Juliusz Verne
Mateusz Sandorf
CZ
ĘŚĆ
I
I
Sło
ń
ce chyliło si
ę
ju
ż
ku zachodowi, rzucaj
ą
c ostatnie gor
ą
ce promienie na
bł
ę
kitne fale Adriatyku i białe domy Triestu pi
ę
trz
ą
ce si
ę
na stromych
zboczach wybrze
ż
a. W porcie był ruch nieznaczny. Kilka statków stało w
niewielkiej odległo
ś
ci od brzegu, a kilkana
ś
cie łodzi rybackich drzemało w
przystani.
Gor
ą
ce sło
ń
ce odp
ę
dziło ludzi od roboty, zmuszaj
ą
c ich do szukania chłodu i
cienia pod dachami domów i winiarni. Pusto było w porcie, pusto na ulicach.
Na długim kamiennym molu wchodz
ą
cym gł
ę
boko w morze, stało dwóch
ludzi. Jeden, smukły, zgrabny, o
ś
niadej twarzy i, pomimo ciemnego koloru
skóry, uderzaj
ą
cej pi
ę
kno
ś
ci, miał ruchy nerwowe, niespokojne, zdradzaj
ą
ce
jednak dobre wychowanie i obycie w lepszym towarzystwie. Drugi, typowy
włócz
ę
ga włoski, zaniedbany w ubraniu, o ruchach leniwych, wpu
ś
cił obie
r
ę
ce gł
ę
boko w kieszenie spodni i sennymi oczami patrzał na morze.
– Chod
ź
my ju
ż
, Sarcany – odezwał si
ę
znudzonym głosem. – Ju
ż
mnie nogi
bol
ą
od tego ła
ż
enia bez celu.Chce mi si
ę
w
ś
ciekle je
ść
, a ty latasz jak wariat
po brzegu.
– Ciekawym, dok
ą
d pójdziemy?
– W ka
ż
dym razie nie b
ę
d
ę
patrzył ci
ą
gle na to morze. Chod
ź
my do miasta.
Mi
ę
dzy lud
ź
mi łatwiej nam si
ę
trafi okazja zjedzenia
ś
niadania.
– Ciekawym, czym za to
ś
niadanie zapłacisz?
– Ja nie zapłac
ę
, ale ty masz stosunki z bankiem wielmo
ż
nego pana
bankiera Silasa Toronthala, to ci łatwiej o flot
ę
.
– Ju
ż
ci mówiłem i raz jeszcze powtarzam,
ż
e mi si
ę
nic z banku nie nale
ż
y i
nie mog
ę
liczy
ć
na ich łaskawo
ść
.
– No, a te drobne tajemnicze usługi, co
ś
im oddawał?
– To s
ą
stare dzieje. Silas teraz bardzo zm
ą
drzał i nie daje si
ę
tak łatwo
nabra
ć
na pieni
ą
dze.
– W ka
ż
dym razie ja tu dłu
ż
ej nie zostan
ę
. Sam widok tej wody przyprawia
mnie o mdło
ś
ci.
Zeszli z mola i pocz
ę
li si
ę
pi
ąć
w
ą
skimi uliczkami ku górnemu miastu. Patrz
ą
c
na nich, nietrudno si
ę
było domy
ś
le
ć
,
ż
e zetkn
ę
ła i poł
ą
czyła ich ze sob
ą
bieda, ale kim byli, jak
ą
mieli przeszło
ść
, do czego byli zdolni, trudno by
zgadn
ąć
. Sarcany mówił o sobie,
ż
e pochodzi z Tunisu. Ojczyzn
ą
Zirona była
podobno Sycylia. Jakie okoliczno
ś
ci przyniosły ich obu do Triestu, tego nie
mówił ani jeden, ani drugi.
Wspinali si
ę
wolno pod gór
ę
, zm
ę
czeni głodem i upałem.
– Patrz, Sarcany tam, na wie
ż
yczk
ę
ko
ś
cioła! Widzisz tego goł
ę
bia? Co
ś
mu
si
ę
stało. Nie mo
ż
e lecie
ć
. Patrz, spada!
– Bardzo to szcz
ęś
liwie dla nas. B
ę
dziemy mieli
ś
niadanie.
W kilka chwil pó
ź
niej Zirone ze zr
ę
czno
ś
ci
ą
zawodowego goł
ę
biarza
pochwycił spadaj
ą
cego ptaka.
– Ukr
ę
c
ę
mu łeb i zanios
ę
do tej garkuchni na rogu. S
ą
dz
ę
,
ż
e nam nie
odmówi
ą
i upiek
ą
.
– Zaczekaj – odezwał si
ę
Sarcany – przypatrzmy si
ę
goł
ę
biowi. To nie jest
naturalne,
ż
eby ci w biały dzie
ń
spadał goł
ą
b na głow
ę
. Co
ś
mu si
ę
stało. –
Obejrzał ptaka uwa
ż
nie. Na prawej nodze miał on metalow
ą
obr
ą
czk
ę
z
literami A. T. Był to niew
ą
tpliwie goł
ą
b pocztowy. Oddychał z trudno
ś
ci
ą
.
Widocznie przebył dalek
ą
drog
ę
. Sarcany odchylił skrzydełko goł
ę
bia.
– A co, nie mówiłem! Poka
ż
no, mały, co ci tu kazali transportowa
ć
!
Pod skrzydłem ptaka była przymocowana kartka, zło
ż
ona kilkakrotnie.
Sarcany rozchylił j
ą
ostro
ż
nie.
– Zirone, wyjmij no z mojej kieszeni ołówek i kartk
ę
papieru ł pisz co ci
podyktuj
ę
. A uwa
ż
aj,
ż
eby
ś
si
ę
nie omylił.
Sycylijczyk spełnił rozkaz towarzysza bez protestu. Podczas paromiesi
ę
cznej
włócz
ę
gi nauczył si
ę
ceni
ć
rozum i do
ś
wiadczenie swego nowego przyjaciela.
Przekonał si
ę
bowiem wielokrotnie,
ż
e Sarcany z. niejednego pieca chleb jadł
i wiedział wiele rzeczy, o których Zirone nawet nie słyszał.
– Uwa
ż
aj jaka jest wielko
ść
kartki, a teraz pisz, tylko w takim samym
porz
ą
dku, jak tu napisane.
hk
ę
w sarw zzg
ć
yre
ś
sio
łno
gik
ela
Ido
pei
wos day
nat
swo
pyc
zsw
ust
ire
ż
yt
nad
ka
ź
na
ń
ewg
oto
okt
– Co to znaczy? Nic nie rozumiem – mruczał Zirone, kre
ś
l
ą
c mozolnie
dyktowane litery.
– Ja te
ż
nie rozumiem, mój stary – odparł Sarcany – ale mam nadziej
ę
,
ż
e
zrozumiem. Takie rzeczy przynosz
ą
czasem dobre pieni
ą
dze, tylko wymagaj
ą
cierpliwo
ś
ci. A teraz pu
ść
my naszego listonosza. Ju
ż
odpocz
ą
ł tyle,
ż
eby
trafi
ć
do domu.
Sarcany podrzucił goł
ę
bia w gór
ę
i obaj z Zironem
ś
ledzili bacznie lot ptaka.
Serca biły im niespokojnie. A nu
ż
ptak wyleci z miasta i zniknie im z oczu.
Stali z zadartymi głowami, nie spuszczaj
ą
c oczu ze srebrnopiórego posła
ń
ca.
Ale goł
ą
b wzbił si
ę
wysoko, jakby si
ę
chciał zorientowa
ć
w miejscowo
ś
ci,
kołował czas jaki
ś
nad dachami domów i wreszcie spadł na wie
ż
yczk
ę
ustronnej willi, któr
ą
zasłaniały stare, rozło
ż
yste drzewa, i znikł patrz
ą
cym z
oczu.
Bystry wzrok Sarcany'ego dostrzegł na dachu wie
ż
yczki jedynie blaszan
ą
chor
ą
giewk
ę
w kształcie smoka, ale ani ulicy, ani domu nie mógł rozpozna
ć
.
II
Hrabia Mateusz Sandorf pochodził ze starej w
ę
gierskiej rodziny. Po
ś
mierci
ojca odziedziczył rozległe dobra na południowych stokach Karpat i, maj
ą
c lat
trzydzie
ś
ci kilka, był jednym z bardziej znanych i cenionych członków
arystokracji w
ę
gierskiej. Wiede
ń
bacznie i ostro
ż
nie
ś
ledził słowa i czyny
hrabiego Sandorfa. Jego nienawi
ść
do wszystkiego co niemieckie i niech
ęć
do dworu panuj
ą
cego, a jednocze
ś
nie wpływy i powa
ż
anie, jakim si
ę
cieszył
na W
ę
grzech, robiły ze
ń
człowieka niebezpiecznego dla panuj
ą
cej dynastii, a
nawet cało
ś
ci austro– w
ę
gierskiej monarchii. Hrabia nie był zaczepnego
usposobienia. Łatwo darował uchybienia i urazy, o ile dotykały jego osoby.
Natomiast nie darował krzywdy uczynionej komu
ś
z jego przyjaciół i gotów był
w ich obronie posun
ąć
si
ę
do ostatecznych granic.
Wysoki, silnie zbudowany, od dzieci
ń
stwa nawykły do ruchu, sportu i konia
przedstawiał doskonały typ Madziara.
W obej
ś
ciu był ujmuj
ą
cy, miły, serdeczny, ale pomimo to wzbudzał zawsze
szacunek i podziw.
Po
ś
mierci
ż
ony, któr
ą
bardzo kochał, zamkn
ą
ł si
ę
z mał
ą
dwuletni
ą
córeczk
ą
Ilon
ą
w starym zamku Artenek i oddał si
ę
z zapałem pracy umysłowej.
Był z wykształcenia lekarzem, z zamiłowania chemikiem, a jego liczne prace z
tej dziedziny wyrobiły mu gło
ś
ne imi
ę
w
ś
wiecie naukowym.
Ilon
ą
opiekowała si
ę
pani Rozena Lenky,
ż
ona plenipotenta hrabiego.
Pokochała ona całym sercem male
ń
k
ą
i starała si
ę
,
ż
eby dziecko nie odczuło
braku matki.
Mijały miesi
ą
ce i hrabia Sandorf, ochłon
ą
wszy z ci
ęż
kich wspomnie
ń
i my
ś
li o
ukochanej
ż
onie, pocz
ą
ł si
ę
interesowa
ć
wypadkami, które wstrz
ą
sn
ą
wszy
Europ
ą
, mogły zawa
ż
y
ć
na losach jego ojczyzny.
Wojna francusko włoska 1859 wzruszyła w posadach pot
ę
g
ę
pa
ń
stwa
austriackiego. Kl
ę
ska pod Sadow
ą
w 1866 wydała nie tylko Austri
ę
ale i
W
ę
gry na łup Niemcom.
Nadeszła chwila działania. Sandorf miał przyjaciół w osobie hrabiego
Władysława Zathmara i profesora Stefana Bathary'ego. Obaj mieszkali w
Trie
ś
cie, gdzie hrabia Zathmar posiadał mał
ą
will
ę
, ukryt
ą
w cienistym
ogrodzie, z daleka od gwaru i ruchu portowego, a profesor zajmował skromne
mieszkanie na Corso Stadion, w tej samej dzielnicy.
Policja daleka była od przypuszczenia,
ż
e w cichej willi hrabiego Zathmara
schodziły si
ę
wszystkie nici konspiracyjnego zwi
ą
zku powsta
ń
czego,
ogarniaj
ą
cego całe W
ę
gry i
ż
e goł
ę
bie, fruwaj
ą
ce nad niskim dachem,
przynosz
ą
mieszka
ń
com domu wie
ś
ci z ojczyzny.
Hrabia Sandorf, wezwany nagl
ą
cymi sprawami, wyjechał do Artenak, a dwaj
jego przyjaciele oczekiwali z niecierpliwo
ś
ci
ą
na wiadomo
ś
ci od niego.
W kilka dni po przybyciu goł
ę
bia, którego tajemnic
ę
posiedli
Sarcany i Zirone, hrabia Zathmar i Bathary zaj
ę
ci byli układaniem nowego
pisma szyfrowego, którym posługiwali si
ę
w listach do zwi
ą
zkowych.
Tajemnica polegała na tym,
ż
e do czytania szeregu liter, uło
ż
onych pozornie
bez sensu, u
ż
ywano małej papierowej szachownicy, której kwadraty,
odpowiednio wyci
ę
te, pozwalały czyta
ć
te litery, które składały dany wyraz,
zasłaniaj
ą
c jednocze
ś
nie litery, przeznaczone do odczytywania w innym
układzie tablicy i listu.
Poniewa
ż
wszystkie listy palono natychmiast po przeczytaniu, spiskowcy byli
pewni,
ż
e nikt ich tajemnicy nie posiada.
Po wyje
ź
dzie Sandorfa na W
ę
gry, liczba goł
ę
bi, przybywaj
ą
cych do willi
hrabiego Zathmara, znacznie si
ę
wzmogła. Co wieczór przychodził profesor
Bathary i długo w noc obaj przyjaciele prowadzili tajemnicze rozmowy.
Oczekiwali z niecierpliwo
ś
ci
ą
powrotu Sandorfa. Zjawił si
ę
pewnego wieczoru,
przynosz
ą
c im radosn
ą
wiadomo
ść
,
ż
e W
ę
gry gotowe s
ą
do akcji zbrojnej i
tylko czekaj
ą
na hasło,
ż
eby chwyci
ć
za bro
ń
.
– Wszystko gotowe – mówił Sandorf – Buda i Peszt b
ę
d
ą
zaj
ę
te w ci
ą
gu
jednego dnia, a nowy rz
ą
d mo
ż
e w ka
ż
dej chwili rozpocz
ąć
prace.
– A jaki
ż
nastrój panuje w
ś
ród ludno
ś
ci? – zapytał Bathary.
– Profesorze, czy
ż
znajdzie si
ę
na W
ę
grzech serce, które by nie zabiło
rado
ś
nie na widok chor
ą
gwi Korwina? Co do tego, b
ą
d
ź
my spokojni. A có
ż
tu
nowego słyszeli
ś
cie w Trie
ś
cie?
– Ano, buduj
ą
arsenały i port wojenny. Miasto protestowałoby, gdyby si
ę
nie
bało odwetu. Robotnicy pracuj
ą
niech
ę
tnie. S
ą
dz
ę
,
ż
e sprzyjaliby naszej
sprawie, bo równie
ż
maj
ą
do
ść
austriackich rz
ą
dów.
– A wi
ę
c jutro b
ę
d
ę
w banku – odezwał si
ę
Sandorf. – W rozmowie z
Toronthalem poleciłem,
ż
eby miał przygotowan
ą
cał
ą
gotówk
ę
, gdy
ż
lada
dzie
ń
b
ę
dziemy zmuszeni j
ą
podj
ąć
.
10
Hrabia Zathmar i profesor przyj
ę
li t
ę
uwag
ę
w milczeniu. Obaj nie posiadali
kapitałów i mogli ofiarowa
ć
ojczy
ź
nie tylko siebie i swoj
ą
prac
ę
. Natomiast
hrabia Sandorf zebrał wszystkie pieni
ą
dze, zaci
ą
gn
ą
ł olbrzymi
ą
po
ż
yczk
ę
na
swe podkarpackie dobra i sum
ę
około dwóch milionów florenów zdeponował
w banku Silasa Toronthala, by mie
ć
cał
ą
kwot
ę
do rozporz
ą
dzenia w chwili,
kiedy ojczyzna jego b
ę
dzie w potrzebie.
Pó
ź
nym wieczorem profesor odprowadzał hrabiego Sandorfa do hotelu.
Kilkakrotnie zdawało im si
ę
,
ż
e jakie
ś
postacie ludzkie posuwaj
ą
si
ę
za nimi w
nieznacznej odległo
ś
ci. Pocz
ę
li zwraca
ć
na przechodniów baczniejsz
ą
uwag
ę
.
Hrabia Sandorf zatrzymał si
ę
nawet i, dostrzegłszy jaki
ś
cie
ń
ukryty za
drzewami parku, skierował si
ę
ku niemu. Ale cie
ń
znikn
ą
ł, jakby si
ę
rozpłyn
ą
ł
we mgle.
Bankier Silas Toronthal był uwa
ż
any za jednego z bogatszych ludzi w
Trie
ś
cie. Jego operacje giełdowe i olbrzymi kredyt, jaki posiadał nawet poza
granicami monarchii au– stro– w
ę
gierskiej, czyniły ze
ń
powag
ę
finansow
ą
tak
wielk
ą
,
ż
e ze zdaniem jego liczono si
ę
na giełdzie i w mie
ś
cie. Podobno był
bardzo bogaty. Mieszkał wraz z
ż
on
ą
we wspaniałej willi na Ac
ą
uedotto. Miał
liczn
ą
słu
ż
b
ę
i powóz. Wprawdzie szeptano sobie do ucha,
ż
e wojna
francusko– włoska nadszarpn
ę
ła jego interesy, a kl
ę
ska pod Sadow
ą
była
równie
ż
i kl
ę
sk
ą
domu Toronthala, ale wiadomo
ś
ci te mogły by
ć
powtarzane,
czy te
ż
zgoła wymy
ś
lone przez ludzi zło
ś
liwych, albo takich, którym zale
ż
ało
na podkopaniu kredytu Toronthala. Urz
ę
dnicy banku zauwa
ż
yli wprawdzie,
ż
e
szef ich bywał cz
ę
sto zamy
ś
lony albo rozdra
ż
niony, co mu si
ę
dawniej nie
zdarzało. Znano go jako człowieka bardzo zarozumiałego i pyszałkowatego,
nie cieszył si
ę
te
ż
sympati
ą
ludzk
ą
. Gdyby mu interesy nie dopisały, albo
gdyby miał powa
ż
ne kłopoty finansowe, nie mógłby liczy
ć
na współczucie
podwładnych i znajomych. Opowiadano sobie po cichu,
ż
e bankier prowadzi
jakie
ś
bardzo dochodowe, ale i ryzykowne interesy na południu. Podobno w
Tunisie praw
ą
jego r
ę
k
ą
był niejaki Sarcany, posta
ć
do
ść
niejasna, ale jakiego
rodzaju były to interesy, równie
ż
nikt dokładnie nie wiedział. Firma miała
opini
ę
ustalon
ą
, co te
ż
skłoniło hrabiego Mateusza Sandorfa do ulokowania
wszystkich swoich pieni
ę
dzy w banku Toronthala. Cała suma miała by
ć
wypłacona hrabiemu z dwudziestoczterogodzinnym wymówieniem.
W par
ę
dni po wy
ż
ej opisanych wypadkach Sarcany wszedł do banku Silasa
Toronthala i, nie pozwalaj
ą
c si
ę
wo
ź
nemu meldowa
ć
, otworzył drzwi do
prywatnego gabinetu bankiera. Na widok Sarcany'ego Silas zerwał si
ę
z
fotela.
– Co? Jeszcze pan tu jeste
ś
? Przecie
ż
posyłaj
ą
c panu pieni
ą
dze wyra
ź
nie
zaznaczyłem,
ż
e to s
ą
pieni
ą
dze na drog
ę
. Ani grosza wi
ę
cej nie dam! Na co
pan jeszcze czekasz?
– Przede wszystkim na to,
ż
eby
ś
si
ę
pan uspokoił. Nie mog
ę
mówi
ć
o
interesach z człowiekiem, który nie panuje nad sob
ą
i jest podniecony.
–
Ż
adnych interesów z panem nie miałem i mie
ć
nie b
ę
d
ę
.
– Mija si
ę
pan z prawd
ą
, panie bankierze, miewali
ś
my wspólne interesy.
Pieni
ą
dze, które otrzymywałem z banku, nie były zapomog
ą
, ani wsparciem,
a tylko zapracowan
ą
pensj
ą
maklera i agenta.
– Nigdy nie uwa
ż
ałem pana za urz
ę
dnika banku. Ubli
ż
yłbym tym swoim
pracownikom. Płaciłem panu za drobne usługi i nic wi
ę
cej.
– No, nie były one tak drobne, jak si
ę
panu zdaje, panie bankierze. Drobne
usługi nie
ś
ci
ą
gn
ę
łyby panu na głow
ę
du
ż
ych przykro
ś
ci i mo
ż
liwego zatargu
z prokuratur
ą
.
– To s
ą
puste słowa mój panie. Wiesz najlepiej,
ż
e pomimo gró
ź
b i
straszenia nie mogłe
ś
nic donie
ść
prokuraturze.
– Co panu nie przeszkadzało płaci
ć
mi za milczenie, panie Toronthal. Ale po
co mówi
ć
o przeszło
ś
ci. Jestem panu niesko
ń
czenie wdzi
ę
czny za ostatni
ą
rat
ę
, która mi si
ę
diabelnie przydała, i przyszedłem do pana w pewnej
sprawie.
– Nie mam ochoty słucha
ć
pana, a tym bardziej rozmawia
ć
o interesach.
– Mam nadziej
ę
,
ż
e ta sprawa pana zajmie, ale czy jeste
ś
pan pewien,
ż
e
nikt nas nie słyszy?
– Có
ż
to za nadzwyczajne sprawy, wymagaj
ą
ce a
ż
tak wielkiej tajemnicy?
– Rozumie si
ę
.
Ś
ciany maj
ą
uszy. Otó
ż
jestem na tropie sprzysi
ęż
enia.
Jeszcze nie wiem jaki jest cel tego zwi
ą
zku, ale jestem przekonany,
ż
e jest to
spisek polityczny.
– A có
ż
ja mog
ę
mie
ć
za interes ze spisku politycznego?
– Owszem. Mo
ż
esz mie
ć
pan zysk.
– A to jakim sposobem?
– Zdradzaj
ą
c go.
Na tłustej twarzy bankiera znikł ironiczny u
ś
miech. Spojrzał uwa
ż
nie na
Sarcany'ego, jakby go po raz pierwszy widział, i z wielk
ą
uwag
ą
wysłuchał
historii złapania goł
ę
bia i tajemniczej kartki.
– Gdzie si
ę
znajduje ten dom i do kogo nale
ż
y? Sarcany wymienił ulic
ę
i
numer domu.
– Byłe
ś
pan wewn
ą
trz?
– Nie. Dom jest pilnie strze
ż
ony przez starego słu
żą
cego, który nikogo
obcego na próg nie wpuszcza. Ale wiem, kto bywa u hrabiego Zathmara i
przesiaduje z nim do pó
ź
nej nocy.
– Widziałe
ś
pan tych ludzi?
– Widziałem profesora Bathary'ego i hrabiego Sandorfa.
Na d
ź
wi
ę
k tego nazwiska brwi Toronthala zsun
ę
ły si
ę
na chwil
ę
. Nie uszło to
jednak uwadze Sarcany'ego.
– Widzi wi
ę
c pan – ci
ą
gn
ą
ł dalej –
ż
e nie staram si
ę
pana wprowadzi
ć
w
bł
ą
d. Proponuj
ę
panu spółk
ę
. B
ę
dziemy działali wspólnie i podzielimy si
ę
zyskiem.
– Uwa
ż
am,
ż
e ma pan za mało danych,
ż
eby spraw
ę
mo
ż
na było powa
ż
nie
traktowa
ć
– odparł pogardliwie Silas.
– Za mało? A to? Czy to równie
ż
nic nie znaczy – zawołał Sarcany,
wyci
ą
gaj
ą
c z kieszeni kartk
ę
skopiowan
ą
z tajemniczego listu.
Silas obejrzał kartk
ę
uwa
ż
nie.
– Czy wiesz, co to znaczy?
– Nie wiem, ale b
ę
d
ę
wiedział. W
ż
yciu swoim miałem niejedn
ą
depesz
ę
szyfrowan
ą
w r
ę
ku i wiem jak si
ę
do tego zabra
ć
. O ile si
ę
nie myl
ę
, ta do
odczytania b
ę
dzie wymagała siatki albo szachownicy.
– Zgoda. Ale o ile wiem, nie posiadasz pan ani siatki, ani szachownicy.
– Nie mam, ale b
ę
d
ę
miał.
– Jakim sposobem?
– Jeszcze nie wiem, ale wiem,
ż
e b
ę
d
ę
posiadał.
– No, to ja na pana miejscu nie zadawałbym sobie tyle fatygi.
– A co by
ś
pan zrobił?
– Powtarzam: na pana miejscu poszedłbym do policji tu, w Trie
ś
cie, i
zadenuncjowałbym cały spisek. Zapewne policja wypłaci panu pewne
wynagrodzenie pieni
ęż
ne.
– To nie dla mnie. Musz
ę
najpierw si
ę
dowiedzie
ć
, jakiego rodzaju jest to
sprzysi
ęż
enie i co zawiera ta kartka.
– Có
ż
panu z tego przyjdzie?
– B
ę
d
ę
wiedział, czy zarobi
ę
wi
ę
cej denuncjuj
ą
c, czy staj
ą
c po stronie
spiskowców.
Silas spojrzał na mówi
ą
cego i co
ś
, jakby podziw, malowało si
ę
w jego małych
oczkach. Zdawało si
ę
,
ż
e nabiera szacunku dla Sarcany'ego, ale był zbyt
dobrym finansist
ą
,
ż
eby tak szybko zagra
ć
z przeciwnikiem w otwarte karty.
Chciał go wybada
ć
i zmierzy
ć
si
ę
z nim. W gł
ę
bi duszy wolałby cał
ą
spraw
ą
zaj
ąć
si
ę
sam i nie potrzebowa
ć
dzieli
ć
zysków z Sarcanym.
– Wszystko to bardzo ładnie, mój panie – odezwał si
ę
powoli, zapalaj
ą
c
cygaro – ale dlaczego zwraca si
ę
pan z tym do mnie? Có
ż
ja mog
ę
zrobi
ć
w
zwi
ą
zku z cał
ą
spraw
ą
?
– Licz
ę
na to,
ż
e pan przy swoich stosunkach, potrafi mi ułatwi
ć
wej
ś
cie do
domu hrabiego Zathmara. Jest mi oboj
ę
tne w jakim charakterze, ale musz
ę
by
ć
w tym domu, gdy
ż
inaczej nie dowiem si
ę
, jakim kluczem nale
ż
y ten
szyfrowany list przeczyta
ć
. Od tego wła
ś
nie zale
ż
y powodzenie naszych
interesów.
– Jak to naszych?
Ż
adnych wspólnych interesów nie mamy i mie
ć
nie
mo
ż
emy.
– Owszem. Ja w tej chwili potrzebuj
ę
pieni
ę
dzy i pan musi mi je da
ć
.
– Nie musz
ę
i nie dam.
– Niech si
ę
pan tylko znowu nie unosi. Mówmy spokojnie. Zapewne i pan
odczuwa w tych ci
ęż
kich czasach brak gotówki. Prosz
ę
wi
ę
c sobie
uprzytomni
ć
,
ż
e z trzech spiskowców, dwóch jest biednych jak myszy
ko
ś
cielne, ale hrabia Sandorf jest bardzo bogaty, a gdyby chciał nam za
milczenie zapłaci
ć
, nasz kryzys pieni
ęż
ny min
ą
łby bezpowrotnie.
– A ja panu powiem,
ż
e najlepiej by
ś
zrobił opuszczaj
ą
c natychmiast ten
pokój.
– Ani mi si
ę
ś
ni.
– Wyjd
ź
natychmiast!
– Nie wyjd
ę
.
Nagle u drzwi rozległo si
ę
dyskretne pukanie i wo
ź
ny wszedł do gabinetu
bankiera.
– Ja
ś
nie wielmo
ż
ny hrabia Sandorf prosi o chwil
ę
rozmowy z panem.
– A to jednak znamy si
ę
z hrabi
ą
– szepn
ą
ł Sarcany.
– Dlaczego
ś
mi pan tego nie powiedział?
– Sarcany wyjd
ź
natychmiast – sykn
ą
ł bankier.
– Nie wyjd
ę
! Posłucham, jakie to tajemnice macie ze sob
ą
do omówienia. A
mo
ż
e i pan bankier do sprzysi
ęż
enia nale
ż
y. Zaraz si
ę
dowiemy.
To mówi
ą
c, jednym skokiem ukrył si
ę
w pokoju przylegaj
ą
cym do gabinetu
Toronthala i szczelnie zasun
ą
ł portier
ę
.
W par
ę
chwil pó
ź
niej hrabia Sandorf wchodził do gabinetu bankiera.
Silas zerwał si
ę
na jego widok i przywitał uni
ż
onym ukłonem.
– A có
ż
za miły i niespodziewany go
ść
– wołał, podsuwaj
ą
c hrabiemu fotel. –
Nie s
ą
dziłem,
ż
e pan hrabia ju
ż
zd
ąż
ył powróci
ć
. Jak
ż
e si
ę
udała podró
ż
?
– Dzi
ę
kuj
ę
panu. Pilno mi było podzi
ę
kowa
ć
panu za przechowanie mojego
depozytu i uwolni
ć
pana od kłopotu opiekowania si
ę
nim.
– Mam zaszczyt zwróci
ć
uwag
ę
pana hrabiego,
ż
e dzi
ś
czasy s
ą
ci
ęż
kie i
trudno jest o pieni
ą
dze, które by nie pracowały, a le
ż
ały bezczynnie w banku.
– Jak to? Przecie
ż
składaj
ą
c w pana banku wiadom
ą
nam sum
ę
, wyra
ź
nie i
kilkakrotnie zastrzegłem,
ż
e jest to tylko czasowy depozyt, który zamierzam
podj
ąć
w najbli
ż
szej przyszło
ś
ci!
– Czy
ż
by pan hrabia był niezadowolony z wysoko
ś
ci procentu? Mo
ż
emy go
podnie
ść
. A czasy s
ą
tak niespokojne, mo
ż
na si
ę
spodziewa
ć
jak najgorszych
rzeczy...
– Jak to? Czy
ż
by si
ę
na co
ś
zanosiło? Czy mówi
ą
o czym
ś
? Oczy Silasa
badały uwa
ż
nie twarz hrabiego.
– Nie. Nie słyszałem nic konkretnego. W ka
ż
dym razie interesy pana
hrabiego były i b
ę
d
ą
zawsze dla mnie spraw
ą
najwa
ż
niejsz
ą
.
– Dzi
ę
kuj
ę
panu. Chciałbym w tych dniach podj
ąć
cał
ą
sum
ę
, gdy
ż
mam
zamiar wróci
ć
do domu. Musz
ę
tylko uporz
ą
dkowa
ć
pewne sprawy.
– Czy nie mógłbym by
ć
w czym pomocny?
– Nie zdaje mi si
ę
. Chocia
ż
gdyby pan znał odpowiedniego człowieka,
byłbym panu bardzo zobowi
ą
zany. Potrzebuj
ę
sekretarza, który byłby
jednocze
ś
nie biegłym rachmistrzem i znał si
ę
na prowadzeniu ksi
ę
gowo
ś
ci.
Przysłano mi w tych dniach całe stosy zaległych spraw i rachunków z moich
dóbr. Nie mam czasu tym si
ę
zaj
ąć
. Jest to robota na par
ę
tygodni.
– Czy pan hrabia potrzebuje swej sumy zaraz?
– Owszem, zgłosz
ę
si
ę
po ni
ą
za kilka dni.
– B
ę
dzie do dyspozycji pana hrabiego. Hrabia Sandorf podniósł si
ę
i
przeprowadzony przez kłaniaj
ą
cego si
ę
bankiera, opu
ś
cił pokój.
Po paru minutach Silas powrócił do gabinetu. Zastał tam ju
ż
Sarcany'ego.
– W przeci
ą
gu dwóch dni musz
ę
by
ć
wprowadzony do domu hrabiego jako
sekretarz.
– Tak – odparł wolno Silas – zdaje mi si
ę
,
ż
e to jest konieczne.
IV
W dwa dni pó
ź
niej Sarcany wchodził do domu hrabiego Zathmara, gdzie miał
pracowa
ć
jako prywatny sekretarz Mateusza Sandorfa. Poprzedniego
wieczora był u Toronthala, gdzie zawarł z bankierem umow
ę
o podziale
zysków w razie, gdyby sprawa im si
ę
udała. W zamian zmuszony był
pozostawi
ć
w r
ę
ku bankiera szyfrowan
ą
kartk
ę
. Silas nie podejmował si
ę
spraw niepewnych bez dostatecznej gwarancji.
Robota Sarcany'ego polegała na uporz
ą
dkowaniu rachunków z dóbr
hrabiego. Była to praca łatwa i nawet do
ść
przyjemna. Pokój, w którym
Sarcany siedział, był du
ż
y i widny i miał okna wychodz
ą
ce na ogród. Nikt mu
nie przeszkadzał, bo hrabia Sandorf we dnie bywał w willi rzadko, a hrabia
Zathmar pracował w s
ą
siednim pokoju i z Sarcanym prawie si
ę
nie spotykał.
Jak si
ę
łatwo domy
ś
le
ć
, uwaga sekretarza zwrócona była przede wszystkim
na papiery, które miał w r
ę
ku. Ale pomimo najstaranniejszego przegl
ą
dania
szuflad, teczek i kopert, nie znalazł nic, co by rozwi
ą
zywało zagadk
ę
tajemniczego listu. Niepokoił si
ę
i niecierpliwił coraz bardziej, bo za dwa dni
miał sko
ń
czy
ć
swoj
ą
prac
ę
i wiedział,
ż
e bezpo
ś
rednio potem hrabia Sandorf
wyjedzie na W
ę
gry, a wst
ę
p do cichej willi b
ę
dzie dla Sarcany'ego zamkni
ę
ty.
