background image

ANDRE NORTON

TAJNI  AGENCI  

CZASU

TOM I CYKLU ROSS MURDOCK

(Tłumacz: Robert Pryliński)

www.scan-dal.prv.pl

background image

l

Komuś, kto by zajrzał przypadkiem do izby zatrzymań, siedzący tam młody 

człowiek nie wydałby się zbyt groźny. Wzrostem wprawdzie przewyŜszał nieco 
przeciętnego męŜczyznę, ale nie na tyle, by zwracało to uwagę. Brązowe włosy były 
obcięte krótko, a niemal chłopięca twarz nie wyróŜniała się Ŝadnymi szczególnymi 
cechami... no, chyba Ŝe ktoś spojrzałby w jasnoszare oczy i uchwycił ten szczególny 
chłód bijący z ich głębi.

Jego ubiór równieŜ charakteryzował się prostotą. Ktoś tak ubrany mógł z 

łatwością roztopić się w tłumie ludzi przemierzających labirynty ulic miasta końca 
dwudziestego stulecia.

Ale pod mimikrą, niezbędną do przeŜycia w środowisku, które zawsze 

uznawał za wrogie, kryła się prawdziwa osobowość Murdocka - kipiąca energią i 
czasem ledwie kontrolowaną agresją.

Więzień doskonale zdawał sobie sprawę, Ŝe jest uwaŜnie obserwowany przez 

straŜnika, ale najmniejszym nawet gestem nie okazał, Ŝe zauwaŜa jego obecność. Czy 
ten podstarzały gliniarz oczekuje jakiejś reakcji? No więc, nic z tego.

Tym razem prawo mocno pochwyciło Rossa w swoje cięŜkie łapy. Ciekawe, 

dlaczego jeszcze się z nim cackają? Czemu miało słuŜyć to pranie mózgu dzisiejszego 
ranka? Ross Murdock został zepchnięty do defensywy, a bardzo tego nie lubił. Musiał 
mocno wysilać swój bystry umysł, by ominąć rafy czające się między podstępnymi 
pytaniami śledczego, i wciąŜ jeszcze na wspomnienie tamtej rozmowy odczuwał 
odległe wraŜenie strachu, jaki był wówczas jego udziałem.

Drzwi izby zatrzymań otworzyły się gwałtownie. Ross opanował odruchową 

chęć zwrócenia głowy w tamtym kierunku. Usłyszał tylko kaszlnięcie straŜnika -jakby 
ten chciał rozruszać struny głosowe po ponad godzinie milczenia - a zaraz potem jego 
rozkazujący głos:

- Wstawaj Murdock! Sędzia chce cię widzieć! 
Ross podniósł się niespiesznie, chociaŜ tylko siłą woli kontrolował odruchy 

wszystkich mięśni. Jakiekolwiek próby oporu czy dyskusja z tym gliną nie miały teraz 
sensu. Lepiej zachowywać się jak mały niegrzeczny, chłopiec, który właśnie 
zrozumiał swe błędy. Taka uległość często okazywała się korzystna. Ross nieraz juŜ 
miał okazję się o tym przekonać.

Przeszedł do sąsiedniego pokoju i z niepewnym uśmiechem na twarzy stanął 

przed męŜczyzną, który siedział za sporym biurkiem. Czekał, aŜ ten przemówi doń 
pierwszy. Sędzia Ord Rawie. Co za niefart, Ŝe akurat Krzywy Nos musiał dostać jego 
sprawę. Będzie musiał wysłuchać długiego kazania, które wygłosi ten starzec. I tak 
niewiele zostanie mu w głowie...

- Masz nieźle zababraną kartotekę, młodzieńcze...
Ross wyraźnie posmutniał i nieco się przygarbił. Tylko jego zimne oczy spod 

wpół przymkniętych powiek wciąŜ bystro błyszczały.

- Tak, proszę pana - rzekł cicho, starając się wypowiedzieć te słowa lekko 

drŜącym głosem.

Nagle jego zachwyt własną wysublimowaną grą aktorską prysnął jak bańka 

mydlana. Sędzia Rawl nie był sam w pokoju. Ten cholerny śledczy wciąŜ tu siedział i 
przyglądał się Rossowi takim samym przenikliwym wzrokiem jak dzisiejszego ranka.

- Taa, bardzo zababraną jak na zaledwie kilka lat działalności... - Krzywy Nos 

teŜ patrzył wprost na Rossa, ale na szczęście jego wzrok nie był nawet w połowie tak 

background image

napawający strachem. - Powinieneś zostać skierowany do SłuŜby Resocjalizacyjnej...

Ross poczuł nagle jakiś cięŜar w Ŝołądku. Słyszał juŜ o tym nowym projekcie 

systemu penitencjarnego, a to, co słyszał, nie było miłe. Drugi raz, odkąd wszedł do 
tego pokoju, jego pewność siebie została powaŜnie zachwiana. Ale potem pojawiła się
iskierka nadziei.

- UpowaŜniono mnie jednak do przedstawienia ci innej propozycji, Murdock. 

Czego zresztą, biorąc pod uwagę twoją kartotekę, nie aprobuję w najmniejszym 
stopniu.

Ross poczuł, Ŝe strach ustępuje. Jeśli propozycja nie podobała się sędziemu, 

musiała być korzystna dla niego, a nie zwykł marnować okazji.

- Istnieje pewien projekt rządowy, który będzie realizowany przez ochotników. 

Zdaje mi się, Ŝe zdałeś pomyślnie wstępne testy. Jeśli się zgłosisz, okres spędzony na 
realizacji tego zadania zostanie ci zaliczony w poczet odbywanej kary. Masz więc 
szansę przydać się na coś ojczyźnie, której do tej pory przynosiłeś wyłącznie wstyd...

- A jeśli odmówię, czeka mnie resocjalizacja, czy tak, sir?
- Ja osobiście uwaŜam cię za zdatnego tylko do resocjalizacji. Twoje papiery... 

- powiódł dłonią po aktach odnotowujących występki Rossa.

- Zgłaszam się do tego projektu, sir!
Sędzia parsknął z wyraźnym niezadowoleniem, a potem wepchnął rozłoŜone 

kartki do segregatora. Odwrócił się w stronę czającego się w cieniu męŜczyzny.

- Oto pański ochotnik, majorze.
Ross westchnął z ulgą. Pierwsza górka za nim. Dotąd zawsze dopisywało mu 

szczęście; wywinie się i z tej sytuacji.

Człowiek, którego sędzia Rawie nazwał majorem, przesunął się w krąg 

ś

wiatła. Jego spojrzenie wciąŜ napawało Rossa niepokojem. Na uŜytek Krzywego 

Nosa mógł przywdziewać róŜne maski, ale z tym człowiekiem, czuł to wyraźnie, 
byłaby to tylko strata czasu.

- Dziękuję. Za pozwoleniem, wyruszamy natychmiast. Pogoda nie zapowiada 

się najlepiej.

Nim Ross zdołał zorientować się w sytuacji, szedł juŜ posłusznie korytarzem. 

Początkowo planował urwać się majorowi, gdy tylko wyjdą budynku. MoŜe go potem 
szukać w mrocznych uliczkach. Ale nie poszli do windy. Zamiast tego wspięli się w 
górę po drabinkach przeciwpoŜarowych. Upokorzony Ross zauwaŜył, Ŝe po 
wspinaczce w tempie narzuconym przez majora dyszy cięŜko, podczas gdy jego 
starszy o co najmniej piętnaście lat towarzysz nie zdradzał najmniejszych objawów 
zmęczenia.

Wyszli na zasypany śniegiem dach. Major błysnął latarką, naprowadzając 

ciemny kształt, który opadł ku nim z góry. Helikopter! Ross nagle zaczął wątpić w 
słuszność swego wyboru.

- Ruszaj, Murdock! - rozkaz majora przebił się przez hałas maszyny. Ton jego 

donośnego głosu był tak pozbawiony wszelkich emocji, Ŝe Ross wzdrygnął się 
mimowolnie.

Chwilę potem siedział juŜ w kabinie między milczącym majorem i równie 

gadatliwym pilotem w wojskowym uniformie i wzlatywał ponad miasto, którego 
wąskie i ciemne uliczki znał jak własną kieszeń. Światła miasta rozmywały się w 
oddali, aŜ wreszcie znikły w mroku nocy i w śnieŜycy. Przez moment widział jeszcze 
oświetlone wstęgi autostrad. Nie zadawał jednak Ŝadnych pytań. Ostatecznie bywał 
juŜ w Ŝyciu traktowany gorzej niŜ tylko ignorowany w milczeniu.

background image

Maszyna przechyliła się na bok. Mimo to Ross nie mógł dojrzeć w dole ani 

jednego znaku orientacyjnego. Nie miał nawet pojęcia, czy lecą na północ czy na 
południe. Ale zaledwie kilka chwil później dostrzegł szereg czerwonych lamp, 
ś

wiecących tak intensywnie, Ŝe ich blask przebijał się nawet przez grubą kurtynę 

ś

nieŜnych płatków. Helikopter osiadł na ziemi.

- Wyłaź!
I znów odruchowo wykonał rozkaz. Stał drŜąc z zimna pośród śnieŜnej 

zamieci. Jego lekkie ubranie wystarczyłoby moŜe od biedy na ulicach miasta, ale tu, 
na otwartej przestrzeni, mroźny wiatr był bezlitosny.

Ktoś chwycił Murdocka za ramię i skierował ku niskiemu budynkowi. Trzask 

drzwi i Ross oraz towarzyszący mu oficer wkroczyli w błogosławiony krąg ciepła i 
ś

wiatła.

- Siadaj! Tam!
Usiadł posłusznie, wciąŜ zbyt oszołomiony, by nawet pomyśleć o jakichś 

próbach protestu. W pomieszczeniu byli teŜ inni męŜczyźni. Jeden ubrany w 
dziwaczny kombinezon ochronny, przeglądał dokumenty. CięŜki hełm zwisał 
przyczepiony do jego ramienia. Do niego właśnie podszedł towarzysz Rossa. Przez 
chwilę tamci rozmawiali szeptem, a potem major przywołał Murdocka ruchem dłoni. 
Ross przeszedł w ślad za nim do wewnętrznego pomieszczenia oddzielonego ścianą 
szafek.

Z jednej z nich major wydobył ów cudaczny uniform i przymierzył go do 

rozmiaru Rossa.

- Dobra - mruknął - Zakładaj to! Nie mamy zbyt wiele czasu. Ross ubrał się w 

kombinezon. Gdy zapinał ostatni suwak, oficer włoŜył mu na głowę hełm. Drugi z 
męŜczyzn stał juŜ przy drzwiach.

- Lepiej znikajmy, Kelgarries, bo śnieŜyca przytrzyma nas tu na dobrze.
Wyszli ponownie na lądowisko. JuŜ helikopter był dość zaskakującym 

ś

rodkiem transportu, ale maszyna, do której podeszli teraz, wyglądała jak 

przeniesiona wprost z następnego stulecia. Smukły pojazd stał pionowo na 
statecznikach, a ostry dziób miał skierowany wprost w niebo. Z boku wznosiło się 
rusztowanie, po którym wspięli się za pilotem do wejścia.

Ross niechętnie zajął wskazane mu miejsce. LeŜał na plecach z uniesionymi i 

podkurczonymi nogami, tak Ŝe kolanami niemal dotykał brody. Co gorsza, musiał 
dzielić ciasną kabinę z majorem leŜącym obok w podobnej pozycji. Opuszczono 
przezroczystą pokrywę. Byli zamknięci.

W ciągu swego krótkiego Ŝycia Ross wiele razy musiał stawiać czoła 

strachowi. Nauczył się zmuszać swe ciało i umysł do panowania nad tym uczuciem. 
Ale to, co czuł teraz, nie było zwykłym strachem - to było przeraŜenie graniczące z 
paniką, tak silne, Ŝe z trudem powstrzymał torsje. Był zamknięty w przezroczystej 
trumnie! Nie miał najmniejszego wpływu na to, co się z nim za chwilę stanie, a miał 
właśnie stanąć twarzą w twarz z nieznanym niebezpieczeństwem. To było trochę za 
duŜo jak na jeden raz.

Jak długo juŜ trwa ten koszmar? Kilka minut? Godzin? Stracił rachubę czasu.
Nagle poczuł, jakby pięść olbrzyma opadła na jego klatkę piersiową. Walczył 

rozpaczliwie o oddech. Cały świat eksplodował mu pod czaszką...

Przytomność wracała powoli. Przez moment myślał, Ŝe utracił wzrok, potem 

jednak otaczająca go ciemność zaczęła zmieniać się w szarość...

Po dłuŜszej dopiero chwili dotarło do niego, Ŝe juŜ nie leŜy na plecach, tylko 

background image

spoczywa w pozycji siedzącej w fotelu. Cały otaczający go świat drŜał w rytmie 
delikatnej wibracji, która przeszywała teŜ jego ciało.

Ross Murdock do tej pory tak długo cieszył się wolnością, gdyŜ posiadał 

umiejętność szybkiej analizy sytuacji. W ciągu ostatnich pięciu lat rzadko zdarzało 
mu się stawać w obliczu osoby lub wydarzenia, przy których by się pogubił. A teraz 
wciąŜ był spychany do defensywy i na razie nie bardzo widział moŜliwość zmiany 
tego stanu. Patrzył w ciemność w milczeniu, ale wewnątrz jego umysłu wszystkie 
tryby i kółeczka pracowały intensywnie, aŜ do granicy zatarcia się. I zaczynał 
dochodzić do wniosku, Ŝe wszystko, co mu się przydarzyło dzisiejszego dnia, miało 
tylko jeden cel - zachwiać jego pewnością siebie i uczynić go uległym. Dlaczego?

Ross Ŝywił jednak niezachwianą wiarę w swoje umiejętności. Był teŜ bystrym 

obserwatorem. Rozumiał więc sprawy tego świata jak mało kto w tak młodym wieku. 
Wiedział teŜ, Ŝe Murdock jest wprawdzie waŜny dla Murdocka, ale nie jest zbyt 
waŜny dla całej reszty świata. A jego kartoteka wyglądała na tyle kiepsko, Ŝe sędzia 
Rawie mógł bez trudu postawić na nim kreskę. ChociaŜ w jednym róŜnił się od 
innych przestępców - jak dotąd większość zarzutów kierowanych przeciwko niemu 
opierała się wyłącznie na poszlakach. Pewnie dlatego, Ŝe zawsze działał w pojedynkę 
i starannie planował kaŜdą akcję.

Dlaczego jednak Ross Murdock stał się istotny takŜe dla innych? Istotny do 

tego stopnia, Ŝe urządzono całe to przedstawienie, by nim wstrząsnąć? Do czego 
właściwie się zgłosił? Czy miał robić za świnkę morską przy testowaniu jakiejś 
nowoczesnej, skutecznej i ekonomicznej w uŜyciu broni? Dość usilnie, musiał przy-
znać, starano się wytrącić go z równowagi. To milczenie, ten pośpiech, ten lot... 
podtrzymywały nastrój. Dobrze więc, będzie zagubionym przeraŜonym chłopcem, 
jeśli o to im chodzi. Tylko czy to wystarczy, Ŝeby wywieść w pole majora? Miał 
wraŜenie, Ŝe nie wystarczy. I było to wielce przykre wraŜenie.

Panowała juŜ głęboka noc. Najwyraźniej zeszli z drogi śnieŜnej burzy, a moŜe 

lecieli ponad nią. Przez przezroczysta pokrywę kokpitu widział jasno świecące 
gwiazdy. Brakowało tylko księŜyca.

Formalne wykształcenie Rossa nie było imponujące. A jednak swą wiedzą 

zaskakiwał wielu ludzi, którym zdarzyło się mieć z nim do czynienia. Spędził bowiem 
wiele czasu w miejskiej bibliotece, gdzie czytał ksiąŜki dotyczące bardzo licznych 
dziedzin. Wiedza zawsze się przydaje. Co najmniej trzy razy takie właśnie strzępki 
zapamiętanych wiadomości pozwoliły mu cieszyć się wolnością, raz prawdopodobnie 
uratowały mu Ŝycie.

Teraz więc starał się ułoŜyć jakąś logiczną całość z rozsypanych fragmentów 

informacji, jakimi dysponował. Siedział w kokpicie jakiejś supernowoczesnej 
maszyny o napędzie atomowym. Tak zaawansowanej technicznie, Ŝe na pewno nie 
uŜywano by jej do nieistotnej misji. A to znaczyło, Ŝe Ross Murdock był komuś 
bardzo potrzebny. Dawało to jakąś nadzieję na przyszłość, a on diabelnie potrzebował 
tej nadziei. Zaczeka więc cierpliwie, będzie grał głupca i nie omieszka mieć przy tym 
szeroko otwartych oczu i uszu.

W tempie, w jakim lecieli, najdalej za kilka godzin powinni opuścić 

terytorium kraju. Ale ostatecznie, czy rząd nie miał baz w co najmniej połowie państw 
ś

wiata, by utrzymywać “zimny pokój"? Co prawda, jeśli wysadzą go gdzieś za 

granicą, ucieczka moŜe okazać się trudniejsza, ale szczegółami zajmie się dopiero, 
gdy nadejdzie na to czas.

Nagle Ross znów znalazł się w pozycji horyzontalnej, a pięść giganta 

background image

ponownie opadła na jego piersi. Tym razem nie dostrzegł Ŝadnych świateł 
naprowadzających na lądowisko. Nie miał nawet pewności, czy dotarli do celu, aŜ do 
momentu, gdy maszyna osiadła twardo na ziemi.

Major sprawnie wydostał się na zewnątrz i Ross mógł przybrać wygodniejszą 

pozycję. Znów poczuł na ramieniu twardą dłoń ponaglającą go do wyjścia. Wyczołgał 
się z kabiny i stanął niepewnie na platformie wyładunkowej.

PoniŜej nie dostrzegł Ŝadnych świateł, tylko niezmierzone śnieŜne pole. 

Widział za to kilku męŜczyzn u podnóŜa struktury, na której stał. Był głodny i bardzo 
zmęczony. Miał nadzieję, Ŝe jeśli major zamierza dalej prowadzić swoją grę, poczeka 
do następnego ranka.

W międzyczasie musiał się zorientować, gdzie właściwie się znalazł. Jeśli 

miał stąd wiać, musiał wpierw dokładnie przyjrzeć się okolicy. Jednak dłoń na jego 
ramieniu ponaglała go nieubłaganie do marszu ku uchylnym drzwiom, które o ile 
widział, wiodły do wnętrza śnieŜnego pagórka. Albo śnieŜna zamieć, albo ludzie 
wykonali tu kawał dobrej maskującej roboty. Odnosił wraŜenie, Ŝe ten śnieŜny 
kamuflaŜ nie był jednak dziełem przyrody.

Tak wyglądało przywitanie Rossa z bazą. Nie moŜna powiedzieć, by 

dokładnie przyjrzał się jej zewnętrznym instalacjom. Następny dzień był jednym 
ciągiem badań lekarskich, tak dokładnych, jakich nigdy jeszcze dotąd nie 
doświadczył. Kiedy wreszcie lekarze przestali go opukiwać i osłuchiwać, przeszedł 
całą serię dziwnych testów, których celu teŜ oczywiście nikt nie raczył mu wyjaśnić. 
Wreszcie zamknięto go w izolatce, bo chyba tak tylko moŜna nazwać ciasne 
pomieszczenie, w którym znajdowało się jedynie łóŜko i głośnik w jednym z rogów 
pod sufitem. ŁóŜko na szczęście było znacznie wygodniejsze niŜ wyglądało. 
Wyciągnął się więc na nim wygodnie i wlepił oczy w głośnik. Jak dotąd nie 
powiedziano mu nic. Sam równieŜ nie zadał ani jednego pytania, czekając spokojnie 
na koniec tego, co uwaŜał wyłącznie za pojedynek woli. Na razie nie oddał ani piędzi 
terenu w tej walce.

- A teraz słuchaj... - głos dobywający się z głośnika brzmiał nieco metalicznie, 

ale niewątpliwie naleŜał do majora Kelgarriesa.

Ross przygryzł wargi. UwaŜnie obejrzał juŜ kaŜdy cal tego pomieszczenia i 

nie dostrzegł nawet śladu drzwi, którymi został tu wprowadzony. Mając gołe ręce za 
jedyne narzędzie, nie mógł marzyć o wydostaniu się stąd siłą, a nawet jeśli... ubrany 
tylko w koszulę, luźne spodnie i lekkie skórzane mokasyny, niewiele mógłby 
zdziałać.

- ... dla identyfikacji - kontynuował głos.
Ross zdał sobie sprawę, Ŝe coś umknęło jego uwadze. Nie miało to znaczenia. 

Zdecydował, Ŝe nie będzie dłuŜej uczestniczył w tej grze.

Rozległo się szczęknięcie, które było niezawodnym znakiem, Ŝe major się 

wyłącza. Ale nie nadeszła oczekiwana cisza. Zamiast niej Ross usłyszał słodkie trele, 
które natychmiast skojarzył ze śpiewem ptaków. Jego znajomość ptactwa ograniczała 
się co prawda do wróbli i parkowych gołębi, i Ŝaden z tych gatunków z pewnością nie 
potrafił tak śpiewać, niemniej to z pewnością były odgłosy ptaków. Ross odwrócił 
głowę od głośnika i spojrzał w przeciwległym kierunku. To, co ujrzał, spowodowało, 
Ŝ

e usiadł gwałtownie, gotów do natychmiastowego odparcia niespodziewanego ataku.

Ś

ciany tam nie było! Zamiast na nią, patrzył na strome zbocze wzgórza, na 

którego szczycie znajdował się jodłowy las przykryty śnieŜnym płaszczem. Zaspy 
ś

nieŜne leŜały teŜ na samym zboczu, a zapach jodeł docierał do Rossa równie 

background image

wyraźnie jak chłodne podmuchy wiejącego od wzgórza wiatru.

Nagle zadrŜał cały, gdyŜ do jego uszu dobiegło odległe wycie, które od 

wieków oznaczało tylko jedno - wołanie głodnego i polującego właśnie stada wilków. 
Ross nigdy dotąd nie słyszał tego dźwięku, ale jego podświadomość, z całym jej 
dziedzictwem genetycznym, rozpoznała go niezawodnie - zew nadciągającej śmierci. 
Wkrótce teŜ dostrzegł szare cienie wysuwające się spomiędzy drzew. Jego dłonie 
odruchowo zacisnęły się w pięści, gdy tymczasem rozglądał się za jakąś 
skuteczniejszą bronią.

Trzy ściany pokoju wciąŜ zamykały go jak w klatce, a w zasięgu ręki miał 

tylko łóŜko, na którym dotąd leŜał. Jeden z szarych, smukłych kształtów uniósł głowę 
i patrzył wprost na niego. Oczy zwierzęcia lśniły czerwonym blaskiem. Ross porwał 
w dłonie koc okrywający łóŜko, zdecydowany zarzucić go na głowę zwierzęcia w 
momencie skoku.

Bestia zbliŜyła się na sztywnych łapach, z głębi jej gardzieli dobiegł ponury 

pomruk. Rossowi zdało się, Ŝe ten potwór co najmniej dwukrotnie przewyŜsza 
rozmiarami kaŜdego psa, jakiego kiedykolwiek widział. Trzymał jednak koc w 
rozpaczliwym odruchu obrony. Nagle pojął, Ŝe zwierzę nie patrzy wcale na niego, Ŝe 
koncentruje wzrok na jakimś punkcie znajdującym się poza jego polem widzenia.

Wilk zawarczał wściekle, obnaŜając potęŜne kły. Rozległ się świst powietrza. 

Zwierzę wyskoczyło w górę gwałtownym susem, upadło z powrotem i potoczyło się 
po ziemi, próbując desperacko wgryźć się kłami w drzewce dzidy sterczącej 
spomiędzy jego Ŝeber. Zaskowyczał jeszcze raz, a potem z pyska pociekła mu struŜka 
krwi.

Teraz Ross po prostu zastygł w niemym zdumieniu. Zebrał się w sobie i 

postąpił na trzęsących się nogach kilka kroków ku umierającemu wilkowi. Nie był 
zdziwiony, gdy jego wyciągnięta ręka natrafiła na niewidzialną przeszkodę. Powoli 
przesunął dłonią w lewą i w prawą stronę, pewien juŜ teraz, Ŝe dotyka ściany swojej 
celi. A mimo to oczy wciąŜ mówiły mu, Ŝe znajduje się na zboczu wzgórza; 
potwierdzały to takŜe uszy i nozdrza.

Jeszcze przez moment był nieco zagubiony, ale prawie natychmiast znalazł 

wyjaśnienie, które w pełni go zadowoliło. Spokojnie skinął głową i rozluźniony usiadł 
z powrotem na łóŜku. To musi być jakaś udoskonalona wersja telewizji, taka z 
symulacją zapachów, podmuchów wiatrów i innych oddziaływań na zmysły, które 
czyniły obraz bardziej realnym. Efekt końcowy był na tyle przekonujący, iŜ Ross 
musiał się napominać, Ŝe tylko ogląda film.

Wilk był niewątpliwie martwy. Pozostałe sztuki ze stada czmychnęły w las, 

ale poniewaŜ obraz wciąŜ trwał, Ross uznał, Ŝe pokaz jeszcze się nie skończył. WciąŜ 
słyszał otaczające go dźwięki, toteŜ cierpliwie czekał na dalszy rozwój akcji. Choć w 
dalszym ciągu nie miał pojęcia, czemu ten pokaz miał słuŜyć.

W polu widzenia pojawił się człowiek. Zatrzymał się nad martwym wilkiem, 

chwycił go za ogon i uniósł w górę jego tylne łapy. Porównując rozmiar zabitej bestii 
do stojącego przed nim człowieka, Ross uznał, Ŝe nie pomylił się w pierwszej ocenie - 
zwierzę było nadnaturalnych rozmiarów. Człowiek krzyknął coś przez ramię. Jego 
słowa brzmiały dla Rossa obco.

Dziwnie był teŜ ubrany - zdecydowanie za lekko jak na ten klimat, jeśli 

oceniać go po śnieŜnych zaspach i lodowatych podmuchach wiatru. Miał na sobie 
kubrak z niewyprawionej skóry, sięgający nieco powyŜej kolan i ściągnięty pasem. 
Pas ten był zresztą nieco bardziej skomplikowanym rękodziełem niŜ kubrak - składał 

background image

się z połączonych ze sobą małych metalowych płytek i podtrzymywał takŜe wielki 
sztylet wiszący w poprzek piersi. Muskularne ramiona męŜczyzny okrywał niebieski 
płaszcz, spięty pod szyją wielką broszą. Buty, równieŜ z niewyprawionej skóry, 
sięgały powyŜej łydek, a całości ubioru dopełniała futrzana czapa, spod której widać 
było kosmyki ciemnobrązowych włosów. Nie miał brody, a jednak błękitnawy cień 
biegnący wzdłuŜ jego Ŝuchwy pozwalał sądzić, Ŝe tego akurat dnia nie golił się.

Czy był Indianinem? Nie. ChociaŜ skórę miał spaloną słońcem, z pewnością 

był biały. Jego ubiór teŜ w niczym nie przypominał stroju Indian. Mimo dość 
prymitywnych szat, przybysza otaczała niezwykła aura dostojeństwa, władzy i 
niezachwianej pewności siebie. Widać było, Ŝe jest kimś waŜnym w swoim świecie.

Po chwili dołączył do niego kolejny człowiek, podobnie odziany, ale w 

rudobrązowym płaszczu. Podszedł, ciągnąc za sobą dwa opierające się osiołki, które 
trwoŜliwie wpatrywały się w martwego wilka. Oba zwierzaki były obciąŜone 
powiązanymi liną tobołkami. Potem pojawił się jeszcze jeden męŜczyzna z następną 
parą osłów. I wreszcie czwarty, teŜ odziany w skóry, z gęsta brodą na policzkach i 
szyi. Ten jako jedyny miał odkrytą głowę, jego płowe, niemal białe włosy rozwiewał 
wiatr. Ukląkł nad martwym wilkiem, dobył noŜa i sprawnie zdjął skórę ze zwierzęcia. 
Jeszcze nim skończył, w polu widzenia pojawiły się trzy dalsze pary obładowanych 
paczkami osiołków. Wreszcie okrwawiona skóra powędrowała do jednej z sakw, a 
oprawca pogardliwie kopnął padłe ciało i podąŜył za oddalającymi się juŜ powoli 
towarzyszami.

background image

2

Ross był tak zaabsorbowany rozgrywającą się przed jego oczami sceną, Ŝe 

zaskoczyła go nagła, kompletna ciemność, która zapadła nie tylko nad miejscem akcji, 
ale takŜe wewnątrz celi.

- Co... - jego głos zabrzmiał głucho w pustym pomieszczeniu, gdyŜ wraz ze 

ś

wiatłem umilkły wszelkie dźwięki. Brakowało nawet delikatnego szumu urządzeń 

wentylacyjnych, którego Ross nawet nie rejestrował, dopóki ten nie zanikł.

Przez wszystkie jego nerwy przebiegł ten sam impuls nagłej paniki, którego 

doświadczył w kokpicie pojazdu powietrznego. Tyle, Ŝe tym razem mógł się 
przynajmniej swobodnie poruszać.

Ruszył więc wolnym krokiem poprzez mrok z wyciągniętymi przed siebie 

dłońmi, aby namacać ścianę. Miał zamiar znaleźć ukryte drzwi, którymi go tu 
wprowadzono, i uciec z ciemnej celi.

Tutaj! Jego dłoń dotknęła płaskiej i gładkiej powierzchni ściany. Przesunął po 

niej ręką i nagle trafił na pustkę. Mógł posługiwać się wyłącznie zmysłem dotyku, ale 
to wystarczyło, by być pewnym, Ŝe są tam drzwi, i to otwarte drzwi. Przez moment 
zawahał się, tknięty nagle irracjonalną myślą, Ŝe jeśli przestąpi próg, znajdzie się na 
wzgórzu z wilkami.

- Co za głupota! - powiedział na głos sam do siebie. I właśnie dlatego, ze czuł 

narastający niepokój, postąpił naprzód zdecydowanym krokiem. Pragnął zrobić coś, 
cokolwiek, co nie będzie po prostu wykonywaniem rozkazów innych ludzi, ale 
działaniem z własnej inicjatywy.

Jednak po pierwszym zdecydowanym kroku dalej podąŜał powoli, gdyŜ 

przestrzeń za drzwiami tonęła w równie nieprzeniknionym mroku jak pomieszczenie, 
które pozostało za jego plecami.

Zdecydował, Ŝe najlepiej przesuwać się wzdłuŜ ściany z wyciągniętą przed 

siebie ręką. Kilka kroków dalej utracił nagle kontakt z twardą powierzchnią ściany. 
Niemal się przewrócił, wpadając w mroczną pustkę. To były jednak tylko kolejne 
drzwi. Po chwili ściana wróciła na swoje miejsce, a on przywarł do niej z ulgą. Potem 
następne drzwi... Ross zatrzymał się na chwilę, próbując usłyszeć najcichszy bodaj 
dźwięk, coś, co upewniłoby go, Ŝe nie jest sam w tym mrocznym labiryncie. Nie 
usłyszał jednak nic; nie czuł nawet najmniejszego ruchu powietrza, a ciemność 
zdawała się przytłaczać go jak gęsta czarna maź.

I znów ściana się skończyła. Ross dotknął krawędzi lewą ręką, a prawą 

wyciągnął przed siebie w mrok. Po chwili wyczuł twardą powierzchnię. Luka była 
szersza niŜ jakiekolwiek drzwi. MoŜe to skrzyŜowanie korytarzy? Miał zamiar zbadać 
to dokładniej, gdy nagle usłyszał dźwięki. Nie był tu sam.

Nagłym ruchem przywarł do ściany. Wstrzymał oddech, starając się uchwycić 

nawet najlŜejsze odgłosy. Odkrył przy tym, Ŝe kompletny brak widoczności utrudnia 
takŜe nasłuchiwanie. Nie potrafił zidentyfikować tych lekkich trzasków, tego 
delikatnego szumu... czy to mógł być ruch powietrza spowodowany przez otwierane 
drzwi?

Po chwili jednak był pewien, Ŝe coś porusza się ku niemu na poziomie 

podłogi. Coś pełznącego, a nie kroczącego...

Ross błyskawicznie wycofał się za róg. Nie miał zamiaru stawiać czoła temu, 

co tam pełzło. Zbyt duŜe ryzyko w kompletnych ciemnościach, które w dodatku 
mogły być ciemnościami tylko dla niego. Nie miał raczej do czynienia z człowiekiem.

background image

Odgłosy z podłogi były nieregularne, dzieliły je długie przerwy. Ross 

dosłyszał równieŜ cięŜkie sapanie, zupełnie jakby pełznąca istota okupiała kaŜdy ruch 
wielkim wysiłkiem. Ross starał się wyprzeć ze swego umysłu wizję skradającego się 
w mroku olbrzymiego wilka, węszącego chciwie zapach ofiary. Podświadomość 
nakazywała szybki odwrót, ale zmusił się do pozostania w miejscu, a nawet wychylił 
się nieco zza rogu, starając się przebić wzrokiem otaczającą go ciemność i dostrzec, 
co ku niemu pełznie.

Nagle rozbłysło światło. Ross odruchowo zasłonił rękami oślepione oczy. Z 

podłogi dobiegł go głośny jęk przechodzący w uporczywe krztuszenie się. Światło, 
takie jak do tej pory, znów oświetlało korytarze jednostajnym blaskiem i Ross 
dostrzegł, Ŝe faktycznie stoi na skrzyŜowaniu korytarzy. Przez ułamek sekundy odczuł 
absurdalne zadowolenie, Ŝe właściwie ocenił to w ciemnościach...

A na podłodze... To jednak był człowiek, a przynajmniej dwunoŜna istota 

przypominająca z kształtu człowieka. LeŜał na ziemi o kilka kroków od Rossa. Ale 
jego ciało i głowa były owinięte bandaŜami w stopniu uniemoŜliwiającym 
jakąkolwiek bliŜszą identyfikację.

Jedna z obandaŜowanych dłoni przesunęła się powoli do przodu i całe ciało 

uniosło się na niej nieco, przemieszczając się o parę centymetrów do przodu. Zanim 
Ross zdołał się poruszyć, na przeciwległym krańcu korytarza pojawił się biegnący 
męŜczyzna. Murdock rozpoznał w nim majora Kelgarriesa.

ZwilŜył bezwiednie wargi, gdy major opadł na kolana przy leŜącej na 

podłodze istocie.

- Hardy! Hardy! - głos, który Ross znał dotąd tylko z twardych komend, 

brzmiał teraz ludzko i ciepło. - Hardy, człowieku!

Major otoczył ramionami obandaŜowane ciało. Uniósł leŜącego na nogi i 

podparł.

- JuŜ dobrze, Hardy. Wróciłeś. Jesteś bezpieczny. To jest baza - mówił 

spokojnie łagodnym głosem, jak ktoś uspokajający przeraŜone dziecko.

ObandaŜowane ręce, które przez moment biły nerwowo powietrze, opadły 

teraz luźno wzdłuŜ ciała.

- Wróciłem... jestem bezpieczny... - głos zza białej maski brzmiał jak ochrypły 

skrzek.

- Wróciłeś i jesteś bezpieczny - potwierdził major.
- Ale ciemność... znowu... - doszło zza bandaŜa.
- To tylko awaria systemu energetycznego. JuŜ w porządku. Wracaj do łóŜka.
ObandaŜowana dłoń znów uniosła się nieco i dotknęła ramienia Kelgarriesa, 

jakby chciała się na nim zacisnąć. Osunęła się.

- Bezpieczny?
- Jak najbardziej, stary - ton majora był spokojny i zdecydowany. Dopiero 

teraz Kelgarries uniósł wzrok na Rossa, jakby dotąd nie zauwaŜał jego obecności. - 
Murdock, idź do tamtych drzwi i zawołaj doktora Farella!

- Tak jest, sir! - odpowiedź była równie automatyczna, jak wykonanie rozkazu. 

Ross dotarł do właściwych drzwi, zanim jeszcze dobrze zrozumiał, co robi.

Oczywiście znowu nikt niczego mu nie wyjaśnił. ObandaŜowany Hardy został 

zabrany przez doktora i dwóch jego asystentów, a major poszedł wraz z nimi, wciąŜ 
podtrzymując chorego.

Ross zawahał się. Był pewien, Ŝe nie powinien iść za nimi, ale z drugiej 

strony, nie mógł się zdecydować, czy ma dalej zwiedzać nieznane korytarze czy 

background image

wrócić do swej celi. Człowiek, którego przed chwilą zobaczył, radykalnie zmienił 
jego poglądy na temat projektu, do którego tak pochopnie się zgłosił.

Nie miał nigdy wątpliwości, Ŝe to coś waŜnego. śe moŜe być niebezpieczne, 

teŜ podejrzewał. Ale co innego abstrakcyjne, bliŜej nieokreślone niebezpieczeństwo, a 
co innego tak konkretny i realny widok, jakim był czołgający się w ciemnościach 
Hardy. JuŜ od pierwszych chwil Ross planował ucieczkę, teraz jednak był pewien, Ŝe 
musi stąd wiać, i to jak najszybciej, inaczej skończy w podobnym stanie jak Hardy.

- Murdock?
Wezwanie zza pleców było tak nieoczekiwane, Ŝe Ross odwrócił się 

błyskawicznie z zaciśniętymi pięściami, gotów do walki jedyną bronią, jaką chwilowo 
posiadał.

Nie wzywał go major ani teŜ Ŝaden z ludzi, których widział tu do tej pory i 

którzy zajmowali w bazie wyŜsze stanowiska. Stał przed nim nieznajomy, o brązowej 
skórze. Podobną barwę, moŜe nieco ciemniejszą, miały jego włosy, natomiast oczy 
były jasno-błękitne i zupełnie nie pasowały do reszty.

Smagły nieznajomy stał w niedbałej pozie ze swobodnie opuszczonymi 

wzdłuŜ ciała rękoma i przyglądał się Rossowi, jakby ten był jakąś łamigłówką, którą 
naleŜało rozwiązać. A kiedy znów przemówił, jego głos był całkowicie pozbawiony 
jakichkolwiek emocji:

- Jestem Ashe - przedstawił się krótko. Powiedział to takim tonem, jakby 

mówił: “To jest stół, a to jest krzesło". Ross tym razem nie zdołał się opanować.

- Aha, jesteś Ashe. Czy powinienem czuć się zaszczycony? -pytał zaczepnie.
Ale obcy zachował spokój. Wzruszył obojętnie ramionami.
- Póki co, będziemy partnerami...
- Partnerami w czym? - zapytał Ross, opanowując nieco irytację.
- Tu się pracuje w parach. Dobiera je maszyna - odpowiedział niedbale 

zapytany i zerknął na zegarek. - Zaraz zadzwonią na posiłek.

Odwrócił się na pięcie, zanim Ross zdołał coś powiedzieć. Rozzłościło go 

takie lekcewaŜenie. Ostatecznie mógł się powstrzymać od zadawania pytań majorowi 
i innym oficerom, ale partner powinien chyba udzielić nieco bardziej wyczerpujących 
wyjaśnień.

- Co to właściwie jest? - zapytał, idąc za nim.
 Ashe obejrzał się przez ramię.
- Operacja Retrograde - odparł 
Ross powstrzymał wybuch.
- OK. Ale co się tutaj robi? Słuchaj, dopiero co widziałem czołgającego się po 

korytarzu faceta, który wyglądał, jakby go przepuścili przez betoniarkę. Co się tutaj 
robi? Co my mamy robić?

Ku zdumieniu Rossa, Ashe uśmiechnął się lekko albo tylko drgnęły mu wargi.
- Aha, zaniepokoił cię Hardy? CóŜ, mamy pewien odsetek poraŜek. Straty w 

ludziach są ograniczane do minimum i naprawdę starają się dać nam maksymalne 
wsparcie...

- Jakich poraŜek?
- W realizacji operacji.
Gdzieś przed nimi rozległo się przytłumione buczenie.
- To sygnał z mesy. Nie wiem jak ty, ale ja jestem głodny. -Ashe przyspieszył 

kroku, jakby Ross Murdock nagle zupełnie przestał dla niego istnieć.

Ale Ross Murdock jednak istniał i było to dla niego dość istotne. PodąŜając za 

background image

Ashem, stwierdził, Ŝe ma zamiar zrobić wszystko, by istnieć dalej, i to w jednym 
kawałku. I dlatego miał zamiar dokładnie wypytać kogoś, o co tu właściwie chodzi.

Ku swemu zdziwieniu dostrzegł, Ŝe Ashe jednak zaczekał na niego przed 

drzwiami, zza których dobiegały wyraźne odgłosy rozmów, a takŜe przytłumiony 
szczęk kuchennych naczyń i stołowej zastawy.

- Dzisiaj nie będzie duŜego tłoku - mruknął Ashe. - Mamy trochę zawalony 

tydzień.

Tłoku faktycznie nie było. Pięć najbliŜszych stołów było pustych. Wszyscy 

obecni - Ross naliczył dziesięciu męŜczyzn - zebrali się przy pozostałych dwóch 
stołach. Niektórzy juŜ jedli, a inni właśnie podchodzili do krzeseł, niosąc obficie 
wyładowane jedzeniem tace. Wszyscy byli ubrani w koszule, luźne spodnie i mo-
kasyny - widać strój ten stanowił coś w rodzaju wypoczynkowego uniformu. Sześciu 
męŜczyzn nie wyróŜniało się niczym szczególnym, ale pozostali czterej tak, i to na 
tyle, Ŝe Ross z trudem powstrzymał się, by nie okazać zaskoczenia. PoniewaŜ zebrani 
zdawali się nie dostrzegać w ich wyglądzie nic nienaturalnego, Ross takŜe rzucał im 
tylko ukradkowe spojrzenia, stając za Ashem ze swoją tacką w rękach. Dwóch 
męŜczyzn najwyraźniej pochodziło ze Wschodu - smagli, skośnoocy, z długimi 
czarnymi wąsami. Rozmawiali jednak w jego własnym języku, i to ze swobodą, która 
sugerowała, Ŝe jest to takŜe ich język ojczysty. Oprócz imponujących czarnych wąsów 
wyróŜniały ich niebieskiej barwy tatuaŜe umieszczone na czołach i na grzbietach 
ruchliwych dłoni.

Druga para wyglądała jeszcze bardziej fantastycznie. Mieli wprawdzie jasne 

włosy, ale za to zaplecione w długie warkocze, które swobodnie opadały na ich 
potęŜne plecy. Trudno jednak było nazwać ich zniewieściałymi, zwaŜywszy na ich 
potęŜne bary, słuszny wzrost i zdecydowanie męskie twarze o niemal kwadratowych 
Ŝ

uchwach.

- Gordon! -jeden z długowłosych olbrzymów na wpół uniósł się z miejsca, 

zapraszając gestem podchodzącego z tacą Ashe'a. -Kiedy wróciłeś? I gdzie jest 
Sanford?

Jeden z Azjatów odłoŜył łyŜeczkę, którą dotąd energicznie mieszał kawę, i 

zapytał z nieukrywaną troską w głosie:

- Jeszcze jedna strata?
Ashe potrząsnął przecząco głową.
- Tylko przeniesienie. Sandy został w Faktorii Gog i nieźle sobie radzi. - 

Uśmiechnął się szeroko i jego twarz nagle nabrała wyrazu, jakiego Ross nigdy by się 
po nim nie spodziewał. - Ani się obejrzy, jak zarobi milion lub dwa. Radzi sobie z 
handlem, jakby urodził się z wagą w ręce.

Azjata roześmiał się, a potem wskazał głową Rossa.
- Twój nowy partner, Ashe?
Uśmiech znikł z twarzy pytanego. Jej wyraz znów stał się beznamiętny.
- Chwilowe uzupełnienie. To jest Murdock.
Powiedział to tak lakonicznie, Ŝe Ross znów się rozzłościł.
- Hodaki, Feng - Ashe nawet nie spojrzał w jego stronę, tylko ruchem głowy 

wskazał obu Azjatów, stawiając przy tym na stole swoją tackę. - Jansen, Van Wyke - 
dodał jeszcze, wskazując blondynów.

- Ashe! - od sąsiedniego stołu podszedł do nich jeszcze jeden męŜczyzna.
Był szczupły, o ciemnej karnacji i rozbieganych sprytnych oczach. Był teŜ 

znacznie młodszy od pozostałych i znacznie gorzej było u niego z samokontrolą, jak 

background image

ocenił Ross. Ten zapewne odpowiedziałby na kilka pytań, gdyby umiejętnie 
pociągnąć go za język - przemknęło mu przez głowę.

- Co tam. Kurt? - Ashe zwrócił się do niego z wyraźnym lekcewaŜeniem, ale 

nadchodzący nie dał po sobie poznać obrazy, co spodobało się Rossowi.

- Słyszałeś, co się stało z Hardym?
Feng otworzył usta, by coś powiedzieć, i zastygł tak przez moment. Van Wyke 

zmarszczył brwi. Ashe natomiast powoli i dokładnie przeŜuł kęs poŜywienia i 
dopiero, gdy go przełknął, odpowiedział:

- Naturalnie. - Jego ton sugerował wyraźnie, iŜ dla niego jest to tylko 

zarejestrowanie prostego faktu, a nie powód do robienia dramatu.

- Jest cały zmiaŜdŜony.... kaput... - lekko drŜący na początku głos Kurta nabrał 

teraz mocy. - Torturowany! 

Ashe spojrzał nań chłodno.
- Ty chyba nie robisz na odcinku Hardy'ego? 
Jednak Kurt nie dał się zgasić.
- Oczywiście, Ŝe nie. Dobrze wiem, do czego jestem szkolony. Ale to nie 

znaczy, Ŝe coś takiego nie moŜe przydarzyć się u mnie albo u ciebie, albo u was! - 
wskazał palcem Fenga, a potem obu blondynów.

- MoŜesz takŜe spaść w nocy z łóŜka i skręcić sobie kark -zauwaŜył chłodno 

Jansen. - Idź, wypłacz się na ramieniu Millairda, jeśli masz z tym problem. 
Przedstawiono ci zagroŜenia na wstępie. Wiesz, po co tu jesteś, wiesz, co się moŜe 
stać...

Ross poczuł na sobie badawcze spojrzenie Ashe'a. WciąŜ nie miał pojęcia, co 

tu robi, ale postanowił o nic nie pytać tych ludzi. Sądził, Ŝe częścią ich treningu jest 
właśnie zachowywanie w tajemnicy tego, co się tu dzieje. Powściągnie więc swoją 
ciekawość, aŜ do spotkania sam na sam z Kurtem. MoŜe wtedy uda mu się coś z niego 
wyciągnąć. Na razie więc jadł spokojnie i zdawał się w ogóle nie interesować całą 
wymianą zdań.

- Więc macie zamiar powtarzać tylko: “Tak, sir", “Nie, sir", na kaŜdy rozkaz...
Hodaki uderzył w blat stołu otwartą dłonią.
- Po cholerę błaznujesz, Kurt? Dobrze wiesz, jak i po co jesteśmy wysyłani. 

Hardy miał pecha i nie była to wina projektu. To się juŜ zdarzało i moŜe się jeszcze 
zdarzać...

- Właśnie o tym mówię! Chcesz, Ŝeby przydarzyło się tobie? Zdaje się, Ŝe ci 

dzikusi w twoim świecie teŜ umieją dobrze oprawiać więźniów?

- Oj, zamknij się! - Jansen wstał zirytowany. A poniewaŜ przewyŜszał Kurta o 

dobre dwadzieścia centymetrów i prawdopodobnie mógłby go z łatwością złamać 
wpół na kolanie, jego Ŝyczeniu stało się za dość. - Jeśli masz jakieś zaŜalenia, zgłoś 
się do Millairda. I posłuchaj, człowieczku - dotknął swym wielkim paluchem piersi 
Kurta - najlepiej poczekaj z tym, aŜ sam pójdziesz na pierwszą akcję. Dopiero potem 
głośno protestuj. Nikt nie jest tam pozostawiony bez maksymalnego wsparcia, a 
Hardy miał wielkiego pecha. I tyle. Wydostaliśmy go jednak stamtąd i to było jego 
szczęście. On sam będzie pierwszym, który ci to powie - przeciągnął się. - Zagrałbym, 
Ashe? Hodaki?

- Zawsze nerwowy - mruknął Ashe, skinął jednak głową, podobnie jak drobny 

Azjata.

Feng uśmiechnął się do Rossa.
- Ci trzej zawsze próbują pokonać się nawzajem, ale jak dotąd pojedynki 

background image

pozostają nierozstrzygnięte. Mamy jednak nadzieję, Ŝe kiedyś wreszcie....

Tak więc Ross nie miał okazji zamienić ani słowa z Kurtem. Gdy skończyli 

posiłek, wkroczył wraz z pozostałymi na coś w rodzaju małej areny z miejscem dla 
graczy z jednej strony i półkolem siedzeń z drugiej. To, co nastąpiło potem, wciągnęło 
Rossa równie silnie, jak oglądana wcześniej scena łowów na wilki. Tu teŜ mógł 
oglądać walkę, choć nie było to fizyczne starcie.

Ci trzej ludzie nie tylko róŜnili się proporcjami ciała, ale takŜe, jak wkrótce 

zrozumiał, w zupełnie inny sposób podchodzili do pojawiających się na ich drodze 
problemów.

Na razie usiedli ze skrzyŜowanymi nogami, stając się wierzchołkami 

równobocznego trójkąta. Ashe spojrzał najpierw na jasnowłosego olbrzyma, a potem 
na drobnego Azjatę.

- Teren? - spytał krótko.
- Wewnętrzne równiny! - odpowiedzieli równocześnie, a potem roześmiali się, 

spoglądając po sobie nawzajem. Ashe takŜe zachichotał.

- Staramy się być dzisiaj sprytni, chłopcy? Dobra, równiny. Dotknął otwartą 

dłonią podłoŜa areny przed sobą i ku zdumieniu Rossa światła wokół graczy 
pociemniały, okrywając ich cieniem, natomiast cała podłoga pomiędzy nimi zamieniła 
się w miniaturowy świat. Dostrzegał nawet wysokie stepowe trawy kołyszące się pod 
delikatnymi podmuchami wiatru.

- Czerwone!
- Niebieskie!
- śółte!
W ciemności zabrzmiały niemal jednocześnie trzy głosy graczy, a na te 

komendy na planszy pojawiły się maleńkie światełka w Ŝądanych kolorach.

- Czerwone - karawana! - Ross rozpoznał bas Jansena.
- Niebieskie -jeźdźcy! - zabrzmiał niemal równocześnie głos Hodakiego.
- śółte - nieznany czynnik.
Rozległo się westchnienie, które - przysiągłby Ross - pochodziło od Jansena.
- Czy nieznany czynnik jest zjawiskiem naturalnym?
- Nie. Plemię podczas wędrówki.
- Aha - usłyszał Ross mruknięcie Hodakiego. Niemal wyobraził sobie jego 

wzruszenie ramion.

Gra się rozpoczęła. Ross słyszał co nieco o szachach, o grach wojennych 

rozgrywanych miniaturowymi armiami i okrętami i o innych grach, które wymagały 
od grających szybkich reakcji i wyćwiczonej pamięci. Ale to, co oglądał, było 
połączeniem ich wszystkich i jeszcze czymś o wiele więcej. Gdy tylko pozwolił 
swobodnie działać swojej wyobraźni, natychmiast ruchome światełka zmieniły siew 
nomadów, kupiecką karawanę, w wędrujący szczep. Mógł obserwować wyrafinowane 
formowanie szyków, bitwy, drobne zwycięstwa w potyczkach, za którymi często 
następowały strategiczne poraŜki...

Ta gra mogła trwać całymi godzinami. Wokół siebie słyszał oŜywione 

dyskusje, a często i sprzeczki widzów, którzy jednak starali się wygłaszać swoje 
opinie na tyle wyciszonymi głosami, by nie wpływać na decyzje graczy. Ross sam nie 
mógł powstrzymać drŜenia emocji, gdy karawana ledwie uniknęła zastawionej na nią 
chytrej pułapki; ledwie teŜ pohamował swój entuzjazm, gdy wędrujący szczep został 
zmuszony do ucieczki. Była to niewątpliwie najbardziej fascynująca gra, jaką 
zdarzyło mu się kiedykolwiek oglądać. Szybko teŜ zdał sobie sprawę, Ŝe trzej grający 

background image

męŜczyźni są prawdziwymi mistrzami strategii. Ich niewiarygodne zdolności 
prowadziły jednak do sytuacji patowej, w której daleko było do osiągnięcia 
zdecydowanej przewagi przez którąś ze stron.

Wreszcie Jansen roześmiał się, gdy czerwona linia karawany uformowała 

ś

cisły szyk.

- Warowny obóz przy źródle - oznajmił - ale z licznymi posterunkami 

zewnętrznymi.

Natychmiast kilka czerwonych światełek rozjarzyło się wokół głównej 

pozycji.

- I będą tak stali po wsze czasy. MoŜemy utrzymać tę pozycję aŜ do dnia sądu 

ostatecznego i nikt się nie przełamie.

- Nie - zaprotestował Hodaki - pewnego dnia warty popełnią błąd, a wtedy...
- Wtedy ci twoi poganiacze koni w nas wjadą? - zakpił Jansen. - CóŜ to będzie 

za dzień! Ale na razie rozejm.

- Zgoda!
Ś

wiatła areny pogasły i zielone stepy znikły z pola widzenia.

- Gdy tylko zapragniecie rewanŜu, jestem gotów - to był głos Ashe'a.
Jansen uśmiechnął się szeroko.
- Musimy to odłoŜyć na jakiś miesiąc. Jutro wyruszamy. I wy teŜ uwaŜajcie na 

siebie, chłopaki. Nie mam ochoty szukać innych partnerów do gry, kiedy wrócę.

Ross z trudem wyzwalał się spod panowania iluzji, która ogarnęła jego zmysły 

na czas rozgrywki. Mimo to poczuł delikatne dotknięcie na ramieniu i spojrzał w 
tamtym kierunku. Stał za nim Kurt, pozornie interesujący się wyłącznie krótką 
sprzeczką Jansena i Hodakiego, która wybuchła prawie natychmiast, gdy przyszło do 
podliczania punktów.

- Dziś w nocy - wyszeptał Kurt.
O tak. Chętnie pogada z Kurtem na osobności. Dziś w nocy albo przy 

jakiejkolwiek nadarzającej się sposobności. Miał zamiar się dowiedzieć, co trzyma w 
sekrecie to dziwaczne towarzystwo.

background image

3

Ross przywarł do ściany tonącego w mroku pokoju i obserwował uchylające 

się powoli drzwi. Obudził go lekki odgłos szurania na zewnątrz i był teraz gotowy do 
skoku jak dziki kot. Nie rzucił się jednak od razu na osobę, która wśliznęła się do 
ciemnego pomieszczenia. Zaczekał spokojnie, aŜ tajemniczy gość podejdzie do łóŜka, 
i dopiero wtedy płynnym ruchem przymknął drzwi, blokując dojście do nich.

- Kim jesteś? - zapytał ostrym szeptem. Usłyszał jeden, moŜe dwa szybkie 

oddechy, a potem cichy śmiech w ciemnościach.

- Gotowy?
Akcent przybysza nie pozostawiał wątpliwości, z kim ma do czynienia - Kurt 

składał mu zapowiedzianą wizytę.

- A sądziłeś, Ŝe nie będę?
- Nie. - Nie czekając na zaproszenie, przysiadł na brzegu łóŜka. - Inaczej nie 

traciłbym czasu, Murdock. Ty jesteś... ty masz jaja. Widzisz, trochę o tobie słyszałem. 
Tak jak ja zostałeś wrobiony w tę grę. Powiedz, czy to prawda, Ŝe widziałeś dziś w 
nocy Hardy'ego?

- DuŜo słyszysz, prawda? - Ross nie zamierzał ułatwiać mu sprawy.
- Słyszę, widzę i sporo się uczę. Więcej niŜ te gaduły i major z jego 

rozkazami. MoŜesz mi wierzyć! Widziałeś Hardy'ego. Chcesz wyglądać tak jak on?

