background image

Gabriel Garcia Marquez

Kronika Zapowiedzianej 

Śmierci

Przełożył:

Carlos Marrodan Casas

background image

W dniu, w którym miał zostać zabity, Santiago Nasar wstał o piątej trzydzieści rano, chcąc 

zdążyć na uroczystość powitania statku wiozącego biskupa. Śniło mu się, że szedł w mżawce przez 

gaj figowców, i przez chwilę był szczęśliwy we śnie, ale obudziwszy się, poczuł się cały zbryzgany 

ptasimi gówienkami. „Zawsze śniły mu się drzewa - powiedziała mi Placida Linero, jego matka, 

odtwarzając w dwadzieścia siedem lat później szczegóły tego nieszczęsnego poniedziałku. - Tydzień 

wcześniej śniło mu się, że leciał sam w samolocie z cynfolii, który swobodnie przelatywał pomiędzy 

migdałowcami". Cieszyła się w pełni zasłużoną sławą nieomylnej tłumaczki cudzych snów, pod 

warunkiem że opowiadano je na czczo, nie dostrzegła jednak żadnej złowróżbnej przepowiedni w 

snach swego syna - ani w tych dwóch ostatnich, ani w poprzednich z drzewami, które opowiadał jej 

we wszystkie ranki poprzedzające jego śmierć.

Santiago Nasar również nie dostrzegł złej wróżby. Spał krótko i źle, nie zdejmując ubrania. 

Obudził się z bólem głowy, czując na podniebieniu smak miedzianego strzemienia, szybko jednak 

uznał to za naturalne skutki weselnej hulanki, która przedłużyła się do rana. Nie dość tego: wiele osób 

napotkanych przez niego od momentu, gdy wyszedł  z domu o szóstej pięć, aż do chwili kiedy w 

godzinę później został zaszlachtowany jak wieprz, wspominało, iż był wówczas nieco ospały, ale w 

dobrym humorze, i że wszystkim mimochodem napomknął coś o pięknym dniu. Nikt nie był pewien, 

czy miał na myśli pogodę. Wielu jednomyślnie wspominało, że ranek był pogodny, z nadlatującą od 

plantacji bananowych morską bryzą, a więc taki, jakiego można było się spodziewać po dobrym lutym 

tamtych czasów. Większość zgodnie jednak stwierdzała, że pogoda była pod psem, niebo niskie i 

posępne, w powietrzu unosiła się stęchlizna stojących wód, a w chwili nieszczęścia siąpiła mżawka, 

taka sama, jaką widział Santiago Nasar w lesie swego snu. Jeśli zaś chodzi o mnie, to po weselnej 

pijatyce wracałem do przytomności na apostolskim łonie Marii Alejandriny Cervantes i obudziły mnie 

dopiero dzwony bijące na trwogę, choć myślałem, że uderzono w nie na cześć biskupa.

Santiago Nasar ubrał się w białe lniane spodnie, nie krochmalone, takie same jak te, które miał 

na sobie poprzedniego dnia na weselu. Było to ubranie na wielkie okazje. Gdyby nie wizyta biskupa, 

włożyłby spodnie i koszulę koloru khaki i buty do jazdy konnej, czyli to, w co ubierał się w każdy 

poniedziałek, gdy jechał do hacjendy „Divino Rostro", odziedziczonej po ojcu i zarządzanej przez 

niego roztropnie, choć bez większych sukcesów. Gdy wyruszał konno, przypinał do pasa magnum 

357, którego pociski z pancernej stali, jak mawiał, mogły przeciąć konia na pół. W sezonie polowań 

na kuropatwy brał swoje sokolnicze akcesoria. Poza tym w swoim arsenale miał: manlicher schonauer 

30.06, holand magnum 300, hornet 22 z celownikiem optycznym i wielostrzałowego winczestera. Spał 

zawsze tak jak jego ojciec, trzymając broń w poszewce poduszki, tego dnia jednak przed wyjściem z 

domu wyjął naboje i schował do szufladki nocnego stolika. „Nigdy nie zostawiał broni nabitej" - 

powiedziała mi jego matka. Wiedziałem o tym, tak jak wiedziałem, że broń chował w jednym miejscu, 

amunicję zaś jak najdalej od niej, tak by nikt, choćby przypadkiem, nie uległ pokusie załadowania 

broni wewnątrz domu. Był to roztropny nawyk narzucony przez ojca od tego dnia, kiedy to rano jedna 

ze służących, chcąc zdjąć poszewkę z poduszki, zaczęła nią potrząsać; pistolet wypadł i uderzając o 

background image

podłogę wystrzelił, kula zaś roztrzaskała szafę w pokoju, przebiła ścianę salonu, z bitewnym gwizdem 

przeleciała przez jadalnię sąsiedniego domu i obróciła w gipsowy proch świętego naturalnej wielkości 

z głównego ołtarza kościoła na drugim końcu placu. Santiago Nasar, wówczas małe  dziecko, nie 

zapomniał nigdy tej poglądowej lekcji udzielonej przez nieszczęśliwy traf.

Ostatnim obrazem syna, jaki zachowała w pamięci matka, była wizja jego przelotnego pobytu 

w sypialni. Obudził ją, gdy usiłował po omacku znaleźć w łazienkowej apteczce tabletkę aspiryny; 

matka zapaliła wówczas światło i ujrzała go, jak wyłaniał się w drzwiach ze szklanką wody w ręku, i 

takim miała go zapamiętać na zawsze. Santiago Nasar opowiedział jej wówczas sen, ona jednak nie 

zwróciła uwagi na drzewa.

- Wszystkie sny z ptakami oznaczają dobre zdrowie - powiedziała.

Ujrzała go, leżąc w tym samym hamaku i w tej samej pozycji, w jakiej zastałem ją, powaloną 

przez ostatnie światła starości, kiedy wróciłem do tego zapomnianego miasteczka, próbując złożyć z 

tylu   rozproszonych   odłamków   rozbite   zwierciadło   pamięci.   Nawet   w   pełnym   świetle   z   trudem 

rozpoznawała kształty, a do skroni przyłożone miała zioła mające uśmierzyć wieczny ból głowy, który 

pozostawił jej syn, gdy po raz ostatni przeszedł przez sypialnię. Leżała na boku, próbując podnieść się 

uczepiona pali u wezgłowia hamaka, w półmroku zaś unosił się ten sam zapach baptysterium, który 

tak mnie zdziwił w ów ranek, gdy popełniono zbrodnię.

W chwili, kiedy pojawiłem się w pustce drzwi, pomyliła mnie ze wspomnieniem Santiago 

Nasara. „Tam stał - powiedziała mi. - Miał na sobie białe

lniane ubranie, prane w samej wodzie, bo miał tak delikatną skórę, że nie znosił chrzęstu 

krochmalu". Siedziała dłuższy czas w hamaku żując nasionka rzeżuchy, póki nie otrząsnęła się ze 

złudzenia, że syn wrócił. Wówczas westchnęła: „To był mężczyzna mojego życia".

Zobaczyłem go w jej pamięci. W ostatnim tygodniu stycznia skończył dwadzieścia jeden lat, 

był smukły, blady, miał arabskie rzęsy i kręcone włosy swego ojca. Był jedynym synem małżeństwa z 

rozsądku, które nie zaznało chwili szczęścia. Ale Santiago Nasar wydawał się szczęśliwy przy ojcu, 

póki ten nagle nie zmarł, i przez następne trzy lata wydawał się nadal szczęśliwy przy samotnej matce 

aż do poniedziałku swojej śmierci. Po niej odziedziczył instynkt. Od ojca nauczył się, jeszcze jako 

dziecko,   władania   bronią   palną,   miłości   do   koni   i   układania   do   łowów   drapieżnych   ptaków,   ale 

również   wypróbowanej   sztuki   odwagi   i   ostrożności.   Między   sobą   rozmawiali   po   arabsku,   ale   w 

obecności Placidy Linero po hiszpańsku, żeby nie czuła się odepchnięta. Nigdy nie widziano ich 

uzbrojonych w miasteczku i tylko raz pojawili się ze swymi wytresowanymi sokołami, i to z okazji 

pokazu sokolnictwa podczas specjalnego kiermaszu na cele dobroczynne. Śmierć ojca zmusiła go do 

przerwania nauki pod koniec szkoły średniej, musiał bowiem objąć rodzinną hacjendę. Sobie samemu 

już Santiago Nasar zawdzięczał, iż był wesoły, spokojny i kochliwy.

W dniu, w którym miał zostać zabity, matka, ujrzawszy go ubranego na biało, pomyślała, że 

pomylił   mu   się   dzień.   „Przypomniałam   mu,   że   dziś   jest   poniedziałek"   -   powiedziała   mi.   Ale 

wytłumaczył jej, że ubrał się odświętnie na wypadek, gdyby nadarzyła się okazja ucałować pierścień 

background image

biskupa. Nie okazała tym najmniejszego zainteresowania.

- Nawet nie zejdzie ze statku - odparła. - Udzieli błogosławieństwa z obowiązku, jak zwykle, i 

odpłynie tam, skąd przypłynął. Nienawidzi tego miasteczka.

Santiago Nasar wiedział, że matka ma rację, ale splendor uroczystości kościelnych wzbudzał 

w nim nieodparty zachwyt. „To jest jak wino" - wyznał mi kiedyś. Jedynym zmartwieniem matki w 

związku z wizytą biskupa było, żeby jej syn nie zmókł na deszczu, słyszała bowiem, jak kichał przez 

sen. Poradziła mu, żeby wziął parasol, ale on pomachał jej ręką na pożegnanie i wyszedł z pokoju. 

Widziała go po raz ostatni.

Victoria Guzman, kucharka, była całkowicie pewna, że nie padało ani tego dnia, ani przez 

cały luty. „Wprost przeciwnie - powiedziała mi, kiedy odwiedziłem ją na krótko przed jej śmiercią. - 

Słońce zaczęło grzać wcześniej niż w sierpniu". Oprawiała na śniadanie trzy króliki, atakowana przez 

dyszące psy, gdy Santiago Nasar wszedł do kuchni. „Zawsze gdy wstawał, wyglądał, jakby łajdaczył 

się całą noc" - wspominała bez czułości Victoria Guzman. Divina Flor, jej rozkwitająca właśnie córka,

podała   mu   jak   w   każdy   poniedziałek   kubek   gorzkiej   kawy   z   odrobiną   wódki   z   trzciny 

cukrowej, by mógł znieść ciężar minionej nocy. Ogromna kuchnia z rozlegającym się w niej sykiem 

ognia i kurami śpiącymi na żerdkach wydawała tajemnicze oddechy. Santiago Nasar przełknął kolejną 

aspirynę i usiadł, by łyk po łyku popijać kawę z dużego kubka, pogrążając się w leniwych myślach i 

nie odrywając wzroku od obydwu kobiet patroszących króliki nad piecykiem. Victoria Guzman mimo 

swego wieku zachowała urodę. Dziewczynkę, dziką jeszcze trochę i nie oswojoną, zdawały się już 

rozpierać hormony.  Gdy podeszła, żeby zabrać pusty kubek, Santiago Nasar złapał ją za przegub 

dłoni.

- Już można cię ujeżdżać - powiedział. Victoria Guzman pogroziła mu zakrwawionym nożem.

- Ty ją, biały, puść - rozkazała mu nie na żarty. - Z tej studni się nie napijesz, póki ja żyję. 

Została uwiedziona przez Ibrahima Nasara w pełni swej młodości. Przez wiele lat kochał się z nią po 

stajniach swej hacjendy i sprowadził na służbę do domu, gdy zauroczenie mu przeszło. Divina Flor, 

córka z późniejszego już małżeństwa,  czuła, że jest jej przeznaczone kłusownicze łóżko Santiago 

Nasara i przeświadczenie to budziło w niej przedwczesny niepokój. „Taki mężczyzna już się nigdy nie 

narodzi" - powiedziała mi, gruba, przywiędła i otoczona dziećmi po innych miłościach. „Wykapany 

ojciec -  odparowała  jej  Victoria  Guzman.  -  Zasraniec". Ale nie potrafiła  opanować  gwałtownego 

dreszczu trwogi na wspomnienie przerażenia Santiago Nasara, kiedy jednym szarpnięciem wyrwała z 

królika dymiące wnętrzności i rzuciła je psom.

- Nie bądź taka okrutna - powiedział jej. - A gdyby to był człowiek?

Victoria   Guzman   potrzebowała   niemal   dwudziestu   lat,   by   zrozumieć,   że   mężczyzna 

przyzwyczajony do zabijania bezbronnych  zwierząt mógł  się tak nagle przerazić. „Boże Święty - 

krzyknęła wystraszona - i pomyśleć, że to było dla mnie takim odkryciem". W ten poranek zbrodni 

było w niej jednak tyle tłumionych urazów, iż nie przestała rzucać psom wnętrzności królików. Byle 

tylko uprzykrzyć śniadanie Santiago Nasarowi. W tym to właśnie momencie całe miasteczko zostało 

background image

zerwane na nogi brutalnym rykiem parowca wiozącego biskupa.

Mieszkali w starym dwupiętrowym domu, byłym magazynie, o ścianach z surowych desek i 

dwuspadowym cynkowym dachu, na którym siadały sępy wyglądając portowych odpadków. Został 

zbudowany   w   czasach,   kiedy   rzeka   była   na   tyle   żeglowna,   iż   barki,   a   nawet   niektóre   statki 

pełnomorskie zapuszczały się aż tutaj poprzez bagniska estuarium. Gdy Ibrahim Nasar przybył pod 

koniec wojen domowych z ostatnimi Arabami, morskie statki nie przypływały już wskutek zmiany 

nurtu, wobec czego magazyn stał się bezużyteczny. Ibrahim Nasar kupił go niemal za darmo, planując 

założenie w nim sklepu z artykułami importowanymi, którego nigdy nie otworzył, i dopiero przed 

ślubem   przerobił   go   na   dom   mieszkalny.   Na   parterze   urządził   salon   do   wszystkiego,   w   głębi 

dobudował stajnię dla czterech koni, służbówki i folwarczną kuchnię z oknami wychodzącymi na port, 

przez   które   o   każdej   porze   wpadał   fetor   wód.   W   salonie   pozostawił   jedynie   kręcone   schody 

wyłowione  po jakiejś katastrofie okrętowej. Na piętrze, gdzie przedtem mieściły się biura urzędu 

celnego, urządził dwa obszerne pokoje i pięć kajut dla gromady dzieci, które chciał mieć,  a nad 

rosnącymi  na placu drzewami migdałowymi  zbudował balkon,  gdzie Placida  Linero  siadywała  w 

marcowe popołudnia, by tam znaleźć ulgę w swej samotności. Od frontu zachował główne drzwi i 

dorobił dwa wysokie okna z toczonymi gałkami. Pozostawił też tylne drzwi, podwyższając je nieco, 

tak by mieścił się w nich koń. Zachował również część dawnego nabrzeża. Właśnie te drzwi były 

najczęściej używane, choć nie dlatego, iż były najprostszym wejściem do stajni i kuchni, ale przede 

wszystkim dlatego, że bezpośrednio wychodziły na ulicę nowego portu, oszczędzając drogi przez plac. 

Główne drzwi, poza świątecznymi  okazjami, zawsze były zamknięte i zaryglowane. Pomimo tego 

właśnie przy nich, a nie przy tylnych drzwiach czekali na Santiago Nasara ludzie, którzy zamierzali go 

zabić, i właśnie nimi wyszedł Santiago Nasar na uroczystość powitania biskupa, aczkolwiek musiał 

okrążyć dom, żeby dojść do portu.

Nikt nie mógł pojąć zbiegu tylu fatalnych okoliczności. Przybyły z Riohacha sędzia śledczy 

musiał je spostrzec, lecz nie miał odwagi ich uznać, a świadczą o tym jego zabiegi w aktach, by 

faktom   nadać   racjonalną   interpretację.   Drzwi   wychodzące   na   plac   wielokrotnie   pojawiały   się   w 

zeznaniach pod nazwą z powieści odcinkowej jako „Fatalne drzwi". W istocie zaś jedyną wiarygodną 

interpretacją   wydawało   się   wyjaśnienie   Placidy   Linero,   która   odpowiadając   na   pytanie   użyła 

matczynego argumentu: „Mój syn nigdy nie wychodził tylnymi drzwiami, kiedy był dobrze ubrany". 

Zdawała się to być prawda tak prosta, iż sędzia śledczy odnotował ją na marginesie, nie wciągnął jej 

jednak do akt.

Victoria Guzman ze swej strony kategorycznie zaprzeczyła, jakoby ona i jej córka wiedziały, 

że na Santiago Nasara czekano, by go zabić. Ale po latach przyznała, że obie wiedziały już o tym, 

kiedy wszedł do kuchni, żeby wypić kawę. Powiedziała jej o tym żebraczka, która przyszła nieco po 

piątej   prosząc   o  mleko;   powiedziała   też,   dlaczego   chcą   go  zabić   i   gdzie   na   niego   czekają.   „Nie 

uprzedziłam   go,   bo   myślałam,   że   te   groźby  to   pijackie   gadanie"   -   dodała   Victoria.   Ale   podczas 

którychś z rzędu odwiedzin, gdy Victoria Guzman już nie żyła, Divina Flor wyznała mi, że jej matka 

background image

nie powiedziała nic Santiago Nasarowi, bo w skrytości serca chciała, żeby go zabito. Ona zaś nie 

uprzedziła go, bo wtedy była

tylko przestraszoną dziewczynką, niezdolną do podjęcia samodzielnej decyzji, a przestraszyła 

się jeszcze bardziej, kiedy chwycił ją za przegub i poczuła dotyk dłoni, lodowatej i skamieniałej jak 

ręka trupa.

Santiago   Nasar   przeszedł   długimi   krokami   przez   półmrok   domu,   poganiany   radosnym 

buczeniem biskupiego statku. Divina Flor wyminęła go, by otworzyć mu drzwi, i usiłowała nie dać się 

złapać pomiędzy klatkami śpiących ptaków w jadalni, pomiędzy wiklinowymi meblami i wiszącymi 

paprociami  w  salonie,  ale  gdy  odsunęła  zasuwę,   nie   zdołała   już   uniknąć   wyciągniętych   szponów 

drapieżnego krogulca. „Złapał mnie za całą pipę - powiedziała mi Divina Flor. - Zawsze to robił, 

kiedy  mnie   przyłapał   w  jakimś  kącie,   ale   tamtego  dnia   nie   przestraszyłam   się   jak   zwykle,   tylko 

strasznie zachciało mi się płakać". Przepuściła go, by mógł wyjść, i przez uchylone drzwi zobaczyła 

na placu migdałowce  ośnieżone blaskiem świtu, ale bała się zobaczyć cokolwiek więcej. „Wtedy 

statek przestał wyć i zaczęły piać koguty - powiedziała. - Zrobił się taki harmider, że trudno było 

uwierzyć, aby w miasteczku znajdowało się aż tyle kogutów, i pomyślałam, że przypłynęły razem z 

biskupem".  Jedyne,  co mogła  zrobić  dla  mężczyzny,  który nigdy nie miał  być  jej mężczyzną,  to 

zostawić wbrew poleceniom Placidy Linero nie zaryglowane drzwi, aby mógł w razie czego wejść z 

powrotem. Ktoś, kogo nigdy nie zidentyfikowano, wsunął pod drzwi kopertę z kartką ostrzegającą 

Santiago Nasara, że czekają na niego, by go zabić, ujawniając przy tym  miejsce,  motywy  i inne 

szczegóły intrygi. Ostrzeżenie leżało już na podłodze, gdy Santiago Nasar wychodził z domu, nie 

dostrzegł  go jednak, tak jak nie dostrzegła go również Divina Flor, nie dostrzegł go zresztą  nikt 

jeszcze długo po tym, jak zbrodnia została dokonana.

Minęła   już   szósta,   jednak   światła   uliczne   jeszcze   się   paliły.   Z   gałęzi   migdałowców   i 

niektórych balkonów zwisały kolorowe weselne girlandy i można było pomyśleć, że powieszono je 

dopiero co na cześć biskupa. Ale wyłożony płytami plac, gdzie stał podest dla muzyków, wyglądał 

niczym   śmietnisko   pełne   pustych   butelek,   przeróżnych   pozostałości   i   odpadków   po   publicznej 

zabawie. Gdy Santiago Nasar wychodził z domu, wiele osób przynaglonych buczeniem statku biegło 

w stronę portu. Jedynym czynnym na placu lokalem był sąsiadujący z kościołem sklep z nabiałem, 

gdzie w tym czasie siedzieli dwaj mężczyźni czekający na Santiago Nasara, żeby go zabić. Clotilde 

Armenta,  właścicielka   sklepu,   ujrzała   go  w  brzasku   świtu   i  odniosła   wrażenie,   że   ubrany  jest   w 

aluminium.  „Już wtedy wyglądał  jak zjawa" - powiedziała mi. Mężczyźni, którzy mieli go zabić, 

zasnęli  na   krzesłach,  przytulając  do  piersi   noże   owinięte  w  gazetę.  Clotilde  Armenta  wstrzymała 

oddech, żeby ich nie obudzić.

Pedro i Pablo Vicario byli bliźniakami. Mieli po dwadzieścia cztery lata i byli tak do siebie 

podobni, że z trudem ich rozróżniano. „Ociężałego wyglądu,

ale dobrego charakteru" - głosił akt sprawy. Ja, znając ich od szkoły podstawowej, opisałbym 

ich tak samo. Tego dnia rano mieli jeszcze na sobie ciemne weselne garnitury, zbyt ciężkie i zbyt 

background image

przyzwoite jak na Karaiby, i choć ich twarze nosiły ślady wielu godzin rozpusty, dopełnili jednak 

porannego  rytuału  i  ogolili  się.  Chociaż  pili  nieprzerwanie  od przededniu  wesela,   po  tych  trzech 

dniach   nie   byli   już   pijani,   wyglądali   tylko   jak   niewyspani   lunatycy.   Zasnęli   przy   pierwszych 

podmuchach świtu, po prawie trzech godzinach oczekiwania w sklepie Clotilde Armenta, i to był ich 

pierwszy sen od piątku.

Gdy statek zabuczał po raz pierwszy, obaj ocknęli się, ale instynkt wyrwał ich całkowicie ze 

snu, dopiero gdy Santiago Nasar opuścił swój dom. Każdy z nich chwycił wówczas za swój pakiet 

owinięty w gazetę, a Pedro Vicario zaczął wstawać.

- Na miłość  boską - szepnęła Clotilde Armenta. - Zostawcie to na później, choćby przez 

wzgląd na księdza biskupa.

„Jakby   mnie   Duch   Święty   nawiedził"   -   często   powtarzała   później.   Był   to   istotnie 

opatrznościowy przypadek, choć nie na wiele się zdał. Po tym,  co powiedziała, bliźniacy Vicario 

zreflektowali się i ten, który już wstał, ponownie usiadł. Obaj odprowadzili wzrokiem Santiago Nasara 

przechodzącego przez plac. „Patrzyli na niego raczej z żalem" - mówiła Clotilde Armenta. W tej samej 

chwili   przez   plac   przeszły   bezładnie   w   swych   sierocych   mundurkach   wychowanki   szkoły 

prowadzonej przez zakonnice.

Placida Linem miała rację; biskup w ogóle nie zszedł na ląd. W porcie, poza miejscowymi 

władzami i dziećmi ze szkół, zebrała się masa ludzi i wszędzie pełno było klatek z podtuczonymi 

kogutami   przyniesionymi   w   prezencie   dla   biskupa,   zupa   z   kogucich   grzebieni   była   bowiem  jego 

ulubionym przysmakiem. Przy nabrzeżu zwalono tyle stosów drewna, iż załadowanie ich na statek 

trwałoby co najmniej dwie godziny. Ale statek w ogóle nie przybił do brzegu. Wypłynął zza zakrętu 

rzeki dysząc niby smok i wówczas orkiestra zagrała hymn biskupi, a koguty w klatkach zaczęły piać, 

budząc wszystkie koguty w okolicznych osadach.

W owej epoce legendarne parostatki z paleniskami na drewno, napędzane kołem łopatkowym, 

zanikały już powoli, a kursujące niedobitki nie dość, że nie miały już pianol ani specjalnych kajut na 

miodowe miesiące, to ledwie mogły jeszcze płynąć pod prąd. Ten był jednak nowy i zamiast jednego 

komina miał dwa, opasane, niczym banderolą, barwami narodowymi,  zaś koło łopatkowe od rufy 

nadawało   mu   impet   pełnomorskiego   statku.   Na   najwyższym   mostku   przy  kapitańskiej   kabinie   w 

otoczeniu swej świty Hiszpanów, stał biskup w białej sutannie. „Pogoda była jak na Boże Narodzenie" 

- powiedziała moja siostra Margot. Przepływając bowiem wzdłuż portu, jak wynika z jej opowieści, 

statek   wydał   gwizd   i   trysnął   strumieniem   sprężonej   pary,   mocząc   tych,   którzy  stali   przy  samym 

brzegu. Wszystko wydawało się ulotną złudą: biskup, znalazłszy się na wprost zgromadzonych przy 

nabrzeżu  tłumów,  zaczął   kreślić  w powietrzu  znak  krzyża  i  nieprzerwanie  udzielał  swego błogo-

sławieństwa, z przyzwyczajenia, bez cynizmu i bez uduchowienia, póki statek nie zniknął z oczu 

pozostawiając za sobą wrzawę kogutów.

Santiago Nasar miał powody, by poczuć się rozgoryczonym. Uczestniczył w przygotowaniach 

w odpowiedzi na publiczne apele księdza Carmen Amadora, znosząc wiele wiązek drewna i osobiście 

background image

wybierając koguty o najbardziej apetycznych grzebieniach. Uczucie zawodu nie trwało jednak długo. 

