Follet Ken Papierowe pieniądze

background image

KEN FOLLETT

PAPIEROWE PIENIĄDZE

(

Tłumaczył - Jerzy Chociłowski )

background image

NOTA AUTORA

Niniejsza książka jest fikcją literacką. Nazwiska, postaci, sceneria, wydarzenia są bądź

wytworem wyobraźni autora, bądź zostały zbeletryzowane. Jakiekolwiek podobieństwo do

osób autentycznych, żywych lub zmarłych, do przebiegu lub miejsca zdarzeń jest całkowicie

przypadkowe.

background image

WSTĘP

Powieść ta została napisana w roku 1976, tuż przed “Igłą”, i uważam ją za najlepszą z

moich książek, które nie odniosły sukcesu. Nawet jej wydawca ukrył się pod pseudonimem

Zachary Stone, tak jak to było w przypadku “Afery z Modiglianim”. Rzeczywiście, obie

powieści są do siebie podobne. Brak w nich głównego bohatera, za to występują grupy

postaci, których losy są ze sobą powiązane i które łączy wspólny punkt kulminacyjny.

Tyle że w “Papierowych pieniądzach” te więzy są mniej przypadkowe. Chodziło mi

bowiem o pokazanie, w jaki sposób korupcja ogarnia świat przestępczy, elity finansowe i

dziennikarskie, i stwarza wzajemne powiązania. Zakończenie, prawdę powiedziawszy, jest

przygnębiające - nieomal tragiczne w zestawieniu z “Aferą z Modiglianim”. Lepszego zatem

materiału do porównań może dostarczyć “Igła”. (Czytelnik, który woli ciastka od przepisów,

winien opuścić ten wstęp i przejść niezwłocznie do rozdziału pierwszego.) Fabuła

“Papierowych pieniędzy” należy do najbardziej misternych, jakie kiedykolwiek obmyśliłem,

niska zaś sprzedaż tej książki przekonuje mnie, że dobre pomysły sprawiają większą

satysfakcję autorom niż czytelnikom. Akcja “Igły”, przeciwnie, jest niezwykle prosta, da się

zapisać w trzech akapitach, co też uczyniłem, przystępując do pracy. W “Igle” występuje

zaledwie trzech czy czterech bohaterów, w “Papierowych pieniądzach” kilkanaście postaci. I

chociaż wątki ulegają tu znacznej rozbudowie tudzież licznym komplikacjom, “Papierowe

pieniądze” zajęły tylko połowę objętości “Igły”. Jako pisarz starałem się zawsze bronić przed

asekuranctwem, ale w “Papierowych pieniądzach”, jak widać, to mi się nie udało. W

rezultacie rysunek wielu postaci jest żywo i ostro naszkicowany, sprawia też wrażenie, że

autor nie angażuje się w ich osobiste życie, a tego właśnie czytelnik domaga się w

bestsellerach.

Mocną stroną tej powieści jest jej forma. Akcja dotyczy jednego dnia z życia

londyńskiej popołudniówki. (Pracowałem dla takiej gazety w latach 1973-1974.) Każdy

rozdział obejmuje wydarzenia jednej godziny, zamknięte w trzech czy czterech scenach.

Ukazują one to, co dzieje się przy pulpitach dziennikarskich, oraz to, co przynosi

rzeczywistość, o której gazeta pisze (lub zapomina napisać). “Igła” odznacza się konstrukcją

jeszcze bardziej zwartą, chociaż, o ile mi wiadomo, nikt tego nie zauważył. Mamy tu sześć

części, z których każda podzielona jest na sześć rozdziałów (z wyjątkiem ostatniej, bo ta

zawiera ich siedem). Pierwszy rozdział każdej części opowiada o szpiegu, drugi o jego

prześladowcach i dalej podobnie, aż do szóstego, w którym omawiane są konsekwencje

międzynarodowej sytuacji militarnej, jakie wyłoniły się wskutek tego, co wydarzyło się

background image

wcześniej. Czytelnicy takich rzeczy nie dostrzegają - bo i po co? - ale przypuszczam, że

regularność i swego rodzaju symetria są, w ich mniemaniu, kryterium dobrze napisanej

książki.

Inną cechą wspólną “Papierowych pieniędzy” i “Igły” jest galeria ciekawych postaci

drugoplanowych: dziwek, złodziei, niedorozwiniętych dzieci, kobiet pracujących i samotnych

starców. Odstąpiłem od niej w kolejnych powieściach, by nie odrywać czytelnika od

głównych bohaterów. Teraz zastanawiam się, czy nie przedobrzyłem.

Co do powiązań świata przestępczego z finansjerą i dziennikarzami - nie mam już tej

pewności, jaką miałem w roku 1976. Niemniej sądzę, że książka w jakimś sensie zachowała

prawdę o Londynie lat siedemdziesiątych - razem z wizerunkiem policjanta i oszusta,

bankiera i prostytutki, reportera i polityka, jak też w opisie sklepów i slumsów, ulic i Tamizy.

Kocham tamten Londyn i mam nadzieję, że wy też go pokochacie.

Szósta rano

1

Była to najszczęśliwsza noc w moim życiu - pomyślał Tim Fitzpeterson, gdy otworzył

oczy i spojrzał na leżącą obok dziewczynę, wciąż pogrążoną we śnie. Nie poruszył się, by jej

nie zbudzić, lecz spoglądał na nią ukradkiem w zimnym świetle londyńskiego świtu. Leżała

na plecach, beztroska jak dziecko. Tim przypomniał sobie swoją Adrienne, kiedy była

malutka, ale natychmiast pozbył się tej myśli.

Dziewczyna miała rude włosy, które przylegały do głowy jak czapeczka, odsłaniając

maleńkie uszy. Miała drobne rysy: nos, brodę, kości policzkowe i filigranowe zęby. W nocy

przesłonił jej twarz szerokimi, niezgrabnymi dłońmi, naciskając łagodnie palcami wgłębienia

oczu i policzki, rozchylając kciukami jej miękkie wargi, jakby chciał sprawdzić namacalnie

jej piękno, niby żar bijący od ognia.

Lewa ręka dziewczyny leżała swobodnie na kołdrze, która zsunęła się, odsłaniając jej

szczupłe, delikatne ramiona i jedną malutką, prawie płaską pierś.

Leżeli w pewnym oddaleniu od siebie, ale czuł ciepło jej uda tuż przy swoim. Oderwał

od niej wzrok i spojrzał na sufit, poddając się na chwilę radosnemu wspomnieniu nocnych

rozkoszy, po czym wstał.

I spojrzał na nią jeszcze raz. Spała spokojnie. W jasnym świetle dnia wyglądała tak

samo ponętnie jak wczoraj, mimo potarganych włosów i resztek kunsztownego makijażu. Tim

Fitzpeterson wiedział, że ranek będzie dla niego mniej łaskawy. Dlatego nie budził

dziewczyny; chciał się przejrzeć w lustrze, zanim ona go zobaczy.

Przeszedł nago z salonu do łazienki po wyblakłym zielonym dywanie. Przez chwilę

background image

rozglądał się po mieszkaniu, tak jakby je widział po raz pierwszy. Było beznadziejnie mało

atrakcyjne. Dywan dopasowany był do równie wyblakłej zielonej sofy ze spłowiałymi

poduszkami w kwiaty. Stało tam jeszcze proste, drewniane biurko, jakie można zobaczyć w

każdej instytucji, przedpotopowy czarno-biały telewizor, szafa na akta oraz półka z

podręcznikami prawa, ekonomii i kilkoma tomami “Hansarda”, zawierającymi protokóły z

posiedzeń parlamentu. Dawniej posiadanie garsoniery w Londynie wydawało mu się czymś

bardziej szykownym.

W łazience wisiało ogromne lustro, kupione przez żonę Tima, zanim zrezygnowała z

życia w mieście. Czekając, aż napełni się wanna, przeglądał się i zastanawiał, jak mężczyzna

w średnim wieku mógł wzbudzić pożądanie pięknej, dwudziestopięcioletniej dziewczyny.

Owszem, dopisywało mu zdrowie, ale nie był tak sprawny fizycznie, jak mężczyźni, którzy

ćwiczą i regularnie odwiedzają sale gimnastyczne. Był niski, krępy, a na piersi, biodrach i

pośladkach zebrało się sporo zbędnego tłuszczu. Jak na czterdzieści jeden lat wyglądał nieźle,

tyle że nie miał w sobie nic, co mogłoby pociągać choćby najbardziej zmysłową kobietę.

Lustro zaszło parą i Tim zanurzył się w wannie. Oparł głowę i zamknął oczy. Spał

niecałe dwie godziny, a mimo to czuł się rześko. Wychowywano go w przeświadczeniu, że złe

samopoczucie, dolegliwości cielesne, nie mówiąc o chorobach, są skutkiem zarywania nocy,

dancingów, cudzołóstwa i mocnego alkoholu. Wszystkie te grzechy razem wzięte już

powinny były sprowadzić gniew boży.

Ale nie, zapłatą za występek była czysta rozkosz. Namydlając się powoli, Tim

wspominał miniony wieczór. Początek nie wydawał się zachęcający - jedna z tych okropnych

kolacji z koktajlem grejpfrutowym, przesmażanym stekiem i popijawą dla trzystu członków

jakiejś bezsensownej organizacji. Przemówienie Tima dawało jeszcze jedną sposobność

zapoznania się z obecną strategią rządu, lecz było wyważone emocjonalnie, dla pozyskania

sympatii audytorium. Potem jeden z kolegów - błyskotliwy młody ekonomista - namówił go,

by poszli gdzieś na drinka.

Wylądowali w nocnym lokalu, który normalnie byłby poza zasięgiem finansowych

możliwości Tima, gdyby ktoś nie opłacił za niego wstępu. Zaczął się tak dobrze bawić, że

zamówił butelkę szampana i już na swoją kartę kredytową. Dołączyli także inni goście:

dyrektor wytwórni filmowej, znany Timowi raczej ze słyszenia, dramaturg, którego nigdy nie

widział na oczy, lewicujący ekonomista, który podawał rękę z kwaśnym uśmiechem i unikał

rozmów na tematy zawodowe, oraz dziewczęta.

Tim rozochocił się pod wpływem szampana i estradowych występów. Dawnymi czasy,

w takiej chwili, zabrałby Julię do domu, aby ją brutalnie posiąść - lubiła, kiedy to się

background image

zdarzało. Teraz już nie przyjeżdżała do miasta, a on przestał chodzić do nocnych lokali.

Dziewczęta nie zostały im przedstawione. Spróbował zatem rozmowy z siedzącą obok

niego, szczupłą, rudowłosą dziewczyną w długiej, jasnej sukni. Wyglądała na modelkę;

okazało się, że jest aktorką. Spodziewał się, że będzie nudna, i on też jej nie zaciekawi.

Wieczór zapowiadał się całkiem interesująco: dziewczyna była Timem zafascynowana.

Pochłonięci zażyłą rozmową, nie zwracali uwagi na resztę towarzystwa, aż ktoś

zaproponował zmianę lokalu. Tim bezzwłocznie oświadczył, że wraca do domu. Wtedy

dziewczyna chwyciła go za ramię i poprosiła, by tego nie robił. Tim po raz pierwszy od

dwudziestu lat, zachował się szarmancko wobec pięknej kobiety i przychylił się natychmiast

do jej prośby.

Wychodząc z wanny, zastanawiał się, o czym tak długo rozmawiali. Ministerialna

praca w resorcie energetyki raczej nie dostarczała tematów do koktajlowej pogawędki; co nie

było nazbyt fachowe, musiało być wysoce poufne. Być może, dyskutowali o polityce. Czy

opowiadał jej złośliwe anegdotki o znanych politykach, posługując się monotonnym głosem,

który był u niego jedynym świadectwem poczucia humoru? Nie pamiętał. Za to przypomniał

sobie, jak wielkie w dziewczynie wzbudził zainteresowanie, co zdawała się potwierdzać

każda część jej ciała: głowa, ramiona, kolana, stopy. Ta fizyczna bliskość podniecała i

zarazem była intrygująca.

Przetarł zaparowane lustro nad umywalką i sprawdził zarost przed goleniem. Miał

bardzo ciemne włosy; gdyby zapuścił brodę, rosłaby gęsto. Reszta - mówiąc najoględniej -

wyglądała zwyczajnie. Cofnięty podbródek, nos ostro zakończony, u nasady odciśnięte ślady

po okularach, które nosił od dwudziestu pięciu lat, spore usta o wyrazie nieco posępnym, za

duże uszy i wysokie czoło intelektualisty. Trudno byłoby odczytać z tej twarzy charakter.

Znać na niej było umiejętność skrywania myśli i uczuć.

Włączył golarkę i wykrzywił usta, by lepiej widzieć lewy policzek. Prawdę mówiąc,

Tim nie był brzydki. Niektóre dziewczyny mają podobno słabość do szpetnych mężczyzn, ale

takie uogólnienia były poza zasięgiem jego doświadczeń. Tim Fitzpeterson nie pasował nawet

do tej wątpliwie uprzywilejowanej kategorii.

Być może jednak nadszedł czas, by ponownie zastanowić się, do jakiej kategorii

pasuje.

Następny lokal okazał się tak okropny, że Tim dobrowolnie nigdy by się tu nie wybrał.

Przede wszystkim nie przepadał za muzyką, a tu, w “Czarnej Jamie”, panował taki hałas, że

głuszył wszelką rozmowę. Mimo to Tim tańczył przy tej muzyce - podrygiwał jak opętany, co

zdaje się, było bardzo stylowe. Uznał, że spisał się całkiem nieźle; inni goście nie wydawali

background image

się tym rozbawieni, jak się obawiał, być może dlatego, że wielu z nich było w jego wieku.

Młody, brodaty dyskdżokej w sportowej koszulce z nadrukiem “Harvard Business

School” nastawił dla kaprysu powolną balladę, śpiewaną przez mocno zakatarzonego

Amerykanina. Byli właśnie na małym parkiecie. Dziewczyna przytuliła się i zarzuciła mu

ramiona na szyję. Wiedział, że musi się poważnie nad tym zastanowić, czy chce się

odwzajemnić. Czuł jej gorące, gibkie ciało, przylegające do niego jak mokry ręcznik, i podjął

szybką decyzję. Nachylając się - była trochę niższa - szepnął jej do ucha: - Chodźmy do mnie

na drinka.

Całował się z nią w taksówce; ogarnęło go uczucie, jakiego nie doświadczył od wielu

lat. Pocałunek był jak ze snu i tak rozkosznie soczysty, że zaczął dotykać jej piersi, małych i

jędrnych pod luźną wieczorową suknią; potem już z trudem nad sobą panowali, zanim dotarli

do mieszkania.

Dali sobie spokój z drinkiem, który był tylko pretekstem. Znaleźliśmy się w łóżku

chyba w niecałą minutę, pomyślał chełpliwie Tim. Skończył się golić i sięgnął do szafki w

ścianie po stary flakon z wodą kolońską.

Wrócił do sypialni. Dziewczyna wciąż spała. Włożył szlafrok, wziął papierosy i usiadł

w wysokim krześle przy oknie.

Okazałem się kapitalny w łóżku - pomyślał, choć świadom był, że się oszukuje: to ona

przejawiała inicjatywę, i to twórczą. Pod jej kierunkiem robili rzeczy, których nie mógłby

zaproponować Julii po piętnastu latach wspólnego łóżka.

Tak, Julia. Spojrzał bezwiednie na stojącą po drugiej stronie wąskiej ulicy

wiktoriańską szkołę z czerwonej cegły, na jej mizerne boisko, i wytarte żółte linie na placu do

siatkówki. Wciąż żywił te same uczucia dla Julii. Jeśli kochał ją przedtem, kochał ją i teraz.

Ta dziewczyna jest jednak inna. Ale czy nie to samo wmawiają sobie wszyscy głupcy, pakując

się w romans?

Nie spieszmy się, pomyślał. Dla niej mógł to być wyskok na jedną noc. Nie ma prawa

zakładać, że zechce się znów z nim spotkać. Wszelako pragnął ustalić swe zamierzenia,

zanim dowie się od niej, na co może liczyć: praca w rządzie nauczyła go, że przed każdą

konferencją trzeba się starannie przygotować.

Miał własną formułę dla skomplikowanych zagadnień. Po pierwsze, co mam do

stracenia?

Znowu Julia: pulchna, inteligentna, zadowolona z siebie. Jej horyzonty zawężały się

nieubłaganie z każdym rokiem macierzyństwa. Były czasy, kiedy żył dla niej: kupował

ubrania według jej gustu, czytał powieści, bo ona je czytała, cieszył się swoimi sukcesami

background image

politycznymi, bo i jej sprawiały przyjemność. Jednakże później środek ciężkości ich życia

przesunął się. Julia zaczęła się skłaniać ku banałom. Zapragnęła mieszkać w Hampshire, a że

dla niego nie miało to znaczenia, więc tam zamieszkali. Chciała, aby nosił marynarki w

kratkę, ale westminsterska moda wymagała stonowanych garniturów, więc ubierał się na

granatowo i w ciemne szarości.

Po przeanalizowaniu uczuć, stwierdził, że z Julią wiąże go niewiele. Być może trochę

sentymentu. Zachował jej nostalgiczny wizerunek, tańczącej jazzowe rytmy w stożkowatej

spódnicy, z włosami związanymi w koński ogon. Czy była to miłość? Wątpił w to.

Dziewczynki? Z nimi to inna sprawa. Katie, Penny i Adrienne. Tylko Katie jest dość

duża, by zrozumieć o co chodzi w miłości i małżeństwie. Nieczęsto go widywały, uważał

jednak, że nawet skąpe dowody miłości ojcowskiej znaczą dużo więcej aniżeli zupełny brak

ojca. Nie podlegało to dyskusji, był o tym głęboko przekonany.

No i jego kariera. Rozwód nie musiał zaszkodzić podsekretarzowi stanu, lecz mógł

zrujnować człowieka na wyższym szczeblu. Nie było nigdy rozwiedzionego premiera. A Tim

Fitzpeterson przymierzał się do tego fotela.

Tak więc miał sporo do stracenia. A właściwie wszystko, na czym mu zależało. Znowu

spojrzał na łóżko. Dziewczyna przekręciła się na bok, twarzą do ściany. Słusznie zrobiła,

przycinając krótko włosy, uwydatniało to jej smukłą szyję i śliczne ramiona. Plecy zwężały

się ku cienkiej talii i kryły się pod zmiętym prześcieradłem. Była opalona.

Ale miał też sporo do uzyskania. Prawdziwa frajda rzadko mu się w życiu zdarzała,

ale teraz przyszło mu na myśl to słowo. Nie pamiętał już, kiedy jej zaznał. Zadowolenie tak: z

pisania mądrych, fachowych raportów, z wygrywania niezliczonych potyczek w komisjach i

w Izbie Gmin; z odpowiedniej książki lub dobrego wina. Jednakże nieludzko krystaliczna

rozkosz, jaką dała mu ta dziewczyna, była czymś nowym.

No więc takie były “za” i “przeciw”. Wedle przyjętej formuły należało je podsumować

i porównać. Jednakże tym razem nie dało się zastosować tej formuły. Niektórzy znajomi Tima

twierdzili, że nie sprawdza się nigdy. Być może mieli rację. Błędem byłoby obliczanie racji

niczym funtowych banknotów; ni z tego, ni z owego przypomniał mu się fragment z wykładu

filozofii w college'u: “Zaczarowanie naszej inteligencji za pośrednictwem języka”. Co jest

dłuższe - samolot czy sztuka jednoaktowa? Co wolę - zadowolenie czy frajdę? Poczuł zamęt

w głowie. Odchrząknął głośno, poirytowany, i spojrzał szybko na łóżko, by sprawdzić, czy

nie zakłócił snu dziewczyny. Spała nadal. To dobrze.

Na ulicy, niedaleko od okna, zatrzymał się przy krawężniku szary rolls-royce. Nikt nie

wysiadł. Tim popatrzył uważniej i dostrzegł, że kierowca rozkłada gazetę. Być może szofer

background image

kogoś zabiera o szóstej trzydzieści. Biznesmen, który jechał całą noc i przybył za wcześnie?

Tim nie mógł odczytać tablicy rejestracyjnej. Ale zauważył, że kierowca jest rosłym

mężczyzną, tak potężnym, że wypełniał sobą całe wnętrze wozu.

Ponownie wrócił do swego dylematu. Jak postępuje się w polityce - rozmyślał - gdy

stajemy wobec dwóch gwałtownych, ale sprzecznych żądań? Odpowiedź przyszła

natychmiast: wybieramy taki sposób działania, który - w istocie, bądź na pozór - godzi obie

sprzeczności. Analogia była oczywista. Pozostanie żonaty z Julią i będzie miał romans z tą

dziewczyną. Rozwiązanie wydawało się politycznie słuszne i nawet mu się spodobało.

Zapalił następnego papierosa i zaczął myśleć o przyszłości. Sprawiało mu to

przyjemność. Spędzą jeszcze wiele nocy w tym mieszkaniu; od czasu do czasu weekend w

prowincjonalnym hoteliku, być może nawet słoneczne dwa tygodnie na jakiejś małej

dyskretnej plaży w północnej Afryce lub Indiach Zachodnich. W bikini będzie robiła sensację.

W zestawieniu z tą perspektywą wszystko inne przybladło. Nawiedziła go myśl, że

zmarnował dotychczasowe życie, lecz zdał sobie sprawę, że to przesada. Może nie

zmarnował, ale odnosił wrażenie, że spędził młodość na dzieleniu dużych sum i nigdy nie

odkrył rachunku różniczkowego.

Postanowił, że porozmawia z nią o tym problemie i jego rozwiązaniu. Ona oświadczy,

że nie da się tego zrobić, a on odpowie, że ma szczególny talent do kompromisów.

Jak zacznie? Kochanie, chcę to znów robić, często. Zdaje się, że brzmi to, jak trzeba.

Co ona powie? Ja także, albo zadzwoń pod ten numer, albo przykro mi, Tim, ale jestem

dziewczyną na jedną noc.

Nie, nie to. To niemożliwe. Minionej nocy on także pokazał, że jest dobry. Uznała, że

jest niezwykły. Tak powiedziała.

Podniósł się i zgasił papierosa.

Podejdę do łóżka - pomyślał - odgarnę z niej delikatnie koce i przez chwilę popatrzę

na jej nagość; potem położę się obok i będę całował jej brzuch, uda, piersi, dopóki się nie

obudzi. I wtedy znów będę się z nią kochał.

Oderwał wzrok od dziewczyny i wyjrzał przez okno, delektując się oczekiwaniem.

Rolls wciąż tam był, niby szary ślimak w rynsztoku. Nie wiadomo dlaczego niepokoił go ten

samochód, ale przestał o nim myśleć i postanowił obudzić dziewczynę.

2

Feliks Laski nie miał dużo pieniędzy, choć był bardzo bogaty. Na jego fortunę składały

się udziały, posiadłości, budynki oraz różne dziwne aktywa, jak połowa scenariusza

filmowego bądź jedna trzecia wynalazku błyskawicznych frytek ziemniaczanych. W gazetach

background image

często pisano, że gdyby wszystkie jego zasoby przekształcić w gotówkę, miałby wiele

milionów funtów, Laski natomiast równie często i chętnie podkreślał, że obrócenie jego

majątku w gotówkę byłoby prawie niemożliwe.

Szedł piechotą do City ze stacji Waterloo, ponieważ uważał, że leniwe życie jest

przyczyną ataków serca u mężczyzn w jego wieku. Była to przesadna troska o zdrowie,

albowiem trudno byłoby znaleźć w City pięćdziesięciolatka w lepszej formie. Miał niemal

sześć stóp wzrostu, klatkę piersiową jak rufa okrętu wojennego i był zapewne równie podatny

na zawał serca jak młody wół.

Zwracał na siebie uwagę, gdy w nikłym jeszcze słońcu wczesnego ranka maszerował

przez Most Blackfriars. Ubrany był bardzo kosztownie, w niebieską jedwabną koszulę i buty

na zamówienie. Według kryteriów City był dandysem. Ponieważ w rodzinnej wiosce

Laskiego mężczyźni nosili bawełniane drelichy i sukienne czapki, wytworne ubranie było dla

niego jak brzęczyk przypominający o tym, co pozostawił za sobą.

Ubiór stanowił nieodłączną część jego wizerunku, który miał w sobie coś z ryzykanta.

Jego transakcje zazwyczaj łączyły się z ryzykiem lub oportunizmem, bądź jednym i drugim;

dbał o to, by sprawiały większe wrażenie niż w istocie na to zasługiwały. Reputacja magika

była dla niego więcej warta aniżeli bank handlowy.

Temu właśnie wizerunkowi dał się uwieść Peters. Laski rozmyślał o nim, krocząc

żwawo obok katedry Św. Pawła w kierunku miejsca ich spotkania. Mały, ograniczony

człowieczek, którego specjalnością był przepływ gotówki: nie pożyczki, ale namacalne

fundusze, pieniądze zrobione z papieru. Był pracownikiem Banku Anglii, podstawowego

źródła prawnych środków płatniczych. Do jego zadań należało organizowanie transportu

nowych i przeznaczonych do zniszczenia banknotów oraz monet. Sam nie inicjował działań,

to odbywało się na wyższym szczeblu, zapewne w rządzie, ale wiedział wcześniej niż ludzie

w Barclays Bank, ile będzie im trzeba nowych, pięciofuntowych banknotów.

Laski poznał Petersa na koktajlu z okazji otwarcia budynku, w którym mieściły się

biura domu handlowego z towarami o zaniżonych cenach. Laski uczęszczał na takie imprezy

właśnie po to, aby poznawać ludzi pokroju Petersa, którzy kiedyś mogli się okazać użyteczni.

Zatelefonował do niego, prosząc o polecenie mu numizmatyka, który mógłby służyć radą

przy rzekomym zakupie starych monet. Peters oświadczył, że sam jest drobnym zbieraczem i

mógłby je obejrzeć. - Wspaniale - powiedział Laski i natychmiast postarał się o monety.

Peters poradził, żeby je kupić. Niespodziewanie zostali przyjaciółmi.

Nabytek stał się zaczątkiem kolekcji, której obecna wartość dwukrotnie przekraczała

sumę, jaką Laski zapłacił. Był to właściwie przypadek, ale rozpierała go duma.

background image

Okazało się, że Peters jest rannym ptaszkiem. Zawsze lubił wcześnie wstawać, a poza

tym pieniądze ekspediowano rano i większość jego roboty musiała być wykonana przed

dziewiątą. Laski dowiedział się, że Peters codziennie o pół do siódmej pije kawę w tej samej

kawiarni, i zaczął mu towarzyszyć, najpierw od czasu do czasu, potem już regularnie. Laski

udawał, że także jest rannym ptaszkiem, i basował Petersowi, chwaląc spokojne ulice i

rześkie ranne powietrze. W rzeczywistości lubił wstawać późno, lecz gotów był na wiele

poświęceń, jeśli istniała choćby niewielka szansa doprowadzenia do skutku jego

dalekosiężnego planu.

Do kawiarni dotarł zadyszany. Po tak długim marszu nawet sprawny mężczyzna w

jego wieku miał prawo się zasapać. Lokal pachniał kawą i świeżym pieczywem. Na ścianach

wisiały plastikowe pomidory i akwarelki z widokami rodzinnego miasta właściciela we

Włoszech. Za kontuarem długowłosy młodzian i kobieta w fartuchu szykowali górę kanapek

dla setek ludzi, którzy w porze lunchu posilali się na łapu capu przy biurkach. Słychać było

nastawione gdzieś radio, lecz niezbyt głośno. Peters już siedział przy stoliku koło okna.

Laski zamówił kawę oraz sandwicza z pasztetową i usiadł naprzeciw Petersa, który

zajadał pączki; należał do ludzi, którzy zdawali się nigdy nie przybierać na wadze.

- Zapowiada się ładny dzień - odezwał się Laski. Głos miał głęboki i dźwięczny,

niczym aktor, z lekkim wschodnioeuropejskim akcentem.

- Piękny - przytaknął Peters. - A o wpół do piątej będę już w moim ogródku.

Laski upił łyk kawy i spojrzał na niego: miał krótko przystrzyżone włosy, mały wąsik i

wymizerowaną twarz. Nie zaczął jeszcze pracować, a już marzył o powrocie do domu.

Tragiczne - pomyślał Laski. Na moment ogarnęło go współczucie dla Petersa i wszystkich

tych małych ludzi, dla których praca była środkiem, a nie celem.

- Lubię moją pracę - rzekł Peters, jakby czytał myśli Laskiego.

- Ale bardziej lubi pan swój ogródek - odparł Laski, skrywając zaskoczenie.

- W taką pogodę... tak. Czy ma pan ogródek... Feliksie?

- Moja gospodyni pielęgnuje skrzynki w oknach. Nie mam żadnego hobby - oznajmił

Laski. Zastanowiło go wahanie, z jakim Peters wypowiedział jego imię. (Trochę się mnie lęka

- doszedł do wniosku. - To dobrze.)

- Brak czasu, przypuszczam. Pracuje pan pewnie bardzo ciężko.

- Tak o mnie mówią. Po prostu wolę spędzać czas między szóstą po południu a

północą, zarabiając pięćdziesiąt tysięcy dolarów, niż oglądać w telewizorze aktorów, którzy

udają, że się zabijają.

- Okazuje się, że obdarzony największą wyobraźnią umysł w City nie ma zupełnie

background image

wyobraźni.

- Nie bardzo pojmuję.

- Nie czyta pan także powieści i nie chodzi do kina, prawda?

- Nie.

- Widzi pan? To pański słaby punkt, ma pan małą wyobraźnię. Przypadek wielu

najbardziej przedsiębiorczych biznesmenów. Ograniczenie, które zdaje się iść w parze ze

spotęgowaną bystrością, jak u ślepca mającego nadwrażliwy słuch.

- Być może - rzekł Laski marszcząc brwi. Analizowanie jego osoby stawiało go w

mniej korzystnym położeniu.

Peters zdawał się wyczuwać jego zakłopotanie.

- Fascynują mnie kariery wielkich przedsiębiorców - oznajmił.

- Mnie także - odrzekł Laski. - Jestem też zwolennikiem podwędzania cudzych

pomysłów.

- Jaki był pański pierwszy wyczyn, Feliksie?

Laski odprężył się. W tej dziedzinie czuł się swobodniej.

- Chyba z Woolwich Chemicals - powiedział. - To była nieduża wytwórnia środków

farmaceutycznych. Po wojnie otworzyli niewielką sieć składów aptecznych przy High Street,

aby mieć zapewniony zbyt. Kłopot polegał na tym, że znali się świetnie na chemii, ale nie na

handlu detalicznym i sklepy pochłaniały większość dochodu zakładów.

W tym czasie pracowałem jako makler giełdowy i spekulując zarobiłem trochę

pieniędzy. Poszedłem do swego szefa i zaproponowałem mu połowę udziału w zyskach, jeśli

sfinansuje transakcję. Kupiliśmy firmę i natychmiast sprzedaliśmy wytwórnię konsorcjum

Imperial Chemical Industry prawie za tyle samo, ile kosztowały nas akcje. Następnie

zamknęliśmy sklepy i sprzedaliśmy je - wszystkie były w świetnych punktach.

- Nigdy nie zrozumiem tego rodzaju operacji - rzekł Peters. - Skoro fabryka i sklepy

były warte tak dużo, dlaczego akcje były tanie?

- Ponieważ przedsiębiorstwo przynosiło straty. Od lat nie płacili dywidend. Zarząd nie

miał dość ikry, by zamienić swe żetony na gotówkę, że się tak wyrażę. My mieliśmy. W

interesach trzeba mieć odwagę - oznajmił i zaczął jeść kanapkę.

- To fascynujące - zauważył Peters. - Muszę już iść - dodał spoglądając na zegarek.

- Wielki dzień? - rzucił lekko Laski.

- Jeden z tych dni, a to zawsze oznacza mnóstwo kłopotów.

- Czy rozwiązał pan tamten problem?

- Jaki?

background image

- Problem trasy - Laski zniżył nieco głos. - Pańska służba bezpieczeństwa chciała,

żeby pan za każdym razem posyłał konwój inną drogą.

- Nie - odparł Peters z zażenowaniem, bo popełnił niedyskrecję zwierzając się

Laskiemu z tego dylematu. - Jest w istocie tylko jedna sensowna droga dojazdowa.

Jednakże... - podniósł się z krzesła.

Laski uśmiechnął się.

- A więc dzisiejsza wielka przesyłka jedzie starą, bezpośrednią trasą - zauważył

obojętnie.

Peters przyłożył palec do ust.

- Względy bezpieczeństwa - powiedział.

- Jasne.

- Do widzenia - rzekł Peters sięgając po płaszcz przeciwdeszczowy.

- Do zobaczenia jutro - uśmiechnął się szeroko Laski.

3

Artur Cole wysiadł z pociągu i wspiął się na wyjściowe schody; w płucach niezdrowo

mu świstało. Z głębi kolei podziemnej wionęła fala ciepłego powietrza, spowiła go i

odpłynęła. Kiedy wyszedł na ulicę, zatrząsł się z zimna.

Zaskoczyło go słońce - gdy wsiadał do pociągu, ledwie świtało. Powietrze było

chłodne i przyjemne. Później będzie tak zatrute, że może zwalić z nóg policjanta na

posterunku. Cole pamiętał, kiedy to się stało po raz pierwszy: “Evening Post” zdobył

wyłączność na tę historię.

Szedł wolno, dopóki oddech mu się nie uspokoił. Dwadzieścia pięć lat pracy w

dziennikarstwie zrujnowało mi zdrowie - pomyślał. W istocie każde inne zajęcie

spowodowałoby to samo, ponieważ wykazywał skłonność do picia i zamartwiania się, a nadto

miał słabe płuca; jednakże zwalanie winy na zawód przynosiło mu ulgę.

W każdym razie rzucił palenie. Nie palił już - zerknął na zegarek - od stu dwudziestu

ośmiu minut, nie licząc nocy, co stanowiło osiem godzin. Miał już za sobą kilka ryzykownych

pokus; kiedy zadzwonił budzik o pół do piątej (wypalał zazwyczaj jednego w WC); po

wyjeździe z domu, w chwili gdy wrzucił najszybszy bieg i włączył radio, żeby wysłuchać

wiadomości o piątej rano; na pierwszym szybkim odcinku A-12, kiedy przyspieszył i jego

duży ford osiągnął normalną szybkość na zimnej, naziemnej stacji metra w East London, w

oczekiwaniu na pierwszy dzienny pociąg.

Poranne wiadomości BBC nie napełniły go otuchą. Skupił na nich całą uwagę,

ponieważ drogę znał tak dobrze, że pokonywał ronda i zakręty automatycznie, na pamięć.

background image

Źródłem najważniejszej informacji był Westminster: parlament uchwalił najświeższą ustawę o

działalności przemysłowej, ale nieznaczną większością głosów. Cole wiedział już o tym z

wczorajszej wieczornej telewizji. Oznaczało to, że rzecz znajdzie się z pewnością w

porannych gazetach, co z kolei znaczyło, że “Post” nie będzie mógł zrobić z tego użytku,

chyba że w ciągu dnia wyłoni się coś nowego.

Był jeszcze temat wskaźnika cen detalicznych. Dane pochodziły z oficjalnego źródła

rządowego i były odblokowane o północy, a więc podchwycą je także poranniaki.

Nic dziwnego, że strajk robotników zakładów samochodowych wciąż trwa - nie mógł

się przecież skończyć z dnia na dzień.

Zawody krykietowe w Australii rozwiązywały problem redakcji sportowej, ale wynik

nie był na tyle sensacyjny, by mógł trafić na pierwszą stronę.

Cole zaczynał się trapić.

Wszedł do budynku “Evening Post” i skorzystał z windy. Dział wiadomości bieżących

zajmował całe pierwsze piętro. Była to ogromna sala w kształcie litery “I”. Cole przekroczył

jej próg od strony dolnej kreski. Na lewo stały maszyny do pisania i telefony maszynistek,

które stukały teksty dyktowane im telefonicznie; na prawo znajdowały się szafy kartoteczne i

półki komentatorów - polityki, przestępczości, spraw gospodarczych, wojskowych i tak dalej.

Cole szedł dalej środkiem długiej sali między rzędami biurek należących do zwyczajnych

reporterów od wszystkiego i podszedł do długiego biurka wiadomości bieżących, które

dzieliło salę na pół. Z tyłu był stół adiustatorów w kształcie litery “U”, a dalej za nim w

poprzecznej kreseczce “I”, dział sportowy - na poły niezawisłe królestwo ze swym własnym

redaktorem, reporterami i adiustatorami. Od czasu do czasu Cole oprowadzał tam

ciekawskich i zwykł im mawiać: - To powinno działać jak linia produkcyjna, a na ogół

wygląda jak herbatka u cioci. - Była w tym przesada, ale zawsze budziła śmiech.

Pokój był jasno oświetlony i pusty. Jako zastępca redaktora działu, Cole miał

wydzieloną dla siebie przegrodę. Otworzył szufladę, wyjął z niej monetę, podszedł do

automatu i nacisnął guziki od herbaty z mlekiem i cukrem. Zagadał dalekopis, przerywając

ciszę.

Kiedy Cole wracał do biurka z papierowym kubkiem w dłoni, drzwi w głębi rozwarły

się z łomotem i pojawił się w nich niski, siwy mężczyzna w pękatej futrzanej wiatrówce z

kapturem i spinaczami rowerowymi przy mankietach spodni. Cole pomachał ręką i zawołał:

- Dzień dobry, George!

- Halo, Artur. Nie za chłodno dla ciebie?

George zdjął kurtkę, był drobnej budowy i chudy. Choć już nie najmłodszy, pełnił

background image

funkcję szefa zespołu gońców. Mieszkał w Potters Bar i do pracy przyjeżdżał rowerem, co

Artur uważał za zdumiewający wyczyn.

Artur odstawił kubek, zrzucił płaszcz przeciwdeszczowy, włączył radio i usiadł. Radio

zaczęło mruczeć. Łyknął trochę herbaty i popatrzył przed siebie. Sala była niechlujna -

krzesła stały byle gdzie, na biurkach walały się gazety i arkusze przebitek, a odnawianie

odłożono z powodu zeszłorocznej nagonki oszczędnościowej - był to jednak widok tak

znajomy, że nikt już tego nie dostrzegał. Myśl Cole'a krążyła wśród pierwszego wydania,

które za trzy godziny powinno być już na ulicach.

Dzisiejsza gazeta miała się składać z szesnastu kolumn. Czternaście z nich już istniało

w postaci półkolistych metalowych płyt tkwiących w maszynach na parterze. Zawierały

ogłoszenia, dłuższe artykuły, program telewizyjny i informacje, które starano się podać w taki

sposób, by w oczach czytelnika mogły uchodzić za aktualne. Pozostawała ostatnia kolumna

dla redaktora sportowego i frontowa dla Artura Cole'a.

Parlament, strajk, inflacja, to było już wczoraj. Niewiele można jeszcze z tego

wycisnąć. Każdy z tych tematów dałby się ustroić we wstępik w rodzaju: “Ministrowie badali

dziś przyczyny przesilenia, z którego rząd cudem wyszedł cało”. Coś takiego dawało się

przyłożyć do każdej sytuacji. Wczorajsza katastrofa stawała się nazajutrz nowiną typu

“Dzisiejszy ranek ujawnił pełną grozę”... Wczorajsze morderstwo profitowało tekstem

“Detektywi przetrząsali dziś Londyn w poszukiwaniu człowieka, który”... Problem Artura

owocował tuzinami takich oklepanych chwytów. Pomyślał, że w cywilizowanym

społeczeństwie, jeśli brak było nowin, gazety nie powinny się ukazywać. Nie była to nowa

myśl, toteż odtrącił ją zniecierpliwiony.

Wszyscy byli zgodni co do tego, że na sześć pierwszych wydań trzy składały się z

bredni. Była to jednak kiepska pociecha, ponieważ właśnie dlatego Artur Cole otrzymał

posadę kierownika tego wydania. Od pięciu lat był zastępcą redaktora działu. Dwukrotnie w

tym czasie opróżniało się krzesło jego szefa i za każdym razem awans dostawał człowiek

młodszy od Cole'a. Ktoś zdecydował, że funkcja numer dwa to kres jego możliwości. Artur

był odmiennego zdania.

Jedynym sposobem, w jaki mógł udowodnić swój talent, byłoby zrobienie świetnego

wydania. Niestety, zależało to w dużej mierze od szczęścia. Strategia Cole'a polegała na tym,

aby jego robota była ustawicznie lepsza aniżeli pierwsze wydanie gazety konkurencyjnej.

Sądził, że mu się to udaje; nie miał pojęcia, czy dostrzega to ktokolwiek na górze, ale i nie

zaprzątał sobie tym głowy.

George podszedł od tyłu i cisnął mu na biurko stertę gazet.

background image

- Goniec Stefan zawiadomił, że znowu jest chory - burknął.

- Co tym razem, kac czy katar? - uśmiechnął się Artur.

- Pamiętasz, co nam mówili? Jeśli możesz ustać na nogach, możesz pracować. Ale to

inne pokolenie. Mam rację?

- Masz rację - przytaknął Artur.

Obaj byli kiedyś gońcami w “Evening Post”. Po wojnie Artura przyjęto do

Stowarzyszenia Dziennikarzy. George, którego nie powołano do wojska, pozostał gońcem.

- Zależało nam. Chcieliśmy pracować - powiedział George.

Artur sięgnął po gazetę leżącą na wierzchu sterty. Nie pierwszy raz George skarżył się

na swój personel i nie pierwszy raz Artur okazywał mu współczucie. Ale Artur wiedział, co

jest nie w porządku z dzisiejszymi gońcami. Trzydzieści lat temu bystry chłopak mógł zostać

reporterem; dzisiaj ta droga była dla niego zamknięta. Nowy system powodował dwa skutki:

zdolna młodzież uczyła się dalej, zamiast zasilać szeregi gońców, a ci, którzy zostawali

gońcami, nie mieli perspektyw, więc robili wszystko, żeby się nie przemęczać. Jednakże Artur

nie mógł tego powiedzieć George'owi, ponieważ wykazałby, że jemu powiodło się znacznie

lepiej niż staremu koledze. Przystał więc na to, że dzisiejsza młodzież to zgniłki.

George miał ochotę nadal psioczyć, ale Artur przerwał mu pytając:

- Coś nowego w nocnych depeszach?

- Przyniosę je. Tylko że muszę sam roznieść wszystkie gazety...

- Lepiej przejrzę wpierw depesze - rzekł Artur odwracając się.

Nie cierpiał podkreślania wyższości swej pozycji. Nigdy nie nauczył się okazywać

tego w sposób naturalny, być może dlatego, że nie sprawiało mu to przyjemności. Spojrzał na

“Morning Star”: dali na czołówkę ustawę przemysłową.

Mało prawdopodobne, aby dalekopis wystukał jakieś krajowe doniesienia, było na to

za wcześnie. Ale wiadomości zagraniczne napływały sporadycznie w ciągu nocy i najczęściej

znajdowało się w nich coś, co mogło z braku laku posłużyć jako sensacja. Prawie zawsze

gdzieś na świecie zdarzyły się pożary, morderstwa, zamieszki albo zamach stanu. “Post” był

jednak gazetą londyńską i starali się nie robić czołówki z wiadomości zagranicznych, chyba

że były naprawdę sensacyjne. Ale zawsze lepsze to, niż “Ministrowie badali dzisiaj

przyczyny”...

George rzucił mu na biurko długą płachtę dalekopisu. Nie rozciął jej na poszczególne

pozycje, demonstrując w ten sposób swoje niezadowolenie. Zapewne liczył na to, że Artur

zaprotestuje, bo wtedy miałby sposobność wytknąć, ile to na niego spada roboty, gdy dyżurny

background image

goniec choruje. Artur znalazł na biurku nożyczki i zabrał się do czytania.

Przebrnął przez polityczny komentarz z Waszyngtonu, sprawozdanie z rozgrywek

krykietowych i przegląd wydarzeń na Bliskim Wschodzie. Był w połowie opowieści o mało

ważnym rozwodzie w Hollywood, kiedy zadzwonił telefon.

Podniósł słuchawkę i powiedział:

- Dział wiadomości bieżących, słucham.

- Mam coś dla waszej kroniki towarzyskiej - odezwał się mężczyzna, bełkocząc

cockneyem.

Cole z miejsca nastawił się sceptycznie. Nie był to głos człowieka, który miałby

dostęp do romansowych perypetii arystokracji.

- Słucham - powiedział. - Może zechce pan podać swoje nazwisko?

- Mniejsza o to. Wie pan, kto to jest Tim Fitzpeterson?

- Oczywiście.

- NO więc, ten facet robi z siebie głupka z jakąś rudą cizią. Jest chyba ze dwadzieścia

lat młodsza od niego. Chce pan jego numer telefonu?

- Proszę bardzo.

Cole zapisał numer. To go zainteresowało. Gdyby małżeństwo ministra się

rozlatywało, byłby to dobry temat, coś więcej niż notatka w kronice towarzyskiej.

- Kim jest ta dziewczyna? - spytał.

- Mówi, że jest aktorką. Tak naprawdę to dziwka. Niech pan zaraz do niego zadzwoni i

spyta o Dizi Disney.

Połączenie się urwało.

Cole zmarszczył brwi. Było to nieco dziwne: przeważnie donosiciele żądali pieniędzy,

szczególnie za tego rodzaju informacje. Wzruszył ramionami. Rzecz jest warta sprawdzenia.

Przekażę to później któremuś z reporterów.

Po chwili zmienił zdanie. Niezliczone tematy przepadały na zawsze z powodu

kilkuminutowej zwłoki. Fitzpeterson może wyjść do Izby Gmin lub do swego biura przy

Whitehall. A informator powiedział: “Niech pan zaraz zadzwoni”.

Cole spojrzał w notatnik i wykręcił numer.

Siódma rano

4

- Czy robiłeś to kiedykolwiek przed lustrem? - spytała; gdy Tim przyznał, że nigdy,

namówiła go, by spróbowali.

Stali właśnie naprzeciw długiego lustra w łazience, gdy zadzwonił telefon. Tim drgnął,

background image

a dziewczyna rzekła:

- Uuch! Uważaj.

Miał zamiar nie odbierać, ale ta zewnętrzna ingerencja zgasiła w nim pożądanie.

Zostawił dziewczynę i poszedł do sypialni. Telefon stał na krzesełku nakryty stosem jej

fatałaszków. Odszukał go i podniósł słuchawkę.

- Tak?

- Pan Fitzpeterson?

Był to głos mężczyzny w średnim wieku o londyńskim akcencie. Brzmiał z lekka

astmatycznie.

- Tak. Kto mówi?

- “Evening Post”, proszę pana. Przepraszam, że dzwonię tak wcześnie. Chciałbym

zapytać, czy to prawda, że się pan rozwodzi?

Tim opadł ciężko na krzesło. Przez chwilę nie mógł wydusić z siebie słowa.

- Jest pan tam?

- Kto, u diabła, to panu powiedział?

- Informator, który wymienił kobietę nazwiskiem Dizi Disney. Zna ją pan?

- Nigdy o niej nie słyszałem - odparł odzyskując równowagę. - Nie budźcie mnie z

powodu bzdurnych plotek.

Odłożył słuchawkę. W sypialni pojawiła się dziewczyna.

- Mocno pobladłeś - powiedziała. - Kto dzwonił?

- Jak się nazywasz? - warknął.

- Dizi Disney.

- Chryste Panie!

Dłonie mu się trzęsły. Zacisnął pięści i wstał.

- Ktoś podsunął prasie, że się rozwodzę.

- Wciąż im donoszą takie historie o znanych ludziach.

- Wymienili twoje nazwisko - uderzył pięścią w otwartą dłoń drugiej ręki. - Jak mogli

to tak szybko wyniuchać? Co mam robić?

Dziewczyna odwróciła się i nałożyła majtki.

Popatrzył przez okno. Szary rolls stał nadal, ale był teraz pusty. Ciekawe, gdzie się

podział kierowca. Zirytowała go ta zabłąkana myśl. Starał się chłodno ocenić sytuację. Ktoś

zobaczył go, jak wychodził z dziewczyną z lokalu, i zatelefonował do reportera. Informator

podkolorował to dla udramatyzowania efektu. Ale Tim był pewien, że nikt nie widział ich

wchodzących razem do mieszkania.

background image

- Słuchaj - powiedział. - Wczoraj wieczorem oświadczyłaś, że nie czujesz się dobrze.

Wyszedłem z tobą z klubu i wezwałem taksówkę. Odwiozła cię do domu, ja wysiadłem po

drodze. W porządku?

- Niech ci będzie.

Jej postawa rozwścieczyła go.

- Na miłość boską, jesteś w to wmieszana!

- Myślę, że moja rola jest już skończona.

- Co to ma znaczyć?

Rozległo się pukanie do drzwi.

- O Jezu, nie! - jęknął Tim.

- To ja już pójdę - rzekła dziewczyna zaciągając suwak u sukienki.

- Nie bądź taką cholerną idiotką - chwycił ją za ramię. - Nikt cię nie może tu

zobaczyć, rozumiesz? Zostań w sypialni. Otworzę drzwi. Jeśli będę musiał ich wpuścić, siedź

cicho, aż się wyniosą.

Idąc do drzwi, nakładał po drodze szlafrok. Malutki przedpokój prowadził do

frontowych drzwi z wizjerem. Tim odsunął klapkę i przyłożył oko do szybki.

Mężczyzna wydał mu się jakby znajomy. Miał twarz boksera, szerokie ramiona,

atletyczną posturę, mógł mieć wagę ciężką. Był w szarym płaszczu z welwetowym

kołnierzem. Tim oszacował, że dobiega trzydziestki. Nie wyglądał na reportera.

Odsunął zasuwę i otworzył drzwi.

- W jakiej sprawie? - spytał.

Mężczyzna bez słowa odepchnął Tima, wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi i

wkroczył do pokoju.

Tim zaczerpnął powietrza, próbując zapanować nad ogarniającą go paniką.

- Wezwę policję - powiedział idąc za mężczyzną.

- Jesteś tam Dizi? - zawołał mężczyzna siadając.

Dziewczyna podeszła do drzwi od sypialni.

- Zrób nam kawy, mała - rzekł intruz.

- Znasz go? - zapytał Tim z niedowierzaniem.

Dziewczyna pominęła milczeniem pytanie i poszła do kuchni.

- Czy mnie zna? - zaśmiał się mężczyzna. - Ona dla mnie pracuje.

Tim usiadł.

- O co w tym wszystkim chodzi? - spytał słabym głosem.

- Wszystko w swoim czasie. Nie powiem, żeby pan miał tu miłe mieszkanko -

background image

zauważył mężczyzna rozglądając się - bo tak nie jest. Spodziewałem się czegoś z odrobiną

szpanu, wie pan, co mam na myśli? Mówiąc nawiasem, jeśli mnie pan nie rozpoznał, jestem

Tony Cox - wyciągnął dłoń, co Tim zignorował.

- Jak pan uważa - powiedział Cox.

Tim natężał pamięć - twarz i nazwisko były znajome. Pomyślał, że Cox jest

zamożnym biznesmenem, ale nie mógł sobie przypomnieć, w jakiej dziedzinie. Widział chyba

jego fotografię w gazecie, miał coś wspólnego ze zbiórką pieniędzy na kluby sportowe dla

chłopców z East Endu.