- A jest takie niebezpieczeństwo?
- Niebezpieczeństwo! - parsknął Kurt. - Niebezpieczeństwo... człowieku, ty 

nie wiesz, co znaczy to słowo. Jeszcze nie wiesz. Więc pytam cię jeszcze raz - chcesz 
skończyć tak jak Hardy? Póki co nie pochwycili cię w swoje wnyki, dlatego tutaj je-
stem. I jeśli dobrze zrozumiesz, co do ciebie mówię, zwiejesz stąd, zanim nagrają cię 
na taśmę.

- Nagrają na taśmę?
Kurt roześmiał się, ale przez ten śmiech przebijał gniew, nie wesołość.
- A tak. Znają tu sporo sztuczek. To są wszystko mózgowcy, jajogłowi i mają 

wiele ciekawych gadŜetów. Wpuszczają cię w taką maszynę i nagrywają. A potem, 
mój chłopcze, nie moŜesz opuścić bazy, nie włączając przy tym systemu alarmowego. 
Proste, co? Więc jeśli chcesz stąd wiać, musisz to zrobić, zanim cię zarejestrują.

Murdock nie ufał Kurtowi, ale mimo to słuchał go bardzo uwaŜnie. Jego 

argumenty brzmiały przekonująco, zwłaszcza dla kogoś, kto tak jak Ross był 
ignorantem, jeśli chodzi o stan współczesnej techniki. Prawdę rzekłszy, wierzył, Ŝe 
wszystkie wynalazki techniczne są moŜliwe, jeśli nie teraz, to w nieodległej 
przyszłości.

- Musieli więc nagrać i ciebie - zauwaŜył.
Kurt znów się roześmiał, ale tym razem był rozbawiony.
- Tak sądzą. Tyle, Ŝe nie są aŜ tak sprytni, jak sądzą, ani oni, ani major, ani 

nawet Millaird. Nic z tego. Mam realną szansę wydostania się stąd, tylko Ŝe nie mogę 
tego dokonać sam. Dlatego czekałem, aŜ sprowadzą nowego faceta, z którym będę 
mógł pogadać, zanim przyszpilą go tu na dobre. Jesteś przecieŜ twardy, Murdock? 
Widziałem twoje papiery i nie sądzę, Ŝebyś zjawił się tutaj z intencją pozostania? 
Więc właśnie masz szansę nawiać stąd z kimś, kto zna wyjście awaryjne. Nie 
będziesz miał drugi raz takiej szansy.

Im dłuŜej Kurt mówił, tym bardziej był wiarygodny. Ross pozbył się juŜ części 

background image

swych podejrzeń. To prawda, Ŝe zamierzał stąd uciec przy pierwszej nadarzającej się 
sposobności i jeśli Kurt miał jakiś powaŜny plan, tym lepiej. Oczywiście moŜliwe, Ŝe 
Kurt go tylko podpuszcza, testuje, ale mimo to była to szansa, z której musiał 
skorzystać.

- Słuchaj Murdock, moŜe ty myślisz, Ŝe łatwo stąd uciec? Czy wiesz, chłopie, 

gdzie my jesteśmy? Jesteśmy tak blisko bieguna północnego, Ŝe właściwie 
moglibyśmy być i na nim. Masz zamiar wracać do domu kilkaset mil przez śniegi i 
lody? Miła wycieczka, co? Bo ja myślę, Ŝe nie dasz rady, a przynajmniej nie bez map 
i partnera, który zna nieco to miejsce.

- Jak więc uciekniemy? Ukradniemy jeden z tych pojazdów? Ja nie jestem 

pilotem. A ty?

- Mają tu teŜ inne pojazdy. To miejsce jest objęte ścisłą tajemnicą. Nawet 

samoloty nie lądują tu za często z obawy przed namierzeniem przez radar. Gdzieś ty 
się uchował? Nie wiesz, Ŝe Czerwoni zawsze węszą wokół takich rzeczy? Ci goście 
tutaj śledzą Czerwonych, a Czerwoni ich. Obie strony grają swoje gierki. Nasze 
dostawy przyjeŜdŜają tutaj na kotach.

- Kotach?
- Pługach śnieŜnych, takich traktorach - powiedział Kurt niecierpliwie. - Nasze 

zapasy są składowane o parę mil na południe i raz w miesiącu kot jedzie, by część 
przywieźć. Prowadzenie kota to Ŝadna sztuka, a potrafi przebijać się przez śnieg.

- Jak daleko na południe? - spytał sceptycznie Ross. Nawet przy załoŜeniu, Ŝe 

Kurt mówił prawdę, podróŜ przez arktyczne pustkowia ukradzionym pługiem 
wydawała mu się, delikatnie mówiąc, ryzykowna. Murdock miał, co prawda, dość 
mgliste pojęcie o regionach polarnych, ale był pewien, Ŝe łatwo moŜna tam stracić 
Ŝ

ycie.

- MoŜe ze sto mil. Ale ja mam plan opracowany w kilku wariantach i 

zamierzam zaryzykować. Myślisz, Ŝe rzucam się w to na ślepo?

No tak, oczywiście. Ross juŜ wcześniej ocenił swego gościa jako kogoś, kto 

przede wszystkim dba o siebie. Na pewno nie był z tych, którzy ryzykowaliby, bez 
dokładnie opracowanego planu.

- No to co powiesz, Murdock? Wchodzisz w to, czy nie?
- Przemyślę to. Daj mi trochę czasu.
- Kiedy właśnie nie mamy czasu, chłopie. Jutro zostaniesz nagrany. Potem dla 

ciebie nie będzie stąd wyjścia.

- Powiedzmy, Ŝe zdradzisz mi, jak moŜna oszukać taśmę -powiedział 

ostroŜnie Ross.

- Tego, niestety, zrobić nie mogę, bo jest to ściśle związane z budową mojego 

mózgu. Nie otworzę dla ciebie czaszki. Nic z tego. Wiejesz ze mną dzisiaj albo muszę 
zaczekać na następnego faceta, który tu wyląduje.

Kurt wstał. Ostatnie słowa wypowiedział na tyle zdecydowanie, Ŝe Ross 

wiedział, iŜ faktycznie nie ma innej moŜliwości. A mimo to, wahał się. Oczywiście 
pragnął wolności, zwłaszcza Ŝe niezbyt podobało mu się to, co dotąd tu zobaczył. Ale 
nie ufał teŜ Kurtowi, nawet nie mógł się zmusić, by go polubić. Inna sprawa, Ŝe 
rozumiał go znacznie lepiej niŜ Ashe'a i pozostałych. Z Kurtem byłby na znajomym 
terenie.

- Więc dzisiaj - powtórzył powoli.
- Tak, dzisiaj! - W głosie Kurta pojawiło się zniecierpliwienie, gdy dostrzegł, 

Ŝ

e jego rozmówca wyraźnie się waha. - Przygotowuję się juŜ od dłuŜszego czasu, ale 

background image

musi być nas dwóch. Musimy się zmieniać przy prowadzeniu kota. Nie będzie czasu 
na odpoczynek, dopóki nie znajdziemy się daleko na południu. Mówię ci, to nie 
będzie trudne. Po drodze są ukryte składy Ŝywności na wypadek nagłej potrzeby. 
Mam mapę, na której zaznaczono te punkty. Wchodzisz w to?

Kiedy Ross nie odpowiedział. Kurt podszedł do niego i rzekł:
- Pamiętasz, co się stało z Hardy'm? Nie był pierwszy i na pewno nie będzie 

ostatni. Majątu dość duŜe zuŜycie ludzi. Dlatego zresztą tak szybko tu trafiłeś. Radzę 
ci, lepiej jedź ze mną, zamiast ryzykować Ŝycie na wypadzie.

- A co to jest wypad?
- Aha, jeszcze cię nie wprowadzili? Wypad to krótka wycieczka w przeszłość. 

Nie w taką miłą i przyjemną przeszłość, o jakiej czytałeś bajki jako dzieciak. Nie, 
wysyłają w jakieś dzikie czasy, sprzed znanej historii...

- AleŜ to niemoŜliwe!
- Tak? Widziałeś dzisiaj tych dwóch blond dryblasów? Jak myślisz, po co im 

te długie warkocze? PoniewaŜ oni podróŜują do czasów, w których wojownicy nosili 
takie warkoczyki... i do tego wielkie topory, którymi potrafili rozłupać człowieka na 
pół! A Hodaki i jego partner? Słyszałeś o Tatarach? MoŜe i nie słyszałeś, ale ci goście 
kiedyś zdobyli połowę Europy.

Ross przełknął ślinę. JuŜ sobie przypomniał, Ŝe kiedyś widział ryciny 

przedstawiające wojowników z długimi warkoczami - wikingów. A Tatarzy? Oglądał 
film o kimś, kto nazywał się Chan... DŜyngis Chan. Ale przecieŜ podróŜ w przeszłość 
jest niemoŜliwa! Oczywiście, pamiętał te sceny z dzisiejszego ranka. Łowcę wilków i 
ludzi w nie wyprawionych skórach. śaden z nich z pewnością nie pochodził z jego 
ś

wiata. CzyŜby Kurt jednak mówił prawdę? Scena, którą dane mu było oglądać, 

przemawiała na korzyść tej tezy.

- ZałóŜmy, Ŝe zostaniesz posłany do miejsca, gdzie nie lubią obcych - ciągnął 

Kurt. - Wtedy naprawdę wpadłeś. To właśnie przydarzyło się Hardy'emu i uwierz mi, 
nie było to szczególnie miłe, o nie.

- Ale po co? 
Kurt tylko prychnął.
- Tego ci nie powiedzą, dopóki nie nadejdzie czas twojego pierwszego 

wypadu. Ja nawet nie chcę wiedzieć, po co. Ale wiem na pewno, Ŝe nie mam zamiaru 
trafić w jakąś dzicz, gdzie jakiś jaskiniowiec moŜe mnie nadziać na włócznię tylko 
dlatego, Ŝe major John Kelgames czy nawet Millaird czegoś tam poszukują. Najpierw 
w kaŜdym razie wypróbuję swój plan.

Przekonanie brzmiące w głosie Kurta przełamało wahania Rossa. Niech 

będzie, on teŜ spróbuje z tym kotem. Czuł się dobrze w tym świecie i w tym czasie, i 
nie miał zamiaru poznawać innych.

Kiedy tylko Ross podjął decyzję, Kurt natychmiast przystąpił do akcji. Jego 

znajomość zabezpieczeń bazy okazała się faktycznie doskonała. Tylko dwa razy 
uwięziły ich automatyczne drzwi, ale trwało to zaledwie chwilę. Kurt dysponował 
małym tajemniczym przedmiotem, który wystarczyło włoŜyć w zatrzask drzwi, a one 
natychmiast ustępowały.

Korytarze były wystarczająco oświetlone, by zapewnić jaką taką widoczność, 

ale gdy przechodzili przez pogrąŜone w kompletnym mroku sale. Kurt musiał czasami 
prowadzić Rossa za rękę. Omijał wtedy niewidoczne meble i systemy ochronne z 
rutyną, która sugerowała, Ŝe wielokrotnie juŜ przemierzył przyszłą trasę ucieczki. 
Murdock miał coraz większe uznanie dla umiejętności kompana i zaczynał wierzyć, 

background image

Ŝ

e miał niewiarygodne szczęście, trafiwszy na takiego partnera.

W ostatniej sali Ross wdział na siebie futrzane ubranie, które podał mu Kurt. 

Nie było moŜe idealnie dopasowane, ale musiał przyznać, Ŝe Kurt postarał się dobrać 
właściwy rozmiar. Wreszcie otworzyły się ostatnie wrota i wkroczyli w mroczną i 
ciemną noc polarną. Kurt wciąŜ trzymał Rossa za ramię, nadając właściwy kierunek 
marszu. Razem pchnęli cięŜkie drzwi hangaru, gdzie krył się ich wehikuł.

Kot był dziwną maszyną, ale Ross nie miał czasu uwaŜniej przestudiować jego 

konstrukcji. Błyskawicznie zajęli miejsca w kabinie, zamykanej od góry czymś w 
rodzaju szklanej bani, i po chwili silnik maszyny oŜył pod wprawnymi dłońmi Kurta. 
Jak przypuszczał Ross, jechali z maksymalną prędkością, a mimo to zdawało się, Ŝe 
oddalają się od śnieŜnego wzgórza maskującego bazę nie szybciej niŜ na piechotę.

Początkowo poruszali się w linii prostej, ale po chwili Ross usłyszał, Ŝe Kurt 

liczy coś powoli, jakby próbował w ten sposób dokładnie określić punkt, w którym się 
znajdują. Gdy doliczył do dwudziestu, maszyna pod jego ręką wykonała szeroki 
półkolisty skręt w prawo, a po następnej dwudziestce w przeciwnym kierunku. 
Powtórzył ten manewr sześciokrotnie i Ross nie potrafił juŜ określić, czy wciąŜ 
podąŜają w powrotnym kierunku. Gdy Kurt przestał na moment liczyć, zapytał:

- Po co ten taniec?
- A wolałbyś leŜeć na tym śniegu w kilkunastu kawałkach? -sapnął Kurt. - 

Baza nie potrzebuje murów, Ŝeby powstrzymać intruzów. Mają inne sposoby. 
Powinieneś podziękować losowi, Ŝe pierwsze pole minowe minęliśmy bez eksplozji...

Ross przełknął ślinę. Ale starał się nie dać po sobie poznać, jak bardzo 

przeraziły go słowa towarzysza.

- Więc nie jest to aŜ takie łatwe, jak mówiłeś?
- Zamknij się! - Kurt znowu zaczął odliczać, a Ross przez moment Ŝałował 

podjęcia tak szybkiej i nieprzemyślanej decyzji, która przywiodła go wprost na pole 
minowe, podczas gdy mógł spokojnie siedzieć sobie w bazie.

I znowu zaczęli rzeźbić dziwny wzór w śnieŜnym polu, tyle Ŝe tym razem 

skręcali pod kątem ostrym. Ross spojrzał na ślad, który zostawiali, a potem zerknął z 
podziwem na człowieka siedzącego za kierownicą. Jak Kurt zdołał zapamiętać tak 
skomplikowaną trasę? Naprawdę musiało mu zaleŜeć na zwianiu z tej bazy! Pełzli w 
tę i z powrotem, a na kaŜdym skręcie w prawo i w lewo zarabiali ledwie po kilka 
metrów.

- Dobrze, Ŝe koty mają napęd atomowy - mruknął Kurt podczas jednej z 

dłuŜszych przerw pomiędzy manewrami, - Inaczej juŜ dawno skończyłoby się paliwo.

Ross zwalczył nagły impuls, by podkulić nogi i jak najdalej odsunąć stopy od 

silnika. PrzecieŜ konstrukcja musi być bezpieczna dla kierowcy - skarcił się w 
myślach. Jednak oczami wyobraźni widział promieniujący atomowy stos. Na 
szczęście Kurt przestał wreszcie manewrować i znów ruszył prosto.

- Wydostaliśmy się! - zakomunikował z westchnieniem ulgi. Kot wytrwale 

czołgał się naprzód.

Ross nie dostrzegał na tym pustkowiu ani śladu szlaku czy jakichkolwiek 

punktów odniesienia, ale Kurt prowadził maszynę z niezachwianą pewnością, co do 
kierunku ucieczki. Dopiero po dłuŜszym czasie zatrzymał się.

- Mieliśmy prowadzić na zmianę. Twoja kolej - powiedział krótko.
- No... potrafię prowadzić samochód... ale to... - Ross miał wątpliwości.
- To dziecinnie proste - uspokoił go Kurt. - Najgorsze były pola minowe, a te 

juŜ za nami. Zobacz - przysłonił dłonią błyszczące mdłym światłem kontrolki pulpitu 

background image

- to będzie cię utrzymywać na kursie. Jeśli umiesz prowadzić samochód, dasz sobie 
radę. Patrz tylko.

Ponownie ruszył i ponownie skręcił ostro w lewo. Lampka, którą wskazywał, 

zaczęła mrugać, przy czym częstotliwość błysków wzrastała, gdy odchylali się od 
głównego kursu.

- Rozumiesz? Kontrolka musi się palić jednostajnym światłem. To znaczy, Ŝe 

jesteś na kursie. Jeśli mruga, ustawiasz kurs tak, Ŝeby przestała. Nawet dziecko by 
zrozumiało. Dobra, przejmij ster, sam zobaczysz.

Nie było łatwo zamienić się miejscami w ciasnej kabinie, ale w końcu zdołali 

tego dokonać i Ross zacisnął kurczowo dłonie na kole sterowym. Włączył silnik i 
ruszył przed siebie, wpatrując się bardziej w kontrolkę na blacie niŜ w białą 
przestrzeń rozciągającą się przed nim. Po kilku minutach zaczął wreszcie pojmować, 
o co w tym chodzi. Faktycznie, było to proste. Kurt przyglądał mu się jeszcze przez 
chwilę, a potem mruknął zadowolony i zaczął układać się do drzemki. Kiedy opadło 
pierwsze podniecenie związane z prowadzeniem nieznanej maszyny, cała operacja 
stała się niezwykle monotonna. Ross ziewał potęŜnie raz po raz, ale trwał na 
posterunku z tępym uporem psa wartowniczego. Jak dotąd całą robotę odwalił Kurt, 
więc miał teraz zamiar pokazać, Ŝe on teŜ moŜe być przydatny. Gdyby tylko na 
ś

nieŜnym polu pojawiły się jakieś punkty odniesienia, jakiś cel, do którego mógłby 

dąŜyć, wtedy nie byłoby to tak nuŜące. W końcu Ross zaczął od czasu do czasu 
celowo zbaczać z kursu, tylko po to, by ostrzegawcze migotanie lampki wytrącało go 
ze snu. Nawet nie zdawał sobie sprawy, Ŝe podczas jednego z takich manewrów 
zbudził się Kurt. ZauwaŜył to dopiero, gdy jego towarzysz odezwał się z przekąsem:

- A cóŜ to, Murdock, prywatny budzik? W porządku, widzę, Ŝe myślisz w 

razie potrzeby. Ale lepiej się teraz prześpij, bo w końcu zboczymy na dobre.

Ross był zbyt zmęczony, by zaprotestować. Ponownie zamienili się miejscami 

i prawie natychmiast po tym skulił się w fotelu, próbując przyjąć w tej ciasnocie 
najwygodniejszą pozycję do snu. Ale teraz, gdy mógłby się przespać, senność go 
opuściła. Kurt jednak był przekonany, Ŝe jego towarzysz zapadł w sen. PodąŜał 
bowiem stałym kursem jeszcze tylko dwie mile, a potem pochylił się ostroŜnie, 
sięgając za koło sterowe. Ross dojrzał delikatną poświatę niewielkiego obiektu, który 
Kurt zasłonił połą swego ubrania. Jedną ręką wciąŜ prowadził pojazd, drugą zaś 
zaczął cicho wystukiwać na tajemniczym przedmiocie nieregularny rytm.

Dla Rossa ta czynność nie miała najmniejszego sensu. Usłyszał jednak 

wyraźnie coś na kształt westchnienia ulgi, jakie wydał Kurt, ponownie schowawszy 
dziwny instrument, jakby udało mu się wykonać właśnie jakieś trudne zadanie. 
Zaledwie kilka chwil później kot zatrzymał się, a Ross przeciągnął się, przecierając 
oczy.

- Co jest? Jakiś kłopot z silnikiem? 
Kurt oparł się na kole sterowym.
- Nie. Po prostu musimy tu chwilę poczekać...
- Poczekać? Na co? Na Kelgarriesa i jego chłopców? 
Kurt roześmiał się.
- A, major. Naprawdę chciałbym, Ŝeby się tu teraz zjawił. AleŜ miałby 

niespodziankę! Nie dwie małe myszki, które mógłby z powrotem wsadzić do klatki, 
lecz prawdziwy tygrys z kłami i pazurami...

Ross usiadł wyprostowany. Zaczynał czuć brzydki zapach duŜej afery i 

podejrzewał, Ŝe właśnie tkwi w samym jej środku. Przejrzał w myślach wszystkie 

background image

moŜliwości i uznał, Ŝe kaŜda z nich grozi mu zmiaŜdŜeniem przez tryby wielkiej 
polityki. Na kogo bowiem mógł czekać Kurt?

Wprawdzie Ross przez większą część swego Ŝycia prowadził prywatną wojnę 

z systemem prawnym, ale przez lata spędzone na tej wojnie podjazdowej zdołał sobie 
wypracować własny kod postępowania, którego nigdy nie łamał. A ten kod wykluczał 
zarówno morderstwo, jak i zdradę kraju... i to na czyją korzyść? Dla kogoś, kto 
opierał się wszelkiemu zniewoleniu człowieka, cele i metody, które stosowali 
mocodawcy Kurta, były nie tylko absurdalne i nielogiczne, więcej - naleŜało im się 
przeciwstawiać do ostatniego tchu.

- Twoi przyjaciele się spóźniają? - zapytał, starając się, by jego głos nie 

zdradzał śladu emocji.

- Jeszcze nie. A jeśli zamierzasz zgrywać bohatera, Murdock, odradzam ci to - 

w głosie Kurta pobrzmiewał teraz ten sam ton rozkazu, który tak draŜnił Rossa w 
głosie majora. - Ta operacja, kosztowała wiele wysiłku i wiele zaleŜy od jej wyników. 
I nie pozwolę jej nikomu zepsuć w ostatniej fazie...

- Czerwoni wsadzili cię do tego projektu, czy tak? - Ross starał się zmusić 

Kurta do mówienia, aby samemu mieć czas pomyśleć. A musiał myśleć wnikliwie i 
szybko.

- Nie widzę powodów, by opowiadać ci w szczegółach smutną historię mojego 

Ŝ

ycia, Murdock. Zresztą wydałaby ci się nudna. Jeśli masz zamiar jeszcze trochę 

poŜyć, to radzę ci siedź teraz cicho i stosuj się do rozkazów.

Kurt musiał być uzbrojony, inaczej nie przemawiałby z taką pewnością siebie. 

Z drugiej strony właśnie teraz była najodpowiedniejsza chwila, by grać bohatera - na 
razie miał do czynienia tylko z Kurtem. I lepiej chyba być martwym bohaterem, niŜ 
trafić w ręce przyjaciół Kurta z drugiej strony bieguna.

Bez ostrzeŜenia Ross rzucił się w bok, całym cięŜarem ciała przygniatając 

Kurta do ściany kabiny. Jednocześnie sięgnął dłońmi pod jego futrzany kaptur, 
próbując zacisnąć je na gardle ofiary. Prawdopodobnie zbytnia pewność siebie Kurta 
spowodowała, Ŝe dał się zaskoczyć. Walczył wściekle, by uwolnić ręce, ale działał 
przeciw niemu cięŜar zarówno własnego ciała, jak i ciała Rossa. W jego ręku błysnął 
nóŜ, ale Murdock zdołał uchwycić uzbrojony nadgarstek. I szamotali się, skrępowani 
częściowo grubymi futrzanymi ubraniami. Przez głowę Rossa przebiegła szybka myśl, 
Ŝ

e Kurt zrobił błąd, nie pozbywając się go przy bardziej nadającej się do tego okazji. 

Teraz miał przynajmniej szansę. ToteŜ walczył twardo, oczekując okazji do 
nokautującego ciosu.

Wreszcie Kurt sam przyczynił się do własnej klęski. Kiedy uścisk Rossa nieco 

osłabł zaatakował i został wyprowadzony w pole nagłym unikiem przeciwnika. Nie 
zdołał powstrzymać bezwładności własnego ciała i huknął głową w koło sterowe kota.

Osunął się na ziemię.
W ciągu kilku najbliŜszych chwili Ross działał błyskawicznie. Związał swoim 

pasem nadgarstki Kurta, bez zbytniej zresztą delikatności. Potem pchnął wciąŜ 
nieprzytomnego męŜczyznę na swoje miejsce i usiadł za sterami.

Nie miał pojęcia, w którą stronę jechać, ale jednego był pewien - musi stąd 

wiać jak najszybciej. Włączył silnik i wykonał szerokie półkole, zawracając kota o sto 
osiemdziesiąt stopni.

Ś

wiatełko na pulpicie wciąŜ migało. Czy zawiedzie go z powrotem do bazy?

background image

4

Z znów Ross musiał bezczynnie czekać, gdy tymczasem inni podejmowali 

decyzje dotyczące jego przyszłości. Nie okazywał Ŝadnych uczuć, jak podczas 
rozmowy z sędzią Rawlem, ale niepokoił się znacznie bardziej.

Wtedy, w mrokach polarnej nocy, nawet gdyby chciał, nie miał Ŝadnej szansy 

ucieczki. Wracając z miejsca, które Kurt obrał na schadzkę ze swymi mocodawcami, 
wpadł wprost na druŜynę pościgową z bazy. I miał okazję obejrzeć w akcji maszynę, 
którą wcześniej opisał mu Kurt - maszynę, która podąŜałaby ich tropem niestrudzenie, 
dopóki kaŜda z jej części nie pokryłaby się rdzą. Kurt nie potrafił jednak tak 
skutecznie wykiwać mechanizmów obronnych bazy, jak się przechwalał, chociaŜ na 
początku faktycznie udało mu się je zmylić.

Ross nie miał nawet pojęcia, czy zostanie mu zapisane na plus, Ŝe złapano go 

podczas drogi powrotnej, i to z Kurtem w charakterze jeńca. A poniewaŜ oczekiwanie 
dłuŜyło się juŜ w godziny, zaczynał sądzić, Ŝe w niewielkim stopniu zmieniło to jego 
sytuację.

Tym razem nie pokazywano mu niczego na ścianie celi. Mógł tylko siedzieć i 

rozmyślać. Stanowczo za wiele miał na to czasu i co gorsza nie przychodziła mu do 
głowy Ŝadna przyjemna myśl. Jednak podczas próby ucieczki nauczył się 
przynajmniej jednego - Kelgarries i pozostali w tej bazie byli najtrudniejszymi prze-
ciwnikami, z jakimi do tej pory miał do czynienia, a ponadto przewaga w ekwipunku i 
nawet zwykłe szczęście najwyraźniej stały po ich stronie. Ross przekonał się, Ŝe z tej 
bazy nie ma ucieczki.

Był przecieŜ pod wraŜeniem przygotowań, jakie poczynił Kurt - przygotowań, 

które znacznie przewyŜszały jego moŜliwości. W końcu Kurta zaopatrzono we 
wszystkie diaboliczne urządzenia, jakich tylko mogli dostarczyć Czerwoni. Tych 
ostatnich nie czekało zresztą miłe przyjęcie w miejscu spotkania z Kurtem. Kelgarries 
natychmiast po wysłuchaniu raportu Murdocka posłał tam dobrze przygotowaną 
grupę. I zanim jeszcze Ross dotarł do bazy, mógł oglądać odległy błysk eksplozji 
rozświetlający arktyczną noc. Wtedy nawet Kurt, juŜ przytomny, po raz pierwszy od 
chwili pochwycenia nie zapanował nad emocjami - wiedział doskonale, co oznacza 
ten błysk.

Rozległ się szczęk otwieranych drzwi. Ross usiadł na łóŜku, spoglądając 

odwaŜnie w kierunku zbliŜającego się przeznaczenia. Tym razem nie miał zamiaru 
robić Ŝadnego przedstawienia. Nie czuł się w najmniejszym stopniu winny za swą 
próbę ucieczki. Gdyby Kurt okazał się tym, kim miał być, wszystko poszłoby dobrze. 
To, Ŝe okazał się kimś innym, było zwykłym pechem.

Do środka wkroczyli Kelgarries i Ashe. Na widok tego ostatniego napięcie 

Rossa nieco zelŜało. Gdyby major chciał mu oznajmić bardzo surowy wyrok, nie 
zabierałby Ashe'a ze sobą.

- Zacząłeś paskudnie, Murdock - Kelgarries przysiadł na brzegu wnęki w 

ś

cianie, która zwykle słuŜyła za stół. - Dostaniesz jednak kolejną szansę, więc moŜesz 

uwaŜać się za szczęściarza. Wiemy, Ŝe nie jesteś kolejnym szpiegiem naszych 
wrogów i to cię ratuje. Chcesz coś dodać do tej historii, którą nam przekazałeś?

- Nie, sir- nie powiedział słowa “sir", by poprawić swoją sytuację, ono 

pojawiało się automatycznie, kiedy rozmawiał z Kelgarriesem.

- Ale z pewnością masz jakieś pytania?

background image

- Całe mnóstwo - odparł Ross szczerze.
- Dlaczego więc ich nie zadasz?
Ross uśmiechnął się słabo. Tym razem nie był to udawany uśmiech 

nieśmiałego, zawstydzonego chłopca.

- Mądry facet nie chwali się własną ignorancją. WytęŜa oczy i uszy, a jadaczkę 

trzyma zamkniętą na kłódkę...

- I w rezultacie robią go w wała - uzupełnił major. - Nie sądzę, by spodobało ci 

się towarzystwo tych, którzy płacili Kurtowi.

- Wtedy go o to jeszcze nie podejrzewałem. Nie wtedy, gdy zaczynaliśmy 

ucieczkę.

- Tak. A gdy odkryłeś prawdę, podjąłeś kroki zapobiegawcze. Dlaczego?
Po raz pierwszy Ross usłyszał ślad emocji w głosie majora.
- PoniewaŜ nie lubię niewolnictwa, które panuje po jego stronie muru.
- Wiesz, Murdock, Ŝe to uratowało twoją głowę? Ale wykręć jeszcze jeden 

numer, a nic cię nie uratuje. Na razie jednak nie musimy o tym myśleć. No, zadaj te 
swoje pytania.

- Jak wiele z tego, co powiedział mi Kurt, jest prawdą? - zaczął Ross. - Mam 

na myśli te gadki o skokach w przeszłość.

- Wszystko - odparł major.
- Ale dlaczego? Jak?
- Widzisz, Murdock, jesteśmy w kropce. Z powodu twojej małej wyprawy 

musimy powiedzieć ci więcej, niŜ mówimy komukolwiek przed ostatecznym 
przygotowaniem. Słuchaj więc uwaŜnie i lepiej natychmiast zapomnij wszystko, co 
nie dotyczy bezpośrednio zadania, które właśnie wykonujesz. Czerwoni wystrzelili 
Sputnika, a potem Muttnika. Jak dawno? Dwadzieścia pięć lat temu. My roz-
wiązaliśmy pewne problemy nieco później. Było kilka spektakularnych katastrof na 
KsięŜycu, potem stacja orbitalna, która za nic nie chciała trzymać się na kursie, a 
potem cisza. Przez ostatnie ćwierćwiecze nie porywaliśmy się na Ŝadne kosmiczne 
ekspedycje, przynajmniej nie w świetle reflektorów. Zbyt wiele wpadek, zbyt wiele 
kosztownych niepowodzeń. AŜ wreszcie zaczęliśmy podąŜać tropem czegoś 
naprawdę wielkiego, znacznie większego niŜ jakakolwiek planeta, na którą 
moglibyśmy polecieć. Widzisz, do kaŜdego odkrycia w nauce dochodzi się etapami. 
MoŜna dokładnie odtworzyć drogę, jaka do niego prowadziła. Ale załóŜmy, Ŝe nagle 
stajesz oko w oko z odkryciami, które pojawiają się dosłownie znikąd. Jakie roz-
wiązanie tego problemu byś zaproponował?

Ross spojrzał badawczo na majora. Wprawdzie wciąŜ nie widział związku 

między tą gadką a skokami w czasie, ale wyczuł, Ŝe Kelgarries oczekuje powaŜnej 
odpowiedzi. Czuł teŜ, Ŝe to, co teraz powie, zawaŜy znacznie na ocenie majora.

- Albo oznacza to, Ŝe poprzednie odkrycia były trzymane w ścisłej tajemnicy - 

odpowiedział powoli - albo Ŝe rezultat finalny nie naleŜy do tego, kto ogłasza się jego 
autorem.

Po raz pierwszy major spojrzał nań z uznaniem.
- ZałóŜmy dalej, Ŝe to odkrycie jest niezwykle waŜne dla twojego istnienia. Co 

byś zrobił?

- Starałbym się dotrzeć do jego źródła!
- No właśnie! W ciągu ostatnich pięciu lat nasi przyjaciele z drugiej strony 

kurtyny doszli do trzech takich wielkich odkryć. Jedno z nich zdołaliśmy rozgryźć, 
skopiować, a potem uŜyć do własnych celów, po kilku twórczych poprawkach. 

background image

Pozostałe dwa są dla nas technologiami niewiadomego pochodzenia, chociaŜ 
powiązanymi z pierwszym z tych odkryć. Teraz właśnie staramy się rozwiązać ten 
problem, a czas, niestety, nas goni. Z nieznanych nam powodów Czerwoni, mimo iŜ 
mają juŜ pewne niezwykle groźne gadŜety, nie są jeszcze gotowi, by ich uŜyć. 
Czasami te rzeczy funkcjonują poprawnie, a czasami kompletnie zawodzą. Krótko 
mówiąc, wszystko wskazuje na to, Ŝe Czerwoni prowadzą eksperymenty z 
technologiami, które dla nich teŜ są obce...

- Więc skąd je uzyskali? Z innego świata? - wyobraźnia Rossa pracowała 

pełną parą. - CzyŜby udało się zachować w sekrecie wyprawę międzyplanetarną? 
CzyŜby nawiązano kontakt z inną inteligentną rasą?

- W pewnym sensie jest to inny świat... ale raczej, jeśli chodzi o czas, nie o 

przestrzeń. Siedem lat temu dotarł do nas człowiek z Berlina Wschodniego. Był bliski 
ś

mierci, ale zanim umarł, zdołał nagrać na taśmę zadziwiające dane, które w 

pierwszej chwili uznano za brednie w delirium. Ale poniewaŜ było to juŜ po wy-
strzeleniu Sputnika, nie ośmieliliśmy się zlekcewaŜyć nawet tak dziwacznych 
informacji. Przekazaliśmy nagranie jednemu z naszych naukowców, który udowodnił, 
Ŝ

e zawierają prawdę. PodróŜami w czasie jak dotąd zajmowała się wyłącznie 

fantastyka, wszystkie powaŜne gałęzie nauki uwaŜały je za niemoŜliwe. I nagle 
odkryliśmy, Ŝe Czerwoni to robią...

- Ma Pan na myśli, Ŝe skaczą w przyszłość i sprowadzają sobie maszyny?
Major potrząsnął przecząco głową.
- Nie w przyszłość, w przeszłość.
Czy to miał być jakiś skomplikowany dowcip? Ross sapnął z irytacją i 

odpowiedział moŜe nieco zbyt emocjonalnie.

- Słuchaj, ja wiem, Ŝe mojemu wykształceniu daleko do was, jajogłowych, ale 

wiem teŜ doskonale, Ŝe im bardziej cofasz się w przeszłość, tym prostsze są wszelkie 
maszyny. My jeździmy samochodami, a jeszcze sto lat temu ludzie uŜywali koni. My 
mamy pistolety, a wystarczy cofnąć się nieco w czasie i zobaczysz facetów 
wywijających mieczami i strzelających z łuków, ubranych zresztą w blachy, aby nie 
przebiły ich strzały wrogów...

- A i tak przebijały - wtrącił Ashe. - Przyjrzyj się bitwie pod Azincourt, a 

dowiesz się, jak podziałały strzały na cięŜkozbrojne rycerstwo francuskie.

Ross nie zwrócił uwagi na jego słowa.
- Tak czy siak - powrócił do swej głównej myśli - im bardziej cofasz się w 

przeszłość, tym prostsze są wszelkie maszyny. Więc jak Czerwoni mogą znaleźć tam 
coś, czego nie potrafilibyśmy przebić dzisiaj?

- I to jest właśnie problem, którym zajmujemy się od kilku lat - odparł major. - 

Tyle, Ŝe niezupełnie tym, jak zamierzają to znaleźć, ale raczej gdzie. PoniewaŜ gdzieś 
w przeszłości udało im się skontaktować z cywilizacją zdolną produkować broń i 
technologie tak zaawansowane, Ŝe są one niedostępne dla naszych ekspertów. My 
musimy odnaleźć to źródło wiedzy i albo wykorzystać je dla własnych celów, albo raz 
na zawsze zamknąć do niego dostęp. Jak dotąd wciąŜ jeszcze szukamy.

Ross potrząsnął głową w zadumie.
- To musi być bardzo odległa przeszłość. A ci faceci, co grzebią w starych 

grobach i odkrywają ruiny miast, czy oni nie mogliby wam coś podpowiedzieć? Czy 
tak zaawansowana cywilizacja nie pozostawiłaby po sobie jakichś materialnych 
ś

ladów, które moglibyśmy teraz odkryć?

- To zaleŜy - wtrącił ponownie Ashe - od rodzaju cywilizacji. Egipcjanie 

background image

wznosili wielkie kamienne budowle. UŜywali broni i narzędzi z miedzi i brązu oraz 
kamienia, no i byli tak uprzejmi, Ŝe zamieszkiwali obszar o suchym klimacie, co 
bardzo pomogło w zachowaniu ich dzieł. Miasta Azji Mniejszej teŜ wznoszono z gli-
ny i kamienia. RównieŜ uŜywano tam miedzi i brązu i klimat teŜ sprzyjał... Grecy 
wznosili marmurowe i kamienne mury, zostawili po sobie księgi opisujące ich 
wiedzę, podobnie Rzymianie. Po drugiej stronie oceanu Inkowie, Majowie i inne 
nieznane cywilizacje przed nimi, a takŜe Aztekowie w Meksyku budowali z kamienia 
i metalu. A kamień i metal mogą trwać długo. Ale co, jeśli istniała kiedyś cywilizacja, 
która potrafiła uzyskać plastyk i kruche stopy, która nie miała zamiaru wznosić 
trwałych konstrukcji, a której dzieła celowo miały szybko się zuŜywać i być 
zastępowane nowymi, co mogło wynikać choćby z przyczyn ekonomicznych? Co 
mogło po nich zostać, zwłaszcza jeśli w międzyczasie był okres zlodowacenia, jeśli 
lodowiec zmiótł wszystko, co zdołali wytworzyć? Są dowody na to, Ŝe połoŜenie 
biegunów na naszej planecie było niegdyś inne i Ŝe obecny północny region polarny 
miał klimat zbliŜony do tropikalnego. Katastrofa na tyle gwałtowna, by zmienić po-
łoŜenie biegunów planety, z pewnością mogła teŜ doszczętnie zniszczyć kaŜdą 
cywilizację, niewaŜne jak potęŜną. Mamy wystarczająco wiele dowodów, by 
twierdzić, Ŝe taki lud musiał istnieć, ale wciąŜ musimy ich szukać.

- Ashe jest jednym z naszych nawróconych sceptyków - rzekł major wstając. - 

Jest archeologiem, jednym z facetów grzebiących w grobach, i wie, co mówi. Musimy 
prowadzić poszukiwania w czasach, nim powstały pierwsze piramidy, nim pierwsi 
osadnicy pojawili się nad Tygrysem. A w dodatku nasz wróg musi nas doprowadzić 
do tego miejsca. I po to tu właśnie jesteś.

- Ale dlaczego ja?
- To jest pytanie, na które nasi psychologowie wciąŜ jeszcze próbują znaleźć 

odpowiedź, mój młody przyjacielu. Zdaje się, Ŝe większość ludzi, z wielu zresztą 
krajów zaangaŜowanych w realizację tego projektu, stała się zbyt cywilizowana. Ich 
reakcje są przewidywalne, nie potrafią oni przełamać pewnych schematów. JeŜeli 
nawet bezpośrednie zagroŜenie zmusi ich do zmiany sposobu postępowania, będą tak 
zagubieni, Ŝe nie zdołają w pełni wykorzystać swej wiedzy i umiejętności. Zresztą, 
jeśli nauczysz przeciętnego człowieka zabijać, tak jak na przykład zdarzało się w 
czasie wojny, musisz się potem mocno napracować, by ponownie dostosować jego 
osobowość do normalnych warunków. Są jednak ludzie o innym typie osobowości. 
Urodzeni komandosi, tajni agenci, którzy potrzebują do Ŝycia olbrzymiej dawki nie-
bezpieczeństwa i emocji. Nie jest ich wielu, ale w czasie wojny stanowią potęŜną 
broń. Gorzej w czasie pokoju - wtedy te właśnie cechy ich osobowości stają się 
cięŜarem dla kaŜdego społeczeństwa. I w rezultacie stają się albo dziwakami, albo - 
częściej - kryminalistami. Wszyscy, których wysyłamy w przeszłość, nie tylko 
otrzymali najlepszy moŜliwy trening, ale teŜ mają właśnie taki typ osobowości - 
amerykańskich pionierów podbijających Dziki Zachód. Cenimy takich ludzi teraz, gdy
są bezpiecznie pogrzebani, ale w obecnych czasach, ktoś taki, stanowi duŜy problem 
dla społeczeństwa. MoŜna powiedzieć, Ŝe ich wrodzone umiejętności pojawiły się w 
niewłaściwym czasie. Nasi ludzie muszą być ponadto na tyle młodzi, by móc 
wchłonąć sporą ilość wiedzy, przetrwać ostry trening adaptacyjny, no i przejść przez 
nasze testy. Rozumiesz?

Ross skinął głową potakująco.
- Potrzebujecie przestępców właśnie dlatego, Ŝe są przestępcami.
- Nie dlatego, Ŝe są przestępcami. Dlatego, Ŝe mają typ osobowości nie 

background image

pasujący do naszych czasów. Nie myśl sobie, Murdock, Ŝe prowadzimy tu zakład 
karny. Nigdy byś się tu nie zjawił tylko dlatego, Ŝe jesteś przestępcą. Musiałeś 
pomyślnie przejść nasze testy psychologiczne. Nawiasem mówiąc, nawet ktoś, kogo 
w naszych czasach określono by mordercą, w innej epoce mógł być bohaterem - to 
dość ekstremalny przykład, ale jednak prawdziwy. Człowiek, którego przeszkolimy, 
nie tylko musi przetrwać w tamtych czasach, on musi uchodzić za normalnego 
członka swej społeczności...

- A co się stało z Hardym? 
Major uciekł wzrokiem w bok.
- Przy takiej operacji nie sposób uniknąć pomyłek. Nigdy nie twierdziliśmy, Ŝe 

nie zdarzają się problemy albo Ŝe nie istnieje ryzyko. Mamy tam do czynienia nie 
tylko z ludźmi z róŜnych epok, ale takŜe, jeśli uda nam się natrafić na gorący trop, 
musimy sobie radzić z Czerwonymi. Oni podejrzewają, Ŝe podąŜamy ich śladem. 
Zdołali wsadzić tu Kurta Vogela. Teraz juŜ wiesz wszystko, Murdock. Gdy 
przejdziesz ostateczne testy, będziesz miał jeszcze moŜliwość powiedzenia tak lub nie 
przed swym pierwszym skokiem. Jeśli jednak powiesz nie, pozostaniesz na zawsze w 
tej bazie. Nikt, kto przeszedł nasze szkolenie, nie moŜe nigdy wrócić do normalnego 
Ŝ

ycia. Ryzyko, Ŝe przechwycą go nasi przeciwnicy, jest zbyt duŜe.

- Nigdy?
Major wzruszył ramionami.
- Ta operacja moŜe potrwać bardzo długo. Nie potrafię określić, kiedy się 

zakończy. Pozostaniesz tu, dopóki nie znajdziemy tego, czego szukamy, albo dopóki 
nie poniesiemy całkowitej klęski. I to była ostatnia karta, którą musiałem wyłoŜyć na 
stół. - Przeciągnął się. - Jutro zaczynasz trening. Przemyśl sobie to wszystko. Gdy na-
dejdzie czas, musisz dać nam odpowiedź. Na razie pracujesz w zespole z Ashem, 
który pomoŜe ci przebrnąć przez szkolenie.

Kęs, którym go uraczono, zdawał się zbyt trudny do przełknięcia, jednak po 

namyśle Ross uznał, Ŝe zdoła go strawić. Trening, jakiemu go wkrótce poddano, 
odsłonił przed nim całkiem nowy świat. Judo i zapasy spodobały mu się od razu i 
bardzo się cieszył swymi szybkimi postępami. Gorzej szło mu z wymagającą niezwy-
kłej wprost cierpliwości i precyzji nauką strzelania z łuku i walki długim sztyletem z 
brązu. Potem zaś nadeszły długie godziny nauki języka i nieznanych obyczajów 
społecznych, zapamiętywanie niezliczonych tabu i wskazań moralnych. Ross nauczył 
się takŜe prowadzenia obliczeń na supełkach długich lin, którego to sposobu uŜywano 
niegdyś w handlu. Nauczył się porównywać wartość ołowianych sztabek ze sznurami 
korali z bursztynu czy wyprawionymi skórami zwierząt. Zrozumiał teŜ, dlaczego jako 
wprowadzenie do operacji Retrograde pokazano mu niegdyś karawanę handlową.

Podczas tych dni jego odczucia względem Ashe'a zmieniły się diametralnie. 

Po prostu nie moŜna z kimś pracować tak długo i tak blisko, nie zmieniając swego 
doń nastawienia. Albo bowiem musi dojść do gwałtownego konfliktu, albo teŜ 
partnerzy muszą się do siebie dostosować. Podziw Rossa dla olbrzymiej wiedzy 
Ashe'a, którą ten tak chętnie dzielił się z ignorantem, musiał zamienić się w szacunek 
dla tego człowieka; szacunek, który mógłby się nawet stać przyjaźnią, gdyby Ashe ze 
swej strony obniŜył nieco tarczę beznamiętnego nauczyciela. Ross nie starał się na siłę 
przełamywać dzielącej ich bariery, której przyczyną był tego pewien - był szczególny 
sposób, w jaki zgłosił się “na ochotnika" do tego projektu. Co zresztą dało mu nieco 
do myślenia, mimo iŜ odsuwał od siebie to uczucie. Jak dotąd był zawsze dumny ze 
swych dokonań, teraz zaczynał Ŝałować, Ŝe nie były to dokonania nieco innego typu.

background image

Tymczasem ludzie pojawiali się i odchodzili. Zniknął Hodaki ze swym 

partnerem. Podobnie Jensen i jego towarzysz. Ross podczas pobytu w bazie dawno 
juŜ zatracił poczucie upływającego czasu. Stopniowo poznał cały ten wielki obszar 
pod pokrywą śniegu i lodu. Były tam laboratoria, doskonale zaopatrzony szpital, ar-
senały zawierające uzbrojenie widywane wyłącznie w muzeum, a takŜe biblioteki 
pełne kaset wideo i taśm. Ross chłonął wszystko tak intensywnie, Ŝe wiele razy, 
padając nocą wyczerpany na posłanie, czuł się jak wielka gąbka, która właśnie 
osiągnęła niemoŜliwy do przekroczenia poziom absorbcji.

Nauczył się nosić jak naturalny ubiór tę niezgrabną ni to tunikę, ni kilt, jaką 

widział niegdyś u łowcy wilków; nauczył się golić pewnymi ruchami za pomocą 
długiego noŜa z brązu i jeść dziwaczne pokarmy. Aby jeszcze lepiej wykorzystać 
czas, podczas słuchania niezliczonych taśm, leŜał pod lampami kwarcowymi, aŜ jego 
skóra stała się ciemna i pomarszczona jak skóra Ashe'a. Zawsze teŜ mógł wysłuchać 
w wolnej chwili jakichś waŜnych nauk tego ostatniego, nauk, z których obawiał się 
uronić najmniejszego słowa.

- Brąz - Ashe zwaŜył w dłoni długi sztylet. Jego rękojeść wykonano z rogu 

jakiegoś zwierzęcia, ozdobionego wzorkiem ze złotych kamyczków, które w 
odróŜnieniu od ostrza błyszczały metalicznie. - Czy wiesz, Murdock, Ŝe brąz moŜe 
być twardszy od stali? Gdyby nie fakt, Ŝe Ŝelazo występuje w tak obfitych złoŜach i 
jest znacznie łatwiejsze w obróbce, prawdopodobnie nigdy nie wyszlibyśmy z epoki 
brązu. śelazo jest powszechniejsze w przyrodzie i tańsze, kiedy więc pierwszy kowal 
nauczył sieje wykorzystywać, oznaczało to koniec pewnego stylu Ŝycia i początek 
nowego. Tak, brąz jest dla nas niezwykle waŜny, podobnie jak ludzie, którzy w nim 
pracują. Kowali uwaŜano kiedyś niemal za świętych. Tajemnice ich fachu były 
sekretem waŜniejszym niŜ więzi z klanem, szczepem czy rasą. Kowal mógł liczyć na 
przyjęcie w kaŜdej wiosce, był teŜ bezpieczny na szlaku. Zresztą, w tamtych czasach 
drogami opiekowali się bogowie, między podróŜnikami panował pokój. Świat był 
wtedy niezmierzony i pusty, a szczepy ludzkie małe i nieliczne. Wiele więc było 
miejsca do polowań, upraw i handlu. Człowiek prowadził walkę raczej z siłami natury 
niŜ z innym człowiekiem...

- Nie było wojen? - zapytał Ross. - Więc po co ta nauka władania sztyletem i 

łukiem?

- Były wojny lokalne, ot, kłótnie pomiędzy rodami, klanami czy szczepami. A 

łuk... łuk przydawał się do innej walki, przeciw wielkim zwierzętom, wilkom, 
dzikom...

- Niedźwiedziom jaskiniowym?
Ashe westchnął z wystudiowaną cierpliwością.
- Zrozum wreszcie, Murdock, Ŝe historia jest nieco dłuŜsza, niźli ci się wydaje. 

Niedźwiedzie jaskiniowe i epoka brązu nie zachodzą na siebie. Aby zapolować na 
niedźwiedzia jaskiniowego, musiałbyś się pojawić kilka tysięcy lat wcześniej i wtedy 
miałbyś w dłoni kamienną włócznię, o ile, oczywiście, byłbyś tak głupi, Ŝeby się na to 
porywać.

- Wolałbym zabrać ze sobą strzelbę - mruknął Ross, chcąc wtrącić swoje trzy 

grosze w ten przydługi wykład.

background image

5

Ross szybko się przekonał, Ŝe zgłoszenie gotowości do drogi wcale nie 

oznacza, iŜ natychmiast wyruszy ku staroŜytnej Brytanii. Na zapowiedziane przez 
Ashe'a, jutro" musiał jeszcze poczekać kilka dni. Tam w przeszłości miał występować 
jako kupiec z ludu pucharu* i tych kilka dni przeznaczono na dokładne 
przetestowanie jego fałszywej osobowości; upewnienie się, czy zapamiętał kaŜdy jej 
szczegół, tak aby Ŝaden niebaczny gest czy słowo nie mogły zdradzić jego 
prawdziwego pochodzenia.

Lud pucharu wydawał się doskonałym wyborem dla infiltracji przez agentów. 

Nie był to ściśle zamknięty klan, podejrzliwy wobec obcych i czujny na kaŜde 
odstępstwo od przyjętych norm postępowania, którymi to cechami charakteryzowała 
się większość ludów tamtego okresu. Zajmowali się głównie handlem, toteŜ byli 
bardzo ruchliwym plemieniem. Zasięg ich “imperium", czy raczej zasięg oddziaływań 
ich dość wysokiej jak na owe czasy kultury, znaczyły wyraźnie wizytówki, które 
przetrwały do czasów współczesnych -liczne groby, zawierające pomiędzy 
zgromadzonymi tam przedmiotami, charakterystyczne dla tego ludu puchary. Groby te 
rozsiane są od Renu do Hiszpanii i od Bałkanów po Brytanię. Handlarze nie polegali 
w swych podróŜach po dalekich stronach jedynie na sile tabu, jakim była świętość i 
nietykalność podróŜnych. Lud pucharu słynął teŜ z doskonałych umiejętności 
łuczniczych. Byli to śmiali ludzie. Pchani Ŝądzą zysku, zakładali liczne osady i 
faktorie, starając się prowadzić pokojową egzystencję pomiędzy ludami o odrębnych 
zwyczajach, pomiędzy osiadłymi rolnikami i wędrującymi pasterzami, pomiędzy 
przybrzeŜnymi rybakami i leśnymi łowcami. Takim właśnie człowiekiem miał być 
Ross.

Ostatnią inspekcję przed podróŜą Murdock przeszedł w towarzystwie Ashe'a.
Włosy nie urosły im jeszcze na tyle, by wymagały plecenia w warkocze, ale 

wystarczająco, by związać je z tyłu głowy. Tuniki i kilty z szorstkiego materiału, który
przeniesiono z tamtych czasów, nieprzyjemnie ocierały skórę i nie były wcale idealnie 
dopasowane. Ale wykonanie pasów z brązu, pokrowców na łuki i kołczanów, które 
nosili na plecach, oraz samych łuków, było prawdziwym szczytem kunsztu 
rękodzielnika. Ashe nosił ponadto wierzchni płaszcz o błękitnej barwie - co oznaczało 
mistrza kupieckiego - spięty znamionującą bogactwo polerowaną broszą zdobną w 
wilcze zęby i bursztynowe paciorki. Znacznie niŜszą pozycję Rossa znamionował nie 
tylko płaszcz w barwie czerwieni i brązu, ale teŜ fakt, Ŝe jego osobistą biŜuterię 
stanowiły miedziana bransoleta i spinka ozdobiona pojedynczym agatem.

Ross nie miał pojęcia, jak będzie wyglądała sama podróŜ w czasie i w jaki 

sposób moŜna się przenieść z polarnego obszaru zachodniej półkuli do Brytanii, która 
leŜała na półkuli wschodniej. A był to, jak się wkrótce przekonał, dość 
skomplikowany proces.

Sama podróŜ w czasie okazała się stosunkowo prosta, chociaŜ powodowała 

nieco nieprzyjemności. Musiał tylko przejść krótkim korytarzem i stanąć przez 
moment bez ruchu na okrągłej płycie, na którą padał intensywny snop światła. Stojąc 
tam, Ross nagle poczuł, Ŝe z jego płuc dosłownie wysysane jest powietrze. Miał teŜ 
silne mdłości i nieprzyjemne wraŜenie zapadania się w nicość. Po tej koszmarnej 
chwili paniki, nagle znów złapał oddech i patrzył na przygasające światło. Kiedy 
zgasło, dostrzegł czekającego nań Ashe'a.

background image

PodróŜ poprzez czas była łatwa i szybka. Nieco inaczej było z podróŜą przez 

przestrzeń do Brytanii. Mógł istnieć tylko jeden punkt transferowy, jeśli mieli 
zachować w 

 

* Ang., heakermen (beaker traders). “ludy kultury pucharów dzwonowatych" 

zamieszkujących duŜe obszary Europy we wczesnej epoce brązu, (przyp. tłum.).

tajemnicy cały ten projekt. Ale z drugiej strony, ludzie przybywający do danej epoki 
musieli szybko i w tajemnicy zostać przewiezieni w wyznaczone miejsca. Ross, który 
zdołał juŜ poznać ścisłe reguły dotyczące przenoszenia przedmiotów z jednej epoki w 
drugą, zastanawiał się, w jaki sposób odbywa się taka podróŜ. Nie mogli przecieŜ 
tracić całych miesięcy i lat na podróŜe przez morza i lądy.

Rozwiązanie problemu było pomysłowe. Trzy dni później Ross i Ashe 

kołysali się na fali, stojąc na grzbiecie wieloryba. A przynajmniej czegoś, co 
wyglądało jak wieloryb dla kaŜdego, kto nie zechciałby sprawdzić twardości jego 
skóry harpunem. Harpunnicy zaś byli jeszcze kwestią odległej przyszłości. Ashe 
zrzucił canoe na wodę i Ross zsunął się do chybotliwej łódeczki, przytrzymując się 
wciąŜ burty ich zamaskowanego okrętu podwodnego.

Dzień był mglisty i pochmurny, toteŜ brzeg, do którego zmierzali, ledwie 

majaczył na horyzoncie. Ross trząsł się z zimna i emocji. Na polecenie Ashe'a chwycił
wiosło i pomógł towarzyszowi skierować ich prymitywną łódź ku odległemu lądowi. 
Ś

witało, jednak nie dostrzegł ani śladu słońca, mgła bowiem nie ustępowała.

