Patricia Marvell
Pechowa
druhna
Rozdział 1
W
ciąż lało. Lucy już pół godziny temu zrobiła w stajni wszystko, co
należało do jej obowiązków - zmieniła ściółkę, dosypała obroku, sprawdziła,
czy w poidłach jest woda, obejrzała kopyta koni, uważnie patrząc, czy pod
podkową albo w rowkach przystrzałkowych nie utknęły jakieś kamyczki - i
zamierzała wrócić do domu, ale właśnie wtedy z nieba lunęły strugi deszczu.
Spodziewając się, że jak każda tropikalna ulewa, ta też skończy się szybko i
równie nagle, jak się zaczęła, postanowiła ją przeczekać. Wyszczotkowała
swoją ulubienicę Markizę, rozczesała jej grzywę, a potem usiadła w kącie
wysprzątanego boksu i przyglądała się trzyletniej kasztance, która spędzała jej
sen z powiek.
Pochodziła z tej samej stadniny, w której przed dwoma laty kupili
pierwsze konie, ciemnogniadego Don Iuana i Rapsodię, klacz maści palomino.
Kiedy dwa miesiące temu rodzice Lucy zdecydowali się na zakup
trzeciego wierzchowca, właściciel stadniny doradzał im dobrze ułożoną bułankę
albo równie jak ona spokojnego gniadosza. Lucy upierała się jednak przy
Markizie, W której zakochała się od pierwszego wejrzenia, choć właściciel
uprzedzał, że bywa nieobliczalna. A mimo to chciał za nią trzy tysiące dolarów
więcej niż za inne konie, które im proponował.
Lucy tak długo wierciła rodzicom dziurę w brzuchu, ze w końcu ulegli,
ale dopiero po tym, jak obiecała, ze dołoży do zakupu Markizy wszystkie swoje
oszczędności, a właściciel stadniny zobowiązał się, ze w ciągu trzech miesięcy
będą mogli ją zwrócić, jeśli okaże się zbyt narowista jak na ich potrzeby.
Nie kupowali koni dla przyjemności córki, tylko żeby uatrakcyjnić swój
pensjonat, Czarną Kakadu umożliwiając zatrzymującym się w nim turystom
konne przejażdżki po okolicy. Lucy zawsze marzyła o własnym wierzchowcu,
więc przed dwoma laty całym sercem poparła pomysł mamy, żeby
wyremontować stajnię na zachodnim krańcu posiadłości, która od czasu
poprzednich właścicieli stała pusta, i trzymać w niej jednego albo
dwa konie do dyspozycji gości
W tamtym czasie z powodu konkurencji dużych hoteli, które jak grzyby
po deszczu wyrastały na wybrzeżu w pobliżu Cairns, małe hoteliki i pensjonaty
zaczęły tracić klientów, zwłaszcza te oddalone od morza. A Czarna Kakadu
leżała w głębi lądu i choć w linii prostej dzieliło ją od oceanu tylko dziesięć
kilometrów, to dojazd do niego trwał ponad pół godziny. Caine'owie ledwo
wiązali koniec z końcem, a remont stajni i zakup wierzchowców wiązały się z
niemałymi kosztami. Nie byli pewni, czy możliwość jazdy konnej przyciągnie
turystów, którzy przybywali w te okolice głównie z powodu rafy koralowej i
ciągnących się na północ od Cairns lasów deszczowych.
Caine'owie zaryzykowali i już po roku okazało się, że było warto. Gości
przybywało i coraz rzadziej się zdarzało, by któryś Z pokoi w głównym
budynku Czarnej Kakadu albo jeden z dwóch bungalowów w ogrodzie stał
pusty. Poza tym na konne przejażdżki wpadali również okoliczni mieszkańcy
oraz turyści mieszkający poza Czarną Kakadu.
Dwa miesiące temu matka Lucy doszła do wniosku, że przydałby się
jeszcze trzeci koń. Ojciec, nie lubiący wszelkich zmian, protestował, ale
Lucy pomagała mamie go przekonywać, zwłaszcza kiedy po raz pierwszy
zobaczyła Markizę. Wiedziała, że rodzice kupują ją z myślą o gościach, ale
w głębi duszy czuła, że to będzie jej klacz.
I jak na razie wszystko wskazywało na to, że Markiza może być
wyłącznie jej wierzchowcem, bo oprócz Lucy zrzucała wszystkich jeźdźców. Na
szczęście żadnemu z tych, którzy spróbowali jej dosiąść, mimo że byli
uprzedzeni o nieobliczalności młodej kasztanki, nic poważnego się nie stało. Ale
wszystko do czasu. Lucy zdawała sobie sprawę, że rodzice nie będą trzymać
Markizy tylko dlatego, że jest W niej zakochana i że jeżdżąc na niej, czuje taką
jedność ze zwierzęciem, jakiej nie doświadczała ani na Don Iuanie, ani na
Rapsodii.
Trzymiesięczny termin oddania Markizy do stadniny zbliżał się
nieubłagalnie.
- No co? - Lucy zwróciła się do pupilki. - Naprawdę chcesz, żebyśmy się
rozstały?
Markizę teraz jednak bardziej interesował obrok niż jej zmartwienia.
Lucy zorientowała się, że przestało lać, wstała i pogładziła klacz po
karku.
- I co będzie? - szepnęła jej do ucha.
Markiza nie odpowiedziała, więc Lucy pokręciła głową i wyszła ze stajni.
Rozdział 2
U
lewa ani trochę nie schłodziła powietrza. Nagrzana w ciągu dnia ziemia
oddawała ciepło. Wokół unosiła się niemal gorąca para.
Lucy szybko ruszyła w stronę domu, marząc o klimatyzowanym wnętrzu i
chłodnym prysznicu. Wieczorne oporządzanie koni było dość wyczerpujące, ale
zanim rodzice zdecydowali się je kupić, przyrzekła, że weźmie na siebie
większość związanych z nimi obowiązków. Nie tylko dotrzymała obietnicy, ale i
nigdy się nie poskarżyła, że czasami jest jej z tym ciężko. I jeśli teraz, idąc
przez ogród, użalała się nad sobą, to nie z powodu zmęczenia, tylko dlatego, że
coraz bardziej bała się utraty Markizy.
Dochodząc do rozłożystego mangowca, poczuła zapach dojrzewających
owoców. Podczas ulewy kilka spadło na ziemię. Schyliła się po jeden z nich i
zbliżyła go do nosa. Ktoś, kto kupuje mango W sklepie albo na targu, tak
naprawdę nie wie, jak upojnie pachną te owoce. Podniosła z trawy jeszcze trzy,
tyle, ile była w stanie utrzymać, i ruszyła dalej, rozglądając się za rodziną
kangurów wallaroo, która kilka lat temu zadomowiła się na terenie posiadłości i
jako ulubione miejsce upatrzyła sobie cień pod mangowcem. Teraz ich tu nie
było. Lucy domyśliła się, że schroniły się przed deszczem w szopie, przy której
zostawiali dla nich karmę i wodę.
Kiedy mijała stary eukaliptus z obłażącą korą, nad jej głową rozległ się
dziki wrzask. Zatrzymujący się w pensjonacie turyści z Europy, słysząc ten
dźwięk po raz pierwszy w życiu, wpadali w popłoch. Lucy, jak większość
Australijczyków mieszkających poza dużymi miastami, była przyzwyczajona do
krzyków tych papug. Wbrew nazwie pensjonatu, należące do rzadkości czarne
kakadu pojawiały się tu niezbyt często. Te, które teraz gnieździły się w konarach
eukaliptusa, były białe. Strosząc czuby na głowach, z sobie tylko znanego
powodu wrzeszczały przeraźliwie, rozdzierając wieczorną ciszę.
Chcąc uciec od tego hałasu, Lucy przyśpieszyła kroku i wkrótce doszła do
tarasu na tyłach domu. Był nieoświetlony, więc dopiero, gdy pokonawszy cztery
schodki, znalazła się na nim, zobaczyła siostrę i jej chłopaka
*
, tulących się do
siebie na ratanowej wyściełanej ławie.
- Cześć, Lucy - przywitał ją Ned.
- Cześć. - Popatrzyła na nich i pokręciła głową. - Kiedy was widzę, czuję
się tak, jakbym zjadła tonę cukrowej waty.
- Tak słodko razem wyglądamy? – spytała Holly.
- Tak słodko, że się chce...
Lucy nie dokończyła. To, że z powodu Markizy była w podłym nastroju,
nie znaczyło, że miała prawo wyładowywać frustrację na siostrze, która
*
Historia Holly i Neda została opisana w książce Pod turkusową taflą, Patricia Marvell,
Wydawnictwo ELF, Warszawa 2011
przeżywała swoje chwile szczęścia. Za półtora miesiąca wyjdzie za mąż za
Neda, i kto wie, co stanie się potem. Może po ślubie zaczną się kłócić tak jak
rodzice Lucy i Holly? Zdawała sobie sprawę, że w każdym małżeństwie od
czasu do czasu dochodzi do sprzeczek, ale częstotliwość i gwałtowność kłótni
między matką a ojcem tak się ostatnio nasiliła, że Lucy znosiła je coraz gorzej.
Nawet teraz z salonu dochodziły podniesione głosy. Chociaż kusiło ją
klimatyzowane wnętrze i chłodny prysznic, postanowiła przeczekać awanturę na
werandzie. Odłożyła zebrane mango na stół i usiadła na ławie naprzeciwko
Holly i Neda.
- Długo już się tak kłócą? - zapytała.
- Jakieś pół godziny - odparła siostra, zerkając na zegarek.
- Wciąż o to samo?
Holly skinęła głową.
Od miesiąca spierali się o to, czy rozbudowywać pensjonat. Od jakiegoś
czasu chętnych na zatrzymanie się w Czarnej Kakadu było znacznie więcej niż
miejsc w pokojach i bungalowach, więc mama zapaliła się do pomysłu
wybudowania na południowym skraju posesji pawilonu z kilkunastoma
pokojami. Ojciec podchodził do tego mniej entuzjastycznie; ściślej mówiąc, za
każdym razem, kiedy podejmowała ten temat, powtarzał ,,nie".
- Nie boicie się? - spytała Lucy, kiedy z salonu dobiegł podniesiony
niemal do krzyku głos matki.
- Czego? - odezwali się Holly i Ned jednocześnie.
- Tego, że za kilka lat z wami też tak będzie.
Oboje energicznie pokręcili głowami.
- Nie ma takiej możliwości - oświadczył Ned, mocniej obejmując swoją
dziewczynę.
- Im - Lucy ruchem głowy wskazała na salon - półtora miesiąca przed
ślubem też się pewnie wydawało, że to niemożliwe.
- Nie zawsze się tak kłócili – zauważyła Holly. - Owszem, czasami się
sprzeczali, ale nigdy nie tak ostro. Nie mam pojęcia, co się z nimi ostatnio
dzieje.
Na chwilę przestali rozmawiać, bo przy tarasie pojawiła się kangurza
rodzina. Nazywali zwierzaki rodziną, choć nie mieli pewności co do stopnia ich
pokrewieństwa. Wiadomo było tylko, że Ella jest matką Sammy'ego, który
urodził się i dorastał na terenie Czarnej Kakadu. Ale czy któryś z samców, Max
albo Moritz, był jego ojcem – to już pozostawało zagadką. Williego,
najmłodszego kangura, nie łączyły z pozostałymi żadne więzy. Przed rokiem
jeden z turystów, który się u niech zatrzymał, znalazł przy drodze martwą
kangurzycę, a w jej torbie żywe maleństwo. Przywiózł je do Czarnej Kakadu i
przez kilka miesięcy Holly i Lucy zajmowały się nim niczym niemowlęciem, a
kiedy podrósł, pozostałe kangury zaakceptowały jego obecność w swoim małym
stadzie. Nic dziwnego, że był bardziej oswojony niż pozostałe. Teraz, podczas
gdy tamte zatrzymały się w pewnej odległości od tarasu, pokonał schodki, stanął
przy Nedzie i nadstawił się do głaskania.
Dopiero gdy po dłuższej ciszy z salonu dobiegł podniesiony głos - tym
razem ojca - Willie przestraszył się, zeskoczył z tarasu i dołączył do swoich
towarzyszy. Wkrótce całe stadko zniknęło w ciemności ogrodu.
Ned zamyślił się.
- Nie wiem, czy jeśli będzie tu więcej turystów... - zaczął po chwili, ale
Lucy mu przerwała.
- Wiem, co chcesz powiedzieć. I wcale mnie to nie dziwi, jesteś przecież
facetem, a faceci nie są ambitni i nie zależy im na rozwoju.
- Co? - Popatrzył na nią szeroko otwartymi oczami.
- Kiedy w Czarnej Kakadu będzie więcej turystów, nie będzie tu już tak
spokojnie i kangury odejdą.
- Skąd wiesz, że właśnie o to mi chodziło? - zdziwił się Ned.
- To samo mówi tata. On, tak jak ty, jest facetem. A faceci są gnuśni,
nieambitni i tak dalej. Tak mówi mama.
- Ty też uważasz, że jestem gnuśny, nieambitny i tak dalej? - Ned zwrócił
się do swojej dziewczyny, a ona roześmiała się i z bezgranicznym uwielbieniem
spojrzała mu w oczy.
- No nie! - prychnęła Lucy. - Jesteście niemożliwi! Idę stąd, zanim
naprawdę zrobi mi się niedobrze od tej waszej słodyczy.
- Przypomnę ci to, kiedy sama się zakochasz - powiedział Ned.
- Ja? - Stuknęła się palcem w pierś. - Nie ma takiej możliwości.
- To też ci przypomnę.
Lubiła chłopaka siostry, który wkrótce miał zostać jej szwagrem, ale
czasami wydawało jej się, że nie zauważył, że przestała być małą dziewczynką,
i przekomarzał się z nią jak z dzieckiem. Teraz też odniosła takie wrażenie.
Postanowiła więc zostawić na tarasie te dwa gruchające gołąbki, zanim jej lekka
irytacja zamieni się w złość.
Rodzice wciąż się kłócili w salonie. Kiedyś nie wciągali jej i Holly w
swoje sprzeczki, ale ostatnio mamie coraz częściej się to zdarzało. Chcąc tego
uniknąć, Lucy postanowiła obejść dom i wejść od frontu.
- Dobranoc - powiedziała, wstając.
- Idziesz już spać? - zdziwiła się Holly. - Jeszcze nie ma dziewiątej.
- Jestem wykończona. Miałam dzisiaj masę roboty przy koniach.
- A właśnie! - rzucił Ned. - Jak Markiza?
Był jedną z pierwszych osób, którą zrzuciła z grzbietu po tym, jak
przywieźli ją ze stadniny. Nic mu się nie stało, więc choć już więcej nie
próbował jej dosiadać, to nie chował urazy do nieobliczalnej młodej klaczy i
życzliwie kibicował Lucy, która próbowała ją ujarzmić.
Machnęła ręką.
- Nawet mnie nie pytaj - odparła smutnym głosem. - Ojciec powiedział, że
jeśli jeszcze raz kogoś zrzuci, to tego samego dnia odwiezie ją do stadniny.
Zeszła z tarasu i dochodziła już do rogu domu, gdy siostra zawołała:
- Pamiętasz, że jutro o piątej mamy wybierać sukienki?!
- Tak! - odkrzyknęła, choć zupełnie wyleciało jej z głowy, że Holly,
cztery jej przyjaciółki i ona były umówione na czwartek W pracowni sukien
ślubnych.
Cokolwiek myślała o małżeństwie, to na ślub siostry patrzyła tak, jakby
nie miał nic wspólnego z tą instytucją, a zbliżająca się ceremonia napawała ją
tym większą radością, że na pierwszą druhnę Holly poprosiła ją, a nie swoją
najlepszą przyjaciółkę Vicky.
Rozdział 3
L
ucy chyba przez całe życie nie przymierzyła tylu sukienek co tego dnia.
Po dwóch godzinach spędzonych w salonie strojów ślubnych miała dość i było
jej już właściwie wszystko jedno, czy zdecydują się na długie do ziemi błękitne
sukienki z bufkami i podwyższonym stanem, czy sięgające do połowy uda
lawendowe z fioletowymi szarfami, albo kończące się tuż nad kostkami
jaskraworóżowe z wiązanymi z przodu gorsetami i falbaniastymi spódnicami, te
jasnoturkusowe, ze zwiewnego półprzezroczystego materiału, z ciemniejszym
nieco spodem, czy któreś z pozostałych.
Jeśli o nią chodzi, byłaby gotowa wystąpić nawet W zgrzebnym worku,
byleby jak najszybciej wyjść z salonu, w którym popsuł się regulator
klimatyzacji, i albo mogła być na najniższą temperaturę, albo w ogóle nie
działała. Podczas gdy na dworze było prawie czterdzieści stopni, tu panował
arktyczny ziąb.
Lucy dziwiła się, że nie przeszkadza to jej siostrze, matce oraz czterem
pozostałym druhnom. Najwyraźniej gorączkowa atmosfera tak je rozgrzewała,
że nie czuły chłodu. Dziewczyny sprzeczały się o kroje sukienek, ich odcienie i
materiały, z których były uszyte. Kilkakrotnie groziło nawet, że sprzeczka
przerodzi się w awanturę, zwłaszcza gdy zaczęły się ze sobą kłócić Vicky i
kuzynka Neda, Fiona, które - delikatnie mówiąc - za sobą nie przepadały, ale też
trzeba przyznać, że przyszła panna młoda, jej matka i druhny miały nieproste
zadanie.
Siedząc na okrągłym skórzanym siedzisku pośrodku salonu i pocierając
pokryte gęsią skórką ramiona, Lucy przypomniała sobie pewien dowcip.
„Dlaczego nie ma zawodowej ligi piłki nożnej kobiet? Bo musiałyby grać w
klubowych barwach. A spróbujcie znaleźć jedenaście kobiet, które zgodziłyby
się wystąpić w tym samym stroju!". Ten męsko-szowinistyczny dowcip,
opowiedziany przez jednego z chłopców w szkole, wcale jej nie rozśmieszył.
Teraz też nie uważała go zabawny, ale musiała przyznać, że coś W nim jednak
jest. Wcale nie trzeba było jedenastu, wystarczyło pięć druhen, i już nie potrafiły
się dogadać!
Właściwie to nie pięć, a cztery, ponieważ ona, po tym, jak zachwyciła się
pierwszą mierzoną suknią - prostą w kroju, jasnobrzoskwiniową - która została
skrytykowana przez wszystkie dziewczyny i mamę, w ogóle przestała się
odzywać. Miała być wprawdzie pierwszą druhną, ale nie uważała, żeby z tego
powodu należał jej się taki przywilej jak decydujące zdanie przy wyborze sukni.
Była tu najmłodsza. Przyjaciółki Holly - Vicky, Patricia i Meg - miały po
dwadzieścia lat, a kuzynka Neda była od nich o dwa lata starsza. Więc gdzie do
nich Lucy, z nie tak dawno skończoną szesnastką?
Ucieszyła się, widząc, że dziewczyny w końcu zdecydowały się na
lawendowe sukienki z fioletowymi szarfami.
Wszystko wydawało się ustalone. Lucy, mając nadzieję, że zaraz wyjdą z
tej chłodni, wstała. I właśnie wtedy mamę ogarnęły wątpliwości.
- No, nie wiem - powiedziała, kręcąc głową, i spojrzała na Holly. -
Obawiam się, że ten odcień będzie się gryzł z kolorem twojej sukni.
- Tak myślisz?
