Gabriel Garcia Marquez
Kronika Zapowiedzianej
Śmierci
Przełożył:
Carlos Marrodan Casas
W dniu, w którym miał zostać zabity, Santiago Nasar wstał o piątej trzydzieści rano, chcąc
zdążyć na uroczystość powitania statku wiozącego biskupa. Śniło mu się, że szedł w mżawce przez
gaj figowców, i przez chwilę był szczęśliwy we śnie, ale obudziwszy się, poczuł się cały zbryzgany
ptasimi gówienkami. „Zawsze śniły mu się drzewa - powiedziała mi Placida Linero, jego matka,
odtwarzając w dwadzieścia siedem lat później szczegóły tego nieszczęsnego poniedziałku. - Tydzień
wcześniej śniło mu się, że leciał sam w samolocie z cynfolii, który swobodnie przelatywał pomiędzy
migdałowcami". Cieszyła się w pełni zasłużoną sławą nieomylnej tłumaczki cudzych snów, pod
warunkiem że opowiadano je na czczo, nie dostrzegła jednak żadnej złowróżbnej przepowiedni w
snach swego syna - ani w tych dwóch ostatnich, ani w poprzednich z drzewami, które opowiadał jej
we wszystkie ranki poprzedzające jego śmierć.
Santiago Nasar również nie dostrzegł złej wróżby. Spał krótko i źle, nie zdejmując ubrania.
Obudził się z bólem głowy, czując na podniebieniu smak miedzianego strzemienia, szybko jednak
uznał to za naturalne skutki weselnej hulanki, która przedłużyła się do rana. Nie dość tego: wiele osób
napotkanych przez niego od momentu, gdy wyszedł z domu o szóstej pięć, aż do chwili kiedy w
godzinę później został zaszlachtowany jak wieprz, wspominało, iż był wówczas nieco ospały, ale w
dobrym humorze, i że wszystkim mimochodem napomknął coś o pięknym dniu. Nikt nie był pewien,
czy miał na myśli pogodę. Wielu jednomyślnie wspominało, że ranek był pogodny, z nadlatującą od
plantacji bananowych morską bryzą, a więc taki, jakiego można było się spodziewać po dobrym lutym
tamtych czasów. Większość zgodnie jednak stwierdzała, że pogoda była pod psem, niebo niskie i
posępne, w powietrzu unosiła się stęchlizna stojących wód, a w chwili nieszczęścia siąpiła mżawka,
taka sama, jaką widział Santiago Nasar w lesie swego snu. Jeśli zaś chodzi o mnie, to po weselnej
pijatyce wracałem do przytomności na apostolskim łonie Marii Alejandriny Cervantes i obudziły mnie
dopiero dzwony bijące na trwogę, choć myślałem, że uderzono w nie na cześć biskupa.
Santiago Nasar ubrał się w białe lniane spodnie, nie krochmalone, takie same jak te, które miał
na sobie poprzedniego dnia na weselu. Było to ubranie na wielkie okazje. Gdyby nie wizyta biskupa,
włożyłby spodnie i koszulę koloru khaki i buty do jazdy konnej, czyli to, w co ubierał się w każdy
poniedziałek, gdy jechał do hacjendy „Divino Rostro", odziedziczonej po ojcu i zarządzanej przez
niego roztropnie, choć bez większych sukcesów. Gdy wyruszał konno, przypinał do pasa magnum
357, którego pociski z pancernej stali, jak mawiał, mogły przeciąć konia na pół. W sezonie polowań
na kuropatwy brał swoje sokolnicze akcesoria. Poza tym w swoim arsenale miał: manlicher schonauer
30.06, holand magnum 300, hornet 22 z celownikiem optycznym i wielostrzałowego winczestera. Spał
zawsze tak jak jego ojciec, trzymając broń w poszewce poduszki, tego dnia jednak przed wyjściem z
domu wyjął naboje i schował do szufladki nocnego stolika. „Nigdy nie zostawiał broni nabitej" -
powiedziała mi jego matka. Wiedziałem o tym, tak jak wiedziałem, że broń chował w jednym miejscu,
amunicję zaś jak najdalej od niej, tak by nikt, choćby przypadkiem, nie uległ pokusie załadowania
broni wewnątrz domu. Był to roztropny nawyk narzucony przez ojca od tego dnia, kiedy to rano jedna
ze służących, chcąc zdjąć poszewkę z poduszki, zaczęła nią potrząsać; pistolet wypadł i uderzając o
podłogę wystrzelił, kula zaś roztrzaskała szafę w pokoju, przebiła ścianę salonu, z bitewnym gwizdem
przeleciała przez jadalnię sąsiedniego domu i obróciła w gipsowy proch świętego naturalnej wielkości
z głównego ołtarza kościoła na drugim końcu placu. Santiago Nasar, wówczas małe dziecko, nie
zapomniał nigdy tej poglądowej lekcji udzielonej przez nieszczęśliwy traf.
Ostatnim obrazem syna, jaki zachowała w pamięci matka, była wizja jego przelotnego pobytu
w sypialni. Obudził ją, gdy usiłował po omacku znaleźć w łazienkowej apteczce tabletkę aspiryny;
matka zapaliła wówczas światło i ujrzała go, jak wyłaniał się w drzwiach ze szklanką wody w ręku, i
takim miała go zapamiętać na zawsze. Santiago Nasar opowiedział jej wówczas sen, ona jednak nie
zwróciła uwagi na drzewa.
- Wszystkie sny z ptakami oznaczają dobre zdrowie - powiedziała.
Ujrzała go, leżąc w tym samym hamaku i w tej samej pozycji, w jakiej zastałem ją, powaloną
przez ostatnie światła starości, kiedy wróciłem do tego zapomnianego miasteczka, próbując złożyć z
tylu rozproszonych odłamków rozbite zwierciadło pamięci. Nawet w pełnym świetle z trudem
rozpoznawała kształty, a do skroni przyłożone miała zioła mające uśmierzyć wieczny ból głowy, który
pozostawił jej syn, gdy po raz ostatni przeszedł przez sypialnię. Leżała na boku, próbując podnieść się
uczepiona pali u wezgłowia hamaka, w półmroku zaś unosił się ten sam zapach baptysterium, który
tak mnie zdziwił w ów ranek, gdy popełniono zbrodnię.
W chwili, kiedy pojawiłem się w pustce drzwi, pomyliła mnie ze wspomnieniem Santiago
Nasara. „Tam stał - powiedziała mi. - Miał na sobie białe
lniane ubranie, prane w samej wodzie, bo miał tak delikatną skórę, że nie znosił chrzęstu
krochmalu". Siedziała dłuższy czas w hamaku żując nasionka rzeżuchy, póki nie otrząsnęła się ze
złudzenia, że syn wrócił. Wówczas westchnęła: „To był mężczyzna mojego życia".
Zobaczyłem go w jej pamięci. W ostatnim tygodniu stycznia skończył dwadzieścia jeden lat,
był smukły, blady, miał arabskie rzęsy i kręcone włosy swego ojca. Był jedynym synem małżeństwa z
rozsądku, które nie zaznało chwili szczęścia. Ale Santiago Nasar wydawał się szczęśliwy przy ojcu,
póki ten nagle nie zmarł, i przez następne trzy lata wydawał się nadal szczęśliwy przy samotnej matce
aż do poniedziałku swojej śmierci. Po niej odziedziczył instynkt. Od ojca nauczył się, jeszcze jako
dziecko, władania bronią palną, miłości do koni i układania do łowów drapieżnych ptaków, ale
również wypróbowanej sztuki odwagi i ostrożności. Między sobą rozmawiali po arabsku, ale w
obecności Placidy Linero po hiszpańsku, żeby nie czuła się odepchnięta. Nigdy nie widziano ich
uzbrojonych w miasteczku i tylko raz pojawili się ze swymi wytresowanymi sokołami, i to z okazji
pokazu sokolnictwa podczas specjalnego kiermaszu na cele dobroczynne. Śmierć ojca zmusiła go do
przerwania nauki pod koniec szkoły średniej, musiał bowiem objąć rodzinną hacjendę. Sobie samemu
już Santiago Nasar zawdzięczał, iż był wesoły, spokojny i kochliwy.
W dniu, w którym miał zostać zabity, matka, ujrzawszy go ubranego na biało, pomyślała, że
pomylił mu się dzień. „Przypomniałam mu, że dziś jest poniedziałek" - powiedziała mi. Ale
wytłumaczył jej, że ubrał się odświętnie na wypadek, gdyby nadarzyła się okazja ucałować pierścień
biskupa. Nie okazała tym najmniejszego zainteresowania.
- Nawet nie zejdzie ze statku - odparła. - Udzieli błogosławieństwa z obowiązku, jak zwykle, i
odpłynie tam, skąd przypłynął. Nienawidzi tego miasteczka.
Santiago Nasar wiedział, że matka ma rację, ale splendor uroczystości kościelnych wzbudzał
w nim nieodparty zachwyt. „To jest jak wino" - wyznał mi kiedyś. Jedynym zmartwieniem matki w
związku z wizytą biskupa było, żeby jej syn nie zmókł na deszczu, słyszała bowiem, jak kichał przez
sen. Poradziła mu, żeby wziął parasol, ale on pomachał jej ręką na pożegnanie i wyszedł z pokoju.
Widziała go po raz ostatni.
Victoria Guzman, kucharka, była całkowicie pewna, że nie padało ani tego dnia, ani przez
cały luty. „Wprost przeciwnie - powiedziała mi, kiedy odwiedziłem ją na krótko przed jej śmiercią. -
Słońce zaczęło grzać wcześniej niż w sierpniu". Oprawiała na śniadanie trzy króliki, atakowana przez
dyszące psy, gdy Santiago Nasar wszedł do kuchni. „Zawsze gdy wstawał, wyglądał, jakby łajdaczył
się całą noc" - wspominała bez czułości Victoria Guzman. Divina Flor, jej rozkwitająca właśnie córka,
podała mu jak w każdy poniedziałek kubek gorzkiej kawy z odrobiną wódki z trzciny
cukrowej, by mógł znieść ciężar minionej nocy. Ogromna kuchnia z rozlegającym się w niej sykiem
ognia i kurami śpiącymi na żerdkach wydawała tajemnicze oddechy. Santiago Nasar przełknął kolejną
aspirynę i usiadł, by łyk po łyku popijać kawę z dużego kubka, pogrążając się w leniwych myślach i
nie odrywając wzroku od obydwu kobiet patroszących króliki nad piecykiem. Victoria Guzman mimo
swego wieku zachowała urodę. Dziewczynkę, dziką jeszcze trochę i nie oswojoną, zdawały się już
rozpierać hormony. Gdy podeszła, żeby zabrać pusty kubek, Santiago Nasar złapał ją za przegub
dłoni.
- Już można cię ujeżdżać - powiedział. Victoria Guzman pogroziła mu zakrwawionym nożem.
- Ty ją, biały, puść - rozkazała mu nie na żarty. - Z tej studni się nie napijesz, póki ja żyję.
Została uwiedziona przez Ibrahima Nasara w pełni swej młodości. Przez wiele lat kochał się z nią po
stajniach swej hacjendy i sprowadził na służbę do domu, gdy zauroczenie mu przeszło. Divina Flor,
córka z późniejszego już małżeństwa, czuła, że jest jej przeznaczone kłusownicze łóżko Santiago
Nasara i przeświadczenie to budziło w niej przedwczesny niepokój. „Taki mężczyzna już się nigdy nie
narodzi" - powiedziała mi, gruba, przywiędła i otoczona dziećmi po innych miłościach. „Wykapany
ojciec - odparowała jej Victoria Guzman. - Zasraniec". Ale nie potrafiła opanować gwałtownego
dreszczu trwogi na wspomnienie przerażenia Santiago Nasara, kiedy jednym szarpnięciem wyrwała z
królika dymiące wnętrzności i rzuciła je psom.
- Nie bądź taka okrutna - powiedział jej. - A gdyby to był człowiek?
Victoria Guzman potrzebowała niemal dwudziestu lat, by zrozumieć, że mężczyzna
przyzwyczajony do zabijania bezbronnych zwierząt mógł się tak nagle przerazić. „Boże Święty -
krzyknęła wystraszona - i pomyśleć, że to było dla mnie takim odkryciem". W ten poranek zbrodni
było w niej jednak tyle tłumionych urazów, iż nie przestała rzucać psom wnętrzności królików. Byle
tylko uprzykrzyć śniadanie Santiago Nasarowi. W tym to właśnie momencie całe miasteczko zostało
zerwane na nogi brutalnym rykiem parowca wiozącego biskupa.
Mieszkali w starym dwupiętrowym domu, byłym magazynie, o ścianach z surowych desek i
dwuspadowym cynkowym dachu, na którym siadały sępy wyglądając portowych odpadków. Został
zbudowany w czasach, kiedy rzeka była na tyle żeglowna, iż barki, a nawet niektóre statki
pełnomorskie zapuszczały się aż tutaj poprzez bagniska estuarium. Gdy Ibrahim Nasar przybył pod
koniec wojen domowych z ostatnimi Arabami, morskie statki nie przypływały już wskutek zmiany
nurtu, wobec czego magazyn stał się bezużyteczny. Ibrahim Nasar kupił go niemal za darmo, planując
założenie w nim sklepu z artykułami importowanymi, którego nigdy nie otworzył, i dopiero przed
ślubem przerobił go na dom mieszkalny. Na parterze urządził salon do wszystkiego, w głębi
dobudował stajnię dla czterech koni, służbówki i folwarczną kuchnię z oknami wychodzącymi na port,
przez które o każdej porze wpadał fetor wód. W salonie pozostawił jedynie kręcone schody
wyłowione po jakiejś katastrofie okrętowej. Na piętrze, gdzie przedtem mieściły się biura urzędu
celnego, urządził dwa obszerne pokoje i pięć kajut dla gromady dzieci, które chciał mieć, a nad
rosnącymi na placu drzewami migdałowymi zbudował balkon, gdzie Placida Linero siadywała w
marcowe popołudnia, by tam znaleźć ulgę w swej samotności. Od frontu zachował główne drzwi i
dorobił dwa wysokie okna z toczonymi gałkami. Pozostawił też tylne drzwi, podwyższając je nieco,
tak by mieścił się w nich koń. Zachował również część dawnego nabrzeża. Właśnie te drzwi były
najczęściej używane, choć nie dlatego, iż były najprostszym wejściem do stajni i kuchni, ale przede
wszystkim dlatego, że bezpośrednio wychodziły na ulicę nowego portu, oszczędzając drogi przez plac.
Główne drzwi, poza świątecznymi okazjami, zawsze były zamknięte i zaryglowane. Pomimo tego
właśnie przy nich, a nie przy tylnych drzwiach czekali na Santiago Nasara ludzie, którzy zamierzali go
zabić, i właśnie nimi wyszedł Santiago Nasar na uroczystość powitania biskupa, aczkolwiek musiał
okrążyć dom, żeby dojść do portu.
Nikt nie mógł pojąć zbiegu tylu fatalnych okoliczności. Przybyły z Riohacha sędzia śledczy
musiał je spostrzec, lecz nie miał odwagi ich uznać, a świadczą o tym jego zabiegi w aktach, by
faktom nadać racjonalną interpretację. Drzwi wychodzące na plac wielokrotnie pojawiały się w
zeznaniach pod nazwą z powieści odcinkowej jako „Fatalne drzwi". W istocie zaś jedyną wiarygodną
interpretacją wydawało się wyjaśnienie Placidy Linero, która odpowiadając na pytanie użyła
matczynego argumentu: „Mój syn nigdy nie wychodził tylnymi drzwiami, kiedy był dobrze ubrany".
Zdawała się to być prawda tak prosta, iż sędzia śledczy odnotował ją na marginesie, nie wciągnął jej
jednak do akt.
Victoria Guzman ze swej strony kategorycznie zaprzeczyła, jakoby ona i jej córka wiedziały,
że na Santiago Nasara czekano, by go zabić. Ale po latach przyznała, że obie wiedziały już o tym,
kiedy wszedł do kuchni, żeby wypić kawę. Powiedziała jej o tym żebraczka, która przyszła nieco po
piątej prosząc o mleko; powiedziała też, dlaczego chcą go zabić i gdzie na niego czekają. „Nie
uprzedziłam go, bo myślałam, że te groźby to pijackie gadanie" - dodała Victoria. Ale podczas
którychś z rzędu odwiedzin, gdy Victoria Guzman już nie żyła, Divina Flor wyznała mi, że jej matka
nie powiedziała nic Santiago Nasarowi, bo w skrytości serca chciała, żeby go zabito. Ona zaś nie
uprzedziła go, bo wtedy była
tylko przestraszoną dziewczynką, niezdolną do podjęcia samodzielnej decyzji, a przestraszyła
się jeszcze bardziej, kiedy chwycił ją za przegub i poczuła dotyk dłoni, lodowatej i skamieniałej jak
ręka trupa.
Santiago Nasar przeszedł długimi krokami przez półmrok domu, poganiany radosnym
buczeniem biskupiego statku. Divina Flor wyminęła go, by otworzyć mu drzwi, i usiłowała nie dać się
złapać pomiędzy klatkami śpiących ptaków w jadalni, pomiędzy wiklinowymi meblami i wiszącymi
paprociami w salonie, ale gdy odsunęła zasuwę, nie zdołała już uniknąć wyciągniętych szponów
drapieżnego krogulca. „Złapał mnie za całą pipę - powiedziała mi Divina Flor. - Zawsze to robił,
kiedy mnie przyłapał w jakimś kącie, ale tamtego dnia nie przestraszyłam się jak zwykle, tylko
strasznie zachciało mi się płakać". Przepuściła go, by mógł wyjść, i przez uchylone drzwi zobaczyła
na placu migdałowce ośnieżone blaskiem świtu, ale bała się zobaczyć cokolwiek więcej. „Wtedy
statek przestał wyć i zaczęły piać koguty - powiedziała. - Zrobił się taki harmider, że trudno było
uwierzyć, aby w miasteczku znajdowało się aż tyle kogutów, i pomyślałam, że przypłynęły razem z
biskupem". Jedyne, co mogła zrobić dla mężczyzny, który nigdy nie miał być jej mężczyzną, to
zostawić wbrew poleceniom Placidy Linero nie zaryglowane drzwi, aby mógł w razie czego wejść z
powrotem. Ktoś, kogo nigdy nie zidentyfikowano, wsunął pod drzwi kopertę z kartką ostrzegającą
Santiago Nasara, że czekają na niego, by go zabić, ujawniając przy tym miejsce, motywy i inne
szczegóły intrygi. Ostrzeżenie leżało już na podłodze, gdy Santiago Nasar wychodził z domu, nie
dostrzegł go jednak, tak jak nie dostrzegła go również Divina Flor, nie dostrzegł go zresztą nikt
jeszcze długo po tym, jak zbrodnia została dokonana.
Minęła już szósta, jednak światła uliczne jeszcze się paliły. Z gałęzi migdałowców i
niektórych balkonów zwisały kolorowe weselne girlandy i można było pomyśleć, że powieszono je
dopiero co na cześć biskupa. Ale wyłożony płytami plac, gdzie stał podest dla muzyków, wyglądał
niczym śmietnisko pełne pustych butelek, przeróżnych pozostałości i odpadków po publicznej
zabawie. Gdy Santiago Nasar wychodził z domu, wiele osób przynaglonych buczeniem statku biegło
w stronę portu. Jedynym czynnym na placu lokalem był sąsiadujący z kościołem sklep z nabiałem,
gdzie w tym czasie siedzieli dwaj mężczyźni czekający na Santiago Nasara, żeby go zabić. Clotilde
Armenta, właścicielka sklepu, ujrzała go w brzasku świtu i odniosła wrażenie, że ubrany jest w
aluminium. „Już wtedy wyglądał jak zjawa" - powiedziała mi. Mężczyźni, którzy mieli go zabić,
zasnęli na krzesłach, przytulając do piersi noże owinięte w gazetę. Clotilde Armenta wstrzymała
oddech, żeby ich nie obudzić.
Pedro i Pablo Vicario byli bliźniakami. Mieli po dwadzieścia cztery lata i byli tak do siebie
podobni, że z trudem ich rozróżniano. „Ociężałego wyglądu,
ale dobrego charakteru" - głosił akt sprawy. Ja, znając ich od szkoły podstawowej, opisałbym
ich tak samo. Tego dnia rano mieli jeszcze na sobie ciemne weselne garnitury, zbyt ciężkie i zbyt
przyzwoite jak na Karaiby, i choć ich twarze nosiły ślady wielu godzin rozpusty, dopełnili jednak
porannego rytuału i ogolili się. Chociaż pili nieprzerwanie od przededniu wesela, po tych trzech
dniach nie byli już pijani, wyglądali tylko jak niewyspani lunatycy. Zasnęli przy pierwszych
podmuchach świtu, po prawie trzech godzinach oczekiwania w sklepie Clotilde Armenta, i to był ich
pierwszy sen od piątku.
Gdy statek zabuczał po raz pierwszy, obaj ocknęli się, ale instynkt wyrwał ich całkowicie ze
snu, dopiero gdy Santiago Nasar opuścił swój dom. Każdy z nich chwycił wówczas za swój pakiet
owinięty w gazetę, a Pedro Vicario zaczął wstawać.
- Na miłość boską - szepnęła Clotilde Armenta. - Zostawcie to na później, choćby przez
wzgląd na księdza biskupa.
„Jakby mnie Duch Święty nawiedził" - często powtarzała później. Był to istotnie
opatrznościowy przypadek, choć nie na wiele się zdał. Po tym, co powiedziała, bliźniacy Vicario
zreflektowali się i ten, który już wstał, ponownie usiadł. Obaj odprowadzili wzrokiem Santiago Nasara
przechodzącego przez plac. „Patrzyli na niego raczej z żalem" - mówiła Clotilde Armenta. W tej samej
chwili przez plac przeszły bezładnie w swych sierocych mundurkach wychowanki szkoły
prowadzonej przez zakonnice.
Placida Linem miała rację; biskup w ogóle nie zszedł na ląd. W porcie, poza miejscowymi
władzami i dziećmi ze szkół, zebrała się masa ludzi i wszędzie pełno było klatek z podtuczonymi
kogutami przyniesionymi w prezencie dla biskupa, zupa z kogucich grzebieni była bowiem jego
ulubionym przysmakiem. Przy nabrzeżu zwalono tyle stosów drewna, iż załadowanie ich na statek
trwałoby co najmniej dwie godziny. Ale statek w ogóle nie przybił do brzegu. Wypłynął zza zakrętu
rzeki dysząc niby smok i wówczas orkiestra zagrała hymn biskupi, a koguty w klatkach zaczęły piać,
budząc wszystkie koguty w okolicznych osadach.
W owej epoce legendarne parostatki z paleniskami na drewno, napędzane kołem łopatkowym,
zanikały już powoli, a kursujące niedobitki nie dość, że nie miały już pianol ani specjalnych kajut na
miodowe miesiące, to ledwie mogły jeszcze płynąć pod prąd. Ten był jednak nowy i zamiast jednego
komina miał dwa, opasane, niczym banderolą, barwami narodowymi, zaś koło łopatkowe od rufy
nadawało mu impet pełnomorskiego statku. Na najwyższym mostku przy kapitańskiej kabinie w
otoczeniu swej świty Hiszpanów, stał biskup w białej sutannie. „Pogoda była jak na Boże Narodzenie"
- powiedziała moja siostra Margot. Przepływając bowiem wzdłuż portu, jak wynika z jej opowieści,
statek wydał gwizd i trysnął strumieniem sprężonej pary, mocząc tych, którzy stali przy samym
brzegu. Wszystko wydawało się ulotną złudą: biskup, znalazłszy się na wprost zgromadzonych przy
nabrzeżu tłumów, zaczął kreślić w powietrzu znak krzyża i nieprzerwanie udzielał swego błogo-
sławieństwa, z przyzwyczajenia, bez cynizmu i bez uduchowienia, póki statek nie zniknął z oczu
pozostawiając za sobą wrzawę kogutów.
Santiago Nasar miał powody, by poczuć się rozgoryczonym. Uczestniczył w przygotowaniach
w odpowiedzi na publiczne apele księdza Carmen Amadora, znosząc wiele wiązek drewna i osobiście
wybierając koguty o najbardziej apetycznych grzebieniach. Uczucie zawodu nie trwało jednak długo.