Ziemia, do której dobili, zdawała się dzika i niegościnna. Pobliski las był 

jeszcze przykryty resztką śnieŜnego płaszcza, choć równocześnie widzieli juŜ 
pierwsze zwiastuny wiosennej zieleni. Ross wiedział z wcześniejszych nauk, Ŝe 
Brytania była w tym okresie bardzo rzadko zasiedlona przez ludzi. Pierwsza fala 
łowców i rybaków załoŜyła juŜ swe wioski, teraz zaś dołączała do nich nowa fala na-
jeźdźców, którzy słynęli z budowy masywnych grobów i mieli nader skomplikowane 
wierzenia. Na szczytach niektórych wzgórz powstawały pierwsze wioski-forty 
połączone drogami. Funkcjonowały w nich prawdziwe “fabryki" produkujące 
kamienną broń i narzędzia. Przemysł ten jeszcze kwitł, gdyŜ metal przywoŜony przez 
handlarzy z ludu pucharu dopiero zaczynał tu płynąć. Brąz był jednak wciąŜ tak 
rzadki i tak cenny, Ŝe co najwyŜej naczelnicy wiosek mogli poszczycić się 
posiadaniem metalowego sztyletu. Nawet groty strzał w kołczanie Rossa zostały 
wykonane z kamienia.

Wyciągnęli canoe w głąb lądu i umieściwszy w naturalnym zagłębieniu w 

ziemi, przysypali je gałęziami i kamieniami. Potem Ashe rozejrzał się uwaŜnie po 
okolicy, poszukując jakichś naturalnych drogowskazów.

- W głąb, tam... - Ashe uŜył języka ludu pucharu i Ross zrozumiał, Ŝe od tej 

pory musi nie tylko postępować jak kupiec z tego ludu, ale takŜe myśleć jak jeden z 
nich. Wszystkie wspomnienia z poprzedniego Ŝycia musi ukryć głęboko w swej 
podświadomości. Jego zainteresowanie ma budzić wyłącznie zysk i obecna wartość 
towarów.

Obaj męŜczyźni ruszyli w kierunku faktorii Gog, gdzie pierwszy partner 

Ashe'a, słynny Sanford, tak dobrze odgrywał swą rolę.

Deszcz wkrótce przemoczył ich buty, płaszcze zamienił w mokre szmaty i 

całkowicie zlepił włosy pod wełnianymi czapami. Jednak Ashe wytrwale kroczył w 
głąb wyspy z pewnością kogoś, kto doskonale zna swój szlak. Pewność ta została 
nagrodzona pół mili dalej, gdy faktycznie wyszli na jedną z dróg.

Tutaj Ashe bez wahania skręcił na wschód i ruszył przed siebie równym 

background image

spokojnym krokiem. Pokój dla podróŜnych obowiązywał tylko za dnia. W nocy 
bowiem na szlaku odwaŜali się przebywać jedynie najbardziej zdesperowani 
przestępcy i wygnańcy, a od nich nie naleŜało się spodziewać poszanowania praw.

Teraz cała wiedza, którą wtłaczano Rossowi do głowy podczas szkolenia, 

zaczynała mieć jakiś sens. PodąŜał wprawdzie ślepo za swym przewodnikiem, ale 
węszył dziwne zapachy dochodzące spośród krzewów, nasłuchiwał odgłosów 
spomiędzy drzew, wyczuwał pod stopami rozmiękłą ziemię... doświadczał tego, co 
dotychczas było tylko zbiorem teoretycznych nauk.

Szlak, którym podąŜali, prowadził na niewielkie wzgórze. W pewnej chwili 

powiew wiatru przyniósł do ich nozdrzy swąd róŜniący się zdecydowanie od 
naturalnych zapachów lasów i łąk. Ashe zatrzymał się tak gwałtownie, Ŝe Ross niemal 
na niego wpadł. Widząc napięcie na twarzy towarzysza, rozejrzał się czujnie wokół. 
Tak, nie mylił się, to zapach spalenizny! Wciągnął głęboko powietrze i omal nie 
zaczął kasłać. Drewno, spalone drewno. Ross wcale się nie zdziwił, gdy Ashe nakazał 
gestem ukrycie się w krzakach.

Dalszą drogę ku szczytowi wzgórza odbyli czołgając się między wilgotnymi 

kępami trawy i pozbawionymi jeszcze liści krzewami. Dopiero u samego wierzchołka 
zbocza znajdowało się trochę wiecznie zielonej kosodrzewiny, która dawała nieco 
lepsze schronienie. Ashe odgarnął iglaste gałęzie i wyjrzeli na odsłonięty szczyt.

Obszar pogorzeliska rozciągał się od wyraźnie widocznych ruin budynków do 

leŜącej po przeciwległej stronie wzgórza dolinie. Kilka nadpalonych bali stało 
pionowo, jak ostatnie zęby w szczęce starca. Tyle tylko pozostało z tego, co kiedyś 
zapewne było zewnętrzną palisadą. Natomiast z tego, co kiedyś otaczała palisada, nie 
zostało nic.

- Nasza faktoria? - spytał Ross szeptem.
Ashe w milczeniu skinął głową. Przyglądał się wszystkiemu ze skupieniem.
Ross wiedział, Ŝe jego bystrym oczom nie umknie najmniejszy nawet 

szczegół. Ustalenie przyczyny, a moŜe i sprawców katastrofy mogło być kwestią Ŝycia 
i śmierci.

Ashe badał pogorzelisko przez blisko godzinę, szukając przede wszystkim 

ś

ladów walki. Wreszcie usiadł ponownie w cieniu krzewów i wytarł zabrudzone 

popiołem i błotem ręce o mokrą trawę. WciąŜ milczał.

- Nikt ich nie zaatakował. Chyba Ŝe napastnicy zadali sobie potem trud 

zamaskowania śladów... - odezwał się Ross. 

Jego towarzysz pokręcił przecząco głową.
- Tubylcy nie zacieraliby śladów, gdyby zwycięŜyli. Nie, to nie był zwykły 

atak. Nie ma Ŝadnych śladów napastników, ani nadchodzących, ani opuszczających to 
miejsce.

- Więc co? - zapytał Ross.
- MoŜe piorun... to moŜliwe i naprawdę lepiej, Ŝeby tak było. Albo... - błękitne 

oczy Ashe'a były zimne i nieprzyjazne, tak jak zimny i nieprzyjazny był krajobraz 
wokół nich.

- Albo? - spytał Ross.
- Albo nawiązaliśmy właśnie kontakt z Czerwonymi!
Dłoń Rossa bezwiednie powędrowała do rękojeści sztyletu. Jakby sztylet mógł 

coś pomóc w walce z tymi, którzy dokonali tego zniszczenia.

Byli tu tylko we dwóch, lecz stanowili część większej siatki agentów, którzy 

we wszystkich epokach poszukiwali zatartych tropów czegoś, co nie pasowało do 

background image

danego okresu, starając się zlokalizować wroga. A Czerwoni robili dokładnie to samo. 
Czy zniszczenia, które właśnie oglądali, były pozostałością ich sukcesu?

Dowody na to, Ŝe tak jest istotnie, pojawiły się, gdy wkroczyli w samo serce 

tego, co kiedyś było posterunkiem Gog. Nawet Ross, choć niewiele wiedział o 
sprawach wojskowości, był pewien, Ŝe to, co oglądają, jest pozostałością po eksplozji. 
Na szczycie wzgórza był wyraźny krater. Ashe stanął właśnie na jego skraju, lustrując 
wzrokiem rozsypane wokół resztki drewnianych bali i osmalonych kamieni.

- Czerwoni?
- Tak. Przyczyną zniszczeń była eksplozja.
Posterunek Gog nie mógł zameldować o ataku. Wybuch zniszczył ich jedyne 

połączenie z bazą. Ukryty nadajnik wyleciał w powietrze wraz z całym budynkiem.

- Jedenaście - myślał na głos Ashe, licząc coś na palcach. - Mamy około 

dziesięciu dni, by dokładniej się temu przyjrzeć. I zdaje się, Ŝe czeka nas coś 
powaŜniejszego niŜ wycieczka szkoleniowa, która miała ci pokazać, jak było w 
Brytanii cztery tysiące lat temu. Musimy się dowiedzieć, co się tu wydarzyło i z jakiej 
przyczyny!

Ross spojrzał na pogorzelisko.
- Będziemy to rozgrzebywać? - spytał.
- Tak.
Zabrali się do niewdzięcznej roboty. Pracowali aŜ do momentu, gdy czarni od 

sadzy i z trudem panujący nad atakami mdłości po odnalezieniu martwych ciał, opadli 
wreszcie bez sił na trawę.

- Musieli uderzyć w nocy - powiedział Ashe. - Mogli przypuszczać, Ŝe tylko 

wtedy ludzie będą wewnątrz. Tutejsi obawiają się przebywać w nocy na zewnątrz ze 
strachu przed duchami, a nasi ludzie jak zawsze dostosowują się do miejscowych 
zwyczajów. Tylko w nocy moŜna było zabić wszystkich jedną bombą.

A wszyscy oprócz dwóch agentów byli prawdziwymi ludźmi pucharu. 

Napastnicy zmietli z powierzchni ziemi dwadzieścia osób, z tego osiemnaście było 
niewinnymi ofiarami, wśród nich równieŜ kobiety i dzieci.

- Kiedy to się stało? - spytał Ross.
- MoŜe dwa dni temu. Atak przyszedł bez najmniejszego ostrzeŜenia, inaczej 

Sandy by nas zawiadomił. Nie miał Ŝadnych podejrzeń. Jego ostatnie raporty były 
rutynowe, a to oznacza, Ŝe nie był świadom zagroŜenia.

- Co teraz zrobimy? Ashe spojrzał na Rossa.
- Umyjemy się. Nie! - zreflektował się natychmiast. - Nie umyjemy się. 

Pójdziemy do wioski Nodrena. Będziemy przeraŜeni i zrozpaczeni. Pamiętaj, Ŝe 
znaleźliśmy naszych krewnych martwych. Wypytamy ludzi, którzy znają mnie jako 
mieszkańca tej faktorii.

Zeszli szlakiem ze wzgórza i skierowali się w stronę najbliŜszej wioski. 

Pierwszy dostrzegł ich, a moŜe raczej wyczuł, pies.

Była to duŜa kudłata bestia, która warczała wściekle, obnaŜając kły niczym 

wilk. Pies był jednak nieco mniejszy od wilka, a między ostrzegawczymi 
warknięciami wyrywały mu się zgoła nie wilcze krótkie szczeknięcia. Ashe na 
wszelki wypadek przygotował łuk, wyciągnąwszy go z pokrowca pod płaszczem.

- Hej tam! - zawołał. - Przychodzę, by mówić z Nodrenem, z Nodrenem ze 

Wzgórz!

Odpowiedziało mu tylko warczenie psa. Przetarł dłonią twarz. Rozsmarował 

przy tym popiół, co przydało jego zasmuconemu obliczu jeszcze głębszy wyraz 

background image

Ŝ

ałoby.

- Kto przemawia do Nodrena? - słowa zostały wypowiedziane z dziwnym 

akcentem, ale Ross zdołał je zrozumieć.

- Ten, który z nim polował i ucztował. Ten, który zawarł z nim przyjaźń z 

pomocą ostrza sztyletu. Assha z handlarzy.

- Trzymaj się od nas z dala, człowieku przeklęty. Ścigają cię złe duchy - te 

ostatnie słowa zostały wykrzyczane wysokim, spanikowanym tonem.

Ashe jednak pozostał niewzruszenie tam, gdzie stał, zwracając tylko oczy na 

krzaki, spoza których dochodził głos jego rozmówcy.

- Kto przemawia za Nodrena, bo nie jest to głos Nodrena? -zapytał ostro. - To 

Assha pyta. Piliśmy swą krew na znak przyjaźni i razem polowaliśmy na śnieŜnego 
wilka i na dzika w jego wściekłej szarŜy. Nodren nie pozwala innym przemawiać w 
swym imieniu, bo Nodren jest męŜczyzną i wodzem szczepu!

- A ty jesteś przeklęty! - W powietrzu świsnął kamień i opadł w kałuŜę tuŜ 

przed Ashem, opryskując błotem jego buty. - Odejdź i zabierz ze sobą zło!

- Czy to ręką Nodrena lub rękami jego ludu została przelana krew moich 

krewnych? Czy pomiędzy faktorią a miastem Nodrena pojawiły się strzały wojny? 
Czy to dlatego chowasz się w krzakach? Czy boisz się pokazać Asshy swą twarz, 
twarz tego, który tak odwaŜnie przemawia z ukrycia i rzuca stamtąd kamieniami?

- Nie pojawiły się pomiędzy nami strzały wojny, handlarzu. My nie draŜnimy 

duchów ze wzgórz. To nie na nas spadł ogień z nieba i poŜarł wśród grzmotów 
piorunów. To Lurgha przemówił wśród grzmotów. Lurgha wypalił was ogniem. Ściga 
was gniew Lurghy, handlarze! Trzymajcie się od nas z dala, aby i nas nie dosięgnął 
płomień jego gniewu.

Lurgha to tutejszy bóg błyskawic przypomniał sobie Ross. Dźwięk grzmotu i 

ogień z nocnego nieba... bomba! Prawdopodobnie wobec takiego sposobu ataku Ashe 
niewiele dowie się od tubylców. Ich przesądy juŜ powodują, Ŝe uwaŜają za 
przeklętych nie tylko tych, co zginęli na wzgórzu, ale takŜe tych, którzy ocaleli.

- Gdyby gniew Lurghy ścigał Asshę, czy mógłby on wciąŜ Ŝywy wędrować po 

szlaku? - Ashe wbił drzewce łuku w ziemię u swych stóp. - A jednak Assha jest Ŝywy 
i widzisz go. Assha mówi i słyszysz go. Nie odpowiadaj mu więc bredniami zdatnymi 
dla małych dzieci.

- Duchy takŜe chodzą i przemawiają do nieszczęśliwych ludzi - zabrzmiała 

odpowiedź. - MoŜe to ducha Asshy teraz oglądam i słyszę...

Ashe nagle skoczył w krzaki. Trwała tam krótka szamotanina, a po chwili 

znów pojawił się na drodze, wlokąc ze sobą rzucającego się człowieka, którego bez 
zbytniej ceremonii cisnął na ubity grunt drogi.

MęŜczyzna był brodaty. Czarne gęste włosy miał związane w czub na szczycie 

głowy. Ubrany był w skórzaną tunikę, którą przytrzymywał gruby wełniany pas.

- Aha, więc to Lal o Szybkim Języku, który tak głośno mówi o duchach i 

gniewie Lurghy! - Ashe przyjrzał się uwaŜnie swemu jeńcowi. - A teraz, Lal, 
poniewaŜ juŜ przemawiasz za Nodrena - co, jak sądzę, wielce go zdziwi - opowiedz 
mi więcej o tym gniewie Lurghy i ogniu z nieba. I o tym, co się stało z Sanfrą, który 
był moim bratem, i z pozostałymi z mojego ludu. Bo ja jestem Assha i wiesz 
doskonale, czym jest gniew Asshy. Widziałeś, jak ten gniew poŜarł Twista Wygnańca, 
który przybył ze złymi ludźmi. Gniew Lurghy jest straszny, ale gniew Asshy nie mniej 
- Ashe przybrał na tyle groźny wyraz twarzy, Ŝe Lal skulił się ze strachu i odwrócił 
wzrok.

background image

Kiedy zdecydował się przemówić, z jego głosu znikła zupełnie poprzednia 

pewność siebie.

- Assha wie, Ŝe jestem jego psem. I niech nie zwraca przeciw mnie swego 

wielkiego noŜa ani szybkiej strzały. To gniew Lurghy spalił faktorię na wzgórzu. 
Najpierw pięść jego piorunu uderzyła w ziemię, a potem spalił ją ogień jego 
oddechu...

- I widziałeś to na własne oczy. Lal?
Drobny męŜczyzna zaprzeczył ruchem głowy.
- Assha wie, Ŝe Lal nie jest wojownikiem, który mógłby stać i patrzeć na cuda 

Lurghy i nie utracić wzroku. Sam Nodren obserwował ten cud...

- Ale Lurgha przybył w nocy, gdy wszyscy ludzie są w domach, a światem 

zewnętrznym władają duchy. Jak więc Nodren mógł to oglądać? Skąd wiedział, Ŝe 
przybywa Lurgha?

Lal przypadł bardziej do ziemi, a jednocześnie jego oczy zmierzyły szybkim 

spojrzeniem krzaki, jakby zastanawiał się nad szansą ucieczki. Potem ponownie 
zwrócił wzrok na czubki butów Ashe'a.

- Nie jestem wodzem, Assha. Skąd mogę wiedzieć, w jaki sposób sam Nodren 

poznał tajemnicę nadejścia Lurghy?

- Głupcze! - z krzaków po przeciwnej stronie drogi zabrzmiał drugi głos. Tym 

razem naleŜący do kobiety. - Mów do Asshy prostą mową. Jeśli jest duchem, wie 
doskonale, Ŝe nie mówisz prawdy. A jeśli jest człowiekiem, który umknął przed 
gniewem Lurghy... - w jej głosie brzmiał wyraźny podziw.

Po tym nakazie Lal wybełkotał cicho prawdziwą odpowiedź:
- Mówi się, Ŝe przyszła wiadomość, Ŝe na cudzoziemców spadnie gniew 

Lurghy, a Nodren i ludzie Nodrena powinni być tego świadkami, aby wiedzieli, Ŝe 
handlarze są przeklęci i Ŝe kiedy następny raz się pojawią, mają powitać ich włócznie.

- A ta wiadomość... jak została dostarczona? Czy głos Lurghy zabrzmiał 

wprost w uszach Nodrena, czy teŜ powtórzyły go usta jakiegoś człowieka?

- Aaa - Lal przypadł twarzą do ziemi i zakrył uszy rękoma.
- Lal jest głupcem, który boi się nawet własnego cienia i chowa się przed nim 

w blasku południowego słońca!

Z krzaków wyszła na drogę młoda kobieta, która najwyraźniej była waŜną 

osobą w szczepie. Szła bowiem dumnym krokiem, patrząc Ashe'owi prosto w oczy. 
Na rzemieniu na jej szyi wisiał błyszczący metalowy dysk, a drugi podobny stanowił 
zapięcie jej pasa. Włosy miała związane na czubku głowy rzemieniem ozdobionym 
drobnymi agatami.

- Pozdrowiona niech będzie Cassca, ta, która Sieje - głos Ashe'a zabrzmiał 

bardzo formalnie. - Ale dlaczego Cassca ukrywała się przed Assha?

- Twoje wzgórze odwiedziła śmierć - odparła kobieta - i ty teŜ pachniesz 

ś

miercią... śmiercią z ręki Lurghy. Ci, którzy przychodzą ze wzgórza, moŜe nie kroczą 

juŜ w swych ciałach - wyciągnęła rękę gwałtownym ruchem i dotknęła palcem 
policzka Ashe'a. Skinęła głową. - Nie jesteś duchem Assha. Wszyscy wiedzą, Ŝe 
duchy wyglądają normalnie dla wzroku, ale demaskuje je dotyk. A więc nie zostałeś 
spalony przez Lurghę.

- Chodzi mi o tę wiadomość od niego - przypomniał Ashe.
- Głos zabrzmiał wprost z niebios, a słyszał go nie tylko Nodren, ale teŜ 

Hangor, Effar i ja, Cassca. Staliśmy wówczas wszyscy koło Starego Miejsca. - 
Wykonała dłonią dziwny gest i mówiła dalej: - Niedługo nadejdzie czas siewu i 

background image

chociaŜ to Lurgha przynosi słońce i deszcz ziemi. Wielka Matka przyjmuje siew. A 
tylko kobiety mogą wejść ku niej do Wewnętrznego Kręgu. - Znów wykonała dziwny 
gest. - Wtedy jednak staliśmy na zewnątrz i składaliśmy pierwszą ofiarę, a z niebios 
rozległa się muzyka, jakiej nigdy nie słyszeliśmy. Głosy śpiewały w dziwnym języku. 
- Na jej twarzy pojawił się na moment wyraz przestrachu. - A potem przemówił głos. I 
mówił, Ŝe Lurgha został rozgniewany przez obcych ze wzgórza, i Ŝe tej jeszcze nocy 
spadnie na nich jego gniew. I Ŝe Nodren musi być świadkiem gniewu, aby widział, jak 
Lurgha karze tych, którzy go rozgniewają. Nodren więc tak uczynił. I wtedy w nocy 
rozległ się dźwięk...

- Jaki dźwięk? - wtrącił cicho Ashe.
- Nodren powiedział, Ŝe to było jak odległy pomruk, a na niebie, przesłaniając 

gwiazdy, pojawił się ciemny cień ptaka Lurghy. I wtedy Lurgha uderzył we wzgórze 
grzmotem, wichrem i błyskawicą. Nodren uciekł, bo gniew boga był przeraŜający. A 
teraz my, wyznawcy Wielkiej Matki, składamy jej wiele ofiar, aby jej moc stanęła 
pomiędzy nami a gniewem Lurghy.

- Assha dziękuje Cassce, która jest sługą Wielkiej Matki. Niech udany będzie 

siew i obfite niech będą tegoroczne zbiory! - powiedział Ashe, ignorując leŜącego u 
jego stóp Lala.

- Odchodzisz stąd, Assha? - zapytała kobieta. - Bo musisz wiedzieć, Ŝe choć 

mnie chroni ręka Matki i nie obawiam się niczego, wielu z mojego ludu podniesie 
przeciw tobie włócznię, bo tak nakazał Lurgha.

- Odchodzimy. I jeszcze raz dziękuję ci, Cassca. 
Odwrócił się na pięcie w stronę, z której przyszli, a Ross bez słowa poszedł za 

nim.

Kobieta zaś długo patrzyła za odchodzącymi.

background image

6

Ten ptak Lurghy - zapytał Ross, gdy tylko znikli z oczu Casski i Lala - czy to 

mógł być samolot?

- Na to wygląda - sapnął jego towarzysz. - Jeśli Czerwoni dokładnie wykonali 

swoją robotę, a nie ma powodu w to wątpić, to raczej nie ma juŜ sensu nawiązywać 
kontaktu z miastem Dorthy lub Mungi. Prawdopodobnie tam równieŜ objawił się głos 
Lurghy na ich korzyść, a naszą, niestety, wielką stratę.

- Cassca nie wydawała się specjalnie zszokowana klątwą Lurghy, 

przynajmniej nie w takim stopniu jak ten męŜczyzna.

- Ona jest czymś w rodzaju kapłanki. I słuŜy bogini znacznie starszej i 

znacznie potęŜniejszej niŜ Lurgha - Matce Ziemi, Wielkiej Matce, bogini płodności i 
urodzaju. Lud Nodren wierzy, Ŝe jeśli Cassca nie odprawi rytuałów i nie zasieje 
pierwszej partii pola wiosną, nie będzie Ŝadnych zbiorów. Czuje się więc chroniona 
przez boginię i nie obawia się gniewu Lurghy. Ci ludzie są teraz w trakcie zmiany 
systemu wierzeń, ale część spośród rytuałów, które odprawia Cassca, przetrwa do 
naszych czasów pod płaszczykiem magii, choć, oczywiście, ulegną sporym 
przekształceniom.

Ashe przemawiał spokojnym głosem, ale w jego głowie na pewno kotłowały 

się gwałtowne myśli. Nagle zamilkł i odwrócił się w stronę morza.

- Musimy się gdzieś przyczaić do czasu, aŜ przybędzie po nas okręt. Potrzebna 

nam kryjówka.

- Będą na nas polować tubylcy?
- To niewykluczone. Niech ktoś tylko wpadnie na pomysł odczynienia uroku 

nad tymi, nad którymi ciąŜy klątwa, a będziemy mieli powaŜne kłopoty. Wielu z tych 
ludzi to doświadczeni tropiciele i myśliwi, a Czerwoni mogą mieć wśród nich agenta, 
który im doniesie, Ŝe ktoś powrócił do naszego obozu. Wielu naszych ludzi jest teraz 
w trasie, bo wiemy, Ŝe Czerwoni pojawili się właśnie w tym okresie. Oni teŜ muszą 
mieć tu sporą bazę, skoro uŜyli samolotu. Nie moŜna zbudować transportera w czasie 
na tyle duŜego, by przeniósł taką ilość sprzętu. Wszystko, czego tu uŜywamy, zostało 
zgromadzone juŜ na miejscu, a uŜywanie maszyn jest ściśle zabronione, jeśli mógłby 
to dostrzec któryś z tubylców. Na szczęście większość baz załoŜyliśmy na terenach 
dzikich i niezaludnionych. Krótko mówiąc, jeśli Czerwoni mają samolot, to został on 
skonstruowany tutaj, a to oznacza, Ŝe mają sporą bazę. - Ashe myślał na głos, a 
jednocześnie nieświadomie przyspieszał kroku, zostawiając Rossa coraz bardziej w 
tyle. - Ostatniej wiosny dość dobrze przyjrzeliśmy się tej okolicy wraz z Sandym. 
Jakieś pół mili na zachód jest jaskinia. To będzie nasze schronienie na dzisiejszą noc.

Plan Ashe'a byłby z pewnością dobry, gdyby jaskinia okazała się 

niezamieszkana. Dotarli do niej bez większych przygód - ot, mała dziura w skale, z 
której wypływał niewielki strumyczek, a jego brzegi pokrywała cieniutka warstwa 
lodowej kry. Ross pierwszy wszedł do groty, niosąc zebrane na polecenia Ashe'a 
gałęzie. Nie był jeszcze wytrawnym traperem, toteŜ po długiej wędrówce w 
lodowatych podmuchach wiatru marzył o jakimkolwiek schronieniu, choćby tak 
surowym jak skalna nisza. Spiesząc się, zaniedbał podstawowych środków 
ostroŜności. Jeden duŜy krok i pośliznąwszy się na mule, wylądował na twarzy tuŜ 
przed wejściem do jaskini. Następne, co dojrzał, to śnieŜna futrzana kula mknąca w 
jego kierunku z groźnym warczeniem. Płaszcz, który podczas upadku zawinął się 

background image

wokół jego gardła i ramion, prawdopodobnie uratował mu Ŝycie - tylko on został 
uchwycony w kły zwierzęcia.

 Z okrzykiem zaskoczenia Ross przeturlał się na bok, próbując rozpaczliwie 

sięgnąć do sztyletu. Jego prawe ramię rozdarł płomień bólu. Potem zaś walka 
przeniosła się gdzieś nad jego ciało, a on stracił na chwilę oddech w wyniku silnego 
uderzenia w pierś. Przez mgłę słyszał tylko warczenie i sapanie. Jeszcze kilka silnych 
szturchnięć i walczące ciała odsunęły się. WciąŜ oszołomiony, zdołał uklęknąć. Bój 
trwał. O kilka kroków dalej ujrzał Ashe'a przywalonego cielskiem olbrzymiego 
ś

nieŜnego wilka. Ashe oplótł nogami grzbiet zwierza, jedną ręką chwycił go pod 

gardło, utrzymując na dystans pysk bestii, a drugą dźgał sztyletem podbrzusze.

Teraz Ross teŜ juŜ był gotów. Zerwał się na równe nogi i zatopił sztylet 

między Ŝebrami wilka. Któreś z. kolejnych uderzeń musiało sięgnąć serca. Wilk 
zadrŜał konwulsyjnie i zesztywniał nagle z prawie ludzkim jękiem. Ashe wydostał się 
spod bestii, cięŜko dysząc, i zaczął czyścić sztylet wilgotną ziemią. Po jego udzie 
płynęła wąska struŜka krwi, a kilt w tym miejscu był rozerwany aŜ do pasa. Pozostał 
jednak niewzruszony.

- Wiesz, o tej porze czasem polują w parach - odezwał się wreszcie. - 

Przygotuj lepiej łuk.

Ross nałoŜył na drzewce łuku cięciwę, którą trzymał pod tuniką, chroniąc 

przed zamoczeniem. Następnie dopasował strzałę, myśląc z ulgą, Ŝe dzięki treningom 
jest całkiem niezłym strzelcem. Tylko zranione ramię zaprotestowało bólem, gdy 
napiął łuk.

Dostrzegł, Ŝe Ashe nie wstaje.
- Coś powaŜnego? - wskazał ruchem głowy na krew spływającą teraz obficiej 

ze zranionej nogi towarzysza.

Ashe w odpowiedzi podciągnął rozerwany materiał i pokazał mu paskudnie 

wyglądające głębokie zadrapanie po zewnętrznej stronie uda. Przycisnął dłoń do 
otwartej rany, ruchem głowy wskazał jednak ponaglająco jaskinię.

- Zobacz, czy tam jest czysto! Nie moŜemy się tym zająć, dopóki nie mamy 

pewności.

Ross przeszedł przez strumień i pochylił się przy wejściu do pieczary. Od razu 

wyczuł nieprzyjemny odór zwierzęcego legowiska. Uniósł kamień i cisnął go w 
ciemną czeluść, czekając na reakcję ewentualnego lokatora. Kamień uderzył głucho o 
skalną ścianę, ale poza tym nie rozległ się Ŝaden inny dźwięk. Podobny rezultat 
przyniósł drugi rzut, pod nieco innym kątem. Wyglądało na to, Ŝe jaskinia jest pusta. 
Kiedy się tam usadowią i rozpalą ogień u wylotu, powinna być w miarę bezpiecznym 
schronieniem. JuŜ uspokojony, wszedł nieco głębiej, by po chwili wrócić w miejsce, 
gdzie pozostawił partnera.

- Nie ma samca? - spytał Ashe. - Bo to jest samica, i to cięŜarna. - Trącił 

czubkiem buta martwe cielsko. ZałoŜył juŜ na udo opaskę uciskową, a jego twarz była 
wykrzywiona lekkim grymasem bólu.

- W kaŜdym razie nie w jaskini. Przyjrzyjmy się temu.... 
Ross odłoŜył łuk i pochylił się nad raną Ashe'a. Była głęboka i wyglądała dość 

paskudnie.

- Druga płytka... przy pasie... - wystękał Ashe przez zaciśnięte zęby.
Ross otworzył skrytkę we wskazanym miejscu i wydobył stamtąd małą 

paczuszkę. Jego partner, krzywiąc się niemiłosiernie, przełknął trzy pigułki, czwartą 
Ross rozgniótł na przygotowanym opatrunku. Kiedy zakończył bandaŜowanie, Ashe 

background image

wyraźnie się rozluźnił.

- Miejmy nadzieję, Ŝe podziała - mruknął. - Przysuń się teraz, Ŝebym mógł cię 

dosięgnąć. Przyjrzę się temu zadrapaniu. Ugryzienia zwierząt potrafią się paskudnie 
jątrzyć.

Dopiero gdy Ross takŜe został zabandaŜowany i zmusił się do przełknięcia 

gorzkiego lekarstwa antyseptycznego, pomógł Ashe'owi dokuśtykać do jaskini. 
Pozostawił go na moment przed wejściem i oczyścił nieco wnętrze. Potem zaś 
pomógł rannemu towarzyszowi ułoŜyć się w miarę wygodnie na legowisku z gałęzi.

Nareszcie mógł rozpalić ogień, za którym tak tęsknił. Mogli zdjąć 

przemoczone rzeczy i porządnieje wysuszyć. Za kolację zaś miał posłuŜyć ustrzelony 
ptak, teraz obłoŜony gliną i umieszczony pod gorącymi polanami.

Zaczęło się pechowo, to fakt - pomyślał Ross - ale teraz mają wreszcie 

schronienie, ogień i Ŝywność. Tylko ręka bolała piekielnie, aŜ po łokieć, przy kaŜdym 
poruszeniu. ChociaŜ Ashe nie zdradzał się z cierpieniem w najmniejszym stopniu, 
Ross przypuszczał, Ŝe jego towarzysz ma się znacznie gorzej od niego, dlatego teŜ 
starannie ukrywał swoje odczucia. Zjedli ptaka bez soli, rozrywając mięso rękami. 
Murdock wysysał z rozkoszą kaŜdą najmniejszą kostkę, a potem do czysta wylizał z 
tłuszczu dłonie. Ashe legł z wysiłkiem na zaimprowizowanym łoŜu. Na jego twarzy 
tańczyły blaski i cienie, których źródłem był ogień.

- Stąd jest jakieś pięć mil do morza. Nie mamy moŜliwości kontaktu z bazą po 

zniszczeniu instalacji Sandy'ego. Ja muszę tu zostać, bo nie mogę ryzykować większej 
utraty krwi, a ty nie jesteś jeszcze zbyt sprawny w lesie...

Ross przyjął tę uwagę w milczeniu. Doskonale wiedział, Ŝe gdyby nie Ashe, to 

nie śnieŜny wilk byłby teraz ścierwem leŜącym przed jaskinią. Nie zdobył się jednak 
na słowa podziękowania. Chyba blokowało je zawstydzenie.

Nie był doświadczony, ale miał sprawne ręce i nogi i mógł ofiarować swoją 

siłę, jeśli tylko Ashe powie mu, co i jak zrobić.

- Będziemy musieli zapolować na....
- Sarnę - wtrącił Ashe. - Tyle Ŝe do tego trzeba się przejść w dół strumienia. 

Tam jest lepszy teren łowiecki. Jeśli wilczyca zalegała tu przez dłuŜszy czas, 
wypłoszyła wszystkie większe zwierzęta. Jednak to nie Ŝywność mnie martwi, ale...

- ...uwięzienie w tej jaskini - Ross nie pozostał mu dłuŜny, takŜe wpadając w 

pół słowa. - Tyle Ŝe ja wciąŜ mogę wykonywać polecenia. To jest twój teren, a ja 
jestem zielony. Ale jeśli powiesz mi, co trzeba robić, zrobię to najlepiej jak potrafię.

Ashe przyglądał mu się badawczo, ale jego twarz jak zwykle nie zdradzała 

Ŝ

adnych uczuć.

- Po pierwsze, musisz obedrzeć tego wilka ze skóry. A potem zakopać 

ś

cierwo. Najlepiej opraw go tu, w środku, bo jeśli będziesz to robił na zewnątrz, moŜe 

zjawić się jej samiec i zaskoczyć cię przy robocie.

Ross nie miał pojęcia, do czego Ashe potrzebuje wilczej skóry, ale nie 

zadawał pytań. Oprawianie zwierzęcia zajęło mu co najmniej cztery razy więcej czasu 
niŜ łowcy, którego kiedyś pokazano mu na taśmie, i z pewnością nie wykonał tego 
lepiej. Zanim nakrył kamieniami ścierwo wilka, musiał dokładnie wyszorować się w 
strumieniu. Kiedy wrócił do jaskini, Ashe leŜał juŜ z zamkniętymi oczami. Ross z 
ulgą usiadł na swoim legowisku i starał się myśleć o wszystkim, tylko nie o tym 
piekielnym pulsowaniu bólu w ramieniu...

Zasnął. Obudził się, gdy Ashe zaczął się czołgać ku kupce drewna, aby 

dołoŜyć chrustu do gasnącego ogniska. Ross zerwał się natychmiast wściekły, na 

background image

samego siebie.

- Wracaj! - powiedział. - To moja robota. Nie mam prawa spać.
Ku jego zaskoczeniu, Ashe zawrócił bez dyskusji, pozostawiając go 

czuwającego przy ogniu. Jak wiele zawdzięczali czujności Ashe'a, zrozumiał kilka 
chwil później, gdy wiatr przyniósł całkiem bliskie wycie wilka. MoŜe nie był to nawet 
partner zabitej wilczycy, ale z pewnością jakiś nieodległy krewniak.

Następnego poranka Ross, pozostawiwszy Ashe'owi odpowiedni zapas 

drewna, postanowił spróbować szczęścia na bagnach w dole strumienia. Niskie 
skłębione chmury, które pokrywały niebo zeszłego dnia, gdzieś odpłynęły, i mógł 
cieszyć oczy pogodnym porankiem, chociaŜ podmuchy wiatru wciąŜ były lodowate. 
Mimo to był Ŝywy i mógł znów oglądać słońce, toteŜ humor znacznie mu się 
poprawił.

Próbował sobie przypomnieć wszystkie informacje o leśnym Ŝyciu, jakie 

przekazywano mu podczas szkolenia w bazie. Inną jednak rzeczą była nauka teorii, a 
inną wykorzystanie tego w praktyce. Był pewien, Ŝe Ashe miałby sporo ubawu z jego 
skautowskich prób.

Teren wkrótce zamienił się w serię bagnistych sadzawek pomiędzy 

bezlistnymi brzozami i kępami trzcin, gdzieniegdzie tylko pojawiały się pagórki 
solidniejszego gruntu wyglądające jak małe wysepki. Wkrótce Ross dostrzegł 
unoszącą się zza jednego z takich pagórków niewielką smugę dymu. Następnym 
interesującym obiektem był ciemniejszy punkt, w którym z bliŜszej odległości 
rozpoznał prymitywny szałas. Po co ktoś miałby się osiedlać na takim bagnisku? Nie 
miał pojęcia. Mógł to być tymczasowy obóz jakiegoś łowcy.

Jednak ptaki poŜywiające się pośród trzcin, pluskające siew sadzawkach i 

hałasujące wniebogłosy nie zdawały się przez nikogo niepokojone.

Ross mógł być tego ranka naprawdę dumny ze swych umiejętności 

łuczniczych. Miał w kołczanie tylko sześć strzał przeznaczonych do polowania na 
ptaki. Zamiast cięŜkich metalowych czy kamiennych grotów uŜywanych na grubszego 
zwierza były wyposaŜone w lekkie główki z zaostrzonych kości. Nie minęło kilka 
minut, gdy zamiast tych strzał miał cztery martwe ptaki powiązane za nóŜki. Pobliskie 
stadko zerwało się wprawdzie na chwilę, ale zaraz powróciło do przerwanej uczty. 
Następną zdobyczą był zając - dorodna, tłusta sztuka, która bezczelnie bez 
najmniejszego lęku wpatrywała się w Rossa spoza kępy trzcin. Kiedy trafiony zając 
fiknął w pobliską kałuŜę, myśliwy odruchowo wyszedł z ukrycia by zabrać łup. 
Natychmiast jednak zatrzymał się w pół kroku i połoŜył dłoń na rękojeści sztyletu - z 
pobliskich krzewów przypatrywał mu się nieznajomy człowiek.

Przez długą, pełną napięcia chwilę krzyŜowały się spojrzenia ich oczu. Ross 

dostrzegł podarte i poszarpane ubranie tamtego. Kilt i tunika obcego, przybrudzone 
błotem i jakby spalone ogniem, przypominały jego własny strój. Włosy miał związane 
z tyłu, a nie umocowane w czub, jak większość lokalnych szczepów.

Ross odezwał się pierwszy, choć jego dłoń wciąŜ spoczywała na rękojeści 

broni.

- Wyznaję ogień i obróbkę metalu, wschodzące słońce i płynącą wodę - zaczął 

powitalną ceremonię ludu pucharu.

- Ogień daje nam ciepło z łaski Tuldena, metal jest obrabiany dzięki 

tajemniczemu kunsztowi kowali, słońce wschodzi bez naszej pomocy, a któŜ mógłby 
powstrzymać nurt wody? - odpowiedział obcy ochrypłym głosem.

Teraz, gdy Ross miał czas przyjrzeć mu się uwaŜniej, dostrzegł paskudą 

background image

oparzelinę biegnącą od ramienia w poprzek piersi. Zaczął mieć co do obcego pewne 
podejrzenia, które postanowił natychmiast sprawdzić.

- Jestem krewnym Asshy. Powróciliśmy na wzgórza...
- Ashe'a!
Powiedział “Ashe'a", nie “Asshy"! Mimo to Ross postanowił zachować 

ostroŜność.

- Czy pochodzisz ze wzgórza, które omiotła gniewna błyskawica Lurghy?
Obcy wychylił się bardziej z krzaków, ukazując nogi. Oparzelina na jego 

klatce piersiowej była niczym w porównaniu z paskudnie poparzonymi i pokrytymi 
bąblami udami. Przyglądał się uwaŜnie Rossowi, a potem jego dłoń wykonała gest, 
który dla niewtajemniczonego tubylca mógł być jednym z zaklęć odpędzających zło, 
ale dla Murdocka miał całkiem inne znaczenie - kciuk uniesiony do góry nieodparcie 
kojarzył mu się ze znacznie nowszymi czasami...

- Sanford?
Zapytany zaprzeczył ruchem głowy.
- McNeil - przedstawił się. - Gdzie jest Ashe? Mógł być tym, za kogo się 

podawał, ale z drugiej strony, mógł teŜ być szpiegiem Czerwonych. Ross nie 
zapomniał jeszcze lekcji, jaką dał mu Kurt.

- Co tam się stało? - odpowiedział pytaniem na pytanie.
- Bomba. Czerwoni nas namierzyli. Nie mieliśmy Ŝadnych szans. Nie 

oczekiwaliśmy kłopotów. Właśnie uganiałem się za osłem, który zerwał się ze sznura, 
i byłem w połowie stoku, kiedy nas stuknęli. Gdy potem doszedłem do siebie, byłem 
juŜ na dole, a pół fortu leŜało na mnie. A reszta... no cóŜ, widziałeś chyba to miejsce?

Ross skinął głową.
- Co robisz tutaj?
McNeil machnął ręką z wyraźnym zmęczeniem.
- Próbowałem rozmawiać z Nodrenem, ale odegnali mnie kamieniami. 

Wiedziałem, Ŝe Ashe ma się zjawić, i miałem zamiar czekać na niego na plaŜy, ale 
dotarłem tam za późno. Potem pomyślałem, Ŝe będzie tędy przechodził, aby 
skontaktować się z okrętem podwodnym, więc czekam właśnie w tym miejscu. Gdzie 
jest Ashe?

Brzmiało to logicznie. Ale teraz, gdy Ashe był ranny, Ross postanowił nie 

ryzykować nawet w najmniejszym stopniu. Wepchnął sztylet do pochwy i zarzucił na 
plecy zająca.

- Zostań tutaj - zwrócił się do McNeila. - Wrócę...
- Czekaj! Gdzie jest Ashe, głupcze? Musimy iść razem! Ross odszedł bez 

słowa. Był pewien, Ŝe nieznajomy nie zdoła go dogonić. Jeśli to szpieg, niech wie, Ŝe 
trafił na kogoś, kto miał juŜ do czynienia z Kurtem Vogelem.

Wędrówka przez moczary zajęła nieco czasu, toteŜ było juŜ dobrze 

popołudniu, gdy Ross wrócił do jaskini. Ashe siedział u jej wylotu przy ognisku. 
Najwyraźniej podczas nieobecności swego towarzysza spędzał czas na struganiu 
kostura, który leŜał obok. Zdobycz łowiecka Rossa spotkała się z jego Ŝywym 
entuzjazmem, ale stracił wszelkie zainteresowanie jedzeniem, gdy tylko usłyszał o 
spotkaniu na bagnach.

- McNeil! Facet o brązowych włosach i oczach. Jego prawa brew unosi się do 

góry, gdy się uśmiecha.

- Oczy i włosy w porządku. Uśmiechać się nie miał okazji.
- Nadłamany ząb z przodu. Górny, prawy.

background image

Ross przymknął oczy, przywołując z pamięci obraz twarzy obcego. Tak, miał 

małą szczerbę w przednich zębach. Skinął głową.

- To jest McNeil. Mimo to dobrze, Ŝe go tu od razu nie przyprowadziłeś. 

Stałeś się ostroŜny po przygodzie z Kurtem? Ross przytaknął ponownie.

- I po tym, co usłyszałem od ciebie, Ŝe Czerwoni mogą tu kogoś na nas 

zasadzić.

Ashe pogładził swój zarośnięty policzek.
- Nigdy nie naleŜy ich lekcewaŜyć. Ale człowiek, którego spotkałeś, to 

faktycznie McNeil, i lepiej, Ŝebyśmy byli razem. Dasz radę go tu przyprowadzić?

- Myślę, Ŝe tak. Mimo tych jego nóg. Zresztą wedle jego opowieści sam 

zaszedł w to miejsce.

Ashe w zamyśleniu odkroił kawałek piekącego się zająca i zaklął cicho, 

oparzywszy sobie język.

- Dziwne, Ŝe Cassca nic nam o nim nie powiedziała. A moŜe nie chciała 

wspominać, Ŝe go odpędzili. Pójdziesz teraz?

- Mogę, nie ma sprawy. Nie wyglądał najlepiej. ZałoŜę się, Ŝe jest głodny.
Znów odbył drogę na bagna.
Tym razem nie dostrzegł smugi dymu. Zawahał się. Trzcinowa wysepka, na 

której stał, była z pewnością tą, na której spotkał McNeila. Była pusta. Czy McNeil 
sam udał się w drogę? Czy teŜ coś się stało?

O niebezpieczeństwie ostrzegł go jakiś szósty zmysł. Nie umiałby powiedzieć, 

dlaczego nagle gwałtownym ruchem odwrócił się w stronę pobliskich krzewów. Ale 
poniewaŜ to zrobił, wylatująca lina, która miała zacisnąć się na jego gardle, zsunęła 
się bezsilnie po jego ramieniu. Gdy opadła na ziemię, przydepnął ją błyskawicznie. 
Potem równie szybkie pochylenie się i szarpnięcie i trzymający drugi koniec 
zaskoczony napastnik wyjechał na brzuchu na otwartą przestrzeń.

Ross znał juŜ tę okrągłą twarz.
- Lal z miasta Nodren - słowa powitania nie przeszkodziły mu w międzyczasie 

walnąć kolanem w twarz sięgającego po kamienny nóŜ przeciwnika. Ten upuścił 
broń, którą Ross kopnął w krzaki. - Na co polujesz. Lal?

- Na handlarzy! - głos był słaby, ale brzmiała w nim nieskrywana pasja.
Nie próbował jednak na nowo podjąć walki, gdy Ross pewnym chwytem za 

gardło pchnął go w kierunku krzewów. W znajdującym się za nimi zagłębieniu na 
szczęście nie było wody, tylko nieco błota. Na szczęście dla McNeila, który leŜał tam 
skrępowany za ręce i nogi, bez specjalnej troski o jego poparzone ciało.

background image

7

Ross związał Lala liną, która miała słuŜyć jako arkan na jego własną szyję. 

Upewnił się, Ŝe silnie zacisnął wszystkie węzły, zanim pochylił się, by rozciąć więzy 
McNeila. Lal skulił się przy przeciwległej ściance rowu trzęsąc się na całym ciele. 
Jego przeraŜenie było tak widoczne, Ŝe Ross nawet nie czuł satysfakcji z wygranej 
walki. Było mu raczej głupio.

- O co tu chodzi? - spytał McNeila, gdy oswobodził go z więzów i pomógł 

wstać.

McNeil rozmasował ramiona, zrobił dwa niepewne kroki i skrzywił się z bólu.
- Nasz przyjaciel chce być zbyt oddanym sługą Lurghy. 
Ross uniósł łuk i zwrócił się do jeńca:
- Czy szczep nas ściga?
- Lurgha rozkazał. Głos jego brzmiał z niebios. KaŜdy handlarz, który uciekł 

przed jego gniewem, ma być schwytany i złoŜony w ofierze dla uŜyźnienia pól.

- Aha, staroŜytna ofiara przed pierwszym wiosennym siewem - przypomniał 

sobie Ross wyuczoną lekcję. KaŜdego obcego wędrowca albo członka wrogiego 
szczepu schwytanego określonego dnia miał spotkać taki właśnie los. Jeśli rok był 
pechowy i nie schwytano Ŝadnego człowieka, moŜna było od biedy złoŜyć w ofierze 
wilka lub jelenia. Ale najlepsza była ofiara z człowieka. Więc Lurgha rozkazał - głos 
z nieba rozkazał - Ŝe handlarze mają być tegoroczną ofiarą. Ashe! PrzecieŜ jakiś 
tropiciel moŜe trafić teŜ do niego.

- Musimy ruszać - zwrócił się do McNeila, ujmując jednocześnie w dłoń linę, 

na której miał zamiar prowadzić Lala. - Ashe będzie chciał go wypytać o szczegóły 
tego nowego rozkazu Lurghy.

Mimo zniecierpliwienia, Ross musiał dostosować tempo marszu do 

moŜliwości swego poparzonego towarzysza, który gonił juŜ resztkami sił. Wprawdzie 
zaczął dość ambitnie, ale wkrótce juŜ wlókł się noga za nogą. Ross ponaglił Lala do 
szybkiego marszu. Przywiązywał go do drzewa co kilkadziesiąt metrów, a potem po-
wracał, by pomóc McNeilowi. Tą metodą dotarli do jaskini tuŜ przed zmrokiem. U jej 
wylotu wciąŜ jeszcze płonęło ognisko.

- Macna! - Ashe pozdrowił przyjaciela tutejszą wersją jego imienia - I Lal. Ale 

skąd ty tu, Lalu z miasta Nodrena?

- Nieporozumienie - odpowiedział za niego Ross, pomagając McNeilowi 

usadowić się na swym legowisku wewnątrz jaskini. - Łowił handlarzy na podarunki 
dla Lurghy.

- A więc - zwrócił się Ashe do tubylca - z czyjego to rozkazu łowisz moich 

krewnych? Czy wydał go Nodren? Czy juŜ zapomniał o więzach krwi pomiędzy 
nami? Bo przysięgą na samego Lurghę były one potwierdzone!

- Aaaa - Lal skulił się pod ścianą jaskini, gdzie przywlókł go Ross.
Był związany, nie mógł więc schować głowy w ramionach. Przypadł twarzą do 

ziemi, tak Ŝe mogli oglądać tylko jego trzęsący się czub ze splecionych włosów. 
Murdock zorientował się z niejakim zdziwieniem, Ŝe drobny człowieczek łka jak 
dziecko. Całe jego ciało drŜało w niemym szlochu.

- Aaaa - zajęczał ponownie.
Ashe czekał cierpliwie przez chwilę, ale po kolejnym jęku chwycił za czub 

włosów i uniósł głowę Lala znad ziemi. Oczy tubylca były zamknięte, ale po 

background image

policzkach płynęły łzy, a usta złoŜyły się do następnej Ŝałosnej skargi.

- Przymknij się! - potrząsnął nim Ashe, chociaŜ starał się to zrobić w miarę 

delikatnie. - PrzecieŜ nie poczułeś jeszcze ostrza mojego noŜa. Moja strzała nie 
przebiła twej skóry. WciąŜ Ŝyjesz, choć mogłeś być martwy. Ciesz się więc Ŝyciem i 
spróbuj je zachować, opowiadając nam wszystko, co wiesz.

Podczas spotkania na drodze Cassca wykazała się inteligencją rozluźniając 

napięcie, które pojawiło się między nimi. Wszystko wskazywało na to, Ŝe Lal jest 
człowiekiem całkowicie innego rodzaju. Jego umysł był bardzo prosty i niewiele 
myśli mogło się w nim zagnieździć jednocześnie. Teraz zaś najwyraźniej panował tam
kompletny chaos. Wyciągali z niego opowieść niemal zdanie po zdaniu.

Lal był biedny. Tak biedny, Ŝe nie mógł nawet marzyć, iŜ kiedykolwiek będzie 

posiadał na własność któryś z tych cennych przedmiotów, jakie handlarze ze wzgórz 
sprzedawali bogaczom z miasta Nodrena. Lal był takŜe czcicielem Wielkiej Matki, a 
nie kimś, kto składa ofiary Lurghdze. Lurgha był bogiem wojowników i wielkich 
ludzi, nie zwróciłby nawet uwagi na kogoś takiego jak Lal. Kiedy więc lud Nodrena 
przekonał się o zagładzie osiedla handlarzy na wzgórzach, które rozpadło się w proch 
po uderzeniu gniewnej pięści Lurghy, Lal nie przejął się tym bardzo. O tyle tylko, Ŝe 
wpadł na pomysł przeszukania wzgórza. Gniew Lurghy mógł wszak zwrócić się 
przeciwko handlarzom, ale moŜe nie dotyczył tych wszystkich pięknych 
przedmiotów, które posiadali? Udał się więc w sekrecie w to miejsce na 
poszukiwania. To, co tam ujrzał, przekonało go o potędze Lurghy i do tego stopnia 
wstrząsnęło jego prostym umysłem, Ŝe uciekł w panice ze wzgórz, zapominając o 
przedmiotach, po które przybył. Ale Lurgha dostrzegł go na wzgórzu i odczytał jego 
chciwe myśli...

W tym momencie Ashe przerwał potok jego wymowy. Skąd wiadomo, Ŝe 

Lurgha dostrzegł Lala?

PoniewaŜ - trząsł się ze strachu i ponownie płakał Lal - tego właśnie poranka, 

kiedy wyprawił się na łowy na dzikie ptactwo, Lurgha przemówił doń na bagnach. Do 
niego, do Lala, który jest tylko niczym mamy insekt pełzający po ziemi.

A jak przemówił doń Lurgha? Głos Ashe'a był łagodny i cichy.
Wprost z niebios. Jakby przemawiał do samego wodza Nodrena. Powiedział, 

Ŝ

e widział Lala na wzgórzach, a więc Lal będzie jego pokarmem. Jednak Lurgha nie 

poŜre go, jeśli Lal będzie mu usługiwał na inny sposób. A on. Lal, leŜał twarzą do 
ziemi, słuchając tego bezcielesnego głosu i przysięgał, Ŝe będzie słuŜył Lurghdze aŜ 
do kresu swych dni.

Wtedy Lurgha nakazał mu pochwycenie jednego ze złych handlarzy, który 

ukrywa się na bagnach, i związanie go. Lal miał zawołać ludzi z wioski i razem mieli 
zanieść jeńca na wzgórze, na którym Lurgha okazał swój gniew, i pozostawić go tam. 
Potem mogli powrócić i wziąć to, co tam znajdą, wraz z błogosławieństwem ich pól w
czas siewów, i błogosławieństwem dla całego ludu Nodrena. I on. Lal, przysiągł, Ŝe 
stanie się wedle woli Lurghy, a teraz nie moŜe spełnić swej przysięgi. Lurgha zatem 
poŜre go niechybnie. Nie ma dlań Ŝadnej nadziei...

- Czy jednak - powiedział Ashe łagodnym głosem - nie słuŜyłeś Wielkiej 

Matce przez wszystkie te lata? Czy nie oddawałeś jej zawsze pierwszego owocu, 
nawet jeśli zbiory z twego małego pola były skromne?

Lal spojrzał na Ashe'a, a jego twarz wciąŜ była zapłakana i przeraŜona. 

DłuŜszą chwilę potrwało nim pytanie przebiło się do jego umysłu. Potem przytaknął 
skwapliwie.

background image

- A czy ona w zamian nie darzyła cię swą łaską. Lal? To prawda, Ŝe jesteś 

biednym człowiekiem, ale nie przymierasz głodem. A przecieŜ teraz jest najgorsza 
pora roku, gdy ludzie często umierają z głodu, nim nadejdą nowe zbiory. Wielka 
Matka dba o swoje dzieci i to właśnie ona oddała cię w nasze ręce. Tak właśnie 
mówię do ciebie. Lal, ja, Assha spośród handlarzy, i mówię do ciebie prostą mową - 
Lurgha, który zniszczył nasze osiedle, Lurgha, który przemawia z niebios, nie 
przyniesie ci niczego dobrego...

- Aaa - załkał Lal. - Wiem to, wiem, Assha. On jest z ciemności, spomiędzy 

mrocznych duchów!

- Tak. Nie jest on zatem krewnym Wielkiej Matki. Ona jest bowiem tworem 

ś

wiatła i dobra, ona daje zbiory i młode jagnięta w twoim stadzie, ona daje płodność 

młodym kobietom, aby urodziły synów, którzy noszą włócznię za swym ojcem, i 
córki, które będą przędły i obsiewały pola złotym ziarnem. Gniew Lurghy skierowany 
jest ku nam. Lal. Nie ku ludowi Nodrena, nie ku tobie. I my weźmiemy na siebie jego 
gniew.

Pokuśtykał ku wyjściu z jaskini. Na zewnątrz panował juŜ mrok.
- Usłysz, Lurgho, moje słowa! - zakrzyknął w ciemność. - Jam jest Assha z 

handlarzy i biorę na siebie twój gniew. Niech nie ściga on Lala ani teŜ Nodrena, ani 
nikogo z jego ludu. Niech dosięgnie tylko mnie. Tak rzekłem!

Ross dostrzegł nieznaczny ruch dłoni Ashe'a. Najwyraźniej przygotował on 

jakiś drobny pokaz, który miał przekonać dzikusa. JakoŜ faktycznie u wylotu jaskini 
zapłonął gwałtownym błyskiem wielce widowiskowy zielony ogień. Lal jęknął 
przeraŜony, ale poniewaŜ błysk trwał tylko przez moment, odwaŜył się spojrzeć tam 
ponownie.

