KEN FOLLETT
PAPIEROWE PIENIĄDZE
(
Tłumaczył - Jerzy Chociłowski )
NOTA AUTORA
Niniejsza książka jest fikcją literacką. Nazwiska, postaci, sceneria, wydarzenia są bądź
wytworem wyobraźni autora, bądź zostały zbeletryzowane. Jakiekolwiek podobieństwo do
osób autentycznych, żywych lub zmarłych, do przebiegu lub miejsca zdarzeń jest całkowicie
przypadkowe.
WSTĘP
Powieść ta została napisana w roku 1976, tuż przed “Igłą”, i uważam ją za najlepszą z
moich książek, które nie odniosły sukcesu. Nawet jej wydawca ukrył się pod pseudonimem
Zachary Stone, tak jak to było w przypadku “Afery z Modiglianim”. Rzeczywiście, obie
powieści są do siebie podobne. Brak w nich głównego bohatera, za to występują grupy
postaci, których losy są ze sobą powiązane i które łączy wspólny punkt kulminacyjny.
Tyle że w “Papierowych pieniądzach” te więzy są mniej przypadkowe. Chodziło mi
bowiem o pokazanie, w jaki sposób korupcja ogarnia świat przestępczy, elity finansowe i
dziennikarskie, i stwarza wzajemne powiązania. Zakończenie, prawdę powiedziawszy, jest
przygnębiające - nieomal tragiczne w zestawieniu z “Aferą z Modiglianim”. Lepszego zatem
materiału do porównań może dostarczyć “Igła”. (Czytelnik, który woli ciastka od przepisów,
winien opuścić ten wstęp i przejść niezwłocznie do rozdziału pierwszego.) Fabuła
“Papierowych pieniędzy” należy do najbardziej misternych, jakie kiedykolwiek obmyśliłem,
niska zaś sprzedaż tej książki przekonuje mnie, że dobre pomysły sprawiają większą
satysfakcję autorom niż czytelnikom. Akcja “Igły”, przeciwnie, jest niezwykle prosta, da się
zapisać w trzech akapitach, co też uczyniłem, przystępując do pracy. W “Igle” występuje
zaledwie trzech czy czterech bohaterów, w “Papierowych pieniądzach” kilkanaście postaci. I
chociaż wątki ulegają tu znacznej rozbudowie tudzież licznym komplikacjom, “Papierowe
pieniądze” zajęły tylko połowę objętości “Igły”. Jako pisarz starałem się zawsze bronić przed
asekuranctwem, ale w “Papierowych pieniądzach”, jak widać, to mi się nie udało. W
rezultacie rysunek wielu postaci jest żywo i ostro naszkicowany, sprawia też wrażenie, że
autor nie angażuje się w ich osobiste życie, a tego właśnie czytelnik domaga się w
bestsellerach.
Mocną stroną tej powieści jest jej forma. Akcja dotyczy jednego dnia z życia
londyńskiej popołudniówki. (Pracowałem dla takiej gazety w latach 1973-1974.) Każdy
rozdział obejmuje wydarzenia jednej godziny, zamknięte w trzech czy czterech scenach.
Ukazują one to, co dzieje się przy pulpitach dziennikarskich, oraz to, co przynosi
rzeczywistość, o której gazeta pisze (lub zapomina napisać). “Igła” odznacza się konstrukcją
jeszcze bardziej zwartą, chociaż, o ile mi wiadomo, nikt tego nie zauważył. Mamy tu sześć
części, z których każda podzielona jest na sześć rozdziałów (z wyjątkiem ostatniej, bo ta
zawiera ich siedem). Pierwszy rozdział każdej części opowiada o szpiegu, drugi o jego
prześladowcach i dalej podobnie, aż do szóstego, w którym omawiane są konsekwencje
międzynarodowej sytuacji militarnej, jakie wyłoniły się wskutek tego, co wydarzyło się
wcześniej. Czytelnicy takich rzeczy nie dostrzegają - bo i po co? - ale przypuszczam, że
regularność i swego rodzaju symetria są, w ich mniemaniu, kryterium dobrze napisanej
książki.
Inną cechą wspólną “Papierowych pieniędzy” i “Igły” jest galeria ciekawych postaci
drugoplanowych: dziwek, złodziei, niedorozwiniętych dzieci, kobiet pracujących i samotnych
starców. Odstąpiłem od niej w kolejnych powieściach, by nie odrywać czytelnika od
głównych bohaterów. Teraz zastanawiam się, czy nie przedobrzyłem.
Co do powiązań świata przestępczego z finansjerą i dziennikarzami - nie mam już tej
pewności, jaką miałem w roku 1976. Niemniej sądzę, że książka w jakimś sensie zachowała
prawdę o Londynie lat siedemdziesiątych - razem z wizerunkiem policjanta i oszusta,
bankiera i prostytutki, reportera i polityka, jak też w opisie sklepów i slumsów, ulic i Tamizy.
Kocham tamten Londyn i mam nadzieję, że wy też go pokochacie.
Szósta rano
1
Była to najszczęśliwsza noc w moim życiu - pomyślał Tim Fitzpeterson, gdy otworzył
oczy i spojrzał na leżącą obok dziewczynę, wciąż pogrążoną we śnie. Nie poruszył się, by jej
nie zbudzić, lecz spoglądał na nią ukradkiem w zimnym świetle londyńskiego świtu. Leżała
na plecach, beztroska jak dziecko. Tim przypomniał sobie swoją Adrienne, kiedy była
malutka, ale natychmiast pozbył się tej myśli.
Dziewczyna miała rude włosy, które przylegały do głowy jak czapeczka, odsłaniając
maleńkie uszy. Miała drobne rysy: nos, brodę, kości policzkowe i filigranowe zęby. W nocy
przesłonił jej twarz szerokimi, niezgrabnymi dłońmi, naciskając łagodnie palcami wgłębienia
oczu i policzki, rozchylając kciukami jej miękkie wargi, jakby chciał sprawdzić namacalnie
jej piękno, niby żar bijący od ognia.
Lewa ręka dziewczyny leżała swobodnie na kołdrze, która zsunęła się, odsłaniając jej
szczupłe, delikatne ramiona i jedną malutką, prawie płaską pierś.
Leżeli w pewnym oddaleniu od siebie, ale czuł ciepło jej uda tuż przy swoim. Oderwał
od niej wzrok i spojrzał na sufit, poddając się na chwilę radosnemu wspomnieniu nocnych
rozkoszy, po czym wstał.
I spojrzał na nią jeszcze raz. Spała spokojnie. W jasnym świetle dnia wyglądała tak
samo ponętnie jak wczoraj, mimo potarganych włosów i resztek kunsztownego makijażu. Tim
Fitzpeterson wiedział, że ranek będzie dla niego mniej łaskawy. Dlatego nie budził
dziewczyny; chciał się przejrzeć w lustrze, zanim ona go zobaczy.
Przeszedł nago z salonu do łazienki po wyblakłym zielonym dywanie. Przez chwilę
rozglądał się po mieszkaniu, tak jakby je widział po raz pierwszy. Było beznadziejnie mało
atrakcyjne. Dywan dopasowany był do równie wyblakłej zielonej sofy ze spłowiałymi
poduszkami w kwiaty. Stało tam jeszcze proste, drewniane biurko, jakie można zobaczyć w
każdej instytucji, przedpotopowy czarno-biały telewizor, szafa na akta oraz półka z
podręcznikami prawa, ekonomii i kilkoma tomami “Hansarda”, zawierającymi protokóły z
posiedzeń parlamentu. Dawniej posiadanie garsoniery w Londynie wydawało mu się czymś
bardziej szykownym.
W łazience wisiało ogromne lustro, kupione przez żonę Tima, zanim zrezygnowała z
życia w mieście. Czekając, aż napełni się wanna, przeglądał się i zastanawiał, jak mężczyzna
w średnim wieku mógł wzbudzić pożądanie pięknej, dwudziestopięcioletniej dziewczyny.
Owszem, dopisywało mu zdrowie, ale nie był tak sprawny fizycznie, jak mężczyźni, którzy
ćwiczą i regularnie odwiedzają sale gimnastyczne. Był niski, krępy, a na piersi, biodrach i
pośladkach zebrało się sporo zbędnego tłuszczu. Jak na czterdzieści jeden lat wyglądał nieźle,
tyle że nie miał w sobie nic, co mogłoby pociągać choćby najbardziej zmysłową kobietę.
Lustro zaszło parą i Tim zanurzył się w wannie. Oparł głowę i zamknął oczy. Spał
niecałe dwie godziny, a mimo to czuł się rześko. Wychowywano go w przeświadczeniu, że złe
samopoczucie, dolegliwości cielesne, nie mówiąc o chorobach, są skutkiem zarywania nocy,
dancingów, cudzołóstwa i mocnego alkoholu. Wszystkie te grzechy razem wzięte już
powinny były sprowadzić gniew boży.
Ale nie, zapłatą za występek była czysta rozkosz. Namydlając się powoli, Tim
wspominał miniony wieczór. Początek nie wydawał się zachęcający - jedna z tych okropnych
kolacji z koktajlem grejpfrutowym, przesmażanym stekiem i popijawą dla trzystu członków
jakiejś bezsensownej organizacji. Przemówienie Tima dawało jeszcze jedną sposobność
zapoznania się z obecną strategią rządu, lecz było wyważone emocjonalnie, dla pozyskania
sympatii audytorium. Potem jeden z kolegów - błyskotliwy młody ekonomista - namówił go,
by poszli gdzieś na drinka.
Wylądowali w nocnym lokalu, który normalnie byłby poza zasięgiem finansowych
możliwości Tima, gdyby ktoś nie opłacił za niego wstępu. Zaczął się tak dobrze bawić, że
zamówił butelkę szampana i już na swoją kartę kredytową. Dołączyli także inni goście:
dyrektor wytwórni filmowej, znany Timowi raczej ze słyszenia, dramaturg, którego nigdy nie
widział na oczy, lewicujący ekonomista, który podawał rękę z kwaśnym uśmiechem i unikał
rozmów na tematy zawodowe, oraz dziewczęta.
Tim rozochocił się pod wpływem szampana i estradowych występów. Dawnymi czasy,
w takiej chwili, zabrałby Julię do domu, aby ją brutalnie posiąść - lubiła, kiedy to się
zdarzało. Teraz już nie przyjeżdżała do miasta, a on przestał chodzić do nocnych lokali.
Dziewczęta nie zostały im przedstawione. Spróbował zatem rozmowy z siedzącą obok
niego, szczupłą, rudowłosą dziewczyną w długiej, jasnej sukni. Wyglądała na modelkę;
okazało się, że jest aktorką. Spodziewał się, że będzie nudna, i on też jej nie zaciekawi.
Wieczór zapowiadał się całkiem interesująco: dziewczyna była Timem zafascynowana.
Pochłonięci zażyłą rozmową, nie zwracali uwagi na resztę towarzystwa, aż ktoś
zaproponował zmianę lokalu. Tim bezzwłocznie oświadczył, że wraca do domu. Wtedy
dziewczyna chwyciła go za ramię i poprosiła, by tego nie robił. Tim po raz pierwszy od
dwudziestu lat, zachował się szarmancko wobec pięknej kobiety i przychylił się natychmiast
do jej prośby.
Wychodząc z wanny, zastanawiał się, o czym tak długo rozmawiali. Ministerialna
praca w resorcie energetyki raczej nie dostarczała tematów do koktajlowej pogawędki; co nie
było nazbyt fachowe, musiało być wysoce poufne. Być może, dyskutowali o polityce. Czy
opowiadał jej złośliwe anegdotki o znanych politykach, posługując się monotonnym głosem,
który był u niego jedynym świadectwem poczucia humoru? Nie pamiętał. Za to przypomniał
sobie, jak wielkie w dziewczynie wzbudził zainteresowanie, co zdawała się potwierdzać
każda część jej ciała: głowa, ramiona, kolana, stopy. Ta fizyczna bliskość podniecała i
zarazem była intrygująca.
Przetarł zaparowane lustro nad umywalką i sprawdził zarost przed goleniem. Miał
bardzo ciemne włosy; gdyby zapuścił brodę, rosłaby gęsto. Reszta - mówiąc najoględniej -
wyglądała zwyczajnie. Cofnięty podbródek, nos ostro zakończony, u nasady odciśnięte ślady
po okularach, które nosił od dwudziestu pięciu lat, spore usta o wyrazie nieco posępnym, za
duże uszy i wysokie czoło intelektualisty. Trudno byłoby odczytać z tej twarzy charakter.
Znać na niej było umiejętność skrywania myśli i uczuć.
Włączył golarkę i wykrzywił usta, by lepiej widzieć lewy policzek. Prawdę mówiąc,
Tim nie był brzydki. Niektóre dziewczyny mają podobno słabość do szpetnych mężczyzn, ale
takie uogólnienia były poza zasięgiem jego doświadczeń. Tim Fitzpeterson nie pasował nawet
do tej wątpliwie uprzywilejowanej kategorii.
Być może jednak nadszedł czas, by ponownie zastanowić się, do jakiej kategorii
pasuje.
Następny lokal okazał się tak okropny, że Tim dobrowolnie nigdy by się tu nie wybrał.
Przede wszystkim nie przepadał za muzyką, a tu, w “Czarnej Jamie”, panował taki hałas, że
głuszył wszelką rozmowę. Mimo to Tim tańczył przy tej muzyce - podrygiwał jak opętany, co
zdaje się, było bardzo stylowe. Uznał, że spisał się całkiem nieźle; inni goście nie wydawali
się tym rozbawieni, jak się obawiał, być może dlatego, że wielu z nich było w jego wieku.
Młody, brodaty dyskdżokej w sportowej koszulce z nadrukiem “Harvard Business
School” nastawił dla kaprysu powolną balladę, śpiewaną przez mocno zakatarzonego
Amerykanina. Byli właśnie na małym parkiecie. Dziewczyna przytuliła się i zarzuciła mu
ramiona na szyję. Wiedział, że musi się poważnie nad tym zastanowić, czy chce się
odwzajemnić. Czuł jej gorące, gibkie ciało, przylegające do niego jak mokry ręcznik, i podjął
szybką decyzję. Nachylając się - była trochę niższa - szepnął jej do ucha: - Chodźmy do mnie
na drinka.
Całował się z nią w taksówce; ogarnęło go uczucie, jakiego nie doświadczył od wielu
lat. Pocałunek był jak ze snu i tak rozkosznie soczysty, że zaczął dotykać jej piersi, małych i
jędrnych pod luźną wieczorową suknią; potem już z trudem nad sobą panowali, zanim dotarli
do mieszkania.
Dali sobie spokój z drinkiem, który był tylko pretekstem. Znaleźliśmy się w łóżku
chyba w niecałą minutę, pomyślał chełpliwie Tim. Skończył się golić i sięgnął do szafki w
ścianie po stary flakon z wodą kolońską.
Wrócił do sypialni. Dziewczyna wciąż spała. Włożył szlafrok, wziął papierosy i usiadł
w wysokim krześle przy oknie.
Okazałem się kapitalny w łóżku - pomyślał, choć świadom był, że się oszukuje: to ona
przejawiała inicjatywę, i to twórczą. Pod jej kierunkiem robili rzeczy, których nie mógłby
zaproponować Julii po piętnastu latach wspólnego łóżka.
Tak, Julia. Spojrzał bezwiednie na stojącą po drugiej stronie wąskiej ulicy
wiktoriańską szkołę z czerwonej cegły, na jej mizerne boisko, i wytarte żółte linie na placu do
siatkówki. Wciąż żywił te same uczucia dla Julii. Jeśli kochał ją przedtem, kochał ją i teraz.
Ta dziewczyna jest jednak inna. Ale czy nie to samo wmawiają sobie wszyscy głupcy, pakując
się w romans?
Nie spieszmy się, pomyślał. Dla niej mógł to być wyskok na jedną noc. Nie ma prawa
zakładać, że zechce się znów z nim spotkać. Wszelako pragnął ustalić swe zamierzenia,
zanim dowie się od niej, na co może liczyć: praca w rządzie nauczyła go, że przed każdą
konferencją trzeba się starannie przygotować.
Miał własną formułę dla skomplikowanych zagadnień. Po pierwsze, co mam do
stracenia?
Znowu Julia: pulchna, inteligentna, zadowolona z siebie. Jej horyzonty zawężały się
nieubłaganie z każdym rokiem macierzyństwa. Były czasy, kiedy żył dla niej: kupował
ubrania według jej gustu, czytał powieści, bo ona je czytała, cieszył się swoimi sukcesami
politycznymi, bo i jej sprawiały przyjemność. Jednakże później środek ciężkości ich życia
przesunął się. Julia zaczęła się skłaniać ku banałom. Zapragnęła mieszkać w Hampshire, a że
dla niego nie miało to znaczenia, więc tam zamieszkali. Chciała, aby nosił marynarki w
kratkę, ale westminsterska moda wymagała stonowanych garniturów, więc ubierał się na
granatowo i w ciemne szarości.
Po przeanalizowaniu uczuć, stwierdził, że z Julią wiąże go niewiele. Być może trochę
sentymentu. Zachował jej nostalgiczny wizerunek, tańczącej jazzowe rytmy w stożkowatej
spódnicy, z włosami związanymi w koński ogon. Czy była to miłość? Wątpił w to.
Dziewczynki? Z nimi to inna sprawa. Katie, Penny i Adrienne. Tylko Katie jest dość
duża, by zrozumieć o co chodzi w miłości i małżeństwie. Nieczęsto go widywały, uważał
jednak, że nawet skąpe dowody miłości ojcowskiej znaczą dużo więcej aniżeli zupełny brak
ojca. Nie podlegało to dyskusji, był o tym głęboko przekonany.
No i jego kariera. Rozwód nie musiał zaszkodzić podsekretarzowi stanu, lecz mógł
zrujnować człowieka na wyższym szczeblu. Nie było nigdy rozwiedzionego premiera. A Tim
Fitzpeterson przymierzał się do tego fotela.
Tak więc miał sporo do stracenia. A właściwie wszystko, na czym mu zależało. Znowu
spojrzał na łóżko. Dziewczyna przekręciła się na bok, twarzą do ściany. Słusznie zrobiła,
przycinając krótko włosy, uwydatniało to jej smukłą szyję i śliczne ramiona. Plecy zwężały
się ku cienkiej talii i kryły się pod zmiętym prześcieradłem. Była opalona.
Ale miał też sporo do uzyskania. Prawdziwa frajda rzadko mu się w życiu zdarzała,
ale teraz przyszło mu na myśl to słowo. Nie pamiętał już, kiedy jej zaznał. Zadowolenie tak: z
pisania mądrych, fachowych raportów, z wygrywania niezliczonych potyczek w komisjach i
w Izbie Gmin; z odpowiedniej książki lub dobrego wina. Jednakże nieludzko krystaliczna
rozkosz, jaką dała mu ta dziewczyna, była czymś nowym.
No więc takie były “za” i “przeciw”. Wedle przyjętej formuły należało je podsumować
i porównać. Jednakże tym razem nie dało się zastosować tej formuły. Niektórzy znajomi Tima
twierdzili, że nie sprawdza się nigdy. Być może mieli rację. Błędem byłoby obliczanie racji
niczym funtowych banknotów; ni z tego, ni z owego przypomniał mu się fragment z wykładu
filozofii w college'u: “Zaczarowanie naszej inteligencji za pośrednictwem języka”. Co jest
dłuższe - samolot czy sztuka jednoaktowa? Co wolę - zadowolenie czy frajdę? Poczuł zamęt
w głowie. Odchrząknął głośno, poirytowany, i spojrzał szybko na łóżko, by sprawdzić, czy
nie zakłócił snu dziewczyny. Spała nadal. To dobrze.
Na ulicy, niedaleko od okna, zatrzymał się przy krawężniku szary rolls-royce. Nikt nie
wysiadł. Tim popatrzył uważniej i dostrzegł, że kierowca rozkłada gazetę. Być może szofer
kogoś zabiera o szóstej trzydzieści. Biznesmen, który jechał całą noc i przybył za wcześnie?
Tim nie mógł odczytać tablicy rejestracyjnej. Ale zauważył, że kierowca jest rosłym
mężczyzną, tak potężnym, że wypełniał sobą całe wnętrze wozu.
Ponownie wrócił do swego dylematu. Jak postępuje się w polityce - rozmyślał - gdy
stajemy wobec dwóch gwałtownych, ale sprzecznych żądań? Odpowiedź przyszła
natychmiast: wybieramy taki sposób działania, który - w istocie, bądź na pozór - godzi obie
sprzeczności. Analogia była oczywista. Pozostanie żonaty z Julią i będzie miał romans z tą
dziewczyną. Rozwiązanie wydawało się politycznie słuszne i nawet mu się spodobało.
Zapalił następnego papierosa i zaczął myśleć o przyszłości. Sprawiało mu to
przyjemność. Spędzą jeszcze wiele nocy w tym mieszkaniu; od czasu do czasu weekend w
prowincjonalnym hoteliku, być może nawet słoneczne dwa tygodnie na jakiejś małej
dyskretnej plaży w północnej Afryce lub Indiach Zachodnich. W bikini będzie robiła sensację.
W zestawieniu z tą perspektywą wszystko inne przybladło. Nawiedziła go myśl, że
zmarnował dotychczasowe życie, lecz zdał sobie sprawę, że to przesada. Może nie
zmarnował, ale odnosił wrażenie, że spędził młodość na dzieleniu dużych sum i nigdy nie
odkrył rachunku różniczkowego.
Postanowił, że porozmawia z nią o tym problemie i jego rozwiązaniu. Ona oświadczy,
że nie da się tego zrobić, a on odpowie, że ma szczególny talent do kompromisów.
Jak zacznie? Kochanie, chcę to znów robić, często. Zdaje się, że brzmi to, jak trzeba.
Co ona powie? Ja także, albo zadzwoń pod ten numer, albo przykro mi, Tim, ale jestem
dziewczyną na jedną noc.
Nie, nie to. To niemożliwe. Minionej nocy on także pokazał, że jest dobry. Uznała, że
jest niezwykły. Tak powiedziała.
Podniósł się i zgasił papierosa.
Podejdę do łóżka - pomyślał - odgarnę z niej delikatnie koce i przez chwilę popatrzę
na jej nagość; potem położę się obok i będę całował jej brzuch, uda, piersi, dopóki się nie
obudzi. I wtedy znów będę się z nią kochał.
Oderwał wzrok od dziewczyny i wyjrzał przez okno, delektując się oczekiwaniem.
Rolls wciąż tam był, niby szary ślimak w rynsztoku. Nie wiadomo dlaczego niepokoił go ten
samochód, ale przestał o nim myśleć i postanowił obudzić dziewczynę.
2
Feliks Laski nie miał dużo pieniędzy, choć był bardzo bogaty. Na jego fortunę składały
się udziały, posiadłości, budynki oraz różne dziwne aktywa, jak połowa scenariusza
filmowego bądź jedna trzecia wynalazku błyskawicznych frytek ziemniaczanych. W gazetach
często pisano, że gdyby wszystkie jego zasoby przekształcić w gotówkę, miałby wiele
milionów funtów, Laski natomiast równie często i chętnie podkreślał, że obrócenie jego
majątku w gotówkę byłoby prawie niemożliwe.
Szedł piechotą do City ze stacji Waterloo, ponieważ uważał, że leniwe życie jest
przyczyną ataków serca u mężczyzn w jego wieku. Była to przesadna troska o zdrowie,
albowiem trudno byłoby znaleźć w City pięćdziesięciolatka w lepszej formie. Miał niemal
sześć stóp wzrostu, klatkę piersiową jak rufa okrętu wojennego i był zapewne równie podatny
na zawał serca jak młody wół.
Zwracał na siebie uwagę, gdy w nikłym jeszcze słońcu wczesnego ranka maszerował
przez Most Blackfriars. Ubrany był bardzo kosztownie, w niebieską jedwabną koszulę i buty
na zamówienie. Według kryteriów City był dandysem. Ponieważ w rodzinnej wiosce
Laskiego mężczyźni nosili bawełniane drelichy i sukienne czapki, wytworne ubranie było dla
niego jak brzęczyk przypominający o tym, co pozostawił za sobą.
Ubiór stanowił nieodłączną część jego wizerunku, który miał w sobie coś z ryzykanta.
Jego transakcje zazwyczaj łączyły się z ryzykiem lub oportunizmem, bądź jednym i drugim;
dbał o to, by sprawiały większe wrażenie niż w istocie na to zasługiwały. Reputacja magika
była dla niego więcej warta aniżeli bank handlowy.
Temu właśnie wizerunkowi dał się uwieść Peters. Laski rozmyślał o nim, krocząc
żwawo obok katedry Św. Pawła w kierunku miejsca ich spotkania. Mały, ograniczony
człowieczek, którego specjalnością był przepływ gotówki: nie pożyczki, ale namacalne
fundusze, pieniądze zrobione z papieru. Był pracownikiem Banku Anglii, podstawowego
źródła prawnych środków płatniczych. Do jego zadań należało organizowanie transportu
nowych i przeznaczonych do zniszczenia banknotów oraz monet. Sam nie inicjował działań,
to odbywało się na wyższym szczeblu, zapewne w rządzie, ale wiedział wcześniej niż ludzie
w Barclays Bank, ile będzie im trzeba nowych, pięciofuntowych banknotów.
Laski poznał Petersa na koktajlu z okazji otwarcia budynku, w którym mieściły się
biura domu handlowego z towarami o zaniżonych cenach. Laski uczęszczał na takie imprezy
właśnie po to, aby poznawać ludzi pokroju Petersa, którzy kiedyś mogli się okazać użyteczni.
Zatelefonował do niego, prosząc o polecenie mu numizmatyka, który mógłby służyć radą
przy rzekomym zakupie starych monet. Peters oświadczył, że sam jest drobnym zbieraczem i
mógłby je obejrzeć. - Wspaniale - powiedział Laski i natychmiast postarał się o monety.
Peters poradził, żeby je kupić. Niespodziewanie zostali przyjaciółmi.
Nabytek stał się zaczątkiem kolekcji, której obecna wartość dwukrotnie przekraczała
sumę, jaką Laski zapłacił. Był to właściwie przypadek, ale rozpierała go duma.
Okazało się, że Peters jest rannym ptaszkiem. Zawsze lubił wcześnie wstawać, a poza
tym pieniądze ekspediowano rano i większość jego roboty musiała być wykonana przed
dziewiątą. Laski dowiedział się, że Peters codziennie o pół do siódmej pije kawę w tej samej
kawiarni, i zaczął mu towarzyszyć, najpierw od czasu do czasu, potem już regularnie. Laski
udawał, że także jest rannym ptaszkiem, i basował Petersowi, chwaląc spokojne ulice i
rześkie ranne powietrze. W rzeczywistości lubił wstawać późno, lecz gotów był na wiele
poświęceń, jeśli istniała choćby niewielka szansa doprowadzenia do skutku jego
dalekosiężnego planu.
Do kawiarni dotarł zadyszany. Po tak długim marszu nawet sprawny mężczyzna w
jego wieku miał prawo się zasapać. Lokal pachniał kawą i świeżym pieczywem. Na ścianach
wisiały plastikowe pomidory i akwarelki z widokami rodzinnego miasta właściciela we
Włoszech. Za kontuarem długowłosy młodzian i kobieta w fartuchu szykowali górę kanapek
dla setek ludzi, którzy w porze lunchu posilali się na łapu capu przy biurkach. Słychać było
nastawione gdzieś radio, lecz niezbyt głośno. Peters już siedział przy stoliku koło okna.
Laski zamówił kawę oraz sandwicza z pasztetową i usiadł naprzeciw Petersa, który
zajadał pączki; należał do ludzi, którzy zdawali się nigdy nie przybierać na wadze.
- Zapowiada się ładny dzień - odezwał się Laski. Głos miał głęboki i dźwięczny,
niczym aktor, z lekkim wschodnioeuropejskim akcentem.
- Piękny - przytaknął Peters. - A o wpół do piątej będę już w moim ogródku.
Laski upił łyk kawy i spojrzał na niego: miał krótko przystrzyżone włosy, mały wąsik i
wymizerowaną twarz. Nie zaczął jeszcze pracować, a już marzył o powrocie do domu.
Tragiczne - pomyślał Laski. Na moment ogarnęło go współczucie dla Petersa i wszystkich
tych małych ludzi, dla których praca była środkiem, a nie celem.
- Lubię moją pracę - rzekł Peters, jakby czytał myśli Laskiego.
- Ale bardziej lubi pan swój ogródek - odparł Laski, skrywając zaskoczenie.
- W taką pogodę... tak. Czy ma pan ogródek... Feliksie?
- Moja gospodyni pielęgnuje skrzynki w oknach. Nie mam żadnego hobby - oznajmił
Laski. Zastanowiło go wahanie, z jakim Peters wypowiedział jego imię. (Trochę się mnie lęka
- doszedł do wniosku. - To dobrze.)
- Brak czasu, przypuszczam. Pracuje pan pewnie bardzo ciężko.
- Tak o mnie mówią. Po prostu wolę spędzać czas między szóstą po południu a
północą, zarabiając pięćdziesiąt tysięcy dolarów, niż oglądać w telewizorze aktorów, którzy
udają, że się zabijają.
- Okazuje się, że obdarzony największą wyobraźnią umysł w City nie ma zupełnie
wyobraźni.
- Nie bardzo pojmuję.
- Nie czyta pan także powieści i nie chodzi do kina, prawda?
- Nie.
- Widzi pan? To pański słaby punkt, ma pan małą wyobraźnię. Przypadek wielu
najbardziej przedsiębiorczych biznesmenów. Ograniczenie, które zdaje się iść w parze ze
spotęgowaną bystrością, jak u ślepca mającego nadwrażliwy słuch.
- Być może - rzekł Laski marszcząc brwi. Analizowanie jego osoby stawiało go w
mniej korzystnym położeniu.
Peters zdawał się wyczuwać jego zakłopotanie.
- Fascynują mnie kariery wielkich przedsiębiorców - oznajmił.
- Mnie także - odrzekł Laski. - Jestem też zwolennikiem podwędzania cudzych
pomysłów.
- Jaki był pański pierwszy wyczyn, Feliksie?
Laski odprężył się. W tej dziedzinie czuł się swobodniej.
- Chyba z Woolwich Chemicals - powiedział. - To była nieduża wytwórnia środków
farmaceutycznych. Po wojnie otworzyli niewielką sieć składów aptecznych przy High Street,
aby mieć zapewniony zbyt. Kłopot polegał na tym, że znali się świetnie na chemii, ale nie na
handlu detalicznym i sklepy pochłaniały większość dochodu zakładów.
W tym czasie pracowałem jako makler giełdowy i spekulując zarobiłem trochę
pieniędzy. Poszedłem do swego szefa i zaproponowałem mu połowę udziału w zyskach, jeśli
sfinansuje transakcję. Kupiliśmy firmę i natychmiast sprzedaliśmy wytwórnię konsorcjum
Imperial Chemical Industry prawie za tyle samo, ile kosztowały nas akcje. Następnie
zamknęliśmy sklepy i sprzedaliśmy je - wszystkie były w świetnych punktach.
- Nigdy nie zrozumiem tego rodzaju operacji - rzekł Peters. - Skoro fabryka i sklepy
były warte tak dużo, dlaczego akcje były tanie?
- Ponieważ przedsiębiorstwo przynosiło straty. Od lat nie płacili dywidend. Zarząd nie
miał dość ikry, by zamienić swe żetony na gotówkę, że się tak wyrażę. My mieliśmy. W
interesach trzeba mieć odwagę - oznajmił i zaczął jeść kanapkę.
- To fascynujące - zauważył Peters. - Muszę już iść - dodał spoglądając na zegarek.
- Wielki dzień? - rzucił lekko Laski.
- Jeden z tych dni, a to zawsze oznacza mnóstwo kłopotów.
- Czy rozwiązał pan tamten problem?
- Jaki?
- Problem trasy - Laski zniżył nieco głos. - Pańska służba bezpieczeństwa chciała,
żeby pan za każdym razem posyłał konwój inną drogą.
- Nie - odparł Peters z zażenowaniem, bo popełnił niedyskrecję zwierzając się
Laskiemu z tego dylematu. - Jest w istocie tylko jedna sensowna droga dojazdowa.
Jednakże... - podniósł się z krzesła.
Laski uśmiechnął się.
- A więc dzisiejsza wielka przesyłka jedzie starą, bezpośrednią trasą - zauważył
obojętnie.
Peters przyłożył palec do ust.
- Względy bezpieczeństwa - powiedział.
- Jasne.
- Do widzenia - rzekł Peters sięgając po płaszcz przeciwdeszczowy.
- Do zobaczenia jutro - uśmiechnął się szeroko Laski.
3
Artur Cole wysiadł z pociągu i wspiął się na wyjściowe schody; w płucach niezdrowo
mu świstało. Z głębi kolei podziemnej wionęła fala ciepłego powietrza, spowiła go i
odpłynęła. Kiedy wyszedł na ulicę, zatrząsł się z zimna.
Zaskoczyło go słońce - gdy wsiadał do pociągu, ledwie świtało. Powietrze było
chłodne i przyjemne. Później będzie tak zatrute, że może zwalić z nóg policjanta na
posterunku. Cole pamiętał, kiedy to się stało po raz pierwszy: “Evening Post” zdobył
wyłączność na tę historię.
Szedł wolno, dopóki oddech mu się nie uspokoił. Dwadzieścia pięć lat pracy w
dziennikarstwie zrujnowało mi zdrowie - pomyślał. W istocie każde inne zajęcie
spowodowałoby to samo, ponieważ wykazywał skłonność do picia i zamartwiania się, a nadto
miał słabe płuca; jednakże zwalanie winy na zawód przynosiło mu ulgę.
W każdym razie rzucił palenie. Nie palił już - zerknął na zegarek - od stu dwudziestu
ośmiu minut, nie licząc nocy, co stanowiło osiem godzin. Miał już za sobą kilka ryzykownych
pokus; kiedy zadzwonił budzik o pół do piątej (wypalał zazwyczaj jednego w WC); po
wyjeździe z domu, w chwili gdy wrzucił najszybszy bieg i włączył radio, żeby wysłuchać
wiadomości o piątej rano; na pierwszym szybkim odcinku A-12, kiedy przyspieszył i jego
duży ford osiągnął normalną szybkość na zimnej, naziemnej stacji metra w East London, w
oczekiwaniu na pierwszy dzienny pociąg.
Poranne wiadomości BBC nie napełniły go otuchą. Skupił na nich całą uwagę,
ponieważ drogę znał tak dobrze, że pokonywał ronda i zakręty automatycznie, na pamięć.
Źródłem najważniejszej informacji był Westminster: parlament uchwalił najświeższą ustawę o
działalności przemysłowej, ale nieznaczną większością głosów. Cole wiedział już o tym z
wczorajszej wieczornej telewizji. Oznaczało to, że rzecz znajdzie się z pewnością w
porannych gazetach, co z kolei znaczyło, że “Post” nie będzie mógł zrobić z tego użytku,
chyba że w ciągu dnia wyłoni się coś nowego.
Był jeszcze temat wskaźnika cen detalicznych. Dane pochodziły z oficjalnego źródła
rządowego i były odblokowane o północy, a więc podchwycą je także poranniaki.
Nic dziwnego, że strajk robotników zakładów samochodowych wciąż trwa - nie mógł
się przecież skończyć z dnia na dzień.
Zawody krykietowe w Australii rozwiązywały problem redakcji sportowej, ale wynik
nie był na tyle sensacyjny, by mógł trafić na pierwszą stronę.
Cole zaczynał się trapić.
Wszedł do budynku “Evening Post” i skorzystał z windy. Dział wiadomości bieżących
zajmował całe pierwsze piętro. Była to ogromna sala w kształcie litery “I”. Cole przekroczył
jej próg od strony dolnej kreski. Na lewo stały maszyny do pisania i telefony maszynistek,
które stukały teksty dyktowane im telefonicznie; na prawo znajdowały się szafy kartoteczne i
półki komentatorów - polityki, przestępczości, spraw gospodarczych, wojskowych i tak dalej.
Cole szedł dalej środkiem długiej sali między rzędami biurek należących do zwyczajnych
reporterów od wszystkiego i podszedł do długiego biurka wiadomości bieżących, które
dzieliło salę na pół. Z tyłu był stół adiustatorów w kształcie litery “U”, a dalej za nim w
poprzecznej kreseczce “I”, dział sportowy - na poły niezawisłe królestwo ze swym własnym
redaktorem, reporterami i adiustatorami. Od czasu do czasu Cole oprowadzał tam
ciekawskich i zwykł im mawiać: - To powinno działać jak linia produkcyjna, a na ogół
wygląda jak herbatka u cioci. - Była w tym przesada, ale zawsze budziła śmiech.
Pokój był jasno oświetlony i pusty. Jako zastępca redaktora działu, Cole miał
wydzieloną dla siebie przegrodę. Otworzył szufladę, wyjął z niej monetę, podszedł do
automatu i nacisnął guziki od herbaty z mlekiem i cukrem. Zagadał dalekopis, przerywając
ciszę.
Kiedy Cole wracał do biurka z papierowym kubkiem w dłoni, drzwi w głębi rozwarły
się z łomotem i pojawił się w nich niski, siwy mężczyzna w pękatej futrzanej wiatrówce z
kapturem i spinaczami rowerowymi przy mankietach spodni. Cole pomachał ręką i zawołał:
- Dzień dobry, George!
- Halo, Artur. Nie za chłodno dla ciebie?
George zdjął kurtkę, był drobnej budowy i chudy. Choć już nie najmłodszy, pełnił
funkcję szefa zespołu gońców. Mieszkał w Potters Bar i do pracy przyjeżdżał rowerem, co
Artur uważał za zdumiewający wyczyn.
Artur odstawił kubek, zrzucił płaszcz przeciwdeszczowy, włączył radio i usiadł. Radio
zaczęło mruczeć. Łyknął trochę herbaty i popatrzył przed siebie. Sala była niechlujna -
krzesła stały byle gdzie, na biurkach walały się gazety i arkusze przebitek, a odnawianie
odłożono z powodu zeszłorocznej nagonki oszczędnościowej - był to jednak widok tak
znajomy, że nikt już tego nie dostrzegał. Myśl Cole'a krążyła wśród pierwszego wydania,
które za trzy godziny powinno być już na ulicach.
Dzisiejsza gazeta miała się składać z szesnastu kolumn. Czternaście z nich już istniało
w postaci półkolistych metalowych płyt tkwiących w maszynach na parterze. Zawierały
ogłoszenia, dłuższe artykuły, program telewizyjny i informacje, które starano się podać w taki
sposób, by w oczach czytelnika mogły uchodzić za aktualne. Pozostawała ostatnia kolumna
dla redaktora sportowego i frontowa dla Artura Cole'a.
Parlament, strajk, inflacja, to było już wczoraj. Niewiele można jeszcze z tego
wycisnąć. Każdy z tych tematów dałby się ustroić we wstępik w rodzaju: “Ministrowie badali
dziś przyczyny przesilenia, z którego rząd cudem wyszedł cało”. Coś takiego dawało się
przyłożyć do każdej sytuacji. Wczorajsza katastrofa stawała się nazajutrz nowiną typu
“Dzisiejszy ranek ujawnił pełną grozę”... Wczorajsze morderstwo profitowało tekstem
“Detektywi przetrząsali dziś Londyn w poszukiwaniu człowieka, który”... Problem Artura
owocował tuzinami takich oklepanych chwytów. Pomyślał, że w cywilizowanym
społeczeństwie, jeśli brak było nowin, gazety nie powinny się ukazywać. Nie była to nowa
myśl, toteż odtrącił ją zniecierpliwiony.
Wszyscy byli zgodni co do tego, że na sześć pierwszych wydań trzy składały się z
bredni. Była to jednak kiepska pociecha, ponieważ właśnie dlatego Artur Cole otrzymał
posadę kierownika tego wydania. Od pięciu lat był zastępcą redaktora działu. Dwukrotnie w
tym czasie opróżniało się krzesło jego szefa i za każdym razem awans dostawał człowiek
młodszy od Cole'a. Ktoś zdecydował, że funkcja numer dwa to kres jego możliwości. Artur
był odmiennego zdania.
Jedynym sposobem, w jaki mógł udowodnić swój talent, byłoby zrobienie świetnego
wydania. Niestety, zależało to w dużej mierze od szczęścia. Strategia Cole'a polegała na tym,
aby jego robota była ustawicznie lepsza aniżeli pierwsze wydanie gazety konkurencyjnej.
Sądził, że mu się to udaje; nie miał pojęcia, czy dostrzega to ktokolwiek na górze, ale i nie
zaprzątał sobie tym głowy.
George podszedł od tyłu i cisnął mu na biurko stertę gazet.
- Goniec Stefan zawiadomił, że znowu jest chory - burknął.
- Co tym razem, kac czy katar? - uśmiechnął się Artur.
- Pamiętasz, co nam mówili? Jeśli możesz ustać na nogach, możesz pracować. Ale to
inne pokolenie. Mam rację?
- Masz rację - przytaknął Artur.
Obaj byli kiedyś gońcami w “Evening Post”. Po wojnie Artura przyjęto do
Stowarzyszenia Dziennikarzy. George, którego nie powołano do wojska, pozostał gońcem.
- Zależało nam. Chcieliśmy pracować - powiedział George.
Artur sięgnął po gazetę leżącą na wierzchu sterty. Nie pierwszy raz George skarżył się
na swój personel i nie pierwszy raz Artur okazywał mu współczucie. Ale Artur wiedział, co
jest nie w porządku z dzisiejszymi gońcami. Trzydzieści lat temu bystry chłopak mógł zostać
reporterem; dzisiaj ta droga była dla niego zamknięta. Nowy system powodował dwa skutki:
zdolna młodzież uczyła się dalej, zamiast zasilać szeregi gońców, a ci, którzy zostawali
gońcami, nie mieli perspektyw, więc robili wszystko, żeby się nie przemęczać. Jednakże Artur
nie mógł tego powiedzieć George'owi, ponieważ wykazałby, że jemu powiodło się znacznie
lepiej niż staremu koledze. Przystał więc na to, że dzisiejsza młodzież to zgniłki.
George miał ochotę nadal psioczyć, ale Artur przerwał mu pytając:
- Coś nowego w nocnych depeszach?
- Przyniosę je. Tylko że muszę sam roznieść wszystkie gazety...
- Lepiej przejrzę wpierw depesze - rzekł Artur odwracając się.
Nie cierpiał podkreślania wyższości swej pozycji. Nigdy nie nauczył się okazywać
tego w sposób naturalny, być może dlatego, że nie sprawiało mu to przyjemności. Spojrzał na
“Morning Star”: dali na czołówkę ustawę przemysłową.
Mało prawdopodobne, aby dalekopis wystukał jakieś krajowe doniesienia, było na to
za wcześnie. Ale wiadomości zagraniczne napływały sporadycznie w ciągu nocy i najczęściej
znajdowało się w nich coś, co mogło z braku laku posłużyć jako sensacja. Prawie zawsze
gdzieś na świecie zdarzyły się pożary, morderstwa, zamieszki albo zamach stanu. “Post” był
jednak gazetą londyńską i starali się nie robić czołówki z wiadomości zagranicznych, chyba
że były naprawdę sensacyjne. Ale zawsze lepsze to, niż “Ministrowie badali dzisiaj
przyczyny”...
George rzucił mu na biurko długą płachtę dalekopisu. Nie rozciął jej na poszczególne
pozycje, demonstrując w ten sposób swoje niezadowolenie. Zapewne liczył na to, że Artur
zaprotestuje, bo wtedy miałby sposobność wytknąć, ile to na niego spada roboty, gdy dyżurny
goniec choruje. Artur znalazł na biurku nożyczki i zabrał się do czytania.
Przebrnął przez polityczny komentarz z Waszyngtonu, sprawozdanie z rozgrywek
krykietowych i przegląd wydarzeń na Bliskim Wschodzie. Był w połowie opowieści o mało
ważnym rozwodzie w Hollywood, kiedy zadzwonił telefon.
Podniósł słuchawkę i powiedział:
- Dział wiadomości bieżących, słucham.
- Mam coś dla waszej kroniki towarzyskiej - odezwał się mężczyzna, bełkocząc
cockneyem.
Cole z miejsca nastawił się sceptycznie. Nie był to głos człowieka, który miałby
dostęp do romansowych perypetii arystokracji.
- Słucham - powiedział. - Może zechce pan podać swoje nazwisko?
- Mniejsza o to. Wie pan, kto to jest Tim Fitzpeterson?
- Oczywiście.
- NO więc, ten facet robi z siebie głupka z jakąś rudą cizią. Jest chyba ze dwadzieścia
lat młodsza od niego. Chce pan jego numer telefonu?
- Proszę bardzo.
Cole zapisał numer. To go zainteresowało. Gdyby małżeństwo ministra się
rozlatywało, byłby to dobry temat, coś więcej niż notatka w kronice towarzyskiej.
- Kim jest ta dziewczyna? - spytał.
- Mówi, że jest aktorką. Tak naprawdę to dziwka. Niech pan zaraz do niego zadzwoni i
spyta o Dizi Disney.
Połączenie się urwało.
Cole zmarszczył brwi. Było to nieco dziwne: przeważnie donosiciele żądali pieniędzy,
szczególnie za tego rodzaju informacje. Wzruszył ramionami. Rzecz jest warta sprawdzenia.
Przekażę to później któremuś z reporterów.
Po chwili zmienił zdanie. Niezliczone tematy przepadały na zawsze z powodu
kilkuminutowej zwłoki. Fitzpeterson może wyjść do Izby Gmin lub do swego biura przy
Whitehall. A informator powiedział: “Niech pan zaraz zadzwoni”.
Cole spojrzał w notatnik i wykręcił numer.
Siódma rano
4
- Czy robiłeś to kiedykolwiek przed lustrem? - spytała; gdy Tim przyznał, że nigdy,
namówiła go, by spróbowali.
Stali właśnie naprzeciw długiego lustra w łazience, gdy zadzwonił telefon. Tim drgnął,
a dziewczyna rzekła:
- Uuch! Uważaj.
Miał zamiar nie odbierać, ale ta zewnętrzna ingerencja zgasiła w nim pożądanie.
Zostawił dziewczynę i poszedł do sypialni. Telefon stał na krzesełku nakryty stosem jej
fatałaszków. Odszukał go i podniósł słuchawkę.
- Tak?
- Pan Fitzpeterson?
Był to głos mężczyzny w średnim wieku o londyńskim akcencie. Brzmiał z lekka
astmatycznie.
- Tak. Kto mówi?
- “Evening Post”, proszę pana. Przepraszam, że dzwonię tak wcześnie. Chciałbym
zapytać, czy to prawda, że się pan rozwodzi?
Tim opadł ciężko na krzesło. Przez chwilę nie mógł wydusić z siebie słowa.
- Jest pan tam?
- Kto, u diabła, to panu powiedział?
- Informator, który wymienił kobietę nazwiskiem Dizi Disney. Zna ją pan?
- Nigdy o niej nie słyszałem - odparł odzyskując równowagę. - Nie budźcie mnie z
powodu bzdurnych plotek.
Odłożył słuchawkę. W sypialni pojawiła się dziewczyna.
- Mocno pobladłeś - powiedziała. - Kto dzwonił?
- Jak się nazywasz? - warknął.
- Dizi Disney.
- Chryste Panie!
Dłonie mu się trzęsły. Zacisnął pięści i wstał.
- Ktoś podsunął prasie, że się rozwodzę.
- Wciąż im donoszą takie historie o znanych ludziach.
- Wymienili twoje nazwisko - uderzył pięścią w otwartą dłoń drugiej ręki. - Jak mogli
to tak szybko wyniuchać? Co mam robić?
Dziewczyna odwróciła się i nałożyła majtki.
Popatrzył przez okno. Szary rolls stał nadal, ale był teraz pusty. Ciekawe, gdzie się
podział kierowca. Zirytowała go ta zabłąkana myśl. Starał się chłodno ocenić sytuację. Ktoś
zobaczył go, jak wychodził z dziewczyną z lokalu, i zatelefonował do reportera. Informator
podkolorował to dla udramatyzowania efektu. Ale Tim był pewien, że nikt nie widział ich
wchodzących razem do mieszkania.
- Słuchaj - powiedział. - Wczoraj wieczorem oświadczyłaś, że nie czujesz się dobrze.
Wyszedłem z tobą z klubu i wezwałem taksówkę. Odwiozła cię do domu, ja wysiadłem po
drodze. W porządku?
- Niech ci będzie.
Jej postawa rozwścieczyła go.
- Na miłość boską, jesteś w to wmieszana!
- Myślę, że moja rola jest już skończona.
- Co to ma znaczyć?
Rozległo się pukanie do drzwi.
- O Jezu, nie! - jęknął Tim.
- To ja już pójdę - rzekła dziewczyna zaciągając suwak u sukienki.
- Nie bądź taką cholerną idiotką - chwycił ją za ramię. - Nikt cię nie może tu
zobaczyć, rozumiesz? Zostań w sypialni. Otworzę drzwi. Jeśli będę musiał ich wpuścić, siedź
cicho, aż się wyniosą.
Idąc do drzwi, nakładał po drodze szlafrok. Malutki przedpokój prowadził do
frontowych drzwi z wizjerem. Tim odsunął klapkę i przyłożył oko do szybki.
Mężczyzna wydał mu się jakby znajomy. Miał twarz boksera, szerokie ramiona,
atletyczną posturę, mógł mieć wagę ciężką. Był w szarym płaszczu z welwetowym
kołnierzem. Tim oszacował, że dobiega trzydziestki. Nie wyglądał na reportera.
Odsunął zasuwę i otworzył drzwi.
- W jakiej sprawie? - spytał.
Mężczyzna bez słowa odepchnął Tima, wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi i
wkroczył do pokoju.
Tim zaczerpnął powietrza, próbując zapanować nad ogarniającą go paniką.
- Wezwę policję - powiedział idąc za mężczyzną.
- Jesteś tam Dizi? - zawołał mężczyzna siadając.
Dziewczyna podeszła do drzwi od sypialni.
- Zrób nam kawy, mała - rzekł intruz.
- Znasz go? - zapytał Tim z niedowierzaniem.
Dziewczyna pominęła milczeniem pytanie i poszła do kuchni.
- Czy mnie zna? - zaśmiał się mężczyzna. - Ona dla mnie pracuje.
Tim usiadł.
- O co w tym wszystkim chodzi? - spytał słabym głosem.
- Wszystko w swoim czasie. Nie powiem, żeby pan miał tu miłe mieszkanko -
zauważył mężczyzna rozglądając się - bo tak nie jest. Spodziewałem się czegoś z odrobiną
szpanu, wie pan, co mam na myśli? Mówiąc nawiasem, jeśli mnie pan nie rozpoznał, jestem
Tony Cox - wyciągnął dłoń, co Tim zignorował.
- Jak pan uważa - powiedział Cox.
Tim natężał pamięć - twarz i nazwisko były znajome. Pomyślał, że Cox jest
zamożnym biznesmenem, ale nie mógł sobie przypomnieć, w jakiej dziedzinie. Widział chyba
jego fotografię w gazecie, miał coś wspólnego ze zbiórką pieniędzy na kluby sportowe dla
chłopców z East Endu.