- Było z nią panu przyjemnie? - odezwał się Cox, robiąc ruch głową w stronę kuchni.

- Na miłość boską! - wykrzyknął Tim.

Wyszła dziewczyna niosąc tacę z dwoma kubkami kawy.

- Było mu przyjemnie? - zagadnął Cox.

- A jak myślisz? - odparła kwaśno.

Cox wydobył portfel i odliczył kilka banknotów.

- Masz - powiedział. - Odwaliłaś dobrą robotę. Teraz możesz spierdalać.

Wzięła pieniądze i schowała je do torebki.

- Wiesz, Tony, najbardziej mi się chyba w tobie podobają twoje nienaganne maniery -

powiedziała i wyszła, nie patrząc na Tima.

Popełniłem największy błąd mego życia - pomyślał Tim.

Rozległo się trzaśnięcie drzwi, Dizi opuściła mieszkanie.

- Poczciwa z niej dziewczyna - mrugnął okiem Cox.

- Najnikczemniejszy gatunek rodzaju ludzkiego - splunął Tim.

- No, niech pan tak nie mówi. To po prostu dobra aktorka. Mogłaby występować w

filmach, gdybym jej przedtem nie odnalazł.

- Przypuszczam, że jest pan alfonsem.

Oczy Coxa błysnęły gniewem, ale opanował się.

- Pożałuje pan tego żarciku - oświadczył łagodnie. - Jeśli chodzi o mnie i o Dizi, to

musi pan wiedzieć, że ona robi wszystko, co jej każę. I jeśli powiem: powiedz miłemu panu z

“News of the World”, jak minister Fitzpeterson cię uwiódł, zrobi to. Kapuje pan?

- Domyślam się, że to pan skontaktował się z “Evening Post”?

- Nie martw się tak! Nie mogą nic zrobić bez potwierdzenia faktów. A tylko trzy osoby

mogą je potwierdzić: pan, Dizi i ja. Pan nic nie piśnie, Dizi jest pozbawiona woli, a ja umiem

dochować sekretu.

Tim zapalił papierosa. Zaczynał nabierać znów pewności siebie. Cox to zwykły

background image

miejski opryszek pomimo welwetowego kołnierza i szarego rollsa. Poczuł, że da sobie z nim

radę.

- Jeśli to ma być szantaż - powiedział - czeka pana zawód. Nie mam żadnych

pieniędzy.

- Całkiem tu ciepło, co? - Cox wstał i zdjął płaszcz. - Dobrze - podjął. - Jeśli nie ma

pan forsy, będziemy musieli pomyśleć o czymś innym, co mogę od pana dostać.

Tim ściągnął brwi. Był znów zbity z tropu.

- Przez ostatnie kilka miesięcy - ciągnął Cox - kilka spółek złożyło oferty na

uprawnienia do wierceń na nowym polu roponośnym o nazwie Shield, mam rację?

Tim był zaskoczony. Przecież ten łobuz nie mógł mieć powiązań z żadną z tych

przyzwoitych spółek.

- Tak - potwierdził - ale jest za późno, bym mógł cokolwiek zdziałać. Decyzja już

zapadła. Będzie ogłoszona dziś po południu.

- Bez pochopnych wniosków. Wiem, że jest za późno na zmianę decyzji. Ale powie mi

pan, kto dostał licencję?

Tim wlepił w niego wzrok. Czy to wszystko, czego żąda? Zbyt piękne, aby było

prawdziwe.

- Jaką korzyść może pan mieć z tego rodzaju informacji? - zapytał.

- Właściwie żadną. Chcę ją przehandlować na inną informację. Mam umowę z jednym

gościem, rozumie pan? On nie wie, w jaki sposób dostanę ten cynk, nie wie też, co zrobię z

towarem, jaki od niego dostanę. Teraz pan rozumie? No, dobra, kto otrzyma licencję?

Takie to łatwe - pomyślał Tim. Dwa słowa i koszmar zniknie. Owszem, naruszenie

zaufania może mu zrujnować karierę, lecz jeśli na to nie pójdzie, będzie i tak skończony.

- Jeśli się pan waha, niech pan wyobrazi sobie nagłówki: “Minister i aktorka. Nie

chce, abym była uczciwą kobietą - szlocha showgirl!”.

- Zamknij się pan - powiedział Tim. - Ta firma to Hamilton Holdings.

- Mój przyjaciel się ucieszy - uśmiechnął się Cox. - Gdzie jest telefon?

- Tam - rzekł Tim znużonym głosem, wskazując kciukiem.

Cox ruszył do sypialni, a Tim przymknął oczy. Jaki naiwny był sądząc, że młoda

dziewczyna, w rodzaju Dizi, może stracić głowę dla kogoś takiego, jak on. Był frajerem,

pionkiem w czyjejś wyrachowanej grze - znacznie poważniejszej niż drobny szantaż.

Dobiegł go głos Coxa.

- Laski? To ja. Hamilton Holdings. Zrozumiałeś? Komunikat dziś po południu. A teraz

co ty masz dla mnie? - Chwila przerwy. - Dzisiaj? Fantastycznie. Chłopie, jestem w siódmym

background image

niebie. A prasa? - Znów pauza. - Co to znaczy, że chyba jak zwykle? Powinieneś... dobra,

dobra. Cześć!

Tim słyszał o Laskim, że to podstarzały cwaniak z City, ale był tak udręczony, że

nawet nie stać go było na zdumienie. Teraz mógł uwierzyć we wszystko o wszystkich.

Cox wrócił, a Tim się podniósł.

- Cóż, pod każdym względem udany poranek. I niech się pan nie zamartwia.

Ostatecznie było to najlepsze nocne dymanko, jakie się panu mogło trafić.

- Zechce pan teraz wyjść? - poprosił Tim.

- No, jest jeszcze pewien drobiazg do omówienia. Niech mi pan da swój szlafrok.

- Po co?

- Pokażę panu. No dalej!

Tim był zbyt zmaltretowany, aby się opierać. Zsunął szlafrok z ramion, podał go

Coxowi i został w kalesonach.

- Chcę, żeby pan sobie przypomniał tego “alfonsa” - powiedział i trzasnął Tima w

żołądek.

Tim odkręcił się, zgięty wpół z bólu. Cox capnął go łapą za genitalia i ścisnął. Tim

próbował krzyczeć, ale zabrakło mu tchu. Rozdziawił usta w niemym skowycie, usiłując

rozpaczliwie złapać powietrze.

Cox puścił go, wymierzając kopniaka. Tim przewrócił się na podłogę i leżał skulony,

oczy miał pełne łez. Postradał wszelką dumę, wszelką godność.

- Proszę, niech się pan już nade mną nie znęca - powiedział.

- Na teraz wystarczy - odparł Cox z uśmiechem wkładając płaszcz, i wyszedł.

5

Szanowny Derek Hamilton obudził się zbolały. Leżąc w łóżku z zamkniętymi oczami,

zlokalizował swą dolegliwość w brzuchu, pomacał go, ocenił stan jako kiepski, ale nie na

tyle, by miał go unieruchomić. Następnie przywołał pamięcią wczorajszą kolację. Legumina

szparagowa była nieszkodliwa; odmówił naleśników z morskimi przysmakami, stek był

dobrze wysmażony, zamiast sera zjadł szarlotkę. Lekkie białe wino, kawa ze śmietanką,

brandy...

Brandy. Cholera, powinien pozostać przy porto.

Wiedział, jaki go czeka dzień. Daruje sobie śniadanie i w połowie ranka głód dokuczy

mu równie dotkliwie, jak wrzód, więc coś zje. Przed lunchem głód powróci, wrzód odezwie

się jeszcze silniej. W ciągu popołudnia zirytują go jakieś błahostki, będzie się wydzierał na

personel, a żołądek ściśnie mu się z bólu, pozbawiając go zdolności myślenia. Wróci do

background image

domu, zażyje zbyt wiele środków przeciwbólowych. Zdrzemnie się, obudzi z bólem głowy,

zje kolację, weźmie tabletki nasenne i pójdzie do łóżka.

Dobrze, że miał przed sobą taką szansę.

Przekręcił się na bok, wysunął szufladkę nocnego stolika, znalazł pigułkę i włożył ją

do ust. Następnie usiadł i sięgnął po filiżankę z herbatą. Pociągnął łyk, przełknął i powiedział:

- Dzień dobry, moja droga.

- ...dobry.

Ellen Hamilton siedziała w jedwabnym peniuarze na krawędzi małżeńskiego łóżka, z

filiżanką balansującą na szczupłym kolanie. Zdążyła się już uczesać. Jej nocne stroje były

równie eleganckie, jak cała jej garderoba, mimo że tylko on ją w nich oglądał, i to bez

zainteresowania. Jego zdaniem nie miało to znaczenia, albowiem chodziło jej nie tyle o

wzbudzenie pożądliwości mężczyzn, ile o to, aby ona sama mogła uważać się za pociągającą.

Dopił herbatę i spuścił nogi na podłogę. Skrzywił się, gdyż żołądek zareagował na ten

nagły ruch.

- Znowu? - spytała Ellen.

Kiwnął głową.

- Brandy wczoraj wieczorem. Należało się tego spodziewać.

Jej twarz pozbawiona była wyrazu.

- Sądzę, że nie ma to związku z wczorajszym ogłoszeniem wyników półrocza -

powiedziała.

Dźwignął się na nogi i podreptał do łazienki po dywanie o barwie ostrygi. Twarz,

którą ujrzał w lustrze, była okrągła i czerwona z łysinką i fałdami tłuszczu pod szczęką.

Sprawdził poranny zarost, naciągając skórę tak, aby zjeżyć szczecinę. Zaczął się golić. Robił

to codziennie przez czterdzieści lat i wciąż go to nużyło.

Tak, wyniki półrocza były złe. Firma Hamilton Noldings znajdowała się w tarapatach.

Kiedy odziedziczył po ojcu “Drukarnie Hamiltona”, przedsiębiorstwu dobrze się

powodziło, było sprawne i dochodowe. Jasper Hamilton był drukarzem, którego fascynował

krój czcionek, rwał się do nowej technologii i kochał olejową woń pras drukarskich. Jego syn

był biznesmenem. I użył płynącego z zakładów strumienia dochodów do zasilenia innych

przedsięwzięć - importu win, handlu detalicznego, edytorstwa, papierni, radiowej rozgłośni

reklamowej. Dzięki temu osiągnął swój podstawowy cel przekształcenia dochodu w majątek i

uniknął płacenia podatków. Zamiast drukować biblie, plakaty i książki w kartonowych

okładkach, zajął się przepływem kapitałów i odsetkami. Kupował spółki, otwierał nowe

przedsiębiorstwa, tworzył imperium.

background image

Nieustający sukces zalążkowej firmy przesłonił na długi czas kruchość tej nadbudowy.

Ale kiedy kompleks drukarski został osłabiony, Hamilton odkrył, że większość jego biznesów

ma charakter marginesowy, że nie wziął pod uwagę, jak duży kapitał inwestycyjny jest

potrzebny, aby mógł nastąpić pełny rozkwit, i że w wielu przedsięwzięciach czekała go

naprawdę długa droga. Sprzedał czterdzieści dziewięć procent swych praw we wszystkich

firmach, następnie przeniósł kapitał akcyjny do spółki holdingowej i odstąpił czterdzieści

dziewięć procent jej udziałów. Zaciągnął większą pożyczkę i uporał się z siedmiocyfrowym

niedoborem na koncie bankowym. Pożyczki utrzymywały koncern przy życiu, ale procenty -

narastające szybko w minionym dziesięcioleciu - pożerały resztki mizernego dochodu.

Tymczasem Derek Hamilton nabawił się wrzodu.

Rok temu zainicjowano program ratunkowy. Ściśnięto kredyty, aby zredukować

niedobory, wszelkie koszty ograniczono do minimum, zrezygnowano z ogłoszeń

reklamowych, a ze ścinków drukarskich zaczęto wyrabiać papeterię. Teraz Hamilton mocno

trzymał ster, ale inflacja i zastój gospodarczy okazały się silniejsze. Ostatnie półrocze miało

go wyprowadzić na prostą. Niestety, nastąpił dalszy regres.

Wyklepał do sucha twarz ciepłym ręcznikiem, spryskał się wodą kolońską i wrócił do

sypialni. Ellen, już ubrana, siedziała przed lustrem robiąc makijaż. Zawsze udawało jej się

rozbierać i ubierać, kiedy nie było go w sypialni; uświadomił sobie, że od lat nie widział jej

nagiej. Zastanawiał się dlaczego. Miała pięćdziesiąt pięć lat. Czyżby przywiędła,

pomarszczyła się jej skóra, a jędrne niegdyś ciało zwiotczało? Czy nagość zniszczyłaby

złudzenie ponętności? Być może, ale podejrzewał coś bardziej skomplikowanego. Miało to

niejasny związek z jego starzeniem się - pomyślał, zanurzając się w swe przepaściste gatki.

Ellen zawsze skromnie się osłaniała i dlatego nie budziła w nim żądzy, ale dzięki temu nigdy

nie musiała ujawniać, jak bardzo on ją od siebie odstręczał. Takie połączenie przebiegłości z

wrażliwością było dla niej typowe.

- Co zamierzasz zrobić? - spytała.

Wytrąciła go tym pytaniem z równowagi. Najpierw wydało mu się, że przeniknęła

jego myśli, lecz zdał sobie sprawę, że tylko nawiązywała do wzmianki o interesach. Zapinając

szelki, zastanawiał się nad odpowiedzią.

- Nie jestem pewien - odrzekł w końcu.

- Czasami nie wiem, czego ty właściwie oczekujesz od życia - powiedziała wpatrując

się bacznie w lustro, zajęta jakąś czynnością przy rzęsach.

Obrzucił ją zdumionym spojrzeniem. Zazwyczaj stosowała metodę okrężną i nigdy nie

zadawała osobistych pytań, gdyż nadmiar powagi i okazywanie uczuć nie sprzyjały dobrej

background image

atmosferze przyjęć i przyprawiały panie o omdlenie. Pytanie o sens czyjejś egzystencji

musiało ją kosztować niemało wysiłku.

- Muszę skończyć raz na zawsze z brandy - odrzekł siadając na brzegu łóżka - to

wszystko.

- Doskonale wiesz, że nie ma to nic wspólnego z tym, co jesz i pijesz - rzekła

wykrzywiając usta, by równo nałożyć szminkę. - Zaczęło się to dziewięć lat temu, a twój

ojciec zmarł przed dziesięcioma laty.

- Mam farbę drukarską we krwi - odpowiedział mechanicznie, jakby recytował

katechizm.

Jeśli ktoś podsłuchiwałby tę rozmowę, wydałaby mu się bez ładu i składu, ale dla nich

miała swoją logikę. Istniał pewien szyfr: śmierć ojca znaczyła, że przejął kontrolę nad

interesami, wrzód to problemy finansowe.

- W twoich żyłach nie płynie farba drukarska - odparła. - Miał ją twój ojciec, a ty nie

cierpisz samego zapachu starych zakładów.

- Odziedziczyłem solidny interes i chciałbym przekazać moim synom jeszcze

solidniejszy. Czy nie temu właśnie ludzie z naszej sfery winni podporządkować swe życie?

- Naszych synów nie obchodzi to - co im zostawimy. Michał rozkręca od początku

własny biznes, a Andrzejowi zależy tylko na zaszczepieniu ludności całej Afryki przeciw

ospie.

Nie mógł się zorientować, do jakiego stopnia mówi poważnie. Ponieważ się malowała,

nie potrafił wyczytać niczego z jej twarzy. Niewątpliwie miała jakiś cel. Prawie wszystko, co

robiła, było zaplanowane.

- Mam obowiązki - powiedział. - Zatrudniam ponad dwa tysiące ludzi, a praca wielu

innych zależy pośrednio od dobrej kondycji moich przedsiębiorstw.

- Uważam, że spełniłeś już swój obowiązek. Przeprowadziłeś firmę przez okres

kryzysu, a nie każdemu to się udało. Zapłaciłeś za to zdrowiem, poświęciłeś dziesięć lat życia

i... Bóg wie, co jeszcze... - Umilkła, jakby żałując wypowiedzianych słów.

- Czy mam także poświęcić swoją dumę? - spytał zawiązując krawat w mały, ciasny

węzeł. - Przekształciłem drukarnię akcydensową w jedną z tysiąca największych spółek

krajowych. Moje przedsiębiorstwa warte są pięć razy więcej niż za czasów ojca. Ja je

zmontowałem i to ja odpowiadam za to, żeby dalej działały.

- A więc koniecznie chcesz być lepszy od swego ojca?

- Czy to marna ambicja?

- Tak! - Nagła gwałtowność jej tonu była szokująca. - Powinno ci zależeć na własnym

background image

zdrowiu, na długim życiu, a także... a także na moim szczęściu.

- Gdyby spółka prosperowała, być może zdołałbym ją sprzedać. W obecnej sytuacji

nie zwróci mi się wartość aktywów. Muszę już iść na dół - rzucił, spojrzawszy na zegarek.

Zszedł po stopniach szerokiej klatki schodowej. W hallu szczególną uwagę zwracał

portret jego ojca. Często sądzono, że to Derek w wieku lat pięćdziesięciu. W rzeczywistości

przedstawiał sześćdziesięciopięcioletniego Jaspera. W chwili gdy mijał pulpit z aparatem

telefonicznym, rozległ się ostry dzwonek. Zignorował go. Nie przyjmował rano telefonów.

Wszedł do małej jadalni - duża przeznaczona była na przyjęcia, które rzadko ostatnio

wydawali. Na okrągłym stole leżały srebrne sztućce. Starsza kobieta w fartuszku wniosła

połówkę grejpfruta na talerzu z kruchej chińskiej porcelany.

- Nie dzisiaj, pani Tremlett. Proszę tylko o filiżankę herbaty - powiedział i wziął do

ręki “Financial Times”.

Kobieta zawahała się, po czym postawiła talerz przy nakryciu Ellen. Hamilton rzucił

na nią okiem.

- Może pani to zabierze, dobrze? - rzekł z irytacją. - Proszę podawać pani Hamilton

śniadanie dopiero wtedy, kiedy zejdzie na dół, nie wcześniej.

- Doskonale - mruknęła pani Tremlett i zabrała grejpfrut.

Nadeszła Ellen i podjęła spór w miejscu, w którym go przerwali.

- Nie sądzę, aby było ważne, czy otrzymasz za spółkę pięć milionów, czy pięćset

tysięcy. Tak czy owak, będzie się nam lepiej wiodło niż obecnie. Co nam z dostatku, skoro nie

żyjemy dostatnio.

Derek odłożył gazetę, popatrzył na Ellen ubraną w szyty na miarę kremowy kostium,

jedwabną bluzkę oraz pantofle robione na zamówienie.

- Masz przyjemny dom i służbę - powiedział. - Masz przyjaciół i możesz się rozerwać

w Londynie, kiedy tylko przyjdzie ci ochota. Dzisiaj masz na sobie rzeczy warte kilkaset

funtów, a prawdopodobnie nie ruszysz się dalej niż do miasteczka. Czasami się zastanawiam,

czego ty właściwie oczekujesz od życia.

Zaczerwieniła się, co było u niej rzadkie.

- Powiem ci... - zaczęła.

Dało się słyszeć pukanie do drzwi i wszedł przyzwoicie wyglądający mężczyzna w

płaszczu i z czapką w ręku.

- Dzień dobry pani - powiedział. - Jeśli mamy złapać ten o siódmej czterdzieści pięć,

sir...

- W porządku Pritchard - rzekł Hamilton. - Zaczekaj w hallu.

background image

- Tak jest, proszę pana. Lubię zapytać, czy będzie pani dziś potrzebny samochód?

Hamilton spojrzał na Ellen. Nie podnosząc wzroku znad talerza, powiedziała:

- Chyba tak, owszem.

Pritchard skinął głową i wyszedł.

- Miałaś mi powiedzieć, czego oczekujesz od życia - podjął Hamilton.

- Nie myślę, że to odpowiedni temat przy śniadaniu, zwłaszcza kiedy się spieszysz na

pociąg.

- Doskonale - oświadczył wstając z miejsca. - Miłej przejażdżki. Nie pędź zbyt

szybko.

- Co takiego?

- Jedź ostrożnie.

- Ach! Pritchard mnie zawiezie.

Pochylił się, by pocałować ją w policzek, lecz odwróciła głowę i ucałowała go w usta.

Kiedy się cofnął, twarz jej spąsowiała. Wyciągnęła rękę mówiąc:

- Ja ciebie chcę, Derek.

Wytrzeszczył oczy.

- Pragnę przez długie lata cieszyć się z tobą życiem, z dala od pracy - ciągnęła

pospiesznie. - Chcę, żebyś odpoczywał, odżywiał się normalnie, był znów zdrowy i szczupły.

Chcę mężczyzny, który zalecał się do mnie w rileyu z rozsuwanym dachem, mężczyzny, który

powrócił z wojny obwieszony medalami i poślubił mnie, który trzymał mnie za rękę, kiedy

nosiłam pod sercem jego dzieci. Chcę ciebie kochać...

Hamilton stał zakłopotany. Nigdy się tak wobec niego nie zachowywała, nigdy. Poczuł

się zupełnie niezdolny do sprostania tej sytuacji. Nie wiedział, co ma rzec, jak zareagować,

gdzie obrócić oczy.

- Muszę... zdążyć na pociąg - powiedział.

- Tak. Musisz się spieszyć - przytaknęła, odzyskując szybko zimną krew.

Popatrzył na nią uważnie, ale unikała jego wzroku.

- Hmm... do widzenia - rzekł.

Skinęła mu w milczeniu głową.

W hallu nałożył kapelusz, a Pritchard otworzył przed nim frontowe drzwi. Na

żwirowanym podjeździe błyszczał w słońcu ciemnoniebieski mercedes. Hamilton stwierdził,

że Pritchard myje wóz co rano, jeszcze zanim on wstanie.

Po drodze na stację doszedł do wniosku, że rozmowa z Ellen była nad wyraz osobliwa.

Patrząc przez okno, jak słońce igra z brązowiejącymi już liśćmi, przebiegł myślą główne

background image

kwestie. “Chcę ciebie kochać”, powiedziała z naciskiem na “ciebie”. Mówiąc o tym, co

poświęcił dla interesów, dodała: “I Bóg wie, co jeszcze”.

“Chcę ciebie kochać”, a więc nie kogoś innego. Czy to miała na myśli? Czyżby stracił

nie tylko zdrowie, ale i wierność żony? Być może chciała mu po prostu dać do zrozumienia,

że mogłaby mieć kochanka. To byłaby cała Ellen. Posługiwała się niuansami. Wołanie o

pomoc nie było w jej stylu.

Przy tych wynikach półrocza domowe problemy były mu potrzebne jak najazd

wierzycieli.

Ale było jeszcze coś więcej. Zaczerwieniła się, kiedy Pritchard spytał, czy będzie

potrzebowała wozu, po czym dodała szybko: “Pritchard mnie zawiezie”.

- Dokąd jeździcie z panią Hamilton, Pritchard? - spytał.

- Sama zwykle prowadzi, proszę pana. Ja się krzątam koło domu, zawsze jest

mnóstwo...

- Tak, dobrze - przerwał Hamilton. - Nie prowadzę badań naukowych. Byłem tylko

ciekaw.

- Tak jest, sir.

Poczuł dźgnięcie wrzodu. Herbata - pomyślał - powinienem z rana pić mleko.

6

Herbert Chieseman zapalił światło, uciszył budzik, podkręcił głos we włączonym

przez całą noc radiu i nacisnął cofacz szpulowego magnetofonu. Następnie wygramolił się z

łóżka. Nastawił imbryk i gapił się przez okno swej kawalerki, czekając, aż się przewinie

siedmiogodzinna taśma. Ranek był przejrzysty i pogodny. Później słońce mocno przygrzeje,

ale na razie było chłodno. Naciągnął spodnie i sweter na bieliznę, w której spał, i włożył

ranne pantofle.

Mieszkał w dzielnicy północnej, w jednym obszernym pokoju w wiktoriańskiej

kamienicy, która najlepsze lata miała już za sobą. Meble, grzejnik gazowy firmy “Ascot” i

stara kuchenka gazowa należały do gospodarza. Radio było własnością Herberta. W czynsz

wliczona była używalność wspólnej łazienki - i co bardzo istotne - wyłączna używalność

poddasza.

Najważniejszym sprzętem w pokoju było radio. Potężny odbiornik o wysokiej

częstotliwości, zmajstrowany z części dobranych starannie w szeregu sklepów przy

Tottenham Court Road. Antena była na dachu stryszku. Sam również zrobił magnetofon.

Wlał herbatę do kubka, dodał skondensowanego mleka z puszki i usiadł przy stole

roboczym. Prócz sprzętu elektronicznego był tam tylko telefon, poliniowany zeszyt i

background image

długopis. Otworzył notatnik na czystej stronie, u góry dużą kursywą wpisał datę, po czym

przyciszył radio i zaczął słuchać nagranej przez noc taśmy. Za każdym razem, gdy wysoki

pisk sygnalizował rozmowę, zwalniał palcem bieg taśmy, aż mógł rozróżnić słowa.

- ... Wóz na Holloway Road, dolny odcinek, pomóc funkcjonariuszowi...

- ... Ludlow Road, Zachód pięć, niejaka Shaftesbury, chyba domowa rozróba,

dwadzieścia jeden...

- ... Inspektor mówi, że jeśli Chińczyk jest jeszcze otwarty, chciałby smażone kurczę z

ryżem i frytkami...

- ... Holloway Road, ruszcie się, ten policjant ma kłopoty...

Herbert zatrzymał taśmę i zrobił notatkę.

- ... Zgłoszenie włamania do domu, w pobliżu Wimbledon Common, Jack...

- ... Osiemnastka, czy mnie słyszysz...

- ... Wszystkie wolne wozy z rejonu Lee na pomoc straży pożarnej. Feather Street

dwadzieścia jeden...

Herbert zrobił następną notatkę.

- ... Osiemnastka, słyszycie?...

- ... Nie mam pojęcia, daj jej aspirynę...

- ... Napaść z nożem, nic groźnego...

- ... Gdzie, do diabła, byliście, osiemnastka...

Wzrok Herberta powędrował ku zdjęciu na gzymsie wmurowanego w ścianę kominka.

Fotografia była upiększona, Herbert wiedział to dwadzieścia lat temu, gdy dziewczyna z

fotografii mu ją podarowała, teraz jednak o tym zapomniał. Dziwne, ale nie myślał już, jak

naprawdę wyglądała. Kiedy sięgał pamięcią, widział kobietę o nieskazitelnej cerze, z

uróżowanymi policzkami, pozującą przed wyblakłą panoramą w studiu fotograficznym.

- ... Kradzież kolorowego telewizora i stłuczenie szyby wystawowej...

On pierwszy w kółku swych przyjaciół “zgubił żonę”, jak to określali. Kilku z nich od

tego czasu także przeżyło podobny dramat: jeden stał się wesołym pijaczkiem, inny poślubił

wdowę. Herbert oddał się całkowicie swemu hobby - radiu. Kiedy czuł się zbyt źle, aby pójść

do pracy - co zdarzało się dość często - zaczął podsłuchiwać krótkofalówki policyjne.

- ... Grey Avenue, Golders Green, meldunek o rozboju...

Pewnego razu, podsłuchawszy rozmowę policji o napadzie na bank, zatelefonował do

“Evening Post”. Reporter podziękował mu za informację i zapisał sobie jego nazwisko i

adres. Skok okazał się duży - ćwierć miliona funtów - i relacja pojawiła się wieczorem na

pierwszej kolumnie “Post”. Herbert był dumny, że to on dał im cynk, i opowiadał o tym w

background image

trzech pubach, które odwiedził tego wieczora. Potem zapomniał o tym. W trzy miesiące

później otrzymał z gazety czek na pięćdziesiąt funtów. Do czeku dołączona była kartka z

napisem: “Dwa trupy w napadzie za 250 000 funtów”, i data rabunku.

- Zostaw to Charlie, jeśli ona nie złoży skargi, daj sobie spokój...

Następnego dnia Herbert został w domu i dzwonił do “Post” za każdym razem, gdy

podsłuchał coś na policyjnych długościach fal. Po południu zatelefonował do niego zastępca

kierownika działu wiadomości bieżących i objaśnił, czego wymaga gazeta od ludzi takich, jak

Herbert. Powiedział, że nie trzeba zgłaszać napadu, jeśli nie użyto broni, chyba że ktoś został

zabity, miał nie zawracać sobie głowy włamaniami, chyba że zdarzyły się w okolicy

Belgravii, Chelsea lub Kensington, nie meldować o rabunkach, chyba że posłużono się bronią

lub gdy w grę wchodziła grubsza kradzież.

- ... Jedźcie na Narrow Street dwadzieścia trzy i czekajcie...

Nie był głupi i szybko chwycił w czym rzecz, tym bardziej, że “Post” nie wyważał

zbyt subtelnie znaczenia wiadomości. Niebawem zorientował się, że zarabia lepiej w tym

czasie, gdy “choruje”, niż kiedy chodzi do pracy. Co więcej, wolał nasłuchiwać radia niż

wyrabiać futerały do aparatów fotograficznych. Złożył więc wymówienie i został tym, kogo

w gwarze gazetowej nazywano “kornikiem”.

- ... Lepiej daj mi teraz ten rysopis...

Po trzech tygodniach tkwienia na okrągło przy radiu złożył mu wizytę zastępca

kierownika działu - było to jeszcze przed przeprowadzką do kawalerki - powiedział, że to, co

robi, jest bardzo pożyteczne dla gazety, i zaproponował współpracę na zasadach wyłączności.

Znaczyło to, że Herbert ma przekazywać informacje tylko “Evening Post”, a nie innym

gazetom. Będzie co tydzień otrzymywał kwotę wyrównującą stratę jego dochodów. Herbert

nie przyznał się, że nigdy nie dzwonił do innych dzienników, i przyjął ofertę z wdzięcznością.

- ... Wytrzymaj jeszcze trochę, za parę minut wyślemy ci pomoc...

Z biegiem lat udoskonalił swój sprzęt i nauczył się lepiej rozumieć wymagania gazety.

Wiedział już, że byli wdzięczni za każdą wiadomość wczesnym rankiem, później stawali się

wybredniejsi i około trzeciej po południu nie obchodziło ich nic poza morderstwem na ulicy

lub rozbojem na dużą skalę, połączonym z przemocą. Odkrył również, że podobnie jak i

policja, gazeta interesowała się znacznie mniej przestępstwami popełnionymi przez

kolorowych w kolorowej dzielnicy. Herbert uważał, że to słuszne, gdyż on także, jako

czytelnik “Evening Post”, nie przejmował się tym, co wyprawiały ze sobą ciemnoskóre

przybłędy w swoich dzielnicach Londynu, i zakładał, że “Post” się tym nie interesuje,

ponieważ kupujący “Post” ludzie są pokroju Herberta. I też ich to nie interesuje. Nauczył się

background image

też czytać między wierszami policyjnego żargonu: wiedział, kiedy napad był pospolity, kiedy

była to tylko awantura rodzinna, i rozróżniał naglący ton w głosie sierżanta z pokoju

operacyjnego, gdy wezwanie o pomoc było rozpaczliwe; umiał wyłączać uwagę, gdy

odczytywano długą listę numerów skradzionych samochodów.

Z wielkiego głośnika rozległ się narastający dźwięk sygnału i Herbert wyłączył

magnetofon. Wzmocnił radio i nakręcił numer “Post”; sącząc herbatę czekał na połączenie.

- ... “Post”, ... dzień dobry - odezwał się męski głos.

- Odbiór maszynowy, proszę.

- Odbiór - usłyszał po krótkiej pauzie; w tle rozległ się klekot maszyn do pisania.

- Halo, tu Chieseman, podaję czas, hm... siódma pięćdziesiąt dziewięć.

- Halo, Bertie. Dzieje się coś?

- Wygląda, że noc była spokojna - odpowiedział Herbert.

Ósma rano

7

Tony Cox stał ze słuchawką przy uchu w budce telefonicznej na rogu Quill Street i

Bethnal Green. Pocił się w ciepłym płaszczu z welwetowym kołnierzem. Trzymał w ręku

koniec smyczy przywiązanej do obroży psa, który został na zewnątrz. Pies także się pocił.

Otrzymawszy połączenie, Tony wrzucił monetę.

- Tak? - odezwał się ktoś najwyraźniej nie oswojony z odbieraniem telefonu.

- To dzisiaj. Zbierz wszystko do kupy - powiedział krótko Tony i odwiesił słuchawkę,

nie mówiąc, kto dzwoni, i nie czekając na odpowiedź.

Oddalił się, krocząc wąskim chodnikiem i ciągnąc za sobą psa. Był to rasowy bokser,

potężny i zadbany; Tony co chwila musiał szarpać smyczą, by mu dotrzymać kroku. Pies był

silny, ale jego pan jeszcze silniejszy.

Drzwi starych domów z tarasami wychodziły wprost na ulicę. Tony zatrzymał się przy

jednym z nich, gdzie stał zaparkowany szary rolls-royce. Pchnął drzwi, których nigdy nie

zamykano, ponieważ lokatorzy nie obawiali się złodziei.

Dom był pełen kuchennych zapachów. Wlokąc psa za sobą, Tony wszedł do kuchni,

usiadł na krześle i uwolnił zwierzę ze smyczy, klepnąwszy je ciężko po zadzie. Następnie

podniósł się i zdjął płaszcz.

Na kuchence gazowej nagrzewał się imbryk, na kawałku pergaminu leżał pokrojony w

plasterki bekon. Tony wyjął z szuflady nóż kuchenny o dziesięciocalowym ostrzu.

Przeciągnął po nim kciukiem, stwierdził, że wymaga naostrzenia, i wyszedł na podwórko,

gdzie w przybudowanej szopie znajdowało się stare koło szlifierskie. Tony zasiadł na

background image

drewnianym stołku i uruchomił pedał, tak jak to podpatrzył wiele lat temu u swego starego.

Sprawiały mu przyjemność czynności wykonywane kiedyś przez ojca. Przywołał pamięcią

jego obraz. Wysoki, przystojny mężczyzna o falujących włosach i błyszczących oczach,

puszczający iskry ze szlifierki przy wtórze piszczących z uciechy dzieciaków. Miał stragan na

ulicy, sprzedawał porcelanę i rondle, zachwalając swój towar mocnym, donośnym głosem.

Lubił przy tym odgrywać małe przedstawienia, udając, że drażni się z sąsiadem, który

sprzedawał obok artykuły spożywcze. (- Patrz, brachu, spuściłem właśnie garnek za pół

funciaka. Ile ziemniarów musisz sprzedać zanim zarobisz dziesięć szylingów?) Umiał z

daleka dostrzec obcą klientkę i bezwstydnie wykorzystywał swą powierzchowność.

- Powiem ci coś, skarbulku - zwracał się do kobiety w średnim wieku w siateczce na

włosach - nie mamy w tym kącie bazaru zbyt wielu ślicznych młodych dziewczyn, więc

sprzedam to ze stratą i mam nadzieję, że jeszcze tu wrócisz. Popatrz, co za patelnia, jaki ma -

przepraszam za wyrażenie - zadek, solidna miedź, i to ostatnia sztuka. Zarobiłem na innych,

więc oddam ją za dwa funciaki, pół tego, co sam za nią dałem, bo sprawiłaś, że serce starego

zabiło szybciej, więc bierz ją, zanim się rozmyślę.

Tony był wstrząśnięty szybkością zmian, jakie zaszły w starym po stracie płuca.

Osiwiał, policzki mu zapadły, a piękny głos stał się piskliwy i pojękujący. Stragan należał się

prawnie Tony'emu, ale miał już wtedy własne źródła dochodów, więc przekazał go

Harry'emu, młodszemu bratu, który był niemową i ożenił się z piękną, nobliwą dziewczyną.

Cierpliwie uczyła się rozumieć język migowy. Prowadzenie straganu wymagało od niemowy

samozaparcia; pisał na tablicy, jeśli musiał coś powiedzieć klientowi, i trzymał w kieszeni

pocztówkę z nakreślonym “Dzięki”, którą wyjmował błyskawicznie na koniec zakupu. Ale

dawał sobie radę, więc Tony pożyczył mu pieniędzy na założenie prawdziwego sklepu i

zatrudnienie kierownika; interes ten szedł mu całkiem dobrze. Siła przebicia - to było u nich

rodzinne.

Nóż nabrał dostatecznej ostrości. Sprawdzając ją, zaciął się w kciuk. Przycisnął palec

do warg i poszedł do kuchni.

Zastał tam już matkę. Lilian Cox była nieduża i dość tęga - syn odziedziczył po niej

skłonność do tycia, ale nie wzrost - i odznaczała się większą energią niż przeciętna

sześćdziesięciotrzylatka.

- Podpiekam ci trochę chleba - odezwała się.

- Wspaniale - rzekł odkładając nóż i biorąc bandaż. - Uważaj z tym nożem. Trochę za

bardzo go naostrzyłem.

Żachnęła się na widok krwi; kazała mu włożyć palec pod kran z zimną wodą i

background image

policzyć do stu, po czym posmarowała skaleczenie maścią, obłożyła gazą i na koniec owinęła

bandażem, spinając go agrafką. Tony stał spokojnie, pozwalając jej działać.

- Dobry z ciebie chłopak, że pamiętasz o ostrzeniu moich noży - powiedziała. - A

dokąd wychodziłeś tak wcześnie?

- Wziąłem psa do parku. I musiałem do kogoś zadzwonić.

- Coś jest nie w porządku z telefonem w saloniku - fuknęła gniewnie - nie wiem co.

Tony nachylił się nad kuchenką, wąchając smażący się bekon.

- Wiesz, jak to jest, mamo. Gliny mają go na podsłuchu.

- Nalej sobie herbaty - rzekła wciskając mu w ręce dzbanek.

Zaniósł dzbanek do saloniku i umieścił go na podstawce. Kwadratowy stół nakryty był

haftowanym obrusem, leżały na nim sztućce dla dwóch osób, obok - sól, pieprz i buteleczki z

sosami.

Tony zajął miejsce najbliżej kominka, gdzie zwykł siadać ojciec. Nie wstając z krzesła

sięgnął do kredensu, wyjął dwie filiżanki i dwa spodki. Znów przypomniał mu się ojciec,

który komenderował nimi podczas posiłków. - Piszczele z dechy! - pokrzykiwał, kiedy kładli

ręce na stole. Jedyne, co Tony miał mu do zarzucenia, to jego stosunek do mamy. Będąc

przystojniakiem, miewał kobietki na boku i fundował im dżin, zamiast przynosić pieniądze do

domu. W owych czasach Tony chodził z bratem na bazar Smithfield podkradać spod kramów

odpadki, które sprzedawali za parę miedziaków w fabryce mydła. Nigdy nie poszedł do

wojska, choć później wielu niegłupich chłopaków wyruszyło na wojnę.

- Śpisz czy nalewasz herbatę? - matka postawiła przed nim talerz i usiadła

naprzeciwko. - Mniejsza z tym, sama to zrobię.

Tony wziął sztućce i zaczął jeść, trzymając nóż jak ołówek. Na śniadanie były

parówki, dwa smażone jajka z pastą pomidorową z puszki i kromki podpieczonego chleba.

Miał już pełne usta, gdy sięgnął po sos. Poczuł się głodny po swych porannych wyczynach.

Matka podała mu filiżankę.

- No, nie wiem, ale nigdy się nie baliśmy używać telefonu, kiedy żył twój ojciec, niech

spoczywa w spokoju. Zawsze się pilnował, aby nie podpaść glinom.

Tony pomyślał, że za życia ojca nie mieli telefonu, ale zbył to milczeniem.

- Rzeczywiście - rzekł. - Był taki ostrożny i umarł jak biedak.

- Ale był uczciwy.

- Naprawdę?

- Do cholery, wiesz dobrze, że tak było, i nigdy mi nie gadaj, że było inaczej.

- Nie lubię, jak przeklinasz, mamo.

background image

- To mnie nie prowokuj.

Tony umilkł i dokończył szybko śniadanie. Dopił herbatę i zaczął odwijać cygaro.

- Jeszcze herbaty? - spytała matka biorąc jego filiżankę.

- Nie, dziękuję - spojrzał na zegarek. - Mam parę spraw do załatwienia.

Zapalił cygaro i wstał.

- Świetnie mnie nastroiło to śniadanko.

- Szykujesz skok? - spytała przymrużając oczy.

- Moja sprawa - odparł zirytowany i puścił kłąb dymu.

- To twoje życie. Rób, jak chcesz. Do zobaczenia. Ale lepiej uważaj na siebie.

Popatrzył na nią przeciągle. Ustąpiła mu, ale była to kobieta z charakterem. Odkąd

stary zmarł, kierowała rodziną: godząc małżeństwa, pożyczając od jednego syna, aby dać

drugiemu, służąc radą, a jej dezaprobata była potężnym środkiem nacisku. Oparła się

wszystkim próbom wyprowadzki z Quill Street do ładnego, niewielkiego bungalowu w

Bournemouth, podejrzewając słusznie, że stary dom i związane z nim wspomnienia są

najsilniejszym atrybutem jej władzy. Kiedyś jej wysoko sklepiony nos i wysunięty podbródek

wyrażał monarszą wyniosłość, teraz nadal była władcza, ale pogodzona z losem, jak królowa

po abdykacji, która wie, że postąpiła mądrze, popuszczając cugle władzy, ale trochę tego

żałuje. Tony rozumiał, że właśnie dlatego go potrzebowała: to on był teraz królem, a mając go

przy sobie, była blisko tronu. Kochał ją za to, że go potrzebowała. Nikomu więcej nie był

potrzebny.

- No więc wychodzisz, czy nie? - spytała wstając.

- Tak - ocknął się z zamyślenia. Objął ją ramieniem i na chwilę przytulił. Nigdy jej nie

całował. - Pa, pa, mamo - powiedział. Wziął płaszcz, poklepał psa i wyszedł.

W samochodzie zrobiło się gorąco. Nacisnął przycisk. Opuścił szybę, usadowił się na

skórzanym siedzeniu i ruszył z miejsca.

Z przyjemnością przeciskał się samochodem przez wąskie zaułki East Endu. Ten

nieprzyzwoicie luksusowy wóz w zestawieniu z nędznymi uliczkami i lichotą domów - to

świadectwo historii Tony Coxa. Ludzie - gospodynie domowe, gazeciarze, robotnicy,

złoczyńcy - patrzyli na samochód i mówili do siebie: - To Tony Cox. Ale mu się powiodło.

Strząsnął przez otwarte okno popiół z cygara. Tak, jemu się powiodło. Swój pierwszy

samochód kupił za sześć funtów, kiedy miał szesnaście lat. Na czarnym rynku dostał za

trzydzieści szylingów czysty certyfikat Ministerstwa Komunikacji. Wypełnił puste rubryki i

odsprzedał samochód za osiemdziesiąt funtów.

Wkrótce uruchomił gang obracający używanymi samochodami i stopniowo

background image

przekształcił go w legalny biznes. Następnie sprzedał go łącznie z autami za pięć tysięcy

funtów i zaplanował większy szwindel.

Pięć tysięcy funtów przeznaczył na otwarcie rachunku bankowego, podając jako osobę

polecającą człowieka, który odkupił od niego firmę samochodową. Dyrektorowi banku

przedstawił się swym prawdziwym nazwiskiem, ale dał mu fałszywy adres, ten sam, który

przedtem otrzymał od niego nabywca interesu samochodowego.

Wynajął magazyn towarowy, płacąc z góry za trzy miesiące. Nakupił wprost od

producentów trochę sprzętu radiowo-telewizyjnego i elektronicznego i odsprzedał go w

londyńskich sklepach - dostawcom płacił punktualnie i na jego koncie panował ożywiony

ruch. W ciągu dwóch miesięcy poniósł małą stratę, ale wyrobił sobie reputację człowieka,

któremu warto udzielać kredytu.

Po tym osiągnięciu zrobił kilka większych zamówień. Drobni producenci, którym

płacił od ręki po dwa rachunki, każdy na pięćset funtów, z chęcią zaopatrywali go w towar

wartości trzech-czterech tysięcy na warunkach krótkiego kredytu, bo zapowiadał się na

dobrego klienta.

Wypełniwszy skład kosztownymi cackami elektronicznymi, za które nic nie zapłacił,

zabrał się do sprzedaży. Gramofony, kolorowe telewizory, zegary kwarcowe, magnetofony,

wzmacniacze i radia rozchodziły się po zaniżonych maksymalnie cenach, czasami za połowę

ich wartości detalicznej. W ciągu dwóch dni magazyn był pusty, a Tony miał w dwóch

walizkach trzy tysiące funtów gotówką. Wtedy zamknął skład i pojechał do domu.

Na to wspomnienie wstrząsnął nim zimny dreszcz, mimo rozgrzanego siedzenia

samochodu. Nigdy już nie pójdzie na takie ryzyko. A gdyby któryś z jego dostawców zwęszył

wyprzedaż? Gdyby dyrektor banku w kilka dni później natknął się na Tony'ego w pubie?

Nadal od czasu do czasu robił machlojki, ale posługiwał się podstawionymi ludźmi,

którzy, gdy tylko spadał topór, znikali na długie wakacje w Hiszpanii. I nikt nie widział

twarzy Tony'ego.

Niemniej, jego interesy rozwijały się coraz lepiej. Nabył rezydencję w centrum

Londynu, którą wynajmował młodym damom za niezmiernie wysoki czynsz; prowadził

nocne lokale, a nawet wziął pod swą egidę dwa zespoły muzyki pop. Niektóre z jego

przedsięwzięć były legalne, inne przestępcze, a jeszcze inne znajdowały się na pograniczu

prawa i przestępstwa - gdzie obawiali się wkraczać szanujący się biznesmeni o przyzwoitej

reputacji.

Gliny oczywiście wiedziały o sprawkach Tony'ego, w dzisiejszych czasach roiło się od

kapusiów, a każdy poważniejszy przestępca musiał w końcu trafić do teczek personalnych

background image

Scotland Yardu. Jednakże pozostawał problem dowodów, tym trudniejszy, że w gotowości

było kilku detektywów, którzy zawczasu ostrzegali Tony'ego przed obławą. Nigdy nie skąpię

pieniędzy na ten cel. Każdego sierpnia trzy lub cztery rodziny policjantów spędzały urlop w

Hiszpanii na koszt Tony'ego.

Nie znaczy to, że im ufał. Byli użyteczni, lecz wszyscy sobie obiecywali, że pewnego

dnia zdradzą go, zwracając dług lojalności. Przekupiony gliniarz pozostanie do końca

gliniarzem. Dlatego wszystkie transakcje regulowano gotówką, bez żadnych pokwitowań,

całą księgowość Tony miał w głowie, jego kumple wykonywali wszystkie zadania według

ustnych instrukcji.

Coraz częściej występował w jeszcze bezpieczniejszej roli bankiera. Najpierw ktoś na

podstawie poufnych informacji opracowywał plan, po czym werbował ciemnego typa dla

zorganizowania sprzętu i ludzi; następnie przychodzili do Tony'ego i przedstawiali mu

wszystko w szczegółach. Jeżeli mu się podobało, pożyczał im pieniędzy na łapówki, broń,

motocykle, materiały wybuchowe i co tam było potrzebne. Po skończonej robocie zwracali z

uzyskanych łupów pięcio- bądź sześciokrotną kwotę pożyczki.

Dzisiejsza robota nie była tak prosta. Tym razem działał jednocześnie jako autor planu

i bankier. Wymagało to wyjątkowej ostrożności.

Zatrzymał wóz w zacisznej uliczce i wysiadł. Domy były tu większe, budowano je

raczej dla majstrów i rzemieślników niż dla dokerów i robociarzy, ale nie były w lepszym

stanie od ruder na Quill Street. Betonowe fasady popękały, framugi okien zbutwiały, a

ogródki od frontu były mniejsze od bagażnika samochodu Tony'ego. Zaledwie połowa

budynków służyła celom mieszkalnym, reszta zajęta była przez składy, biura i sklepy.

Na drzwiach, do których Tony zapukał, widniał napis: “Gra w bilard i piramidkę”,

niektórych liter brakowało. Otworzono mu natychmiast i wszedł do środka.

Uścisnął dłoń Waltera Burdena i poszedł za nim na górę. Po wypadku samochodowym

Walter kulał i jąkał się, stracił też pracę jako doker. Tony powierzył mu kierowanie salą

bilardową, wiedząc, że tym - nic go nie kosztującym - gestem powiększy swój szacunek

wśród mieszkańców East Endu i zaskarbi sobie dozgonną lojalność Waltera.

- Napijesz się herbaty, Tony? - spytał Walter.

- Nie, dzięki, Walterze, dopiero co zjadłem śniadanie.

Rozejrzał się okiem właściciela po sali na pięterku. Stoły były zakryte, linoleum na

podłodze zamiecione, kije ułożone starannie w stojakach.

- Utrzymujesz porządek - zauważył Tony.

- Robię, co do mnie należy, Tony. Zatroszczyłeś się przecież o mnie.

background image

- Niby tak.

Tony podszedł do okna i spojrzał w dół na ulicę. Po drugiej stronie stał zaparkowany

niebieski morris 1100, siedziało w nim dwóch mężczyzn. Tony poczuł osobliwe zadowolenie:

miał rację, że przedsięwziął ten środek ostrożności.

- Gdzie jest telefon, Walterze?

- W kantorku.

Walter wprowadził Tony'ego, zamknął drzwi i pozostał na zewnątrz. Kantorek był

wysprzątany i czysty. Tony usiadł przy biurku i nakręcił numer.

- Taak? - odezwał się głos.

- Odbierz mnie - powiedział Tony.

- Za pięć minut.

Tony odłożył słuchawkę. Cygaro mu zgasło. Kiedy się denerwował, często mu się to

zdarzało. Zapalił je ponownie złotą zapalniczką Dunhilla, wyszedł i znów stanął przy oknie.

- W porządku, chłopie, spływam - rzekł do Waltera. - Gdyby któremuś z tych młodych

detektywów w niebieskim wozie przyszło do łba zastukać do drzwi, nie otwieraj. Nie będzie

mnie jakieś pół godziny.

- Nie m-martw się. Wiesz, że m-można na mnie liczyć - Walter kiwnął głową niczym

ptak.

- Tak, wiem - odparł Tony, musnął ramię starego, otworzył drzwi na końcu hallu i

szybko zszedł po drabinie przeciwpożarowej.

Ominął po drodze rdzewiejący wózek dziecięcy, gnijący materac i trzy piąte wraku

samochodowego. Przez szpary w spękanym betonie podwórka przeciskały się chwasty.

Sparszywiały kocur pierzchnął mu spod nóg. Tony zabrudził sobie włoskie pantofle.

Z podwórka wychodziło się przez bramę na wąską uliczkę. Tony poszedł nią aż do

końca i wtedy podjechał do niego mały czerwony fiat, w którym siedziało trzech mężczyzn.

Tony wsiadł, zajął wolne miejsce z tyłu i natychmiast odjechali.

Kierowcą był Jacko, prawa ręka Tony'ego. Obok niego siedział Głuchy Willie, który

dzisiaj znał się znacznie lepiej na materiałach wybuchowych niż dwadzieścia lat temu, kiedy

postradał lewy bębenek. Sąsiadem Tony'ego z tyłu był Peter “Jesse” James, który miał dwa

bziki: broń palną i dziewczyny z tłustymi tyłkami. Byli to solidni faceci, stali członkowie

gangu Tony'ego.

