Verne Juliusz Mateusz Sandorf

background image

Juliusz Verne

Mateusz Sandorf

CZ

ĘŚĆ

I

I

Sło

ń

ce chyliło si

ę

ju

ż

ku zachodowi, rzucaj

ą

c ostatnie gor

ą

ce promienie na

ę

kitne fale Adriatyku i białe domy Triestu pi

ę

trz

ą

ce si

ę

na stromych

zboczach wybrze

ż

a. W porcie był ruch nieznaczny. Kilka statków stało w

niewielkiej odległo

ś

ci od brzegu, a kilkana

ś

cie łodzi rybackich drzemało w

przystani.
Gor

ą

ce sło

ń

ce odp

ę

dziło ludzi od roboty, zmuszaj

ą

c ich do szukania chłodu i

cienia pod dachami domów i winiarni. Pusto było w porcie, pusto na ulicach.
Na długim kamiennym molu wchodz

ą

cym gł

ę

boko w morze, stało dwóch

ludzi. Jeden, smukły, zgrabny, o

ś

niadej twarzy i, pomimo ciemnego koloru

skóry, uderzaj

ą

cej pi

ę

kno

ś

ci, miał ruchy nerwowe, niespokojne, zdradzaj

ą

ce

background image

jednak dobre wychowanie i obycie w lepszym towarzystwie. Drugi, typowy
włócz

ę

ga włoski, zaniedbany w ubraniu, o ruchach leniwych, wpu

ś

cił obie

r

ę

ce gł

ę

boko w kieszenie spodni i sennymi oczami patrzał na morze.

– Chod

ź

my ju

ż

, Sarcany – odezwał si

ę

znudzonym głosem. – Ju

ż

mnie nogi

bol

ą

od tego ła

ż

enia bez celu.Chce mi si

ę

w

ś

ciekle je

ść

, a ty latasz jak wariat

po brzegu.
– Ciekawym, dok

ą

d pójdziemy?

– W ka

ż

dym razie nie b

ę

d

ę

patrzył ci

ą

gle na to morze. Chod

ź

my do miasta.

Mi

ę

dzy lud

ź

mi łatwiej nam si

ę

trafi okazja zjedzenia

ś

niadania.

– Ciekawym, czym za to

ś

niadanie zapłacisz?

– Ja nie zapłac

ę

, ale ty masz stosunki z bankiem wielmo

ż

nego pana

bankiera Silasa Toronthala, to ci łatwiej o flot

ę

.

– Ju

ż

ci mówiłem i raz jeszcze powtarzam,

ż

e mi si

ę

nic z banku nie nale

ż

y i

nie mog

ę

liczy

ć

na ich łaskawo

ść

.

– No, a te drobne tajemnicze usługi, co

ś

im oddawał?

– To s

ą

stare dzieje. Silas teraz bardzo zm

ą

drzał i nie daje si

ę

tak łatwo

nabra

ć

na pieni

ą

dze.

– W ka

ż

dym razie ja tu dłu

ż

ej nie zostan

ę

. Sam widok tej wody przyprawia

mnie o mdło

ś

ci.

Zeszli z mola i pocz

ę

li si

ę

pi

ąć

w

ą

skimi uliczkami ku górnemu miastu. Patrz

ą

c

na nich, nietrudno si

ę

było domy

ś

le

ć

,

ż

e zetkn

ę

ła i poł

ą

czyła ich ze sob

ą

bieda, ale kim byli, jak

ą

mieli przeszło

ść

, do czego byli zdolni, trudno by

zgadn

ąć

. Sarcany mówił o sobie,

ż

e pochodzi z Tunisu. Ojczyzn

ą

Zirona była

podobno Sycylia. Jakie okoliczno

ś

ci przyniosły ich obu do Triestu, tego nie

mówił ani jeden, ani drugi.
Wspinali si

ę

wolno pod gór

ę

, zm

ę

czeni głodem i upałem.

– Patrz, Sarcany tam, na wie

ż

yczk

ę

ko

ś

cioła! Widzisz tego goł

ę

bia? Co

ś

mu

si

ę

stało. Nie mo

ż

e lecie

ć

. Patrz, spada!

– Bardzo to szcz

ęś

liwie dla nas. B

ę

dziemy mieli

ś

niadanie.

W kilka chwil pó

ź

niej Zirone ze zr

ę

czno

ś

ci

ą

zawodowego goł

ę

biarza

pochwycił spadaj

ą

cego ptaka.

– Ukr

ę

c

ę

mu łeb i zanios

ę

do tej garkuchni na rogu. S

ą

dz

ę

,

ż

e nam nie

odmówi

ą

i upiek

ą

.

– Zaczekaj – odezwał si

ę

Sarcany – przypatrzmy si

ę

goł

ę

biowi. To nie jest

naturalne,

ż

eby ci w biały dzie

ń

spadał goł

ą

b na głow

ę

. Co

ś

mu si

ę

stało. –

Obejrzał ptaka uwa

ż

nie. Na prawej nodze miał on metalow

ą

obr

ą

czk

ę

z

literami A. T. Był to niew

ą

tpliwie goł

ą

b pocztowy. Oddychał z trudno

ś

ci

ą

.

Widocznie przebył dalek

ą

drog

ę

. Sarcany odchylił skrzydełko goł

ę

bia.

– A co, nie mówiłem! Poka

ż

no, mały, co ci tu kazali transportowa

ć

!

Pod skrzydłem ptaka była przymocowana kartka, zło

ż

ona kilkakrotnie.

Sarcany rozchylił j

ą

ostro

ż

nie.

– Zirone, wyjmij no z mojej kieszeni ołówek i kartk

ę

papieru ł pisz co ci

podyktuj

ę

. A uwa

ż

aj,

ż

eby

ś

si

ę

nie omylił.

Sycylijczyk spełnił rozkaz towarzysza bez protestu. Podczas paromiesi

ę

cznej

włócz

ę

gi nauczył si

ę

ceni

ć

rozum i do

ś

wiadczenie swego nowego przyjaciela.

Przekonał si

ę

bowiem wielokrotnie,

ż

e Sarcany z. niejednego pieca chleb jadł

i wiedział wiele rzeczy, o których Zirone nawet nie słyszał.
– Uwa

ż

aj jaka jest wielko

ść

kartki, a teraz pisz, tylko w takim samym

porz

ą

dku, jak tu napisane.

hk

ę

w sarw zzg

ć

yre

ś

sio

background image

łno

gik

ela

Ido

pei

wos day

nat

swo

pyc

zsw

ust

ire

ż

yt

nad

ka

ź

na

ń

ewg

oto

okt

– Co to znaczy? Nic nie rozumiem – mruczał Zirone, kre

ś

l

ą

c mozolnie

dyktowane litery.
– Ja te

ż

nie rozumiem, mój stary – odparł Sarcany – ale mam nadziej

ę

,

ż

e

zrozumiem. Takie rzeczy przynosz

ą

czasem dobre pieni

ą

dze, tylko wymagaj

ą

cierpliwo

ś

ci. A teraz pu

ść

my naszego listonosza. Ju

ż

odpocz

ą

ł tyle,

ż

eby

trafi

ć

do domu.

Sarcany podrzucił goł

ę

bia w gór

ę

i obaj z Zironem

ś

ledzili bacznie lot ptaka.

Serca biły im niespokojnie. A nu

ż

ptak wyleci z miasta i zniknie im z oczu.

Stali z zadartymi głowami, nie spuszczaj

ą

c oczu ze srebrnopiórego posła

ń

ca.

Ale goł

ą

b wzbił si

ę

wysoko, jakby si

ę

chciał zorientowa

ć

w miejscowo

ś

ci,

kołował czas jaki

ś

nad dachami domów i wreszcie spadł na wie

ż

yczk

ę

ustronnej willi, któr

ą

zasłaniały stare, rozło

ż

yste drzewa, i znikł patrz

ą

cym z

oczu.
Bystry wzrok Sarcany'ego dostrzegł na dachu wie

ż

yczki jedynie blaszan

ą

chor

ą

giewk

ę

w kształcie smoka, ale ani ulicy, ani domu nie mógł rozpozna

ć

.

II

Hrabia Mateusz Sandorf pochodził ze starej w

ę

gierskiej rodziny. Po

ś

mierci

ojca odziedziczył rozległe dobra na południowych stokach Karpat i, maj

ą

c lat

trzydzie

ś

ci kilka, był jednym z bardziej znanych i cenionych członków

arystokracji w

ę

gierskiej. Wiede

ń

bacznie i ostro

ż

nie

ś

ledził słowa i czyny

hrabiego Sandorfa. Jego nienawi

ść

do wszystkiego co niemieckie i niech

ęć

do dworu panuj

ą

cego, a jednocze

ś

nie wpływy i powa

ż

anie, jakim si

ę

cieszył

na W

ę

grzech, robiły ze

ń

człowieka niebezpiecznego dla panuj

ą

cej dynastii, a

nawet cało

ś

ci austro– w

ę

gierskiej monarchii. Hrabia nie był zaczepnego

usposobienia. Łatwo darował uchybienia i urazy, o ile dotykały jego osoby.
Natomiast nie darował krzywdy uczynionej komu

ś

z jego przyjaciół i gotów był

w ich obronie posun

ąć

si

ę

do ostatecznych granic.

Wysoki, silnie zbudowany, od dzieci

ń

stwa nawykły do ruchu, sportu i konia

przedstawiał doskonały typ Madziara.
W obej

ś

ciu był ujmuj

ą

cy, miły, serdeczny, ale pomimo to wzbudzał zawsze

szacunek i podziw.
Po

ś

mierci

ż

ony, któr

ą

bardzo kochał, zamkn

ą

ł si

ę

z mał

ą

dwuletni

ą

córeczk

ą

Ilon

ą

w starym zamku Artenek i oddał si

ę

z zapałem pracy umysłowej.

Był z wykształcenia lekarzem, z zamiłowania chemikiem, a jego liczne prace z
tej dziedziny wyrobiły mu gło

ś

ne imi

ę

w

ś

wiecie naukowym.

Ilon

ą

opiekowała si

ę

pani Rozena Lenky,

ż

ona plenipotenta hrabiego.

Pokochała ona całym sercem male

ń

k

ą

i starała si

ę

,

ż

eby dziecko nie odczuło

braku matki.
Mijały miesi

ą

ce i hrabia Sandorf, ochłon

ą

wszy z ci

ęż

kich wspomnie

ń

i my

ś

li o

ukochanej

ż

onie, pocz

ą

ł si

ę

interesowa

ć

wypadkami, które wstrz

ą

sn

ą

wszy

Europ

ą

, mogły zawa

ż

y

ć

na losach jego ojczyzny.

Wojna francusko włoska 1859 wzruszyła w posadach pot

ę

g

ę

pa

ń

stwa

background image

austriackiego. Kl

ę

ska pod Sadow

ą

w 1866 wydała nie tylko Austri

ę

ale i

W

ę

gry na łup Niemcom.

Nadeszła chwila działania. Sandorf miał przyjaciół w osobie hrabiego
Władysława Zathmara i profesora Stefana Bathary'ego. Obaj mieszkali w
Trie

ś

cie, gdzie hrabia Zathmar posiadał mał

ą

will

ę

, ukryt

ą

w cienistym

ogrodzie, z daleka od gwaru i ruchu portowego, a profesor zajmował skromne
mieszkanie na Corso Stadion, w tej samej dzielnicy.
Policja daleka była od przypuszczenia,

ż

e w cichej willi hrabiego Zathmara

schodziły si

ę

wszystkie nici konspiracyjnego zwi

ą

zku powsta

ń

czego,

ogarniaj

ą

cego całe W

ę

gry i

ż

e goł

ę

bie, fruwaj

ą

ce nad niskim dachem,

przynosz

ą

mieszka

ń

com domu wie

ś

ci z ojczyzny.

Hrabia Sandorf, wezwany nagl

ą

cymi sprawami, wyjechał do Artenak, a dwaj

jego przyjaciele oczekiwali z niecierpliwo

ś

ci

ą

na wiadomo

ś

ci od niego.

W kilka dni po przybyciu goł

ę

bia, którego tajemnic

ę

posiedli

Sarcany i Zirone, hrabia Zathmar i Bathary zaj

ę

ci byli układaniem nowego

pisma szyfrowego, którym posługiwali si

ę

w listach do zwi

ą

zkowych.

Tajemnica polegała na tym,

ż

e do czytania szeregu liter, uło

ż

onych pozornie

bez sensu, u

ż

ywano małej papierowej szachownicy, której kwadraty,

odpowiednio wyci

ę

te, pozwalały czyta

ć

te litery, które składały dany wyraz,

zasłaniaj

ą

c jednocze

ś

nie litery, przeznaczone do odczytywania w innym

układzie tablicy i listu.
Poniewa

ż

wszystkie listy palono natychmiast po przeczytaniu, spiskowcy byli

pewni,

ż

e nikt ich tajemnicy nie posiada.

Po wyje

ź

dzie Sandorfa na W

ę

gry, liczba goł

ę

bi, przybywaj

ą

cych do willi

hrabiego Zathmara, znacznie si

ę

wzmogła. Co wieczór przychodził profesor

Bathary i długo w noc obaj przyjaciele prowadzili tajemnicze rozmowy.
Oczekiwali z niecierpliwo

ś

ci

ą

powrotu Sandorfa. Zjawił si

ę

pewnego wieczoru,

przynosz

ą

c im radosn

ą

wiadomo

ść

,

ż

e W

ę

gry gotowe s

ą

do akcji zbrojnej i

tylko czekaj

ą

na hasło,

ż

eby chwyci

ć

za bro

ń

.

– Wszystko gotowe – mówił Sandorf – Buda i Peszt b

ę

d

ą

zaj

ę

te w ci

ą

gu

jednego dnia, a nowy rz

ą

d mo

ż

e w ka

ż

dej chwili rozpocz

ąć

prace.

– A jaki

ż

nastrój panuje w

ś

ród ludno

ś

ci? – zapytał Bathary.

– Profesorze, czy

ż

znajdzie si

ę

na W

ę

grzech serce, które by nie zabiło

rado

ś

nie na widok chor

ą

gwi Korwina? Co do tego, b

ą

d

ź

my spokojni. A có

ż

tu

nowego słyszeli

ś

cie w Trie

ś

cie?

– Ano, buduj

ą

arsenały i port wojenny. Miasto protestowałoby, gdyby si

ę

nie

bało odwetu. Robotnicy pracuj

ą

niech

ę

tnie. S

ą

dz

ę

,

ż

e sprzyjaliby naszej

sprawie, bo równie

ż

maj

ą

do

ść

austriackich rz

ą

dów.

– A wi

ę

c jutro b

ę

d

ę

w banku – odezwał si

ę

Sandorf. – W rozmowie z

Toronthalem poleciłem,

ż

eby miał przygotowan

ą

cał

ą

gotówk

ę

, gdy

ż

lada

dzie

ń

b

ę

dziemy zmuszeni j

ą

podj

ąć

.

10
Hrabia Zathmar i profesor przyj

ę

li t

ę

uwag

ę

w milczeniu. Obaj nie posiadali

kapitałów i mogli ofiarowa

ć

ojczy

ź

nie tylko siebie i swoj

ą

prac

ę

. Natomiast

hrabia Sandorf zebrał wszystkie pieni

ą

dze, zaci

ą

gn

ą

ł olbrzymi

ą

po

ż

yczk

ę

na

swe podkarpackie dobra i sum

ę

około dwóch milionów florenów zdeponował

w banku Silasa Toronthala, by mie

ć

cał

ą

kwot

ę

do rozporz

ą

dzenia w chwili,

kiedy ojczyzna jego b

ę

dzie w potrzebie.

ź

nym wieczorem profesor odprowadzał hrabiego Sandorfa do hotelu.

Kilkakrotnie zdawało im si

ę

,

ż

e jakie

ś

postacie ludzkie posuwaj

ą

si

ę

za nimi w

nieznacznej odległo

ś

ci. Pocz

ę

li zwraca

ć

na przechodniów baczniejsz

ą

uwag

ę

.

background image

Hrabia Sandorf zatrzymał si

ę

nawet i, dostrzegłszy jaki

ś

cie

ń

ukryty za

drzewami parku, skierował si

ę

ku niemu. Ale cie

ń

znikn

ą

ł, jakby si

ę

rozpłyn

ą

ł

we mgle.

Bankier Silas Toronthal był uwa

ż

any za jednego z bogatszych ludzi w

Trie

ś

cie. Jego operacje giełdowe i olbrzymi kredyt, jaki posiadał nawet poza

granicami monarchii au– stro– w

ę

gierskiej, czyniły ze

ń

powag

ę

finansow

ą

tak

wielk

ą

,

ż

e ze zdaniem jego liczono si

ę

na giełdzie i w mie

ś

cie. Podobno był

bardzo bogaty. Mieszkał wraz z

ż

on

ą

we wspaniałej willi na Ac

ą

uedotto. Miał

liczn

ą

słu

ż

b

ę

i powóz. Wprawdzie szeptano sobie do ucha,

ż

e wojna

francusko– włoska nadszarpn

ę

ła jego interesy, a kl

ę

ska pod Sadow

ą

była

równie

ż

i kl

ę

sk

ą

domu Toronthala, ale wiadomo

ś

ci te mogły by

ć

powtarzane,

czy te

ż

zgoła wymy

ś

lone przez ludzi zło

ś

liwych, albo takich, którym zale

ż

ało

na podkopaniu kredytu Toronthala. Urz

ę

dnicy banku zauwa

ż

yli wprawdzie,

ż

e

szef ich bywał cz

ę

sto zamy

ś

lony albo rozdra

ż

niony, co mu si

ę

dawniej nie

zdarzało. Znano go jako człowieka bardzo zarozumiałego i pyszałkowatego,
nie cieszył si

ę

te

ż

sympati

ą

ludzk

ą

. Gdyby mu interesy nie dopisały, albo

gdyby miał powa

ż

ne kłopoty finansowe, nie mógłby liczy

ć

na współczucie

podwładnych i znajomych. Opowiadano sobie po cichu,

ż

e bankier prowadzi

jakie

ś

bardzo dochodowe, ale i ryzykowne interesy na południu. Podobno w

Tunisie praw

ą

jego r

ę

k

ą

był niejaki Sarcany, posta

ć

do

ść

niejasna, ale jakiego

rodzaju były to interesy, równie

ż

nikt dokładnie nie wiedział. Firma miała

opini

ę

ustalon

ą

, co te

ż

skłoniło hrabiego Mateusza Sandorfa do ulokowania

wszystkich swoich pieni

ę

dzy w banku Toronthala. Cała suma miała by

ć

wypłacona hrabiemu z dwudziestoczterogodzinnym wymówieniem.
W par

ę

dni po wy

ż

ej opisanych wypadkach Sarcany wszedł do banku Silasa

Toronthala i, nie pozwalaj

ą

c si

ę

wo

ź

nemu meldowa

ć

, otworzył drzwi do

prywatnego gabinetu bankiera. Na widok Sarcany'ego Silas zerwał si

ę

z

fotela.
– Co? Jeszcze pan tu jeste

ś

? Przecie

ż

posyłaj

ą

c panu pieni

ą

dze wyra

ź

nie

zaznaczyłem,

ż

e to s

ą

pieni

ą

dze na drog

ę

. Ani grosza wi

ę

cej nie dam! Na co

pan jeszcze czekasz?
– Przede wszystkim na to,

ż

eby

ś

si

ę

pan uspokoił. Nie mog

ę

mówi

ć

o

interesach z człowiekiem, który nie panuje nad sob

ą

i jest podniecony.

Ż

adnych interesów z panem nie miałem i mie

ć

nie b

ę

d

ę

.

– Mija si

ę

pan z prawd

ą

, panie bankierze, miewali

ś

my wspólne interesy.

Pieni

ą

dze, które otrzymywałem z banku, nie były zapomog

ą

, ani wsparciem,

a tylko zapracowan

ą

pensj

ą

maklera i agenta.

– Nigdy nie uwa

ż

ałem pana za urz

ę

dnika banku. Ubli

ż

yłbym tym swoim

pracownikom. Płaciłem panu za drobne usługi i nic wi

ę

cej.

– No, nie były one tak drobne, jak si

ę

panu zdaje, panie bankierze. Drobne

usługi nie

ś

ci

ą

gn

ę

łyby panu na głow

ę

du

ż

ych przykro

ś

ci i mo

ż

liwego zatargu

z prokuratur

ą

.

– To s

ą

puste słowa mój panie. Wiesz najlepiej,

ż

e pomimo gró

ź

b i

straszenia nie mogłe

ś

nic donie

ść

prokuraturze.

– Co panu nie przeszkadzało płaci

ć

mi za milczenie, panie Toronthal. Ale po

co mówi

ć

o przeszło

ś

ci. Jestem panu niesko

ń

czenie wdzi

ę

czny za ostatni

ą

rat

ę

, która mi si

ę

diabelnie przydała, i przyszedłem do pana w pewnej

sprawie.
– Nie mam ochoty słucha

ć

pana, a tym bardziej rozmawia

ć

o interesach.

– Mam nadziej

ę

,

ż

e ta sprawa pana zajmie, ale czy jeste

ś

pan pewien,

ż

e

background image

nikt nas nie słyszy?
– Có

ż

to za nadzwyczajne sprawy, wymagaj

ą

ce a

ż

tak wielkiej tajemnicy?

– Rozumie si

ę

.

Ś

ciany maj

ą

uszy. Otó

ż

jestem na tropie sprzysi

ęż

enia.

Jeszcze nie wiem jaki jest cel tego zwi

ą

zku, ale jestem przekonany,

ż

e jest to

spisek polityczny.
– A có

ż

ja mog

ę

mie

ć

za interes ze spisku politycznego?

– Owszem. Mo

ż

esz mie

ć

pan zysk.

– A to jakim sposobem?
– Zdradzaj

ą

c go.

Na tłustej twarzy bankiera znikł ironiczny u

ś

miech. Spojrzał uwa

ż

nie na

Sarcany'ego, jakby go po raz pierwszy widział, i z wielk

ą

uwag

ą

wysłuchał

historii złapania goł

ę

bia i tajemniczej kartki.

– Gdzie si

ę

znajduje ten dom i do kogo nale

ż

y? Sarcany wymienił ulic

ę

i

numer domu.
– Byłe

ś

pan wewn

ą

trz?

– Nie. Dom jest pilnie strze

ż

ony przez starego słu

żą

cego, który nikogo

obcego na próg nie wpuszcza. Ale wiem, kto bywa u hrabiego Zathmara i
przesiaduje z nim do pó

ź

nej nocy.

– Widziałe

ś

pan tych ludzi?

– Widziałem profesora Bathary'ego i hrabiego Sandorfa.
Na d

ź

wi

ę

k tego nazwiska brwi Toronthala zsun

ę

ły si

ę

na chwil

ę

. Nie uszło to

jednak uwadze Sarcany'ego.
– Widzi wi

ę

c pan – ci

ą

gn

ą

ł dalej –

ż

e nie staram si

ę

pana wprowadzi

ć

w

ą

d. Proponuj

ę

panu spółk

ę

. B

ę

dziemy działali wspólnie i podzielimy si

ę

zyskiem.
– Uwa

ż

am,

ż

e ma pan za mało danych,

ż

eby spraw

ę

mo

ż

na było powa

ż

nie

traktowa

ć

– odparł pogardliwie Silas.

– Za mało? A to? Czy to równie

ż

nic nie znaczy – zawołał Sarcany,

wyci

ą

gaj

ą

c z kieszeni kartk

ę

skopiowan

ą

z tajemniczego listu.

Silas obejrzał kartk

ę

uwa

ż

nie.

– Czy wiesz, co to znaczy?
– Nie wiem, ale b

ę

d

ę

wiedział. W

ż

yciu swoim miałem niejedn

ą

depesz

ę

szyfrowan

ą

w r

ę

ku i wiem jak si

ę

do tego zabra

ć

. O ile si

ę

nie myl

ę

, ta do

odczytania b

ę

dzie wymagała siatki albo szachownicy.

– Zgoda. Ale o ile wiem, nie posiadasz pan ani siatki, ani szachownicy.
– Nie mam, ale b

ę

d

ę

miał.

– Jakim sposobem?
– Jeszcze nie wiem, ale wiem,

ż

e b

ę

d

ę

posiadał.

– No, to ja na pana miejscu nie zadawałbym sobie tyle fatygi.
– A co by

ś

pan zrobił?

– Powtarzam: na pana miejscu poszedłbym do policji tu, w Trie

ś

cie, i

zadenuncjowałbym cały spisek. Zapewne policja wypłaci panu pewne
wynagrodzenie pieni

ęż

ne.

– To nie dla mnie. Musz

ę

najpierw si

ę

dowiedzie

ć

, jakiego rodzaju jest to

sprzysi

ęż

enie i co zawiera ta kartka.

– Có

ż

panu z tego przyjdzie?

– B

ę

d

ę

wiedział, czy zarobi

ę

wi

ę

cej denuncjuj

ą

c, czy staj

ą

c po stronie

spiskowców.
Silas spojrzał na mówi

ą

cego i co

ś

, jakby podziw, malowało si

ę

w jego małych

oczkach. Zdawało si

ę

,

ż

e nabiera szacunku dla Sarcany'ego, ale był zbyt

dobrym finansist

ą

,

ż

eby tak szybko zagra

ć

z przeciwnikiem w otwarte karty.

background image

Chciał go wybada

ć

i zmierzy

ć

si

ę

z nim. W gł

ę

bi duszy wolałby cał

ą

spraw

ą

zaj

ąć

si

ę

sam i nie potrzebowa

ć

dzieli

ć

zysków z Sarcanym.

– Wszystko to bardzo ładnie, mój panie – odezwał si

ę

powoli, zapalaj

ą

c

cygaro – ale dlaczego zwraca si

ę

pan z tym do mnie? Có

ż

ja mog

ę

zrobi

ć

w

zwi

ą

zku z cał

ą

spraw

ą

?

– Licz

ę

na to,

ż

e pan przy swoich stosunkach, potrafi mi ułatwi

ć

wej

ś

cie do

domu hrabiego Zathmara. Jest mi oboj

ę

tne w jakim charakterze, ale musz

ę

by

ć

w tym domu, gdy

ż

inaczej nie dowiem si

ę

, jakim kluczem nale

ż

y ten

szyfrowany list przeczyta

ć

. Od tego wła

ś

nie zale

ż

y powodzenie naszych

interesów.
– Jak to naszych?

Ż

adnych wspólnych interesów nie mamy i mie

ć

nie

mo

ż

emy.

– Owszem. Ja w tej chwili potrzebuj

ę

pieni

ę

dzy i pan musi mi je da

ć

.

– Nie musz

ę

i nie dam.

– Niech si

ę

pan tylko znowu nie unosi. Mówmy spokojnie. Zapewne i pan

odczuwa w tych ci

ęż

kich czasach brak gotówki. Prosz

ę

wi

ę

c sobie

uprzytomni

ć

,

ż

e z trzech spiskowców, dwóch jest biednych jak myszy

ko

ś

cielne, ale hrabia Sandorf jest bardzo bogaty, a gdyby chciał nam za

milczenie zapłaci

ć

, nasz kryzys pieni

ęż

ny min

ą

łby bezpowrotnie.

– A ja panu powiem,

ż

e najlepiej by

ś

zrobił opuszczaj

ą

c natychmiast ten

pokój.
– Ani mi si

ę

ś

ni.

– Wyjd

ź

natychmiast!

– Nie wyjd

ę

.

Nagle u drzwi rozległo si

ę

dyskretne pukanie i wo

ź

ny wszedł do gabinetu

bankiera.
– Ja

ś

nie wielmo

ż

ny hrabia Sandorf prosi o chwil

ę

rozmowy z panem.

– A to jednak znamy si

ę

z hrabi

ą

– szepn

ą

ł Sarcany.

– Dlaczego

ś

mi pan tego nie powiedział?

– Sarcany wyjd

ź

natychmiast – sykn

ą

ł bankier.

– Nie wyjd

ę

! Posłucham, jakie to tajemnice macie ze sob

ą

do omówienia. A

mo

ż

e i pan bankier do sprzysi

ęż

enia nale

ż

y. Zaraz si

ę

dowiemy.

To mówi

ą

c, jednym skokiem ukrył si

ę

w pokoju przylegaj

ą

cym do gabinetu

Toronthala i szczelnie zasun

ą

ł portier

ę

.

W par

ę

chwil pó

ź

niej hrabia Sandorf wchodził do gabinetu bankiera.

Silas zerwał si

ę

na jego widok i przywitał uni

ż

onym ukłonem.

– A có

ż

za miły i niespodziewany go

ść

– wołał, podsuwaj

ą

c hrabiemu fotel. –

Nie s

ą

dziłem,

ż

e pan hrabia ju

ż

zd

ąż

ył powróci

ć

. Jak

ż

e si

ę

udała podró

ż

?

– Dzi

ę

kuj

ę

panu. Pilno mi było podzi

ę

kowa

ć

panu za przechowanie mojego

depozytu i uwolni

ć

pana od kłopotu opiekowania si

ę

nim.

– Mam zaszczyt zwróci

ć

uwag

ę

pana hrabiego,

ż

e dzi

ś

czasy s

ą

ci

ęż

kie i

trudno jest o pieni

ą

dze, które by nie pracowały, a le

ż

ały bezczynnie w banku.

– Jak to? Przecie

ż

składaj

ą

c w pana banku wiadom

ą

nam sum

ę

, wyra

ź

nie i

kilkakrotnie zastrzegłem,

ż

e jest to tylko czasowy depozyt, który zamierzam

podj

ąć

w najbli

ż

szej przyszło

ś

ci!

– Czy

ż

by pan hrabia był niezadowolony z wysoko

ś

ci procentu? Mo

ż

emy go

podnie

ść

. A czasy s

ą

tak niespokojne, mo

ż

na si

ę

spodziewa

ć

jak najgorszych

rzeczy...
– Jak to? Czy

ż

by si

ę

na co

ś

zanosiło? Czy mówi

ą

o czym

ś

? Oczy Silasa

badały uwa

ż

nie twarz hrabiego.

– Nie. Nie słyszałem nic konkretnego. W ka

ż

dym razie interesy pana

background image

hrabiego były i b

ę

d

ą

zawsze dla mnie spraw

ą

najwa

ż

niejsz

ą

.

– Dzi

ę

kuj

ę

panu. Chciałbym w tych dniach podj

ąć

cał

ą

sum

ę

, gdy

ż

mam

zamiar wróci

ć

do domu. Musz

ę

tylko uporz

ą

dkowa

ć

pewne sprawy.

– Czy nie mógłbym by

ć

w czym pomocny?

– Nie zdaje mi si

ę

. Chocia

ż

gdyby pan znał odpowiedniego człowieka,

byłbym panu bardzo zobowi

ą

zany. Potrzebuj

ę

sekretarza, który byłby

jednocze

ś

nie biegłym rachmistrzem i znał si

ę

na prowadzeniu ksi

ę

gowo

ś

ci.

Przysłano mi w tych dniach całe stosy zaległych spraw i rachunków z moich
dóbr. Nie mam czasu tym si

ę

zaj

ąć

. Jest to robota na par

ę

tygodni.

– Czy pan hrabia potrzebuje swej sumy zaraz?
– Owszem, zgłosz

ę

si

ę

po ni

ą

za kilka dni.

– B

ę

dzie do dyspozycji pana hrabiego. Hrabia Sandorf podniósł si

ę

i

przeprowadzony przez kłaniaj

ą

cego si

ę

bankiera, opu

ś

cił pokój.

Po paru minutach Silas powrócił do gabinetu. Zastał tam ju

ż

Sarcany'ego.

– W przeci

ą

gu dwóch dni musz

ę

by

ć

wprowadzony do domu hrabiego jako

sekretarz.
– Tak – odparł wolno Silas – zdaje mi si

ę

,

ż

e to jest konieczne.

IV

W dwa dni pó

ź

niej Sarcany wchodził do domu hrabiego Zathmara, gdzie miał

pracowa

ć

jako prywatny sekretarz Mateusza Sandorfa. Poprzedniego

wieczora był u Toronthala, gdzie zawarł z bankierem umow

ę

o podziale

zysków w razie, gdyby sprawa im si

ę

udała. W zamian zmuszony był

pozostawi

ć

w r

ę

ku bankiera szyfrowan

ą

kartk

ę

. Silas nie podejmował si

ę

spraw niepewnych bez dostatecznej gwarancji.
Robota Sarcany'ego polegała na uporz

ą

dkowaniu rachunków z dóbr

hrabiego. Była to praca łatwa i nawet do

ść

przyjemna. Pokój, w którym

Sarcany siedział, był du

ż

y i widny i miał okna wychodz

ą

ce na ogród. Nikt mu

nie przeszkadzał, bo hrabia Sandorf we dnie bywał w willi rzadko, a hrabia
Zathmar pracował w s

ą

siednim pokoju i z Sarcanym prawie si

ę

nie spotykał.

Jak si

ę

łatwo domy

ś

le

ć

, uwaga sekretarza zwrócona była przede wszystkim

na papiery, które miał w r

ę

ku. Ale pomimo najstaranniejszego przegl

ą

dania

szuflad, teczek i kopert, nie znalazł nic, co by rozwi

ą

zywało zagadk

ę

tajemniczego listu. Niepokoił si

ę

i niecierpliwił coraz bardziej, bo za dwa dni

miał sko

ń

czy

ć

swoj

ą

prac

ę

i wiedział,

ż

e bezpo

ś

rednio potem hrabia Sandorf

wyjedzie na W

ę

gry, a wst

ę

p do cichej willi b

ę

dzie dla Sarcany'ego zamkni

ę

ty.