- Było z nią panu przyjemnie? - odezwał się Cox, robiąc ruch głową w stronę kuchni.
- Na miłość boską! - wykrzyknął Tim.
Wyszła dziewczyna niosąc tacę z dwoma kubkami kawy.
- Było mu przyjemnie? - zagadnął Cox.
- A jak myślisz? - odparła kwaśno.
Cox wydobył portfel i odliczył kilka banknotów.
- Masz - powiedział. - Odwaliłaś dobrą robotę. Teraz możesz spierdalać.
Wzięła pieniądze i schowała je do torebki.
- Wiesz, Tony, najbardziej mi się chyba w tobie podobają twoje nienaganne maniery -
powiedziała i wyszła, nie patrząc na Tima.
Popełniłem największy błąd mego życia - pomyślał Tim.
Rozległo się trzaśnięcie drzwi, Dizi opuściła mieszkanie.
- Poczciwa z niej dziewczyna - mrugnął okiem Cox.
- Najnikczemniejszy gatunek rodzaju ludzkiego - splunął Tim.
- No, niech pan tak nie mówi. To po prostu dobra aktorka. Mogłaby występować w
filmach, gdybym jej przedtem nie odnalazł.
- Przypuszczam, że jest pan alfonsem.
Oczy Coxa błysnęły gniewem, ale opanował się.
- Pożałuje pan tego żarciku - oświadczył łagodnie. - Jeśli chodzi o mnie i o Dizi, to
musi pan wiedzieć, że ona robi wszystko, co jej każę. I jeśli powiem: powiedz miłemu panu z
“News of the World”, jak minister Fitzpeterson cię uwiódł, zrobi to. Kapuje pan?
- Domyślam się, że to pan skontaktował się z “Evening Post”?
- Nie martw się tak! Nie mogą nic zrobić bez potwierdzenia faktów. A tylko trzy osoby
mogą je potwierdzić: pan, Dizi i ja. Pan nic nie piśnie, Dizi jest pozbawiona woli, a ja umiem
dochować sekretu.
Tim zapalił papierosa. Zaczynał nabierać znów pewności siebie. Cox to zwykły
miejski opryszek pomimo welwetowego kołnierza i szarego rollsa. Poczuł, że da sobie z nim
radę.
- Jeśli to ma być szantaż - powiedział - czeka pana zawód. Nie mam żadnych
pieniędzy.
- Całkiem tu ciepło, co? - Cox wstał i zdjął płaszcz. - Dobrze - podjął. - Jeśli nie ma
pan forsy, będziemy musieli pomyśleć o czymś innym, co mogę od pana dostać.
Tim ściągnął brwi. Był znów zbity z tropu.
- Przez ostatnie kilka miesięcy - ciągnął Cox - kilka spółek złożyło oferty na
uprawnienia do wierceń na nowym polu roponośnym o nazwie Shield, mam rację?
Tim był zaskoczony. Przecież ten łobuz nie mógł mieć powiązań z żadną z tych
przyzwoitych spółek.
- Tak - potwierdził - ale jest za późno, bym mógł cokolwiek zdziałać. Decyzja już
zapadła. Będzie ogłoszona dziś po południu.
- Bez pochopnych wniosków. Wiem, że jest za późno na zmianę decyzji. Ale powie mi
pan, kto dostał licencję?
Tim wlepił w niego wzrok. Czy to wszystko, czego żąda? Zbyt piękne, aby było
prawdziwe.
- Jaką korzyść może pan mieć z tego rodzaju informacji? - zapytał.
- Właściwie żadną. Chcę ją przehandlować na inną informację. Mam umowę z jednym
gościem, rozumie pan? On nie wie, w jaki sposób dostanę ten cynk, nie wie też, co zrobię z
towarem, jaki od niego dostanę. Teraz pan rozumie? No, dobra, kto otrzyma licencję?
Takie to łatwe - pomyślał Tim. Dwa słowa i koszmar zniknie. Owszem, naruszenie
zaufania może mu zrujnować karierę, lecz jeśli na to nie pójdzie, będzie i tak skończony.
- Jeśli się pan waha, niech pan wyobrazi sobie nagłówki: “Minister i aktorka. Nie
chce, abym była uczciwą kobietą - szlocha showgirl!”.
- Zamknij się pan - powiedział Tim. - Ta firma to Hamilton Holdings.
- Mój przyjaciel się ucieszy - uśmiechnął się Cox. - Gdzie jest telefon?
- Tam - rzekł Tim znużonym głosem, wskazując kciukiem.
Cox ruszył do sypialni, a Tim przymknął oczy. Jaki naiwny był sądząc, że młoda
dziewczyna, w rodzaju Dizi, może stracić głowę dla kogoś takiego, jak on. Był frajerem,
pionkiem w czyjejś wyrachowanej grze - znacznie poważniejszej niż drobny szantaż.
Dobiegł go głos Coxa.
- Laski? To ja. Hamilton Holdings. Zrozumiałeś? Komunikat dziś po południu. A teraz
co ty masz dla mnie? - Chwila przerwy. - Dzisiaj? Fantastycznie. Chłopie, jestem w siódmym
niebie. A prasa? - Znów pauza. - Co to znaczy, że chyba jak zwykle? Powinieneś... dobra,
dobra. Cześć!
Tim słyszał o Laskim, że to podstarzały cwaniak z City, ale był tak udręczony, że
nawet nie stać go było na zdumienie. Teraz mógł uwierzyć we wszystko o wszystkich.
Cox wrócił, a Tim się podniósł.
- Cóż, pod każdym względem udany poranek. I niech się pan nie zamartwia.
Ostatecznie było to najlepsze nocne dymanko, jakie się panu mogło trafić.
- Zechce pan teraz wyjść? - poprosił Tim.
- No, jest jeszcze pewien drobiazg do omówienia. Niech mi pan da swój szlafrok.
- Po co?
- Pokażę panu. No dalej!
Tim był zbyt zmaltretowany, aby się opierać. Zsunął szlafrok z ramion, podał go
Coxowi i został w kalesonach.
- Chcę, żeby pan sobie przypomniał tego “alfonsa” - powiedział i trzasnął Tima w
żołądek.
Tim odkręcił się, zgięty wpół z bólu. Cox capnął go łapą za genitalia i ścisnął. Tim
próbował krzyczeć, ale zabrakło mu tchu. Rozdziawił usta w niemym skowycie, usiłując
rozpaczliwie złapać powietrze.
Cox puścił go, wymierzając kopniaka. Tim przewrócił się na podłogę i leżał skulony,
oczy miał pełne łez. Postradał wszelką dumę, wszelką godność.
- Proszę, niech się pan już nade mną nie znęca - powiedział.
- Na teraz wystarczy - odparł Cox z uśmiechem wkładając płaszcz, i wyszedł.
5
Szanowny Derek Hamilton obudził się zbolały. Leżąc w łóżku z zamkniętymi oczami,
zlokalizował swą dolegliwość w brzuchu, pomacał go, ocenił stan jako kiepski, ale nie na
tyle, by miał go unieruchomić. Następnie przywołał pamięcią wczorajszą kolację. Legumina
szparagowa była nieszkodliwa; odmówił naleśników z morskimi przysmakami, stek był
dobrze wysmażony, zamiast sera zjadł szarlotkę. Lekkie białe wino, kawa ze śmietanką,
brandy...
Brandy. Cholera, powinien pozostać przy porto.
Wiedział, jaki go czeka dzień. Daruje sobie śniadanie i w połowie ranka głód dokuczy
mu równie dotkliwie, jak wrzód, więc coś zje. Przed lunchem głód powróci, wrzód odezwie
się jeszcze silniej. W ciągu popołudnia zirytują go jakieś błahostki, będzie się wydzierał na
personel, a żołądek ściśnie mu się z bólu, pozbawiając go zdolności myślenia. Wróci do
domu, zażyje zbyt wiele środków przeciwbólowych. Zdrzemnie się, obudzi z bólem głowy,
zje kolację, weźmie tabletki nasenne i pójdzie do łóżka.
Dobrze, że miał przed sobą taką szansę.
Przekręcił się na bok, wysunął szufladkę nocnego stolika, znalazł pigułkę i włożył ją
do ust. Następnie usiadł i sięgnął po filiżankę z herbatą. Pociągnął łyk, przełknął i powiedział:
- Dzień dobry, moja droga.
- ...dobry.
Ellen Hamilton siedziała w jedwabnym peniuarze na krawędzi małżeńskiego łóżka, z
filiżanką balansującą na szczupłym kolanie. Zdążyła się już uczesać. Jej nocne stroje były
równie eleganckie, jak cała jej garderoba, mimo że tylko on ją w nich oglądał, i to bez
zainteresowania. Jego zdaniem nie miało to znaczenia, albowiem chodziło jej nie tyle o
wzbudzenie pożądliwości mężczyzn, ile o to, aby ona sama mogła uważać się za pociągającą.
Dopił herbatę i spuścił nogi na podłogę. Skrzywił się, gdyż żołądek zareagował na ten
nagły ruch.
- Znowu? - spytała Ellen.
Kiwnął głową.
- Brandy wczoraj wieczorem. Należało się tego spodziewać.
Jej twarz pozbawiona była wyrazu.
- Sądzę, że nie ma to związku z wczorajszym ogłoszeniem wyników półrocza -
powiedziała.
Dźwignął się na nogi i podreptał do łazienki po dywanie o barwie ostrygi. Twarz,
którą ujrzał w lustrze, była okrągła i czerwona z łysinką i fałdami tłuszczu pod szczęką.
Sprawdził poranny zarost, naciągając skórę tak, aby zjeżyć szczecinę. Zaczął się golić. Robił
to codziennie przez czterdzieści lat i wciąż go to nużyło.
Tak, wyniki półrocza były złe. Firma Hamilton Noldings znajdowała się w tarapatach.
Kiedy odziedziczył po ojcu “Drukarnie Hamiltona”, przedsiębiorstwu dobrze się
powodziło, było sprawne i dochodowe. Jasper Hamilton był drukarzem, którego fascynował
krój czcionek, rwał się do nowej technologii i kochał olejową woń pras drukarskich. Jego syn
był biznesmenem. I użył płynącego z zakładów strumienia dochodów do zasilenia innych
przedsięwzięć - importu win, handlu detalicznego, edytorstwa, papierni, radiowej rozgłośni
reklamowej. Dzięki temu osiągnął swój podstawowy cel przekształcenia dochodu w majątek i
uniknął płacenia podatków. Zamiast drukować biblie, plakaty i książki w kartonowych
okładkach, zajął się przepływem kapitałów i odsetkami. Kupował spółki, otwierał nowe
przedsiębiorstwa, tworzył imperium.
Nieustający sukces zalążkowej firmy przesłonił na długi czas kruchość tej nadbudowy.
Ale kiedy kompleks drukarski został osłabiony, Hamilton odkrył, że większość jego biznesów
ma charakter marginesowy, że nie wziął pod uwagę, jak duży kapitał inwestycyjny jest
potrzebny, aby mógł nastąpić pełny rozkwit, i że w wielu przedsięwzięciach czekała go
naprawdę długa droga. Sprzedał czterdzieści dziewięć procent swych praw we wszystkich
firmach, następnie przeniósł kapitał akcyjny do spółki holdingowej i odstąpił czterdzieści
dziewięć procent jej udziałów. Zaciągnął większą pożyczkę i uporał się z siedmiocyfrowym
niedoborem na koncie bankowym. Pożyczki utrzymywały koncern przy życiu, ale procenty -
narastające szybko w minionym dziesięcioleciu - pożerały resztki mizernego dochodu.
Tymczasem Derek Hamilton nabawił się wrzodu.
Rok temu zainicjowano program ratunkowy. Ściśnięto kredyty, aby zredukować
niedobory, wszelkie koszty ograniczono do minimum, zrezygnowano z ogłoszeń
reklamowych, a ze ścinków drukarskich zaczęto wyrabiać papeterię. Teraz Hamilton mocno
trzymał ster, ale inflacja i zastój gospodarczy okazały się silniejsze. Ostatnie półrocze miało
go wyprowadzić na prostą. Niestety, nastąpił dalszy regres.
Wyklepał do sucha twarz ciepłym ręcznikiem, spryskał się wodą kolońską i wrócił do
sypialni. Ellen, już ubrana, siedziała przed lustrem robiąc makijaż. Zawsze udawało jej się
rozbierać i ubierać, kiedy nie było go w sypialni; uświadomił sobie, że od lat nie widział jej
nagiej. Zastanawiał się dlaczego. Miała pięćdziesiąt pięć lat. Czyżby przywiędła,
pomarszczyła się jej skóra, a jędrne niegdyś ciało zwiotczało? Czy nagość zniszczyłaby
złudzenie ponętności? Być może, ale podejrzewał coś bardziej skomplikowanego. Miało to
niejasny związek z jego starzeniem się - pomyślał, zanurzając się w swe przepaściste gatki.
Ellen zawsze skromnie się osłaniała i dlatego nie budziła w nim żądzy, ale dzięki temu nigdy
nie musiała ujawniać, jak bardzo on ją od siebie odstręczał. Takie połączenie przebiegłości z
wrażliwością było dla niej typowe.
- Co zamierzasz zrobić? - spytała.
Wytrąciła go tym pytaniem z równowagi. Najpierw wydało mu się, że przeniknęła
jego myśli, lecz zdał sobie sprawę, że tylko nawiązywała do wzmianki o interesach. Zapinając
szelki, zastanawiał się nad odpowiedzią.
- Nie jestem pewien - odrzekł w końcu.
- Czasami nie wiem, czego ty właściwie oczekujesz od życia - powiedziała wpatrując
się bacznie w lustro, zajęta jakąś czynnością przy rzęsach.
Obrzucił ją zdumionym spojrzeniem. Zazwyczaj stosowała metodę okrężną i nigdy nie
zadawała osobistych pytań, gdyż nadmiar powagi i okazywanie uczuć nie sprzyjały dobrej
atmosferze przyjęć i przyprawiały panie o omdlenie. Pytanie o sens czyjejś egzystencji
musiało ją kosztować niemało wysiłku.
- Muszę skończyć raz na zawsze z brandy - odrzekł siadając na brzegu łóżka - to
wszystko.
- Doskonale wiesz, że nie ma to nic wspólnego z tym, co jesz i pijesz - rzekła
wykrzywiając usta, by równo nałożyć szminkę. - Zaczęło się to dziewięć lat temu, a twój
ojciec zmarł przed dziesięcioma laty.
- Mam farbę drukarską we krwi - odpowiedział mechanicznie, jakby recytował
katechizm.
Jeśli ktoś podsłuchiwałby tę rozmowę, wydałaby mu się bez ładu i składu, ale dla nich
miała swoją logikę. Istniał pewien szyfr: śmierć ojca znaczyła, że przejął kontrolę nad
interesami, wrzód to problemy finansowe.
- W twoich żyłach nie płynie farba drukarska - odparła. - Miał ją twój ojciec, a ty nie
cierpisz samego zapachu starych zakładów.
- Odziedziczyłem solidny interes i chciałbym przekazać moim synom jeszcze
solidniejszy. Czy nie temu właśnie ludzie z naszej sfery winni podporządkować swe życie?
- Naszych synów nie obchodzi to - co im zostawimy. Michał rozkręca od początku
własny biznes, a Andrzejowi zależy tylko na zaszczepieniu ludności całej Afryki przeciw
ospie.
Nie mógł się zorientować, do jakiego stopnia mówi poważnie. Ponieważ się malowała,
nie potrafił wyczytać niczego z jej twarzy. Niewątpliwie miała jakiś cel. Prawie wszystko, co
robiła, było zaplanowane.
- Mam obowiązki - powiedział. - Zatrudniam ponad dwa tysiące ludzi, a praca wielu
innych zależy pośrednio od dobrej kondycji moich przedsiębiorstw.
- Uważam, że spełniłeś już swój obowiązek. Przeprowadziłeś firmę przez okres
kryzysu, a nie każdemu to się udało. Zapłaciłeś za to zdrowiem, poświęciłeś dziesięć lat życia
i... Bóg wie, co jeszcze... - Umilkła, jakby żałując wypowiedzianych słów.
- Czy mam także poświęcić swoją dumę? - spytał zawiązując krawat w mały, ciasny
węzeł. - Przekształciłem drukarnię akcydensową w jedną z tysiąca największych spółek
krajowych. Moje przedsiębiorstwa warte są pięć razy więcej niż za czasów ojca. Ja je
zmontowałem i to ja odpowiadam za to, żeby dalej działały.
- A więc koniecznie chcesz być lepszy od swego ojca?
- Czy to marna ambicja?
- Tak! - Nagła gwałtowność jej tonu była szokująca. - Powinno ci zależeć na własnym
zdrowiu, na długim życiu, a także... a także na moim szczęściu.
- Gdyby spółka prosperowała, być może zdołałbym ją sprzedać. W obecnej sytuacji
nie zwróci mi się wartość aktywów. Muszę już iść na dół - rzucił, spojrzawszy na zegarek.
Zszedł po stopniach szerokiej klatki schodowej. W hallu szczególną uwagę zwracał
portret jego ojca. Często sądzono, że to Derek w wieku lat pięćdziesięciu. W rzeczywistości
przedstawiał sześćdziesięciopięcioletniego Jaspera. W chwili gdy mijał pulpit z aparatem
telefonicznym, rozległ się ostry dzwonek. Zignorował go. Nie przyjmował rano telefonów.
Wszedł do małej jadalni - duża przeznaczona była na przyjęcia, które rzadko ostatnio
wydawali. Na okrągłym stole leżały srebrne sztućce. Starsza kobieta w fartuszku wniosła
połówkę grejpfruta na talerzu z kruchej chińskiej porcelany.
- Nie dzisiaj, pani Tremlett. Proszę tylko o filiżankę herbaty - powiedział i wziął do
ręki “Financial Times”.
Kobieta zawahała się, po czym postawiła talerz przy nakryciu Ellen. Hamilton rzucił
na nią okiem.
- Może pani to zabierze, dobrze? - rzekł z irytacją. - Proszę podawać pani Hamilton
śniadanie dopiero wtedy, kiedy zejdzie na dół, nie wcześniej.
- Doskonale - mruknęła pani Tremlett i zabrała grejpfrut.
Nadeszła Ellen i podjęła spór w miejscu, w którym go przerwali.
- Nie sądzę, aby było ważne, czy otrzymasz za spółkę pięć milionów, czy pięćset
tysięcy. Tak czy owak, będzie się nam lepiej wiodło niż obecnie. Co nam z dostatku, skoro nie
żyjemy dostatnio.
Derek odłożył gazetę, popatrzył na Ellen ubraną w szyty na miarę kremowy kostium,
jedwabną bluzkę oraz pantofle robione na zamówienie.
- Masz przyjemny dom i służbę - powiedział. - Masz przyjaciół i możesz się rozerwać
w Londynie, kiedy tylko przyjdzie ci ochota. Dzisiaj masz na sobie rzeczy warte kilkaset
funtów, a prawdopodobnie nie ruszysz się dalej niż do miasteczka. Czasami się zastanawiam,
czego ty właściwie oczekujesz od życia.
Zaczerwieniła się, co było u niej rzadkie.
- Powiem ci... - zaczęła.
Dało się słyszeć pukanie do drzwi i wszedł przyzwoicie wyglądający mężczyzna w
płaszczu i z czapką w ręku.
- Dzień dobry pani - powiedział. - Jeśli mamy złapać ten o siódmej czterdzieści pięć,
sir...
- W porządku Pritchard - rzekł Hamilton. - Zaczekaj w hallu.
- Tak jest, proszę pana. Lubię zapytać, czy będzie pani dziś potrzebny samochód?
Hamilton spojrzał na Ellen. Nie podnosząc wzroku znad talerza, powiedziała:
- Chyba tak, owszem.
Pritchard skinął głową i wyszedł.
- Miałaś mi powiedzieć, czego oczekujesz od życia - podjął Hamilton.
- Nie myślę, że to odpowiedni temat przy śniadaniu, zwłaszcza kiedy się spieszysz na
pociąg.
- Doskonale - oświadczył wstając z miejsca. - Miłej przejażdżki. Nie pędź zbyt
szybko.
- Co takiego?
- Jedź ostrożnie.
- Ach! Pritchard mnie zawiezie.
Pochylił się, by pocałować ją w policzek, lecz odwróciła głowę i ucałowała go w usta.
Kiedy się cofnął, twarz jej spąsowiała. Wyciągnęła rękę mówiąc:
- Ja ciebie chcę, Derek.
Wytrzeszczył oczy.
- Pragnę przez długie lata cieszyć się z tobą życiem, z dala od pracy - ciągnęła
pospiesznie. - Chcę, żebyś odpoczywał, odżywiał się normalnie, był znów zdrowy i szczupły.
Chcę mężczyzny, który zalecał się do mnie w rileyu z rozsuwanym dachem, mężczyzny, który
powrócił z wojny obwieszony medalami i poślubił mnie, który trzymał mnie za rękę, kiedy
nosiłam pod sercem jego dzieci. Chcę ciebie kochać...
Hamilton stał zakłopotany. Nigdy się tak wobec niego nie zachowywała, nigdy. Poczuł
się zupełnie niezdolny do sprostania tej sytuacji. Nie wiedział, co ma rzec, jak zareagować,
gdzie obrócić oczy.
- Muszę... zdążyć na pociąg - powiedział.
- Tak. Musisz się spieszyć - przytaknęła, odzyskując szybko zimną krew.
Popatrzył na nią uważnie, ale unikała jego wzroku.
- Hmm... do widzenia - rzekł.
Skinęła mu w milczeniu głową.
W hallu nałożył kapelusz, a Pritchard otworzył przed nim frontowe drzwi. Na
żwirowanym podjeździe błyszczał w słońcu ciemnoniebieski mercedes. Hamilton stwierdził,
że Pritchard myje wóz co rano, jeszcze zanim on wstanie.
Po drodze na stację doszedł do wniosku, że rozmowa z Ellen była nad wyraz osobliwa.
Patrząc przez okno, jak słońce igra z brązowiejącymi już liśćmi, przebiegł myślą główne
kwestie. “Chcę ciebie kochać”, powiedziała z naciskiem na “ciebie”. Mówiąc o tym, co
poświęcił dla interesów, dodała: “I Bóg wie, co jeszcze”.
“Chcę ciebie kochać”, a więc nie kogoś innego. Czy to miała na myśli? Czyżby stracił
nie tylko zdrowie, ale i wierność żony? Być może chciała mu po prostu dać do zrozumienia,
że mogłaby mieć kochanka. To byłaby cała Ellen. Posługiwała się niuansami. Wołanie o
pomoc nie było w jej stylu.
Przy tych wynikach półrocza domowe problemy były mu potrzebne jak najazd
wierzycieli.
Ale było jeszcze coś więcej. Zaczerwieniła się, kiedy Pritchard spytał, czy będzie
potrzebowała wozu, po czym dodała szybko: “Pritchard mnie zawiezie”.
- Dokąd jeździcie z panią Hamilton, Pritchard? - spytał.
- Sama zwykle prowadzi, proszę pana. Ja się krzątam koło domu, zawsze jest
mnóstwo...
- Tak, dobrze - przerwał Hamilton. - Nie prowadzę badań naukowych. Byłem tylko
ciekaw.
- Tak jest, sir.
Poczuł dźgnięcie wrzodu. Herbata - pomyślał - powinienem z rana pić mleko.
6
Herbert Chieseman zapalił światło, uciszył budzik, podkręcił głos we włączonym
przez całą noc radiu i nacisnął cofacz szpulowego magnetofonu. Następnie wygramolił się z
łóżka. Nastawił imbryk i gapił się przez okno swej kawalerki, czekając, aż się przewinie
siedmiogodzinna taśma. Ranek był przejrzysty i pogodny. Później słońce mocno przygrzeje,
ale na razie było chłodno. Naciągnął spodnie i sweter na bieliznę, w której spał, i włożył
ranne pantofle.
Mieszkał w dzielnicy północnej, w jednym obszernym pokoju w wiktoriańskiej
kamienicy, która najlepsze lata miała już za sobą. Meble, grzejnik gazowy firmy “Ascot” i
stara kuchenka gazowa należały do gospodarza. Radio było własnością Herberta. W czynsz
wliczona była używalność wspólnej łazienki - i co bardzo istotne - wyłączna używalność
poddasza.
Najważniejszym sprzętem w pokoju było radio. Potężny odbiornik o wysokiej
częstotliwości, zmajstrowany z części dobranych starannie w szeregu sklepów przy
Tottenham Court Road. Antena była na dachu stryszku. Sam również zrobił magnetofon.
Wlał herbatę do kubka, dodał skondensowanego mleka z puszki i usiadł przy stole
roboczym. Prócz sprzętu elektronicznego był tam tylko telefon, poliniowany zeszyt i
długopis. Otworzył notatnik na czystej stronie, u góry dużą kursywą wpisał datę, po czym
przyciszył radio i zaczął słuchać nagranej przez noc taśmy. Za każdym razem, gdy wysoki
pisk sygnalizował rozmowę, zwalniał palcem bieg taśmy, aż mógł rozróżnić słowa.
- ... Wóz na Holloway Road, dolny odcinek, pomóc funkcjonariuszowi...
- ... Ludlow Road, Zachód pięć, niejaka Shaftesbury, chyba domowa rozróba,
dwadzieścia jeden...
- ... Inspektor mówi, że jeśli Chińczyk jest jeszcze otwarty, chciałby smażone kurczę z
ryżem i frytkami...
- ... Holloway Road, ruszcie się, ten policjant ma kłopoty...
Herbert zatrzymał taśmę i zrobił notatkę.
- ... Zgłoszenie włamania do domu, w pobliżu Wimbledon Common, Jack...
- ... Osiemnastka, czy mnie słyszysz...
- ... Wszystkie wolne wozy z rejonu Lee na pomoc straży pożarnej. Feather Street
dwadzieścia jeden...
Herbert zrobił następną notatkę.
- ... Osiemnastka, słyszycie?...
- ... Nie mam pojęcia, daj jej aspirynę...
- ... Napaść z nożem, nic groźnego...
- ... Gdzie, do diabła, byliście, osiemnastka...
Wzrok Herberta powędrował ku zdjęciu na gzymsie wmurowanego w ścianę kominka.
Fotografia była upiększona, Herbert wiedział to dwadzieścia lat temu, gdy dziewczyna z
fotografii mu ją podarowała, teraz jednak o tym zapomniał. Dziwne, ale nie myślał już, jak
naprawdę wyglądała. Kiedy sięgał pamięcią, widział kobietę o nieskazitelnej cerze, z
uróżowanymi policzkami, pozującą przed wyblakłą panoramą w studiu fotograficznym.
- ... Kradzież kolorowego telewizora i stłuczenie szyby wystawowej...
On pierwszy w kółku swych przyjaciół “zgubił żonę”, jak to określali. Kilku z nich od
tego czasu także przeżyło podobny dramat: jeden stał się wesołym pijaczkiem, inny poślubił
wdowę. Herbert oddał się całkowicie swemu hobby - radiu. Kiedy czuł się zbyt źle, aby pójść
do pracy - co zdarzało się dość często - zaczął podsłuchiwać krótkofalówki policyjne.
- ... Grey Avenue, Golders Green, meldunek o rozboju...
Pewnego razu, podsłuchawszy rozmowę policji o napadzie na bank, zatelefonował do
“Evening Post”. Reporter podziękował mu za informację i zapisał sobie jego nazwisko i
adres. Skok okazał się duży - ćwierć miliona funtów - i relacja pojawiła się wieczorem na
pierwszej kolumnie “Post”. Herbert był dumny, że to on dał im cynk, i opowiadał o tym w
trzech pubach, które odwiedził tego wieczora. Potem zapomniał o tym. W trzy miesiące
później otrzymał z gazety czek na pięćdziesiąt funtów. Do czeku dołączona była kartka z
napisem: “Dwa trupy w napadzie za 250 000 funtów”, i data rabunku.
- Zostaw to Charlie, jeśli ona nie złoży skargi, daj sobie spokój...
Następnego dnia Herbert został w domu i dzwonił do “Post” za każdym razem, gdy
podsłuchał coś na policyjnych długościach fal. Po południu zatelefonował do niego zastępca
kierownika działu wiadomości bieżących i objaśnił, czego wymaga gazeta od ludzi takich, jak
Herbert. Powiedział, że nie trzeba zgłaszać napadu, jeśli nie użyto broni, chyba że ktoś został
zabity, miał nie zawracać sobie głowy włamaniami, chyba że zdarzyły się w okolicy
Belgravii, Chelsea lub Kensington, nie meldować o rabunkach, chyba że posłużono się bronią
lub gdy w grę wchodziła grubsza kradzież.
- ... Jedźcie na Narrow Street dwadzieścia trzy i czekajcie...
Nie był głupi i szybko chwycił w czym rzecz, tym bardziej, że “Post” nie wyważał
zbyt subtelnie znaczenia wiadomości. Niebawem zorientował się, że zarabia lepiej w tym
czasie, gdy “choruje”, niż kiedy chodzi do pracy. Co więcej, wolał nasłuchiwać radia niż
wyrabiać futerały do aparatów fotograficznych. Złożył więc wymówienie i został tym, kogo
w gwarze gazetowej nazywano “kornikiem”.
- ... Lepiej daj mi teraz ten rysopis...
Po trzech tygodniach tkwienia na okrągło przy radiu złożył mu wizytę zastępca
kierownika działu - było to jeszcze przed przeprowadzką do kawalerki - powiedział, że to, co
robi, jest bardzo pożyteczne dla gazety, i zaproponował współpracę na zasadach wyłączności.
Znaczyło to, że Herbert ma przekazywać informacje tylko “Evening Post”, a nie innym
gazetom. Będzie co tydzień otrzymywał kwotę wyrównującą stratę jego dochodów. Herbert
nie przyznał się, że nigdy nie dzwonił do innych dzienników, i przyjął ofertę z wdzięcznością.
- ... Wytrzymaj jeszcze trochę, za parę minut wyślemy ci pomoc...
Z biegiem lat udoskonalił swój sprzęt i nauczył się lepiej rozumieć wymagania gazety.
Wiedział już, że byli wdzięczni za każdą wiadomość wczesnym rankiem, później stawali się
wybredniejsi i około trzeciej po południu nie obchodziło ich nic poza morderstwem na ulicy
lub rozbojem na dużą skalę, połączonym z przemocą. Odkrył również, że podobnie jak i
policja, gazeta interesowała się znacznie mniej przestępstwami popełnionymi przez
kolorowych w kolorowej dzielnicy. Herbert uważał, że to słuszne, gdyż on także, jako
czytelnik “Evening Post”, nie przejmował się tym, co wyprawiały ze sobą ciemnoskóre
przybłędy w swoich dzielnicach Londynu, i zakładał, że “Post” się tym nie interesuje,
ponieważ kupujący “Post” ludzie są pokroju Herberta. I też ich to nie interesuje. Nauczył się
też czytać między wierszami policyjnego żargonu: wiedział, kiedy napad był pospolity, kiedy
była to tylko awantura rodzinna, i rozróżniał naglący ton w głosie sierżanta z pokoju
operacyjnego, gdy wezwanie o pomoc było rozpaczliwe; umiał wyłączać uwagę, gdy
odczytywano długą listę numerów skradzionych samochodów.
Z wielkiego głośnika rozległ się narastający dźwięk sygnału i Herbert wyłączył
magnetofon. Wzmocnił radio i nakręcił numer “Post”; sącząc herbatę czekał na połączenie.
- ... “Post”, ... dzień dobry - odezwał się męski głos.
- Odbiór maszynowy, proszę.
- Odbiór - usłyszał po krótkiej pauzie; w tle rozległ się klekot maszyn do pisania.
- Halo, tu Chieseman, podaję czas, hm... siódma pięćdziesiąt dziewięć.
- Halo, Bertie. Dzieje się coś?
- Wygląda, że noc była spokojna - odpowiedział Herbert.
Ósma rano
7
Tony Cox stał ze słuchawką przy uchu w budce telefonicznej na rogu Quill Street i
Bethnal Green. Pocił się w ciepłym płaszczu z welwetowym kołnierzem. Trzymał w ręku
koniec smyczy przywiązanej do obroży psa, który został na zewnątrz. Pies także się pocił.
Otrzymawszy połączenie, Tony wrzucił monetę.
- Tak? - odezwał się ktoś najwyraźniej nie oswojony z odbieraniem telefonu.
- To dzisiaj. Zbierz wszystko do kupy - powiedział krótko Tony i odwiesił słuchawkę,
nie mówiąc, kto dzwoni, i nie czekając na odpowiedź.
Oddalił się, krocząc wąskim chodnikiem i ciągnąc za sobą psa. Był to rasowy bokser,
potężny i zadbany; Tony co chwila musiał szarpać smyczą, by mu dotrzymać kroku. Pies był
silny, ale jego pan jeszcze silniejszy.
Drzwi starych domów z tarasami wychodziły wprost na ulicę. Tony zatrzymał się przy
jednym z nich, gdzie stał zaparkowany szary rolls-royce. Pchnął drzwi, których nigdy nie
zamykano, ponieważ lokatorzy nie obawiali się złodziei.
Dom był pełen kuchennych zapachów. Wlokąc psa za sobą, Tony wszedł do kuchni,
usiadł na krześle i uwolnił zwierzę ze smyczy, klepnąwszy je ciężko po zadzie. Następnie
podniósł się i zdjął płaszcz.
Na kuchence gazowej nagrzewał się imbryk, na kawałku pergaminu leżał pokrojony w
plasterki bekon. Tony wyjął z szuflady nóż kuchenny o dziesięciocalowym ostrzu.
Przeciągnął po nim kciukiem, stwierdził, że wymaga naostrzenia, i wyszedł na podwórko,
gdzie w przybudowanej szopie znajdowało się stare koło szlifierskie. Tony zasiadł na
drewnianym stołku i uruchomił pedał, tak jak to podpatrzył wiele lat temu u swego starego.
Sprawiały mu przyjemność czynności wykonywane kiedyś przez ojca. Przywołał pamięcią
jego obraz. Wysoki, przystojny mężczyzna o falujących włosach i błyszczących oczach,
puszczający iskry ze szlifierki przy wtórze piszczących z uciechy dzieciaków. Miał stragan na
ulicy, sprzedawał porcelanę i rondle, zachwalając swój towar mocnym, donośnym głosem.
Lubił przy tym odgrywać małe przedstawienia, udając, że drażni się z sąsiadem, który
sprzedawał obok artykuły spożywcze. (- Patrz, brachu, spuściłem właśnie garnek za pół
funciaka. Ile ziemniarów musisz sprzedać zanim zarobisz dziesięć szylingów?) Umiał z
daleka dostrzec obcą klientkę i bezwstydnie wykorzystywał swą powierzchowność.
- Powiem ci coś, skarbulku - zwracał się do kobiety w średnim wieku w siateczce na
włosach - nie mamy w tym kącie bazaru zbyt wielu ślicznych młodych dziewczyn, więc
sprzedam to ze stratą i mam nadzieję, że jeszcze tu wrócisz. Popatrz, co za patelnia, jaki ma -
przepraszam za wyrażenie - zadek, solidna miedź, i to ostatnia sztuka. Zarobiłem na innych,
więc oddam ją za dwa funciaki, pół tego, co sam za nią dałem, bo sprawiłaś, że serce starego
zabiło szybciej, więc bierz ją, zanim się rozmyślę.
Tony był wstrząśnięty szybkością zmian, jakie zaszły w starym po stracie płuca.
Osiwiał, policzki mu zapadły, a piękny głos stał się piskliwy i pojękujący. Stragan należał się
prawnie Tony'emu, ale miał już wtedy własne źródła dochodów, więc przekazał go
Harry'emu, młodszemu bratu, który był niemową i ożenił się z piękną, nobliwą dziewczyną.
Cierpliwie uczyła się rozumieć język migowy. Prowadzenie straganu wymagało od niemowy
samozaparcia; pisał na tablicy, jeśli musiał coś powiedzieć klientowi, i trzymał w kieszeni
pocztówkę z nakreślonym “Dzięki”, którą wyjmował błyskawicznie na koniec zakupu. Ale
dawał sobie radę, więc Tony pożyczył mu pieniędzy na założenie prawdziwego sklepu i
zatrudnienie kierownika; interes ten szedł mu całkiem dobrze. Siła przebicia - to było u nich
rodzinne.
Nóż nabrał dostatecznej ostrości. Sprawdzając ją, zaciął się w kciuk. Przycisnął palec
do warg i poszedł do kuchni.
Zastał tam już matkę. Lilian Cox była nieduża i dość tęga - syn odziedziczył po niej
skłonność do tycia, ale nie wzrost - i odznaczała się większą energią niż przeciętna
sześćdziesięciotrzylatka.
- Podpiekam ci trochę chleba - odezwała się.
- Wspaniale - rzekł odkładając nóż i biorąc bandaż. - Uważaj z tym nożem. Trochę za
bardzo go naostrzyłem.
Żachnęła się na widok krwi; kazała mu włożyć palec pod kran z zimną wodą i
policzyć do stu, po czym posmarowała skaleczenie maścią, obłożyła gazą i na koniec owinęła
bandażem, spinając go agrafką. Tony stał spokojnie, pozwalając jej działać.
- Dobry z ciebie chłopak, że pamiętasz o ostrzeniu moich noży - powiedziała. - A
dokąd wychodziłeś tak wcześnie?
- Wziąłem psa do parku. I musiałem do kogoś zadzwonić.
- Coś jest nie w porządku z telefonem w saloniku - fuknęła gniewnie - nie wiem co.
Tony nachylił się nad kuchenką, wąchając smażący się bekon.
- Wiesz, jak to jest, mamo. Gliny mają go na podsłuchu.
- Nalej sobie herbaty - rzekła wciskając mu w ręce dzbanek.
Zaniósł dzbanek do saloniku i umieścił go na podstawce. Kwadratowy stół nakryty był
haftowanym obrusem, leżały na nim sztućce dla dwóch osób, obok - sól, pieprz i buteleczki z
sosami.
Tony zajął miejsce najbliżej kominka, gdzie zwykł siadać ojciec. Nie wstając z krzesła
sięgnął do kredensu, wyjął dwie filiżanki i dwa spodki. Znów przypomniał mu się ojciec,
który komenderował nimi podczas posiłków. - Piszczele z dechy! - pokrzykiwał, kiedy kładli
ręce na stole. Jedyne, co Tony miał mu do zarzucenia, to jego stosunek do mamy. Będąc
przystojniakiem, miewał kobietki na boku i fundował im dżin, zamiast przynosić pieniądze do
domu. W owych czasach Tony chodził z bratem na bazar Smithfield podkradać spod kramów
odpadki, które sprzedawali za parę miedziaków w fabryce mydła. Nigdy nie poszedł do
wojska, choć później wielu niegłupich chłopaków wyruszyło na wojnę.
- Śpisz czy nalewasz herbatę? - matka postawiła przed nim talerz i usiadła
naprzeciwko. - Mniejsza z tym, sama to zrobię.
Tony wziął sztućce i zaczął jeść, trzymając nóż jak ołówek. Na śniadanie były
parówki, dwa smażone jajka z pastą pomidorową z puszki i kromki podpieczonego chleba.
Miał już pełne usta, gdy sięgnął po sos. Poczuł się głodny po swych porannych wyczynach.
Matka podała mu filiżankę.
- No, nie wiem, ale nigdy się nie baliśmy używać telefonu, kiedy żył twój ojciec, niech
spoczywa w spokoju. Zawsze się pilnował, aby nie podpaść glinom.
Tony pomyślał, że za życia ojca nie mieli telefonu, ale zbył to milczeniem.
- Rzeczywiście - rzekł. - Był taki ostrożny i umarł jak biedak.
- Ale był uczciwy.
- Naprawdę?
- Do cholery, wiesz dobrze, że tak było, i nigdy mi nie gadaj, że było inaczej.
- Nie lubię, jak przeklinasz, mamo.
- To mnie nie prowokuj.
Tony umilkł i dokończył szybko śniadanie. Dopił herbatę i zaczął odwijać cygaro.
- Jeszcze herbaty? - spytała matka biorąc jego filiżankę.
- Nie, dziękuję - spojrzał na zegarek. - Mam parę spraw do załatwienia.
Zapalił cygaro i wstał.
- Świetnie mnie nastroiło to śniadanko.
- Szykujesz skok? - spytała przymrużając oczy.
- Moja sprawa - odparł zirytowany i puścił kłąb dymu.
- To twoje życie. Rób, jak chcesz. Do zobaczenia. Ale lepiej uważaj na siebie.
Popatrzył na nią przeciągle. Ustąpiła mu, ale była to kobieta z charakterem. Odkąd
stary zmarł, kierowała rodziną: godząc małżeństwa, pożyczając od jednego syna, aby dać
drugiemu, służąc radą, a jej dezaprobata była potężnym środkiem nacisku. Oparła się
wszystkim próbom wyprowadzki z Quill Street do ładnego, niewielkiego bungalowu w
Bournemouth, podejrzewając słusznie, że stary dom i związane z nim wspomnienia są
najsilniejszym atrybutem jej władzy. Kiedyś jej wysoko sklepiony nos i wysunięty podbródek
wyrażał monarszą wyniosłość, teraz nadal była władcza, ale pogodzona z losem, jak królowa
po abdykacji, która wie, że postąpiła mądrze, popuszczając cugle władzy, ale trochę tego
żałuje. Tony rozumiał, że właśnie dlatego go potrzebowała: to on był teraz królem, a mając go
przy sobie, była blisko tronu. Kochał ją za to, że go potrzebowała. Nikomu więcej nie był
potrzebny.
- No więc wychodzisz, czy nie? - spytała wstając.
- Tak - ocknął się z zamyślenia. Objął ją ramieniem i na chwilę przytulił. Nigdy jej nie
całował. - Pa, pa, mamo - powiedział. Wziął płaszcz, poklepał psa i wyszedł.
W samochodzie zrobiło się gorąco. Nacisnął przycisk. Opuścił szybę, usadowił się na
skórzanym siedzeniu i ruszył z miejsca.
Z przyjemnością przeciskał się samochodem przez wąskie zaułki East Endu. Ten
nieprzyzwoicie luksusowy wóz w zestawieniu z nędznymi uliczkami i lichotą domów - to
świadectwo historii Tony Coxa. Ludzie - gospodynie domowe, gazeciarze, robotnicy,
złoczyńcy - patrzyli na samochód i mówili do siebie: - To Tony Cox. Ale mu się powiodło.
Strząsnął przez otwarte okno popiół z cygara. Tak, jemu się powiodło. Swój pierwszy
samochód kupił za sześć funtów, kiedy miał szesnaście lat. Na czarnym rynku dostał za
trzydzieści szylingów czysty certyfikat Ministerstwa Komunikacji. Wypełnił puste rubryki i
odsprzedał samochód za osiemdziesiąt funtów.
Wkrótce uruchomił gang obracający używanymi samochodami i stopniowo
przekształcił go w legalny biznes. Następnie sprzedał go łącznie z autami za pięć tysięcy
funtów i zaplanował większy szwindel.
Pięć tysięcy funtów przeznaczył na otwarcie rachunku bankowego, podając jako osobę
polecającą człowieka, który odkupił od niego firmę samochodową. Dyrektorowi banku
przedstawił się swym prawdziwym nazwiskiem, ale dał mu fałszywy adres, ten sam, który
przedtem otrzymał od niego nabywca interesu samochodowego.
Wynajął magazyn towarowy, płacąc z góry za trzy miesiące. Nakupił wprost od
producentów trochę sprzętu radiowo-telewizyjnego i elektronicznego i odsprzedał go w
londyńskich sklepach - dostawcom płacił punktualnie i na jego koncie panował ożywiony
ruch. W ciągu dwóch miesięcy poniósł małą stratę, ale wyrobił sobie reputację człowieka,
któremu warto udzielać kredytu.
Po tym osiągnięciu zrobił kilka większych zamówień. Drobni producenci, którym
płacił od ręki po dwa rachunki, każdy na pięćset funtów, z chęcią zaopatrywali go w towar
wartości trzech-czterech tysięcy na warunkach krótkiego kredytu, bo zapowiadał się na
dobrego klienta.
Wypełniwszy skład kosztownymi cackami elektronicznymi, za które nic nie zapłacił,
zabrał się do sprzedaży. Gramofony, kolorowe telewizory, zegary kwarcowe, magnetofony,
wzmacniacze i radia rozchodziły się po zaniżonych maksymalnie cenach, czasami za połowę
ich wartości detalicznej. W ciągu dwóch dni magazyn był pusty, a Tony miał w dwóch
walizkach trzy tysiące funtów gotówką. Wtedy zamknął skład i pojechał do domu.
Na to wspomnienie wstrząsnął nim zimny dreszcz, mimo rozgrzanego siedzenia
samochodu. Nigdy już nie pójdzie na takie ryzyko. A gdyby któryś z jego dostawców zwęszył
wyprzedaż? Gdyby dyrektor banku w kilka dni później natknął się na Tony'ego w pubie?
Nadal od czasu do czasu robił machlojki, ale posługiwał się podstawionymi ludźmi,
którzy, gdy tylko spadał topór, znikali na długie wakacje w Hiszpanii. I nikt nie widział
twarzy Tony'ego.
Niemniej, jego interesy rozwijały się coraz lepiej. Nabył rezydencję w centrum
Londynu, którą wynajmował młodym damom za niezmiernie wysoki czynsz; prowadził
nocne lokale, a nawet wziął pod swą egidę dwa zespoły muzyki pop. Niektóre z jego
przedsięwzięć były legalne, inne przestępcze, a jeszcze inne znajdowały się na pograniczu
prawa i przestępstwa - gdzie obawiali się wkraczać szanujący się biznesmeni o przyzwoitej
reputacji.
Gliny oczywiście wiedziały o sprawkach Tony'ego, w dzisiejszych czasach roiło się od
kapusiów, a każdy poważniejszy przestępca musiał w końcu trafić do teczek personalnych
Scotland Yardu. Jednakże pozostawał problem dowodów, tym trudniejszy, że w gotowości
było kilku detektywów, którzy zawczasu ostrzegali Tony'ego przed obławą. Nigdy nie skąpię
pieniędzy na ten cel. Każdego sierpnia trzy lub cztery rodziny policjantów spędzały urlop w
Hiszpanii na koszt Tony'ego.
Nie znaczy to, że im ufał. Byli użyteczni, lecz wszyscy sobie obiecywali, że pewnego
dnia zdradzą go, zwracając dług lojalności. Przekupiony gliniarz pozostanie do końca
gliniarzem. Dlatego wszystkie transakcje regulowano gotówką, bez żadnych pokwitowań,
całą księgowość Tony miał w głowie, jego kumple wykonywali wszystkie zadania według
ustnych instrukcji.
Coraz częściej występował w jeszcze bezpieczniejszej roli bankiera. Najpierw ktoś na
podstawie poufnych informacji opracowywał plan, po czym werbował ciemnego typa dla
zorganizowania sprzętu i ludzi; następnie przychodzili do Tony'ego i przedstawiali mu
wszystko w szczegółach. Jeżeli mu się podobało, pożyczał im pieniędzy na łapówki, broń,
motocykle, materiały wybuchowe i co tam było potrzebne. Po skończonej robocie zwracali z
uzyskanych łupów pięcio- bądź sześciokrotną kwotę pożyczki.
Dzisiejsza robota nie była tak prosta. Tym razem działał jednocześnie jako autor planu
i bankier. Wymagało to wyjątkowej ostrożności.
Zatrzymał wóz w zacisznej uliczce i wysiadł. Domy były tu większe, budowano je
raczej dla majstrów i rzemieślników niż dla dokerów i robociarzy, ale nie były w lepszym
stanie od ruder na Quill Street. Betonowe fasady popękały, framugi okien zbutwiały, a
ogródki od frontu były mniejsze od bagażnika samochodu Tony'ego. Zaledwie połowa
budynków służyła celom mieszkalnym, reszta zajęta była przez składy, biura i sklepy.
Na drzwiach, do których Tony zapukał, widniał napis: “Gra w bilard i piramidkę”,
niektórych liter brakowało. Otworzono mu natychmiast i wszedł do środka.
Uścisnął dłoń Waltera Burdena i poszedł za nim na górę. Po wypadku samochodowym
Walter kulał i jąkał się, stracił też pracę jako doker. Tony powierzył mu kierowanie salą
bilardową, wiedząc, że tym - nic go nie kosztującym - gestem powiększy swój szacunek
wśród mieszkańców East Endu i zaskarbi sobie dozgonną lojalność Waltera.
- Napijesz się herbaty, Tony? - spytał Walter.
- Nie, dzięki, Walterze, dopiero co zjadłem śniadanie.
Rozejrzał się okiem właściciela po sali na pięterku. Stoły były zakryte, linoleum na
podłodze zamiecione, kije ułożone starannie w stojakach.
- Utrzymujesz porządek - zauważył Tony.
- Robię, co do mnie należy, Tony. Zatroszczyłeś się przecież o mnie.
- Niby tak.
Tony podszedł do okna i spojrzał w dół na ulicę. Po drugiej stronie stał zaparkowany
niebieski morris 1100, siedziało w nim dwóch mężczyzn. Tony poczuł osobliwe zadowolenie:
miał rację, że przedsięwziął ten środek ostrożności.
- Gdzie jest telefon, Walterze?
- W kantorku.
Walter wprowadził Tony'ego, zamknął drzwi i pozostał na zewnątrz. Kantorek był
wysprzątany i czysty. Tony usiadł przy biurku i nakręcił numer.
- Taak? - odezwał się głos.
- Odbierz mnie - powiedział Tony.
- Za pięć minut.
Tony odłożył słuchawkę. Cygaro mu zgasło. Kiedy się denerwował, często mu się to
zdarzało. Zapalił je ponownie złotą zapalniczką Dunhilla, wyszedł i znów stanął przy oknie.
- W porządku, chłopie, spływam - rzekł do Waltera. - Gdyby któremuś z tych młodych
detektywów w niebieskim wozie przyszło do łba zastukać do drzwi, nie otwieraj. Nie będzie
mnie jakieś pół godziny.
- Nie m-martw się. Wiesz, że m-można na mnie liczyć - Walter kiwnął głową niczym
ptak.
- Tak, wiem - odparł Tony, musnął ramię starego, otworzył drzwi na końcu hallu i
szybko zszedł po drabinie przeciwpożarowej.
Ominął po drodze rdzewiejący wózek dziecięcy, gnijący materac i trzy piąte wraku
samochodowego. Przez szpary w spękanym betonie podwórka przeciskały się chwasty.
Sparszywiały kocur pierzchnął mu spod nóg. Tony zabrudził sobie włoskie pantofle.
Z podwórka wychodziło się przez bramę na wąską uliczkę. Tony poszedł nią aż do
końca i wtedy podjechał do niego mały czerwony fiat, w którym siedziało trzech mężczyzn.
Tony wsiadł, zajął wolne miejsce z tyłu i natychmiast odjechali.