- Widziałeś, Ŝe Lurgha odpowiedział na moje wyzwanie. Lal. Na mnie tylko 

będzie zwrócony jego gniew. A teraz - Ashe dokuśtykał z powrotem i wyciągnąwszy 
skórę białego wilka, rozłoŜył ją przed Lalem - zaniesiesz to Cassce, a ona uczyni z 
tego kurtynę w drzwiach Domu Matki. Jest biała, jak sam widzisz, przeto jest bardzo 
rzadka. Matka będzie rada z tak cennego podarunku. A ty powiesz Wielkiej Matce, co 
ci się przydarzyło, i powiesz, iŜ wierzysz, Ŝe jej moc większa jest niŜ moc Lurghy. A 
Matka będzie z ciebie wielce zadowolona. Ale nie powiesz ni słowa ludziom z 
wioski. Bo to jest sprawa między Lurghą a Asshą i nie chcę, by ktokolwiek stanął 
pomiędzy nami.

To mówiąc, rozwiązał linę krępująca ręce Lala. Ten zaś dotknął skóry 

ś

nieŜnego wilka a jego oczy lśniły z podziwu.

- Zaprawdę, wielki dar dałeś mi, Assha. Matka będzie zadowolona, bo od 

wielu juŜ lat nie miała tak bogatej kurtyny u wrót swego domu. Jestem naprawdę 
małym człowiekiem, nie mnie przeto mieszać się w spory między wielkimi. Lurgha 
przyjął twoje słowa, nie moja to więc sprawa. Nie wrócę jednak do wioski przez czas 
jakiś, jeśli zechcesz mi zezwolić, Assha. Jestem bowiem człowiekiem o lekkim i 
długim języku i często mówię to, czego powiedzieć nie chcę. Jeśli więc zadadzą mi 
pytanie, odpowiadam. Jeśli zaś tam nie wrócę, nie zadadzą mi pytania, nie odpowiem 
więc.

McNeil roześmiał się.
Ashe uśmiechnął się tylko dobrotliwie.
- Tak więc będzie. Lal. Jesteś mądrzejszym człowiekiem niŜ sądzisz. Nie 

powinieneś jednak takŜe zostawać tutaj.

 Lal ponownie zgiął się w ukłonie.

background image

- Tak i ja sądzę, Assha. Nad wami ciąŜy teraz gniew Lurghy, a ja nie chcę 

znaleźć się w jego zasięgu. Dlatego teŜ odejdę na bagna. Są tam ptaki i zające, będę 
więc miał czas obrobić tę skórę, aby, gdy zaniosę ją do Matki, naprawdę była warta jej 
błogosławieństwa. Chciałbym za twym pozwoleniem, Assha odejść jeszcze tej nocy.

- Niech szczęście ci sprzyja. Lal.
Ashe wskazał mu gestem wyjście. Lal nieśmiało pokłonił się jeszcze 

pozostałym i znikł w ciemnościach doliny.

- Co, jeśli go pochwycą? - spytał McNeil zmęczonym głosem.
- Nie sądzę, by go łatwo znaleźli - odparł Ashe. - A poza tym, co miałem z 

nim zrobić? Zatrzymać tutaj? Cały czas knułby ucieczkę. A na wolności znów by na 
nas polował. Teraz zaś mam nadzieję, Ŝe przez jakiś czas będzie trzymał się z dala od 
Nodrena i w ogóle zniknie wszystkim z oczu. Lal moŜe nie jest bardzo bystry, ale jest 
niezłym myśliwym. A teraz ma powody się ukrywać, więc trzeba będzie dobrego 
tropiciela, by go znalazł. Jednego za to się dowiedzieliśmy. - Czerwoni wiedzą, Ŝe nie 
do końca wyczyścili to miejsce. Co się właściwie stało, McNeil?

Opowiedział im wszystko ze szczegółami. Potem Ashe usiadł na posłaniu, a 

Ross zajął się przygotowaniem kolacji.

- W jaki sposób namierzyli posterunek? - zastanawiał się Ashe, wpatrując się 

w pełgające płomienie ogniska.

- Musieli namierzyć sygnał komunikacyjny i znaleźć jego źródło. Tylko to 

przychodzi mi do głowy. A to oznacza, Ŝe musieli nas szukać juŜ od dłuŜszego czasu.

- Nie było ostatnio w okolicy jakichś obcych? McNeil potrząsnął przecząco 

głową.

- W ten sposób nie mogli nas znaleźć. Sanford był świetny w tym, co robił. 

Gdybym go nie znał, sam bym przysiągł, Ŝe jest jednym z ludu pucharu. Miał przy 
tym wspaniałą sieć informatorów w całej Brytanii. To zadziwiające, jak potrafił to 
zorganizować. Myślę, Ŝe fakt jego przynaleŜności do gildii kowali był wielce 
pomocny. Mógł zdobyć mnóstwo ciekawych wieści w kaŜdej wiosce, w której tylko 
było coś do roboty. I mówię ci - McNeil uniósł się nieco na łokciu dla podkreślenia 
swoich słów - nie działo się nic podejrzanego ani po obu stronach Kanału, ani daleko 
na pomocy. O tym, Ŝe czyste jest południe, upewniliśmy się, zanim jeszcze 
zdecydowaliśmy się na przykrywkę ludu pucharu. Zwłaszcza, Ŝe ich klany są 
niezwykle liczne w Hiszpanii.

Ashe przeŜuwał w zamyśleniu pieczone skrzydełko.
- Ich stała baza z transporterem musi być gdzieś w granicach terytorium, 

którym władają takŜe w naszych czasach.

- Mogą równie dobrze siedzieć na Syberii i śmiać się w głos! -wybuchnął 

McNeil - Tam nie mamy szansy się dostać.

- Nie - odparł Ashe wrzucając w ogień ogryzioną kość i oblizując palce z 

tłuszczu. - Wtedy teŜ natrafiliby na stare problemy odległości. Gdyby to, czego 
szukają, znajdowało się w ich obecnych granicach, nigdy byśmy nie wpadli na ich 
trop. To leŜy gdzieś poza ich dwudziestowiecznym terytorium, i to jest korzystne dla 
nas. Oni zaś muszą umieścić swój punkt transportowy tak blisko tego miejsca, jak to 
tylko moŜliwe. Nasze problemy logistyczne i tak są znacznie powaŜniejsze niŜ ich.

- PrzecieŜ wiesz, dlaczego wybraliśmy Arktykę na miejsce głównej bazy. Tam 

w Ŝadnym okresie historii nie było zbyt gęsto od ludzi. Ale jeśli chodzi o nich, załoŜę 
się o wszystko, co tylko chcesz, Ŝe ich baza jest gdzieś w Europie, a do tego musieli 
wytłuc trochę ludzi. Jeśli uŜywają samolotu, nie mogą robić tego otwarcie...

background image

- Dlaczego nie? - wtrącił Ross. - Dla miejscowych to przecieŜ tylko magia, 

ptak Lurghy.

- Oni takŜe muszą uwaŜać, by nie zakłócić biegu historii, podobnie jak my - 

potrząsnął głową Ashe. - Wszystko, co pochodzi z naszych czasów, musi być tak 
ukryte lub zamaskowane, aby nie kojarzyło się tubylcom z dziełem ludzkich rąk. Nasz 
okręt podwodny wygląda jak wieloryb. Ich samolot z pewnością przypomina ptaka, 
ale nie mogą ryzykować, Ŝe ktoś przyjrzy mu się bliŜej. Nie mamy pojęcia, co mógłby 
spowodować taki wyciek technologii w tych czy teŜ innych prymitywnych czasach, 
jak mogłoby to zmienić bieg historii.

- Ale - Ross był zdecydowany przedstawić swoje przemyślenia na ten temat - 

załóŜmy, Ŝe dałbym Lalowi pistolet i nawet nauczył go, jak go uŜywać. I tak nie uda 
mu się stworzyć własnego. Ta technologia leŜy poza jego moŜliwościami. Ci ludzie 
nie potrafiliby wytworzyć takiego przedmiotu.

- Jest w tym trochę racji. Z drugiej strony, nie lekcewaŜ umiejętności 

tutejszych rzemieślników ani teŜ wrodzonej inteligencji ludzi tej ery. Tubylcy 
prawdopodobnie nie potrafiliby stworzyć pistoletu, ale to mogłoby pchnąć ich myśli w 
nowym kierunku. I kto wie, czy nie unicestwilibyśmy tym samym naszego świata. 
Dlatego nie śmiemy zmieniać przeszłości. To jest tak jak z wynalezieniem broni 
atomowej. KaŜdy chciał ją wyprodukować, a teraz siedzimy wszyscy i trzęsiemy się 
ze strachu, Ŝe ktoś jednak moŜe być na tyle szalony, by jej uŜyć.

- Więc kiedy Czerwoni ściągają stąd jakieś wynalazki, staramy się nie 

pozostać w tyle, ale tutaj w przeszłości musimy uwaŜać na kaŜdy ruch, Ŝeby 
przypadkiem nie zniszczyć świata, w którym Ŝyjemy?

- Co właściwie będziemy teraz robić? - McNeil najwyraźniej znudził się tą 

jałową dyskusją.

- Murdock jest na próbnym skoku. To jego test. Okręt ma nas stąd zabrać za 

dziewięć dni.

- Jeśli zatem tu wysiedzimy, jeśli zdołamy tu wysiedzieć - McNeil spojrzał na 

swoje nogi - wkrótce nas zabiorą. No dobrze, dziewięć dni.

Trzy z nich spędzili w jaskini. McNeil szybko wracał do zdrowia i wkrótce juŜ 

niecierpliwił się bezczynnością, ale Ashe wciąŜ jeszcze kuśtykał zbyt powaŜnie, by 
mogli ryzykować marsz.

Ross na przemian z McNeilem polowali w okolicy i patrolowali najbliŜszy 

teren. Nie natrafili jednak na Ŝadne ślady tubylców. Najwyraźniej Lal dotrzymał słowa 
i zaszył się gdzieś na bagnach z dala od swego ludu.

Kiedy czwartego dnia bladym świtem Ashe obudził Rossa, ten bez zbędnych 

słów zrozumiał, Ŝe nadeszła pora wymarszu. Palenisko było przysypane ziemią. 
PoŜywili się naprędce upieczoną poprzedniej nocy dziczyzną i w milczeniu opuścili 
jaskinię, zanurzając się w oparach chłodnej mgły. Nieco dalej w dolinie dołączył do 
nich schodzący z czat McNeil. Dostosowawszy tempo marszu do Ashe'a, podąŜali 
powoli, ale wytrwale w kierunku biegnącego pomiędzy wioskami szlaku.

Szli wprost na północ. Teren zaczynał się wznosić. Dochodzili do 

zamieszkanych terenów. Ross omal nie przewrócił się w płytkim rowie, który, jak się 
potem okazało, był granicą uprawnego poletka. Mgła wciąŜ była gęsta, ale z oddali 
dochodziło beczenie owiec i ujadanie psa. Ashe zatrzymał się na moment, węsząc w 
powietrzu jak pies gończy. Ruszyli dalej we wskazanym przez niego kierunku, 
przecinając całą serię małych poletek.

Tymczasem mgła gęstniała. Ashe wyraźnie przyspieszył kroku opierając się 

background image

cięŜko na wystruganym przez siebie kosturze. Odetchnął głośno z wyraźną ulgą, gdy 
nagle z mgły wyłoniły się dwa kamienne monolity sterczące jak dziwaczne filary. 
Trzecia kamienna płyta leŜała na nich poziomo. Konstrukcja ta przypominała 
prymitywny łuk, pod którym naleŜało przejść, aby zejść ze wzgórza do wąskiej 
doliny.

Ross nie widział jej wyraźnie poprzez mgłę, miał jednak wraŜenie, Ŝe coś się 

czai za tą kamienną bramą. Nigdy nie był przesądny. Kiedy studiował wierzenia tych 
prymitywnych ludów, nie traktował ich powaŜnie ani przez chwilę. A jednak, gdyby 
był tu teraz sam, odwróciłby się na pięcie i zawrócił. To, co czekało za bramą, nie 
było dla niego.

ToteŜ odetchnął, gdy Ashe zatrzymał się przed kamiennym portalem i gestem 

nakazał obu towarzyszom, by się ukryli. Ross z ochotą wykonał to polecenie. Mimo iŜ 
czuł niemiłe, wilgotne dotknięcia mgły na karku i twarzy, przypadł do ziemi za 
karłowatymi roślinkami rosnącymi w pobliŜu.

Te krzewy wyglądają jakby ktoś celowo je tu zasadził - przemknęło mu przez 

myśl. Kiedy McNeil przysiadł obok niego, Ashe wydobył z gardła miękki, 
przenikliwy odgłos przypominający ptasi zew. Powtórzył go trzy razy, nim z mgły 
wynurzyła się jakaś postać. Postać w długim, sięgającym ziemi szaro-białym 
płaszczu. Szła od strony zielonej doliny, a kaptur płaszcza całkowicie krył oblicze. 
Zatrzymała się tuŜ przed kamiennym łukiem, a Ashe, nakazując gestem towarzyszom, 
aby nie ruszali się z miejsca, postąpił ku niej kilka kroków.

- Niech błogosławione będą stopy i dłonie Matki, tej, która sieje to, co daje 

owoce.

- Obcy przybyszu, którego ściga gniew Lurghy - zabrzmiał stłumiony przez 

kaptur głos Casski - czego tu szukasz? Jak śmiesz pojawiać się w miejscu, do którego 
Ŝ

aden męŜczyzna nie ma wstępu?

- Ciebie szukam. Bo tej nocy, gdy przybył Lurgha, ty byłaś świadkiem jego 

przybycia.

Ross usłyszał syk gwałtownie wciągniętego powietrza.
- Skąd to wiesz, przybyszu?
Bo słuŜysz Matce i jesteś zazdrosna o swoją i jej potęgę. Chciałaś na własne 

oczy ujrzeć potęgę Lurghy.

Kiedy po chwili milczenia odpowiedziała, Ross słyszał gniew i frustrację w jej 

głosie.

- Pojmujesz zatem mój wstyd, Assha. GdyŜ Lurgha przybył. Przybył, 

dosiadając ptaka. I okazał swą moc. Teraz więc wioska będzie składać ofiary 
Lurghdze i zabiegać o jego łaski. Nikt zaś nie będzie juŜ słuchać stów Matki, nikt nie 
ofiaruje jej pierwszego owocu ze swych...

- Ale skąd przybył ptak, którego dosiadał Lurgha? Czy moŜesz mi to wyjawić, 

ty, która czekasz nadejścia Matki?

- JakąŜ róŜnicę czyni to, skąd przybył Lurgha? Czy to coś ujmuje lub 

przysparza jego mocy? - Cassca przeszła pod sklepieniem łuku. - A moŜe tak, w jakiś 
dziwny sposób? Powiedz mi, Assha.

- MoŜe tak. Odpowiedz, proszę.
Obróciła się powoli i wskazała za swe prawe ramię.
- Stamtąd przybył. Przyglądałam mu się uwaŜnie, wiedząc, Ŝe chroni mnie 

moc Matki, i Ŝe nawet pioruny Lurghy nie mogą mnie poŜreć. Czy ta wiedza czyni 
Lurghę mniejszym w twoich oczach, Assha? PrzecieŜ on poŜarł wszystko, co do 

background image

ciebie naleŜało, wraz z twoimi krewnymi.

- MoŜe tak - powtórzył Ashe. - Nie sądzę, by Lurgha przybył ponownie.
Wzruszyła ramionami, a cięŜki płaszcz załopotał na wietrze.
- Stanie się, co ma się stać, Assha. A teraz odejdź. Nie jest właściwe, by 

przebywał tu jakikolwiek męŜczyzna.

I Cassca wycofała się w głąb zielonej doliny, a Ross i McNeil wyszli ze swego 

ukrycia.

McNeil spoglądał w stronę, którą wskazała kapłanka.
- Północny wschód - mruknął w zamyśleniu. - Tam właśnie znajduje się 

Bałtyk.

background image

8

Dziesięć dni później Ashe leŜał wygodnie wyciągnięty na szpitalnym łóŜku w 

arktycznej bazie, ze starannie zabandaŜowaną nogą i kubkiem gorącej kawy w ręce. Z 
ponurym uśmiechem spoglądał na Nelsona Millairda.

Millaird, Kelgames, doktor Webb - szefowie projektu - nie tylko przeszli 

przez wrota transportera, aby spotkać się z trójką przybyszy z Brytanii, ale teraz 
tłoczyli się w ciasnym pokoju, niemal przygniatając do ściany Rossa i McNeila. Bo to 
właśnie było to! To, na co polowali od wielu miesięcy, mieli niemal w zasięgu ręki!

Tylko Millaird, dyrektor naczelny, nie był o tym do końca przekonany. Ten 

potęŜny męŜczyzna o nalanej twarzy i bujnej, rozwichrzonej czuprynie siwiejących 
włosów nie wyglądał na intelektualistę. Jednak Ross siedział w tym projekcie 
wystarczająco długo, by wiedzieć, Ŝe właśnie grube, owłosione ręce Millairda 
pozbierały wszystkie luźne sznurki poruszające operacją Retrograde i splotły je w 
sprawnie funkcjonującą całość. Teraz zaś dyrektor siedział rozparty niedbale na 
krześle, znacznie zresztą za małym na jego potęŜne cielsko, i gryzł w zamyśleniu 
drewnianą wykałaczkę.

- No to mamy pierwszy trop - skomentował bez nadmiernej ekscytacji.
- Raczej porządną brukowaną drogę! - wszedł mu w słowo Kelgarries. Major 

był zbyt podniecony, by stać spokojnie. Przestępował z nogi na nogę, jakby był gotów 
juŜ w tej chwili obrócić się na pięcie i gnać na wroga. - Czerwoni nie niszczyliby 
Gog, gdyby nie uwaŜali tego posterunku za zagroŜenie. W tym sektorze czasowym 
musi się znajdować ich główna baza!

- Powiedzmy raczej, jakaś większa baza - studził jego zapał Millaird. - Nie ta, 

której szukamy. W dodatku teraz właśnie mogą zmieniać sektor czasowy. Myślisz, Ŝe 
spokojnie tu na nas zaczekają, aŜ pojawimy się z większymi siłami?

A jednak spokojny ton głosu Millairda nie zgasił entuzjazmu majora.
- Jak długo trwa rozmontowanie duŜej bazy? - zapytał. - Co najmniej miesiąc. 

Jeśli poślemy tam ekipę, jeśli się pospieszą...

Millaird uderzył swymi cięŜkimi łapskami o tłuste uda i roześmiał się, choć 

był to raczej wisielczy humor.

- A gdzie konkretnie poślemy tę ekipę, Kelgarries? Na północny wschód od 

Brytanii? To raczej nieprecyzyjny namiar, delikatnie mówiąc. Oczywiście - zwracał 
się teraz do Ashe'a - dowiedziałeś się wszystkiego, czego było moŜna. A ty, McNeil, 
nie masz nic do dodania?

- Nie, sir. Zmietli nas w momencie, gdy Sandy był przekonany, Ŝe jesteśmy 

bezpieczni jak u mamusi. Nie mam pojęcia, jak nas znaleźli, chyba Ŝe namierzyli 
sygnał komunikacyjny. A jeśli tak, to musieli nas poszukiwać od dłuŜszego czasu, bo 
uŜywamy bardzo nieregularnych częstotliwości nadawania.

- Czerwoni są cierpliwi i niegłupi. Mogą teŜ mieć urządzenia, o jakich nie 

mamy pojęcia. My teŜ jesteśmy cierpliwi i niegłupi, ale nie mamy ich gadŜetów. I 
czas działa na naszą niekorzyść. Jakieś wnioski, Webb? - Millaird zwrócił się do 
trzeciego, dotąd milczącego męŜczyzny.

Doktor poprawił okulary, które zsunęły mu się na czubek nosa.
- Tylko jeden punkt, którym chciałbym uzupełnić nasze przypuszczenia - 

odparł. - Sądzę, Ŝe mają bazę w rejonie Bałtyku. Nawet obecnie te tereny są dla nas 
niedostępne, a wtedy znajdowały się tam liczne szlaki handlowe. Nie wiemy wiele o 

background image

tej części Europy. Ich baza moŜe być w okolicach granicy z Finlandią. Tam mogliby 
ukryć instalacje na sto róŜnych sposobów.

Millaird wydobył notes i sięgnął do kieszeni po długopis.
- Nie zaszkodzi wysłać tam kilku agentów w naszych czasach. Uruchomimy 

wywiad wojskowy, a moŜe i cywilny. MoŜe znajdą coś ciekawego. Ale to spory rejon.

Webb przytaknął.
- Mamy jedną wskazówkę - szlaki handlowe. W czasach kultury pucharów 

dzwonowatych były bardzo dobrze oznaczone. NajwaŜniejszy w tym rejonie był szlak 
bursztynowy. Większość mieszkańców stanowili wtedy łowcy, było teŜ trochę 
rybaków wzdłuŜ wybrzeŜa. W interesujących nas czasach mieli juŜ kontakty z han-
dlarzami. - Zdjął okulary nerwowym ruchem. - Poza tym Czerwoni sami mogą mieć 
tam kłopoty...

- To znaczy? - zainteresował się Kelgarries.
- Inwazja plemion naleŜących do kultury czekanów bojowych. Jeśli jeszcze się 

nie pojawili, przybędą niedługo. To była jedna z większych fal migracyjnych w tym 
kraju. Prawdopodobnie byli przodkami późniejszych Celtów i plemion nordyckich. 
Nie wiemy nawet, czy wytępili pierwotnych mieszkańców czy teŜ zasymilowali się z 
nimi.

- Szkoda, Ŝe nie wiemy - skomentował McNeil - bo dla nas ta róŜnica moŜe 

się sprowadzać do topora w czaszce lub teŜ nie.

- Nie sądzę, Ŝeby atakowali handlarzy. Dzisiejsze znaleziska świadczą, Ŝe lud 

pucharu kontynuował swój handel, mimo zmiany klientów - uspokoił go Webb.

- O ile oczywiście ktoś nie będzie ich podŜegał - Ashe podał pusty kubek 

Rossowi. -Nie zapominajcie o gniewie Lurghy. Począwszy od tego momentu nasi 
wrogowie mogą podejrzewać kaŜdą faktorię handlarzy, która pojawi się w pobliŜu ich 
terytorium.

Webb pokręcił w zamyśleniu głową.
- Taki totalny atak przeciwko handlarzom oznaczałby wpływanie na bieg 

historii. Na to Czerwoni by się nie odwaŜyli, zwłaszcza Ŝe mają tylko ogólne 
podejrzenia. Pamiętaj, Ŝe oni wcale nie mniej obawiają się majstrować w przeszłości 
niŜ my. Nie, raczej skupią się na uwaŜnych obserwacjach. Musimy zrezygnować z ko-
munikowania się radiem...

- Wykluczone! - przerwał mu gwałtownie Millaird. - MoŜemy zmniejszyć 

liczbę połączeń, ale nie poślę tam chłopców pozbawionych moŜliwości szybkiego 
kontaktu. Niech chłopcy w laboratorium spróbują pomajstrować trochę przy radiu, tak 
aby nie moŜna było go wykryć. Czas! - zabębnił palcami na swym grubym kolanie. - 
Wszystko sprowadza się do kwestii czasu.

- Którego nie mamy - wtrącił Ashe cichym jak zazwyczaj głosem. - Jeśli 

Czerwoni obawiają się, Ŝe zostali wykryci, muszą zdemontować swoją bazę w 
tamtym czasie. I juŜ nad tym intensywnie pracują. MoŜemy nie dostać drugiej takiej 
szansy, aby ich namierzyć. Trzeba ruszać jak najszybciej.

Millaird miał przymknięte powieki. Drzemał? Kelgarries wpatrywał się W 

drzwi. Na okrągłej twarzy Webba malowało się zniechęcenie.

- Doktorze - Millaird nagle otworzył oczy i zwrócił się do Webba. - Jaka jest 

twoja diagnoza?

- Ashe musi pozostać pod opieką lekarską jeszcze co najmniej pięć dni. 

Oparzenia McNeila nie są groźne, a ta rana Rossa właściwie juŜ się zagoiła.

- Pięć dni - Millaird znów przymknął oczy. Po chwili spojrzał bystro na 

background image

majora. - Personel. Nie mamy tu pod ręką nikogo właściwego. Kogo spośród 
znajdujących się w akcji moŜna ściągnąć bez ryzyka zakłóceń w projekcie?

- Nikogo. ChociaŜ nie, mógłbym odwołać Jansena i Van Wyke’a. Ci od 

czekanów mogliby do nich pasować... - Nagły błysk w oczach majora zgasł równie 
szybko, jak się pojawił. - Nie, nie mają odpowiedniego przygotowania językowego i 
kulturowego. I nie wiemy, czy te szczepy juŜ się tam pojawiły. Nie poślę nie-
przygotowanych ludzi. Jedna wpadka moŜe nie tylko zagrozić ich Ŝyciu, ale teŜ 
pogrąŜyć cały projekt.

- A więc zostaje ta trójka - podsumował Millaird. - Odwołamy, kogo tylko 

moŜna, i przygotujemy ich w bazie jak najszybciej, ale wiecie, Ŝe to musi potrwać. W 
międzyczasie zaś...

- Czy moŜesz określić region z większym przybliŜeniem niŜ tylko okolice 

Bałtyku? - Ashe zwrócił się do Webba. Ten wyraźnie się zawahał.

- Niewiele moŜemy zrobić. Co najwyŜej posłać tam okręt podwodny na te pięć 

dni. Jeśliby nadawali coś przez radio, cokolwiek, powinniśmy ich namierzyć. 
Wszystko zaleŜy od tego, czy Czerwoni mają kogoś poza bazą, kto działa obecnie w 
terenie. To mało prawdopodobne...

- Ale zawsze coś! - przerwał mu Kelgarries ze zniecierpliwieniem człowieka 

czynu.

- Oni czekają na takie właśnie posunięcie - zauwaŜył Webb.
- No to co? Więc będą czujni! - major zaczynał tracić cierpliwość. - To jedyne 

wsparcie, jakie moŜemy dać naszym chłopcom.

Nie kontynuując juŜ dyskusji, wybiegł z pokoju. Webb wstał powoli.
- Popracuję trochę nad mapami - zwrócił się do Ashe'a. - Nie posyłaliśmy 

zwiadowców nad Bałtyk. Nie odwaŜymy się równieŜ wysłać tam samolotu 
szpiegowskiego. To będzie skok w ciemność.

- Jeśli masz tylko jedną drogę, podąŜasz nią, prawda? Chętnie dowiem się 

wszystkiego, co jeszcze będziesz mi mógł przekazać, Miles.

Ross do tej pory sądził, Ŝe przygotowania do jego pierwszej wyprawy były 

wyczerpujące. Wkrótce śmiał się z tych myśli. Cały cięŜar kolejnej podróŜy miał 
spoczywać na barkach tylko ich trzech, toteŜ prawie natychmiast zostali poddani 
intensywnemu szkoleniu i juŜ trzeciej nocy Ross miał taki chaos w głowie, iŜ mimo 
potwornego zmęczenia, nie mógł zasnąć. UwaŜał, Ŝe więcej mu namieszano w 
umyśle, niŜ go nauczono. Zwierzył się McNeilowi z tych niewesołych myśli.

- Baza odwołała trzy inne grupy - wyjaśnił mu McNeil. - Ale oni muszą 

przejść znacznie powaŜniejsze szkolenia i nie będą gotowi szybciej niŜ za jakieś trzy, 
cztery tygodnie. Zmiana epoki wymaga nie tylko zdobycia nowej wiedzy, ale teŜ 
wymazania starej.

- A nowi ludzie?
- Gwarantuję ci, Ŝe Kelgarries przetrząsa teraz wszystkie kąty, poszukując 

takich. Ale oni muszą pasować fizycznie do cywilizacji, w której mają się znaleźć. 
Jeśli umieścisz na przykład niskiego, ciemnowłosego faceta między nordyckimi 
Ŝ

eglarzami, łatwo go będzie zauwaŜyć i zapamiętać... zbyt łatwo. Nie moŜemy ryzy-

kować. Więc Kelgarries musi szukać ludzi, którzy nie tylko psychicznie, ale takŜe 
fizycznie pasują do konkretnego zadania. Facet, który nie jest człowiekiem morza, nie 
będzie się zachowywać jak człowiek morza, rozumiesz? A jeśli chcesz kogoś wsadzić 
do plemienia wędrującego ze stadami bydła, to musisz znaleźć pastucha. Jedyną 
ochroną agenta - jak i całego projektu - jest dopasowanie go do właściwego czasu i 

background image

miejsca.

Ross nigdy dotąd nie zastanawiał się nad tym. Teraz nagle zdał sobie sprawę, 

jak bardzo ich trójka jest podobna do siebie. Wszyscy byli podobnego wzrostu, 
wszyscy mieli brązowe włosy i jasne oczy - Ashe niebieskie, on sam szare, McNeil 
orzechowe - i podobną budowę - smukli, drobnokościści, ruchliwi. Nigdy jeszcze nie 
spotkał prawdziwego handlarza z ludu pucharu, ale przypomniał sobie film, który 
widział pierwszego dnia. Wszyscy trzej przypominali fizycznie ludzi, pod których się 
podszywali.

Piątego dnia studiowali wraz z Webbem mapę rejonu Bałtyku, kiedy do 

pokoju wpadł Kelgames. Za nim zobaczyli ocięŜałą postać Millairda.

- Mamy ich! - krzyknął major od progu. - Tym razem to nam sprzyjało 

szczęście! A Czerwoni strzelili gafę! I to jaką gafę!

Webb przyglądał się rozentuzjazmowanemu majorowi z lekkim uśmiechem.
- No cóŜ, cuda się czasem zdarzają - zauwaŜył. - Przypuszczam, Ŝe okręt ma 

dla nas namiary?

Kelgarries połoŜył na stole kartkę papieru, którą dotąd wymachiwał 

tryumfalnie jak sztandarem. Webb spojrzał na zapisane tam cyfry, a potem pochylił 
się nad mapą i naniósł na nią naostrzonym ołówkiem dwie kropki.

- No, to nieco zawęŜa pole działania - mruknął. Ashe roześmiał się głośno.
- Czasem mam ochotę zapytać, jak definiujesz słowo “wąski", Miles. 

Pamiętaj, Ŝe mamy odbyć tę drogę piechotą, więc róŜnica dwudziestu mil to niemało.

- Ten punkt jest spory kawał od wybrzeŜa - zaprotestował takŜe McNeil, 

spojrzawszy na mapę. - W ogóle nie znamy tego regionu...

Webb, zapewne po raz setny tego dnia, zdjął okulary.
- Myślę, Ŝe moŜemy przyznać tej akcji status czerwony - powiedział pełnym 

wątpliwości tonem, jakby czekał, Ŝe ktoś się z nim nie zgodzi.

Ale nie było protestów. Millaird pochylił się nad mapą.
- Tak zrobimy, Miles - spojrzał na Ashe'a. - Zostaniecie zrzuceni na 

spadochronach. Dostaniecie specjalny sprzęt. Jeśli juŜ go uŜyjecie, posypiecie go 
specjalnym proszkiem, który da wam Miles. Po dziesięciu minutach po sprzęcie nie 
zostanie ani śladu. Nie mamy tego za wiele i nie moŜemy naduŜywać, ale sytuacja jest 
szczególna. Znajdziecie bazę i podacie współrzędne. W tym czasie, w którym 
będziecie, nie powinno to być trudne. Pamiętajcie jednak, Ŝe nas interesuje to, co jest 
na drugim końcu tamtejszego transportera czasowego. Dopóki nie zlokalizujecie takŜe 
tamtej bazy, nie kontaktujcie się z nami.

- Istnieje moŜliwość - zauwaŜył Ashe - Ŝe Czerwoni mają więcej niŜ jedno 

stanowisko pośrednie. Mogli się wycwanić i zbudować cały ich szereg, by zatrzeć 
ś

lady. KaŜdy transporter wiódłby więc dalej w przeszłość...

- Dobrze. Jeśli tak będzie, dostarczcie nam tylko połoŜenie następnego w 

kolejce - odparł Millaird. - Stamtąd podejmiemy trop, choćbyśmy musieli posłać 
chłopaków w skórach dinozaurów. Musimy znaleźć bazę podstawową, a jeśli nie 
prowadzi do niej prosta droga, trudno - pójdziemy krzywą.

- Skąd macie ten namiar? - spytał McNeil.
- Jedna z ich ekip terenowych wpadła w tarapaty i wezwała pomoc.
- I dostała ją?
Major uśmiechnął się ponuro.
- A jak myślisz? Znasz reguły tej gry, a Czerwoni mają znacznie ostrzejsze 

zasady wobec swoich.

background image

- Jakie mieli kłopoty? - zainteresował się Ashe.
- Jakaś lokalna dysputa na tematy religijne. Zrobiliśmy, co było moŜna, ale nie 

jesteśmy na sto procent pewni, czy właściwie odczytaliśmy ich kod. Zdaje nam się, Ŝe 
odgrywali lokalnego boga i coś tam nie poszło dobrze.

- Znów Lurgha? - uśmiechnął się Ashe.
- Głupie to - zdenerwował się Webb. - Naprawdę głupie. Ty sam, Gordon, 

omal nie przekroczyłeś niebezpiecznej granicy. Włączanie w nasze sprawy Wielkiej 
Matki to była bardzo śliska sprawa. Miałeś szczęście, Ŝe poszło gładko.

- Raz się udało - zgodził się Ashe. - I być moŜe nawet dzięki temu 

przeŜyliśmy. Ale zapewniam cię, Ŝe nie zamierzam zaczynać Ŝadnej świętej wojny ani 
ogłaszać się prorokiem.

Rossa szkolono w zakresie posługiwania się mapą, ale nadal nie potrafił 

wyobrazić sobie w rzeczywistości tych kolorowych plamek, które widniały na 
papierze. Miał więc nadzieję, Ŝe tam na dole znajdzie jakieś naturalne punkty 
orientacyjne, najlepiej duŜych rozmiarów. Tylko coś takiego mógłby zapamiętać.

Samo lądowanie, które odbyło się zgodnie z instrukcjami Millairda, nie było 

rodzajem przygody, na którą pisałby się dobrowolnie. JuŜ sam wyskok wymagał 
dobrego wyczucia czasu, a lot na spadochronie w nocy i podczas deszczu nie naleŜał 
do przyjemnych. Ten skok na ślepo, w kompletną ciemność i nicość, był dla Rossa 
jednym z najtrudniejszych testów, jakie przechodził w Ŝyciu. A jednak udało się, 
podobnie jak udało mu się wylądować bez specjalnej kontuzji na niewielkiej polance, 
którą obrali za cel.

Ross, wyplątawszy się z licznych pasków i uprzęŜy, pociągnął czaszę 

spadochronu na środek polany. Podczas tej roboty usłyszał donośne ryczenie 
dochodzące z powietrza i tylko dzięki temu zdąŜył zejść z drogi lądującemu na 
spadochronie osłowi, który juŜ po chwili zaczął się rzucać pod splątanym płótnem. 
Zajęty swoim spadochronem zupełnie zapomniał o dwóch zwierzakach, które wysłano 
wraz z nimi. Na szczęście specjalnie dobrano spokojniejsze ze spokojnych, więc 
kiedy zwierzę poczuło na karku ręce Rossa i usłyszało jego uspokajający głos, stanęło 
i pozwoliło rozplatać się ze sznurów.

- Rossa - usłyszał swe imię w języku ludu pucharu.
- Tutaj. Mam jednego osła.
- Ja mam drugiego! - to był głos McNeila.
Oczy szybko przyzwyczajały się do ciemności, która na polanie nie była tak 

gęsta, jak między drzewami. Praca szła sprawnie. Spadochrony zostały zebrane w 
jeden tobół. Zgodnie ze słowami Webba, padający deszcz powinien tylko 
przyspieszyć proces zniszczenia, który mieli wywołać za pomocą środka 
chemicznego. Ashe wysypał go na tkaniny. Świecił delikatnym zielonkawym 
blaskiem.

Potem odeszli głębiej w las i rozbili prowizoryczny obóz, by dotrwać do świtu.

Wszystko w ich dotychczasowej podróŜy zaleŜało od szczęścia i to na razie 
dopisywało. JeŜeli jakiś agent nie przyczaił się gdzieś w lesie i nie obserwował 
lądowania, ich przybycie pozostało niezauwaŜone. Dalszy plan działania był bardzo 
elastyczny. Udając handlarzy zamierzających zbudować nową faktorię mieli rozbić 
obóz nad rzeką wypływającą z pobliskiego jeziora, która potem skręcała na południe i 
uchodziła do morza. Wiedzieli, Ŝe ten rejon jest bardzo słabo zasiedlony, a szczepy 
były niewiele liczniejsze od rodziny. Większość mieszkańców stanowili myśliwi, 
którzy przemierzali te tereny na pomoc i południe w zaleŜności od pory roku. WzdłuŜ 

background image

wybrzeŜa znajdowało się kilka stałych osad rybackich, które z czasem miały zamienić 
się w miasta. Wprawdzie na południu było kilka pionierskich osad rolniczych, ale 
jeśli zjawiali się tu jacyś handlarze, to nie po ryby czy płody rolne, ale po futra i 
bursztyn. A lud pucharu handlował oboma tymi towarami.

Kiedy znaleźli w miarę bezpieczne schronienie w wykrocie przy powalonej 

sośnie, Ashe rozpakował jedną z paczek i wydobył z niej puchar - przedmiot będący 
znakiem rozpoznawczym ludu, który ich “adoptował". Przygotował porcję gorzkiego 
pobudzającego napoju, który handlarze zwykli popijać w drodze. Puchar krąŜył z rąk 
do rąk. Napój smakował paskudnie, ale dawał przyjemne uczucie ciepła we 
wnętrznościach. Potem przespali się nieco do świtu, na zmianę trzymając warty. 
Wreszcie pojawiły się pierwsze promienie słońca.

Po śniadaniu załoŜyli osiołkom pakunki, uŜywając węzłów i uprzęŜy 

charakterystycznych dla ludu pucharu. Jeszcze tylko zabezpieczyli łuki przed 
przemoczeniem i mogli wreszcie wyruszyć na południe w poszukiwaniu rzeki.

Ashe prowadził, Ross ciągnął osły, McNeil był straŜą tylną. Nie znaleźli 

Ŝ

adnej ścieŜki, toteŜ minęło sporo czasu, nim wreszcie dotarli do skraju jeziora.

- Czuję palące się drewno - powiedział nagle Ashe, zatrzymując się.
Ross wciągnął powietrze i równieŜ poczuł ten zapach.
McNeil bez słowa kiwnął głową i znikł między drzewami. Kiedy czekali w 

milczeniu na jego powrót, Ross dopiero zdał sobie sprawę, jak tętni Ŝyciem otaczający 
ich las. Po pniu drzewa przebiegła wiewiórka. Zatrzymała się, wlepiła w obu ludzi 
czarne paciorki oczu, przekrzywiła głowę, by widzieć wyraźniej. Gdy poruszył się 
jeden z ostów, wiewiórka umknęła w mgnieniu oka, machając tylko na poŜegnanie 
rudą kitą.

ChociaŜ zdawało się, Ŝe wokół panuje cisza, Ross słyszał cichy szum, szum 

składający się z tysięcy drobnych dźwięków. MoŜe dlatego, Ŝe tak bardzo się 
wsłuchiwał, usłyszał odgłos innego rodzaju...

PołoŜył dłoń na ramieniu Ashe'a i ruchem głowy wskazał pobliskie krzaki. Nie 

minęła chwila, a niemal bezszelestnie wynurzył się spomiędzy nich McNeil.

- Mamy towarzystwo - powiedział cicho.
- Jakie?
- Tubylcy. Ale znacznie dziksi, niŜ kiedykolwiek widziałem na taśmach. Zdaje 

się, Ŝe jesteśmy poza zasięgiem głównego nurtu cywilizacji.

Ci ludzie wyglądają, jakby dopiero wyszli z jaskiń. Nie sądzę, by 

kiedykolwiek słyszeli o handlarzach.

- Ilu?
- Trzy, moŜe cztery rodziny. Większość męŜczyzn musi być na polowaniu, bo 

przewaŜają kobiety i dzieci. I sądzę, patrząc na nich, Ŝe ostatnio niezbyt im się 
szczęściło.

- MoŜe ich szczęście i nasze podąŜa tą samą ścieŜką- powiedział Ashe. - Na 

razie ich ominiemy i pójdziemy do rzeki. Pohandlujemy później. Tak czy owak, na 
pewno nawiąŜemy z nimi kontakt.

background image

9

Nie chcę rozbudzać przesadnych nadziei - McNeil starł pot z czoła - ale jak 

dotąd idzie nam całkiem nieźle.

Odsunął nogą ze ścieŜki kilka gałęzi, które wcześniej Ross odciął z 

powalonych drzew, i skoczył pomóc swemu towarzyszowi w przetaczaniu następnego 
drewnianego pnia. Ich tymczasowe schronienie nabierało cech trwałości. Gdyby teraz 
ś

ledził ich jakiś leśny myśliwy, dostrzegłby tylko zwyczajnych handlarzy wznoszą-

cych swój fort.

Wszyscy byli zresztą pewni, Ŝe są obserwowani przez łowców. Musieli 

zawsze dla własnego bezpieczeństwa zakładać, Ŝe są śledzeni. Nocą mogli 
zachowywać się nietypowo, ale w dzień kaŜdy musiał grać swoją rolę i niewaŜne, czy 
była przy tym jakaś publiczność czy teŜ nie.

Wymiana towarowa, jaką przeprowadzili z szefem klanu, zwabiła wielu 

onieśmielonych ludzi do obozu dziwnych przybyszy, którzy ofiarowywali róŜne cuda 
w zamian za wyprawione skóry jeleni lub futra. Wieść o przybyciu handlarzy bardzo 
szybko się rozeszła i juŜ wkrótce dwa następne klany przysłały pierwszych 
wysłanników. Agenci zadawali tubylcom wiele pytań, gdy tylko nadarzała się okazja 
do dłuŜszej pogawędki. ChociaŜ tutejsi mieszkańcy lasu mówili innym językiem, do 
porozumienia się wystarczały gesty i kilka szybko wyuczonych podstawowych słów. 
Ponadto Ashe zdołał się zaprzyjaźnić z najbliŜej mieszkającym klanem, pierwszym, z 
którym się zetknęli, i często wyprawiał się z nimi na łowy, co było doskonałym 
pretekstem do badania okolicy. Wszak na tym nieznanym terenie chcieli znaleźć bazę 
Czerwonych.

Ross zanurzył dłonie w rzece i opłukał twarz.
- Jeśli Czerwoni nie są handlarzami myślał na głos - to jakiej przykrywki mogą

uŜywać? 

McNeil wzruszył ramionami.
- Łowców, rybaków...
- Skąd wzięliby kobiety i dzieci?
- Albo tak jak i męŜczyzn - z naszych czasów, albo poradziliby sobie z tym na 

sposób wielu współczesnych plemion.

- Masz na myśli zabicie męŜczyzn i przejęcie ich rodzin!? -spytał Ross.
Poczuł dreszcz na samą myśl o tym. Zawsze uwaŜał się za twardziela, ale 

podczas realizacji tego projektu juŜ kilka razy zdarzyło mu się stanąć oko w oko z 
czymś, co naprawdę nim wstrząsnęło.

- Tak to się robiło - odparł beznamiętnie McNeil. - Zdarzało się to setki razy 

przy róŜnych najazdach. A tutaj przy tak małych rodzinnych klanach, mocno zresztą 
rozproszonych, byłoby to niezwykle łatwe.

- Na pewno udają rolników, nie łowców - rzekł Ross. - Nie mogliby prowadzić 

koczowniczego trybu Ŝycia. Musieliby przenosić bazę na plecach.

- No dobrze, więc załoŜyliby wioskę rolniczą. Aha, juŜ wiem, co masz na 

myśli - w pobliŜu nie ma Ŝadnej wioski. A jednak muszą tu być, moŜe pod ziemią.

Jak trafne były ich przypuszczenia, przekonali się jeszcze tej nocy, gdy Ashe 

wrócił z polowania z samą przewieszoną przez ramię. Ross znał swego partnera 
wystarczająco dobrze, by wyczuć jego podekscytowanie.

- Dowiedziałeś się czegoś? - zapytał.

background image

- Tak, o nowym rodzaju duchów - odpowiedział Ashe uśmiechając się 

tajemniczo

- Duchy! - zawołał McNeil. - Zdaje się, Ŝe Czerwoni lubią się bawić w siły 

nadprzyrodzone. Najpierw głos Lurghy, a teraz duchy. I co robią te duchy?
- Zamieszkują górzysty teren na południowy wschód stąd. Teren, który jest ścisłym 
tabu dla łowców. Ścigaliśmy bizona i zwierzak wlazł do tego kraju duchów. A wtedy 
Ulffa odwołał wszystkich w wielkim pośpiechu. Zdaje się, Ŝe kaŜdy łowca, który się 
tam zapuścił, znikał bez śladu, a jeśli nawet zdołał się stamtąd wyczołgać, był 
potwornie poparzony. To jedna sprawa. - Usiadł przy ogniu i przeciągnął się ze 
znuŜeniem. - Druga jest dla nas niecobardziej kłopotliwa. Obóz “naszego ludu", 
znajdujący się jakieś dwadzieścia mil stąd na południe, o ile dobrze oceniam 
odległość na podstawie opowieści, został tydzień temu starty z powierzchni ziemi. 
Powiedziano mi to jako krewnemu ofiar... McNeil wyprostował się gwałtownie.

- Polują na nas?
- Niewykluczone. Z drugiej strony, moŜe chodzić o standardowe środki 

ostroŜności.

- Czy zrobiły to duchy? - zaciekawił się Ross.
- Pytałem o to. Nie. Zdaje się, Ŝe jacyś obcy dzicy najechali obóz w nocy.
- W nocy? - gwizdnął McNeil.
- Tak jest - głos Ashe'a był szorstki. - Tubylcy nie walczą w ten sposób. Albo 

ktoś niedokładnie zna tutejsze zwyczaje, albo Czerwoni są tak pewni siebie, Ŝe nie 
dbają o zasady. Ale to była robota dzikich albo kogoś, kto ich udawał. ChociaŜ krąŜą 
takŜe paskudne pogłoski, Ŝe duchy wyjątkowo nie lubią handlarzy i mogą ukarać za 
ich przyjmowanie swym gniewem...

- Aha. Gniewem Lurghy - uzupełnił Ross.
- Zgodzicie się zatem, Ŝe brzmi to wielce podejrzanie, nawet dla tak mało 

podejrzliwych ludzi jak my.

- Proponuję zaprzestać na razie wypraw z łowcami - powiedział McNeil. - 

MoŜe się zdarzyć, Ŝe ktoś podczas łowów pomyli przyjaciela z wilkiem lub jeleniem.

- Masz rację - zgodził się Ashe. - Ci ludzie wydają się bardzo prości, ale ich 

umysły pracują według zupełnie innych wzorców niŜ nasze. Zdaje nam się, Ŝe 
wyprowadzamy ich w pole, wystarczy jednak drobna pomyłka i rezultat moŜe być 
tragiczny. W międzyczasie proponuję umocnić nieco naszą siedzibę. Proponuję teŜ 
wystawić straŜe, choć moŜliwie nie rzucające się w oczy.

- A moŜe lepiej upozorować zniszczenie naszego obozu i nasze przeniesienie 

się na łono Abrahama? - zasugerował McNeil. -Moglibyśmy wyruszyć ku górom 
duchów, podróŜując nocami, a ludzie Ulffa niech sobie myślą, Ŝe nie Ŝyjemy.

- To teŜ niezły pomysł. Słabym punktem jest brak ciał. Zdaje się bowiem, Ŝe 

ci, którzy najechali poprzedni obóz, zostawili wyraźne ślady swych morderstw. A tego 
raczej nie zdołamy przygotować.

McNeil był nie przekonany.
- MoŜe udałoby się upozorować coś w tym guście...
- A jeśli nie będziemy mieli czasu niczego przygotować? -powiedział cicho 

Ross. Stał przy palisadzie, którą otoczyli swą chatę, i właśnie wyglądał na zewnątrz. 
Ashe w mgnieniu oka stanął u jego boku.

- Co jest?
Teraz Ross przekonał się, Ŝe długie godziny wsłuchiwania się w odgłosy lasu 

nie poszły na mamę.

background image

- Tego ptaka nigdy nie słyszeliśmy z głębi lasu. To ten niebieski, który łowi 

Ŝ

aby nad rzeką.

Ashe nawet nie spojrzał z stronę lasu. Chwycił naczynie z wodą.
- Zabierzcie suche racje Ŝywnościowe! - rozkazał. Zawsze mieli pod ręką po 

skórzanej sakwie z Ŝelaznym zapasem. McNeil pośpiesznie chwycił sakwy. I znów 
rozległ się krzyk ptaka, donośny, przenikliwy, słyszalny z daleka. Ross wiedział, Ŝe z 
tego właśnie powodu został wybrany na sygnał, choć wybrany głupio. Szybkim 
krokiem podszedł do przywiązanych osłów i jednym ruchem przeciął linki. Zapewne 
powolne, łagodne stworzenia padną łupem jakichś leśnych drapieŜców, ale 
przynajmniej dał im szansę ucieczki.

McNeil, zarzuciwszy na siebie obszerny płaszcz, by ukryć podróŜne sakwy, 

chwycił drewniane wiadro, jakby zamierzał zejść do rzeki po wodę, i dołączył 
spokojnym krokiem do maszerującego w tamtym kierunku Rossa.

Mieli nadzieję, Ŝe ewentualnym obserwatorom ich ruchy nie wydadzą się 

podejrzane. Jednak albo nie byli przekonujący, albo któryś z napastników był w 
gorącej wodzie kąpany, bo nagle usłyszeli świst strzały. Leciała w kierunku ogniska. 
Ashe uniknął śmierci tylko dlatego, Ŝe akurat pochylił się, by dołoŜyć drew do ognia. 
Teraz błyskawicznym ruchem chwycił naczynie z wodą i chlusnął w płomienie, a sam 
ruszył w przeciwnym kierunku. Ross i McNeil skoczyli w krzaki. Padli płasko na 
ziemię i zaczęli przedzierać się ku brzegowi rzeki.

- Ashe? - zapytał Murdock szeptem.
 Poczuł na policzku gorący oddech McNeila.
- Da sobie radę. Jeśli o to chodzi, jest najlepszy z nas. Czołgali się przez 

krzaki, dwukrotnie zastygając w kompletnym bezruchu, ze sztyletami w dłoniach, i 
nasłuchując szelestu gałęzi zdradzającego zbliŜanie się jednego z napastników. Za 
kaŜdym razem Ross miał ochotę zerwać się i dźgnąć obcego, ale zdołał zwalczyć ten 
impuls.

WstąŜka rzeki błyszczała blado w ciemnościach pomiędzy czarnymi 

krzewami. WciąŜ jeszcze widać było ślady zimy w postaci sporych zasp i, szarego w 
nocy, śniegu w ocienionych miejscach. O zimie nie pozwalały teŜ zapomnieć 
dokuczliwe ukąszenia przenikliwego wiatru.

W mroku, gdzieś w górze rzeki, rozległ się przeraźliwy krzyk. Ross w 

bezwiednym odruchu paniki uniósł się juŜ na kolana i byłby moŜe stanął na nogi i 
pognał w kierunku, z którego przybyli, gdyby cięŜka ręka McNeila nie opadła mu na 
ramię.

- To był osioł! - usłyszał ostry szept. - Spokój! Idziemy w dół rzeki do tego 

brodu.

Skręcili na południe i wstali z kolan. Przychyleni ku ziemi, pognali przed 

siebie wzdłuŜ rzeki. Rzeka przybrała juŜ po wiosennych deszczach i chociaŜ wciąŜ 
daleko było jej do stanu powodziowego, zaczynała rozlewać się szerzej. Dopiero dwa 
dni wcześniej odkryli miejsce, w którym mogli dostrzec piaszczyste dno. Gdyby teraz 
udało im się przekroczyć rzekę, mogliby odgrodzić się od nieznanego wroga wodną 
zaporą. To dałoby chwilę oddechu, chociaŜ Ross aŜ się kulił na samą myśl o 
przeprawie przez lodowatą wodę. Nie dalej jak wczoraj widział duŜe drzewa niesione 
rzecznym nurtem. A przeprawa w nocy...

Nagle z gardła McNeila wydobył się dźwięk, który Ross ostatni raz słyszał w 

Brytanii - wycie polującego wilka. Po kilku sekundach w dole rzeki rozległ się 
podobny odgłos.

background image

- Ashe!
WciąŜ zachowując wszelkie środki ostroŜności, przesuwali się powoli wzdłuŜ 

brzegu, aŜ wreszcie spotkali się z Ashem. JuŜ w komplecie przeprawili się przez 
rzekę i kontynuowali marsz na południe, zmierzając w kierunku gór. I wtedy 
wydarzyła się katastrofa.

Tym razem Ross nie został ostrzeŜony przez ptasi zew. Choć to on był w 

ariergardzie, nie usłyszał ani nie wyczuł zbliŜającego się z tyłu niebezpieczeństwa. W 
jednej chwili widział sylwetki podąŜających przed nim McNeila i Ashe'a, a w 
następnej wszystko stało się ciemnością.

Pierwszą rzeczą jaka dotarła do jego zmysłów, był pulsujący ból w tyle głowy. 

Zmusił się do otwarcia oczu. Promienie światła wtargnęły do wnętrza jego czaszki z 
siłą rzuconej włóczni, a ból nagle stał się niemoŜliwy do wytrzymania. Uniósł dłoń i 
wymacał na głowie potęŜnego guza.

- Assha.... - to miał być głośny krzyk, ale niestety nawet on nie usłyszał 

własnego głosu. Byli w dolinie, z krzaków zaatakował go wilk. Wilk? Nie, wilk juŜ 
nie Ŝył, ale przecieŜ coś wyło na drugim brzegu rzeki.

Ross po raz drugi zaryzykował otworzenie oczu. Teraz rozpoznał ten 

przenikliwy snop światła - słońce. Odwrócił głowę, by nie patrzyć wprost na nie. 
WciąŜ był oszołomiony, ale spróbował zebrać myśli. Zdaje się, Ŝe istniała jakaś 
przyczyna, dla której powinien uciekać? Ale skąd uciekał, dokąd i dlaczego? Kiedy 
usiłował się skupić, widział tylko mgliste obrazy z przeszłości, które nie tworzyły 
Ŝ

adnej sensownej całości. Nagle w jego polu widzenia pojawił się jakiś ruchomy 

obiekt. Widział go na tle innego obiektu, który juŜ wcześniej uznał za pień drzewa. 
CzworonoŜna istota z czerwonym językiem zwisającym z pyska. Podeszła na 
sztywnych nogach. W jej gardle narastał niski warkot. Zwierzę obwąchało jego ciało, 
a potem wydało z siebie serię krótkich i donośnych szczęknięć. Ta fala dźwięku 
ugodziła głowę Rossa z taką siłą, Ŝe aŜ zamknął oczy. Chwilę potem poczuł na twarzy 
jakąś lodowatą ciecz. Jęknął i gwałtownie otworzył oczy. Ujrzał nad sobą brodatą 
twarz, którą, jak mu się zdawało, widział juŜ w przeszłości.

Jakieś ręce dźwignęły go tak gwałtownym ruchem, Ŝe ponownie zapadł w 

całkowitą ciemność.

Kiedy się obudził, była juŜ noc, a ból w jego głowie znacznie osłabł. Pomacał 

rękoma dookoła siebie. LeŜał na stosie futer, a jedno z nich słuŜyło mu za przykrycie.

- Assha... - jeszcze raz wyszeptał to imię. A jednak to nie Assha pojawił się w 

odpowiedzi na wezwanie. Kobieta, która przy nim uklękła z kubkiem w dłoni miała 
związane z tyłu włosy. Siwe pasemka wyglądały w świetle ognia jak Ŝyły srebra. Ross 
był pewien, Ŝe juŜ ją kiedyś widział, ale nie mógł sobie przypomnieć, kiedy i gdzie. 
Kobieta uniosła mu nieco głowę, przytknęła kubek do ust i wlała do gardła jakąś 
gorzką, palącą ciecz. Poczuł ciepło rozlewające się po całym ciele. Napoiwszy go, 
kobieta wyszła. Ross został sam. Mimo bólu i oszołomienia zdołał zasnąć.

Nie wiedział, ile dni spędził w obozie Ulffy pielęgnowany przez jego Ŝonę. 