- Jak się ma chłopak, Willie? - spytał Tony.

- Co? - Głuchy Willie zwrócił zdrowe ucho w jego stronę.

- Pytałem, jak się ma młody Billy?

background image

- Kończy dziś osiemnaście - powiedział Willie. - Wciąż tak samo, Tony. Nigdy nie da

sobie sam rady. Urzędniczka z opieki społecznej mówiła, żeby pomyśleć o umieszczeniu go w

zakładzie.

- Tego nie zrobicie - cmoknął z dezaprobatą Tony; starał się jak najlepiej traktować

przygłupiego syna Williego. Choroba umysłowa napełniała go lękiem.

- Mówię do żony, co taka z opieki społecznej może wiedzieć? - rzekł Willie. -

Dziewczyna ma ze dwadzieścia lat. Skończyła college, ale nie za bardzo się stara.

- Wszystko gotowe, Tony - przerwał niecierpliwie Jacko. - Chłopaki już tam są,

maszyny naszykowane.

- Dobra... Pukawki? - spojrzał na “Jesse” Jamesa.

- Parę obrzynów i uzi.

- Co?

- Pistolet maszynowy, kaliber dziewięć milimetrów - Jesse wyszczerzył dumnie zęby. -

Izraelski.

- To ci dopiero - mruknął Tony.

- Jesteśmy na miejscu - oznajmił Jacko.

Tony wyjął z kieszeni czapkę i nasadził ją sobie na głowę.

- Schowałeś chłopaków, co?

- Tak - odparł Jacko.

- Mogą wiedzieć, że to robota dla Tony Coxa, ale nie chcę, żeby któryś mnie widział.

- Wiem.

Samochód wjechał na podwórko składnicy złomu. Było zadziwiająco uporządkowane.

Skorupy wozów ułożono równo po trzy, jedna na drugiej, luźne części poukładano nie opodal

stosy opon, bloków cylindrowych, piramidki tylnych osi.

W pobliżu bramy stał dźwig i długi transporter samochodowy. Nieco dalej, przy

urządzeniu do cięcia acetylenowo-tlenowego o dużej sile, widać było jasnoniebieski furgon

marki “Ford” o podwójnych tylnych kołach.

Samochód stanął i Tony wysiadł. Był zadowolony. Lubił staranną robotę. Pozostała

trójka czekała na polecenia. Jacko zapalił papierosa.

- Urządziłeś właściciela? - spytał Tony.

Jacko przytaknął głową.

- Załatwił, żeby dźwig, transporter i przecinarka były na miejscu, ale nie wie, po co

nam to. Związaliśmy go trochę, tak dla zachowania pozorów.

Zakaszlał się, a Tony wyjął mu papierosa z ust i cisnął w błoto.

background image

- To od tego kaszlesz - powiedział, po czym wyjął z kieszeni cygaro. - Pal to, a

umrzesz jako stary człowiek.

Tony cofnął się w kierunku bramy, obchodząc uważnie dziury i grząskie kałuże. Minął

ogromną stertę ołowiowych akumulatorów i, wszedłszy między stosu drążków kierowniczych

i skrzyń biegów, znalazł się przy dźwigu. Był to nieduży model, na gąsienicach, zdolny do

uniesienia samochodu, furgonetki lub lekkiej ciężarówki. Tony odpiął płaszcz i wdrapał się po

drabince do kabiny.

Usiadł na siodełku operatora. Kabina była oszklona i dawała widok na całe

złomowisko. Miało kształt trójkąta. Jeden bok wyznaczał wiadukt kolejowy; w jego

ceglanych lukach mieściły się składy. Wysoki mur sąsiedniego boku oddzielał plac od boiska i

pustego miejsca po zbombardowanym domu. Wzdłuż frontowej części placu biegła ulica,

skręcając lekko, zgodnie z zakrętem płynącej tuż obok rzeki. Była to szeroka, lecz mało

używana droga.

W cieniu wiaduktu stała szopa sklecona ze starych drewnianych drzwi, nakryta

daszkiem z papy. To w niej kryli się jego ludzie, stłoczeni przy elektrycznym piecyku, pijąc

herbatę i paląc nerwowo papierosy.

Wszystko było w porządku. Tony czuł, jak narasta w nim podniecenie, a instynkt

mówił mu, że będzie dobrze. Wygramolił się z kabiny.

Umyślnie mówił cicho, spokojnie, od niechcenia.

- Furgonetka nie zawsze jedzie tą trasą. Jest wiele dróg z City do Loughton. Ale tutaj

prowadzi większość tras, prawda? Muszą tędy przejeżdżać, chyba że chcą jechać przez

Birmingham albo Walford. Niekiedy wybierają inne zwariowane trasy. Może tak być i dzisiaj.

Więc, jeżeli rzecz nie wypali, dajcie chłopakom premię i odeślijcie ich do domu, aż do

następnego razu.

- Wiedzą, co jest grane - rzekł Jacko.

- Dobra. Jeszcze coś?

Mężczyźni milczeli, więc Tony wydał końcowe instrukcje.

- Wszyscy mają być w maskach i w rękawiczkach. Nikt się nie odzywa.

Spojrzał po kolei na trzech mężczyzn, oczekując potwierdzenia, po czym rzekł:

- Okay, odwieźcie mnie.

Nie było żadnych rozmów, podczas gdy czerwony fiat lawirował małymi uliczkami do

zaułka za salą bilardową.

Tony wysiadł i, oparłszy się o przednie drzwiczki, powiedział przez otwarte okno:

- To dobry plan i jeśli się sprawicie, jak trzeba, musi się udać. Jest kilka nie znanych

background image

haczyków: zabezpieczenia, ludzie w środku furgonetki. Zachować spokój, robić swoje i

odpieprzymy to. I nie skoście nikogo tym cholernym rozpylaczem, do licha! - dorzucił po

chwili.

Wszedł tylnymi drzwiami do sali bilardowej. Walter rozgrywał bile przy jednym ze

stołów. Wyprostował się na odgłos otwieranych drzwi.

- W porządku, Tony?

Tony podszedł do okna. Niebieski morris stał w tym samym miejscu.

- Przyjaciele siedzieli na tyłkach? - zapytał.

- Tak. Omal się nie zakopcili na śmierć.

Jak to dobrze - pomyślał Tony - że policja nie ma dość ludzi, aby śledzić go i w nocy, i

w dzień. Nadzór od ósmej rano do czwartej po południu miał swoje dobre strony, pozwalał

mu uzyskać alibi bez szczególnego ograniczania swobody ruchów. Któregoś dnia zaczną

pewnie tropić go dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ale zostanie o tym na czas uprzedzony.

- Chcesz się rozerwać? - Walter wskazał kciukiem stół.

- Nie. Mam pracowity dzień - odparł Tony odchodząc od okna. Zszedł na dół, a Walter

za nim pokuśtykał.

- Pa, pa, Walterze - powiedział wychodząc na ulicę.

- Bywaj, Tony - rzekł Walter. - Bóg z tobą, chłopcze.

8

Dział wiadomości bieżących ożywił się nagle. O ósmej był jeszcze spokojny jak

kostnica, jego ciszę przerywały tylko martwe dźwięki, stukot dalekopisu i szelest czytanych

przez Cole'a gazet. Teraz trzy maszynistki tłukły w klawisze, jeden z gońców gwizdał jakiś

przebój, a fotografik w skórzanej marynarce dyskutował z adiustatorem o meczu piłkarskim.

Napływali reporterzy. Cole zauważył, że wszyscy mają swoje poranne nawyki: jeden pił

herbatę, inny zapalał papierosa, jeszcze inny zaglądał na trzecią stronę “Sun”, żeby popatrzeć

na akt; każdy podpierał się jakimś szczudłem, pomocnym w rozpoczęciu dnia.

Cole wyznawał pogląd, że trzeba ludziom pozwolić na parę minut bezczynności przed

przystąpieniem do pracy. Sprzyjało to atmosferze porządku i chłodnej rozwagi. Jego szef,

Cliff Poulson, miał inne podejście.

- Nie zdejmuj płaszcza, chłopcze - mawiał swym akcentem z Yorkshire, łypiąc żabio

zielonymi oczami. Jego upodobania do migawkowych decyzji, nieustanny pośpiech i pozorna

jowialność wytwarzały gorączkowy nastrój. Poulson miał fioła na punkcie szybkości. Cole

nie uważał, by tekst miał nie zdążyć na łamy tylko dlatego, że ktoś jeszcze się nad nim przez

chwilę zastanowi.

background image

Kevin Hart przyszedł przed pięcioma minutami. Czytał “Mirror”, oparłszy się biodrem

o biurko. Spodnie jego prążkowanego garnituru układały się z gracją.

- Zadzwoń do Yardu, Kevin! - zawołał do niego Cole i młody człowiek sięgnął po

telefon.

Na biurku Cole'a leżał gruby zwitek doniesień Bertiego Chiesemana. Cole rozejrzał

się. Większość reporterów już przyszła. Nastała pora przydzielania im zadań. Sortował

informacje, nabijając niektóre na ostry metalowy szpikulec, inne wręczał reporterom z

krótkimi wskazówkami.

- Anna, policjant miał kłopoty na Holloway Road; zadzwoń na posterunek i dowiedz

się, o co chodziło. Jeśli to pijacka burda, daj sobie spokój. Joe, sprawdź w straży, co z tym

pożarem na East Endzie. Włamanie w Chelsea, Filip. Zajrzyj do książki adresowej Kelly'ego,

może to mieszkanie jakiejś sławy. Barney, w Camden, w domu przy Queenstow Street, policja

ujęła ściganego Irlandczyka. Zadzwoń do Yardu i spytaj, czy ma to coś wspólnego z IRA.

Odezwał się brzęczyk wewnętrznego telefonu i Cole podniósł słuchawkę.

- Co masz dla mnie, Arturze?

Cole rozpoznał głos redaktora działu fotograficznego.

- Na razie wygląda na to, że puścimy na rozbryzg wczorajsze głosowanie w Izbie

Gmin.

- Ale to już było wieczorem w telewizji.

- Dzwonisz, żeby się czegoś dowiedzieć, czy żeby mi mówić, co mam robić?

- Chyba poślę kogoś na Downing Street, niech zrobi dzisiejszą fotkę premiera. Jeszcze

coś?

- Nic, czego by nie było w porannych gazetach.

- Dziękuję, Arturze.

Cole odłożył słuchawkę. Byłoby marnie otwierać numer wczorajszym tematem. Robił,

co mógł, żeby go uaktualnić - dwóch reporterów wydzwaniało, aby się dowiedzieć, jakie były

reakcje. Pociągnęli za język posłów z tylnych ław, ale nie ministrów.

- Był telefon od pani Poulson - zawołał niemłody już reporter z fajką. - Cliff nie

przyjdzie. Ma delhijską biegunkę.

Cole jęknął.

- Jak zdołał się jej nabawić w Orphington?

- Curry na kolację.

- Okay.

- Spryciarz - pomyślał Cole. Zanosiło się na najbardziej wyprany z wiadomości dzień

background image

miesiąca i Poulson zachorował. Pomocniczy redaktor był na urlopie, co znaczyło, że Cole

musiał działać sam.

- Nic z Yardu - oznajmił Kevin Hart podchodząc do biurka Cole'a. - Całą noc był

spokój.

Cole popatrzył na niego. Hart był bardzo wysoki, miał około dwudziestu trzech lat i

długą, jasną, kędzierzawą czuprynę.

- To śmieszne - powiedział Cole tłumiąc irytację. - W Scotland Yardzie nigdy nie ma

spokojnej nocy. Co się dzieje z tym biurem prasowym?

- Moglibyśmy dać materiał “Pierwsza od tysiąca lat noc w Londynie bez zbrodni” -

wyszczerzył zęby Hart.

Jego niefrasobliwość rozzłościła Cole'a.

- Nigdy nie zadowalaj się taką odpowiedzią z Yardu - powiedział zimno.

Hart poczerwieniał. Poczuł się nieswojo, potraktowany jak raczkujący reporter.

- Mam do nich zadzwonić jeszcze raz?

- Nie - odparł Cole widząc, że strzała trafiła w cel. - Chcę, żebyś mi przygotował tekst.

Słyszałeś o nowym polu naftowym na Morzu Północnym?

Hart skinął głową.

- Nazywa się Shield.

- Tak. Minister Energetyki ogłosi dzisiaj, kto dostał licencję na eksploatację. Zrób

awansem kawałek, który przytrzymamy do chwili oświadczenia ministra. Opisz, jakie

znaczenie ma licencja dla firm, które się o nią ubiegały, i czym się kieruje minister przy

podejmowaniu decyzji. Po południu możemy wywalić twój kawałek i będzie miejsce na żywą

informację.

- Okay.

Hart odwrócił się i poszedł do biblioteki. Cole wiedział, że dał mu głupią robotę, jakby

za karę, ale Kevin połknął pigułkę i nawet się nie skrzywił. Zatrzymał wzrok na plecach

młodego człowieka. Jego długie włosy i garnitury działały mu na nerwy. Był też nazbyt

pewny siebie, ale reporterzy powinni mieć tupet.

Cole wstał i podszedł do stołu adiustatorów. Zastępca szefa działu miał przed sobą

agencyjną relację z uchwalenia Ustawy Przemysłowej i dostarczony przez reporterów Cole'a

świeży materiał. Cole spojrzał mu przez ramię i zobaczył w notatniku projekt tytułu:

“Przyłączcie się do libów - powiedziano protestującym posłom”.

Redaktor poskrobał się po brodzie i rzucił okiem na Cole'a.

- Co o tym myślisz?

background image

- Będzie się kojarzyć z emancypacją, z Women's Lib - powiedział Cole. - Do niczego.

- Ja też tak sądzę - redaktor wyrwał kartkę z bloczka, zgniótł ją i cisnął do metalowego

kosza. - Jest jeszcze coś nowego?

- Nic. Dopiero co rozdałem zlecenia.

Brodacz skinął głową i popatrzył odruchowo na zegar wiszący przed nim pod sufitem.

- Miejmy nadzieję, że dostaniemy coś przyzwoitego do drugiego wydania.

Cole nachylił się i napisał na bloczku: “Przyłączcie się do liberałów - powiedziano

protestującym posłom”.

- Brzmi sensowniej, ale prawie to samo.

- Szukasz pracy? - uśmiechnął się szeroko redaktor.

Cole wrócił do biurka. Podeszła Anna Sims.

- Nic z awantury przy Holoway Road - powiedziała. - Banda chuliganów, żadnych

aresztowań.

- Okay - rzekł Cole.

Joe Barnard odłożył słuchawkę.

- Ten pożar to nic wielkiego, Arturze. Nie było ofiar.

- Ile osób tam mieszkało? - spytał Cole automatycznie.

- Dwoje dorosłych, trójka dzieci.

- A więc pięcioosobowa rodzina uniknęła śmierci. Zrób to.

- Mieszkanie, do którego się włamano, należy do Nicholasa Crosta, to znany skrzypek

- poinformował Filip Jones.

- Dobrze - odparł Cole. - Zadzwoń na posterunek w Chelsea i dowiedz się, co

skradziono.

- Już to zrobiłem - oświadczył Filip szczerząc zęby. - Brak Stradivariusa.

- Grzeczny chłopiec - uśmiechnął się Cole. - Napisz to, a potem pojedź tam, może

zrozpaczony maestro udzieli ci wywiadu.

Zadzwonił telefon i Cole podniósł słuchawkę.

Nie przyznałby się do tego, ale sprawiało mu to ogromną uciechę.

Dziewiąta rano

9

Tim Fitzpeterson spłakał się jak bóbr, ale łzy nie przyniosły mu ulgi. Leżał na łóżku z

twarzą wtuloną w wilgotną poduszkę, każdy ruch był udręką. Chciał zapomnieć, odstręczać

wszelkie myśli niby karczmarz gości od zatłoczonej gospody. Udało mu się na chwilę

wyłączyć umysł i nawet się zdrzemnął, ale zaraz się obudził zbolały i zrozpaczony.

background image

Nie podnosił się z łóżka, bo nie był zdolny do żadnego działania, nie wiedział, gdzie

pójść i jak spojrzeć komukolwiek w oczy. Rozpamiętywał tylko, ile radości sobie obiecywał, i

wszystkie okazały się złudą. Cox miał rację, oświadczając mu brutalnie: - “To było najlepsze

nocne dymanko, jakie się mogło panu trafić”.

Tim nie potrafił wyzbyć się wspomnień, widział jej szczupłe, gibkie ciało, tylko że

teraz wspomnienia te były pełne goryczy. Pokazała mu Raj, po czym zatrzasnęła drzwi.

Oczywiście udawała ekstazę, a rozkosz Tima była najprawdziwsza. Jeszcze kilka godzin temu

rozważał nowe życie wzbogacone erotycznymi doznaniami, o jakich nie miał pojęcia. Teraz

zatracił sens jutra.

Z boiska dochodził go zgiełk bawiących się dzieci, krzyki, wrzaski, sprzeczki;

zazdrościł im beztroskiego życia. Przywołał swój obraz z lat szkolnych, chłopca w czarnej

kurtce i krótkich szarych spodniach, który idąc do szkoły, przemierzał trzy mile po wiejskich

drogach Dorset. Był najzdolniejszym uczniem, ale nie miało to większego znaczenia.

Nauczono go jednak dobrze arytmetyki i wyrobiono mu miejsce w szkole ogólnokształcącej,

a na tym mu właśnie zależało.

Pamiętał, że brylował w gimnazjum. Był przywódcą paczki, która organizowała gry

sportowe i rozróby w klasie. Dopóki nie zaczął nosić okularów.

Próbował sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek w życiu był równie zrozpaczony, jak

dziś. I przypomniał sobie ten dzień, gdy przyszedł do szkoły w okularach. Początkowo

koledzy z paczki byli skonsternowani, potem rozbawieni, a następnie zaczęli patrzeć na niego

ze wzgardą. W czasie przerwy ciągnął za nim tłum skandujący: - Czterooki, czterooki! - Po

lunchu chciał zebrać drużynę do meczu piłki nożnej, ale John Wilcott oświadczył:

- To gra nie dla ciebie.

Tim schował okulary do futerału i trzasnął Wilcotta w głowę, ale Wilcott był silny, a

Tim, którego przywództwo wynikało z silnej osobowości, nie umiał się bić. Został w szatni,

aby zatamować krew z rozbitego nosa, podczas gdy Wilcott dobierał skład drużyny.

Próbował się odegrać na lekcji historii, ciskając w Wilcotta nasycone atramentem

kulki pod nosem panny Percival, zwanej starą Percy. Ale pobłażliwa zazwyczaj Percy

postanowiła tego dnia dokręcić śrubę i odesłała Tima do dyrektora, gdzie dostał sześć razy po

tyłku. W drodze do domu wdał się w nową bitwę, znów przegrał i rozerwał sobie kurtkę; aby

sprawić mu nową, matka wzięła pieniądze z oszczędności Tima, a upragnione radio

kryształkowe mógł dopiero kupić za sześć miesięcy. Był to najczarniejszy dzień w młodym

życiu Tima, a jego przywódcze cechy pozostały stłumione aż do czasów, kiedy poszedł do

Colleg'u i wstąpił do partii.

background image

Przegrana bójka, rozdarta kurtka, sześć batów - chciałby mieć dzisiaj takie

zmartwienia. Na boisku przy szkole rozległ się gwizdek i hałasujące dzieci raptownie umilkły.

Moje kłopoty mogłyby się skończyć równie nagle - stwierdził Tim zafrapowany tą myślą.

Po co miałbym dalej żyć? - zastanawiał się.

Dobra posada, reputacja, sukcesy w rządzie - wszystko to zdawało się nie mieć

znaczenia. Gwizdek szkolny oznaczał, że minęła dziewiąta. O tej porze Tim powinien

przewodniczyć zebraniu komisji, poświęconemu zdolnościom produkcyjnym różnego typu

elektrowni.

Jak mogłem kiedykolwiek zajmować się czymś tak wypranym z wszelkiego sensu?

pomyślał o swoim wymarzonym projekcie: prognozie potrzeb energetycznych przemysłu

brytyjskiego do roku dwutysięcznego. Nie umiał wykrzesać z siebie entuzjazmu. Przyszły mu

na myśl córki, lecz spotkanie z nimi napawało go lękiem. W ustach czuł nieustanną gorycz.

Jakie to ma znaczenie, kto wygra najbliższe wybory? Losy Wielkiej Brytanii kierowane są

przez siły niezależne od jej przywódców. Zawsze wiedział, że jest to tylko gra, i nie chciał już

nigdy więcej ubiegać się o żadne nagrody.

Nie miał nikogo, komu mógłby się zwierzyć, nikogo. Wyobraził sobie rozmowę z

żoną:

- Kochanie, postąpiłem głupio i nielojalnie. Dałem się uwieść kurwie, pięknej

dziewczynie, i szantażowano mnie...

Julia spojrzy lodowato. Widział jej twarz, pełną odrazy, widział, jak się przed nim

wzdraga. Wyciągnie w jej stronę rękę i usłyszy: - Nie dotykaj mnie! - Nie, nie mógł nic

powiedzieć Julii; przynajmniej do czasu, aż się wyleczy z ran, ale nie sądził, aby żył tak

długo.

Kto jeszcze? Koledzy z rządu powiedzą: - Dobry Boże, Tim, stary chłopie, okropnie

nam przykro... - i natychmiast zaczną się od niego odwracać, kiedy wyjdzie szydło z worka.

Będą się starali nie mieć nic wspólnego z tym, co go spotkało, i nie pokazywać się z nim zbyt

często; może nawet zdobędą się na jakieś morały dla podkreślenia swego purytanizmu. Nie

czuł do nich niechęci z tego powodu, bo sam w takiej sytuacji zachowałby się podobnie.

Jego zastępca, może nawet okaże mu przyjazne zrozumienie, ale to młody człowiek;

nie wie, jak wiele zależy od wierności w dwudziestoletnim małżeństwie. Poradzi cynicznie,

żeby wszystko zataił i dał sobie spokój z wyrzutami sumienia.

Może siostra? Prosta kobieta, wyszła za stolarza i zawsze trochę zazdrościła Timowi.

Będzie się w tym pławiła. Nie mógł jej brać pod uwagę.

Ojciec nie żył, matka już się zestarzała. Czyżby miał tak mało przyjaciół? Co zrobił ze

background image

swym życiem? Nie ma nikogo, kto by go kochał, na dobre i złe? Ale zapewne taka więź musi

być obopólna, a on postarał się o to, aby nie musiał wspierać nikogo, aby nikt nie był mu w

życiu ciężarem.

Znikąd wsparcia. Mógł jedynie liczyć na siebie. Jak postępujemy - rozmyślał -

przegrywając z kretesem wybory? Trzeba się przegrupować, ułożyć scenariusz na lata

opozycji, zacząć od podkopywania fundamentów, a gniew i rozczarowanie winny być

paliwem do walki. Starał się wykrzesać z siebie odwagę, nienawiść i gorycz, aby odmówić

zwycięstwa Coxowi, ale odczuwał tylko tchórzostwo i urazę. Zdarzało się, że przegrywał

bitwy i doznawał upokorzeń, lecz był przecież mężczyzną, a mężczyźni mają siłę do walki,

czyż nie?

Jego siła miała zawsze źródło w pewnym wizerunku, jaki sobie sam stworzył:

Kulturalny, solidny, cieszący się zaufaniem, lojalny i odważny; potrafił z dumą wygrywać i z

godnością przyjmować porażki. Tony Cox ukazał mu całkiem inny obraz: był na tyle naiwny,

że pozwolił się uwieść byle gęsi, na tyle słaby, że popełnił zdradę przy pierwszej próbie

szantażu, na tyle strachliwy, że pełzał po podłodze i błagał o litość.

Zacisnął mocno powieki, lecz ten obraz wdzierał mu się w oczy. Pozostanie przy nim

do końca życia.

Ale nie musi to trwać długo.

Wreszcie się ruszył. Usiadł na brzegu łóżka, po chwili wstał. Na prześcieradle była

krew, jego krew, znak hańby. Słońce przemieściło się na niebie i świeciło prosto w okno. Tim

chciał je zamknąć, ale był to dla niego zbyt duży wysiłek. Pokuśtykał z sypialni do saloniku, a

stamtąd do kuchni. Imbryk i dzbanek do herbaty znajdowały się wciąż tam, gdzie ona je

zostawiła. Trochę herbaty rozsypała na żaroodpornym blacie firmy “Formica” i nie raczyła

wstawić butelki z mlekiem do lodówki.

Apteczka była wysoko w zamkniętym kredensie, poza zasięgiem dzieci. Tim

przysunął stołek po płytkach “Marleya”, jakimi wyłożona była podłoga, i stanął na nim.

Klucz leżał na kredensie. Otworzył drzwiczki i wyjął puszkę po herbatnikach z widokiem

katedry w Durham na wieczku.

Zszedł ze stołka. W puszce były bandaże, nożyczki, maść antyseptyczna, lek przeciw

kolce dla niemowląt, pognieciona tuba kremu do opalania “Ambre Solaire” i duża, pełna

fiolka tabletek nasennych. Wysypał je i zakręcił flakonik. Z drugiego kredensu wyjął

szklankę. Niczego nie porządkował. Nie zebrał rozsypanej herbaty, nie schował puszki, nie

zatrzasnął drzwiczek do kredensu z zastawą stołową. Uznał, że nie ma już takiej potrzeby.

Zaniósł szklankę i tabletki do saloniku i umieścił na biurku. Stał tam tylko telefon,

background image

zawsze po skończeniu pracy uprzątał je starannie.

Otworzył barek pod telewizorem. Tu właśnie był alkohol, którym chciał ją

poczęstować. Whisky, dżin, wytrawne sherry, porządna brandy i nie odpieczętowana butelka

francuskiej śliwowicy, którą ktoś przywiózł z Dordogne. Wybór Tima padł na dżin, chociaż

go nie lubił.

Nalał sobie do szklanki i usiadł w wysokim krześle za biurkiem.

Nie miał dość wytrwałości, by czekać, może latami, na zemstę, która przywróciłaby

mu szacunek dla samego siebie. Nie mógł teraz zaszkodzić Coxowi, bo wyrządziłby jeszcze

większą szkodę sobie. Zdemaskowanie Coxa zdemaskowałoby Tima.

Jednakże zmarli nie czują bólu.

Mógł zniszczyć Coxa, a potem umrzeć.

W tej sytuacji nie miał innego wyboru.

10

Na stacji Waterloo czekał na Hamiltona inny szofer, tym razem w jaguarze. Służbowy

rolls-royce prezesa padł ofiarą kampanii oszczędnościowej. Smutno, że związki zawodowe

nie doceniały tego gestu. Szofer dotknął czapki, otworzył drzwiczki i Derek Hamilton bez

słowa wsiadł do samochodu.

Kiedy ruszyli, podjął decyzję. Nie pojedzie prosto do biura.

- Zawieź mnie do Nataniela Fetta - polecił. - Wiesz, gdzie to jest?

- Tak, proszę pana - odrzekł szofer.

Przejechali Most Waterloo i skręcili w Aldwych, kierując się ku City. Hamilton i Fett

uczęszczali razem do ekskluzywnej szkoły westminsterskiej; Nataniel Fett, senior, wiedział,

że jego syn nie będzie tam cierpiał z powodu swego żydowskiego pochodzenia, a lord

Hamilton miał nadzieję, że po tej szkole jego syn nie będzie “głuptasem z wyższych sfer”,

wedle określenia Jego Lordowskiej Mości.

Obaj chłopcy wychowywali się w podobnym otoczeniu. Obaj mieli zamożnych,

dynamicznych ojców i piękne matki; obaj wywodzili się z intelektualnych domów, w których

politycy bywali na kolacjach; obaj dorastali wśród dobrych obrazów i niezliczonych książek.

Ich przyjaźń pogłębiała się, jednakże gdy dwaj młodzieńcy wstąpili do Oxfordu, Fett do

College'u imienia Baliola, Derek do Magdaleny - dom Hamiltonów stracił na tym wyborze.

Derek doszedł do wniosku, że intelekt jego ojca jest płytki. Stary Fett rozprawiał pobłażliwie

na temat malarstwa abstrakcyjnego, komunizmu i bebop jazzu, po czym rozszarpywał to

wszystko na strzępki z precyzją chirurga. Lord Hamilton wyznawał te same konserwatywne

poglądy, ale dawał im wyraz w grzmiących frazesach rodem z Izby Lordów.

background image

Derek uśmiechnął się do siebie. Był zbyt surowy dla swego ojca; może synowie są

zawsze tacy. Niewielu ludzi znało się lepiej na politycznych utarczkach; spryt starego dał mu

rzeczywistą władzę, podczas gdy ojciec Nataniela był zbyt mądry, aby chciał się ubiegać o

wpływy w sprawach państwowych.

Nataniel odziedziczył po ojcu roztropność, dzięki czemu zrobił karierę. Firma

maklerska, która od sześciu pokoleń należała do pierworodnych synów, nieodmiennie

Natanielów Fettów, została przez siódmego z nich przekształcona w bank handlowy. Ludzie

zawsze zasięgali rady u Nataniela, nawet w szkole. Teraz był doradcą w sprawie łączenia

spółek, wypuszczania akcji i przejmowania własności.

Samochód stanął, a Hamilton powiedział:

- Proszę na mnie zaczekać.

Biura Nataniela Fetta nie robiły imponującego wrażenia; firma nie musiała

udowadniać, że jest bogata. Na drzwiach od ulicy, nie opodal Banku Angielskiego, widniała

tylko mała tabliczka z nazwiskiem. Wejście było wciśnięte między dwa sklepy: z

sandwiczami i z tytoniem. Przypadkowy obserwator mógłby pomyśleć, że prowadzi do

niewielkiej i nietęgo prosperującej firmy spedycyjnej lub ubezpieczeniowej, jeśli nie wiedział,

jak daleko po obu stronach ciągną się tereny przedsiębiorstwa.

Wnętrze było raczej wygodne aniżeli dostatnie, z klimatyzacją, dyskretnym

oświetleniem i starymi dywanami, które zakrywały prawie całą podłogę. Ten sam

przypadkowy obserwator mógłby przypuszczać, że obrazy wiszące na ścianach są kosztowne.

Mógłby mieć rację i mógłby się mylić: były kosztowne, lecz nie wisiały na ścianach. Były

wpuszczone między cegły, przesłonięte pancernym szkłem, na tapetach znajdowały się

jedynie atrapy ram.

Hamilton został wprowadzony prosto do biura na parterze. Nataniel siedział w fotelu,

czytając “Financial Times”. Wstał i uścisnęli sobie dłonie.

- Nigdy cię nie widziałem siedzącego przy biurku - powiedział Hamilton. - Czy to

dekoracja?

- Siadaj, Derek. Kawa, herbata, sherry?

- Proszę o szklankę mleka.

- Jak sobie życzysz. Walerio - dał znak sekretarce, która opuściła gabinet. - Biurko...

tak, nigdy go nie używam. Wszystko, co mam do napisania, dyktuję, a wszystko, co czytam,

nie jest aż tak ciężkie, by nie dało się utrzymać w rękach. Dlaczego miałbym tkwić przy

biurku niby skryba z Dickensa?

- A więc dekoracja.

background image

- To biurko jest tu dłużej niż ja. Zbyt duże, by je przecisnąć przez drzwi, i zbyt cenne,

aby je porąbać. Myślę, że budynek wzniesiono naokoło tego biurka.

Hamilton uśmiechnął się. Waleria przyniosła mu mleko i wyszła. Pijąc popatrywał na

przyjaciela. Fett i jego gabinet pasowali do siebie. Fett był nieduży, ale też i nie mały. Gabinet

także. Fett był ciemny, lecz nie posępny, pogodny, lecz nie frywolny, i to samo odnosić się

mogło do gabinetu. Miał szkła w ciężkiej oprawce i smarował włosy brylantyną. Nosił krawat

elitarnego klubu, oznakę społecznej przynależności; Hamilton pomyślał, że to jedyny akcent

jego żydowskiego pochodzenia.

- Czytałeś o mnie? - spytał odstawiając szklankę.

- Wyrywkowo. Reakcja do przewidzenia. Dziesięć lat temu przy analogicznych

rezultatach w spółce takiej, jak Hamilton Holdings, giełda zafalowałaby, począwszy od akcji

sprzętu elektronicznego po ceny cynku. Dzisiaj to tylko jeszcze jeden syndykat w tarapatach.

Jest na to słowo: recesja.

Hamilton westchnął.

- Dlaczego to robimy, Natanielu? - zapytał.

- Przepraszam, co mówisz? - zaniepokoił się Fett.

Derek wzruszył ramionami.

- Dlaczego pracujemy ponad siły, zarywamy noce, ryzykujemy majątkiem.

- I nabawiamy się wrzodów - uśmiechnął się Fett, ale w jego zachowaniu zaszła

subtelna zmiana. Oczy za grubymi soczewkami szkieł zwęziły się, przygładził szczeciniaste

włosy na karku, gestem obronnym, tak dobrze znanym Hamiltonowi. Fett wycofywał się na

pozycję ostrożnego doradcy, służącego przyjacielską, obiektywną poradą. - Dla pieniędzy.

Czy to nie dosyć? - odpowiedział z wyważoną obojętnością.

Hamilton potrząsnął głową. Zawsze trzeba było przynajmniej dwa razy zachęcać jego

przyjaciela, aby wypłynął na głębszą wodę.

- Ekonomia na poziomie szóstej klasy - powiedział ironicznie. - Zarobiłbym więcej

sprzedając swoją schedę i składając pieniądze w kasie oszczędności. Większość ludzi z

dużym biznesem mogłaby żyć wygodnie do śmierci, gdyby postąpiła w ten sposób. Czemu

konserwujemy nasz majątek i staramy się go powiększać? Z chciwości, żądzy władzy czy dla

przygody. Czy wszyscy jesteśmy niepoprawnymi hazardzistami?

- Podejrzewam, że to Ellen coś takiego ci powiedziała - zauważył Fett.

Hamilton zaśmiał się.

- Masz rację, ale zadajesz mi ból sądząc, że sam bym na to nie wpadł.

- Och, wątpię, abyś tak uważał. Po prostu Ellen ma dar wypowiadania na głos twoich

background image

myśli. Tak czy owak, nie powtarzałbyś mi tego, gdyby jej słowa nie trafiły na podatny grunt.

Derek, uważaj, żebyś nie stracił Ellen - dorzucił po pauzie.

Przez chwilę patrzyli na siebie, po czym obaj odwrócili spojrzenia. Zapadła cisza.

Dotarli do granicy intymności, na jaką pozwalała im przyjaźń.

- Możemy się spodziewać zuchwałej oferty w ciągu najbliższych dni - odezwał się w

końcu Fett.

- Dlaczego? - zdziwił się Hamilton.

- Ktoś może pomyśleć, że mógłby cię dorwać po okazyjnej cenie, korzystając z tego,

że jesteś teraz przygaszony i że ogarnęła cię panika po ogłoszeniu tymczasowych wyników.

- I co byś wówczas doradzał? - spytał w zamyśleniu Hamilton.

- To by zależało od propozycji. Ale prawdopodobnie powiedziałbym: zaczekaj. Dzisiaj

powinniśmy wiedzieć, czy dostałeś tę licencję na obszary roponośne.

- Shield.

- Właśnie. Gdy wygrasz, twoje akcje podskoczą.

- Mimo to mamy kiepskie widoki na jakikolwiek zysk.

- Ale jesteś idealnym materiałem dla upychacza aktywów.

- Interesujące - zadumał się Hamilton. - Hazardzista złożyłby ofertę dzisiaj, przed

oświadczeniem ministra. Oportunista zrobiłby to jutro. Prawdziwy inwestor zaczekałby do

przyszłego tygodnia.

- A człowiek mądry wszystkim trzem powiedziałby: nie .

- Pieniądze to nie wszystko - uśmiechnął się Hamilton.

- Dobry Boże!

- Czy to aż taka herezja?

- Bynajmniej - rzekł rozbawiony Fett, oczy zaiskrzyły mu się za okularami. - Wiem to

od lat. Dziwi mnie tylko, że ty to mówisz.

- Ja też jestem zdziwiony - odparł Hamilton i dodał po chwili: - Czysta ciekawość.

Uważasz, że dostaniemy tę licencję?

Nie potrafię powiedzieć. - Nagle twarz maklera stała się znów nieczytelna. - To zależy

od tego, czy minister sądzi, że powinna ją dostać dobrze prosperująca spółka jako rodzaj

premii, czy kulejąca jako pas ratunkowy.

- Hmm. Podejrzewam, że ani to, ani to. Pamiętaj, my tylko stoimy na czele syndykatu.

A liczy się cały pakiet. Kontrolny sektor Hamiltona zapewnia kontakty z City i ekspertyzę

menedżerską. Raczej organizujemy pieniądze, niż dostarczamy je z własnej kieszeni. Reszta

grupy to: doświadczenie techniczne, znajomość zagadnień ropy naftowej, marketing i tak

background image

dalej.

- A więc masz niezłe szanse.

- Sokrates - uśmiechnął się Hamilton.

- Jak to?

- Zawsze zmuszał ludzi, by sami odpowiadali sobie na pytania. Muszę już iść.

Fett odprowadził go do drzwi.

- Derek, co do Ellen... mam nadzieję, że nie masz mi za złe tego, co powiedziałem...

- Nie. Cenię twoje zdanie. - Uścisnęli sobie dłonie.

Fett skinął głową i otworzył drzwi.

- Cokolwiek zrobisz, nie ulegaj panice.

- Szafa gra - rzekł Hamilton wychodząc i nagle uświadomił sobie, że od trzydziestu lat

nie posłużył się tym zwrotem.

11

Dwóch policjantów na motocyklach zaparkowało maszyny po obu stronach tylnego

wejścia do banku. Jeden z policjantów wyciągnął legitymację i przycisnął ją do okienka przy

drzwiach. Człowiek za szybą uważnie obejrzał dokument, po czym podniósł słuchawkę

czerwonego telefonu i coś powiedział.

Czarna furgonetka bez oznaczeń wjechała między motocykle, ustawiając się maską

przy drzwiach. Boczne okna szoferki zabezpieczone były od wewnątrz drucianą siatką, A

dwaj mężczyźni mieli na sobie podobne do policyjnych mundury i kaski z przezroczystymi

wizjerkami. Skrzynia furgonetki była pozbawiona okien, mimo że wewnątrz znajdował się

jeszcze jeden strażnik.

Dwa dalsze policyjne motocykle podjechały za furgonetką, zamykając konwój.

Stalowe drzwi budynku uniosły się gładko i bezdźwięcznie, wpuszczając furgonetkę

do krótkiego tunelu, jasno oświetlonego jarzeniówkami. Dalszą drogę blokowały następne

drzwi, identyczne jak pierwsze. Furgonetka zatrzymała się, drzwi za nią zostały opuszczone.

Motocykliści czekali na ulicy.

Kierowca furgonetki uchylił szybkę.

- Dzieńdoberek - powiedział wesoło przez drucianą siatkę do mikrofonu na stojaczku.

W ścianie tunelu widniała duża szklana tafla. Bystrooki mężczyzna w koszuli z

krótkimi rękawami przemówił do mikrofonu zza kuloodpornej szyby:

- Hasło, proszę! - Wzmocniony głos rezonował w niewielkiej przestrzeni.

- Obeasz, sługa Boży - odpowiedział kierowca, który nazywał się Ron Biggins.

(Kontroler, który ustalał dzisiejszy szyfr, był diakonem u baptystów.)

background image

Mężczyzna z krótkimi rękawami nacisnął duży czerwony guzik w białej ścianie i

drugie stalowe drzwi uniosły się do góry.

- To skurwysyn - mruknął Ron Biggins, wolno podjeżdżając furgonetką do przodu.

Stalowe drzwi zatrzasnęły się za nim.

Znalazł się teraz wewnątrz budynku, w pomieszczeniu bez okien, w którym większą

część podłogi zajmowała tarcza obrotowa; nie było tam żadnego sprzętu. Ron wjechał

uważnie na oznakowane linie i wyłączył silnik. Obrotnica drgnęła i furgonetka przekręciła się

o sto osiemdziesiąt stopni, po czym stanęła.

Jej tylne drzwi usytuowane były teraz naprzeciw windy w ścianie. Patrząc w boczne

lusterko Ron zobaczył, że drzwi windy rozsuwają się i wyłania się zza nich mężczyzna w

okularach i czarnej marynarce. Miał w ręku klucz i trzymał go przed sobą niby latarkę lub

pistolet. Odemknął tylne drzwi furgonetki, które następnie otworzyły się od środka, i trzeci

strażnik wyszedł na zewnątrz.

Z windy wyłoniło się jeszcze dwóch mężczyzn, dźwigających masywną metalową

skrzynkę rozmiarów walizy. Wpakowali ją do furgonetki i zawrócili po dalszy ładunek.

Ron rozejrzał się wokoło. Pomieszczenie było puste, miało tylko dwa wejścia, trzy

równoległe ciągi świetlówek i wentylator klimatyzacyjny. Było nieduże, w kształcie

nieregularnego prostokąta. Ron przypuszczał, że niewielu pracowników banku wie o jego

istnieniu. Ta winda jeździła zapewne tylko do skarbca, a stalowe drzwi od ulicy nie miały

widocznego połączenia z głównym wejściem za rogiem.

Stephen Younger, strażnik, który jechał w środku, obszedł furgonetkę i stanął z lewej

strony przy kabinie. Max Fitch, zmiennik Rona przy kierownicy, opuścił szybkę.

- Wielki szmal dzisiaj - odezwał się Stephen.

- Nam i tak nic z tego nie przyjdzie - rzekł kwaśno Ron i zerknął w lusterko.

Załadunek dobiegł końca.

- Szef tych facetów lubi westerny - rzekł Stephen do Maxa.

- Tak? - zainteresował się Max. Był tu po raz pierwszy i urzędnik w pasiastych

spodniach nie wyglądał mu na miłośnika Johna Wayne'a. - Skąd wiesz? - zapytał.

- Patrz. Właśnie nadchodzi.

Urzędnik podszedł do okienka od strony Rona i rzucił:

- W drogę, kowboje!

Max parsknął próbując ukryć śmiech. Stephen ruszył na tył furgonetki i wsiadł do

środka. Urzędnik zamknął za nim drzwi.

Trzej pracownicy bankowi zniknęli w windzie. Przez dwie-trzy minuty nic się nie

background image

działo, po czym stalowe drzwi się podniosły. Ron zapuścił silnik i wjechał w tunel. Zaczekali,

aż wewnętrzne drzwi się zamkną, a zewnętrzne otworzą. Tuż przed odjazdem Max rzucił do

mikrofonu:

- Bywaj, szeryfie.

Furgonetka wytoczyła się na ulicę. Eskorta motocyklowa czekała w gotowości.

Ustawili się po dwóch z przodu oraz z tyłu i konwój ruszył w kierunku wschodnim.

Na wielkim skrzyżowaniu w East Endzie skręcili w drogę A-11. Obserwował ten

manewr postawny mężczyzna w szarym płaszczu z welwetowym kołnierzem i natychmiast

udał się do budki telefonicznej.

- Zgadnij, kogo zobaczyłem - odezwał się Max Fitch.

- Nie mam pojęcia.

- Tony Coxa.

Reakcja Rona była obojętna.

- Kim on jest, kiedy bywa w domu?

- Boksował kiedyś. Całkiem nieźle. Widziałem, jak znokautował Kida Vittorio w

Bethnal Green Baths, jakieś dziesięć lat temu. Piekielnie szybki.

Max pragnął właściwie być detektywem, ale nie zdał policyjnego sprawdzianu na

inteligencję i został strażnikiem. Naczytał się mnóstwa kryminałów i uległ złudzeniu, że

najpotężniejszą bronią wydziału śledczego jest logiczna dedukcja. W domu zwykł

wynajdywać w popielniczce uszminkowane niedopałki, po czym obwieszczał uroczyście, że

odwiedziła ich pani Ashford, sąsiadka zza ściany.

Zakręcił się niespokojnie na siedzeniu.

- W takich skrzynkach trzymają zużyte banknoty, no nie? - spytał.

- Tak - odparł Ron.

- To znaczy, że jedziemy do spalarni w Essex - powiedział z dumą Max. - Prawda,

Ron?

Ron wpatrywał się z namarszczonym czołem w jadących na przodzie motocyklistów.

Jako najstarszy w konwoju, on jeden wiedział, dokąd jadą. Jednakże nie myślał ani o trasie,

ani o wykonywanym zadaniu, ani też o byłym bokserze Tony Coxie. Usiłował pojąć, dlaczego

jego najstarsza córka zakochała się w hippisie.

12

Biuro Feliksa Laskiego w Poultry nie miało w ogóle szyldu z jego nazwiskiem.

Mieściło się w starym budynku, wpasowanym między inne, o całkiem odmiennej

architekturze. Gdyby Laski mógł dostać pozwolenie od architekta miejskiego na rozbiórkę i

background image

zbudować wieżowiec - zarobiłby miliony. Jednakże dom nadal tkwił na swym miejscu, a

Laski miał w nim zamrożone kapitały. Ale sądził, że czas rozprawi się z restrykcjami

budowlanymi; gdy chodziło o interesy, potrafił być cierpliwy.

Prawie cały budynek był podnajęty. Większość najemców stanowiły oddziały małych

zagranicznych banków, którym potrzebny był adres w pobliżu Banku Angielskiego na

Threadneedle Street, i eksponowały wyraźnie swoje nazwy. Wskutek tego mniemano, że

Laski jest zaangażowany w bankowość, a on podsycał to mylne wrażenie w każdej możliwej

formie z wyjątkiem bezpośredniego kłamstwa. Zresztą był właścicielem jednego z banków.

Wyposażenie biura było stosowne, ale tanie: stare solidne maszyny do pisania, biurka

kupione z drugiej ręki, podniszczone szafy na akta i wyświechtane dywaniki. Jak każdy

mężczyzna w średnim wieku, który osiągnął sukces, Laski lubił objaśniać swe dokonania

aforyzmami, a ten, który sobie najbardziej upodobał, brzmiał: “Nigdy nie wydaję pieniędzy,

ja tylko inwestuję”. Spośród wszystkich aforyzmów ten był najbliższy prawdy. Jego dom,

niewielka rezydencja w hrabstwie Kent, ciągle zyskiwał na wartości, od czasu, gdy go nabył

wkrótce po wojnie; jego posiłki miewały często charakter służbowy - służyły mianowicie

interesom; nawet obrazy - nie wieszał ich, lecz zamykał w kasie pancernej - kupował dlatego,

ponieważ jego marszand mówił, że ich cena wzrośnie. Pieniądze były dla niego jakby

umownymi banknotami przy grze w “Monopol”: pragnął ich nie dlatego, co mógł za nie

kupić, lecz dlatego, że były mu potrzebne do gry.

Wiódł życie całkiem wygodne. Nauczyciel w szkole podstawowej bądź żona robotnika

rolnego powiedziałaby, że pławi się w nieprzyzwoitym luksusie.

Pokój, który mu służył jako biurowy gabinet, był niewielki. Znajdowało się w nim

biurko z trzema telefonami, obrotowy fotelik, dwa krzesła dla klientów, a pod ścianą długa,

miękka kanapa. Półka obok ściennego sejfu była zapchana ciężkimi foliałami z dziedziny

podatków i prawa handlowego. Było to pomieszczenie odarte z osobowości, bez obrazów na

ścianach, bez idiotycznych oprawek z plastiku do wtykania długopisów, bez popielniczek

przywiezionych z wycieczki do wioski Clovelly w hrabstwie Devon lub podkradzionych w

Hiltonie.

Sekretarką Laskiego była sprawna, ale trochę za gruba dziewczyna, nosząca kuse

spódnice. Często powtarzał ludziom, że gdy rozdawano seksapil, Carol była gdzie indziej i

pobierała dodatkowy przydział komórek mózgowych. Był to dobry angielski żart w rodzaju

tych, jakie dyrektorzy opowiadali sobie w stołówce dla kierownictwa. Kiedy Carol przyszła

do biura o dziewiątej dwadzieścia pięć, zastała stos korespondencji “do wysłania”, mimo że

wczoraj wszystko załatwiła. Laski lubił tak pracować. Robiło to wrażenie na personelu i

background image

pomagało neutralizować zawiść. Carol nie ruszyła papierów przed podaniem mu kawy. To

także lubił.

Siedział właśnie na kanapie, schowany za płachtą “Timesa”, z kawą na podorędziu,

postawioną na oparciu krzesła, kiedy zjawiła się Ellen Hamilton.

Zamknęła cicho drzwi i przeszła na palcach po dywanie. Dostrzegł ją dopiero wtedy,

gdy stanęła przed nim i odsunęła gazetę. Nagły szelest sprawił, że podskoczył jak oparzony.

- Panie Laski - powiedziała.

- Pani Hamilton - odpowiedział.

Uniosła spódniczkę do pasa, mówiąc:

- Pocałuj mnie na dzień dobry!

Pod spódniczką miała staroświeckie pończochy, ale nie miała majtek. Laski pochylił

się do przodu i wtulił twarz w kędzierzawe, słodkawo pachnące włosy. Serce zabiło mu

szybciej i odczuł niegodziwą rozkosz, podobnie jak wtedy, gdy robił to po raz pierwszy w

życiu.

Odsunął się do tyłu i popatrzył na nią.

- Podoba mi się sposób, w jaki udaje ci się podświńtuszać seks - powiedział składając

gazetę i upuszczając ją na podłogę.

- Po prostu czasami łapie mnie podniecenie - oświadczyła, opuściwszy spódnicę.

Uśmiechnął się ze zrozumieniem i błądził oczami po jej sylwetce. Dobiegała

pięćdziesiątki, miała małe, sterczące piersi i była bardzo szczupła. Starzejącą się cerę ratowała

opalenizną, konserwowaną przez całą zimę pod lampą kwarcową. Włosy miała czarne, proste,

krótko przystrzyżone; siwizny pozbywała się szybko w drogim salonie w Knightsbridge.

Ubrana była w kremowy kostium, bardzo elegancki, bardzo drogi i bardzo angielski. Włożył

rękę pod jej nienagannie skrojoną spódnicę i podsunął w górę, ku wewnętrznej części uda.

Jego palce z zuchwałą poufałością zapuściły się między pośladki. Zastanawiał się, czy

ktokolwiek dałby wiarę, że skromna żona szanowanego Derka Hamiltona paraduje bez

majtek, by Feliks Laski mógł ją obmacywać, kiedy mu tylko przyjdzie na to ochota.

Podkuliła nogi pod wpływem doznanej przyjemności, po czym odsunąwszy się lekko,

siadła obok niego na kanapie, gdzie w ciągu ostatnich kilku miesięcy zaspokoiła wiele swych

najdziwaczniejszych fantazji seksualnych.

W swym obszernym scenariuszu Laski wyznaczył pani Hamilton drugorzędną rolę,

tymczasem okazała się ona przemiłą niespodzianką.

Poznali się podczas garden party. Gospodarze byli przyjaciółmi Hamiltonów. Dostał

zaproszenie, udając zainteresowanie syndykatem gospodarza, grupą przedsiębiorstw

background image

inżynieryjnych. Był gorący lipcowy dzień. Kobiety miały na sobie letnie sukienki, a

mężczyźni płócienne marynarki. Laski ubrał się w biały garnitur. Był wysoki, wyglądał

dystyngowanie i z lekka cudzoziemsko. Miał świadomość, że robi duże wrażenie.