Zdaniem mojej siostry Margot, która stała razem z nim przy nabrzeżu, był w bardzo dobrym humorze 

i   pełen   chęci   do   kontynuowania   zabawy,   mimo   uporczywego   bólu   głowy.   „Nie   wyglądał   na 

przeziębionego   i   tylko   cały   czas   rozmyślał   o   tym,   ile   kosztowało   wesele"   -   powiedziała   mi. 

Towarzyszący im Cristo Bedoya ujawnił liczby, które spotęgowały jego podziw. Był na weselu z 

Santiago Nasarem i ze mną prawie do czwartej, ale zamiast wrócić do swoich rodziców, spędził resztę 

nocy na rozmowach w domu swych dziadków. Uzyskał tam szereg informacji brakujących mu dotąd 

do   obliczenia   kosztów   wesela.   Oszacował,   że   pod   nóż   poszło   dla   gości   czterdzieści   indyków   i 

jedenaście świń, i cztery jałówki, które pan młody kazał upiec dla wszystkich  na głównym placu 

miasteczka. Oszacował też, że wypito dwieście pięć skrzyń alkoholu z przemytu, a prawie dwa tysiące 

butelek rumu rozdano tłumom. Nie było takiej osoby, ni biednej, ni bogatej, która w ten czy inny 

sposób nie uczestniczyłaby w najgłośniejszym weselu, jakie kiedykolwiek widziano w miasteczku. 

Santiago Nasar pomarzył na głos:

- Taki będzie mój ślub - powiedział. - Życia wam nie starczy, żeby o nim rozpowiadać.

Moja siostra poczuła, że anioł przeleciał. Raz jeszcze pomyślała o szczęściu Flory Miguel, 

która   mając   w   swym   życiu   już   tak   wiele,   na   dodatek   miała   dostać   jeszcze   Santiaga   Nasara   na 

tegoroczne święta Bożego Narodzenia. „Nagle zdałam sobie sprawę, że nie mogło być lepszej partii 

od niego - powiedziała mi. - No bo pomyśl: ładny, dobrze wychowany i w wieku dwudziestu jeden lat 

z   własnym   majątkiem".   Miała   zwyczaj   zapraszania   go   do   nas,   kiedy   na   śniadanie   były   placki 

maniokowe, a tego dnia rano moja matka właśnie je robiła. Santiago Nasar z entuzjazmem przyjął 

zaproszenie.

- Tylko się ,przebiorę i zaraz cię dogonię - powiedział i nagle zauważył, że zostawił zegarek 

na nocnym stoliku. - Która jest godzina?

Była szósta dwadzieścia pięć. Santiago Nasar wziął pod rękę Cristo Bedoyę i ruszył z nim w 

stronę placu.

- Za piętnaście minut jestem u ciebie - powiedział mojej siostrze.

Nalegała, by pójść od razu razem, gdyż śniadanie było już gotowe. „To naleganie było dziwne 

- powiedział mi Cristo Bedoya. - Tak dziwne, iż czasami myślałem, że Margot już wiedziała, że mają 

go zabić, i chciała go ukryć w twoim domu". Mimo to Santiago Nasar namówił ją, by pierwsza poszła 

do domu, on zaś w tym czasie przebierze się w ubranie jeździeckie, miał być bowiem wcześnie w 

„Divino Rostro", by kastrować młode byczki. Pożegnał ją tym samym ruchem ręki, którym pożegnał 

swoją matkę, i oddalił się w stronę placu, trzymając pod rękę Cristo Bedoyę. Widziała go po raz 

ostatni.

Wiele osób zgromadzonych w porcie wiedziało, że mają zabić Santiago Nasara. Don Lazaro 

Aponte, emerytowany dyplomowany pułkownik i alkad od jedenastu lat, pomachał mu ręką. „Miałem 

realne podstawy, by sądzić, że nie zagraża mu już żadne niebezpieczeństwo" - powiedział mi. Ksiądz 

Carmen Amador również się nie przejął. „Kiedy zobaczyłem, że jest zdrów i cały, pomyślałem, że to 

background image

wszystko było fałszywą pogłoską" - wyznał mi. Nikt wówczas nawet nie zadał sobie pytania, czy 

Santiago Nasar został przynajmniej ostrzeżony, wszystkim bowiem wydawało się nieprawdopodobne, 

by mogło być inaczej.

Moja siostra Margot była w istocie jedną z tych niewielu osób, które nie wiedziały, że grozi 

mu śmierć. „Gdybym wiedziała, przyprowadziłabym go do domu, choćbym musiała go związać" - 

oświadczyła sędziemu śledczemu. Dziwne, że o tym nie wiedziała, ale jeszcze dziwniejsze było to, że 

nie   wiedziała   o   tym   również   moja   matka,   osoba   dowiadująca   się   o   wszystkim   wcześniej   niż 

ktokolwiek w rodzinie, mimo że od lat nie wychodziła z domu, nawet na mszę. Podziwiałem tę jej 

właściwość od czasu, gdy zacząłem wcześnie wstawać, by iść do szkoły. Co rano zastawałem ją taką, 

jaką była w owych czasach - bladą i tajemniczą, zamiatającą podwórze miotłą z gałęzi w popielatym 

blasku świtu i spowiadającą mi między jednym a drugim łykiem kawy, co wydarzyło się na świecie, 

podczas gdyśmy spali. Zdawała się być zespolona z innymi  ludźmi w miasteczku  niewidzialnymi 

nitkami   tajemnej   łączności,   szczególnie   z   ludźmi   w   jej   wieku,   czasem   bowiem   zaskakiwała   nas 

wieściami wyprzedzającymi sam bieg wydarzeń, które znać mogła tylko dzięki sztuce jasnowidzenia. 

Ale tego ranka nie przeczuła pierwszych ziaren tragedii, które zaczęły wschodzić o trzeciej nad ranem. 

Wymiotła   już   patio,   a   kiedy   moja   siostra   Margot   wychodziła   na   przywitanie   biskupa,   zastała   ją 

mielącą maniok. „Słychać było koguty" - mówi zazwyczaj moja matka wspominając tamten dzień. 

Nie skojarzyła nigdy odległej wrzawy z przyjazdem biskupa, lecz z dogasającym weselem.

Nasz dom stał z dala od głównego placu w zagajniku drzew mangowych nie opodal rzeki. 

Moja siostra szła do portu cały czas wzdłuż brzegu, a ludzie byli zbyt podnieceni wizytą biskupa, by 

zajmować się innymi sensacjami. Złożono chorych w bramach, by mogli przyjąć boże lekarstwo, ko-

biety wybiegały z podwórzy z indykami, prosiakami i z wszystkim, co nadawało się do jedzenia, z 

drugiego zaś brzegu przypływały czółna ozdobione kwiatami. Później jednak, gdy biskup przepłynął 

obok miasteczka nie postawiwszy nawet nogi na lądzie, ta druga tajona dotąd wiadomość nabrała 

wymiarów   sensacyjnego   skandalu.   To   właśnie   wówczas   moja   siostra   Margot   poznała   ją   w   całej 

okazałości i brutalności: Angela Vicario, owa piękna dziewczyna, która wyszła za mąż poprzedniego 

dnia, została zwrócona do domu swych rodziców, małżonek bowiem odkrył, że nie była dziewicą. 

„Poczułam się tak, jakbym to ja miała umrzeć - powiedziała moja siostra. - Ale choć rozwodzili się 

nad tą bujdą, nikt nie mógł mi wytłumaczyć, jak to się stało, że biedny Santiago Nasar został wplątany 

w podobną intrygę". Pewne było tylko to, że bracia Angeli Vicario czekają na niego, żeby go zabić.

Moja siostra wróciła do domu ledwo powstrzymując płacz. W jadalni zastała mają matkę 

przystrojoną   w   niedzielną   suknię   w   niebieskie   kwiaty,   na   wypadek   gdyby   biskup   przyszedł   nas 

pozdrowić, i śpiewającą podczas nakrywania stołu faso o niewidzialnej miłości. Siostra dostrzegła, że 

położyła o jedno nakrycie więcej niż zazwyczaj.

- To dla Santiago Nasara - powiedziała jej moja matka. - Powiedziano mi, że zaprosiłaś go na 

śniadanie.

- Zabierz je - odrzekła moja siostra.

background image

Wówczas opowiedziała jej wszystko. „Ale to było tak, jakby już wiedziała - zwierzyła mi się. 

- Tak jak zwykle, gdy zaczynasz jej coś opowiadać i nie dojdziesz do połowy, ona już wie, jaki jest 

koniec".   Ta  zła   wiadomość  była   zaszyfrowanym   węzełkiem  dla   mojej   matki.   Młodemu  Santiago 

nadano to imię na jej cześć, ponadto była jego matką chrzestną. Była jednak również w jakimś stopniu 

spowinowacona z Purą Vicario, matką zwróconej panny młodej. Mimo to, nie czekając już końca 

opowieści, włożyła pantofle na obcasach i narzuciła mantylkę do mszy, używaną wówczas przez nią 

jedynie do wizyt kondolencyjnych. Mój ojciec, który wszystko słyszał leżąc w łóżku, pojawił się w 

jadalni w piżamie i wystraszony zapytał, gdzie idzie.

- Uprzedzić kumę Placidę - odpowiedziała. - To niesprawiedliwe, żeby wszyscy wiedzieli, że 

mają zabić jej syna, a ona była jedyną, która nic o tym nie wie.

- Jesteśmy z nią spokrewnieni w tym samym stopniu, co z rodziną Vicario - odparł ojciec.

- Zawsze trzeba być po stronie zabitego - odpowiedziała.

Moi   młodsi   bracia   zaczęli   wychodzić   ze   swych   pokoi.   Najmłodsi,   smagnięci   powiewem 

tragedii, uderzyli w płacz. Matka po raz pierwszy w życiu nie przejęła się nimi i nie zwróciła również 

uwagi na męża.

- Poczekaj, ubiorę się - powiedział jej.

Była  już na ulicy. Mój brat Jaime, wówczas niespełna siedmioletni, jedyny ze wszystkich 

dzieci był już ubrany do szkoły.

- Idź z nią - rozkazał mu ojciec.

Jaime pobiegł za nią, nie wiedząc, co się dzieje ani dokąd idą, i chwycił się jej ręki. „Gadała 

sama do siebie - powiedział mi Jaime. - Złoczyńcy, mówiła po cichu, zasrane bydlaki, nie potrafią nic 

zrobić, co by nie było nieszczęściem". Nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, że prowadzi za rękę 

dziecko. „Ludzie myśleli chyba, że zwariowałam - powiedziała mi. - Pamiętam tylko, że z daleka 

słychać było ludzki tumult, tak jakby od nowa zaczęło się wesele, i że wszyscy biegli w stronę placu". 

Przyspieszyła kroku z determinacją, na jaką ją tylko było stać, gdy chodziło o ludzkie życie, dopóki 

ktoś biegnący w przeciwnym kierunku nie zlitował się nad jej obłędem.

- Może sobie pani dać spokój, Luisa Santiago - krzyknął mijając ją. - Już go zabili.

background image

Bayardo San Roman, który oddał swoją żonę jej rodzicom, przyjechał do nas po raz pierwszy 

w sierpniu poprzedniego roku, sześć miesięcy przed ślubem. Przypłynął na kursującym raz w tygodniu 

statku; przez ramię miał przewieszone skórzane sakwy ze srebrnymi  ozdobami, dopasowanymi  do 

klamry   przy   pasku   i   sprzączek   przy   getrach.   Dochodził   trzydziestu   lat,   dość   dobrze   jednak 

skrywanych, miał bowiem wąskie biodra początkującego toreadora, złotawe oczy i skórę sprażoną 

saletrzanym powietrzem. Przyjechał w krótkiej kurtce i w bardzo wąskich spodniach, jedno i drugie z 

niebarwionej  skóry cielęcej,  i w rękawiczkach  z  koźlej  skóry w tym  samym  kolorze.  Magdalena 

Oliver przypłynęła razem z nim i przez całą podróż nie mogła oderwać od niego oczu. „Wyglądał na 

pedała. Aż żal było patrzeć, bo był taki cudny, że tylko wysmarować go masłem i schrupać całego". 

Nie tylko jej przyszło to na myśl i nie ona ostatnia miała zrozumieć, że Bayardo San Roman nie był 

mężczyzną, którego rozpoznaje się od pierwszego wejrzenia.

Pod koniec sierpnia moja matka wysłała mi do szkoły list, w którym mimochodem napisała: 

„Przyjechał bardzo dziwny człowiek". W następnym liście napisała: „Ten dziwny człowiek nazywa 

się Bayardo San Roman i wszyscy mówią, że jest czarujący, ale ja osobiście go nie widziałam". Nikt 

nie dowiedział się nigdy, po co przyjechał. Komuś, kto uległ pokusie, by go zapytać o to na krótko 

przed ślubem, odpowiedział: „Jeździłem po wszystkich miasteczkach, żeby znaleźć sobie żonę". Być 

może powiedział prawdę, ale mógł równie dobrze powiedzieć cokolwiek innego, miał bowiem taki 

sposób mówienia, dzięki któremu bardziej ukrywał myśli, niż je wyjawiał.

Tej samej nocy dał w kinie do zrozumienia, że jest inżynierem kolejnictwa i rozprawiał o 

naglącej   potrzebie   wybudowania   linii   kolejowej   aż   po   interior   w   celu   zabezpieczenia   się   przed 

kaprysami rzeki. Następnego dnia musiał wysłać telegram i nadał go osobiście, ucząc przy okazji 

telegrafistę sposobu zużytkowania już wyczerpanych akumulatorów. Z tą samą znajomością rzeczy 

rozmawiał   o   chorobach   strefy   przygranicznej   z   lekarzem   wojskowym,   który   w   tych   miesiącach 

przeprowadzał   u   nas   werbunek.   Lubił   długie   i   huczne   zabawy,   ale   głowę   miał   mocną,   potrafił 

wspaniale łagodzić wszelkie zatargi i był wrogiem karcianych oszustw. Pewnej niedzieli, po mszy, 

rzucił wyzwanie najsprawniejszym pływakom,  a było ich wielu, wyprzedzając tych najlepszych  o 

dwadzieścia długości. Matka opisała mi to w liście, na koniec zaś dodała komentarz w swoim stylu: 

„Zdaje   się,   że   także   opływa   w   złoto".   Odpowiadało   to   przedwczesnej   legendzie,   według   której 

Bayardo   San   Roman   nie   tylko   potrafił   zrobić   wszystko,   i   to   bardzo   dobrze,   ale   miał   również 

nieograniczone możliwości.

Matka   moja   udzieliła   mu   ostatecznego   błogosławieństwa   w   jednym   z   październikowych 

listów: „Ludzie bardzo go lubią - pisała - bo jest uczciwy i dobrego serca, a w zeszłą niedzielę przyjął 

komunię na kolanach i służył do mszy po łacinie". W owym czasie nie można  było przyjmować 

komunii na stojąco, a msze odprawiano wyłącznie po łacinie, niemniej moja matka zazwyczaj czyni 

takie   zbyteczne   uściślenia,   kiedy   chce   dotrzeć   do   sedna   sprawy.   A   mimo   to,   wydawszy   ten 

uświęcający werdykt, w następnych dwóch listach w ogóle nie wspominała o Bayardzie San Roman, 

nawet wtedy gdy już dla nikogo nie było tajemnicą, że chce się ożenić z Angelą Vicario. Dopiero w 

background image

wiele lat po nieszczęsnym weselu wyznała mi, że poznała go, kiedy było już za późno, by sprostować 

list z października, i że jego złote oczy przyprawiły ją o dreszcze przerażenia.

„Wydawał mi się diabłem - powiedziała mi - ale ty sam mi powiedziałeś, że takich rzeczy nie 

wolno pisać w listach".

Poznałem go nieco później niż ona, podczas ferii świątecznych, i nie zrobił na mnie wrażenia 

człowieka   tak   dziwnego,   jak   mówiono.   Owszem,   wydał   mi   się   atrakcyjny,   ale   bardzo   daleki   od 

idyllicznej wizji Magdaleny Oliver. Wydał mi się wbrew swoim wybrykom mężczyzną poważnym, 

który  pod   zbyt   hojnie   roztaczanym   urokiem   ledwie   skrywa   tłumione   napięcie.   Przede   wszystkim 

wydał mi się jednak człowiekiem bardzo smutnym.  W tym czasie sformalizował już swe miłosne 

uczucia względem Angeli Vicario.

Nigdy nie zdołano ustalić z całkowitą pewnością, jak się poznali. Właścicielka pensjonatu dla 

samotnych   mężczyzn,   gdzie   zamieszkał   Bayardo   San   Roman,   opowiadała,   że   gdzieś   pod   koniec 

września, gdy jej gość po obiedzie drzemał w bawialni w fotelu na biegunach, Angela Vicario ze swą 

matką przechodziły przez plac, niosąc dwa kosze sztucznych kwiatów. Bayardo San Roman ocknął 

się, zobaczył obie ubrane w bezlitosną czerń kobiety, które wydawały się jedynymi żywymi istotami 

w martwocie drugiej godziny po południu, i zapytał, kim jest ta dziewczyna. Właścicielka odpowie-

działa mu, że jest to najmłodsza córka towarzyszącej  jej kobiety i że nazywa się Angela Vicario. 

Bayardo San Roman odprowadził je spojrzeniem do przeciwległego końca placu.

- Imię pasuje do niej jak ulał - powiedział. Następnie złożył głowę na oparciu i znowu za-

mknął oczy.

- Kiedy się obudzę - powiedział - proszę mi przypomnieć, że mam się z nią ożenić.

Angela Vicario wyznała mi, że właścicielka pensjonatu opowiedziała jej o tym zdarzeniu, 

jeszcze   zanim   Bayardo   San   Roman   zaczął   się   do   niej   zalecać.   „Bardzo   się   przestraszyłam"   - 

powiedziała.   Trzy   osoby   przebywające   wówczas   w   pensjonacie   potwierdziły,   że   zdarzenie   to 

rzeczywiście miało miejsce, ale pozostałe cztery powątpiewały w jego prawdziwość. Za to wszystkie 

wersje były zgodne co do tego, że Angela Vicario i Bayardo San Roman spotkali się po raz pierwszy 

w   październiku,   w   dniu   święta   narodowego,   na   festynie   dobroczynnym,   gdzie   jej   zadaniem  było 

ogłaszanie wylosowanych numerów. Gdy Bayardo San Roman przyszedł na festyn, udał się prosto do 

stoiska loterii fantowej prowadzonego przez bladą i wbitą w futerał żałoby sprzedawczynię losów i 

zapytał ją, ile kosztuje patefon inkrustowany macicą  perłową, który miał być największą atrakcją 

festynu. Odpowiedziała mu, że nie jest na sprzedaż, tylko do wylosowania.

- To i lepiej - odpowiedział. - W ten sposób będzie łatwiejszy do nabycia, a poza tym tańszy. 

Wyznała mi, że udało mu się wówczas wywrzeć na niej wrażenie, ale z przyczyn nie mających nic 

wspólnego z miłością, wprost przeciwnie. „Gardziłam wyniosłymi mężczyznami, a nigdy nie spot-

kałam nikogo aż tak zarozumiałego - wyznała mi wspominając tamten dzień. - Poza tym pomyślałam, 

że to Polak". Jej zdumienie było jeszcze większe, gdy ogłosiła pośród pożądliwego oczekiwania tłumu 

numer losu wygrywającego patefon i okazało się, iż rzeczywiście wygrał go Bayardo San Roman. Nie 

2

background image

mieściło jej się w głowie, że wykupił wszystkie losy loterii tylko po to, by zrobić na niej wrażenie.

Tego wieczoru Angela Vicario wróciwszy do domu natknęła się na patefon zapakowany w 

elegancki papier przewiązany wstążką z organdyny. „Nigdy nie zdołałam ustalić, skąd wiedział, że 

właśnie są moje urodziny" - powiedziała mi. Wiele wysiłku kosztowało ją przekonanie swych rodzi-

ców,   że   nie   dała   żadnych   powodów   Bayardowi   San  Roman,   by  ośmielił   się   przysłać   jej   aż   taki 

prezent, a tym  bardziej by zrobił to w sposób tak ostentacyjny, że musieli to zauważyć  wszyscy. 

Koniec   końców   jej   starsi   bracia,   Pedro   i   Pablo,   odnieśli   patefon   do   hotelu,   by   zwrócić   go 

właścicielowi, robiąc wokół tego tyle szumu, iż nie było nikogo, kto ujrzawszy jak wędrował w jedną 

stronę, nie zobaczyłby, jak potem wracał. Rodzina nie wzięła jednak pod uwagę nieodpartego uroku 

Bayarda San Roman. Bliźniacy powrócili dopiero następnego dnia o świcie zamroczeni alkoholem, 

taszcząc z powrotem zarówno patefon, jak i Bayarda San Roman, by kontynuować zabawę już w 

domu.

Angela   Vicario   była   najmłodszą   córką   w   niezbyt   zamożnej   rodzinie.   Jej   ojciec,   Poncio 

Vicario,   był  skromnym   złotnikiem,   ale   stracił   wzrok   od  ciągłego   cyzelowania   cacuszek   ze   złota, 

walcząc w ten sposób o zachowanie szacunku dla siebie i rodziny.

Pura del Carmen, jej matka, była nauczycielką, póki nie wyszła za mąż raz na zawsze. Jej 

łagodny   i   nieco   przygnębiony   wygląd   znakomicie   skrywał   surowość   charakteru.   „Wyglądała   jak 

zakonnica" - wspomina Mercedes. Poświęciła się z tak bezgranicznym oddaniem opiece nad mężem i 

wychowywaniu swych dzieci, iż niejeden zapomniał czasami o jej istnieniu. Obie starsze córki wyszły 

za mąż bardzo późno. Poza nimi, Angelą i bliźniakami mieli jeszcze jedną średnią córkę, która zmarła 

na   zapalenie   opon   mózgowych   i   przez   dwa   lata   po   jej   śmierci   obchodzili   po   niej   żałobę,   nieco 

złagodzoną w domu, ale rygorystycznie przestrzeganą poza nim. Braci wychowywano po to, żeby byli 

mężczyznami. One zostały wychowane po to, żeby wyjść za mąż. Potrafiły haftować na bębenku, szyć 

na maszynie, robić koronki klockowe, prać i prasować, wyrabiać sztuczne kwiaty i fantazyjne desery, 

kaligrafować   zawiadomienia   o   zaręczynach,   a   w   odróżnieniu   od   ówczesnych   dziewcząt,   które 

zaniedbały kult śmierci, wszystkie były mistrzyniami w starej sztuce czuwania przy chorych, niesienia 

pociechy umierającym i owijania zmarłych w całun. Jedyne, co miała im do zarzucenia moja matka, to 

zwyczaj czesania się przed pójściem spać. „Dziewczęta - mówiła im - nie czeszcie się na noc, bo 

żeglarze się spóźniają". Poza tym uważała, iż nie było lepiej wychowanych córek. „Są doskonałe - 

mawiała bardzo często. - Każdy mężczyzna będzie z nimi szczęśliwy, bo zostały wychowane po to, 

żeby   cierpieć".   A   jednak   mężom   obu   najstarszych   córek   było   niezmiernie   trudno   przełamać   tę 

rodzinną zaporę, nigdy się bowiem nie rozstawały, razem organizowały potańcówki dla kobiet i wciąż 

doszukiwały się niecnych intencji w zamiarach mężczyzn.

Angela Vicario była najładniejszą ze wszystkich czterech sióstr, zaś matka moja mawiała, że 

urodziła  się tak jak wielkie  królowe  w przeszłości:  z pępowiną owiniętą wokół szyi. Zaniedbany 

wygląd i ubóstwo ducha wróżyły jej jednak niepewną przyszłość. Widywałem ją rokrocznie podczas 

ferii   bożonarodzeniowych   i   za   każdym   razem   wydawała   się   coraz   bardziej   upośledzona,   gdy  tak 

background image

tkwiła w oknie swego domu, w którym siadywała po południu, by robić kwiaty ze szmat i razem z 

sąsiadkami śpiewać walce niezamężnych panien.

„Już nadaje się do nadziania - mawiał mi Santiago Nasar - ta twoja głupiutka kuzynka". Nie-

spodziewanie, na krótko przed śmiercią jej siostry, spotkałem ją na ulicy ubraną po raz pierwszy jak 

dorosła kobieta, z zakręconymi włosami, i nie mogłem wprost uwierzyć, że to ona we własnej osobie. 

Ale było to przywidzenie: jej upośledzenie pogłębiało się z roku na rok. Gdy rozniosło się zatem, że 

Bayardo San Roman chce się z nią ożenić, wielu pomyślało, że to jakiś perfidny pomysł przybysza. 

Rodzina przyjęła nowinę nie tylko z należną powagą, ale i z dużą radością. Oprócz Pury Vicario, która 

postawiła warunek, by Bayardo San Roman poświadczył swą tożsamość. Do tej pory bowiem nikt nie 

wiedział, kim jest. Wiedza o jego przeszłości nie sięgała poza owo popołudnie, kiedy zszedł na ląd w 

swym stroju artysty, zachowując odtąd tyle dyskrecji co do swego pochodzenia, że każdy najbardziej 

nawet szaleńczy wymysł mógł okazać się prawdą. Doszło do tego, że rozpowiadano, iż zrównał z 

ziemią całe miasteczka i jako dowódca oddziału zaprowadził terror w Casanare, że był zbiegiem z 

Cayenne, że widziano go w Pernambuco, jak próbował nabić sobie kabzę dzięki wytresowanej parze 

niedźwiedzi, i że dotarł w kanale Los Vientos do szczątków hiszpańskiego galeonu załadowanego 

złotem. Bayardo San Roman sam położył kres tym domysłom w bardzo prosty sposób: sprowadził 

całą swoją rodzinę.

Było ich czworo: ojciec, matka i dwie oszałamiające siostry. Przybyli o jedenastej rano w 

fordzie   T   ze   służbową   rejestracją,   napełniając   ulice   niesamowitą   wrzawą   kwaczącego   klaksonu. 