Stracił poczucie upływającego czasu. Zorientował się jednak, Ŝe właśnie Frigga 
poleciła przynieść go tu, mimo iŜ inni nie wierzyli, by zdołał wyrwać się śmierci. 
Pielęgnowała go wytrwale i w końcu przywróciła Ŝyciu.

Dlaczego zadała sobie ten trud, Ross zrozumiał, gdy jego stan poprawił się na 

tyle, Ŝe mógł usiąść i uporządkować myśli. Frigga łaknęła wiedzy. Dlatego zaczęła 
interesować się ziołami i została znachorką. Ross stanowił wyzwanie dla jej 
medycznych umiejętności, a teraz gdy zdołała go uleczyć, pragnęła dowiedzieć się od 

background image

niego tak wiele, jak tylko moŜna.

Ulffa czy inni męŜczyźni ze szczepu na pewno bardziej poŜądaliby metalowej 

broni handlarzy, ale Frigga wolała poznać sekret wykonywania takiej odzieŜy, jaką 
miał na sobie obcy, chciała słuchać opowieści o jego zwyczajach i o ziemiach, które 
przemierzył. ToteŜ zasypywała Rossa nie kończącymi się pytaniami. Odpowiadał w 
miarę swych moŜliwości, albowiem wciąŜ jeszcze znajdował się w pół śnie pół jawie 
i nie był nawet pewien realności obecnych zdarzeń, a co dopiero przeszłych. 
Przeszłość była zamglona i odległa, choć co pewien czas wracała doń natrętna myśl, 
Ŝ

e miał do spełnienia jakieś zadanie.

Wódz i jego wojownicy wyprawili się do zniszczonej faktorii po wycofaniu 

się napastników i przynieśli stamtąd mnóstwo łupów: brzytwy z brązu, dwa noŜe do 
oprawiania zwierząt, kilka haczyków na ryby oraz tkaniny, którymi zajęła się Frigga. 
Ross przyglądał się obojętnie temu rabunkowi, nie protestując. W ogóle większość 
jego myśli koncentrowała się na potwornych bólach głowy, których powracające ataki 
często pozbawiały go przytomności na całe godziny lub nawet dni.

Mimo to zdołał zrozumieć, Ŝe klan Ullfy teŜ obawia się napaści ze strony tych 

samych ludzi, którzy zniszczyli ich placówkę. Na razie jednak rozesłani we 
wszystkich kierunkach zwiadowcy meldowali o wycofaniu się napastników na 
południe.

Zaszła jeszcze jedna zmiana, której Ross wprawdzie nie był świadomy, ale 

która mocno zaskoczyłaby zarówno Ashe'a jak i McNeila. OtóŜ Ross Murdock 
naprawdę umarł w momencie, gdy na brzegu rzeki powalił go cios w głowę. Młody 
męŜczyzna, którego za pomocą swego kunsztu przywróciła do przytomności Frigga, 
był Rossa z ludu pucharu. TenŜe Rossa nosił w sercu gorącą chęć zemsty na tych, 
którzy go napadli, porwali jego krewnych. A ludzie, którzy się nim opiekowali, w 
pełni rozumieli to uczucie.

śą

dza pomsty, jak równieŜ powracające natrętnie myśli o zapomnianym 

zadaniu, pchały go do czynu, mimo Ŝe miał jeszcze kłopoty z ustaniem na nogach. 
Stracił wprawdzie łuk, ale potrzebował zaledwie kilku godzin, by sporządzić nowy. 
Za swą miedzianą bransoletę kupił od Ullfy tuzin najlepszych strzał. Natomiast 
zapinkę z agatu, która przytrzymywała płaszcz, podarował Frigdze jako wyraz swej 
wdzięczności.

Stopniowo wracał do sił i nie mógł spokojnie usiedzieć w obozie. Był gotów, 

chociaŜ tył głowy wciąŜ pobolewał przy dotknięciu. Gdy Ulffa zarządził wyprawę 
łowiecką na południe, Ross wyruszył wraz z jego ludźmi.

Rozstał się z nimi dopiero, gdy dotarli do granicy ziemi, która była tabu. Ross 

przeŜył chwilę wahania - teraz, gdy to drugie, wyuczone ,ja" zapanowało nad jego 
osobowością, bał się. Wiedział, Ŝe góry są tabu i nie powinien tam iść. Zarazem czuł, 
Ŝ

e właśnie w górach jest to, czego szukał

Jak długo się wahał, nim wreszcie wkroczył na zakazany szlak, nie potrafił 

określić. Ale w dzień po odejściu łowców z klanu, promień słońca padający pomiędzy 
drzewa ukazał jego oczom nacięcie na jednym z pni. Na mgnienie oka obie 
osobowości Rossa znów stały się całością i natychmiast podszedł do tego znaku. A 
kiedy znalazł kolejne nacięcia na pniach był pewien, Ŝe to oznaczenie szlaku, który 
poprowadzi go przez nieznane terytorium. I wtedy pragnienie odnalezienia krewnych 
przemogło obawy przed gniewem bogów.

Wkrótce się upewnił, Ŝe była to uczęszczana droga. Dostrzegł źródło 

oczyszczone z liści i obudowane kamieniami, widział kilka stopni wyŜłobionych na 

background image

torfowym zboczu. Ross szedł, rozglądając się czujnie wokół, nasłuchując kaŜdego 
najmniejszego dźwięku. Nie urodził się w lesie, ale uczył się szybko, a teraz, gdy jego 
prawdziwa osobowość została przytłumiona, być moŜe jeszcze szybciej.

Tej nocy nie rozpalił ognia. Spał we wnętrzu przegniłego pnia drzewa. Budził 

się dwukrotnie; raz, gdy zabrzmiał odległy zew wilka, drugi - gdy usłyszał łoskot 
padającego spróchniałego drzewa powalonego przez wiatr.

Kiedy rankiem miał właśnie zamiar powrócić na szlak, od którego oddalił się 

nieco na noc dla bezpieczeństwa, nagle dojrzał pięciu brodatych męŜczyzn odzianych 
w futra. Przypominali łowców Ulffy. Zapadł bezszelestnie w krzaki i obserwował, jak 
oddalają się w kierunku, w którym zmierzał. Dopiero gdy znikli z pola widzenia, 
ruszył w dalszą drogę. Szedł ich tropem cały następny dzień utrzymując bezpieczną 
odległość. Dostrzegł ich ponownie w oddali tylko raz, kiedy zatrzymali się na posiłek 
na szczycie jednego ze wzgórz.

Późnym popołudniem dotarł do krawędzi skalnej skarpy, skąd mógł spojrzeć 

na leŜącą poniŜej dolinę.

I dostrzegł osadę. Solidne drewniane budowle otoczone palisadą. Widywał juŜ 

przedtem osiedla o podobnych rozmiarach, to jednak zbudowane było z taką precyzją, 
Ŝ

e zdawało się nierealne.

Spoglądał w dół na mieszkańców niezwykłego grodu. Niektórzy wyglądali jak 

odziani w skóry łowcy, których śledził, ale bynajmniej nie wszyscy. Po chwili nie 
zdołał powstrzymać cichego okrzyku zaskoczenia, gdy z jednego z domów wyszedł 
człowiek z jego ludu!

To miejsce było dziwne, na tyle dziwne, Ŝe czuł się nieswojo, mimo iŜ nie 

wyczuwał Ŝadnego bezpośredniego niebezpieczeństwa. Uniósł się na kolana, by 
dojrzeć dalsze szczegóły, gdy nagle w powietrzu świsnął rzucony arkan. Lina opasała 
go na wysokości piersi i pociągnęła potęŜnym szarpnięciem, które nie tylko 
pozbawiło jego płuca powietrza, ale teŜ unieruchomiło ręce.

background image

10

Murdock poddał się szybciej, niŜ się spodziewał. Jeszcze trzy tygodnie temu, 

gdy został pojmany, nie spodziewał się, Ŝe tak łatwo moŜna ukorzyć jego 
buntowniczą naturę. Teraz zaś stał pokornie, przyglądając się przesłuchującemu go 
męŜczyźnie. Ten, choć ubrany jak handlarz z jego ludu, uŜywał języka, którego Ross 
nie znał.

- Nie będziemy się tu bawić - wreszcie zabrzmiały słowa, które Murdock 

zrozumiał. - Odpowiesz na moje pytania albo zada ci je ktoś inny w znacznie mniej 
uprzejmy sposób. Więc się staraj. Po pierwsze, kim jesteś i skąd przybywasz?

Przez moment Ross patrzył mu hardo w oczy. Czuł wyraźnie, jak narasta w 

nim wrodzony sprzeciw wobec wszelkiego przymusu i władzy, zwycięŜył jednak 
zdrowy rozsądek. JuŜ wstępne przyjęcie, jakie zgotowano mu w tej wiosce, 
pozostawiło wiele śladów na jego ciele. Nie ma sensu dać się katować bez potrzeby, 
bo jeśli zbytnio go zmasakrują, nie będzie w stanie uciec, gdy nadarzy się sposobność.

- Jestem Rossa z handlarzy - odpowiedział, mierząc uwaŜnym spojrzeniem 

swego rozmówcę. - Przybyłem tu w poszukiwaniu moich krewnych, którzy zostali w 
nocy zaatakowani przez wrogów.

Człowiek siedzący za stołem uśmiechnął się i rzekł coś do pozostałych w 

dziwnym języku. Mówił tak gniewnym tonem, Ŝe Ross, mimo iŜ nie rozumiał ani 
słowa, odruchowo cofnął się o krok.

Jeden z siedzących obok męŜczyzn przerwał ten potok stów i zwrócił się do 

Murdocka w języku ludu pucharu:

- Skąd przybyłeś?
Wyglądał na spokojniejszego i znacznie inteligentniejszego, był teŜ 

drobniejszej budowy niŜ człowiek, który schwytał Murdocka na arkan i w ciągu 
następnych paru dni pracował nad jego uległością.

- Przybyłem z południa - odpowiedział Ross. Ta ziemia obfituje w futra i inne 

bogactwa, które moŜna zebrać i kupić. Handlarze podróŜują w pokoju i nie chcą z 
nikim walczyć. A jednak w nocy przyszli ludzie, którzy zabijali nie z chęci zysku. 
Powód ich ataku jest mi nieznany.

Padły dalsze pytania. Ross opowiadał historię Rossy, kupca z ludu pucharu. 

Tak, pochodzi z południa. Jego ojcem był Gurdi, który miał faktorię handlową w 
ciepłych krajach nad brzegiem wielkiej rzeki. To była pierwsza podróŜ Rossy na nowe 
tereny. Przybył tu z bratem krwi swego ojca, Asshą, który jest znanym podróŜnikiem. 
Z Asshą podróŜował teŜ Makna, takŜe sławny, choć nie tak bardzo.

Oczywiście, Ŝe Asshą jest z naszego ludu! - Ross zdumiał się słysząc to 

stwierdzenie. Wystarczyło przecieŜ na niego spojrzeć, by być pewnym, Ŝe płynie w 
nim krew handlarzy, a nie dzikich leśnych ludzi. Jak długo zna Asshę? Ross wzruszył 
ramionami. Asshą przyszedł do faktorii ojca zeszłej zimy i pozostał tam przez porę 
mrozów. Gurdi i Asshą zmieszali swą krew, gdy Asshą uratował Gurdiego z 
wiosennej powodzi. Podczas akcji ratunkowej Asshą utracił swą łódź i towary, toteŜ 
Gurdi wynagrodził mu te straty.

Ross opowiedział ze szczegółami takŜe historię ich ostatniej ucieczki. 

Jednocześnie nie mógł się pozbyć uczucia, Ŝe mówi o sprawach, które wydarzyły się 
w dalekiej przeszłości i to komuś innemu. MoŜe ten ból głowy, pamiątka po 
uderzeniu, powodował, Ŝe przeszłość zdawała mu się obojętna i odległa.

background image

- Sądzę - cichy męŜczyzna zwrócił się do tego, który siedział za stołem - Ŝe to 

naprawdę Rossa, handlarz z ludu pucharu.

Jednak męŜczyzna za stołem wciąŜ był rozdraŜniony. Na gest jego dłoni ktoś 

obrócił brutalnie Rossa o sto osiemdziesiąt stopni i pchnął silnie w stronę drzwi 
wyjściowych. Murdock usłyszał słowa wypowiedziane w nieznanym mu gardłowym 
języku i silne uderzenie pięści o blat stołu. Czy to miało być ostrzeŜenie? Groźba?

Ross wylądował w małej celi o twardej podłodze, na której nie leŜała ani jedna 

skóra, mogąca posłuŜyć za posłanie. PoniewaŜ męŜczyzna, który wypytywał go 
spokojnym tonem, nakazał zdjęcie więzów, Ross mógł rozmasować zdrętwiałe 
ramiona, przywracając im normalne krąŜenie krwi i czucie. WciąŜ teŜ starał się 
zrozumieć, gdzie właściwie trafił. Przyjrzał się wcześniej osadzie ze wzgórza i był 
pewien, Ŝe nie jest to zwyczajna faktoria handlowa. Gdzie więc był? Czy w tej wiosce 
mogą przebywać Assha i Makna?

Do końca dnia tylko raz otworzono drzwi jego celi, by wstawić do środka 

miskę i mały dzban. Poczuł głód dopiero o zmierzchu. Zanurzył palce w letniej juŜ 
papce. Zjadł wszystko, a potem wypił wodę ze dzbana. Piekielny ból głowy osłabł 
nieco i Ross miał nadzieję, Ŝe gdy się wyśpi, znowu będzie mieć jasny umysł. 
Przezornie ułoŜył się do snu pod samymi drzwiami. Teraz nikt nie mógł wejść do celi, 
nie budząc go od razu.

Kiedy się obudził, wciąŜ panowały ciemności. Nie pamiętał, co mu się śniło, 

ale juŜ w momencie przebudzenia czuł wewnętrzną pewność, Ŝe dzieje się coś 
niezwykłego. Natychmiast usiadł, rozciągając ramiona i nogi zesztywniałe po śnie na 
twardej podłodze. WciąŜ nie mógł się pozbyć dziwnego uczucia, Ŝe coś powinien 
zrobić, Ŝe czas pracuje na jego niekorzyść.

Assha! Uchwycił się kurczowo tej myśli. Musi znaleźć Asshę i Maknę. W 

trojkę na pewno znajdą sposób, by się wydostać z tej wioski. To właśnie była ta 
waŜna rzecz, o której miał pamiętać!

Nie obchodzono się z nim łagodnie, wtrącono do więzienia. Jednak Ross był 

pewien, Ŝe to wcale nie najgorsza rzecz, jaka mogła go tu spotkać. Wiedział teŜ, Ŝe 
musi się stąd wydostać, zanim nadejdzie ta najgorsza. Ale w jaki sposób zdoła uciec? 
Stracił sztylet i łuk, nie ma nawet tej długiej szpili do płaszcza, poniewaŜ podarował 
ją Frigdze. Przebiegł rękami po ubraniu, sprawdzając, co pozostało mu z 
przedmiotów, które posiadał. Rozpiął łańcuch z brązu, przytrzymujący kilt. ZwaŜył go 
w dłoni i ocenił długość. To był prawdziwy cud rękodzielnictwa. Pokryte wzorami 
koła z brązu, połączone po pięć, i przednia zapinka w kształcie lwiej głowy, której 
wysunięty język słuŜył za uchwyt do przytrzymywania pochwy ze sztyletem. Był 
cięŜki. Mógł posłuŜyć za broń, jeśli zostanie uŜyty w dobrym momencie.

A jednak musieli się spodziewać jakiegoś oporu z jego strony. Było 

powszechnie wiadomo, Ŝe tylko najlepsi i najbystrzejsi wojownicy wyruszają na 
dalekie handlowe szlaki. To zaszczyt być handlarzem pośród tej głuszy - przemknęło 
mu przez głowę, gdy stał tak czekając w ciemnościach na dobry los zesłany przez Ba-
bala o Srebrzystym Rogu. Jeśli kiedykolwiek powróci do faktorii Gurdiego, Ba-bal, 
którego łódź przemierza niebiosa od świtu do zmierzchu, znajdzie na swym ołtarzu 
pięć zarŜniętych wołów, beczkę najlepszego piwa i przepiękny bursztyn.

Ross czekał z cierpliwością, której nauczył się w obu swych przeszłościach - 

tej prawdziwej i tej fałszywej. JakŜe często musiał czekać w ciemnościach, w 
kompletnej ciszy na właściwy moment, by uderzyć. I teraz właśnie ten moment 
nadchodził, nadchodził szybkim, zdecydowanym krokiem i zatrzymał się tuŜ przed 

background image

drzwiami jego celi....

Błyskawicznym kocim susem Ross przypadł do ściany tuŜ obok drzwi, gdzie 

miał szansę pozostać niezauwaŜony przez potrzebną mu sekundę lub dwie. Jeśli atak 
ma się zakończyć sukcesem, musi nastąpić wewnątrz. Słyszał wyraźny odgłos sztaby 
wyjmowanej z okuć i szykował się do ciosu z prawą ręką kurczowo zaciśniętą na 
łańcuchu.

Drzwi otworzyły się i na tle padającego z korytarza światła dojrzał wyraźną 

sylwetkę wchodzącego. MęŜczyzna mruknął coś pod nosem, patrząc na rzucone w kąt 
ubranie Rossa, które w tych ciemnościach mogło uchodzić za skulonego śpiącego 
człowieka. Przybysz połknął przynętę i postąpił dwa kroki naprzód, wystarczająco 
daleko, by Murdock zatrzasnął drzwi gwałtownym ruchem. Równocześnie uderzył z 
rozmachem, mierząc swą zaimprowizowaną bronią w głowę obcego.

Rozległ się pełen zaskoczenia okrzyk, który urwał się natychmiast, gdy cięŜki 

pas uderzył w czaszkę męŜczyzny z miaŜdŜącą siłą. Dopisało mu szczęście! Ross 
podtrzymał opadający kilt i ponownie go przepasał. A potem gorączkowo przeszukał 
leŜącego u jego stóp człowieka. Nie był pewien, czy męŜczyzna Ŝyje. Tak czy owak, 
bez wątpienia szybko nie odzyska przytomności. Ściągnął z leŜącego płaszcz, 
odnalazł sztylet przy jego boku i przypiął do własnego pasa. Potem powolutku uchylił 
drzwi i wyjrzał przez powstałą szparę. Nie dostrzegł nikogo, toteŜ szybkim susem 
wypadł z celi, trzymając w dłoni gotowy do uŜycia sztylet. Nadal nikogo...

Zatrzasnął drzwi i wsunął belkę w zawiasy. Jeśli nawet zamknięty tam 

człowiek odzyska przytomność i zacznie dobijać się do drzwi, jego kompani pomyślą, 
Ŝ

e to Ross, co moŜe nieco opóźnić pościg.

Problem w tym, Ŝe ucieczka z celi była najłatwiejszą częścią planu Murdocka. 

DuŜo trudniejsze będzie odnalezienie Asshy i Makny w tym zamieszkanym przez 
wrogów labiryncie pomieszczeń. Nie miał wprawdzie pojęcia, w którym z 
wioskowych budynków są trzymani, lecz ten, w którym znajdował się teraz, był 
największy i wyglądał na kwaterę najwaŜniejszych członków tutejszej wspólnoty. To 
zaś mogło oznaczać, Ŝe pełni teŜ funkcję więzienia.

Korytarz, w którym się znalazł, oświetlała tylko pochodnia umocowana w 

ś

cianie kilka kroków dalej. Dawała wystarczająco duŜo światła, choć takŜe mocno 

dymiła, powodując, iŜ w całym wnętrzu budynku panował charakterystyczny duszący 
swąd. Ross przywarł do ściany i ruszył przed siebie, gotów znieruchomieć przy 
najlŜejszym nawet dźwięku. Najwyraźniej jednak ta część budynku była o tej porze 
pusta, gdyŜ ani nie dojrzał, ani nie usłyszał Ŝadnego człowieka. Minął za to dwoje 
drzwi. Spróbował je otworzyć, ale były zablokowane z drugiej strony. Wreszcie dotarł 
do zakrętu korytarza, gdzie zamarł, słysząc dochodzącą zza rogu cichą rozmowę.

GdybyŜ był tak czujny i potrafił tak wytęŜać słuch, zanim go pochwycono. Ale 

teraz nikt go nie zaskoczy! Powoli dotarł do miejsca, z którego mógł dyskretnie 
zajrzeć za róg, i o mało nie zdradził swej obecności nagłym okrzykiem.

Assha! Assha cały i zdrowy, i najwyraźniej wolny, właśnie odwracał się tyłem 

do tego samego spokojnego męŜczyzny, który brał udział w niedawnym przesłuchaniu 
Rossa. Brązowe włosy o charakterystycznym odcieniu, głowa pochylona lekko w 
znajomy sposób - wiedział, kogo ma przed sobą, mimo iŜ nie mógł dojrzeć twarzy 
męŜczyzny. MęŜczyzna, który rozmawiał z Assha odwrócił się i odszedł w dół 
korytarza, pozostawiając go przed zamkniętymi drzwiami. Widząc, Ŝe jego przyjaciel 
wchodzi do sąsiedniego pomieszczenia i zaraz zniknie mu z oczu, Ross odwaŜył się 
postąpić kilka kroków naprzód.

background image

Assha wszedł do pustego pokoju i stanął na błyszczącej płycie znajdującej się 

na podłodze. Murdock, gnany jakąś dziwną obawą, której nie potrafił wytłumaczyć, 
podskoczył ku niemu jednym gwałtownym susem i równieŜ stanął w objętym 
luminescencją kręgu. Dalej wypadki potoczyły się błyskawicznie.

Ross potrzebował zaledwie ułamka sekundy, by się zorientować, Ŝe twarz, w 

którą patrzy, jest mu nieznajoma. Oczywiście malowało się na niej kompletne 
zaskoczenie. Zareagował błyskawicznie. Jego potęŜny cios trafił obcego w tchawicę i 
w tym momencie cały świat zawirował wokół nich w szaleńczym tańcu. Rossowi 
zakręciło się w głowie, a Ŝołądek podszedł aŜ do gardła. Zgiął się niemal wpół nad 
powalonym ciałem swego przeciwnika. Oburącz chwycił się za głowę, czując, Ŝe 
jakaś przemoŜna siła stara się wyrwać mu ją spomiędzy ramion.

Całe to wirowanie trwało zaledwie moment. Jakiś głęboko ukryty fragment 

podświadomości podpowiadał Rossowi, Ŝe przeŜył juŜ kiedyś coś podobnego. 
Odetchnął głęboko kilka razy. Uspokoił się nieco i ponownie zajął się człowiekiem 
leŜącym u jego stóp.

Nieznajomy wciąŜ oddychał. Ross pochylił się nad nim i z niejakim wysiłkiem 

ś

ciągnął z płyty, na której stali. Potem związał go i zakneblował. Dopiero gdy się 

upewnił, Ŝe jeniec mu nie zagraŜa, rozejrzał się uwaŜnie wokół.

Pomieszczenie było zupełnie puste, a płyta na podłodze przygasła. Rossa z 

ludu pucharu wytarł spocone dłonie o kilt i pomyślał przelotnie o leśnych duchach i 
innych tajemniczych sprawach. Nie znaczyło to, Ŝe handlarze wierzyli w duchy, które 
były postrachem prymitywnych plemion, jeśli jednak coś nagle znikało i pojawiało się 
znikąd, sprawa wymagała przemyślenia. Murdock odciągnął wracającego powoli do 
przytomności jeńca pod ścianę pokoju, a sam ponownie stanął na płycie, 
zdecydowawszy, Ŝe duchy duchami, a wszystko musi mieć racjonalne wytłumaczenie. 
Ale mimo iŜ potarł dłońmi o gładką powierzchnię płyty, ta nie rozjarzyła się 
ponownie światłem.

PoniewaŜ jeniec zaczynał się niepokojąco wiercić, Ross rozwaŜał przez 

moment moŜliwość uciszenia go poprzez walnięcie w potylicę rękojeścią sztyletu. 
Odrzucił tę myśl, uznał bowiem, Ŝe przyda mu się przewodnik. Przeciął więzy na 
kostkach jeńca i dźwignął go zdecydowanym ruchem do pozycji stojącej, w nie-
dwuznaczny sposób przykładając mu sztylet do pleców. JeŜeli są tu jakieś inne 
niespodzianki, sobowtór Asshy przetestuje je pierwszy.

Drzwi z tego pomieszczenia nie wychodziły na ten sam korytarz, ani nawet na 

podobny do tego, z którego przed chwilą tu wszedł. Ten był niezwykle krótki i 
kończył się kolejnymi drzwiami, a jego ściany zbudowano z jakiejś gładkiej 
substancji, błyszczącej jak wypolerowany metal, śliskiej i zimnej w dotyku. 
Właściwie całe to miejsce było przeraźliwie zimne, niczym górski strumień wczesną 
wiosną.

WciąŜ prowadząc przed sobą jeńca, Ross doszedł do kończących korytarz 

drzwi. Za nimi zobaczył niezwykłą plątaninę metalowych prętów i sześcianów. Rossa 
z handlarzy zmarszczył brwi i przyglądał im się ze zdumieniem. Jednak po namyśle 
zdecydował, Ŝe nie jest to aŜ takie dziwne. Na przeciwległej ścianie wisiała tablica, na 
której w nieregularnych odstępach czasu zapalały się i gasły małe światełka. Jakiś 
tajemniczy obiekt z metalowego drutu wisiał na oparciu stojącego opodal krzesła.

Spętany jeniec rzucił się nagle w stronę tego krzesła, ale upadł. Ross dopadł 

go i pociągnął za ubranie, aŜ obaj znaleźli się przed jednym z metalowych 
sześcianów. Murdock wstał i rozejrzał się uwaŜnie po całym pomieszczeniu, nie 

background image

dotykając jednak niczego. Nie miał pojęcia, do czego słuŜą wszystkie otaczające go 
przedmioty. ZauwaŜył, Ŝe z kilku otworów w podłodze dmucha ciepłe powietrze. 
Mimo to w pokoju było równie chłodno jak na korytarzu.

Tymczasem światełka na tablicy zaczęły zapalać się i gasnąć ze znacznie 

większą częstotliwością. Ross usłyszał buczenie, jakby nad jego głową pojawił się rój 
rozgniewanych i gotowych do ataku owadów. Spoglądał z niepokojem na migające 
ś

wiatełka, próbując odkryć źródło niezwykłego dźwięku. Buczenie przeszło w wyŜsze 

i głośniejsze tony.

Na korytarzu rozległ się odgłos kroków i po chwili do pomieszczenia wszedł 

jakiś męŜczyzna. Skierował się ku krzesłu, usiadł na nim i załoŜył sobie na głowę 
tajemniczy metalowy przyrząd. Jego ręce zaczęły poruszać się po tablicy ze 
ś

wiatełkami. Obserwujący go Ross nie rozumiał jednak natury wykonywanej 

czynności.

Jeniec próbował dać jakiś sygnał, ale Murdock był czujny i niedwuznacznie 

przytknął sztylet do jego szyi. Sygnał, który przyzwał męŜczyznę, ucichł. Zgasły teŜ 
kolorowe światełka; w pokoju natomiast rozległa się seria nieregularnych krótkich i 
długich dźwięków. Ręce nieznajomego męŜczyzny jeszcze szybciej zaczęły poruszać 
się po tablicy. Ross tymczasem uwaŜnie mu się przyglądał. Nie był ani dzikim łowcą, 
ani jednym z handlarzy. Nosił ciemnozielony strój, najwyraźniej jednoczęściowy, 
który zakrywał nie tylko tułów, ale takŜe nogi i ręce. Włosy miał tak krótkie, Ŝe jego 
czaszka zdawała się niemal łysa.

Ross potarł czoło w zamyśleniu, poniewaŜ jego umysł znów był atakowany 

przez mgliste wspomnienia. Mimo iŜ ten człowiek wyglądał dziwacznie, widział juŜ 
kiedyś takich jak on, ale przecieŜ nie w faktorii Gurdiego nad południową rzeką. 
Gdzie i kiedy on, Rossa, spotkał się z tak dziwacznymi ludźmi? I dlaczego nie pa-
mięta tego dokładnie?

Jeszcze raz zabrzmiał odgłos cięŜkich kroków i pojawił się kolejny 

męŜczyzna. Jest odziany w futro, ale nie naleŜy do leśnych łowców - zadecydował 
Ross, obrzuciwszy go uwaŜnym spojrzeniem. Luźna futrzana bluza z odrzuconym do 
tyłu kapturem, wysokie buty i cała reszta jego stroju... z pewnością nie był to wyrób 
prymitywnych szczepów. I ten człowiek miał dwie pary oczu! Jedna z nich 
znajdowała się w zwykłym miejscu, po obu stronach nosa, a druga, o mrocznej i 
nieprzeniknionej barwie -wyŜej, na czole.

Czterooki oparł dłoń na ramieniu pierwszego przybysza. Tamten zaś uwolnił 

częściowo głowę z drutów i zaczęli rozmawiać w dziwnym języku. Światełka dalej 
migotały, za to buczący dźwięk ucichł zupełnie. Nagle w jeńca Rossa znów wstąpiła 
energia. Korzystając z chwili nieuwagi tego ostatniego, zdołał kopnąć nogą jeden z 
metalowych prętów. Głośne brzęknięcie wywołało błyskawiczną reakcję na obu 
rozmawiających. Ten z krótkimi włosami zdjął z głowy dziwny przyrząd, zerwał się 
na równe nogi, a jego towarzysz równie szybkim ruchem wydobył pistolet.

Pistolet? Jakaś uśpiona część umysłu Rossa bezbłędnie rozpoznała w czarnym 

metalowym przedmiocie niebezpieczną broń. Mimo to był gotów do walki. Pchnął 
swego jeńca w stronę nadbiegającego męŜczyzny w futrzanym okryciu, a sam skoczył 
w przeciwnym kierunku. Za plecami usłyszał huk, który spowodował nagłe ukłucie 
bólu pod czaszką. Gnał jednak w stronę drzwi i nawet się nie obejrzał, by sprawdzić 
ź

ródło tego huku. Pochylił się natomiast nisko ku ziemi, stanowił więc kiepski cel dla 

strzelca. W pełnym biegu wpadł na trzeciego człowieka, który właśnie wchodził do 
ś

rodka. Razem zwalili się na ziemię splątani w jedną ruchomą masę.

background image

Ross walczył zaciekle. Jego ręce i nogi podświadomie wymierzały ciosy, 

których kiedyś ktoś go nauczył. Przeciwnik nie naleŜał jednak do łatwych, i mimo 
desperackich wysiłków, Murdock został w końcu pokonany. Przewrócono go na 
brzuch i wykręcono do tyłu ręce. Poczuł, jak zimne metalowe obręcze zaciskają się na 
jego nadgarstkach. Potem ponownie obrócono go na plecy, mógł więc przyjrzeć się 
swym wrogom.

Wszyscy trzej stali nad nim, wykrzykując coś w nieznanym mu języku. 

Wreszcie jeden z nich odszedł na moment i powrócił z byłym jeńcem Rossa. 
Sobowtór Asshy był wyraźnie rozwścieczony, jego oczy rzucały gniewne błyski. Na 
jego skórze w miejscach, gdzie znajdowały się więzy, widniały czerwone ślady

- Czy ty jesteś tym więźniem handlarzem? - spytał pochylając się nad Rossem.
- Ja jestem Rossa, syn Gurdiego z handlarzy - odparł Murdock dumnym i 

pewnym głosem, mimo Ŝądzy mordu, którą czytał wyraźnie w oczach swego 
rozmówcy. - Byłem więźniem. Ale nie zdołaliście długo utrzymać mnie w niewoli. I 
nadal nie zdołacie.

MęŜczyzna uśmiechnął się z wyraźną drwiną.
- Nie poprawiłeś swej sytuacji, mój młody przyjacielu. Tutaj mamy dla ciebie 

znacznie lepsze więzienie. Takie, z którego nigdy nie zdołasz uciec.

Powiedział coś do pozostałych i chociaŜ słowa były dla Rossa niezrozumiałe, 

w pełni rozumiał ton rozkazu w jego głosie. Postawiono go na nogi i pchnięto do 
marszu.

Podczas wędrówki przez kolejne pomieszczenia Murdock rozglądał się wokół, 

rejestrując wszystkie te dziwaczne przedmioty, których zastosowania nie pojmował. 
Wreszcie zatrzymali się i dwaj męŜczyźni odziali się w takie same futrzane stroje jak 
ten, który od początku miał na sobie jeden z nich.

Ross natomiast nie otrzymał futrzanej bluzy, mimo iŜ w walce stracił płaszcz. 

DrŜał z zimna coraz bardziej, kąsany cały czas podmuchami lodowatego wiatru 
hulającego po opustoszałych korytarzach i salach. WciąŜ nie rozumiał, gdzie się 
znajduje, ale jednego był pewien - nie był to Ŝaden z drewnianych budynków wioski. 
Więc gdzie? I jak się tu dostał?

W końcu doszli do niewielkiego pomieszczenia wypełnionego mnóstwem 

metalowych przedmiotów o barwie jaskrawego szkarłatu i fioletu, wyposaŜonych w 
pręty, które jarzyły się wszystkimi kolorami tęczy. Dalej były juŜ tylko okrągłe drzwi. 
Kiedy jeden ze straŜników naparł na nie, otworzyły się, wpuszczając lodowate po-
wietrze.

background image

11

Chwilę tylko trwało, nim Ross zorientował się, Ŝe ściany tunelu w kolorze 

przybrudzonej bieli, przez które w wielu miejscach prześwitywały jakieś ciemne 
obiekty, to zwykły lód. WzdłuŜ sufitu lodowego korytarza biegł czarny kabel z 
podłączonymi doń w regularnych odstępach lampami. Ich blask ani o jotę nie 
zmniejszał panującego tu chłodu.

Ross zadrŜał. KaŜdy oddech mroził mu płuca, a ręce i nogi miał zesztywniałe 

z zimna. Poruszał się jak manekin, popychany raz po raz przez jednego ze straŜników. 
Był przy tym pewien, Ŝe gdyby teraz upadł, gdyby poddał się temu zimnu, nigdy juŜ 
nie wstałby ponownie. Nie miał pojęcia, jak długo wędrowali pomiędzy lodowymi 
ś

cianami, w końcu jednak dotarli do otworu prowadzącego na zewnątrz - wielce 

nieregularnego otworu, który wyglądał jak wyrąbany toporem. Kiedy zaś się 
wynurzyli, Ross ujrzał najbardziej dziką scenerię w swoim Ŝyciu.

Oczywiście śniegi i lody nie były dla niego niczym nowym, ale tutaj cały świat 

zdawał się jęczeć pod przeraźliwym jarzmem zimy. Był biały, pusty i całkowicie 
zastygły w bezruchu, jeśli nie liczyć mroźnych podmuchów wiatru rozwiewających 
ś

nieŜne zaspy.

StraŜnicy prowadzący Rossa opuścili na oczy ciemne okulary, które dotąd 

nosili uniesione na czoło, gdyŜ blask słońca odbijający się od grudek lodu boleśnie 
draŜnił spojówki oczu. Murdock mógł się o tym przekonać, i to mimo iŜ cały czas 
starał się wpatrywać we własne stopy. Nie dano mu zresztą duŜo czasu na rozglądanie 
się wokół. Jeden ze straŜników szarpnął za arkan u jego szyi i pociągnął jak psa w 
dalszą drogę.

Szli wyraźnym szlakiem wyrytym pomiędzy zaspami. Nie była to ścieŜka 

wydeptana przez przechodzących przed nimi ludzi, ale głęboka koleina. Najwyraźniej 
ciągnięto tędy jakieś cięŜkie obiekty. Ross pośliznął się na zesztywniałych nogach, ale 
zdołał utrzymać równowagę, przestraszony, Ŝe w razie upadku będą go ciągnąć na 
powrozie przez śnieg. Odrętwienie całego ciała zaczynało takŜe dochodzić do jego 
umysłu. W głowie mu wirowało. Cały świat coraz częściej zasnuwał biały opar mgły 
unoszącej się z lodowego podłoŜa.

Znów trafił nogą w koleinę i opadł na kolano. Tym razem nie zdołał zmusić 

swego zmarzniętego ciała do wysiłku. Śnieg był tak twardy, Ŝe Rossowi zdało się, iŜ 
upadł na ostrze noŜa. Nie czuł jednak bólu. Bez najmniejszych emocji obserwował 
kilka kropli krwi, które powoli spłynęły po jego posiniałym od mrozu kolanie. Lina 
szarpnęła i Ross przejechał kawałek na brzuchu. Potem jeden ze straŜników chwycił 
go za pas i postawił z powrotem na nogi.

Murdock nie miał pojęcia, co nań czekało u kresu tej podróŜy przez śnieg. Tak 

naprawdę nie bardzo juŜ go to obchodziło. Tylko buntownicza natura, ukryta gdzieś w 
głębokich pokładach świadomości, nie pozwalała mu się poddać i zrezygnować z 
dalszego wysiłku, dopóki był jeszcze w stanie ruszać nogami i zachował jakieś 
przebłyski zrozumienia. Ale szedł z coraz większym wysiłkiem. Pośliznął się i upadł 
jeszcze dwukrotnie. Za drugim razem stało się to podczas schodzenia z oblodzonego 
pagórka. Kiedy z niego zjechał, podciął teŜ męŜczyznę, który wiódł go na linie. 
Zatrzymali się w połowie stoku. Ross leŜał bez ruchu, niezdolny stanąć na nogach. 
Uchodziło zeń wszelkie czucie i miał wraŜenie, jakby patrzył z zewnątrz, jak szarpią 
go, policzkują, jak próbują pobudzić go do Ŝycia. Jednak jego ciało nie reagowało.

background image

Ktoś otworzył obręcze na jego nadgarstkach i zdjął z szyi arkan. Gdzieś z 

przodu usłyszał donośny krzyk, dudniący echem na lodowym pustkowiu. Jeszcze 
kilka razy potrząśnięto jego ciałem. AŜ wreszcie pchnięto go w dół i poturlał się 
bezwładnie po śniegu. Gdy dalej nie zareagował najmniejszym nawet ruchem, 
straŜnicy stracili dla niego zainteresowanie.

Część odchodzącej juŜ w niebyt świadomości Rossa - ta naleŜąca do handlarza 

- była zadowolona z ciszy i bezruchu, który go otaczał, chciała się poddać temu 
letargowi, poddać się temu mroźnemu światu. Ale podświadomość Rossa Murdocka 
przypomniała mu o obowiązkach wobec projektu i pchnęła do jeszcze jednego 
wysiłku. Jedną z podstawowych cech Rossa była zawsze osobliwa zimna nienawiść, 
która często motywowała go do działania. Kiedyś nienawidził warunków, w jakich 
przyszło mu egzystować, i wszelkiej władzy. Teraz zaś zaczęła się w nim rodzić 
nienawiść do tych, którzy pozostawili go na tym pustkowiu, by zamarzł na śmierć.

Ross podciągnął ręce pod siebie. Nie miał w nich wprawdzie czucia, ale chyba 

posłuchały rozkazu umysłu. Uniósł się nieco i rozejrzał wokół. LeŜał w wąskiej 
lodowej rozpadlinie, której zamarznięte ściany były twardsze od stali. Gdyby tu 
pozostał, jego wrogom udałoby się spełnić swój zamiar...

Z wielkim wysiłkiem, podpierając się o lodową ścianę, dźwignął się na nogi. 

Szczelina, która miała być jego grobem, na szczęście nie była aŜ tak głęboka, jak to - 
zapewne w pośpiechu - ocenili zabójcy. Sądził, Ŝe zdoła się stąd wydostać, jeśli zmusi 
swe ciało do wykonywania poleceń umysłu.

I dokonał tego. Znowu stał na szlaku, z którego go zepchnięto. Ale co 

powinien robić dalej? Nie było sensu wracać tam, skąd przyszedł. Nawet przy 
załoŜeniu, Ŝe zdołałby pokonać taką odległość, u celu drogi znajdował się ten sam 
budynek, w którym go uwięziono. Jeśli ci ludzie zostawili go tutaj na pewną śmierć, 
nie zapewnią mu bezpiecznego schronienia.

A jednak tak dobrze oznakowana droga musiała dokądś prowadzić. MoŜe u 

celu znajdzie jakieś bezpieczniejsze miejsce? Nie mając innego wyjścia, jak tylko 
uchwycić się tej nadziei, Ross skręcił w tamtym kierunku. Szlak biegł dalej w dół 
zbocza. Wielkie zaspy śniegu i lodowe wieŜe były poprzedzielane skalnymi forma-
cjami, które wyglądały jak olbrzymie kły przegryzające się od dołu przez tę zimową 
szatę wierzchnią. OkrąŜając jedną z takich wielkich skał Ross spojrzał w dół do stóp 
górskiego zbocza. Biała płaska przestrzeń. Szlak schodził tam, biegł przez śnieŜne 
pole i wiódł wprost do półokrągłej kopuły, prawdopodobnie górnej części struktury 
osadzonej głębiej pod ziemią. Kopułę wykonano z ciemnego materiału.

Ross porzucił ostroŜność. Musiał znaleźć ciepło i schronienie przed wiatrem. 

DrŜąc z zimna i zataczając się na zesztywniałych nogach, dotarł do zewnętrznych 
drzwi budynku - zamkniętych, okrągłych drzwi. Naparł na nie resztką sił i z 
westchnieniem ulgi wtoczył się do środka, gdy posłusznie ustąpiły. Dostrzegł, Ŝe ota-
cza go błękitne pulsujące światło.

To pobudziło go ponownie do wysiłku - światło było odległą obietnicą ciepła, 

którego tak potrzebował. Doczołgał się do kolejnych drzwi w przeciwległej ścianie 
krótkiego, prowadzącego w dół korytarza. Tutaj się zatrzymał i odruchowo przycisnął 
pozbawione zupełnie czucia dłonie do piersi. Nagle zdał sobie sprawę, Ŝe czuje 
ciepło! Jego oddech nie pozostawiał obłoków pary, mimo iŜ oddychał głęboko i 
szybko. Gdy zrozumiał w nagłym przebłysku świadomości, co to oznacza, znów ode-
zwał się w nim zwierzęcy instynkt Ŝycia. Jeśli pozostanie w tym przejściu, umrze. 
Musi znaleźć cieplejsze miejsce, nim straci świadomość, a czuł, Ŝe jest juŜ bardzo, 

background image

bardzo blisko momentu, gdy jego organizm się podda. Ta myśl dodała mu sił. 
Poruszył się gwałtownie, starając się wykorzystać, być moŜe, ostatni juŜ przypływ 
energii.

Dotarł do szerokiej platformy, z której kręcone schody prowadziły w mrok na 

dole i ku ruchomym cieniom u góry. Zrozumiał, Ŝe budynek, w którym się znajduje, 
jest naprawdę wielkich rozmiarów. W dół nie odwaŜył się pójść, bo gdy tam 
spoglądał, czuł zawroty głowy.

Zaczął mozolną wspinaczkę w górę. Mijał kolejne platformy, z których na 

wzór pajęczej sieci rozchodziły się promieniście liczne korytarze. ZbliŜał się do 
następnej, gdy nagle usłyszał, zwielokrotniony przez echo, odgłos dochodzący z dołu. 
Coś tam się ruszało! Wciągnął z wysiłkiem swe ciało na platformę, wyjątkowo słabo 
oświetloną, mając nadzieję, Ŝe wczołga się na tyle głęboko do jednego z korytarzy, Ŝe 
nie będzie widoczny z szybu głównego. Przebył zaledwie kilka kroków wybranym 
tunelem i opadł bez sił, dysząc cięŜko. Przeturlał się ku ścianie korytarza i usiłował 
wstać, opierając się rękami o jej gładką powierzchnię. I przeleciał przez ścianę!

Przez sekundę czy dwie czuł tylko oszołomienie. Potem zorientował się, Ŝe 

leŜy na czymś miękkim i Ŝe otacza go ciepłe powietrze. Poczuł silne ukłucie na 
wysokości ud, a potem ramion, i nagle wszystko wokół zaczęło wirować w obłędnym 
tańcu barw. Jego zmęczony umysł zapadł w świat sennych marzeń.

Kiedy nadeszła pora przebudzenia, Ross, znajdujący się jeszcze na granicy snu 

i jawy, przypomniał sobie z detalami wszystko, o czym śnił. LeŜał z zamkniętymi 
oczami i układał te sny w jedną całość. Sny? Nie, był pewien, Ŝe nie były to sny, lecz 
wspomnienia prawdziwych zdarzeń. Rossa z ludu pucharu i Ross Murdock, agent w 
tajnym projekcie rządowym, znów byli jedną osobą. Jak to się stało, nie miał pojęcia. 
Ale stało się.

Gdy otworzył oczy, zobaczył nad sobą sklepienie o barwie łagodnego błękitu 

przechodzącej na obrzeŜach w szarość. Te spokojne kolory podziałały na jego wciąŜ 
roztrzęsiony umysł jak uspokajające słowa. Po raz pierwszy, odkąd został 
zaatakowany nad rzeką, znikły uporczywe bóle głowy. Uniósł rękę, by dotknąć 
miejsca zranienia, które jeszcze wczoraj było tak bolesne, Ŝe reagowało na 
najmniejszy ucisk. Teraz nie poczuł bólu. Po potęŜnym ciosie w głowę pozostała mu 
na pamiątkę tylko wyczuwalna szrama.

Ross uniósł się i rozejrzał z ciekawością. Jego ciało spoczywało w metalowej 

konstrukcji przypominającej kształtem kołyskę, zanurzonej w czerwonawej 
galaretowatej substancji o aromatycznym zapachu. Nie odczuwał juŜ zupełnie zimna 
ani teŜ głodu. Czuł się zrelaksowany jak chyba nigdy w Ŝyciu. Usiadł w swej kołysce, 
ś

cierając dziwną galaretę z ramion i piersi. Zeszła bez problemów, nie pozostawiając 

na jego skórze ani wilgoci, ani Ŝadnej plamy.

W małym cylindrycznym pomieszczeniu, w którym się znajdował, było oprócz

dziwnego łoŜa, takŜe kilka innych przedmiotów. W przedniej, wąskiej części 
dostrzegł dwa siedzenia przypominające kształtem odwrócone wiadra, a przed nimi 
blat z jakimiś urządzeniami kontrolnymi, których zastosowania nie znał.

Ross zsunął się z kołyski. Gdy dotknął stopami podłoŜa, za jego plecami 

rozległ się cichy trzask. Odwrócił się natychmiast, przygotowany na kłopoty. Ale to 
tylko otworzyły się niewielkie drzwiczki od skrytki w ścianie. Wewnątrz znajdował 
się spory pakunek. Najwyraźniej było to zaproszenie, by go wziąć.

Zawierał złoŜoną tkaninę, ściśniętą i zapieczętowaną w przezroczystym 

opakowaniu, które Ross zdołał otworzyć dopiero za trzecią próbą. Wydobył ubranie 

background image

wykonane z materiału, jakiego nigdy dotąd nie oglądał. Gładka, błyszcząca 
powierzchnia sugerowała metal, ale w dotyku materiał był miększy od najdelikatniej-
szego jedwabiu. Barwa tkaniny zmieniała się płynnie przy kaŜdym poruszeniu. Była 
ciemnogranatowa, jasnofioletowa, to znów intensywnie zielona.

Zaczął eksperymentować z rzędem małych jasnozielonych guzików 

biegnących w równej linii od prawego ramienia ku lewemu biodru. W tym miejscu 
właśnie szata rozsunęła się. Kiedy wsunął się do środka, ubiór przylgnął do jego ciała. 
Przez ramię biegł zielony pas tkaniny, który zapewne naleŜało nałoŜyć na rząd guzi-
ków. U dom zaś, kostium obejmujący jego nogi jak długie skarpety, uformował 
podeszwy pod stopami.

Ross przycisnął luźny pas do guzików i zapiął szatę. Przez chwilę stał, 

przesuwając w zamyśleniu dłońmi po gładkiej powierzchni tej cudownej tkaniny, 
która była dlań takim samym dziwem jak całe otoczenie. Jego umysł pracował jasno. 
Doskonale pamiętał wszystkie przeszłe wydarzenia aŜ do momentu, kiedy przeleciał 
przez ścianę. Był pewien, Ŝe przebywał nawet nie w jednym, ale w dwóch czasowych 
transporterach Czerwonych. Czy to jest trzeci? Jeśli tak, to czy nadal jest więźniem? 
Dlaczego więc najpierw pozostawili go umierającego na mrozie, a teraz traktowali w 
taki sposób? Nie widział teŜ podobieństwa między pierwszą lodową stacją, gdzie 
pojmali go Czerwoni, a miejscem, w którym się teraz znajdował.

 Rozległ się następny cichy trzask i Ross zerknął przez ramię, akurat w porę, 

by zobaczyć, jak jego łoŜe składa się w sześcian i przesuwa ku ścianie pokoju. 
Podszedł do krzeseł. Jego obute w miękką tkaninę stopy poruszały się bezszelestnie. 
Usiadł na jednym z siedzeń i przyjrzał się nieznanym urządzeniom. Przypominały 
system sterowniczy tego helikoptera, którym odbył pierwszy etap swojej fantastycznej 
podróŜy przez czas i przestrzeń. Siedzenie jednak nie było zbyt wygodne. Zdał sobie 
sprawę, Ŝe nie zostało skonstruowane z myślą o takim kształcie jakie miało jego ciało.

Kształt, jaki miało jego ciało... Ta wanna, czy teŜ moŜe łoŜe, wypełnione 

galaretą... To ubranie, które z taką precyzją i łatwością dostosowało się do jego 
rozmiarów...

Ross pochylił się gwałtownie i ponownie przyjrzał się urządzeniom na blacie. 

Tak, słusznie podejrzewał. Dotarł tam, gdzie nie dotarł jeszcze Ŝaden z agentów! 
Znajduje się w pomieszczeniu obcej rasy, na której istnieniu oparli swój projekt 
Millaird i Kelgarries! To jest właśnie źródło, albo jedno ze źródeł, z którego Czer-
woni czerpali niezwykłe technologie, przewyŜszające dokonania współczesnej nauki!

Ś

wiat w okowach mrozu i budynek z niezwykłymi urządzeniami. Cylinder z 

siedzeniem dla pilota i urządzeniami sterowniczymi. Czy naleŜy do obcych? A wanna 
i cała reszta.... Czy sama jego obecność aktywowała te urządzenia? Czy to maszyny 
dostarczyły mu ubranie? A co się stało z tuniką, w której się tu zjawił?

Rozejrzał się uwaŜnie po pomieszczeniu. Nie dostrzegł ani swej tuniki, ani 

pasa, ani skórzanych butów. Nie mógł teŜ zrozumieć obecnego stanu swego ciała - 
braku zmęczenia, głodu i pragnienia.

Były moŜliwe dwa wyjaśnienia. Albo obcy wciąŜ tu mieszkają i udzielili mu 

pomocy z jakichś nieznanych powodów, albo teŜ całą pracę wykonywały automaty, 
których twórcy dawno juŜ przestali istnieć. Nie potrafił dokładnie sobie przypomnieć 
drogi, jaką przebył od momentu wejścia do tej kopuły pośród lodów, ale pamiętał, Ŝe 
gdzieś się wspinał, Ŝe czołgał się przez puste korytarze, Ŝe nie widział ani nie słyszał 
Ŝ

adnych Ŝywych istot. Teraz zaś rozglądał się po raz kolejny wokół w poszukiwaniu 

drzwi, którymi musiał się tu dostać, i nie widział najmniejszej rysy w Ŝadnej ze ścian.

background image

Chcę wyjść! - zaŜądał głośno, stając na środku ciasnego pomieszczenia. Jego 

wzrok ponownie omiatał wszystkie kąty w poszukiwaniu ukrytych drzwi. Kiedy nic 
sienie stało, opukał i obmacał kaŜdy cal pomieszczenia - wciąŜ bez rezultatu. Gdyby 
tylko pamiętał, jak się tu dostał! Ale jedyne wspomnienie, jakie pojawiało się w jego 
umyśle, to moment, gdy oparł się o jakąś ścianę, a ona ustąpiła. Potem zaś spadał w 
dół. A gdzie upadł? Czy nie do tej wanny z galaretą?

Tknięty nagłą myślą, Ross spojrzał na sufit. Pomieszczenie nie było wysokie. 

Gdy wspiął się na palce, mógł dotknąć palcami jego powierzchni. Stanął w miejscu, w 
którym przedtem, przed złoŜeniem, stała pokryta galaretą kołyska.

Pchnięcie sufitu w tym właśnie punkcie dało wreszcie pozytywny rezultat. 

Błękitna substancja ustąpiła pod naciskiem. Stojąc na palcach, pchnął jeszcze raz na 
tyle silnie, na ile mógł w tak niewygodnej pozycji. Najwyraźniej zwolnił jakąś 
blokadę, bo fragment sufitu odskoczył tym razem tak gwałtownie, Ŝe Ross upadłby, 
gdyby nie złapał dla utrzymania równowagi jednego z cylindrycznych krzeseł.

Skoczył teraz do góry i chwyciwszy dłońmi za brzeg znajdującego się nad jego 

głową okrągłego otworu, zdołał wciągnąć się na zewnątrz. Krótki pochyły szyb z 
nikłym światełkiem przenikającym przez przeciwległą ściankę. Ross pchnął w tym 
miejscu i otworzywszy bez najmniejszego wysiłku kolejne przejście, wszedł do 
znajomego korytarza.

Przytrzymał drzwi otwarte i zerknął jeszcze raz na miejsce, z którego przybył, 

a jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Teraz bowiem widział wyraźnie, Ŝe wyszedł 
z małego, zakończonego ostrym dziobem pojazdu w kształcie pocisku. Pojazd 
spoczywał w czymś w rodzaju kieszeni przymocowanej u boku większej struktury, 
jak statek w śluzie, i najprawdopodobniej mógł być stąd wystrzelony jak pocisk z lufy 
strzelby. Ale jakie było jego zastosowanie?

Ross zaczął się zastanawiać. Podobny do torpedy pojazd to zapewne rakieta o 

napędzie atomowym. Kiedy do niego wpadł, był w na tyle złym stanie, Ŝe został 
automatycznie umieszczony w jakimś urządzeniu regenerującym. Jakie małe pojazdy 
mogłyby być wyposaŜone w systemy regenerujące? Tylko takie, które mają działać w 
niebezpiecznych sytuacjach. Przeznaczone do transportu rannych, którzy opuścili 
główną strukturę w pośpiechu. , Krótko mówiąc, szalupa ratunkowa!

Tylko po co w budynku szalupa ratunkowa? Takie urządzenie byłoby 

przydatne na statku. Ross postąpił kilka kroków korytarzem i rozejrzał się wokół z 
narastającym zaciekawieniem. Czy moŜliwe, Ŝe cała ta budowla jest statkiem, który tu 
wylądował, został opuszczony i zapomniany, a Czerwoni teraz po prostu go plądrują? 
To by pasowało! Fakty składały się w tak spójną całość, Ŝe Ross był prawie 
przekonany, iŜ jego wnioski są słuszne. Musiał jednak udowodnić tę hipotezę.

Przymknął drzwi wiodące do łodzi ratunkowej, tak aby w razie potrzeby móc 

je łatwo odnaleźć. To było doskonałe miejsce, gdyby musiał się ukryć.

Bezszelestnie podszedł do schodów w głównym szybie i zatrzymał się tam 

nasłuchując. W dole słyszał dźwięki. Brzęknięcia metalu uderzającego w metal i 
chyba przytłumione ludzkie głosy. Na górze zaś panowała cisza. Najpierw więc zbada 
ten rejon, zostawiając bardziej niebezpieczne miejsce na później.

Wspiął się po schodach jeszcze dwa poziomy wyŜej, aŜ stanął w szerokim 

pomieszczeniu z półokrągłym sklepieniem, które zapewne było czubkiem całej 
kopuły. Znajdowało się tu tak wiele nieznanych mu urządzeń, dźwigni, przycisków, 
Ŝ

e aŜ stanął zdumiony, sycąc oczy samym widokiem. Naliczył pięć tablic kontrolnych 

podobnych do tej, jaka znajdowała się w szalupie ratunkowej, a przy kaŜdej z nich 

background image

stały dwa albo trzy cylindryczne siedzenia. Te jednak unosiły się lekko nad ziemią, 
oplecione pajęczyną lin. PołoŜył dłoń na jednym z nich - ugięło się elastycznie.