Dla starszych gości był krokiet, dla młodszych tenis, a dla dzieci basen kąpielowy.

Gospodarze postarali się o niewyczerpany dopływ szampana i truskawek ze śmietaną. Laski

załatwił interesy z gospodarzem - nawet stworzone przezeń pozory miały solidne podstawy,

choć niewielkie szanse na realizację. Mimo to został zaproszony bez entuzjazmu i tylko

dlatego, że właściwie o to poprosił. Dlaczego małżeństwo, mające niewiele pieniędzy, wydaje

bezsensowne przyjęcie dla ludzi, których nie potrzebuje? Społeczność angielska zaskakiwała

go. Oczywiście, znał reguły i pojmował ich logikę, ale nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego

bawiono się w to wszystko.

Psychika kobiet w średnim wieku była mu lepiej znana - ujmując dłoń Ellen Hamilton

z lekkim ukłonem, dostrzegł w jej oczach błysk. Jej mąż był tłusty, a ona wciąż piękna, co

pozwalało sądzić, że pójdzie na flirt. Taka kobieta jak ona z pewnością spędza niemało czasu

głowiąc się, czy nadal może wzbudzać pożądanie. I czy zazna jeszcze kiedykolwiek rozkoszy

seksualnej.

Laski zaczął odgrywać bawidamka jak przeraźliwie mierny, stary aktorzyna. Przynosił

jej krzesełka, wzywał kelnerów, by napełniali jej szklankę, i dotykał jej dyskretnie, ale często:

dłoni, ręki, ramion, biodra. Uznał, że nie ma co tracić czasu na subtelności; jeśli chce być

uwiedziona, da mu znak swej gotowości, a jeśli nie chce, nic nie może zmienić jej

postanowienia.

Kiedy skończyła truskawki (on nie jadł, takie wyrzeczenie było w dobrym tonie),

zaczął się z nią powoli oddalać. Przechodzili od grupki do grupki, zatrzymując się, jeśli

rozmowa ich zaciekawiła, i włączając się do towarzyskich ploteczek. Przedstawiła mu kilka

osób, on zaś mógł się jej zrewanżować przelotną znajomością z dwoma maklerami. Kiedy

przyglądali się dzieciom bawiącym się w wodzie, szepnął jej do ucha:

- Przyniosła pani bikini?

Zachichotała. Usiedli w cieniu dorodnego dębu i patrzyli na grających w tenisa, którzy

znudzili ich swoim profesjonalizmem. Poszli zatem żwirową ścieżką, wijącą się przez mały,

malowniczy zagajnik, a kiedy znaleźli się z dala od wszystkich - ujął jej twarz w dłonie i

pocałował. Rozwarła usta, Włożyła mu ręce pod marynarkę i zatopiła palce w pierś z siłą,

która go zdumiała. Po chwili oderwała się od niego i rozejrzała ukradkiem po ścieżce.

- Zjesz ze mną kolację? Niebawem? - spytał pospiesznie.

- Tak - odparła.

background image

Wtedy przyłączyli się znów do towarzystwa i po chwili rozeszli w różne strony.

Opuściła przyjęcie bez pożegnania. Nazajutrz wynajął apartament w hotelu przy Park Lane,

zaprosił ją na kolację z szampanem i wziął do łóżka. W sypialni odkrył, jak bardzo się mylił.

Oczekiwał, że będzie wygłodniała, lecz łatwa do zaspokojenia. Tymczasem przekonał się, że

jej seksualne gusty były co najmniej równie wyszukane, jak jego własne. Przez następne kilka

tygodni robili wszystko, co dwoje ludzi może ze sobą robić; kiedy zbrakło im pomysłów,

Laski zatelefonował, a wtedy zjawiła się inna kobieta, która wzbogaciła ich seks o serię

nowych kombinacji. Ellen poddawała się wszystkiemu z rozkoszną skrupulatnością.

Przypominała dziecko w wesołym miasteczku, gdy się nagle okaże, że wszystkie przejażdżki

są darmowe.

Wspominając patrzył, jak siedzi obok niego na kanapie w jego gabinecie, i ogarnęło

go uczucie, które inni - tak sądził - określiliby zapewne jako miłość.

- Co ci się we mnie podoba? - spytał.

- Cóż za egoistyczne pytanie!

- Ja ci mówiłem, co w tobie lubię. No, dalej, teraz twoja kolej, aby zadowolić moje

ego. Więc co?

Popatrzyła w dół na jego kolana.

- Wolno ci zgadywać trzy razy.

Roześmiał się.

- Napijesz się kawy?

- Nie, dziękuję. Idę na zakupy. Wpadłam się tylko trochę popieścić.

- Jesteś starym, bezwstydnym puszczadłem.

- Dość dziwaczne określenie.

- Jak się miewa Derek?

- Jest przygnębiony. Czemu pytasz?

Laski wzruszył ramionami.

- Interesuje mnie ten człowiek. Jak to się stało, że mając taki skarb, jak Ellen

Hamilton, pozwolił mu się wyśliznąć?

Odwróciła wzrok.

- Zmień temat.

- Zgoda. Jesteś szczęśliwa?

- Uśmiechnęła się.

- Tak. Mam błogą nadzieję, że to będzie trwało.

- A dlaczegóżby nie? - spytał niefrasobliwie.

background image

- Nie wiem. Spotykam się z tobą i pieprzę się jak... jak...

- Jak królik.

- Jak co?

- Pieprzyć się jak króliki, to znane określenie.

Zaśmiała się, otwierając szeroko usta.

- Stary głuptasie. Kocham cię, kiedy jesteś taki po prusacku dokładny. Ale wiem, że

robisz to tylko po to, żeby mnie rozweselić.

- A więc spotykamy się i pieprzymy jak króliki, a ty masz wątpliwości, czy będzie to

trwało.

- Nie możesz zaprzeczyć, że cała ta sprawa ma kruche podstawy.

- Chciałabyś, żeby było inaczej? - zapytał ostrożnie.

- Nie wiem.

- Zdawał sobie sprawę, że nie mógł od niej otrzymać innej odpowiedzi.

- A ty? - dorzuciła po chwili.

Starał się dobierać słowa.

- Pierwszy raz mam sposobność do refleksji nad permanentnym - lub też odwrotnie -

charakterem naszego związku.

- Przestań gadać, jakbyś czytał sprawozdanie.

- A ty jak bohaterka romantycznej nowelki. A propos sprawozdania, sądzę, że ono

właśnie jest powodem depresji Derka.

- Masz rację. Wprawdzie on uważa, że to wrzód, ale ja wiem swoje.

- Jak myślisz, czy sprzeda firmę?

- Chciałabym, żeby to zrobił. Kupiłbyś ją? - spojrzała przenikliwie na Laskiego.

- Być może.

Wpatrywała się w niego przez długą chwilę. Wiedział, że rozważa to, co powiedział,

szacując możliwości i motywy. Była inteligentną kobietą.

- Muszę już iść - powiedziała decydując się zostawić sprawę w zawieszeniu. - Chcę

zdążyć do domu na lunch.

Wstali oboje. Pocałował ją w usta i ze zmysłową zażyłością przebiegł rękami po

całym ciele. Ona włożyła mu palec w usta - possał go.

- Do widzenia - powiedziała.

- Zadzwonię do ciebie - rzekł Laski.

Po chwili już jej nie było. Laski podszedł do biblioteczki i utkwił wzrok w okładce

“Wykazu dyrektorów”. “Mam błogą nadzieję, że to będzie trwało” - dźwięczały mu w uszach

background image

jej słowa, a on musiał się nad nimi zastanowić. Mówiła czasem w taki sposób, że zmuszało go

to do myślenia. Subtelna z niej kobieta. Czegóż więc chciała... małżeństwa? Oświadczyła, że

nie wie, czego chce, i choć niewiele więcej mogła powiedzieć, miał wrażenie, że była szczera.

A ja czego chcę? - zastanawiał się. - Czy chcę się z nią ożenić?

Usiadł za biurkiem. Miał wiele do załatwienia. Nacisnął guzik interkomu.

- Zadzwoń do Ministerstwa Energetyki - polecił Carol - i dowiedz się, kiedy

dokładnie, to znaczy o której godzinie, zamierzają ogłosić, która spółka dostała licencję na

tereny naftowe Shield.

- Rozumiem - odpowiedziała.

- Potem zadzwoń do Fetta i Spółki. Chcę rozmawiać z szefem, z Natanielem Fettem.

- Tak jest.

Pstryknął w górę przełącznik i znów pomyślał: czy chcę się ożenić z Ellen Hamilton?

Odpowiedź, jaka mu się nagle nasunęła, wprawiła go w zdumienie.

Dziesiąta rano

13

Redaktor naczelny “Evening Post” łudził się, że należy do warstwy rządzącej. Syn

urzędnika kolejowego, po ukończeniu szkoły, wdrapywał się przez dwadzieścia lat coraz

wyżej po szczeblach drabiny społecznej. Kiedy chciał się dowartościować, przypominał

sobie, że jest dyrektorem w Evening Post Ltd. i kształtuje opinię, a pod względem dochodu

zajmuje pozycję wśród ludzi najbardziej uprzywilejowanych. Nie przychodziło mu do głowy,

że nigdy nie udałoby mu się kształtować opinii publicznej, gdyby jego poglądy nie były

zbieżne z poglądami właściciela dziennika, a dyrektorowanie - kaprysem jego mocodawcy.

Nie zastanawiał się też nad tym, że przynależność do warstw rządzących wiąże się z

majątkiem, a nie z uposażeniem. Tak samo nie zdawał sobie sprawy, że jego garnitury z

kolekcji Cardina, bełkotliwy akcent i dom z czterema sypialniami w Chislehurst ustawiły go

w oczach zgryźliwych cyników, takich jak Artur Cole, w roli parweniusza w znacznie

większym stopniu, niż gdyby nosił sukienną czapkę i spinacze rowerowe przy mankietach

spodni.

Cole zjawił się w gabinecie naczelnego dokładnie o dziesiątej, w starannie

zawiązanym krawacie; w głowie miał uporządkowane wszystkie zamysły i przepisaną na

maszynie listę tematów dla numeru. Zorientował się zaraz, że popełnił błąd. Powinien był

wtargnąć z dwuminutowym opóźnieniem, z zakasanymi rękawami, aby sprawić wrażenie, że

z trudem oderwał się od roboty, i zdać pospieszną relację drugorzędnym członkom załogi, co

się dzieje w naprawdę ważnym miejscu gazety. Jednakże zawsze przypominał sobie o tym

background image

zbyt późno: krótko mówiąc, był kiepskim dyplomatą. Natomiast warto było popatrzeć, jak

wkracza na poranną odprawę pozostała część kierownictwa.

Gabinet naczelnego miał szykowny wystrój. Biurko było białe, a fotele pochodziły z

domu towarowego “Habitat”. Pionowe żaluzje chroniły błękitny dywan przed słońcem, a

aluminiowo-melaminowe biblioteczki miały drzwiczki z przydymionego szkła. Na bocznym

stoliku leżały egzemplarze wszystkich porannych gazet i stos wczorajszych wydań “Evening

Post”.

Naczelny siedział za biurkiem, czytając “Mirror” i ćmiąc cienkie cygaro. Na ten widok

i Cole nabrał ochoty na papierosa, więc wepchnął sobie w usta gumę do żucia.

Reszta zjawiła się gromadnie: redaktor działu fotograficznego w ciasno opiętej koszuli

z opadającymi na ramiona puklami włosów, których pozazdrościłoby mu wiele kobiet;

redaktor działu sportowego w tweedowej marynarce i fioletowej koszuli; redaktor działu

publicystyki i reportażu z fajką i przylepionym do warg uśmieszkiem; szef kolportażu, młody

człowiek w nieskazitelnym szarym garniturze, który zaczynał od sprzedaży encyklopedii i

wzniósł się na obecne wyżyny zaledwie w ciągu pięciu lat. Dramatyczne wejście miał w

ostatniej chwili główny adiustator i redaktor techniczny, niski mężczyzna, krótko

przystrzyżony, w spodniach z szelkami. Za uchem tkwił mu ołówek.

Kiedy usiedli, naczelny odrzucił “Mirror” na boczny stolik i przysunął się z krzesłem

do biurka.

- Pierwszy nakład jeszcze nie gotowy? - zapytał.

- Nie - odparł techniczny, spoglądając na zegarek. - Straciliśmy osiem minut, bo

zerwała się rola.

Naczelny przeniósł wzrok na szefa kolportażu.

- Na ile to wam miesza szyki?

- Jeśli to tylko osiem minut - odpowiedział patrząc także na zegarek - i jeśli możecie

nadgonić druk do czasu następnego wydania, damy radę.

Naczelny nie był zadowolony.

- Zdaje się, że ta cholerna rola zrywa się teraz co drugi dzień - zauważył.

- To przez ten zasrany papier - odrzekł techniczny.

- Cóż, tak być musi, dopóki znowu nie zaczniemy przynosić dochodu - wziął listę

tematów, którą Cole położył mu na biurku. - Nie ma tu nic, co by podbiło nakład, Arturze -

powiedział.

- Ranek jest spokojny. Wystarczy łut szczęścia i po południu będziemy mieć kryzys

gabinetowy.

background image

- Ten cholerny rząd i tak niewart jest złamanego szeląga - przeglądał dalej wykaz. -

Podoba mi się ta historia ze Stradivariusem.

Cole zreferował krótko kolejne pozycje listy. Kiedy skończył naczelny powiedział:

- Nie ma tu żadnej sensacji. Nie podoba mi się codzienne dawanie czołówki

politycznej. Jesteśmy od opisywania życia londyńczyków z każdej możliwej strony, że

zacytuję naszą własną reklamę. A może zrobimy z tego Stradivariusa “Skrzypce warte milion

funtów?”

- Świetny pomysł - rzekł Cole - lecz nie sądzę, żeby za tyle poszły. Ale możemy nad

tym popracować.

- Jak nie wychodzi ze szterlingami - wtrącił techniczny - dajmy “Skrzypce warte

milion dolarów”. Jeszcze lepsze będzie “Skrzypce warte milion”.

- Dobrze pomyślane - rzekł naczelny. - Weźmy z archiwum rysunek podobnych

skrzypiec i zróbmy wywiad z trzema wirtuozami, co by czuli, gdyby stracili swój ukochany

instrument. I jeszcze jedno - dorzucił po pauzie. - Chcę rozdmuchać tę licytację na tereny

roponośne. Ludzi interesuje nafta z Morza Północnego. Ma to być ratunek dla naszej

gospodarki.

- Decyzję mają ogłosić o dwunastej trzydzieści - rzekł Cole. - Do tego czasu

trzymamy zapchaj-dziurę.

- Tylko ostrożnie. Nasza macierzysta spółka ubiega się też o tę licytację, jeśli chcesz

wiedzieć. Pamiętaj, że odwierty to nie natychmiastowe bogactwo. Wpierw trzeba przez parę

lat grubo inwestować.

- Jasne - skinął głową Cole.

- Zróbmy ulotki o tej historii ze skrzypcami - zwrócił się szef kolportażu do

technicznego. - I o tym pożarze na East Endzie.

Urwał na odgłos otwieranych z hałasem drzwi. Stanął w nich zarumieniony z

podniecenia Kevin Hart. Cole jęknął w duchu.

- Przepraszam, że przerywam - odezwał się Hart - ale myślę, że mam coś

nadzwyczajnego.

- Co takiego? - spytał spokojnie naczelny.

- Odebrałem właśnie telefon od Tymoteusza Fitzpetersona, podsekretarza stanu...

- Wiem, kto to jest - przerwał naczelny. - Co powiedział?

- Że jest szantażowany przez dwóch facetów, nazywają się Laski i Cox. Wydawał się

całkiem wykończony. On...

- Zna pan jego głos? - przerwał mu naczelny.

background image

Młody reporter speszył się. Najwyraźniej oczekiwał paniki, a nie przesłuchania.

- Nigdy dotąd nie rozmawiałem z Fitzpetersonem - wyznał.

- Miałem rano dość wredny donos na niego - wtrącił Cole. - Prosiłem go o

potwierdzenie, zaprzeczył.

- Coś tu śmierdzi - stwierdził naczelny z grymasem, a techniczny pokiwał aprobująco

głową. Hart stał zakłopotany.

- W porządku, Kevin - rzekł Cole. - Omówimy to później.

Zapalczywy chłopak - skomentował naczelny po wyjściu Harta.

- Nie jest głupi - powiedział Cole - ale jeszcze musi się sporo nauczyć.

- To go ucz - odparł naczelny. - A teraz, jak się mają sprawy ze zdjęciami?

14

Ron Higgins rozmyślał o swojej córce. To był błąd, powinien myśleć o furgonetce,

którą prowadził, i o jej ładunku wartości kilkuset tysięcy funtów, składającego się z

papierowego szmalu w postaci poplamionych, podartych, potłamszonych, zabazgranych

banknotów, zdatnych jedynie do zniszczenia w spalarni Banku Angielskiego w Loughton, w

hrabstwie Essex. Ale roztargnienie Rona było chyba usprawiedliwione, wszak dla ojca córka

jest ważniejsza niż papierowa forsa, zwłaszcza jeśli to jedyna córka, która jest dla niego

wszystkim.

Ostatecznie - myślał Ron - człowiek wypruwa z siebie żyły, żeby ją wychować i oddać

solidnemu, godnemu zaufania facetowi, który zadba o nią tak, jak to robił ojciec. A tu bierze

ją jakiś kudłaty zapijaczony brodacz bez roboty, ćmiący trawkę pierdolony leniuch.

- Co to jest? - spytał Max Fitch.

- Mówiłem coś? - Ron wrócił do rzeczywistości.

- Coś mruczałeś - rzekł Max. - Masz jakiegoś mola?

- Możliwe, synku - powiedział Ron. I przyszła mu niedorzeczna myśl, że chętnie by

kogoś zamordował. Trochę przyspieszył, by utrzymać przepisowy dystans między furgonetką

a motocyklistami.

Swoją drogą tę świnię powinno się złapać za gardło.

- Pomyśleliśmy z Judy, że moglibyśmy trochę ze sobą pobyć, zobaczyć jak to jest,

kapuje pan?

Mówił to od niechcenia, jakby chodziło o pójście do kina. Facet ma dwadzieścia dwa

lata, jest pięć lat starszy od Judy. Bogu dzięki, że dziewczyna jest nieletnia i musi słuchać

Rona. Chłoptaś nazywa się Lou; rozsiadł się w saloniku i miał nerwowe spojrzenie, nędzną

koszulę, niechlujne dżinsy, ściśnięte pasem przypominającym średniowieczne narzędzia

background image

tortur, a z sandałów wyłaziły mu brudne paluchy. Powiedział, że jest bezrobotnym poetą. Ron

podejrzewał, że chłopak jest ćpunem.

Po tym oświadczeniu, że chce żyć z Judy, Ron wyrzucił go za drzwi. Od tej pory

zaczęły się ustawiczne kłótnie. Najpierw tłumaczył Judy, że nie wolno jej żyć z Lou, bo

powinna zachować cnotę dla męża, na co zaśmiała mu się w twarz, mówiąc, że przespała się z

Lou z tuzin razy, a było to wtedy, gdy rzekomo nocowała u przyjaciółki w Finchley.

Powiedział, że doczeka się brzucha, a ona na to, żeby nie był głupi, bo jest na pigułkach; jak

tylko skończyła szesnaście lat, matka zaprowadziła ją do kliniki planowania rodziny. Mało

brakowało, a Ron uderzyłby żonę po raz pierwszy w ciągu dwudziestu lat małżeństwa.

Ron poprosił kumpla w policji, żeby sprawdził Louisa Thurleya, lat dwadzieścia dwa,

nigdzie nie pracującego, zamieszkałego przy Barracks Road w Harringey. W biurze

kryminalnym odnotowany był dwa razy: za posiadanie konopi indyjskich na festiwalu muzyki

pop w Reading i za kradzież żywności z supermarketu “Tesco” w Muswell Hill. Zdawało się,

że te informacje zakończą sprawę. Przekonały żonę Rona, ale Judy oświadczyła, że wie o obu

incydentach. Narkotyki, jej zdaniem, to żadne wykroczenie, a co do kradzieży, to Lou po

prostu usiadł z przyjaciółmi na podłodze supermarketu i podjadali z półki pasztet wieprzowy,

no i go aresztowano. Zrobili to, bo uważają, że jedzenie powinno być darmowe, a oni byli

głodni i bez pensa przy duszy. Wydawało jej się to całkiem logiczne.

Nie mogąc córce przemówić do rozsądku, Ron zakazał jej wychodzenia wieczorami z

domu. Przyjęła to ze spokojem.

- Będzie jak ojciec chce - powiedziała, ale po czterech miesiącach, gdy skończyła

osiemnaście lat, wyprowadziła się do kawalerki Lou, gdzie mieszka z trzema kolesiami i

dziewczyną, którą mieli na spółkę.

Ron był pokonany. Od ośmiu dni dręczył się, jak tu uchronić córkę przed nędzą, bo że

na tym się skończy, nie miał wątpliwości. Dobrze znał te sprawy. Młoda dziewczyna i facet,

co ma dwie lewe ręce. Ona chodzi do pracy, a on siedzi przed telewizorem i ogląda wyścigi

konne. Od czasu do czasu coś mu wpadnie, żeby było na fajki i piwo. Rodzą się dzieciaki, on

idzie kiblować, a dziewczyna zostaje bez środków i boryka się na zasiłku.

Oddałby za Judy życie... poświęcił jej już osiemnaście lat... a teraz podeptała

wszystkie jego zasady, jakby plunęła mu w twarz. Zapłakałby, gdyby pamiętał, jak to się robi.

Ron nie mógł się pozbyć czarnych myśli, które tego ranka - o dziesiątej minut

szesnaście - rozsadzały mu głowę jak przysłowiowy ćwiek. Dlatego nie zauważył zasadzki.

Choć, prawdę powiedziawszy, ów brak koncentracji nie miał istotnego wpływu na to, co

wydarzyło się w ciągu najbliższych kilku sekund.

background image

Skręcił pod wiaduktem kolejowym w długą, krętą ulicę, mając po lewej stronie rzekę,

po prawej - składnicę złomu. Był ciepły, pogodny dzień; gdy pokonał łagodny zakręt,

zobaczył ciężką platformę, załadowaną wrakami samochodów, która z trudem skręcała w

bramę złomowiska.

Na pierwszy rzut oka wyglądało na to, że zanim konwój podjedzie, droga będzie

wolna. Ale kierowca platformy najwyraźniej źle obliczył zakręt i powtarzając manewr,

całkiem zablokował przejazd.

Dwaj motocykliści z przodu zahamowali, a Ron przystanął tuż za nimi. Jeden z nich

postawił motor na podpórkach i wskoczył na stopień kabiny, krzycząc na kierowcę. Silnik

ciężarówki huczał na przyspieszonych obrotach, zionąc gęstym dymem z rury wydechowej.

- Zamelduj nieprzewidziany postój - powiedział Ron. - Trzymajmy się regulaminu.

Max ujął mikrofon radiowy.

- Mówi Lotna do centrali Obeasza...

Ron przyjrzał się platformie bezładnie zawalonej pojazdami. Był tam stary wóz

dostawczy z wymalowanym na boku napisem “Cooper - Sklep rzeźniczy”, pogięty ford-

anglia bez kół, dwa żuczki volkswagenów, leżące jeden na drugim, a na górnym pomoście

biały australijski ford, przerobiony na autokar, oraz niezbyt sfatygowany triumph. Wszystko

razem ledwie trzymało się kupy, zwłaszcza oba żuczki volkswagenów, zwarte w

zardzewiałym uścisku jak para kopulujących owadów. Ron spojrzał na kabinę ciężarówki:

motocyklista gestykulował, nakazując kierowcy przepuszczenie konwoju.

- Lotna do centrali Obeasza. Zgłoście się, proszę! - powtarzał Max do mikrofonu.

Tu obok rzeki musi być nisko - pomyślał Ron - być może dlatego odbiór jest niedobry.

Spojrzał znów na platformę i zauważył brak lin mocujących auta. Przecież to niebezpieczne.

Jak długo mogła ona jechać z luźnym ładunkiem?

Nagle zrozumiał.

- Ogłoś alarm! - wrzasnął.

Max wytrzeszczył oczy.

- Słucham?

Coś walnęło z brzękiem w dach ich furgonetki. Kierowca platformy runął z kabiny na

motocyklistę. Przez mur złomowiska przelazło kilku mężczyzn w maskach z pończochy. Ron

popatrzył w boczne lusterko: z tyłu dwaj motocykliści leżeli powaleni na ziemi.

Furgonetka przechyliła się, po czym w niepojęty sposób zaczęła się wznosić. Ron

zerknął w prawo i dostrzegł nad murem ramię dźwigu zawisłe nad dachem furgonetki. Kiedy

jeden z zamaskowanych ludzi ruszył biegiem w jej stronę, wyrwał mikrofon z ręki

background image

osłupiałego Maxa. Mężczyzna rzucił na przednią szybę czarny przedmiot w kształcie piłki do

krykieta.

Następna sekunda minęła w zwolnionym tempie, złożona z serii scenek, jak film

zatrzymywany klatka po klatce: Fruwający w powietrzu kask, drewniana pałka lądująca na

czyjejś głowie, Max chwytający się drążka skrzyni biegów przy przechyle furgonetki, kciuk

Rona na przełączniku mikrofonu i jego głos: - Obeasz, alar... - uderzenie w szybę i detonacja

granatu w kształcie piłki do krykieta, prysznic odłamków hartowanego szkła, podmuch

wywołany eksplozją i spokojny mrok nieświadomości.

Sierżant Wilkinson usłyszał wywołanie “Obeasz”, lecz je zlekceważył. Ranek miał

pracowity: trzy duże zatory uliczne, pościg za uciekającym kierowcą przez cały Londyn, dwa

groźne wypadki, pożar magazynu i niezapowiedziana demonstracja grupy anarchistów na

Downing Street. Sięgał właśnie po filiżankę neski i bułkę z szynką, kiedy nadano sygnał.

Podawała mu je młoda dziewczyna z Karaibów o wydatnym biuście.

- Co twój mąż na to, że przychodzisz do pracy bez stanika? - zagadnął.

- Nie zwraca na to uwagi - zachichotała dziewczyna.

- Hej, Dave, coś do ciebie - odezwał się posterunkowy Jones, siedzący po drugiej

stronie konsoli radiowej - odbierz!

- Co robisz dziś wieczorem? - spytał Wilkinson.

- Roześmiała się mówiąc, że nie mówi serio.

- Pracuję - odrzekła.

- Lotna do centrali Obeasza, odbiór proszę - płynęło z radia.

- Masz drugą pracę? Jaką?

- Tańczę w lokalu.

- Topless?

- Przyjdź, to zobaczysz - powiedziała dziewczyna popychając wózek.

- Alar... - odezwało się radio, po czym dał się słyszeć głuchy trzask jak przy

zakłóceniach fal lub wybuchu.

Uśmiech zniknął raptownie z młodej twarzy Wilkinsona. Pstryknął przełącznik i

powiedział do mikrofonu:

- Tu centrala Obeasz, odezwij się, Lotna.

Nie było odpowiedzi.

- Szefie! - krzyknął Wilkinson do zwierzchnika.

Inspektor “Harry” Harrison podszedł do stanowiska Wilkinsona. Był to wysoki

mężczyzna, przeczesywał sobie palcami rzadkie włosy i sprawiał wrażenie roztargnionego.

background image

- Coś nie tak, sierżancie?

- Chyba złapałem sygnał alarmu od Lotnej.

- Co to znaczy “chyba”? - rzucił oschle Harrison.

Wilkinson nie dlatego awansował na sierżanta, że przyznawał się do błędów.

- Zniekształcony odbiór, proszę pana - powiedział.

Harrison ujął mikrofon.

- Centrala Obeasz do Lotnej, słyszysz mnie? Odbiór.

Odczekał chwilę, po czym powtórzył wezwanie. Nie było odzewu.

- Zniekształcone zgłoszenie, a potem znikają z fali. Trzeba to uznać za napad. Tego mi

tylko brakowało. - Wydawało się, że los go krzywdzi, i to bardzo złośliwie.

- Nie zlokalizowałem ich - powiedział Wilkinson.

Odwrócił się, aby popatrzeć na ścianę z olbrzymią mapą Londynu.

- Pojechali drogą koło rzeki - poinformował Wilkinson. - Ostatni raz meldowali się z

Aldgate. Ruch jest normalny, więc muszą być gdzieś w okolicy Dagenham.

- Wspaniale - rzekł sarkastycznie Harrison. - Zaalarmuj wszystkie wozy - rzucił po

chwili namysłu. - Potem odkomenderuj trzy patrole z East Endu, niech szukają. Postaw na

nogi Essex i wbij do łbów tym leniwym skurwielom, ile forsy wiezie ta cholerna furgonetka.

Dobra, na koń!

Wilkinson zaczął wywoływać wozy; Harrison stał za nim głęboko zamyślony.

- Lada chwila powinniśmy dostać zgłoszenie, ktoś musiał widzieć, co się stało -

zamruczał i znów się zamyślił. - Ale jeśli koleś był dość cwany, żeby rozwalić radio, zanim

chłopcy dali znać, jest też dość cwany, żeby ustawiać robotę w jakimś spokojnym miejscu.

Cholera - dodał po dłuższej pauzie - nie mamy żadnych szans.

To się dzieje jak we śnie - pomyślał Jacko. Przeniesioną ponad murem furgonetkę

ustawiono delikatnie obok palnika acetylenowego. Cztery policyjne maszyny rzucono na

platformę, która ostatecznie wjechała na plac, bramę zatrzaśnięto, a motocyklistów ułożono

równo obok siebie, skuwając im ręce i nogi.

Dwóch chłopaków w goglach spawalniczych wycinało w boku furgonetki dziurę

wielkości człowieka. Jednocześnie podstawiono drugą furgonetkę, jasnoniebieską. Kiedy

duży prostokąt blachy odpadł na ziemię, ze środka wyskoczył umundurowany strażnik z

rękami nad głową. Jesse zakuł go i kazał mu się położyć obok policjantów z eskorty.

Odciągnięto błyskawicznie sprzęt spawalniczy, dwóch ludzi weszło przez otwór i

zaczęło przerzucać skrzynki do drugiej furgonetki.

Jacko rzucił okiem na konwojentów. Wszyscy byli trochę poturbowani, ale niezbyt

background image

groźnie. Żaden nie stracił przytomności. Jacko pocił się pod maską, ale nie odważył się jej

zdjąć.

Okrzyk z kabiny dźwigu, gdzie jeden z chłopców stał na czatach, wytrącił go z

równowagi. Spojrzał w tamtą stronę. Wtedy rozległo się wycie syreny policyjnej.

Jacko rozejrzał się. Był wściekły. Chodziło przecież o obezwładnienie strażników

zanim wezwą przez radio posiłki.

Zaklął. Ludzie patrzyli na niego, oczekując rozkazów.

Platforma stała za stertą opon, więc białe motocykle nie były widoczne. Dwie

furgonetki i dźwig raczej nie powinny budzić podejrzeń.

- Kryć się! - krzyknął i w tym momencie przypomniał sobie o konwojentach. Nie było

czasu, aby odciągnąć ich na bok. Nie opodal zobaczył rzuconą plandekę. Przykrył nią pięć

leżących postaci i dał nura za jakąś wywrotkę.

Wycie syreny było coraz bliżej. Radiowóz musiał jechać bardzo szybko. Pod

wiaduktem zapiszczały opony i zaraz rozległ się ryk silnika, kiedy pojazd na trójce przed

zmianą biegu osiągnął siedemdziesiątkę. I nagle wszystko zaczęło się oddalać. Jacko

odetchnął z ulgą, po czym usłyszał następną syrenę.

- Zostać na miejscach! - wrzasnął.

Drugi wóz przejechał. Ale zaraz nadjechał trzeci. Tak samo zapiszczały opony pod

wiaduktem, tak samo zgrzytał silnik na trzecim biegu. Z tą różnicą, że samochód najwyraźniej

zwolnił w pobliżu bramy.

Zapanował spokój. Jacko czuł, że się dusi pod pończochą, było mu tak gorąco. Brama

wydała cichy chrobot, jakby ktoś wdrapywał się na nią buciorami. Najprawdopodobniej

któryś z policjantów wybrał się na rekonesans. Jacko przypomniał sobie, że w kabinie

furgonetki zostało jeszcze dwóch strażników. Na miłość boską, chyba nie ockną się właśnie

teraz.

Gliniarz nie przelazł na drugą stronę, ale i nie zeskoczył z bramy. Jeśli podejdą bliżej,

będzie klops. Tylko bez paniki - pomyślał Jacko. Dziesięciu naszych da radę kilku głupkom.

Ale po pierwsze, to trochę potrwa, a po drugie - jeden z nich może siedzieć w wozie, żeby

wezwać przez radio posiłki.

Jacko poczuł namacalnie, jak pieniądze przeciekają mu między palcami. Już miał

zaryzykować i wyjrzeć zza wywrotki, ale pomyślał, że to nic nie da; będzie przecież słychać,

kiedy policjanci odjadą.

Co oni robią?

Zerknął na furgonetkę. Jeden ze strażników zaczął się ruszać. Jacko uniósł strzelbę.

background image

Zanosiło się na walkę.

- No, kurwa - wyszeptał.

Z furgonetki dobiegał chrapliwy jęk. Jacko dźwignął się i wyszedł zza swojej

wywrotki z bronią gotową do strzału.

Nie było nikogo.

Po chwili rozległ się pisk odjeżdżającego samochodu. Znów odezwała się syrena i

ucichła w oddali.

Zza wraka mercedesa, który kiedyś był taksówką, wysunął się Głuchy Willie. Podeszli

razem do furgonetki.

- Niezły ubaw, co? - rzucił Willie.

- No - rzekł kwaśno Jacko. - Lepszy niż w telewizji.

Zajrzeli do furgonetki. Kierowca stękał, ale chyba nie bardzo ucierpiał.

- Wyłaź, dziadku - odezwał się Jacko przez rozbitą szybę. - Koniec przerwy na

herbatkę.

Jego głos podziałał uspokajająco na Rona Bigginsa. Był oszołomiony i wystraszony.

Nie słyszał dobrze, głowę miał obolałą, a kiedy dotknął ręką twarzy, poczuł coś lepkiego.

Widok człowieka w masce z pończochy od razu go otrzeźwił. Wszystko stało się

jasne. To był napad, i w gruncie rzeczy Ron podziwiał wyjątkową sprawność całej akcji.

Musieli znać trasę i czas przejazdu. To zezłościło go na dobre. Część łupu trafi z pewnością

na poufne konto przekupionego funkcjonariusza. Jak większość policjantów i pracowników

ochrony nienawidził przekupnych gliniarzy bardziej niż przestępców.

Mężczyzna, który go nazwał dziadkiem, wymacał klamkę wewnątrz kabiny przez

rozbitą szybę i otworzył drzwi. Ron wyszedł na zewnątrz. Ruch sprawiał mu ból.

Napastnik był młody. Ron widział pod pończochą jego długie włosy. Miał na sobie

dżinsy, w ręku trzymał strzelbę. Pchnął Rona lekceważąco i powiedział:

- Rączki grzecznie przy sobie, tatuś. - Bo znajdziesz się zaraz w szpitalu.

Ron odczuwał silny ból głowy, ale jeszcze silniejszą wściekłość. Miał ochotę wykręcić

jakiś numer, ale przypomniał sobie instrukcję na okoliczność napadu: “Nie stawiaj oporu,

współpracuj z nimi, wydaj im pieniądze. Są ubezpieczone, twoje życie jest dla nas cenniejsze,

więc nie udawaj bohatera”.

Zaczął ciężko dyszeć. W jego skołatanej głowie wszystko się poplątało. Chłopak ze

strzelbą z przekupionym funkcjonariuszem. Ci dwaj z Lou Thurleyem, który, rzucając się i

pojękując na jakimś zapluskwionym łóżku, dobiera się do małej niewinnej Judy w swojej

parszywej kawalerce. To on pogmatwał mu życie. Być może, trzeba zagrać bohatera, żeby

background image

odzyskać dziecko. Tacy dranie, jak ten skorumpowany funkcjonariusz z pończochą na głowie,

ze strzelbą w rękach i w łóżku z Judy, zawsze gmatwają życie porządnym ludziom w rodzaju

Rona Bigginsa. Tak więc dał dwa kroki do przodu i walnął w nos zaskoczonego młodzika.

Ten zachwiał się i nacisnął oba spusty dubeltówki. Nie trafił Rona. Na ziemię zwalił się

mężczyzna stojący obok, również z maską na twarzy, który potwornie wrzeszczał z bólu. Ron

gapił się przerażony, dopóki uderzenie lufą dubeltówki nie pozbawiło go przytomności.

Jacko ukląkł obok głuchego Williego i ściągnął mu z głowy strzęp pończochy. Twarz

Williego była zalana krwią, Jacko zbladł. Dotychczas on i jego kumple zadawali rany swoim

ofiarom wyłącznie tępymi narzędziami, toteż nigdy nie widział skutków postrzału. A ponadto

udzielanie pierwszej pomocy nie obejmowało szkolenia Tony Coxa, dlatego Jacko nie

wiedział, co robić.

Potrafił jednak szybko myśleć. Popatrzył na chłopców, którzy stali z wybałuszonymi

oczami.

- Do roboty, wy drętwe sukinsyny! - wrzasnął, co ich poderwało. - Słyszysz mnie,

stary? - spytał, nachylając się nad Williem.

Willie skrzywił się, lecz nie mógł wydobyć słowa.

- Musimy zawieźć go do szpitala - powiedział Jesse, klęknąwszy obok rannego.

Jacko okazał się szybszy.

- Potrzebny mi dobry wóz - powiedział. - Czyj to? - wskazał na zaparkowane w

pobliżu niebieskiego volvo.

- Właściciela składnicy - odparł Jesse.

- Świetnie. Pomóż mi zanieść Williego.

Wzięli go: jeden za nogi, drugi za ramiona. Skamlał w drodze do samochodu i potem,

gdy umieszczali go na tylnym siedzeniu. Kluczyk tkwił w stacyjce.

- Gotowe, Jacko! - zawołał jeden z ludzi przy furgonetce bankowej.

Powinien za to oberwać - ktoś przecież mógł usłyszeć imię - ale Jacko był bardzo

zajęty.

- Wiesz, dokąd masz jechać? - zapytał Jessego.

- Tak, ale miałeś jechać ze mną.

- Mniejsza o to. Dostarczę Williego do szpitala i spotkamy się na farmie. Powiedz

Tony'emu, co się stało. A teraz słuchaj: jedź wolno, nie przeskakuj świateł, zatrzymuj się na

pasach, wszystko tak, do cholery, jakbyś zdawał na prawo jazdy, okay!

- Jasne - powiedział Jesse i pobiegł do drugiej furgonetki. Sprawdził tylne drzwi. Były

zamknięte. Zerwał brązowy papier z tablic rejestracyjnych (Tony Cox pomyślał również o

background image

tym, żeby strażnicy nie widzieli numeru) i usiadł za kierownicą.

Jacko uruchomił volvo. Ktoś mu otworzył bramę. Reszta już się lokowała we

własnych wozach zdzierając maski i rękawiczki. Jesse wyprowadził furgonetkę i skręcił w

prawo. Jacko wyjechał za nim i ruszył w przeciwną stronę.

Dodał gazu i spojrzał na zegarek: dziesiąta dwadzieścia siedem. Wszystko razem

trwało jedenaście minut. Tony miał rację: zdążą się zwinąć, zanim radiowóz z posterunku na

Vine Street dotrze do Psiej Wyspy. Gdyby nie biedny Willie, można by powiedzieć, że był to

kawał dobrej roboty. Jacko miał nadzieję, że Willie będzie żył i dostanie swój udział.

Zbliżając się do szpitala, Jacko wszystko już sobie obmyślił, przede wszystkim to,

żeby Williego nikt nie zauważył.

- Will, możesz się zsunąć na podłogę? - zapytał.

Nie było odpowiedzi. Zerknął do tyłu. Twarz Williego była taką paćką, że nie dało się

określić, czy oczy są otwarte czy zamknięte. Biedny sukinsyn musiał stracić przytomność.

Jacko sięgnął ręką za siebie i zrzucił go z siedzenia. Willie spadł ciężko na podłogę.

Jacko wjechał na teren szpitala i stanął na parkingu. Wysiadł z wozu i skierował się w

stronę izby przyjęć. Tuż za wejściem znalazł automat telefoniczny. Otworzył książkę i

odszukał potrzebny numer.

Wykręcił, wrzucił monetę i poprosił izbę przyjęć. Telefon na biurku, tuż za

automatem, zabrzęczał dwa razy. Słuchawkę podniosła pielęgniarka.

- Chwileczkę - powiedziała i odłożyła ją na biurko. Była to tęga kobieta po

czterdziestce, dość przywiędła, w świeżo wykrochmalonym uniformie. Zapisała kilka słów w

rejestrze i wróciła do rozmowy.

- Izba przyjęć, proszę mówić.

Jacko starannie dobierał słowa, obserwując twarz pielęgniarki.

- W niebieskim volvo na waszym parkingu leży mężczyzna postrzelony z dubeltówki.

- To znaczy tutaj? - korpulentna pielęgniarka zbladła.

- Tak, ty stara, śpiąca krowo. Przy waszym szpitalu - rzekł Jacko poniesiony gniewem.

- A teraz rusz zadem i wyciągnijcie go.

Chciał rzucić słuchawkę, ale poprzestał na dyskretnym przerwaniu połączenia; jeśli on

ją widział, to i ona mogła go widzieć. Trzymał głuchą słuchawkę przy uchu, aż odłożyła

swoją, zerwała się z miejsca i z drugą pielęgniarką poszły w stronę parkingu.

Jacko wszedł do szpitala i opuścił go innymi drzwiami. Stojąc przy głównym wejściu,

zobaczył, że przez parking idą sanitariusze z noszami. Zrobił dla Williego wszystko, co było

w jego mocy.

background image

Teraz znowu potrzebny mu był samochód.

15

Feliksowi Laskiemu podobał się gabinet Nataniela Fetta. Był to wygodny pokój,

urządzony skromnie, dobre miejsce do zawierania transakcji. Bez tych sztuczek, które Laski

stosował w swoim biurze, by zyskać autorytet: biurko przy oknie pozwalało mu ukrywać

twarz w cieniu, niskie i chwiejne krzesła dla gości odbierały im pewność siebie, a bezcenne

porcelanowe filiżanki do kawy budziły w nich obawę przed stłuczeniem. Gabinet Fetta

wytwarzał atmosferę klubu dla biznesmenów i niewątpliwie było to rozmyślne. Ściskając

długą, wąską dłoń Fetta, Laski zwrócił uwagę na dwa szczegóły: po pierwsze, na duże,

najwyraźniej rzadko używane biurko, po drugie, na klubowy krawat gospodarza. Taki krawat

u Żyda wydał mu się dziwactwem, ale po namyśle uznał, że nie ma w tym nic dziwnego. Fett

nosił go z tej samej przyczyny, dla której Laski nosił nienagannie skrojone prążkowane

garnitury Savile Row. Chodziło o potwierdzenie tożsamości: ja też jestem Anglikiem. A więc

- pomyślał Laski - tkwiąc tu korzeniami od siedmiu bankierskich pokoleń, Nataniel wciąż

czuje się trochę niepewnie. Była to informacja, która kiedyś może się przydać.

- Proszę usiąść, panie Laski - rzekł Fett. - Napije się pan kawy?

- Piję przez cały dzień. Szkodzi na serce. Nie, dziękuję.

- Coś mocniejszego?

Laski potrząsnął głową. Poskramianie gościnności było jednym ze sposobów zyskania

przewagi nad gospodarzem.

- Znałem dość dobrze pańskiego ojca, zanim się wycofał - powiedział. - Jego śmierć to

wielka strata. Mówi się tak o wielu ludziach, ale w jego przypadku to prawda.

- Dziękuję - rzekł Fett, wyciągając się w fotelu naprzeciw Laskiego i krzyżując nogi. Z

jego oczu za grubymi szkłami nie można było nic wyczytać. - Stało się to dziesięć lat temu -

dorzucił.

- Tak dawno? Był oczywiście znacznie ode mnie starszy, ale wiedział, że tak samo jak

jego przodkowie pochodzę z Warszawy.

Fett skinął głową.

- Pierwszy Nataniel Fett przywędrował z Europy na ośle, z woreczkiem złota.

- Odbyłem tę samą podróż na skradzionym hitlerowskim motocyklu z walizką pełną

bezwartościowych reichsmarek.

- Ale pański wzlot był znacznie bardziej meteoryczny.

Był to przytyk, Laski zrozumiał, co Fett chciał powiedzieć: jesteśmy, być może,

żydowskimi dorobkiewiczami z Polski, ale nawet w połowie nie takimi, jak ty. W tej grze

background image

makler dorównywał Laskiemu, a mając te skrywające wzrok okulary, nie potrzebował światła

za plecami.

- Jest pan podobny do ojca - uśmiechnął się. - Nigdy nie można było odgadnąć jego

myśli.

- Nie dał mi pan na razie nic do myślenia.

A więc gadka skończona - pomyślał Laski.

- Przepraszam, że mój telefon był cokolwiek tajemniczy. To uprzejmie, że zgodził się

pan od razu mnie przyjąć.

- Jakże mogło być inaczej po oświadczeniu, że ma pan siedmiocyfrową propozycję dla

jednego z moich klientów? Może cygaro? - Fett wstał i podał mu pudełko, które wziął ze

stoliczka.

- Dziękuję - rzekł Laski, zwlekając trochę z wyborem, po czym sięgnął do pudełka. -

Chciałbym kupić Hamilton Holdings od Derka Hamiltona.

Uderzenie było wymierzone precyzyjnie, ale Fett nie wyglądał na zaskoczonego.

Laski spodziewał się, że maklerowi wypadnie z rąk pudełko po tym oświadczeniu. Ale Fett,

rzecz jasna, przejrzał jego taktykę, polegającą na wyborze właściwego momentu i rzuceniu

swej bomby, co dać miało taki właśnie efekt.

Zamknął pudełko, bez słowa podał Laskiemu ogień i usiadł ze skrzyżowanymi

nogami.

- Hamilton Holdings za siedem cyfr - powiedział.

- Dokładnie za milion funtów. Kiedy człowiek sprzedaje dorobek swego życia, ma

prawo do okrągłej cyfry.

- To dobry chwyt psychologiczny - rzekł od niechcenia Fett. - Nie jestem zaskoczony.

- Słucham?

- Nie mówię, że spodziewaliśmy się właśnie pana. Ale wiedzieliśmy, że ktoś się

zgłosi. Sytuacja do tego dojrzała.

- Kwota przekracza w istocie wartość akcji po obecnych cenach.

- Bardzo nieznacznie.

Laski pojednawczo uniósł dłonie.

- Nie bawmy się w szermierkę - powiedział. - To poważna oferta.

- Ale za niska w stosunku do wartości, jakiej nabiorą akcje, jeśli syndykat Derka

otrzyma prawo wierceń.

- Dlatego właśnie stawiam warunek. Transakcja ma być zawarta dzisiaj rano.

Fett spojrzał na zegarek.

background image

- Dochodzi jedenasta. Rzeczywiście sądzi pan, że da się to załatwić - przyjmując, że

Derek wyrazi zgodę - w ciągu godziny?

Laski poklepał swoją aktówkę.

- Mam wszystkie potrzebne dokumenty.

- Nawet nie zdążymy ich przeczytać...

- Mam deklarację intencji. Zawiera główne punkty umowy. To mnie zadowoli.

- Powinienem był przewidzieć, że będzie pan przygotowany - Fett zawahał się przez

chwilę. - Ale jeżeli Derek nie dostanie licencji, akcje zapewne nieco spadną.

- Jestem hazardzistą - uśmiechnął się Laski.

- A wtedy - ciągnął Fett - odsprzeda pan aktywa spółki i zamknie przedsiębiorstwo nie

przynoszące zysków.

- Bynajmniej - skłamał Laski. - Uważam, że w obecnej sytuacji mogą przynieść zyski,

ale pod nowym zarządem.

- Prawdopodobnie ma pan rację. Cóż, to sensowna propozycja. Mam obowiązek

przedstawić ją klientowi.

- Nie robi pan tego bezinteresownie. Proszę pomyśleć o prowizji od miliona funtów.

- Owszem - powiedział chłodno Fett. - Zadzwonię do Derka. Sięgnął po telefon na

stoliczku do kawy. - Poproszę z Derkiem Hamiltonem.

Laski kruszył cygaro, ukrywając niepokój.

- Derek, tu Nataniel. Mam u siebie Feliksa Laskiego. Złożył propozycję. Tak,

mówiliśmy o tym, prawda? Okrągły milion. Byłbyś... w porządku. Będziemy tutaj. Co? Ach...

rozumiem - zaśmiał się, jakby z lekka stropiony. - Dziesięć minut - odłożył słuchawkę. - Cóż,

panie Laski - rzekł - zaraz tu będzie. Tymczasem przeczytajmy pańskie dokumenty.

- Jest więc zainteresowany? - nie wytrzymał Laski.

- Niewykluczone.

- Zdaje się, że powiedział coś jeszcze?

Fett znów pokrył uśmieszkiem zakłopotanie.

- Chyba nic złego się nie stanie, jeśli panu powiem. Skoro ma oddać firmę do

południa, chce mieć w ręku pieniądze do południa.

Jedenasta rano

16

Kevin Hart odszukał dom, którego adres dali mu w dziale wiadomości, i zaparkował

na żółtej linii. Miał dwuletniego rovera z silnikiem V- 8, dlatego że był kawalerem i że

“Evening Post” płacił tak samo jak redakcje na Fleet Street. Nigdy nie ukrywał satysfakcji ze

background image

swojej przewagi finansowej nad innymi dwudziestolatkami. Sprawiało mu to przyjemność, a

że był młody, wcale się z tym nie krył, co nie zjednywało mu ludzi pokroju Artura Cole'a.

Artur był zły jak pies po wyjściu z odprawy u naczelnego. Zajął miejsce za biurkiem,

rozdzielił jak zwykle robotę, po czym wezwał Kevina i kazał mu usiąść obok siebie:

niezawodny znak, że zamierza go opieprzyć.

Zaskoczył Kevina, bo nie powiedział słowa o jego wtargnięciu na odprawę, ale zaczął

od telefonu.

- Co to był za głos? - zapytał.

- Mężczyzny w średnim wieku, akcent z londyńskich peryferii. Dobierał słowa. Być

może nazbyt starannie, jakby był podpity albo czymś zgnębiony.

- To nie ten, który słyszałem z rana - oznajmił Artur zamyślony. - Mój był młody,

mówił cockneyem. Co ci powiedział?

Kevin wziął stenogram i odczytał:

- “Nazywam się Tim Fitzpeterson. Szantażują mnie dwaj ludzie: Laski i Cox. Chcę,

żebyście wykończyli drani, kiedy już będzie po mnie”.

- To wszystko? - Artur potrząsnął głową z niedowierzaniem.

- Zapytałem, czym go szantażują, a on na to: “Boże, wszyscy jesteście tacy sami” i

rozłączył się. Czy to było niewłaściwe pytanie? - Kevin zawahał się, spodziewając się

reprymendy.