Tymczasem w przeddzie
ń
wyjazdu hrabiego Sarcany pozostał sam i
porz
ą
dkował reszt
ę
papierów i rachunków. Pracował ju
ż
par
ę
godzin,
kiedy uderzyła go cisza panuj
ą
ca w całym domu. Pocz
ą
ł nasłuchiwa
ć
. Z
podwórza doleciał go głos Borika, starego słu
żą
cego hrabiego Zathmara.
Gaw
ę
dził z kim
ś
i nie spieszył si
ę
na gór
ę
. Za
ś
cian
ą
, w prywatnym gabinecie
hrabiego, nie słycha
ć
było szelestu kartek ani skrzypu pióra, które przez tyle
dni dra
ż
niły nerwy sekretarza. Sarcany wstał i na palcach zbli
ż
ył si
ę
do drzwi.
Zajrzał przez dziurk
ę
od klucza. Nikogo. Błyskawicznym ruchem si
ę
gn
ą
ł do
kieszeni i wydobył p
ę
k kluczy i wytrychów. Otworzył drzwi i w paru krokach był
ju
ż
przy biurku, które stało przy oknie. Otwierał kolejno szuflady i skrytki. Nie
znalazł nic szczególnego. Troch
ę
listów i fotografii. Pocz
ą
ł otwiera
ć
skrytki.
Nagle w niewielkiej, bocznej szufladzie, pod stosem kartek, dostrzegł mał
ą
tekturow
ą
szachownic
ę
. Uj
ą
ł j
ą
w dr
żą
ce r
ę
ce. Nareszcie! Poło
ż
ył j
ą
na
czystej kartce papieru i dokładnie skopiował. Miała kształt kwadratu
pokratkowanego na 36 drobniejszych kwadracików. Kwadraciki były czarne,
ale w pierwszym rz
ę
dzie trzy z nich były wyci
ę
te, w drugim rz
ę
dzie jeden.
Potem znów jeden, nast
ę
pnie dwa, jeden i jeden. Razem pustych było 9. Na
jednym z boków kwadratu wyryso– wany był czarny krzy
ż
yk. Sarcany
skopiował wszystko, odło
ż
ył tabliczk
ę
na miejsce, zamkn
ą
ł szuflad
ę
, pokój i
usiadł przy swoim biurku. W kilka chwil pó
ź
niej za drzwiami rozległy si
ę
powolne kroki i przez pokój przesun
ą
ł si
ę
Borik, rzucaj
ą
c niech
ę
tne i
podejrzliwe spojrzenie na młodego sekretarza. Pó
ź
nym wieczorem do drzwi
Toronthala zadzwonił Sarcany.
– Mam tabliczk
ę
! Mo
ż
emy si
ę
zabra
ć
do odczytania.
– Jak
ż
e
ś
pan j
ą
dostał?
– To ju
ż
moja rzecz. Teraz zabierajmy si
ę
do roboty.
Ale sprawa nie poszła tak łatwo. Obaj wspólnicy przykładali szachownic
ę
do
kartki. Wypadały im pojedyncze litery, które
ż
adnego zwi
ą
zku ze sob
ą
nie
miały.
– Do licha – kl
ą
ł Sarcany – musiałem si
ę
widocznie omyli
ć
. Sam diabeł nic
tu nie wyczyta.
– Powoli, powoli. Jeszcze si
ę
nic nie stało. Dawaj no pan to, co
ś
przeczytał.
Sarcany podsun
ą
ł bankierowi kartk
ę
, na której wypisał kolejno litery, które
wyczytał. Był to jednak szereg wyrazów bez sensu.
– "Pszt, wure, nmb i t. d." Czy to mo
ż
e cokolwiek znaczy
ć
?
Pisz pan to jeszcze raz.
Ale i to nie dało
ż
adnego rezultatu.
Sarcany bawił si
ę
nerwowo piórem, i podczas kiedy bankier przygl
ą
dał si
ę
uwa
ż
nie wypisanym literom, pocz
ą
ł na czystej kartce wypisywa
ć
kolejno
wszystkie litery, które widział przez wyci
ę
te kratki. Otrzymał znów długi rebus,
który wygl
ą
dał tak:
"hazrsKreig
ę
w
ćś
ołgeldopeinoiklawod
ą
natswopycsyzzswu–
tseirtzynadkanzanewotogoktsyzsw''.
Bankier spojrzał na jego prac
ę
i nagle zawołał:
– Czekaj no, czekaj, co to jest?
Podniósł kartk
ę
do
ś
wiatła lampy i odwróciwszy ja. lew
ą
stron
ą
przeczytał
półgłosem:
"Wszystko gotowe na znak dany z Triestu wszyscy powstan
ą
do walki o
niepodległo
ść
W
ę
gier Ksrzah".
– A co, jednak mamy ich w r
ę
ku. Ten Ksrzah, to jaki
ś
pseudonim, ale to
mniejsza. Daj no mi pan t
ę
kartk
ę
– odezwał si
ę
Sarcany. – Id
ę
zameldowa
ć
o tym do tajnej policji.
– Prosz
ę
tylko,
ż
eby moje nazwisko nie figurowało w denuncjacji. Ładnie by
wyszedł mój kredyt, gdyby si
ę
ludzie dowiedzieli,
ż
e wtr
ą
cam si
ę
w
przekonania polityczne moich klientów.
– B
ą
d
ź
pan spokojny. Nagrod
ę
w policji odbior
ę
sam. Prosz
ę
tylko,
ż
eby
połowa przypadaj
ą
ca mi z sumy Sandorfa była za tydzie
ń
do mojej
dyspozycji.
Drzwi si
ę
za nim zamkn
ę
ły. A Silas Toronthal rozparł si
ę
wygodnie w fotelu i
zaci
ą
gn
ą
ł wonnym dymem cygara.
W dwie godziny pó
ź
niej kapitan
ż
andarmerii na czele 6 uzbrojonych
ż
ołnierzy
dzwonił do cichej willi hrabiego Zathmara. Podobny oddział wkroczył do
pokoju hotelowego, w którym spał hrabia Sandorf, a trzeci aresztował
profesora Bathary'ego, wyrywaj
ą
c go przemoc
ą
z obj
ęć
szlochaj
ą
cej
ż
ony i
małego synka.
W niespełna godzin
ę
, wi
ę
zienna karetka, otoczona przez silnie uzbrojony
oddział
ż
andarmów, uniosła trzech aresztowanych spiskowców za bramy
miejskie, kieruj
ą
c si
ę
do twierdzy le
żą
cej na szczycie skały, niedaleko granicy
włoskiej.
Podczas całej podró
ż
y, trwaj
ą
cej do
ś
witu, przyjaciele nie mogli przemówi
ć
do
siebie ani jednego słowa. Dwóch
ż
andarmów stało na stopniach karety i nie
spuszczało oczu z uwi
ę
zionych. W godzin
ę
po przybyciu do twierdzy, stawieni
byli przed s
ą
d wojenny. Przedstawiono im kartk
ę
i szachownic
ę
, oczywiste
dowody winy.
Pocz
ą
tkowo hrabia Sandorf chciał cał
ą
win
ę
wzi
ąć
na siebie i ocali
ć
towarzyszy, ale obaj zaprotestowali gor
ą
co. Szczycili si
ę
tym,
ż
e pracowali dla
ojczyzny i mieli w jej imieniu zgin
ąć
. Bo wyrok s
ą
du wojennego, przed którym
stali, był łatwy do przewidzenia. Za zdrad
ę
stanu groziła im natychmiastowa
kara
ś
mierci. Wysłuchali spokojnie długiego i zawiłego aktu, który pr
ę
dkim i
monotonnym głosem odczytał im przewodnicz
ą
cy. Po upływie czterdziestu
o
ś
miu godzin mieli by
ć
rozstrzelani w obr
ę
bie twierdzy. Ostatnie dwa dni
wolno im było sp
ę
dzi
ć
we wspólnej celi.
Hrabia Sandorf poprosił jeszcze o pozwolenie zabrania głosu i w gor
ą
cych
słowach prosił s
ę
dziów,
ż
eby Borik i Sarcany nie byli poci
ą
gni
ę
ci do
odpowiedzialno
ś
ci. Chodziło mu szczególnie o Sarcany'ego, któremu nie
chciał za jego parotygodniow
ą
prac
ę
odpłaci
ć
wci
ą
ganiem do procesu, który
mógł go skompromitowa
ć
i utrudni
ć
znalezienie zaj
ę
cia. R
ę
czył słowem
honoru,
ż
e młody sekretarz nie nale
ż
ał do spisku. S
ę
dziowie przyj
ę
li jego
o
ś
wiadczenie w milczeniu, po czym wi
ęź
niów odprowadzono do naro
ż
nej
baszty, w której mieli sp
ę
dzi
ć
ostatnie chwile. Dozorca, patrz
ą
cy na nich ze
współczuciem, przyniósł na pro
ś
b
ę
profesora papier i przybory pi
ś
mienne i
wyszedł z celi. Zostali sami. Profesor zacz
ą
ł pisa
ć
list do
ż
ony. Zathmar do
starego Borika, a Sandorf chodził zamy
ś
lony po celi. Nie miał do kogo pisa
ć
.
Jego Ilonka była zbyt mała,
ż
eby wiedzie
ć
, co si
ę
z jej ojcem dzieje, a
wszystkie sprawy i korespondencje załatwił przed przyjazdem do Triestu.
Chodził po celi, pogr
ąż
ony w zadumie. Sprawa wyzwolenia jego ukochanej
ojczyzny znowu usuwała si
ę
na dalszy plan. Kto wie, kto teraz b
ę
dzie miał
odwag
ę
rzuci
ć
hasło powstania. Całe szcz
ęś
cie,
ż
e inni spiskowcy nie zostali
ujawnieni. Hrabia zbyt był ostro
ż
ny,
ż
eby narazi
ć
sprzymierze
ń
ców. I tak dwa
ż
ycia niepotrzebnie zgasn
ą
. Ale kto mógł przewidzie
ć
,
ż
e tajemnica szyfru
zostanie zdradzona. Tylko oni trzej j
ą
znali. Sandorf zatrzymał si
ę
przy oknie i
spojrzał w dół. Przed jego oczami otwierała si
ę
niezgł
ę
biona przepa
ść
.
Zamek Pisino, który został pó
ź
niej przerobiony na twierdz
ę
, był zbudowany
na stromym cyplu skalnym, wisz
ą
cym nad szumi
ą
cym wartkim potokiem
Foriba.
Nagle do uszu hrabiego dobiegły urywki rozmowy.
Rozejrzał si
ę
uwa
ż
nie. Głosy dobiegały z okna, które było umieszczone o
par
ę
łokci ni
ż
ej, w gładkiej
ś
cianie twierdzy.
– Skoro ci mówi
ę
,
ż
e po egzekucji b
ę
dziesz wolny, to mo
ż
esz mi zaufa
ć
.
– Je
ż
eliby
ś
chciał da
ć
drapaka to ci
ę
znajd
ę
nawet pod ziemi
ą
– odparł drugi
głos, który wydał si
ę
znajomy.
– Nie mam zamiaru ucieka
ć
. A swoj
ą
sum
ę
odbierzesz za dwa dni.
Konfiskacie ulegn
ą
tylko maj
ą
tki ziemskie i zamek.
– Pami
ę
taj,
ż
e ja si
ę
nie pozwol
ę
oszuka
ć
.
– No, któ
ż
by tam potrafił oszuka
ć
pana Sarcany'ego.
– Ja tylko zapowiadam,
ż
e gdyby
ś
pan próbował, to chocia
ż
jeste
ś
bogatym
panem Toronthalem, potrafi
ę
odebra
ć
swoje.
Głosy ucichły, zamkn
ę
ły si
ę
jakie
ś
drzwi, a hrabia Sandorf stał jak
skamieniały.
A wi
ę
c to oni! Ta para łotrów spod ciemnej gwiazdy. Dzi
ę
ki ich machinacjom
W
ę
gry pozostan
ą
nadal w niewoli. Dzi
ę
ki nim ginie Zathmar i Bathary. O
sobie hrabia nie my
ś
lał. Wiedział tylko,
ż
e nie umrze, zanim nie wymierzy
sprawiedliwo
ś
ci.
VI
Twierdza Pisino, w której uwi
ę
ziono trzech spiskowców, była dawnym
zamkiem obronnym, uczepionym na stromym cyplu skalnym. Wydawało si
ę
,
ż
e
ś
ciany wyrastały bezpo
ś
rednio z kamiennego podło
ż
a. Warowne mury
otaczały j
ą
z trzech stron. Z czwartej otwierała si
ę
bezdenna przepa
ść
, na
której dnie toczyła wartkie fale Foriba.
Dziwy sobie o tej rzece opowiadali ludzie. Podobno
ż
adna łód
ź
nie mogła na
niej płyn
ąć
. W mgnieniu oka rozbijały si
ę
b
ą
d
ź
o skaliste poszarpane brzegi,
b
ą
d
ź
o podwodne skały. Okr
ą
gły rok z rykiem i szumem przelewały si
ę
spienione wody, zasilane
ś
niegami z s
ą
siednich gór. A co najdziwniejsze,
ż
e
w pewnym miejscu Foriba znikała z powierzchni ziemi. Wpadała w jak
ąś
szczelin
ę
skaln
ą
i
ś
lad po niej gin
ą
ł. Nic wi
ę
c dziwnego,
ż
e władze wi
ę
zienne
nie uwa
ż
ały za potrzebne ustawianie stra
ż
y z tej strony fortecy, skoro sama
przyroda dostatecznie j
ą
strzegła.
Hrabia Sandorf stał przy oknie celi i rozwa
ż
ał słowa, które go doleciały z
s
ą
siedniego okna. Nale
ż
ało działa
ć
nie trac
ą
c czasu. Porozumiał si
ę
z
towarzyszami i uzyskawszy ich zgod
ę
, zabrał si
ę
do pracy. Trzeba było
usun
ąć
kraty w oknie. Na szcz
ęś
cie nie tkwiły zbyt mocno w starym murze i,
przy zjednoczonych wysiłkach, dały si
ę
usun
ąć
. Zbli
ż
aj
ą
ca si
ę
burza i coraz
cz
ę
stsze i gło
ś
niejsze grzmoty głuszyły szamotanie si
ę
ludzi z
ż
elaznymi
pr
ę
tami i szelest osypuj
ą
cych si
ę
kamieni i kawałków tynku. Sandorf wychylił
si
ę
daleko za okno, chc
ą
c si
ę
rozejrze
ć
w jaki sposób i w którym kierunku
nale
ż
ało ucieka
ć
. Niestety, ciemno
ś
ci nie pozwalały nic dojrze
ć
, a huk
piorunów i szum deszczu zlewał si
ę
z rykiem Foriby. Nagle przy
ś
wietle
błyskawicy dojrzał
ż
elazny pr
ę
t przytwierdzony do
ś
ciany. Według wszelkiego
prawdopodobie
ń
stwa był to pr
ę
t od piorunochronu. Był umocowany
ż
elaznymi
klamrami, ale dok
ą
d prowadził, czy si
ę
gdziekolwiek nie zerwał, któ
ż
mógł
odgadn
ąć
. W ka
ż
dym razie trzej przyjaciele nie mieli czasu i ochoty na
namysł. Lada chwila mógł przyj
ść
dozorca i ostatnia sposobno
ść
ratunku
byłaby im odj
ę
ta.
– Ja wyjd
ę
pierwszy – odezwał si
ę
hrabia Sandorf do towarzyszy. –
Gdybym spadł, b
ę
dziecie wiedzieli,
ż
e droga jest niebezpieczna i nie
b
ę
dziecie si
ę
na pró
ż
no nara
ż
ali. W przeciwnym razie, niech Bathary wyjdzie
po upływie dziesi
ę
ciu minut, a Zathmar w dziesi
ęć
minut po profesorze.
Uwa
ż
ajcie tylko,
ż
eby si
ę
mocno trzyma
ć
pr
ę
ta. Mam wra
ż
e– i nie,
ż
e jest
dobrze umocowany, ale nie wiem, czy wam siły dopisz
ą
.
– Mój drogi – odparł Zathmar – czy nas
ś
mier
ć
spotka o dwadzie
ś
cia godzin
pó
ź
niej czy wcze
ś
niej, to ju
ż
wszystko jedno. A nigdy by
ś
my sobie nie
darowali,
ż
e nie spróbowali
ś
my szcz
ęś
cia.
– No, to w imi
ę
Bo
ż
e – szepn
ą
ł Sandorf i wysun
ą
ł si
ę
przez okno.
Uchwycił si
ę
mocno pr
ę
ta i pocz
ą
ł wolno zsuwa
ć
na dół, opieraj
ą
c si
ę
nogami
o
ś
ciany. Nie była to jednak rzecz tak łatwa, jak si
ę
pozornie zdawa
ć
mogło.
Silna wichura szarpała jego ubraniem, deszcz zalewał oczy, a pr
ę
t dygotał w
dziwny sposób. Zdawało si
ę
,
ż
e mnóstwo ostrych szpileczek kłuło w r
ę
ce, a
nogi raz po raz ze
ś
lizgiwały si
ę
po gładkiej powierzchni muru. Zm
ę
czony,
zlany potem, zatrzymał si
ę
hrabia na framudze jakiego
ś
okna i z bij
ą
cym
sercem pocz
ą
ł nasłuchiwa
ć
czy profesor zdołał ju
ż
si
ę
wysun
ąć
z okna. Jako
ż
niebawem drut pocz
ą
ł silniej drga
ć
, widocznie pod ci
ęż
arem Bathary'ego, i na
głow
ę
Sandorfa pocz
ę
ły si
ę
sypa
ć
okruchy muru. Po upływie kilku minut,
m
ę
cz
ą
cych i niesko
ń
czenie długich, Bathary zawisł tu
ż
nad głow
ą
Sandorfa.
Hrabia pocz
ą
ł si
ę
zsuwa
ć
na dół. Szum rzeki był coraz gło
ś
niejszy i obu
zbiegów owion
ą
ł chłód przepa
ś
ci. Bathary spogl
ą
dał raz po raz w okno, które
o
ś
wietlały błyskawice, ale hrabiego Zathmara nie było. Nagle z góry doleciał
jego rozpaczliwy głos:
– Pr
ę
dzej, pr
ę
dzej, na miło
ść
Bosk
ą
, uciekajcie pr
ę
dzej!
Po czym dały si
ę
słysze
ć
krzyki, strzały i grad kul przeleciał ze
ś
wistem nad
Sandorfem i Batharym. Przylgn
ę
li obaj do
ś
ciany, gdy nagle piorun uderzył w
piorunochron na dachu fortecy i iskry z sykiem przesun
ę
ły si
ę
błyskawicznie
po drucie, za który uczepieni byli obaj zbiegowie. Bathary krzykn
ą
ł bole
ś
nie,
pu
ś
cił pr
ę
t i spadł w przepa
ść
. Sandorf, który dziwnym i szcz
ęś
liwym trafem
nie dotykał w tej chwili drutu tylko stał, trzymaj
ą
c si
ę
wystaj
ą
cego kamienia w
ś
cianie, skoczył na ratunek przyjacielowi. Spadł w wartkie fale Foriby, a
poniewa
ż
był znakomitym pływakiem, opanował wkrótce pr
ą
d wody i pocz
ą
ł
płyn
ąć
, szukaj
ą
c towarzysza.
Widocznie zimna woda otrze
ź
wiła profesora, bo odpowiedział na wołanie
Sandorfa. Wkrótce hrabia zrównał si
ę
z Batharym. Nieszcz
ęś
liwy profesor
miał opalone dłonie i nie mógł płyn
ąć
. Sandorf obj
ą
ł go lew
ą
r
ę
k
ą
, a praw
ą
płyn
ą
ł, a raczej kierował tylko, bo pr
ą
d stawał si
ę
coraz szybszy i silniejszy.
Ciemno
ś
ci nie pozwoliły dojrze
ć
brzegów, ale widocznie Foriba toczyła swe
wody gdzie
ś
w przepa
ść
. Sandorf pocz
ą
ł traci
ć
siły, gdy
ż
profesor ci
ąż
ył mu
na ramieniu. Nagle złapał si
ę
r
ę
k
ą
za jak
ąś
gał
ąź
, podsun
ą
ł bli
ż
ej i dostrzegł,
ż
e był to strzaskany pie
ń
drzewa, który woda niosła ze sob
ą
. Hrabia, nie
namy
ś
laj
ą
c si
ę
długo, d
ź
wign
ą
ł towarzysza na pie
ń
, sam usiadł obok i
pozwolił si
ę
unie
ść
pr
ą
dom. Mógł ju
ż
odpocz
ąć
, a poniewa
ż
zaczynało
ś
wita
ć
,
rozejrzał si
ę
wokoło. Rzeka płyn
ę
ła w w
ą
skiej szczelinie górskiej. Niebotyczne
skały pozwalały dojrze
ć
tylko skrawki szarzej
ą
cego nieba. Nagle przed
oczyma Sandorfa stan
ę
ła
ś
ciana skalna, jakby wyrosła z wody, a fale Foriby
pocz
ę
ły z szumem i rykiem wpada
ć
w w
ą
sk
ą
szczelin
ę
, która była o jakie
ś
pół
metra pod powierzchni
ą
wody. Sandorf zd
ąż
ył jeszcze poło
ż
y
ć
si
ę
błyskawicznym ruchem na pniu obok Bathary'ego, kiedy wpadli w tunel
skalny. Ogarn
ę
ły ich nieprzebyte ciemno
ś
ci, woda pocz
ę
ła si
ę
przelewa
ć
przez głowy. Sklepienie tunelu dotykało w wielu miejscach powierzchni wody.
Sandorf trzymał si
ę
kurczowo pnia, rozumiej
ą
c dobrze,
ż
e bez tej
zaimprowizowanej łodzi nie dałby sobie rady w podziemiu. Musiał te
ż
podtrzymywa
ć
profesora, który dawał słabe oznaki
ż
ycia. Nagle sklepienie
jakby si
ę
odsun
ę
ło i kilkana
ś
cie metrów przed oczami Sandorfa błysn
ę
ło
ś
wiatło dzienne. Jeszcze chwila, a Foriba wyniosła rozbitków na otwart
ą
przestrze
ń
. Wody jej pocz
ę
ły płyn
ąć
leniwiej, jakby wypoczywały po trudach, i
rzeka rozlała si
ę
szeroko pomi
ę
dzy ł
ą
kami. W dali błysn
ę
ło morze. Sandorf
skierował belk
ę
ku brzegowi i wkrótce mógł si
ę
wydosta
ć
na l
ą
d. Wyci
ą
gn
ą
ł
towarzysza i uło
ż
ył go w cieniu krzaków. Sam upadł na piasek i zasn
ą
ł
kamiennym snem.
VII
Sło
ń
ce chyliło si
ę
ku zachodowi, kiedy Sandorf otworzył oczy. Obok niego
siedział Bathary. Blady był i zm
ę
czony, ale u
ś
miechał si
ę
do Sandorfa, który
zerwał si
ę
na równe nogi.
– Ale zaspałem, te nocne wzruszenia tak mnie sennie usposobiły – zawołał.
– Jak si
ę
czujesz, profesorze?
– Mój przyjacielu, gdyby nie twoje po
ś
wi
ę
cenie i odwaga, ju
ż
bym dawno nic
nie czuł. Ale teraz mam nadziej
ę
,
ż
e nie b
ę
d
ę
ci zawad
ą
w naszej dalszej
drodze i da Bóg, odpłac
ę
za to, co
ś
dla mnie zrobił.
– Zrobiłby
ś
to samo na moim miejscu, kochany profesorze, a teraz powiedz
mi, jak dawno czuwasz nade mn
ą
i czy
ś
nie dostrzegł czego
ś
podejrzanego?
– Nie. Ockn
ą
łem si
ę
koło południa i, nie ruszaj
ą
c si
ę
z miejsca, rozgl
ą
dam
si
ę
po okolicy. Zdaje mi si
ę
,
ż
e w pobli
ż
u musi by
ć
jaka
ś
osada rybacka, bo
słysz
ę
nawoływania ludzkie i widziałem łodzie wpływaj
ą
ce z morza do rzeki.
– A ludzi nie widziałe
ś
?
– Owszem, przeszedł koło nas jaki
ś
człowiek, s
ą
dz
ą
c z ubrania, musiał to
by
ć
robotnik. Obejrzał nas dosy
ć
uwa
ż
nie, ale poniewa
ż
nie odezwał si
ę
do
mnie, wnosz
ę
,
ż
e musiał nas wzi
ąć
za włócz
ę
gów i wolał nie zaczepia
ć
. Co
prawda nasze zmoczone ubranie nie wzbudza zaufania.
– W ka
ż
dym razie lepiej jest zmieni
ć
miejsce pobytu – odparł Sandorf. –
Gdyby si
ę
tylko mo
ż
na było dowiedzie
ć
, w jakiej miejscowo
ś
ci jeste
ś
my.
Powstali z ziemi i skierowali si
ę
ku osadzie le
żą
cej nad brzegiem morza. Szli
ostro
ż
nie, rozgl
ą
daj
ą
c si
ę
bacznie, ale drogi były puste. Zapukali do pierwszej
z brzegu chaty. Otworzył im stary rybak i obrzucił badawczym spojrzeniem.
– Czy nie mogliby
ś
my przenocowa
ć
u was mój dobry człowieku? – zapytał
Sandorf.
Gospodarz odwrócił si
ę
do drzwi prowadz
ą
cych do s
ą
siedniej izby, i zawołał:
– Mario, mamy go
ś
ci, przynie
ś
co
ś
przygotowała na wieczerz
ę
.
Do izby weszła młoda, nadzwyczajnej pi
ę
kno
ś
ci dziewczyna i, spojrzawszy na
przybyszów, zamieniła znacz
ą
ce spojrzenie z ojcem.
Bez słowa wyszła do kuchenki i po chwili przyniosła zimne mi
ę
so, gotowan
ą
ryb
ę
, chleb i dzbanek wina.
Podró
ż
ni nie dali si
ę
długo prosi
ć
. Zasiedli do stołu i w mgnieniu oka
pochłon
ę
li wszystko, co Maria przed nimi postawiła. Tymczasem gospodarz
wyszedł z chaty i rozgl
ą
dał si
ę
bacznie, czy kto nie nadchodzi. Po pewnym
czasie wrócił do domu i rzekł:
– Mario, zaprowad
ź
panów do izdebki od ogródka, ale nie zapalaj
ś
wiatła.
Nie trzeba,
ż
eby si
ę
tu kto
ś
ciekawy wcisn
ą
ł.
– Co mówicie gospodarzu – zapytał Sandorf – czy
ż
by
ś
cie wiedzieli, kto
jeste
ś
my?
– Ach panie – u
ś
miechn
ą
ł si
ę
rybak – nietrudno si
ę
domy
ś
le
ć
,
ż
e to was
szukaj
ą
tu od
ś
witu. Na rynku i na wszystkich rogach ulic rozlepiono plakaty
opisuj
ą
ce wasz
ą
ucieczk
ę
z twierdzy. Naznaczono nawet nagrod
ę
5 tysi
ę
cy
florenów dla tego. kto was odnajdzie, no i wieczyste ci
ęż
kie roboty dla tego,
kto by wam pomógł, czy was ukrywał.
– Jak to i wy, wiedz
ą
c o tym, przyj
ę
li
ś
cie nas?
– Panie, kto pod mój dach wszedł, jest moim go
ś
ciem. A dopóki
ż
yj
ę
,
mojemu go
ś
ciowi włos z głowy spa
ść
nie mo
ż
e. Spijcie spokojnie. B
ę
dziemy
kolejno z Mari
ą
czuwali. A gdyby, bro
ń
Bo
ż
e, co
ś
wam miało zagra
ż
a
ć
,
uciekajcie przez okno. Zaraz za ogródkiem jest morze i moja łód
ź
uwi
ą
zana u
brzegu. Uciekajcie i niech was Bóg strze
ż
e.
Sandorf i Bathary u
ś
cisn
ę
li gor
ą
co r
ę
k
ę
szlachetnego Ferrata, tak si
ę
bowiem
nazywał rybak, i udali si
ę
na spoczynek.
Ale widocznie nie było im s
ą
dzone sp
ę
dzi
ć
noc spokojnie. Około północy
zbudziła ich rozmowa, prowadzona przed domem. Rozpoznali głos Ferrata.
Kto
ś
drugi krzyczał i groził Ferratowi.
– Gdy ci
ę
prosiłem o r
ę
k
ę
Marii, to byłem za n
ę
dzny na zi
ę
cia. Zobaczymy
teraz jak mnie b
ę
dziesz jeszcze prosił,
ż
ebym si
ę
z ni
ą
o
ż
enił.
– Radz
ę
ci Carpena,
ż
eby
ś
si
ę
poszedł przespa
ć
. Je
ż
eli jeste
ś
pijany, nie
zaczepiaj spokojnych ludzi.
– Czy jestem pijany, czy nie, to si
ę
poka
ż
e, a tymczasem wybieraj, albo dasz
mi Mari
ę
za
ż
on
ę
, albo zawiadomi
ę
ż
andarmów,
ż
e ukrywasz zbiegłych
kryminalistów, a wiesz czym to pachnie. Pójdziesz do wi
ę
zienia, a ja zostan
ę
panem i twojej chałupy, i twojej córki.
– Id
ź
spa
ć
Carpena i przesta
ń
wykrzykiwa
ć
przed moim domem, bo to nie
jest karczma.
– Tak? Ano zobaczymy!
W tej chwili rozległo si
ę
ostre gwizdni
ę
cie. Widocznie Carpena dawał zna
ć
ż
andarmom, bo prawie jednocze
ś
nie rozległ si
ę
t
ę
tent koni i słycha
ć
było, jak
kilkunastu je
ź
d
ź
ców otoczyło domek Ferrata.
Sandorf i Bathary zerwali si
ę
z posłania i wyskoczyli do ogrodu. Pocz
ę
li biec
ku morzu, kiedy nagle za nimi rozległy si
ę
strzały i grad kul obsypał drzewa
ogródka.
Odpowiedział im j
ę
k profesora, któremu kula strzaskała rami
ę
.
– Co ci Bathary? – skoczył ku niemu Sandorf. – Ranili ci
ę
? Oprzyj si
ę
na
mnie, ju
ż
widz
ę
łódk
ę
. Pr
ę
dzej! Ale profesor osun
ą
ł si
ę
na ziemi
ę
i wyszeptał:
– Nie, nie mog
ą
biec. Zostaw mnie. Uciekaj! Na miło
ść
Bosk
ą
, uciekaj! Zrób
to dla mnie. Ja postaram si
ę
zatrzyma
ć
ich przy sobie, a ty uciekaj.
Ż
egnaj!
Sandorf rozejrzał si
ę
wokoło. Ze wszystkich stron biegli ku niemu
ż
andarmi.
Rzeczywi
ś
cie nie miał ani chwili do stracenia. Jednym skokiem był przy łodzi,
ale nie zd
ąż
ył rozplata
ć
ła
ń
cucha, którym była przywi
ą
zana. Kilku
ż
andarmów
skierowało si
ę
w jego stron
ę
, ale Sandorf nie mógł pozwoli
ć
wzi
ąć
si
ę
ż
ywcem. Nie namy
ś
laj
ą
c si
ę
długo, skoczył do wody i pocz
ą
ł płyn
ąć
. Rozległy
si
ę
krzyki, strzały, paru
ż
ołnierzy wsiadło do łodzi, strzelaj
ą
c raz za razem za
zbiegiem, ale wysokie fale pocz
ę
ły podrzuca
ć
łodzi
ą
i przelewa
ć
si
ę
przez
głow
ę
uciekaj
ą
cego, który zgin
ą
ł
ż
andarmom z oczu. Musieli wi
ę
c powróci
ć
z
niczym, pocieszaj
ą
c si
ę
tylko my
ś
l
ą
,
ż
e na pełnym morzu fale s
ą
jeszcze
wi
ę
ksze i jeden bezbronny człowiek im si
ę
nie oprze. Czekali przez dwa dni,
a
ż
woda wyrzuci zwłoki hrabiego Sandorfa, ale wiatr wiał stale ku morzu i
zwłok nie znaleziono.
Profesora Bathary'ego odwieziono do fortecy Pisino i rozstrzelano razem z
hrabi
ą
Zathmarem. Zwłoki ich pogrzebano w obr
ę
bie fortecy.
Rybak Ferrato, za pomoc okazan
ą
zbiegom, skazany został na do
ż
ywotnie
ci
ęż
kie roboty, Carpena za
ś
otrzymał 5 tysi
ę
cy florenów za denuncjacj
ę
i
pomoc w złapaniu przest
ę
pców. Nie
cieszył si
ę
jednak długo swoim tryumfem, gdy
ż
Maria Ferrato nazajutrz po
aresztowaniu ojca opu
ś
ciła dom i schroniła si
ę
do pobliskiego klasztoru, a
cała osada, nawet cała okolica na dziesi
ą
tki kilometrów wokoło, pocz
ę
ła go
nazywa
ć
"zdrajca Carpena". Ludzie odwracali si
ę
na jego widok i spluwali z
obrzydzeniem i pogard
ą
. Dzieci biegły za nim wołaj
ą
c "Judasz, Judasz".