Zdaniem mojej siostry Margot, która stała razem z nim przy nabrzeżu, był w bardzo dobrym humorze
i pełen chęci do kontynuowania zabawy, mimo uporczywego bólu głowy. „Nie wyglądał na
przeziębionego i tylko cały czas rozmyślał o tym, ile kosztowało wesele" - powiedziała mi.
Towarzyszący im Cristo Bedoya ujawnił liczby, które spotęgowały jego podziw. Był na weselu z
Santiago Nasarem i ze mną prawie do czwartej, ale zamiast wrócić do swoich rodziców, spędził resztę
nocy na rozmowach w domu swych dziadków. Uzyskał tam szereg informacji brakujących mu dotąd
do obliczenia kosztów wesela. Oszacował, że pod nóż poszło dla gości czterdzieści indyków i
jedenaście świń, i cztery jałówki, które pan młody kazał upiec dla wszystkich na głównym placu
miasteczka. Oszacował też, że wypito dwieście pięć skrzyń alkoholu z przemytu, a prawie dwa tysiące
butelek rumu rozdano tłumom. Nie było takiej osoby, ni biednej, ni bogatej, która w ten czy inny
sposób nie uczestniczyłaby w najgłośniejszym weselu, jakie kiedykolwiek widziano w miasteczku.
Santiago Nasar pomarzył na głos:
- Taki będzie mój ślub - powiedział. - Życia wam nie starczy, żeby o nim rozpowiadać.
Moja siostra poczuła, że anioł przeleciał. Raz jeszcze pomyślała o szczęściu Flory Miguel,
która mając w swym życiu już tak wiele, na dodatek miała dostać jeszcze Santiaga Nasara na
tegoroczne święta Bożego Narodzenia. „Nagle zdałam sobie sprawę, że nie mogło być lepszej partii
od niego - powiedziała mi. - No bo pomyśl: ładny, dobrze wychowany i w wieku dwudziestu jeden lat
z własnym majątkiem". Miała zwyczaj zapraszania go do nas, kiedy na śniadanie były placki
maniokowe, a tego dnia rano moja matka właśnie je robiła. Santiago Nasar z entuzjazmem przyjął
zaproszenie.
- Tylko się ,przebiorę i zaraz cię dogonię - powiedział i nagle zauważył, że zostawił zegarek
na nocnym stoliku. - Która jest godzina?
Była szósta dwadzieścia pięć. Santiago Nasar wziął pod rękę Cristo Bedoyę i ruszył z nim w
stronę placu.
- Za piętnaście minut jestem u ciebie - powiedział mojej siostrze.
Nalegała, by pójść od razu razem, gdyż śniadanie było już gotowe. „To naleganie było dziwne
- powiedział mi Cristo Bedoya. - Tak dziwne, iż czasami myślałem, że Margot już wiedziała, że mają
go zabić, i chciała go ukryć w twoim domu". Mimo to Santiago Nasar namówił ją, by pierwsza poszła
do domu, on zaś w tym czasie przebierze się w ubranie jeździeckie, miał być bowiem wcześnie w
„Divino Rostro", by kastrować młode byczki. Pożegnał ją tym samym ruchem ręki, którym pożegnał
swoją matkę, i oddalił się w stronę placu, trzymając pod rękę Cristo Bedoyę. Widziała go po raz
ostatni.
Wiele osób zgromadzonych w porcie wiedziało, że mają zabić Santiago Nasara. Don Lazaro
Aponte, emerytowany dyplomowany pułkownik i alkad od jedenastu lat, pomachał mu ręką. „Miałem
realne podstawy, by sądzić, że nie zagraża mu już żadne niebezpieczeństwo" - powiedział mi. Ksiądz
Carmen Amador również się nie przejął. „Kiedy zobaczyłem, że jest zdrów i cały, pomyślałem, że to
wszystko było fałszywą pogłoską" - wyznał mi. Nikt wówczas nawet nie zadał sobie pytania, czy
Santiago Nasar został przynajmniej ostrzeżony, wszystkim bowiem wydawało się nieprawdopodobne,
by mogło być inaczej.
Moja siostra Margot była w istocie jedną z tych niewielu osób, które nie wiedziały, że grozi
mu śmierć. „Gdybym wiedziała, przyprowadziłabym go do domu, choćbym musiała go związać" -
oświadczyła sędziemu śledczemu. Dziwne, że o tym nie wiedziała, ale jeszcze dziwniejsze było to, że
nie wiedziała o tym również moja matka, osoba dowiadująca się o wszystkim wcześniej niż
ktokolwiek w rodzinie, mimo że od lat nie wychodziła z domu, nawet na mszę. Podziwiałem tę jej
właściwość od czasu, gdy zacząłem wcześnie wstawać, by iść do szkoły. Co rano zastawałem ją taką,
jaką była w owych czasach - bladą i tajemniczą, zamiatającą podwórze miotłą z gałęzi w popielatym
blasku świtu i spowiadającą mi między jednym a drugim łykiem kawy, co wydarzyło się na świecie,
podczas gdyśmy spali. Zdawała się być zespolona z innymi ludźmi w miasteczku niewidzialnymi
nitkami tajemnej łączności, szczególnie z ludźmi w jej wieku, czasem bowiem zaskakiwała nas
wieściami wyprzedzającymi sam bieg wydarzeń, które znać mogła tylko dzięki sztuce jasnowidzenia.
Ale tego ranka nie przeczuła pierwszych ziaren tragedii, które zaczęły wschodzić o trzeciej nad ranem.
Wymiotła już patio, a kiedy moja siostra Margot wychodziła na przywitanie biskupa, zastała ją
mielącą maniok. „Słychać było koguty" - mówi zazwyczaj moja matka wspominając tamten dzień.
Nie skojarzyła nigdy odległej wrzawy z przyjazdem biskupa, lecz z dogasającym weselem.
Nasz dom stał z dala od głównego placu w zagajniku drzew mangowych nie opodal rzeki.
Moja siostra szła do portu cały czas wzdłuż brzegu, a ludzie byli zbyt podnieceni wizytą biskupa, by
zajmować się innymi sensacjami. Złożono chorych w bramach, by mogli przyjąć boże lekarstwo, ko-
biety wybiegały z podwórzy z indykami, prosiakami i z wszystkim, co nadawało się do jedzenia, z
drugiego zaś brzegu przypływały czółna ozdobione kwiatami. Później jednak, gdy biskup przepłynął
obok miasteczka nie postawiwszy nawet nogi na lądzie, ta druga tajona dotąd wiadomość nabrała
wymiarów sensacyjnego skandalu. To właśnie wówczas moja siostra Margot poznała ją w całej
okazałości i brutalności: Angela Vicario, owa piękna dziewczyna, która wyszła za mąż poprzedniego
dnia, została zwrócona do domu swych rodziców, małżonek bowiem odkrył, że nie była dziewicą.
„Poczułam się tak, jakbym to ja miała umrzeć - powiedziała moja siostra. - Ale choć rozwodzili się
nad tą bujdą, nikt nie mógł mi wytłumaczyć, jak to się stało, że biedny Santiago Nasar został wplątany
w podobną intrygę". Pewne było tylko to, że bracia Angeli Vicario czekają na niego, żeby go zabić.
Moja siostra wróciła do domu ledwo powstrzymując płacz. W jadalni zastała mają matkę
przystrojoną w niedzielną suknię w niebieskie kwiaty, na wypadek gdyby biskup przyszedł nas
pozdrowić, i śpiewającą podczas nakrywania stołu faso o niewidzialnej miłości. Siostra dostrzegła, że
położyła o jedno nakrycie więcej niż zazwyczaj.
- To dla Santiago Nasara - powiedziała jej moja matka. - Powiedziano mi, że zaprosiłaś go na
śniadanie.
- Zabierz je - odrzekła moja siostra.
Wówczas opowiedziała jej wszystko. „Ale to było tak, jakby już wiedziała - zwierzyła mi się.
- Tak jak zwykle, gdy zaczynasz jej coś opowiadać i nie dojdziesz do połowy, ona już wie, jaki jest
koniec". Ta zła wiadomość była zaszyfrowanym węzełkiem dla mojej matki. Młodemu Santiago
nadano to imię na jej cześć, ponadto była jego matką chrzestną. Była jednak również w jakimś stopniu
spowinowacona z Purą Vicario, matką zwróconej panny młodej. Mimo to, nie czekając już końca
opowieści, włożyła pantofle na obcasach i narzuciła mantylkę do mszy, używaną wówczas przez nią
jedynie do wizyt kondolencyjnych. Mój ojciec, który wszystko słyszał leżąc w łóżku, pojawił się w
jadalni w piżamie i wystraszony zapytał, gdzie idzie.
- Uprzedzić kumę Placidę - odpowiedziała. - To niesprawiedliwe, żeby wszyscy wiedzieli, że
mają zabić jej syna, a ona była jedyną, która nic o tym nie wie.
- Jesteśmy z nią spokrewnieni w tym samym stopniu, co z rodziną Vicario - odparł ojciec.
- Zawsze trzeba być po stronie zabitego - odpowiedziała.
Moi młodsi bracia zaczęli wychodzić ze swych pokoi. Najmłodsi, smagnięci powiewem
tragedii, uderzyli w płacz. Matka po raz pierwszy w życiu nie przejęła się nimi i nie zwróciła również
uwagi na męża.
- Poczekaj, ubiorę się - powiedział jej.
Była już na ulicy. Mój brat Jaime, wówczas niespełna siedmioletni, jedyny ze wszystkich
dzieci był już ubrany do szkoły.
- Idź z nią - rozkazał mu ojciec.
Jaime pobiegł za nią, nie wiedząc, co się dzieje ani dokąd idą, i chwycił się jej ręki. „Gadała
sama do siebie - powiedział mi Jaime. - Złoczyńcy, mówiła po cichu, zasrane bydlaki, nie potrafią nic
zrobić, co by nie było nieszczęściem". Nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, że prowadzi za rękę
dziecko. „Ludzie myśleli chyba, że zwariowałam - powiedziała mi. - Pamiętam tylko, że z daleka
słychać było ludzki tumult, tak jakby od nowa zaczęło się wesele, i że wszyscy biegli w stronę placu".
Przyspieszyła kroku z determinacją, na jaką ją tylko było stać, gdy chodziło o ludzkie życie, dopóki
ktoś biegnący w przeciwnym kierunku nie zlitował się nad jej obłędem.
- Może sobie pani dać spokój, Luisa Santiago - krzyknął mijając ją. - Już go zabili.
Bayardo San Roman, który oddał swoją żonę jej rodzicom, przyjechał do nas po raz pierwszy
w sierpniu poprzedniego roku, sześć miesięcy przed ślubem. Przypłynął na kursującym raz w tygodniu
statku; przez ramię miał przewieszone skórzane sakwy ze srebrnymi ozdobami, dopasowanymi do
klamry przy pasku i sprzączek przy getrach. Dochodził trzydziestu lat, dość dobrze jednak
skrywanych, miał bowiem wąskie biodra początkującego toreadora, złotawe oczy i skórę sprażoną
saletrzanym powietrzem. Przyjechał w krótkiej kurtce i w bardzo wąskich spodniach, jedno i drugie z
niebarwionej skóry cielęcej, i w rękawiczkach z koźlej skóry w tym samym kolorze. Magdalena
Oliver przypłynęła razem z nim i przez całą podróż nie mogła oderwać od niego oczu. „Wyglądał na
pedała. Aż żal było patrzeć, bo był taki cudny, że tylko wysmarować go masłem i schrupać całego".
Nie tylko jej przyszło to na myśl i nie ona ostatnia miała zrozumieć, że Bayardo San Roman nie był
mężczyzną, którego rozpoznaje się od pierwszego wejrzenia.
Pod koniec sierpnia moja matka wysłała mi do szkoły list, w którym mimochodem napisała:
„Przyjechał bardzo dziwny człowiek". W następnym liście napisała: „Ten dziwny człowiek nazywa
się Bayardo San Roman i wszyscy mówią, że jest czarujący, ale ja osobiście go nie widziałam". Nikt
nie dowiedział się nigdy, po co przyjechał. Komuś, kto uległ pokusie, by go zapytać o to na krótko
przed ślubem, odpowiedział: „Jeździłem po wszystkich miasteczkach, żeby znaleźć sobie żonę". Być
może powiedział prawdę, ale mógł równie dobrze powiedzieć cokolwiek innego, miał bowiem taki
sposób mówienia, dzięki któremu bardziej ukrywał myśli, niż je wyjawiał.
Tej samej nocy dał w kinie do zrozumienia, że jest inżynierem kolejnictwa i rozprawiał o
naglącej potrzebie wybudowania linii kolejowej aż po interior w celu zabezpieczenia się przed
kaprysami rzeki. Następnego dnia musiał wysłać telegram i nadał go osobiście, ucząc przy okazji
telegrafistę sposobu zużytkowania już wyczerpanych akumulatorów. Z tą samą znajomością rzeczy
rozmawiał o chorobach strefy przygranicznej z lekarzem wojskowym, który w tych miesiącach
przeprowadzał u nas werbunek. Lubił długie i huczne zabawy, ale głowę miał mocną, potrafił
wspaniale łagodzić wszelkie zatargi i był wrogiem karcianych oszustw. Pewnej niedzieli, po mszy,
rzucił wyzwanie najsprawniejszym pływakom, a było ich wielu, wyprzedzając tych najlepszych o
dwadzieścia długości. Matka opisała mi to w liście, na koniec zaś dodała komentarz w swoim stylu:
„Zdaje się, że także opływa w złoto". Odpowiadało to przedwczesnej legendzie, według której
Bayardo San Roman nie tylko potrafił zrobić wszystko, i to bardzo dobrze, ale miał również
nieograniczone możliwości.
Matka moja udzieliła mu ostatecznego błogosławieństwa w jednym z październikowych
listów: „Ludzie bardzo go lubią - pisała - bo jest uczciwy i dobrego serca, a w zeszłą niedzielę przyjął
komunię na kolanach i służył do mszy po łacinie". W owym czasie nie można było przyjmować
komunii na stojąco, a msze odprawiano wyłącznie po łacinie, niemniej moja matka zazwyczaj czyni
takie zbyteczne uściślenia, kiedy chce dotrzeć do sedna sprawy. A mimo to, wydawszy ten
uświęcający werdykt, w następnych dwóch listach w ogóle nie wspominała o Bayardzie San Roman,
nawet wtedy gdy już dla nikogo nie było tajemnicą, że chce się ożenić z Angelą Vicario. Dopiero w
wiele lat po nieszczęsnym weselu wyznała mi, że poznała go, kiedy było już za późno, by sprostować
list z października, i że jego złote oczy przyprawiły ją o dreszcze przerażenia.
„Wydawał mi się diabłem - powiedziała mi - ale ty sam mi powiedziałeś, że takich rzeczy nie
wolno pisać w listach".
Poznałem go nieco później niż ona, podczas ferii świątecznych, i nie zrobił na mnie wrażenia
człowieka tak dziwnego, jak mówiono. Owszem, wydał mi się atrakcyjny, ale bardzo daleki od
idyllicznej wizji Magdaleny Oliver. Wydał mi się wbrew swoim wybrykom mężczyzną poważnym,
który pod zbyt hojnie roztaczanym urokiem ledwie skrywa tłumione napięcie. Przede wszystkim
wydał mi się jednak człowiekiem bardzo smutnym. W tym czasie sformalizował już swe miłosne
uczucia względem Angeli Vicario.
Nigdy nie zdołano ustalić z całkowitą pewnością, jak się poznali. Właścicielka pensjonatu dla
samotnych mężczyzn, gdzie zamieszkał Bayardo San Roman, opowiadała, że gdzieś pod koniec
września, gdy jej gość po obiedzie drzemał w bawialni w fotelu na biegunach, Angela Vicario ze swą
matką przechodziły przez plac, niosąc dwa kosze sztucznych kwiatów. Bayardo San Roman ocknął
się, zobaczył obie ubrane w bezlitosną czerń kobiety, które wydawały się jedynymi żywymi istotami
w martwocie drugiej godziny po południu, i zapytał, kim jest ta dziewczyna. Właścicielka odpowie-
działa mu, że jest to najmłodsza córka towarzyszącej jej kobiety i że nazywa się Angela Vicario.
Bayardo San Roman odprowadził je spojrzeniem do przeciwległego końca placu.
- Imię pasuje do niej jak ulał - powiedział. Następnie złożył głowę na oparciu i znowu za-
mknął oczy.
- Kiedy się obudzę - powiedział - proszę mi przypomnieć, że mam się z nią ożenić.
Angela Vicario wyznała mi, że właścicielka pensjonatu opowiedziała jej o tym zdarzeniu,
jeszcze zanim Bayardo San Roman zaczął się do niej zalecać. „Bardzo się przestraszyłam" -
powiedziała. Trzy osoby przebywające wówczas w pensjonacie potwierdziły, że zdarzenie to
rzeczywiście miało miejsce, ale pozostałe cztery powątpiewały w jego prawdziwość. Za to wszystkie
wersje były zgodne co do tego, że Angela Vicario i Bayardo San Roman spotkali się po raz pierwszy
w październiku, w dniu święta narodowego, na festynie dobroczynnym, gdzie jej zadaniem było
ogłaszanie wylosowanych numerów. Gdy Bayardo San Roman przyszedł na festyn, udał się prosto do
stoiska loterii fantowej prowadzonego przez bladą i wbitą w futerał żałoby sprzedawczynię losów i
zapytał ją, ile kosztuje patefon inkrustowany macicą perłową, który miał być największą atrakcją
festynu. Odpowiedziała mu, że nie jest na sprzedaż, tylko do wylosowania.
- To i lepiej - odpowiedział. - W ten sposób będzie łatwiejszy do nabycia, a poza tym tańszy.
Wyznała mi, że udało mu się wówczas wywrzeć na niej wrażenie, ale z przyczyn nie mających nic
wspólnego z miłością, wprost przeciwnie. „Gardziłam wyniosłymi mężczyznami, a nigdy nie spot-
kałam nikogo aż tak zarozumiałego - wyznała mi wspominając tamten dzień. - Poza tym pomyślałam,
że to Polak". Jej zdumienie było jeszcze większe, gdy ogłosiła pośród pożądliwego oczekiwania tłumu
numer losu wygrywającego patefon i okazało się, iż rzeczywiście wygrał go Bayardo San Roman. Nie
2
mieściło jej się w głowie, że wykupił wszystkie losy loterii tylko po to, by zrobić na niej wrażenie.
Tego wieczoru Angela Vicario wróciwszy do domu natknęła się na patefon zapakowany w
elegancki papier przewiązany wstążką z organdyny. „Nigdy nie zdołałam ustalić, skąd wiedział, że
właśnie są moje urodziny" - powiedziała mi. Wiele wysiłku kosztowało ją przekonanie swych rodzi-
ców, że nie dała żadnych powodów Bayardowi San Roman, by ośmielił się przysłać jej aż taki
prezent, a tym bardziej by zrobił to w sposób tak ostentacyjny, że musieli to zauważyć wszyscy.
Koniec końców jej starsi bracia, Pedro i Pablo, odnieśli patefon do hotelu, by zwrócić go
właścicielowi, robiąc wokół tego tyle szumu, iż nie było nikogo, kto ujrzawszy jak wędrował w jedną
stronę, nie zobaczyłby, jak potem wracał. Rodzina nie wzięła jednak pod uwagę nieodpartego uroku
Bayarda San Roman. Bliźniacy powrócili dopiero następnego dnia o świcie zamroczeni alkoholem,
taszcząc z powrotem zarówno patefon, jak i Bayarda San Roman, by kontynuować zabawę już w
domu.
Angela Vicario była najmłodszą córką w niezbyt zamożnej rodzinie. Jej ojciec, Poncio
Vicario, był skromnym złotnikiem, ale stracił wzrok od ciągłego cyzelowania cacuszek ze złota,
walcząc w ten sposób o zachowanie szacunku dla siebie i rodziny.
Pura del Carmen, jej matka, była nauczycielką, póki nie wyszła za mąż raz na zawsze. Jej
łagodny i nieco przygnębiony wygląd znakomicie skrywał surowość charakteru. „Wyglądała jak
zakonnica" - wspomina Mercedes. Poświęciła się z tak bezgranicznym oddaniem opiece nad mężem i
wychowywaniu swych dzieci, iż niejeden zapomniał czasami o jej istnieniu. Obie starsze córki wyszły
za mąż bardzo późno. Poza nimi, Angelą i bliźniakami mieli jeszcze jedną średnią córkę, która zmarła
na zapalenie opon mózgowych i przez dwa lata po jej śmierci obchodzili po niej żałobę, nieco
złagodzoną w domu, ale rygorystycznie przestrzeganą poza nim. Braci wychowywano po to, żeby byli
mężczyznami. One zostały wychowane po to, żeby wyjść za mąż. Potrafiły haftować na bębenku, szyć
na maszynie, robić koronki klockowe, prać i prasować, wyrabiać sztuczne kwiaty i fantazyjne desery,
kaligrafować zawiadomienia o zaręczynach, a w odróżnieniu od ówczesnych dziewcząt, które
zaniedbały kult śmierci, wszystkie były mistrzyniami w starej sztuce czuwania przy chorych, niesienia
pociechy umierającym i owijania zmarłych w całun. Jedyne, co miała im do zarzucenia moja matka, to
zwyczaj czesania się przed pójściem spać. „Dziewczęta - mówiła im - nie czeszcie się na noc, bo
żeglarze się spóźniają". Poza tym uważała, iż nie było lepiej wychowanych córek. „Są doskonałe -
mawiała bardzo często. - Każdy mężczyzna będzie z nimi szczęśliwy, bo zostały wychowane po to,
żeby cierpieć". A jednak mężom obu najstarszych córek było niezmiernie trudno przełamać tę
rodzinną zaporę, nigdy się bowiem nie rozstawały, razem organizowały potańcówki dla kobiet i wciąż
doszukiwały się niecnych intencji w zamiarach mężczyzn.
Angela Vicario była najładniejszą ze wszystkich czterech sióstr, zaś matka moja mawiała, że
urodziła się tak jak wielkie królowe w przeszłości: z pępowiną owiniętą wokół szyi. Zaniedbany
wygląd i ubóstwo ducha wróżyły jej jednak niepewną przyszłość. Widywałem ją rokrocznie podczas
ferii bożonarodzeniowych i za każdym razem wydawała się coraz bardziej upośledzona, gdy tak
tkwiła w oknie swego domu, w którym siadywała po południu, by robić kwiaty ze szmat i razem z
sąsiadkami śpiewać walce niezamężnych panien.
„Już nadaje się do nadziania - mawiał mi Santiago Nasar - ta twoja głupiutka kuzynka". Nie-
spodziewanie, na krótko przed śmiercią jej siostry, spotkałem ją na ulicy ubraną po raz pierwszy jak
dorosła kobieta, z zakręconymi włosami, i nie mogłem wprost uwierzyć, że to ona we własnej osobie.
Ale było to przywidzenie: jej upośledzenie pogłębiało się z roku na rok. Gdy rozniosło się zatem, że
Bayardo San Roman chce się z nią ożenić, wielu pomyślało, że to jakiś perfidny pomysł przybysza.
Rodzina przyjęła nowinę nie tylko z należną powagą, ale i z dużą radością. Oprócz Pury Vicario, która
postawiła warunek, by Bayardo San Roman poświadczył swą tożsamość. Do tej pory bowiem nikt nie
wiedział, kim jest. Wiedza o jego przeszłości nie sięgała poza owo popołudnie, kiedy zszedł na ląd w
swym stroju artysty, zachowując odtąd tyle dyskrecji co do swego pochodzenia, że każdy najbardziej
nawet szaleńczy wymysł mógł okazać się prawdą. Doszło do tego, że rozpowiadano, iż zrównał z
ziemią całe miasteczka i jako dowódca oddziału zaprowadził terror w Casanare, że był zbiegiem z
Cayenne, że widziano go w Pernambuco, jak próbował nabić sobie kabzę dzięki wytresowanej parze
niedźwiedzi, i że dotarł w kanale Los Vientos do szczątków hiszpańskiego galeonu załadowanego
złotem. Bayardo San Roman sam położył kres tym domysłom w bardzo prosty sposób: sprowadził
całą swoją rodzinę.