- Owszem, ale nie przychodzi mi do głowy inne - wzruszył ramionami Cole i sięgnął

po telefon. Wybrał numer, po czym oddał słuchawkę Kevinowi.

- Zapytaj, czy dzwonił do nas pół godziny temu.

Kevin czekał przez chwilę i odłożył słuchawkę.

- Zajęty.

- Nie ma rady - rzekł Artur, macając się po kieszeniach w poszukiwaniu papierosów.

- Rzuca pan palenie - powiedział Kevin widząc te charakterystyczne gesty.

- Tak, rzucam - odparł Cole i zaczął obgryzać paznokcie. - Widzisz, szantażysta ma

zasadniczą przewagę nad politykiem, bo może go zadenuncjować w prasie. To jego jedyny

atut. Straciłby go, gdyby do nas zatelefonował. Nie miałoby to sensu. Z kolei ofiara boi się

gazet, nie dzwoniłaby do nas, że jest szantażowana. Dlatego myślę, że cała ta historia to głupi

kawał - zakończył tak, jakby zamykał sprawę.

Kevin zrozumiał to jako sygnał do odejścia i wstał.

- Zabieram się do tekstu o ropie naftowej.

- Nie - powiedział Artur. - Musimy to sprawdzić. Pojedziesz do niego w odwiedziny.

background image

- Świetnie!

- Ale następnym razem, kiedy przyjdzie ci ochota przerwać naradę u naczelnego,

najpierw usiądź i policz do stu jeden.

- Jasne - rzekł Kevin, powstrzymując się od śmiechu.

W drodze im dłużej zastanawiał się nad całą tą sprawą, tym mniej widział szans na

zrobienie materiału. Usiłował sobie przypomnieć, co wie o Timie Fitzpetersonie. Nie rzucał

się zanadto w oczy. Skończył wyższe studia ekonomiczne i miał opinię człowieka wolnego.

Nie wydawał się jednak postacią towarzyską i na tyle ciekawą, by mogła stać się obiektem

szantażu. Kevin przypomniał sobie fotografię rodziny Fitzpetersona na plaży w Hiszpanii -

przeciętna żona i trzy niezgrabne córeczki. I on - w okropnych szortach koloru khaki.

Budynek, przed którym Kevin teraz stał, na pierwszy rzut oka nie kojarzył się z

przytulnym gniazdkiem. Był to obskurny szary blok z lat trzydziestych, przy jednej z

bocznych ulic dzielnicy Westminster. Gdyby nie bliskość parlamentu, z pewnością byłby

ruderą. Wchodząc do środka, Kevin zauważył, że właściciele podnieśli standard domu,

wyposażając go w windę i portiera. Teraz pewnie inaczej nie mówią na mieszkania jak

“luksusowe apartamenty”.

To niemożliwe - myślał Kevin - aby ktoś trzymał tu żonę i trójkę dzieci, a już

zwłaszcza Fitzpeterson. Stąd wniosek, że to garsoniera i Fitzpeterson mógł tu od biedy

urządzać orgie homoseksualne i prywatki z narkotykami.

Przestań zgadywać - powiedział do siebie - za minutę się dowiesz.

Nie dało się ominąć portiera. Jego kącik znajdował się naprzeciw jedynej windy w

wąskim westybulu. Miał twarz bladą, zapadnięte policzki; wyglądał, jakby go przykuto do

biurka i odebrano prawo do światła dziennego. Na widok Kevina odłożył książkę pod tytułem

“Jak zarobić drugi milion” i zdjął okulary.

- Chciałbym wiedzieć, jak zarobić pierwszy - rzekł Kevin wskazując książkę.

- Dziewięć - odezwał się portier z wyreżyserowaną nudą w głosie.

- Słucham?

- Jest pan dziewiątą osobą, która mi to powiedziała.

- Och, przepraszam.

- Teraz powinien pan spytać, dlaczego to czytam, na co ja odpowiadam, że

pożyczyłem od lokatora, a wtedy pan powinien powiedzieć, że chciałby się z nim

zaprzyjaźnić. A teraz, kiedy już mamy to za sobą, czym mogę służyć?

Kevin wiedział, jak postępować z takimi mądralami. Podlizuj się - powiedział do

siebie, a głośno spytał:

background image

- Pod którym numerem mieszka pan Fitzpeterson?

- Zadzwonię do niego - rzekł portier sięgając po domofon.

- Chwileczkę - Kevin sięgnął po portfel i wyjął dwa banknoty. - Chcę mu zrobić

niespodziankę - mrugnął i położył pieniądze.

Portier je schował i powiedział głośno:

- Oczywiście, proszę pana, skoro to pański brat. Pięć “C”.

- Dzięki - rzucił Kevin i podchodząc do windy nacisnął guzik. Konspiracyjne

mrugnięcie pomogło bardziej niż forsa - pomyślał. Wszedł do windy, przyłożył palec do

przycisku na piąte piętro i zobaczył, że portier wyciąga rękę po telefon. Przytrzymał drzwi.

- Niespodzianka! - zawołał. - Pamięta pan? - Portier nie odpowiedział i pochylił głowę

nad książką.

Dźwig skrzypiał sunąc w górę. Kevina ogarnęło znajome podniecenie, towarzyszące

oczekiwaniu. Odczuwał je, ilekroć miał zastukać do drzwi podczas zbierania materiałów. Nie

było to przykre uczucie, jakkolwiek łączyło się z obawą, że może mu się nie udać.

Na podeście najwyższego piętra leżał mały kwadratowy dywanik, ściany zdobiło kilka

wyblakłych akwareli - bez gustu, za to nie rzucały się w oczy. Wszystkie cztery mieszkania

miały dzwonek, skrzynkę na listy i wizjer. Kevin znalazł numer 5-$c, wziął głęboki oddech i

zadzwonił.

Nikt nie otwierał. Zadzwonił ponownie, po czym przyłożył ucho do drzwi. Nie było

słychać żadnych odgłosów. Kevin trochę się odprężył, choć czuł, że jest zdeprymowany.

Zastanawiając się, co robić, przeszedł na skos przez podest i wyjrzał przez małe

okienko. Po drugiej stronie ulicy była szkoła. Na boisku dziewczęta grały w siatkówkę. Z tej

odległości Kevin nie mógł się zorientować, czy były już na tyle duże, by wzbudzić w nim

pożądanie.

Podszedł znowu do drzwi Fitzpetersona i przycisnął z całej siły dzwonek. Drgnął na

odgłos nadjeżdżającej windy. Jeśli to sąsiad, można go zapytać...

Poraził go widok wychodzącego z windy młodego, wysokiego policjanta. Czuł się

winny, ale ku swemu zdziwieniu funkcjonariusz mu zasalutował.

- Jest pan pewnie bratem tego dżentelmena - rzekł policjant.

- Kto panu to powiedział? - spytał przytomnie Kevin.

- Portier.

- A po co pan tu przyszedł? - rzucił prędko następne pytanie.

- Sprawdzam, czy się coś nie stało. Nie zjawił się rano na zebraniu, a słuchawka

telefonu jest zdjęta z widełek. Powinni mieć goryli, no wie pan, ci ministrowie, ale nie mają.

background image

Nie otwiera? - spytał patrząc na drzwi.

- Nie.

- Mógł się poczuć źle... czy miał jakiś powód? Był czymś zdenerwowany? Może go

odwołali? Wie pan coś?

- Zadzwonił do mnie dziś rano - powiedział Kevin - i wydał mi się strapiony. Dlatego

przyszedłem.

Wdawał się w bardzo niebezpieczną grę, ale jak dotąd nie skłamał, poza tym było już

za późno, żeby się wycofać.

- Może weźmiemy klucz od portiera? - zaproponował policjant.

Kevin wolał tego uniknąć.

- A gdyby tak wyważyć drzwi? Mój Boże, jeśli leży tam chory...

Policjant był młody i niedoświadczony, a perspektywa wyłamania drzwi najwyraźniej

mu się spodobała.

- Myśli pan, że może być aż tak źle? - spytał.

- Kto wie? Jeśli chodzi o drzwi... Fitzpetersonowie nie są tacy biedni.

- Też tak uważam, proszę pana. - Nie potrzebował już dalszej zachęty. Przymierzył się

ramieniem do drzwi. - Jedno dobre pchnięcie...

Kevin stanął przy nim i uderzyli jednocześnie. Okazało się to nieskuteczne, narobili

tylko hałasu.

- To nie tak, jak się widzi na filmach - zaczął Kevin i ugryzł się w język.

Ten niestosowny żarcik uszedł uwagi policjanta.

- Jeszcze raz - powiedział.

Tym razem obaj uderzyli z całych sił. Boczna framuga trzasnęła uwalniając gniazdko

zamka, które wypadło na podłogę. Drzwi otworzyły się na oścież.

Kevin przepuścił policjanta przodem.

- Nie czuć gazu - zauważył policjant, gdy znaleźli się w przedpokoju.

- Wszędzie tylko pali się światło - powiedział Kevin.

W małym korytarzu było troje drzwi. Pierwsze prowadziły do łazienki, gdzie Kevin

zauważył rząd szczoteczek do zębów i duże sięgające do podłogi lustro. Drugie do kuchni;

wyglądała jakby ją ktoś niedawno przeszukiwał. Za trzecimi drzwiami zobaczyli

Fitzpetersona.

Siedział na wysokim krześle przy biurku, z opuszczoną głową, jak gdyby zasnął przy

pracy. Ale nie było przed nim żadnych papierów, tylko telefon, szklanka i pusty flakonik -

mała brązowa buteleczka z białą nakrętką, białą etykietką i odręcznym napisem - w jakich

background image

aptekarze sprzedają pigułki nasenne.

Policjant, choć tak niedoświadczony, zaczął działać z godną podziwu energią.

- Panie Fitzpeterson! Proszę pana! - zawołał i podbiegł do Fitzpetersona. Wsunął mu

rękę pod szlafrok, by sprawdzić serce. Kevin stanął jak wryty.

- Jeszcze żyje - oświadczył policjant. On teraz przejął dowodzenie. Skinieniem

przywołał Kevina.

- Niech pan go jakoś cuci - polecił, po czym z kieszeni na piersi wyjął radiotelefon i

zaczął wzywać pomoc.

Kevin ujął ministra za ramiona. Okryte szlafrokiem ciało wydawało się martwe.

- Zbudź się! Zbudź się! - wołał Kevin.

- Karetka będzie lada chwila - oznajmił policjant chowając radio. - Spróbujmy go

postawić.

Wzięli nieprzytomnego pod pachy i usiłowali go zmusić do chodzenia.

- Czy to właśnie trzeba robić? - spytał Kevin.

- Cholera, myślę, że tak.

- Szkoda, że nie uważałem na zajęciach z pierwszej pomocy.

- Ja też żałuję.

Kevin aż się rwał do telefonu. Już widział nagłówek: “Ocaliłem życie ministrowi”.

Nie był gruboskórny, ale był dziennikarzem i wiedział, że historia, która rozsławi jego

nazwisko, prawdopodobnie dla kogoś będzie tragedią. Teraz miał taką sposobność i nie wolno

mu było jej zaprzepaścić. Niecierpliwił się; chciał żeby karetka zjawiła się jak najszybciej.

Tymczasem udało się postawić na nogi Fitzpetersona - nie reagował.

- Niech pan do niego zagada - powiedział policjant do Kevina. - Niech mu pan powie,

że to pan.

Zrobiło się niebezpiecznie - policjant trafiał coraz bliżej. Kevin z trudem przełknął

ślinę.

- Tim, Tim! To ja - mówił.

- Niech pan wypowie swoje imię!

Na szczęście podjechała karetka.

- Weźmy go na podest, będzie szybciej! - zawołał Kevin, przekrzykując wycie syreny.

Wywlekli bezwładne ciało przez drzwi i czekali przy windzie. Policjant znowu

przyłożył Fitzpetersonowi dłoń do serca.

- O rany - powiedział - nic nie czuję.

Nadjechała winda i wyszło z niej dwóch pracowników pogotowia. Starszy obrzucił

background image

Fitzpetersona przenikliwym spojrzeniem.

- Przedawkowanie? - zapytał.

- Tak - odparł policjant.

- Wobec tego bez noszy, Bill. Trzymaj go w pionie.

- Chce pan z nim pojechać? - spytał policjant Kevina.

Była to ostatnia rzecz, jakiej Kevin pragnął.

- Zostanę tutaj i skorzystam z telefonu - powiedział.

Sanitariusze weszli do windy, podtrzymując między sobą Fitzpetersona.

- Spadamy - rzek starszy i nacisnął guzik.

Policjant wyjął znów radio, a Kevin wrócił do mieszkania. Telefon był na biurku, ale

Kevin nie chciał, żeby gliniarz słyszał rozmowę. Wszedł do sypialni; miał nadzieję, że

znajdzie tam drugi aparat. Na meblowej przystawce ze sklejki koło łóżka stał szary

trimphone. Wykręcił numer “Post”.

- Odbiór maszynowy, proszę, mówi Kevin Hart. Minister Tim Fitzpeterson został

odwieziony karetką do szpitala, przecinek, próba samobójstwa, kropka, akapit. Odnalazłem

nieprzytomnego ministra, przecinek, któremu podlegają w resorcie energetyki sprawy ropy

naftowej, przecinek, po otrzymaniu od niego histerycznego telefonu z oświadczeniem,

przecinek, że jest szantażowany, kropka, akapit. Minister... - Kevin nagle ucichł.

- Jest pan tam? - spytała maszynistka.

Kevin milczał. Na pomiętych prześcieradłach dostrzegł ślady krwi i zrobiło mu się

niedobrze.

17

Co ja mam z tej pracy? - zadręczał się Derek Hamilton przez cały ranek, gdy środki

przeciwbólowe przestały działać i wrzód zaczął mu dolegać coraz dotkliwiej. Pytanie to - tak

samo jak ból - pojawiało się w momentach stresu. Wszystko zaczęło się od spotkania z

dyrektorem finansowym. Cięcia w budżecie ograniczały wprawdzie wydatki , ale też

zmniejszały obroty o połowę. Projekt miał inne słabe strony - zakładał nadmierny odpływ

gotówki i gwałtowny spadek rentowności. Ale Hamilton nie miał alternatywy - i to go

rozzłościło.

- Proszę pana o rozwiązania - darł się na księgowego - a pan mi mówi, żeby zwinąć

ten cholerny interes.

Wiedział, że zachował się niestosownie wobec przedstawiciela zarządu, który z

pewnością złoży rezygnację i nie zgodzi się już na jej wycofanie.

Następnie skrzyczał sekretarkę. Ta elegancka mężatka, władająca trzema językami,

background image

była zawsze uosobieniem roztropności, ale od rana zawracała mu głowę głupstwami. Znała

swoje miejsce i ze spokojem przyjęła połajankę, jakby wysłuchiwanie impertynencji należało

do jej obowiązków. Hamilton i tym razem uznał swoje postępowanie za naganne.

Za każdym razem, gdy przeklinał siebie, swój personel i swój wrzód, powracało

pytanie: co ja tu robię?

Jadąc samochodem do biura Nataniela Fetta, obmyślał wszystkie możliwe warianty

odpowiedzi. Pieniędzy jako bodźca nie można wykluczyć tak łatwo, jak to nieraz usiłował

pozorować. To prawda, że mogą żyć z Ellen wygodnie z posiadanego kapitału czy nawet

samych odsetek, ale jego marzenia sięgały dalej, nie wystarczało mu tylko wygodne życie.

Prawdziwy sukces w interesach to jacht za milion funtów, willa w Cannes, własny teren

polowań na kuropatwy i możliwość nabywania obrazów Picassa, a nie oglądanie reprodukcji

w lśniących albumach. Takie są jego marzenia, a raczej takie były - teraz jest już

prawdopodobnie za późno. Za jego życia Hamilton Holdings nie przyniosą mu już

imponujących zysków.

Kiedy był młody, pragnął chyba władzy i prestiżu. Jedno i drugie okazało się

niewypałem. To żaden prestiż być prezesem kulejącej spółki, obojętnie jak dużej. A władza,

przy restrykcjach księgowych, była iluzoryczna.

Nie rozumiał, co mają na myśli ludzie mówiący o satysfakcji z pracy. To dziwaczny

zwrot, przywodzący na myśl rzemieślnika, który robi stół z kawałka drewna, lub farmera

wiodącego na targ stadko tłustych jagniąt. Biznes polegał na czymś innym: nawet przy

umiarkowanym sukcesie zawsze rodzą się nowe frustracje. A Hamilton nie dostrzegał dla

siebie innych możliwości poza biznesem. Nawet gdyby chciał, nie potrafiłby robić stołów ani

hodować owiec, pisać podręczników ani projektować biurowców.

Pomyślał znów o synach. Ellen miała rację: nie liczyli na swe dziedzictwo. Gdyby

spytał ich o radę, rzekliby z pewnością: to twoje, rób z tym, co chcesz! A jednak wzdragał się

instynktownie przed wyzbyciem się biznesu, dzięki któremu jego rodzina doszła do

bogactwa. Być może - myślał - nie powinienem ulegać instynktowi, bo przecież nie zaznałem

szczęścia.

Po raz pierwszy w życiu głowił się, co by robił, gdyby nie musiał iść do biura. Nie

pociągała go wiejsko-miasteczkowa egzystencja. Chodzenie do pubu z psem na smyczy, jak

robił to jego sąsiad, pułkownik Quinton, wydawałoby mu się nudne. Gazety też by go nie

interesowały - czytał tylko kolumny poświęcone biznesowi, a gdyby sam nie miał biznesu,

przestałyby go ciekawić. Lubił swój ogródek, ale jakoś nie wyobrażał sobie, że mógłby przez

cały dzień wyrywać chwasty i rozrzucać nawóz.

background image

Co robiliśmy w młodości? Kiedy spoglądał wstecz, zdawało mu się, że tracili z Ellen

mnóstwo czasu na niczym. Wyruszali na długie przejażdżki jego dwuosobowym autem,

czasami spotykali się z przyjaciółmi na pikniku. Po co? Jaki sens jechać samochodem szmat

drogi, tylko po to, żeby zjeść kanapki i wrócić? Wieczorami chodzili do teatrów i restauracji.

A jednak wciąż im się zdawało, że mają dla siebie za mało czasu.

No cóż, może nastała pora, aby oboje zaczęli się ponownie odkrywać. A milion funtów

pozwoli mu na spełnienie niektórych marzeń. Mogliby kupić willę - być może nie w Cannes -

ale gdzieś na południu Francji. Mógłby nabyć jacht, na tyle duży, by wypływać na Morze

Śródziemne, a jednocześnie na tyle mały, by mógł nim sam manewrować. Tereny łowieckie

nie wchodziły w rachubę, ale chyba starczyłoby jeszcze na kilka dobrych obrazów.

Ten cały Laski ściąga sobie na głowę tylko utrapienie. Ale to zdaje się jego

specjalność. Hamilton trochę o nim słyszał. Ten człowiek nie ma przyzwoitej metryki,

wykształcenia, rodziny, ale ma głowę na karku i gotówkę, a w ciężkich czasach to ważniejsze

niż dobre pochodzenie. Być może Laski i Hamilton Holdings zasługują na siebie.

Niezwykłe było to, co powiedział Natanielowi Fettowi: “Powiedz Laskiemu, że jeśli

mam mu sprzedać spółkę do południa, chcę także na dwunastą mieć pieniądze w ręku”.

Ekscentrycznie się zachował żądając natychmiastowej płatności gotówką, niczym właściciel

sklepu z trunkami w Glasgow. Ale wiedział, dlaczego to robi. W ten sposób decyzja nie

będzie zależała od niego: jeśli Laski będzie mógł wyłożyć pieniądze, transakcja dojdzie do

skutku, jeśli nie - to nie dojdzie. Nie mogąc się zdecydować, Hamilton rzucił w górę

półpensówkę.

Nagle zapragnął gorąco, aby Laski zgromadził gotówkę. Derek Hamilton nie chciał

już nigdy więcej wracać do swego gabinetu.

Samochód podjechał pod biura Fetta i Hamilton wysiadł.

18

Bert Chieseman odkrył, że cały urok bycia “kornikiem” to możliwość podsłuchiwania

rozmów w policyjnym radiu przy jednoczesnym wykonywaniu innych zajęć. Jego dramat

polegał na tym, że na te inne zajęcia nie bardzo miał ochotę.

Tego ranka zamiatał dywan - a właściwie wzniecał kurz, który za chwilę opadał -

podczas gdy falami radiowymi przepływały nieciekawe meldunki o ruchu ulicznym na Old

Kent Road. Potem ogolił się nad zlewem, używając gorącej wody z ascota, i usmażył sobie na

kuchence w pokoju plaster bekonu na śniadanie. Jadł bardzo niewiele.

Po złożeniu raportu o ósmej rano zadzwonił tylko raz do “Evening Post”, by

zawiadomić o karetce wezwanej do bloku mieszkalnego w dzielnicy Westminster. Nazwiska

background image

pacjenta nie wymieniono, ale Bertie przypuszczał na podstawie adresu, że to ktoś ważny.

Ludzie z działu wiadomości mogą sobie zadzwonić do stacji pogotowia, spytać o nazwisko i

tam otrzymać informacje, o ile takowe mają. Zdarzało się często, że sanitariusze nie składali

meldunku, dopóki pacjent nie znalazł się w szpitalu. Bertie niekiedy gawędził z reporterami i

wypytywał ich, w jaki sposób wykorzystują dostarczane im przez niego informacje i piszą

potem artykuły. Całkiem dobrze zaznajomił się z techniką dziennikarstwa.

Poza tym zdarzeniem i meldunkami o ruchu ulicznym zgłoszono tylko kradzież

sklepową, drobny akt wandalizmu, dwa wypadki, małą demonstrację na Downing Street oraz

coś, co było dla niego zagadką.

Scenerią tej zagadki był East London i nic więcej na ten temat Bertie nie wiedział.

Słyszał alarm dla wszystkich wozów, ale następny meldunek niewiele wyjaśniał: patrole

miały szukać niebieskiej furgonetki o takim a takim numerze rejestracyjnym. Może porwano

ją z ładunkiem papierosów albo policja chciała przesłuchać kierowcę, a może była

zamieszana w rabunek. Użyto określenia “Obeasz”, jednak Bertiemu nic to nie mówiło.

Natychmiast po alarmie skierowano do poszukiwania furgonetki trzy wozy patrolowe.

Niewiele to wyjaśniało.

Wrzawa mogła dotyczyć zupełnej błahostki, choćby ucieczki żony któregoś z

inspektorów letniej brygady, co się już kiedyś zdarzyło. Ale mogło to być coś niezwykłego.

Czekał na dalsze doniesienia.

W chwili gdy mył patelnię szmatką i ciepłą wodą, zjawiła się gospodyni. Wytarł ręce o

sweter i wyjął książeczkę czynszową. Pani Keeney, w fartuchu i lokówkach, gapiła się z

podziwem na sprzęt radiowy, mimo że oglądała go co tydzień.

Bertie wręczył jej pieniądze, a ona złożyła podpis w książeczce, po czym podała mu

list.

- Nie rozumiem, dlaczego nie nastawia pan jakiejś przyjemnej muzyki - powiedziała.

- Nie jestem zbyt muzykalny - uśmiechnął się. Nie powiedział jej, do czego mu służy

radio, ponieważ podsłuchiwanie komunikatów nadawanych przez radiotelefon było niezgodne

z prawem.

Potrząsnęła głową z powątpiewaniem i wyszła. Bertie otworzył list. Był to jego

miesięczny czek z “Evening Post”. Miał dobrą passę, czek opiewał na pięćset funtów. Bertie

nie płacił podatku. Miał trudności z wydawaniem pieniędzy, bo z powodu takiego zajęcia

prowadził skromne życie. Wieczory spędzał w pubach, w niedzielę wyjeżdżał samochodem;

był to jego jedyny luksus - błyszczący, nowiutki ford capri. Wyprawiał się niczym turysta w

rozmaite miejsca: był w katedrze Canterbury, w zamku Windsor, Beaulie, St. Albans, Bath w

background image

Oxfordzie; z jednakową przyjemnością odwiedzał parkowe safari, okazałe rezydencje,

omszałe zabytki, historyczne miejscowości, wyścigi konne i wesołe miasteczka. Nigdy

jeszcze nie miał tylu pieniędzy. Starczało mu na wszystko, czego potrzebował, i nawet mógł

trochę odłożyć.

Wsunął czek do szuflady i skończył mycie patelni. W momencie gdy ją odstawiał,

radio zatrzeszczało, a szósty zmysł podpowiedział mu, żeby słuchał uważnie.

- Zgadza się, niebieski sześciokołowy beford. Alfa Charlie Londyn dwa zero trzy

matka. Czy ma co? Znaki szczególne? Tak, jak zajrzysz do środka, zobaczysz

najprzedziwniejszy znak szczególny - sześć dużych skrzynek zużytych banknotów.

Bertie zmarszczył czoło. Oczywiście radiooperator w centrali chciał być dowcipny, ale

z tego co powiedział, wynikało, że w zaginionej furgonetce znajdowała się wielka forsa. Taka

ciężarówka nie gubi się przypadkowo. Musiano ją porwać.

Bertie usiadł przy stole i sięgnął po telefon.

19

Na widok wchodzącego Hamiltona Feliks Laski i Nataniel Fett podnieśli się z miejsc.

Laski i Hamilton przywitali się zdawkowo, niby bokserzy przed walką. Laski zauważył ze

zgrozą, że Hamilton ma identyczny jak on garnitur: ciemnoniebieski w prążki. Mieli nawet

takie same dwurzędowe marynarki na sześć guzików bez dziurek. Jednak Hamilton, przy

swojej tuszy, nie wydawał się elegancki. Najpiękniejszy garnitur wyglądałby na nim jak

kawał sukna spowijający galaretę. Laski wiedział - bez przeglądania się w lustrze, że jego

garnitur wygląda dużo wytworniej.

Postanowił nie okazywać poczucia wyższości. Niewłaściwa postawa mogła zrujnować

pertraktacje.

- Miło znów pana widzieć, panie Hamilton - odezwał się.

Hamilton skinął głową.

- Dzień dobry, panie Laski - powiedział, a gdy usiadł, krzesło pod jego ciężarem

zatrzeszczało.

Laski skrzyżował nogi i czekał, aż Fett rozpocznie negocjacje. Kątem oka bacznie

obserwował Hamiltona. W młodości mógł być przystojny - ocenił. Miał wysokie czoło, prosty

nos, przejrzyste niebieskie oczy. Trzymał ręce na kolanach i wydawał się spokojny. Podjął już

decyzję - pomyślał Laski.

- Dla informacji - rzekł Fett. - Derek ma dziesięć tysięcy pięćset akcji w spółce

Hamilton Holdings Limited. Pozostałe dziewięćdziesiąt tysięcy czterysta należy do różnych

udziałowców, są nadto akcje nie puszczone w obieg. Panie Laski, proponuje pan kupno tych

background image

dziesięciu tysięcy pięciuset akcji za sumę miliona funtów pod warunkiem, że akt sprzedaży

otrzyma dzisiejszą datę i będzie podpisany w południe.

- Albo jeśli takowa deklaracja otrzyma wymienioną datę z podpisem.

- Właśnie.

Laski mruknął coś pod nosem, podczas gdy Fett monotonnie kontynuował wyliczanie

formalności. Uznał, że Hamilton zasługuje na utratę żony. Kobiecie tak żywotnej i namiętnej

należy się pełnokrwista miłość, jej mąż nie miał prawa tak się zaniedbać.

Ukradłem mu żonę - dumał - i przejmuję dorobek jego życia, a on jest zadowolony i

spokojny.

- Według mnie - ciągnął Fett - transakcję można przeprowadzić zgodnie z konspektem

pana Laskiego. Dokumenty są zadowalające. Pozostaje tylko jedna zasadnicza kwestia, czy... i

na jakich warunkach... Derek zgodzi się na sprzedaż - dodał i oparł się o krzesło z miną

świadczącą, że dopełnił rytuału.

Hamilton spojrzał na Laskiego.

- Jakie są pańskie zamiary wobec syndykatu? - zapytał.

Laski stłumił westchnienie. Jakiekolwiek przesłuchanie nie miało tu nic do rzeczy.

Mógł swobodnie nagadać Hamiltonowi kupę łgarstw. I tak właśnie postąpił.

- Przede wszystkim potrzebny będzie zastrzyk większego kapitału - powiedział. -

Następnie usprawnienie metod zarządzania, przetasowanie na szczycie działających spółek i

niewielkie ulepszenia w mało wydajnych branżach. - Nic nie mogło być dalsze od prawdy, ale

jeśli Hamilton chciał mieć wszystko wyłożone od a do zet - to proszę bardzo.

- Wybrał pan krytyczny moment na swą ofertę.

- Niezupełnie - odparł Laski. - Prawo do wierceń, jeśli będzie przyznane, to dobry

interes. Przejmuję zasadniczo zdrową spółkę, która przechodzi trudny okres. Zamierzam

uczynić ją dochodową bez naruszania infrastruktury. Mam ku temu specjalne predyspozycje -

uśmiechnął się dufnie. - Pomimo mej reputacji, jestem zainteresowany prawdziwą

działalnością przemysłową, a nie handlem aktywami.

Podchwycił nieprzyjazne spojrzenia Fetta. Makler wiedział, że to kłamstwo.

- Skąd zatem ten ostateczny termin do dwunastej w południe?

- Uważam, że akcje Hamiltona podskoczą w razie otrzymania licencji. Jest to więc dla

mnie ostatnia szansa kupna za rozsądną cenę.

- To mnie zadowala - rzekł Hamilton, przejmując inicjatywę od Fetta. - Ale ja także

wyznaczyłem swój termin. Co pan na to?

- Chętnie się zgodzę - skłamał Laski.

background image

W rzeczywistości dręczył go rozpaczliwy niepokój. Nie spodziewał się, że Hamilton

zażąda pieniędzy na rękę w chwili zawarcia transakcji. Planował, że wpłaci dziś zaliczkę, a

resztę po podpisaniu kontraktu. Jednakże zastrzeżenie Hamiltona - choć bardzo niezwykłe -

było najzupełniej rozsądne. Z chwilą podpisania wstępnej umowy Laski mógł obracać

akcjami, sprzedając je bądź posługując się nimi do zaciągnięcia pożyczki. I zamierzał właśnie

użyć akcji - wyzyskując ich zawyżony licencją kurs - aby zgromadzić pieniądze na

rzeczywisty zakup.

Wpadł jednakże we własne sidła. Skusił Hamiltona szybkością transakcji, a stary

wyga poszedł na całego. Laski nie wiedział, co począć, ponieważ nie miał miliona funtów - z

największym trudem wyskrobałby sto tysięcy na zaliczkę. Ale wiedział, czego na pewno nie

zrobi: nie pozwoli, żeby mu ten interes wymknął się z rąk.

- Chętnie się zgodzę - powtórzył.

- Derek - odezwał się Fett - może warto, żebyśmy teraz pogadali chwilkę w cztery

oczy...

- Nie sądzę - odparł Hamilton. - Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że w tej umowie roi

się od zasadzek?

- Bynajmniej.

- W takim razie - Hamilton zwrócił się do Laskiego - akceptuję.

Laski wstał i uścisnął Hamiltonowi dłoń. Grubas był nieco zakłopotany tym gestem,

ale Laski wiedział, co robi. Ludzie typu Hamiltona zawsze potrafią znaleźć kruczki prawne w

kontrakcie, ale nie potrafią zaprzeć się uścisku ręki.

- Gotówka znajduje się w Cotton Bank of Jamaica - powiedział Laski. - Oczywiście w

oddziale londyńskim. Przypuszczam, że to nie nastręcza żadnych problemów - dodał

wyjmując książeczkę czekową.

Fett zmarszczył brwi. Był to mały bank, choć godzien szacunku. Wolałby czek

wystawiony na bank rozrachunkowy, ale w tym stanie rzeczy nie bardzo mógł wnosić

sprzeciw, żeby nie narazić się na zarzut obstrukcjonisty. Laski zdawał sobie z tego sprawę.

Wypełnił czek i wręczył go Hamiltonowi.

- Nieczęsto się nam zdarza dawać do kieszeni milion funtów - powiedział.

- Nieczęsto się nam zdarza taką sumę wydawać - uśmiechnął się niemal jowialnie

Hamilton.

- Kiedy miałem dziesięć lat - powiedział Laski - zdechł nasz stary kogut i poszedłem z

ojcem na targ kupić nowego. Kosztował równowartość... mniej więcej trzech funtów. Ale

oszczędzaliśmy te pieniądze przez rok. Bardzo byłem przejęty kupnem tego koguta. Już nigdy

background image

potem, przy żadnej zawieranej przeze mnie transakcji finansowej, włącznie z tą transakcją,

nie stać mnie było na takie zaangażowanie.

Uśmiechnął się świadom, że ta opowiastka wprawiła ich w zakłopotanie, ale było mu

to obojętne.

- Milion funtów to nic wielkiego, a kogut może uchronić całą rodzinę od przymierania

głodem.

- Święta prawda - bąknął Hamilton.

Laski przybrał swą zwykłą postawę...

- Pozwólcie mi, panowie, zadzwonić do banku i uprzedzić, że czek jest w drodze.

- Oczywiście - rzekł Fett i podprowadził go do drzwi. - Tu jest wolny pokój. Waleria

pana połączy.

- Dziękuję. Zaraz wrócę i będziemy mogli podpisać dokumenty.

Laski wszedł do niewielkiego gabinetu i podniósł słuchawkę. Usłyszawszy sygnał

rozejrzał się, sprawdzając, czy Waleria nie słucha. Była obok, w archiwum. Wykręcił numer.

- Cotton Bank of Jamaica.

- Tu Laski. Dajcie mi Jonesa.

Nastąpiła chwila przerwy.

- Dzień dobry, panie Laski.

- Jones, podpisałem właśnie czek na milion funtów.

Początkowo nie było odpowiedzi. Wreszcie Jones wyjąkał:

- Jezu, nie ma pan tyle.

- Mimo wszystko puść pan czek.

- Ale co z Threadneedle Street? - bankier mówił podnieconym głosem.

- Przekroczymy ten most, kiedy się na nim znajdziemy.

- Panie Laski nasz bank nie może dokonać przelewu miliona funtów ze swego konta w

Banku Angielskim na inne konto w tym banku, ponieważ nie dysponujemy milionem funtów

na koncie w Banku Angielskim. Nie sądzę, bym mógł przedstawić jaśniej sytuację.

- Jones, kto jest właścicielem Cotton Bank of Jamaica?

Jones westchnął głośno.

- Pan jest właścicielem.

- No właśnie - rzekł Laski i odłożył słuchawkę.

Dwunasta w południe

20

Peter “Jesse” James spływał potem. Zbliżało się południe, słońce prażyło

background image

niemiłosiernie, a przez szeroką szybę furgonetki lał się żar, prosto na jego obnażone,

barczyste ramiona i poprzez spodnie na nogi. Było mu okropnie gorąco.

Ponadto miał potężnego pietra.

Jacko przykazał mu powolną jazdę. Była to zbędna przestroga. O milę od składnicy

złomu znalazł się w takim natłoku samochodów, że jechał zderzak w zderzak przez połowę

South London. Nawet gdyby chciał, nie mógłby przyspieszyć.

Odsunął z obu stron ślizgowe drzwi furgonetki, ale to niewiele pomagało. Kiedy stał,

nie było żadnego przewiewu, kiedy ruszał z miejsca, czuł tylko lekkie ciepłe podmuchy z rur

wydechowych.

W pojęciu Jessego jazda samochodem powinna mieć smak przygody. Był zakochany

w samochodach; kiedy miał dwanaście lat ukradł pierwszy - zefira-zodiaka z dorobionymi na

zamówienie płetwami. Lubił wyrywać do przodu spod świateł, wysprzęglać podwójnie na

zakrętach i napędzać stracha niedzielnym kierowcom. Jeśli ktoś ośmielił się napomnieć go

klaksonem, Jesse miotał przekleństwa, potrząsał pięścią i wygrażał z fantazją, że strzeli

skurwielowi w łeb. W skrytce swego samochodu trzymał zawsze pistolet, ale nigdy go dotąd

nie użył.

Jednakże taka jazda, gdy się miało za plecami fortunę w skradzionych pieniądzach -

nie była wcale zabawna.

Należało przyspieszać stopniowo, równo hamować, sygnalizować zwalnianie,

powstrzymywać się od wyprzedzania, przepuszczać pieszych na skrzyżowaniach. Przyszło

mu do głowy, że takie dobre maniery mogą być podejrzane; inteligentny gliniarz - widząc za

kółkiem furgonu młodego faceta, który ciągnie się grzeczniutko, jak starsza paniusia podczas

próbnej jazdy - może wyczuć smród.

Podjechał do kolejnego skrzyżowania na nie kończącej się South Circular Road.

Światło zmieniło się z zielonego na żółte. Słuchając instynktu, wdepnąłby gaz do dechy i

przeskoczył światło, ale nie zrobił tego, tylko westchnął cierpiętniczo i wywiesiwszy jak głupi

ramię przez okienko szoferki, ostrożnie przyhamował.

Nie wolno mu się było denerwować - nerwowi ludzie robią błędy. Powinien

zapomnieć o forsie, myśleć o czymś innym. Przejechał tysiące mil w koszmarnym

londyńskim ruchu i nigdy jeszcze nie zatrzymał go żaden policjant; dlaczego dzisiaj miałoby

być inaczej? Nawet gliniarz nie potrafiłby wyniuchać trefnej forsy.

Światła się zmieniły i ruszył do przodu. Ulica zwężała się teraz w ciąg handlowy,

gdzie wzdłuż krawężnika stały ciężarówki dostawcze, a liczne przejścia dla pieszych

zwalniały ruch samochodów. Na wąskich chodnikach kłębili się klienci i uliczni sprzedawcy,

background image

wymachujący tandetną biżuterią i pokrowcami na deski do prasowania.

Kobiety, z powodu upału, ubrane były w letnie suknie. Jesse - posuwając się do

przodu po kilka metrów - gapił się na obcisłe trykotowe koszulki, na rozkoszne luźne

kubraczki i obnażone kolana. Lubił dziewczyny z dużą dupą i przeglądał badawczo tłum,

szukając odpowiedniej sztuki, aby ją rozebrać wzrokiem.

Spostrzegł taką w odległości około dwudziestu metrów. Miała na sobie niebieski

nylonowy sweterek i białe obcisłe spodnie. Prawdopodobnie uważała, że jest za gruba, ale

Jesse powiedziałby jej, że wcale tak nie jest. W staromodnym staniku jej piersi sterczały

niczym torpedy; sięgające do pasa portki wybrzuszały się na obfitych biodrach. Zerkając na

dziewczynę miał nadzieję, że zobaczy, jak trzęsą się jej piersi. Nie zawiódł się.

Chętnie by za nią stanął, ściągnął powoli jej spodnie i...

Samochód, jadący bezpośrednio przed nim, posunął się z dziesięć metrów do przodu,

a Jesse tuż za nim. Była to nowiutka marina z winylowym dachem. Kto wie, może sprawi

sobie taki wóz za swój udział w łupie. Sznur wozów znowu się zatrzymał. Jesse zaciągnął

ręczny hamulec i poszukał wzrokiem grubaski.

Wypatrzył ją dopiero wtedy, kiedy samochody znowu ruszyły z miejsca. Zwalniając

sprzęgło zobaczył, że przystanęła przed witryną sklepu z obuwiem. Spodnie opinały ją tak

ciasno, że widział brzeg majtek, dwie ukośne linie zbiegające się w rozwidleniu ud.

Ubóstwiał widok majtek prześwitujących przez spodnie; rajcowało go to prawie tak samo, jak

goła dupa. Wtedy - myślał - zsunąłby jej majtki w dół i...

Rozległ się trzask stali uderzającej o stal. Wstrząs przy hamowaniu rzucił Jessego na

kierownicę. Drzwi poleciały z obu stron do przodu, zamykając się z podwójnym łoskotem.

Wiedział z góry, co narobił, i lęk przyprawił go o mdłości.

Poprzedzająca go marina przystopowała wcześniej, niż było trzeba, a Jesse, zajęty

tłustą dziewczyną w obcisłych portkach, stuknął prosto w tył auta.

Wysiadł z furgonetki. Właściciel luksusowego wozu lustrował już szkodę. Spojrzał na

Jessego czerwony ze złości.

- Ty wściekły skurwielu - wykrztusił. - Oślepłeś czy zgłupiałeś? - Mówił akcentem z

Lancashire.

Jesse zignorował go i patrzył na zderzaki obu pojazdów wygięte w stalowym

pocałunku.

- Przepraszam, kolego, moja wina - powiedział, usiłując zachować spokój.

- Przepraszam! Takim chamom powinno się zakazać jazdy po ulicach.

Był to niski, tęgi mężczyzna, w garniturze. Na jego okrągłej twarzy malowało się

background image

święte oburzenie. Był agresywny jak większość małych ludzi i w charakterystyczny dla nich

sposób - odchylał głowę do tyłu. Jesse od razu go znienawidził. Zalatywało od niego starszym

sierżantem. Miał wielką ochotę rąbnąć go w gębę albo - co byłoby jeszcze lepsze - strzelić mu

prosto w łeb.

- Błędy, ludzka rzecz - odezwał się z wymuszoną uprzejmością. - Wymieńmy

nazwiska i co tam trzeba, i jedźmy. To tylko małe wgniecenie. Nie rób pan z tego sprawy

państwowej.

Były to niefortunne słowa. Kurdupel poczerwieniał jeszcze mocniej.

- Nie wywiniesz się z tego psim swędem - oświadczył.

Samochody z przodu ruszyły i kierowcy z tyłu zaczęli się niecierpliwić. Kilku

nacisnęło klaksony, jeden wysiadł z wozu.

Kierowca mariny zapisywał w notesie numer furgonetki. Tacy faceci - pomyślał Jesse

- zawsze mają przy sobie notes i ołówek w kieszonce marynarki.

- Do cholery, jak można tak nieuważnie jeździć! - powiedział zamykając notes. -

Zatelefonuję na policję.

- A może by tak zepchnąć ten kram z drogi? - odezwał się kierowca, który wysiadł z

wozu - wtedy reszta mogłaby przejechać.

Jesse wyczuł sprzymierzeńca.

- Chciałbym to zrobić, przyjacielu, ale ten gość uparł się wezwać Kojaka.

Grubas pogroził mu palcem.

- Znam takich, co to jeżdżą jak chuligani, a ubezpieczenie niech płaci. Postawię cię

przed sądem, kochasiu.

Jesse postąpił krok w przód, zaciskając pięści, po czym zatrzymał się. Zaczynała go

ogarniać panika.

- Policja ma dość innej roboty - rzekł pojednawczo.

Mężczyzna zlustrował go przenikliwie. Dostrzegł strach Jessego.

- To już oni sami rozstrzygną, czy mają coś lepszego do roboty - rozejrzał się i

zobaczył budkę telefoniczną. - Stój tutaj! - polecił kierując się w stronę budki.

Jesse złapał go za ramię. Teraz naprawdę wpadł w panikę.

- To nie ma nic wspólnego z policją - powiedział.

Tamten odkręcił się i strzepnął rękę Jessego.

- Łapy przy sobie, ty śmieciu...

Jesse chwycił go za klapy i podciągnął do góry.

- Ja ci dam śmiecia... - Nagle zdał sobie sprawę, że zebrał się spory tłum ciekawskich,

background image

było już chyba kilkanaście osób. Jesse przyjrzał się wszystkim. Były to głównie kobiety z

torbami na zakupy, a na samym froncie stała dziewczyna w obcisłych spodniach. Uprzytomnił

sobie, że narobił bigosu.

Postanowił się z tego wygrzebać.

Puścił poszkodowanego kierowcę i wsiadł do furgonetki. Tamten wytrzeszczył z

niedowierzaniem oczy.

Jesse włączył silnik i cofnął się. Pojazdy rozdzieliły się z chrzęstem. Zobaczył, że

zderzak mariny zwisa luźno, a obudowa tylnego oświetlenia jest roztrzaskana. Pięćdziesiąt

funciaków, i da się naprawić - pomyślał machinalnie. - Dziesiątak przy własnej robocie.

Tłuścioch stanął przed maską furgonetki niczym Neptun i wygrażał palcem.

- Nie ruszaj! - krzyknął. Scysja zaostrzała się i tłum gapiów gęstniał. Zrobił się korek i

wozy z tyłu zaczęły ich omijać.

Jesse wrzucił pierwszy bieg i podkręcił silnik. Kierowca mariny nie ruszał się z

miejsca. Jesse zwolnił raptownie sprzęgło i furgonetka wyprysnęła do przodu.

Grubas odskoczył do krawężnika, ale spóźnił się. Jesse, skręcając, usłyszał głuchy

odgłos przy błotniku. Jadący z tyłu samochód zahamował z piskiem opon. Jesse zmienił bieg i

pognał, nie oglądając się za siebie.

Ulica wydawała mu się ciasna i dokuczliwa niczym pułapka, gdy - nie zważając na

pasy - pędził zygzakami, zmuszany do hamowania. Próbował rozpaczliwie zebrać myśli.

Wszystko popieprzył. Cały skok udał się wspaniale, a Jesse James wpakował się w kraksę

ucieczkowym wózkiem. Furgon, pełen papierowego szmalu, spalony z powodu stłuczki za

pięćdziesiąt funtów. Niech to diabli!

Uspokój się - mówił sobie. - Nie ma wsypy, póki cię nie zamknęli. Jeszcze jest czas.

Oby tylko mógł się skupić.

Zwolnił i skręcił z głównej ulicy. Lepiej nie zwracać na siebie uwagi. Lawirując

bocznymi uliczkami, oceniał sytuację.

Co teraz może nastąpić? Ktoś zatelefonuje na policję, zwłaszcza że przewrócił tego

grubego, który zapisał sobie numer furgonetki; któryś ze świadków mógł go zresztą także

zanotować. Zgłoszą ucieczkę z miejsca wypadku i numer otrzymają przez radio wszystkie

wozy patrolowe. Potrwa to najdłużej piętnaście minut. Minie dalsze pięć minut i ogłoszą

rysopis Jessego. Jak był ubrany? Niebieskie dżinsy i pomarańczowa koszula. Do licha!

Co by powiedział Tony Cox, gdyby mógł go zapytać o radę? Jesse wyobraził sobie

pulchną twarz szefa i usłyszał jego głos: ustal, w czym problem, dobrze?

Jesse rzekł głośno:

background image

- Policja ma numer wozu i mój rysopis.

Pomyśl, co trzeba zrobić, żeby rozwiązać problem.

- Co, do diabła, mogę zrobić, Tony? Zmienić tablice rejestracyjne i wygląd?

No więc, zrób to!

Jesse zmarszczył brwi. Analiza rozumowania Tony'ego na tym się skończyła. Gdzie,

do cholery, mógł skombinować tablice i jak je umocować?

Oczywiście, jasne jak słońce.

Przedostał się na główną ulicę i jechał, dopóki nie natrafił na warsztat ze stacją

benzynową. Stanął przy dystrybutorach. Więzienny wrak - pomyślał - a to heca! Za pompami

były garaże naprawcze, nie opodal cysterna tankowała paliwo do zbiornika.

Jeden z pracowników stacji, przecierający zatłuszczoną szmatą okulary, podszedł do

furgonetki.

- Za pięć funciaków - powiedział Jesse. - Gdzie jest kibel?

- Tu zaraz, z boku - pracownik wskazał mu kierunek kciukiem.

Jesse poszedł betonową ścieżką koło garażu i minął rozpadające się drzwi z napisem

“Dla panów”.

Za garażem znajdował się niewielki plac, na którym stały bezładnie czekające na

reperację auta z zardzewiałymi drzwiczkami i pogiętymi błotnikami, porozrzucane też były

części silników. Jesse nie widział jednak tego, czego szukał.

Dotarł do rozwartego na oścież bocznego wejścia, przez które mógłby śmiało wtoczyć

się autobus. Nie było sensu bawić się w chowanego. Wszedł do środka.

Upłynęła chwila, zanim przystosował wzrok do mrocznego wnętrza. W powietrzu

unosiła się woń oleju silnikowego i spalin. Z podniesionego na rampę mini wyzierały

obrzydliwe flaki podwozia. Przód przegubowej ciężarówki podłączony był przewodami do

urządzenia kryptona. Pozbawiony kół jaguar siedział na klockach. Nie było żadnego

pracownika. Jesse zerknął na zegarek - pewnie są na obiedzie. Rozejrzał się i wreszcie

zobaczył to, czego potrzebował.

W rogu, na beczce z olejem, leżały dwie czerwono-białe tablice rejestracyjne. Zabrał

je i, znowu się rozglądając, zwędził jeszcze dwie rzeczy: czysty kombinezon z kołka na

ścianie i leżący na podłodze kłębek brudnego sznurka.

- Szukasz czegoś, bracie? - usłyszał nagle czyjś głos.

Jesse drgnął, serce podskoczyło mu do gardła. Daleko w kącie hali warsztatowej -

oparty o lśniący błotnik jaguara - stał ciemnoskóry mechanik w wysmoluchanym

kombinezonie, usta miał wypchane jedzeniem.

background image

- Kibelka. Chcę się przebrać - odpowiedział z zapartym tchem.

- Na zewnątrz - wskazał mechanik, przełknął kęs i ugryzł znów kanapkę z jajkiem na

twardo po szkocku.

- Dzięki - rzekł Jesse, wychodząc w pośpiechu.

- Zawsze do usług - rzucił za nim mechanik, z irlandzkim akcentem. Irlandzkie

negatywy? To coś nowego - pomyślał Jesse.

Przy furgonetce czekał facet obsługujący dystrybutor. Jesse wdrapał się do szoferki i

cisnął kombinezon wraz z jego zawartością za oparcie siedzenia. Benzyniarz popatrzył

zaciekawiony na zawiniątko.

- Przytrzasnęło go w tylnych drzwiach i wybrudził się - wyjaśnił Jesse. - Ile płacę?

- Na ogół bierzemy piątaka, jak wlewa się za pięć funtów. Nie patrzyłem na stan baku.

- Ani ja, przez pięćdziesiąt sakramenckich mil. Powiedziałem: “Za pięć funciaków”?

- Tak pan powiedział. Sracz za darmo.

Jesse wręczył mu pięć funtów i prędko odjechał.

Odbił się trochę od trasy, ale było mu to na rękę. Okolica, w jakiej się znalazł, była

spokojniejsza od tej, którą jechał poprzednio. Po obu stronach ulicy, w pewnym oddaleniu od

jezdni, stały bliźniacze, stare domy. Wzdłuż chodników rosły kasztanowce. Zauważył

przystanek autobusowy zielonej linii.

Potrzebna mu była cicha uliczka, gdzie mógłby zmienić tablice. Sprawdził godzinę.

Od wypadku musiał już upłynąć kwadrans, nie mógł się cackać.

Skręcił w najbliższą ulicę. Nazywała się Brook Avenue i była zabudowana

bliźniakami. Chryste, potrzebne mu było jakieś ustronniejsze miejsce. Nie mógł wymieniać

tablic na oczach sześćdziesięciu wścibskich gospodyń domowych.

Skręcił w następną ulicę i jeszcze w następną i za krótkim szeregiem sklepów znalazł

boczną drogę. Prowadziła do garaży, śmietników i tylnych drzwi sklepowych, przez które

dostarczano towar. Na nic lepszego nie mógł liczyć.