Nawet miejscowy szynkarz, którego Carpena uwa
ż
ał za przyjaciela i który mu
cz
ę
sto kredytował, wyrzucił go za drzwi i zabronił przychodzi
ć
, nie chc
ą
c,
ż
eby zdrajca wystraszał mu go
ś
ci z sali. Carpena rozpił si
ę
z rozpaczy i po
paru tygodniach nie miał ju
ż
ani grosza z otrzymanych 5 tysi
ę
cy i jak ostatni
n
ę
dzarz musiał opu
ś
ci
ć
okolic
ę
.
CZ
ĘŚĆ
II
I
Pi
ę
tna
ś
cie lat min
ę
ło od wy
ż
ej opisanych wypadków. Dnia 24 maja 1882 roku
obchodzono w Raguzie odpust i doroczne
ś
wi
ę
to. Mała portowa mie
ś
cina
przybrała uroczysty wygl
ą
d. Tłumy ludzi wyległy za miasto, gdzie na du
ż
ej
ł
ą
ce, tu
ż
nad brzegiem morza stały szeregi kramów, a w
ę
drowni kupcy gło
ś
no
zachwalali przywiezione towary. Opodal ci
ą
gn
ę
ły si
ę
budy w
ę
drownych
teatrów, kuglarzy i sztukmistrzów. A ka
ż
dy wolał, zach
ę
cał, obiecywał
niewidziane cuda, a wszystko razem miało kosztowa
ć
tylko par
ę
groszy, byle
tylko widz dał si
ę
skusi
ć
i wszedł do wn
ę
trza. Ale ludziom nie chciało si
ę
jeszcze wchodzi
ć
do ciemnych tajemniczych wej
ść
namiotów i bud,
wymalowanych jaskrawo w przeró
ż
ne arabeski, dzikie zwierz
ę
ta i jeszcze
dziksze postacie ludzkie. Tłum przygl
ą
dał si
ę
wszystkiemu. Gwar i
ś
miech
rozlegały si
ę
zewsz
ą
d. Nie zwracano te
ż
zbytniej uwagi na mały czerwony
namiot, przed którym stało dwóch ludzi, ubranych w jaskrawe trykoty,
naszywa– ne błyszcz
ą
cymi cekinami, jakich zwykle u
ż
ywaj
ą
jarmarczni
linoskoczkowie. Jeden, rosły, wysoki, o byczym karku i olbrzymich muskułach,
o twarzy dzieci
ę
co łagodnej i dobrych oczach, patrzał spokojnie na mijaj
ą
cych
go ludzi i u
ś
miechał si
ę
dobrotliwie. Drugi, mały, szczupły, o ostrych,
nerwowychrysach i
ż
ywych, biegaj
ą
cych oczach, kr
ę
cił si
ę
niespokojnie i raz
po raz wołał:
– Niebywale! Niesłychane! Jedyne w swoim rodzaju! Najwi
ę
kszy siłacz
ś
wiata! Nowoczesny Herkules! Wej
ś
cie pól korony. Dzieci płac
ą
połow
ę
.
Nigdy nie pokonany! Stu
ś
miałków mo
ż
e si
ę
z nim zmierzy
ć
, a wielki i silny
Matifu nie da si
ę
poło
ż
y
ć
na łopatki.
Ale ludzie nie spieszyli stan
ąć
do walki
ż
niepokonanym Matifu, wiec mały
człowieczek, odpocz
ą
wszy chwil
ę
, wołał znowu:
– Panie i panowie, niebywałe zjawisko!
Ż
onglowanie
ż
ywym człowiekiem.
Wej
ś
cie tylko pół korony. Najzr
ę
czniejszy skoczek
ś
wiata. Niezrównany
Pescada! Jedyny w swoim repertuarze. Chodzi na r
ę
kach, nogach i głowie!
Przedstawienie zaraz si
ę
rozpocznie.
Ale i to wołanie pozostało bez echa.
– Widzi mi si
ę
Matifu,
ż
e dzi
ś
znowu pójdziemy spa
ć
bez kolacji.
Łagodny olbrzym u
ś
miechn
ą
ł si
ę
:
– Zdaje mi si
ę
,
ż
e tu robimy od dwóch tygodni. No i obiadu nie mieli
ś
my ju
ż
dwa dni. Ja to wytrzymam, ale z ciebie, biedaku, to nic nie zostanie.
– B
ę
dzie ci l
ż
ej
ż
onglowa
ć
moj
ą
chud
ą
osob
ą
. Gorzej b
ę
dzie, je
ż
eli ty
stracisz siły, a potem byle chłopak wiejski ci
ę
pokona.
– Jak dot
ą
d, nikt si
ę
nie kwapi do walki ze mn
ą
. Patrz jak si
ę
pusto zrobiło na
placu. Dok
ą
d
ż
e ci ludzie poszli?
– Pewnie do portu. Słyszałem,
ż
e dzi
ś
maj
ą
spuszcza
ć
na wod
ę
now
ą
łód
ź
ż
aglow
ą
. Ma to by
ć
co
ś
bardzo du
ż
ego. Jaka
ś
szkuna, czy co
ś
w tym rodzaju.
– No, to chod
ź
my i my. Nic tu nie wystoimy, a nasz pałac mo
ż
e si
ę
nie
obawia
ć
złodziei.
– Ano chod
ź
my.
Po chwili obaj przyjaciele stali nad brzegiem morza. Dziwna to była para.
Poznali si
ę
przed kilku laty i odt
ą
d pracowali razem. Kochali si
ę
jak bracia,
znosz
ą
c bez szemrania ci
ęż
ki los artystów jarmarcznych, w
ę
druj
ą
c od miasta
do miasta wzdłu
ż
brzegów Morza
Ś
ródziemnego. Obaj pochodzili z
południowej Francji i obaj marzyli,
ż
eby zebra
ć
tyle pieni
ę
dzy, aby kiedy
ś
powróci
ć
do ojczyzny. Ale tymczasem o pieni
ą
dze było coraz trudniej, a do
ojczyzny coraz dalej.
– Patrz Matifu. widzisz ten statek? Podejd
ź
my bli
ż
ej. Za par
ę
minut zdejm
ą
mu ła
ń
cuchy i skoczy sobie do morza.
– A mo
ż
e popłynie do naszej słonecznej Francji – westchn
ą
ł Matifu. –
Chod
ź
my bli
ż
ej.
Po chwili stali tu
ż
przy statku. Była to du
ż
a łód
ź
rybacka. Kr
ę
ciło si
ę
koło niej
kilkunastu robotników, zdejmuj
ą
c liny i ła
ń
cuchy, którymi była umocowana do
ż
elaznej belki, wbitej w przystani. Tłum ciekawych cisn
ą
ł si
ę
ze wszystkich
stron, chc
ą
c zobaczy
ć
chwil
ę
, kiedy zdejm
ą
ostatni ła
ń
cuch i
ś
wie
ż
o
ochrzczona "Stella" zakołysze si
ę
na fali.
Ju
ż
jeden z robotników zacz
ą
ł odwija
ć
ła
ń
cuch, ju
ż
tysi
ą
ce ciekawych oczu
ś
ledziło jego ruchy, gdy nagle rozległy si
ę
ogłuszaj
ą
ce sygnały stra
ż
y
portowej, dzwonienie i ryk syreny. Ludzie spojrzeli przera
ż
eni na morze. Jaki
ś
maty statek wpływał pełn
ą
par
ą
do portu, kieruj
ą
c si
ę
wprost ku "Stelli".
Robotnicy zrozumieli,
ż
e nale
ż
ało za wszelk
ą
cen
ę
zatrzyma
ć
jeszcze kilka
chwil "Stell
ę
" na brzegu, gdy
ż
w przeciwnym razie oba statki wpadn
ą
na
siebie. Pocz
ę
li si
ę
tłoczy
ć
do ła
ń
cucha, krzycze
ć
, ale niestety było ju
ż
za
pó
ź
no. Ci
ęż
ar łodzi poci
ą
gn
ą
ł ich ze sob
ą
. Ła
ń
cuch wymykał im si
ę
z r
ą
k i ju
ż
,
ju
ż
"Stella" miała wpa
ść
do morza, kiedy Matifu jednym skokiem znalazł si
ę
przy ła
ń
cuchu. Złapał go obu r
ę
kami, okr
ę
cił kilkakrotnie wkoło
ż
elaznej belki,
z której si
ę
ła
ń
cuch zsun
ą
ł, i wparł si
ę
z całej siły nogami w ziemi
ę
. Ła
ń
cuch
napr
ęż
ył si
ę
. Drgn
ę
ła olbrzymia łód
ź
, ale nie ruszyła z miejsca. Ludzie zamarli
w niemym podziwie i przera
ż
eniu. Olbrzymowi
ż
yły wyst
ą
piły na czoło i twarz
pokryła si
ę
potem. Ale nie ruszył si
ę
z miejsca. Dopiero po upływie kilku
minut, kiedy jacht przybił do brzegu, olbrzym pu
ś
cił ła
ń
cuch, który z brz
ę
kiem
potoczył si
ę
po kamieniach. ,,Stella'' drgn
ę
ła i posun
ę
ła si
ę
naprzód. Po chwili
kołysała si
ę
na spienionych falach zatoki.
W tej chwili okrzyk wydarł si
ę
z kilkuset piersi: Niech
ż
yje! Niech
ż
yje! A to
siłacz! A to bohater!
Ciekawi cisn
ę
li si
ę
do Matifu, który rozgl
ą
dał si
ę
zdziwiony, za co spotyka go
taki zaszczyt. U
ś
miechał si
ę
, wycieraj
ą
c skrwawion
ą
r
ę
k
ę
, i powtarzał:
– Ale có
ż
si
ę
stało nadzwyczajnego? Przecie
ż
to drobiazg. A szkoda by było
tak
ś
licznego jachtu.
Ale tłum był widocznie innego zdania, bo okrzykom i wiwatom nie było ko
ń
ca.
Nagle do zawstydzonego Matifu zbli
ż
ył si
ę
wysoki, siwy m
ęż
czyzna w ubraniu
kapitana statku.
– Musz
ę
panu serdecznie podzi
ę
kowa
ć
za ocalenie mnie i mojej załogi od
powa
ż
nej katastrofy – rzekł, podaj
ą
c zmieszanemu olbrzymowi r
ę
k
ę
. –
Dzi
ę
ki pa
ń
skiej odwadze i po
ś
wieceniu, no i sile, unikn
ę
li
ś
my pewnej
ś
mierci.
Jestem wła
ś
cicielem jachtu, który niespodziewanie wjechał do portu. Czym
mógłbym si
ę
panu odwdzi
ę
czy
ć
?
– Doprawdy nie wiem, co tak wielkiego zrobiłem – b
ą
kn
ą
ł zawstydzony
Matifu. – Naprawd
ę
nie warto o tym mówi
ć
.
– Panie kapitanie – wtr
ą
cił si
ę
nagle Pescada, który stał dot
ą
d przy swoim
przyjacielu i a
ż
pobladł z wra
ż
enia na widok bohaterskiego czynu swego
towarzysza – Matifu, gdyby umiał mówi
ć
lepiej, powiedziałby,
ż
e wystarczy
mu fakt,
ż
e mu pan sam dzi
ę
kuje. To bardzo porz
ą
dny chłop ten mój
przyjaciel, ale przyznam si
ę
,
ż
e dzi
ś
nawet mnie wprawił w zdumienie. Nawet
nie my
ś
lałem,
ż
e jest tak silny. Ju
ż
mu nigdy nie b
ę
d
ę
dokuczał, bo gotów
mnie tr
ą
ci
ć
pi
ą
tym palcem i ju
ż
b
ę
dzie po mnie.
Kapitan u
ś
miechn
ą
ł si
ę
na ten potok wymowy małego człowieczka i odparł:
– Bardzo mi b
ę
dzie przyjemnie, je
ż
eli obaj panowie zechc
ą
jutro przyby
ć
na
pokład mojej "Sawareny". Zjemy razem
ś
niadanie i pogadamy. Mam
wra
ż
enie,
ż
e omówimy kilka spraw bardzo wa
ż
nych dla nas trzech. A
tymczasem
ż
egnam panów i prosz
ę
, nie zapomnijcie,
ż
e łódka b
ę
dzie na
panów czekała o godzinie dwunastej w południe.
Podał obu przyjaciołom r
ę
k
ę
i miał si
ę
wycofa
ć
z tłumu, który otaczał ich
zwartym pier
ś
cieniem, kiedy wzrok jego padł na starego, otyłego pana,
stoj
ą
cego opodal w towarzystwie młodej,
ś
licznej panny. Oczy kapitana wpiły
si
ę
na jedn
ą
chwil
ę
w tłust
ą
, czerwon
ą
twarz i nieznaczny, ale wyra
ź
ny
grymas pogardy wykrzywił jego usta. Po chwili znikn
ą
ł w tłumie.
Młoda panna nachyliła si
ę
tymczasem do swojego towarzysza i szepn
ę
ła:
– Ojcze, czy nie mo
ż
na by wynagrodzi
ć
tych ludzi?
Wygl
ą
daj
ą
tak biednie!
– Moje dziecko – odparł zagadni
ę
ty – nie nale
ż
y dawa
ć
pieni
ę
dzy
włócz
ę
gom. Ka
ż
dy człowiek powinien uczciwie pracowa
ć
. Chod
ź
my ju
ż
do
domu. Gor
ą
co tu, a matka czeka na nas ze
ś
niadaniem.
Panienka westchn
ę
ła i bez słowa pod
ąż
yła za ojcem. Skin
ę
ła tylko na
po
ż
egnanie główk
ą
w stron
ę
obu przyjaciół, za co otrzymała serdeczny
u
ś
miech od Matifu i szarmancki ukłon od Pescady.
II
Nazajutrz o wpół do dwunastej obaj przyjaciele byli w porcie. Szcz
ęś
ciło im
si
ę
od wczoraj. Rozentuzjazmowany tłum pod
ąż
ył do namiotu Matifu i
Pescady i obaj przyjaciele sze
ść
razy z kolei musieli powtarza
ć
widowiska. Rozumie si
ę
,
ż
e ani jeden
ś
miałek
nie stan
ą
ł do walki z siłaczem i sztuki ograniczyły si
ę
do d
ź
wigania ci
ęż
arów,
łamania podków i
ż
onglowania Pescad
ą
, który nie skakał, ale fruwał w
powietrzu, fikaj
ą
c nadprogramowo kozły i
ś
miesz
ą
c publiczno
ść
swymi
dowcipami. A dzi
ś
?... Dzi
ś
s
ą
zaproszeni na
ś
niadanie do jakiego
ś
kapitana,
który jest jednocze
ś
nie wła
ś
cicielem
ś
licznego jachtu. Ju
ż
si
ę
zbli
ż
a łódeczka,
w której siedz
ą
dwaj wio
ś
larze. To po nich. Po nich, biednych, jarmarcznych
skoczków.
Dziwne s
ą
zaiste drogi, którymi kroczy przeznaczenie!
Tymczasem łódka przybiła do brzegu i nasi przyjaciele wsiedli do niej.
Poniewa
ż
twarze wio
ś
larzy były wesołe i wzbudzaj
ą
ce zaufanie, Pescad
ą
odwa
ż
ył si
ę
na pytanie:
– Czy nie mogliby
ś
my si
ę
od panów dowiedzie
ć
, jak si
ę
nazywa kapitan
statku, do którego jedziemy?
– Nasz pan nazywa si
ę
doktor Antekirt.
– A jakiej jest narodowo
ś
ci?
– Tego nikt nie wie.
– A sk
ą
d pochodzi, gdzie si
ę
urodził, gdzie mieszka?
– Tego równie
ż
nikt nie wie. Mieszkamy zawsze na statku. Nawet kiedy
zawijamy do portu. W tej chwili "Sawarena" stoi o półtora kilometra od brzegu.
– A nie przykrzy si
ę
panom takie
ż
ycie? Obaj marynarze roze
ś
mieli si
ę
na
głos.
– To tylko szczurom l
ą
dowym mo
ż
e si
ę
zdawa
ć
,
ż
e na morzu człowiekowi si
ę
przykrzy.
– "Sawarena" to najładniejszy statek na
ś
wiecie, a nasz kapitan jest
najdzielniejszy i najlepszy spomi
ę
dzy wszystkich kapitanów na morzu.
W kilka chwil pó
ź
niej Matifu i Pescad
ą
mogli si
ę
przekona
ć
naocznie,
ż
e
zachwyty wio
ś
larzy nad "Sawarena", nie były przesadzone. Był to
ś
liczny,
mocny jacht, zbudowany według ostatnich wymaga
ń
techniki i komfortu.
Błyszcz
ą
cy, elegancki,
wy
ś
wie
ż
ony, a jednocze
ś
nie zna
ć
było,
ż
e ostoi si
ę
niejednej nawałnicy, a w
szybko
ś
ci prze
ś
cignie niejednego współzawodnika. Mały chłopak okr
ę
towy
wybiegł na spotkanie go
ś
ci i zaprowadził ich do kajuty kapitana. Doktor
przywitał ich serdecznie i raz jeszcze podzi
ę
kował Matifu za ocalenie statku
od niechybnej katastrofy. Po czym usiedli do
ś
niadania.
Obaj przyjaciele byli tak onie
ś
mieleni,
ż
e nie wiedzieli, jak si
ę
maj
ą
zachowa
ć
.
Tym bardziej,
ż
e Matifu obawiał si
ę
o cało
ść
kryształów i szklanek z cienkiego
szkła, których musiał dotyka
ć
, a Pescad
ą
miał wielk
ą
ochot
ę
do gadania, ale
nie
ś
miał, rozumiej
ą
c dobrze,
ż
e on, mały Pescad
ą
, dostał si
ę
tu tylko dzi
ę
ki
swemu du
ż
emu przyjacielowi. Ale po pół godzinie przekonali si
ę
,
ż
e z
kapitanem mo
ż
na było mówi
ć
bez obawy. Jego uprzejmo
ść
, łatwo
ść
w
obcowaniu i wielka dobro
ć
wygl
ą
daj
ą
ca z ciemnych, smutnych oczu
rozwi
ą
zała j
ę
zyki obu przyjaciół. W niespełna godzin
ę
dowiedział si
ę
doktor
Antekirt dokładnie wszystkiego, co tyczyło ich
ż
ycia, przygód, ci
ęż
kich
czasów, i posłyszał najskrytsze marzenie, które wyrwało si
ę
Matifu:
– Ach,
ż
eby móc wróci
ć
do ojczyzny.
– A wi
ę
c panów nic nie ł
ą
czy z Raguz
ą
i mogliby
ś
cie wyjecha
ć
?
– Rozumie si
ę
. W
ę
drujemy z miasta do miasta, a poniewa
ż
teraz czasy s
ą
ci
ęż
kie, zap
ę
dzili
ś
my si
ę
tak daleko w nadziei zysku. Nie mo
ż
emy wraca
ć
do
Francji bez pieni
ę
dzy, bo z czego by
ś
my tam
ż
yli. A tymczasem trudno jest
co
ś
odło
ż
y
ć
na czarn
ą
godzin
ę
.
– A dlaczegó
ż
nie we
ź
miecie si
ę
do innego zawodu?
– Ba, kiedy nic innego nie umiemy. A zreszt
ą
, któ
ż
by przyj
ą
ł do pracy takich
włócz
ę
gów jak my? Nie mamy ani domu, ani przyjaciół, którzy by za nas
zar
ę
czyli. A przy tym nie mogliby
ś
my by
ć
zawsze razem. Bo, jak pan kapitan
widzi, struktura nasza jest tak odmienna,
ż
e nie mogliby
ś
my pracowa
ć
razem
ani na przykład w ku
ź
ni, jakby to
ś
licznie robił Matifu, ani jako kominiarze, co
mnie nie przyszłoby przecie
ż
z trudno
ś
ci
ą
.
– A czy nie zgodziliby
ś
cie si
ę
pracowa
ć
u mnie? Potrzebuj
ę
uczciwych i
rozumnych ludzi, przy tym silnych i zr
ę
cznych.
– Jak to, pan by chciał? Przecie
ż
pan nas nie zna?
– Moi drodzy, czasem człowiek ma wi
ę
cej wypisane w oczach i na czole, ni
ż
w najlepszej legitymacji. O ile wi
ę
c zgadzacie si
ę
, otrzymacie mieszkanie,
ubranie i jedzenie na statku. Pensj
ę
tak
ą
, jak
ą
otrzymuj
ą
moi ludzie, aktora
wiem,
ż
e nie jest mała. A jak sko
ń
cz
ę
tu swoje sprawy, wypłyniemy na pełne
morze i najdalej za kilka miesi
ę
cy wyl
ą
dujecie we Francji. Na po
ż
egnanie
otrzyma ka
ż
dy z was sum
ę
równaj
ą
c
ą
si
ę
rocznej pensji mojego marynarza.
S
ą
dz
ę
,
ż
e to wystarczy na kupienie małej osady, albo sklepu w małym
miasteczku. No có
ż
, zgadzacie si
ę
?
– Czy si
ę
zgadzamy! Ale
ż
panie kapitanie – zawołał Pescada –
ż
ebym tylko
ś
miał, fikn
ą
łbym tu zaraz dwadzie
ś
cia kozłów z rado
ś
ci. Rozumie si
ę
,
ż
e si
ę
zgadzamy. ... No, odezwij
ż
e si
ę
Matifu.... Z nim to tak zawsze, panie
kapitanie. Cieszy si
ę
milcz
ą
co. Martwi si
ę
te
ż
milcz
ą
co. Mo
ż
e za to tak go
kocham,
ż
e mi nie przeszkadza gada
ć
.
– Kiedy mamy si
ę
stawi
ć
do słu
ż
by i co pan ka
ż
e nam robi
ć
?
– Mo
ż
ecie zacz
ąć
chocia
ż
by dzi
ś
wieczorem. Czy macie co
ś
do załatwienia
na l
ą
dzie?
– Musieliby
ś
my tylko zwin
ąć
nasz teatr. Niewiele to nam zajmie czasu, a
kostiumy pozwoli nam pan mo
ż
e zabra
ć
ze sob
ą
. W wolnych chwilach
mogliby
ś
my uczy
ć
załog
ę
gimnastyki i walki francuskiej.
– A wi
ę
c dobrze – u
ś
miechn
ą
ł si
ę
doktor,
ż
egnaj
ą
c swoich go
ś
ci. –
Czekamy was dzi
ś
wieczorem. A od jutra rozpoczniemy prac
ę
. Mam nadziej
ę
,
ż
e dobrze nam b
ę
dzie ze sob
ą
. 38
III
Nast
ę
pnego dnia Pescada miał dług
ą
rozmow
ę
z kapitanem, po czym
przebrany w elegancki cywilny garnitur, odpłyn
ą
ł łódk
ą
do brzegu. Co par
ę
dni
zjawiał si
ę
na statku i serdecznie witał Matifu, ale wiadomo było,
ż
e mieszka
w Raguzie. Co tam robił, tego nie wiedział nawet jego du
ż
y przyjaciel.
Natomiast w kilka dni po wy
ż
ej opisanych wypadkach doktor Antekirt wysiadł
w przystani i rozgl
ą
dał si
ę
, jakby kogo
ś
szukał. Po czym zbli
ż
ył si
ę
szybko do
siwego, zgarbionego staruszka i rzekł:
– Oczekujecie na lekarza. Jestem doktorem Antekirtem.
Chod
ź
my do waszej pani.
Zdumienie odbiło si
ę
na twarzy starego sługi.
– Sk
ą
d
ż
e na miło
ść
bosk
ą
, domy
ś
lił si
ę
pan,
ż
e to mnie przysłano po pana?
Doktor u
ś
miechn
ą
ł si
ę
.
– Nie przyszło mi to z trudno
ś
ci
ą
. Ale chod
ź
my do waszej pani, bo spieszno
mi bardzo.
Stary sługa poszedł przodem i po kilkunastu minutach wprowadził doktora do
małego, skromnego domku przy ulicy Marinella.
Na spotkanie go
ś
cia wyszła wysoka, siwowłosa kobieta,
ubrana w ci
ęż
k
ą
ż
ałob
ę
.
– Wszak mam przyjemno
ść
mówi
ć
z doktorem Antekirtem? Jestem wdow
ą
po Stefanie Batharym. Przepraszam bardzo,
ż
e pozwoliłam sobie prosi
ć
pana
do siebie, ale dowiedziałam si
ę
wczoraj,
ż
e statek pana przybił do portu.
Pierwsz
ą
moj
ą
my
ś
l
ą
było uda
ć
si
ę
na pokład "Sawareny", ale obawiałam si
ę
,
ż
e to by zwróciło uwag
ę
ludzk
ą
. W tak małym mie
ś
cie jak Raguza, nic nie
uchodzi oczu ludzkich, a pragn
ę
łam,
ż
eby nasza rozmowa nie miała
ś
wiadków.
– Niech mi pani wierzy – odparł doktor –
ż
e nawet nie czekaj
ą
c wezwania
pani, uwa
ż
ałbym za obowi
ą
zek odwiedzenie wdowy po tak wybitnym
człowieku, jakim był profesor Bathary.
– Czy pan znał mojego m
ęż
a?
– Miałem zaszczyt by
ć
jego przyjacielem.
– Zna pan zapewne szczegóły jego
ś
mierci?
– Owszem. Wiem,
ż
e nale
ż
ał do spisku i zgin
ą
ł jak bohater w walce o
niepodległo
ść
swojej ojczyzny. Wiem,
ż
e był rozstrzelany razem z hrabi
ą
Zathmarem. Trzeci organizator spisku, hrabia Sandorf, skonał w falach
Adriatyku.
– Widz
ę
, doktorze,
ż
e znasz te smutne szczegóły równie dobrze, jak ja. Wi
ę
c
mo
ż
e wiesz, kto zdradził tych szlachetnych ludzi?
– Niech mi pani wierzy,
ż
e sprawiedliwo
ś
ci stanie si
ę
zado
ść
i winni b
ę
d
ą
ukarani. Tym zbrodniarzom Bóg nie przebaczy. Nale
ż
y wi
ę
c czeka
ć
, a
ż
wybije
ich godzina.
Zaległo ci
ęż
kie milczenie. Po zbolałej twarzy profesorowej stoczyło si
ę
kilka
du
ż
ych łez. Ale opanowała si
ę
nadzwyczajnym wysiłkiem woli i podniosła
oczy na go
ś
cia.
– Mam wielk
ą
pro
ś
b
ę
do pana, panie doktorze. Nie chciałabym zrobi
ć
panu
przykro
ś
ci, ale prosz
ę
o zabranie tych pieni
ę
dzy, które był mi pan łaskaw
przysła
ć
kilka lat temu.
Doktor zerwał si
ę
z fotela.
– Jak to, pani te pieni
ą
dze ma w domu? Przysłałem je na wychowanie i
wykształcenie pani syna. Byłem tak serdecznym przyjacielem profesora,
ż
e
uwa
ż
ałem za swój obowi
ą
zek pami
ę
ta
ć
o jego dziecku.
– Zapomniał pan – u
ś
miechn
ę
ła si
ę
wdowa –
ż
e dziecko to miało matk
ę
,
która była młoda i mogła na nie pracowa
ć
. Jałmu
ż
na ofiarowana nawet w tak
delikatnej i serdecznej formie, nie przestaje by
ć
jałmu
ż
n
ą
. A nie chciałam,
ż
eby mój Piotru
ś
miał oprócz mnie co
ś
komu
ś
do zawdzi
ę
czenia.
– Jak
ż
e dała pani sobie rad
ę
? – zawołał doktor. – Wiem,
ż
e pani syn
sko
ń
czył studia politechniczne. Przecie
ż
po
ś
mierci m
ęż
a została pani bez
ś
rodków do
ż
ycia.
– Byłam młoda, zdrowa. Mogłam pracowa
ć
. Du
żą
pomoc
ą
był mi stary Borik,
który po
ś
mierci hrabiego Zathmara zamieszkał u nas. Traktujemy staruszka
jak przyjaciela.
– Czy pani syn mo
ż
e ju
ż
zarabia
ć
na siebie?
– Owszem. Miał kilka propozycji, ale nie chce wyjecha
ć
z Raguzy, a tu na
miejscu nic jeszcze odpowiedniego mu si
ę
nie trafiło. Obecnie wyjechał do
Triestu, gdzie mu proponowano obj
ę
cie kierownictwa w jakiej
ś
fabryce.
Powróci jutro.
– Czy nie mógłbym prosi
ć
,
ż
eby pani syn odwiedził mnie pojutrze na
pokładzie mojego statku?
– Owszem, b
ę
dzie u pana. A tymczasem raz jeszcze serdecznie dzi
ę
kujemy
panu za jego dobro
ć
i prosz
ę
o zabranie tego tysi
ą
ca florenów, które ju
ż
tyle
lat czekaj
ą
na wła
ś
ciciela.
Nie pomogły pro
ś
by ani perswazje. Doktor musiał zabra
ć
z powrotem
pieni
ą
dze, które przed kilku laty przysłał wdowie. Nazajutrz czytelnicy
miejscowego pisma znale
ź
li w dziale ofiar skromn
ą
notatk
ę
: "Bezimiennie na
najbiedniejszych zło
ż
ono w naszej redakcji tysi
ą
c florenów".
IV
W par
ę
dni pó
ź
niej Piotr Bathary wchodził na statku "Sawarena'' do gabinetu
doktora Antekirta. Ciemne zasłony na lampach rzucały cie
ń
na cały pokój i
młody in
ż
ynier widział niewyra
ź
nie wysok
ą
posta
ć
gospodarza, który powstał
na powitanie go
ś
cia.
Uderzył go tylko lekko dr
żą
cy głos, jakby stłumiony wzruszeniem:
– Witam pana, panie Bathary, jest pan tak podobny do ojca,
ż
e trudno by si
ę
było omyli
ć
. Byłem wielkim przyjacielem profesora.
Młody człowiek u
ś
cisn
ą
ł serdecznie wyci
ą
gni
ę
t
ą
r
ę
k
ę
.
– Wiem od mojej matki,
ż
e pana i ojca mego ł
ą
czyła wielka przyja
źń
. Ciesz
ę
si
ę
niezmiernie,
ż
e okoliczno
ś
ci pozwoliły mi osobi
ś
cie podzi
ę
kowa
ć
panu za
jego
ż
yczliwo
ść
dla nas.
– Pozwoli pan,
ż
e powołuj
ą
c si
ę
na za
ż
yło
ść
, jaka mnie ł
ą
czyła z pana
ojcem, nie b
ę
d
ę
si
ę
bawił w ceremonie i od razu przyst
ą
pi
ę
do rzeczy. Mówiła
mi matka pana,
ż
e je
ź
dził pan do Triestu. Có
ż
, czy to oznacza,
ż
e obejmie
pan tam proponowan
ą
posad
ę
?
– Nie. Nie mog
ę
si
ę
zdecydowa
ć
. Musieliby
ś
my sprzeda
ć
nasz domek w
Raguzie i wynie
ść
si
ę
st
ą
d zupełnie.
– Czy pana matka nie chce wyje
ż
d
ż
a
ć
z Raguzy?
– O, moja matka pojechałaby ze mn
ą
na koniec
ś
wiata.
– A wi
ę
c to pan nie chce opu
ś
ci
ć
tego miasta. Czy wolno zapyta
ć
dlaczego?
Młody człowiek zmieszał si
ę
.
– Mam nadziej
ę
,
ż
e z czasem otrzymam jak
ąś
posad
ę
w Raguzie, ale na
razie nie mog
ę
w
ż
aden sposób wyjecha
ć
.
– Ale dlaczego?
– Prosz
ę
pana, dot
ą
d nikomu o tym nie mówiłem i naprawd
ę
pan b
ę
dzie
pierwsz
ą
osob
ą
, któr
ą
wtajemniczam w swoje prywatne sprawy. Nawet moja
matka nic o tym nie wie. Nie mog
ę
wyjecha
ć
z Raguzy, nie rozmówiwszy si
ę
z
osob
ą
, któr
ą
kocham. Musz
ę
mie
ć
pewno
ść
,
ż
e b
ę
dzie na mnie czekała, a
ż
otrzymam posad
ę
, która mi pozwoli stan
ąć
wobec jej rodziny w roli
powa
ż
nego konkurenta.
– Czy to kto
ś
bardzo zamo
ż
ny?
– Bardzo. To jest córka jednego z bogatszych ludzi w Raguzie. Nigdy bym
nie pomy
ś
lał o mo
ż
no
ś
ci po
ś
lubienia jej. gdyby nie pewno
ść
,
ż
e mi sprzyja.
– Oho! – u
ś
miechn
ą
ł si
ę
doktor. – Widz
ę
młodzie
ń
cze,
ż
e ju
ż
poczyniłe
ś
pewne kroki. Ka
ż
dy z nas był młodym. Dam ci tylko rad
ę
. Nie zra
ż
aj si
ę
drobnymi przeciwno
ś
ciami. Jestem pewien,
ż
e twój ideał zasługuje w
zupełno
ś
ci na twoje uczucia. Miej tylko cierpliwo
ść
, a dopniesz swego.