Było ich czworo: ojciec, matka i dwie oszałamiające siostry. Przybyli o jedenastej rano w
fordzie T ze służbową rejestracją, napełniając ulice niesamowitą wrzawą kwaczącego klaksonu.
Matka, Alberta Simonds, rosła Mulatka z Curacao, mówiąca hiszpańszczyzną przesiąkniętą jeszcze
tamtejszą mową, za swej młodości została uznana za najpiękniejszą spośród dwustu najpiękniejszych
z całych Antyli. Siostry dopiero co rozkwitłe zdawały się być dwiema narowistymi źrebicami.
Największym atutem był jednak ojciec: generał Petronio San Roman, bohater wojen domowych z
ubiegłego wieku i jedna z największych sław rządu konserwatywnego od czasu, gdy zmusił
pułkownika Aureliana Buendia do odwrotu w bitwie pod Tucurinca. Moja matka była jedyną osobą,
która nie poszła się z nim przywitać, gdy dowiedziała się, kim jest. „Nie miałam nic przeciwko ich
małżeństwu, wprost przeciwnie - powiedziała mi. - Ale ślub to jedno, a czymś zupełnie innym jest
podanie ręki człowiekowi, który kazał strzelić w plecy Gerineldowi Marquezowi". Z chwilą kiedy
wychylił się w białym kapeluszu z okna samochodu, wszyscy rozpoznali go dzięki popularności jego
portretów. Ubrany był w płócienny garnitur koloru pszenicy, getry z kurdybanu ze sznurowadłami
wiązanymi na krzyż, zaś na nosie miał binokle przytroczone łańcuszkiem do jednej z dziurek w
kamizelce. W klapie miał order za odwagę, w ręku zaś laskę z wyrytym na gałce godłem
państwowym. Wysiadał pierwszy z samochodu, cały pokryty palącym kurzem naszych złych dróg, i
wystarczyło, że pojawił się na stopniach, żeby wszyscy zrozumieli, że Bayardo San Roman ożeni się,
z kim mu się będzie żywnie podobało.
To Angela Vicario nie chciała wyjść za niego. „Był, jak dla mnie, za bardzo męski" -
powiedziała mi. Poza tym Bayardo San Roman nie próbował jej nawet uwieść, ograniczając się do
zauroczenia całej rodziny swym wdziękiem. Angela Vicario nie zapomniała nigdy trwogi owej nocy,
kiedy to jej rodzice i starsze siostry ze swymi mężami, zebrani w salonie, zmusili ją do wyjścia za mąż
za mężczyznę, którego dopiero co poznała. Bliźniacy trzymali się na uboczu. „To były dla nas babskie
duperele" - powiedział mi Pablo Vicario. Decydującym argumentem rodziców było stwierdzenie, że
rodzina zawdzięczająca swą godność skromności nie ma prawa wzgardzać takim zrządzeniem losu.
Angela Vicario ledwie odważyła się napomknąć o istnieniu takiej przeszkody jak brak miłości, ale
matka obaliła to jednym zdaniem:
- Miłości też się można nauczyć.
W odróżnieniu od ówczesnych narzeczeństw, trwających długo i surowo strzeżonych, ich
narzeczeństwo trwało jedynie cztery miesiące ze względu na niecierpliwość Bayarda San Roman. A
nie było ono krótsze tylko dlatego, że Pura Vicario zażądała, by ślub odwlec do dnia, gdy skończy się
rodzinna żałoba. Czas ten jednak minął spokojnie dzięki urzekającej łatwości, z jaką Bayardo San
Roman załatwiał wszystkie sprawy. „Pewnej nocy zapytał mnie, jaki dom najbardziej mi się podoba -
opowiadała mi Angela Vicario. - A ja odpowiedziałam mu, zupełnie nie wiedząc, po co mnie o to
pyta, że najładniejszym domem w miasteczku jest domek wdowca Xius". Osobiście odpowiedziałbym
tak samo. Domek ten stał na wysmaganym przez wiatry wzgórzu, z którego widać było bezkresny raj
bagnisk pokrytych fioletowymi zawilcami, zaś w jasne letnie dni można było ujrzeć przejrzysty
widnokrąg Karaibów i transatlantyki pasażerskie w Cartagena de Indias. Bayardo San Roman udał się
jeszcze tej samej nocy do Club Social i przysiadł się do stolika wdowca Xius na partię domina.
- Szanowny wdowcze - powiedział mu - kupuję pański dom.
- Nie jest na sprzedaż - odrzekł wdowiec. - Kupuję ze wszystkim, co jest w środku. Wdowiec
Xius wytłumaczył mu ze staroświecką uprzejmością, że wszystkie znajdujące się w domu przedmioty
były kupowane przez jego małżonkę w ciągu całego życia pełnego wyrzeczeń i że tym samym
stanowią dla niego jakby cząstkę jej samej. „Mówił ze ściśniętym sercem - powiedział mi grający
wówczas z nimi doktor Dionisio Iguaran. - Byłem pewien, że wolałby umrzeć, niż sprzedać dom, w
którym był szczęśliwy przez ponad trzydzieści lat". Bayardo San Roman również uznał jego racje.
- Dobrze - powiedział. - Wobec tego niech mi pan sprzeda pusty dom.
Wdowiec bronił się jednak do końca gry. Po trzech nocach Bayardo San Roman, już lepiej
przygotowany, ponownie przysiadł się do stolika gry w domino.
- Szanowny wdowcze - zaczął znów - ile kosztuje dom?
- Jest bezcenny.
- Proszę podać jakąkolwiek cenę.
- Przykro mi, Bayardo - odparł wdowiec - ale wy, młodzi, nie rozumiecie, co to znaczy
słuchać głosu serca.
Bayardo San Roman nawet się nie namyślał.
- Powiedzmy, pięć tysięcy pesos - zaproponował.
- Gra pan uczciwie - odparł mu wdowiec starając się zachować godność. - Ten dom nie jest
tyle wart.
- Dziesięć tysięcy - powiedział Bayardo San Roman. - Od ręki i gotówką, banknot po ban-
knocie.
Wdowiec popatrzył na niego oczyma pełnymi łez. „Płakał z wściekłości - wyznał mi doktor
Dionisio Iguaran, który nie tylko był lekarzem, ale miał też zacięcie literackie. - Wyobraź sobie: taka
suma w zasięgu ręki, a tu trzeba odmówić przez zwykłą słabość serca". Wdowiec Xius nie mógł
wydać z siebie głosu, lecz bez wahania odmówił ruchem głowy.
- Wobec tego proszę, by wyświadczył mi pan ostatnią grzeczność - powiedział Bayardo San
Roman. - Proszę tu na mnie zaczekać pięć minut.
Po pięciu minutach rzeczywiście wrócił do Club Social z sakwami inkrustowanymi srebrem i
położył na stole dziesięć plików banknotów po tysiąc, jeszcze opasanych sygnowanymi banderolami
Banku Narodowego. Wdowiec Xius umarł w dwa miesiące później. „To go zabiło - mawiał doktor
Dionisio Iguaran. - Był zdrowszy od nas wszystkich, ale kiedy się osłuchiwało jego serce, w środku
słychać było plusk łez". Sprzedał bowiem nie tylko dom łącznie ze wszystkim, co się w nim
znajdowało, ale oprócz tego poprosił Bayarda San Roman, by należność spłacał mu ratami, gdyż nie
pozostała mu na pocieszenie nawet skrzynia, w której mógłby schować tyle pieniędzy.
Nikomu przez myśl by nie przeszło i zresztą nikt tego nigdy nie powiedział, że Angela Vicario
nie była dziewicą. Nikt nigdy nie słyszał, by miała narzeczonego, dorastała zaś przy swoich siostrach
w żelaznym rygorze matki. Nawet kiedy do ślubu pozostało niespełna dwa miesiące, Pura Vicario nie
pozwoliła, by Angela poszła sama z Bayardem San Roman obejrzeć dom, gdzie mieli zamieszkać,
wobec czego matka i ślepy ojciec towarzyszyli im jako strażnicy jej czci. „Błagałam Boga tylko o to,
aby dodał mi odwagi, żebym mogła się zabić" - wyznała mi Angela Vicario. Była już tak ogłupiona,
że postanowiła wreszcie wyznać matce całą prawdę, byle tylko uwolnić się od męczarni, wówczas
jednak jej dwie, jedyne zresztą, powierniczki i pomocnice przy konfekcjonowaniu szmacianych
kwiatów w oknie odwiodły ją od tych zbożnych zamiarów. „Ślepo im uległam - powiedziała mi - bo
dały mi do zrozumienia, że miały już doświadczenie w oszukiwaniu mężczyzn". Zapewniły ją, że
niemal wszystkie kobiety tracą dziewictwo w przypadkowych przygodach dziewczęcych. Uparcie
utrzymywały, że nawet nie dający się zwieść poddawali się w końcu, pod warunkiem, że nikt się o
tym nie dowie. Przekonały ją ostatecznie tym, że mężczyzna w noc poślubną jest już tak spanikowany,
że bez pomocy żony nie może nic zrobić i w godzinę prawdy nie jest już świadom własnych czynów.
„Wierzą tylko w to, co zobaczą na prześcieradle" – powiedziały jej. W rezultacie wyuczyły ją wielu
rajfurskich forteli zdolnych na tyle podrobić jej utracone klejnoty, by o pierwszym poranku świeżo
poślubionej małżonki mogła nad podwórzem wystawić na pełne słońce lniane prześcieradło z plamą
swego honoru.
Z tym złudzeniem wyszła za mąż. Bayardo San Roman zaś żenił się przypuszczalnie w
przekonaniu, iż kupuje szczęście za niezwykłą cenę własnej wartości i fortuny, im bardziej bowiem
rozrastały się projekty uroczystości, tym więcej rodziło się w nim obłąkańczych pomysłów, by
uczynić ją jeszcze większą. Gdy zapowiedziano przyjazd biskupa, usiłował odwlec wesele o jeden
dzień, pragnąc, by ślubu udzielił im dostojny gość, ale Angela Vicario sprzeciwiła się. „Prawdę
mówiąc - powiedziała mi - nie chciałam, żeby błogosławieństwa udzielił mi człowiek, który kogutom
tylko odcinał grzebienie na zupę, a resztę wyrzucał na śmieci". A jednak mimo braku biskupiego
błogosławieństwa uroczystości nabrały rozmiarów trudnych do opanowania i nawet Bayardowi San
Roman wymknęły się spod kontroli, stając się w końcu wydarzeniem publicznym.
Generał Petronio San Roman i jego rodzina przybyli tym razem statkiem należącym do
Kongresu Narodowego i przeznaczonym do wyjątkowych uroczystości, który po zacumowaniu stał do
końca przy nabrzeżu, z nimi zaś przypłynęło wiele znakomitości, zupełnie jednak niezauważalnych w
chaosie tylu nowych twarzy. Przywieźli ze sobą tak olbrzymie ilości prezentów, że trzeba było
wyremontować zapomniany budynek pierwszej elektrowni, by zaprezentować te najbardziej godne
podziwu, resztę zaś odwieziono hurtem do starego, gotowego już do przyjęcia nowożeńców domu
wdowca Xius. Pan młody otrzymał w prezencie kabriolet ze swym imieniem wygrawerowanym pis-
mem gotyckim pod znakiem fabrycznym. Pannie młodej podarowano komplet sztućców z czystego
złota na dwadzieścia cztery osoby. Poza tym przywieźli ze sobą trupę tancerzy i dwie orkiestry
salonowe, które tworzyły wyraźny dysonans zarówno wobec miejscowych orkiestr, jak i wielu kapel i
zespołów akordeonowych, które ściągały zewsząd przywabiane zgiełkiem zabawy.
Rodzina Vicario mieszkała w skromnym domu o ścianach z cegieł i dachu z drewna
palmowego zwieńczonym dwoma mansardami, pod których daszkami jaskółki co styczeń lepiły swe
gniazda. Od frontu dom miał balkon niemal w całości zastawiony donicami z kwiatami, tam też
znajdowało się wejście na duże podwórko z drzewami owocowymi, po którym chodziły kury. W głębi
podwórza bliźniacy mieli swój chlew, kamień do szlachtowania i stół do ćwiartowania, które od czasu
gdy oślepł Poncio Vicario, przynosiły rodzinie niezłe dochody. Początkowo zajmował się tym Pedro
Vicario, kiedy jednak został powołany do wojska, jego brat również nauczył się fachu rzeźnika.
Wewnątrz domu ledwie starczało miejsca do mieszkania. Z tego też powodu starsze siostry,
gdy zdały sobie sprawę z planowanych rozmiarów uroczystości, zaczęły starać się o wynajęcie
większego lokalu. „Wyobraź sobie - powiedziała mi Angela Vicario - myślały nawet o domu Placidy
Linem, ale na szczęście moi rodzice uparli się, jak zwykle, że albo nasze córki wychodzą za mąż w
naszym chlewiku, albo w ogóle nie wychodzą za mąż". Pomalowali więc swój dom na jego pierwotny
żółty kolor, wyprostowali drzwi, uporządkowali pokoje, doprowadzając mieszkanie, o ile było to
możliwe, do stanu godnego wesela z taką pompą. Bliźniacy przenieśli świnie gdzie indziej i
wyczyścili chlew niegaszonym wapnem, ale mimo tych wysiłków widać było, że miejsca jednak nie
starczy. Ostatecznie, dzięki usilnym prośbom Bayarda San Roman, usunęli ogrodzenie wokół
podwórza, poprosili sąsiadów o udostępnienie na tańce przyległych terenów i wstawili duże stoły, by
można było przy nich biesiadować w cieniu liści tamaryndowców.
Jedyny niespodziewany wypadek miał miejsce w dniu wesela rano, i to z winy pana młodego,
który przyszedł po Angelę Vicario z dwugodzinnym opóźnieniem, podczas gdy ona nie chciała
założyć ślubnej sukni, dopóki nie ujrzy go w domu. „Wiesz - powiedziała mi - nawet bym się
ucieszyła, gdyby w ogóle nie przyszedł, ale nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdyby zostawił mnie już
wystrojoną". Jej przezorność była uzasadniona, nie było bowiem dla kobiety większego wstydu i
nieszczęścia, niż zostać na lodzie w sukni ślubnej. Niemniej sam fakt, że Angela Vicario śmiała
nałożyć welon i przyjąć wiązankę kwiatów pomarańczy nie będąc dziewicą, bywał niejednokrotnie
uznawany za profanację symbolów czystości. Tylko moja matka uważała za akt odwagi to, że Angela
Vicario do końca grała swymi znaczonymi kartami. „W tamtych czasach - wytłumaczyła mi - Bóg
rozumiał te sprawy". Nikt zaś do tej pory nie wie, jakimi kartami grał Bayardo San Roman. Od
momentu, kiedy wreszcie pojawił się wystrojony w surdut i cylinder, do chwili, gdy -wymknął się z
miłością swego życia, był doskonałym uosobieniem szczęśliwego nowożeńca.
Nigdy nie dowiedziano się również, jakimi kartami grał Santiago Nasar. Byłem z nim przez
cały czas, zarówno w kościele, jak i na weselu, razem z Cristo Bedoyą i moim bratem Luisem
Enrique, i nikt z nas nie spostrzegł choćby najmniejszej zmiany w jego zachowaniu. Musiałem to
wielokrotnie powtarzać, cała nasza czwórka bowiem trzymała się razem w szkole, tworząc później tę
samą wakacyjną paczkę, i nikt nie mógł uwierzyć, by ktoś z nas mógł mieć jakiś sekret nie dzieląc się
nim z pozostałymi, a tym bardziej sekret tak olbrzymi.
Santiago Nasar uwielbiał uroczystości i zabawy, a największą radość przeżył w przededniu
swej śmierci obliczając koszty wesela. W kościele oszacował, że kwiatów porozwieszano za kwotę
równą cenie czternastu pogrzebów pierwszej klasy. Ta szczegółowa kalkulacja męczyła mnie przez
wiele lat, Santiago Nasar bowiem często mawiał mi, że zapach kwiatów w zamkniętym pomieszczeniu
ma bezpośredni związek ze śmiercią, owego zaś dnia powtórzył mi to wchodząc do kościoła. „Nie
chcę kwiatów na moim pogrzebie" - powiedział, nie wyobrażając sobie nawet, że następnego dnia
właśnie ja będę musiał zatroszczyć się o to, by ich nie było. W drodze z kościoła do domu Vicariów
oszacował cenę kolorowych girland zdobiących ulice, wyliczył koszty orkiestr i fajerwerków, a nawet
ryżowego deszczu, którym przywitano nas na weselu. W dusznym upale południa młoda para
zwyczajowo obeszła całe podwórze. Bayardo San Roman szybko został naszym przyjacielem, takim
od wypitki, jak to wówczas mawiano, i przy naszym stole zdawał się być szczęśliwy. Angela Vicario,
już bez welonu i wianka, w satynowej przepoconej sukni, bardzo szybko przybrała wyraz twarzy
kobiety zamężnej. Santiago Nasar obliczył i powiedział to Bayardowi San Roman, że jak do tej pory
wesele kosztuje około dziewięciu tysięcy pesos. Nie ulegało wątpliwości, że Angela Vicario uznała to
za impertynencję. „Moja matka nauczyła mnie, że nigdy nie należy mówić o pieniądzach w obecności
innych ludzi" - powiedziała mi. Bayardo San Roman, wprost przeciwnie, przyjął to z humorem, a
nawet z pewnego rodzaju satysfakcją.
- Prawie - powiedział - ale to dopiero początek. Pod koniec wynosić to będzie mniej więcej
dwa razy tyle.
Santiago Nasar postanowił sprawdzić to co do grosza i ledwie starczyło mu na to życia.
Następnego dnia uzyskał w porcie od Cristo Bedoi najświeższe dane i stwierdził na czterdzieści pięć
minut przed śmiercią, iż rzeczywiście szacunki San Romana były dokładne.
Osobiście zachowałem o weselu dość mgliste wspomnienia, dopóki nie zdecydowałem się ich
odgrzebać, okruch po okruchu, z cudzych pamięci. Przez wiele lat ciągle opowiadano w moim domu,
jak to mój ojciec po raz pierwszy od czasów swej młodości zagrał na skrzypcach na cześć młodej
pary, jak moja siostra zakonnica zatańczyła merengue w swym habicie siostry furtianki, jak doktor
Dionisio Iguaran, kuzyn mojej matki, zdołał wywalczyć miejsce na rządowym statku i odpłynąć nim,
byle tylko nie być w miasteczku następnego dnia, podczas wizyty biskupa. W trakcie mych
poszukiwań dla potrzeb niniejszej kroniki odtworzyłem wiele pomniejszych szczegółów, a pośród
nich dość zabawne wspomnienie o siostrach Bayarda San Roman, których aksamitne suknie z
olbrzymimi motylimi skrzydłami, przyczepionymi do pleców złotymi klamerkami, zwróciły większą
uwagę niż pióropusz i pancerz wojennych orderów ich ojca. Wielu wiedziało, że w weselnym
upojeniu zaproponowałem Mercedes Barda, kończącej wówczas zaledwie szkołę podstawową, by
wyszła za mnie za mąż, jak mi to sama przypomniała, kiedy pobraliśmy się czternaście lat później.
Najwyrazistszym obrazem, jaki na zawsze zachowałem z tej fatalnej niedzieli, był widok starego
Poncio Vicario, samotnie siedzącego na stołku pośrodku podwórza. Posadzono go tam, sądząc być
może, iż jest to honorowe miejsce, lecz goście obijali się o niego, mylili go z kimś innym, przesadzali
w inne miejsce, żeby nie przeszkadzał, on zaś poruszał swą ośnieżoną głową na wszystkie strony z
błędnym wyrazem twarzy dopiero co ociemniałego ślepca, odpowiadając na pytania nie do niego
skierowane i na przelotne pozdrowienia, których nikt mu nie słał, szczęśliwy w swym kręgu
zapomnienia, w nakrochmalonej koszuli i z laską z drewna gwajakowego, którą kupiono mu
specjalnie na wesele.
Część oficjalna zakończyła się o szóstej po południu, kiedy to pożegnali się goście honorowi.
Statek odpłynął z zapalonymi światłami, pozostawiając za sobą smugę walców z pianoli i przez chwilę
dryfowaliśmy nad przepaścią niepewności, póki nie zaczęliśmy się wzajemnie rozpoznawać i nie
zanurzyliśmy się w bagnisko zabawy. Nowożeńcy pojawili się nieco później w odkrytym
samochodzie, z trudem torując sobie drogę poprzez tłum. Bayardo San Roman sam strzelał petardami,
pił wódkę prosto z butelek wyciąganych w jego stronę, następnie wyszedł z samochodu z Angelą
Vicario, by włączyć się w taneczny krąg cumbiamby. Wreszcie rozkazał, byśmy dalej balowali na
jego koszt, póki nam życia starczy, i odwiózł swą dręczoną trwogą małżonkę do domu jej snów, tam
gdzie był kiedyś szczęśliwy wdowiec Xius.
Około północy zabawa weselna rozbiła się na drobne grupki, jedynym zaś otwartym lokalem
był wówczas sklepik Clotilde Armenta na placu. Santiago Nasar i ja, razem z moi bratem Luisem
Enrique i z Cristo Bedoyą, poszliśmy do domu miłosierdzia Marii Alejandriny Cervantes. Pośród
wielu innych przewinęli się wówczas przez ten dom również bracia Vicario, pijąc tam z nami i
śpiewając z Santiago Nasarem na pięć godzin przed jego zamordowaniem. W tym czasie tu i ówdzie
tliły się chyba jeszcze dogorywające odpryski właściwego wesela, z różnych stron dochodziły nas
bowiem falami odgłosy muzyki i odległych bijatyk i echa te docierały do nas jeszcze przez dłuższy
czas, coraz smutniejsze, dopóki nie zabuczał statek biskupa.
Pura Vicario opowiedziała mojej matce, że położyła się o jedenastej w nocy,
uporządkowawszy nieco z pomocą starszych córek poweselny rozgardiasz. Około dziesiątej, kiedy po
patio błąkało się jeszcze kilku śpiewających pijaków, Angela Vicario przysłała gońca po walizeczkę z
osobisty mi rzeczami, znajdującą się w szafie jej sypialni. Matka chciała co prawda odesłać jej
również walizkę z dziennym ubraniem, goniec jednak spieszył się. Spala głęboko, gdy zapukano do
drzwi. „To były trzy, bardzo wolne stukania - wyznała mojej matce – ale miały w sobie coś dziwnego,
coś takiego jak złe wiadomości". Opowiedziała jej, że otworzyła drzwi nie zapalając światła, by nie
zbudzić nikogo, i zobaczyła Bayarda San Roman w świetle ulicznej latarni w nie zapiętej jedwabnej
koszuli i w fantazyjnych spodniach podtrzymywanych elastycznymi szelkami. „Był zielony taką
zielenią ze snów" - powiedziała Pura Vicario mojej matce. Angela Vicario stała w cieniu, matka
zauważyła ją dopiero wtedy, gdy Bayardo San Roman złapał Angelę za ramię i postawił w świetle. Jej
satynowa suknia była w strzępach, do pasa zaś owinięta była ręcznikiem. Pura Vicario pomyślała, że
spadli samochodem w przepaść i leżą teraz martwi na jej dnie.
- Matko Przenajświętsza! - wykrzyknęła przerażona. - Powiedzcie, czy jesteście jeszcze z tego
świata.
Bayardo San Roman, nie przekroczywszy progu pchnął swoją żonę do środka, nie
wypowiadając przy tym ani słowa. Następnie pocałował Purę Vicario w policzek i przemówił do niej
tonem głębokiego rozczarowania, ale z wielką czułością.
- Dzięki za wszystko, mamo - powiedział. - Mama jest świętą kobietą.
Tylko Pura Vicario wie, co robiła przez następne dwie godziny. Zabrała swój sekret do grobu.
„Pamiętam tylko, że jedną ręką trzymała mnie za włosy, a drugą waliła z taką wściekłością, że
myślałam, że mnie zabije" - opowiedziała mi Angela Vicario. Ale i to czyniła w takim milczeniu, iż
ani jej mąż, ani starsze córki, śpiące w innych pokojach, nie zdawali sobie sprawy z niczego, aż do
świtu, gdy było już po nieszczęściu.