Przelazł na tył furgonetki. Było tam bardzo gorąco. Usiadł na skrzynce z pieniędzmi i

wciągnął na nogi kombinezon. Jezu, chyba mi się udało, daj mi jeszcze dwie minuty - prawie

się modlił.

Wstał z pochyloną głową i ubrał się w kombinezon.

Jeśli to spieprzę, Tony poderżnie mi gardło - pomyślał i przeszedł go dreszcz. Tony

Cox to bezlitosny drań. I ma hysia na punkcie wymierzania sprawiedliwości.

Jesse zaciągnął suwak kombinezonu. Wiedział, jakie będą zeznania naocznych

świadków. Policja szuka teraz wielkiego, groźnie wyglądającego typa o zdesperowanym

background image

spojrzeniu, w dżinsach i pomarańczowej koszuli. Każdy, kto teraz popatrzy na Jessego,

zobaczy tylko mechanika.

Wziął do ręki tablice. Sznurka nie było, chyba go upuścił. Rozejrzał się po podłodze

furgonetki. Cholera, zawsze się tu przecież poniewiera jakiś kawałek linki! Otworzył pudło z

narzędziami i znalazł zatłuszczony smarem sznurek owinięty wokół lewarka.

Wylazł z wozu i poszedł do furgonetki od przodu. Pracował uważnie, nie chcąc w

pośpiechu spartaczyć roboty. Przywiązał czerwono-białą tabliczkę na właściwej, tak jak się to

zazwyczaj robi przy próbnej jeździe samochodem wystawionym na sprzedaż. Odstąpił krok i

przypatrzył się swemu dziełu. Wyglądało znakomicie.

Powtórzył tę operację z tylną tablicą i odetchnął z ulgą.

- Zmieniamy tablice?

Jesse zadygotał i odwrócił się. Serce mu zamarło. Był to głos policjanta.

Jessemu zdawało się, że to już klops. Nie przychodziły mu do głowy żadne sztuczki,

żadne wykręty, żadne sprytne kłamstwa. Opuściło go całe natchnienie. Nie potrafił wydobyć z

siebie słowa.

Gliniarz podszedł bliżej. Był bardzo młody, miał rudawe bokobrody i piegowaty nos.

- Jakieś kłopoty? - spytał.

Ku zdumieniu Jessego, uśmiechnął się. Do skamieniałego mózgu przeniknął promyk

nadziei. Odzyskał nagle mowę.

- Tablice się obluzowały - wyjaśnił. - Umocowałem je i tyle.

Gliniarz pokiwał głową.

- Jeździłem kiedyś czymś takim - mówił zagadując. - Lżej się prowadzi niż osobowy.

Fajne bryczki.

Jessemu przemknęła przez głowę myśl, że policjant jest sadystą i bawi się nim jak kot

myszką. Dobrze wie, że Jesse jest kierowcą poszukiwanej furgonetki, ale zgrywa się, aby go

zaskoczyć w ostatnim momencie.

- Dobre, kiedy się nie psują. - Czuł na twarzy zimny pot.

- No, zrobił pan, co trzeba. Teraz w drogę, blokujesz pan ulicę.

Jesse wdrapał się jak lunatyk do kabiny i zapuścił silnik. Gdzie jest samochód tego

gliniarza? Czy ma włączone radio? Dał się naprawdę nabrać na te tablice i kombinezon?

Gdyby przeszedł na przód furgonetki i zobaczył wgniecenie zderzaka przez marinę...

Zwolnił stopę ze sprzęgła i ruszył wolno do przodu. Dotarłszy do końca bocznej drogi,

rozejrzał się na wszystkie strony. W bocznym lusterku dostrzegł policjanta wsiadającego do

patrolowego wozu.

background image

Kiedy wyjechał na główną ulicę, stracił wóz policyjny z pola widzenia. Otarł czoło.

Trząsł się jak osika.

- Rany, a niech to grom spali! - Westchnął.

21

Po raz pierwszy w życiu Evan Jones pił whisky przed południem. Była po temu

przyczyna. Miał swój życiowy kodeks i złamał go - również po raz pierwszy w życiu.

Wyjaśniał to właśnie swemu przyjacielowi, Arny Matthewsowi, ale wyrażał się mętnie, bo nie

był przyzwyczajony do whisky i po pierwszej podwójnej zaszumiało mu w głowie.

- To kwestia wychowania, rozumiesz? mówił melodyjnym walijskim akcentem. -

Wszystko zgodnie z przepisami. Ścisła ortodoksja. Otóż człowiek może zamienić jeden

kodeks na inny, ale nie może wyzbyć się obowiązku posłuszeństwa, rozumiesz?

- Rozumiem - odparł Arny, ale nic nie rozumiał. Evan był dyrektorem londyńskiej filii

Cotton Bank of Jamaica, zaś Arny pracował jako starszy specjalista od ubezpieczeń w firmie

Fire and General Marine Insurance i obaj mieszkali w sąsiednich pseudoelżbietańskich

domach w Woking, w hrabstwie Surrey. Nie łączyła ich zażyła przyjaźń, ale trwała.

- Bankierzy mają swój kodeks - ciągnął Evan. - Musisz wiedzieć, że narobiłem

nielichego zamieszania mówiąc rodzicom, że chcę być bankierem. W południowej Walii

chłopcy po gimnazjum zostają zwykle nauczycielami lub duchownymi, urzędnikami w

zarządzie kopalni węgla bądź działaczami związkowymi... ale nigdy nie trudnią się

bankowością.

- Moja matka nie miała pojęcia, o co chodzi w ubezpieczeniach - rzekł Arny ni z

gruszki, ni z pietruszki.

- Pomijam już pryncypia przyzwoitej bankowości: prawo najmniejszego ryzyka,

zastaw jako gwarancja pożyczki, wyższe odsetki przy dłuższym terminie. Ale nie o to mi

teraz chodzi.

- Nie. - Arny nie miał pojęcia, o co chodzi Evanowi. Czuł jednak, że Evan zamierza

wyjawić jakąś tajemnicę, a jak każdy w City uwielbiał cudze tajemnice. - Jeszcze jedną? -

spytał unosząc szklanki.

Evan przytaknął głową i patrzył, jak Arny podchodzi do baru. Spotykali się często w

klubowym salonie Pollarda, czekając na popołudniowy pociąg. Evan lubił tutejsze pluszowe

fotele i cichych, służalczych barmanów. Szkoda mu było czasu na nowe puby, od których

zaroiło się w okolicy: modne, zatłoczone piwnice z głośną muzyką dla długowłosych

sprytnych młodzików w trzyczęściowych garniturach i jaskrawych krawatach, pijących piwo

w półlitrowych kuflach lub europejskie aperitify.

background image

- Mówię o czymś takim, co się nazywa prawością - podjął Evan, gdy Arny wrócił do

stolika. - Bankier może być głupi i przetrwa, jeżeli trzyma pion, ale jeśli pozbawiony jest

prawości...

- Masz rację.

- Weź na przykład takiego Feliksa Laskiego. To człowiek totalnie wyzuty z prawości.

- To ten, który was przejął.

- Tak... ku memu nieustającemu ubolewaniu. Mam ci opowiedzieć, w jaki sposób

uzyskał nad nami kontrolę?

Arny pochylił się do przodu z papierosem w ręku.

- Okay - powiedział.

- Mieliśmy klienta, firmę o nazwie South Middlesex Properties. Była powiązana z

domem towarowym prowadzącym sprzedaż po obniżonych cenach, a my szukaliśmy ujścia

dla większej ilości gotówki na długoterminowy kredyt. Pożyczka była za duża w stosunku do

wartości spółki, ale dali ogromny zastaw w nieruchomościach. Żeby nie przeciągać

opowiadania - nie wywiązali się z płatności.

- Ale były pod zastaw te nieruchomości - rzekł Arny. - Na pewno trzymaliście w

skarbcu tytuły własności.

- Były guzik warte. Mieliśmy tylko duplikaty, tak samo zresztą, jak kilku innych

wierzycieli.

- Czyste szalbierstwo!

- W rzeczy samej, chociaż udało im się przedstawić to jako zwykły brak kompetencji.

Tak czy owak wpadliśmy jak śliwka w kompot. I Laski wyciągnął nas z tego w zamian za

większość udziałów.

- Chytre.

- Chytrzejsze, niżbyś się spodziewał, Arny. Otóż Laski praktycznie kontrolował South

Middlesex Properties. Zauważ, że nie był dyrektorem, ale miał akcje i zatrudniali go jako

konsultanta, a dyrekcja była nieudolna....

- A więc kupił Cotton Bank za pieniądze, które pożyczył i zdefraudował.

- Na to wygląda, prawda?

Arny potrząsnął głową.

- Aż trudno w to uwierzyć.

- Uwierzyłbyś, gdybyś znał tego skurwysyna. - Evan zniżył głos, bo przy sąsiednim

stoliku siedziało nad kwartami piwa dwóch mężczyzn w adwokackich garniturach w prążki. -

Człowiek totalnie wyzuty z prawości - powtórzył.

background image

- Ale co za pociągnięcie! - W głosie Arny'ego zabrzmiała nuta podziwu. - Jeśli to

prawda, mógłbyś przekazać prasie.

- Kto by to, do diabła, chciał wydrukować prócz “Private Eye”. Ale to prawda,

chłopcze. Nie ma otchłani, w którą by się ten człowiek nie zanurzył - rzekł pociągając spory

łyk whisky. - A wiesz, co on zrobił dzisiaj?

- Chyba nic gorszego niż ten numer z South Middlesex - podpuszczał go Arny.

- Tak myślisz? Ha! - Na policzkach Evana wykwitł lekki rumieniec, szklanka drżała

mu w ręku. - Polecił mi, uważasz... polecił mi wydać czek bez pokrycia na milion funtów. -

Odstawił zamaszyście szklankę.

- Ale co na to Bank Angielski?

- Dokładnie o to samo go zapytałem. - Dwaj adwokaci podnieśli wzrok i Evan

zorientował się, że mówi zbyt głośno. Zaczął więc szeptać: - Moje słowa. Nigdy byś nie

uwierzył, co mi powiedział. Spytał: “Kto jest właścicielem Cotton Bank of Jamaica?”. I

trzasnął słuchawką.

- A co ty na to?

Evan wzruszył ramionami.

- Kiedy płatnik zatelefonował, oświadczyłem, że czek jest w porządku.

Arny zaświstał.

- To, co powiedziałeś jest bez znaczenia. To Bank Angielski musi zrobić przelew. I

kiedy odkryją, że nie macie tego miliona...

- Powiedziałem mu to - Evan był bliski łez, odczuwał wstyd. - W ciągu trzydziestu lat

pracy w bankowości, a zacząłem w Barclays Bank w Cardiff, nigdy nie wydałem czeku bez

pokrycia. Aż do dzisiaj. - Opróżnił szklankę i spojrzał posępnie na Arny'ego - Jeszcze jedną?

- Nie. I tobie też odradzam. Ustąpisz ze stanowiska?

- Muszę - pokręcił głową. - Trzydzieści lat. Co tam, napij się jeszcze.

- Nie - rzekł stanowczo Arny. - Powinieneś pojechać do domu. - Podniósł się i ujął

Evana za łokieć.

- W porządku.

Wyszli obaj na ulicę. Słońce mocno prażyło. W kawiarniach i sklepach z sandwiczami

zaczynały formować się kolejki na lunch. Minęły ich dwie ładne sekretarki, zajadające lody w

waflach.

- Wspaniała pogoda jak na tę porę roku - zauważył Arny.

- Piękna - przyznał Evan żałobnym głosem.

Arny zszedł z krawężnika i przywołał taksówkę. Czarny wóz skręcił w poprzek jezdni

background image

i podjechał do nich z piskiem opon.

- Dokąd jedziesz? - spytał Evan.

- Nie ja. Ty. - Otworzył drzwiczki i rzucił szoferowi: - Dworzec Waterloo.

Evan potknął się i usiadł na tylnym siedzeniu.

- Jedź do domu, póki jesteś jeszcze trzeźwy i możesz chodzić - powiedział Arny i

zatrzasnął drzwiczki.

- Dzięki - rzucił Evan opuściwszy szybę.

- W domu zawsze najlepiej.

Evan skinął głową.

- I co ja powiem mojej Myfanwy?

Arny odprowadził wzrokiem znikającą taksówkę, po czym udał się do swego biura.

Cały czas myślał o przyjacielu. Evan skończył się jako bankier. W City trzeba było długo

pracować na reputację człowieka uczciwego, ale traciło się ją szybko. Evan straci ją

niechybnie, równie dobrze mógłby włożyć rękę do kieszeni ministra skarbu. Może uda mu się

z tego wyjść z godziwą rentą, ale pracy już nigdzie nie dostanie.

W przeciwieństwie do Evana, Arny miał bezpieczną pozycję materialną. Otrzymywał

przyzwoitą pensję, ale zapożyczył się, żeby rozbudować parter domu, i miał kłopoty ze

spłaceniem długu. Uznał, że nadarza mu się sposobność, aby się podreperować kosztem

Evana. Zalatywało to nielojalnością, ale Evanowi i tak już nie można było więcej zaszkodzić.

Wszedł do budki telefonicznej, nakręcił numer, a otrzymawszy sygnał pchnął

kciukiem monetę.

- “Evening Post”?

- Z jakim działem mam łączyć?

- Z redaktorem działu miejskiego.

Nastąpiła przerwa, po czym usłyszał:

- Dział miejski.

- Mervyn?

- Przy aparacie.

- Mówi Arnold Matthews.

- Halo, Arny. Co słychać?

Arny zaczerpnął głęboko powietrza.

- Cotton Bank of Jamaica jest w opałach - powiedział.

22

Doreen, żona Głuchego Williego, siedziała sztywno na przednim siedzeniu samochodu

background image

Jacko, ściskając na kolanach torebkę. Twarz miała pobladłą, a usta skrzywione w dziwnym

grymasie wściekłości i trwogi. Była to kobieta wysoka, o szerokich biodrach i miała

skłonność do tycia z powodu upodobania Williego do frytek. Była nędznie ubrana, ponieważ

Willie bardzo lubił ciemne piwo. Patrzyła prosto przed siebie, rozmawiając z Jacko

półgębkiem.

- No więc, kto go zawiózł do szpitala?

- Nie wiem, Doreen - skłamał Jacko. Może był na robocie i nie chcieli puścić pary.

Wiesz, jak to jest. A ja odebrałem telefon: Głuchy Willie jest w szpitalu, powiedz jego

kobiecie - i buch! - wykonał gest odkładania z łoskotem słuchawki.

- Kłamca - powiedziała spokojnie Doreen. Jacko milczał.

Z tyłu za nimi siedział syn Williego, Billy, i gapił się bezmyślnie przez szybę. Był

niezgrabny, miał długie nogi i z trudem mieścił się w aucie. Zazwyczaj lubił przejażdżki

samochodem, ale dzisiaj matka była bardzo zdenerwowana i wyczuwał, że zdarzyło się coś

złego. Nie miał pojęcia, o co chodzi; było to zagmatwane. Wyglądało na to, że mama jest zła

na Jacko, ale Jacko to przyjaciel. Powiedział, że tata leży w szpitalu, ale nie jest chory - jak

mógłby być chory? Przecież, kiedy rano wychodził z domu, czuł się dobrze.

Szpital mieścił się w dużym budynku, zbudowanym z cegły, trochę jakby w stylu

gotyckim; kiedyś była to rezydencja burmistrza Southwark. Dobudowano do niej kilka

bocznych skrzydeł o płaskich dachach, a wyasfaltowane parkingi unicestwiły resztki

trawników.

Jacko zatrzymał samochód w pobliżu wejścia do izby przyjęć. Wysiedli z wozu i bez

słowa podeszli do drzwi, mijając po drodze sanitariusza, który ćmił fajkę, oparty o znak

zakazu palenia obok karetki.

Z parkingowego skwaru przenieśli się w szpitalny chłód. Unosił się zapach środków

dezynfekcyjnych; Doreen ścisnęło w żołądku, mdliło ją, była przerażona. Pośrodku,

naprzeciw wejścia, znajdowała się recepcja, pod ścianami stały zielone plastikowe krzesełka.

Doreen zauważyła chłopczyka ssącego skaleczony palec, mężczyznę z ręką na

prowizorycznym temblaku i dziewczynę z głową schowaną w dłoniach. Gdzieś w pobliżu

jęczała kobieta. Doreen czuła, że ogarnia ją coraz większa panika.

Siedząca za biurkiem pielęgniarka rodem z Karaibów rozmawiała przez telefon.

Zaczekali, aż skończy, i Doreen spytała:

- Macie tu Williama Johnsona? Przywieziono go dziś rano.

- Chwileczkę, proszę - powiedziała pielęgniarka nie patrząc na Doreen. Zapisała coś

na bloczku, a gdy podniosła wzrok, podjechała właśnie karetka. - Zechcą państwo usiąść? -

background image

rzuciła i obchodząc biurko poszła do drzwi.

Jacko zrobił ruch, jakby chciał usiąść, ale Doreen przytrzymała go za rękaw.

- Stój tutaj - rozkazała. - Nie będę czekać cholera wie jak długo. Musi mi powiedzieć.

Wniesiono nosze, na których ktoś leżał na twarzy, okryty pokrwawionym kocem.

Pielęgniarka odprowadziła sanitariuszy do wahadłowych drzwi.

Z innych drzwi wyłoniła się pulchna, biała pielęgniarka i do niej zwróciła się Doreen:

- Czemu nie mogę się dowiedzieć, czy jest tu mój mąż? - zapytała ostro.

Pielęgniarka przystanęła, ogarniając spojrzeniem całą trójkę. Czarna pielęgniarka

wróciła do biurka.

- Pytałam ją - rzekła Doreen - ale mi nie odpowiedziała.

- Dlaczego siostrzyczka nie zajęła się tymi ludźmi?

- Sądziłam, że ranny w wypadku, który ma odcięte obie kończyny, jest w gorszym

stanie od tej pani.

- Postąpiła pani słusznie, ale te złośliwości są zbyteczne. Jak się nazywa pani mąż? -

zwróciła się do Doreen pulchna siostra.

- William Johnson.

Spojrzała w rejestr.

- Nie mamy takiego nazwiska. Ale - dodała po chwili - jest jakiś nie zidentyfikowany

pacjent. Biały, w średnim wieku, postrzał w głowę z dubeltówki.

- To on - powiedział Jacko.

- O Boże! - jęknęła Doreen.

Lepiej niech pani pójdzie i zobaczy, czy to pani mąż - ujęła słuchawkę telefonu i

nakręciła jedną cyfrę. - Doktorze, tu siostra Rowe z izby przyjęć. Mam tu kobietę, która może

być żoną tego z postrzałem. Tak. Oczywiście. Pójdziemy do pana. Proszę za mną - rzekła

odkładając słuchawkę.

Doreen, idąc przez wyłożony linoleum korytarz, walczyła z rozpaczą. Bała się tego od

dnia, gdy ponad piętnaście lat temu odkryła, że poślubiła przestępcę. Zawsze to podejrzewała.

Willie powiedział jej, że robi interesy, a ona nie zadawała pytań, ponieważ w czasach, gdy się

do niej zalecał, dziewczyna, która chciała wyjść za mąż, nie mogła zadawać takich pytań. Ale

w małżeństwie niełatwo jest utrzymać sekret. Pewnego razu, gdy Billie był jeszcze w

pieluchach, zastukano do drzwi i Willie, wyjrzawszy przez okno, zobaczył gliniarza. Zanim

otworzyła, przykazał jej: - Wczoraj graliśmy tu w pokera - ja, Scotch Harry, Tom Webster i

Stary Gordon. Zaczęliśmy o dziesiątej wieczorem i trwało to do czwartej rano. - Doreen, która

przez pół nocy siedziała, lulając Billy'ego do snu, skinęła tępo głową, a gdy gliniarz ją

background image

przepytywał, powtórzyła, co jej Willie kazał powiedzieć. Od tej pory zaczęła się martwić.

Jeżeli to tylko podejrzenie, można sobie jakoś z tym poradzić, ale kiedy kobieta wie,

że jej mąż włamuje się gdzieś do fabryki, sklepu albo nawet do banku, wtedy trudno się

pozbyć lęku, czy wróci on do domu.

Nie wiedziała właściwie, dlaczego jest taka wściekła i przestraszona. Nie kochała

Willie'go, przynajmniej tak, jak sobie wyobrażała miłość. Mąż był z niego parszywy; w nocy

zawsze poza domem, nie śmierdział groszem i do tego kiepski kochanek. W ich małżeństwie

były okresy znośne i okropne. Doreen dwa razy poroniła, zanim urodził się Billy, potem

poniechali dalszych prób. Łączył ich Billy, a Doreen nie przypuszczała, że są pod tym

względem wyjątkową parą. Co prawda Willie nie przykładał się zanadto do wychowywania

upośledzonego dziecka, ale miał poczucie winy, które go powstrzymywało od rozbicia

małżeństwa. A chłopak kochał ojca.

Nie, Willie - myślała - nie kocham cię. Ale chcę cię i jesteś mi potrzebny. Lubię cię

mieć w łóżku, lubię, kiedy siedzimy razem przed telewizorem i kiedy wypełniasz przy stole

kupony totka. A jeżeli to się nazywa miłość, no to cię kocham.

Zatrzymali się.

- Wezwę was, kiedy doktor pozwoli - powiedziała siostra i zniknęła w sali szpitalnej,

zamykając za sobą drzwi.

Doreen wlepiała wzrok w pustą kremową ścianę, starając się nie myśleć o tym, co się

za nią kryje. Miała już za sobą podobne przejście, po tej robocie ze zgarnięciem forsy na

wypłaty u Componiego. Ale to było co innego. Przyszli do domu i powiedzieli jej: - Willie

wylądował w szpitalu, ale nic mu nie będzie. Jest trochę przygłuszony. - Przyłożył nieco za

dużo gelignitu do drzwiczek sejfu i ogłuchł na jedno ucho. Poszła do szpitala - nie do tego, co

teraz - i czekała. Ale wiedziała, że to nic groźnego.

Wtedy próbowała - pierwszy i jedyny raz - namówić go, by zaczął żyć uczciwie.

Wydawało się, że posłucha, dopóki nie wyszedł ze szpitala i nie musiał podejmować decyzji.

Przez kilka dni siedział w domu, a kiedy zabrakło mu pieniędzy, znów poszedł na robotę.

Później wygadał się, że Tony Cox przyjął go do swej firmy. Napawało go to dumą, a Doreen

się wściekała.

Od tej pory nienawidziła Tony'ego Coxa. Tony o tym wiedział. Przyszedł kiedyś do

nich, dostał talerz frytek i rozmawiał z Williem o boksie. Nagle popatrzył na Doreen i zapytał:

- Co masz przeciwko mnie, dziewczyno?

- Wolnego, Tony - wtrącił zakłopotany Willie.

- Ale z ciebie drań! - powiedziała Doreen podrzucając głową.

background image

Tony roześmiał się otwierając usta i ukazując nie pogryzione frytki.

- Twój mąż też, nie wiedziałaś o tym? - spytał i wrócił do przerwanej rozmowy o

boksie.

Doreen nigdy nie potrafiła odciąć się w porę takim cwaniakom jak Tony i zamilkła.

Williemu zaś nawet do głowy nie przyszło, że mógłby nie sprowadzać do domu człowieka,

którego ona nie lubi. To był dom Williego, mimo że Doreen musiała co tydzień opłacać

czynsz z własnych zarobków przy odbiorze zamówionych towarów z katalogu.

Tę dzisiejszą robotę nadał Williemu także Tony Cox. Doreen dowiedziała się tego od

żony Jacko, Willie by jej nie powiedział. Jeżeli Willie umrze - rozmyślała - przysięgam Bogu,

że ten Cox za to zadynda. O Boże, spraw, żeby Willie z tego wyszedł...

Drzwi otworzyły się i siostra wysunęła głowę.

- Proszę, możecie wchodzić.

Doreen przeszła pierwsza przez próg. Opodal drzwi stał niski ciemnoskóry lekarz o

gęstych włosach. Minęła go i ruszyła prosto w stronę łóżka.

W pierwszej chwili zmieszała się. Człowiek, leżący na wysokim metalowym łóżku,

był nakryty pod szyję prześcieradłem, a głowę od podbródka aż po czoło spowijały mu

bandaże. Spodziewała się, że zobaczy najpierw twarz i od razu rozpozna Williego. Przez

moment nie wiedziała, jak się zachować, po czym uklękła i delikatnie odsunęła prześcieradło.

- Pani Johnson, czy to pani mąż? - spytał lekarz.

- O Boże, Willie, co oni ci zrobili? - wykrzyknęła. Pochyliła głowę i oparła ją na

obnażonym ramieniu męża.

Z oddali dobiegł ją głos Jacko:

- To on, William Johnson. - Podał następnie wiek i adres Williego. Doreen

uprzytomniła sobie, że tuż przy niej stoi Billy. Chłopiec położył rękę na jej ramieniu. Ze

względu na niego starała się zapanować nad sobą i nie poddawać rozpaczy. Podniosła się.

- Pani mąż będzie żył - rzekł doktor z poważną miną.

Objęła syna ramieniem.

- Co oni mu zrobili?

- Śrut z dubeltówki. Bliska odległość.

Ścisnęła mocno ramię Billy'ego. Nie będzie płakać.

- Czy wyzdrowieje?

- Powiedziałem, że będzie żył, pani Johnson. Ale nie uda się uratować mu wzroku.

- Co?

- Będzie niewidomy.

background image

- Nie! - wrzasnęła Doreen zaciskając powieki.

Spodziewali się napadu histerii, więc ją otoczyli, ale odepchnęła wszystkich.

Ujrzawszy przed sobą twarz Jacko krzyknęła:

- Tony Cox to zrobił. Ty skurwysynu! - uderzyła go. - Ty skurwysynu!

Usłyszała szloch Billy'ego, natychmiast się uspokoiła. Przytuliła do siebie chłopca.

Był od niej wyższy.

- No dobrze, już dobrze, Billy - szeptała. - Tatuś żyje, ciesz się z tego.

- Powinna pani iść teraz do domu - radził lekarz. - Mamy numer telefonu, w każdej

chwili możemy się z panią skontaktować...

- Odwiozę ją - rzekł Jacko. - To mój numer, ale mieszkam w pobliżu.

Doreen puściła Billy'ego i podeszła do drzwi, które otworzyła przed nią siostra. Na

korytarzu stało dwoje policjantów - mężczyzna i kobieta.

- Co to ma znaczyć? - zapytał Jacko z oburzeniem.

- W takich przypadkach jak ten - wyjaśnił doktor - mamy obowiązek zawiadomić

policję.

Na widok policjantki Doreen odczuła nieprzepartą ochotę, aby jej powiedzieć, że

Willie został ranny podczas roboty dla Coxa, to by go załatwiło. Ale piętnaście lat małżeństwa

ze złodziejem wpoiło w nią nawyk oszukiwania policji. Obawiała się też, że gdyby sypnęła,

Willie nigdy by jej nie wybaczył.

Nie wolno jej było wygadać się przed policją. Nagle jednak uprzytomniła sobie, komu

mogłaby wszystko powiedzieć.

- Chcę zatelefonować - oświadczyła.

Pierwsza po południu

23

Kevin Hart popędził schodami w górę i wszedł do redakcji wiadomości. Minął go

goniec w koszulce z nadrukiem “Brutus” i w butach na podwyższonych obcasach, z naręczem

pierwszego wydania “Evening Post”. Kevin porwał leżący na wierzchu egzemplarz i zasiadł

przy biurku.

Jego tekst zamieszczony był na pierwszej kolumnie, a nagłówek brzmiał: “Członek

rządu, boss od ropy naftowej, uległ zapaści”. Kevin wpatrywał się przez chwilę z zachwytem

w następne słowa: “Napisał Kevin Hart”, po czym zaczął czytać tekst.

“Pana Tima Fitzpetersona, podsekretarza stanu, znaleziono dziś nieprzytomnego w

jego westminsterskim mieszkaniu.

Obok niego znajdowała się pusta fiolka po pigułkach.

background image

Pana Fitzpetersona, odpowiedzialnego w Ministerstwie Energetyki za sprawy ropy

naftowej, przewieziono natychmiast do szpitala karetką pogotowia.

Zjawiłem się w jego mieszkaniu w celu przeprowadzenia wywiadu jednocześnie z

policjantem Ronem Bowlerem, któremu polecono, aby dowiedział się, dlaczego minister nie

przybył na posiedzenie komisji.

Znaleźliśmy pana Fitzpetersona nieprzytomnego przy biurku. Natychmiast

wezwaliśmy karetkę.

Rzecznik ministerstwa oświadczył, że pan Fitzpeterson prawdopodobnie przypadkowo

przedawkował zażyty specyfik.

Tim Fitzpeterson ma czterdzieści jeden lat, jest żonaty, ma trzy córki.

Według ostatniej relacji ze szpitala jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo”.

Kevin przeczytał całość jeszcze raz, nie wierząc własnym oczom. Tekst, który

podyktował przez telefon, został przerobiony nie do poznania. Ogarnęło go uczucie pustki i

rozgoryczenia. Miał to być moment jego chwały, a tymczasem jakiś tchórzliwy redaktor

wszystko schrzanił.

A co z anonimowym donosem, że Fitzpeterson ma przyjaciółkę? Co z telefonem od

niego i oświadczeniem, że jest szantażowany? Gazety powinny przecież pisać prawdę, tak czy

nie?

Był wściekły. Wykonywał ten zawód nie po to, aby być czyimś bezwolnym

Murzynem. Przesada to inna sprawa - można było w dzień, gdy nic się nie działo,

przemalować pijacką burdę na wojnę gangów, ale zatajanie ważnych faktów, zwłaszcza

dotyczących polityków, to już nie zabawa.

Jeżeli reporter nie może ujawnić prawdy, to kto, do cholery, ma to zrobić?

Zwinął gazetę i podszedł do biurka Artura Cole'a, który odkładał właśnie słuchawkę

telefonu.

Kevin podsunął mu gazetę pod nos.

- Co to jest, Arturze? Szantażowany polityk chce popełnić samobójstwo, a “Evening

Post” pisze, że to przypadkowe przedawkowanie leku.

Cole nawet na niego nie spojrzał.

- Barney! - zawołał. - Chodź na chwilę!

- Co się dzieje, Arturze? - spytał Kevin.

- Och, odpierdol się, Kevin - warknął Cole.

Kevin popatrzył na niego w osłupieniu.

Cole zwrócił się do reportera Barneya:

background image

- Zadzwoń do policji w Essex i dowiedz się, czy alarmowano ich w związku z

poszukiwaną ciężarówką?

Kevin odwrócił się oniemiały. Oczekiwał dyskusji, argumentów, nawet kłótni, ale nie

tak obojętnej odprawy. Usiadł znów na końcu sali, tyłem do działu wiadomości, i wlepił

niewidzące spojrzenie w gazetę. Czy to właśnie mieli na myśli prowincjonalni zagorzalcy

ostrzegając go przed Fleet Street? Czy to mieli na myśli lewicujący pomyleńcy w college'u

mówiąc, że prasa jest skurwiona?

Nie chodzi o to, że jestem jakimś wszawym idealistą - pomyślał. - Jestem gotów

bronić naszej chorobliwej ciekawości i naszej pogoni za sensacją i wiem doskonale, że ludzie

mają taką prasę, na jaką zasługują. Ale nie jestem totalnym cynikiem, jeszcze nie, na litość

boską! Wierzę, że naszym zadaniem jest wykrywać i drukować prawdę.

Zaczął się zastanawiać, czy rzeczywiście pragnie być dziennikarzem. Najczęściej to

nudna robota. Niekiedy bywało ciekawiej, jeśli coś się powiodło, jeśli udało się spreparować

dobry tekst i podpisać go własnym nazwiskiem albo kiedy wystrzeliło coś nadzwyczajnego i

kilku reporterów dopadało telefonów, aby ubiec konkurencję i stoczyć wyścig między sobą -

coś takiego działo się teraz z napadem na furgonetkę bankową, ale Kevin nie brał w tym

udziału. Przeważnie jednak było to tylko czekanie - czekanie na detektywów, aż wyjdą z

komisariatów, czekanie na przysięgłych, by ogłosili swój werdykt, czekanie na przybycie

sławnych osobistości, zwykłe czekanie na temat.

Kevin sądził, że praca na Flett Street będzie inna niż w prowincjonalnej

popołudniówce środkowych hrabstw, w której pisywał po skończeniu uniwersytetu. Jako

stażysta musiał się zadowalać wywiadami z tępymi, nadętymi rajcami miejskimi,

publikowaniem przesadnych skarg lokatorów czynszówek i pisaniem historyjek o występach

amatorskich teatrzyków, zaginionych psach i pladze wandali. Od czasu do czasu robił rzeczy,

z których był dumny: napisał serię artykułów o imigrantach miejskich, kontrowersyjny tekst o

marnotrawstwie pieniędzy przez ludzi z Ratusza, sprawozdanie z długiego i powikłanego

wywiadu z planistami. Wyobrażał sobie w swojej naiwności, że kiedy przeniesie się na Fleet

Street, będzie publikował ważne teksty na skalę krajową, przestanie zajmować się

błahostkami. Tymczasem okazało się, że wszystkie poważne dziedziny - polityka,

gospodarka, przemysł, kultura - były opanowane przez specjalistów i że na te specjalistyczne

tematy czekało w kolejce wielu bystrych utalentowanych młodych ludzi, takich jak Kevin

Hart.

Musiał czymś zabłysnąć, dzięki czemu jego zwierzchnicy mogliby go zauważyć i

powiedzieć: ten młody Hart jest dobry... czy wykorzystujemy go należycie? Wystarczyłby

background image

jeden dobry numer: jakieś rewelacyjne zdarzenie, wywiad, błyskotliwy pomysł.

Zdawało mu się, że na coś takiego wpadł dzisiaj, ale był w błędzie. Teraz zastanawiał

się, czy jeszcze kiedykolwiek nadarzy mu się taka okazja.

Podniósł się i poszedł do toalety. Co jeszcze mógłbym robić? - zastanawiał się. -

Zawsze mogę się przenieść do komputerów, do ogłoszeń, reklamy albo do kolportażu. Ale

wolałbym opuścić dziennikarstwo na fali sukcesu, a nie porażki.

Mył właśnie ręce, gdy wszedł Artur Cole. Ku zdumieniu Kevina powiedział:

- Przykro mi, Kevin, wiesz, jak to bywa czasami w dziale wiadomości.

Kevin ściągnął w dół ręcznik na rolce; nie wiedział, jak zareagować.

Cole podszedł do umywalki i spytał:

- Jesteś obrażony!

- Nie jestem - odparł Kevin. - Nie mam ci za złe tego przekleństwa. Możesz mnie

wyzywać od najgorszych skurwieli, nie dbam o to. - Zawahał się. Nie to chciał powiedzieć.

Spojrzał na chwilę w lustro, po czym zaryzykował: - Ale kiedy drukuje się mój tekst odarty z

połowy faktów, zaczynam sobie zadawać pytanie, czy nie powinienem się przerzucić na

programowanie komputerów.

Cole napełnił umywalkę zimną wodą i ochlapał sobie twarz, po czym wymacał

ręcznik i wytarł się do sucha.

- Powinieneś to sam rozumieć, ale powiem ci - zaczął. - Daliśmy do druku to, co

wiemy, nic poza tym. Wiemy, że Fitzpetersona znaleziono bez przytomności i odwieziono do

szpitala, i wiemy, leżała przy nim pusta fiolka, bo widziałeś to na własne oczy. Znalazłeś się

we właściwym czasie na właściwym miejscu, a jest to, mówiąc nawiasem, ważna umiejętność

reportera. I co jeszcze wiemy? Wiemy, że dostaliśmy anonimowy cynk, że facet spędził noc z

kurwą i że ktoś, podający się za Fitzpetersona, zawiadomił nas telefonicznie, że jest

szantażowany przez Laskiego i Coxa. Otóż, jeśli ogłosimy te dwa fakty, dajemy do

zrozumienia, że mają one związek z zażyciem pigułek, inaczej mówiąc, że był szantażowany

z powodu tej kurwy i dlatego połknął tabletki.

- Ale jest to tak oczywisty wniosek, że przemilczając go oszukujemy czytelników -

powiedział Kevin.

- A jeżeli telefony były lipne, pigułki na niestrawność, a gość miał zapaść

cukrzycową? I jeśli zrujnujemy mu karierę?

- To nieprawdopodobne!

- Zgadzam się! Kevin jestem w dziewięćdziesięciu procentach pewny, że twoja wersja

jest prawdziwa. Ale nie wolno nam drukować podejrzeń. A teraz wracajmy do pracy!

background image

Kevin wrócił za Arturem do redakcji. Czuł się jak bohaterka filmu wygłaszająca

kwestię: jestem tak speszona, że doprawdy nie mam pojęcia, jak postąpić. Skłonny był uznać,

że Artur ma rację, ale czuł także, że coś tu nie jest tak, jak być powinno.

Na biurku, przy którym nikogo nie było, zadzwonił telefon i Kevin podniósł

słuchawkę.

- Tu wiadomości - oznajmił.

- Jest pan reporterem? - odezwał się kobiecy głos.

- Tak, proszę pani. Nazywam się Kevin Hart. Czym mogę służyć?

- Mój mąż został postrzelony i domagam się sprawiedliwości.

Kevin westchnął. Strzelanina domowa znaczyła, że sprawa pójdzie do sądu, ale dla

gazety to niewielki pożytek. Domyślał się, że kobieta powie mu, kto strzelał do męża, i będzie

się domagała, żeby to wydrukować. Ale to przysięgli, a nie gazety, rozstrzygają, kto do kogo

strzelał.

- Pani nazwisko, proszę?

- Doreen Johnson, Yew Street pięć wschodnia strona. Mój Willie dostał postrzał przy

tym skoku na furgonetkę. Został oślepiony. - Głos jej się załamał, po czym zaczęła krzyczeć: -

To sprawka Tony Coxa, wydrukujcie to! - Połączenie się urwało.

Kevin odłożył słuchawkę i próbował zebrać myśli.

Dzisiejsze telefony to cholerne piekło.

Wziął notes i poszedł do przegródki Artura.

- Masz coś? - spytał Cole.

- Nie wiem - odparł Kevin. - Dzwoniła jakaś kobieta. Podała nazwisko i adres.

Powiedziała, że jej mąż był zamieszany w ten napad na furgonetkę, że oślepł od postrzału w

twarz i że to robota Tony Coxa.

- Cox? - wytrzeszczył oczy Artur. - Cox?

- Hej, Artur! - ktoś zawołał. Kevin odwrócił się zirytowany, że im przeszkadzają.

Był to redaktor działu miejskiego, Mervyn Glazier - krępy młody człowiek w

znoszonych zamszowych półbutach i zapoconej koszuli. Zbliżywszy się powiedział:

- Niewykluczone, że będę miał po południu coś na twoją kolumnę. Zanosi się na krach

jednego z banków. Nazywa się Cotton Bank of Jamaica, jego właścicielem jest niejaki Feliks

Laski.

Artur i Kevin popatrzyli na siebie.

- Laski? - spytał Artur. - Laski?

- Jezu Chryste! - wykrzyknął Kevin.

background image

Artur zmarszczył brwi, podrapał się w głowę i powiedział z zadumą:

- Co się, do diabła, dzieje?

24

Niebieski morris ciągle jeździł za Tony Coxem. Kiedy wychodził z pubu, zauważył go

na parkingu. Miał nadzieję, że nie będą się wygłupiać i nie każą mu dmuchać w balonik.

Wypił trzy kufle piwa do kanapek z wędzonym łososiem.

Detektywi wyjechali z parkingu w kilka sekund po rollsie. Tony nie przejmował się

tym. Już ich raz dzisiaj zgubił i może to zrobić po raz drugi. Najłatwiejszy sposób to znaleźć

prosty odcinek drogi i nacisnąć gaz. Jednakże wolał, aby myśleli, że im się nie zgubił, tak jak

dziś rano.

To nie będzie trudne.

Przejechał na drugą stronę rzeki i znalazł się w dzielnicy West End. Przedzierając się

przez ruch uliczny zastanawiał się, z jakiego powodu gliny go stale śledzą. Niewątpliwie chcą

go po prostu niepokoić. Jak to określają adwokaci? Nękanie. Wykombinowali sobie, że jeśli

mu długo deptać po piętach, to się zniecierpliwi i przez nieuwagę zrobi jakieś głupstwo. Ale

był to jedynie pretekst: prawdziwa przyczyna kryła się zapewne w politycznych rozgrywkach

Scotland Yardu. Być może zastępca komisarza do spraw kryminalnych zagroził, że odbierze

gang Coxa wydziałowi pierwszemu i przekaże go lotnej brygadzie, więc jedynka wzięła go

pod nadzór, bo chce się wykazać, że coś robi.

Dopóki nie zabierali się zbyt serio, Tony nie miał nic przeciw temu. Kilka lat temu

zdarzyło się, że zaczęli działać na serio. Wtedy firma Tony'ego znajdowała się pod orlim

wzrokiem wydziału kryminalno-śledczego z centrali na West Endzie. Tony miał urobionego

detektywa, który był przydzielony do jego sprawy. Pewnego razu nie przyjął jak zwykle

tygodniówki i ostrzegł Tony'ego, że gra jest skończona. Tony miał szanse wykaraskać się

tylko w jeden sposób - poświęcić kilku swoich żołnierzy. Razem ze swoim detektywem

wrobili pięciu opryszków średniego szczebla w sprawę o wymuszenie pieniędzy. Cała piątka

poszła siedzieć, prasa wychwalała wydział za wyrwanie Londynu ze szponów gangu, a interes

szedł normalnie. Niestety ten sam detektyw później wpadł za podłożenie studentowi

haszyszu. Żałosny koniec obiecującej kariery - pomyślał Tony.

Podjechał pod wielopiętrowy parking w Soho. Zatrzymał się przy wjeździe, marudząc

przy odbieraniu biletu z automatu, i przyglądał się w lusterkach niebieskiemu morrisowi.

Jeden z detektywów wyskoczył z wozu i przebiegł przez ulicę, by mieć na oku wyjście dla

pieszych. Drugi znalazł w odległości kilku metrów miejsce do parkowania z licznikiem, skąd

mógł obserwować samochody wyjeżdżające z budynku. Tony kiwnął głową z zadowoleniem.

background image

Wjechał na pierwsze piętro i zatrzymał rollsa koło kantoru, w którym siedział jakiś

nieznany mu młody człowiek.

- Nazywam się Tony Cox - przedstawił się. - Chciałbym, żebyś zaparkował mój wóz i

dał mi jedną z tych postawionych na dłużej maszyn, która dziś na pewno nie będzie odebrana.

Młodzieniec nastroszył się. Miał kędzierzawą, poczochraną czuprynę i wystrzępione,

poplamione smarami dżinsy.

- Nie mogę tego zrobić, przyjacielu - oświadczył.

- Nie lubię się powtarzać, synu - rzekł Tony i zastukał niecierpliwie butem. - Jestem

Tony Cox.

Młody człowiek roześmiał się. Wstał i starając się nie okazywać rozbawienia,

powiedział:

- Nie obchodzi mnie, kim jesteś, ty...

Tony trzasnął go wielką pięścią w żołądek. Rozległ się łomot podobny do walnięcia w

wypchaną pierzem poduszkę. Chłopak zgiął się wpół i pojękując z trudem łapał powietrze.

- Mam niedużo czasu, chłopcze - powiedział Tony.

Drzwi biura otworzyły się i wszedł starszy mężczyzna w czapeczce baseballowej.

- Co się tu dzieje? - spytał. - Ach, to ty, Tony. Masz jakieś kłopoty?

- Gdzieś się podziewał, kurzyłeś w sraczu? - rzucił opryskliwie Tony. - Potrzebny mi

zmyłkowy wóz, spieszę się.

- Żaden problem - rzekł mężczyzna, zdejmując pęk kluczy z haczyka w azbestowej

ścianie. - Mam tu niezłe auto, ford granada, zostawiona na dwa tygodnie. Automatic. Trzy

litry pojemności, przyjemny brązowy kolor.

- Guzik mnie obchodzi, jaki ma kolor - przeciął Tony biorąc kluczyki.

- Tam stoi - mężczyzna wskazał głową. - Zaparkuję twoją gablotę.

Tony wyszedł z kantorka, wsiadł do granady i zapiął pas; odjeżdżając zatrzymał się

przy swoim aucie, w którym siedział już mężczyzna w czapeczce.

- Jak się nazywasz? - spytał Tony.

- Davy Brewster, Tony.

- W porządku, Davy Brewster - rzekł Tony i wyjął z portfela dwa banknoty

dziesięciofuntowe. - Dopilnuj, żeby szczeniak trzymał jadaczkę na kłódkę, dobra?

- Żaden problem, wielkie dzięki - odparł biorąc pieniądze.

Tony odjechał. W czasie jazdy nałożył okulary przeciwsłoneczne i sukienną czapkę.

Kiedy znalazł się na zewnątrz, miał niebieskiego morrisa po prawej stronie. Oparł łokieć

prawej ręki na listwie okiennej, zasłaniając twarz i prowadząc lewą ręką. Drugi detektyw z

background image

lewej strony Tony'ego stał tyłem do ulicy, obserwując wyjście dla pieszych. Udawał, że

przygląda się witrynie z książkami o tematyce religijnej.

Tony przyspieszył i zerknął w lusterko. Żaden z detektywów go nie zauważył.

- To było łatwe - powiedział głośno i skierował się na południe.

Samochód był w istocie przyjemny. Wyposażony w automatyczną skrzynię biegów i

wspomaganie kierownicy. Miał też radioodtwarzacz. Tony pogmerał w pudełkach z

nagraniami, wybrał kasetę Beatlesów, włączył ją i zapalił cygaro.

Mniej więcej za godzinę będzie już liczył forsę na farmie.

Feliks Laski wart był pielęgnacji - pomyślał Tony. Poznali się w restauracji przy

jednym z klubów Tony'ego. Kasyna Coxa miały najlepsze jedzenie w Londynie. Musiały

mieć. Dewiza Coxa brzmiała: jeśli podajesz ochłapy, kundle będą twoimi gośćmi.

Chciał, żeby do jego klubów przychodzili ludzie bogaci, nie lumpy zamawiające piwo

z beczki i frytki za pięć pensów. Sam nie przepadał za wyszukanym jedzeniem, lecz tego

wieczora, gdy poznał Laskiego, jadł akurat, siedząc w pobliżu finansisty, ogromny stek z

polędwicy.

Szef kuchni został podkupiony od Pruniera. Tony nie miał pojęcia, co wyczyniał ze

stekami, ale rezultat był rewelacyjny. Wysoki, elegancki mężczyzna przy sąsiednim stoliku

przyciągnął jego uwagę: jak na swój wiek trzymał się świetnie. Był z młodą dziewczyną,

którą Tony z miejsca zakwalifikował jako dziwkę.

Tony skończył stek i zajadał górę owocowej galaretki z kremem i maczanymi w winie

biszkoptami, gdy doszło do incydentu. Kelner podawał właśnie Laskiemu canelloni i w tym

momencie przewróciła się opróżniona do połowy butelka bordo. Dziwka wrzasnęła i zdążyła

odskoczyć w porę, ale kilka kropel wina bryzgnęło na olśniewająco białą koszulę Laskiego.

Tony natychmiast przystąpił do działania. Wstał, rzucając na stół zerwaną z szyi

serwetkę, i wezwał trzech kelnerów oraz kierownika sali.

- Idź i przebierz się. W piątek zgłosisz się po wypłatę - powiedział do kelnera,

winowajcy zamieszania. Następnie zwrócił się do pozostałych kelnerów. - Bernardo - obrus,

Giulio - nowa butelka wina. Panie Charles - inny stolik i bez rachunku dla tego dżentelmena. -

Potem odezwał się do gości: - Jestem Tony Cox, właściciel. Proszę przyjąć moje przeprosiny i

zjeść kolację na koszt lokalu. Mam nadzieję, że wybierzecie państwo najdroższe dania z

jadłospisu, rozpoczynając od butelki Dom Perignon.

- To się zdarza - powiedział Laski głębokim głosem, w którym wyczuwało się obcy

akcent. - Ale miło usłyszeć tak wielkoduszne przeprosiny w dawnym stylu - uśmiechnął się.

- O mało co, a wino splamiłoby mi suknię - odezwała się dziwka. Jej sposób mówienia

background image

upewnił Tony'ego, jaki uprawia zawód. Pochodziła z tej samej co i on dzielnicy Londynu.

- Monsieur Cox - powiedział szef sali - jest komplet. Nie mamy wolnego stolika.

- A ten nie będzie dobry? - odparł Cox wskazując na własny stolik. - Niech pan go

uprzątnie, szybko!

- Proszę tego nie robić - rzekł Laski. - Nie chcielibyśmy pozbawiać pana miejsca.

- Nie ustąpię, ten stolik jest dla państwa.

- Wobec tego proszę się do nas przyłączyć.

Tony obrzucił ich spojrzeniem. Dziwce ta propozycja nie była w smak. Czy facet jest

po prostu grzeczny, czy też zaproszenie jest szczere? No cóż, Tony już prawie skończył jeść,

więc w razie czego będzie mógł szybko odejść od stolika.

- Nie chciałbym przeszkadzać...

- Nie będzie pan przeszkadzał - rzekł Laski. - I powie mi pan, jak wygrać w ruletkę.

- Och, zgoda - odparł Tony.

Siedział z nimi przez cały wieczór. Od razu przypadli sobie z Laskim do gustu i

gawędzili na tematy, które w pojęciu dziewczyny musiały być mało ważne. Tony opowiadał

kryminalne historyjki ze świata hazardu, a Laski rewanżował się anegdotami o bezwstydnych

praktykach giełdowych. Okazało się, że sam Laski stronił od gier hazardowych, ale lubił

przyprowadzać znajomych do kasyna. Kiedy przeszli do sali gry, kupił żetony za pięćdziesiąt

funtów i wszystkie dał dziewczynie. Wieczór dobiegał końca, gdy Laski mocno już podpity,

powiedział:

- Wezmę ją chyba teraz do domu i wydymam.

Spotykali się potem w klubie, jeszcze kilkakrotnie... zawsze przypadkowo... i zawsze

kończyło się to wspólną pijatyką. Po pewnym czasie Tony wyznał Laskiemu, że jest pedałem,

a Laski się wcale nie obruszył, z czego Tony wywnioskował, że finansista jest tolerancyjny,

ale sam woli przeciwną płeć.

Tony'emu schlebiało, że przyjaźni się z facetem tej klasy co Laski. Scena z restauracji

udała mu się, została dobrze rozegrana: hojny gest, władcza postawa, uprzejmość, unikanie

żargonowych zwrotów. Ale dłuższa znajomość z kimś tak inteligentnym i bogatym,

ocierającym się o sfery bliskie arystokracji, wydawała się trudniejsza do osiągnięcia.

To Laski zrobił pierwszy krok w kierunku bardziej zażyłej znajomości. Którejś

niedzieli, podchmieleni od rana, wdali się w dyskusję o potędze pieniądza i zaczęli się

przechwalać.

- Mając odpowiednią ilość pieniędzy - rzekł Laski - mogę się w City dowiedzieć

wszystkiego, włącznie z kombinacją szyfrową sejfu w Banku Angielskim.

background image

- Seks jest lepszy - rzekł Tony.