Kierowcą był Jacko, prawa ręka Tony'ego. Obok niego siedział Głuchy Willie, który
dzisiaj znał się znacznie lepiej na materiałach wybuchowych niż dwadzieścia lat temu, kiedy
postradał lewy bębenek. Sąsiadem Tony'ego z tyłu był Peter “Jesse” James, który miał dwa
bziki: broń palną i dziewczyny z tłustymi tyłkami. Byli to solidni faceci, stali członkowie
gangu Tony'ego.
- Jak się ma chłopak, Willie? - spytał Tony.
- Co? - Głuchy Willie zwrócił zdrowe ucho w jego stronę.
- Pytałem, jak się ma młody Billy?
- Kończy dziś osiemnaście - powiedział Willie. - Wciąż tak samo, Tony. Nigdy nie da
sobie sam rady. Urzędniczka z opieki społecznej mówiła, żeby pomyśleć o umieszczeniu go w
zakładzie.
- Tego nie zrobicie - cmoknął z dezaprobatą Tony; starał się jak najlepiej traktować
przygłupiego syna Williego. Choroba umysłowa napełniała go lękiem.
- Mówię do żony, co taka z opieki społecznej może wiedzieć? - rzekł Willie. -
Dziewczyna ma ze dwadzieścia lat. Skończyła college, ale nie za bardzo się stara.
- Wszystko gotowe, Tony - przerwał niecierpliwie Jacko. - Chłopaki już tam są,
maszyny naszykowane.
- Dobra... Pukawki? - spojrzał na “Jesse” Jamesa.
- Parę obrzynów i uzi.
- Co?
- Pistolet maszynowy, kaliber dziewięć milimetrów - Jesse wyszczerzył dumnie zęby. -
Izraelski.
- To ci dopiero - mruknął Tony.
- Jesteśmy na miejscu - oznajmił Jacko.
Tony wyjął z kieszeni czapkę i nasadził ją sobie na głowę.
- Schowałeś chłopaków, co?
- Tak - odparł Jacko.
- Mogą wiedzieć, że to robota dla Tony Coxa, ale nie chcę, żeby któryś mnie widział.
- Wiem.
Samochód wjechał na podwórko składnicy złomu. Było zadziwiająco uporządkowane.
Skorupy wozów ułożono równo po trzy, jedna na drugiej, luźne części poukładano nie opodal
stosy opon, bloków cylindrowych, piramidki tylnych osi.
W pobliżu bramy stał dźwig i długi transporter samochodowy. Nieco dalej, przy
urządzeniu do cięcia acetylenowo-tlenowego o dużej sile, widać było jasnoniebieski furgon
marki “Ford” o podwójnych tylnych kołach.
Samochód stanął i Tony wysiadł. Był zadowolony. Lubił staranną robotę. Pozostała
trójka czekała na polecenia. Jacko zapalił papierosa.
- Urządziłeś właściciela? - spytał Tony.
Jacko przytaknął głową.
- Załatwił, żeby dźwig, transporter i przecinarka były na miejscu, ale nie wie, po co
nam to. Związaliśmy go trochę, tak dla zachowania pozorów.
Zakaszlał się, a Tony wyjął mu papierosa z ust i cisnął w błoto.
- To od tego kaszlesz - powiedział, po czym wyjął z kieszeni cygaro. - Pal to, a
umrzesz jako stary człowiek.
Tony cofnął się w kierunku bramy, obchodząc uważnie dziury i grząskie kałuże. Minął
ogromną stertę ołowiowych akumulatorów i, wszedłszy między stosu drążków kierowniczych
i skrzyń biegów, znalazł się przy dźwigu. Był to nieduży model, na gąsienicach, zdolny do
uniesienia samochodu, furgonetki lub lekkiej ciężarówki. Tony odpiął płaszcz i wdrapał się po
drabince do kabiny.
Usiadł na siodełku operatora. Kabina była oszklona i dawała widok na całe
złomowisko. Miało kształt trójkąta. Jeden bok wyznaczał wiadukt kolejowy; w jego
ceglanych lukach mieściły się składy. Wysoki mur sąsiedniego boku oddzielał plac od boiska i
pustego miejsca po zbombardowanym domu. Wzdłuż frontowej części placu biegła ulica,
skręcając lekko, zgodnie z zakrętem płynącej tuż obok rzeki. Była to szeroka, lecz mało
używana droga.
W cieniu wiaduktu stała szopa sklecona ze starych drewnianych drzwi, nakryta
daszkiem z papy. To w niej kryli się jego ludzie, stłoczeni przy elektrycznym piecyku, pijąc
herbatę i paląc nerwowo papierosy.
Wszystko było w porządku. Tony czuł, jak narasta w nim podniecenie, a instynkt
mówił mu, że będzie dobrze. Wygramolił się z kabiny.
Umyślnie mówił cicho, spokojnie, od niechcenia.
- Furgonetka nie zawsze jedzie tą trasą. Jest wiele dróg z City do Loughton. Ale tutaj
prowadzi większość tras, prawda? Muszą tędy przejeżdżać, chyba że chcą jechać przez
Birmingham albo Walford. Niekiedy wybierają inne zwariowane trasy. Może tak być i dzisiaj.
Więc, jeżeli rzecz nie wypali, dajcie chłopakom premię i odeślijcie ich do domu, aż do
następnego razu.
- Wiedzą, co jest grane - rzekł Jacko.
- Dobra. Jeszcze coś?
Mężczyźni milczeli, więc Tony wydał końcowe instrukcje.
- Wszyscy mają być w maskach i w rękawiczkach. Nikt się nie odzywa.
Spojrzał po kolei na trzech mężczyzn, oczekując potwierdzenia, po czym rzekł:
- Okay, odwieźcie mnie.
Nie było żadnych rozmów, podczas gdy czerwony fiat lawirował małymi uliczkami do
zaułka za salą bilardową.
Tony wysiadł i, oparłszy się o przednie drzwiczki, powiedział przez otwarte okno:
- To dobry plan i jeśli się sprawicie, jak trzeba, musi się udać. Jest kilka nie znanych
haczyków: zabezpieczenia, ludzie w środku furgonetki. Zachować spokój, robić swoje i
odpieprzymy to. I nie skoście nikogo tym cholernym rozpylaczem, do licha! - dorzucił po
chwili.
Wszedł tylnymi drzwiami do sali bilardowej. Walter rozgrywał bile przy jednym ze
stołów. Wyprostował się na odgłos otwieranych drzwi.
- W porządku, Tony?
Tony podszedł do okna. Niebieski morris stał w tym samym miejscu.
- Przyjaciele siedzieli na tyłkach? - zapytał.
- Tak. Omal się nie zakopcili na śmierć.
Jak to dobrze - pomyślał Tony - że policja nie ma dość ludzi, aby śledzić go i w nocy, i
w dzień. Nadzór od ósmej rano do czwartej po południu miał swoje dobre strony, pozwalał
mu uzyskać alibi bez szczególnego ograniczania swobody ruchów. Któregoś dnia zaczną
pewnie tropić go dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ale zostanie o tym na czas uprzedzony.
- Chcesz się rozerwać? - Walter wskazał kciukiem stół.
- Nie. Mam pracowity dzień - odparł Tony odchodząc od okna. Zszedł na dół, a Walter
za nim pokuśtykał.
- Pa, pa, Walterze - powiedział wychodząc na ulicę.
- Bywaj, Tony - rzekł Walter. - Bóg z tobą, chłopcze.
8
Dział wiadomości bieżących ożywił się nagle. O ósmej był jeszcze spokojny jak
kostnica, jego ciszę przerywały tylko martwe dźwięki, stukot dalekopisu i szelest czytanych
przez Cole'a gazet. Teraz trzy maszynistki tłukły w klawisze, jeden z gońców gwizdał jakiś
przebój, a fotografik w skórzanej marynarce dyskutował z adiustatorem o meczu piłkarskim.
Napływali reporterzy. Cole zauważył, że wszyscy mają swoje poranne nawyki: jeden pił
herbatę, inny zapalał papierosa, jeszcze inny zaglądał na trzecią stronę “Sun”, żeby popatrzeć
na akt; każdy podpierał się jakimś szczudłem, pomocnym w rozpoczęciu dnia.
Cole wyznawał pogląd, że trzeba ludziom pozwolić na parę minut bezczynności przed
przystąpieniem do pracy. Sprzyjało to atmosferze porządku i chłodnej rozwagi. Jego szef,
Cliff Poulson, miał inne podejście.
- Nie zdejmuj płaszcza, chłopcze - mawiał swym akcentem z Yorkshire, łypiąc żabio
zielonymi oczami. Jego upodobania do migawkowych decyzji, nieustanny pośpiech i pozorna
jowialność wytwarzały gorączkowy nastrój. Poulson miał fioła na punkcie szybkości. Cole
nie uważał, by tekst miał nie zdążyć na łamy tylko dlatego, że ktoś jeszcze się nad nim przez
chwilę zastanowi.
Kevin Hart przyszedł przed pięcioma minutami. Czytał “Mirror”, oparłszy się biodrem
o biurko. Spodnie jego prążkowanego garnituru układały się z gracją.
- Zadzwoń do Yardu, Kevin! - zawołał do niego Cole i młody człowiek sięgnął po
telefon.
Na biurku Cole'a leżał gruby zwitek doniesień Bertiego Chiesemana. Cole rozejrzał
się. Większość reporterów już przyszła. Nastała pora przydzielania im zadań. Sortował
informacje, nabijając niektóre na ostry metalowy szpikulec, inne wręczał reporterom z
krótkimi wskazówkami.
- Anna, policjant miał kłopoty na Holloway Road; zadzwoń na posterunek i dowiedz
się, o co chodziło. Jeśli to pijacka burda, daj sobie spokój. Joe, sprawdź w straży, co z tym
pożarem na East Endzie. Włamanie w Chelsea, Filip. Zajrzyj do książki adresowej Kelly'ego,
może to mieszkanie jakiejś sławy. Barney, w Camden, w domu przy Queenstow Street, policja
ujęła ściganego Irlandczyka. Zadzwoń do Yardu i spytaj, czy ma to coś wspólnego z IRA.
Odezwał się brzęczyk wewnętrznego telefonu i Cole podniósł słuchawkę.
- Co masz dla mnie, Arturze?
Cole rozpoznał głos redaktora działu fotograficznego.
- Na razie wygląda na to, że puścimy na rozbryzg wczorajsze głosowanie w Izbie
Gmin.
- Ale to już było wieczorem w telewizji.
- Dzwonisz, żeby się czegoś dowiedzieć, czy żeby mi mówić, co mam robić?
- Chyba poślę kogoś na Downing Street, niech zrobi dzisiejszą fotkę premiera. Jeszcze
coś?
- Nic, czego by nie było w porannych gazetach.
- Dziękuję, Arturze.
Cole odłożył słuchawkę. Byłoby marnie otwierać numer wczorajszym tematem. Robił,
co mógł, żeby go uaktualnić - dwóch reporterów wydzwaniało, aby się dowiedzieć, jakie były
reakcje. Pociągnęli za język posłów z tylnych ław, ale nie ministrów.
- Był telefon od pani Poulson - zawołał niemłody już reporter z fajką. - Cliff nie
przyjdzie. Ma delhijską biegunkę.
Cole jęknął.
- Jak zdołał się jej nabawić w Orphington?
- Curry na kolację.
- Okay.
- Spryciarz - pomyślał Cole. Zanosiło się na najbardziej wyprany z wiadomości dzień
miesiąca i Poulson zachorował. Pomocniczy redaktor był na urlopie, co znaczyło, że Cole
musiał działać sam.
- Nic z Yardu - oznajmił Kevin Hart podchodząc do biurka Cole'a. - Całą noc był
spokój.
Cole popatrzył na niego. Hart był bardzo wysoki, miał około dwudziestu trzech lat i
długą, jasną, kędzierzawą czuprynę.
- To śmieszne - powiedział Cole tłumiąc irytację. - W Scotland Yardzie nigdy nie ma
spokojnej nocy. Co się dzieje z tym biurem prasowym?
- Moglibyśmy dać materiał “Pierwsza od tysiąca lat noc w Londynie bez zbrodni” -
wyszczerzył zęby Hart.
Jego niefrasobliwość rozzłościła Cole'a.
- Nigdy nie zadowalaj się taką odpowiedzią z Yardu - powiedział zimno.
Hart poczerwieniał. Poczuł się nieswojo, potraktowany jak raczkujący reporter.
- Mam do nich zadzwonić jeszcze raz?
- Nie - odparł Cole widząc, że strzała trafiła w cel. - Chcę, żebyś mi przygotował tekst.
Słyszałeś o nowym polu naftowym na Morzu Północnym?
Hart skinął głową.
- Nazywa się Shield.
- Tak. Minister Energetyki ogłosi dzisiaj, kto dostał licencję na eksploatację. Zrób
awansem kawałek, który przytrzymamy do chwili oświadczenia ministra. Opisz, jakie
znaczenie ma licencja dla firm, które się o nią ubiegały, i czym się kieruje minister przy
podejmowaniu decyzji. Po południu możemy wywalić twój kawałek i będzie miejsce na żywą
informację.
- Okay.
Hart odwrócił się i poszedł do biblioteki. Cole wiedział, że dał mu głupią robotę, jakby
za karę, ale Kevin połknął pigułkę i nawet się nie skrzywił. Zatrzymał wzrok na plecach
młodego człowieka. Jego długie włosy i garnitury działały mu na nerwy. Był też nazbyt
pewny siebie, ale reporterzy powinni mieć tupet.
Cole wstał i podszedł do stołu adiustatorów. Zastępca szefa działu miał przed sobą
agencyjną relację z uchwalenia Ustawy Przemysłowej i dostarczony przez reporterów Cole'a
świeży materiał. Cole spojrzał mu przez ramię i zobaczył w notatniku projekt tytułu:
“Przyłączcie się do libów - powiedziano protestującym posłom”.
Redaktor poskrobał się po brodzie i rzucił okiem na Cole'a.
- Co o tym myślisz?
- Będzie się kojarzyć z emancypacją, z Women's Lib - powiedział Cole. - Do niczego.
- Ja też tak sądzę - redaktor wyrwał kartkę z bloczka, zgniótł ją i cisnął do metalowego
kosza. - Jest jeszcze coś nowego?
- Nic. Dopiero co rozdałem zlecenia.
Brodacz skinął głową i popatrzył odruchowo na zegar wiszący przed nim pod sufitem.
- Miejmy nadzieję, że dostaniemy coś przyzwoitego do drugiego wydania.
Cole nachylił się i napisał na bloczku: “Przyłączcie się do liberałów - powiedziano
protestującym posłom”.
- Brzmi sensowniej, ale prawie to samo.
- Szukasz pracy? - uśmiechnął się szeroko redaktor.
Cole wrócił do biurka. Podeszła Anna Sims.
- Nic z awantury przy Holoway Road - powiedziała. - Banda chuliganów, żadnych
aresztowań.
- Okay - rzekł Cole.
Joe Barnard odłożył słuchawkę.
- Ten pożar to nic wielkiego, Arturze. Nie było ofiar.
- Ile osób tam mieszkało? - spytał Cole automatycznie.
- Dwoje dorosłych, trójka dzieci.
- A więc pięcioosobowa rodzina uniknęła śmierci. Zrób to.
- Mieszkanie, do którego się włamano, należy do Nicholasa Crosta, to znany skrzypek
- poinformował Filip Jones.
- Dobrze - odparł Cole. - Zadzwoń na posterunek w Chelsea i dowiedz się, co
skradziono.
- Już to zrobiłem - oświadczył Filip szczerząc zęby. - Brak Stradivariusa.
- Grzeczny chłopiec - uśmiechnął się Cole. - Napisz to, a potem pojedź tam, może
zrozpaczony maestro udzieli ci wywiadu.
Zadzwonił telefon i Cole podniósł słuchawkę.
Nie przyznałby się do tego, ale sprawiało mu to ogromną uciechę.
Dziewiąta rano
9
Tim Fitzpeterson spłakał się jak bóbr, ale łzy nie przyniosły mu ulgi. Leżał na łóżku z
twarzą wtuloną w wilgotną poduszkę, każdy ruch był udręką. Chciał zapomnieć, odstręczać
wszelkie myśli niby karczmarz gości od zatłoczonej gospody. Udało mu się na chwilę
wyłączyć umysł i nawet się zdrzemnął, ale zaraz się obudził zbolały i zrozpaczony.
Nie podnosił się z łóżka, bo nie był zdolny do żadnego działania, nie wiedział, gdzie
pójść i jak spojrzeć komukolwiek w oczy. Rozpamiętywał tylko, ile radości sobie obiecywał, i
wszystkie okazały się złudą. Cox miał rację, oświadczając mu brutalnie: - “To było najlepsze
nocne dymanko, jakie się mogło panu trafić”.
Tim nie potrafił wyzbyć się wspomnień, widział jej szczupłe, gibkie ciało, tylko że
teraz wspomnienia te były pełne goryczy. Pokazała mu Raj, po czym zatrzasnęła drzwi.
Oczywiście udawała ekstazę, a rozkosz Tima była najprawdziwsza. Jeszcze kilka godzin temu
rozważał nowe życie wzbogacone erotycznymi doznaniami, o jakich nie miał pojęcia. Teraz
zatracił sens jutra.
Z boiska dochodził go zgiełk bawiących się dzieci, krzyki, wrzaski, sprzeczki;
zazdrościł im beztroskiego życia. Przywołał swój obraz z lat szkolnych, chłopca w czarnej
kurtce i krótkich szarych spodniach, który idąc do szkoły, przemierzał trzy mile po wiejskich
drogach Dorset. Był najzdolniejszym uczniem, ale nie miało to większego znaczenia.
Nauczono go jednak dobrze arytmetyki i wyrobiono mu miejsce w szkole ogólnokształcącej,
a na tym mu właśnie zależało.
Pamiętał, że brylował w gimnazjum. Był przywódcą paczki, która organizowała gry
sportowe i rozróby w klasie. Dopóki nie zaczął nosić okularów.
Próbował sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek w życiu był równie zrozpaczony, jak
dziś. I przypomniał sobie ten dzień, gdy przyszedł do szkoły w okularach. Początkowo
koledzy z paczki byli skonsternowani, potem rozbawieni, a następnie zaczęli patrzeć na niego
ze wzgardą. W czasie przerwy ciągnął za nim tłum skandujący: - Czterooki, czterooki! - Po
lunchu chciał zebrać drużynę do meczu piłki nożnej, ale John Wilcott oświadczył:
- To gra nie dla ciebie.
Tim schował okulary do futerału i trzasnął Wilcotta w głowę, ale Wilcott był silny, a
Tim, którego przywództwo wynikało z silnej osobowości, nie umiał się bić. Został w szatni,
aby zatamować krew z rozbitego nosa, podczas gdy Wilcott dobierał skład drużyny.
Próbował się odegrać na lekcji historii, ciskając w Wilcotta nasycone atramentem
kulki pod nosem panny Percival, zwanej starą Percy. Ale pobłażliwa zazwyczaj Percy
postanowiła tego dnia dokręcić śrubę i odesłała Tima do dyrektora, gdzie dostał sześć razy po
tyłku. W drodze do domu wdał się w nową bitwę, znów przegrał i rozerwał sobie kurtkę; aby
sprawić mu nową, matka wzięła pieniądze z oszczędności Tima, a upragnione radio
kryształkowe mógł dopiero kupić za sześć miesięcy. Był to najczarniejszy dzień w młodym
życiu Tima, a jego przywódcze cechy pozostały stłumione aż do czasów, kiedy poszedł do
Colleg'u i wstąpił do partii.
Przegrana bójka, rozdarta kurtka, sześć batów - chciałby mieć dzisiaj takie
zmartwienia. Na boisku przy szkole rozległ się gwizdek i hałasujące dzieci raptownie umilkły.
Moje kłopoty mogłyby się skończyć równie nagle - stwierdził Tim zafrapowany tą myślą.
Po co miałbym dalej żyć? - zastanawiał się.
Dobra posada, reputacja, sukcesy w rządzie - wszystko to zdawało się nie mieć
znaczenia. Gwizdek szkolny oznaczał, że minęła dziewiąta. O tej porze Tim powinien
przewodniczyć zebraniu komisji, poświęconemu zdolnościom produkcyjnym różnego typu
elektrowni.
Jak mogłem kiedykolwiek zajmować się czymś tak wypranym z wszelkiego sensu?
pomyślał o swoim wymarzonym projekcie: prognozie potrzeb energetycznych przemysłu
brytyjskiego do roku dwutysięcznego. Nie umiał wykrzesać z siebie entuzjazmu. Przyszły mu
na myśl córki, lecz spotkanie z nimi napawało go lękiem. W ustach czuł nieustanną gorycz.
Jakie to ma znaczenie, kto wygra najbliższe wybory? Losy Wielkiej Brytanii kierowane są
przez siły niezależne od jej przywódców. Zawsze wiedział, że jest to tylko gra, i nie chciał już
nigdy więcej ubiegać się o żadne nagrody.
Nie miał nikogo, komu mógłby się zwierzyć, nikogo. Wyobraził sobie rozmowę z
żoną:
- Kochanie, postąpiłem głupio i nielojalnie. Dałem się uwieść kurwie, pięknej
dziewczynie, i szantażowano mnie...
Julia spojrzy lodowato. Widział jej twarz, pełną odrazy, widział, jak się przed nim
wzdraga. Wyciągnie w jej stronę rękę i usłyszy: - Nie dotykaj mnie! - Nie, nie mógł nic
powiedzieć Julii; przynajmniej do czasu, aż się wyleczy z ran, ale nie sądził, aby żył tak
długo.
Kto jeszcze? Koledzy z rządu powiedzą: - Dobry Boże, Tim, stary chłopie, okropnie
nam przykro... - i natychmiast zaczną się od niego odwracać, kiedy wyjdzie szydło z worka.
Będą się starali nie mieć nic wspólnego z tym, co go spotkało, i nie pokazywać się z nim zbyt
często; może nawet zdobędą się na jakieś morały dla podkreślenia swego purytanizmu. Nie
czuł do nich niechęci z tego powodu, bo sam w takiej sytuacji zachowałby się podobnie.
Jego zastępca, może nawet okaże mu przyjazne zrozumienie, ale to młody człowiek;
nie wie, jak wiele zależy od wierności w dwudziestoletnim małżeństwie. Poradzi cynicznie,
żeby wszystko zataił i dał sobie spokój z wyrzutami sumienia.
Może siostra? Prosta kobieta, wyszła za stolarza i zawsze trochę zazdrościła Timowi.
Będzie się w tym pławiła. Nie mógł jej brać pod uwagę.
Ojciec nie żył, matka już się zestarzała. Czyżby miał tak mało przyjaciół? Co zrobił ze
swym życiem? Nie ma nikogo, kto by go kochał, na dobre i złe? Ale zapewne taka więź musi
być obopólna, a on postarał się o to, aby nie musiał wspierać nikogo, aby nikt nie był mu w
życiu ciężarem.
Znikąd wsparcia. Mógł jedynie liczyć na siebie. Jak postępujemy - rozmyślał -
przegrywając z kretesem wybory? Trzeba się przegrupować, ułożyć scenariusz na lata
opozycji, zacząć od podkopywania fundamentów, a gniew i rozczarowanie winny być
paliwem do walki. Starał się wykrzesać z siebie odwagę, nienawiść i gorycz, aby odmówić
zwycięstwa Coxowi, ale odczuwał tylko tchórzostwo i urazę. Zdarzało się, że przegrywał
bitwy i doznawał upokorzeń, lecz był przecież mężczyzną, a mężczyźni mają siłę do walki,
czyż nie?
Jego siła miała zawsze źródło w pewnym wizerunku, jaki sobie sam stworzył:
Kulturalny, solidny, cieszący się zaufaniem, lojalny i odważny; potrafił z dumą wygrywać i z
godnością przyjmować porażki. Tony Cox ukazał mu całkiem inny obraz: był na tyle naiwny,
że pozwolił się uwieść byle gęsi, na tyle słaby, że popełnił zdradę przy pierwszej próbie
szantażu, na tyle strachliwy, że pełzał po podłodze i błagał o litość.
Zacisnął mocno powieki, lecz ten obraz wdzierał mu się w oczy. Pozostanie przy nim
do końca życia.
Ale nie musi to trwać długo.
Wreszcie się ruszył. Usiadł na brzegu łóżka, po chwili wstał. Na prześcieradle była
krew, jego krew, znak hańby. Słońce przemieściło się na niebie i świeciło prosto w okno. Tim
chciał je zamknąć, ale był to dla niego zbyt duży wysiłek. Pokuśtykał z sypialni do saloniku, a
stamtąd do kuchni. Imbryk i dzbanek do herbaty znajdowały się wciąż tam, gdzie ona je
zostawiła. Trochę herbaty rozsypała na żaroodpornym blacie firmy “Formica” i nie raczyła
wstawić butelki z mlekiem do lodówki.
Apteczka była wysoko w zamkniętym kredensie, poza zasięgiem dzieci. Tim
przysunął stołek po płytkach “Marleya”, jakimi wyłożona była podłoga, i stanął na nim.
Klucz leżał na kredensie. Otworzył drzwiczki i wyjął puszkę po herbatnikach z widokiem
katedry w Durham na wieczku.
Zszedł ze stołka. W puszce były bandaże, nożyczki, maść antyseptyczna, lek przeciw
kolce dla niemowląt, pognieciona tuba kremu do opalania “Ambre Solaire” i duża, pełna
fiolka tabletek nasennych. Wysypał je i zakręcił flakonik. Z drugiego kredensu wyjął
szklankę. Niczego nie porządkował. Nie zebrał rozsypanej herbaty, nie schował puszki, nie
zatrzasnął drzwiczek do kredensu z zastawą stołową. Uznał, że nie ma już takiej potrzeby.
Zaniósł szklankę i tabletki do saloniku i umieścił na biurku. Stał tam tylko telefon,
zawsze po skończeniu pracy uprzątał je starannie.
Otworzył barek pod telewizorem. Tu właśnie był alkohol, którym chciał ją
poczęstować. Whisky, dżin, wytrawne sherry, porządna brandy i nie odpieczętowana butelka
francuskiej śliwowicy, którą ktoś przywiózł z Dordogne. Wybór Tima padł na dżin, chociaż
go nie lubił.
Nalał sobie do szklanki i usiadł w wysokim krześle za biurkiem.
Nie miał dość wytrwałości, by czekać, może latami, na zemstę, która przywróciłaby
mu szacunek dla samego siebie. Nie mógł teraz zaszkodzić Coxowi, bo wyrządziłby jeszcze
większą szkodę sobie. Zdemaskowanie Coxa zdemaskowałoby Tima.
Jednakże zmarli nie czują bólu.
Mógł zniszczyć Coxa, a potem umrzeć.
W tej sytuacji nie miał innego wyboru.
10
Na stacji Waterloo czekał na Hamiltona inny szofer, tym razem w jaguarze. Służbowy
rolls-royce prezesa padł ofiarą kampanii oszczędnościowej. Smutno, że związki zawodowe
nie doceniały tego gestu. Szofer dotknął czapki, otworzył drzwiczki i Derek Hamilton bez
słowa wsiadł do samochodu.
Kiedy ruszyli, podjął decyzję. Nie pojedzie prosto do biura.
- Zawieź mnie do Nataniela Fetta - polecił. - Wiesz, gdzie to jest?
- Tak, proszę pana - odrzekł szofer.
Przejechali Most Waterloo i skręcili w Aldwych, kierując się ku City. Hamilton i Fett
uczęszczali razem do ekskluzywnej szkoły westminsterskiej; Nataniel Fett, senior, wiedział,
że jego syn nie będzie tam cierpiał z powodu swego żydowskiego pochodzenia, a lord
Hamilton miał nadzieję, że po tej szkole jego syn nie będzie “głuptasem z wyższych sfer”,
wedle określenia Jego Lordowskiej Mości.
Obaj chłopcy wychowywali się w podobnym otoczeniu. Obaj mieli zamożnych,
dynamicznych ojców i piękne matki; obaj wywodzili się z intelektualnych domów, w których
politycy bywali na kolacjach; obaj dorastali wśród dobrych obrazów i niezliczonych książek.
Ich przyjaźń pogłębiała się, jednakże gdy dwaj młodzieńcy wstąpili do Oxfordu, Fett do
College'u imienia Baliola, Derek do Magdaleny - dom Hamiltonów stracił na tym wyborze.
Derek doszedł do wniosku, że intelekt jego ojca jest płytki. Stary Fett rozprawiał pobłażliwie
na temat malarstwa abstrakcyjnego, komunizmu i bebop jazzu, po czym rozszarpywał to
wszystko na strzępki z precyzją chirurga. Lord Hamilton wyznawał te same konserwatywne
poglądy, ale dawał im wyraz w grzmiących frazesach rodem z Izby Lordów.
Derek uśmiechnął się do siebie. Był zbyt surowy dla swego ojca; może synowie są
zawsze tacy. Niewielu ludzi znało się lepiej na politycznych utarczkach; spryt starego dał mu
rzeczywistą władzę, podczas gdy ojciec Nataniela był zbyt mądry, aby chciał się ubiegać o
wpływy w sprawach państwowych.
Nataniel odziedziczył po ojcu roztropność, dzięki czemu zrobił karierę. Firma
maklerska, która od sześciu pokoleń należała do pierworodnych synów, nieodmiennie
Natanielów Fettów, została przez siódmego z nich przekształcona w bank handlowy. Ludzie
zawsze zasięgali rady u Nataniela, nawet w szkole. Teraz był doradcą w sprawie łączenia
spółek, wypuszczania akcji i przejmowania własności.
Samochód stanął, a Hamilton powiedział:
- Proszę na mnie zaczekać.
Biura Nataniela Fetta nie robiły imponującego wrażenia; firma nie musiała
udowadniać, że jest bogata. Na drzwiach od ulicy, nie opodal Banku Angielskiego, widniała
tylko mała tabliczka z nazwiskiem. Wejście było wciśnięte między dwa sklepy: z
sandwiczami i z tytoniem. Przypadkowy obserwator mógłby pomyśleć, że prowadzi do
niewielkiej i nietęgo prosperującej firmy spedycyjnej lub ubezpieczeniowej, jeśli nie wiedział,
jak daleko po obu stronach ciągną się tereny przedsiębiorstwa.
Wnętrze było raczej wygodne aniżeli dostatnie, z klimatyzacją, dyskretnym
oświetleniem i starymi dywanami, które zakrywały prawie całą podłogę. Ten sam
przypadkowy obserwator mógłby przypuszczać, że obrazy wiszące na ścianach są kosztowne.
Mógłby mieć rację i mógłby się mylić: były kosztowne, lecz nie wisiały na ścianach. Były
wpuszczone między cegły, przesłonięte pancernym szkłem, na tapetach znajdowały się
jedynie atrapy ram.
Hamilton został wprowadzony prosto do biura na parterze. Nataniel siedział w fotelu,
czytając “Financial Times”. Wstał i uścisnęli sobie dłonie.
- Nigdy cię nie widziałem siedzącego przy biurku - powiedział Hamilton. - Czy to
dekoracja?
- Siadaj, Derek. Kawa, herbata, sherry?
- Proszę o szklankę mleka.
- Jak sobie życzysz. Walerio - dał znak sekretarce, która opuściła gabinet. - Biurko...
tak, nigdy go nie używam. Wszystko, co mam do napisania, dyktuję, a wszystko, co czytam,
nie jest aż tak ciężkie, by nie dało się utrzymać w rękach. Dlaczego miałbym tkwić przy
biurku niby skryba z Dickensa?
- A więc dekoracja.
- To biurko jest tu dłużej niż ja. Zbyt duże, by je przecisnąć przez drzwi, i zbyt cenne,
aby je porąbać. Myślę, że budynek wzniesiono naokoło tego biurka.
Hamilton uśmiechnął się. Waleria przyniosła mu mleko i wyszła. Pijąc popatrywał na
przyjaciela. Fett i jego gabinet pasowali do siebie. Fett był nieduży, ale też i nie mały. Gabinet
także. Fett był ciemny, lecz nie posępny, pogodny, lecz nie frywolny, i to samo odnosić się
mogło do gabinetu. Miał szkła w ciężkiej oprawce i smarował włosy brylantyną. Nosił krawat
elitarnego klubu, oznakę społecznej przynależności; Hamilton pomyślał, że to jedyny akcent
jego żydowskiego pochodzenia.
- Czytałeś o mnie? - spytał odstawiając szklankę.
- Wyrywkowo. Reakcja do przewidzenia. Dziesięć lat temu przy analogicznych
rezultatach w spółce takiej, jak Hamilton Holdings, giełda zafalowałaby, począwszy od akcji
sprzętu elektronicznego po ceny cynku. Dzisiaj to tylko jeszcze jeden syndykat w tarapatach.
Jest na to słowo: recesja.
Hamilton westchnął.
- Dlaczego to robimy, Natanielu? - zapytał.
- Przepraszam, co mówisz? - zaniepokoił się Fett.
Derek wzruszył ramionami.
- Dlaczego pracujemy ponad siły, zarywamy noce, ryzykujemy majątkiem.
- I nabawiamy się wrzodów - uśmiechnął się Fett, ale w jego zachowaniu zaszła
subtelna zmiana. Oczy za grubymi soczewkami szkieł zwęziły się, przygładził szczeciniaste
włosy na karku, gestem obronnym, tak dobrze znanym Hamiltonowi. Fett wycofywał się na
pozycję ostrożnego doradcy, służącego przyjacielską, obiektywną poradą. - Dla pieniędzy.
Czy to nie dosyć? - odpowiedział z wyważoną obojętnością.
Hamilton potrząsnął głową. Zawsze trzeba było przynajmniej dwa razy zachęcać jego
przyjaciela, aby wypłynął na głębszą wodę.
- Ekonomia na poziomie szóstej klasy - powiedział ironicznie. - Zarobiłbym więcej
sprzedając swoją schedę i składając pieniądze w kasie oszczędności. Większość ludzi z
dużym biznesem mogłaby żyć wygodnie do śmierci, gdyby postąpiła w ten sposób. Czemu
konserwujemy nasz majątek i staramy się go powiększać? Z chciwości, żądzy władzy czy dla
przygody. Czy wszyscy jesteśmy niepoprawnymi hazardzistami?
- Podejrzewam, że to Ellen coś takiego ci powiedziała - zauważył Fett.
Hamilton zaśmiał się.
- Masz rację, ale zadajesz mi ból sądząc, że sam bym na to nie wpadł.
- Och, wątpię, abyś tak uważał. Po prostu Ellen ma dar wypowiadania na głos twoich
myśli. Tak czy owak, nie powtarzałbyś mi tego, gdyby jej słowa nie trafiły na podatny grunt.
Derek, uważaj, żebyś nie stracił Ellen - dorzucił po pauzie.
Przez chwilę patrzyli na siebie, po czym obaj odwrócili spojrzenia. Zapadła cisza.
Dotarli do granicy intymności, na jaką pozwalała im przyjaźń.
- Możemy się spodziewać zuchwałej oferty w ciągu najbliższych dni - odezwał się w
końcu Fett.
- Dlaczego? - zdziwił się Hamilton.
- Ktoś może pomyśleć, że mógłby cię dorwać po okazyjnej cenie, korzystając z tego,
że jesteś teraz przygaszony i że ogarnęła cię panika po ogłoszeniu tymczasowych wyników.
- I co byś wówczas doradzał? - spytał w zamyśleniu Hamilton.
- To by zależało od propozycji. Ale prawdopodobnie powiedziałbym: zaczekaj. Dzisiaj
powinniśmy wiedzieć, czy dostałeś tę licencję na obszary roponośne.
- Shield.
- Właśnie. Gdy wygrasz, twoje akcje podskoczą.
- Mimo to mamy kiepskie widoki na jakikolwiek zysk.
- Ale jesteś idealnym materiałem dla upychacza aktywów.
- Interesujące - zadumał się Hamilton. - Hazardzista złożyłby ofertę dzisiaj, przed
oświadczeniem ministra. Oportunista zrobiłby to jutro. Prawdziwy inwestor zaczekałby do
przyszłego tygodnia.
- A człowiek mądry wszystkim trzem powiedziałby: nie .
- Pieniądze to nie wszystko - uśmiechnął się Hamilton.
- Dobry Boże!
- Czy to aż taka herezja?
- Bynajmniej - rzekł rozbawiony Fett, oczy zaiskrzyły mu się za okularami. - Wiem to
od lat. Dziwi mnie tylko, że ty to mówisz.
- Ja też jestem zdziwiony - odparł Hamilton i dodał po chwili: - Czysta ciekawość.
Uważasz, że dostaniemy tę licencję?
Nie potrafię powiedzieć. - Nagle twarz maklera stała się znów nieczytelna. - To zależy
od tego, czy minister sądzi, że powinna ją dostać dobrze prosperująca spółka jako rodzaj
premii, czy kulejąca jako pas ratunkowy.
- Hmm. Podejrzewam, że ani to, ani to. Pamiętaj, my tylko stoimy na czele syndykatu.
A liczy się cały pakiet. Kontrolny sektor Hamiltona zapewnia kontakty z City i ekspertyzę
menedżerską. Raczej organizujemy pieniądze, niż dostarczamy je z własnej kieszeni. Reszta
grupy to: doświadczenie techniczne, znajomość zagadnień ropy naftowej, marketing i tak
dalej.
- A więc masz niezłe szanse.
- Sokrates - uśmiechnął się Hamilton.
- Jak to?
- Zawsze zmuszał ludzi, by sami odpowiadali sobie na pytania. Muszę już iść.
Fett odprowadził go do drzwi.
- Derek, co do Ellen... mam nadzieję, że nie masz mi za złe tego, co powiedziałem...
- Nie. Cenię twoje zdanie. - Uścisnęli sobie dłonie.
Fett skinął głową i otworzył drzwi.
- Cokolwiek zrobisz, nie ulegaj panice.
- Szafa gra - rzekł Hamilton wychodząc i nagle uświadomił sobie, że od trzydziestu lat
nie posłużył się tym zwrotem.
11
Dwóch policjantów na motocyklach zaparkowało maszyny po obu stronach tylnego
wejścia do banku. Jeden z policjantów wyciągnął legitymację i przycisnął ją do okienka przy
drzwiach. Człowiek za szybą uważnie obejrzał dokument, po czym podniósł słuchawkę
czerwonego telefonu i coś powiedział.
Czarna furgonetka bez oznaczeń wjechała między motocykle, ustawiając się maską
przy drzwiach. Boczne okna szoferki zabezpieczone były od wewnątrz drucianą siatką, A
dwaj mężczyźni mieli na sobie podobne do policyjnych mundury i kaski z przezroczystymi
wizjerkami. Skrzynia furgonetki była pozbawiona okien, mimo że wewnątrz znajdował się
jeszcze jeden strażnik.
Dwa dalsze policyjne motocykle podjechały za furgonetką, zamykając konwój.
Stalowe drzwi budynku uniosły się gładko i bezdźwięcznie, wpuszczając furgonetkę
do krótkiego tunelu, jasno oświetlonego jarzeniówkami. Dalszą drogę blokowały następne
drzwi, identyczne jak pierwsze. Furgonetka zatrzymała się, drzwi za nią zostały opuszczone.
Motocykliści czekali na ulicy.
Kierowca furgonetki uchylił szybkę.
- Dzieńdoberek - powiedział wesoło przez drucianą siatkę do mikrofonu na stojaczku.
W ścianie tunelu widniała duża szklana tafla. Bystrooki mężczyzna w koszuli z
krótkimi rękawami przemówił do mikrofonu zza kuloodpornej szyby:
- Hasło, proszę! - Wzmocniony głos rezonował w niewielkiej przestrzeni.
- Obeasz, sługa Boży - odpowiedział kierowca, który nazywał się Ron Biggins.
(Kontroler, który ustalał dzisiejszy szyfr, był diakonem u baptystów.)
Mężczyzna z krótkimi rękawami nacisnął duży czerwony guzik w białej ścianie i
drugie stalowe drzwi uniosły się do góry.
- To skurwysyn - mruknął Ron Biggins, wolno podjeżdżając furgonetką do przodu.
Stalowe drzwi zatrzasnęły się za nim.
Znalazł się teraz wewnątrz budynku, w pomieszczeniu bez okien, w którym większą
część podłogi zajmowała tarcza obrotowa; nie było tam żadnego sprzętu. Ron wjechał
uważnie na oznakowane linie i wyłączył silnik. Obrotnica drgnęła i furgonetka przekręciła się
o sto osiemdziesiąt stopni, po czym stanęła.
Jej tylne drzwi usytuowane były teraz naprzeciw windy w ścianie. Patrząc w boczne
lusterko Ron zobaczył, że drzwi windy rozsuwają się i wyłania się zza nich mężczyzna w
okularach i czarnej marynarce. Miał w ręku klucz i trzymał go przed sobą niby latarkę lub
pistolet. Odemknął tylne drzwi furgonetki, które następnie otworzyły się od środka, i trzeci
strażnik wyszedł na zewnątrz.
Z windy wyłoniło się jeszcze dwóch mężczyzn, dźwigających masywną metalową
skrzynkę rozmiarów walizy. Wpakowali ją do furgonetki i zawrócili po dalszy ładunek.
Ron rozejrzał się wokoło. Pomieszczenie było puste, miało tylko dwa wejścia, trzy
równoległe ciągi świetlówek i wentylator klimatyzacyjny. Było nieduże, w kształcie
nieregularnego prostokąta. Ron przypuszczał, że niewielu pracowników banku wie o jego
istnieniu. Ta winda jeździła zapewne tylko do skarbca, a stalowe drzwi od ulicy nie miały
widocznego połączenia z głównym wejściem za rogiem.
Stephen Younger, strażnik, który jechał w środku, obszedł furgonetkę i stanął z lewej
strony przy kabinie. Max Fitch, zmiennik Rona przy kierownicy, opuścił szybkę.
- Wielki szmal dzisiaj - odezwał się Stephen.
- Nam i tak nic z tego nie przyjdzie - rzekł kwaśno Ron i zerknął w lusterko.
Załadunek dobiegł końca.
- Szef tych facetów lubi westerny - rzekł Stephen do Maxa.
- Tak? - zainteresował się Max. Był tu po raz pierwszy i urzędnik w pasiastych
spodniach nie wyglądał mu na miłośnika Johna Wayne'a. - Skąd wiesz? - zapytał.
- Patrz. Właśnie nadchodzi.
Urzędnik podszedł do okienka od strony Rona i rzucił:
- W drogę, kowboje!
Max parsknął próbując ukryć śmiech. Stephen ruszył na tył furgonetki i wsiadł do
środka. Urzędnik zamknął za nim drzwi.
Trzej pracownicy bankowi zniknęli w windzie. Przez dwie-trzy minuty nic się nie
działo, po czym stalowe drzwi się podniosły. Ron zapuścił silnik i wjechał w tunel. Zaczekali,
aż wewnętrzne drzwi się zamkną, a zewnętrzne otworzą. Tuż przed odjazdem Max rzucił do
mikrofonu:
- Bywaj, szeryfie.
Furgonetka wytoczyła się na ulicę. Eskorta motocyklowa czekała w gotowości.
Ustawili się po dwóch z przodu oraz z tyłu i konwój ruszył w kierunku wschodnim.
Na wielkim skrzyżowaniu w East Endzie skręcili w drogę A-11. Obserwował ten
manewr postawny mężczyzna w szarym płaszczu z welwetowym kołnierzem i natychmiast
udał się do budki telefonicznej.
- Zgadnij, kogo zobaczyłem - odezwał się Max Fitch.
- Nie mam pojęcia.
- Tony Coxa.
Reakcja Rona była obojętna.
- Kim on jest, kiedy bywa w domu?
- Boksował kiedyś. Całkiem nieźle. Widziałem, jak znokautował Kida Vittorio w
Bethnal Green Baths, jakieś dziesięć lat temu. Piekielnie szybki.
Max pragnął właściwie być detektywem, ale nie zdał policyjnego sprawdzianu na
inteligencję i został strażnikiem. Naczytał się mnóstwa kryminałów i uległ złudzeniu, że
najpotężniejszą bronią wydziału śledczego jest logiczna dedukcja. W domu zwykł
wynajdywać w popielniczce uszminkowane niedopałki, po czym obwieszczał uroczyście, że
odwiedziła ich pani Ashford, sąsiadka zza ściany.
Zakręcił się niespokojnie na siedzeniu.
- W takich skrzynkach trzymają zużyte banknoty, no nie? - spytał.
- Tak - odparł Ron.
- To znaczy, że jedziemy do spalarni w Essex - powiedział z dumą Max. - Prawda,
Ron?
Ron wpatrywał się z namarszczonym czołem w jadących na przodzie motocyklistów.
Jako najstarszy w konwoju, on jeden wiedział, dokąd jadą. Jednakże nie myślał ani o trasie,
ani o wykonywanym zadaniu, ani też o byłym bokserze Tony Coxie. Usiłował pojąć, dlaczego
jego najstarsza córka zakochała się w hippisie.
12
Biuro Feliksa Laskiego w Poultry nie miało w ogóle szyldu z jego nazwiskiem.
Mieściło się w starym budynku, wpasowanym między inne, o całkiem odmiennej
architekturze. Gdyby Laski mógł dostać pozwolenie od architekta miejskiego na rozbiórkę i
zbudować wieżowiec - zarobiłby miliony. Jednakże dom nadal tkwił na swym miejscu, a
Laski miał w nim zamrożone kapitały. Ale sądził, że czas rozprawi się z restrykcjami
budowlanymi; gdy chodziło o interesy, potrafił być cierpliwy.
Prawie cały budynek był podnajęty. Większość najemców stanowiły oddziały małych
zagranicznych banków, którym potrzebny był adres w pobliżu Banku Angielskiego na
Threadneedle Street, i eksponowały wyraźnie swoje nazwy. Wskutek tego mniemano, że
Laski jest zaangażowany w bankowość, a on podsycał to mylne wrażenie w każdej możliwej
formie z wyjątkiem bezpośredniego kłamstwa. Zresztą był właścicielem jednego z banków.
Wyposażenie biura było stosowne, ale tanie: stare solidne maszyny do pisania, biurka
kupione z drugiej ręki, podniszczone szafy na akta i wyświechtane dywaniki. Jak każdy
mężczyzna w średnim wieku, który osiągnął sukces, Laski lubił objaśniać swe dokonania
aforyzmami, a ten, który sobie najbardziej upodobał, brzmiał: “Nigdy nie wydaję pieniędzy,
ja tylko inwestuję”. Spośród wszystkich aforyzmów ten był najbliższy prawdy. Jego dom,
niewielka rezydencja w hrabstwie Kent, ciągle zyskiwał na wartości, od czasu, gdy go nabył
wkrótce po wojnie; jego posiłki miewały często charakter służbowy - służyły mianowicie
interesom; nawet obrazy - nie wieszał ich, lecz zamykał w kasie pancernej - kupował dlatego,
ponieważ jego marszand mówił, że ich cena wzrośnie. Pieniądze były dla niego jakby
umownymi banknotami przy grze w “Monopol”: pragnął ich nie dlatego, co mógł za nie
kupić, lecz dlatego, że były mu potrzebne do gry.
Wiódł życie całkiem wygodne. Nauczyciel w szkole podstawowej bądź żona robotnika
rolnego powiedziałaby, że pławi się w nieprzyzwoitym luksusie.
Pokój, który mu służył jako biurowy gabinet, był niewielki. Znajdowało się w nim
biurko z trzema telefonami, obrotowy fotelik, dwa krzesła dla klientów, a pod ścianą długa,
miękka kanapa. Półka obok ściennego sejfu była zapchana ciężkimi foliałami z dziedziny
podatków i prawa handlowego. Było to pomieszczenie odarte z osobowości, bez obrazów na
ścianach, bez idiotycznych oprawek z plastiku do wtykania długopisów, bez popielniczek
przywiezionych z wycieczki do wioski Clovelly w hrabstwie Devon lub podkradzionych w
Hiltonie.
Sekretarką Laskiego była sprawna, ale trochę za gruba dziewczyna, nosząca kuse
spódnice. Często powtarzał ludziom, że gdy rozdawano seksapil, Carol była gdzie indziej i
pobierała dodatkowy przydział komórek mózgowych. Był to dobry angielski żart w rodzaju
tych, jakie dyrektorzy opowiadali sobie w stołówce dla kierownictwa. Kiedy Carol przyszła
do biura o dziewiątej dwadzieścia pięć, zastała stos korespondencji “do wysłania”, mimo że
wczoraj wszystko załatwiła. Laski lubił tak pracować. Robiło to wrażenie na personelu i
pomagało neutralizować zawiść. Carol nie ruszyła papierów przed podaniem mu kawy. To
także lubił.
Siedział właśnie na kanapie, schowany za płachtą “Timesa”, z kawą na podorędziu,
postawioną na oparciu krzesła, kiedy zjawiła się Ellen Hamilton.
Zamknęła cicho drzwi i przeszła na palcach po dywanie. Dostrzegł ją dopiero wtedy,
gdy stanęła przed nim i odsunęła gazetę. Nagły szelest sprawił, że podskoczył jak oparzony.
- Panie Laski - powiedziała.
- Pani Hamilton - odpowiedział.
Uniosła spódniczkę do pasa, mówiąc:
- Pocałuj mnie na dzień dobry!
Pod spódniczką miała staroświeckie pończochy, ale nie miała majtek. Laski pochylił
się do przodu i wtulił twarz w kędzierzawe, słodkawo pachnące włosy. Serce zabiło mu
szybciej i odczuł niegodziwą rozkosz, podobnie jak wtedy, gdy robił to po raz pierwszy w
życiu.
Odsunął się do tyłu i popatrzył na nią.
- Podoba mi się sposób, w jaki udaje ci się podświńtuszać seks - powiedział składając
gazetę i upuszczając ją na podłogę.
- Po prostu czasami łapie mnie podniecenie - oświadczyła, opuściwszy spódnicę.
Uśmiechnął się ze zrozumieniem i błądził oczami po jej sylwetce. Dobiegała
pięćdziesiątki, miała małe, sterczące piersi i była bardzo szczupła. Starzejącą się cerę ratowała
opalenizną, konserwowaną przez całą zimę pod lampą kwarcową. Włosy miała czarne, proste,
krótko przystrzyżone; siwizny pozbywała się szybko w drogim salonie w Knightsbridge.
Ubrana była w kremowy kostium, bardzo elegancki, bardzo drogi i bardzo angielski. Włożył
rękę pod jej nienagannie skrojoną spódnicę i podsunął w górę, ku wewnętrznej części uda.
Jego palce z zuchwałą poufałością zapuściły się między pośladki. Zastanawiał się, czy
ktokolwiek dałby wiarę, że skromna żona szanowanego Derka Hamiltona paraduje bez
majtek, by Feliks Laski mógł ją obmacywać, kiedy mu tylko przyjdzie na to ochota.
Podkuliła nogi pod wpływem doznanej przyjemności, po czym odsunąwszy się lekko,
siadła obok niego na kanapie, gdzie w ciągu ostatnich kilku miesięcy zaspokoiła wiele swych
najdziwaczniejszych fantazji seksualnych.
W swym obszernym scenariuszu Laski wyznaczył pani Hamilton drugorzędną rolę,
tymczasem okazała się ona przemiłą niespodzianką.
