ANDRE NORTON
TAJNI AGENCI
CZASU
TOM I CYKLU ROSS MURDOCK
(Tłumacz: Robert Pryliński)
www.scan-dal.prv.pl
l
Komuś, kto by zajrzał przypadkiem do izby zatrzymań, siedzący tam młody
człowiek nie wydałby się zbyt groźny. Wzrostem wprawdzie przewyższał nieco
przeciętnego mężczyznę, ale nie na tyle, by zwracało to uwagę. Brązowe włosy były
obcięte krótko, a niemal chłopięca twarz nie wyróżniała się żadnymi szczególnymi
cechami... no, chyba że ktoś spojrzałby w jasnoszare oczy i uchwycił ten szczególny
chłód bijący z ich głębi.
Jego ubiór również charakteryzował się prostotą. Ktoś tak ubrany mógł z
łatwością roztopić się w tłumie ludzi przemierzających labirynty ulic miasta końca
dwudziestego stulecia.
Ale pod mimikrą, niezbędną do przeżycia w środowisku, które zawsze
uznawał za wrogie, kryła się prawdziwa osobowość Murdocka - kipiąca energią i
czasem ledwie kontrolowaną agresją.
Więzień doskonale zdawał sobie sprawę, że jest uważnie obserwowany przez
strażnika, ale najmniejszym nawet gestem nie okazał, że zauważa jego obecność. Czy
ten podstarzały gliniarz oczekuje jakiejś reakcji? No więc, nic z tego.
Tym razem prawo mocno pochwyciło Rossa w swoje ciężkie łapy. Ciekawe,
dlaczego jeszcze się z nim cackają? Czemu miało służyć to pranie mózgu dzisiejszego
ranka? Ross Murdock został zepchnięty do defensywy, a bardzo tego nie lubił. Musiał
mocno wysilać swój bystry umysł, by ominąć rafy czające się między podstępnymi
pytaniami śledczego, i wciąż jeszcze na wspomnienie tamtej rozmowy odczuwał
odległe wrażenie strachu, jaki był wówczas jego udziałem.
Drzwi izby zatrzymań otworzyły się gwałtownie. Ross opanował odruchową
chęć zwrócenia głowy w tamtym kierunku. Usłyszał tylko kaszlnięcie strażnika -jakby
ten chciał rozruszać struny głosowe po ponad godzinie milczenia - a zaraz potem jego
rozkazujący głos:
- Wstawaj Murdock! Sędzia chce cię widzieć!
Ross podniósł się niespiesznie, chociaż tylko siłą woli kontrolował odruchy
wszystkich mięśni. Jakiekolwiek próby oporu czy dyskusja z tym gliną nie miały teraz
sensu. Lepiej zachowywać się jak mały niegrzeczny, chłopiec, który właśnie
zrozumiał swe błędy. Taka uległość często okazywała się korzystna. Ross nieraz już
miał okazję się o tym przekonać.
Przeszedł do sąsiedniego pokoju i z niepewnym uśmiechem na twarzy stanął
przed mężczyzną, który siedział za sporym biurkiem. Czekał, aż ten przemówi doń
pierwszy. Sędzia Ord Rawie. Co za niefart, że akurat Krzywy Nos musiał dostać jego
sprawę. Będzie musiał wysłuchać długiego kazania, które wygłosi ten starzec. I tak
niewiele zostanie mu w głowie...
- Masz nieźle zababraną kartotekę, młodzieńcze...
Ross wyraźnie posmutniał i nieco się przygarbił. Tylko jego zimne oczy spod
wpół przymkniętych powiek wciąż bystro błyszczały.
- Tak, proszę pana - rzekł cicho, starając się wypowiedzieć te słowa lekko
drżącym głosem.
Nagle jego zachwyt własną wysublimowaną grą aktorską prysnął jak bańka
mydlana. Sędzia Rawl nie był sam w pokoju. Ten cholerny śledczy wciąż tu siedział i
przyglądał się Rossowi takim samym przenikliwym wzrokiem jak dzisiejszego ranka.
- Taa, bardzo zababraną jak na zaledwie kilka lat działalności... - Krzywy Nos
też patrzył wprost na Rossa, ale na szczęście jego wzrok nie był nawet w połowie tak
napawający strachem. - Powinieneś zostać skierowany do Służby Resocjalizacyjnej...
Ross poczuł nagle jakiś ciężar w żołądku. Słyszał już o tym nowym projekcie
systemu penitencjarnego, a to, co słyszał, nie było miłe. Drugi raz, odkąd wszedł do
tego pokoju, jego pewność siebie została poważnie zachwiana. Ale potem pojawiła się
iskierka nadziei.
- Upoważniono mnie jednak do przedstawienia ci innej propozycji, Murdock.
Czego zresztą, biorąc pod uwagę twoją kartotekę, nie aprobuję w najmniejszym
stopniu.
Ross poczuł, że strach ustępuje. Jeśli propozycja nie podobała się sędziemu,
musiała być korzystna dla niego, a nie zwykł marnować okazji.
- Istnieje pewien projekt rządowy, który będzie realizowany przez ochotników.
Zdaje mi się, że zdałeś pomyślnie wstępne testy. Jeśli się zgłosisz, okres spędzony na
realizacji tego zadania zostanie ci zaliczony w poczet odbywanej kary. Masz więc
szansę przydać się na coś ojczyźnie, której do tej pory przynosiłeś wyłącznie wstyd...
- A jeśli odmówię, czeka mnie resocjalizacja, czy tak, sir?
- Ja osobiście uważam cię za zdatnego tylko do resocjalizacji. Twoje papiery...
- powiódł dłonią po aktach odnotowujących występki Rossa.
- Zgłaszam się do tego projektu, sir!
Sędzia parsknął z wyraźnym niezadowoleniem, a potem wepchnął rozłożone
kartki do segregatora. Odwrócił się w stronę czającego się w cieniu mężczyzny.
- Oto pański ochotnik, majorze.
Ross westchnął z ulgą. Pierwsza górka za nim. Dotąd zawsze dopisywało mu
szczęście; wywinie się i z tej sytuacji.
Człowiek, którego sędzia Rawie nazwał majorem, przesunął się w krąg
ś
wiatła. Jego spojrzenie wciąż napawało Rossa niepokojem. Na użytek Krzywego
Nosa mógł przywdziewać różne maski, ale z tym człowiekiem, czuł to wyraźnie,
byłaby to tylko strata czasu.
- Dziękuję. Za pozwoleniem, wyruszamy natychmiast. Pogoda nie zapowiada
się najlepiej.
Nim Ross zdołał zorientować się w sytuacji, szedł już posłusznie korytarzem.
Początkowo planował urwać się majorowi, gdy tylko wyjdą budynku. Może go potem
szukać w mrocznych uliczkach. Ale nie poszli do windy. Zamiast tego wspięli się w
górę po drabinkach przeciwpożarowych. Upokorzony Ross zauważył, że po
wspinaczce w tempie narzuconym przez majora dyszy ciężko, podczas gdy jego
starszy o co najmniej piętnaście lat towarzysz nie zdradzał najmniejszych objawów
zmęczenia.
Wyszli na zasypany śniegiem dach. Major błysnął latarką, naprowadzając
ciemny kształt, który opadł ku nim z góry. Helikopter! Ross nagle zaczął wątpić w
słuszność swego wyboru.
- Ruszaj, Murdock! - rozkaz majora przebił się przez hałas maszyny. Ton jego
donośnego głosu był tak pozbawiony wszelkich emocji, że Ross wzdrygnął się
mimowolnie.
Chwilę potem siedział już w kabinie między milczącym majorem i równie
gadatliwym pilotem w wojskowym uniformie i wzlatywał ponad miasto, którego
wąskie i ciemne uliczki znał jak własną kieszeń. Światła miasta rozmywały się w
oddali, aż wreszcie znikły w mroku nocy i w śnieżycy. Przez moment widział jeszcze
oświetlone wstęgi autostrad. Nie zadawał jednak żadnych pytań. Ostatecznie bywał
już w życiu traktowany gorzej niż tylko ignorowany w milczeniu.
Maszyna przechyliła się na bok. Mimo to Ross nie mógł dojrzeć w dole ani
jednego znaku orientacyjnego. Nie miał nawet pojęcia, czy lecą na północ czy na
południe. Ale zaledwie kilka chwil później dostrzegł szereg czerwonych lamp,
ś
wiecących tak intensywnie, że ich blask przebijał się nawet przez grubą kurtynę
ś
nieżnych płatków. Helikopter osiadł na ziemi.
- Wyłaź!
I znów odruchowo wykonał rozkaz. Stał drżąc z zimna pośród śnieżnej
zamieci. Jego lekkie ubranie wystarczyłoby może od biedy na ulicach miasta, ale tu,
na otwartej przestrzeni, mroźny wiatr był bezlitosny.
Ktoś chwycił Murdocka za ramię i skierował ku niskiemu budynkowi. Trzask
drzwi i Ross oraz towarzyszący mu oficer wkroczyli w błogosławiony krąg ciepła i
ś
wiatła.
- Siadaj! Tam!
Usiadł posłusznie, wciąż zbyt oszołomiony, by nawet pomyśleć o jakichś
próbach protestu. W pomieszczeniu byli też inni mężczyźni. Jeden ubrany w
dziwaczny kombinezon ochronny, przeglądał dokumenty. Ciężki hełm zwisał
przyczepiony do jego ramienia. Do niego właśnie podszedł towarzysz Rossa. Przez
chwilę tamci rozmawiali szeptem, a potem major przywołał Murdocka ruchem dłoni.
Ross przeszedł w ślad za nim do wewnętrznego pomieszczenia oddzielonego ścianą
szafek.
Z jednej z nich major wydobył ów cudaczny uniform i przymierzył go do
rozmiaru Rossa.
- Dobra - mruknął - Zakładaj to! Nie mamy zbyt wiele czasu. Ross ubrał się w
kombinezon. Gdy zapinał ostatni suwak, oficer włożył mu na głowę hełm. Drugi z
mężczyzn stał już przy drzwiach.
- Lepiej znikajmy, Kelgarries, bo śnieżyca przytrzyma nas tu na dobrze.
Wyszli ponownie na lądowisko. Już helikopter był dość zaskakującym
ś
rodkiem transportu, ale maszyna, do której podeszli teraz, wyglądała jak
przeniesiona wprost z następnego stulecia. Smukły pojazd stał pionowo na
statecznikach, a ostry dziób miał skierowany wprost w niebo. Z boku wznosiło się
rusztowanie, po którym wspięli się za pilotem do wejścia.
Ross niechętnie zajął wskazane mu miejsce. Leżał na plecach z uniesionymi i
podkurczonymi nogami, tak że kolanami niemal dotykał brody. Co gorsza, musiał
dzielić ciasną kabinę z majorem leżącym obok w podobnej pozycji. Opuszczono
przezroczystą pokrywę. Byli zamknięci.
W ciągu swego krótkiego życia Ross wiele razy musiał stawiać czoła
strachowi. Nauczył się zmuszać swe ciało i umysł do panowania nad tym uczuciem.
Ale to, co czuł teraz, nie było zwykłym strachem - to było przerażenie graniczące z
paniką, tak silne, że z trudem powstrzymał torsje. Był zamknięty w przezroczystej
trumnie! Nie miał najmniejszego wpływu na to, co się z nim za chwilę stanie, a miał
właśnie stanąć twarzą w twarz z nieznanym niebezpieczeństwem. To było trochę za
dużo jak na jeden raz.
Jak długo już trwa ten koszmar? Kilka minut? Godzin? Stracił rachubę czasu.
Nagle poczuł, jakby pięść olbrzyma opadła na jego klatkę piersiową. Walczył
rozpaczliwie o oddech. Cały świat eksplodował mu pod czaszką...
Przytomność wracała powoli. Przez moment myślał, że utracił wzrok, potem
jednak otaczająca go ciemność zaczęła zmieniać się w szarość...
Po dłuższej dopiero chwili dotarło do niego, że już nie leży na plecach, tylko
spoczywa w pozycji siedzącej w fotelu. Cały otaczający go świat drżał w rytmie
delikatnej wibracji, która przeszywała też jego ciało.
Ross Murdock do tej pory tak długo cieszył się wolnością, gdyż posiadał
umiejętność szybkiej analizy sytuacji. W ciągu ostatnich pięciu lat rzadko zdarzało
mu się stawać w obliczu osoby lub wydarzenia, przy których by się pogubił. A teraz
wciąż był spychany do defensywy i na razie nie bardzo widział możliwość zmiany
tego stanu. Patrzył w ciemność w milczeniu, ale wewnątrz jego umysłu wszystkie
tryby i kółeczka pracowały intensywnie, aż do granicy zatarcia się. I zaczynał
dochodzić do wniosku, że wszystko, co mu się przydarzyło dzisiejszego dnia, miało
tylko jeden cel - zachwiać jego pewnością siebie i uczynić go uległym. Dlaczego?
Ross żywił jednak niezachwianą wiarę w swoje umiejętności. Był też bystrym
obserwatorem. Rozumiał więc sprawy tego świata jak mało kto w tak młodym wieku.
Wiedział też, że Murdock jest wprawdzie ważny dla Murdocka, ale nie jest zbyt
ważny dla całej reszty świata. A jego kartoteka wyglądała na tyle kiepsko, że sędzia
Rawie mógł bez trudu postawić na nim kreskę. Chociaż w jednym różnił się od
innych przestępców - jak dotąd większość zarzutów kierowanych przeciwko niemu
opierała się wyłącznie na poszlakach. Pewnie dlatego, że zawsze działał w pojedynkę
i starannie planował każdą akcję.
Dlaczego jednak Ross Murdock stał się istotny także dla innych? Istotny do
tego stopnia, że urządzono całe to przedstawienie, by nim wstrząsnąć? Do czego
właściwie się zgłosił? Czy miał robić za świnkę morską przy testowaniu jakiejś
nowoczesnej, skutecznej i ekonomicznej w użyciu broni? Dość usilnie, musiał przy-
znać, starano się wytrącić go z równowagi. To milczenie, ten pośpiech, ten lot...
podtrzymywały nastrój. Dobrze więc, będzie zagubionym przerażonym chłopcem,
jeśli o to im chodzi. Tylko czy to wystarczy, żeby wywieść w pole majora? Miał
wrażenie, że nie wystarczy. I było to wielce przykre wrażenie.
Panowała już głęboka noc. Najwyraźniej zeszli z drogi śnieżnej burzy, a może
lecieli ponad nią. Przez przezroczysta pokrywę kokpitu widział jasno świecące
gwiazdy. Brakowało tylko księżyca.
Formalne wykształcenie Rossa nie było imponujące. A jednak swą wiedzą
zaskakiwał wielu ludzi, którym zdarzyło się mieć z nim do czynienia. Spędził bowiem
wiele czasu w miejskiej bibliotece, gdzie czytał książki dotyczące bardzo licznych
dziedzin. Wiedza zawsze się przydaje. Co najmniej trzy razy takie właśnie strzępki
zapamiętanych wiadomości pozwoliły mu cieszyć się wolnością, raz prawdopodobnie
uratowały mu życie.
Teraz więc starał się ułożyć jakąś logiczną całość z rozsypanych fragmentów
informacji, jakimi dysponował. Siedział w kokpicie jakiejś supernowoczesnej
maszyny o napędzie atomowym. Tak zaawansowanej technicznie, że na pewno nie
używano by jej do nieistotnej misji. A to znaczyło, że Ross Murdock był komuś
bardzo potrzebny. Dawało to jakąś nadzieję na przyszłość, a on diabelnie potrzebował
tej nadziei. Zaczeka więc cierpliwie, będzie grał głupca i nie omieszka mieć przy tym
szeroko otwartych oczu i uszu.
W tempie, w jakim lecieli, najdalej za kilka godzin powinni opuścić
terytorium kraju. Ale ostatecznie, czy rząd nie miał baz w co najmniej połowie państw
ś
wiata, by utrzymywać “zimny pokój"? Co prawda, jeśli wysadzą go gdzieś za
granicą, ucieczka może okazać się trudniejsza, ale szczegółami zajmie się dopiero,
gdy nadejdzie na to czas.
Nagle Ross znów znalazł się w pozycji horyzontalnej, a pięść giganta
ponownie opadła na jego piersi. Tym razem nie dostrzegł żadnych świateł
naprowadzających na lądowisko. Nie miał nawet pewności, czy dotarli do celu, aż do
momentu, gdy maszyna osiadła twardo na ziemi.
Major sprawnie wydostał się na zewnątrz i Ross mógł przybrać wygodniejszą
pozycję. Znów poczuł na ramieniu twardą dłoń ponaglającą go do wyjścia. Wyczołgał
się z kabiny i stanął niepewnie na platformie wyładunkowej.
Poniżej nie dostrzegł żadnych świateł, tylko niezmierzone śnieżne pole.
Widział za to kilku mężczyzn u podnóża struktury, na której stał. Był głodny i bardzo
zmęczony. Miał nadzieję, że jeśli major zamierza dalej prowadzić swoją grę, poczeka
do następnego ranka.
W międzyczasie musiał się zorientować, gdzie właściwie się znalazł. Jeśli
miał stąd wiać, musiał wpierw dokładnie przyjrzeć się okolicy. Jednak dłoń na jego
ramieniu ponaglała go nieubłaganie do marszu ku uchylnym drzwiom, które o ile
widział, wiodły do wnętrza śnieżnego pagórka. Albo śnieżna zamieć, albo ludzie
wykonali tu kawał dobrej maskującej roboty. Odnosił wrażenie, że ten śnieżny
kamuflaż nie był jednak dziełem przyrody.
Tak wyglądało przywitanie Rossa z bazą. Nie można powiedzieć, by
dokładnie przyjrzał się jej zewnętrznym instalacjom. Następny dzień był jednym
ciągiem badań lekarskich, tak dokładnych, jakich nigdy jeszcze dotąd nie
doświadczył. Kiedy wreszcie lekarze przestali go opukiwać i osłuchiwać, przeszedł
całą serię dziwnych testów, których celu też oczywiście nikt nie raczył mu wyjaśnić.
Wreszcie zamknięto go w izolatce, bo chyba tak tylko można nazwać ciasne
pomieszczenie, w którym znajdowało się jedynie łóżko i głośnik w jednym z rogów
pod sufitem. Łóżko na szczęście było znacznie wygodniejsze niż wyglądało.
Wyciągnął się więc na nim wygodnie i wlepił oczy w głośnik. Jak dotąd nie
powiedziano mu nic. Sam również nie zadał ani jednego pytania, czekając spokojnie
na koniec tego, co uważał wyłącznie za pojedynek woli. Na razie nie oddał ani piędzi
terenu w tej walce.
- A teraz słuchaj... - głos dobywający się z głośnika brzmiał nieco metalicznie,
ale niewątpliwie należał do majora Kelgarriesa.
Ross przygryzł wargi. Uważnie obejrzał już każdy cal tego pomieszczenia i
nie dostrzegł nawet śladu drzwi, którymi został tu wprowadzony. Mając gołe ręce za
jedyne narzędzie, nie mógł marzyć o wydostaniu się stąd siłą, a nawet jeśli... ubrany
tylko w koszulę, luźne spodnie i lekkie skórzane mokasyny, niewiele mógłby
zdziałać.
- ... dla identyfikacji - kontynuował głos.
Ross zdał sobie sprawę, że coś umknęło jego uwadze. Nie miało to znaczenia.
Zdecydował, że nie będzie dłużej uczestniczył w tej grze.
Rozległo się szczęknięcie, które było niezawodnym znakiem, że major się
wyłącza. Ale nie nadeszła oczekiwana cisza. Zamiast niej Ross usłyszał słodkie trele,
które natychmiast skojarzył ze śpiewem ptaków. Jego znajomość ptactwa ograniczała
się co prawda do wróbli i parkowych gołębi, i żaden z tych gatunków z pewnością nie
potrafił tak śpiewać, niemniej to z pewnością były odgłosy ptaków. Ross odwrócił
głowę od głośnika i spojrzał w przeciwległym kierunku. To, co ujrzał, spowodowało,
ż
e usiadł gwałtownie, gotów do natychmiastowego odparcia niespodziewanego ataku.
Ś
ciany tam nie było! Zamiast na nią, patrzył na strome zbocze wzgórza, na
którego szczycie znajdował się jodłowy las przykryty śnieżnym płaszczem. Zaspy
ś
nieżne leżały też na samym zboczu, a zapach jodeł docierał do Rossa równie
wyraźnie jak chłodne podmuchy wiejącego od wzgórza wiatru.
Nagle zadrżał cały, gdyż do jego uszu dobiegło odległe wycie, które od
wieków oznaczało tylko jedno - wołanie głodnego i polującego właśnie stada wilków.
Ross nigdy dotąd nie słyszał tego dźwięku, ale jego podświadomość, z całym jej
dziedzictwem genetycznym, rozpoznała go niezawodnie - zew nadciągającej śmierci.
Wkrótce też dostrzegł szare cienie wysuwające się spomiędzy drzew. Jego dłonie
odruchowo zacisnęły się w pięści, gdy tymczasem rozglądał się za jakąś
skuteczniejszą bronią.
Trzy ściany pokoju wciąż zamykały go jak w klatce, a w zasięgu ręki miał
tylko łóżko, na którym dotąd leżał. Jeden z szarych, smukłych kształtów uniósł głowę
i patrzył wprost na niego. Oczy zwierzęcia lśniły czerwonym blaskiem. Ross porwał
w dłonie koc okrywający łóżko, zdecydowany zarzucić go na głowę zwierzęcia w
momencie skoku.
Bestia zbliżyła się na sztywnych łapach, z głębi jej gardzieli dobiegł ponury
pomruk. Rossowi zdało się, że ten potwór co najmniej dwukrotnie przewyższa
rozmiarami każdego psa, jakiego kiedykolwiek widział. Trzymał jednak koc w
rozpaczliwym odruchu obrony. Nagle pojął, że zwierzę nie patrzy wcale na niego, że
koncentruje wzrok na jakimś punkcie znajdującym się poza jego polem widzenia.
Wilk zawarczał wściekle, obnażając potężne kły. Rozległ się świst powietrza.
Zwierzę wyskoczyło w górę gwałtownym susem, upadło z powrotem i potoczyło się
po ziemi, próbując desperacko wgryźć się kłami w drzewce dzidy sterczącej
spomiędzy jego żeber. Zaskowyczał jeszcze raz, a potem z pyska pociekła mu strużka
krwi.
Teraz Ross po prostu zastygł w niemym zdumieniu. Zebrał się w sobie i
postąpił na trzęsących się nogach kilka kroków ku umierającemu wilkowi. Nie był
zdziwiony, gdy jego wyciągnięta ręka natrafiła na niewidzialną przeszkodę. Powoli
przesunął dłonią w lewą i w prawą stronę, pewien już teraz, że dotyka ściany swojej
celi. A mimo to oczy wciąż mówiły mu, że znajduje się na zboczu wzgórza;
potwierdzały to także uszy i nozdrza.
Jeszcze przez moment był nieco zagubiony, ale prawie natychmiast znalazł
wyjaśnienie, które w pełni go zadowoliło. Spokojnie skinął głową i rozluźniony usiadł
z powrotem na łóżku. To musi być jakaś udoskonalona wersja telewizji, taka z
symulacją zapachów, podmuchów wiatrów i innych oddziaływań na zmysły, które
czyniły obraz bardziej realnym. Efekt końcowy był na tyle przekonujący, iż Ross
musiał się napominać, że tylko ogląda film.
Wilk był niewątpliwie martwy. Pozostałe sztuki ze stada czmychnęły w las,
ale ponieważ obraz wciąż trwał, Ross uznał, że pokaz jeszcze się nie skończył. Wciąż
słyszał otaczające go dźwięki, toteż cierpliwie czekał na dalszy rozwój akcji. Choć w
dalszym ciągu nie miał pojęcia, czemu ten pokaz miał służyć.
W polu widzenia pojawił się człowiek. Zatrzymał się nad martwym wilkiem,
chwycił go za ogon i uniósł w górę jego tylne łapy. Porównując rozmiar zabitej bestii
do stojącego przed nim człowieka, Ross uznał, że nie pomylił się w pierwszej ocenie -
zwierzę było nadnaturalnych rozmiarów. Człowiek krzyknął coś przez ramię. Jego
słowa brzmiały dla Rossa obco.
Dziwnie był też ubrany - zdecydowanie za lekko jak na ten klimat, jeśli
oceniać go po śnieżnych zaspach i lodowatych podmuchach wiatru. Miał na sobie
kubrak z niewyprawionej skóry, sięgający nieco powyżej kolan i ściągnięty pasem.
Pas ten był zresztą nieco bardziej skomplikowanym rękodziełem niż kubrak - składał
się z połączonych ze sobą małych metalowych płytek i podtrzymywał także wielki
sztylet wiszący w poprzek piersi. Muskularne ramiona mężczyzny okrywał niebieski
płaszcz, spięty pod szyją wielką broszą. Buty, również z niewyprawionej skóry,
sięgały powyżej łydek, a całości ubioru dopełniała futrzana czapa, spod której widać
było kosmyki ciemnobrązowych włosów. Nie miał brody, a jednak błękitnawy cień
biegnący wzdłuż jego żuchwy pozwalał sądzić, że tego akurat dnia nie golił się.
Czy był Indianinem? Nie. Chociaż skórę miał spaloną słońcem, z pewnością
był biały. Jego ubiór też w niczym nie przypominał stroju Indian. Mimo dość
prymitywnych szat, przybysza otaczała niezwykła aura dostojeństwa, władzy i
niezachwianej pewności siebie. Widać było, że jest kimś ważnym w swoim świecie.
Po chwili dołączył do niego kolejny człowiek, podobnie odziany, ale w
rudobrązowym płaszczu. Podszedł, ciągnąc za sobą dwa opierające się osiołki, które
trwożliwie wpatrywały się w martwego wilka. Oba zwierzaki były obciążone
powiązanymi liną tobołkami. Potem pojawił się jeszcze jeden mężczyzna z następną
parą osłów. I wreszcie czwarty, też odziany w skóry, z gęsta brodą na policzkach i
szyi. Ten jako jedyny miał odkrytą głowę, jego płowe, niemal białe włosy rozwiewał
wiatr. Ukląkł nad martwym wilkiem, dobył noża i sprawnie zdjął skórę ze zwierzęcia.
Jeszcze nim skończył, w polu widzenia pojawiły się trzy dalsze pary obładowanych
paczkami osiołków. Wreszcie okrwawiona skóra powędrowała do jednej z sakw, a
oprawca pogardliwie kopnął padłe ciało i podążył za oddalającymi się już powoli
towarzyszami.
2
Ross był tak zaabsorbowany rozgrywającą się przed jego oczami sceną, że
zaskoczyła go nagła, kompletna ciemność, która zapadła nie tylko nad miejscem akcji,
ale także wewnątrz celi.
- Co... - jego głos zabrzmiał głucho w pustym pomieszczeniu, gdyż wraz ze
ś
wiatłem umilkły wszelkie dźwięki. Brakowało nawet delikatnego szumu urządzeń
wentylacyjnych, którego Ross nawet nie rejestrował, dopóki ten nie zanikł.
Przez wszystkie jego nerwy przebiegł ten sam impuls nagłej paniki, którego
doświadczył w kokpicie pojazdu powietrznego. Tyle, że tym razem mógł się
przynajmniej swobodnie poruszać.
Ruszył więc wolnym krokiem poprzez mrok z wyciągniętymi przed siebie
dłońmi, aby namacać ścianę. Miał zamiar znaleźć ukryte drzwi, którymi go tu
wprowadzono, i uciec z ciemnej celi.
Tutaj! Jego dłoń dotknęła płaskiej i gładkiej powierzchni ściany. Przesunął po
niej ręką i nagle trafił na pustkę. Mógł posługiwać się wyłącznie zmysłem dotyku, ale
to wystarczyło, by być pewnym, że są tam drzwi, i to otwarte drzwi. Przez moment
zawahał się, tknięty nagle irracjonalną myślą, że jeśli przestąpi próg, znajdzie się na
wzgórzu z wilkami.
- Co za głupota! - powiedział na głos sam do siebie. I właśnie dlatego, ze czuł
narastający niepokój, postąpił naprzód zdecydowanym krokiem. Pragnął zrobić coś,
cokolwiek, co nie będzie po prostu wykonywaniem rozkazów innych ludzi, ale
działaniem z własnej inicjatywy.
Jednak po pierwszym zdecydowanym kroku dalej podążał powoli, gdyż
przestrzeń za drzwiami tonęła w równie nieprzeniknionym mroku jak pomieszczenie,
które pozostało za jego plecami.
Zdecydował, że najlepiej przesuwać się wzdłuż ściany z wyciągniętą przed
siebie ręką. Kilka kroków dalej utracił nagle kontakt z twardą powierzchnią ściany.
Niemal się przewrócił, wpadając w mroczną pustkę. To były jednak tylko kolejne
drzwi. Po chwili ściana wróciła na swoje miejsce, a on przywarł do niej z ulgą. Potem
następne drzwi... Ross zatrzymał się na chwilę, próbując usłyszeć najcichszy bodaj
dźwięk, coś, co upewniłoby go, że nie jest sam w tym mrocznym labiryncie. Nie
usłyszał jednak nic; nie czuł nawet najmniejszego ruchu powietrza, a ciemność
zdawała się przytłaczać go jak gęsta czarna maź.
I znów ściana się skończyła. Ross dotknął krawędzi lewą ręką, a prawą
wyciągnął przed siebie w mrok. Po chwili wyczuł twardą powierzchnię. Luka była
szersza niż jakiekolwiek drzwi. Może to skrzyżowanie korytarzy? Miał zamiar zbadać
to dokładniej, gdy nagle usłyszał dźwięki. Nie był tu sam.
Nagłym ruchem przywarł do ściany. Wstrzymał oddech, starając się uchwycić
nawet najlżejsze odgłosy. Odkrył przy tym, że kompletny brak widoczności utrudnia
także nasłuchiwanie. Nie potrafił zidentyfikować tych lekkich trzasków, tego
delikatnego szumu... czy to mógł być ruch powietrza spowodowany przez otwierane
drzwi?
Po chwili jednak był pewien, że coś porusza się ku niemu na poziomie
podłogi. Coś pełznącego, a nie kroczącego...
Ross błyskawicznie wycofał się za róg. Nie miał zamiaru stawiać czoła temu,
co tam pełzło. Zbyt duże ryzyko w kompletnych ciemnościach, które w dodatku
mogły być ciemnościami tylko dla niego. Nie miał raczej do czynienia z człowiekiem.
Odgłosy z podłogi były nieregularne, dzieliły je długie przerwy. Ross
dosłyszał również ciężkie sapanie, zupełnie jakby pełznąca istota okupiała każdy ruch
wielkim wysiłkiem. Ross starał się wyprzeć ze swego umysłu wizję skradającego się
w mroku olbrzymiego wilka, węszącego chciwie zapach ofiary. Podświadomość
nakazywała szybki odwrót, ale zmusił się do pozostania w miejscu, a nawet wychylił
się nieco zza rogu, starając się przebić wzrokiem otaczającą go ciemność i dostrzec,
co ku niemu pełznie.
Nagle rozbłysło światło. Ross odruchowo zasłonił rękami oślepione oczy. Z
podłogi dobiegł go głośny jęk przechodzący w uporczywe krztuszenie się. Światło,
takie jak do tej pory, znów oświetlało korytarze jednostajnym blaskiem i Ross
dostrzegł, że faktycznie stoi na skrzyżowaniu korytarzy. Przez ułamek sekundy odczuł
absurdalne zadowolenie, że właściwie ocenił to w ciemnościach...
A na podłodze... To jednak był człowiek, a przynajmniej dwunożna istota
przypominająca z kształtu człowieka. Leżał na ziemi o kilka kroków od Rossa. Ale
jego ciało i głowa były owinięte bandażami w stopniu uniemożliwiającym
jakąkolwiek bliższą identyfikację.
Jedna z obandażowanych dłoni przesunęła się powoli do przodu i całe ciało
uniosło się na niej nieco, przemieszczając się o parę centymetrów do przodu. Zanim
Ross zdołał się poruszyć, na przeciwległym krańcu korytarza pojawił się biegnący
mężczyzna. Murdock rozpoznał w nim majora Kelgarriesa.
Zwilżył bezwiednie wargi, gdy major opadł na kolana przy leżącej na
podłodze istocie.
- Hardy! Hardy! - głos, który Ross znał dotąd tylko z twardych komend,
brzmiał teraz ludzko i ciepło. - Hardy, człowieku!
Major otoczył ramionami obandażowane ciało. Uniósł leżącego na nogi i
podparł.
- Już dobrze, Hardy. Wróciłeś. Jesteś bezpieczny. To jest baza - mówił
spokojnie łagodnym głosem, jak ktoś uspokajający przerażone dziecko.
Obandażowane ręce, które przez moment biły nerwowo powietrze, opadły
teraz luźno wzdłuż ciała.
- Wróciłem... jestem bezpieczny... - głos zza białej maski brzmiał jak ochrypły
skrzek.
- Wróciłeś i jesteś bezpieczny - potwierdził major.
- Ale ciemność... znowu... - doszło zza bandaża.
- To tylko awaria systemu energetycznego. Już w porządku. Wracaj do łóżka.
Obandażowana dłoń znów uniosła się nieco i dotknęła ramienia Kelgarriesa,
jakby chciała się na nim zacisnąć. Osunęła się.
- Bezpieczny?
- Jak najbardziej, stary - ton majora był spokojny i zdecydowany. Dopiero
teraz Kelgarries uniósł wzrok na Rossa, jakby dotąd nie zauważał jego obecności. -
Murdock, idź do tamtych drzwi i zawołaj doktora Farella!
- Tak jest, sir! - odpowiedź była równie automatyczna, jak wykonanie rozkazu.
Ross dotarł do właściwych drzwi, zanim jeszcze dobrze zrozumiał, co robi.
Oczywiście znowu nikt niczego mu nie wyjaśnił. Obandażowany Hardy został
zabrany przez doktora i dwóch jego asystentów, a major poszedł wraz z nimi, wciąż
podtrzymując chorego.
Ross zawahał się. Był pewien, że nie powinien iść za nimi, ale z drugiej
strony, nie mógł się zdecydować, czy ma dalej zwiedzać nieznane korytarze czy
wrócić do swej celi. Człowiek, którego przed chwilą zobaczył, radykalnie zmienił
jego poglądy na temat projektu, do którego tak pochopnie się zgłosił.
Nie miał nigdy wątpliwości, że to coś ważnego. śe może być niebezpieczne,
też podejrzewał. Ale co innego abstrakcyjne, bliżej nieokreślone niebezpieczeństwo, a
co innego tak konkretny i realny widok, jakim był czołgający się w ciemnościach
Hardy. Już od pierwszych chwil Ross planował ucieczkę, teraz jednak był pewien, że
musi stąd wiać, i to jak najszybciej, inaczej skończy w podobnym stanie jak Hardy.
- Murdock?
Wezwanie zza pleców było tak nieoczekiwane, że Ross odwrócił się
błyskawicznie z zaciśniętymi pięściami, gotów do walki jedyną bronią, jaką chwilowo
posiadał.
Nie wzywał go major ani też żaden z ludzi, których widział tu do tej pory i
którzy zajmowali w bazie wyższe stanowiska. Stał przed nim nieznajomy, o brązowej
skórze. Podobną barwę, może nieco ciemniejszą, miały jego włosy, natomiast oczy
były jasno-błękitne i zupełnie nie pasowały do reszty.
Smagły nieznajomy stał w niedbałej pozie ze swobodnie opuszczonymi
wzdłuż ciała rękoma i przyglądał się Rossowi, jakby ten był jakąś łamigłówką, którą
należało rozwiązać. A kiedy znów przemówił, jego głos był całkowicie pozbawiony
jakichkolwiek emocji:
- Jestem Ashe - przedstawił się krótko. Powiedział to takim tonem, jakby
mówił: “To jest stół, a to jest krzesło". Ross tym razem nie zdołał się opanować.
- Aha, jesteś Ashe. Czy powinienem czuć się zaszczycony? -pytał zaczepnie.
Ale obcy zachował spokój. Wzruszył obojętnie ramionami.
- Póki co, będziemy partnerami...
- Partnerami w czym? - zapytał Ross, opanowując nieco irytację.
- Tu się pracuje w parach. Dobiera je maszyna - odpowiedział niedbale
zapytany i zerknął na zegarek. - Zaraz zadzwonią na posiłek.
Odwrócił się na pięcie, zanim Ross zdołał coś powiedzieć. Rozzłościło go
takie lekceważenie. Ostatecznie mógł się powstrzymać od zadawania pytań majorowi
i innym oficerom, ale partner powinien chyba udzielić nieco bardziej wyczerpujących
wyjaśnień.
- Co to właściwie jest? - zapytał, idąc za nim.
Ashe obejrzał się przez ramię.
- Operacja Retrograde - odparł
Ross powstrzymał wybuch.
- OK. Ale co się tutaj robi? Słuchaj, dopiero co widziałem czołgającego się po
korytarzu faceta, który wyglądał, jakby go przepuścili przez betoniarkę. Co się tutaj
robi? Co my mamy robić?
Ku zdumieniu Rossa, Ashe uśmiechnął się lekko albo tylko drgnęły mu wargi.
- Aha, zaniepokoił cię Hardy? Cóż, mamy pewien odsetek porażek. Straty w
ludziach są ograniczane do minimum i naprawdę starają się dać nam maksymalne
wsparcie...
- Jakich porażek?
- W realizacji operacji.
Gdzieś przed nimi rozległo się przytłumione buczenie.
- To sygnał z mesy. Nie wiem jak ty, ale ja jestem głodny. -Ashe przyspieszył
kroku, jakby Ross Murdock nagle zupełnie przestał dla niego istnieć.
Ale Ross Murdock jednak istniał i było to dla niego dość istotne. Podążając za
Ashem, stwierdził, że ma zamiar zrobić wszystko, by istnieć dalej, i to w jednym
kawałku. I dlatego miał zamiar dokładnie wypytać kogoś, o co tu właściwie chodzi.
Ku swemu zdziwieniu dostrzegł, że Ashe jednak zaczekał na niego przed
drzwiami, zza których dobiegały wyraźne odgłosy rozmów, a także przytłumiony
szczęk kuchennych naczyń i stołowej zastawy.
- Dzisiaj nie będzie dużego tłoku - mruknął Ashe. - Mamy trochę zawalony
tydzień.
Tłoku faktycznie nie było. Pięć najbliższych stołów było pustych. Wszyscy
obecni - Ross naliczył dziesięciu mężczyzn - zebrali się przy pozostałych dwóch
stołach. Niektórzy już jedli, a inni właśnie podchodzili do krzeseł, niosąc obficie
wyładowane jedzeniem tace. Wszyscy byli ubrani w koszule, luźne spodnie i mo-
kasyny - widać strój ten stanowił coś w rodzaju wypoczynkowego uniformu. Sześciu
mężczyzn nie wyróżniało się niczym szczególnym, ale pozostali czterej tak, i to na
tyle, że Ross z trudem powstrzymał się, by nie okazać zaskoczenia. Ponieważ zebrani
zdawali się nie dostrzegać w ich wyglądzie nic nienaturalnego, Ross także rzucał im
tylko ukradkowe spojrzenia, stając za Ashem ze swoją tacką w rękach. Dwóch
mężczyzn najwyraźniej pochodziło ze Wschodu - smagli, skośnoocy, z długimi
czarnymi wąsami. Rozmawiali jednak w jego własnym języku, i to ze swobodą, która
sugerowała, że jest to także ich język ojczysty. Oprócz imponujących czarnych wąsów
wyróżniały ich niebieskiej barwy tatuaże umieszczone na czołach i na grzbietach
ruchliwych dłoni.
Druga para wyglądała jeszcze bardziej fantastycznie. Mieli wprawdzie jasne
włosy, ale za to zaplecione w długie warkocze, które swobodnie opadały na ich
potężne plecy. Trudno jednak było nazwać ich zniewieściałymi, zważywszy na ich
potężne bary, słuszny wzrost i zdecydowanie męskie twarze o niemal kwadratowych
ż
uchwach.
- Gordon! -jeden z długowłosych olbrzymów na wpół uniósł się z miejsca,
zapraszając gestem podchodzącego z tacą Ashe'a. -Kiedy wróciłeś? I gdzie jest
Sanford?
Jeden z Azjatów odłożył łyżeczkę, którą dotąd energicznie mieszał kawę, i
zapytał z nieukrywaną troską w głosie:
- Jeszcze jedna strata?
Ashe potrząsnął przecząco głową.
- Tylko przeniesienie. Sandy został w Faktorii Gog i nieźle sobie radzi. -
Uśmiechnął się szeroko i jego twarz nagle nabrała wyrazu, jakiego Ross nigdy by się
po nim nie spodziewał. - Ani się obejrzy, jak zarobi milion lub dwa. Radzi sobie z
handlem, jakby urodził się z wagą w ręce.
Azjata roześmiał się, a potem wskazał głową Rossa.
- Twój nowy partner, Ashe?
Uśmiech znikł z twarzy pytanego. Jej wyraz znów stał się beznamiętny.
- Chwilowe uzupełnienie. To jest Murdock.
Powiedział to tak lakonicznie, że Ross znów się rozzłościł.
- Hodaki, Feng - Ashe nawet nie spojrzał w jego stronę, tylko ruchem głowy
wskazał obu Azjatów, stawiając przy tym na stole swoją tackę. - Jansen, Van Wyke -
dodał jeszcze, wskazując blondynów.
- Ashe! - od sąsiedniego stołu podszedł do nich jeszcze jeden mężczyzna.
Był szczupły, o ciemnej karnacji i rozbieganych sprytnych oczach. Był też
znacznie młodszy od pozostałych i znacznie gorzej było u niego z samokontrolą, jak
ocenił Ross. Ten zapewne odpowiedziałby na kilka pytań, gdyby umiejętnie
pociągnąć go za język - przemknęło mu przez głowę.
- Co tam. Kurt? - Ashe zwrócił się do niego z wyraźnym lekceważeniem, ale
nadchodzący nie dał po sobie poznać obrazy, co spodobało się Rossowi.
- Słyszałeś, co się stało z Hardym?
Feng otworzył usta, by coś powiedzieć, i zastygł tak przez moment. Van Wyke
zmarszczył brwi. Ashe natomiast powoli i dokładnie przeżuł kęs pożywienia i
dopiero, gdy go przełknął, odpowiedział:
- Naturalnie. - Jego ton sugerował wyraźnie, iż dla niego jest to tylko
zarejestrowanie prostego faktu, a nie powód do robienia dramatu.
- Jest cały zmiażdżony.... kaput... - lekko drżący na początku głos Kurta nabrał
teraz mocy. - Torturowany!
Ashe spojrzał nań chłodno.
- Ty chyba nie robisz na odcinku Hardy'ego?
Jednak Kurt nie dał się zgasić.
- Oczywiście, że nie. Dobrze wiem, do czego jestem szkolony. Ale to nie
znaczy, że coś takiego nie może przydarzyć się u mnie albo u ciebie, albo u was! -
wskazał palcem Fenga, a potem obu blondynów.
- Możesz także spaść w nocy z łóżka i skręcić sobie kark -zauważył chłodno
Jansen. - Idź, wypłacz się na ramieniu Millairda, jeśli masz z tym problem.
Przedstawiono ci zagrożenia na wstępie. Wiesz, po co tu jesteś, wiesz, co się może
stać...
Ross poczuł na sobie badawcze spojrzenie Ashe'a. Wciąż nie miał pojęcia, co
tu robi, ale postanowił o nic nie pytać tych ludzi. Sądził, że częścią ich treningu jest
właśnie zachowywanie w tajemnicy tego, co się tu dzieje. Powściągnie więc swoją
ciekawość, aż do spotkania sam na sam z Kurtem. Może wtedy uda mu się coś z niego
wyciągnąć. Na razie więc jadł spokojnie i zdawał się w ogóle nie interesować całą
wymianą zdań.
- Więc macie zamiar powtarzać tylko: “Tak, sir", “Nie, sir", na każdy rozkaz...
Hodaki uderzył w blat stołu otwartą dłonią.
- Po cholerę błaznujesz, Kurt? Dobrze wiesz, jak i po co jesteśmy wysyłani.
Hardy miał pecha i nie była to wina projektu. To się już zdarzało i może się jeszcze
zdarzać...
- Właśnie o tym mówię! Chcesz, żeby przydarzyło się tobie? Zdaje się, że ci
dzikusi w twoim świecie też umieją dobrze oprawiać więźniów?
- Oj, zamknij się! - Jansen wstał zirytowany. A ponieważ przewyższał Kurta o
dobre dwadzieścia centymetrów i prawdopodobnie mógłby go z łatwością złamać
wpół na kolanie, jego życzeniu stało się za dość. - Jeśli masz jakieś zażalenia, zgłoś
się do Millairda. I posłuchaj, człowieczku - dotknął swym wielkim paluchem piersi
Kurta - najlepiej poczekaj z tym, aż sam pójdziesz na pierwszą akcję. Dopiero potem
głośno protestuj. Nikt nie jest tam pozostawiony bez maksymalnego wsparcia, a
Hardy miał wielkiego pecha. I tyle. Wydostaliśmy go jednak stamtąd i to było jego
szczęście. On sam będzie pierwszym, który ci to powie - przeciągnął się. - Zagrałbym,
Ashe? Hodaki?
- Zawsze nerwowy - mruknął Ashe, skinął jednak głową, podobnie jak drobny
Azjata.
Feng uśmiechnął się do Rossa.
- Ci trzej zawsze próbują pokonać się nawzajem, ale jak dotąd pojedynki
pozostają nierozstrzygnięte. Mamy jednak nadzieję, że kiedyś wreszcie....
Tak więc Ross nie miał okazji zamienić ani słowa z Kurtem. Gdy skończyli
posiłek, wkroczył wraz z pozostałymi na coś w rodzaju małej areny z miejscem dla
graczy z jednej strony i półkolem siedzeń z drugiej. To, co nastąpiło potem, wciągnęło
Rossa równie silnie, jak oglądana wcześniej scena łowów na wilki. Tu też mógł
oglądać walkę, choć nie było to fizyczne starcie.
Ci trzej ludzie nie tylko różnili się proporcjami ciała, ale także, jak wkrótce
zrozumiał, w zupełnie inny sposób podchodzili do pojawiających się na ich drodze
problemów.
Na razie usiedli ze skrzyżowanymi nogami, stając się wierzchołkami
równobocznego trójkąta. Ashe spojrzał najpierw na jasnowłosego olbrzyma, a potem
na drobnego Azjatę.
- Teren? - spytał krótko.
- Wewnętrzne równiny! - odpowiedzieli równocześnie, a potem roześmiali się,
spoglądając po sobie nawzajem. Ashe także zachichotał.
- Staramy się być dzisiaj sprytni, chłopcy? Dobra, równiny. Dotknął otwartą
dłonią podłoża areny przed sobą i ku zdumieniu Rossa światła wokół graczy
pociemniały, okrywając ich cieniem, natomiast cała podłoga pomiędzy nimi zamieniła
się w miniaturowy świat. Dostrzegał nawet wysokie stepowe trawy kołyszące się pod
delikatnymi podmuchami wiatru.
- Czerwone!
- Niebieskie!
- śółte!
W ciemności zabrzmiały niemal jednocześnie trzy głosy graczy, a na te
komendy na planszy pojawiły się maleńkie światełka w żądanych kolorach.
- Czerwone - karawana! - Ross rozpoznał bas Jansena.
- Niebieskie -jeźdźcy! - zabrzmiał niemal równocześnie głos Hodakiego.
- śółte - nieznany czynnik.
Rozległo się westchnienie, które - przysiągłby Ross - pochodziło od Jansena.
- Czy nieznany czynnik jest zjawiskiem naturalnym?
- Nie. Plemię podczas wędrówki.
- Aha - usłyszał Ross mruknięcie Hodakiego. Niemal wyobraził sobie jego
wzruszenie ramion.
Gra się rozpoczęła. Ross słyszał co nieco o szachach, o grach wojennych
rozgrywanych miniaturowymi armiami i okrętami i o innych grach, które wymagały
od grających szybkich reakcji i wyćwiczonej pamięci. Ale to, co oglądał, było
połączeniem ich wszystkich i jeszcze czymś o wiele więcej. Gdy tylko pozwolił
swobodnie działać swojej wyobraźni, natychmiast ruchome światełka zmieniły siew
nomadów, kupiecką karawanę, w wędrujący szczep. Mógł obserwować wyrafinowane
formowanie szyków, bitwy, drobne zwycięstwa w potyczkach, za którymi często
następowały strategiczne porażki...
Ta gra mogła trwać całymi godzinami. Wokół siebie słyszał ożywione
dyskusje, a często i sprzeczki widzów, którzy jednak starali się wygłaszać swoje
opinie na tyle wyciszonymi głosami, by nie wpływać na decyzje graczy. Ross sam nie
mógł powstrzymać drżenia emocji, gdy karawana ledwie uniknęła zastawionej na nią
chytrej pułapki; ledwie też pohamował swój entuzjazm, gdy wędrujący szczep został
zmuszony do ucieczki. Była to niewątpliwie najbardziej fascynująca gra, jaką
zdarzyło mu się kiedykolwiek oglądać. Szybko też zdał sobie sprawę, że trzej grający
mężczyźni są prawdziwymi mistrzami strategii. Ich niewiarygodne zdolności
prowadziły jednak do sytuacji patowej, w której daleko było do osiągnięcia
zdecydowanej przewagi przez którąś ze stron.
Wreszcie Jansen roześmiał się, gdy czerwona linia karawany uformowała
ś
cisły szyk.
- Warowny obóz przy źródle - oznajmił - ale z licznymi posterunkami
zewnętrznymi.
Natychmiast kilka czerwonych światełek rozjarzyło się wokół głównej
pozycji.
- I będą tak stali po wsze czasy. Możemy utrzymać tę pozycję aż do dnia sądu
ostatecznego i nikt się nie przełamie.
- Nie - zaprotestował Hodaki - pewnego dnia warty popełnią błąd, a wtedy...
- Wtedy ci twoi poganiacze koni w nas wjadą? - zakpił Jansen. - Cóż to będzie
za dzień! Ale na razie rozejm.
- Zgoda!
Ś
wiatła areny pogasły i zielone stepy znikły z pola widzenia.
- Gdy tylko zapragniecie rewanżu, jestem gotów - to był głos Ashe'a.
Jansen uśmiechnął się szeroko.
- Musimy to odłożyć na jakiś miesiąc. Jutro wyruszamy. I wy też uważajcie na
siebie, chłopaki. Nie mam ochoty szukać innych partnerów do gry, kiedy wrócę.
Ross z trudem wyzwalał się spod panowania iluzji, która ogarnęła jego zmysły
na czas rozgrywki. Mimo to poczuł delikatne dotknięcie na ramieniu i spojrzał w
tamtym kierunku. Stał za nim Kurt, pozornie interesujący się wyłącznie krótką
sprzeczką Jansena i Hodakiego, która wybuchła prawie natychmiast, gdy przyszło do
podliczania punktów.
- Dziś w nocy - wyszeptał Kurt.
O tak. Chętnie pogada z Kurtem na osobności. Dziś w nocy albo przy
jakiejkolwiek nadarzającej się sposobności. Miał zamiar się dowiedzieć, co trzyma w
sekrecie to dziwaczne towarzystwo.
3
Ross przywarł do ściany tonącego w mroku pokoju i obserwował uchylające
się powoli drzwi. Obudził go lekki odgłos szurania na zewnątrz i był teraz gotowy do
skoku jak dziki kot. Nie rzucił się jednak od razu na osobę, która wśliznęła się do
ciemnego pomieszczenia. Zaczekał spokojnie, aż tajemniczy gość podejdzie do łóżka,
i dopiero wtedy płynnym ruchem przymknął drzwi, blokując dojście do nich.
- Kim jesteś? - zapytał ostrym szeptem. Usłyszał jeden, może dwa szybkie
oddechy, a potem cichy śmiech w ciemnościach.
- Gotowy?
Akcent przybysza nie pozostawiał wątpliwości, z kim ma do czynienia - Kurt
składał mu zapowiedzianą wizytę.
- A sądziłeś, że nie będę?
- Nie. - Nie czekając na zaproszenie, przysiadł na brzegu łóżka. - Inaczej nie
traciłbym czasu, Murdock. Ty jesteś... ty masz jaja. Widzisz, trochę o tobie słyszałem.
Tak jak ja zostałeś wrobiony w tę grę. Powiedz, czy to prawda, że widziałeś dziś w
nocy Hardy'ego?
- Dużo słyszysz, prawda? - Ross nie zamierzał ułatwiać mu sprawy.
- Słyszę, widzę i sporo się uczę. Więcej niż te gaduły i major z jego
rozkazami. Możesz mi wierzyć! Widziałeś Hardy'ego. Chcesz wyglądać tak jak on?
- A jest takie niebezpieczeństwo?