Tymczasem w przeddzie

ń

wyjazdu hrabiego Sarcany pozostał sam i

porz

ą

dkował reszt

ę

papierów i rachunków. Pracował ju

ż

par

ę

godzin,

kiedy uderzyła go cisza panuj

ą

ca w całym domu. Pocz

ą

ł nasłuchiwa

ć

. Z

podwórza doleciał go głos Borika, starego słu

żą

cego hrabiego Zathmara.

Gaw

ę

dził z kim

ś

i nie spieszył si

ę

na gór

ę

. Za

ś

cian

ą

, w prywatnym gabinecie

hrabiego, nie słycha

ć

było szelestu kartek ani skrzypu pióra, które przez tyle

dni dra

ż

niły nerwy sekretarza. Sarcany wstał i na palcach zbli

ż

ył si

ę

do drzwi.

Zajrzał przez dziurk

ę

od klucza. Nikogo. Błyskawicznym ruchem si

ę

gn

ą

ł do

kieszeni i wydobył p

ę

k kluczy i wytrychów. Otworzył drzwi i w paru krokach był

ju

ż

przy biurku, które stało przy oknie. Otwierał kolejno szuflady i skrytki. Nie

znalazł nic szczególnego. Troch

ę

listów i fotografii. Pocz

ą

ł otwiera

ć

skrytki.

Nagle w niewielkiej, bocznej szufladzie, pod stosem kartek, dostrzegł mał

ą

background image

tekturow

ą

szachownic

ę

. Uj

ą

ł j

ą

w dr

żą

ce r

ę

ce. Nareszcie! Poło

ż

ył j

ą

na

czystej kartce papieru i dokładnie skopiował. Miała kształt kwadratu
pokratkowanego na 36 drobniejszych kwadracików. Kwadraciki były czarne,
ale w pierwszym rz

ę

dzie trzy z nich były wyci

ę

te, w drugim rz

ę

dzie jeden.

Potem znów jeden, nast

ę

pnie dwa, jeden i jeden. Razem pustych było 9. Na

jednym z boków kwadratu wyryso– wany był czarny krzy

ż

yk. Sarcany

skopiował wszystko, odło

ż

ył tabliczk

ę

na miejsce, zamkn

ą

ł szuflad

ę

, pokój i

usiadł przy swoim biurku. W kilka chwil pó

ź

niej za drzwiami rozległy si

ę

powolne kroki i przez pokój przesun

ą

ł si

ę

Borik, rzucaj

ą

c niech

ę

tne i

podejrzliwe spojrzenie na młodego sekretarza. Pó

ź

nym wieczorem do drzwi

Toronthala zadzwonił Sarcany.
– Mam tabliczk

ę

! Mo

ż

emy si

ę

zabra

ć

do odczytania.

– Jak

ż

e

ś

pan j

ą

dostał?

– To ju

ż

moja rzecz. Teraz zabierajmy si

ę

do roboty.

Ale sprawa nie poszła tak łatwo. Obaj wspólnicy przykładali szachownic

ę

do

kartki. Wypadały im pojedyncze litery, które

ż

adnego zwi

ą

zku ze sob

ą

nie

miały.
– Do licha – kl

ą

ł Sarcany – musiałem si

ę

widocznie omyli

ć

. Sam diabeł nic

tu nie wyczyta.
– Powoli, powoli. Jeszcze si

ę

nic nie stało. Dawaj no pan to, co

ś

przeczytał.

Sarcany podsun

ą

ł bankierowi kartk

ę

, na której wypisał kolejno litery, które

wyczytał. Był to jednak szereg wyrazów bez sensu.
– "Pszt, wure, nmb i t. d." Czy to mo

ż

e cokolwiek znaczy

ć

?

Pisz pan to jeszcze raz.
Ale i to nie dało

ż

adnego rezultatu.

Sarcany bawił si

ę

nerwowo piórem, i podczas kiedy bankier przygl

ą

dał si

ę

uwa

ż

nie wypisanym literom, pocz

ą

ł na czystej kartce wypisywa

ć

kolejno

wszystkie litery, które widział przez wyci

ę

te kratki. Otrzymał znów długi rebus,

który wygl

ą

dał tak:

"hazrsKreig

ę

w

ćś

ołgeldopeinoiklawod

ą

natswopycsyzzswu–

tseirtzynadkanzanewotogoktsyzsw''.
Bankier spojrzał na jego prac

ę

i nagle zawołał:

– Czekaj no, czekaj, co to jest?
Podniósł kartk

ę

do

ś

wiatła lampy i odwróciwszy ja. lew

ą

stron

ą

przeczytał

półgłosem:
"Wszystko gotowe na znak dany z Triestu wszyscy powstan

ą

do walki o

niepodległo

ść

W

ę

gier Ksrzah".

– A co, jednak mamy ich w r

ę

ku. Ten Ksrzah, to jaki

ś

pseudonim, ale to

mniejsza. Daj no mi pan t

ę

kartk

ę

– odezwał si

ę

Sarcany. – Id

ę

zameldowa

ć

o tym do tajnej policji.
– Prosz

ę

tylko,

ż

eby moje nazwisko nie figurowało w denuncjacji. Ładnie by

wyszedł mój kredyt, gdyby si

ę

ludzie dowiedzieli,

ż

e wtr

ą

cam si

ę

w

przekonania polityczne moich klientów.
– B

ą

d

ź

pan spokojny. Nagrod

ę

w policji odbior

ę

sam. Prosz

ę

tylko,

ż

eby

połowa przypadaj

ą

ca mi z sumy Sandorfa była za tydzie

ń

do mojej

dyspozycji.
Drzwi si

ę

za nim zamkn

ę

ły. A Silas Toronthal rozparł si

ę

wygodnie w fotelu i

zaci

ą

gn

ą

ł wonnym dymem cygara.

W dwie godziny pó

ź

niej kapitan

ż

andarmerii na czele 6 uzbrojonych

ż

ołnierzy

dzwonił do cichej willi hrabiego Zathmara. Podobny oddział wkroczył do
pokoju hotelowego, w którym spał hrabia Sandorf, a trzeci aresztował

background image

profesora Bathary'ego, wyrywaj

ą

c go przemoc

ą

z obj

ęć

szlochaj

ą

cej

ż

ony i

małego synka.
W niespełna godzin

ę

, wi

ę

zienna karetka, otoczona przez silnie uzbrojony

oddział

ż

andarmów, uniosła trzech aresztowanych spiskowców za bramy

miejskie, kieruj

ą

c si

ę

do twierdzy le

żą

cej na szczycie skały, niedaleko granicy

włoskiej.
Podczas całej podró

ż

y, trwaj

ą

cej do

ś

witu, przyjaciele nie mogli przemówi

ć

do

siebie ani jednego słowa. Dwóch

ż

andarmów stało na stopniach karety i nie

spuszczało oczu z uwi

ę

zionych. W godzin

ę

po przybyciu do twierdzy, stawieni

byli przed s

ą

d wojenny. Przedstawiono im kartk

ę

i szachownic

ę

, oczywiste

dowody winy.
Pocz

ą

tkowo hrabia Sandorf chciał cał

ą

win

ę

wzi

ąć

na siebie i ocali

ć

towarzyszy, ale obaj zaprotestowali gor

ą

co. Szczycili si

ę

tym,

ż

e pracowali dla

ojczyzny i mieli w jej imieniu zgin

ąć

. Bo wyrok s

ą

du wojennego, przed którym

stali, był łatwy do przewidzenia. Za zdrad

ę

stanu groziła im natychmiastowa

kara

ś

mierci. Wysłuchali spokojnie długiego i zawiłego aktu, który pr

ę

dkim i

monotonnym głosem odczytał im przewodnicz

ą

cy. Po upływie czterdziestu

o

ś

miu godzin mieli by

ć

rozstrzelani w obr

ę

bie twierdzy. Ostatnie dwa dni

wolno im było sp

ę

dzi

ć

we wspólnej celi.

Hrabia Sandorf poprosił jeszcze o pozwolenie zabrania głosu i w gor

ą

cych

słowach prosił s

ę

dziów,

ż

eby Borik i Sarcany nie byli poci

ą

gni

ę

ci do

odpowiedzialno

ś

ci. Chodziło mu szczególnie o Sarcany'ego, któremu nie

chciał za jego parotygodniow

ą

prac

ę

odpłaci

ć

wci

ą

ganiem do procesu, który

mógł go skompromitowa

ć

i utrudni

ć

znalezienie zaj

ę

cia. R

ę

czył słowem

honoru,

ż

e młody sekretarz nie nale

ż

ał do spisku. S

ę

dziowie przyj

ę

li jego

o

ś

wiadczenie w milczeniu, po czym wi

ęź

niów odprowadzono do naro

ż

nej

baszty, w której mieli sp

ę

dzi

ć

ostatnie chwile. Dozorca, patrz

ą

cy na nich ze

współczuciem, przyniósł na pro

ś

b

ę

profesora papier i przybory pi

ś

mienne i

wyszedł z celi. Zostali sami. Profesor zacz

ą

ł pisa

ć

list do

ż

ony. Zathmar do

starego Borika, a Sandorf chodził zamy

ś

lony po celi. Nie miał do kogo pisa

ć

.

Jego Ilonka była zbyt mała,

ż

eby wiedzie

ć

, co si

ę

z jej ojcem dzieje, a

wszystkie sprawy i korespondencje załatwił przed przyjazdem do Triestu.
Chodził po celi, pogr

ąż

ony w zadumie. Sprawa wyzwolenia jego ukochanej

ojczyzny znowu usuwała si

ę

na dalszy plan. Kto wie, kto teraz b

ę

dzie miał

odwag

ę

rzuci

ć

hasło powstania. Całe szcz

ęś

cie,

ż

e inni spiskowcy nie zostali

ujawnieni. Hrabia zbyt był ostro

ż

ny,

ż

eby narazi

ć

sprzymierze

ń

ców. I tak dwa

ż

ycia niepotrzebnie zgasn

ą

. Ale kto mógł przewidzie

ć

,

ż

e tajemnica szyfru

zostanie zdradzona. Tylko oni trzej j

ą

znali. Sandorf zatrzymał si

ę

przy oknie i

spojrzał w dół. Przed jego oczami otwierała si

ę

niezgł

ę

biona przepa

ść

.

Zamek Pisino, który został pó

ź

niej przerobiony na twierdz

ę

, był zbudowany

na stromym cyplu skalnym, wisz

ą

cym nad szumi

ą

cym wartkim potokiem

Foriba.
Nagle do uszu hrabiego dobiegły urywki rozmowy.
Rozejrzał si

ę

uwa

ż

nie. Głosy dobiegały z okna, które było umieszczone o

par

ę

łokci ni

ż

ej, w gładkiej

ś

cianie twierdzy.

– Skoro ci mówi

ę

,

ż

e po egzekucji b

ę

dziesz wolny, to mo

ż

esz mi zaufa

ć

.

– Je

ż

eliby

ś

chciał da

ć

drapaka to ci

ę

znajd

ę

nawet pod ziemi

ą

– odparł drugi

głos, który wydał si

ę

znajomy.

– Nie mam zamiaru ucieka

ć

. A swoj

ą

sum

ę

odbierzesz za dwa dni.

Konfiskacie ulegn

ą

tylko maj

ą

tki ziemskie i zamek.

– Pami

ę

taj,

ż

e ja si

ę

nie pozwol

ę

oszuka

ć

.

background image

– No, któ

ż

by tam potrafił oszuka

ć

pana Sarcany'ego.

– Ja tylko zapowiadam,

ż

e gdyby

ś

pan próbował, to chocia

ż

jeste

ś

bogatym

panem Toronthalem, potrafi

ę

odebra

ć

swoje.

Głosy ucichły, zamkn

ę

ły si

ę

jakie

ś

drzwi, a hrabia Sandorf stał jak

skamieniały.
A wi

ę

c to oni! Ta para łotrów spod ciemnej gwiazdy. Dzi

ę

ki ich machinacjom

W

ę

gry pozostan

ą

nadal w niewoli. Dzi

ę

ki nim ginie Zathmar i Bathary. O

sobie hrabia nie my

ś

lał. Wiedział tylko,

ż

e nie umrze, zanim nie wymierzy

sprawiedliwo

ś

ci.

VI

Twierdza Pisino, w której uwi

ę

ziono trzech spiskowców, była dawnym

zamkiem obronnym, uczepionym na stromym cyplu skalnym. Wydawało si

ę

,

ż

e

ś

ciany wyrastały bezpo

ś

rednio z kamiennego podło

ż

a. Warowne mury

otaczały j

ą

z trzech stron. Z czwartej otwierała si

ę

bezdenna przepa

ść

, na

której dnie toczyła wartkie fale Foriba.
Dziwy sobie o tej rzece opowiadali ludzie. Podobno

ż

adna łód

ź

nie mogła na

niej płyn

ąć

. W mgnieniu oka rozbijały si

ę

b

ą

d

ź

o skaliste poszarpane brzegi,

b

ą

d

ź

o podwodne skały. Okr

ą

gły rok z rykiem i szumem przelewały si

ę

spienione wody, zasilane

ś

niegami z s

ą

siednich gór. A co najdziwniejsze,

ż

e

w pewnym miejscu Foriba znikała z powierzchni ziemi. Wpadała w jak

ąś

szczelin

ę

skaln

ą

i

ś

lad po niej gin

ą

ł. Nic wi

ę

c dziwnego,

ż

e władze wi

ę

zienne

nie uwa

ż

ały za potrzebne ustawianie stra

ż

y z tej strony fortecy, skoro sama

przyroda dostatecznie j

ą

strzegła.

Hrabia Sandorf stał przy oknie celi i rozwa

ż

ał słowa, które go doleciały z

s

ą

siedniego okna. Nale

ż

ało działa

ć

nie trac

ą

c czasu. Porozumiał si

ę

z

towarzyszami i uzyskawszy ich zgod

ę

, zabrał si

ę

do pracy. Trzeba było

usun

ąć

kraty w oknie. Na szcz

ęś

cie nie tkwiły zbyt mocno w starym murze i,

przy zjednoczonych wysiłkach, dały si

ę

usun

ąć

. Zbli

ż

aj

ą

ca si

ę

burza i coraz

cz

ę

stsze i gło

ś

niejsze grzmoty głuszyły szamotanie si

ę

ludzi z

ż

elaznymi

pr

ę

tami i szelest osypuj

ą

cych si

ę

kamieni i kawałków tynku. Sandorf wychylił

si

ę

daleko za okno, chc

ą

c si

ę

rozejrze

ć

w jaki sposób i w którym kierunku

nale

ż

ało ucieka

ć

. Niestety, ciemno

ś

ci nie pozwalały nic dojrze

ć

, a huk

piorunów i szum deszczu zlewał si

ę

z rykiem Foriby. Nagle przy

ś

wietle

błyskawicy dojrzał

ż

elazny pr

ę

t przytwierdzony do

ś

ciany. Według wszelkiego

prawdopodobie

ń

stwa był to pr

ę

t od piorunochronu. Był umocowany

ż

elaznymi

klamrami, ale dok

ą

d prowadził, czy si

ę

gdziekolwiek nie zerwał, któ

ż

mógł

odgadn

ąć

. W ka

ż

dym razie trzej przyjaciele nie mieli czasu i ochoty na

namysł. Lada chwila mógł przyj

ść

dozorca i ostatnia sposobno

ść

ratunku

byłaby im odj

ę

ta.

– Ja wyjd

ę

pierwszy – odezwał si

ę

hrabia Sandorf do towarzyszy. –

Gdybym spadł, b

ę

dziecie wiedzieli,

ż

e droga jest niebezpieczna i nie

b

ę

dziecie si

ę

na pró

ż

no nara

ż

ali. W przeciwnym razie, niech Bathary wyjdzie

po upływie dziesi

ę

ciu minut, a Zathmar w dziesi

ęć

minut po profesorze.

Uwa

ż

ajcie tylko,

ż

eby si

ę

mocno trzyma

ć

pr

ę

ta. Mam wra

ż

e– i nie,

ż

e jest

dobrze umocowany, ale nie wiem, czy wam siły dopisz

ą

.

– Mój drogi – odparł Zathmar – czy nas

ś

mier

ć

spotka o dwadzie

ś

cia godzin

ź

niej czy wcze

ś

niej, to ju

ż

wszystko jedno. A nigdy by

ś

my sobie nie

background image

darowali,

ż

e nie spróbowali

ś

my szcz

ęś

cia.

– No, to w imi

ę

Bo

ż

e – szepn

ą

ł Sandorf i wysun

ą

ł si

ę

przez okno.

Uchwycił si

ę

mocno pr

ę

ta i pocz

ą

ł wolno zsuwa

ć

na dół, opieraj

ą

c si

ę

nogami

o

ś

ciany. Nie była to jednak rzecz tak łatwa, jak si

ę

pozornie zdawa

ć

mogło.

Silna wichura szarpała jego ubraniem, deszcz zalewał oczy, a pr

ę

t dygotał w

dziwny sposób. Zdawało si

ę

,

ż

e mnóstwo ostrych szpileczek kłuło w r

ę

ce, a

nogi raz po raz ze

ś

lizgiwały si

ę

po gładkiej powierzchni muru. Zm

ę

czony,

zlany potem, zatrzymał si

ę

hrabia na framudze jakiego

ś

okna i z bij

ą

cym

sercem pocz

ą

ł nasłuchiwa

ć

czy profesor zdołał ju

ż

si

ę

wysun

ąć

z okna. Jako

ż

niebawem drut pocz

ą

ł silniej drga

ć

, widocznie pod ci

ęż

arem Bathary'ego, i na

głow

ę

Sandorfa pocz

ę

ły si

ę

sypa

ć

okruchy muru. Po upływie kilku minut,

m

ę

cz

ą

cych i niesko

ń

czenie długich, Bathary zawisł tu

ż

nad głow

ą

Sandorfa.

Hrabia pocz

ą

ł si

ę

zsuwa

ć

na dół. Szum rzeki był coraz gło

ś

niejszy i obu

zbiegów owion

ą

ł chłód przepa

ś

ci. Bathary spogl

ą

dał raz po raz w okno, które

o

ś

wietlały błyskawice, ale hrabiego Zathmara nie było. Nagle z góry doleciał

jego rozpaczliwy głos:
– Pr

ę

dzej, pr

ę

dzej, na miło

ść

Bosk

ą

, uciekajcie pr

ę

dzej!

Po czym dały si

ę

słysze

ć

krzyki, strzały i grad kul przeleciał ze

ś

wistem nad

Sandorfem i Batharym. Przylgn

ę

li obaj do

ś

ciany, gdy nagle piorun uderzył w

piorunochron na dachu fortecy i iskry z sykiem przesun

ę

ły si

ę

błyskawicznie

po drucie, za który uczepieni byli obaj zbiegowie. Bathary krzykn

ą

ł bole

ś

nie,

pu

ś

cił pr

ę

t i spadł w przepa

ść

. Sandorf, który dziwnym i szcz

ęś

liwym trafem

nie dotykał w tej chwili drutu tylko stał, trzymaj

ą

c si

ę

wystaj

ą

cego kamienia w

ś

cianie, skoczył na ratunek przyjacielowi. Spadł w wartkie fale Foriby, a

poniewa

ż

był znakomitym pływakiem, opanował wkrótce pr

ą

d wody i pocz

ą

ł

płyn

ąć

, szukaj

ą

c towarzysza.

Widocznie zimna woda otrze

ź

wiła profesora, bo odpowiedział na wołanie

Sandorfa. Wkrótce hrabia zrównał si

ę

z Batharym. Nieszcz

ęś

liwy profesor

miał opalone dłonie i nie mógł płyn

ąć

. Sandorf obj

ą

ł go lew

ą

r

ę

k

ą

, a praw

ą

płyn

ą

ł, a raczej kierował tylko, bo pr

ą

d stawał si

ę

coraz szybszy i silniejszy.

Ciemno

ś

ci nie pozwoliły dojrze

ć

brzegów, ale widocznie Foriba toczyła swe

wody gdzie

ś

w przepa

ść

. Sandorf pocz

ą

ł traci

ć

siły, gdy

ż

profesor ci

ąż

ył mu

na ramieniu. Nagle złapał si

ę

r

ę

k

ą

za jak

ąś

gał

ąź

, podsun

ą

ł bli

ż

ej i dostrzegł,

ż

e był to strzaskany pie

ń

drzewa, który woda niosła ze sob

ą

. Hrabia, nie

namy

ś

laj

ą

c si

ę

długo, d

ź

wign

ą

ł towarzysza na pie

ń

, sam usiadł obok i

pozwolił si

ę

unie

ść

pr

ą

dom. Mógł ju

ż

odpocz

ąć

, a poniewa

ż

zaczynało

ś

wita

ć

,

rozejrzał si

ę

wokoło. Rzeka płyn

ę

ła w w

ą

skiej szczelinie górskiej. Niebotyczne

skały pozwalały dojrze

ć

tylko skrawki szarzej

ą

cego nieba. Nagle przed

oczyma Sandorfa stan

ę

ła

ś

ciana skalna, jakby wyrosła z wody, a fale Foriby

pocz

ę

ły z szumem i rykiem wpada

ć

w w

ą

sk

ą

szczelin

ę

, która była o jakie

ś

pół

metra pod powierzchni

ą

wody. Sandorf zd

ąż

ył jeszcze poło

ż

y

ć

si

ę

błyskawicznym ruchem na pniu obok Bathary'ego, kiedy wpadli w tunel
skalny. Ogarn

ę

ły ich nieprzebyte ciemno

ś

ci, woda pocz

ę

ła si

ę

przelewa

ć

przez głowy. Sklepienie tunelu dotykało w wielu miejscach powierzchni wody.
Sandorf trzymał si

ę

kurczowo pnia, rozumiej

ą

c dobrze,

ż

e bez tej

zaimprowizowanej łodzi nie dałby sobie rady w podziemiu. Musiał te

ż

podtrzymywa

ć

profesora, który dawał słabe oznaki

ż

ycia. Nagle sklepienie

jakby si

ę

odsun

ę

ło i kilkana

ś

cie metrów przed oczami Sandorfa błysn

ę

ło

ś

wiatło dzienne. Jeszcze chwila, a Foriba wyniosła rozbitków na otwart

ą

przestrze

ń

. Wody jej pocz

ę

ły płyn

ąć

leniwiej, jakby wypoczywały po trudach, i

rzeka rozlała si

ę

szeroko pomi

ę

dzy ł

ą

kami. W dali błysn

ę

ło morze. Sandorf

background image

skierował belk

ę

ku brzegowi i wkrótce mógł si

ę

wydosta

ć

na l

ą

d. Wyci

ą

gn

ą

ł

towarzysza i uło

ż

ył go w cieniu krzaków. Sam upadł na piasek i zasn

ą

ł

kamiennym snem.

VII

Sło

ń

ce chyliło si

ę

ku zachodowi, kiedy Sandorf otworzył oczy. Obok niego

siedział Bathary. Blady był i zm

ę

czony, ale u

ś

miechał si

ę

do Sandorfa, który

zerwał si

ę

na równe nogi.

– Ale zaspałem, te nocne wzruszenia tak mnie sennie usposobiły – zawołał.
– Jak si

ę

czujesz, profesorze?

– Mój przyjacielu, gdyby nie twoje po

ś

wi

ę

cenie i odwaga, ju

ż

bym dawno nic

nie czuł. Ale teraz mam nadziej

ę

,

ż

e nie b

ę

d

ę

ci zawad

ą

w naszej dalszej

drodze i da Bóg, odpłac

ę

za to, co

ś

dla mnie zrobił.

– Zrobiłby

ś

to samo na moim miejscu, kochany profesorze, a teraz powiedz

mi, jak dawno czuwasz nade mn

ą

i czy

ś

nie dostrzegł czego

ś

podejrzanego?

– Nie. Ockn

ą

łem si

ę

koło południa i, nie ruszaj

ą

c si

ę

z miejsca, rozgl

ą

dam

si

ę

po okolicy. Zdaje mi si

ę

,

ż

e w pobli

ż

u musi by

ć

jaka

ś

osada rybacka, bo

słysz

ę

nawoływania ludzkie i widziałem łodzie wpływaj

ą

ce z morza do rzeki.

– A ludzi nie widziałe

ś

?

– Owszem, przeszedł koło nas jaki

ś

człowiek, s

ą

dz

ą

c z ubrania, musiał to

by

ć

robotnik. Obejrzał nas dosy

ć

uwa

ż

nie, ale poniewa

ż

nie odezwał si

ę

do

mnie, wnosz

ę

,

ż

e musiał nas wzi

ąć

za włócz

ę

gów i wolał nie zaczepia

ć

. Co

prawda nasze zmoczone ubranie nie wzbudza zaufania.
– W ka

ż

dym razie lepiej jest zmieni

ć

miejsce pobytu – odparł Sandorf. –

Gdyby si

ę

tylko mo

ż

na było dowiedzie

ć

, w jakiej miejscowo

ś

ci jeste

ś

my.

Powstali z ziemi i skierowali si

ę

ku osadzie le

żą

cej nad brzegiem morza. Szli

ostro

ż

nie, rozgl

ą

daj

ą

c si

ę

bacznie, ale drogi były puste. Zapukali do pierwszej

z brzegu chaty. Otworzył im stary rybak i obrzucił badawczym spojrzeniem.
– Czy nie mogliby

ś

my przenocowa

ć

u was mój dobry człowieku? – zapytał

Sandorf.
Gospodarz odwrócił si

ę

do drzwi prowadz

ą

cych do s

ą

siedniej izby, i zawołał:

– Mario, mamy go

ś

ci, przynie

ś

co

ś

przygotowała na wieczerz

ę

.

Do izby weszła młoda, nadzwyczajnej pi

ę

kno

ś

ci dziewczyna i, spojrzawszy na

przybyszów, zamieniła znacz

ą

ce spojrzenie z ojcem.

Bez słowa wyszła do kuchenki i po chwili przyniosła zimne mi

ę

so, gotowan

ą

ryb

ę

, chleb i dzbanek wina.

Podró

ż

ni nie dali si

ę

długo prosi

ć

. Zasiedli do stołu i w mgnieniu oka

pochłon

ę

li wszystko, co Maria przed nimi postawiła. Tymczasem gospodarz

wyszedł z chaty i rozgl

ą

dał si

ę

bacznie, czy kto nie nadchodzi. Po pewnym

czasie wrócił do domu i rzekł:
– Mario, zaprowad

ź

panów do izdebki od ogródka, ale nie zapalaj

ś

wiatła.

Nie trzeba,

ż

eby si

ę

tu kto

ś

ciekawy wcisn

ą

ł.

– Co mówicie gospodarzu – zapytał Sandorf – czy

ż

by

ś

cie wiedzieli, kto

jeste

ś

my?

– Ach panie – u

ś

miechn

ą

ł si

ę

rybak – nietrudno si

ę

domy

ś

le

ć

,

ż

e to was

szukaj

ą

tu od

ś

witu. Na rynku i na wszystkich rogach ulic rozlepiono plakaty

opisuj

ą

ce wasz

ą

ucieczk

ę

z twierdzy. Naznaczono nawet nagrod

ę

5 tysi

ę

cy

florenów dla tego. kto was odnajdzie, no i wieczyste ci

ęż

kie roboty dla tego,

background image

kto by wam pomógł, czy was ukrywał.
– Jak to i wy, wiedz

ą

c o tym, przyj

ę

li

ś

cie nas?

– Panie, kto pod mój dach wszedł, jest moim go

ś

ciem. A dopóki

ż

yj

ę

,

mojemu go

ś

ciowi włos z głowy spa

ść

nie mo

ż

e. Spijcie spokojnie. B

ę

dziemy

kolejno z Mari

ą

czuwali. A gdyby, bro

ń

Bo

ż

e, co

ś

wam miało zagra

ż

a

ć

,

uciekajcie przez okno. Zaraz za ogródkiem jest morze i moja łód

ź

uwi

ą

zana u

brzegu. Uciekajcie i niech was Bóg strze

ż

e.

Sandorf i Bathary u

ś

cisn

ę

li gor

ą

co r

ę

k

ę

szlachetnego Ferrata, tak si

ę

bowiem

nazywał rybak, i udali si

ę

na spoczynek.

Ale widocznie nie było im s

ą

dzone sp

ę

dzi

ć

noc spokojnie. Około północy

zbudziła ich rozmowa, prowadzona przed domem. Rozpoznali głos Ferrata.
Kto

ś

drugi krzyczał i groził Ferratowi.

– Gdy ci

ę

prosiłem o r

ę

k

ę

Marii, to byłem za n

ę

dzny na zi

ę

cia. Zobaczymy

teraz jak mnie b

ę

dziesz jeszcze prosił,

ż

ebym si

ę

z ni

ą

o

ż

enił.

– Radz

ę

ci Carpena,

ż

eby

ś

si

ę

poszedł przespa

ć

. Je

ż

eli jeste

ś

pijany, nie

zaczepiaj spokojnych ludzi.
– Czy jestem pijany, czy nie, to si

ę

poka

ż

e, a tymczasem wybieraj, albo dasz

mi Mari

ę

za

ż

on

ę

, albo zawiadomi

ę

ż

andarmów,

ż

e ukrywasz zbiegłych

kryminalistów, a wiesz czym to pachnie. Pójdziesz do wi

ę

zienia, a ja zostan

ę

panem i twojej chałupy, i twojej córki.
– Id

ź

spa

ć

Carpena i przesta

ń

wykrzykiwa

ć

przed moim domem, bo to nie

jest karczma.
– Tak? Ano zobaczymy!
W tej chwili rozległo si

ę

ostre gwizdni

ę

cie. Widocznie Carpena dawał zna

ć

ż

andarmom, bo prawie jednocze

ś

nie rozległ si

ę

t

ę

tent koni i słycha

ć

było, jak

kilkunastu je

ź

d

ź

ców otoczyło domek Ferrata.

Sandorf i Bathary zerwali si

ę

z posłania i wyskoczyli do ogrodu. Pocz

ę

li biec

ku morzu, kiedy nagle za nimi rozległy si

ę

strzały i grad kul obsypał drzewa

ogródka.
Odpowiedział im j

ę

k profesora, któremu kula strzaskała rami

ę

.

– Co ci Bathary? – skoczył ku niemu Sandorf. – Ranili ci

ę

? Oprzyj si

ę

na

mnie, ju

ż

widz

ę

łódk

ę

. Pr

ę

dzej! Ale profesor osun

ą

ł si

ę

na ziemi

ę

i wyszeptał:

– Nie, nie mog

ą

biec. Zostaw mnie. Uciekaj! Na miło

ść

Bosk

ą

, uciekaj! Zrób

to dla mnie. Ja postaram si

ę

zatrzyma

ć

ich przy sobie, a ty uciekaj.

Ż

egnaj!

Sandorf rozejrzał si

ę

wokoło. Ze wszystkich stron biegli ku niemu

ż

andarmi.

Rzeczywi

ś

cie nie miał ani chwili do stracenia. Jednym skokiem był przy łodzi,

ale nie zd

ąż

ył rozplata

ć

ła

ń

cucha, którym była przywi

ą

zana. Kilku

ż

andarmów

skierowało si

ę

w jego stron

ę

, ale Sandorf nie mógł pozwoli

ć

wzi

ąć

si

ę

ż

ywcem. Nie namy

ś

laj

ą

c si

ę

długo, skoczył do wody i pocz

ą

ł płyn

ąć

. Rozległy

si

ę

krzyki, strzały, paru

ż

ołnierzy wsiadło do łodzi, strzelaj

ą

c raz za razem za

zbiegiem, ale wysokie fale pocz

ę

ły podrzuca

ć

łodzi

ą

i przelewa

ć

si

ę

przez

głow

ę

uciekaj

ą

cego, który zgin

ą

ł

ż

andarmom z oczu. Musieli wi

ę

c powróci

ć

z

niczym, pocieszaj

ą

c si

ę

tylko my

ś

l

ą

,

ż

e na pełnym morzu fale s

ą

jeszcze

wi

ę

ksze i jeden bezbronny człowiek im si

ę

nie oprze. Czekali przez dwa dni,

a

ż

woda wyrzuci zwłoki hrabiego Sandorfa, ale wiatr wiał stale ku morzu i

zwłok nie znaleziono.
Profesora Bathary'ego odwieziono do fortecy Pisino i rozstrzelano razem z
hrabi

ą

Zathmarem. Zwłoki ich pogrzebano w obr

ę

bie fortecy.

Rybak Ferrato, za pomoc okazan

ą

zbiegom, skazany został na do

ż

ywotnie

ci

ęż

kie roboty, Carpena za

ś

otrzymał 5 tysi

ę

cy florenów za denuncjacj

ę

i

pomoc w złapaniu przest

ę

pców. Nie

background image

cieszył si

ę

jednak długo swoim tryumfem, gdy

ż

Maria Ferrato nazajutrz po

aresztowaniu ojca opu

ś

ciła dom i schroniła si

ę

do pobliskiego klasztoru, a

cała osada, nawet cała okolica na dziesi

ą

tki kilometrów wokoło, pocz

ę

ła go

nazywa

ć

"zdrajca Carpena". Ludzie odwracali si

ę

na jego widok i spluwali z

obrzydzeniem i pogard

ą

. Dzieci biegły za nim wołaj

ą

c "Judasz, Judasz".