- Przecież jej kiecka będzie biała - wtrąciła się Lucy, uznawszy, że musi
coś zrobić, bo inaczej będą tu zamarzać przez kolejne dwie godziny. - Do bieli
pasuje chyba każdy kolor.
- Kochanie, biel bieli nie jest równa – odparła matka, po czym zwróciła
się do ekspedientki: - Jak pani myśli?
- Przyniosę próbkę materiału, z którego będzie uszyta suknia panny
młodej. Wtedy będziemy mogły ocenić to najlepiej.
Lucy już od jakiegoś czasu myślała o tym, że gdyby przyznawano medale
za cierpliwość, to ta kobieta powinna otrzymać złoty. No, chyba że ze
wszystkimi druhnami jest tak samo i zdążyła się już przyzwyczaić.
Ekspedientka na trzy minuty zniknęła na zapleczu, a kiedy wróciła z
próbką materiału, oczywiście okazało się, że ta nierówna innym bielom
biel gryzie się akurat z tym odcieniem lawendy. Bo wiadomo - lawenda
lawendzie też nierówna. Zrezygnowana Lucy wróciła na kanapę. Gdyby
się znajdowała w normalnym sklepie z odzieżą, mogłaby zdjąć z wieszaka jakąś
bluzę albo koszulę i się nią okryć, ale ślubne suknie raczej się do tego nie
nadają. Nie pozostało jej nic innego, jak dalej pocierać ramiona, żeby choć
trochę się ogrzać.
W końcu przestała się interesować wyborem sukni. Coś sobie
przypomniała. Ojciec jej koleżanki Amy Sellers był zapalonym koniarzem
i kiedy dowiedział się od córki o kłopotach z Markizą, poradził Lucy, żeby
przeczytała Psychologię koni. Amy przyniosła dzisiaj książkę do szkoły
i Lucy miała ją w torbie. Chciała ją wyjąć i poczytać. Niech dziewczyny i mama
zdecydują się, na co chcą, a ona zaakceptuje każdy ich wybór.
O nie! Nie każdy. Tylko nie te jaskraworóżowe falbaniaste suknie z
wiązanym gorsetem! A tymczasem wszystko wskazywało nas to, że Holly,
matce i druhnom udało się co do niej porozumieć.
- Nie włożę jej! - zawołała, zrywając się z kanapy.
Już wcześniej, kiedy spotkały się przed salonem, odniosła wrażenie, że
Vicky, przyjaciółka siostry, patrzy na nią mniej życzliwie niż zwykle. Pewnie
była zazdrosna, że nie zostanie pierwszą druhną, ale to nie był powód, żeby
spoglądała na nią z taką wrogością jak teraz.
- To fantastyczna sukienka - rzuciła Vicky, mierząc Lucy wzrokiem od
stóp do głów, jakby chciała powiedzieć „Nie znasz się na ciuchach, wiec lepiej
się nie odzywaj”.
Wśród koleżanek uchodziła za dziewczynę z gustem, ale Lucy nie była
pewna, czy to ona sama im tego nie wmówiła. Vicky należała bowiem do osób,
które lubią narzucać innym swoje zdanie. Lucy czasami się zastanawiała, jak
siostra może to znosić. Iedyne wytłumaczenie, jakie jej się wtedy nasuwało,
było takie, że przyjaźniły się od czasów przedszkola i Holly zdążyła się
przyzwyczaić do apodyktyczności przyjaciółki.
- Będziecie w tych sukienkach ślicznie wyglądały - wtrąciła się matka. - I
ten róż – przyłożyła do sukienki kawałek przyniesionego przez ekspedientkę
materiału -idealnie pasuje do tego odcienia bieli.
Vicky uśmiechnęła się.
- Właśnie. Więc zdecydowałyśmy - ucięła. - Dobrze, bo muszę już iść.
Jej głos brzmiał tak pewnie, że Lucy sama się zdziwiła, że udało jej się
zaprotestować.
- Nie - powiedziała.
- Lucy, to naprawdę ładna sukienka - próbowała ją przekonać mama. -
Bardzo mi się podobałaś, kiedy ją mierzyłaś.
Akurat, pomyślała Lucy, zwłaszcza w tym obcisłym gorsecie, w którym
wyglądam, jakbym zamiast piersi miała wypryski. Prawda jednak była taka, że
rzeczywiście miała wypryski, a nie piersi, niezależnie od włożonego stroju. Ale
czy koniecznie musiała się tym chwalić przed prawie setką osób, które zjawią
się na ślubie i weselu?
- Nie włożę tego za nic na świecie - oświadczyła, wciąż nie mogąc się
nadziwić, skąd się w niej bierze ta determinacja. - Te tony falbanek... ten
wściekły róż...
- Wcale nie jest wściekły - sprzeciwiła się Vicky. - Żywy, ale nie
wściekły... Jezu! - zawołała, zerkając na zegarek. - Za pół godziny mam randkę.
Decydujemy się na tę sukienkę, i już.
Lucy popatrzyła na matkę i siostrę z nadzieją, że któraś z nich jej pomoże.
Pomoc jednak przyszła z całkiem innej strony.
- Szczerze mówiąc, ten róż Wydaje mi się trochę kiczowaty - powiedziała
Fiona.
- Kiczowaty! - prychnęła Vicky, wznosząc oczy do nieba.
Kuzynka Neda, w spodniach khaki do kolan, luźnej koszulce polo i w
płaskich sandałach na siermiężnych podeszwach nie wyglądała na osobę, którą
można by uznać za wyrocznię w sprawach stroju, co wzrok Vicky wyraźnie
dawał jej odczuć.
Fiona jednak albo tego nie zauważyła, albo się tym nie przejęła.
Lucy uśmiechnęła się do niej, zadowolona, że znalazła przynajmniej
jednego sprzymierzeńca, ale po chwili okazało się, że pomoc przyszła
z jeszcze jednej strony.
- Lucy jest pierwszą druhną – powiedziała Holly, która dotąd niewiele się
odzywała. – Więc nie możemy lekceważyć jej zdania.
Dobrze, że w tym momencie nie patrzyła na swoją najlepszą przyjaciółkę,
bo morderczy błysk w oczach Vicky mógłby ją porazić. Lucy nie była aż tak
przezorna, jej wzrok powędrował ku Vicky i tylko cudem nie padła.
- Właśnie! - zawołała Fiona. - Właściwie to Lucy powinna zadecydować.
- Tak chyba będzie najlepiej - zgodziła się z nią Holly. - Bo inaczej nigdy
stąd nie wyjdziemy.
- Przecież... - chciała coś powiedzieć Vicky, ale Holly jej przerwała.
- Chcesz się spóźnić na randkę? - Udając, że nie dostrzega obrażonej miny
przyjaciółki, zwróciła się do siostry: - No to mów, która ci się najbardziej
podoba.
Lucy wcale nie uśmiechało się, że sama będzie musiała podjąć decyzję.
Gdyby chodziło o suknię tylko dla niej, nie wahałaby się ani chwili-
zamówiłaby tę prościutką jasnobrzoskwiniową. Ale wybrać strój dla pięciu
dziewczyn...?
Może machnęłaby ręką i zgodziłaby się nawet na te różowe tony falbanek
i fiszbiny przy gorsecie, gdyby w tym momencie nie dostrzegła spojrzenia
Vicky.
Nigdy nie pałała do niej sympatią. Dawniej, gdy była jeszcze dzieckiem, a
Holly jako nastolatka miała tajemnice, którymi dzieliła się nie z nią, tylko z
przyjaciółką, Lucy była zazdrosna. Potem to minęło, ale nadal żywiła niechęć do
Vicky. Starała się ją stłumić, podejrzewając, że zrodziła się z zazdrości.
Najwyraźniej jednak nie stłumiła jej wystarczająco skutecznie, bo teraz, widząc
mało przyjazne spojrzenie Vicky, niechęć znów dała znać o sobie.
Popatrzyła na wszystkie mierzone sukienki. Na brzoskwiniowej jej wzrok
zatrzymał się najdłużej, uznała jednak, że nie może myśleć tylko o sobie. Poza
Vicky druhnami miały być Fiona, Patricka i Meg, a je przecież lubiła, zwłaszcza
Fionę.
- Ta turkusowa? - spytała niepewnie, starając się nie patrzyć na Vicky.
- Mnie się od razu najbardziej podobała - powiedziała Fiona.
- Wiesz, że mnie też - rzuciła Holly. - Jak myślisz, mamo?
Matka przyłożyła próbkę materiału do sukienki.
- Jeśli chodzi o odcień, pasuje.
Meg wzięła turkusową sukienkę wraz z wieszakiem, podeszła do lustra i
przyłożyła ją do siebie.
- Nawet mi pasuje do koloru oczu - oceniła.
- Może być - powiedziała Meg.
Tylko Vicky milczała.
Nie odezwała się, dopóki pięć przyszłych druhen nie wyszło z salonu.
Holly została jeszcze w środku, ponieważ miała przymiarkę swojej sukni, a
matka jej towarzyszyła.
- Musimy się spotkać i omówić kilka spraw - zwróciła się do Lucy, kiedy
Fiona ruszyła do swojego samochodu, a Meg i Patricia weszły do sąsiadującej z
salonem drogerii.
- Jakich spraw? - zdziwiła się Lucy.
- No, na przykład wieczór panieński Holly.
- Aaa...
- Na pewno się już nad nim zastanawiałaś i masz jakieś pomysły.
Lucy nie wiedziała, co odpowiedzieć. Prawda była taka, że ani się nie
zastanawiała, ani nie miała żadnych pomysłów.
Vicky najwyraźniej się tego domyśliła. Jej oczy mówiły: ,,I co z ciebie za
pierwsza druhna?”.
- Mam kilka pomysłów - rzuciła Lucy.
„Akurat”, odpowiedziały niebieskie oczy Vicky.
- Możemy się spotkać w przyszłym tygodniu. W tym mam urwanie
głowy.
To była prawda. W czwartek czekał ją test z matematyki, w piątek z
francuskiego, a w poniedziałek miała oddać wypracowanie z angielskiego. No
i jeszcze Markiza. Książka od ojca Amy była grubym tomiszczem. Kto wie, czy
nie będzie musiała przeczytać jej całej, żeby znaleźć metodę na nieobliczalną
Markizę.
- Jak uważasz - rzuciła Vicky, ale jej oczy mówiły co innego: „Skoro nie
masz czasu, nie trzeba się było podejmować roli pierwszej druhny".
- Nie musimy się aż tak śpieszyć. Mamy jeszcze miesiąc.
- To wcale nie tak dużo.
- Wystarczy. - Lucy niecierpliwie zerknęła na drzwi salonu. Kiedy
wreszcie Holly i mama stamtąd wyjdą?!
- Wiesz, wieczór panieński ma się raz. To powinno być coś, czego Holly
nigdy w życiu nie zapomni - powiedziała Vicky.
,,Szkoda, że muszę to przypominać pierwszej druhnie" - dodały jej oczy.
- Możesz być spokojna. Nie zapomni - obiecała Lucy, choć nie miała
pojęcia, co takiego mogłaby wymyślić, czego jej siostra nigdy by nie
zapomniała.
- No, tak - bąknęła Vicky.
,,Jakoś w to nie wierzymy" - wyraziły swoje powątpiewanie niebieskie
oczy i starannie wytuszowane rzęsy, które zatrzepotały.
- Nie spóźnisz się na randkę? – przypomniała jej Lucy.
- Lecę. Cześć.
- Cześć.
Patrząc, jak Vicky w butach na wysokich obcasach, stawiając śmiesznie
małe kroczki, biegnie do swojego samochodu, Lucy po raz pierwszy pomyślała,
że rola pierwszej druhny wcale nie musi się wiązać z samymi przyjemnościami.
Zwłaszcza jeśli jedną z pozostałych druhen jest Vicky Barrett.
Rozdział 4
I
dąc ze stajni do domu, Lucy myślała o tym, że powinna zadzwonić do
Vicky. Była środa, a ona obiecała, że się odezwie w połowie tygodnia. Tylko że
nie uśmiechała jej się rozmowa z przyjaciółką siostry, a na spotkanie z nią miała
jeszcze mniejszą ochotę.
Zajęta przygotowywaniem się do testów w szkole i trenowaniem Markizy,
przez ostatnie dni w ogóle się nie zastanawiała nad wieczorem panieńskim i nie
wpadła na żaden pomysł.
- Co tu wymyślać?! - burknęła teraz pod nosem, wściekła na Vicky.
Wybiorą się na kolację do Parrot Fish, restauracji przy samej plaży, z muzyką na
żywo, kilkanaście kilometrów od Cairns. Holly ją uwielbiała.
Właśnie! W kapeli występującej w Parrot Fish gitarzystą był George
McLaren, brat koleżanki Lucy, który na pewno się zgodzi zagrać kilka
ulubionych kawałków siostry. Będzie fajnie. Zjedzą pyszną kolację, posłuchają
muzyki, Holly i jej przyjaciółki wypiją po kilka drinków - ona, oczywiście, nie -
a potem, kiedy zamkną restaurację, mogą jeszcze posiedzieć na plaży. Nie ma
co kombinować, tak będzie najlepiej.
Przyśpieszyła kroku, postanowiła bowiem nie odkładać rozmowy z
Vicky. I właściwie, kiedy się nad tym zastanowiła, nie widziała sensu, żeby
się z nią spotykać. Wszystko można ustalić telefonicznie.
Dochodząc do domu, wpadła na tatę. Chciała się zatrzymać i podzielić z
nim tym, czego się dowiedziała z książki o psychologii konia, ale ojciec z
ponurą twarzą minął ją bez słowa.
- Znowu się pokłócili? - spytała siostrę, która siedziała z Nedem na
tarasie.
- I to jak! - Holly machnęła ręką. - Jak tak dalej pójdzie, to zanim my
weźmiemy ślub, oni się rozwiodą.
- Na szczęście rozwodów chyba tak szybko nie udzielają - uspokoiła ją
Lucy.
- A właśnie... - wtrącił się Ned. - Skoro mowa o rozwodach, to coś mi się
przypomniało.
- Może porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym, co? - zaproponowała
Holly.
- Ale to akurat jest dość ciekawe.
- Mów - rzuciła Lucy.
- Wiecie, że Terry ma brata?
- Terry Bishop? - spytała Holly.
- Tak.
- Nie miałam pojęcia - powiedziała Lucy. - Myślałam, że ma tylko siostrę.
- Terry, przyjaciel Neda, czasem przywoził swoją siedmioletnią siostrzyczkę
Natashę do Czarnej Kakadu, żeby sobie pogłaskała kangury i popatrzyła na
konie.
- Do niedawna Terry też nie miał o tym pojęcia.
- Chcesz powiedzieć, że ojciec Terry'ego ma nieślubnego syna i ukrywał
to przed rodziną?
- Coś w tym rodzaju.
Lucy popatrzyła na siostrę.
- Ja na twoim miejscu bym się zastanowiła - poradziła jej.
- Nad czym? - spytała Holly.
- Nad tym, czy warto wychodzić za mąż. Rozejrzyj się. Nasi rodzice się
kłócą, ojciec Terry'ego miał przynajmniej jeden skok w bok, rodzice Amy
od roku są w separacji... Nie wygląda to dobrze.
Holly i jej chłopak popatrzyli na siebie tak, jakby mieli stuprocentową
pewność, że ich coś podobnego nigdy nie spotka, więc Lucy nie chciała im psuć
humoru.
- Rozumiem, że w końcu wszystko się wydało - powiedziała, nawiązując
do historii o ojcu Terry'ego.
- Niezupełnie - rzucił Ned. - Ta kobieta, matka tego dzieciaka, ma jakieś
problemy, nie może zajmować się synem, więc ojciec Terry'ego musiał się
do wszystkiego przyznać żonie.
- Nie zazdroszczę jej - powiedziała Holly.
- Nie wyrzuciła go z domu? - zapytała Lucy, przekonana, że tak właśnie
by postąpiła, gdyby się znalazła w sytuacji pani Bishop. - To taka ładna kobieta.
- Bardzo atrakcyjna - zgodziła się z nią siostra.
- Ale jak widzisz, uroda przed niczym nie chroni. Więc nie myśl sobie, że
skoro jesteś taka laska... - Lucy poczuła na sobie mało przyjemne spojrzenie
Neda i zamilkła. - A właśnie. Z rodzicami Amy było całkiem inaczej. To mama
Amy znalazła sobie jakiegoś fa... - Tym razem przerwała, bo Holly zgromiła ją
wzrokiem. – To jakiś mały dzieciak, ten nowo odkryty brat Terry'ego?
- Nie wypytywałem. Wiem tylko, że to stara historia, sprzed kilku lat.
Rodzice Terry'ego przechodzili wtedy kryzys, byli w separacji. I pewnie
dlatego jego matka teraz jakoś przełknęła, że jej mąż ma syna, którego będzie
musiała pomóc mu wychowywać.
- Ciekawe, czy ten mały też ma ,,olewacze z turbodoładowaniem"? -
powiedziała Lucy, która doszła do wniosku, że rozmowa stała się zbyt poważna,
i postanowiła wprowadzić w nią trochę lekkości.
Holly i Ned roześmiali się.
Od dziesięciu lat w Czarnej Kakadu kilka tygodni W roku spędzało
małżeństwo z Niemiec - Silke i Jurgend Kranzowie. Należeli do tej grupy
gości, których taktowano tu bardziej jak przyjaciół niż klientów. To właśnie
Jurgend pierwszy wspomniał o ,,olewaczach". Firma, w której pracował, miała
biznesowe kontakty z jakąś australijską firmą, i kiedy w Berlinie zjawiła się
grupa Australijczyków, obowiązkowych, solidnych i rzeczowych Niemców
zaskoczył luz w sposobie bycia współpracowników z antypodów. Jurgend
podobno pomyślał wtedy, że ci ludzie są zaopatrzeni w specjalny guzik, który
wystarczy wcisnąć, by włączały się ,,olewacze". No i postanowił przylecieć do
Australii, żeby zobaczyć, jak funkcjonuje kraj, w którym ludzie zaraz po
przebudzeniu włączają ,,olewacze". Chyba mu się ten kraj spodobał, skoro od tej
pory co rok przylatywał tu z żoną na wakacje.
Kiedy opowiadał o ,,olewaczach", Holly pomyślała o koledze ze szkoły,
przyjacielu Neda, Terrym Bishopie, który był największym luzakiem, jakiego
znała, nawet jak na australijskie standardy. ,,Olewacze" Terry'ego musiały mieć
silniczek z turbodoładowaniem. Opowiedziała o tym Nedowi, on opowiedział
komuś innemu, ten ktoś powtórzył to dalej, i dopóki Terry z Nedem nie zdali
matury, cała szkoła mówiła o ,,olewaczach Terry'ego z turbodoładowaniem".
- Wkrótce się okaże - powiedział teraz Ned. - Zdaje się, że dzieciak ma
dzisiaj przylecieć. - Złapał się za głowę i zrobił taką minę, jakby nagle coś
sobie przypomniał. - Pamiętasz Simona? – zwrócił się do Holly.
Zmarszczyła czoło.
- Nie - odparła po chwili.
- Nie pamiętasz Anglika, który popłynął z nami na safari nurkowe
podczas tych wakacji, kiedy pierwszy raz pracowałaś w bazie Briana?
Brian, starszy brat Neda, był właścicielem bazy nurkowej, w której Holly
i Ned pracowali w weekendy i w czasie wakacji.
- Cztery lata temu, kiedy wszystko się zaczęło... no wiesz, między nami.
- Jezu. - Lucy westchnęła. - Gdybyście mogli teraz zobaczyć swoje
maślane oczy... I nie całujcie się przy mnie! - zawołała, widząc, że Ned nachyla
się do jej siostry.