Bliźniacy wrócili do domu nieco przed trzecią, wezwani nagle przez matkę. Zastali Angelę
Vicario leżącą na brzuchu, na kanapie w jadalni, z twarzą zmaltretowaną od razów. Już jednak nie
płakała. „Już się nie bałam - powiedziała mi. - Wprost przeciwnie: czułam się tak, jakbym wreszcie
wyrzuciła z siebie ten śmiertelny koszmar, i tylko chciałam, żeby wszystko się jak najszybciej skoń-
czyło, żebym mogła wreszcie zasnąć". Pedro Vicario, bardziej zdecydowany z braci, chwycił ją wpół,
uniósł w powietrze i posadził na stole w jadalni.
- No, mała - powiedział, trzęsąc się z wściekłości - powiedz nam, który to.
Odczekała tylko tyle, ile trzeba było, by wypowiedzieć imię. Odszukała je w mrokach,
napotkała od razu pośród tylu mylących się imion z tego i z tamtego świata i wbiła je w ścianę jedną
celną strzałą, niczym bezwolnego motyla, na którego wyrok został już dawno z góry wydany.
-
Santiago Nasar - powiedziała.
Adwokat podtrzymał tezę o zabójstwie dokonanym z pobudek wynikających z całkowicie
usprawiedliwionej obrony honoru, co zostało uznane przez ławę przysięgłych, bliźniacy
oświadczyli zaś w ostatnim dowie, iż zrobiliby to tysiąc razy z tych samych powodów. Oni
sami dostrzegli tę linię obrony z chwilą, gdy w parę minut po zbrodni uciekli pod skrzydła
Kościoła. Dysząc wpadli na plebanię, doganiani już przez grupę rozwścieczonych Arabów, i
złożyli oczyszczone ostrza noży na stole ojca Amadora. Obaj byli skrajnie wyczerpani
potworną, śmiertelną pracą, ubrania i ręce mieli całe mokre, a twarze ociekały im potem i
jeszcze ciepłą krwią, ale proboszcz wspominaj ich poddanie się jako akt wielkiej
szlachetności.
- Zabiliśmy go świadomie - powiedział Pedro Vicario - ale jesteśmy niewinni.
- Być może wobec Boga - odrzekł ojciec Amador.
- Wobec Boga i wobec ludzi - stwierdził Pablo Vicario. - To była sprawa honoru.
Mało tego, przy odtwarzaniu wydarzeń upozorowali zajadłość jeszcze bezwzględniejszą, niż
to naprawdę miało miejsce, a przecież i tak główne drzwi domu Placidy Linero, zostały całkowicie
zdemolowane ostrzami noży i trzeba było je naprawić z funduszy publicznych. W areszcie śledczym w
Riohacha, gdzie przebywali przez trzy lata w oczekiwaniu na rozprawę, nie mieli bowiem czym
opłacić kaucji, by uzyskać zwolnienie warunkowe, aresztanci o najdłuższym stażu wspominali ich
dobry charakter, ich towarzyską naturę, ale nigdy nie dostrzegli w nich jakichkolwiek oznak skruchy.
Pomimo to fakty świadczyłyby, iż bracia Vicario nie uczynili niczego, co byłoby niezbędne, by zabić
Santiago Nasara znienacka i bez publicznego rozgłosu, a wprost przeciwnie, zrobili o wiele więcej, niż
można było sobie wyobrazić, aby ktoś uniemożliwił im morderstwo, lecz nie zdołali tego osiągnąć.
Zgodnie z tym, co powiedzieli mi wiele lat później, zaczęli od szukania go w domu Marii
Alejandriny Cervantes, gdzie byli razem z nim do drugiej. Ten fakt, jak i wiele innych, nie znalazł się
w aktach śledztwa. W rzeczywistości Santiago Nasara nie było już tam o tej godzinie, kiedy to ponoć,
jak sami zeznali, poszli tam po niego, wyszliśmy bowiem, by obejść miasteczko z naszymi
serenadami; w każdym razie nieprawdą było, że tam poszli. „Na pewno by już stąd nie wyszli -
powiedziała mi Maria Alejandrina Cervantes i znając ją dobrze nigdy w to nie wątpiłem. Poszli za to
do lokalu Clotilde Armenta, by tam na niego zaczekać, aczkolwiek wiedzieli, że tamtędy może przejść
połowa miasteczka, ale nie Santiago Nasar. „Był to jedyny otwarty lokal" - zeznali sędziemu śledcze-
mu. „Wcześniej czy później musiał się tam znaleźć" - powiedzieli mi po uwolnieniu. A przecież
wszyscy wiedzieli, że główne drzwi od domu Placidy Linero były zawsze zaryglowane od środka,
nawet w ciągu dnia, i że Santiago Nasar nigdy nie rozstawał się z kluczami od tylnego wejścia. I
rzeczywiście tym wejściem wrócił do domu, gdy bliźniacy Vicario już od godziny czekali na niego z
drugiej strony, a jeżeli później, udając się na powitanie biskupa wyszedł drzwiami od strony placu, to
uczynił to z pobudek tak niespodziewanych, iż nawet sam sędzia śledczy nie potrafił tego zrozumieć.
Nigdy nie było śmierci bardziej zapowiedzianej. Po ujawnieniu przez siostrę imienia winnego,
bliźniacy Vicario udali się do chlewu, gdzie trzymali komplet narzędzi rzeźniczych i wybrali dwa
najlepsze noże: jeden do ćwiartowania, o długości dziesięciu cali i szerokości dwa i pół cala, drugi zaś
do czyszczenia, o długości siedmiu cali i szerokości półtora cala. Owinęli noże w szmaty i poszli je
naostrzyć na targ mięsny, gdzie dopiero co zaczęto otwierać niektóre kramiki. Niewielu było
pierwszych klientów, jednak dwadzieścia dwie osoby zeznały, iż słyszały każde słowo wypowiedziane
przez braci, i wszyscy zgodnie potwierdzili swe wrażenia, że jedynym zamiarem obu braci było
wypowiedzieć je tak, by wszyscy słyszeli. Faustino Santos, rzeźnik zaprzyjaźniony z nimi, zobaczył
obu, jak przyszli o trzeciej dwadzieścia, gdy uruchamiał właśnie swoje stoisko z podrobami, i nie
potrafił zrozumieć, dlaczego przychodzą w poniedziałek, i to tak wcześnie, do tego jeszcze w
ciemnych świątecznych garniturach. Przyzwyczajony był, że przychodzili zawsze w piątek, ale
znacznie później i w skórzanych fartuchach, które zakładali na czas uboju. „Pomyślałem, że są tak
pijani - powiedział mi Faustino Santos - że nie tylko pomyliła im się godzina, ale i dzień".
Przypomniał im, że jest poniedziałek.
- A któż by o tym nie wiedział, stary pierdoło - odpowiedział mu grzecznie Pablo Vicario. -
Przyszliśmy tylko naostrzyć noże.
Naostrzyli je na kamieniu szlifierskim, tak jak to zawsze robili: Pedro podtrzymywał obydwa
noże i na przemian przykładał je do ostrzałki. Pablo zaś kręcił korbką. Jednocześnie rozmawiali z
resztą rzeźników o świetności i przepychu wesela. Co poniektórzy skarżyli się im, iż nie otrzymali
swej porcji tortu weselnego, mimo że są kolegami po fachu, bracia przyrzekli więc, że tort zostanie im
przysłany trochę później. Wreszcie dociskane do kamienia noże zaczęły śpiewać, a Pablo położy ł
swój nóż pod lampą, tak by rozbłyskała jego stal.
- Idziemy zabić Santiago Nasara - powiedział.
Cieszyli się tak ugruntowaną opinią dobrodusznych chłopaków, że puszczano to mimo uszu.
„Myśleliśmy, że to pijackie bredzenie" - zeznało wielu rzeźników, podobnie jak Victoria Guzman i
wielu innych, którzy widzieli ich później. Niejednokrotnie pytałem rzeźników, czy ich zawód nie
ujawnia predyspozycji do zabijania ludzi. Protestowali: „Kiedy bijesz zwierzę, nie masz odwagi
spojrzeć mu w oczy". Jeden z nich powiedział mi, że nie może jeść mięsa zwierzęcia, które sam ubił.
Inny wyznał, że nie byłby w stanie zabić krowy, którą znałby wcześniej, tym bardziej jeśli pił jej
mleko. Przypomniałem im, że bracia Vicario szlachtowali świnie hodowane przez siebie samych i że
byli zżyci z nimi do tego stopnia, iż nazywali je po imieniu. „To prawda - odparł mi jeden z nich. - Ale
proszę zauważyć, że nie nadawali im ludzkich imion, tylko nazwy kwiatów". Faustino Santos był
jedynym, który dostrzegł cień prawdy w groźbach Pabla Vicario, i żartem zapytał go, dlaczego akurat
mają zabijać Santiago Nasara, jeśli jest jeszcze tylu bogaczy, którzy bardziej zasługują na to, żeby
umrzeć przed nim.
- Santiago Nasar wie, dlaczego - odpowiedział mu Pedro Vicario.
Faustino Santos opowiedział mi, że wątpliwości nadal go dręczyły i poinformował o tym
policjanta, który pojawił się nieco później, by kupić dla alkada na śniadanie funt wątróbki.
Funkcjonariusz, zgodnie z tym, co podają akta, nazywał się Leandro Pornoy i zmarł w następnym
roku, gdy podczas odpustu byk przebił mu rogiem żyłę szyjną. Nie miałem więc nigdy okazji, by z
nim porozmawiać, niemniej Clotilde Armenta potwierdziła, że policjant był pierwszą osobą, która
zjawiła się w jej sklepie, gdy bliźniacy już tam siedzieli i czekali.
Clotilde Armenta zastąpiła właśnie swego męża za ladą. Był to już uświęcony zwyczaj. W
sklepie sprzedawano o świcie mleko, a w ciągu dnia artykuły żywnościowe, zaś od szóstej po
południu lokal przekształcał się w bar. Clotilde Armenta otwierała sklep o trzeciej trzydzieści rano. Jej
mąż, zacny don Rogelio de la Flor, zajmował się barem aż do jego zamknięcia. Tej nocy miał jednak
tylu zabłąkanych z wesela klientów, iż poszedł spać już po trzeciej, w ogóle nie zamykając sklepu,
gdy Clotilde Armenta była już na nogach wcześniej niż zwykle, chciała bowiem uporać się z robotą
przed przyjazdem biskupa.
Bracia Vicario weszli o czwartej dziesięć. O tej porze sprzedawano tylko żywność, ale
Clotilde Armenta sprzedała im butelkę wódki z trzciny cukrowej, nie tylko dlatego, że ich lubiła, ale
również dlatego, że była im wdzięczna za przysłanie porcji tortu weselnego. Wypili całą butelkę
dwoma długimi pociągnięciami, lecz bez widocznych skutków. „Byli już całkiem ugotowani -
powiedziała mi Clotilde Armenta - i nawet nafta nie ścięłaby ich z nóg". Następnie zdjęli marynarki,
powiesili je starannie na oparciach krzeseł i poprosili o drugą butelkę. Koszule mieli brudne od
zaschniętego potu, a nie golony od wczoraj zarost nadawał im prostacki wygląd. Kolejną butelkę
wypili już siedząc, powoli, uporczywie patrząc w stronę stojącego po przeciwnej stronie placu domu
Placidy Linero, w którego oknach nie świeciło się żadne światło. Największe okno balkonowe
przylegało do sypialni Santiago Nasara. Pedro Vicario spytał Clotilde Armenta, czy widziała światło
w tym oknie, a ona odpowiedziała, że nie, ale ciekawość ta wydała jej się dość dziwna.
- Stało mu się coś? - zapytała.
- Nie, nic - odpowiedział jej Pedro Vicario. - Tylko chcemy go zabić.
Była to odpowiedź tak spontaniczna, iż nie mogła uwierzyć w jej szczerość. Dostrzegła
jednak, że bliźniacy mieli dwa rzeźnickie noże owinięte w kuchenne szmaty.
- A można wiedzieć, dlaczego chcecie go zabić o tak wczesnej porze? - spytała.
- On wie, dlaczego - odparł jej Pedro Vicario. Clotilde Armenta przyjrzała im się poważnie.
Znała ich tak dobrze, że potrafiła ich rozróżniać, szczególnie po powrocie Pedra Vicario z koszar.
„Zachowywali się jak dzieciaki" - powiedziała mi. I myśl ta przeraziła ją, zawsze bowiem sądziła, że
tylko dzieci są zdolne do wszystkiego. Skończyła więc zmywanie i przygotowywanie naczyń do
mleka i poszła obudzić męża, by opowiedzieć, co się dzieje w sklepie. Don Rogelio de la Flor słuchał
jej wpółprzytomny ze snu.
- Nie bądź kretynką - powiedział jej - ci dwaj nie zabiją nikogo, a tym bardziej bogacza.
Kiedy Clotilde Armenta wróciła do sklepu, bliźniacy rozmawiali z policjantem Leandro
Pornoy, który przyszedł po mleko dla alkada. Nie słyszała, o czym mówili, ale po tym, jak wychodząc
spojrzał na noże, wywnioskowała, że musieli mu zdradzić swe zamiary.
Pułkownik Lazaro Aponte wstał tuż przed czwartą. Skończył się właśnie golić, gdy policjant
Leandro Pornoy ujawnił mu plany braci Vicario. Tej nocy położył kres już tylu przyjacielskim
sprzeczkom, iż nie spieszył się zbytnio, by załagodzić jeszcze jeden spór. Ubrał się spokojnie,
wielokrotnie usiłując zawiązać muszkę, póki nie zrobił tego nienagannie, i powiesił sobie szkaplerz
Sodalicji Mariańskiej na powitanie biskupa. Podczas śniadania, gdy jadł duszoną wątróbkę pokrytą
plasterkami cebuli, żona, niezwykle podniecona, opowiedziała mu, że Bayardo San Roman zwrócił
rodzicom Angelę Vicario, ale on nie przyjął tej wiadomości równie dramatycznie.
- Mój Boże! - zakpił - co sobie biskup pomyśli. Nim skończył śniadanie, przypomniał sobie
jednak, co przed chwilą powiedział mu ordynans, połączył obydwie informacje i natychmiast odkrył,
że pasowały do siebie niczym dwie części łamigłówki. Udał się wówczas na plac, kierując się tam
przez ulicę nowego portu, gdzie z powodu wizyty biskupa domy zaczynały się budzić do
życia. „Pamiętam z całą pewnością, że była prawie piąta i zaczynało padać" - powiedział mi
pułkownik Lazaro Aponte. Po drodze zatrzymały go trzy osoby, by donieść mu w sekrecie, że bracia
Vicario czekają na Santiago Nasara, żeby go zabić, ale tylko jedna z nich potrafiła mu powiedzieć,
gdzie są.
Odnalazł ich w sklepiku Clotilde Armenta. „Kiedy ich zobaczyłem, pomyślałem, że to
najzwyklejsza fanfaronada - powiedział z właściwą sobie logiką - bo nie byli aż tak pijani, jak
sądziłem". Nie wybadał nawet ich rzeczywistych zamiarów, odebrał im jedynie noże i kazał pójść
spać. Traktował ich z taką samą, sobie właściwą pobłażliwością, z jaką zbagatelizował przerażenie
żony.
- Pomyślcie sobie - wytłumaczył im - co powie biskup, jak was zobaczy w takim stanie.
Poszli. Clotilde Armenta poczuła się po raz któryś z rzędu zawiedziona lekkomyślnością
alkada, gdyż sądziła, iż powinien on aresztować braci do chwili wyjaśnienia prawdy. Pułkownik
Aponte pokazał jej noże jako ostateczny argument.
- Już nie mają czym zabijać - stwierdził.
- To nie o to chodzi - odparła Clotilde Armenta. - Rzecz w tym, żeby uwolnić tych biednych
chłopaków od strasznego obowiązku, jaki na nich spadł.
Przeczuła bowiem wszystko. Była przeświadczona, że bracia Vicario pragnęli nie tyle
wykonać wyrok, co spotkać kogoś, kto zechciałby im w tym przeszkodzić. Ale pułkownik Aponte
postąpił całkowicie zgodnie z własnym sumieniem.
- Nie aresztuję nikogo wyłącznie na podstawie podejrzeń - powiedział. - Teraz pozostaje tylko
ostrzec Santiago Nasara i daj nam Boże zdrowie.
Clotilde Armenta zawsze wspominała, że krępa postać pułkownika Aponte kojarzyła jej się z
jakimś nieszczęściem, ja zaś pamiętam go jako człowieka szczęśliwego, choć nieco zdziwaczałego
wskutek samotnych praktyk spirytualistycznych, których nauczył się korespondencyjnie. Zachowanie
pułkownika w tamten poniedziałek było ostatecznym dowodem jego lekkomyślności. Prawdą jest, że
zapomniał już o Santiago Nasarze, póki nie zobaczył go w porcie i wówczas pogratulował sobie
podjęcia słusznej decyzji.
0
Bracia Vicario powiedzieli o swych zamiarach co najmniej kilkunastu osobom, które przyszły
do sklepiku po mleko, te z kolei rozpowszechniły wiadomość przed szóstą w całym miasteczku.
Clotilde Armenta wydawało się wręcz nieprawdopodobne, by w domu naprzeciwko nic o tym nie
wiedziano. Przypuszczała, że Santiago Nasara tam nie ma, gdyż nie zauważyła, by w jego sypialni
zapaliło się światło, więc prosiła, kogo tylko mogła, by go ostrzegł, gdziekolwiek go spotka. Kazała
nawet poinformować ojca Amadora za pośrednictwem pełniącej służbę nowicjuszki, która przyszła po
mleko dla zakonnic. Po czwartej, gdy zobaczyła światła w kuchni domu Placidy Linero, posłała
Victorii Guzman ostatnią, naglącą wiadomość przez żebraczkę, która codziennie przychodziła prosząc
0 odrobinę mleka. Kiedy zabuczał statek biskupa, prawie wszyscy już wstali, by zebrać się na molo, i
niewielu z nas nie wiedziało, że bliźniacy Vicario czekają na Santiago Nasara, żeby go zabić, a
wówczas już i przyczyny były znane w najdrobniejszych szczegółach.
Clotilde Armenta nie skończyła jeszcze sprzedaży mleka, gdy bracia Vicario wrócili z dwoma
innymi nożami, owiniętymi w gazety. Jeden z nich służył do ćwiartowania, miał twarde, oksydowane
ostrze o długości dwunastu i szerokości trzech cali i został zrobiony przez Pedra Vicario z piły, w
okresie gdy z powodu wojny nie docierały do nas noże niemieckie. Drugi był krótszy, ale szeroki i
zakrzywiony. Sędzia śledczy narysował go w aktach, być może dlatego, że nie potrafił go opisać, gdyż
odważył się tylko na ryzyko porównania go do zminiaturyzowanego jatagana. Tymi właśnie
najzwyklejszymi, często używanymi nożami popełniono zbrodnię.
Faustina Santos nie mógł zrozumieć, co się właściwie stało. „Przyszli jeszcze raz naostrzyć
noże - powiedział mi - i znów zaczęli się wydzierać, tak żeby ich dobrze słyszano, że flaki wyprują
Santiago Nasarowi, pomyślałem więc, że sami sobie dodają animuszu, przede wszystkim dlatego, że
nie przyjrzałem się nożom i pomyślałem, że to te same". Tym razem jednak Clotilde Armenta
spostrzegła, w chwili gdy zobaczyła ich wchodzących do sklepu po raz drugi, że nie są już tak
zdeterminowani jak przedtem.
Prawda zaś była taka, że doszło między nimi do pierwszego konfliktu. Różnili się bowiem nie
tylko zachowaniem w stopniu znacznie większym, niż wynikałoby to z ich fizycznego podobieństwa,
ale w sytuacjach trudnych ich charaktery były krańcowo odmienne. Będąc ich przyjaciółmi
spostrzegliśmy to już w szkole podstawowej. Pablo Vicario, o sześć minut starszy od brata, aż do
pełnoletności odznaczał się większą energią i wyobraźnią. Pedro Vicario zawsze wydawał się bardziej
uczuciowy, a tym samym bardziej despotyczny. Gdy ukończyli dwadzieścia lat, stawili się razem
przed komisją poborową i Pablo Vicario został zwolniony, by mógł utrzymywać rodzinę. Pedro
Vicario przez jedenaście miesięcy odbywał służbę w patrolach żandarmerii. Wojskowy rygor,
zaostrzony strachem przed śmiercią, pogłębił jego skłonność do rządzenia i zwyczaj decydowania za
swego brata. Wrócił do cywila z sierżancką rzeżączką, która zniosła najbrutalniejsze metody
wojskowej medycyny, zastrzyki z arszeniku i dezynfekcje z nadmanganianu potasu doktora Dionisio
Iguarana. Zdołano go wyleczyć dopiero w więzieniu. My wszyscy, jego przyjaciele, byliśmy zgodni,
że Pablo Vicario popadł nagle w dziwną zależność od młodszego brata, kiedy Pedro Vicario wrócił
nabywszy koszarowych manier i nawyku unoszenia koszuli, by każdemu, kto chciał, pokazać bliznę
po sączku na lewym boku. Wreszcie Pablo zaczął odczuwać rodzaj fascynacji rzeżączką prawdziwego
mężczyzny, z którą jego brat obnosił się niczym z odznaczeniem wojennym.
To Pedro Vicario - jak sam zeznał - podjął decyzję co do zabicia Santiago Nasara, jego brat
zaś z początku jedynie mu towarzyszył. Ale również to on był raczej skłonny uznać obowiązek za
spełniony, z chwilą gdy alkad ich rozbroił, i wówczas to Pablo Vicario przejął dowództwo. Żaden z
nich nie wspominał o tym konflikcie w swych zeznaniach składanych osobno sędziemu śledczemu.
Pablo Vocario potwierdził mi wielokrotnie, że z wielkim trudem przyszło mu przekonać brata do
ostatecznego rozwiązania. Być może był to w rzeczywistości tylko krótkotrwały objaw paniki, faktem
jest jednak, że Pablo Vicario sam wszedł do chlewika po następne noże, podczas gdy jego brat konał z
bólu usiłując kropla po kropli wysikać się pod tamarydowcami. „Mój brat nigdy nie rozumiał, co to
znaczy - powiedział mi Pedro Vicario podczas naszej ostatniej rozmowy. - To było tak, jakbyś sikał
drobno potłuczonym szkłem". Gdy Pablo Vicario wrócił z nożami, zastał go wciąż obejmującego
drzewo. „Był oblany zimnym potem - powiedział mi - i próbował powiedzieć, żebym poszedł sam, bo
on nie czuje się na siłach, żeby kogokolwiek zabijać". Usiadł na jednym ze specjalnie zbitych stołów
ustawionych na wesele pod drzewami, i spuścił spodnie do kolan. „Co najmniej przez pół godziny
zmieniał gazę, którą owijał sobie kutasa" - powiedział mi Pablo Vicario. W rzeczywistości nie trwało
to dłużej niż dziesięć minut, ale było to coś tak niezrozumiałego i tajemniczego dla Pabla Vicario, że
uznał to za następny wybieg brata, by zyskać na czasie i doczekać świtu. Wsadził mu więc nóż do ręki
i niemal siłą wywlókł na ulicę by pomścić utraconą cześć siostry.
- Nie ma wyjścia - powiedział mu - to tak jakby się nam to już zdarzyło.