Matka, Alberta Simonds, rosła Mulatka z Curacao, mówiąca hiszpańszczyzną przesiąkniętą jeszcze 

tamtejszą mową, za swej młodości została uznana za najpiękniejszą spośród dwustu najpiękniejszych 

z   całych   Antyli.   Siostry   dopiero   co   rozkwitłe   zdawały   się   być   dwiema   narowistymi   źrebicami. 

Największym atutem był jednak ojciec: generał Petronio San Roman, bohater wojen domowych z 

ubiegłego   wieku   i   jedna   z   największych   sław   rządu   konserwatywnego   od   czasu,   gdy   zmusił 

pułkownika Aureliana Buendia do odwrotu w bitwie pod Tucurinca. Moja matka była jedyną osobą, 

która nie poszła się z nim przywitać, gdy dowiedziała się, kim jest. „Nie miałam nic przeciwko ich 

małżeństwu, wprost przeciwnie - powiedziała mi. - Ale ślub to jedno, a czymś zupełnie innym jest 

podanie ręki człowiekowi, który kazał strzelić w plecy Gerineldowi Marquezowi". Z chwilą kiedy 

wychylił się w białym kapeluszu z okna samochodu, wszyscy rozpoznali go dzięki popularności jego 

portretów. Ubrany był w płócienny garnitur koloru pszenicy, getry z kurdybanu ze sznurowadłami 

wiązanymi  na  krzyż,  zaś na nosie miał  binokle  przytroczone  łańcuszkiem  do jednej  z dziurek  w 

kamizelce.   W   klapie   miał   order   za   odwagę,   w   ręku   zaś   laskę   z   wyrytym   na   gałce   godłem 

państwowym. Wysiadał pierwszy z samochodu, cały pokryty palącym kurzem naszych złych dróg, i 

wystarczyło, że pojawił się na stopniach, żeby wszyscy zrozumieli, że Bayardo San Roman ożeni się, 

z kim mu się będzie żywnie podobało.

To   Angela   Vicario   nie   chciała   wyjść   za   niego.   „Był,   jak   dla   mnie,   za   bardzo   męski"   - 

powiedziała mi. Poza tym Bayardo San Roman nie próbował jej nawet uwieść, ograniczając się do 

background image

zauroczenia całej rodziny swym wdziękiem. Angela Vicario nie zapomniała nigdy trwogi owej nocy, 

kiedy to jej rodzice i starsze siostry ze swymi mężami, zebrani w salonie, zmusili ją do wyjścia za mąż 

za mężczyznę, którego dopiero co poznała. Bliźniacy trzymali się na uboczu. „To były dla nas babskie 

duperele" - powiedział mi Pablo Vicario. Decydującym argumentem rodziców było stwierdzenie, że 

rodzina zawdzięczająca swą godność skromności nie ma prawa wzgardzać takim zrządzeniem losu. 

Angela Vicario ledwie odważyła się napomknąć o istnieniu takiej przeszkody jak brak miłości, ale 

matka obaliła to jednym zdaniem:

- Miłości też się można nauczyć.

W odróżnieniu  od ówczesnych  narzeczeństw, trwających  długo i surowo strzeżonych,  ich 

narzeczeństwo trwało jedynie cztery miesiące ze względu na niecierpliwość Bayarda San Roman. A 

nie było ono krótsze tylko dlatego, że Pura Vicario zażądała, by ślub odwlec do dnia, gdy skończy się 

rodzinna żałoba. Czas ten jednak minął spokojnie dzięki urzekającej łatwości, z jaką Bayardo San 

Roman załatwiał wszystkie sprawy. „Pewnej nocy zapytał mnie, jaki dom najbardziej mi się podoba - 

opowiadała mi Angela Vicario. - A ja odpowiedziałam mu, zupełnie nie wiedząc, po co mnie o to 

pyta, że najładniejszym domem w miasteczku jest domek wdowca Xius". Osobiście odpowiedziałbym 

tak samo. Domek ten stał na wysmaganym przez wiatry wzgórzu, z którego widać było bezkresny raj 

bagnisk   pokrytych   fioletowymi   zawilcami,   zaś   w   jasne   letnie   dni   można   było   ujrzeć   przejrzysty 

widnokrąg Karaibów i transatlantyki pasażerskie w Cartagena de Indias. Bayardo San Roman udał się 

jeszcze tej samej nocy do Club Social i przysiadł się do stolika wdowca Xius na partię domina.

- Szanowny wdowcze - powiedział mu - kupuję pański dom.

- Nie jest na sprzedaż - odrzekł wdowiec. - Kupuję ze wszystkim, co jest w środku. Wdowiec 

Xius wytłumaczył mu ze staroświecką uprzejmością, że wszystkie znajdujące się w domu przedmioty 

były   kupowane   przez   jego   małżonkę   w   ciągu   całego   życia   pełnego   wyrzeczeń   i   że   tym   samym 

stanowią dla niego jakby cząstkę jej samej. „Mówił ze ściśniętym sercem - powiedział mi grający 

wówczas z nimi doktor Dionisio Iguaran. - Byłem pewien, że wolałby umrzeć, niż sprzedać dom, w 

którym był szczęśliwy przez ponad trzydzieści lat". Bayardo San Roman również uznał jego racje.

- Dobrze - powiedział. - Wobec tego niech mi pan sprzeda pusty dom.

Wdowiec bronił się jednak do końca gry. Po trzech nocach Bayardo San Roman, już lepiej 

przygotowany, ponownie przysiadł się do stolika gry w domino.

- Szanowny wdowcze - zaczął znów - ile kosztuje dom?

- Jest bezcenny.

- Proszę podać jakąkolwiek cenę.

- Przykro  mi,  Bayardo  - odparł wdowiec - ale wy,  młodzi,  nie rozumiecie, co to znaczy 

słuchać głosu serca.

Bayardo San Roman nawet się nie namyślał.

- Powiedzmy, pięć tysięcy pesos - zaproponował.

- Gra pan uczciwie - odparł mu wdowiec starając się zachować godność. - Ten dom nie jest 

background image

tyle wart.

- Dziesięć tysięcy - powiedział Bayardo San Roman. - Od ręki i gotówką, banknot po ban-

knocie.

Wdowiec popatrzył na niego oczyma pełnymi łez. „Płakał z wściekłości - wyznał mi doktor 

Dionisio Iguaran, który nie tylko był lekarzem, ale miał też zacięcie literackie. - Wyobraź sobie: taka 

suma w zasięgu ręki, a tu trzeba odmówić przez zwykłą słabość serca". Wdowiec Xius nie mógł 

wydać z siebie głosu, lecz bez wahania odmówił ruchem głowy.

- Wobec tego proszę, by wyświadczył mi pan ostatnią grzeczność - powiedział Bayardo San 

Roman. - Proszę tu na mnie zaczekać pięć minut.

Po pięciu minutach rzeczywiście wrócił do Club Social z sakwami inkrustowanymi srebrem i 

położył na stole dziesięć plików banknotów po tysiąc, jeszcze opasanych sygnowanymi banderolami 

Banku Narodowego. Wdowiec Xius umarł w dwa miesiące później. „To go zabiło - mawiał doktor 

Dionisio Iguaran. - Był zdrowszy od nas wszystkich, ale kiedy się osłuchiwało jego serce, w środku 

słychać   było   plusk   łez".   Sprzedał   bowiem   nie   tylko   dom   łącznie   ze   wszystkim,   co   się   w   nim 

znajdowało, ale oprócz tego poprosił Bayarda San Roman, by należność spłacał mu ratami, gdyż nie 

pozostała mu na pocieszenie nawet skrzynia, w której mógłby schować tyle pieniędzy.

Nikomu przez myśl by nie przeszło i zresztą nikt tego nigdy nie powiedział, że Angela Vicario 

nie była dziewicą. Nikt nigdy nie słyszał, by miała narzeczonego, dorastała zaś przy swoich siostrach 

w żelaznym rygorze matki. Nawet kiedy do ślubu pozostało niespełna dwa miesiące, Pura Vicario nie 

pozwoliła, by Angela poszła sama z Bayardem San Roman obejrzeć dom, gdzie mieli zamieszkać, 

wobec czego matka i ślepy ojciec towarzyszyli im jako strażnicy jej czci. „Błagałam Boga tylko o to, 

aby dodał mi odwagi, żebym mogła się zabić" - wyznała mi Angela Vicario. Była już tak ogłupiona, 

że postanowiła wreszcie wyznać matce całą prawdę, byle tylko uwolnić się od męczarni, wówczas 

jednak   jej   dwie,   jedyne   zresztą,   powierniczki   i   pomocnice   przy   konfekcjonowaniu   szmacianych 

kwiatów w oknie odwiodły ją od tych zbożnych zamiarów. „Ślepo im uległam - powiedziała mi - bo 

dały mi do zrozumienia, że miały już doświadczenie w oszukiwaniu mężczyzn". Zapewniły ją, że 

niemal   wszystkie   kobiety  tracą  dziewictwo  w  przypadkowych  przygodach   dziewczęcych.  Uparcie 

utrzymywały, że nawet nie dający się zwieść poddawali się w końcu, pod warunkiem, że nikt się o 

tym nie dowie. Przekonały ją ostatecznie tym, że mężczyzna w noc poślubną jest już tak spanikowany, 

że bez pomocy żony nie może nic zrobić i w godzinę prawdy nie jest już świadom własnych czynów. 

„Wierzą tylko w to, co zobaczą na prześcieradle" – powiedziały jej. W rezultacie wyuczyły ją wielu 

rajfurskich forteli zdolnych na tyle podrobić jej utracone klejnoty, by o pierwszym poranku świeżo 

poślubionej małżonki mogła nad podwórzem wystawić na pełne słońce lniane prześcieradło z plamą 

swego honoru.

Z   tym   złudzeniem   wyszła   za   mąż.   Bayardo   San   Roman   zaś   żenił   się   przypuszczalnie   w 

przekonaniu, iż kupuje szczęście za niezwykłą cenę własnej wartości i fortuny, im bardziej bowiem 

rozrastały   się   projekty   uroczystości,   tym   więcej   rodziło   się   w   nim   obłąkańczych   pomysłów,   by 

background image

uczynić ją jeszcze większą. Gdy zapowiedziano przyjazd biskupa, usiłował odwlec wesele o jeden 

dzień,   pragnąc,   by  ślubu   udzielił   im  dostojny  gość,   ale   Angela   Vicario   sprzeciwiła   się.   „Prawdę 

mówiąc - powiedziała mi - nie chciałam, żeby błogosławieństwa udzielił mi człowiek, który kogutom 

tylko odcinał grzebienie na zupę, a resztę wyrzucał na śmieci". A jednak mimo braku biskupiego 

błogosławieństwa uroczystości nabrały rozmiarów trudnych do opanowania i nawet Bayardowi San 

Roman wymknęły się spod kontroli, stając się w końcu wydarzeniem publicznym.

Generał   Petronio   San   Roman   i   jego   rodzina   przybyli   tym   razem   statkiem   należącym   do 

Kongresu Narodowego i przeznaczonym do wyjątkowych uroczystości, który po zacumowaniu stał do 

końca przy nabrzeżu, z nimi zaś przypłynęło wiele znakomitości, zupełnie jednak niezauważalnych w 

chaosie   tylu   nowych   twarzy.   Przywieźli   ze   sobą   tak   olbrzymie   ilości   prezentów,   że   trzeba   było 

wyremontować zapomniany budynek pierwszej elektrowni, by zaprezentować te najbardziej godne 

podziwu, resztę zaś odwieziono hurtem do starego, gotowego już do przyjęcia nowożeńców domu 

wdowca Xius. Pan młody otrzymał w prezencie kabriolet ze swym imieniem wygrawerowanym pis-

mem gotyckim pod znakiem fabrycznym. Pannie młodej podarowano komplet sztućców z czystego 

złota   na   dwadzieścia   cztery  osoby.   Poza   tym   przywieźli   ze   sobą   trupę   tancerzy  i   dwie   orkiestry 

salonowe, które tworzyły wyraźny dysonans zarówno wobec miejscowych orkiestr, jak i wielu kapel i 

zespołów akordeonowych, które ściągały zewsząd przywabiane zgiełkiem zabawy.

Rodzina   Vicario   mieszkała   w   skromnym   domu   o   ścianach   z   cegieł   i   dachu   z   drewna 

palmowego zwieńczonym dwoma mansardami, pod których daszkami jaskółki co styczeń lepiły swe 

gniazda. Od frontu dom miał balkon niemal w całości zastawiony donicami z kwiatami, tam też 

znajdowało się wejście na duże podwórko z drzewami owocowymi, po którym chodziły kury. W głębi 

podwórza bliźniacy mieli swój chlew, kamień do szlachtowania i stół do ćwiartowania, które od czasu 

gdy oślepł Poncio Vicario, przynosiły rodzinie niezłe dochody. Początkowo zajmował się tym Pedro 

Vicario, kiedy jednak został powołany do wojska, jego brat również nauczył się fachu rzeźnika.

Wewnątrz domu ledwie starczało miejsca do mieszkania. Z tego też powodu starsze siostry, 

gdy   zdały   sobie   sprawę   z   planowanych   rozmiarów   uroczystości,   zaczęły   starać   się   o   wynajęcie 

większego lokalu. „Wyobraź sobie - powiedziała mi Angela Vicario - myślały nawet o domu Placidy 

Linem, ale na szczęście moi rodzice uparli się, jak zwykle, że albo nasze córki wychodzą za mąż w 

naszym chlewiku, albo w ogóle nie wychodzą za mąż". Pomalowali więc swój dom na jego pierwotny 

żółty kolor,  wyprostowali   drzwi,  uporządkowali   pokoje,   doprowadzając  mieszkanie,   o  ile  było  to 

możliwe,   do   stanu   godnego   wesela   z   taką   pompą.   Bliźniacy   przenieśli   świnie   gdzie   indziej   i 

wyczyścili chlew niegaszonym wapnem, ale mimo tych wysiłków widać było, że miejsca jednak nie 

starczy.   Ostatecznie,   dzięki   usilnym   prośbom   Bayarda   San   Roman,   usunęli   ogrodzenie   wokół 

podwórza, poprosili sąsiadów o udostępnienie na tańce przyległych terenów i wstawili duże stoły, by 

można było przy nich biesiadować w cieniu liści tamaryndowców.

Jedyny niespodziewany wypadek miał miejsce w dniu wesela rano, i to z winy pana młodego, 

który   przyszedł   po   Angelę   Vicario   z   dwugodzinnym   opóźnieniem,   podczas   gdy   ona   nie   chciała 

background image

założyć   ślubnej   sukni,   dopóki   nie   ujrzy  go   w   domu.   „Wiesz   -   powiedziała   mi   -   nawet   bym   się 

ucieszyła, gdyby w ogóle nie przyszedł, ale nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdyby zostawił mnie już 

wystrojoną".  Jej przezorność była  uzasadniona, nie było  bowiem dla kobiety większego wstydu  i 

nieszczęścia, niż zostać na lodzie w sukni ślubnej. Niemniej sam fakt, że Angela Vicario śmiała 

nałożyć welon i przyjąć wiązankę kwiatów pomarańczy nie będąc dziewicą, bywał niejednokrotnie 

uznawany za profanację symbolów czystości. Tylko moja matka uważała za akt odwagi to, że Angela 

Vicario do końca grała swymi znaczonymi kartami. „W tamtych czasach - wytłumaczyła mi - Bóg 

rozumiał te sprawy".  Nikt zaś do tej pory nie wie, jakimi kartami grał Bayardo  San Roman. Od 

momentu, kiedy wreszcie pojawił się wystrojony w surdut i cylinder, do chwili, gdy -wymknął się z 

miłością swego życia, był doskonałym uosobieniem szczęśliwego nowożeńca.

Nigdy nie dowiedziano się również, jakimi kartami grał Santiago Nasar. Byłem z nim przez 

cały  czas,   zarówno   w   kościele,   jak   i   na   weselu,   razem  z   Cristo   Bedoyą  i   moim   bratem   Luisem 

Enrique, i nikt z nas nie spostrzegł choćby najmniejszej zmiany w jego zachowaniu. Musiałem to 

wielokrotnie powtarzać, cała nasza czwórka bowiem trzymała się razem w szkole, tworząc później tę 

samą wakacyjną paczkę, i nikt nie mógł uwierzyć, by ktoś z nas mógł mieć jakiś sekret nie dzieląc się 

nim z pozostałymi, a tym bardziej sekret tak olbrzymi.

Santiago Nasar uwielbiał uroczystości i zabawy, a największą radość przeżył w przededniu 

swej śmierci obliczając koszty wesela. W kościele oszacował, że kwiatów porozwieszano za kwotę 

równą cenie czternastu pogrzebów pierwszej klasy. Ta szczegółowa kalkulacja męczyła mnie przez 

wiele lat, Santiago Nasar bowiem często mawiał mi, że zapach kwiatów w zamkniętym pomieszczeniu 

ma bezpośredni związek ze śmiercią, owego zaś dnia powtórzył mi to wchodząc do kościoła. „Nie 

chcę kwiatów na moim pogrzebie" - powiedział, nie wyobrażając sobie nawet, że następnego dnia 

właśnie ja będę musiał zatroszczyć się o to, by ich nie było. W drodze z kościoła do domu Vicariów 

oszacował cenę kolorowych girland zdobiących ulice, wyliczył koszty orkiestr i fajerwerków, a nawet 

ryżowego   deszczu,   którym   przywitano   nas   na   weselu.   W   dusznym   upale   południa   młoda   para 

zwyczajowo obeszła całe podwórze. Bayardo San Roman szybko został naszym przyjacielem, takim 

od wypitki, jak to wówczas mawiano, i przy naszym stole zdawał się być szczęśliwy. Angela Vicario, 

już bez welonu i wianka, w satynowej przepoconej sukni, bardzo szybko przybrała  wyraz twarzy 

kobiety zamężnej. Santiago Nasar obliczył i powiedział to Bayardowi San Roman, że jak do tej pory 

wesele kosztuje około dziewięciu tysięcy pesos. Nie ulegało wątpliwości, że Angela Vicario uznała to 

za impertynencję. „Moja matka nauczyła mnie, że nigdy nie należy mówić o pieniądzach w obecności 

innych ludzi" - powiedziała mi. Bayardo San Roman, wprost przeciwnie, przyjął to z humorem, a 

nawet z pewnego rodzaju satysfakcją.

- Prawie - powiedział - ale to dopiero początek. Pod koniec wynosić to będzie mniej więcej 

dwa razy tyle.

Santiago  Nasar  postanowił  sprawdzić  to co do grosza i ledwie  starczyło  mu na to życia. 

Następnego dnia uzyskał w porcie od Cristo Bedoi najświeższe dane i stwierdził na czterdzieści pięć 

background image

minut przed śmiercią, iż rzeczywiście szacunki San Romana były dokładne.

Osobiście zachowałem o weselu dość mgliste wspomnienia, dopóki nie zdecydowałem się ich 

odgrzebać, okruch po okruchu, z cudzych pamięci. Przez wiele lat ciągle opowiadano w moim domu, 

jak to mój ojciec po raz pierwszy od czasów swej młodości zagrał na skrzypcach na cześć młodej 

pary, jak moja siostra zakonnica zatańczyła  merengue  w swym habicie siostry furtianki, jak doktor 

Dionisio Iguaran, kuzyn mojej matki, zdołał wywalczyć miejsce na rządowym statku i odpłynąć nim, 

byle   tylko   nie   być   w   miasteczku   następnego   dnia,   podczas   wizyty   biskupa.   W   trakcie   mych 

poszukiwań dla potrzeb niniejszej kroniki odtworzyłem wiele pomniejszych szczegółów, a pośród 

nich   dość   zabawne   wspomnienie   o   siostrach   Bayarda   San   Roman,   których   aksamitne   suknie   z 

olbrzymimi motylimi skrzydłami, przyczepionymi do pleców złotymi klamerkami, zwróciły większą 

uwagę   niż   pióropusz   i   pancerz   wojennych   orderów   ich   ojca.   Wielu   wiedziało,   że   w   weselnym 

upojeniu   zaproponowałem  Mercedes   Barda,   kończącej   wówczas   zaledwie   szkołę   podstawową,   by 

wyszła za mnie za mąż, jak mi to sama przypomniała, kiedy pobraliśmy się czternaście lat później. 

Najwyrazistszym  obrazem, jaki na zawsze zachowałem  z tej fatalnej niedzieli, był widok starego 

Poncio Vicario, samotnie siedzącego na stołku pośrodku podwórza. Posadzono go tam, sądząc być 

może, iż jest to honorowe miejsce, lecz goście obijali się o niego, mylili go z kimś innym, przesadzali 

w inne miejsce, żeby nie przeszkadzał, on zaś poruszał swą ośnieżoną głową na wszystkie strony z 

błędnym  wyrazem twarzy dopiero co ociemniałego  ślepca, odpowiadając na pytania nie do niego 

skierowane   i   na   przelotne   pozdrowienia,   których   nikt   mu   nie   słał,   szczęśliwy   w   swym   kręgu 

zapomnienia,   w   nakrochmalonej   koszuli   i   z   laską   z   drewna   gwajakowego,   którą   kupiono   mu 

specjalnie na wesele.

Część oficjalna zakończyła się o szóstej po południu, kiedy to pożegnali się goście honorowi. 

Statek odpłynął z zapalonymi światłami, pozostawiając za sobą smugę walców z pianoli i przez chwilę 

dryfowaliśmy  nad przepaścią  niepewności,  póki nie  zaczęliśmy się  wzajemnie rozpoznawać  i nie 

zanurzyliśmy   się   w   bagnisko   zabawy.   Nowożeńcy   pojawili   się   nieco   później   w   odkrytym 

samochodzie, z trudem torując sobie drogę poprzez tłum. Bayardo San Roman sam strzelał petardami, 

pił wódkę prosto z butelek wyciąganych w jego stronę, następnie wyszedł z samochodu z Angelą 

Vicario, by włączyć się w taneczny krąg cumbiamby. Wreszcie rozkazał, byśmy dalej balowali na 

jego koszt, póki nam życia starczy, i odwiózł swą dręczoną trwogą małżonkę do domu jej snów, tam 

gdzie był kiedyś szczęśliwy wdowiec Xius.

Około północy zabawa weselna rozbiła się na drobne grupki, jedynym zaś otwartym lokalem 

był wówczas sklepik Clotilde Armenta na placu. Santiago Nasar i ja, razem z moi bratem Luisem 

Enrique i z Cristo Bedoyą, poszliśmy do domu miłosierdzia Marii Alejandriny Cervantes. Pośród 

wielu  innych  przewinęli   się   wówczas  przez  ten  dom  również   bracia  Vicario,  pijąc  tam   z  nami  i 

śpiewając z Santiago Nasarem na pięć godzin przed jego zamordowaniem. W tym czasie tu i ówdzie 

tliły się chyba jeszcze dogorywające odpryski właściwego wesela, z różnych stron dochodziły nas 

bowiem falami odgłosy muzyki i odległych bijatyk i echa te docierały do nas jeszcze przez dłuższy 

background image

czas, coraz smutniejsze, dopóki nie zabuczał statek biskupa.

Pura   Vicario   opowiedziała   mojej   matce,   że   położyła   się   o   jedenastej   w   nocy, 

uporządkowawszy nieco z pomocą starszych córek poweselny rozgardiasz. Około dziesiątej, kiedy po 

patio błąkało się jeszcze kilku śpiewających pijaków, Angela Vicario przysłała gońca po walizeczkę z 

osobisty  mi   rzeczami,   znajdującą   się   w   szafie   jej   sypialni.   Matka   chciała   co   prawda   odesłać   jej 

również walizkę z dziennym ubraniem, goniec jednak spieszył się. Spala głęboko, gdy zapukano do 

drzwi. „To były trzy, bardzo wolne stukania - wyznała mojej matce – ale miały w sobie coś dziwnego, 

coś takiego jak złe wiadomości". Opowiedziała jej, że otworzyła drzwi nie zapalając światła, by nie 

zbudzić nikogo, i zobaczyła Bayarda San Roman w świetle ulicznej latarni w nie zapiętej jedwabnej 

koszuli   i   w   fantazyjnych   spodniach   podtrzymywanych   elastycznymi   szelkami.   „Był   zielony   taką 

zielenią ze snów" - powiedziała Pura Vicario mojej matce. Angela Vicario stała w cieniu, matka 

zauważyła ją dopiero wtedy, gdy Bayardo San Roman złapał Angelę za ramię i postawił w świetle. Jej 

satynowa suknia była w strzępach, do pasa zaś owinięta była ręcznikiem. Pura Vicario pomyślała, że 

spadli samochodem w przepaść i leżą teraz martwi na jej dnie.

- Matko Przenajświętsza! - wykrzyknęła przerażona. - Powiedzcie, czy jesteście jeszcze z tego 

świata.

Bayardo   San   Roman,   nie   przekroczywszy   progu   pchnął   swoją   żonę   do   środka,   nie 

wypowiadając przy tym ani słowa. Następnie pocałował Purę Vicario w policzek i przemówił do niej 

tonem głębokiego rozczarowania, ale z wielką czułością.

- Dzięki za wszystko, mamo - powiedział. - Mama jest świętą kobietą.

Tylko Pura Vicario wie, co robiła przez następne dwie godziny. Zabrała swój sekret do grobu. 

„Pamiętam   tylko,   że   jedną   ręką   trzymała   mnie   za   włosy,  a   drugą   waliła   z   taką   wściekłością,   że 

myślałam, że mnie zabije" - opowiedziała mi Angela Vicario. Ale i to czyniła w takim milczeniu, iż 

ani jej mąż, ani starsze córki, śpiące w innych pokojach, nie zdawali sobie sprawy z niczego, aż do 

świtu, gdy było już po nieszczęściu.

