background image

 

Iwan Turgieniew

 

 

 

CHÓR I KALINYCZ

 

 

background image

 

Ktokolwiek miał sposobność wędrować z powiatu bołchowskiego do żyzdryńskiego, tego z 

pewnością uderzyła jaskrawa różnica pomiędzy typami mieszkańców guberni orłowskiej a 
kałuskiej. Chłop orłowski jest niewielkiego wzrostu, przygarbiony, posępny, patrzy spode łba, 
mieszka w nędznych osinowych chałupinach, chodzi na pańskie, handlem się nie trudni, jada 
marnie, nosi łapcie; czynszowy chłop kałuski mieszka w przestronnych sosnowych chatach, jest 
wysoki, spogląda śmiało i wesoło, twarz ma gładką i białą, handluje olejem i dziegciem, a w święta 
chodzi w butach. Orłowska wieś (mamy tu na myśli wschodnią część guberni orłowskiej) bywa 
zazwyczaj położona wśród ornych pól, w pobliżu wąwozu, byle jak zamienionego w błotnisty staw. 
Poza niewielu rokitami, zawsze gotowymi do usług, oraz dwiema czy trzema nędznymi brzozami, 
nie ujrzysz w promieniu wiorsty ani jednego drzewa; chałupa tuli się do chałupy, dachy są połatane 
zbutwiałą słomą... Wieś kałuską, przeciwnie, otacza najczęściej las; chaty stoją równiej i luźniej, 
kryte są tarcicą; wrota domykają się szczelnie, płot nie jest koślawy, nie przewala się na zewnątrz, 
nie zaprasza w gościnę każdego przechodzącego wieprza... Myśliwemu także lepiej się powodzi w 
guberni kałuskiej. W orłowskiej — ostatnie lasy i rozległe zarośla * znikną za jakie pięć lat, a o 
moczarach nie ma nawet mowy; w kałuskiej, przeciwnie, lasy ciągną się na setki, moczary na 
dziesiątki wiorst, nie wytępiono tu jeszcze szlachetnego ptaka — cietrzewia, lęgnie się tu 
dobroduszny
 

W oryginale: płoszczadia — tak nazywają w guberni orłowskiej wielkie, gęste skupiska 

zarośli. Gwara orłowska wyróżnia się w ogóle obfitością samorodnych, niekiedy bardzo trafnych, 
niekiedy dość nieskładnych wyrazów i zwrotów. (Przyp. aut.)
 

dubelt, a ruchliwa kuropatwa swym porywistym wzlotem raduje i płoszy strzelca i wyżła.

 

Bywając w powiecie żyzdryńskim w charakterze myśliwego, zetknąłem się w polu i 

zawarłem znajomość z pomniejszym kałuskim ziemianinem, Połutykinem, zapalonym myśliwcem 
i, co za tym idzie, człowiekiem przezacnytn. Zapewne, miał i on swoje słabostki: więc, na przykład, 
zalecał się do wszystkich posażnych panien w guberni, a gdy dostał rekuzę i gdy mu wymówiono 
dom, z bólem serca zwierzał się wszystkim przyjaciołom i znajomym ze swego smutku, rodzicom 
zaś panny nadal posyłał w darze kwaśne brzoskwinie i inne płody swojego sadu; lubił powtarzać 
wiecznie tę samą anegdotę, która, wbrew wysokiemu o niej mniemaniu pana Połutykina. jako żywo 
nigdy nikogo nie śmieszyła; chwalił utwory Akima Nachimowa tudzież opowieść Pinna; jąkał się, 
psa swego nazywał Astronomem; zamiast jednak mówił jednakowoż, zaprowadził w swym domu 
kuchnię francuską, której sekret, wedle pojęć jego kucharza, polegał na zupełnym przeinaczeniu 
naturalnego smaku każdej potrawy: mięso po wyjściu z rąk tego mistrza zalatywało rybą, ryba — 
grzybami, makaron — prochem; za to ani jedna marchewka nie dostała się do rosołu, zanim nie 
przybrała postaci rombu czy trapezu. Lecz pominąwszy te nieliczne i błahe przywary, pan 
Połutykin był, jak się rzekło, człowiekiem przezacnym.
 

Pierwszego zaraz dnia naszej znajomości pan Połutykin zaprosił mnie do siebie na noc.