Poznali się podczas garden party. Gospodarze byli przyjaciółmi Hamiltonów. Dostał
zaproszenie, udając zainteresowanie syndykatem gospodarza, grupą przedsiębiorstw
inżynieryjnych. Był gorący lipcowy dzień. Kobiety miały na sobie letnie sukienki, a
mężczyźni płócienne marynarki. Laski ubrał się w biały garnitur. Był wysoki, wyglądał
dystyngowanie i z lekka cudzoziemsko. Miał świadomość, że robi duże wrażenie.
Dla starszych gości był krokiet, dla młodszych tenis, a dla dzieci basen kąpielowy.
Gospodarze postarali się o niewyczerpany dopływ szampana i truskawek ze śmietaną. Laski
załatwił interesy z gospodarzem - nawet stworzone przezeń pozory miały solidne podstawy,
choć niewielkie szanse na realizację. Mimo to został zaproszony bez entuzjazmu i tylko
dlatego, że właściwie o to poprosił. Dlaczego małżeństwo, mające niewiele pieniędzy, wydaje
bezsensowne przyjęcie dla ludzi, których nie potrzebuje? Społeczność angielska zaskakiwała
go. Oczywiście, znał reguły i pojmował ich logikę, ale nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego
bawiono się w to wszystko.
Psychika kobiet w średnim wieku była mu lepiej znana - ujmując dłoń Ellen Hamilton
z lekkim ukłonem, dostrzegł w jej oczach błysk. Jej mąż był tłusty, a ona wciąż piękna, co
pozwalało sądzić, że pójdzie na flirt. Taka kobieta jak ona z pewnością spędza niemało czasu
głowiąc się, czy nadal może wzbudzać pożądanie. I czy zazna jeszcze kiedykolwiek rozkoszy
seksualnej.
Laski zaczął odgrywać bawidamka jak przeraźliwie mierny, stary aktorzyna. Przynosił
jej krzesełka, wzywał kelnerów, by napełniali jej szklankę, i dotykał jej dyskretnie, ale często:
dłoni, ręki, ramion, biodra. Uznał, że nie ma co tracić czasu na subtelności; jeśli chce być
uwiedziona, da mu znak swej gotowości, a jeśli nie chce, nic nie może zmienić jej
postanowienia.
Kiedy skończyła truskawki (on nie jadł, takie wyrzeczenie było w dobrym tonie),
zaczął się z nią powoli oddalać. Przechodzili od grupki do grupki, zatrzymując się, jeśli
rozmowa ich zaciekawiła, i włączając się do towarzyskich ploteczek. Przedstawiła mu kilka
osób, on zaś mógł się jej zrewanżować przelotną znajomością z dwoma maklerami. Kiedy
przyglądali się dzieciom bawiącym się w wodzie, szepnął jej do ucha:
- Przyniosła pani bikini?
Zachichotała. Usiedli w cieniu dorodnego dębu i patrzyli na grających w tenisa, którzy
znudzili ich swoim profesjonalizmem. Poszli zatem żwirową ścieżką, wijącą się przez mały,
malowniczy zagajnik, a kiedy znaleźli się z dala od wszystkich - ujął jej twarz w dłonie i
pocałował. Rozwarła usta, Włożyła mu ręce pod marynarkę i zatopiła palce w pierś z siłą,
która go zdumiała. Po chwili oderwała się od niego i rozejrzała ukradkiem po ścieżce.
- Zjesz ze mną kolację? Niebawem? - spytał pospiesznie.
- Tak - odparła.
Wtedy przyłączyli się znów do towarzystwa i po chwili rozeszli w różne strony.
Opuściła przyjęcie bez pożegnania. Nazajutrz wynajął apartament w hotelu przy Park Lane,
zaprosił ją na kolację z szampanem i wziął do łóżka. W sypialni odkrył, jak bardzo się mylił.
Oczekiwał, że będzie wygłodniała, lecz łatwa do zaspokojenia. Tymczasem przekonał się, że
jej seksualne gusty były co najmniej równie wyszukane, jak jego własne. Przez następne kilka
tygodni robili wszystko, co dwoje ludzi może ze sobą robić; kiedy zbrakło im pomysłów,
Laski zatelefonował, a wtedy zjawiła się inna kobieta, która wzbogaciła ich seks o serię
nowych kombinacji. Ellen poddawała się wszystkiemu z rozkoszną skrupulatnością.
Przypominała dziecko w wesołym miasteczku, gdy się nagle okaże, że wszystkie przejażdżki
są darmowe.
Wspominając patrzył, jak siedzi obok niego na kanapie w jego gabinecie, i ogarnęło
go uczucie, które inni - tak sądził - określiliby zapewne jako miłość.
- Co ci się we mnie podoba? - spytał.
- Cóż za egoistyczne pytanie!
- Ja ci mówiłem, co w tobie lubię. No, dalej, teraz twoja kolej, aby zadowolić moje
ego. Więc co?
Popatrzyła w dół na jego kolana.
- Wolno ci zgadywać trzy razy.
Roześmiał się.
- Napijesz się kawy?
- Nie, dziękuję. Idę na zakupy. Wpadłam się tylko trochę popieścić.
- Jesteś starym, bezwstydnym puszczadłem.
- Dość dziwaczne określenie.
- Jak się miewa Derek?
- Jest przygnębiony. Czemu pytasz?
Laski wzruszył ramionami.
- Interesuje mnie ten człowiek. Jak to się stało, że mając taki skarb, jak Ellen
Hamilton, pozwolił mu się wyśliznąć?
Odwróciła wzrok.
- Zmień temat.
- Zgoda. Jesteś szczęśliwa?
- Uśmiechnęła się.
- Tak. Mam błogą nadzieję, że to będzie trwało.
- A dlaczegóżby nie? - spytał niefrasobliwie.
- Nie wiem. Spotykam się z tobą i pieprzę się jak... jak...
- Jak królik.
- Jak co?
- Pieprzyć się jak króliki, to znane określenie.
Zaśmiała się, otwierając szeroko usta.
- Stary głuptasie. Kocham cię, kiedy jesteś taki po prusacku dokładny. Ale wiem, że
robisz to tylko po to, żeby mnie rozweselić.
- A więc spotykamy się i pieprzymy jak króliki, a ty masz wątpliwości, czy będzie to
trwało.
- Nie możesz zaprzeczyć, że cała ta sprawa ma kruche podstawy.
- Chciałabyś, żeby było inaczej? - zapytał ostrożnie.
- Nie wiem.
- Zdawał sobie sprawę, że nie mógł od niej otrzymać innej odpowiedzi.
- A ty? - dorzuciła po chwili.
Starał się dobierać słowa.
- Pierwszy raz mam sposobność do refleksji nad permanentnym - lub też odwrotnie -
charakterem naszego związku.
- Przestań gadać, jakbyś czytał sprawozdanie.
- A ty jak bohaterka romantycznej nowelki. A propos sprawozdania, sądzę, że ono
właśnie jest powodem depresji Derka.
- Masz rację. Wprawdzie on uważa, że to wrzód, ale ja wiem swoje.
- Jak myślisz, czy sprzeda firmę?
- Chciałabym, żeby to zrobił. Kupiłbyś ją? - spojrzała przenikliwie na Laskiego.
- Być może.
Wpatrywała się w niego przez długą chwilę. Wiedział, że rozważa to, co powiedział,
szacując możliwości i motywy. Była inteligentną kobietą.
- Muszę już iść - powiedziała decydując się zostawić sprawę w zawieszeniu. - Chcę
zdążyć do domu na lunch.
Wstali oboje. Pocałował ją w usta i ze zmysłową zażyłością przebiegł rękami po
całym ciele. Ona włożyła mu palec w usta - possał go.
- Do widzenia - powiedziała.
- Zadzwonię do ciebie - rzekł Laski.
Po chwili już jej nie było. Laski podszedł do biblioteczki i utkwił wzrok w okładce
“Wykazu dyrektorów”. “Mam błogą nadzieję, że to będzie trwało” - dźwięczały mu w uszach
jej słowa, a on musiał się nad nimi zastanowić. Mówiła czasem w taki sposób, że zmuszało go
to do myślenia. Subtelna z niej kobieta. Czegóż więc chciała... małżeństwa? Oświadczyła, że
nie wie, czego chce, i choć niewiele więcej mogła powiedzieć, miał wrażenie, że była szczera.
A ja czego chcę? - zastanawiał się. - Czy chcę się z nią ożenić?
Usiadł za biurkiem. Miał wiele do załatwienia. Nacisnął guzik interkomu.
- Zadzwoń do Ministerstwa Energetyki - polecił Carol - i dowiedz się, kiedy
dokładnie, to znaczy o której godzinie, zamierzają ogłosić, która spółka dostała licencję na
tereny naftowe Shield.
- Rozumiem - odpowiedziała.
- Potem zadzwoń do Fetta i Spółki. Chcę rozmawiać z szefem, z Natanielem Fettem.
- Tak jest.
Pstryknął w górę przełącznik i znów pomyślał: czy chcę się ożenić z Ellen Hamilton?
Odpowiedź, jaka mu się nagle nasunęła, wprawiła go w zdumienie.
Dziesiąta rano
13
Redaktor naczelny “Evening Post” łudził się, że należy do warstwy rządzącej. Syn
urzędnika kolejowego, po ukończeniu szkoły, wdrapywał się przez dwadzieścia lat coraz
wyżej po szczeblach drabiny społecznej. Kiedy chciał się dowartościować, przypominał
sobie, że jest dyrektorem w Evening Post Ltd. i kształtuje opinię, a pod względem dochodu
zajmuje pozycję wśród ludzi najbardziej uprzywilejowanych. Nie przychodziło mu do głowy,
że nigdy nie udałoby mu się kształtować opinii publicznej, gdyby jego poglądy nie były
zbieżne z poglądami właściciela dziennika, a dyrektorowanie - kaprysem jego mocodawcy.
Nie zastanawiał się też nad tym, że przynależność do warstw rządzących wiąże się z
majątkiem, a nie z uposażeniem. Tak samo nie zdawał sobie sprawy, że jego garnitury z
kolekcji Cardina, bełkotliwy akcent i dom z czterema sypialniami w Chislehurst ustawiły go
w oczach zgryźliwych cyników, takich jak Artur Cole, w roli parweniusza w znacznie
większym stopniu, niż gdyby nosił sukienną czapkę i spinacze rowerowe przy mankietach
spodni.
Cole zjawił się w gabinecie naczelnego dokładnie o dziesiątej, w starannie
zawiązanym krawacie; w głowie miał uporządkowane wszystkie zamysły i przepisaną na
maszynie listę tematów dla numeru. Zorientował się zaraz, że popełnił błąd. Powinien był
wtargnąć z dwuminutowym opóźnieniem, z zakasanymi rękawami, aby sprawić wrażenie, że
z trudem oderwał się od roboty, i zdać pospieszną relację drugorzędnym członkom załogi, co
się dzieje w naprawdę ważnym miejscu gazety. Jednakże zawsze przypominał sobie o tym
zbyt późno: krótko mówiąc, był kiepskim dyplomatą. Natomiast warto było popatrzeć, jak
wkracza na poranną odprawę pozostała część kierownictwa.
Gabinet naczelnego miał szykowny wystrój. Biurko było białe, a fotele pochodziły z
domu towarowego “Habitat”. Pionowe żaluzje chroniły błękitny dywan przed słońcem, a
aluminiowo-melaminowe biblioteczki miały drzwiczki z przydymionego szkła. Na bocznym
stoliku leżały egzemplarze wszystkich porannych gazet i stos wczorajszych wydań “Evening
Post”.
Naczelny siedział za biurkiem, czytając “Mirror” i ćmiąc cienkie cygaro. Na ten widok
i Cole nabrał ochoty na papierosa, więc wepchnął sobie w usta gumę do żucia.
Reszta zjawiła się gromadnie: redaktor działu fotograficznego w ciasno opiętej koszuli
z opadającymi na ramiona puklami włosów, których pozazdrościłoby mu wiele kobiet;
redaktor działu sportowego w tweedowej marynarce i fioletowej koszuli; redaktor działu
publicystyki i reportażu z fajką i przylepionym do warg uśmieszkiem; szef kolportażu, młody
człowiek w nieskazitelnym szarym garniturze, który zaczynał od sprzedaży encyklopedii i
wzniósł się na obecne wyżyny zaledwie w ciągu pięciu lat. Dramatyczne wejście miał w
ostatniej chwili główny adiustator i redaktor techniczny, niski mężczyzna, krótko
przystrzyżony, w spodniach z szelkami. Za uchem tkwił mu ołówek.
Kiedy usiedli, naczelny odrzucił “Mirror” na boczny stolik i przysunął się z krzesłem
do biurka.
- Pierwszy nakład jeszcze nie gotowy? - zapytał.
- Nie - odparł techniczny, spoglądając na zegarek. - Straciliśmy osiem minut, bo
zerwała się rola.
Naczelny przeniósł wzrok na szefa kolportażu.
- Na ile to wam miesza szyki?
- Jeśli to tylko osiem minut - odpowiedział patrząc także na zegarek - i jeśli możecie
nadgonić druk do czasu następnego wydania, damy radę.
Naczelny nie był zadowolony.
- Zdaje się, że ta cholerna rola zrywa się teraz co drugi dzień - zauważył.
- To przez ten zasrany papier - odrzekł techniczny.
- Cóż, tak być musi, dopóki znowu nie zaczniemy przynosić dochodu - wziął listę
tematów, którą Cole położył mu na biurku. - Nie ma tu nic, co by podbiło nakład, Arturze -
powiedział.
- Ranek jest spokojny. Wystarczy łut szczęścia i po południu będziemy mieć kryzys
gabinetowy.
- Ten cholerny rząd i tak niewart jest złamanego szeląga - przeglądał dalej wykaz. -
Podoba mi się ta historia ze Stradivariusem.
Cole zreferował krótko kolejne pozycje listy. Kiedy skończył naczelny powiedział:
- Nie ma tu żadnej sensacji. Nie podoba mi się codzienne dawanie czołówki
politycznej. Jesteśmy od opisywania życia londyńczyków z każdej możliwej strony, że
zacytuję naszą własną reklamę. A może zrobimy z tego Stradivariusa “Skrzypce warte milion
funtów?”
- Świetny pomysł - rzekł Cole - lecz nie sądzę, żeby za tyle poszły. Ale możemy nad
tym popracować.
- Jak nie wychodzi ze szterlingami - wtrącił techniczny - dajmy “Skrzypce warte
milion dolarów”. Jeszcze lepsze będzie “Skrzypce warte milion”.
- Dobrze pomyślane - rzekł naczelny. - Weźmy z archiwum rysunek podobnych
skrzypiec i zróbmy wywiad z trzema wirtuozami, co by czuli, gdyby stracili swój ukochany
instrument. I jeszcze jedno - dorzucił po pauzie. - Chcę rozdmuchać tę licytację na tereny
roponośne. Ludzi interesuje nafta z Morza Północnego. Ma to być ratunek dla naszej
gospodarki.
- Decyzję mają ogłosić o dwunastej trzydzieści - rzekł Cole. - Do tego czasu
trzymamy zapchaj-dziurę.
- Tylko ostrożnie. Nasza macierzysta spółka ubiega się też o tę licytację, jeśli chcesz
wiedzieć. Pamiętaj, że odwierty to nie natychmiastowe bogactwo. Wpierw trzeba przez parę
lat grubo inwestować.
- Jasne - skinął głową Cole.
- Zróbmy ulotki o tej historii ze skrzypcami - zwrócił się szef kolportażu do
technicznego. - I o tym pożarze na East Endzie.
Urwał na odgłos otwieranych z hałasem drzwi. Stanął w nich zarumieniony z
podniecenia Kevin Hart. Cole jęknął w duchu.
- Przepraszam, że przerywam - odezwał się Hart - ale myślę, że mam coś
nadzwyczajnego.
- Co takiego? - spytał spokojnie naczelny.
- Odebrałem właśnie telefon od Tymoteusza Fitzpetersona, podsekretarza stanu...
- Wiem, kto to jest - przerwał naczelny. - Co powiedział?
- Że jest szantażowany przez dwóch facetów, nazywają się Laski i Cox. Wydawał się
całkiem wykończony. On...
- Zna pan jego głos? - przerwał mu naczelny.
Młody reporter speszył się. Najwyraźniej oczekiwał paniki, a nie przesłuchania.
- Nigdy dotąd nie rozmawiałem z Fitzpetersonem - wyznał.
- Miałem rano dość wredny donos na niego - wtrącił Cole. - Prosiłem go o
potwierdzenie, zaprzeczył.
- Coś tu śmierdzi - stwierdził naczelny z grymasem, a techniczny pokiwał aprobująco
głową. Hart stał zakłopotany.
- W porządku, Kevin - rzekł Cole. - Omówimy to później.
Zapalczywy chłopak - skomentował naczelny po wyjściu Harta.
- Nie jest głupi - powiedział Cole - ale jeszcze musi się sporo nauczyć.
- To go ucz - odparł naczelny. - A teraz, jak się mają sprawy ze zdjęciami?
14
Ron Higgins rozmyślał o swojej córce. To był błąd, powinien myśleć o furgonetce,
którą prowadził, i o jej ładunku wartości kilkuset tysięcy funtów, składającego się z
papierowego szmalu w postaci poplamionych, podartych, potłamszonych, zabazgranych
banknotów, zdatnych jedynie do zniszczenia w spalarni Banku Angielskiego w Loughton, w
hrabstwie Essex. Ale roztargnienie Rona było chyba usprawiedliwione, wszak dla ojca córka
jest ważniejsza niż papierowa forsa, zwłaszcza jeśli to jedyna córka, która jest dla niego
wszystkim.
Ostatecznie - myślał Ron - człowiek wypruwa z siebie żyły, żeby ją wychować i oddać
solidnemu, godnemu zaufania facetowi, który zadba o nią tak, jak to robił ojciec. A tu bierze
ją jakiś kudłaty zapijaczony brodacz bez roboty, ćmiący trawkę pierdolony leniuch.
- Co to jest? - spytał Max Fitch.
- Mówiłem coś? - Ron wrócił do rzeczywistości.
- Coś mruczałeś - rzekł Max. - Masz jakiegoś mola?
- Możliwe, synku - powiedział Ron. I przyszła mu niedorzeczna myśl, że chętnie by
kogoś zamordował. Trochę przyspieszył, by utrzymać przepisowy dystans między furgonetką
a motocyklistami.
Swoją drogą tę świnię powinno się złapać za gardło.
- Pomyśleliśmy z Judy, że moglibyśmy trochę ze sobą pobyć, zobaczyć jak to jest,
kapuje pan?
Mówił to od niechcenia, jakby chodziło o pójście do kina. Facet ma dwadzieścia dwa
lata, jest pięć lat starszy od Judy. Bogu dzięki, że dziewczyna jest nieletnia i musi słuchać
Rona. Chłoptaś nazywa się Lou; rozsiadł się w saloniku i miał nerwowe spojrzenie, nędzną
koszulę, niechlujne dżinsy, ściśnięte pasem przypominającym średniowieczne narzędzia
tortur, a z sandałów wyłaziły mu brudne paluchy. Powiedział, że jest bezrobotnym poetą. Ron
podejrzewał, że chłopak jest ćpunem.
Po tym oświadczeniu, że chce żyć z Judy, Ron wyrzucił go za drzwi. Od tej pory
zaczęły się ustawiczne kłótnie. Najpierw tłumaczył Judy, że nie wolno jej żyć z Lou, bo
powinna zachować cnotę dla męża, na co zaśmiała mu się w twarz, mówiąc, że przespała się z
Lou z tuzin razy, a było to wtedy, gdy rzekomo nocowała u przyjaciółki w Finchley.
Powiedział, że doczeka się brzucha, a ona na to, żeby nie był głupi, bo jest na pigułkach; jak
tylko skończyła szesnaście lat, matka zaprowadziła ją do kliniki planowania rodziny. Mało
brakowało, a Ron uderzyłby żonę po raz pierwszy w ciągu dwudziestu lat małżeństwa.
Ron poprosił kumpla w policji, żeby sprawdził Louisa Thurleya, lat dwadzieścia dwa,
nigdzie nie pracującego, zamieszkałego przy Barracks Road w Harringey. W biurze
kryminalnym odnotowany był dwa razy: za posiadanie konopi indyjskich na festiwalu muzyki
pop w Reading i za kradzież żywności z supermarketu “Tesco” w Muswell Hill. Zdawało się,
że te informacje zakończą sprawę. Przekonały żonę Rona, ale Judy oświadczyła, że wie o obu
incydentach. Narkotyki, jej zdaniem, to żadne wykroczenie, a co do kradzieży, to Lou po
prostu usiadł z przyjaciółmi na podłodze supermarketu i podjadali z półki pasztet wieprzowy,
no i go aresztowano. Zrobili to, bo uważają, że jedzenie powinno być darmowe, a oni byli
głodni i bez pensa przy duszy. Wydawało jej się to całkiem logiczne.
Nie mogąc córce przemówić do rozsądku, Ron zakazał jej wychodzenia wieczorami z
domu. Przyjęła to ze spokojem.
- Będzie jak ojciec chce - powiedziała, ale po czterech miesiącach, gdy skończyła
osiemnaście lat, wyprowadziła się do kawalerki Lou, gdzie mieszka z trzema kolesiami i
dziewczyną, którą mieli na spółkę.
Ron był pokonany. Od ośmiu dni dręczył się, jak tu uchronić córkę przed nędzą, bo że
na tym się skończy, nie miał wątpliwości. Dobrze znał te sprawy. Młoda dziewczyna i facet,
co ma dwie lewe ręce. Ona chodzi do pracy, a on siedzi przed telewizorem i ogląda wyścigi
konne. Od czasu do czasu coś mu wpadnie, żeby było na fajki i piwo. Rodzą się dzieciaki, on
idzie kiblować, a dziewczyna zostaje bez środków i boryka się na zasiłku.
Oddałby za Judy życie... poświęcił jej już osiemnaście lat... a teraz podeptała
wszystkie jego zasady, jakby plunęła mu w twarz. Zapłakałby, gdyby pamiętał, jak to się robi.
Ron nie mógł się pozbyć czarnych myśli, które tego ranka - o dziesiątej minut
szesnaście - rozsadzały mu głowę jak przysłowiowy ćwiek. Dlatego nie zauważył zasadzki.
Choć, prawdę powiedziawszy, ów brak koncentracji nie miał istotnego wpływu na to, co
wydarzyło się w ciągu najbliższych kilku sekund.
Skręcił pod wiaduktem kolejowym w długą, krętą ulicę, mając po lewej stronie rzekę,
po prawej - składnicę złomu. Był ciepły, pogodny dzień; gdy pokonał łagodny zakręt,
zobaczył ciężką platformę, załadowaną wrakami samochodów, która z trudem skręcała w
bramę złomowiska.
Na pierwszy rzut oka wyglądało na to, że zanim konwój podjedzie, droga będzie
wolna. Ale kierowca platformy najwyraźniej źle obliczył zakręt i powtarzając manewr,
całkiem zablokował przejazd.
Dwaj motocykliści z przodu zahamowali, a Ron przystanął tuż za nimi. Jeden z nich
postawił motor na podpórkach i wskoczył na stopień kabiny, krzycząc na kierowcę. Silnik
ciężarówki huczał na przyspieszonych obrotach, zionąc gęstym dymem z rury wydechowej.
- Zamelduj nieprzewidziany postój - powiedział Ron. - Trzymajmy się regulaminu.
Max ujął mikrofon radiowy.
- Mówi Lotna do centrali Obeasza...
Ron przyjrzał się platformie bezładnie zawalonej pojazdami. Był tam stary wóz
dostawczy z wymalowanym na boku napisem “Cooper - Sklep rzeźniczy”, pogięty ford-
anglia bez kół, dwa żuczki volkswagenów, leżące jeden na drugim, a na górnym pomoście
biały australijski ford, przerobiony na autokar, oraz niezbyt sfatygowany triumph. Wszystko
razem ledwie trzymało się kupy, zwłaszcza oba żuczki volkswagenów, zwarte w
zardzewiałym uścisku jak para kopulujących owadów. Ron spojrzał na kabinę ciężarówki:
motocyklista gestykulował, nakazując kierowcy przepuszczenie konwoju.
- Lotna do centrali Obeasza. Zgłoście się, proszę! - powtarzał Max do mikrofonu.
Tu obok rzeki musi być nisko - pomyślał Ron - być może dlatego odbiór jest niedobry.
Spojrzał znów na platformę i zauważył brak lin mocujących auta. Przecież to niebezpieczne.
Jak długo mogła ona jechać z luźnym ładunkiem?
Nagle zrozumiał.
- Ogłoś alarm! - wrzasnął.
Max wytrzeszczył oczy.
- Słucham?
Coś walnęło z brzękiem w dach ich furgonetki. Kierowca platformy runął z kabiny na
motocyklistę. Przez mur złomowiska przelazło kilku mężczyzn w maskach z pończochy. Ron
popatrzył w boczne lusterko: z tyłu dwaj motocykliści leżeli powaleni na ziemi.
Furgonetka przechyliła się, po czym w niepojęty sposób zaczęła się wznosić. Ron
zerknął w prawo i dostrzegł nad murem ramię dźwigu zawisłe nad dachem furgonetki. Kiedy
jeden z zamaskowanych ludzi ruszył biegiem w jej stronę, wyrwał mikrofon z ręki
osłupiałego Maxa. Mężczyzna rzucił na przednią szybę czarny przedmiot w kształcie piłki do
krykieta.
Następna sekunda minęła w zwolnionym tempie, złożona z serii scenek, jak film
zatrzymywany klatka po klatce: Fruwający w powietrzu kask, drewniana pałka lądująca na
czyjejś głowie, Max chwytający się drążka skrzyni biegów przy przechyle furgonetki, kciuk
Rona na przełączniku mikrofonu i jego głos: - Obeasz, alar... - uderzenie w szybę i detonacja
granatu w kształcie piłki do krykieta, prysznic odłamków hartowanego szkła, podmuch
wywołany eksplozją i spokojny mrok nieświadomości.
Sierżant Wilkinson usłyszał wywołanie “Obeasz”, lecz je zlekceważył. Ranek miał
pracowity: trzy duże zatory uliczne, pościg za uciekającym kierowcą przez cały Londyn, dwa
groźne wypadki, pożar magazynu i niezapowiedziana demonstracja grupy anarchistów na
Downing Street. Sięgał właśnie po filiżankę neski i bułkę z szynką, kiedy nadano sygnał.
Podawała mu je młoda dziewczyna z Karaibów o wydatnym biuście.
- Co twój mąż na to, że przychodzisz do pracy bez stanika? - zagadnął.
- Nie zwraca na to uwagi - zachichotała dziewczyna.
- Hej, Dave, coś do ciebie - odezwał się posterunkowy Jones, siedzący po drugiej
stronie konsoli radiowej - odbierz!
- Co robisz dziś wieczorem? - spytał Wilkinson.
- Roześmiała się mówiąc, że nie mówi serio.
- Pracuję - odrzekła.
- Lotna do centrali Obeasza, odbiór proszę - płynęło z radia.
- Masz drugą pracę? Jaką?
- Tańczę w lokalu.
- Topless?
- Przyjdź, to zobaczysz - powiedziała dziewczyna popychając wózek.
- Alar... - odezwało się radio, po czym dał się słyszeć głuchy trzask jak przy
zakłóceniach fal lub wybuchu.
Uśmiech zniknął raptownie z młodej twarzy Wilkinsona. Pstryknął przełącznik i
powiedział do mikrofonu:
- Tu centrala Obeasz, odezwij się, Lotna.
Nie było odpowiedzi.
- Szefie! - krzyknął Wilkinson do zwierzchnika.
Inspektor “Harry” Harrison podszedł do stanowiska Wilkinsona. Był to wysoki
mężczyzna, przeczesywał sobie palcami rzadkie włosy i sprawiał wrażenie roztargnionego.
- Coś nie tak, sierżancie?
- Chyba złapałem sygnał alarmu od Lotnej.
- Co to znaczy “chyba”? - rzucił oschle Harrison.
Wilkinson nie dlatego awansował na sierżanta, że przyznawał się do błędów.
- Zniekształcony odbiór, proszę pana - powiedział.
Harrison ujął mikrofon.
- Centrala Obeasz do Lotnej, słyszysz mnie? Odbiór.
Odczekał chwilę, po czym powtórzył wezwanie. Nie było odzewu.
- Zniekształcone zgłoszenie, a potem znikają z fali. Trzeba to uznać za napad. Tego mi
tylko brakowało. - Wydawało się, że los go krzywdzi, i to bardzo złośliwie.
- Nie zlokalizowałem ich - powiedział Wilkinson.
Odwrócił się, aby popatrzeć na ścianę z olbrzymią mapą Londynu.
- Pojechali drogą koło rzeki - poinformował Wilkinson. - Ostatni raz meldowali się z
Aldgate. Ruch jest normalny, więc muszą być gdzieś w okolicy Dagenham.
- Wspaniale - rzekł sarkastycznie Harrison. - Zaalarmuj wszystkie wozy - rzucił po
chwili namysłu. - Potem odkomenderuj trzy patrole z East Endu, niech szukają. Postaw na
nogi Essex i wbij do łbów tym leniwym skurwielom, ile forsy wiezie ta cholerna furgonetka.
Dobra, na koń!
Wilkinson zaczął wywoływać wozy; Harrison stał za nim głęboko zamyślony.
- Lada chwila powinniśmy dostać zgłoszenie, ktoś musiał widzieć, co się stało -
zamruczał i znów się zamyślił. - Ale jeśli koleś był dość cwany, żeby rozwalić radio, zanim
chłopcy dali znać, jest też dość cwany, żeby ustawiać robotę w jakimś spokojnym miejscu.
Cholera - dodał po dłuższej pauzie - nie mamy żadnych szans.
To się dzieje jak we śnie - pomyślał Jacko. Przeniesioną ponad murem furgonetkę
ustawiono delikatnie obok palnika acetylenowego. Cztery policyjne maszyny rzucono na
platformę, która ostatecznie wjechała na plac, bramę zatrzaśnięto, a motocyklistów ułożono
równo obok siebie, skuwając im ręce i nogi.
Dwóch chłopaków w goglach spawalniczych wycinało w boku furgonetki dziurę
wielkości człowieka. Jednocześnie podstawiono drugą furgonetkę, jasnoniebieską. Kiedy
duży prostokąt blachy odpadł na ziemię, ze środka wyskoczył umundurowany strażnik z
rękami nad głową. Jesse zakuł go i kazał mu się położyć obok policjantów z eskorty.
Odciągnięto błyskawicznie sprzęt spawalniczy, dwóch ludzi weszło przez otwór i
zaczęło przerzucać skrzynki do drugiej furgonetki.
Jacko rzucił okiem na konwojentów. Wszyscy byli trochę poturbowani, ale niezbyt
groźnie. Żaden nie stracił przytomności. Jacko pocił się pod maską, ale nie odważył się jej
zdjąć.
Okrzyk z kabiny dźwigu, gdzie jeden z chłopców stał na czatach, wytrącił go z
równowagi. Spojrzał w tamtą stronę. Wtedy rozległo się wycie syreny policyjnej.
Jacko rozejrzał się. Był wściekły. Chodziło przecież o obezwładnienie strażników
zanim wezwą przez radio posiłki.
Zaklął. Ludzie patrzyli na niego, oczekując rozkazów.
Platforma stała za stertą opon, więc białe motocykle nie były widoczne. Dwie
furgonetki i dźwig raczej nie powinny budzić podejrzeń.
- Kryć się! - krzyknął i w tym momencie przypomniał sobie o konwojentach. Nie było
czasu, aby odciągnąć ich na bok. Nie opodal zobaczył rzuconą plandekę. Przykrył nią pięć
leżących postaci i dał nura za jakąś wywrotkę.
Wycie syreny było coraz bliżej. Radiowóz musiał jechać bardzo szybko. Pod
wiaduktem zapiszczały opony i zaraz rozległ się ryk silnika, kiedy pojazd na trójce przed
zmianą biegu osiągnął siedemdziesiątkę. I nagle wszystko zaczęło się oddalać. Jacko
odetchnął z ulgą, po czym usłyszał następną syrenę.
- Zostać na miejscach! - wrzasnął.
Drugi wóz przejechał. Ale zaraz nadjechał trzeci. Tak samo zapiszczały opony pod
wiaduktem, tak samo zgrzytał silnik na trzecim biegu. Z tą różnicą, że samochód najwyraźniej
zwolnił w pobliżu bramy.
Zapanował spokój. Jacko czuł, że się dusi pod pończochą, było mu tak gorąco. Brama
wydała cichy chrobot, jakby ktoś wdrapywał się na nią buciorami. Najprawdopodobniej
któryś z policjantów wybrał się na rekonesans. Jacko przypomniał sobie, że w kabinie
furgonetki zostało jeszcze dwóch strażników. Na miłość boską, chyba nie ockną się właśnie
teraz.
Gliniarz nie przelazł na drugą stronę, ale i nie zeskoczył z bramy. Jeśli podejdą bliżej,
będzie klops. Tylko bez paniki - pomyślał Jacko. Dziesięciu naszych da radę kilku głupkom.
Ale po pierwsze, to trochę potrwa, a po drugie - jeden z nich może siedzieć w wozie, żeby
wezwać przez radio posiłki.
Jacko poczuł namacalnie, jak pieniądze przeciekają mu między palcami. Już miał
zaryzykować i wyjrzeć zza wywrotki, ale pomyślał, że to nic nie da; będzie przecież słychać,
kiedy policjanci odjadą.
Co oni robią?
Zerknął na furgonetkę. Jeden ze strażników zaczął się ruszać. Jacko uniósł strzelbę.
Zanosiło się na walkę.
- No, kurwa - wyszeptał.
Z furgonetki dobiegał chrapliwy jęk. Jacko dźwignął się i wyszedł zza swojej
wywrotki z bronią gotową do strzału.
Nie było nikogo.
Po chwili rozległ się pisk odjeżdżającego samochodu. Znów odezwała się syrena i
ucichła w oddali.
Zza wraka mercedesa, który kiedyś był taksówką, wysunął się Głuchy Willie. Podeszli
razem do furgonetki.
- Niezły ubaw, co? - rzucił Willie.
- No - rzekł kwaśno Jacko. - Lepszy niż w telewizji.
Zajrzeli do furgonetki. Kierowca stękał, ale chyba nie bardzo ucierpiał.
- Wyłaź, dziadku - odezwał się Jacko przez rozbitą szybę. - Koniec przerwy na
herbatkę.
Jego głos podziałał uspokajająco na Rona Bigginsa. Był oszołomiony i wystraszony.
Nie słyszał dobrze, głowę miał obolałą, a kiedy dotknął ręką twarzy, poczuł coś lepkiego.
Widok człowieka w masce z pończochy od razu go otrzeźwił. Wszystko stało się
jasne. To był napad, i w gruncie rzeczy Ron podziwiał wyjątkową sprawność całej akcji.
Musieli znać trasę i czas przejazdu. To zezłościło go na dobre. Część łupu trafi z pewnością
na poufne konto przekupionego funkcjonariusza. Jak większość policjantów i pracowników
ochrony nienawidził przekupnych gliniarzy bardziej niż przestępców.
Mężczyzna, który go nazwał dziadkiem, wymacał klamkę wewnątrz kabiny przez
rozbitą szybę i otworzył drzwi. Ron wyszedł na zewnątrz. Ruch sprawiał mu ból.
Napastnik był młody. Ron widział pod pończochą jego długie włosy. Miał na sobie
dżinsy, w ręku trzymał strzelbę. Pchnął Rona lekceważąco i powiedział:
- Rączki grzecznie przy sobie, tatuś. - Bo znajdziesz się zaraz w szpitalu.
Ron odczuwał silny ból głowy, ale jeszcze silniejszą wściekłość. Miał ochotę wykręcić
jakiś numer, ale przypomniał sobie instrukcję na okoliczność napadu: “Nie stawiaj oporu,
współpracuj z nimi, wydaj im pieniądze. Są ubezpieczone, twoje życie jest dla nas cenniejsze,
więc nie udawaj bohatera”.
Zaczął ciężko dyszeć. W jego skołatanej głowie wszystko się poplątało. Chłopak ze
strzelbą z przekupionym funkcjonariuszem. Ci dwaj z Lou Thurleyem, który, rzucając się i
pojękując na jakimś zapluskwionym łóżku, dobiera się do małej niewinnej Judy w swojej
parszywej kawalerce. To on pogmatwał mu życie. Być może, trzeba zagrać bohatera, żeby
odzyskać dziecko. Tacy dranie, jak ten skorumpowany funkcjonariusz z pończochą na głowie,
ze strzelbą w rękach i w łóżku z Judy, zawsze gmatwają życie porządnym ludziom w rodzaju
Rona Bigginsa. Tak więc dał dwa kroki do przodu i walnął w nos zaskoczonego młodzika.
Ten zachwiał się i nacisnął oba spusty dubeltówki. Nie trafił Rona. Na ziemię zwalił się
mężczyzna stojący obok, również z maską na twarzy, który potwornie wrzeszczał z bólu. Ron
gapił się przerażony, dopóki uderzenie lufą dubeltówki nie pozbawiło go przytomności.
Jacko ukląkł obok głuchego Williego i ściągnął mu z głowy strzęp pończochy. Twarz
Williego była zalana krwią, Jacko zbladł. Dotychczas on i jego kumple zadawali rany swoim
ofiarom wyłącznie tępymi narzędziami, toteż nigdy nie widział skutków postrzału. A ponadto
udzielanie pierwszej pomocy nie obejmowało szkolenia Tony Coxa, dlatego Jacko nie
wiedział, co robić.
Potrafił jednak szybko myśleć. Popatrzył na chłopców, którzy stali z wybałuszonymi
oczami.
- Do roboty, wy drętwe sukinsyny! - wrzasnął, co ich poderwało. - Słyszysz mnie,
stary? - spytał, nachylając się nad Williem.
Willie skrzywił się, lecz nie mógł wydobyć słowa.
- Musimy zawieźć go do szpitala - powiedział Jesse, klęknąwszy obok rannego.
Jacko okazał się szybszy.
- Potrzebny mi dobry wóz - powiedział. - Czyj to? - wskazał na zaparkowane w
pobliżu niebieskiego volvo.
- Właściciela składnicy - odparł Jesse.
- Świetnie. Pomóż mi zanieść Williego.
Wzięli go: jeden za nogi, drugi za ramiona. Skamlał w drodze do samochodu i potem,
gdy umieszczali go na tylnym siedzeniu. Kluczyk tkwił w stacyjce.
- Gotowe, Jacko! - zawołał jeden z ludzi przy furgonetce bankowej.
Powinien za to oberwać - ktoś przecież mógł usłyszeć imię - ale Jacko był bardzo
zajęty.
- Wiesz, dokąd masz jechać? - zapytał Jessego.
- Tak, ale miałeś jechać ze mną.
- Mniejsza o to. Dostarczę Williego do szpitala i spotkamy się na farmie. Powiedz
Tony'emu, co się stało. A teraz słuchaj: jedź wolno, nie przeskakuj świateł, zatrzymuj się na
pasach, wszystko tak, do cholery, jakbyś zdawał na prawo jazdy, okay!
- Jasne - powiedział Jesse i pobiegł do drugiej furgonetki. Sprawdził tylne drzwi. Były
zamknięte. Zerwał brązowy papier z tablic rejestracyjnych (Tony Cox pomyślał również o
tym, żeby strażnicy nie widzieli numeru) i usiadł za kierownicą.
Jacko uruchomił volvo. Ktoś mu otworzył bramę. Reszta już się lokowała we
własnych wozach zdzierając maski i rękawiczki. Jesse wyprowadził furgonetkę i skręcił w
prawo. Jacko wyjechał za nim i ruszył w przeciwną stronę.
Dodał gazu i spojrzał na zegarek: dziesiąta dwadzieścia siedem. Wszystko razem
trwało jedenaście minut. Tony miał rację: zdążą się zwinąć, zanim radiowóz z posterunku na
Vine Street dotrze do Psiej Wyspy. Gdyby nie biedny Willie, można by powiedzieć, że był to
kawał dobrej roboty. Jacko miał nadzieję, że Willie będzie żył i dostanie swój udział.
Zbliżając się do szpitala, Jacko wszystko już sobie obmyślił, przede wszystkim to,
żeby Williego nikt nie zauważył.
- Will, możesz się zsunąć na podłogę? - zapytał.
Nie było odpowiedzi. Zerknął do tyłu. Twarz Williego była taką paćką, że nie dało się
określić, czy oczy są otwarte czy zamknięte. Biedny sukinsyn musiał stracić przytomność.
Jacko sięgnął ręką za siebie i zrzucił go z siedzenia. Willie spadł ciężko na podłogę.
Jacko wjechał na teren szpitala i stanął na parkingu. Wysiadł z wozu i skierował się w
stronę izby przyjęć. Tuż za wejściem znalazł automat telefoniczny. Otworzył książkę i
odszukał potrzebny numer.
Wykręcił, wrzucił monetę i poprosił izbę przyjęć. Telefon na biurku, tuż za
automatem, zabrzęczał dwa razy. Słuchawkę podniosła pielęgniarka.
- Chwileczkę - powiedziała i odłożyła ją na biurko. Była to tęga kobieta po
czterdziestce, dość przywiędła, w świeżo wykrochmalonym uniformie. Zapisała kilka słów w
rejestrze i wróciła do rozmowy.
- Izba przyjęć, proszę mówić.
Jacko starannie dobierał słowa, obserwując twarz pielęgniarki.
- W niebieskim volvo na waszym parkingu leży mężczyzna postrzelony z dubeltówki.
- To znaczy tutaj? - korpulentna pielęgniarka zbladła.
- Tak, ty stara, śpiąca krowo. Przy waszym szpitalu - rzekł Jacko poniesiony gniewem.
- A teraz rusz zadem i wyciągnijcie go.
Chciał rzucić słuchawkę, ale poprzestał na dyskretnym przerwaniu połączenia; jeśli on
ją widział, to i ona mogła go widzieć. Trzymał głuchą słuchawkę przy uchu, aż odłożyła
swoją, zerwała się z miejsca i z drugą pielęgniarką poszły w stronę parkingu.
Jacko wszedł do szpitala i opuścił go innymi drzwiami. Stojąc przy głównym wejściu,
zobaczył, że przez parking idą sanitariusze z noszami. Zrobił dla Williego wszystko, co było
w jego mocy.
Teraz znowu potrzebny mu był samochód.
15
Feliksowi Laskiemu podobał się gabinet Nataniela Fetta. Był to wygodny pokój,
urządzony skromnie, dobre miejsce do zawierania transakcji. Bez tych sztuczek, które Laski
stosował w swoim biurze, by zyskać autorytet: biurko przy oknie pozwalało mu ukrywać
twarz w cieniu, niskie i chwiejne krzesła dla gości odbierały im pewność siebie, a bezcenne
porcelanowe filiżanki do kawy budziły w nich obawę przed stłuczeniem. Gabinet Fetta
wytwarzał atmosferę klubu dla biznesmenów i niewątpliwie było to rozmyślne. Ściskając
długą, wąską dłoń Fetta, Laski zwrócił uwagę na dwa szczegóły: po pierwsze, na duże,
najwyraźniej rzadko używane biurko, po drugie, na klubowy krawat gospodarza. Taki krawat
u Żyda wydał mu się dziwactwem, ale po namyśle uznał, że nie ma w tym nic dziwnego. Fett
nosił go z tej samej przyczyny, dla której Laski nosił nienagannie skrojone prążkowane
garnitury Savile Row. Chodziło o potwierdzenie tożsamości: ja też jestem Anglikiem. A więc
- pomyślał Laski - tkwiąc tu korzeniami od siedmiu bankierskich pokoleń, Nataniel wciąż
czuje się trochę niepewnie. Była to informacja, która kiedyś może się przydać.
- Proszę usiąść, panie Laski - rzekł Fett. - Napije się pan kawy?
- Piję przez cały dzień. Szkodzi na serce. Nie, dziękuję.
- Coś mocniejszego?
Laski potrząsnął głową. Poskramianie gościnności było jednym ze sposobów zyskania
przewagi nad gospodarzem.
- Znałem dość dobrze pańskiego ojca, zanim się wycofał - powiedział. - Jego śmierć to
wielka strata. Mówi się tak o wielu ludziach, ale w jego przypadku to prawda.
- Dziękuję - rzekł Fett, wyciągając się w fotelu naprzeciw Laskiego i krzyżując nogi. Z
jego oczu za grubymi szkłami nie można było nic wyczytać. - Stało się to dziesięć lat temu -
dorzucił.
- Tak dawno? Był oczywiście znacznie ode mnie starszy, ale wiedział, że tak samo jak
jego przodkowie pochodzę z Warszawy.
Fett skinął głową.
- Pierwszy Nataniel Fett przywędrował z Europy na ośle, z woreczkiem złota.
- Odbyłem tę samą podróż na skradzionym hitlerowskim motocyklu z walizką pełną
bezwartościowych reichsmarek.
- Ale pański wzlot był znacznie bardziej meteoryczny.
Był to przytyk, Laski zrozumiał, co Fett chciał powiedzieć: jesteśmy, być może,
żydowskimi dorobkiewiczami z Polski, ale nawet w połowie nie takimi, jak ty. W tej grze
makler dorównywał Laskiemu, a mając te skrywające wzrok okulary, nie potrzebował światła
za plecami.
- Jest pan podobny do ojca - uśmiechnął się. - Nigdy nie można było odgadnąć jego
myśli.
- Nie dał mi pan na razie nic do myślenia.
A więc gadka skończona - pomyślał Laski.
- Przepraszam, że mój telefon był cokolwiek tajemniczy. To uprzejmie, że zgodził się
pan od razu mnie przyjąć.
- Jakże mogło być inaczej po oświadczeniu, że ma pan siedmiocyfrową propozycję dla
jednego z moich klientów? Może cygaro? - Fett wstał i podał mu pudełko, które wziął ze
stoliczka.
- Dziękuję - rzekł Laski, zwlekając trochę z wyborem, po czym sięgnął do pudełka. -
Chciałbym kupić Hamilton Holdings od Derka Hamiltona.
Uderzenie było wymierzone precyzyjnie, ale Fett nie wyglądał na zaskoczonego.
Laski spodziewał się, że maklerowi wypadnie z rąk pudełko po tym oświadczeniu. Ale Fett,
rzecz jasna, przejrzał jego taktykę, polegającą na wyborze właściwego momentu i rzuceniu
swej bomby, co dać miało taki właśnie efekt.
Zamknął pudełko, bez słowa podał Laskiemu ogień i usiadł ze skrzyżowanymi
nogami.
- Hamilton Holdings za siedem cyfr - powiedział.
- Dokładnie za milion funtów. Kiedy człowiek sprzedaje dorobek swego życia, ma
prawo do okrągłej cyfry.
- To dobry chwyt psychologiczny - rzekł od niechcenia Fett. - Nie jestem zaskoczony.
- Słucham?
- Nie mówię, że spodziewaliśmy się właśnie pana. Ale wiedzieliśmy, że ktoś się
zgłosi. Sytuacja do tego dojrzała.
- Kwota przekracza w istocie wartość akcji po obecnych cenach.
- Bardzo nieznacznie.
Laski pojednawczo uniósł dłonie.
- Nie bawmy się w szermierkę - powiedział. - To poważna oferta.
- Ale za niska w stosunku do wartości, jakiej nabiorą akcje, jeśli syndykat Derka
otrzyma prawo wierceń.
- Dlatego właśnie stawiam warunek. Transakcja ma być zawarta dzisiaj rano.
Fett spojrzał na zegarek.
- Dochodzi jedenasta. Rzeczywiście sądzi pan, że da się to załatwić - przyjmując, że
Derek wyrazi zgodę - w ciągu godziny?
Laski poklepał swoją aktówkę.
- Mam wszystkie potrzebne dokumenty.
- Nawet nie zdążymy ich przeczytać...
- Mam deklarację intencji. Zawiera główne punkty umowy. To mnie zadowoli.
- Powinienem był przewidzieć, że będzie pan przygotowany - Fett zawahał się przez
chwilę. - Ale jeżeli Derek nie dostanie licencji, akcje zapewne nieco spadną.
- Jestem hazardzistą - uśmiechnął się Laski.
- A wtedy - ciągnął Fett - odsprzeda pan aktywa spółki i zamknie przedsiębiorstwo nie
przynoszące zysków.
- Bynajmniej - skłamał Laski. - Uważam, że w obecnej sytuacji mogą przynieść zyski,
ale pod nowym zarządem.
- Prawdopodobnie ma pan rację. Cóż, to sensowna propozycja. Mam obowiązek
przedstawić ją klientowi.
- Nie robi pan tego bezinteresownie. Proszę pomyśleć o prowizji od miliona funtów.
- Owszem - powiedział chłodno Fett. - Zadzwonię do Derka. Sięgnął po telefon na
stoliczku do kawy. - Poproszę z Derkiem Hamiltonem.
Laski kruszył cygaro, ukrywając niepokój.
- Derek, tu Nataniel. Mam u siebie Feliksa Laskiego. Złożył propozycję. Tak,
mówiliśmy o tym, prawda? Okrągły milion. Byłbyś... w porządku. Będziemy tutaj. Co? Ach...
rozumiem - zaśmiał się, jakby z lekka stropiony. - Dziesięć minut - odłożył słuchawkę. - Cóż,
panie Laski - rzekł - zaraz tu będzie. Tymczasem przeczytajmy pańskie dokumenty.
- Jest więc zainteresowany? - nie wytrzymał Laski.
- Niewykluczone.
- Zdaje się, że powiedział coś jeszcze?
Fett znów pokrył uśmieszkiem zakłopotanie.
- Chyba nic złego się nie stanie, jeśli panu powiem. Skoro ma oddać firmę do
południa, chce mieć w ręku pieniądze do południa.
Jedenasta rano
16
Kevin Hart odszukał dom, którego adres dali mu w dziale wiadomości, i zaparkował
na żółtej linii. Miał dwuletniego rovera z silnikiem V- 8, dlatego że był kawalerem i że
“Evening Post” płacił tak samo jak redakcje na Fleet Street. Nigdy nie ukrywał satysfakcji ze
swojej przewagi finansowej nad innymi dwudziestolatkami. Sprawiało mu to przyjemność, a
że był młody, wcale się z tym nie krył, co nie zjednywało mu ludzi pokroju Artura Cole'a.
Artur był zły jak pies po wyjściu z odprawy u naczelnego. Zajął miejsce za biurkiem,
rozdzielił jak zwykle robotę, po czym wezwał Kevina i kazał mu usiąść obok siebie:
niezawodny znak, że zamierza go opieprzyć.
Zaskoczył Kevina, bo nie powiedział słowa o jego wtargnięciu na odprawę, ale zaczął
od telefonu.
- Co to był za głos? - zapytał.
- Mężczyzny w średnim wieku, akcent z londyńskich peryferii. Dobierał słowa. Być
może nazbyt starannie, jakby był podpity albo czymś zgnębiony.
- To nie ten, który słyszałem z rana - oznajmił Artur zamyślony. - Mój był młody,
mówił cockneyem. Co ci powiedział?