Nawet miejscowy szynkarz, którego Carpena uwa

ż

ał za przyjaciela i który mu

cz

ę

sto kredytował, wyrzucił go za drzwi i zabronił przychodzi

ć

, nie chc

ą

c,

ż

eby zdrajca wystraszał mu go

ś

ci z sali. Carpena rozpił si

ę

z rozpaczy i po

paru tygodniach nie miał ju

ż

ani grosza z otrzymanych 5 tysi

ę

cy i jak ostatni

n

ę

dzarz musiał opu

ś

ci

ć

okolic

ę

.

CZ

ĘŚĆ

II

I

Pi

ę

tna

ś

cie lat min

ę

ło od wy

ż

ej opisanych wypadków. Dnia 24 maja 1882 roku

obchodzono w Raguzie odpust i doroczne

ś

wi

ę

to. Mała portowa mie

ś

cina

przybrała uroczysty wygl

ą

d. Tłumy ludzi wyległy za miasto, gdzie na du

ż

ej

ł

ą

ce, tu

ż

nad brzegiem morza stały szeregi kramów, a w

ę

drowni kupcy gło

ś

no

zachwalali przywiezione towary. Opodal ci

ą

gn

ę

ły si

ę

budy w

ę

drownych

teatrów, kuglarzy i sztukmistrzów. A ka

ż

dy wolał, zach

ę

cał, obiecywał

niewidziane cuda, a wszystko razem miało kosztowa

ć

tylko par

ę

groszy, byle

tylko widz dał si

ę

skusi

ć

i wszedł do wn

ę

trza. Ale ludziom nie chciało si

ę

jeszcze wchodzi

ć

do ciemnych tajemniczych wej

ść

namiotów i bud,

wymalowanych jaskrawo w przeró

ż

ne arabeski, dzikie zwierz

ę

ta i jeszcze

dziksze postacie ludzkie. Tłum przygl

ą

dał si

ę

wszystkiemu. Gwar i

ś

miech

rozlegały si

ę

zewsz

ą

d. Nie zwracano te

ż

zbytniej uwagi na mały czerwony

namiot, przed którym stało dwóch ludzi, ubranych w jaskrawe trykoty,
naszywa– ne błyszcz

ą

cymi cekinami, jakich zwykle u

ż

ywaj

ą

jarmarczni

linoskoczkowie. Jeden, rosły, wysoki, o byczym karku i olbrzymich muskułach,
o twarzy dzieci

ę

co łagodnej i dobrych oczach, patrzał spokojnie na mijaj

ą

cych

go ludzi i u

ś

miechał si

ę

dobrotliwie. Drugi, mały, szczupły, o ostrych,

nerwowychrysach i

ż

ywych, biegaj

ą

cych oczach, kr

ę

cił si

ę

niespokojnie i raz

po raz wołał:
– Niebywale! Niesłychane! Jedyne w swoim rodzaju! Najwi

ę

kszy siłacz

ś

wiata! Nowoczesny Herkules! Wej

ś

cie pól korony. Dzieci płac

ą

połow

ę

.

Nigdy nie pokonany! Stu

ś

miałków mo

ż

e si

ę

z nim zmierzy

ć

, a wielki i silny

Matifu nie da si

ę

poło

ż

y

ć

na łopatki.

Ale ludzie nie spieszyli stan

ąć

do walki

ż

niepokonanym Matifu, wiec mały

człowieczek, odpocz

ą

wszy chwil

ę

, wołał znowu:

– Panie i panowie, niebywałe zjawisko!

Ż

onglowanie

ż

ywym człowiekiem.

Wej

ś

cie tylko pół korony. Najzr

ę

czniejszy skoczek

ś

wiata. Niezrównany

Pescada! Jedyny w swoim repertuarze. Chodzi na r

ę

kach, nogach i głowie!

Przedstawienie zaraz si

ę

rozpocznie.

Ale i to wołanie pozostało bez echa.
– Widzi mi si

ę

Matifu,

ż

e dzi

ś

znowu pójdziemy spa

ć

bez kolacji.

Łagodny olbrzym u

ś

miechn

ą

ł si

ę

:

– Zdaje mi si

ę

,

ż

e tu robimy od dwóch tygodni. No i obiadu nie mieli

ś

my ju

ż

background image

dwa dni. Ja to wytrzymam, ale z ciebie, biedaku, to nic nie zostanie.
– B

ę

dzie ci l

ż

ej

ż

onglowa

ć

moj

ą

chud

ą

osob

ą

. Gorzej b

ę

dzie, je

ż

eli ty

stracisz siły, a potem byle chłopak wiejski ci

ę

pokona.

– Jak dot

ą

d, nikt si

ę

nie kwapi do walki ze mn

ą

. Patrz jak si

ę

pusto zrobiło na

placu. Dok

ą

d

ż

e ci ludzie poszli?

– Pewnie do portu. Słyszałem,

ż

e dzi

ś

maj

ą

spuszcza

ć

na wod

ę

now

ą

łód

ź

ż

aglow

ą

. Ma to by

ć

co

ś

bardzo du

ż

ego. Jaka

ś

szkuna, czy co

ś

w tym rodzaju.

– No, to chod

ź

my i my. Nic tu nie wystoimy, a nasz pałac mo

ż

e si

ę

nie

obawia

ć

złodziei.

– Ano chod

ź

my.

Po chwili obaj przyjaciele stali nad brzegiem morza. Dziwna to była para.
Poznali si

ę

przed kilku laty i odt

ą

d pracowali razem. Kochali si

ę

jak bracia,

znosz

ą

c bez szemrania ci

ęż

ki los artystów jarmarcznych, w

ę

druj

ą

c od miasta

do miasta wzdłu

ż

brzegów Morza

Ś

ródziemnego. Obaj pochodzili z

południowej Francji i obaj marzyli,

ż

eby zebra

ć

tyle pieni

ę

dzy, aby kiedy

ś

powróci

ć

do ojczyzny. Ale tymczasem o pieni

ą

dze było coraz trudniej, a do

ojczyzny coraz dalej.
– Patrz Matifu. widzisz ten statek? Podejd

ź

my bli

ż

ej. Za par

ę

minut zdejm

ą

mu ła

ń

cuchy i skoczy sobie do morza.

– A mo

ż

e popłynie do naszej słonecznej Francji – westchn

ą

ł Matifu. –

Chod

ź

my bli

ż

ej.

Po chwili stali tu

ż

przy statku. Była to du

ż

a łód

ź

rybacka. Kr

ę

ciło si

ę

koło niej

kilkunastu robotników, zdejmuj

ą

c liny i ła

ń

cuchy, którymi była umocowana do

ż

elaznej belki, wbitej w przystani. Tłum ciekawych cisn

ą

ł si

ę

ze wszystkich

stron, chc

ą

c zobaczy

ć

chwil

ę

, kiedy zdejm

ą

ostatni ła

ń

cuch i

ś

wie

ż

o

ochrzczona "Stella" zakołysze si

ę

na fali.

Ju

ż

jeden z robotników zacz

ą

ł odwija

ć

ła

ń

cuch, ju

ż

tysi

ą

ce ciekawych oczu

ś

ledziło jego ruchy, gdy nagle rozległy si

ę

ogłuszaj

ą

ce sygnały stra

ż

y

portowej, dzwonienie i ryk syreny. Ludzie spojrzeli przera

ż

eni na morze. Jaki

ś

maty statek wpływał pełn

ą

par

ą

do portu, kieruj

ą

c si

ę

wprost ku "Stelli".

Robotnicy zrozumieli,

ż

e nale

ż

ało za wszelk

ą

cen

ę

zatrzyma

ć

jeszcze kilka

chwil "Stell

ę

" na brzegu, gdy

ż

w przeciwnym razie oba statki wpadn

ą

na

siebie. Pocz

ę

li si

ę

tłoczy

ć

do ła

ń

cucha, krzycze

ć

, ale niestety było ju

ż

za

ź

no. Ci

ęż

ar łodzi poci

ą

gn

ą

ł ich ze sob

ą

. Ła

ń

cuch wymykał im si

ę

z r

ą

k i ju

ż

,

ju

ż

"Stella" miała wpa

ść

do morza, kiedy Matifu jednym skokiem znalazł si

ę

przy ła

ń

cuchu. Złapał go obu r

ę

kami, okr

ę

cił kilkakrotnie wkoło

ż

elaznej belki,

z której si

ę

ła

ń

cuch zsun

ą

ł, i wparł si

ę

z całej siły nogami w ziemi

ę

. Ła

ń

cuch

napr

ęż

ył si

ę

. Drgn

ę

ła olbrzymia łód

ź

, ale nie ruszyła z miejsca. Ludzie zamarli

w niemym podziwie i przera

ż

eniu. Olbrzymowi

ż

yły wyst

ą

piły na czoło i twarz

pokryła si

ę

potem. Ale nie ruszył si

ę

z miejsca. Dopiero po upływie kilku

minut, kiedy jacht przybił do brzegu, olbrzym pu

ś

cił ła

ń

cuch, który z brz

ę

kiem

potoczył si

ę

po kamieniach. ,,Stella'' drgn

ę

ła i posun

ę

ła si

ę

naprzód. Po chwili

kołysała si

ę

na spienionych falach zatoki.

W tej chwili okrzyk wydarł si

ę

z kilkuset piersi: Niech

ż

yje! Niech

ż

yje! A to

siłacz! A to bohater!
Ciekawi cisn

ę

li si

ę

do Matifu, który rozgl

ą

dał si

ę

zdziwiony, za co spotyka go

taki zaszczyt. U

ś

miechał si

ę

, wycieraj

ą

c skrwawion

ą

r

ę

k

ę

, i powtarzał:

– Ale có

ż

si

ę

stało nadzwyczajnego? Przecie

ż

to drobiazg. A szkoda by było

tak

ś

licznego jachtu.

Ale tłum był widocznie innego zdania, bo okrzykom i wiwatom nie było ko

ń

ca.

Nagle do zawstydzonego Matifu zbli

ż

ył si

ę

wysoki, siwy m

ęż

czyzna w ubraniu

background image

kapitana statku.
– Musz

ę

panu serdecznie podzi

ę

kowa

ć

za ocalenie mnie i mojej załogi od

powa

ż

nej katastrofy – rzekł, podaj

ą

c zmieszanemu olbrzymowi r

ę

k

ę

. –

Dzi

ę

ki pa

ń

skiej odwadze i po

ś

wieceniu, no i sile, unikn

ę

li

ś

my pewnej

ś

mierci.

Jestem wła

ś

cicielem jachtu, który niespodziewanie wjechał do portu. Czym

mógłbym si

ę

panu odwdzi

ę

czy

ć

?

– Doprawdy nie wiem, co tak wielkiego zrobiłem – b

ą

kn

ą

ł zawstydzony

Matifu. – Naprawd

ę

nie warto o tym mówi

ć

.

– Panie kapitanie – wtr

ą

cił si

ę

nagle Pescada, który stał dot

ą

d przy swoim

przyjacielu i a

ż

pobladł z wra

ż

enia na widok bohaterskiego czynu swego

towarzysza – Matifu, gdyby umiał mówi

ć

lepiej, powiedziałby,

ż

e wystarczy

mu fakt,

ż

e mu pan sam dzi

ę

kuje. To bardzo porz

ą

dny chłop ten mój

przyjaciel, ale przyznam si

ę

,

ż

e dzi

ś

nawet mnie wprawił w zdumienie. Nawet

nie my

ś

lałem,

ż

e jest tak silny. Ju

ż

mu nigdy nie b

ę

d

ę

dokuczał, bo gotów

mnie tr

ą

ci

ć

pi

ą

tym palcem i ju

ż

b

ę

dzie po mnie.

Kapitan u

ś

miechn

ą

ł si

ę

na ten potok wymowy małego człowieczka i odparł:

– Bardzo mi b

ę

dzie przyjemnie, je

ż

eli obaj panowie zechc

ą

jutro przyby

ć

na

pokład mojej "Sawareny". Zjemy razem

ś

niadanie i pogadamy. Mam

wra

ż

enie,

ż

e omówimy kilka spraw bardzo wa

ż

nych dla nas trzech. A

tymczasem

ż

egnam panów i prosz

ę

, nie zapomnijcie,

ż

e łódka b

ę

dzie na

panów czekała o godzinie dwunastej w południe.
Podał obu przyjaciołom r

ę

k

ę

i miał si

ę

wycofa

ć

z tłumu, który otaczał ich

zwartym pier

ś

cieniem, kiedy wzrok jego padł na starego, otyłego pana,

stoj

ą

cego opodal w towarzystwie młodej,

ś

licznej panny. Oczy kapitana wpiły

si

ę

na jedn

ą

chwil

ę

w tłust

ą

, czerwon

ą

twarz i nieznaczny, ale wyra

ź

ny

grymas pogardy wykrzywił jego usta. Po chwili znikn

ą

ł w tłumie.

Młoda panna nachyliła si

ę

tymczasem do swojego towarzysza i szepn

ę

ła:

– Ojcze, czy nie mo

ż

na by wynagrodzi

ć

tych ludzi?

Wygl

ą

daj

ą

tak biednie!

– Moje dziecko – odparł zagadni

ę

ty – nie nale

ż

y dawa

ć

pieni

ę

dzy

włócz

ę

gom. Ka

ż

dy człowiek powinien uczciwie pracowa

ć

. Chod

ź

my ju

ż

do

domu. Gor

ą

co tu, a matka czeka na nas ze

ś

niadaniem.

Panienka westchn

ę

ła i bez słowa pod

ąż

yła za ojcem. Skin

ę

ła tylko na

po

ż

egnanie główk

ą

w stron

ę

obu przyjaciół, za co otrzymała serdeczny

u

ś

miech od Matifu i szarmancki ukłon od Pescady.

II

Nazajutrz o wpół do dwunastej obaj przyjaciele byli w porcie. Szcz

ęś

ciło im

si

ę

od wczoraj. Rozentuzjazmowany tłum pod

ąż

ył do namiotu Matifu i

Pescady i obaj przyjaciele sze

ść

razy z kolei musieli powtarza

ć

widowiska. Rozumie si

ę

,

ż

e ani jeden

ś

miałek

nie stan

ą

ł do walki z siłaczem i sztuki ograniczyły si

ę

do d

ź

wigania ci

ęż

arów,

łamania podków i

ż

onglowania Pescad

ą

, który nie skakał, ale fruwał w

powietrzu, fikaj

ą

c nadprogramowo kozły i

ś

miesz

ą

c publiczno

ść

swymi

dowcipami. A dzi

ś

?... Dzi

ś

s

ą

zaproszeni na

ś

niadanie do jakiego

ś

kapitana,

który jest jednocze

ś

nie wła

ś

cicielem

ś

licznego jachtu. Ju

ż

si

ę

zbli

ż

a łódeczka,

w której siedz

ą

dwaj wio

ś

larze. To po nich. Po nich, biednych, jarmarcznych

skoczków.

background image

Dziwne s

ą

zaiste drogi, którymi kroczy przeznaczenie!

Tymczasem łódka przybiła do brzegu i nasi przyjaciele wsiedli do niej.
Poniewa

ż

twarze wio

ś

larzy były wesołe i wzbudzaj

ą

ce zaufanie, Pescad

ą

odwa

ż

ył si

ę

na pytanie:

– Czy nie mogliby

ś

my si

ę

od panów dowiedzie

ć

, jak si

ę

nazywa kapitan

statku, do którego jedziemy?
– Nasz pan nazywa si

ę

doktor Antekirt.

– A jakiej jest narodowo

ś

ci?

– Tego nikt nie wie.
– A sk

ą

d pochodzi, gdzie si

ę

urodził, gdzie mieszka?

– Tego równie

ż

nikt nie wie. Mieszkamy zawsze na statku. Nawet kiedy

zawijamy do portu. W tej chwili "Sawarena" stoi o półtora kilometra od brzegu.
– A nie przykrzy si

ę

panom takie

ż

ycie? Obaj marynarze roze

ś

mieli si

ę

na

głos.
– To tylko szczurom l

ą

dowym mo

ż

e si

ę

zdawa

ć

,

ż

e na morzu człowiekowi si

ę

przykrzy.
– "Sawarena" to najładniejszy statek na

ś

wiecie, a nasz kapitan jest

najdzielniejszy i najlepszy spomi

ę

dzy wszystkich kapitanów na morzu.

W kilka chwil pó

ź

niej Matifu i Pescad

ą

mogli si

ę

przekona

ć

naocznie,

ż

e

zachwyty wio

ś

larzy nad "Sawarena", nie były przesadzone. Był to

ś

liczny,

mocny jacht, zbudowany według ostatnich wymaga

ń

techniki i komfortu.

Błyszcz

ą

cy, elegancki,

wy

ś

wie

ż

ony, a jednocze

ś

nie zna

ć

było,

ż

e ostoi si

ę

niejednej nawałnicy, a w

szybko

ś

ci prze

ś

cignie niejednego współzawodnika. Mały chłopak okr

ę

towy

wybiegł na spotkanie go

ś

ci i zaprowadził ich do kajuty kapitana. Doktor

przywitał ich serdecznie i raz jeszcze podzi

ę

kował Matifu za ocalenie statku

od niechybnej katastrofy. Po czym usiedli do

ś

niadania.

Obaj przyjaciele byli tak onie

ś

mieleni,

ż

e nie wiedzieli, jak si

ę

maj

ą

zachowa

ć

.

Tym bardziej,

ż

e Matifu obawiał si

ę

o cało

ść

kryształów i szklanek z cienkiego

szkła, których musiał dotyka

ć

, a Pescad

ą

miał wielk

ą

ochot

ę

do gadania, ale

nie

ś

miał, rozumiej

ą

c dobrze,

ż

e on, mały Pescad

ą

, dostał si

ę

tu tylko dzi

ę

ki

swemu du

ż

emu przyjacielowi. Ale po pół godzinie przekonali si

ę

,

ż

e z

kapitanem mo

ż

na było mówi

ć

bez obawy. Jego uprzejmo

ść

, łatwo

ść

w

obcowaniu i wielka dobro

ć

wygl

ą

daj

ą

ca z ciemnych, smutnych oczu

rozwi

ą

zała j

ę

zyki obu przyjaciół. W niespełna godzin

ę

dowiedział si

ę

doktor

Antekirt dokładnie wszystkiego, co tyczyło ich

ż

ycia, przygód, ci

ęż

kich

czasów, i posłyszał najskrytsze marzenie, które wyrwało si

ę

Matifu:

– Ach,

ż

eby móc wróci

ć

do ojczyzny.

– A wi

ę

c panów nic nie ł

ą

czy z Raguz

ą

i mogliby

ś

cie wyjecha

ć

?

– Rozumie si

ę

. W

ę

drujemy z miasta do miasta, a poniewa

ż

teraz czasy s

ą

ci

ęż

kie, zap

ę

dzili

ś

my si

ę

tak daleko w nadziei zysku. Nie mo

ż

emy wraca

ć

do

Francji bez pieni

ę

dzy, bo z czego by

ś

my tam

ż

yli. A tymczasem trudno jest

co

ś

odło

ż

y

ć

na czarn

ą

godzin

ę

.

– A dlaczegó

ż

nie we

ź

miecie si

ę

do innego zawodu?

– Ba, kiedy nic innego nie umiemy. A zreszt

ą

, któ

ż

by przyj

ą

ł do pracy takich

włócz

ę

gów jak my? Nie mamy ani domu, ani przyjaciół, którzy by za nas

zar

ę

czyli. A przy tym nie mogliby

ś

my by

ć

zawsze razem. Bo, jak pan kapitan

widzi, struktura nasza jest tak odmienna,

ż

e nie mogliby

ś

my pracowa

ć

razem

ani na przykład w ku

ź

ni, jakby to

ś

licznie robił Matifu, ani jako kominiarze, co

mnie nie przyszłoby przecie

ż

z trudno

ś

ci

ą

.

– A czy nie zgodziliby

ś

cie si

ę

pracowa

ć

u mnie? Potrzebuj

ę

uczciwych i

background image

rozumnych ludzi, przy tym silnych i zr

ę

cznych.

– Jak to, pan by chciał? Przecie

ż

pan nas nie zna?

– Moi drodzy, czasem człowiek ma wi

ę

cej wypisane w oczach i na czole, ni

ż

w najlepszej legitymacji. O ile wi

ę

c zgadzacie si

ę

, otrzymacie mieszkanie,

ubranie i jedzenie na statku. Pensj

ę

tak

ą

, jak

ą

otrzymuj

ą

moi ludzie, aktora

wiem,

ż

e nie jest mała. A jak sko

ń

cz

ę

tu swoje sprawy, wypłyniemy na pełne

morze i najdalej za kilka miesi

ę

cy wyl

ą

dujecie we Francji. Na po

ż

egnanie

otrzyma ka

ż

dy z was sum

ę

równaj

ą

c

ą

si

ę

rocznej pensji mojego marynarza.

S

ą

dz

ę

,

ż

e to wystarczy na kupienie małej osady, albo sklepu w małym

miasteczku. No có

ż

, zgadzacie si

ę

?

– Czy si

ę

zgadzamy! Ale

ż

panie kapitanie – zawołał Pescada –

ż

ebym tylko

ś

miał, fikn

ą

łbym tu zaraz dwadzie

ś

cia kozłów z rado

ś

ci. Rozumie si

ę

,

ż

e si

ę

zgadzamy. ... No, odezwij

ż

e si

ę

Matifu.... Z nim to tak zawsze, panie

kapitanie. Cieszy si

ę

milcz

ą

co. Martwi si

ę

te

ż

milcz

ą

co. Mo

ż

e za to tak go

kocham,

ż

e mi nie przeszkadza gada

ć

.

– Kiedy mamy si

ę

stawi

ć

do słu

ż

by i co pan ka

ż

e nam robi

ć

?

– Mo

ż

ecie zacz

ąć

chocia

ż

by dzi

ś

wieczorem. Czy macie co

ś

do załatwienia

na l

ą

dzie?

– Musieliby

ś

my tylko zwin

ąć

nasz teatr. Niewiele to nam zajmie czasu, a

kostiumy pozwoli nam pan mo

ż

e zabra

ć

ze sob

ą

. W wolnych chwilach

mogliby

ś

my uczy

ć

załog

ę

gimnastyki i walki francuskiej.

– A wi

ę

c dobrze – u

ś

miechn

ą

ł si

ę

doktor,

ż

egnaj

ą

c swoich go

ś

ci. –

Czekamy was dzi

ś

wieczorem. A od jutra rozpoczniemy prac

ę

. Mam nadziej

ę

,

ż

e dobrze nam b

ę

dzie ze sob

ą

. 38

III

Nast

ę

pnego dnia Pescada miał dług

ą

rozmow

ę

z kapitanem, po czym

przebrany w elegancki cywilny garnitur, odpłyn

ą

ł łódk

ą

do brzegu. Co par

ę

dni

zjawiał si

ę

na statku i serdecznie witał Matifu, ale wiadomo było,

ż

e mieszka

w Raguzie. Co tam robił, tego nie wiedział nawet jego du

ż

y przyjaciel.

Natomiast w kilka dni po wy

ż

ej opisanych wypadkach doktor Antekirt wysiadł

w przystani i rozgl

ą

dał si

ę

, jakby kogo

ś

szukał. Po czym zbli

ż

ył si

ę

szybko do

siwego, zgarbionego staruszka i rzekł:
– Oczekujecie na lekarza. Jestem doktorem Antekirtem.
Chod

ź

my do waszej pani.

Zdumienie odbiło si

ę

na twarzy starego sługi.

– Sk

ą

d

ż

e na miło

ść

bosk

ą

, domy

ś

lił si

ę

pan,

ż

e to mnie przysłano po pana?

Doktor u

ś

miechn

ą

ł si

ę

.

– Nie przyszło mi to z trudno

ś

ci

ą

. Ale chod

ź

my do waszej pani, bo spieszno

mi bardzo.
Stary sługa poszedł przodem i po kilkunastu minutach wprowadził doktora do
małego, skromnego domku przy ulicy Marinella.
Na spotkanie go

ś

cia wyszła wysoka, siwowłosa kobieta,

ubrana w ci

ęż

k

ą

ż

ałob

ę

.

– Wszak mam przyjemno

ść

mówi

ć

z doktorem Antekirtem? Jestem wdow

ą

po Stefanie Batharym. Przepraszam bardzo,

ż

e pozwoliłam sobie prosi

ć

pana

do siebie, ale dowiedziałam si

ę

wczoraj,

ż

e statek pana przybił do portu.

Pierwsz

ą

moj

ą

my

ś

l

ą

było uda

ć

si

ę

na pokład "Sawareny", ale obawiałam si

ę

,

background image

ż

e to by zwróciło uwag

ę

ludzk

ą

. W tak małym mie

ś

cie jak Raguza, nic nie

uchodzi oczu ludzkich, a pragn

ę

łam,

ż

eby nasza rozmowa nie miała

ś

wiadków.

– Niech mi pani wierzy – odparł doktor –

ż

e nawet nie czekaj

ą

c wezwania

pani, uwa

ż

ałbym za obowi

ą

zek odwiedzenie wdowy po tak wybitnym

człowieku, jakim był profesor Bathary.
– Czy pan znał mojego m

ęż

a?

– Miałem zaszczyt by

ć

jego przyjacielem.

– Zna pan zapewne szczegóły jego

ś

mierci?

– Owszem. Wiem,

ż

e nale

ż

ał do spisku i zgin

ą

ł jak bohater w walce o

niepodległo

ść

swojej ojczyzny. Wiem,

ż

e był rozstrzelany razem z hrabi

ą

Zathmarem. Trzeci organizator spisku, hrabia Sandorf, skonał w falach
Adriatyku.
– Widz

ę

, doktorze,

ż

e znasz te smutne szczegóły równie dobrze, jak ja. Wi

ę

c

mo

ż

e wiesz, kto zdradził tych szlachetnych ludzi?

– Niech mi pani wierzy,

ż

e sprawiedliwo

ś

ci stanie si

ę

zado

ść

i winni b

ę

d

ą

ukarani. Tym zbrodniarzom Bóg nie przebaczy. Nale

ż

y wi

ę

c czeka

ć

, a

ż

wybije

ich godzina.
Zaległo ci

ęż

kie milczenie. Po zbolałej twarzy profesorowej stoczyło si

ę

kilka

du

ż

ych łez. Ale opanowała si

ę

nadzwyczajnym wysiłkiem woli i podniosła

oczy na go

ś

cia.

– Mam wielk

ą

pro

ś

b

ę

do pana, panie doktorze. Nie chciałabym zrobi

ć

panu

przykro

ś

ci, ale prosz

ę

o zabranie tych pieni

ę

dzy, które był mi pan łaskaw

przysła

ć

kilka lat temu.

Doktor zerwał si

ę

z fotela.

– Jak to, pani te pieni

ą

dze ma w domu? Przysłałem je na wychowanie i

wykształcenie pani syna. Byłem tak serdecznym przyjacielem profesora,

ż

e

uwa

ż

ałem za swój obowi

ą

zek pami

ę

ta

ć

o jego dziecku.

– Zapomniał pan – u

ś

miechn

ę

ła si

ę

wdowa –

ż

e dziecko to miało matk

ę

,

która była młoda i mogła na nie pracowa

ć

. Jałmu

ż

na ofiarowana nawet w tak

delikatnej i serdecznej formie, nie przestaje by

ć

jałmu

ż

n

ą

. A nie chciałam,

ż

eby mój Piotru

ś

miał oprócz mnie co

ś

komu

ś

do zawdzi

ę

czenia.

– Jak

ż

e dała pani sobie rad

ę

? – zawołał doktor. – Wiem,

ż

e pani syn

sko

ń

czył studia politechniczne. Przecie

ż

po

ś

mierci m

ęż

a została pani bez

ś

rodków do

ż

ycia.

– Byłam młoda, zdrowa. Mogłam pracowa

ć

. Du

żą

pomoc

ą

był mi stary Borik,

który po

ś

mierci hrabiego Zathmara zamieszkał u nas. Traktujemy staruszka

jak przyjaciela.
– Czy pani syn mo

ż

e ju

ż

zarabia

ć

na siebie?

– Owszem. Miał kilka propozycji, ale nie chce wyjecha

ć

z Raguzy, a tu na

miejscu nic jeszcze odpowiedniego mu si

ę

nie trafiło. Obecnie wyjechał do

Triestu, gdzie mu proponowano obj

ę

cie kierownictwa w jakiej

ś

fabryce.

Powróci jutro.
– Czy nie mógłbym prosi

ć

,

ż

eby pani syn odwiedził mnie pojutrze na

pokładzie mojego statku?
– Owszem, b

ę

dzie u pana. A tymczasem raz jeszcze serdecznie dzi

ę

kujemy

panu za jego dobro

ć

i prosz

ę

o zabranie tego tysi

ą

ca florenów, które ju

ż

tyle

lat czekaj

ą

na wła

ś

ciciela.

Nie pomogły pro

ś

by ani perswazje. Doktor musiał zabra

ć

z powrotem

pieni

ą

dze, które przed kilku laty przysłał wdowie. Nazajutrz czytelnicy

miejscowego pisma znale

ź

li w dziale ofiar skromn

ą

notatk

ę

: "Bezimiennie na

background image

najbiedniejszych zło

ż

ono w naszej redakcji tysi

ą

c florenów".

IV

W par

ę

dni pó

ź

niej Piotr Bathary wchodził na statku "Sawarena'' do gabinetu

doktora Antekirta. Ciemne zasłony na lampach rzucały cie

ń

na cały pokój i

młody in

ż

ynier widział niewyra

ź

nie wysok

ą

posta

ć

gospodarza, który powstał

na powitanie go

ś

cia.

Uderzył go tylko lekko dr

żą

cy głos, jakby stłumiony wzruszeniem:

– Witam pana, panie Bathary, jest pan tak podobny do ojca,

ż

e trudno by si

ę

było omyli

ć

. Byłem wielkim przyjacielem profesora.

Młody człowiek u

ś

cisn

ą

ł serdecznie wyci

ą

gni

ę

t

ą

r

ę

k

ę

.

– Wiem od mojej matki,

ż

e pana i ojca mego ł

ą

czyła wielka przyja

źń

. Ciesz

ę

si

ę

niezmiernie,

ż

e okoliczno

ś

ci pozwoliły mi osobi

ś

cie podzi

ę

kowa

ć

panu za

jego

ż

yczliwo

ść

dla nas.

– Pozwoli pan,

ż

e powołuj

ą

c si

ę

na za

ż

yło

ść

, jaka mnie ł

ą

czyła z pana

ojcem, nie b

ę

d

ę

si

ę

bawił w ceremonie i od razu przyst

ą

pi

ę

do rzeczy. Mówiła

mi matka pana,

ż

e je

ź

dził pan do Triestu. Có

ż

, czy to oznacza,

ż

e obejmie

pan tam proponowan

ą

posad

ę

?

– Nie. Nie mog

ę

si

ę

zdecydowa

ć

. Musieliby

ś

my sprzeda

ć

nasz domek w

Raguzie i wynie

ść

si

ę

st

ą

d zupełnie.

– Czy pana matka nie chce wyje

ż

d

ż

a

ć

z Raguzy?

– O, moja matka pojechałaby ze mn

ą

na koniec

ś

wiata.

– A wi

ę

c to pan nie chce opu

ś

ci

ć

tego miasta. Czy wolno zapyta

ć

dlaczego?

Młody człowiek zmieszał si

ę

.

– Mam nadziej

ę

,

ż

e z czasem otrzymam jak

ąś

posad

ę

w Raguzie, ale na

razie nie mog

ę

w

ż

aden sposób wyjecha

ć

.

– Ale dlaczego?
– Prosz

ę

pana, dot

ą

d nikomu o tym nie mówiłem i naprawd

ę

pan b

ę

dzie

pierwsz

ą

osob

ą

, któr

ą

wtajemniczam w swoje prywatne sprawy. Nawet moja

matka nic o tym nie wie. Nie mog

ę

wyjecha

ć

z Raguzy, nie rozmówiwszy si

ę

z

osob

ą

, któr

ą

kocham. Musz

ę

mie

ć

pewno

ść

,

ż

e b

ę

dzie na mnie czekała, a

ż

otrzymam posad

ę

, która mi pozwoli stan

ąć

wobec jej rodziny w roli

powa

ż

nego konkurenta.

– Czy to kto

ś

bardzo zamo

ż

ny?

– Bardzo. To jest córka jednego z bogatszych ludzi w Raguzie. Nigdy bym
nie pomy

ś

lał o mo

ż

no

ś

ci po

ś

lubienia jej. gdyby nie pewno

ść

,

ż

e mi sprzyja.

– Oho! – u

ś

miechn

ą

ł si

ę

doktor. – Widz

ę

młodzie

ń

cze,

ż

e ju

ż

poczyniłe

ś

pewne kroki. Ka

ż

dy z nas był młodym. Dam ci tylko rad

ę

. Nie zra

ż

aj si

ę

drobnymi przeciwno

ś

ciami. Jestem pewien,

ż

e twój ideał zasługuje w

zupełno

ś

ci na twoje uczucia. Miej tylko cierpliwo

ść

, a dopniesz swego.

– O dzi

ę

kuj

ę

panu za słowa otuchy – zawołał Piotr. – Dzi

ę

kuj

ę

serdecznie.