– O dzi
ę
kuj
ę
panu za słowa otuchy – zawołał Piotr. – Dzi
ę
kuj
ę
serdecznie.
Jest pan jedynym człowiekiem, z którym szczerze mówi
ę
o swoich
nadziejach. A Bóg mi
ś
wiadkiem,
ż
e ogarnia mnie cz
ę
sto zw
ą
tpienie. Nie
wiem, czy rodzice jej zgodz
ą
si
ę
na nasz zwi
ą
zek i czy pozwol
ą
jej czeka
ć
na
mnie tak długo.
– Czy bywasz pan w tym domu?
– Nie, ale widuj
ę
t
ę
panienk
ę
co niedziel
ę
w ko
ś
ciele. Wiem na pewno,
ż
e mi
sprzyja. Ale rozumie pan,
ż
e wyjecha
ć
z Raguzy nie mog
ę
. Nie b
ę
d
ę
miał ani
jednej chwili spokojnej. Przy czym nie widzie
ć
jej, to ponad moje siły.
– No, pomy
ś
limy jeszcze o tym. Nie wyjad
ę
tak pr
ę
dko z Raguzy i postaram
si
ę
jeszcze raz odwiedzi
ć
pana matk
ę
. Tymczasem
ż
egnam ci
ę
młodzie
ń
cze i
prosz
ę
, b
ą
d
ź
dobrej
my
ś
li.
–
Ż
egnam pana – skłonił si
ę
młody in
ż
ynier,
ś
ciskaj
ą
c
serdecznie r
ę
k
ę
doktora.
– Ale, ale, czy nie mógłbym si
ę
dowiedzie
ć
imienia pa
ń
skiego ideału? Mo
ż
e
uda mi si
ę
co
ś
zrobi
ć
dla pana.
– Jest to panna Sawa Toronthal. Mieszka w du
ż
ym pałacu niedaleko
naszego domku.
– Jak to! – krzykn
ą
ł doktor, a głos jego zabrzmiał dziwnie tragicznie. – Pan
kocha pann
ę
Toronthal?
– Tak, có
ż
w tym dziwnego? Jest to osoba nadzwyczajnej urody, a przy tym
nad wyraz dobra i szlachetna.
Ale doktor nie znalazł słów na odpowied
ź
. Usiadł ci
ęż
ko w fotelu i głosem
jeszcze przytłumionym, ale ju
ż
spokojnym powiedział:
– Nic, nic. Co
ś
mi si
ę
przypomniało. B
ą
d
ź
zdrów młodzie
ń
cze. Zobaczymy
si
ę
niedługo.
Kiedy za go
ś
ciem zamkn
ę
ły si
ę
drzwi, doktor
ś
cisn
ą
ł skronie obu r
ę
kami i
wyszeptał:
– Biedne, biedne dzieci. I jak mu tu powiedzie
ć
,
ż
e kocha córk
ę
mordercy
swego ojca. Ale do tak potwornego mał
ż
e
ń
stwa nie mog
ę
dopu
ś
ci
ć
. Mo
ż
e ta
Sawa to najidealniejsze stworzenie na
ś
wiecie, ale jej miejsce nie jest przy
boku tego biednego chłopca. Trudno! Ran
ę
serca mo
ż
na przebole
ć
. Jak go
st
ą
d zabior
ę
, powiem mu cał
ą
prawd
ę
, a jestem pewien,
ż
e mnie zrozumie.
Chwile siedział jeszcze w milczeniu, po czym nacisn
ą
ł elektryczny dzwonek.
Na progu stan
ą
ł Matifu.
– B
ę
dziesz mi potrzebny mój kolosie. Czy Pescada wrócił?
– Czeka od godziny.
– Powiedz załodze,
ż
e za kwadrans odpływamy. Czy s
ą
depesze z eskadry
"Electric"?
– Oto one.
Doktor rozwin
ą
ł papier i przeczytał:
"Łód
ź
podwodna "Electric 2" czeka o pół godziny drogi od portu. Wszystko w
porz
ą
dku".
– Dobrze – odezwał si
ę
po chwili zastanowienia. – Przygotuj si
ę
na kilka dni
ż
ycia na l
ą
dzie, mój stary. Pewno ci si
ę
sprzykrzyło to wieczne kołysanie
statku?
– O, do tego przywykłem ju
ż
panie kapitanie – u
ś
miechn
ą
ł si
ę
olbrzym. –
Tylko chciałbym ju
ż
co
ś
robi
ć
. Mi
ęś
nie mi tłuszczem obrastaj
ą
, a nic jeszcze
dla pana nie mogłem zrobi
ć
.
– Przyjdzie i na to czas. Id
ź
ju
ż
i zawołaj mi Pescad
ę
.
Rozmowa z małym linoskoczkiem nie trwała długo. W kilka chwil pó
ź
niej
po
ż
egnał on znowu swego starego przyjaciela i mał
ą
łódeczk
ą
odpłyn
ą
ł do
brzegu, a "Sawarena", wykonawszy zr
ę
czny półobrót, wypłyn
ę
ła cicho z portu
i znikła w mgle wieczornej, równie tajemniczo jak przybyła.
V
Piotr Bathary wysiadł z łódki, która go przywiozła do brzegu, i pocz
ą
ł szybko
i
ść
ku domowi. Głowa mu pałała. Doktor swym serdecznym przyj
ę
ciem i kilku
słowami zach
ę
ty otworzył przed biednym zakochanym młodzie
ń
cem nowe
horyzonty. A mo
ż
e naprawd
ę
uda mu si
ę
uzyska
ć
posad
ę
w Raguzie. Mo
ż
e
dojdzie do maj
ą
tku i wtedy bez trwogi b
ę
dzie mógł stan
ąć
przed gro
ź
nym
obliczem bogatego eksbankiera i poprosi
ć
o r
ę
k
ę
jego córki. Wzajemno
ś
ci
Sawy był pewien. Widywali si
ę
przecie
ż
ka
ż
dej niedzieli w ko
ś
ciele i widział
zawsze na
ś
licznej twarzyczce dziewcz
ę
cia ten radosny u
ś
miech, którym go
witała, i smutne spojrzenie ciemnych oczu, kiedy wychodziła z ko
ś
cioła.
Czy tu potrzeba du
ż
o słów.
Wiedział,
ż
e pi
ę
kniejszej i lepszej nie znajdzie. Przechodził wła
ś
nie koło
pałacu Toronthala i jak zawsze podniósł oczy na ostatnie okno pierwszego
pi
ę
tra. Firanka uniosła si
ę
leciutko i
ś
liczna główka przesłała mu u
ś
miech i
spojrzenie. Uchylił kapelusza, firanka opadła i zjawisko znikło. Ale
zakochanemu młodzie
ń
cowi to wystarczyło. Szedł dalej wolno, pogr
ąż
ony w
radosnym zamy
ś
leniu. Nic wi
ę
c dziwnego,
ż
e nie zauwa
ż
ył starej Cyganki,
ż
ebraczki, która szła za nim od portu i pomimo siwych włosów i staro
ś
ci
mogła nad
ąż
y
ć
za jego szybkimi krokami. Przed pałacem zatrzymała si
ę
równie
ż
i patrzyła równie bacznie w ostatnie okno pierwszego pi
ę
tra. Po czym
zawróciła wolno ku miastu i w kilka chwil pó
ź
niej wchodziła do urz
ę
du
pocztowego. Zatrzymała si
ę
przed okienkiem, gdzie przyjmowano depesze, i
spod ciemnej, brudnej chusty wyj
ę
ła kilka gotowych, napisanych depesz.
Ogl
ą
dała je uwa
ż
nie i odczytywała z trudno
ś
ci
ą
. Nareszcie wybrała jedn
ą
, na
której było napisane "Wracaj natychmiast" i podała j
ą
urz
ę
dnikowi.
Ten spojrzał na star
ą
Cygank
ę
uwa
ż
nie, ale bez słowa wydał jej kwit i zgarn
ą
ł
pieni
ą
dze.
Tymczasem noc zapadła ciemna, bezksi
ęż
ycowa i "Sawarena'' pocz
ę
ła
zwalnia
ć
szybko
ść
. Nagle stan
ę
ła i po chwili od jej kadłuba pocz
ę
ła si
ę
oddala
ć
wolno mała łódeczka, w której siedziało dwóch m
ęż
czyzn. Nietrudno
si
ę
było domy
ś
li
ć
,
ż
e był to doktor Antekirt i Matifu.
– Spojrzyj Matifu uwa
ż
nie. "Electric 2" powinien by
ć
w pobli
ż
u.
– Widz
ę
niedaleko od nas dwa niebieskie
ś
wiatełka.
– To oni.
Tu doktor przyło
ż
ył do ust
ś
wistek i zagwizdał dono
ś
nie. Odpowiedziało mu
ciche, dwukrotnie gwizdni
ę
cie.
– Wszystko w porz
ą
dku. Wracajmy stary do brzegu – rzekł do Matifu. –
Tylko pami
ę
taj, nie wpływaj do portu, a kieruj łódk
ę
do tej wioski na północ od
miasta.
Matifu uj
ą
ł wiosła w swe pot
ęż
ne dłonie i łódka pomkn
ę
ła jak ptak. Cicho
min
ę
ła port i skierowała si
ę
ku nadbrze
ż
nym skałom, o par
ę
kilometrów na
północ. Kierowana wprawn
ą
r
ę
k
ą
, wpadła do cichej, ustronnej zatoki i przybiła
do brzegu.
Doktor i Matifu wysiedli i skierowali si
ę
ku przedmie
ś
ciu Raguzy.
Matifu obejrzał si
ę
za siebie.
–
Ż
eby tylko tej łódki nikt nie zauwa
ż
ył – szepn
ą
ł na wpół do siebie.
– Nie bój si
ę
. Ludzie z "Electricu" zabior
ą
j
ą
za pół godziny.
Po dwudziestu minutach marszu obaj podró
ż
ni wchodzili w w
ą
skie, brudne
uliczki przedmie
ś
cia Raguzy.
Zatrzymali si
ę
przed skromn
ą
ober
żą
i zaj
ę
li w niej dwa malutkie pokoje na
pi
ę
trze.
– Trzeba si
ę
poło
ż
y
ć
spa
ć
Matifu. Jutro czeka nas ci
ęż
ki dzie
ń
.
Po chwili z izdebki, któr
ą
zaj
ą
ł olbrzym, rozległ si
ę
jego równy, spokojny
oddech. Natomiast
ś
wieca przy łó
ż
ku doktora paliła si
ę
długo w nocy, on za
ś
siedział na krze
ś
le i nad czym
ś
długo i powa
ż
nie rozmy
ś
lał.
Pomysł porwania i uwi
ę
zienia Piotra Bathary'ego z Raguzy był
ś
miały i jedyny,
je
ż
eli chodziło o usuni
ę
cie młodego człowieka od zwi
ą
zku, który przecie
ż
byłby dla niego katastrof
ą
moraln
ą
, ale nasuwały si
ę
tysi
ę
czne trudno
ś
ci,
które nale
ż
ało spokojnie rozwa
ż
y
ć
do najdrobniejszych szczegółów i pami
ę
ta
ć
o ka
ż
dym.
VI
Bankier Silas Toronthal od lat czternastu mieszkał w Raguzie. Opowiadano
sobie o nim,
ż
e miał kiedy
ś
przed wojn
ą
dom bankowy w Trie
ś
cie,
ż
e
dorobiwszy si
ę
znacznego maj
ą
tku, przyjechał na odpoczynek do cichej
Raguzy, kupił sobie
ś
liczny pałacyk, miał du
ż
o słu
ż
by i nie zajmował si
ę
ani
polityk
ą
, ani sprawami finansowymi. Nikt si
ę
te
ż
nie domy
ś
lał z jakiego
ź
ródła
pochodziły pieni
ą
dze szanowanego pana bankiera. Policja w Trie
ś
cie nie
uwa
ż
ała za potrzebne rozgłaszanie spraw tak tajnych, jak szczegóły spisku
politycznego, o którym mało kto wiedział, a je
ż
eli nawet słyszał, nie uwa
ż
ał za
bezpieczne gło
ś
no si
ę
nad nim zastanawia
ć
. A sam bankier Toronthal,
podzieliwszy si
ę
z Sarcanym i Zironem pieni
ę
dzmi hrabiego Sandorfa,
postanowił jak najpr
ę
dzej rozsta
ć
si
ę
ze swymi wspólnikami i jak najrzadziej o
nich my
ś
le
ć
. Przeniósł si
ę
z
ż
on
ą
i córk
ą
do Raguzy.
Pani Toronthal wiedziała o roli jak
ą
odegrał jej m
ąż
w sprawie odkrycia
spisku. Ale pomimo szlachetno
ś
ci i prawego charakteru była tak przez m
ęż
a
zahukana i tak słabej woli,
ż
e nie
ś
miała w niczym mu zaprotestowa
ć
. Bała si
ę
go, jak ognia. Oddała si
ę
cał
ą
dusz
ą
wychowaniu małej Sawy. Kochały si
ę
bardzo i rozumiały, a
ż
e
pani Toronthal była W
ę
gierk
ą
i gor
ą
c
ą
patriotk
ą
, nic wiec dziwnego,
ż
e i Sawa
czciła pami
ęć
bohaterów, którzy zgin
ę
li za ojczyzn
ę
. Nie obce jej były
nazwiska Sandorfa i Bathary'ego. Cicha a pełna szacunku i uwielbienia
miło
ść
młodego in
ż
yniera Bathary'ego pozyskała łatwo jej przychylno
ść
.
Oprócz uroku osobistego, był on opromieniony niedol
ą
m
ę
cze
ń
stwa ojca.
Młodzi ludzie spotykali si
ę
tylko na ulicy i w ko
ś
ciele. Ukłony i u
ś
miechy
zamieniane z daleka były jedyn
ą
form
ą
, w której wypowiadali swe uczucia.
Ale na razie nic im wi
ę
cej nie było potrzeba. Pewnego dnia pani Toronthal,
zebrawszy si
ę
na odwag
ę
, próbowała mówi
ć
z m
ęż
em o mo
ż
liwo
ś
ci
zwi
ą
zku miedzy Saw
ą
i Piotrem. Spotkała si
ę
jednak z takim gwałtownym
sprzeciwem ze strony m
ęż
a, z tak
ą
w
ś
ciekło
ś
ci
ą
i gro
ź
bami,
ż
e cofn
ę
ła si
ę
przera
ż
ona. Nie pomogły łzy i pro
ś
by Sawy. Obie kobiety dowiedziały si
ę
ku
swemu najwi
ę
kszemu przera
ż
eniu,
ż
e r
ę
ka Sawy jest ju
ż
dawno obiecana i jej
przyszły m
ąż
przyjedzie niebawem do Raguzy. Człowiekiem tym był Sarcany.
Nazwisko to nic jej nie mówiło. Miała do niego uprzedzenie ju
ż
cho
ć
by z
tego powodu,
ż
e nie był Piotrem Batharym. Natomiast rozpacz pani Toronthal
nie miała granic. Do wszystkich nieszcz
ęść
i upokorze
ń
przybywało jeszcze
jedno. Ale bankier był nieubłagany. Podobno obiecał Sarcany'emu,
ż
e
maj
ą
tek Sawy b
ę
dzie kiedy
ś
jego własno
ś
ci
ą
. Ze słów bankiera przebijało
wyra
ź
nie,
ż
e nie ch
ęć
dotrzymania danego słowa, ale strach przed
Sarcanym zmusza go do spełnienia obietnicy. Jako
ż
w par
ę
dni po wy
ż
ej
opisanych wypadkach, Sarcany wysiadł w porcie Raguzy. Czekała na
ń
stara,
tajemnicza
ż
ebraczka i powitała rado
ś
nie.
– Najwy
ż
szy czas,
ż
eby
ś
tu ju
ż
był – szepn
ę
ła mu w narzeczu arabskim.
– Otrzymałem twoj
ą
depesz
ę
, Namir. Dobrze si
ę
spisała
ś
. Czy zaszło co
ś
nowego?
– Jak dot
ą
d nic, ale ten młody za bardzo si
ę
kr
ę
ci pod oknami. Widuj
ę
go
codziennie.
– Niech si
ę
kr
ę
ci. Nie b
ę
dzie si
ę
ze mn
ą
mierzył.
– Tak, ale ona mu sprzyja. Wiem od słu
ż
by,
ż
e rozmawiała ju
ż
z ojcem.
– Ojciec nie zrobi nic bez mojej zgody. A jak mi si
ę
amory tego młokosa
sprzykrz
ą
, sprz
ą
tn
ę
go pr
ę
dzej ni
ż
komara lub much
ę
.
– Wiem, wiem synku – za
ś
miała si
ę
stara. – Ale kazałe
ś
mi pilnowa
ć
, wi
ę
c
pilnowałam.
– S
ą
dz
ę
,
ż
e za jakie
ś
dwa tygodnie b
ę
dzie ju
ż
wszystko gotowe i b
ę
dziesz
mogła odpocz
ąć
. Wrócisz sobie do Tunisu.
– Do
ść
mam rado
ś
ci i wypoczynku, kiedy ci
ę
moje oczy ogl
ą
daj
ą
. Strze
ż
si
ę
tylko, bo jestem pewna,
ż
e nas kto
ś
ś
ledzi. Sarcany za
ś
miał si
ę
szyderczo.
– Ten, który miał ochot
ę
nas
ś
ledzi
ć
, dawno ju
ż
ziemi
ę
gryzie. Ale nie bój si
ę
,
jestem ostro
ż
ny. Jeszcze si
ę
taki nie urodził, kto by Sarcany'ego oszukał.
Rozmawiaj
ą
cy zatrzymali si
ę
. Stara Namir nie mogła i
ść
szybko pod gór
ę
.
Przy czym od dłu
ż
szego czasu jaki
ś
tragarz pocztowy szedł za nimi,
d
ź
wigaj
ą
c du
ż
y worek na plecach. Prawdopodobnie towarzyszył im ju
ż
od
wyj
ś
cia z portu, ale nie zwracali na niego uwagi, zaj
ę
ci rozmow
ą
. Zreszt
ą
rozmawiali narzeczem, którego nikt w Raguzie nie znał. Robotnik min
ą
ł ich
wolno, po czym skr
ę
cił w boczn
ą
uliczk
ę
i wszedł do bramy. Po kwadransie,
kiedy Sarcany'ego i Namir nie było ju
ż
na ulicy, wyszedł z bramy. Rozejrzał
si
ę
uwa
ż
nie i szybkim krokiem skierował ku przedmie
ś
ciu. Gdyby mały
Pescada go spotkał, zawołałby bez w
ą
tpienia:
– Matifu, co tu robisz? – Ale Pescady nie było i nikt nie zdradził nazwiska
olbrzyma.
VII
W dwa dni pó
ź
niej miejscowe pisma zamie
ś
ciły zawiadomienie o zar
ę
czynach
panny Sawy Toronthal z panem Sarcanym. Spoza grubych murów pałacu
niełatwo przenikały wiadomo
ś
ci, tote
ż
nikt nie wiedział o rozpaczy i łzach
ż
ony
i córki bankiera, kiedy im Silas zakomunikował,
ż
e Sarcany przyjechał i
ż
e za
dwa tygodnie w miejscowym ko
ś
ciele odb
ę
dzie si
ę
jego
ś
lub z Saw
ą
.
Natomiast w Piotra Bathary'ego wie
ść
ta uderzyła jak grom. Nie krył si
ę
ju
ż
przed matk
ą
ze sw
ą
rozpacz
ą
. Całe dnie sp
ę
dzał zamkni
ę
ty w swoim pokoju
albo snuł si
ę
po ulicach miasta, nie poznaj
ą
c znajomych i nie widz
ą
c nic koło
siebie. Zapami
ę
tał si
ę
w swym bólu, nie zwracaj
ą
c uwagi na matk
ę
, która
wylewała gorzkie łzy nad nieszcz
ęś
ciem swego jedynaka i całe dnie sp
ę
dzała
na modlitwie, prosz
ą
c Boga o ratunek dla swego dziecka. Za dwa dni miał si
ę
odby
ć
ś
lub. Piotr od rana wyszedł na miasto i bł
ą
kał si
ę
po wybrze
ż
u.
O zmroku do cichego domku pani Bathary zadzwoniło kilku ludzi. Borik
otworzył drzwi i okrzyk
ś
miertelnego przera
ż
enia wydarł si
ę
z jego piersi.
Ludzie ci otaczali nosze, na których le
ż
ało skrwawione ciało Piotra. Nagle
drzwi od dalszych pokoi otworzyły si
ę
i stan
ę
ła w nich pani Bathary. Rzuciła
si
ę
ze szlochaniem na ciało syna. Piotr otworzył oczy i wyszeptał:
– Matko przebacz!
Uło
ż
ono rannego na łó
ż
ku i Borik wybiegł po lekarza. Ale wezwany chirurg
kr
ę
cił głow
ą
, mówił o przebitych płucach, o krwotoku wewn
ę
trznym i nie robił
ż
adnej nadziei utrzymania chorego przy
ż
yciu.
Rozpocz
ę
ły si
ę
ci
ęż
kie dni dla biednej wdowy. Z ka
ż
d
ą
godzin
ą
Piotr tracił
siły. W gor
ą
czce wołał Saw
ę
, zaklinał, by na niego czekała, szarpał kołdr
ę
,
chciał biec do pałacu bankiera, po czym opadał bezsilny na poduszki i le
ż
ał
jak martwy. W kilka dni po wypadku, pó
ź
nym wieczorem, drzwi od pokoju
chorego uchyliły si
ę
i stan
ą
ł w nich doktor Antekirt. Podszedł cicho do łó
ż
ka
Piotra, nachylił si
ę
nad nim i dotkn
ą
wszy r
ę
k
ą
rozpalonego czoła, szepn
ą
ł:
– U
ś
nij Piotrze, u
ś
nij. Do
ść
cierpie
ń
zaznałe
ś
. U
ś
nij! Czas jaki
ś
wpatrywał si
ę
uwa
ż
nie w twarz chorego, po czym bez słowa wyszedł z pokoju. Pani Bathary
patrzyła szeroko otwartymi oczami na doktora, ale nie ruszyła si
ę
z miejsca.
Mo
ż
e te
ż
wej
ś
cie doktora snem jej si
ę
wydało, a mo
ż
e nie miała ju
ż
sił, aby
powsta
ć
na powitanie go
ś
cia. Spojrzała uwa
ż
nie na twarz syna, która stawała
si
ę
coraz bledsza. Zdawało si
ę
,
ż
e usypia, ale snem wiecznym. Oddech słabł,
a
ż
ustał zupełnie i głowa ci
ęż
ko osun
ę
ła si
ę
na ziemi
ę
. Matka podniosła si
ę
z
krzesła, nachyliła nad synem i domy
ś
liwszy si
ę
strasznej prawdy, padła
zemdlona na podłog
ę
.
Wiadomo
ść
o samobójstwie zrozpaczonego młodzie
ń
ca obiegła szerokim
kołem całe miasto. Wiedzieli i mówili o nim wszyscy. Tylko mury pałacu
Toronthala nie przepu
ś
ciły tych wiadomo
ś
ci do uszu Sawy i jej matki. W
pałacu czyniono pospieszne przygotowania do
ś
lubu bankierówny z
Sarcanym.
Ś
lub miał si
ę
odby
ć
za dwa dni. Nast
ę
pnie pa
ń
stwo młodzi mieli
wyjecha
ć
za granic
ę
. Słu
ż
ba szeptała sobie po k
ą
tach dziwy o pannie Sawie i
jej matce. Ale widocznie rozpacz ta nie miała
ż
adnego wpływu na bieg
wypadków, bo w dwa dni po
ś
mierci Piotra Bathary'ego wspaniale zaprz
ęż
ony
powóz bankiera oczekiwał na pann
ę
młod
ą
, która w towarzystwie rodziców
miała uda
ć
si
ę
do ko
ś
cioła. Sawa w białej atłasowej sukni otoczona mgł
ą
ś
lubnego welonu zaj
ę
ła miejsce w karecie obok matki i ojca. Otwarto bram
ę
i
powóz wytoczył si
ę
na ulic
ę
. Nagle wo
ź
nica
ś
ci
ą
gn
ą
ł z całych sił szarpi
ą
ce si
ę
konie i skr
ę
ciwszy zaprz
ą
g, zatrzymał si
ę
przy chodniku.
Ś
rodkiem ulicy
przechodził pogrzeb. Sawa spojrzała oboj
ę
tnie. Naraz
ź
renice jej rozszerzyły
si
ę
przera
ż
eniem. Wychyliła si
ę
z okna karety, chc
ą
c si
ę
przekona
ć
, czy j
ą
wzrok nie myli. Za trumn
ą
post
ę
powała pani Bathary w
ż
ałobie i zgarbiony,
płacz
ą
cy Borik. Sawa podniosła r
ę
ce do skroni i krzykn
ę
ła głucho. Pani
Bathary odwróciła głow
ę
i spojrzała na dziewczyn
ę
. Nagle twarz jej
zmartwiała, oczy cisn
ę
ły błyskawice i wyci
ą
gaj
ą
c r
ę
k
ę
w stron
ę
Sawy,
zawołała gło
ś
no:
– Za
ś
mier
ć
mojego syna b
ą
d
ź
przekl
ę
ta!
Po czym, opieraj
ą
c si
ę
na ramieniu Borika, min
ę
ła powóz bankiera i pod
ąż
yła
za trumn
ą
.
Ale wyrazom jej odpowiedział j
ę
k bole
ś
ci, który wyrwał si
ę
z piersi młodej
dziewczyny, i Sawa bez zmysłów opadła na poduszki karety.
Musiano wróci
ć
do pałacu. Nieprzytomn
ą
dziewczyn
ę
poło
ż
ono na łó
ż
ku.
Wezwano lekarzy, ale ci z trudem tylko zdołali przywróci
ć
chorej
przytomno
ść
. J
ę
czała i nie poznawała nikogo. Wieczorem przyszła silna
gor
ą
czka i wywi
ą
zało si
ę
zapalenie mózgu.
Sarcany, po długiej rozmowie z bankierem, postanowił czeka
ć
i zaj
ą
wszy
apartament w eleganckim hotelu, grał najpoprawniej rol
ę
kochaj
ą
cego i
zaniepokojonego narzeczonego. Przysyłał codziennie kwiaty i dowiadywał si
ę
o zdrowie chorej. Ale ani stan zdrowia Sawy nie pozwolił na okre
ś
lenie w
przybli
ż
eniu bodaj daty
ś
lubu, ani ostro
ż
ny Sarcany nie mówił o tym z matk
ą
narzeczonej.
VIII
Pogrzeb Piotra Bathary'ego odbył si
ę
cicho i pr
ę
dko. Pomimo współczucia z
jakim mówiono o zmarłym, niewiele osób poszło za jego trumn
ą
. Pogrzeb
cichy i skromny nie daje ciekawym tematu do rozmów ani widowiska dla oczu.
Przyjaciół i znajomych miała pani Bathary niewielu. Wstawiono trumn
ę
do
murowanego grobu, zasuni
ę
to kamienn
ą
płyt
ę
, a poniewa
ż
wieczór zapadał,
Borik nachylił si
ę
nad szlochaj
ą
c
ą
matk
ą
i szepn
ą
ł:
– Chod
ź
my do domu. Pó
ź
no ju
ż
. Chod
ź
my. Przyjdziemy tu jutro.
Wdowa bez oporu dała si
ę
wyprowadzi
ć
. Cmentarz opustoszał i stró
ż
kołatk
ą
zawiadomił,
ż
e za kilka minut zamknie bram
ę
cmentarn
ą
. Sło
ń
ce ju
ż
zapadło
za góry i mrok ogarn
ą
ł ziemi
ę
. W pa
ń
stwie umarłych cicho było i spokojnie. Z
dala dolatywał gwar miasta, ale na cmentarzu tylko wietrzyk poruszał li
ś
cie
drzew.
Nagle zza wysokiego murowanego grobowca wysun
ę
ły si
ę
dwie postacie i
pocz
ę
ły wolno zbli
ż
a
ć
ku
ś
wie
ż
o zamkni
ę
tej mogile.
Stan
ą
wszy przy płycie grobowej, jeden z ludzi pocz
ą
ł przy
ś
wieca
ć
latark
ą
, a
drugi schylił si
ę
i jednym szarpni
ę
ciem uniósł kamienn
ą
płyt
ę
. Po czym,
poszeptawszy z tym, który mu przy
ś
wiecał, wsun
ą
ł si
ę
do grobu i pocz
ą
ł cicho
i ostro
ż
nie odbija
ć
wieko trumny.
Człowiek stoj
ą
cy nad grobem nachylił si
ę
i szepn
ą
ł:
– Pami
ę
taj Matifu,
ż
eby
ś
nie dotkn
ą
ł do lewego boku, bo wywołasz krwotok.
– Pami
ę
tam, panie kapitanie. Wezm
ę
go jak dziecko na r
ę
ce. Jest tak
szczupły i mizerny,
ż
e jedn
ą
r
ę
k
ą
dałbym sobie rad
ę
. No ju
ż
gotowe.
Z otworu grobu wyłoniło si
ę
ciało Piotra, które doktor Antekirt uło
ż
ył na du
ż
ym
mi
ę
kkim płaszczu, rozpostartym na ziemi. W par
ę
chwil pó
ź
niej pot
ęż
ne barki
Matifu wyłoniły si
ę
spod ziemi i olbrzym stan
ą
ł obok swego kapitana. Zasun
ą
ł
płyt
ę
, poukładał wianki i wi
ą
zanki kwiatów i podniósł Piotra. St
ą
paj
ą
c lekko i
cicho skierowali si
ę
do małej furtki w murze, niedaleko głównego wej
ś
cia.
Matifu zakwilił jak sowa. Odpowiedziało mu podobne kwilenie i drzwi uchyliły
si
ę
lekko. Mały Pescada przepu
ś
cił obu towarzyszy, po czym zamkn
ą
ł
starannie furtk
ę
i wszyscy trzej skierowali si
ę
ku wybrze
ż
u.
– Panie kapitanie – szepn
ą
ł Pescada – ju
ż
widz
ę
dwa
ś
wiatełka. Zejd
ź
my t
ą
ś
cie
ż
k
ą
. – Po chwili byli w łodzi, która cicho i pr
ę
dko odbiła od brzegu,
unosz
ą
c doktora, jego wiernych towarzyszy i ciało Piotra w nieznan
ą
dal.
IX
Tymczasem w pałacu bankiera Toronthala dnie płyn
ę
ły cicho i jednostajnie.
Sawa poczynała wstawa
ć
z łó
ż
ka, ale nie opuszczała swego pokoju. Godziny
całe sp
ę
dzała przy szez– l
ą
gu, na którym le
ż
ała jej matka. Zdrowie bowiem
pani Toronthal pocz
ę
ło słabn
ąć
z tak
ą
gwałtowno
ś
ci
ą
,
ż
e lekarze byli
przera
ż
eni, nie mog
ą
c pomóc chorej, której
ż
ycie ulatywało z ka
ż
d
ą
chwil
ą
.
Nie skar
ż
yła si
ę
na nic, ale wida
ć
było,
ż
e do osłabienia fizycznego,
spowodowanego chorob
ą
serca, przył
ą
czyło si
ę
jakie
ś
cierpienie moralne i z
tym wła
ś
nie cierpieniem ani organizm, ani medycyna nie mogły walczy
ć
.
Le
ż
ała cicha i blada, słuchaj
ą
c czytania Sawy, ale wida
ć
było,
ż
e cz
ę
sto nie
słyszy nawet głosu córki.
Bankier odwiedzał
ż
on
ę
, okazywał jej nawet współczucie, ale pewnego dnia,
kiedy byli sami w pokoju, do uszu Sawy, siedz
ą
cej w s
ą
siednim gabinecie,
doleciał cichy, rozełkany głos matki, która widocznie gor
ą
co m
ęż
a o co
ś
prosiła, a w chwil
ę
potem podniesiony, gniewny głos bankiera:
– Nigdy, słyszysz, nigdy!
Po czym nast
ą
piło stukni
ę
cie gwałtownie zamykanych drzwi i bankier powrócił
do swoich apartamentów.
Sawa wbiegła do pokoju matki. Zastała j
ą
we łzach. Ale
ż
adne pro
ś
by i
zakl
ę
cia nie pomogły. Nie mogła, czy nie chciała, zwierzy
ć
si
ę
córce ze swego
cierpienia. Min
ę
ły jeszcze dwa dni. Pani Toronthal nie opuszczała ju
ż
łó
ż
ka, a
siły jej gasły z ka
ż
d
ą
godzin
ą
. Pó
ź
nym wieczorem zdawała si
ę
usypia
ć
i
poprosiła Saw
ę
,
ż
eby si
ę
udała na spoczynek. Córka wahała si
ę
, nie chc
ą
c
zostawia
ć
matki bez opieki, ale chora nalegała tak usilnie, mówi
ą
c,
ż
e b
ę
dzie
spała,
ż
e młoda dziewczyna zdecydowała si
ę
poło
ż
y
ć
do łó
ż
ka.