Ujadały za nimi psy podwórzowe, gdy z nie owiniętymi nożami wychodzili drzwiami od
chlewika. Zaczynało świtać. „Nie padało" - wspominał Pablo Vicario. „Wprost przeciwnie -
wspominał Pedro - od morza wiał wiatr i jeszcze można było palcem policzyć gwiazdy". Wiadomość
już się tak wówczas rozniosła, że gdy Hortensja Baute otworzyła drzwi, właśnie w chwili gdy
przechodzili obok jej domu, jako pierwsza w miasteczku opłakała Santiago Nasara. „Myślałam, że już
go zabili - powiedziała mi - bo zobaczyłam noże w świetle wschodzącego słońca i wydawało mi się,
że spływa z nich krew". Jednym z niewielu otwartych na tej odludnej ulicy domów był dom Prudencii
Cotes, narzeczonej Pabla Vicario. Bliźniacy, zawsze gdy przechodzili tamtędy o tej porze, zwłaszcza
w piątki, kiedy szli na targ, wstępowali, żeby napić się pierwszej porannej kawy. Gdy pchnęli drzwi
od podwórza natychmiast opadły ich psy, które rozpoznały ich w półmroku świtu. Wchodząc do
kuchni pozdrowili matkę Prudencii Cotes. Kawy jeszcze nie było.
- Przyjdziemy później - powiedział Pablo Vicario - teraz się spieszymy.
- ~Wyobrażam sobie, synkowie - odpowiedziała - honor nie czeka.
Mimo to poczekali i właśnie wówczas Pedro Vicario pomyślał, że brat specjalnie zwleka. Gdy
pili już kawę, do kuchni weszła Prudencia Cotes w całej pełni swej młodości, z plikiem starych gazet,
by w piecu rozpalić ogień. „Wiedziałam już, do czego się szykują - powiedziała mi - i nie tylko się z
nimi całkowicie zgadzałam, ale nigdy nie wyszłabym za Pabla, gdyby w tym momencie nie zachował
się jak mężczyzna". Nim opuścili kuchnię, Pablo Vicario wziął od niej dwie gazety i jedną dał bratu
do owinięcia noża. Prudencia Cotes zaczekała w kuchni, póki nie zobaczyła, że wychodzą drzwiami
od podwórza, i tak czekała, bez chwili wahania, przez trzy lata, póki Pablo Vicario nie wyszedł z
więzienia i nie został jej mężem na całe życie.
- Uważajcie na siebie - powiedziała im. Clotilde Armenta nie bez racji sądziła więc, że
bliźniacy nie mieli tej samej determinacji co przedtem, toteż podała im butelkę dziewanny z nadzieją,
że tym ich dobije. „Tego dnia zdałam sobie sprawę - powiedziała mi - jak bardzo my, kobiety,
jesteśmy na świecie osamotnione!" Pedro Vicario poprosił ją, by pożyczyła mu mężowskie przybory
do golenia, przyniosła mu więc pędzelek, mydło, wiszące lusterko i maszynkę z nową żyletką, ale on
ogolił się nożem do ćwiartowania. Clotilde Armenta uznała to za zbyt już ekstrawagancki gest silnego
mężczyzny. „Wyglądał jak czarny charakter" - wspominała. On jednak wytłumaczył mi wiele lat
potem, i rzeczywiście była to prawda, że w koszarach nauczył się używać brzytwy i już nigdy później
nie potrafił się golić inaczej. Jego brat z kolei ogolił się w sposób znacznie prostszy, maszynką
pożyczoną od don Rogelia de la Flor. ~Wreszcie w milczeniu sięgnęli do butelki i wypili ją bardzo
wolno, z tępym wyrazem twarzy osób przebudzonych o świcie wpatrzeni w ciemne okno
naprzeciwko, nie zwracając uwagi na wchodzących pozornych klientów kupujących bez potrzeby
mleko i pytających o nie istniejące artykuły żywnościowe z zamiarem przekonania się, czy to aby
prawda, że czekają na Santiago Nasara, żeby go zabić.
Braciom Vicario nie było dane zobaczyć świateł w tym oknie. Santiago Nasar wrócił do domu
o czwartej dwadzieścia, ale żeby dojść do sypialni, nie musiał on zapalać żadnego światła, lampka na
schodach paliła się bowiem przez całą noc. W ubraniu rzucił się w ciemnościach na łóżko, bo została
mu tylko godzina na sen, i tak leżącego zastała Victoria Guzman, gdy weszła na górę, by obudzić go
w związku z przyjazdem biskupa. Byliśmy razem w domu Marii Alejandriny Cervantes do momentu,
kiedy, już po trzeciej, sama odprawiła muzyków i zgasiła światło na patio przeznaczonym do tańców,
jej Mulatki od płatnych rozkoszy mogły wreszcie udać się na spoczynek. Pracowały bez chwili
przerwy już trzeci dzień i trzecią noc, wpierw opiekując się potajemnie wszystkimi honorowymi
gośćmi, a później już jawnie i na całego nami wszystkimi, weselnymi niedobitkami. Maria
Alejandrina Cervantes, o której zwykliśmy mówić, że uda się jej zasnąć na dobre dopiero po śmierci,
była najelegantszą i najczulszą kobietą, jaką kiedykolwiek poznałem, a zarazem najusłużniejszą w
łóżku, ale i najbardziej bezwzględną. Urodziła się i wychowywała tutaj, w domu o otwartych
drzwiach, z dużą ilością pokoi do wynajęcia i ogromnym patiem do tańca, nad którym wisiały
lampiony z tykw zakupione w chińskich sklepikach w Paramaribo. To ona pozbawiła cnoty całe moje
pokolenie. Nauczyła nas o wiele więcej, niż powinniśmy wiedzieć, ale przede wszystkim nauczyła
nas, że nie ma smutniejszego miejsca na świecie niż puste lóżko. Gdy Santiago Nasar ujrzał ją po raz
pierwszy, stracił głowę. Ostrzegałem go: sokół, który na wojowniczą czaplę spada, sam się naraża.
Ale nie usłuchał mnie, oszołomiony chimerycznymi gwizdami Marii Alejandriny Cervantes. Była jego
niepohamowaną namiętnością, panią nauczycielką jego łez piętnastolatka, póki Ibrahim Nasar pasem
nie wyrzucił go z jej łóżka i nie zamknął na ponad rok w „Divino Rostro". Od tej chwili związani byli
uczuciem poważnym, ale pozbawionym chaosu miłości, ona zaś odczuwała dla niego tyle szacunku,
że już nigdy nie poszła z innym do łóżka w jego obecności. Podczas tych ostatnich wakacji żegnała się
z nami dosyć wcześnie pod nieprawdopodobnym u niej pretekstem, że jest już zmęczona,
pozostawiała jednak nie zaryglowane drzwi i w korytarzu zapaloną lampkę, bym mógł tam po
kryjomu wrócić.
Santiago Nasar miał magiczny niemal talent i zamiłowanie do przebieranek, a jego ulubioną
zabawą było całkowite przebieranie Mulatek. Plądrował garderoby jednych, by przebrać pozostałe,
póki wszystkie nie poczuły się zupełnie inne od samych siebie, tożsame zaś z tymi, którymi nie były.
Kiedyś jedna z nich ujrzała się odtworzona w innej Mulatce z tak uderzającym podobieństwem, że
wpadła w histeryczny płacz. „Poczułam się tak, jakbym wyszła ze zwierciadła" - powiedziała. Ale
tamtej nocy Maria Alejandrina Cervantes nie pozwoliła, by Santiago Nasar po raz ostatni dał folgę
swoim sztuczkom, a posłużyła się tak błahymi pretekstami, iż gorzki smak tego wspomnienia
całkowicie odmienił jej życie. Wzięliśmy więc ze sobą muzyków, by towarzyszyli naszym serenadom,
i bawiliśmy się dalej na własny rachunek, gdy tymczasem bliźniacy Vicario czekali już na Santiago
Nasara, żeby go zabić. To on, tuż przed czwartą, wpadł na pomysł, byśmy wyszli na wzgórze wdowca
Xius, by odśpiewać coś młodej parze.
Nie tylko odśpiewaliśmy pod ich oknami, ale w ogrodach wystrzeliliśmy również race i
petardy, nie dostrzegliśmy jednak w domu żadnego znaku życia. Nie przyszło nam nawet na myśl, że
w środku może nikogo nie być, przede wszystkim dlatego, że przy drzwiach stał nowy samochód z da-
chem jeszcze złożonym, przystrojony satynowymi wstążkami i wiązankami kwiatów pomarańczy z
parafiny, którymi obwieszono nowożeńców na weselu. Mój brat Luis Enrique, w owych czasach
grający na gitarze jak profesjonalista, zaimprowizował na cześć młodej pary piosenkę o małżeńskich
niesnaskach. Dotąd nie padało. Wprost przeciwnie, księżyc świecił pośrodku nieba, powietrze było
przezroczyste, a na dnie przepaści widać było poblask błędnych ogników na cmentarzu. Z drugiej
strony widoczne były plantacje bananowe, niebieskie w świetle księżyca, smutne bagniska i
fosforyzująca linia Morza Karaibskiego na horyzoncie: Santiago Nasar pokazał pulsujące światło na
morzu i powiedział nam, że jest to udręczona dusza statku do przewozu niewolników, który zatonął z
ładunkiem Murzynów z Senegalu przy dużym wejściu do portu Cartagena de Indias. Nie sposób było
w ogóle wyobrazić sobie, by odczuwał jakieś wyrzuty sumienia, chociaż nie wiedział wówczas, że
efemeryczne życie małżeńskie Angeli Vicario zakończyło się dwie godziny temu. Bapardo San
Roman odprowadził ją do domu rodziców na piechotę, by warkot silnika nie ujawnił jego nieszczęścia
przed czasem, a teraz znów był sam przy zgaszonych światłach w szczęśliwej chatce wdowca Xius.
Kiedy zeszliśmy ze wzgórza, mój brat zaprosił wszystkich na smażone ryby do kramików na
targowisku, ale Santiago Nasar odmówił, chciał bowiem do chwili przyjazdu biskupa przespać się z
godzinę. Poszedł z Cristo Bedoyą brzegiem rzeki, nie opodal ruder w starym porcie, gdzie zaczęty już
się zapalać światła, i zanim skręcił za róg, pomachał nam ręką na pożegnanie. Widzieliśmy go ostatni
raz.
Cristo Bedoya, z którym umówił się na spotkanie w porcie, pożegnał się z nim przy tylnych
drzwiach jego domu. Psy obszczekały Santiago Nasara, jak zwykle, gdy czuły, że wchodzi do domu,
ale on uspokoił je, podzwaniając w półmroku kluczami. Victoria Guzman pilnowała ekspresu do kawy
na palenisku, gdy przechodził przez kuchnię kierując się do środka mieszkania.
- Biały! - zawołała doń - zaraz będzie kawa. Santiago Nasar odpad, że wypije kawę później, i
poprosił ją, by powiedziała Divinie Flor, że ma go obudzić o wpół do szóstej i przynieść mu ubranie
na zmianę, takie samo jak to, które miał na sobie. W chwilę po jego wejściu na górę, gdzie poszedł się
przespać, Victoria Guzman otrzymała wiadomość od Clotilde Armenta za pośrednictwem proszącej o
mleko żebraczki. O piątej trzydzieści spełniła polecenie, by go obudzić, ale nie posłała Diviny Flor,
tylko sama weszła do sypialni z lnianym ubraniem, nie traciła bowiem żadnej okazji, by chronić swą
córkę przed szponami tego bojara.
Maria Alejandrina Cervantes zostawiła drzwi domu nie zaryglowane. Pożegnałem się z
bratem, przeszedłem przez korytarz, gdzie spały zwinięte między tulipanami koty Mulatek, i bez
pukania pchnąłem drzwi od sypialni. Światła były zgaszone, ale gdy tylko wszedłem, poczułem
zapach ciepłej kobiety i ujrzałem w ciemnościach oczy bezsennej lamparcicy, a później zatraciłem
świadomość samego siebie, do chwili kiedy zaczęły bić dzwony.
Wracając do domu, brat mój zaszedł do sklepu Clotilde Armenta po papierosy. Wypił tyle, że
jego wspomnienia z tamtego spotkania były zawsze dosyć mętne, nie zapomniał jednak nigdy
piekielnego trunku, którym poczęstował go Pedro Vicario. „To był czysty ogień" - powiedział mi.
Pablo Vicario, który zaczynał przysypiać, gwałtownie obudził się, kiedy poczuł jego kroki, i pokazał
mu nóż.
- Zabijemy Santiago Nasara - powiedział.
Mój brat nie pamiętał tego. „Ale nawet gdybym pamiętał, to bym nie uwierzył - powtarzał mi
wielokrotnie. - Komu, do jasnej cholery, przyszłoby do głowy, że bliźniacy mogą kogokolwiek zabić,
tym bardziej nożem przeznaczonym do świniobicia!". Później zapytali go, gdzie jest Santiago Nasar,
bo widzieli ich razem, lecz mój brat nie zapamiętaj również własnej odpowiedzi. Clotilde Armenta i
bracia Vicario byli jednak tak zdziwieni, gdy ją usłyszeli, że każdy z osobna przekazał ją w swych
zeznaniach. Według nich mój brat powiedział: „Santiago Nasar nie żyje". Później udzielił
episkopalnego błogosławieństwa, potknął się o próg i zataczając się, wyszedł. Na środku placu minął
się z ojcem Amadorem. Ten szedł już w stronę portu ubrany w szaty liturgiczne, za nim dzwoniący
akolita i szereg pomocników niosących ołtarz do mszy polowej, którą miał odprawić biskup. Widząc
przechodzącego księdza bracia Vicario przeżegnali się.
Clotilde Armenta opowiedziała mi, że stracili już wszelką nadzieję, kiedy proboszcz, nie
zatrzymując się, minął jej dom. „Pomyślałam, że nie otrzymał mojej informacji". Ojciec Amador
wyznał mi jednak w wiele lat później, gdy odsunął się już od świata w posępnym Domu Zdrowia w
Calafell, iż w rzeczywistości otrzymał wiadomość od Clotilde Armenta i inne alarmujące wieści, gdy
szykował się do wyjścia do portu. „Prawdę mówiąc, po prostu nie wiedziałem, co robić - powiedział
mi. - Wpierw pomyślałem, że to nie moja sprawa tylko władz cywilnych, ale później postanowiłem, że
po drodze powiem coś Placidzie Linero". Jednakże gdy przechodził przez plac, całkiem o tym
zapomniał. „Musi to pan zrozumieć - powiedział - tego nieszczęsnego dnia miał być u nas biskup". W
chwili zbrodni poczuł się tak zrozpaczony i tak haniebnie winien, że nic innego nie przyszło mu na
myśl, jak tylko rozkazać, by zadzwoniono na trwogę.
Mój brat Luis Enrique wszedł do domu drzwiami od kuchni, których moja matka nie
zamykała, żeby ojciec nie zdawał sobie sprawy z tego, kiedy wracamy. Przed snem poszedł do
łazienki, ale siedząc na sedesie zasnął i kiedy mój brat Jaime wstał, żeby iść do szkoły, znalazł go
leżącego z twarzą w miednicy i śpiewającego przez sen. Moja siostra zakonnica, która nie wybierała
się na przywitanie biskupa, bo miała czterdziestostopniowego kaca, nie zdołała go obudzić. „Właśnie
wybijała piąta, kiedy poszłam do łazienki" - powiedziała mi. Nieco później, kiedy moja siostra Margot
poszła wykąpać się przed wyjściem do portu, zdołała z trudnością przenieść go do sypialni. Z
drugiego brzegu snu, nie budząc się, usłyszał pierwsze buczenie statku biskupa. Następnie zasnął
głęboko, wykończony weselem, póki moja siostra zakonnica nie wpadła do sypialni usiłując w biegu
założyć habit i nie obudziła go obłąkańczym krzykiem:
- Zabili Santiago Nasara!
Straszliwe rany od noży stanowiły zaledwie początek bezlitosnej autopsji, do
przeprowadzenia której został zmuszony ojciec Carmen Amador pod nieobecność doktora Dionisio
Iguarana. „To było tak, jakbyśmy go, już zabitego, ponownie zabijali - powiedział mi były proboszcz
w swym odosobnieniu w Calafell. - Ale to był rozkaz alkada, a rozkazy tego barbarzyńcy, nawet
najgłupsze, trzeba było wypełniać". Tylko po części miał rację. W zamieszaniu tego niedorzecznego
poniedziałku pułkownik Aponte natychmiast skontaktował się telegraficznie z gubernatorem
prowincji, ten zaś zezwolił mu na przeprowadzenie wstępnego postępowania, póki nie zostanie
przysłany sędzia śledczy. Alkad, były oficer nie posiadający żadnego doświadczenia w kwestiach
prawnych, był jednak zbyt zarozumiały, by poradzić się kogokolwiek, od czego powinien byt zacząć.
Przede wszystkim niepokoiła go autopsja. Cristo Bedoya, student medycyny, zdołał wymówić się ze
względu na bliską przyjaźń z Santiago Nasarem. Pułkownik pomyślał, że ciało można do powrotu
doktora Dionisio Iguarana przechować w lodówce, ale nie znalazł lodówki wielkości człowieka, a
jedyna, używana na targowisku, która mogłaby pasować, była uszkodzona. Ciało, wyciągnięte na
wąskiej żelaznej pryczy, zostało wystawione na widok publiczny pośrodku salonu, póki nie
przygotowano mu trumny bogacza. Z sypialni i niektórych sąsiednich domów przyniesiono
wentylatory, było jednak tylu chętnych, by go zobaczyć, iż mimo wyniesienia mebli, klatek i donic
paproci duchota była nie do wytrzymania. Poza tym trwogę potęgowały psy podekscytowane
zapachem śmierci. Nie przestawały szczekać od chwili, kiedy wszedłem do domu, gdzie dogorywał
jeszcze w kuchni Santiago Nasar, i natknąłem się na płaczącą histerycznie Divinę Flor, która machając
sztabą odganiała psy.
- Proszę mi pomóc - krzyknęła do mnie - one chcą zeżreć wnętrzności.
Zamknęliśmy je na kłódkę w stajniach. Placida Linero zarządziła później, by do czasu
pogrzebu wyprowadzić je w odleglejsze miejsce. Około południa jednak, nie wiadomo, w jaki sposób,
uciekły z miejsca swego zamknięcia i oszalałe wpadły do domu. Placida Linero po raz pierwszy
straciła panowanie nad sobą.
- Zasrane psy! - krzyknęła. - Zabić je!
Rozkaz wypełniono natychmiast i w domu zaległa cisza. Stan ciała nie wzbudzał do tej pory
żadnych obaw. Twarz pozostała nietknięta, miała ten sam wyraz, który Santiago przybierał, kiedy
śpiewał, zaś Cristo Bedoya ułożył wnętrzności na swym miejscu i owinął ciało płóciennym bandażem.
Mimo to po południu z ran zaczęła wypływać ciecz, która ściągnęła muchy; zaś wokół ust wystąpiła
sina plama, rozrastając się powoli, niczym cień chmury na wodzie, po korzonki włosów. Zawsze
pobłażliwa twarz nabrała wrogiego wyrazu, wobec czego matka przykryła ją chustką. Pułkownik
Aponte zrozumiał wówczas, że nie można dłużej zwlekać, i rozkazał ojcu Amadorowi, by dokonał
sekcji. ;;Będzie znacznie gorzej, jeśli trzeba go będzie odgrzebać po tygodniu" - powiedział.
Proboszcz studiował medycynę i chirurgię w Salamance, ale wstąpił do seminarium nie ukończywszy
tych studiów i nawet alkad wiedział, że autopsja pozbawiona jest jakiejkolwiek mocy prawnej. Mimo
to kazał wypełnić polecenie.
Masakry dokonano w szkole publicznej przy pomocy aptekarza, który notował wyniki, i
studenta pierwszego roku medycyny, przebywającego właśnie tutaj na wakacjach. Dysponowali
jedynie niektórymi narzędziami małej chirurgii, resztę stanowiły przybory rzemieślnicze. Pomijając
rzeź, jakiej dopuścił się na zwłokach ojciec Amador, jego raport zdawał się być poprawny, sędzia
śledczy załączył go więc do akt, uznawszy jego użyteczność.
Z wielu zadanych ran siedem było śmiertelnych. Wątroba, w wyniku dwóch głębokich
pchnięć od strony przedniej, była niemal przecięta. Denat miał cztery nacięcia w żołądku, a jedno z
nich tak głębokie, że przeszyło żołądek całkowicie i zniszczyło trzustkę. Poza tym miał sześć
mniejszych cięć w okrężnicy poprzecznej i wiele ran w jelicie cienkim. Jedyne, które miał zadane od
strony pleców na wysokości trzeciego kręgu lędźwiowego, przecięło prawą nerkę. Jamę brzuszną
zalegały duże sople krwi, a spośród bagniska treści pokarmowej żołądka wynurzył się medalik
Najświętszej Panny z Góry Karmel, który Santiago Nasar połknął mając cztery lata. Na klatce
piersiowej widoczne były dwie perforacje: jedna w drugiej komorze międzyżebrowej prawej,
docierająca do płuc, a druga bardzo blisko lewej pachy. Poza tym miał sześć mniejszych ran na
ramionach i rękach i dwa cięcia poprzeczne: jedno na prawym udzie, a drugie na mięśniach brzucha.
Na prawej dłoni było widać głębokie ukłucie. Raport mówi: „Podobne było do stygmatu
Ukrzyżowanego". Mózgowie ważyło o sześćdziesiąt gramów więcej niż u normalnego Anglika, a
ojciec Amador zapisał w raporcie, że Santiago Nasar odznaczał się wysokim stopniem inteligencji i
miał olśniewającą przyszłość przed sobą. Pomimo to w końcowej nocie stwierdził hipertrofię wątroby,
przypisując ją źle leczonemu zapaleniu. „To znaczy - powiedział mi - że mimo wszystko pozostało mu
niewiele lat życia". Doktor Dionisio Iguaran, który rzeczywiście leczył Santiago Nasarowi owo
zapalenie, gdy ten miał dwanaście lat, oburzał się na wspomnienie owego orzeczenia: „To tylko ksiądz
mógł być takim durniem - powiedział mi. - Nie było sposobu, żeby w końcu zrozumiał, że my cv
tropikach mamy o wiele większe wątroby niż Hiszpanie". Raport kończył się konkluzją, że przyczyną
śmierci byk silny krwotok spowodowany którąkolwiek z siedmiu większych ran.
Oddali nam nie to samo ciało. Połowa czaszki została zdruzgotana przy trepanacji, a twarz
uwodziciela, którą śmierć zachowała, teraz straciła swą tożsamość. Poza tym proboszcz wyrwał
jednym szarpnięciem poćwiartowane trzewia i w końcu nie wiedząc, co z tym zrobić, udzielił im z
wściekłości błogosławieństwa i wyrzucił do kubka na śmieci. Ostatnim ciekawskim zaglądającym
przez okna nie starczyło już w tym momencie odporności, pomocnik zemdlał, a pułkownik Lazaro
Aponte, który widział i sam był sprawcą wielu masakr dokonanych w celach represyjnych,
przeistoczył się w końcu swoich dni nie tylko w spirytystę, ale i w wegetarianina. Pusta skorupa
zwłok, nafaszerowana szmatami i niegaszonym wapnem, zszyta byle jak pospolitym szpagatem i
igłami do szycia worków, niemal się rozpadła, kiedy składaliśmy ją w nową trumnę wyściełaną
pikowanym jedwabiem. „Myślałem, że tak dłużej przetrwa" - powiedział ojciec Amador. Stało się na
odwrót: musieliśmy pogrzebać go szybko o świcie, zwłoki były już bowiem w takim rozkładzie, iż nie
można było znieść ich dłużej wewnątrz domu.
Świtał mętny wtorek. Nie miałem odwagi spać samotnie po tak przygnębiającym dniu,
pchnąłem więc drzwi domu Marii Alejandry Cervantes, chcąc sprawdzić, czy nie zasunęła zamka. Na
drzewach paliły się lampiony z tykw, a na podwórzu przeznaczonym do tańców płonęło kilka
drewnianych stosów pod olbrzymimi dymiący mi saganami, w których Mulatki farbowały w żałobnej
czerni swoje suknie weselne. Marię Alejandrinę Cervantes zastałem obudzoną jak zwykle o świcie i
całkowicie nagą, jak zwykle gdy w domu nie było obcych. Siedziała po turecku na królewskim łóżku
przed babilońskim półmiskiem pełnym jedzenia: cielęcych kotletów, ugotowanej kury, schabu i
dodatków, bananów i jarzyn, w ilościach, które starczyłyby na pięć osób. Potrafiła rozpaczać jedynie
w ten sposób - jedząc bez umiaru, pierwszy raz jednak widziałem, by robiła to z taką trwogą.