Delikatnie pocałował Holly w usta, po czym się uśmiechnął.
- Zazdrosna - rzucił.
- Akurat! - prychnęła Lucy. - A tak w ogóle to nie rozumiem, co takiego
się stało te cztery lata temu.
- Nie bądź wścibska. - Holly uśmiechnęła się tajemniczo. - Wszystkiego
nie musisz wiedzieć.
- Przecież między wami zaczęło się już w pierwszej klasie podstawówki –
powiedziała Lucy. - Kiedy razem graliście kołyszące się na wietrze drzewka i
kiedy Ned dał plamę, bo kołysał się w inną stronę niż wszyscy inni.
- Nie możesz tego pamiętać, bo nawet jeśli byłaś wtedy na widowni, to
sikałaś jeszcze w pieluchę - odpalił Ned.
- Jasne, że nie pamiętam, ale przez kilka lat słuchałam o tym w szkole. -
Zmyślała; dowiedziała się o tym od mamy, ale lubiła się droczyć ze swoim
przyszłym szwagrem. - Tę historię zna całe Cairns, a może nawet cały
Queensland.
- Dobrze, ale co z tym Simonem? – przerwała im Holly. - Oczywiście, że
go pamiętam. Mieszkał w Czarnej Kakadu razem z trójką przyjaciół, Ashley,
Susanah i... Nie mogę sobie przypomnieć, jak miał na imię jego przyjaciel. -
Popatrzyła na siostrę i puściła do niej oko. - Może ty pamiętasz? Kochałaś się
wtedy w Simonie.
Lucy nie lubiła, jak Holly - nawet w żartach - przypominała jej tamten
głupi okres, zwłaszcza przy kimś. Nawet jeśli tym kimś był Ned, którego
przecież lubiła i który wkrótce miał wejść do ich rodziny. A on tylko czekał na
pretekst, żeby się z nią podroczyć, i teraz też go nie przegapił.
- A w kim nasza Lucy się wtedy nie kochała?!
- Ciekawe, co ty możesz wiedzieć na ten temat. - Lucy z wyrzutem
popatrzyła na siostrę. - I skąd.
Ta pokręciła głowa, zaprzeczając, że Ned dowiedział się czegokolwiek od
niej, i widząc skwaszoną minę Lucy, zmieniła temat.
- Powiesz wreszcie, o co chodzi z tym Simonem? Dlaczego o nim
wspomniałeś?
- Dwudziestego przylatuje do Cairns, na dwa tygodnie. Brian dostał
dzisiaj od niego mejla z pytaniem, czy w tym czasie nie organizuje safari
nurkowego, a jeśli tak, to czy na łodzi znalazłyby się dwa wolne miejsca, dla
Simona i jego dziewczyny.
- I co? - spytała Holly.
- Wszystkie miejsca na safari są już od dawna zarezerwowane, ale Brian
obiecał, że postara się coś zorganizować.
- Szkoda, że odezwał się tak późno.
- Podobno nie planował wcześniej tych wakacji. Niespodziewanie dostał
urlop i postanowił przylecieć do Australii.
- Jest już pewnie lekarzem. Wtedy, kiedy byli tu we czwórkę, studiował
medycynę - przypomniała sobie Holly. Zamyśliła się, a potem się uśmiechnęła. -
Słuchaj, a może by go tak zaprosić na ślub? Wiesz, on nam wtedy trochę
pomógł. Opowiadałam ci, jak mi powiedział...
- Znowu te maślane oczy! - Lucy westchnęła. - Popytajcie w aptece. Może
jest na to jakieś lekarstwo.
- Kiedyś ci to przypomnę - powiedział Ned.
Ostatnio często słyszała od niego te słowa.
- Idę już, bo znowu się czuję, jakbym zjadła watę cukrową. - Tak
naprawdę dobrze jej się z nimi siedziało. Nie miała ochoty ich zostawiać,
ale Holly, mówiąc o ślubie, przypomniała jej o telefonie do Vicky. - Macie być
grzeczni - powiedziała, wstając. - Dobranoc.
- Idziesz już spać? - spytała Holly.
- Aha. - Lucy nie mogła przecież powiedzieć o tym, że czeka ją rozmowa
z jej przyjaciółką. Wieczór panieński musi być dla przyszłej panny młodej
niespodzianką.
- To śpij dobrze.
- Słodkich snów, Lucy! - zawołał Ned.
- Na pewno będą słodkie po tej tonie waty cukrowej. Pa.
Rozdział 5
Z
nieba lał się żar. Lucy wyprostowała się w siodle, ściągnęła wodze i
Markiza posłusznie przeszła z cwału w galop. Kiedy Lucy wysunęła prawą nogę
przed popręg, a lewą cofnęła, klacz skręciła w prawo, w stronę rzadko
rosnących eukaliptusów.
Markiza bez ociągania się i bezbłędnie wykonywała wszystkie jej
polecenia.
- Dobra dziewczynka - pochwaliła ją Lucy, nachylając się do łba klaczy.
Spojrzała na zegarek. Jeśli Ned, z którym umówiła się na dziewiątą, zjawi
się punktualnie, za chwilę powinien być w Czarnej Kakadu. A raczej nie należał
do spóźnialskich, jak choćby jego przyjaciel Terry.
Gdy minęła ostatnie drzewo eukaliptusowe, pochyliła się w siodle,
łydkami ścisnęła boki klaczy i Markiza znów zaczęła kłusować. Lucy czuła tę
cudowną jedność ze zwierzęciem, wprawiającą ją w stan szczęścia, którego
dzisiaj nie mącił lęk przed utratą pupilki. Uważnie przeczytała podręcznik o
treningu i psychologii koni, do niektórych fragmentów wracając nawet
kilkakrotnie, i czuła, że teraz uda jej się poskromić tę piękną złośnicę.
Miała ochotę pocwałować, uznała jednak, że nie powinna jej za bardzo
przemęczać. Wybrała się na tą poranną przejażdżkę, żeby klacz pozbyła się
nadmiaru energii i straciła ochotę na szaleństwa, zanim dosiądzie jej następny
jeździec. Ale przecież nie chciała, żeby Markiza była wyczerpana, zwłaszcza W
tym upale. Jechała więc dalej kłusem.
Po kilku minutach była już przy stajni, gdzie czekali Ned i Holly.
- Cześć! - przywitała go, bo z siostrą widziała się już przy śniadaniu. -
Dzięki, że przyjechałeś.
- Cześć - rzucił N ed, biorąc od niej sakwy, które przed przejażdżką
przymocowała do siodła. - Co tam masz. Kamienie?
- Między innymi.
- Po co?
Lucy zgrabnie zeskoczyła na ziemię i zmierzyła go wzrokiem od stóp do
głów.
- Ile ważysz? - spytała.
- Dawno nie stałem na wadze, ale coś koło osiemdziesięciu pięciu
kilogramów.
- No właśnie. A ja pięćdziesiąt. I mniej więcej tyle waży córka właściciela
stadniny, która wcześniej jeździła na Markizie.
- Rozumiem. Myślisz, że przyzwyczaiła się do jeźdźców wagi muszej,
więc kiedy na jej grzbiecie usiądzie jakiś zawodnik wagi koguciej, to go po
prostu zrzuca, tak?
Lucy jeszcze raz zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów.
- Ty i waga kogucia!
- No dobrze, niech będzie lekka – powiedział Ned, udając obrażonego.
- Chyba półciężka.
- Jeśli już, to superśrednia.
- No dobrze, niech ci będzie. Nie będę się z tobą kłócić. Lepiej chodź do
stajni, wybierzemy ci buty i czapkę.
Kiedy Ned się przebierał, ona siodłała Rapsodię. Zamierzała na niej
pojechać za Nedem, żeby być blisko, na wypadek gdyby Markiza zaczęła szaleć.
W pewnym momencie dostrzegła twarz siostry, której pomysł Lucy nie podobał
się już poprzedniego dnia, kiedy o nim opowiedziała i spytała Neda, czy nie
zechciałby być królikiem doświadczalnym.
Musiała sprawdzić, czy jej metody treningu są skuteczne. Ktoś powinien
przejechać się na Markizie. Nie mógł tego zrobić nikt z turystów mieszkających
w Czarnej Kakadu, bo jeśliby go zrzuciła, to nawet gdyby nie stała mu się żadna
krzywda, rodzice by się dowiedzieli i tego samego dnia odwieźliby Markizę do
stadniny. Na Nedzie mogła polegać, że W razie czego zachowa tajemnicę. Tyle
że Holly, która panicznie bała się koni, nie była zachwycona tym, że jej chłopak
będzie się narażał.
Wczoraj wieczorem Lucy wydawało się, że Ned zdołał ją przekonać.
Najwyraźniej jednak nie dość skutecznie. Teraz Lucy widziała, że siostra jest
przerażona.
Kiedy skończyła siodłanie Rapsodii, poszła do magazynu i wróciła
stamtąd z ochraniaczami na łokcie i kolana.
- Włóż to - powiedziała, podając je Nedowi.
- Nie potrzebuję.
- Włóż. - Ruchem głowy wskazała Holly.
Ned zrozumiał i dłużej nie protestując, włożył ochraniacze.
- Holly, obiecuję, że nic mi się nie stanie - powiedział Ned, gdy wyszli ze
stajni. - Ale kochana jesteś, że tak się o mnie martwisz.
- E tam - rzuciła Lucy, żeby rozładować napięcie. - Wcale nie martwi się
o ciebie, tylko o to, jak z gipsem dokuśtykasz na ślub.
Jej żart wcale siostry nie rozbawił. Lucy wydawało się, że z oczu Holly za
chwilę pociekną łzy, choć bardzo rzadko zdarzało jej się płakać.
- Holly, to tylko koń, nie jakaś bestia - powiedziała najłagodniej, jak
potrafiła.
- Kiedyś mówiłam ci coś bardzo podobnego - odezwała się Holly cicho.
Lucy spojrzała na nią z powątpiewaniem. Wykluczone, żeby jej siostra
powiedziała coś dobrego o koniach.
- To tylko rekin - przypomniała jej Holly. – Nie pamiętasz tego?
- A!
Owszem, pamiętała i pewnie nigdy nie zapomni. Holly, która tak jak Ned,
była zapalonym płetwonurkiem, nie mogła zrozumieć, że siostry nie interesuje
podwodny świat. Mówiła: ,,Popatrz, ludzie przylatują do Cairns z drugiego
końca świata, żeby zobaczyć Wielką Rafę Koralową, a ty masz ją niemal na
wyciągnięcie ręki i nie chcesz z tego korzystać”. Tak długo wierciła jej dziurę
W brzuchu, że Lucy w końcu dała się namówić i zanurkowała z nią. Nie musiała
wcześniej robić kursu, bo Holly miała już wtedy uprawnienia instruktora i
mogła ją zabrać pod wodę. Podobno są tacy, którzy kilka lat nurkują na Wielkiej
Rafie, a nie zdarzyło im się zobaczyć pod wodą rekina. Ponoć trzeba mieć
wielkie szczęście, żeby spotkać rekina podczas pierwszego w życiu nurkowania.
A właśnie to zdarzyło się Lucy. Tyle tylko, że wcale nie uważała się za
szczęściarę. Wpadła w panikę i jeszcze długo po wynurzeniu nie mogła dojść do
siebie. Holly, próbując ją uspokoić, rzeczywiście powiedziała wtedy: ,,To był
tylko rekin”.
- Nie porównuj konia do rekina! - rzuciła teraz Lucy.
- To był rekin rafowy, jedno z najłagodniejszych morskich stworzeń.
Może to i prawda, ale w Lucy już samo słowo ,,rekin" wzbudzało
przerażenie. Nie dała sobie wytłumaczyć, że jej lęk jest irracjonalny, i siostra
nigdy więcej nie namawiała jej do nurkowania.
Ned już siedział na Markizie i czekał, aż ona dosiądzie Rapsodii. Lucy
włożyła stopę w strzemię, po chwili jednak opuściła ją na ziemię. Odwróciła się
i spojrzała na siostrę. Skoro Holly zaakceptowała jej irracjonalny lęk, to czy ona
nie powinna zachować się podobnie? Zwłaszcza że Holly miała powody do
obaw; wiedziała przecież, że Markiza zrzuciła już niejednego jeźdźca, w tym
jej chłopaka. To, że jak dotąd nikomu nie stała się krzywda, nie wykluczało
tego, że może dojść do poważniejszego wypadku. Ned był wprawdzie bardzo
wysportowany, jeździł konno od lat i nawet gdyby Markiza go zrzuciła,
prawdopodobnie potrafiłby kontrolować upadek. Ale stuprocentowej pewności
nie było.
Lucy nie mogła z czystym sumieniem zagwarantować siostrze, że jej
chłopakowi absolutnie nic się nie stanie.
- Jedziemy? - zapytał Ned, widząc, że Lucy nie dosiada Rapsodii.
Pokręciła głową.
- Co? - zdziwił się.
- Zsiadaj z Markizy - powiedziała.
- Ale dlaczego?
- Bo nigdzie nie jedziemy. - Lucy widziała ulgę malującą się na twarzy
siostry. - Jest za gorąco. Zrobiłyśmy już dzisiaj kilka kilometrów i nie chcę
jej więcej męczyć.
- Daj spokój, Lucy. - Ned wciąż siedział w siodle. - Przecież wiem, że nie
o to chodzi.
- No dobrze. Nie chcę, żeby moja siostra brała ślub z kuternogą o kulach.
- Miałem ochotę pojeździć dzisiaj konno. - Ned pokręcił głową, ale Lucy
patrzyła na niego z taką determinacją, że w końcu zsiadł z Markizy.
- Proszę bardzo! Możesz się przejechać na Rapsodii albo na Don Iuanie.
Na nich nic ci nie grozi.
Rozdział 6
Ned zastanawiał się, czy pojechać na Don Juanie, czy na Rapsodii, kiedy
od strony domu dobiegło wołanie. On, Lucy i Holly odwrócili się. Słońce
świeciło W oczy tak ostro, że przez kilka sekund widzieli tylko dwie sylwetki,
ale nie byli w stanie ich rozpoznać.
- To chyba Terry - powiedziała Holly, gdy postacie się zbliżyły.
- Tak, to on - potwierdził Ned.
- A ten drugi? - spytała Holly. - Colin Evans? - Był to dawny kolega
szkolny Neda i Terry'ego.
- Nie, on jest znacznie niższy, poza tym jest teraz w Brisbane. Przylatuje
dopiero tydzień przed naszym ślubem.
- No to nie wiem, kogo Terry tu prowadzi.
I nie mogła wiedzieć, ponieważ chłopaka towarzyszącego Terry'emu nie
znała ani ona, ani Ned, ani tym bardziej Lucy.
- O rany - szepnął Ned, gdy Terry i nieznajomy zbliżyli się na tyle, że
widać było ich twarze. - To musi być ten jego brat.
- Chyba tak - powiedziała cicho Holly. - W każdym razie są do siebie
bardzo podobni. Myślałam, że to dzieciak.
- Ja też.
- No to musimy tylko sprawdzić, czy ma guzik włączający ,,olewacze" -
zażartowała Holly.
- Siema! - zawołał Terry.
Cały on, czapka bejsbolówka odwrócona daszkiem do tyłu,
jaskrawopomarańczowy T-shirt z napisem SPOKO, niezawiązane tenisówki, a
na twarzy uśmiech od ucha do ucha.
- Cześć! - odkrzyknęły Lucy i Holly jednocześnie.
Lucy zauważyła, że siostra - podobnie jak ona - stara się nie patrzeć zbyt
natrętnie na chłopca towarzyszącego Terry'emu, ale nie bardzo jej się to
udawało, tak samo zresztą jak jej.
- Poznajcie mojego brata - powiedział Terry. - Nigel - zwrócił się do
swojej trochę młodszej kopii - to mój kumpel Ned. Przykleił się do mnie
w podstawówce i do dziś nie mogę się od niego odczepić. Ale trudno,
przynajmniej dzięki temu mogę czasem pogadać z tymi dwiema odjazdowymi
laskami. - To jest Holly, dziewczyna Neda, a to jej siostra Lucy.
Lucy i Holly, przyzwyczajone do jego odzywek, nawet nie wzniosły oczu
do nieba, tylko uśmiechnęły się pobłażliwie i przywitały z Nigelem.
Bracia byli mniej więcej tego samego wzrostu, podobnej postury, choć
Terry był chyba trochę drobniejszy. identyczny kolor włosów, ten sam odcień
jasnobrązowych oczu, ten sam kształt nosa i wykrój ust. Tylko uśmiechali się
inaczej – Terry od ucha do ucha, a jego bratu zaledwie unosiły się kąciki ust.
Lucy zdawała sobie sprawę, że chłopak może nie czuć się pewnie przy
nowo poznanych ludziach, ale i tak uważała, że nie ma po co szukać u niego
guzika włączającego ,,olewacze". Nigel, choć fizycznie niezwykle podobny do
Terry'ego, miał zupełnie inne usposobienie.
- Piękna klacz - powiedział, patrząc na Markizę.
Zbliżał się do niej powoli, z boku, tak jak powinno się podchodzić do
wierzchowca, którego się nie zna. Kiedy położyła uszy, dając tym znak, że jest
zaniepokojona i mu nie ufa, zatrzymał się w pół kroku. Przez chwilę stał bez
ruchu, a potem bardzo powoli wyciągnął rękę do jej pyska. Markiza długo
obwąchiwała jego dłoń, zanim postawiła uszy i zaczęła nimi poruszać. To było
oznaką zaciekawienia. Dopiero wtedy pogładził ją po szyi. Najwyraźniej nie
miała nic przeciwko temu, bo jeszcze mocniej poruszyła uszami.
- Jeździłeś kiedyś konno? - spytała Lucy, choć wcale nie musiała. Nie
miała wątpliwości, że to nie jest jego pierwszy kontakt z wierzchowcem.
- Parę razy.
- Nie bądź taki skromny, Nigel - wtrącił się Terry. Podszedł do Markizy
tak nagle, że wierzgnęła przednimi kopytami.
Brat wyciągnął rękę i go odsunął. Zrobił to zdecydowanie, ale nie
gwałtownie.
- Daj spokój, Terry - rzucił zakłopotany.
- Nigel był mistrzem stanu Wiktoria w skokach przez przeszkody.
Lucy, nie bardzo wierząc, że Terry mówi prawdę, popatrzyła na Nigela,
spodziewając się, że chłopak zaprzeczy, powie, że brat żartuje. Miał pewnie z
metr dziewięćdziesiąt wzrostu, był atletycznej budowy. Nie widziała dżokejów
o takiej posturze. Ale jego zachowanie przy Markizie i to, jak szybko zdobył
zaufanie tej nieufnej wobec obcych klaczy, przemawiało za tym, że jego
doświadczenie z końmi wykraczało poza przejażdżki na chabecie wypożyczonej
w jakiejś stadninie.
- Nie mistrzem, tylko wicemistrzem - sprostował. - W dodatku
młodzików. A poza tym to było przed wiekami.
- Kiedy? - spytała Lucy, zastanawiając się, ile Nigel może mieć lat.
- Cztery lata temu.
Z trudem się powstrzymała przed spytaniem go, w jakim był wtedy
wieku, ale sam jej powiedział.
- Miałem wtedy trzynaście lat, byłem dwadzieścia pięć centymetrów
niższy i ważyłem trzydzieści kilo mniej. - Nigel uśmiechnął się. - Większość
moich kolegów zazdrościła mi, że tak szybko wyskoczyłem w górę, ale ja wcale
nie byłem z tego powodu szczęśliwy.