Tablice kontrolne teŜ były znacznie bardziej skomplikowane. Ta w małym 

stateczku przypominała przy nich dziecinną zabawkę. Ross pociągnął nosem. 
Powietrze w szalupie ratunkowej miało świeŜy i przyjemny zapach; tutaj wyczuwał 
lekki odór stęchlizny.

Przeszedł pomiędzy urządzeniami sterowniczymi, przyglądając im się z 

uwagą. Tego, Ŝe znajduje się w głównej kabinie pilotów, był całkowicie pewien. 
Właśnie z tego miejsca moŜna było wprawić w ruch całą tę olbrzymią masę, którą 
miał pod stopami, i skierować w dowolnym kierunku. Czy to pojazd morski, czy 
powietrzny? Półkolisty kształt przemawiał raczej za tym drugim. Ale cywilizacja tak 
zaawansowana jak ta, musiała pozostawić po sobie jakieś ślady. Ross był gotów 
uwierzyć, Ŝe znajduje się teraz w znacznie odleglejszej przeszłości niŜ 2000 rok 
p.n.e., ale mimo wszystko nie wątpił, Ŝe jakieś ślady po tych, którzy potrafili budować 
takie urządzenia, przetrwałyby do czasów współczesnych. MoŜe właśnie Czerwoni je 
znaleźli. MoŜe odkryli je na swych terenach, powiedzmy na Syberii. Albo w jakichś 
dzikich zakątkach Azji.

Ross niewiele wiedział o zamierzchłych czasach. Mógł polegać tylko na 

informacjach zdobytych podczas kursu w bazie i własnych bardzo 
nieuporządkowanych wiadomościach, które gromadził, czytając róŜne ksiąŜki. Jednak 
ś

wiadomość istnienia tak zaawansowanej rasy, zdolnej stworzyć taki statek, poruszyła 

go do głębi. Gdyby moŜna ich odnaleźć, gdyby moŜna nawiązać kontakt z istotami, 
które miały taką wiedzę... Ale przecieŜ o to właśnie chodziło w projekcie! A on był 
jedynym jego członkiem, który trafił na ten ślad! Musi jakoś wydostać się z tego 
ś

nieŜnego świata, z tego zagrzebanego w lodzie statku i odnaleźć swoich towarzyszy. 

MoŜe jest to niemoŜliwe, ale przecieŜ trzeba spróbować. JuŜ ci, którzy porzucili go na 
ś

nieŜnym pustkowiu, uwaŜali, Ŝe nie zdoła przeŜyć. A jednak Ŝyje. I dzięki tej 

nieznanej rasie i jej wynalazkom jest nawet w zupełnie dobrej formie.

Ross usiadł na jednym z cylindrycznych krzeseł. Tym samym uniknął 

natychmiastowej katastrofy, jako Ŝe chwilowo nie był widoczny od strony schodów, 
które właśnie zadudniły odgłosem cięŜkich kroków. Ktoś wspinał się na górę, a z 
kabiny sterowniczej było tylko jedno wyjście.

background image

12

Ross w mgnieniu oka zeskoczył z napowietrznego siedzenia i padł na podłogę. 

Próbował wsunąć się pod blat w przedniej części kabiny, ale okazał się on 
zdecydowanie za mały. Poczuł natomiast, Ŝe od strony najmniejszej z tablic 
rozdzielczych, przy której znajdowały się tylko dwa siedzenia, dochodzi bardzo 
intensywny i nieprzyjemny swąd. Nie miał czasu badać tego zjawiska. PoniewaŜ w 
całym pomieszczeniu nie znalazł niczego co mogłoby od biedy posłuŜyć za broń, w 
ostatnim desperackim odruchu skoczył w kierunku schodów. Pozostała tylko walka.

Podczas treningu w bazie nauczono go pewnego ciosu, który wymagał 

wprawdzie duŜej precyzji, ale był bardzo skuteczny w działaniu, często nawet miał 
skutki śmiertelne. Teraz Ross zamierzał go uŜyć. Człowiek, który wchodził na górę, 
był juŜ tuŜ.

Na poziomie podłogi pokazała się ludzka głowa. Ross uderzył, wiedząc juŜ w 

momencie, gdy jego ręka trafiła na fałdy spoczywającego na karku futrzanego 
kaptura, Ŝe zamiar się nie powiódł. Ale na szczęście wystarczył sam impet 
nieoczekiwanego ciosu. Ze zduszonym okrzykiem męŜczyzna znikł w otworze 
podłogi, spadając wprost na swego towarzysza znajdującego się kilka stopni niŜej. 
Ross usłyszał wyraźnie wrzask ich obu, a potem dalsze krzyki z niŜszego poziomu i 
wreszcie huk strzału, który rozdarł ciszę szybu. Cofnął się gwałtownie ze schodów z 
powrotem do kabiny sterowniczej. Wprawdzie opóźnił nieco moment ostatecznej 
konfrontacji, ale mieli go tu w pułapce. Wystarczyło, by poczekali cierpliwie na 
dalszy rozwój wypadków. Wprawdzie podczas pobytu w szalupie ratunkowej 
odzyskał siły, ale mimo wszystko, jak długo wytrzyma tu bez wody i jedzenia?

Skoro jednak zyskał nieco na czasie, musi to wykorzystać. Przyjrzawszy się 

ponownie siedzeniom, Ross dostrzegł, Ŝe moŜna je odczepić z sieci. Dokonawszy 
tego, przyciągnął wszystkie do wylotu klatki schodowej i zbudował prowizoryczną 
barykadę. Nie wytrzyma długo, jeśli ktoś zdecydowanie naprze od dołu, ale miał 
przynajmniej nadzieję, Ŝe przyjmie na siebie kule, jeŜeli ktoś będzie próbował trafić 
go z dołu rykoszetem. JakoŜ od czasu do czasu słyszał huk wystrzału i krzyki 
skierowane wyraźnie do niego, decydował jednak, Ŝe to za mało, by zmusić go do 
opuszczenia kryjówki.

Ponownie przeszedł się po kabinie w poszukiwaniu broni. Symbole na 

przyciskach i dźwigniach przyrządów nic mu nie mówiły. Zmartwiło go to, miał 
bowiem nadzieję, Ŝe pośród niezliczonych mechanizmów znajdzie takie, które zdoła 
zidentyfikować i wykorzystać. Jeszcze raz stanął przy urządzeniach kontrolnych i 
zamyślił się głęboko. Z tego miejsca kierowano statkiem. A więc te przyrządy muszą 
umoŜliwiać pilotowi nie tylko sterowanie pojazdem, ale kontrolowanie oświetlenia, 
ogrzewania, wentylacji, oraz systemów obronnych! Oczywiście mechanizmy mogą 
juŜ nie działać, ale przecieŜ w łodzi ratowniczej wszystko funkcjonowało bez zarzutu. 
Pozostawało mu tylko spróbować szczęścia.

Podjąwszy decyzję, Ross po prostu zamknął oczy i tak jak to robił w 

dzieciństwie, obrócił się trzykrotnie dookoła własnej osi, wskazując przed siebie 
palcem. Potem zaś otworzył oczy, by zobaczyć, co ma do powiedzenia przeznaczenie.

Jego palec wskazywał tablicę kontrolną, przy której znajdowały się trzy 

siedzenia. Podszedł do niej powoli, będąc w pełni świadom, Ŝe dotknięcie tych 
urządzeń moŜe rozpocząć łańcuch zdarzeń, których nie zdoła kontrolować. Z dołu 

background image

rozległ się następny strzał, co przypomniało mu, Ŝe nie ma innego wyjścia.

PoniewaŜ symbole nie oznaczały dlań kompletnie nic, Ross kierował się 

kształtem poszczególnych urządzeń. Wybrał drąŜek przypominający mały 
przełącznik. Był ustawiony w pozycji górnej, więc pociągnął go w dół i policzył 
powoli do dwudziestu, oczekując na efekt. Nic. PoniŜej był okrągły przycisk 
oznaczony dwoma węŜykami i dwiema czerwonymi kropkami. Murdock wcisnął go 
do poziomu blatu, a kiedy cofnął dłoń, przycisk nie powrócił do swej poprzedniej 
pozycji. Brak widocznych efektów zachęcił Rossa do dalszego działania. Po obu 
stronach przycisku znajdowały się dwie dźwignie. Spróbował je poruszyć w 
poziomie, wcisnąć. Bez efektu. Aha, pociągnął je do siebie.

Tym razem efekt był, a jakŜe! Rozległ się donośny, dudniący sygnał, który 

narastał do głośności powodującej drgania całej kabiny. Ross, kompletnie ogłuszony, 
wcisnął z powrotem jedną dźwignię, a potem drugą. Sygnał wciąŜ ryczał, chociaŜ 
teraz znacznie ciszej i z nieco niŜszą częstotliwością. Ross potrzebował jednak czegoś 
więcej niŜ hałasu. Przesunął się z pierwszego siedzenia na drugie. Tutaj rzuciło mu 
się w oczy pięć okrągłych przycisków oznaczonych symbolami w barwie tej samej 
Ŝ

ywej zieleni, jaką miały guziki na jego szacie. Dwa węŜyki, kropka, podwójna linia, 

dwa zachodzące na siebie okręgi i skrzyŜowane linie...

Który przycisk wybrać? Oparłszy się zdecydowanie o pulpit, Ross wcisnął 

wszystkie szybkimi ruchami. Tym razem efekt był wręcz spektakularny. Przeciwległy 
kraniec blatu uniósł się nagle w górę i przybrał kształt sporego trójkątnego ekranu, na 
którym zatańczyły i zamigotały kolorowe fale. Sygnał dźwiękowy przeszedł w 
gniewne skrzeczenie, jakby statek protestował przeciwko temu, co robił Ross.

No dobrze, coś się działo. Szkoda tylko, Ŝe nie miał pojęcia co. Ale 

przynajmniej wiedział, Ŝe statek wciąŜ jest sprawny. Zamierzał wydobyć z niego 
nieco więcej niŜ oburzone skrzeczenie, bo to właśnie przypominały mu dźwięki, które 
teraz słyszał. Zupełnie jakby - zastanowił się - ktoś pouczał go w nieznanym języku. 
A jednak potrzebował czegoś więcej niŜ efektów dźwiękowych i świetlnych.

Przy trzecim siedzeniu, ostatnim przy tym stanowisku, wybór był mniejszy - 

tylko dwa przełączniki. Kiedy Ross pchnął w górę pierwszy z nich, kolorowe fale 
tańczące na ekranie nagle zamieniły się w jednolite brązowe tło, na którym przez 
moment zamigotał jakiś obraz. MoŜe nie trzeba przesuwać tej dźwigni maksymalnie 
w górę? Ross przyjrzał się szczelinie, w której poruszał się drąŜek, i dojrzał 
kilkanaście małych punkcików wzdłuŜ niej. Wybór częstotliwości? Nie zaszkodzi 
sprawdzić. Najpierw jednak podskoczył szybko do swej zaimprowizowanej barykady 
u wejścia na schody. Nie dostrzegł śladów świadczących, by ktoś próbował ją 
forsować z dołu. Skrzeknięcia za to wciąŜ się odzywały, ale pojedynczo i w re-
gularnych odstępach czasu.

Ross powrócił do dźwigni i przesunął ją o dwa punkty w dół. Z otwartymi ze 

zdumienia ustami przyglądał się rezultatowi tej akcji. Biało-brązowe linie zaczęły 
tworzyć wyraźny obraz. Dalsze przesuwanie dźwigni powodowało przybliŜanie lub 
oddalanie tego obrazu. Kojarzyło mu się to z przekazem telewizyjnym. Ross chwycił 
drugi przełącznik i ustawił go w takiej samej pozycji jak pierwszy. Rozmazany obraz i 
tańczące wokół cienie nagle nałoŜyły się na siebie z właściwą ostrością. Tylko kolory 
wciąŜ były brązowe, choć spodziewał się czerni i bieli.

Patrzył wprost w czyjąś twarz! Przełknął gwałtownie ślinę, a jego dłoń 

chwyciła kurczowo za brzeg sąsiedniego krzesła. Twarz nie naleŜała do człowieka, 
ale nieco przypominała ludzką. Była trójkątna, o ostro wystających kościach 

background image

policzkowych. PoniŜej nich, zwęŜała się przechodząc następnie w szeroką Ŝuchwę, 
łączącą się po bokach z górną częścią. Ciemna skóra była obficie porośnięta włosem, 
a na szczycie głowy, włosy tworzyły spory czub. Istota miała wydamy, zakrzywiony, 
błyszczący nos i dwoje duŜych, okrągłych oczu. W tych oczach niewątpliwie 
błyszczała inteligencja, jak równieŜ niebotyczne zdumienie na widok Rossa. Murdock 
miał wraŜenie, Ŝe patrzą na siebie przez okno.

Skrzek, chrząknięcie, skrzek... Istota za szybą, czy raczej na ekranie, poruszała 

swymi nienaturalnie małymi wargami. Ross ponownie przełknął ślinę.

- Halo - powiedział automatycznie. Głos, który wydobył z gardła, był tylko 

cichym westchnieniem i być moŜe nawet nie dotarł do istoty na ekranie, bo ta wciąŜ 
zadawała pytania, o ile to byty pytania. Ross, opanowawszy pierwsze zaskoczenie, 
próbował dojrzeć, co jest za plecami jego rozmówcy. Mimo iŜ obraz był nieostry, 
zdawało mu się, Ŝe obca istota znajduje się w pomieszczeniu podobnym do tego, w 
którym sam przebywał. A więc skontaktował się ze statkiem tego samego typu, tyle Ŝe 
tamten nie był opuszczony!

Istota o zarośniętej twarzy obróciła się przez ramię i wydała pełen irytacji 

skrzek skierowany do kogoś z tyłu. Potem odsunęła się od ekranu, by zrobić miejsce 
dla tego, kogo wezwała.

Pojawienie się Futrzaka było dla Rossa niespodzianką, a teraz czekała go 

następna. Istota, która wpatrywała się w niego z ekranu, wyglądała zupełnie inaczej. 
Miała bladą skórę i twarz znacznie bardziej podobną do ludzkiej. Jajowata głowa była 
całkiem łysa. Ponadto obcy miał na sobie identyczne ubranie jak to, które Ross zabrał 
z szalupy ratunkowej. Łysoń nic nie mówił, wpatrywał się tylko w Murdocka 
przenikliwym wzrokiem, a wyraz jego oczu z kaŜdą chwilą stawał się bardziej wrogi. 
Ross pamiętał dreszcz, jakim przejmowało go spojrzenie Kelgarriesa, ale to było nic 
w porównaniu z siłą gniewu, jaka biła ze wzroku obcego. Gniewu i przestrogi. 
Futrzak go zaskoczył, ale ta niema groźba obudziła w nim przekorę i zawziętość. 
Oddychał cięŜko, patrzył jednak obcemu prosto w oczy i miał nadzieję, Ŝe to 
spojrzenie wyraźnie mówi Łysoniowi, iŜ będzie miał powaŜne kłopoty, jeśli spróbuje 
stanąć Rossowi na drodze.

Ten pojedynek woli z obcym z ekranu wydał go w ręce wrogów na statku. Za 

późno usłyszał, jak forsują barykadę, a kiedy odwrócił się w tamtym kierunku, 
dostrzegł rozrzucone krzesła i pistolet skierowany w swą pierś. Po krótkiej chwili 
wahania podniósł ręce do góry, bo niebezpieczeństwo, w którym się teraz znalazł, 
rozumiał doskonale. Do kabiny wkroczyli dwaj Czerwoni odziani w filtra.

W tym z przodu Murdock rozpoznał męŜczyznę, którego wcześniej 

pomyłkowo wziął za Ashe'a. On takŜe zdumiał się, widząc twarz Rossa, ale 
natychmiast wydał zdecydowany rozkaz swemu towarzyszowi. Ten stanął za 
Murdockiem i związał mu ręce na plecach. Ross jeszcze raz spojrzał na ekran i 
dostrzegł Łysonia wpatrującego się w odbywające się tu widowisko. Twarz obcego 
nie była juŜ zimna i obojętna, malowało się na niej kompletne zaskoczenie

Teraz takŜe przeciwnicy Rossa dostrzegli twarz na ekranie. Jeden z nich 

skoczył do urządzeń kontrolnych i poruszył kilkakrotnie drąŜkami, aŜ zarówno w 
pokoju, jak i na ekranie zapanowała cisza.

- Kim jesteś? - męŜczyzna podobny do Ashe'a przemówił powoli w języku 

ludu pucharu, świdrując Rossa przenikliwym spojrzeniem.

- A jak myślisz? - odpowiedział Murdock pytaniem na pytanie. Miał na sobie 

taki sam uniform jak Łysoń i najwyraźniej nawiązał kontakt z byłymi właścicielami 

background image

tego statku. Niech to da Czerwonym do myślenia.

Ci jednak nie odezwali się. Bez słowa pchnęli Rossa w stronę schodów.
PoniewaŜ pokonanie stromych stopni ze związanymi rękoma okazało się 

niemoŜliwe, zatrzymali się na pierwszej platformie i uwolnili mu dłonie. Oczywiście 
pistolet wciąŜ był wymierzony w jego plecy. Spieszyli się wyraźnie, toteŜ Ross starał 
się opóźniać tempo marszu, jak tylko mógł. Zdał sobie bowiem sprawę, Ŝe poprzez 
sam fakt rozpoznania pistoletu jako broni, poprzez poddanie się tej groźbie, zdradził 
swoje prawdziwe pochodzenie. Musi więc teraz zrobić wszystko, aby nie 
doprowadzić ich do projektu. Tym razem był pewien, Ŝe nie pozostawią go w 
pierwszej lepszej lodowej szczelinie.

Przekonał się, Ŝe ma rację, gdy przy wyjściu ze statku podali mu futrzane 

okrycie, ponownie związali ręce i zarzucili na szyję pętlę. A więc zabierali go z 
powrotem do swojej bazy w tym czasie. Dobrze. Tam jest transporter, którym będzie 
mógł powrócić do swoich. Na pewno znajdzie jakiś sposób, by się do niego dostać. 
Dlatego teŜ nie sprawiał więcej kłopotu eskorcie i bez protestu podąŜał znajomą juŜ 
drogą w górę ku ośnieŜonym skałom. Miał nadzieję, Ŝe uznali to za objaw całkowitej 
rezygnacji, taki przynajmniej wyraz starał się nadać swej twarzy. Gdy dotarli na 
wzgórze, obejrzał się jeszcze raz na kopułę statku.

Ocenił, Ŝe co najmniej połowa leŜy poniŜej powierzchni gruntu. Albo więc 

pojazd spoczywa tu przez bardzo długi czas, albo, o ile jest to statek powietrzny, 
musiał z wielką siłą uderzyć o ziemię w powaŜnej katastrofie. On zaś nawiązał 
kontakt z innym, podobnym statkiem! I Ŝadna z istot, które tam widział, nie była 
człowiekiem.

Ross rozmyślał o tym w trakcie wędrówki. UwaŜał, Ŝe ludzie, którzy go 

pojmali, po prostu plądrują statek. A sądząc po rozmiarach pojazdu, ładunek musi być 
duŜy. Ale skąd pochodzi? Czyje ręce wykonały te przedmioty? A raczej jaki rodzaj 
rąk? Dokąd statek zmierzał? I w jaki sposób Czerwoni go zlokalizowali? Pytań było 
wiele, a odpowiedzi Ŝadnej. Ross miał nadzieję, Ŝe poprzez nawiązanie kontaktu z 
prawowitymi właścicielami statku zaszkodził Czerwonym. MoŜe obcy podejmą jakieś 
kroki, by odzyskać swoją własność? Łysoń zrobił na nim spore wraŜenie podczas ich 
krótkiego pojedynku na spojrzenia. Wolałby nie poznawać go osobiście, zwłaszcza 
jeśli zjawi się z jakimiś pretensjami. Teraz jednak musiał skoncentrować się na czym 
innym. Musiał utrzymywać Czerwonych w niepewności, co do jego toŜsamości, tak 
długo, jak to moŜliwe, i liczyć na uśmiech losu, który pozwoliłby mu uŜyć 
transportera czasowego. Nie wiedział do końca, na jakiej zasadzie działa ta platforma. 
Był natomiast pewien, Ŝe właśnie z jej pomocą został tu przeniesiony z czasów 
handlarzy. Gdyby więc udało mu się wrócić, być moŜe zdołałby uciec. Musiał tylko 
dotrzeć do rzeki i pójść wzdłuŜ jej nurtu aŜ do ujścia. Tam w regularnych odstępach 
czasu miał pojawiać się ich okręt. Ross zdawał sobie sprawę, Ŝe prawdopodobieństwo 
realizacji tego planu jest znikome, ale nie widział najmniejszego powodu, Ŝeby się 
poddawać i ustępować Czerwonym.

Kiedy doszli do ich bazy, zauwaŜył, Ŝe w jej zbudowanie włoŜono naprawdę 

wiele umiejętności i wysiłku. Nawet z bliska wyglądała tylko jak krawędź jęzora 
lodowca i gdyby nie prowadzące do niej ślady, nikt by nie podejrzewał, Ŝe pod 
zewnętrzną warstwą lodu kryje się coś więcej.

Weszli przez lodowy tunel do wnętrza. Szybkim krokiem minęli szereg 

małych pomieszczeń, którym Ross nie miał nawet czasu się przyjrzeć. Wreszcie 
pchnięto go do jakiegoś pokoju, a drzwi zamknęły się za nim z trzaskiem. Ręce wciąŜ 

background image

miał związane.

Pomieszczenie było ciemne i znacznie chłodniejsze niŜ korytarze, którymi 

szli. Ross stał bez ruchu, czekając, aŜ jego oczy przyzwyczają się do mroku. Po kilku 
chwilach usłyszał dochodzące gdzieś z ciemności stłumione puknięcie.

- Kto tam jest?- zapytał w języku ludu pucharu, zdecydowany utrzymywać swą

fałszywą toŜsamość, choć prawdopodobnie było to juŜ bez znaczenia. Nie usłyszał 
odpowiedzi, ale po chwili głuchy odgłos stuknięcia zabrzmiał znowu. Ross powoli 
postąpił krok naprzód, i zaczął obmacywać otaczające go ściany. Zorientował się, Ŝe 
znajduje się w małej pustej celi. Odgłos uderzeń dochodził zza jednej ze ścian. 
PrzyłoŜył do niej głowę, nasłuchując. Nie był to regularny dźwięk pracującej maszyny 
- niektóre przerwy trwały dość długo, to znów kilka uderzeń następowało po sobie 
bardzo szybko. Jak gdyby ktoś coś kopał!

CzyŜby Czerwoni poszerzali swoją podziemną kryjówkę? Wątpliwe - 

stwierdził Ross, nasłuchując przez dłuŜszą chwilę - odgłosy były zbyt nieregularne. 
Wyglądało na to, Ŝe te dłuŜsze przerwy są chwilami oczekiwania na rezultat pracy. A 
moŜe ktoś wstrzymywał oddech, nasłuchując z niepokojem, czy jego działalność 
wyjdzie na jaw?

Ross połoŜył się na ziemi z głową przytkniętą do ściany, aby wyraźnie słyszeć 

dziwne odgłosy, i spróbował uwolnić ręce. Niestety, jedynym rezultatem tych prób 
była zdarta skóra na nadgarstkach. WciąŜ miał na sobie futrzane okrycie i było mu 
zdecydowanie za gorąco, mimo panującego w celi chłodu, który odczuwał wyraźnie 
na gołych dłoniach. Tylko w części ciała odzianej wyłącznie w szatę obcych nie czuł 
ani zimna, ani ciepła. Wszystko wskazywało na to, Ŝe była wyposaŜona w jakiś 
regulator temperatury.

Podjął jeszcze jedną próbę uwolnienia rąk, pocierając nimi energicznie o 

ś

cianę za swymi plecami. Bez rezultatu. Odległe stukanie ucichło. Tym razem 

przerwa trwała tak długo, Ŝe Ross zupełnie nie wiedząc kiedy zapadł w sen. Opierał 
się o ścianę, a głowa opadła mu na piersi.

Kiedy się obudził, był wściekle głodny, a wraz z uczuciem głodu wzrósł teŜ 

jego wewnętrzny bunt. Zerwał się na nogi i namacał drzwi, przez które został 
wtrącony do tej celi. Zaczął kopać w nie ze złością. Miękkie podeszwy jego dziwnego 
ubioru tłumiły te uderzenia, ale mimo to coś musiało być słychać, bo drzwi otworzyły 
się nagle i Ross stanął twarzą w twarz z jednym ze straŜników.

- Jeść! Chcę jeść! - krzyknął w języku ludu pucharu. StraŜnik zignorował jego 

Ŝą

danie. Pociągnął Rossa na zewnątrz tak gwałtownie, Ŝe ten stracił równowagę. 

Murdock został zawleczony do innego pomieszczenia, gdzie stanął przed czymś, co w 
myślach nazwał trybunałem.

Dwóch z siedzących tam męŜczyzn znał - sobowtór Ashe'a i ten spokojny 

człowiek, który przesłuchiwał go w poprzedniej bazie. Trzeci męŜczyzna, 
najwyraźniej o największej władzy, przyglądał mu się uwaŜnie, chociaŜ zachowywał 
przy tym obojętny wyraz twarzy.

- Kim jesteś? - zapytał ten spokojny.
- Rossa, syn Gurdiego. Ale zanim będę z tobą rozmawiał, muszę coś zjeść. Nie

zrobiłem wam nic złego, a traktujecie mnie jak barbarzyńcę, który ukradł sól z 
faktorii...

- Jesteś agentem - przerwał mu beznamiętnym głosem ten, którego Ross 

oceniał jako najwyŜszego rangą. - A czyim, powiesz nam we właściwym czasie. 
Najpierw opowiesz nam o statku, o tym, co tam znalazłeś, i o tym, co robiłeś z jego 

background image

urządzeniami... I lepiej zastanów się chwilę, nim odmówisz, mój młody przyjacielu. - 
Sięgnął do boku i Ross po raz kolejny patrzył na wycelowany w siebie pistolet. - O, 
widzę, Ŝe wiesz, do czego to słuŜy. Dziwna wiedza jak na handlarza z niewinnej 
epoki brązu. I nie miej wątpliwości, Ŝe uŜyję tego przedmiotu. Oczywiście nie zabiję 
cię - mówił dalej spokojnym tonem - ale niektóre rany, sprawiają potworny ból, mimo 
iŜ nie są groźne dla Ŝycia. Kirszow, zdejmij z niego to futro!

Ręce Rossa zostały uwolnione, a futrzana bluza znalazła się na ziemi. 

Przesłuchujący uwaŜnie przyjrzał się ubiorowi, który znajdował się pod spodem.

A teraz powiesz nam wszystko, co chcemy usłyszeć. Ton, jakim wyrzekł te 

słowa, przejął Rossa chłodem. Podobnie czuł siew obecności majora Kelgarriesa. 
MoŜe takŜe Ashe miał w sobie coś takiego. No i ten Łysoń, którego oglądał na 
ekranie. Nie miał wątpliwości, Ŝe jego rozmówca dokładnie wie, czego chce. Na 
pewno znał wiele metod, za pomocą których mógł wydobyć z jeńca wszystko, co 
chciałby usłyszeć, i na pewno metody te nie były przyjemne dla ofiary. Ross 
postanowił bronić się w jedyny moŜliwy sposób - selekcjonować informacje i rzucać 
im stopniowo te ochłapy, odwlekając maksymalnie to, co nieuniknione. Niełatwo 
tracił nadzieję. No i miał sporą praktykę w słownych potyczkach z władzą. Niech 
więc wyciągają z niego to, co wie, ale słowo po słowie. MoŜe czas będzie pracował na 
jego korzyść...

- Jesteś agentem...
Ross przyjął to oświadczenie bez potwierdzenia i bez zaprzeczenia.
- Przyszedłeś tu na przeszpiegi pod maską barbarzyńskiego handlarza - 

płynnie, bez Ŝadnej zmiany w tonie głosu, przesłuchujący przeszedł z mowy ludu 
pucharu na język angielski.

Jednak Ross dobrze władał bronią, za jaką uwaŜał swoją umiejętność nie 

zdradzania się z emocjami w nieoczekiwanych sytuacjach. Spojrzał na 
przesłuchującego go męŜczyznę wzrokiem zagubionego chłopca, który nie bardzo 
rozumie, co do niego mówią. W przeszłości nieraz uŜywał tego spojrzenia, by 
wprowadzić w błąd swych przeciwników. Czy teraz mu się powiedzie? Bardzo w to 
wątpił. Prawdopodobnie tylko dzięki temu, co nastąpiło po chwili, Ross Murdock 
zachował szacunek do samego siebie.

Usłyszeli odległy wybuch, który zadudnił jak potęŜny grzmot. Podłoga pod ich 

stopami, ściany wokół nich oraz sufit nad ich głowami nagle poruszyły się 
gwałtownie, jakby dłoń rozzłoszczonego giganta wyrwała całą bazę z lodowego 
gniazda i pchnęła poprzez śnieŜne pustkowie.

background image

13

Ross wpadł na straŜnika, został odepchnięty i wleciał na ścianę. MęŜczyzna 

krzyczał coś w języku, którego Murdock nie rozumiał. Zdecydowany rozkaz dowódcy 
opanował nagłą panikę, ale jasne było, Ŝe dla niego te wydarzenia teŜ są 
zaskoczeniem. Dwóch męŜczyzn natychmiast porwało Rossa i brutalnie pociągnęło 
do celi. Jeszcze nie zatrzasnęli za nim drzwi, gdy dał się odczuć drugi silny wstrząs. 
Pchnęli go więc do środka bez zbytnich ceremonii.

Przywarł w ciemnościach do dającej wątpliwe poczucie bezpieczeństwa 

ś

ciany. Całe pomieszczenie zadrŜało jeszcze dwukrotnie i za kaŜdym razem Ross 

słyszał towarzyszące wstrząsom odległe wybuchy. Bombardowanie! Ostatni wstrząs 
był wyjątkowo potęŜny. Ross padł na ziemię. Wyraźnie odczuwał drŜenie podłogi. 
Jego Ŝołądek kurczył się w konwulsjach strachu, jakiego dotąd nigdy nie zaznał.

Ale po ostatniej eksplozji, jeśli to była eksplozja, wszystko ucichło.
Ross, odczekał dłuŜszą chwilę i ostroŜnie usiadł. Podłoga i ściany przestały 

drŜeć. Tam, gdzie znajdowały się drzwi, dostrzegł ich wyraźny świetlny obrys. To 
znaczyło, Ŝe w ścianach pojawiły się pęknięcia i rysy. Podszedł do drzwi na 
czworakach. Nagle za plecami usłyszał ostry dźwięk, który osadził go w miejscu. 
ChociaŜ nie widział nic w ciemnościach, mógłby przysiąc, Ŝe było to pocieranie 
metalu o metal. Dźwięk dochodził zza ściany. Podczołgał się tam i przyłoŜył ucho do 
jej powierzchni. Teraz słyszał nie tylko skrobanie, ale teŜ wyraźne stukanie i szele-
sty...

Powierzchnia ściany, którą gorączkowo zbadał dłońmi, pozostawała gładka i 

nienaruszona. Nagle tuŜ nad głową, usłyszał kolejne skrobnięcie metalu. Tym razem 
dźwięk był bardzo wyraźny, a w ścianie pojawił się otwór. Ktoś się przez nią 
przebijał! Ross dostrzegł słabe migotanie światła, potem zaś coraz wyraźniej widział 
poruszający się w otworze czubek narzędzia. Kawał ściany odpadł z hałasem, a w 
powstałej dziurze pojawiła się ręka trzymająca światło. Przez moment Ross miał 
ochotę ją pochwycić, ale liznąwszy, Ŝe moŜe mieć do czynienia z potencjalnym 
sojusznikiem, postanowił spokojnie poczekać na dalszy rozwój wypadków. Ręka 
cofnęła się z powrotem za ścianę. Rozległo się następne uderzenie i duŜy fragment 
muru upadł na podłogę. Kiedy opadł pył, Ross dostrzegł wyczołgującą się postać, a za 
nią kolejną. Oświetlenie było wprawdzie słabe, ale pierwszego z wchodzących wi-
dział aŜ nadto wyraźnie.

- Assha! - zawołał.
Nie przebrzmiało nawet echo jego krzyku, gdy szczupły męŜczyzna skoczył 

jak pantera, zwalając Murdocka z nóg. Przygwoździł go do ziemi, zacisnął ręce na 
szyi i zaświecił latarką prosto w oczy. Dopiero po chwili uścisk na szyi zelŜał i Ross 
zaczął z trudem łowić powietrze. Czuł się, co tu duŜo mówić, nieco oszołomiony.

- Murdock! A co ty tu.... - resztę pytania Ashe'a zagłuszyła kolejna gwałtowna 

eksplozja. Tym razem wstrząs nie tylko zwalił ich z nóg. PotęŜne drŜenie przebiegło 
takŜe wzdłuŜ wszystkich ścian i sufitu. Ross odruchowo nakrył głowę ramieniem. Nie 
mógł się pozbyć paskudnego wraŜenia, Ŝe cały budynek zaczyna się powoli osuwać. 
Po chwili jednak znów zapanowała cisza. Podniósł powoli głowę.

- Co tu się dzieje? - to był głos McNeila.
- Jakiś atak - odpowiedział Ashe - ale nie pytaj mnie, kto i dlaczego atakuje. 

Ty, Murdock, jesteś tu mam nadzieję, więźniem?

background image

- Tak, sir - odparł Ross, zadowolony, Ŝe w jego głosie nie słychać drŜenia.
- Następny kret - odezwał się McNeil.
- Zaraz, nie rozumiem - Ross zwrócił się ku temu obszarowi ciemności, gdzie 

prawdopodobnie siedział Ashe. - Czy byliście tu przez cały czas? Próbujecie 
wydostać się z więzienia, kopiąc? Jak macie zamiar przekopać się przez ten lodowiec, 
pod którym siedzimy?

- Lodowiec! - wykrzyknął Ashe zapominając o ostroŜności. -Jesteśmy 

wewnątrz lodowca! To wiele wyjaśnia. A więc jesteśmy...

- Na lodzie - dokończył McNeil i roześmiał ponuro. - Lodowiec, lód, no tak.
- Potulnie współpracujemy - wyjaśnił Ashe. - Dostarczamy naszym 

przyjaciołom mnóstwa informacji, które juŜ od dawna mają, oraz wielu 
fantastycznych opowieści, o jakich nawet im się nie śniło. Nie wiedzą tylko, Ŝe mamy 
przy sobie mały pakiet ratowniczy i cały czas próbujemy uciec. Zadziwiające, co 
moŜna zapakować do środka pasa albo pod podeszwy butów. Tak więc prowadzimy 
własne poszukiwania...

- Ale ja nie dostałem Ŝadnego specjalnego sprzętu - Ross był oburzony tą 

jawną niesprawiedliwością.

- Nie - przyznał Ashe, a jego ton pozostał chłodny. - Nigdy nie dostają go 

początkujący. Mogliby go uŜyć w niewłaściwym momencie. Mimo to radziłeś sobie 
całkiem nieźle...

Narastająca złość Rossa zapewne znalazłaby teraz ujście, ale przeszkodził 

temu wyraźny trzask pękającego sufitu, który przejął przeraŜeniem ich wszystkich. 
Murdock zaczął juŜ sobie wyobraŜać grobowiec pod lodem. Cisza, która teraz 
zapadła, była nie mniej przeraŜająca niŜ ten trzask. A potem usłyszeli krzyk, nie, 
raczej przeraźliwy wrzask. Szczelina wokół drzwi zaczęła się nagle poszerzać, a 
potem one same wysunęły się z zawiasów. Ogarnął ich paniczny strach przed pułapką.

- Chodu!!!
Ross zerwał się w mgnieniu oka, ale juŜ w drzwiach zatrzymała ich kolejna 

seria dźwięków, które kojarzyły im się tylko z jednym - z seriami z karabinów. Gdzieś 
dalej toczyła się walka. Ross przypomniał sobie twarz łysego oficera ze statku i 
przemknęło mu przez głowę, Ŝe moŜe właśnie on toczy ten bój. Obcy przeciwko 
Czerwonym plądrującym ich statek. A jeśli tak, to czy obcy odróŜnią Czerwonych od 
ich jeńców? Obawiał się, Ŝe nie.

Korytarz był pusty. Niedługo jednak. Kiedy stali tam w bezruchu, 

przypłaszczeni do ściany, pojawiło się dwóch biegnących męŜczyzn. Stanęli, 
zaskoczeni widokiem zbiegłych jeńców.

Zza ich pleców rozległ się krzyk, jakby nakazujący im powrót na opuszczone 

stanowisko. Jeden z męŜczyzn zawahał się i chciał zawrócić, drugi jednak szarpnął go 
za ramię i pociągnął za sobą. Rozległa się seria z automatu. Pierwszy z biegnących 
jęknął cicho, padł na kolana i osunął się twarzą na ziemię. Drugi spojrzał na swego 
towarzysza, a potem skoczył w boczny korytarz o włos unikając śmierci, gdy kolejna 
seria z karabinu odłupała fragment ściany na skrzyŜowaniu tuneli.

Nie pojawił się jednak pościg. Zamiast tego w ciemnościach rozległa się 

kakofonia wrzasków, strzałów i jęków bólu, którym towarzyszyło dziwne syczenie. 
Ashe skoczył do leŜącego na korytarzu i pochwycił jego karabin. Następnie 
zdecydowanym gestem nakazał pozostałej dwójce ucieczkę w stronę przeciwną do 
odgłosów bitwy.

- Nic z tego nie rozumiem - wydyszał McNeil, gdy biegiem dotarli do 

background image

następnego oświetlonego skrzyŜowania korytarzy. - Co to jest? Bunt? Nasi chłopcy 
ich znaleźli?

- To ludzie ze statku - odpowiedział mu Ross.
- Jakiego statku? - Ashe chwycił go za ramię.
- Tego wielkiego, który plądrują Czerwoni...
- Statku? - zawtórował McNeil. - A to skąd? - Teraz w jasnym świetle 

wyraźnie było widać obce pochodzenie ubrania Rossa. McNeil przejechał dłonią po 
jego powierzchni tkaniny.

- Ze statku - odparł Ross niecierpliwie. - Ale jeśli atakują ci ze statku, nie 

odróŜnią nas od Czerwonych...

Przerwała mu następna potęŜna eksplozja i po raz trzeci juŜ Ross wylądował 

na ziemi. Światła na korytarzu zamigotały, zszarzały, a wreszcie zgasły.

- Świetnie - usłyszeli zgryźliwy komentarz McNeila. - Teraz moŜemy sobie 

urządzić wyścig ślepców.

- Platforma transportera. - Ross powrócił do swego pierwotnego planu 

ucieczki. - Jeśli zdołamy się do niej dostać...

Zapaliła się latarka, której Ashe i McNeil uŜywali podczas drąŜenia tunelu. 

PoniewaŜ zdawało się, Ŝe wstrząsy na razie ustały, ruszyli dalej. Ashe szedł przodem, 
McNeil zamykał pochód. Ross miał nadzieję, Ŝe Ashe wie dokąd ich prowadzi. 
Odgłosy walki ostatecznie ucichły, zatem któraś z walczących stron musiała odnieść 
zwycięstwo. A to oznaczało, Ŝe za chwilę ktoś moŜe odkryć ich obecność.

Ross zawsze uwaŜał, Ŝe ma dobre wyczucie kierunku, teraz jednak dostrzegł, 

iŜ daleko mu w tym względzie do Ashe'a. Tyle tylko, Ŝe Ashe, wcale nie prowadził 
ich do transportera. Weszli do małego archiwum.

Na stole, leŜały trzy szpule z taśmą, które Ashe natychmiast pochwycił. Dwie 

wsunął pod tunikę, trzecią podał McNeilowi.

Potem szybko posprawdzał wszystkie szafki i szuflady - niestety, wszystkie 

były zamknięte. Dopiero teraz zdecydował się opuścić pokój. Ross czekał juŜ przy 
drzwiach.

- Do platformy! - ponaglił.
Ashe jeszcze raz z Ŝalem obejrzał się na zamknięte szuflady.
- Gdybyśmy mogli tu spędzić choć dziesięć minut... - mruknął. Teraz 

zdenerwował się nawet McNeil.

- Jeśli chcesz być wkładką do lodowego hamburgera, proszę bardzo. Ja nie 

zamierzam. Jeszcze jeden wstrząs i będziemy pochowani tak głęboko pod lodem, Ŝe 
nawet nas nie namierzą. Wynośmy się stąd! Dzieciak ma rację. Wiejmy!

I jeszcze raz Ashe powiódł ich bezbłędnie przez opustoszałe korytarze bazy do 

punktu transferowego. Ku wielkiej uldze Rossa płyta świeciła się. Miał juŜ pewne 
obawy, Ŝe skoro siadła elektryczność, takŜe płyta mogła przestać działać. Wskoczył 
błyskawicznie na platformę. Ashe i McNeil dołączyli do niego skwapliwie.

Gdy juŜ otaczał ich snop zielonkawego światła, usłyszeli dochodzący z dali 

krzyk, a potem huk wystrzału. Ross poczuł, Ŝe Ashe osuwa się na niego, i podtrzymał 
go ręką. Zdawało mu się, Ŝe za świetlistą zasłoną dostrzegł postać przywódcy 
Czerwonych, a za jego plecami pozbawioną włosów głowę obcego - samą głowę, 
zanurzoną w zielonej poświacie.

Czy ci dwaj byli teraz sojusznikami? Zanim jednak mógł się upewnić, czy 

widział ich naprawdę czy teŜ było to tylko złudzenie, dopadły go znajome zawroty 
głowy związane z podróŜą w czasie. Wszystko znikło z pola widzenia.

background image

- ... wolni. ZjeŜdŜajmy stąd!
Ross dostrzegł pochylone barki Ashe'a i podekscytowaną twarz McNeila. 

McNeil właśnie ściągał Ashe'a z płyty. Ashe został trafiony. Strumień krwi płynął z 
dziury w jego barku, cała górna część tuniki była przesiąknięta krwią. Wzięli go pod 
ręce. Zachował na tyle świadomości, Ŝe poruszał nogami, w miarę jak go wlekli.

Tak, zdołali uciec. I nie czekał na nich Ŝaden komitet powitalny. Ross w 

myślach podziękował za to wszystkim bogom, jakich znał. Bo nawet jeśli trafili znów 
do epoki brązu, wciąŜ byli na terytorium wroga. A z rannym Ashem ich szansę na 
ucieczkę spadły niemal do zera. Zrobili mu prowizoryczny opatrunek, drąc na paski 
kilt McNeila. Ashe, chociaŜ osłabiony, nie poddawał się - gnał go ten sam strach, 
który był motorem działań całej trójki. Czas był teraz ich najgorszym wrogiem! Ross 
chwycił karabin rannego i wpatrywał się w płytę transportera, gotów przywitać 
ołowiem kaŜdego, kto by się na niej pojawił.

- To musi wystarczyć - rzekł Ashe słabym głosem. - Musimy ruszać.
Zawahał się przez moment, a potem wyjął taśmy spod skrwawionej tuniki.
- Lepiej ty je nieś - wręczył szpule McNeilowi.
- Dobra - odpowiedział ten beznamiętnie.
- Naprzód! - zakomenderował Ashe. - Platforma... - powiedział jeszcze.
Ale platforma wciąŜ pozostawała pusta. Ross zauwaŜył, Ŝe pojawili się we 

właściwym czasie, bo otaczały ich ściany z drewnianych bali i kamieni, które pamiętał 
z wioski.

- Czy ktoś tu nadejdzie? - spytał.
- Powinien...wkrótce.
Pognali więc przed siebie, nie czekając.
Skórzane buty Ashe'a i McNeila czyniły niewiele hałasu, Ross zaś poruszał się 

bezszelestnie. Sam jednak nieprędko znalazłby drzwi prowadzące na zewnątrz. I Ashe 
znowu przejął rolę przewodnika. Tylko raz musieli się chować. Poza tym, bez 
przeszkód dotarli do właściwych drzwi. Ashe cięŜko dysząc oparł się o ścianę. 
McNeil przytrzymywał go, by nie upadł. W tym czasie Ross zdjął z uchwytów belkę. 
Weszli do pogrąŜonej w nocnych ciemnościach wioski.

- Którędy? - zapytał McNeil.
Ku zdumieniu Rossa, Ashe nie skierował się w stronę bramy w palisadzie, 

lecz wskazał górskie zbocze.

- Spodziewają się, Ŝe pójdziemy doliną. Lepiej więc właźmy na górę.
- To wygląda na cięŜką wspinaczkę - powątpiewał McNeil.
 Ashe spojrzał na niego.
- Jeśli będzie dla mnie za cięŜka, powiem ci - rzekł. - A teraz naprzód.
Zaczął szybkim tempem, okazując, Ŝe marsz nie sprawia mu trudności, ale 

jego towarzysze szli po obu stronach gotowi do natychmiastowej pomocy.

Wiele razy później Ross zastanawiał się, czy tamtej nocy zdołaliby uciec z 

wioski tylko o własnych siłach. Był pewien, Ŝe zrobili wszystko, co w ich mocy, ale 
powodzenie ucieczki wymagało w tamtych warunkach niesamowitego szczęścia.

Miało być jednak inaczej, niŜ sobie wyobraŜali. Ledwie dotarli do małej 

chatki, odległej zaledwie o dwa budynki od tego, z którego wybiegli, zaczęły się 
fajerwerki. Jakby wiedzeni jedną myślą, wszyscy trzej padli płasko na ziemię. Z 
dachu budynku stojącego w centrum wioski uniósł się nagle snop jaskrawozielonego 
ś

wiatła. Wokół tego promienia dach zajął się ogniem o bardziej juŜ naturalnym 

czerwono Ŝółtym kolorze. Z innych domów wybiegli krzyczący ludzie. Tymczasem 

background image

ogień ogarnął całą budowlę.

- Teraz! - głos Ashe'a przebił się do nich mimo narastającego hałasu.
Pognali w stronę palisady, mieszając się z tłumem zdezorientowanych i 

wyrwanych ze snu ludzi biegających wokół. Fala ognia rozprzestrzeniała się, 
oświetlając dokładnie teren. Zbyt dokładnie. Ashe i McNeil mogli roztopić się w 
tłumie, ale niezwykła odzieŜ Rossa zbytnio rzucała się w oczy.

Dotarli jednak do palisady. Najpierw podsadzili Ashe'a, a gdy on znalazł się 

po drugiej strome, McNeil podąŜył jego śladem. Ross, wspinający się jako trzeci, 
siedział juŜ niemal na czubku, kiedy nagle objął go snop światła. Rozległ się wysoki, 
rozdzierający powietrze wrzask, jakiego nigdy w Ŝyciu nie słyszał. Murdock 
błyskawicznie podciągnął się w górę, wiedząc, jak doskonały stanowi cel, wisząc na 
palisadzie. Spojrzał w dół, w ciemność. Nie miał pojęcia, czy Ashe i McNeil czekają 
tam na niego, czy juŜ uciekli dalej. Wrzask rozległ się znowu, więc Ross nie 
namyślając się ani chwili, skoczył na ślepo w mrok.

Wylądował paskudnie na kolanie. Na szczęście dzięki przygotowaniu do 

skoków spadochronowych nie złamał nogi. Zerwał się więc i pobiegł co sił w stronę 
gór. Za plecami słyszał innych ludzi wspinających się na palisadę i skaczących w dół, 
toteŜ nie odwaŜył się krzyczeć, by nie ściągnąć sobie na kark wrogów.

Wioska połoŜona była w najszerszej części doliny. Za palisadą otwarty teren 

zwęŜał się gwałtownie i przybierał kształt wąwozu. Ross najbardziej obawiał się, Ŝe 
zgubi swych towarzyszy i nie zdoła odnaleźć ponownie ich śladów. Dzięki swemu 
ubraniu, które w nocy przybierało ciemną barwę ochronną, dwukrotnie zdołał, 
przypadłszy do ziemi, umknąć uwadze uciekinierów, którzy przebiegli koło niego. 
Słysząc jednak ich przeraŜony bełkot w języku, którego uŜywał klan Ullfy, przekonał 
się, Ŝe większość mieszkańców wioski to niewinni ludzie, nieświadomi jej 
prawdziwej funkcji. Byli pewni, Ŝe zaatakowały ich nocne demony. A więc wśród 
uciekających mogło być zaledwie kilku Czerwonych.

Ross zmusił się do ostrej wspinaczki i dopiero na sporej wysokości zatrzymał 

się, by odpocząć. Spojrzał za siebie. Nie był zaskoczony ujrzawszy w wiosce obcych, 
zaglądających do domów. Zapewne szukali ukrywających się mieszkańców. Wszyscy 
byli ubrani w takie same uniformy jak on, a ich pozbawione włosów czaszki 
błyszczały w świetle ognia. Zdumiało go, Ŝe przechodzili przez płonące ściany, 
najwyraźniej nic sobie nie robiąc z Ŝaru i ognia.

Ludzie, którzy nie zdołali uciec z wioski bądź biegali głośno krzycząc, bądź 

teŜ padali na ziemię i zakrywszy rękoma głowę, czekali na swój los. KaŜdego z 
pochwyconych prowadzono do grupy obcych, którzy stali przy głównym budynku. 
Większość ludzi odpychano z powrotem w ciemność, kilku jednak pozostało tam w 
niewoli. Najwyraźniej trwało jakieś sortowanie. Nie było wątpliwości, Ŝe obcy 
załatwiają swe porachunki z Czerwonymi. Ross wcale nie pragnął poznać 
szczegółów. Zaczął więc znów mozolną wspinaczkę, aŜ wreszcie dotarł do przełęczy.

Czekała go droga w dół, toteŜ nie czekając długo, ruszył wprost w mrok.
Zdecydował się zatrzymać, gdy był juŜ zbyt zmęczony i zbyt głodny, by 

utrzymać się na nogach. Odkrył małą niszę skalną i wczołgał się do niej skwapliwie. 
Serce tłukło mu się nieznośnie w piersi, a kaŜdy oddech powodował kłucie w płucach.

Obudził się o świcie, gotów do walki z nieznanym czającym się obok 

przeciwnikiem. Czyjaś ciepła dłoń wylądowała na jego ustach, a nad sobą zobaczył 
twarz McNeila. Widząc ulgę w oczach Rossa, McNeil cofnął dłoń.

Murdock wyczołgał się ze skalnej dziury, zmuszając do wysiłku zesztywniałe i 

background image

poobijane ciało. Rozejrzał się. McNeil był sam...

- A Ashe? - zapytał.
Pokryta kilkudniowym rudym zarostem twarz McNeila miała zatroskany 

wyraz. Ruchem głowy wskazał w dół i sięgnął pod swój kilt. Po chwili wyciągnął w 
kierunku Rossa zaciśniętą pięść, w której najwyraźniej coś trzymał. Murdock nastawił 
dłoń i McNeil wsypał w nią garść ziarna. Ross popatrzył na suche ziarno i 
natychmiast poczuł głód. Zaczął przeŜuwać suchy pokarm. Gdy skończył, podąŜył za 
swym towarzyszem, który, wciąŜ nie raczywszy się odezwać, schodził ku połoŜonemu 
niŜej lasowi.

- Nie jest dobrze - wychrypiał wreszcie McNeil w języku ludu pucharu. - Ashe 

czasami traci przytomność. Rana na jego ramieniu jest znacznie powaŜniejsza niŜ 
początkowo sądziłem. Grozi mu zakaŜenie. W lesie aŜ roi się od ludzi, którzy zwiali z 
tej przeklętej wioski. Wszyscy są głęboko przekonani, Ŝe demony podąŜają ich 
tropem. Jeśli zobaczą cię w tym ubraniu...

- Wiem. Zdjąłbym je, gdybym mógł - zgodził się Ross. - Ale najpierw muszę 

zdobyć jakieś inne ciuchy. Nie mogę biegać nago po tym mrozie.

- A moŜe powinieneś. To byłoby bezpieczniejsze - mruknął McNeil. - Nie 

wiem, co tam się stało, ale działo się niemało.

Ross pochylił się i nabrał garść śniegu leŜącego w zagłębieniu skalnym. Nie 

było to wprawdzie to samo, co napić się wody, ale pozwoliło ugasić palące 
pragnienie.

- Mówiłeś, Ŝe Ashe traci przytomność. Co moŜemy zrobić, Ŝeby mu pomóc, i 

jaki jest dalszy plan?

- Musimy jakoś dotrzeć do rzeki. Wpada do morza, a u jej ujścia mamy 

spotkać się ze statkiem.

Wyglądało to na niemoŜliwe do wykonania, ale przecieŜ tak wiele 

niemoŜliwych rzeczy wydarzyło się ostatnio. Trzeba spróbować. Ross nabrał kolejną 
garść śniegu i wepchnął go do ust, a potem podąŜył za znikającym między drzewami 
McNeilem.

background image

14

I tyle mojej opowieści. Resztę juŜ wiesz.
Ross trzymał ręce tuŜ nad płomieniem skromnego ogniska, jakie rozpalili w 

niewielkiej dziurze w ziemi, którą wykopali specjalnie w tym celu. Czuł przyjemne 
ciepło rozchodzące się po zmarzniętych dłoniach.

Patrzył w błyszczące oczy Ashe'a. Czy to płomień odbijał się w jego 

ź

renicach, czy rozpalało je podniecenie po tym, co usłyszał, czy była to tylko 

gorączka? Znaleźli tymczasowe schronienie w miejscu, gdzie zwały skał, które 
osunęły się wraz z lawiną, utworzyły prowizoryczną grotę. Od czasu ich ucieczki z 
wioski minęło czterdzieści osiem godzin. Teraz, o zmierzchu, McNeil robił obchód 
najbliŜszej okolicy.

- Więc mieli rację, mimo wszystko. Pomylili się tylko co do czasu - Ashe 

przesunął się na posłanie z gałęzi i liści, które dla niego przygotowali.

- Nie rozumiem.
- Latające talerze - odparł Ashe. - Była i taka hipoteza. Brano ją pod uwagę. 

Teraz Kelgarries będzie się rumienił...

- Latające talerze? - Ross przypuszczał, Ŝe Ashe znów bredzi w gorączce. 

Zastanawiał się nawet, co powinien zrobić, jeśli Ashe wstanie i będzie chciał odejść. 
Nie moŜe przecieŜ go związać. No i nie był pewien, czy zdołałby obezwładnić Ashe'a 
w prawdziwej walce.

- Ten okrągły statek nie został zbudowany w naszym świecie. Pomyśl trochę, 

Murdock. Pomyśl o tej istocie z filtrem na twarzy albo o tym łysym. Czy któryś z nich 
wyglądał na Ziemianina?

- Ale.... statek kosmiczny!
Więc jednak. ChociaŜ dotychczas wszyscy tylko kpili na ten temat. Odkąd 

człowiek zaniechał eksperymentów z lotami kosmicznymi po pierwszych nieudanych 
próbach z satelitami, podróŜe międzyplanetarne były co najwyŜej przedmiotem kpin. 
Ale przecieŜ widział statek na własne oczy. Nawet urządzenia, które znalazł w 
kapsule ratunkowej, przewyŜszały wszystko, co kiedykolwiek wymyślili ludzie.

- Taką hipotezę juŜ wysunięto - Ashe leŜał na wznak i wpatrywał się w zwał 

kamieni, pni i ziemi, który stanowił ich sufit. -Wysunął ją facet o nazwisku Charles 
Fort, autor paru innych śmiałych pomysłów, który zresztą znajdował duŜą 
przyjemność w draŜnieniu, zadufanego w sobie i napęczniałego jak balon świata na-
uki. Zebrał kilka półek dokumentów zawierających informacje o niewyjaśnionych 
wydarzeniach i zwrócił się do naukowców, aby spróbowali znaleźć wytłumaczenie. 
Jedna z jego hipotez zakładała, Ŝe system olbrzymich sztucznych robót ziemnych 
znalezionych w Ohio i Indianie to w rzeczywistości sygnał SOS wyryty przez jakichś 
kosmicznych rozbitków. Intrygująca hipoteza i kto wie, czy właśnie nie 
udowodniliśmy jego słuszności.

- Ale jeśli na Ziemi rozbiły się jakieś statki kosmiczne, dlaczego nie 

znaleźliśmy Ŝadnego ich śladu w naszych czasach?