Bliźniacy wrócili do domu nieco przed trzecią, wezwani nagle przez matkę. Zastali Angelę 

Vicario leżącą na brzuchu, na kanapie w jadalni, z twarzą zmaltretowaną od razów. Już jednak nie 

płakała. „Już się nie bałam - powiedziała mi. - Wprost przeciwnie: czułam się tak, jakbym wreszcie 

wyrzuciła z siebie ten śmiertelny koszmar, i tylko chciałam, żeby wszystko się jak najszybciej skoń-

czyło, żebym mogła wreszcie zasnąć". Pedro Vicario, bardziej zdecydowany z braci, chwycił ją wpół, 

uniósł w powietrze i posadził na stole w jadalni.

- No, mała - powiedział, trzęsąc się z wściekłości - powiedz nam, który to.

Odczekała   tylko   tyle,   ile   trzeba   było,   by   wypowiedzieć   imię.   Odszukała   je   w   mrokach, 

napotkała od razu pośród tylu mylących się imion z tego i z tamtego świata i wbiła je w ścianę jedną 

celną strzałą, niczym bezwolnego motyla, na którego wyrok został już dawno z góry wydany.

-

Santiago Nasar - powiedziała.

background image

Adwokat podtrzymał  tezę o zabójstwie dokonanym  z pobudek wynikających z całkowicie 

usprawiedliwionej   obrony   honoru,   co   zostało   uznane   przez   ławę   przysięgłych,   bliźniacy 

oświadczyli zaś w ostatnim dowie, iż zrobiliby to tysiąc razy z tych samych powodów. Oni 

sami dostrzegli tę linię obrony z chwilą, gdy w parę minut po zbrodni uciekli pod skrzydła 

Kościoła. Dysząc wpadli na plebanię, doganiani już przez grupę rozwścieczonych Arabów, i 

złożyli   oczyszczone   ostrza   noży   na   stole   ojca   Amadora.   Obaj   byli   skrajnie   wyczerpani 

potworną, śmiertelną pracą, ubrania i ręce mieli całe mokre, a twarze ociekały im potem i 

jeszcze   ciepłą   krwią,   ale   proboszcz   wspominaj   ich   poddanie   się   jako   akt   wielkiej 

szlachetności.

- Zabiliśmy go świadomie - powiedział Pedro Vicario - ale jesteśmy niewinni.

- Być może wobec Boga - odrzekł ojciec Amador.

- Wobec Boga i wobec ludzi - stwierdził Pablo Vicario. - To była sprawa honoru.

Mało tego, przy odtwarzaniu wydarzeń upozorowali zajadłość jeszcze bezwzględniejszą, niż 

to naprawdę miało miejsce, a przecież i tak główne drzwi domu Placidy Linero, zostały całkowicie 

zdemolowane ostrzami noży i trzeba było je naprawić z funduszy publicznych. W areszcie śledczym w 

Riohacha,  gdzie  przebywali  przez  trzy lata  w  oczekiwaniu   na  rozprawę,  nie  mieli  bowiem czym 

opłacić kaucji, by uzyskać zwolnienie warunkowe, aresztanci o najdłuższym stażu wspominali ich 

dobry charakter, ich towarzyską naturę, ale nigdy nie dostrzegli w nich jakichkolwiek oznak skruchy. 

Pomimo to fakty świadczyłyby, iż bracia Vicario nie uczynili niczego, co byłoby niezbędne, by zabić 

Santiago Nasara znienacka i bez publicznego rozgłosu, a wprost przeciwnie, zrobili o wiele więcej, niż 

można było sobie wyobrazić, aby ktoś uniemożliwił im morderstwo, lecz nie zdołali tego osiągnąć.

Zgodnie z tym, co powiedzieli mi wiele lat później, zaczęli od szukania go w domu Marii 

Alejandriny Cervantes, gdzie byli razem z nim do drugiej. Ten fakt, jak i wiele innych, nie znalazł się 

w aktach śledztwa. W rzeczywistości Santiago Nasara nie było już tam o tej godzinie, kiedy to ponoć, 

jak   sami   zeznali,   poszli   tam   po   niego,   wyszliśmy   bowiem,   by   obejść   miasteczko   z   naszymi 

serenadami; w każdym  razie nieprawdą było,  że tam poszli. „Na pewno by już stąd nie wyszli - 

powiedziała mi Maria Alejandrina Cervantes i znając ją dobrze nigdy w to nie wątpiłem. Poszli za to 

do lokalu Clotilde Armenta, by tam na niego zaczekać, aczkolwiek wiedzieli, że tamtędy może przejść 

połowa miasteczka, ale nie Santiago Nasar. „Był to jedyny otwarty lokal" - zeznali sędziemu śledcze-

mu.  „Wcześniej czy później musiał  się tam znaleźć" - powiedzieli mi  po uwolnieniu. A przecież 

wszyscy wiedzieli, że główne drzwi od domu Placidy Linero były zawsze zaryglowane od środka, 

nawet w ciągu dnia, i że Santiago Nasar nigdy nie rozstawał się z kluczami od tylnego wejścia. I 

rzeczywiście tym wejściem wrócił do domu, gdy bliźniacy Vicario już od godziny czekali na niego z 

drugiej strony, a jeżeli później, udając się na powitanie biskupa wyszedł drzwiami od strony placu, to 

uczynił to z pobudek tak niespodziewanych, iż nawet sam sędzia śledczy nie potrafił tego zrozumieć.

Nigdy nie było śmierci bardziej zapowiedzianej. Po ujawnieniu przez siostrę imienia winnego, 

bliźniacy Vicario udali się do chlewu, gdzie trzymali komplet narzędzi rzeźniczych i wybrali dwa 

background image

najlepsze noże: jeden do ćwiartowania, o długości dziesięciu cali i szerokości dwa i pół cala, drugi zaś 

do czyszczenia, o długości siedmiu cali i szerokości półtora cala. Owinęli noże w szmaty i poszli je 

naostrzyć   na   targ   mięsny,   gdzie   dopiero   co   zaczęto   otwierać   niektóre   kramiki.   Niewielu   było 

pierwszych klientów, jednak dwadzieścia dwie osoby zeznały, iż słyszały każde słowo wypowiedziane 

przez   braci,   i  wszyscy  zgodnie   potwierdzili  swe  wrażenia,   że   jedynym  zamiarem  obu braci   było 

wypowiedzieć je tak, by wszyscy słyszeli. Faustino Santos, rzeźnik zaprzyjaźniony z nimi, zobaczył 

obu, jak przyszli o trzeciej dwadzieścia, gdy uruchamiał właśnie swoje stoisko z podrobami, i nie 

potrafił   zrozumieć,   dlaczego   przychodzą   w   poniedziałek,   i   to   tak   wcześnie,   do   tego   jeszcze   w 

ciemnych   świątecznych   garniturach.   Przyzwyczajony   był,   że   przychodzili   zawsze   w   piątek,   ale 

znacznie później i w skórzanych fartuchach, które zakładali na czas uboju. „Pomyślałem, że są tak 

pijani   -   powiedział   mi   Faustino   Santos   -   że   nie   tylko   pomyliła   im   się   godzina,   ale   i   dzień". 

Przypomniał im, że jest poniedziałek.

- A któż by o tym nie wiedział, stary pierdoło - odpowiedział mu grzecznie Pablo Vicario. - 

Przyszliśmy tylko naostrzyć noże.

Naostrzyli je na kamieniu szlifierskim, tak jak to zawsze robili: Pedro podtrzymywał obydwa 

noże i na przemian przykładał je do ostrzałki. Pablo zaś kręcił korbką. Jednocześnie rozmawiali z 

resztą rzeźników o świetności i przepychu wesela. Co poniektórzy skarżyli się im, iż nie otrzymali 

swej porcji tortu weselnego, mimo że są kolegami po fachu, bracia przyrzekli więc, że tort zostanie im 

przysłany trochę później. Wreszcie dociskane do kamienia noże zaczęły śpiewać, a Pablo położy ł 

swój nóż pod lampą, tak by rozbłyskała jego stal.

- Idziemy zabić Santiago Nasara - powiedział.

Cieszyli się tak ugruntowaną opinią dobrodusznych chłopaków, że puszczano to mimo uszu. 

„Myśleliśmy, że to pijackie bredzenie" - zeznało wielu rzeźników, podobnie jak Victoria Guzman i 

wielu innych,  którzy widzieli ich później. Niejednokrotnie pytałem rzeźników, czy ich zawód nie 

ujawnia   predyspozycji   do   zabijania   ludzi.   Protestowali:   „Kiedy  bijesz   zwierzę,   nie   masz   odwagi 

spojrzeć mu w oczy". Jeden z nich powiedział mi, że nie może jeść mięsa zwierzęcia, które sam ubił. 

Inny wyznał, że nie byłby w stanie zabić krowy, którą znałby wcześniej, tym bardziej jeśli pił jej 

mleko. Przypomniałem im, że bracia Vicario szlachtowali świnie hodowane przez siebie samych i że 

byli zżyci z nimi do tego stopnia, iż nazywali je po imieniu. „To prawda - odparł mi jeden z nich. - Ale 

proszę zauważyć, że nie nadawali im ludzkich imion, tylko nazwy kwiatów". Faustino Santos był 

jedynym, który dostrzegł cień prawdy w groźbach Pabla Vicario, i żartem zapytał go, dlaczego akurat 

mają zabijać Santiago Nasara, jeśli jest jeszcze tylu bogaczy, którzy bardziej zasługują na to, żeby 

umrzeć przed nim.

- Santiago Nasar wie, dlaczego - odpowiedział mu Pedro Vicario.

Faustino Santos opowiedział mi, że wątpliwości nadal go dręczyły i poinformował  o tym 

policjanta,   który   pojawił   się   nieco   później,   by   kupić   dla   alkada   na   śniadanie   funt   wątróbki. 

Funkcjonariusz, zgodnie z tym, co podają akta, nazywał się Leandro Pornoy i zmarł w następnym 

background image

roku, gdy podczas odpustu byk przebił mu rogiem żyłę szyjną. Nie miałem więc nigdy okazji, by z 

nim porozmawiać, niemniej Clotilde Armenta potwierdziła, że policjant był pierwszą osobą, która 

zjawiła się w jej sklepie, gdy bliźniacy już tam siedzieli i czekali.

Clotilde Armenta zastąpiła właśnie swego męża za ladą. Był to już uświęcony zwyczaj. W 

sklepie   sprzedawano   o   świcie   mleko,   a   w   ciągu   dnia   artykuły   żywnościowe,   zaś   od   szóstej   po 

południu lokal przekształcał się w bar. Clotilde Armenta otwierała sklep o trzeciej trzydzieści rano. Jej 

mąż, zacny don Rogelio de la Flor, zajmował się barem aż do jego zamknięcia. Tej nocy miał jednak 

tylu zabłąkanych z wesela klientów, iż poszedł spać już po trzeciej, w ogóle nie zamykając sklepu, 

gdy Clotilde Armenta była już na nogach wcześniej niż zwykle, chciała bowiem uporać się z robotą 

przed przyjazdem biskupa.

Bracia   Vicario   weszli   o   czwartej   dziesięć.   O   tej   porze   sprzedawano   tylko   żywność,   ale 

Clotilde Armenta sprzedała im butelkę wódki z trzciny cukrowej, nie tylko dlatego, że ich lubiła, ale 

również dlatego, że była  im wdzięczna za przysłanie  porcji tortu weselnego.  Wypili  całą butelkę 

dwoma   długimi   pociągnięciami,   lecz   bez   widocznych   skutków.   „Byli   już   całkiem   ugotowani   - 

powiedziała mi Clotilde Armenta - i nawet nafta nie ścięłaby ich z nóg". Następnie zdjęli marynarki, 

powiesili   je   starannie   na   oparciach   krzeseł   i   poprosili   o  drugą   butelkę.   Koszule   mieli   brudne   od 

zaschniętego potu, a nie golony od wczoraj zarost nadawał im prostacki wygląd. Kolejną butelkę 

wypili już siedząc, powoli, uporczywie patrząc w stronę stojącego po przeciwnej stronie placu domu 

Placidy   Linero,   w   którego   oknach   nie   świeciło   się   żadne   światło.   Największe   okno   balkonowe 

przylegało do sypialni Santiago Nasara. Pedro Vicario spytał Clotilde Armenta, czy widziała światło 

w tym oknie, a ona odpowiedziała, że nie, ale ciekawość ta wydała jej się dość dziwna.

- Stało mu się coś? - zapytała.

- Nie, nic - odpowiedział jej Pedro Vicario. - Tylko chcemy go zabić.

Była   to   odpowiedź   tak   spontaniczna,   iż   nie   mogła   uwierzyć   w   jej   szczerość.   Dostrzegła 

jednak, że bliźniacy mieli dwa rzeźnickie noże owinięte w kuchenne szmaty.

- A można wiedzieć, dlaczego chcecie go zabić o tak wczesnej porze? - spytała.

- On wie, dlaczego - odparł jej Pedro Vicario. Clotilde Armenta przyjrzała im się poważnie. 

Znała ich tak dobrze, że potrafiła ich rozróżniać, szczególnie po powrocie Pedra Vicario z koszar. 

„Zachowywali się jak dzieciaki" - powiedziała mi. I myśl ta przeraziła ją, zawsze bowiem sądziła, że 

tylko   dzieci  są  zdolne  do  wszystkiego.  Skończyła  więc  zmywanie   i  przygotowywanie   naczyń   do 

mleka i poszła obudzić męża, by opowiedzieć, co się dzieje w sklepie. Don Rogelio de la Flor słuchał 

jej wpółprzytomny ze snu.

- Nie bądź kretynką - powiedział jej - ci dwaj nie zabiją nikogo, a tym bardziej bogacza.

Kiedy   Clotilde   Armenta   wróciła   do   sklepu,   bliźniacy   rozmawiali   z   policjantem   Leandro 

Pornoy, który przyszedł po mleko dla alkada. Nie słyszała, o czym mówili, ale po tym, jak wychodząc 

spojrzał na noże, wywnioskowała, że musieli mu zdradzić swe zamiary.

Pułkownik Lazaro Aponte wstał tuż przed czwartą. Skończył się właśnie golić, gdy policjant 

background image

Leandro   Pornoy   ujawnił   mu   plany   braci   Vicario.   Tej   nocy   położył   kres   już   tylu   przyjacielskim 

sprzeczkom,   iż   nie   spieszył   się   zbytnio,   by   załagodzić   jeszcze   jeden   spór.   Ubrał   się   spokojnie, 

wielokrotnie usiłując zawiązać muszkę, póki nie zrobił tego nienagannie, i powiesił sobie szkaplerz 

Sodalicji Mariańskiej na powitanie biskupa. Podczas śniadania, gdy jadł duszoną wątróbkę pokrytą 

plasterkami cebuli, żona, niezwykle podniecona, opowiedziała mu, że Bayardo San Roman zwrócił 

rodzicom Angelę Vicario, ale on nie przyjął tej wiadomości równie dramatycznie.

- Mój Boże! - zakpił - co sobie biskup pomyśli. Nim skończył śniadanie, przypomniał sobie 

jednak, co przed chwilą powiedział mu ordynans, połączył obydwie informacje i natychmiast odkrył, 

że pasowały do siebie niczym dwie części łamigłówki. Udał się wówczas na plac, kierując się tam

przez ulicę nowego portu, gdzie z powodu wizyty biskupa domy zaczynały się budzić do 

życia.   „Pamiętam   z   całą   pewnością,   że   była   prawie   piąta   i   zaczynało   padać"   -   powiedział   mi 

pułkownik Lazaro Aponte. Po drodze zatrzymały go trzy osoby, by donieść mu w sekrecie, że bracia 

Vicario czekają na Santiago Nasara, żeby go zabić, ale tylko jedna z nich potrafiła mu powiedzieć, 

gdzie są.

Odnalazł   ich   w   sklepiku   Clotilde   Armenta.   „Kiedy   ich   zobaczyłem,   pomyślałem,   że   to 

najzwyklejsza   fanfaronada   -   powiedział   z   właściwą   sobie   logiką   -   bo   nie   byli   aż   tak   pijani,   jak 

sądziłem". Nie wybadał nawet ich rzeczywistych zamiarów, odebrał im jedynie noże i kazał pójść 

spać. Traktował ich z taką samą, sobie właściwą pobłażliwością, z jaką zbagatelizował przerażenie 

żony.

- Pomyślcie sobie - wytłumaczył im - co powie biskup, jak was zobaczy w takim stanie.

Poszli.   Clotilde   Armenta  poczuła   się   po  raz   któryś   z   rzędu   zawiedziona   lekkomyślnością 

alkada,  gdyż   sądziła,  iż  powinien  on  aresztować   braci  do  chwili  wyjaśnienia  prawdy. Pułkownik 

Aponte pokazał jej noże jako ostateczny argument.

- Już nie mają czym zabijać - stwierdził.

- To nie o to chodzi - odparła Clotilde Armenta. - Rzecz w tym, żeby uwolnić tych biednych 

chłopaków od strasznego obowiązku, jaki na nich spadł.

Przeczuła   bowiem   wszystko.   Była   przeświadczona,   że   bracia   Vicario   pragnęli   nie   tyle 

wykonać wyrok, co spotkać kogoś, kto zechciałby im w tym przeszkodzić. Ale pułkownik Aponte 

postąpił całkowicie zgodnie z własnym sumieniem.

- Nie aresztuję nikogo wyłącznie na podstawie podejrzeń - powiedział. - Teraz pozostaje tylko 

ostrzec Santiago Nasara i daj nam Boże zdrowie.

Clotilde Armenta zawsze wspominała, że krępa postać pułkownika Aponte kojarzyła jej się z 

jakimś nieszczęściem, ja zaś pamiętam go jako człowieka szczęśliwego, choć nieco zdziwaczałego 

wskutek samotnych praktyk spirytualistycznych, których nauczył się korespondencyjnie. Zachowanie 

pułkownika w tamten poniedziałek było ostatecznym dowodem jego lekkomyślności. Prawdą jest, że 

zapomniał już o Santiago Nasarze, póki nie zobaczył go w porcie i wówczas pogratulował sobie 

podjęcia słusznej decyzji.

0

background image

Bracia Vicario powiedzieli o swych zamiarach co najmniej kilkunastu osobom, które przyszły 

do sklepiku  po mleko, te  z kolei  rozpowszechniły wiadomość przed  szóstą  w całym  miasteczku. 

Clotilde Armenta wydawało się wręcz nieprawdopodobne, by w domu naprzeciwko nic o tym nie 

wiedziano. Przypuszczała, że Santiago Nasara tam nie ma, gdyż nie zauważyła, by w jego sypialni 

zapaliło się światło, więc prosiła, kogo tylko mogła, by go ostrzegł, gdziekolwiek go spotka. Kazała 

nawet poinformować ojca Amadora za pośrednictwem pełniącej służbę nowicjuszki, która przyszła po 

mleko   dla   zakonnic.   Po  czwartej,   gdy  zobaczyła   światła   w  kuchni   domu   Placidy  Linero,   posłała 

Victorii Guzman ostatnią, naglącą wiadomość przez żebraczkę, która codziennie przychodziła prosząc 

0 odrobinę mleka. Kiedy zabuczał statek biskupa, prawie wszyscy już wstali, by zebrać się na molo, i 

niewielu  z nas nie wiedziało,  że  bliźniacy Vicario  czekają na  Santiago  Nasara,  żeby go zabić,  a 

wówczas już i przyczyny były znane w najdrobniejszych szczegółach.

Clotilde Armenta nie skończyła jeszcze sprzedaży mleka, gdy bracia Vicario wrócili z dwoma 

innymi nożami, owiniętymi w gazety. Jeden z nich służył do ćwiartowania, miał twarde, oksydowane 

ostrze o długości dwunastu i szerokości trzech cali i został zrobiony przez Pedra Vicario z piły, w 

okresie gdy z powodu wojny nie docierały do nas noże niemieckie. Drugi był krótszy, ale szeroki i 

zakrzywiony. Sędzia śledczy narysował go w aktach, być może dlatego, że nie potrafił go opisać, gdyż 

odważył   się   tylko   na   ryzyko   porównania   go   do   zminiaturyzowanego   jatagana.   Tymi   właśnie 

najzwyklejszymi, często używanymi nożami popełniono zbrodnię.

Faustina Santos nie mógł zrozumieć, co się właściwie stało. „Przyszli jeszcze raz naostrzyć 

noże - powiedział mi - i znów zaczęli się wydzierać, tak żeby ich dobrze słyszano, że flaki wyprują 

Santiago Nasarowi, pomyślałem więc, że sami sobie dodają animuszu, przede wszystkim dlatego, że 

nie   przyjrzałem   się   nożom   i   pomyślałem,   że   to   te   same".   Tym   razem   jednak   Clotilde   Armenta 

spostrzegła,  w  chwili   gdy zobaczyła ich  wchodzących  do  sklepu   po raz  drugi,  że  nie  są   już  tak 

zdeterminowani jak przedtem.

Prawda zaś była taka, że doszło między nimi do pierwszego konfliktu. Różnili się bowiem nie 

tylko zachowaniem w stopniu znacznie większym, niż wynikałoby to z ich fizycznego podobieństwa, 

ale   w   sytuacjach   trudnych   ich   charaktery   były   krańcowo   odmienne.   Będąc   ich   przyjaciółmi 

spostrzegliśmy to już w szkole podstawowej. Pablo Vicario, o sześć minut starszy od brata, aż do 

pełnoletności odznaczał się większą energią i wyobraźnią. Pedro Vicario zawsze wydawał się bardziej 

uczuciowy,  a tym samym  bardziej despotyczny.  Gdy ukończyli dwadzieścia lat, stawili się razem 

przed   komisją   poborową   i   Pablo   Vicario   został   zwolniony,   by  mógł   utrzymywać   rodzinę.   Pedro 

Vicario   przez   jedenaście   miesięcy   odbywał   służbę   w   patrolach   żandarmerii.   Wojskowy   rygor, 

zaostrzony strachem przed śmiercią, pogłębił jego skłonność do rządzenia i zwyczaj decydowania za 

swego   brata.   Wrócił   do   cywila   z   sierżancką   rzeżączką,   która   zniosła   najbrutalniejsze   metody 

wojskowej medycyny, zastrzyki z arszeniku i dezynfekcje z nadmanganianu potasu doktora Dionisio 

Iguarana. Zdołano go wyleczyć dopiero w więzieniu. My wszyscy, jego przyjaciele, byliśmy zgodni, 

że Pablo Vicario popadł nagle w dziwną zależność od młodszego brata, kiedy Pedro Vicario wrócił 

background image

nabywszy koszarowych manier i nawyku unoszenia koszuli, by każdemu, kto chciał, pokazać bliznę 

po sączku na lewym boku. Wreszcie Pablo zaczął odczuwać rodzaj fascynacji rzeżączką prawdziwego 

mężczyzny, z którą jego brat obnosił się niczym z odznaczeniem wojennym.

To Pedro Vicario - jak sam zeznał - podjął decyzję co do zabicia Santiago Nasara, jego brat 

zaś z początku jedynie mu towarzyszył. Ale również to on był raczej skłonny uznać obowiązek za 

spełniony, z chwilą gdy alkad ich rozbroił, i wówczas to Pablo Vicario przejął dowództwo. Żaden z 

nich nie wspominał o tym konflikcie w swych zeznaniach składanych osobno sędziemu śledczemu. 

Pablo Vocario potwierdził mi wielokrotnie, że z wielkim trudem przyszło mu przekonać brata do 

ostatecznego rozwiązania. Być może był to w rzeczywistości tylko krótkotrwały objaw paniki, faktem 

jest jednak, że Pablo Vicario sam wszedł do chlewika po następne noże, podczas gdy jego brat konał z 

bólu usiłując kropla po kropli wysikać się pod tamarydowcami. „Mój brat nigdy nie rozumiał, co to 

znaczy - powiedział mi Pedro Vicario podczas naszej ostatniej rozmowy. - To było tak, jakbyś sikał 

drobno potłuczonym szkłem". Gdy Pablo Vicario wrócił z nożami, zastał go wciąż obejmującego 

drzewo. „Był oblany zimnym potem - powiedział mi - i próbował powiedzieć, żebym poszedł sam, bo 

on nie czuje się na siłach, żeby kogokolwiek zabijać". Usiadł na jednym ze specjalnie zbitych stołów 

ustawionych na wesele pod drzewami, i spuścił spodnie do kolan. „Co najmniej przez pół godziny 

zmieniał gazę, którą owijał sobie kutasa" - powiedział mi Pablo Vicario. W rzeczywistości nie trwało 

to dłużej niż dziesięć minut, ale było to coś tak niezrozumiałego i tajemniczego dla Pabla Vicario, że 

uznał to za następny wybieg brata, by zyskać na czasie i doczekać świtu. Wsadził mu więc nóż do ręki 

i niemal siłą wywlókł na ulicę by pomścić utraconą cześć siostry.

- Nie ma wyjścia - powiedział mu - to tak jakby się nam to już zdarzyło.

Ujadały za nimi psy podwórzowe, gdy z nie owiniętymi  nożami wychodzili  drzwiami  od 

chlewika.   Zaczynało   świtać.   „Nie   padało"   -   wspominał   Pablo   Vicario.   „Wprost   przeciwnie   - 

wspominał Pedro - od morza wiał wiatr i jeszcze można było palcem policzyć gwiazdy". Wiadomość 

już   się   tak   wówczas   rozniosła,   że   gdy   Hortensja   Baute   otworzyła   drzwi,   właśnie   w   chwili   gdy 

przechodzili obok jej domu, jako pierwsza w miasteczku opłakała Santiago Nasara. „Myślałam, że już 

go zabili - powiedziała mi - bo zobaczyłam noże w świetle wschodzącego słońca i wydawało mi się, 

że spływa z nich krew". Jednym z niewielu otwartych na tej odludnej ulicy domów był dom Prudencii 

Cotes, narzeczonej Pabla Vicario. Bliźniacy, zawsze gdy przechodzili tamtędy o tej porze, zwłaszcza 

w piątki, kiedy szli na targ, wstępowali, żeby napić się pierwszej porannej kawy. Gdy pchnęli drzwi 

od podwórza natychmiast  opadły ich psy, które rozpoznały ich w półmroku świtu. Wchodząc do 

kuchni pozdrowili matkę Prudencii Cotes. Kawy jeszcze nie było.