 

— Będzie do mnie z pięć wiorst — dodał. — Piechotą byłoby za daleko; wstąpmy najpierw 

do Chora. (Czytelnicy pozwolą, że nie będę zaznaczał jego jąkania.)
 

— Któż to jest ten Chor?

 

— Mój chłop... Mieszka stąd bliziutko.

 

Udaliśmy się do niego. Wśród lasu, na wykarczowanej i uprawnej polanie wznosiła się 

samotna sadyba Chora. Składała się z kilku sosnowych zabu- dowań połączonych parkanami; przed 
chatą ciągnęło się podcienie na cienkich słupkach. Weszliśmy. Powitał nas młody, dwudziestoletni 
może parobczak, słuszny i przystojny.
 

— O, Fiedia! Chor w domu? — zapytał pan Połutykin.

 

— Nie. Chor pojechał do miasta — odrzekł chłopiec uśmiechając się i pokazując rząd 

śnieżnobiałych zębów. — Każe pan zaprząc furkę?
 

— Tak, bracie, furkę. I przynieś nam kwasu.

 

Weszliśmy do chaty. Na czystych ścianach z bierwion nie był przylepiony ani jeden 

suzdalski obrazek; w kącie, przed ciężką ikoną w srebrnej koszulce, paliła się lampka oliwna; 
lipowy stół był świeżo wyszorowany; między belkami i przy węgarach okien nie wędrowały 
ruchliwe prusaki, nie kryły się zadumane karaluchy. Niebawem parobczak wrócił z dużym białym 

background image

kubkiem pełnym dobrego kwasu, z ogromną pajdą pszennego chleba i tuzinem kiszonych ogórków 
w drewnianej misce. Postawił te wszystkie wiktuały na stole, oparł się plecami o drzwi i z 
uśmiechem na nas popatrywał. Nie zdążyliśmy jeszcze skończyć naszej przekąski, kiedy przed 
gankiem zaturkotał wóz. Wyszliśmy. Piętnastoletni chłopak, kędzierzawy i rumiany, siedział na 
przodku i z trudem powstrzymywał wypasionego srokatego ogiera. Dookoła wozu stało ze sześciu 
młodych wielkoludów, bardzo podobnych do siebie i do Fiedi. — Wszystko to dzieci Chora! — 
zaznaczył Połutykin. — Wszystko to Chorzaki — podchwycił Fiedia, który wyszedł za nami na 
ganek — ale jeszcze nie wszystkie: Potap jest w lesie, a Sidor pojechał ze starym Chórem do 
miasta... Uważaj, Wasia — podjął zwracając się do woźnicy — gnaj z kopyta: wieziesz pana 
dziedzica. Tylko na wybojach jedź wolniutko, pamiętaj, bo i wóz zepsujesz, i panu dziedzicowi 
bebechy roztrzęsiesz! — Pozostałe Chorzaki uśmiechnęły się na ten dowcip Fiedi. — Podsadzić 
Astronoma! — uroczyście zawołał pan Połutykin. Fiedia nie bez satysfakcji dźwignął do góry 
uśmiechającego się z przymusem psa i położył go na dnie wozu. Wasia szarpnął lejcami. 
Ruszyliśmy. — A oto moja kancelaria — znienacka rzekł do mnie pan Połutykin wskazując na 
niewielki, niski domek. — Chce pan wstąpić? — I owszem. — Jest już zlikwidowana — rzekł 
wysiadając — ale i tak warto popatrzeć. — Kancelaria składała się z dwóch pustych izb. Stróż, 
jednooki staruszek, przybiegł z podwórka. — Witaj, Miniaicz — rzekł pan Połutykin. — A gdzie 
woda? — Jednooki staruszek znikł i po chwili wrócił z butelką wody i dwiema szklankami. — 
Proszę skosztować — powiedział do mnie Połutykin — mam tu dobrą, źródlaną wodę. — 
Wypiliśmy po szklance, przy czym stary kłaniał nam się w pas. — No, teraz możemy chyba jechać 
— zauważył mój nowy przyjaciel. — W tej kancelarii sprzedałem kupcowi Alliłujewowi cztery 
dziesięciny lasu za dobre pieniądze. — Siedliśmy na wóz i w pół godziny później zajechaliśmy na 
dziedziniec szlacheckiego dworu.
 