Jest pan jedynym człowiekiem, z którym szczerze mówi

ę

o swoich

nadziejach. A Bóg mi

ś

wiadkiem,

ż

e ogarnia mnie cz

ę

sto zw

ą

tpienie. Nie

wiem, czy rodzice jej zgodz

ą

si

ę

na nasz zwi

ą

zek i czy pozwol

ą

jej czeka

ć

na

mnie tak długo.
– Czy bywasz pan w tym domu?
– Nie, ale widuj

ę

t

ę

panienk

ę

co niedziel

ę

w ko

ś

ciele. Wiem na pewno,

ż

e mi

sprzyja. Ale rozumie pan,

ż

e wyjecha

ć

z Raguzy nie mog

ę

. Nie b

ę

d

ę

miał ani

background image

jednej chwili spokojnej. Przy czym nie widzie

ć

jej, to ponad moje siły.

– No, pomy

ś

limy jeszcze o tym. Nie wyjad

ę

tak pr

ę

dko z Raguzy i postaram

si

ę

jeszcze raz odwiedzi

ć

pana matk

ę

. Tymczasem

ż

egnam ci

ę

młodzie

ń

cze i

prosz

ę

, b

ą

d

ź

dobrej

my

ś

li.

Ż

egnam pana – skłonił si

ę

młody in

ż

ynier,

ś

ciskaj

ą

c

serdecznie r

ę

k

ę

doktora.

– Ale, ale, czy nie mógłbym si

ę

dowiedzie

ć

imienia pa

ń

skiego ideału? Mo

ż

e

uda mi si

ę

co

ś

zrobi

ć

dla pana.

– Jest to panna Sawa Toronthal. Mieszka w du

ż

ym pałacu niedaleko

naszego domku.
– Jak to! – krzykn

ą

ł doktor, a głos jego zabrzmiał dziwnie tragicznie. – Pan

kocha pann

ę

Toronthal?

– Tak, có

ż

w tym dziwnego? Jest to osoba nadzwyczajnej urody, a przy tym

nad wyraz dobra i szlachetna.
Ale doktor nie znalazł słów na odpowied

ź

. Usiadł ci

ęż

ko w fotelu i głosem

jeszcze przytłumionym, ale ju

ż

spokojnym powiedział:

– Nic, nic. Co

ś

mi si

ę

przypomniało. B

ą

d

ź

zdrów młodzie

ń

cze. Zobaczymy

si

ę

niedługo.

Kiedy za go

ś

ciem zamkn

ę

ły si

ę

drzwi, doktor

ś

cisn

ą

ł skronie obu r

ę

kami i

wyszeptał:
– Biedne, biedne dzieci. I jak mu tu powiedzie

ć

,

ż

e kocha córk

ę

mordercy

swego ojca. Ale do tak potwornego mał

ż

e

ń

stwa nie mog

ę

dopu

ś

ci

ć

. Mo

ż

e ta

Sawa to najidealniejsze stworzenie na

ś

wiecie, ale jej miejsce nie jest przy

boku tego biednego chłopca. Trudno! Ran

ę

serca mo

ż

na przebole

ć

. Jak go

st

ą

d zabior

ę

, powiem mu cał

ą

prawd

ę

, a jestem pewien,

ż

e mnie zrozumie.

Chwile siedział jeszcze w milczeniu, po czym nacisn

ą

ł elektryczny dzwonek.

Na progu stan

ą

ł Matifu.

– B

ę

dziesz mi potrzebny mój kolosie. Czy Pescada wrócił?

– Czeka od godziny.
– Powiedz załodze,

ż

e za kwadrans odpływamy. Czy s

ą

depesze z eskadry

"Electric"?
– Oto one.
Doktor rozwin

ą

ł papier i przeczytał:

"Łód

ź

podwodna "Electric 2" czeka o pół godziny drogi od portu. Wszystko w

porz

ą

dku".

– Dobrze – odezwał si

ę

po chwili zastanowienia. – Przygotuj si

ę

na kilka dni

ż

ycia na l

ą

dzie, mój stary. Pewno ci si

ę

sprzykrzyło to wieczne kołysanie

statku?
– O, do tego przywykłem ju

ż

panie kapitanie – u

ś

miechn

ą

ł si

ę

olbrzym. –

Tylko chciałbym ju

ż

co

ś

robi

ć

. Mi

ęś

nie mi tłuszczem obrastaj

ą

, a nic jeszcze

dla pana nie mogłem zrobi

ć

.

– Przyjdzie i na to czas. Id

ź

ju

ż

i zawołaj mi Pescad

ę

.

Rozmowa z małym linoskoczkiem nie trwała długo. W kilka chwil pó

ź

niej

po

ż

egnał on znowu swego starego przyjaciela i mał

ą

łódeczk

ą

odpłyn

ą

ł do

brzegu, a "Sawarena", wykonawszy zr

ę

czny półobrót, wypłyn

ę

ła cicho z portu

i znikła w mgle wieczornej, równie tajemniczo jak przybyła.

V

background image

Piotr Bathary wysiadł z łódki, która go przywiozła do brzegu, i pocz

ą

ł szybko

i

ść

ku domowi. Głowa mu pałała. Doktor swym serdecznym przyj

ę

ciem i kilku

słowami zach

ę

ty otworzył przed biednym zakochanym młodzie

ń

cem nowe

horyzonty. A mo

ż

e naprawd

ę

uda mu si

ę

uzyska

ć

posad

ę

w Raguzie. Mo

ż

e

dojdzie do maj

ą

tku i wtedy bez trwogi b

ę

dzie mógł stan

ąć

przed gro

ź

nym

obliczem bogatego eksbankiera i poprosi

ć

o r

ę

k

ę

jego córki. Wzajemno

ś

ci

Sawy był pewien. Widywali si

ę

przecie

ż

ka

ż

dej niedzieli w ko

ś

ciele i widział

zawsze na

ś

licznej twarzyczce dziewcz

ę

cia ten radosny u

ś

miech, którym go

witała, i smutne spojrzenie ciemnych oczu, kiedy wychodziła z ko

ś

cioła.

Czy tu potrzeba du

ż

o słów.

Wiedział,

ż

e pi

ę

kniejszej i lepszej nie znajdzie. Przechodził wła

ś

nie koło

pałacu Toronthala i jak zawsze podniósł oczy na ostatnie okno pierwszego
pi

ę

tra. Firanka uniosła si

ę

leciutko i

ś

liczna główka przesłała mu u

ś

miech i

spojrzenie. Uchylił kapelusza, firanka opadła i zjawisko znikło. Ale
zakochanemu młodzie

ń

cowi to wystarczyło. Szedł dalej wolno, pogr

ąż

ony w

radosnym zamy

ś

leniu. Nic wi

ę

c dziwnego,

ż

e nie zauwa

ż

ył starej Cyganki,

ż

ebraczki, która szła za nim od portu i pomimo siwych włosów i staro

ś

ci

mogła nad

ąż

y

ć

za jego szybkimi krokami. Przed pałacem zatrzymała si

ę

równie

ż

i patrzyła równie bacznie w ostatnie okno pierwszego pi

ę

tra. Po czym

zawróciła wolno ku miastu i w kilka chwil pó

ź

niej wchodziła do urz

ę

du

pocztowego. Zatrzymała si

ę

przed okienkiem, gdzie przyjmowano depesze, i

spod ciemnej, brudnej chusty wyj

ę

ła kilka gotowych, napisanych depesz.

Ogl

ą

dała je uwa

ż

nie i odczytywała z trudno

ś

ci

ą

. Nareszcie wybrała jedn

ą

, na

której było napisane "Wracaj natychmiast" i podała j

ą

urz

ę

dnikowi.

Ten spojrzał na star

ą

Cygank

ę

uwa

ż

nie, ale bez słowa wydał jej kwit i zgarn

ą

ł

pieni

ą

dze.

Tymczasem noc zapadła ciemna, bezksi

ęż

ycowa i "Sawarena'' pocz

ę

ła

zwalnia

ć

szybko

ść

. Nagle stan

ę

ła i po chwili od jej kadłuba pocz

ę

ła si

ę

oddala

ć

wolno mała łódeczka, w której siedziało dwóch m

ęż

czyzn. Nietrudno

si

ę

było domy

ś

li

ć

,

ż

e był to doktor Antekirt i Matifu.

– Spojrzyj Matifu uwa

ż

nie. "Electric 2" powinien by

ć

w pobli

ż

u.

– Widz

ę

niedaleko od nas dwa niebieskie

ś

wiatełka.

– To oni.
Tu doktor przyło

ż

ył do ust

ś

wistek i zagwizdał dono

ś

nie. Odpowiedziało mu

ciche, dwukrotnie gwizdni

ę

cie.

– Wszystko w porz

ą

dku. Wracajmy stary do brzegu – rzekł do Matifu. –

Tylko pami

ę

taj, nie wpływaj do portu, a kieruj łódk

ę

do tej wioski na północ od

miasta.
Matifu uj

ą

ł wiosła w swe pot

ęż

ne dłonie i łódka pomkn

ę

ła jak ptak. Cicho

min

ę

ła port i skierowała si

ę

ku nadbrze

ż

nym skałom, o par

ę

kilometrów na

północ. Kierowana wprawn

ą

r

ę

k

ą

, wpadła do cichej, ustronnej zatoki i przybiła

do brzegu.
Doktor i Matifu wysiedli i skierowali si

ę

ku przedmie

ś

ciu Raguzy.

Matifu obejrzał si

ę

za siebie.

Ż

eby tylko tej łódki nikt nie zauwa

ż

ył – szepn

ą

ł na wpół do siebie.

– Nie bój si

ę

. Ludzie z "Electricu" zabior

ą

j

ą

za pół godziny.

Po dwudziestu minutach marszu obaj podró

ż

ni wchodzili w w

ą

skie, brudne

uliczki przedmie

ś

cia Raguzy.

Zatrzymali si

ę

przed skromn

ą

ober

żą

i zaj

ę

li w niej dwa malutkie pokoje na

pi

ę

trze.

background image

– Trzeba si

ę

poło

ż

y

ć

spa

ć

Matifu. Jutro czeka nas ci

ęż

ki dzie

ń

.

Po chwili z izdebki, któr

ą

zaj

ą

ł olbrzym, rozległ si

ę

jego równy, spokojny

oddech. Natomiast

ś

wieca przy łó

ż

ku doktora paliła si

ę

długo w nocy, on za

ś

siedział na krze

ś

le i nad czym

ś

długo i powa

ż

nie rozmy

ś

lał.

Pomysł porwania i uwi

ę

zienia Piotra Bathary'ego z Raguzy był

ś

miały i jedyny,

je

ż

eli chodziło o usuni

ę

cie młodego człowieka od zwi

ą

zku, który przecie

ż

byłby dla niego katastrof

ą

moraln

ą

, ale nasuwały si

ę

tysi

ę

czne trudno

ś

ci,

które nale

ż

ało spokojnie rozwa

ż

y

ć

do najdrobniejszych szczegółów i pami

ę

ta

ć

o ka

ż

dym.

VI

Bankier Silas Toronthal od lat czternastu mieszkał w Raguzie. Opowiadano
sobie o nim,

ż

e miał kiedy

ś

przed wojn

ą

dom bankowy w Trie

ś

cie,

ż

e

dorobiwszy si

ę

znacznego maj

ą

tku, przyjechał na odpoczynek do cichej

Raguzy, kupił sobie

ś

liczny pałacyk, miał du

ż

o słu

ż

by i nie zajmował si

ę

ani

polityk

ą

, ani sprawami finansowymi. Nikt si

ę

te

ż

nie domy

ś

lał z jakiego

ź

ródła

pochodziły pieni

ą

dze szanowanego pana bankiera. Policja w Trie

ś

cie nie

uwa

ż

ała za potrzebne rozgłaszanie spraw tak tajnych, jak szczegóły spisku

politycznego, o którym mało kto wiedział, a je

ż

eli nawet słyszał, nie uwa

ż

ał za

bezpieczne gło

ś

no si

ę

nad nim zastanawia

ć

. A sam bankier Toronthal,

podzieliwszy si

ę

z Sarcanym i Zironem pieni

ę

dzmi hrabiego Sandorfa,

postanowił jak najpr

ę

dzej rozsta

ć

si

ę

ze swymi wspólnikami i jak najrzadziej o

nich my

ś

le

ć

. Przeniósł si

ę

z

ż

on

ą

i córk

ą

do Raguzy.

Pani Toronthal wiedziała o roli jak

ą

odegrał jej m

ąż

w sprawie odkrycia

spisku. Ale pomimo szlachetno

ś

ci i prawego charakteru była tak przez m

ęż

a

zahukana i tak słabej woli,

ż

e nie

ś

miała w niczym mu zaprotestowa

ć

. Bała si

ę

go, jak ognia. Oddała si

ę

cał

ą

dusz

ą

wychowaniu małej Sawy. Kochały si

ę

bardzo i rozumiały, a

ż

e

pani Toronthal była W

ę

gierk

ą

i gor

ą

c

ą

patriotk

ą

, nic wiec dziwnego,

ż

e i Sawa

czciła pami

ęć

bohaterów, którzy zgin

ę

li za ojczyzn

ę

. Nie obce jej były

nazwiska Sandorfa i Bathary'ego. Cicha a pełna szacunku i uwielbienia
miło

ść

młodego in

ż

yniera Bathary'ego pozyskała łatwo jej przychylno

ść

.

Oprócz uroku osobistego, był on opromieniony niedol

ą

m

ę

cze

ń

stwa ojca.

Młodzi ludzie spotykali si

ę

tylko na ulicy i w ko

ś

ciele. Ukłony i u

ś

miechy

zamieniane z daleka były jedyn

ą

form

ą

, w której wypowiadali swe uczucia.

Ale na razie nic im wi

ę

cej nie było potrzeba. Pewnego dnia pani Toronthal,

zebrawszy si

ę

na odwag

ę

, próbowała mówi

ć

z m

ęż

em o mo

ż

liwo

ś

ci

zwi

ą

zku miedzy Saw

ą

i Piotrem. Spotkała si

ę

jednak z takim gwałtownym

sprzeciwem ze strony m

ęż

a, z tak

ą

w

ś

ciekło

ś

ci

ą

i gro

ź

bami,

ż

e cofn

ę

ła si

ę

przera

ż

ona. Nie pomogły łzy i pro

ś

by Sawy. Obie kobiety dowiedziały si

ę

ku

swemu najwi

ę

kszemu przera

ż

eniu,

ż

e r

ę

ka Sawy jest ju

ż

dawno obiecana i jej

przyszły m

ąż

przyjedzie niebawem do Raguzy. Człowiekiem tym był Sarcany.

Nazwisko to nic jej nie mówiło. Miała do niego uprzedzenie ju

ż

cho

ć

by z

tego powodu,

ż

e nie był Piotrem Batharym. Natomiast rozpacz pani Toronthal

nie miała granic. Do wszystkich nieszcz

ęść

i upokorze

ń

przybywało jeszcze

jedno. Ale bankier był nieubłagany. Podobno obiecał Sarcany'emu,

ż

e

maj

ą

tek Sawy b

ę

dzie kiedy

ś

jego własno

ś

ci

ą

. Ze słów bankiera przebijało

wyra

ź

nie,

ż

e nie ch

ęć

dotrzymania danego słowa, ale strach przed

background image

Sarcanym zmusza go do spełnienia obietnicy. Jako

ż

w par

ę

dni po wy

ż

ej

opisanych wypadkach, Sarcany wysiadł w porcie Raguzy. Czekała na

ń

stara,

tajemnicza

ż

ebraczka i powitała rado

ś

nie.

– Najwy

ż

szy czas,

ż

eby

ś

tu ju

ż

był – szepn

ę

ła mu w narzeczu arabskim.

– Otrzymałem twoj

ą

depesz

ę

, Namir. Dobrze si

ę

spisała

ś

. Czy zaszło co

ś

nowego?
– Jak dot

ą

d nic, ale ten młody za bardzo si

ę

kr

ę

ci pod oknami. Widuj

ę

go

codziennie.
– Niech si

ę

kr

ę

ci. Nie b

ę

dzie si

ę

ze mn

ą

mierzył.

– Tak, ale ona mu sprzyja. Wiem od słu

ż

by,

ż

e rozmawiała ju

ż

z ojcem.

– Ojciec nie zrobi nic bez mojej zgody. A jak mi si

ę

amory tego młokosa

sprzykrz

ą

, sprz

ą

tn

ę

go pr

ę

dzej ni

ż

komara lub much

ę

.

– Wiem, wiem synku – za

ś

miała si

ę

stara. – Ale kazałe

ś

mi pilnowa

ć

, wi

ę

c

pilnowałam.
– S

ą

dz

ę

,

ż

e za jakie

ś

dwa tygodnie b

ę

dzie ju

ż

wszystko gotowe i b

ę

dziesz

mogła odpocz

ąć

. Wrócisz sobie do Tunisu.

– Do

ść

mam rado

ś

ci i wypoczynku, kiedy ci

ę

moje oczy ogl

ą

daj

ą

. Strze

ż

si

ę

tylko, bo jestem pewna,

ż

e nas kto

ś

ś

ledzi. Sarcany za

ś

miał si

ę

szyderczo.

– Ten, który miał ochot

ę

nas

ś

ledzi

ć

, dawno ju

ż

ziemi

ę

gryzie. Ale nie bój si

ę

,

jestem ostro

ż

ny. Jeszcze si

ę

taki nie urodził, kto by Sarcany'ego oszukał.

Rozmawiaj

ą

cy zatrzymali si

ę

. Stara Namir nie mogła i

ść

szybko pod gór

ę

.

Przy czym od dłu

ż

szego czasu jaki

ś

tragarz pocztowy szedł za nimi,

d

ź

wigaj

ą

c du

ż

y worek na plecach. Prawdopodobnie towarzyszył im ju

ż

od

wyj

ś

cia z portu, ale nie zwracali na niego uwagi, zaj

ę

ci rozmow

ą

. Zreszt

ą

rozmawiali narzeczem, którego nikt w Raguzie nie znał. Robotnik min

ą

ł ich

wolno, po czym skr

ę

cił w boczn

ą

uliczk

ę

i wszedł do bramy. Po kwadransie,

kiedy Sarcany'ego i Namir nie było ju

ż

na ulicy, wyszedł z bramy. Rozejrzał

si

ę

uwa

ż

nie i szybkim krokiem skierował ku przedmie

ś

ciu. Gdyby mały

Pescada go spotkał, zawołałby bez w

ą

tpienia:

– Matifu, co tu robisz? – Ale Pescady nie było i nikt nie zdradził nazwiska
olbrzyma.

VII

W dwa dni pó

ź

niej miejscowe pisma zamie

ś

ciły zawiadomienie o zar

ę

czynach

panny Sawy Toronthal z panem Sarcanym. Spoza grubych murów pałacu
niełatwo przenikały wiadomo

ś

ci, tote

ż

nikt nie wiedział o rozpaczy i łzach

ż

ony

i córki bankiera, kiedy im Silas zakomunikował,

ż

e Sarcany przyjechał i

ż

e za

dwa tygodnie w miejscowym ko

ś

ciele odb

ę

dzie si

ę

jego

ś

lub z Saw

ą

.

Natomiast w Piotra Bathary'ego wie

ść

ta uderzyła jak grom. Nie krył si

ę

ju

ż

przed matk

ą

ze sw

ą

rozpacz

ą

. Całe dnie sp

ę

dzał zamkni

ę

ty w swoim pokoju

albo snuł si

ę

po ulicach miasta, nie poznaj

ą

c znajomych i nie widz

ą

c nic koło

siebie. Zapami

ę

tał si

ę

w swym bólu, nie zwracaj

ą

c uwagi na matk

ę

, która

wylewała gorzkie łzy nad nieszcz

ęś

ciem swego jedynaka i całe dnie sp

ę

dzała

na modlitwie, prosz

ą

c Boga o ratunek dla swego dziecka. Za dwa dni miał si

ę

odby

ć

ś

lub. Piotr od rana wyszedł na miasto i bł

ą

kał si

ę

po wybrze

ż

u.

O zmroku do cichego domku pani Bathary zadzwoniło kilku ludzi. Borik
otworzył drzwi i okrzyk

ś

miertelnego przera

ż

enia wydarł si

ę

z jego piersi.

Ludzie ci otaczali nosze, na których le

ż

ało skrwawione ciało Piotra. Nagle

background image

drzwi od dalszych pokoi otworzyły si

ę

i stan

ę

ła w nich pani Bathary. Rzuciła

si

ę

ze szlochaniem na ciało syna. Piotr otworzył oczy i wyszeptał:

– Matko przebacz!
Uło

ż

ono rannego na łó

ż

ku i Borik wybiegł po lekarza. Ale wezwany chirurg

kr

ę

cił głow

ą

, mówił o przebitych płucach, o krwotoku wewn

ę

trznym i nie robił

ż

adnej nadziei utrzymania chorego przy

ż

yciu.

Rozpocz

ę

ły si

ę

ci

ęż

kie dni dla biednej wdowy. Z ka

ż

d

ą

godzin

ą

Piotr tracił

siły. W gor

ą

czce wołał Saw

ę

, zaklinał, by na niego czekała, szarpał kołdr

ę

,

chciał biec do pałacu bankiera, po czym opadał bezsilny na poduszki i le

ż

jak martwy. W kilka dni po wypadku, pó

ź

nym wieczorem, drzwi od pokoju

chorego uchyliły si

ę

i stan

ą

ł w nich doktor Antekirt. Podszedł cicho do łó

ż

ka

Piotra, nachylił si

ę

nad nim i dotkn

ą

wszy r

ę

k

ą

rozpalonego czoła, szepn

ą

ł:

– U

ś

nij Piotrze, u

ś

nij. Do

ść

cierpie

ń

zaznałe

ś

. U

ś

nij! Czas jaki

ś

wpatrywał si

ę

uwa

ż

nie w twarz chorego, po czym bez słowa wyszedł z pokoju. Pani Bathary

patrzyła szeroko otwartymi oczami na doktora, ale nie ruszyła si

ę

z miejsca.

Mo

ż

e te

ż

wej

ś

cie doktora snem jej si

ę

wydało, a mo

ż

e nie miała ju

ż

sił, aby

powsta

ć

na powitanie go

ś

cia. Spojrzała uwa

ż

nie na twarz syna, która stawała

si

ę

coraz bledsza. Zdawało si

ę

,

ż

e usypia, ale snem wiecznym. Oddech słabł,

a

ż

ustał zupełnie i głowa ci

ęż

ko osun

ę

ła si

ę

na ziemi

ę

. Matka podniosła si

ę

z

krzesła, nachyliła nad synem i domy

ś

liwszy si

ę

strasznej prawdy, padła

zemdlona na podłog

ę

.

Wiadomo

ść

o samobójstwie zrozpaczonego młodzie

ń

ca obiegła szerokim

kołem całe miasto. Wiedzieli i mówili o nim wszyscy. Tylko mury pałacu
Toronthala nie przepu

ś

ciły tych wiadomo

ś

ci do uszu Sawy i jej matki. W

pałacu czyniono pospieszne przygotowania do

ś

lubu bankierówny z

Sarcanym.

Ś

lub miał si

ę

odby

ć

za dwa dni. Nast

ę

pnie pa

ń

stwo młodzi mieli

wyjecha

ć

za granic

ę

. Słu

ż

ba szeptała sobie po k

ą

tach dziwy o pannie Sawie i

jej matce. Ale widocznie rozpacz ta nie miała

ż

adnego wpływu na bieg

wypadków, bo w dwa dni po

ś

mierci Piotra Bathary'ego wspaniale zaprz

ęż

ony

powóz bankiera oczekiwał na pann

ę

młod

ą

, która w towarzystwie rodziców

miała uda

ć

si

ę

do ko

ś

cioła. Sawa w białej atłasowej sukni otoczona mgł

ą

ś

lubnego welonu zaj

ę

ła miejsce w karecie obok matki i ojca. Otwarto bram

ę

i

powóz wytoczył si

ę

na ulic

ę

. Nagle wo

ź

nica

ś

ci

ą

gn

ą

ł z całych sił szarpi

ą

ce si

ę

konie i skr

ę

ciwszy zaprz

ą

g, zatrzymał si

ę

przy chodniku.

Ś

rodkiem ulicy

przechodził pogrzeb. Sawa spojrzała oboj

ę

tnie. Naraz

ź

renice jej rozszerzyły

si

ę

przera

ż

eniem. Wychyliła si

ę

z okna karety, chc

ą

c si

ę

przekona

ć

, czy j

ą

wzrok nie myli. Za trumn

ą

post

ę

powała pani Bathary w

ż

ałobie i zgarbiony,

płacz

ą

cy Borik. Sawa podniosła r

ę

ce do skroni i krzykn

ę

ła głucho. Pani

Bathary odwróciła głow

ę

i spojrzała na dziewczyn

ę

. Nagle twarz jej

zmartwiała, oczy cisn

ę

ły błyskawice i wyci

ą

gaj

ą

c r

ę

k

ę

w stron

ę

Sawy,

zawołała gło

ś

no:

– Za

ś

mier

ć

mojego syna b

ą

d

ź

przekl

ę

ta!

Po czym, opieraj

ą

c si

ę

na ramieniu Borika, min

ę

ła powóz bankiera i pod

ąż

yła

za trumn

ą

.

Ale wyrazom jej odpowiedział j

ę

k bole

ś

ci, który wyrwał si

ę

z piersi młodej

dziewczyny, i Sawa bez zmysłów opadła na poduszki karety.
Musiano wróci

ć

do pałacu. Nieprzytomn

ą

dziewczyn

ę

poło

ż

ono na łó

ż

ku.

Wezwano lekarzy, ale ci z trudem tylko zdołali przywróci

ć

chorej

przytomno

ść

. J

ę

czała i nie poznawała nikogo. Wieczorem przyszła silna

gor

ą

czka i wywi

ą

zało si

ę

zapalenie mózgu.

Sarcany, po długiej rozmowie z bankierem, postanowił czeka

ć

i zaj

ą

wszy

background image

apartament w eleganckim hotelu, grał najpoprawniej rol

ę

kochaj

ą

cego i

zaniepokojonego narzeczonego. Przysyłał codziennie kwiaty i dowiadywał si

ę

o zdrowie chorej. Ale ani stan zdrowia Sawy nie pozwolił na okre

ś

lenie w

przybli

ż

eniu bodaj daty

ś

lubu, ani ostro

ż

ny Sarcany nie mówił o tym z matk

ą

narzeczonej.

VIII

Pogrzeb Piotra Bathary'ego odbył si

ę

cicho i pr

ę

dko. Pomimo współczucia z

jakim mówiono o zmarłym, niewiele osób poszło za jego trumn

ą

. Pogrzeb

cichy i skromny nie daje ciekawym tematu do rozmów ani widowiska dla oczu.
Przyjaciół i znajomych miała pani Bathary niewielu. Wstawiono trumn

ę

do

murowanego grobu, zasuni

ę

to kamienn

ą

płyt

ę

, a poniewa

ż

wieczór zapadał,

Borik nachylił si

ę

nad szlochaj

ą

c

ą

matk

ą

i szepn

ą

ł:

– Chod

ź

my do domu. Pó

ź

no ju

ż

. Chod

ź

my. Przyjdziemy tu jutro.

Wdowa bez oporu dała si

ę

wyprowadzi

ć

. Cmentarz opustoszał i stró

ż

kołatk

ą

zawiadomił,

ż

e za kilka minut zamknie bram

ę

cmentarn

ą

. Sło

ń

ce ju

ż

zapadło

za góry i mrok ogarn

ą

ł ziemi

ę

. W pa

ń

stwie umarłych cicho było i spokojnie. Z

dala dolatywał gwar miasta, ale na cmentarzu tylko wietrzyk poruszał li

ś

cie

drzew.
Nagle zza wysokiego murowanego grobowca wysun

ę

ły si

ę

dwie postacie i

pocz

ę

ły wolno zbli

ż

a

ć

ku

ś

wie

ż

o zamkni

ę

tej mogile.

Stan

ą

wszy przy płycie grobowej, jeden z ludzi pocz

ą

ł przy

ś

wieca

ć

latark

ą

, a

drugi schylił si

ę

i jednym szarpni

ę

ciem uniósł kamienn

ą

płyt

ę

. Po czym,

poszeptawszy z tym, który mu przy

ś

wiecał, wsun

ą

ł si

ę

do grobu i pocz

ą

ł cicho

i ostro

ż

nie odbija

ć

wieko trumny.

Człowiek stoj

ą

cy nad grobem nachylił si

ę

i szepn

ą

ł:

– Pami

ę

taj Matifu,

ż

eby

ś

nie dotkn

ą

ł do lewego boku, bo wywołasz krwotok.

– Pami

ę

tam, panie kapitanie. Wezm

ę

go jak dziecko na r

ę

ce. Jest tak

szczupły i mizerny,

ż

e jedn

ą

r

ę

k

ą

dałbym sobie rad

ę

. No ju

ż

gotowe.

Z otworu grobu wyłoniło si

ę

ciało Piotra, które doktor Antekirt uło

ż

ył na du

ż

ym

mi

ę

kkim płaszczu, rozpostartym na ziemi. W par

ę

chwil pó

ź

niej pot

ęż

ne barki

Matifu wyłoniły si

ę

spod ziemi i olbrzym stan

ą

ł obok swego kapitana. Zasun

ą

ł

płyt

ę

, poukładał wianki i wi

ą

zanki kwiatów i podniósł Piotra. St

ą

paj

ą

c lekko i

cicho skierowali si

ę

do małej furtki w murze, niedaleko głównego wej

ś

cia.

Matifu zakwilił jak sowa. Odpowiedziało mu podobne kwilenie i drzwi uchyliły
si

ę

lekko. Mały Pescada przepu

ś

cił obu towarzyszy, po czym zamkn

ą

ł

starannie furtk

ę

i wszyscy trzej skierowali si

ę

ku wybrze

ż

u.

– Panie kapitanie – szepn

ą

ł Pescada – ju

ż

widz

ę

dwa

ś

wiatełka. Zejd

ź

my t

ą

ś

cie

ż

k

ą

. – Po chwili byli w łodzi, która cicho i pr

ę

dko odbiła od brzegu,

unosz

ą

c doktora, jego wiernych towarzyszy i ciało Piotra w nieznan

ą

dal.

IX

Tymczasem w pałacu bankiera Toronthala dnie płyn

ę

ły cicho i jednostajnie.

Sawa poczynała wstawa

ć

z łó

ż

ka, ale nie opuszczała swego pokoju. Godziny

całe sp

ę

dzała przy szez– l

ą

gu, na którym le

ż

ała jej matka. Zdrowie bowiem

background image

pani Toronthal pocz

ę

ło słabn

ąć

z tak

ą

gwałtowno

ś

ci

ą

,

ż

e lekarze byli

przera

ż

eni, nie mog

ą

c pomóc chorej, której

ż

ycie ulatywało z ka

ż

d

ą

chwil

ą

.

Nie skar

ż

yła si

ę

na nic, ale wida

ć

było,

ż

e do osłabienia fizycznego,

spowodowanego chorob

ą

serca, przył

ą

czyło si

ę

jakie

ś

cierpienie moralne i z

tym wła

ś

nie cierpieniem ani organizm, ani medycyna nie mogły walczy

ć

.

Le

ż

ała cicha i blada, słuchaj

ą

c czytania Sawy, ale wida

ć

było,

ż

e cz

ę

sto nie

słyszy nawet głosu córki.
Bankier odwiedzał

ż

on

ę

, okazywał jej nawet współczucie, ale pewnego dnia,

kiedy byli sami w pokoju, do uszu Sawy, siedz

ą

cej w s

ą

siednim gabinecie,

doleciał cichy, rozełkany głos matki, która widocznie gor

ą

co m

ęż

a o co

ś

prosiła, a w chwil

ę

potem podniesiony, gniewny głos bankiera:

– Nigdy, słyszysz, nigdy!
Po czym nast

ą

piło stukni

ę

cie gwałtownie zamykanych drzwi i bankier powrócił

do swoich apartamentów.
Sawa wbiegła do pokoju matki. Zastała j

ą

we łzach. Ale

ż

adne pro

ś

by i

zakl

ę

cia nie pomogły. Nie mogła, czy nie chciała, zwierzy

ć

si

ę

córce ze swego

cierpienia. Min

ę

ły jeszcze dwa dni. Pani Toronthal nie opuszczała ju

ż

łó

ż

ka, a

siły jej gasły z ka

ż

d

ą

godzin

ą

. Pó

ź

nym wieczorem zdawała si

ę

usypia

ć

i

poprosiła Saw

ę

,

ż

eby si

ę

udała na spoczynek. Córka wahała si

ę

, nie chc

ą

c

zostawia

ć

matki bez opieki, ale chora nalegała tak usilnie, mówi

ą

c,

ż

e b

ę

dzie

spała,

ż

e młoda dziewczyna zdecydowała si

ę

poło

ż

y

ć

do łó

ż

ka.

Mijały godziny. Gdzie

ś

daleko na zegarze wie

ż

owym wybiła dwunasta. Pani

Toronthal podniosła si

ę

na posłaniu. Pocz

ę

ła si

ę

gor

ą

czkowo ubiera

ć

,

nasłuchuj

ą

c, czy nikt nie nadchodzi. Nogi uginały si

ę

pod ni

ą

, ale spieszyła

si

ę

, jakby ka

ż

da chwila była jej drog

ą

. Na suknie narzuciła długi ciemny

płaszcz i osłoniła głow

ę

czarn

ą

koronkow

ą

chustk

ą

. Po czym, st

ą

paj

ą

c jak

mogła najciszej, wyszła z pokoju i skierowała si

ę

ku schodom. Trzymała si

ę

mocno por

ę

czy, boj

ą

c si

ę

upa

ść

. Chwil

ę

mocowała si

ę

z ci

ęż

kimi drzwiami

wej

ś

ciowymi, gdy

ż

dr

żą

ce, osłabione r

ę

ce nie mogły przekr

ę

ci

ć

klucza, ale po

chwili znalazła si

ę

na ulicy.