- Niebezpieczeństwo! - parsknął Kurt. - Niebezpieczeństwo... człowieku, ty
nie wiesz, co znaczy to słowo. Jeszcze nie wiesz. Więc pytam cię jeszcze raz - chcesz
skończyć tak jak Hardy? Póki co nie pochwycili cię w swoje wnyki, dlatego tutaj je-
stem. I jeśli dobrze zrozumiesz, co do ciebie mówię, zwiejesz stąd, zanim nagrają cię
na taśmę.
- Nagrają na taśmę?
Kurt roześmiał się, ale przez ten śmiech przebijał gniew, nie wesołość.
- A tak. Znają tu sporo sztuczek. To są wszystko mózgowcy, jajogłowi i mają
wiele ciekawych gadżetów. Wpuszczają cię w taką maszynę i nagrywają. A potem,
mój chłopcze, nie możesz opuścić bazy, nie włączając przy tym systemu alarmowego.
Proste, co? Więc jeśli chcesz stąd wiać, musisz to zrobić, zanim cię zarejestrują.
Murdock nie ufał Kurtowi, ale mimo to słuchał go bardzo uważnie. Jego
argumenty brzmiały przekonująco, zwłaszcza dla kogoś, kto tak jak Ross był
ignorantem, jeśli chodzi o stan współczesnej techniki. Prawdę rzekłszy, wierzył, że
wszystkie wynalazki techniczne są możliwe, jeśli nie teraz, to w nieodległej
przyszłości.
- Musieli więc nagrać i ciebie - zauważył.
Kurt znów się roześmiał, ale tym razem był rozbawiony.
- Tak sądzą. Tyle, że nie są aż tak sprytni, jak sądzą, ani oni, ani major, ani
nawet Millaird. Nic z tego. Mam realną szansę wydostania się stąd, tylko że nie mogę
tego dokonać sam. Dlatego czekałem, aż sprowadzą nowego faceta, z którym będę
mógł pogadać, zanim przyszpilą go tu na dobre. Jesteś przecież twardy, Murdock?
Widziałem twoje papiery i nie sądzę, żebyś zjawił się tutaj z intencją pozostania?
Więc właśnie masz szansę nawiać stąd z kimś, kto zna wyjście awaryjne. Nie
będziesz miał drugi raz takiej szansy.
Im dłużej Kurt mówił, tym bardziej był wiarygodny. Ross pozbył się już części
swych podejrzeń. To prawda, że zamierzał stąd uciec przy pierwszej nadarzającej się
sposobności i jeśli Kurt miał jakiś poważny plan, tym lepiej. Oczywiście możliwe, że
Kurt go tylko podpuszcza, testuje, ale mimo to była to szansa, z której musiał
skorzystać.
- Słuchaj Murdock, może ty myślisz, że łatwo stąd uciec? Czy wiesz, chłopie,
gdzie my jesteśmy? Jesteśmy tak blisko bieguna północnego, że właściwie
moglibyśmy być i na nim. Masz zamiar wracać do domu kilkaset mil przez śniegi i
lody? Miła wycieczka, co? Bo ja myślę, że nie dasz rady, a przynajmniej nie bez map
i partnera, który zna nieco to miejsce.
- Jak więc uciekniemy? Ukradniemy jeden z tych pojazdów? Ja nie jestem
pilotem. A ty?
- Mają tu też inne pojazdy. To miejsce jest objęte ścisłą tajemnicą. Nawet
samoloty nie lądują tu za często z obawy przed namierzeniem przez radar. Gdzieś ty
się uchował? Nie wiesz, że Czerwoni zawsze węszą wokół takich rzeczy? Ci goście
tutaj śledzą Czerwonych, a Czerwoni ich. Obie strony grają swoje gierki. Nasze
dostawy przyjeżdżają tutaj na kotach.
- Kotach?
- Pługach śnieżnych, takich traktorach - powiedział Kurt niecierpliwie. - Nasze
zapasy są składowane o parę mil na południe i raz w miesiącu kot jedzie, by część
przywieźć. Prowadzenie kota to żadna sztuka, a potrafi przebijać się przez śnieg.
- Jak daleko na południe? - spytał sceptycznie Ross. Nawet przy założeniu, że
Kurt mówił prawdę, podróż przez arktyczne pustkowia ukradzionym pługiem
wydawała mu się, delikatnie mówiąc, ryzykowna. Murdock miał, co prawda, dość
mgliste pojęcie o regionach polarnych, ale był pewien, że łatwo można tam stracić
ż
ycie.
- Może ze sto mil. Ale ja mam plan opracowany w kilku wariantach i
zamierzam zaryzykować. Myślisz, że rzucam się w to na ślepo?
No tak, oczywiście. Ross już wcześniej ocenił swego gościa jako kogoś, kto
przede wszystkim dba o siebie. Na pewno nie był z tych, którzy ryzykowaliby, bez
dokładnie opracowanego planu.
- No to co powiesz, Murdock? Wchodzisz w to, czy nie?
- Przemyślę to. Daj mi trochę czasu.
- Kiedy właśnie nie mamy czasu, chłopie. Jutro zostaniesz nagrany. Potem dla
ciebie nie będzie stąd wyjścia.
- Powiedzmy, że zdradzisz mi, jak można oszukać taśmę -powiedział
ostrożnie Ross.
- Tego, niestety, zrobić nie mogę, bo jest to ściśle związane z budową mojego
mózgu. Nie otworzę dla ciebie czaszki. Nic z tego. Wiejesz ze mną dzisiaj albo muszę
zaczekać na następnego faceta, który tu wyląduje.
Kurt wstał. Ostatnie słowa wypowiedział na tyle zdecydowanie, że Ross
wiedział, iż faktycznie nie ma innej możliwości. A mimo to, wahał się. Oczywiście
pragnął wolności, zwłaszcza że niezbyt podobało mu się to, co dotąd tu zobaczył. Ale
nie ufał też Kurtowi, nawet nie mógł się zmusić, by go polubić. Inna sprawa, że
rozumiał go znacznie lepiej niż Ashe'a i pozostałych. Z Kurtem byłby na znajomym
terenie.
- Więc dzisiaj - powtórzył powoli.
- Tak, dzisiaj! - W głosie Kurta pojawiło się zniecierpliwienie, gdy dostrzegł,
ż
e jego rozmówca wyraźnie się waha. - Przygotowuję się już od dłuższego czasu, ale
musi być nas dwóch. Musimy się zmieniać przy prowadzeniu kota. Nie będzie czasu
na odpoczynek, dopóki nie znajdziemy się daleko na południu. Mówię ci, to nie
będzie trudne. Po drodze są ukryte składy żywności na wypadek nagłej potrzeby.
Mam mapę, na której zaznaczono te punkty. Wchodzisz w to?
Kiedy Ross nie odpowiedział. Kurt podszedł do niego i rzekł:
- Pamiętasz, co się stało z Hardy'm? Nie był pierwszy i na pewno nie będzie
ostatni. Majątu dość duże zużycie ludzi. Dlatego zresztą tak szybko tu trafiłeś. Radzę
ci, lepiej jedź ze mną, zamiast ryzykować życie na wypadzie.
- A co to jest wypad?
- Aha, jeszcze cię nie wprowadzili? Wypad to krótka wycieczka w przeszłość.
Nie w taką miłą i przyjemną przeszłość, o jakiej czytałeś bajki jako dzieciak. Nie,
wysyłają w jakieś dzikie czasy, sprzed znanej historii...
- Ależ to niemożliwe!
- Tak? Widziałeś dzisiaj tych dwóch blond dryblasów? Jak myślisz, po co im
te długie warkocze? Ponieważ oni podróżują do czasów, w których wojownicy nosili
takie warkoczyki... i do tego wielkie topory, którymi potrafili rozłupać człowieka na
pół! A Hodaki i jego partner? Słyszałeś o Tatarach? Może i nie słyszałeś, ale ci goście
kiedyś zdobyli połowę Europy.
Ross przełknął ślinę. Już sobie przypomniał, że kiedyś widział ryciny
przedstawiające wojowników z długimi warkoczami - wikingów. A Tatarzy? Oglądał
film o kimś, kto nazywał się Chan... Dżyngis Chan. Ale przecież podróż w przeszłość
jest niemożliwa! Oczywiście, pamiętał te sceny z dzisiejszego ranka. Łowcę wilków i
ludzi w nie wyprawionych skórach. śaden z nich z pewnością nie pochodził z jego
ś
wiata. Czyżby Kurt jednak mówił prawdę? Scena, którą dane mu było oglądać,
przemawiała na korzyść tej tezy.
- Załóżmy, że zostaniesz posłany do miejsca, gdzie nie lubią obcych - ciągnął
Kurt. - Wtedy naprawdę wpadłeś. To właśnie przydarzyło się Hardy'emu i uwierz mi,
nie było to szczególnie miłe, o nie.
- Ale po co?
Kurt tylko prychnął.
- Tego ci nie powiedzą, dopóki nie nadejdzie czas twojego pierwszego
wypadu. Ja nawet nie chcę wiedzieć, po co. Ale wiem na pewno, że nie mam zamiaru
trafić w jakąś dzicz, gdzie jakiś jaskiniowiec może mnie nadziać na włócznię tylko
dlatego, że major John Kelgames czy nawet Millaird czegoś tam poszukują. Najpierw
w każdym razie wypróbuję swój plan.
Przekonanie brzmiące w głosie Kurta przełamało wahania Rossa. Niech
będzie, on też spróbuje z tym kotem. Czuł się dobrze w tym świecie i w tym czasie, i
nie miał zamiaru poznawać innych.
Kiedy tylko Ross podjął decyzję, Kurt natychmiast przystąpił do akcji. Jego
znajomość zabezpieczeń bazy okazała się faktycznie doskonała. Tylko dwa razy
uwięziły ich automatyczne drzwi, ale trwało to zaledwie chwilę. Kurt dysponował
małym tajemniczym przedmiotem, który wystarczyło włożyć w zatrzask drzwi, a one
natychmiast ustępowały.
Korytarze były wystarczająco oświetlone, by zapewnić jaką taką widoczność,
ale gdy przechodzili przez pogrążone w kompletnym mroku sale. Kurt musiał czasami
prowadzić Rossa za rękę. Omijał wtedy niewidoczne meble i systemy ochronne z
rutyną, która sugerowała, że wielokrotnie już przemierzył przyszłą trasę ucieczki.
Murdock miał coraz większe uznanie dla umiejętności kompana i zaczynał wierzyć,
ż
e miał niewiarygodne szczęście, trafiwszy na takiego partnera.
W ostatniej sali Ross wdział na siebie futrzane ubranie, które podał mu Kurt.
Nie było może idealnie dopasowane, ale musiał przyznać, że Kurt postarał się dobrać
właściwy rozmiar. Wreszcie otworzyły się ostatnie wrota i wkroczyli w mroczną i
ciemną noc polarną. Kurt wciąż trzymał Rossa za ramię, nadając właściwy kierunek
marszu. Razem pchnęli ciężkie drzwi hangaru, gdzie krył się ich wehikuł.
Kot był dziwną maszyną, ale Ross nie miał czasu uważniej przestudiować jego
konstrukcji. Błyskawicznie zajęli miejsca w kabinie, zamykanej od góry czymś w
rodzaju szklanej bani, i po chwili silnik maszyny ożył pod wprawnymi dłońmi Kurta.
Jak przypuszczał Ross, jechali z maksymalną prędkością, a mimo to zdawało się, że
oddalają się od śnieżnego wzgórza maskującego bazę nie szybciej niż na piechotę.
Początkowo poruszali się w linii prostej, ale po chwili Ross usłyszał, że Kurt
liczy coś powoli, jakby próbował w ten sposób dokładnie określić punkt, w którym się
znajdują. Gdy doliczył do dwudziestu, maszyna pod jego ręką wykonała szeroki
półkolisty skręt w prawo, a po następnej dwudziestce w przeciwnym kierunku.
Powtórzył ten manewr sześciokrotnie i Ross nie potrafił już określić, czy wciąż
podążają w powrotnym kierunku. Gdy Kurt przestał na moment liczyć, zapytał:
- Po co ten taniec?
- A wolałbyś leżeć na tym śniegu w kilkunastu kawałkach? -sapnął Kurt. -
Baza nie potrzebuje murów, żeby powstrzymać intruzów. Mają inne sposoby.
Powinieneś podziękować losowi, że pierwsze pole minowe minęliśmy bez eksplozji...
Ross przełknął ślinę. Ale starał się nie dać po sobie poznać, jak bardzo
przeraziły go słowa towarzysza.
- Więc nie jest to aż takie łatwe, jak mówiłeś?
- Zamknij się! - Kurt znowu zaczął odliczać, a Ross przez moment żałował
podjęcia tak szybkiej i nieprzemyślanej decyzji, która przywiodła go wprost na pole
minowe, podczas gdy mógł spokojnie siedzieć sobie w bazie.
I znowu zaczęli rzeźbić dziwny wzór w śnieżnym polu, tyle że tym razem
skręcali pod kątem ostrym. Ross spojrzał na ślad, który zostawiali, a potem zerknął z
podziwem na człowieka siedzącego za kierownicą. Jak Kurt zdołał zapamiętać tak
skomplikowaną trasę? Naprawdę musiało mu zależeć na zwianiu z tej bazy! Pełzli w
tę i z powrotem, a na każdym skręcie w prawo i w lewo zarabiali ledwie po kilka
metrów.
- Dobrze, że koty mają napęd atomowy - mruknął Kurt podczas jednej z
dłuższych przerw pomiędzy manewrami, - Inaczej już dawno skończyłoby się paliwo.
Ross zwalczył nagły impuls, by podkulić nogi i jak najdalej odsunąć stopy od
silnika. Przecież konstrukcja musi być bezpieczna dla kierowcy - skarcił się w
myślach. Jednak oczami wyobraźni widział promieniujący atomowy stos. Na
szczęście Kurt przestał wreszcie manewrować i znów ruszył prosto.
- Wydostaliśmy się! - zakomunikował z westchnieniem ulgi. Kot wytrwale
czołgał się naprzód.
Ross nie dostrzegał na tym pustkowiu ani śladu szlaku czy jakichkolwiek
punktów odniesienia, ale Kurt prowadził maszynę z niezachwianą pewnością, co do
kierunku ucieczki. Dopiero po dłuższym czasie zatrzymał się.
- Mieliśmy prowadzić na zmianę. Twoja kolej - powiedział krótko.
- No... potrafię prowadzić samochód... ale to... - Ross miał wątpliwości.
- To dziecinnie proste - uspokoił go Kurt. - Najgorsze były pola minowe, a te
już za nami. Zobacz - przysłonił dłonią błyszczące mdłym światłem kontrolki pulpitu
- to będzie cię utrzymywać na kursie. Jeśli umiesz prowadzić samochód, dasz sobie
radę. Patrz tylko.
Ponownie ruszył i ponownie skręcił ostro w lewo. Lampka, którą wskazywał,
zaczęła mrugać, przy czym częstotliwość błysków wzrastała, gdy odchylali się od
głównego kursu.
- Rozumiesz? Kontrolka musi się palić jednostajnym światłem. To znaczy, że
jesteś na kursie. Jeśli mruga, ustawiasz kurs tak, żeby przestała. Nawet dziecko by
zrozumiało. Dobra, przejmij ster, sam zobaczysz.
Nie było łatwo zamienić się miejscami w ciasnej kabinie, ale w końcu zdołali
tego dokonać i Ross zacisnął kurczowo dłonie na kole sterowym. Włączył silnik i
ruszył przed siebie, wpatrując się bardziej w kontrolkę na blacie niż w białą
przestrzeń rozciągającą się przed nim. Po kilku minutach zaczął wreszcie pojmować,
o co w tym chodzi. Faktycznie, było to proste. Kurt przyglądał mu się jeszcze przez
chwilę, a potem mruknął zadowolony i zaczął układać się do drzemki. Kiedy opadło
pierwsze podniecenie związane z prowadzeniem nieznanej maszyny, cała operacja
stała się niezwykle monotonna. Ross ziewał potężnie raz po raz, ale trwał na
posterunku z tępym uporem psa wartowniczego. Jak dotąd całą robotę odwalił Kurt,
więc miał teraz zamiar pokazać, że on też może być przydatny. Gdyby tylko na
ś
nieżnym polu pojawiły się jakieś punkty odniesienia, jakiś cel, do którego mógłby
dążyć, wtedy nie byłoby to tak nużące. W końcu Ross zaczął od czasu do czasu
celowo zbaczać z kursu, tylko po to, by ostrzegawcze migotanie lampki wytrącało go
ze snu. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że podczas jednego z takich manewrów
zbudził się Kurt. Zauważył to dopiero, gdy jego towarzysz odezwał się z przekąsem:
- A cóż to, Murdock, prywatny budzik? W porządku, widzę, że myślisz w
razie potrzeby. Ale lepiej się teraz prześpij, bo w końcu zboczymy na dobre.
Ross był zbyt zmęczony, by zaprotestować. Ponownie zamienili się miejscami
i prawie natychmiast po tym skulił się w fotelu, próbując przyjąć w tej ciasnocie
najwygodniejszą pozycję do snu. Ale teraz, gdy mógłby się przespać, senność go
opuściła. Kurt jednak był przekonany, że jego towarzysz zapadł w sen. Podążał
bowiem stałym kursem jeszcze tylko dwie mile, a potem pochylił się ostrożnie,
sięgając za koło sterowe. Ross dojrzał delikatną poświatę niewielkiego obiektu, który
Kurt zasłonił połą swego ubrania. Jedną ręką wciąż prowadził pojazd, drugą zaś
zaczął cicho wystukiwać na tajemniczym przedmiocie nieregularny rytm.
Dla Rossa ta czynność nie miała najmniejszego sensu. Usłyszał jednak
wyraźnie coś na kształt westchnienia ulgi, jakie wydał Kurt, ponownie schowawszy
dziwny instrument, jakby udało mu się wykonać właśnie jakieś trudne zadanie.
Zaledwie kilka chwil później kot zatrzymał się, a Ross przeciągnął się, przecierając
oczy.
- Co jest? Jakiś kłopot z silnikiem?
Kurt oparł się na kole sterowym.
- Nie. Po prostu musimy tu chwilę poczekać...
- Poczekać? Na co? Na Kelgarriesa i jego chłopców?
Kurt roześmiał się.
- A, major. Naprawdę chciałbym, żeby się tu teraz zjawił. Ależ miałby
niespodziankę! Nie dwie małe myszki, które mógłby z powrotem wsadzić do klatki,
lecz prawdziwy tygrys z kłami i pazurami...
Ross usiadł wyprostowany. Zaczynał czuć brzydki zapach dużej afery i
podejrzewał, że właśnie tkwi w samym jej środku. Przejrzał w myślach wszystkie
możliwości i uznał, że każda z nich grozi mu zmiażdżeniem przez tryby wielkiej
polityki. Na kogo bowiem mógł czekać Kurt?
Wprawdzie Ross przez większą część swego życia prowadził prywatną wojnę
z systemem prawnym, ale przez lata spędzone na tej wojnie podjazdowej zdołał sobie
wypracować własny kod postępowania, którego nigdy nie łamał. A ten kod wykluczał
zarówno morderstwo, jak i zdradę kraju... i to na czyją korzyść? Dla kogoś, kto
opierał się wszelkiemu zniewoleniu człowieka, cele i metody, które stosowali
mocodawcy Kurta, były nie tylko absurdalne i nielogiczne, więcej - należało im się
przeciwstawiać do ostatniego tchu.
- Twoi przyjaciele się spóźniają? - zapytał, starając się, by jego głos nie
zdradzał śladu emocji.
- Jeszcze nie. A jeśli zamierzasz zgrywać bohatera, Murdock, odradzam ci to -
w głosie Kurta pobrzmiewał teraz ten sam ton rozkazu, który tak drażnił Rossa w
głosie majora. - Ta operacja, kosztowała wiele wysiłku i wiele zależy od jej wyników.
I nie pozwolę jej nikomu zepsuć w ostatniej fazie...
- Czerwoni wsadzili cię do tego projektu, czy tak? - Ross starał się zmusić
Kurta do mówienia, aby samemu mieć czas pomyśleć. A musiał myśleć wnikliwie i
szybko.
- Nie widzę powodów, by opowiadać ci w szczegółach smutną historię mojego
ż
ycia, Murdock. Zresztą wydałaby ci się nudna. Jeśli masz zamiar jeszcze trochę
pożyć, to radzę ci siedź teraz cicho i stosuj się do rozkazów.
Kurt musiał być uzbrojony, inaczej nie przemawiałby z taką pewnością siebie.
Z drugiej strony właśnie teraz była najodpowiedniejsza chwila, by grać bohatera - na
razie miał do czynienia tylko z Kurtem. I lepiej chyba być martwym bohaterem, niż
trafić w ręce przyjaciół Kurta z drugiej strony bieguna.
Bez ostrzeżenia Ross rzucił się w bok, całym ciężarem ciała przygniatając
Kurta do ściany kabiny. Jednocześnie sięgnął dłońmi pod jego futrzany kaptur,
próbując zacisnąć je na gardle ofiary. Prawdopodobnie zbytnia pewność siebie Kurta
spowodowała, że dał się zaskoczyć. Walczył wściekle, by uwolnić ręce, ale działał
przeciw niemu ciężar zarówno własnego ciała, jak i ciała Rossa. W jego ręku błysnął
nóż, ale Murdock zdołał uchwycić uzbrojony nadgarstek. I szamotali się, skrępowani
częściowo grubymi futrzanymi ubraniami. Przez głowę Rossa przebiegła szybka myśl,
ż
e Kurt zrobił błąd, nie pozbywając się go przy bardziej nadającej się do tego okazji.
Teraz miał przynajmniej szansę. Toteż walczył twardo, oczekując okazji do
nokautującego ciosu.
Wreszcie Kurt sam przyczynił się do własnej klęski. Kiedy uścisk Rossa nieco
osłabł zaatakował i został wyprowadzony w pole nagłym unikiem przeciwnika. Nie
zdołał powstrzymać bezwładności własnego ciała i huknął głową w koło sterowe kota.
Osunął się na ziemię.
W ciągu kilku najbliższych chwili Ross działał błyskawicznie. Związał swoim
pasem nadgarstki Kurta, bez zbytniej zresztą delikatności. Potem pchnął wciąż
nieprzytomnego mężczyznę na swoje miejsce i usiadł za sterami.
Nie miał pojęcia, w którą stronę jechać, ale jednego był pewien - musi stąd
wiać jak najszybciej. Włączył silnik i wykonał szerokie półkole, zawracając kota o sto
osiemdziesiąt stopni.
Ś
wiatełko na pulpicie wciąż migało. Czy zawiedzie go z powrotem do bazy?
4
Z znów Ross musiał bezczynnie czekać, gdy tymczasem inni podejmowali
decyzje dotyczące jego przyszłości. Nie okazywał żadnych uczuć, jak podczas
rozmowy z sędzią Rawlem, ale niepokoił się znacznie bardziej.
Wtedy, w mrokach polarnej nocy, nawet gdyby chciał, nie miał żadnej szansy
ucieczki. Wracając z miejsca, które Kurt obrał na schadzkę ze swymi mocodawcami,
wpadł wprost na drużynę pościgową z bazy. I miał okazję obejrzeć w akcji maszynę,
którą wcześniej opisał mu Kurt - maszynę, która podążałaby ich tropem niestrudzenie,
dopóki każda z jej części nie pokryłaby się rdzą. Kurt nie potrafił jednak tak
skutecznie wykiwać mechanizmów obronnych bazy, jak się przechwalał, chociaż na
początku faktycznie udało mu się je zmylić.
Ross nie miał nawet pojęcia, czy zostanie mu zapisane na plus, że złapano go
podczas drogi powrotnej, i to z Kurtem w charakterze jeńca. A ponieważ oczekiwanie
dłużyło się już w godziny, zaczynał sądzić, że w niewielkim stopniu zmieniło to jego
sytuację.
Tym razem nie pokazywano mu niczego na ścianie celi. Mógł tylko siedzieć i
rozmyślać. Stanowczo za wiele miał na to czasu i co gorsza nie przychodziła mu do
głowy żadna przyjemna myśl. Jednak podczas próby ucieczki nauczył się
przynajmniej jednego - Kelgarries i pozostali w tej bazie byli najtrudniejszymi prze-
ciwnikami, z jakimi do tej pory miał do czynienia, a ponadto przewaga w ekwipunku i
nawet zwykłe szczęście najwyraźniej stały po ich stronie. Ross przekonał się, że z tej
bazy nie ma ucieczki.
Był przecież pod wrażeniem przygotowań, jakie poczynił Kurt - przygotowań,
które znacznie przewyższały jego możliwości. W końcu Kurta zaopatrzono we
wszystkie diaboliczne urządzenia, jakich tylko mogli dostarczyć Czerwoni. Tych
ostatnich nie czekało zresztą miłe przyjęcie w miejscu spotkania z Kurtem. Kelgarries
natychmiast po wysłuchaniu raportu Murdocka posłał tam dobrze przygotowaną
grupę. I zanim jeszcze Ross dotarł do bazy, mógł oglądać odległy błysk eksplozji
rozświetlający arktyczną noc. Wtedy nawet Kurt, już przytomny, po raz pierwszy od
chwili pochwycenia nie zapanował nad emocjami - wiedział doskonale, co oznacza
ten błysk.
Rozległ się szczęk otwieranych drzwi. Ross usiadł na łóżku, spoglądając
odważnie w kierunku zbliżającego się przeznaczenia. Tym razem nie miał zamiaru
robić żadnego przedstawienia. Nie czuł się w najmniejszym stopniu winny za swą
próbę ucieczki. Gdyby Kurt okazał się tym, kim miał być, wszystko poszłoby dobrze.
To, że okazał się kimś innym, było zwykłym pechem.
Do środka wkroczyli Kelgarries i Ashe. Na widok tego ostatniego napięcie
Rossa nieco zelżało. Gdyby major chciał mu oznajmić bardzo surowy wyrok, nie
zabierałby Ashe'a ze sobą.
- Zacząłeś paskudnie, Murdock - Kelgarries przysiadł na brzegu wnęki w
ś
cianie, która zwykle służyła za stół. - Dostaniesz jednak kolejną szansę, więc możesz
uważać się za szczęściarza. Wiemy, że nie jesteś kolejnym szpiegiem naszych
wrogów i to cię ratuje. Chcesz coś dodać do tej historii, którą nam przekazałeś?
- Nie, sir- nie powiedział słowa “sir", by poprawić swoją sytuację, ono
pojawiało się automatycznie, kiedy rozmawiał z Kelgarriesem.
- Ale z pewnością masz jakieś pytania?
- Całe mnóstwo - odparł Ross szczerze.
- Dlaczego więc ich nie zadasz?
Ross uśmiechnął się słabo. Tym razem nie był to udawany uśmiech
nieśmiałego, zawstydzonego chłopca.
- Mądry facet nie chwali się własną ignorancją. Wytęża oczy i uszy, a jadaczkę
trzyma zamkniętą na kłódkę...
- I w rezultacie robią go w wała - uzupełnił major. - Nie sądzę, by spodobało ci
się towarzystwo tych, którzy płacili Kurtowi.
- Wtedy go o to jeszcze nie podejrzewałem. Nie wtedy, gdy zaczynaliśmy
ucieczkę.
- Tak. A gdy odkryłeś prawdę, podjąłeś kroki zapobiegawcze. Dlaczego?
Po raz pierwszy Ross usłyszał ślad emocji w głosie majora.
- Ponieważ nie lubię niewolnictwa, które panuje po jego stronie muru.
- Wiesz, Murdock, że to uratowało twoją głowę? Ale wykręć jeszcze jeden
numer, a nic cię nie uratuje. Na razie jednak nie musimy o tym myśleć. No, zadaj te
swoje pytania.
- Jak wiele z tego, co powiedział mi Kurt, jest prawdą? - zaczął Ross. - Mam
na myśli te gadki o skokach w przeszłość.
- Wszystko - odparł major.
- Ale dlaczego? Jak?
- Widzisz, Murdock, jesteśmy w kropce. Z powodu twojej małej wyprawy
musimy powiedzieć ci więcej, niż mówimy komukolwiek przed ostatecznym
przygotowaniem. Słuchaj więc uważnie i lepiej natychmiast zapomnij wszystko, co
nie dotyczy bezpośrednio zadania, które właśnie wykonujesz. Czerwoni wystrzelili
Sputnika, a potem Muttnika. Jak dawno? Dwadzieścia pięć lat temu. My roz-
wiązaliśmy pewne problemy nieco później. Było kilka spektakularnych katastrof na
Księżycu, potem stacja orbitalna, która za nic nie chciała trzymać się na kursie, a
potem cisza. Przez ostatnie ćwierćwiecze nie porywaliśmy się na żadne kosmiczne
ekspedycje, przynajmniej nie w świetle reflektorów. Zbyt wiele wpadek, zbyt wiele
kosztownych niepowodzeń. Aż wreszcie zaczęliśmy podążać tropem czegoś
naprawdę wielkiego, znacznie większego niż jakakolwiek planeta, na którą
moglibyśmy polecieć. Widzisz, do każdego odkrycia w nauce dochodzi się etapami.
Można dokładnie odtworzyć drogę, jaka do niego prowadziła. Ale załóżmy, że nagle
stajesz oko w oko z odkryciami, które pojawiają się dosłownie znikąd. Jakie roz-
wiązanie tego problemu byś zaproponował?
Ross spojrzał badawczo na majora. Wprawdzie wciąż nie widział związku
między tą gadką a skokami w czasie, ale wyczuł, że Kelgarries oczekuje poważnej
odpowiedzi. Czuł też, że to, co teraz powie, zaważy znacznie na ocenie majora.
- Albo oznacza to, że poprzednie odkrycia były trzymane w ścisłej tajemnicy -
odpowiedział powoli - albo że rezultat finalny nie należy do tego, kto ogłasza się jego
autorem.
Po raz pierwszy major spojrzał nań z uznaniem.
- Załóżmy dalej, że to odkrycie jest niezwykle ważne dla twojego istnienia. Co
byś zrobił?
- Starałbym się dotrzeć do jego źródła!
- No właśnie! W ciągu ostatnich pięciu lat nasi przyjaciele z drugiej strony
kurtyny doszli do trzech takich wielkich odkryć. Jedno z nich zdołaliśmy rozgryźć,
skopiować, a potem użyć do własnych celów, po kilku twórczych poprawkach.
Pozostałe dwa są dla nas technologiami niewiadomego pochodzenia, chociaż
powiązanymi z pierwszym z tych odkryć. Teraz właśnie staramy się rozwiązać ten
problem, a czas, niestety, nas goni. Z nieznanych nam powodów Czerwoni, mimo iż
mają już pewne niezwykle groźne gadżety, nie są jeszcze gotowi, by ich użyć.
Czasami te rzeczy funkcjonują poprawnie, a czasami kompletnie zawodzą. Krótko
mówiąc, wszystko wskazuje na to, że Czerwoni prowadzą eksperymenty z
technologiami, które dla nich też są obce...
- Więc skąd je uzyskali? Z innego świata? - wyobraźnia Rossa pracowała
pełną parą. - Czyżby udało się zachować w sekrecie wyprawę międzyplanetarną?
Czyżby nawiązano kontakt z inną inteligentną rasą?
- W pewnym sensie jest to inny świat... ale raczej, jeśli chodzi o czas, nie o
przestrzeń. Siedem lat temu dotarł do nas człowiek z Berlina Wschodniego. Był bliski
ś
mierci, ale zanim umarł, zdołał nagrać na taśmę zadziwiające dane, które w
pierwszej chwili uznano za brednie w delirium. Ale ponieważ było to już po wy-
strzeleniu Sputnika, nie ośmieliliśmy się zlekceważyć nawet tak dziwacznych
informacji. Przekazaliśmy nagranie jednemu z naszych naukowców, który udowodnił,
ż
e zawierają prawdę. Podróżami w czasie jak dotąd zajmowała się wyłącznie
fantastyka, wszystkie poważne gałęzie nauki uważały je za niemożliwe. I nagle
odkryliśmy, że Czerwoni to robią...
- Ma Pan na myśli, że skaczą w przyszłość i sprowadzają sobie maszyny?
Major potrząsnął przecząco głową.
- Nie w przyszłość, w przeszłość.
Czy to miał być jakiś skomplikowany dowcip? Ross sapnął z irytacją i
odpowiedział może nieco zbyt emocjonalnie.
- Słuchaj, ja wiem, że mojemu wykształceniu daleko do was, jajogłowych, ale
wiem też doskonale, że im bardziej cofasz się w przeszłość, tym prostsze są wszelkie
maszyny. My jeździmy samochodami, a jeszcze sto lat temu ludzie używali koni. My
mamy pistolety, a wystarczy cofnąć się nieco w czasie i zobaczysz facetów
wywijających mieczami i strzelających z łuków, ubranych zresztą w blachy, aby nie
przebiły ich strzały wrogów...
- A i tak przebijały - wtrącił Ashe. - Przyjrzyj się bitwie pod Azincourt, a
dowiesz się, jak podziałały strzały na ciężkozbrojne rycerstwo francuskie.
Ross nie zwrócił uwagi na jego słowa.
- Tak czy siak - powrócił do swej głównej myśli - im bardziej cofasz się w
przeszłość, tym prostsze są wszelkie maszyny. Więc jak Czerwoni mogą znaleźć tam
coś, czego nie potrafilibyśmy przebić dzisiaj?
- I to jest właśnie problem, którym zajmujemy się od kilku lat - odparł major. -
Tyle, że niezupełnie tym, jak zamierzają to znaleźć, ale raczej gdzie. Ponieważ gdzieś
w przeszłości udało im się skontaktować z cywilizacją zdolną produkować broń i
technologie tak zaawansowane, że są one niedostępne dla naszych ekspertów. My
musimy odnaleźć to źródło wiedzy i albo wykorzystać je dla własnych celów, albo raz
na zawsze zamknąć do niego dostęp. Jak dotąd wciąż jeszcze szukamy.
Ross potrząsnął głową w zadumie.
- To musi być bardzo odległa przeszłość. A ci faceci, co grzebią w starych
grobach i odkrywają ruiny miast, czy oni nie mogliby wam coś podpowiedzieć? Czy
tak zaawansowana cywilizacja nie pozostawiłaby po sobie jakichś materialnych
ś
ladów, które moglibyśmy teraz odkryć?
- To zależy - wtrącił ponownie Ashe - od rodzaju cywilizacji. Egipcjanie
wznosili wielkie kamienne budowle. Używali broni i narzędzi z miedzi i brązu oraz
kamienia, no i byli tak uprzejmi, że zamieszkiwali obszar o suchym klimacie, co
bardzo pomogło w zachowaniu ich dzieł. Miasta Azji Mniejszej też wznoszono z gli-
ny i kamienia. Również używano tam miedzi i brązu i klimat też sprzyjał... Grecy
wznosili marmurowe i kamienne mury, zostawili po sobie księgi opisujące ich
wiedzę, podobnie Rzymianie. Po drugiej stronie oceanu Inkowie, Majowie i inne
nieznane cywilizacje przed nimi, a także Aztekowie w Meksyku budowali z kamienia
i metalu. A kamień i metal mogą trwać długo. Ale co, jeśli istniała kiedyś cywilizacja,
która potrafiła uzyskać plastyk i kruche stopy, która nie miała zamiaru wznosić
trwałych konstrukcji, a której dzieła celowo miały szybko się zużywać i być
zastępowane nowymi, co mogło wynikać choćby z przyczyn ekonomicznych? Co
mogło po nich zostać, zwłaszcza jeśli w międzyczasie był okres zlodowacenia, jeśli
lodowiec zmiótł wszystko, co zdołali wytworzyć? Są dowody na to, że położenie
biegunów na naszej planecie było niegdyś inne i że obecny północny region polarny
miał klimat zbliżony do tropikalnego. Katastrofa na tyle gwałtowna, by zmienić po-
łożenie biegunów planety, z pewnością mogła też doszczętnie zniszczyć każdą
cywilizację, nieważne jak potężną. Mamy wystarczająco wiele dowodów, by
twierdzić, że taki lud musiał istnieć, ale wciąż musimy ich szukać.
- Ashe jest jednym z naszych nawróconych sceptyków - rzekł major wstając. -
Jest archeologiem, jednym z facetów grzebiących w grobach, i wie, co mówi. Musimy
prowadzić poszukiwania w czasach, nim powstały pierwsze piramidy, nim pierwsi
osadnicy pojawili się nad Tygrysem. A w dodatku nasz wróg musi nas doprowadzić
do tego miejsca. I po to tu właśnie jesteś.
- Ale dlaczego ja?
- To jest pytanie, na które nasi psychologowie wciąż jeszcze próbują znaleźć
odpowiedź, mój młody przyjacielu. Zdaje się, że większość ludzi, z wielu zresztą
krajów zaangażowanych w realizację tego projektu, stała się zbyt cywilizowana. Ich
reakcje są przewidywalne, nie potrafią oni przełamać pewnych schematów. Jeżeli
nawet bezpośrednie zagrożenie zmusi ich do zmiany sposobu postępowania, będą tak
zagubieni, że nie zdołają w pełni wykorzystać swej wiedzy i umiejętności. Zresztą,
jeśli nauczysz przeciętnego człowieka zabijać, tak jak na przykład zdarzało się w
czasie wojny, musisz się potem mocno napracować, by ponownie dostosować jego
osobowość do normalnych warunków. Są jednak ludzie o innym typie osobowości.
Urodzeni komandosi, tajni agenci, którzy potrzebują do życia olbrzymiej dawki nie-
bezpieczeństwa i emocji. Nie jest ich wielu, ale w czasie wojny stanowią potężną
broń. Gorzej w czasie pokoju - wtedy te właśnie cechy ich osobowości stają się
ciężarem dla każdego społeczeństwa. I w rezultacie stają się albo dziwakami, albo -
częściej - kryminalistami. Wszyscy, których wysyłamy w przeszłość, nie tylko
otrzymali najlepszy możliwy trening, ale też mają właśnie taki typ osobowości -
amerykańskich pionierów podbijających Dziki Zachód. Cenimy takich ludzi teraz, gdy
są bezpiecznie pogrzebani, ale w obecnych czasach, ktoś taki, stanowi duży problem
dla społeczeństwa. Można powiedzieć, że ich wrodzone umiejętności pojawiły się w
niewłaściwym czasie. Nasi ludzie muszą być ponadto na tyle młodzi, by móc
wchłonąć sporą ilość wiedzy, przetrwać ostry trening adaptacyjny, no i przejść przez
nasze testy. Rozumiesz?
Ross skinął głową potakująco.
- Potrzebujecie przestępców właśnie dlatego, że są przestępcami.
- Nie dlatego, że są przestępcami. Dlatego, że mają typ osobowości nie
pasujący do naszych czasów. Nie myśl sobie, Murdock, że prowadzimy tu zakład
karny. Nigdy byś się tu nie zjawił tylko dlatego, że jesteś przestępcą. Musiałeś
pomyślnie przejść nasze testy psychologiczne. Nawiasem mówiąc, nawet ktoś, kogo
w naszych czasach określono by mordercą, w innej epoce mógł być bohaterem - to
dość ekstremalny przykład, ale jednak prawdziwy. Człowiek, którego przeszkolimy,
nie tylko musi przetrwać w tamtych czasach, on musi uchodzić za normalnego
członka swej społeczności...
- A co się stało z Hardym?
Major uciekł wzrokiem w bok.
- Przy takiej operacji nie sposób uniknąć pomyłek. Nigdy nie twierdziliśmy, że
nie zdarzają się problemy albo że nie istnieje ryzyko. Mamy tam do czynienia nie
tylko z ludźmi z różnych epok, ale także, jeśli uda nam się natrafić na gorący trop,
musimy sobie radzić z Czerwonymi. Oni podejrzewają, że podążamy ich śladem.
Zdołali wsadzić tu Kurta Vogela. Teraz już wiesz wszystko, Murdock. Gdy
przejdziesz ostateczne testy, będziesz miał jeszcze możliwość powiedzenia tak lub nie
przed swym pierwszym skokiem. Jeśli jednak powiesz nie, pozostaniesz na zawsze w
tej bazie. Nikt, kto przeszedł nasze szkolenie, nie może nigdy wrócić do normalnego
ż
ycia. Ryzyko, że przechwycą go nasi przeciwnicy, jest zbyt duże.
- Nigdy?
Major wzruszył ramionami.
- Ta operacja może potrwać bardzo długo. Nie potrafię określić, kiedy się
zakończy. Pozostaniesz tu, dopóki nie znajdziemy tego, czego szukamy, albo dopóki
nie poniesiemy całkowitej klęski. I to była ostatnia karta, którą musiałem wyłożyć na
stół. - Przeciągnął się. - Jutro zaczynasz trening. Przemyśl sobie to wszystko. Gdy na-
dejdzie czas, musisz dać nam odpowiedź. Na razie pracujesz w zespole z Ashem,
który pomoże ci przebrnąć przez szkolenie.
Kęs, którym go uraczono, zdawał się zbyt trudny do przełknięcia, jednak po
namyśle Ross uznał, że zdoła go strawić. Trening, jakiemu go wkrótce poddano,
odsłonił przed nim całkiem nowy świat. Judo i zapasy spodobały mu się od razu i
bardzo się cieszył swymi szybkimi postępami. Gorzej szło mu z wymagającą niezwy-
kłej wprost cierpliwości i precyzji nauką strzelania z łuku i walki długim sztyletem z
brązu. Potem zaś nadeszły długie godziny nauki języka i nieznanych obyczajów
społecznych, zapamiętywanie niezliczonych tabu i wskazań moralnych. Ross nauczył
się także prowadzenia obliczeń na supełkach długich lin, którego to sposobu używano
niegdyś w handlu. Nauczył się porównywać wartość ołowianych sztabek ze sznurami
korali z bursztynu czy wyprawionymi skórami zwierząt. Zrozumiał też, dlaczego jako
wprowadzenie do operacji Retrograde pokazano mu niegdyś karawanę handlową.
Podczas tych dni jego odczucia względem Ashe'a zmieniły się diametralnie.
Po prostu nie można z kimś pracować tak długo i tak blisko, nie zmieniając swego
doń nastawienia. Albo bowiem musi dojść do gwałtownego konfliktu, albo też
partnerzy muszą się do siebie dostosować. Podziw Rossa dla olbrzymiej wiedzy
Ashe'a, którą ten tak chętnie dzielił się z ignorantem, musiał zamienić się w szacunek
dla tego człowieka; szacunek, który mógłby się nawet stać przyjaźnią, gdyby Ashe ze
swej strony obniżył nieco tarczę beznamiętnego nauczyciela. Ross nie starał się na siłę
przełamywać dzielącej ich bariery, której przyczyną był tego pewien - był szczególny
sposób, w jaki zgłosił się “na ochotnika" do tego projektu. Co zresztą dało mu nieco
do myślenia, mimo iż odsuwał od siebie to uczucie. Jak dotąd był zawsze dumny ze
swych dokonań, teraz zaczynał żałować, że nie były to dokonania nieco innego typu.
Tymczasem ludzie pojawiali się i odchodzili. Zniknął Hodaki ze swym
partnerem. Podobnie Jensen i jego towarzysz. Ross podczas pobytu w bazie dawno
już zatracił poczucie upływającego czasu. Stopniowo poznał cały ten wielki obszar
pod pokrywą śniegu i lodu. Były tam laboratoria, doskonale zaopatrzony szpital, ar-
senały zawierające uzbrojenie widywane wyłącznie w muzeum, a także biblioteki
pełne kaset wideo i taśm. Ross chłonął wszystko tak intensywnie, że wiele razy,
padając nocą wyczerpany na posłanie, czuł się jak wielka gąbka, która właśnie
osiągnęła niemożliwy do przekroczenia poziom absorbcji.
Nauczył się nosić jak naturalny ubiór tę niezgrabną ni to tunikę, ni kilt, jaką
widział niegdyś u łowcy wilków; nauczył się golić pewnymi ruchami za pomocą
długiego noża z brązu i jeść dziwaczne pokarmy. Aby jeszcze lepiej wykorzystać
czas, podczas słuchania niezliczonych taśm, leżał pod lampami kwarcowymi, aż jego
skóra stała się ciemna i pomarszczona jak skóra Ashe'a. Zawsze też mógł wysłuchać
w wolnej chwili jakichś ważnych nauk tego ostatniego, nauk, z których obawiał się
uronić najmniejszego słowa.
- Brąz - Ashe zważył w dłoni długi sztylet. Jego rękojeść wykonano z rogu
jakiegoś zwierzęcia, ozdobionego wzorkiem ze złotych kamyczków, które w
odróżnieniu od ostrza błyszczały metalicznie. - Czy wiesz, Murdock, że brąz może
być twardszy od stali? Gdyby nie fakt, że żelazo występuje w tak obfitych złożach i
jest znacznie łatwiejsze w obróbce, prawdopodobnie nigdy nie wyszlibyśmy z epoki
brązu. śelazo jest powszechniejsze w przyrodzie i tańsze, kiedy więc pierwszy kowal
nauczył sieje wykorzystywać, oznaczało to koniec pewnego stylu życia i początek
nowego. Tak, brąz jest dla nas niezwykle ważny, podobnie jak ludzie, którzy w nim
pracują. Kowali uważano kiedyś niemal za świętych. Tajemnice ich fachu były
sekretem ważniejszym niż więzi z klanem, szczepem czy rasą. Kowal mógł liczyć na
przyjęcie w każdej wiosce, był też bezpieczny na szlaku. Zresztą, w tamtych czasach
drogami opiekowali się bogowie, między podróżnikami panował pokój. Świat był
wtedy niezmierzony i pusty, a szczepy ludzkie małe i nieliczne. Wiele więc było
miejsca do polowań, upraw i handlu. Człowiek prowadził walkę raczej z siłami natury
niż z innym człowiekiem...
- Nie było wojen? - zapytał Ross. - Więc po co ta nauka władania sztyletem i
łukiem?
- Były wojny lokalne, ot, kłótnie pomiędzy rodami, klanami czy szczepami. A
łuk... łuk przydawał się do innej walki, przeciw wielkim zwierzętom, wilkom,
dzikom...
- Niedźwiedziom jaskiniowym?
Ashe westchnął z wystudiowaną cierpliwością.
- Zrozum wreszcie, Murdock, że historia jest nieco dłuższa, niźli ci się wydaje.
Niedźwiedzie jaskiniowe i epoka brązu nie zachodzą na siebie. Aby zapolować na
niedźwiedzia jaskiniowego, musiałbyś się pojawić kilka tysięcy lat wcześniej i wtedy
miałbyś w dłoni kamienną włócznię, o ile, oczywiście, byłbyś tak głupi, żeby się na to
porywać.
- Wolałbym zabrać ze sobą strzelbę - mruknął Ross, chcąc wtrącić swoje trzy
grosze w ten przydługi wykład.
5
Ross szybko się przekonał, że zgłoszenie gotowości do drogi wcale nie
oznacza, iż natychmiast wyruszy ku starożytnej Brytanii. Na zapowiedziane przez
Ashe'a, jutro" musiał jeszcze poczekać kilka dni. Tam w przeszłości miał występować
jako kupiec z ludu pucharu* i tych kilka dni przeznaczono na dokładne
przetestowanie jego fałszywej osobowości; upewnienie się, czy zapamiętał każdy jej
szczegół, tak aby żaden niebaczny gest czy słowo nie mogły zdradzić jego
prawdziwego pochodzenia.
Lud pucharu wydawał się doskonałym wyborem dla infiltracji przez agentów.
Nie był to ściśle zamknięty klan, podejrzliwy wobec obcych i czujny na każde
odstępstwo od przyjętych norm postępowania, którymi to cechami charakteryzowała
się większość ludów tamtego okresu. Zajmowali się głównie handlem, toteż byli
bardzo ruchliwym plemieniem. Zasięg ich “imperium", czy raczej zasięg oddziaływań
ich dość wysokiej jak na owe czasy kultury, znaczyły wyraźnie wizytówki, które
przetrwały do czasów współczesnych -liczne groby, zawierające pomiędzy
zgromadzonymi tam przedmiotami, charakterystyczne dla tego ludu puchary. Groby te
rozsiane są od Renu do Hiszpanii i od Bałkanów po Brytanię. Handlarze nie polegali
w swych podróżach po dalekich stronach jedynie na sile tabu, jakim była świętość i
nietykalność podróżnych. Lud pucharu słynął też z doskonałych umiejętności
łuczniczych. Byli to śmiali ludzie. Pchani żądzą zysku, zakładali liczne osady i
faktorie, starając się prowadzić pokojową egzystencję pomiędzy ludami o odrębnych
zwyczajach, pomiędzy osiadłymi rolnikami i wędrującymi pasterzami, pomiędzy
przybrzeżnymi rybakami i leśnymi łowcami. Takim właśnie człowiekiem miał być
Ross.
Ostatnią inspekcję przed podróżą Murdock przeszedł w towarzystwie Ashe'a.
Włosy nie urosły im jeszcze na tyle, by wymagały plecenia w warkocze, ale
wystarczająco, by związać je z tyłu głowy. Tuniki i kilty z szorstkiego materiału, który
przeniesiono z tamtych czasów, nieprzyjemnie ocierały skórę i nie były wcale idealnie
dopasowane. Ale wykonanie pasów z brązu, pokrowców na łuki i kołczanów, które
nosili na plecach, oraz samych łuków, było prawdziwym szczytem kunsztu
rękodzielnika. Ashe nosił ponadto wierzchni płaszcz o błękitnej barwie - co oznaczało
mistrza kupieckiego - spięty znamionującą bogactwo polerowaną broszą zdobną w
wilcze zęby i bursztynowe paciorki. Znacznie niższą pozycję Rossa znamionował nie
tylko płaszcz w barwie czerwieni i brązu, ale też fakt, że jego osobistą biżuterię
stanowiły miedziana bransoleta i spinka ozdobiona pojedynczym agatem.
Ross nie miał pojęcia, jak będzie wyglądała sama podróż w czasie i w jaki
sposób można się przenieść z polarnego obszaru zachodniej półkuli do Brytanii, która
leżała na półkuli wschodniej. A był to, jak się wkrótce przekonał, dość
skomplikowany proces.
Sama podróż w czasie okazała się stosunkowo prosta, chociaż powodowała
nieco nieprzyjemności. Musiał tylko przejść krótkim korytarzem i stanąć przez
moment bez ruchu na okrągłej płycie, na którą padał intensywny snop światła. Stojąc
tam, Ross nagle poczuł, że z jego płuc dosłownie wysysane jest powietrze. Miał też
silne mdłości i nieprzyjemne wrażenie zapadania się w nicość. Po tej koszmarnej
chwili paniki, nagle znów złapał oddech i patrzył na przygasające światło. Kiedy
zgasło, dostrzegł czekającego nań Ashe'a.
Podróż poprzez czas była łatwa i szybka. Nieco inaczej było z podróżą przez
przestrzeń do Brytanii. Mógł istnieć tylko jeden punkt transferowy, jeśli mieli
zachować w
* Ang., heakermen (beaker traders). “ludy kultury pucharów dzwonowatych"
zamieszkujących duże obszary Europy we wczesnej epoce brązu, (przyp. tłum.).
tajemnicy cały ten projekt. Ale z drugiej strony, ludzie przybywający do danej epoki
musieli szybko i w tajemnicy zostać przewiezieni w wyznaczone miejsca. Ross, który
zdołał już poznać ścisłe reguły dotyczące przenoszenia przedmiotów z jednej epoki w
drugą, zastanawiał się, w jaki sposób odbywa się taka podróż. Nie mogli przecież
tracić całych miesięcy i lat na podróże przez morza i lądy.
Rozwiązanie problemu było pomysłowe. Trzy dni później Ross i Ashe
kołysali się na fali, stojąc na grzbiecie wieloryba. A przynajmniej czegoś, co
wyglądało jak wieloryb dla każdego, kto nie zechciałby sprawdzić twardości jego
skóry harpunem. Harpunnicy zaś byli jeszcze kwestią odległej przyszłości. Ashe
zrzucił canoe na wodę i Ross zsunął się do chybotliwej łódeczki, przytrzymując się
wciąż burty ich zamaskowanego okrętu podwodnego.
Dzień był mglisty i pochmurny, toteż brzeg, do którego zmierzali, ledwie
majaczył na horyzoncie. Ross trząsł się z zimna i emocji. Na polecenie Ashe'a chwycił
wiosło i pomógł towarzyszowi skierować ich prymitywną łódź ku odległemu lądowi.
Ś
witało, jednak nie dostrzegł ani śladu słońca, mgła bowiem nie ustępowała.
Ziemia, do której dobili, zdawała się dzika i niegościnna. Pobliski las był
jeszcze przykryty resztką śnieżnego płaszcza, choć równocześnie widzieli już
pierwsze zwiastuny wiosennej zieleni. Ross wiedział z wcześniejszych nauk, że
Brytania była w tym okresie bardzo rzadko zasiedlona przez ludzi. Pierwsza fala
łowców i rybaków założyła już swe wioski, teraz zaś dołączała do nich nowa fala na-
jeźdźców, którzy słynęli z budowy masywnych grobów i mieli nader skomplikowane
wierzenia. Na szczytach niektórych wzgórz powstawały pierwsze wioski-forty
połączone drogami. Funkcjonowały w nich prawdziwe “fabryki" produkujące
kamienną broń i narzędzia. Przemysł ten jeszcze kwitł, gdyż metal przywożony przez
handlarzy z ludu pucharu dopiero zaczynał tu płynąć. Brąz był jednak wciąż tak
rzadki i tak cenny, że co najwyżej naczelnicy wiosek mogli poszczycić się
posiadaniem metalowego sztyletu. Nawet groty strzał w kołczanie Rossa zostały
wykonane z kamienia.