- Co pan ma na myśli?

- Seks jest lepszą bronią. Posługując się seksem, potrafię w Londynie uzyskać każdą

potrzebną mi informację.

- Śmiem wątpić - odparł Laski, który dobrze panował nad swym popędem płciowym.

Tony wzruszył ramionami.

- Dobrze. Możemy zrobić próbę.

I wtedy właśnie Laski wykonał pierwszy ruch.

- Licencja na eksploatację obszarów roponośnych Shield. Niech się pan dowie, kto ją

dostanie, przed obwieszczeniem rządowym.

Tony dostrzegł błysk w oku finansisty i domyślił się, że cała rozmowa była

zaplanowana.

- Dlaczego nie zaproponuje pan czegoś trudniejszego? - zareplikował. - Politycy i

urzędnicy państwowi to zbyt łatwy cel.

- To mi wystarczy - uśmiechnął się Laski.

- Okay. Ale mam dla pana kontrpropozycję.

Laski przymrużył oczy.

- Niech pan mówi.

Tony rzucił pierwszą myśl, jaka mu przyszła do głowy.

- Termin i trasa dostarczania zużytych banknotów do spalarni Banku Angielskiego.

- Mogę to wykonać bez trudu - powiedział Laski.

W ten sposób to się zaczęło - roześmiał się Tony za kierownicą forda, którym

przejeżdżał przez South London. Nie miał pojęcia, jak Laskiemu udało się wywiązać z tego

zadania, ale jego własne było małym piwem. Kto zna poszukiwaną informację? Minister. Kto

to jest? Następna pozycja zaraz po dziewicy - wierny małżonek. Czy jego ślubna daje mu, co

trzeba? Nie za wiele. Czy da się nabrać na najbardziej ograny numer? Jak złoto.

Taśma się skończyła i przełożył kasetę na drugą stronę. Ciekaw był, ile forsy znajduje

się w furgonetce - sto kafli? Może nawet ćwierć miliona. Dużo większa suma mogła

nastręczyć kłopoty. Trudno wkroczyć do Barclays Bank z workami używanych piątek i nie

wzbudzić podejrzeń. Ideałem było sto pięćdziesiąt kafli. Po pięć tauzenów dla każdego z

chłopaków, jeszcze kilka na pokrycie wydatków i jakieś pięćdziesiąt tysięcy podrzucone

wieczorem po kryjomu do różnych legalnych utargów. Kasyna były bardzo pożyteczne przy

zatajaniu bezprawnych dochodów.

Chłopcy wiedzieli, jak trzeba pozbyć się pięciu kafelków. Spłać kilka długów, kup

background image

używany samochód, włóż parę setek na dwa-trzy konta bankowe, podaruj żonie nowy

płaszcz, pożycz teściowej dwa szylingusy, zabaw się raz w pubie i ciach! - Wszystko poszło.

Ale jak im dać dwadzieścia tysięcy, wtedy zaczynają mieć głupie pomysły. Kiedy robotnicy

bez pracy i wolni strzelcy zaczynają gadać o willach na południu Francji - stróże prawa stają

się podejrzliwi.

Tony uśmiechnął się do siebie. Będę się martwił później, czy forsy jest za dużo -

pomyślał. - Lubię takie problemy. Ale nie mów hop, póki nie przeskoczysz, jak powiada

Jacko. Furgonetka mogła wieźć do przetopienia kupę starych półpensówek.

To dopiero byłoby kino!

Już prawie dotarł do celu. Zaczął pogwizdywać.

25

Feliks Laski siedział w swoim gabinecie, darł na strzępy żółtą kopertę i wpatrywał się

w ekran telewizyjny. Kablowa telewizja była współczesnym odpowiednikiem taśmy

telegraficznej i Laski czuł się jak niespokojny makler ze starego filmu o krachu w 1929 roku.

Nieustannie podawano notowania rynkowe i ruchy cen aktywów, towarów i walut. Żadnej

wzmianki o licencji. Akcje Hamiltona spadły od wczoraj o pięć punktów i obrót był

umiarkowany.

Skończył niszczenie koperty i rzucił strzępki do metalowego kosza na śmieci.

Obwieszczenie licencyjne powinno nastąpić już godzinę temu.

Podniósł słuchawkę niebieskiego telefonu i nakręcił 123.

- Przy trzecim uderzeniu zostanie podany dokładny czas... pierwsza czterdzieści

siedem i pięćdziesiąt sekund - usłyszał. Komunikat był spóźniony już ponad godzinę.

Zadzwonił do Ministerstwa Energetyki i poprosił o biuro prasowe.

- Sekretarz stanu przybędzie z opóźnieniem - poinformował go kobiecy głos. - Kiedy

się zjawi, rozpoczniemy konferencję prasową i natychmiast po jej otwarciu zostanie

ogłoszony komunikat.

Do diabła z waszym opóźnieniem - pomyślał Laski. - Przepadnie mi przez to fortuna.

Nacisnął guzik intercomu.

- Carol? - Nie było odpowiedzi. - Carol! - zaryczał.

Dziewczyna wsadziła głowę w drzwi.

- Przepraszam, byłam zajęta przy szafce z aktami.

- Zrób mi kawy!

- Oczywiście.

Wziął skoroszyt z nagłówkiem “Rury małych średnic - raport sprzedaży za pierwszy

background image

kwartał”. Był to rutynowy szpiegowski materiał o firmie, którą zamierzał przejąć. Wyznawał

teorię, że sprzęt inwestycyjny ma większe szanse, gdy z powodu zastoju robi się na rynku

zamieszanie. Ale - zastanawiał się - czy to przedsiębiorstwo dysponuje możliwościami

ekspansji?

Spojrzał na pierwszą stronę sprawozdania, zerknął na niestrawną prozę dyrektora

handlowego i odrzucił skoroszyt. Kiedy podejmował ryzyko i ponosił porażkę, umiał ją

przyjąć ze spokojem. Ale miotało nim, kiedy coś się zacinało z niewiadomych przyczyn.

Wiedział, że nie potrafi się skupić na niczym, dopóki nie rozstrzygnie się sprawa Shield.

Przeciągnął palcami po ostrych kantach spodni i pomyślał o Tony Coxie. Polubił tego

młodego opryszka, choć jego homoseksualizm aż rzucał się w oczy. Czuł w nim bratnią

duszę. Podobnie jak Laski, Cox wyszedł z biedy i zdobył majątek dzięki determinacji i

bezwzględności. I podobnie jak Laski próbował na swój sposób oszlifować swoje prostactwo

i nieokrzesanie. Laski przewyższał go w tej mierze, ale miał dłuższą praktykę. Cox chciał być

taki, jak Laski i osiągnie to - mając pięćdziesiątkę stanie się dystyngowanym, siwowłosym

dżentelmenem z City.

Laski zdawał sobie sprawę, że nie może ufać Coxowi. Instynkt mówił mu wprawdzie,

że młody człowiek postępuje przyzwoicie z ludźmi, których dobrze zna, ale Coxowie tego

świata żywią się oszustwem. Czy ta kombinacja z Timem Fitzpetersonem została po prostu

wymyślona?

Na ekranie ukazała się znów cena Hamilton Holdings: o jeden punkt niższa. Laski

wolałby, aby nie stosowali tego cholernego komputerowego wydruku w pionowo-poziomych

liniach, męczyły mu się oczy. Zaczął obliczać, ile straci, jeśli Hamilton Holdings nie otrzyma

licencji.

Gdyby sprzedał teraz pięćset dziesięć tysięcy akcji, straciłby zaledwie kilka tysięcy

funtów. Ale nie dałoby się uzyskać za wszystko wartości rynkowej. A cena wciąż spadała.

Maksymalna strata może wynieść powiedzmy, dwadzieścia tysięcy. No i doszłaby do tego

porażka psychologiczna, szwank na reputacji człowieka sukcesu.

Czy wchodziło w rachubę jeszcze inne ryzyko? Z całą pewnością Cox zamierzał

zrobić kryminalny użytek z informacji dostarczonej mu przez Laskiego. Skoro jednak Laski

nie został w to wprowadzony, nie może być skazany za współudział.

Istniała także ta ustawa o ochronie tajemnicy służbowej - łagodna według Europy

Wschodniej, ale przecież groźny oręż prawny. Wyciąganie poufnych danych od urzędnika

państwowego jest karalne. Chyba trudno byłoby udowodnić, że się tego dopuścił, ale należało

to wziąć pod uwagę. Spytał Petersa, czy czeka go “wielki dzień”, a tamten odparł, że to jeden

background image

z “tych” dni. Następnie Laski powiedział Coxowi: “To dzisiaj”. No cóż, jeśli Peters i Cox

dadzą się skłonić do składania zeznań - Laski nie wymiga się od wyroku. Ale Peters nawet nie

wiedział, że wyjawił tajemnicę służbową, a nikomu nie przyjdzie do głowy, aby go

wypytywać. Przypuśćmy, że aresztują Coxa? Policja brytyjska ma swoje sposoby wyciskania

zeznań niekoniecznie przy pomocy kijów baseballowych. Gdyby Cox oświadczył, że dostał

wiadomość od Laskiego, wtedy sprawdzą, co Laski robił w ciągu dnia, i mogą odkryć, że pił

kawę z Petersem.

Było to jednak mało prawdopodobne. Laski bardziej się trapił przeprowadzeniem do

końca transakcji z Hamiltonem.

Brzęknął telefon.

- Tak? - odezwał się Laski.

- Dzwoni pan Ley z Banku Angielskiego - oznajmiła Carol.

Laski odniósł się do tego niechętnie.

- Pewnie chodzi mu o Cotton Bank. Połącz go z Jonesem.

- Telefonował już do Cotton Bank i powiedziano mu, że pan Jones pojechał do domu.

- Pojechał do domu? W porządku, będę rozmawiał.

Dobiegły go słowa Carol:

- Łączę z panem Laskim.

- Laski? - odezwał się wysoki głos o arystokratycznym brzmieniu.

- Tak.

- Tu Ley, Bank Angielski.

- Witam!

- Dzień dobry. Słuchaj pan, chłopie - Laski przewrócił oczami słysząc ten zwrot -

wystawił pan raczej spory czek na Fetta i Spółkę.

Laski zbladł.

- Mój Boże, już go przedstawili?

- Owszem, domyśliłem się, że atrament jeszcze dobrze nie wysechł. Rzecz w tym, że

jest wystawiony na Cotton Bank, a pan dobrze wie, że biedny mały Cotton Bank nie ma nań

pokrycia. Rozumie mnie pan?

- Oczywiście, że pana rozumiem. - Cholernik mówi jak do dziecka, a to najbardziej

irytowało Laskiego. - Wynika z tego, że moje instrukcje co do przygotowania tej kwoty nie

zostały wypełnione. Chciałbym prosić o wyrozumiałość, mój personel zapewne uznał, że czas

nie nagli.

- Hm. Przydałoby się mieć fundusze w pogotowiu, kiedy podpisuje pan to cholerstwo,

background image

tak po prostu dla pewności.

Laski zbierał szybko myśli. Psiakrew, nie doszłoby do tego, gdyby ogłoszono

komunikat na czas. I gdzie, do diabła, podziewa się Jones?

- Jak się pan pewnie domyśla, czek stanowi płatność za kontrolny pakiet w Hamilton

Holdings. Chyba można by traktować te udziały jako zabezpieczenie.

- Och, Boże mój, to wykluczone - przerwał Ley. - To nie przejdzie. Bank Angielski nie

może finansować spekulacji giełdowych.

Zapewne nie może - pomyślał Laski - ale gdyby komunikat był już ogłoszony i

wiedziałbyś, że Hamilton Holdings ma prawo do wierceń, nie byłbyś taki drobiazgowy.

Przyszło mu na myśl, że coś już wiedzą i że spółka Hamilton nie dostała licencji - stąd ten

telefon. Zaczynał go ogarniać gniew.

- Jesteście przecież bankiem - powiedział. - Zapłacę wam stopę procentową za

dwudziestoczterogodzinną...

- Bank nie ma zwyczaju wchodzić na giełdę pieniężną.

- Do cholery, dobrze pan wie, że mogę łatwo pokryć ten czek mając trochę czasu! -

mówił podniesionym głosem. - Jeśli go zwrócicie, moja reputacja legnie w gruzach. Chcecie

mnie zrujnować z dnia na dzień dla parszywego miliona i niemądrych zwyczajów?

- Panie Laski - rzekł Ley bardzo chłodnym tonem - nasze zwyczaje istnieją właśnie po

to, aby rujnować ludzi podpisujących czeki, które nie są prawomocne. Jeżeli ten czek nie

zostanie dziś spieniężony, poproszę płatnika, aby go oddalił. Znaczy to, że ma pan półtorej

godziny na wpłacenie miliona funtów gotówką do Banku Angielskiego. Do widzenia.

- Niech cię szlag! - wykrzyknął Laski, ale linia była już głucha. Cisnął słuchawkę na

widełki, aż pękła plastikowa obudowa aparatu. Bił się z myślami. Musiał być jakiś sposób na

zgromadzenie natychmiast miliona... No nie?

Kiedy rozmawiał przez telefon, Carol przyniosła mu kawę. Nie zauważył nawet, że

weszła. Pociągnął łyk i skrzywił się.

- Carol! - zawołał.

- Tak? - spytała otwierając drzwi.

Rozdygotany, czerwony na twarzy, cisnął delikatną porcelanową filiżankę do

metalowego kosza, gdzie roztrzaskała się z hukiem.

- Ta cholerna kawa jest zimna! - wrzasnął.

Dziewczyna pierzchła w popłochu.

Druga po południu

background image

26

Młody Billy Johnson szukał Tony Coxa, ale wciąż o tym zapominał.

Kiedy wrócili ze szpitala, wyszedł prędko z domu. Matka darła się wniebogłosy,

przyplątało się kilku policjantów i Jacko został zabrany na komisariat, aby złożyć zeznania.

Naschodziło się też sporo sąsiadów i krewniaków, przez co zrobiło się jeszcze większe

zamieszanie. A Billy lubił spokój.

Nikt nie zwracał na niego uwagi ani nie kwapił się z podaniem mu lunchu, więc Billy

zjadł paczkę pierników i wyszedł tylnymi drzwiami. Powiedział pani Glebe, która mieszkała

o trzy piętra niżej, że idzie do ciotki na kolorową telewizję.

Próbował sobie wszystko uporządkować. Kiedy szedł, łatwiej mu się myślało, a kiedy

czuł zamęt w głowie, uspokajał się patrząc przez jakiś czas na samochody, sklepy i

przechodniów.

Skierował się najpierw w stronę ciotki, ale przypomniał sobie, że wcale nie do niej

chciał iść; powiedział tak tylko dlatego, żeby pani Glebe nie usiłowała go zatrzymać. Musiał

się zastanowić, dokąd idzie. Przystanął przed sklepem z płytami i z trudem odczytywał tytuły

na kolorowych okładkach, starając się dopasować je do piosenek, które słyszał przez radio.

Miał adapter, ale zawsze brakowało mu pieniędzy na płyty, a nie podzielał gustu rodziców.

Mama lubiła ckliwe śpiewanie, tata lubił orkiestry dęte, a Billy lubił rock and rolla. Jedyną

znaną mu osobą, lubiącą także rock and rolla, był Tony Cox...

No właśnie. Szukał Tony Coxa.

Ruszył w kierunku, który, jak mu się wydawało, prowadził do Bethnal Green. Znał

bardzo dobrze East End - każdą ulicę, każdy sklep, wszystkie wyburzenia po bombach, puste

place, parki - ale znał je we fragmentach. Minął plac rozbiórkowy i przypomniał sobie, że

mieszkała tu babcia Parker, która siedziała uparcie w pokoju od frontu, podczas gdy

demolowano stare domy po drugiej stronie ulicy, aż dostała zapalenia płuc i umarła,

uwalniając radę municypalną dzielnicy Tower Hamlets od kłopotu, bo nie wiedziano, co z nią

począć. Billy śledził tę historię z wielkim zaciekawieniem: to było coś jak w telewizji.

Owszem, znał każdą cząstkę krajobrazu East London, ale nie potrafił ich ze sobą połączyć.

Znał Commercial Road i znał Mile End Road, nie wiedział jednak, że spotykają się przy

Aldgate. Pomimo to prawie zawsze jakoś trafiał do domu, choć czasami trwało to dłużej, niż

się spodziewał, a gdy się rzeczywiście zgubił, gliny odwoziły go z powrotem patrolowym

wozem. Wszyscy gliniarze znali jego tatę.

Zanim dotarł do Wapping, znów zapomniał, dokąd zmierza, ale pomyślał, że

prawdopodobnie idzie popatrzeć na statki. Przelazł przez dziurę w płocie, tę samą, którą

background image

przełazili z nim Snowy White i Tubby Toms tego dnia, kiedy złapali szczura i powiedzieli

Billy'emu, żeby zaniósł go do domu i dał mamie, która bardzo się ucieszy i ugotuje go na

podwieczorek. Oczywiście wcale się nie ucieszyła; skoczyła jak oparzona, upuściła torebkę z

cukrem i wrzeszczała, a później rozpłakała się mówiąc, że chłopcy nie powinni robić sobie

żartów z Billy'ego. Często płatali mu różne figle, ale on się nie gniewał, ponieważ dobrze

było mieć kumpli.

Kręcąc się przez jakiś czas, odniósł wrażenie, że dawniej, kiedy był mały, statków

było więcej. Teraz widział tylko jeden. Był wielki dość głęboko zanurzony w wodzie, ale jego

nazwy na burcie nie mógł odczytać. Jacyś mężczyźni przeciągali rurę od statku do magazynu.

Stał, przyglądając im się chwilę, po czym spytał:

- Co w nim jest?

Jeden z mężczyzn, w sukiennej czapce i kamizelce, spojrzał na niego i odpowiedział:

- Wino, bracie.

Billy zdziwił się.

- W statku? Samo wino? Do pełna?

- Tak jest, bracie. Chateau Morocco, zbiór z ostatniego czwartku.

Wszyscy mężczyźni się roześmieli, lecz Billy nie zrozumiał. Mimo to i on się śmiał.

Pracowali dalej, a potem ten, który się odezwał, zapytał:

- A ty co tutaj robisz?

Billy dumał przez moment, po czym odparł:

- Zapomniałem.

Mężczyzna spojrzał na niego surowo i mruknął coś do swoich towarzyszy. Billy

usłyszał tylko część zdania:

- ...jeszcze wpadnie, kurwa, do napoju.

Mężczyzna poszedł do magazynu i po chwili zjawił się policjant portowy.

- To ten chłopak? - zapytał, a kiedy mężczyźni przytaknęli, zwrócił się do Billy'ego: -

Zabłądziłeś?

- Nie - odpowiedział Billy.

- Dokąd idziesz?

Billy już miał powiedzieć, że nigdzie nie idzie, ale ta odpowiedź nie wydała mu się

dobra. Nagle przypomniał sobie:

- Bethnal Green.

- W porządku, chodź ze mną, powiem ci, jak masz iść.

Zawsze skłonny do uległości Billy poszedł z gliniarzem do bramy doków.

background image

- Gdzie mieszkasz? - spytał policjant.

- Na Yew Street.

- Czy matka wie, gdzie jesteś?

Billy uznał, że glina jest kimś w rodzaju pani Glebe i że przydałoby się kłamstwo.

- Tak. Idę do cioci.

- Na pewno znasz drogę?

- Tak.

Stanęli przy bramie. Policjant popatrzył na niego z wahaniem i wreszcie postanowił:

- W porządku, zmykaj. I nie włócz się więcej po dokach, tak będzie bezpieczniej.

- Dzięki - rzekł Billy i oddalił się. Kiedy miał wątpliwości, zawsze wtedy ludziom

dziękował.

Teraz zaczynał sobie przypominać. Tata wylądował w szpitalu. Będzie ślepy i to wina

Tony Coxa. Billy znał jednego ślepca, właściwie dwóch, jeśli liczyć Squinty Thatchera, który

był ślepy tylko wtedy, gdy szedł na West End z akordeonem. Ale naprawdę ślepy był tylko

Hopcraft, który mieszkał samotnie w śmierdzącym domu na Psiej Wyspie i chodził z białą

laską. Czy tata będzie musiał nosić okulary i chodzić bardzo wolno, obstukując laską

krawężnik? Ta myśl go zdenerwowała.

Ludzie zazwyczaj uważali, że Billy nie potrafi się denerwować, ponieważ nigdy nie

płakał. Tak właśnie wyszło na jaw, że jest inny, gdy był jeszcze dzieckiem: nie płakał, kiedy

się uderzył albo skaleczył. Mama mówiła czasami: - Boli go, ale tego nie pokazuje.

Tata powiadał, że mama i tak denerwuje się za ich oboje.

Kiedy zdarzało się coś rzeczywiście okropnego, jak ten kawał ze szczurem, który mu

zrobili Snowy i Tubby, Billy aż się skręcał w środku i chciał zrobić coś gwałtownego, choćby

krzyknąć, ale nigdy do tego nie dochodziło.

Zabił tego szczura i to mu pomogło. Przytrzymał go jedną ręką, a w drugą wziął cegłę

i tłukł go w głowę tak długo, aż przestał się miotać.

Zrobi również coś takiego Tony Coxowi.

Uzmysłowił sobie, że Tony jest większy od szczura, nawet większy od niego. Zbiło go

to z tropu, więc poniechał tej myśli.

Zatrzymał się przy końcu ulicy. W suterenie narożnego domu był sklep, jeden z tych

starych sklepików, gdzie sprzedawano mnóstwo różnych rzeczy. Billy znał córkę właścicielki,

ładną, długowłosą dziewczynę imieniem Sharon. Jakieś dwa lata temu pozwoliła mu pomacać

cycki, ale zaraz uciekła i nigdy się już do niego nie odzywała. Przez wiele następnych dni nie

myślał o niczym innym, tylko o małych, krągłych pagórkach pod bluzką, i o tym, co czuł,

background image

kiedy ich dotykał. Wreszcie doszedł do wniosku, że była to jedna z tych miłych rzeczy, które

się nigdy nie powtarzają.

Wszedł do sklepu. Za ladą stała matka Sharon, ubrana w nylonowy fartuch w

kolorowe paski. Nie poznała Billy'ego.

- Dzień dobry - rzekł z uśmiechem.

- Czym mogę służyć? - była trochę niespokojna.

- Jak się ma Sharon?

- Świetnie, dziękuję. Nie ma jej chwilowo. Znasz ją?

- Tak.

Billy rozglądał się po półkach wypełnionych różnymi towarami: żywnością,

artykułami żelaznymi i tytoniowymi, książkami, słodyczami, pstrokatą galanterią. Chciał

powiedzieć: pozwoliła mi raz dotknąć cycków - ale wiedział, że to nie będzie właściwe.

- Bawiliśmy się razem - oświadczył.

Chyba o taką odpowiedź kobiecie chodziło, wyraźnie się uspokoiła. Uśmiechnęła się i

Billy dostrzegł, że ma przyżółcone zęby, jak jego ojciec.

- Co ci mogę podać? - spytała.

Na schodach rozległ się stukot pantofli i przez drzwi za ladą weszła do sklepu Sharon.

Billy zdziwił się: wyglądała na dużo starszą. Obcięła krótko włosy, a jej duże cycki kołysały

się pod sportową koszulką. Długie nogi wbiła w obcisłe dżinsy.

- Pa, mamo! - zawołała spiesząc do wyjścia.

- Witaj, Sharon - odezwał się Billy.

Przystanęła, wytrzeszczając oczy, po czym błysk przypomnienia przemknął jej po

twarzy.

- O, cześć, Billy, spieszę się - rzuciła i już jej nie było.

Matka Sharon poczuła się zażenowana.

- Przepraszam, zapomniałam, że jest jeszcze na górze...

- Nic nie szkodzi. Ja ciągle o czymś zapominam.

- Więc co mam podać? - powtórzyła kobieta.

- Potrzebny mi nóż.

Strzeliło mu to nagle do głowy, lecz wiedział od razu, że trafił w sedno. Nie miałoby

sensu walić kamieniem w głowę takiego siłacza, jak Cox, zaraz by oddał. Musi dźgnąć go

nożem w plecy... jak Indianin.

- Dla ciebie, czy dla twojej matki?

- Dla mnie.

background image

- A po co ci nóż?

Billy czuł, że nie powinien jej mówić prawdy. Zmarszczył brwi:

- Do cięcia różnych rzeczy. Sznurka i w ogóle.

- Aha! - Wyjęła z witryny skautowski nóż w skórzanej pochwie.

Billy wyciągnął z kieszeni spodni wszystkie pieniądze. Nie potrafił liczyć, zwykle

pozwalał, by sprzedawca sam sobie brał, ile trzeba.

- Masz tylko osiem pensów - rzekła matka Sharon, spojrzawszy na pieniądze.

- Czy to dosyć?

- Przykro mi, za mało - westchnęła.

- To może mógłbym dostać balonówkę?

Kobieta odłożyła nóż na wystawę i wzięła z półki paczuszkę gumy do żucia.

- Sześć pensów.

Billy podał jej garstkę monet, z której wybrała należność.

- Dzięki - powiedział Billy. Wyszedł na ulicę i otworzył paczuszkę. Lubił wkładać do

ust od razu całą zawartość. Żując z zadowoleniem, ruszył przed siebie. Na chwilę znów

zapomniał, dokąd idzie.

Zatrzymał się przy robotnikach, którzy kopali dół w chodniku. Czubki głów mieli na

wysokości stóp Billy'ego. Z zaciekawieniem obserwował ściany wykopu w różnych kolorach,

zależnie od głębokości. Najpierw był chodnik, potem czarna warstwa podobna do smoły,

następnie sypka brązowa ziemia i wreszcie mokra glina. Na dnie leżała nowiutka betonowa

rura. Dlaczego kładą rury pod chodnikiem? Billy nie miał pojęcia. Nachylił się i zapytał:

- Po co kładziecie rurę pod chodnikiem?

Robotnik zerknął do góry i odparł:

- Ukrywamy ją przed Rosjanami.

- Aha! - kiwnął głową Billy w geście zrozumienia i poszedł dalej.

Odczuwał głód, ale musiał jeszcze coś zrobić przed powrotem do domu na lunch.

Zjadł tylko paczkę pierników, ponieważ tata był w szpitalu. Miało to coś wspólnego z jego

obecnością w Bethnal Green, ale nie mógł tego jakoś powiązać.

Skręcił na rogu, popatrzył na tabliczkę z nazwą ulicy wysoko na murze i stwierdził, że

jest na Quill Street. Teraz sobie przypomniał. To tutaj mieszka Tony Cox, pod numerem

siedemnastym. Zastuka do drzwi...

Nie. Zapomniał dlaczego, ale był pewien, że powinien zakraść się przez tylne drzwi.

Za tarasem ciągnęła się ścieżka, którą Billy dotarł na tyły domu Tony'ego.

Balonówka straciła smak, więc ją wyrzucił, po czym cicho odhaczył tylną furtkę i

background image

wśliznął się cichaczem do domu.

27

Tony Cox jechał powoli błotnistym, zrytym koleinami traktem, mając na uwadze

raczej własną wygodę niż troskę o “pożyczony” samochód. Była to droga bez nazwy,

prowadząca od szosy drugiej kategorii do farmy za stodołą. Stodoła i pusty, rozwalający się

dom oraz akr jałowego gruntu należały do spółki o nazwie Land Development Ltd., a ta z

kolei należała do pewnego nieuleczalnego hazardzisty, który był winien Tony Coxowi

mnóstwo pieniędzy. Stodołę niekiedy wykorzystywano do składowania uszkodzonych

podczas pożarów, a skupowanych za bezcen towarów, toteż nikogo nie mógł dziwić widok

furgonetki czy auta, wjeżdżających na podwórze farmy.

Pięcioprętowa brama na końcu drogi stała otworem i Tony wjechał na dziedziniec.

Nigdzie nie było widać niebieskiej furgonetki, ale zobaczył Jessego, który stał oparty o ścianę

i palił papierosa. Podszedł do samochodu, aby otworzyć Coxowi drzwi.

- Wcale nie poszło gładko, Tony - oznajmił natychmiast.

Tony wysiadł z wozu.

- Pieniądze są tutaj?

- W furgonetce. - Jesse zrobił ruch głową w kierunku stodoły. - Ale nie poszło gładko.

- Chodźmy do środka, tutaj jest za gorąco. - Tony pchnął wierzeje i wszedł do stodoły,

a za nim Jesse. Jedną trzecią klepiska zajmowały kartonowe pudła. Tony odczytał kilka

etykiet: Zawierały płaszcze i mundury wojskowe z odrzutów. Niebieska furgonetka stała na

wprost wrót. Tony zauważył, że na oryginalne tablice rejestracyjne nałożone są próbne,

umocowane sznurkiem.

- W co ty się zabawiałeś? - spytał zdumiony.

- Niech mnie szlag, Tony, musisz posłuchać, co mi się przytrafiło.

- No, to gadaj, do cholery!

- No, miałem grzmot, nic wielkiego, po prostu mała stłuczka. Ale z wozu wyłazi gość i

chce wołać policję. To ja chcę zwiewać, no nie! A ten staje mi w poprzek, więc ja go bach!

Tony zaklął pod nosem.

Na twarzy Jessego pojawił się lęk.

- Wiedziałem, że władza wsiądzie mi na ogon, nie? Więc staję przy warsztacie, idę od

tylca niby do kibla i podpieprzam tablice, no i ten kombinezon. Pokiwał gorliwie głową,

jakby chciał sam sobie udzielić aprobaty. - I potem zjeżdżam tutaj.

Tony popatrzył na niego z osłupieniem i wybuchnął śmiechem.

- Ty zbzikowany skurwysynu - zachichotał.

background image

Jessemu najwyraźniej ulżyło.

- Sprawiłem się chyba najlepiej jak można, no nie?

Tony przestał się śmiać.

- Ty zbzikowany skurwysynu - powtórzył. - Jedziesz z górą lewego szmalu w furgonie

i podjeżdżasz - zaczerpnął tchu i parsknął znowu śmiechem - i podjeżdżasz do warsztatu,

żeby buchnąć kombinezon.

Jesse także się uśmiechnął. Nie dlatego, żeby było mu wesoło, ale że wreszcie

odetchnął, że minął już strach. Po chwili znów spoważniał.

- Ale stało się coś naprawdę złego - powiedział.

- Bodaj to szlag, co jeszcze?

- Kierowca furgonetki odgrywał bohatera.

- Nie zabiłeś go chyba?

- Nie. Dostał tylko po łbie. Ale zrobił się rumor. Pukawka Jacko odpaliła i trafiła

Głuchego Willie. Prosto w ślepia. Kiepsko z nim, Tony.

- O, kurwa! - Tony przysiadł raptownie na starym trójnożnym stołku. - Biedny stary

Willie. Odwieźli go chyba do szpitala?

Jesse przytaknął ruchem głowy.

- To dlatego Jacko nie przyjechał ze mną. On go zawiózł. Ale czy jeszcze żywego?...

- Tak z nim marnie?

Jesse skinął głową.

- Och, kurwa. - Milczał przez chwilę. - Nie ma fartu nasz Głuchy Willie. Jedno ucho

mu wysiadło, jego chłopak jest psychiczny, żona wygląda jak bokser wagi ciężkiej i teraz to...

cmoknął smutno językiem. - Dostanie podwójną działkę, ale to mu głowy nie zlutuje -

powiedział wstając.

Jesse otworzył furgonetkę, rad, że udało mu się przekazać złe nowiny i nie ściągnąć na

siebie gniewu Tony'ego.

- Dobra, spójrzmy, co tam mamy - Tony zatarł ręce.

W tyle furgonetki stało dziewięć szarych stalowych skrzynek. Wyglądały jak pękate

metalowe kuferki, miały z obu stron rączki i podwójne zamki. Były ciężkie. Wyładowali je,

jedną po drugiej, i ustawili na środku stodoły. Tony przyglądał się im chciwie. Jego twarz

wyrażała nieomal zmysłową rozkosz.

- To zupełnie jak Ali Baba i czterdziestu pieprzonych rozbójników - oświadczył.

Z turystycznego worka w kącie stodoły Jesse wyjął plastikowe ładunki wybuchowe,

przewody i detonatory.

background image

- Chciałbym, żeby to Willie mógł zrobić bum-bum - powiedział.

- I ja chciałbym, żeby tu był - rzekł Tony.

Jesse szykował skrzynie do rozsadzenia. Oblepił naokoło zamki galaretowatym

plastikiem, przymocował detonatory oraz przewody i podłączył każdy ładunek z tłokowym

mechanizmem spustowym.

- Wygląda na to, że znasz się na tej robocie - odezwał się Tony.

- Widziałem nieraz, jak Willie to robił - rzekł szczerząc zęby. - Może nawet zostanę w

firmie kanonierem.

- Willie, jak dotąd nie umarł - uciął burkliwie Tony. - Jeszcze nam nic o tym nie

wiadomo.

Jesse wyniósł na zewnątrz przewody i urządzenie spustowe, Tony także wyszedł.

- Wyprowadź lepiej furgonetkę, no wiesz, żeby benzyna nie wybuchła, jasne?

- Nie ma obawy.

- Nigdy przedtem nie robiłeś za kanoniera i nie mam ochoty ryzykować.

- Okay. - Jesse zatrzasnął tylne drzwi i wycofał furgonetkę na podwórze. Następnie

podniósł maskę i za pomocą “krokodylowych” zacisków połączył urządzenie spustowe z

akumulatorem furgonetki. - Wstrzymać oddech - powiedział i wcisnął bezwładnik.

Rozległ się głuchy huk.

Weszli obaj z powrotem do stodoły. Z ustawionych obok siebie skrzynek zwisały

wywalone pokrywy, pogięte na wszystkie strony.

Odwaliłeś porządną robotę - pochwalił Tony.

Skrzynki były zapakowane szczelnie i porządnie. Pliki banknotów ułożono po

dwadzieścia wzdłuż, dziesięć wszerz i pięć w głąb. Każda paczka zawierała sto banknotów, w

sumie sto tysięcy banknotów w każdej skrzynce.

W pierwszych sześciu skrzynkach znajdowały się banknoty dziesięcioszylingowe,

które wyszły z użycia i były bezwartościowe.

- Chryste Panie! - jęknął Tony.

Następna skrzynka zawierała jedynki, ale nie była pełna. Tony naliczył osiemset

paczek. W przedostatniej znajdowały się też banknoty jednofuntowe, ale ta była zapełniona.

- To już lepiej - powiedział Tony.- Prawie tyle, ile trzeba.

Ostatnia skrzynka wyłożona była ściśle dziesiątkami.

- Boże miłosierny! - wymamrotał Tony.

- Ile to jest, Tony? - spytał Jesse wybałuszając oczy.

- Milion sto osiemdziesiąt tysięcy funtów szterlingów, mój synu.

background image

Jesse wydał okrzyk triumfu.

- Jesteśmy bogaci! Jest tego od cholery!

- Chyba powinniśmy spalić dziesiątki - rzekł posępnie Tony.

- Co ty mówisz! - Jesse popatrzył na niego jak na wariata. - Co to znaczy “spalić”?

Zbzikowałeś?

Tony odwrócił się i ścisnął mocno ramię Jessego.

- Słuchaj, jeżeli pójdziesz pod “Różę z Koroną”, zamówisz małe jasne z pasztecikiem,

zapłacisz dziesiątakiem i będziesz to robił codziennie, to co wszyscy sobie pomyślą?

- Pomyślą, że udał mi się skok. Boli mnie ramię, Tony.

- A ile czasu będzie potrzebował jeden z tych parszywych niuchaczy, żeby poleźć na

posterunek i nachlapać ozorem? Pięć minut? - Puścił ramię Jessego. - Tego jest za dużo, Jess.

A ty masz trudności z myśleniem. To kupa forsy i musisz ją gdzieś trzymać, a jeśli ją gdzieś

będziesz trzymał, gliny mogą znaleźć.

Takie rozumowanie było dla Jessego nie do strawienia.

- Nie możesz przecież wyrzucać pieniędzy - zaprotestował.

- Chyba nie słyszałeś, co mówiłem, prawda? Mają Głuchego Williego, nie? I wiedzą,

że Willie jest w mojej firmie, wiedzą też, kto wykonał robotę, tak? Murowane, że dziś

wieczór spędzą u ciebie, rozprują ci materace i przekopią grządkę z ziemniakami. Mówię ci,

pięć kafli w jedynkach może ujść za życiowe oszczędności, ale pięćdziesiąt w dziesiątkach to

już pewny hak, prawda?

- Nigdy tak nie kombinowałem - powiedział Jesse. Jest na to słowo: przefajnować.

- Chyba nie można włożyć aż tyle forsy na konto budowlańców z Abbey National.

Każdy może się raz odkuć na wyścigach psów, ale jak szastasz za bardzo, wychodzi na to, że

zrobiłeś skok, kapujesz? - wyjaśniał teraz Jesse Tony'emu, jakby chciał mu dowieść, że pojął,

o co chodzi. - Na tym to polega, co?

- Tak. - Tony osłabł w swym profesorskim zapale. Myślał teraz, jak bezpiecznie

rozlokować tyle lewej forsy.

- Nie możesz wparować do Barclays Bank z milionem funciaków i poprosić, żeby ci

założyli rachunek oszczędnościowy, no nie?

- Zaczynasz to łapać - rzucił sarkastycznie Tony. Nagle spojrzał przenikliwie na

Jessego. - A kto może wparować do banku ze stosem forsy i nie wzbudzić żadnych podejrzeń?

Jesse stropił się.

- No, nikt nie może.

- Tak uważasz? - Tony wskazał na skrzynie z odrzutami mundurów wojskowych. -

background image

Otwórz kilka tych pudeł. Chcę was przebrać za marynarzy Królewskiej Floty. Wpadłem

właśnie na cholernie klawy pomysł.

28

Popołudniowe narady u naczelnego były rzadkością. Naczelny zwykł czasem mawiać:

- rano to zabawa, po południu pracujemy. - Aż do lunchu poświęcał cały swój wysiłek i czas

na wyprodukowanie gazety. Z wybiciem drugiej było już za późno, żeby zdziałać coś

istotnego: zawartość gazety była mniej więcej ustalona, większość wydań wydrukowana i

rozkolportowana, a naczelny przestawiał swój umysł na to, co nazywał administracyjnym

szlamem. Ale musiał być na podorędziu na wypadek, gdyby zaszło coś, co wymagało decyzji

na najwyższym szczeblu. Artur Cole był zdania, że właśnie coś takiego wynikło.

Cole - zastępca redaktora działu wiadomości - siedział naprzeciw ogromnego białego

biurka naczelnego. Po lewej ręce miał reportera Kevina Harta, po prawej - redaktora działu

miejskiego, Marvyna Glaziera.

Naczelny uporał się z podpisywaniem sterty listów i podniósł wzrok.

- Jak stoją sprawy? - zapytał.

- Tim Fitzpeterson będzie żył, komunikat o ropie naftowej uległ zwłoce, rabusie

furgonetki bankowej uciekli z ponad milionem funtów, a Anglia w krykiecie wychodzi na

siedemdziesiąt dziewięć.

- I co?

- I coś się wciąż dzieje.

Naczelny zapalił cygaro. W gruncie rzeczy lubił, gdy od administracyjnego szlamu

odrywano go dla jakiejś ekscytującej historii.

- Mów dalej - rzucił.

- Pamiętasz - podjął Cole - jak Kevin wpadł na poranną odprawę podniecony

telefonem, jakoby od Tima Fitzpetersona?

Naczelny uśmiechnął się pobłażliwie.

- Jeżeli reporterzy nie podniecają się, gdy są młodzi, to jacy, do diabła, będą w

starszym wieku?

- Cóż, zapewne Kevin miał rację mówiąc, że kroi się coś niezwykłego. Pamiętasz

nazwiska osób szantażujących rzekomo Fitzpetersona? Cox i Laski. Okay, Kevin - zwrócił się

do Harta.

Hart wyprostował skrzyżowane nogi i pochylił się do przodu.

- Był jeszcze inny telefon, tym razem od kobiety, podała swoje nazwisko i adres.

Oświadczyła, że jej mąż, William Johnson, brał udział w napadzie na furgonetkę bankową,

background image

dostał postrzał i oślepł, i że to była robota Tony Coxa.

- Tony Cox! - powtórzył naczelny. - Poszedłeś tym śladem?

- W szpitalu istotnie leży William Johnson, ranny w twarz z dubeltówki. Przy jego

łóżku siedzi detektyw i czeka, aż ten odzyska przytomność. Poszedłem do żony Johnsona, ale

nie chciała ze mną rozmawiać.

Naczelny, który kiedyś był reporterem kryminalnym, powiedział:

- Tony Cox to bardzo gruba ryba. Dam wiarę we wszystko, co o nim usłyszę. Nie jest

to człowiek przyjemny. Mów dalej.

- Następną nitkę złapał Mervyn - rzekł Cole.

- Jeden z banków jest w tarapatach - oznajmił redaktor działu miejskiego. - Cotton

Bank of Jamaica, z filią w Londynie. Ma sporo do czynienia z brytyjskim biznesem. A jego

właściciel nazywa się Feliks Laski.

- Skąd o tym wiemy, że jest w tarapatach? - spytał naczelny.

- Dostałem cynk od swego informatora. Zadzwoniłem do Banku Angielskiego, żeby to

sprawdzić. Oczywiście, nie dają nigdy wyraźnej odpowiedzi, ale ich przebąkiwania zdają się

potwierdzać cynk.

- Co dokładnie powiedzieli?

Glazier wyjął swój stenopis. Potrafił zapisywać sto pięćdziesiąt słów na minutę. I jego

notatki były zawsze bezbłędne.

- Rozmawiałem z facetem nazwiskiem Ley, który najprawdopodobniej zajmuje się

sprawą. Znam go, ponieważ...

- Daruj sobie reklamę, Mervyn - przerwał naczelny. - Wszyscy wiemy, jakie masz

dobre kontakty.

- Przepraszam - wyszczerzył zęby Glazier. - Najpierw spytałem go, czy wie coś na

temat Cotton Bank. Na to on, że Bank Angielski wie całkiem sporo o każdym banku w

Londynie.

“Wobec tego - mówię - będzie pan wiedział, jak się obecnie trzyma Cotton Bank”.

“Oczywiście - odparł. - Co nie znaczy, że powiem to panu”.

“Podobno idzie na dno, czy to prawda?”

“Pas” - odparł na to.

“Daj spokój, Donald - mówię - przecież tu chodzi o pieniądze obywateli”.

“Wiesz dobrze, że nie wolno mi mówić o tych sprawach. Banki to nasi klienci. Nie

możemy zawodzić ich zaufania”.

“Mam zamiar napisać - powiadam - że Cotton Bank ma się zwinąć. Czy artykuł w tym

background image

tonie będzie twoim zdaniem prawdziwy czy fałszywy”?

Na to on: “Radzę, żebyś sprawdził fakty”. To tyle tego - Glazier zamknął notatnik. -

Gdyby bank był w porządku, na pewno by to powiedział.

Naczelny przytaknął ruchem głowy.

- Nigdy nie przepadałem za tego rodzaju kalkulacją, ale w tym wypadku masz

zapewne rację. - Zgasił cygaro w dużej szklanej popielniczce. - Jaki stąd wniosek dla nas?

- Cox i Laski szantażują Fitzpetersona. Ten próbuje się zabić. Cox robi napad. Laski

plajtuje - podsumował Cole i wzruszył ramionami. - Coś się tu kotłuje.

- Jakie masz plany?

- Dowiedzieć się, w czym rzecz. Czy nie od tego jesteśmy?

Naczelny wstał i podszedł do okna, jakby chciał zyskać czas do namysłu. Uchylił

żaluzje i w pokoju zrobiło się trochę jaśniej. Na puszystym błękitnym dywanie pojawiły się

pasma słońca, które uwydatniły ozdobny deseń. Naczelny powrócił do biurka i usiadł.

- Nie - powiedział. - Odpuśćmy to i powiem wam dlaczego. Po pierwsze: nie możemy

sobie pozwolić na zapowiedź bankructwa banku, bo taka zapowiedź sama w sobie mogłaby

się przyczynić do jego upadku. Zwykłe wypytywanie o wiarygodność banku może narobić

zamieszania w całym City.

Po drugie: nie wolno nam silić się na wykrywanie sprawców napadu. To należy do

policji. Zresztą, cokolwiek byśmy odkryli, nie mogłoby to pójść do druku, przez wzgląd na

bezstronny przebieg procesu. Innymi słowy, jeśli my wiemy, że to sprawka Tony Coxa,

policja też o tym wie, a prawo mówi, że gdy wiadomo nam o postanowionym lub

prawdopodobnym aresztowaniu, tekst jest sub iudice.

Po trzecie: Tim Fitzpeterson przeżyje. Jeżeli będziecie łazić po Londynie i wypytywać

o jego życie seksualne, zanim się obejrzycie, w parlamencie podniosą się głosy, że reporterzy

“Evening Post” wygrzebują błoto, by obrzucać nim polityków. Pozostawmy to niedzielnym

szmatławcom. Przykro mi, chłopcy - zakończył, kładąc dłonie na biurku.

Cole uniósł się z krzesła.

- Okay, wracajmy do pracy.

Kiedy trzej dziennikarze znaleźli się z powrotem w redakcji wiadomości, Kevin Hart

powiedział:

- Gdyby on był naczelnym “Washington Post”, Nixon nadal wygrywałby wybory pod

hasłami prawa i porządku.

Nikt się nie roześmiał.

Trzecia po południu

background image

29

- Mam na linii Smitha i Bernsteina, panie Laski.

- Dziękuję, Carol. Łącz go. Halo, George?

- Jak się masz Feliks?

- Wspaniale. - Laski usiłował nadać swemu głosowi pogodne brzmienie. Nie było to

łatwe. - A jak tam twój serwis, poprawiłeś go? (George Bernstein grywał w tenisa.)

- Ani trochę. Wiesz, że uczyłem grać George'a juniora?

- Tak.

- A teraz mnie leje.

Laski zaśmiał się.

- A jak się ma Rachel?

- Nic nie schudła. Rozmawialiśmy o tobie wczoraj. Powiedziała, że powinieneś się

ożenić. Na to ja: “Nie wiesz, że Feliks to ładna mężczyzna?” “Mężczyzna? - spytała. - A cóż

to, ładni mężczyźni nie mogą się żenić?” “Nie - mówię - mam na myśli, że się zabawia z

panami”. Robótka wyleciała jej z rąk. Uwierzyła, Feliks. Wyobrażasz sobie?

Laski zmusił się znów do śmiechu. Nie był pewny, jak długo to zniesie.

- Myślę o tym, George.

- O małżeństwie? Nie rób tego! Nie rób tego! Czy to w tej sprawie do mnie dzwonisz?

- Nie, to bardzo drobna sprawa, która na razie tylko trochę kołacze mi się po głowie.

- A więc, co mogę dla ciebie zrobić?

- Chodzi o drobiazg. Potrzebuję miliona funtów na dwadzieścia cztery godziny i

pomyślałem sobie, że pchnę ten interes w twoją stronę. - Laski wstrzymał oddech.

Nastało krótkie milczenie.

- Milion! Jak długo Feliks Laski działa na giełdzie pieniężnej?

- Odkąd nauczyłem się, jak można z dnia na dzień zrobić dużą forsę.

- Dopuść mnie do sekretu, dobrze?

- Zgoda. Jak mi pożyczysz pieniądze. Nie żartuję, George. Możesz?

- Pewnie, że tak. Jakie są twoje gwarancje?

- Och, przecież normalnie nie domagacie się gwarancji na dwudziestoczterogodzinną

pożyczkę. - Laski zacisnął pięść na słuchawce, aż mu zbielały knykcie.

- Masz rację. I normalnie nie pożyczamy takich sum takiemu bankowi jak twój.

- Okay. Moje zabezpieczenie to dziesięć tysięcy pięćset udziałów w Hamilton

Holdings.

- Chwileczkę.

background image

Nastąpiła cisza. Laski wyobraził sobie George'a Bernsteina: przysadzisty, z dużą

głową i wielkim nochalem, ustawicznie uśmiechnięty od ucha do ucha. Siedzi przy starym

biurku w ciasnym gabinecie z widokiem na katedrę Świętego Pawła i sprawdza liczby w

“Financial Times”, operując niedbale klawiaturą podręcznego komputera.

Bernstein podjął słuchawkę.

- Przy dzisiejszych cenach to nie wystarczy, Feliksie.

- Och, dajże spokój, to tylko formalność. Wiesz, że nie mam zamiaru cię wykołować.

Przecież jestem twoim przyjacielem - otarł czoło rękawem.

- Chciałbym na to pójść, ale mam partnera.

- Twój partner śpi tak mocno, że plotka głosi, jakoby umarł.

- Na wieść o takiej transakcji obudziłby się nawet w grobie. Spróbuj, może Larry

Wakely mógłby coś dla ciebie zrobić, Feliksie.

Laski próbował już z Larym Wakely, ale nie przyznał się do tego.

- Zrobię to. Co powiesz na partyjkę w czasie weekendu?

- Będę zachwycony. - Ulga w głosie Bernsteina była wyraźna. - Sobota rano w klubie?

- Dziesięć funtów gem?

- Serce mi pęknie, że cię ograbiam.

- Cieszę się na to. Do widzenia, George.

- Trzymaj się!

Laski zamknął na moment oczy, słuchawka dyndała mu w dłoni. Wiedział z góry, że

Bernstein nie pożyczy mu pieniędzy. Po prostu chwytał się teraz wszystkiego. Przeciągnął

palcami po twarzy. Jeszcze nie był pokonany.

Nacisnął widełki w aparacie odezwał się sygnał. Zaczął wykręcać numer pogryzionym

ołówkiem.

Długi czas nikt nie odpowiadał. Laski miał już dzwonić ponownie, gdy usłyszał:

- Ministerstwo Energetyki.

- Proszę biuro prasowe - powiedział Laski.

- Postaram się połączyć.

Inny damski głos.

Biuro prasowe, słucham.

- Dzień dobry, rzekł Laski. - Może mi pani powiedzieć, kiedy minister stanu złoży

oświadczenie na temat ropy naftowej?

- Nastąpiła zwłoka - przerwała kobieta. - Pańska komórka prasowa została

powiadomiona, A pełne wyjaśnienie poszło do agencji telegraficznych. - Rozłączyła się.

background image

Laski wyprostował się w krześle. Zaczynał go ogarniać popłoch i wcale mu się to nie

podobało. Zawsze starał się panować nad tego typu sytuacjami: lubił być jedynym, który wie,

i być manipulatorem, wokół którego wszyscy się kręcą, usiłując wysondować, co jest grane.

Chodzenie z czapką w garści do lichwiarzy nie było w jego stylu.

Zadzwonił znów telefon.

- Telefonuje pan Hart - powiadomiła go Carol.

- Czy to ktoś, kogo znam?

- Nie, ale mówi, że to w związku z pieniędzmi, których potrzebuje Cotton Bank.

- Połącz go... Halo, Laski przy aparacie.

- Dzień dobry, panie Laski - odezwał się młody głos. - Mówi Kevin Hart z “Evening

Post”.

Laski przeląkł się.

- Sekretarka, zdaje się, mówiła, że... mniejsza z tym.

- Cotton Bank jest w potrzebie. Bank, który znalazł się w kłopotach, potrzebuje

gotówki, prawda?