- Przyjdziemy później - powiedział Pablo Vicario - teraz się spieszymy.

- ~Wyobrażam sobie, synkowie - odpowiedziała - honor nie czeka.

Mimo to poczekali i właśnie wówczas Pedro Vicario pomyślał, że brat specjalnie zwleka. Gdy 

pili już kawę, do kuchni weszła Prudencia Cotes w całej pełni swej młodości, z plikiem starych gazet, 

by w piecu rozpalić ogień. „Wiedziałam już, do czego się szykują - powiedziała mi - i nie tylko się z 

background image

nimi całkowicie zgadzałam, ale nigdy nie wyszłabym za Pabla, gdyby w tym momencie nie zachował 

się jak mężczyzna". Nim opuścili kuchnię, Pablo Vicario wziął od niej dwie gazety i jedną dał bratu 

do owinięcia noża. Prudencia Cotes zaczekała w kuchni, póki nie zobaczyła, że wychodzą drzwiami 

od podwórza, i tak czekała, bez chwili wahania, przez trzy lata, póki Pablo Vicario nie wyszedł z 

więzienia i nie został jej mężem na całe życie.

-   Uważajcie   na   siebie   -   powiedziała   im.   Clotilde   Armenta   nie   bez   racji   sądziła   więc,   że 

bliźniacy nie mieli tej samej determinacji co przedtem, toteż podała im butelkę dziewanny z nadzieją, 

że  tym  ich  dobije.  „Tego  dnia  zdałam  sobie  sprawę  - powiedziała  mi -  jak  bardzo  my,   kobiety, 

jesteśmy na świecie osamotnione!" Pedro Vicario poprosił ją, by pożyczyła mu mężowskie przybory 

do golenia, przyniosła mu więc pędzelek, mydło, wiszące lusterko i maszynkę z nową żyletką, ale on 

ogolił się nożem do ćwiartowania. Clotilde Armenta uznała to za zbyt już ekstrawagancki gest silnego 

mężczyzny.  „Wyglądał  jak czarny charakter"  - wspominała. On jednak wytłumaczył  mi wiele lat 

potem, i rzeczywiście była to prawda, że w koszarach nauczył się używać brzytwy i już nigdy później 

nie  potrafił   się  golić   inaczej.  Jego  brat  z kolei  ogolił  się  w  sposób  znacznie  prostszy,   maszynką 

pożyczoną od don Rogelia de la Flor. ~Wreszcie w milczeniu sięgnęli do butelki i wypili ją bardzo 

wolno,   z   tępym   wyrazem   twarzy   osób   przebudzonych   o   świcie   wpatrzeni   w   ciemne   okno 

naprzeciwko, nie zwracając uwagi  na wchodzących  pozornych  klientów kupujących  bez potrzeby 

mleko i pytających o nie istniejące artykuły żywnościowe z zamiarem przekonania się, czy to aby 

prawda, że czekają na Santiago Nasara, żeby go zabić.

Braciom Vicario nie było dane zobaczyć świateł w tym oknie. Santiago Nasar wrócił do domu 

o czwartej dwadzieścia, ale żeby dojść do sypialni, nie musiał on zapalać żadnego światła, lampka na 

schodach paliła się bowiem przez całą noc. W ubraniu rzucił się w ciemnościach na łóżko, bo została 

mu tylko godzina na sen, i tak leżącego zastała Victoria Guzman, gdy weszła na górę, by obudzić go 

w związku z przyjazdem biskupa. Byliśmy razem w domu Marii Alejandriny Cervantes do momentu, 

kiedy, już po trzeciej, sama odprawiła muzyków i zgasiła światło na patio przeznaczonym do tańców, 

jej   Mulatki   od   płatnych   rozkoszy  mogły   wreszcie   udać   się   na   spoczynek.   Pracowały  bez   chwili 

przerwy  już  trzeci  dzień  i trzecią  noc,  wpierw  opiekując  się  potajemnie wszystkimi   honorowymi 

gośćmi,   a   później   już   jawnie   i   na   całego   nami   wszystkimi,   weselnymi   niedobitkami.   Maria 

Alejandrina Cervantes, o której zwykliśmy mówić, że uda się jej zasnąć na dobre dopiero po śmierci, 

była najelegantszą i najczulszą kobietą, jaką kiedykolwiek poznałem, a zarazem najusłużniejszą w 

łóżku,   ale   i   najbardziej   bezwzględną.   Urodziła   się   i   wychowywała   tutaj,   w   domu   o   otwartych 

drzwiach,   z   dużą   ilością   pokoi   do   wynajęcia   i   ogromnym   patiem   do   tańca,   nad   którym   wisiały 

lampiony z tykw zakupione w chińskich sklepikach w Paramaribo. To ona pozbawiła cnoty całe moje 

pokolenie. Nauczyła nas o wiele więcej, niż powinniśmy wiedzieć, ale przede wszystkim nauczyła 

nas, że nie ma smutniejszego miejsca na świecie niż puste lóżko. Gdy Santiago Nasar ujrzał ją po raz 

pierwszy, stracił głowę. Ostrzegałem go: sokół, który na wojowniczą czaplę spada, sam się naraża. 

Ale nie usłuchał mnie, oszołomiony chimerycznymi gwizdami Marii Alejandriny Cervantes. Była jego 

background image

niepohamowaną namiętnością, panią nauczycielką jego łez piętnastolatka, póki Ibrahim Nasar pasem 

nie wyrzucił go z jej łóżka i nie zamknął na ponad rok w „Divino Rostro". Od tej chwili związani byli 

uczuciem poważnym, ale pozbawionym chaosu miłości, ona zaś odczuwała dla niego tyle szacunku, 

że już nigdy nie poszła z innym do łóżka w jego obecności. Podczas tych ostatnich wakacji żegnała się 

z   nami   dosyć   wcześnie   pod   nieprawdopodobnym   u   niej   pretekstem,   że   jest   już   zmęczona, 

pozostawiała   jednak   nie   zaryglowane   drzwi   i   w   korytarzu   zapaloną   lampkę,   bym   mógł   tam   po 

kryjomu wrócić.

Santiago Nasar miał magiczny niemal talent i zamiłowanie do przebieranek, a jego ulubioną 

zabawą było całkowite przebieranie Mulatek. Plądrował garderoby jednych, by przebrać pozostałe, 

póki wszystkie nie poczuły się zupełnie inne od samych siebie, tożsame zaś z tymi, którymi nie były. 

Kiedyś jedna z nich ujrzała się odtworzona w innej Mulatce z tak uderzającym podobieństwem, że 

wpadła w histeryczny płacz. „Poczułam się tak, jakbym wyszła ze zwierciadła" - powiedziała. Ale 

tamtej nocy Maria Alejandrina Cervantes nie pozwoliła, by Santiago Nasar po raz ostatni dał folgę 

swoim   sztuczkom,   a   posłużyła   się   tak   błahymi   pretekstami,   iż   gorzki   smak   tego   wspomnienia 

całkowicie odmienił jej życie. Wzięliśmy więc ze sobą muzyków, by towarzyszyli naszym serenadom, 

i bawiliśmy się dalej na własny rachunek, gdy tymczasem bliźniacy Vicario czekali już na Santiago 

Nasara, żeby go zabić. To on, tuż przed czwartą, wpadł na pomysł, byśmy wyszli na wzgórze wdowca 

Xius, by odśpiewać coś młodej parze.

Nie   tylko   odśpiewaliśmy   pod   ich   oknami,   ale   w  ogrodach   wystrzeliliśmy   również   race   i 

petardy, nie dostrzegliśmy jednak w domu żadnego znaku życia. Nie przyszło nam nawet na myśl, że 

w środku może nikogo nie być, przede wszystkim dlatego, że przy drzwiach stał nowy samochód z da-

chem jeszcze złożonym, przystrojony satynowymi  wstążkami i wiązankami kwiatów pomarańczy z 

parafiny, którymi  obwieszono  nowożeńców na  weselu. Mój brat  Luis Enrique,  w owych  czasach 

grający na gitarze jak profesjonalista, zaimprowizował na cześć młodej pary piosenkę o małżeńskich 

niesnaskach. Dotąd nie padało. Wprost przeciwnie, księżyc świecił pośrodku nieba, powietrze było 

przezroczyste, a na dnie przepaści widać było poblask błędnych ogników na cmentarzu. Z drugiej 

strony   widoczne   były   plantacje   bananowe,   niebieskie   w   świetle   księżyca,   smutne   bagniska   i 

fosforyzująca linia Morza Karaibskiego na horyzoncie: Santiago Nasar pokazał pulsujące światło na 

morzu i powiedział nam, że jest to udręczona dusza statku do przewozu niewolników, który zatonął z 

ładunkiem Murzynów z Senegalu przy dużym wejściu do portu Cartagena de Indias. Nie sposób było 

w ogóle wyobrazić sobie, by odczuwał jakieś wyrzuty sumienia, chociaż nie wiedział wówczas, że 

efemeryczne   życie   małżeńskie   Angeli   Vicario   zakończyło   się   dwie   godziny   temu.   Bapardo   San 

Roman odprowadził ją do domu rodziców na piechotę, by warkot silnika nie ujawnił jego nieszczęścia 

przed czasem, a teraz znów był sam przy zgaszonych światłach w szczęśliwej chatce wdowca Xius.

Kiedy zeszliśmy ze wzgórza, mój brat zaprosił wszystkich na smażone ryby do kramików na 

targowisku, ale Santiago Nasar odmówił, chciał bowiem do chwili przyjazdu biskupa przespać się z 

godzinę. Poszedł z Cristo Bedoyą brzegiem rzeki, nie opodal ruder w starym porcie, gdzie zaczęty już 

background image

się zapalać światła, i zanim skręcił za róg, pomachał nam ręką na pożegnanie. Widzieliśmy go ostatni 

raz.

Cristo Bedoya, z którym umówił się na spotkanie w porcie, pożegnał się z nim przy tylnych 

drzwiach jego domu. Psy obszczekały Santiago Nasara, jak zwykle, gdy czuły, że wchodzi do domu, 

ale on uspokoił je, podzwaniając w półmroku kluczami. Victoria Guzman pilnowała ekspresu do kawy 

na palenisku, gdy przechodził przez kuchnię kierując się do środka mieszkania.

- Biały! - zawołała doń - zaraz będzie kawa. Santiago Nasar odpad, że wypije kawę później, i 

poprosił ją, by powiedziała Divinie Flor, że ma go obudzić o wpół do szóstej i przynieść mu ubranie 

na zmianę, takie samo jak to, które miał na sobie. W chwilę po jego wejściu na górę, gdzie poszedł się 

przespać, Victoria Guzman otrzymała wiadomość od Clotilde Armenta za pośrednictwem proszącej o 

mleko żebraczki. O piątej trzydzieści spełniła polecenie, by go obudzić, ale nie posłała Diviny Flor, 

tylko sama weszła do sypialni z lnianym ubraniem, nie traciła bowiem żadnej okazji, by chronić swą 

córkę przed szponami tego bojara.

Maria   Alejandrina   Cervantes   zostawiła   drzwi   domu   nie   zaryglowane.   Pożegnałem   się   z 

bratem, przeszedłem przez  korytarz,  gdzie spały zwinięte  między tulipanami koty Mulatek,  i bez 

pukania   pchnąłem   drzwi   od   sypialni.   Światła   były   zgaszone,   ale   gdy  tylko   wszedłem,   poczułem 

zapach ciepłej kobiety i ujrzałem w ciemnościach oczy bezsennej lamparcicy, a później zatraciłem 

świadomość samego siebie, do chwili kiedy zaczęły bić dzwony.

Wracając do domu, brat mój zaszedł do sklepu Clotilde Armenta po papierosy. Wypił tyle, że 

jego   wspomnienia   z   tamtego   spotkania   były   zawsze   dosyć   mętne,   nie   zapomniał   jednak   nigdy 

piekielnego trunku, którym poczęstował go Pedro Vicario. „To był czysty ogień" - powiedział mi. 

Pablo Vicario, który zaczynał przysypiać, gwałtownie obudził się, kiedy poczuł jego kroki, i pokazał 

mu nóż.

- Zabijemy Santiago Nasara - powiedział.

Mój brat nie pamiętał tego. „Ale nawet gdybym pamiętał, to bym nie uwierzył - powtarzał mi 

wielokrotnie. - Komu, do jasnej cholery, przyszłoby do głowy, że bliźniacy mogą kogokolwiek zabić, 

tym bardziej nożem przeznaczonym do świniobicia!". Później zapytali go, gdzie jest Santiago Nasar, 

bo widzieli ich razem, lecz mój brat nie zapamiętaj również własnej odpowiedzi. Clotilde Armenta i 

bracia Vicario byli jednak tak zdziwieni, gdy ją usłyszeli, że każdy z osobna przekazał ją w swych 

zeznaniach.   Według   nich   mój   brat   powiedział:   „Santiago   Nasar   nie   żyje".   Później   udzielił 

episkopalnego błogosławieństwa, potknął się o próg i zataczając się, wyszedł. Na środku placu minął 

się z ojcem Amadorem. Ten szedł już w stronę portu ubrany w szaty liturgiczne, za nim dzwoniący 

akolita i szereg pomocników niosących ołtarz do mszy polowej, którą miał odprawić biskup. Widząc 

przechodzącego księdza bracia Vicario przeżegnali się.

Clotilde   Armenta   opowiedziała   mi,   że   stracili   już   wszelką   nadzieję,   kiedy  proboszcz,   nie 

zatrzymując  się, minął jej dom. „Pomyślałam,  że nie otrzymał  mojej informacji". Ojciec Amador 

wyznał mi jednak w wiele lat później, gdy odsunął się już od świata w posępnym Domu Zdrowia w 

background image

Calafell, iż w rzeczywistości otrzymał wiadomość od Clotilde Armenta i inne alarmujące wieści, gdy 

szykował się do wyjścia do portu. „Prawdę mówiąc, po prostu nie wiedziałem, co robić - powiedział 

mi. - Wpierw pomyślałem, że to nie moja sprawa tylko władz cywilnych, ale później postanowiłem, że 

po   drodze   powiem   coś   Placidzie   Linero".   Jednakże   gdy   przechodził   przez   plac,   całkiem   o   tym 

zapomniał. „Musi to pan zrozumieć - powiedział - tego nieszczęsnego dnia miał być u nas biskup". W 

chwili zbrodni poczuł się tak zrozpaczony i tak haniebnie winien, że nic innego nie przyszło mu na 

myśl, jak tylko rozkazać, by zadzwoniono na trwogę.

Mój   brat   Luis   Enrique   wszedł   do   domu   drzwiami   od   kuchni,   których   moja   matka   nie 

zamykała,   żeby  ojciec   nie   zdawał   sobie   sprawy   z   tego,   kiedy  wracamy.   Przed   snem   poszedł   do 

łazienki, ale siedząc na sedesie zasnął i kiedy mój brat Jaime wstał, żeby iść do szkoły, znalazł go 

leżącego z twarzą w miednicy i śpiewającego przez sen. Moja siostra zakonnica, która nie wybierała 

się na przywitanie biskupa, bo miała czterdziestostopniowego kaca, nie zdołała go obudzić. „Właśnie 

wybijała piąta, kiedy poszłam do łazienki" - powiedziała mi. Nieco później, kiedy moja siostra Margot 

poszła   wykąpać   się   przed   wyjściem   do   portu,   zdołała   z   trudnością   przenieść   go   do   sypialni.   Z 

drugiego brzegu snu, nie budząc się, usłyszał  pierwsze buczenie statku biskupa. Następnie zasnął 

głęboko, wykończony weselem, póki moja siostra zakonnica nie wpadła do sypialni usiłując w biegu 

założyć habit i nie obudziła go obłąkańczym krzykiem:

- Zabili Santiago Nasara!

background image

Straszliwe   rany   od   noży   stanowiły   zaledwie   początek   bezlitosnej   autopsji,   do 

przeprowadzenia której został zmuszony ojciec Carmen Amador pod nieobecność doktora Dionisio 

Iguarana. „To było tak, jakbyśmy go, już zabitego, ponownie zabijali - powiedział mi były proboszcz 

w swym odosobnieniu w Calafell. - Ale to był rozkaz alkada, a rozkazy tego barbarzyńcy,  nawet 

najgłupsze, trzeba było wypełniać". Tylko po części miał rację. W zamieszaniu tego niedorzecznego 

poniedziałku   pułkownik   Aponte   natychmiast   skontaktował   się   telegraficznie   z   gubernatorem 

prowincji,   ten   zaś   zezwolił   mu   na   przeprowadzenie   wstępnego   postępowania,   póki   nie   zostanie 

przysłany sędzia śledczy. Alkad,  były  oficer nie posiadający żadnego doświadczenia  w kwestiach 

prawnych, był jednak zbyt zarozumiały, by poradzić się kogokolwiek, od czego powinien byt zacząć. 

Przede wszystkim niepokoiła go autopsja. Cristo Bedoya, student medycyny, zdołał wymówić się ze 

względu na bliską przyjaźń z Santiago Nasarem. Pułkownik pomyślał, że ciało można do powrotu 

doktora Dionisio Iguarana przechować w lodówce, ale nie znalazł lodówki wielkości człowieka, a 

jedyna,  używana  na targowisku,  która mogłaby pasować, była  uszkodzona. Ciało, wyciągnięte  na 

wąskiej   żelaznej   pryczy,   zostało   wystawione   na   widok   publiczny   pośrodku   salonu,   póki   nie 

przygotowano   mu   trumny   bogacza.   Z   sypialni   i   niektórych   sąsiednich   domów   przyniesiono 

wentylatory, było jednak tylu chętnych, by go zobaczyć, iż mimo wyniesienia mebli, klatek i donic 

paproci   duchota   była   nie   do   wytrzymania.   Poza   tym   trwogę   potęgowały   psy   podekscytowane 

zapachem śmierci. Nie przestawały szczekać od chwili, kiedy wszedłem do domu, gdzie dogorywał 

jeszcze w kuchni Santiago Nasar, i natknąłem się na płaczącą histerycznie Divinę Flor, która machając 

sztabą odganiała psy.

- Proszę mi pomóc - krzyknęła do mnie - one chcą zeżreć wnętrzności.

Zamknęliśmy   je   na   kłódkę   w   stajniach.   Placida   Linero   zarządziła   później,   by   do   czasu 

pogrzebu wyprowadzić je w odleglejsze miejsce. Około południa jednak, nie wiadomo, w jaki sposób, 

uciekły z miejsca swego zamknięcia  i oszalałe wpadły do domu. Placida Linero po raz pierwszy 

straciła panowanie nad sobą.

- Zasrane psy! - krzyknęła. - Zabić je!

Rozkaz wypełniono natychmiast i w domu zaległa cisza. Stan ciała nie wzbudzał do tej pory 

żadnych obaw. Twarz pozostała nietknięta, miała ten sam wyraz, który Santiago przybierał, kiedy 

śpiewał, zaś Cristo Bedoya ułożył wnętrzności na swym miejscu i owinął ciało płóciennym bandażem. 

Mimo to po południu z ran zaczęła wypływać ciecz, która ściągnęła muchy; zaś wokół ust wystąpiła 

sina plama, rozrastając się powoli, niczym  cień chmury na wodzie, po korzonki włosów. Zawsze 

pobłażliwa  twarz  nabrała  wrogiego  wyrazu,   wobec  czego  matka  przykryła   ją  chustką.   Pułkownik 

Aponte zrozumiał wówczas, że nie można dłużej zwlekać, i rozkazał ojcu Amadorowi, by dokonał 

sekcji.   ;;Będzie   znacznie   gorzej,   jeśli   trzeba   go   będzie   odgrzebać   po   tygodniu"   -   powiedział. 

Proboszcz studiował medycynę i chirurgię w Salamance, ale wstąpił do seminarium nie ukończywszy 

tych studiów i nawet alkad wiedział, że autopsja pozbawiona jest jakiejkolwiek mocy prawnej. Mimo 

to kazał wypełnić polecenie.

background image

Masakry  dokonano   w   szkole   publicznej   przy  pomocy   aptekarza,   który  notował   wyniki,   i 

studenta   pierwszego   roku   medycyny,   przebywającego   właśnie   tutaj   na   wakacjach.   Dysponowali 

jedynie niektórymi narzędziami małej chirurgii, resztę stanowiły przybory rzemieślnicze. Pomijając 

rzeź, jakiej dopuścił się na zwłokach ojciec Amador, jego raport zdawał się być poprawny, sędzia 

śledczy załączył go więc do akt, uznawszy jego użyteczność.

Z   wielu   zadanych   ran   siedem   było   śmiertelnych.   Wątroba,   w   wyniku   dwóch   głębokich 

pchnięć od strony przedniej, była niemal przecięta. Denat miał cztery nacięcia w żołądku, a jedno z 

nich   tak   głębokie,   że   przeszyło   żołądek   całkowicie   i   zniszczyło   trzustkę.   Poza   tym   miał   sześć 

mniejszych cięć w okrężnicy poprzecznej i wiele ran w jelicie cienkim. Jedyne, które miał zadane od 

strony pleców  na wysokości  trzeciego  kręgu lędźwiowego, przecięło  prawą nerkę. Jamę brzuszną 

zalegały   duże   sople   krwi,   a   spośród   bagniska   treści   pokarmowej   żołądka   wynurzył   się   medalik 

Najświętszej   Panny   z   Góry   Karmel,   który   Santiago   Nasar   połknął   mając   cztery   lata.   Na   klatce 

piersiowej   widoczne   były   dwie   perforacje:   jedna   w   drugiej   komorze   międzyżebrowej   prawej, 

docierająca do płuc, a druga bardzo blisko  lewej pachy. Poza tym  miał  sześć mniejszych  ran na 

ramionach i rękach i dwa cięcia poprzeczne: jedno na prawym udzie, a drugie na mięśniach brzucha. 

Na   prawej   dłoni   było   widać   głębokie   ukłucie.   Raport   mówi:   „Podobne   było   do   stygmatu 

Ukrzyżowanego". Mózgowie ważyło  o sześćdziesiąt gramów więcej niż u normalnego Anglika, a 

ojciec Amador zapisał w raporcie, że Santiago Nasar odznaczał się wysokim stopniem inteligencji i 

miał olśniewającą przyszłość przed sobą. Pomimo to w końcowej nocie stwierdził hipertrofię wątroby, 

przypisując ją źle leczonemu zapaleniu. „To znaczy - powiedział mi - że mimo wszystko pozostało mu 

niewiele   lat   życia".   Doktor   Dionisio   Iguaran,   który   rzeczywiście   leczył   Santiago   Nasarowi   owo 

zapalenie, gdy ten miał dwanaście lat, oburzał się na wspomnienie owego orzeczenia: „To tylko ksiądz 

mógł być takim durniem - powiedział mi. - Nie było sposobu, żeby w końcu zrozumiał, że my cv 

tropikach mamy o wiele większe wątroby niż Hiszpanie". Raport kończył się konkluzją, że przyczyną 

śmierci byk silny krwotok spowodowany którąkolwiek z siedmiu większych ran.

Oddali nam nie to samo ciało. Połowa czaszki została zdruzgotana przy trepanacji, a twarz 

uwodziciela,   którą   śmierć   zachowała,   teraz   straciła   swą   tożsamość.   Poza   tym   proboszcz   wyrwał 

jednym szarpnięciem poćwiartowane trzewia i w końcu nie wiedząc, co z tym zrobić, udzielił im z 

wściekłości błogosławieństwa i wyrzucił  do kubka na śmieci. Ostatnim ciekawskim zaglądającym 

przez okna nie starczyło już w tym momencie odporności, pomocnik zemdlał, a pułkownik Lazaro 

Aponte,   który   widział   i   sam   był   sprawcą   wielu   masakr   dokonanych   w   celach   represyjnych, 

przeistoczył  się w końcu swoich dni nie tylko  w spirytystę,  ale i w wegetarianina. Pusta skorupa 

zwłok,  nafaszerowana  szmatami   i niegaszonym   wapnem,  zszyta  byle  jak  pospolitym  szpagatem  i 

igłami  do  szycia   worków,  niemal   się   rozpadła,   kiedy  składaliśmy   ją   w   nową  trumnę   wyściełaną 

pikowanym jedwabiem. „Myślałem, że tak dłużej przetrwa" - powiedział ojciec Amador. Stało się na 

odwrót: musieliśmy pogrzebać go szybko o świcie, zwłoki były już bowiem w takim rozkładzie, iż nie 

można było znieść ich dłużej wewnątrz domu.

background image

Świtał   mętny   wtorek.   Nie   miałem   odwagi   spać   samotnie   po   tak   przygnębiającym   dniu, 

pchnąłem więc drzwi domu Marii Alejandry Cervantes, chcąc sprawdzić, czy nie zasunęła zamka. Na 

drzewach   paliły   się   lampiony   z   tykw,   a   na   podwórzu   przeznaczonym   do   tańców   płonęło   kilka 

drewnianych stosów pod olbrzymimi dymiący mi saganami, w których Mulatki farbowały w żałobnej 

czerni swoje suknie weselne. Marię Alejandrinę Cervantes zastałem obudzoną jak zwykle o świcie i 

całkowicie nagą, jak zwykle gdy w domu nie było obcych. Siedziała po turecku na królewskim łóżku 

przed   babilońskim   półmiskiem   pełnym   jedzenia:   cielęcych   kotletów,   ugotowanej   kury,   schabu   i 

dodatków, bananów i jarzyn, w ilościach, które starczyłyby na pięć osób. Potrafiła rozpaczać jedynie 

w   ten   sposób   -   jedząc   bez   umiaru,   pierwszy  raz   jednak   widziałem,   by   robiła   to   z   taką   trwogą. 