Kevin wziął stenogram i odczytał:
- “Nazywam się Tim Fitzpeterson. Szantażują mnie dwaj ludzie: Laski i Cox. Chcę,
żebyście wykończyli drani, kiedy już będzie po mnie”.
- To wszystko? - Artur potrząsnął głową z niedowierzaniem.
- Zapytałem, czym go szantażują, a on na to: “Boże, wszyscy jesteście tacy sami” i
rozłączył się. Czy to było niewłaściwe pytanie? - Kevin zawahał się, spodziewając się
reprymendy.
- Owszem, ale nie przychodzi mi do głowy inne - wzruszył ramionami Cole i sięgnął
po telefon. Wybrał numer, po czym oddał słuchawkę Kevinowi.
- Zapytaj, czy dzwonił do nas pół godziny temu.
Kevin czekał przez chwilę i odłożył słuchawkę.
- Zajęty.
- Nie ma rady - rzekł Artur, macając się po kieszeniach w poszukiwaniu papierosów.
- Rzuca pan palenie - powiedział Kevin widząc te charakterystyczne gesty.
- Tak, rzucam - odparł Cole i zaczął obgryzać paznokcie. - Widzisz, szantażysta ma
zasadniczą przewagę nad politykiem, bo może go zadenuncjować w prasie. To jego jedyny
atut. Straciłby go, gdyby do nas zatelefonował. Nie miałoby to sensu. Z kolei ofiara boi się
gazet, nie dzwoniłaby do nas, że jest szantażowana. Dlatego myślę, że cała ta historia to głupi
kawał - zakończył tak, jakby zamykał sprawę.
Kevin zrozumiał to jako sygnał do odejścia i wstał.
- Zabieram się do tekstu o ropie naftowej.
- Nie - powiedział Artur. - Musimy to sprawdzić. Pojedziesz do niego w odwiedziny.
- Świetnie!
- Ale następnym razem, kiedy przyjdzie ci ochota przerwać naradę u naczelnego,
najpierw usiądź i policz do stu jeden.
- Jasne - rzekł Kevin, powstrzymując się od śmiechu.
W drodze im dłużej zastanawiał się nad całą tą sprawą, tym mniej widział szans na
zrobienie materiału. Usiłował sobie przypomnieć, co wie o Timie Fitzpetersonie. Nie rzucał
się zanadto w oczy. Skończył wyższe studia ekonomiczne i miał opinię człowieka wolnego.
Nie wydawał się jednak postacią towarzyską i na tyle ciekawą, by mogła stać się obiektem
szantażu. Kevin przypomniał sobie fotografię rodziny Fitzpetersona na plaży w Hiszpanii -
przeciętna żona i trzy niezgrabne córeczki. I on - w okropnych szortach koloru khaki.
Budynek, przed którym Kevin teraz stał, na pierwszy rzut oka nie kojarzył się z
przytulnym gniazdkiem. Był to obskurny szary blok z lat trzydziestych, przy jednej z
bocznych ulic dzielnicy Westminster. Gdyby nie bliskość parlamentu, z pewnością byłby
ruderą. Wchodząc do środka, Kevin zauważył, że właściciele podnieśli standard domu,
wyposażając go w windę i portiera. Teraz pewnie inaczej nie mówią na mieszkania jak
“luksusowe apartamenty”.
To niemożliwe - myślał Kevin - aby ktoś trzymał tu żonę i trójkę dzieci, a już
zwłaszcza Fitzpeterson. Stąd wniosek, że to garsoniera i Fitzpeterson mógł tu od biedy
urządzać orgie homoseksualne i prywatki z narkotykami.
Przestań zgadywać - powiedział do siebie - za minutę się dowiesz.
Nie dało się ominąć portiera. Jego kącik znajdował się naprzeciw jedynej windy w
wąskim westybulu. Miał twarz bladą, zapadnięte policzki; wyglądał, jakby go przykuto do
biurka i odebrano prawo do światła dziennego. Na widok Kevina odłożył książkę pod tytułem
“Jak zarobić drugi milion” i zdjął okulary.
- Chciałbym wiedzieć, jak zarobić pierwszy - rzekł Kevin wskazując książkę.
- Dziewięć - odezwał się portier z wyreżyserowaną nudą w głosie.
- Słucham?
- Jest pan dziewiątą osobą, która mi to powiedziała.
- Och, przepraszam.
- Teraz powinien pan spytać, dlaczego to czytam, na co ja odpowiadam, że
pożyczyłem od lokatora, a wtedy pan powinien powiedzieć, że chciałby się z nim
zaprzyjaźnić. A teraz, kiedy już mamy to za sobą, czym mogę służyć?
Kevin wiedział, jak postępować z takimi mądralami. Podlizuj się - powiedział do
siebie, a głośno spytał:
- Pod którym numerem mieszka pan Fitzpeterson?
- Zadzwonię do niego - rzekł portier sięgając po domofon.
- Chwileczkę - Kevin sięgnął po portfel i wyjął dwa banknoty. - Chcę mu zrobić
niespodziankę - mrugnął i położył pieniądze.
Portier je schował i powiedział głośno:
- Oczywiście, proszę pana, skoro to pański brat. Pięć “C”.
- Dzięki - rzucił Kevin i podchodząc do windy nacisnął guzik. Konspiracyjne
mrugnięcie pomogło bardziej niż forsa - pomyślał. Wszedł do windy, przyłożył palec do
przycisku na piąte piętro i zobaczył, że portier wyciąga rękę po telefon. Przytrzymał drzwi.
- Niespodzianka! - zawołał. - Pamięta pan? - Portier nie odpowiedział i pochylił głowę
nad książką.
Dźwig skrzypiał sunąc w górę. Kevina ogarnęło znajome podniecenie, towarzyszące
oczekiwaniu. Odczuwał je, ilekroć miał zastukać do drzwi podczas zbierania materiałów. Nie
było to przykre uczucie, jakkolwiek łączyło się z obawą, że może mu się nie udać.
Na podeście najwyższego piętra leżał mały kwadratowy dywanik, ściany zdobiło kilka
wyblakłych akwareli - bez gustu, za to nie rzucały się w oczy. Wszystkie cztery mieszkania
miały dzwonek, skrzynkę na listy i wizjer. Kevin znalazł numer 5-$c, wziął głęboki oddech i
zadzwonił.
Nikt nie otwierał. Zadzwonił ponownie, po czym przyłożył ucho do drzwi. Nie było
słychać żadnych odgłosów. Kevin trochę się odprężył, choć czuł, że jest zdeprymowany.
Zastanawiając się, co robić, przeszedł na skos przez podest i wyjrzał przez małe
okienko. Po drugiej stronie ulicy była szkoła. Na boisku dziewczęta grały w siatkówkę. Z tej
odległości Kevin nie mógł się zorientować, czy były już na tyle duże, by wzbudzić w nim
pożądanie.
Podszedł znowu do drzwi Fitzpetersona i przycisnął z całej siły dzwonek. Drgnął na
odgłos nadjeżdżającej windy. Jeśli to sąsiad, można go zapytać...
Poraził go widok wychodzącego z windy młodego, wysokiego policjanta. Czuł się
winny, ale ku swemu zdziwieniu funkcjonariusz mu zasalutował.
- Jest pan pewnie bratem tego dżentelmena - rzekł policjant.
- Kto panu to powiedział? - spytał przytomnie Kevin.
- Portier.
- A po co pan tu przyszedł? - rzucił prędko następne pytanie.
- Sprawdzam, czy się coś nie stało. Nie zjawił się rano na zebraniu, a słuchawka
telefonu jest zdjęta z widełek. Powinni mieć goryli, no wie pan, ci ministrowie, ale nie mają.
Nie otwiera? - spytał patrząc na drzwi.
- Nie.
- Mógł się poczuć źle... czy miał jakiś powód? Był czymś zdenerwowany? Może go
odwołali? Wie pan coś?
- Zadzwonił do mnie dziś rano - powiedział Kevin - i wydał mi się strapiony. Dlatego
przyszedłem.
Wdawał się w bardzo niebezpieczną grę, ale jak dotąd nie skłamał, poza tym było już
za późno, żeby się wycofać.
- Może weźmiemy klucz od portiera? - zaproponował policjant.
Kevin wolał tego uniknąć.
- A gdyby tak wyważyć drzwi? Mój Boże, jeśli leży tam chory...
Policjant był młody i niedoświadczony, a perspektywa wyłamania drzwi najwyraźniej
mu się spodobała.
- Myśli pan, że może być aż tak źle? - spytał.
- Kto wie? Jeśli chodzi o drzwi... Fitzpetersonowie nie są tacy biedni.
- Też tak uważam, proszę pana. - Nie potrzebował już dalszej zachęty. Przymierzył się
ramieniem do drzwi. - Jedno dobre pchnięcie...
Kevin stanął przy nim i uderzyli jednocześnie. Okazało się to nieskuteczne, narobili
tylko hałasu.
- To nie tak, jak się widzi na filmach - zaczął Kevin i ugryzł się w język.
Ten niestosowny żarcik uszedł uwagi policjanta.
- Jeszcze raz - powiedział.
Tym razem obaj uderzyli z całych sił. Boczna framuga trzasnęła uwalniając gniazdko
zamka, które wypadło na podłogę. Drzwi otworzyły się na oścież.
Kevin przepuścił policjanta przodem.
- Nie czuć gazu - zauważył policjant, gdy znaleźli się w przedpokoju.
- Wszędzie tylko pali się światło - powiedział Kevin.
W małym korytarzu było troje drzwi. Pierwsze prowadziły do łazienki, gdzie Kevin
zauważył rząd szczoteczek do zębów i duże sięgające do podłogi lustro. Drugie do kuchni;
wyglądała jakby ją ktoś niedawno przeszukiwał. Za trzecimi drzwiami zobaczyli
Fitzpetersona.
Siedział na wysokim krześle przy biurku, z opuszczoną głową, jak gdyby zasnął przy
pracy. Ale nie było przed nim żadnych papierów, tylko telefon, szklanka i pusty flakonik -
mała brązowa buteleczka z białą nakrętką, białą etykietką i odręcznym napisem - w jakich
aptekarze sprzedają pigułki nasenne.
Policjant, choć tak niedoświadczony, zaczął działać z godną podziwu energią.
- Panie Fitzpeterson! Proszę pana! - zawołał i podbiegł do Fitzpetersona. Wsunął mu
rękę pod szlafrok, by sprawdzić serce. Kevin stanął jak wryty.
- Jeszcze żyje - oświadczył policjant. On teraz przejął dowodzenie. Skinieniem
przywołał Kevina.
- Niech pan go jakoś cuci - polecił, po czym z kieszeni na piersi wyjął radiotelefon i
zaczął wzywać pomoc.
Kevin ujął ministra za ramiona. Okryte szlafrokiem ciało wydawało się martwe.
- Zbudź się! Zbudź się! - wołał Kevin.
- Karetka będzie lada chwila - oznajmił policjant chowając radio. - Spróbujmy go
postawić.
Wzięli nieprzytomnego pod pachy i usiłowali go zmusić do chodzenia.
- Czy to właśnie trzeba robić? - spytał Kevin.
- Cholera, myślę, że tak.
- Szkoda, że nie uważałem na zajęciach z pierwszej pomocy.
- Ja też żałuję.
Kevin aż się rwał do telefonu. Już widział nagłówek: “Ocaliłem życie ministrowi”.
Nie był gruboskórny, ale był dziennikarzem i wiedział, że historia, która rozsławi jego
nazwisko, prawdopodobnie dla kogoś będzie tragedią. Teraz miał taką sposobność i nie wolno
mu było jej zaprzepaścić. Niecierpliwił się; chciał żeby karetka zjawiła się jak najszybciej.
Tymczasem udało się postawić na nogi Fitzpetersona - nie reagował.
- Niech pan do niego zagada - powiedział policjant do Kevina. - Niech mu pan powie,
że to pan.
Zrobiło się niebezpiecznie - policjant trafiał coraz bliżej. Kevin z trudem przełknął
ślinę.
- Tim, Tim! To ja - mówił.
- Niech pan wypowie swoje imię!
Na szczęście podjechała karetka.
- Weźmy go na podest, będzie szybciej! - zawołał Kevin, przekrzykując wycie syreny.
Wywlekli bezwładne ciało przez drzwi i czekali przy windzie. Policjant znowu
przyłożył Fitzpetersonowi dłoń do serca.
- O rany - powiedział - nic nie czuję.
Nadjechała winda i wyszło z niej dwóch pracowników pogotowia. Starszy obrzucił
Fitzpetersona przenikliwym spojrzeniem.
- Przedawkowanie? - zapytał.
- Tak - odparł policjant.
- Wobec tego bez noszy, Bill. Trzymaj go w pionie.
- Chce pan z nim pojechać? - spytał policjant Kevina.
Była to ostatnia rzecz, jakiej Kevin pragnął.
- Zostanę tutaj i skorzystam z telefonu - powiedział.
Sanitariusze weszli do windy, podtrzymując między sobą Fitzpetersona.
- Spadamy - rzek starszy i nacisnął guzik.
Policjant wyjął znów radio, a Kevin wrócił do mieszkania. Telefon był na biurku, ale
Kevin nie chciał, żeby gliniarz słyszał rozmowę. Wszedł do sypialni; miał nadzieję, że
znajdzie tam drugi aparat. Na meblowej przystawce ze sklejki koło łóżka stał szary
trimphone. Wykręcił numer “Post”.
- Odbiór maszynowy, proszę, mówi Kevin Hart. Minister Tim Fitzpeterson został
odwieziony karetką do szpitala, przecinek, próba samobójstwa, kropka, akapit. Odnalazłem
nieprzytomnego ministra, przecinek, któremu podlegają w resorcie energetyki sprawy ropy
naftowej, przecinek, po otrzymaniu od niego histerycznego telefonu z oświadczeniem,
przecinek, że jest szantażowany, kropka, akapit. Minister... - Kevin nagle ucichł.
- Jest pan tam? - spytała maszynistka.
Kevin milczał. Na pomiętych prześcieradłach dostrzegł ślady krwi i zrobiło mu się
niedobrze.
17
Co ja mam z tej pracy? - zadręczał się Derek Hamilton przez cały ranek, gdy środki
przeciwbólowe przestały działać i wrzód zaczął mu dolegać coraz dotkliwiej. Pytanie to - tak
samo jak ból - pojawiało się w momentach stresu. Wszystko zaczęło się od spotkania z
dyrektorem finansowym. Cięcia w budżecie ograniczały wprawdzie wydatki , ale też
zmniejszały obroty o połowę. Projekt miał inne słabe strony - zakładał nadmierny odpływ
gotówki i gwałtowny spadek rentowności. Ale Hamilton nie miał alternatywy - i to go
rozzłościło.
- Proszę pana o rozwiązania - darł się na księgowego - a pan mi mówi, żeby zwinąć
ten cholerny interes.
Wiedział, że zachował się niestosownie wobec przedstawiciela zarządu, który z
pewnością złoży rezygnację i nie zgodzi się już na jej wycofanie.
Następnie skrzyczał sekretarkę. Ta elegancka mężatka, władająca trzema językami,
była zawsze uosobieniem roztropności, ale od rana zawracała mu głowę głupstwami. Znała
swoje miejsce i ze spokojem przyjęła połajankę, jakby wysłuchiwanie impertynencji należało
do jej obowiązków. Hamilton i tym razem uznał swoje postępowanie za naganne.
Za każdym razem, gdy przeklinał siebie, swój personel i swój wrzód, powracało
pytanie: co ja tu robię?
Jadąc samochodem do biura Nataniela Fetta, obmyślał wszystkie możliwe warianty
odpowiedzi. Pieniędzy jako bodźca nie można wykluczyć tak łatwo, jak to nieraz usiłował
pozorować. To prawda, że mogą żyć z Ellen wygodnie z posiadanego kapitału czy nawet
samych odsetek, ale jego marzenia sięgały dalej, nie wystarczało mu tylko wygodne życie.
Prawdziwy sukces w interesach to jacht za milion funtów, willa w Cannes, własny teren
polowań na kuropatwy i możliwość nabywania obrazów Picassa, a nie oglądanie reprodukcji
w lśniących albumach. Takie są jego marzenia, a raczej takie były - teraz jest już
prawdopodobnie za późno. Za jego życia Hamilton Holdings nie przyniosą mu już
imponujących zysków.
Kiedy był młody, pragnął chyba władzy i prestiżu. Jedno i drugie okazało się
niewypałem. To żaden prestiż być prezesem kulejącej spółki, obojętnie jak dużej. A władza,
przy restrykcjach księgowych, była iluzoryczna.
Nie rozumiał, co mają na myśli ludzie mówiący o satysfakcji z pracy. To dziwaczny
zwrot, przywodzący na myśl rzemieślnika, który robi stół z kawałka drewna, lub farmera
wiodącego na targ stadko tłustych jagniąt. Biznes polegał na czymś innym: nawet przy
umiarkowanym sukcesie zawsze rodzą się nowe frustracje. A Hamilton nie dostrzegał dla
siebie innych możliwości poza biznesem. Nawet gdyby chciał, nie potrafiłby robić stołów ani
hodować owiec, pisać podręczników ani projektować biurowców.
Pomyślał znów o synach. Ellen miała rację: nie liczyli na swe dziedzictwo. Gdyby
spytał ich o radę, rzekliby z pewnością: to twoje, rób z tym, co chcesz! A jednak wzdragał się
instynktownie przed wyzbyciem się biznesu, dzięki któremu jego rodzina doszła do
bogactwa. Być może - myślał - nie powinienem ulegać instynktowi, bo przecież nie zaznałem
szczęścia.
Po raz pierwszy w życiu głowił się, co by robił, gdyby nie musiał iść do biura. Nie
pociągała go wiejsko-miasteczkowa egzystencja. Chodzenie do pubu z psem na smyczy, jak
robił to jego sąsiad, pułkownik Quinton, wydawałoby mu się nudne. Gazety też by go nie
interesowały - czytał tylko kolumny poświęcone biznesowi, a gdyby sam nie miał biznesu,
przestałyby go ciekawić. Lubił swój ogródek, ale jakoś nie wyobrażał sobie, że mógłby przez
cały dzień wyrywać chwasty i rozrzucać nawóz.
Co robiliśmy w młodości? Kiedy spoglądał wstecz, zdawało mu się, że tracili z Ellen
mnóstwo czasu na niczym. Wyruszali na długie przejażdżki jego dwuosobowym autem,
czasami spotykali się z przyjaciółmi na pikniku. Po co? Jaki sens jechać samochodem szmat
drogi, tylko po to, żeby zjeść kanapki i wrócić? Wieczorami chodzili do teatrów i restauracji.
A jednak wciąż im się zdawało, że mają dla siebie za mało czasu.
No cóż, może nastała pora, aby oboje zaczęli się ponownie odkrywać. A milion funtów
pozwoli mu na spełnienie niektórych marzeń. Mogliby kupić willę - być może nie w Cannes -
ale gdzieś na południu Francji. Mógłby nabyć jacht, na tyle duży, by wypływać na Morze
Śródziemne, a jednocześnie na tyle mały, by mógł nim sam manewrować. Tereny łowieckie
nie wchodziły w rachubę, ale chyba starczyłoby jeszcze na kilka dobrych obrazów.
Ten cały Laski ściąga sobie na głowę tylko utrapienie. Ale to zdaje się jego
specjalność. Hamilton trochę o nim słyszał. Ten człowiek nie ma przyzwoitej metryki,
wykształcenia, rodziny, ale ma głowę na karku i gotówkę, a w ciężkich czasach to ważniejsze
niż dobre pochodzenie. Być może Laski i Hamilton Holdings zasługują na siebie.
Niezwykłe było to, co powiedział Natanielowi Fettowi: “Powiedz Laskiemu, że jeśli
mam mu sprzedać spółkę do południa, chcę także na dwunastą mieć pieniądze w ręku”.
Ekscentrycznie się zachował żądając natychmiastowej płatności gotówką, niczym właściciel
sklepu z trunkami w Glasgow. Ale wiedział, dlaczego to robi. W ten sposób decyzja nie
będzie zależała od niego: jeśli Laski będzie mógł wyłożyć pieniądze, transakcja dojdzie do
skutku, jeśli nie - to nie dojdzie. Nie mogąc się zdecydować, Hamilton rzucił w górę
półpensówkę.
Nagle zapragnął gorąco, aby Laski zgromadził gotówkę. Derek Hamilton nie chciał
już nigdy więcej wracać do swego gabinetu.
Samochód podjechał pod biura Fetta i Hamilton wysiadł.
18
Bert Chieseman odkrył, że cały urok bycia “kornikiem” to możliwość podsłuchiwania
rozmów w policyjnym radiu przy jednoczesnym wykonywaniu innych zajęć. Jego dramat
polegał na tym, że na te inne zajęcia nie bardzo miał ochotę.
Tego ranka zamiatał dywan - a właściwie wzniecał kurz, który za chwilę opadał -
podczas gdy falami radiowymi przepływały nieciekawe meldunki o ruchu ulicznym na Old
Kent Road. Potem ogolił się nad zlewem, używając gorącej wody z ascota, i usmażył sobie na
kuchence w pokoju plaster bekonu na śniadanie. Jadł bardzo niewiele.
Po złożeniu raportu o ósmej rano zadzwonił tylko raz do “Evening Post”, by
zawiadomić o karetce wezwanej do bloku mieszkalnego w dzielnicy Westminster. Nazwiska
pacjenta nie wymieniono, ale Bertie przypuszczał na podstawie adresu, że to ktoś ważny.
Ludzie z działu wiadomości mogą sobie zadzwonić do stacji pogotowia, spytać o nazwisko i
tam otrzymać informacje, o ile takowe mają. Zdarzało się często, że sanitariusze nie składali
meldunku, dopóki pacjent nie znalazł się w szpitalu. Bertie niekiedy gawędził z reporterami i
wypytywał ich, w jaki sposób wykorzystują dostarczane im przez niego informacje i piszą
potem artykuły. Całkiem dobrze zaznajomił się z techniką dziennikarstwa.
Poza tym zdarzeniem i meldunkami o ruchu ulicznym zgłoszono tylko kradzież
sklepową, drobny akt wandalizmu, dwa wypadki, małą demonstrację na Downing Street oraz
coś, co było dla niego zagadką.
Scenerią tej zagadki był East London i nic więcej na ten temat Bertie nie wiedział.
Słyszał alarm dla wszystkich wozów, ale następny meldunek niewiele wyjaśniał: patrole
miały szukać niebieskiej furgonetki o takim a takim numerze rejestracyjnym. Może porwano
ją z ładunkiem papierosów albo policja chciała przesłuchać kierowcę, a może była
zamieszana w rabunek. Użyto określenia “Obeasz”, jednak Bertiemu nic to nie mówiło.
Natychmiast po alarmie skierowano do poszukiwania furgonetki trzy wozy patrolowe.
Niewiele to wyjaśniało.
Wrzawa mogła dotyczyć zupełnej błahostki, choćby ucieczki żony któregoś z
inspektorów letniej brygady, co się już kiedyś zdarzyło. Ale mogło to być coś niezwykłego.
Czekał na dalsze doniesienia.
W chwili gdy mył patelnię szmatką i ciepłą wodą, zjawiła się gospodyni. Wytarł ręce o
sweter i wyjął książeczkę czynszową. Pani Keeney, w fartuchu i lokówkach, gapiła się z
podziwem na sprzęt radiowy, mimo że oglądała go co tydzień.
Bertie wręczył jej pieniądze, a ona złożyła podpis w książeczce, po czym podała mu
list.
- Nie rozumiem, dlaczego nie nastawia pan jakiejś przyjemnej muzyki - powiedziała.
- Nie jestem zbyt muzykalny - uśmiechnął się. Nie powiedział jej, do czego mu służy
radio, ponieważ podsłuchiwanie komunikatów nadawanych przez radiotelefon było niezgodne
z prawem.
Potrząsnęła głową z powątpiewaniem i wyszła. Bertie otworzył list. Był to jego
miesięczny czek z “Evening Post”. Miał dobrą passę, czek opiewał na pięćset funtów. Bertie
nie płacił podatku. Miał trudności z wydawaniem pieniędzy, bo z powodu takiego zajęcia
prowadził skromne życie. Wieczory spędzał w pubach, w niedzielę wyjeżdżał samochodem;
był to jego jedyny luksus - błyszczący, nowiutki ford capri. Wyprawiał się niczym turysta w
rozmaite miejsca: był w katedrze Canterbury, w zamku Windsor, Beaulie, St. Albans, Bath w
Oxfordzie; z jednakową przyjemnością odwiedzał parkowe safari, okazałe rezydencje,
omszałe zabytki, historyczne miejscowości, wyścigi konne i wesołe miasteczka. Nigdy
jeszcze nie miał tylu pieniędzy. Starczało mu na wszystko, czego potrzebował, i nawet mógł
trochę odłożyć.
Wsunął czek do szuflady i skończył mycie patelni. W momencie gdy ją odstawiał,
radio zatrzeszczało, a szósty zmysł podpowiedział mu, żeby słuchał uważnie.
- Zgadza się, niebieski sześciokołowy beford. Alfa Charlie Londyn dwa zero trzy
matka. Czy ma co? Znaki szczególne? Tak, jak zajrzysz do środka, zobaczysz
najprzedziwniejszy znak szczególny - sześć dużych skrzynek zużytych banknotów.
Bertie zmarszczył czoło. Oczywiście radiooperator w centrali chciał być dowcipny, ale
z tego co powiedział, wynikało, że w zaginionej furgonetce znajdowała się wielka forsa. Taka
ciężarówka nie gubi się przypadkowo. Musiano ją porwać.
Bertie usiadł przy stole i sięgnął po telefon.
19
Na widok wchodzącego Hamiltona Feliks Laski i Nataniel Fett podnieśli się z miejsc.
Laski i Hamilton przywitali się zdawkowo, niby bokserzy przed walką. Laski zauważył ze
zgrozą, że Hamilton ma identyczny jak on garnitur: ciemnoniebieski w prążki. Mieli nawet
takie same dwurzędowe marynarki na sześć guzików bez dziurek. Jednak Hamilton, przy
swojej tuszy, nie wydawał się elegancki. Najpiękniejszy garnitur wyglądałby na nim jak
kawał sukna spowijający galaretę. Laski wiedział - bez przeglądania się w lustrze, że jego
garnitur wygląda dużo wytworniej.
Postanowił nie okazywać poczucia wyższości. Niewłaściwa postawa mogła zrujnować
pertraktacje.
- Miło znów pana widzieć, panie Hamilton - odezwał się.
Hamilton skinął głową.
- Dzień dobry, panie Laski - powiedział, a gdy usiadł, krzesło pod jego ciężarem
zatrzeszczało.
Laski skrzyżował nogi i czekał, aż Fett rozpocznie negocjacje. Kątem oka bacznie
obserwował Hamiltona. W młodości mógł być przystojny - ocenił. Miał wysokie czoło, prosty
nos, przejrzyste niebieskie oczy. Trzymał ręce na kolanach i wydawał się spokojny. Podjął już
decyzję - pomyślał Laski.
- Dla informacji - rzekł Fett. - Derek ma dziesięć tysięcy pięćset akcji w spółce
Hamilton Holdings Limited. Pozostałe dziewięćdziesiąt tysięcy czterysta należy do różnych
udziałowców, są nadto akcje nie puszczone w obieg. Panie Laski, proponuje pan kupno tych
dziesięciu tysięcy pięciuset akcji za sumę miliona funtów pod warunkiem, że akt sprzedaży
otrzyma dzisiejszą datę i będzie podpisany w południe.
- Albo jeśli takowa deklaracja otrzyma wymienioną datę z podpisem.
- Właśnie.
Laski mruknął coś pod nosem, podczas gdy Fett monotonnie kontynuował wyliczanie
formalności. Uznał, że Hamilton zasługuje na utratę żony. Kobiecie tak żywotnej i namiętnej
należy się pełnokrwista miłość, jej mąż nie miał prawa tak się zaniedbać.
Ukradłem mu żonę - dumał - i przejmuję dorobek jego życia, a on jest zadowolony i
spokojny.
- Według mnie - ciągnął Fett - transakcję można przeprowadzić zgodnie z konspektem
pana Laskiego. Dokumenty są zadowalające. Pozostaje tylko jedna zasadnicza kwestia, czy... i
na jakich warunkach... Derek zgodzi się na sprzedaż - dodał i oparł się o krzesło z miną
świadczącą, że dopełnił rytuału.
Hamilton spojrzał na Laskiego.
- Jakie są pańskie zamiary wobec syndykatu? - zapytał.
Laski stłumił westchnienie. Jakiekolwiek przesłuchanie nie miało tu nic do rzeczy.
Mógł swobodnie nagadać Hamiltonowi kupę łgarstw. I tak właśnie postąpił.
- Przede wszystkim potrzebny będzie zastrzyk większego kapitału - powiedział. -
Następnie usprawnienie metod zarządzania, przetasowanie na szczycie działających spółek i
niewielkie ulepszenia w mało wydajnych branżach. - Nic nie mogło być dalsze od prawdy, ale
jeśli Hamilton chciał mieć wszystko wyłożone od a do zet - to proszę bardzo.
- Wybrał pan krytyczny moment na swą ofertę.
- Niezupełnie - odparł Laski. - Prawo do wierceń, jeśli będzie przyznane, to dobry
interes. Przejmuję zasadniczo zdrową spółkę, która przechodzi trudny okres. Zamierzam
uczynić ją dochodową bez naruszania infrastruktury. Mam ku temu specjalne predyspozycje -
uśmiechnął się dufnie. - Pomimo mej reputacji, jestem zainteresowany prawdziwą
działalnością przemysłową, a nie handlem aktywami.
Podchwycił nieprzyjazne spojrzenia Fetta. Makler wiedział, że to kłamstwo.
- Skąd zatem ten ostateczny termin do dwunastej w południe?
- Uważam, że akcje Hamiltona podskoczą w razie otrzymania licencji. Jest to więc dla
mnie ostatnia szansa kupna za rozsądną cenę.
- To mnie zadowala - rzekł Hamilton, przejmując inicjatywę od Fetta. - Ale ja także
wyznaczyłem swój termin. Co pan na to?
- Chętnie się zgodzę - skłamał Laski.
W rzeczywistości dręczył go rozpaczliwy niepokój. Nie spodziewał się, że Hamilton
zażąda pieniędzy na rękę w chwili zawarcia transakcji. Planował, że wpłaci dziś zaliczkę, a
resztę po podpisaniu kontraktu. Jednakże zastrzeżenie Hamiltona - choć bardzo niezwykłe -
było najzupełniej rozsądne. Z chwilą podpisania wstępnej umowy Laski mógł obracać
akcjami, sprzedając je bądź posługując się nimi do zaciągnięcia pożyczki. I zamierzał właśnie
użyć akcji - wyzyskując ich zawyżony licencją kurs - aby zgromadzić pieniądze na
rzeczywisty zakup.
Wpadł jednakże we własne sidła. Skusił Hamiltona szybkością transakcji, a stary
wyga poszedł na całego. Laski nie wiedział, co począć, ponieważ nie miał miliona funtów - z
największym trudem wyskrobałby sto tysięcy na zaliczkę. Ale wiedział, czego na pewno nie
zrobi: nie pozwoli, żeby mu ten interes wymknął się z rąk.
- Chętnie się zgodzę - powtórzył.
- Derek - odezwał się Fett - może warto, żebyśmy teraz pogadali chwilkę w cztery
oczy...
- Nie sądzę - odparł Hamilton. - Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że w tej umowie roi
się od zasadzek?
- Bynajmniej.
- W takim razie - Hamilton zwrócił się do Laskiego - akceptuję.
Laski wstał i uścisnął Hamiltonowi dłoń. Grubas był nieco zakłopotany tym gestem,
ale Laski wiedział, co robi. Ludzie typu Hamiltona zawsze potrafią znaleźć kruczki prawne w
kontrakcie, ale nie potrafią zaprzeć się uścisku ręki.
- Gotówka znajduje się w Cotton Bank of Jamaica - powiedział Laski. - Oczywiście w
oddziale londyńskim. Przypuszczam, że to nie nastręcza żadnych problemów - dodał
wyjmując książeczkę czekową.
Fett zmarszczył brwi. Był to mały bank, choć godzien szacunku. Wolałby czek
wystawiony na bank rozrachunkowy, ale w tym stanie rzeczy nie bardzo mógł wnosić
sprzeciw, żeby nie narazić się na zarzut obstrukcjonisty. Laski zdawał sobie z tego sprawę.
Wypełnił czek i wręczył go Hamiltonowi.
- Nieczęsto się nam zdarza dawać do kieszeni milion funtów - powiedział.
- Nieczęsto się nam zdarza taką sumę wydawać - uśmiechnął się niemal jowialnie
Hamilton.
- Kiedy miałem dziesięć lat - powiedział Laski - zdechł nasz stary kogut i poszedłem z
ojcem na targ kupić nowego. Kosztował równowartość... mniej więcej trzech funtów. Ale
oszczędzaliśmy te pieniądze przez rok. Bardzo byłem przejęty kupnem tego koguta. Już nigdy
potem, przy żadnej zawieranej przeze mnie transakcji finansowej, włącznie z tą transakcją,
nie stać mnie było na takie zaangażowanie.
Uśmiechnął się świadom, że ta opowiastka wprawiła ich w zakłopotanie, ale było mu
to obojętne.
- Milion funtów to nic wielkiego, a kogut może uchronić całą rodzinę od przymierania
głodem.
- Święta prawda - bąknął Hamilton.
Laski przybrał swą zwykłą postawę...
- Pozwólcie mi, panowie, zadzwonić do banku i uprzedzić, że czek jest w drodze.
- Oczywiście - rzekł Fett i podprowadził go do drzwi. - Tu jest wolny pokój. Waleria
pana połączy.
- Dziękuję. Zaraz wrócę i będziemy mogli podpisać dokumenty.
Laski wszedł do niewielkiego gabinetu i podniósł słuchawkę. Usłyszawszy sygnał
rozejrzał się, sprawdzając, czy Waleria nie słucha. Była obok, w archiwum. Wykręcił numer.
- Cotton Bank of Jamaica.
- Tu Laski. Dajcie mi Jonesa.
Nastąpiła chwila przerwy.
- Dzień dobry, panie Laski.
- Jones, podpisałem właśnie czek na milion funtów.
Początkowo nie było odpowiedzi. Wreszcie Jones wyjąkał:
- Jezu, nie ma pan tyle.
- Mimo wszystko puść pan czek.
- Ale co z Threadneedle Street? - bankier mówił podnieconym głosem.
- Przekroczymy ten most, kiedy się na nim znajdziemy.
- Panie Laski nasz bank nie może dokonać przelewu miliona funtów ze swego konta w
Banku Angielskim na inne konto w tym banku, ponieważ nie dysponujemy milionem funtów
na koncie w Banku Angielskim. Nie sądzę, bym mógł przedstawić jaśniej sytuację.
- Jones, kto jest właścicielem Cotton Bank of Jamaica?
Jones westchnął głośno.
- Pan jest właścicielem.
- No właśnie - rzekł Laski i odłożył słuchawkę.
Dwunasta w południe
20
Peter “Jesse” James spływał potem. Zbliżało się południe, słońce prażyło
niemiłosiernie, a przez szeroką szybę furgonetki lał się żar, prosto na jego obnażone,
barczyste ramiona i poprzez spodnie na nogi. Było mu okropnie gorąco.
Ponadto miał potężnego pietra.
Jacko przykazał mu powolną jazdę. Była to zbędna przestroga. O milę od składnicy
złomu znalazł się w takim natłoku samochodów, że jechał zderzak w zderzak przez połowę
South London. Nawet gdyby chciał, nie mógłby przyspieszyć.
Odsunął z obu stron ślizgowe drzwi furgonetki, ale to niewiele pomagało. Kiedy stał,
nie było żadnego przewiewu, kiedy ruszał z miejsca, czuł tylko lekkie ciepłe podmuchy z rur
wydechowych.
W pojęciu Jessego jazda samochodem powinna mieć smak przygody. Był zakochany
w samochodach; kiedy miał dwanaście lat ukradł pierwszy - zefira-zodiaka z dorobionymi na
zamówienie płetwami. Lubił wyrywać do przodu spod świateł, wysprzęglać podwójnie na
zakrętach i napędzać stracha niedzielnym kierowcom. Jeśli ktoś ośmielił się napomnieć go
klaksonem, Jesse miotał przekleństwa, potrząsał pięścią i wygrażał z fantazją, że strzeli
skurwielowi w łeb. W skrytce swego samochodu trzymał zawsze pistolet, ale nigdy go dotąd
nie użył.
Jednakże taka jazda, gdy się miało za plecami fortunę w skradzionych pieniądzach -
nie była wcale zabawna.
Należało przyspieszać stopniowo, równo hamować, sygnalizować zwalnianie,
powstrzymywać się od wyprzedzania, przepuszczać pieszych na skrzyżowaniach. Przyszło
mu do głowy, że takie dobre maniery mogą być podejrzane; inteligentny gliniarz - widząc za
kółkiem furgonu młodego faceta, który ciągnie się grzeczniutko, jak starsza paniusia podczas
próbnej jazdy - może wyczuć smród.
Podjechał do kolejnego skrzyżowania na nie kończącej się South Circular Road.
Światło zmieniło się z zielonego na żółte. Słuchając instynktu, wdepnąłby gaz do dechy i
przeskoczył światło, ale nie zrobił tego, tylko westchnął cierpiętniczo i wywiesiwszy jak głupi
ramię przez okienko szoferki, ostrożnie przyhamował.
Nie wolno mu się było denerwować - nerwowi ludzie robią błędy. Powinien
zapomnieć o forsie, myśleć o czymś innym. Przejechał tysiące mil w koszmarnym
londyńskim ruchu i nigdy jeszcze nie zatrzymał go żaden policjant; dlaczego dzisiaj miałoby
być inaczej? Nawet gliniarz nie potrafiłby wyniuchać trefnej forsy.
Światła się zmieniły i ruszył do przodu. Ulica zwężała się teraz w ciąg handlowy,
gdzie wzdłuż krawężnika stały ciężarówki dostawcze, a liczne przejścia dla pieszych
zwalniały ruch samochodów. Na wąskich chodnikach kłębili się klienci i uliczni sprzedawcy,
wymachujący tandetną biżuterią i pokrowcami na deski do prasowania.
Kobiety, z powodu upału, ubrane były w letnie suknie. Jesse - posuwając się do
przodu po kilka metrów - gapił się na obcisłe trykotowe koszulki, na rozkoszne luźne
kubraczki i obnażone kolana. Lubił dziewczyny z dużą dupą i przeglądał badawczo tłum,
szukając odpowiedniej sztuki, aby ją rozebrać wzrokiem.
Spostrzegł taką w odległości około dwudziestu metrów. Miała na sobie niebieski
nylonowy sweterek i białe obcisłe spodnie. Prawdopodobnie uważała, że jest za gruba, ale
Jesse powiedziałby jej, że wcale tak nie jest. W staromodnym staniku jej piersi sterczały
niczym torpedy; sięgające do pasa portki wybrzuszały się na obfitych biodrach. Zerkając na
dziewczynę miał nadzieję, że zobaczy, jak trzęsą się jej piersi. Nie zawiódł się.
Chętnie by za nią stanął, ściągnął powoli jej spodnie i...
Samochód, jadący bezpośrednio przed nim, posunął się z dziesięć metrów do przodu,
a Jesse tuż za nim. Była to nowiutka marina z winylowym dachem. Kto wie, może sprawi
sobie taki wóz za swój udział w łupie. Sznur wozów znowu się zatrzymał. Jesse zaciągnął
ręczny hamulec i poszukał wzrokiem grubaski.
Wypatrzył ją dopiero wtedy, kiedy samochody znowu ruszyły z miejsca. Zwalniając
sprzęgło zobaczył, że przystanęła przed witryną sklepu z obuwiem. Spodnie opinały ją tak
ciasno, że widział brzeg majtek, dwie ukośne linie zbiegające się w rozwidleniu ud.
Ubóstwiał widok majtek prześwitujących przez spodnie; rajcowało go to prawie tak samo, jak
goła dupa. Wtedy - myślał - zsunąłby jej majtki w dół i...
Rozległ się trzask stali uderzającej o stal. Wstrząs przy hamowaniu rzucił Jessego na
kierownicę. Drzwi poleciały z obu stron do przodu, zamykając się z podwójnym łoskotem.
Wiedział z góry, co narobił, i lęk przyprawił go o mdłości.
Poprzedzająca go marina przystopowała wcześniej, niż było trzeba, a Jesse, zajęty
tłustą dziewczyną w obcisłych portkach, stuknął prosto w tył auta.
Wysiadł z furgonetki. Właściciel luksusowego wozu lustrował już szkodę. Spojrzał na
Jessego czerwony ze złości.
- Ty wściekły skurwielu - wykrztusił. - Oślepłeś czy zgłupiałeś? - Mówił akcentem z
Lancashire.
Jesse zignorował go i patrzył na zderzaki obu pojazdów wygięte w stalowym
pocałunku.
- Przepraszam, kolego, moja wina - powiedział, usiłując zachować spokój.
- Przepraszam! Takim chamom powinno się zakazać jazdy po ulicach.
Był to niski, tęgi mężczyzna, w garniturze. Na jego okrągłej twarzy malowało się
święte oburzenie. Był agresywny jak większość małych ludzi i w charakterystyczny dla nich
sposób - odchylał głowę do tyłu. Jesse od razu go znienawidził. Zalatywało od niego starszym
sierżantem. Miał wielką ochotę rąbnąć go w gębę albo - co byłoby jeszcze lepsze - strzelić mu
prosto w łeb.
- Błędy, ludzka rzecz - odezwał się z wymuszoną uprzejmością. - Wymieńmy
nazwiska i co tam trzeba, i jedźmy. To tylko małe wgniecenie. Nie rób pan z tego sprawy
państwowej.
Były to niefortunne słowa. Kurdupel poczerwieniał jeszcze mocniej.
- Nie wywiniesz się z tego psim swędem - oświadczył.
Samochody z przodu ruszyły i kierowcy z tyłu zaczęli się niecierpliwić. Kilku
nacisnęło klaksony, jeden wysiadł z wozu.
Kierowca mariny zapisywał w notesie numer furgonetki. Tacy faceci - pomyślał Jesse
- zawsze mają przy sobie notes i ołówek w kieszonce marynarki.
- Do cholery, jak można tak nieuważnie jeździć! - powiedział zamykając notes. -
Zatelefonuję na policję.
- A może by tak zepchnąć ten kram z drogi? - odezwał się kierowca, który wysiadł z
wozu - wtedy reszta mogłaby przejechać.
Jesse wyczuł sprzymierzeńca.
- Chciałbym to zrobić, przyjacielu, ale ten gość uparł się wezwać Kojaka.
Grubas pogroził mu palcem.
- Znam takich, co to jeżdżą jak chuligani, a ubezpieczenie niech płaci. Postawię cię
przed sądem, kochasiu.
Jesse postąpił krok w przód, zaciskając pięści, po czym zatrzymał się. Zaczynała go
ogarniać panika.
- Policja ma dość innej roboty - rzekł pojednawczo.
Mężczyzna zlustrował go przenikliwie. Dostrzegł strach Jessego.
- To już oni sami rozstrzygną, czy mają coś lepszego do roboty - rozejrzał się i
zobaczył budkę telefoniczną. - Stój tutaj! - polecił kierując się w stronę budki.
Jesse złapał go za ramię. Teraz naprawdę wpadł w panikę.
- To nie ma nic wspólnego z policją - powiedział.
Tamten odkręcił się i strzepnął rękę Jessego.
- Łapy przy sobie, ty śmieciu...
Jesse chwycił go za klapy i podciągnął do góry.
- Ja ci dam śmiecia... - Nagle zdał sobie sprawę, że zebrał się spory tłum ciekawskich,
było już chyba kilkanaście osób. Jesse przyjrzał się wszystkim. Były to głównie kobiety z
torbami na zakupy, a na samym froncie stała dziewczyna w obcisłych spodniach. Uprzytomnił
sobie, że narobił bigosu.
Postanowił się z tego wygrzebać.
Puścił poszkodowanego kierowcę i wsiadł do furgonetki. Tamten wytrzeszczył z
niedowierzaniem oczy.
Jesse włączył silnik i cofnął się. Pojazdy rozdzieliły się z chrzęstem. Zobaczył, że
zderzak mariny zwisa luźno, a obudowa tylnego oświetlenia jest roztrzaskana. Pięćdziesiąt
funciaków, i da się naprawić - pomyślał machinalnie. - Dziesiątak przy własnej robocie.
Tłuścioch stanął przed maską furgonetki niczym Neptun i wygrażał palcem.
- Nie ruszaj! - krzyknął. Scysja zaostrzała się i tłum gapiów gęstniał. Zrobił się korek i
wozy z tyłu zaczęły ich omijać.
Jesse wrzucił pierwszy bieg i podkręcił silnik. Kierowca mariny nie ruszał się z
miejsca. Jesse zwolnił raptownie sprzęgło i furgonetka wyprysnęła do przodu.
Grubas odskoczył do krawężnika, ale spóźnił się. Jesse, skręcając, usłyszał głuchy
odgłos przy błotniku. Jadący z tyłu samochód zahamował z piskiem opon. Jesse zmienił bieg i
pognał, nie oglądając się za siebie.
Ulica wydawała mu się ciasna i dokuczliwa niczym pułapka, gdy - nie zważając na
pasy - pędził zygzakami, zmuszany do hamowania. Próbował rozpaczliwie zebrać myśli.
Wszystko popieprzył. Cały skok udał się wspaniale, a Jesse James wpakował się w kraksę
ucieczkowym wózkiem. Furgon, pełen papierowego szmalu, spalony z powodu stłuczki za
pięćdziesiąt funtów. Niech to diabli!
Uspokój się - mówił sobie. - Nie ma wsypy, póki cię nie zamknęli. Jeszcze jest czas.
Oby tylko mógł się skupić.
Zwolnił i skręcił z głównej ulicy. Lepiej nie zwracać na siebie uwagi. Lawirując
bocznymi uliczkami, oceniał sytuację.
Co teraz może nastąpić? Ktoś zatelefonuje na policję, zwłaszcza że przewrócił tego
grubego, który zapisał sobie numer furgonetki; któryś ze świadków mógł go zresztą także
zanotować. Zgłoszą ucieczkę z miejsca wypadku i numer otrzymają przez radio wszystkie
wozy patrolowe. Potrwa to najdłużej piętnaście minut. Minie dalsze pięć minut i ogłoszą
rysopis Jessego. Jak był ubrany? Niebieskie dżinsy i pomarańczowa koszula. Do licha!
Co by powiedział Tony Cox, gdyby mógł go zapytać o radę? Jesse wyobraził sobie
pulchną twarz szefa i usłyszał jego głos: ustal, w czym problem, dobrze?
Jesse rzekł głośno:
- Policja ma numer wozu i mój rysopis.
Pomyśl, co trzeba zrobić, żeby rozwiązać problem.
- Co, do diabła, mogę zrobić, Tony? Zmienić tablice rejestracyjne i wygląd?
No więc, zrób to!
Jesse zmarszczył brwi. Analiza rozumowania Tony'ego na tym się skończyła. Gdzie,
do cholery, mógł skombinować tablice i jak je umocować?
Oczywiście, jasne jak słońce.
Przedostał się na główną ulicę i jechał, dopóki nie natrafił na warsztat ze stacją
benzynową. Stanął przy dystrybutorach. Więzienny wrak - pomyślał - a to heca! Za pompami
były garaże naprawcze, nie opodal cysterna tankowała paliwo do zbiornika.
Jeden z pracowników stacji, przecierający zatłuszczoną szmatą okulary, podszedł do
furgonetki.
- Za pięć funciaków - powiedział Jesse. - Gdzie jest kibel?
- Tu zaraz, z boku - pracownik wskazał mu kierunek kciukiem.
Jesse poszedł betonową ścieżką koło garażu i minął rozpadające się drzwi z napisem
“Dla panów”.
Za garażem znajdował się niewielki plac, na którym stały bezładnie czekające na
reperację auta z zardzewiałymi drzwiczkami i pogiętymi błotnikami, porozrzucane też były
części silników. Jesse nie widział jednak tego, czego szukał.
Dotarł do rozwartego na oścież bocznego wejścia, przez które mógłby śmiało wtoczyć
się autobus. Nie było sensu bawić się w chowanego. Wszedł do środka.
Upłynęła chwila, zanim przystosował wzrok do mrocznego wnętrza. W powietrzu
unosiła się woń oleju silnikowego i spalin. Z podniesionego na rampę mini wyzierały
obrzydliwe flaki podwozia. Przód przegubowej ciężarówki podłączony był przewodami do
urządzenia kryptona. Pozbawiony kół jaguar siedział na klockach. Nie było żadnego
pracownika. Jesse zerknął na zegarek - pewnie są na obiedzie. Rozejrzał się i wreszcie
zobaczył to, czego potrzebował.
W rogu, na beczce z olejem, leżały dwie czerwono-białe tablice rejestracyjne. Zabrał
je i, znowu się rozglądając, zwędził jeszcze dwie rzeczy: czysty kombinezon z kołka na
ścianie i leżący na podłodze kłębek brudnego sznurka.
- Szukasz czegoś, bracie? - usłyszał nagle czyjś głos.
Jesse drgnął, serce podskoczyło mu do gardła. Daleko w kącie hali warsztatowej -
oparty o lśniący błotnik jaguara - stał ciemnoskóry mechanik w wysmoluchanym
kombinezonie, usta miał wypchane jedzeniem.
- Kibelka. Chcę się przebrać - odpowiedział z zapartym tchem.
- Na zewnątrz - wskazał mechanik, przełknął kęs i ugryzł znów kanapkę z jajkiem na
twardo po szkocku.
- Dzięki - rzekł Jesse, wychodząc w pośpiechu.
- Zawsze do usług - rzucił za nim mechanik, z irlandzkim akcentem. Irlandzkie
negatywy? To coś nowego - pomyślał Jesse.
Przy furgonetce czekał facet obsługujący dystrybutor. Jesse wdrapał się do szoferki i
cisnął kombinezon wraz z jego zawartością za oparcie siedzenia. Benzyniarz popatrzył
zaciekawiony na zawiniątko.
- Przytrzasnęło go w tylnych drzwiach i wybrudził się - wyjaśnił Jesse. - Ile płacę?
- Na ogół bierzemy piątaka, jak wlewa się za pięć funtów. Nie patrzyłem na stan baku.
- Ani ja, przez pięćdziesiąt sakramenckich mil. Powiedziałem: “Za pięć funciaków”?
- Tak pan powiedział. Sracz za darmo.
Jesse wręczył mu pięć funtów i prędko odjechał.
Odbił się trochę od trasy, ale było mu to na rękę. Okolica, w jakiej się znalazł, była
spokojniejsza od tej, którą jechał poprzednio. Po obu stronach ulicy, w pewnym oddaleniu od
jezdni, stały bliźniacze, stare domy. Wzdłuż chodników rosły kasztanowce. Zauważył
przystanek autobusowy zielonej linii.
Potrzebna mu była cicha uliczka, gdzie mógłby zmienić tablice. Sprawdził godzinę.