Cicho było i pusto wokoło. Pani Toronthal pocz

ę

ła i

ść

wolno w gór

ę

ulicy,

opieraj

ą

c si

ę

raz po raz o

ś

ciany domów. Serce biło jej w piersiach, a nogi

odmawiały posłusze

ń

stwa. Zegar wydzwonił kwadrans, a potem wpół do

pierwszej. Chora zrobiła jeszcze kilkana

ś

cie kroków i zatrzymała si

ę

przed

małym domkiem pani Bathary. Si

ę

gn

ę

ła r

ę

k

ą

do dzwonka, ale nagle jakby si

ę

rozmy

ś

liła. Wyj

ę

ła z kieszeni list i wsun

ę

ła go w szpar

ę

miedzy drzwiami a

progiem, po czym, upewniwszy si

ę

,

ż

e

ż

adnego skrawka papieru z zewn

ą

trz

nie wida

ć

, zawróciła wolno ku domowi. Ale widocznie przerachowała si

ę

z

siłami, czy te

ż

poczucie dokonanego przedsi

ę

wzi

ę

cia nadszarpn

ę

ło

ostatecznie zw

ą

tlone jej siły. Szła coraz wolniej. Przystawała coraz dłu

ż

ej u

ś

cian mijanych domów. Wreszcie blada, bez tchu, z czołem zroszonym

potem, zatrzymała si

ę

przed drzwiami swego pałacu. Nacisn

ę

ła ci

ęż

k

ą

klamk

ę

, przest

ą

piła próg i osun

ę

ła si

ę

zemdlona na ziemi

ę

.

Słu

żą

cy znalazł j

ą

rano i zaalarmował cały dom. Sawa zbiegła przera

ż

ona na

dół. Wezwano lekarzy i przeniesiono chor

ą

do jej pokoju. Bankier,

powiadomiony przez słu

żą

cego, zjawił si

ę

w pokoju

ż

ony, ale chora zdawała

si

ę

go nie widzie

ć

. Trzymała r

ę

k

ę

Sawy i oczami prosiła,

ż

eby pozostawiono

j

ą

w spokoju. Kiedy lekarze i słu

ż

ba usun

ę

li si

ę

z pokoju, skin

ę

ła na Saw

ę

i

ledwo dosłyszalnym głosem szepn

ę

ła:

– Sawo, dziecko drogie, chc

ę

ci co

ś

powiedzie

ć

. Bóg widzi,

ż

e łami

ę

przysi

ę

g

ę

, ale On mnie zrozumie i wybaczy. Nie zgadzaj si

ę

dziecko na

background image

mał

ż

e

ń

stwo z Sarcanym. To by było zbyt potworne. Pami

ę

taj, nikt nie ma

prawa ci

ę

zmusi

ć

. Pami

ę

taj. Nie jeste

ś

córk

ą

Silasa Toronthala. Twój ojciec...

– ale tu głos jej si

ę

zarwał, twarz pokryła si

ę

ś

mierteln

ą

blado

ś

ci

ą

i bez

ż

ycia

upadła na poduszki. Sawa rzuciła si

ę

ku niej, ale zbielałe usta nieszcz

ęś

liwej

kobiety zamkn

ę

ły si

ę

na zawsze.

W par

ę

dni pó

ź

niej odbył si

ę

wspaniały pogrzeb. Sawa usun

ę

ła si

ę

od ojca i

narzeczonego i szła sama za trumn

ą

, która kryła drogie jej zwłoki. Wiedziała,

ż

e zmarła kobieta nie była jej matk

ą

, ale była dla niej zawsze tak dobr

ą

i

wyrozumiał

ą

opiekunk

ą

. Przy tym była jej jedyn

ą

przyjaciółk

ą

, a teraz została

biedna Sawa zupełnie sama na

ś

wiecie. Zrozumiała teraz dlaczego z tak

ą

stanowczo

ś

ci

ą

i tak nieubłaganie popychał j

ą

bankier do mał

ż

e

ń

stwa z

nienawistnym Sarcanym. Był najzupełniej oboj

ę

tny na łzy i pro

ś

by obcej mu

dziewczyny. W stosunku do rodzonego dziecka nie okazywałby tyle
okrucie

ń

stwa. Wida

ć

było,

ż

e tych dwóch ludzi ł

ą

czyły jakie

ś

interesy, a ona,

Sawa, miała by

ć

ofiar

ą

ich machinacji. Czysta duszyczka Sawy skurczyła si

ę

z przera

ż

enia na widok takiej podło

ś

ci. Dot

ą

d, wychowana przez dobr

ą

,

łagodn

ą

pani

ą

Toronthal, nie domy

ś

lała si

ę

nawet,

ż

e ludzie mog

ą

by

ć

tak

ź

li.

Po

ś

mierci swej przybranej matki pozostała nie tylko bez opieki, ale we

władzy złych ludzi i nara

ż

ona na tysi

ą

ce niebezpiecze

ń

stw. Ale przy całej

łagodno

ś

ci Sawa poczuła nagle taki przypływ energii i stanowczo

ś

ci, tak była

pewna,

ż

e nie ulegnie w walce,

ż

e zupełnie spokojnie wracała z cmentarza.

Wiedziała,

ż

e za chwil

ę

czeka j

ą

rozmowa, od której zale

ż

e

ć

b

ę

d

ą

jej przyszłe

losy.
Jako

ż

nie omyliła si

ę

. Bankier kazał j

ą

prosi

ć

do gabinetu, gdzie ju

ż

czekał

Sarcany.
– Chcieli

ś

my pomówi

ć

z tob

ą

, moje dziecko, o twoim

ś

lubie – zacz

ą

ł

łagodnie Toronthal. – Wobec

ż

ałoby trzeba b

ę

dzie go odło

ż

y

ć

, ale s

ą

dz

ę

,

ż

e

za par

ę

miesi

ę

cy mo

ż

e si

ę

odby

ć

cichy

ś

lub. Nieprawda

ż

?

Sawa podniosła na mówi

ą

cego spokojny, chłodny wzrok.

– Mówiłam ju

ż

panu niejednokrotnie,

ż

e mał

ż

e

ń

stwo moje z tym panem jest

niemo

ż

liwe i nigdy si

ę

nie odb

ę

dzie.

– Co ty mówisz – zerwał si

ę

bankier. – Zmusz

ę

ci

ę

...

– Pan nie ma prawa mnie zmusza

ć

, poniewa

ż

nie jest moim ojcem –

brzmiała spokojna odpowied

ź

.

– Co! Co? Co to znaczy?
– To znaczy,

ż

e wiem wszystko i nie pozwol

ę

si

ę

zmusi

ć

.

– Co? Czy

ż

by moja

ż

ona o

ś

mieliła si

ę

...

Ż

ona pa

ń

ska jest ju

ż

na boskim s

ą

dzie. A tymczasem ja przysi

ę

gam panu,

ż

e nie zostan

ę

ż

on

ą

twojego wspólnika i przyjaciela. Nic nie zdoła zmieni

ć

mego postanowienia.
Z tymi słowy podniosła si

ę

z krzesła i wyszła z pokoju.

Bankier opadł bez siły na fotel.
– Zdradziła mnie! I to kto?

Ż

ona! A zdawało si

ę

,

ż

e słówka nie powie.

– Ładnie pan kierujesz moimi sprawami – odezwał si

ę

ironicznie Sarcany. –

Ale ze mn

ą

ż

artów i wykr

ę

tów nie b

ę

dzie. Za długo byłem nieobecny i

zapomniałe

ś

pan o tym,

ż

e ja tu decyduj

ę

i rz

ą

dz

ę

. Ładnie

ś

cie wychowali t

ę

dzierlatk

ę

. No dalej, rusz si

ę

pan i zabieraj do roboty. Najlepiej zrobimy, je

ż

eli

wyjedziemy z Raguzy. Za du

ż

o tu znajomych i ciekawych. Wyjedziesz pan

razem z Saw

ą

, a potem spotkamy si

ę

w Monte Carlo. O, tam ja si

ę

zaopiekuj

ę

t

ą

hard

ą

panienk

ą

, a

ż

zmi

ę

knie i nabierze rozumu, a z panem

spróbujemy szcz

ęś

cia w ruletce. Diablo dawno nie miałem pieni

ę

dzy na t

ę

background image

mił

ą

zabaw

ę

. Tymczasem

ż

egnam. A pami

ę

taj pan,

ż

e ze mn

ą

ż

artów nie

ma. Za dwa dni zamykasz swoj

ą

bud

ę

i wyje

ż

d

ż

asz z córeczk

ą

. A ja

przył

ą

cz

ę

si

ę

do was za tydzie

ń

.

Sarcany wyszedł, rzucaj

ą

c hała

ś

liwie drzwiami. W wielkim, pustym gabinecie

pozostał tylko bankier i szeroko otwartymi, przera

ż

onymi oczami patrzał na

drzwi. O jak

ż

e dobrze znał ten drwi

ą

cy głos Sarcany'ego! Jak bardzo czuł

władz

ę

i obecno

ść

tego człowieka. Był bezbronny i słaby w jego r

ę

kach. Ten

łotr wiedział tak du

ż

o o znanym i szanowanym bankierze i tak umiał korzysta

ć

z tych wiadomo

ś

ci. Toronthal wiedział dobrze,

ż

e Sarcany nie posiadał ju

ż

pieni

ę

dzy i

ż

e on, Toronthal, b

ę

dzie musiał ze swoich dawa

ć

i wci

ąż

dawa

ć

,

a

ż

zostanie zupełnie bez grosza i nigdy, nigdy nie uwolni si

ę

od tego

strasznego i pot

ęż

nego wspólnika.

X

Po pogrzebie syna pani Bathary wyjechała na jaki

ś

czas do Triestu. Wzywały

j

ą

tam rozmaite sprawy, które teraz po stracie jedynego dziecka musiała

sama załatwia

ć

. Towarzyszył jej wiemy Borik, ale starowinka niewiele mógł jej

pomóc. Po tragicznej

ś

mierci Piotra stracił reszt

ę

sił i zniedoł

ęż

niał zupełnie.

Pobyt pani Bathary przeci

ą

gał si

ę

, dopiero po upływie trzech tygodni wróciła

do Raguzy. Wchodz

ą

c do mieszkania dostrzegła od razu kopert

ę

le

żą

c

ą

pod

progiem. Si

ę

gn

ę

ła po ni

ą

i, spojrzawszy na nieznane pismo kobiece, poło

ż

yła

list na stole. Nic jej nie mówiło to obce pismo. Krewnych i bliskich nie miała.
Od nikogo nie spodziewała si

ę

wiadomo

ś

ci. Czekało j

ą

jeszcze tyle spraw w

domu, a przede wszystkim odwiedziny u syna. Przecie

ż

ju

ż

trzy tygodnie nie

była na grobie swego dziecka. Poleciwszy wi

ę

c Borikowi opiek

ę

nad rzeczami

i doprowadzenie mieszkania do porz

ą

dku, poszła na cmentarz. Cicho tam

było, jak zawsze, i tak dobrze, tak spokojnie.
O z jak

ż

e wielk

ą

ch

ę

ci

ą

i rado

ś

ci

ą

spocz

ę

łaby biedna kobieta obok

ukochanego dziecka. Nic j

ą

z

ż

yciem i

ś

wiatem nie ł

ą

czyło. Gdyby te

ż

dobry

Bóg wysłuchał jej modłów i zabrał j

ą

do siebie, a nie kazał tak długo czeka

ć

na poł

ą

czenie si

ę

z m

ęż

em i synem. Mijały godziny, a biedna kobieta nie

mogła oderwa

ć

si

ę

od ukochanego grobu. Pocz

ę

ło zmierzcha

ć

. Trzeba było

wraca

ć

. Borik b

ę

dzie niespokojny. Podniosła si

ę

wolno i okr

ąż

aj

ą

c groby

pocz

ę

ła dłu

ż

sz

ą

drog

ą

wraca

ć

do domu. Nagle wzrok jej padł na

ś

wie

żą

mogił

ę

, któr

ą

okrywały kwiaty. Rzuciła oboj

ę

tnym okiem na krzy

ż

i bezwiednie

prawie przeczytała: "Maria Toronthalowa", po czym nast

ę

powała data

ś

mierci

sprzed tygodnia. Obce i nienawistne nazwisko samym wspomnieniem
rozkrwawiło serce biednej kobiety i raz jeszcze przypomniało w całej
okropno

ś

ci jej własne nieszcz

ęś

cie. Ale po chwili wrodzona dobro

ć

przemogła

i przyszło współczucie.
– Biedna kobieta! Niedługo cieszyła si

ę

szcz

ęś

ciem swojej

córki.
Po czym spokojna ju

ż

wróciła do domu.

Wieczorem przypomniała sobie list znaleziony na podłodze. Si

ę

gn

ę

ła po

niego i otworzyła kopert

ę

. Nagle straszny krzyk wydarł jej si

ę

z piersi. Zerwała

si

ę

jak nieprzytomna. Przera

ż

ony Borik wpadł do pokoju. Rzucił si

ę

ku swojej

pani, ale nie mógł zrozumie

ć

, co si

ę

stało. Staruszka szeptała co

ś

szybko, z

kim

ś

rozmawiała, a oczy miała zupełnie nieprzytomne i widocznym było,

ż

e

background image

umysł jej doznał jakiego

ś

okropnego wstrz

ą

su. U

ś

miechała si

ę

przy tym i

nagle, zwracaj

ą

c wesołe, u

ś

miechni

ę

te oczy na starego sług

ę

, rzekła:

– Spiesz si

ę

, Boriku, jeszcze nic nie gotowe, a za chwile b

ę

dzie

ś

lub

Piotrusia z pann

ą

Ilonk

ą

Sandorf.

CZ

ĘŚĆ

III

I

Łód

ź

podwodna "Electric 2", do której wsiadł doktor Antekirt z Matifu,

d

ź

wigaj

ą

cym ciało Piotra Bathary'ego, mkn

ę

ła szybko i cicho. Nie wida

ć

było

ludzi obsługuj

ą

cych pot

ęż

n

ą

maszyn

ę

, nie odczuwało si

ę

kołysania ani

wstrz

ą

sów. Doktor uło

ż

ył Piotra na wygodnej kanapce w kajucie, usiadł obok i

pocz

ą

ł wolno rozciera

ć

dłonie młodzie

ń

ca. Patrzał przy tym uwa

ż

nie w jego

zamkni

ę

te oczy, a zsuni

ę

te brwi znamionowały ogromny wysiłek woli i

skupienie my

ś

li. Zdawało si

ę

,

ż

e chce sw

ą

dusz

ę

przela

ć

w le

żą

cego. Matifu

siedział w k

ą

ciku i na wpół z uwielbieniem, na wpół z trwog

ą

patrzał na

doktora. Miał on go zawsze za cudotwórc

ę

, ale to co spodziewał si

ę

zobaczy

ć

, przechodziło naj

ś

mielsze jego marzenia. Po długiej chwili powieki

Piotra zadrgały. Usta poruszyły si

ę

i lekki, ledwo dostrzegalny oddech pocz

ą

ł

podnosi

ć

jego piersi.

– Piotrze, obud

ź

si

ę

– szepn

ą

ł doktor. – Obud

ź

si

ę

. Ju

ż

nie

ś

pisz!

Powieki młodzie

ń

ca uchyliły si

ę

lekko.

– Poznajesz mnie?
– Doktorze! Co si

ę

stało? Gdzie ja jestem?

– Pomówimy potem o wszystkim. Teraz powiedz mi czy bardzo boli ci

ę

rana?

– Nie. Tylko nie mam zupełnie sił.
– Nic dziwnego. Wracasz z tak dalekiej drogi,

ż

e mogłe

ś

si

ę

zm

ę

czy

ć

. Ale

mam nadziej

ę

,

ż

e za par

ę

tygodni b

ę

dziesz ju

ż

zupełnie zdrów.

Doktor przyrz

ą

dził choremu lekarstwo, po którym Piotr wpadł w mocny,

pokrzepiaj

ą

cy sen. Nie słyszał te

ż

, jak "Electric 2" przybił do brzegu. Nie czuł,

jak go Matifu wzi

ą

ł znowu na r

ę

ce i niósł. Obudził si

ę

dopiero nazajutrz i a

ż

zmru

ż

ył oczy przed o

ś

lepiaj

ą

cym, wesołym sło

ń

cem, które wraz ze

ś

wie

ż

ym

podmuchem wiatru, wpadało przez otwarte okna du

ż

ego, jasnego pokoju.

Le

ż

ał na wygodnym łó

ż

ku. W gł

ę

bokim fotelu, przysuni

ę

tym do łó

ż

ka, siedział

doktor Antekirt i patrzał na swego pacjenta.
– No, nareszcie obudziłe

ś

si

ę

– u

ś

miechn

ą

ł si

ę

na widok otwartych oczu

Piotra. – Dostaniesz, moje dziecko, lekkie

ś

niadanie i, je

ż

eli temperatura i

puls pozwol

ą

, pogadamy troch

ę

.

Jako

ż

po godzinie Piotr, po

ś

niadaniu i opatrunku, wyci

ą

gn

ą

ł r

ę

k

ę

do doktora i

rzekł:
– Nie bardzo wiem, co si

ę

ze mn

ą

działo. Ale czuje,

ż

e

ż

ycie swe

zawdzi

ę

czam panu. Nie wiem, kto pan jeste

ś

, sk

ą

d przybyłe

ś

i jakim

sposobem ja tu si

ę

znalazłem. Ale s

ą

dz

ę

,

ż

e nie b

ę

dzie pan trzymał mnie

dłu

ż

ej w tej nie

ś

wiadomo

ś

ci.

Doktor u

ś

miechn

ą

ł si

ę

i odparł:

– Postaram si

ę

zaspokoi

ć

twoj

ą

ciekawo

ść

. Dowiesz si

ę

wszystkiego.

Pami

ę

taj tylko,

ż

e to, co ci powiem, pozostanie mi

ę

dzy nami. Jeste

ś

my sobie

background image

bardzo bliscy, bo obaj nale

ż

ymy do tamtego

ś

wiata. Obu nas wykre

ś

lono z

listy

ż

yj

ą

cych. Jestem Mateusz Sandorf.

– Jak to, przyjaciel mojego ojca! Ten, który uton

ą

ł...

– Tak! Tak samo jak ty spoczywasz teraz na cmentarzu w Raguzie.
– Nic nie rozumiem...
– Wła

ś

nie chciałem ci to wszystko wytłumaczy

ć

. Słyszałe

ś

zapewne od

matki,

ż

e kiedy twój ojciec został raniony i odwieziony do fortecy, Mateusz

Sandorf rzucił si

ę

do morza. Tak było w rzeczywisto

ś

ci. Pod gradem kul

wskoczyłem do morza i pocz

ą

łem szybko płyn

ąć

. Fale uniosły mnie daleko od

brzegu, a były tak du

ż

e,

ż

e nie miałem sił zawróci

ć

i wyl

ą

dowa

ć

na jakim

ś

cyplu skalnym. Poleciłem si

ę

wi

ę

c Bogu. Płyn

ą

łem tak do pó

ź

nego wieczora.

Poczynałem ju

ż

traci

ć

siły, kiedy do uszu moich doleciał ogłuszaj

ą

cy szum

wody i hałas, jaki zwykle robi

ą

statki w pełnym biegu. Podniosłem głow

ę

.

Zobaczyłem o jakie

ś

pół kilometra przed sob

ą

kadłub parowca. Stan

ą

ł wprost

na mnie. Wołanie na niewiele by si

ę

przydało. Z całych sił zacz

ą

łem ucieka

ć

na bok, nie chc

ą

c,

ż

eby ten olbrzym mnie zatopił. Ale fale, rozbijaj

ą

c si

ę

o

dziób statku, odrzuciły mnie, zakr

ę

ciły i ju

ż

, ju

ż

pocz

ę

ły mi si

ę

przelewa

ć

przez głow

ę

, kiedy r

ę

ka moja uderzyła o ła

ń

cuch wlok

ą

cy si

ę

za statkiem.

Zrozumiałem,

ż

e to jest mój ratunek. Uchwyciłem si

ę

go z całej siły. Po chwili,

korzystaj

ą

c z ciemno

ś

ci, pocz

ą

łem si

ę

wspina

ć

wzdłu

ż

ła

ń

cucha, a

ż

wynurzyłem si

ę

z wody. Nie była to wygodna jazda. Okr

ę

ciłem si

ę

ła

ń

cuchem

i wparłem nogi w

ś

cian

ę

statku. Zawsze było to lepiej ni

ż

płyn

ąć

w wodzie.

Noc była ciemna. Nie dostrze

ż

ono mnie z pokładu. Godziny mijały i ju

ż

poczynało

ś

wita

ć

, kiedy statek zacz

ą

ł zbli

ż

a

ć

si

ę

do brzegu. Gwizdano i

dzwoniono. Z portu odpowiedziały równie

ż

sygnały. Nie wiedziałem ani jaki to

statek, ani dok

ą

d płynie. Rozumiałem tylko,

ż

e w tak oryginalny i niezwykły

sposób nie mogłem wje

ż

d

ż

a

ć

do portu. Kiedy wi

ę

c zobaczyłem,

ż

e od brzegu

dzieli nas jeszcze par

ę

kilometrów, skorzystałem z mgły, która pocz

ę

ła si

ę

z

wody podnosi

ć

, pu

ś

ciłem ła

ń

cuch i wsun

ą

łem si

ę

z powrotem do wody.

Rozumie si

ę

,

ż

e nie wpłyn

ą

łem do portu. Skierowałem si

ę

ku nadbrze

ż

nym

skałom i wypełzłem na brzeg. Rozło

ż

yłem ubranie na sło

ń

cu, a sam, ukryty w

zaro

ś

lach, przespałem o wieczora.

Dzi

ę

ki poczciwemu rybakowi Ferrato miałem troch

ę

pieni

ę

dzy. W ostatniej

chwili wsun

ą

ł mi w r

ę

k

ę

kilkadziesi

ą

t florenów, ukrytych w blaszanym pudełku

po tytoniu. Ubrawszy si

ę

wiec w wysuszone ubranie, mogłem ju

ż

ś

mielej

zapuka

ć

do drzwi jakiej

ś

skromnej ober

ż

y. Wzi

ę

to mnie widocznie za

robotnika, bo bez trudu dostałem izb

ę

i posiłek. Nazajutrz dowiedziałem si

ę

z

pism o przebiegu wypadków. Ojca twego wraz z Zathmarem rozstrzelano, a
poniewa

ż

ciała mego nie znaleziono, uznany zostałem za zmarłego i

wykre

ś

lony z listy

ż

yj

ą

cych. W par

ę

dni pó

ź

niej wypłyn

ą

łem z Brindizi na

statku, który si

ę

udawał do Azji Mniejszej. Nie wiedziałem jeszcze, co tam

b

ę

d

ę

robił. Natomiast miałem pewno

ść

,

ż

e nie spotkam tam znajomych i nikt

mnie nie b

ę

dzie

ś

ledzi

ć

. Wiesz,

ż

e jestem lekarzem z wykształcenia.

Postanowiłem wi

ę

c osi

ąść

gdziekolwiek na wschodzie i leczy

ć

. Poszło mi to

nadspodziewanie dobrze. Kilka wypadków, w których udało mi si

ę

pomóc

pacjentom, rozniosły moj

ą

sław

ę

. Stałem si

ę

znanym i poszukiwanym.

Rozumie si

ę

,

ż

e wtedy nie wyst

ę

powałem pod starym nazwiskiem. Mateusza

Sandorfa ju

ż

nie było. Figurował doktor Antekirt. Pewnego dnia wezwano

mnie do bogatego kupca w Homs, w północnej Syrii. Człowiek ten imieniem
Faz Rhat był chory od wielu lat. Leczył si

ę

u najrozmaitszych lekarzy i

m

ę

drców, ale bezskutecznie. Podobno miał ofiarowa

ć

połow

ę

swego maj

ą

tku

background image

w zamian za wyleczenie. Ale nikt mu nie mógł pomóc. Przybyłem na miejsce.
Zastałem go rzeczywi

ś

cie powa

ż

nie chorego, ale po upływie dwóch tygodni

pacjent mój wyzdrowiał dzi

ę

ki kuracji, któr

ą

mu przepisałem. Chciał mi

ofiarowa

ć

naprawd

ę

olbrzymi

ą

sum

ę

za wyleczenie, ale odmówiłem i

przyj

ą

łem zwykłe swe honorarium. Powróciłem do Damaszku, gdzie wówczas

mieszkałem, i pracowałem dalej. W niespełna dwa lata pó

ź

niej dowiedziałem

si

ę

,

ż

e Faz Rhat zgin

ą

ł podczas polowania na tygrysy. Okazało si

ę

,

ż

e cały

swój olbrzymi maj

ą

tek zapisał mi w testamencie. Stałem si

ę

posiadaczem

ogromnej fortuny. Kupiłem wtedy t

ę

malutk

ą

wysp

ę

na Morzu

Ś

ródziemnym,

nazwałem j

ą

Antekirt

ą

i zabrałem si

ę

do fortyfikowania mojej nowej

posiadło

ś

ci. Kiedy b

ę

dziesz zdrów, obejdziemy cał

ą

wysp

ę

i poka

żę

ci, czym

wła

ś

ciwie jest. Tymczasem uwa

ż

am,

ż

e dostatecznie ci

ę

dzi

ś

zm

ę

czyłem

swym opowiadaniem. Jako lekarz zalecam ci bezwzgl

ę

dny odpoczynek.

Gdyby

ś

czego potrzebował, masz dzwonek pod r

ę

k

ą

, a Pescad

ę

i Matifu w

s

ą

siednim pokoju.

II

Nazajutrz Piotr czuł si

ę

daleko silniejszy i znowu po

ś

niadaniu czekał na

doktora. Jako

ż

doktor Antekirt przyszedł w południe i siadł przy łó

ż

ku

pacjenta.
– Panie doktorze – zacz

ą

ł nie

ś

miało Piotr. – Mówiła mi matka,

ż

e pan miał

córeczk

ę

. Co si

ę

z ni

ą

stało? Twarz doktora pokryła si

ę

ś

mierteln

ą

blado

ś

ci

ą

.

– Czy s

ą

dzisz,

ż

e gdyby

ż

yła, zgodziłbym si

ę

nie mie

ć

jej przy sobie? Z

chwil

ą

kiedy tylko dorobiłem si

ę

pewnego maj

ą

tku i mogłem bezpiecznie

komunikowa

ć

si

ę

z Europ

ą

, wysłałem pewnych i zaufanych ludzi do mego

zamku Artenak. Niestety wiadomo

ś

ci, jakie stamt

ą

d otrzymałem, były

okropne. W niespełna rok po moim uwi

ę

zieniu dziecko zgin

ę

ło w dziwny i

niewytłumaczony sposób. Bawiło si

ę

pod okiem piastunki w ogrodzie w

pobli

ż

u potoku, który przepływał przez park. Mo

ż

e wpadło do wody, bo nad

brzegiem znaleziono jej kapelusik. Ale ciała, pomimo najstaranniejszych
poszukiwa

ń

, nie wyłowiono. Dzieci wiejskie opowiadały,

ż

e j

ą

pewnie porwała

banda Cyganów włócz

ą

ca si

ę

po okolicy. Ale nikt temu nie dawał wiary. Po

konfiskacie mego maj

ą

tku cz

ęść

przypadaj

ą

ca na Ilonk

ę

, została wydzielona i

miała jej by

ć

wr

ę

czona po doj

ś

ciu do pełnoletno

ś

ci. Słyszałem,

ż

e obecnie

rz

ą

d opiekuje si

ę

t

ą

sum

ą

, zanim nie minie dwadzie

ś

cia lat od chwili jej

znikni

ę

cia. Ale to s

ą

ju

ż

dla mnie drobiazgi bez znaczenia. Posiadam sam

znacznie wi

ę

cej ni

ż

dawniej. A nie mam dziecka, któremu bym to zostawił.

Pomagam wi

ę

c ile mog

ę

ludziom, a z wyspy Antekirta chc

ę

utworzy

ć

koloni

ę

ludzi, którzy byli bardzo nieszcz

ęś

liwi, albo biedni, a obecnie zaznaj

ą

troch

ę

dobrobytu i szcz

ęś

cia pod moj

ą

opiek

ą

.

– Czy ja mam by

ć

te

ż

zaliczony do tych ludzi? – u

ś

miechn

ą

ł si

ę

Piotr.

– Rozumie si

ę

. Ale poniewa

ż

jeste

ś

młody i wykształcony, postaramy si

ę

,

ż

eby

ś

wyzyskał swe umiej

ę

tno

ś

ci jako budowniczy i pomógł nam w pracy. O

ile rozumie si

ę

nie pozwolisz si

ę

opanowa

ć

znowu my

ś

li o samobójstwie.

– O samobójstwie? Jak to, czy pan my

ś

li,

ż

e ja sam chciałem si

ę

zabi

ć

?

– Tak wszyscy s

ą

dzili.

– Ale

ż

doktorze! Czy

ż

bym ja mógł my

ś

le

ć

o odebraniu sobie

ż

ycia, dopóki

ż

yła moja matka i dopóki czułbym,

ż

e Sawie mógłbym by

ć

potrzebny?

background image

– Wi

ę

c co si

ę

stało? Przyniesiono ci

ę

z przebit

ą

piersi

ą

.

– Ten, który mnie pchn

ą

ł sztyletem, zrobił to w taki sposób,

ż

e nikt nie

wiedział o jego udziale w zbrodni. Ulica była pusta, ciemno ju

ż

było. Ale go

poznałem. Za dobrze pami

ę

tam jego posta

ć

,

ż

eby si

ę

myli

ć

.

– Ale na Boga! Któ

ż

to był?

– Narzeczony Sawy, Sarcany.
– Sarcany! Jeszcze on! – krzykn

ą

ł doktor.

– Czy pan go zna?
– Moje dziecko, znam a

ż

nadto dobrze szczegóły

ś

mierci twego ojca i jego

towarzyszy. Otó

ż

tym, który odcyfrował list, który podst

ę

pnie wszedł do domu

Zathmara i który o wszystkim doniósł policji, był Sarcany.
– Jak to? Ten łotr! I jeszcze

ż

yje! Ale miał chyba wspólników.

– Owszem. Miał pot

ęż

nego wspólnika, który si

ę

z nim podzielił pieni

ę

dzmi

skazanych.
– Któ

ż

to był?

– Bankier Silas Toronthal.
Twarz Piotra zbielała. Opadł bez siły na poduszki.
Doktor uj

ą

ł go za r

ę

k

ę

.

– Widzisz, moje dziecko,

ż

e mał

ż

e

ń

stwo twoje nie mogło doj

ść

do skutku. To

by było zbyt okropne. Chciałem ci

ę

zabra

ć

z Raguzy. Wypadki zrz

ą

dziły,

ż

e

znikn

ą

łe

ś

dla

ś

wiata na zawsze. Ale przysi

ę

gam ci,

ż

e znajdziemy i ukarzemy

winnych. A ty mi b

ę

dziesz pomoc

ą

.

III

Doktor, pomimo

ż

e mieszkał na swej wysepce i cały był oddany

piel

ę

gnowaniu chorego Piotra, nie zrywał tajemniczych nici, wi

ążą

cych go ze

ś

wiatem. Depesze przychodziły na wysp

ę

cz

ę

sto, a ich szyfrowana tre

ść

widocznie du

ż

o mówiła doktorowi, bo długie godziny sp

ę

dzał samotnie w

gabinecie.
W par

ę

tygodni po wy

ż

ej opisanych wypadkach, doktor zszedł do ogrodu, w

którym siedział Piotr. Młody in

ż

ynier był ju

ż

zupełnie zdrów i tylko blado

ść

i

smutek na twarzy mówiły o przebytej chorobie.
– Piotrze, za par

ę

dni wyruszamy w

ś

wiat. Otrzymałem niepokoj

ą

ce wie

ś

ci z

Raguzy.
– Czy

ż

by moja matka...

– Matka twoja wyjechała z Borikiem. Jeszcze nie wiem dok

ą

d. Ale mam

nadziej

ę

,

ż

e si

ę

dowiemy. Ale Toronthal z córk

ą

i Sarcanym wyjechali

równie

ż

.

– Czy wie pan w jakim kierunku?
– Prawdopodobnie do Monte Carlo. Nie powinni nam zgin

ąć

z oczu. Trzeba

jednak działa

ć

ostro

ż

nie,

ż

eby si

ę

nie domy

ś

lili,

ż

e s

ą

ś

ledzeni.

Po południu udał si

ę

doktor w towarzystwie Piotra do portu. Stało tam kilka

łodzi podwodnych, znany nam ju

ż

jacht "Sawarena" i du

ż

y mocny statek

"Ferrato".
– Tym pojedziemy. Moja wysepka le

ż

y w tak szcz

ęś

liwym, czy

nieszcz

ęś

liwym miejscu,

ż

e ilekro

ć

wypływam, czy wracam, czeka, nas

niechybnie burza. Oszcz

ę

dza mi to wizyt nieproszonych i ciekawych go

ś

ci.