Położyłem się obok niej, w ubraniu, zaledwie  coś bąknąwszy i również płacząc  na swój sposób. 

Myślałem o Santiago Nasarze i okrucieństwie jego losu, który kazał sobie zapłacić za dwadzieścia lat 

szczęścia   nie   tylko   śmiercią,   ale   i   poćwiartowaniem   ciała,   jego   rozrzuceniem   i   unicestwieniem. 

Śniłem, że do pokoju weszła kobieta z dziewczynką na ręku, żarłocznie chrupiącą ziarna kukurydzy, 

które wpół zgryzione spadały na gorset. Kobieta powiedziała mi: „Ona je gryzie, jakby chciała i nie 

mogła w żaden sposób". Nagle poczułem łapczywe palce rozpinające mi guziki od koszuli; poczułem 

niebezpieczny   zapach   miłosnej   bestii   leżącej   za   moimi   plecami;   poczułem,   że   zanurzam   się   w 

rozkoszach ruchomych  piasków jej miłości. Ale raptownie powstrzymała  się, zakasłała z daleka i 

wyśliznęła się z mojego życia.

- Nie mogę - powiedziała - śmierdzisz nim. Nie tylko ja. Owego dnia wszystko śmierdziało 

Santiago Nasarem. Bracia Vicario poczuli to w areszcie, w którym osadził ich alkad do czasu podjęcia 

decyzji co do ich dalszego losu. „Choć szorowałem się i szorowałem mydłem i gąbką, nie mogłem 

zmyć z siebie tego smrodu" - powiedział mi Pedro Vicario. Nie spali już trzy noce, ale mimo to teraz 

też nie mogli odpocząć, bo gdy tylko zaczęli zasypiać, znów popełniali zbrodnię. Pablo Vicario, już 

niemal u progu starości, usiłując wytłumaczyć mi swój stan w owym nie kończącym się dniu, powie-

dział mi nie zastanawiając się: „To było tak, jakby być podwójnie obudzonym". Wtedy zrozumiałem, 

że w areszcie najtrudniejsza do zniesienia musiała być dla nich jasność umysłu.

Cela miał trzy metry szerokości, bardzo wysokie okno z żelaznymi kratami, polowy sedes, 

umywalkę  z miednicą  i dzbanem i dwie prycze  zasłane  matami. Pułkownik Aponte, pod którego 

kierunkiem ją wybudowano, zwykł mawiać, że nigdy nie było bardziej ludzkiego hotelu. Mój brat 

Luis Enrique podzielał ten sąd, pewnej nocy aresztowano go bowiem za bójkę między muzykantami, 

alkad zaś pozwolił z litości, by towarzyszyła mu jedna z Mulatek. Być może bracia Vicario pomyśleli 

to samo o ósmej rano, kiedy poczuli się ocaleni przed Arabami. W tym momencie utrzymywała ich 

przy siłach duma ze spełnienia obowiązku, a niepokoiła jedynie trwałość woni. Poprosili o dużą ilość 

wody, szarego mydła i gąbki, by zmyć krew z rąk i z twarzy, a także uprać koszule, nie zdołali jednak 

odpocząć.   Pedro   Vicario   poprosił   również   o   swoje   środki   przeczyszczające   i   moczopędne   oraz 

opakowanie gazy wyjałowionej, by móc zmienić sobie opatrunek, a rano zdołał nawet dwa razy oddać 

mocz. Mimo to z upływem dnia było im coraz trudniej, tak iż zapach zszedł na drugi plan. O drugiej 

background image

po południu, kiedy to mogła ich wreszcie powalić senność upału, Pedro Vicario był tak zmęczony, że 

nie mógł już wytrzymać leżenia na łóżku, to samo jednak zmęczenie nie pozwalało mu ustać. Ból w 

pachwinie promieniował aż po szyję, nie mógł oddać moczu i opanowała go przerażająca pewność, że 

nie zaśnie już do końca życia. „Nie spałem jedenaście miesięcy" - powiedział mi, i znałem go na tyle 

dobrze, by być pewnym, że nie kłamie. Nie mógł jeść nic. Pablo Vicario zaś spróbował wszystkiego, 

co mu przyniesiono, i w kwadrans później rozłożyła go cuchnąca choleryna. O szóstej po południu, 

gdy przeprowadzano jeszcze sekcję zwłok Santiago Nasara, alkad został wezwany na ratunek. Pedro 

Vicario był bowiem święcie przekonany, że brata otruto. „Wylała się ze mnie cała woda - powiedział 

mi  Pablo Vicario - i owładnęła nami myśl,  że to jakieś sztuczki  Turków". Do tej pory zalał  już 

dwukrotnie sedes polowy, po czym strażnik musiał go jeszcze sześć razy prowadzić do ubikacji w 

radzie miejskiej. Tam właśnie zastał go pułkownik Aponte, gdy w szalecie bez drzwi, pod okiem 

celującego weń strażnika, wydalał z siebie tak obfite strumienie wody, iż myśl o truciźnie wcale nie 

wydawała mu się aż tak absurdalna. Podejrzenie to natychmiast jednak odrzucono, gdy okazało się, iż 

spożył jedynie to jedzenie i wodę, które przysłała im Pura Vicario. Niemniej jednak zrobiło to na 

alkadzie takie wrażenie, że zabrał więźniów ze sobą do własnego domu, gdzie przetrzymywał ich pod 

specjalną strażą, póki nie przybył sędzia śledczy i nie przeniósł ich do aresztu w Riohacha.

Obawy bliźniaków zgodne były z nastrojami ulicy. Nie odrzucano myśli o zemście Arabów, 

ale nikt poza braćmi Vicario nie pomyślał  o truciźnie. Sądzono raczej, że poczekają, aż zapadnie 

zmierzch, by wlać przez lufcik benzynę i spalić więźniów żywcem w areszcie. Ale i ten domysł był 

zbyt  prosty i łatwy. Arabowie stanowili wspólnotę pokojowo nastawionych imigrantów, którzy w 

początkach   wieku   osiedlili   się   w   najróżniejszych,   nawet   tych   najdalszych   i   najbiedniejszych 

miasteczkach   wybrzeża   Morza   Karaibskiego   i   pozostali   już   tam,   sprzedając   kolorowe   gałganki   i 

odpustową   tandetę.   Byli   ludem   zjednoczonym,   pracowitym   i   religijnym.   Żenili   się   między   sobą, 

importowali swoją pszenicę, hodowali owce na podwórzach, uprawiali lebiodkę i bakłażany, a ich 

jedyną ślepą namiętnością byty karty. Starsi nadal mówili swym wiejskim arabskim przywiezionym z 

ojczystej ziemi, zachowując ten język w nietkniętym stanie nawet w drugim pokoleniu, najmłodsi 

jednak,   z   wyjątkiem   Santiago   Nasara,   wysłuchiwali   swych   rodziców   mówiących   po   arabsku,   ale 

odpowiadali im już po hiszpańsku. Trudno więc było przypuścić, aby nagle mogli sprzeniewierzyć się 

swemu pasterskiemu usposobieniu chcąc pomścić śmierć, której winni mogliśmy być wszyscy. Z kolei 

nikomu na myśl nie przyszła zemsta ze strony najbliższych Placidy Linem, rodu w swoim czasie, póki 

fortuna im sprzyjała, tyle  władczego co wojowniczego, który zdołał spłodzić znacznie  więcej niż 

dwóch knajpianych zabijaków, chronionych wdziękiem swego nazwiska.

Pułkownik   Aponte,   przejęty   pogłoskami,   odwiedził   Arabów,   każdą   rodzinę   z   osobna,   i 

okazało się, że przynajmniej tym razem wyciągnął prawidłowe wnioski. Zastał ich zatrwożonych i 

smutnych, przy ołtarzykach przybranych symbolami żałoby, kilka osób siedząc na podłodze płakało 

nawet rozdzierająco, ale nikt z nich nie nosił się z najmniejszym zamiarem zemsty. Poranne reakcje 

były  bezwiednym   odruchem  po  dokonanej  dopiero  co  zbrodni  i  sami  sprawcy przyznali,   iż  poza 

background image

pobiciem nie doszłoby w żadnym wypadku do niczego więcej. Przeciwnie, to właśnie Suseme Abdala, 

stuletnia matrona, poradziła, by zastosować cudotwórczy wyciąg z kwiatów męczennicy i piołunu, 

który

zatamował wreszcie cholerynę Pabla Vicario otwierając zarazem ożywczy strumień u jego 

bliźniaka.  Pedro  Vicario  zapadł  wówczas  w bezsenną  drzemkę,   a  wyleczony brat  zapadł  w  swój 

pierwszy sen bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia. W tym stanie zastała ich Pura Vicario we wtorek 

o trzeciej nad ranem, kiedy alkad przyprowadził  ją, by mogła  się z nimi  pożegnać. Z inicjatywy 

pułkownika Aponte wyjechała cała rodzina, nawet najstarsze córki z mężami. Odjechali przez nikogo 

nie zauważeni, pod osłoną znużenia całego miasteczka, podczas gdy my, jedyni, którzy byliśmy w 

stanie . ustać na nogach i nie spaliśmy po tym nieodwracalnym dniu, grzebaliśmy Santiago Nasara. 

wyjechali, by zgodnie z decyzją alkada powrócić wtedy, gdy uspokoją się nastroje, ale nie wrócili już 

nigdy. Pura Vicario swej oddanej z powrotem córce owinęła twarz chustą, ażeby nikt nie dostrzegł 

śladów pobicia, i ubrała ją w krzykliwą czerwień, by nikomu nie przyszło na myśl, iż nosi żałobę po 

swym sekretnym kochanku. Przed wyjazdem poprosiła ojca Amadora, by wyspowiadał w więzieniu 

jej synów, ale Pedro Vicario odmówił i przekonał brata, że nie mają po czym wyrażać skruchy. Zostali 

sami i w dniu przetransportowania ich do Riohacha byli już tak przekonani o swych racjach, że nie 

chcieli, by wywożono ich nocą, jak uczyniono to z rodziną, lecz w biały dzień i z podniesionymi 

głowami. Ojciec Poncio Vicario niebawem umarł. „Zabiło go cierpienie moralne" - powiedziała mi 

Angela Vicario. Gdy bliźniacy zostali uwolnieni, zamieszkali w Riohacha, dzień drogi od Manaure, 

gdzie mieszkała reszta rodziny. Tam też pojechała Prudencia Cotes, by wyjść za Pabla Vicario, który 

w warsztacie swego ojca wyuczył się zawodu i został jubilerem. Pedro Vicario, bez miłości i pracy, 

zgłosił się w trzy lata później do sił zbrojnych, dosłużył się stopnia sierżanta, by pewnego wspaniałego 

poranka razem ze swym oddziałem przedostać się, z piosenkami o kurwach na ustach, na terytorium 

opanowane przez partyzantkę, i tyle o nich słyszano.

Większość ludzi uważała, że ofiarą padł tylko jeden człowiek: Bayardo San Roman. Sądzono, 

że inni bohaterowie tragedii wypełnili  z godnością, a nawet z pewną wzniosłością, tę część łaski, 

której udzieliło  im życie.  Santiago  Nasar odpokutował zniewagę,  bracia  Vicario potwierdzili swą 

kondycję prawdziwych mężczyzn, a uwiedziona siostra znów odzyskała swą utraconą cześć. Jedynym, 

który stracił wszystko, był Bayardo San Roman. „Ten biedny Bayardo", jak wspominano go przez 

wiele lat. A jednak wszyscy o nim zapomnieli aż do następnej soboty, po zaćmieniu księżyca, kiedy to 

wdowiec   Xius   opowiedział   alkadowi,   iż   zobaczył   jakieś   świecące   ptaszysko   trzepocące   nad   jego 

dawnym domem i pomyślał, że to duch jego żony domaga się swej własności. Alkad uderzył się w 

czoło, co nie miało zresztą żadnego związku z przywidzeniem wdowca.

- Cholera! - krzyknął. - Zapomniałem o tym biednym człowieku.

Wszedł   w   eskorcie   na   wzgórze   i   zobaczył   odkryty   samochód   obok   domku   i   w   sypialni 

samotne światełko, nikt mu jednak nie odpowiedział na jego wołania. Wobec tego wyważyli boczne 

drzwi   i   przebiegli   wszystkie   pokoje   oświetlone   jeszcze   dogasającą   łuną   zachodu.   „Wszystko 

background image

wyglądało tak, jakby było pod wodą" - opowiedział mi alkad. Bayardo San Roman leżał nieprzytomny 

na łóżku, a wygląd jego nie różnił się od stanu, w jakim w poniedziałek o świcie ujrzała go Pura 

Vicario, cały czas miał bowiem na sobie fantazyjne spodnie, jedwabną koszulę i tylko buty zdołał 

zrzucić. Na podłodze walały się puste butelki, przy łóżku zaś stało jeszcze więcej nie otwartych, 

nigdzie nie było jednak śladu jedzenia. „Znajdował się już w ostatnim stadium zatrucia alkoholowego" 

- powiedział mi doktor Dionisio Iguaran, który natychmiast przybył na ratunek. Bayardo San Roman 

wrócił jednak po kilku godzinach do siebie i gdy tylko odzyskał świadomość, natychmiast wyrzucił 

wszystkich z domu, obchodząc się z nimi możliwie najukładniej:

-   Odpierdolcie   się   wszyscy   -   powiedział.   -   Łącznie   z   moim   kochanym   tatusiem   i   jego 

kombatanckimi jajami.

Alkad   poinformował   o   tym   epizodzie   generała   Petronio   San   Roman   przytaczając   bez 

najmniejszych zmian ostatnie zdanie w telegramie utrzymanym w alarmistycznym tonie. Generał San 

Roman dosłownie widać odczytał wolę swego syna, zrezygnował bowiem z osobistego przyjazdu, 

wysyłając   jedynie   żonę   z   córkami   i   dwie   starsze   kobiety,   które,   zdaje   się,   były   jego   siostrami. 

Przypłynęły statkiem towarowym z rozpuszczonymi z boleści włosami i szczelnie aż po szyję okryte 

żałobą z powodu nieszczęścia Bayarda San Roman. Zanim zeszły na ląd, zdjęły pantofle, by następnie 

przejść boso całą drogę aż do wzgórza w parzącym pyle południa, wyrywając sobie włosy i zanosząc 

się tak rozdzierającym płaczem, iż zdawało się, że krzyczą z radości. Widziałem kondukt stojąc na 

balkonie Magdaleny Oliver i pamiętam, że pomyślałem, iż podobną rozpacz można było udawać tylko 

po to, by ukryć inne, większe hańby.

Pułkownik Lazaro Aponte towarzyszył  im aż do stojącego na wzgórzu domu, gdzie nieco 

później wjechał  na swym  mule  od nagłych  wypadków doktor Dionisio  Iguaran. Gdy zelżał upał, 

dwóch   funkcjonariuszy  władz   miejskich   zniosło   Bayarda   San   Roman   w   zawieszonym   na   drążku 

hamaku, okrytego kocem aż po głowę; w asyście żałobnych płaczek. Magdalena Oliver pomyślała, że 

nie żyje.

- Na jajca Trójcy świętej - krzyknęła po katalońsku. - Cóż za marnotrawstwo!

Alkohol   znowu   zwalił   go   z   nóg.   Nie   sposób   jednak   było   uwierzyć,   że   niosą   żywego 

człowieka, jego prawe ramię wlokło się bowiem po ziemi, a przenoszone przez matkę  na hamak 

natychmiast opadało pozostawiając ślad od skraju przepaści aż do pokładu statku. I to było ostatnie 

wrażenie, jakie nam po sobie zostawił: wspomnienie tego, który padł ofiarą.

W   domu   niczego   nie   ruszono.   Penetrowałem   tę   posiadłość   z   moimi   braćmi   dość   często 

podczas   naszych   nocnych   zabaw   wakacyjnych,   za   każdym   :razem   odnajdując   w   opuszczonych 

pomieszczeniach coraz mniej cennych rzeczy. Kiedyś trafiliśmy na podręczną walizeczkę, o której 

przysłanie   Angela   Vicario   prosiła   swą   matkę   w   noc   poślubną,   do   jej   odnalezienia   jednak   nie 

przywiązywaliśmy   większego   znaczenia.   To,   co   zawierała,   uznaliśmy   za   najzwyklejsze   środki 

higieniczne   i   kobiece   kosmetyki,   a   o   ich   rzeczywistym   przeznaczeniu   dowiedziałem   się   dopiero 

wtedy, gdy Angela Vicario opowiedziała mi wiele lat później, na czym polegały rajfurskie fortele, 

background image

których ją nauczono, by mogła oszukać męża. Była to jedyna pamiątka, jaką zostawiła po sobie w 

pokojach, które były jej domem małżeńskim przez pięć godzin.

Po wielu latach, gdy wróciłem, by dotrzeć do ostatnich świadectw dla potrzeby tej kroniki, nie 

zachował się nawet najmniejszy ślad szczęścia Yolandy de Xius. Wszystkie rzeczy, mimo ścisłego 

nadzoru pułkownika Lazaro Aponte, powoli zniknęły, nawet olbrzymia szafa o sześciu lustrach, którą 

cieśle z Mompox musieli złożyć wewnątrz domu, nie mieściła się bowiem w drzwiach. Wdowiec Xius 

był początkowo szczęśliwy, sądząc, że to są pośmiertne starania żony, by odebrać wszystko, co do niej 

należało. Pułkownik Lazaro Aponte wyśmiewał się z niego. Ale pewnej nocy zdarzyło mu się wziąć 

udział w seansie spirytystycznym mającym wyjaśnić tajemnicę i duch Yolandy de Xius potwierdził 

własnoręcznym podpisem, że w rzeczy samej to właśnie ona odzyskuje dla swojego domu wszystkie 

pamiątki szczęścia. Posiadłość zaczęła obracać się w ruinę. Samochód stojący przy drzwiach rozpadał 

się powoli, wreszcie została z niego tylko zżarta przez ulewy karoseria.  Przez wiele lat nie było 

żadnych   wieści   o   jego   właścicielu.   W   aktach   widnieje   jego   zeznanie,   ale   jest   ono   tak   krótkie   i 

konwencjonalne,   iż   wydaje   się   być   spreparowane   w   ostatniej   chwili,   by   dopełnić   nieuchronnej 

formalności. Jedyny raz, gdy spróbowałem z nim porozmawiać dwadzieścia trzy lata później, przyjął 

mnie dość wrogo odmawiając wniesienia choćby najmniejszego szczegółu, który pozwoliłby rozjaśnić 

nieco udział w dramacie. W każdym razie nawet jego rodzice nie wiedzieli o nim więcej od nas, nie 

mając najmniejszego pojęcia, co go przywiodło do zagubionego miasteczka, jeśli - jak widać - jego 

jedynym zamiarem było małżeństwo z kobietą, której nigdy przedtem nie widział na oczy.

Za   to   o   Angeli   Vicario   miałem   zawsze   przelotne   wiadomości,   które   przyczyniły   się   do 

stworzenia przeze mnie wyidealizowanego obrazu. Moja siostra zakonnica wędrowała przez jakiś czas 

po   górnej   Guajira   usiłując   nawrócić   ostatnich   bałwochwalców   i   zazwyczaj   zatrzymywała   się   na 

rozmowę u Angeli

Vicario,   w   miasteczku   zżartym   przez   sól   Morza   Karaibskiego,   gdzie   matka   usiłowała 

pogrzebać ją za życia. „Masz pozdrowienia od swojej kuzynki" - mówiła mi zawsze. Moja siostra 

Margot, która w pierwszych latach również składała jej wizyty, opowiadała mi, że kupili murowany 

dom z dużym patio otwartym na wiatry, gdzie jedyną uciążliwością były noce w czasie przypływów, 

gdy woda wylewała się przez ubikacje tak, iż o świcie po pokojach skakały ryby. Wszyscy znający 

Angelę   z   tych   czasów   zgodnie   podkreślali,   że   pochłaniała   ją   bez   reszty   jej   zręczna   praca   przy 

maszynie do haftowania i że dzięki temu zdołała osiągnąć zapomnienie.

Wiele lat później, w epoce niepewności, w której starałem się zrozumieć coś z siebie samego, 

sprzedając encyklopedie i książki medyczne po miasteczkach Guajiry przypadkiem dotarłem do tego 

indiańskiego odludzia. W oknie domu na wprost morza, haftując na maszynie w porze największego 

upału, siedziała siwa kobieta w drucianych okularach i jakby w żałobie, a nad jej głową wisiała klatka 

z kanarkiem, który nie przestawał śpiewać. Kiedy ją zobaczyłem w tym idyllicznym obramowaniu 

okna, nie mogłem uwierzyć, że to właśnie ona, gdyż nie chciałem przystać na to, że życie może być w 

końcu tak podobne do złej literatury. Ale to była ona: Angela Vicario w dwadzieścia trzy lata po 

background image

dramacie.

Przyjęła   mnie   jak   zwykle,   jak   dalekiego   kuzyna,   i   odpowiedziała   na   moje   pytania   z 

rozsądkiem i poczuciem humoru. Była tak dojrzała i rozgarnięta, że z wielkim trudem można było 

uwierzyć, że to ta sama kobieta.  Najbardziej zdziwił  mnie  sposób, w jaki doszła  do zrozumienia 

własnego życia. Po paru minutach nie wydawała mi się już tak postarzała jak na pierwszy rzut oka, ale 

niemal   tak   młoda   jak   we   wspomnieniach,   i   nie   miała   nic   wspólnego   z   tą   dziewczyną,   którą   w 

dwudziestym roku życia zmuszono do wyjścia za mąż bez miłości. Jej matka, zgorzkniała wskutek źle 

znoszonej starości, przyjęła mnie jak nienawistne widmo. Nie chciała mówić o przeszłości i pisząc tę 

kronikę musiałem zadowolić się niektórymi luźnymi zdaniami z jej rozmów z moją matką i z paru 

innymi osobami przywołanymi  w mej pamięci. Zrobiła o wiele więcej, niż to możliwe, by Angela 

Vicario umarła  za życia,  ale jej własna córka pokrzyżowała  te zamiary, nigdy bowiem nie robiła 

tajemnicy ze swego nieszczęścia. Wprost przeciwnie, każdemu, kto chciał jej wysłuchać, opowiadała 

o tym ze wszystkimi szczegółami, oprócz tego jednego, który zawsze miał pozostać nie wyjaśniony: 

kto, jak i kiedy był prawdziwym sprawcą jej krzywdy, nikt bowiem naprawdę nie wierzył, że to był 

Santiago Nasar. Należeli do dwóch odrębnych  światów. Nikt ich nigdy nie widział razem, a tym 

bardziej na osobności. Santiago Nasar był zbyt wyniosły, by zwrócić na nią uwagę. „Twoja głupiutka 

kuzynka", tak ją nazywał, kiedy o niej rozmawialiśmy. Poza tym, jak wówczas zwykliśmy mówić, był 

krogulcem na kurczaki. Chodził, tak jak i jego ojciec, własnymi ścieżkami, zrywając pączek każdej 

zbłąkanej pannie, która zaczynała rozkwitać w tych stronach, ale w miasteczku wiedziano jedynie o 

jego  konwencjonalnym  związku  z  Florą  Miguel   oraz  o burzliwym   romansie z  Marią  Alejandriną 

Cervantes,   który   przez   czternaście   miesięcy   doprowadzał   go   do   obłędu.   Wersja   najbardziej 

rozpowszechniona, być może dlatego, że i najbardziej perwersyjna, głosiła, że Angela Vicario chroniła 

kogoś, kogo naprawdę kochała, i wskazała nazwisko Santiago Nasara, gdyż nie przypuszczała, że jej 

bracia odważą się wystąpić  przeciwko niemu. Ja sam próbowałem wydobyć  z niej prawdę, kiedy 

odwiedziłem ją po raz drugi, wytaczając wszystkie starannie przygotowane argumenty, ona jednak 

ledwie podniosła wzrok znad haftu, żeby je odeprzeć.

- Daj już temu spokój, kuzynie - powiedziała. - To był on.

Całą resztę opowiedziała bez niedomówień, nie pomijając nawet szczegółów katastrofy nocy 

poślubnej. Opowiedziała, jak przyjaciółki wyuczyły ją, żeby w łóżku upiła męża do nieprzytomności, 

udawała większy wstyd, niż będzie naprawdę czuła, po to by zmusić go do zgaszenia światła, żeby 

podmyła się mocnym roztworem ałunu, podrabiając w ten sposób utratę dziewictwa, a także poplamiła 

prześcieradło  chromianem   rtęci,  by  wywiesić   je   następnego  dnia   na  swym   patio  młodej  mężatki. 

Dwóch tylko rzeczy nie wzięły pod uwagę osłaniające ją wspólniczki: niezwykłej pijackiej odporności 

Bayarda San Roman oraz zwykłej prawości, którą Angela Vicario ukrywała pod wmówioną jej przez 

matkę głupotą. „Nie zrobiłam nic z tego, czego mnie nauczyły - powiedziała mi - bo im więcej o tym 

myślałam, tym bardziej zdawałam sobie sprawę, że byłoby to świństwo, którego nie można zrobić 

nikomu, a już zwłaszcza temu biednemu człowiekowi, który miał pecha ożenić się ze mną". Tak więc 

background image

bez oporów dała się rozebrać w oświetlonym pokoju, wolna już od wszystkich wyuczonych strachów, 

które złamały jej życie. „To było bardzo łatwe - powiedziała mi - bo byłam gotowa umrzeć".