Wyciągnęli canoe w głąb lądu i umieściwszy w naturalnym zagłębieniu w
ziemi, przysypali je gałęziami i kamieniami. Potem Ashe rozejrzał się uważnie po
okolicy, poszukując jakichś naturalnych drogowskazów.
- W głąb, tam... - Ashe użył języka ludu pucharu i Ross zrozumiał, że od tej
pory musi nie tylko postępować jak kupiec z tego ludu, ale także myśleć jak jeden z
nich. Wszystkie wspomnienia z poprzedniego życia musi ukryć głęboko w swej
podświadomości. Jego zainteresowanie ma budzić wyłącznie zysk i obecna wartość
towarów.
Obaj mężczyźni ruszyli w kierunku faktorii Gog, gdzie pierwszy partner
Ashe'a, słynny Sanford, tak dobrze odgrywał swą rolę.
Deszcz wkrótce przemoczył ich buty, płaszcze zamienił w mokre szmaty i
całkowicie zlepił włosy pod wełnianymi czapami. Jednak Ashe wytrwale kroczył w
głąb wyspy z pewnością kogoś, kto doskonale zna swój szlak. Pewność ta została
nagrodzona pół mili dalej, gdy faktycznie wyszli na jedną z dróg.
Tutaj Ashe bez wahania skręcił na wschód i ruszył przed siebie równym
spokojnym krokiem. Pokój dla podróżnych obowiązywał tylko za dnia. W nocy
bowiem na szlaku odważali się przebywać jedynie najbardziej zdesperowani
przestępcy i wygnańcy, a od nich nie należało się spodziewać poszanowania praw.
Teraz cała wiedza, którą wtłaczano Rossowi do głowy podczas szkolenia,
zaczynała mieć jakiś sens. Podążał wprawdzie ślepo za swym przewodnikiem, ale
węszył dziwne zapachy dochodzące spośród krzewów, nasłuchiwał odgłosów
spomiędzy drzew, wyczuwał pod stopami rozmiękłą ziemię... doświadczał tego, co
dotychczas było tylko zbiorem teoretycznych nauk.
Szlak, którym podążali, prowadził na niewielkie wzgórze. W pewnej chwili
powiew wiatru przyniósł do ich nozdrzy swąd różniący się zdecydowanie od
naturalnych zapachów lasów i łąk. Ashe zatrzymał się tak gwałtownie, że Ross niemal
na niego wpadł. Widząc napięcie na twarzy towarzysza, rozejrzał się czujnie wokół.
Tak, nie mylił się, to zapach spalenizny! Wciągnął głęboko powietrze i omal nie
zaczął kasłać. Drewno, spalone drewno. Ross wcale się nie zdziwił, gdy Ashe nakazał
gestem ukrycie się w krzakach.
Dalszą drogę ku szczytowi wzgórza odbyli czołgając się między wilgotnymi
kępami trawy i pozbawionymi jeszcze liści krzewami. Dopiero u samego wierzchołka
zbocza znajdowało się trochę wiecznie zielonej kosodrzewiny, która dawała nieco
lepsze schronienie. Ashe odgarnął iglaste gałęzie i wyjrzeli na odsłonięty szczyt.
Obszar pogorzeliska rozciągał się od wyraźnie widocznych ruin budynków do
leżącej po przeciwległej stronie wzgórza dolinie. Kilka nadpalonych bali stało
pionowo, jak ostatnie zęby w szczęce starca. Tyle tylko pozostało z tego, co kiedyś
zapewne było zewnętrzną palisadą. Natomiast z tego, co kiedyś otaczała palisada, nie
zostało nic.
- Nasza faktoria? - spytał Ross szeptem.
Ashe w milczeniu skinął głową. Przyglądał się wszystkiemu ze skupieniem.
Ross wiedział, że jego bystrym oczom nie umknie najmniejszy nawet
szczegół. Ustalenie przyczyny, a może i sprawców katastrofy mogło być kwestią życia
i śmierci.
Ashe badał pogorzelisko przez blisko godzinę, szukając przede wszystkim
ś
ladów walki. Wreszcie usiadł ponownie w cieniu krzewów i wytarł zabrudzone
popiołem i błotem ręce o mokrą trawę. Wciąż milczał.
- Nikt ich nie zaatakował. Chyba że napastnicy zadali sobie potem trud
zamaskowania śladów... - odezwał się Ross.
Jego towarzysz pokręcił przecząco głową.
- Tubylcy nie zacieraliby śladów, gdyby zwyciężyli. Nie, to nie był zwykły
atak. Nie ma żadnych śladów napastników, ani nadchodzących, ani opuszczających to
miejsce.
- Więc co? - zapytał Ross.
- Może piorun... to możliwe i naprawdę lepiej, żeby tak było. Albo... - błękitne
oczy Ashe'a były zimne i nieprzyjazne, tak jak zimny i nieprzyjazny był krajobraz
wokół nich.
- Albo? - spytał Ross.
- Albo nawiązaliśmy właśnie kontakt z Czerwonymi!
Dłoń Rossa bezwiednie powędrowała do rękojeści sztyletu. Jakby sztylet mógł
coś pomóc w walce z tymi, którzy dokonali tego zniszczenia.
Byli tu tylko we dwóch, lecz stanowili część większej siatki agentów, którzy
we wszystkich epokach poszukiwali zatartych tropów czegoś, co nie pasowało do
danego okresu, starając się zlokalizować wroga. A Czerwoni robili dokładnie to samo.
Czy zniszczenia, które właśnie oglądali, były pozostałością ich sukcesu?
Dowody na to, że tak jest istotnie, pojawiły się, gdy wkroczyli w samo serce
tego, co kiedyś było posterunkiem Gog. Nawet Ross, choć niewiele wiedział o
sprawach wojskowości, był pewien, że to, co oglądają, jest pozostałością po eksplozji.
Na szczycie wzgórza był wyraźny krater. Ashe stanął właśnie na jego skraju, lustrując
wzrokiem rozsypane wokół resztki drewnianych bali i osmalonych kamieni.
- Czerwoni?
- Tak. Przyczyną zniszczeń była eksplozja.
Posterunek Gog nie mógł zameldować o ataku. Wybuch zniszczył ich jedyne
połączenie z bazą. Ukryty nadajnik wyleciał w powietrze wraz z całym budynkiem.
- Jedenaście - myślał na głos Ashe, licząc coś na palcach. - Mamy około
dziesięciu dni, by dokładniej się temu przyjrzeć. I zdaje się, że czeka nas coś
poważniejszego niż wycieczka szkoleniowa, która miała ci pokazać, jak było w
Brytanii cztery tysiące lat temu. Musimy się dowiedzieć, co się tu wydarzyło i z jakiej
przyczyny!
Ross spojrzał na pogorzelisko.
- Będziemy to rozgrzebywać? - spytał.
- Tak.
Zabrali się do niewdzięcznej roboty. Pracowali aż do momentu, gdy czarni od
sadzy i z trudem panujący nad atakami mdłości po odnalezieniu martwych ciał, opadli
wreszcie bez sił na trawę.
- Musieli uderzyć w nocy - powiedział Ashe. - Mogli przypuszczać, że tylko
wtedy ludzie będą wewnątrz. Tutejsi obawiają się przebywać w nocy na zewnątrz ze
strachu przed duchami, a nasi ludzie jak zawsze dostosowują się do miejscowych
zwyczajów. Tylko w nocy można było zabić wszystkich jedną bombą.
A wszyscy oprócz dwóch agentów byli prawdziwymi ludźmi pucharu.
Napastnicy zmietli z powierzchni ziemi dwadzieścia osób, z tego osiemnaście było
niewinnymi ofiarami, wśród nich również kobiety i dzieci.
- Kiedy to się stało? - spytał Ross.
- Może dwa dni temu. Atak przyszedł bez najmniejszego ostrzeżenia, inaczej
Sandy by nas zawiadomił. Nie miał żadnych podejrzeń. Jego ostatnie raporty były
rutynowe, a to oznacza, że nie był świadom zagrożenia.
- Co teraz zrobimy? Ashe spojrzał na Rossa.
- Umyjemy się. Nie! - zreflektował się natychmiast. - Nie umyjemy się.
Pójdziemy do wioski Nodrena. Będziemy przerażeni i zrozpaczeni. Pamiętaj, że
znaleźliśmy naszych krewnych martwych. Wypytamy ludzi, którzy znają mnie jako
mieszkańca tej faktorii.
Zeszli szlakiem ze wzgórza i skierowali się w stronę najbliższej wioski.
Pierwszy dostrzegł ich, a może raczej wyczuł, pies.
Była to duża kudłata bestia, która warczała wściekle, obnażając kły niczym
wilk. Pies był jednak nieco mniejszy od wilka, a między ostrzegawczymi
warknięciami wyrywały mu się zgoła nie wilcze krótkie szczeknięcia. Ashe na
wszelki wypadek przygotował łuk, wyciągnąwszy go z pokrowca pod płaszczem.
- Hej tam! - zawołał. - Przychodzę, by mówić z Nodrenem, z Nodrenem ze
Wzgórz!
Odpowiedziało mu tylko warczenie psa. Przetarł dłonią twarz. Rozsmarował
przy tym popiół, co przydało jego zasmuconemu obliczu jeszcze głębszy wyraz
ż
ałoby.
- Kto przemawia do Nodrena? - słowa zostały wypowiedziane z dziwnym
akcentem, ale Ross zdołał je zrozumieć.
- Ten, który z nim polował i ucztował. Ten, który zawarł z nim przyjaźń z
pomocą ostrza sztyletu. Assha z handlarzy.
- Trzymaj się od nas z dala, człowieku przeklęty. Ścigają cię złe duchy - te
ostatnie słowa zostały wykrzyczane wysokim, spanikowanym tonem.
Ashe jednak pozostał niewzruszenie tam, gdzie stał, zwracając tylko oczy na
krzaki, spoza których dochodził głos jego rozmówcy.
- Kto przemawia za Nodrena, bo nie jest to głos Nodrena? -zapytał ostro. - To
Assha pyta. Piliśmy swą krew na znak przyjaźni i razem polowaliśmy na śnieżnego
wilka i na dzika w jego wściekłej szarży. Nodren nie pozwala innym przemawiać w
swym imieniu, bo Nodren jest mężczyzną i wodzem szczepu!
- A ty jesteś przeklęty! - W powietrzu świsnął kamień i opadł w kałużę tuż
przed Ashem, opryskując błotem jego buty. - Odejdź i zabierz ze sobą zło!
- Czy to ręką Nodrena lub rękami jego ludu została przelana krew moich
krewnych? Czy pomiędzy faktorią a miastem Nodrena pojawiły się strzały wojny?
Czy to dlatego chowasz się w krzakach? Czy boisz się pokazać Asshy swą twarz,
twarz tego, który tak odważnie przemawia z ukrycia i rzuca stamtąd kamieniami?
- Nie pojawiły się pomiędzy nami strzały wojny, handlarzu. My nie drażnimy
duchów ze wzgórz. To nie na nas spadł ogień z nieba i pożarł wśród grzmotów
piorunów. To Lurgha przemówił wśród grzmotów. Lurgha wypalił was ogniem. Ściga
was gniew Lurghy, handlarze! Trzymajcie się od nas z dala, aby i nas nie dosięgnął
płomień jego gniewu.
Lurgha to tutejszy bóg błyskawic przypomniał sobie Ross. Dźwięk grzmotu i
ogień z nocnego nieba... bomba! Prawdopodobnie wobec takiego sposobu ataku Ashe
niewiele dowie się od tubylców. Ich przesądy już powodują, że uważają za
przeklętych nie tylko tych, co zginęli na wzgórzu, ale także tych, którzy ocaleli.
- Gdyby gniew Lurghy ścigał Asshę, czy mógłby on wciąż żywy wędrować po
szlaku? - Ashe wbił drzewce łuku w ziemię u swych stóp. - A jednak Assha jest żywy
i widzisz go. Assha mówi i słyszysz go. Nie odpowiadaj mu więc bredniami zdatnymi
dla małych dzieci.
- Duchy także chodzą i przemawiają do nieszczęśliwych ludzi - zabrzmiała
odpowiedź. - Może to ducha Asshy teraz oglądam i słyszę...
Ashe nagle skoczył w krzaki. Trwała tam krótka szamotanina, a po chwili
znów pojawił się na drodze, wlokąc ze sobą rzucającego się człowieka, którego bez
zbytniej ceremonii cisnął na ubity grunt drogi.
Mężczyzna był brodaty. Czarne gęste włosy miał związane w czub na szczycie
głowy. Ubrany był w skórzaną tunikę, którą przytrzymywał gruby wełniany pas.
- Aha, więc to Lal o Szybkim Języku, który tak głośno mówi o duchach i
gniewie Lurghy! - Ashe przyjrzał się uważnie swemu jeńcowi. - A teraz, Lal,
ponieważ już przemawiasz za Nodrena - co, jak sądzę, wielce go zdziwi - opowiedz
mi więcej o tym gniewie Lurghy i ogniu z nieba. I o tym, co się stało z Sanfrą, który
był moim bratem, i z pozostałymi z mojego ludu. Bo ja jestem Assha i wiesz
doskonale, czym jest gniew Asshy. Widziałeś, jak ten gniew pożarł Twista Wygnańca,
który przybył ze złymi ludźmi. Gniew Lurghy jest straszny, ale gniew Asshy nie mniej
- Ashe przybrał na tyle groźny wyraz twarzy, że Lal skulił się ze strachu i odwrócił
wzrok.
Kiedy zdecydował się przemówić, z jego głosu znikła zupełnie poprzednia
pewność siebie.
- Assha wie, że jestem jego psem. I niech nie zwraca przeciw mnie swego
wielkiego noża ani szybkiej strzały. To gniew Lurghy spalił faktorię na wzgórzu.
Najpierw pięść jego piorunu uderzyła w ziemię, a potem spalił ją ogień jego
oddechu...
- I widziałeś to na własne oczy. Lal?
Drobny mężczyzna zaprzeczył ruchem głowy.
- Assha wie, że Lal nie jest wojownikiem, który mógłby stać i patrzeć na cuda
Lurghy i nie utracić wzroku. Sam Nodren obserwował ten cud...
- Ale Lurgha przybył w nocy, gdy wszyscy ludzie są w domach, a światem
zewnętrznym władają duchy. Jak więc Nodren mógł to oglądać? Skąd wiedział, że
przybywa Lurgha?
Lal przypadł bardziej do ziemi, a jednocześnie jego oczy zmierzyły szybkim
spojrzeniem krzaki, jakby zastanawiał się nad szansą ucieczki. Potem ponownie
zwrócił wzrok na czubki butów Ashe'a.
- Nie jestem wodzem, Assha. Skąd mogę wiedzieć, w jaki sposób sam Nodren
poznał tajemnicę nadejścia Lurghy?
- Głupcze! - z krzaków po przeciwnej stronie drogi zabrzmiał drugi głos. Tym
razem należący do kobiety. - Mów do Asshy prostą mową. Jeśli jest duchem, wie
doskonale, że nie mówisz prawdy. A jeśli jest człowiekiem, który umknął przed
gniewem Lurghy... - w jej głosie brzmiał wyraźny podziw.
Po tym nakazie Lal wybełkotał cicho prawdziwą odpowiedź:
- Mówi się, że przyszła wiadomość, że na cudzoziemców spadnie gniew
Lurghy, a Nodren i ludzie Nodrena powinni być tego świadkami, aby wiedzieli, że
handlarze są przeklęci i że kiedy następny raz się pojawią, mają powitać ich włócznie.
- A ta wiadomość... jak została dostarczona? Czy głos Lurghy zabrzmiał
wprost w uszach Nodrena, czy też powtórzyły go usta jakiegoś człowieka?
- Aaa - Lal przypadł twarzą do ziemi i zakrył uszy rękoma.
- Lal jest głupcem, który boi się nawet własnego cienia i chowa się przed nim
w blasku południowego słońca!
Z krzaków wyszła na drogę młoda kobieta, która najwyraźniej była ważną
osobą w szczepie. Szła bowiem dumnym krokiem, patrząc Ashe'owi prosto w oczy.
Na rzemieniu na jej szyi wisiał błyszczący metalowy dysk, a drugi podobny stanowił
zapięcie jej pasa. Włosy miała związane na czubku głowy rzemieniem ozdobionym
drobnymi agatami.
- Pozdrowiona niech będzie Cassca, ta, która Sieje - głos Ashe'a zabrzmiał
bardzo formalnie. - Ale dlaczego Cassca ukrywała się przed Assha?
- Twoje wzgórze odwiedziła śmierć - odparła kobieta - i ty też pachniesz
ś
miercią... śmiercią z ręki Lurghy. Ci, którzy przychodzą ze wzgórza, może nie kroczą
już w swych ciałach - wyciągnęła rękę gwałtownym ruchem i dotknęła palcem
policzka Ashe'a. Skinęła głową. - Nie jesteś duchem Assha. Wszyscy wiedzą, że
duchy wyglądają normalnie dla wzroku, ale demaskuje je dotyk. A więc nie zostałeś
spalony przez Lurghę.
- Chodzi mi o tę wiadomość od niego - przypomniał Ashe.
- Głos zabrzmiał wprost z niebios, a słyszał go nie tylko Nodren, ale też
Hangor, Effar i ja, Cassca. Staliśmy wówczas wszyscy koło Starego Miejsca. -
Wykonała dłonią dziwny gest i mówiła dalej: - Niedługo nadejdzie czas siewu i
chociaż to Lurgha przynosi słońce i deszcz ziemi. Wielka Matka przyjmuje siew. A
tylko kobiety mogą wejść ku niej do Wewnętrznego Kręgu. - Znów wykonała dziwny
gest. - Wtedy jednak staliśmy na zewnątrz i składaliśmy pierwszą ofiarę, a z niebios
rozległa się muzyka, jakiej nigdy nie słyszeliśmy. Głosy śpiewały w dziwnym języku.
- Na jej twarzy pojawił się na moment wyraz przestrachu. - A potem przemówił głos. I
mówił, że Lurgha został rozgniewany przez obcych ze wzgórza, i że tej jeszcze nocy
spadnie na nich jego gniew. I że Nodren musi być świadkiem gniewu, aby widział, jak
Lurgha karze tych, którzy go rozgniewają. Nodren więc tak uczynił. I wtedy w nocy
rozległ się dźwięk...
- Jaki dźwięk? - wtrącił cicho Ashe.
- Nodren powiedział, że to było jak odległy pomruk, a na niebie, przesłaniając
gwiazdy, pojawił się ciemny cień ptaka Lurghy. I wtedy Lurgha uderzył we wzgórze
grzmotem, wichrem i błyskawicą. Nodren uciekł, bo gniew boga był przerażający. A
teraz my, wyznawcy Wielkiej Matki, składamy jej wiele ofiar, aby jej moc stanęła
pomiędzy nami a gniewem Lurghy.
- Assha dziękuje Cassce, która jest sługą Wielkiej Matki. Niech udany będzie
siew i obfite niech będą tegoroczne zbiory! - powiedział Ashe, ignorując leżącego u
jego stóp Lala.
- Odchodzisz stąd, Assha? - zapytała kobieta. - Bo musisz wiedzieć, że choć
mnie chroni ręka Matki i nie obawiam się niczego, wielu z mojego ludu podniesie
przeciw tobie włócznię, bo tak nakazał Lurgha.
- Odchodzimy. I jeszcze raz dziękuję ci, Cassca.
Odwrócił się na pięcie w stronę, z której przyszli, a Ross bez słowa poszedł za
nim.
Kobieta zaś długo patrzyła za odchodzącymi.
6
Ten ptak Lurghy - zapytał Ross, gdy tylko znikli z oczu Casski i Lala - czy to
mógł być samolot?
- Na to wygląda - sapnął jego towarzysz. - Jeśli Czerwoni dokładnie wykonali
swoją robotę, a nie ma powodu w to wątpić, to raczej nie ma już sensu nawiązywać
kontaktu z miastem Dorthy lub Mungi. Prawdopodobnie tam również objawił się głos
Lurghy na ich korzyść, a naszą, niestety, wielką stratę.
- Cassca nie wydawała się specjalnie zszokowana klątwą Lurghy,
przynajmniej nie w takim stopniu jak ten mężczyzna.
- Ona jest czymś w rodzaju kapłanki. I służy bogini znacznie starszej i
znacznie potężniejszej niż Lurgha - Matce Ziemi, Wielkiej Matce, bogini płodności i
urodzaju. Lud Nodren wierzy, że jeśli Cassca nie odprawi rytuałów i nie zasieje
pierwszej partii pola wiosną, nie będzie żadnych zbiorów. Czuje się więc chroniona
przez boginię i nie obawia się gniewu Lurghy. Ci ludzie są teraz w trakcie zmiany
systemu wierzeń, ale część spośród rytuałów, które odprawia Cassca, przetrwa do
naszych czasów pod płaszczykiem magii, choć, oczywiście, ulegną sporym
przekształceniom.
Ashe przemawiał spokojnym głosem, ale w jego głowie na pewno kotłowały
się gwałtowne myśli. Nagle zamilkł i odwrócił się w stronę morza.
- Musimy się gdzieś przyczaić do czasu, aż przybędzie po nas okręt. Potrzebna
nam kryjówka.
- Będą na nas polować tubylcy?
- To niewykluczone. Niech ktoś tylko wpadnie na pomysł odczynienia uroku
nad tymi, nad którymi ciąży klątwa, a będziemy mieli poważne kłopoty. Wielu z tych
ludzi to doświadczeni tropiciele i myśliwi, a Czerwoni mogą mieć wśród nich agenta,
który im doniesie, że ktoś powrócił do naszego obozu. Wielu naszych ludzi jest teraz
w trasie, bo wiemy, że Czerwoni pojawili się właśnie w tym okresie. Oni też muszą
mieć tu sporą bazę, skoro użyli samolotu. Nie można zbudować transportera w czasie
na tyle dużego, by przeniósł taką ilość sprzętu. Wszystko, czego tu używamy, zostało
zgromadzone już na miejscu, a używanie maszyn jest ściśle zabronione, jeśli mógłby
to dostrzec któryś z tubylców. Na szczęście większość baz założyliśmy na terenach
dzikich i niezaludnionych. Krótko mówiąc, jeśli Czerwoni mają samolot, to został on
skonstruowany tutaj, a to oznacza, że mają sporą bazę. - Ashe myślał na głos, a
jednocześnie nieświadomie przyspieszał kroku, zostawiając Rossa coraz bardziej w
tyle. - Ostatniej wiosny dość dobrze przyjrzeliśmy się tej okolicy wraz z Sandym.
Jakieś pół mili na zachód jest jaskinia. To będzie nasze schronienie na dzisiejszą noc.
Plan Ashe'a byłby z pewnością dobry, gdyby jaskinia okazała się
niezamieszkana. Dotarli do niej bez większych przygód - ot, mała dziura w skale, z
której wypływał niewielki strumyczek, a jego brzegi pokrywała cieniutka warstwa
lodowej kry. Ross pierwszy wszedł do groty, niosąc zebrane na polecenia Ashe'a
gałęzie. Nie był jeszcze wytrawnym traperem, toteż po długiej wędrówce w
lodowatych podmuchach wiatru marzył o jakimkolwiek schronieniu, choćby tak
surowym jak skalna nisza. Spiesząc się, zaniedbał podstawowych środków
ostrożności. Jeden duży krok i pośliznąwszy się na mule, wylądował na twarzy tuż
przed wejściem do jaskini. Następne, co dojrzał, to śnieżna futrzana kula mknąca w
jego kierunku z groźnym warczeniem. Płaszcz, który podczas upadku zawinął się
wokół jego gardła i ramion, prawdopodobnie uratował mu życie - tylko on został
uchwycony w kły zwierzęcia.
Z okrzykiem zaskoczenia Ross przeturlał się na bok, próbując rozpaczliwie
sięgnąć do sztyletu. Jego prawe ramię rozdarł płomień bólu. Potem zaś walka
przeniosła się gdzieś nad jego ciało, a on stracił na chwilę oddech w wyniku silnego
uderzenia w pierś. Przez mgłę słyszał tylko warczenie i sapanie. Jeszcze kilka silnych
szturchnięć i walczące ciała odsunęły się. Wciąż oszołomiony, zdołał uklęknąć. Bój
trwał. O kilka kroków dalej ujrzał Ashe'a przywalonego cielskiem olbrzymiego
ś
nieżnego wilka. Ashe oplótł nogami grzbiet zwierza, jedną ręką chwycił go pod
gardło, utrzymując na dystans pysk bestii, a drugą dźgał sztyletem podbrzusze.
Teraz Ross też już był gotów. Zerwał się na równe nogi i zatopił sztylet
między żebrami wilka. Któreś z. kolejnych uderzeń musiało sięgnąć serca. Wilk
zadrżał konwulsyjnie i zesztywniał nagle z prawie ludzkim jękiem. Ashe wydostał się
spod bestii, ciężko dysząc, i zaczął czyścić sztylet wilgotną ziemią. Po jego udzie
płynęła wąska strużka krwi, a kilt w tym miejscu był rozerwany aż do pasa. Pozostał
jednak niewzruszony.
- Wiesz, o tej porze czasem polują w parach - odezwał się wreszcie. -
Przygotuj lepiej łuk.
Ross nałożył na drzewce łuku cięciwę, którą trzymał pod tuniką, chroniąc
przed zamoczeniem. Następnie dopasował strzałę, myśląc z ulgą, że dzięki treningom
jest całkiem niezłym strzelcem. Tylko zranione ramię zaprotestowało bólem, gdy
napiął łuk.
Dostrzegł, że Ashe nie wstaje.
- Coś poważnego? - wskazał ruchem głowy na krew spływającą teraz obficiej
ze zranionej nogi towarzysza.
Ashe w odpowiedzi podciągnął rozerwany materiał i pokazał mu paskudnie
wyglądające głębokie zadrapanie po zewnętrznej stronie uda. Przycisnął dłoń do
otwartej rany, ruchem głowy wskazał jednak ponaglająco jaskinię.
- Zobacz, czy tam jest czysto! Nie możemy się tym zająć, dopóki nie mamy
pewności.
Ross przeszedł przez strumień i pochylił się przy wejściu do pieczary. Od razu
wyczuł nieprzyjemny odór zwierzęcego legowiska. Uniósł kamień i cisnął go w
ciemną czeluść, czekając na reakcję ewentualnego lokatora. Kamień uderzył głucho o
skalną ścianę, ale poza tym nie rozległ się żaden inny dźwięk. Podobny rezultat
przyniósł drugi rzut, pod nieco innym kątem. Wyglądało na to, że jaskinia jest pusta.
Kiedy się tam usadowią i rozpalą ogień u wylotu, powinna być w miarę bezpiecznym
schronieniem. Już uspokojony, wszedł nieco głębiej, by po chwili wrócić w miejsce,
gdzie pozostawił partnera.
- Nie ma samca? - spytał Ashe. - Bo to jest samica, i to ciężarna. - Trącił
czubkiem buta martwe cielsko. Założył już na udo opaskę uciskową, a jego twarz była
wykrzywiona lekkim grymasem bólu.
- W każdym razie nie w jaskini. Przyjrzyjmy się temu....
Ross odłożył łuk i pochylił się nad raną Ashe'a. Była głęboka i wyglądała dość
paskudnie.
- Druga płytka... przy pasie... - wystękał Ashe przez zaciśnięte zęby.
Ross otworzył skrytkę we wskazanym miejscu i wydobył stamtąd małą
paczuszkę. Jego partner, krzywiąc się niemiłosiernie, przełknął trzy pigułki, czwartą
Ross rozgniótł na przygotowanym opatrunku. Kiedy zakończył bandażowanie, Ashe
wyraźnie się rozluźnił.
- Miejmy nadzieję, że podziała - mruknął. - Przysuń się teraz, żebym mógł cię
dosięgnąć. Przyjrzę się temu zadrapaniu. Ugryzienia zwierząt potrafią się paskudnie
jątrzyć.
Dopiero gdy Ross także został zabandażowany i zmusił się do przełknięcia
gorzkiego lekarstwa antyseptycznego, pomógł Ashe'owi dokuśtykać do jaskini.
Pozostawił go na moment przed wejściem i oczyścił nieco wnętrze. Potem zaś
pomógł rannemu towarzyszowi ułożyć się w miarę wygodnie na legowisku z gałęzi.
Nareszcie mógł rozpalić ogień, za którym tak tęsknił. Mogli zdjąć
przemoczone rzeczy i porządnieje wysuszyć. Za kolację zaś miał posłużyć ustrzelony
ptak, teraz obłożony gliną i umieszczony pod gorącymi polanami.
Zaczęło się pechowo, to fakt - pomyślał Ross - ale teraz mają wreszcie
schronienie, ogień i żywność. Tylko ręka bolała piekielnie, aż po łokieć, przy każdym
poruszeniu. Chociaż Ashe nie zdradzał się z cierpieniem w najmniejszym stopniu,
Ross przypuszczał, że jego towarzysz ma się znacznie gorzej od niego, dlatego też
starannie ukrywał swoje odczucia. Zjedli ptaka bez soli, rozrywając mięso rękami.
Murdock wysysał z rozkoszą każdą najmniejszą kostkę, a potem do czysta wylizał z
tłuszczu dłonie. Ashe legł z wysiłkiem na zaimprowizowanym łożu. Na jego twarzy
tańczyły blaski i cienie, których źródłem był ogień.
- Stąd jest jakieś pięć mil do morza. Nie mamy możliwości kontaktu z bazą po
zniszczeniu instalacji Sandy'ego. Ja muszę tu zostać, bo nie mogę ryzykować większej
utraty krwi, a ty nie jesteś jeszcze zbyt sprawny w lesie...
Ross przyjął tę uwagę w milczeniu. Doskonale wiedział, że gdyby nie Ashe, to
nie śnieżny wilk byłby teraz ścierwem leżącym przed jaskinią. Nie zdobył się jednak
na słowa podziękowania. Chyba blokowało je zawstydzenie.
Nie był doświadczony, ale miał sprawne ręce i nogi i mógł ofiarować swoją
siłę, jeśli tylko Ashe powie mu, co i jak zrobić.
- Będziemy musieli zapolować na....
- Sarnę - wtrącił Ashe. - Tyle że do tego trzeba się przejść w dół strumienia.
Tam jest lepszy teren łowiecki. Jeśli wilczyca zalegała tu przez dłuższy czas,
wypłoszyła wszystkie większe zwierzęta. Jednak to nie żywność mnie martwi, ale...
- ...uwięzienie w tej jaskini - Ross nie pozostał mu dłużny, także wpadając w
pół słowa. - Tyle że ja wciąż mogę wykonywać polecenia. To jest twój teren, a ja
jestem zielony. Ale jeśli powiesz mi, co trzeba robić, zrobię to najlepiej jak potrafię.
Ashe przyglądał mu się badawczo, ale jego twarz jak zwykle nie zdradzała
ż
adnych uczuć.
- Po pierwsze, musisz obedrzeć tego wilka ze skóry. A potem zakopać
ś
cierwo. Najlepiej opraw go tu, w środku, bo jeśli będziesz to robił na zewnątrz, może
zjawić się jej samiec i zaskoczyć cię przy robocie.
Ross nie miał pojęcia, do czego Ashe potrzebuje wilczej skóry, ale nie
zadawał pytań. Oprawianie zwierzęcia zajęło mu co najmniej cztery razy więcej czasu
niż łowcy, którego kiedyś pokazano mu na taśmie, i z pewnością nie wykonał tego
lepiej. Zanim nakrył kamieniami ścierwo wilka, musiał dokładnie wyszorować się w
strumieniu. Kiedy wrócił do jaskini, Ashe leżał już z zamkniętymi oczami. Ross z
ulgą usiadł na swoim legowisku i starał się myśleć o wszystkim, tylko nie o tym
piekielnym pulsowaniu bólu w ramieniu...
Zasnął. Obudził się, gdy Ashe zaczął się czołgać ku kupce drewna, aby
dołożyć chrustu do gasnącego ogniska. Ross zerwał się natychmiast wściekły, na
samego siebie.
- Wracaj! - powiedział. - To moja robota. Nie mam prawa spać.
Ku jego zaskoczeniu, Ashe zawrócił bez dyskusji, pozostawiając go
czuwającego przy ogniu. Jak wiele zawdzięczali czujności Ashe'a, zrozumiał kilka
chwil później, gdy wiatr przyniósł całkiem bliskie wycie wilka. Może nie był to nawet
partner zabitej wilczycy, ale z pewnością jakiś nieodległy krewniak.
Następnego poranka Ross, pozostawiwszy Ashe'owi odpowiedni zapas
drewna, postanowił spróbować szczęścia na bagnach w dole strumienia. Niskie
skłębione chmury, które pokrywały niebo zeszłego dnia, gdzieś odpłynęły, i mógł
cieszyć oczy pogodnym porankiem, chociaż podmuchy wiatru wciąż były lodowate.
Mimo to był żywy i mógł znów oglądać słońce, toteż humor znacznie mu się
poprawił.
Próbował sobie przypomnieć wszystkie informacje o leśnym życiu, jakie
przekazywano mu podczas szkolenia w bazie. Inną jednak rzeczą była nauka teorii, a
inną wykorzystanie tego w praktyce. Był pewien, że Ashe miałby sporo ubawu z jego
skautowskich prób.
Teren wkrótce zamienił się w serię bagnistych sadzawek pomiędzy
bezlistnymi brzozami i kępami trzcin, gdzieniegdzie tylko pojawiały się pagórki
solidniejszego gruntu wyglądające jak małe wysepki. Wkrótce Ross dostrzegł
unoszącą się zza jednego z takich pagórków niewielką smugę dymu. Następnym
interesującym obiektem był ciemniejszy punkt, w którym z bliższej odległości
rozpoznał prymitywny szałas. Po co ktoś miałby się osiedlać na takim bagnisku? Nie
miał pojęcia. Mógł to być tymczasowy obóz jakiegoś łowcy.
Jednak ptaki pożywiające się pośród trzcin, pluskające siew sadzawkach i
hałasujące wniebogłosy nie zdawały się przez nikogo niepokojone.
Ross mógł być tego ranka naprawdę dumny ze swych umiejętności
łuczniczych. Miał w kołczanie tylko sześć strzał przeznaczonych do polowania na
ptaki. Zamiast ciężkich metalowych czy kamiennych grotów używanych na grubszego
zwierza były wyposażone w lekkie główki z zaostrzonych kości. Nie minęło kilka
minut, gdy zamiast tych strzał miał cztery martwe ptaki powiązane za nóżki. Pobliskie
stadko zerwało się wprawdzie na chwilę, ale zaraz powróciło do przerwanej uczty.
Następną zdobyczą był zając - dorodna, tłusta sztuka, która bezczelnie bez
najmniejszego lęku wpatrywała się w Rossa spoza kępy trzcin. Kiedy trafiony zając
fiknął w pobliską kałużę, myśliwy odruchowo wyszedł z ukrycia by zabrać łup.
Natychmiast jednak zatrzymał się w pół kroku i położył dłoń na rękojeści sztyletu - z
pobliskich krzewów przypatrywał mu się nieznajomy człowiek.
Przez długą, pełną napięcia chwilę krzyżowały się spojrzenia ich oczu. Ross
dostrzegł podarte i poszarpane ubranie tamtego. Kilt i tunika obcego, przybrudzone
błotem i jakby spalone ogniem, przypominały jego własny strój. Włosy miał związane
z tyłu, a nie umocowane w czub, jak większość lokalnych szczepów.
Ross odezwał się pierwszy, choć jego dłoń wciąż spoczywała na rękojeści
broni.
- Wyznaję ogień i obróbkę metalu, wschodzące słońce i płynącą wodę - zaczął
powitalną ceremonię ludu pucharu.
- Ogień daje nam ciepło z łaski Tuldena, metal jest obrabiany dzięki
tajemniczemu kunsztowi kowali, słońce wschodzi bez naszej pomocy, a któż mógłby
powstrzymać nurt wody? - odpowiedział obcy ochrypłym głosem.
Teraz, gdy Ross miał czas przyjrzeć mu się uważniej, dostrzegł paskudą
oparzelinę biegnącą od ramienia w poprzek piersi. Zaczął mieć co do obcego pewne
podejrzenia, które postanowił natychmiast sprawdzić.
- Jestem krewnym Asshy. Powróciliśmy na wzgórza...
- Ashe'a!
Powiedział “Ashe'a", nie “Asshy"! Mimo to Ross postanowił zachować
ostrożność.
- Czy pochodzisz ze wzgórza, które omiotła gniewna błyskawica Lurghy?
Obcy wychylił się bardziej z krzaków, ukazując nogi. Oparzelina na jego
klatce piersiowej była niczym w porównaniu z paskudnie poparzonymi i pokrytymi
bąblami udami. Przyglądał się uważnie Rossowi, a potem jego dłoń wykonała gest,
który dla niewtajemniczonego tubylca mógł być jednym z zaklęć odpędzających zło,
ale dla Murdocka miał całkiem inne znaczenie - kciuk uniesiony do góry nieodparcie
kojarzył mu się ze znacznie nowszymi czasami...
- Sanford?
Zapytany zaprzeczył ruchem głowy.
- McNeil - przedstawił się. - Gdzie jest Ashe? Mógł być tym, za kogo się
podawał, ale z drugiej strony, mógł też być szpiegiem Czerwonych. Ross nie
zapomniał jeszcze lekcji, jaką dał mu Kurt.
- Co tam się stało? - odpowiedział pytaniem na pytanie.
- Bomba. Czerwoni nas namierzyli. Nie mieliśmy żadnych szans. Nie
oczekiwaliśmy kłopotów. Właśnie uganiałem się za osłem, który zerwał się ze sznura,
i byłem w połowie stoku, kiedy nas stuknęli. Gdy potem doszedłem do siebie, byłem
już na dole, a pół fortu leżało na mnie. A reszta... no cóż, widziałeś chyba to miejsce?
Ross skinął głową.
- Co robisz tutaj?
McNeil machnął ręką z wyraźnym zmęczeniem.
- Próbowałem rozmawiać z Nodrenem, ale odegnali mnie kamieniami.
Wiedziałem, że Ashe ma się zjawić, i miałem zamiar czekać na niego na plaży, ale
dotarłem tam za późno. Potem pomyślałem, że będzie tędy przechodził, aby
skontaktować się z okrętem podwodnym, więc czekam właśnie w tym miejscu. Gdzie
jest Ashe?
Brzmiało to logicznie. Ale teraz, gdy Ashe był ranny, Ross postanowił nie
ryzykować nawet w najmniejszym stopniu. Wepchnął sztylet do pochwy i zarzucił na
plecy zająca.
- Zostań tutaj - zwrócił się do McNeila. - Wrócę...
- Czekaj! Gdzie jest Ashe, głupcze? Musimy iść razem! Ross odszedł bez
słowa. Był pewien, że nieznajomy nie zdoła go dogonić. Jeśli to szpieg, niech wie, że
trafił na kogoś, kto miał już do czynienia z Kurtem Vogelem.
Wędrówka przez moczary zajęła nieco czasu, toteż było już dobrze
popołudniu, gdy Ross wrócił do jaskini. Ashe siedział u jej wylotu przy ognisku.
Najwyraźniej podczas nieobecności swego towarzysza spędzał czas na struganiu
kostura, który leżał obok. Zdobycz łowiecka Rossa spotkała się z jego żywym
entuzjazmem, ale stracił wszelkie zainteresowanie jedzeniem, gdy tylko usłyszał o
spotkaniu na bagnach.
- McNeil! Facet o brązowych włosach i oczach. Jego prawa brew unosi się do
góry, gdy się uśmiecha.
- Oczy i włosy w porządku. Uśmiechać się nie miał okazji.
- Nadłamany ząb z przodu. Górny, prawy.
Ross przymknął oczy, przywołując z pamięci obraz twarzy obcego. Tak, miał
małą szczerbę w przednich zębach. Skinął głową.
- To jest McNeil. Mimo to dobrze, że go tu od razu nie przyprowadziłeś.
Stałeś się ostrożny po przygodzie z Kurtem? Ross przytaknął ponownie.
- I po tym, co usłyszałem od ciebie, że Czerwoni mogą tu kogoś na nas
zasadzić.
Ashe pogładził swój zarośnięty policzek.
- Nigdy nie należy ich lekceważyć. Ale człowiek, którego spotkałeś, to
faktycznie McNeil, i lepiej, żebyśmy byli razem. Dasz radę go tu przyprowadzić?
- Myślę, że tak. Mimo tych jego nóg. Zresztą wedle jego opowieści sam
zaszedł w to miejsce.
Ashe w zamyśleniu odkroił kawałek piekącego się zająca i zaklął cicho,
oparzywszy sobie język.
- Dziwne, że Cassca nic nam o nim nie powiedziała. A może nie chciała
wspominać, że go odpędzili. Pójdziesz teraz?
- Mogę, nie ma sprawy. Nie wyglądał najlepiej. Założę się, że jest głodny.
Znów odbył drogę na bagna.
Tym razem nie dostrzegł smugi dymu. Zawahał się. Trzcinowa wysepka, na
której stał, była z pewnością tą, na której spotkał McNeila. Była pusta. Czy McNeil
sam udał się w drogę? Czy też coś się stało?
O niebezpieczeństwie ostrzegł go jakiś szósty zmysł. Nie umiałby powiedzieć,
dlaczego nagle gwałtownym ruchem odwrócił się w stronę pobliskich krzewów. Ale
ponieważ to zrobił, wylatująca lina, która miała zacisnąć się na jego gardle, zsunęła
się bezsilnie po jego ramieniu. Gdy opadła na ziemię, przydepnął ją błyskawicznie.
Potem równie szybkie pochylenie się i szarpnięcie i trzymający drugi koniec
zaskoczony napastnik wyjechał na brzuchu na otwartą przestrzeń.
Ross znał już tę okrągłą twarz.
- Lal z miasta Nodren - słowa powitania nie przeszkodziły mu w międzyczasie
walnąć kolanem w twarz sięgającego po kamienny nóż przeciwnika. Ten upuścił
broń, którą Ross kopnął w krzaki. - Na co polujesz. Lal?
- Na handlarzy! - głos był słaby, ale brzmiała w nim nieskrywana pasja.
Nie próbował jednak na nowo podjąć walki, gdy Ross pewnym chwytem za
gardło pchnął go w kierunku krzewów. W znajdującym się za nimi zagłębieniu na
szczęście nie było wody, tylko nieco błota. Na szczęście dla McNeila, który leżał tam
skrępowany za ręce i nogi, bez specjalnej troski o jego poparzone ciało.
7
Ross związał Lala liną, która miała służyć jako arkan na jego własną szyję.
Upewnił się, że silnie zacisnął wszystkie węzły, zanim pochylił się, by rozciąć więzy
McNeila. Lal skulił się przy przeciwległej ściance rowu trzęsąc się na całym ciele.
Jego przerażenie było tak widoczne, że Ross nawet nie czuł satysfakcji z wygranej
walki. Było mu raczej głupio.
- O co tu chodzi? - spytał McNeila, gdy oswobodził go z więzów i pomógł
wstać.
McNeil rozmasował ramiona, zrobił dwa niepewne kroki i skrzywił się z bólu.
- Nasz przyjaciel chce być zbyt oddanym sługą Lurghy.
Ross uniósł łuk i zwrócił się do jeńca:
- Czy szczep nas ściga?
- Lurgha rozkazał. Głos jego brzmiał z niebios. Każdy handlarz, który uciekł
przed jego gniewem, ma być schwytany i złożony w ofierze dla użyźnienia pól.
- Aha, starożytna ofiara przed pierwszym wiosennym siewem - przypomniał
sobie Ross wyuczoną lekcję. Każdego obcego wędrowca albo członka wrogiego
szczepu schwytanego określonego dnia miał spotkać taki właśnie los. Jeśli rok był
pechowy i nie schwytano żadnego człowieka, można było od biedy złożyć w ofierze
wilka lub jelenia. Ale najlepsza była ofiara z człowieka. Więc Lurgha rozkazał - głos
z nieba rozkazał - że handlarze mają być tegoroczną ofiarą. Ashe! Przecież jakiś
tropiciel może trafić też do niego.
- Musimy ruszać - zwrócił się do McNeila, ujmując jednocześnie w dłoń linę,
na której miał zamiar prowadzić Lala. - Ashe będzie chciał go wypytać o szczegóły
tego nowego rozkazu Lurghy.
Mimo zniecierpliwienia, Ross musiał dostosować tempo marszu do
możliwości swego poparzonego towarzysza, który gonił już resztkami sił. Wprawdzie
zaczął dość ambitnie, ale wkrótce już wlókł się noga za nogą. Ross ponaglił Lala do
szybkiego marszu. Przywiązywał go do drzewa co kilkadziesiąt metrów, a potem po-
wracał, by pomóc McNeilowi. Tą metodą dotarli do jaskini tuż przed zmrokiem. U jej
wylotu wciąż jeszcze płonęło ognisko.
- Macna! - Ashe pozdrowił przyjaciela tutejszą wersją jego imienia - I Lal. Ale
skąd ty tu, Lalu z miasta Nodrena?
- Nieporozumienie - odpowiedział za niego Ross, pomagając McNeilowi
usadowić się na swym legowisku wewnątrz jaskini. - Łowił handlarzy na podarunki
dla Lurghy.
- A więc - zwrócił się Ashe do tubylca - z czyjego to rozkazu łowisz moich
krewnych? Czy wydał go Nodren? Czy już zapomniał o więzach krwi pomiędzy
nami? Bo przysięgą na samego Lurghę były one potwierdzone!
- Aaaa - Lal skulił się pod ścianą jaskini, gdzie przywlókł go Ross.
Był związany, nie mógł więc schować głowy w ramionach. Przypadł twarzą do
ziemi, tak że mogli oglądać tylko jego trzęsący się czub ze splecionych włosów.
Murdock zorientował się z niejakim zdziwieniem, że drobny człowieczek łka jak
dziecko. Całe jego ciało drżało w niemym szlochu.
- Aaaa - zajęczał ponownie.
Ashe czekał cierpliwie przez chwilę, ale po kolejnym jęku chwycił za czub
włosów i uniósł głowę Lala znad ziemi. Oczy tubylca były zamknięte, ale po
policzkach płynęły łzy, a usta złożyły się do następnej żałosnej skargi.
- Przymknij się! - potrząsnął nim Ashe, chociaż starał się to zrobić w miarę
delikatnie. - Przecież nie poczułeś jeszcze ostrza mojego noża. Moja strzała nie
przebiła twej skóry. Wciąż żyjesz, choć mogłeś być martwy. Ciesz się więc życiem i
spróbuj je zachować, opowiadając nam wszystko, co wiesz.
Podczas spotkania na drodze Cassca wykazała się inteligencją rozluźniając
napięcie, które pojawiło się między nimi. Wszystko wskazywało na to, że Lal jest
człowiekiem całkowicie innego rodzaju. Jego umysł był bardzo prosty i niewiele
myśli mogło się w nim zagnieździć jednocześnie. Teraz zaś najwyraźniej panował tam
kompletny chaos. Wyciągali z niego opowieść niemal zdanie po zdaniu.
Lal był biedny. Tak biedny, że nie mógł nawet marzyć, iż kiedykolwiek będzie
posiadał na własność któryś z tych cennych przedmiotów, jakie handlarze ze wzgórz
sprzedawali bogaczom z miasta Nodrena. Lal był także czcicielem Wielkiej Matki, a
nie kimś, kto składa ofiary Lurghdze. Lurgha był bogiem wojowników i wielkich
ludzi, nie zwróciłby nawet uwagi na kogoś takiego jak Lal. Kiedy więc lud Nodrena
przekonał się o zagładzie osiedla handlarzy na wzgórzach, które rozpadło się w proch
po uderzeniu gniewnej pięści Lurghy, Lal nie przejął się tym bardzo. O tyle tylko, że
wpadł na pomysł przeszukania wzgórza. Gniew Lurghy mógł wszak zwrócić się
przeciwko handlarzom, ale może nie dotyczył tych wszystkich pięknych
przedmiotów, które posiadali? Udał się więc w sekrecie w to miejsce na
poszukiwania. To, co tam ujrzał, przekonało go o potędze Lurghy i do tego stopnia
wstrząsnęło jego prostym umysłem, że uciekł w panice ze wzgórz, zapominając o
przedmiotach, po które przybył. Ale Lurgha dostrzegł go na wzgórzu i odczytał jego
chciwe myśli...
W tym momencie Ashe przerwał potok jego wymowy. Skąd wiadomo, że
Lurgha dostrzegł Lala?
Ponieważ - trząsł się ze strachu i ponownie płakał Lal - tego właśnie poranka,
kiedy wyprawił się na łowy na dzikie ptactwo, Lurgha przemówił doń na bagnach. Do
niego, do Lala, który jest tylko niczym mamy insekt pełzający po ziemi.
A jak przemówił doń Lurgha? Głos Ashe'a był łagodny i cichy.
Wprost z niebios. Jakby przemawiał do samego wodza Nodrena. Powiedział,
ż
e widział Lala na wzgórzach, a więc Lal będzie jego pokarmem. Jednak Lurgha nie
pożre go, jeśli Lal będzie mu usługiwał na inny sposób. A on. Lal, leżał twarzą do
ziemi, słuchając tego bezcielesnego głosu i przysięgał, że będzie służył Lurghdze aż
do kresu swych dni.
Wtedy Lurgha nakazał mu pochwycenie jednego ze złych handlarzy, który
ukrywa się na bagnach, i związanie go. Lal miał zawołać ludzi z wioski i razem mieli
zanieść jeńca na wzgórze, na którym Lurgha okazał swój gniew, i pozostawić go tam.
Potem mogli powrócić i wziąć to, co tam znajdą, wraz z błogosławieństwem ich pól w
czas siewów, i błogosławieństwem dla całego ludu Nodrena. I on. Lal, przysiągł, że
stanie się wedle woli Lurghy, a teraz nie może spełnić swej przysięgi. Lurgha zatem
pożre go niechybnie. Nie ma dlań żadnej nadziei...
- Czy jednak - powiedział Ashe łagodnym głosem - nie służyłeś Wielkiej
Matce przez wszystkie te lata? Czy nie oddawałeś jej zawsze pierwszego owocu,
nawet jeśli zbiory z twego małego pola były skromne?
Lal spojrzał na Ashe'a, a jego twarz wciąż była zapłakana i przerażona.
Dłuższą chwilę potrwało nim pytanie przebiło się do jego umysłu. Potem przytaknął
skwapliwie.
- A czy ona w zamian nie darzyła cię swą łaską. Lal? To prawda, że jesteś
biednym człowiekiem, ale nie przymierasz głodem. A przecież teraz jest najgorsza
pora roku, gdy ludzie często umierają z głodu, nim nadejdą nowe zbiory. Wielka
Matka dba o swoje dzieci i to właśnie ona oddała cię w nasze ręce. Tak właśnie
mówię do ciebie. Lal, ja, Assha spośród handlarzy, i mówię do ciebie prostą mową -
Lurgha, który zniszczył nasze osiedle, Lurgha, który przemawia z niebios, nie
przyniesie ci niczego dobrego...
- Aaa - załkał Lal. - Wiem to, wiem, Assha. On jest z ciemności, spomiędzy
mrocznych duchów!
- Tak. Nie jest on zatem krewnym Wielkiej Matki. Ona jest bowiem tworem
ś
wiatła i dobra, ona daje zbiory i młode jagnięta w twoim stadzie, ona daje płodność
młodym kobietom, aby urodziły synów, którzy noszą włócznię za swym ojcem, i
córki, które będą przędły i obsiewały pola złotym ziarnem. Gniew Lurghy skierowany
jest ku nam. Lal. Nie ku ludowi Nodrena, nie ku tobie. I my weźmiemy na siebie jego
gniew.
Pokuśtykał ku wyjściu z jaskini. Na zewnątrz panował już mrok.
- Usłysz, Lurgho, moje słowa! - zakrzyknął w ciemność. - Jam jest Assha z
handlarzy i biorę na siebie twój gniew. Niech nie ściga on Lala ani też Nodrena, ani
nikogo z jego ludu. Niech dosięgnie tylko mnie. Tak rzekłem!
Ross dostrzegł nieznaczny ruch dłoni Ashe'a. Najwyraźniej przygotował on
jakiś drobny pokaz, który miał przekonać dzikusa. Jakoż faktycznie u wylotu jaskini
zapłonął gwałtownym błyskiem wielce widowiskowy zielony ogień. Lal jęknął
przerażony, ale ponieważ błysk trwał tylko przez moment, odważył się spojrzeć tam
ponownie.