Natomiast moja załoga dobrze si

ę

zawsze napracuje.

background image

– Zdaje mi si

ę

,

ż

e przyjechałem tu podwodn

ą

łodzi

ą

.

– Tak. Mam ich pi

ęć

. Szybko

ść

ich i wytrzymało

ść

jest niezrównana. Nie

mog

ę

jednak zabra

ć

na nie tylu ludzi ile b

ę

dzie mi potrzeba.

– Czy tym razem zabierze pan wi

ę

cej marynarzy?

– Mój kochany, musz

ę

niestety walczy

ć

nie tylko z Sarcanym i Toronthalem.

Ta para łotrów czerpie jeszcze dochody z innego

ź

ródła, które udało mi si

ę

odkry

ć

. Słyszałe

ś

zapewne i czytałe

ś

w pismach o stałych napadach

rozbójniczych na Sycylii.

Ż

aden statek nie jest bezpieczny od tych bandytów.

Mam pewne wie

ś

ci,

ż

e głównym organizatorem jest tam niejaki Zirone.

– Czy zna go pan?
– Nie. Ale wiem,

ż

e to przyjaciel i prawa r

ę

ka Sarcany'ego. To mi wystarcza.

– Czy s

ą

dzi pan,

ż

e Sarcany b

ę

dzie z nim razem?

– Tego jeszcze nie wiem. Ale po nitce dojdziemy do kł

ę

bka. Tymczasem

zrobimy wycieczk

ę

na Etn

ę

. Nie znasz jeszcze tej góry i nie widziałe

ś

krateru.

B

ę

dziemy udawa

ć

Anglików podró

ż

uj

ą

cych dla przyjemno

ś

ci.

– Czy zabiera pan Pescad

ę

i Matifu?

– Matifu pojedzie z nami. A Pescada jest ju

ż

od tygodnia nieobecny.

– Czy wysłał go pan do Raguzy?
– Pescada od czterech dni jest członkiem bandy Zirona i prawdopodobnie
napadnie na nas podczas naszej wycieczki. Piotr spojrzał na mówi

ą

cego ze

zdumieniem.
– Doprawdy im dłu

ż

ej przygl

ą

dam si

ę

temu, co pan robi, tym wi

ę

cej si

ę

dziwi

ę

i... mniej rozumiem.

– Widzisz, mój kochany, łatwo jest walczy

ć

, kiedy si

ę

ma za sob

ą

prawo,

pomoc i nie trzeba si

ę

kry

ć

. A ja musz

ę

dosi

ę

gn

ąć

swoich przeciwników, nie

odwołuj

ą

c si

ę

ani do wojska, ani do policji, ani do opieki prawnej. Ale wierz

ę

mocno,

ż

e prawda i sprawiedliwo

ść

zatriumfuj

ą

. Tymczasem gotuj si

ę

do

drogi, bo jutro o

ś

wicie wypływamy.

IV

"Ferrato" mkn

ą

ł szybko i pod wieczór przybił do brzegów Sycylii. Doktor i Piotr

wysiedli. Towarzyszył im Matifu. Udali si

ę

na nocleg do ober

ż

y, sk

ą

d rankiem

mieli si

ę

uda

ć

do Casa Inglese, schroniska na zboczu Etny.

O kilkana

ś

cie kroków od hotelu zaczepił ich jaki

ś

oberwany

ż

ebrak utykaj

ą

cy

silnie na lew

ą

nog

ę

. Wyci

ą

gaj

ą

c r

ę

k

ę

zacz

ą

ł gło

ś

no i płaczliwie wylicza

ć

wszystkie choroby i nieszcz

ęś

cia, jakie go spotkały.

– Uno soldo signore! Uno soldo! Jestem kaleka od urodzenia.
A

ż

nagle szepn

ą

ł cichym, ale wyra

ź

nym głosem w samo ucho doktorowi:

– Zbieraj

ą

si

ę

o dwa kilometry od Casa Inglese. Po czym znowu zacz

ą

ł

j

ę

cze

ć

:

– Uno soldo, uno soldo! B

ę

dzie ich przeszło trzydziestu. Uno soldo! Sam

Zirone dowodzi.
Nagle zatrzymał si

ę

, przeliczył pieni

ą

dze, które mu doktor podał i zawołał

półgłosem do mijaj

ą

cego go Matifu:

– A nie zastrzel mnie przypadkiem, mój stary, bo nie miałby

ś

kim

ż

onglowa

ć

.

I zgin

ą

ł w bocznej ulicy.

Nazajutrz doktor zwiedzał okolice Etny, ale wej

ś

cie na gór

ę

odło

ż

ył do dnia

nast

ę

pnego. Nikt te

ż

nie widział, jak oddział składaj

ą

cy si

ę

z dwudziestu

background image

dobrze uzbrojonych marynarzy, pocz

ą

ł si

ę

wspina

ć

na zbocza góry. Ciemno

było, a ludzie ci, przebrani w ludowe sycylijskie stroje, nie ró

ż

nili si

ę

na

pierwszy rzut oka niczym od wie

ś

niaków, wracaj

ą

cych od roboty. Szli te

ż

po

dwóch, trzech. Nie dochodz

ą

c do Casa Inglese znikli w załomach skalnych,

jakby si

ę

w ziemi

ę

zapadli.

Nast

ę

pnego dnia doktor, Piotr i Matifu wyruszyli na Etn

ę

. Towarzyszyło im

dwóch przewodników i par

ę

poganiaczy mułów. W porcie i w ober

ż

y

wiedziano,

ż

e go

ś

cie s

ą

bardzo zamo

ż

ni,

ż

e przyjechali własnym statkiem i

nie

ż

ałuj

ą

pieni

ę

dzy. Ostrzegano ich nawet,

ż

e niebezpiecznie jest puszcza

ć

si

ę

w góry bez opieki wi

ę

kszej ilo

ś

ci mulników, ale doktor

ż

artował sobie z

tych ostro

ż

no

ś

ci. Ten i ów wiedział,

ż

e doktor obiecał hojn

ą

nagrod

ę

przewodnikom za dobre i r

ą

cze muły. Mała karawana ruszyła w gór

ę

. Widok

był prze

ś

liczny. Dzie

ń

jasny i niezbyt gor

ą

cy.

Pod wieczór miano si

ę

zatrzyma

ć

w schronisku Casa Inglese.

Nagle Piotr, jad

ą

cy obok doktora, rzekł:

– Czy pan zauwa

ż

ył,

ż

e ten wie

ś

niak mija nas ju

ż

trzeci raz? Nie rozumiem

jak on to robi, ale jestem pewien,

ż

e si

ę

nie myl

ę

. Doktor spojrzał na

wskazanego:
– Masz słuszno

ść

. Ja go równie

ż

zaobserwowałem. Ale mamy jeszcze czas.

– Po czym spojrzał na niebo i zwrócił si

ę

do starszego przewodnika:

– S

ą

dz

ę

,

ż

e za pół godziny b

ę

dziemy na miejscu.

– Tak, wielomo

ż

ny panie, czeka nas tylko trudna przeprawa o jakie

ś

sto

kroków od Casa Inglese. Woda po ostatnim deszczu zniszczyła drog

ę

i trzeba

b

ę

dzie przej

ść

kawałek piechot

ą

.

– Ano, to trudno – odparł doktor. – Pójdziemy, Mamy jeszcze dobre nogi.
Jako

ż

po upływie niespełna pół godziny karawana zatrzymała si

ę

i podró

ż

ni

musieli pozsiada

ć

z wierzchowców. Droga była rozmyta, zarzucona głazami i

klocami drewna.
Nagle, gdzie

ś

z wysoka, pocz

ę

ły si

ę

toczy

ć

drobne kamienie. Zakwilił orzeł i

rozległ si

ę

wystrzał. Doktor chwycił rewolwer ukryty w kieszeni. Piotr i Matifu

poszli za jego przykładem. Przewodnik,

ś

miertelnie blady, skoczył do doktora

i pocz

ą

ł

szepta

ć

:

– Panie, to ich znak. Bro

ń

nas panie, bo nie ujdziemy z

ż

yciem.

Jako

ż

zza skał pocz

ę

li si

ę

wysuwa

ć

ludzie uzbrojeni w strzelby i otacza

ć

ze

wszystkich stron mał

ą

karawan

ę

. Doktor, nie trac

ą

c ani na chwil

ę

zimnej krwi,

oparł si

ę

plecami o skał

ę

i, patrz

ą

c uwa

ż

nie w gór

ę

, gwizdn

ą

ł przeci

ą

gle.

Nagle stała si

ę

dziwna rzecz. Jeden spomi

ę

dzy zbli

ż

aj

ą

cych si

ę

bandytów,

powtórzył to hasło z tak nadzwyczajn

ą

sił

ą

,

ż

e echo powtórzyło je dono

ś

nie i

w tej

ż

e chwili zza bandytów pocz

ę

ły si

ę

wysuwa

ć

postacie uzbrojonych

wie

ś

niaków. Na dany znak rzucili si

ę

na nie przygotowanych na t

ę

napa

ść

bandytów. Wywi

ą

zała si

ę

za

ż

arta walka, która pier

ś

cieniem otoczyła

podró

ż

nych. Napadaj

ą

cy zostali napadni

ę

ci i to w sposób tak nagły i

nieoczekiwany,

ż

e stracili zupełnie głowy. Pocz

ę

li strzela

ć

na o

ś

lep, a

poniewa

ż

nie zdawali sobie sprawy w jakiej sile i liczbie jest nieoczekiwany

wróg, szeregi ich załamały si

ę

i raz po raz który

ś

z nich usiłował przemkn

ąć

niespodziewanie i uciec w góry. Ale celne strzały wie

ś

niaków z jednej strony,

a doktora i jego towarzyszy z drugiej, kładły g

ę

sto trupem bandytów. Jeden

spomi

ę

dzy nich, mały i dziwnie zr

ę

czny, pocz

ą

ł si

ę

szybko zsuwa

ć

ku

miejscu, gdzie stał doktor. Wtedy herszt bandy, który jeden nie tracił zimnej
krwi i bronił si

ę

zajadle, dostrzegł go i z dzikim, w

ś

ciekłym okrzykiem pocz

ą

ł

background image

go goni

ć

. Dopiero w tej chwili zrozumiał,

ż

e ten mały włócz

ę

ga, który

zaci

ą

gn

ą

ł si

ę

do jego bandy, a którego nikt nie znał, musiał go zdradzi

ć

.

Mały Pescada, bo on to był, czuł niebezpiecze

ń

stwo i szybkimi,

ś

miałymi

skokami uciekał pod opieku

ń

cze skrzydła doktora. Nagle nó

ż

, rzucony

wprawn

ą

i siln

ą

r

ę

k

ą

, ugodził go w plecy i mały linoskoczek z j

ę

kiem potoczył

si

ę

pod stopy Matifu. I wtedy stało si

ę

co

ś

dziwnego. Łagodny olbrzym, z

którego wszyscy

ż

artowali,

ż

e nigdy muchy nie zabił, przeistoczył si

ę

w dzikie

zwierz

ę

. Jak szalony rzucił si

ę

na gór

ę

. Jednym skokiem dopadł Zirona,

uchwycił go za kołnierz, d

ź

wign

ą

ł i cisn

ą

ł ze skały. Ciało zatoczyło łuk i znikło

w bezdennej przepa

ś

ci.

Mały Pescada był pomszczony. Matifu obejrzał si

ę

nieprzytomnym wzrokiem i

dopadł nast

ę

pnego bandyt

ę

. A

ż

nagle doleciał go z dołu głos doktora.

– Bierz

ż

ywcem Matifu! Nie zabijaj!

Oprzytomniał. Złapał je

ń

ca za kołnierz. Jednym strzepni

ę

ciem wyrzucił mu

ż

z r

ę

ki, podniósł jak psiaka i pocz

ą

ł wolno schodzi

ć

na dół, walka ju

ż

si

ę

sko

ń

czyła. Bandyci, pozbawieni herszta, poddali si

ę

i pozwolili zwi

ą

za

ć

ludziom doktora Antekirta. Marynarze otoczyli ich zwartym kołem i
odprowadzili na dół, ku miastu. Tam zostali oddani do dyspozycji
miejscowych władz i zamkni

ę

ci w wi

ę

zieniu.

Doktor tymczasem z pomoc

ą

Piotra opatrywał ran

ę

Pescady. Na szcz

ęś

cie

ż

poranił tylko mi

ęś

nie, nie uszkodziwszy płuc ani serca. Pescada otworzył

oczy:
– Nic mi nie b

ę

dzie, doktorze. Boli jeszcze troch

ę

, ale to drobnostka. –

Doktor u

ś

miechn

ą

ł si

ę

.

– Je

ż

eli Matifu zawsze tak si

ę

b

ę

dzie m

ś

cił za krzywd

ę

tobie wyrz

ą

dzon

ą

, nie

chciałbym mie

ć

z nim porachunków.

– Poczciwy mój grubas. Ale gdzie on si

ę

obraca?

– Trzyma jeszcze jednego je

ń

ca. Gdybym go nie odwołał, powrzucałby ich

wszystkich jak gruszki do przepa

ś

ci. No, mam nadziej

ę

,

ż

e starczy ci sił na

dojechanie do portu. Bo zaraz wracamy na dół. Wycieczk

ę

na Etn

ę

zrobimy

innym razem.
Doktor podszedł do Matifu. Olbrzym troch

ę

zawstydzonym wzrokiem patrzał

na swego kapitana.
– Bardzo pana przepraszam,

ż

e si

ę

uniosłem – zacz

ą

ł nie

ś

miało. – Wiem,

ż

e panu zale

ż

ało na zasi

ę

gni

ę

ciu informacji od Zirone. Ale kiedy zobaczyłem

mojego biednego Pescad

ę

, czerwono mi si

ę

zrobiło w oczach i sam nie

wiedziałem co robi

ę

. Ale mo

ż

e ten drugi łotr b

ę

dzie co

ś

mógł powiedzie

ć

.

Tu podniósł skr

ę

powanego człowieka, który jak bezwładny le

ż

ał na ziemi, i

postawił go przed doktorem. Ale ten na widok dzikiej twarzy bandyty drgn

ą

ł i

zawołał:
– Tego na razie nie szukałem. Ale widocznie s

ą

dzone mi było,

ż

ebym go

dostał w r

ę

ce. Strze

ż

go Matifu jak najpilniej. Odstawisz go do wi

ę

zienia i

polecisz jak najstaranniejszej opiece dyrektora wi

ę

zienia. Zapowiedz te

ż

,

ż

e

niedługo b

ę

d

ę

u niego i zło

żę

zeznania. A teraz ruszajmy na dół.

W par

ę

dni po wy

ż

ej opisanych wypadkach doktor przyjmował na swym

statku go

ś

ci. Przybył prefekt, dyrektor wi

ę

zienia i liczni przedstawiciele miasta

i wsi. Chcieli pozna

ć

osobi

ś

cie sławnego lekarza i podzi

ę

kowa

ć

mu za

uwolnienie okolicy od gro

ź

nych bandytów. Mówiono, rozumie si

ę

, o przebiegu

wypadków i o złapanych rozbójnikach.
– Oddał nam pan rzeteln

ą

przysług

ę

, zabijaj

ą

c tego Zirone – odezwał si

ę

prefekt. – Oszcz

ę

dzili

ś

my sobie trudnego i zawiłego procesu, bo podobno

background image

ten ptaszek był wszech

ś

wiatowej sławy bandyt

ą

i miał licznych towarzyszy

poza granicami pa

ń

stwa.

– S

ą

dz

ę

,

ż

e lepiej by było mie

ć

go

ż

ywego w r

ę

ku

– u

ś

miechn

ą

ł si

ę

doktor. – Ale niestety nie zd

ąż

yłem powstrzyma

ć

mojego

towarzysza, który w tak gwałtowny i dora

ź

ny sposób pom

ś

cił ran

ę

przyjaciela.

– A jak

ż

e si

ę

sprawia ten osobnik, którego doktor polecił specjalnej opiece

pana? – zapytał prefekt dyrektora wi

ę

zienia.

– Nie odpowiada na pytania i w ogóle wypiera si

ę

wszelkiego udziału w

napadzie. Wiem tylko,

ż

e si

ę

nazywa Carpena i od niedawna jest w tej

okolicy.
– Prosiłem pana o opiek

ę

nad tym wi

ęź

niem – odezwał si

ę

doktor – gdy

ż

mam wra

ż

enie,

ż

e człowiek ten jest bardzo wra

ż

liwy na hipnoz

ę

. Podczas

mego pobytu na wschodzie, studiowałem specjalnie t

ę

gał

ąź

wiedzy, która,

jak pa

ń

stwo wiedz

ą

, ma miedzy szamanami i znachorami wielkie

zastosowanie. Chciałem wi

ę

c sprawdzi

ć

, czy si

ę

nie myl

ę

.

– Jak to – zdziwił si

ę

prefekt – czy s

ą

dzi pan,

ż

e mo

ż

na by z nim zrobi

ć

do

ś

wiadczenie?

– Jestem tego pewien.
– A to by było ciekawe. Słyszałem i czytałem o tym wiele, ale nigdy nie
miałem sposobno

ś

ci naocznie si

ę

przekona

ć

.

– Wobec tego spróbujemy jutro. B

ę

d

ę

na pana czekał przed wi

ę

zieniem o

godzinie dwunastej w południe. Zobaczy pan tego człowieka, a wieczorem
zrobimy eksperyment.
– Jak najch

ę

tniej. Prosz

ę

wszystkich tu obecnych, aby byli łaskawi przyj

ść

do

mnie o ósmej wieczorem. Je

ż

eli doktor pozwoli, poprosimy te

ż

kilka pa

ń

.

Jestem przekonany,

ż

e moja

ż

ona b

ę

dzie bardzo zainteresowana tym

do

ś

wiadczeniem.

– O jedno tylko prosz

ę

– odezwał si

ę

dyrektor wi

ę

zienia

ż

eby mój Carpena nie uciekł podczas eksperymentu. Wiem,

ż

e niejedna

zbrodnia ci

ąż

y na jego sumieniu i jestem za niego odpowiedzialny.

– R

ę

cz

ę

panu – odparł doktor –

ż

e nie b

ę

dzie my

ś

lał o ucieczce.

– On sam mo

ż

e nie. Ale ma wspólników i przyjaciół. Ju

ż

od wczoraj kr

ę

ci si

ę

koło wi

ę

zienia jaka

ś

stara

ż

ebraczka i chce go zobaczy

ć

. Podaje si

ę

za jego

matk

ę

.

– Czy rozmawiał kto

ś

z ni

ą

?

– Ja nie. Ale miałem dzi

ś

raport starszego dozorcy. Podobno chciała go

przekupi

ć

i uzyska

ć

widzenie.

– I có

ż

dalej?

– Kazałem j

ą

bacznie

ś

ledzi

ć

, a przy wi

ę

zieniu podwoiłem

stra

ż

.

– No wi

ę

c nie mamy si

ę

czego obawia

ć

. A dozorcy mog

ą

przecie

ż

i

ść

w

pewnej odległo

ś

ci i uwa

ż

a

ć

na je

ń

ca.

Go

ś

cie po

ż

egnali doktora i wrócili na brzeg.

Nazajutrz w południe doktor w towarzystwie prefekta i dyrektora wi

ę

zienia

wchodził do celi Carpeny. Wi

ę

zie

ń

na widok nieoczekiwanych go

ś

ci podniósł

si

ę

z tapczana i stan

ą

ł. nie podnosz

ą

c głowy.

Prefekt zadał mu par

ę

pyta

ń

, na które nie otrzymał odpowiedzi. Nagle

Carpena podniósł oczy i spojrzał na doktora. Nie wymówił ani słówka, tylko

ź

renice jego rozszerzyły si

ę

i przybrały t

ę

py, nieprzytomny wyraz. Doktor

patrzał wprost w oczy wi

ęź

nia, po czym podniósł r

ę

k

ę

, jakby czyni

ą

c jaki

ś

nakaz, i wyszedł z celi. Carpena rozejrzał si

ę

nieprzytomnym wzrokiem po

background image

celi, podszedł do tapczana i najspokojniej – w

ś

wiecie poło

ż

ył si

ę

na siennik i

usn

ą

ł. Prefekt i jego towarzysz patrzyli na to ze zdziwieniem. Wyszli na

korytarz, gdzie oczekiwał ich ju

ż

doktor.

– Co si

ę

stało doktorze? Nic nie rozumiem.

– Zdaje mi si

ę

,

ż

e trafili

ś

my na wyj

ą

tkowo wra

ż

liwy organizm. Reszt

ę

zobacz

ą

pa

ń

stwo dzi

ś

wieczorem w salonach szanownego pana.

Tu skłonił si

ę

w stron

ę

prefekta.

– Ale co nast

ą

pi?

– Otó

ż

ten bandyta wejdzie najspokojniej do pana salonu i we

ź

mie pana za

panuj

ą

cego nam króla, b

ę

dzie prosi

ć

o łask

ę

. No i mo

ż

e jeszcze o order za

zasługi.
– Jak to! On si

ę

o

ś

mieli?

– Rozumie si

ę

. Przecie

ż

nie b

ę

dzie wiedział, co robi. A potem wróci

najspokojniej do wi

ę

zienia.

– Ale uprzedzam,

ż

e po

ś

l

ę

za nim w pewnym oddaleniu dwóch dozorców –

odezwał si

ę

dyrektor wi

ę

zienia.

– Ale

ż

rozumie si

ę

– u

ś

miechn

ą

ł si

ę

doktor. – Lepiej si

ę

zabezpieczy

ć

. A

tymczasem

ż

egnam panów, bo musz

ę

jeszcze wyda

ć

par

ę

rozporz

ą

dze

ń

swoim ludziom. Dzi

ś

w nocy odpływamy.

– Niech

ż

e si

ę

pan tylko nie spó

ź

ni, panie doktorze – prosił prefekt. –

Ogromnie mnie zaciekawia to do

ś

wiadczenie.

V

Na statku wiedziano ju

ż

o podró

ż

y. Marynarze gotowali si

ę

do drogi i

"Ferrato" był pod par

ą

. Doktor zawołał Matifu i odbył z nim cich

ą

i krótk

ą

rozmow

ę

.

Po kwadrancie mała łódka rybacka odbiła od statku i pod

ąż

yła ku brzegowi.

Siedziało w niej trzech rybaków, z których jeden, wyj

ą

tkowo du

ż

ego wzrostu,

wiosłował. Dwaj inni ogl

ą

dali now

ą

sie

ć

, przygotowuj

ą

c si

ę

widocznie do

nocnego połowu.
O wpół do ósmej doktor Antekirt w towarzystwie Piotra wchodził do salonu
gubernatora. Liczni zgromadzeni go

ś

cie powitali go owacyjnie.

Wszyscy mówili o maj

ą

cym si

ę

odby

ć

do

ś

wiadczeniu i, jak zwykle, zdania

były podzielone. Otoczono doktora, prosz

ą

c go o bli

ż

sze szczegóły i

informacje. Zegar wydzwonił ósm

ą

.

– Nasz pacjent wychodzi z wi

ę

zienia – odezwał si

ę

doktor.

Zdumienie ogarn

ę

ło go

ś

ci. Pocz

ę

li spogl

ą

da

ć

to na doktora, to na drzwi. Po

kwadransie zabrzmiał znowu spokojny głos doktora:
– Carpena wchodzi na schody. W tej samej chwili wpadł do salonu
zmieszany lokaj i, podbiegłszy do prefekta powiedział mu co

ś

szeptem.

– Wpu

ść

cie go – odparł prefekt.

Nagle drzwi, pchni

ę

te siln

ą

r

ę

k

ą

, otworzyły si

ę

i na progu stan

ą

ł człowiek w

ubraniu wi

ęź

nia. Wolnym krokiem zbli

ż

ył si

ę

do prefekta i ukl

ą

kł przed nim.

– Czego chcesz i kto jeste

ś

? – zapytał prefekt.

– Jestem Carpena. Prosz

ę

ci

ę

najja

ś

niejszy panie o łask

ę

i darowanie win.

– Owszem darowuj

ę

ci twe winy – odparł prefekt. – Czy masz jeszcze jakie

ś

ż

yczenie?

– Za zasługi, jakie oddałem ojczy

ź

nie, prosz

ę

o nagrodzenie mnie krzy

ż

em.

background image

Prefekt zrobił ruch, jak gdyby odpinał krzy

ż

ze swej piersi i podał go

kl

ę

cz

ą

cemu. Carpena natomiast zrobił ruch r

ę

kami, jak gdyby krzy

ż

do piersi

przypinał. Po czym powstał i wolnym, automatycznym krokiem wyszedł z sali.
Prefekt, doktor i cz

ęść

go

ś

ci pod

ąż

yła za nim. Wyszedł z pałacu i pocz

ą

ł i

ść

w

kierunku wi

ę

zienia. Dwaj dozorcy post

ę

powali za nim w pewnej odległo

ś

ci.

Nagle, niedaleko wi

ę

zienia, Carpena skr

ę

cił w ciemn

ą

boczn

ą

uliczk

ę

i

podwoił szybko

ść

. Prefekt, doktor i dozorcy pod

ąż

yli za nim.

– Co si

ę

stało? – zapytał prefekt.– Dlaczego on nie wraca do wi

ę

zienia?

– W ka

ż

dym razie

ś

pi – odparł doktor – a nie ucieknie nam z pewno

ś

ci

ą

.

– Uliczka ta prowadzi do morza. Zamyka j

ą

skała, na której postawiono

kiedy

ś

mocn

ą

krat

ę

, bo brzeg tu jest stromy i wyj

ą

tkowo wysoki. Obawiano

si

ę

wypadków.

Carpena tymczasem ju

ż

nie szedł, ale biegł kłusem. Na dany przez prefekta

znak, dozorcy pod

ąż

yli spiesznie za nim.

Nagle wi

ę

zie

ń

dobiegł do kraty, o której mówił prefekt, wspi

ą

ł si

ę

na ni

ą

z i

ś

cie

małpi

ą

zr

ę

czno

ś

ci

ą

i skoczył do morza.

Dozorcy zatrzymali si

ę

, nie wiedz

ą

c co robi

ć

. Przepa

ść

była tak gł

ę

boka, a

ś

ciana skalna tak gładka i stroma,

ż

e nie było mowy,

ż

eby zbieg jeszcze

ż

ył.

Je

ż

eli nie rozbił si

ę

o wyst

ę

py skalne, uton

ą

ł w morzu.

– Co si

ę

stało, doktorze? – zapytał prefekt.

– S

ą

dz

ę

,

ż

e mój pacjent uległ chwilowo atakowi obł

ę

du i dlatego wola jego

wyłamała si

ę

spod mojego wpływu. Przykro mi tylko,

ż

e zagmatwałem

spraw

ę

. Czy dyrektor wiezienia nie b

ę

dzie miał z tego powodu przykro

ś

ci?

– Ale

ż

bynajmniej. Przede wszystkim byłem sam

ś

wiadkiem tego, co zaszło.

A je

ż

eli łotr ten sam sobie, chocia

ż

bezwiednie, wymierzył sprawiedliwo

ść

, nie

widz

ę

znów w tym wielkiego nieszcz

ęś

cia. Oszcz

ę

dził nam tylko fatygi

przygotowania mu szubienicy.
– W takim razie pozwol

ę

sobie ju

ż

po

ż

egna

ć

panów – rzekł doktor. –

Dzi

ę

kuj

ę

serdecznie za miłe i go

ś

cinne przyj

ę

cie. Mam nadziej

ę

,

ż

e si

ę

jeszcze zobaczymy.
– Ale to my winni

ś

my panu podzi

ę

kowa

ć

za ciekawe do

ś

wiadczenie,

którego

ś

my byli

ś

wiadkami. No i za t

ę

nieocenion

ą

przysług

ę

, jak

ą

nam pan

oddał, uwalniaj

ą

c nas od bandy Zirona. Niech

ż

e pan w swych podró

ż

ach nie

zapomina o Sycylii.
Po wymianie grzeczno

ś

ci i po

ż

egnaniu, doktor w towarzystwie Piotra wrócił

na pokład "Ferrata". Czekał na

ń

ju

ż

Matifu.

– No, jak

ż

e wam poszło? – spytał doktor.

– Bardzo dobrze panie kapitanie, wyłowili

ś

my go natychmiast.

Ś

pi ci

ą

gle z

otwartymi oczami. Nic nie słyszy i nie odpowiada na pytania. Zamkn

ę

li

ś

my go

w ostatniej kajucie.
– To dobrze. Dzi

ś

wracamy na Antekirt

ę

, dok

ą

d odwieziemy nasz

ą

zdobycz. A za kilka dni wyruszamy znowu. Zaczynaj

ą

si

ę

dla nas ci

ęż

kie

czasy mój stary. Rozpoczynamy polowanie na najgrubsz

ą

zwierzyn

ę

.

– Bylebym tylko miał co do roboty, panie kapitanie, a dam sobie wszystkiemu
rad

ę

. Musz

ę

teraz popracowa

ć

za dwóch, bo chciałbym,

ż

eby Pescada

odpocz

ą

ł.

W nocy "Ferrato" podniósł kotwice i skierował si

ę

na południe.

VII

background image

W kilka dni pó

ź

niej doktor kazał prosi

ć

do siebie Piotra. Młody in

ż

ynier,

staraj

ą

c si

ę

wywdzi

ę

czy

ć

swemu zbawcy i opiekunowi, zabrał si

ę

gorliwie do

pracy. Pod jego kierunkiem fortyfikowanie Antekirty posuwało si

ę

szybko

naprzód. Dnie całe sp

ę

dzał przy robotnikach. Na wezwanie doktora

pospieszył skwapliwie.
– Czeka nas nowa podró

ż

, mój chłopcze. Ale tym razem b

ę

dziesz w niej

głównym zainteresowanym.
– Czy jedziemy po Sarcany'ego? Doktor podał mu depesz

ę

, któr

ą

trzymał w

r

ę

ku. Piotr spojrzał na ni

ą

i pobladł. Przeczytał: "Bor. i pani Bath. w

Syrakuzach. N

ę

dza. Pani chora umysłowo".

– Co si

ę

stało. Nic nie rozumiem – wyszeptał młodzieniec.

– Nie chciałem ci

ę

niepokoi

ć

– odparł doktor – ale wiedziałem ju

ż

dawno,

ż

e

matki twojej nie ma w Raguzie. Byłe

ś

sam jeszcze chory i osłabiony. Kazałem

wi

ę

c swoim ludziom szuka

ć

jej i dopiero dzi

ś

otrzymałem odpowied

ź

. Co si

ę

tyczy jej zdrowia przeszła tyle cierpie

ń

,

ż

e młodsze i zdrowsze organizmy

uległyby, a strata syna musiała j

ą

ostatecznie złama

ć

. Zabierzemy j

ą

na

Antekirt

ę

. Mo

ż

e pod wpływem kuracji i opieki nerwy jej si

ę

uspokoj

ą

, wtedy

popróbujemy j

ą

wyleczy

ć

. Tymczasem dzi

ś

jeszcze pojedziemy po ni

ą

do

Syrakuz.
Wieczorem "Ferrato" zabrał znów na swój pokład podró

ż

nych. Nazajutrz

wysiedli w Syrakuzach. Wysłani ludzie przynie

ś

li w kilka godzin pó

ź

niej

wiadomo

ść

,

ż

e w małym domku na przedmie

ś

ciu, u pewnej ubogiej szwaczki,

mieszka pani, która przyjechała niedawno i która jest chora umysłowo.
Piotr w towarzystwie doktora udał si

ę

pod wskazany adres. Przed progiem

n

ę

dznej lepianki stary Borik łupał małe drewka. Piotr na widok starego sługi

zatrzymał si

ę

i zawołał półgłosem:

– Borik!
Stary obejrzał si

ę

i drzewo wypadło mu z r

ę

ki.

– Wszelki duch Pana Boga chwali! A to mi si

ę

przywidziało!

– Nie przywidziało ci si

ę

stary, to ja, Piotru

ś

. Czy nie poznajesz mnie?

– O Bo

ż

e, nie do

ś

wiadczaj mnie – j

ę

kn

ą

ł stary sługa. – Czy ja te

ż

zwariowałem?
– Uspokójcie si

ę

– odezwał si

ę

doktor, wyst

ę

puj

ą

c naprzód. – Przecie

ż

mnie poznajecie. Pan Piotr był tylko chory. Ale ju

ż

wyzdrowiał. Przyjechali

ś

my

po was. Gdzie jest pani Bathary?
Borik zbli

ż

ył si

ę

nie

ś

miało.

– To pan doktor! Bogu niech b

ę

d

ą

dzi

ę

ki. Tak si

ę

modliłem,

ż

eby pana raz

jeszcze zobaczy

ć

. Paniczu drogi – zwrócił si

ę

do Piotra. – Moja stara głowa

widocznie nie mo

ż

e wszystkiego zrozumie

ć

. Ale od tych nieszcz

ęść

ju

ż

si

ę

rozum m

ą

ci

ć

mo

ż

e. Chwała Bogu,

ż

e panowie przyjechali. Chod

ź

cie do

naszej biednej pani. Nie poznaje nikogo. A wci

ąż

mówi o

ś

lubie panicza z

jak

ąś

panienk

ą

, ale nie znam takiej.