— Proszę pana — zagadnąłem Połutykina przy kolacji — dlaczego ten Chor mieszka 

osobno od innych pańskich chłopów?
 

— Dlatego że ma olej w głowie. Jakie dwadzieścia pięć lat temu spłonęła mu chałupa; 

przyszedł tedy do mego nieboszczyka ojca i powiada: „Mikołaju Kuźmiczu, pozwól mi osiedlić się 
na moczarze w twoim lesie. Będę płacił dobry czynsz." — „Czemuż to akurat na moczarze?" — 
„Ano tak sobie; tylko, Mikołaju Kuźmiczu, ojczulku nasz, bądź łaskaw już mnie do żadnych robót 
nie używać, czynsz zaś wyznacz wedle własnego uznania." — „Pięćdziesiąt rubli rocznie!" — 
„Zgoda." — „I żebyś mi nie zalegał, pamiętaj!" — „Wiadomo. Zalegał nie będę..." No i osiedlił się 
na moczarze. Od tej pory przezwali go Chor.
 

— I dorobił się? — zapytałem.

 

— Dorobił. Teraz płaci mi sto rubli czynszu, i kto wie, czy mu jeszcze nie podniosę. Już 

nieraz mówiłem: „Wykup się, Chor, ejże, wykup się!..." Ale bestia twierdzi, że go nie stać, że nie 
ma pieniędzy... Gadaj zdrów!...
 

Nazajutrz zaraz po herbacie wyruszyliśmy znów na polowanie. Jadąc przez wieś pan 

Połutykin kazał woźnicy zatrzymać się przed niską chałupą i zawołał donośnie: — Kalinycz! — 
Zaraz, ojczulku, zaraz — ozwał się głos z podwórka. — Łapeć zawiązuję. — Pojechaliśmy stępa; 
za wsią dopędził nas człowiek czterdziestoletni, wysokiego wzrostu, chudy, z niedużą, odchyloną w 
tył główką. Był to Kalinycz. Jego dobroduszna smagła twarz, gdzieniegdzie upstrzona śladami 
ospy, spodobała mi się od pierwszego wejrzenia. Kalinycz (jakem się później dowiedział) dzień w 
dzień chodził z dziedzicem na polowanie, nosił jego torbę, a czasem i fuzję, uważał, gdzie zapada 
ptak, starał się o wodę do picia, zbierał poziomki, klecił szałasy, biegał po linijkę; pan Połutykin 
kroku nie mógł bez niego zrobić. Kalinycz był to człowiek niezmiernie wesołego i niezmiernie 
łagodnego usposobienia; ciągle nucił półgłosem, niefrasobliwie rozglądał się na wszystkie strony, 
mówił troszeczkę przez nos, w uśmiechu mrużył jasnoniebieskie oczy i raz po raz gładził dłonią 
swą rzadką, w klin przystrzyżoną brodę. Chodził niezbyt prędko, ale dużymi krokami, z lekka 
podpierając się długim cienkim kijem. W ciągu dnia niejednokrotnie nawiązywał ze mną rozmowę, 
usługiwał mi bez uniżoności; natomiast nad swoim panem czuwał jak nad dzieckiem. Kiedy 
nieznośna spiekota południowa kazała nam szukać schronienia, zaprowadził nas do swojej pasieki 
w najgłuchszym ostępie leśnym. Otworzył chałupkę obwieszoną pękami suchych wonnych ziół, 