Od wypadku musiał już upłynąć kwadrans, nie mógł się cackać.
Skręcił w najbliższą ulicę. Nazywała się Brook Avenue i była zabudowana
bliźniakami. Chryste, potrzebne mu było jakieś ustronniejsze miejsce. Nie mógł wymieniać
tablic na oczach sześćdziesięciu wścibskich gospodyń domowych.
Skręcił w następną ulicę i jeszcze w następną i za krótkim szeregiem sklepów znalazł
boczną drogę. Prowadziła do garaży, śmietników i tylnych drzwi sklepowych, przez które
dostarczano towar. Na nic lepszego nie mógł liczyć.
Przelazł na tył furgonetki. Było tam bardzo gorąco. Usiadł na skrzynce z pieniędzmi i
wciągnął na nogi kombinezon. Jezu, chyba mi się udało, daj mi jeszcze dwie minuty - prawie
się modlił.
Wstał z pochyloną głową i ubrał się w kombinezon.
Jeśli to spieprzę, Tony poderżnie mi gardło - pomyślał i przeszedł go dreszcz. Tony
Cox to bezlitosny drań. I ma hysia na punkcie wymierzania sprawiedliwości.
Jesse zaciągnął suwak kombinezonu. Wiedział, jakie będą zeznania naocznych
świadków. Policja szuka teraz wielkiego, groźnie wyglądającego typa o zdesperowanym
spojrzeniu, w dżinsach i pomarańczowej koszuli. Każdy, kto teraz popatrzy na Jessego,
zobaczy tylko mechanika.
Wziął do ręki tablice. Sznurka nie było, chyba go upuścił. Rozejrzał się po podłodze
furgonetki. Cholera, zawsze się tu przecież poniewiera jakiś kawałek linki! Otworzył pudło z
narzędziami i znalazł zatłuszczony smarem sznurek owinięty wokół lewarka.
Wylazł z wozu i poszedł do furgonetki od przodu. Pracował uważnie, nie chcąc w
pośpiechu spartaczyć roboty. Przywiązał czerwono-białą tabliczkę na właściwej, tak jak się to
zazwyczaj robi przy próbnej jeździe samochodem wystawionym na sprzedaż. Odstąpił krok i
przypatrzył się swemu dziełu. Wyglądało znakomicie.
Powtórzył tę operację z tylną tablicą i odetchnął z ulgą.
- Zmieniamy tablice?
Jesse zadygotał i odwrócił się. Serce mu zamarło. Był to głos policjanta.
Jessemu zdawało się, że to już klops. Nie przychodziły mu do głowy żadne sztuczki,
żadne wykręty, żadne sprytne kłamstwa. Opuściło go całe natchnienie. Nie potrafił wydobyć z
siebie słowa.
Gliniarz podszedł bliżej. Był bardzo młody, miał rudawe bokobrody i piegowaty nos.
- Jakieś kłopoty? - spytał.
Ku zdumieniu Jessego, uśmiechnął się. Do skamieniałego mózgu przeniknął promyk
nadziei. Odzyskał nagle mowę.
- Tablice się obluzowały - wyjaśnił. - Umocowałem je i tyle.
Gliniarz pokiwał głową.
- Jeździłem kiedyś czymś takim - mówił zagadując. - Lżej się prowadzi niż osobowy.
Fajne bryczki.
Jessemu przemknęła przez głowę myśl, że policjant jest sadystą i bawi się nim jak kot
myszką. Dobrze wie, że Jesse jest kierowcą poszukiwanej furgonetki, ale zgrywa się, aby go
zaskoczyć w ostatnim momencie.
- Dobre, kiedy się nie psują. - Czuł na twarzy zimny pot.
- No, zrobił pan, co trzeba. Teraz w drogę, blokujesz pan ulicę.
Jesse wdrapał się jak lunatyk do kabiny i zapuścił silnik. Gdzie jest samochód tego
gliniarza? Czy ma włączone radio? Dał się naprawdę nabrać na te tablice i kombinezon?
Gdyby przeszedł na przód furgonetki i zobaczył wgniecenie zderzaka przez marinę...
Zwolnił stopę ze sprzęgła i ruszył wolno do przodu. Dotarłszy do końca bocznej drogi,
rozejrzał się na wszystkie strony. W bocznym lusterku dostrzegł policjanta wsiadającego do
patrolowego wozu.
Kiedy wyjechał na główną ulicę, stracił wóz policyjny z pola widzenia. Otarł czoło.
Trząsł się jak osika.
- Rany, a niech to grom spali! - Westchnął.
21
Po raz pierwszy w życiu Evan Jones pił whisky przed południem. Była po temu
przyczyna. Miał swój życiowy kodeks i złamał go - również po raz pierwszy w życiu.
Wyjaśniał to właśnie swemu przyjacielowi, Arny Matthewsowi, ale wyrażał się mętnie, bo nie
był przyzwyczajony do whisky i po pierwszej podwójnej zaszumiało mu w głowie.
- To kwestia wychowania, rozumiesz? mówił melodyjnym walijskim akcentem. -
Wszystko zgodnie z przepisami. Ścisła ortodoksja. Otóż człowiek może zamienić jeden
kodeks na inny, ale nie może wyzbyć się obowiązku posłuszeństwa, rozumiesz?
- Rozumiem - odparł Arny, ale nic nie rozumiał. Evan był dyrektorem londyńskiej filii
Cotton Bank of Jamaica, zaś Arny pracował jako starszy specjalista od ubezpieczeń w firmie
Fire and General Marine Insurance i obaj mieszkali w sąsiednich pseudoelżbietańskich
domach w Woking, w hrabstwie Surrey. Nie łączyła ich zażyła przyjaźń, ale trwała.
- Bankierzy mają swój kodeks - ciągnął Evan. - Musisz wiedzieć, że narobiłem
nielichego zamieszania mówiąc rodzicom, że chcę być bankierem. W południowej Walii
chłopcy po gimnazjum zostają zwykle nauczycielami lub duchownymi, urzędnikami w
zarządzie kopalni węgla bądź działaczami związkowymi... ale nigdy nie trudnią się
bankowością.
- Moja matka nie miała pojęcia, o co chodzi w ubezpieczeniach - rzekł Arny ni z
gruszki, ni z pietruszki.
- Pomijam już pryncypia przyzwoitej bankowości: prawo najmniejszego ryzyka,
zastaw jako gwarancja pożyczki, wyższe odsetki przy dłuższym terminie. Ale nie o to mi
teraz chodzi.
- Nie. - Arny nie miał pojęcia, o co chodzi Evanowi. Czuł jednak, że Evan zamierza
wyjawić jakąś tajemnicę, a jak każdy w City uwielbiał cudze tajemnice. - Jeszcze jedną? -
spytał unosząc szklanki.
Evan przytaknął głową i patrzył, jak Arny podchodzi do baru. Spotykali się często w
klubowym salonie Pollarda, czekając na popołudniowy pociąg. Evan lubił tutejsze pluszowe
fotele i cichych, służalczych barmanów. Szkoda mu było czasu na nowe puby, od których
zaroiło się w okolicy: modne, zatłoczone piwnice z głośną muzyką dla długowłosych
sprytnych młodzików w trzyczęściowych garniturach i jaskrawych krawatach, pijących piwo
w półlitrowych kuflach lub europejskie aperitify.
- Mówię o czymś takim, co się nazywa prawością - podjął Evan, gdy Arny wrócił do
stolika. - Bankier może być głupi i przetrwa, jeżeli trzyma pion, ale jeśli pozbawiony jest
prawości...
- Masz rację.
- Weź na przykład takiego Feliksa Laskiego. To człowiek totalnie wyzuty z prawości.
- To ten, który was przejął.
- Tak... ku memu nieustającemu ubolewaniu. Mam ci opowiedzieć, w jaki sposób
uzyskał nad nami kontrolę?
Arny pochylił się do przodu z papierosem w ręku.
- Okay - powiedział.
- Mieliśmy klienta, firmę o nazwie South Middlesex Properties. Była powiązana z
domem towarowym prowadzącym sprzedaż po obniżonych cenach, a my szukaliśmy ujścia
dla większej ilości gotówki na długoterminowy kredyt. Pożyczka była za duża w stosunku do
wartości spółki, ale dali ogromny zastaw w nieruchomościach. Żeby nie przeciągać
opowiadania - nie wywiązali się z płatności.
- Ale były pod zastaw te nieruchomości - rzekł Arny. - Na pewno trzymaliście w
skarbcu tytuły własności.
- Były guzik warte. Mieliśmy tylko duplikaty, tak samo zresztą, jak kilku innych
wierzycieli.
- Czyste szalbierstwo!
- W rzeczy samej, chociaż udało im się przedstawić to jako zwykły brak kompetencji.
Tak czy owak wpadliśmy jak śliwka w kompot. I Laski wyciągnął nas z tego w zamian za
większość udziałów.
- Chytre.
- Chytrzejsze, niżbyś się spodziewał, Arny. Otóż Laski praktycznie kontrolował South
Middlesex Properties. Zauważ, że nie był dyrektorem, ale miał akcje i zatrudniali go jako
konsultanta, a dyrekcja była nieudolna....
- A więc kupił Cotton Bank za pieniądze, które pożyczył i zdefraudował.
- Na to wygląda, prawda?
Arny potrząsnął głową.
- Aż trudno w to uwierzyć.
- Uwierzyłbyś, gdybyś znał tego skurwysyna. - Evan zniżył głos, bo przy sąsiednim
stoliku siedziało nad kwartami piwa dwóch mężczyzn w adwokackich garniturach w prążki. -
Człowiek totalnie wyzuty z prawości - powtórzył.
- Ale co za pociągnięcie! - W głosie Arny'ego zabrzmiała nuta podziwu. - Jeśli to
prawda, mógłbyś przekazać prasie.
- Kto by to, do diabła, chciał wydrukować prócz “Private Eye”. Ale to prawda,
chłopcze. Nie ma otchłani, w którą by się ten człowiek nie zanurzył - rzekł pociągając spory
łyk whisky. - A wiesz, co on zrobił dzisiaj?
- Chyba nic gorszego niż ten numer z South Middlesex - podpuszczał go Arny.
- Tak myślisz? Ha! - Na policzkach Evana wykwitł lekki rumieniec, szklanka drżała
mu w ręku. - Polecił mi, uważasz... polecił mi wydać czek bez pokrycia na milion funtów. -
Odstawił zamaszyście szklankę.
- Ale co na to Bank Angielski?
- Dokładnie o to samo go zapytałem. - Dwaj adwokaci podnieśli wzrok i Evan
zorientował się, że mówi zbyt głośno. Zaczął więc szeptać: - Moje słowa. Nigdy byś nie
uwierzył, co mi powiedział. Spytał: “Kto jest właścicielem Cotton Bank of Jamaica?”. I
trzasnął słuchawką.
- A co ty na to?
Evan wzruszył ramionami.
- Kiedy płatnik zatelefonował, oświadczyłem, że czek jest w porządku.
Arny zaświstał.
- To, co powiedziałeś jest bez znaczenia. To Bank Angielski musi zrobić przelew. I
kiedy odkryją, że nie macie tego miliona...
- Powiedziałem mu to - Evan był bliski łez, odczuwał wstyd. - W ciągu trzydziestu lat
pracy w bankowości, a zacząłem w Barclays Bank w Cardiff, nigdy nie wydałem czeku bez
pokrycia. Aż do dzisiaj. - Opróżnił szklankę i spojrzał posępnie na Arny'ego - Jeszcze jedną?
- Nie. I tobie też odradzam. Ustąpisz ze stanowiska?
- Muszę - pokręcił głową. - Trzydzieści lat. Co tam, napij się jeszcze.
- Nie - rzekł stanowczo Arny. - Powinieneś pojechać do domu. - Podniósł się i ujął
Evana za łokieć.
- W porządku.
Wyszli obaj na ulicę. Słońce mocno prażyło. W kawiarniach i sklepach z sandwiczami
zaczynały formować się kolejki na lunch. Minęły ich dwie ładne sekretarki, zajadające lody w
waflach.
- Wspaniała pogoda jak na tę porę roku - zauważył Arny.
- Piękna - przyznał Evan żałobnym głosem.
Arny zszedł z krawężnika i przywołał taksówkę. Czarny wóz skręcił w poprzek jezdni
i podjechał do nich z piskiem opon.
- Dokąd jedziesz? - spytał Evan.
- Nie ja. Ty. - Otworzył drzwiczki i rzucił szoferowi: - Dworzec Waterloo.
Evan potknął się i usiadł na tylnym siedzeniu.
- Jedź do domu, póki jesteś jeszcze trzeźwy i możesz chodzić - powiedział Arny i
zatrzasnął drzwiczki.
- Dzięki - rzucił Evan opuściwszy szybę.
- W domu zawsze najlepiej.
Evan skinął głową.
- I co ja powiem mojej Myfanwy?
Arny odprowadził wzrokiem znikającą taksówkę, po czym udał się do swego biura.
Cały czas myślał o przyjacielu. Evan skończył się jako bankier. W City trzeba było długo
pracować na reputację człowieka uczciwego, ale traciło się ją szybko. Evan straci ją
niechybnie, równie dobrze mógłby włożyć rękę do kieszeni ministra skarbu. Może uda mu się
z tego wyjść z godziwą rentą, ale pracy już nigdzie nie dostanie.
W przeciwieństwie do Evana, Arny miał bezpieczną pozycję materialną. Otrzymywał
przyzwoitą pensję, ale zapożyczył się, żeby rozbudować parter domu, i miał kłopoty ze
spłaceniem długu. Uznał, że nadarza mu się sposobność, aby się podreperować kosztem
Evana. Zalatywało to nielojalnością, ale Evanowi i tak już nie można było więcej zaszkodzić.
Wszedł do budki telefonicznej, nakręcił numer, a otrzymawszy sygnał pchnął
kciukiem monetę.
- “Evening Post”?
- Z jakim działem mam łączyć?
- Z redaktorem działu miejskiego.
Nastąpiła przerwa, po czym usłyszał:
- Dział miejski.
- Mervyn?
- Przy aparacie.
- Mówi Arnold Matthews.
- Halo, Arny. Co słychać?
Arny zaczerpnął głęboko powietrza.
- Cotton Bank of Jamaica jest w opałach - powiedział.
22
Doreen, żona Głuchego Williego, siedziała sztywno na przednim siedzeniu samochodu
Jacko, ściskając na kolanach torebkę. Twarz miała pobladłą, a usta skrzywione w dziwnym
grymasie wściekłości i trwogi. Była to kobieta wysoka, o szerokich biodrach i miała
skłonność do tycia z powodu upodobania Williego do frytek. Była nędznie ubrana, ponieważ
Willie bardzo lubił ciemne piwo. Patrzyła prosto przed siebie, rozmawiając z Jacko
półgębkiem.
- No więc, kto go zawiózł do szpitala?
- Nie wiem, Doreen - skłamał Jacko. Może był na robocie i nie chcieli puścić pary.
Wiesz, jak to jest. A ja odebrałem telefon: Głuchy Willie jest w szpitalu, powiedz jego
kobiecie - i buch! - wykonał gest odkładania z łoskotem słuchawki.
- Kłamca - powiedziała spokojnie Doreen. Jacko milczał.
Z tyłu za nimi siedział syn Williego, Billy, i gapił się bezmyślnie przez szybę. Był
niezgrabny, miał długie nogi i z trudem mieścił się w aucie. Zazwyczaj lubił przejażdżki
samochodem, ale dzisiaj matka była bardzo zdenerwowana i wyczuwał, że zdarzyło się coś
złego. Nie miał pojęcia, o co chodzi; było to zagmatwane. Wyglądało na to, że mama jest zła
na Jacko, ale Jacko to przyjaciel. Powiedział, że tata leży w szpitalu, ale nie jest chory - jak
mógłby być chory? Przecież, kiedy rano wychodził z domu, czuł się dobrze.
Szpital mieścił się w dużym budynku, zbudowanym z cegły, trochę jakby w stylu
gotyckim; kiedyś była to rezydencja burmistrza Southwark. Dobudowano do niej kilka
bocznych skrzydeł o płaskich dachach, a wyasfaltowane parkingi unicestwiły resztki
trawników.
Jacko zatrzymał samochód w pobliżu wejścia do izby przyjęć. Wysiedli z wozu i bez
słowa podeszli do drzwi, mijając po drodze sanitariusza, który ćmił fajkę, oparty o znak
zakazu palenia obok karetki.
Z parkingowego skwaru przenieśli się w szpitalny chłód. Unosił się zapach środków
dezynfekcyjnych; Doreen ścisnęło w żołądku, mdliło ją, była przerażona. Pośrodku,
naprzeciw wejścia, znajdowała się recepcja, pod ścianami stały zielone plastikowe krzesełka.
Doreen zauważyła chłopczyka ssącego skaleczony palec, mężczyznę z ręką na
prowizorycznym temblaku i dziewczynę z głową schowaną w dłoniach. Gdzieś w pobliżu
jęczała kobieta. Doreen czuła, że ogarnia ją coraz większa panika.
Siedząca za biurkiem pielęgniarka rodem z Karaibów rozmawiała przez telefon.
Zaczekali, aż skończy, i Doreen spytała:
- Macie tu Williama Johnsona? Przywieziono go dziś rano.
- Chwileczkę, proszę - powiedziała pielęgniarka nie patrząc na Doreen. Zapisała coś
na bloczku, a gdy podniosła wzrok, podjechała właśnie karetka. - Zechcą państwo usiąść? -
rzuciła i obchodząc biurko poszła do drzwi.
Jacko zrobił ruch, jakby chciał usiąść, ale Doreen przytrzymała go za rękaw.
- Stój tutaj - rozkazała. - Nie będę czekać cholera wie jak długo. Musi mi powiedzieć.
Wniesiono nosze, na których ktoś leżał na twarzy, okryty pokrwawionym kocem.
Pielęgniarka odprowadziła sanitariuszy do wahadłowych drzwi.
Z innych drzwi wyłoniła się pulchna, biała pielęgniarka i do niej zwróciła się Doreen:
- Czemu nie mogę się dowiedzieć, czy jest tu mój mąż? - zapytała ostro.
Pielęgniarka przystanęła, ogarniając spojrzeniem całą trójkę. Czarna pielęgniarka
wróciła do biurka.
- Pytałam ją - rzekła Doreen - ale mi nie odpowiedziała.
- Dlaczego siostrzyczka nie zajęła się tymi ludźmi?
- Sądziłam, że ranny w wypadku, który ma odcięte obie kończyny, jest w gorszym
stanie od tej pani.
- Postąpiła pani słusznie, ale te złośliwości są zbyteczne. Jak się nazywa pani mąż? -
zwróciła się do Doreen pulchna siostra.
- William Johnson.
Spojrzała w rejestr.
- Nie mamy takiego nazwiska. Ale - dodała po chwili - jest jakiś nie zidentyfikowany
pacjent. Biały, w średnim wieku, postrzał w głowę z dubeltówki.
- To on - powiedział Jacko.
- O Boże! - jęknęła Doreen.
Lepiej niech pani pójdzie i zobaczy, czy to pani mąż - ujęła słuchawkę telefonu i
nakręciła jedną cyfrę. - Doktorze, tu siostra Rowe z izby przyjęć. Mam tu kobietę, która może
być żoną tego z postrzałem. Tak. Oczywiście. Pójdziemy do pana. Proszę za mną - rzekła
odkładając słuchawkę.
Doreen, idąc przez wyłożony linoleum korytarz, walczyła z rozpaczą. Bała się tego od
dnia, gdy ponad piętnaście lat temu odkryła, że poślubiła przestępcę. Zawsze to podejrzewała.
Willie powiedział jej, że robi interesy, a ona nie zadawała pytań, ponieważ w czasach, gdy się
do niej zalecał, dziewczyna, która chciała wyjść za mąż, nie mogła zadawać takich pytań. Ale
w małżeństwie niełatwo jest utrzymać sekret. Pewnego razu, gdy Billie był jeszcze w
pieluchach, zastukano do drzwi i Willie, wyjrzawszy przez okno, zobaczył gliniarza. Zanim
otworzyła, przykazał jej: - Wczoraj graliśmy tu w pokera - ja, Scotch Harry, Tom Webster i
Stary Gordon. Zaczęliśmy o dziesiątej wieczorem i trwało to do czwartej rano. - Doreen, która
przez pół nocy siedziała, lulając Billy'ego do snu, skinęła tępo głową, a gdy gliniarz ją
przepytywał, powtórzyła, co jej Willie kazał powiedzieć. Od tej pory zaczęła się martwić.
Jeżeli to tylko podejrzenie, można sobie jakoś z tym poradzić, ale kiedy kobieta wie,
że jej mąż włamuje się gdzieś do fabryki, sklepu albo nawet do banku, wtedy trudno się
pozbyć lęku, czy wróci on do domu.
Nie wiedziała właściwie, dlaczego jest taka wściekła i przestraszona. Nie kochała
Willie'go, przynajmniej tak, jak sobie wyobrażała miłość. Mąż był z niego parszywy; w nocy
zawsze poza domem, nie śmierdział groszem i do tego kiepski kochanek. W ich małżeństwie
były okresy znośne i okropne. Doreen dwa razy poroniła, zanim urodził się Billy, potem
poniechali dalszych prób. Łączył ich Billy, a Doreen nie przypuszczała, że są pod tym
względem wyjątkową parą. Co prawda Willie nie przykładał się zanadto do wychowywania
upośledzonego dziecka, ale miał poczucie winy, które go powstrzymywało od rozbicia
małżeństwa. A chłopak kochał ojca.
Nie, Willie - myślała - nie kocham cię. Ale chcę cię i jesteś mi potrzebny. Lubię cię
mieć w łóżku, lubię, kiedy siedzimy razem przed telewizorem i kiedy wypełniasz przy stole
kupony totka. A jeżeli to się nazywa miłość, no to cię kocham.
Zatrzymali się.
- Wezwę was, kiedy doktor pozwoli - powiedziała siostra i zniknęła w sali szpitalnej,
zamykając za sobą drzwi.
Doreen wlepiała wzrok w pustą kremową ścianę, starając się nie myśleć o tym, co się
za nią kryje. Miała już za sobą podobne przejście, po tej robocie ze zgarnięciem forsy na
wypłaty u Componiego. Ale to było co innego. Przyszli do domu i powiedzieli jej: - Willie
wylądował w szpitalu, ale nic mu nie będzie. Jest trochę przygłuszony. - Przyłożył nieco za
dużo gelignitu do drzwiczek sejfu i ogłuchł na jedno ucho. Poszła do szpitala - nie do tego, co
teraz - i czekała. Ale wiedziała, że to nic groźnego.
Wtedy próbowała - pierwszy i jedyny raz - namówić go, by zaczął żyć uczciwie.
Wydawało się, że posłucha, dopóki nie wyszedł ze szpitala i nie musiał podejmować decyzji.
Przez kilka dni siedział w domu, a kiedy zabrakło mu pieniędzy, znów poszedł na robotę.
Później wygadał się, że Tony Cox przyjął go do swej firmy. Napawało go to dumą, a Doreen
się wściekała.
Od tej pory nienawidziła Tony'ego Coxa. Tony o tym wiedział. Przyszedł kiedyś do
nich, dostał talerz frytek i rozmawiał z Williem o boksie. Nagle popatrzył na Doreen i zapytał:
- Co masz przeciwko mnie, dziewczyno?
- Wolnego, Tony - wtrącił zakłopotany Willie.
- Ale z ciebie drań! - powiedziała Doreen podrzucając głową.
Tony roześmiał się otwierając usta i ukazując nie pogryzione frytki.
- Twój mąż też, nie wiedziałaś o tym? - spytał i wrócił do przerwanej rozmowy o
boksie.
Doreen nigdy nie potrafiła odciąć się w porę takim cwaniakom jak Tony i zamilkła.
Williemu zaś nawet do głowy nie przyszło, że mógłby nie sprowadzać do domu człowieka,
którego ona nie lubi. To był dom Williego, mimo że Doreen musiała co tydzień opłacać
czynsz z własnych zarobków przy odbiorze zamówionych towarów z katalogu.
Tę dzisiejszą robotę nadał Williemu także Tony Cox. Doreen dowiedziała się tego od
żony Jacko, Willie by jej nie powiedział. Jeżeli Willie umrze - rozmyślała - przysięgam Bogu,
że ten Cox za to zadynda. O Boże, spraw, żeby Willie z tego wyszedł...
Drzwi otworzyły się i siostra wysunęła głowę.
- Proszę, możecie wchodzić.
Doreen przeszła pierwsza przez próg. Opodal drzwi stał niski ciemnoskóry lekarz o
gęstych włosach. Minęła go i ruszyła prosto w stronę łóżka.
W pierwszej chwili zmieszała się. Człowiek, leżący na wysokim metalowym łóżku,
był nakryty pod szyję prześcieradłem, a głowę od podbródka aż po czoło spowijały mu
bandaże. Spodziewała się, że zobaczy najpierw twarz i od razu rozpozna Williego. Przez
moment nie wiedziała, jak się zachować, po czym uklękła i delikatnie odsunęła prześcieradło.
- Pani Johnson, czy to pani mąż? - spytał lekarz.
- O Boże, Willie, co oni ci zrobili? - wykrzyknęła. Pochyliła głowę i oparła ją na
obnażonym ramieniu męża.
Z oddali dobiegł ją głos Jacko:
- To on, William Johnson. - Podał następnie wiek i adres Williego. Doreen
uprzytomniła sobie, że tuż przy niej stoi Billy. Chłopiec położył rękę na jej ramieniu. Ze
względu na niego starała się zapanować nad sobą i nie poddawać rozpaczy. Podniosła się.
- Pani mąż będzie żył - rzekł doktor z poważną miną.
Objęła syna ramieniem.
- Co oni mu zrobili?
- Śrut z dubeltówki. Bliska odległość.
Ścisnęła mocno ramię Billy'ego. Nie będzie płakać.
- Czy wyzdrowieje?
- Powiedziałem, że będzie żył, pani Johnson. Ale nie uda się uratować mu wzroku.
- Co?
- Będzie niewidomy.
- Nie! - wrzasnęła Doreen zaciskając powieki.
Spodziewali się napadu histerii, więc ją otoczyli, ale odepchnęła wszystkich.
Ujrzawszy przed sobą twarz Jacko krzyknęła:
- Tony Cox to zrobił. Ty skurwysynu! - uderzyła go. - Ty skurwysynu!
Usłyszała szloch Billy'ego, natychmiast się uspokoiła. Przytuliła do siebie chłopca.
Był od niej wyższy.
- No dobrze, już dobrze, Billy - szeptała. - Tatuś żyje, ciesz się z tego.
- Powinna pani iść teraz do domu - radził lekarz. - Mamy numer telefonu, w każdej
chwili możemy się z panią skontaktować...
- Odwiozę ją - rzekł Jacko. - To mój numer, ale mieszkam w pobliżu.
Doreen puściła Billy'ego i podeszła do drzwi, które otworzyła przed nią siostra. Na
korytarzu stało dwoje policjantów - mężczyzna i kobieta.
- Co to ma znaczyć? - zapytał Jacko z oburzeniem.
- W takich przypadkach jak ten - wyjaśnił doktor - mamy obowiązek zawiadomić
policję.
Na widok policjantki Doreen odczuła nieprzepartą ochotę, aby jej powiedzieć, że
Willie został ranny podczas roboty dla Coxa, to by go załatwiło. Ale piętnaście lat małżeństwa
ze złodziejem wpoiło w nią nawyk oszukiwania policji. Obawiała się też, że gdyby sypnęła,
Willie nigdy by jej nie wybaczył.
Nie wolno jej było wygadać się przed policją. Nagle jednak uprzytomniła sobie, komu
mogłaby wszystko powiedzieć.
- Chcę zatelefonować - oświadczyła.
Pierwsza po południu
23
Kevin Hart popędził schodami w górę i wszedł do redakcji wiadomości. Minął go
goniec w koszulce z nadrukiem “Brutus” i w butach na podwyższonych obcasach, z naręczem
pierwszego wydania “Evening Post”. Kevin porwał leżący na wierzchu egzemplarz i zasiadł
przy biurku.
Jego tekst zamieszczony był na pierwszej kolumnie, a nagłówek brzmiał: “Członek
rządu, boss od ropy naftowej, uległ zapaści”. Kevin wpatrywał się przez chwilę z zachwytem
w następne słowa: “Napisał Kevin Hart”, po czym zaczął czytać tekst.
“Pana Tima Fitzpetersona, podsekretarza stanu, znaleziono dziś nieprzytomnego w
jego westminsterskim mieszkaniu.
Obok niego znajdowała się pusta fiolka po pigułkach.
Pana Fitzpetersona, odpowiedzialnego w Ministerstwie Energetyki za sprawy ropy
naftowej, przewieziono natychmiast do szpitala karetką pogotowia.
Zjawiłem się w jego mieszkaniu w celu przeprowadzenia wywiadu jednocześnie z
policjantem Ronem Bowlerem, któremu polecono, aby dowiedział się, dlaczego minister nie
przybył na posiedzenie komisji.
Znaleźliśmy pana Fitzpetersona nieprzytomnego przy biurku. Natychmiast
wezwaliśmy karetkę.
Rzecznik ministerstwa oświadczył, że pan Fitzpeterson prawdopodobnie przypadkowo
przedawkował zażyty specyfik.
Tim Fitzpeterson ma czterdzieści jeden lat, jest żonaty, ma trzy córki.
Według ostatniej relacji ze szpitala jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo”.
Kevin przeczytał całość jeszcze raz, nie wierząc własnym oczom. Tekst, który
podyktował przez telefon, został przerobiony nie do poznania. Ogarnęło go uczucie pustki i
rozgoryczenia. Miał to być moment jego chwały, a tymczasem jakiś tchórzliwy redaktor
wszystko schrzanił.
A co z anonimowym donosem, że Fitzpeterson ma przyjaciółkę? Co z telefonem od
niego i oświadczeniem, że jest szantażowany? Gazety powinny przecież pisać prawdę, tak czy
nie?
Był wściekły. Wykonywał ten zawód nie po to, aby być czyimś bezwolnym
Murzynem. Przesada to inna sprawa - można było w dzień, gdy nic się nie działo,
przemalować pijacką burdę na wojnę gangów, ale zatajanie ważnych faktów, zwłaszcza
dotyczących polityków, to już nie zabawa.
Jeżeli reporter nie może ujawnić prawdy, to kto, do cholery, ma to zrobić?
Zwinął gazetę i podszedł do biurka Artura Cole'a, który odkładał właśnie słuchawkę
telefonu.
Kevin podsunął mu gazetę pod nos.
- Co to jest, Arturze? Szantażowany polityk chce popełnić samobójstwo, a “Evening
Post” pisze, że to przypadkowe przedawkowanie leku.
Cole nawet na niego nie spojrzał.
- Barney! - zawołał. - Chodź na chwilę!
- Co się dzieje, Arturze? - spytał Kevin.
- Och, odpierdol się, Kevin - warknął Cole.
Kevin popatrzył na niego w osłupieniu.
Cole zwrócił się do reportera Barneya:
- Zadzwoń do policji w Essex i dowiedz się, czy alarmowano ich w związku z
poszukiwaną ciężarówką?
Kevin odwrócił się oniemiały. Oczekiwał dyskusji, argumentów, nawet kłótni, ale nie
tak obojętnej odprawy. Usiadł znów na końcu sali, tyłem do działu wiadomości, i wlepił
niewidzące spojrzenie w gazetę. Czy to właśnie mieli na myśli prowincjonalni zagorzalcy
ostrzegając go przed Fleet Street? Czy to mieli na myśli lewicujący pomyleńcy w college'u
mówiąc, że prasa jest skurwiona?
Nie chodzi o to, że jestem jakimś wszawym idealistą - pomyślał. - Jestem gotów
bronić naszej chorobliwej ciekawości i naszej pogoni za sensacją i wiem doskonale, że ludzie
mają taką prasę, na jaką zasługują. Ale nie jestem totalnym cynikiem, jeszcze nie, na litość
boską! Wierzę, że naszym zadaniem jest wykrywać i drukować prawdę.
Zaczął się zastanawiać, czy rzeczywiście pragnie być dziennikarzem. Najczęściej to
nudna robota. Niekiedy bywało ciekawiej, jeśli coś się powiodło, jeśli udało się spreparować
dobry tekst i podpisać go własnym nazwiskiem albo kiedy wystrzeliło coś nadzwyczajnego i
kilku reporterów dopadało telefonów, aby ubiec konkurencję i stoczyć wyścig między sobą -
coś takiego działo się teraz z napadem na furgonetkę bankową, ale Kevin nie brał w tym
udziału. Przeważnie jednak było to tylko czekanie - czekanie na detektywów, aż wyjdą z
komisariatów, czekanie na przysięgłych, by ogłosili swój werdykt, czekanie na przybycie
sławnych osobistości, zwykłe czekanie na temat.
Kevin sądził, że praca na Flett Street będzie inna niż w prowincjonalnej
popołudniówce środkowych hrabstw, w której pisywał po skończeniu uniwersytetu. Jako
stażysta musiał się zadowalać wywiadami z tępymi, nadętymi rajcami miejskimi,
publikowaniem przesadnych skarg lokatorów czynszówek i pisaniem historyjek o występach
amatorskich teatrzyków, zaginionych psach i pladze wandali. Od czasu do czasu robił rzeczy,
z których był dumny: napisał serię artykułów o imigrantach miejskich, kontrowersyjny tekst o
marnotrawstwie pieniędzy przez ludzi z Ratusza, sprawozdanie z długiego i powikłanego
wywiadu z planistami. Wyobrażał sobie w swojej naiwności, że kiedy przeniesie się na Fleet
Street, będzie publikował ważne teksty na skalę krajową, przestanie zajmować się
błahostkami. Tymczasem okazało się, że wszystkie poważne dziedziny - polityka,
gospodarka, przemysł, kultura - były opanowane przez specjalistów i że na te specjalistyczne
tematy czekało w kolejce wielu bystrych utalentowanych młodych ludzi, takich jak Kevin
Hart.
Musiał czymś zabłysnąć, dzięki czemu jego zwierzchnicy mogliby go zauważyć i
powiedzieć: ten młody Hart jest dobry... czy wykorzystujemy go należycie? Wystarczyłby
jeden dobry numer: jakieś rewelacyjne zdarzenie, wywiad, błyskotliwy pomysł.
Zdawało mu się, że na coś takiego wpadł dzisiaj, ale był w błędzie. Teraz zastanawiał
się, czy jeszcze kiedykolwiek nadarzy mu się taka okazja.
Podniósł się i poszedł do toalety. Co jeszcze mógłbym robić? - zastanawiał się. -
Zawsze mogę się przenieść do komputerów, do ogłoszeń, reklamy albo do kolportażu. Ale
wolałbym opuścić dziennikarstwo na fali sukcesu, a nie porażki.
Mył właśnie ręce, gdy wszedł Artur Cole. Ku zdumieniu Kevina powiedział:
- Przykro mi, Kevin, wiesz, jak to bywa czasami w dziale wiadomości.
Kevin ściągnął w dół ręcznik na rolce; nie wiedział, jak zareagować.
Cole podszedł do umywalki i spytał:
- Jesteś obrażony!
- Nie jestem - odparł Kevin. - Nie mam ci za złe tego przekleństwa. Możesz mnie
wyzywać od najgorszych skurwieli, nie dbam o to. - Zawahał się. Nie to chciał powiedzieć.
Spojrzał na chwilę w lustro, po czym zaryzykował: - Ale kiedy drukuje się mój tekst odarty z
połowy faktów, zaczynam sobie zadawać pytanie, czy nie powinienem się przerzucić na
programowanie komputerów.
Cole napełnił umywalkę zimną wodą i ochlapał sobie twarz, po czym wymacał
ręcznik i wytarł się do sucha.
- Powinieneś to sam rozumieć, ale powiem ci - zaczął. - Daliśmy do druku to, co
wiemy, nic poza tym. Wiemy, że Fitzpetersona znaleziono bez przytomności i odwieziono do
szpitala, i wiemy, leżała przy nim pusta fiolka, bo widziałeś to na własne oczy. Znalazłeś się
we właściwym czasie na właściwym miejscu, a jest to, mówiąc nawiasem, ważna umiejętność
reportera. I co jeszcze wiemy? Wiemy, że dostaliśmy anonimowy cynk, że facet spędził noc z
kurwą i że ktoś, podający się za Fitzpetersona, zawiadomił nas telefonicznie, że jest
szantażowany przez Laskiego i Coxa. Otóż, jeśli ogłosimy te dwa fakty, dajemy do
zrozumienia, że mają one związek z zażyciem pigułek, inaczej mówiąc, że był szantażowany
z powodu tej kurwy i dlatego połknął tabletki.
- Ale jest to tak oczywisty wniosek, że przemilczając go oszukujemy czytelników -
powiedział Kevin.
- A jeżeli telefony były lipne, pigułki na niestrawność, a gość miał zapaść
cukrzycową? I jeśli zrujnujemy mu karierę?
- To nieprawdopodobne!
- Zgadzam się! Kevin jestem w dziewięćdziesięciu procentach pewny, że twoja wersja
jest prawdziwa. Ale nie wolno nam drukować podejrzeń. A teraz wracajmy do pracy!
Kevin wrócił za Arturem do redakcji. Czuł się jak bohaterka filmu wygłaszająca
kwestię: jestem tak speszona, że doprawdy nie mam pojęcia, jak postąpić. Skłonny był uznać,
że Artur ma rację, ale czuł także, że coś tu nie jest tak, jak być powinno.
Na biurku, przy którym nikogo nie było, zadzwonił telefon i Kevin podniósł
słuchawkę.
- Tu wiadomości - oznajmił.
- Jest pan reporterem? - odezwał się kobiecy głos.
- Tak, proszę pani. Nazywam się Kevin Hart. Czym mogę służyć?
- Mój mąż został postrzelony i domagam się sprawiedliwości.
Kevin westchnął. Strzelanina domowa znaczyła, że sprawa pójdzie do sądu, ale dla
gazety to niewielki pożytek. Domyślał się, że kobieta powie mu, kto strzelał do męża, i będzie
się domagała, żeby to wydrukować. Ale to przysięgli, a nie gazety, rozstrzygają, kto do kogo
strzelał.
- Pani nazwisko, proszę?
- Doreen Johnson, Yew Street pięć wschodnia strona. Mój Willie dostał postrzał przy
tym skoku na furgonetkę. Został oślepiony. - Głos jej się załamał, po czym zaczęła krzyczeć: -
To sprawka Tony Coxa, wydrukujcie to! - Połączenie się urwało.
Kevin odłożył słuchawkę i próbował zebrać myśli.
Dzisiejsze telefony to cholerne piekło.
Wziął notes i poszedł do przegródki Artura.
- Masz coś? - spytał Cole.
- Nie wiem - odparł Kevin. - Dzwoniła jakaś kobieta. Podała nazwisko i adres.
Powiedziała, że jej mąż był zamieszany w ten napad na furgonetkę, że oślepł od postrzału w
twarz i że to robota Tony Coxa.
- Cox? - wytrzeszczył oczy Artur. - Cox?
- Hej, Artur! - ktoś zawołał. Kevin odwrócił się zirytowany, że im przeszkadzają.
Był to redaktor działu miejskiego, Mervyn Glazier - krępy młody człowiek w
znoszonych zamszowych półbutach i zapoconej koszuli. Zbliżywszy się powiedział:
- Niewykluczone, że będę miał po południu coś na twoją kolumnę. Zanosi się na krach
jednego z banków. Nazywa się Cotton Bank of Jamaica, jego właścicielem jest niejaki Feliks
Laski.
Artur i Kevin popatrzyli na siebie.
- Laski? - spytał Artur. - Laski?
- Jezu Chryste! - wykrzyknął Kevin.
Artur zmarszczył brwi, podrapał się w głowę i powiedział z zadumą:
- Co się, do diabła, dzieje?
24
Niebieski morris ciągle jeździł za Tony Coxem. Kiedy wychodził z pubu, zauważył go
na parkingu. Miał nadzieję, że nie będą się wygłupiać i nie każą mu dmuchać w balonik.
Wypił trzy kufle piwa do kanapek z wędzonym łososiem.
Detektywi wyjechali z parkingu w kilka sekund po rollsie. Tony nie przejmował się
tym. Już ich raz dzisiaj zgubił i może to zrobić po raz drugi. Najłatwiejszy sposób to znaleźć
prosty odcinek drogi i nacisnąć gaz. Jednakże wolał, aby myśleli, że im się nie zgubił, tak jak
dziś rano.
To nie będzie trudne.
Przejechał na drugą stronę rzeki i znalazł się w dzielnicy West End. Przedzierając się
przez ruch uliczny zastanawiał się, z jakiego powodu gliny go stale śledzą. Niewątpliwie chcą
go po prostu niepokoić. Jak to określają adwokaci? Nękanie. Wykombinowali sobie, że jeśli
mu długo deptać po piętach, to się zniecierpliwi i przez nieuwagę zrobi jakieś głupstwo. Ale
był to jedynie pretekst: prawdziwa przyczyna kryła się zapewne w politycznych rozgrywkach
Scotland Yardu. Być może zastępca komisarza do spraw kryminalnych zagroził, że odbierze
gang Coxa wydziałowi pierwszemu i przekaże go lotnej brygadzie, więc jedynka wzięła go
pod nadzór, bo chce się wykazać, że coś robi.
Dopóki nie zabierali się zbyt serio, Tony nie miał nic przeciw temu. Kilka lat temu
zdarzyło się, że zaczęli działać na serio. Wtedy firma Tony'ego znajdowała się pod orlim
wzrokiem wydziału kryminalno-śledczego z centrali na West Endzie. Tony miał urobionego
detektywa, który był przydzielony do jego sprawy. Pewnego razu nie przyjął jak zwykle
tygodniówki i ostrzegł Tony'ego, że gra jest skończona. Tony miał szanse wykaraskać się
tylko w jeden sposób - poświęcić kilku swoich żołnierzy. Razem ze swoim detektywem
wrobili pięciu opryszków średniego szczebla w sprawę o wymuszenie pieniędzy. Cała piątka
poszła siedzieć, prasa wychwalała wydział za wyrwanie Londynu ze szponów gangu, a interes
szedł normalnie. Niestety ten sam detektyw później wpadł za podłożenie studentowi
haszyszu. Żałosny koniec obiecującej kariery - pomyślał Tony.
Podjechał pod wielopiętrowy parking w Soho. Zatrzymał się przy wjeździe, marudząc
przy odbieraniu biletu z automatu, i przyglądał się w lusterkach niebieskiemu morrisowi.
Jeden z detektywów wyskoczył z wozu i przebiegł przez ulicę, by mieć na oku wyjście dla
pieszych. Drugi znalazł w odległości kilku metrów miejsce do parkowania z licznikiem, skąd
mógł obserwować samochody wyjeżdżające z budynku. Tony kiwnął głową z zadowoleniem.
Wjechał na pierwsze piętro i zatrzymał rollsa koło kantoru, w którym siedział jakiś
nieznany mu młody człowiek.
- Nazywam się Tony Cox - przedstawił się. - Chciałbym, żebyś zaparkował mój wóz i
dał mi jedną z tych postawionych na dłużej maszyn, która dziś na pewno nie będzie odebrana.
Młodzieniec nastroszył się. Miał kędzierzawą, poczochraną czuprynę i wystrzępione,
poplamione smarami dżinsy.
- Nie mogę tego zrobić, przyjacielu - oświadczył.
- Nie lubię się powtarzać, synu - rzekł Tony i zastukał niecierpliwie butem. - Jestem
Tony Cox.
Młody człowiek roześmiał się. Wstał i starając się nie okazywać rozbawienia,
powiedział:
- Nie obchodzi mnie, kim jesteś, ty...
Tony trzasnął go wielką pięścią w żołądek. Rozległ się łomot podobny do walnięcia w
wypchaną pierzem poduszkę. Chłopak zgiął się wpół i pojękując z trudem łapał powietrze.
- Mam niedużo czasu, chłopcze - powiedział Tony.
Drzwi biura otworzyły się i wszedł starszy mężczyzna w czapeczce baseballowej.
- Co się tu dzieje? - spytał. - Ach, to ty, Tony. Masz jakieś kłopoty?
- Gdzieś się podziewał, kurzyłeś w sraczu? - rzucił opryskliwie Tony. - Potrzebny mi
zmyłkowy wóz, spieszę się.
- Żaden problem - rzekł mężczyzna, zdejmując pęk kluczy z haczyka w azbestowej
ścianie. - Mam tu niezłe auto, ford granada, zostawiona na dwa tygodnie. Automatic. Trzy
litry pojemności, przyjemny brązowy kolor.
- Guzik mnie obchodzi, jaki ma kolor - przeciął Tony biorąc kluczyki.
- Tam stoi - mężczyzna wskazał głową. - Zaparkuję twoją gablotę.
Tony wyszedł z kantorka, wsiadł do granady i zapiął pas; odjeżdżając zatrzymał się
przy swoim aucie, w którym siedział już mężczyzna w czapeczce.
- Jak się nazywasz? - spytał Tony.
- Davy Brewster, Tony.
- W porządku, Davy Brewster - rzekł Tony i wyjął z portfela dwa banknoty
dziesięciofuntowe. - Dopilnuj, żeby szczeniak trzymał jadaczkę na kłódkę, dobra?
- Żaden problem, wielkie dzięki - odparł biorąc pieniądze.
Tony odjechał. W czasie jazdy nałożył okulary przeciwsłoneczne i sukienną czapkę.
Kiedy znalazł się na zewnątrz, miał niebieskiego morrisa po prawej stronie. Oparł łokieć
prawej ręki na listwie okiennej, zasłaniając twarz i prowadząc lewą ręką. Drugi detektyw z
lewej strony Tony'ego stał tyłem do ulicy, obserwując wyjście dla pieszych. Udawał, że
przygląda się witrynie z książkami o tematyce religijnej.
Tony przyspieszył i zerknął w lusterko. Żaden z detektywów go nie zauważył.
- To było łatwe - powiedział głośno i skierował się na południe.
Samochód był w istocie przyjemny. Wyposażony w automatyczną skrzynię biegów i
wspomaganie kierownicy. Miał też radioodtwarzacz. Tony pogmerał w pudełkach z
nagraniami, wybrał kasetę Beatlesów, włączył ją i zapalił cygaro.
Mniej więcej za godzinę będzie już liczył forsę na farmie.
Feliks Laski wart był pielęgnacji - pomyślał Tony. Poznali się w restauracji przy
jednym z klubów Tony'ego. Kasyna Coxa miały najlepsze jedzenie w Londynie. Musiały
mieć. Dewiza Coxa brzmiała: jeśli podajesz ochłapy, kundle będą twoimi gośćmi.
Chciał, żeby do jego klubów przychodzili ludzie bogaci, nie lumpy zamawiające piwo
z beczki i frytki za pięć pensów. Sam nie przepadał za wyszukanym jedzeniem, lecz tego
wieczora, gdy poznał Laskiego, jadł akurat, siedząc w pobliżu finansisty, ogromny stek z
polędwicy.
Szef kuchni został podkupiony od Pruniera. Tony nie miał pojęcia, co wyczyniał ze
stekami, ale rezultat był rewelacyjny. Wysoki, elegancki mężczyzna przy sąsiednim stoliku
przyciągnął jego uwagę: jak na swój wiek trzymał się świetnie. Był z młodą dziewczyną,
którą Tony z miejsca zakwalifikował jako dziwkę.
Tony skończył stek i zajadał górę owocowej galaretki z kremem i maczanymi w winie
biszkoptami, gdy doszło do incydentu. Kelner podawał właśnie Laskiemu canelloni i w tym
momencie przewróciła się opróżniona do połowy butelka bordo. Dziwka wrzasnęła i zdążyła
odskoczyć w porę, ale kilka kropel wina bryzgnęło na olśniewająco białą koszulę Laskiego.
Tony natychmiast przystąpił do działania. Wstał, rzucając na stół zerwaną z szyi
serwetkę, i wezwał trzech kelnerów oraz kierownika sali.
- Idź i przebierz się. W piątek zgłosisz się po wypłatę - powiedział do kelnera,
winowajcy zamieszania. Następnie zwrócił się do pozostałych kelnerów. - Bernardo - obrus,
Giulio - nowa butelka wina. Panie Charles - inny stolik i bez rachunku dla tego dżentelmena. -
Potem odezwał się do gości: - Jestem Tony Cox, właściciel. Proszę przyjąć moje przeprosiny i
zjeść kolację na koszt lokalu. Mam nadzieję, że wybierzecie państwo najdroższe dania z
jadłospisu, rozpoczynając od butelki Dom Perignon.
- To się zdarza - powiedział Laski głębokim głosem, w którym wyczuwało się obcy
akcent. - Ale miło usłyszeć tak wielkoduszne przeprosiny w dawnym stylu - uśmiechnął się.
- O mało co, a wino splamiłoby mi suknię - odezwała się dziwka. Jej sposób mówienia
upewnił Tony'ego, jaki uprawia zawód. Pochodziła z tej samej co i on dzielnicy Londynu.
- Monsieur Cox - powiedział szef sali - jest komplet. Nie mamy wolnego stolika.
- A ten nie będzie dobry? - odparł Cox wskazując na własny stolik. - Niech pan go
uprzątnie, szybko!
- Proszę tego nie robić - rzekł Laski. - Nie chcielibyśmy pozbawiać pana miejsca.
- Nie ustąpię, ten stolik jest dla państwa.
- Wobec tego proszę się do nas przyłączyć.
Tony obrzucił ich spojrzeniem. Dziwce ta propozycja nie była w smak. Czy facet jest
po prostu grzeczny, czy też zaproszenie jest szczere? No cóż, Tony już prawie skończył jeść,
więc w razie czego będzie mógł szybko odejść od stolika.
- Nie chciałbym przeszkadzać...
- Nie będzie pan przeszkadzał - rzekł Laski. - I powie mi pan, jak wygrać w ruletkę.
- Och, zgoda - odparł Tony.
Siedział z nimi przez cały wieczór. Od razu przypadli sobie z Laskim do gustu i
gawędzili na tematy, które w pojęciu dziewczyny musiały być mało ważne. Tony opowiadał
kryminalne historyjki ze świata hazardu, a Laski rewanżował się anegdotami o bezwstydnych
praktykach giełdowych. Okazało się, że sam Laski stronił od gier hazardowych, ale lubił
przyprowadzać znajomych do kasyna. Kiedy przeszli do sali gry, kupił żetony za pięćdziesiąt
funtów i wszystkie dał dziewczynie. Wieczór dobiegał końca, gdy Laski mocno już podpity,
powiedział:
- Wezmę ją chyba teraz do domu i wydymam.
Spotykali się potem w klubie, jeszcze kilkakrotnie... zawsze przypadkowo... i zawsze
kończyło się to wspólną pijatyką. Po pewnym czasie Tony wyznał Laskiemu, że jest pedałem,
a Laski się wcale nie obruszył, z czego Tony wywnioskował, że finansista jest tolerancyjny,
ale sam woli przeciwną płeć.