Mijały godziny. Gdzie
ś
daleko na zegarze wie
ż
owym wybiła dwunasta. Pani
Toronthal podniosła si
ę
na posłaniu. Pocz
ę
ła si
ę
gor
ą
czkowo ubiera
ć
,
nasłuchuj
ą
c, czy nikt nie nadchodzi. Nogi uginały si
ę
pod ni
ą
, ale spieszyła
si
ę
, jakby ka
ż
da chwila była jej drog
ą
. Na suknie narzuciła długi ciemny
płaszcz i osłoniła głow
ę
czarn
ą
koronkow
ą
chustk
ą
. Po czym, st
ą
paj
ą
c jak
mogła najciszej, wyszła z pokoju i skierowała si
ę
ku schodom. Trzymała si
ę
mocno por
ę
czy, boj
ą
c si
ę
upa
ść
. Chwil
ę
mocowała si
ę
z ci
ęż
kimi drzwiami
wej
ś
ciowymi, gdy
ż
dr
żą
ce, osłabione r
ę
ce nie mogły przekr
ę
ci
ć
klucza, ale po
chwili znalazła si
ę
na ulicy.
Cicho było i pusto wokoło. Pani Toronthal pocz
ę
ła i
ść
wolno w gór
ę
ulicy,
opieraj
ą
c si
ę
raz po raz o
ś
ciany domów. Serce biło jej w piersiach, a nogi
odmawiały posłusze
ń
stwa. Zegar wydzwonił kwadrans, a potem wpół do
pierwszej. Chora zrobiła jeszcze kilkana
ś
cie kroków i zatrzymała si
ę
przed
małym domkiem pani Bathary. Si
ę
gn
ę
ła r
ę
k
ą
do dzwonka, ale nagle jakby si
ę
rozmy
ś
liła. Wyj
ę
ła z kieszeni list i wsun
ę
ła go w szpar
ę
miedzy drzwiami a
progiem, po czym, upewniwszy si
ę
,
ż
e
ż
adnego skrawka papieru z zewn
ą
trz
nie wida
ć
, zawróciła wolno ku domowi. Ale widocznie przerachowała si
ę
z
siłami, czy te
ż
poczucie dokonanego przedsi
ę
wzi
ę
cia nadszarpn
ę
ło
ostatecznie zw
ą
tlone jej siły. Szła coraz wolniej. Przystawała coraz dłu
ż
ej u
ś
cian mijanych domów. Wreszcie blada, bez tchu, z czołem zroszonym
potem, zatrzymała si
ę
przed drzwiami swego pałacu. Nacisn
ę
ła ci
ęż
k
ą
klamk
ę
, przest
ą
piła próg i osun
ę
ła si
ę
zemdlona na ziemi
ę
.
Słu
żą
cy znalazł j
ą
rano i zaalarmował cały dom. Sawa zbiegła przera
ż
ona na
dół. Wezwano lekarzy i przeniesiono chor
ą
do jej pokoju. Bankier,
powiadomiony przez słu
żą
cego, zjawił si
ę
w pokoju
ż
ony, ale chora zdawała
si
ę
go nie widzie
ć
. Trzymała r
ę
k
ę
Sawy i oczami prosiła,
ż
eby pozostawiono
j
ą
w spokoju. Kiedy lekarze i słu
ż
ba usun
ę
li si
ę
z pokoju, skin
ę
ła na Saw
ę
i
ledwo dosłyszalnym głosem szepn
ę
ła:
– Sawo, dziecko drogie, chc
ę
ci co
ś
powiedzie
ć
. Bóg widzi,
ż
e łami
ę
przysi
ę
g
ę
, ale On mnie zrozumie i wybaczy. Nie zgadzaj si
ę
dziecko na
mał
ż
e
ń
stwo z Sarcanym. To by było zbyt potworne. Pami
ę
taj, nikt nie ma
prawa ci
ę
zmusi
ć
. Pami
ę
taj. Nie jeste
ś
córk
ą
Silasa Toronthala. Twój ojciec...
– ale tu głos jej si
ę
zarwał, twarz pokryła si
ę
ś
mierteln
ą
blado
ś
ci
ą
i bez
ż
ycia
upadła na poduszki. Sawa rzuciła si
ę
ku niej, ale zbielałe usta nieszcz
ęś
liwej
kobiety zamkn
ę
ły si
ę
na zawsze.
W par
ę
dni pó
ź
niej odbył si
ę
wspaniały pogrzeb. Sawa usun
ę
ła si
ę
od ojca i
narzeczonego i szła sama za trumn
ą
, która kryła drogie jej zwłoki. Wiedziała,
ż
e zmarła kobieta nie była jej matk
ą
, ale była dla niej zawsze tak dobr
ą
i
wyrozumiał
ą
opiekunk
ą
. Przy tym była jej jedyn
ą
przyjaciółk
ą
, a teraz została
biedna Sawa zupełnie sama na
ś
wiecie. Zrozumiała teraz dlaczego z tak
ą
stanowczo
ś
ci
ą
i tak nieubłaganie popychał j
ą
bankier do mał
ż
e
ń
stwa z
nienawistnym Sarcanym. Był najzupełniej oboj
ę
tny na łzy i pro
ś
by obcej mu
dziewczyny. W stosunku do rodzonego dziecka nie okazywałby tyle
okrucie
ń
stwa. Wida
ć
było,
ż
e tych dwóch ludzi ł
ą
czyły jakie
ś
interesy, a ona,
Sawa, miała by
ć
ofiar
ą
ich machinacji. Czysta duszyczka Sawy skurczyła si
ę
z przera
ż
enia na widok takiej podło
ś
ci. Dot
ą
d, wychowana przez dobr
ą
,
łagodn
ą
pani
ą
Toronthal, nie domy
ś
lała si
ę
nawet,
ż
e ludzie mog
ą
by
ć
tak
ź
li.
Po
ś
mierci swej przybranej matki pozostała nie tylko bez opieki, ale we
władzy złych ludzi i nara
ż
ona na tysi
ą
ce niebezpiecze
ń
stw. Ale przy całej
łagodno
ś
ci Sawa poczuła nagle taki przypływ energii i stanowczo
ś
ci, tak była
pewna,
ż
e nie ulegnie w walce,
ż
e zupełnie spokojnie wracała z cmentarza.
Wiedziała,
ż
e za chwil
ę
czeka j
ą
rozmowa, od której zale
ż
e
ć
b
ę
d
ą
jej przyszłe
losy.
Jako
ż
nie omyliła si
ę
. Bankier kazał j
ą
prosi
ć
do gabinetu, gdzie ju
ż
czekał
Sarcany.
– Chcieli
ś
my pomówi
ć
z tob
ą
, moje dziecko, o twoim
ś
lubie – zacz
ą
ł
łagodnie Toronthal. – Wobec
ż
ałoby trzeba b
ę
dzie go odło
ż
y
ć
, ale s
ą
dz
ę
,
ż
e
za par
ę
miesi
ę
cy mo
ż
e si
ę
odby
ć
cichy
ś
lub. Nieprawda
ż
?
Sawa podniosła na mówi
ą
cego spokojny, chłodny wzrok.
– Mówiłam ju
ż
panu niejednokrotnie,
ż
e mał
ż
e
ń
stwo moje z tym panem jest
niemo
ż
liwe i nigdy si
ę
nie odb
ę
dzie.
– Co ty mówisz – zerwał si
ę
bankier. – Zmusz
ę
ci
ę
...
– Pan nie ma prawa mnie zmusza
ć
, poniewa
ż
nie jest moim ojcem –
brzmiała spokojna odpowied
ź
.
– Co! Co? Co to znaczy?
– To znaczy,
ż
e wiem wszystko i nie pozwol
ę
si
ę
zmusi
ć
.
– Co? Czy
ż
by moja
ż
ona o
ś
mieliła si
ę
...
–
Ż
ona pa
ń
ska jest ju
ż
na boskim s
ą
dzie. A tymczasem ja przysi
ę
gam panu,
ż
e nie zostan
ę
ż
on
ą
twojego wspólnika i przyjaciela. Nic nie zdoła zmieni
ć
mego postanowienia.
Z tymi słowy podniosła si
ę
z krzesła i wyszła z pokoju.
Bankier opadł bez siły na fotel.
– Zdradziła mnie! I to kto?
Ż
ona! A zdawało si
ę
,
ż
e słówka nie powie.
– Ładnie pan kierujesz moimi sprawami – odezwał si
ę
ironicznie Sarcany. –
Ale ze mn
ą
ż
artów i wykr
ę
tów nie b
ę
dzie. Za długo byłem nieobecny i
zapomniałe
ś
pan o tym,
ż
e ja tu decyduj
ę
i rz
ą
dz
ę
. Ładnie
ś
cie wychowali t
ę
dzierlatk
ę
. No dalej, rusz si
ę
pan i zabieraj do roboty. Najlepiej zrobimy, je
ż
eli
wyjedziemy z Raguzy. Za du
ż
o tu znajomych i ciekawych. Wyjedziesz pan
razem z Saw
ą
, a potem spotkamy si
ę
w Monte Carlo. O, tam ja si
ę
zaopiekuj
ę
t
ą
hard
ą
panienk
ą
, a
ż
zmi
ę
knie i nabierze rozumu, a z panem
spróbujemy szcz
ęś
cia w ruletce. Diablo dawno nie miałem pieni
ę
dzy na t
ę
mił
ą
zabaw
ę
. Tymczasem
ż
egnam. A pami
ę
taj pan,
ż
e ze mn
ą
ż
artów nie
ma. Za dwa dni zamykasz swoj
ą
bud
ę
i wyje
ż
d
ż
asz z córeczk
ą
. A ja
przył
ą
cz
ę
si
ę
do was za tydzie
ń
.
Sarcany wyszedł, rzucaj
ą
c hała
ś
liwie drzwiami. W wielkim, pustym gabinecie
pozostał tylko bankier i szeroko otwartymi, przera
ż
onymi oczami patrzał na
drzwi. O jak
ż
e dobrze znał ten drwi
ą
cy głos Sarcany'ego! Jak bardzo czuł
władz
ę
i obecno
ść
tego człowieka. Był bezbronny i słaby w jego r
ę
kach. Ten
łotr wiedział tak du
ż
o o znanym i szanowanym bankierze i tak umiał korzysta
ć
z tych wiadomo
ś
ci. Toronthal wiedział dobrze,
ż
e Sarcany nie posiadał ju
ż
pieni
ę
dzy i
ż
e on, Toronthal, b
ę
dzie musiał ze swoich dawa
ć
i wci
ąż
dawa
ć
,
a
ż
zostanie zupełnie bez grosza i nigdy, nigdy nie uwolni si
ę
od tego
strasznego i pot
ęż
nego wspólnika.
X
Po pogrzebie syna pani Bathary wyjechała na jaki
ś
czas do Triestu. Wzywały
j
ą
tam rozmaite sprawy, które teraz po stracie jedynego dziecka musiała
sama załatwia
ć
. Towarzyszył jej wiemy Borik, ale starowinka niewiele mógł jej
pomóc. Po tragicznej
ś
mierci Piotra stracił reszt
ę
sił i zniedoł
ęż
niał zupełnie.
Pobyt pani Bathary przeci
ą
gał si
ę
, dopiero po upływie trzech tygodni wróciła
do Raguzy. Wchodz
ą
c do mieszkania dostrzegła od razu kopert
ę
le
żą
c
ą
pod
progiem. Si
ę
gn
ę
ła po ni
ą
i, spojrzawszy na nieznane pismo kobiece, poło
ż
yła
list na stole. Nic jej nie mówiło to obce pismo. Krewnych i bliskich nie miała.
Od nikogo nie spodziewała si
ę
wiadomo
ś
ci. Czekało j
ą
jeszcze tyle spraw w
domu, a przede wszystkim odwiedziny u syna. Przecie
ż
ju
ż
trzy tygodnie nie
była na grobie swego dziecka. Poleciwszy wi
ę
c Borikowi opiek
ę
nad rzeczami
i doprowadzenie mieszkania do porz
ą
dku, poszła na cmentarz. Cicho tam
było, jak zawsze, i tak dobrze, tak spokojnie.
O z jak
ż
e wielk
ą
ch
ę
ci
ą
i rado
ś
ci
ą
spocz
ę
łaby biedna kobieta obok
ukochanego dziecka. Nic j
ą
z
ż
yciem i
ś
wiatem nie ł
ą
czyło. Gdyby te
ż
dobry
Bóg wysłuchał jej modłów i zabrał j
ą
do siebie, a nie kazał tak długo czeka
ć
na poł
ą
czenie si
ę
z m
ęż
em i synem. Mijały godziny, a biedna kobieta nie
mogła oderwa
ć
si
ę
od ukochanego grobu. Pocz
ę
ło zmierzcha
ć
. Trzeba było
wraca
ć
. Borik b
ę
dzie niespokojny. Podniosła si
ę
wolno i okr
ąż
aj
ą
c groby
pocz
ę
ła dłu
ż
sz
ą
drog
ą
wraca
ć
do domu. Nagle wzrok jej padł na
ś
wie
żą
mogił
ę
, któr
ą
okrywały kwiaty. Rzuciła oboj
ę
tnym okiem na krzy
ż
i bezwiednie
prawie przeczytała: "Maria Toronthalowa", po czym nast
ę
powała data
ś
mierci
sprzed tygodnia. Obce i nienawistne nazwisko samym wspomnieniem
rozkrwawiło serce biednej kobiety i raz jeszcze przypomniało w całej
okropno
ś
ci jej własne nieszcz
ęś
cie. Ale po chwili wrodzona dobro
ć
przemogła
i przyszło współczucie.
– Biedna kobieta! Niedługo cieszyła si
ę
szcz
ęś
ciem swojej
córki.
Po czym spokojna ju
ż
wróciła do domu.
Wieczorem przypomniała sobie list znaleziony na podłodze. Si
ę
gn
ę
ła po
niego i otworzyła kopert
ę
. Nagle straszny krzyk wydarł jej si
ę
z piersi. Zerwała
si
ę
jak nieprzytomna. Przera
ż
ony Borik wpadł do pokoju. Rzucił si
ę
ku swojej
pani, ale nie mógł zrozumie
ć
, co si
ę
stało. Staruszka szeptała co
ś
szybko, z
kim
ś
rozmawiała, a oczy miała zupełnie nieprzytomne i widocznym było,
ż
e
umysł jej doznał jakiego
ś
okropnego wstrz
ą
su. U
ś
miechała si
ę
przy tym i
nagle, zwracaj
ą
c wesołe, u
ś
miechni
ę
te oczy na starego sług
ę
, rzekła:
– Spiesz si
ę
, Boriku, jeszcze nic nie gotowe, a za chwile b
ę
dzie
ś
lub
Piotrusia z pann
ą
Ilonk
ą
Sandorf.
CZ
ĘŚĆ
III
I
Łód
ź
podwodna "Electric 2", do której wsiadł doktor Antekirt z Matifu,
d
ź
wigaj
ą
cym ciało Piotra Bathary'ego, mkn
ę
ła szybko i cicho. Nie wida
ć
było
ludzi obsługuj
ą
cych pot
ęż
n
ą
maszyn
ę
, nie odczuwało si
ę
kołysania ani
wstrz
ą
sów. Doktor uło
ż
ył Piotra na wygodnej kanapce w kajucie, usiadł obok i
pocz
ą
ł wolno rozciera
ć
dłonie młodzie
ń
ca. Patrzał przy tym uwa
ż
nie w jego
zamkni
ę
te oczy, a zsuni
ę
te brwi znamionowały ogromny wysiłek woli i
skupienie my
ś
li. Zdawało si
ę
,
ż
e chce sw
ą
dusz
ę
przela
ć
w le
żą
cego. Matifu
siedział w k
ą
ciku i na wpół z uwielbieniem, na wpół z trwog
ą
patrzał na
doktora. Miał on go zawsze za cudotwórc
ę
, ale to co spodziewał si
ę
zobaczy
ć
, przechodziło naj
ś
mielsze jego marzenia. Po długiej chwili powieki
Piotra zadrgały. Usta poruszyły si
ę
i lekki, ledwo dostrzegalny oddech pocz
ą
ł
podnosi
ć
jego piersi.
– Piotrze, obud
ź
si
ę
– szepn
ą
ł doktor. – Obud
ź
si
ę
. Ju
ż
nie
ś
pisz!
Powieki młodzie
ń
ca uchyliły si
ę
lekko.
– Poznajesz mnie?
– Doktorze! Co si
ę
stało? Gdzie ja jestem?
– Pomówimy potem o wszystkim. Teraz powiedz mi czy bardzo boli ci
ę
rana?
– Nie. Tylko nie mam zupełnie sił.
– Nic dziwnego. Wracasz z tak dalekiej drogi,
ż
e mogłe
ś
si
ę
zm
ę
czy
ć
. Ale
mam nadziej
ę
,
ż
e za par
ę
tygodni b
ę
dziesz ju
ż
zupełnie zdrów.
Doktor przyrz
ą
dził choremu lekarstwo, po którym Piotr wpadł w mocny,
pokrzepiaj
ą
cy sen. Nie słyszał te
ż
, jak "Electric 2" przybił do brzegu. Nie czuł,
jak go Matifu wzi
ą
ł znowu na r
ę
ce i niósł. Obudził si
ę
dopiero nazajutrz i a
ż
zmru
ż
ył oczy przed o
ś
lepiaj
ą
cym, wesołym sło
ń
cem, które wraz ze
ś
wie
ż
ym
podmuchem wiatru, wpadało przez otwarte okna du
ż
ego, jasnego pokoju.
Le
ż
ał na wygodnym łó
ż
ku. W gł
ę
bokim fotelu, przysuni
ę
tym do łó
ż
ka, siedział
doktor Antekirt i patrzał na swego pacjenta.
– No, nareszcie obudziłe
ś
si
ę
– u
ś
miechn
ą
ł si
ę
na widok otwartych oczu
Piotra. – Dostaniesz, moje dziecko, lekkie
ś
niadanie i, je
ż
eli temperatura i
puls pozwol
ą
, pogadamy troch
ę
.
Jako
ż
po godzinie Piotr, po
ś
niadaniu i opatrunku, wyci
ą
gn
ą
ł r
ę
k
ę
do doktora i
rzekł:
– Nie bardzo wiem, co si
ę
ze mn
ą
działo. Ale czuje,
ż
e
ż
ycie swe
zawdzi
ę
czam panu. Nie wiem, kto pan jeste
ś
, sk
ą
d przybyłe
ś
i jakim
sposobem ja tu si
ę
znalazłem. Ale s
ą
dz
ę
,
ż
e nie b
ę
dzie pan trzymał mnie
dłu
ż
ej w tej nie
ś
wiadomo
ś
ci.
Doktor u
ś
miechn
ą
ł si
ę
i odparł:
– Postaram si
ę
zaspokoi
ć
twoj
ą
ciekawo
ść
. Dowiesz si
ę
wszystkiego.
Pami
ę
taj tylko,
ż
e to, co ci powiem, pozostanie mi
ę
dzy nami. Jeste
ś
my sobie
bardzo bliscy, bo obaj nale
ż
ymy do tamtego
ś
wiata. Obu nas wykre
ś
lono z
listy
ż
yj
ą
cych. Jestem Mateusz Sandorf.
– Jak to, przyjaciel mojego ojca! Ten, który uton
ą
ł...
– Tak! Tak samo jak ty spoczywasz teraz na cmentarzu w Raguzie.
– Nic nie rozumiem...
– Wła
ś
nie chciałem ci to wszystko wytłumaczy
ć
. Słyszałe
ś
zapewne od
matki,
ż
e kiedy twój ojciec został raniony i odwieziony do fortecy, Mateusz
Sandorf rzucił si
ę
do morza. Tak było w rzeczywisto
ś
ci. Pod gradem kul
wskoczyłem do morza i pocz
ą
łem szybko płyn
ąć
. Fale uniosły mnie daleko od
brzegu, a były tak du
ż
e,
ż
e nie miałem sił zawróci
ć
i wyl
ą
dowa
ć
na jakim
ś
cyplu skalnym. Poleciłem si
ę
wi
ę
c Bogu. Płyn
ą
łem tak do pó
ź
nego wieczora.
Poczynałem ju
ż
traci
ć
siły, kiedy do uszu moich doleciał ogłuszaj
ą
cy szum
wody i hałas, jaki zwykle robi
ą
statki w pełnym biegu. Podniosłem głow
ę
.
Zobaczyłem o jakie
ś
pół kilometra przed sob
ą
kadłub parowca. Stan
ą
ł wprost
na mnie. Wołanie na niewiele by si
ę
przydało. Z całych sił zacz
ą
łem ucieka
ć
na bok, nie chc
ą
c,
ż
eby ten olbrzym mnie zatopił. Ale fale, rozbijaj
ą
c si
ę
o
dziób statku, odrzuciły mnie, zakr
ę
ciły i ju
ż
, ju
ż
pocz
ę
ły mi si
ę
przelewa
ć
przez głow
ę
, kiedy r
ę
ka moja uderzyła o ła
ń
cuch wlok
ą
cy si
ę
za statkiem.
Zrozumiałem,
ż
e to jest mój ratunek. Uchwyciłem si
ę
go z całej siły. Po chwili,
korzystaj
ą
c z ciemno
ś
ci, pocz
ą
łem si
ę
wspina
ć
wzdłu
ż
ła
ń
cucha, a
ż
wynurzyłem si
ę
z wody. Nie była to wygodna jazda. Okr
ę
ciłem si
ę
ła
ń
cuchem
i wparłem nogi w
ś
cian
ę
statku. Zawsze było to lepiej ni
ż
płyn
ąć
w wodzie.
Noc była ciemna. Nie dostrze
ż
ono mnie z pokładu. Godziny mijały i ju
ż
poczynało
ś
wita
ć
, kiedy statek zacz
ą
ł zbli
ż
a
ć
si
ę
do brzegu. Gwizdano i
dzwoniono. Z portu odpowiedziały równie
ż
sygnały. Nie wiedziałem ani jaki to
statek, ani dok
ą
d płynie. Rozumiałem tylko,
ż
e w tak oryginalny i niezwykły
sposób nie mogłem wje
ż
d
ż
a
ć
do portu. Kiedy wi
ę
c zobaczyłem,
ż
e od brzegu
dzieli nas jeszcze par
ę
kilometrów, skorzystałem z mgły, która pocz
ę
ła si
ę
z
wody podnosi
ć
, pu
ś
ciłem ła
ń
cuch i wsun
ą
łem si
ę
z powrotem do wody.
Rozumie si
ę
,
ż
e nie wpłyn
ą
łem do portu. Skierowałem si
ę
ku nadbrze
ż
nym
skałom i wypełzłem na brzeg. Rozło
ż
yłem ubranie na sło
ń
cu, a sam, ukryty w
zaro
ś
lach, przespałem o wieczora.
Dzi
ę
ki poczciwemu rybakowi Ferrato miałem troch
ę
pieni
ę
dzy. W ostatniej
chwili wsun
ą
ł mi w r
ę
k
ę
kilkadziesi
ą
t florenów, ukrytych w blaszanym pudełku
po tytoniu. Ubrawszy si
ę
wiec w wysuszone ubranie, mogłem ju
ż
ś
mielej
zapuka
ć
do drzwi jakiej
ś
skromnej ober
ż
y. Wzi
ę
to mnie widocznie za
robotnika, bo bez trudu dostałem izb
ę
i posiłek. Nazajutrz dowiedziałem si
ę
z
pism o przebiegu wypadków. Ojca twego wraz z Zathmarem rozstrzelano, a
poniewa
ż
ciała mego nie znaleziono, uznany zostałem za zmarłego i
wykre
ś
lony z listy
ż
yj
ą
cych. W par
ę
dni pó
ź
niej wypłyn
ą
łem z Brindizi na
statku, który si
ę
udawał do Azji Mniejszej. Nie wiedziałem jeszcze, co tam
b
ę
d
ę
robił. Natomiast miałem pewno
ść
,
ż
e nie spotkam tam znajomych i nikt
mnie nie b
ę
dzie
ś
ledzi
ć
. Wiesz,
ż
e jestem lekarzem z wykształcenia.
Postanowiłem wi
ę
c osi
ąść
gdziekolwiek na wschodzie i leczy
ć
. Poszło mi to
nadspodziewanie dobrze. Kilka wypadków, w których udało mi si
ę
pomóc
pacjentom, rozniosły moj
ą
sław
ę
. Stałem si
ę
znanym i poszukiwanym.
Rozumie si
ę
,
ż
e wtedy nie wyst
ę
powałem pod starym nazwiskiem. Mateusza
Sandorfa ju
ż
nie było. Figurował doktor Antekirt. Pewnego dnia wezwano
mnie do bogatego kupca w Homs, w północnej Syrii. Człowiek ten imieniem
Faz Rhat był chory od wielu lat. Leczył si
ę
u najrozmaitszych lekarzy i
m
ę
drców, ale bezskutecznie. Podobno miał ofiarowa
ć
połow
ę
swego maj
ą
tku
w zamian za wyleczenie. Ale nikt mu nie mógł pomóc. Przybyłem na miejsce.
Zastałem go rzeczywi
ś
cie powa
ż
nie chorego, ale po upływie dwóch tygodni
pacjent mój wyzdrowiał dzi
ę
ki kuracji, któr
ą
mu przepisałem. Chciał mi
ofiarowa
ć
naprawd
ę
olbrzymi
ą
sum
ę
za wyleczenie, ale odmówiłem i
przyj
ą
łem zwykłe swe honorarium. Powróciłem do Damaszku, gdzie wówczas
mieszkałem, i pracowałem dalej. W niespełna dwa lata pó
ź
niej dowiedziałem
si
ę
,
ż
e Faz Rhat zgin
ą
ł podczas polowania na tygrysy. Okazało si
ę
,
ż
e cały
swój olbrzymi maj
ą
tek zapisał mi w testamencie. Stałem si
ę
posiadaczem
ogromnej fortuny. Kupiłem wtedy t
ę
malutk
ą
wysp
ę
na Morzu
Ś
ródziemnym,
nazwałem j
ą
Antekirt
ą
i zabrałem si
ę
do fortyfikowania mojej nowej
posiadło
ś
ci. Kiedy b
ę
dziesz zdrów, obejdziemy cał
ą
wysp
ę
i poka
żę
ci, czym
wła
ś
ciwie jest. Tymczasem uwa
ż
am,
ż
e dostatecznie ci
ę
dzi
ś
zm
ę
czyłem
swym opowiadaniem. Jako lekarz zalecam ci bezwzgl
ę
dny odpoczynek.
Gdyby
ś
czego potrzebował, masz dzwonek pod r
ę
k
ą
, a Pescad
ę
i Matifu w
s
ą
siednim pokoju.
II
Nazajutrz Piotr czuł si
ę
daleko silniejszy i znowu po
ś
niadaniu czekał na
doktora. Jako
ż
doktor Antekirt przyszedł w południe i siadł przy łó
ż
ku
pacjenta.
– Panie doktorze – zacz
ą
ł nie
ś
miało Piotr. – Mówiła mi matka,
ż
e pan miał
córeczk
ę
. Co si
ę
z ni
ą
stało? Twarz doktora pokryła si
ę
ś
mierteln
ą
blado
ś
ci
ą
.
– Czy s
ą
dzisz,
ż
e gdyby
ż
yła, zgodziłbym si
ę
nie mie
ć
jej przy sobie? Z
chwil
ą
kiedy tylko dorobiłem si
ę
pewnego maj
ą
tku i mogłem bezpiecznie
komunikowa
ć
si
ę
z Europ
ą
, wysłałem pewnych i zaufanych ludzi do mego
zamku Artenak. Niestety wiadomo
ś
ci, jakie stamt
ą
d otrzymałem, były
okropne. W niespełna rok po moim uwi
ę
zieniu dziecko zgin
ę
ło w dziwny i
niewytłumaczony sposób. Bawiło si
ę
pod okiem piastunki w ogrodzie w
pobli
ż
u potoku, który przepływał przez park. Mo
ż
e wpadło do wody, bo nad
brzegiem znaleziono jej kapelusik. Ale ciała, pomimo najstaranniejszych
poszukiwa
ń
, nie wyłowiono. Dzieci wiejskie opowiadały,
ż
e j
ą
pewnie porwała
banda Cyganów włócz
ą
ca si
ę
po okolicy. Ale nikt temu nie dawał wiary. Po
konfiskacie mego maj
ą
tku cz
ęść
przypadaj
ą
ca na Ilonk
ę
, została wydzielona i
miała jej by
ć
wr
ę
czona po doj
ś
ciu do pełnoletno
ś
ci. Słyszałem,
ż
e obecnie
rz
ą
d opiekuje si
ę
t
ą
sum
ą
, zanim nie minie dwadzie
ś
cia lat od chwili jej
znikni
ę
cia. Ale to s
ą
ju
ż
dla mnie drobiazgi bez znaczenia. Posiadam sam
znacznie wi
ę
cej ni
ż
dawniej. A nie mam dziecka, któremu bym to zostawił.
Pomagam wi
ę
c ile mog
ę
ludziom, a z wyspy Antekirta chc
ę
utworzy
ć
koloni
ę
ludzi, którzy byli bardzo nieszcz
ęś
liwi, albo biedni, a obecnie zaznaj
ą
troch
ę
dobrobytu i szcz
ęś
cia pod moj
ą
opiek
ą
.
– Czy ja mam by
ć
te
ż
zaliczony do tych ludzi? – u
ś
miechn
ą
ł si
ę
Piotr.
– Rozumie si
ę
. Ale poniewa
ż
jeste
ś
młody i wykształcony, postaramy si
ę
,
ż
eby
ś
wyzyskał swe umiej
ę
tno
ś
ci jako budowniczy i pomógł nam w pracy. O
ile rozumie si
ę
nie pozwolisz si
ę
opanowa
ć
znowu my
ś
li o samobójstwie.
– O samobójstwie? Jak to, czy pan my
ś
li,
ż
e ja sam chciałem si
ę
zabi
ć
?
– Tak wszyscy s
ą
dzili.
– Ale
ż
doktorze! Czy
ż
bym ja mógł my
ś
le
ć
o odebraniu sobie
ż
ycia, dopóki
ż
yła moja matka i dopóki czułbym,
ż
e Sawie mógłbym by
ć
potrzebny?
– Wi
ę
c co si
ę
stało? Przyniesiono ci
ę
z przebit
ą
piersi
ą
.
– Ten, który mnie pchn
ą
ł sztyletem, zrobił to w taki sposób,
ż
e nikt nie
wiedział o jego udziale w zbrodni. Ulica była pusta, ciemno ju
ż
było. Ale go
poznałem. Za dobrze pami
ę
tam jego posta
ć
,
ż
eby si
ę
myli
ć
.
– Ale na Boga! Któ
ż
to był?
– Narzeczony Sawy, Sarcany.
– Sarcany! Jeszcze on! – krzykn
ą
ł doktor.
– Czy pan go zna?
– Moje dziecko, znam a
ż
nadto dobrze szczegóły
ś
mierci twego ojca i jego
towarzyszy. Otó
ż
tym, który odcyfrował list, który podst
ę
pnie wszedł do domu
Zathmara i który o wszystkim doniósł policji, był Sarcany.
– Jak to? Ten łotr! I jeszcze
ż
yje! Ale miał chyba wspólników.
– Owszem. Miał pot
ęż
nego wspólnika, który si
ę
z nim podzielił pieni
ę
dzmi
skazanych.
– Któ
ż
to był?
– Bankier Silas Toronthal.
Twarz Piotra zbielała. Opadł bez siły na poduszki.
Doktor uj
ą
ł go za r
ę
k
ę
.
– Widzisz, moje dziecko,
ż
e mał
ż
e
ń
stwo twoje nie mogło doj
ść
do skutku. To
by było zbyt okropne. Chciałem ci
ę
zabra
ć
z Raguzy. Wypadki zrz
ą
dziły,
ż
e
znikn
ą
łe
ś
dla
ś
wiata na zawsze. Ale przysi
ę
gam ci,
ż
e znajdziemy i ukarzemy
winnych. A ty mi b
ę
dziesz pomoc
ą
.
III
Doktor, pomimo
ż
e mieszkał na swej wysepce i cały był oddany
piel
ę
gnowaniu chorego Piotra, nie zrywał tajemniczych nici, wi
ążą
cych go ze
ś
wiatem. Depesze przychodziły na wysp
ę
cz
ę
sto, a ich szyfrowana tre
ść
widocznie du
ż
o mówiła doktorowi, bo długie godziny sp
ę
dzał samotnie w
gabinecie.
W par
ę
tygodni po wy
ż
ej opisanych wypadkach, doktor zszedł do ogrodu, w
którym siedział Piotr. Młody in
ż
ynier był ju
ż
zupełnie zdrów i tylko blado
ść
i
smutek na twarzy mówiły o przebytej chorobie.
– Piotrze, za par
ę
dni wyruszamy w
ś
wiat. Otrzymałem niepokoj
ą
ce wie
ś
ci z
Raguzy.
– Czy
ż
by moja matka...
– Matka twoja wyjechała z Borikiem. Jeszcze nie wiem dok
ą
d. Ale mam
nadziej
ę
,
ż
e si
ę
dowiemy. Ale Toronthal z córk
ą
i Sarcanym wyjechali
równie
ż
.
– Czy wie pan w jakim kierunku?