Prawda zaś jest taka, że mówiła o swoim nieszczęściu bez żadnego wstydu, by zataić inne 

nieszczęście, to rzeczywiste, które paliło jej wnętrzności. Do momentu gdy zdecydowała mi się to 

powiedzieć, nikomu przez myśl by nawet nie przeszło, że Bayardo San Roman pozostał w jej życiu na 

zawsze od tej chwili, kiedy zaprowadził ją z powrotem do domu. Było to gwałtowne nawiedzenie. 

„Nagle, gdy mama zaczęła mnie bić, zaczęłam go wspominać" - powiedziała mi. Uderzenia bolały ją 

coraz mniej, gdyż wiedziała, że cierpi dla niego. Myślała o nim dalej dziwiąc się samej sobie, gdy 

płakała leżąc na sofie w jadalni. „Nie płakałam z bólu ani z powodu tego wszystkiego, co się stało - 

powiedziała mi - ale płakałam za nim". Myślała o nim, gdy matka okładała jej twarz kompresami z 

pomornika, i jeszcze intensywniej, gdy usłyszała krzyki na ulicy i dzwony na trwogę, a jej matka 

weszła, by powiedzieć, że teraz już może spać spokojnie, bo najgorsze minęło.

Odtąd stale myślała o nim bez żadnej nadziei i sporo czasu upłynęło do dnia, kiedy wybrała 

się z matką na badanie oczu do szpitala w Riohacha. Wstąpiły po drodze do Hotelu del Puerto, którego 

właściciela znały,  i Pura Vicario poprosiła w barze o szklankę wody. Piła ją właśnie, odwrócona 

plecami do córki, kiedy ta ujrzała swoje własne myśli odbite we wszystkich lustrach na sali. Angela 

Vicario z zapartym tchem odwróciła głowę i zobaczyła go, jak nie widząc jej przeszedł obok i wyszedł 

z hotelu. Następnie z trwogą w sercu spojrzała raz jeszcze na matkę. Pura Vicario skończyła pić, otarła 

rękawem  usta  i w nowych  okularach  uśmiechnęła się  do niej  zza  lady.  W  tym  uśmiechu po raz 

pierwszy  od  swych   narodzin   Angela   Vicario   ujrzała   ją   taką,   jaką   była   naprawdę:   biedną   kobietą 

oddaną kultowi swoich wad. „Gówno" - powiedziała sobie. Była tak skołowana, że przez całą podróż 

śpiewała na głos, a po powrocie rzuciła się na łóżko, by płakać przez trzy dni.

Urodziła się na nowo. „Oszalałam z miłości do niego - powiedziała mi - bez opamiętania". 

Wystarczyło jej zamknąć oczy, by go zobaczyć, w szumie morza dyszała jego oddech, o północy w 

łóżku budził ją płomień jego ciała. Pod koniec tego tygodnia, nie odzyskawszy spokoju ani na minutę, 

napisała do niego po raz pierwszy. Był to konwencjonalny liścik, w którym opowiadała, że widziała 

go, jak wychodził z hotelu, i że byłoby jej przyjemnie, gdyby ją zauważył. Na próżno czekała na 

odpowiedź. Po upływie dwóch miesięcy, zmęczona czekaniem, wysłała mu następny list, pisany tymi 

samymi ukośnymi literkami co poprzedni, którego jedynym celem było, jak się wydaje, wytknięcie 

mu braku dobrego wychowania. Przez sześć następnych miesięcy napisała sześć listów; odpowiedzi 

nie było, ale zadowoliła się stwierdzeniem, że listy te do niego dochodzą.

Będąc po raz pierwszy panią swego losu Angela Vicario odkryła, że nienawiść i miłość są 

namiętnościami, które się uzupełniają. Im więcej listów wysyłała, tym bardziej rozpalała ogień swej 

gorączki, ale i podsycała szczęśliwą dla niej urazę do swej matki, „Na sam jej widok przewracały mi 

się   wnętrzności   -   powiedziała   mi   -   ale   nie   mogłam   jej   widzieć   nie   wspominając   go".   Jej   życie 

zwróconej   mężatki   było   równie   zwyczajne   jak   panieński   żywot   i   mijało   na   haftowaniu   razem   z 

przyjaciółkami,   tak   jak   przedtem  upływało   jej   na   wyrabianiu   tulipanów   z   gałganków   i  ptaków   z 

background image

papieru, ale gdy jej matka kładła się spać, ona zostawała w pokoju, by aż do świtu pisać listy bez 

żadnej przyszłości. Stała się bystra, stanowcza, była teraz panią swojej woli i tylko dla niego była 

znów dziewicą i prócz jego władzy nie uznał żadnej innej ani żadnej uległości poza uległością wobec 

swej obsesji.

Przez pół życia pisała jeden list tygodniowo. „Czasami nie wiedziałam, co pisać - opowiadała 

mi trzęsąc się ze śmiechu - ale wystarczało mi wiedzieć, że on otrzymuje moje listy". Z początku były 

to   listy   konwencjonalne,   później   liściki   potajemnej   kochanki,   perfumowane   bileciki   przelotnej 

narzeczonej, sprawozdania handlowe, dokumenty miłosne, w końcu podłe listy porzuconej żony, która 

wymyślała sobie okrutne choroby, by zmusić go do powrotu. Pewnej nocy wylał się jej atrament na 

gotowy już list i zamiast go podrzeć, dodała w postscriptum: „Na dowód mej miłości posyłam ci moje 

łzy". Czasami, zmęczona już płaczem, kpiła ze swego szaleństwa. Sześć razy zmieniano urzędniczkę 

na poczcie i sześć razy zdołała skłonić każdą do wspólnictwa. Nigdy jednak nie przyszło jej na myśl, 

żeby się poddać. Mimo to on wydawał się niewrażliwy na jej obłęd: było tak, jakby pisała w pustkę.

Pewnego   ranka   w   czasie   silnych   wiatrów,   gdzieś   w   dziesiątym   roku   pisania,   obudziło   ją 

przekonanie, że on leży nagi w jej łóżku. Napisała mu wówczas żarliwy dwudziestostronicowy list, w 

którym wyrzuciła z siebie bez żadnego wstydu prawdy gorzkie i już przegniłe, które nosiła w sercu od 

owej fatalnej nocy. Opowiedziała mu o trwałych bliznach, jakie zostawił na jej ciele, o soli jego 

języka,   o   ognistym   cepie   jego   afrykańskiego,   murzyńskiego   członka.   Oddała   list   pocztowej 

urzędniczce, która przychodziła w piątkowe popołudnia haftować i odbierać od niej listy, przekonana, 

że ten końcowy wybuch będzie ostatnim w jej agonii. Ale nie było odpowiedzi. Od tego czasu już nie 

zdawała sobie sprawy, co pisała ani do kogo, ale nadal pisała bez litości przez siedemnaście lat.

W pewne sierpniowe południe, gdy haftowała z przyjaciółkami, poczuła, że ktoś zbliża się do 

drzwi. Nie musiała odwracać się, by wiedzieć kto. „Był gruby, zaczynały mu wypadać włosy i już 

potrzebował okularów, żeby patrzeć z bliska - powiedziała mi. - Ale to był on, cholerny skurwysyn, to 

był on". Przestraszyła się, gdyż wiedziała, że widzi ją tak samo zmienioną na gorsze jak ona jego, i nie 

wierzyła, by miął w sobie tyle miłości co ona, by to znieść. Miał na sobie koszulę przesiąkniętą potem, 

jak wtedy gdy zobaczyła go po raz pierwszy na odpuście, i nosił ten sam pas i te same sakwy z 

rozpruwającej się skóry ze srebrnymi ozdobami. Bayardo San Roman postąpił krok do przodu nie 

zwracając uwagi na oszołomione hafciarki i położył sakwy na maszynie do szycia.

- No dobrze - powiedział - jestem.

Miał ze sobą walizkę z ubraniem, żeby już zostać, i drugą taką samą, wypełnioną  prawie 

dwoma   tysiącami   listów,   które   ona   do   niego   napisała.   Były   uporządkowane   według   dat,   w 

paczuszkach związanych kolorowymi wstążkami, i wszystkie co do jednego nie rozpieczętowane.

background image

Przez   wiele   lat   nie   mogliśmy   mówić   o   niczym   innym.   Nasze   codzienne   życie, 

podporządkowane do tego dnia tylu zwykłym i regularnym przyzwyczajeniom, zaczęło obracać się 

gwałtownie wokół wspólnego wszystkim niepokoju. Koguty zaskakiwały nas o świcie przy próbach 

porządkowania tylu połączonych ze sobą przypadków, które umożliwiły ten absurd, i oczywistym 

było, że nie robiliśmy tego z żądzy wyjaśnienia tajemnic, ale dlatego, że nikt z nas nie mógł już żyć 

bez określenia z całkowitą pewnością, jakie miejsce i rolę wyznaczył mu los.

Wielu nigdy się tego nie dowiedziało. Cristo Bedoya, który został cenionym chirurgiem, nie 

mógł sobie nigdy wytłumaczyć, dlaczego uległ chwilowej pokusie, by dwie godziny brakujące do 

przyjazdu   biskupa   przeczekać   u   swoich   dziadków,   zamiast   udać   się   na   spoczynek   do   rodziców 

czekających nań aż do świtu, by go ostrzec. Ale większość tych, którzy mogli coś zrobić, by zapobiec 

zbrodni, i jednak nie zrobili tego, rozgrzeszała się pretekstem, że sprawy honoru są świętością, do 

którego dostęp mają tylko bohaterowie dramatu. „Honor to miłość" - mawiała moja matka. Hortensja 

Baute, której udział w wydarzeniach ograniczył się do ujrzenia dwóch zakrwawionych noży, w chwili 

gdy   nie   zostały   jeszcze   użyte,   tak   bardzo   przejęła   się   własną   halucynacją,   iż   popadła   w   stan 

nieustającej pokuty i pewnego dnia, nie mogąc już tego wytrzymać, rzuciła się nago na ulicę. Flora 

Miguel, narzeczona Santiago Nasara, z rozgoryczenia uciekła z porucznikiem wojsk pogranicza, który 

następnie sprostytuował ją w obozach zbieraczy kauczuku w Vichada. Anna Villeros, akuszerka, która 

pomogła   w   przyjściu   na   świat   trzem   pokoleniom,   dowiedziawszy   się   o   zbrodni   dostała   skurczu 

pęcherza i aż do dnia swojej śmierci musiała oddawać mocz za pomocą sondy. Don Rogelio de la 

Flor, zacny mąż Clotilde Armerita, w wieku osiemdziesięciu sześciu lat cudowny okaz żywotności, 

wstał po raz ostatni, by zobaczyć, jak zarzynają Santiago Nasara opartego o zamknięte drzwi swego 

własnego domu, i tego wstrząsu już nie przeżył. Drzwi w ostatniej chwili zamknęła Placida Linero, ale 

szybko uwolniła się od poczucia winy. „Zamknęłam je, bo Divina Flor przysięgła, że widziała, jak 

mój syn wszedł do domu - powiedziała mi - a to była nieprawda". Natomiast nigdy nie wybaczyła 

sobie pomylenia wspaniałej wróżby drzew z niosącą nieszczęście wróżbą ptaków i uległa zgubnemu 

przyzwyczajeniu swoich czasów - żucia nasion rzeżuchy.

Dwanaście   dni   po   zbrodni   sędzia   śledczy   zastał   miasteczko   rozjątrzone   do   żywego.   W 

obskurnym biurze urzędu celnego w Pałacu Municypalnym,  popijając zaparzoną w garnku kawę z 

rumem przeciwko przywidzeniom z upału, musiał zażądać dodatkowych posiłków wojskowych, by 

zaprowadzić   spokój   w   napierającym   tłumie   tych   wszystkich,   którzy  wcale   nie   wzywani   pragnęli 

złożyć zeznania chcąc ujawnić swe kluczowe znaczenie w dramacie. Był świeżo po dyplomie, chodził 

jeszcze w czarnym uniformie szkoły prawniczej, obnosił złoty sygnet z emblematem swego roku i 

pretensje oraz liryzm szczęśliwego debiutanta. Nigdy jednak nie poznałem jego nazwiska. Wszystko, 

co wiemy o jego charakterze, zostało wywiedzione z akt odnalezionych przeze mnie przy pomocy 

wielu   osób   w   Pałacu   Sprawiedliwości   w   Riohacha,   w   dwadzieścia   lat   po   zbrodni.   Archiwa   nie 

posiadały żadnej numeracji, zaś dokumenty gromadzone tu od ponad wieku walały się po podłodze 

kolonialnego gmachu w ruinie, który przez parę dni był główną kwaterą Francisa Drake'a. Parter 

background image

zalewany był falami przypływu, a w opuszczonych urzędach unosiły się podarte tomy. Sam, brodząc 

po   kostki   w   wodzie,   wielokrotnie   przeszukiwałem   dno   tego   stawu   zagubionych   spraw   i   jedynie 

przypadek pozwolił mi odzyskać po pięciu latach poszukiwań trzysta dwadzieścia dwie luźne kartki z 

ponad pięciuset, jakie liczyły akta.

Nazwisko sędziego nie pojawiło się na żadnej z nich, ale jest rzeczą oczywistą, że był  to 

człowiek trawiony przez gorączkę literatury. Bez wątpienia czytał hiszpańskich klasyków, niektórych 

pisarzy łacińskich i znał bardzo dobrze Nietzschego, który był modnym autorem wśród prawników 

jego generacji. Notatki na marginesie, i to nie tylko ze względu na kolor atramentu, zdawały się być 

pisane krwią. Był tak zaszokowany tajemniczą sprawą, której rozwiązywanie przypadło mu w udziale, 

iż   wielokrotnie   uciekał   się   do   lirycznych   igraszek   przeciwnych   rygorom   jego   zawodu.   Przede 

wszystkim   zawsze   wydawało   mu   się   wysoce   podejrzane   to,   że   życie   posłużyło   się   naraz   tyloma 

przypadkami zakazanymi literaturze, by bez żadnych przeszkód spełniła się śmierć tak zapowiedziana.

Ale tym,  co go najbardziej zaniepokoiło pod koniec nadgorliwego dochodzenia, była jego 

całkowita   bezradność   w   odnalezieniu   jakiegokolwiek   śladu,   choćby   najmniej   prawdopodobnego, 

wskazującego na to, że Santiago Nasar rzeczywiście był sprawcą zhańbienia. Te z przyjaciółek Angeli 

Vicario, które były jej wspólniczkami w oszukaństwie, przez długi czas opowiadały, że przed ślubem 

dopuściła   je   do   swej   tajemnicy,   ale   nie   ujawniła   żadnego   nazwiska.   W   dochodzeniu   zeznały: 

„Powiedziała   nam  o   cudzie,   ale   nic   nie   wspominała   o  świętym".   Angela   Vicario   ze   swej   strony 

obstawała przy swoim. Kiedy sędzia śledczy zapytał ją w swym pokrętnym stylu, czy wie, kim był 

nieboszczyk Santiago Nasar, ona z kamiennym wyrazem twarzy odpowiedziała:

- Był moim sprawcą.

Tak zapisane jest w aktach, ale bez żadnych dodatkowych uwag dotyczących okoliczności i 

miejsca. Podczas trwającej jedynie trzy dni rozprawy oskarżyciel prywatny największy nacisk położył 

na   słabość   tego   zarzutu.   Zaskoczenie   sędziego   śledczego   brakiem   dowodów   przeciwko   Santiago 

Nasarowi było tak olbrzymie, że jego rzetelną robotę zdaje się chwilami wypaczać rozczarowanie. Na 

stronie 416 własnoręcznie i czerwonym atramentem z receptariusza dopisał na marginesie: „Dajcie mi 

przesąd,   a   poruszę   świat".   Pod   tą   parafrazą   zniechęcenia   trafną   kreską   nakreśloną   tym   samym 

atramentem   dorysował   serce   przeszyte   strzałą.   Dla   niego,   tak   jak   i   dla   najbliższych   przyjaciół 

zamordowanego,   samo   zachowanie   Santiago   Nasara   w   ostatnich   godzinach   było   ostatecznym 

dowodem jego niewinności.

Santiago Nasar w dniu swej śmierci rzeczywiście nie miał cienia wątpliwości, choć bardzo 

dobrze wiedział, jaka jest cena hańby, którą mu przypisywano. Znał obłudny charakter swojego świata 

i   nie   mógł   nie   wiedzieć,   że   naturalna   prostota   bliźniaków   niezdolna   jest   przyjąć   takiej   zniewagi 

obojętnie. Nikt nie znał zbyt dobrze Bayarda San Roman, ale Santiago Nasar znał go na tyle, by 

wiedzieć,   że   pod   wielkoświatowymi   pretensjami   był,   jak   każdy,  całkowicie   uległy  wobec   swych 

wielowiekowych przesądów. Świadome lekceważenie sprawy byłoby więc samobójstwem.  Zresztą 

gdy w ostatniej chwili dowiedział się wreszcie, że bracia Vicario czekają nań, by go zabić, wcale nie 

background image

zareagował,   wbrew   temu,   co   rozpowiadano,   panikarskim   strachem,   ale   raczej   zakłopotaniem 

niewinnego człowieka.

Osobiście mam wrażenie, że umarł nie rozumiejąc swojej śmierci. Obiecawszy mojej siostrze 

Margot,  że  przyjdzie   do  nas  na  śniadanie,  odszedł  nabrzeżem  trzymany  pod ramię  przez   Christo 

Bedoyę i obaj zdawali się być tak niefrasobliwi, że wzbudzili wiele fałszywych złudzeń. „Szli tacy 

uradowani - powiedziała mi Meme Loaiza - że podziękowałam Bogu, bo pomyślałam, że wszystko 

skończyło się dobrze". Nie wszyscy oczywiście tak lubili Santiago Nasara. Polo Carrillo, właściciel 

elektrowni, sądził, że jego spokój bierze się z cynizmu, a nie z niewinności. „Wydawało mu się, że 

dzięki swej forsie jest nietykalny"  - powiedział mi. Fausta López, jego żona, dodała: „Jak każdy 

Turek". Indalencio Pardo był właśnie w sklepie Clotilde Armenta, gdzie bliźniacy powiedzieli mu, że 

gdy tylko odpłynie biskup, zabiją Santiago Nasara. Pomyślał, jak tylu innych, że były to jakieś majaki 

bliźniaków   znajdujących   się   w   stanie   mocno   wczorajszym,   ale   Clotilde   Armenta   dała   mu   do 

zrozumienia, że nie są to czcze przechwałki, i poprosiła, by odnalazł Santiago Nasara i uprzedził go.

- Nie masz co się fatygować - powiedział mu Pedro Vicario - było nie było, jest tak, jakby już 

nie żył.

Było   to   wyzwanie   nazbyt   oczywiste.   Bliźniacy   znali   więzi   łączące   Indalencia   Pardo   z 

Santiago  Nasarem  i  przypuszczalnie   pomyśleli,  że  jest  to najodpowiedniejsza   osoba,  by zapobiec 

zbrodni, tak by i oni czuli się wolni od hańby. Ale Indalencio Pardo, spotkawszy Santiago Nasara 

prowadzonego pod ramię przez Cristo Bedoyę między grupkami opuszczającymi port, nie odważył się 

go ostrzec. „Rura mi zmiękła" - powiedział mi. Poklepał każdego po ramieniu i zszedł im z drogi. Oni 

zaś ledwie go zauważyli, całkowicie zaabsorbowani obliczaniem kosztów wesela.

Ludzie rozchodzili się idąc w stronę placu, w tym samym co i oni kierunku. Był to zwarty 

tłum, niemniej  Scholastyce  Cisneros zdawało się, iż widzi, jak obaj przyjaciele  idą środkiem bez 

żadnych trudności wewnątrz pustego kręgu, ludzie bowiem wiedzieli, że Santiago Nasar ma zginąć, i 

nie mieli odwagi go dotknąć. Cristo Bedoya również przypomniał sobie dziwne zachowanie ludzi. 

„Patrzyli na nas tak, jakbyśmy mieli pomalowane twarze" - powiedział mi. Więcej, Sara Noriega 

otworzyła swój sklep obuwniczy właśnie w tej chwili, gdy przechodzili obok, i przeraziła się bladością 

Santiago Nasara. Ale on ją uspokoił:

- Niech się tak ciocia Sara nie dziwi - powiedział jej nie zatrzymując się - mam takiego kaca.

Celeste Dangond siedział w piżamie w drzwiach swego domu naśmiewając się z tych, którzy 

ubrali się odświętnie, by przywitać biskupa, i zaprosił Santiago Nasara na kawę. „To było tylko dla 

zyskania na czasie, dopóki bym czegoś nie wymyślił" - powiedział mi. Santiago Nasar odpowiedział 

mu jednak, że spieszy się, bo musi się przebrać na śniadanie z moją siostrą. „No i sam się wpuściłem 

w kanał - tłumaczył mi Celeste Dangond - bo wydało mu się nagle, że nie mogą go zabić, jeśli on jest 

taki pewien tego, co będzie robić". Jedynie  Yamil Shaium zrobił to, co sobie założył.  Gdy tylko 

usłyszał   pogłoskę,   stanął   w   drzwiach   swego   sklepu   czekając   na   Santiago   Nasara,   by  go   ostrzec. 

Przybył tu jako jeden z ostatnich Arabów, razem z Ibrahimem Nasarem, był jego partnerem w kartach 

background image

aż do śmierci i wciąż pozostawał rodzinnym doradcą. Nikt nie miał takiego jak on autorytetu, by 

porozmawiać z Santiago Nasarem. Mimo to uznał, że jeśli pogłoska okaże się bezpodstawna, to może 

spowodować niepotrzebny popłoch, wolał więc porozmawiać wpierw z Cristo Bedoyą, na wypadek 

gdyby ten okazał się lepiej poinformowany. Gdy nadchodzili, zawołał go. Cristo Bedoya już przy rogu 

placu klepnął lekko Santiago Nasara po plecach i usłuchał wezwania Yamila Shaiuma.

- Do soboty - powiedział Santiagowi.

Santiago Nasar nic mu nie odpowiedział, tylko zwrócił się po arabsku do Yamila Shaiuma, ten 

zaś odrzekł mu coś, również po arabsku, skręcając się ze śmiechu. „To była taka gra słów, która 

zawsze nas bawiła" - wytłumaczył mi Yamil Shaium. Nie zatrzymując się Santiago Nasar pomachał 

im ręką na pożegnanie i skręcił na plac. Widzieli go po raz ostatni.

Cristo   Bedoya,   ledwo   wysłuchawszy   informacji   Yamila   Shaiuma,   wyskoczył   ze   sklepu   i 

rzucił się biegiem za Santiago Nasarem. Ujrzał go jeszcze, jak skręcał za róg, ale nie zdołał go już 

odnaleźć pomiędzy grupkami ludzi rozchodzących się po placu. Wiele osób, które wypytywał o niego, 

odpowiedziało mu identycznie:

- Przed chwilą widziałem go z tobą. Wydawało mu się niemożliwe, by w tak krótkim czasie 

Santiago Nasar zdążył dojść do swego domu, zajrzał tam jednak, by o niego zapytać, drzwi od frontu 

zastał bowiem uchylone, z odsuniętą zasuwą. Wszedł, nie dostrzegłszy kartki na podłodze, przeszedł 

przez salon w półmroku, usiłując nie robić hałasu, było bowiem zbyt wcześnie jak na odwiedziny, ale 

psy wewnątrz domu zaniepokoiły się i wybiegły mu na spotkanie. Uspokoił je pobrzękując kluczami, 

tak jak się tego nauczył od ich pana, i w ich otoczeniu ruszył do kuchni. W korytarzu minął się z 

Diviną Flor niosącą wiadro i szczotkę, by wyszorować pokoje na parterze. Zapewniła go, że Santiago 

Nasar nie wrócił. Victoria Guzman właśnie postawiła na ogniu potrawkę z królików, kiedy wszedł do 

kuchni. Zrozumiała natychmiast. „Serce mu wyskakiwało" - powiedziała mi. Cristo Bedoya zapytał ją, 

czy Santiago Nasar jest w domu, a ona z udawaną naiwnością odparła, że jeszcze nie przyszedł spać.

- To poważna sprawa - powiedział jej Cristo Bedoya - szukają go, żeby go zabić.

Victoria Guzman zapomniała o naiwności.

- Ci biedni chłopcy nikogo nie zabiją - odrzekła. - Piją bez przerwy od soboty - powiedział 

Cristo Bedoya.

- Właśnie dlatego - wyjaśniła. - Nie ma pijaka, który by zjadł własne gówno.

Cristo Bedoya wrócił do salonu, gdzie Divina Flor otworzyła właśnie okna. „Oczywiście, że 

nie padało - stwierdził Cristo  Bedoya.  - Zbliżała  się siódma i przez okna wpadało złote słońce". 

Ponownie zapytał Divinę Flor, czy jest pewna, że Santiago Nasar nie wszedł drzwiami od salonu. 

Wtedy   nie   była   już   tego   tak   pewna   jak   za   pierwszym   razem.   Zapytał   ją   o   Placidę   Linem   i 

odpowiedziała mu, że przed chwilą postawiła jej kawę na nocnym stoliku, ale że jej nie budziła. Tak 

było zawsze: o siódmej obudzi się, wypije kawę i zejdzie, by wydać polecenia co do śniadania. Cristo 

Bedoya spojrzał na zegarek: była szósta pięćdziesiąt sześć. Wówczas wszedł na piętro, by przekonać 

się osobiście, czy Santiago Nasar nie wrócił.

background image

Drzwi   do   sypialni   były   zamknięte   od   wewnątrz,   Santiago   Nasar   wyszedł   bowiem   przez 

sypialnię matki. Cristo Bedoya nie tylko znał ten dom równie dobrze jak swój, ale był również na tyle 

spoufalony z rodziną, że pchnął drzwi do sypialni Placidy Linero, by przejść do sąsiedniego pokoju. 

Przez okno wpadał snop zakurzonego słońca, zaś piękna kobieta śpiąca w tej poświacie w hamaku, z 

dłonią panny młodej na policzku, wyglądała nierealnie. „Była jak zjawa" - wyznał mi Cristo Bedoya. 