Tony'emu schlebiało, że przyjaźni się z facetem tej klasy co Laski. Scena z restauracji
udała mu się, została dobrze rozegrana: hojny gest, władcza postawa, uprzejmość, unikanie
żargonowych zwrotów. Ale dłuższa znajomość z kimś tak inteligentnym i bogatym,
ocierającym się o sfery bliskie arystokracji, wydawała się trudniejsza do osiągnięcia.
To Laski zrobił pierwszy krok w kierunku bardziej zażyłej znajomości. Którejś
niedzieli, podchmieleni od rana, wdali się w dyskusję o potędze pieniądza i zaczęli się
przechwalać.
- Mając odpowiednią ilość pieniędzy - rzekł Laski - mogę się w City dowiedzieć
wszystkiego, włącznie z kombinacją szyfrową sejfu w Banku Angielskim.
- Seks jest lepszy - rzekł Tony.
- Co pan ma na myśli?
- Seks jest lepszą bronią. Posługując się seksem, potrafię w Londynie uzyskać każdą
potrzebną mi informację.
- Śmiem wątpić - odparł Laski, który dobrze panował nad swym popędem płciowym.
Tony wzruszył ramionami.
- Dobrze. Możemy zrobić próbę.
I wtedy właśnie Laski wykonał pierwszy ruch.
- Licencja na eksploatację obszarów roponośnych Shield. Niech się pan dowie, kto ją
dostanie, przed obwieszczeniem rządowym.
Tony dostrzegł błysk w oku finansisty i domyślił się, że cała rozmowa była
zaplanowana.
- Dlaczego nie zaproponuje pan czegoś trudniejszego? - zareplikował. - Politycy i
urzędnicy państwowi to zbyt łatwy cel.
- To mi wystarczy - uśmiechnął się Laski.
- Okay. Ale mam dla pana kontrpropozycję.
Laski przymrużył oczy.
- Niech pan mówi.
Tony rzucił pierwszą myśl, jaka mu przyszła do głowy.
- Termin i trasa dostarczania zużytych banknotów do spalarni Banku Angielskiego.
- Mogę to wykonać bez trudu - powiedział Laski.
W ten sposób to się zaczęło - roześmiał się Tony za kierownicą forda, którym
przejeżdżał przez South London. Nie miał pojęcia, jak Laskiemu udało się wywiązać z tego
zadania, ale jego własne było małym piwem. Kto zna poszukiwaną informację? Minister. Kto
to jest? Następna pozycja zaraz po dziewicy - wierny małżonek. Czy jego ślubna daje mu, co
trzeba? Nie za wiele. Czy da się nabrać na najbardziej ograny numer? Jak złoto.
Taśma się skończyła i przełożył kasetę na drugą stronę. Ciekaw był, ile forsy znajduje
się w furgonetce - sto kafli? Może nawet ćwierć miliona. Dużo większa suma mogła
nastręczyć kłopoty. Trudno wkroczyć do Barclays Bank z workami używanych piątek i nie
wzbudzić podejrzeń. Ideałem było sto pięćdziesiąt kafli. Po pięć tauzenów dla każdego z
chłopaków, jeszcze kilka na pokrycie wydatków i jakieś pięćdziesiąt tysięcy podrzucone
wieczorem po kryjomu do różnych legalnych utargów. Kasyna były bardzo pożyteczne przy
zatajaniu bezprawnych dochodów.
Chłopcy wiedzieli, jak trzeba pozbyć się pięciu kafelków. Spłać kilka długów, kup
używany samochód, włóż parę setek na dwa-trzy konta bankowe, podaruj żonie nowy
płaszcz, pożycz teściowej dwa szylingusy, zabaw się raz w pubie i ciach! - Wszystko poszło.
Ale jak im dać dwadzieścia tysięcy, wtedy zaczynają mieć głupie pomysły. Kiedy robotnicy
bez pracy i wolni strzelcy zaczynają gadać o willach na południu Francji - stróże prawa stają
się podejrzliwi.
Tony uśmiechnął się do siebie. Będę się martwił później, czy forsy jest za dużo -
pomyślał. - Lubię takie problemy. Ale nie mów hop, póki nie przeskoczysz, jak powiada
Jacko. Furgonetka mogła wieźć do przetopienia kupę starych półpensówek.
To dopiero byłoby kino!
Już prawie dotarł do celu. Zaczął pogwizdywać.
25
Feliks Laski siedział w swoim gabinecie, darł na strzępy żółtą kopertę i wpatrywał się
w ekran telewizyjny. Kablowa telewizja była współczesnym odpowiednikiem taśmy
telegraficznej i Laski czuł się jak niespokojny makler ze starego filmu o krachu w 1929 roku.
Nieustannie podawano notowania rynkowe i ruchy cen aktywów, towarów i walut. Żadnej
wzmianki o licencji. Akcje Hamiltona spadły od wczoraj o pięć punktów i obrót był
umiarkowany.
Skończył niszczenie koperty i rzucił strzępki do metalowego kosza na śmieci.
Obwieszczenie licencyjne powinno nastąpić już godzinę temu.
Podniósł słuchawkę niebieskiego telefonu i nakręcił 123.
- Przy trzecim uderzeniu zostanie podany dokładny czas... pierwsza czterdzieści
siedem i pięćdziesiąt sekund - usłyszał. Komunikat był spóźniony już ponad godzinę.
Zadzwonił do Ministerstwa Energetyki i poprosił o biuro prasowe.
- Sekretarz stanu przybędzie z opóźnieniem - poinformował go kobiecy głos. - Kiedy
się zjawi, rozpoczniemy konferencję prasową i natychmiast po jej otwarciu zostanie
ogłoszony komunikat.
Do diabła z waszym opóźnieniem - pomyślał Laski. - Przepadnie mi przez to fortuna.
Nacisnął guzik intercomu.
- Carol? - Nie było odpowiedzi. - Carol! - zaryczał.
Dziewczyna wsadziła głowę w drzwi.
- Przepraszam, byłam zajęta przy szafce z aktami.
- Zrób mi kawy!
- Oczywiście.
Wziął skoroszyt z nagłówkiem “Rury małych średnic - raport sprzedaży za pierwszy
kwartał”. Był to rutynowy szpiegowski materiał o firmie, którą zamierzał przejąć. Wyznawał
teorię, że sprzęt inwestycyjny ma większe szanse, gdy z powodu zastoju robi się na rynku
zamieszanie. Ale - zastanawiał się - czy to przedsiębiorstwo dysponuje możliwościami
ekspansji?
Spojrzał na pierwszą stronę sprawozdania, zerknął na niestrawną prozę dyrektora
handlowego i odrzucił skoroszyt. Kiedy podejmował ryzyko i ponosił porażkę, umiał ją
przyjąć ze spokojem. Ale miotało nim, kiedy coś się zacinało z niewiadomych przyczyn.
Wiedział, że nie potrafi się skupić na niczym, dopóki nie rozstrzygnie się sprawa Shield.
Przeciągnął palcami po ostrych kantach spodni i pomyślał o Tony Coxie. Polubił tego
młodego opryszka, choć jego homoseksualizm aż rzucał się w oczy. Czuł w nim bratnią
duszę. Podobnie jak Laski, Cox wyszedł z biedy i zdobył majątek dzięki determinacji i
bezwzględności. I podobnie jak Laski próbował na swój sposób oszlifować swoje prostactwo
i nieokrzesanie. Laski przewyższał go w tej mierze, ale miał dłuższą praktykę. Cox chciał być
taki, jak Laski i osiągnie to - mając pięćdziesiątkę stanie się dystyngowanym, siwowłosym
dżentelmenem z City.
Laski zdawał sobie sprawę, że nie może ufać Coxowi. Instynkt mówił mu wprawdzie,
że młody człowiek postępuje przyzwoicie z ludźmi, których dobrze zna, ale Coxowie tego
świata żywią się oszustwem. Czy ta kombinacja z Timem Fitzpetersonem została po prostu
wymyślona?
Na ekranie ukazała się znów cena Hamilton Holdings: o jeden punkt niższa. Laski
wolałby, aby nie stosowali tego cholernego komputerowego wydruku w pionowo-poziomych
liniach, męczyły mu się oczy. Zaczął obliczać, ile straci, jeśli Hamilton Holdings nie otrzyma
licencji.
Gdyby sprzedał teraz pięćset dziesięć tysięcy akcji, straciłby zaledwie kilka tysięcy
funtów. Ale nie dałoby się uzyskać za wszystko wartości rynkowej. A cena wciąż spadała.
Maksymalna strata może wynieść powiedzmy, dwadzieścia tysięcy. No i doszłaby do tego
porażka psychologiczna, szwank na reputacji człowieka sukcesu.
Czy wchodziło w rachubę jeszcze inne ryzyko? Z całą pewnością Cox zamierzał
zrobić kryminalny użytek z informacji dostarczonej mu przez Laskiego. Skoro jednak Laski
nie został w to wprowadzony, nie może być skazany za współudział.
Istniała także ta ustawa o ochronie tajemnicy służbowej - łagodna według Europy
Wschodniej, ale przecież groźny oręż prawny. Wyciąganie poufnych danych od urzędnika
państwowego jest karalne. Chyba trudno byłoby udowodnić, że się tego dopuścił, ale należało
to wziąć pod uwagę. Spytał Petersa, czy czeka go “wielki dzień”, a tamten odparł, że to jeden
z “tych” dni. Następnie Laski powiedział Coxowi: “To dzisiaj”. No cóż, jeśli Peters i Cox
dadzą się skłonić do składania zeznań - Laski nie wymiga się od wyroku. Ale Peters nawet nie
wiedział, że wyjawił tajemnicę służbową, a nikomu nie przyjdzie do głowy, aby go
wypytywać. Przypuśćmy, że aresztują Coxa? Policja brytyjska ma swoje sposoby wyciskania
zeznań niekoniecznie przy pomocy kijów baseballowych. Gdyby Cox oświadczył, że dostał
wiadomość od Laskiego, wtedy sprawdzą, co Laski robił w ciągu dnia, i mogą odkryć, że pił
kawę z Petersem.
Było to jednak mało prawdopodobne. Laski bardziej się trapił przeprowadzeniem do
końca transakcji z Hamiltonem.
Brzęknął telefon.
- Tak? - odezwał się Laski.
- Dzwoni pan Ley z Banku Angielskiego - oznajmiła Carol.
Laski odniósł się do tego niechętnie.
- Pewnie chodzi mu o Cotton Bank. Połącz go z Jonesem.
- Telefonował już do Cotton Bank i powiedziano mu, że pan Jones pojechał do domu.
- Pojechał do domu? W porządku, będę rozmawiał.
Dobiegły go słowa Carol:
- Łączę z panem Laskim.
- Laski? - odezwał się wysoki głos o arystokratycznym brzmieniu.
- Tak.
- Tu Ley, Bank Angielski.
- Witam!
- Dzień dobry. Słuchaj pan, chłopie - Laski przewrócił oczami słysząc ten zwrot -
wystawił pan raczej spory czek na Fetta i Spółkę.
Laski zbladł.
- Mój Boże, już go przedstawili?
- Owszem, domyśliłem się, że atrament jeszcze dobrze nie wysechł. Rzecz w tym, że
jest wystawiony na Cotton Bank, a pan dobrze wie, że biedny mały Cotton Bank nie ma nań
pokrycia. Rozumie mnie pan?
- Oczywiście, że pana rozumiem. - Cholernik mówi jak do dziecka, a to najbardziej
irytowało Laskiego. - Wynika z tego, że moje instrukcje co do przygotowania tej kwoty nie
zostały wypełnione. Chciałbym prosić o wyrozumiałość, mój personel zapewne uznał, że czas
nie nagli.
- Hm. Przydałoby się mieć fundusze w pogotowiu, kiedy podpisuje pan to cholerstwo,
tak po prostu dla pewności.
Laski zbierał szybko myśli. Psiakrew, nie doszłoby do tego, gdyby ogłoszono
komunikat na czas. I gdzie, do diabła, podziewa się Jones?
- Jak się pan pewnie domyśla, czek stanowi płatność za kontrolny pakiet w Hamilton
Holdings. Chyba można by traktować te udziały jako zabezpieczenie.
- Och, Boże mój, to wykluczone - przerwał Ley. - To nie przejdzie. Bank Angielski nie
może finansować spekulacji giełdowych.
Zapewne nie może - pomyślał Laski - ale gdyby komunikat był już ogłoszony i
wiedziałbyś, że Hamilton Holdings ma prawo do wierceń, nie byłbyś taki drobiazgowy.
Przyszło mu na myśl, że coś już wiedzą i że spółka Hamilton nie dostała licencji - stąd ten
telefon. Zaczynał go ogarniać gniew.
- Jesteście przecież bankiem - powiedział. - Zapłacę wam stopę procentową za
dwudziestoczterogodzinną...
- Bank nie ma zwyczaju wchodzić na giełdę pieniężną.
- Do cholery, dobrze pan wie, że mogę łatwo pokryć ten czek mając trochę czasu! -
mówił podniesionym głosem. - Jeśli go zwrócicie, moja reputacja legnie w gruzach. Chcecie
mnie zrujnować z dnia na dzień dla parszywego miliona i niemądrych zwyczajów?
- Panie Laski - rzekł Ley bardzo chłodnym tonem - nasze zwyczaje istnieją właśnie po
to, aby rujnować ludzi podpisujących czeki, które nie są prawomocne. Jeżeli ten czek nie
zostanie dziś spieniężony, poproszę płatnika, aby go oddalił. Znaczy to, że ma pan półtorej
godziny na wpłacenie miliona funtów gotówką do Banku Angielskiego. Do widzenia.
- Niech cię szlag! - wykrzyknął Laski, ale linia była już głucha. Cisnął słuchawkę na
widełki, aż pękła plastikowa obudowa aparatu. Bił się z myślami. Musiał być jakiś sposób na
zgromadzenie natychmiast miliona... No nie?
Kiedy rozmawiał przez telefon, Carol przyniosła mu kawę. Nie zauważył nawet, że
weszła. Pociągnął łyk i skrzywił się.
- Carol! - zawołał.
- Tak? - spytała otwierając drzwi.
Rozdygotany, czerwony na twarzy, cisnął delikatną porcelanową filiżankę do
metalowego kosza, gdzie roztrzaskała się z hukiem.
- Ta cholerna kawa jest zimna! - wrzasnął.
Dziewczyna pierzchła w popłochu.
Druga po południu
26
Młody Billy Johnson szukał Tony Coxa, ale wciąż o tym zapominał.
Kiedy wrócili ze szpitala, wyszedł prędko z domu. Matka darła się wniebogłosy,
przyplątało się kilku policjantów i Jacko został zabrany na komisariat, aby złożyć zeznania.
Naschodziło się też sporo sąsiadów i krewniaków, przez co zrobiło się jeszcze większe
zamieszanie. A Billy lubił spokój.
Nikt nie zwracał na niego uwagi ani nie kwapił się z podaniem mu lunchu, więc Billy
zjadł paczkę pierników i wyszedł tylnymi drzwiami. Powiedział pani Glebe, która mieszkała
o trzy piętra niżej, że idzie do ciotki na kolorową telewizję.
Próbował sobie wszystko uporządkować. Kiedy szedł, łatwiej mu się myślało, a kiedy
czuł zamęt w głowie, uspokajał się patrząc przez jakiś czas na samochody, sklepy i
przechodniów.
Skierował się najpierw w stronę ciotki, ale przypomniał sobie, że wcale nie do niej
chciał iść; powiedział tak tylko dlatego, żeby pani Glebe nie usiłowała go zatrzymać. Musiał
się zastanowić, dokąd idzie. Przystanął przed sklepem z płytami i z trudem odczytywał tytuły
na kolorowych okładkach, starając się dopasować je do piosenek, które słyszał przez radio.
Miał adapter, ale zawsze brakowało mu pieniędzy na płyty, a nie podzielał gustu rodziców.
Mama lubiła ckliwe śpiewanie, tata lubił orkiestry dęte, a Billy lubił rock and rolla. Jedyną
znaną mu osobą, lubiącą także rock and rolla, był Tony Cox...
No właśnie. Szukał Tony Coxa.
Ruszył w kierunku, który, jak mu się wydawało, prowadził do Bethnal Green. Znał
bardzo dobrze East End - każdą ulicę, każdy sklep, wszystkie wyburzenia po bombach, puste
place, parki - ale znał je we fragmentach. Minął plac rozbiórkowy i przypomniał sobie, że
mieszkała tu babcia Parker, która siedziała uparcie w pokoju od frontu, podczas gdy
demolowano stare domy po drugiej stronie ulicy, aż dostała zapalenia płuc i umarła,
uwalniając radę municypalną dzielnicy Tower Hamlets od kłopotu, bo nie wiedziano, co z nią
począć. Billy śledził tę historię z wielkim zaciekawieniem: to było coś jak w telewizji.
Owszem, znał każdą cząstkę krajobrazu East London, ale nie potrafił ich ze sobą połączyć.
Znał Commercial Road i znał Mile End Road, nie wiedział jednak, że spotykają się przy
Aldgate. Pomimo to prawie zawsze jakoś trafiał do domu, choć czasami trwało to dłużej, niż
się spodziewał, a gdy się rzeczywiście zgubił, gliny odwoziły go z powrotem patrolowym
wozem. Wszyscy gliniarze znali jego tatę.
Zanim dotarł do Wapping, znów zapomniał, dokąd zmierza, ale pomyślał, że
prawdopodobnie idzie popatrzeć na statki. Przelazł przez dziurę w płocie, tę samą, którą
przełazili z nim Snowy White i Tubby Toms tego dnia, kiedy złapali szczura i powiedzieli
Billy'emu, żeby zaniósł go do domu i dał mamie, która bardzo się ucieszy i ugotuje go na
podwieczorek. Oczywiście wcale się nie ucieszyła; skoczyła jak oparzona, upuściła torebkę z
cukrem i wrzeszczała, a później rozpłakała się mówiąc, że chłopcy nie powinni robić sobie
żartów z Billy'ego. Często płatali mu różne figle, ale on się nie gniewał, ponieważ dobrze
było mieć kumpli.
Kręcąc się przez jakiś czas, odniósł wrażenie, że dawniej, kiedy był mały, statków
było więcej. Teraz widział tylko jeden. Był wielki dość głęboko zanurzony w wodzie, ale jego
nazwy na burcie nie mógł odczytać. Jacyś mężczyźni przeciągali rurę od statku do magazynu.
Stał, przyglądając im się chwilę, po czym spytał:
- Co w nim jest?
Jeden z mężczyzn, w sukiennej czapce i kamizelce, spojrzał na niego i odpowiedział:
- Wino, bracie.
Billy zdziwił się.
- W statku? Samo wino? Do pełna?
- Tak jest, bracie. Chateau Morocco, zbiór z ostatniego czwartku.
Wszyscy mężczyźni się roześmieli, lecz Billy nie zrozumiał. Mimo to i on się śmiał.
Pracowali dalej, a potem ten, który się odezwał, zapytał:
- A ty co tutaj robisz?
Billy dumał przez moment, po czym odparł:
- Zapomniałem.
Mężczyzna spojrzał na niego surowo i mruknął coś do swoich towarzyszy. Billy
usłyszał tylko część zdania:
- ...jeszcze wpadnie, kurwa, do napoju.
Mężczyzna poszedł do magazynu i po chwili zjawił się policjant portowy.
- To ten chłopak? - zapytał, a kiedy mężczyźni przytaknęli, zwrócił się do Billy'ego: -
Zabłądziłeś?
- Nie - odpowiedział Billy.
- Dokąd idziesz?
Billy już miał powiedzieć, że nigdzie nie idzie, ale ta odpowiedź nie wydała mu się
dobra. Nagle przypomniał sobie:
- Bethnal Green.
- W porządku, chodź ze mną, powiem ci, jak masz iść.
Zawsze skłonny do uległości Billy poszedł z gliniarzem do bramy doków.
- Gdzie mieszkasz? - spytał policjant.
- Na Yew Street.
- Czy matka wie, gdzie jesteś?
Billy uznał, że glina jest kimś w rodzaju pani Glebe i że przydałoby się kłamstwo.
- Tak. Idę do cioci.
- Na pewno znasz drogę?
- Tak.
Stanęli przy bramie. Policjant popatrzył na niego z wahaniem i wreszcie postanowił:
- W porządku, zmykaj. I nie włócz się więcej po dokach, tak będzie bezpieczniej.
- Dzięki - rzekł Billy i oddalił się. Kiedy miał wątpliwości, zawsze wtedy ludziom
dziękował.
Teraz zaczynał sobie przypominać. Tata wylądował w szpitalu. Będzie ślepy i to wina
Tony Coxa. Billy znał jednego ślepca, właściwie dwóch, jeśli liczyć Squinty Thatchera, który
był ślepy tylko wtedy, gdy szedł na West End z akordeonem. Ale naprawdę ślepy był tylko
Hopcraft, który mieszkał samotnie w śmierdzącym domu na Psiej Wyspie i chodził z białą
laską. Czy tata będzie musiał nosić okulary i chodzić bardzo wolno, obstukując laską
krawężnik? Ta myśl go zdenerwowała.
Ludzie zazwyczaj uważali, że Billy nie potrafi się denerwować, ponieważ nigdy nie
płakał. Tak właśnie wyszło na jaw, że jest inny, gdy był jeszcze dzieckiem: nie płakał, kiedy
się uderzył albo skaleczył. Mama mówiła czasami: - Boli go, ale tego nie pokazuje.
Tata powiadał, że mama i tak denerwuje się za ich oboje.
Kiedy zdarzało się coś rzeczywiście okropnego, jak ten kawał ze szczurem, który mu
zrobili Snowy i Tubby, Billy aż się skręcał w środku i chciał zrobić coś gwałtownego, choćby
krzyknąć, ale nigdy do tego nie dochodziło.
Zabił tego szczura i to mu pomogło. Przytrzymał go jedną ręką, a w drugą wziął cegłę
i tłukł go w głowę tak długo, aż przestał się miotać.
Zrobi również coś takiego Tony Coxowi.
Uzmysłowił sobie, że Tony jest większy od szczura, nawet większy od niego. Zbiło go
to z tropu, więc poniechał tej myśli.
Zatrzymał się przy końcu ulicy. W suterenie narożnego domu był sklep, jeden z tych
starych sklepików, gdzie sprzedawano mnóstwo różnych rzeczy. Billy znał córkę właścicielki,
ładną, długowłosą dziewczynę imieniem Sharon. Jakieś dwa lata temu pozwoliła mu pomacać
cycki, ale zaraz uciekła i nigdy się już do niego nie odzywała. Przez wiele następnych dni nie
myślał o niczym innym, tylko o małych, krągłych pagórkach pod bluzką, i o tym, co czuł,
kiedy ich dotykał. Wreszcie doszedł do wniosku, że była to jedna z tych miłych rzeczy, które
się nigdy nie powtarzają.
Wszedł do sklepu. Za ladą stała matka Sharon, ubrana w nylonowy fartuch w
kolorowe paski. Nie poznała Billy'ego.
- Dzień dobry - rzekł z uśmiechem.
- Czym mogę służyć? - była trochę niespokojna.
- Jak się ma Sharon?
- Świetnie, dziękuję. Nie ma jej chwilowo. Znasz ją?
- Tak.
Billy rozglądał się po półkach wypełnionych różnymi towarami: żywnością,
artykułami żelaznymi i tytoniowymi, książkami, słodyczami, pstrokatą galanterią. Chciał
powiedzieć: pozwoliła mi raz dotknąć cycków - ale wiedział, że to nie będzie właściwe.
- Bawiliśmy się razem - oświadczył.
Chyba o taką odpowiedź kobiecie chodziło, wyraźnie się uspokoiła. Uśmiechnęła się i
Billy dostrzegł, że ma przyżółcone zęby, jak jego ojciec.
- Co ci mogę podać? - spytała.
Na schodach rozległ się stukot pantofli i przez drzwi za ladą weszła do sklepu Sharon.
Billy zdziwił się: wyglądała na dużo starszą. Obcięła krótko włosy, a jej duże cycki kołysały
się pod sportową koszulką. Długie nogi wbiła w obcisłe dżinsy.
- Pa, mamo! - zawołała spiesząc do wyjścia.
- Witaj, Sharon - odezwał się Billy.
Przystanęła, wytrzeszczając oczy, po czym błysk przypomnienia przemknął jej po
twarzy.
- O, cześć, Billy, spieszę się - rzuciła i już jej nie było.
Matka Sharon poczuła się zażenowana.
- Przepraszam, zapomniałam, że jest jeszcze na górze...
- Nic nie szkodzi. Ja ciągle o czymś zapominam.
- Więc co mam podać? - powtórzyła kobieta.
- Potrzebny mi nóż.
Strzeliło mu to nagle do głowy, lecz wiedział od razu, że trafił w sedno. Nie miałoby
sensu walić kamieniem w głowę takiego siłacza, jak Cox, zaraz by oddał. Musi dźgnąć go
nożem w plecy... jak Indianin.
- Dla ciebie, czy dla twojej matki?
- Dla mnie.
- A po co ci nóż?
Billy czuł, że nie powinien jej mówić prawdy. Zmarszczył brwi:
- Do cięcia różnych rzeczy. Sznurka i w ogóle.
- Aha! - Wyjęła z witryny skautowski nóż w skórzanej pochwie.
Billy wyciągnął z kieszeni spodni wszystkie pieniądze. Nie potrafił liczyć, zwykle
pozwalał, by sprzedawca sam sobie brał, ile trzeba.
- Masz tylko osiem pensów - rzekła matka Sharon, spojrzawszy na pieniądze.
- Czy to dosyć?
- Przykro mi, za mało - westchnęła.
- To może mógłbym dostać balonówkę?
Kobieta odłożyła nóż na wystawę i wzięła z półki paczuszkę gumy do żucia.
- Sześć pensów.
Billy podał jej garstkę monet, z której wybrała należność.
- Dzięki - powiedział Billy. Wyszedł na ulicę i otworzył paczuszkę. Lubił wkładać do
ust od razu całą zawartość. Żując z zadowoleniem, ruszył przed siebie. Na chwilę znów
zapomniał, dokąd idzie.
Zatrzymał się przy robotnikach, którzy kopali dół w chodniku. Czubki głów mieli na
wysokości stóp Billy'ego. Z zaciekawieniem obserwował ściany wykopu w różnych kolorach,
zależnie od głębokości. Najpierw był chodnik, potem czarna warstwa podobna do smoły,
następnie sypka brązowa ziemia i wreszcie mokra glina. Na dnie leżała nowiutka betonowa
rura. Dlaczego kładą rury pod chodnikiem? Billy nie miał pojęcia. Nachylił się i zapytał:
- Po co kładziecie rurę pod chodnikiem?
Robotnik zerknął do góry i odparł:
- Ukrywamy ją przed Rosjanami.
- Aha! - kiwnął głową Billy w geście zrozumienia i poszedł dalej.
Odczuwał głód, ale musiał jeszcze coś zrobić przed powrotem do domu na lunch.
Zjadł tylko paczkę pierników, ponieważ tata był w szpitalu. Miało to coś wspólnego z jego
obecnością w Bethnal Green, ale nie mógł tego jakoś powiązać.
Skręcił na rogu, popatrzył na tabliczkę z nazwą ulicy wysoko na murze i stwierdził, że
jest na Quill Street. Teraz sobie przypomniał. To tutaj mieszka Tony Cox, pod numerem
siedemnastym. Zastuka do drzwi...
Nie. Zapomniał dlaczego, ale był pewien, że powinien zakraść się przez tylne drzwi.
Za tarasem ciągnęła się ścieżka, którą Billy dotarł na tyły domu Tony'ego.
Balonówka straciła smak, więc ją wyrzucił, po czym cicho odhaczył tylną furtkę i
wśliznął się cichaczem do domu.
27
Tony Cox jechał powoli błotnistym, zrytym koleinami traktem, mając na uwadze
raczej własną wygodę niż troskę o “pożyczony” samochód. Była to droga bez nazwy,
prowadząca od szosy drugiej kategorii do farmy za stodołą. Stodoła i pusty, rozwalający się
dom oraz akr jałowego gruntu należały do spółki o nazwie Land Development Ltd., a ta z
kolei należała do pewnego nieuleczalnego hazardzisty, który był winien Tony Coxowi
mnóstwo pieniędzy. Stodołę niekiedy wykorzystywano do składowania uszkodzonych
podczas pożarów, a skupowanych za bezcen towarów, toteż nikogo nie mógł dziwić widok
furgonetki czy auta, wjeżdżających na podwórze farmy.
Pięcioprętowa brama na końcu drogi stała otworem i Tony wjechał na dziedziniec.
Nigdzie nie było widać niebieskiej furgonetki, ale zobaczył Jessego, który stał oparty o ścianę
i palił papierosa. Podszedł do samochodu, aby otworzyć Coxowi drzwi.
- Wcale nie poszło gładko, Tony - oznajmił natychmiast.
Tony wysiadł z wozu.
- Pieniądze są tutaj?
- W furgonetce. - Jesse zrobił ruch głową w kierunku stodoły. - Ale nie poszło gładko.
- Chodźmy do środka, tutaj jest za gorąco. - Tony pchnął wierzeje i wszedł do stodoły,
a za nim Jesse. Jedną trzecią klepiska zajmowały kartonowe pudła. Tony odczytał kilka
etykiet: Zawierały płaszcze i mundury wojskowe z odrzutów. Niebieska furgonetka stała na
wprost wrót. Tony zauważył, że na oryginalne tablice rejestracyjne nałożone są próbne,
umocowane sznurkiem.
- W co ty się zabawiałeś? - spytał zdumiony.
- Niech mnie szlag, Tony, musisz posłuchać, co mi się przytrafiło.
- No, to gadaj, do cholery!
- No, miałem grzmot, nic wielkiego, po prostu mała stłuczka. Ale z wozu wyłazi gość i
chce wołać policję. To ja chcę zwiewać, no nie! A ten staje mi w poprzek, więc ja go bach!
Tony zaklął pod nosem.
Na twarzy Jessego pojawił się lęk.
- Wiedziałem, że władza wsiądzie mi na ogon, nie? Więc staję przy warsztacie, idę od
tylca niby do kibla i podpieprzam tablice, no i ten kombinezon. Pokiwał gorliwie głową,
jakby chciał sam sobie udzielić aprobaty. - I potem zjeżdżam tutaj.
Tony popatrzył na niego z osłupieniem i wybuchnął śmiechem.
- Ty zbzikowany skurwysynu - zachichotał.
Jessemu najwyraźniej ulżyło.
- Sprawiłem się chyba najlepiej jak można, no nie?
Tony przestał się śmiać.
- Ty zbzikowany skurwysynu - powtórzył. - Jedziesz z górą lewego szmalu w furgonie
i podjeżdżasz - zaczerpnął tchu i parsknął znowu śmiechem - i podjeżdżasz do warsztatu,
żeby buchnąć kombinezon.
Jesse także się uśmiechnął. Nie dlatego, żeby było mu wesoło, ale że wreszcie
odetchnął, że minął już strach. Po chwili znów spoważniał.
- Ale stało się coś naprawdę złego - powiedział.
- Bodaj to szlag, co jeszcze?
- Kierowca furgonetki odgrywał bohatera.
- Nie zabiłeś go chyba?
- Nie. Dostał tylko po łbie. Ale zrobił się rumor. Pukawka Jacko odpaliła i trafiła
Głuchego Willie. Prosto w ślepia. Kiepsko z nim, Tony.
- O, kurwa! - Tony przysiadł raptownie na starym trójnożnym stołku. - Biedny stary
Willie. Odwieźli go chyba do szpitala?
Jesse przytaknął ruchem głowy.
- To dlatego Jacko nie przyjechał ze mną. On go zawiózł. Ale czy jeszcze żywego?...
- Tak z nim marnie?
Jesse skinął głową.
- Och, kurwa. - Milczał przez chwilę. - Nie ma fartu nasz Głuchy Willie. Jedno ucho
mu wysiadło, jego chłopak jest psychiczny, żona wygląda jak bokser wagi ciężkiej i teraz to...
cmoknął smutno językiem. - Dostanie podwójną działkę, ale to mu głowy nie zlutuje -
powiedział wstając.
Jesse otworzył furgonetkę, rad, że udało mu się przekazać złe nowiny i nie ściągnąć na
siebie gniewu Tony'ego.
- Dobra, spójrzmy, co tam mamy - Tony zatarł ręce.
W tyle furgonetki stało dziewięć szarych stalowych skrzynek. Wyglądały jak pękate
metalowe kuferki, miały z obu stron rączki i podwójne zamki. Były ciężkie. Wyładowali je,
jedną po drugiej, i ustawili na środku stodoły. Tony przyglądał się im chciwie. Jego twarz
wyrażała nieomal zmysłową rozkosz.
- To zupełnie jak Ali Baba i czterdziestu pieprzonych rozbójników - oświadczył.
Z turystycznego worka w kącie stodoły Jesse wyjął plastikowe ładunki wybuchowe,
przewody i detonatory.
- Chciałbym, żeby to Willie mógł zrobić bum-bum - powiedział.
- I ja chciałbym, żeby tu był - rzekł Tony.
Jesse szykował skrzynie do rozsadzenia. Oblepił naokoło zamki galaretowatym
plastikiem, przymocował detonatory oraz przewody i podłączył każdy ładunek z tłokowym
mechanizmem spustowym.
- Wygląda na to, że znasz się na tej robocie - odezwał się Tony.
- Widziałem nieraz, jak Willie to robił - rzekł szczerząc zęby. - Może nawet zostanę w
firmie kanonierem.
- Willie, jak dotąd nie umarł - uciął burkliwie Tony. - Jeszcze nam nic o tym nie
wiadomo.
Jesse wyniósł na zewnątrz przewody i urządzenie spustowe, Tony także wyszedł.
- Wyprowadź lepiej furgonetkę, no wiesz, żeby benzyna nie wybuchła, jasne?
- Nie ma obawy.
- Nigdy przedtem nie robiłeś za kanoniera i nie mam ochoty ryzykować.
- Okay. - Jesse zatrzasnął tylne drzwi i wycofał furgonetkę na podwórze. Następnie
podniósł maskę i za pomocą “krokodylowych” zacisków połączył urządzenie spustowe z
akumulatorem furgonetki. - Wstrzymać oddech - powiedział i wcisnął bezwładnik.
Rozległ się głuchy huk.
Weszli obaj z powrotem do stodoły. Z ustawionych obok siebie skrzynek zwisały
wywalone pokrywy, pogięte na wszystkie strony.
Odwaliłeś porządną robotę - pochwalił Tony.
Skrzynki były zapakowane szczelnie i porządnie. Pliki banknotów ułożono po
dwadzieścia wzdłuż, dziesięć wszerz i pięć w głąb. Każda paczka zawierała sto banknotów, w
sumie sto tysięcy banknotów w każdej skrzynce.
W pierwszych sześciu skrzynkach znajdowały się banknoty dziesięcioszylingowe,
które wyszły z użycia i były bezwartościowe.
- Chryste Panie! - jęknął Tony.
Następna skrzynka zawierała jedynki, ale nie była pełna. Tony naliczył osiemset
paczek. W przedostatniej znajdowały się też banknoty jednofuntowe, ale ta była zapełniona.
- To już lepiej - powiedział Tony.- Prawie tyle, ile trzeba.
Ostatnia skrzynka wyłożona była ściśle dziesiątkami.
- Boże miłosierny! - wymamrotał Tony.
- Ile to jest, Tony? - spytał Jesse wybałuszając oczy.
- Milion sto osiemdziesiąt tysięcy funtów szterlingów, mój synu.
Jesse wydał okrzyk triumfu.
- Jesteśmy bogaci! Jest tego od cholery!
- Chyba powinniśmy spalić dziesiątki - rzekł posępnie Tony.
- Co ty mówisz! - Jesse popatrzył na niego jak na wariata. - Co to znaczy “spalić”?
Zbzikowałeś?
Tony odwrócił się i ścisnął mocno ramię Jessego.
- Słuchaj, jeżeli pójdziesz pod “Różę z Koroną”, zamówisz małe jasne z pasztecikiem,
zapłacisz dziesiątakiem i będziesz to robił codziennie, to co wszyscy sobie pomyślą?
- Pomyślą, że udał mi się skok. Boli mnie ramię, Tony.
- A ile czasu będzie potrzebował jeden z tych parszywych niuchaczy, żeby poleźć na
posterunek i nachlapać ozorem? Pięć minut? - Puścił ramię Jessego. - Tego jest za dużo, Jess.
A ty masz trudności z myśleniem. To kupa forsy i musisz ją gdzieś trzymać, a jeśli ją gdzieś
będziesz trzymał, gliny mogą znaleźć.
Takie rozumowanie było dla Jessego nie do strawienia.
- Nie możesz przecież wyrzucać pieniędzy - zaprotestował.
- Chyba nie słyszałeś, co mówiłem, prawda? Mają Głuchego Williego, nie? I wiedzą,
że Willie jest w mojej firmie, wiedzą też, kto wykonał robotę, tak? Murowane, że dziś
wieczór spędzą u ciebie, rozprują ci materace i przekopią grządkę z ziemniakami. Mówię ci,
pięć kafli w jedynkach może ujść za życiowe oszczędności, ale pięćdziesiąt w dziesiątkach to
już pewny hak, prawda?
- Nigdy tak nie kombinowałem - powiedział Jesse. Jest na to słowo: przefajnować.
- Chyba nie można włożyć aż tyle forsy na konto budowlańców z Abbey National.
Każdy może się raz odkuć na wyścigach psów, ale jak szastasz za bardzo, wychodzi na to, że
zrobiłeś skok, kapujesz? - wyjaśniał teraz Jesse Tony'emu, jakby chciał mu dowieść, że pojął,
o co chodzi. - Na tym to polega, co?
- Tak. - Tony osłabł w swym profesorskim zapale. Myślał teraz, jak bezpiecznie
rozlokować tyle lewej forsy.
- Nie możesz wparować do Barclays Bank z milionem funciaków i poprosić, żeby ci
założyli rachunek oszczędnościowy, no nie?
- Zaczynasz to łapać - rzucił sarkastycznie Tony. Nagle spojrzał przenikliwie na
Jessego. - A kto może wparować do banku ze stosem forsy i nie wzbudzić żadnych podejrzeń?
Jesse stropił się.
- No, nikt nie może.
- Tak uważasz? - Tony wskazał na skrzynie z odrzutami mundurów wojskowych. -
Otwórz kilka tych pudeł. Chcę was przebrać za marynarzy Królewskiej Floty. Wpadłem
właśnie na cholernie klawy pomysł.
28
Popołudniowe narady u naczelnego były rzadkością. Naczelny zwykł czasem mawiać:
- rano to zabawa, po południu pracujemy. - Aż do lunchu poświęcał cały swój wysiłek i czas
na wyprodukowanie gazety. Z wybiciem drugiej było już za późno, żeby zdziałać coś
istotnego: zawartość gazety była mniej więcej ustalona, większość wydań wydrukowana i
rozkolportowana, a naczelny przestawiał swój umysł na to, co nazywał administracyjnym
szlamem. Ale musiał być na podorędziu na wypadek, gdyby zaszło coś, co wymagało decyzji
na najwyższym szczeblu. Artur Cole był zdania, że właśnie coś takiego wynikło.
Cole - zastępca redaktora działu wiadomości - siedział naprzeciw ogromnego białego
biurka naczelnego. Po lewej ręce miał reportera Kevina Harta, po prawej - redaktora działu
miejskiego, Marvyna Glaziera.
Naczelny uporał się z podpisywaniem sterty listów i podniósł wzrok.
- Jak stoją sprawy? - zapytał.
- Tim Fitzpeterson będzie żył, komunikat o ropie naftowej uległ zwłoce, rabusie
furgonetki bankowej uciekli z ponad milionem funtów, a Anglia w krykiecie wychodzi na
siedemdziesiąt dziewięć.
- I co?
- I coś się wciąż dzieje.
Naczelny zapalił cygaro. W gruncie rzeczy lubił, gdy od administracyjnego szlamu
odrywano go dla jakiejś ekscytującej historii.
- Mów dalej - rzucił.
- Pamiętasz - podjął Cole - jak Kevin wpadł na poranną odprawę podniecony
telefonem, jakoby od Tima Fitzpetersona?
Naczelny uśmiechnął się pobłażliwie.
- Jeżeli reporterzy nie podniecają się, gdy są młodzi, to jacy, do diabła, będą w
starszym wieku?
- Cóż, zapewne Kevin miał rację mówiąc, że kroi się coś niezwykłego. Pamiętasz
nazwiska osób szantażujących rzekomo Fitzpetersona? Cox i Laski. Okay, Kevin - zwrócił się
do Harta.
Hart wyprostował skrzyżowane nogi i pochylił się do przodu.
- Był jeszcze inny telefon, tym razem od kobiety, podała swoje nazwisko i adres.
Oświadczyła, że jej mąż, William Johnson, brał udział w napadzie na furgonetkę bankową,
dostał postrzał i oślepł, i że to była robota Tony Coxa.
- Tony Cox! - powtórzył naczelny. - Poszedłeś tym śladem?
- W szpitalu istotnie leży William Johnson, ranny w twarz z dubeltówki. Przy jego
łóżku siedzi detektyw i czeka, aż ten odzyska przytomność. Poszedłem do żony Johnsona, ale
nie chciała ze mną rozmawiać.
Naczelny, który kiedyś był reporterem kryminalnym, powiedział:
- Tony Cox to bardzo gruba ryba. Dam wiarę we wszystko, co o nim usłyszę. Nie jest
to człowiek przyjemny. Mów dalej.
- Następną nitkę złapał Mervyn - rzekł Cole.
- Jeden z banków jest w tarapatach - oznajmił redaktor działu miejskiego. - Cotton
Bank of Jamaica, z filią w Londynie. Ma sporo do czynienia z brytyjskim biznesem. A jego
właściciel nazywa się Feliks Laski.
- Skąd o tym wiemy, że jest w tarapatach? - spytał naczelny.
- Dostałem cynk od swego informatora. Zadzwoniłem do Banku Angielskiego, żeby to
sprawdzić. Oczywiście, nie dają nigdy wyraźnej odpowiedzi, ale ich przebąkiwania zdają się
potwierdzać cynk.
- Co dokładnie powiedzieli?
Glazier wyjął swój stenopis. Potrafił zapisywać sto pięćdziesiąt słów na minutę. I jego
notatki były zawsze bezbłędne.
- Rozmawiałem z facetem nazwiskiem Ley, który najprawdopodobniej zajmuje się
sprawą. Znam go, ponieważ...
- Daruj sobie reklamę, Mervyn - przerwał naczelny. - Wszyscy wiemy, jakie masz
dobre kontakty.
- Przepraszam - wyszczerzył zęby Glazier. - Najpierw spytałem go, czy wie coś na
temat Cotton Bank. Na to on, że Bank Angielski wie całkiem sporo o każdym banku w
Londynie.
“Wobec tego - mówię - będzie pan wiedział, jak się obecnie trzyma Cotton Bank”.
“Oczywiście - odparł. - Co nie znaczy, że powiem to panu”.
“Podobno idzie na dno, czy to prawda?”
“Pas” - odparł na to.
“Daj spokój, Donald - mówię - przecież tu chodzi o pieniądze obywateli”.
“Wiesz dobrze, że nie wolno mi mówić o tych sprawach. Banki to nasi klienci. Nie
możemy zawodzić ich zaufania”.
“Mam zamiar napisać - powiadam - że Cotton Bank ma się zwinąć. Czy artykuł w tym
tonie będzie twoim zdaniem prawdziwy czy fałszywy”?
Na to on: “Radzę, żebyś sprawdził fakty”. To tyle tego - Glazier zamknął notatnik. -
Gdyby bank był w porządku, na pewno by to powiedział.
Naczelny przytaknął ruchem głowy.
- Nigdy nie przepadałem za tego rodzaju kalkulacją, ale w tym wypadku masz
zapewne rację. - Zgasił cygaro w dużej szklanej popielniczce. - Jaki stąd wniosek dla nas?
- Cox i Laski szantażują Fitzpetersona. Ten próbuje się zabić. Cox robi napad. Laski
plajtuje - podsumował Cole i wzruszył ramionami. - Coś się tu kotłuje.
- Jakie masz plany?
- Dowiedzieć się, w czym rzecz. Czy nie od tego jesteśmy?
Naczelny wstał i podszedł do okna, jakby chciał zyskać czas do namysłu. Uchylił
żaluzje i w pokoju zrobiło się trochę jaśniej. Na puszystym błękitnym dywanie pojawiły się
pasma słońca, które uwydatniły ozdobny deseń. Naczelny powrócił do biurka i usiadł.
- Nie - powiedział. - Odpuśćmy to i powiem wam dlaczego. Po pierwsze: nie możemy
sobie pozwolić na zapowiedź bankructwa banku, bo taka zapowiedź sama w sobie mogłaby
się przyczynić do jego upadku. Zwykłe wypytywanie o wiarygodność banku może narobić
zamieszania w całym City.
Po drugie: nie wolno nam silić się na wykrywanie sprawców napadu. To należy do
policji. Zresztą, cokolwiek byśmy odkryli, nie mogłoby to pójść do druku, przez wzgląd na
bezstronny przebieg procesu. Innymi słowy, jeśli my wiemy, że to sprawka Tony Coxa,
policja też o tym wie, a prawo mówi, że gdy wiadomo nam o postanowionym lub
prawdopodobnym aresztowaniu, tekst jest sub iudice.
Po trzecie: Tim Fitzpeterson przeżyje. Jeżeli będziecie łazić po Londynie i wypytywać
o jego życie seksualne, zanim się obejrzycie, w parlamencie podniosą się głosy, że reporterzy
“Evening Post” wygrzebują błoto, by obrzucać nim polityków. Pozostawmy to niedzielnym
szmatławcom. Przykro mi, chłopcy - zakończył, kładąc dłonie na biurku.
Cole uniósł się z krzesła.
- Okay, wracajmy do pracy.
Kiedy trzej dziennikarze znaleźli się z powrotem w redakcji wiadomości, Kevin Hart
powiedział:
- Gdyby on był naczelnym “Washington Post”, Nixon nadal wygrywałby wybory pod
hasłami prawa i porządku.
Nikt się nie roześmiał.
Trzecia po południu
29
- Mam na linii Smitha i Bernsteina, panie Laski.
- Dziękuję, Carol. Łącz go. Halo, George?
- Jak się masz Feliks?
- Wspaniale. - Laski usiłował nadać swemu głosowi pogodne brzmienie. Nie było to
łatwe. - A jak tam twój serwis, poprawiłeś go? (George Bernstein grywał w tenisa.)
- Ani trochę. Wiesz, że uczyłem grać George'a juniora?
- Tak.
- A teraz mnie leje.
Laski zaśmiał się.
- A jak się ma Rachel?
- Nic nie schudła. Rozmawialiśmy o tobie wczoraj. Powiedziała, że powinieneś się
ożenić. Na to ja: “Nie wiesz, że Feliks to ładna mężczyzna?” “Mężczyzna? - spytała. - A cóż
to, ładni mężczyźni nie mogą się żenić?” “Nie - mówię - mam na myśli, że się zabawia z
panami”. Robótka wyleciała jej z rąk. Uwierzyła, Feliks. Wyobrażasz sobie?
Laski zmusił się znów do śmiechu. Nie był pewny, jak długo to zniesie.
- Myślę o tym, George.
- O małżeństwie? Nie rób tego! Nie rób tego! Czy to w tej sprawie do mnie dzwonisz?
- Nie, to bardzo drobna sprawa, która na razie tylko trochę kołacze mi się po głowie.
- A więc, co mogę dla ciebie zrobić?
- Chodzi o drobiazg. Potrzebuję miliona funtów na dwadzieścia cztery godziny i
pomyślałem sobie, że pchnę ten interes w twoją stronę. - Laski wstrzymał oddech.
Nastało krótkie milczenie.
- Milion! Jak długo Feliks Laski działa na giełdzie pieniężnej?
- Odkąd nauczyłem się, jak można z dnia na dzień zrobić dużą forsę.
- Dopuść mnie do sekretu, dobrze?
- Zgoda. Jak mi pożyczysz pieniądze. Nie żartuję, George. Możesz?
- Pewnie, że tak. Jakie są twoje gwarancje?
- Och, przecież normalnie nie domagacie się gwarancji na dwudziestoczterogodzinną
pożyczkę. - Laski zacisnął pięść na słuchawce, aż mu zbielały knykcie.
- Masz rację. I normalnie nie pożyczamy takich sum takiemu bankowi jak twój.
- Okay. Moje zabezpieczenie to dziesięć tysięcy pięćset udziałów w Hamilton
Holdings.
- Chwileczkę.
Nastąpiła cisza. Laski wyobraził sobie George'a Bernsteina: przysadzisty, z dużą
głową i wielkim nochalem, ustawicznie uśmiechnięty od ucha do ucha. Siedzi przy starym
biurku w ciasnym gabinecie z widokiem na katedrę Świętego Pawła i sprawdza liczby w
“Financial Times”, operując niedbale klawiaturą podręcznego komputera.
Bernstein podjął słuchawkę.
- Przy dzisiejszych cenach to nie wystarczy, Feliksie.
- Och, dajże spokój, to tylko formalność. Wiesz, że nie mam zamiaru cię wykołować.
Przecież jestem twoim przyjacielem - otarł czoło rękawem.
- Chciałbym na to pójść, ale mam partnera.
- Twój partner śpi tak mocno, że plotka głosi, jakoby umarł.
- Na wieść o takiej transakcji obudziłby się nawet w grobie. Spróbuj, może Larry
Wakely mógłby coś dla ciebie zrobić, Feliksie.
Laski próbował już z Larym Wakely, ale nie przyznał się do tego.
- Zrobię to. Co powiesz na partyjkę w czasie weekendu?
- Będę zachwycony. - Ulga w głosie Bernsteina była wyraźna. - Sobota rano w klubie?
- Dziesięć funtów gem?
- Serce mi pęknie, że cię ograbiam.
- Cieszę się na to. Do widzenia, George.
- Trzymaj się!
Laski zamknął na moment oczy, słuchawka dyndała mu w dłoni. Wiedział z góry, że
Bernstein nie pożyczy mu pieniędzy. Po prostu chwytał się teraz wszystkiego. Przeciągnął
palcami po twarzy. Jeszcze nie był pokonany.
Nacisnął widełki w aparacie odezwał się sygnał. Zaczął wykręcać numer pogryzionym
ołówkiem.
Długi czas nikt nie odpowiadał. Laski miał już dzwonić ponownie, gdy usłyszał:
- Ministerstwo Energetyki.
- Proszę biuro prasowe - powiedział Laski.
- Postaram się połączyć.
Inny damski głos.
Biuro prasowe, słucham.
- Dzień dobry, rzekł Laski. - Może mi pani powiedzieć, kiedy minister stanu złoży
oświadczenie na temat ropy naftowej?
- Nastąpiła zwłoka - przerwała kobieta. - Pańska komórka prasowa została
powiadomiona, A pełne wyjaśnienie poszło do agencji telegraficznych. - Rozłączyła się.
Laski wyprostował się w krześle. Zaczynał go ogarniać popłoch i wcale mu się to nie
podobało. Zawsze starał się panować nad tego typu sytuacjami: lubił być jedynym, który wie,
i być manipulatorem, wokół którego wszyscy się kręcą, usiłując wysondować, co jest grane.