background image

ułożył nas na świsżym sianie, sam zaś przywdział na głowę coś w rodzaju worka z siatką, wziął 
nóż, garnek, dymiącą głownię i poszedł na pasiekę, by wyciąć dla nas plaster miodu. Klarowny, 
ciepły miód zapiliśmy źródlaną wodą i usnęliśmy przy jednostajnym brzęku pszczół i gadatliwym 
szeleście listowia. — Zbudził mnie lekki podmuch wietrzyka... Otworzyłem oczy i ujrzałem 
Kalinycza: siedział na progu uchylonych drzwi i wystrugiwał nożem łyżkę. Długo, z upodobaniem 
przyglądałem się jego twarzy, łagodnej i pogodnej jak niebo wieczoru. Pan Połutykin zbudził się 
także. Nie od razuśmy wstali. Po długiej wędrówce i głębokim śnie miło jest leżeć bez ruchu na 
sianie: ciało rozkoszuje się i omdlewa, twarz pała lekkim rumieńcem, słodkie lenistwo skleja 
powieki. Wreszcie wstaliśmy i znów poszli na łazęgę aż do wieczora. Przy kolacji zagadnąłem 
ponownie o Chora i Kalinycza. — Kalinycz to dobry chłop — powiedział mi pan Połutykin — 
chłop staranny i usłużny; jednakowoż gospodarstwa swego nie może utrzymać w należytym 
porządku, bo go ciągle odrywam. Co dzień chodzi ze mną na polowanie... Więc jakże ma 
gospodarować, osądź pan sam. — Przyznałem mu słuszność i położyliśmy się spać.
 

Nazajutrz pan Połutykin musiał pojechać do miasta, miał bowiem proces ze swym sąsiadem 

Piczukowem. Sąsiad Piczukow worał mu się w grunt, a na tym nieprawnie zaoranym gruncie obił w 
dodatku jedną z jego bab. Na polowanie pojechałem więc sam i przed wieczorem wstąpiłem do 
Chora. W progu chaty powitał mnie staruszek — łysy, niskiego wzrostu, pleczysty i krępy: sam 
Chor. Spojrzałem ciekawie na tęgo Chora. Z twarzy przypominał Sokratesa: takie samo wysokie 
guzowate czoło, takie same małe oczka, taki sam perkaty nos. Weszliśmy razem do chałupy. Tenże 
Fiedia przyniósł mi mleka i czarnego chleba. Chor usiadł na ławie i spokojnie gładząc kędzierzawą 
brodę wdał się ze mną w rozmowę. Jak się zdaje, świadom był swej godności, mówił i poruszał się 
wolno, od czasu do czasu uśmiechał się spod długiego wąsa.
 

Gawędziliśmy o zasiewach, urodzaju, o włościańskim życiu... Na pozór zgadzał się ze mną 

we wszy- stkim; tylko że potem robiło mi się wstyd i czułem, iż mówię nie to, co należy... Tak się 
jakoś dziwnie składało. Niekiedy Chor wysławiał się zawile, prawdopodobnie przez ostrożność. 
Dam państwu przykład naszej rozmowy:
 

— Słuchaj no, Chor — spytałem go — dlaczego się nie wykupisz od swego pana?

 

— A po co miałbym się wykupywać? Teraz znam i mojego pana, i mój czynsz... Pana 

mamy dobrego.
 

— Ale wolność jest przecie jeszcze lepsza — zauważyłem.

 

Chor spojrzał na mnie z ukosa.

 

— Wiadomo — rzekł.

 

— Więc czemuż się nie wykupisz? Chor pokręcił głową.

 

— Za jakie pieniądze, proszę łaski pana?

 

— E, daj pokój, stary...

 

— Kiedy Chor stanie się człowiekiem wolnym — podjął półgłosem, jakby sam do siebie — 

to każdy, kto nie nosi brody, będzie Chorowi panem.
 

— Więc i ty zgól sobie brodę.

 

— Cóż to jest broda? Broda to trawa, skosić ją łatwo.

 

— O cóż tedy chodzi?

 

— O to, że Chor od razu stanie się kupcem; kupcy mają dobre życie; a przecie brody nie 

golą.
 

— Ty przecie i teraz handlujesz? — zapytałem go.

 

— Handluję pomalutku: olejem, dziegciem... Więc jakże, ojczulku, każesz założyć furkę?

 

„Obrotny masz język i nie w ciemię bityś" — pomyślałem. — Nie — rzekłem głośno — 

furki mi nie potrzeba; jutro połażę sobie koło twojej zagrody, a dzisiaj, jeżeli pozwolisz, przenocuję 
u ciebie na sianie.
 

— Proszę pięknie. Ale czy ci będzie wygodnie w szopie? Każę babom rozesłać ci 

prześcieradło i położyć poduszkę. Hej, baby! — zawołał wstając z miejsca. — Chodźcie no tu, 
baby!... A ty, Fiedia, ruszaj z nimi. Baby to przecie głupi naród.
 