– Prawdopodobnie do Monte Carlo. Nie powinni nam zgin
ąć
z oczu. Trzeba
jednak działa
ć
ostro
ż
nie,
ż
eby si
ę
nie domy
ś
lili,
ż
e s
ą
ś
ledzeni.
Po południu udał si
ę
doktor w towarzystwie Piotra do portu. Stało tam kilka
łodzi podwodnych, znany nam ju
ż
jacht "Sawarena" i du
ż
y mocny statek
"Ferrato".
– Tym pojedziemy. Moja wysepka le
ż
y w tak szcz
ęś
liwym, czy
nieszcz
ęś
liwym miejscu,
ż
e ilekro
ć
wypływam, czy wracam, czeka, nas
niechybnie burza. Oszcz
ę
dza mi to wizyt nieproszonych i ciekawych go
ś
ci.
Natomiast moja załoga dobrze si
ę
zawsze napracuje.
– Zdaje mi si
ę
,
ż
e przyjechałem tu podwodn
ą
łodzi
ą
.
– Tak. Mam ich pi
ęć
. Szybko
ść
ich i wytrzymało
ść
jest niezrównana. Nie
mog
ę
jednak zabra
ć
na nie tylu ludzi ile b
ę
dzie mi potrzeba.
– Czy tym razem zabierze pan wi
ę
cej marynarzy?
– Mój kochany, musz
ę
niestety walczy
ć
nie tylko z Sarcanym i Toronthalem.
Ta para łotrów czerpie jeszcze dochody z innego
ź
ródła, które udało mi si
ę
odkry
ć
. Słyszałe
ś
zapewne i czytałe
ś
w pismach o stałych napadach
rozbójniczych na Sycylii.
Ż
aden statek nie jest bezpieczny od tych bandytów.
Mam pewne wie
ś
ci,
ż
e głównym organizatorem jest tam niejaki Zirone.
– Czy zna go pan?
– Nie. Ale wiem,
ż
e to przyjaciel i prawa r
ę
ka Sarcany'ego. To mi wystarcza.
– Czy s
ą
dzi pan,
ż
e Sarcany b
ę
dzie z nim razem?
– Tego jeszcze nie wiem. Ale po nitce dojdziemy do kł
ę
bka. Tymczasem
zrobimy wycieczk
ę
na Etn
ę
. Nie znasz jeszcze tej góry i nie widziałe
ś
krateru.
B
ę
dziemy udawa
ć
Anglików podró
ż
uj
ą
cych dla przyjemno
ś
ci.
– Czy zabiera pan Pescad
ę
i Matifu?
– Matifu pojedzie z nami. A Pescada jest ju
ż
od tygodnia nieobecny.
– Czy wysłał go pan do Raguzy?
– Pescada od czterech dni jest członkiem bandy Zirona i prawdopodobnie
napadnie na nas podczas naszej wycieczki. Piotr spojrzał na mówi
ą
cego ze
zdumieniem.
– Doprawdy im dłu
ż
ej przygl
ą
dam si
ę
temu, co pan robi, tym wi
ę
cej si
ę
dziwi
ę
i... mniej rozumiem.
– Widzisz, mój kochany, łatwo jest walczy
ć
, kiedy si
ę
ma za sob
ą
prawo,
pomoc i nie trzeba si
ę
kry
ć
. A ja musz
ę
dosi
ę
gn
ąć
swoich przeciwników, nie
odwołuj
ą
c si
ę
ani do wojska, ani do policji, ani do opieki prawnej. Ale wierz
ę
mocno,
ż
e prawda i sprawiedliwo
ść
zatriumfuj
ą
. Tymczasem gotuj si
ę
do
drogi, bo jutro o
ś
wicie wypływamy.
IV
"Ferrato" mkn
ą
ł szybko i pod wieczór przybił do brzegów Sycylii. Doktor i Piotr
wysiedli. Towarzyszył im Matifu. Udali si
ę
na nocleg do ober
ż
y, sk
ą
d rankiem
mieli si
ę
uda
ć
do Casa Inglese, schroniska na zboczu Etny.
O kilkana
ś
cie kroków od hotelu zaczepił ich jaki
ś
oberwany
ż
ebrak utykaj
ą
cy
silnie na lew
ą
nog
ę
. Wyci
ą
gaj
ą
c r
ę
k
ę
zacz
ą
ł gło
ś
no i płaczliwie wylicza
ć
wszystkie choroby i nieszcz
ęś
cia, jakie go spotkały.
– Uno soldo signore! Uno soldo! Jestem kaleka od urodzenia.
A
ż
nagle szepn
ą
ł cichym, ale wyra
ź
nym głosem w samo ucho doktorowi:
– Zbieraj
ą
si
ę
o dwa kilometry od Casa Inglese. Po czym znowu zacz
ą
ł
j
ę
cze
ć
:
– Uno soldo, uno soldo! B
ę
dzie ich przeszło trzydziestu. Uno soldo! Sam
Zirone dowodzi.
Nagle zatrzymał si
ę
, przeliczył pieni
ą
dze, które mu doktor podał i zawołał
półgłosem do mijaj
ą
cego go Matifu:
– A nie zastrzel mnie przypadkiem, mój stary, bo nie miałby
ś
kim
ż
onglowa
ć
.
I zgin
ą
ł w bocznej ulicy.
Nazajutrz doktor zwiedzał okolice Etny, ale wej
ś
cie na gór
ę
odło
ż
ył do dnia
nast
ę
pnego. Nikt te
ż
nie widział, jak oddział składaj
ą
cy si
ę
z dwudziestu
dobrze uzbrojonych marynarzy, pocz
ą
ł si
ę
wspina
ć
na zbocza góry. Ciemno
było, a ludzie ci, przebrani w ludowe sycylijskie stroje, nie ró
ż
nili si
ę
na
pierwszy rzut oka niczym od wie
ś
niaków, wracaj
ą
cych od roboty. Szli te
ż
po
dwóch, trzech. Nie dochodz
ą
c do Casa Inglese znikli w załomach skalnych,
jakby si
ę
w ziemi
ę
zapadli.
Nast
ę
pnego dnia doktor, Piotr i Matifu wyruszyli na Etn
ę
. Towarzyszyło im
dwóch przewodników i par
ę
poganiaczy mułów. W porcie i w ober
ż
y
wiedziano,
ż
e go
ś
cie s
ą
bardzo zamo
ż
ni,
ż
e przyjechali własnym statkiem i
nie
ż
ałuj
ą
pieni
ę
dzy. Ostrzegano ich nawet,
ż
e niebezpiecznie jest puszcza
ć
si
ę
w góry bez opieki wi
ę
kszej ilo
ś
ci mulników, ale doktor
ż
artował sobie z
tych ostro
ż
no
ś
ci. Ten i ów wiedział,
ż
e doktor obiecał hojn
ą
nagrod
ę
przewodnikom za dobre i r
ą
cze muły. Mała karawana ruszyła w gór
ę
. Widok
był prze
ś
liczny. Dzie
ń
jasny i niezbyt gor
ą
cy.
Pod wieczór miano si
ę
zatrzyma
ć
w schronisku Casa Inglese.
Nagle Piotr, jad
ą
cy obok doktora, rzekł:
– Czy pan zauwa
ż
ył,
ż
e ten wie
ś
niak mija nas ju
ż
trzeci raz? Nie rozumiem
jak on to robi, ale jestem pewien,
ż
e si
ę
nie myl
ę
. Doktor spojrzał na
wskazanego:
– Masz słuszno
ść
. Ja go równie
ż
zaobserwowałem. Ale mamy jeszcze czas.
– Po czym spojrzał na niebo i zwrócił si
ę
do starszego przewodnika:
– S
ą
dz
ę
,
ż
e za pół godziny b
ę
dziemy na miejscu.
– Tak, wielomo
ż
ny panie, czeka nas tylko trudna przeprawa o jakie
ś
sto
kroków od Casa Inglese. Woda po ostatnim deszczu zniszczyła drog
ę
i trzeba
b
ę
dzie przej
ść
kawałek piechot
ą
.
– Ano, to trudno – odparł doktor. – Pójdziemy, Mamy jeszcze dobre nogi.
Jako
ż
po upływie niespełna pół godziny karawana zatrzymała si
ę
i podró
ż
ni
musieli pozsiada
ć
z wierzchowców. Droga była rozmyta, zarzucona głazami i
klocami drewna.
Nagle, gdzie
ś
z wysoka, pocz
ę
ły si
ę
toczy
ć
drobne kamienie. Zakwilił orzeł i
rozległ si
ę
wystrzał. Doktor chwycił rewolwer ukryty w kieszeni. Piotr i Matifu
poszli za jego przykładem. Przewodnik,
ś
miertelnie blady, skoczył do doktora
i pocz
ą
ł
szepta
ć
:
– Panie, to ich znak. Bro
ń
nas panie, bo nie ujdziemy z
ż
yciem.
Jako
ż
zza skał pocz
ę
li si
ę
wysuwa
ć
ludzie uzbrojeni w strzelby i otacza
ć
ze
wszystkich stron mał
ą
karawan
ę
. Doktor, nie trac
ą
c ani na chwil
ę
zimnej krwi,
oparł si
ę
plecami o skał
ę
i, patrz
ą
c uwa
ż
nie w gór
ę
, gwizdn
ą
ł przeci
ą
gle.
Nagle stała si
ę
dziwna rzecz. Jeden spomi
ę
dzy zbli
ż
aj
ą
cych si
ę
bandytów,
powtórzył to hasło z tak nadzwyczajn
ą
sił
ą
,
ż
e echo powtórzyło je dono
ś
nie i
w tej
ż
e chwili zza bandytów pocz
ę
ły si
ę
wysuwa
ć
postacie uzbrojonych
wie
ś
niaków. Na dany znak rzucili si
ę
na nie przygotowanych na t
ę
napa
ść
bandytów. Wywi
ą
zała si
ę
za
ż
arta walka, która pier
ś
cieniem otoczyła
podró
ż
nych. Napadaj
ą
cy zostali napadni
ę
ci i to w sposób tak nagły i
nieoczekiwany,
ż
e stracili zupełnie głowy. Pocz
ę
li strzela
ć
na o
ś
lep, a
poniewa
ż
nie zdawali sobie sprawy w jakiej sile i liczbie jest nieoczekiwany
wróg, szeregi ich załamały si
ę
i raz po raz który
ś
z nich usiłował przemkn
ąć
niespodziewanie i uciec w góry. Ale celne strzały wie
ś
niaków z jednej strony,
a doktora i jego towarzyszy z drugiej, kładły g
ę
sto trupem bandytów. Jeden
spomi
ę
dzy nich, mały i dziwnie zr
ę
czny, pocz
ą
ł si
ę
szybko zsuwa
ć
ku
miejscu, gdzie stał doktor. Wtedy herszt bandy, który jeden nie tracił zimnej
krwi i bronił si
ę
zajadle, dostrzegł go i z dzikim, w
ś
ciekłym okrzykiem pocz
ą
ł
go goni
ć
. Dopiero w tej chwili zrozumiał,
ż
e ten mały włócz
ę
ga, który
zaci
ą
gn
ą
ł si
ę
do jego bandy, a którego nikt nie znał, musiał go zdradzi
ć
.
Mały Pescada, bo on to był, czuł niebezpiecze
ń
stwo i szybkimi,
ś
miałymi
skokami uciekał pod opieku
ń
cze skrzydła doktora. Nagle nó
ż
, rzucony
wprawn
ą
i siln
ą
r
ę
k
ą
, ugodził go w plecy i mały linoskoczek z j
ę
kiem potoczył
si
ę
pod stopy Matifu. I wtedy stało si
ę
co
ś
dziwnego. Łagodny olbrzym, z
którego wszyscy
ż
artowali,
ż
e nigdy muchy nie zabił, przeistoczył si
ę
w dzikie
zwierz
ę
. Jak szalony rzucił si
ę
na gór
ę
. Jednym skokiem dopadł Zirona,
uchwycił go za kołnierz, d
ź
wign
ą
ł i cisn
ą
ł ze skały. Ciało zatoczyło łuk i znikło
w bezdennej przepa
ś
ci.
Mały Pescada był pomszczony. Matifu obejrzał si
ę
nieprzytomnym wzrokiem i
dopadł nast
ę
pnego bandyt
ę
. A
ż
nagle doleciał go z dołu głos doktora.
– Bierz
ż
ywcem Matifu! Nie zabijaj!
Oprzytomniał. Złapał je
ń
ca za kołnierz. Jednym strzepni
ę
ciem wyrzucił mu
nó
ż
z r
ę
ki, podniósł jak psiaka i pocz
ą
ł wolno schodzi
ć
na dół, walka ju
ż
si
ę
sko
ń
czyła. Bandyci, pozbawieni herszta, poddali si
ę
i pozwolili zwi
ą
za
ć
ludziom doktora Antekirta. Marynarze otoczyli ich zwartym kołem i
odprowadzili na dół, ku miastu. Tam zostali oddani do dyspozycji
miejscowych władz i zamkni
ę
ci w wi
ę
zieniu.
Doktor tymczasem z pomoc
ą
Piotra opatrywał ran
ę
Pescady. Na szcz
ęś
cie
nó
ż
poranił tylko mi
ęś
nie, nie uszkodziwszy płuc ani serca. Pescada otworzył
oczy:
– Nic mi nie b
ę
dzie, doktorze. Boli jeszcze troch
ę
, ale to drobnostka. –
Doktor u
ś
miechn
ą
ł si
ę
.
– Je
ż
eli Matifu zawsze tak si
ę
b
ę
dzie m
ś
cił za krzywd
ę
tobie wyrz
ą
dzon
ą
, nie
chciałbym mie
ć
z nim porachunków.
– Poczciwy mój grubas. Ale gdzie on si
ę
obraca?
– Trzyma jeszcze jednego je
ń
ca. Gdybym go nie odwołał, powrzucałby ich
wszystkich jak gruszki do przepa
ś
ci. No, mam nadziej
ę
,
ż
e starczy ci sił na
dojechanie do portu. Bo zaraz wracamy na dół. Wycieczk
ę
na Etn
ę
zrobimy
innym razem.
Doktor podszedł do Matifu. Olbrzym troch
ę
zawstydzonym wzrokiem patrzał
na swego kapitana.
– Bardzo pana przepraszam,
ż
e si
ę
uniosłem – zacz
ą
ł nie
ś
miało. – Wiem,
ż
e panu zale
ż
ało na zasi
ę
gni
ę
ciu informacji od Zirone. Ale kiedy zobaczyłem
mojego biednego Pescad
ę
, czerwono mi si
ę
zrobiło w oczach i sam nie
wiedziałem co robi
ę
. Ale mo
ż
e ten drugi łotr b
ę
dzie co
ś
mógł powiedzie
ć
.
Tu podniósł skr
ę
powanego człowieka, który jak bezwładny le
ż
ał na ziemi, i
postawił go przed doktorem. Ale ten na widok dzikiej twarzy bandyty drgn
ą
ł i
zawołał:
– Tego na razie nie szukałem. Ale widocznie s
ą
dzone mi było,
ż
ebym go
dostał w r
ę
ce. Strze
ż
go Matifu jak najpilniej. Odstawisz go do wi
ę
zienia i
polecisz jak najstaranniejszej opiece dyrektora wi
ę
zienia. Zapowiedz te
ż
,
ż
e
niedługo b
ę
d
ę
u niego i zło
żę
zeznania. A teraz ruszajmy na dół.
W par
ę
dni po wy
ż
ej opisanych wypadkach doktor przyjmował na swym
statku go
ś
ci. Przybył prefekt, dyrektor wi
ę
zienia i liczni przedstawiciele miasta
i wsi. Chcieli pozna
ć
osobi
ś
cie sławnego lekarza i podzi
ę
kowa
ć
mu za
uwolnienie okolicy od gro
ź
nych bandytów. Mówiono, rozumie si
ę
, o przebiegu
wypadków i o złapanych rozbójnikach.
– Oddał nam pan rzeteln
ą
przysług
ę
, zabijaj
ą
c tego Zirone – odezwał si
ę
prefekt. – Oszcz
ę
dzili
ś
my sobie trudnego i zawiłego procesu, bo podobno
ten ptaszek był wszech
ś
wiatowej sławy bandyt
ą
i miał licznych towarzyszy
poza granicami pa
ń
stwa.
– S
ą
dz
ę
,
ż
e lepiej by było mie
ć
go
ż
ywego w r
ę
ku
– u
ś
miechn
ą
ł si
ę
doktor. – Ale niestety nie zd
ąż
yłem powstrzyma
ć
mojego
towarzysza, który w tak gwałtowny i dora
ź
ny sposób pom
ś
cił ran
ę
przyjaciela.
– A jak
ż
e si
ę
sprawia ten osobnik, którego doktor polecił specjalnej opiece
pana? – zapytał prefekt dyrektora wi
ę
zienia.
– Nie odpowiada na pytania i w ogóle wypiera si
ę
wszelkiego udziału w
napadzie. Wiem tylko,
ż
e si
ę
nazywa Carpena i od niedawna jest w tej
okolicy.
– Prosiłem pana o opiek
ę
nad tym wi
ęź
niem – odezwał si
ę
doktor – gdy
ż
mam wra
ż
enie,
ż
e człowiek ten jest bardzo wra
ż
liwy na hipnoz
ę
. Podczas
mego pobytu na wschodzie, studiowałem specjalnie t
ę
gał
ąź
wiedzy, która,
jak pa
ń
stwo wiedz
ą
, ma miedzy szamanami i znachorami wielkie
zastosowanie. Chciałem wi
ę
c sprawdzi
ć
, czy si
ę
nie myl
ę
.
– Jak to – zdziwił si
ę
prefekt – czy s
ą
dzi pan,
ż
e mo
ż
na by z nim zrobi
ć
do
ś
wiadczenie?
– Jestem tego pewien.
– A to by było ciekawe. Słyszałem i czytałem o tym wiele, ale nigdy nie
miałem sposobno
ś
ci naocznie si
ę
przekona
ć
.
– Wobec tego spróbujemy jutro. B
ę
d
ę
na pana czekał przed wi
ę
zieniem o
godzinie dwunastej w południe. Zobaczy pan tego człowieka, a wieczorem
zrobimy eksperyment.
– Jak najch
ę
tniej. Prosz
ę
wszystkich tu obecnych, aby byli łaskawi przyj
ść
do
mnie o ósmej wieczorem. Je
ż
eli doktor pozwoli, poprosimy te
ż
kilka pa
ń
.
Jestem przekonany,
ż
e moja
ż
ona b
ę
dzie bardzo zainteresowana tym
do
ś
wiadczeniem.
– O jedno tylko prosz
ę
– odezwał si
ę
dyrektor wi
ę
zienia
–
ż
eby mój Carpena nie uciekł podczas eksperymentu. Wiem,
ż
e niejedna
zbrodnia ci
ąż
y na jego sumieniu i jestem za niego odpowiedzialny.
– R
ę
cz
ę
panu – odparł doktor –
ż
e nie b
ę
dzie my
ś
lał o ucieczce.
– On sam mo
ż
e nie. Ale ma wspólników i przyjaciół. Ju
ż
od wczoraj kr
ę
ci si
ę
koło wi
ę
zienia jaka
ś
stara
ż
ebraczka i chce go zobaczy
ć
. Podaje si
ę
za jego
matk
ę
.
– Czy rozmawiał kto
ś
z ni
ą
?
– Ja nie. Ale miałem dzi
ś
raport starszego dozorcy. Podobno chciała go
przekupi
ć
i uzyska
ć
widzenie.
– I có
ż
dalej?
– Kazałem j
ą
bacznie
ś
ledzi
ć
, a przy wi
ę
zieniu podwoiłem
stra
ż
.
– No wi
ę
c nie mamy si
ę
czego obawia
ć
. A dozorcy mog
ą
przecie
ż
i
ść
w
pewnej odległo
ś
ci i uwa
ż
a
ć
na je
ń
ca.
Go
ś
cie po
ż
egnali doktora i wrócili na brzeg.
Nazajutrz w południe doktor w towarzystwie prefekta i dyrektora wi
ę
zienia
wchodził do celi Carpeny. Wi
ę
zie
ń
na widok nieoczekiwanych go
ś
ci podniósł
si
ę
z tapczana i stan
ą
ł. nie podnosz
ą
c głowy.
Prefekt zadał mu par
ę
pyta
ń
, na które nie otrzymał odpowiedzi. Nagle
Carpena podniósł oczy i spojrzał na doktora. Nie wymówił ani słówka, tylko
ź
renice jego rozszerzyły si
ę
i przybrały t
ę
py, nieprzytomny wyraz. Doktor
patrzał wprost w oczy wi
ęź
nia, po czym podniósł r
ę
k
ę
, jakby czyni
ą
c jaki
ś
nakaz, i wyszedł z celi. Carpena rozejrzał si
ę
nieprzytomnym wzrokiem po
celi, podszedł do tapczana i najspokojniej – w
ś
wiecie poło
ż
ył si
ę
na siennik i
usn
ą
ł. Prefekt i jego towarzysz patrzyli na to ze zdziwieniem. Wyszli na
korytarz, gdzie oczekiwał ich ju
ż
doktor.
– Co si
ę
stało doktorze? Nic nie rozumiem.
– Zdaje mi si
ę
,
ż
e trafili
ś
my na wyj
ą
tkowo wra
ż
liwy organizm. Reszt
ę
zobacz
ą
pa
ń
stwo dzi
ś
wieczorem w salonach szanownego pana.
Tu skłonił si
ę
w stron
ę
prefekta.
– Ale co nast
ą
pi?
– Otó
ż
ten bandyta wejdzie najspokojniej do pana salonu i we
ź
mie pana za
panuj
ą
cego nam króla, b
ę
dzie prosi
ć
o łask
ę
. No i mo
ż
e jeszcze o order za
zasługi.
– Jak to! On si
ę
o
ś
mieli?
– Rozumie si
ę
. Przecie
ż
nie b
ę
dzie wiedział, co robi. A potem wróci
najspokojniej do wi
ę
zienia.
– Ale uprzedzam,
ż
e po
ś
l
ę
za nim w pewnym oddaleniu dwóch dozorców –
odezwał si
ę
dyrektor wi
ę
zienia.
– Ale
ż
rozumie si
ę
– u
ś
miechn
ą
ł si
ę
doktor. – Lepiej si
ę
zabezpieczy
ć
. A
tymczasem
ż
egnam panów, bo musz
ę
jeszcze wyda
ć
par
ę
rozporz
ą
dze
ń
swoim ludziom. Dzi
ś
w nocy odpływamy.
– Niech
ż
e si
ę
pan tylko nie spó
ź
ni, panie doktorze – prosił prefekt. –
Ogromnie mnie zaciekawia to do
ś
wiadczenie.
V
Na statku wiedziano ju
ż
o podró
ż
y. Marynarze gotowali si
ę
do drogi i
"Ferrato" był pod par
ą
. Doktor zawołał Matifu i odbył z nim cich
ą
i krótk
ą
rozmow
ę
.
Po kwadrancie mała łódka rybacka odbiła od statku i pod
ąż
yła ku brzegowi.
Siedziało w niej trzech rybaków, z których jeden, wyj
ą
tkowo du
ż
ego wzrostu,
wiosłował. Dwaj inni ogl
ą
dali now
ą
sie
ć
, przygotowuj
ą
c si
ę
widocznie do
nocnego połowu.
O wpół do ósmej doktor Antekirt w towarzystwie Piotra wchodził do salonu
gubernatora. Liczni zgromadzeni go
ś
cie powitali go owacyjnie.
Wszyscy mówili o maj
ą
cym si
ę
odby
ć
do
ś
wiadczeniu i, jak zwykle, zdania
były podzielone. Otoczono doktora, prosz
ą
c go o bli
ż
sze szczegóły i
informacje. Zegar wydzwonił ósm
ą
.
– Nasz pacjent wychodzi z wi
ę
zienia – odezwał si
ę
doktor.
Zdumienie ogarn
ę
ło go
ś
ci. Pocz
ę
li spogl
ą
da
ć
to na doktora, to na drzwi. Po
kwadransie zabrzmiał znowu spokojny głos doktora:
– Carpena wchodzi na schody. W tej samej chwili wpadł do salonu
zmieszany lokaj i, podbiegłszy do prefekta powiedział mu co
ś
szeptem.
– Wpu
ść
cie go – odparł prefekt.
Nagle drzwi, pchni
ę
te siln
ą
r
ę
k
ą
, otworzyły si
ę
i na progu stan
ą
ł człowiek w
ubraniu wi
ęź
nia. Wolnym krokiem zbli
ż
ył si
ę
do prefekta i ukl
ą
kł przed nim.
– Czego chcesz i kto jeste
ś
? – zapytał prefekt.
– Jestem Carpena. Prosz
ę
ci
ę
najja
ś
niejszy panie o łask
ę
i darowanie win.
– Owszem darowuj
ę
ci twe winy – odparł prefekt. – Czy masz jeszcze jakie
ś
ż
yczenie?
– Za zasługi, jakie oddałem ojczy
ź
nie, prosz
ę
o nagrodzenie mnie krzy
ż
em.
Prefekt zrobił ruch, jak gdyby odpinał krzy
ż
ze swej piersi i podał go
kl
ę
cz
ą
cemu. Carpena natomiast zrobił ruch r
ę
kami, jak gdyby krzy
ż
do piersi
przypinał. Po czym powstał i wolnym, automatycznym krokiem wyszedł z sali.
Prefekt, doktor i cz
ęść
go
ś
ci pod
ąż
yła za nim. Wyszedł z pałacu i pocz
ą
ł i
ść
w
kierunku wi
ę
zienia. Dwaj dozorcy post
ę
powali za nim w pewnej odległo
ś
ci.
Nagle, niedaleko wi
ę
zienia, Carpena skr
ę
cił w ciemn
ą
boczn
ą
uliczk
ę
i
podwoił szybko
ść
. Prefekt, doktor i dozorcy pod
ąż
yli za nim.
– Co si
ę
stało? – zapytał prefekt.– Dlaczego on nie wraca do wi
ę
zienia?
– W ka
ż
dym razie
ś
pi – odparł doktor – a nie ucieknie nam z pewno
ś
ci
ą
.
– Uliczka ta prowadzi do morza. Zamyka j
ą
skała, na której postawiono
kiedy
ś
mocn
ą
krat
ę
, bo brzeg tu jest stromy i wyj
ą
tkowo wysoki. Obawiano
si
ę
wypadków.
Carpena tymczasem ju
ż
nie szedł, ale biegł kłusem. Na dany przez prefekta
znak, dozorcy pod
ąż
yli spiesznie za nim.
Nagle wi
ę
zie
ń
dobiegł do kraty, o której mówił prefekt, wspi
ą
ł si
ę
na ni
ą
z i
ś
cie
małpi
ą
zr
ę
czno
ś
ci
ą
i skoczył do morza.
Dozorcy zatrzymali si
ę
, nie wiedz
ą
c co robi
ć
. Przepa
ść
była tak gł
ę
boka, a
ś
ciana skalna tak gładka i stroma,
ż
e nie było mowy,
ż
eby zbieg jeszcze
ż
ył.
Je
ż
eli nie rozbił si
ę
o wyst
ę
py skalne, uton
ą
ł w morzu.
– Co si
ę
stało, doktorze? – zapytał prefekt.
– S
ą
dz
ę
,
ż
e mój pacjent uległ chwilowo atakowi obł
ę
du i dlatego wola jego
wyłamała si
ę
spod mojego wpływu. Przykro mi tylko,
ż
e zagmatwałem
spraw
ę
. Czy dyrektor wiezienia nie b
ę
dzie miał z tego powodu przykro
ś
ci?
– Ale
ż
bynajmniej. Przede wszystkim byłem sam
ś
wiadkiem tego, co zaszło.
A je
ż
eli łotr ten sam sobie, chocia
ż
bezwiednie, wymierzył sprawiedliwo
ść
, nie
widz
ę
znów w tym wielkiego nieszcz
ęś
cia. Oszcz
ę
dził nam tylko fatygi
przygotowania mu szubienicy.
– W takim razie pozwol
ę
sobie ju
ż
po
ż
egna
ć
panów – rzekł doktor. –
Dzi
ę
kuj
ę
serdecznie za miłe i go
ś
cinne przyj
ę
cie. Mam nadziej
ę
,
ż
e si
ę
jeszcze zobaczymy.
– Ale to my winni
ś
my panu podzi
ę
kowa
ć
za ciekawe do
ś
wiadczenie,
którego
ś
my byli
ś
wiadkami. No i za t
ę
nieocenion
ą
przysług
ę
, jak
ą
nam pan
oddał, uwalniaj
ą
c nas od bandy Zirona. Niech
ż
e pan w swych podró
ż
ach nie
zapomina o Sycylii.
Po wymianie grzeczno
ś
ci i po
ż
egnaniu, doktor w towarzystwie Piotra wrócił
na pokład "Ferrata". Czekał na
ń
ju
ż
Matifu.
– No, jak
ż
e wam poszło? – spytał doktor.
– Bardzo dobrze panie kapitanie, wyłowili
ś
my go natychmiast.
Ś
pi ci
ą
gle z
otwartymi oczami. Nic nie słyszy i nie odpowiada na pytania. Zamkn
ę
li
ś
my go
w ostatniej kajucie.
– To dobrze. Dzi
ś
wracamy na Antekirt
ę
, dok
ą
d odwieziemy nasz
ą
zdobycz. A za kilka dni wyruszamy znowu. Zaczynaj
ą
si
ę
dla nas ci
ęż
kie
czasy mój stary. Rozpoczynamy polowanie na najgrubsz
ą
zwierzyn
ę
.
– Bylebym tylko miał co do roboty, panie kapitanie, a dam sobie wszystkiemu
rad
ę
. Musz
ę
teraz popracowa
ć
za dwóch, bo chciałbym,
ż
eby Pescada
odpocz
ą
ł.
W nocy "Ferrato" podniósł kotwice i skierował si
ę
na południe.
VII
W kilka dni pó
ź
niej doktor kazał prosi
ć
do siebie Piotra. Młody in
ż
ynier,
staraj
ą
c si
ę
wywdzi
ę
czy
ć
swemu zbawcy i opiekunowi, zabrał si
ę
gorliwie do
pracy. Pod jego kierunkiem fortyfikowanie Antekirty posuwało si
ę
szybko
naprzód. Dnie całe sp
ę
dzał przy robotnikach. Na wezwanie doktora
pospieszył skwapliwie.
– Czeka nas nowa podró
ż
, mój chłopcze. Ale tym razem b
ę
dziesz w niej
głównym zainteresowanym.
– Czy jedziemy po Sarcany'ego? Doktor podał mu depesz
ę
, któr
ą
trzymał w
r
ę
ku. Piotr spojrzał na ni
ą
i pobladł. Przeczytał: "Bor. i pani Bath. w
Syrakuzach. N
ę
dza. Pani chora umysłowo".
– Co si
ę
stało. Nic nie rozumiem – wyszeptał młodzieniec.
– Nie chciałem ci
ę
niepokoi
ć
– odparł doktor – ale wiedziałem ju
ż
dawno,
ż
e
matki twojej nie ma w Raguzie. Byłe
ś
sam jeszcze chory i osłabiony. Kazałem
wi
ę
c swoim ludziom szuka
ć
jej i dopiero dzi
ś
otrzymałem odpowied
ź
. Co si
ę
tyczy jej zdrowia przeszła tyle cierpie
ń
,
ż
e młodsze i zdrowsze organizmy
uległyby, a strata syna musiała j
ą
ostatecznie złama
ć
. Zabierzemy j
ą
na
Antekirt
ę
. Mo
ż
e pod wpływem kuracji i opieki nerwy jej si
ę
uspokoj
ą
, wtedy
popróbujemy j
ą
wyleczy
ć
. Tymczasem dzi
ś
jeszcze pojedziemy po ni
ą
do
Syrakuz.
Wieczorem "Ferrato" zabrał znów na swój pokład podró
ż
nych. Nazajutrz
wysiedli w Syrakuzach. Wysłani ludzie przynie
ś
li w kilka godzin pó
ź
niej
wiadomo
ść
,
ż
e w małym domku na przedmie
ś
ciu, u pewnej ubogiej szwaczki,
mieszka pani, która przyjechała niedawno i która jest chora umysłowo.
Piotr w towarzystwie doktora udał si
ę
pod wskazany adres. Przed progiem
n
ę
dznej lepianki stary Borik łupał małe drewka. Piotr na widok starego sługi
zatrzymał si
ę
i zawołał półgłosem:
– Borik!
Stary obejrzał si
ę
i drzewo wypadło mu z r
ę
ki.
– Wszelki duch Pana Boga chwali! A to mi si
ę
przywidziało!
– Nie przywidziało ci si
ę
stary, to ja, Piotru
ś
. Czy nie poznajesz mnie?
– O Bo
ż
e, nie do
ś
wiadczaj mnie – j
ę
kn
ą
ł stary sługa. – Czy ja te
ż
zwariowałem?
– Uspokójcie si
ę
– odezwał si
ę
doktor, wyst
ę
puj
ą
c naprzód. – Przecie
ż
mnie poznajecie. Pan Piotr był tylko chory. Ale ju
ż
wyzdrowiał. Przyjechali
ś
my
po was. Gdzie jest pani Bathary?
Borik zbli
ż
ył si
ę
nie
ś
miało.