 - PoniewaŜ wrak, który odwiedziłeś znajdował się w erze lodowcowej. Czy 

zdajesz sobie sprawę, jak dawno to było? Były trzy okresy lodowcowe i nie wiemy, w 
którym Czerwoni mają swą bazę. Zaczęło się to około miliona lat temu, a ostatni 
lodowiec cofnął się z okolic stanu Nowy Jork jakieś trzydzieści osiem tysięcy lat 
temu. To był początek epoki kamienia gładzonego, jeśli chodzi o rozwój człowieka, i 

background image

pierwsi ludzie dopiero zaczynali się pojawiać na cieplejszych obrzeŜach tego obszaru. 
Zmieniał się klimat, zmieniały się kontynenty. W Kansas było kiedyś morze, Anglia 
była częścią Europy. Gdyby więc nawet rozbiło się i pięćdziesiąt statków, mogły 
zostać starte na proch przez sunące masy lodu, pogrzebane przez trzęsienia ziemi lub 
po prostu zardzewiałyby, nim pojawiłby się jakiś człowiek, który by je podziwiał. Ale 
tak wielu wraków z pewnością nie było. Czy ty myślisz, Ŝe Ziemia działała na nich 
jak lampa na owady?

- Ale jeśli statki mogły rozbić się wtedy, dlaczego nie mogły później, kiedy 

ludzie byliby w stanie nawiązać kontakt? - Ross wciąŜ miał wątpliwości.

- Wiele moŜe być przyczyn, a wszystkie moŜna dopasować do naszej obecnej 

wiedzy. Cywilizacje rozwijają się, istnieją! upadają, i często zabierają ze sobą w 
nicość wynalazki i odkrycia, które uczyniły je wielkimi. Bo w jaki sposób Indianie 
zdołali utwardzić złoto do tego stopnia, Ŝe nadawało się jako materiał na broń? Jakimi 
sekretami dysponowali wznoszący piramidy Egipcjanie? Setki uczonych do dziś 
spierają się o to i o wiele innych rzeczy. Egipcjanie korzystali ze szlaku handlowego 
do Indii. Handlarze z epoki brązu podróŜowali w głąb Afryki. Rzymianie wiedzieli o 
istnieniu Chin. Potem nastąpił upadek tych imperiów, a o szlakach zapomniano. Dla 
naszych europejskich przodków w średniowieczu Chiny były niemal legendą, a o tym, 
Ŝ

e Egipcjanie Ŝeglowali niegdyś wokół Przylądka Dobrej Nadziei, nawet nie 

wiedziano. ZałóŜmy, Ŝe nasi obcy reprezentowali jakąś międzygwiezdną federację 
albo imperium, które doszło do najwyŜszego punktu swego rozwoju, a potem znów 
stoczyło się do poziomu pojedynczych, odciętych od siebie barbarzyńskich planet, i Ŝe 
stało się to, nim ludzie zaczęli malować pierwsze obrazki na ścianach jaskiń. Albo 
załóŜmy, Ŝe nasza planeta była pechowa i rozbiło się tu zbyt wiele statków, więc 
zrezygnowano z całego tego sektora i kapitanowie statków kosmicznych na wszelki 
wypadek omijali go. A moŜe mieli prawo, Ŝe jeśli na jakiejś planecie powstaną istoty 
rozumne, muszą być pozostawione w spokoju, dopóki nie dorosną do kosmicznych 
lotów.

- Tak. - KaŜda z hipotez Ashe'a wydawała się sensowna i Ross gotów był w 

nie uwierzyć. Łatwiej było przyjąć, Ŝe zarówno Futrzak, jak i Łysoń pochodzą z 
innego świata, niŜ Ŝe naleŜą do przodków jego własnej rasy. - Ale w jaki sposób 
Czerwoni zlokalizowali statek?

- O ile ta informacja nie znajduje się na taśmach, które zabraliśmy, 

prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy - powiedział w zamyśleniu Ashe. - ChociaŜ 
jedną hipotezę mam. Czerwoni przez ostatnie sto lat badali Syberię. Na olbrzymich 
obszarach tej krainy w przeszłości zachodziły bardzo gwałtowne zmiany klimatyczne. 
Czasem nawet w ciągu jednej doby. Mamuty, które znajdowano w wiecznej 
zmarzlinie, miały w Ŝołądkach na wpół strawione tropikalne rośliny. Zupełnie, jakby 
zamarzły niemal natychmiast. JeŜeli podczas badań terenu Czerwoni trafili na 
pozostałości statku, pozostałości na tyle dobrze zachowane, Ŝe mogli pojąć, co znaleź-
li, zaczęli przesuwać się dalej w przeszłość, aby zbadać je lepiej we wcześniejszym 
czasie. Ta teoria pasuje do tego, co wiemy do tej pory.

- Ale dlaczego obcy zaatakowali Czerwonych właśnie teraz?
- Oficerowie statków w Ŝadnej epoce czy kulturze nie lubią piratów - Ashe 

zaniknął oczy.

WciąŜ była cała masa pytań, które Ross chciał mu zadać. Pogładził obcą 

tkaninę. Choć przylegała do skóry tak ściśle, Ŝe niemal jej nie czuł, dawała tyle ciepła, 
iŜ nie potrzebował Ŝadnego innego ubioru. Jeśli Ashe miał rację co do innego świata, 

background image

to gdzie był ten świat, na którym potrafiono utkać taką szatę? Jak daleką drogę odbyła 
ta szata, zanim trafiła w jego ręce?

Zupełnie nieoczekiwanie do ich kryjówki wsunął się McNeil z dwoma 

zającami w dłoniach.

- Jak leci? - zapytał.
Ross wstał, by zabrać się do oporządzania zdobyczy.
- Nie najgorzej - oczy Ashe'a były wciąŜ zamknięte, ale odpowiedział na 

pytanie McNeila szybciej, niŜ Ross zdołał otworzyć usta. - Jak daleko jesteśmy od 
rzeki? I czy mamy towarzystwo?

- Około pięciu mil - odpowiedział McNeil sucho. - A towarzystwo mamy, i to 

nader liczne.

To rozbudziło Ashe'a. Uniósł się nieco na zdrowym łokciu.
- Jakie?
- Nie z wioski - McNeil pochylił się nad ogniem i dołoŜył kilka patyków. - 

Coś się dzieje w górach. Wygląda to jak duŜa fala migracyjna. Naliczyłem pięć 
rodzinnych klanów dąŜących na zachód - a to tylko jeden poranek.

- Opowieści wieśniaków o demonach mogły ich przepłoszyć -zastanowił się 

Ashe.

- MoŜe - McNeil nie wyglądał na przekonanego. - Im szybciej dojdziemy do 

rzeki, tym lepiej. Mam nadzieję, Ŝe chłopcy na okręcie będą czekać, tak jak obiecali. 
Jedna rzecz działa na naszą korzyść - wzbiera fala powodziowa.

- A woda powinna nieść sporo materiału do budowy tratwy - Ashe znów 

połoŜył się na plecach. - Jutro dojdziemy do rzeki.

McNeil spojrzał niepewnie na Rossa, który oporządził właśnie zające i wieszał 

je nad ogniskiem.

- Pięć mil w tym terenie - powiedział powoli - to dobry dzień marszu... - 

powstrzymał się przed dokończeniem “dla zdrowego człowieka".

- Dam radę - zapewnił ich Ashe.
Obaj jego towarzysze byli pewni, Ŝe dopóki jego ciało będzie wykonywać 

rozkazy umysłu, dotrzyma słowa. Wiedzieli teŜ, Ŝe nie ma sensu dyskutować.

Dotarli do rzeki następnego dnia. Wiele drzew spływało z wezbraną falą 

wiosennej powodzi. Migracja wciąŜ trwała. Dwa razy musieli zaszyć siew krzakach, 
skąd obserwowali wędrujące klany. Za drugim razem była to naprawdę spora grupa, 
niosąca wielu rannych i poszukująca dogodnego miejsca do przeprawy.

- Nieźle oberwali - skomentował McNeil. Kiedy zwiadowcy plemienia 

powrócili z wieścią, Ŝe nigdzie w pobliŜu nie ma dogodnego brodu, męŜczyźni 
rozpoczęli budowę tratw.

- Śpieszą się, uciekają- powiedział Ashe. - To nie są ludzie z wioski. Spójrzcie 

na ich stroje i pomalowane na czerwono twarze. Nie są takŜe krewniakami Ulffy. 
Chyba przybyli z dalszych okolic.

- To mi przypomina zwierzęta uciekające przed poŜarem lasu. NiemoŜliwe, 

Ŝ

eby wszystkie te plemiona nagle postanowiły szukać nowych terenów - zauwaŜył 

McNeil.

- Wykurzyli ich Czerwoni - zasugerował Ross - albo obcy ze statku.
Ashe pokręcił przecząco głową i zamyślił się.
- Kim mogą być? - zmarszczka między jego brwiami pogłębiła się. - Wiem, to 

ci od czekanów bojowych - powiedział po chwili tryumfalnym szeptem, dumny, Ŝe 
udało mu się dopasować brakujący fragment układanki.

background image

- Od czekanów?
- Inwazja ze wschodu. Oni pojawili się w tym rejonie mniej więcej w tym 

okresie historii. Pamiętasz, wspominał o tym Webb. Topory były ich podstawową 
bronią, mieli teŜ konie.

- Tatarzy? - zdziwił się McNeil - Tak daleko na zachodzie?
- Nie Tatarzy. Nie. Ci przybędą z Azji dopiero za parę tysięcy lat. Nie wiemy 

zbyt wiele o topornikach poza tym, Ŝe wędrowali na zachód ze wschodnich stepów. 
Dotarli ostatecznie do Brytanii. Prawdopodobnie byli przodkami Celtów, którzy takŜe 
kochali konie. Ale w tych czasach to dopiero pierwsza fala przypływu.

- Im szybciej wyniesiemy się w dół rzeki, tym lepiej - zawyrokował McNeil, 

ale zdawali sobie sprawę, Ŝe muszą pozostać w ukryciu, dopóki ten klan nie pójdzie 
swoją drogą.

LeŜeli więc bezczynnie do końca następnej nocy, a o poranku byli świadkami 

przybycia dodatkowej niewielkiej grupy męŜczyzn z pomalowanymi na czerwono 
twarzami; ci takŜe mieli wielu rannych. Wraz z ich nadejściem gorączkowy ruch nad 
rzeką nabrał rozmiarów paniki.

Trzej czający się w krzakach agenci równieŜ byli powaŜnie zaniepokojeni. Nie 

mogli po prostu przekroczyć rzeki - musieli zbudować tratwę na tyle porządną, by 
poniosła ich aŜ do ujścia, do morza. Na zbudowanie takiej tratwy potrzebowali czasu. 
A tego właśnie nie mieli.

Gdy tylko ostatnia tratwa z uchodźcami znalazła się na rzece i odpłynęła na 

odległość strzału z łuku, McNeil pognał nad rzekę. Ross za nim. Nie mieli nawet 
kamiennych narzędzi, jakimi dysponowali tubylcy, ale mimo to pod kierunkiem 
Ashe'a zaczęli budować swoją tratwę. Pracowali do wieczora. W nocy było zbyt ciem-
no, a poza tym zmęczenie dawało im się we znaki.

W pewnej chwili Ashe wskazał w stronę, z której przybyli. Dostrzegli tam 

wyraźne światło ognia. Ognisko musiało być spore, skoro widzieli je z takiej 
odległości.

- Obóz? - zastanowił się McNeil.
- Tak - zgodził się Ashe. - Ci, którzy rozpalili ten ogień, są najwyraźniej tak 

liczni, Ŝe nie muszą zachowywać środków ostroŜności.

- Będą tu juŜ jutro?
- Mogą tu dotrzeć ich zwiadowcy. Ale jest wczesna wiosna i nie ma zbyt wiele 

trawy dla koni. Gdybym to ja był wodzem, skręciłbym w stronę tych łąk, które 
ominęliśmy wczoraj i zarządził co najmniej tygodniowy popas. JeŜeli jednak 
potrzebują wody...

- Przyjdą po nią wprost tutaj - dokończył ponuro McNeil. - Nie moŜemy 

zostać w tym miejscu.

Ross przeciągnął się, krzywiąc się niemiłosiernie z powodu bólu w plecach. 

Ręce go paliły, a to przecieŜ był dopiero początek pracy. Gdyby Ashe był sprawny, 
mogliby przywiązać się do pojedynczych bali i spłynąć w dół z prądem, by znaleźć 
jakieś bezpieczniejsze miejsce na stocznię. Ale wiedział, Ŝe Ashe nie da rady podjąć 
takiego wysiłku.

Ross przespał tę noc głębokim snem, poniewaŜ jego ciało było zbyt zmęczone, 

by przejmować się zmartwieniami umysłu. Wczesnym świtaniem obudził go McNeil i 
razem podjęli na nowo walkę z opornymi pniami, mając za jedyne narzędzie noŜe. Za 
łącznik mogły słuŜyć tylko pasy tkaniny z ich kiltów i kawałki skóry zająców, które 
upolowali kilka dni temu. Pracowali głodni, nie mając ani chwili czasu, by udać się na 

background image

polowanie. Ale kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, tratwa była gotowa. Inna 
sprawa, Ŝe nikt nie gwarantował, iŜ będzie ona posłuszna tyczce lub wiosłu sternika.

Ashe wgramolił się na platformę i połoŜył się bezsilnie na kilku gałęziach, 

które dla niego przynieśli. Miał wypieki, oczy błyszczały gorączką. Chciwie wypił 
wodę, którą podali mu w dłoniach, i odetchnął z wyraźną ulgą, gdy Ross przetarł jego 
twarz mokrą trawą. Mamrotał coś niewyraźnie o Kelgarriesie, ale nie mogli 
zrozumieć słów.

McNeil zepchnął tratwę na wodę. Zatańczyła w bystrym nurcie, który 

natychmiast porwał ich ze sobą. Start mieli niezły, ale gdy tylko stracili z oczu 
miejsce, w którym obozowali, szczęście opuściło ich. McNeil wściekle odpychał się 
tyczką, by utrzymać tratwę w głównym nurcie, przeszkadzały mu jednak liczne skały i 
kawały drewna. ZbliŜało się do nich takŜe całe wyrwane z korzeniami olbrzymie 
drzewo. RozłoŜyste gałęzie zahaczyły o jakieś skały i przez chwilę pozostawało ono z 
tyłu, ale ledwie Ross odetchnął z ulgą, znowu dojrzał zbliŜający się groźny taran

- BliŜej do brzegu! - wrzasnął ostrzegawczo.
Wielkie korzenie zdawały się mierzyć prosto w tratwę i był pewien, Ŝe jeŜeli 

w nią uderzą, nie będą mieli Ŝadnych szans. Próbował odepchnąć tratwę tyką, ale jego 
silne pchnięcie nie napotkało oporu - musiał trafić w jakieś zagłębienie w rzecznym 
dnie.

Usłyszał jeszcze krzyk McNeila i wylądował w wodzie, która zalała mu usta. 

Na wpół przytomny zdołał utrzymać głowę na powierzchni. Trening w bazie 
obejmował teŜ pływanie, ale zajęcia w basenie i pod kontrolą znacznie róŜniły się od 
walki o Ŝycie w lodowato zimnej rzece.

Kątem oka dojrzał jakiś ciemny przedmiot. Czy to brzeg tratwy? Chwycił go 

desperacko i otarł sobie skórę na dłoniach o szorstką powierzchnię. Drzewo! 
Zamrugał oczami, aby odzyskać zdolność widzenia. Nie mógł jednak dźwignąć się na 
tyle wysoko, by spojrzeć ponad splątanymi korzeniami. Mógł tylko przylgnąć do 
drzewa i liczyć, Ŝe rzeka poniesie go w końcu do miejsca, gdzie znów spotka się z 
tratwą.

Po dłuŜszej chwili zaczepił się nieco wygodniej pomiędzy dwoma korzeniami, 

utrzymując głowę nad powierzchnią wody. Lodowata woda zmroziła zupełnie jego 
dłonie, na szczęście resztę ciała pokrywała szata obcych i jej ochrona wciąŜ działała. 
Był jednak zbyt zmęczony, by puścić drzewo i próbować dotrzeć do brzegu, 
zwłaszcza Ŝe zapadał juŜ zmierzch.

Nagle gwałtowny wstrząs przeszył całe jego ciało, a jedna z rąk, która uwięzia 

między korzeniami zaprotestowała tak gwałtownym bólem, Ŝe nie mógł powstrzymać 
się przed głośnym wrzaskiem. Prąd rzeczny zawirował wokół niego i woda na 
moment zakryła mu głowę - drzewo zahaczyło konarami o kamienne dno.

Ross wyplątał się spomiędzy korzeni i przedarł przez gęste trzciny i 

ś

mierdzący zgnilizną muł. Niczym ranne zwierzę wydźwignął się z błota na wyŜej 

połoŜony ląd i opadł na skąpaną w łagodnym blasku księŜyca łąkę.

Przez chwilę leŜał bez ruchu, tuląc do ciała skostniałe dłonie. Był zbyt 

zmęczony, by się poruszyć. Z drętwoty wyrwał go głos ujadającego psa. Krótkie, 
przyzywające szczęknięcia, które na pewno nie wydobywały się z gardzieli wilka czy 
polującego lisa. Słuchał ich, wciąŜ otępiały, a potem doszedł go jeszcze jeden odgłos - 
kopyt pędzących w galopie.

Kopyta? Konie! Konie z gór. Konie, które mogły być zwiastunem 

niebezpieczeństwa. Jego umysł był równie zdrętwiały jak dłonie, więc dłuŜszą chwilę 

background image

trwało, nim w pełni zdał sobie sprawę, co to moŜe oznaczać.

Zrywając się na nogi, Ross dostrzegł skrzydlaty cień na tle jasnej tarczy 

księŜyca lecący ku ziemi jak bezszelestna strzała. Z trawy dobiegł go pojedynczy 
zduszony skrzek i skrzydlaty cień uniósł się ponownie z ofiarą w szponach. I znów 
zabrzmiało ujadanie - tym razem bliŜej.

Spojrzał w tamtą stronę i dojrzał poruszające się światła na linii lasu. Czy to 

straŜnicy pilnujący koni? Ross wiedział, Ŝe powinien wrócić do rzeki, jednak nie 
potrafił się do tego zmusić. Jej nurt przejmował go zgrozą. Ale co się stanie, jeśli psy 
go wytropią? Czytał kiedyś, Ŝe psy gubią trop w wodzie, i to pobudziło go do 
działania.

Dotarłszy do wysokiego brzegu, na który dopiero co z takim trudem się 

wspiął, Ross stąpnął w niewłaściwym miejscu i zjechał w dół po błocie. Zatrzymał się 
dopiero w trzcinach. Mechanicznie odgarnął śmierdzący muł z twarzy. Drzewo, na 
którym tu dotarł, wciąŜ było przy brzegu. Jakiś boczny przybrzeŜny prąd wypchnął 
jego ukorzenioną część na piaszczystą mieliznę.

PowyŜej na łące szczekanie rozległo się znów, tym razem bardzo blisko, i 

zaraz teŜ odpowiedział na nie zew drugiego psa. Ross ponownie odbył drogę przez 
trzciny, a potem przepłynął wąską przestrzeń wody pomiędzy nimi a zaczepionym 
drzewem.

Wkrótce dojrzał na wysokim brzegu sylwetkę psa, do którego wkrótce 

dołączył drugi, jeszcze większy i głośniej ujadający kompan. Ross zastanawiał się 
przez chwilę, czy zwierzęta są w stanie go dojrzeć pomiędzy cieniami w dole, czy teŜ 
po prostu tylko węszą jego obecność. Gdyby miał więcej sił, wspiąłby się na pień i 
odpłynął dalej ku środkowi rzeki, ale na razie mógł tylko leŜeć jak leŜał - między 
korzeniami, które wprawdzie zasłaniały go nieco od strony lądu, jednak mamą byłyby 
zasłoną, gdyby pojawili się tam ludzie z pochodniami.

Jednak Ross mylił się. Nie zdawał sobie sprawy, Ŝe gdy czołgał się poprzez 

trzciny, całe jego ciało pokryło się warstwą ciemnego błota, które stanowiło 
znakomity kamuflaŜ. Dlatego teŜ męŜczyźni, którzy w ślad za psami pojawili się na 
skarpie, nie dostrzegli nic poza pniem drzewa spoczywającym na błotnistej mieliźnie, 
mimo Ŝe cisnęli w dół pochodnię, by oświetlić trzcinowe pole.

Słyszał ich głosy pośród jazgotu psów. Potem jeden z męŜczyzn uniósł 

pochodnię i w jej świetle Ross dostrzegł wyraźnie, Ŝe inny gestami odwołuje psy, 
które niechętnie, nadal ujadając, wycofały się wreszcie.

Ross z cichym szlochem opadł pomiędzy mokre i niewygodne korzenie. 

WciąŜ był wolny.

background image

15

W pierwszych promieniach wschodzącego słońca Ross dostrzegł strzęp 

tkaniny zaczepiony o jeden z niesionych przez wodę konarów. Przeszedł kilka kroków 
ku przybrzeŜnej mieliźnie, na której utknął ten kawałek drewna. Rozpoznając strzęp 
materiału, zanim jeszcze go dotknął - rzemień, którym związane były włosy McNeila 
-Murdock usiadł cięŜko na piasku, bezwiednie obracając go w dłoniach i patrząc z 
rozpaczą na pustą rzekę. Utracił wszelką nadzieję. Tratwa musiała się rozpaść. Ani 
Ashe, ani McNeil nie przeŜyli katastrofy.

Ross Murdock był zatem sam, zagubiony w innej epoce. Niewielką miał 

szansę ucieczki. Przez jego głowę przemknęła myśl, czy aby warto znowu wstawać, 
znów szukać Ŝywności, znów szukać ciepłego schronienia...

Zawsze sądził, Ŝe potrafi iść przez Ŝycie zupełnie sam, Ŝe czuje się najpewniej, 

gdy polega tylko na sobie. Teraz to przekonanie zostało porwane przez rzeczny nurt 
razem z całą siłą woli, która utrzymywała go przy Ŝyciu podczas ostatnich dni. 
Dotychczas zawsze widział przed sobą jakiś cel, niewaŜne jak odległy. Teraz nie miał 
nic. Gdyby nawet zdołał dotrzeć do ujścia rzeki, nie wiedział, gdzie i w jaki sposób 
skontaktować się z okrętem podwodnym. Poza tym w bazie mogli ich juŜ uznać za 
zaginionych, bo jak dotąd nie nawiązali Ŝadnego kontaktu.

Ross zawiązał bezwiednie na nadgarstku przepaskę McNeila, ostatnią 

pamiątkę po swych towarzyszach. Mimo zmęczenia i rozpaczy starał się nie 
poddawać zwątpieniu. Nie miał szans, by ponownie skontaktować się z klanem Ulffy. 
Podobnie jak wszystkie plemiona leśnych łowców, z pewnością uciekli przed 
najazdem konnych nomadów. Nie było więc sensu wracać. A czy był sens iść 
naprzód?

Słońce grzało mocno. To był jeden z tych wiosennych dni, które zapowiadają 

letnie upały. W nabrzeŜnych krzewach, które juŜ zaczynały się zielenić, brzęczały roje 
owadów. Ptaki zerwały siew górę, kołując nad jego głową i krzycząc podekscytowane 
- przekazywały swym pobratymcom ostrzeŜenie przed zbliŜającym się człowiekiem.

Ross wciąŜ był pokryty mułem i wodnymi wodorostami. Ściągnął wszystkie te 

ozdoby, odkrywając szatę obcych, która najwyraźniej nie ucierpiała podczas rzecznej 
podróŜy. Przynajmniej mógł się wreszcie umyć.

Zanurzył ręce w strumieniu i spłukał całe ciało, oczyszczając je z błota. W 

ś

wietle słońca jego dziwna szata błyszczała tak intensywnie, jakby nie tylko 

pochłaniała słoneczne promienie, ale takŜe je odbijała. Ross wszedł głębiej w rzekę i 
zaczął płynąć. Nie dlatego, Ŝe miał przed sobą jakiś konkretny cel, ale dlatego, Ŝe 
wydało mu się to prostsze niŜ ponowne wspinanie się na brzeg.

Popychany prądem, płynął leniwie, przyglądając się obu brzegom. Właściwie 

nie miał nadziei, Ŝe ujrzy tratwę, nie łudził się teŜ, Ŝe któryś z jej pasaŜerów mógł 
dotrzeć na ląd. ChociaŜ z drugiej strony, jakaś część jego przekornego umysłu jeszcze 
się nie poddała zupełnemu zwątpieniu.

Wysiłek związany z pływaniem przynajmniej przełamał to uczucie kompletnej 

obojętności, które opanowało go dzisiejszego ranka. ToteŜ kiedy ponownie wyszedł 
na ląd, miał nieco więcej chęci do Ŝycia. Miejsce wydawało się bezpieczne - dość 
głęboka zatoka wrzynająca się w ląd oraz wysoka skarpa. U jej podnóŜa Ross rozebrał 
się i rozwiesił ubranie, wystawiając je na słoneczny Ŝar.

Surowa ryba, którą ku swej radości odkrył odciętą w jednej z kałuŜ wodnych, 

background image

była jednym z najcudowniejszych posiłków, jakie jadł w Ŝyciu. Zaspokoiwszy głód, 
przeciągnął się leniwie i podszedł do konaru wierzby, na którym powiesił ubranie. I 
wtedy przekonał się, Ŝe fortuna patrzyła na niego łaskawiej tylko przez krótką chwilę.

Zmiana losu nadeszła cicho i bezszelestnie - tak bezszelestnie, jak 

bezszelestny był drobny ruch wierzbowych witek, które zadrŜały, gdy w pień drzewa 
uderzyła włócznia. Ross pospiesznie złapał swoje ubranie i w tym pośpiechu potknął 
się, padając jak długi na piasek. JuŜ tylko z dołu mógł się przyjrzeć dwóm stojącym 
tuŜ nad nim męŜczyznom, na których łasce się znalazł.

W odróŜnieniu od ludzi Ulffy czy handlarzy, byli niezwykle wysocy. Ich jasne 

włosy splecione były w długie warkocze. Skórzane tuniki sięgały do polowy ud, na 
nogach mieli równieŜ skórzane spodnie przepasane ciasno kilkoma kolorowymi 
paskami. Stroje uzupełniały ołowiane bransolety na przedramionach oraz naszyjniki z 
paciorków i zwierzęcych kłów. Ross nie przypominał sobie, by widział podobnych 
ludzi na którejś z taśm szkoleniowych w bazie.

Pierwsza włócznia stanowiła zapewne ostrzeŜenie, ale druga była juŜ gotowa 

do groźniejszego rzutu, toteŜ Ross uczynił znany we wszystkich chyba epokach gest 
poddania się - powoli puścił ubranie i uniósł obie otwarte dłonie na wysokość ramion.

- Przyjaciel - powiedział w języku ludu pucharu. Handlarze docierali daleko, 

była szansa, Ŝe kontaktowali się kiedyś i z tym plemieniem.

Włócznia drgnęła nieznacznie. Młodszy z przybyszy szybkim susem 

podskoczył ku Rossowi i porwał porzuconą przez niego szatę. Uniósł ją i powiedział 
coś do swego towarzysza. Zdawał się zafascynowany tkaniną. Ross zastanawiał się, 
czy istnieje szansa przehandlowania ubrania za własną wolność.

Obaj męŜczyźni byli uzbrojeni, nie tylko zresztą w długie sztylety, których z 

chęcią uŜywali takŜe handlarze, ale równieŜ w topory. Kiedy tylko Ross opuścił nieco 
dłonie, człowiek stojący przed nim natychmiast sięgnął do pasa po topór, wydając 
przy tym groźne warknięcie. Murdock natychmiast znieruchomiał. Zdał sobie sprawę, 
Ŝ

e mogą mu dać toporem po głowie i wziąć szatę bez zbędnych targów.

Ostatecznie jednak zdecydowali potraktować takŜe jego jako część łupu. 

Zarzuciwszy szatę Rossa na ramię, obcy chwycił go i pchnął przed siebie 
niedwuznacznym gestem.

Nie była to przyjemna droga. Chłodne podmuchy wiatru smagały plecy, a ostre 

kamienie raniły bose stopy.

Gdy dotarli na szczyt skarpy, przez moment kusiło go, by skoczyć w dół i 

uciekać rzeką, ale obcy byli przewidujący. Jeden z nich szedł tuŜ za Rossem i kiedy 
tylko zakończyli wspinaczkę, uchwycił jego nadgarstek i wykręcił mu rękę za plecy. 
W takiej pozycji Murdock odbył resztę drogi prowadzącej przez podmokłą łąkę. U 
celu pasły się trzy kudłate koniki, które trzymał na długich linach trzeci obcy. W 
pewnej chwili Ross stąpnął na ostry kamień ukryty w trawie. Nieoczekiwany ból 
wyzwolił w nim wybuch tłumionej dotąd złości. Murdock obrócił się gwałtownie, 
podcinając zaskoczonego przeciwnika. Obaj zwalili się na ziemię, ale Ross znalazł się 
na górze. Zaatakowany zdąŜył tylko wydać okrzyk zaskoczenia, a Ross juŜ trzymał w 
jednej dłoni jego sztylet, drugą zaś, wreszcie uwolnioną z upokarzającego chwytu, 
chwycił go za gardło.

Ze sztyletem gotowym do uderzenia podniósł wzrok na pozostałych 

męŜczyzn. Ci patrzyli na to, co się działo, z otwartymi ustami. Dopiero po chwili 
oprzytomnieli i chwycili za włócznie. Ross oparł ostrze sztyletu na gardle powalonego 
przeciwnika i przemówił w języku, którego nauczył się od ludzi Ulffy:

background image

- Wy uderzyć... on umrzeć.
Musieli wyczytać determinację w jego spojrzeniu, bo powoli opuścili broń. 

Osiągnąwszy pierwsze zwycięstwo, Ross powaŜył się na więcej.

- Brać - wskazał na czekające konie - wy brać i odjechać. Przez moment 

myślał, Ŝe nie usłuchają, przycisnął więc ostrze do gardła swego jeńca. Ten jęknął 
cicho. MęŜczyzna niosący szatę Rossa zrzucił ją z ramienia i połoŜył na trawie, a sam 
wycofał się. Przytrzymał konia, dosiadł go i nakazał gestem to samo swemu 
kompanowi. Obaj oddalili się stępa.

Ross puścił jeńca i pochwycił swą szatę. ZdąŜył w nią wskoczyć, gdy 

zobaczył, Ŝe leŜący na ziemi męŜczyzna otwiera oczy i błyskawicznie sięga do pasa w 
poszukiwaniu broni. Ross nie spuszczał z niego wzroku, kończąc dopinać swój strój.

- Co ty robić? - to była mowa leśnego ludu, choć zniekształcona przez dziwny 

akcent.

- Ty iść. - Ross wskazał na trzeciego konia, który pozostał na łące. - Ja iść - 

wskazał w stronę rzeki. - Ja wziąć to - poklepał sztylet i topór.

Obcy aŜ zawył z oburzenia.
- Nie być dobrze... 
Ross roześmiał się.
- Nie być dobrze twoja - zgodził się. - Dobrze moja. 
Ku jego zdumieniu, obcy rozpogodził się i ryknął gromkim śmiechem. Usiadł, 

rozcierając gardło. WciąŜ szczerzył zęby, ubawiony.

- Ty łowca? - wskazał na północny wschód ku lasom otaczającym podnóŜe 

gór.

Ross potrząsnął przecząco głową
- Ja handlarz - odparł.
- Handlarz - powtórzył tamten. Potem dotknął jednej z metalowych bransolet 

na swym przedramieniu - Handlować to?

- To. I więcej rzeczy.
- Gdzie?
Ross wskazał na ujście rzeki.
- Słona woda. Handel tam. MęŜczyzna wyglądał na zagubionego.
- Dlaczego ty tu?
- Ja jechać woda, jak ty jechać - Ross wskazał na konia. - Ja jechać na 

drzewach - wiele drzew razem. Drzewa rozdzielić się. Ja być tu.

Najwyraźniej idea podróŜy tratwą nie była mu obca, bo męŜczyzna skinął ze 

zrozumieniem głową.

Wstał i podszedł do swego konia.
- Ty pójść obóz Foscar. Foscar wódz. On lubić, gdy ty pokazać, jak zrobić 

Tulka spać. Zabrać Tulka sztylet i topór.

Ross zawahał się. Tulka wydawał się teraz przyjaźnie usposobiony, ale jak 

długo to potrwa? Potrząsnął głową.

- Ja iść słona woda. Mój wódz tam. Tulka zaprzeczył energicznie.
- Ty mówić nieprawda. Twój wódz tam! - wskazał na wschód teatralnym 

gestem. - Twój wódz mówić Foscar. Powiedzieć: dać duŜo to - dotknął swej 
bransolety - teŜ noŜe, topory, jeśli on przyprowadzić ty.

Ross przyglądał mu się, nie rozumiejąc. Ashe? Ashe był w obozie Foscara i 

obiecywał nagrodę za znalezienie go? Ale jak to moŜliwe?

- Skąd ty znać mój wódz?

background image

Tulka roześmiał się tym razem, jakby ubawiony niedomyślnością Rossa.
- Ty nosić świecąca skóra i twój wódz nosić świecąca skóra. Powiedzieć: wy 

znaleźć druga świecąca skóra, ja dać mnóstwo dobrych rzeczy dla tego, kto przywieść 
ty.

Ś

wiecąca skóra! Szata ze statku obcych! Czy to byli ludzie ze statku? Ross 

pamiętał snop światła, który namierzył go, gdy opuszczał wioskę Czerwonych. Ale 
dlaczego go szukają, i to tak intensywnie, Ŝe włączają w to tubylców? Czemu Ross 
Murdock jest dla nich tak waŜny? Wiedział jednak na pewno, Ŝe nie zamierza 
ułatwiać im tego zadania, dlatego teŜ nie miał najmniejszego zamiaru spotykać się z 
wodzem, który obiecał nagrodę za jego pochwycenie.

Ty pójść! - Tulka zaatakował bez ostrzeŜenia. Jego wierzchowiec pomknął 

wprost na Rossa, który w ostatniej chwili uskoczył przed stratowaniem. Jednocześnie 
uderzył toporem, ale ta broń była dlań za cięŜka i nie potrafił się nią posługiwać.

ToteŜ cios przeciął tylko powietrze, a Ŝe bark konia zahaczył go w biegu, Ross 

przewrócił się, o włos tylko unikając kopnięcia w głowę przez końskie kopyto. W 
następnej chwili jeździec juŜ leŜał na nim, przyciskając go do ziemi. Na szczęce 
Rossa wylądowała potęŜna pięść i zapadł w ciemności.

Kiedy powróciła mu świadomość, zorientował się, Ŝe leŜy na brzuchu w 

poprzek czegoś, co podskakuje miarowo, a jego głowa i nogi zwisają w dół, nie 
mieszcząc się na tej podpórce. Regularne podskoki powodowały nieprzyjemne 
łupanie w głowie. Ross próbował zmienić niewygodną pozycję i wtedy zdał sobie 
sprawę, Ŝe ręce ma związane na plecach. Czuł ich cięŜar uciskający wygięty 
kręgosłup. Zrozumiał, Ŝe leŜy przerzucony przez grzbiet jadącego konia. Nie mógł nic 
zrobić, by zmienić swe połoŜenie, pozostawała tylko nadzieja, Ŝe koń nie przejdzie w 
cwał. Do jego uszu dochodziły strzępy rozmowy, a kiedy uniósł nieco głowę, 
dostrzegł drugiego konia idącego bok w bok z tym, na którym jechał.

Wkrótce znalazł się w jakimś hałaśliwym miejscu. Zewsząd dochodziły doń 

krzyki ludzi. Koń zatrzymał się, a Ross został ściągnięty z jego grzbietu i 
bezceremonialnie rzucony na ziemię. Mimo pyłu w oczach i ustach, starał się 
przyjrzeć otaczającej go scenerii.

Dostrzegł skórzane namioty, słuŜące za schronienie długowłosym gigantom i 

ich równie wysokim kobietom. Całe to towarzystwo właśnie się schodziło, by 
przyjrzeć się jeńcowi. Nagle krąg wokół niego przerzedził się i otaczający go ludzie 
odwrócili się ku nadchodzącemu męŜczyźnie. JuŜ ci, którzy pochwycili Rossa, byli 
imponującej postury, ale ten był prawdziwym olbrzymem. LeŜąc na ziemi u jego stóp, 
Ross czuł się jak małe, bezradne dziecko.

Foscar, o ile to był Foscar, nie osiągnął jeszcze wieku średniego. PotęŜnie 

umięśniony, musiał mieć siłę niedźwiedzia. Ross jednak śmiało spojrzał na przybysza. 
Kipiała w nim taka sama złość, jak wtedy, gdy atakował Tulkę.

- Ty wyglądać dobrze, Foscar. Uwolnić mnie, a zobaczyć, czy ja więcej wart 

niŜ wyglądać - powiedział, uŜywając łamanej mowy łowców.

Błękitne oczy Foscara rozszerzyły się ze zdumienia. Opuścił dłoń, która z 

powodzeniem mogła pomieścić obie dłonie Rossa. Chwycił Murdocka za szatę i 
podniósł na nogi, nie zdradzając przy tym najmniejszego wysiłku. Nawet stojąc, Ross 
był o dobre dwadzieścia centymetrów niŜszy od wodza, jednak uniósł głowę i spojrzał 
mu hardo w oczy.

- Moje ręce wciąŜ związane - powiedział to najbardziej prowokującym tonem, 

na jaki mógł się zdobyć. Przygoda z Tulką dała mu pewne zrozumienie charakteru 

background image

tych ludzi. Cenili tylko tych, którzy potrafili pokazać, Ŝe są im równi.

- Dziecko - Foscar puścił szatę Rossa i przesunął ręką po jego barkach i klatce 

piersiowej. Murdock zachwiał się.

- Dziecko? - mimo wszystko zdołał wydobyć z siebie śmiech. - Zapytaj Tulkę. 

Ja nie dziecko. NóŜ Tulki, topór Tulki w moich rękach. Konia Tulka uŜyć... pokonać 
ja.

Foscar spojrzał na niego uwaŜnie. Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Ostry język - skomentował. - Tulka utracić nóŜ i topór? Ennar! - zawołał, 

obracając się przez ramię, a jeden z męŜczyzn postąpił ku niemu.

Był niŜszy i duŜo młodszy od wodza, jego twarz miała chłopięcy wygląd. 

Patrzył na Foscara z podekscytowaniem. Był uzbrojony w topór i sztylet, a poniewaŜ 
miał teŜ dwa naszyjniki oraz, podobnie jak wódz, bransolety na przedramionach, Ross 
domyślił się, Ŝe musi to być krewny Foscara.

- Dziecko! - Foscar klepnął ręką ramię Rossa. - Dziecko! -powtórzył, 

wskazując na Ennara, który zaczerwienił się wyraźnie. -Ty wziąć topór i nóŜ Ennara - 
rozkazał. - Tak jak wziąć Tulki. Na jego sygnał ktoś rozciął więzy krępujące 
nadgarstki Murdocka. Ross rozprostował zdrętwiałe dłonie, a potem pomacał swą 
szczękę. Foscar zapewne upokorzył tego młodzieńca, nazywając go dzieckiem. A 
więc chłopak będzie chciał pokazać, co jest wart. To nie będzie tak łatwe, jak atak z 
zaskoczenia na Tulkę. Ale jeśli odmówi, Foscar moŜe na przykład kazać go zarŜnąć 
od razu. Musi więc zrobić, co w jego mocy.

- Wziąć topór i nóŜ - Foscar cofnął się o kilka kroków, nakazując gestem 

swym ludziom, by utworzyli szerokie koło wokół obu walczących.

Ross poczuł się nieswojo, widząc dłoń Ennara opartą na rękojeści topora. Nikt 

przecieŜ nie powiedział, Ŝe chłopak nie moŜe uŜywać broni w walce. Jednak 
przekonał się, Ŝe te dzikusy mają wyczucie sportowego ducha. Dostrzegł, Ŝe Tulka 
szepce coś wodzowi do ucha. W chwilę potem Foscar zaryczał donośnym głosem.

Ennar zsunął dłoń z rękojeści topora, jakby ten nagle go oparzył. Ross widział 

jego gniewne spojrzenie. Młodzieniec musiał wygrać tę walkę, by ocalić honor, on zaś 
musiał ją wygrać, by ocalić Ŝycie. KrąŜyli czujnie wokół siebie. Ross patrzył raczej w 
oczy swego przeciwnika niŜ na jego zaciśnięte pięści.

W bazie miał okazję trenować walkę wręcz z Ashem, a przedtem jeszcze z 

muskularnymi i bezlitosnymi instruktorami. Wiele razy spuścili mu niezłe manto, 
tylko po to, aby go nauczyć kilku chwytów i ciosów, które mogły ocalić Ŝycie w 
sytuacji takiej jak ta. Ale wtedy był przygotowany i wypoczęty. Teraz zaś miał się 
przekonać, czy jest takim twardzielem, jak zawsze o sobie myślał. Wygra albo zginie.

Komentarze widzów pobudziły Ennara do Ŝwawszej akcji. Ruszył na 

przeciwnika pochylony nisko jak zapaśnik, ale Ross zszedł jeszcze niŜej. Nabrał w 
garść piasku i sypnął w twarz atakującemu. Ich ciała zderzyły się i Ennar przeleciał 
nad jego ramieniem, lądując jak długi na ziemi. Gdyby Ross był wypoczęty, walka 
byłaby juŜ zakończona. Ale poruszał się zbyt wolno. Ennar nie czekał bezczynnie i po 
chwili Murdock znalazł się w trudnej sytuacji. Ręka leŜącego wystrzeliła ku niemu 
błyskawicznie i chwyciła go za nogę nieco powyŜej kostki. Ross, pomny nauk, upadł 
bez oporu, starając się przynajmniej częściowo przygnieść przeciwnika. Ennar, nieco 
zaskoczony tak łatwym sukcesem zawahał się na moment. Murdock wykorzystał to. 
Uwolnił nogę i obrócił się, starając się rąbnąć łokciem w nerki przeciwnika. Nie trafił 
czysto, ale przynajmniej umknął przed niedźwiedzim uściskiem, w jakim tamten 
starał się go zamknąć. Dzięki treningom w bazie wciąŜ mógł walczyć, ale zarazem 

background image

uzmysłowił sobie, Ŝe nie zdoła wygrać. Jedyne, co osiągnie, to opóźnienie własnej 
klęski.

Palce przeciwnika sięgnęły ku jego oczom. Ross odruchowo zacisnął na nich 

zęby i jednocześnie kopnął kolanem Ennara w brzuch. Poczuł na twarzy gorący 
oddech i ostatnim wysiłkiem wyszarpnął się spod przywalającego go ciała. Zdołał 
klęknąć na jedno kolano. Ennar takŜe się dźwignął - stał na czworaka, jak gotowe do 
skoku zwierzę. Ross zaryzykował całą stawkę w ostatnim ataku. Splótł dłonie, uniósł 
najwyŜej jak mógł i opuścił błyskawicznym ruchem na kark przeciwnika. Ennar opadł 
płasko na ziemię, a sekundę później Ross osunął się bez czucia na jego ciało.

background image

16

Murdock leŜał na plecach i wpatrywał się w rozciągniętą skórę, która 

stanowiła dach namiotu. Całe jego ciało było jedną bolącą raną. Chwilowo całkowicie 
stracił zainteresowanie swym dalszym losem. Na razie liczyła się teraźniejszość, a ta 
rysowała się w czarnych barwach. Powiedzmy, Ŝe nie uległ Ennarowi - czy raczej 
osiągnął remis - ale teŜ nie błysnął niczym nadzwyczajnym, więc właściwie poniósł 
klęskę. Trochę go wprawdzie zaskoczyło, Ŝe wciąŜ Ŝyje, ale zaraz doszedł do 
wniosku, Ŝe to ze względu na jego wartość handlową. W końcu obcy obiecali hojną 
zapłatę. Nie najlepsza perspektywa.

Jego ręce były związane nad głową i przymocowane do wbitego w ziemię 

pala. W podobny sposób unieruchomiono mu nogi. Mógł jedynie przekręcać głowę z 
boku na bok. Niewolnik, jeden z łowców wziętych do niewoli przez migrujących 
jeźdźców, karmił go kawałkami wędzonego mięsa.

- Ho, złodzieju toporów! - Ross poczuł, jak czubek cięŜkiego buta ląduje 

między jego Ŝebrami. Jęknął z bólu, co miało być teŜ protestem przeciw takiemu 
traktowaniu. W mdłym świetle dojrzał twarz Ennara i nie mógł się powstrzymać 
przed grymasem uśmiechu, widząc jego podbite oko i siniaki na szczęce.

- Ho, wielki wojowniku! - odpowiedział, starając się, by brzmiało to 

maksymalnie pogardliwie.

Dostrzegł rękę Ennara uzbrojoną w długi nóŜ.
- Uciąć za długi język dobra rzecz! - Ennar wykrzywił twarz w uśmiechu, 

klękając przy więźniu.

Ross poczuł dreszcz przeraŜenia, stokroć bardziej nieprzyjemny od bólu. 

Ennar naprawdę mógł to zrobić! Ale po chwili Murdock zobaczył, Ŝe młodzieniec 
rozcina więzy na jego rękach. A więc Ennar nie przyszedł tu, by się nad nim znęcać. 
Ręce miał wolne, ale całkowicie odrętwiałe. Dlatego leŜał bez ruchu, podczas gdy 
Ennar uwolnił teŜ jego nogi. W górę!

Gdyby nie pomocna dłoń Ennara, Ross nie zdołałby stanąć na nogach. Długo 

na nich nie ustał, padł jak długi na twarz, gdy tylko młodzieniec go puścił.

Ostatecznie Ennar wezwał dwóch niewolników, którzy wyciągnęli Rossa z 

namiotu i doholowali do ogniska, przy którym toczyła się jakaś narada.

Była tak gorąca, Ŝe dyskutanci nader często chwytali za rękojeść topora lub 

noŜa podczas wykrzykiwania swych argumentów. Ross nie rozumiał wprawdzie ich 
języka, ale szybko się zorientował, Ŝe to on jest przedmiotem sporu i Ŝe decydujący 
głos będzie naleŜał do Foscara, który jeszcze nie poparł Ŝadnej ze stron.

Usiadł tam, gdzie pozostawili go niewolnicy, i zaczął rozcierać zdrętwiałe 

ramiona. Był tak obolały i tak zmęczony, Ŝe nie dbał o rezultat debaty. Cieszył się, Ŝe 
uwolniono go ze sprawiających ból więzów.

Nie miał nawet pojęcia, jak długo trwała narada. W końcu Ennar podszedł do 

niego i powiedział.

- Twój wódz - on dać wiele dobrych rzeczy za ciebie. Foscar wziąć ciebie do 

twój wódz.

- Mój wódz nie tu - odpowiedział Ross zmęczonym głosem, mimo iŜ wiedział, 

Ŝ

e protestowanie nic nie da. - Mój wódz czekać nad słona woda. On być zły, gdy ja 

nie przyjść. Foscar spotka jego gniew...

Ennar roześmiał się.

background image

- Ty uciec od twój wódz. On zadowolony, gdy ty znów jego. Ty nie 

zadowolony - tak myśleć ja.

- Tak myśleć i ja - zgodził się z rezygnacją Ross. Resztę nocy spędził, leŜąc 

pomiędzy Ennarem a drugim czujnym straŜnikiem. Okazali się oni na tyle łaskawi, Ŝe 
nie związali go ponownie. Rano mógł więc juŜ zjeść bez niczyjej pomocy. Odrywał 
kawały pieczystego brudnymi rękoma. Wspaniały był to posiłek.

PodróŜ jednak nie zapowiadała się zbyt przyjemnie. Posadzono go na jednym 

z kudłatych koników, z nogami związanymi liną biegnącą pod brzuchem zwierzęcia. 
RównieŜ ręce miał związane, na szczęście w taki sposób, Ŝe mógł uchwycić się 
grzywy wierzchowca. Dzięki temu miał nadzieję, Ŝe się na nim utrzyma. Jego konia 
ciągnął na linie jadący z przodu Tulka. Obok jechał Ennar, który równie często patrzył 
na więźnia, co na drogę przed nimi.

Skierowali się na północny wschód w stronę gór. ChociaŜ Ross me miał 

najlepszego wyczucia kierunku w terenie, był gotów się załoŜyć, Ŝe zmierzają wprost 
do wioski, którą swego czasu zniszczyli obcy. Postanowił się dowiedzieć, jak 
przebiegało spotkanie ludzi ze statku z jeźdźcami.

- Jak wy spotkać drugi wódz? - spytał Ennara. Młodzieniec odrzucił jeden ze 

swych warkoczy na plecy i utkwił oczy w twarzy Rossa.

- Twój wódz przyjść do nasz obóz. Mówić Foscar - dwa, cztery spania temu.
- Jak mówić Foscar? Mowa łowców? Po raz pierwszy Ennar zawahał się. 

Mruknął coś pod nosem i wreszcie wysapał:

- Mówić Foscar, mówić my. My słyszeć dobre słowa, nie słowa ludzi lasu. 

Mówić do nas dobrze.

Ross był zaintrygowany. W jaki sposób obcy pochodzący z innego czasu mógł 

mówić językiem prymitywnego barbarzyńskiego plemienia, które Ŝyło w czasach 
odległych o tysiąclecia? Czy obcy ze statku takŜe potrafili podróŜować w czasie? Czy 
mieli własne stacje transferowe?

- Ten wódz - czy on jak ja? 
Ennar znów się zawahał.
- Jego szata jak twoja.
- Ale czy on jak ja? - nalegał Ross. Sam nie wiedział, do czego zmierza. MoŜe 

po prostu chciał przekonać tych tubylców, Ŝe jest kimś innym niŜ człowiek, który 
płaci za jego głowę i któremu go sprzedają?

- Nie jak ty - odrzekł Tulka. - Ty jak ludzie lasu - włosy, oczy. Dziwny wódz 

nie mieć włosów na głowie, oczy inne.

- Ty teŜ widzieć? - zapytał Ross.
- Tak. Ja przyjechać do obóz. Oni przyjść. Stanąć na skałach i wołać Foscar. 

Zrobić magię z ogniem, polecieć do góry! - wskazał ręką jeden z krzaków rosnących 
opodal. - Oni wskazać mała, mała włócznia... ogień z ziemi i spalić. My powiedzieć, 
cały obóz, Ŝe my nie dać człowiek. Oni powiedzieć duŜo dobrych rzeczy, jeśli my 
znaleźć i dać człowiek.

- Oni nie mój lud - wtrącił się Ross. Włosy, oczy, inne. Oni źli...
- Ty jeniec. Niewolnik wodza. Ennar znalazł wytłumaczenie, które w pełni 

pasowało do zwyczajów jego ludu. - Oni chcieć swój niewolnik - tak jest.

- Mój lud bardzo potęŜny, duŜo magii - nalegał Ross. - Wy wziąć mnie do 

słona woda, oni zapłacić duŜo, więcej niŜ dziwny wódz.

Obaj jeźdźcy wyglądali na rozbawionych.
- Słona woda gdzie? - spytał Tulka. Ross wskazał na zachód.

background image

- Kilka spań tam...
- Kilka spań! - powtórzył gwałtownie Ennar. - My jechać wiele spań, gdzie nie 

znać szlak... moŜe nic ludzi tam, moŜe nic słonej wody. Mówisz wszystkie rzeczy 
podwójnym językiem, Ŝeby my nie wieźć ty do wódz. My nie iść ten szlak nawet 
jedno słońce... znaleźć wódz, dostać dobre rzeczy. Dlaczego my robić trudne rzeczy? 
My móc robić łatwe.

JakiŜ jeszcze argument mógł przeciwstawić Ross tej prostej logice? Zaklął 

cicho w poczuciu bezsilności. Ale juŜ dawno temu przekonał się, Ŝe uleganie ślepej 
furii nie rozwiąŜe problemu, chyba Ŝe taki wybuch miał na kimś zrobić wraŜenie. A 
do tego trzeba mieć przewagę, on zaś nie miał nawet wolnych rąk.

PodróŜowali przez otwartą przestrzeń. Podczas ucieczki Ross i jego dwaj 

towarzysze musieli kryć się po lasach, nadrabiając drogi. Teraz zbliŜali się do gór 
nieco z innego kierunku i Murdock, chociaŜ bardzo się starał, nie widział Ŝadnych 
znajomych znaków rozpoznawczych w terenie. Gdyby jakimś cudem zdołał się uwol-
nić, musiałby po prostu podąŜać na zachód w linii prostej i liczyć, Ŝe trafi na rzekę.

W południe stanęli na popas przy kilku drzewach rosnących nad niewielkim 

strumieniem. Słońce grzało niezwykle mocno jak na tę porę roku. Wygłodzone zimą 
owady dawały się mocno we znaki, szczególnie koniom i Rossowi, który nie mógł ich 
odganiać związanymi rękoma. Wkrótce chodziły po całym jego ciele.

Jeźdźcy zdjęli Rossa z konia i przywiązali do drzewa, przy czym drugi koniec 

liny zarzucili mu na szyję. Rozniecili ognisko i zaczęli na nim przypiekać kawałki 
sarniny.

Foscar chyba niespecjalnie się spieszył z wykonaniem zadania, gdyŜ po 

posiłku większość jego ludzi zaczęła leniwą sjestę, niektórzy nawet zapadli w sen. 
Kiedy Ross rozejrzał się po otaczających go twarzach dostrzegł, Ŝe Tulka i Ennar 
znikli. Być moŜe udali się naprzód, by powiadomić obcych o przybyciu plemienia.

Wrócili dopiero późnym popołudniem, równie niezauwaŜalnie, jak odeszli. 

Stanęli przed Foscarem i zdali mu raport. Wkrótce Foscar podszedł do Rossa i rzekł:

- Idziemy. Twój wódz czeka...
Ross uniósł głowę i ponownie zaprotestował.
- Nie mój wódz!
Foscar wzruszył ramionami.
- On tak mówić. On dać dobre rzeczy, gdy ty wrócić pod jego rękę. Więc on 

twój wódz!

I znów Ross został wsadzony na konia i przywiązany do jego grzbietu. Ale 

tym razem plemię rozdzieliło się na dwie grupy. On sam pojechał z Ennarem i 
Foscarem oraz dwoma innymi ludźmi, którzy stanowili ariergardę. Pozostali 
męŜczyźni nie dosiedli koni tylko poprowadzili je w kierunku lasu. Ross w 
zamyśleniu obserwował ich cichy odwrót. Zdaje się, Ŝe Foscar nie ufał tym, z którymi 
robił interesy, i zabezpieczał się na wszelki wypadek. Jednak Murdock nie miał 
pojęcia, czy ten brak zaufania - który zresztą mógł być tylko zwyczajną ostroŜnością 
Foscara - okaŜe się korzystny dla niego.

Mała grupka jadąc stępa zbliŜyła się do łączki pod lasem. Po raz pierwszy 

Ross wiedział dokładnie, gdzie jest. Byli u wrót ukrytej doliny, mniej więcej milę od 
wąskiego przesmyku, powyŜej którego leŜał między skałami, szpiegując wioskę, i 
gdzie został pojmany. Wtedy dotarł tu od północy, idąc górą parowu.

Koń Rossa ruszył nieco gwałtowniej, gdy Foscar ponaglił swego wierzchowca 

u wejścia do przesmyku. Galopował ku miejscu, gdzie czekali obcy.

background image

Murdock czuł, Ŝe zdoła opanować strach przed Czerwonymi, nie bał się teŜ 

jeźdźców Foscara, ale na myśl o zetknięciu z obcymi ogarniał go lęk, przeraźliwy lęk. 
Wiedział bowiem, co moŜe go spotkać z rąk ludzi, choćby najgorszych, ale nie miał 
pojęcia, co zrobią z nim te istoty?

Foscar zatrzymał się, zsiadł z wierzchowca i usiadł naprzeciw obcych. Ross 

naliczył ich czterech. Chyba rozmawiali. Nie był pewien, bo wciąŜ spora odległość 
dzieliła konnych od postaci w niebieskich uniformach.