Chodzenie z czapką w garści do lichwiarzy nie było w jego stylu.
Zadzwonił znów telefon.
- Telefonuje pan Hart - powiadomiła go Carol.
- Czy to ktoś, kogo znam?
- Nie, ale mówi, że to w związku z pieniędzmi, których potrzebuje Cotton Bank.
- Połącz go... Halo, Laski przy aparacie.
- Dzień dobry, panie Laski - odezwał się młody głos. - Mówi Kevin Hart z “Evening
Post”.
Laski przeląkł się.
- Sekretarka, zdaje się, mówiła, że... mniejsza z tym.
- Cotton Bank jest w potrzebie. Bank, który znalazł się w kłopotach, potrzebuje
gotówki, prawda?
- Młody człowieku, nie mam ochoty z panem rozmawiać.
Zanim zdążył odłożyć słuchawkę, Hart rzucił:
- Tim Fitzpeterson.
Laski zbladł.
- Co takiego?
- Czy problemy Cotton Bank mają coś wspólnego z niedoszłym samobójstwem Tima
Fitzpetersona?
Jak, u diabła, na to wpadli? - myślał gorączkowo. - A może jednak nie wiedzą. Może
strzelają w ciemno, puszczają latawca, jak to określają, udają, że coś wiedzą, oczekując
zaprzeczenia drugiej strony.
- Czy pański naczelny wie, że dzwoni pan do mnie? - spytał.
- Hm. Oczywiście, że nie.
Laski wyczuł w głosie reportera, że trafił w słaby punkt. Postanowił iść za ciosem.
- Nie wiem, w jaką grę się pan bawi, młody człowieku, ale jeśli znowu usłyszę ten
nonsens, będę wiedział, gdzie bije źródło plotki.
- Co pana łączy z Tony Coxem? - zapytał Hart.
- Z kim? Do widzenia, młody człowieku - Laski odłożył słuchawkę.
Spojrzał na zegarek, było piętnaście po trzeciej. W żaden sposób nie uda mu się przez
kwadrans zgromadzić miliona funtów. Wygląda na to, że jest po wszystkim.
Bank pójdzie na dno, reputacja Laskiego ucierpi i prawdopodobnie będzie uwikłany w
postępowanie karne. Pomyślał o opuszczeniu kraju, jeszcze tego popołudnia. Musiałby
wyjechać z pustymi rękami. Zaczynać wszystko od początku w Bejrucie lub w Nowym Jorku.
Był na to za stary. Gdyby został, ocaliłby choćby tyle ze swego imperium, by spokojnie
spędzić resztę życia. Ale jakie to będzie życie, do jasnej cholery?
Przekręcił się w obrotowym krześle i wyjrzał przez okno. Dzień już mijał. Przecież to
jeszcze nie lato. Wysokie budynki City rzucały długie cienie i cała ulica w dole pogrążała się
w półmroku. Patrząc na ruch uliczny, pomyślał o Ellen Hamilton.
Dziś wreszcie postanowił, że się z nią ożeni. Co za ironia! Przez dwadzieścia lat mógł
do woli przebierać w kobietach: modelkach, aktorkach, nawet księżniczkach. I kiedy na
koniec zdecydował się na jedną - jest zrujnowany. Ktoś przesądny uznałby to za znak, że nie
powinien się żenić.
Być może, nie ma już żadnych szans. Co innego Feliks Laski, playboy i milioner, a
zupełnie co innego Feliks Laski zbankrutowany kryminalista. Był pewien, że jego stosunki z
Ellen nie opierały się na uczuciu, które mogłoby przetrwać taką klęskę. Ich miłość była
zmysłowa, samolubna, hedonistyczna - w niczym nie przypominała dozgonnego przywiązania
według anglikańskich zasad wiary.
Z drugiej strony, taka była zwykła kolej losu. Laski zakładał, że trwałe uczucie
rozwinąć się może później, w wyniku wspólnego życia i wspólnych doświadczeń; bo przecież
ta nieomal histeryczna chuć, jaka ich do siebie przywiodła, musiała z czasem osłabnąć.
Nie powinienem teoretyzować - pomyślał. - W moim wieku powinienem wiedzieć.
Rano podjął decyzję, że poślubi Ellen, po prostu dokonał wyboru - chłodno,
nonszalancko, nawet cynicznie, kalkulując korzyści, tak jakby to był jeszcze jeden manewr
giełdowy. Ale teraz, gdy nie kontrolował już sytuacji, uzmysłowił sobie - i ta myśl zabolała go
fizycznie - że rozpaczliwie jej potrzebuje. Chciał dozgonnego przywiązania, pragnął czyjejś
troski, kogoś, kto będzie chętnie z nim przebywać, kto, mijając go obok krzesła, na którym
siedzi, dotknie czule jego ramienia, kto będzie przy nim zawsze, kto będzie mówił “kocham
cię”, kto będzie dzielił z nim starość. Przez całe życie był samotny, trwało to już za długo.
Wyznawszy sobie tak wiele, poszedł dalej. Jeśli będzie ją miał - pogodnie przyjmie
rozpad swego imperium, fiasko transakcji z Hamilton Holdings, unicestwienie własnej
reputacji. Poszedłby nawet do więzienia z Tony Coxem, gdyby wiedział, że ona będzie na
niego czekała.
Żałował, że poznał Tony Coxa, wolałby się z nim nigdy w życiu nie spotkać.
Laski sądził, że bez trudu zdobędzie przewagę nad prostackim opryszkiem, jakim był
Cox. Mógł on mieć potężną władzę w swoim światku, ale szacowny biznesmen był poza jego
zasięgiem. Może i tak, ale kiedy ów biznesmen wdaje się z opryszkiem w partnerstwo -
choćby i nieoficjalnie - przestaje być godny szacunku. To Laski, a nie Cox kompromitował się
tą znajomością.
Usłyszał, że drzwi się otwierają, i obróciwszy krzesło ujrzał wchodzącego Tony Coxa.
Wytrzeszczył oczy i otworzył usta... jakby zobaczył ducha.
Za Coxem dreptała Carol, czepiając się go jak terier.
- Prosiłam, żeby poczekał - powiedziała - ale nie chciał, po prostu wtargnął bez
pytania.
- W porządku, Carol - rzekł Laski. - Sam to załatwię.
Dziewczyna wyszła zamykając za sobą drzwi.
- Co tu robisz, do diabła? - wybuchnął Laski. - To okropnie niebezpieczne. Dopiero co
gazeciarze wypytywali mnie o ciebie i Fitzpetersona. Czy wiesz, że chciał się zabić?
- Spokojnie, nie ma się co gorączkować - powiedział Cox.
- Spokojnie? Totalna klęska! Straciłem wszystko i jeśli mnie z tobą zobaczą, skończę
za kratkami...
Cox zrobił długi krok naprzód, chwycił Laskiego za gardło i uniósł w górę.
- Zamknij jadaczkę - warknął, ciskając go z powrotem na krzesło. - Teraz słuchaj,
chcę, żebyś mi pomógł.
- Nie ma mowy - wybełkotał Laski.
- Zamknij się! Potrzebna mi twoja pomoc i dostanę ją, albo postaram się, żebyś trafił
do paki. Wiesz chyba, że to ja dziś rano wykonałem ten skok na furgonetkę bankową.
- Nie chcę o niczym widzieć.
Cox zignorował go.
- Otóż nie mam gdzie schować forsy i chcę ją złożyć w twoim banku.
- Nie bądź śmieszny - odparował lekceważąco Laski, po czym zastanowił się. - Ile
tego jest?
- Ponad milion.
- Gdzie?
- Na dole. W furgonetce.
Laski zerwał się na równe nogi.
- Przywiozłeś mi milion skradzionych funtów pieprzoną furgonetką?
- Tak jest.
- Oszalałeś! - wykrzyknął Laski, starając się pozbierać natłok myśli. - W jakiej postaci
jest ta forsa?
- W różnej, zużyte banknoty.
- W oryginalnych pojemnikach?
- Nie jestem aż takim frajerem. Są złożone w zwykłych kartonowych pudłach.
- Numery seryjne nie po kolei?
- Powoli zaczynasz kapować. Jeśli się nie pospieszysz, odholują mi furgonetkę za
nieprawidłowe parkowanie.
Laski poskrobał się w głowę.
- Jak chcesz to wnieść do skarbca?
- Mam na dole sześciu chłopaków.
- Nie mogę pozwolić, żeby sześciu opryszków wnosiło gotówkę do skarbca. Personel
zacznie podejrzewać...
- Są umundurowani. Marynarskie bluzy, spodnie, koszule i krawaty. Wyglądają jak
strażnicy. Feliksie, jeśli chcesz bawić się w dwadzieścia pytań, zostawmy to na później, co?
- W porządku, do dzieła - zdecydował się Laski. Wyprowadził Coxa z gabinetu i
podszedł do biurka Carol. - Zadzwoń do skarbca - polecił dziewczynie. - Powiedz, żeby się
natychmiast przygotowali na odbiór przesyłki gotówkowej. Sam załatwię formalności
papierkowe. I daj mi połączenie z miastem.
Wrócił do gabinetu, stanął przy telefonie i wykręcił numer Banku Angielskiego.
Zerknął na zegarek. Była trzecia dwadzieścia pięć. Ley był przy aparacie.
- Tu Laski - powiedział.
- Ach tak? - rzekł z wahaniem bankier.
Laski zdobył się na spokój.
- Rozwiązałem ten problem, Ley - oświadczył. - Gotówka jest w moim skarbcu. Mogę
albo od razu załatwić dostawę, jak pan wcześniej proponował, albo zrobi pan inspekcję dzisiaj
i odbierze przesyłkę jutro.
- Hm - zastanawiał się Ley. - Ani jedno, ani drugie nie jest chyba konieczne, Laski.
Jest już późne popołudnie, a trzeba by zająć się liczeniem stosu pieniędzy. Jeśli dostarczy pan
rano pierwszą partię, jutro czek będzie spieniężony.
- Dziękuję. Przepraszam, że tak pana przedtem zirytowałem - dodał, chcąc mu jeszcze
dopiec.
- Być może byłem nieco opryskliwy. Do widzenia, panie Laski.
Laski odłożył słuchawkę. Nadal intensywnie myślał. Przypuszczał, że uda mu się do
jutra wygrzebać sto tysięcy gotówką. Drugie tyle prawdopodobnie będzie miał Cox ze swoich
klubów. Zastąpią tym dwieście tysięcy skradzionych funtów. Był to jeszcze jeden środek
ostrożności: gdyby wszystkie dostarczone jutro do banku banknoty były nazbyt zniszczone,
ktoś mógłby skojarzyć depozyt z wcześniejszą o dzień kradzieżą. Pieniądze w dobrym stanie
uśmierzą to podejrzenie.
Chyba pomyślał o wszystkim. Pozwolił sobie na moment relaksu. Udało mi się -
rozważał. - Wygrałem. - Uśmiechnął się z triumfem.
Teraz trzeba dopilnować szczegółów. Najlepiej zrobi, jak zejdzie na dół do skarbca,
żeby uspokoić personel, który pewnie jest oszołomiony. No i musi szybko się pozbyć Coxa i
jego załogi.
A potem zatelefonuje do Ellen.
30
Ellen Hamilton prawie cały dzień spędziła w domu. Wyprawa po zakupy, o której
wspomniała Feliksowi, była tylko pretekstem ich spotkania. Teraz nieznośnie się nudziła.
Podróż do Londynu nie pochłonęła wiele czasu; po powrocie przebrała się, poprawiła włosy i
dłużej, niż trzeba, przyrządzała lunch złożony z białego sera, sałaty, owoców i czarnej kawy
bez cukru. Zrezygnowała ze zmywarki i sama zmyła naczynia, gdyż było ich niewiele, a panią
Tremlett wysłała z odkurzaczem na górę. Obejrzała w telewizji wiadomości i odcinek
popularnego serialu. Potem zaczęła czytać historyczną książkę, ale odłożyła ją po pięciu
stronach i krążyła po pokojach porządkując, co się dało, bez żadnej potrzeby. W końcu zeszła
do basenu, żeby popływać, rozmyśliła się jednak w ostatniej chwili.
Stała naga na wykładanej kafelkami podłodze letniej altany, z sukienką w jednej ręce i
kostiumem kąpielowym w drugiej i rozmyślała: skoro nie stać mnie na decyzję, czy mam
popływać, czy nie, to w jaki sposób zdecyduję się na porzucenie męża?
Rzuciła kostium i sukienkę na podłogę i zwiesiła ramiona. Na ścianie wisiało długie
lustro, ale w nie nawet nie spojrzała. Dbając o swą powierzchowność nie z próżności, lecz z
poczucia estetyki - znała prawdomówność luster.
Zastanawiała się, czy nie popływać nago. Coś takiego było nie do pomyślenia w jej
młodych latach, poza tym zawsze była wstydliwa. Nawet nie próbowała tego zwalczać, bo
właściwie to jej odpowiadało - miała dzięki temu pewien styl i poczucie przyzwoitości, co
sobie bardzo ceniła.
Posadzka była rozkosznie chłodna. Kusiło ją, żeby się na niej położyć i poturlać,
ucieszyć rozgrzane ciało zimnem kafelków. Obawiając się jednak, że Pritchard albo pani
Tremlett mogliby się tu nagle zjawić, postanowiła nie ryzykować.
Wobec tego się ubrała.
Altana usytuowana była dość wysoko, roztaczał się z niej widok na większą część
dziewięcioakrowego terenu. Był tam wspaniały ogród, założony w początkach ubiegłego
stulecia, o zaskakująco pięknym krajobrazie, pełen różnych gatunków drzew. Dostarczał Ellen
wielkiej przyjemności, ostatnio jednak przygasłej, jak wszystko inne w jej życiu.
Nastała najmilsza pora wolnego od upału popołudnia. Lekki wietrzyk powiewał
bawełnianą sukienką Ellen niby flagą. Przeszła obok basenu do zagajnika, w którym
przenikające poprzez liście światło słoneczne igrało cieniami na wysuszonej ziemi.
Feliks mówił o niej, że nie ma zahamowań, ale oczywiście był w błędzie. Po prostu
wytworzyła sobie w życiu pewien obszar, na którym wierność małżeńską poświęcała na
ołtarzu uciechy. Poza tym, posiadanie kochanka przestało już być źle widziane, pod
warunkiem zachowania dyskrecji, a ona była bardzo dyskretna.
Ceniła sobie jednak smak wolności. Zdawała sobie sprawę, że weszła w niebezpieczny
wiek. Magazyny kobiece, które przerzucała (nigdy ich dokładnie nie czytając), uświadamiały
jej, że wkroczyła w wiek, w którym kobieta liczy lata, jakie jej jeszcze pozostały, i stwierdza,
że jest ich przeraźliwie mało. Postanawia więc wypełnić je tym, czego dotychczas nie robiła.
Modne, wyzwolone młode autorki ostrzegały ją, że to jest właśnie źródło jej rozczarowania.
Skąd o tym wiedziały? Po prostu bawiły się w domysły, jak wszyscy.
Podejrzewała, że jeśli chodzi o nią, nie ma to nic wspólnego z wiekiem. Nawet w
wieku siedemdziesięciu lat potrafi sobie znaleźć do łóżka żywotnego dziewięćdziesięciolatka,
o ile będzie jeszcze miała na to ochotę. Nie miało to też związku z przekwitaniem, które
dawno już u niej minęło. Chodziło zwyczajnie o to, że Derek z dnia na dzień stawał się w jej
oczach coraz mniej atrakcyjny, a Feliks na tym zyskiwał. I doszło do punktu, w którym ów
kontrast stał się nie do zniesienia.
We właściwy sobie okrężny sposób powiadomiła obu o tej sytuacji. Uśmiechnęła się
przypomniawszy sobie, w jaką zadumę popadli, gdy przekazała im swe zawoalowane
ultimatum. Znała swych mężczyzn: każdy poddał analizie jej słowa, zrozumiał je niebawem i
pogratulował sobie przenikliwości. Ale nawet im na myśl nie przyszło, że stanęli wobec
zagrożenia.
Wyszła z lasku i oparła się o płot ogradzający łąkę. Pasły się tam razem osioł i stara
klacz; osiołek służył wnukom, a klacz była niegdyś jej ulubioną towarzyszką polowań. Im to
dobrze - nie wiedzą, że się starzeją.
Przeszła przez łąkę i wdrapała się na nasyp nieczynnego toru kolejowego. Sapały tu
parowe lokomotywy, gdy Ellen i Derek, jako młodzi ludzie, prowadzili wesołe życie
towarzyskie, tańcząc w rytm jazzu, pijąc duże ilości szampana i wydając przyjęcia, na które
nie było ich właściwie stać. Szła między zardzewiałymi szynami, skacząc po podkładach, gdy
nagle wystraszyło ją jakieś małe futrzane stworzonko, które wyskoczyło spod czarnej,
butwiejącej kłody drewna. Zbiegła pędem z nasypu i poszła w kierunku domu, wzdłuż
strumyka płynącego przez dziko rosnący zagajnik. Nie chciała być znowu młoda i radosna,
ale wciąż chciała kochać i być kochaną.
No cóż, wyłożyła niejako karty na stół przed jednym i drugim. Derek dowiedział się,
że praca usuwa żonę z jego życia i że będzie musiał zmienić postępowanie, jeśli chce ją przy
sobie utrzymać. Feliks został ostrzeżony, że nie ma zamiaru być wiecznie jego zabawką.
Jeżeli obaj ulegną jej naciskom, pojawi się przed nią problem wyboru. Mogą także
obaj dojść do wniosku, że obejdą się bez niej, i wówczas będzie musiała zostać desolee,
niczym dziewczyna z powieści Francoise Sagan; wiedziała jednak, że ta rola jej nie
odpowiada.
No dobrze, przypuśćmy, że jeden i drugi są gotowi poddać się jej woli: którego ma
wybrać? Prawdopodobnie Feliksa - pomyślała, skręcając za narożnik domu.
Zaskoczył ją widok samochodu na podjeździe i wysiadającego Derka. Dlaczego
wrócił tak wcześnie? Pomachał jej dłonią. Wydawał się bardzo zadowolony.
Podbiegła wysypaną żwirem drogą i ucałowała go, pełna poczucia winy.
31
Kevin Hart powinien się martwić, ale jakoś nie potrafił wykrzesać z siebie dość
energii.
Naczelny wyraźnie polecił mu nie drążyć sprawy Cotton Bank. Kevin nie usłuchał, a
Laski spytał: “Czy pański naczelny wie o tym telefonie?” Było to pytanie często zadawane
przez rozwścieczonych rozmówców i odpowiedź zawsze brzmiała beztrosko “nie” - chyba że,
oczywiście, naczelny zabronił telefonować. Jeżeli Laskiemu przyjdzie do głowy zadzwonić
do naczelnego - bądź nawet do prezesa - Kevin znajdzie się w opałach.
A więc się tym nie martwił?
Uznał, że już mu nie zależy tak bardzo na pracy, jak jeszcze dziś rano. Naczelny miał
naturalnie swoje powody, aby ukręcić łeb sprawie; zawsze znajdą się powody dla
usprawiedliwienia tchórzostwa. Każdy zdawał się akceptować argument: “To jest sprzeczne z
prawem”, jako ostateczny, ale przecież dawniej wielkie dzienniki zawsze gwałciły prawo -
wtedy o wiele bardziej surowe i rygorystyczne, aniżeli dzisiaj. Kevin uważał, że gazety
powinny drukować wszystko, bez względu na groźbę procesu czy nawet zawieszenia. Było
mu łatwo tak myśleć, ponieważ nie był naczelnym.
Siedział więc w redakcji, niedaleko działu wiadomości, popijając herbatę z automatu i
czytając kronikę towarzyską w swej rodzimej gazecie, a zarazem układał heroiczną
przemowę, jaką chciałby wygłosić naczelnemu. Jeśli chodzi o gazetę, dzień praktycznie się
już kończył. Na łamy dostać się teraz mogła tylko jakaś okropna zbrodnia albo katastrofa z
dużą liczbą ofiar. Połowa reporterów - pracujących na ośmiogodzinną zmianę - poszła do
domu. Kevin pracował cztery razy w tygodniu po dziesięć godzin. Komentator ekonomiczny -
po ośmiu kuflach piwa Guiness - spał w kącie. Osamotniona reporterka w dżinsach
wystukiwała niesprawnie na maszynie jakąś ponadczasową historyjkę do jutrzejszego
pierwszego wydania. Rejestratorzy przetelefonowanych tekstów dyskutowali o piłce nożnej.
Adiustatorzy wymyślali żartobliwe podpisy pod zdjęcia, które nie poszły do druku, i
zarykiwali się ze śmiechu. Artur Cole chodził tam i z powrotem, walcząc z pokusą zapalenia
papierosa i marząc w duchu o pożarze w pałacu Buckingham. Co pewien czas przystawał i
wertował nadziane na szpikulec kopie zgłoszeń, jakby niepokoił się, że przeoczył sensacje
dnia.
Po jakimś czasie Mervyn Glazier wypełzł ze swego małego królestwa. Koszulę miał
wypuszczoną na spodnie. Usiadł obok Kevina, oparł zdartą podeszwę buta o brzeg kosza na
śmieci i palił fajkę ze stalowym cybuchem.
Cotton Bank of Jamaica, rzucił cicho w formie wstępu.
Kevin uśmiechnął się szeroko.
- Czyżbyś także był niegrzecznym chłopcem?
Mervyn wzruszył ramionami.
- Nic na to nie poradzę, że ludzie dzwonią z informacjami. W każdym razie, jeśli bank
był w niebezpieczeństwie, już ma je za sobą.
- Skąd wiesz?
- Mój tajemniczy kontakt w Banku Angielskim. “Po twoim telefonie przyjrzałem się
uważniej temu Cotton Bank i stwierdziłem, że finansowo ma się wspaniale” - koniec cytatu.
Innymi słowy, został cichutko odratowany.
Kevin dopił herbatę i zmiął z trzaskiem plastikowy kubeczek.
- Tylko tyle?
- Doszły mnie też słuchy z całkiem innego źródła, bynajmniej nie oddalonego o
miliony mil od Rady Giełdowej, że Feliks Laski nabył kontrolny pakiet Hamilton Holdings.
- A więc nie maca się po kieszeniach szukając drobnych. Czy Rada zareagowała?
- Nie. Wiedzą i nie mają nic przeciw temu.
- Myślisz, że zrobiliśmy wiele hałasu o nic?
Mervyn potrząsnął głową.
- W żadnym razie.
- Ja też tak uważam.
Fajka Mervyna się dopaliła, wytrząsnął popiół do kosza. Popatrzyli na siebie
bezradnie, po czym Mervyn wstał i odszedł.
Kevin zajął się ponownie kroniką towarzyską, ale nie mógł się skupić. Przeczytał
czterokrotnie jeden z akapitów, nic nie zapamiętał, więc dał sobie spokój. Doszło dziś do
jakiegoś wielkiego łajdactwa i świerzbiło go, aby je wykryć, zwłaszcza że prawie wyczuwał,
o co chodzi.
- Usiądź na moim miejscu, póki nie wrócę z ubikacji, dobrze? - poprosił go Artur.
Kevin obszedł biurko redaktora działu i ulokował się za baterią telefonów i
przełączników. Nie doznał dreszczyku emocji: posadzono go tu, gdyż o tej porze dnia nie
miało to już żadnego znaczenia. Po prostu nawinął się pod rękę, bo akurat nie miał nic do
roboty.
Bezczynność jest w gazetach nieunikniona - filozofował Kevin. Personel był
dostatecznie liczny, by sprostać wymaganiom nadzwyczajnego dnia, więc musiał być aż
nazbyt liczny w zwykłe dni. W niektórych dziennikach zalecają głupie zadania, byle człowiek
miał zajęcie: opracowywanie tekstów na podstawie materiałów reklamowych i biuletynów
rządowych, sieczka nigdy nie trafiająca do druku. To demoralizujące marnotrawstwo czasu.
Tylko niepewni swego autorytetu szefowie gazety domagają się takiej pracy.
Z pokoju teleksów wyszedł goniec i przyniósł długi tekst agencyjny Stowarzyszenia
Prasowego. Kevin wziął go do ręki, rzucił okiem i zaczął czytać z uczuciem rosnącego
wzburzenia.
“Licencję na wiercenie na odkrytym ostatnio obszarze roponośnym Shield na dnie
Morza Północnego otrzymał dzisiaj syndykat kierowany przez Hamilton Holdings.
Nazwę zwycięskiego pretendenta podał do wiadomości sekretarz stanu Resortu
Zasobów Energetycznych, pan Carl Wrightment, w czasie konferencji prasowej, na którą
rzuciła cień nagła choroba jego zastępcy, pana Tima Fitzpetersona.
Oczekuje się, że obwieszczenie będzie nader pożądanym wzmocnieniem zniżkujących
akcji koncernu drukarskiego Hamiltona, który - według ogłoszonych wczoraj danych - miał w
minionym półroczu słabe wyniki ekonomiczne.
Ocenia się, że roponośne pokłady Shield pozwolą ostatecznie na wydobywanie pół
miliona baryłek tygodniowo.
Partnerami koncernu Hamiltona jest kombinat budowlany Scan oraz British Organic
Chemicals.
Po założeniu oświadczenia pan Wrightment dodał: “Ze smutkiem informuję o nagłej
chorobie Tima Fitzpetersona, którego zasługi dla działalności rządu w zakresie ropy naftowej
są niesłychanie cenne””.
Kevin przeczytał tekst trzy razy nie mogąc dać wiary narzucającym się skojarzeniom.
Fitzpeterson, Cox, Laski, napad, kryzys bankowy, przejęcie firmy - wszystko zatoczyło
wielkie, przerażające koło z powrotem do Tima Fitzpetersona.
- To się nie mieści w głowie - powiedział głośno.
- Co tam masz? - dobiegł go z tyłu głos Artura. - Może jakiś stop press? - Stop press
mówiono na wiadomość z ostatniej chwili, dodaną do numeru już w czasie druku.
Kevin podał mu komunikat i zwolnił krzesło.
- Sądzę - mówił powoli - że to skłoni naczelnego do zmiany decyzji.
Artur usiadł i zaczął czytać. Kevin wpatrywał się w niego ze zniecierpliwieniem.
Chciał, żeby starszy kolega zareagował, zerwał się i krzyknął: wstrzymać pierwszą stronę, lub
coś w tym rodzaju. Jednakże Artur zachowywał zimną krew.
Odłożył wreszcie kartkę na biurko i spojrzał zimno na Kevina.
- No i co? - zapytał.
- Czy to nie oczywiste? - rzekł z przejęciem Kevin.
- Nie. Wytłumacz mi.
- Popatrz. Laski i Cox szantażują Fitzpetersona, żeby dowiedzieć się, kto dostanie
licencję Shield. Cox, zapewne z pomocą Laskiego, napada na furgonetkę bankową i grabi
milion funtów. Przekazuje pieniądze Laskiemu, a ten przeznacza je na przejęcie spółki, która
otrzymała licencję.
- I co chcesz, żebyśmy z tym zrobili?
- Na litość boską! Możemy kogoś naprowadzić, wszcząć dochodzenie albo
powiadomić policję, przynajmniej powiadomić policję! Jesteśmy jedynymi ludźmi, którzy to
wszystko wiedzą. Nie możemy pozwolić, żeby te skurwiele się z tego wywinęły!
- Nic jeszcze nie wiesz? - zapytał Artur z nutką goryczy.
- O co ci chodzi?
- Hamilton Holdings to macierzysta spółka “Evening Post” - oznajmił Artur
grobowym głosem. Umilkł, po czym spojrzał Kevinowi w oczy i dodał: - Feliks Laski jest
twoim nowym szefem.
Czwarta po południu
32
Sprzedałem spółkę - wyznał Ellen, gdy usiedli naprzeciw siebie przy okrągłym stole w
mniejszej jadalni.
- Cieszy mnie to, Derek - szepnęła z uśmiechem, po czym łzy nabiegły jej do oczu. Po
raz pierwszy od chwili, gdy urodziła Andrzeja, opuściło ją chłodne opanowanie. Poprzez łzy
ujrzała wyraz zdumienia na twarzy Derka, gdy dotarło do niego, jak wiele dla niej znaczyło
to, co powiedział. Podniosła się i otworzyła kredens.
- Myślę, że to wymaga drinka.
- Zapłacono mi milion funtów - oznajmił, choć wiedział, że nie była tym
zainteresowana.
- Czy to dobra cena?
- Owszem, całkiem dobra. Ale co ważniejsze, zapewni to nam dostatni byt do końca
życia.
Przyrządziła sobie dżin z tonikiem.
- Masz ochotę na drinka?
- Proszę tylko o Perrier. Postanowiłem odstawić alkohol na jakiś czas.
Podała mu wodę mineralną i usiadła naprzeciw męża.
- Co cię skłoniło do tej decyzji?
- Nic szczególnego. Rozmowa z tobą, rozmowa z Natanielem. - Upił łyk wody. -
Najbardziej rozmowa z tobą. To, co powiedziałaś na temat naszego trybu życia.
- Kiedy sprzedaż dojdzie do skutku?
- Już doszła i już nigdy nie wrócę do biura. - Odwrócił od niej wzrok i spoglądał na
trawnik za francuskim oknem. - Zrezygnowałem o dwunastej w południe i odtąd wrzód siedzi
cicho. Czy to nie cudowne?
- Tak. - Poszła za jego spojrzeniem i zobaczyła, jak promienie słońca prześwitują
czerwonawym blaskiem przez gałęzie szkockiej sosny, jej ulubionego drzewa. - Masz jakieś
plany?
- Pomyślałem, że wspólnie obmyślimy - uśmiechnął się. - Ale mam zamiar późno
wstawać, jadać niewiele trzy razy dziennie i zawsze o tej samej porze, oglądać telewizję, no i
malować, o ile jeszcze potrafię.
Skinęła głową, czuła się zakłopotana tak samo zresztą, jak on. Nagle pojawiło się coś
nowego w ich wzajemnych stosunkach i oboje odczuwali to na swój sposób, niepewni, co
powiedzieć i jak się zachować. Dla niego sytuacja była prosta; złożył ofiarę, o którą go
prosiła, oddał jej swą duszę, a teraz pragnął uznania, gestu, świadczącego o przyjęciu daru.
Ale dla niej ten gest oznaczałby wykluczenie Feliksa z jej życia. Nie mogę tego zrobić -
myślała i słowa te dzwoniły jej w głowie jak wracające echem przekleństwo.
- Co chciałabyś, żebyśmy robili? - zapytał.
Wydawało się, że wie o jej dylemacie i chce ją przyprzeć do muru, skłonić, aby
zaczęła mówić o nich tak, jakby byli złączeni na zawsze.
- Wolałabym, żebyśmy się nie spieszyli z podejmowaniem decyzji - powiedziała.
- Dobra myśl - rzekł wstając z krzesła. - Pójdę się przebrać.
- Idę z tobą.
Wzięła drinka i także wstała. Zdziwiło go to i, prawdę mówiąc, ona sama była też
zaskoczona. Od trzydziestu lat nie przyglądali się sobie przy rozbieraniu.
Minęli hall i weszli po schodach na górę. Derek dostał zadyszki i powiedział: - Za pół
roku będę biegał na górę. - Patrzył w przyszłość z ufnością, a ona z lękiem. Dla niego życie
zaczynało się od nowa. Jaka szkoda, że nie zrobił tego kroku, zanim poznała Feliksa!
Kiedy otworzył przed nią drzwi do sypialni, serce jej zamarło. Niegdyś był to rytuał,
ich tajemny znak, szyfr kochanków, ustalony w młodości. Zauważyła, że gdy czuł przypływ
żądzy, stawał się żenująco szarmancki, toteż powiedziała kiedyś żartem: - Otwierasz przede
mną drzwi tylko wtedy, gdy masz ochotę się kochać. - Odtąd za każdym razem, gdy otwierał
przed nią drzwi, myśleli o seksie. W ten sposób okazywał, że jej pragnie. Wtedy odczuwali
potrzebę takich sygnałów, dzisiaj z lubością mówiła do Feliksa: - Zróbmy to na podłodze.
Czy Derek pamiętał? Czy chciał jej dać do zrozumienia, że chodzi mu o taki rodzaj
uznania? Minęło tyle lat! I jest taki gruby! Czy to było możliwe?
Wszedł do łazienki i odkręcił kurki. Siedząc przed toaletką przeczesywała włosy.
Widziała w lustrze, jak wychodzi z łazienki i zaczyna się rozbierać. Wciąż robił to w tej samej
kolejności: najpierw zdejmował buty, potem spodnie, na końcu marynarkę. Powiedział jej
kiedyś, że musi być taka kolejność, ponieważ nie można ściągnąć spodni mając buty na
nogach, a spodnie umieszcza się na wieszaku przed marynarką. Powiedziała mu, że
mężczyzna w koszuli, skarpetkach i krawacie wygląda nader osobliwie, i oboje się z tego
śmiali.
Pozbył się krawata i odpiął z westchnieniem ulgi kołnierzyk u koszuli. Kołnierzyki
zawsze były dla niego udręką. Być może nigdy już nie będzie musiał ich zapinać.
Zdjął koszulę, następnie skarpetki, podkoszulek i na koniec kalesonki. I wtedy
zauważył jej odbicie w lustrze. W jego spojrzeniu było jakby wyzwanie, jakby mówił: tak oto
wygląda stary człowiek i lepiej, żebyś do tego przywykła. Na chwilę podchwyciła jego
wzrok, po czym odwróciła głowę. Poszedł do łazienki i dobiegł ją plusk wody, gdy wchodził
do wanny.
Teraz, kiedy na nią nie patrzył, mogła łatwiej się skupić, tak jakby przedtem mógł
podsłuchać, co myśli. Dylemat Ellen objawił się w sposób brutalny: może czy też nie może
zdobyć się na stosunek z Derkiem? Jeszcze kilka miesięcy temu mogłaby, nawet chciałaby, i
to chętnie... Ale potem poznała twarde, muskularne ciało Feliksa i odkryła ponownie swoje
ciało podczas ich czysto fizycznego kontaktu.
Zmusiła wyobraźnię do wizji nagiego Derka: gruby kark, tłuste piersi z kępkami
posiwiałych włosów przy sutkach, wielkie brzuszysko z klinem owłosienia, rozszerzającym
się w pachwinach, i wreszcie... cóż, przynajmniej w tym miejscu Derek i Feliks byli mniej
więcej podobni.
Wyobraziła sobie siebie w łóżku z Derkiem, jak jej dotyka, całuje... I co ona będzie
robić? Nagle pomyślała, że może nawet sprawi jej to przyjemność w pełnym znaczeniu tego
słowa. Co z tego, że palce Feliksa są wprawne i zręczne, ale to dłonie Derka trzymała przez
tyle lat; ogarnięta namiętnością mogła drapać ramiona Feliksa, lecz Derek był jej prawdziwą
ostoją. Feliks miał świetną prezencję, ale w twarzy Derka odbijały się lata wypełnione
dobrocią, wygodą, wielkodusznością i zrozumieniem.
Być może kocha Derka i być może jest za stara na zmiany.
Usłyszała, jak podnosi się z wanny i wpadła w popłoch. Jeszcze nie była gotowa do
podjęcia nieodwołalnej decyzji. Nie mogła tak od razu pogodzić się z myślą, że nigdy już nie
złączy się w uścisku z Feliksem. To za szybko.
Musi porozmawiać z Derkiem. Musi przejść na inny temat, przełamać nastrój, swój i
jego. Co mu powie? Wyszedł już z wanny, teraz się wyciera, za moment tu będzie.
- Kto kupił spółkę? - zawołała.
Nie dosłyszała odpowiedzi, a równocześnie zadzwonił telefon. Przechodząc przez
pokój, aby go odebrać, powtórzyła pytanie:
- Kto kupił spółkę?
Podniosła słuchawkę.
- Facet, nazwiskiem Feliks Laski - zawołał Derek. - Poznałaś go, pamiętasz?
Stanęła jak wryta ze słuchawką przy uchu, nie mogła wykrztusić słowa. Tego już było
za wiele: to splątanie, ironia losu, zdradzieckość.
- Halo, halo - wdzierał się w jej ucho głos z telefonu.
Dzwonił Feliks.
- O Boże, nie! - wyszeptała.
- Ellen? Czy to ty?
- Tak.
- Mam ci dużo do powiedzenia. Możemy się spotkać?
- Nie... Myślę, że nie - wyjąkała.
- Nie bądź taka! - Jego głęboki, szekspirowski głos miał wiolonczelowe brzmienie. -
Chciałbym, żebyś za mnie wyszła.
- O Boże!
- Ellen, odezwij się. Czy wyjdziesz za mnie?
Nagle pojęła, czego pragnie, a uświadomiwszy to sobie, odzyskała spokój.
Zaczerpnęła głęboko tchu.
- Nie, z całą pewnością nie - powiedziała i odłożyła słuchawkę, wpatrując się w nią
przez dłuższą chwilę.
Powoli zdjęła z siebie ubranie i ułożyła je w schludny stosik na krześle.
Następnie weszła do łóżka i czekała na męża.
33
Tony Cox był szczęśliwy. W drodze do domu, jadąc powoli rollsem przez ulice East
London, słuchał radia i rozmyślał, jak dobrze wszystko poszło. Zapomniał, co się zdarzyło
Głuchemu Willie. Bębnił palcami po kierownicy w takt piosenki pop o łomocącym rytmie.
Ochłodziło się. Słońce leżało nisko, na błękitnym niebie trzepotały proporczyki długiej białej
chmury. Zbliżała się godzina szczytu i ruch gęstniał, ale tego wieczoru Tony był
najcierpliwszym człowiekiem na świecie.
A więc wszystko się udało. Chłopcy dostali swoje działki i Tony wyjaśnił im, jak i
dlaczego reszta pieniędzy została ukryta w banku. Obiecał następną wypłatę za dwa miesiące.
Byli zadowoleni.
Laski przyjął skradzione pieniądze szybciej, niż Tony się spodziewał. Może myślał,
chytry drań, że będzie mógł część sprzeniewierzyć. Niech tylko spróbuje! Będą musieli we
dwóch wypichcić jakieś szachrajstwo, żeby zamaskować źródło wycofywanych przez
Tony'ego funduszy. Ale to nic trudnego.
Dziś nic nie mogło być trudne. Zastanawiał się, co zrobić z wieczorem. Może pójdzie
do homo-baru i poderwie kogoś na noc. Przebierze się, przystroi w fikuśną biżuterię i wsadzi
do kieszeni rolkę dziesiątaków. Wyłuska sobie chłopaczka o parę lat młodszego i obsypie go
przyjemnościami: wspaniała kolacja, show, szampan, a potem jego mieszkanie w dzielnicy
Barbican. Trochę chłopcu przyłoży, nie za dużo, tyle, by go zmiękczyć, po czym...
To będzie morowa noc. Rano chłopak sobie pójdzie z pełnymi kieszeniami forsy,
cokolwiek poturbowany, ale szczęśliwy. Tony przepadał za uszczęśliwianiem ludzi.
Pod wpływem nagłego impulsu zatrzymał się przy narożnym sklepie i wszedł do
środka. Sklep miał błyszczący, nowoczesny wystrój, wzdłuż ścian stały nowe stelaże na
książki i magazyny. Tony poprosił o jak największe pudło czekoladek.
Młoda dziewczyna za ladą była tłusta, pryszczata i bezczelna. Kiedy sięgała wysoko
po czekoladki, jej nylonowy kitel podjechał aż do tyłka. Tony odwrócił wzrok.
- Kim jest ta szczęśliwa dama? - spytała dziewczyna.
- Moja mama.
- Nie dla mnie taki bajer.
Tony zapłacił i wyszedł w pośpiechu. Nie ma nic obrzydliwszego niż obrzydliwa
kobieta.
Nagle pomyślał, że mając milion funtów mógłby się zdobyć na coś więcej aniżeli
spędzenie nocy w mieście. Jednakże nie potrzebował nic więcej. Mógł sobie kupić dom w
Hiszpanii, ale jest tam za gorąco. Miał pod dostatkiem samochodów, podróżami po świecie
nudził się, nie pragnął rezydencji na wsi, nic nie kolekcjonował. Rozśmieszyło go to: w ciągu
jednego dnia stał się milionerem i przyszedł mu do głowy tylko jeden zakup - trzyfuntowe
pudełko czekoladek.
Pieniądze dawały jednak poczucie bezpieczeństwa. Gdyby miał złą passę, nawet jeśli,
uchowaj Bóg, trafiłby do kicia, mógłby utrzymywać chłopaków przez czas właściwie
nieograniczony. Prowadzenie gangu bywało kosztowne. Łącznie miał około dwudziestu
zakapiorów i każdy z nich spodziewał się od niego co piątek kilku funciaków, niezależnie od
tego, czy skok się odbył, czy nie. Westchnął. Tak, teraz odpowiedzialność będzie mu mniej
ciążyła. Gra była warta świeczki.
Zatrzymał wóz przed domem matki. Zegar na tablicy rozdzielczej wskazywał czwartą
trzydzieści pięć. Mama zaraz przygotuje herbatę, być może z plasterkiem sera na grzance, lub
pieczoną fasolę, potem będzie placek owocowy albo marcepanowy mazurek i na koniec
konserwowe gruszki z mleczkiem Ideal. A może zrobi jego ulubione naleśniki z dżemem?
Późniejszym wieczorem znowu się posili. Miał zawsze dobry apetyt.
Wszedł do domu frontowym wejściem, zamknąwszy za sobą drzwi. W korytarzu był
bałagan. W połowie schodów stał porzucony odkurzacz, płaszcz przeciwdeszczowy spadł z
wieszaka i leżał na podłodze, coś tam jeszcze walało się przy drzwiach do kuchni. Wyglądało
na to, że mama musiała nagle wyjść. Miał nadzieję, że nie stało się nic złego.
Podniósł płaszcz przeciwdeszczowy i zawiesił go na kołku. Psa także nie było, nie
usłyszał powitalnego szczekania.
Wszedł do kuchni i zatrzymał się z jedną nogą w przedpokoju.
Wszystko było czymś zapaćkane. W pierwszej chwili nie mógł się zorientować, co to
jest. Nagle poczuł krew.
Była wszędzie. Na ścianach, podłodze, suficie, na całej lodówce, na kuchence i
suszarce. Nozdrza miał wypełnione odorem rzeźni i zrobiło mu się niedobrze. Ale skąd ta
krew? Rozejrzał się błędnie dookoła, szukając wyjaśnienia, lecz niczego nie znalazł. Była
tylko krew.
Przeskoczył kuchnię dwoma susami i pchnął na oścież tylne drzwi.
Wtedy zrozumiał.
Pośrodku betonowego podwórka leżała na grzbiecie jego suka. Tkwił w niej nóż - ten
sam, który naostrzył za mocno dziś rano. Tony przykląkł przy pokaleczonym psie,
pokurczonym niczym balon, z którego uciekło powietrze.
Tony bluznął przekleństwami. Zatrzymał spojrzenie na ranach suki i skrawku
materiału, zaciśniętego w jej obnażonych zębach, po czym szepnął:
- Walczyłaś dzielnie, panienko.
Ruszył ku furtce do ogródka i wyjrzał przez nią, jakby spodziewał się, że dostrzeże
jeszcze zabójcę. Ale zobaczył tylko leżący na ziemi różowy kawałek wyssanej gumy do żucia,
ciśnięty niedbale ręką dziecka.
Najwidoczniej mamy nie było w domu, gdy się to zdarzyło, na całe szczęście.
Postanowił posprzątać, zanim wróci.
Wyjął z komórki łopatę. Między podwórkiem a furtką ogrodową była malutka grządka
lichej ziemi, którą jego ojciec niekiedy uprawiał. Teraz zarosła chwastami. Tony zdjął
marynarkę, zaznaczył niewielki kwadrat i zaczął kopać.
Nie zabrało mu to wiele czasu. Był silny i roznosiła go wściekłość. Naciskał z pasją
łopatę, planując, jak się zemści na zabójcy, jeśli go znajdzie. Ale na pewno go dopadnie. Ten
skurwiel to jakiś mściwy drań, a taki zawsze się chełpi swoim wyczynem, albo przedtem, albo
potem, bo inaczej nie wykaże się przed nikim, tylko przed sobą, a to zwykle nie wystarcza.
Ktoś usłyszy i doniesie któremuś z chłopaków, spodziewając się nagrody.
Przemknęła mu myśl, że to może sprawka glin. Ale to raczej nieprawdopodobne, to
nie w ich stylu. A więc kto? Miał niemało wrogów, ale żadnego z nich nie stać by było aż na
tyle nienawiści i czelności, aby wykręcić taki numer. Kiedy Tony trafiał na twardziela tego
typu, zwykle zatrudniał go u siebie.
Owinął sukę w marynarkę i delikatnie ułożył w dole. Zasypał z powrotem ziemią i
równo uklepał ją płaską powierzchnią łopaty. Nie odmawia się modlitwy za psy, prawda? Nie.
Wrócił do kuchni, zababrana była okropnie. Nie ma mowy, żeby sam dał radę to
oczyścić. Mama wróci lada chwila, dziwne, że jej dotąd nie ma. Potrzebował czyjejś pomocy.
Postanowił zadzwonić do szwagierki.
Przechodził przez kuchnię ostrożnie, by nie rozchlapywać krwi. Nawet jak na takiego
psa jak bokser było jej strasznie dużo.
Wszedł do saloniku, aby zatelefonować, i tam ją znalazł.
Próbowała chyba sięgnąć słuchawki. Leżała na dywanie, a struga krwi spływała aż do
drzwi. Cios był tylko jeden, ale śmiertelny.
Zastygła w zgrozie twarz Tony'ego wykrzywiła się niczym zgnieciona poduszka i
okryła rozpaczą. Uniósł w górę ramiona, zasłonił policzki dłońmi i otworzył usta.
Wreszcie odzyskał mowę i zaryczał jak zwierz. - Mamo! - krzyknął. - O Boże, mamo!
Runął na kolana obok ciała i zapłakał, wstrząsany głośnym, przeszywającym
szlochem, niby przygniecione nieszczęściem dziecko.
Na ulicy pod oknem saloniku gromadził się tłum, ale nikt nie śmiał wejść do środka.
34
City Tennis Club nie miał nic wspólnego z tenisem, a wszystko z popołudniowym
drinkiem. Kevina Harta niejednokrotnie uderzała kontrastowość tej nazwy. W zaułku przy
Fleet Street, wciśniętym miedzy kościół i blok biurowy, starczyłoby z trudem miejsca na stół
pingpongowy, co dopiero na kort do tenisa. Jeśli chodziło im - myślał Kevin - o pretekst do
serwowania drinków, w czasie gdy puby są zamknięte, mogli wymyślić coś bardziej
wiarygodnego, coś w związku z filatelistyką albo modelami kolejek na szynach. Tutaj
najbliższa tenisowi była gra na ekranie automatu wrzutowego. Znajdował się tam
miniaturowy kort; kierowało się graczami, pokręcając gałką.
Klub miał trzy bary oraz restaurację i było to dobre miejsce spotkań dla ludzi z “Daily
Mail” lub z “Mirror”, gdzie czasem można było dostać pracę.
Kevin zjawił się tam tuż przed piątą. Wziął sobie kufel beczkowego piwa i siedział
przy stoliku, gawędząc od niechcenia z przelotnie poznanym reporterem z “Evening News”.
Ale nie mógł się skupić na rozmowie, ciągle jeszcze wrzały w nim emocje. Reporter oddalił
się po chwili i Kevin zauważył wchodzącego Artura Cole'a, który podszedł do baru.
Ku zdziwieniu Kevina, zastępca redaktora działu wiadomości przysiadł się ze swym
kuflem do jego stolika.
- Co za dzień! - rzucił zamiast powitania.
Kevin przytaknął ruchem głowy. W gruncie rzeczy nie życzył sobie towarzystwa
Cole'a, chciał w samotności uporządkować stan swego ducha.
Artur wypił duszkiem połowę swego piwa i odstawił kufel, westchnąwszy z
zadowoleniem.
- Podczas lunchu nie miałem czasu się napić - wyjaśnił.
- Musiałeś sam dowodzić fortecą - powiedział przez grzeczność Kevin.
- Tak. - Cole wyjął paczkę papierosów i zapalniczkę i położył na stole. - Przyrzekałem
sobie, że nie będę palił. Ciekawe, jak długo wytrzymam.
Kevin zerknął ukradkiem na zegarek, zastanawiając się, czy nie zmienić lokalu na “El
Vino”.
- Zapewne uważasz, że zrobiłeś błąd wybierając ten zawód - odezwał się Artur.
Kevin był zaskoczony. Nie posądzał Cole'a o taką przenikliwość.
- Owszem - przyznał.
- Możliwe, że masz rację.
- Nader pocieszające.
- Wiesz, to twoja sprawa - westchnął Cole. - Masz swoje słuszne powody.
- Jeżeli mam wciąż kłaść uszy po sobie, nie dla mnie taki zawód.
Artur sięgnął po papierosa, ale cofnął rękę.
- Nauczyłeś się dzisiaj czegoś, prawda? Chyba rozumiesz, o co w tym wszystkim
chodzi, i jeśli coś to dla ciebie znaczy, zaznałeś smaku pokory.
Ten ojcowski ton zirytował Kevina.
- Zdumiewa mnie - powiedział - że po tym, co się dzisiaj stało, nikt najwyraźniej nie
odczuwa porażki.
Cole zaśmiał się z goryczą. Kevin zrozumiał, że trafił w sedno. Artur cierpiał, w
mniejszym lub większym stopniu, na chroniczne poczucie porażki.
- Ludzie tacy jak ty - mówił - pochodzą z nowego chowu i myślę, że jesteście nam
potrzebni. Stare metody, kiedy każdy musi zaczynać od podstaw i piąć się powoli w górę,
były może dobre dla reporterów, ale nie dla menedżerów. Bóg świadkiem, że naszemu
kierownictwu brakuje pomyślunku. Mam nadzieję, że jakoś to wytrzymasz. Napijesz się
jeszcze?
- Z chęcią.
Artur podszedł do baru. Kevin był zbity z tropu. Nie szczędził Cole'owi krytycznych
uwag, a teraz facet namawiał go, by został w dziennikarstwie i przymierzał się do funkcji
menedżera. Nie leżało to w jego planach, nigdy o tym nie myślał. I wcale nie pragnął. Lubił
ujawniać sprawy, pisać, służyć prawdzie.
Ogarnęło go poczucie niepewności. Musi o tym pomyśleć.
Kiedy Artur wrócił z piwem, Kevin powiedział:
- Jeżeli sprawy przybierają taki obrót, gdy trafia mi się bombowy temat, to jak mogę
dojść do czegokolwiek?
Artur znowu roześmiał się gorzko.
- Myślisz, że jesteś jeden? Czy uświadamiasz sobie, że to ja dziś byłem szefem
wiadomości? Ale ty jeszcze będziesz miał swój bombowy temat. - Sięgnął znów po papierosy
i tym razem zapalił.
Kevin obserwował, jak się zaciąga.
Tak - pomyślał - ja jeszcze będę miał swój bombowy temat.
Artur już nie.