- Wyobrażam sobie.
Uśmiechnął się. Wciąż nie był to uśmiech od ucha do ucha, jak u
Terry'ego, ale jego wargi przynajmniej trochę się rozchyliły.
- No cóż, jakoś w końcu przeżyłem to, że ze swoim wzrostem i budową
jako dżokej nie mam zbyt wielkich szans.
Terry i Ned, którzy razem z Holly stali kilka metrów dalej, rozmawiali o
wczorajszej przymiarce w wypożyczalni strojów ślubnych. Podczas gdy suknie
druhen były szyte na miarę, to drużbowie Neda, a Terry był jednym z nich, mieli
wystąpić w wypożyczonych surdutach i cylindrach. O umówionej godzinie w
wypożyczalni stawili się wszyscy poza Terrym. Ned robił mu teraz wyrzuty,
Holly tłumaczyła, że naprawdę nie ma już wiele czasu, bo jeśli w wypożyczalni
nie znajdzie się odpowiedni rozmiar stroju, to będą go musieli sprowadzić z
Brisbane albo z Sydney. A Terry na wszystko miał jedną odpowiedź: ,,Spoko".
Lucy chwilę im się przysłuchiwała, a potem zwróciła się do Nigela:
- Wiesz, czasami się zastanawiam, jak to możliwe, ze tego twojego brata
jeszcze nikt nie zamordował.
- Jest aż tak źle?
- No. - Uśmiechnęła się. - Ale chyba wiem, dlaczego jeszcze żyje. Po
prostu nie da się go nie lubić.
Przez chwilę przyglądała się Nigelowi, a potem pokręciła głową.
- Nie masz guzika - powiedziała.
Spojrzał w dół, jakby chciał sprawdzić, czy z jego strojem wszystko jest
w porządku.
- Guzik w T-shircie? - zdziwił się.
Lucy roześmiała się.
- Chodzi mi o inny guzik. Taki, którym się włącza ,,olewacze z
turbodoładowaniem”.
Patrzył na nią, jakby bredziła.
Chciała mu wytłumaczyć, o co chodzi, ale Markiza, urażona, że Nigel
przestał się nią interesować, zastrzygła uszami i zarżała.
- Terry mówił mi, że masz kłopoty z jakimś koniem - powiedział Nigel.
- Właśnie głaszczesz mój kłopot po karku.
Lucy nie miała zwyczaju zwierzać się nowo poznanym ludziom ze swoich
problemów, zwłaszcza chłopakom. Tym razem jednak postanowiła zrobić
wyjątek. Czuła, że Nigel, jeśli tylko zechce, będzie mógł jej pomóc.
Zechciał, a w każdym razie, kiedy skończyła opowiadać, obiecał:
- Spróbuję ci pomóc.
Rozdział 7
A tak dobrze zaczął się ten dzień. Nigel wsiadł na Markizę, Lucy na
Rapsodię i ponad godzinę jeździli po okolicy. Poza Lucy był pierwszym
jeźdźcem, którego Markiza nie zrzuciła z grzbietu od czasu, gdy została
przywieziona do Czarnej Kakadu.
Nigel zaraz potem musiał jechać, bo Terry dokądś się śpieszył, ale
obiecał, że wkrótce wpadnie i znów pojeździ na Markizie, która - według niego
- zapowiadała się na wspaniałego konia.
Lucy nie omieszkała natychmiast poinformować o tym sukcesie rodziców,
którzy byli w niezłych humorach i tego dnia chyba jeszcze nie zdążyli się
pokłócić.
Co za pech! Właśnie na zakończenie tego wspaniałego dnia miała się
spotkać z Vicky.
Zadzwoniła do niej w środę i opowiedziała o swoim pomyśle urządzenia
wieczoru panieńskiego w Parrot Fish, jednak Vicky uznała go za mało
atrakcyjny jak na coś, co Holly miała zapamiętać do końca życia. Uparła się, że
muszą się spotkać, i Lucy w końcu się zgodziła.
Jedynym pocieszeniem było to, że w kawiarni w Cairns przy Esplanade,
gdzie się umówiły na szóstą, będzie również kuzynka Neda, Fiona, a potem
miały jeszcze dołączyć dwie pozostałe druhny - Patricia i Meg.
Do miasta pojechała z mamą, która wybierała się na zakupy i W drodze
powrotnej miała odebrać ją z Esplanade.
Kiedy Lucy zjawiła się w kawiarni, Vicky jeszcze tam nie było, za to na
tarasie czekała już Fiona.
- No to mamy przed sobą niezłą przeprawę z Vicky - powiedziała, kiedy
się przywitały i usiadły w ratanowych fotelach.
Lucy, zadowolona, że ma w niej sprzymierzeńca, uśmiechnęła się i
skinęła głową.
- Nie przejmuj się, jakoś sobie z nią poradzimy - pocieszyła ją Fiona i
odwróciła głowę, słysząc stukot obcasów.
Vicky, krokiem gwiazdy filmowej, szła przez taras. Nie patrzyła na ludzi
siedzących przy stolikach, głównie turystów w szortach, T-shirtach i japonkach,
ale Lucy mogłaby przysiąc, że rejestruje ich reakcje na swoje pojawienie się. A
kilka głów odwróciło się w jej stronę. Lucy, acz niechętnie, musiała przyznać,
że Vicky jest atrakcyjna, choć stanowczo przesadzała ze strojeniem się. Może w
Brisbane, dokąd wyjechała po szkole, ta elegancka biała sukienka w czarne
grochy byłaby na miejscu, ale tu, w Cairns, gdzie panowała atmosfera
absolutnego luzu, wyglądała trochę groteskowo.
- Cześć - powiedziała, zatrzymując się jakieś trzy metry od stołu, przy
którym siedziały Lucy i Fiona.
Centralne miejsce tarasu, pomyślała Lucy. Nawet jeśli ktoś dotąd nie
zwrócił na Vicky uwagi, to teraz już nie mógł jej nie dostrzec. Ale może Lucy
niesprawiedliwie ją oceniała, może to ta dawna zazdrość o siostrę zataiła się W
jakimś zakamarku jej duszy i teraz dawała o sobie znać?
- Chcecie siedzieć na zewnątrz? – spytała Vicky, krzywiąc usta w
grymasie, z którym jej śliczna twarz nie była już taka piękna, co Lucy
odnotowała z pewną przyjemnością.
- A dlaczego nie? - rzuciła Fiona.
- W tym upale?
- Wcale nie jest już tak gorąco – powiedziała Lucy. - Od oceanu wieje
bryza.
- Ja wchodzę do środka - oświadczyła Vicky, gestem gwiazdy filmowej
odrzucając włosy do tyłu.
Jak to możliwe, że Holly tyle lat się z nią przyjaźni? - przemknęło Lucy
przez głowę. Dawno nie była na Esplanade, a skoro już się tu znalazła, miała
ochotę posiedzieć na tarasie i popatrzeć na lagunę. Nie była wprawdzie tak
zakręcona na punkcie oceanu jak jej siostra, ale chyba trzeba być ślepcem, żeby
nie docenić piękna laguny w Cairns, widzianej z tarasu którejś z licznych
restauracji przy Esplanade.
Mimo to była gotowa zrezygnować z tej przyjemności i marznąć w
klimatyzowanym wnętrzu kawiarni. Nie chciała tracić energii na spieranie się o
to, gdzie siedzieć, wolała zachować ją na później. Fiona jednak była nastawiona
znacznie mniej ugodowo.
- Wchodź - zwróciła się do Vicky. - My zostajemy tutaj. - Spojrzała na
Lucy, a ona, zachęcona jej odwagą, skinęła głową. -Jeśli usiądziesz przy tym
stoliku - Fiona odwróciła się i wskazała ręką stolik za szybą, we wnętrzu
kawiarni- będziemy mogły rozmawiać na migi. I wiesz co? Dzięki temu
możemy wpaść na pomysły, o jakich nam się nawet nie śniło. A wtedy Holly na
pewno do końca życia nie zapomni swojego wieczoru panieńskiego.
Vicky przez chwilę miała niezdecydowaną minę. Czuła, że Fiona sobie z
niej drwi, ale prawdopodobnie nie wiedziała, jak zareagować.
- No dobrze - rzuciła. - I tak nie mogę zostać długo. Za niecałą godzinę
mam randkę.
Ta wiadomość wcale Lucy nie zmartwiła.
- Z tym samym szczęśliwcem co poprzednim razem? - zapytała Fiona.
Vicky wzruszyła tylko ramionami i z naburmuszoną miną usiadła W
jednym z wolnych foteli.
- No więc Parrot Fish odpada - oświadczyła na wstępie.
Lucy od kilku godzin przygotowywała się do tej rozmowy i postanowiła
walczyć o swoje.
- A według mnie, to dobre miejsce - powiedziała. - Poza tym, czy to
naprawdę jest aż tak ważne, gdzie się spędzi wieczór panieński? Ważne jest, w
czyim towarzystwie.
- Też tak uważam - poparła ją Fiona.
- Ja również - zgodziła się z nimi Vicky. – Ale oprawa także się liczy.
- W porządku - powiedziała Fiona. – Możemy ten wieczór jakoś oprawić.
Umówić się, że przyjdziemy W strojach Batmana, albo ubierzemy się jak
dziewczynki z pierwszej klasy podstawówki, namalujemy sobie na nosie wielkie
piegi, a na głowach będziemy miały kucyki z różowymi kokardami... Albo
przebierzemy się za robaczki świętojańskie.
- Możemy jeszcze za drzewka - dorzuciła Lucy, wiedząc, że Fiona nie
mówi poważnie. - I będziemy się kołysać na wietrze. Holly na pewno się
to spodoba, bo przypomni sobie, jak razem z Nedem kołysali się, udając
drzewka podczas szkolnego przedstawienia.
- Albo przyjdziemy w strojach płetwonurków, z butlami na plecach i w
maskach na twarzach - ciągnęła Fiona. - Holly będzie zachwycona, przecież
uwielbia nurkować.
- Możemy jeszcze... - zaczęła Lucy, ale Vicky jej przerwała.
- Ja naprawdę nie mam czasu - rzuciła poirytowanym głosem.
- Więc słuchamy cię - zwróciła się do niej Fiona z wystudiowaną
uprzejmością.
Vicky sięgnęła do torebki, wyjęła z niej folder, otworzyła go, położyła na
stole, po czym od niechcenia posunęła w ich stronę.
- Co to jest? - zapytała Lucy.
- Zobacz. - Vicky, udając, że nie zwraca uwagi ani na nią, ani na Fionę,
patrzyła na lagunę.
- Hilton? - Lucy skrzywiła się.
Ten hotel nie wywoływał w niej przyjemnych skojarzeń. Dobrze
pamiętała, z jakimi kłopotami finansowymi borykała się jej rodzina. Po tym, jak
w Cairns wybudowano kilka luksusowych hoteli, Czarna Kakadu zaczęła
podupadać z powodu braku klientów. W pewnym okresie było nawet tak źle, że
rodzice rozważali zamknięcie pensjonatu. Potem jednak stopniowo zaczęło się
poprawiać, część turystów wolała się zatrzymywać w spokojnym przytulnym
pensjonacie, choć nie dorównywał nowo wybudowanym hotelom komfortem i
znajdował się dwanaście kilometrów od brzegu oceanu. Problemy finansowe jej
rodziny należały już do przeszłości, ale w Lucy pozostał uraz do sieciowych
luksusowych hoteli, zwłaszcza do Hiltona.
Mimo to zdjęcie na stronie, na której Vicky otworzyła folder, zrobiło na
niej wrażenie. Przedstawiało apartament, cały w bieli i złocie, z olbrzymim
jacuzzi pośrodku.
Vicky wciąż patrzyła na ocean. Wyraz irytacji zniknął z jej oczu; teraz
pojawiła się w nich satysfakcja. Najwyraźniej uznała, że Fiona i Lucy za-
milkły z wrażenia.
- No i co? - zapytała w końcu.
- Ale o co pytasz? - rzuciła Fiona.
- Czy ten apartament nie jest wspaniały?
Fiona wzruszyła ramionami.
- Co kto lubi! Ja nie przepadam za takim napuszonym wystrojem wnętrz.
- Napuszonym! - prychnęła Vicky, po czym spojrzała na Lucy. - A ty?
Tobie też się nie podoba?
Takie wnętrza Lucy znała tylko z filmów. Nie miała pojęcia, czy dobrze
by się tam czuła, ale skłamałaby, gdyby powiedziała, że się jej me podoba. Na
szczęście podeszła kelnerka, żeby przyjąć zamówienie, dzięki czemu Lucy
zyskała trochę czasu, żeby się zastanowić nad odpowiedzią.
Zamówiła lody i sok pomarańczowy, Fiona wzięła mrożoną kawę, a
Vicky, która wiecznie się odchudzała, musiała się zadowolić niegazowaną
wodą.
Kiedy kelnerka odeszła, Vicky, zapominając, że wcześniej zadała pytanie
Lucy, zwróciła się do Fiony:
- Jeśli uważasz, że wystrój tego apartamentu jest napuszony, to urządźmy
imprezę w McDonaldzie, w Burger Kingu albo w Subwayu. Tak, to świetny
pomysł. Holly na pewno będzie zachwycona i do końca życia nie zapomni tego
wieczoru.
- Mówiłaś, że ci się śpieszy - przypomniała jej Lucy. - Więc może zamiast
bawić się w złośliwości, zastanówmy się, co zorganizować – dodała ugodowym
tonem, czując, że Fiona szykuje się do jakiejś złośliwej riposty.
- Ja już przedstawiłam swój pomysł. Co więcej, moja znajoma pracuje w
Hiltonie i spróbuje nam załatwić rabat na wynajęcie apartamentu i koszty
przyjęcia.
Lucy jeszcze raz rzuciła okiem na zdjęcie w folderze. A może, upierając
się przy Parrot Fish, popełniała błąd? Może po prostu nie chciała rozważyć
pomysłu Vicky tylko dlatego, że wypłynął właśnie od niej? Ciekawe, czy
zareagowałaby z podobną rezerwą, gdyby ten folder przyniosła na przykład
Fiona albo jedna z pozostałych druhen? A przecież tu nie chodziło o to, która z
nich - Lucy czy Vicky - postawi na swoim, lecz o to, żeby Holly miała
wspaniały wieczór panieński. A ten tonący W białych różach apartament, z białą
wykładziną dywanową, fantazyjnie udrapowanymi zasłonami - białymi w
dyskretny złoty wzór - i wielkimi lustrami w złoconych ramach był przecież
wspaniały.
- Wiesz, ile to może kosztować? - zapytała.
W drodze z Czarnej Kakadu do Cairns rozmawiała z mamą o tym, jakie
fundusze mogą przeznaczyć na zorganizowanie Holly wieczoru panieńskiego.
Wprawdzie poważne kłopoty finansowe rodzice mieli już za sobą, ale zakup
Markizy oraz koszty związane ze ślubem i weselem nadszarpnęły rodzinny
budżet. Według mamy, trzysta, czterysta dolarów powinno wystarczyć.
- Tysiąc pięćset - odparła Vicky.
- Co?! - rzuciła Lucy, choć właściwie spodziewała się, że padnie wysoka
suma.
- Plus koszty przyjęcia - dodała Vicky. – Ale wszystko razem powinno się
zamknąć w trzech tysiącach.
- Super cena! - zawołała z sarkazmem Fiona. - Myślę, że możemy sobie w
ogóle nie zawracać tym głowy i od razu rezerwować stół W Parrot Fish -
skwitowała.
- Jest duża szansa, że dostaniemy rabat- przypomniała jej Vicky.
- Ile? - spytała Lucy.
- Pięć, może nawet dziesięć procent.
Lucy roześmiała się.
- Musieliby nam dać dziewięćdziesiąt procent. Pytałam mamę, ile może
na to przeznaczyć. Cztery stówy to góra.
- Ale przecież my, druhny, też możemy, a właściwie powinnyśmy się
dorzucić – oświadczyła Vicky.
- Chętnie bym to zrobiła, ale naprawdę nie mam ani grosza. - W głosie
Lucy słychać było zakłopotanie.
Vicky wzbudziła w niej poczucie winy, że egoistycznie wydała wszystkie
swoje oszczędności na Markizę, nie myśląc zupełnie o Holly i jej zbliżającym
się ślubie. A przecież Holly nigdy o niej nie zapominała. W czasach, kiedy w
domu oszczędzało się dosłownie na wszystkim, Holly dzieliła się z nią
pieniędzmi, które w wolnym czasie zarabiała w bazie nurkowej należącej do
brata Neda.
- A niby skąd masz mieć? - rzuciła Fiona. - Przecież chodzisz jeszcze do
szkoły. Ja się chętnie dorzucę, ale ze stypendium i tego, co zarabiam w wolnym
czasie, wiele mi nie zostaje. Myślę, że mogłabym dołożyć stówę, może sto
pięćdziesiąt dolarów.
Lucy pokręciła głową. Wiedziała od Neda, że Fiona niedawno
zastanawiała się, czy nie przerwać na rok studiów i nie przyjąć pełnego etatu,
żeby jej ojciec, który przeszedł ciężką terapię, nie musiał zbyt szybko wracać do
pracy.
- Nie - rzuciła zdecydowanym tonem i w tym momencie zobaczyła na
Esplanade Patricię i Meg. - A właśnie - zwróciła się do Vicky. - Mogłabyś przy
nich nie wspominać o tym, że druhny powinny się dorzucać do wieczoru
panieńskiego? Zwłaszcza przy Patricii.
Ostatnia powódź, która dotkliwie dotknęła większość farm w okolicy,
całkowicie zniszczyła uprawy ananasów stanowiące podstawę egzystencji
rodziny Patricii. Rodzinie Meg nigdy nie powodziło się najlepiej, a obie były
jeszcze studentkami i pracowały dorywczo, żeby zarobić na studia.
- A najlepiej by było, gdybyś w ogóle schowała ten folder - powiedziała
Fiona, kiedy Patricka i Meg były już blisko.
- Cztery stówy nie starczą nawet na Parrot Fish. - Vicky prychnęła. - Za
tyle to naprawdę możemy się wybrać do McDonalda albo jakiejś innej
fastfoodowej restauracji - dodała ciszej, bo Patricia i Meg weszły już na taras.
Fiona ruchem głowy wskazała folder. Vicky skrzywiła się, ale zanim
tamte dwie dotarły do stolika, był już w jej torebce.
Lucy spośród wszystkich koleżanek siostry najbardziej lubiła Patricię i
Meg. Żałowała tylko, że Holly nie jest z nimi tak blisko jak z Vicky, pewnie
dlatego, że spotkały się dopiero w szkole średniej, podczas gdy z Vicky znała
się od podstawówki.
- Wymyśliłyście już coś? - spytała Meg, kiedy się przywitały i usiadły.
- O, tak! - zawołała Vicky. - Mamy fantastyczny pomysł.
- Jaki? - zaciekawiła się Patricia.
- McDonald.
Patricia i Meg popatrzyły najpierw na nią, potem na Lucy i Fionę, a
tymczasem Vicky ciągnęła:
- Możemy się zastanowić, czy zamiast McDonalda nie lepszy byłby
Burger King albo Subway. Albo jeszcze lepiej. Kupimy u Chińczyka jedzenie
na wynos i zjemy gdzieś na ławce.
- To jedzenie na wynos chyba bardziej mi się podoba - oceniła Patricia.
- Mnie też - rzuciła Meg. - Tylko może nie na ławce, a gdzieś na plaży.
Urządzimy nocny piknik.