- Widziałeś, że Lurgha odpowiedział na moje wyzwanie. Lal. Na mnie tylko
będzie zwrócony jego gniew. A teraz - Ashe dokuśtykał z powrotem i wyciągnąwszy
skórę białego wilka, rozłożył ją przed Lalem - zaniesiesz to Cassce, a ona uczyni z
tego kurtynę w drzwiach Domu Matki. Jest biała, jak sam widzisz, przeto jest bardzo
rzadka. Matka będzie rada z tak cennego podarunku. A ty powiesz Wielkiej Matce, co
ci się przydarzyło, i powiesz, iż wierzysz, że jej moc większa jest niż moc Lurghy. A
Matka będzie z ciebie wielce zadowolona. Ale nie powiesz ni słowa ludziom z
wioski. Bo to jest sprawa między Lurghą a Asshą i nie chcę, by ktokolwiek stanął
pomiędzy nami.
To mówiąc, rozwiązał linę krępująca ręce Lala. Ten zaś dotknął skóry
ś
nieżnego wilka a jego oczy lśniły z podziwu.
- Zaprawdę, wielki dar dałeś mi, Assha. Matka będzie zadowolona, bo od
wielu już lat nie miała tak bogatej kurtyny u wrót swego domu. Jestem naprawdę
małym człowiekiem, nie mnie przeto mieszać się w spory między wielkimi. Lurgha
przyjął twoje słowa, nie moja to więc sprawa. Nie wrócę jednak do wioski przez czas
jakiś, jeśli zechcesz mi zezwolić, Assha. Jestem bowiem człowiekiem o lekkim i
długim języku i często mówię to, czego powiedzieć nie chcę. Jeśli więc zadadzą mi
pytanie, odpowiadam. Jeśli zaś tam nie wrócę, nie zadadzą mi pytania, nie odpowiem
więc.
McNeil roześmiał się.
Ashe uśmiechnął się tylko dobrotliwie.
- Tak więc będzie. Lal. Jesteś mądrzejszym człowiekiem niż sądzisz. Nie
powinieneś jednak także zostawać tutaj.
Lal ponownie zgiął się w ukłonie.
- Tak i ja sądzę, Assha. Nad wami ciąży teraz gniew Lurghy, a ja nie chcę
znaleźć się w jego zasięgu. Dlatego też odejdę na bagna. Są tam ptaki i zające, będę
więc miał czas obrobić tę skórę, aby, gdy zaniosę ją do Matki, naprawdę była warta jej
błogosławieństwa. Chciałbym za twym pozwoleniem, Assha odejść jeszcze tej nocy.
- Niech szczęście ci sprzyja. Lal.
Ashe wskazał mu gestem wyjście. Lal nieśmiało pokłonił się jeszcze
pozostałym i znikł w ciemnościach doliny.
- Co, jeśli go pochwycą? - spytał McNeil zmęczonym głosem.
- Nie sądzę, by go łatwo znaleźli - odparł Ashe. - A poza tym, co miałem z
nim zrobić? Zatrzymać tutaj? Cały czas knułby ucieczkę. A na wolności znów by na
nas polował. Teraz zaś mam nadzieję, że przez jakiś czas będzie trzymał się z dala od
Nodrena i w ogóle zniknie wszystkim z oczu. Lal może nie jest bardzo bystry, ale jest
niezłym myśliwym. A teraz ma powody się ukrywać, więc trzeba będzie dobrego
tropiciela, by go znalazł. Jednego za to się dowiedzieliśmy. - Czerwoni wiedzą, że nie
do końca wyczyścili to miejsce. Co się właściwie stało, McNeil?
Opowiedział im wszystko ze szczegółami. Potem Ashe usiadł na posłaniu, a
Ross zajął się przygotowaniem kolacji.
- W jaki sposób namierzyli posterunek? - zastanawiał się Ashe, wpatrując się
w pełgające płomienie ogniska.
- Musieli namierzyć sygnał komunikacyjny i znaleźć jego źródło. Tylko to
przychodzi mi do głowy. A to oznacza, że musieli nas szukać już od dłuższego czasu.
- Nie było ostatnio w okolicy jakichś obcych? McNeil potrząsnął przecząco
głową.
- W ten sposób nie mogli nas znaleźć. Sanford był świetny w tym, co robił.
Gdybym go nie znał, sam bym przysiągł, że jest jednym z ludu pucharu. Miał przy
tym wspaniałą sieć informatorów w całej Brytanii. To zadziwiające, jak potrafił to
zorganizować. Myślę, że fakt jego przynależności do gildii kowali był wielce
pomocny. Mógł zdobyć mnóstwo ciekawych wieści w każdej wiosce, w której tylko
było coś do roboty. I mówię ci - McNeil uniósł się nieco na łokciu dla podkreślenia
swoich słów - nie działo się nic podejrzanego ani po obu stronach Kanału, ani daleko
na pomocy. O tym, że czyste jest południe, upewniliśmy się, zanim jeszcze
zdecydowaliśmy się na przykrywkę ludu pucharu. Zwłaszcza, że ich klany są
niezwykle liczne w Hiszpanii.
Ashe przeżuwał w zamyśleniu pieczone skrzydełko.
- Ich stała baza z transporterem musi być gdzieś w granicach terytorium,
którym władają także w naszych czasach.
- Mogą równie dobrze siedzieć na Syberii i śmiać się w głos! -wybuchnął
McNeil - Tam nie mamy szansy się dostać.
- Nie - odparł Ashe wrzucając w ogień ogryzioną kość i oblizując palce z
tłuszczu. - Wtedy też natrafiliby na stare problemy odległości. Gdyby to, czego
szukają, znajdowało się w ich obecnych granicach, nigdy byśmy nie wpadli na ich
trop. To leży gdzieś poza ich dwudziestowiecznym terytorium, i to jest korzystne dla
nas. Oni zaś muszą umieścić swój punkt transportowy tak blisko tego miejsca, jak to
tylko możliwe. Nasze problemy logistyczne i tak są znacznie poważniejsze niż ich.
- Przecież wiesz, dlaczego wybraliśmy Arktykę na miejsce głównej bazy. Tam
w żadnym okresie historii nie było zbyt gęsto od ludzi. Ale jeśli chodzi o nich, założę
się o wszystko, co tylko chcesz, że ich baza jest gdzieś w Europie, a do tego musieli
wytłuc trochę ludzi. Jeśli używają samolotu, nie mogą robić tego otwarcie...
- Dlaczego nie? - wtrącił Ross. - Dla miejscowych to przecież tylko magia,
ptak Lurghy.
- Oni także muszą uważać, by nie zakłócić biegu historii, podobnie jak my -
potrząsnął głową Ashe. - Wszystko, co pochodzi z naszych czasów, musi być tak
ukryte lub zamaskowane, aby nie kojarzyło się tubylcom z dziełem ludzkich rąk. Nasz
okręt podwodny wygląda jak wieloryb. Ich samolot z pewnością przypomina ptaka,
ale nie mogą ryzykować, że ktoś przyjrzy mu się bliżej. Nie mamy pojęcia, co mógłby
spowodować taki wyciek technologii w tych czy też innych prymitywnych czasach,
jak mogłoby to zmienić bieg historii.
- Ale - Ross był zdecydowany przedstawić swoje przemyślenia na ten temat -
załóżmy, że dałbym Lalowi pistolet i nawet nauczył go, jak go używać. I tak nie uda
mu się stworzyć własnego. Ta technologia leży poza jego możliwościami. Ci ludzie
nie potrafiliby wytworzyć takiego przedmiotu.
- Jest w tym trochę racji. Z drugiej strony, nie lekceważ umiejętności
tutejszych rzemieślników ani też wrodzonej inteligencji ludzi tej ery. Tubylcy
prawdopodobnie nie potrafiliby stworzyć pistoletu, ale to mogłoby pchnąć ich myśli w
nowym kierunku. I kto wie, czy nie unicestwilibyśmy tym samym naszego świata.
Dlatego nie śmiemy zmieniać przeszłości. To jest tak jak z wynalezieniem broni
atomowej. Każdy chciał ją wyprodukować, a teraz siedzimy wszyscy i trzęsiemy się
ze strachu, że ktoś jednak może być na tyle szalony, by jej użyć.
- Więc kiedy Czerwoni ściągają stąd jakieś wynalazki, staramy się nie
pozostać w tyle, ale tutaj w przeszłości musimy uważać na każdy ruch, żeby
przypadkiem nie zniszczyć świata, w którym żyjemy?
- Co właściwie będziemy teraz robić? - McNeil najwyraźniej znudził się tą
jałową dyskusją.
- Murdock jest na próbnym skoku. To jego test. Okręt ma nas stąd zabrać za
dziewięć dni.
- Jeśli zatem tu wysiedzimy, jeśli zdołamy tu wysiedzieć - McNeil spojrzał na
swoje nogi - wkrótce nas zabiorą. No dobrze, dziewięć dni.
Trzy z nich spędzili w jaskini. McNeil szybko wracał do zdrowia i wkrótce już
niecierpliwił się bezczynnością, ale Ashe wciąż jeszcze kuśtykał zbyt poważnie, by
mogli ryzykować marsz.
Ross na przemian z McNeilem polowali w okolicy i patrolowali najbliższy
teren. Nie natrafili jednak na żadne ślady tubylców. Najwyraźniej Lal dotrzymał słowa
i zaszył się gdzieś na bagnach z dala od swego ludu.
Kiedy czwartego dnia bladym świtem Ashe obudził Rossa, ten bez zbędnych
słów zrozumiał, że nadeszła pora wymarszu. Palenisko było przysypane ziemią.
Pożywili się naprędce upieczoną poprzedniej nocy dziczyzną i w milczeniu opuścili
jaskinię, zanurzając się w oparach chłodnej mgły. Nieco dalej w dolinie dołączył do
nich schodzący z czat McNeil. Dostosowawszy tempo marszu do Ashe'a, podążali
powoli, ale wytrwale w kierunku biegnącego pomiędzy wioskami szlaku.
Szli wprost na północ. Teren zaczynał się wznosić. Dochodzili do
zamieszkanych terenów. Ross omal nie przewrócił się w płytkim rowie, który, jak się
potem okazało, był granicą uprawnego poletka. Mgła wciąż była gęsta, ale z oddali
dochodziło beczenie owiec i ujadanie psa. Ashe zatrzymał się na moment, węsząc w
powietrzu jak pies gończy. Ruszyli dalej we wskazanym przez niego kierunku,
przecinając całą serię małych poletek.
Tymczasem mgła gęstniała. Ashe wyraźnie przyspieszył kroku opierając się
ciężko na wystruganym przez siebie kosturze. Odetchnął głośno z wyraźną ulgą, gdy
nagle z mgły wyłoniły się dwa kamienne monolity sterczące jak dziwaczne filary.
Trzecia kamienna płyta leżała na nich poziomo. Konstrukcja ta przypominała
prymitywny łuk, pod którym należało przejść, aby zejść ze wzgórza do wąskiej
doliny.
Ross nie widział jej wyraźnie poprzez mgłę, miał jednak wrażenie, że coś się
czai za tą kamienną bramą. Nigdy nie był przesądny. Kiedy studiował wierzenia tych
prymitywnych ludów, nie traktował ich poważnie ani przez chwilę. A jednak, gdyby
był tu teraz sam, odwróciłby się na pięcie i zawrócił. To, co czekało za bramą, nie
było dla niego.
Toteż odetchnął, gdy Ashe zatrzymał się przed kamiennym portalem i gestem
nakazał obu towarzyszom, by się ukryli. Ross z ochotą wykonał to polecenie. Mimo iż
czuł niemiłe, wilgotne dotknięcia mgły na karku i twarzy, przypadł do ziemi za
karłowatymi roślinkami rosnącymi w pobliżu.
Te krzewy wyglądają jakby ktoś celowo je tu zasadził - przemknęło mu przez
myśl. Kiedy McNeil przysiadł obok niego, Ashe wydobył z gardła miękki,
przenikliwy odgłos przypominający ptasi zew. Powtórzył go trzy razy, nim z mgły
wynurzyła się jakaś postać. Postać w długim, sięgającym ziemi szaro-białym
płaszczu. Szła od strony zielonej doliny, a kaptur płaszcza całkowicie krył oblicze.
Zatrzymała się tuż przed kamiennym łukiem, a Ashe, nakazując gestem towarzyszom,
aby nie ruszali się z miejsca, postąpił ku niej kilka kroków.
- Niech błogosławione będą stopy i dłonie Matki, tej, która sieje to, co daje
owoce.
- Obcy przybyszu, którego ściga gniew Lurghy - zabrzmiał stłumiony przez
kaptur głos Casski - czego tu szukasz? Jak śmiesz pojawiać się w miejscu, do którego
ż
aden mężczyzna nie ma wstępu?
- Ciebie szukam. Bo tej nocy, gdy przybył Lurgha, ty byłaś świadkiem jego
przybycia.
Ross usłyszał syk gwałtownie wciągniętego powietrza.
- Skąd to wiesz, przybyszu?
Bo służysz Matce i jesteś zazdrosna o swoją i jej potęgę. Chciałaś na własne
oczy ujrzeć potęgę Lurghy.
Kiedy po chwili milczenia odpowiedziała, Ross słyszał gniew i frustrację w jej
głosie.
- Pojmujesz zatem mój wstyd, Assha. Gdyż Lurgha przybył. Przybył,
dosiadając ptaka. I okazał swą moc. Teraz więc wioska będzie składać ofiary
Lurghdze i zabiegać o jego łaski. Nikt zaś nie będzie już słuchać stów Matki, nikt nie
ofiaruje jej pierwszego owocu ze swych...
- Ale skąd przybył ptak, którego dosiadał Lurgha? Czy możesz mi to wyjawić,
ty, która czekasz nadejścia Matki?
- Jakąż różnicę czyni to, skąd przybył Lurgha? Czy to coś ujmuje lub
przysparza jego mocy? - Cassca przeszła pod sklepieniem łuku. - A może tak, w jakiś
dziwny sposób? Powiedz mi, Assha.
- Może tak. Odpowiedz, proszę.
Obróciła się powoli i wskazała za swe prawe ramię.
- Stamtąd przybył. Przyglądałam mu się uważnie, wiedząc, że chroni mnie
moc Matki, i że nawet pioruny Lurghy nie mogą mnie pożreć. Czy ta wiedza czyni
Lurghę mniejszym w twoich oczach, Assha? Przecież on pożarł wszystko, co do
ciebie należało, wraz z twoimi krewnymi.
- Może tak - powtórzył Ashe. - Nie sądzę, by Lurgha przybył ponownie.
Wzruszyła ramionami, a ciężki płaszcz załopotał na wietrze.
- Stanie się, co ma się stać, Assha. A teraz odejdź. Nie jest właściwe, by
przebywał tu jakikolwiek mężczyzna.
I Cassca wycofała się w głąb zielonej doliny, a Ross i McNeil wyszli ze swego
ukrycia.
McNeil spoglądał w stronę, którą wskazała kapłanka.
- Północny wschód - mruknął w zamyśleniu. - Tam właśnie znajduje się
Bałtyk.
8
Dziesięć dni później Ashe leżał wygodnie wyciągnięty na szpitalnym łóżku w
arktycznej bazie, ze starannie zabandażowaną nogą i kubkiem gorącej kawy w ręce. Z
ponurym uśmiechem spoglądał na Nelsona Millairda.
Millaird, Kelgames, doktor Webb - szefowie projektu - nie tylko przeszli
przez wrota transportera, aby spotkać się z trójką przybyszy z Brytanii, ale teraz
tłoczyli się w ciasnym pokoju, niemal przygniatając do ściany Rossa i McNeila. Bo to
właśnie było to! To, na co polowali od wielu miesięcy, mieli niemal w zasięgu ręki!
Tylko Millaird, dyrektor naczelny, nie był o tym do końca przekonany. Ten
potężny mężczyzna o nalanej twarzy i bujnej, rozwichrzonej czuprynie siwiejących
włosów nie wyglądał na intelektualistę. Jednak Ross siedział w tym projekcie
wystarczająco długo, by wiedzieć, że właśnie grube, owłosione ręce Millairda
pozbierały wszystkie luźne sznurki poruszające operacją Retrograde i splotły je w
sprawnie funkcjonującą całość. Teraz zaś dyrektor siedział rozparty niedbale na
krześle, znacznie zresztą za małym na jego potężne cielsko, i gryzł w zamyśleniu
drewnianą wykałaczkę.
- No to mamy pierwszy trop - skomentował bez nadmiernej ekscytacji.
- Raczej porządną brukowaną drogę! - wszedł mu w słowo Kelgarries. Major
był zbyt podniecony, by stać spokojnie. Przestępował z nogi na nogę, jakby był gotów
już w tej chwili obrócić się na pięcie i gnać na wroga. - Czerwoni nie niszczyliby
Gog, gdyby nie uważali tego posterunku za zagrożenie. W tym sektorze czasowym
musi się znajdować ich główna baza!
- Powiedzmy raczej, jakaś większa baza - studził jego zapał Millaird. - Nie ta,
której szukamy. W dodatku teraz właśnie mogą zmieniać sektor czasowy. Myślisz, że
spokojnie tu na nas zaczekają, aż pojawimy się z większymi siłami?
A jednak spokojny ton głosu Millairda nie zgasił entuzjazmu majora.
- Jak długo trwa rozmontowanie dużej bazy? - zapytał. - Co najmniej miesiąc.
Jeśli poślemy tam ekipę, jeśli się pospieszą...
Millaird uderzył swymi ciężkimi łapskami o tłuste uda i roześmiał się, choć
był to raczej wisielczy humor.
- A gdzie konkretnie poślemy tę ekipę, Kelgarries? Na północny wschód od
Brytanii? To raczej nieprecyzyjny namiar, delikatnie mówiąc. Oczywiście - zwracał
się teraz do Ashe'a - dowiedziałeś się wszystkiego, czego było można. A ty, McNeil,
nie masz nic do dodania?
- Nie, sir. Zmietli nas w momencie, gdy Sandy był przekonany, że jesteśmy
bezpieczni jak u mamusi. Nie mam pojęcia, jak nas znaleźli, chyba że namierzyli
sygnał komunikacyjny. A jeśli tak, to musieli nas poszukiwać od dłuższego czasu, bo
używamy bardzo nieregularnych częstotliwości nadawania.
- Czerwoni są cierpliwi i niegłupi. Mogą też mieć urządzenia, o jakich nie
mamy pojęcia. My też jesteśmy cierpliwi i niegłupi, ale nie mamy ich gadżetów. I
czas działa na naszą niekorzyść. Jakieś wnioski, Webb? - Millaird zwrócił się do
trzeciego, dotąd milczącego mężczyzny.
Doktor poprawił okulary, które zsunęły mu się na czubek nosa.
- Tylko jeden punkt, którym chciałbym uzupełnić nasze przypuszczenia -
odparł. - Sądzę, że mają bazę w rejonie Bałtyku. Nawet obecnie te tereny są dla nas
niedostępne, a wtedy znajdowały się tam liczne szlaki handlowe. Nie wiemy wiele o
tej części Europy. Ich baza może być w okolicach granicy z Finlandią. Tam mogliby
ukryć instalacje na sto różnych sposobów.
Millaird wydobył notes i sięgnął do kieszeni po długopis.
- Nie zaszkodzi wysłać tam kilku agentów w naszych czasach. Uruchomimy
wywiad wojskowy, a może i cywilny. Może znajdą coś ciekawego. Ale to spory rejon.
Webb przytaknął.
- Mamy jedną wskazówkę - szlaki handlowe. W czasach kultury pucharów
dzwonowatych były bardzo dobrze oznaczone. Najważniejszy w tym rejonie był szlak
bursztynowy. Większość mieszkańców stanowili wtedy łowcy, było też trochę
rybaków wzdłuż wybrzeża. W interesujących nas czasach mieli już kontakty z han-
dlarzami. - Zdjął okulary nerwowym ruchem. - Poza tym Czerwoni sami mogą mieć
tam kłopoty...
- To znaczy? - zainteresował się Kelgarries.
- Inwazja plemion należących do kultury czekanów bojowych. Jeśli jeszcze się
nie pojawili, przybędą niedługo. To była jedna z większych fal migracyjnych w tym
kraju. Prawdopodobnie byli przodkami późniejszych Celtów i plemion nordyckich.
Nie wiemy nawet, czy wytępili pierwotnych mieszkańców czy też zasymilowali się z
nimi.
- Szkoda, że nie wiemy - skomentował McNeil - bo dla nas ta różnica może
się sprowadzać do topora w czaszce lub też nie.
- Nie sądzę, żeby atakowali handlarzy. Dzisiejsze znaleziska świadczą, że lud
pucharu kontynuował swój handel, mimo zmiany klientów - uspokoił go Webb.
- O ile oczywiście ktoś nie będzie ich podżegał - Ashe podał pusty kubek
Rossowi. -Nie zapominajcie o gniewie Lurghy. Począwszy od tego momentu nasi
wrogowie mogą podejrzewać każdą faktorię handlarzy, która pojawi się w pobliżu ich
terytorium.
Webb pokręcił w zamyśleniu głową.
- Taki totalny atak przeciwko handlarzom oznaczałby wpływanie na bieg
historii. Na to Czerwoni by się nie odważyli, zwłaszcza że mają tylko ogólne
podejrzenia. Pamiętaj, że oni wcale nie mniej obawiają się majstrować w przeszłości
niż my. Nie, raczej skupią się na uważnych obserwacjach. Musimy zrezygnować z ko-
munikowania się radiem...
- Wykluczone! - przerwał mu gwałtownie Millaird. - Możemy zmniejszyć
liczbę połączeń, ale nie poślę tam chłopców pozbawionych możliwości szybkiego
kontaktu. Niech chłopcy w laboratorium spróbują pomajstrować trochę przy radiu, tak
aby nie można było go wykryć. Czas! - zabębnił palcami na swym grubym kolanie. -
Wszystko sprowadza się do kwestii czasu.
- Którego nie mamy - wtrącił Ashe cichym jak zazwyczaj głosem. - Jeśli
Czerwoni obawiają się, że zostali wykryci, muszą zdemontować swoją bazę w
tamtym czasie. I już nad tym intensywnie pracują. Możemy nie dostać drugiej takiej
szansy, aby ich namierzyć. Trzeba ruszać jak najszybciej.
Millaird miał przymknięte powieki. Drzemał? Kelgarries wpatrywał się W
drzwi. Na okrągłej twarzy Webba malowało się zniechęcenie.
- Doktorze - Millaird nagle otworzył oczy i zwrócił się do Webba. - Jaka jest
twoja diagnoza?
- Ashe musi pozostać pod opieką lekarską jeszcze co najmniej pięć dni.
Oparzenia McNeila nie są groźne, a ta rana Rossa właściwie już się zagoiła.
- Pięć dni - Millaird znów przymknął oczy. Po chwili spojrzał bystro na
majora. - Personel. Nie mamy tu pod ręką nikogo właściwego. Kogo spośród
znajdujących się w akcji można ściągnąć bez ryzyka zakłóceń w projekcie?
- Nikogo. Chociaż nie, mógłbym odwołać Jansena i Van Wyke’a. Ci od
czekanów mogliby do nich pasować... - Nagły błysk w oczach majora zgasł równie
szybko, jak się pojawił. - Nie, nie mają odpowiedniego przygotowania językowego i
kulturowego. I nie wiemy, czy te szczepy już się tam pojawiły. Nie poślę nie-
przygotowanych ludzi. Jedna wpadka może nie tylko zagrozić ich życiu, ale też
pogrążyć cały projekt.
- A więc zostaje ta trójka - podsumował Millaird. - Odwołamy, kogo tylko
można, i przygotujemy ich w bazie jak najszybciej, ale wiecie, że to musi potrwać. W
międzyczasie zaś...
- Czy możesz określić region z większym przybliżeniem niż tylko okolice
Bałtyku? - Ashe zwrócił się do Webba. Ten wyraźnie się zawahał.
- Niewiele możemy zrobić. Co najwyżej posłać tam okręt podwodny na te pięć
dni. Jeśliby nadawali coś przez radio, cokolwiek, powinniśmy ich namierzyć.
Wszystko zależy od tego, czy Czerwoni mają kogoś poza bazą, kto działa obecnie w
terenie. To mało prawdopodobne...
- Ale zawsze coś! - przerwał mu Kelgarries ze zniecierpliwieniem człowieka
czynu.
- Oni czekają na takie właśnie posunięcie - zauważył Webb.
- No to co? Więc będą czujni! - major zaczynał tracić cierpliwość. - To jedyne
wsparcie, jakie możemy dać naszym chłopcom.
Nie kontynuując już dyskusji, wybiegł z pokoju. Webb wstał powoli.
- Popracuję trochę nad mapami - zwrócił się do Ashe'a. - Nie posyłaliśmy
zwiadowców nad Bałtyk. Nie odważymy się również wysłać tam samolotu
szpiegowskiego. To będzie skok w ciemność.
- Jeśli masz tylko jedną drogę, podążasz nią, prawda? Chętnie dowiem się
wszystkiego, co jeszcze będziesz mi mógł przekazać, Miles.
Ross do tej pory sądził, że przygotowania do jego pierwszej wyprawy były
wyczerpujące. Wkrótce śmiał się z tych myśli. Cały ciężar kolejnej podróży miał
spoczywać na barkach tylko ich trzech, toteż prawie natychmiast zostali poddani
intensywnemu szkoleniu i już trzeciej nocy Ross miał taki chaos w głowie, iż mimo
potwornego zmęczenia, nie mógł zasnąć. Uważał, że więcej mu namieszano w
umyśle, niż go nauczono. Zwierzył się McNeilowi z tych niewesołych myśli.
- Baza odwołała trzy inne grupy - wyjaśnił mu McNeil. - Ale oni muszą
przejść znacznie poważniejsze szkolenia i nie będą gotowi szybciej niż za jakieś trzy,
cztery tygodnie. Zmiana epoki wymaga nie tylko zdobycia nowej wiedzy, ale też
wymazania starej.
- A nowi ludzie?
- Gwarantuję ci, że Kelgarries przetrząsa teraz wszystkie kąty, poszukując
takich. Ale oni muszą pasować fizycznie do cywilizacji, w której mają się znaleźć.
Jeśli umieścisz na przykład niskiego, ciemnowłosego faceta między nordyckimi
ż
eglarzami, łatwo go będzie zauważyć i zapamiętać... zbyt łatwo. Nie możemy ryzy-
kować. Więc Kelgarries musi szukać ludzi, którzy nie tylko psychicznie, ale także
fizycznie pasują do konkretnego zadania. Facet, który nie jest człowiekiem morza, nie
będzie się zachowywać jak człowiek morza, rozumiesz? A jeśli chcesz kogoś wsadzić
do plemienia wędrującego ze stadami bydła, to musisz znaleźć pastucha. Jedyną
ochroną agenta - jak i całego projektu - jest dopasowanie go do właściwego czasu i
miejsca.
Ross nigdy dotąd nie zastanawiał się nad tym. Teraz nagle zdał sobie sprawę,
jak bardzo ich trójka jest podobna do siebie. Wszyscy byli podobnego wzrostu,
wszyscy mieli brązowe włosy i jasne oczy - Ashe niebieskie, on sam szare, McNeil
orzechowe - i podobną budowę - smukli, drobnokościści, ruchliwi. Nigdy jeszcze nie
spotkał prawdziwego handlarza z ludu pucharu, ale przypomniał sobie film, który
widział pierwszego dnia. Wszyscy trzej przypominali fizycznie ludzi, pod których się
podszywali.
Piątego dnia studiowali wraz z Webbem mapę rejonu Bałtyku, kiedy do
pokoju wpadł Kelgames. Za nim zobaczyli ociężałą postać Millairda.
- Mamy ich! - krzyknął major od progu. - Tym razem to nam sprzyjało
szczęście! A Czerwoni strzelili gafę! I to jaką gafę!
Webb przyglądał się rozentuzjazmowanemu majorowi z lekkim uśmiechem.
- No cóż, cuda się czasem zdarzają - zauważył. - Przypuszczam, że okręt ma
dla nas namiary?
Kelgarries położył na stole kartkę papieru, którą dotąd wymachiwał
tryumfalnie jak sztandarem. Webb spojrzał na zapisane tam cyfry, a potem pochylił
się nad mapą i naniósł na nią naostrzonym ołówkiem dwie kropki.
- No, to nieco zawęża pole działania - mruknął. Ashe roześmiał się głośno.
- Czasem mam ochotę zapytać, jak definiujesz słowo “wąski", Miles.
Pamiętaj, że mamy odbyć tę drogę piechotą, więc różnica dwudziestu mil to niemało.
- Ten punkt jest spory kawał od wybrzeża - zaprotestował także McNeil,
spojrzawszy na mapę. - W ogóle nie znamy tego regionu...
Webb, zapewne po raz setny tego dnia, zdjął okulary.
- Myślę, że możemy przyznać tej akcji status czerwony - powiedział pełnym
wątpliwości tonem, jakby czekał, że ktoś się z nim nie zgodzi.
Ale nie było protestów. Millaird pochylił się nad mapą.
- Tak zrobimy, Miles - spojrzał na Ashe'a. - Zostaniecie zrzuceni na
spadochronach. Dostaniecie specjalny sprzęt. Jeśli już go użyjecie, posypiecie go
specjalnym proszkiem, który da wam Miles. Po dziesięciu minutach po sprzęcie nie
zostanie ani śladu. Nie mamy tego za wiele i nie możemy nadużywać, ale sytuacja jest
szczególna. Znajdziecie bazę i podacie współrzędne. W tym czasie, w którym
będziecie, nie powinno to być trudne. Pamiętajcie jednak, że nas interesuje to, co jest
na drugim końcu tamtejszego transportera czasowego. Dopóki nie zlokalizujecie także
tamtej bazy, nie kontaktujcie się z nami.
- Istnieje możliwość - zauważył Ashe - że Czerwoni mają więcej niż jedno
stanowisko pośrednie. Mogli się wycwanić i zbudować cały ich szereg, by zatrzeć
ś
lady. Każdy transporter wiódłby więc dalej w przeszłość...
- Dobrze. Jeśli tak będzie, dostarczcie nam tylko położenie następnego w
kolejce - odparł Millaird. - Stamtąd podejmiemy trop, choćbyśmy musieli posłać
chłopaków w skórach dinozaurów. Musimy znaleźć bazę podstawową, a jeśli nie
prowadzi do niej prosta droga, trudno - pójdziemy krzywą.
- Skąd macie ten namiar? - spytał McNeil.
- Jedna z ich ekip terenowych wpadła w tarapaty i wezwała pomoc.
- I dostała ją?
Major uśmiechnął się ponuro.
- A jak myślisz? Znasz reguły tej gry, a Czerwoni mają znacznie ostrzejsze
zasady wobec swoich.
- Jakie mieli kłopoty? - zainteresował się Ashe.
- Jakaś lokalna dysputa na tematy religijne. Zrobiliśmy, co było można, ale nie
jesteśmy na sto procent pewni, czy właściwie odczytaliśmy ich kod. Zdaje nam się, że
odgrywali lokalnego boga i coś tam nie poszło dobrze.
- Znów Lurgha? - uśmiechnął się Ashe.
- Głupie to - zdenerwował się Webb. - Naprawdę głupie. Ty sam, Gordon,
omal nie przekroczyłeś niebezpiecznej granicy. Włączanie w nasze sprawy Wielkiej
Matki to była bardzo śliska sprawa. Miałeś szczęście, że poszło gładko.
- Raz się udało - zgodził się Ashe. - I być może nawet dzięki temu
przeżyliśmy. Ale zapewniam cię, że nie zamierzam zaczynać żadnej świętej wojny ani
ogłaszać się prorokiem.
Rossa szkolono w zakresie posługiwania się mapą, ale nadal nie potrafił
wyobrazić sobie w rzeczywistości tych kolorowych plamek, które widniały na
papierze. Miał więc nadzieję, że tam na dole znajdzie jakieś naturalne punkty
orientacyjne, najlepiej dużych rozmiarów. Tylko coś takiego mógłby zapamiętać.
Samo lądowanie, które odbyło się zgodnie z instrukcjami Millairda, nie było
rodzajem przygody, na którą pisałby się dobrowolnie. Już sam wyskok wymagał
dobrego wyczucia czasu, a lot na spadochronie w nocy i podczas deszczu nie należał
do przyjemnych. Ten skok na ślepo, w kompletną ciemność i nicość, był dla Rossa
jednym z najtrudniejszych testów, jakie przechodził w życiu. A jednak udało się,
podobnie jak udało mu się wylądować bez specjalnej kontuzji na niewielkiej polance,
którą obrali za cel.
Ross, wyplątawszy się z licznych pasków i uprzęży, pociągnął czaszę
spadochronu na środek polany. Podczas tej roboty usłyszał donośne ryczenie
dochodzące z powietrza i tylko dzięki temu zdążył zejść z drogi lądującemu na
spadochronie osłowi, który już po chwili zaczął się rzucać pod splątanym płótnem.
Zajęty swoim spadochronem zupełnie zapomniał o dwóch zwierzakach, które wysłano
wraz z nimi. Na szczęście specjalnie dobrano spokojniejsze ze spokojnych, więc
kiedy zwierzę poczuło na karku ręce Rossa i usłyszało jego uspokajający głos, stanęło
i pozwoliło rozplatać się ze sznurów.
- Rossa - usłyszał swe imię w języku ludu pucharu.
- Tutaj. Mam jednego osła.
- Ja mam drugiego! - to był głos McNeila.
Oczy szybko przyzwyczajały się do ciemności, która na polanie nie była tak
gęsta, jak między drzewami. Praca szła sprawnie. Spadochrony zostały zebrane w
jeden tobół. Zgodnie ze słowami Webba, padający deszcz powinien tylko
przyspieszyć proces zniszczenia, który mieli wywołać za pomocą środka
chemicznego. Ashe wysypał go na tkaniny. Świecił delikatnym zielonkawym
blaskiem.
Potem odeszli głębiej w las i rozbili prowizoryczny obóz, by dotrwać do świtu.
Wszystko w ich dotychczasowej podróży zależało od szczęścia i to na razie
dopisywało. Jeżeli jakiś agent nie przyczaił się gdzieś w lesie i nie obserwował
lądowania, ich przybycie pozostało niezauważone. Dalszy plan działania był bardzo
elastyczny. Udając handlarzy zamierzających zbudować nową faktorię mieli rozbić
obóz nad rzeką wypływającą z pobliskiego jeziora, która potem skręcała na południe i
uchodziła do morza. Wiedzieli, że ten rejon jest bardzo słabo zasiedlony, a szczepy
były niewiele liczniejsze od rodziny. Większość mieszkańców stanowili myśliwi,
którzy przemierzali te tereny na pomoc i południe w zależności od pory roku. Wzdłuż
wybrzeża znajdowało się kilka stałych osad rybackich, które z czasem miały zamienić
się w miasta. Wprawdzie na południu było kilka pionierskich osad rolniczych, ale
jeśli zjawiali się tu jacyś handlarze, to nie po ryby czy płody rolne, ale po futra i
bursztyn. A lud pucharu handlował oboma tymi towarami.
Kiedy znaleźli w miarę bezpieczne schronienie w wykrocie przy powalonej
sośnie, Ashe rozpakował jedną z paczek i wydobył z niej puchar - przedmiot będący
znakiem rozpoznawczym ludu, który ich “adoptował". Przygotował porcję gorzkiego
pobudzającego napoju, który handlarze zwykli popijać w drodze. Puchar krążył z rąk
do rąk. Napój smakował paskudnie, ale dawał przyjemne uczucie ciepła we
wnętrznościach. Potem przespali się nieco do świtu, na zmianę trzymając warty.
Wreszcie pojawiły się pierwsze promienie słońca.
Po śniadaniu założyli osiołkom pakunki, używając węzłów i uprzęży
charakterystycznych dla ludu pucharu. Jeszcze tylko zabezpieczyli łuki przed
przemoczeniem i mogli wreszcie wyruszyć na południe w poszukiwaniu rzeki.
Ashe prowadził, Ross ciągnął osły, McNeil był strażą tylną. Nie znaleźli
ż
adnej ścieżki, toteż minęło sporo czasu, nim wreszcie dotarli do skraju jeziora.
- Czuję palące się drewno - powiedział nagle Ashe, zatrzymując się.
Ross wciągnął powietrze i również poczuł ten zapach.
McNeil bez słowa kiwnął głową i znikł między drzewami. Kiedy czekali w
milczeniu na jego powrót, Ross dopiero zdał sobie sprawę, jak tętni życiem otaczający
ich las. Po pniu drzewa przebiegła wiewiórka. Zatrzymała się, wlepiła w obu ludzi
czarne paciorki oczu, przekrzywiła głowę, by widzieć wyraźniej. Gdy poruszył się
jeden z ostów, wiewiórka umknęła w mgnieniu oka, machając tylko na pożegnanie
rudą kitą.
Chociaż zdawało się, że wokół panuje cisza, Ross słyszał cichy szum, szum
składający się z tysięcy drobnych dźwięków. Może dlatego, że tak bardzo się
wsłuchiwał, usłyszał odgłos innego rodzaju...
Położył dłoń na ramieniu Ashe'a i ruchem głowy wskazał pobliskie krzaki. Nie
minęła chwila, a niemal bezszelestnie wynurzył się spomiędzy nich McNeil.
- Mamy towarzystwo - powiedział cicho.
- Jakie?
- Tubylcy. Ale znacznie dziksi, niż kiedykolwiek widziałem na taśmach. Zdaje
się, że jesteśmy poza zasięgiem głównego nurtu cywilizacji.
Ci ludzie wyglądają, jakby dopiero wyszli z jaskiń. Nie sądzę, by
kiedykolwiek słyszeli o handlarzach.
- Ilu?
- Trzy, może cztery rodziny. Większość mężczyzn musi być na polowaniu, bo
przeważają kobiety i dzieci. I sądzę, patrząc na nich, że ostatnio niezbyt im się
szczęściło.
- Może ich szczęście i nasze podąża tą samą ścieżką- powiedział Ashe. - Na
razie ich ominiemy i pójdziemy do rzeki. Pohandlujemy później. Tak czy owak, na
pewno nawiążemy z nimi kontakt.
9
Nie chcę rozbudzać przesadnych nadziei - McNeil starł pot z czoła - ale jak
dotąd idzie nam całkiem nieźle.
Odsunął nogą ze ścieżki kilka gałęzi, które wcześniej Ross odciął z
powalonych drzew, i skoczył pomóc swemu towarzyszowi w przetaczaniu następnego
drewnianego pnia. Ich tymczasowe schronienie nabierało cech trwałości. Gdyby teraz
ś
ledził ich jakiś leśny myśliwy, dostrzegłby tylko zwyczajnych handlarzy wznoszą-
cych swój fort.
Wszyscy byli zresztą pewni, że są obserwowani przez łowców. Musieli
zawsze dla własnego bezpieczeństwa zakładać, że są śledzeni. Nocą mogli
zachowywać się nietypowo, ale w dzień każdy musiał grać swoją rolę i nieważne, czy
była przy tym jakaś publiczność czy też nie.
Wymiana towarowa, jaką przeprowadzili z szefem klanu, zwabiła wielu
onieśmielonych ludzi do obozu dziwnych przybyszy, którzy ofiarowywali różne cuda
w zamian za wyprawione skóry jeleni lub futra. Wieść o przybyciu handlarzy bardzo
szybko się rozeszła i już wkrótce dwa następne klany przysłały pierwszych
wysłanników. Agenci zadawali tubylcom wiele pytań, gdy tylko nadarzała się okazja
do dłuższej pogawędki. Chociaż tutejsi mieszkańcy lasu mówili innym językiem, do
porozumienia się wystarczały gesty i kilka szybko wyuczonych podstawowych słów.
Ponadto Ashe zdołał się zaprzyjaźnić z najbliżej mieszkającym klanem, pierwszym, z
którym się zetknęli, i często wyprawiał się z nimi na łowy, co było doskonałym
pretekstem do badania okolicy. Wszak na tym nieznanym terenie chcieli znaleźć bazę
Czerwonych.
Ross zanurzył dłonie w rzece i opłukał twarz.
- Jeśli Czerwoni nie są handlarzami myślał na głos - to jakiej przykrywki mogą
używać?
McNeil wzruszył ramionami.
- Łowców, rybaków...
- Skąd wzięliby kobiety i dzieci?
- Albo tak jak i mężczyzn - z naszych czasów, albo poradziliby sobie z tym na
sposób wielu współczesnych plemion.
- Masz na myśli zabicie mężczyzn i przejęcie ich rodzin!? -spytał Ross.
Poczuł dreszcz na samą myśl o tym. Zawsze uważał się za twardziela, ale
podczas realizacji tego projektu już kilka razy zdarzyło mu się stanąć oko w oko z
czymś, co naprawdę nim wstrząsnęło.
- Tak to się robiło - odparł beznamiętnie McNeil. - Zdarzało się to setki razy
przy różnych najazdach. A tutaj przy tak małych rodzinnych klanach, mocno zresztą
rozproszonych, byłoby to niezwykle łatwe.
- Na pewno udają rolników, nie łowców - rzekł Ross. - Nie mogliby prowadzić
koczowniczego trybu życia. Musieliby przenosić bazę na plecach.
- No dobrze, więc założyliby wioskę rolniczą. Aha, już wiem, co masz na
myśli - w pobliżu nie ma żadnej wioski. A jednak muszą tu być, może pod ziemią.
Jak trafne były ich przypuszczenia, przekonali się jeszcze tej nocy, gdy Ashe
wrócił z polowania z samą przewieszoną przez ramię. Ross znał swego partnera
wystarczająco dobrze, by wyczuć jego podekscytowanie.
- Dowiedziałeś się czegoś? - zapytał.
- Tak, o nowym rodzaju duchów - odpowiedział Ashe uśmiechając się
tajemniczo
- Duchy! - zawołał McNeil. - Zdaje się, że Czerwoni lubią się bawić w siły
nadprzyrodzone. Najpierw głos Lurghy, a teraz duchy. I co robią te duchy?
- Zamieszkują górzysty teren na południowy wschód stąd. Teren, który jest ścisłym
tabu dla łowców. Ścigaliśmy bizona i zwierzak wlazł do tego kraju duchów. A wtedy
Ulffa odwołał wszystkich w wielkim pośpiechu. Zdaje się, że każdy łowca, który się
tam zapuścił, znikał bez śladu, a jeśli nawet zdołał się stamtąd wyczołgać, był
potwornie poparzony. To jedna sprawa. - Usiadł przy ogniu i przeciągnął się ze
znużeniem. - Druga jest dla nas niecobardziej kłopotliwa. Obóz “naszego ludu",
znajdujący się jakieś dwadzieścia mil stąd na południe, o ile dobrze oceniam
odległość na podstawie opowieści, został tydzień temu starty z powierzchni ziemi.
Powiedziano mi to jako krewnemu ofiar... McNeil wyprostował się gwałtownie.
- Polują na nas?
- Niewykluczone. Z drugiej strony, może chodzić o standardowe środki
ostrożności.
- Czy zrobiły to duchy? - zaciekawił się Ross.
- Pytałem o to. Nie. Zdaje się, że jacyś obcy dzicy najechali obóz w nocy.
- W nocy? - gwizdnął McNeil.
- Tak jest - głos Ashe'a był szorstki. - Tubylcy nie walczą w ten sposób. Albo
ktoś niedokładnie zna tutejsze zwyczaje, albo Czerwoni są tak pewni siebie, że nie
dbają o zasady. Ale to była robota dzikich albo kogoś, kto ich udawał. Chociaż krążą
także paskudne pogłoski, że duchy wyjątkowo nie lubią handlarzy i mogą ukarać za
ich przyjmowanie swym gniewem...
- Aha. Gniewem Lurghy - uzupełnił Ross.
- Zgodzicie się zatem, że brzmi to wielce podejrzanie, nawet dla tak mało
podejrzliwych ludzi jak my.
- Proponuję zaprzestać na razie wypraw z łowcami - powiedział McNeil. -
Może się zdarzyć, że ktoś podczas łowów pomyli przyjaciela z wilkiem lub jeleniem.
- Masz rację - zgodził się Ashe. - Ci ludzie wydają się bardzo prości, ale ich
umysły pracują według zupełnie innych wzorców niż nasze. Zdaje nam się, że
wyprowadzamy ich w pole, wystarczy jednak drobna pomyłka i rezultat może być
tragiczny. W międzyczasie proponuję umocnić nieco naszą siedzibę. Proponuję też
wystawić straże, choć możliwie nie rzucające się w oczy.
- A może lepiej upozorować zniszczenie naszego obozu i nasze przeniesienie
się na łono Abrahama? - zasugerował McNeil. -Moglibyśmy wyruszyć ku górom
duchów, podróżując nocami, a ludzie Ulffa niech sobie myślą, że nie żyjemy.
- To też niezły pomysł. Słabym punktem jest brak ciał. Zdaje się bowiem, że
ci, którzy najechali poprzedni obóz, zostawili wyraźne ślady swych morderstw. A tego
raczej nie zdołamy przygotować.
McNeil był nie przekonany.
- Może udałoby się upozorować coś w tym guście...
- A jeśli nie będziemy mieli czasu niczego przygotować? -powiedział cicho
Ross. Stał przy palisadzie, którą otoczyli swą chatę, i właśnie wyglądał na zewnątrz.
Ashe w mgnieniu oka stanął u jego boku.
- Co jest?
Teraz Ross przekonał się, że długie godziny wsłuchiwania się w odgłosy lasu
nie poszły na mamę.
- Tego ptaka nigdy nie słyszeliśmy z głębi lasu. To ten niebieski, który łowi
ż
aby nad rzeką.
Ashe nawet nie spojrzał z stronę lasu. Chwycił naczynie z wodą.
- Zabierzcie suche racje żywnościowe! - rozkazał. Zawsze mieli pod ręką po
skórzanej sakwie z żelaznym zapasem. McNeil pośpiesznie chwycił sakwy. I znów
rozległ się krzyk ptaka, donośny, przenikliwy, słyszalny z daleka. Ross wiedział, że z
tego właśnie powodu został wybrany na sygnał, choć wybrany głupio. Szybkim
krokiem podszedł do przywiązanych osłów i jednym ruchem przeciął linki. Zapewne
powolne, łagodne stworzenia padną łupem jakichś leśnych drapieżców, ale
przynajmniej dał im szansę ucieczki.
McNeil, zarzuciwszy na siebie obszerny płaszcz, by ukryć podróżne sakwy,
chwycił drewniane wiadro, jakby zamierzał zejść do rzeki po wodę, i dołączył
spokojnym krokiem do maszerującego w tamtym kierunku Rossa.
Mieli nadzieję, że ewentualnym obserwatorom ich ruchy nie wydadzą się
podejrzane. Jednak albo nie byli przekonujący, albo któryś z napastników był w
gorącej wodzie kąpany, bo nagle usłyszeli świst strzały. Leciała w kierunku ogniska.
Ashe uniknął śmierci tylko dlatego, że akurat pochylił się, by dołożyć drew do ognia.
Teraz błyskawicznym ruchem chwycił naczynie z wodą i chlusnął w płomienie, a sam
ruszył w przeciwnym kierunku. Ross i McNeil skoczyli w krzaki. Padli płasko na
ziemię i zaczęli przedzierać się ku brzegowi rzeki.
- Ashe? - zapytał Murdock szeptem.
Poczuł na policzku gorący oddech McNeila.
- Da sobie radę. Jeśli o to chodzi, jest najlepszy z nas. Czołgali się przez
krzaki, dwukrotnie zastygając w kompletnym bezruchu, ze sztyletami w dłoniach, i
nasłuchując szelestu gałęzi zdradzającego zbliżanie się jednego z napastników. Za
każdym razem Ross miał ochotę zerwać się i dźgnąć obcego, ale zdołał zwalczyć ten
impuls.
Wstążka rzeki błyszczała blado w ciemnościach pomiędzy czarnymi
krzewami. Wciąż jeszcze widać było ślady zimy w postaci sporych zasp i, szarego w
nocy, śniegu w ocienionych miejscach. O zimie nie pozwalały też zapomnieć
dokuczliwe ukąszenia przenikliwego wiatru.
W mroku, gdzieś w górze rzeki, rozległ się przeraźliwy krzyk. Ross w
bezwiednym odruchu paniki uniósł się już na kolana i byłby może stanął na nogi i
pognał w kierunku, z którego przybyli, gdyby ciężka ręka McNeila nie opadła mu na
ramię.
- To był osioł! - usłyszał ostry szept. - Spokój! Idziemy w dół rzeki do tego
brodu.
Skręcili na południe i wstali z kolan. Przychyleni ku ziemi, pognali przed
siebie wzdłuż rzeki. Rzeka przybrała już po wiosennych deszczach i chociaż wciąż
daleko było jej do stanu powodziowego, zaczynała rozlewać się szerzej. Dopiero dwa
dni wcześniej odkryli miejsce, w którym mogli dostrzec piaszczyste dno. Gdyby teraz
udało im się przekroczyć rzekę, mogliby odgrodzić się od nieznanego wroga wodną
zaporą. To dałoby chwilę oddechu, chociaż Ross aż się kulił na samą myśl o
przeprawie przez lodowatą wodę. Nie dalej jak wczoraj widział duże drzewa niesione
rzecznym nurtem. A przeprawa w nocy...
Nagle z gardła McNeila wydobył się dźwięk, który Ross ostatni raz słyszał w
Brytanii - wycie polującego wilka. Po kilku sekundach w dole rzeki rozległ się
podobny odgłos.
- Ashe!
Wciąż zachowując wszelkie środki ostrożności, przesuwali się powoli wzdłuż
brzegu, aż wreszcie spotkali się z Ashem. Już w komplecie przeprawili się przez
rzekę i kontynuowali marsz na południe, zmierzając w kierunku gór. I wtedy
wydarzyła się katastrofa.
Tym razem Ross nie został ostrzeżony przez ptasi zew. Choć to on był w
ariergardzie, nie usłyszał ani nie wyczuł zbliżającego się z tyłu niebezpieczeństwa. W
jednej chwili widział sylwetki podążających przed nim McNeila i Ashe'a, a w
następnej wszystko stało się ciemnością.
Pierwszą rzeczą jaka dotarła do jego zmysłów, był pulsujący ból w tyle głowy.
Zmusił się do otwarcia oczu. Promienie światła wtargnęły do wnętrza jego czaszki z
siłą rzuconej włóczni, a ból nagle stał się niemożliwy do wytrzymania. Uniósł dłoń i
wymacał na głowie potężnego guza.
- Assha.... - to miał być głośny krzyk, ale niestety nawet on nie usłyszał
własnego głosu. Byli w dolinie, z krzaków zaatakował go wilk. Wilk? Nie, wilk już
nie żył, ale przecież coś wyło na drugim brzegu rzeki.
Ross po raz drugi zaryzykował otworzenie oczu. Teraz rozpoznał ten
przenikliwy snop światła - słońce. Odwrócił głowę, by nie patrzyć wprost na nie.
Wciąż był oszołomiony, ale spróbował zebrać myśli. Zdaje się, że istniała jakaś
przyczyna, dla której powinien uciekać? Ale skąd uciekał, dokąd i dlaczego? Kiedy
usiłował się skupić, widział tylko mgliste obrazy z przeszłości, które nie tworzyły
ż
adnej sensownej całości. Nagle w jego polu widzenia pojawił się jakiś ruchomy
obiekt. Widział go na tle innego obiektu, który już wcześniej uznał za pień drzewa.
Czworonożna istota z czerwonym językiem zwisającym z pyska. Podeszła na
sztywnych nogach. W jej gardle narastał niski warkot. Zwierzę obwąchało jego ciało,
a potem wydało z siebie serię krótkich i donośnych szczęknięć. Ta fala dźwięku
ugodziła głowę Rossa z taką siłą, że aż zamknął oczy. Chwilę potem poczuł na twarzy
jakąś lodowatą ciecz. Jęknął i gwałtownie otworzył oczy. Ujrzał nad sobą brodatą
twarz, którą, jak mu się zdawało, widział już w przeszłości.
Jakieś ręce dźwignęły go tak gwałtownym ruchem, że ponownie zapadł w
całkowitą ciemność.
Kiedy się obudził, była już noc, a ból w jego głowie znacznie osłabł. Pomacał
rękoma dookoła siebie. Leżał na stosie futer, a jedno z nich służyło mu za przykrycie.
- Assha... - jeszcze raz wyszeptał to imię. A jednak to nie Assha pojawił się w
odpowiedzi na wezwanie. Kobieta, która przy nim uklękła z kubkiem w dłoni miała
związane z tyłu włosy. Siwe pasemka wyglądały w świetle ognia jak żyły srebra. Ross
był pewien, że już ją kiedyś widział, ale nie mógł sobie przypomnieć, kiedy i gdzie.
Kobieta uniosła mu nieco głowę, przytknęła kubek do ust i wlała do gardła jakąś
gorzką, palącą ciecz. Poczuł ciepło rozlewające się po całym ciele. Napoiwszy go,
kobieta wyszła. Ross został sam. Mimo bólu i oszołomienia zdołał zasnąć.
Nie wiedział, ile dni spędził w obozie Ulffy pielęgnowany przez jego żonę.