Wprowadził obu do izdebki, gdzie na fotelu pod oknem siedziała pani
Bathary. Nie spojrzała na wchodz

ą

cych, zda si

ę

nie dostrzegła. Piotr rzucił si

ę

ku matce. Ale staruszka spojrzała na niego i szepn

ę

ła:

– Trzeba si

ę

spieszy

ć

na

ś

lub Piotrusia, bo b

ę

dzie za pó

ź

no.

Młodzieniec płakał jak małe dziecko, obejmuj

ą

c i całuj

ą

c siw

ą

głow

ę

matki i jej

białe, niemal przezroczyste r

ę

ce. Doktor rozejrzał si

ę

po izbie. Pod drugim

oknem stała wysoka, szczupła kobieta, trzymaj

ą

c rozpocz

ę

t

ą

robot

ę

w r

ę

ku.

Była to widocznie wła

ś

cicielka mieszkania. Twarz jej wydała si

ę

doktorowi

background image

znajoma.
– Musimy pani serdecznie podzi

ę

kowa

ć

za opiek

ę

nad t

ą

biedn

ą

chor

ą

.

Zabierzemy j

ą

st

ą

d i oszcz

ę

dzimy pani kłopotu.

– O, nie był to znów tak wielki kłopot. Ta biedna kobieta musiała du

ż

o w

ż

yciu przecierpie

ć

. Przypadkiem spotkałam jej starego słu

żą

cego na ulicy i

zaproponowałam mieszkanie u siebie. Nie chciano im nigdzie wynaj

ąć

mieszkania. Ludzie boj

ą

si

ę

chorych.

– A pani si

ę

nie bała?

– Nie. Mieszkam tu sama. Miło mi było mie

ć

go

ś

ci. Niestety nie mogłam im

da

ć

wielkich wygód.

– Przepraszam pani

ą

za

ś

miałe pytanie, ale zdaje si

ę

,

ż

e spotkali

ś

my si

ę

ju

ż

kiedy

ś

w

ż

yciu. Przypominam sobie pani twarz, chocia

ż

to musiało by

ć

bardzo

dawno.
– By

ć

mo

ż

e. Ale ja pochodz

ę

z tak daleka,

ż

e nie wiem, czy si

ę

pan nie myli.

Nazywam si

ę

Maria Ferrato.

– Córka rybaka z Rowigno?
– Czy pan znał mego ojca?
– Ojcu pani jestem winien

ż

ycie i pieni

ą

dze. Dlaczego przeniosła si

ę

pani a

ż

tak daleko?
– Ojciec mój umarł w wi

ę

zieniu. Byłam czas jaki

ś

w klasztorze, gdzie si

ę

nauczyłam szy

ć

. Czekałam a

ż

mój mały braciszek, który był wówczas w

ochronce klasztornej, sko

ń

czy szkoł

ę

. Obecnie mieszkamy razem. Ludwik

pracuje w fabryce, a ja zarabiam szyciem. Brat miał tu lepsz

ą

płac

ę

, a ja

wolałam by

ć

jak najdalej od miejsca, w którym tyle nieszcz

ęść

nas spotkało.

– Poniewa

ż

jestem bezpo

ś

rednim sprawc

ą

tych nieszcz

ęść

, obowi

ą

zkiem

moim jest chocia

ż

w cz

ęś

ci pani za to wszystko wynagrodzi

ć

. Mam nadziej

ę

,

ż

e brat pani nie b

ę

dzie protestował, je

ż

eli zabior

ę

was oboje na swoj

ą

wysp

ę

.

Towarzystwo pani b

ę

dzie wielk

ą

pociech

ą

dla tej biednej pani Bathary. Brat

pani b

ę

dzie miał takie zaj

ę

cie, jakie sobie wybierze a ja pozostan

ą

waszym

wieczystym dłu

ż

nikiem.

– Ale na Boga, kto pan jest? Nie rozumiem za co nas tyle dobrodziejstw
spotyka.
– Niech pani sobie przypomni jedn

ą

noc. Dawno ju

ż

, pi

ę

tna

ś

cie lat temu, i

posiłek, i nocleg ofiarowany tak, z dobrego serca. I szlachetny post

ę

pek

swego ojca, który musiał tak drogo okupi

ć

, a zrozumie pani,

ż

e tyle dobroci

nie mogło zgin

ąć

bez

ś

ladu:

– Czy

ż

by pan był?...

– Tym, któremu ojciec pani ocalił

ż

ycie, a który teraz pragnie zwróci

ć

chocia

ż

w cz

ęś

ci swój dług jego dzieciom.

VII

W tydzie

ń

ź

niej pani Bathary siedziała w towarzystwie Marii Ferrato na

tarasie pałacu Antekirta. Niestety stan jej nie poprawił si

ę

, pomimo ró

ż

nych

ś

rodków przepisanych przez doktora. Była zawsze cicha, łagodna. Ale na

wszystkie pytania odpowiadała niezmiennie: "Trzeba si

ę

spieszy

ć

na

ś

lub

Piotrusia".
Maria Ferrato okazała si

ę

najcierpliwsz

ą

, najłagodniejsz

ą

opiekunk

ą

chorej.

Od doktora dowiedziała si

ę

,

ż

e m

ąż

nieszcz

ęś

liwej kobiety przebywał razem z

background image

doktorem ostatniej nocy
pod dachem jej ojca, i to jeszcze silniej przywi

ą

zało szlachetn

ą

dziewczyn

ę

do

niej. O los brata była spokojna, gdy

ż

doktor wysłał chłopca do szkoły

technicznej, co było zawsze marzeniem młodego Ludwika, a na co skromne

ś

rodki mu nie pozwalały. Maria miała pozosta

ć

na zawsze przy pani Bathary,

ewentualnie miała na Antekircie zabezpieczony byt i spokojn

ą

staro

ść

. Nic

wi

ę

c dziwnego,

ż

e czuła ogromn

ą

wdzi

ę

czno

ść

dla doktora i w miar

ę

sił

starała si

ę

by

ć

mu pomocn

ą

. W par

ę

dni pó

ź

niej doktor wezwał do siebie

Piotra.
– Mój drogi chłopcze, wypróbowałem wszelkich

ś

rodków jakie medycyna zna,

aby ul

ż

y

ć

twojej matce. Widz

ę

,

ż

e ma do

ść

silny i odporny organizm, a

dzisiejsza jej choroba spowodowana jest jakim

ś

faktem, o którym nie wiemy.

Postarajmy u

ż

y

ć

ostatniego

ś

rodka. Mo

ż

e b

ę

dzie silny, ale mam nadziej

ę

,

ż

e

skuteczny. Matka powinna si

ę

dowiedzie

ć

,

ż

e ty

ż

yjesz. Obmy

ś

liłem sobie

wszystko. Potrzebuj

ę

jeszcze twojej pomocy.

– Wiesz, doktorze,

ż

e jak najch

ę

tniej spełni

ę

ka

ż

de twoje

żą

danie.

Doktor wtajemniczył Piotra w swój plan. Omówiono kilka drobniejszych
szczegółów i w kilka dni pó

ź

niej, kiedy zmierzch zapadł, Borik uj

ą

ł pani

ą

Bathary pod r

ę

k

ę

i wolnym krokiem skierował si

ę

w szerok

ą

cienist

ą

alej

ę

parku. Doktor z Pescad

ą

i Matifu pod

ąż

ył za nimi w pewnym oddaleniu. Borik

prowadził chor

ą

do miejsca, gdzie doktor kazał wymurowa

ć

grób i ustawi

ć

tablic

ę

z napisem: "S.P. Piotr Bathary. Zgasł w 24 wio

ś

nie

ż

ycia". Chodziło o

przypomnienie mo

ż

liwie dokładnie tego zak

ą

tka na cmentarzu w Raguzie,

gdzie biedna kobieta pogrzebała wszystko, co miała najdro

ż

szego na

ś

wiecie.

Doktor słusznie przypuszczał,

ż

e wstrz

ą

s nerwowy, jakiego chora dozna,

wytr

ą

ci j

ą

z martwoty, w której si

ę

pogr

ąż

yła. Rozległ si

ę

d

ź

wi

ę

k dzwonu

pogrzebowego. Borik zatrzymał si

ę

u stóp krzy

ż

a i szepn

ą

ł:

– Prosz

ę

poło

ż

y

ć

naszemu Piotrusiowi par

ę

kwiatów.

Ale chora odsun

ę

ła podawane ró

ż

e i głosem zm

ę

czonym, ale do

ść

wyra

ź

nym, odparła:

– Piotru

ś

nie umarł. Nie mógł umrze

ć

. Powinien si

ę

spieszy

ć

na swój

ś

lub.

Słysz

ą

c te słowa Piotr, na znak dany przez doktora, wysun

ą

ł si

ę

z ukrycia i

ukl

ą

kł obok matki. Uj

ą

ł delikatnie jej r

ę

k

ę

w swe dłonie i powiedział:

– Masz racj

ę

, mateczko, nie umarłem. Jestem tu obok ciebie.

Chora spojrzała na mówi

ą

cego. Błysk

ś

wiadomo

ś

ci zaja

ś

niał w jej oczach.

– Piotrusiu – j

ę

kn

ę

ła i rozpłakała si

ę

rzewnie.

Doktor rzucił si

ę

na ratunek. Przeniesiono chor

ą

do powozu. Była osłabiona,

ale patrzyła przytomnie i zdawała si

ę

budzi

ć

po silnej gor

ą

czce.

ź

no w nocy otworzyła oczy i spojrzała na siedz

ą

cego u jej łó

ż

ka syna.

– Musiałam by

ć

bardzo chora, moje dziecko. Prawda? Tak dawno ci

ę

nie

widziałam a tak chciałam ci powiedzie

ć

,

ż

e powiniene

ś

jak najpr

ę

dzej

po

ś

lubi

ć

Sawe.

– Czy mama mówi o Sawie Toronthal?
– To nie jest córka Toronthala. To dziecko Mateusza Sandorfa. Nazywa si

ę

naprawd

ę

Sawa Ilona Sandorf.

– Jak to – zawołał Piotr, zrywaj

ą

c si

ę

z miejsca. – Sk

ą

d ta wiadomo

ść

?

Pani Bathary opowiedziała synowi o li

ś

cie, jaki znalazła w domu po powrocie

z podró

ż

y. Pani Toronthalowa ostatnim wysiłkiem woli napisała t

ę

wa

ż

n

ą

wiadomo

ść

, przytaczaj

ą

c dokładn

ą

dat

ę

porwania dziecka. I znów nazwisko

Sarcany'ego było wmieszane w t

ę

spraw

ę

. Czuj

ą

c zbli

ż

aj

ą

c

ą

si

ę

ś

mier

ć

postanowiła złama

ć

przysi

ę

g

ę

milczenia, jak

ą

na niej wymusił m

ąż

i pragn

ę

ła

background image

ratowa

ć

swe przybrane dziecko od okropnego mał

ż

e

ń

stwa. Prosiła o pomoc

panie Bathary.
List gdzie

ś

zagin

ą

ł, ale wiadomo

ść

, jak

ą

Piotr usłyszał, wstrz

ą

sn

ę

ła nim do

ę

bi. Długo tłumiona miło

ść

do uroczej dziewczyny wybuchła ze zdwojon

ą

gwałtowno

ś

ci

ą

. Dzi

ś

nic mu ju

ż

nie mogło broni

ć

marzenia o niej. Ale teraz

nale

ż

ało j

ą

przede wszystkim wyrwa

ć

L r

ą

k dwóch niebezpiecznych łotrów.

Nie bacz

ą

c na pó

ź

n

ą

godzin

ę

, Piotr zostawił matk

ę

pod opiek

ą

Marii i zapukał

do gabinetu doktora.
Ale ten równie

ż

nie spał. Siedział przy biurku pogr

ąż

ony w ci

ęż

kiej zadumie.

Piotr przypadł mu do kolan i ujmuj

ą

c serdecznym ruchem obie dłonie doktora,

powtórzył mu wielk

ą

nowin

ę

zasłyszan

ą

przed chwil

ą

od matki.

Doktor zerwał si

ę

. Był blady i r

ę

ce mu dr

ż

ały.

– Mój Bo

ż

e, i ja widziałem j

ą

tyle razy \ nie poznałem. Bogu niech b

ę

d

ą

dzi

ę

ki

za to,

ż

e

ż

yje,

ż

e j

ą

zobacz

ę

. Mam dla kogo

ż

y

ć

Piotrze. Jedziemy zaraz po

ni

ą

.

Piotrowi nie trzeba było dwa razy tego samego powtarza

ć

. Wezwano Matifu i

Pescad

ę

i w godzin

ę

potem łód

ź

motorowa "Electric 4" sun

ę

ła ku brzegom

Riwiery.

VIII

Doktor Antekirt, a wła

ś

ciwie, jak go ju

ż

słusznie nazywa

ć

mo

ż

emy, hrabia

Mateusz Sandorf, miał pewne wiadomo

ś

ci od swoich agentów, którzy go

zawiadomili,

ż

e bankier Toronthal i Sarcany pojechali do Monte Carlo.

Natomiast Sawa gdzie

ś

znikła i nikt nie wiedział, gdzie przebywała.

Najwa

ż

niejsz

ą

wi

ę

c rzecz

ą

było zmusi

ć

obu wspólników do zdradzenia

miejsca jej pobytu. Po przybyciu do Monte Carlo, na brzeg wyszedł tylko
Pescada. Ubrany elegancko, zatrzymał si

ę

w jednym z najwyk– wintniejszych

hoteli i tego

ż

samego dnia udał si

ę

do domu gry. Spacerował po salach,

przegrał tu i ówdzie kilkana

ś

cie franków, a tymczasem bacznie przygl

ą

dał si

ę

graj

ą

cym. Nareszcie przy jednym ze stołów dostrzegł bankiera. Za jego

krzesłem stał Sarcany. Ale sam nie grał. Natomiast wida

ć

było,

ż

e szcz

ęś

cie

nie dopisuje bankierowi. Blady, z zaci

ś

ni

ę

tymi ustami, dawał stawki i nagle

wstał od stołu i chwiejnym krokiem wyszedł z sali. Sarcany pod

ąż

ył za nim.

Pescada, przygl

ą

daj

ą

cy si

ę

im od dłu

ż

szego czasu, usłyszał koło siebie

szmer współczucia dla nieszcz

ęś

liwego gracza. Podobno w przeci

ą

gu

tygodnia przegrał cały swój maj

ą

tek, a dzi

ś

chciał si

ę

odegra

ć

, lecz fortuna

odwróciła si

ę

od niego.

– Pewnie palnie sobie w łeb – odezwał si

ę

jaki

ś

Anglik.

– Albo po

ż

yczy i znowu b

ę

dzie gra

ć

– odpowiedział s

ą

siad.

– Niewielu dzi

ś

ch

ę

tnych do po

ż

yczania. Szczególnie takim pechowcom.

– Ten czarny, jego towarzysz, tak go ubrał – za

ś

miał si

ę

kto

ś

trzeci. – Sam

nie grał, a tylko przygl

ą

dał si

ę

grze i namawiał.

Pescada wysun

ą

ł si

ę

niepostrze

ż

enie do parku otaczaj

ą

cego dom gry.

Szybkim krokiem dogonił bankiera i Sarcany'ego, a widz

ą

c,

ż

e zamierzaj

ą

usi

ąść

w zacisznej, kamiennej grocie, wdrapał si

ę

na skały, z których grota

była zrobiona. Niebawem doleciały go urywki rozmowy.
– Daj mi spokój, Sarcany. Nie b

ę

d

ę

wi

ę

cej grał. Nie mam ani grosza.

– Masz przecie

ż

jeszcze troch

ę

na rachunku w banku.

background image

– Ale

ż

to moje ostatnie pieni

ą

dze. Je

ż

eli przegram je, zostan

ę

n

ę

dzarzem.

– Ale

ż

przepowiadam ci,

ż

e jutro nam si

ę

poszcz

ęś

ci. Mam nawet pewn

ą

kombinacj

ę

...

– Daj mi spokój ze swoimi kombinacjami. Daleko mnie one zaprowadziły.
Zabrałe

ś

mi wszystko. Id

ź

sobie i raz na zawsze zapomnij o mnie.

– Nie tak gwałtownie, mój kochany. Spróbujesz jeszcze szcz

ęś

cia jutro. A

potem...
– Nie b

ę

d

ę

grał!

– B

ę

dziesz, mój kochany, b

ę

dziesz. Wiesz dobrze,

ż

e t

ą

drog

ą

niedaleko

zajdziesz. Mam ci

ę

w r

ę

ku.

– Wol

ę

sobie w łeb paln

ąć

, ni

ż

by

ć

w tym twoim r

ę

ku.

Z tymi słowy bankier wyszedł szybko z altany i skierował si

ę

w gł

ą

b ogrodu.

Biegł prawie, nie ogl

ą

daj

ą

c si

ę

za siebie.

Pescada jak cie

ń

pod

ąż

ył za nim. Sarcany pozostał w altanie. Widocznie był

bardzo pewny siebie i wiedział,

ż

e ofiara jego nie b

ę

dzie miała dosy

ć

odwagi,

by wprowadzi

ć

w czyn swoje gro

ź

by. Bankier biegł coraz szybciej. Widocznie

pod wpływem silnego zdenerwowania chciał by

ć

jak najdalej od swego

prze

ś

ladowcy. A chocia

ż

nie miał zamiaru odbiera

ć

sobie

ż

ycia, chciał by

ć

przez chwil

ę

sam, by móc zastanowi

ć

si

ę

spokojnie nad swoim poło

ż

eniem.

Nie zwa

ż

ał te

ż

bardzo na drog

ę

, któr

ą

uciekał. Nie wiedział,

ż

e wiodła go na

skaliste wybrze

ż

e. Upadł na wystaj

ą

cy cypel skalny i pozostał bez ruchu. Nie

słyszał jak gdzie

ś

w pobli

ż

u zakwilił orzeł skalny. Odpowiedział mu pisk mewy.

Jakie

ś

kroki rozległy si

ę

w pobli

ż

u. I nagle ciemna płachta spadła mu na oczy,

a jakie

ś

silne r

ę

ce schwyciły go, skr

ę

powały i podniosły. Stało si

ę

to tak

szybko,

ż

e nie tylko nie zorientował si

ę

sk

ą

d został zaskoczony, ale nie mógł

zrozumie

ć

, co si

ę

z nim dzieje. Poczuł,

ż

e kto

ś

go niesie, potem kładzie na

dno łodzi. Jakie

ś

ciche rozkazy, szepty. Do jego uszu doleciało tylko pytanie,

zadane widocznie jego prze

ś

ladowcy:

– No, a ten drugi?
– Niestety uciekł, panie kapitanie. Strzelił do nas i znikł w zaro

ś

lach.

– Nie gonili

ś

cie go?

– Mieli

ś

my rozkaz nie wchodzi

ć

do miasta.

– No trudno! A tego do celi nr 3.

IX

Bankier otworzył oczy. Znajdował si

ę

w małej celi. Okrato– wane okienko

wpuszczało troch

ę

ś

wiatła, ale było umieszczone tak wysoko,

ż

e nie sposób

było przez nie wyjrze

ć

. Tapczan, stołek i stół przymocowany do

ś

ciany, to

było całe umeblowanie nowego mieszkania bankiera.
Na stole stał dzbanek z wod

ą

i kawałek chleba. Toronthal w głow

ę

zachodził

w czyim r

ę

ku si

ę

znajduje.

Mijały godziny. Nagle drzwi od celi otworzyły si

ę

i stan

ą

ł w nich człowiek

olbrzymiej postawy. Spojrzał na bankiera i odezwał si

ę

łagodnym głosem:

– Prosz

ę

, niech pan pozwoli za mn

ą

.

Ten łagodny ton sprawił,

ż

e bankierowi przybyło odwagi.

– Przede wszystkim chciałbym wiedzie

ć

, jakim prawem wi

ę

zicie mnie tutaj?

Nie wiem, kto jest ten

ś

miałek, ale uprzedzam,

ż

e srodze b

ę

dzie tego

ż

ałował.

Olbrzym, jak gdyby nie słyszał słów bankiera, powtórzył spokojnym głosem:

background image

– Prosz

ę

i

ść

za mn

ą

.

– Nie pójd

ę

– krzykn

ą

ł bankier.

Nagle stała si

ę

rzecz, której Toronthal w

ż

adnym razie nie oczekiwał. Olbrzym

przyst

ą

pił do niego i jednym pot

ęż

nym ruchem r

ą

k uniósł małego bankiera,

kr

ę

puj

ą

c mu jednocze

ś

nie r

ę

ce i nogi, jak to czyni

ą

czasem nia

ń

ki

niegrzecznym dzieciom, i wyniósł z celi. Przeszedł długi korytarz, otworzył
jedne drzwi, potem drugie, min

ą

ł jakie

ś

schody, znowu korytarz i nagle stan

ą

ł

w du

ż

ym, jasno o

ś

wietlonym pokoju. Tu pu

ś

cił swego je

ń

ca i wyprostował si

ę

.

Pod oknem siedział wysoki starzec, obok znajdowało si

ę

jeszcze par

ę

osób.

– Panie Toronthal – odezwał si

ę

starzec – prosz

ę

o

ś

cisłe, a przede

wszystkim zgodne z prawd

ą

odpowiedzi. Gdzie zostawiłe

ś

pan Saw

ę

Ilon

ę

Sandorf?
Na to nieoczekiwane pytanie bankier zdumiał si

ę

. Spojrzał na mówi

ą

cego.

– Przede wszystkim prosz

ę

o uwolnienie mnie z wi

ę

zienia – odparł hardo. –

Nikt nie ma prawa trzyma

ć

mnie tutaj wbrew mojej woli.

– Owszem, jest kto

ś

, kogo pan uwi

ę

ził wbrew jego woli i który tym samym

panu odpłaca. Nie poznaje mnie pan. Jestem pana klientem sprzed pi

ę

tnastu

lat.
Bankier drgn

ą

ł. Spojrzał rozszerzonymi oczami na mówi

ą

cego.

– Pan byłby

ś

...

– Tak. Mateuszem Sandorfem. A mo

ż

e jeste

ś

ciekaw zobaczy

ć

drug

ą

swoj

ą

ofiar

ę

. Piotrze, przywitaj pana bankiera.

Toronthalowi omal oczy z przera

ż

enia nie wyskoczyły. Przed nim stał Piotr

Bathary. Ten sam, którego Sarcany, za wspólnym porozumieniem, zabił, na
którego grobie bankier był osobi

ś

cie, gnany ciekawo

ś

ci

ą

, tak cz

ę

sto

spotykan

ą

u zbrodniarzy, których wola bezwiednie kieruje na miejsce zbrodni.

Poczuł,

ż

e mu si

ę

zaczyna m

ą

ci

ć

w głowie i

ż

e prawdopodobnie nie ma ju

ż

dla niego ratunku. Ale w ostatnim, bezsilnym porywie w

ś

ciekło

ś

ci postanowił

milcze

ć

, nie chc

ą

c w niczym dopomóc swoim prze

ś

ladowcom. Sarcany był

wolny, to prawda. On Silas odpokutuje za dwóch, ale nie zdradzi miejsca
pobytu Sawy.
– Odpowiadaj pan – powtórzył hrabia. – Gdzie Sawa?
– Nie powiem nic. Nie wiem.
– Po raz trzeci pytam. Gdzie jest moja córka? Silas nie otworzył ust. Nagle
pot

ęż

na dło

ń

Matifu uj

ę

ła jego r

ę

k

ę

.

– Czy nie słyszysz, o co ci

ę

pytaj

ą

? No, gadaj pan!

Tu pot

ęż

ne palce Matifu zacisn

ę

ły si

ę

koło r

ę

ki bankiera. Poczuł straszny ból

w stawach. R

ę

ka zdr

ę

twiała i zwisła bezwładnie.

– O, pu

ść

mnie! Pu

ść

. Ju

ż

powiem.

– Matifu, co robisz? – zapytał doktor.
– Panie kapitanie, to niechc

ą

cy. Ja nie chciałem tak mocno.

– No dobrze, ju

ż

dobrze. U

ż

yjemy twego

ś

rodka, o ile pan bankier b

ę

dzie

milczał.
– Powiem wszystko, ale pod warunkiem,

ż

e mnie wypu

ś

cicie i ten wielkolud

nie b

ę

dzie mnie dotyka),

– Gdzie jest Sawa?
– W Tripolisie, u Sarcany'ego.
– Jak mamy jej szuka

ć

? U kogo jest ukryta? Bankier milczał. Ale r

ę

ka Matifu

podniosła si

ę

na wysoko

ść

jego ramienia. Przera

ż

enie mign

ę

ło w oczach

bankiera.
– Powiem, ale za to mnie zwolnicie. Jest u starej Namir, w domu Sidi

background image

Hazana.
– Dok

ą

d udał si

ę

Sarcany?

– Z Monaco mieli

ś

my jecha

ć

na jego

ś

lub z Saw

ą

.

– Dosy

ć

na dzi

ś

. Matifu, odnie

ś

go z powrotem do celi. Ale Silas na widok

ramion olbrzyma zawołał:
– Pójd

ę

sam. Prosz

ę

, niech on mnie nie dotyka. Kiedy zamkn

ę

ły si

ę

za nimi

drzwi, skin

ą

ł na Piotra.

– Czeka nas najtrudniejsza sprawa, ale mam w Bogu nadziej

ę

,

ż

e j

ą

wygramy. Trzeba si

ę

tylko spieszy

ć

, bo ka

ż

da chwila droga. Kiedy Matifu

powróci, powiedz mu,

ż

e za godzin

ę

wyruszamy do Tripolisu. Niech przedtem

przyjdzie do mnie z Pescad

ą

.

X

23 wrze

ś

nia na ulicach Tripolisu gwarno było i rojno. W dzielnicy zamieszkałej

przez ludno

ść

mahometa

ń

sk

ą

w

ą

skie, ciasne uliczki zapchane były gwarnym,

rozbawionym
tłumem. Obchodzono doroczne

ś

wi

ę

to bocianów, na które mieszka

ń

cy miasta

cieszyli si

ę

od dawna. Na placach i wzdłu

ż

ś

cian domów kramarze rozło

ż

yli

towary. Przekupnie ze słodyczami i wod

ą

do picia nawoływali hała

ś

liwie.

Kuglarze, sztukmistrze, zaklinacze w

ęż

y, wró

ż

bici obiecywali ciekawym

niewidziane cuda. Tłum ró

ż

nobarwny, roze

ś

miany tłoczył si

ę

,

ś

miał, gapił,

oczekuj

ą

c wieczora, który miały u

ś

wietni

ć

wy

ś

cigi je

ź

d

ź

ców i iluminacja

miasta. W gwarnym tłumie trzej m

ęż

czy

ź

ni w białych burnusach, jakie nosz

ą

krajowcy, zatrzymali si

ę

na rogu placyku.

Jeden z nich, mały i szczupły, szepn

ą

ł:

– Panie kapitanie, znalazłem. To ten du

ż

y dom na rogu placu. O, widzi pan,

ten, który jest otoczony wysokim murem. Wida

ć

tylko gał

ę

zie akacji rosn

ą

cej

pod

ś

cian

ą

.

– Byłe

ś

tam wczoraj?

– Do

ś

rodka nie sposób si

ę

dosta

ć

. S

ą

tylko jedne drzwi, a wszystkie okna

wychodz

ą

na podwórze.

– Dowiedziałe

ś

si

ę

czego?

– Dowiedziałem si

ę

, ale nic dobrego. Gadałem z lud

ź

mi na targu. Umiem

troch

ę

mówi

ć

tym narzeczem. Pilnuj

ą

jej bardzo. Jest zamkni

ę

ta we dnie i w

nocy. Ta Namir nie odchodzi od niej.
– A Sidi Hazam?
– Wła

ś

nie liczymy na to,

ż

e on obchodzi uroczy

ś

cie

ś

wi

ę

to. Od rana ju

ż

si

ę

kr

ę

ci po ulicach i słu

ż

bie pozwolił te

ż

si

ę

bawi

ć

.

– A gdzie Sarcany?
– Wła

ś

nie to najgorsze,

ż

e Sarcany dzi

ś

odprawia wart

ę

w domu Sidi

Hazama. Podobno pojutrze ma si

ę

odby

ć

jego

ś

lub z pann

ą

Saw

ą

. Tylko si

ę

ś

wi

ę

to sko

ń

czy.

– Jak to?
– Podobno Sarcany jest te

ż

mahometaninem, je

ż

eli ten łotr jeszcze

jak

ą

kolwiek religi

ę

uznaje. I pojutrze ich mułła, czy jak go tam nazywaj

ą

, da

mu

ś

lub.

– Nie dopu

ś

cimy do tego.

background image

– Wła

ś

nie dzi

ś

jest najodpowiedniejsza chwila, panie kapitanie. Niech nam

pan pozwoli działa

ć

. Prosz

ę

tylko,

ż

eby pan i pan Bathary byli w pobli

ż

u. No, i

rozumie si

ę

, uzbrojeni.

– Co zamierzasz robi

ć

?

– Nie mog

ę

panu dokładnie tego powiedzie

ć

, bo sam jeszcze nie obmy

ś

liłem

z Matifu szczegółów. W ka

ż

dym razie dostan

ę

si

ę

tam do

ś

rodka.

– Ja pójd

ę

z tob

ą

– zawołał Piotr.

– Ale nie t

ą

sam

ą

drog

ą

– u

ś

miechn

ą

ł si

ę

Pescada. – Tymczasem

ż

egnam

panów, bo roboty jeszcze mamy du

ż

o. Za godzin

ę

prosz

ę

by

ć

na tym placu.

Mały akrobata znikn

ą

ł a doktor i Piotr pocz

ę

li si

ę

wolno posuwa

ć

w zwartym

tłumie. Doktor, władaj

ą

cy biegle kilkoma narzeczami arabskimi, mógł si

ę

z

łatwo

ś

ci

ą

porozumie

ć

z otaczaj

ą

cymi go lud

ź

mi. Piotr milczał, zbyt był bowiem

wzruszony, by móc o czym innym my

ś

le

ć

i mówi

ć

ni

ż

o głównym celu swojej

wyprawy do Tripolisu.
W godzin

ę

ź

niej stan

ę

li na placu w pobli

ż

u domu Sidi Hazama.

Zgromadziły si

ę

tu ju

ż

tłumy ludzi, które zwartym kołem otaczały par

ę

linoskoczków popisuj

ą

cych si

ę

na

ś

rodku placu. Jeden z nich, olbrzym o

nadzwyczajnej sile, wprowadzał w podziw widzów, d

ź

wigaj

ą

c ci

ęż

ary, łami

ą

c

podkowy lub podnosz

ą

c po kilku m

ęż

czyzn, ciekawych nowych wra

ż

e

ń

.

D

ź

wigał ich jedn

ą

r

ę

k

ą

, pozwalał stawa

ć

na ramionach i głowie, mocował si

ę

z nimi, kład

ą

c zawsze swych przeciwników na obie łopatki. Ale zachwyt tłumu

dosi

ę

gn

ą

ł zenitu, kiedy podniósł dr

ą

g, na którego ko

ń

cu wisiał uczepiony

mały, zgrabny człowieczek. Olbrzym był ju

ż

tylko podstaw

ą

, oparciem,

estrad

ą

, na której akrobata wykonywał najtrudniejsze łama

ń

ce. Dosłownie

latał, znikał, zjawiał si

ę

znowu. Olbrzym oparłszy dr

ą

g na swej pot

ęż

nej piersi,

zbli

ż

ał si

ę

stale, chocia

ż

nieznacznie, do muru okalaj

ą

cego dom Sidi

Hazama. Dr

ą

g si

ę

gał prawie do gał

ę

zi akacji. Mały akrobata, uczepiony jedn

ą

r

ę

k

ą

, wykonywał jakie

ś

zawiłe łama

ń

ce, gdy nagle z przeciwnej strony placu

rozległy si

ę

krzyki, strzały i wiwatowanie. Nadci

ą

gał oddział je

ź

d

ź

ców, który

miał si

ę

popisywa

ć

zr

ę

czno

ś

ci

ą

i odwag

ą

. Tłum na widok nowej zabawy

poci

ą

gn

ą

ł za nimi. Olbrzym wykonał jeszcze kilka kroków, po czym rzucił dr

ą

g

na ziemi

ę

i zmieszał si

ę

z tłumem. Gdzie si

ę

podział linoskoczek, nikt

dokładnie nie wiedział. Zapadaj

ą

cy zmrok utrudniał przygl

ą

danie si

ę

ć

wiczeniom na tak znacznej wysoko

ś

ci.