Vicky popatrzyła na obie i pokręciła głową, nie mogąc uwierzyć, że
poważnie potraktowały jej żart.
- Nie słuchajcie jej - wtrąciła się Fiona. - Urządzimy imprezę w Parrot
Fish. To pomysł Lucy, i mnie się podoba.
- Potem możemy się przenieść na plażę - dodała Lucy.
- Zdaje się, że Holly lubi tę restaurację - powiedziała Patricia.
- Brat mojej koleżanki ze szkoły jest gitarzystą w kapeli, która
wieczorami gra w Parrot Fish - mówiła dalej Lucy. - Pogadam z nimi spytam,
czy nie zagraliby kilku ulubionych piosenek Holly.
- Where the Wild Roses Grow! - zawołała Meg.
- Tak, Holly lubi tę piosenkę - poparła ją Patricia.
- I Slow! - Lucy przypomniała sobie kolejny utwór Kylie Minogue, który
jej siostra uwielbiała.
- I jeszcze I Believe In You - dodała Meg.
- Mam pomysł - powiedziała Lucy. – Kiedy Sandra przysłała zdjęcia z
Malediwów, były wśród nich fotografie stołu udekorowanego płatkami kwiatów
i kolorowymi ziarenkami ryżu. - Sandra Hansen, szkolna koleżanka Holly,
pracowała w biurze podróży i pół roku temu wyjechała na Malediwy. - Holly
była tym zdjęciem zachwycona. Myślicie, że w Parrot Fish zgodziliby się,
żebyśmy przyszły wcześniej i udekorowały stół? - spytała.
- Załatwię to - zaofiarowała się Fiona. – Moi sąsiedzi znają właściciela.
- Nie wiem tylko, jak zdobyć fotografię tego stołu. Holly pokazywała mi
ją na swoim laptopie.
- Mnie Sandra też ją przysłała. Z tego, co pamiętam, to nie jedną, a kilka.
Poszukam jej w komputerze, a jeśli nie znajdę, poproszę, żeby Sandra przysłała
ją jeszcze raz - zaofiarowała się Meg.
- Mówisz, że z czego była ta dekoracja? - zapytała Patricia.
- Z płatków kwiatów i kolorowego ryżu - odparła Lucy.
- Z płatkami kwiatów nie będzie problemu, ale skąd weźmiemy kolorowy
ryż? - zmartwiła się Meg.
- Pomalujemy - odparła Fiona.
- Wiesz, jak się to robi?
- Nie mam pojęcia, ale się dowiem. Od czego jest Internet?!
Lucy przypomniała sobie słowa Vicky: że druhny powinny się
,,dorzucić". Fiona, Patricia i Meg właśnie to robiły. Dorzucały swoje pomysły i
entuzjazm. Tylko Vicky patrzyła na ocean, jakby zupełnie jej nie obchodziło, o
czym rozmawiają.
W końcu spojrzała na zegarek.
- Gdzie jest to nasze zamówienie? – Popatrzyła w stronę kelnerki, która
właśnie przyniosła napoje do stolika na drugim końcu tarasu. – Muszę już
lecieć.
- A co zamówiłaś? - spytała Patricia.
- Wodę. Głupią wodę - rzuciła rozzłoszczona Vicky. - I czekam na nią już
z pół godziny.
- Koło piętnastu minut - sprostowała Fiona.
- Jeśli ci się bardzo śpieszy, to ja wezmę tę twoją wodę - zaproponowała
Meg. – Właściwie miałam ochotę na colę, ale mogę wypić wodę.
- Hm... - Vicky zastanowiła się. - Właściwie to nie mam tu już po co
siedzieć, skoro wszystko ustaliłyście. - Nie dodała „beze mnie", ale te dwa
niewypowiedziane słowa zawisły w powietrzu.
- Wybacz, Vicky - odezwała się przepraszającym tonem Patricia - ale ten
twój pomysł z McDonaldem chyba nie był najlepszy.
Vicky, która zdążyła już wstać, wybuchła śmiechem.
- Naprawdę posądzasz mnie o to, że mogłoby mi przyjść do głowy coś tak
beznadziejnego?
Patricia, nic nie rozumiejąc, pokręciła głową, a potem spojrzała na Lucy i
Fionę.
- Ona żartowała ~ wyjaśniła Lucy.
Widząc obrażoną minę Vicky, pomyślała, że powinna spróbować
załagodzić sytuację, jeśli bowiem konflikt między nimi się nasili, odbije się to
na atmosferze wieczoru panieńskiego. Holly - a przecież to ona była w tym
wszystkim najważniejsza - nie będzie szczęśliwa, jeśli wyczuje wrogość między
druhnami.
- Zadzwonię do ciebie i powiem, co ustaliłyśmy, dobrze? - zwróciła się do
Vicky, starając się, żeby jej głos brzmiał przyjaźnie. - Może będziesz mogła w
czymś pomóc.
- W farbowaniu ryżu?
Lucy udała, że nie słyszy jej sarkazmu.
- Na przykład - odparła.
Vicky wzruszyła ramionami. Powiedziała „cześć” i odeszła, stukając
obcasami.
- Wiedźma - rzuciła Fiona cicho.
Rozdział 8
Lucy siedziała przy biurku i oglądała na ekranie komputera zdjęcia
przesłane przez Meg. Sandra Hansen w otoczeniu turystów, którymi się
opiekowała, na dziwnej łodzi z zadaszeniem przypominającym baldachim.
Sandra sama na plaży o piasku jeszcze bielszym niż ten na plażach w okolicach
Cairns. Sandra na tle wbijającego się W ocean rzędu krytych liśćmi palmowymi
domów na wysokich palach. Sandra nurkująca z maską i rurką na bajecznie
kolorowej rafie.
Nic dziwnego, że Holly, zakręcona na punkcie podwodnego świata,
marzy o podróży na Malediwy, pomyślała Lucy, klikając myszą, i na ekranie
pojawiło się kolejne zdjęcie - Sandra w otoczeniu tubylczych dzieci,
kruczowłosych, o ślicznych buźkach i rysach twarzy, w których wyraźnie były
zmieszane cechy azjatyckie, hinduskie i arabskie.
Lucy szukała wprawdzie konkretnych zdjęć - tych z nakrytym do posiłku
stołem, udekorowanym płatkami kwiatów i kolorowym ryżem – ale te, które
wyświetlały się przy każdym kliknięciu myszą, były tak ciekawe i barwne, że
zatrzymywała się przy nich dłużej. Zresztą nie musiała się śpieszyć. Był
pierwszy dzień wakacji. Przed chwilą wróciła ze stajni po porannym
oporządzeniu koni. Wprawdzie o pierwszej w Czarnej Kakadu mieli się pojawić
Warrenowie, para turystów mieszkających w którymś z hoteli w Cairns, żeby
pojeździć na koniach, więc musiała się nimi zająć, ale do tego czasu zostało
jeszcze kilka godzin.
W kolejnym wyświetlonym na ekranie zdjęciu coś zwróciło jej uwagę -
strój Sandry. Ten sam, co na poprzednich fotografiach, tyle że teraz Lucy
zorientowała się, że to, co brała za długą batikowaną spódnicę, to wiązane z
przodu spodnie, tak szerokie, że dopiero gdy Sandra stała jedną stopą
na piasku, a drugą opierała na pniu przechylonej nad plażą palmy, widać było,
że to nie spódnica.
A gdyby tak wszystkie druhny i pozostałe dziewczyny uczestniczące w
wieczorze panieńskim włożyły coś takiego? I jeszcze wpięły we włosy kwiaty,
tak jak Sandra na fotografii przedstawiającej ją na tle oceanu i zachodzącego
słońca? Holly mogłaby mieć namiastkę tych rajskich wysp. Zdobycie batiku i
uszycie takiego stroju nie powinno być wielkim problemem. Musi powiedzieć
o tym Patricii i Meg, bo na rozmowę z Vicky jakoś
nie miała ochoty.
Kliknęła myszą, na ekranie ukazał się bajecznie kolorowy stół, i właśnie
w tym momencie usłyszała w przedpokoju kroki. Pomyślała, że to mama, ale na
wszelki wypadek wygasiła ekran. I dobrze, bo ledwie zdążyła to zrobić, w progu
stanęła jej siostra.
- Cześć - powiedziała. - Myślałam, że jesteś w stajni, ale zobaczyłam
otwarte drzwi, więc zajrzałam.
Tego dnia się nie widziały. Holly poprzedniego wieczoru wróciła późno z
trzydniowego safari nurkowego, na które popłynęła jako instruktorka, i jeszcze
spała, kiedy Lucy koło siódmej jadła śniadanie.
- Nie przeszkadzam? - spytała.
- Nie, wejdź - rzuciła spłoszona Lucy. Nie była pewna, czy w porę zgasiła
ekran, a przecież to, co szykowały na wieczór panieński, powinno być dla Holly
niespodzianką. - Wejdź - powtórzyła, widząc, że siostra wciąż stoi w progu.
- Na pewno ci nie przeszkadzam?
Lucy pokręciła głową. Holly zrobiła dwa kroki, zatrzymała się, spojrzała
na ekran komputera, a potem na siostrę. Uśmiechnęła się.
- Robiłaś to, czego się domyślam? - zapytała.
Lucy poczuła pieczenie policzków. Potrafiła sobie wyobrazić, jak
czerwona jest teraz jej twarz. Holly musiała jednak coś zobaczyć. Tylko czy
oglądanie zdjęć Sandry z Malediwów musiało mieć związek z wieczorem
panieńskim? - pocieszyła się. Z drugiej strony, jeśli siostra zdążyła zobaczyć
fotografię i ją rozpoznała, pewnie się zastanawia, skąd Lucy ma ją w swoim
komputerze.
Policzki zaczęły ją palić żywym ogniem.
- Przepraszam, nie powinnam być taka wścibska, ale się cieszę -
powiedziała Holly.
- Cieszysz się? - Lucy pokręciła głową. Jeśli nawet siostra zobaczyła
zdjęcie i jakimś cudem powiązała je z wieczorem panieńskim, to mogłaby
przynajmniej udawać, że niczego się nie domyśla.
- Cieszę się, że wreszcie zainteresowałaś się jakimś chłopakiem -
wyjaśniła Holly.
- Co...?!
- Lucy, naprawdę nie masz się czego wstydzić.
- Dlaczego coś takiego przyszło ci do głowy?
Holly wskazała ekran komputera.
- Zgasiłaś go tak nagle, że musisz mieć jakąś tajemnicę. A kiedy się ma
szesnaście lat...
- Szesnaście i pół - sprostowała Lucy. – Prawie szesnaście i pól.
- W tym wieku tajemnice zwykle wiążą się z chłopakami.
Ten tok rozumowania wydał się Lucy kuriozalny, postanowiła jednak nie
wyprowadzać jej z błędu. Jeśli Holly myśli, że ona romansuje przez Internet z
jakimś chłopakiem, to niech tak będzie. Nie zaprzeczyła ani nie potwierdziła,
tylko się uśmiechnęła.
- Nie powiesz mi, kto to taki? - zapytała Holly.
Lucy znów się spłoszyła - nie potrafiła tak na poczekaniu wymyślić
jakiejś wiarygodniej historii - a siostra całkiem mylnie odczytała jej reakcję.
- Naprawdę nie masz się czego wstydzić. To całkiem normalne, że
dziewczyna, która ma szesnaście lat... przepraszam, szesnaście i pół... interesuje
się jakimś chłopakiem. Kiedy miałaś dwanaście i trzynaście lat, ciągle się w
kimś zakochiwałaś.
- Wiesz, że nie cierpię, jak mi przypominasz tamte czasy, kiedy się tak
okropnie kompromitowałam.
- Nie przesadzaj. Wcale się nie kompromitowałaś. Czasami byłam na
ciebie zła, ale teraz, kiedy to sobie przypominam, uważam, że byłaś całkiem
zabawna z tymi swoimi romantycznymi miłościami, jedynymi, prawdziwymi i
na całe życie.
- Zabawna! - prychnęła Lucy. - Właśnie. Wyobrażam sobie, co o mnie
myśleli ci wszyscy chłopcy, za którymi chodziłam jak cień i wpatrywałam się w
nich maślanymi oczami.
Holly roześmiała się.
- Nie wiem, czy wszyscy, ale niektórzy bardzo cię lubili.
- Mówisz o Nedzie? - Lucy zakryła twarz dłońmi i opuściła głowę. - Jezu
- jęknęła. - Kochać się w przyszłym szwagrze! - Opuściła ręce, usiadła prosto,
popatrzyła na siostrę i się uśmiechnęła. - Dobrze, że mi przeszło.
- I to szybko. Tak samo jak w przypadku Terry'ego, Colina Evansa,
Simona... A właśnie! Skoro mowa o Simonie, to zobaczysz go na ślubie. Bardzo
się ucieszył z zaproszenia i zjawi się razem ze swoją dziewczyną.
- Może już lepiej nie wymieniaj tych innych, co? - poprosiła Lucy.
- Dobrze, choć było jeszcze kilku. - Holly przechyliła nieco głowę iż
uśmiechem przyglądała się siostrze. - Wiesz, co mnie zastanawia?
- Co?
- Że nagle przestałaś się zakochiwać i potem już w ogóle nie
interesowałaś się chłopakami.
- Po prostu zmądrzałam.
- E tam - rzuciła Holly, puszczając do niej oko. - Nic nie dzieje się tak
sobie.
- A nie sądzisz, że głupota może być ograniczona, i kiedy już się
wyczerpie, to się mądrzeje? - spytała Lucy.
- Może i tak - powiedziała Holly, ale patrzyła na nią tak, jakby ten
argument zupełnie jej nie przekonał. - Zdaje się, że ostatnim chłopakiem, w
którym się zakochałaś, był właśnie Simon. Pamiętam, jak się okropnie
martwiłam, że kiedy się dowiesz, że płynie ze mną, Nedem i Brianem na
safari nurkowe, to wydrapiesz mi oczy.
- Miałam wtedy na to ochotę - przyznała Lucy.
- Ale nie zrobiłaś tego. - Holly wciąż świdrowała ją wzrokiem. -
Dlaczego?
- Bo pojawił się inny chłopak.
- W którym zakochałaś się tą jedyną prawdziwą miłością na całe życie.
- W każdym razie ostatnią miłością.
- W to akurat nie wierzę. Ale mów, kto to był, bo pęknę z ciekawości.
- Pamiętasz takiego chłopaka z Perth, który mieszkał z rodzicami w
Czarnej Kakadu? Przyjechali chyba wtedy, kiedy ty, Ned, Simon i ci jego
przyjaciele Anglicy byliście na safari.
Holly zmarszczyła czoło.
- Coś mi się kojarzy - powiedziała po chwili. - Tak! Już sobie
przypominam. Po powrocie z safari zdziwiłam się, że nie jesteś na mnie
wściekła, i pomyślałam, że to na pewno ma jakiś związek z tym chłopcem, z
którym całymi dniami wałęsałaś się po posiadłości. Nie pamiętam, jak miał na
imię, ale pamiętam, że był mniej więcej w twoim wieku, co mnie zaskoczyło, bo
wcześniej zupełnie nie zwracałaś uwagi na rówieśników.
- Miał na imię Michael i był ode mnie tylko pół roku starszy.
- I co on takiego strasznego zrobił, ten Michael, że nagle przestałaś się
interesować chłopakami?
- Nic... Nic takiego...
Holly widziała, że siostra jest speszona, więc choć rozpierała ją
ciekawość, nie naciskała.
- Dobrze - rzuciła W końcu Lucy. - Powiem ci. Całowałam się z nim.
- No pięknie! Wcześnie zaczęłaś. Ja po raz pierwszy pocałowałam się z
Nedem właśnie podczas tamtego safari. Miałam wtedy dokładnie tyle lat co ty
teraz - powiedziała Holly, ale w jej głosie nie było słychać ani przygany, ani
oburzenia, raczej ukrywane rozbawienie. Po chwili jednak spoważniała. Skoro
tamto przeżycie tak się odcisnęło na psychice jej siostry, że od trzech lat
ignorowała chłopców, zarówno tych starszych, jak rówieśników, to może nie
było tematem do żartów. - Pocałował cię na siłę? Wbrew twojej woli?
Lucy pokręciła głową.
- Tak naprawdę to chyba wyszło ode mnie - przyznała się, zniżając głos
prawie do szeptu, choć na drugim piętrze, gdzie mieściły się tylko ich pokoje,
poza nimi nie było nikogo.
- I co?
- Było okropnie. Teraz już mi przeszło, ale po tym pocałunku przez kilka
miesięcy wzdrygałam się na samo wspomnienie. - Spojrzała z pretensją na
siostrę, która powstrzymywała śmiech. – To wcale nie było zabawne. Nie wiem,
co ludzie widzą w całowaniu się, ale ja już tego nie powtórzę.
Lucy nie wytrzymała i zaczęła się śmiać.
- Możesz się śmiać, ale jeśli to komuś powiesz.... - Lucy popatrzyła
siostrze w oczy - mamie, Nedowi albo komukolwiek...
- Nikomu nie pisnę ani słowa – obiecała Holly. - Znasz mnie przecież.
Czy kiedykolwiek cię zdradziłam, jeśli mnie prosiłaś, żebym dochowała
tajemnicy?
- No, nie…
- A o nim - Holly ruchem głowy wskazała ekran komputera - nic mi nie
powiesz? Lucy nie wiedziała, o co chodzi, dopiero po kilku sekundach
przypomniała sobie, że pozwoliła siostrze wierzyć, że romansuje przez Internet
z jakimś chłopakiem.
- Może kiedy indziej - rzuciła.
- No dobrze - zgodziła się Holly. - Nie będę wścibska. I tak zdradziłaś mi
dzisiaj jedną ze swoich największych tajemnic. - Słysząc zbliżający się warkot
silnika, podeszła do okna. - To chyba Ned. Miał być o wpół do dwunastej, ale
pewnie jest trochę wcześniej. - Nie, to nie on.
Lucy przechyliła się nad biurkiem, żeby też spojrzeć w okno.
Stadko białych kakadu siedzących w konarach eukaliptusa przy wjeździe
na posesję rozkrzyczało się. Kangury, ciekawe, kto przyjechał, ruszyły się ze
swojego ulubionego miejsca pod mangowcem, ale po kilkunastu sekundach w
podskokach zniknęły za krzewami bottlebrush, których czerwone kwiaty do
złudzenia przypominają szczotki do czyszczenia butelek. Zawsze tak reagowały,
kiedy na terenie Czarnej Kakadu zjawiał się ktoś, kogo nie znały.
Holly odeszła od okna, ale Lucy wciąż pochylając się nad biurkiem,
patrzyła na wjazd. Żaden z turystów, którzy teraz mieszkali w Czarnej Kakadu,
nie jeździł szarym holdenem. Pomyślała, że to może ktoś, kto bez
wcześniejszego umówienia się przyjechał pojeździć na koniach, a to by
oznaczało, że powinna się nim zająć. Takie były ustalenia między nią i
rodzicami, kiedy kupowali Markizę - że to będzie należało do jej obowiązków
w weekendy i w czasie wakacji.
Holden zaparkował na jednym z wolnych miejsc.
- To Terry - powiedziała, odsuwając się od okna, kiedy drzwi samochodu
się otworzyły i zobaczyła wysuwającą się na zewnątrz jasną czuprynę. - Tylko
przyjechał nie swoim samochodem. Spodziewałaś się go? - zwróciła się do
siostry.
- Nie. - Holly pokręciła głową. - Ale może dowiedział się, że ma tu być
Ned, i chce się z nim spotkać - dodała, wracając do okna. - To nie Terry, to jego
brat.