Położyłem się obok niej, w ubraniu, zaledwie coś bąknąwszy i również płacząc na swój sposób.
Myślałem o Santiago Nasarze i okrucieństwie jego losu, który kazał sobie zapłacić za dwadzieścia lat
szczęścia nie tylko śmiercią, ale i poćwiartowaniem ciała, jego rozrzuceniem i unicestwieniem.
Śniłem, że do pokoju weszła kobieta z dziewczynką na ręku, żarłocznie chrupiącą ziarna kukurydzy,
które wpół zgryzione spadały na gorset. Kobieta powiedziała mi: „Ona je gryzie, jakby chciała i nie
mogła w żaden sposób". Nagle poczułem łapczywe palce rozpinające mi guziki od koszuli; poczułem
niebezpieczny zapach miłosnej bestii leżącej za moimi plecami; poczułem, że zanurzam się w
rozkoszach ruchomych piasków jej miłości. Ale raptownie powstrzymała się, zakasłała z daleka i
wyśliznęła się z mojego życia.
- Nie mogę - powiedziała - śmierdzisz nim. Nie tylko ja. Owego dnia wszystko śmierdziało
Santiago Nasarem. Bracia Vicario poczuli to w areszcie, w którym osadził ich alkad do czasu podjęcia
decyzji co do ich dalszego losu. „Choć szorowałem się i szorowałem mydłem i gąbką, nie mogłem
zmyć z siebie tego smrodu" - powiedział mi Pedro Vicario. Nie spali już trzy noce, ale mimo to teraz
też nie mogli odpocząć, bo gdy tylko zaczęli zasypiać, znów popełniali zbrodnię. Pablo Vicario, już
niemal u progu starości, usiłując wytłumaczyć mi swój stan w owym nie kończącym się dniu, powie-
dział mi nie zastanawiając się: „To było tak, jakby być podwójnie obudzonym". Wtedy zrozumiałem,
że w areszcie najtrudniejsza do zniesienia musiała być dla nich jasność umysłu.
Cela miał trzy metry szerokości, bardzo wysokie okno z żelaznymi kratami, polowy sedes,
umywalkę z miednicą i dzbanem i dwie prycze zasłane matami. Pułkownik Aponte, pod którego
kierunkiem ją wybudowano, zwykł mawiać, że nigdy nie było bardziej ludzkiego hotelu. Mój brat
Luis Enrique podzielał ten sąd, pewnej nocy aresztowano go bowiem za bójkę między muzykantami,
alkad zaś pozwolił z litości, by towarzyszyła mu jedna z Mulatek. Być może bracia Vicario pomyśleli
to samo o ósmej rano, kiedy poczuli się ocaleni przed Arabami. W tym momencie utrzymywała ich
przy siłach duma ze spełnienia obowiązku, a niepokoiła jedynie trwałość woni. Poprosili o dużą ilość
wody, szarego mydła i gąbki, by zmyć krew z rąk i z twarzy, a także uprać koszule, nie zdołali jednak
odpocząć. Pedro Vicario poprosił również o swoje środki przeczyszczające i moczopędne oraz
opakowanie gazy wyjałowionej, by móc zmienić sobie opatrunek, a rano zdołał nawet dwa razy oddać
mocz. Mimo to z upływem dnia było im coraz trudniej, tak iż zapach zszedł na drugi plan. O drugiej
po południu, kiedy to mogła ich wreszcie powalić senność upału, Pedro Vicario był tak zmęczony, że
nie mógł już wytrzymać leżenia na łóżku, to samo jednak zmęczenie nie pozwalało mu ustać. Ból w
pachwinie promieniował aż po szyję, nie mógł oddać moczu i opanowała go przerażająca pewność, że
nie zaśnie już do końca życia. „Nie spałem jedenaście miesięcy" - powiedział mi, i znałem go na tyle
dobrze, by być pewnym, że nie kłamie. Nie mógł jeść nic. Pablo Vicario zaś spróbował wszystkiego,
co mu przyniesiono, i w kwadrans później rozłożyła go cuchnąca choleryna. O szóstej po południu,
gdy przeprowadzano jeszcze sekcję zwłok Santiago Nasara, alkad został wezwany na ratunek. Pedro
Vicario był bowiem święcie przekonany, że brata otruto. „Wylała się ze mnie cała woda - powiedział
mi Pablo Vicario - i owładnęła nami myśl, że to jakieś sztuczki Turków". Do tej pory zalał już
dwukrotnie sedes polowy, po czym strażnik musiał go jeszcze sześć razy prowadzić do ubikacji w
radzie miejskiej. Tam właśnie zastał go pułkownik Aponte, gdy w szalecie bez drzwi, pod okiem
celującego weń strażnika, wydalał z siebie tak obfite strumienie wody, iż myśl o truciźnie wcale nie
wydawała mu się aż tak absurdalna. Podejrzenie to natychmiast jednak odrzucono, gdy okazało się, iż
spożył jedynie to jedzenie i wodę, które przysłała im Pura Vicario. Niemniej jednak zrobiło to na
alkadzie takie wrażenie, że zabrał więźniów ze sobą do własnego domu, gdzie przetrzymywał ich pod
specjalną strażą, póki nie przybył sędzia śledczy i nie przeniósł ich do aresztu w Riohacha.
Obawy bliźniaków zgodne były z nastrojami ulicy. Nie odrzucano myśli o zemście Arabów,
ale nikt poza braćmi Vicario nie pomyślał o truciźnie. Sądzono raczej, że poczekają, aż zapadnie
zmierzch, by wlać przez lufcik benzynę i spalić więźniów żywcem w areszcie. Ale i ten domysł był
zbyt prosty i łatwy. Arabowie stanowili wspólnotę pokojowo nastawionych imigrantów, którzy w
początkach wieku osiedlili się w najróżniejszych, nawet tych najdalszych i najbiedniejszych
miasteczkach wybrzeża Morza Karaibskiego i pozostali już tam, sprzedając kolorowe gałganki i
odpustową tandetę. Byli ludem zjednoczonym, pracowitym i religijnym. Żenili się między sobą,
importowali swoją pszenicę, hodowali owce na podwórzach, uprawiali lebiodkę i bakłażany, a ich
jedyną ślepą namiętnością byty karty. Starsi nadal mówili swym wiejskim arabskim przywiezionym z
ojczystej ziemi, zachowując ten język w nietkniętym stanie nawet w drugim pokoleniu, najmłodsi
jednak, z wyjątkiem Santiago Nasara, wysłuchiwali swych rodziców mówiących po arabsku, ale
odpowiadali im już po hiszpańsku. Trudno więc było przypuścić, aby nagle mogli sprzeniewierzyć się
swemu pasterskiemu usposobieniu chcąc pomścić śmierć, której winni mogliśmy być wszyscy. Z kolei
nikomu na myśl nie przyszła zemsta ze strony najbliższych Placidy Linem, rodu w swoim czasie, póki
fortuna im sprzyjała, tyle władczego co wojowniczego, który zdołał spłodzić znacznie więcej niż
dwóch knajpianych zabijaków, chronionych wdziękiem swego nazwiska.
Pułkownik Aponte, przejęty pogłoskami, odwiedził Arabów, każdą rodzinę z osobna, i
okazało się, że przynajmniej tym razem wyciągnął prawidłowe wnioski. Zastał ich zatrwożonych i
smutnych, przy ołtarzykach przybranych symbolami żałoby, kilka osób siedząc na podłodze płakało
nawet rozdzierająco, ale nikt z nich nie nosił się z najmniejszym zamiarem zemsty. Poranne reakcje
były bezwiednym odruchem po dokonanej dopiero co zbrodni i sami sprawcy przyznali, iż poza
pobiciem nie doszłoby w żadnym wypadku do niczego więcej. Przeciwnie, to właśnie Suseme Abdala,
stuletnia matrona, poradziła, by zastosować cudotwórczy wyciąg z kwiatów męczennicy i piołunu,
który
zatamował wreszcie cholerynę Pabla Vicario otwierając zarazem ożywczy strumień u jego
bliźniaka. Pedro Vicario zapadł wówczas w bezsenną drzemkę, a wyleczony brat zapadł w swój
pierwszy sen bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia. W tym stanie zastała ich Pura Vicario we wtorek
o trzeciej nad ranem, kiedy alkad przyprowadził ją, by mogła się z nimi pożegnać. Z inicjatywy
pułkownika Aponte wyjechała cała rodzina, nawet najstarsze córki z mężami. Odjechali przez nikogo
nie zauważeni, pod osłoną znużenia całego miasteczka, podczas gdy my, jedyni, którzy byliśmy w
stanie . ustać na nogach i nie spaliśmy po tym nieodwracalnym dniu, grzebaliśmy Santiago Nasara.
wyjechali, by zgodnie z decyzją alkada powrócić wtedy, gdy uspokoją się nastroje, ale nie wrócili już
nigdy. Pura Vicario swej oddanej z powrotem córce owinęła twarz chustą, ażeby nikt nie dostrzegł
śladów pobicia, i ubrała ją w krzykliwą czerwień, by nikomu nie przyszło na myśl, iż nosi żałobę po
swym sekretnym kochanku. Przed wyjazdem poprosiła ojca Amadora, by wyspowiadał w więzieniu
jej synów, ale Pedro Vicario odmówił i przekonał brata, że nie mają po czym wyrażać skruchy. Zostali
sami i w dniu przetransportowania ich do Riohacha byli już tak przekonani o swych racjach, że nie
chcieli, by wywożono ich nocą, jak uczyniono to z rodziną, lecz w biały dzień i z podniesionymi
głowami. Ojciec Poncio Vicario niebawem umarł. „Zabiło go cierpienie moralne" - powiedziała mi
Angela Vicario. Gdy bliźniacy zostali uwolnieni, zamieszkali w Riohacha, dzień drogi od Manaure,
gdzie mieszkała reszta rodziny. Tam też pojechała Prudencia Cotes, by wyjść za Pabla Vicario, który
w warsztacie swego ojca wyuczył się zawodu i został jubilerem. Pedro Vicario, bez miłości i pracy,
zgłosił się w trzy lata później do sił zbrojnych, dosłużył się stopnia sierżanta, by pewnego wspaniałego
poranka razem ze swym oddziałem przedostać się, z piosenkami o kurwach na ustach, na terytorium
opanowane przez partyzantkę, i tyle o nich słyszano.
Większość ludzi uważała, że ofiarą padł tylko jeden człowiek: Bayardo San Roman. Sądzono,
że inni bohaterowie tragedii wypełnili z godnością, a nawet z pewną wzniosłością, tę część łaski,
której udzieliło im życie. Santiago Nasar odpokutował zniewagę, bracia Vicario potwierdzili swą
kondycję prawdziwych mężczyzn, a uwiedziona siostra znów odzyskała swą utraconą cześć. Jedynym,
który stracił wszystko, był Bayardo San Roman. „Ten biedny Bayardo", jak wspominano go przez
wiele lat. A jednak wszyscy o nim zapomnieli aż do następnej soboty, po zaćmieniu księżyca, kiedy to
wdowiec Xius opowiedział alkadowi, iż zobaczył jakieś świecące ptaszysko trzepocące nad jego
dawnym domem i pomyślał, że to duch jego żony domaga się swej własności. Alkad uderzył się w
czoło, co nie miało zresztą żadnego związku z przywidzeniem wdowca.
- Cholera! - krzyknął. - Zapomniałem o tym biednym człowieku.
Wszedł w eskorcie na wzgórze i zobaczył odkryty samochód obok domku i w sypialni
samotne światełko, nikt mu jednak nie odpowiedział na jego wołania. Wobec tego wyważyli boczne
drzwi i przebiegli wszystkie pokoje oświetlone jeszcze dogasającą łuną zachodu. „Wszystko
wyglądało tak, jakby było pod wodą" - opowiedział mi alkad. Bayardo San Roman leżał nieprzytomny
na łóżku, a wygląd jego nie różnił się od stanu, w jakim w poniedziałek o świcie ujrzała go Pura
Vicario, cały czas miał bowiem na sobie fantazyjne spodnie, jedwabną koszulę i tylko buty zdołał
zrzucić. Na podłodze walały się puste butelki, przy łóżku zaś stało jeszcze więcej nie otwartych,
nigdzie nie było jednak śladu jedzenia. „Znajdował się już w ostatnim stadium zatrucia alkoholowego"
- powiedział mi doktor Dionisio Iguaran, który natychmiast przybył na ratunek. Bayardo San Roman
wrócił jednak po kilku godzinach do siebie i gdy tylko odzyskał świadomość, natychmiast wyrzucił
wszystkich z domu, obchodząc się z nimi możliwie najukładniej:
- Odpierdolcie się wszyscy - powiedział. - Łącznie z moim kochanym tatusiem i jego
kombatanckimi jajami.
Alkad poinformował o tym epizodzie generała Petronio San Roman przytaczając bez
najmniejszych zmian ostatnie zdanie w telegramie utrzymanym w alarmistycznym tonie. Generał San
Roman dosłownie widać odczytał wolę swego syna, zrezygnował bowiem z osobistego przyjazdu,
wysyłając jedynie żonę z córkami i dwie starsze kobiety, które, zdaje się, były jego siostrami.
Przypłynęły statkiem towarowym z rozpuszczonymi z boleści włosami i szczelnie aż po szyję okryte
żałobą z powodu nieszczęścia Bayarda San Roman. Zanim zeszły na ląd, zdjęły pantofle, by następnie
przejść boso całą drogę aż do wzgórza w parzącym pyle południa, wyrywając sobie włosy i zanosząc
się tak rozdzierającym płaczem, iż zdawało się, że krzyczą z radości. Widziałem kondukt stojąc na
balkonie Magdaleny Oliver i pamiętam, że pomyślałem, iż podobną rozpacz można było udawać tylko
po to, by ukryć inne, większe hańby.
Pułkownik Lazaro Aponte towarzyszył im aż do stojącego na wzgórzu domu, gdzie nieco
później wjechał na swym mule od nagłych wypadków doktor Dionisio Iguaran. Gdy zelżał upał,
dwóch funkcjonariuszy władz miejskich zniosło Bayarda San Roman w zawieszonym na drążku
hamaku, okrytego kocem aż po głowę; w asyście żałobnych płaczek. Magdalena Oliver pomyślała, że
nie żyje.
- Na jajca Trójcy świętej - krzyknęła po katalońsku. - Cóż za marnotrawstwo!
Alkohol znowu zwalił go z nóg. Nie sposób jednak było uwierzyć, że niosą żywego
człowieka, jego prawe ramię wlokło się bowiem po ziemi, a przenoszone przez matkę na hamak
natychmiast opadało pozostawiając ślad od skraju przepaści aż do pokładu statku. I to było ostatnie
wrażenie, jakie nam po sobie zostawił: wspomnienie tego, który padł ofiarą.
W domu niczego nie ruszono. Penetrowałem tę posiadłość z moimi braćmi dość często
podczas naszych nocnych zabaw wakacyjnych, za każdym :razem odnajdując w opuszczonych
pomieszczeniach coraz mniej cennych rzeczy. Kiedyś trafiliśmy na podręczną walizeczkę, o której
przysłanie Angela Vicario prosiła swą matkę w noc poślubną, do jej odnalezienia jednak nie
przywiązywaliśmy większego znaczenia. To, co zawierała, uznaliśmy za najzwyklejsze środki
higieniczne i kobiece kosmetyki, a o ich rzeczywistym przeznaczeniu dowiedziałem się dopiero
wtedy, gdy Angela Vicario opowiedziała mi wiele lat później, na czym polegały rajfurskie fortele,
których ją nauczono, by mogła oszukać męża. Była to jedyna pamiątka, jaką zostawiła po sobie w
pokojach, które były jej domem małżeńskim przez pięć godzin.
Po wielu latach, gdy wróciłem, by dotrzeć do ostatnich świadectw dla potrzeby tej kroniki, nie
zachował się nawet najmniejszy ślad szczęścia Yolandy de Xius. Wszystkie rzeczy, mimo ścisłego
nadzoru pułkownika Lazaro Aponte, powoli zniknęły, nawet olbrzymia szafa o sześciu lustrach, którą
cieśle z Mompox musieli złożyć wewnątrz domu, nie mieściła się bowiem w drzwiach. Wdowiec Xius
był początkowo szczęśliwy, sądząc, że to są pośmiertne starania żony, by odebrać wszystko, co do niej
należało. Pułkownik Lazaro Aponte wyśmiewał się z niego. Ale pewnej nocy zdarzyło mu się wziąć
udział w seansie spirytystycznym mającym wyjaśnić tajemnicę i duch Yolandy de Xius potwierdził
własnoręcznym podpisem, że w rzeczy samej to właśnie ona odzyskuje dla swojego domu wszystkie
pamiątki szczęścia. Posiadłość zaczęła obracać się w ruinę. Samochód stojący przy drzwiach rozpadał
się powoli, wreszcie została z niego tylko zżarta przez ulewy karoseria. Przez wiele lat nie było
żadnych wieści o jego właścicielu. W aktach widnieje jego zeznanie, ale jest ono tak krótkie i
konwencjonalne, iż wydaje się być spreparowane w ostatniej chwili, by dopełnić nieuchronnej
formalności. Jedyny raz, gdy spróbowałem z nim porozmawiać dwadzieścia trzy lata później, przyjął
mnie dość wrogo odmawiając wniesienia choćby najmniejszego szczegółu, który pozwoliłby rozjaśnić
nieco udział w dramacie. W każdym razie nawet jego rodzice nie wiedzieli o nim więcej od nas, nie
mając najmniejszego pojęcia, co go przywiodło do zagubionego miasteczka, jeśli - jak widać - jego
jedynym zamiarem było małżeństwo z kobietą, której nigdy przedtem nie widział na oczy.
Za to o Angeli Vicario miałem zawsze przelotne wiadomości, które przyczyniły się do
stworzenia przeze mnie wyidealizowanego obrazu. Moja siostra zakonnica wędrowała przez jakiś czas
po górnej Guajira usiłując nawrócić ostatnich bałwochwalców i zazwyczaj zatrzymywała się na
rozmowę u Angeli
Vicario, w miasteczku zżartym przez sól Morza Karaibskiego, gdzie matka usiłowała
pogrzebać ją za życia. „Masz pozdrowienia od swojej kuzynki" - mówiła mi zawsze. Moja siostra
Margot, która w pierwszych latach również składała jej wizyty, opowiadała mi, że kupili murowany
dom z dużym patio otwartym na wiatry, gdzie jedyną uciążliwością były noce w czasie przypływów,
gdy woda wylewała się przez ubikacje tak, iż o świcie po pokojach skakały ryby. Wszyscy znający
Angelę z tych czasów zgodnie podkreślali, że pochłaniała ją bez reszty jej zręczna praca przy
maszynie do haftowania i że dzięki temu zdołała osiągnąć zapomnienie.
Wiele lat później, w epoce niepewności, w której starałem się zrozumieć coś z siebie samego,
sprzedając encyklopedie i książki medyczne po miasteczkach Guajiry przypadkiem dotarłem do tego
indiańskiego odludzia. W oknie domu na wprost morza, haftując na maszynie w porze największego
upału, siedziała siwa kobieta w drucianych okularach i jakby w żałobie, a nad jej głową wisiała klatka
z kanarkiem, który nie przestawał śpiewać. Kiedy ją zobaczyłem w tym idyllicznym obramowaniu
okna, nie mogłem uwierzyć, że to właśnie ona, gdyż nie chciałem przystać na to, że życie może być w
końcu tak podobne do złej literatury. Ale to była ona: Angela Vicario w dwadzieścia trzy lata po
dramacie.
Przyjęła mnie jak zwykle, jak dalekiego kuzyna, i odpowiedziała na moje pytania z
rozsądkiem i poczuciem humoru. Była tak dojrzała i rozgarnięta, że z wielkim trudem można było
uwierzyć, że to ta sama kobieta. Najbardziej zdziwił mnie sposób, w jaki doszła do zrozumienia
własnego życia. Po paru minutach nie wydawała mi się już tak postarzała jak na pierwszy rzut oka, ale
niemal tak młoda jak we wspomnieniach, i nie miała nic wspólnego z tą dziewczyną, którą w
dwudziestym roku życia zmuszono do wyjścia za mąż bez miłości. Jej matka, zgorzkniała wskutek źle
znoszonej starości, przyjęła mnie jak nienawistne widmo. Nie chciała mówić o przeszłości i pisząc tę
kronikę musiałem zadowolić się niektórymi luźnymi zdaniami z jej rozmów z moją matką i z paru
innymi osobami przywołanymi w mej pamięci. Zrobiła o wiele więcej, niż to możliwe, by Angela
Vicario umarła za życia, ale jej własna córka pokrzyżowała te zamiary, nigdy bowiem nie robiła
tajemnicy ze swego nieszczęścia. Wprost przeciwnie, każdemu, kto chciał jej wysłuchać, opowiadała
o tym ze wszystkimi szczegółami, oprócz tego jednego, który zawsze miał pozostać nie wyjaśniony:
kto, jak i kiedy był prawdziwym sprawcą jej krzywdy, nikt bowiem naprawdę nie wierzył, że to był
Santiago Nasar. Należeli do dwóch odrębnych światów. Nikt ich nigdy nie widział razem, a tym
bardziej na osobności. Santiago Nasar był zbyt wyniosły, by zwrócić na nią uwagę. „Twoja głupiutka
kuzynka", tak ją nazywał, kiedy o niej rozmawialiśmy. Poza tym, jak wówczas zwykliśmy mówić, był
krogulcem na kurczaki. Chodził, tak jak i jego ojciec, własnymi ścieżkami, zrywając pączek każdej
zbłąkanej pannie, która zaczynała rozkwitać w tych stronach, ale w miasteczku wiedziano jedynie o
jego konwencjonalnym związku z Florą Miguel oraz o burzliwym romansie z Marią Alejandriną
Cervantes, który przez czternaście miesięcy doprowadzał go do obłędu. Wersja najbardziej
rozpowszechniona, być może dlatego, że i najbardziej perwersyjna, głosiła, że Angela Vicario chroniła
kogoś, kogo naprawdę kochała, i wskazała nazwisko Santiago Nasara, gdyż nie przypuszczała, że jej
bracia odważą się wystąpić przeciwko niemu. Ja sam próbowałem wydobyć z niej prawdę, kiedy
odwiedziłem ją po raz drugi, wytaczając wszystkie starannie przygotowane argumenty, ona jednak
ledwie podniosła wzrok znad haftu, żeby je odeprzeć.
- Daj już temu spokój, kuzynie - powiedziała. - To był on.
Całą resztę opowiedziała bez niedomówień, nie pomijając nawet szczegółów katastrofy nocy
poślubnej. Opowiedziała, jak przyjaciółki wyuczyły ją, żeby w łóżku upiła męża do nieprzytomności,
udawała większy wstyd, niż będzie naprawdę czuła, po to by zmusić go do zgaszenia światła, żeby
podmyła się mocnym roztworem ałunu, podrabiając w ten sposób utratę dziewictwa, a także poplamiła
prześcieradło chromianem rtęci, by wywiesić je następnego dnia na swym patio młodej mężatki.
Dwóch tylko rzeczy nie wzięły pod uwagę osłaniające ją wspólniczki: niezwykłej pijackiej odporności
Bayarda San Roman oraz zwykłej prawości, którą Angela Vicario ukrywała pod wmówioną jej przez
matkę głupotą. „Nie zrobiłam nic z tego, czego mnie nauczyły - powiedziała mi - bo im więcej o tym
myślałam, tym bardziej zdawałam sobie sprawę, że byłoby to świństwo, którego nie można zrobić
nikomu, a już zwłaszcza temu biednemu człowiekowi, który miał pecha ożenić się ze mną". Tak więc
bez oporów dała się rozebrać w oświetlonym pokoju, wolna już od wszystkich wyuczonych strachów,
które złamały jej życie. „To było bardzo łatwe - powiedziała mi - bo byłam gotowa umrzeć".
Prawda zaś jest taka, że mówiła o swoim nieszczęściu bez żadnego wstydu, by zataić inne
nieszczęście, to rzeczywiste, które paliło jej wnętrzności. Do momentu gdy zdecydowała mi się to
powiedzieć, nikomu przez myśl by nawet nie przeszło, że Bayardo San Roman pozostał w jej życiu na
zawsze od tej chwili, kiedy zaprowadził ją z powrotem do domu. Było to gwałtowne nawiedzenie.