Stracił poczucie upływającego czasu. Zorientował się jednak, że właśnie Frigga
poleciła przynieść go tu, mimo iż inni nie wierzyli, by zdołał wyrwać się śmierci.
Pielęgnowała go wytrwale i w końcu przywróciła życiu.
Dlaczego zadała sobie ten trud, Ross zrozumiał, gdy jego stan poprawił się na
tyle, że mógł usiąść i uporządkować myśli. Frigga łaknęła wiedzy. Dlatego zaczęła
interesować się ziołami i została znachorką. Ross stanowił wyzwanie dla jej
medycznych umiejętności, a teraz gdy zdołała go uleczyć, pragnęła dowiedzieć się od
niego tak wiele, jak tylko można.
Ulffa czy inni mężczyźni ze szczepu na pewno bardziej pożądaliby metalowej
broni handlarzy, ale Frigga wolała poznać sekret wykonywania takiej odzieży, jaką
miał na sobie obcy, chciała słuchać opowieści o jego zwyczajach i o ziemiach, które
przemierzył. Toteż zasypywała Rossa nie kończącymi się pytaniami. Odpowiadał w
miarę swych możliwości, albowiem wciąż jeszcze znajdował się w pół śnie pół jawie
i nie był nawet pewien realności obecnych zdarzeń, a co dopiero przeszłych.
Przeszłość była zamglona i odległa, choć co pewien czas wracała doń natrętna myśl,
ż
e miał do spełnienia jakieś zadanie.
Wódz i jego wojownicy wyprawili się do zniszczonej faktorii po wycofaniu
się napastników i przynieśli stamtąd mnóstwo łupów: brzytwy z brązu, dwa noże do
oprawiania zwierząt, kilka haczyków na ryby oraz tkaniny, którymi zajęła się Frigga.
Ross przyglądał się obojętnie temu rabunkowi, nie protestując. W ogóle większość
jego myśli koncentrowała się na potwornych bólach głowy, których powracające ataki
często pozbawiały go przytomności na całe godziny lub nawet dni.
Mimo to zdołał zrozumieć, że klan Ullfy też obawia się napaści ze strony tych
samych ludzi, którzy zniszczyli ich placówkę. Na razie jednak rozesłani we
wszystkich kierunkach zwiadowcy meldowali o wycofaniu się napastników na
południe.
Zaszła jeszcze jedna zmiana, której Ross wprawdzie nie był świadomy, ale
która mocno zaskoczyłaby zarówno Ashe'a jak i McNeila. Otóż Ross Murdock
naprawdę umarł w momencie, gdy na brzegu rzeki powalił go cios w głowę. Młody
mężczyzna, którego za pomocą swego kunsztu przywróciła do przytomności Frigga,
był Rossa z ludu pucharu. Tenże Rossa nosił w sercu gorącą chęć zemsty na tych,
którzy go napadli, porwali jego krewnych. A ludzie, którzy się nim opiekowali, w
pełni rozumieli to uczucie.
śą
dza pomsty, jak również powracające natrętnie myśli o zapomnianym
zadaniu, pchały go do czynu, mimo że miał jeszcze kłopoty z ustaniem na nogach.
Stracił wprawdzie łuk, ale potrzebował zaledwie kilku godzin, by sporządzić nowy.
Za swą miedzianą bransoletę kupił od Ullfy tuzin najlepszych strzał. Natomiast
zapinkę z agatu, która przytrzymywała płaszcz, podarował Frigdze jako wyraz swej
wdzięczności.
Stopniowo wracał do sił i nie mógł spokojnie usiedzieć w obozie. Był gotów,
chociaż tył głowy wciąż pobolewał przy dotknięciu. Gdy Ulffa zarządził wyprawę
łowiecką na południe, Ross wyruszył wraz z jego ludźmi.
Rozstał się z nimi dopiero, gdy dotarli do granicy ziemi, która była tabu. Ross
przeżył chwilę wahania - teraz, gdy to drugie, wyuczone ,ja" zapanowało nad jego
osobowością, bał się. Wiedział, że góry są tabu i nie powinien tam iść. Zarazem czuł,
ż
e właśnie w górach jest to, czego szukał
Jak długo się wahał, nim wreszcie wkroczył na zakazany szlak, nie potrafił
określić. Ale w dzień po odejściu łowców z klanu, promień słońca padający pomiędzy
drzewa ukazał jego oczom nacięcie na jednym z pni. Na mgnienie oka obie
osobowości Rossa znów stały się całością i natychmiast podszedł do tego znaku. A
kiedy znalazł kolejne nacięcia na pniach był pewien, że to oznaczenie szlaku, który
poprowadzi go przez nieznane terytorium. I wtedy pragnienie odnalezienia krewnych
przemogło obawy przed gniewem bogów.
Wkrótce się upewnił, że była to uczęszczana droga. Dostrzegł źródło
oczyszczone z liści i obudowane kamieniami, widział kilka stopni wyżłobionych na
torfowym zboczu. Ross szedł, rozglądając się czujnie wokół, nasłuchując każdego
najmniejszego dźwięku. Nie urodził się w lesie, ale uczył się szybko, a teraz, gdy jego
prawdziwa osobowość została przytłumiona, być może jeszcze szybciej.
Tej nocy nie rozpalił ognia. Spał we wnętrzu przegniłego pnia drzewa. Budził
się dwukrotnie; raz, gdy zabrzmiał odległy zew wilka, drugi - gdy usłyszał łoskot
padającego spróchniałego drzewa powalonego przez wiatr.
Kiedy rankiem miał właśnie zamiar powrócić na szlak, od którego oddalił się
nieco na noc dla bezpieczeństwa, nagle dojrzał pięciu brodatych mężczyzn odzianych
w futra. Przypominali łowców Ulffy. Zapadł bezszelestnie w krzaki i obserwował, jak
oddalają się w kierunku, w którym zmierzał. Dopiero gdy znikli z pola widzenia,
ruszył w dalszą drogę. Szedł ich tropem cały następny dzień utrzymując bezpieczną
odległość. Dostrzegł ich ponownie w oddali tylko raz, kiedy zatrzymali się na posiłek
na szczycie jednego ze wzgórz.
Późnym popołudniem dotarł do krawędzi skalnej skarpy, skąd mógł spojrzeć
na leżącą poniżej dolinę.
I dostrzegł osadę. Solidne drewniane budowle otoczone palisadą. Widywał już
przedtem osiedla o podobnych rozmiarach, to jednak zbudowane było z taką precyzją,
ż
e zdawało się nierealne.
Spoglądał w dół na mieszkańców niezwykłego grodu. Niektórzy wyglądali jak
odziani w skóry łowcy, których śledził, ale bynajmniej nie wszyscy. Po chwili nie
zdołał powstrzymać cichego okrzyku zaskoczenia, gdy z jednego z domów wyszedł
człowiek z jego ludu!
To miejsce było dziwne, na tyle dziwne, że czuł się nieswojo, mimo iż nie
wyczuwał żadnego bezpośredniego niebezpieczeństwa. Uniósł się na kolana, by
dojrzeć dalsze szczegóły, gdy nagle w powietrzu świsnął rzucony arkan. Lina opasała
go na wysokości piersi i pociągnęła potężnym szarpnięciem, które nie tylko
pozbawiło jego płuca powietrza, ale też unieruchomiło ręce.
10
Murdock poddał się szybciej, niż się spodziewał. Jeszcze trzy tygodnie temu,
gdy został pojmany, nie spodziewał się, że tak łatwo można ukorzyć jego
buntowniczą naturę. Teraz zaś stał pokornie, przyglądając się przesłuchującemu go
mężczyźnie. Ten, choć ubrany jak handlarz z jego ludu, używał języka, którego Ross
nie znał.
- Nie będziemy się tu bawić - wreszcie zabrzmiały słowa, które Murdock
zrozumiał. - Odpowiesz na moje pytania albo zada ci je ktoś inny w znacznie mniej
uprzejmy sposób. Więc się staraj. Po pierwsze, kim jesteś i skąd przybywasz?
Przez moment Ross patrzył mu hardo w oczy. Czuł wyraźnie, jak narasta w
nim wrodzony sprzeciw wobec wszelkiego przymusu i władzy, zwyciężył jednak
zdrowy rozsądek. Już wstępne przyjęcie, jakie zgotowano mu w tej wiosce,
pozostawiło wiele śladów na jego ciele. Nie ma sensu dać się katować bez potrzeby,
bo jeśli zbytnio go zmasakrują, nie będzie w stanie uciec, gdy nadarzy się sposobność.
- Jestem Rossa z handlarzy - odpowiedział, mierząc uważnym spojrzeniem
swego rozmówcę. - Przybyłem tu w poszukiwaniu moich krewnych, którzy zostali w
nocy zaatakowani przez wrogów.
Człowiek siedzący za stołem uśmiechnął się i rzekł coś do pozostałych w
dziwnym języku. Mówił tak gniewnym tonem, że Ross, mimo iż nie rozumiał ani
słowa, odruchowo cofnął się o krok.
Jeden z siedzących obok mężczyzn przerwał ten potok stów i zwrócił się do
Murdocka w języku ludu pucharu:
- Skąd przybyłeś?
Wyglądał na spokojniejszego i znacznie inteligentniejszego, był też
drobniejszej budowy niż człowiek, który schwytał Murdocka na arkan i w ciągu
następnych paru dni pracował nad jego uległością.
- Przybyłem z południa - odpowiedział Ross. Ta ziemia obfituje w futra i inne
bogactwa, które można zebrać i kupić. Handlarze podróżują w pokoju i nie chcą z
nikim walczyć. A jednak w nocy przyszli ludzie, którzy zabijali nie z chęci zysku.
Powód ich ataku jest mi nieznany.
Padły dalsze pytania. Ross opowiadał historię Rossy, kupca z ludu pucharu.
Tak, pochodzi z południa. Jego ojcem był Gurdi, który miał faktorię handlową w
ciepłych krajach nad brzegiem wielkiej rzeki. To była pierwsza podróż Rossy na nowe
tereny. Przybył tu z bratem krwi swego ojca, Asshą, który jest znanym podróżnikiem.
Z Asshą podróżował też Makna, także sławny, choć nie tak bardzo.
Oczywiście, że Asshą jest z naszego ludu! - Ross zdumiał się słysząc to
stwierdzenie. Wystarczyło przecież na niego spojrzeć, by być pewnym, że płynie w
nim krew handlarzy, a nie dzikich leśnych ludzi. Jak długo zna Asshę? Ross wzruszył
ramionami. Asshą przyszedł do faktorii ojca zeszłej zimy i pozostał tam przez porę
mrozów. Gurdi i Asshą zmieszali swą krew, gdy Asshą uratował Gurdiego z
wiosennej powodzi. Podczas akcji ratunkowej Asshą utracił swą łódź i towary, toteż
Gurdi wynagrodził mu te straty.
Ross opowiedział ze szczegółami także historię ich ostatniej ucieczki.
Jednocześnie nie mógł się pozbyć uczucia, że mówi o sprawach, które wydarzyły się
w dalekiej przeszłości i to komuś innemu. Może ten ból głowy, pamiątka po
uderzeniu, powodował, że przeszłość zdawała mu się obojętna i odległa.
- Sądzę - cichy mężczyzna zwrócił się do tego, który siedział za stołem - że to
naprawdę Rossa, handlarz z ludu pucharu.
Jednak mężczyzna za stołem wciąż był rozdrażniony. Na gest jego dłoni ktoś
obrócił brutalnie Rossa o sto osiemdziesiąt stopni i pchnął silnie w stronę drzwi
wyjściowych. Murdock usłyszał słowa wypowiedziane w nieznanym mu gardłowym
języku i silne uderzenie pięści o blat stołu. Czy to miało być ostrzeżenie? Groźba?
Ross wylądował w małej celi o twardej podłodze, na której nie leżała ani jedna
skóra, mogąca posłużyć za posłanie. Ponieważ mężczyzna, który wypytywał go
spokojnym tonem, nakazał zdjęcie więzów, Ross mógł rozmasować zdrętwiałe
ramiona, przywracając im normalne krążenie krwi i czucie. Wciąż też starał się
zrozumieć, gdzie właściwie trafił. Przyjrzał się wcześniej osadzie ze wzgórza i był
pewien, że nie jest to zwyczajna faktoria handlowa. Gdzie więc był? Czy w tej wiosce
mogą przebywać Assha i Makna?
Do końca dnia tylko raz otworzono drzwi jego celi, by wstawić do środka
miskę i mały dzban. Poczuł głód dopiero o zmierzchu. Zanurzył palce w letniej już
papce. Zjadł wszystko, a potem wypił wodę ze dzbana. Piekielny ból głowy osłabł
nieco i Ross miał nadzieję, że gdy się wyśpi, znowu będzie mieć jasny umysł.
Przezornie ułożył się do snu pod samymi drzwiami. Teraz nikt nie mógł wejść do celi,
nie budząc go od razu.
Kiedy się obudził, wciąż panowały ciemności. Nie pamiętał, co mu się śniło,
ale już w momencie przebudzenia czuł wewnętrzną pewność, że dzieje się coś
niezwykłego. Natychmiast usiadł, rozciągając ramiona i nogi zesztywniałe po śnie na
twardej podłodze. Wciąż nie mógł się pozbyć dziwnego uczucia, że coś powinien
zrobić, że czas pracuje na jego niekorzyść.
Assha! Uchwycił się kurczowo tej myśli. Musi znaleźć Asshę i Maknę. W
trojkę na pewno znajdą sposób, by się wydostać z tej wioski. To właśnie była ta
ważna rzecz, o której miał pamiętać!
Nie obchodzono się z nim łagodnie, wtrącono do więzienia. Jednak Ross był
pewien, że to wcale nie najgorsza rzecz, jaka mogła go tu spotkać. Wiedział też, że
musi się stąd wydostać, zanim nadejdzie ta najgorsza. Ale w jaki sposób zdoła uciec?
Stracił sztylet i łuk, nie ma nawet tej długiej szpili do płaszcza, ponieważ podarował
ją Frigdze. Przebiegł rękami po ubraniu, sprawdzając, co pozostało mu z
przedmiotów, które posiadał. Rozpiął łańcuch z brązu, przytrzymujący kilt. Zważył go
w dłoni i ocenił długość. To był prawdziwy cud rękodzielnictwa. Pokryte wzorami
koła z brązu, połączone po pięć, i przednia zapinka w kształcie lwiej głowy, której
wysunięty język służył za uchwyt do przytrzymywania pochwy ze sztyletem. Był
ciężki. Mógł posłużyć za broń, jeśli zostanie użyty w dobrym momencie.
A jednak musieli się spodziewać jakiegoś oporu z jego strony. Było
powszechnie wiadomo, że tylko najlepsi i najbystrzejsi wojownicy wyruszają na
dalekie handlowe szlaki. To zaszczyt być handlarzem pośród tej głuszy - przemknęło
mu przez głowę, gdy stał tak czekając w ciemnościach na dobry los zesłany przez Ba-
bala o Srebrzystym Rogu. Jeśli kiedykolwiek powróci do faktorii Gurdiego, Ba-bal,
którego łódź przemierza niebiosa od świtu do zmierzchu, znajdzie na swym ołtarzu
pięć zarżniętych wołów, beczkę najlepszego piwa i przepiękny bursztyn.
Ross czekał z cierpliwością, której nauczył się w obu swych przeszłościach -
tej prawdziwej i tej fałszywej. Jakże często musiał czekać w ciemnościach, w
kompletnej ciszy na właściwy moment, by uderzyć. I teraz właśnie ten moment
nadchodził, nadchodził szybkim, zdecydowanym krokiem i zatrzymał się tuż przed
drzwiami jego celi....
Błyskawicznym kocim susem Ross przypadł do ściany tuż obok drzwi, gdzie
miał szansę pozostać niezauważony przez potrzebną mu sekundę lub dwie. Jeśli atak
ma się zakończyć sukcesem, musi nastąpić wewnątrz. Słyszał wyraźny odgłos sztaby
wyjmowanej z okuć i szykował się do ciosu z prawą ręką kurczowo zaciśniętą na
łańcuchu.
Drzwi otworzyły się i na tle padającego z korytarza światła dojrzał wyraźną
sylwetkę wchodzącego. Mężczyzna mruknął coś pod nosem, patrząc na rzucone w kąt
ubranie Rossa, które w tych ciemnościach mogło uchodzić za skulonego śpiącego
człowieka. Przybysz połknął przynętę i postąpił dwa kroki naprzód, wystarczająco
daleko, by Murdock zatrzasnął drzwi gwałtownym ruchem. Równocześnie uderzył z
rozmachem, mierząc swą zaimprowizowaną bronią w głowę obcego.
Rozległ się pełen zaskoczenia okrzyk, który urwał się natychmiast, gdy ciężki
pas uderzył w czaszkę mężczyzny z miażdżącą siłą. Dopisało mu szczęście! Ross
podtrzymał opadający kilt i ponownie go przepasał. A potem gorączkowo przeszukał
leżącego u jego stóp człowieka. Nie był pewien, czy mężczyzna żyje. Tak czy owak,
bez wątpienia szybko nie odzyska przytomności. Ściągnął z leżącego płaszcz,
odnalazł sztylet przy jego boku i przypiął do własnego pasa. Potem powolutku uchylił
drzwi i wyjrzał przez powstałą szparę. Nie dostrzegł nikogo, toteż szybkim susem
wypadł z celi, trzymając w dłoni gotowy do użycia sztylet. Nadal nikogo...
Zatrzasnął drzwi i wsunął belkę w zawiasy. Jeśli nawet zamknięty tam
człowiek odzyska przytomność i zacznie dobijać się do drzwi, jego kompani pomyślą,
ż
e to Ross, co może nieco opóźnić pościg.
Problem w tym, że ucieczka z celi była najłatwiejszą częścią planu Murdocka.
Dużo trudniejsze będzie odnalezienie Asshy i Makny w tym zamieszkanym przez
wrogów labiryncie pomieszczeń. Nie miał wprawdzie pojęcia, w którym z
wioskowych budynków są trzymani, lecz ten, w którym znajdował się teraz, był
największy i wyglądał na kwaterę najważniejszych członków tutejszej wspólnoty. To
zaś mogło oznaczać, że pełni też funkcję więzienia.
Korytarz, w którym się znalazł, oświetlała tylko pochodnia umocowana w
ś
cianie kilka kroków dalej. Dawała wystarczająco dużo światła, choć także mocno
dymiła, powodując, iż w całym wnętrzu budynku panował charakterystyczny duszący
swąd. Ross przywarł do ściany i ruszył przed siebie, gotów znieruchomieć przy
najlżejszym nawet dźwięku. Najwyraźniej jednak ta część budynku była o tej porze
pusta, gdyż ani nie dojrzał, ani nie usłyszał żadnego człowieka. Minął za to dwoje
drzwi. Spróbował je otworzyć, ale były zablokowane z drugiej strony. Wreszcie dotarł
do zakrętu korytarza, gdzie zamarł, słysząc dochodzącą zza rogu cichą rozmowę.
Gdybyż był tak czujny i potrafił tak wytężać słuch, zanim go pochwycono. Ale
teraz nikt go nie zaskoczy! Powoli dotarł do miejsca, z którego mógł dyskretnie
zajrzeć za róg, i o mało nie zdradził swej obecności nagłym okrzykiem.
Assha! Assha cały i zdrowy, i najwyraźniej wolny, właśnie odwracał się tyłem
do tego samego spokojnego mężczyzny, który brał udział w niedawnym przesłuchaniu
Rossa. Brązowe włosy o charakterystycznym odcieniu, głowa pochylona lekko w
znajomy sposób - wiedział, kogo ma przed sobą, mimo iż nie mógł dojrzeć twarzy
mężczyzny. Mężczyzna, który rozmawiał z Assha odwrócił się i odszedł w dół
korytarza, pozostawiając go przed zamkniętymi drzwiami. Widząc, że jego przyjaciel
wchodzi do sąsiedniego pomieszczenia i zaraz zniknie mu z oczu, Ross odważył się
postąpić kilka kroków naprzód.
Assha wszedł do pustego pokoju i stanął na błyszczącej płycie znajdującej się
na podłodze. Murdock, gnany jakąś dziwną obawą, której nie potrafił wytłumaczyć,
podskoczył ku niemu jednym gwałtownym susem i również stanął w objętym
luminescencją kręgu. Dalej wypadki potoczyły się błyskawicznie.
Ross potrzebował zaledwie ułamka sekundy, by się zorientować, że twarz, w
którą patrzy, jest mu nieznajoma. Oczywiście malowało się na niej kompletne
zaskoczenie. Zareagował błyskawicznie. Jego potężny cios trafił obcego w tchawicę i
w tym momencie cały świat zawirował wokół nich w szaleńczym tańcu. Rossowi
zakręciło się w głowie, a żołądek podszedł aż do gardła. Zgiął się niemal wpół nad
powalonym ciałem swego przeciwnika. Oburącz chwycił się za głowę, czując, że
jakaś przemożna siła stara się wyrwać mu ją spomiędzy ramion.
Całe to wirowanie trwało zaledwie moment. Jakiś głęboko ukryty fragment
podświadomości podpowiadał Rossowi, że przeżył już kiedyś coś podobnego.
Odetchnął głęboko kilka razy. Uspokoił się nieco i ponownie zajął się człowiekiem
leżącym u jego stóp.
Nieznajomy wciąż oddychał. Ross pochylił się nad nim i z niejakim wysiłkiem
ś
ciągnął z płyty, na której stali. Potem związał go i zakneblował. Dopiero gdy się
upewnił, że jeniec mu nie zagraża, rozejrzał się uważnie wokół.
Pomieszczenie było zupełnie puste, a płyta na podłodze przygasła. Rossa z
ludu pucharu wytarł spocone dłonie o kilt i pomyślał przelotnie o leśnych duchach i
innych tajemniczych sprawach. Nie znaczyło to, że handlarze wierzyli w duchy, które
były postrachem prymitywnych plemion, jeśli jednak coś nagle znikało i pojawiało się
znikąd, sprawa wymagała przemyślenia. Murdock odciągnął wracającego powoli do
przytomności jeńca pod ścianę pokoju, a sam ponownie stanął na płycie,
zdecydowawszy, że duchy duchami, a wszystko musi mieć racjonalne wytłumaczenie.
Ale mimo iż potarł dłońmi o gładką powierzchnię płyty, ta nie rozjarzyła się
ponownie światłem.
Ponieważ jeniec zaczynał się niepokojąco wiercić, Ross rozważał przez
moment możliwość uciszenia go poprzez walnięcie w potylicę rękojeścią sztyletu.
Odrzucił tę myśl, uznał bowiem, że przyda mu się przewodnik. Przeciął więzy na
kostkach jeńca i dźwignął go zdecydowanym ruchem do pozycji stojącej, w nie-
dwuznaczny sposób przykładając mu sztylet do pleców. Jeżeli są tu jakieś inne
niespodzianki, sobowtór Asshy przetestuje je pierwszy.
Drzwi z tego pomieszczenia nie wychodziły na ten sam korytarz, ani nawet na
podobny do tego, z którego przed chwilą tu wszedł. Ten był niezwykle krótki i
kończył się kolejnymi drzwiami, a jego ściany zbudowano z jakiejś gładkiej
substancji, błyszczącej jak wypolerowany metal, śliskiej i zimnej w dotyku.
Właściwie całe to miejsce było przeraźliwie zimne, niczym górski strumień wczesną
wiosną.
Wciąż prowadząc przed sobą jeńca, Ross doszedł do kończących korytarz
drzwi. Za nimi zobaczył niezwykłą plątaninę metalowych prętów i sześcianów. Rossa
z handlarzy zmarszczył brwi i przyglądał im się ze zdumieniem. Jednak po namyśle
zdecydował, że nie jest to aż takie dziwne. Na przeciwległej ścianie wisiała tablica, na
której w nieregularnych odstępach czasu zapalały się i gasły małe światełka. Jakiś
tajemniczy obiekt z metalowego drutu wisiał na oparciu stojącego opodal krzesła.
Spętany jeniec rzucił się nagle w stronę tego krzesła, ale upadł. Ross dopadł
go i pociągnął za ubranie, aż obaj znaleźli się przed jednym z metalowych
sześcianów. Murdock wstał i rozejrzał się uważnie po całym pomieszczeniu, nie
dotykając jednak niczego. Nie miał pojęcia, do czego służą wszystkie otaczające go
przedmioty. Zauważył, że z kilku otworów w podłodze dmucha ciepłe powietrze.
Mimo to w pokoju było równie chłodno jak na korytarzu.
Tymczasem światełka na tablicy zaczęły zapalać się i gasnąć ze znacznie
większą częstotliwością. Ross usłyszał buczenie, jakby nad jego głową pojawił się rój
rozgniewanych i gotowych do ataku owadów. Spoglądał z niepokojem na migające
ś
wiatełka, próbując odkryć źródło niezwykłego dźwięku. Buczenie przeszło w wyższe
i głośniejsze tony.
Na korytarzu rozległ się odgłos kroków i po chwili do pomieszczenia wszedł
jakiś mężczyzna. Skierował się ku krzesłu, usiadł na nim i założył sobie na głowę
tajemniczy metalowy przyrząd. Jego ręce zaczęły poruszać się po tablicy ze
ś
wiatełkami. Obserwujący go Ross nie rozumiał jednak natury wykonywanej
czynności.
Jeniec próbował dać jakiś sygnał, ale Murdock był czujny i niedwuznacznie
przytknął sztylet do jego szyi. Sygnał, który przyzwał mężczyznę, ucichł. Zgasły też
kolorowe światełka; w pokoju natomiast rozległa się seria nieregularnych krótkich i
długich dźwięków. Ręce nieznajomego mężczyzny jeszcze szybciej zaczęły poruszać
się po tablicy. Ross tymczasem uważnie mu się przyglądał. Nie był ani dzikim łowcą,
ani jednym z handlarzy. Nosił ciemnozielony strój, najwyraźniej jednoczęściowy,
który zakrywał nie tylko tułów, ale także nogi i ręce. Włosy miał tak krótkie, że jego
czaszka zdawała się niemal łysa.
Ross potarł czoło w zamyśleniu, ponieważ jego umysł znów był atakowany
przez mgliste wspomnienia. Mimo iż ten człowiek wyglądał dziwacznie, widział już
kiedyś takich jak on, ale przecież nie w faktorii Gurdiego nad południową rzeką.
Gdzie i kiedy on, Rossa, spotkał się z tak dziwacznymi ludźmi? I dlaczego nie pa-
mięta tego dokładnie?
Jeszcze raz zabrzmiał odgłos ciężkich kroków i pojawił się kolejny
mężczyzna. Jest odziany w futro, ale nie należy do leśnych łowców - zadecydował
Ross, obrzuciwszy go uważnym spojrzeniem. Luźna futrzana bluza z odrzuconym do
tyłu kapturem, wysokie buty i cała reszta jego stroju... z pewnością nie był to wyrób
prymitywnych szczepów. I ten człowiek miał dwie pary oczu! Jedna z nich
znajdowała się w zwykłym miejscu, po obu stronach nosa, a druga, o mrocznej i
nieprzeniknionej barwie -wyżej, na czole.
Czterooki oparł dłoń na ramieniu pierwszego przybysza. Tamten zaś uwolnił
częściowo głowę z drutów i zaczęli rozmawiać w dziwnym języku. Światełka dalej
migotały, za to buczący dźwięk ucichł zupełnie. Nagle w jeńca Rossa znów wstąpiła
energia. Korzystając z chwili nieuwagi tego ostatniego, zdołał kopnąć nogą jeden z
metalowych prętów. Głośne brzęknięcie wywołało błyskawiczną reakcję na obu
rozmawiających. Ten z krótkimi włosami zdjął z głowy dziwny przyrząd, zerwał się
na równe nogi, a jego towarzysz równie szybkim ruchem wydobył pistolet.
Pistolet? Jakaś uśpiona część umysłu Rossa bezbłędnie rozpoznała w czarnym
metalowym przedmiocie niebezpieczną broń. Mimo to był gotów do walki. Pchnął
swego jeńca w stronę nadbiegającego mężczyzny w futrzanym okryciu, a sam skoczył
w przeciwnym kierunku. Za plecami usłyszał huk, który spowodował nagłe ukłucie
bólu pod czaszką. Gnał jednak w stronę drzwi i nawet się nie obejrzał, by sprawdzić
ź
ródło tego huku. Pochylił się natomiast nisko ku ziemi, stanowił więc kiepski cel dla
strzelca. W pełnym biegu wpadł na trzeciego człowieka, który właśnie wchodził do
ś
rodka. Razem zwalili się na ziemię splątani w jedną ruchomą masę.
Ross walczył zaciekle. Jego ręce i nogi podświadomie wymierzały ciosy,
których kiedyś ktoś go nauczył. Przeciwnik nie należał jednak do łatwych, i mimo
desperackich wysiłków, Murdock został w końcu pokonany. Przewrócono go na
brzuch i wykręcono do tyłu ręce. Poczuł, jak zimne metalowe obręcze zaciskają się na
jego nadgarstkach. Potem ponownie obrócono go na plecy, mógł więc przyjrzeć się
swym wrogom.
Wszyscy trzej stali nad nim, wykrzykując coś w nieznanym mu języku.
Wreszcie jeden z nich odszedł na moment i powrócił z byłym jeńcem Rossa.
Sobowtór Asshy był wyraźnie rozwścieczony, jego oczy rzucały gniewne błyski. Na
jego skórze w miejscach, gdzie znajdowały się więzy, widniały czerwone ślady
- Czy ty jesteś tym więźniem handlarzem? - spytał pochylając się nad Rossem.
- Ja jestem Rossa, syn Gurdiego z handlarzy - odparł Murdock dumnym i
pewnym głosem, mimo żądzy mordu, którą czytał wyraźnie w oczach swego
rozmówcy. - Byłem więźniem. Ale nie zdołaliście długo utrzymać mnie w niewoli. I
nadal nie zdołacie.
Mężczyzna uśmiechnął się z wyraźną drwiną.
- Nie poprawiłeś swej sytuacji, mój młody przyjacielu. Tutaj mamy dla ciebie
znacznie lepsze więzienie. Takie, z którego nigdy nie zdołasz uciec.
Powiedział coś do pozostałych i chociaż słowa były dla Rossa niezrozumiałe,
w pełni rozumiał ton rozkazu w jego głosie. Postawiono go na nogi i pchnięto do
marszu.
Podczas wędrówki przez kolejne pomieszczenia Murdock rozglądał się wokół,
rejestrując wszystkie te dziwaczne przedmioty, których zastosowania nie pojmował.
Wreszcie zatrzymali się i dwaj mężczyźni odziali się w takie same futrzane stroje jak
ten, który od początku miał na sobie jeden z nich.
Ross natomiast nie otrzymał futrzanej bluzy, mimo iż w walce stracił płaszcz.
Drżał z zimna coraz bardziej, kąsany cały czas podmuchami lodowatego wiatru
hulającego po opustoszałych korytarzach i salach. Wciąż nie rozumiał, gdzie się
znajduje, ale jednego był pewien - nie był to żaden z drewnianych budynków wioski.
Więc gdzie? I jak się tu dostał?
W końcu doszli do niewielkiego pomieszczenia wypełnionego mnóstwem
metalowych przedmiotów o barwie jaskrawego szkarłatu i fioletu, wyposażonych w
pręty, które jarzyły się wszystkimi kolorami tęczy. Dalej były już tylko okrągłe drzwi.
Kiedy jeden ze strażników naparł na nie, otworzyły się, wpuszczając lodowate po-
wietrze.
11
Chwilę tylko trwało, nim Ross zorientował się, że ściany tunelu w kolorze
przybrudzonej bieli, przez które w wielu miejscach prześwitywały jakieś ciemne
obiekty, to zwykły lód. Wzdłuż sufitu lodowego korytarza biegł czarny kabel z
podłączonymi doń w regularnych odstępach lampami. Ich blask ani o jotę nie
zmniejszał panującego tu chłodu.
Ross zadrżał. Każdy oddech mroził mu płuca, a ręce i nogi miał zesztywniałe
z zimna. Poruszał się jak manekin, popychany raz po raz przez jednego ze strażników.
Był przy tym pewien, że gdyby teraz upadł, gdyby poddał się temu zimnu, nigdy już
nie wstałby ponownie. Nie miał pojęcia, jak długo wędrowali pomiędzy lodowymi
ś
cianami, w końcu jednak dotarli do otworu prowadzącego na zewnątrz - wielce
nieregularnego otworu, który wyglądał jak wyrąbany toporem. Kiedy zaś się
wynurzyli, Ross ujrzał najbardziej dziką scenerię w swoim życiu.
Oczywiście śniegi i lody nie były dla niego niczym nowym, ale tutaj cały świat
zdawał się jęczeć pod przeraźliwym jarzmem zimy. Był biały, pusty i całkowicie
zastygły w bezruchu, jeśli nie liczyć mroźnych podmuchów wiatru rozwiewających
ś
nieżne zaspy.
Strażnicy prowadzący Rossa opuścili na oczy ciemne okulary, które dotąd
nosili uniesione na czoło, gdyż blask słońca odbijający się od grudek lodu boleśnie
drażnił spojówki oczu. Murdock mógł się o tym przekonać, i to mimo iż cały czas
starał się wpatrywać we własne stopy. Nie dano mu zresztą dużo czasu na rozglądanie
się wokół. Jeden ze strażników szarpnął za arkan u jego szyi i pociągnął jak psa w
dalszą drogę.
Szli wyraźnym szlakiem wyrytym pomiędzy zaspami. Nie była to ścieżka
wydeptana przez przechodzących przed nimi ludzi, ale głęboka koleina. Najwyraźniej
ciągnięto tędy jakieś ciężkie obiekty. Ross pośliznął się na zesztywniałych nogach, ale
zdołał utrzymać równowagę, przestraszony, że w razie upadku będą go ciągnąć na
powrozie przez śnieg. Odrętwienie całego ciała zaczynało także dochodzić do jego
umysłu. W głowie mu wirowało. Cały świat coraz częściej zasnuwał biały opar mgły
unoszącej się z lodowego podłoża.
Znów trafił nogą w koleinę i opadł na kolano. Tym razem nie zdołał zmusić
swego zmarzniętego ciała do wysiłku. Śnieg był tak twardy, że Rossowi zdało się, iż
upadł na ostrze noża. Nie czuł jednak bólu. Bez najmniejszych emocji obserwował
kilka kropli krwi, które powoli spłynęły po jego posiniałym od mrozu kolanie. Lina
szarpnęła i Ross przejechał kawałek na brzuchu. Potem jeden ze strażników chwycił
go za pas i postawił z powrotem na nogi.
Murdock nie miał pojęcia, co nań czekało u kresu tej podróży przez śnieg. Tak
naprawdę nie bardzo już go to obchodziło. Tylko buntownicza natura, ukryta gdzieś w
głębokich pokładach świadomości, nie pozwalała mu się poddać i zrezygnować z
dalszego wysiłku, dopóki był jeszcze w stanie ruszać nogami i zachował jakieś
przebłyski zrozumienia. Ale szedł z coraz większym wysiłkiem. Pośliznął się i upadł
jeszcze dwukrotnie. Za drugim razem stało się to podczas schodzenia z oblodzonego
pagórka. Kiedy z niego zjechał, podciął też mężczyznę, który wiódł go na linie.
Zatrzymali się w połowie stoku. Ross leżał bez ruchu, niezdolny stanąć na nogach.
Uchodziło zeń wszelkie czucie i miał wrażenie, jakby patrzył z zewnątrz, jak szarpią
go, policzkują, jak próbują pobudzić go do życia. Jednak jego ciało nie reagowało.
Ktoś otworzył obręcze na jego nadgarstkach i zdjął z szyi arkan. Gdzieś z
przodu usłyszał donośny krzyk, dudniący echem na lodowym pustkowiu. Jeszcze
kilka razy potrząśnięto jego ciałem. Aż wreszcie pchnięto go w dół i poturlał się
bezwładnie po śniegu. Gdy dalej nie zareagował najmniejszym nawet ruchem,
strażnicy stracili dla niego zainteresowanie.
Część odchodzącej już w niebyt świadomości Rossa - ta należąca do handlarza
- była zadowolona z ciszy i bezruchu, który go otaczał, chciała się poddać temu
letargowi, poddać się temu mroźnemu światu. Ale podświadomość Rossa Murdocka
przypomniała mu o obowiązkach wobec projektu i pchnęła do jeszcze jednego
wysiłku. Jedną z podstawowych cech Rossa była zawsze osobliwa zimna nienawiść,
która często motywowała go do działania. Kiedyś nienawidził warunków, w jakich
przyszło mu egzystować, i wszelkiej władzy. Teraz zaś zaczęła się w nim rodzić
nienawiść do tych, którzy pozostawili go na tym pustkowiu, by zamarzł na śmierć.
Ross podciągnął ręce pod siebie. Nie miał w nich wprawdzie czucia, ale chyba
posłuchały rozkazu umysłu. Uniósł się nieco i rozejrzał wokół. Leżał w wąskiej
lodowej rozpadlinie, której zamarznięte ściany były twardsze od stali. Gdyby tu
pozostał, jego wrogom udałoby się spełnić swój zamiar...
Z wielkim wysiłkiem, podpierając się o lodową ścianę, dźwignął się na nogi.
Szczelina, która miała być jego grobem, na szczęście nie była aż tak głęboka, jak to -
zapewne w pośpiechu - ocenili zabójcy. Sądził, że zdoła się stąd wydostać, jeśli zmusi
swe ciało do wykonywania poleceń umysłu.
I dokonał tego. Znowu stał na szlaku, z którego go zepchnięto. Ale co
powinien robić dalej? Nie było sensu wracać tam, skąd przyszedł. Nawet przy
założeniu, że zdołałby pokonać taką odległość, u celu drogi znajdował się ten sam
budynek, w którym go uwięziono. Jeśli ci ludzie zostawili go tutaj na pewną śmierć,
nie zapewnią mu bezpiecznego schronienia.
A jednak tak dobrze oznakowana droga musiała dokądś prowadzić. Może u
celu znajdzie jakieś bezpieczniejsze miejsce? Nie mając innego wyjścia, jak tylko
uchwycić się tej nadziei, Ross skręcił w tamtym kierunku. Szlak biegł dalej w dół
zbocza. Wielkie zaspy śniegu i lodowe wieże były poprzedzielane skalnymi forma-
cjami, które wyglądały jak olbrzymie kły przegryzające się od dołu przez tę zimową
szatę wierzchnią. Okrążając jedną z takich wielkich skał Ross spojrzał w dół do stóp
górskiego zbocza. Biała płaska przestrzeń. Szlak schodził tam, biegł przez śnieżne
pole i wiódł wprost do półokrągłej kopuły, prawdopodobnie górnej części struktury
osadzonej głębiej pod ziemią. Kopułę wykonano z ciemnego materiału.
Ross porzucił ostrożność. Musiał znaleźć ciepło i schronienie przed wiatrem.
Drżąc z zimna i zataczając się na zesztywniałych nogach, dotarł do zewnętrznych
drzwi budynku - zamkniętych, okrągłych drzwi. Naparł na nie resztką sił i z
westchnieniem ulgi wtoczył się do środka, gdy posłusznie ustąpiły. Dostrzegł, że ota-
cza go błękitne pulsujące światło.
To pobudziło go ponownie do wysiłku - światło było odległą obietnicą ciepła,
którego tak potrzebował. Doczołgał się do kolejnych drzwi w przeciwległej ścianie
krótkiego, prowadzącego w dół korytarza. Tutaj się zatrzymał i odruchowo przycisnął
pozbawione zupełnie czucia dłonie do piersi. Nagle zdał sobie sprawę, że czuje
ciepło! Jego oddech nie pozostawiał obłoków pary, mimo iż oddychał głęboko i
szybko. Gdy zrozumiał w nagłym przebłysku świadomości, co to oznacza, znów ode-
zwał się w nim zwierzęcy instynkt życia. Jeśli pozostanie w tym przejściu, umrze.
Musi znaleźć cieplejsze miejsce, nim straci świadomość, a czuł, że jest już bardzo,
bardzo blisko momentu, gdy jego organizm się podda. Ta myśl dodała mu sił.
Poruszył się gwałtownie, starając się wykorzystać, być może, ostatni już przypływ
energii.
Dotarł do szerokiej platformy, z której kręcone schody prowadziły w mrok na
dole i ku ruchomym cieniom u góry. Zrozumiał, że budynek, w którym się znajduje,
jest naprawdę wielkich rozmiarów. W dół nie odważył się pójść, bo gdy tam
spoglądał, czuł zawroty głowy.
Zaczął mozolną wspinaczkę w górę. Mijał kolejne platformy, z których na
wzór pajęczej sieci rozchodziły się promieniście liczne korytarze. Zbliżał się do
następnej, gdy nagle usłyszał, zwielokrotniony przez echo, odgłos dochodzący z dołu.
Coś tam się ruszało! Wciągnął z wysiłkiem swe ciało na platformę, wyjątkowo słabo
oświetloną, mając nadzieję, że wczołga się na tyle głęboko do jednego z korytarzy, że
nie będzie widoczny z szybu głównego. Przebył zaledwie kilka kroków wybranym
tunelem i opadł bez sił, dysząc ciężko. Przeturlał się ku ścianie korytarza i usiłował
wstać, opierając się rękami o jej gładką powierzchnię. I przeleciał przez ścianę!
Przez sekundę czy dwie czuł tylko oszołomienie. Potem zorientował się, że
leży na czymś miękkim i że otacza go ciepłe powietrze. Poczuł silne ukłucie na
wysokości ud, a potem ramion, i nagle wszystko wokół zaczęło wirować w obłędnym
tańcu barw. Jego zmęczony umysł zapadł w świat sennych marzeń.
Kiedy nadeszła pora przebudzenia, Ross, znajdujący się jeszcze na granicy snu
i jawy, przypomniał sobie z detalami wszystko, o czym śnił. Leżał z zamkniętymi
oczami i układał te sny w jedną całość. Sny? Nie, był pewien, że nie były to sny, lecz
wspomnienia prawdziwych zdarzeń. Rossa z ludu pucharu i Ross Murdock, agent w
tajnym projekcie rządowym, znów byli jedną osobą. Jak to się stało, nie miał pojęcia.
Ale stało się.
Gdy otworzył oczy, zobaczył nad sobą sklepienie o barwie łagodnego błękitu
przechodzącej na obrzeżach w szarość. Te spokojne kolory podziałały na jego wciąż
roztrzęsiony umysł jak uspokajające słowa. Po raz pierwszy, odkąd został
zaatakowany nad rzeką, znikły uporczywe bóle głowy. Uniósł rękę, by dotknąć
miejsca zranienia, które jeszcze wczoraj było tak bolesne, że reagowało na
najmniejszy ucisk. Teraz nie poczuł bólu. Po potężnym ciosie w głowę pozostała mu
na pamiątkę tylko wyczuwalna szrama.
Ross uniósł się i rozejrzał z ciekawością. Jego ciało spoczywało w metalowej
konstrukcji przypominającej kształtem kołyskę, zanurzonej w czerwonawej
galaretowatej substancji o aromatycznym zapachu. Nie odczuwał już zupełnie zimna
ani też głodu. Czuł się zrelaksowany jak chyba nigdy w życiu. Usiadł w swej kołysce,
ś
cierając dziwną galaretę z ramion i piersi. Zeszła bez problemów, nie pozostawiając
na jego skórze ani wilgoci, ani żadnej plamy.
W małym cylindrycznym pomieszczeniu, w którym się znajdował, było oprócz
dziwnego łoża, także kilka innych przedmiotów. W przedniej, wąskiej części
dostrzegł dwa siedzenia przypominające kształtem odwrócone wiadra, a przed nimi
blat z jakimiś urządzeniami kontrolnymi, których zastosowania nie znał.
Ross zsunął się z kołyski. Gdy dotknął stopami podłoża, za jego plecami
rozległ się cichy trzask. Odwrócił się natychmiast, przygotowany na kłopoty. Ale to
tylko otworzyły się niewielkie drzwiczki od skrytki w ścianie. Wewnątrz znajdował
się spory pakunek. Najwyraźniej było to zaproszenie, by go wziąć.
Zawierał złożoną tkaninę, ściśniętą i zapieczętowaną w przezroczystym
opakowaniu, które Ross zdołał otworzyć dopiero za trzecią próbą. Wydobył ubranie
wykonane z materiału, jakiego nigdy dotąd nie oglądał. Gładka, błyszcząca
powierzchnia sugerowała metal, ale w dotyku materiał był miększy od najdelikatniej-
szego jedwabiu. Barwa tkaniny zmieniała się płynnie przy każdym poruszeniu. Była
ciemnogranatowa, jasnofioletowa, to znów intensywnie zielona.
Zaczął eksperymentować z rzędem małych jasnozielonych guzików
biegnących w równej linii od prawego ramienia ku lewemu biodru. W tym miejscu
właśnie szata rozsunęła się. Kiedy wsunął się do środka, ubiór przylgnął do jego ciała.
Przez ramię biegł zielony pas tkaniny, który zapewne należało nałożyć na rząd guzi-
ków. U dom zaś, kostium obejmujący jego nogi jak długie skarpety, uformował
podeszwy pod stopami.
Ross przycisnął luźny pas do guzików i zapiął szatę. Przez chwilę stał,
przesuwając w zamyśleniu dłońmi po gładkiej powierzchni tej cudownej tkaniny,
która była dlań takim samym dziwem jak całe otoczenie. Jego umysł pracował jasno.
Doskonale pamiętał wszystkie przeszłe wydarzenia aż do momentu, kiedy przeleciał
przez ścianę. Był pewien, że przebywał nawet nie w jednym, ale w dwóch czasowych
transporterach Czerwonych. Czy to jest trzeci? Jeśli tak, to czy nadal jest więźniem?
Dlaczego więc najpierw pozostawili go umierającego na mrozie, a teraz traktowali w
taki sposób? Nie widział też podobieństwa między pierwszą lodową stacją, gdzie
pojmali go Czerwoni, a miejscem, w którym się teraz znajdował.
Rozległ się następny cichy trzask i Ross zerknął przez ramię, akurat w porę,
by zobaczyć, jak jego łoże składa się w sześcian i przesuwa ku ścianie pokoju.
Podszedł do krzeseł. Jego obute w miękką tkaninę stopy poruszały się bezszelestnie.
Usiadł na jednym z siedzeń i przyjrzał się nieznanym urządzeniom. Przypominały
system sterowniczy tego helikoptera, którym odbył pierwszy etap swojej fantastycznej
podróży przez czas i przestrzeń. Siedzenie jednak nie było zbyt wygodne. Zdał sobie
sprawę, że nie zostało skonstruowane z myślą o takim kształcie jakie miało jego ciało.
Kształt, jaki miało jego ciało... Ta wanna, czy też może łoże, wypełnione
galaretą... To ubranie, które z taką precyzją i łatwością dostosowało się do jego
rozmiarów...
Ross pochylił się gwałtownie i ponownie przyjrzał się urządzeniom na blacie.
Tak, słusznie podejrzewał. Dotarł tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden z agentów!
Znajduje się w pomieszczeniu obcej rasy, na której istnieniu oparli swój projekt
Millaird i Kelgarries! To jest właśnie źródło, albo jedno ze źródeł, z którego Czer-
woni czerpali niezwykłe technologie, przewyższające dokonania współczesnej nauki!
Ś
wiat w okowach mrozu i budynek z niezwykłymi urządzeniami. Cylinder z
siedzeniem dla pilota i urządzeniami sterowniczymi. Czy należy do obcych? A wanna
i cała reszta.... Czy sama jego obecność aktywowała te urządzenia? Czy to maszyny
dostarczyły mu ubranie? A co się stało z tuniką, w której się tu zjawił?
Rozejrzał się uważnie po pomieszczeniu. Nie dostrzegł ani swej tuniki, ani
pasa, ani skórzanych butów. Nie mógł też zrozumieć obecnego stanu swego ciała -
braku zmęczenia, głodu i pragnienia.
Były możliwe dwa wyjaśnienia. Albo obcy wciąż tu mieszkają i udzielili mu
pomocy z jakichś nieznanych powodów, albo też całą pracę wykonywały automaty,
których twórcy dawno już przestali istnieć. Nie potrafił dokładnie sobie przypomnieć
drogi, jaką przebył od momentu wejścia do tej kopuły pośród lodów, ale pamiętał, że
gdzieś się wspinał, że czołgał się przez puste korytarze, że nie widział ani nie słyszał
ż
adnych żywych istot. Teraz zaś rozglądał się po raz kolejny wokół w poszukiwaniu
drzwi, którymi musiał się tu dostać, i nie widział najmniejszej rysy w żadnej ze ścian.
Chcę wyjść! - zażądał głośno, stając na środku ciasnego pomieszczenia. Jego
wzrok ponownie omiatał wszystkie kąty w poszukiwaniu ukrytych drzwi. Kiedy nic
sienie stało, opukał i obmacał każdy cal pomieszczenia - wciąż bez rezultatu. Gdyby
tylko pamiętał, jak się tu dostał! Ale jedyne wspomnienie, jakie pojawiało się w jego
umyśle, to moment, gdy oparł się o jakąś ścianę, a ona ustąpiła. Potem zaś spadał w
dół. A gdzie upadł? Czy nie do tej wanny z galaretą?
Tknięty nagłą myślą, Ross spojrzał na sufit. Pomieszczenie nie było wysokie.
Gdy wspiął się na palce, mógł dotknąć palcami jego powierzchni. Stanął w miejscu, w
którym przedtem, przed złożeniem, stała pokryta galaretą kołyska.
Pchnięcie sufitu w tym właśnie punkcie dało wreszcie pozytywny rezultat.
Błękitna substancja ustąpiła pod naciskiem. Stojąc na palcach, pchnął jeszcze raz na
tyle silnie, na ile mógł w tak niewygodnej pozycji. Najwyraźniej zwolnił jakąś
blokadę, bo fragment sufitu odskoczył tym razem tak gwałtownie, że Ross upadłby,
gdyby nie złapał dla utrzymania równowagi jednego z cylindrycznych krzeseł.
Skoczył teraz do góry i chwyciwszy dłońmi za brzeg znajdującego się nad jego
głową okrągłego otworu, zdołał wciągnąć się na zewnątrz. Krótki pochyły szyb z
nikłym światełkiem przenikającym przez przeciwległą ściankę. Ross pchnął w tym
miejscu i otworzywszy bez najmniejszego wysiłku kolejne przejście, wszedł do
znajomego korytarza.
Przytrzymał drzwi otwarte i zerknął jeszcze raz na miejsce, z którego przybył,
a jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Teraz bowiem widział wyraźnie, że wyszedł
z małego, zakończonego ostrym dziobem pojazdu w kształcie pocisku. Pojazd
spoczywał w czymś w rodzaju kieszeni przymocowanej u boku większej struktury,
jak statek w śluzie, i najprawdopodobniej mógł być stąd wystrzelony jak pocisk z lufy
strzelby. Ale jakie było jego zastosowanie?
Ross zaczął się zastanawiać. Podobny do torpedy pojazd to zapewne rakieta o
napędzie atomowym. Kiedy do niego wpadł, był w na tyle złym stanie, że został
automatycznie umieszczony w jakimś urządzeniu regenerującym. Jakie małe pojazdy
mogłyby być wyposażone w systemy regenerujące? Tylko takie, które mają działać w
niebezpiecznych sytuacjach. Przeznaczone do transportu rannych, którzy opuścili
główną strukturę w pośpiechu. , Krótko mówiąc, szalupa ratunkowa!
Tylko po co w budynku szalupa ratunkowa? Takie urządzenie byłoby
przydatne na statku. Ross postąpił kilka kroków korytarzem i rozejrzał się wokół z
narastającym zaciekawieniem. Czy możliwe, że cała ta budowla jest statkiem, który tu
wylądował, został opuszczony i zapomniany, a Czerwoni teraz po prostu go plądrują?
To by pasowało! Fakty składały się w tak spójną całość, że Ross był prawie
przekonany, iż jego wnioski są słuszne. Musiał jednak udowodnić tę hipotezę.
Przymknął drzwi wiodące do łodzi ratunkowej, tak aby w razie potrzeby móc
je łatwo odnaleźć. To było doskonałe miejsce, gdyby musiał się ukryć.
Bezszelestnie podszedł do schodów w głównym szybie i zatrzymał się tam
nasłuchując. W dole słyszał dźwięki. Brzęknięcia metalu uderzającego w metal i
chyba przytłumione ludzkie głosy. Na górze zaś panowała cisza. Najpierw więc zbada
ten rejon, zostawiając bardziej niebezpieczne miejsce na później.
Wspiął się po schodach jeszcze dwa poziomy wyżej, aż stanął w szerokim
pomieszczeniu z półokrągłym sklepieniem, które zapewne było czubkiem całej
kopuły. Znajdowało się tu tak wiele nieznanych mu urządzeń, dźwigni, przycisków,
ż
e aż stanął zdumiony, sycąc oczy samym widokiem. Naliczył pięć tablic kontrolnych
podobnych do tej, jaka znajdowała się w szalupie ratunkowej, a przy każdej z nich
stały dwa albo trzy cylindryczne siedzenia. Te jednak unosiły się lekko nad ziemią,
oplecione pajęczyną lin. Położył dłoń na jednym z nich - ugięło się elastycznie.