Lucy znów przechyliła się nad biurkiem. Rzeczywiście pomyliła Nigela z
Terrym.
- Umawiałaś się z nim? - zapytała Holly.
- Nie, ale powiedziałam mu, że jeśli będzie miał czas i ochotę, może w
każdej chwili przyjechać i pojeździć na Markizie. - Zauważyła, że siostra
dziwnie jej się przygląda, więc szybko dodała: - On sobie z nią świetnie radzi i
jeśli dosiądzie jej jeszcze kilka razy, to może zaryzykuję i poproszę tatę, żeby ją
sprawdził. - Ojciec upierał się, że zanim jeszcze raz pozwoli przejechać się na
Markizie któremukolwiek z klientów, najpierw sam musi się przekonać, że Lucy
udało się ją ujarzmić.
- Aha - rzuciła Holly, wciąż jednak patrzyła na nią podejrzliwie, a potem
zerknęła w stronę ekranu komputera i uśmiechnęła się tajemniczo.
Lucy domyśliła się, co jej chodzi po głowie.
- To nie on - powiedziała. - Słowo honoru, że to nie Nigel.
- No tak. Bishopowie mieszkają prawie pół godziny drogi od nas, więc
brat Terry'ego piętnaście minut temu prawdopodobnie był w samochodzie, czyli
że raczej nie mógł rozmawiać z tobą na Skypie.
- I tylko dlatego mi wierzysz, tak?
- Nie, wierzę ci, bo jesteś moją kochaną siostrzyczką.
- Przestań, bo się rozbeczę - powiedziała Lucy i naprawdę się bała, że za
chwilę z jej oczu pociekną łzy.
Między nią a siostrą bywało różnie, czasami się kłóciły, bywały dni, kiedy
się do siebie nie odzywały, ale ostatnio Lucy coraz częściej ze smutkiem
myślała o tym, że Holly wkrótce się wyprowadzi.
- Cieszę się, że wychodzisz za mąż, cieszę się, że jesteś szczęśliwa, ale
jakoś nie potrafię sobie wyobrazić, jak to będzie, kiedy się wyprowadzisz.
- Przecież nie wyjadę daleko. Zamieszkam piętnaście kilometrów stąd i
będziemy się widywać, kiedy tylko przyjdzie nam na to ochota. - Ona i Ned
wynajęli na przedmieściach Cairns małe mieszkanie, do którego mieli się
przeprowadzić po ślubie.
- Wiem, ale to jednak dziwne uczucie, że nie będzie cię za ścianą. - Lucy
wiedziała, że jeszcze chwila, a kompletnie się rozklei. - Muszę zejść do Nigela -
powiedziała szybko, wyszła z pokoju i zbiegła na parter.
Rozdział 9
Nigel właśnie wchodził na taras, kiedy otworzyła drzwi frontowe.
- Cześć - powiedziała, szybko ocierając łzy, które, choć bardzo się starała,
jednak stanęły jej w oczach.
- Cześć. Mam nadzieję że nie przeszkadzam.
- Nie, skąd! Miło, że wpadłeś.
- Powinienem zadzwonić, ale nie planowałem, że tu przyjadę. Wracając z
Cairns, mijałem drogę prowadzącą do waszej posiadłości i przypomniałem
sobie, jak mówiłaś, że mogę przyjechać, kiedy zechcę, więc...
- Naprawdę się cieszę.
Odwrócił głowę, słysząc szelest zeschniętych liści eukaliptusa, które
naniósł wiatr przed wczorajszą wieczorną burzą. To kangurza rodzina przykicała
zza krzewów bottlebrush. Ella, Sammy, Max i Moritz zatrzymały się kilka
metrów od tarasu, a najbardziej z nich oswojony Willie wszedł na pierwszy
schodek. Wszystkie z zaciekawieniem przypatrywały się nieznajomemu.
- Niesamowite - powiedział Nigel. - Często tu przychodzą?
- Mieszkają w Czarnej Kakadu.
Willie stracił resztki nieufności, wszedł na taras i znalazł się przy Nigelu.
- Mogę go pogłaskać? - spytał chłopak.
- Zdaje się, że cię o to prosi.
Schylił się i pogłaskał Williego po małym łebku.
- Niesamowite - powtórzył.
- Przecież tam, gdzie się wychowywałeś... - Ned chyba mówił, gdzie
mieszkał brat Terry'ego, ale Lucy nie mogła sobie przypomnieć.
- W Adelajdzie - podpowiedział jej Nigel.
- Tam przecież też są kangury.
- Jasne, że są, ale nigdy żaden nie wszedł na taras mojego domu. - Przez
chwilę się rozglądał, a potem dodał: - To niesamowite miejsce, wiesz?
- Wiem. - Od wielu turystów zatrzymujących się w Czarnej Kakadu
słyszała, że właśnie tak wyobrażali sobie raj. - Chyba mam szczęście, że tu
mieszkam.
Nigel uśmiechnął się, skinął głową i przykucnął przy Williem.
- Ty też, kolego, masz szczęście.
- Pewnie, że ma szczęście - rzuciła Lucy i opowiedziała, jak przed rokiem
jeden z turystów znalazł go w torbie zabitej na drodze kangurzycy i przywiózł
do Czarnej Kakadu. - Pewnie chciałbyś pojeździć na koniu? - spytała, gdy
skończyła opowieść.
- Nie chciałbym ci sprawiać kłopotu. Na pewno nie jesteś zajęta?
Spojrzała na zegarek.
- Za godzinę zjawią się dwie osoby, żeby pojeździć na Rapsodii i Don
Juanie. - Mrużąc oczy, popatrzyła w górę na zbliżające się do zenitu słońce. - W
tym upale wolałabym ich wcześniej nie przemęczać, ale Markiza jeszcze dzisiaj
nie wychodziła ze stajni, więc jeśli się nie boisz, że cię zrzuci...
- Nie zrobiła tego poprzednim razem, więc może dzisiaj też się uda -
powiedział Nigel, uśmiechając się.
- A jeśli nie? - Po jego pierwszej przejażdżce miała wyrzuty sumienia, że
z egoistycznych pobudek narażała go na niebezpieczeństwo. I choć miała okazję
się przekonać, że jest świetnym jeźdźcem, to przecież nie mogła całkiem
wykluczyć ryzyka.
- Będzie dobrze - zapewnił ją. - Ale naprawdę nie chciałbym ci sprawiać
kłopotu.
- No co ty! To żaden kłopot. Przeciwnie, wyrządzisz mi nieocenioną
przysługę. Przecież ci mówiłam, jak wygląda sytuacja z Markizą.
- To co, idziemy?
- Nie chcesz się wcześniej czegoś napić?
- Nie, dziękuję.
Zeszli z tarasu i ruszyli do stajni, a kangury, jakby się domyślały, dokąd
zmierzają, wyprzedziły ich i pokicały w tamtą stronę.
Kwadrans później Lucy, przygotowując na lonży Don Iuana do czekającej
go wkrótce jazdy, co chwila spoglądała w stronę Markizy i Nigela. Obiecał jej,
że nie oddali się na tyle, by straciła ich z oczu, i na razie dotrzymywał słowa.
Nawet z daleka było widać jego idealną postawę w siodle, kiedy pochylał się
nad grzbietem klaczy w trakcie galopu i prostował podczas kłusa.
Po kolejnych piętnastu minutach, gdy prowadziła na lonży Rapsodię,
Nigel i Markiza wciąż byli w zasięgu jej wzroku. Lucy nie mogła wyjść z
podziwu nad jeździeckimi umiejętnościami chłopaka, zwłaszcza kiedy
zobaczyła, jak Markiza w kłusie wykonuje wolty o coraz mniejszej średnicy, a
potem ósemki. Lucy robiła to kiedyś na Rapsodii i Don Juanie - oczywiście, nie
wychodziło jej tak jak Nigelowi - a na Markizie nawet nie próbowała.
Zafascynowana i trochę zazdrosna, patrzyła, jak klacz „zdradza ją" z
jeźdźcem, którego dopiero co poznała, gdy naraz usłyszała kroki. Odwróciła
głowę, przypuszczając, że Warrenowie zjawili się trochę wcześniej, ale to był
ojciec.
- Cześć, tata! - zawołała.
- Cześć - odpowiedział, ale nawet na nią nie spojrzał. Jego wzrok był
skupiony na wierzchowcu i jeźdźcu, którzy, cwałując, wykonywali ósemkę.
- Kto na niej siedzi? - spytał ojciec groźnym głosem.
- Bez obaw - uspokoiła go córka. – Pamiętam o twoim zakazie. Żaden z
naszych gości ani klientów spoza Czarnej Kakadu nie jeździ na Markizie.
- Kto to jest w takim razie?
- Brat Terry'ego.
Tata spojrzał na nią, mrużąc oczy.
- Terry'ego Bishopa, przyjaciela Neda.
- Aaa, obiło mi się o uszy, że Jeff ma drugiego syna. - W tej części
ciągnącego się na wschód od Cairns płaskowyżu Atherton prawie wszyscy się
znali, nic więc dziwnego, że ta wiadomość zdążyła już dotrzeć do ojca. - Ale
myślałem, że to jeszcze dzieciak.
- Jak na dzieciaka całkiem dobrze trzyma się na koniu. Nie uważasz?
- No i radzi sobie z tą diablicą. – Ojciec uśmiechnął się i ją objął. - Może
jeszcze będą ludzie z tej twojej Markizy. - Po chwili jednak spoważniał. - Za
dwa tygodnie mija termin. Albo ją oddamy do stadniny, albo zostanie u nas na
zawsze.
- Tatoooo - odezwała się błagalnym tonem.
- W przyszłym tygodniu spróbuję na nią wsiąść.
Był niezłym jeźdźcem, na farmie jego rodziców zawsze były konie, ale
Lucy miała wrażenie, że nie dorównuje umiejętnościami temu, co prezentował
Nigel. A jeśli Markiza nie zrzuciła Nigela nie dlatego, że zaakceptowała fakt, że
dosiada ją ktoś inny niż ona, tylko dlatego, że jako doskonały jeździec potrafił
nad nią zapanować? Co będzie, jeśli zrzuci tatę? Na myśl o tym obleciał ją
strach.
- Powinno być dobrze. - Ojciec przez chwilę obserwował Markizę i
Nigela, którzy, wykonawszy ostatnią ósemkę, właśnie cwałowali w ich stronę,
po czym pokrzepiająco ścisnął ramię Lucy.
- Nie miałeś być dzisiaj w mieście? - zapytała.
- Tak, zaraz jadę. - Popatrzył jeszcze na cwałującą klacz i jeźdźca, a
potem poklepał córkę po ramieniu. - No, muszę już jechać - powiedział i od-
szedł.
- Pa, tata! - zawołała, a kiedy się za nim odwróciła, zobaczyła Warrenów
zmierzających w stronę stajni.
Rozdział 10
Lucy i Ned patrzyli, jak Warrenowie - ona na Rapsodii, on na Don Iuanie
- zbliżają się do eukaliptusowego zagajnika.
Markiza, którą Lucy trzymała na wodzy, zniecierpliwiona, że nikt nie
zwraca na nią uwagi, nachyliła łeb i musnęła nozdrzami jej szyję.
- Teraz masz ochotę na pieszczoty - zwróciła się do niej Lucy - a przed
chwilą mnie zdradzałaś.
Nigel roześmiał się.
- Nieprawda - powiedział. - Kocha cię bardziej niż mnie.
- A skąd ty to możesz wiedzieć?
- Mam swoje sposoby na wyciąganie od koni takich informacji.
- A możesz wyciągać od nich również inne informacje?
- Na przykład jakie?
- Na przykład takie, czy w przyszłym tygodniu zrzuci z grzbietu mojego
ojca.
- Hm... Spróbuję się dowiedzieć. - Nigel zbliżył twarz do ucha Markizy i
coś szepnął.
Ku zdumieniu Lucy, klacz zarżała.
- Mówi, że nie - powiedział Nigel, uśmiechając się, po czym przejechał
ręką po boku konia, który po przejażdżce był tak mokry, że na ziemię skapywała
woda, i dodał: - Obiecała, że go nie zrzuci, pod warunkiem, że zaprowadzimy ją
do stajni i wytrzemy.
- Już się robi- rzuciła Lucy. Ją też stanie w pełnym słońcu w samo
południe trochę zmęczyło i nie miała nic przeciwko odrobinie cienia.
Nigel zaprowadził Markizę do boksu, wytarł ją porządnie, a potem
dokładnie wyczyścił kopyta klaczy. Lucy przypomniała sobie, jakie miała
problemy, kiedy dwa miesiące wcześniej po raz pierwszy czyściła jej kopyta. A
jemu przyszło to z taką łatwością! Znów poczuła ukłucie zazdrości.
- Naprawdę powiedziała, że mnie kocha?
- Słowo honoru.
- Dobra, wierna klacz. - Pogładziła ją po lśniącej sierści na karku.
Już od dłuższego czasu czuła pragnienie. Ktoś, kto nigdy nie jeździł na
koniach, a obserwowałby Nigela w czasie przejażdżki, mógłby odnieść
wrażenie, że panowanie nad Markizą, kiedy kłusowała, cwałowała, robiła wolty
albo ósemki, przychodzi mu bez najmniejszego wysiłku, Lucy jednak wiedziała,
że tak nie jest. Wyobrażała więc sobie, jak jemu chce się pić.
- Warrenowie nie wrócą wcześniej niż za godzinę. Możemy teraz pójść do
domu i się czegoś napić - zaproponowała.
- Oj, chętnie.
Wyszli ze stajni i ruszyli w stronę domu. Po chwili - nie wiadomo skąd -
pojawiły się kangury i towarzyszyły im, utrzymując kilkumetrowy dystans.
Tylko Willie kicał przy Lucy, tak blisko, że co jakiś czas trącał ją pyszczkiem w
łydkę.
- Śpieszy ci się? - spytała, kątem oka widząc, że Nigel zerka na zegarek.
- Pożyczyłem od ojca samochód. O drugiej będzie go potrzebował, więc
raczej nie mam za dużo czasu.
Lucy popatrzyła na swój zegarek.
- Dwadzieścia po pierwszej. Napijesz się czegoś i będziesz musiał jechać.
- Szkoda - rzucił tak cicho, że nie była pewna, czy się nie przesłyszała.
Szła dalej w milczeniu, ale to jedno słowo, które być może w ogóle nie
padło, nie dawało jej spokoju.
Po prawie godzinnej intensywnej przejażdżce w upalne południe Markiza
potrzebowała wypoczynku. Kiedy wrócą Warrenowie, Rapsodii i Don Juanowi
też trzeba będzie dać trochę spokoju. Nigel znał się na koniach wystarczająco
dobrze by o tym wiedzieć. Nie mógł liczyć na kolejną przejażdżkę, więc czego
żałował?
Kiedy doszli do domu, zbeształa się w myślach za te bezsensowne
rozważania. Powiedział „szkoda”, bo chciał być uprzejmy, i tyle. A ona
wyobrażała sobie Bóg wie co.
Ale najdziwniejsze w tym wszystkim - i trochę niepokojące - było to, że
ona naprawdę żałowała, że Nigel musi już jechać.
Rozdział 11
Lucy mogła odetchnąć z ulgą. Tego dnia rano ojciec wsiadł na Markizę i
wybrał się na codzienny obchód terenu należącego do Czarnej Kakadu. Chciała
z nim pojechać na którymś z pozostałych koni, ale na dziewiątą zamówili je
mieszkający w pensjonacie goście, nie mogła więc nadwerężać ani Don Juana,
ani Rapsodii.
Z drżącym sercem czekając na powrót ojca, wyprowadziła je ze stajni i
ćwiczyła wierzchowce na lonży, żeby się rozruszały. Były wprawdzie starsze i
nie tak narowiste jak jej ulubiona klacz, i akurat w ich przypadku wyładowanie
przed przejażdżką nagromadzonej energii nie było aż tak konieczne, ale z
pewnością im nie zaszkodzi, a dzięki temu mogła zabić niemiłosiernie dłużący
się czas.
Minęła godzina, a po ojcu i Markizie wciąż nie było ani śladu. Czasem
jeździła z tatą na obchód posiadłości, zawsze tą samą trasą, i zwykle zajmowało
im to nie więcej niż trzy kwadranse.
Po godzinie i piętnastu minutach wpatrywała się w eukaliptusowy
zagajnik, z którego powinien wyjechać ojciec, coraz bardziej przerażona, że coś
musiało się stać. Już zaczęła rozważać, czy jednak nie wsiąść na Don Juana,
który był nieco szybszy od Rapsodii, i nie szukać ojca. Przed oczami stawały jej
makabryczne wizje taty leżącego gdzieś z połamanymi kończynami, urazem
kręgosłupa albo... Tej najgorszej myśli do siebie nie dopuszczała.
I nagle zobaczyła ich, jak wyjeżdżają spomiędzy eukaliptusów i cwałują
w stronę stajni. Chyba nigdy dotąd nie poczuła takiej ulgi jak w tym momencie.
Ojciec był zachwycony Markizą, mówił, że to wspaniała klacz, a kiedy
wrócił do domu, od razu zadzwonił do właściciela stadniny i powiedział mu, że
ją zatrzymają, choć - zgodnie z umową - mógł to zrobić dopiero za cztery dni.
Lucy niemal skakała ze szczęścia.
Dlaczego więc teraz, kilka godzin później, siedząc na tarasie i czekając na
przyjazd Patricii i Meg, była smutna?
Kiedy się nad tym zastanowiła, zdała sobie sprawę, w którym momencie
jej euforia zamieniła się w smutek - po rozmowie telefonicznej z Nigelem.
Przez dwa tygodnie codziennie zjawiał się w Czarnej Kakadu. Kilka razy
udało im się wspólnie wybrać na przejażdżkę - on na Markizie, ona na Don
Juanie albo Rapsodii - ale w pozostałe dni musiał jeździć sam, bo Rapsodię i
Don Juana wcześniej dosiadali goście Czarnej Kakadu albo klienci
niemieszkający w pensjonacie, i Lucy nie chciała przeforsować koni. Żałowała
wtedy, że nie może towarzyszyć Nigelowi, z którym z każdym dniem czuła się
coraz lepiej. W pewnym momencie uświadomiła sobie nawet, że zniknął
dystans, jaki od kilku lat zawsze się pojawiał w jej kontaktach z chłopakami.
Rozmawiali głównie o koniach, ale nie tylko.
Jak na tak krótką znajomość Lucy zdążyła się wiele dowiedzieć o jego
życiu, o tym, jak wychowywał się bez ojca, którego tylko mgliście pamiętał z
wczesnego dzieciństwa, kiedy wraz z matką, trochę szaloną malarką, mieszkał
w Cairns, o licznych partnerach matki, znikających równie nagle, jak się
pojawiali, o tym, jak przeżywał śmierć dziadków, z którymi był bardzo zżyty, i
jak rozpaczał, kiedy rozwiały się jego nadzieje na to, że kiedyś wystartuje na
olimpiadzie, o szkole i przyjaciołach z Adelajdy.