„Nagle, gdy mama zaczęła mnie bić, zaczęłam go wspominać" - powiedziała mi. Uderzenia bolały ją
coraz mniej, gdyż wiedziała, że cierpi dla niego. Myślała o nim dalej dziwiąc się samej sobie, gdy
płakała leżąc na sofie w jadalni. „Nie płakałam z bólu ani z powodu tego wszystkiego, co się stało -
powiedziała mi - ale płakałam za nim". Myślała o nim, gdy matka okładała jej twarz kompresami z
pomornika, i jeszcze intensywniej, gdy usłyszała krzyki na ulicy i dzwony na trwogę, a jej matka
weszła, by powiedzieć, że teraz już może spać spokojnie, bo najgorsze minęło.
Odtąd stale myślała o nim bez żadnej nadziei i sporo czasu upłynęło do dnia, kiedy wybrała
się z matką na badanie oczu do szpitala w Riohacha. Wstąpiły po drodze do Hotelu del Puerto, którego
właściciela znały, i Pura Vicario poprosiła w barze o szklankę wody. Piła ją właśnie, odwrócona
plecami do córki, kiedy ta ujrzała swoje własne myśli odbite we wszystkich lustrach na sali. Angela
Vicario z zapartym tchem odwróciła głowę i zobaczyła go, jak nie widząc jej przeszedł obok i wyszedł
z hotelu. Następnie z trwogą w sercu spojrzała raz jeszcze na matkę. Pura Vicario skończyła pić, otarła
rękawem usta i w nowych okularach uśmiechnęła się do niej zza lady. W tym uśmiechu po raz
pierwszy od swych narodzin Angela Vicario ujrzała ją taką, jaką była naprawdę: biedną kobietą
oddaną kultowi swoich wad. „Gówno" - powiedziała sobie. Była tak skołowana, że przez całą podróż
śpiewała na głos, a po powrocie rzuciła się na łóżko, by płakać przez trzy dni.
Urodziła się na nowo. „Oszalałam z miłości do niego - powiedziała mi - bez opamiętania".
Wystarczyło jej zamknąć oczy, by go zobaczyć, w szumie morza dyszała jego oddech, o północy w
łóżku budził ją płomień jego ciała. Pod koniec tego tygodnia, nie odzyskawszy spokoju ani na minutę,
napisała do niego po raz pierwszy. Był to konwencjonalny liścik, w którym opowiadała, że widziała
go, jak wychodził z hotelu, i że byłoby jej przyjemnie, gdyby ją zauważył. Na próżno czekała na
odpowiedź. Po upływie dwóch miesięcy, zmęczona czekaniem, wysłała mu następny list, pisany tymi
samymi ukośnymi literkami co poprzedni, którego jedynym celem było, jak się wydaje, wytknięcie
mu braku dobrego wychowania. Przez sześć następnych miesięcy napisała sześć listów; odpowiedzi
nie było, ale zadowoliła się stwierdzeniem, że listy te do niego dochodzą.
Będąc po raz pierwszy panią swego losu Angela Vicario odkryła, że nienawiść i miłość są
namiętnościami, które się uzupełniają. Im więcej listów wysyłała, tym bardziej rozpalała ogień swej
gorączki, ale i podsycała szczęśliwą dla niej urazę do swej matki, „Na sam jej widok przewracały mi
się wnętrzności - powiedziała mi - ale nie mogłam jej widzieć nie wspominając go". Jej życie
zwróconej mężatki było równie zwyczajne jak panieński żywot i mijało na haftowaniu razem z
przyjaciółkami, tak jak przedtem upływało jej na wyrabianiu tulipanów z gałganków i ptaków z
papieru, ale gdy jej matka kładła się spać, ona zostawała w pokoju, by aż do świtu pisać listy bez
żadnej przyszłości. Stała się bystra, stanowcza, była teraz panią swojej woli i tylko dla niego była
znów dziewicą i prócz jego władzy nie uznał żadnej innej ani żadnej uległości poza uległością wobec
swej obsesji.
Przez pół życia pisała jeden list tygodniowo. „Czasami nie wiedziałam, co pisać - opowiadała
mi trzęsąc się ze śmiechu - ale wystarczało mi wiedzieć, że on otrzymuje moje listy". Z początku były
to listy konwencjonalne, później liściki potajemnej kochanki, perfumowane bileciki przelotnej
narzeczonej, sprawozdania handlowe, dokumenty miłosne, w końcu podłe listy porzuconej żony, która
wymyślała sobie okrutne choroby, by zmusić go do powrotu. Pewnej nocy wylał się jej atrament na
gotowy już list i zamiast go podrzeć, dodała w postscriptum: „Na dowód mej miłości posyłam ci moje
łzy". Czasami, zmęczona już płaczem, kpiła ze swego szaleństwa. Sześć razy zmieniano urzędniczkę
na poczcie i sześć razy zdołała skłonić każdą do wspólnictwa. Nigdy jednak nie przyszło jej na myśl,
żeby się poddać. Mimo to on wydawał się niewrażliwy na jej obłęd: było tak, jakby pisała w pustkę.
Pewnego ranka w czasie silnych wiatrów, gdzieś w dziesiątym roku pisania, obudziło ją
przekonanie, że on leży nagi w jej łóżku. Napisała mu wówczas żarliwy dwudziestostronicowy list, w
którym wyrzuciła z siebie bez żadnego wstydu prawdy gorzkie i już przegniłe, które nosiła w sercu od
owej fatalnej nocy. Opowiedziała mu o trwałych bliznach, jakie zostawił na jej ciele, o soli jego
języka, o ognistym cepie jego afrykańskiego, murzyńskiego członka. Oddała list pocztowej
urzędniczce, która przychodziła w piątkowe popołudnia haftować i odbierać od niej listy, przekonana,
że ten końcowy wybuch będzie ostatnim w jej agonii. Ale nie było odpowiedzi. Od tego czasu już nie
zdawała sobie sprawy, co pisała ani do kogo, ale nadal pisała bez litości przez siedemnaście lat.
W pewne sierpniowe południe, gdy haftowała z przyjaciółkami, poczuła, że ktoś zbliża się do
drzwi. Nie musiała odwracać się, by wiedzieć kto. „Był gruby, zaczynały mu wypadać włosy i już
potrzebował okularów, żeby patrzeć z bliska - powiedziała mi. - Ale to był on, cholerny skurwysyn, to
był on". Przestraszyła się, gdyż wiedziała, że widzi ją tak samo zmienioną na gorsze jak ona jego, i nie
wierzyła, by miął w sobie tyle miłości co ona, by to znieść. Miał na sobie koszulę przesiąkniętą potem,
jak wtedy gdy zobaczyła go po raz pierwszy na odpuście, i nosił ten sam pas i te same sakwy z
rozpruwającej się skóry ze srebrnymi ozdobami. Bayardo San Roman postąpił krok do przodu nie
zwracając uwagi na oszołomione hafciarki i położył sakwy na maszynie do szycia.
- No dobrze - powiedział - jestem.
Miał ze sobą walizkę z ubraniem, żeby już zostać, i drugą taką samą, wypełnioną prawie
dwoma tysiącami listów, które ona do niego napisała. Były uporządkowane według dat, w
paczuszkach związanych kolorowymi wstążkami, i wszystkie co do jednego nie rozpieczętowane.
Przez wiele lat nie mogliśmy mówić o niczym innym. Nasze codzienne życie,
podporządkowane do tego dnia tylu zwykłym i regularnym przyzwyczajeniom, zaczęło obracać się
gwałtownie wokół wspólnego wszystkim niepokoju. Koguty zaskakiwały nas o świcie przy próbach
porządkowania tylu połączonych ze sobą przypadków, które umożliwiły ten absurd, i oczywistym
było, że nie robiliśmy tego z żądzy wyjaśnienia tajemnic, ale dlatego, że nikt z nas nie mógł już żyć
bez określenia z całkowitą pewnością, jakie miejsce i rolę wyznaczył mu los.
Wielu nigdy się tego nie dowiedziało. Cristo Bedoya, który został cenionym chirurgiem, nie
mógł sobie nigdy wytłumaczyć, dlaczego uległ chwilowej pokusie, by dwie godziny brakujące do
przyjazdu biskupa przeczekać u swoich dziadków, zamiast udać się na spoczynek do rodziców
czekających nań aż do świtu, by go ostrzec. Ale większość tych, którzy mogli coś zrobić, by zapobiec
zbrodni, i jednak nie zrobili tego, rozgrzeszała się pretekstem, że sprawy honoru są świętością, do
którego dostęp mają tylko bohaterowie dramatu. „Honor to miłość" - mawiała moja matka. Hortensja
Baute, której udział w wydarzeniach ograniczył się do ujrzenia dwóch zakrwawionych noży, w chwili
gdy nie zostały jeszcze użyte, tak bardzo przejęła się własną halucynacją, iż popadła w stan
nieustającej pokuty i pewnego dnia, nie mogąc już tego wytrzymać, rzuciła się nago na ulicę. Flora
Miguel, narzeczona Santiago Nasara, z rozgoryczenia uciekła z porucznikiem wojsk pogranicza, który
następnie sprostytuował ją w obozach zbieraczy kauczuku w Vichada. Anna Villeros, akuszerka, która
pomogła w przyjściu na świat trzem pokoleniom, dowiedziawszy się o zbrodni dostała skurczu
pęcherza i aż do dnia swojej śmierci musiała oddawać mocz za pomocą sondy. Don Rogelio de la
Flor, zacny mąż Clotilde Armerita, w wieku osiemdziesięciu sześciu lat cudowny okaz żywotności,
wstał po raz ostatni, by zobaczyć, jak zarzynają Santiago Nasara opartego o zamknięte drzwi swego
własnego domu, i tego wstrząsu już nie przeżył. Drzwi w ostatniej chwili zamknęła Placida Linero, ale
szybko uwolniła się od poczucia winy. „Zamknęłam je, bo Divina Flor przysięgła, że widziała, jak
mój syn wszedł do domu - powiedziała mi - a to była nieprawda". Natomiast nigdy nie wybaczyła
sobie pomylenia wspaniałej wróżby drzew z niosącą nieszczęście wróżbą ptaków i uległa zgubnemu
przyzwyczajeniu swoich czasów - żucia nasion rzeżuchy.
Dwanaście dni po zbrodni sędzia śledczy zastał miasteczko rozjątrzone do żywego. W
obskurnym biurze urzędu celnego w Pałacu Municypalnym, popijając zaparzoną w garnku kawę z
rumem przeciwko przywidzeniom z upału, musiał zażądać dodatkowych posiłków wojskowych, by
zaprowadzić spokój w napierającym tłumie tych wszystkich, którzy wcale nie wzywani pragnęli
złożyć zeznania chcąc ujawnić swe kluczowe znaczenie w dramacie. Był świeżo po dyplomie, chodził
jeszcze w czarnym uniformie szkoły prawniczej, obnosił złoty sygnet z emblematem swego roku i
pretensje oraz liryzm szczęśliwego debiutanta. Nigdy jednak nie poznałem jego nazwiska. Wszystko,
co wiemy o jego charakterze, zostało wywiedzione z akt odnalezionych przeze mnie przy pomocy
wielu osób w Pałacu Sprawiedliwości w Riohacha, w dwadzieścia lat po zbrodni. Archiwa nie
posiadały żadnej numeracji, zaś dokumenty gromadzone tu od ponad wieku walały się po podłodze
kolonialnego gmachu w ruinie, który przez parę dni był główną kwaterą Francisa Drake'a. Parter
zalewany był falami przypływu, a w opuszczonych urzędach unosiły się podarte tomy. Sam, brodząc
po kostki w wodzie, wielokrotnie przeszukiwałem dno tego stawu zagubionych spraw i jedynie
przypadek pozwolił mi odzyskać po pięciu latach poszukiwań trzysta dwadzieścia dwie luźne kartki z
ponad pięciuset, jakie liczyły akta.
Nazwisko sędziego nie pojawiło się na żadnej z nich, ale jest rzeczą oczywistą, że był to
człowiek trawiony przez gorączkę literatury. Bez wątpienia czytał hiszpańskich klasyków, niektórych
pisarzy łacińskich i znał bardzo dobrze Nietzschego, który był modnym autorem wśród prawników
jego generacji. Notatki na marginesie, i to nie tylko ze względu na kolor atramentu, zdawały się być
pisane krwią. Był tak zaszokowany tajemniczą sprawą, której rozwiązywanie przypadło mu w udziale,
iż wielokrotnie uciekał się do lirycznych igraszek przeciwnych rygorom jego zawodu. Przede
wszystkim zawsze wydawało mu się wysoce podejrzane to, że życie posłużyło się naraz tyloma
przypadkami zakazanymi literaturze, by bez żadnych przeszkód spełniła się śmierć tak zapowiedziana.
Ale tym, co go najbardziej zaniepokoiło pod koniec nadgorliwego dochodzenia, była jego
całkowita bezradność w odnalezieniu jakiegokolwiek śladu, choćby najmniej prawdopodobnego,
wskazującego na to, że Santiago Nasar rzeczywiście był sprawcą zhańbienia. Te z przyjaciółek Angeli
Vicario, które były jej wspólniczkami w oszukaństwie, przez długi czas opowiadały, że przed ślubem
dopuściła je do swej tajemnicy, ale nie ujawniła żadnego nazwiska. W dochodzeniu zeznały:
„Powiedziała nam o cudzie, ale nic nie wspominała o świętym". Angela Vicario ze swej strony
obstawała przy swoim. Kiedy sędzia śledczy zapytał ją w swym pokrętnym stylu, czy wie, kim był
nieboszczyk Santiago Nasar, ona z kamiennym wyrazem twarzy odpowiedziała:
- Był moim sprawcą.
Tak zapisane jest w aktach, ale bez żadnych dodatkowych uwag dotyczących okoliczności i
miejsca. Podczas trwającej jedynie trzy dni rozprawy oskarżyciel prywatny największy nacisk położył
na słabość tego zarzutu. Zaskoczenie sędziego śledczego brakiem dowodów przeciwko Santiago
Nasarowi było tak olbrzymie, że jego rzetelną robotę zdaje się chwilami wypaczać rozczarowanie. Na
stronie 416 własnoręcznie i czerwonym atramentem z receptariusza dopisał na marginesie: „Dajcie mi
przesąd, a poruszę świat". Pod tą parafrazą zniechęcenia trafną kreską nakreśloną tym samym
atramentem dorysował serce przeszyte strzałą. Dla niego, tak jak i dla najbliższych przyjaciół
zamordowanego, samo zachowanie Santiago Nasara w ostatnich godzinach było ostatecznym
dowodem jego niewinności.
Santiago Nasar w dniu swej śmierci rzeczywiście nie miał cienia wątpliwości, choć bardzo
dobrze wiedział, jaka jest cena hańby, którą mu przypisywano. Znał obłudny charakter swojego świata
i nie mógł nie wiedzieć, że naturalna prostota bliźniaków niezdolna jest przyjąć takiej zniewagi
obojętnie. Nikt nie znał zbyt dobrze Bayarda San Roman, ale Santiago Nasar znał go na tyle, by
wiedzieć, że pod wielkoświatowymi pretensjami był, jak każdy, całkowicie uległy wobec swych
wielowiekowych przesądów. Świadome lekceważenie sprawy byłoby więc samobójstwem. Zresztą
gdy w ostatniej chwili dowiedział się wreszcie, że bracia Vicario czekają nań, by go zabić, wcale nie
zareagował, wbrew temu, co rozpowiadano, panikarskim strachem, ale raczej zakłopotaniem
niewinnego człowieka.
Osobiście mam wrażenie, że umarł nie rozumiejąc swojej śmierci. Obiecawszy mojej siostrze
Margot, że przyjdzie do nas na śniadanie, odszedł nabrzeżem trzymany pod ramię przez Christo
Bedoyę i obaj zdawali się być tak niefrasobliwi, że wzbudzili wiele fałszywych złudzeń. „Szli tacy
uradowani - powiedziała mi Meme Loaiza - że podziękowałam Bogu, bo pomyślałam, że wszystko
skończyło się dobrze". Nie wszyscy oczywiście tak lubili Santiago Nasara. Polo Carrillo, właściciel
elektrowni, sądził, że jego spokój bierze się z cynizmu, a nie z niewinności. „Wydawało mu się, że
dzięki swej forsie jest nietykalny" - powiedział mi. Fausta López, jego żona, dodała: „Jak każdy
Turek". Indalencio Pardo był właśnie w sklepie Clotilde Armenta, gdzie bliźniacy powiedzieli mu, że
gdy tylko odpłynie biskup, zabiją Santiago Nasara. Pomyślał, jak tylu innych, że były to jakieś majaki
bliźniaków znajdujących się w stanie mocno wczorajszym, ale Clotilde Armenta dała mu do
zrozumienia, że nie są to czcze przechwałki, i poprosiła, by odnalazł Santiago Nasara i uprzedził go.
- Nie masz co się fatygować - powiedział mu Pedro Vicario - było nie było, jest tak, jakby już
nie żył.
Było to wyzwanie nazbyt oczywiste. Bliźniacy znali więzi łączące Indalencia Pardo z
Santiago Nasarem i przypuszczalnie pomyśleli, że jest to najodpowiedniejsza osoba, by zapobiec
zbrodni, tak by i oni czuli się wolni od hańby. Ale Indalencio Pardo, spotkawszy Santiago Nasara
prowadzonego pod ramię przez Cristo Bedoyę między grupkami opuszczającymi port, nie odważył się
go ostrzec. „Rura mi zmiękła" - powiedział mi. Poklepał każdego po ramieniu i zszedł im z drogi. Oni
zaś ledwie go zauważyli, całkowicie zaabsorbowani obliczaniem kosztów wesela.
Ludzie rozchodzili się idąc w stronę placu, w tym samym co i oni kierunku. Był to zwarty
tłum, niemniej Scholastyce Cisneros zdawało się, iż widzi, jak obaj przyjaciele idą środkiem bez
żadnych trudności wewnątrz pustego kręgu, ludzie bowiem wiedzieli, że Santiago Nasar ma zginąć, i
nie mieli odwagi go dotknąć. Cristo Bedoya również przypomniał sobie dziwne zachowanie ludzi.
„Patrzyli na nas tak, jakbyśmy mieli pomalowane twarze" - powiedział mi. Więcej, Sara Noriega
otworzyła swój sklep obuwniczy właśnie w tej chwili, gdy przechodzili obok, i przeraziła się bladością
Santiago Nasara. Ale on ją uspokoił:
- Niech się tak ciocia Sara nie dziwi - powiedział jej nie zatrzymując się - mam takiego kaca.
Celeste Dangond siedział w piżamie w drzwiach swego domu naśmiewając się z tych, którzy
ubrali się odświętnie, by przywitać biskupa, i zaprosił Santiago Nasara na kawę. „To było tylko dla
zyskania na czasie, dopóki bym czegoś nie wymyślił" - powiedział mi. Santiago Nasar odpowiedział
mu jednak, że spieszy się, bo musi się przebrać na śniadanie z moją siostrą. „No i sam się wpuściłem
w kanał - tłumaczył mi Celeste Dangond - bo wydało mu się nagle, że nie mogą go zabić, jeśli on jest
taki pewien tego, co będzie robić". Jedynie Yamil Shaium zrobił to, co sobie założył. Gdy tylko
usłyszał pogłoskę, stanął w drzwiach swego sklepu czekając na Santiago Nasara, by go ostrzec.
Przybył tu jako jeden z ostatnich Arabów, razem z Ibrahimem Nasarem, był jego partnerem w kartach
aż do śmierci i wciąż pozostawał rodzinnym doradcą. Nikt nie miał takiego jak on autorytetu, by
porozmawiać z Santiago Nasarem. Mimo to uznał, że jeśli pogłoska okaże się bezpodstawna, to może
spowodować niepotrzebny popłoch, wolał więc porozmawiać wpierw z Cristo Bedoyą, na wypadek
gdyby ten okazał się lepiej poinformowany. Gdy nadchodzili, zawołał go. Cristo Bedoya już przy rogu
placu klepnął lekko Santiago Nasara po plecach i usłuchał wezwania Yamila Shaiuma.
- Do soboty - powiedział Santiagowi.
Santiago Nasar nic mu nie odpowiedział, tylko zwrócił się po arabsku do Yamila Shaiuma, ten
zaś odrzekł mu coś, również po arabsku, skręcając się ze śmiechu. „To była taka gra słów, która
zawsze nas bawiła" - wytłumaczył mi Yamil Shaium. Nie zatrzymując się Santiago Nasar pomachał
im ręką na pożegnanie i skręcił na plac. Widzieli go po raz ostatni.
Cristo Bedoya, ledwo wysłuchawszy informacji Yamila Shaiuma, wyskoczył ze sklepu i
rzucił się biegiem za Santiago Nasarem. Ujrzał go jeszcze, jak skręcał za róg, ale nie zdołał go już
odnaleźć pomiędzy grupkami ludzi rozchodzących się po placu. Wiele osób, które wypytywał o niego,
odpowiedziało mu identycznie:
- Przed chwilą widziałem go z tobą. Wydawało mu się niemożliwe, by w tak krótkim czasie
Santiago Nasar zdążył dojść do swego domu, zajrzał tam jednak, by o niego zapytać, drzwi od frontu
zastał bowiem uchylone, z odsuniętą zasuwą. Wszedł, nie dostrzegłszy kartki na podłodze, przeszedł
przez salon w półmroku, usiłując nie robić hałasu, było bowiem zbyt wcześnie jak na odwiedziny, ale
psy wewnątrz domu zaniepokoiły się i wybiegły mu na spotkanie. Uspokoił je pobrzękując kluczami,
tak jak się tego nauczył od ich pana, i w ich otoczeniu ruszył do kuchni. W korytarzu minął się z
Diviną Flor niosącą wiadro i szczotkę, by wyszorować pokoje na parterze. Zapewniła go, że Santiago
Nasar nie wrócił. Victoria Guzman właśnie postawiła na ogniu potrawkę z królików, kiedy wszedł do
kuchni. Zrozumiała natychmiast. „Serce mu wyskakiwało" - powiedziała mi. Cristo Bedoya zapytał ją,
czy Santiago Nasar jest w domu, a ona z udawaną naiwnością odparła, że jeszcze nie przyszedł spać.
- To poważna sprawa - powiedział jej Cristo Bedoya - szukają go, żeby go zabić.
Victoria Guzman zapomniała o naiwności.
- Ci biedni chłopcy nikogo nie zabiją - odrzekła. - Piją bez przerwy od soboty - powiedział
Cristo Bedoya.
- Właśnie dlatego - wyjaśniła. - Nie ma pijaka, który by zjadł własne gówno.
Cristo Bedoya wrócił do salonu, gdzie Divina Flor otworzyła właśnie okna. „Oczywiście, że
nie padało - stwierdził Cristo Bedoya. - Zbliżała się siódma i przez okna wpadało złote słońce".
Ponownie zapytał Divinę Flor, czy jest pewna, że Santiago Nasar nie wszedł drzwiami od salonu.
Wtedy nie była już tego tak pewna jak za pierwszym razem. Zapytał ją o Placidę Linem i
odpowiedziała mu, że przed chwilą postawiła jej kawę na nocnym stoliku, ale że jej nie budziła. Tak
było zawsze: o siódmej obudzi się, wypije kawę i zejdzie, by wydać polecenia co do śniadania. Cristo
Bedoya spojrzał na zegarek: była szósta pięćdziesiąt sześć. Wówczas wszedł na piętro, by przekonać
się osobiście, czy Santiago Nasar nie wrócił.
Drzwi do sypialni były zamknięte od wewnątrz, Santiago Nasar wyszedł bowiem przez
sypialnię matki. Cristo Bedoya nie tylko znał ten dom równie dobrze jak swój, ale był również na tyle
spoufalony z rodziną, że pchnął drzwi do sypialni Placidy Linero, by przejść do sąsiedniego pokoju.
Przez okno wpadał snop zakurzonego słońca, zaś piękna kobieta śpiąca w tej poświacie w hamaku, z
dłonią panny młodej na policzku, wyglądała nierealnie. „Była jak zjawa" - wyznał mi Cristo Bedoya.