Tablice kontrolne też były znacznie bardziej skomplikowane. Ta w małym
stateczku przypominała przy nich dziecinną zabawkę. Ross pociągnął nosem.
Powietrze w szalupie ratunkowej miało świeży i przyjemny zapach; tutaj wyczuwał
lekki odór stęchlizny.
Przeszedł pomiędzy urządzeniami sterowniczymi, przyglądając im się z
uwagą. Tego, że znajduje się w głównej kabinie pilotów, był całkowicie pewien.
Właśnie z tego miejsca można było wprawić w ruch całą tę olbrzymią masę, którą
miał pod stopami, i skierować w dowolnym kierunku. Czy to pojazd morski, czy
powietrzny? Półkolisty kształt przemawiał raczej za tym drugim. Ale cywilizacja tak
zaawansowana jak ta, musiała pozostawić po sobie jakieś ślady. Ross był gotów
uwierzyć, że znajduje się teraz w znacznie odleglejszej przeszłości niż 2000 rok
p.n.e., ale mimo wszystko nie wątpił, że jakieś ślady po tych, którzy potrafili budować
takie urządzenia, przetrwałyby do czasów współczesnych. Może właśnie Czerwoni je
znaleźli. Może odkryli je na swych terenach, powiedzmy na Syberii. Albo w jakichś
dzikich zakątkach Azji.
Ross niewiele wiedział o zamierzchłych czasach. Mógł polegać tylko na
informacjach zdobytych podczas kursu w bazie i własnych bardzo
nieuporządkowanych wiadomościach, które gromadził, czytając różne książki. Jednak
ś
wiadomość istnienia tak zaawansowanej rasy, zdolnej stworzyć taki statek, poruszyła
go do głębi. Gdyby można ich odnaleźć, gdyby można nawiązać kontakt z istotami,
które miały taką wiedzę... Ale przecież o to właśnie chodziło w projekcie! A on był
jedynym jego członkiem, który trafił na ten ślad! Musi jakoś wydostać się z tego
ś
nieżnego świata, z tego zagrzebanego w lodzie statku i odnaleźć swoich towarzyszy.
Może jest to niemożliwe, ale przecież trzeba spróbować. Już ci, którzy porzucili go na
ś
nieżnym pustkowiu, uważali, że nie zdoła przeżyć. A jednak żyje. I dzięki tej
nieznanej rasie i jej wynalazkom jest nawet w zupełnie dobrej formie.
Ross usiadł na jednym z cylindrycznych krzeseł. Tym samym uniknął
natychmiastowej katastrofy, jako że chwilowo nie był widoczny od strony schodów,
które właśnie zadudniły odgłosem ciężkich kroków. Ktoś wspinał się na górę, a z
kabiny sterowniczej było tylko jedno wyjście.
12
Ross w mgnieniu oka zeskoczył z napowietrznego siedzenia i padł na podłogę.
Próbował wsunąć się pod blat w przedniej części kabiny, ale okazał się on
zdecydowanie za mały. Poczuł natomiast, że od strony najmniejszej z tablic
rozdzielczych, przy której znajdowały się tylko dwa siedzenia, dochodzi bardzo
intensywny i nieprzyjemny swąd. Nie miał czasu badać tego zjawiska. Ponieważ w
całym pomieszczeniu nie znalazł niczego co mogłoby od biedy posłużyć za broń, w
ostatnim desperackim odruchu skoczył w kierunku schodów. Pozostała tylko walka.
Podczas treningu w bazie nauczono go pewnego ciosu, który wymagał
wprawdzie dużej precyzji, ale był bardzo skuteczny w działaniu, często nawet miał
skutki śmiertelne. Teraz Ross zamierzał go użyć. Człowiek, który wchodził na górę,
był już tuż.
Na poziomie podłogi pokazała się ludzka głowa. Ross uderzył, wiedząc już w
momencie, gdy jego ręka trafiła na fałdy spoczywającego na karku futrzanego
kaptura, że zamiar się nie powiódł. Ale na szczęście wystarczył sam impet
nieoczekiwanego ciosu. Ze zduszonym okrzykiem mężczyzna znikł w otworze
podłogi, spadając wprost na swego towarzysza znajdującego się kilka stopni niżej.
Ross usłyszał wyraźnie wrzask ich obu, a potem dalsze krzyki z niższego poziomu i
wreszcie huk strzału, który rozdarł ciszę szybu. Cofnął się gwałtownie ze schodów z
powrotem do kabiny sterowniczej. Wprawdzie opóźnił nieco moment ostatecznej
konfrontacji, ale mieli go tu w pułapce. Wystarczyło, by poczekali cierpliwie na
dalszy rozwój wypadków. Wprawdzie podczas pobytu w szalupie ratunkowej
odzyskał siły, ale mimo wszystko, jak długo wytrzyma tu bez wody i jedzenia?
Skoro jednak zyskał nieco na czasie, musi to wykorzystać. Przyjrzawszy się
ponownie siedzeniom, Ross dostrzegł, że można je odczepić z sieci. Dokonawszy
tego, przyciągnął wszystkie do wylotu klatki schodowej i zbudował prowizoryczną
barykadę. Nie wytrzyma długo, jeśli ktoś zdecydowanie naprze od dołu, ale miał
przynajmniej nadzieję, że przyjmie na siebie kule, jeżeli ktoś będzie próbował trafić
go z dołu rykoszetem. Jakoż od czasu do czasu słyszał huk wystrzału i krzyki
skierowane wyraźnie do niego, decydował jednak, że to za mało, by zmusić go do
opuszczenia kryjówki.
Ponownie przeszedł się po kabinie w poszukiwaniu broni. Symbole na
przyciskach i dźwigniach przyrządów nic mu nie mówiły. Zmartwiło go to, miał
bowiem nadzieję, że pośród niezliczonych mechanizmów znajdzie takie, które zdoła
zidentyfikować i wykorzystać. Jeszcze raz stanął przy urządzeniach kontrolnych i
zamyślił się głęboko. Z tego miejsca kierowano statkiem. A więc te przyrządy muszą
umożliwiać pilotowi nie tylko sterowanie pojazdem, ale kontrolowanie oświetlenia,
ogrzewania, wentylacji, oraz systemów obronnych! Oczywiście mechanizmy mogą
już nie działać, ale przecież w łodzi ratowniczej wszystko funkcjonowało bez zarzutu.
Pozostawało mu tylko spróbować szczęścia.
Podjąwszy decyzję, Ross po prostu zamknął oczy i tak jak to robił w
dzieciństwie, obrócił się trzykrotnie dookoła własnej osi, wskazując przed siebie
palcem. Potem zaś otworzył oczy, by zobaczyć, co ma do powiedzenia przeznaczenie.
Jego palec wskazywał tablicę kontrolną, przy której znajdowały się trzy
siedzenia. Podszedł do niej powoli, będąc w pełni świadom, że dotknięcie tych
urządzeń może rozpocząć łańcuch zdarzeń, których nie zdoła kontrolować. Z dołu
rozległ się następny strzał, co przypomniało mu, że nie ma innego wyjścia.
Ponieważ symbole nie oznaczały dlań kompletnie nic, Ross kierował się
kształtem poszczególnych urządzeń. Wybrał drążek przypominający mały
przełącznik. Był ustawiony w pozycji górnej, więc pociągnął go w dół i policzył
powoli do dwudziestu, oczekując na efekt. Nic. Poniżej był okrągły przycisk
oznaczony dwoma wężykami i dwiema czerwonymi kropkami. Murdock wcisnął go
do poziomu blatu, a kiedy cofnął dłoń, przycisk nie powrócił do swej poprzedniej
pozycji. Brak widocznych efektów zachęcił Rossa do dalszego działania. Po obu
stronach przycisku znajdowały się dwie dźwignie. Spróbował je poruszyć w
poziomie, wcisnąć. Bez efektu. Aha, pociągnął je do siebie.
Tym razem efekt był, a jakże! Rozległ się donośny, dudniący sygnał, który
narastał do głośności powodującej drgania całej kabiny. Ross, kompletnie ogłuszony,
wcisnął z powrotem jedną dźwignię, a potem drugą. Sygnał wciąż ryczał, chociaż
teraz znacznie ciszej i z nieco niższą częstotliwością. Ross potrzebował jednak czegoś
więcej niż hałasu. Przesunął się z pierwszego siedzenia na drugie. Tutaj rzuciło mu
się w oczy pięć okrągłych przycisków oznaczonych symbolami w barwie tej samej
ż
ywej zieleni, jaką miały guziki na jego szacie. Dwa wężyki, kropka, podwójna linia,
dwa zachodzące na siebie okręgi i skrzyżowane linie...
Który przycisk wybrać? Oparłszy się zdecydowanie o pulpit, Ross wcisnął
wszystkie szybkimi ruchami. Tym razem efekt był wręcz spektakularny. Przeciwległy
kraniec blatu uniósł się nagle w górę i przybrał kształt sporego trójkątnego ekranu, na
którym zatańczyły i zamigotały kolorowe fale. Sygnał dźwiękowy przeszedł w
gniewne skrzeczenie, jakby statek protestował przeciwko temu, co robił Ross.
No dobrze, coś się działo. Szkoda tylko, że nie miał pojęcia co. Ale
przynajmniej wiedział, że statek wciąż jest sprawny. Zamierzał wydobyć z niego
nieco więcej niż oburzone skrzeczenie, bo to właśnie przypominały mu dźwięki, które
teraz słyszał. Zupełnie jakby - zastanowił się - ktoś pouczał go w nieznanym języku.
A jednak potrzebował czegoś więcej niż efektów dźwiękowych i świetlnych.
Przy trzecim siedzeniu, ostatnim przy tym stanowisku, wybór był mniejszy -
tylko dwa przełączniki. Kiedy Ross pchnął w górę pierwszy z nich, kolorowe fale
tańczące na ekranie nagle zamieniły się w jednolite brązowe tło, na którym przez
moment zamigotał jakiś obraz. Może nie trzeba przesuwać tej dźwigni maksymalnie
w górę? Ross przyjrzał się szczelinie, w której poruszał się drążek, i dojrzał
kilkanaście małych punkcików wzdłuż niej. Wybór częstotliwości? Nie zaszkodzi
sprawdzić. Najpierw jednak podskoczył szybko do swej zaimprowizowanej barykady
u wejścia na schody. Nie dostrzegł śladów świadczących, by ktoś próbował ją
forsować z dołu. Skrzeknięcia za to wciąż się odzywały, ale pojedynczo i w re-
gularnych odstępach czasu.
Ross powrócił do dźwigni i przesunął ją o dwa punkty w dół. Z otwartymi ze
zdumienia ustami przyglądał się rezultatowi tej akcji. Biało-brązowe linie zaczęły
tworzyć wyraźny obraz. Dalsze przesuwanie dźwigni powodowało przybliżanie lub
oddalanie tego obrazu. Kojarzyło mu się to z przekazem telewizyjnym. Ross chwycił
drugi przełącznik i ustawił go w takiej samej pozycji jak pierwszy. Rozmazany obraz i
tańczące wokół cienie nagle nałożyły się na siebie z właściwą ostrością. Tylko kolory
wciąż były brązowe, choć spodziewał się czerni i bieli.
Patrzył wprost w czyjąś twarz! Przełknął gwałtownie ślinę, a jego dłoń
chwyciła kurczowo za brzeg sąsiedniego krzesła. Twarz nie należała do człowieka,
ale nieco przypominała ludzką. Była trójkątna, o ostro wystających kościach
policzkowych. Poniżej nich, zwężała się przechodząc następnie w szeroką żuchwę,
łączącą się po bokach z górną częścią. Ciemna skóra była obficie porośnięta włosem,
a na szczycie głowy, włosy tworzyły spory czub. Istota miała wydamy, zakrzywiony,
błyszczący nos i dwoje dużych, okrągłych oczu. W tych oczach niewątpliwie
błyszczała inteligencja, jak również niebotyczne zdumienie na widok Rossa. Murdock
miał wrażenie, że patrzą na siebie przez okno.
Skrzek, chrząknięcie, skrzek... Istota za szybą, czy raczej na ekranie, poruszała
swymi nienaturalnie małymi wargami. Ross ponownie przełknął ślinę.
- Halo - powiedział automatycznie. Głos, który wydobył z gardła, był tylko
cichym westchnieniem i być może nawet nie dotarł do istoty na ekranie, bo ta wciąż
zadawała pytania, o ile to byty pytania. Ross, opanowawszy pierwsze zaskoczenie,
próbował dojrzeć, co jest za plecami jego rozmówcy. Mimo iż obraz był nieostry,
zdawało mu się, że obca istota znajduje się w pomieszczeniu podobnym do tego, w
którym sam przebywał. A więc skontaktował się ze statkiem tego samego typu, tyle że
tamten nie był opuszczony!
Istota o zarośniętej twarzy obróciła się przez ramię i wydała pełen irytacji
skrzek skierowany do kogoś z tyłu. Potem odsunęła się od ekranu, by zrobić miejsce
dla tego, kogo wezwała.
Pojawienie się Futrzaka było dla Rossa niespodzianką, a teraz czekała go
następna. Istota, która wpatrywała się w niego z ekranu, wyglądała zupełnie inaczej.
Miała bladą skórę i twarz znacznie bardziej podobną do ludzkiej. Jajowata głowa była
całkiem łysa. Ponadto obcy miał na sobie identyczne ubranie jak to, które Ross zabrał
z szalupy ratunkowej. Łysoń nic nie mówił, wpatrywał się tylko w Murdocka
przenikliwym wzrokiem, a wyraz jego oczu z każdą chwilą stawał się bardziej wrogi.
Ross pamiętał dreszcz, jakim przejmowało go spojrzenie Kelgarriesa, ale to było nic
w porównaniu z siłą gniewu, jaka biła ze wzroku obcego. Gniewu i przestrogi.
Futrzak go zaskoczył, ale ta niema groźba obudziła w nim przekorę i zawziętość.
Oddychał ciężko, patrzył jednak obcemu prosto w oczy i miał nadzieję, że to
spojrzenie wyraźnie mówi Łysoniowi, iż będzie miał poważne kłopoty, jeśli spróbuje
stanąć Rossowi na drodze.
Ten pojedynek woli z obcym z ekranu wydał go w ręce wrogów na statku. Za
późno usłyszał, jak forsują barykadę, a kiedy odwrócił się w tamtym kierunku,
dostrzegł rozrzucone krzesła i pistolet skierowany w swą pierś. Po krótkiej chwili
wahania podniósł ręce do góry, bo niebezpieczeństwo, w którym się teraz znalazł,
rozumiał doskonale. Do kabiny wkroczyli dwaj Czerwoni odziani w filtra.
W tym z przodu Murdock rozpoznał mężczyznę, którego wcześniej
pomyłkowo wziął za Ashe'a. On także zdumiał się, widząc twarz Rossa, ale
natychmiast wydał zdecydowany rozkaz swemu towarzyszowi. Ten stanął za
Murdockiem i związał mu ręce na plecach. Ross jeszcze raz spojrzał na ekran i
dostrzegł Łysonia wpatrującego się w odbywające się tu widowisko. Twarz obcego
nie była już zimna i obojętna, malowało się na niej kompletne zaskoczenie
Teraz także przeciwnicy Rossa dostrzegli twarz na ekranie. Jeden z nich
skoczył do urządzeń kontrolnych i poruszył kilkakrotnie drążkami, aż zarówno w
pokoju, jak i na ekranie zapanowała cisza.
- Kim jesteś? - mężczyzna podobny do Ashe'a przemówił powoli w języku
ludu pucharu, świdrując Rossa przenikliwym spojrzeniem.
- A jak myślisz? - odpowiedział Murdock pytaniem na pytanie. Miał na sobie
taki sam uniform jak Łysoń i najwyraźniej nawiązał kontakt z byłymi właścicielami
tego statku. Niech to da Czerwonym do myślenia.
Ci jednak nie odezwali się. Bez słowa pchnęli Rossa w stronę schodów.
Ponieważ pokonanie stromych stopni ze związanymi rękoma okazało się
niemożliwe, zatrzymali się na pierwszej platformie i uwolnili mu dłonie. Oczywiście
pistolet wciąż był wymierzony w jego plecy. Spieszyli się wyraźnie, toteż Ross starał
się opóźniać tempo marszu, jak tylko mógł. Zdał sobie bowiem sprawę, że poprzez
sam fakt rozpoznania pistoletu jako broni, poprzez poddanie się tej groźbie, zdradził
swoje prawdziwe pochodzenie. Musi więc teraz zrobić wszystko, aby nie
doprowadzić ich do projektu. Tym razem był pewien, że nie pozostawią go w
pierwszej lepszej lodowej szczelinie.
Przekonał się, że ma rację, gdy przy wyjściu ze statku podali mu futrzane
okrycie, ponownie związali ręce i zarzucili na szyję pętlę. A więc zabierali go z
powrotem do swojej bazy w tym czasie. Dobrze. Tam jest transporter, którym będzie
mógł powrócić do swoich. Na pewno znajdzie jakiś sposób, by się do niego dostać.
Dlatego też nie sprawiał więcej kłopotu eskorcie i bez protestu podążał znajomą już
drogą w górę ku ośnieżonym skałom. Miał nadzieję, że uznali to za objaw całkowitej
rezygnacji, taki przynajmniej wyraz starał się nadać swej twarzy. Gdy dotarli na
wzgórze, obejrzał się jeszcze raz na kopułę statku.
Ocenił, że co najmniej połowa leży poniżej powierzchni gruntu. Albo więc
pojazd spoczywa tu przez bardzo długi czas, albo, o ile jest to statek powietrzny,
musiał z wielką siłą uderzyć o ziemię w poważnej katastrofie. On zaś nawiązał
kontakt z innym, podobnym statkiem! I żadna z istot, które tam widział, nie była
człowiekiem.
Ross rozmyślał o tym w trakcie wędrówki. Uważał, że ludzie, którzy go
pojmali, po prostu plądrują statek. A sądząc po rozmiarach pojazdu, ładunek musi być
duży. Ale skąd pochodzi? Czyje ręce wykonały te przedmioty? A raczej jaki rodzaj
rąk? Dokąd statek zmierzał? I w jaki sposób Czerwoni go zlokalizowali? Pytań było
wiele, a odpowiedzi żadnej. Ross miał nadzieję, że poprzez nawiązanie kontaktu z
prawowitymi właścicielami statku zaszkodził Czerwonym. Może obcy podejmą jakieś
kroki, by odzyskać swoją własność? Łysoń zrobił na nim spore wrażenie podczas ich
krótkiego pojedynku na spojrzenia. Wolałby nie poznawać go osobiście, zwłaszcza
jeśli zjawi się z jakimiś pretensjami. Teraz jednak musiał skoncentrować się na czym
innym. Musiał utrzymywać Czerwonych w niepewności, co do jego tożsamości, tak
długo, jak to możliwe, i liczyć na uśmiech losu, który pozwoliłby mu użyć
transportera czasowego. Nie wiedział do końca, na jakiej zasadzie działa ta platforma.
Był natomiast pewien, że właśnie z jej pomocą został tu przeniesiony z czasów
handlarzy. Gdyby więc udało mu się wrócić, być może zdołałby uciec. Musiał tylko
dotrzeć do rzeki i pójść wzdłuż jej nurtu aż do ujścia. Tam w regularnych odstępach
czasu miał pojawiać się ich okręt. Ross zdawał sobie sprawę, że prawdopodobieństwo
realizacji tego planu jest znikome, ale nie widział najmniejszego powodu, żeby się
poddawać i ustępować Czerwonym.
Kiedy doszli do ich bazy, zauważył, że w jej zbudowanie włożono naprawdę
wiele umiejętności i wysiłku. Nawet z bliska wyglądała tylko jak krawędź jęzora
lodowca i gdyby nie prowadzące do niej ślady, nikt by nie podejrzewał, że pod
zewnętrzną warstwą lodu kryje się coś więcej.
Weszli przez lodowy tunel do wnętrza. Szybkim krokiem minęli szereg
małych pomieszczeń, którym Ross nie miał nawet czasu się przyjrzeć. Wreszcie
pchnięto go do jakiegoś pokoju, a drzwi zamknęły się za nim z trzaskiem. Ręce wciąż
miał związane.
Pomieszczenie było ciemne i znacznie chłodniejsze niż korytarze, którymi
szli. Ross stał bez ruchu, czekając, aż jego oczy przyzwyczają się do mroku. Po kilku
chwilach usłyszał dochodzące gdzieś z ciemności stłumione puknięcie.
- Kto tam jest?- zapytał w języku ludu pucharu, zdecydowany utrzymywać swą
fałszywą tożsamość, choć prawdopodobnie było to już bez znaczenia. Nie usłyszał
odpowiedzi, ale po chwili głuchy odgłos stuknięcia zabrzmiał znowu. Ross powoli
postąpił krok naprzód, i zaczął obmacywać otaczające go ściany. Zorientował się, że
znajduje się w małej pustej celi. Odgłos uderzeń dochodził zza jednej ze ścian.
Przyłożył do niej głowę, nasłuchując. Nie był to regularny dźwięk pracującej maszyny
- niektóre przerwy trwały dość długo, to znów kilka uderzeń następowało po sobie
bardzo szybko. Jak gdyby ktoś coś kopał!
Czyżby Czerwoni poszerzali swoją podziemną kryjówkę? Wątpliwe -
stwierdził Ross, nasłuchując przez dłuższą chwilę - odgłosy były zbyt nieregularne.
Wyglądało na to, że te dłuższe przerwy są chwilami oczekiwania na rezultat pracy. A
może ktoś wstrzymywał oddech, nasłuchując z niepokojem, czy jego działalność
wyjdzie na jaw?
Ross położył się na ziemi z głową przytkniętą do ściany, aby wyraźnie słyszeć
dziwne odgłosy, i spróbował uwolnić ręce. Niestety, jedynym rezultatem tych prób
była zdarta skóra na nadgarstkach. Wciąż miał na sobie futrzane okrycie i było mu
zdecydowanie za gorąco, mimo panującego w celi chłodu, który odczuwał wyraźnie
na gołych dłoniach. Tylko w części ciała odzianej wyłącznie w szatę obcych nie czuł
ani zimna, ani ciepła. Wszystko wskazywało na to, że była wyposażona w jakiś
regulator temperatury.
Podjął jeszcze jedną próbę uwolnienia rąk, pocierając nimi energicznie o
ś
cianę za swymi plecami. Bez rezultatu. Odległe stukanie ucichło. Tym razem
przerwa trwała tak długo, że Ross zupełnie nie wiedząc kiedy zapadł w sen. Opierał
się o ścianę, a głowa opadła mu na piersi.
Kiedy się obudził, był wściekle głodny, a wraz z uczuciem głodu wzrósł też
jego wewnętrzny bunt. Zerwał się na nogi i namacał drzwi, przez które został
wtrącony do tej celi. Zaczął kopać w nie ze złością. Miękkie podeszwy jego dziwnego
ubioru tłumiły te uderzenia, ale mimo to coś musiało być słychać, bo drzwi otworzyły
się nagle i Ross stanął twarzą w twarz z jednym ze strażników.
- Jeść! Chcę jeść! - krzyknął w języku ludu pucharu. Strażnik zignorował jego
żą
danie. Pociągnął Rossa na zewnątrz tak gwałtownie, że ten stracił równowagę.
Murdock został zawleczony do innego pomieszczenia, gdzie stanął przed czymś, co w
myślach nazwał trybunałem.
Dwóch z siedzących tam mężczyzn znał - sobowtór Ashe'a i ten spokojny
człowiek, który przesłuchiwał go w poprzedniej bazie. Trzeci mężczyzna,
najwyraźniej o największej władzy, przyglądał mu się uważnie, chociaż zachowywał
przy tym obojętny wyraz twarzy.
- Kim jesteś? - zapytał ten spokojny.
- Rossa, syn Gurdiego. Ale zanim będę z tobą rozmawiał, muszę coś zjeść. Nie
zrobiłem wam nic złego, a traktujecie mnie jak barbarzyńcę, który ukradł sól z
faktorii...
- Jesteś agentem - przerwał mu beznamiętnym głosem ten, którego Ross
oceniał jako najwyższego rangą. - A czyim, powiesz nam we właściwym czasie.
Najpierw opowiesz nam o statku, o tym, co tam znalazłeś, i o tym, co robiłeś z jego
urządzeniami... I lepiej zastanów się chwilę, nim odmówisz, mój młody przyjacielu. -
Sięgnął do boku i Ross po raz kolejny patrzył na wycelowany w siebie pistolet. - O,
widzę, że wiesz, do czego to służy. Dziwna wiedza jak na handlarza z niewinnej
epoki brązu. I nie miej wątpliwości, że użyję tego przedmiotu. Oczywiście nie zabiję
cię - mówił dalej spokojnym tonem - ale niektóre rany, sprawiają potworny ból, mimo
iż nie są groźne dla życia. Kirszow, zdejmij z niego to futro!
Ręce Rossa zostały uwolnione, a futrzana bluza znalazła się na ziemi.
Przesłuchujący uważnie przyjrzał się ubiorowi, który znajdował się pod spodem.
A teraz powiesz nam wszystko, co chcemy usłyszeć. Ton, jakim wyrzekł te
słowa, przejął Rossa chłodem. Podobnie czuł siew obecności majora Kelgarriesa.
Może także Ashe miał w sobie coś takiego. No i ten Łysoń, którego oglądał na
ekranie. Nie miał wątpliwości, że jego rozmówca dokładnie wie, czego chce. Na
pewno znał wiele metod, za pomocą których mógł wydobyć z jeńca wszystko, co
chciałby usłyszeć, i na pewno metody te nie były przyjemne dla ofiary. Ross
postanowił bronić się w jedyny możliwy sposób - selekcjonować informacje i rzucać
im stopniowo te ochłapy, odwlekając maksymalnie to, co nieuniknione. Niełatwo
tracił nadzieję. No i miał sporą praktykę w słownych potyczkach z władzą. Niech
więc wyciągają z niego to, co wie, ale słowo po słowie. Może czas będzie pracował na
jego korzyść...
- Jesteś agentem...
Ross przyjął to oświadczenie bez potwierdzenia i bez zaprzeczenia.
- Przyszedłeś tu na przeszpiegi pod maską barbarzyńskiego handlarza -
płynnie, bez żadnej zmiany w tonie głosu, przesłuchujący przeszedł z mowy ludu
pucharu na język angielski.
Jednak Ross dobrze władał bronią, za jaką uważał swoją umiejętność nie
zdradzania się z emocjami w nieoczekiwanych sytuacjach. Spojrzał na
przesłuchującego go mężczyznę wzrokiem zagubionego chłopca, który nie bardzo
rozumie, co do niego mówią. W przeszłości nieraz używał tego spojrzenia, by
wprowadzić w błąd swych przeciwników. Czy teraz mu się powiedzie? Bardzo w to
wątpił. Prawdopodobnie tylko dzięki temu, co nastąpiło po chwili, Ross Murdock
zachował szacunek do samego siebie.
Usłyszeli odległy wybuch, który zadudnił jak potężny grzmot. Podłoga pod ich
stopami, ściany wokół nich oraz sufit nad ich głowami nagle poruszyły się
gwałtownie, jakby dłoń rozzłoszczonego giganta wyrwała całą bazę z lodowego
gniazda i pchnęła poprzez śnieżne pustkowie.
13
Ross wpadł na strażnika, został odepchnięty i wleciał na ścianę. Mężczyzna
krzyczał coś w języku, którego Murdock nie rozumiał. Zdecydowany rozkaz dowódcy
opanował nagłą panikę, ale jasne było, że dla niego te wydarzenia też są
zaskoczeniem. Dwóch mężczyzn natychmiast porwało Rossa i brutalnie pociągnęło
do celi. Jeszcze nie zatrzasnęli za nim drzwi, gdy dał się odczuć drugi silny wstrząs.
Pchnęli go więc do środka bez zbytnich ceremonii.
Przywarł w ciemnościach do dającej wątpliwe poczucie bezpieczeństwa
ś
ciany. Całe pomieszczenie zadrżało jeszcze dwukrotnie i za każdym razem Ross
słyszał towarzyszące wstrząsom odległe wybuchy. Bombardowanie! Ostatni wstrząs
był wyjątkowo potężny. Ross padł na ziemię. Wyraźnie odczuwał drżenie podłogi.
Jego żołądek kurczył się w konwulsjach strachu, jakiego dotąd nigdy nie zaznał.
Ale po ostatniej eksplozji, jeśli to była eksplozja, wszystko ucichło.
Ross, odczekał dłuższą chwilę i ostrożnie usiadł. Podłoga i ściany przestały
drżeć. Tam, gdzie znajdowały się drzwi, dostrzegł ich wyraźny świetlny obrys. To
znaczyło, że w ścianach pojawiły się pęknięcia i rysy. Podszedł do drzwi na
czworakach. Nagle za plecami usłyszał ostry dźwięk, który osadził go w miejscu.
Chociaż nie widział nic w ciemnościach, mógłby przysiąc, że było to pocieranie
metalu o metal. Dźwięk dochodził zza ściany. Podczołgał się tam i przyłożył ucho do
jej powierzchni. Teraz słyszał nie tylko skrobanie, ale też wyraźne stukanie i szele-
sty...
Powierzchnia ściany, którą gorączkowo zbadał dłońmi, pozostawała gładka i
nienaruszona. Nagle tuż nad głową, usłyszał kolejne skrobnięcie metalu. Tym razem
dźwięk był bardzo wyraźny, a w ścianie pojawił się otwór. Ktoś się przez nią
przebijał! Ross dostrzegł słabe migotanie światła, potem zaś coraz wyraźniej widział
poruszający się w otworze czubek narzędzia. Kawał ściany odpadł z hałasem, a w
powstałej dziurze pojawiła się ręka trzymająca światło. Przez moment Ross miał
ochotę ją pochwycić, ale liznąwszy, że może mieć do czynienia z potencjalnym
sojusznikiem, postanowił spokojnie poczekać na dalszy rozwój wypadków. Ręka
cofnęła się z powrotem za ścianę. Rozległo się następne uderzenie i duży fragment
muru upadł na podłogę. Kiedy opadł pył, Ross dostrzegł wyczołgującą się postać, a za
nią kolejną. Oświetlenie było wprawdzie słabe, ale pierwszego z wchodzących wi-
dział aż nadto wyraźnie.
- Assha! - zawołał.
Nie przebrzmiało nawet echo jego krzyku, gdy szczupły mężczyzna skoczył
jak pantera, zwalając Murdocka z nóg. Przygwoździł go do ziemi, zacisnął ręce na
szyi i zaświecił latarką prosto w oczy. Dopiero po chwili uścisk na szyi zelżał i Ross
zaczął z trudem łowić powietrze. Czuł się, co tu dużo mówić, nieco oszołomiony.
- Murdock! A co ty tu.... - resztę pytania Ashe'a zagłuszyła kolejna gwałtowna
eksplozja. Tym razem wstrząs nie tylko zwalił ich z nóg. Potężne drżenie przebiegło
także wzdłuż wszystkich ścian i sufitu. Ross odruchowo nakrył głowę ramieniem. Nie
mógł się pozbyć paskudnego wrażenia, że cały budynek zaczyna się powoli osuwać.
Po chwili jednak znów zapanowała cisza. Podniósł powoli głowę.
- Co tu się dzieje? - to był głos McNeila.
- Jakiś atak - odpowiedział Ashe - ale nie pytaj mnie, kto i dlaczego atakuje.
Ty, Murdock, jesteś tu mam nadzieję, więźniem?
- Tak, sir - odparł Ross, zadowolony, że w jego głosie nie słychać drżenia.
- Następny kret - odezwał się McNeil.
- Zaraz, nie rozumiem - Ross zwrócił się ku temu obszarowi ciemności, gdzie
prawdopodobnie siedział Ashe. - Czy byliście tu przez cały czas? Próbujecie
wydostać się z więzienia, kopiąc? Jak macie zamiar przekopać się przez ten lodowiec,
pod którym siedzimy?
- Lodowiec! - wykrzyknął Ashe zapominając o ostrożności. -Jesteśmy
wewnątrz lodowca! To wiele wyjaśnia. A więc jesteśmy...
- Na lodzie - dokończył McNeil i roześmiał ponuro. - Lodowiec, lód, no tak.
- Potulnie współpracujemy - wyjaśnił Ashe. - Dostarczamy naszym
przyjaciołom mnóstwa informacji, które już od dawna mają, oraz wielu
fantastycznych opowieści, o jakich nawet im się nie śniło. Nie wiedzą tylko, że mamy
przy sobie mały pakiet ratowniczy i cały czas próbujemy uciec. Zadziwiające, co
można zapakować do środka pasa albo pod podeszwy butów. Tak więc prowadzimy
własne poszukiwania...
- Ale ja nie dostałem żadnego specjalnego sprzętu - Ross był oburzony tą
jawną niesprawiedliwością.
- Nie - przyznał Ashe, a jego ton pozostał chłodny. - Nigdy nie dostają go
początkujący. Mogliby go użyć w niewłaściwym momencie. Mimo to radziłeś sobie
całkiem nieźle...
Narastająca złość Rossa zapewne znalazłaby teraz ujście, ale przeszkodził
temu wyraźny trzask pękającego sufitu, który przejął przerażeniem ich wszystkich.
Murdock zaczął już sobie wyobrażać grobowiec pod lodem. Cisza, która teraz
zapadła, była nie mniej przerażająca niż ten trzask. A potem usłyszeli krzyk, nie,
raczej przeraźliwy wrzask. Szczelina wokół drzwi zaczęła się nagle poszerzać, a
potem one same wysunęły się z zawiasów. Ogarnął ich paniczny strach przed pułapką.
- Chodu!!!
Ross zerwał się w mgnieniu oka, ale już w drzwiach zatrzymała ich kolejna
seria dźwięków, które kojarzyły im się tylko z jednym - z seriami z karabinów. Gdzieś
dalej toczyła się walka. Ross przypomniał sobie twarz łysego oficera ze statku i
przemknęło mu przez głowę, że może właśnie on toczy ten bój. Obcy przeciwko
Czerwonym plądrującym ich statek. A jeśli tak, to czy obcy odróżnią Czerwonych od
ich jeńców? Obawiał się, że nie.
Korytarz był pusty. Niedługo jednak. Kiedy stali tam w bezruchu,
przypłaszczeni do ściany, pojawiło się dwóch biegnących mężczyzn. Stanęli,
zaskoczeni widokiem zbiegłych jeńców.
Zza ich pleców rozległ się krzyk, jakby nakazujący im powrót na opuszczone
stanowisko. Jeden z mężczyzn zawahał się i chciał zawrócić, drugi jednak szarpnął go
za ramię i pociągnął za sobą. Rozległa się seria z automatu. Pierwszy z biegnących
jęknął cicho, padł na kolana i osunął się twarzą na ziemię. Drugi spojrzał na swego
towarzysza, a potem skoczył w boczny korytarz o włos unikając śmierci, gdy kolejna
seria z karabinu odłupała fragment ściany na skrzyżowaniu tuneli.
Nie pojawił się jednak pościg. Zamiast tego w ciemnościach rozległa się
kakofonia wrzasków, strzałów i jęków bólu, którym towarzyszyło dziwne syczenie.
Ashe skoczył do leżącego na korytarzu i pochwycił jego karabin. Następnie
zdecydowanym gestem nakazał pozostałej dwójce ucieczkę w stronę przeciwną do
odgłosów bitwy.
- Nic z tego nie rozumiem - wydyszał McNeil, gdy biegiem dotarli do
następnego oświetlonego skrzyżowania korytarzy. - Co to jest? Bunt? Nasi chłopcy
ich znaleźli?
- To ludzie ze statku - odpowiedział mu Ross.
- Jakiego statku? - Ashe chwycił go za ramię.
- Tego wielkiego, który plądrują Czerwoni...
- Statku? - zawtórował McNeil. - A to skąd? - Teraz w jasnym świetle
wyraźnie było widać obce pochodzenie ubrania Rossa. McNeil przejechał dłonią po
jego powierzchni tkaniny.
- Ze statku - odparł Ross niecierpliwie. - Ale jeśli atakują ci ze statku, nie
odróżnią nas od Czerwonych...
Przerwała mu następna potężna eksplozja i po raz trzeci już Ross wylądował
na ziemi. Światła na korytarzu zamigotały, zszarzały, a wreszcie zgasły.
- Świetnie - usłyszeli zgryźliwy komentarz McNeila. - Teraz możemy sobie
urządzić wyścig ślepców.
- Platforma transportera. - Ross powrócił do swego pierwotnego planu
ucieczki. - Jeśli zdołamy się do niej dostać...
Zapaliła się latarka, której Ashe i McNeil używali podczas drążenia tunelu.
Ponieważ zdawało się, że wstrząsy na razie ustały, ruszyli dalej. Ashe szedł przodem,
McNeil zamykał pochód. Ross miał nadzieję, że Ashe wie dokąd ich prowadzi.
Odgłosy walki ostatecznie ucichły, zatem któraś z walczących stron musiała odnieść
zwycięstwo. A to oznaczało, że za chwilę ktoś może odkryć ich obecność.
Ross zawsze uważał, że ma dobre wyczucie kierunku, teraz jednak dostrzegł,
iż daleko mu w tym względzie do Ashe'a. Tyle tylko, że Ashe, wcale nie prowadził
ich do transportera. Weszli do małego archiwum.
Na stole, leżały trzy szpule z taśmą, które Ashe natychmiast pochwycił. Dwie
wsunął pod tunikę, trzecią podał McNeilowi.
Potem szybko posprawdzał wszystkie szafki i szuflady - niestety, wszystkie
były zamknięte. Dopiero teraz zdecydował się opuścić pokój. Ross czekał już przy
drzwiach.
- Do platformy! - ponaglił.
Ashe jeszcze raz z żalem obejrzał się na zamknięte szuflady.
- Gdybyśmy mogli tu spędzić choć dziesięć minut... - mruknął. Teraz
zdenerwował się nawet McNeil.
- Jeśli chcesz być wkładką do lodowego hamburgera, proszę bardzo. Ja nie
zamierzam. Jeszcze jeden wstrząs i będziemy pochowani tak głęboko pod lodem, że
nawet nas nie namierzą. Wynośmy się stąd! Dzieciak ma rację. Wiejmy!
I jeszcze raz Ashe powiódł ich bezbłędnie przez opustoszałe korytarze bazy do
punktu transferowego. Ku wielkiej uldze Rossa płyta świeciła się. Miał już pewne
obawy, że skoro siadła elektryczność, także płyta mogła przestać działać. Wskoczył
błyskawicznie na platformę. Ashe i McNeil dołączyli do niego skwapliwie.
Gdy już otaczał ich snop zielonkawego światła, usłyszeli dochodzący z dali
krzyk, a potem huk wystrzału. Ross poczuł, że Ashe osuwa się na niego, i podtrzymał
go ręką. Zdawało mu się, że za świetlistą zasłoną dostrzegł postać przywódcy
Czerwonych, a za jego plecami pozbawioną włosów głowę obcego - samą głowę,
zanurzoną w zielonej poświacie.
Czy ci dwaj byli teraz sojusznikami? Zanim jednak mógł się upewnić, czy
widział ich naprawdę czy też było to tylko złudzenie, dopadły go znajome zawroty
głowy związane z podróżą w czasie. Wszystko znikło z pola widzenia.
- ... wolni. Zjeżdżajmy stąd!
Ross dostrzegł pochylone barki Ashe'a i podekscytowaną twarz McNeila.
McNeil właśnie ściągał Ashe'a z płyty. Ashe został trafiony. Strumień krwi płynął z
dziury w jego barku, cała górna część tuniki była przesiąknięta krwią. Wzięli go pod
ręce. Zachował na tyle świadomości, że poruszał nogami, w miarę jak go wlekli.
Tak, zdołali uciec. I nie czekał na nich żaden komitet powitalny. Ross w
myślach podziękował za to wszystkim bogom, jakich znał. Bo nawet jeśli trafili znów
do epoki brązu, wciąż byli na terytorium wroga. A z rannym Ashem ich szansę na
ucieczkę spadły niemal do zera. Zrobili mu prowizoryczny opatrunek, drąc na paski
kilt McNeila. Ashe, chociaż osłabiony, nie poddawał się - gnał go ten sam strach,
który był motorem działań całej trójki. Czas był teraz ich najgorszym wrogiem! Ross
chwycił karabin rannego i wpatrywał się w płytę transportera, gotów przywitać
ołowiem każdego, kto by się na niej pojawił.
- To musi wystarczyć - rzekł Ashe słabym głosem. - Musimy ruszać.
Zawahał się przez moment, a potem wyjął taśmy spod skrwawionej tuniki.
- Lepiej ty je nieś - wręczył szpule McNeilowi.
- Dobra - odpowiedział ten beznamiętnie.
- Naprzód! - zakomenderował Ashe. - Platforma... - powiedział jeszcze.
Ale platforma wciąż pozostawała pusta. Ross zauważył, że pojawili się we
właściwym czasie, bo otaczały ich ściany z drewnianych bali i kamieni, które pamiętał
z wioski.
- Czy ktoś tu nadejdzie? - spytał.
- Powinien...wkrótce.
Pognali więc przed siebie, nie czekając.
Skórzane buty Ashe'a i McNeila czyniły niewiele hałasu, Ross zaś poruszał się
bezszelestnie. Sam jednak nieprędko znalazłby drzwi prowadzące na zewnątrz. I Ashe
znowu przejął rolę przewodnika. Tylko raz musieli się chować. Poza tym, bez
przeszkód dotarli do właściwych drzwi. Ashe ciężko dysząc oparł się o ścianę.
McNeil przytrzymywał go, by nie upadł. W tym czasie Ross zdjął z uchwytów belkę.
Weszli do pogrążonej w nocnych ciemnościach wioski.
- Którędy? - zapytał McNeil.
Ku zdumieniu Rossa, Ashe nie skierował się w stronę bramy w palisadzie,
lecz wskazał górskie zbocze.
- Spodziewają się, że pójdziemy doliną. Lepiej więc właźmy na górę.
- To wygląda na ciężką wspinaczkę - powątpiewał McNeil.
Ashe spojrzał na niego.
- Jeśli będzie dla mnie za ciężka, powiem ci - rzekł. - A teraz naprzód.
Zaczął szybkim tempem, okazując, że marsz nie sprawia mu trudności, ale
jego towarzysze szli po obu stronach gotowi do natychmiastowej pomocy.
Wiele razy później Ross zastanawiał się, czy tamtej nocy zdołaliby uciec z
wioski tylko o własnych siłach. Był pewien, że zrobili wszystko, co w ich mocy, ale
powodzenie ucieczki wymagało w tamtych warunkach niesamowitego szczęścia.
Miało być jednak inaczej, niż sobie wyobrażali. Ledwie dotarli do małej
chatki, odległej zaledwie o dwa budynki od tego, z którego wybiegli, zaczęły się
fajerwerki. Jakby wiedzeni jedną myślą, wszyscy trzej padli płasko na ziemię. Z
dachu budynku stojącego w centrum wioski uniósł się nagle snop jaskrawozielonego
ś
wiatła. Wokół tego promienia dach zajął się ogniem o bardziej już naturalnym
czerwono żółtym kolorze. Z innych domów wybiegli krzyczący ludzie. Tymczasem
ogień ogarnął całą budowlę.
- Teraz! - głos Ashe'a przebił się do nich mimo narastającego hałasu.
Pognali w stronę palisady, mieszając się z tłumem zdezorientowanych i
wyrwanych ze snu ludzi biegających wokół. Fala ognia rozprzestrzeniała się,
oświetlając dokładnie teren. Zbyt dokładnie. Ashe i McNeil mogli roztopić się w
tłumie, ale niezwykła odzież Rossa zbytnio rzucała się w oczy.
Dotarli jednak do palisady. Najpierw podsadzili Ashe'a, a gdy on znalazł się
po drugiej strome, McNeil podążył jego śladem. Ross, wspinający się jako trzeci,
siedział już niemal na czubku, kiedy nagle objął go snop światła. Rozległ się wysoki,
rozdzierający powietrze wrzask, jakiego nigdy w życiu nie słyszał. Murdock
błyskawicznie podciągnął się w górę, wiedząc, jak doskonały stanowi cel, wisząc na
palisadzie. Spojrzał w dół, w ciemność. Nie miał pojęcia, czy Ashe i McNeil czekają
tam na niego, czy już uciekli dalej. Wrzask rozległ się znowu, więc Ross nie
namyślając się ani chwili, skoczył na ślepo w mrok.
Wylądował paskudnie na kolanie. Na szczęście dzięki przygotowaniu do
skoków spadochronowych nie złamał nogi. Zerwał się więc i pobiegł co sił w stronę
gór. Za plecami słyszał innych ludzi wspinających się na palisadę i skaczących w dół,
toteż nie odważył się krzyczeć, by nie ściągnąć sobie na kark wrogów.
Wioska położona była w najszerszej części doliny. Za palisadą otwarty teren
zwężał się gwałtownie i przybierał kształt wąwozu. Ross najbardziej obawiał się, że
zgubi swych towarzyszy i nie zdoła odnaleźć ponownie ich śladów. Dzięki swemu
ubraniu, które w nocy przybierało ciemną barwę ochronną, dwukrotnie zdołał,
przypadłszy do ziemi, umknąć uwadze uciekinierów, którzy przebiegli koło niego.
Słysząc jednak ich przerażony bełkot w języku, którego używał klan Ullfy, przekonał
się, że większość mieszkańców wioski to niewinni ludzie, nieświadomi jej
prawdziwej funkcji. Byli pewni, że zaatakowały ich nocne demony. A więc wśród
uciekających mogło być zaledwie kilku Czerwonych.
Ross zmusił się do ostrej wspinaczki i dopiero na sporej wysokości zatrzymał
się, by odpocząć. Spojrzał za siebie. Nie był zaskoczony ujrzawszy w wiosce obcych,
zaglądających do domów. Zapewne szukali ukrywających się mieszkańców. Wszyscy
byli ubrani w takie same uniformy jak on, a ich pozbawione włosów czaszki
błyszczały w świetle ognia. Zdumiało go, że przechodzili przez płonące ściany,
najwyraźniej nic sobie nie robiąc z żaru i ognia.
Ludzie, którzy nie zdołali uciec z wioski bądź biegali głośno krzycząc, bądź
też padali na ziemię i zakrywszy rękoma głowę, czekali na swój los. Każdego z
pochwyconych prowadzono do grupy obcych, którzy stali przy głównym budynku.
Większość ludzi odpychano z powrotem w ciemność, kilku jednak pozostało tam w
niewoli. Najwyraźniej trwało jakieś sortowanie. Nie było wątpliwości, że obcy
załatwiają swe porachunki z Czerwonymi. Ross wcale nie pragnął poznać
szczegółów. Zaczął więc znów mozolną wspinaczkę, aż wreszcie dotarł do przełęczy.
Czekała go droga w dół, toteż nie czekając długo, ruszył wprost w mrok.
Zdecydował się zatrzymać, gdy był już zbyt zmęczony i zbyt głodny, by
utrzymać się na nogach. Odkrył małą niszę skalną i wczołgał się do niej skwapliwie.
Serce tłukło mu się nieznośnie w piersi, a każdy oddech powodował kłucie w płucach.
Obudził się o świcie, gotów do walki z nieznanym czającym się obok
przeciwnikiem. Czyjaś ciepła dłoń wylądowała na jego ustach, a nad sobą zobaczył
twarz McNeila. Widząc ulgę w oczach Rossa, McNeil cofnął dłoń.
Murdock wyczołgał się ze skalnej dziury, zmuszając do wysiłku zesztywniałe i
poobijane ciało. Rozejrzał się. McNeil był sam...
- A Ashe? - zapytał.
Pokryta kilkudniowym rudym zarostem twarz McNeila miała zatroskany
wyraz. Ruchem głowy wskazał w dół i sięgnął pod swój kilt. Po chwili wyciągnął w
kierunku Rossa zaciśniętą pięść, w której najwyraźniej coś trzymał. Murdock nastawił
dłoń i McNeil wsypał w nią garść ziarna. Ross popatrzył na suche ziarno i
natychmiast poczuł głód. Zaczął przeżuwać suchy pokarm. Gdy skończył, podążył za
swym towarzyszem, który, wciąż nie raczywszy się odezwać, schodził ku położonemu
niżej lasowi.
- Nie jest dobrze - wychrypiał wreszcie McNeil w języku ludu pucharu. - Ashe
czasami traci przytomność. Rana na jego ramieniu jest znacznie poważniejsza niż
początkowo sądziłem. Grozi mu zakażenie. W lesie aż roi się od ludzi, którzy zwiali z
tej przeklętej wioski. Wszyscy są głęboko przekonani, że demony podążają ich
tropem. Jeśli zobaczą cię w tym ubraniu...
- Wiem. Zdjąłbym je, gdybym mógł - zgodził się Ross. - Ale najpierw muszę
zdobyć jakieś inne ciuchy. Nie mogę biegać nago po tym mrozie.
- A może powinieneś. To byłoby bezpieczniejsze - mruknął McNeil. - Nie
wiem, co tam się stało, ale działo się niemało.
Ross pochylił się i nabrał garść śniegu leżącego w zagłębieniu skalnym. Nie
było to wprawdzie to samo, co napić się wody, ale pozwoliło ugasić palące
pragnienie.
- Mówiłeś, że Ashe traci przytomność. Co możemy zrobić, żeby mu pomóc, i
jaki jest dalszy plan?
- Musimy jakoś dotrzeć do rzeki. Wpada do morza, a u jej ujścia mamy
spotkać się ze statkiem.
Wyglądało to na niemożliwe do wykonania, ale przecież tak wiele
niemożliwych rzeczy wydarzyło się ostatnio. Trzeba spróbować. Ross nabrał kolejną
garść śniegu i wepchnął go do ust, a potem podążył za znikającym między drzewami
McNeilem.
14
I tyle mojej opowieści. Resztę już wiesz.
Ross trzymał ręce tuż nad płomieniem skromnego ogniska, jakie rozpalili w
niewielkiej dziurze w ziemi, którą wykopali specjalnie w tym celu. Czuł przyjemne
ciepło rozchodzące się po zmarzniętych dłoniach.
Patrzył w błyszczące oczy Ashe'a. Czy to płomień odbijał się w jego
ź
renicach, czy rozpalało je podniecenie po tym, co usłyszał, czy była to tylko
gorączka? Znaleźli tymczasowe schronienie w miejscu, gdzie zwały skał, które
osunęły się wraz z lawiną, utworzyły prowizoryczną grotę. Od czasu ich ucieczki z
wioski minęło czterdzieści osiem godzin. Teraz, o zmierzchu, McNeil robił obchód
najbliższej okolicy.
- Więc mieli rację, mimo wszystko. Pomylili się tylko co do czasu - Ashe
przesunął się na posłanie z gałęzi i liści, które dla niego przygotowali.
- Nie rozumiem.
- Latające talerze - odparł Ashe. - Była i taka hipoteza. Brano ją pod uwagę.
Teraz Kelgarries będzie się rumienił...
- Latające talerze? - Ross przypuszczał, że Ashe znów bredzi w gorączce.
Zastanawiał się nawet, co powinien zrobić, jeśli Ashe wstanie i będzie chciał odejść.
Nie może przecież go związać. No i nie był pewien, czy zdołałby obezwładnić Ashe'a
w prawdziwej walce.
- Ten okrągły statek nie został zbudowany w naszym świecie. Pomyśl trochę,
Murdock. Pomyśl o tej istocie z filtrem na twarzy albo o tym łysym. Czy któryś z nich
wyglądał na Ziemianina?
- Ale.... statek kosmiczny!
Więc jednak. Chociaż dotychczas wszyscy tylko kpili na ten temat. Odkąd
człowiek zaniechał eksperymentów z lotami kosmicznymi po pierwszych nieudanych
próbach z satelitami, podróże międzyplanetarne były co najwyżej przedmiotem kpin.
Ale przecież widział statek na własne oczy. Nawet urządzenia, które znalazł w
kapsule ratunkowej, przewyższały wszystko, co kiedykolwiek wymyślili ludzie.
- Taką hipotezę już wysunięto - Ashe leżał na wznak i wpatrywał się w zwał
kamieni, pni i ziemi, który stanowił ich sufit. -Wysunął ją facet o nazwisku Charles
Fort, autor paru innych śmiałych pomysłów, który zresztą znajdował dużą
przyjemność w drażnieniu, zadufanego w sobie i napęczniałego jak balon świata na-
uki. Zebrał kilka półek dokumentów zawierających informacje o niewyjaśnionych
wydarzeniach i zwrócił się do naukowców, aby spróbowali znaleźć wytłumaczenie.
Jedna z jego hipotez zakładała, że system olbrzymich sztucznych robót ziemnych
znalezionych w Ohio i Indianie to w rzeczywistości sygnał SOS wyryty przez jakichś
kosmicznych rozbitków. Intrygująca hipoteza i kto wie, czy właśnie nie
udowodniliśmy jego słuszności.
- Ale jeśli na Ziemi rozbiły się jakieś statki kosmiczne, dlaczego nie
znaleźliśmy żadnego ich śladu w naszych czasach?