Po kwadransie Fiedia z latarnią w ręku odprowadził mnie do szopy. Rzuciłem się na 

pachnące siano, pies zwinął się u moich nóg; Fiedia powiedział mi dobranoc, drzwi skrzypnęły i 

background image

zatrzasnęły. się. Dosyć długo nie mogłem usnąć. Krowa podeszła do drzwi, hałaśliwie tchnęła ze 
dwa razy; pies zawarczał na nią z godnością; świnia przeszła obok, chrząkając w zadumie; gdzieś 
blisko koń począł żuć siano i parskać... W końcu zadrzemałem.
 

O brzasku zbudził mnie Fiedia. Ten wesoły, raźny chłopiec bardzo mi się podobał; był on 

też, o ile mogłem zauważyć, ulubieńcem starego Chora. Obaj nader mile pokpiwali ze siebie 
nawzajem. Stary wyszedł na moje powitanie. Czy to dlatego, żeni spędził noc pod jego dachem, czy 
z jakiej innej przyczyny, dość że Chor traktował mnie daleko przyjaźniej niż dnia poprzedniego.
 

— Samowar już gotów — powiedział z uśmiechem —chodźmy na herbatę.

 

Zasiedliśmy do stołu. Hoża baba, jedna z jego synowych, przyniosła garnek mleka. Synowie 

wchodzili do izby kolejno. — Jakie to wszystko rosłe zuchy — rzekłem do starego.
 

— Tak — przyświadczył odgryzając maleńki kawałeczek cukru — ani na mnie, ani na moją 

starą nie mogą chyba narzekać.
 

— I wszyscy mieszkają z tobą?

 

— Wszyscy. Sami tego chcą, więc mieszkają.

 

— I wszyscy żonaci?

 

— Ten jeden pędziwiatr nie żeni się — odparł wskazując na Fiedię, który znowu stał oparty 

plecami o drzwi. — A Wasia jeszcze za młody, może poczekać.
 

— Na co mam się żenić? — odezwał się Fiedia. — Albo mi to źle? Na co mi to żona? Żeby 

się z nią użerać?
 

— Iii, znam ja cię. Nosisz srebrne pierścionki...

 

Tylko byś się wodził z dworskimi dziewuchami... „Daj spokój! Co za bezwstydnik!" — 

ciągnął dalej stary przedrzeźniając pokojówki. — Znam ja ciebie, paniczyku jeden!
 

— A baba wiejska to lepsza?

 

— Baba — to pracownica — poważnie oświadczył Chor. — Baba jest chłopu sługą.

 

— A na co mi pracownica?

 

— Bo lubisz, jak za ciebie robią. Znamy takich!

 

— No to ożeń mnie, skoro tak. A co? Czemu milczysz?

 

— Dosyć, dosyć, pleciugo. Nie nudźmy pana dziedzica. Ożenię cię, żebyś wiedział... A ty, 

ojczulku, racz się nie gniewać; sam widzisz: młode to jeszcze, to i głupie.
 

Fiedia pokiwał głową.

 

— Chor w domu? — rozległ się za drzwiami znajomy głos i Kalinycz wszedł do chaty 

trzymając w ręku pęczek poziomek, które narwał dla swego przyjaciela Chora. Stary powitał go 
serdecznie. Spojrzałem na Kalinycza ze zdumieniem: wyznaję, żem się po chłopie nie spodziewał 
takich „czułości".
 

Tego dnia poszedłem na polowanie o jakie cztery godziny później niż zwykle, a następne 