Patrzył na nią przez chwilę, zafascynowany jej urodą, następnie przeszedł w milczeniu przez pokój,
minął łazienkę i wszedł do sypialni Santiago Nasara. Łóżko było nietknięte, a na fotelu leżał idealnie
wyprasowany strój jeździecki, na nim jeździecki kapelusz, a na podłodze, przy ostrogach, stały buty.
Na nocnym stoliku zegarek Santiago Nasara wskazywał szóstą pięćdziesiąt osiem. „Nagle
pomyślałem, że wrócił, aby się uzbroić" - powiedział mi Cristo Bedoya. Ale odnalazł magnum w
szufladce nocnego stolika. „Nigdy w życiu nie strzelałem - wyznał mi Cristo Bedoya - ale
postanowiłem wziąć rewolwer, żeby zanieść go Santiago Nasarowi". Wsadził go za pas, pod koszulę, i
dopiero po dokonanej zbrodni zdał sobie sprawę, że był on nie naładowany. Placida Linero pojawiła
się w drzwiach z filiżanką kawy w chwili, gdy zamykał szufladę.
- Boże Święty! - wykrzyknęła. - Aleś mnie wystraszył!
Cristo Bedoya również się przestraszył. Zobaczył )ą w pełnym świetle, w szlafroku w złote
skowronki, z potarganymi włosami, i oczarowanie prysło. Nieco zmieszany zaczął się tłumaczyć, że
wszedł, żeby odnaleźć Santiago Nasara.
- Poszedł na powitanie biskupa - odparła Placida Linero.
- Przepłynął tylko - powiedział.
- Tak przypuszczałam - odrzekła. - To syn najgorszej matki.
Przerwała, w tej samej bowiem chwili uświadomiła sobie, że Cristo Bedoya nie wie, co z sobą
zrobić. „Mam nadzieję, że Bóg mi wybaczył - wyznała mi Placida Linero - ale zauważyłam, że był
bardzo zmieszany, i nagle przyszło mi na myśl, że przyszedł tu kraść". Zapytała go, co mu jest. Cristo
Bedoya zdawał sobie sprawę, iż znajduje się w podejrzanej sytuacji, ale nie miał jednak odwagi
wyznać jej prawdy.
- Nie spałem ani minuty - powiedział jej. Odszedł bez żadnych innych wyjaśnień. „Tak czy
siak - powiedział mi - ona zawsze wyobrażała sobie, że ją okradają". Na placu spotkał ojca Amadora,
który wracał z kościoła z akcesoriami nie odbytej mszy, nie wydało mu się jednak, by ten mógł
cokolwiek zrobić dla Santiago Nasara poza ocaleniem jego duszy. Szedł ponownie w stronę portu,
kiedy usłyszał, że od sklepiku Clotilde Armenta wołają go. W drzwiach stał Pedro Vicario, blady,
rozczochrany, w rozpiętej koszuli, z podwiniętymi powyżej łokci rękawami i z nożem, który sam
zrobił z ostrza piły. Jego zachowanie było zbyt zuchwałe, aby mogło być przypadkowe, a przecież nie
robił tego po raz pierwszy i nawet nie tak jawnie w porównaniu z tym, co usiłował zrobić w ostatnich
minutach, by uniemożliwiono mu popełnienie zbrodni.
- Cristóbal - krzyknął - powiedz Santiagowi Nasarowi, że czekamy tutaj na niego, żeby go
zabić. Cristo Bedoya uczyniłby mu nawet przysługę, by uniemożliwić jego zamiary. „Gdybym umiał
strzelać z rewolweru, to Santiago Nasar żyłby" - powiedział mi. Ale już sama myśl o strzelaniu
sparaliżowała go, po tym wszystkim, co usłyszał o niszczącej sile opancerzonej kuli.
- Ostrzegam cię, że jest uzbrojony w magnum zdolne przebić silnik na wylot - krzyknął.
Pedro Vicario wiedział, że to nieprawda. „Nigdy nie chodził z bronią, jeśli nie był ubrany do
jazdy" - powiedział mi. Ale kiedy podjął decyzję o zmyciu hańby siostry, mimo wszystko wziął pod
uwagę to, że mógł być uzbrojony.
- Umarli nie strzelają - odkrzyknął.
Wtedy w drzwiach pojawił się Pablo Vicario. Był równie blady jak brat, miał na sobie
marynarkę z wesela, a w ręku nóż owinięty w gazetę. „Gdyby nie to - zwierzył mi się Cristo Bedoya -
nigdy bym nie wiedział, który z nich jest który". Zza Pabla Vicario wyszła Clotilde Armenta i
krzyknęła do Cristo Bedoi, żeby się pospieszył, bo w tym miasteczku mięczaków tylko taki
mężczyzna jak on może zapobiec tragedii.
To, co wydarzyło się do tej pory, widzieli wszyscy. Wracający z portu ludzie, zaalarmowani
krzykami, zaczęli zajmować miejsca na placu, by być świadkami zbrodni. Cristo Bedoya rozpytywał
znajomych o Santiago Nasara, nikt go jednak nie widział. W drzwiach Club Social natknął się na
pułkownika Lazaro Aponte i opowiedział mu, co przed chwilą zdarzyło się przy sklepie Clotilde
Armenta.
- Niemożliwe - stwierdził pułkownik Aponte - przecież kazałem im pójść do łóżka.
- Przed chwilą widziałem ich z nożami do świniobicia - odparł Cristo Bedoya.
- Cholera - krzyknął alkad - to znaczy, że chyba wrócili z innymi!
Przyrzekł zająć się tym natychmiast, ale wszedł do Club Social, by umówić się na partyjkę
domina na wieczór, a kiedy wyszedł, zbrodnia została już dokonana. Cristo Bedoya popełnił wówczas
swój śmiertelny błąd: pomyślał, że Santiago Nasar postanowił w ostatniej chwili zjeść śniadanie u nas
nie przebierając się, ruszył więc tam. Rzucił się pospiesznie brzegiem rzeki, pytając każdego, kogo
spotkał, czy widział go gdzieś po drodze, nikt jednak nie potrafił mu odpowiedzieć. Nie przestraszył
się, gdyż do naszego domu prowadziły również inne drogi. Prospera Arango, pięknisia, zaczęła go
błagać, by zrobił coś dla jej ojca, który konał na progu swego domu, nie tknięty ulotnym
błogosławieństwem biskupa. „Jak przechodziłam, to go widziałam - powiedziała mi moja siostra
Margot - i już miał trupią twarz". Cristo Bedoya potrzebował czterech minut, by ustalić stan chorego, i
przyrzekł wrócić później, by znaleźć jakiś doraźny środek, ale stracił następne trzy minuty pomagając
Prosperze Arango zanieść ojca do sypialni. Kiedy wyszedł, usłyszał odległe krzyki i wydało mu się, że
w okolicach placu strzelają z petard. Usiłował pobiec, ale przeszkodził mu w tym rewolwer źle
umieszczony za pasem. Minąwszy ostatni zakręt rozpoznał od tyłu moją matkę, która nieomalże
wlokła za sobą najmłodszego syna.
- Luiso Santiago - wykrzyknął - gdzie jest pani chrześniak?
Moja matka ledwie odwróciła twarz oblaną łzami.
- Och, synu - odpowiedziała - mówią, że go zabili!
Tak było w istocie. Podczas gdy Cristo Bedoya szukał go wszędzie, Santiago Nasar zaszedł do
domu Flory Miguel, swej narzeczonej, tuż za rogiem, gdzie widzieli się po raz ostatni. „Do głowy mi
nawet nie wpadło, że mógł tam zajść - powiedział mi - bo ci ludzie nigdy nie wstawali przed
południem". To, że cała rodzina z rozkazu Nahira Miguela, mędrca całej wspólnoty, spała zawsze do
dwunastej, było dość rozpowszechnioną pogłoską. „To dlatego Flora Miguel, która już dawno
przestała być podlotkiem, trzymała się jak róża" - mówi Mercedes. To prawda, że do późna nie
otwierali domu, tak jak wielu innych, ale byli ludźmi pracowitymi i w rzeczywistości wstawali bardzo
wcześnie. Rodzice Santiago Nasara i Flory Miguel uzgodnili, że ich dzieci pobiorą się. Santiago
Nasar, gdy w pełni dojrzał, przystał na tę umowę i gotów był jej dotrzymać, być może dlatego, że miał
o małżeństwie takie samo utylitarne pojęcie jak jego ojciec. Flora Miguel ze swej strony odznaczała
się rozkwitającą urodą, niemniej pozbawiona była zarówno wdzięku, jak rozsądku, i całemu pokoleniu
służyła podczas ślubów za druhnę, kontrakt był więc dla niej opatrznościowym rozwiązaniem.
Narzeczeństwo ich było łatwe, bez grzecznościowych odwiedzin ani sercowych niepokojów. Ślub,
odkładany już wielokrotnie, został wreszcie ustalony na najbliższe Boże Narodzenie.
Flora Miguel obudziła się w ten poniedziałek z pierwszym buczeniem statku biskupa, zaś
wkrótce potem dowiedziała się, że bracia Vicario oczekują Santiago Nasara, żeby go zabić. Mojej
siostrze zakonnicy, jedynej, która z nią rozmawiała po nieszczęściu, przyznała się, że nie pamięta
nawet, kto jej to powiedział. „Wiem tylko, że o szóstej rano wszyscy już o tym wiedzieli" -
powiedziała jej. Mimo to wydało jej się to niepojęte, by rzeczywiście mogli zabić Santiago Nasara, za
to pomyślała, że zmuszą go do małżeństwa z Angelą Vicario, by zwrócił jej honor. Poniżenie
spowodowało u niej szok. Podczas gdy połowa miasteczka czekała na biskupa, ona zamknęła się w
sypialni, płacząc z wściekłości i porządkując w szkatułce listy, które Santiago Nasar pisał do niej z
internatu szkolnego.
Zawsze gdy wstępował do domu Flory Miguel, nawet jeśli nie było nikogo, Santiago Nasar
chrobotał kluczami o metalową siatkę na oknach. W ten poniedziałek czekała już na niego
przyciskając do piersi szkatułkę z listami. Santiago Nasar nie mógł jej dostrzec z ulicy, ona natomiast
zauważyła go przez siatkę, zanim zaczął pobrzękiwać kluczami zbliżając się do domu.
- Wejdź - powiedziała.
Nikt, nawet lekarz, nie wszedł nigdy do tego domu o szóstej czterdzieści pięć rano. Santiago
Nasar zostawił właśnie Cristo Bedoyę przy sklepie Yamila Shaiuma, na placu zaś zgromadziło się tyle
ludzi oczekujących jego nadejścia, iż było czymś niepojętym, że nikt nie dostrzegł, jak wchodził do
domu narzeczonej. Sędzia śledczy szukał choć jednej osoby, która widziałaby wchodzącego Santiago
Nasara, i czynił to równie uporczywie jak ja, ale nie sposób było odnaleźć nikogo takiego. Na
marginesie strony 382 akt dopisał czerwonym atramentem kolejną sentencję: „Fatum czyni nas
niewidzialnymi". Faktem jest, że Santiago Nasar wszedł głównym wejściem, na oczach wszystkich i
nie robiąc nic, żeby nie zostać dostrzeżonym. Flora Miguel czekała na niego w salonie, zielona z
wściekłości, w jednej z tych swoich sukien z nieszczęsnymi żabotami, które miała zwyczaj zakładać
przy okazji pamiętnych uroczystości, i wepchnęła mu w ręce szkatułkę.
- Masz to - powiedziała mu. - I oby cię zabili.
Santiago Nasar był tak zaskoczony, że szkatułka wypadła mu z rąk, a jego pisane bez miłości
listy rozsypały się po podłodze. Spróbował dogonić Florę Miguel w sypialni, ale zamknęła drzwi i
zaryglowała je. Pukał wiele razy i wołał ją głosem zbyt przynaglającym jak na tę godzinę, w rezultacie
czego zbiegła się cała zaalarmowana rodzina. Licząc najbliższych członków rodziny i dalekich
krewnych, starszych i niepełnoletnich, było ich razem czternaścioro. Ostatni zjawił się ojciec, Nahir
Miguel, rudobrody, w przywiezionej ze swoich stron dżilabie Beduina, którą zawsze nosił w domu.
Widziałem go wiele razy, był olbrzymi i flegmatyczny, ale najbardziej działał na mnie blask jego
autorytetu.
- Floro - zawołał w swoim języku. - Otwórz drzwi.
Wszedł do sypialni córki, podczas gdy cała rodzina wpatrywała się z przejęciem w Santiago
Nasara. Klęczał zbierając z podłogi listy i układając je w szkatułce. „Jakby odprawiał pokutę" -
powiedzieli mi. Nahir Miguel wyszedł z sypialni po paru minutach, dał znać ręką i cała rodzina
zniknęła.
Zaczął mówić do Santiago Nasara po arabsku. „Natychmiast zrozumiałem, że nie ma
najmniejszego pojęcia, co do niego mówię" - wyznał mi. Wówczas zapytał go wprost, czy wie, że
bracia Vicario szukają go, żeby go zabić. „Zbladł i tak stracił panowanie nad sobą, że trudno uwierzyć,
aby udawał" - powiedział mi. Zgodził się, że zachowanie Santiago Nasara spowodowane było nie tyle
strachem co zakłopotaniem.
- Ty wiesz najlepiej, czy mają rację, czy też nie - powiedział mu. - Ale w każdym przypadku
zostają ci tylko dwa wyjścia: albo schowasz się tutaj, bo to jest twój dom, albo wyjdziesz z moją
strzelbą.
- Ni cholery nie rozumiem - powiedział Santiago Nasar.
Były to jedyne słowa, jakie zdołał powiedzieć, i powiedział je po hiszpańsku. „Wyglądał jak
zmoczone pisklę" - powiedział mi Nahir Miguel. Musiał wyjąć mu z rąk szkatułkę, ten nie wiedział
bowiem, gdzie ją odstawić, żeby otworzyć sobie drzwi.
- Będzie dwóch na jednego - powiedział mu. Santiago Nasar wyszedł. Ludzie poustawiali się
na placu jak w dniach defilad. Wszyscy widzieli, jak wychodził, i wszyscy zrozumieli, że już wie, że
mają go zabić, i był tak przerażony, iż nie potrafił znaleźć drogi do swego domu. Podobno ktoś
krzyknął z balkonu: „Nie tędy, Turku, przez stary port". Santiago Nasar zaczął rozglądać się za
głosem. Yamil Shaium krzyknął, by schował się w jego sklepie, sam zaś wszedł, by odnaleźć swą
myśliwską strzelbę, ale nie pamiętał, gdzie schował naboje. Ze wszystkich stron zaczęto krzyczeć do
Santiago Nasara, ten zaś kręcił się w kółko, odchodził raz w lewo, raz w prawo, oszołomiony tyloma
głosami na raz. Było jasne, że pragnie dostać się do domu przez drzwi kuchenne, ale widać
przypomniał sobie nagle, że główne drzwi są otwarte.
- Idzie - powiedział Pedro Vicario.
Obaj zauważyli go w tym samym momencie. Pablo Vicario zdjął marynarkę, złożył na stołku i
odwinął nóż z gazety w kształcie jatagana. Zanim opuścili sklep, obaj, nie umawiając się, przeżegnali
się. Clotilde Armenta złapała wówczas Pedra Vicario za koszulę i krzyknęła do Santiago Nasara, żeby
uciekał, bo chcą go zabić. Był to krzyk tak rozpaczliwy, że przytłumił wszystkie pozostałe. „Najpierw
przestraszył się - powiedziała mi Clotilde Armenta - bo nie wiedział, kto do niego krzyczy ani skąd".
Ale kiedy ją zauważył, dostrzegł również Pedra Vicario, który jednym pchnięciem rzucił ją na ziemię i
dogonił brata. Santiago Nasar, znajdując się co najmniej pięćdziesiąt metrów od domu, zaczął biec w
stronę głównych drzwi.
Pięć minut wcześniej Victoria Guzman opowiedziała w kuchni Placidzie Linero to, co
wiedzieli już wszyscy. Placida Linero była kobietą o twardych nerwach, nie dała więc po sobie poznać
zdenerwowania. Zapytała Victorię Guzman, czy powiedziała o tym jej synowi, ta zaś świadomie
kłamiąc odparła, że kiedy Santiago Nasar zszedł wypić kawę, ona jeszcze o niczym nie wiedziała.
Zmywając wciąż podłogę w salonie Divina Flor ujrzała w tym momencie, jak Santiago Nasar wrócił
drzwiami od placu i okrętowymi schodami wszedł na górę. „To było bardzo wyraźne przywidzenie –
opowiedziała mi Divina Flor. - Miał na sobie białe ubranie, a w ręku coś trzymał, nie mogłam tego
dobrze zobaczyć, ale wydawało mi się, że to bukiet róż". Kiedy więc Placida Linero zapytała o niego,
Divina Flor uspokoiła ją.
- Przed minutą wszedł do pokoju - powiedziała jej.
Placida Linero ujrzała wówczas kartkę na podłodze, ale nie przyszło jej na myśl, aby ją
podnieść, a o jej treści dowiedziała się dopiero wtedy, gdy ktoś pokazał jej ten list w zamieszaniu
tragedii. Przez drzwi zobaczyła braci Vicario biegnących w stronę domu z obnażonymi nożami. Z
miejsca, w którym się znajdowała, mogła ich zobaczyć, ale nie mogła widzieć syna, biegnącego ku
drzwiom z drugiej strony. „Pomyślałam, że chcą dostać się do domu, żeby zabić go w środku" -
powiedziała mi. Podbiegła wówczas do drzwi i zatrzasnęła je jednym ruchem. Ryglowała je, kiedy
usłyszała krzyki Santiago Nasara i usłyszała przerażające walenie o drzwi, ale pomyślała, że on jest na
górze i obrzuca obelgami braci Vicario z balkonu swojej sypialni. Poszła na górę, by mu dopomóc.
Santiago Nasarowi zabrakło zaledwie kilku sekund, by schronić się w domu, gdy drzwi
zatrzasnęły się. Zdołał jeszcze uderzyć w nie parę razy pięściami i natychmiast odwrócił się, by z
gołymi rękami stawić czoło swym wrogom. „Przestraszyłem się, kiedy go zobaczyłem na wprost
siebie - powiedział mi Pablo Vicario - bo wydał mi się jakby dwa razy większy, niż był w
rzeczywistości". Santiago Nasar uniósł rękę, by odparować pierwszy cios Pedra Vicario, który
zaatakował go z prawej strony prostym nożem.
- Skurwysyny - wrzasnął.
Nóż przebił mu prawą dłoń, a następnie zanurzył się cały w boku. Wszyscy usłyszeli, jak
zaskowyczał z bólu.
- Mamo!
Pedro Vicario cofnął dłoń bezwzględnym ruchem rzeźnika i zadał drugi cios, niemal w to
samo miejsce. „Najdziwniejsze było to, że nóż wychodził czysty - zeznał Pedro Vicario sędziemu
śledczemu. - Zadałem mu co najmniej trzy ciosy i nie było ani jednej kropli krwi". Santiago Nasar po
trzecim pchnięciu skręcił się z rękoma skrzyżowanymi na brzuchu, wydał z siebie jęk cielaka i
usiłował odwrócić się plecami. Pablo Vicario stojący z zakrzywionym nożem w jego lewej strony
zadał mu wówczas jedyne pchnięcie od tyłu i strumień krwi pod wysokim ciśnieniem zbryzgał mu
koszulę. „Miała ten sam zapach co on" - powiedział mi. Trzykrotnie już ugodzony śmiertelnie,
Santiago Nasar ponownie odwrócił się do nich twarzą i oparł plecami o drzwi domu swojej matki, nie
stawiając najmniejszego oporu, jakby chciał dopomóc im, by wreszcie zabili go z obu stron po równo.
„Już nie krzyczał - zeznał Pedro Vicario sędziemu śledczemu. - Na odwrót, wydawało się, że się
śmieje". Wówczas obaj, nie przestając przybijać go do drzwi, zaczęli na przemian zadawać łatwe
ciosy unosząc się na powierzchni oślepiającej zatoki spokojnych wód, którą napotkali po drugiej
stronie strachu. Nie słyszeli krzyków całego miasteczka przerażonego własną zbrodnią. „Czułem się
jak ktoś galopujący na koniu" - zeznał Pablo Vicario. Obaj jednak nagle wrócili do rzeczywistości,
poczuli się bowiem całkowicie wyczerpani, a mimo to wydawało im się, że Santiago Nasar nigdy nie
padnie. „Cholera, kuzynie - powiedział mi Pablo Vicario - nawet sobie nie wyobrażasz, jakie to trudne
zabić człowieka!" Usiłując skończyć raz na zawsze, Pedro Vicario zaczął szukać serca, ale
umiejscowił je nieomal pod pachą, tam gdzie mają je świnie. W rzeczywistości zaś Santiago Nasar nie
padał, gdyż oni sami podtrzymywali go przybijając nożami do drzwi. Zrozpaczony Pablo Vicario ciął
go w poprzek brzucha i wszystkie wnętrzności wypłynęły. Pedro Vicario miał zamiar zrobić to samo,
ale przerażenie wykręciło mu dłoń i zadał chybiony cios w udo. Santiago Nasar stał jeszcze oparty o
drzwi, póki nie dostrzegł w słońcu własnych trzewi, czystych i niebieskich, i po chwili padł na kolana.
Placida Linero, bezskutecznie wołając go po pokojach i słysząc nie wiadomo skąd dochodzące
wrzaski, które nie były jego krzykami, wyjrzała przez okno wychodzące na plac i zobaczyła
bliźniaków Vicario biegnących w stronę kościoła. Tuż na nimi biegł Yamil Shaium ze swoją strzelbą
na jaguary i inni Arabowie bez broni, Placida Linero pomyślała więc, że niebezpieczeństwo zostało
zażegnane. Wyszła na balkon od sypialni i zobaczyła Santiago Nasara przy drzwiach, leżącego twarzą
w pyle, usiłującego powstać z kałuży własnej krwi. Podniósł się przechylony na bok i zaczął iść
lunatycznym krokiem, podtrzymując rękami wypływające wnętrzności.
Przeszedł ponad sto metrów całkowicie okrążając dom, by wejść kuchennymi drzwiami. Był
na tyle jeszcze przytomny, by nie iść ulicą, która była najdłuższą drogą, tylko wszedł przez przyległy
dom. Poncho Lanao, jego żona i pięcioro dzieci w ogóle nie zorientowali się, co stało się przed chwilą
dwadzieścia kroków od ich drzwi. „Usłyszeliśmy wrzaski - powiedziała mi żona - ale pomyśleliśmy,
że to biskupia feta". Zaczęli jeść śniadanie, kiedy zobaczyli wchodzącego Santiago Nasara
spływającego krwią i niosącego w dłoniach kiść swych wnętrzności. Poncho Lanao powiedział mi:
„Nigdy nie zapomnę tego straszliwego smrodu gówna". Ale Argenida Lanao, starsza córka,
opowiedziała, że Santiago Nasar szedł tak samo dumnie jak zawsze, stawiając uważnie kroki, a jego
twarz Saracena z potarganymi kędzierzawymi włosami była piękna jak nigdy. Przechodząc obok stołu
uśmiechnął się do nich i poszedł przez pokoje do tylnego wejścia domu. „Sparaliżował nas strach" -
powiedziała mi Argenida Lanao. Moja ciotka, Wenefrida Marquez, skrobała rybę na patio swego
domu, po drugiej stronie rzeki, i ujrzała go, jak schodził po schodkach starego nabrzeża szukając
pewnym krokiem drogi do swego domu.
- Santiago, synu! - krzyknęła. - Co ci jest? Santiago Nasar rozpoznał ją.
- Zabili mnie, ciociu Wene - odpowiedział. Potknął się na ostatnim schodku, ale wstał
natychmiast. „Nawet zadbał o to, by strzepnąć ręką ziemię, która została mu na wnętrznościach" -
powiedziała mi moja ciotka Wene. Następnie wszedł do swego domu tylnymi drzwiami otwartymi od
szóstej i padł w kuchni na twarz.