- Ponieważ wrak, który odwiedziłeś znajdował się w erze lodowcowej. Czy
zdajesz sobie sprawę, jak dawno to było? Były trzy okresy lodowcowe i nie wiemy, w
którym Czerwoni mają swą bazę. Zaczęło się to około miliona lat temu, a ostatni
lodowiec cofnął się z okolic stanu Nowy Jork jakieś trzydzieści osiem tysięcy lat
temu. To był początek epoki kamienia gładzonego, jeśli chodzi o rozwój człowieka, i
pierwsi ludzie dopiero zaczynali się pojawiać na cieplejszych obrzeżach tego obszaru.
Zmieniał się klimat, zmieniały się kontynenty. W Kansas było kiedyś morze, Anglia
była częścią Europy. Gdyby więc nawet rozbiło się i pięćdziesiąt statków, mogły
zostać starte na proch przez sunące masy lodu, pogrzebane przez trzęsienia ziemi lub
po prostu zardzewiałyby, nim pojawiłby się jakiś człowiek, który by je podziwiał. Ale
tak wielu wraków z pewnością nie było. Czy ty myślisz, że Ziemia działała na nich
jak lampa na owady?
- Ale jeśli statki mogły rozbić się wtedy, dlaczego nie mogły później, kiedy
ludzie byliby w stanie nawiązać kontakt? - Ross wciąż miał wątpliwości.
- Wiele może być przyczyn, a wszystkie można dopasować do naszej obecnej
wiedzy. Cywilizacje rozwijają się, istnieją! upadają, i często zabierają ze sobą w
nicość wynalazki i odkrycia, które uczyniły je wielkimi. Bo w jaki sposób Indianie
zdołali utwardzić złoto do tego stopnia, że nadawało się jako materiał na broń? Jakimi
sekretami dysponowali wznoszący piramidy Egipcjanie? Setki uczonych do dziś
spierają się o to i o wiele innych rzeczy. Egipcjanie korzystali ze szlaku handlowego
do Indii. Handlarze z epoki brązu podróżowali w głąb Afryki. Rzymianie wiedzieli o
istnieniu Chin. Potem nastąpił upadek tych imperiów, a o szlakach zapomniano. Dla
naszych europejskich przodków w średniowieczu Chiny były niemal legendą, a o tym,
ż
e Egipcjanie żeglowali niegdyś wokół Przylądka Dobrej Nadziei, nawet nie
wiedziano. Załóżmy, że nasi obcy reprezentowali jakąś międzygwiezdną federację
albo imperium, które doszło do najwyższego punktu swego rozwoju, a potem znów
stoczyło się do poziomu pojedynczych, odciętych od siebie barbarzyńskich planet, i że
stało się to, nim ludzie zaczęli malować pierwsze obrazki na ścianach jaskiń. Albo
załóżmy, że nasza planeta była pechowa i rozbiło się tu zbyt wiele statków, więc
zrezygnowano z całego tego sektora i kapitanowie statków kosmicznych na wszelki
wypadek omijali go. A może mieli prawo, że jeśli na jakiejś planecie powstaną istoty
rozumne, muszą być pozostawione w spokoju, dopóki nie dorosną do kosmicznych
lotów.
- Tak. - Każda z hipotez Ashe'a wydawała się sensowna i Ross gotów był w
nie uwierzyć. Łatwiej było przyjąć, że zarówno Futrzak, jak i Łysoń pochodzą z
innego świata, niż że należą do przodków jego własnej rasy. - Ale w jaki sposób
Czerwoni zlokalizowali statek?
- O ile ta informacja nie znajduje się na taśmach, które zabraliśmy,
prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy - powiedział w zamyśleniu Ashe. - Chociaż
jedną hipotezę mam. Czerwoni przez ostatnie sto lat badali Syberię. Na olbrzymich
obszarach tej krainy w przeszłości zachodziły bardzo gwałtowne zmiany klimatyczne.
Czasem nawet w ciągu jednej doby. Mamuty, które znajdowano w wiecznej
zmarzlinie, miały w żołądkach na wpół strawione tropikalne rośliny. Zupełnie, jakby
zamarzły niemal natychmiast. Jeżeli podczas badań terenu Czerwoni trafili na
pozostałości statku, pozostałości na tyle dobrze zachowane, że mogli pojąć, co znaleź-
li, zaczęli przesuwać się dalej w przeszłość, aby zbadać je lepiej we wcześniejszym
czasie. Ta teoria pasuje do tego, co wiemy do tej pory.
- Ale dlaczego obcy zaatakowali Czerwonych właśnie teraz?
- Oficerowie statków w żadnej epoce czy kulturze nie lubią piratów - Ashe
zaniknął oczy.
Wciąż była cała masa pytań, które Ross chciał mu zadać. Pogładził obcą
tkaninę. Choć przylegała do skóry tak ściśle, że niemal jej nie czuł, dawała tyle ciepła,
iż nie potrzebował żadnego innego ubioru. Jeśli Ashe miał rację co do innego świata,
to gdzie był ten świat, na którym potrafiono utkać taką szatę? Jak daleką drogę odbyła
ta szata, zanim trafiła w jego ręce?
Zupełnie nieoczekiwanie do ich kryjówki wsunął się McNeil z dwoma
zającami w dłoniach.
- Jak leci? - zapytał.
Ross wstał, by zabrać się do oporządzania zdobyczy.
- Nie najgorzej - oczy Ashe'a były wciąż zamknięte, ale odpowiedział na
pytanie McNeila szybciej, niż Ross zdołał otworzyć usta. - Jak daleko jesteśmy od
rzeki? I czy mamy towarzystwo?
- Około pięciu mil - odpowiedział McNeil sucho. - A towarzystwo mamy, i to
nader liczne.
To rozbudziło Ashe'a. Uniósł się nieco na zdrowym łokciu.
- Jakie?
- Nie z wioski - McNeil pochylił się nad ogniem i dołożył kilka patyków. -
Coś się dzieje w górach. Wygląda to jak duża fala migracyjna. Naliczyłem pięć
rodzinnych klanów dążących na zachód - a to tylko jeden poranek.
- Opowieści wieśniaków o demonach mogły ich przepłoszyć -zastanowił się
Ashe.
- Może - McNeil nie wyglądał na przekonanego. - Im szybciej dojdziemy do
rzeki, tym lepiej. Mam nadzieję, że chłopcy na okręcie będą czekać, tak jak obiecali.
Jedna rzecz działa na naszą korzyść - wzbiera fala powodziowa.
- A woda powinna nieść sporo materiału do budowy tratwy - Ashe znów
położył się na plecach. - Jutro dojdziemy do rzeki.
McNeil spojrzał niepewnie na Rossa, który oporządził właśnie zające i wieszał
je nad ogniskiem.
- Pięć mil w tym terenie - powiedział powoli - to dobry dzień marszu... -
powstrzymał się przed dokończeniem “dla zdrowego człowieka".
- Dam radę - zapewnił ich Ashe.
Obaj jego towarzysze byli pewni, że dopóki jego ciało będzie wykonywać
rozkazy umysłu, dotrzyma słowa. Wiedzieli też, że nie ma sensu dyskutować.
Dotarli do rzeki następnego dnia. Wiele drzew spływało z wezbraną falą
wiosennej powodzi. Migracja wciąż trwała. Dwa razy musieli zaszyć siew krzakach,
skąd obserwowali wędrujące klany. Za drugim razem była to naprawdę spora grupa,
niosąca wielu rannych i poszukująca dogodnego miejsca do przeprawy.
- Nieźle oberwali - skomentował McNeil. Kiedy zwiadowcy plemienia
powrócili z wieścią, że nigdzie w pobliżu nie ma dogodnego brodu, mężczyźni
rozpoczęli budowę tratw.
- Śpieszą się, uciekają- powiedział Ashe. - To nie są ludzie z wioski. Spójrzcie
na ich stroje i pomalowane na czerwono twarze. Nie są także krewniakami Ulffy.
Chyba przybyli z dalszych okolic.
- To mi przypomina zwierzęta uciekające przed pożarem lasu. Niemożliwe,
ż
eby wszystkie te plemiona nagle postanowiły szukać nowych terenów - zauważył
McNeil.
- Wykurzyli ich Czerwoni - zasugerował Ross - albo obcy ze statku.
Ashe pokręcił przecząco głową i zamyślił się.
- Kim mogą być? - zmarszczka między jego brwiami pogłębiła się. - Wiem, to
ci od czekanów bojowych - powiedział po chwili tryumfalnym szeptem, dumny, że
udało mu się dopasować brakujący fragment układanki.
- Od czekanów?
- Inwazja ze wschodu. Oni pojawili się w tym rejonie mniej więcej w tym
okresie historii. Pamiętasz, wspominał o tym Webb. Topory były ich podstawową
bronią, mieli też konie.
- Tatarzy? - zdziwił się McNeil - Tak daleko na zachodzie?
- Nie Tatarzy. Nie. Ci przybędą z Azji dopiero za parę tysięcy lat. Nie wiemy
zbyt wiele o topornikach poza tym, że wędrowali na zachód ze wschodnich stepów.
Dotarli ostatecznie do Brytanii. Prawdopodobnie byli przodkami Celtów, którzy także
kochali konie. Ale w tych czasach to dopiero pierwsza fala przypływu.
- Im szybciej wyniesiemy się w dół rzeki, tym lepiej - zawyrokował McNeil,
ale zdawali sobie sprawę, że muszą pozostać w ukryciu, dopóki ten klan nie pójdzie
swoją drogą.
Leżeli więc bezczynnie do końca następnej nocy, a o poranku byli świadkami
przybycia dodatkowej niewielkiej grupy mężczyzn z pomalowanymi na czerwono
twarzami; ci także mieli wielu rannych. Wraz z ich nadejściem gorączkowy ruch nad
rzeką nabrał rozmiarów paniki.
Trzej czający się w krzakach agenci również byli poważnie zaniepokojeni. Nie
mogli po prostu przekroczyć rzeki - musieli zbudować tratwę na tyle porządną, by
poniosła ich aż do ujścia, do morza. Na zbudowanie takiej tratwy potrzebowali czasu.
A tego właśnie nie mieli.
Gdy tylko ostatnia tratwa z uchodźcami znalazła się na rzece i odpłynęła na
odległość strzału z łuku, McNeil pognał nad rzekę. Ross za nim. Nie mieli nawet
kamiennych narzędzi, jakimi dysponowali tubylcy, ale mimo to pod kierunkiem
Ashe'a zaczęli budować swoją tratwę. Pracowali do wieczora. W nocy było zbyt ciem-
no, a poza tym zmęczenie dawało im się we znaki.
W pewnej chwili Ashe wskazał w stronę, z której przybyli. Dostrzegli tam
wyraźne światło ognia. Ognisko musiało być spore, skoro widzieli je z takiej
odległości.
- Obóz? - zastanowił się McNeil.
- Tak - zgodził się Ashe. - Ci, którzy rozpalili ten ogień, są najwyraźniej tak
liczni, że nie muszą zachowywać środków ostrożności.
- Będą tu już jutro?
- Mogą tu dotrzeć ich zwiadowcy. Ale jest wczesna wiosna i nie ma zbyt wiele
trawy dla koni. Gdybym to ja był wodzem, skręciłbym w stronę tych łąk, które
ominęliśmy wczoraj i zarządził co najmniej tygodniowy popas. Jeżeli jednak
potrzebują wody...
- Przyjdą po nią wprost tutaj - dokończył ponuro McNeil. - Nie możemy
zostać w tym miejscu.
Ross przeciągnął się, krzywiąc się niemiłosiernie z powodu bólu w plecach.
Ręce go paliły, a to przecież był dopiero początek pracy. Gdyby Ashe był sprawny,
mogliby przywiązać się do pojedynczych bali i spłynąć w dół z prądem, by znaleźć
jakieś bezpieczniejsze miejsce na stocznię. Ale wiedział, że Ashe nie da rady podjąć
takiego wysiłku.
Ross przespał tę noc głębokim snem, ponieważ jego ciało było zbyt zmęczone,
by przejmować się zmartwieniami umysłu. Wczesnym świtaniem obudził go McNeil i
razem podjęli na nowo walkę z opornymi pniami, mając za jedyne narzędzie noże. Za
łącznik mogły służyć tylko pasy tkaniny z ich kiltów i kawałki skóry zająców, które
upolowali kilka dni temu. Pracowali głodni, nie mając ani chwili czasu, by udać się na
polowanie. Ale kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, tratwa była gotowa. Inna
sprawa, że nikt nie gwarantował, iż będzie ona posłuszna tyczce lub wiosłu sternika.
Ashe wgramolił się na platformę i położył się bezsilnie na kilku gałęziach,
które dla niego przynieśli. Miał wypieki, oczy błyszczały gorączką. Chciwie wypił
wodę, którą podali mu w dłoniach, i odetchnął z wyraźną ulgą, gdy Ross przetarł jego
twarz mokrą trawą. Mamrotał coś niewyraźnie o Kelgarriesie, ale nie mogli
zrozumieć słów.
McNeil zepchnął tratwę na wodę. Zatańczyła w bystrym nurcie, który
natychmiast porwał ich ze sobą. Start mieli niezły, ale gdy tylko stracili z oczu
miejsce, w którym obozowali, szczęście opuściło ich. McNeil wściekle odpychał się
tyczką, by utrzymać tratwę w głównym nurcie, przeszkadzały mu jednak liczne skały i
kawały drewna. Zbliżało się do nich także całe wyrwane z korzeniami olbrzymie
drzewo. Rozłożyste gałęzie zahaczyły o jakieś skały i przez chwilę pozostawało ono z
tyłu, ale ledwie Ross odetchnął z ulgą, znowu dojrzał zbliżający się groźny taran
- Bliżej do brzegu! - wrzasnął ostrzegawczo.
Wielkie korzenie zdawały się mierzyć prosto w tratwę i był pewien, że jeżeli
w nią uderzą, nie będą mieli żadnych szans. Próbował odepchnąć tratwę tyką, ale jego
silne pchnięcie nie napotkało oporu - musiał trafić w jakieś zagłębienie w rzecznym
dnie.
Usłyszał jeszcze krzyk McNeila i wylądował w wodzie, która zalała mu usta.
Na wpół przytomny zdołał utrzymać głowę na powierzchni. Trening w bazie
obejmował też pływanie, ale zajęcia w basenie i pod kontrolą znacznie różniły się od
walki o życie w lodowato zimnej rzece.
Kątem oka dojrzał jakiś ciemny przedmiot. Czy to brzeg tratwy? Chwycił go
desperacko i otarł sobie skórę na dłoniach o szorstką powierzchnię. Drzewo!
Zamrugał oczami, aby odzyskać zdolność widzenia. Nie mógł jednak dźwignąć się na
tyle wysoko, by spojrzeć ponad splątanymi korzeniami. Mógł tylko przylgnąć do
drzewa i liczyć, że rzeka poniesie go w końcu do miejsca, gdzie znów spotka się z
tratwą.
Po dłuższej chwili zaczepił się nieco wygodniej pomiędzy dwoma korzeniami,
utrzymując głowę nad powierzchnią wody. Lodowata woda zmroziła zupełnie jego
dłonie, na szczęście resztę ciała pokrywała szata obcych i jej ochrona wciąż działała.
Był jednak zbyt zmęczony, by puścić drzewo i próbować dotrzeć do brzegu,
zwłaszcza że zapadał już zmierzch.
Nagle gwałtowny wstrząs przeszył całe jego ciało, a jedna z rąk, która uwięzia
między korzeniami zaprotestowała tak gwałtownym bólem, że nie mógł powstrzymać
się przed głośnym wrzaskiem. Prąd rzeczny zawirował wokół niego i woda na
moment zakryła mu głowę - drzewo zahaczyło konarami o kamienne dno.
Ross wyplątał się spomiędzy korzeni i przedarł przez gęste trzciny i
ś
mierdzący zgnilizną muł. Niczym ranne zwierzę wydźwignął się z błota na wyżej
położony ląd i opadł na skąpaną w łagodnym blasku księżyca łąkę.
Przez chwilę leżał bez ruchu, tuląc do ciała skostniałe dłonie. Był zbyt
zmęczony, by się poruszyć. Z drętwoty wyrwał go głos ujadającego psa. Krótkie,
przyzywające szczęknięcia, które na pewno nie wydobywały się z gardzieli wilka czy
polującego lisa. Słuchał ich, wciąż otępiały, a potem doszedł go jeszcze jeden odgłos -
kopyt pędzących w galopie.
Kopyta? Konie! Konie z gór. Konie, które mogły być zwiastunem
niebezpieczeństwa. Jego umysł był równie zdrętwiały jak dłonie, więc dłuższą chwilę
trwało, nim w pełni zdał sobie sprawę, co to może oznaczać.
Zrywając się na nogi, Ross dostrzegł skrzydlaty cień na tle jasnej tarczy
księżyca lecący ku ziemi jak bezszelestna strzała. Z trawy dobiegł go pojedynczy
zduszony skrzek i skrzydlaty cień uniósł się ponownie z ofiarą w szponach. I znów
zabrzmiało ujadanie - tym razem bliżej.
Spojrzał w tamtą stronę i dojrzał poruszające się światła na linii lasu. Czy to
strażnicy pilnujący koni? Ross wiedział, że powinien wrócić do rzeki, jednak nie
potrafił się do tego zmusić. Jej nurt przejmował go zgrozą. Ale co się stanie, jeśli psy
go wytropią? Czytał kiedyś, że psy gubią trop w wodzie, i to pobudziło go do
działania.
Dotarłszy do wysokiego brzegu, na który dopiero co z takim trudem się
wspiął, Ross stąpnął w niewłaściwym miejscu i zjechał w dół po błocie. Zatrzymał się
dopiero w trzcinach. Mechanicznie odgarnął śmierdzący muł z twarzy. Drzewo, na
którym tu dotarł, wciąż było przy brzegu. Jakiś boczny przybrzeżny prąd wypchnął
jego ukorzenioną część na piaszczystą mieliznę.
Powyżej na łące szczekanie rozległo się znów, tym razem bardzo blisko, i
zaraz też odpowiedział na nie zew drugiego psa. Ross ponownie odbył drogę przez
trzciny, a potem przepłynął wąską przestrzeń wody pomiędzy nimi a zaczepionym
drzewem.
Wkrótce dojrzał na wysokim brzegu sylwetkę psa, do którego wkrótce
dołączył drugi, jeszcze większy i głośniej ujadający kompan. Ross zastanawiał się
przez chwilę, czy zwierzęta są w stanie go dojrzeć pomiędzy cieniami w dole, czy też
po prostu tylko węszą jego obecność. Gdyby miał więcej sił, wspiąłby się na pień i
odpłynął dalej ku środkowi rzeki, ale na razie mógł tylko leżeć jak leżał - między
korzeniami, które wprawdzie zasłaniały go nieco od strony lądu, jednak mamą byłyby
zasłoną, gdyby pojawili się tam ludzie z pochodniami.
Jednak Ross mylił się. Nie zdawał sobie sprawy, że gdy czołgał się poprzez
trzciny, całe jego ciało pokryło się warstwą ciemnego błota, które stanowiło
znakomity kamuflaż. Dlatego też mężczyźni, którzy w ślad za psami pojawili się na
skarpie, nie dostrzegli nic poza pniem drzewa spoczywającym na błotnistej mieliźnie,
mimo że cisnęli w dół pochodnię, by oświetlić trzcinowe pole.
Słyszał ich głosy pośród jazgotu psów. Potem jeden z mężczyzn uniósł
pochodnię i w jej świetle Ross dostrzegł wyraźnie, że inny gestami odwołuje psy,
które niechętnie, nadal ujadając, wycofały się wreszcie.
Ross z cichym szlochem opadł pomiędzy mokre i niewygodne korzenie.
Wciąż był wolny.
15
W pierwszych promieniach wschodzącego słońca Ross dostrzegł strzęp
tkaniny zaczepiony o jeden z niesionych przez wodę konarów. Przeszedł kilka kroków
ku przybrzeżnej mieliźnie, na której utknął ten kawałek drewna. Rozpoznając strzęp
materiału, zanim jeszcze go dotknął - rzemień, którym związane były włosy McNeila
-Murdock usiadł ciężko na piasku, bezwiednie obracając go w dłoniach i patrząc z
rozpaczą na pustą rzekę. Utracił wszelką nadzieję. Tratwa musiała się rozpaść. Ani
Ashe, ani McNeil nie przeżyli katastrofy.
Ross Murdock był zatem sam, zagubiony w innej epoce. Niewielką miał
szansę ucieczki. Przez jego głowę przemknęła myśl, czy aby warto znowu wstawać,
znów szukać żywności, znów szukać ciepłego schronienia...
Zawsze sądził, że potrafi iść przez życie zupełnie sam, że czuje się najpewniej,
gdy polega tylko na sobie. Teraz to przekonanie zostało porwane przez rzeczny nurt
razem z całą siłą woli, która utrzymywała go przy życiu podczas ostatnich dni.
Dotychczas zawsze widział przed sobą jakiś cel, nieważne jak odległy. Teraz nie miał
nic. Gdyby nawet zdołał dotrzeć do ujścia rzeki, nie wiedział, gdzie i w jaki sposób
skontaktować się z okrętem podwodnym. Poza tym w bazie mogli ich już uznać za
zaginionych, bo jak dotąd nie nawiązali żadnego kontaktu.
Ross zawiązał bezwiednie na nadgarstku przepaskę McNeila, ostatnią
pamiątkę po swych towarzyszach. Mimo zmęczenia i rozpaczy starał się nie
poddawać zwątpieniu. Nie miał szans, by ponownie skontaktować się z klanem Ulffy.
Podobnie jak wszystkie plemiona leśnych łowców, z pewnością uciekli przed
najazdem konnych nomadów. Nie było więc sensu wracać. A czy był sens iść
naprzód?
Słońce grzało mocno. To był jeden z tych wiosennych dni, które zapowiadają
letnie upały. W nabrzeżnych krzewach, które już zaczynały się zielenić, brzęczały roje
owadów. Ptaki zerwały siew górę, kołując nad jego głową i krzycząc podekscytowane
- przekazywały swym pobratymcom ostrzeżenie przed zbliżającym się człowiekiem.
Ross wciąż był pokryty mułem i wodnymi wodorostami. Ściągnął wszystkie te
ozdoby, odkrywając szatę obcych, która najwyraźniej nie ucierpiała podczas rzecznej
podróży. Przynajmniej mógł się wreszcie umyć.
Zanurzył ręce w strumieniu i spłukał całe ciało, oczyszczając je z błota. W
ś
wietle słońca jego dziwna szata błyszczała tak intensywnie, jakby nie tylko
pochłaniała słoneczne promienie, ale także je odbijała. Ross wszedł głębiej w rzekę i
zaczął płynąć. Nie dlatego, że miał przed sobą jakiś konkretny cel, ale dlatego, że
wydało mu się to prostsze niż ponowne wspinanie się na brzeg.
Popychany prądem, płynął leniwie, przyglądając się obu brzegom. Właściwie
nie miał nadziei, że ujrzy tratwę, nie łudził się też, że któryś z jej pasażerów mógł
dotrzeć na ląd. Chociaż z drugiej strony, jakaś część jego przekornego umysłu jeszcze
się nie poddała zupełnemu zwątpieniu.
Wysiłek związany z pływaniem przynajmniej przełamał to uczucie kompletnej
obojętności, które opanowało go dzisiejszego ranka. Toteż kiedy ponownie wyszedł
na ląd, miał nieco więcej chęci do życia. Miejsce wydawało się bezpieczne - dość
głęboka zatoka wrzynająca się w ląd oraz wysoka skarpa. U jej podnóża Ross rozebrał
się i rozwiesił ubranie, wystawiając je na słoneczny żar.
Surowa ryba, którą ku swej radości odkrył odciętą w jednej z kałuż wodnych,
była jednym z najcudowniejszych posiłków, jakie jadł w życiu. Zaspokoiwszy głód,
przeciągnął się leniwie i podszedł do konaru wierzby, na którym powiesił ubranie. I
wtedy przekonał się, że fortuna patrzyła na niego łaskawiej tylko przez krótką chwilę.
Zmiana losu nadeszła cicho i bezszelestnie - tak bezszelestnie, jak
bezszelestny był drobny ruch wierzbowych witek, które zadrżały, gdy w pień drzewa
uderzyła włócznia. Ross pospiesznie złapał swoje ubranie i w tym pośpiechu potknął
się, padając jak długi na piasek. Już tylko z dołu mógł się przyjrzeć dwóm stojącym
tuż nad nim mężczyznom, na których łasce się znalazł.
W odróżnieniu od ludzi Ulffy czy handlarzy, byli niezwykle wysocy. Ich jasne
włosy splecione były w długie warkocze. Skórzane tuniki sięgały do polowy ud, na
nogach mieli również skórzane spodnie przepasane ciasno kilkoma kolorowymi
paskami. Stroje uzupełniały ołowiane bransolety na przedramionach oraz naszyjniki z
paciorków i zwierzęcych kłów. Ross nie przypominał sobie, by widział podobnych
ludzi na którejś z taśm szkoleniowych w bazie.
Pierwsza włócznia stanowiła zapewne ostrzeżenie, ale druga była już gotowa
do groźniejszego rzutu, toteż Ross uczynił znany we wszystkich chyba epokach gest
poddania się - powoli puścił ubranie i uniósł obie otwarte dłonie na wysokość ramion.
- Przyjaciel - powiedział w języku ludu pucharu. Handlarze docierali daleko,
była szansa, że kontaktowali się kiedyś i z tym plemieniem.
Włócznia drgnęła nieznacznie. Młodszy z przybyszy szybkim susem
podskoczył ku Rossowi i porwał porzuconą przez niego szatę. Uniósł ją i powiedział
coś do swego towarzysza. Zdawał się zafascynowany tkaniną. Ross zastanawiał się,
czy istnieje szansa przehandlowania ubrania za własną wolność.
Obaj mężczyźni byli uzbrojeni, nie tylko zresztą w długie sztylety, których z
chęcią używali także handlarze, ale również w topory. Kiedy tylko Ross opuścił nieco
dłonie, człowiek stojący przed nim natychmiast sięgnął do pasa po topór, wydając
przy tym groźne warknięcie. Murdock natychmiast znieruchomiał. Zdał sobie sprawę,
ż
e mogą mu dać toporem po głowie i wziąć szatę bez zbędnych targów.
Ostatecznie jednak zdecydowali potraktować także jego jako część łupu.
Zarzuciwszy szatę Rossa na ramię, obcy chwycił go i pchnął przed siebie
niedwuznacznym gestem.
Nie była to przyjemna droga. Chłodne podmuchy wiatru smagały plecy, a ostre
kamienie raniły bose stopy.
Gdy dotarli na szczyt skarpy, przez moment kusiło go, by skoczyć w dół i
uciekać rzeką, ale obcy byli przewidujący. Jeden z nich szedł tuż za Rossem i kiedy
tylko zakończyli wspinaczkę, uchwycił jego nadgarstek i wykręcił mu rękę za plecy.
W takiej pozycji Murdock odbył resztę drogi prowadzącej przez podmokłą łąkę. U
celu pasły się trzy kudłate koniki, które trzymał na długich linach trzeci obcy. W
pewnej chwili Ross stąpnął na ostry kamień ukryty w trawie. Nieoczekiwany ból
wyzwolił w nim wybuch tłumionej dotąd złości. Murdock obrócił się gwałtownie,
podcinając zaskoczonego przeciwnika. Obaj zwalili się na ziemię, ale Ross znalazł się
na górze. Zaatakowany zdążył tylko wydać okrzyk zaskoczenia, a Ross już trzymał w
jednej dłoni jego sztylet, drugą zaś, wreszcie uwolnioną z upokarzającego chwytu,
chwycił go za gardło.
Ze sztyletem gotowym do uderzenia podniósł wzrok na pozostałych
mężczyzn. Ci patrzyli na to, co się działo, z otwartymi ustami. Dopiero po chwili
oprzytomnieli i chwycili za włócznie. Ross oparł ostrze sztyletu na gardle powalonego
przeciwnika i przemówił w języku, którego nauczył się od ludzi Ulffy:
- Wy uderzyć... on umrzeć.
Musieli wyczytać determinację w jego spojrzeniu, bo powoli opuścili broń.
Osiągnąwszy pierwsze zwycięstwo, Ross poważył się na więcej.
- Brać - wskazał na czekające konie - wy brać i odjechać. Przez moment
myślał, że nie usłuchają, przycisnął więc ostrze do gardła swego jeńca. Ten jęknął
cicho. Mężczyzna niosący szatę Rossa zrzucił ją z ramienia i położył na trawie, a sam
wycofał się. Przytrzymał konia, dosiadł go i nakazał gestem to samo swemu
kompanowi. Obaj oddalili się stępa.
Ross puścił jeńca i pochwycił swą szatę. Zdążył w nią wskoczyć, gdy
zobaczył, że leżący na ziemi mężczyzna otwiera oczy i błyskawicznie sięga do pasa w
poszukiwaniu broni. Ross nie spuszczał z niego wzroku, kończąc dopinać swój strój.
- Co ty robić? - to była mowa leśnego ludu, choć zniekształcona przez dziwny
akcent.
- Ty iść. - Ross wskazał na trzeciego konia, który pozostał na łące. - Ja iść -
wskazał w stronę rzeki. - Ja wziąć to - poklepał sztylet i topór.
Obcy aż zawył z oburzenia.
- Nie być dobrze...
Ross roześmiał się.
- Nie być dobrze twoja - zgodził się. - Dobrze moja.
Ku jego zdumieniu, obcy rozpogodził się i ryknął gromkim śmiechem. Usiadł,
rozcierając gardło. Wciąż szczerzył zęby, ubawiony.
- Ty łowca? - wskazał na północny wschód ku lasom otaczającym podnóże
gór.
Ross potrząsnął przecząco głową
- Ja handlarz - odparł.
- Handlarz - powtórzył tamten. Potem dotknął jednej z metalowych bransolet
na swym przedramieniu - Handlować to?
- To. I więcej rzeczy.
- Gdzie?
Ross wskazał na ujście rzeki.
- Słona woda. Handel tam. Mężczyzna wyglądał na zagubionego.
- Dlaczego ty tu?
- Ja jechać woda, jak ty jechać - Ross wskazał na konia. - Ja jechać na
drzewach - wiele drzew razem. Drzewa rozdzielić się. Ja być tu.
Najwyraźniej idea podróży tratwą nie była mu obca, bo mężczyzna skinął ze
zrozumieniem głową.
Wstał i podszedł do swego konia.
- Ty pójść obóz Foscar. Foscar wódz. On lubić, gdy ty pokazać, jak zrobić
Tulka spać. Zabrać Tulka sztylet i topór.
Ross zawahał się. Tulka wydawał się teraz przyjaźnie usposobiony, ale jak
długo to potrwa? Potrząsnął głową.
- Ja iść słona woda. Mój wódz tam. Tulka zaprzeczył energicznie.
- Ty mówić nieprawda. Twój wódz tam! - wskazał na wschód teatralnym
gestem. - Twój wódz mówić Foscar. Powiedzieć: dać dużo to - dotknął swej
bransolety - też noże, topory, jeśli on przyprowadzić ty.
Ross przyglądał mu się, nie rozumiejąc. Ashe? Ashe był w obozie Foscara i
obiecywał nagrodę za znalezienie go? Ale jak to możliwe?
- Skąd ty znać mój wódz?
Tulka roześmiał się tym razem, jakby ubawiony niedomyślnością Rossa.
- Ty nosić świecąca skóra i twój wódz nosić świecąca skóra. Powiedzieć: wy
znaleźć druga świecąca skóra, ja dać mnóstwo dobrych rzeczy dla tego, kto przywieść
ty.
Ś
wiecąca skóra! Szata ze statku obcych! Czy to byli ludzie ze statku? Ross
pamiętał snop światła, który namierzył go, gdy opuszczał wioskę Czerwonych. Ale
dlaczego go szukają, i to tak intensywnie, że włączają w to tubylców? Czemu Ross
Murdock jest dla nich tak ważny? Wiedział jednak na pewno, że nie zamierza
ułatwiać im tego zadania, dlatego też nie miał najmniejszego zamiaru spotykać się z
wodzem, który obiecał nagrodę za jego pochwycenie.
Ty pójść! - Tulka zaatakował bez ostrzeżenia. Jego wierzchowiec pomknął
wprost na Rossa, który w ostatniej chwili uskoczył przed stratowaniem. Jednocześnie
uderzył toporem, ale ta broń była dlań za ciężka i nie potrafił się nią posługiwać.
Toteż cios przeciął tylko powietrze, a że bark konia zahaczył go w biegu, Ross
przewrócił się, o włos tylko unikając kopnięcia w głowę przez końskie kopyto. W
następnej chwili jeździec już leżał na nim, przyciskając go do ziemi. Na szczęce
Rossa wylądowała potężna pięść i zapadł w ciemności.
Kiedy powróciła mu świadomość, zorientował się, że leży na brzuchu w
poprzek czegoś, co podskakuje miarowo, a jego głowa i nogi zwisają w dół, nie
mieszcząc się na tej podpórce. Regularne podskoki powodowały nieprzyjemne
łupanie w głowie. Ross próbował zmienić niewygodną pozycję i wtedy zdał sobie
sprawę, że ręce ma związane na plecach. Czuł ich ciężar uciskający wygięty
kręgosłup. Zrozumiał, że leży przerzucony przez grzbiet jadącego konia. Nie mógł nic
zrobić, by zmienić swe położenie, pozostawała tylko nadzieja, że koń nie przejdzie w
cwał. Do jego uszu dochodziły strzępy rozmowy, a kiedy uniósł nieco głowę,
dostrzegł drugiego konia idącego bok w bok z tym, na którym jechał.
Wkrótce znalazł się w jakimś hałaśliwym miejscu. Zewsząd dochodziły doń
krzyki ludzi. Koń zatrzymał się, a Ross został ściągnięty z jego grzbietu i
bezceremonialnie rzucony na ziemię. Mimo pyłu w oczach i ustach, starał się
przyjrzeć otaczającej go scenerii.
Dostrzegł skórzane namioty, służące za schronienie długowłosym gigantom i
ich równie wysokim kobietom. Całe to towarzystwo właśnie się schodziło, by
przyjrzeć się jeńcowi. Nagle krąg wokół niego przerzedził się i otaczający go ludzie
odwrócili się ku nadchodzącemu mężczyźnie. Już ci, którzy pochwycili Rossa, byli
imponującej postury, ale ten był prawdziwym olbrzymem. Leżąc na ziemi u jego stóp,
Ross czuł się jak małe, bezradne dziecko.
Foscar, o ile to był Foscar, nie osiągnął jeszcze wieku średniego. Potężnie
umięśniony, musiał mieć siłę niedźwiedzia. Ross jednak śmiało spojrzał na przybysza.
Kipiała w nim taka sama złość, jak wtedy, gdy atakował Tulkę.
- Ty wyglądać dobrze, Foscar. Uwolnić mnie, a zobaczyć, czy ja więcej wart
niż wyglądać - powiedział, używając łamanej mowy łowców.
Błękitne oczy Foscara rozszerzyły się ze zdumienia. Opuścił dłoń, która z
powodzeniem mogła pomieścić obie dłonie Rossa. Chwycił Murdocka za szatę i
podniósł na nogi, nie zdradzając przy tym najmniejszego wysiłku. Nawet stojąc, Ross
był o dobre dwadzieścia centymetrów niższy od wodza, jednak uniósł głowę i spojrzał
mu hardo w oczy.
- Moje ręce wciąż związane - powiedział to najbardziej prowokującym tonem,
na jaki mógł się zdobyć. Przygoda z Tulką dała mu pewne zrozumienie charakteru
tych ludzi. Cenili tylko tych, którzy potrafili pokazać, że są im równi.
- Dziecko - Foscar puścił szatę Rossa i przesunął ręką po jego barkach i klatce
piersiowej. Murdock zachwiał się.
- Dziecko? - mimo wszystko zdołał wydobyć z siebie śmiech. - Zapytaj Tulkę.
Ja nie dziecko. Nóż Tulki, topór Tulki w moich rękach. Konia Tulka użyć... pokonać
ja.
Foscar spojrzał na niego uważnie. Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Ostry język - skomentował. - Tulka utracić nóż i topór? Ennar! - zawołał,
obracając się przez ramię, a jeden z mężczyzn postąpił ku niemu.
Był niższy i dużo młodszy od wodza, jego twarz miała chłopięcy wygląd.
Patrzył na Foscara z podekscytowaniem. Był uzbrojony w topór i sztylet, a ponieważ
miał też dwa naszyjniki oraz, podobnie jak wódz, bransolety na przedramionach, Ross
domyślił się, że musi to być krewny Foscara.
- Dziecko! - Foscar klepnął ręką ramię Rossa. - Dziecko! -powtórzył,
wskazując na Ennara, który zaczerwienił się wyraźnie. -Ty wziąć topór i nóż Ennara -
rozkazał. - Tak jak wziąć Tulki. Na jego sygnał ktoś rozciął więzy krępujące
nadgarstki Murdocka. Ross rozprostował zdrętwiałe dłonie, a potem pomacał swą
szczękę. Foscar zapewne upokorzył tego młodzieńca, nazywając go dzieckiem. A
więc chłopak będzie chciał pokazać, co jest wart. To nie będzie tak łatwe, jak atak z
zaskoczenia na Tulkę. Ale jeśli odmówi, Foscar może na przykład kazać go zarżnąć
od razu. Musi więc zrobić, co w jego mocy.
- Wziąć topór i nóż - Foscar cofnął się o kilka kroków, nakazując gestem
swym ludziom, by utworzyli szerokie koło wokół obu walczących.
Ross poczuł się nieswojo, widząc dłoń Ennara opartą na rękojeści topora. Nikt
przecież nie powiedział, że chłopak nie może używać broni w walce. Jednak
przekonał się, że te dzikusy mają wyczucie sportowego ducha. Dostrzegł, że Tulka
szepce coś wodzowi do ucha. W chwilę potem Foscar zaryczał donośnym głosem.
Ennar zsunął dłoń z rękojeści topora, jakby ten nagle go oparzył. Ross widział
jego gniewne spojrzenie. Młodzieniec musiał wygrać tę walkę, by ocalić honor, on zaś
musiał ją wygrać, by ocalić życie. Krążyli czujnie wokół siebie. Ross patrzył raczej w
oczy swego przeciwnika niż na jego zaciśnięte pięści.
W bazie miał okazję trenować walkę wręcz z Ashem, a przedtem jeszcze z
muskularnymi i bezlitosnymi instruktorami. Wiele razy spuścili mu niezłe manto,
tylko po to, aby go nauczyć kilku chwytów i ciosów, które mogły ocalić życie w
sytuacji takiej jak ta. Ale wtedy był przygotowany i wypoczęty. Teraz zaś miał się
przekonać, czy jest takim twardzielem, jak zawsze o sobie myślał. Wygra albo zginie.
Komentarze widzów pobudziły Ennara do żwawszej akcji. Ruszył na
przeciwnika pochylony nisko jak zapaśnik, ale Ross zszedł jeszcze niżej. Nabrał w
garść piasku i sypnął w twarz atakującemu. Ich ciała zderzyły się i Ennar przeleciał
nad jego ramieniem, lądując jak długi na ziemi. Gdyby Ross był wypoczęty, walka
byłaby już zakończona. Ale poruszał się zbyt wolno. Ennar nie czekał bezczynnie i po
chwili Murdock znalazł się w trudnej sytuacji. Ręka leżącego wystrzeliła ku niemu
błyskawicznie i chwyciła go za nogę nieco powyżej kostki. Ross, pomny nauk, upadł
bez oporu, starając się przynajmniej częściowo przygnieść przeciwnika. Ennar, nieco
zaskoczony tak łatwym sukcesem zawahał się na moment. Murdock wykorzystał to.
Uwolnił nogę i obrócił się, starając się rąbnąć łokciem w nerki przeciwnika. Nie trafił
czysto, ale przynajmniej umknął przed niedźwiedzim uściskiem, w jakim tamten
starał się go zamknąć. Dzięki treningom w bazie wciąż mógł walczyć, ale zarazem
uzmysłowił sobie, że nie zdoła wygrać. Jedyne, co osiągnie, to opóźnienie własnej
klęski.
Palce przeciwnika sięgnęły ku jego oczom. Ross odruchowo zacisnął na nich
zęby i jednocześnie kopnął kolanem Ennara w brzuch. Poczuł na twarzy gorący
oddech i ostatnim wysiłkiem wyszarpnął się spod przywalającego go ciała. Zdołał
klęknąć na jedno kolano. Ennar także się dźwignął - stał na czworaka, jak gotowe do
skoku zwierzę. Ross zaryzykował całą stawkę w ostatnim ataku. Splótł dłonie, uniósł
najwyżej jak mógł i opuścił błyskawicznym ruchem na kark przeciwnika. Ennar opadł
płasko na ziemię, a sekundę później Ross osunął się bez czucia na jego ciało.
16
Murdock leżał na plecach i wpatrywał się w rozciągniętą skórę, która
stanowiła dach namiotu. Całe jego ciało było jedną bolącą raną. Chwilowo całkowicie
stracił zainteresowanie swym dalszym losem. Na razie liczyła się teraźniejszość, a ta
rysowała się w czarnych barwach. Powiedzmy, że nie uległ Ennarowi - czy raczej
osiągnął remis - ale też nie błysnął niczym nadzwyczajnym, więc właściwie poniósł
klęskę. Trochę go wprawdzie zaskoczyło, że wciąż żyje, ale zaraz doszedł do
wniosku, że to ze względu na jego wartość handlową. W końcu obcy obiecali hojną
zapłatę. Nie najlepsza perspektywa.
Jego ręce były związane nad głową i przymocowane do wbitego w ziemię
pala. W podobny sposób unieruchomiono mu nogi. Mógł jedynie przekręcać głowę z
boku na bok. Niewolnik, jeden z łowców wziętych do niewoli przez migrujących
jeźdźców, karmił go kawałkami wędzonego mięsa.
- Ho, złodzieju toporów! - Ross poczuł, jak czubek ciężkiego buta ląduje
między jego żebrami. Jęknął z bólu, co miało być też protestem przeciw takiemu
traktowaniu. W mdłym świetle dojrzał twarz Ennara i nie mógł się powstrzymać
przed grymasem uśmiechu, widząc jego podbite oko i siniaki na szczęce.
- Ho, wielki wojowniku! - odpowiedział, starając się, by brzmiało to
maksymalnie pogardliwie.
Dostrzegł rękę Ennara uzbrojoną w długi nóż.
- Uciąć za długi język dobra rzecz! - Ennar wykrzywił twarz w uśmiechu,
klękając przy więźniu.
Ross poczuł dreszcz przerażenia, stokroć bardziej nieprzyjemny od bólu.
Ennar naprawdę mógł to zrobić! Ale po chwili Murdock zobaczył, że młodzieniec
rozcina więzy na jego rękach. A więc Ennar nie przyszedł tu, by się nad nim znęcać.
Ręce miał wolne, ale całkowicie odrętwiałe. Dlatego leżał bez ruchu, podczas gdy
Ennar uwolnił też jego nogi. W górę!
Gdyby nie pomocna dłoń Ennara, Ross nie zdołałby stanąć na nogach. Długo
na nich nie ustał, padł jak długi na twarz, gdy tylko młodzieniec go puścił.
Ostatecznie Ennar wezwał dwóch niewolników, którzy wyciągnęli Rossa z
namiotu i doholowali do ogniska, przy którym toczyła się jakaś narada.
Była tak gorąca, że dyskutanci nader często chwytali za rękojeść topora lub
noża podczas wykrzykiwania swych argumentów. Ross nie rozumiał wprawdzie ich
języka, ale szybko się zorientował, że to on jest przedmiotem sporu i że decydujący
głos będzie należał do Foscara, który jeszcze nie poparł żadnej ze stron.
Usiadł tam, gdzie pozostawili go niewolnicy, i zaczął rozcierać zdrętwiałe
ramiona. Był tak obolały i tak zmęczony, że nie dbał o rezultat debaty. Cieszył się, że
uwolniono go ze sprawiających ból więzów.
Nie miał nawet pojęcia, jak długo trwała narada. W końcu Ennar podszedł do
niego i powiedział.
- Twój wódz - on dać wiele dobrych rzeczy za ciebie. Foscar wziąć ciebie do
twój wódz.
- Mój wódz nie tu - odpowiedział Ross zmęczonym głosem, mimo iż wiedział,
ż
e protestowanie nic nie da. - Mój wódz czekać nad słona woda. On być zły, gdy ja
nie przyjść. Foscar spotka jego gniew...
Ennar roześmiał się.
- Ty uciec od twój wódz. On zadowolony, gdy ty znów jego. Ty nie
zadowolony - tak myśleć ja.
- Tak myśleć i ja - zgodził się z rezygnacją Ross. Resztę nocy spędził, leżąc
pomiędzy Ennarem a drugim czujnym strażnikiem. Okazali się oni na tyle łaskawi, że
nie związali go ponownie. Rano mógł więc już zjeść bez niczyjej pomocy. Odrywał
kawały pieczystego brudnymi rękoma. Wspaniały był to posiłek.
Podróż jednak nie zapowiadała się zbyt przyjemnie. Posadzono go na jednym
z kudłatych koników, z nogami związanymi liną biegnącą pod brzuchem zwierzęcia.
Również ręce miał związane, na szczęście w taki sposób, że mógł uchwycić się
grzywy wierzchowca. Dzięki temu miał nadzieję, że się na nim utrzyma. Jego konia
ciągnął na linie jadący z przodu Tulka. Obok jechał Ennar, który równie często patrzył
na więźnia, co na drogę przed nimi.
Skierowali się na północny wschód w stronę gór. Chociaż Ross me miał
najlepszego wyczucia kierunku w terenie, był gotów się założyć, że zmierzają wprost
do wioski, którą swego czasu zniszczyli obcy. Postanowił się dowiedzieć, jak
przebiegało spotkanie ludzi ze statku z jeźdźcami.
- Jak wy spotkać drugi wódz? - spytał Ennara. Młodzieniec odrzucił jeden ze
swych warkoczy na plecy i utkwił oczy w twarzy Rossa.
- Twój wódz przyjść do nasz obóz. Mówić Foscar - dwa, cztery spania temu.
- Jak mówić Foscar? Mowa łowców? Po raz pierwszy Ennar zawahał się.
Mruknął coś pod nosem i wreszcie wysapał:
- Mówić Foscar, mówić my. My słyszeć dobre słowa, nie słowa ludzi lasu.
Mówić do nas dobrze.
Ross był zaintrygowany. W jaki sposób obcy pochodzący z innego czasu mógł
mówić językiem prymitywnego barbarzyńskiego plemienia, które żyło w czasach
odległych o tysiąclecia? Czy obcy ze statku także potrafili podróżować w czasie? Czy
mieli własne stacje transferowe?
- Ten wódz - czy on jak ja?
Ennar znów się zawahał.
- Jego szata jak twoja.
- Ale czy on jak ja? - nalegał Ross. Sam nie wiedział, do czego zmierza. Może
po prostu chciał przekonać tych tubylców, że jest kimś innym niż człowiek, który
płaci za jego głowę i któremu go sprzedają?
- Nie jak ty - odrzekł Tulka. - Ty jak ludzie lasu - włosy, oczy. Dziwny wódz
nie mieć włosów na głowie, oczy inne.
- Ty też widzieć? - zapytał Ross.
- Tak. Ja przyjechać do obóz. Oni przyjść. Stanąć na skałach i wołać Foscar.
Zrobić magię z ogniem, polecieć do góry! - wskazał ręką jeden z krzaków rosnących
opodal. - Oni wskazać mała, mała włócznia... ogień z ziemi i spalić. My powiedzieć,
cały obóz, że my nie dać człowiek. Oni powiedzieć dużo dobrych rzeczy, jeśli my
znaleźć i dać człowiek.
- Oni nie mój lud - wtrącił się Ross. Włosy, oczy, inne. Oni źli...
- Ty jeniec. Niewolnik wodza. Ennar znalazł wytłumaczenie, które w pełni
pasowało do zwyczajów jego ludu. - Oni chcieć swój niewolnik - tak jest.
- Mój lud bardzo potężny, dużo magii - nalegał Ross. - Wy wziąć mnie do
słona woda, oni zapłacić dużo, więcej niż dziwny wódz.
Obaj jeźdźcy wyglądali na rozbawionych.
- Słona woda gdzie? - spytał Tulka. Ross wskazał na zachód.
- Kilka spań tam...
- Kilka spań! - powtórzył gwałtownie Ennar. - My jechać wiele spań, gdzie nie
znać szlak... może nic ludzi tam, może nic słonej wody. Mówisz wszystkie rzeczy
podwójnym językiem, żeby my nie wieźć ty do wódz. My nie iść ten szlak nawet
jedno słońce... znaleźć wódz, dostać dobre rzeczy. Dlaczego my robić trudne rzeczy?
My móc robić łatwe.
Jakiż jeszcze argument mógł przeciwstawić Ross tej prostej logice? Zaklął
cicho w poczuciu bezsilności. Ale już dawno temu przekonał się, że uleganie ślepej
furii nie rozwiąże problemu, chyba że taki wybuch miał na kimś zrobić wrażenie. A
do tego trzeba mieć przewagę, on zaś nie miał nawet wolnych rąk.
Podróżowali przez otwartą przestrzeń. Podczas ucieczki Ross i jego dwaj
towarzysze musieli kryć się po lasach, nadrabiając drogi. Teraz zbliżali się do gór
nieco z innego kierunku i Murdock, chociaż bardzo się starał, nie widział żadnych
znajomych znaków rozpoznawczych w terenie. Gdyby jakimś cudem zdołał się uwol-
nić, musiałby po prostu podążać na zachód w linii prostej i liczyć, że trafi na rzekę.
W południe stanęli na popas przy kilku drzewach rosnących nad niewielkim
strumieniem. Słońce grzało niezwykle mocno jak na tę porę roku. Wygłodzone zimą
owady dawały się mocno we znaki, szczególnie koniom i Rossowi, który nie mógł ich
odganiać związanymi rękoma. Wkrótce chodziły po całym jego ciele.
Jeźdźcy zdjęli Rossa z konia i przywiązali do drzewa, przy czym drugi koniec
liny zarzucili mu na szyję. Rozniecili ognisko i zaczęli na nim przypiekać kawałki
sarniny.
Foscar chyba niespecjalnie się spieszył z wykonaniem zadania, gdyż po
posiłku większość jego ludzi zaczęła leniwą sjestę, niektórzy nawet zapadli w sen.
Kiedy Ross rozejrzał się po otaczających go twarzach dostrzegł, że Tulka i Ennar
znikli. Być może udali się naprzód, by powiadomić obcych o przybyciu plemienia.
Wrócili dopiero późnym popołudniem, równie niezauważalnie, jak odeszli.
Stanęli przed Foscarem i zdali mu raport. Wkrótce Foscar podszedł do Rossa i rzekł:
- Idziemy. Twój wódz czeka...
Ross uniósł głowę i ponownie zaprotestował.
- Nie mój wódz!
Foscar wzruszył ramionami.
- On tak mówić. On dać dobre rzeczy, gdy ty wrócić pod jego rękę. Więc on
twój wódz!
I znów Ross został wsadzony na konia i przywiązany do jego grzbietu. Ale
tym razem plemię rozdzieliło się na dwie grupy. On sam pojechał z Ennarem i
Foscarem oraz dwoma innymi ludźmi, którzy stanowili ariergardę. Pozostali
mężczyźni nie dosiedli koni tylko poprowadzili je w kierunku lasu. Ross w
zamyśleniu obserwował ich cichy odwrót. Zdaje się, że Foscar nie ufał tym, z którymi
robił interesy, i zabezpieczał się na wszelki wypadek. Jednak Murdock nie miał
pojęcia, czy ten brak zaufania - który zresztą mógł być tylko zwyczajną ostrożnością
Foscara - okaże się korzystny dla niego.
Mała grupka jadąc stępa zbliżyła się do łączki pod lasem. Po raz pierwszy
Ross wiedział dokładnie, gdzie jest. Byli u wrót ukrytej doliny, mniej więcej milę od
wąskiego przesmyku, powyżej którego leżał między skałami, szpiegując wioskę, i
gdzie został pojmany. Wtedy dotarł tu od północy, idąc górą parowu.
Koń Rossa ruszył nieco gwałtowniej, gdy Foscar ponaglił swego wierzchowca
u wejścia do przesmyku. Galopował ku miejscu, gdzie czekali obcy.
Murdock czuł, że zdoła opanować strach przed Czerwonymi, nie bał się też
jeźdźców Foscara, ale na myśl o zetknięciu z obcymi ogarniał go lęk, przeraźliwy lęk.
Wiedział bowiem, co może go spotkać z rąk ludzi, choćby najgorszych, ale nie miał
pojęcia, co zrobią z nim te istoty?
Foscar zatrzymał się, zsiadł z wierzchowca i usiadł naprzeciw obcych. Ross
naliczył ich czterech. Chyba rozmawiali. Nie był pewien, bo wciąż spora odległość
dzieliła konnych od postaci w niebieskich uniformach.