trzy dni spędziłem u Chora. Interesowali mnie moi nowi znajomi. Nie wiem, czym sobie 
zasłużyłem na ich zaufanie, lecz rozmawiali ze mną swobodnie. Z przyjemnością słuchałem ich i 
obserwowałem. Dwaj przyjaciele zgoła nie byli do siebie podobni. Chor był człowiekiem 
statecznym, praktycznym, dobrym administratorem, racjonalistą; Kalinycz, przeciwnie, należał do 
idealistów, romantyków, entuzjastów i marzycieli. Chor rozumiał rzeczywistość, czyli: pobudował 
się, uciułał ładny grosz, był w dobrej komitywie z dziedzicem i innymi władzami; Kalinycz chodził 
w łapciach i ledwie wiązał koniec z końcem. Chor spłodził dużą rodzinę, posłuszną mu i zgodną; 
Kalinycz miał kiedyś żonę, której się bał, dzieci zaś nie miał nigdy. Chor znał pana Połutykina na 
wylot; Kalinycz otaczał swego dziedzica zbożną czcią. Chor lubił Kalinycza i opiekował się nim, 
Kalinycz lubił i poważał Chora. Chor mówił mało, czasem żartował i wiedział swoje; Kalinycz 
rozprawiał z ogniem, choć nie sadził się na elokwencję, jak to chętnie czynią zadziorni ludzie 
fabryczni... Lecz Kalinycz górował pod paru innymi względami, co mu przyznawał i sam Chor; na 
przykład, „zamawiał" krwotoki, przestrach, wściekliznę, wypędzał robaki; dobrze sobie radził z 
pszczołami, miał szczęśliwą rękę. W mojej obecności Chor poprosił go, żeby wprowadził do stajni 
nowo nabytego konia, i Kalinycz z sumienną powagą uczynił zadość prośbie starego sceptyka. 
Kalinycz stał bliżej natury, Chor zaś — bliżej ludzi, społeczeństwa; Kalinycz nie lubił roztrząsań i 
wszystkiemu wierzył ślepo; Chor doszedł nawet do ironicznego poglądu na życie. Dużo widział, 