XII

Pescada, wywijaj

ą

c kozły na ko

ń

cu dr

ą

ga, rzucał raz po raz spojrzenie w gł

ą

b

podwórza Sidi Hazama. Dostrzegł akacj

ę

rosn

ą

c

ą

tu

ż

przy

ś

cianie i w lot

zrozumiał,

ż

e po jej gał

ę

ziach mo

ż

na b

ę

dzie zsun

ąć

si

ę

na dół. Dostrzegł

galeri

ę

obiegaj

ą

c

ą

naokoło całe podwórze i, co najwa

ż

niejsze, ani

ś

ladu

człowieka. Widocznie na bazarze dobrze go dzi

ś

poinformowano. Jednym

zr

ę

cznym,

ś

miałym skokiem przerzucił si

ę

z dr

ą

ga na akacj

ę

i zawisł na

gał

ę

zi. Obejrzał si

ę

wokoło, namacał nó

ż

, schowany za ubraniem, i pocz

ą

ł

cicho zsuwa

ć

si

ę

w dół. Wkrótce stan

ą

ł na por

ę

czy galerii. Lekko jak duch

zeskoczył i pocz

ą

ł si

ę

skrada

ć

wzdłu

ż

ś

cian. Min

ą

ł jedno załamanie, potem

drugie. Z ciemnych małych okien nie wymykał si

ę

najdrobniejszy promie

ń

ś

wiatła. Nagle posłyszał skrzyp otwieranych drzwi. Przypadł do

ś

ciany i

rozpłaszczył si

ę

dosłownie na murze. O kilka kroków przed nim otworzyły si

ę

background image

drzwi i stan

ę

ła w nich Namira, któr

ą

Pescada widywał w Raguzie. Zataił dech

w piersi. Cofn

ąć

si

ę

nie miał ju

ż

czasu. Ale Namira skr

ę

ciła w przeciwn

ą

stron

ę

i weszła do dalszych pokoi. Jednym skokiem znalazł si

ę

Pescada na

progu izdebki, z której wyszła stara Arabka. Mrok panuj

ą

cy nie pozwolił mu

rozró

ż

ni

ć

dokładnie sprz

ę

tów. Ale po chwili dostrzegł w k

ą

cie du

ż

y stos

dywanów, a na nich le

żą

c

ą

Saw

ę

. Dziewczyna miała zamkni

ę

te oczy. Mo

ż

e

spała, a mo

ż

e nie chciała patrze

ć

na wchodz

ą

cego Pescad

ę

. Wzi

ę

ła go mo

ż

e

za star

ą

czarownic

ę

, która ju

ż

tyle jej nadokuczała. Pescada lekko, na

czubkach palców, podsun

ą

ł si

ę

do le

żą

cej i szeptem cichym, ale wyra

ź

nym,

odezwał si

ę

po w

ę

giersku:

– Prosz

ę

, niech pani nie krzyknie. Niech si

ę

pani nie porusza. Przysłał mnie

tu pan Piotr Bathary.
Sawa zerwała si

ę

i siadła na posłaniu. Opanowała si

ę

jednak i nie zdradziła

krzykiem. Spojrzała bacznie na stoj

ą

cego przed ni

ą

człowieczka, ubranego w

dziwaczny kostium akrobaty.
– Kto pan jeste

ś

?

– Stary znajomy. Spotkali

ś

my si

ę

kiedy

ś

na wiosn

ę

na placu w Raguzie.

Prosz

ę

, niech mi pani zaufa. Uciekajmy. Pan Bathary czeka na pani

ą

.

– Jestem gotowa. Chod

ź

my.

– Zaraz, zaraz. Czy to stare babsko wróci tu jeszcze?
– Powinna niedługo wróci

ć

. Poszła do kuchni po kolacj

ę

dla mnie.

– Aha! Wi

ę

c mamy przed sob

ą

jakie

ś

kilka minut. Czy pani zna rozkład tego

domu?
– Nie. Nie wychodziłam z tego pokoju.
– No, to trudno. Spróbujemy szcz

ęś

cia.

Sawa podała posłusznie r

ę

k

ę

akrobacie i wyszli na galeri

ę

. Posuwali si

ę

lekko

i cicho, sun

ą

c wzdłu

ż

ś

cian domu. Co par

ę

chwil stawali, nadsłuchuj

ą

c

bacznie. Nareszcie doszli do schodów, prowadz

ą

cych na podwórze. Pescada

miał zamiar dotrze

ć

do drzwi i złama

ć

zamek no

ż

em. Liczył te

ż

na pomoc z

zewn

ą

trz. Ju

ż

tylko niewielka przestrze

ń

dzieliła ich od upragnionego celu.

Nagle na pi

ę

trze stukn

ę

ły jakie

ś

drzwi raz i drugi, rozległy si

ę

szybkie kroki i

gło

ś

ny krzyk:

– Sarcany, Sarcany! Uciekła! Zatrzymaj Saw

ę

!

Sawa i Pescada stan

ę

li jak wryci. Nagle na dole otworzyły si

ę

drugie drzwi i

wypadł z nich Sarcany. Rzucił si

ę

na schody. Na ten widok Sawa zawróciła i

pocz

ę

ła szybko ucieka

ć

. Pescada pod

ąż

ył za ni

ą

. Młoda dziewczyna wróciła

na galeri

ę

i rzuciła si

ę

w kierunku swego pokoju. Pescada zatrzymał si

ę

.

Czy

ż

by chciała dobrowolnie wróci

ć

do wi

ę

zienia? Ale tymczasem stała si

ę

rzecz zgoła nieoczekiwana. Sawa biegła wprost na Namir

ę

, która,

rozło

ż

ywszy r

ę

ce, gotowała si

ę

pochwyci

ć

zbiega. Nagle młoda dziewczyna

odepchn

ę

ła z tak

ą

sił

ą

Namir

ę

,

ż

e stara, nie spodziewaj

ą

c si

ę

ciosu

wymierzonego młod

ą

, siln

ą

r

ę

k

ą

, zachwiała si

ę

i upadła. Sawa tymczasem

dopadła miejsca, gdzie galeria tworzyła wystaj

ą

cy balkon, jednym skokiem

przesadziła mur i znikn

ę

ła. Teraz dopiero Pescada ochłon

ą

ł i zrozumiał. Na

wie

ść

,

ż

e Piotr

ż

yje, Sawa otrz

ą

sn

ę

ła si

ę

z apatii i postanowiła broni

ć

si

ę

z

całych sił. Widz

ą

c,

ż

e jej odebrano mo

ż

no

ść

ucieczki, wolała

ś

mier

ć

, ni

ż

mał

ż

e

ń

stwo z Sarcanym. Namira ochłon

ą

wszy ze zdumienia i upadku,

zerwała si

ę

na równe nogi i pobiegła za Sawa. Widz

ą

c jednak,

ż

e dziewczyna

przeskoczyła mur, zawróciła i pobiegła w stron

ę

schodów. Spotkała si

ę

z

Sarcanym. W kilku oderwanych słowach opowiedziała co zaszło. Sarcany
podał jej klucz do bramy i zawołał:

background image

– Biegnij na dół. Sprz

ą

tnij zaraz ciało. Ja id

ę

po strzelb

ę

. Spiesz si

ę

.

Na to czekał Pescada. Pomkn

ą

ł jak duch za star

ą

Arabka i w chwili, kiedy

wkładała klucz do bramy, zarzucił jej na usta szal, którym stara była okryta,
zakneblował usta, wyrwał klucz z r

ę

ki i odepchn

ą

ł z całych sił. W mgnieniu

oka otworzył drzwi, skoczył i znikł w ciemno

ś

ciach.

W par

ę

chwil pó

ź

niej nadbiegł Sarcany. Stara oswobodziwszy si

ę

z

kr

ę

puj

ą

cych j

ą

wi

ę

zów pocz

ę

ła lamentowa

ć

, tłumaczy

ć

si

ę

i usprawiedliwia

ć

.

Ale Sarcany, widz

ą

c,

ż

e skutkiem jej niezaradno

ś

ci dał si

ę

jakiemu

ś

nieznanemu osobnikowi wywie

ść

w pole,

ż

e stracił Saw

ę

, wpadł we

w

ś

ciekło

ść

. Z głuchym przekle

ń

stwem rzucił si

ę

na Namir

ę

i podnosz

ą

c

zaci

ś

ni

ę

te pi

ęś

ci uderzył j

ą

z całych sił w głow

ę

. Stara z cichym j

ę

kiem

osun

ę

ła si

ę

martwa na ziemi

ę

. Tak si

ę

odwdzi

ę

czył za jej psie przywi

ą

zanie i

miło

ść

, któr

ą

dla niego

ż

ywiła.

XIII

Matifu, rozstawszy si

ę

w troch

ę

dziwny sposób ze swoim koleg

ą

, nie

przestawał kr

ąż

y

ć

koło domu Sidi Hazama. Obliczał sobie dokładnie ile czasu

musiał zu

ż

y

ć

jego mały przyjaciel na rozejrzenie si

ę

w polu działania.

Przyło

ż

ył ucho do

ś

ciany. Doleciał go skrzyp otwieranych drzwi, a w jaki

ś

czas

ź

niej krzyk i tupot biegn

ą

cych nóg. Przeczuwaj

ą

c,

ż

e to Pescada ucieka,

pocz

ą

ł biec równolegle z nim, tylko z zewn

ę

trznej strony muru. Dostrzegł

wystaj

ą

cy balkon. Jednym skokiem był pod nim i spojrzał w gór

ę

. Jaka

ś

posta

ć

zarysowała si

ę

na szczycie muru i skoczyła na dół. Matifu wparł si

ę

mocno nogami w ziemi

ę

i rozstawił szeroko r

ę

ce, jak to zwykł czyni

ć

, kiedy

ż

onglował swym małym przyjacielem i zachwycał widzów zr

ę

czno

ś

ci

ą

. Nawet

si

ę

nie zachwiał, kiedy w ramiona spadła mu kobieta. Postawił j

ą

lekko na

ziemi i odezwał si

ę

ż

artobliwie:

– Jest pani niewiele ci

ęż

sza od Pescady. Mam nadziej

ę

,

ż

e si

ę

pani nic nie

stało.
Sawa spojrzała przytomnie.
– Panie, uciekajmy! Goni

ą

mnie.

– Zaraz to zrobimy. Ale musz

ę

zabra

ć

z tego przekl

ę

tego domu jeszcze

jedn

ą

mał

ą

osóbk

ę

. Prosz

ę

, niech si

ę

pani poł

ą

czy z tymi dwoma panami a

ja...
Nagle nadstawił uszu i jak strzała pomkn

ą

ł do przeciwległej

ś

ciany, w której

mie

ś

ciły si

ę

małe drzwi. Zza muru doleciał go jaki

ś

hałas i szamotanie. Nagle

drzwi otwarły si

ę

z impetem i wybiegł z nich Pescada, a za nim Sarcany. Mały

linoskoczek pocz

ą

ł ucieka

ć

, klucz

ą

c jak zaj

ą

c. Sarcany natomiast zatrzymał

si

ę

o kilka kroków przed domem i, podniósłszy strzelb

ę

do ramienia, wzi

ą

ł na

cel uciekaj

ą

cego.

Na ten widok krew zawrzała w Matifu. Jak lwica, broni

ą

ca swe małe, skoczył

do Sarcany'ego. Jednym pot

ęż

nym uderzeniem wytr

ą

cił mu strzelb

ę

z r

ę

ki i z

całych sił uderzył go pi

ęś

ci

ą

w pier

ś

. Sarcany j

ę

kn

ą

ł i padł zemdlony na

ziemi

ę

. Nagle obok Matifu stan

ą

ł Mateusz Sandorf.

– Co robisz Matifu? Miałe

ś

go wzi

ąć

ż

ywcem.

Olbrzym oprzytomniał. Bez słowa nachylił si

ę

nad le

żą

cym. D

ź

wign

ą

ł go na

r

ę

ce i, owin

ą

wszy w długi płaszcz, pocz

ą

ł i

ść

za doktorem. Po chwili poł

ą

czyli

si

ę

z Piotrem i Saw

ą

. Mały Pescada ju

ż

przebrany, a wła

ś

ciwie zawini

ę

ty w

background image

długi burnus, opowiadał Piotrowi swoje przej

ś

cia.

Noc ciemna pozwoliła im wyj

ść

niepostrze

ż

enie z miasta. A w godzin

ę

ź

niej

łód

ź

podwodna unosiła wszystkich w kierunku Antekirty.

XIV

Czy s

ą

w j

ę

zyku ludzkim wyrazy, którymi mo

ż

na by opisa

ć

pełni

ę

szcz

ęś

cia

ludzkiego. Kto zdoła wypowiedzie

ć

dr

ż

enie serca, wezbranego wdzi

ę

czno

ś

ci

ą

do Boga, za doznane dobrodziejstwa. Kto opisze blask oczu promieniuj

ą

cych

rado

ś

ci

ą

i łzami wesela? Kto zdoła wypowiedzie

ć

my

ś

li tłocz

ą

ce si

ę

w głowie.

Tyle, tyle rzeczy prze

ż

ytych, przebolałych, a nale

żą

cych ju

ż

szcz

ęś

liwie do

przeszło

ś

ci.

Mijały dnie za dniami, a Sawa nie mogła oprzytomnie

ć

z nadmiaru przebytych

wra

ż

e

ń

. Miała ojca, ona, biedne, bezbronne dziecko, z którym los obchodził

si

ę

tak nielito

ś

ciwie. Miała ojca dzielnego, rozumnego, gor

ą

cego patriot

ę

,

człowieka, którym si

ę

mogła szczyci

ć

. Ona, która tak niedawno uwa

ż

aj

ą

c si

ę

za córk

ę

Toronthala, wstydzi

ć

si

ę

musiała za czyny tego człowieka.

Przy boku swym miała narzeczonego, kochanego i kochaj

ą

cego. Nie groziło

jej mał

ż

e

ń

stwo ze zbrodniarzem. W pani Bathary odnalazła drug

ą

matk

ę

,

pełn

ą

serdeczno

ś

ci i miło

ś

ci. Wokół siebie twarze

ż

yczliwe, u

ś

miechni

ę

te. A w

przyszło

ś

ci

ż

ycie pełne szcz

ęś

cia, wolne od trosk i zmartwie

ń

. Tote

ż

młoda

dziewczyna chodziła, jak we

ś

nie, nie rozumiej

ą

c cz

ę

stokro

ć

, co do niej

mówiono. Ojciec nie rozstawał si

ę

z ni

ą

ani na chwile. Narzeczony dnie całe

sp

ę

dzał przy niej, a wszyscy starali si

ę

odsun

ąć

od niej jak najdalej smutne

wspomnienia. Nic te

ż

dziwnego,

ż

e nie wiedziała nic o losie swoich

prze

ś

ladowców. Nie pytała o nich. Zdawało si

ę

,

ż

e nie pami

ę

tała zupełnie,

ż

e

kiedy

ś

istnieli.

Natomiast doktor i Bathary my

ś

leli cz

ę

sto o losie swoich je

ń

ców. Sarcany

przywieziony do podziemi zamku Antekirta, został umieszczony w celi
s

ą

siaduj

ą

cej z cel

ą

bankiera i Car– peny. Natomiast

ż

aden z nich nie wiedział

o drugim. Godziny spacerów i posiłków były tak rozło

ż

one,

ż

e ka

ż

dy my

ś

lał,

ż

e jest sam tylko wi

ęź

niem pot

ęż

nego doktora. Dozorcy nie odpowiadali na

zadawane im pytania i nic nie mówiło wi

ęź

niom, jaki los ich czeka.

Tymczasem mijały tygodnie i zbli

ż

ał si

ę

dzie

ń

ś

lubu Sawy Ilony Sandorf z

Piotrem Batharym. Pewnego wieczora poprosił doktor par

ę

narzeczonych do

swego gabinetu.
– Moje dziecko – zwrócił si

ę

do córki – za kilka dni odb

ę

dzie si

ę

wasz

ś

lub.

Wszelkimi kwestiami finansowo– prawnymi, zwi

ą

zanymi z odzyskaniem dla

ciebie spadku, zajmie
si

ę

Piotr. S

ą

dz

ę

,

ż

e nie b

ę

dziecie mnie na długo ani cz

ę

sto opuszczali. Wiesz

przecie

ż

,

ż

e ze swej kochanej wyspy nie rusz

ę

si

ę

do

ś

mierci. Ale mam

jeszcze do uregulowania jedn

ą

spraw

ę

, w której chc

ę

zasi

ę

gn

ąć

twojej rady.

Znasz dobrze szczegóły spisku, aresztowania i

ś

mierci moich dwóch

najlepszych przyjaciół. Poniewa

ż

ja jeden unikn

ą

łem strasznej

ś

mierci,

postanowiłem odszuka

ć

winnych i ukara

ć

ich tak, jak na to zasługiwali.

Widocznie zamierzenia moje nie sprzeciwiały si

ę

wyrokom Opatrzno

ś

ci, skoro

dzi

ś

jestem stokrotnie przez Stwórc

ę

wynagrodzony i za wszystkie moje

cierpienia otrzymałem zado

ść

uczynienie. A ponadto wszystkich trzech

zdrajców mam w swym r

ę

ku. Nadszedł dla nich czas kary. Gdybym si

ę

background image

odwołał do s

ą

dów, wznowił raz jeszcze spraw

ę

, poruszył stare, zapomniane

dzieje, jestem pewien,

ż

e dosi

ę

głaby tych trzech zbrodniarzy karz

ą

ca r

ę

ka

sprawiedliwo

ś

ci. Poza spraw

ą

zdradzenia spisku, maj

ą

tyle zbrodni na

sumieniu,

ż

e nie unikn

ę

liby szubienicy. Ale nie chc

ę

s

ą

dów ludzkich. Za

ś

mier

ć

moich dwóch przyjaciół, za moj

ą

tułaczk

ę

, wreszcie za cierpienia,

których ty, moje dziecko, doznała

ś

, postanowiłem ukara

ć

ich sam. Chodzi

tylko o wymiar i rodzaj kary. Nie chc

ę

by

ć

stronniczym. Powiedz na jaki rodzaj

pokuty zasłu

ż

yli według ciebie ci ludzie?

Ilona podniosła na ojca swe promienne oczy.
– Moje cierpienia i doznane przykro

ś

ci s

ą

drobnostk

ą

w porównaniu z tym,

co

ś

ty, ojcze, przecierpiał, i biedna pani Bathary. Wasz głos byłby w tej

sprawie decyduj

ą

cy. O jedno ci

ę

tylko ojcze poprosz

ę

. Nie skazuj ich na

ś

mier

ć

.

– Dlaczego?
– Mam wra

ż

enie,

ż

e dopóki człowiek

ż

yje, mo

ż

e si

ę

jeszcze poprawi

ć

. Mo

ż

e i

w tych sercach przemówi sumienie.
– Jak

ż

e to, moje dziecko? Mam ich pu

ś

ci

ć

wolno? Przecie

ż

tacy ludzie, nie

mog

ą

c szkodzi

ć

nam, nie przestan

ą

by

ć

szkodliwi dla społecze

ń

stwa. Czy

s

ą

dzisz,

ż

e Sarcany nie zorganizuje nowej szajki bandytów, a Carpena nie

b

ę

dzie mu w tym pomagał? Czy my

ś

lisz,

ż

e Toronthal nie zacznie znowu

nadu

ż

ywa

ć

zaufania łatwowiernych ludzi?

– By

ć

mo

ż

e, ojcze. Ale pobyt w wiezieniu nie poprawi ich. Daj im jak

ąś

prac

ę

.

Antekirta jest przystani

ą

tylu nieszcz

ęś

liwych. Znajdzie si

ę

miejsce i dla nich.

– Antekirta jest mieszkaniem ludzi wolnych, Tych trzech musiałbym strzec
nieustannie.
– A gdyby posia

ć

ich na Imale – odezwał si

ę

Piotr, przysłuchuj

ą

c si

ę

w

milczeniu całej rozmowie.
– Jak to, a nasz skład prochu i amunicji?
– Prosz

ę

pana, nasza prochownia jest tak ukryta w podziemiach, a dost

ę

p do

niej tak trudny,

ż

e kto

ś

nie znaj

ą

cy planu, nigdy do niej nie trafi.

– Co to jest Imała? – spytała Ilona.
– Widzisz dziecko, ze wzgl

ę

du na bezpiecze

ń

stwo An– tekirty i jej

mieszka

ń

ców, kazałem przenie

ść

prochowni

ę

i składy amunicji na mał

ą

wysepk

ę

, która równie

ż

do mnie nale

ż

y, a jest oddalona o 5 kilometrów od

Antekirty. Nie była

ś

jeszcze w zachodniej cz

ęś

ci wyspy. Tam z niewysokiego

pagórka wida

ć

dokładnie drzewa i krzewy na Imali. Zało

ż

yli

ś

my tam du

ż

y

ogród. Zbudowałem kilka domków dla ogrodnika i jego pomocników.
– Piotr ma słuszno

ść

, ojcze – odparła Ilona. – Przenie

ś

ich na t

ę

wysp

ę

.

Pozwól im pracowa

ć

w ogrodzie. Jestem pewna,

ż

e samotno

ść

i obcowanie z

przyrod

ą

pozwol

ą

im zastanowi

ć

si

ę

ę

biej nad ich przeszło

ś

ci

ą

. A z czasem

wykierujesz ich na obywateli godnych zamieszkania na Antekircie.
– Mo

ż

e masz słuszno

ść

, dziecko. Jutro nasi wi

ęź

niowie b

ę

d

ą

odwiezieni na

Imale. Poprosz

ę

ci

ę

Piotrze,

ż

eby

ś

był łaskaw dopilnowa

ć

,

ż

eby im niczego

na nowym gospodarstwie nie brakowało. Niech si

ę

zabior

ą

do uczciwej pracy.

XV

Na drugi dzie

ń

rano wyprowadzono wi

ęź

niów z cel. Dozorca przyniósł im

nowe ubrania, płaszcze i wr

ę

czył ka

ż

demu z nich kuferek z niezb

ę

dn

ą

background image

bielizn

ą

i ubraniem. Po czym trzy łodzie, płyn

ą

ce w znacznym oddaleniu od

siebie, przewiozły Sar– cany'ego, Toronthala i Carpen

ę

na mał

ą

wysepk

ę

. Tu

ka

ż

demu z nich dozorca wskazał mały domek, zaopatrzony we wszystko co

człowiek pracuj

ą

cy na roli potrzebowa

ć

mo

ż

e. Pokazał kawałek ogrodu, który

wi

ę

zie

ń

miał uprawia

ć

i zapowiedział,

ż

e raz na tydzie

ń

b

ę

dzie przyje

ż

d

ż

a!

kto

ś

z Antekirty. Plony zebrane przez wi

ęź

niów mogły by

ć

w dowolnej ilo

ś

ci

zu

ż

yte na ich własne potrzeby, reszta sprzedana dozorcy. Pieni

ą

dze

uzyskane w ten sposób miały stanowi

ć

kapitał, który zostanie wr

ę

czony

wi

ęź

niowi wtedy, kiedy oka

ż

e si

ę

godny zamieszkania na Antekircie.

Skazani rozmaicie wysłuchali tego dziwnego wyroku. Nie wiedzieli nawzajem
o swoim istnieniu. Nie wiedzieli równie

ż

,

ż

e za jak

ąś

godzin

ę

spotkaj

ą

si

ę

na

wysepce. Carpena nie zrozumiał wiele z przemowy dozorcy. Jasnym mu tylko
było,

ż

e go nie zabij

ą

ani zamkn

ą

w ciemnym lochu, a b

ę

dzie mógł przebywa

ć

na

ś

wie

ż

ym powietrzu i pracowa

ć

tak, jak to robił w młodo

ś

ci. Przyj

ą

ł wi

ę

c

swój wyrok z u

ś

miechem. Tornthal przygn

ę

biony wysłuchał oboj

ę

tnie

wszystkiego, co mu powiedział dozorca, i milcz

ą

c skierował si

ę

w stron

ę

małego domku, który miał by

ć

odt

ą

d jego mieszkaniem. Natomiast Sarcany

rozgl

ą

dał si

ę

bacznie na wszystkie strony. Za

ś

miał si

ę

ironicznie słuchaj

ą

c

słów dozorcy i odparł, wzruszaj

ą

c ramionami:

– Grubo si

ę

mylicie, s

ą

dz

ą

c,

ż

e b

ę

d

ę

pracował na waszego doktora.

Po czym skierował si

ę

w gł

ą

b wysepki, postanawiaj

ą

c zbada

ć

jej poło

ż

enie i

skombinowa

ć

plan ucieczki.

Na Antekircie tymczasem wszyscy odetchn

ę

li, pozbywszy si

ę

wi

ęź

niów.

Pocz

ę

to robi

ć

wielkie przygotowania do

ś

lubu. Doktor bowiem pragn

ą

ł,

ż

eby

w tej uroczysto

ś

ci wzi

ę

li udział wszyscy mieszka

ń

cy szcz

ęś

liwej wyspy.

W tydzie

ń

ź

niej w małym jasnym ko

ś

ciółku ksi

ą

dz poł

ą

czył stuł

ą

r

ę

ce Piotra

Bathary'ego i Sawy Ilony Sandorf. Wkrótce potem młoda para wyjechała na
krótki czas na W

ę

gry, gdzie Piotr Bathary pocz

ą

ł dochodzi

ć

praw

maj

ą

tkowych swojej młodej

ż

ony.

Na wyspie pozostał w zamku Mateusz Sandorf, pani Bathary, Maria, Borik,
Matifu i Pescada. Pewnego dnia doktor wezwał obu przyjaciół do siebie.
– Moi drodzy! Min

ą

ł ju

ż

rok jake

ś

my si

ę

zwi

ą

zali dobrowoln

ą

umow

ą

. Nie

miałem lepszych i bardziej oddanych sobie przyjaciół i sprzymierze

ń

ców. Ale

nadeszła godzina porachunków. Pami

ę

tam,

ż

e chcieli

ś

cie obaj wróci

ć

do

Francji. Przygotowałem wi

ę

c dla obydwóch umówion

ą

sum

ę

. Chciałem tylko

wiedzie

ć

, kiedy chcieliby

ś

cie wyjecha

ć

i czy nie mógłbym w czymkolwiek

jeszcze wam pomóc?
Obaj przyjaciele nie odpowiedzieli ani słówka. Matifu, czerwony jak burak,
mi

ą

ł czapk

ę

w r

ę

ku, przest

ę

puj

ą

c z nogi na nog

ę

. Natomiast Pescada pocz

ą

ł

si

ę

kr

ę

ci

ć

niespokojnie i raz po raz tr

ą

cał w bok swego przyjaciela.

– No gadaj

ż

e, przecie

ż

to twoja sprawa. Doktor na ten widok u

ś

miechn

ą

ł si

ę

.

– Có

ż

si

ę

stało Matifu? Czy

ż

by tak odwa

ż

nemu chłopakowi zabrakło tym

razem

ś

miało

ś

ci?...

– Bo ja... bo ja... – j

ą

kał olbrzym. – Niech Pescada powie. Jemu to przyjdzie

łatwiej.
– Powiedz, Pescado – zach

ę

cał doktor.

– No pewnie,

ż

e powiem, ale nie s

ą

dziłem,

ż

e ten Matifu taki niedoł

ę

ga. Nic

beze mnie nie potrafi. Otó

ż

, prosz

ę

pana, Matifu wcale nie ma ochoty wraca

ć

do Francji. Przeciwnie, chciałby dosta

ć

w dzier

ż

aw

ę

działk

ę

ziemi, która

przylega do zamku od południowej strony, a która jest bez uzytku.Chciałby
wybudowa

ć

sobie domek i... i...

background image

– No i có

ż

?

– I o

ż

eni

ć

si

ę

, prosz

ę

pana.

– Z kim?
– Z Mari

ą

, prosz

ę

pana. Ale je

ż

eli on tak zawsze b

ę

dzie milczał, to pewnie ja

si

ę

b

ę

d

ę

musiał za niego o

ś

wiadczy

ć

, a mo

ż

e i o

ż

eni

ć

.

– To, to ju

ż

sam zrobi

ę

– b

ą

kn

ą

ł Matifu. – Prosz

ę

pana, Maria dawno mi

sprzyjała. Tylko nie chciała opu

ś

ci

ć

pani Bathary i pana. Dlatego nie

wiedziałem, co mam robi

ć

.

– Ale

ż

naturalnie, zosta

ń

, mój kochany chłopcze. Spraw

ę

ziemi załatwimy

dzi

ś

jeszcze. Na razie mo

ż

esz mieszka

ć

w pałacu, a domek wybudujemy za

miesi

ą

c. Zostaniesz obywatelem Antekirty. No a ty, Pescada, kiedy

zamierzasz wyjecha

ć

?

Bezgraniczne zdumienie odbiło si

ę

na twarzy małego linoskoczka.

– Jak to wyjecha

ć

? Ja bez Matifu? Ja zostaj

ę

z Matifu. Znajdzie on w swoim

domku pokoik dla mnie. A pracuj

ę

w warsztatach i nie b

ę

d

ę

mu ci

ęż

arem.

– No, to chwała Bogu – za

ś

miał si

ę

doktor. – Spadł mi ci

ęż

ar z serca. Bo

przyznam si

ę

wam,

ż

e

ż

al by mi było rozstawa

ć

si

ę

z wami.

– Tote

ż

nigdy to nie nast

ą

pi, panie kapitanie – odparł Matifu. – B

ę

dzie pan

miał w nas zawsze oddanych ludzi.
– No, a powiedzcie mi, co si

ę

dzieje na Imali. Zdaje mi si

ę

,

ż

e ostatnio Matifu

je

ź

dził na wysp

ę

z dozorc

ą

.

– Owszem byłem – odparł olbrzym. – Ale prosz

ę

pana, diabła to nawet anioł

nie poprawił. Widziałem tylko Carpen

ę

. Troch

ę

pracuje, ale to pró

ż

niak i

naprawd

ę

to woli si

ę

wylegiwa

ć

na sło

ń

cu ni

ż

zabra

ć

si

ę

do pracy.

– No, a dwaj inni?
– Bankier nie robi nic. A Sarcany grozi,

ż

e ich wszystkich własnor

ę

cznie

zadusi. Mówi,

ż

e gdyby nie oni, nigdy by nie wpadł w pana r

ę

ce. Kłóc

ą

si

ę

podobno cały dzie

ń

.

– Czy niczego im nie brak?
– Ale, bro

ń

Bo

ż

e. Pan Piotr zaopatrzył ich obficie we wszystko, czego dusza

zapragnie. To bogata i urodzajna wyspa. Ogrodnik, który tam mieszkał, a
teraz przeniesiony został do pałacowego parku, nie mo

ż

e od

ż

ałowa

ć

mieszkania na Imali.
– No i

ż

yczy tym łotrom pr

ę

dkiej i gwałtownej

ś

mierci – wtr

ą

cił z u

ś

miechem

Pescada.
Doktor zamy

ś

lił si

ę

. Po

ż

egnał obu przyjaciół i pocz

ą

ł zastanawia

ć

si

ę

, czy

jego wymiar sprawiedliwo

ś

ci osi

ą

gnie upragniony cel Sawy.

Ale widocznie ciche

ż

yczenie ogrodnika z Imali miało jak

ąś

nadzwyczajn

ą

sił

ę

, bo pewnej nocy mieszka

ń

cy Antekirty zbudzeni zostali ogłuszaj

ą

cym

hukiem. Nie ulegało w

ą

tpliwo

ś

ci,

ż

e prochownia na Imali wyleciała w

powietrze. Od strony bowiem wysepki nadci

ą

gn

ą

ł ci

ęż

ki obłok gryz

ą

cego

dymu. Ze wzgl

ę

du na bezpiecze

ń

stwo swoich ludzi, doktor nie pozwolił jecha

ć

nikomu na wysepk

ę

wcze

ś

niej ni

ż

w kilka godzin po wybuchu. O

ś

wicie łód

ź

z

kilkoma marynarzami i Matifu skierowała si

ę

na Imal

ę

. Straszny widok

przedstawił si

ę

ich oczom. Z podziemia, gdzie była mała prochownia i skład

broni, nie pozostało ani

ś

ladu. Gł

ę

boka wyrwa w ziemi wskazywała

tylko dokładnie miejsce, gdzie nast

ą

pił wybuch. Szcz

ęś

ciem,

ż

e siła wybuchu

została skierowana w stron

ę

morza i wypiel

ę

gnowany ogród, a przede

wszystkim mieszkanie ogrodnika, uległy tylko drobnym uszkodzeniom.
Wypadły szyby i zarysował si

ę

mur w oran

ż

erii. Natomiast nie znaleziono ani

ś

ladu owych trzech wi

ęź

niów. Widocznie zgin

ę

li przy wybuchu. Czy był to

background image

przypadek, który wprowadził ich na 104

ś

lad prochowni, czy piekielna zemsta Sarcany'ego, trudno odgadn

ąć

. W

ka

ż

dym razie mieszka

ń

cy Antekirty zostali raz na zawsze oswobodzeni od

swych niemiłych s

ą

siadów, a ogrodnik jeszcze tego

ż

wieczora powrócił do

piel

ę

gnowania pn

ą

cych ró

ż

, które powinny były zakwitn

ąć

na przywitanie

Sawy Ilony i które staruszek ochrzcił nazw

ą

"Sawa la bella".


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Verne Juliusz Mateusz Sandorf
Verne Julius Mateusz Sandorf
Verne Julius Mateusz Sandorf
Verne Juliusz Mateusz Sandorf
Verne Juliusz Mateusz Sandorf
Juliusz Verne Mateusz Sandorf [pl]
Juliusz Verne Mateusz Sandorf
Juliusz Verne Mateusz sandorf
Verne Juliusz Nadzwyczajne Przygody Pana Antifera
Verne Juliusz Wspaniałe Orinoko
Verne Juliusz Archipelag w płomieniach
Verne Juliusz Bez przewrotu
Verne Juliusz Wśród Łotyszów
Verne Juliusz Latarnia Na Końcu Świata
Verne Juliusz Mistrz Zachariasz
Verne Juliusz W 80 dni dookola swiata
Verne Juliusz Pływające miasto
Verne Juliusz Sfinks Lodowy

więcej podobnych podstron