A wczoraj, kiedy po wieczornej przejażdżce i oporządzeniu koni jedli na
tarasie lody, przyznał się do tego, jak bardzo nie chciał się przeprowadzić do
Cairns i zamieszkać z ojcem, starszym bratem, siedmioletnią siostrą - o tym, że
ma rodzeństwo, wcześniej nie miał pojęcia - i żoną ojca. Matka, przeżywająca
permanentny kryzys twórczy, postanowiła w poszukiwaniu nowych inspiracji
wyruszyć do Indii i nie pozostawiła mu wyboru. Dziadkowie, którzy go
wychowywali, od dwóch lat nie żyli. O tym, że zamieszka w Queenslandzie,
dowiedział się już po wszystkim – po tym, jak matka skontaktowała się z jego
ojcem, z którym od kilku lat nie utrzymywała kontaktu, i wszystko z nim
ustaliła. Był nieszczęśliwy i przerażony. Ale cóż miał robić? Przyleciał do
Cairns, a tu okazało się, że wcale nie jest tak strasznie. Wciąż czuł się trochę
obco w nowej rodzinie, ale cała czwórka - ojciec, Terry, mała Natasha i Sally,
żona ojca - przyjęła go serdecznie i bardzo starała się, żeby się zadomowił,
zwłaszcza Sally, po której mógł się tego najmniej spodziewać.
Nigel, choć fizycznie podobny do Terry'ego, z natury był inny. Nie miał
takiej łatwości nawiązywania kontaktów z ludźmi jak przyrodni brat, więc
szczerość, z jaką opowiadał o swoich przeżyciach, zaskoczyła Lucy. I chyba
ucieszyła, miała bowiem wrażenie, że Nigel nie każdemu zwierzyłby się tak jak
jej poprzedniego wieczoru.
Długo siedzieli na tarasie, a kiedy się żegnali, zostawił swój numer
komórki i poprosił, żeby koniecznie dała znać, jak powiedzie się dzisiejsza
próba z Markizą. Uspokajał wprawdzie Lucy, która przez cały wieczór wracała
do tego, co się stanie, jeśli Markiza zrzuci tatę, mówił, że wszystko będzie
dobrze, ale najwyraźniej wcale nie był tego pewien, bo kiedy Lucy rano
zadzwoniła, słyszała, jak odetchnął z ulgą, gdy przekazała mu dobrą wiadomość.
A potem powiedział:
- No to teraz nie będę ci już potrzebny.
- Zawsze możesz wpaść i pojeździć na Markizie. To dzięki tobie zostanie
u nas.
- Nieprawda. Poradziłabyś sobie z nią również bez mojej pomocy.
- Wcale nie jestem tego pewna. W każdym razie jestem ci bardzo
wdzięczna i zawsze możesz wpaść, żeby się przejechać na Markizie.
- Dziękuję, ale przecież wiem, że twoi rodzice trzymają konie dla
klientów.
To była prawda, a ostatnio tych klientów było coraz więcej i czasami
nawet ona, choć miała ochotę, nie mogła się wybrać na przejażdżkę.
- Ale ty zasłużyłeś sobie na szczególne prawa. Jeszcze raz ci dziękuję.
- Cieszę się, że mogłem ci pomóc. I cieszę się, że Markiza zostanie u was.
Teraz, patrząc, jak przez bramę wjeżdża stare subaru forrester Patricii,
Lucy próbowała sobie przypomnieć, jak dokładnie zakończyła się ta rozmowa
telefoniczna, a konkretnie, czy w słowach Nigela było coś, co pozwoliłoby jej
mieć nadzieję, że go wkrótce zobaczy. Spotkają się za miesiąc, na początku
lutego, kiedy rozpocznie się rok szkolny, bo Nigel będzie chodził do tej samej
szkoły co ona. Ale miesiąc to tak strasznie długo...
Patricia zaparkowała pod wiatą i razem z Meg wysiadła z samochodu.
Lucy zeszła z tarasu i wyszła im naprzeciw. Kangury, które wyskoczyły z
krzewów bottlebrush, kicały obok niej.
- Cześć! - zawołały do niej dziewczyny, a Patricia wyciągnęła z torby
wielką barwną chustę i, idąc w stronę domu, rozłożyła ją przed sobą.
- Cześć! - przywitała je Lucy, podziwiając piękne zestawienie kolorów
chusty.
Do wieczoru panieńskiego, który miał się odbyć w najbliższą sobotę,
tydzień przed ślubem Holly i Neda, pozostały już tylko trzy dni. Przygotowania
trwały więc w najlepsze. Włączyły się w nie nie tylko druhny, ale i inne
dziewczyny, które miały uczestniczyć w wieczorze. Jedna z nich, Deborah
O'Malley, potrafiła robić piękne batiki i zapaliła się do pomysłu, żeby przebrać
się w malediwskie stroje. Patricia właśnie prezentowała jej dzieło.
- Ładna chusta - powiedziała Lucy.
- To nie chusta, to gotowe spodnie - sprostowała Meg.
Lucy pokręciła głową. To był przecież tylko wielki kwadratowy kawałek
materiału.
Meg się roześmiała.
- I to dwuosobowe! Coś ci pokażemy.
To rzeczywiście były spodnie, tak wielkie, że po chwili obie nogi i biodra
Meg znalazły się w jednej nogawce, a w drugiej nogi i pupa Patricii, a żadna z
nich nie należała do najszczuplejszych. Zaśmiewając się, przeparadowały przez
cały ogród do tarasu jak dwóch klownów w cyrku. Wyglądały tak dziwacznie,
że kangury się wystraszyły i z powrotem zniknęły za krzakami bottlebrush.
- I jak ci się podoba? - zapytała Patricia, która pierwsza przestała się
śmiać. To ona wzięła na siebie szycie dwunastu par spodni - bo tyle dziewcząt,
razem z Holly, miało uczestniczyć w wieczorze panieńskim.
- No, fantastyczne, tylko zastanawiam się, na którą z nas będą pasowały.
Chyba nawet Sue Michener się w nich utopi.
- Coś ci pokażę. - Patricia zwróciła się do Lucy, po czym popatrzyla na
swoją przyjaciółkę. - Wyskakuj z mojej nogawki.
Chwilę trwało, zanim wciąż zaśmiewająca się Meg wyplątała się z
nogawki, omal się przy tym nie przewracając. Za to Patricia zgrabnie przełożyła
jedną nogę do wolnej nogawki, podciągnęła spodnie i nadmiar materiału
związała w tali tak, że powstały spódnico-spodnie z kontrafałdami, identyczne
jak te na zdjęciach Sandry.
- Super! - zawołała Lucy.
Kiedy Patricia rozwiązała węzeł, spodnie opadły na podłogę tarasu.
Podniosła je i podała Lucy.
- Przymierz - powiedziała, a potem pokazała jej, jak ułożyć materiał, żeby
powstały kontrafałdy, i związać go na brzuchu.
Lucy przejrzała się w szklanych drzwiach tarasu.
- Fantastyczne!
- Podobają ci się kolory? - spytała Meg.
- Bardzo.
- No to te będą dla ciebie - powiedziała Patricia. - Tylko dobrze je
schowaj przed Holly.
Utrzymanie przygotowań w tajemnicy wcale nie było takie proste. W
ciągu ostatnich paru dni Lucy kilkakrotnie nagle przerywała rozmowę
telefoniczną z Fioną, Meg, Patricią albo którąś z pozostałych dziewcząt, bo do
pokoju wchodziła siostra. A wczoraj mama musiała kłamać, kiedy Holly,
pomagając jej wnosić do kuchni zakupy, zaciekawiła się, po co jej tyle ryżu.
- Zdążysz uszyć dwanaście par? - zaniepokoiła się Lucy.
- Cztery już mam. jutro rano Deborah dowiezie mi batik, więc na pojutrze
wszystkie będą gotowe. Nie ma z tym wiele roboty.
- Kiedy wróci Holly? - spytała Meg.
Holly tego wieczoru miała płynąć z kursantami na nocne nurkowanie,
Lucy, Patricia i Meg uznały więc, że to dobra okazja, żeby zająć się ryżem.
- Przed dziesiątą na pewno jej nie będzie - odparła Lucy.
- Na wszelki wypadek lepiej się pośpieszmy - powiedziała Meg i poszły
do kuchni.
To ona dowiedziała się z Internetu, że są dwie metody farbowania ryżu, i
obie kilka dni temu wypróbowała. Do jednej była potrzebna kolorowa krepina,
do drugiej barwniki spożywcze. Ta pierwsza wymagała więcej czasu, ale dawała
ciekawsze rezultaty. Barwy, jakie zyskiwał ryż, były bardziej subtelne.
Zdecydowały się więc na nią.
Pracy z farbowaniem nie było wiele. Wlały do naczyń ciepłą wodę,
włożyły do każdego po kilka arkusików krepiny i wsypały ryż. Potem mogły
nałożyć sobie lodów, wyjść na taras i czekać, aż ziarenka nabiorą koloru.
Siedziały wygodnie rozparte na wyściełanej ratanowej ławce, na drugiej
trzymając stopy, rozmawiały o tym, co jeszcze muszą zrobić do soboty, trochę
plotkowały o Vicky, ale bez przesady, bo Vicky w końcu postanowiła przestać
się dąsać, włączyła się w przygotowania i obiecała zająć się kwiatami do
dekoracji stołu. Co jakiś czas jedna z nich szła do kuchni, żeby sprawdzić, czy
ziarenka ryżu nabrały wystarczająco intensywnej barwy, a potem wracała i dalej
rozmawiały, śmiały się i było im dobrze.
Lucy było nawet tak dobrze, że dopiero kiedy wyjechały, zabierając ze
sobą dziesięć plastikowych pojemników z wysuszonym w piekarniku
kolorowym ryżem, przypomniała sobie o Nigelu i na myśl o tym, że może go
długo nie zobaczyć, znów ogarnął ją smutek.
Rozdział 12
Nakryty długi stół wyglądał przepięknie, ale tez Lucy, Meg, Patricia i
Deborah od trzech godzin były w Parrot Fish i pracowały nad tym, żeby
wyglądał równie kolorowo i wdzięcznie, jak ten z fotografii, której duże
powiększenie miały ze sobą. Po pierwszej godzinie wpadły w panikę, bo udało
im się utworzyć barwny wzór z ryżu i delikatnych kwiatowych płatków tylko na
niewielkiej części stołu, ale stopniowo nabierały wprawy i pod koniec żartowały
nawet, że mogłyby wyjechać na Malediwy i zarabiać w tamtejszych hotelach na
dekorowaniu stołów.
Nawet Vicky, która przyjechała wcześniej niż pozostałe dziewczyny, ze
świeżymi kwiatami do wpięcia we włosy, musiała przyznać, że stół wygląda
imponująco. A ta „kolorowa szmata" – jak nazwała malediwskie
spódnicospodnie, kiedy po raz pierwszy je zobaczyła - też jej się chyba w końcu
spodobała, bo paradowała w niej po powoli zapełniającej się restauracji, jakby
miała na sobie swoją najszykowniejszą kieckę.
O ósmej, pół godziny przed tym, jak Fiona miała przywieźć Holly, z którą
umówiła się w Cairns niby na babskie plotki, wszystko było gotowe. Lucy, Meg,
Patricia i Deborah poszły do łazienki, żeby się przebrać i wpiąć kwiaty we
włosy. Po drodze wpadły na Melissę, Sarah i Beth. Ta ostatnia niosła wielkie
pudło. Lucy poprosiła ją, żeby po drodze do Parrot Fish odebrała z cukierni
ulubione ciasto Holly, które ona i mama zamówiły przed kilkoma dniami:
bananowo-orzechowe, z czekoladową polewą. Lucy koniecznie chciała je
zobaczyć, ciekawa, czy dekoracja, którą wymyśliła, wyszła tak, jak sobie
wyobrażała.
Nie wspomniała o swoim pomyśle żadnej z dziewcząt i teraz, kiedy
otworzyła pudełko, była ciekawa ich reakcji.
- Dwa drzewka! - zawołała Meg.
- Naprawdę dwa kołyszące się na wietrze drzewka! - Melissa nie mogła w
to uwierzyć. - Wyglądają dokładnie tak jak Holly i Ned w tamtym
przedstawieniu w pierwszej klasie.
- Tak, to jest Holly, a to Ned. _ Deborah pokazała palcem, nie dotykając
misternych czekoladowych rzeźb.
- Nie, odwrotnie - powiedziała Vicky, która, zaciekawiona, podeszła
zobaczyć, co się dzieje. - Ned był wtedy mniejszy niż Holly. Jestem tego pewna.
- Kto na to wpadł? - spytała Meg.
- Ja - odparła trochę nieśmiało Lucy. - Myślałam, że takie drzewka
wyglądałyby fajne na torcie weselnym, ale był już zamówiony wcześniej, mama
nie chciała zmieniać zamówienia, więc pomyślałam o wieczorze panieńskim.
- Naprawdę świetny pomysł - pochwaliła ją Patricia.
- Hej, dziewczyny! - zawołała Meg. - Jeśli Fionie pójdzie wszystko
zgodnie z planem, za dwadzieścia minut ona i Holly mogą już tu być.
Lucy poprosiła Beth, żeby zaniosła ciasto do kuchni, a sama z Patricią,
Deborah i Meg poszły się przebrać.
Toaleta w Parrot Fish zwykle nie służyła za przebieralnię, było więc
dosyć ciasno, kiedy wkładały białe topy i malediwskie spódnicospodnie.
Deborah zamieniła kremową bawełnę, której użyła do batikowania, w
prawdziwe cuda. Każda para spodni była w innej gamie kolorystycznej, a razem
tworzyły feerię barw.
Poszturchując się z powodu ciasnoty i śmiejąc się właściwie bez powodu,
przebrały się, a na koniec wpięły we włosy przyniesione przez Vicky kwiaty,
zaopatrzone w specjalne zapinki.
- No, dobra! - rzuciła Patricia. - Wyglądamy odjazdowo. Teraz musimy
już tylko czekać na Holly.
Wyszły z toalety. Podczas ich nieobecności zjawiły się ostatnie trzy
dziewczyny. Miały już wpięte we włosy kwiaty i stały przy stole, jakby był
muzealnym eksponatem i bały się przy nim usiąść. Nic dziwnego - Lucy i
pozostałe trzy dziewczęta, dekorując go, zastanawiały się, jak długo wytrzyma
ta ich misterna kompozycja.
Patricia, Meg i Deborah poszły się przywitać z nowo przybyłymi
koleżankami, a Lucy, widząc, że są już chłopcy z czteroosobowej kapeli i
szykują instrumenty, poszła podziękować George'owi McLarenowi za to, że
zgodził się zagrać kilka ulubionych piosenek Holly, mimo że – jak przekazała
Lucy siostra George'a - on i jego koledzy nie przepadali za repertuarem Kylie
Minogue.
George, starszy o dwa lata od Holly i Neda, pamiętał ich ze szkoły, ale
Lucy nie rozpoznał. Podobnie jak chwilę później, gdy podziękowawszy mu, szła
do stołu, nie rozpoznał jej szkolny kolega Holly i Neda - Colin Evans, który
właśnie wszedł do Parrot Fish. Kiedy jeszcze chodził do szkoły, był kilka razy w
Czarnej Kakadu. Pamiętała go, należał bowiem do tych kolegów Holly, w
których się w tamtym okresie podkochiwała. Nie był sam, towarzyszył mu
chłopak, którego też pamiętała ze szkoły, ale teraz nie mogła sobie przypomnieć
ani jego imienia, ani nazwiska. On nie zwrócił na nią uwagi, ale Colin na jej
widok na kilka sekund przystanął i przyglądał jej się tak, jakby się zastanawiał,
skąd ją zna.
Już chciała się zatrzymać, ale widząc, że przy stole jest jakieś
zamieszanie, szybko ruszyła w tamtą stronę.
- O Boże, przepraszam! Straszna ze mnie niedołęga - tłumaczyła się Sue
Michener, która zahaczyła torebką o stół i na podłogę posypały się ziarnka ryżu.
Sprawiała wrażenie naprawdę zrozpaczonej. - Zniszczyłam taką piękną
dekorację...
- Nie martw się - uspokoiła ją Patricia. – Zaraz wszystko naprawimy.
Na szczęście kolorowa ryżowa kompozycja była zrujnowana tylko na
małym kawałeczku, więc Patricii przy pomocy Meg szybko się udało usunąć
szkody.
Lucy tymczasem zamyśliła się. Coś ją zaczęło niepokoić. Jeszcze nie
wiedziała, co to takiego, ale kiedy przez okno zobaczyła, że z samochodu, który
właśnie zaparkował przed restauracją, wysiadają Paul Mahoney, Jeff Malinsky i
Ben Cohen - szkolni koledzy Holly - niepokój jeszcze się nasilił.
Tak jak chłopcy, których spotkała po wyjściu z toalety, byli nie tylko
kolegami Holly, ale również Neda.
- Wiesz coś może na temat wieczoru kawalerskiego Neda? - zwróciła się
do stojącej najbliżej Meg.
- Nie. Faceci zwykle trzymają w głębokiej tajemnicy wszystko, co się
wiąże z wieczorami kawalerskimi. A dlaczego pytasz?
- Popatrz. - Lucy ruchem głowy wskazała Paula, Jeffa i Bena,
przemierzających parking. - A przed chwilą widziałam, jak wchodzi tu Colin
Evans i jeszcze jeden chłopak z waszego rocznika. Nie pamiętam, jak się
nazywa.
- Ups... - Po minie Meg Widać było, że po głowie chodzi jej to samo co
Lucy. - Niedobrze.
- Może to czysty przypadek. - Lucy chyba bardziej chciała pocieszyć
siebie niż ją.
- Obawiam się, że nie. Popatrz. - Teraz Meg ruchem głowy wskazała
parking. - Billy i Jeremy.
Billy Cormac i Jeremy Ryan, którzy wysiedli z białej terenowej toyoty,
może nie byli z Nedem aż tak zżyci jak Terry, ale należeli do jego najbliższych
przyjaciół. Obaj mieli być drużbami na ślubie.
- Jak mogłam o tym nie pomyśleć? - powiedziała Lucy cicho, tak żeby
inne dziewczyny jej nie słyszały.
Obie spojrzały w stronę wejścia w chwili, gdy w drzwiach stanęli Billy i
Jeremy. Nie zauważyli ani Lucy, ani Meg, ani innych dziewcząt, z których
wszystkie znali. Od razu skręcili w prawo, do tej części restauracji, która nie
była widoczna z miejsca, gdzie stał ,,malediwski" stół.
- Żadna z nas o tym nie pomyślała – przyznała Meg, ale dla Lucy było to
marne pocieszenie.
Z przerażeniem pomyślała o tym, jak zareaguje Vicky, kiedy się
zorientuje, że w miejscu, które ona, Lucy, wybrała na wieczór panieński siostry,
w tym samym czasie będzie się odbywał wieczór kawalerski Neda. Wiedziała,
że nie Vicky, lecz Holly jest tu najważniejsza, mimo to już widziała jej
triumfalną minę.
- Sądziłam, że faceci wolą organizować wieczory kawalerskie w pubach -
powiedziała Meg. – Do głowy by mi nie przyszło, że urządzą go w Parrot Fish.
Już się odwracała, żeby poinformować o problemie Patricię, która, tak jak
inne dziewczyny, nie była jeszcze niczego świadoma.
- Zaczekaj - powstrzymała ją Lucy. - Może to jednak czysty przypadek. -
Mówiła prawie szeptem. - Wyobrażasz sobie, że na wieczorze kawalerskim
Neda zabrakłoby Terry'ego? A przecież go tu nie ma.
Meg pokręciła głową.
- Chyba wiem, co teraz robi Terry.
- To samo co Fiona? - spytała Lucy.
- Tak mi się wydaje.
- Katastrofa - syknęła Lucy. - Straszna plama.
- Nie rozpaczaj. - Meg uśmiechnęła się. – Nic takiego się nie stało.
- Pechowa ze mnie druhna.
- Pechowa to będziesz dopiero, jak złamie ci się obcas w czasie ślubu i się
przewrócisz, jak ci się urwie ramiączko albo coś w tym rodzaju.