background image

dużo wiedział, wiele się też od niego nauczyłem. Więc na przykład: dowiedziałem się z jego 
opowiadań, że każdego lata, przed kośbą, zjawia się we wsiach niewielka furmanka osobliwego 
rodzaju. W tej furmance siedzi człowiek w kaftanie i sprzedaje kosy. Gotówką bierze za kosę rubla 
i dwadzieścia pięć kopiejek; w asygnatach — półtora rubla; na borg — trzyrublówkę i rubla 
srebrem. Wszyscy chłopi, rzecz prosta, kupują od niego na borg. Po dwóch, trzech tygodniach 
znowu się zjawia i żąda pieniędzy. Chłop dopiero co skosił owies, ma więc czym zapłacić; idzie z 
kupcem do karczmy — i tam już wypłaca swój dług! Niektórzy ziemianie wpadli na taki koncept: 
sami kupowali kosy za gotówkę i rozdawali je chłopom na kredyt po takiej samej cenie; aliści 
chłopi byli nieradzi, ba, zmarkotnieli wręcz, pozbawiono ich bowiem przyjemności, jaką jest dla 
nich stuknąć w kosę, nasłuchiwać jak dzwoni, obracać ją w rękach i po dwadzieścia razy 
nagabywać miejskiego franta-przekupnia: — Słuchaj no, bracie, jakoś ta twoja kosa nie bardzo... 
tego?... — To samo odbywa się przy kupnie sierpów, z tą jedy- nie różnicą, że tu wdają się w 
sprawę baby i niekiedy doprowadzają samego przekupnia do tego, iż widzi się zmuszonym, dla 
własnego ich dobra, przegnać je kijaszkiem. Najwięcej wszakże utrapień znoszą baby z 
następującego powodu: dostawcy surowca do papierni zlecają skup szmat specjalnie najętym 
ludziom, zwanym w niektórych powiatach „orłami". Taki „orzeł" dostaje od kupca jakie dwieście 
rubli w asygnatach i wyrusza po zdobycz. Atoli, w przeciwieństwie do szlachetnego ptaka, który 
użyczył mu swego miana, nie napada on otwarcie i śmiało; przeciwnie: „orzeł" ucieka się do 
podstępów i forteli. Zostawia swój wózek gdzieś w krzakach za wsią, sam zaś wałęsa się po 
zapłotkach, niby jaki przechodzień albo po prostu powsinoga bez zajęcia. Baby wywęszą zawsze 
jego przybycie i ukradkiem wychodzą mu naprzeciw. Transakcja handlowa zostaje zawarta na 
chybcika. Za parę miedziaków baba oddaje „orłu" nie tylko wszelkie niepotrzebne gałgany, ale 
częstokroć także mężową koszulę i własną zapaskę. Ostatnio baby uznały za korzystne kraść sobie 
samym i spieniężać przędzę konopną, a zwłaszcza wyczeski: jest to poważne rozszerzenie i 
udoskonalenie przemysłu „orłów"! Cóż, kiedy chłopi również zmądrzeli i przy najmniejszym 
podejrzeniu, przy najbardziej nieokreślonej pogłosce, że zjawił się „orzeł", szybko i sprawnie 
przedsiębiorą środki zaradcze i wychowawcze. Bo też istotnie, czy to im nie krzywda? Sprzedaż 
przędzy jest ich rzeczą; jakoż oni ją sprzedają rzeczywiście, tylko nie w mieście, bo do miasta sami 
by się musieli wlec, ale przyjezdnym handlarzom, którzy, w braku bezmianu, liczą, że pud — to 
czterdzieści garści; a państwo sami wiecie, jaką garść i jaką dłoń ma Rosjanin, zwłaszcza kiedy mu 
na tym zależy! Takich opowiadań ja, człowiek niedoświadczony i na wsi, jak to mówią u nas w 
Orle, „nieżywały", nasłuchałem się w bród. Jednakże Chor nie tylko opowiadał, sam także zadawał 
mi wiele pytań. Gdy się dowiedział, żem bywał za granicą, zapłonął cieką- wością... Kalinycz nie 
pozostawał w tyle; lecz Kalinycza bardziej poruszały opisy przyrody, gór, wodospadów, 
niezwykłych gmachów, wielkich miast; Chora obchodziły kwestie administracyjne i państwowe. 
Wypytywał mię o wszystko kolejno: — Czy to a to jest u nich takie samo jak u nas, czy inne? No, 
mówże, ojczulku, jak?... — A! Ach, Panie Boże, bądź wola Twoja! — wołał Kalinycz podczas 
mego opowiadania; Chor milczał, chmurzył gęste brwi i z rzadka tylko rzucał uwagę, że „to a to u 
nas by nie poszło, tamto zaś i owszem, tamto ma sens". Wszystkich jego pytań nie mogę państwu 
wyliczyć, zresztą nie miałoby to celu; lecz z naszych rozmów wysnułem jedno przekonanie, 
którego zapewne czytelnicy bynajmniej się nie spodziewają, a mianowicie, że Piotr Wielki był z 
gruntu Rosjaninem, Rosjaninem właśnie w swych reformach. Rosjanin jest tak pewien swojej siły i 
niepożytości, że się nie wzdraga przed nowinkami: mało się zajmuje swoją przeszłością i odważnie 
spoziera w przyszłość. Co dobre — to mu się podoba, co roztropne — to chętnie przejmuje, skąd 
zaś to pochodzi — jest mu wszystko jedno. Jego chłopski rozum lubi pokpić z zasuszonego 
niemieckiego rozsądku; ale Niemcy, zdaniem Chora, to naród ciekawy, i Chor gotów się od nich 
uczyć. Dzięki swej wyjątkowej pozycji, swej faktycznej niezależności, Chor mówił ze mną o wielu 
rzeczach, których z kogo innego obcęgami — jak powiadają chłopi — nie wyciągniesz, żarnem nie 
wymielesz. Naprawdę zdawał sobie sprawę ze swego położenia. Gwarząc z Chorem, pierwszy raz 
usłyszałem proste, rozumne słowa rosyjskiego chłopa. Miał on, jak na swój stan, wcale sporo 
wiadomości, ale czytać nie umiał; Kalinycz zaś umiał. — Ten szaławiła ma spryt do drukowanego 
— zauważył Chor — a i pszczoły nigdy mu nie mrą. — Czy twoje dzieci uczyły się czytać? — 

background image

Chor milczał chwilę. — Fiedia umie. — A reszta? — Reszta nie umie. — Dlaczego? — Stary nie 
odpowiedział i zmienił temat. Zresztą, mimo cały swój rozum, hołdował wielu przesądom i 
zabobonom. Z całej duszy, na przykład, gardził kobietami, a w wesołej chwili natrząsał się z nich 
ile wlezie. Jego żona, stara i swarliwa, jak dzień długi nie schodziła z pieca, bez ustanku gderała i 
łajała; synowie nie zwracali na nią uwagi, natomiast synowe dygotały przed nią. Nie bez kozery w 
piosence rosyjskiej świekra śpiewa: „Coś ty za gospodarz, chłop niewydarzony, że nigdy nie bijasz 
swojej młodej żony..." Raz pokusiłem się ująć za synowymi, spróbowałem wzbudzić współczucie 
Chora, lecz ten odparł spokojnie: — Że też pan ma ochotę zajmować się takimi głupstwami. Niech 
się baby czubią... Jak je mitygować — to jeszcze gorzej, a zresztą nie warto rąk sobie brukać.
 