Minęły długie minuty, nim wreszcie Foscar uniósł rękę i gestem przyzwał
swych ludzi, by zbliżyli się wraz z Rossem. Ennar ponaglił konia uderzeniem pięt i
wyrwał do przodu, wyprzedzając i nieco wierzchowca Rossa. Pozostali dwaj jeźdźcy
zbliżyli się w wolniejszym tempie. Murdock dostrzegł, że obaj są uzbrojeni we włócz-
nie, które teraz przesunęli do przodu.
Przebyli już trzy czwarte odległości dzielącej ich od Foscara. Ross widział
wyraźnie pozbawione włosów głowy obcych, którzy patrzyli w jego kierunku. I wtedy
nastąpił niespodziewany atak.
Jeden z przybyszy uniósł broń, przypominającą nieco karabin maszynowy, tyle
ż
e o nieco dłuższej rękojeści.
Ross wrzasnął ostrzegawczo, ale Foscar był uzbrojony tylko w topór i nóż. W
dodatku do końca nie rozumiał, co mu zagraża. Nagle osunął się na ziemię, i nie
poruszył się więcej. Tylko jego koń drgnął niespokojnie, jakby targnięty nagłym
uczuciem strachu.
Powstałą ciszę przeciął drugi krzyk - krzyk Ennara. Młodzieniec ściągnął
wodze swego galopującego konia tak gwałtownie, że ten niemal przysiadł na tylnych
nogach. Zakręcił błyskawicznie i pomknął w kierunku lasu. Tuż obok Rossa
przeleciała włócznia! Otarła się o jego ramię. Nie mógł jednak kontrolować konia,
toteż ten skręcił i pognał w las za swym poprzednikiem, co zmyliło drugiego z
rzucających. Obaj strażnicy również skierowali konie w ślad za uciekającym
Ennarem.
Ross przywarł do grzywy swego wierzchowca. Największym przerażeniem
przejmowała go myśl, że może zsunąć się z grzbietu zwierzęcia. Ponieważ nogi miał
przywiązane, byłby wleczony po ziemi i narażony na śmiertelne niebezpieczeństwo.
Trzymał więc grzywę kurczowo i pochylił głowę. Gdyby zdołał pochwycić linę
przywiązaną do pyska swego konia, miałby jakąś szansę, by kontrolować jego bieg.
Ale w obecnej sytuacji mógł tylko trzymać się z całych sił i mieć nadzieję, że nie
spadnie.
Nagle kilka jardów z przodu z ziemi trysnął w górę jaskrawy płomień podobny
do tego, który pochłonął wioskę Czerwonych. Koń Rossa oszalał. Pojawiły się
następne wykwity ognia. Przerażony wierzchowiec reagował za każdym razem
zmianą kierunku ucieczki. Ross zorientował się, że obcy chcą go w ten sposób odciąć
od bezpiecznego lasu. Nie miał tylko pojęcia, dlaczego go po prostu nie zastrzelą, tak
jak Foscara.
W powietrzu zrobiło się gęsto od dymu, który odgradzał Rossa od lasu. Ale
wiatr przesuwał ciemne kłęby w kierunku obcych.
Gdyby tak podobna ściana dymu pojawiła się z drugiej strony! Na razie jednak
koń zawracał ku obcym. Ross słyszał ich krzyki pośród białych kłębów.
I wtedy jego wierzchowiec popełnił błąd. Przebiegł zbyt blisko ognistego
języka, który osmalił mu nogę i lewy bok. Zwierzę zarżało z bólu i rzuciło się
gwałtownym susem pomiędzy dwa płomienie, oddalając się od ludzi ze statku.
Ross zakasłał, niemal dusząc się w gęstym dymie. Oczy mu łzawiły, czuł
zapach palących się włosów. Ale po chwili spłoszony koń wyniósł go z kręgu ognia i
znowu był na otwartej przestrzeni. Wierzchowiec gnał dalej z tą samą prędkością. Z
lewej strony pojawił się inny koń. Pod wprawną ręką jednego z niedawnych go-
spodarzy Rossa z łatwością dopasował swój pęd do pędu jego konia, a potem, biegnąc
równolegle, zaczął stopniowo zwalniać.
Cwał przeszedł stopniowo w galop, a wtedy jeździec dokonał zadziwiającej
dla Rossa sztuki, pochylając się w siodle i w biegu chwytając z ziemi linę jego
wierzchowca. Wkrótce też zaczął hamować zbiega.
Ross był roztrzęsiony i wciąż zanosił się kaszlem. Ledwie utrzymywał się na
końskim grzbiecie, ale kurczowo trzymał się grzywy.
Galop zwolnił do stępa, aż wreszcie oba pokryte białą pianą konie zatrzymały
się.
Wydawało się, że jeździec zupełnie zapomniał o obecności Rossa. Patrzył do
tyłu ku gęstej ścianie dymu i zmarszczył brwi, obserwując szybkie rozprzestrzenianie
się ognia. Zamruczał coś pod nosem i pociągnął konia Murdocka w kierunku, z
którego Ennar przyprowadził go wcześniej.
Ross starał się zebrać myśli. Niespodziewana śmierć wodza mogła kosztować
go życie, jeśli szczep będzie chciał się mścić. Z drugiej strony, mógł próbować ich
przekonać, że naprawdę należy do innego plemienia i że sojusz z jego ludem to
najlepsze, co mogą zrobić, by wystąpić przeciwko wspólnemu wrogowi.
Trudno było coś zaplanować, a przecież wiedział, że jeśli cokolwiek może go
uratować, to tylko spryt. Spotkanie, które zakończyło się śmiercią Foscara,
podarowało mu tylko kilka chwil. Wciąż był więźniem, chociaż przynajmniej należał
do jeźdźców, a nie do obcych. Być może dla obcych ci dzicy nie byli więcej warci niż
zwierzęta.
Ross nawet nie próbował rozmawiać ze swym obecnym strażnikiem, który
wiódł go wprost na zachód. Zatrzymali się przy tym samym strumyku, przy którym
obozowali w południe. Jeździec przywiązał konie, a potem poluzował linę, którą
przywiązany był Murdock do końskiego grzbietu i bezceremonialnie pchnął go na
ziemię. Ross uniósł się nieco na łokciu i zobaczył szeroką oparzelinę biegnącą wzdłuż
lewego boku zwierzęcia.
Mężczyzna przyłożył do skóry konia kilka garści chłodnego, wilgotnego błota
i rozsmarował je dokładnie w poparzonych miejscach. Zerknął jeszcze tylko, czy oba
wierzchowce mają wokół wystarczająco trawy, a potem pochylił się nad Rossem. Bez
słowa pchnął go na ziemię i przyjrzał się uważnie jego lewej nodze.
Ross rozumiał, o co chodzi strażnikowi. Jego udo, wedle wszelkich praw
natury, powinno być także spalone przez ogień, a jednak nie czuł bólu. Teraz, gdy
jeździec oglądał jego nogę, sam mógł stwierdzić, że na dziwnej tkaninie nie ma
najmniejszego śladu ognia. Przypomniał sobie, jak obcy przeszedł przez ogień w
wiosce. Skoro tajemnicza tkanina chroniła przed zamrożeniem pośród lodów,
dlaczego nie miała chronić także przed żarem.
Jednak brak oparzeń na ciele Rossa najwyraźniej zaskoczył strażnika. Odszedł
od Murdocka szybkim krokiem i usiadł w sporej od niego odległości, jakby się czegoś
obawiał.
Nie czekali długo. Jeźdźcy, którzy tworzyli grupę Foscara, jeden po drugim
przybywali nad strumień. Jako ostatni nadjechali Ennar i Tulka z ciałem wodza. Ich
twarze były wysmarowane pyłem. Gdy pozostali ujrzeli ciało, także pokryli twarze
pyłem, recytując przy tym jakieś formułki. Potem podchodzili kolejno i dotykali
prawej ręki martwego.
Ennar zsiadł z konia i przez długą chwilę stał bez ruchu z opuszczoną głową.
Potem spojrzał wprost na Rossa i podszedł do niego szybkim krokiem. Jego oczy
miały bezlitosny wyraz, gdy pochylił się nad jeńcem i przemówił, wymawiając powoli
i wyraźnie każde słowo, aby Murdock mógł dokładnie zrozumieć jego przerażającą
obietnicę:
- Foscar na pogrzebowy stos. I wziąć niewolnik, aby mu służyć poza niebem,
aby przybiegać na jego wezwanie i drżeć na jego gniew. Psie, ty za Foscarem poza
niebo. A on będzie deptać twój kark na wieki. Ja, Ennar, tak przysięgać! Foscar do
nieba jak wódz. A ty, pies, leżeć u jego stóp!
Nie tknął go, ale Ross był pewien, że zamierza spełnić swoją obietnicę.
17
Przygotowania do pogrzebu Foscara trwały do rana. Przez całą noc rósł stos,
budowany z wiązek drewna znoszonych ze wszystkich zakątków lasu. Wreszcie
górował nad całym obozem. Ciągłe zawodzenie siedzących w namiotach kobiet było
tak przejmujące, że mogło doprowadzić do szaleństwa.
Ross, choć był trzymany pod strażą, mógł obserwować przygotowania.
Zorientował się, że Ennar, jako najbliższy krewny zmarłego, poprowadzi ceremonię
pogrzebową.
Najlepszy ogier w stadzie, piękny deresz, miał być złożony - obok Foscara -
jako ofiara. Właśnie go przyprowadzono i przywiązano u stóp stosu. Podobny los miał
spotkać dwa ogary Foscara.
Sam Foscar, odziany w czerwony płaszcz i z bronią u boku, był już
przygotowany do ceremonii. Obok zmarłego podskakiwał w natchnionym tańcu
szczepowy czarownik, potrząsając grzechotkami i zawodząc głosem
przypominającym skrzeczenie kruka. Rossowi trudno było uwierzyć, że to dzieje się
naprawdę i że właśnie on ma być jednym z głównych aktorów w tym przedstawieniu.
Wreszcie jednak, mimo iż wiedział, że ta koszmarna noc jest jego ostatnią,
zapadł w sen. Obudził się oszołomiony, czując, jak czyjaś silna dłoń trzyma go za
włosy i unosi w górę jego głowę.
- Ty spać? Ty nie bać się, psie Foscara?
Ross zamrugał jeszcze nie do końca rozbudzony. Bać się? Jasne, że się bał.
Bał się, jak nigdy wcześniej. Ale w chwilach zagrożenia zawsze spychał strach do
podświadomości, nigdy mu się nie poddawał. Nie podda się i teraz... przynajmniej
miał taką nadzieję.
- Nie boję się! - rzucił Ennarowi prosto w twarz. Nie będzie się bał.
- Zobaczymy, co mówić, gdy ukąsi ogień - odparł tamten, ale widać było, że
odwaga Rossa zrobiła na nim wrażenie.
Gdy ukąsi ogień - brzmiało w uszach Murdocka. Coś chodziło mu po głowie z
związku z tym ogniem. Wciąż drzemała w nim resztka nadziei. To przecież
niemożliwe - znów jasna myśl - żeby człowiek porzucił wszelką nadzieję, dopóki
jeszcze oddycha. Zawsze trzeba wierzyć do ostatniej sekundy, że zdarzy się coś, co
odwróci los.
Mężczyźni przywiedli ofiarnego ogiera do stosu, którego zwieńczeniem były
teraz zwłoki Foscara. Koń stał spokojnie, dopóki na jego kark nie spadł ciężki topór,
a wówczas upadł niemal bez dźwięku. Także psy zostały zabite i złożone u stóp
swego pana.
Ale Ross nie miał zakończyć życia w tak prosty sposób. Wokół niego już
zaczynał swój taniec czarownik - obrzydliwa figura w masce potwora, z pasem
oplecionym zaschłymi wężowymi skórami. Potrząsając grzechotką, zawodził jak
głodny kot, a tymczasem inni popychali Murdocka ku ofiarnemu stosowi.
Ogień, było coś z tym ogniem... Gdyby tylko mógł sobie przypomnieć!
Ross niemal upadł, potknąwszy się o jedną z nóg martwego konia, którego
właśnie wleczono na stos. I nagle przypomniał sobie ten ogień na łące, który poparzył
wierzchowca, ale nie tknął jeźdźca. Wprawdzie dłonie i głowę ma odkrytą, ale resztę
ciała chroni ognioodporna tkanina obcych! Czy zdoła to przeżyć? Szansa była
niewielka.
Już wprowadzono go na stos, i to z wciąż związanymi rękoma.
Ennar pochylił się i spętawszy Rossowi nogi, przymocował je do jednego z
większych bali.
Tak związanego zostawili go.
Plemię zebrało się w kręgu wokół ofiarnego stosu, zachowując bezpieczną
odległość. Ennar i pięciu innych mężczyzn zbliżyło się z różnych stron z pochodniami
w dłoniach. Ross obserwował w milczeniu, jak podpalają stos. Suche gałęzie zajęły
się błyskawicznie
Po chwili język ognia lizał już jego stopy. Ross wstrzymał oddech,
przygotowując się na ból. Nad jego nogami zaczął unosić się dym. Szata nie
izolowała całkowicie od żaru, ale już wiedział, że zdoła stać spokojnie wystarczająco
długo.
Ogień strawił więzy na jego stopach, a on nie czuł na nogach większego
gorąca, niż gdyby były wystawione na promienie letniego słońca. Zwilżył usta
językiem. Sprawa z rękoma i twarzą przedstawiała się znacznie gorzej. Pochylił się i
zbliżył dłonie do ognia. Ze stoickim spokojem znosił ból, czekając, aż płomień przy-
niesie mu wolność.
Chwilę później, gdy płomienie skoczyły w górę, tak że zdawał się otoczony
czerwonymi jęzorami jak powiewającymi na wietrze sztandarami, przeskoczył przez
nie, starając się osłonić głowę i dłonie.
Stanął na obrzeżu stosu i spojrzał na stojących wokół ludzi. Usłyszał
przeraźliwe krzyki - prawdopodobnie przerażenia - lecz ktoś odważył się rzucić
płonącą pochodnię, która ugodziła go w udo. Poczuł co prawda impet uderzenia, ale
płomień nie pozostawił najmniejszego śladu na gładkiej tkaninie.
- Aaaa!
Czarownik doskoczył do niego, potrząsając wściekle grzechotkami. Ross
odepchnął go energicznie zwalając z nóg, a potem pochylił się i podniósł pochodnię,
którą w niego rzucano. Zamachał nią nad głowa chociaż każdy ruch był torturą dla
jego poparzonych rąk, aż zapłonęła ogniem raz jeszcze. Trzymając głownię przed
sobą niczym broń, zszedł ze stosu, kierując się wprost na najbliższego mężczyznę i
stojącą u jego boku kobietę.
Pochodnia była słabą bronią w porównaniu z włóczniami i toporami, ale
Rossowi było wszystko jedno. Musiał zaryzykować. I nawet nie zdawał sobie sprawy,
jakie przerażenie wzbudzał teraz w dzikich. Człowiek, który przeszedł przez ogień,
któremu płomienie nie uczyniły najmniejszej krzywdy i który teraz sięgał po ten sam
ogień i zmieniał go w swą broń, to nie był człowiek, lecz demon!
Szpaler ludzki zakołysał się i pękł. Kobiety podniosły histeryczny wrzask i
uciekły w popłochu. Mężczyźni też krzyczeli gromkimi głosami, cofając się. Ale
ż
aden z nich nie odważył się rzucić włóczni ani unieść topora. Ross przeszedł
pomiędzy nimi nie oglądając się ani w prawo, ani w lewo.
Ruszył w stronę płonącego równolegle z pogrzebowym stosem namiotu
Foscara i przeszedł przez sam środek także tego ognia. Ryzykował tym samym dalsze
obrażenia, ale również zapewnił sobie całkowite bezpieczeństwo.
Wszyscy uciekli w popłochu, gdy mijał ostatnią linię namiotów, za którymi
zaczynał się otwarty step. Konie - przeprowadzone na tę stronę-obozu, aby nie wpadły
w panikę na widok płonącego ofiarnego stosu - teraz, gdy zbliżał się z pochodnią,
zaczęły ruszać się nerwowo.
Ross jeszcze raz zakręcił pochodnią nad głową, aby spłoszyć konie; a potem
cisnął ją na suchą trawę pomiędzy namioty a stado. ()gień natychmiast wybuchł
gwałtowną pożogą. Teraz nawet gdyby chcieli go ścigać, nie będzie im łatwo.
Murdock szedł równym krokiem, nie oglądając się za siebie. Dłonie miał
poparzone, włosy i brwi osmalone, a w poprzek szczęki biegła paskudna oparzelina.
Ale był wolny i nie sądził, by którykolwiek z ludzi Foscara odważył się go ścigać.
Gdzieś przed nim była rzeka i ta rzeka płynęła do morza. Ross szedł więc ku niej, a za
nim pozostały kłęby czarnego dymu, które przysłaniały niebo.
Kilka następnych dni uciekło z jego pamięci - pamiętał tylko ból poparzonych
rąk i to, że szedł i szedł wciąż naprzód gnany jakąś wewnętrzną siłą. Pamiętał też, że
opadł na kolana przed strumieniem i zanurzył w nim dłonie, co przyniosło ogromną
ulgę i że jego spieczone gorączką wargi chwytały chłodną wodę.
Zdawało mu się, że kroczy przez świat ze snu, świat, w którym nie było formy
ani czasu, tylko nierealne widziadła i otaczająca wszystko mgła. Mgła ta rozpraszała
się na krótkie okresy i wówczas rozpoznawał otoczenie, a czasem nawet przypominał
sobie, co pozostało za nim. Dzięki tym krótkim przebłyskom świadomości mógł
utrzymywać właściwy kierunek. Ale to, co działo się pomiędzy owymi przebłyskami
na zawsze miało pozostać dla niego tajemnicą.
Dotarł nad rzekę i niemal od razu, gdy znalazł się nad jej brzegiem, prawie
wszedł na łowiącego ryby niedźwiedzia. Potężna bestia stanęła na dwóch nogach i
zaryczała donośnie, a Ross przeszedł obok, nie zwracając na nią najmniejszej uwagi.
Nie został nawet zaatakowany przez oszołomione zwierzę.
Czasem spał, kiedy robiło się ciemno, a czasem maszerował nocą w świetle
księżyca. Czasami jego stopa źle stąpnęła i wtedy nagły ból, który wskutek tego
wstrząsu przeszywał poparzone dłonie, budził go na chwilę z letargu. Kiedyś usłyszał
ś
piew... i zorientował się, że to on śpiewa donośnym głosem melodię, która będzie
popularna za kilka tysięcy lat w miejscu, przez które teraz wędrował. Ale zawsze
wiedział, że musi iść i że nurt rzeki jest jego przewodnikiem ku celowi, jakim było
morze.
Po kilku dniach okresy świadomości stawały się coraz dłuższe i następowały
coraz częściej jeden po drugim. Pod przybrzeżnymi kamieniami znajdował jakieś
zwierzaki w skorupach, które zjadał chciwie. Raz miał prawdziwa ucztę, gdy udało
mu się zabić drągiem zająca. Wysysał ptasie jajka z ukrytych pomiędzy trzcinami
gniazd. To wystarczało, by móc iść dalej, chociaż gdyby ktoś spojrzał teraz w jego
twarz, tylko po blasku szarych oczu mógłby poznać, że ma do czynienia z żywym
człowiekiem.
Ross nawet nie wiedział, kiedy się zorientował, że znów jest ścigany. Po
prostu w pewnym momencie, do jego umysłu zaczęły docierać dziwne impulsy, które
różniły się znacznie od tworzonych w gorączce poprzednich halucynacji.
Coś wewnątrz jego jaźni próbowało go zatrzymać, skierować w inna stronę.
Coś mówiło mu coraz wyraźniej, że musi wrócić, że w górach musi kogoś spotkać, że
ktoś lub coś czeka na niego w miejscu, od którego ucieka.
Ale Ross kontynuował marsz. Obawiał się jedynie spać. Kiedyś bowiem, gdy
zapadł w sen, obudził się w marszu, idąc w przeciwnym kierunku, tak jakby nieznana
siła atakująca jego umysł potrafiła przejąć kontrolę nad ciałem, kiedy zmęczona wola
zejdzie ze straży.
Odpoczywał więc w marszu. Jednak dziwne pragnienie wciąż atakowało jego
wolę, starając się odebrać jej kontrolę nad ciałem. Ross był pewien, że to obcy chcą
przejąć nad nim kontrolę. Nie próbował jednak zgadywać, dlaczego to robią.
Ponieważ twarde dotąd brzegi rzeki zaczęły ustępować bagiennym
rozlewiskom, szedł teraz przez moczary. Raz po raz przedzierał się przez nadrzeczne
trzciny, co zawsze wywoływało głośne protesty krążących nad jego głową ptaków, a
drobne rzeczne zwierzątka z zaciekawieniem wychylały łebki, aby przyjrzeć się dziw-
nej dwunożnej istocie.
Pragnienie powrotu wciąż w nim było. Dlaczego obcy chcą, by wrócił?
Dlaczego nie podążają za nim? Może obawiają się oddalać zbytnio od punktu
transferowego? Ich niewidzialna siła oddziaływania wcale nie słabła, w miarę jak
oddalał się od doliny. Ross nie rozumiał ani ich motywów, ani metod, jakie stosowali,
ale był zdecydowany, że im nie ulegnie.
Bagna wydawały się bezkresne. Znalazł jakąś wyspę i przywiązał się pasem do
pojedynczej rosnącej tam wierzby. Wiedział, że musi się wyspać, bo inaczej nie uda
mu się przetrwać kilku następnych dni. I zasnął, a obudził go chłód i wilgoć, i
przerażenie. Woda sięgała mu już do ramienia. Zdał sobie sprawę, że odwiązał się
przez sen i tylko dzięki temu, że był na wyspie i musiał wejść do wody, w porę
odzyskał świadomość.
Powrócił do drzewa i przywiązał się do gałęzi na tyle solidnie, iż był pewien,
ż
e nie zdoła rozplatać węzłów w ciemności. Jakoż z głębokiego snu obudziły go
dopiero krzyki ptactwa o poranku. Wciąż był przywiązany. Rozwiązując się, Ross
przyjrzał się swej szacie. Czy to ona może być łącznikiem, dzięki któremu obcy mają
dostęp do jego umysłu? Czy jeśli się rozbierze i zostawi szatę, będzie
bezpieczniejszy?
Próbował rozpiąć ją na pasku biegnącym na ukos przez pierś, ule mechanizm
nie chciał się poddać lekkim pociągnięciom, na jakie mogły się zdobyć jego poranione
ręce. Nie zdołał też rozedrzeć tkaniny. Zrezygnował więc i kontynuował marsz, wciąż
odziany w szatę nie z tego świata.
Krajobraz wokół niego znów zaczął się zmieniać. Rzeka rozdzielała się tu na
tuziny małych strumyczków. Ross stanął na niewielkim wzgórzu i rozejrzał się
uważnie. Poczuł radość i ulgę. Takie miejsce było na mapie, którą wielokrotnie
studiowali z Ashe'em. A więc znalazł się blisko morza.
Poczuł na twarzy podmuch słonego morskiego wiatru. Ciężkie ołowiane
chmury przysłoniły słońce i nad wiosennym jeszcze przed chwilą krajobrazem znów
pojawił się cień odchodzącej zimy. Usłyszawszy odległe krzyki ptaków, Ross ruszył
ciężko w tamtym kierunku. Mijał niewielkie bajora i splątane trzcinowe zarośla. W ja-
kimś gnieździe znalazł kilka jajek. Zaczął je chciwie wysysać, nie zwracając uwagi na
nieprzyjemny odór ryb. Popił jajka stęchłą wodą z pobliskiego bajorka.
Nagle znieruchomiał, usłyszawszy dźwięk, który w pierwszej chwili wydał mu
się grzmotem. Ale choć niebo zasnuły ciężkie chmury, nie widział na nim ani śladu
błyskawicy. Wsłuchując się w powtarzające się dźwięki, nagle zdał sobie sprawę, że
to, co słyszy, to odgłos fal rozbijających się o brzeg! Był naprawdę blisko morza!
Zmusił ciało do biegu i podążył w tamtym kierunku, choć wciąż musiał
wkładać wiele wysiłku, by trzymać na wodzy siłę, która ciągnęła go wstecz. Wydostał
się z moczarów. Zaczynało się piaszczyste podłoże. Przed sobą zaś widział czarne
skały, które otaczała biała piana przyboju!
Ross pobiegł wprost ku nim i zatrzymał się dopiero, gdy stanął po kolana w
kłębiącej się i falującej morskiej wodzie. Ukląkł, pozwalając, by słona woda znów
rozbudziła ból w każdej z ran na jego ciele, a potem pochylił się i zaczął ją pić. Woda
była zimna i słona. Morska woda. Dotarł nad morze! Dokonał tego!
Ross cofnął się i usiadł na piasku. Rozejrzał się wokół. Dostrzegł, że miejsce,
w którym się znajduje, jest trójkątem ziemi. Jego wierzchołki stanowiły dwie
niewielkie odnogi rzeki - teraz o nieco wyższym poziomie wody po wiosennej
powodzi. Zresztą woda, którą niosły, była właśnie wpychana z powrotem na ląd przez
przypływ.
Było tu mnóstwo chrustu na ognisko, ale nie miał jak go rozpalić, utracił
bowiem hubkę i krzesiwo. Trudno. Ważne, że dotarł nad morze, i to wbrew
wszelkiemu prawdopodobieństwu. Położył się wygodnie na plecach. Jego pewność
siebie wzrosła na tyle, że odważył się pomyśleć o przyszłości. Wzrokiem leniwie
ś
ledził mewy zataczające niezliczone kręgi w swym powietrznym tańcu. Przez
moment zapragnął tylko jednego - nie ruszać się z tego miejsca i odpocząć...
Ale nie poddał się pierwszemu odruchowi zmęczonego ciała. Był głodny i
zmarznięty, zanosiło się na burzę - wiedział, że musi rozpalić ogień! Zwłaszcza że
ogień mógł być także sygnałem dla okrętu podwodnego. Nie wiedząc, co go do tego
gnało, bo ten fragment wybrzeża był równie dobry jak każdy inny, Ross wstał i zaczął
myszkować między czarnymi przybrzeżnymi skałami.
Wkrótce już wiedział, czego szukał. W chroniącym przed wiatrem załomie
skalnym natrafił na krąg osmolonych kamieni, pomiędzy którymi znajdowały się
resztki zwęglonego drewna. Wokół walało się sporo pustych muszli. Z pewnością
była to pozostałość obozowiska! Ross pochylił się nad pogorzeliskiem i włożył dłoń
w czarny krąg. Ku swemu zdumieniu poczuł ciepło!
Rozgrzebał kawałki spalonego drewna i dmuchnął w to, co zdawało się tylko
bezużytecznym popiołem. I ujrzał kilka iskierek! To było niewiarygodne szczęście.
Zebrał błyskawicznie parę gałązek z pozostałych tu zapasów i ułożył je na żarzących
się węgielkach. Kilka dmuchnięć, w które włożył całe serce, i udało się. Płomień objął
pierwszą gałązkę. Teraz trzeba być bardzo ostrożnym, a on miał poranione i sztywne
palce. Ale uczył się cierpliwości w naprawdę dobrej szkole, toteż powoli, patyczek po
patyczku, zdołał wreszcie rozniecić prawdziwy ogień. Dopiero wtedy oparł się z
wysiłkiem o skałę i przyglądał mu się z ulgą.
Teraz dostrzegł, jak dobrze ktoś wybrał to miejsce - skały osłaniały płomień
przed podmuchami wiatru. Co ciekawe, od strony lądu tworzyły coś w rodzaju okapu.
A więc przygotowujący to obozowisko wiedział, że ogień nie będzie widoczny od
tamtej strony, natomiast od strony morza, zwłaszcza w nocy, powinno być go widać
całkiem dobrze.
Miejsce wyglądało na wymarzone, jeśli ktoś chciał dawać sygnały - ale kto i
komu?
Ręce Rossa zadrżały lekko. Przychodził mu na myśl tylko jeden odbiorca i
jeden nadawca. A więc McNeil, a może i Ashe, mimo wszystko przeżyli katastrofę.
Dotarli w to miejsce i opuścili je nie dalej niż dzisiejszego ranka, sądząc po żarze, jaki
znalazł. Nadali sygnał. Zostali zabrani na pokład i teraz zapewne zmierzają ku
Ameryce Północnej. Czyli nie przypłyną po niego. Podobnie jak on był przekonany o
ich śmierci, gdy znalazł w wodzie rzemień McNeila, tak i oni musieli myśleć, że
zakończył żywot w rzece. Spóźnił się zaledwie o kilka godzin!!!
Ross z rezygnacją otoczył kolana rękoma i oparł o nie głowę. Nie było
absolutnie żadnej możliwości, by sam dotarł do bazy... nie tym razem. Dzielą go od
niej tysiące mil.
Tak dalece pogrążył się w rozpaczy, iż nie od razu dostrzegł, że stała presja
wywierana na jego umysł gdzieś znikła. Dotarło to do niego, gdy dokładał drew do
ognia. Czyżby ci, którzy na niego polowali, wreszcie się poddali? I tak przegrał
wyścig z czasem, więc było mu to obojętne. Jakie to ma teraz znaczenie?
Drewna na opał nie miał za dużo. Uznał, że to też nie ma znaczenia. Jednak
wstał, by zebrać go więcej, nim nadejdzie burza. Niby dlaczego ma siedzieć przy tej
bezużytecznej latarni morskiej? A jednak wiedział, że nie może jej porzucić. Ściągnął
do swej kryjówki tyle drewna, że aż sam się roześmiał na widok barykady, którą
wzniósł.
- Mogą oblegać! - Po raz pierwszy od wielu, wielu dni przemówił na głos. -
Mogą mnie tu nawet oblegać...
Dorzucił ostatnią kłodę, a potem znów pochylił się nad ogniem.
Na wybrzeżu są przecież rybackie wioski. Odpocznie tu, a jutro pójdzie na
południe i znajdzie jedną z nich. Na te ziemie zaczną przybywać handlarze, zwłaszcza
teraz, gdy znikną napastnicy prowokowani przez Czerwonych. Zdoła się z nimi
skontaktować...
Jednak ten delikatny płomyczek nadziei zgasł tak szybko, jak się pojawił. Być
handlarzem z ludu pucharu jako agent w projekcie to jedno, ale przeżyć w tej roli całe
ż
ycie?
Ross stanął przy ogniu i patrzył na morze, jakby oczekiwał znaku, którego już
nigdy nie miał zobaczyć. I nagle został zaatakowany tak gwałtownie, jakby w plecy
wbiła mu się rzucona z impetem włócznia.
Nie był to jednak cios fizyczny, lecz rozdzierający umysł ból wewnątrz
czaszki, który całkowicie sparaliżował ciało. Ross czuł, że za jego plecami czai się
ś
miertelne niebezpieczeństwo.
18
Ross walczył z całych sił, by przełamać ten paraliż, by chociaż odwrócić
głowę i spojrzeć na to, co do niego pełzło. Nigdy dotąd nie czuł czegoś podobnego, to
mogło pochodzić tylko z obcego źródła. Walka toczyła się wewnątrz jego umysłu,
walka woli przeciwko woli. I ten sam bunt przeciwko wszelkiej władzy, który był
głównym motorem jego postępków i który ostatecznie wciągnął go w orbitę projektu,
teraz będzie główną bronią Rossa w owej walce.
Zamierzał odwrócić głowę i zobaczyć, kto tam stoi. I zrobi to! Centymetr po
centymetrze głowa Rossa zaczęła się obracać, chociaż po całym jego ciele spływał
pot, a każdy oddech wiązał się z wielkim wysiłkiem. Złowił kątem oka plażę poza
skałami i widział tam tylko piasek. Mewy też znikły, jakby były tylko złudzeniem.
Albo jakby zostały usunięte przez napastnika, który nie chciał, by cokolwiek go
rozpraszało...
Obróciwszy głowę, Ross postanowił obrócić całe ciało. Najpierw lewa ręka,
powoli, jakby dźwigała jakiś potworny ciężar. Zacisnął ją na skale i poczuł okropny
ból poparzonej skóry. A jednak cieszył go ten ból, bo był silniejszy niż nacisk, który
wywierano na jego umysł. Toteż celowo przesunął dłonią po ostrym kamieniu,
koncentrując wolę na cierpieniu fizycznym, i chociaż niemal omdlewał z bólu, poczuł,
ż
e moc atakująca jego umysł słabnie. Wreszcie Ross obrócił się niezgrabnym ruchem.
Plaża była pusta, jeśli nie liczyć kilku przyniesionych przez rzekę kawałków drewna,
głazów i innych rzeczy, które widział już wcześniej. A mimo to wiedział, że coś tam
przyczaiło się do ataku. Odkrywszy, że ma przynajmniej defensywną broń w postaci
bólu, zdecydował, że nie wezmą go bez walki.
Nagle poczuł, że napierająca nań siła słabnie wyraźnie, jakby przeciwnik
został zaskoczony albo tą prostą czynnością jakiej Ross dokonał przed chwilą, albo
też jego determinacją.
Ross przesunął się naprzód zdecydowanym krokiem, wciąż trąc zranioną ręką
o skałę dla podtrzymania impulsu. Złapał drewnianą kłodę i włożył jej koniec do
ogniska.
Raz już użył ognia, aby ocalić życie i był zdecydowany zrobić to ponownie,
chociaż jakaś jego część aż się skuliła na samą myśl o tym.
Trzymając płonące polano na wysokości piersi, Ross rozglądał się wokół,
poszukując najmniejszego śladu przeciwnika. Nie widział wiele, gdyż zapadał już
zmierzch. A huk przyboju mógł zagłuszyć odgłosy nawet całej maszerującej armii.
- Chodź i weź mnie!
Zamachał płonącą gałęzią nad głową i cisnął ją na piaszczyste wydmy. Zanim
uderzyła o ziemię pomiędzy korzeniami jakiegoś przewróconego drzewa, trzymał w
dłoni kolejną pochodnię.
Czekał w napięciu. Groźne ostrze czyjejś woli, które przed chwilą ugodziło go
tak mocno, teraz znikało powoli, cofając się jak morze podczas odpływu. Ale jakoś
nie mógł uwierzyć, że ten skromny pokaz odwagi na tyle oszołomił jego
niewidzialnego przeciwnika, iż zrezygnował z walki. Raczej wyglądało to, że wróg
przyczaił się niczym zapaśnik szykujący się do śmiercionośnego chwytu.
Przeto wciąż trzymał w ręku płonąca pochodnię. Miała to być druga linia jego
obrony i chociaż wołałby nie być do tego zmuszony, zamierzał zrealizować swój plan,
jeśli pierwsza broń zawiedzie. A tą była jego poraniona ręka, którą wciąż przyciskał
do skały.
Tam, gdzie upadła pierwsza pochodnia, stary zeschnięty pień zajął się żywym
ogniem, oświetlając najbliższą okolicę. Ross był z tego niezwykle zadowolony, bo
niebo zakryły ciemne burzowe chmury. Miał tylko nadzieję, że atak nastąpi, zanim
zacznie padać deszcz...
Jeśli będzie padać, straci tę niewielką przewagę, którą może dać płomień, ale
wtedy postara się znaleźć coś innego. Nie podda się, choćby musiał skoczyć w morze
i płynąć na grzbietach północnych zimnych fal, aż do momentu, gdy nie będzie już
mógł ruszyć ręką ani nogą.
Jeszcze raz potężne ostrze cięło umysł Rossa, badając jego upór i siłę woli.
Pochylił pochodnię i przytknął jej płomień do poparzonej dłoni. Nie zdołał
powstrzymać ryku bólu... nie miał pewności, czy zdoła to powtórzyć...
Ale znów wygrał! Presja na jego umysł znikła w mgnieniu oka, jakby swym
czynem przekręcił jakiś niewidzialny wyłącznik. Poprzez purpurową mgłę cierpienia
Ross odebrał nagle wyraźnie pochodzące z zewnątrz uczucie zaskoczenia i
niedowierzania. Nawet nie wiedział, że w tym pojedynku wykazał się tak ogromną
siłą woli i tak głęboką percepcją, iż wstrząsnął przeciwnikiem bardziej, niżby
wstrząsnął nim fizyczny cios.
- Chodź i weź mnie! - krzyknął jeszcze raz ku opustoszałej plaży, na której
tylko łakomy ogień pożerał pień drzewa. Lecz choć nic było widać nic innego, to coś
tam było - niewątpliwie żywe i doskonale ukryte. Tym razem w głosie Rossa
zabrzmiało coś więcej niż tylko wyzwanie - to był ton tryumfu.
Uderzyła weń gwałtowna fala przyboju i pochodnia, którą trzymał w dłoni,
zgasła. Nieważne, niech morze pochłonie i ogień, i ten bezużyteczny teraz patyk.
Znajdzie sobie inną broń. Był tego pewien i czuł, że jego niewidzialny przeciwnik też
to wie i jest zaniepokojony.
Wiatr rozdmuchał ogień, teraz zajęło się całe powalone drzewo. Między
Rossem a nieznanym wrogiem powstała olbrzymia ściana ognia, która jednak z
pewnością nie była barierą nie do przebycia dla tego, kto się za nią znajdował.
Ross wychylił się spomiędzy skał i ponownie dokładnie przyjrzał się plaży.
Może pomylił się, sądząc, że przeciwnik znajduje się w zasięgu wzroku? Siła, która
go atakowała ma z pewnością większy zasięg.
Wrzasnął jeszcze raz z całych sił, wyzywająco i pogardliwie. Ogarnęło go
prawdziwe szaleństwo, które wzmagał huczący wiatr, ryk morza i wściekły ból
zranionej dłoni. Był gotów przyjąć wszystko, co tylko mogli mu przesłać, a potem
odepchnąć to i uderzyć ich umysły z taką siłą, z jaką oni atakowali jego umysł. Nie
było odpowiedzi na jego wyzwanie, nie było próby kontrataku...
Ross zaczął iść w kierunku płonącego drzewa.
- Tutaj jestem! - krzyknął. - Pokaż się, stań do walki! I wtedy dojrzał swych
przeciwników - dwie wysokie postacie w ciemnych szatach, stały w kompletnym
milczeniu, obserwując go. Ich czarne oczy wyglądały jak puste oczodoły na tle trupio
bladych owali twarzy.
Ross zatrzymał się. Mimo iż oddzielał ich piasek, skały i ściana ognia,
wyraźnie czuł moc obcych. Zmieniła się jednak jej natura. Poprzednio używali jej do
punktowego ataku, jak ostrza włóczni, teraz zaś uformowali tarczę, która miała ich
chronić.
Ross nie potrafił przełamać tej tarczy, a oni nie śmieli jej zrzucić nawet na
chwilę. Przeto w dziwnej walce, zapanowała sytuacja patowa. Murdock patrzył w ich
blade, pozbawione jakichkolwiek emocji twarze i zastanawiał się, jak przełamać tę
barierę. W jego umyśle błysnęła nagła myśl, że ta walka będzie trwała tak długo,
dopóki on będzie żył lub dopóki oni będą żyć. Z jakiegoś tajemniczego powodu
chcieli dostać go pod swoją kontrolę. Ale do tego nigdy nie dojdzie, choćby mieli stać
na tym kawałku piachu tak długo, aż wszyscy umrą z głodu. Ross starał się przesłać
im tę myśl.
- Murrrdock!!!
Ten ochrypły krzyk niesiony przez wiatr od strony morza równie dobrze mógł
być odległym krzykiem mewy.
- Murrrdock!!!
Ross odwrócił się. Widoczność była bardzo słaba, ale zdawało mu się, że
widzi jakiś okrągły ciemny przedmiot kołyszący się na falach. Kiosk okrętu? Ponton?
Wyczuwszy jakiś ruch za plecami, Ross ponownie się odwrócił. W samą porę,
by dostrzec, że jeden z obcych przeskoczył przez płonące drzewo, nie zważając
zupełnie na ogień, i biegł wprost ku niemu, niewątpliwie zamierzając go pochwycić.
Trzymał w ręku identyczną broń jak ta, która powaliła Foscara.
Murdock bez wahania skoczył ku nadbiegającemu wrogowi i powalił go na
ziemię siłą zderzenia. W pierwszej chwili przeciwnik wydał mu się bardzo słaby, ale
poruszał się tak błyskawicznie, że Ross nie mógł uchwycić i unieruchomić jego ręki
trzymającej broń ani też przydusić go do piasku.
Tak był przy tym pochłonięty walką, nie usłyszał odgłosu strzału i cichego
jęku dochodzącego od strony płonącego drzewa. Zdołał natomiast uderzyć uzbrojoną
ręką swego przeciwnika o kamień. Twarz obcego wykrzywił niemy grymas bólu.
Jednak w dalszym ciągu wił się z zadziwiająca szybkością i Ross, nagle przetoczył się
na piasek przez jego ramię.
Upadł na swą lewą rękę i od tego uderzenia aż łzy stanęły mu w oczach. Na
moment znieruchomiał. Trwało to ledwie ułamki sekundy, ale obcy zdążył zerwać się
na nogi. Nie kontynuował jednak walki. Pognał ku swemu kompanowi leżącemu bez
ruchu przy ścianie ognia. Błyskawicznie przerzucił nieprzytomnego towarzysza przez
tę barierę, a następnie sam wskoczył w płomienie.
W tej samej chwili Ross poczuł, że niewidzialna więź łącząca go z obcymi
znikła.
- Murdock!
Na falach kołysał się gumowy ponton. Siedzieli w nim dwaj ludzie. Ross
wstał, ponownie próbując poparzoną ręką rozpiąć swą szatę. Teraz dopiero zrozumiał
- okręt jednak nie odpłynął. Dwaj mężczyźni biegnący do niego od strony morza
należeli do jego gatunku.
- Murdock!
Nie wydało mu się nawet dziwne, gdy w jednym z biegnących rozpoznał
Kelgarriesa. Ross wskazał gestem nic nie rozumiejącemu majorowi, aby pomógł mu z
zatrzaskami. Jeśli obcy ze statku śledzili go dzięki tej szacie, nie miał zamiaru
doprowadzić ich do bazy, by zniszczyli ją jak bazę Czerwonych.
- Musimy...się...tego...pozbyć..- powiedział z wysiłkiem, szarpiąc stawiające
opór zatrzaski. - Można to namierzyć...
Major nie potrzebował więcej wyjaśnień. Szarpnął za pasek z zatrzaskami,
rozrywając go, a potem ściągnął tkaninę z Rossa, który ryknął z bólu przy
zdejmowaniu lewego rękawa...
Kiedy płynęli na pontonie, przechodził dodatkowe tortury, bo lodowaty wiatr i
fale smagały jego nagie ciało. Momentu przybicia do okrętu już nie pamiętał... Gdy
ponownie otworzył oczy, poczuł dobrze znane wibracje płynącego okrętu
podwodnego. Leżał bezpieczny w jego wnętrzu, a nad sobą widział twarz Kelgarriesa.
Obandażowany Ashe leżał na sąsiedniej koi, a McNeil stał obok, przyglądając się
lekarzowi, który rozkładał na stoliku różne medykamenty.
- Trzeba mu zrobić zastrzyk - lekarz wskazał Rossa, widząc, że ten otworzył
oczy.
- Zostawiliście tam szatę? - zapytał Murdock z niepokojem.
- Zostawiliśmy. Co to znaczy, że można ją namierzyć? Kto może ją
namierzyć?
- Obcy ze statku kosmicznego. Tylko w ten sposób mogli mnie śledzić
podczas drogi wzdłuż rzeki.
Mówił z trudnością, ale mimo protestów lekarza opowiedział całą historię - o
ś
mierci Foscara, o swej ucieczce ze stosu ofiarnego, i o pojedynku woli, który stoczył
na plaży. Teraz, opowiadając, nagle zdał sobie sprawę, jak niewiarygodnie to brzmi,
jednak Kelgarries akceptował każde słowo. Także na twarzy Ashe'a ani przez moment
nie dostrzegł niedowierzania.
- Stąd więc te oparzenia - powiedział powoli major, gdy Ross skończył
opowieść. - Włożyłeś rękę w ogień, aby wyrwać się spod ich kontroli...
Uderzył pięścią w ścianę kabiny, a kiedy Murdock drgnął, pospiesznie już
otwartą dłoń oparł na jego ramieniu. I uścisnął wyjątkowo ciepło i delikatnie.
- Niech śpi - powiedział do lekarza. - Należy mu się co najmniej miesiąc
odpoczynku. Osiągnął znacznie więcej niż mogliśmy przypuszczać.
Ross poczuł ukłucie igły i po chwili zapadł w sen. Nie obudził się, gdy
opuszczali okręt i odbywali powrotną podróż do właściwego czasu. Był pogrążony w
półśnie i nie docierały do niego żadne bodźce zewnętrzne.
Ale wreszcie nadszedł dzień, gdy odzyskał ochotę do życia. Usiadł na łóżku i
zażądał obfitego posiłku. Powróciła też dawna pewność siebie.
Doktor, przebadawszy Rossa dokładnie, pozwolił mu wstać na chwilę z łóżka
i sprawdzić siłę nóg. Murdock był naprawdę z siebie dumny, gdy udało mu się przejść
od koi do stojącego obok krzesła.
- Przyjmujesz odwiedziny? - usłyszał znajomy głos. Uniósł głowę i
uśmiechnął się do Ashe'a. Jego partner wciąż nosił rękę na temblaku, ale poza tym
wyglądał zupełnie dobrze.
- Powiedz, co się działo? Czy jesteśmy znów w głównej bazie? Co z
Czerwonymi? Ci ze statku nie podążali naszym tropem?
Ashe roześmiał się.
- Dopiero pozwolono ci wstać, a już chcesz wszystko wiedzieć. Tak, jesteśmy
znów w domu. A co do reszty... no, to dość długa historia. Wciąż składamy całość z
fragmentów, którymi dysponujemy.
Ross wskazał swoją koję zapraszającym gestem.
- Możesz mi powiedzieć, co już wiadomo?
Wciąż czuł się trochę nieswojo w towarzystwie Ashe'a. Tyle razy ten człowiek
temperował jego zbytnią zapalczywość i teraz też obawiał się jednego z jego
zniecierpliwionych westchnień, które zazwyczaj kończyły dyskusję. Ale Ashe usiadł
na koi. Z jego zachowania znikła formalna bariera, która zwykle ich oddzielała.
- Zaskoczyłeś nas trochę, Murdock - powiedział to wprawdzie w starym stylu,
ale nie tak beznamiętnym tonem. - Byłeś nieco zajęty od czasu, gdy wpadłeś do rzeki,
prawda?
Ross wykrzywił twarz w ponurym uśmiechu.
- To o już słyszałeś. - Nie miał ochoty teraz wracać do swoich przygód zresztą
wydawały mu się tak odległe i nieistotne. - Co się działo z wami i z projektem, i...
-Jedna rzecz naraz, i uważaj na swoje bandaże - Ashe przyglądał mu się z
dziwną intensywnością, której Ross nie mógł zrozumieć. Mówił jednak dalej swym
belferskim tonem. - Dotarliśmy do ujścia -jak, nie pytaj. To była prawdziwa szkoła
przeżycia - roześmiał się. - Tratwa rozpadała się kawałek po kawałku i zdaje się, że
ostatnich kilka mil brodziliśmy w wodzie. Nie pamiętam zbyt dokładnie szczegółów,
musisz o to wypytać McNeila, bo on był wtedy przytomny. No, ale nic z tego, co
przeżyliśmy, nie dorównuje twoim przygodom. Potem rozpaliliśmy ognisko i
spędziliśmy przy nim kilka dni, aż zjawił się okręt i nas zabrał...
- I odpłynęliście - Ross przypomniał sobie pustkę, którą poczuł, gdy badając
wciąż ciepłe pozostałości ogniska, przekonał się, że przybył zbyt późno.
- Tak, odpłynęliśmy. Ale Kelgarries zgodził się pozostać w pobliżu wybrzeża
przez następne dwadzieścia cztery godziny, na wypadek, gdyby jednak udało ci się
przeżyć. Potem zobaczyliśmy twoje widowiskowe fajerwerki na plaży. Reszta była
już prosta.
- Ci ze statku nie podążali dalej naszym tropem?
- Przynajmniej nic o tym nie wiemy. Inna sprawa, że zlikwidowaliśmy bazę na
tamtym poziomie czasowym. Może cię za to zainteresować doniesienie naszych
współczesnych agentów zza żelaznej kurtyny. Zanotowano ostatnio sporą eksplozję w
tamtym rejonie Bałtyku. Wyleciała w powietrze jakaś duża instalacja. Czerwoni
trzymają w tajemnicy szczegóły dotyczące tego wypadku.
- Obcy poszli za nimi aż do naszych czasów! - Ross uniósł się z krzesła. - Ale
dlaczego? I dlaczego ścigali mnie?
- Tu możemy tylko zgadywać. Ale nie sądzę, żeby kierowali się jakimiś
prywatnymi urazami. Myślę, że istnieje znacznie ważniejsza przyczyna, dla której nie
chcą, abyśmy używali czegokolwiek z ich przedmiotów.
- Ależ oni istnieli tysiące lat temu. Ich światy mogą już nie istnieć. Dlaczego
więc przejmują się tym, co robimy dzisiaj?
- Jak widać, przejmują się. I to poważnie. A my musimy dopiero poznać
przyczynę.
- Jak? - Ross odruchowo spojrzał na swą lewą rękę owiniętą szczelnie
bandażami, pod którymi próbował poruszyć swędzącym go palcem. Może powinien
mieć ochotę na ponowne spotkanie z ludźmi ze statku, ale szczerze mówiąc, wolał ich
nie spotykać. Uniósł wzrok, pewien, że Ashe odczytał jego wahanie. Ten jednak nie
dał nic po sobie poznać.
- Prowadząc dalej ten rabunek na własną rękę - odpowiedział spokojnie. - Te
taśmy, które przywieźliśmy, są bardzo cenne. Znaleziono więcej, niż jeden statek.
Słuszne były nasze przypuszczenia, że Czerwoni najpierw natknęli się na wrak na
Syberii. Był jednak zbyt zniszczony i nie nadawał się do eksploracji. Mieli już wtedy
jakieś pojęcie o podróżach w czasie, więc zaczęli poszukiwać innych statków,
rozsyłając ludzi w różne epoki, tak jak my to czyniliśmy, poszukując ich. Znaleźli ten
statek, który znasz, i kilka innych. Co najmniej trzy z nich są po naszej stronie
Atlantyku, więc możemy swobodnie się do nich dostać. I tymi właśnie się zajmiemy.
- A czy obcy tego właśnie nie będą oczekiwać?
- Wszystko wskazuje na to, że oni nie wiedzą, gdzie rozbiły się te statki. Albo
nikt nie przeżył katastrofy, albo załoga opuściła statek w kapsułach ratunkowych
jeszcze w przestrzeni. Pewnie nigdy nie dowiedzieliby się o działalności Czerwonych,
gdybyś nie uruchomił komunikatora na statku.
Ross skulił się jak mały chłopiec, który nabroił i teraz szuka jakiegoś
usprawiedliwienia.
- Nie chciałem. - To była na tyle słaba linia obrony, że wcale się nie zdziwił,
gdy w odpowiedzi usłyszał śmiech.
- Zważywszy na to, jak bardzo pokrzyżowałeś w ten sposób plany naszym
rywalom, zostaje ci to wybaczone. Inna sprawa, że musisz jeszcze dokładnie
wyjaśnić, czego możemy się spodziewać po obcych, abyśmy byli przygotowani
następnym razem.
- To jednak będzie następny raz?
- Ściągamy wszystkich agentów i koncentrujemy siły na właściwym okresie
czasu. Tak, będzie następny raz. Musimy się dowiedzieć, co tak starannie chcą ukryć.
- Jak myślisz, co to jest?
- Podróże kosmiczne! - Ashe powiedział te słowa miękko, jakby rozkoszując
się obietnicą, którą ze sobą niosły.
- Podróże kosmiczne?
- Ten statek był wrakiem. Ale przecież kiedyś latał, i to pomiędzy układami
planetarnymi. Rozumiesz? Te rozbite statki kryją sekret, który poprowadzi nas ku
gwiazdom. Poznamy ten sekret.
- Damy radę?
- My? - chociaż tym razem twarz Ashe pozostała poważna, jego oczy śmiały
się do Rossa. - A więc wciąż chcesz grać w tę grę?
Ross ponownie spojrzał na swą obandażowaną rękę i na chwili; pogrążył się
we wspomnieniach: wybrzeże Brytanii w mglisty poranek, podniecenie, gdy odkrył
statek obcych, walka z Ennarem, nawet ta koszmarna podróż ku morzu. I na koniec
radość, jakiej zaznał, gdy przełamał wolę obcych w śmiertelnym pojedynku umysłów.
Wiedział, że nie może i nie chce zrezygnować.
Tak - odparł krótko, ale kiedy jego wzrok spotkał spojrzenie Ashe'a,
zrozumiał, że zabrzmiało to lepiej niż jakakolwiek uroczysta przysięga.