- To wszystko jeszcze przede mną. - Lucy westchnęła ciężko.
Meg podchodziła do całej sprawy dość beztrosko. Bardziej ją ta sytuacja
bawiła, niż martwiła. No, ale ona nie była przecież pierwszą druhną.
- A może byśmy pogadały z chłopakami? - zaproponowała Lucy.
- Tak? I co im powiemy? Żeby połączyć stoły i zrobić wspólną imprezę?
- No coś ty!
- Więc co?
- Poprosimy ich, żeby się wynieśli.
- A my byśmy się wyniosły, gdyby oni nam coś takiego zaproponowali? -
spytała Meg.
- Jasne, że nie. Ale oni przecież nie przygotowali czegoś takiego jak my. -
Wzrokiem wskazała stół. - Po prostu zrobili rezerwację, i tyle. Więc jaki to dla
nich problem przenieść się do któregoś z pubów w Cairns?
- Niby tak - zgodziła się z nią Meg.
- Chodź, spróbujemy - poprosiła ją Lucy.
- No, dobrze.
Rozdział 13
- Cześć, chłopaki! - zawołała Meg, podchodząc do stołu, który, tak jak się
spodziewała idąca za nią Lucy, W żaden sposób nie różnił się od innych w
Parrot Fish, poza tym, że podobnie jak „malediwski" stół, składał się z kilku
mniejszych, złączonych ze sobą.
- Cześć, Meg!
- O, Meg!
- Witaj, Meg! - wołali jeden przez drugiego.
- Czy to nie jest mała Lucy Caine?! – zapytał Ben Cohen.
Przyzwyczaiła się do tego, że koledzy siostry mówią o niej „mała Lucy", i
choć teraz było to całkiem sympatyczne, to pamiętała czasy, kiedy miała ochotę
wydrapać im za to oczy.
- To ciebie spotkałem, kiedy tu wchodziłem, prawda? - zapytał Colin
Evans. - Tak mi się wydawało, że cię znam, ale nie mogłem skojarzyć skąd.
Ależ ty się zmieniłaś!
- Wyglądacie odjazdowo - rzucił Jeff Malinsky.
Chłopcy zaczęli wstawać, żeby się z nimi przywitać. Z Meg obejmowali
się i całowali ją w policzek, z Lucy witali się trochę mniej wylewnie, poza
Benem Cohenem i Paulem Mahoneyem, którzy czasami przyjeżdżali do Czarnej
Kakadu na konie i dobrze ją znali.
Po głośnych powitaniach nastąpiła jednak cisza. Chłopcy wydawali się
zakłopotani. Pierwszy odezwał się Jeff Malinsky:
- Chętnie zaprosilibyśmy was, żebyście się do nas przysiadły, ale... -
Przerwał, nie wiedząc, co powiedzieć.
- No właśnie... - zaczął Ben, ale i on nie skończył.
- Chodzi o to... - Paul bezradnie rozłożył ręce.
- Nie musicie kombinować - powiedziała Meg, unosząc rękę. - Wcale nie
chcemy się do was przysiadać.
Na twarzach chłopców odmalowała się ulga.
- Chciałyśmy was tylko o coś poprosić.
- Tak? - spytał Ben.
- Żebyście sobie stąd poszli.
- Co?! - rzuciło kilku jednocześnie.
- Żartujecie - powiedział Jeff.
Lucy i Meg pokręciły głowami.
- Niby dlaczego mielibyśmy się stąd wynieść? - zapytał ten, którego Lucy
widziała przy wejściu z Colinem.
Podczas powitania padło jego imię, ale ze zdenerwowania zapomniała je.
- Ponieważ... - zaczęła Lucy.
- Ale numer! - zawołał ktoś za jej plecami. Odwróciła się i stanęła twarzą
w twarz z Brianem, bratem Neda.
- Cześć, Lucy - rzucił. - No to już wiecie? - zwrócił się do chłopaków.
- Co?
- Że dziewczyny urządzają tu wieczór panieński Holly - oświecił tych,
którzy jeszcze się tego nie domyślili.
Jak na przykład Colin.
- Dzisiaj? - zapytał z niedowierzaniem.
- I właśnie dlatego chciałyśmy was poprosić, żebyście się stąd wynieśli -
powiedziała Lucy.
- Zaraz, a dlaczego właściwie my? - spytał Jeff.
- No właśnie - poparł go ten, którego imienia
Lucy nie zapamiętała.
- Bo... bo... bo... - Popatrzyła na Meg, oczekując od niej pomocy.
Spodziewając się, że ośmiu starszych od niej o kilka lat chłopców zasypie ją
za chwilę słusznymi argumentami, poczuła się bezradna. A tymczasem Meg nie
kwapiła się z pomocą. - Bo... bo... Bo my mamy ładniejszy stół. I mamy we
włosach kwiaty.
Zdawała sobie sprawę, że to, co mówi, jest infantylne, mimo to nie
spodziewała się, że wywoła wśród chłopaków takie salwy śmiechu.
Miała ochotę się rozbeczeć. Brian, o pięć lat starszy od brata i jego
kolegów, który, choć wciąż chłopięcy, był już mężczyzną, chyba to zauważył
i objął ją po ojcowsku.
- Nie śmiejcie się. Powinniście zobaczyć, jak dziewczyny się postarały.
Pół minuty później wszyscy byli po drugiej stronie restauracji przy
,,malediwskim" stole.
Rozdział 14
- Uważajcie! - zawołała Deborah, kiedy Ben, chcąc się przywitać z
Patricią, odepchnął Jeffa tak, że ten prawie wylądował na stole.
- Nic się nie przejmuj - zwrócił się Brian do Lucy, która patrzyła, jak
chłopcy witają się z dziewczynami. Niektórzy nie widzieli się od zakończenia
szkoły, więc powitania były bardzo wylewne.
Kiedy się skończyły, znowu, tak jak kilka minut wcześniej przy stole
chłopaków, zapadła niezręczna cisza. I znów Jeff Malinsky pierwszy zabrał
głos.
- No dobra, chłopaki. Jest fajnie, ale to miał być wieczór kawalerski, a nie
zjazd absolwentów.
- Racja - rzucił Colin.
- To co robimy? - zapytał ten, którego imienia Lucy nadal nie mogła sobie
przypomnieć.
- Dziewczyny tak się namęczyły z tym ryżem i tak ładnie wyglądają z
tymi kwiatami we włosach, że to by było świństwo zepsuć im ten wieczór -
rzekł Colin. - Nie sądzicie?
Jego koledzy skinęli głowami.
Brian wyjął z kieszeni komórkę i wybrał jakiś numer.
- Do kogo dzwonisz? - spytał Paul.
- Do Terry'ego. Powiem mu, żeby zabrał Neda do Cairns, a my
tymczasem się zastanowimy, gdzie dokładnie ma go przywieźć, i zadzwonimy
jeszcze raz.
- Może do Gilligans - zasugerował Colin.
- Lepiej do Cadence Lounge - powiedział Jeff.
Pozostali rzucili jeszcze kilka innych propozycji.
Lucy zaczęła mieć nadzieję, że problem się rozwiąże. Po raz pierwszy od
chwili, kiedy wróciła z Meg z tamtej części restauracji, odważyła się spojrzeć na
Vicky.
Może wszystko się dobrze skończy. Niech tylko Terry odbierze wreszcie
tę komórkę.
- I co? - Colin spojrzał pytająco na Briana, który powtórnie wybrał numer
i przyłożył słuchawkę do ucha.
- Nic. Nie odbiera.
- Może zostawił komórkę w domu – zgadywał Ben.
- Albo mu się rozładowała - rzucił Jeff.
- Cały Terry! - skwitował Paul.
- Chociaż dzisiaj, ten jeden raz, mógł przynajmniej nie włączać tych
swoich olewaczy - powiedziała Lucy przygnębionym głosem.
- Są! - zawołał Ben i wszyscy odwrócili się do okna.
Terry i Ned wchodzili już do Parrot Fish. Widząc jasną czuprynę i
roześmianą twarz Terry'ego, przed oczami Lucy stanęła ta druga twarz, bardzo
do tej podobna. To, co działo się wokół, przestało być dla niej ważne i przez
chwilę myślała tylko o tym, jak bardzo chciałaby teraz zobaczyć Nigela.
Potem się odwróciła i jej wzrok przypadkiem natrafił na Vicky. „A nie
mówiłam, że to powinien być Hilton?!" - wyczytała w jej oczach, ale jakoś
wcale się tym nie przejęła.
- Rozchmurz się, Lucy. - Brian poklepał ją po ramieniu. - Zobaczysz, to
będzie fajny wieczór.
- Ładna ze mnie pierwsza druhna. Zamiast wieczoru panieńskiego
urządziłam siostrze zjazd absolwentów.
- Ale malediwski! - rzuciła Deborah, którą też, jak Patricię i Meg, cała ta
sytuacja wyraźnie bawiła.
Pięć minut po pojawieniu się Terry'ego i Neda Fiona przywiozła Holly.
Koledzy próbowali namówić Neda, żeby zostawić dziewczyny w Parrot
Fish i pojechać do Cairns, ale on chciał zostać.
I zostali wszyscy razem. Przez pierwsze dwie godziny chłopcy siedzieli w
jednej części restauracji, a dziewczyny w drugiej, ale potem wszystko zaczęło
się mieszać.
I właśnie wtedy, koło dziesiątej, zjawił się Nigel.
Rozdział 15
Dochodziła trzecia. Kiedy o pierwszej zamknięto Parrot Fish, wszyscy
uczestnicy wieczoru panieńskiego połączonego z wieczorem kawalerskim
przenieśli się na plażę.
Lucy, która z powodu koni musiała wstawać o świcie, była
przyzwyczajona do dość wczesnego chodzenia do łóżka. Teraz nie mogła się
nadziwić, że wcale nie chce jej się spać.
Ostatnie dwie godziny spędziła z Nigelem. Siedzieli na piasku tak blisko
wody, że co któraś fala zalewała im stopy, a potem, gdy zaczął się przypływ,
musieli się kawałek przesiąść. Pozostali imprezowicze siedzieli kilkadziesiąt
metrów dalej, pod wiatą. Co chwila dochodziły stamtąd krzyki, wybuchy
śmiechu, śpiewy - jednym słowem odgłosy beztroskiej zabawy.
- Nie masz ochoty do nich wrócić? – spytała Lucy.
- Dobrze mi tu - odparł Nigel. - A tobie?
- Mnie też jest tu dobrze.
Z tobą, dodała w myślach. I dobrze mi się z tobą tańczyło, tam w
restauracji, chociaż na początku, kiedy mnie pierwszy raz poprosiłeś, byłam
okropnie spięta. Ale ty też, czułam to. I cieszę się, że jesteś tu dzisiaj. Właśnie...
Już wcześniej chciała go o to zapytać.
- Dlaczego nie byłeś w Parrot Fish od początku?
- A coś straciłem?
- Chyba nie. No, może tylko to, że nie widziałeś „malediwskiego stołu",
zanim Colin, wstając, potknął się i chwytając się blatu, przechylił go tak, że
zrujnował część dekoracji.
- I tak wyglądał imponująco. - Nigel przez chwilę obserwował załamujące
się fale oceanu.
Lucy nie liczyła już na to, że odpowie na jej pytanie, i kiedy, obawiając
się, że uznał ją za zbyt wścibską, zaczęła żałować, że je zadała, obrócił głowę i
chwilę na nią patrzył. Potem poprawił kwiat, który zsunął jej się za ucho.
Poczuła to samo co podczas tańca, kiedy bliskość Nigela wywoływała w niej
coś w rodzaju dreszczu, całkiem przyjemnego. Teraz wystarczyło, że
poprawiając kwiat, musnął dłonią jej skroń, i znów poczuła ten dreszcz.
- Terry od dwóch tygodni namawiał mnie na ten wieczór kawalerski, ale
nie miałem ochoty brać w nim udziału.
- Czemu?
- Lubię kolegów Terry'ego, tych, których zdążyłem poznać, zwłaszcza
Neda, ale wiesz, z czym się głównie kojarzą wieczory kawalerskie?
- Z alkoholem?
- Właśnie. Zawody, któremu uda się najwięcej wypić, i tak dalej. Mnie to
średnio bawi.
- Mnie też, ale wydaje mi się, że dzisiaj chłopcy nie przesadzili.
- Pewnie dlatego, że są dziewczyny.
- Prawdopodobnie - zgodziła się z nim Lucy. - Więc fajnie, że jednak
zdecydowałeś się przyjechać.
Nigel uśmiechnął się.
- Terry zadzwonił do mnie koło dziewiątej. Powiedział, jaka jest sytuacja,
że są dziewczyny, i że...
- I że co?
- No... że jesteś ty...
Musiała się popsuć zapinka, bo kwiat znowu obsunął jej się za ucho.
Nigel tym razem też go poprawił, ale teraz nie cofnął od razu ręki. Trzymał ją
przez chwilę tak, że nasada dłoni dotykała szyi Lucy, sprawiając, że serce biło
jej tak, jakby za chwilę miało wyskoczyć z piersi.
I dobrze, że przyszła Holly, bo pewnie by wyskoczyło, potoczyłoby się po
mokrym piasku i zabrałaby je fala, która właśnie podmywała ich stopy.
Nie, wcale niedobrze, bo Lucy tak bardzo chciała wiedzieć, co by się stało
dalej, gdyby siostra się nie pojawiła.
- Nie chcecie wody, coli albo soku? – zapytała Holly.
Chłopcy, przewidując, że impreza skończy się na plaży, przywieźli dwie
przenośne lodówki, wypełnione głównie piwem, ale mieli także napoje
bezalkoholowe.
- Napijesz się czegoś? - Nigel, wstając, zwrócił się do Lucy.
- Ginger ale, jeśli jest, a jak nie, to wody.
Kiedy odszedł, Holly usiadła i objęła ją ramieniem.
- Dziękuję za ten wieczór - powiedziała.
- E tam, chyba beznadziejna ze mnie pierwsza druhna. Nie uważasz, że
trzeba mieć pecha, żeby urządzić siostrze wieczór panieński tam, gdzie się
akurat odbywa wieczór kawalerski jej chłopaka?
- No. - Holly roześmiała się. - Ale cieszę się, że właśnie ciebie spotkał ten
pech. Było fantastycznie. - Z tyłu dobiegły salwy śmiechu. – Wciąż jest -
sprostowała. - Przytuliła się tak, że dotykały się policzkami, ale po chwili
odsunęła się, bo poczuła wilgoć. - Lucy! Czemu płaczesz?
- Nie potrafię sobie wyobrazić, jak to będzie, kiedy się wyprowadzisz z
Czarnej Kakadu.
- Przecież będę bardzo blisko. A poza tym...
- Co?
Holly pokręciła głową.
- Nie, nie mogę ci tego powiedzieć.
- Jak już zaczęłaś, to musisz.
- Jeszcze nie zaczęłam.
- Hollyyyyy!
- Nie powinnam ci o tym mówić, bo to jest coś, co podsłuchałam, całkiem
przypadkowo.
- Jeśli mi zaraz nie powiesz, to...
- No dobrze. Nie zastanowiło cię, że mama i tata przestali się kłócić?
- Mama była u lekarza i przepisał jej jakieś plastry hormonalne w związku
z przekwitaniem. Nie wiedziałaś o tym?
- Wiedziałam.
- Więc pewnie jej hormony przestały szaleć i nie jest już tak rozdrażniona.
- To na pewno też, ale chodzi jeszcze o coś innego.
- O co? - spytała Lucy.
- Dogadali się w sprawie budowy pawilonu.
- Wybudują? Tata się zgodził?
- Nie. Zostawią ten kawałek ziemi dla nas, dla mnie i dla ciebie. Kiedyś
będą mogły tam stać nasze domy. Miejsca jest dosyć na dwa.
- Ja i tak bym się nie wyniosła z Czarnej Kakadu, nawet jeśli jako dorosła
kobieta miałabym mieszkać pod jednym dachem z mamusią i tatusiem.
- Ciekawe, czy będziesz mówiła tak samo, kiedy spotkasz swoją drugą
połówkę.
Lucy dopiero po dłuższej chwili uświadomiła sobie, że jeszcze niedawno
na takie słowa padłaby odpowiedź: ,,Nigdy!", „Nie ma takiej możliwości" albo
podobna. Jej siostra zdała sobie z tego sprawę chyba w tym samym momencie.
Odsunęła się i popatrzyła uważnie na Lucy.
- Nie! - zawołała. - Nie wierzę. już ją znalazłaś. - Odwróciła się i
popatrzyła na Nigela, który szedł z napojami. - To on? - spytała ciszej. - Czy
tamten, z którym rozmawiałaś przez Internet, kiedy weszłam do twojego
pokoju?
- Z nikim nie rozmawiałam - odparła szybko, bo Nigel był już tuż-tuż. -
Oglądałam wtedy zdjęcia z Malediwów i nie chciałam, żebyś o tym wiedziała.
- Nie było ginger ale, więc przyniosłem wodę, colę i lemoniadę -
powiedział Nigel.
- Lemoniadę - rzuciła Lucy.
Holly wróciła do swoich przyjaciół, a on usiadł w tym samym miejscu co
poprzednio.
Obracała W ręce puszkę, patrząc na granatowy ocean ze srebrzystymi
pasmami tam, gdzie w oddali załamywały się fale. Nie miała pojęcia, czy Nigel
jest jej drugą połówką, ale wiedziała, że stało się coś, co jeszcze niedawno
wydawało jej się zupełnie niemożliwe.
Zakochała się.
Ona, Lucy Caine, zakochała się...
- Mogę cię o coś zapytać? - odezwał się Nigel. Też nie otworzył jeszcze
swojej puszki i obracał ją w dłoni.
Skinęła głową, ale milczał. W końcu zdobył się na odwagę.
- Masz chłopaka?
- Pytasz z czystej ciekawości?
- Nie, pytam, bo to dla mnie bardzo ważne.
Z emocji tak jej zaschło w gardle, że nie mogła wydusić z siebie słowa. A
może nie z emocji, tylko z pragnienia. Chciała otworzyć puszkę, ale zrobiła to
tak nerwowo, że urwała uchwyt.
- Daj. - Nigel wziął od niej puszkę.
- Zostaw - powiedziała, widząc, że i tak nic nie będzie z jego otwierania,
za bardzo drżały mu palce. - Zostaw - powtórzyła.
- Może wypijesz colę? Albo wodę?
- Potem.
- Potem...?
- Mógłbyś...?
- Co?
Lucy odwróciła głowę i popatrzyła w stronę wiaty, pod którą bawili się
pozostali. Nie była pewna, czy ktoś z nich nie patrzy teraz na nią i Nigela, ale
się tym nie przejmowała. Po raz pierwszy w życiu zapragnęła, żeby ktoś ją
pocałował... nie ktoś, tylko Nigel, i to pragnienie było tak silne, że nic innego się
nie liczyło.
- Mógłbyś mnie pocałować? - zapytała szybko, czując, że jeśli tego nie
zrobi natychmiast, to potem straci odwagę, a on sam pewnie na to nie wpadnie.
Zawahał się.
Zrobiła z siebie idiotkę. Zakryła twarz dłońmi i potrząsnęła głową. Co
mnie opętało, żeby tak mu się narzucać? - pomyślała i wtedy poczuła, jak bierze
jej dłonie i delikatnie odciąga od twarzy.
I wkrótce zrozumiała, dlaczego ludzie robią tyle szumu wokół czegoś, co
dotąd nie kojarzyło jej się z niczym przyjemnym.