Czasem stara sekutnica złaziła z pieca, wołała z sieni psa, przygadując: —   Pójdź tu, pójdź 

tu psinko! — i grzmociła go po chudym grzbiecie ożogiem; albo znów stawała pod okapem i 
„obszczekiwała" — jak mówił Chor — wszystkich przechodniów. Męża bała się jednak i skoro 
tylko rozkazał, właziła z powrotem na swój piec. Ale najciekawsze były dla mnie dyskusje 
Kalinycza z Chorem, na temat pana Połutykina. — Słuchaj no, Chor, jego nie tykaj — mawiał 
Kalinycz. — A czemuż nie sprawi ci butów? — oponował tamten. — Co mi tam buty!... Po co mi 
buty? Jam chłop... — Jam także chłop, a popatrz... — Przy tych słowach Chor podnosił nogę i 
pokazywał Kalinyczowi but, uszyty z mamuciej chyba skóry. — E, alboś ty nasz! — odpowiadał 
Kalinycz. — No to przynajmniej mógłby ci dać na łapcie: przecie chodzisz z nim na polowania; 
pewnie co dzień zdzierasz jedną parę. — Na łapcie mi daje — Jużci, zeszłego roku dał ci dziesiątkę. 
— Kalinycz odwracał się z gniewem, a Chor wybuchał śmiechem, przy czym małe jego oczka 
znikały zupełnie.
 

Kalinycz śpiewał dosyć mile i przygrywał sobie na bałabajce. Chor słuchał, słuchał, raptem 

przechylał głowę na bok i zaczynał wtórować tęsknym głosem. Osobliwie lubił pieśń: „Doloż moja, 
dolo!" Fiedia nigdy nie omieszkał zażartować z ojca: — Rozczuliłeś się, stary? — Ale Chor opierał 
policzek na ręku, zamykał oczy i w dalszym ciągu utyskiwał na swoją dolę... Za to kiedy indziej nie 
było czynniejszego odeń człowieka: wiecznie czymś się trudni — naprawia wóz, wzmacnia parkan, 
przegląda uprząż. Wielkiej czystości nie przestrzegał jednak, a na moją uwagę odpowiedział kiedyś, 
że „chata powinna pachnieć zamieszkaniem".
 

— A popatrz — rzekłem — jak czysto w pasiece Kalinycza.

 

— Bo inaczej pszczoły by się nie trzymały, ojczulku — powiedział z westchnieniem.

 

— Powiedz mi — zapytał mnie innym razem — czy masz swoją ojcowiznę? — Mam. — 

Daleko stąd? — Ze sto wiorst. — I cóż, ojczulku, mieszkasz w swoim majątku? — Mieszkam. — 
Ale pewnie więcej się bawisz fuzyjką? — Bogiem a prawdą, tak. — I dobrze robisz, ojczulku; 
strzelaj sobie na zdrowie do cietrzewi, no i często zmieniaj starostę.
 

Na czwarty dzień, wieczorem, pan Połutykin przysłał po mnie. Żal mi było rozstawać się ze 

starym. Wsiadłem na furkę razem z Kalinyczem. — No, żegnaj, Chor, bywaj zdrów — 
powiedziałem. — Zegnaj, Fiedia. — Żegnaj, ojczulku, żegnaj, nie zapominaj o nas. — Ruszyliśmy 
w drogę. Wieczorem zorza zaczynała się rozpalać. — Będziemy mieli jutro łaciną pogodę — 
zauważyłem patrząc na jasne niebo. — Nie, będzie deszcz — zaprzeczył Kalinycz — kaczki się 
pluszcza, a trawa mocno pachnie. — Wjechaliśmy w zarośla. Kalinycz jął śpiewać półgłosem, 
podskakując na przodku, i wciąż patrzał a patrzał na zorzę... Nazajutrz opuściłem gościnne progi 
pana Połutykina.
 

background image