– To pan doktor! Bogu niech b
ę
d
ą
dzi
ę
ki. Tak si
ę
modliłem,
ż
eby pana raz
jeszcze zobaczy
ć
. Paniczu drogi – zwrócił si
ę
do Piotra. – Moja stara głowa
widocznie nie mo
ż
e wszystkiego zrozumie
ć
. Ale od tych nieszcz
ęść
ju
ż
si
ę
rozum m
ą
ci
ć
mo
ż
e. Chwała Bogu,
ż
e panowie przyjechali. Chod
ź
cie do
naszej biednej pani. Nie poznaje nikogo. A wci
ąż
mówi o
ś
lubie panicza z
jak
ąś
panienk
ą
, ale nie znam takiej.
Wprowadził obu do izdebki, gdzie na fotelu pod oknem siedziała pani
Bathary. Nie spojrzała na wchodz
ą
cych, zda si
ę
nie dostrzegła. Piotr rzucił si
ę
ku matce. Ale staruszka spojrzała na niego i szepn
ę
ła:
– Trzeba si
ę
spieszy
ć
na
ś
lub Piotrusia, bo b
ę
dzie za pó
ź
no.
Młodzieniec płakał jak małe dziecko, obejmuj
ą
c i całuj
ą
c siw
ą
głow
ę
matki i jej
białe, niemal przezroczyste r
ę
ce. Doktor rozejrzał si
ę
po izbie. Pod drugim
oknem stała wysoka, szczupła kobieta, trzymaj
ą
c rozpocz
ę
t
ą
robot
ę
w r
ę
ku.
Była to widocznie wła
ś
cicielka mieszkania. Twarz jej wydała si
ę
doktorowi
znajoma.
– Musimy pani serdecznie podzi
ę
kowa
ć
za opiek
ę
nad t
ą
biedn
ą
chor
ą
.
Zabierzemy j
ą
st
ą
d i oszcz
ę
dzimy pani kłopotu.
– O, nie był to znów tak wielki kłopot. Ta biedna kobieta musiała du
ż
o w
ż
yciu przecierpie
ć
. Przypadkiem spotkałam jej starego słu
żą
cego na ulicy i
zaproponowałam mieszkanie u siebie. Nie chciano im nigdzie wynaj
ąć
mieszkania. Ludzie boj
ą
si
ę
chorych.
– A pani si
ę
nie bała?
– Nie. Mieszkam tu sama. Miło mi było mie
ć
go
ś
ci. Niestety nie mogłam im
da
ć
wielkich wygód.
– Przepraszam pani
ą
za
ś
miałe pytanie, ale zdaje si
ę
,
ż
e spotkali
ś
my si
ę
ju
ż
kiedy
ś
w
ż
yciu. Przypominam sobie pani twarz, chocia
ż
to musiało by
ć
bardzo
dawno.
– By
ć
mo
ż
e. Ale ja pochodz
ę
z tak daleka,
ż
e nie wiem, czy si
ę
pan nie myli.
Nazywam si
ę
Maria Ferrato.
– Córka rybaka z Rowigno?
– Czy pan znał mego ojca?
– Ojcu pani jestem winien
ż
ycie i pieni
ą
dze. Dlaczego przeniosła si
ę
pani a
ż
tak daleko?
– Ojciec mój umarł w wi
ę
zieniu. Byłam czas jaki
ś
w klasztorze, gdzie si
ę
nauczyłam szy
ć
. Czekałam a
ż
mój mały braciszek, który był wówczas w
ochronce klasztornej, sko
ń
czy szkoł
ę
. Obecnie mieszkamy razem. Ludwik
pracuje w fabryce, a ja zarabiam szyciem. Brat miał tu lepsz
ą
płac
ę
, a ja
wolałam by
ć
jak najdalej od miejsca, w którym tyle nieszcz
ęść
nas spotkało.
– Poniewa
ż
jestem bezpo
ś
rednim sprawc
ą
tych nieszcz
ęść
, obowi
ą
zkiem
moim jest chocia
ż
w cz
ęś
ci pani za to wszystko wynagrodzi
ć
. Mam nadziej
ę
,
ż
e brat pani nie b
ę
dzie protestował, je
ż
eli zabior
ę
was oboje na swoj
ą
wysp
ę
.
Towarzystwo pani b
ę
dzie wielk
ą
pociech
ą
dla tej biednej pani Bathary. Brat
pani b
ę
dzie miał takie zaj
ę
cie, jakie sobie wybierze a ja pozostan
ą
waszym
wieczystym dłu
ż
nikiem.
– Ale na Boga, kto pan jest? Nie rozumiem za co nas tyle dobrodziejstw
spotyka.
– Niech pani sobie przypomni jedn
ą
noc. Dawno ju
ż
, pi
ę
tna
ś
cie lat temu, i
posiłek, i nocleg ofiarowany tak, z dobrego serca. I szlachetny post
ę
pek
swego ojca, który musiał tak drogo okupi
ć
, a zrozumie pani,
ż
e tyle dobroci
nie mogło zgin
ąć
bez
ś
ladu:
– Czy
ż
by pan był?...
– Tym, któremu ojciec pani ocalił
ż
ycie, a który teraz pragnie zwróci
ć
chocia
ż
w cz
ęś
ci swój dług jego dzieciom.
VII
W tydzie
ń
pó
ź
niej pani Bathary siedziała w towarzystwie Marii Ferrato na
tarasie pałacu Antekirta. Niestety stan jej nie poprawił si
ę
, pomimo ró
ż
nych
ś
rodków przepisanych przez doktora. Była zawsze cicha, łagodna. Ale na
wszystkie pytania odpowiadała niezmiennie: "Trzeba si
ę
spieszy
ć
na
ś
lub
Piotrusia".
Maria Ferrato okazała si
ę
najcierpliwsz
ą
, najłagodniejsz
ą
opiekunk
ą
chorej.
Od doktora dowiedziała si
ę
,
ż
e m
ąż
nieszcz
ęś
liwej kobiety przebywał razem z
doktorem ostatniej nocy
pod dachem jej ojca, i to jeszcze silniej przywi
ą
zało szlachetn
ą
dziewczyn
ę
do
niej. O los brata była spokojna, gdy
ż
doktor wysłał chłopca do szkoły
technicznej, co było zawsze marzeniem młodego Ludwika, a na co skromne
ś
rodki mu nie pozwalały. Maria miała pozosta
ć
na zawsze przy pani Bathary,
ewentualnie miała na Antekircie zabezpieczony byt i spokojn
ą
staro
ść
. Nic
wi
ę
c dziwnego,
ż
e czuła ogromn
ą
wdzi
ę
czno
ść
dla doktora i w miar
ę
sił
starała si
ę
by
ć
mu pomocn
ą
. W par
ę
dni pó
ź
niej doktor wezwał do siebie
Piotra.
– Mój drogi chłopcze, wypróbowałem wszelkich
ś
rodków jakie medycyna zna,
aby ul
ż
y
ć
twojej matce. Widz
ę
,
ż
e ma do
ść
silny i odporny organizm, a
dzisiejsza jej choroba spowodowana jest jakim
ś
faktem, o którym nie wiemy.
Postarajmy u
ż
y
ć
ostatniego
ś
rodka. Mo
ż
e b
ę
dzie silny, ale mam nadziej
ę
,
ż
e
skuteczny. Matka powinna si
ę
dowiedzie
ć
,
ż
e ty
ż
yjesz. Obmy
ś
liłem sobie
wszystko. Potrzebuj
ę
jeszcze twojej pomocy.
– Wiesz, doktorze,
ż
e jak najch
ę
tniej spełni
ę
ka
ż
de twoje
żą
danie.
Doktor wtajemniczył Piotra w swój plan. Omówiono kilka drobniejszych
szczegółów i w kilka dni pó
ź
niej, kiedy zmierzch zapadł, Borik uj
ą
ł pani
ą
Bathary pod r
ę
k
ę
i wolnym krokiem skierował si
ę
w szerok
ą
cienist
ą
alej
ę
parku. Doktor z Pescad
ą
i Matifu pod
ąż
ył za nimi w pewnym oddaleniu. Borik
prowadził chor
ą
do miejsca, gdzie doktor kazał wymurowa
ć
grób i ustawi
ć
tablic
ę
z napisem: "S.P. Piotr Bathary. Zgasł w 24 wio
ś
nie
ż
ycia". Chodziło o
przypomnienie mo
ż
liwie dokładnie tego zak
ą
tka na cmentarzu w Raguzie,
gdzie biedna kobieta pogrzebała wszystko, co miała najdro
ż
szego na
ś
wiecie.
Doktor słusznie przypuszczał,
ż
e wstrz
ą
s nerwowy, jakiego chora dozna,
wytr
ą
ci j
ą
z martwoty, w której si
ę
pogr
ąż
yła. Rozległ si
ę
d
ź
wi
ę
k dzwonu
pogrzebowego. Borik zatrzymał si
ę
u stóp krzy
ż
a i szepn
ą
ł:
– Prosz
ę
poło
ż
y
ć
naszemu Piotrusiowi par
ę
kwiatów.
Ale chora odsun
ę
ła podawane ró
ż
e i głosem zm
ę
czonym, ale do
ść
wyra
ź
nym, odparła:
– Piotru
ś
nie umarł. Nie mógł umrze
ć
. Powinien si
ę
spieszy
ć
na swój
ś
lub.
Słysz
ą
c te słowa Piotr, na znak dany przez doktora, wysun
ą
ł si
ę
z ukrycia i
ukl
ą
kł obok matki. Uj
ą
ł delikatnie jej r
ę
k
ę
w swe dłonie i powiedział:
– Masz racj
ę
, mateczko, nie umarłem. Jestem tu obok ciebie.
Chora spojrzała na mówi
ą
cego. Błysk
ś
wiadomo
ś
ci zaja
ś
niał w jej oczach.
– Piotrusiu – j
ę
kn
ę
ła i rozpłakała si
ę
rzewnie.
Doktor rzucił si
ę
na ratunek. Przeniesiono chor
ą
do powozu. Była osłabiona,
ale patrzyła przytomnie i zdawała si
ę
budzi
ć
po silnej gor
ą
czce.
Pó
ź
no w nocy otworzyła oczy i spojrzała na siedz
ą
cego u jej łó
ż
ka syna.
– Musiałam by
ć
bardzo chora, moje dziecko. Prawda? Tak dawno ci
ę
nie
widziałam a tak chciałam ci powiedzie
ć
,
ż
e powiniene
ś
jak najpr
ę
dzej
po
ś
lubi
ć
Sawe.
– Czy mama mówi o Sawie Toronthal?
– To nie jest córka Toronthala. To dziecko Mateusza Sandorfa. Nazywa si
ę
naprawd
ę
Sawa Ilona Sandorf.
– Jak to – zawołał Piotr, zrywaj
ą
c si
ę
z miejsca. – Sk
ą
d ta wiadomo
ść
?
Pani Bathary opowiedziała synowi o li
ś
cie, jaki znalazła w domu po powrocie
z podró
ż
y. Pani Toronthalowa ostatnim wysiłkiem woli napisała t
ę
wa
ż
n
ą
wiadomo
ść
, przytaczaj
ą
c dokładn
ą
dat
ę
porwania dziecka. I znów nazwisko
Sarcany'ego było wmieszane w t
ę
spraw
ę
. Czuj
ą
c zbli
ż
aj
ą
c
ą
si
ę
ś
mier
ć
postanowiła złama
ć
przysi
ę
g
ę
milczenia, jak
ą
na niej wymusił m
ąż
i pragn
ę
ła
ratowa
ć
swe przybrane dziecko od okropnego mał
ż
e
ń
stwa. Prosiła o pomoc
panie Bathary.
List gdzie
ś
zagin
ą
ł, ale wiadomo
ść
, jak
ą
Piotr usłyszał, wstrz
ą
sn
ę
ła nim do
gł
ę
bi. Długo tłumiona miło
ść
do uroczej dziewczyny wybuchła ze zdwojon
ą
gwałtowno
ś
ci
ą
. Dzi
ś
nic mu ju
ż
nie mogło broni
ć
marzenia o niej. Ale teraz
nale
ż
ało j
ą
przede wszystkim wyrwa
ć
L r
ą
k dwóch niebezpiecznych łotrów.
Nie bacz
ą
c na pó
ź
n
ą
godzin
ę
, Piotr zostawił matk
ę
pod opiek
ą
Marii i zapukał
do gabinetu doktora.
Ale ten równie
ż
nie spał. Siedział przy biurku pogr
ąż
ony w ci
ęż
kiej zadumie.
Piotr przypadł mu do kolan i ujmuj
ą
c serdecznym ruchem obie dłonie doktora,
powtórzył mu wielk
ą
nowin
ę
zasłyszan
ą
przed chwil
ą
od matki.
Doktor zerwał si
ę
. Był blady i r
ę
ce mu dr
ż
ały.
– Mój Bo
ż
e, i ja widziałem j
ą
tyle razy \ nie poznałem. Bogu niech b
ę
d
ą
dzi
ę
ki
za to,
ż
e
ż
yje,
ż
e j
ą
zobacz
ę
. Mam dla kogo
ż
y
ć
Piotrze. Jedziemy zaraz po
ni
ą
.
Piotrowi nie trzeba było dwa razy tego samego powtarza
ć
. Wezwano Matifu i
Pescad
ę
i w godzin
ę
potem łód
ź
motorowa "Electric 4" sun
ę
ła ku brzegom
Riwiery.
VIII
Doktor Antekirt, a wła
ś
ciwie, jak go ju
ż
słusznie nazywa
ć
mo
ż
emy, hrabia
Mateusz Sandorf, miał pewne wiadomo
ś
ci od swoich agentów, którzy go
zawiadomili,
ż
e bankier Toronthal i Sarcany pojechali do Monte Carlo.
Natomiast Sawa gdzie
ś
znikła i nikt nie wiedział, gdzie przebywała.
Najwa
ż
niejsz
ą
wi
ę
c rzecz
ą
było zmusi
ć
obu wspólników do zdradzenia
miejsca jej pobytu. Po przybyciu do Monte Carlo, na brzeg wyszedł tylko
Pescada. Ubrany elegancko, zatrzymał si
ę
w jednym z najwyk– wintniejszych
hoteli i tego
ż
samego dnia udał si
ę
do domu gry. Spacerował po salach,
przegrał tu i ówdzie kilkana
ś
cie franków, a tymczasem bacznie przygl
ą
dał si
ę
graj
ą
cym. Nareszcie przy jednym ze stołów dostrzegł bankiera. Za jego
krzesłem stał Sarcany. Ale sam nie grał. Natomiast wida
ć
było,
ż
e szcz
ęś
cie
nie dopisuje bankierowi. Blady, z zaci
ś
ni
ę
tymi ustami, dawał stawki i nagle
wstał od stołu i chwiejnym krokiem wyszedł z sali. Sarcany pod
ąż
ył za nim.
Pescada, przygl
ą
daj
ą
cy si
ę
im od dłu
ż
szego czasu, usłyszał koło siebie
szmer współczucia dla nieszcz
ęś
liwego gracza. Podobno w przeci
ą
gu
tygodnia przegrał cały swój maj
ą
tek, a dzi
ś
chciał si
ę
odegra
ć
, lecz fortuna
odwróciła si
ę
od niego.
– Pewnie palnie sobie w łeb – odezwał si
ę
jaki
ś
Anglik.
– Albo po
ż
yczy i znowu b
ę
dzie gra
ć
– odpowiedział s
ą
siad.
– Niewielu dzi
ś
ch
ę
tnych do po
ż
yczania. Szczególnie takim pechowcom.
– Ten czarny, jego towarzysz, tak go ubrał – za
ś
miał si
ę
kto
ś
trzeci. – Sam
nie grał, a tylko przygl
ą
dał si
ę
grze i namawiał.
Pescada wysun
ą
ł si
ę
niepostrze
ż
enie do parku otaczaj
ą
cego dom gry.
Szybkim krokiem dogonił bankiera i Sarcany'ego, a widz
ą
c,
ż
e zamierzaj
ą
usi
ąść
w zacisznej, kamiennej grocie, wdrapał si
ę
na skały, z których grota
była zrobiona. Niebawem doleciały go urywki rozmowy.
– Daj mi spokój, Sarcany. Nie b
ę
d
ę
wi
ę
cej grał. Nie mam ani grosza.
– Masz przecie
ż
jeszcze troch
ę
na rachunku w banku.
– Ale
ż
to moje ostatnie pieni
ą
dze. Je
ż
eli przegram je, zostan
ę
n
ę
dzarzem.
– Ale
ż
przepowiadam ci,
ż
e jutro nam si
ę
poszcz
ęś
ci. Mam nawet pewn
ą
kombinacj
ę
...
– Daj mi spokój ze swoimi kombinacjami. Daleko mnie one zaprowadziły.
Zabrałe
ś
mi wszystko. Id
ź
sobie i raz na zawsze zapomnij o mnie.
– Nie tak gwałtownie, mój kochany. Spróbujesz jeszcze szcz
ęś
cia jutro. A
potem...
– Nie b
ę
d
ę
grał!
– B
ę
dziesz, mój kochany, b
ę
dziesz. Wiesz dobrze,
ż
e t
ą
drog
ą
niedaleko
zajdziesz. Mam ci
ę
w r
ę
ku.
– Wol
ę
sobie w łeb paln
ąć
, ni
ż
by
ć
w tym twoim r
ę
ku.
Z tymi słowy bankier wyszedł szybko z altany i skierował si
ę
w gł
ą
b ogrodu.
Biegł prawie, nie ogl
ą
daj
ą
c si
ę
za siebie.
Pescada jak cie
ń
pod
ąż
ył za nim. Sarcany pozostał w altanie. Widocznie był
bardzo pewny siebie i wiedział,
ż
e ofiara jego nie b
ę
dzie miała dosy
ć
odwagi,
by wprowadzi
ć
w czyn swoje gro
ź
by. Bankier biegł coraz szybciej. Widocznie
pod wpływem silnego zdenerwowania chciał by
ć
jak najdalej od swego
prze
ś
ladowcy. A chocia
ż
nie miał zamiaru odbiera
ć
sobie
ż
ycia, chciał by
ć
przez chwil
ę
sam, by móc zastanowi
ć
si
ę
spokojnie nad swoim poło
ż
eniem.
Nie zwa
ż
ał te
ż
bardzo na drog
ę
, któr
ą
uciekał. Nie wiedział,
ż
e wiodła go na
skaliste wybrze
ż
e. Upadł na wystaj
ą
cy cypel skalny i pozostał bez ruchu. Nie
słyszał jak gdzie
ś
w pobli
ż
u zakwilił orzeł skalny. Odpowiedział mu pisk mewy.
Jakie
ś
kroki rozległy si
ę
w pobli
ż
u. I nagle ciemna płachta spadła mu na oczy,
a jakie
ś
silne r
ę
ce schwyciły go, skr
ę
powały i podniosły. Stało si
ę
to tak
szybko,
ż
e nie tylko nie zorientował si
ę
sk
ą
d został zaskoczony, ale nie mógł
zrozumie
ć
, co si
ę
z nim dzieje. Poczuł,
ż
e kto
ś
go niesie, potem kładzie na
dno łodzi. Jakie
ś
ciche rozkazy, szepty. Do jego uszu doleciało tylko pytanie,
zadane widocznie jego prze
ś
ladowcy:
– No, a ten drugi?
– Niestety uciekł, panie kapitanie. Strzelił do nas i znikł w zaro
ś
lach.
– Nie gonili
ś
cie go?
– Mieli
ś
my rozkaz nie wchodzi
ć
do miasta.
– No trudno! A tego do celi nr 3.
IX
Bankier otworzył oczy. Znajdował si
ę
w małej celi. Okrato– wane okienko
wpuszczało troch
ę
ś
wiatła, ale było umieszczone tak wysoko,
ż
e nie sposób
było przez nie wyjrze
ć
. Tapczan, stołek i stół przymocowany do
ś
ciany, to
było całe umeblowanie nowego mieszkania bankiera.
Na stole stał dzbanek z wod
ą
i kawałek chleba. Toronthal w głow
ę
zachodził
w czyim r
ę
ku si
ę
znajduje.
Mijały godziny. Nagle drzwi od celi otworzyły si
ę
i stan
ą
ł w nich człowiek
olbrzymiej postawy. Spojrzał na bankiera i odezwał si
ę
łagodnym głosem:
– Prosz
ę
, niech pan pozwoli za mn
ą
.
Ten łagodny ton sprawił,
ż
e bankierowi przybyło odwagi.
– Przede wszystkim chciałbym wiedzie
ć
, jakim prawem wi
ę
zicie mnie tutaj?
Nie wiem, kto jest ten
ś
miałek, ale uprzedzam,
ż
e srodze b
ę
dzie tego
ż
ałował.
Olbrzym, jak gdyby nie słyszał słów bankiera, powtórzył spokojnym głosem:
– Prosz
ę
i
ść
za mn
ą
.
– Nie pójd
ę
– krzykn
ą
ł bankier.
Nagle stała si
ę
rzecz, której Toronthal w
ż
adnym razie nie oczekiwał. Olbrzym
przyst
ą
pił do niego i jednym pot
ęż
nym ruchem r
ą
k uniósł małego bankiera,
kr
ę
puj
ą
c mu jednocze
ś
nie r
ę
ce i nogi, jak to czyni
ą
czasem nia
ń
ki
niegrzecznym dzieciom, i wyniósł z celi. Przeszedł długi korytarz, otworzył
jedne drzwi, potem drugie, min
ą
ł jakie
ś
schody, znowu korytarz i nagle stan
ą
ł
w du
ż
ym, jasno o
ś
wietlonym pokoju. Tu pu
ś
cił swego je
ń
ca i wyprostował si
ę
.
Pod oknem siedział wysoki starzec, obok znajdowało si
ę
jeszcze par
ę
osób.
– Panie Toronthal – odezwał si
ę
starzec – prosz
ę
o
ś
cisłe, a przede
wszystkim zgodne z prawd
ą
odpowiedzi. Gdzie zostawiłe
ś
pan Saw
ę
Ilon
ę
Sandorf?
Na to nieoczekiwane pytanie bankier zdumiał si
ę
. Spojrzał na mówi
ą
cego.
– Przede wszystkim prosz
ę
o uwolnienie mnie z wi
ę
zienia – odparł hardo. –
Nikt nie ma prawa trzyma
ć
mnie tutaj wbrew mojej woli.
– Owszem, jest kto
ś
, kogo pan uwi
ę
ził wbrew jego woli i który tym samym
panu odpłaca. Nie poznaje mnie pan. Jestem pana klientem sprzed pi
ę
tnastu
lat.
Bankier drgn
ą
ł. Spojrzał rozszerzonymi oczami na mówi
ą
cego.
– Pan byłby
ś
...
– Tak. Mateuszem Sandorfem. A mo
ż
e jeste
ś
ciekaw zobaczy
ć
drug
ą
swoj
ą
ofiar
ę
. Piotrze, przywitaj pana bankiera.
Toronthalowi omal oczy z przera
ż
enia nie wyskoczyły. Przed nim stał Piotr
Bathary. Ten sam, którego Sarcany, za wspólnym porozumieniem, zabił, na
którego grobie bankier był osobi
ś
cie, gnany ciekawo
ś
ci
ą
, tak cz
ę
sto
spotykan
ą
u zbrodniarzy, których wola bezwiednie kieruje na miejsce zbrodni.
Poczuł,
ż
e mu si
ę
zaczyna m
ą
ci
ć
w głowie i
ż
e prawdopodobnie nie ma ju
ż
dla niego ratunku. Ale w ostatnim, bezsilnym porywie w
ś
ciekło
ś
ci postanowił
milcze
ć
, nie chc
ą
c w niczym dopomóc swoim prze
ś
ladowcom. Sarcany był
wolny, to prawda. On Silas odpokutuje za dwóch, ale nie zdradzi miejsca
pobytu Sawy.
– Odpowiadaj pan – powtórzył hrabia. – Gdzie Sawa?
– Nie powiem nic. Nie wiem.
– Po raz trzeci pytam. Gdzie jest moja córka? Silas nie otworzył ust. Nagle
pot
ęż
na dło
ń
Matifu uj
ę
ła jego r
ę
k
ę
.
– Czy nie słyszysz, o co ci
ę
pytaj
ą
? No, gadaj pan!
Tu pot
ęż
ne palce Matifu zacisn
ę
ły si
ę
koło r
ę
ki bankiera. Poczuł straszny ból
w stawach. R
ę
ka zdr
ę
twiała i zwisła bezwładnie.
– O, pu
ść
mnie! Pu
ść
. Ju
ż
powiem.
– Matifu, co robisz? – zapytał doktor.
– Panie kapitanie, to niechc
ą
cy. Ja nie chciałem tak mocno.
– No dobrze, ju
ż
dobrze. U
ż
yjemy twego
ś
rodka, o ile pan bankier b
ę
dzie
milczał.
– Powiem wszystko, ale pod warunkiem,
ż
e mnie wypu
ś
cicie i ten wielkolud
nie b
ę
dzie mnie dotyka),
– Gdzie jest Sawa?
– W Tripolisie, u Sarcany'ego.
– Jak mamy jej szuka
ć
? U kogo jest ukryta? Bankier milczał. Ale r
ę
ka Matifu
podniosła si
ę
na wysoko
ść
jego ramienia. Przera
ż
enie mign
ę
ło w oczach
bankiera.
– Powiem, ale za to mnie zwolnicie. Jest u starej Namir, w domu Sidi
Hazana.
– Dok
ą
d udał si
ę
Sarcany?
– Z Monaco mieli
ś
my jecha
ć
na jego
ś
lub z Saw
ą
.
– Dosy
ć
na dzi
ś
. Matifu, odnie
ś
go z powrotem do celi. Ale Silas na widok
ramion olbrzyma zawołał:
– Pójd
ę
sam. Prosz
ę
, niech on mnie nie dotyka. Kiedy zamkn
ę
ły si
ę
za nimi
drzwi, skin
ą
ł na Piotra.
– Czeka nas najtrudniejsza sprawa, ale mam w Bogu nadziej
ę
,
ż
e j
ą
wygramy. Trzeba si
ę
tylko spieszy
ć
, bo ka
ż
da chwila droga. Kiedy Matifu
powróci, powiedz mu,
ż
e za godzin
ę
wyruszamy do Tripolisu. Niech przedtem
przyjdzie do mnie z Pescad
ą
.
X
23 wrze
ś
nia na ulicach Tripolisu gwarno było i rojno. W dzielnicy zamieszkałej
przez ludno
ść
mahometa
ń
sk
ą
w
ą
skie, ciasne uliczki zapchane były gwarnym,
rozbawionym
tłumem. Obchodzono doroczne
ś
wi
ę
to bocianów, na które mieszka
ń
cy miasta
cieszyli si
ę
od dawna. Na placach i wzdłu
ż
ś
cian domów kramarze rozło
ż
yli
towary. Przekupnie ze słodyczami i wod
ą
do picia nawoływali hała
ś
liwie.
Kuglarze, sztukmistrze, zaklinacze w
ęż
y, wró
ż
bici obiecywali ciekawym
niewidziane cuda. Tłum ró
ż
nobarwny, roze
ś
miany tłoczył si
ę
,
ś
miał, gapił,
oczekuj
ą
c wieczora, który miały u
ś
wietni
ć
wy
ś
cigi je
ź
d
ź
ców i iluminacja
miasta. W gwarnym tłumie trzej m
ęż
czy
ź
ni w białych burnusach, jakie nosz
ą
krajowcy, zatrzymali si
ę
na rogu placyku.
Jeden z nich, mały i szczupły, szepn
ą
ł:
– Panie kapitanie, znalazłem. To ten du
ż
y dom na rogu placu. O, widzi pan,
ten, który jest otoczony wysokim murem. Wida
ć
tylko gał
ę
zie akacji rosn
ą
cej
pod
ś
cian
ą
.
– Byłe
ś
tam wczoraj?
– Do
ś
rodka nie sposób si
ę
dosta
ć
. S
ą
tylko jedne drzwi, a wszystkie okna
wychodz
ą
na podwórze.
– Dowiedziałe
ś
si
ę
czego?
– Dowiedziałem si
ę
, ale nic dobrego. Gadałem z lud
ź
mi na targu. Umiem
troch
ę
mówi
ć
tym narzeczem. Pilnuj
ą
jej bardzo. Jest zamkni
ę
ta we dnie i w
nocy. Ta Namir nie odchodzi od niej.
– A Sidi Hazam?
– Wła
ś
nie liczymy na to,
ż
e on obchodzi uroczy
ś
cie
ś
wi
ę
to. Od rana ju
ż
si
ę
kr
ę
ci po ulicach i słu
ż
bie pozwolił te
ż
si
ę
bawi
ć
.
– A gdzie Sarcany?
– Wła
ś
nie to najgorsze,
ż
e Sarcany dzi
ś
odprawia wart
ę
w domu Sidi
Hazama. Podobno pojutrze ma si
ę
odby
ć
jego
ś
lub z pann
ą
Saw
ą
. Tylko si
ę
ś
wi
ę
to sko
ń
czy.
– Jak to?
– Podobno Sarcany jest te
ż
mahometaninem, je
ż
eli ten łotr jeszcze
jak
ą
kolwiek religi
ę
uznaje. I pojutrze ich mułła, czy jak go tam nazywaj
ą
, da
mu
ś
lub.
– Nie dopu
ś
cimy do tego.
– Wła
ś
nie dzi
ś
jest najodpowiedniejsza chwila, panie kapitanie. Niech nam
pan pozwoli działa
ć
. Prosz
ę
tylko,
ż
eby pan i pan Bathary byli w pobli
ż
u. No, i
rozumie si
ę
, uzbrojeni.
– Co zamierzasz robi
ć
?
– Nie mog
ę
panu dokładnie tego powiedzie
ć
, bo sam jeszcze nie obmy
ś
liłem
z Matifu szczegółów. W ka
ż
dym razie dostan
ę
si
ę
tam do
ś
rodka.
– Ja pójd
ę
z tob
ą
– zawołał Piotr.
– Ale nie t
ą
sam
ą
drog
ą
– u
ś
miechn
ą
ł si
ę
Pescada. – Tymczasem
ż
egnam
panów, bo roboty jeszcze mamy du
ż
o. Za godzin
ę
prosz
ę
by
ć
na tym placu.
Mały akrobata znikn
ą
ł a doktor i Piotr pocz
ę
li si
ę
wolno posuwa
ć
w zwartym
tłumie. Doktor, władaj
ą
cy biegle kilkoma narzeczami arabskimi, mógł si
ę
z
łatwo
ś
ci
ą
porozumie
ć
z otaczaj
ą
cymi go lud
ź
mi. Piotr milczał, zbyt był bowiem
wzruszony, by móc o czym innym my
ś
le
ć
i mówi
ć
ni
ż
o głównym celu swojej
wyprawy do Tripolisu.
W godzin
ę
pó
ź
niej stan
ę
li na placu w pobli
ż
u domu Sidi Hazama.
Zgromadziły si
ę
tu ju
ż
tłumy ludzi, które zwartym kołem otaczały par
ę
linoskoczków popisuj
ą
cych si
ę
na
ś
rodku placu. Jeden z nich, olbrzym o
nadzwyczajnej sile, wprowadzał w podziw widzów, d
ź
wigaj
ą
c ci
ęż
ary, łami
ą
c
podkowy lub podnosz
ą
c po kilku m
ęż
czyzn, ciekawych nowych wra
ż
e
ń
.
D
ź
wigał ich jedn
ą
r
ę
k
ą
, pozwalał stawa
ć
na ramionach i głowie, mocował si
ę
z nimi, kład
ą
c zawsze swych przeciwników na obie łopatki. Ale zachwyt tłumu
dosi
ę
gn
ą
ł zenitu, kiedy podniósł dr
ą
g, na którego ko
ń
cu wisiał uczepiony
mały, zgrabny człowieczek. Olbrzym był ju
ż
tylko podstaw
ą
, oparciem,
estrad
ą
, na której akrobata wykonywał najtrudniejsze łama
ń
ce. Dosłownie
latał, znikał, zjawiał si
ę
znowu. Olbrzym oparłszy dr
ą
g na swej pot
ęż
nej piersi,
zbli
ż
ał si
ę
stale, chocia
ż
nieznacznie, do muru okalaj
ą
cego dom Sidi
Hazama. Dr
ą
g si
ę
gał prawie do gał
ę
zi akacji. Mały akrobata, uczepiony jedn
ą
r
ę
k
ą
, wykonywał jakie
ś
zawiłe łama
ń
ce, gdy nagle z przeciwnej strony placu
rozległy si
ę
krzyki, strzały i wiwatowanie. Nadci
ą
gał oddział je
ź
d
ź
ców, który
miał si
ę
popisywa
ć
zr
ę
czno
ś
ci
ą
i odwag
ą
. Tłum na widok nowej zabawy
poci
ą
gn
ą
ł za nimi. Olbrzym wykonał jeszcze kilka kroków, po czym rzucił dr
ą
g
na ziemi
ę
i zmieszał si
ę
z tłumem. Gdzie si
ę
podział linoskoczek, nikt
dokładnie nie wiedział. Zapadaj
ą
cy zmrok utrudniał przygl
ą
danie si
ę
ć
wiczeniom na tak znacznej wysoko
ś
ci.