Minęły długie minuty, nim wreszcie Foscar uniósł rękę i gestem przyzwał 

swych ludzi, by zbliŜyli się wraz z Rossem. Ennar ponaglił konia uderzeniem pięt i 
wyrwał do przodu, wyprzedzając i nieco wierzchowca Rossa. Pozostali dwaj jeźdźcy 
zbliŜyli się w wolniejszym tempie. Murdock dostrzegł, Ŝe obaj są uzbrojeni we włócz-
nie, które teraz przesunęli do przodu.

Przebyli juŜ trzy czwarte odległości dzielącej ich od Foscara. Ross widział 

wyraźnie pozbawione włosów głowy obcych, którzy patrzyli w jego kierunku. I wtedy 
nastąpił niespodziewany atak.

Jeden z przybyszy uniósł broń, przypominającą nieco karabin maszynowy, tyle 

Ŝ

e o nieco dłuŜszej rękojeści.

Ross wrzasnął ostrzegawczo, ale Foscar był uzbrojony tylko w topór i nóŜ. W 

dodatku do końca nie rozumiał, co mu zagraŜa. Nagle osunął się na ziemię, i nie 
poruszył się więcej. Tylko jego koń drgnął niespokojnie, jakby targnięty nagłym 
uczuciem strachu.

Powstałą ciszę przeciął drugi krzyk - krzyk Ennara. Młodzieniec ściągnął 

wodze swego galopującego konia tak gwałtownie, Ŝe ten niemal przysiadł na tylnych 
nogach. Zakręcił błyskawicznie i pomknął w kierunku lasu. TuŜ obok Rossa 
przeleciała włócznia! Otarła się o jego ramię. Nie mógł jednak kontrolować konia, 
toteŜ ten skręcił i pognał w las za swym poprzednikiem, co zmyliło drugiego z 
rzucających. Obaj straŜnicy równieŜ skierowali konie w ślad za uciekającym 
Ennarem.

Ross przywarł do grzywy swego wierzchowca. Największym przeraŜeniem 

przejmowała go myśl, Ŝe moŜe zsunąć się z grzbietu zwierzęcia. PoniewaŜ nogi miał 
przywiązane, byłby wleczony po ziemi i naraŜony na śmiertelne niebezpieczeństwo. 
Trzymał więc grzywę kurczowo i pochylił głowę. Gdyby zdołał pochwycić linę 
przywiązaną do pyska swego konia, miałby jakąś szansę, by kontrolować jego bieg. 
Ale w obecnej sytuacji mógł tylko trzymać się z całych sił i mieć nadzieję, Ŝe nie 
spadnie.

Nagle kilka jardów z przodu z ziemi trysnął w górę jaskrawy płomień podobny 

do tego, który pochłonął wioskę Czerwonych. Koń Rossa oszalał. Pojawiły się 
następne wykwity ognia. PrzeraŜony wierzchowiec reagował za kaŜdym razem 
zmianą kierunku ucieczki. Ross zorientował się, Ŝe obcy chcą go w ten sposób odciąć 
od bezpiecznego lasu. Nie miał tylko pojęcia, dlaczego go po prostu nie zastrzelą, tak 
jak Foscara.

W powietrzu zrobiło się gęsto od dymu, który odgradzał Rossa od lasu. Ale 

wiatr przesuwał ciemne kłęby w kierunku obcych.

Gdyby tak podobna ściana dymu pojawiła się z drugiej strony! Na razie jednak 

koń zawracał ku obcym. Ross słyszał ich krzyki pośród białych kłębów.

I wtedy jego wierzchowiec popełnił błąd. Przebiegł zbyt blisko ognistego 

języka, który osmalił mu nogę i lewy bok. Zwierzę zarŜało z bólu i rzuciło się 
gwałtownym susem pomiędzy dwa płomienie, oddalając się od ludzi ze statku.

background image

Ross zakasłał, niemal dusząc się w gęstym dymie. Oczy mu łzawiły, czuł 

zapach palących się włosów. Ale po chwili spłoszony koń wyniósł go z kręgu ognia i 
znowu był na otwartej przestrzeni. Wierzchowiec gnał dalej z tą samą prędkością. Z 
lewej strony pojawił się inny koń. Pod wprawną ręką jednego z niedawnych go-
spodarzy Rossa z łatwością dopasował swój pęd do pędu jego konia, a potem, biegnąc 
równolegle, zaczął stopniowo zwalniać.

Cwał przeszedł stopniowo w galop, a wtedy jeździec dokonał zadziwiającej 

dla Rossa sztuki, pochylając się w siodle i w biegu chwytając z ziemi linę jego 
wierzchowca. Wkrótce teŜ zaczął hamować zbiega.

Ross był roztrzęsiony i wciąŜ zanosił się kaszlem. Ledwie utrzymywał się na 

końskim grzbiecie, ale kurczowo trzymał się grzywy.

Galop zwolnił do stępa, aŜ wreszcie oba pokryte białą pianą konie zatrzymały 

się.

Wydawało się, Ŝe jeździec zupełnie zapomniał o obecności Rossa. Patrzył do 

tyłu ku gęstej ścianie dymu i zmarszczył brwi, obserwując szybkie rozprzestrzenianie 
się ognia. Zamruczał coś pod nosem i pociągnął konia Murdocka w kierunku, z 
którego Ennar przyprowadził go wcześniej.

Ross starał się zebrać myśli. Niespodziewana śmierć wodza mogła kosztować 

go Ŝycie, jeśli szczep będzie chciał się mścić. Z drugiej strony, mógł próbować ich 
przekonać, Ŝe naprawdę naleŜy do innego plemienia i Ŝe sojusz z jego ludem to 
najlepsze, co mogą zrobić, by wystąpić przeciwko wspólnemu wrogowi.

Trudno było coś zaplanować, a przecieŜ wiedział, Ŝe jeśli cokolwiek moŜe go 

uratować, to tylko spryt. Spotkanie, które zakończyło się śmiercią Foscara, 
podarowało mu tylko kilka chwil. WciąŜ był więźniem, chociaŜ przynajmniej naleŜał 
do jeźdźców, a nie do obcych. Być moŜe dla obcych ci dzicy nie byli więcej warci niŜ 
zwierzęta.

Ross nawet nie próbował rozmawiać ze swym obecnym straŜnikiem, który 

wiódł go wprost na zachód. Zatrzymali się przy tym samym strumyku, przy którym 
obozowali w południe. Jeździec przywiązał konie, a potem poluzował linę, którą 
przywiązany był Murdock do końskiego grzbietu i bezceremonialnie pchnął go na 
ziemię. Ross uniósł się nieco na łokciu i zobaczył szeroką oparzelinę biegnącą wzdłuŜ 
lewego boku zwierzęcia.

MęŜczyzna przyłoŜył do skóry konia kilka garści chłodnego, wilgotnego błota 

i rozsmarował je dokładnie w poparzonych miejscach. Zerknął jeszcze tylko, czy oba 
wierzchowce mają wokół wystarczająco trawy, a potem pochylił się nad Rossem. Bez 
słowa pchnął go na ziemię i przyjrzał się uwaŜnie jego lewej nodze.

Ross rozumiał, o co chodzi straŜnikowi. Jego udo, wedle wszelkich praw 

natury, powinno być takŜe spalone przez ogień, a jednak nie czuł bólu. Teraz, gdy 
jeździec oglądał jego nogę, sam mógł stwierdzić, Ŝe na dziwnej tkaninie nie ma 
najmniejszego śladu ognia. Przypomniał sobie, jak obcy przeszedł przez ogień w 
wiosce. Skoro tajemnicza tkanina chroniła przed zamroŜeniem pośród lodów, 
dlaczego nie miała chronić takŜe przed Ŝarem.

Jednak brak oparzeń na ciele Rossa najwyraźniej zaskoczył straŜnika. Odszedł 

od Murdocka szybkim krokiem i usiadł w sporej od niego odległości, jakby się czegoś 
obawiał.

Nie czekali długo. Jeźdźcy, którzy tworzyli grupę Foscara, jeden po drugim 

przybywali nad strumień. Jako ostatni nadjechali Ennar i Tulka z ciałem wodza. Ich 
twarze były wysmarowane pyłem. Gdy pozostali ujrzeli ciało, takŜe pokryli twarze 

background image

pyłem, recytując przy tym jakieś formułki. Potem podchodzili kolejno i dotykali 
prawej ręki martwego.

Ennar zsiadł z konia i przez długą chwilę stał bez ruchu z opuszczoną głową. 

Potem spojrzał wprost na Rossa i podszedł do niego szybkim krokiem. Jego oczy 
miały bezlitosny wyraz, gdy pochylił się nad jeńcem i przemówił, wymawiając powoli 
i wyraźnie kaŜde słowo, aby Murdock mógł dokładnie zrozumieć jego przeraŜającą 
obietnicę:

- Foscar na pogrzebowy stos. I wziąć niewolnik, aby mu słuŜyć poza niebem, 

aby przybiegać na jego wezwanie i drŜeć na jego gniew. Psie, ty za Foscarem poza 
niebo. A on będzie deptać twój kark na wieki. Ja, Ennar, tak przysięgać! Foscar do 
nieba jak wódz. A ty, pies, leŜeć u jego stóp!

Nie tknął go, ale Ross był pewien, Ŝe zamierza spełnić swoją obietnicę.

background image

17

Przygotowania do pogrzebu Foscara trwały do rana. Przez całą noc rósł stos, 

budowany z wiązek drewna znoszonych ze wszystkich zakątków lasu. Wreszcie 
górował nad całym obozem. Ciągłe zawodzenie siedzących w namiotach kobiet było 
tak przejmujące, Ŝe mogło doprowadzić do szaleństwa.

Ross, choć był trzymany pod straŜą, mógł obserwować przygotowania. 

Zorientował się, Ŝe Ennar, jako najbliŜszy krewny zmarłego, poprowadzi ceremonię 
pogrzebową.

Najlepszy ogier w stadzie, piękny deresz, miał być złoŜony - obok Foscara - 

jako ofiara. Właśnie go przyprowadzono i przywiązano u stóp stosu. Podobny los miał 
spotkać dwa ogary Foscara.

Sam Foscar, odziany w czerwony płaszcz i z bronią u boku, był juŜ 

przygotowany do ceremonii. Obok zmarłego podskakiwał w natchnionym tańcu 
szczepowy czarownik, potrząsając grzechotkami i zawodząc głosem 
przypominającym skrzeczenie kruka. Rossowi trudno było uwierzyć, Ŝe to dzieje się 
naprawdę i Ŝe właśnie on ma być jednym z głównych aktorów w tym przedstawieniu.

Wreszcie jednak, mimo iŜ wiedział, Ŝe ta koszmarna noc jest jego ostatnią, 

zapadł w sen. Obudził się oszołomiony, czując, jak czyjaś silna dłoń trzyma go za 
włosy i unosi w górę jego głowę.

- Ty spać? Ty nie bać się, psie Foscara?
Ross zamrugał jeszcze nie do końca rozbudzony. Bać się? Jasne, Ŝe się bał. 

Bał się, jak nigdy wcześniej. Ale w chwilach zagroŜenia zawsze spychał strach do 
podświadomości, nigdy mu się nie poddawał. Nie podda się i teraz... przynajmniej 
miał taką nadzieję.

- Nie boję się! - rzucił Ennarowi prosto w twarz. Nie będzie się bał.
- Zobaczymy, co mówić, gdy ukąsi ogień - odparł tamten, ale widać było, Ŝe 

odwaga Rossa zrobiła na nim wraŜenie.

Gdy ukąsi ogień - brzmiało w uszach Murdocka. Coś chodziło mu po głowie z 

związku z tym ogniem. WciąŜ drzemała w nim resztka nadziei. To przecieŜ 
niemoŜliwe - znów jasna myśl - Ŝeby człowiek porzucił wszelką nadzieję, dopóki 
jeszcze oddycha. Zawsze trzeba wierzyć do ostatniej sekundy, Ŝe zdarzy się coś, co 
odwróci los.

MęŜczyźni przywiedli ofiarnego ogiera do stosu, którego zwieńczeniem były 

teraz zwłoki Foscara. Koń stał spokojnie, dopóki na  jego kark nie spadł cięŜki topór, 
a wówczas upadł niemal bez dźwięku. TakŜe psy zostały zabite i złoŜone u stóp 
swego pana.

Ale Ross nie miał zakończyć Ŝycia w tak prosty sposób. Wokół niego juŜ 

zaczynał swój taniec czarownik - obrzydliwa figura w masce potwora, z pasem 
oplecionym zaschłymi węŜowymi skórami. Potrząsając grzechotką, zawodził jak 
głodny kot, a tymczasem inni popychali Murdocka ku ofiarnemu stosowi.

Ogień, było coś z tym ogniem... Gdyby tylko mógł sobie przypomnieć!
Ross niemal upadł, potknąwszy się o jedną z nóg martwego konia, którego 

właśnie wleczono na stos. I nagle przypomniał sobie ten ogień na łące, który poparzył 
wierzchowca, ale nie tknął jeźdźca. Wprawdzie dłonie i głowę ma odkrytą, ale resztę 
ciała chroni ognioodporna tkanina obcych! Czy zdoła to przeŜyć? Szansa była 
niewielka.

background image

JuŜ wprowadzono go na stos, i to z wciąŜ związanymi rękoma.
Ennar pochylił się i spętawszy Rossowi nogi, przymocował je do jednego z 

większych bali.

Tak związanego zostawili go.
Plemię zebrało się w kręgu wokół ofiarnego stosu, zachowując bezpieczną 

odległość. Ennar i pięciu innych męŜczyzn zbliŜyło się z róŜnych stron z pochodniami 
w dłoniach. Ross obserwował w milczeniu, jak podpalają stos. Suche gałęzie zajęły 
się błyskawicznie

Po chwili język ognia lizał juŜ jego stopy. Ross wstrzymał oddech, 

przygotowując się na ból. Nad jego nogami zaczął unosić się dym. Szata nie 
izolowała całkowicie od Ŝaru, ale juŜ wiedział, Ŝe zdoła stać spokojnie wystarczająco 
długo.

Ogień strawił więzy na jego stopach, a on nie czuł na nogach większego 

gorąca, niŜ gdyby były wystawione na promienie letniego słońca. ZwilŜył usta 
językiem. Sprawa z rękoma i twarzą przedstawiała się znacznie gorzej. Pochylił się i 
zbliŜył dłonie do ognia. Ze stoickim spokojem znosił ból, czekając, aŜ płomień przy-
niesie mu wolność.

Chwilę później, gdy płomienie skoczyły w górę, tak Ŝe zdawał się otoczony 

czerwonymi jęzorami jak powiewającymi na wietrze sztandarami, przeskoczył przez 
nie, starając się osłonić głowę i dłonie.

Stanął na obrzeŜu stosu i spojrzał na stojących wokół ludzi. Usłyszał 

przeraźliwe krzyki - prawdopodobnie przeraŜenia - lecz ktoś odwaŜył się rzucić 
płonącą pochodnię, która ugodziła go w udo. Poczuł co prawda impet uderzenia, ale 
płomień nie pozostawił najmniejszego śladu na gładkiej tkaninie.

- Aaaa!
Czarownik doskoczył do niego, potrząsając wściekle grzechotkami. Ross 

odepchnął go energicznie zwalając z nóg, a potem pochylił się i podniósł pochodnię, 
którą w niego rzucano. Zamachał nią nad głowa chociaŜ kaŜdy ruch był torturą dla 
jego poparzonych rąk, aŜ zapłonęła ogniem raz jeszcze. Trzymając głownię przed 
sobą niczym broń, zszedł ze stosu, kierując się wprost na najbliŜszego męŜczyznę i 
stojącą u jego boku kobietę.

Pochodnia była słabą bronią w porównaniu z włóczniami i toporami, ale 

Rossowi było wszystko jedno. Musiał zaryzykować. I nawet nie zdawał sobie sprawy, 
jakie przeraŜenie wzbudzał teraz w dzikich. Człowiek, który przeszedł przez ogień, 
któremu płomienie nie uczyniły najmniejszej krzywdy i który teraz sięgał po ten sam 
ogień i zmieniał go w swą broń, to nie był człowiek, lecz demon!

Szpaler ludzki zakołysał się i pękł. Kobiety podniosły histeryczny wrzask i 

uciekły w popłochu. MęŜczyźni teŜ krzyczeli gromkimi głosami, cofając się. Ale 
Ŝ

aden z nich nie odwaŜył się rzucić włóczni ani unieść topora. Ross przeszedł 

pomiędzy nimi nie oglądając się ani w prawo, ani w lewo.

Ruszył w stronę płonącego równolegle z pogrzebowym stosem namiotu 

Foscara i przeszedł przez sam środek takŜe tego ognia. Ryzykował tym samym dalsze 
obraŜenia, ale równieŜ zapewnił sobie całkowite bezpieczeństwo.

Wszyscy uciekli w popłochu, gdy mijał ostatnią linię namiotów, za którymi 

zaczynał się otwarty step. Konie - przeprowadzone na tę stronę-obozu, aby nie wpadły 
w panikę na widok płonącego ofiarnego stosu - teraz, gdy zbliŜał się z pochodnią, 
zaczęły ruszać się nerwowo.

Ross jeszcze raz zakręcił pochodnią nad głową, aby spłoszyć konie; a potem 

background image

cisnął ją na suchą trawę pomiędzy namioty a stado. ()gień natychmiast wybuchł 
gwałtowną poŜogą. Teraz nawet gdyby chcieli go ścigać, nie będzie im łatwo.

Murdock szedł równym krokiem, nie oglądając się za siebie. Dłonie miał 

poparzone, włosy i brwi osmalone, a w poprzek szczęki biegła paskudna oparzelina. 
Ale był wolny i nie sądził, by którykolwiek z ludzi Foscara odwaŜył się go ścigać. 
Gdzieś przed nim była rzeka i ta rzeka płynęła do morza. Ross szedł więc ku niej, a za 
nim pozostały kłęby czarnego dymu, które przysłaniały niebo.

Kilka następnych dni uciekło z jego pamięci - pamiętał tylko ból poparzonych 

rąk i to, Ŝe szedł i szedł wciąŜ naprzód gnany jakąś wewnętrzną siłą. Pamiętał teŜ, Ŝe 
opadł na kolana przed strumieniem i zanurzył w nim dłonie, co przyniosło ogromną 
ulgę i Ŝe jego spieczone gorączką wargi chwytały chłodną wodę.

Zdawało mu się, Ŝe kroczy przez świat ze snu, świat, w którym nie było formy 

ani czasu, tylko nierealne widziadła i otaczająca wszystko mgła. Mgła ta rozpraszała 
się na krótkie okresy i wówczas rozpoznawał otoczenie, a czasem nawet przypominał 
sobie, co pozostało za nim. Dzięki tym krótkim przebłyskom świadomości mógł 
utrzymywać właściwy kierunek. Ale to, co działo się pomiędzy owymi przebłyskami 
na zawsze miało pozostać dla niego tajemnicą.

Dotarł nad rzekę i niemal od razu, gdy znalazł się nad jej brzegiem, prawie 

wszedł na łowiącego ryby niedźwiedzia. PotęŜna bestia stanęła na dwóch nogach i 
zaryczała donośnie, a Ross przeszedł obok, nie zwracając na nią najmniejszej uwagi. 
Nie został nawet zaatakowany przez oszołomione zwierzę.

Czasem spał, kiedy robiło się ciemno, a czasem maszerował nocą w świetle 

księŜyca. Czasami jego stopa źle stąpnęła i wtedy nagły ból, który wskutek tego 
wstrząsu przeszywał poparzone dłonie, budził go na chwilę z letargu. Kiedyś usłyszał 
ś

piew... i zorientował się, Ŝe to on śpiewa donośnym głosem melodię, która będzie 

popularna za kilka tysięcy lat w miejscu, przez które teraz wędrował. Ale zawsze 
wiedział, Ŝe musi iść i Ŝe nurt rzeki jest jego przewodnikiem ku celowi, jakim było 
morze.

Po kilku dniach okresy świadomości stawały się coraz dłuŜsze i następowały 

coraz częściej jeden po drugim. Pod przybrzeŜnymi kamieniami znajdował jakieś 
zwierzaki w skorupach, które zjadał chciwie. Raz miał prawdziwa ucztę, gdy udało 
mu się zabić drągiem zająca. Wysysał ptasie jajka z ukrytych pomiędzy trzcinami 
gniazd. To wystarczało, by móc iść dalej, chociaŜ gdyby ktoś spojrzał teraz w jego 
twarz, tylko po blasku szarych oczu mógłby poznać, Ŝe ma do czynienia z Ŝywym 
człowiekiem.

Ross nawet nie wiedział, kiedy się zorientował, Ŝe znów jest ścigany. Po 

prostu w pewnym momencie, do jego umysłu zaczęły docierać dziwne impulsy, które 
róŜniły się znacznie od tworzonych w gorączce poprzednich halucynacji.

Coś wewnątrz jego jaźni próbowało go zatrzymać, skierować w inna stronę. 

Coś mówiło mu coraz wyraźniej, Ŝe musi wrócić, Ŝe w górach musi kogoś spotkać, Ŝe 
ktoś lub coś czeka na niego w miejscu, od którego ucieka.

Ale Ross kontynuował marsz. Obawiał się jedynie spać. Kiedyś bowiem, gdy 

zapadł w sen, obudził się w marszu, idąc w przeciwnym kierunku, tak jakby nieznana 
siła atakująca jego umysł potrafiła przejąć kontrolę nad ciałem, kiedy zmęczona wola 
zejdzie ze straŜy.

Odpoczywał więc w marszu. Jednak dziwne pragnienie wciąŜ atakowało jego 

wolę, starając się odebrać jej kontrolę nad ciałem. Ross był pewien, Ŝe to obcy chcą 
przejąć nad nim kontrolę. Nie próbował jednak zgadywać, dlaczego to robią.

background image

PoniewaŜ twarde dotąd brzegi rzeki zaczęły ustępować bagiennym 

rozlewiskom, szedł teraz przez moczary. Raz po raz przedzierał się przez nadrzeczne 
trzciny, co zawsze wywoływało głośne protesty krąŜących nad jego głową ptaków, a 
drobne rzeczne zwierzątka z zaciekawieniem wychylały łebki, aby przyjrzeć się dziw-
nej dwunoŜnej istocie.

Pragnienie powrotu wciąŜ w nim było. Dlaczego obcy chcą, by wrócił? 

Dlaczego nie podąŜają za nim? MoŜe obawiają się oddalać zbytnio od punktu 
transferowego? Ich niewidzialna siła oddziaływania wcale nie słabła, w miarę jak 
oddalał się od doliny. Ross nie rozumiał ani ich motywów, ani metod, jakie stosowali, 
ale był zdecydowany, Ŝe im nie ulegnie.

Bagna wydawały się bezkresne. Znalazł jakąś wyspę i przywiązał się pasem do 

pojedynczej rosnącej tam wierzby. Wiedział, Ŝe musi się wyspać, bo inaczej nie uda 
mu się przetrwać kilku następnych dni. I zasnął, a obudził go chłód i wilgoć, i 
przeraŜenie. Woda sięgała mu juŜ do ramienia. Zdał sobie sprawę, Ŝe odwiązał się 
przez sen i tylko dzięki temu, Ŝe był na wyspie i musiał wejść do wody, w porę 
odzyskał świadomość.

Powrócił do drzewa i przywiązał się do gałęzi na tyle solidnie, iŜ był pewien, 

Ŝ

e nie zdoła rozplatać węzłów w ciemności. JakoŜ z głębokiego snu obudziły go 

dopiero krzyki ptactwa o poranku. WciąŜ był przywiązany. Rozwiązując się, Ross 
przyjrzał się swej szacie. Czy to ona moŜe być łącznikiem, dzięki któremu obcy mają 
dostęp do jego umysłu? Czy jeśli się rozbierze i zostawi szatę, będzie 
bezpieczniejszy?

Próbował rozpiąć ją na pasku biegnącym na ukos przez pierś, ule mechanizm 

nie chciał się poddać lekkim pociągnięciom, na jakie mogły się zdobyć jego poranione 
ręce. Nie zdołał teŜ rozedrzeć tkaniny. Zrezygnował więc i kontynuował marsz, wciąŜ 
odziany w szatę nie z tego świata.

Krajobraz wokół niego znów zaczął się zmieniać. Rzeka rozdzielała się tu na 

tuziny małych strumyczków. Ross stanął na niewielkim wzgórzu i rozejrzał się 
uwaŜnie. Poczuł radość i ulgę. Takie miejsce było na mapie, którą wielokrotnie 
studiowali z Ashe'em. A więc znalazł się blisko morza.

Poczuł na twarzy podmuch słonego morskiego wiatru. CięŜkie ołowiane 

chmury przysłoniły słońce i nad wiosennym jeszcze przed chwilą krajobrazem znów 
pojawił się cień odchodzącej zimy. Usłyszawszy odległe krzyki ptaków, Ross ruszył 
cięŜko w tamtym kierunku. Mijał niewielkie bajora i splątane trzcinowe zarośla. W ja-
kimś gnieździe znalazł kilka jajek. Zaczął je chciwie wysysać, nie zwracając uwagi na 
nieprzyjemny odór ryb. Popił jajka stęchłą wodą z pobliskiego bajorka.

Nagle znieruchomiał, usłyszawszy dźwięk, który w pierwszej chwili wydał mu 

się grzmotem. Ale choć niebo zasnuły cięŜkie chmury, nie widział na nim ani śladu 
błyskawicy. Wsłuchując się w powtarzające się dźwięki, nagle zdał sobie sprawę, Ŝe 
to, co słyszy, to odgłos fal rozbijających się o brzeg! Był naprawdę blisko morza!

Zmusił ciało do biegu i podąŜył w tamtym kierunku, choć wciąŜ musiał 

wkładać wiele wysiłku, by trzymać na wodzy siłę, która ciągnęła go wstecz. Wydostał 
się z moczarów. Zaczynało się piaszczyste podłoŜe. Przed sobą zaś widział czarne 
skały, które otaczała biała piana przyboju!

Ross pobiegł wprost ku nim i zatrzymał się dopiero, gdy stanął po kolana w 

kłębiącej się i falującej morskiej wodzie. Ukląkł, pozwalając, by słona woda znów 
rozbudziła ból w kaŜdej z ran na jego ciele, a potem pochylił się i zaczął ją pić. Woda 
była zimna i słona. Morska woda. Dotarł nad morze! Dokonał tego!

background image

Ross cofnął się i usiadł na piasku. Rozejrzał się wokół. Dostrzegł, Ŝe miejsce, 

w którym się znajduje, jest trójkątem ziemi. Jego wierzchołki stanowiły dwie 
niewielkie odnogi rzeki - teraz o nieco wyŜszym poziomie wody po wiosennej 
powodzi. Zresztą woda, którą niosły, była właśnie wpychana z powrotem na ląd przez 
przypływ.

Było tu mnóstwo chrustu na ognisko, ale nie miał jak go rozpalić, utracił 

bowiem hubkę i krzesiwo. Trudno. WaŜne, Ŝe dotarł nad morze, i to wbrew 
wszelkiemu prawdopodobieństwu. PołoŜył się wygodnie na plecach. Jego pewność 
siebie wzrosła na tyle, Ŝe odwaŜył się pomyśleć o przyszłości. Wzrokiem leniwie 
ś

ledził mewy zataczające niezliczone kręgi w swym powietrznym tańcu. Przez 

moment zapragnął tylko jednego - nie ruszać się z tego miejsca i odpocząć...

Ale nie poddał się pierwszemu odruchowi zmęczonego ciała. Był głodny i 

zmarznięty, zanosiło się na burzę - wiedział, Ŝe musi rozpalić ogień! Zwłaszcza Ŝe 
ogień mógł być takŜe sygnałem dla okrętu podwodnego. Nie wiedząc, co go do tego 
gnało, bo ten fragment wybrzeŜa był równie dobry jak kaŜdy inny, Ross wstał i zaczął 
myszkować między czarnymi przybrzeŜnymi skałami.

Wkrótce juŜ wiedział, czego szukał. W chroniącym przed wiatrem załomie 

skalnym natrafił na krąg osmolonych kamieni, pomiędzy którymi znajdowały się 
resztki zwęglonego drewna. Wokół walało się sporo pustych muszli. Z pewnością 
była to pozostałość obozowiska! Ross pochylił się nad pogorzeliskiem i włoŜył dłoń 
w czarny krąg. Ku swemu zdumieniu poczuł ciepło!

Rozgrzebał kawałki spalonego drewna i dmuchnął w to, co zdawało się tylko 

bezuŜytecznym popiołem. I ujrzał kilka iskierek! To było niewiarygodne szczęście. 
Zebrał błyskawicznie parę gałązek z pozostałych tu zapasów i ułoŜył je na Ŝarzących 
się węgielkach. Kilka dmuchnięć, w które włoŜył całe serce, i udało się. Płomień objął 
pierwszą gałązkę. Teraz trzeba być bardzo ostroŜnym, a on miał poranione i sztywne 
palce. Ale uczył się cierpliwości w naprawdę dobrej szkole, toteŜ powoli, patyczek po 
patyczku, zdołał wreszcie rozniecić prawdziwy ogień. Dopiero wtedy oparł się z 
wysiłkiem o skałę i przyglądał mu się z ulgą.

Teraz dostrzegł, jak dobrze ktoś wybrał to miejsce - skały osłaniały płomień 

przed podmuchami wiatru. Co ciekawe, od strony lądu tworzyły coś w rodzaju okapu. 
A więc przygotowujący to obozowisko wiedział, Ŝe ogień nie będzie widoczny od 
tamtej strony, natomiast od strony morza, zwłaszcza w nocy, powinno być go widać 
całkiem dobrze.

Miejsce wyglądało na wymarzone, jeśli ktoś chciał dawać sygnały - ale kto i 

komu?

Ręce Rossa zadrŜały lekko. Przychodził mu na myśl tylko jeden odbiorca i 

jeden nadawca. A więc McNeil, a moŜe i Ashe, mimo wszystko przeŜyli katastrofę. 
Dotarli w to miejsce i opuścili je nie dalej niŜ dzisiejszego ranka, sądząc po Ŝarze, jaki 
znalazł. Nadali sygnał. Zostali zabrani na pokład i teraz zapewne zmierzają ku 
Ameryce Północnej. Czyli nie przypłyną po niego. Podobnie jak on był przekonany o 
ich śmierci, gdy znalazł w wodzie rzemień McNeila, tak i oni musieli myśleć, Ŝe 
zakończył Ŝywot w rzece. Spóźnił się zaledwie o kilka godzin!!!

Ross z rezygnacją otoczył kolana rękoma i oparł o nie głowę. Nie było 

absolutnie Ŝadnej moŜliwości, by sam dotarł do bazy... nie tym razem. Dzielą go od 
niej tysiące mil.

Tak dalece pogrąŜył się w rozpaczy, iŜ nie od razu dostrzegł, Ŝe stała presja 

wywierana na jego umysł gdzieś znikła. Dotarło to do niego, gdy dokładał drew do 

background image

ognia. CzyŜby ci, którzy na niego polowali, wreszcie się poddali? I tak przegrał 
wyścig z czasem, więc było mu to obojętne. Jakie to ma teraz znaczenie?

Drewna na opał nie miał za duŜo. Uznał, Ŝe to teŜ nie ma znaczenia. Jednak 

wstał, by zebrać go więcej, nim nadejdzie burza. Niby dlaczego ma siedzieć przy tej 
bezuŜytecznej latarni morskiej? A jednak wiedział, Ŝe nie moŜe jej porzucić. Ściągnął 
do swej kryjówki tyle drewna, Ŝe aŜ sam się roześmiał na widok barykady, którą 
wzniósł.

- Mogą oblegać! - Po raz pierwszy od wielu, wielu dni przemówił na głos. - 

Mogą mnie tu nawet oblegać...

Dorzucił ostatnią kłodę, a potem znów pochylił się nad ogniem.
Na wybrzeŜu są przecieŜ rybackie wioski. Odpocznie tu, a jutro pójdzie na 

południe i znajdzie jedną z nich. Na te ziemie zaczną przybywać handlarze, zwłaszcza 
teraz, gdy znikną napastnicy prowokowani przez Czerwonych. Zdoła się z nimi 
skontaktować...

Jednak ten delikatny płomyczek nadziei zgasł tak szybko, jak się pojawił. Być 

handlarzem z ludu pucharu jako agent w projekcie to jedno, ale przeŜyć w tej roli całe 
Ŝ

ycie?

Ross stanął przy ogniu i patrzył na morze, jakby oczekiwał znaku, którego juŜ 

nigdy nie miał zobaczyć. I nagle został zaatakowany tak gwałtownie, jakby w plecy 
wbiła mu się rzucona z impetem włócznia.

Nie był to jednak cios fizyczny, lecz rozdzierający umysł ból wewnątrz 

czaszki, który całkowicie sparaliŜował ciało. Ross czuł, Ŝe za jego plecami czai się 
ś

miertelne niebezpieczeństwo.

background image

18

Ross walczył z całych sił, by przełamać ten paraliŜ, by chociaŜ odwrócić 

głowę i spojrzeć na to, co do niego pełzło. Nigdy dotąd nie czuł czegoś podobnego, to 
mogło pochodzić tylko z obcego źródła. Walka toczyła się wewnątrz jego umysłu, 
walka woli przeciwko woli. I ten sam bunt przeciwko wszelkiej władzy, który był 
głównym motorem jego postępków i który ostatecznie wciągnął go w orbitę projektu, 
teraz będzie główną bronią Rossa w owej walce.

Zamierzał odwrócić głowę i zobaczyć, kto tam stoi. I zrobi to! Centymetr po 

centymetrze głowa Rossa zaczęła się obracać, chociaŜ po całym jego ciele spływał 
pot, a kaŜdy oddech wiązał się z wielkim wysiłkiem. Złowił kątem oka plaŜę poza 
skałami i widział tam tylko piasek. Mewy teŜ znikły, jakby były tylko złudzeniem. 
Albo jakby zostały usunięte przez napastnika, który nie chciał, by cokolwiek go 
rozpraszało...

Obróciwszy głowę, Ross postanowił obrócić całe ciało. Najpierw lewa ręka, 

powoli, jakby dźwigała jakiś potworny cięŜar. Zacisnął ją na skale i poczuł okropny 
ból poparzonej skóry. A jednak cieszył go ten ból, bo był silniejszy niŜ nacisk, który 
wywierano na jego umysł. ToteŜ celowo przesunął dłonią po ostrym kamieniu, 
koncentrując wolę na cierpieniu fizycznym, i chociaŜ niemal omdlewał z bólu, poczuł,
Ŝ

e moc atakująca jego umysł słabnie. Wreszcie Ross obrócił się niezgrabnym ruchem. 

PlaŜa była pusta, jeśli nie liczyć kilku przyniesionych przez rzekę kawałków drewna, 
głazów i innych rzeczy, które widział juŜ wcześniej. A mimo to wiedział, Ŝe coś tam 
przyczaiło się do ataku. Odkrywszy, Ŝe ma przynajmniej defensywną broń w postaci 
bólu, zdecydował, Ŝe nie wezmą go bez walki.

Nagle poczuł, Ŝe napierająca nań siła słabnie wyraźnie, jakby przeciwnik 

został zaskoczony albo tą prostą czynnością jakiej Ross dokonał przed chwilą, albo 
teŜ jego determinacją.

Ross przesunął się naprzód zdecydowanym krokiem, wciąŜ trąc zranioną ręką 

o skałę dla podtrzymania impulsu. Złapał drewnianą kłodę i włoŜył jej koniec do 
ogniska.

Raz juŜ uŜył ognia, aby ocalić Ŝycie i był zdecydowany zrobić to ponownie, 

chociaŜ jakaś jego część aŜ się skuliła na samą myśl o tym.

Trzymając płonące polano na wysokości piersi, Ross rozglądał się wokół, 

poszukując najmniejszego śladu przeciwnika. Nie widział wiele, gdyŜ zapadał juŜ 
zmierzch. A huk przyboju mógł zagłuszyć odgłosy nawet całej maszerującej armii.

- Chodź i weź mnie!
Zamachał płonącą gałęzią nad głową i cisnął ją na piaszczyste wydmy. Zanim 

uderzyła o ziemię pomiędzy korzeniami jakiegoś przewróconego drzewa, trzymał w 
dłoni kolejną pochodnię.

Czekał w napięciu. Groźne ostrze czyjejś woli, które przed chwilą ugodziło go 

tak mocno, teraz znikało powoli, cofając się jak morze podczas odpływu. Ale jakoś 
nie mógł uwierzyć, Ŝe ten skromny pokaz odwagi na tyle oszołomił jego 
niewidzialnego przeciwnika, iŜ zrezygnował z walki. Raczej wyglądało to, Ŝe wróg 
przyczaił się niczym zapaśnik szykujący się do śmiercionośnego chwytu.

Przeto wciąŜ trzymał w ręku płonąca pochodnię. Miała to być druga linia jego 

obrony i chociaŜ wołałby nie być do tego zmuszony, zamierzał zrealizować swój plan, 
jeśli pierwsza broń zawiedzie. A tą była jego poraniona ręka, którą wciąŜ przyciskał 

background image

do skały.

Tam, gdzie upadła pierwsza pochodnia, stary zeschnięty pień zajął się Ŝywym 

ogniem, oświetlając najbliŜszą okolicę. Ross był z tego niezwykle zadowolony, bo 
niebo zakryły ciemne burzowe chmury. Miał tylko nadzieję, Ŝe atak nastąpi, zanim 
zacznie padać deszcz...

Jeśli będzie padać, straci tę niewielką przewagę, którą moŜe dać płomień, ale 

wtedy postara się znaleźć coś innego. Nie podda się, choćby musiał skoczyć w morze 
i płynąć na grzbietach północnych zimnych fal, aŜ do momentu, gdy nie będzie juŜ 
mógł ruszyć ręką ani nogą.

Jeszcze raz potęŜne ostrze cięło umysł Rossa, badając jego upór i siłę woli. 

Pochylił pochodnię i przytknął jej płomień do poparzonej dłoni. Nie zdołał 
powstrzymać ryku bólu... nie miał pewności, czy zdoła to powtórzyć...

Ale znów wygrał! Presja na jego umysł znikła w mgnieniu oka, jakby swym 

czynem przekręcił jakiś niewidzialny wyłącznik. Poprzez purpurową mgłę cierpienia 
Ross odebrał nagle wyraźnie pochodzące z zewnątrz uczucie zaskoczenia i 
niedowierzania. Nawet nie wiedział, Ŝe w tym pojedynku wykazał się tak ogromną 
siłą woli i tak głęboką percepcją, iŜ wstrząsnął przeciwnikiem bardziej, niŜby 
wstrząsnął nim fizyczny cios.

- Chodź i weź mnie! - krzyknął jeszcze raz ku opustoszałej plaŜy, na której 

tylko łakomy ogień poŜerał pień drzewa. Lecz choć nic było widać nic innego, to coś 
tam było - niewątpliwie Ŝywe i doskonale ukryte. Tym razem w głosie Rossa 
zabrzmiało coś więcej niŜ tylko wyzwanie - to był ton tryumfu.

Uderzyła weń gwałtowna fala przyboju i pochodnia, którą trzymał w dłoni, 

zgasła. NiewaŜne, niech morze pochłonie i ogień, i ten bezuŜyteczny teraz patyk. 
Znajdzie sobie inną broń. Był tego pewien i czuł, Ŝe jego niewidzialny przeciwnik teŜ 
to wie i jest zaniepokojony.

Wiatr rozdmuchał ogień, teraz zajęło się całe powalone drzewo. Między 

Rossem a nieznanym wrogiem powstała olbrzymia ściana ognia, która jednak z 
pewnością nie była barierą nie do przebycia dla tego, kto się za nią znajdował.

Ross wychylił się spomiędzy skał i ponownie dokładnie przyjrzał się plaŜy. 

MoŜe pomylił się, sądząc, Ŝe przeciwnik znajduje się w zasięgu wzroku? Siła, która 
go atakowała ma z pewnością większy zasięg.

Wrzasnął jeszcze raz z całych sił, wyzywająco i pogardliwie. Ogarnęło go 

prawdziwe szaleństwo, które wzmagał huczący wiatr, ryk morza i wściekły ból 
zranionej dłoni. Był gotów przyjąć wszystko, co tylko mogli mu przesłać, a potem 
odepchnąć to i uderzyć ich umysły z taką siłą, z jaką oni atakowali jego umysł. Nie 
było odpowiedzi na jego wyzwanie, nie było próby kontrataku...

Ross zaczął iść w kierunku płonącego drzewa.
- Tutaj jestem! - krzyknął. - PokaŜ się, stań do walki! I wtedy dojrzał swych 

przeciwników - dwie wysokie postacie w ciemnych szatach, stały w kompletnym 
milczeniu, obserwując go. Ich czarne oczy wyglądały jak puste oczodoły na tle trupio 
bladych owali twarzy.

Ross zatrzymał się. Mimo iŜ oddzielał ich piasek, skały i ściana ognia, 

wyraźnie czuł moc obcych. Zmieniła się jednak jej natura. Poprzednio uŜywali jej do 
punktowego ataku, jak ostrza włóczni, teraz zaś uformowali tarczę, która miała ich 
chronić.

Ross nie potrafił przełamać tej tarczy, a oni nie śmieli jej zrzucić nawet na 

chwilę. Przeto w dziwnej walce, zapanowała sytuacja patowa. Murdock patrzył w ich 

background image

blade, pozbawione jakichkolwiek emocji twarze i zastanawiał się, jak przełamać tę 
barierę. W jego umyśle błysnęła nagła myśl, Ŝe ta walka będzie trwała tak długo, 
dopóki on będzie Ŝył lub dopóki oni będą Ŝyć. Z jakiegoś tajemniczego powodu 
chcieli dostać go pod swoją kontrolę. Ale do tego nigdy nie dojdzie, choćby mieli stać 
na tym kawałku piachu tak długo, aŜ wszyscy umrą z głodu. Ross starał się przesłać 
im tę myśl.

- Murrrdock!!!
Ten ochrypły krzyk niesiony przez wiatr od strony morza równie dobrze mógł 

być odległym krzykiem mewy.

- Murrrdock!!!
Ross odwrócił się. Widoczność była bardzo słaba, ale zdawało mu się, Ŝe 

widzi jakiś okrągły ciemny przedmiot kołyszący się na falach. Kiosk okrętu? Ponton?

Wyczuwszy jakiś ruch za plecami, Ross ponownie się odwrócił. W samą porę, 

by dostrzec, Ŝe jeden z obcych przeskoczył przez płonące drzewo, nie zwaŜając 
zupełnie na ogień, i biegł wprost ku niemu, niewątpliwie zamierzając go pochwycić. 
Trzymał w ręku identyczną broń jak ta, która powaliła Foscara.

Murdock bez wahania skoczył ku nadbiegającemu wrogowi i powalił go na 

ziemię siłą zderzenia. W pierwszej chwili przeciwnik wydał mu się bardzo słaby, ale 
poruszał się tak błyskawicznie, Ŝe Ross nie mógł uchwycić i unieruchomić jego ręki 
trzymającej broń ani teŜ przydusić go do piasku.

Tak był przy tym pochłonięty walką, nie usłyszał odgłosu strzału i cichego 

jęku dochodzącego od strony płonącego drzewa. Zdołał natomiast uderzyć uzbrojoną 
ręką swego przeciwnika o kamień. Twarz obcego wykrzywił niemy grymas bólu. 
Jednak w dalszym ciągu wił się z zadziwiająca szybkością i Ross, nagle przetoczył się 
na piasek przez jego ramię.

Upadł na swą lewą rękę i od tego uderzenia aŜ łzy stanęły mu w oczach. Na 

moment znieruchomiał. Trwało to ledwie ułamki sekundy, ale obcy zdąŜył zerwać się 
na nogi. Nie kontynuował jednak walki. Pognał ku swemu kompanowi leŜącemu bez 
ruchu przy ścianie ognia. Błyskawicznie przerzucił nieprzytomnego towarzysza przez 
tę barierę, a następnie sam wskoczył w płomienie.

W tej samej chwili Ross poczuł, Ŝe niewidzialna więź łącząca go z obcymi 

znikła.

- Murdock!
Na falach kołysał się gumowy ponton. Siedzieli w nim dwaj ludzie. Ross 

wstał, ponownie próbując poparzoną ręką rozpiąć swą szatę. Teraz dopiero zrozumiał 
- okręt jednak nie odpłynął. Dwaj męŜczyźni biegnący do niego od strony morza 
naleŜeli do jego gatunku.

- Murdock!
Nie wydało mu się nawet dziwne, gdy w jednym z biegnących rozpoznał 

Kelgarriesa. Ross wskazał gestem nic nie rozumiejącemu majorowi, aby pomógł mu z 
zatrzaskami. Jeśli obcy ze statku śledzili go dzięki tej szacie, nie miał zamiaru 
doprowadzić ich do bazy, by zniszczyli ją jak bazę Czerwonych.

- Musimy...się...tego...pozbyć..- powiedział z wysiłkiem, szarpiąc stawiające 

opór zatrzaski. - MoŜna to namierzyć...

Major nie potrzebował więcej wyjaśnień. Szarpnął za pasek z zatrzaskami, 

rozrywając go, a potem ściągnął tkaninę z Rossa, który ryknął z bólu przy 
zdejmowaniu lewego rękawa...

Kiedy płynęli na pontonie, przechodził dodatkowe tortury, bo lodowaty wiatr i 

background image

fale smagały jego nagie ciało. Momentu przybicia do okrętu juŜ nie pamiętał... Gdy 
ponownie otworzył oczy, poczuł dobrze znane wibracje płynącego okrętu 
podwodnego. LeŜał bezpieczny w jego wnętrzu, a nad sobą widział twarz Kelgarriesa. 
ObandaŜowany Ashe leŜał na sąsiedniej koi, a McNeil stał obok, przyglądając się 
lekarzowi, który rozkładał na stoliku róŜne medykamenty.

- Trzeba mu zrobić zastrzyk - lekarz wskazał Rossa, widząc, Ŝe ten otworzył 

oczy.

- Zostawiliście tam szatę? - zapytał Murdock z niepokojem.
- Zostawiliśmy. Co to znaczy, Ŝe moŜna ją namierzyć? Kto moŜe ją 

namierzyć?

- Obcy ze statku kosmicznego. Tylko w ten sposób mogli mnie śledzić 

podczas drogi wzdłuŜ rzeki.

Mówił z trudnością, ale mimo protestów lekarza opowiedział całą historię - o 

ś

mierci Foscara, o swej ucieczce ze stosu ofiarnego, i o pojedynku woli, który stoczył 

na plaŜy. Teraz, opowiadając, nagle zdał sobie sprawę, jak niewiarygodnie to brzmi, 
jednak Kelgarries akceptował kaŜde słowo. TakŜe na twarzy Ashe'a ani przez moment 
nie dostrzegł niedowierzania.

- Stąd więc te oparzenia - powiedział powoli major, gdy Ross skończył 

opowieść. - WłoŜyłeś rękę w ogień, aby wyrwać się spod ich kontroli...

Uderzył pięścią w ścianę kabiny, a kiedy Murdock drgnął, pospiesznie juŜ 

otwartą dłoń oparł na jego ramieniu. I uścisnął wyjątkowo ciepło i delikatnie.

- Niech śpi - powiedział do lekarza. - NaleŜy mu się co najmniej miesiąc 

odpoczynku. Osiągnął znacznie więcej niŜ mogliśmy przypuszczać.

Ross poczuł ukłucie igły i po chwili zapadł w sen. Nie obudził się, gdy 

opuszczali okręt i odbywali powrotną podróŜ do właściwego czasu. Był pogrąŜony w 
półśnie i nie docierały do niego Ŝadne bodźce zewnętrzne.

Ale wreszcie nadszedł dzień, gdy odzyskał ochotę do Ŝycia. Usiadł na łóŜku i 

zaŜądał obfitego posiłku. Powróciła teŜ dawna pewność siebie.

Doktor, przebadawszy Rossa dokładnie, pozwolił mu wstać na chwilę z łóŜka 

i sprawdzić siłę nóg. Murdock był naprawdę z siebie dumny, gdy udało mu się przejść 
od koi do stojącego obok krzesła.

- Przyjmujesz odwiedziny? - usłyszał znajomy głos. Uniósł głowę i 

uśmiechnął się do Ashe'a. Jego partner wciąŜ nosił rękę na temblaku, ale poza tym 
wyglądał zupełnie dobrze.

- Powiedz, co się działo? Czy jesteśmy znów w głównej bazie? Co z 

Czerwonymi? Ci ze statku nie podąŜali naszym tropem? 

Ashe roześmiał się.
- Dopiero pozwolono ci wstać, a juŜ chcesz wszystko wiedzieć. Tak, jesteśmy 

znów w domu. A co do reszty... no, to dość długa historia. WciąŜ składamy całość z 
fragmentów, którymi dysponujemy.

Ross wskazał swoją koję zapraszającym gestem.
- MoŜesz mi powiedzieć, co juŜ wiadomo?
WciąŜ czuł się trochę nieswojo w towarzystwie Ashe'a. Tyle razy ten człowiek 

temperował jego zbytnią zapalczywość i teraz teŜ obawiał się jednego z jego 
zniecierpliwionych westchnień, które zazwyczaj kończyły dyskusję. Ale Ashe usiadł 
na koi. Z jego zachowania znikła formalna bariera, która zwykle ich oddzielała.

- Zaskoczyłeś nas trochę, Murdock - powiedział to wprawdzie w starym stylu, 

ale nie tak beznamiętnym tonem. - Byłeś nieco zajęty od czasu, gdy wpadłeś do rzeki, 

background image

prawda?

Ross wykrzywił twarz w ponurym uśmiechu.
- To o juŜ słyszałeś. - Nie miał ochoty teraz wracać do swoich przygód zresztą 

wydawały mu się tak odległe i nieistotne. - Co się działo z wami i z projektem, i...

-Jedna rzecz naraz, i uwaŜaj na swoje bandaŜe - Ashe przyglądał mu się z 

dziwną intensywnością, której Ross nie mógł zrozumieć. Mówił jednak dalej swym 
belferskim tonem. - Dotarliśmy do ujścia -jak, nie pytaj. To była prawdziwa szkoła 
przeŜycia - roześmiał się. - Tratwa rozpadała się kawałek po kawałku i zdaje się, Ŝe 
ostatnich kilka mil brodziliśmy w wodzie. Nie pamiętam zbyt dokładnie szczegółów, 
musisz o to wypytać McNeila, bo on był wtedy przytomny. No, ale nic z tego, co 
przeŜyliśmy, nie dorównuje twoim przygodom. Potem rozpaliliśmy ognisko i 
spędziliśmy przy nim kilka dni, aŜ zjawił się okręt i nas zabrał...

- I odpłynęliście - Ross przypomniał sobie pustkę, którą poczuł, gdy badając 

wciąŜ ciepłe pozostałości ogniska, przekonał się, Ŝe przybył zbyt późno.

- Tak, odpłynęliśmy. Ale Kelgarries zgodził się pozostać w pobliŜu wybrzeŜa 

przez następne dwadzieścia cztery godziny, na wypadek, gdyby jednak udało ci się 
przeŜyć. Potem zobaczyliśmy  twoje widowiskowe fajerwerki na plaŜy. Reszta była 
juŜ prosta.

- Ci ze statku nie podąŜali dalej naszym tropem?
- Przynajmniej nic o tym nie wiemy. Inna sprawa, Ŝe zlikwidowaliśmy bazę na 

tamtym poziomie czasowym. MoŜe cię za to zainteresować doniesienie naszych 
współczesnych agentów zza Ŝelaznej kurtyny. Zanotowano ostatnio sporą eksplozję w 
tamtym rejonie Bałtyku. Wyleciała w powietrze jakaś duŜa instalacja. Czerwoni 
trzymają w tajemnicy szczegóły dotyczące tego wypadku.

- Obcy poszli za nimi aŜ do naszych czasów! - Ross uniósł się z krzesła. - Ale 

dlaczego? I dlaczego ścigali mnie?

- Tu moŜemy tylko zgadywać. Ale nie sądzę, Ŝeby kierowali się jakimiś 

prywatnymi urazami. Myślę, Ŝe istnieje znacznie waŜniejsza przyczyna, dla której nie 
chcą, abyśmy uŜywali czegokolwiek z ich przedmiotów.

- AleŜ oni istnieli tysiące lat temu. Ich światy mogą juŜ nie istnieć. Dlaczego 

więc przejmują się tym, co robimy dzisiaj?

- Jak widać, przejmują się. I to powaŜnie. A my musimy dopiero poznać 

przyczynę.

- Jak? - Ross odruchowo spojrzał na swą lewą rękę owiniętą szczelnie 

bandaŜami, pod którymi próbował poruszyć swędzącym go palcem. MoŜe powinien 
mieć ochotę na ponowne spotkanie z ludźmi ze statku, ale szczerze mówiąc, wolał ich 
nie spotykać. Uniósł wzrok, pewien, Ŝe Ashe odczytał jego wahanie. Ten jednak nie 
dał nic po sobie poznać.

- Prowadząc dalej ten rabunek na własną rękę - odpowiedział spokojnie. - Te 

taśmy, które przywieźliśmy, są bardzo cenne. Znaleziono więcej, niŜ jeden statek. 
Słuszne były nasze przypuszczenia, Ŝe Czerwoni najpierw natknęli się na wrak na 
Syberii. Był jednak zbyt zniszczony i nie nadawał się do eksploracji. Mieli juŜ wtedy 
jakieś pojęcie o podróŜach w czasie, więc zaczęli poszukiwać innych statków, 
rozsyłając ludzi w róŜne epoki, tak jak my to czyniliśmy, poszukując ich. Znaleźli ten 
statek, który znasz, i kilka innych. Co najmniej trzy z nich są po naszej stronie 
Atlantyku, więc moŜemy swobodnie się do nich dostać. I tymi właśnie się zajmiemy.

- A czy obcy tego właśnie nie będą oczekiwać?
- Wszystko wskazuje na to, Ŝe oni nie wiedzą, gdzie rozbiły się te statki. Albo 

background image

nikt nie przeŜył katastrofy, albo załoga opuściła statek w kapsułach ratunkowych 
jeszcze w przestrzeni. Pewnie nigdy nie dowiedzieliby się o działalności Czerwonych, 
gdybyś nie uruchomił komunikatora na statku.

Ross skulił się jak mały chłopiec, który nabroił i teraz szuka jakiegoś 

usprawiedliwienia.

- Nie chciałem. - To była na tyle słaba linia obrony, Ŝe wcale się nie zdziwił, 

gdy w odpowiedzi usłyszał śmiech.

- ZwaŜywszy na to, jak bardzo pokrzyŜowałeś w ten sposób plany naszym 

rywalom, zostaje ci to wybaczone. Inna sprawa, Ŝe musisz jeszcze dokładnie 
wyjaśnić, czego moŜemy się spodziewać po obcych, abyśmy byli przygotowani 
następnym razem.

- To jednak będzie następny raz?
- Ściągamy wszystkich agentów i koncentrujemy siły na właściwym okresie 

czasu. Tak, będzie następny raz. Musimy się dowiedzieć, co tak starannie chcą ukryć.

- Jak myślisz, co to jest?
- PodróŜe kosmiczne! - Ashe powiedział te słowa miękko, jakby rozkoszując 

się obietnicą, którą ze sobą niosły.

- PodróŜe kosmiczne?
- Ten statek był wrakiem. Ale przecieŜ kiedyś latał, i to pomiędzy układami 

planetarnymi. Rozumiesz? Te rozbite statki kryją sekret, który poprowadzi nas ku 
gwiazdom. Poznamy ten sekret.

- Damy radę?
- My? - chociaŜ tym razem twarz Ashe pozostała powaŜna, jego oczy śmiały 

się do Rossa. - A więc wciąŜ chcesz grać w tę grę?

Ross ponownie spojrzał na swą obandaŜowaną rękę i na chwili; pogrąŜył się 

we wspomnieniach: wybrzeŜe Brytanii w mglisty poranek, podniecenie, gdy odkrył 
statek obcych, walka z Ennarem, nawet ta koszmarna podróŜ ku morzu. I na koniec 
radość, jakiej zaznał, gdy przełamał wolę obcych w śmiertelnym pojedynku umysłów. 
Wiedział, Ŝe nie moŜe i nie chce zrezygnować.

Tak - odparł krótko, ale kiedy jego wzrok spotkał spojrzenie Ashe'a, 

zrozumiał, Ŝe zabrzmiało to lepiej niŜ jakakolwiek uroczysta przysięga.