Patrzył na nią przez chwilę, zafascynowany jej urodą, następnie przeszedł w milczeniu przez pokój, 

minął łazienkę i wszedł do sypialni Santiago Nasara. Łóżko było nietknięte, a na fotelu leżał idealnie 

wyprasowany strój jeździecki, na nim jeździecki kapelusz, a na podłodze, przy ostrogach, stały buty. 

Na   nocnym   stoliku   zegarek   Santiago   Nasara   wskazywał   szóstą   pięćdziesiąt   osiem.   „Nagle 

pomyślałem, że wrócił, aby się uzbroić" - powiedział mi Cristo Bedoya. Ale odnalazł magnum w 

szufladce   nocnego   stolika.   „Nigdy   w   życiu   nie   strzelałem   -   wyznał   mi   Cristo   Bedoya   -   ale 

postanowiłem wziąć rewolwer, żeby zanieść go Santiago Nasarowi". Wsadził go za pas, pod koszulę, i 

dopiero po dokonanej zbrodni zdał sobie sprawę, że był on nie naładowany. Placida Linero pojawiła 

się w drzwiach z filiżanką kawy w chwili, gdy zamykał szufladę.

- Boże Święty! - wykrzyknęła. - Aleś mnie wystraszył!

Cristo Bedoya również się przestraszył. Zobaczył )ą w pełnym świetle, w szlafroku w złote 

skowronki, z potarganymi włosami, i oczarowanie prysło. Nieco zmieszany zaczął się tłumaczyć, że 

wszedł, żeby odnaleźć Santiago Nasara.

- Poszedł na powitanie biskupa - odparła Placida Linero.

- Przepłynął tylko - powiedział.

- Tak przypuszczałam - odrzekła. - To syn najgorszej matki.

Przerwała, w tej samej bowiem chwili uświadomiła sobie, że Cristo Bedoya nie wie, co z sobą 

zrobić. „Mam nadzieję, że Bóg mi wybaczył - wyznała mi Placida Linero - ale zauważyłam, że był 

bardzo zmieszany, i nagle przyszło mi na myśl, że przyszedł tu kraść". Zapytała go, co mu jest. Cristo 

Bedoya  zdawał sobie sprawę, iż znajduje się w podejrzanej sytuacji,  ale nie miał  jednak odwagi 

wyznać jej prawdy.

- Nie spałem ani minuty - powiedział jej. Odszedł bez żadnych innych wyjaśnień. „Tak czy 

siak - powiedział mi - ona zawsze wyobrażała sobie, że ją okradają". Na placu spotkał ojca Amadora, 

który wracał z kościoła z akcesoriami  nie odbytej mszy,  nie wydało  mu się jednak, by ten mógł 

cokolwiek zrobić dla Santiago Nasara poza ocaleniem jego duszy. Szedł ponownie w stronę portu, 

kiedy usłyszał, że od sklepiku Clotilde Armenta wołają go. W drzwiach stał Pedro Vicario, blady, 

rozczochrany, w rozpiętej koszuli, z podwiniętymi  powyżej łokci rękawami i z nożem, który sam 

zrobił z ostrza piły. Jego zachowanie było zbyt zuchwałe, aby mogło być przypadkowe, a przecież nie 

robił tego po raz pierwszy i nawet nie tak jawnie w porównaniu z tym, co usiłował zrobić w ostatnich 

minutach, by uniemożliwiono mu popełnienie zbrodni.

- Cristóbal - krzyknął - powiedz Santiagowi Nasarowi, że czekamy tutaj na niego, żeby go 

zabić. Cristo Bedoya uczyniłby mu nawet przysługę, by uniemożliwić jego zamiary. „Gdybym umiał 

background image

strzelać z rewolweru, to Santiago  Nasar żyłby"  - powiedział  mi. Ale już sama myśl  o strzelaniu 

sparaliżowała go, po tym wszystkim, co usłyszał o niszczącej sile opancerzonej kuli.

- Ostrzegam cię, że jest uzbrojony w magnum zdolne przebić silnik na wylot - krzyknął.

Pedro Vicario wiedział, że to nieprawda. „Nigdy nie chodził z bronią, jeśli nie był ubrany do 

jazdy" - powiedział mi. Ale kiedy podjął decyzję o zmyciu hańby siostry, mimo wszystko wziął pod 

uwagę to, że mógł być uzbrojony.

- Umarli nie strzelają - odkrzyknął.

Wtedy   w   drzwiach   pojawił   się   Pablo   Vicario.   Był   równie   blady  jak   brat,   miał   na   sobie 

marynarkę z wesela, a w ręku nóż owinięty w gazetę. „Gdyby nie to - zwierzył mi się Cristo Bedoya - 

nigdy  bym   nie   wiedział,   który  z   nich   jest   który".   Zza   Pabla   Vicario   wyszła   Clotilde   Armenta   i 

krzyknęła   do   Cristo   Bedoi,   żeby   się   pospieszył,   bo   w   tym   miasteczku   mięczaków   tylko   taki 

mężczyzna jak on może zapobiec tragedii.

To, co wydarzyło się do tej pory, widzieli wszyscy. Wracający z portu ludzie, zaalarmowani 

krzykami, zaczęli zajmować miejsca na placu, by być świadkami zbrodni. Cristo Bedoya rozpytywał 

znajomych o Santiago Nasara, nikt go jednak nie widział. W drzwiach Club Social natknął się na 

pułkownika Lazaro Aponte i opowiedział mu, co przed chwilą  zdarzyło  się przy sklepie Clotilde 

Armenta.

- Niemożliwe - stwierdził pułkownik Aponte - przecież kazałem im pójść do łóżka.

- Przed chwilą widziałem ich z nożami do świniobicia - odparł Cristo Bedoya.

- Cholera - krzyknął alkad - to znaczy, że chyba wrócili z innymi!

Przyrzekł zająć się tym natychmiast, ale wszedł do Club Social, by umówić się na partyjkę 

domina na wieczór, a kiedy wyszedł, zbrodnia została już dokonana. Cristo Bedoya popełnił wówczas 

swój śmiertelny błąd: pomyślał, że Santiago Nasar postanowił w ostatniej chwili zjeść śniadanie u nas 

nie przebierając się, ruszył więc tam. Rzucił się pospiesznie brzegiem rzeki, pytając każdego, kogo 

spotkał, czy widział go gdzieś po drodze, nikt jednak nie potrafił mu odpowiedzieć. Nie przestraszył 

się, gdyż do naszego domu prowadziły również inne drogi. Prospera Arango, pięknisia, zaczęła go 

błagać,   by   zrobił   coś   dla   jej   ojca,   który   konał   na   progu   swego   domu,   nie   tknięty   ulotnym 

błogosławieństwem  biskupa.   „Jak   przechodziłam,  to  go  widziałam   -   powiedziała   mi  moja   siostra 

Margot - i już miał trupią twarz". Cristo Bedoya potrzebował czterech minut, by ustalić stan chorego, i 

przyrzekł wrócić później, by znaleźć jakiś doraźny środek, ale stracił następne trzy minuty pomagając 

Prosperze Arango zanieść ojca do sypialni. Kiedy wyszedł, usłyszał odległe krzyki i wydało mu się, że 

w   okolicach   placu   strzelają   z   petard.   Usiłował   pobiec,   ale   przeszkodził   mu  w   tym   rewolwer   źle 

umieszczony  za   pasem.   Minąwszy  ostatni   zakręt   rozpoznał   od  tyłu   moją   matkę,   która   nieomalże 

wlokła za sobą najmłodszego syna.

- Luiso Santiago - wykrzyknął - gdzie jest pani chrześniak?

Moja matka ledwie odwróciła twarz oblaną łzami.

- Och, synu - odpowiedziała - mówią, że go zabili!

background image

Tak było w istocie. Podczas gdy Cristo Bedoya szukał go wszędzie, Santiago Nasar zaszedł do 

domu Flory Miguel, swej narzeczonej, tuż za rogiem, gdzie widzieli się po raz ostatni. „Do głowy mi 

nawet   nie   wpadło,   że   mógł   tam   zajść   -   powiedział   mi   -   bo   ci   ludzie   nigdy   nie   wstawali   przed 

południem". To, że cała rodzina z rozkazu Nahira Miguela, mędrca całej wspólnoty, spała zawsze do 

dwunastej,   było   dość   rozpowszechnioną   pogłoską.   „To   dlatego   Flora   Miguel,   która   już   dawno 

przestała  być podlotkiem,  trzymała  się jak róża" - mówi  Mercedes.  To prawda, że  do późna nie 

otwierali domu, tak jak wielu innych, ale byli ludźmi pracowitymi i w rzeczywistości wstawali bardzo 

wcześnie. Rodzice Santiago  Nasara  i Flory Miguel  uzgodnili,  że  ich  dzieci  pobiorą  się.  Santiago 

Nasar, gdy w pełni dojrzał, przystał na tę umowę i gotów był jej dotrzymać, być może dlatego, że miał 

o małżeństwie takie samo utylitarne pojęcie jak jego ojciec. Flora Miguel ze swej strony odznaczała 

się rozkwitającą urodą, niemniej pozbawiona była zarówno wdzięku, jak rozsądku, i całemu pokoleniu 

służyła   podczas   ślubów   za   druhnę,   kontrakt   był   więc   dla   niej   opatrznościowym   rozwiązaniem. 

Narzeczeństwo ich było łatwe, bez grzecznościowych odwiedzin ani sercowych niepokojów. Ślub, 

odkładany już wielokrotnie, został wreszcie ustalony na najbliższe Boże Narodzenie.

Flora Miguel obudziła się w ten poniedziałek z pierwszym buczeniem statku biskupa, zaś 

wkrótce potem dowiedziała się, że bracia Vicario oczekują Santiago Nasara, żeby go zabić. Mojej 

siostrze zakonnicy, jedynej, która z nią rozmawiała po nieszczęściu, przyznała się, że nie pamięta 

nawet,   kto   jej   to   powiedział.   „Wiem   tylko,   że   o   szóstej   rano   wszyscy   już   o   tym   wiedzieli"   - 

powiedziała jej. Mimo to wydało jej się to niepojęte, by rzeczywiście mogli zabić Santiago Nasara, za 

to   pomyślała,   że   zmuszą   go   do   małżeństwa   z   Angelą   Vicario,   by   zwrócił   jej   honor.   Poniżenie 

spowodowało u niej szok. Podczas gdy połowa miasteczka czekała na biskupa, ona zamknęła się w 

sypialni, płacząc z wściekłości i porządkując w szkatułce listy, które Santiago Nasar pisał do niej z 

internatu szkolnego.

Zawsze gdy wstępował do domu Flory Miguel, nawet jeśli nie było nikogo, Santiago Nasar 

chrobotał   kluczami   o   metalową   siatkę   na   oknach.   W   ten   poniedziałek   czekała   już   na   niego 

przyciskając do piersi szkatułkę z listami. Santiago Nasar nie mógł jej dostrzec z ulicy, ona natomiast 

zauważyła go przez siatkę, zanim zaczął pobrzękiwać kluczami zbliżając się do domu.

- Wejdź - powiedziała.

Nikt, nawet lekarz, nie wszedł nigdy do tego domu o szóstej czterdzieści pięć rano. Santiago 

Nasar zostawił właśnie Cristo Bedoyę przy sklepie Yamila Shaiuma, na placu zaś zgromadziło się tyle 

ludzi oczekujących jego nadejścia, iż było czymś niepojętym, że nikt nie dostrzegł, jak wchodził do 

domu narzeczonej. Sędzia śledczy szukał choć jednej osoby, która widziałaby wchodzącego Santiago 

Nasara,   i   czynił   to   równie   uporczywie   jak   ja,   ale   nie   sposób   było   odnaleźć   nikogo   takiego.   Na 

marginesie   strony   382   akt   dopisał   czerwonym   atramentem   kolejną   sentencję:   „Fatum   czyni   nas 

niewidzialnymi". Faktem jest, że Santiago Nasar wszedł głównym wejściem, na oczach wszystkich i 

nie robiąc nic, żeby nie zostać dostrzeżonym.  Flora Miguel czekała na niego w salonie, zielona z 

wściekłości, w jednej z tych swoich sukien z nieszczęsnymi żabotami, które miała zwyczaj zakładać 

background image

przy okazji pamiętnych uroczystości, i wepchnęła mu w ręce szkatułkę.

- Masz to - powiedziała mu. - I oby cię zabili.

Santiago Nasar był tak zaskoczony, że szkatułka wypadła mu z rąk, a jego pisane bez miłości 

listy rozsypały się po podłodze. Spróbował dogonić Florę Miguel w sypialni, ale zamknęła drzwi i 

zaryglowała je. Pukał wiele razy i wołał ją głosem zbyt przynaglającym jak na tę godzinę, w rezultacie 

czego   zbiegła   się   cała   zaalarmowana   rodzina.   Licząc   najbliższych   członków   rodziny   i   dalekich 

krewnych, starszych i niepełnoletnich, było ich razem czternaścioro. Ostatni zjawił się ojciec, Nahir 

Miguel, rudobrody, w przywiezionej ze swoich stron dżilabie Beduina, którą zawsze nosił w domu. 

Widziałem go wiele razy, był olbrzymi i flegmatyczny, ale najbardziej działał na mnie blask jego 

autorytetu.

- Floro - zawołał w swoim języku. - Otwórz drzwi.

Wszedł do sypialni córki, podczas gdy cała rodzina wpatrywała się z przejęciem w Santiago 

Nasara.  Klęczał  zbierając  z  podłogi  listy  i układając  je  w  szkatułce.  „Jakby  odprawiał   pokutę"  - 

powiedzieli  mi.  Nahir Miguel wyszedł  z sypialni  po paru minutach,  dał znać ręką i cała rodzina 

zniknęła.

Zaczął   mówić   do   Santiago   Nasara   po   arabsku.   „Natychmiast   zrozumiałem,   że   nie   ma 

najmniejszego pojęcia, co do niego mówię" - wyznał mi. Wówczas zapytał go wprost, czy wie, że 

bracia Vicario szukają go, żeby go zabić. „Zbladł i tak stracił panowanie nad sobą, że trudno uwierzyć, 

aby udawał" - powiedział mi. Zgodził się, że zachowanie Santiago Nasara spowodowane było nie tyle 

strachem co zakłopotaniem.

- Ty wiesz najlepiej, czy mają rację, czy też nie - powiedział mu. - Ale w każdym przypadku 

zostają ci tylko dwa wyjścia: albo schowasz się tutaj, bo to jest twój dom, albo wyjdziesz z moją 

strzelbą.

- Ni cholery nie rozumiem - powiedział Santiago Nasar.

Były to jedyne słowa, jakie zdołał powiedzieć, i powiedział je po hiszpańsku. „Wyglądał jak 

zmoczone pisklę" - powiedział mi Nahir Miguel. Musiał wyjąć mu z rąk szkatułkę, ten nie wiedział 

bowiem, gdzie ją odstawić, żeby otworzyć sobie drzwi.

- Będzie dwóch na jednego - powiedział mu. Santiago Nasar wyszedł. Ludzie poustawiali się 

na placu jak w dniach defilad. Wszyscy widzieli, jak wychodził, i wszyscy zrozumieli, że już wie, że 

mają  go zabić, i był  tak przerażony, iż nie potrafił znaleźć drogi do swego domu. Podobno ktoś 

krzyknął   z   balkonu:   „Nie   tędy,   Turku,   przez   stary  port".   Santiago   Nasar   zaczął   rozglądać   się   za 

głosem. Yamil Shaium krzyknął, by schował się w jego sklepie, sam zaś wszedł, by odnaleźć swą 

myśliwską strzelbę, ale nie pamiętał, gdzie schował naboje. Ze wszystkich stron zaczęto krzyczeć do 

Santiago Nasara, ten zaś kręcił się w kółko, odchodził raz w lewo, raz w prawo, oszołomiony tyloma 

głosami   na   raz.   Było   jasne,   że   pragnie   dostać   się   do   domu   przez   drzwi   kuchenne,   ale   widać 

przypomniał sobie nagle, że główne drzwi są otwarte.

- Idzie - powiedział Pedro Vicario.

background image

Obaj zauważyli go w tym samym momencie. Pablo Vicario zdjął marynarkę, złożył na stołku i 

odwinął nóż z gazety w kształcie jatagana. Zanim opuścili sklep, obaj, nie umawiając się, przeżegnali 

się. Clotilde Armenta złapała wówczas Pedra Vicario za koszulę i krzyknęła do Santiago Nasara, żeby 

uciekał, bo chcą go zabić. Był to krzyk tak rozpaczliwy, że przytłumił wszystkie pozostałe. „Najpierw 

przestraszył się - powiedziała mi Clotilde Armenta - bo nie wiedział, kto do niego krzyczy ani skąd". 

Ale kiedy ją zauważył, dostrzegł również Pedra Vicario, który jednym pchnięciem rzucił ją na ziemię i 

dogonił brata. Santiago Nasar, znajdując się co najmniej pięćdziesiąt metrów od domu, zaczął biec w 

stronę głównych drzwi.

Pięć   minut   wcześniej   Victoria   Guzman   opowiedziała   w   kuchni   Placidzie   Linero   to,   co 

wiedzieli już wszyscy. Placida Linero była kobietą o twardych nerwach, nie dała więc po sobie poznać 

zdenerwowania.  Zapytała Victorię  Guzman,  czy powiedziała  o tym  jej synowi,  ta zaś świadomie 

kłamiąc odparła, że kiedy Santiago Nasar zszedł wypić kawę, ona jeszcze o niczym nie wiedziała. 

Zmywając wciąż podłogę w salonie Divina Flor ujrzała w tym momencie, jak Santiago Nasar wrócił 

drzwiami od placu i okrętowymi schodami wszedł na górę. „To było bardzo wyraźne przywidzenie – 

opowiedziała mi Divina Flor. - Miał na sobie białe ubranie, a w ręku coś trzymał, nie mogłam tego 

dobrze zobaczyć, ale wydawało mi się, że to bukiet róż". Kiedy więc Placida Linero zapytała o niego, 

Divina Flor uspokoiła ją.

- Przed minutą wszedł do pokoju - powiedziała jej.

Placida  Linero  ujrzała   wówczas  kartkę  na  podłodze,  ale  nie  przyszło   jej  na  myśl,  aby  ją 

podnieść, a o jej treści dowiedziała się dopiero wtedy, gdy ktoś pokazał jej ten list w zamieszaniu 

tragedii. Przez drzwi zobaczyła braci Vicario biegnących w stronę domu z obnażonymi nożami. Z 

miejsca, w którym się znajdowała, mogła ich zobaczyć, ale nie mogła widzieć syna, biegnącego ku 

drzwiom z drugiej strony. „Pomyślałam, że chcą dostać się do domu, żeby zabić go w środku" - 

powiedziała mi. Podbiegła wówczas do drzwi i zatrzasnęła je jednym ruchem. Ryglowała je, kiedy 

usłyszała krzyki Santiago Nasara i usłyszała przerażające walenie o drzwi, ale pomyślała, że on jest na 

górze i obrzuca obelgami braci Vicario z balkonu swojej sypialni. Poszła na górę, by mu dopomóc.

Santiago   Nasarowi   zabrakło   zaledwie   kilku   sekund,   by  schronić   się   w   domu,   gdy  drzwi 

zatrzasnęły się. Zdołał jeszcze uderzyć w nie parę razy pięściami i natychmiast odwrócił się, by z 

gołymi  rękami stawić czoło swym  wrogom. „Przestraszyłem się, kiedy go zobaczyłem na wprost 

siebie   -   powiedział   mi   Pablo   Vicario   -   bo   wydał   mi   się   jakby   dwa   razy   większy,   niż   był   w 

rzeczywistości".   Santiago   Nasar   uniósł   rękę,   by   odparować   pierwszy   cios   Pedra   Vicario,   który 

zaatakował go z prawej strony prostym nożem.

- Skurwysyny - wrzasnął.

Nóż przebił mu prawą dłoń, a następnie zanurzył się cały w boku. Wszyscy usłyszeli, jak 

zaskowyczał z bólu.

- Mamo!

Pedro Vicario cofnął dłoń bezwzględnym ruchem rzeźnika i zadał drugi cios, niemal w to 

background image

samo miejsce. „Najdziwniejsze było to, że nóż wychodził czysty - zeznał Pedro Vicario sędziemu 

śledczemu. - Zadałem mu co najmniej trzy ciosy i nie było ani jednej kropli krwi". Santiago Nasar po 

trzecim   pchnięciu   skręcił   się   z   rękoma   skrzyżowanymi   na   brzuchu,   wydał   z   siebie   jęk   cielaka   i 

usiłował odwrócić się plecami. Pablo Vicario stojący z zakrzywionym nożem w jego lewej strony 

zadał mu wówczas jedyne pchnięcie od tyłu i strumień krwi pod wysokim ciśnieniem zbryzgał mu 

koszulę.   „Miała   ten   sam   zapach   co   on"   -   powiedział   mi.   Trzykrotnie   już   ugodzony   śmiertelnie, 

Santiago Nasar ponownie odwrócił się do nich twarzą i oparł plecami o drzwi domu swojej matki, nie 

stawiając najmniejszego oporu, jakby chciał dopomóc im, by wreszcie zabili go z obu stron po równo. 

„Już nie krzyczał - zeznał Pedro Vicario sędziemu śledczemu. - Na odwrót, wydawało się, że się 

śmieje". Wówczas obaj, nie przestając przybijać  go do drzwi, zaczęli na przemian zadawać łatwe 

ciosy unosząc  się  na  powierzchni  oślepiającej  zatoki spokojnych  wód, którą napotkali  po drugiej 

stronie strachu. Nie słyszeli krzyków całego miasteczka przerażonego własną zbrodnią. „Czułem się 

jak ktoś galopujący na koniu" - zeznał Pablo Vicario. Obaj jednak nagle wrócili do rzeczywistości, 

poczuli się bowiem całkowicie wyczerpani, a mimo to wydawało im się, że Santiago Nasar nigdy nie 

padnie. „Cholera, kuzynie - powiedział mi Pablo Vicario - nawet sobie nie wyobrażasz, jakie to trudne 

zabić   człowieka!"   Usiłując   skończyć   raz   na   zawsze,   Pedro   Vicario   zaczął   szukać   serca,   ale 

umiejscowił je nieomal pod pachą, tam gdzie mają je świnie. W rzeczywistości zaś Santiago Nasar nie 

padał, gdyż oni sami podtrzymywali go przybijając nożami do drzwi. Zrozpaczony Pablo Vicario ciął 

go w poprzek brzucha i wszystkie wnętrzności wypłynęły. Pedro Vicario miał zamiar zrobić to samo, 

ale przerażenie wykręciło mu dłoń i zadał chybiony cios w udo. Santiago Nasar stał jeszcze oparty o 

drzwi, póki nie dostrzegł w słońcu własnych trzewi, czystych i niebieskich, i po chwili padł na kolana.

Placida Linero, bezskutecznie wołając go po pokojach i słysząc nie wiadomo skąd dochodzące 

wrzaski,   które   nie   były   jego   krzykami,   wyjrzała   przez   okno   wychodzące   na   plac   i   zobaczyła 

bliźniaków Vicario biegnących w stronę kościoła. Tuż na nimi biegł Yamil Shaium ze swoją strzelbą 

na jaguary i inni Arabowie bez broni, Placida Linero pomyślała więc, że niebezpieczeństwo zostało 

zażegnane. Wyszła na balkon od sypialni i zobaczyła Santiago Nasara przy drzwiach, leżącego twarzą 

w pyle, usiłującego powstać z kałuży własnej krwi. Podniósł się przechylony na bok i zaczął iść 

lunatycznym krokiem, podtrzymując rękami wypływające wnętrzności.

Przeszedł ponad sto metrów całkowicie okrążając dom, by wejść kuchennymi drzwiami. Był 

na tyle jeszcze przytomny, by nie iść ulicą, która była najdłuższą drogą, tylko wszedł przez przyległy 

dom. Poncho Lanao, jego żona i pięcioro dzieci w ogóle nie zorientowali się, co stało się przed chwilą 

dwadzieścia kroków od ich drzwi. „Usłyszeliśmy wrzaski - powiedziała mi żona - ale pomyśleliśmy, 

że   to   biskupia   feta".   Zaczęli   jeść   śniadanie,   kiedy   zobaczyli   wchodzącego   Santiago   Nasara 

spływającego krwią i niosącego w dłoniach kiść swych wnętrzności. Poncho Lanao powiedział mi: 

„Nigdy   nie   zapomnę   tego   straszliwego   smrodu   gówna".   Ale   Argenida   Lanao,   starsza   córka, 

opowiedziała, że Santiago Nasar szedł tak samo dumnie jak zawsze, stawiając uważnie kroki, a jego 

twarz Saracena z potarganymi kędzierzawymi włosami była piękna jak nigdy. Przechodząc obok stołu 

background image

uśmiechnął się do nich i poszedł przez pokoje do tylnego wejścia domu. „Sparaliżował nas strach" - 

powiedziała mi Argenida Lanao. Moja ciotka, Wenefrida Marquez, skrobała rybę  na patio swego 

domu, po drugiej stronie rzeki, i ujrzała go, jak schodził po schodkach starego nabrzeża szukając 

pewnym krokiem drogi do swego domu.

- Santiago, synu! - krzyknęła. - Co ci jest? Santiago Nasar rozpoznał ją.

-   Zabili   mnie,   ciociu   Wene   -   odpowiedział.   Potknął   się   na   ostatnim   schodku,   ale   wstał 

natychmiast. „Nawet zadbał o to, by strzepnąć ręką ziemię, która została mu na wnętrznościach" - 

powiedziała mi moja ciotka Wene. Następnie wszedł do swego domu tylnymi drzwiami otwartymi od 

szóstej i padł w kuchni na twarz.