XII
Pescada, wywijaj
ą
c kozły na ko
ń
cu dr
ą
ga, rzucał raz po raz spojrzenie w gł
ą
b
podwórza Sidi Hazama. Dostrzegł akacj
ę
rosn
ą
c
ą
tu
ż
przy
ś
cianie i w lot
zrozumiał,
ż
e po jej gał
ę
ziach mo
ż
na b
ę
dzie zsun
ąć
si
ę
na dół. Dostrzegł
galeri
ę
obiegaj
ą
c
ą
naokoło całe podwórze i, co najwa
ż
niejsze, ani
ś
ladu
człowieka. Widocznie na bazarze dobrze go dzi
ś
poinformowano. Jednym
zr
ę
cznym,
ś
miałym skokiem przerzucił si
ę
z dr
ą
ga na akacj
ę
i zawisł na
gał
ę
zi. Obejrzał si
ę
wokoło, namacał nó
ż
, schowany za ubraniem, i pocz
ą
ł
cicho zsuwa
ć
si
ę
w dół. Wkrótce stan
ą
ł na por
ę
czy galerii. Lekko jak duch
zeskoczył i pocz
ą
ł si
ę
skrada
ć
wzdłu
ż
ś
cian. Min
ą
ł jedno załamanie, potem
drugie. Z ciemnych małych okien nie wymykał si
ę
najdrobniejszy promie
ń
ś
wiatła. Nagle posłyszał skrzyp otwieranych drzwi. Przypadł do
ś
ciany i
rozpłaszczył si
ę
dosłownie na murze. O kilka kroków przed nim otworzyły si
ę
drzwi i stan
ę
ła w nich Namira, któr
ą
Pescada widywał w Raguzie. Zataił dech
w piersi. Cofn
ąć
si
ę
nie miał ju
ż
czasu. Ale Namira skr
ę
ciła w przeciwn
ą
stron
ę
i weszła do dalszych pokoi. Jednym skokiem znalazł si
ę
Pescada na
progu izdebki, z której wyszła stara Arabka. Mrok panuj
ą
cy nie pozwolił mu
rozró
ż
ni
ć
dokładnie sprz
ę
tów. Ale po chwili dostrzegł w k
ą
cie du
ż
y stos
dywanów, a na nich le
żą
c
ą
Saw
ę
. Dziewczyna miała zamkni
ę
te oczy. Mo
ż
e
spała, a mo
ż
e nie chciała patrze
ć
na wchodz
ą
cego Pescad
ę
. Wzi
ę
ła go mo
ż
e
za star
ą
czarownic
ę
, która ju
ż
tyle jej nadokuczała. Pescada lekko, na
czubkach palców, podsun
ą
ł si
ę
do le
żą
cej i szeptem cichym, ale wyra
ź
nym,
odezwał si
ę
po w
ę
giersku:
– Prosz
ę
, niech pani nie krzyknie. Niech si
ę
pani nie porusza. Przysłał mnie
tu pan Piotr Bathary.
Sawa zerwała si
ę
i siadła na posłaniu. Opanowała si
ę
jednak i nie zdradziła
krzykiem. Spojrzała bacznie na stoj
ą
cego przed ni
ą
człowieczka, ubranego w
dziwaczny kostium akrobaty.
– Kto pan jeste
ś
?
– Stary znajomy. Spotkali
ś
my si
ę
kiedy
ś
na wiosn
ę
na placu w Raguzie.
Prosz
ę
, niech mi pani zaufa. Uciekajmy. Pan Bathary czeka na pani
ą
.
– Jestem gotowa. Chod
ź
my.
– Zaraz, zaraz. Czy to stare babsko wróci tu jeszcze?
– Powinna niedługo wróci
ć
. Poszła do kuchni po kolacj
ę
dla mnie.
– Aha! Wi
ę
c mamy przed sob
ą
jakie
ś
kilka minut. Czy pani zna rozkład tego
domu?
– Nie. Nie wychodziłam z tego pokoju.
– No, to trudno. Spróbujemy szcz
ęś
cia.
Sawa podała posłusznie r
ę
k
ę
akrobacie i wyszli na galeri
ę
. Posuwali si
ę
lekko
i cicho, sun
ą
c wzdłu
ż
ś
cian domu. Co par
ę
chwil stawali, nadsłuchuj
ą
c
bacznie. Nareszcie doszli do schodów, prowadz
ą
cych na podwórze. Pescada
miał zamiar dotrze
ć
do drzwi i złama
ć
zamek no
ż
em. Liczył te
ż
na pomoc z
zewn
ą
trz. Ju
ż
tylko niewielka przestrze
ń
dzieliła ich od upragnionego celu.
Nagle na pi
ę
trze stukn
ę
ły jakie
ś
drzwi raz i drugi, rozległy si
ę
szybkie kroki i
gło
ś
ny krzyk:
– Sarcany, Sarcany! Uciekła! Zatrzymaj Saw
ę
!
Sawa i Pescada stan
ę
li jak wryci. Nagle na dole otworzyły si
ę
drugie drzwi i
wypadł z nich Sarcany. Rzucił si
ę
na schody. Na ten widok Sawa zawróciła i
pocz
ę
ła szybko ucieka
ć
. Pescada pod
ąż
ył za ni
ą
. Młoda dziewczyna wróciła
na galeri
ę
i rzuciła si
ę
w kierunku swego pokoju. Pescada zatrzymał si
ę
.
Czy
ż
by chciała dobrowolnie wróci
ć
do wi
ę
zienia? Ale tymczasem stała si
ę
rzecz zgoła nieoczekiwana. Sawa biegła wprost na Namir
ę
, która,
rozło
ż
ywszy r
ę
ce, gotowała si
ę
pochwyci
ć
zbiega. Nagle młoda dziewczyna
odepchn
ę
ła z tak
ą
sił
ą
Namir
ę
,
ż
e stara, nie spodziewaj
ą
c si
ę
ciosu
wymierzonego młod
ą
, siln
ą
r
ę
k
ą
, zachwiała si
ę
i upadła. Sawa tymczasem
dopadła miejsca, gdzie galeria tworzyła wystaj
ą
cy balkon, jednym skokiem
przesadziła mur i znikn
ę
ła. Teraz dopiero Pescada ochłon
ą
ł i zrozumiał. Na
wie
ść
,
ż
e Piotr
ż
yje, Sawa otrz
ą
sn
ę
ła si
ę
z apatii i postanowiła broni
ć
si
ę
z
całych sił. Widz
ą
c,
ż
e jej odebrano mo
ż
no
ść
ucieczki, wolała
ś
mier
ć
, ni
ż
mał
ż
e
ń
stwo z Sarcanym. Namira ochłon
ą
wszy ze zdumienia i upadku,
zerwała si
ę
na równe nogi i pobiegła za Sawa. Widz
ą
c jednak,
ż
e dziewczyna
przeskoczyła mur, zawróciła i pobiegła w stron
ę
schodów. Spotkała si
ę
z
Sarcanym. W kilku oderwanych słowach opowiedziała co zaszło. Sarcany
podał jej klucz do bramy i zawołał:
– Biegnij na dół. Sprz
ą
tnij zaraz ciało. Ja id
ę
po strzelb
ę
. Spiesz si
ę
.
Na to czekał Pescada. Pomkn
ą
ł jak duch za star
ą
Arabka i w chwili, kiedy
wkładała klucz do bramy, zarzucił jej na usta szal, którym stara była okryta,
zakneblował usta, wyrwał klucz z r
ę
ki i odepchn
ą
ł z całych sił. W mgnieniu
oka otworzył drzwi, skoczył i znikł w ciemno
ś
ciach.
W par
ę
chwil pó
ź
niej nadbiegł Sarcany. Stara oswobodziwszy si
ę
z
kr
ę
puj
ą
cych j
ą
wi
ę
zów pocz
ę
ła lamentowa
ć
, tłumaczy
ć
si
ę
i usprawiedliwia
ć
.
Ale Sarcany, widz
ą
c,
ż
e skutkiem jej niezaradno
ś
ci dał si
ę
jakiemu
ś
nieznanemu osobnikowi wywie
ść
w pole,
ż
e stracił Saw
ę
, wpadł we
w
ś
ciekło
ść
. Z głuchym przekle
ń
stwem rzucił si
ę
na Namir
ę
i podnosz
ą
c
zaci
ś
ni
ę
te pi
ęś
ci uderzył j
ą
z całych sił w głow
ę
. Stara z cichym j
ę
kiem
osun
ę
ła si
ę
martwa na ziemi
ę
. Tak si
ę
odwdzi
ę
czył za jej psie przywi
ą
zanie i
miło
ść
, któr
ą
dla niego
ż
ywiła.
XIII
Matifu, rozstawszy si
ę
w troch
ę
dziwny sposób ze swoim koleg
ą
, nie
przestawał kr
ąż
y
ć
koło domu Sidi Hazama. Obliczał sobie dokładnie ile czasu
musiał zu
ż
y
ć
jego mały przyjaciel na rozejrzenie si
ę
w polu działania.
Przyło
ż
ył ucho do
ś
ciany. Doleciał go skrzyp otwieranych drzwi, a w jaki
ś
czas
pó
ź
niej krzyk i tupot biegn
ą
cych nóg. Przeczuwaj
ą
c,
ż
e to Pescada ucieka,
pocz
ą
ł biec równolegle z nim, tylko z zewn
ę
trznej strony muru. Dostrzegł
wystaj
ą
cy balkon. Jednym skokiem był pod nim i spojrzał w gór
ę
. Jaka
ś
posta
ć
zarysowała si
ę
na szczycie muru i skoczyła na dół. Matifu wparł si
ę
mocno nogami w ziemi
ę
i rozstawił szeroko r
ę
ce, jak to zwykł czyni
ć
, kiedy
ż
onglował swym małym przyjacielem i zachwycał widzów zr
ę
czno
ś
ci
ą
. Nawet
si
ę
nie zachwiał, kiedy w ramiona spadła mu kobieta. Postawił j
ą
lekko na
ziemi i odezwał si
ę
ż
artobliwie:
– Jest pani niewiele ci
ęż
sza od Pescady. Mam nadziej
ę
,
ż
e si
ę
pani nic nie
stało.
Sawa spojrzała przytomnie.
– Panie, uciekajmy! Goni
ą
mnie.
– Zaraz to zrobimy. Ale musz
ę
zabra
ć
z tego przekl
ę
tego domu jeszcze
jedn
ą
mał
ą
osóbk
ę
. Prosz
ę
, niech si
ę
pani poł
ą
czy z tymi dwoma panami a
ja...
Nagle nadstawił uszu i jak strzała pomkn
ą
ł do przeciwległej
ś
ciany, w której
mie
ś
ciły si
ę
małe drzwi. Zza muru doleciał go jaki
ś
hałas i szamotanie. Nagle
drzwi otwarły si
ę
z impetem i wybiegł z nich Pescada, a za nim Sarcany. Mały
linoskoczek pocz
ą
ł ucieka
ć
, klucz
ą
c jak zaj
ą
c. Sarcany natomiast zatrzymał
si
ę
o kilka kroków przed domem i, podniósłszy strzelb
ę
do ramienia, wzi
ą
ł na
cel uciekaj
ą
cego.
Na ten widok krew zawrzała w Matifu. Jak lwica, broni
ą
ca swe małe, skoczył
do Sarcany'ego. Jednym pot
ęż
nym uderzeniem wytr
ą
cił mu strzelb
ę
z r
ę
ki i z
całych sił uderzył go pi
ęś
ci
ą
w pier
ś
. Sarcany j
ę
kn
ą
ł i padł zemdlony na
ziemi
ę
. Nagle obok Matifu stan
ą
ł Mateusz Sandorf.
– Co robisz Matifu? Miałe
ś
go wzi
ąć
ż
ywcem.
Olbrzym oprzytomniał. Bez słowa nachylił si
ę
nad le
żą
cym. D
ź
wign
ą
ł go na
r
ę
ce i, owin
ą
wszy w długi płaszcz, pocz
ą
ł i
ść
za doktorem. Po chwili poł
ą
czyli
si
ę
z Piotrem i Saw
ą
. Mały Pescada ju
ż
przebrany, a wła
ś
ciwie zawini
ę
ty w
długi burnus, opowiadał Piotrowi swoje przej
ś
cia.
Noc ciemna pozwoliła im wyj
ść
niepostrze
ż
enie z miasta. A w godzin
ę
pó
ź
niej
łód
ź
podwodna unosiła wszystkich w kierunku Antekirty.
XIV
Czy s
ą
w j
ę
zyku ludzkim wyrazy, którymi mo
ż
na by opisa
ć
pełni
ę
szcz
ęś
cia
ludzkiego. Kto zdoła wypowiedzie
ć
dr
ż
enie serca, wezbranego wdzi
ę
czno
ś
ci
ą
do Boga, za doznane dobrodziejstwa. Kto opisze blask oczu promieniuj
ą
cych
rado
ś
ci
ą
i łzami wesela? Kto zdoła wypowiedzie
ć
my
ś
li tłocz
ą
ce si
ę
w głowie.
Tyle, tyle rzeczy prze
ż
ytych, przebolałych, a nale
żą
cych ju
ż
szcz
ęś
liwie do
przeszło
ś
ci.
Mijały dnie za dniami, a Sawa nie mogła oprzytomnie
ć
z nadmiaru przebytych
wra
ż
e
ń
. Miała ojca, ona, biedne, bezbronne dziecko, z którym los obchodził
si
ę
tak nielito
ś
ciwie. Miała ojca dzielnego, rozumnego, gor
ą
cego patriot
ę
,
człowieka, którym si
ę
mogła szczyci
ć
. Ona, która tak niedawno uwa
ż
aj
ą
c si
ę
za córk
ę
Toronthala, wstydzi
ć
si
ę
musiała za czyny tego człowieka.
Przy boku swym miała narzeczonego, kochanego i kochaj
ą
cego. Nie groziło
jej mał
ż
e
ń
stwo ze zbrodniarzem. W pani Bathary odnalazła drug
ą
matk
ę
,
pełn
ą
serdeczno
ś
ci i miło
ś
ci. Wokół siebie twarze
ż
yczliwe, u
ś
miechni
ę
te. A w
przyszło
ś
ci
ż
ycie pełne szcz
ęś
cia, wolne od trosk i zmartwie
ń
. Tote
ż
młoda
dziewczyna chodziła, jak we
ś
nie, nie rozumiej
ą
c cz
ę
stokro
ć
, co do niej
mówiono. Ojciec nie rozstawał si
ę
z ni
ą
ani na chwile. Narzeczony dnie całe
sp
ę
dzał przy niej, a wszyscy starali si
ę
odsun
ąć
od niej jak najdalej smutne
wspomnienia. Nic te
ż
dziwnego,
ż
e nie wiedziała nic o losie swoich
prze
ś
ladowców. Nie pytała o nich. Zdawało si
ę
,
ż
e nie pami
ę
tała zupełnie,
ż
e
kiedy
ś
istnieli.
Natomiast doktor i Bathary my
ś
leli cz
ę
sto o losie swoich je
ń
ców. Sarcany
przywieziony do podziemi zamku Antekirta, został umieszczony w celi
s
ą
siaduj
ą
cej z cel
ą
bankiera i Car– peny. Natomiast
ż
aden z nich nie wiedział
o drugim. Godziny spacerów i posiłków były tak rozło
ż
one,
ż
e ka
ż
dy my
ś
lał,
ż
e jest sam tylko wi
ęź
niem pot
ęż
nego doktora. Dozorcy nie odpowiadali na
zadawane im pytania i nic nie mówiło wi
ęź
niom, jaki los ich czeka.
Tymczasem mijały tygodnie i zbli
ż
ał si
ę
dzie
ń
ś
lubu Sawy Ilony Sandorf z
Piotrem Batharym. Pewnego wieczora poprosił doktor par
ę
narzeczonych do
swego gabinetu.
– Moje dziecko – zwrócił si
ę
do córki – za kilka dni odb
ę
dzie si
ę
wasz
ś
lub.
Wszelkimi kwestiami finansowo– prawnymi, zwi
ą
zanymi z odzyskaniem dla
ciebie spadku, zajmie
si
ę
Piotr. S
ą
dz
ę
,
ż
e nie b
ę
dziecie mnie na długo ani cz
ę
sto opuszczali. Wiesz
przecie
ż
,
ż
e ze swej kochanej wyspy nie rusz
ę
si
ę
do
ś
mierci. Ale mam
jeszcze do uregulowania jedn
ą
spraw
ę
, w której chc
ę
zasi
ę
gn
ąć
twojej rady.
Znasz dobrze szczegóły spisku, aresztowania i
ś
mierci moich dwóch
najlepszych przyjaciół. Poniewa
ż
ja jeden unikn
ą
łem strasznej
ś
mierci,
postanowiłem odszuka
ć
winnych i ukara
ć
ich tak, jak na to zasługiwali.
Widocznie zamierzenia moje nie sprzeciwiały si
ę
wyrokom Opatrzno
ś
ci, skoro
dzi
ś
jestem stokrotnie przez Stwórc
ę
wynagrodzony i za wszystkie moje
cierpienia otrzymałem zado
ść
uczynienie. A ponadto wszystkich trzech
zdrajców mam w swym r
ę
ku. Nadszedł dla nich czas kary. Gdybym si
ę
odwołał do s
ą
dów, wznowił raz jeszcze spraw
ę
, poruszył stare, zapomniane
dzieje, jestem pewien,
ż
e dosi
ę
głaby tych trzech zbrodniarzy karz
ą
ca r
ę
ka
sprawiedliwo
ś
ci. Poza spraw
ą
zdradzenia spisku, maj
ą
tyle zbrodni na
sumieniu,
ż
e nie unikn
ę
liby szubienicy. Ale nie chc
ę
s
ą
dów ludzkich. Za
ś
mier
ć
moich dwóch przyjaciół, za moj
ą
tułaczk
ę
, wreszcie za cierpienia,
których ty, moje dziecko, doznała
ś
, postanowiłem ukara
ć
ich sam. Chodzi
tylko o wymiar i rodzaj kary. Nie chc
ę
by
ć
stronniczym. Powiedz na jaki rodzaj
pokuty zasłu
ż
yli według ciebie ci ludzie?
Ilona podniosła na ojca swe promienne oczy.
– Moje cierpienia i doznane przykro
ś
ci s
ą
drobnostk
ą
w porównaniu z tym,
co
ś
ty, ojcze, przecierpiał, i biedna pani Bathary. Wasz głos byłby w tej
sprawie decyduj
ą
cy. O jedno ci
ę
tylko ojcze poprosz
ę
. Nie skazuj ich na
ś
mier
ć
.
– Dlaczego?
– Mam wra
ż
enie,
ż
e dopóki człowiek
ż
yje, mo
ż
e si
ę
jeszcze poprawi
ć
. Mo
ż
e i
w tych sercach przemówi sumienie.
– Jak
ż
e to, moje dziecko? Mam ich pu
ś
ci
ć
wolno? Przecie
ż
tacy ludzie, nie
mog
ą
c szkodzi
ć
nam, nie przestan
ą
by
ć
szkodliwi dla społecze
ń
stwa. Czy
s
ą
dzisz,
ż
e Sarcany nie zorganizuje nowej szajki bandytów, a Carpena nie
b
ę
dzie mu w tym pomagał? Czy my
ś
lisz,
ż
e Toronthal nie zacznie znowu
nadu
ż
ywa
ć
zaufania łatwowiernych ludzi?
– By
ć
mo
ż
e, ojcze. Ale pobyt w wiezieniu nie poprawi ich. Daj im jak
ąś
prac
ę
.
Antekirta jest przystani
ą
tylu nieszcz
ęś
liwych. Znajdzie si
ę
miejsce i dla nich.
– Antekirta jest mieszkaniem ludzi wolnych, Tych trzech musiałbym strzec
nieustannie.
– A gdyby posia
ć
ich na Imale – odezwał si
ę
Piotr, przysłuchuj
ą
c si
ę
w
milczeniu całej rozmowie.
– Jak to, a nasz skład prochu i amunicji?
– Prosz
ę
pana, nasza prochownia jest tak ukryta w podziemiach, a dost
ę
p do
niej tak trudny,
ż
e kto
ś
nie znaj
ą
cy planu, nigdy do niej nie trafi.
– Co to jest Imała? – spytała Ilona.
– Widzisz dziecko, ze wzgl
ę
du na bezpiecze
ń
stwo An– tekirty i jej
mieszka
ń
ców, kazałem przenie
ść
prochowni
ę
i składy amunicji na mał
ą
wysepk
ę
, która równie
ż
do mnie nale
ż
y, a jest oddalona o 5 kilometrów od
Antekirty. Nie była
ś
jeszcze w zachodniej cz
ęś
ci wyspy. Tam z niewysokiego
pagórka wida
ć
dokładnie drzewa i krzewy na Imali. Zało
ż
yli
ś
my tam du
ż
y
ogród. Zbudowałem kilka domków dla ogrodnika i jego pomocników.
– Piotr ma słuszno
ść
, ojcze – odparła Ilona. – Przenie
ś
ich na t
ę
wysp
ę
.
Pozwól im pracowa
ć
w ogrodzie. Jestem pewna,
ż
e samotno
ść
i obcowanie z
przyrod
ą
pozwol
ą
im zastanowi
ć
si
ę
gł
ę
biej nad ich przeszło
ś
ci
ą
. A z czasem
wykierujesz ich na obywateli godnych zamieszkania na Antekircie.
– Mo
ż
e masz słuszno
ść
, dziecko. Jutro nasi wi
ęź
niowie b
ę
d
ą
odwiezieni na
Imale. Poprosz
ę
ci
ę
Piotrze,
ż
eby
ś
był łaskaw dopilnowa
ć
,
ż
eby im niczego
na nowym gospodarstwie nie brakowało. Niech si
ę
zabior
ą
do uczciwej pracy.
XV
Na drugi dzie
ń
rano wyprowadzono wi
ęź
niów z cel. Dozorca przyniósł im
nowe ubrania, płaszcze i wr
ę
czył ka
ż
demu z nich kuferek z niezb
ę
dn
ą
bielizn
ą
i ubraniem. Po czym trzy łodzie, płyn
ą
ce w znacznym oddaleniu od
siebie, przewiozły Sar– cany'ego, Toronthala i Carpen
ę
na mał
ą
wysepk
ę
. Tu
ka
ż
demu z nich dozorca wskazał mały domek, zaopatrzony we wszystko co
człowiek pracuj
ą
cy na roli potrzebowa
ć
mo
ż
e. Pokazał kawałek ogrodu, który
wi
ę
zie
ń
miał uprawia
ć
i zapowiedział,
ż
e raz na tydzie
ń
b
ę
dzie przyje
ż
d
ż
a!
kto
ś
z Antekirty. Plony zebrane przez wi
ęź
niów mogły by
ć
w dowolnej ilo
ś
ci
zu
ż
yte na ich własne potrzeby, reszta sprzedana dozorcy. Pieni
ą
dze
uzyskane w ten sposób miały stanowi
ć
kapitał, który zostanie wr
ę
czony
wi
ęź
niowi wtedy, kiedy oka
ż
e si
ę
godny zamieszkania na Antekircie.
Skazani rozmaicie wysłuchali tego dziwnego wyroku. Nie wiedzieli nawzajem
o swoim istnieniu. Nie wiedzieli równie
ż
,
ż
e za jak
ąś
godzin
ę
spotkaj
ą
si
ę
na
wysepce. Carpena nie zrozumiał wiele z przemowy dozorcy. Jasnym mu tylko
było,
ż
e go nie zabij
ą
ani zamkn
ą
w ciemnym lochu, a b
ę
dzie mógł przebywa
ć
na
ś
wie
ż
ym powietrzu i pracowa
ć
tak, jak to robił w młodo
ś
ci. Przyj
ą
ł wi
ę
c
swój wyrok z u
ś
miechem. Tornthal przygn
ę
biony wysłuchał oboj
ę
tnie
wszystkiego, co mu powiedział dozorca, i milcz
ą
c skierował si
ę
w stron
ę
małego domku, który miał by
ć
odt
ą
d jego mieszkaniem. Natomiast Sarcany
rozgl
ą
dał si
ę
bacznie na wszystkie strony. Za
ś
miał si
ę
ironicznie słuchaj
ą
c
słów dozorcy i odparł, wzruszaj
ą
c ramionami:
– Grubo si
ę
mylicie, s
ą
dz
ą
c,
ż
e b
ę
d
ę
pracował na waszego doktora.
Po czym skierował si
ę
w gł
ą
b wysepki, postanawiaj
ą
c zbada
ć
jej poło
ż
enie i
skombinowa
ć
plan ucieczki.
Na Antekircie tymczasem wszyscy odetchn
ę
li, pozbywszy si
ę
wi
ęź
niów.
Pocz
ę
to robi
ć
wielkie przygotowania do
ś
lubu. Doktor bowiem pragn
ą
ł,
ż
eby
w tej uroczysto
ś
ci wzi
ę
li udział wszyscy mieszka
ń
cy szcz
ęś
liwej wyspy.
W tydzie
ń
pó
ź
niej w małym jasnym ko
ś
ciółku ksi
ą
dz poł
ą
czył stuł
ą
r
ę
ce Piotra
Bathary'ego i Sawy Ilony Sandorf. Wkrótce potem młoda para wyjechała na
krótki czas na W
ę
gry, gdzie Piotr Bathary pocz
ą
ł dochodzi
ć
praw
maj
ą
tkowych swojej młodej
ż
ony.
Na wyspie pozostał w zamku Mateusz Sandorf, pani Bathary, Maria, Borik,
Matifu i Pescada. Pewnego dnia doktor wezwał obu przyjaciół do siebie.
– Moi drodzy! Min
ą
ł ju
ż
rok jake
ś
my si
ę
zwi
ą
zali dobrowoln
ą
umow
ą
. Nie
miałem lepszych i bardziej oddanych sobie przyjaciół i sprzymierze
ń
ców. Ale
nadeszła godzina porachunków. Pami
ę
tam,
ż
e chcieli
ś
cie obaj wróci
ć
do
Francji. Przygotowałem wi
ę
c dla obydwóch umówion
ą
sum
ę
. Chciałem tylko
wiedzie
ć
, kiedy chcieliby
ś
cie wyjecha
ć
i czy nie mógłbym w czymkolwiek
jeszcze wam pomóc?
Obaj przyjaciele nie odpowiedzieli ani słówka. Matifu, czerwony jak burak,
mi
ą
ł czapk
ę
w r
ę
ku, przest
ę
puj
ą
c z nogi na nog
ę
. Natomiast Pescada pocz
ą
ł
si
ę
kr
ę
ci
ć
niespokojnie i raz po raz tr
ą
cał w bok swego przyjaciela.
– No gadaj
ż
e, przecie
ż
to twoja sprawa. Doktor na ten widok u
ś
miechn
ą
ł si
ę
.
– Có
ż
si
ę
stało Matifu? Czy
ż
by tak odwa
ż
nemu chłopakowi zabrakło tym
razem
ś
miało
ś
ci?...
– Bo ja... bo ja... – j
ą
kał olbrzym. – Niech Pescada powie. Jemu to przyjdzie
łatwiej.
– Powiedz, Pescado – zach
ę
cał doktor.
– No pewnie,
ż
e powiem, ale nie s
ą
dziłem,
ż
e ten Matifu taki niedoł
ę
ga. Nic
beze mnie nie potrafi. Otó
ż
, prosz
ę
pana, Matifu wcale nie ma ochoty wraca
ć
do Francji. Przeciwnie, chciałby dosta
ć
w dzier
ż
aw
ę
działk
ę
ziemi, która
przylega do zamku od południowej strony, a która jest bez uzytku.Chciałby
wybudowa
ć
sobie domek i... i...
– No i có
ż
?
– I o
ż
eni
ć
si
ę
, prosz
ę
pana.
– Z kim?
– Z Mari
ą
, prosz
ę
pana. Ale je
ż
eli on tak zawsze b
ę
dzie milczał, to pewnie ja
si
ę
b
ę
d
ę
musiał za niego o
ś
wiadczy
ć
, a mo
ż
e i o
ż
eni
ć
.
– To, to ju
ż
sam zrobi
ę
– b
ą
kn
ą
ł Matifu. – Prosz
ę
pana, Maria dawno mi
sprzyjała. Tylko nie chciała opu
ś
ci
ć
pani Bathary i pana. Dlatego nie
wiedziałem, co mam robi
ć
.
– Ale
ż
naturalnie, zosta
ń
, mój kochany chłopcze. Spraw
ę
ziemi załatwimy
dzi
ś
jeszcze. Na razie mo
ż
esz mieszka
ć
w pałacu, a domek wybudujemy za
miesi
ą
c. Zostaniesz obywatelem Antekirty. No a ty, Pescada, kiedy
zamierzasz wyjecha
ć
?
Bezgraniczne zdumienie odbiło si
ę
na twarzy małego linoskoczka.
– Jak to wyjecha
ć
? Ja bez Matifu? Ja zostaj
ę
z Matifu. Znajdzie on w swoim
domku pokoik dla mnie. A pracuj
ę
w warsztatach i nie b
ę
d
ę
mu ci
ęż
arem.
– No, to chwała Bogu – za
ś
miał si
ę
doktor. – Spadł mi ci
ęż
ar z serca. Bo
przyznam si
ę
wam,
ż
e
ż
al by mi było rozstawa
ć
si
ę
z wami.
– Tote
ż
nigdy to nie nast
ą
pi, panie kapitanie – odparł Matifu. – B
ę
dzie pan
miał w nas zawsze oddanych ludzi.
– No, a powiedzcie mi, co si
ę
dzieje na Imali. Zdaje mi si
ę
,
ż
e ostatnio Matifu
je
ź
dził na wysp
ę
z dozorc
ą
.
– Owszem byłem – odparł olbrzym. – Ale prosz
ę
pana, diabła to nawet anioł
nie poprawił. Widziałem tylko Carpen
ę
. Troch
ę
pracuje, ale to pró
ż
niak i
naprawd
ę
to woli si
ę
wylegiwa
ć
na sło
ń
cu ni
ż
zabra
ć
si
ę
do pracy.
– No, a dwaj inni?
– Bankier nie robi nic. A Sarcany grozi,
ż
e ich wszystkich własnor
ę
cznie
zadusi. Mówi,
ż
e gdyby nie oni, nigdy by nie wpadł w pana r
ę
ce. Kłóc
ą
si
ę
podobno cały dzie
ń
.
– Czy niczego im nie brak?
– Ale, bro
ń
Bo
ż
e. Pan Piotr zaopatrzył ich obficie we wszystko, czego dusza
zapragnie. To bogata i urodzajna wyspa. Ogrodnik, który tam mieszkał, a
teraz przeniesiony został do pałacowego parku, nie mo
ż
e od
ż
ałowa
ć
mieszkania na Imali.
– No i
ż
yczy tym łotrom pr
ę
dkiej i gwałtownej
ś
mierci – wtr
ą
cił z u
ś
miechem
Pescada.
Doktor zamy
ś
lił si
ę
. Po
ż
egnał obu przyjaciół i pocz
ą
ł zastanawia
ć
si
ę
, czy
jego wymiar sprawiedliwo
ś
ci osi
ą
gnie upragniony cel Sawy.
Ale widocznie ciche
ż
yczenie ogrodnika z Imali miało jak
ąś
nadzwyczajn
ą
sił
ę
, bo pewnej nocy mieszka
ń
cy Antekirty zbudzeni zostali ogłuszaj
ą
cym
hukiem. Nie ulegało w
ą
tpliwo
ś
ci,
ż
e prochownia na Imali wyleciała w
powietrze. Od strony bowiem wysepki nadci
ą
gn
ą
ł ci
ęż
ki obłok gryz
ą
cego
dymu. Ze wzgl
ę
du na bezpiecze
ń
stwo swoich ludzi, doktor nie pozwolił jecha
ć
nikomu na wysepk
ę
wcze
ś
niej ni
ż
w kilka godzin po wybuchu. O
ś
wicie łód
ź
z
kilkoma marynarzami i Matifu skierowała si
ę
na Imal
ę
. Straszny widok
przedstawił si
ę
ich oczom. Z podziemia, gdzie była mała prochownia i skład
broni, nie pozostało ani
ś
ladu. Gł
ę
boka wyrwa w ziemi wskazywała
tylko dokładnie miejsce, gdzie nast
ą
pił wybuch. Szcz
ęś
ciem,
ż
e siła wybuchu
została skierowana w stron
ę
morza i wypiel
ę
gnowany ogród, a przede
wszystkim mieszkanie ogrodnika, uległy tylko drobnym uszkodzeniom.
Wypadły szyby i zarysował si
ę
mur w oran
ż
erii. Natomiast nie znaleziono ani
ś
ladu owych trzech wi
ęź
niów. Widocznie zgin
ę
li przy wybuchu. Czy był to
przypadek, który wprowadził ich na 104
ś
lad prochowni, czy piekielna zemsta Sarcany'ego, trudno odgadn
ąć
. W
ka
ż
dym razie mieszka
ń
cy Antekirty zostali raz na zawsze oswobodzeni od
swych niemiłych s
ą
siadów, a ogrodnik jeszcze tego
ż
wieczora powrócił do
piel
ę
gnowania pn
ą
cych ró
ż
, które powinny były zakwitn
ąć
na przywitanie
Sawy Ilony i które staruszek ochrzcił nazw
ą
"Sawa la bella".