- Młody człowieku, nie mam ochoty z panem rozmawiać.

Zanim zdążył odłożyć słuchawkę, Hart rzucił:

- Tim Fitzpeterson.

Laski zbladł.

- Co takiego?

- Czy problemy Cotton Bank mają coś wspólnego z niedoszłym samobójstwem Tima

Fitzpetersona?

Jak, u diabła, na to wpadli? - myślał gorączkowo. - A może jednak nie wiedzą. Może

strzelają w ciemno, puszczają latawca, jak to określają, udają, że coś wiedzą, oczekując

zaprzeczenia drugiej strony.

- Czy pański naczelny wie, że dzwoni pan do mnie? - spytał.

- Hm. Oczywiście, że nie.

Laski wyczuł w głosie reportera, że trafił w słaby punkt. Postanowił iść za ciosem.

- Nie wiem, w jaką grę się pan bawi, młody człowieku, ale jeśli znowu usłyszę ten

nonsens, będę wiedział, gdzie bije źródło plotki.

- Co pana łączy z Tony Coxem? - zapytał Hart.

- Z kim? Do widzenia, młody człowieku - Laski odłożył słuchawkę.

Spojrzał na zegarek, było piętnaście po trzeciej. W żaden sposób nie uda mu się przez

kwadrans zgromadzić miliona funtów. Wygląda na to, że jest po wszystkim.

background image

Bank pójdzie na dno, reputacja Laskiego ucierpi i prawdopodobnie będzie uwikłany w

postępowanie karne. Pomyślał o opuszczeniu kraju, jeszcze tego popołudnia. Musiałby

wyjechać z pustymi rękami. Zaczynać wszystko od początku w Bejrucie lub w Nowym Jorku.

Był na to za stary. Gdyby został, ocaliłby choćby tyle ze swego imperium, by spokojnie

spędzić resztę życia. Ale jakie to będzie życie, do jasnej cholery?

Przekręcił się w obrotowym krześle i wyjrzał przez okno. Dzień już mijał. Przecież to

jeszcze nie lato. Wysokie budynki City rzucały długie cienie i cała ulica w dole pogrążała się

w półmroku. Patrząc na ruch uliczny, pomyślał o Ellen Hamilton.

Dziś wreszcie postanowił, że się z nią ożeni. Co za ironia! Przez dwadzieścia lat mógł

do woli przebierać w kobietach: modelkach, aktorkach, nawet księżniczkach. I kiedy na

koniec zdecydował się na jedną - jest zrujnowany. Ktoś przesądny uznałby to za znak, że nie

powinien się żenić.

Być może, nie ma już żadnych szans. Co innego Feliks Laski, playboy i milioner, a

zupełnie co innego Feliks Laski zbankrutowany kryminalista. Był pewien, że jego stosunki z

Ellen nie opierały się na uczuciu, które mogłoby przetrwać taką klęskę. Ich miłość była

zmysłowa, samolubna, hedonistyczna - w niczym nie przypominała dozgonnego przywiązania

według anglikańskich zasad wiary.

Z drugiej strony, taka była zwykła kolej losu. Laski zakładał, że trwałe uczucie

rozwinąć się może później, w wyniku wspólnego życia i wspólnych doświadczeń; bo przecież

ta nieomal histeryczna chuć, jaka ich do siebie przywiodła, musiała z czasem osłabnąć.

Nie powinienem teoretyzować - pomyślał. - W moim wieku powinienem wiedzieć.

Rano podjął decyzję, że poślubi Ellen, po prostu dokonał wyboru - chłodno,

nonszalancko, nawet cynicznie, kalkulując korzyści, tak jakby to był jeszcze jeden manewr

giełdowy. Ale teraz, gdy nie kontrolował już sytuacji, uzmysłowił sobie - i ta myśl zabolała go

fizycznie - że rozpaczliwie jej potrzebuje. Chciał dozgonnego przywiązania, pragnął czyjejś

troski, kogoś, kto będzie chętnie z nim przebywać, kto, mijając go obok krzesła, na którym

siedzi, dotknie czule jego ramienia, kto będzie przy nim zawsze, kto będzie mówił “kocham

cię”, kto będzie dzielił z nim starość. Przez całe życie był samotny, trwało to już za długo.

Wyznawszy sobie tak wiele, poszedł dalej. Jeśli będzie ją miał - pogodnie przyjmie

rozpad swego imperium, fiasko transakcji z Hamilton Holdings, unicestwienie własnej

reputacji. Poszedłby nawet do więzienia z Tony Coxem, gdyby wiedział, że ona będzie na

niego czekała.

Żałował, że poznał Tony Coxa, wolałby się z nim nigdy w życiu nie spotkać.

Laski sądził, że bez trudu zdobędzie przewagę nad prostackim opryszkiem, jakim był

background image

Cox. Mógł on mieć potężną władzę w swoim światku, ale szacowny biznesmen był poza jego

zasięgiem. Może i tak, ale kiedy ów biznesmen wdaje się z opryszkiem w partnerstwo -

choćby i nieoficjalnie - przestaje być godny szacunku. To Laski, a nie Cox kompromitował się

tą znajomością.

Usłyszał, że drzwi się otwierają, i obróciwszy krzesło ujrzał wchodzącego Tony Coxa.

Wytrzeszczył oczy i otworzył usta... jakby zobaczył ducha.

Za Coxem dreptała Carol, czepiając się go jak terier.

- Prosiłam, żeby poczekał - powiedziała - ale nie chciał, po prostu wtargnął bez

pytania.

- W porządku, Carol - rzekł Laski. - Sam to załatwię.

Dziewczyna wyszła zamykając za sobą drzwi.

- Co tu robisz, do diabła? - wybuchnął Laski. - To okropnie niebezpieczne. Dopiero co

gazeciarze wypytywali mnie o ciebie i Fitzpetersona. Czy wiesz, że chciał się zabić?

- Spokojnie, nie ma się co gorączkować - powiedział Cox.

- Spokojnie? Totalna klęska! Straciłem wszystko i jeśli mnie z tobą zobaczą, skończę

za kratkami...

Cox zrobił długi krok naprzód, chwycił Laskiego za gardło i uniósł w górę.

- Zamknij jadaczkę - warknął, ciskając go z powrotem na krzesło. - Teraz słuchaj,

chcę, żebyś mi pomógł.

- Nie ma mowy - wybełkotał Laski.

- Zamknij się! Potrzebna mi twoja pomoc i dostanę ją, albo postaram się, żebyś trafił

do paki. Wiesz chyba, że to ja dziś rano wykonałem ten skok na furgonetkę bankową.

- Nie chcę o niczym widzieć.

Cox zignorował go.

- Otóż nie mam gdzie schować forsy i chcę ją złożyć w twoim banku.

- Nie bądź śmieszny - odparował lekceważąco Laski, po czym zastanowił się. - Ile

tego jest?

- Ponad milion.

- Gdzie?

- Na dole. W furgonetce.

Laski zerwał się na równe nogi.

- Przywiozłeś mi milion skradzionych funtów pieprzoną furgonetką?

- Tak jest.

- Oszalałeś! - wykrzyknął Laski, starając się pozbierać natłok myśli. - W jakiej postaci

background image

jest ta forsa?

- W różnej, zużyte banknoty.

- W oryginalnych pojemnikach?

- Nie jestem aż takim frajerem. Są złożone w zwykłych kartonowych pudłach.

- Numery seryjne nie po kolei?

- Powoli zaczynasz kapować. Jeśli się nie pospieszysz, odholują mi furgonetkę za

nieprawidłowe parkowanie.

Laski poskrobał się w głowę.

- Jak chcesz to wnieść do skarbca?

- Mam na dole sześciu chłopaków.

- Nie mogę pozwolić, żeby sześciu opryszków wnosiło gotówkę do skarbca. Personel

zacznie podejrzewać...

- Są umundurowani. Marynarskie bluzy, spodnie, koszule i krawaty. Wyglądają jak

strażnicy. Feliksie, jeśli chcesz bawić się w dwadzieścia pytań, zostawmy to na później, co?

- W porządku, do dzieła - zdecydował się Laski. Wyprowadził Coxa z gabinetu i

podszedł do biurka Carol. - Zadzwoń do skarbca - polecił dziewczynie. - Powiedz, żeby się

natychmiast przygotowali na odbiór przesyłki gotówkowej. Sam załatwię formalności

papierkowe. I daj mi połączenie z miastem.

Wrócił do gabinetu, stanął przy telefonie i wykręcił numer Banku Angielskiego.

Zerknął na zegarek. Była trzecia dwadzieścia pięć. Ley był przy aparacie.

- Tu Laski - powiedział.

- Ach tak? - rzekł z wahaniem bankier.

Laski zdobył się na spokój.

- Rozwiązałem ten problem, Ley - oświadczył. - Gotówka jest w moim skarbcu. Mogę

albo od razu załatwić dostawę, jak pan wcześniej proponował, albo zrobi pan inspekcję dzisiaj

i odbierze przesyłkę jutro.

- Hm - zastanawiał się Ley. - Ani jedno, ani drugie nie jest chyba konieczne, Laski.

Jest już późne popołudnie, a trzeba by zająć się liczeniem stosu pieniędzy. Jeśli dostarczy pan

rano pierwszą partię, jutro czek będzie spieniężony.

- Dziękuję. Przepraszam, że tak pana przedtem zirytowałem - dodał, chcąc mu jeszcze

dopiec.

- Być może byłem nieco opryskliwy. Do widzenia, panie Laski.

Laski odłożył słuchawkę. Nadal intensywnie myślał. Przypuszczał, że uda mu się do

jutra wygrzebać sto tysięcy gotówką. Drugie tyle prawdopodobnie będzie miał Cox ze swoich

background image

klubów. Zastąpią tym dwieście tysięcy skradzionych funtów. Był to jeszcze jeden środek

ostrożności: gdyby wszystkie dostarczone jutro do banku banknoty były nazbyt zniszczone,

ktoś mógłby skojarzyć depozyt z wcześniejszą o dzień kradzieżą. Pieniądze w dobrym stanie

uśmierzą to podejrzenie.

Chyba pomyślał o wszystkim. Pozwolił sobie na moment relaksu. Udało mi się -

rozważał. - Wygrałem. - Uśmiechnął się z triumfem.

Teraz trzeba dopilnować szczegółów. Najlepiej zrobi, jak zejdzie na dół do skarbca,

żeby uspokoić personel, który pewnie jest oszołomiony. No i musi szybko się pozbyć Coxa i

jego załogi.

A potem zatelefonuje do Ellen.

30

Ellen Hamilton prawie cały dzień spędziła w domu. Wyprawa po zakupy, o której

wspomniała Feliksowi, była tylko pretekstem ich spotkania. Teraz nieznośnie się nudziła.

Podróż do Londynu nie pochłonęła wiele czasu; po powrocie przebrała się, poprawiła włosy i

dłużej, niż trzeba, przyrządzała lunch złożony z białego sera, sałaty, owoców i czarnej kawy

bez cukru. Zrezygnowała ze zmywarki i sama zmyła naczynia, gdyż było ich niewiele, a panią

Tremlett wysłała z odkurzaczem na górę. Obejrzała w telewizji wiadomości i odcinek

popularnego serialu. Potem zaczęła czytać historyczną książkę, ale odłożyła ją po pięciu

stronach i krążyła po pokojach porządkując, co się dało, bez żadnej potrzeby. W końcu zeszła

do basenu, żeby popływać, rozmyśliła się jednak w ostatniej chwili.

Stała naga na wykładanej kafelkami podłodze letniej altany, z sukienką w jednej ręce i

kostiumem kąpielowym w drugiej i rozmyślała: skoro nie stać mnie na decyzję, czy mam

popływać, czy nie, to w jaki sposób zdecyduję się na porzucenie męża?

Rzuciła kostium i sukienkę na podłogę i zwiesiła ramiona. Na ścianie wisiało długie

lustro, ale w nie nawet nie spojrzała. Dbając o swą powierzchowność nie z próżności, lecz z

poczucia estetyki - znała prawdomówność luster.

Zastanawiała się, czy nie popływać nago. Coś takiego było nie do pomyślenia w jej

młodych latach, poza tym zawsze była wstydliwa. Nawet nie próbowała tego zwalczać, bo

właściwie to jej odpowiadało - miała dzięki temu pewien styl i poczucie przyzwoitości, co

sobie bardzo ceniła.

Posadzka była rozkosznie chłodna. Kusiło ją, żeby się na niej położyć i poturlać,

ucieszyć rozgrzane ciało zimnem kafelków. Obawiając się jednak, że Pritchard albo pani

Tremlett mogliby się tu nagle zjawić, postanowiła nie ryzykować.

Wobec tego się ubrała.

background image

Altana usytuowana była dość wysoko, roztaczał się z niej widok na większą część

dziewięcioakrowego terenu. Był tam wspaniały ogród, założony w początkach ubiegłego

stulecia, o zaskakująco pięknym krajobrazie, pełen różnych gatunków drzew. Dostarczał Ellen

wielkiej przyjemności, ostatnio jednak przygasłej, jak wszystko inne w jej życiu.

Nastała najmilsza pora wolnego od upału popołudnia. Lekki wietrzyk powiewał

bawełnianą sukienką Ellen niby flagą. Przeszła obok basenu do zagajnika, w którym

przenikające poprzez liście światło słoneczne igrało cieniami na wysuszonej ziemi.

Feliks mówił o niej, że nie ma zahamowań, ale oczywiście był w błędzie. Po prostu

wytworzyła sobie w życiu pewien obszar, na którym wierność małżeńską poświęcała na

ołtarzu uciechy. Poza tym, posiadanie kochanka przestało już być źle widziane, pod

warunkiem zachowania dyskrecji, a ona była bardzo dyskretna.

Ceniła sobie jednak smak wolności. Zdawała sobie sprawę, że weszła w niebezpieczny

wiek. Magazyny kobiece, które przerzucała (nigdy ich dokładnie nie czytając), uświadamiały

jej, że wkroczyła w wiek, w którym kobieta liczy lata, jakie jej jeszcze pozostały, i stwierdza,

że jest ich przeraźliwie mało. Postanawia więc wypełnić je tym, czego dotychczas nie robiła.

Modne, wyzwolone młode autorki ostrzegały ją, że to jest właśnie źródło jej rozczarowania.

Skąd o tym wiedziały? Po prostu bawiły się w domysły, jak wszyscy.

Podejrzewała, że jeśli chodzi o nią, nie ma to nic wspólnego z wiekiem. Nawet w

wieku siedemdziesięciu lat potrafi sobie znaleźć do łóżka żywotnego dziewięćdziesięciolatka,

o ile będzie jeszcze miała na to ochotę. Nie miało to też związku z przekwitaniem, które

dawno już u niej minęło. Chodziło zwyczajnie o to, że Derek z dnia na dzień stawał się w jej

oczach coraz mniej atrakcyjny, a Feliks na tym zyskiwał. I doszło do punktu, w którym ów

kontrast stał się nie do zniesienia.

We właściwy sobie okrężny sposób powiadomiła obu o tej sytuacji. Uśmiechnęła się

przypomniawszy sobie, w jaką zadumę popadli, gdy przekazała im swe zawoalowane

ultimatum. Znała swych mężczyzn: każdy poddał analizie jej słowa, zrozumiał je niebawem i

pogratulował sobie przenikliwości. Ale nawet im na myśl nie przyszło, że stanęli wobec

zagrożenia.

Wyszła z lasku i oparła się o płot ogradzający łąkę. Pasły się tam razem osioł i stara

klacz; osiołek służył wnukom, a klacz była niegdyś jej ulubioną towarzyszką polowań. Im to

dobrze - nie wiedzą, że się starzeją.

Przeszła przez łąkę i wdrapała się na nasyp nieczynnego toru kolejowego. Sapały tu

parowe lokomotywy, gdy Ellen i Derek, jako młodzi ludzie, prowadzili wesołe życie

towarzyskie, tańcząc w rytm jazzu, pijąc duże ilości szampana i wydając przyjęcia, na które

background image

nie było ich właściwie stać. Szła między zardzewiałymi szynami, skacząc po podkładach, gdy

nagle wystraszyło ją jakieś małe futrzane stworzonko, które wyskoczyło spod czarnej,

butwiejącej kłody drewna. Zbiegła pędem z nasypu i poszła w kierunku domu, wzdłuż

strumyka płynącego przez dziko rosnący zagajnik. Nie chciała być znowu młoda i radosna,

ale wciąż chciała kochać i być kochaną.

No cóż, wyłożyła niejako karty na stół przed jednym i drugim. Derek dowiedział się,

że praca usuwa żonę z jego życia i że będzie musiał zmienić postępowanie, jeśli chce ją przy

sobie utrzymać. Feliks został ostrzeżony, że nie ma zamiaru być wiecznie jego zabawką.

Jeżeli obaj ulegną jej naciskom, pojawi się przed nią problem wyboru. Mogą także

obaj dojść do wniosku, że obejdą się bez niej, i wówczas będzie musiała zostać desolee,

niczym dziewczyna z powieści Francoise Sagan; wiedziała jednak, że ta rola jej nie

odpowiada.

No dobrze, przypuśćmy, że jeden i drugi są gotowi poddać się jej woli: którego ma

wybrać? Prawdopodobnie Feliksa - pomyślała, skręcając za narożnik domu.

Zaskoczył ją widok samochodu na podjeździe i wysiadającego Derka. Dlaczego

wrócił tak wcześnie? Pomachał jej dłonią. Wydawał się bardzo zadowolony.

Podbiegła wysypaną żwirem drogą i ucałowała go, pełna poczucia winy.

31

Kevin Hart powinien się martwić, ale jakoś nie potrafił wykrzesać z siebie dość

energii.

Naczelny wyraźnie polecił mu nie drążyć sprawy Cotton Bank. Kevin nie usłuchał, a

Laski spytał: “Czy pański naczelny wie o tym telefonie?” Było to pytanie często zadawane

przez rozwścieczonych rozmówców i odpowiedź zawsze brzmiała beztrosko “nie” - chyba że,

oczywiście, naczelny zabronił telefonować. Jeżeli Laskiemu przyjdzie do głowy zadzwonić

do naczelnego - bądź nawet do prezesa - Kevin znajdzie się w opałach.

A więc się tym nie martwił?

Uznał, że już mu nie zależy tak bardzo na pracy, jak jeszcze dziś rano. Naczelny miał

naturalnie swoje powody, aby ukręcić łeb sprawie; zawsze znajdą się powody dla

usprawiedliwienia tchórzostwa. Każdy zdawał się akceptować argument: “To jest sprzeczne z

prawem”, jako ostateczny, ale przecież dawniej wielkie dzienniki zawsze gwałciły prawo -

wtedy o wiele bardziej surowe i rygorystyczne, aniżeli dzisiaj. Kevin uważał, że gazety

powinny drukować wszystko, bez względu na groźbę procesu czy nawet zawieszenia. Było

mu łatwo tak myśleć, ponieważ nie był naczelnym.

Siedział więc w redakcji, niedaleko działu wiadomości, popijając herbatę z automatu i

background image

czytając kronikę towarzyską w swej rodzimej gazecie, a zarazem układał heroiczną

przemowę, jaką chciałby wygłosić naczelnemu. Jeśli chodzi o gazetę, dzień praktycznie się

już kończył. Na łamy dostać się teraz mogła tylko jakaś okropna zbrodnia albo katastrofa z

dużą liczbą ofiar. Połowa reporterów - pracujących na ośmiogodzinną zmianę - poszła do

domu. Kevin pracował cztery razy w tygodniu po dziesięć godzin. Komentator ekonomiczny -

po ośmiu kuflach piwa Guiness - spał w kącie. Osamotniona reporterka w dżinsach

wystukiwała niesprawnie na maszynie jakąś ponadczasową historyjkę do jutrzejszego

pierwszego wydania. Rejestratorzy przetelefonowanych tekstów dyskutowali o piłce nożnej.

Adiustatorzy wymyślali żartobliwe podpisy pod zdjęcia, które nie poszły do druku, i

zarykiwali się ze śmiechu. Artur Cole chodził tam i z powrotem, walcząc z pokusą zapalenia

papierosa i marząc w duchu o pożarze w pałacu Buckingham. Co pewien czas przystawał i

wertował nadziane na szpikulec kopie zgłoszeń, jakby niepokoił się, że przeoczył sensacje

dnia.

Po jakimś czasie Mervyn Glazier wypełzł ze swego małego królestwa. Koszulę miał

wypuszczoną na spodnie. Usiadł obok Kevina, oparł zdartą podeszwę buta o brzeg kosza na

śmieci i palił fajkę ze stalowym cybuchem.

Cotton Bank of Jamaica, rzucił cicho w formie wstępu.

Kevin uśmiechnął się szeroko.

- Czyżbyś także był niegrzecznym chłopcem?

Mervyn wzruszył ramionami.

- Nic na to nie poradzę, że ludzie dzwonią z informacjami. W każdym razie, jeśli bank

był w niebezpieczeństwie, już ma je za sobą.

- Skąd wiesz?

- Mój tajemniczy kontakt w Banku Angielskim. “Po twoim telefonie przyjrzałem się

uważniej temu Cotton Bank i stwierdziłem, że finansowo ma się wspaniale” - koniec cytatu.

Innymi słowy, został cichutko odratowany.

Kevin dopił herbatę i zmiął z trzaskiem plastikowy kubeczek.

- Tylko tyle?

- Doszły mnie też słuchy z całkiem innego źródła, bynajmniej nie oddalonego o

miliony mil od Rady Giełdowej, że Feliks Laski nabył kontrolny pakiet Hamilton Holdings.

- A więc nie maca się po kieszeniach szukając drobnych. Czy Rada zareagowała?

- Nie. Wiedzą i nie mają nic przeciw temu.

- Myślisz, że zrobiliśmy wiele hałasu o nic?

Mervyn potrząsnął głową.

background image

- W żadnym razie.

- Ja też tak uważam.

Fajka Mervyna się dopaliła, wytrząsnął popiół do kosza. Popatrzyli na siebie

bezradnie, po czym Mervyn wstał i odszedł.

Kevin zajął się ponownie kroniką towarzyską, ale nie mógł się skupić. Przeczytał

czterokrotnie jeden z akapitów, nic nie zapamiętał, więc dał sobie spokój. Doszło dziś do

jakiegoś wielkiego łajdactwa i świerzbiło go, aby je wykryć, zwłaszcza że prawie wyczuwał,

o co chodzi.

- Usiądź na moim miejscu, póki nie wrócę z ubikacji, dobrze? - poprosił go Artur.

Kevin obszedł biurko redaktora działu i ulokował się za baterią telefonów i

przełączników. Nie doznał dreszczyku emocji: posadzono go tu, gdyż o tej porze dnia nie

miało to już żadnego znaczenia. Po prostu nawinął się pod rękę, bo akurat nie miał nic do

roboty.

Bezczynność jest w gazetach nieunikniona - filozofował Kevin. Personel był

dostatecznie liczny, by sprostać wymaganiom nadzwyczajnego dnia, więc musiał być aż

nazbyt liczny w zwykłe dni. W niektórych dziennikach zalecają głupie zadania, byle człowiek

miał zajęcie: opracowywanie tekstów na podstawie materiałów reklamowych i biuletynów

rządowych, sieczka nigdy nie trafiająca do druku. To demoralizujące marnotrawstwo czasu.

Tylko niepewni swego autorytetu szefowie gazety domagają się takiej pracy.

Z pokoju teleksów wyszedł goniec i przyniósł długi tekst agencyjny Stowarzyszenia

Prasowego. Kevin wziął go do ręki, rzucił okiem i zaczął czytać z uczuciem rosnącego

wzburzenia.

“Licencję na wiercenie na odkrytym ostatnio obszarze roponośnym Shield na dnie

Morza Północnego otrzymał dzisiaj syndykat kierowany przez Hamilton Holdings.

Nazwę zwycięskiego pretendenta podał do wiadomości sekretarz stanu Resortu

Zasobów Energetycznych, pan Carl Wrightment, w czasie konferencji prasowej, na którą

rzuciła cień nagła choroba jego zastępcy, pana Tima Fitzpetersona.

Oczekuje się, że obwieszczenie będzie nader pożądanym wzmocnieniem zniżkujących

akcji koncernu drukarskiego Hamiltona, który - według ogłoszonych wczoraj danych - miał w

minionym półroczu słabe wyniki ekonomiczne.

Ocenia się, że roponośne pokłady Shield pozwolą ostatecznie na wydobywanie pół

miliona baryłek tygodniowo.

Partnerami koncernu Hamiltona jest kombinat budowlany Scan oraz British Organic

Chemicals.

background image

Po założeniu oświadczenia pan Wrightment dodał: “Ze smutkiem informuję o nagłej

chorobie Tima Fitzpetersona, którego zasługi dla działalności rządu w zakresie ropy naftowej

są niesłychanie cenne””.

Kevin przeczytał tekst trzy razy nie mogąc dać wiary narzucającym się skojarzeniom.

Fitzpeterson, Cox, Laski, napad, kryzys bankowy, przejęcie firmy - wszystko zatoczyło

wielkie, przerażające koło z powrotem do Tima Fitzpetersona.

- To się nie mieści w głowie - powiedział głośno.

- Co tam masz? - dobiegł go z tyłu głos Artura. - Może jakiś stop press? - Stop press

mówiono na wiadomość z ostatniej chwili, dodaną do numeru już w czasie druku.

Kevin podał mu komunikat i zwolnił krzesło.

- Sądzę - mówił powoli - że to skłoni naczelnego do zmiany decyzji.

Artur usiadł i zaczął czytać. Kevin wpatrywał się w niego ze zniecierpliwieniem.

Chciał, żeby starszy kolega zareagował, zerwał się i krzyknął: wstrzymać pierwszą stronę, lub

coś w tym rodzaju. Jednakże Artur zachowywał zimną krew.

Odłożył wreszcie kartkę na biurko i spojrzał zimno na Kevina.

- No i co? - zapytał.

- Czy to nie oczywiste? - rzekł z przejęciem Kevin.

- Nie. Wytłumacz mi.

- Popatrz. Laski i Cox szantażują Fitzpetersona, żeby dowiedzieć się, kto dostanie

licencję Shield. Cox, zapewne z pomocą Laskiego, napada na furgonetkę bankową i grabi

milion funtów. Przekazuje pieniądze Laskiemu, a ten przeznacza je na przejęcie spółki, która

otrzymała licencję.

- I co chcesz, żebyśmy z tym zrobili?

- Na litość boską! Możemy kogoś naprowadzić, wszcząć dochodzenie albo

powiadomić policję, przynajmniej powiadomić policję! Jesteśmy jedynymi ludźmi, którzy to

wszystko wiedzą. Nie możemy pozwolić, żeby te skurwiele się z tego wywinęły!

- Nic jeszcze nie wiesz? - zapytał Artur z nutką goryczy.

- O co ci chodzi?

- Hamilton Holdings to macierzysta spółka “Evening Post” - oznajmił Artur

grobowym głosem. Umilkł, po czym spojrzał Kevinowi w oczy i dodał: - Feliks Laski jest

twoim nowym szefem.

Czwarta po południu

32

Sprzedałem spółkę - wyznał Ellen, gdy usiedli naprzeciw siebie przy okrągłym stole w

background image

mniejszej jadalni.

- Cieszy mnie to, Derek - szepnęła z uśmiechem, po czym łzy nabiegły jej do oczu. Po

raz pierwszy od chwili, gdy urodziła Andrzeja, opuściło ją chłodne opanowanie. Poprzez łzy

ujrzała wyraz zdumienia na twarzy Derka, gdy dotarło do niego, jak wiele dla niej znaczyło

to, co powiedział. Podniosła się i otworzyła kredens.

- Myślę, że to wymaga drinka.

- Zapłacono mi milion funtów - oznajmił, choć wiedział, że nie była tym

zainteresowana.

- Czy to dobra cena?

- Owszem, całkiem dobra. Ale co ważniejsze, zapewni to nam dostatni byt do końca

życia.

Przyrządziła sobie dżin z tonikiem.

- Masz ochotę na drinka?

- Proszę tylko o Perrier. Postanowiłem odstawić alkohol na jakiś czas.

Podała mu wodę mineralną i usiadła naprzeciw męża.

- Co cię skłoniło do tej decyzji?

- Nic szczególnego. Rozmowa z tobą, rozmowa z Natanielem. - Upił łyk wody. -

Najbardziej rozmowa z tobą. To, co powiedziałaś na temat naszego trybu życia.

- Kiedy sprzedaż dojdzie do skutku?

- Już doszła i już nigdy nie wrócę do biura. - Odwrócił od niej wzrok i spoglądał na

trawnik za francuskim oknem. - Zrezygnowałem o dwunastej w południe i odtąd wrzód siedzi

cicho. Czy to nie cudowne?

- Tak. - Poszła za jego spojrzeniem i zobaczyła, jak promienie słońca prześwitują

czerwonawym blaskiem przez gałęzie szkockiej sosny, jej ulubionego drzewa. - Masz jakieś

plany?

- Pomyślałem, że wspólnie obmyślimy - uśmiechnął się. - Ale mam zamiar późno

wstawać, jadać niewiele trzy razy dziennie i zawsze o tej samej porze, oglądać telewizję, no i

malować, o ile jeszcze potrafię.

Skinęła głową, czuła się zakłopotana tak samo zresztą, jak on. Nagle pojawiło się coś

nowego w ich wzajemnych stosunkach i oboje odczuwali to na swój sposób, niepewni, co

powiedzieć i jak się zachować. Dla niego sytuacja była prosta; złożył ofiarę, o którą go

prosiła, oddał jej swą duszę, a teraz pragnął uznania, gestu, świadczącego o przyjęciu daru.

Ale dla niej ten gest oznaczałby wykluczenie Feliksa z jej życia. Nie mogę tego zrobić -

myślała i słowa te dzwoniły jej w głowie jak wracające echem przekleństwo.

background image

- Co chciałabyś, żebyśmy robili? - zapytał.

Wydawało się, że wie o jej dylemacie i chce ją przyprzeć do muru, skłonić, aby

zaczęła mówić o nich tak, jakby byli złączeni na zawsze.

- Wolałabym, żebyśmy się nie spieszyli z podejmowaniem decyzji - powiedziała.

- Dobra myśl - rzekł wstając z krzesła. - Pójdę się przebrać.

- Idę z tobą.

Wzięła drinka i także wstała. Zdziwiło go to i, prawdę mówiąc, ona sama była też

zaskoczona. Od trzydziestu lat nie przyglądali się sobie przy rozbieraniu.

Minęli hall i weszli po schodach na górę. Derek dostał zadyszki i powiedział: - Za pół

roku będę biegał na górę. - Patrzył w przyszłość z ufnością, a ona z lękiem. Dla niego życie

zaczynało się od nowa. Jaka szkoda, że nie zrobił tego kroku, zanim poznała Feliksa!

Kiedy otworzył przed nią drzwi do sypialni, serce jej zamarło. Niegdyś był to rytuał,

ich tajemny znak, szyfr kochanków, ustalony w młodości. Zauważyła, że gdy czuł przypływ

żądzy, stawał się żenująco szarmancki, toteż powiedziała kiedyś żartem: - Otwierasz przede

mną drzwi tylko wtedy, gdy masz ochotę się kochać. - Odtąd za każdym razem, gdy otwierał

przed nią drzwi, myśleli o seksie. W ten sposób okazywał, że jej pragnie. Wtedy odczuwali

potrzebę takich sygnałów, dzisiaj z lubością mówiła do Feliksa: - Zróbmy to na podłodze.

Czy Derek pamiętał? Czy chciał jej dać do zrozumienia, że chodzi mu o taki rodzaj

uznania? Minęło tyle lat! I jest taki gruby! Czy to było możliwe?

Wszedł do łazienki i odkręcił kurki. Siedząc przed toaletką przeczesywała włosy.

Widziała w lustrze, jak wychodzi z łazienki i zaczyna się rozbierać. Wciąż robił to w tej samej

kolejności: najpierw zdejmował buty, potem spodnie, na końcu marynarkę. Powiedział jej

kiedyś, że musi być taka kolejność, ponieważ nie można ściągnąć spodni mając buty na

nogach, a spodnie umieszcza się na wieszaku przed marynarką. Powiedziała mu, że

mężczyzna w koszuli, skarpetkach i krawacie wygląda nader osobliwie, i oboje się z tego

śmiali.

Pozbył się krawata i odpiął z westchnieniem ulgi kołnierzyk u koszuli. Kołnierzyki

zawsze były dla niego udręką. Być może nigdy już nie będzie musiał ich zapinać.

Zdjął koszulę, następnie skarpetki, podkoszulek i na koniec kalesonki. I wtedy

zauważył jej odbicie w lustrze. W jego spojrzeniu było jakby wyzwanie, jakby mówił: tak oto

wygląda stary człowiek i lepiej, żebyś do tego przywykła. Na chwilę podchwyciła jego

wzrok, po czym odwróciła głowę. Poszedł do łazienki i dobiegł ją plusk wody, gdy wchodził

do wanny.

Teraz, kiedy na nią nie patrzył, mogła łatwiej się skupić, tak jakby przedtem mógł

background image

podsłuchać, co myśli. Dylemat Ellen objawił się w sposób brutalny: może czy też nie może

zdobyć się na stosunek z Derkiem? Jeszcze kilka miesięcy temu mogłaby, nawet chciałaby, i

to chętnie... Ale potem poznała twarde, muskularne ciało Feliksa i odkryła ponownie swoje

ciało podczas ich czysto fizycznego kontaktu.

Zmusiła wyobraźnię do wizji nagiego Derka: gruby kark, tłuste piersi z kępkami

posiwiałych włosów przy sutkach, wielkie brzuszysko z klinem owłosienia, rozszerzającym

się w pachwinach, i wreszcie... cóż, przynajmniej w tym miejscu Derek i Feliks byli mniej

więcej podobni.

Wyobraziła sobie siebie w łóżku z Derkiem, jak jej dotyka, całuje... I co ona będzie

robić? Nagle pomyślała, że może nawet sprawi jej to przyjemność w pełnym znaczeniu tego

słowa. Co z tego, że palce Feliksa są wprawne i zręczne, ale to dłonie Derka trzymała przez

tyle lat; ogarnięta namiętnością mogła drapać ramiona Feliksa, lecz Derek był jej prawdziwą

ostoją. Feliks miał świetną prezencję, ale w twarzy Derka odbijały się lata wypełnione

dobrocią, wygodą, wielkodusznością i zrozumieniem.

Być może kocha Derka i być może jest za stara na zmiany.

Usłyszała, jak podnosi się z wanny i wpadła w popłoch. Jeszcze nie była gotowa do

podjęcia nieodwołalnej decyzji. Nie mogła tak od razu pogodzić się z myślą, że nigdy już nie

złączy się w uścisku z Feliksem. To za szybko.

Musi porozmawiać z Derkiem. Musi przejść na inny temat, przełamać nastrój, swój i

jego. Co mu powie? Wyszedł już z wanny, teraz się wyciera, za moment tu będzie.

- Kto kupił spółkę? - zawołała.

Nie dosłyszała odpowiedzi, a równocześnie zadzwonił telefon. Przechodząc przez

pokój, aby go odebrać, powtórzyła pytanie:

- Kto kupił spółkę?

Podniosła słuchawkę.

- Facet, nazwiskiem Feliks Laski - zawołał Derek. - Poznałaś go, pamiętasz?

Stanęła jak wryta ze słuchawką przy uchu, nie mogła wykrztusić słowa. Tego już było

za wiele: to splątanie, ironia losu, zdradzieckość.

- Halo, halo - wdzierał się w jej ucho głos z telefonu.

Dzwonił Feliks.

- O Boże, nie! - wyszeptała.

- Ellen? Czy to ty?

- Tak.

- Mam ci dużo do powiedzenia. Możemy się spotkać?

background image

- Nie... Myślę, że nie - wyjąkała.

- Nie bądź taka! - Jego głęboki, szekspirowski głos miał wiolonczelowe brzmienie. -

Chciałbym, żebyś za mnie wyszła.

- O Boże!

- Ellen, odezwij się. Czy wyjdziesz za mnie?

Nagle pojęła, czego pragnie, a uświadomiwszy to sobie, odzyskała spokój.

Zaczerpnęła głęboko tchu.

- Nie, z całą pewnością nie - powiedziała i odłożyła słuchawkę, wpatrując się w nią

przez dłuższą chwilę.

Powoli zdjęła z siebie ubranie i ułożyła je w schludny stosik na krześle.

Następnie weszła do łóżka i czekała na męża.

33

Tony Cox był szczęśliwy. W drodze do domu, jadąc powoli rollsem przez ulice East

London, słuchał radia i rozmyślał, jak dobrze wszystko poszło. Zapomniał, co się zdarzyło

Głuchemu Willie. Bębnił palcami po kierownicy w takt piosenki pop o łomocącym rytmie.

Ochłodziło się. Słońce leżało nisko, na błękitnym niebie trzepotały proporczyki długiej białej

chmury. Zbliżała się godzina szczytu i ruch gęstniał, ale tego wieczoru Tony był

najcierpliwszym człowiekiem na świecie.

A więc wszystko się udało. Chłopcy dostali swoje działki i Tony wyjaśnił im, jak i

dlaczego reszta pieniędzy została ukryta w banku. Obiecał następną wypłatę za dwa miesiące.

Byli zadowoleni.

Laski przyjął skradzione pieniądze szybciej, niż Tony się spodziewał. Może myślał,

chytry drań, że będzie mógł część sprzeniewierzyć. Niech tylko spróbuje! Będą musieli we

dwóch wypichcić jakieś szachrajstwo, żeby zamaskować źródło wycofywanych przez

Tony'ego funduszy. Ale to nic trudnego.

Dziś nic nie mogło być trudne. Zastanawiał się, co zrobić z wieczorem. Może pójdzie

do homo-baru i poderwie kogoś na noc. Przebierze się, przystroi w fikuśną biżuterię i wsadzi

do kieszeni rolkę dziesiątaków. Wyłuska sobie chłopaczka o parę lat młodszego i obsypie go

przyjemnościami: wspaniała kolacja, show, szampan, a potem jego mieszkanie w dzielnicy

Barbican. Trochę chłopcu przyłoży, nie za dużo, tyle, by go zmiękczyć, po czym...

To będzie morowa noc. Rano chłopak sobie pójdzie z pełnymi kieszeniami forsy,

cokolwiek poturbowany, ale szczęśliwy. Tony przepadał za uszczęśliwianiem ludzi.

Pod wpływem nagłego impulsu zatrzymał się przy narożnym sklepie i wszedł do

środka. Sklep miał błyszczący, nowoczesny wystrój, wzdłuż ścian stały nowe stelaże na

background image

książki i magazyny. Tony poprosił o jak największe pudło czekoladek.

Młoda dziewczyna za ladą była tłusta, pryszczata i bezczelna. Kiedy sięgała wysoko

po czekoladki, jej nylonowy kitel podjechał aż do tyłka. Tony odwrócił wzrok.

- Kim jest ta szczęśliwa dama? - spytała dziewczyna.

- Moja mama.

- Nie dla mnie taki bajer.

Tony zapłacił i wyszedł w pośpiechu. Nie ma nic obrzydliwszego niż obrzydliwa

kobieta.

Nagle pomyślał, że mając milion funtów mógłby się zdobyć na coś więcej aniżeli

spędzenie nocy w mieście. Jednakże nie potrzebował nic więcej. Mógł sobie kupić dom w

Hiszpanii, ale jest tam za gorąco. Miał pod dostatkiem samochodów, podróżami po świecie

nudził się, nie pragnął rezydencji na wsi, nic nie kolekcjonował. Rozśmieszyło go to: w ciągu

jednego dnia stał się milionerem i przyszedł mu do głowy tylko jeden zakup - trzyfuntowe

pudełko czekoladek.

Pieniądze dawały jednak poczucie bezpieczeństwa. Gdyby miał złą passę, nawet jeśli,

uchowaj Bóg, trafiłby do kicia, mógłby utrzymywać chłopaków przez czas właściwie

nieograniczony. Prowadzenie gangu bywało kosztowne. Łącznie miał około dwudziestu

zakapiorów i każdy z nich spodziewał się od niego co piątek kilku funciaków, niezależnie od

tego, czy skok się odbył, czy nie. Westchnął. Tak, teraz odpowiedzialność będzie mu mniej

ciążyła. Gra była warta świeczki.

Zatrzymał wóz przed domem matki. Zegar na tablicy rozdzielczej wskazywał czwartą

trzydzieści pięć. Mama zaraz przygotuje herbatę, być może z plasterkiem sera na grzance, lub

pieczoną fasolę, potem będzie placek owocowy albo marcepanowy mazurek i na koniec

konserwowe gruszki z mleczkiem Ideal. A może zrobi jego ulubione naleśniki z dżemem?

Późniejszym wieczorem znowu się posili. Miał zawsze dobry apetyt.

Wszedł do domu frontowym wejściem, zamknąwszy za sobą drzwi. W korytarzu był

bałagan. W połowie schodów stał porzucony odkurzacz, płaszcz przeciwdeszczowy spadł z

wieszaka i leżał na podłodze, coś tam jeszcze walało się przy drzwiach do kuchni. Wyglądało

na to, że mama musiała nagle wyjść. Miał nadzieję, że nie stało się nic złego.

Podniósł płaszcz przeciwdeszczowy i zawiesił go na kołku. Psa także nie było, nie

usłyszał powitalnego szczekania.

Wszedł do kuchni i zatrzymał się z jedną nogą w przedpokoju.

Wszystko było czymś zapaćkane. W pierwszej chwili nie mógł się zorientować, co to

jest. Nagle poczuł krew.

background image

Była wszędzie. Na ścianach, podłodze, suficie, na całej lodówce, na kuchence i

suszarce. Nozdrza miał wypełnione odorem rzeźni i zrobiło mu się niedobrze. Ale skąd ta

krew? Rozejrzał się błędnie dookoła, szukając wyjaśnienia, lecz niczego nie znalazł. Była

tylko krew.

Przeskoczył kuchnię dwoma susami i pchnął na oścież tylne drzwi.

Wtedy zrozumiał.

Pośrodku betonowego podwórka leżała na grzbiecie jego suka. Tkwił w niej nóż - ten

sam, który naostrzył za mocno dziś rano. Tony przykląkł przy pokaleczonym psie,

pokurczonym niczym balon, z którego uciekło powietrze.

Tony bluznął przekleństwami. Zatrzymał spojrzenie na ranach suki i skrawku

materiału, zaciśniętego w jej obnażonych zębach, po czym szepnął:

- Walczyłaś dzielnie, panienko.

Ruszył ku furtce do ogródka i wyjrzał przez nią, jakby spodziewał się, że dostrzeże

jeszcze zabójcę. Ale zobaczył tylko leżący na ziemi różowy kawałek wyssanej gumy do żucia,

ciśnięty niedbale ręką dziecka.

Najwidoczniej mamy nie było w domu, gdy się to zdarzyło, na całe szczęście.

Postanowił posprzątać, zanim wróci.

Wyjął z komórki łopatę. Między podwórkiem a furtką ogrodową była malutka grządka

lichej ziemi, którą jego ojciec niekiedy uprawiał. Teraz zarosła chwastami. Tony zdjął

marynarkę, zaznaczył niewielki kwadrat i zaczął kopać.

Nie zabrało mu to wiele czasu. Był silny i roznosiła go wściekłość. Naciskał z pasją

łopatę, planując, jak się zemści na zabójcy, jeśli go znajdzie. Ale na pewno go dopadnie. Ten

skurwiel to jakiś mściwy drań, a taki zawsze się chełpi swoim wyczynem, albo przedtem, albo

potem, bo inaczej nie wykaże się przed nikim, tylko przed sobą, a to zwykle nie wystarcza.

Ktoś usłyszy i doniesie któremuś z chłopaków, spodziewając się nagrody.

Przemknęła mu myśl, że to może sprawka glin. Ale to raczej nieprawdopodobne, to

nie w ich stylu. A więc kto? Miał niemało wrogów, ale żadnego z nich nie stać by było aż na

tyle nienawiści i czelności, aby wykręcić taki numer. Kiedy Tony trafiał na twardziela tego

typu, zwykle zatrudniał go u siebie.

Owinął sukę w marynarkę i delikatnie ułożył w dole. Zasypał z powrotem ziemią i

równo uklepał ją płaską powierzchnią łopaty. Nie odmawia się modlitwy za psy, prawda? Nie.

Wrócił do kuchni, zababrana była okropnie. Nie ma mowy, żeby sam dał radę to

oczyścić. Mama wróci lada chwila, dziwne, że jej dotąd nie ma. Potrzebował czyjejś pomocy.

Postanowił zadzwonić do szwagierki.

background image

Przechodził przez kuchnię ostrożnie, by nie rozchlapywać krwi. Nawet jak na takiego

psa jak bokser było jej strasznie dużo.

Wszedł do saloniku, aby zatelefonować, i tam ją znalazł.

Próbowała chyba sięgnąć słuchawki. Leżała na dywanie, a struga krwi spływała aż do

drzwi. Cios był tylko jeden, ale śmiertelny.

Zastygła w zgrozie twarz Tony'ego wykrzywiła się niczym zgnieciona poduszka i

okryła rozpaczą. Uniósł w górę ramiona, zasłonił policzki dłońmi i otworzył usta.

Wreszcie odzyskał mowę i zaryczał jak zwierz. - Mamo! - krzyknął. - O Boże, mamo!

Runął na kolana obok ciała i zapłakał, wstrząsany głośnym, przeszywającym

szlochem, niby przygniecione nieszczęściem dziecko.

Na ulicy pod oknem saloniku gromadził się tłum, ale nikt nie śmiał wejść do środka.

34

City Tennis Club nie miał nic wspólnego z tenisem, a wszystko z popołudniowym

drinkiem. Kevina Harta niejednokrotnie uderzała kontrastowość tej nazwy. W zaułku przy

Fleet Street, wciśniętym miedzy kościół i blok biurowy, starczyłoby z trudem miejsca na stół

pingpongowy, co dopiero na kort do tenisa. Jeśli chodziło im - myślał Kevin - o pretekst do

serwowania drinków, w czasie gdy puby są zamknięte, mogli wymyślić coś bardziej

wiarygodnego, coś w związku z filatelistyką albo modelami kolejek na szynach. Tutaj

najbliższa tenisowi była gra na ekranie automatu wrzutowego. Znajdował się tam

miniaturowy kort; kierowało się graczami, pokręcając gałką.

Klub miał trzy bary oraz restaurację i było to dobre miejsce spotkań dla ludzi z “Daily

Mail” lub z “Mirror”, gdzie czasem można było dostać pracę.

Kevin zjawił się tam tuż przed piątą. Wziął sobie kufel beczkowego piwa i siedział

przy stoliku, gawędząc od niechcenia z przelotnie poznanym reporterem z “Evening News”.

Ale nie mógł się skupić na rozmowie, ciągle jeszcze wrzały w nim emocje. Reporter oddalił

się po chwili i Kevin zauważył wchodzącego Artura Cole'a, który podszedł do baru.

Ku zdziwieniu Kevina, zastępca redaktora działu wiadomości przysiadł się ze swym

kuflem do jego stolika.

- Co za dzień! - rzucił zamiast powitania.

Kevin przytaknął ruchem głowy. W gruncie rzeczy nie życzył sobie towarzystwa

Cole'a, chciał w samotności uporządkować stan swego ducha.

Artur wypił duszkiem połowę swego piwa i odstawił kufel, westchnąwszy z

zadowoleniem.

- Podczas lunchu nie miałem czasu się napić - wyjaśnił.

background image

- Musiałeś sam dowodzić fortecą - powiedział przez grzeczność Kevin.

- Tak. - Cole wyjął paczkę papierosów i zapalniczkę i położył na stole. - Przyrzekałem

sobie, że nie będę palił. Ciekawe, jak długo wytrzymam.

Kevin zerknął ukradkiem na zegarek, zastanawiając się, czy nie zmienić lokalu na “El

Vino”.

- Zapewne uważasz, że zrobiłeś błąd wybierając ten zawód - odezwał się Artur.

Kevin był zaskoczony. Nie posądzał Cole'a o taką przenikliwość.

- Owszem - przyznał.

- Możliwe, że masz rację.

- Nader pocieszające.

- Wiesz, to twoja sprawa - westchnął Cole. - Masz swoje słuszne powody.

- Jeżeli mam wciąż kłaść uszy po sobie, nie dla mnie taki zawód.

Artur sięgnął po papierosa, ale cofnął rękę.

- Nauczyłeś się dzisiaj czegoś, prawda? Chyba rozumiesz, o co w tym wszystkim

chodzi, i jeśli coś to dla ciebie znaczy, zaznałeś smaku pokory.

Ten ojcowski ton zirytował Kevina.

- Zdumiewa mnie - powiedział - że po tym, co się dzisiaj stało, nikt najwyraźniej nie

odczuwa porażki.

Cole zaśmiał się z goryczą. Kevin zrozumiał, że trafił w sedno. Artur cierpiał, w

mniejszym lub większym stopniu, na chroniczne poczucie porażki.

- Ludzie tacy jak ty - mówił - pochodzą z nowego chowu i myślę, że jesteście nam

potrzebni. Stare metody, kiedy każdy musi zaczynać od podstaw i piąć się powoli w górę,

były może dobre dla reporterów, ale nie dla menedżerów. Bóg świadkiem, że naszemu

kierownictwu brakuje pomyślunku. Mam nadzieję, że jakoś to wytrzymasz. Napijesz się

jeszcze?

- Z chęcią.

Artur podszedł do baru. Kevin był zbity z tropu. Nie szczędził Cole'owi krytycznych

uwag, a teraz facet namawiał go, by został w dziennikarstwie i przymierzał się do funkcji

menedżera. Nie leżało to w jego planach, nigdy o tym nie myślał. I wcale nie pragnął. Lubił

ujawniać sprawy, pisać, służyć prawdzie.

Ogarnęło go poczucie niepewności. Musi o tym pomyśleć.

Kiedy Artur wrócił z piwem, Kevin powiedział:

- Jeżeli sprawy przybierają taki obrót, gdy trafia mi się bombowy temat, to jak mogę

dojść do czegokolwiek?

background image

Artur znowu roześmiał się gorzko.

- Myślisz, że jesteś jeden? Czy uświadamiasz sobie, że to ja dziś byłem szefem

wiadomości? Ale ty jeszcze będziesz miał swój bombowy temat. - Sięgnął znów po papierosy

i tym razem zapalił.

Kevin obserwował, jak się zaciąga.

Tak - pomyślał - ja jeszcze będę miał swój bombowy temat.

Artur już nie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Follett Ken Papierowe pieniądze
Ken Follett Papierowe pieniądze
Follett Ken Niezwykła para
Follett Ken Trzeci bliźniak
Follett Ken Kryptonim Kawki
Follett Ken Lot Cmy
Follett Ken Skandal z Modiglianim (rtf)
Follett Ken Igła
Follet Ken - Kryptonim Kawki, Ken Follett
Follett Ken Uciekinier
Follett Ken Igla
Follett Ken Kryptonim kawki rtf
Follett Ken Il Pianeta?i bruchi
Follet Ken (1993) Niebezpieczna Fortuna
Follet Ken (1976) Tajemnicze studio
follett ken na skrzydlach orlow HZGUHZZNGYLSA3GSN3K34ASPANFOKZ6QPGU7TAA
Follet Ken Igla
Folle

więcej podobnych podstron