Nora Roberts - W zakl tym kr gu
PROLOG
Magia naprawd istnieje. Jak mo na w to w tpi , skoro istniej tak e t cze, kwiaty, muzyka
wiatru i milczenie gwiazd. To taki prosty, a zarazem niezwykły element naszego ycia.
Jednak niektórzy otrzymali od losu co wi cej. To wła nie oni zostali wybrani, by przekazywa
to niezwykłe dziedzictwo z pokolenia na pokolenie. Przodkami ich byli Merlin, czarodziejka
Ninian, królowa wró ek Rhiannon oraz d iny z Arabii. To w ich yłach płyn ła moc Celta Finna,
ambitnej Morgan le Fay oraz wielu innych, których imiona wypowiadano wył cznie potajemnie i
szeptem.
Kiedy wiat był jeszcze młody, a magia tak powszechna jak krople deszczu, w gł bi borów
ta czyły wró ki – i czasami na swoje nieszcz cie, a czasami z miło ci – ł czyły si ze zwykłymi
miertelnikami.
I robi to nadal.
Anastasia miała si gaj ce daleko wstecz koneksje i prastare moce. Ju jako dziecko rozumiała –
nauczyła si – e za takie dary trzeba zapłaci wysok cen . Nawet kochaj cy rodzice nie byli w
stanie obni y tych kosztów albo ponie ich zamiast niej. Mogli j tylko kocha , uczy i patrze ,
jak z dziewczynki zmienia si w kobiet . Mogli trwa przy niej z nadziej , e przyjmie cierpienia
i rado ci tej najbardziej fascynuj cej ze wszystkich podró y.
A poniewa czuła wi cej ni inni, bo tego wymagał od niej dar, który otrzymała wraz z yciem,
nauczyła si ceni spokój.
Jako kobieta wolała wie spokojne ycie i cz sto była sama, nie odczuwaj c przy tym m k
samotno ci.
Jako czarodziejka akceptowała swój dar, nigdy te nie zapominała, e wi e si z nim spora
odpowiedzialno .
By mo e, jak wszyscy zwyczajni miertelnicy - i nie tylko oni - t skniła za prawdziw miło ci .
Bo któ mógł wiedzie lepiej ni ona, e nie ma mocy, nie ma zakl i czarów wi kszych ni dar
otwartego, kochaj cego serca.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Kiedy Anastasia zobaczyła mał dziewczynk , wygl daj c zza krzaka ró , nie przypuszczała, e
to dziecko odmieni jej ycie. Pracowała wła nie w ogro-dzie i nuc c półgłosem, z lubo ci
wdychała zapach ziemi. Wrze niowe sło ce było złociste, a łagodny szum morza rozbijaj cego
si o skały, stanowił wspa-niałe tło dla bzyczenia pszczół i ptasich treli. Olbrzymi kocur
wyci gn ł si na trawie i przez sen machał puszystym ogonem.
Motyl przysiadł jej na r ce, a ona koniuszkiem palca obwiodła jego przejrzyste skrzydełka. Kiedy
odfrun ł, usłyszała trzask gał zi. Podniosła wzrok i zobaczyła drobn twarzyczk , wygl daj c
zza ywopłotu.
U miechn ła si przyja nie. Buzia była naprawd urocza. Ze spiczastym podbródkiem, zadartym
noskiem i wielkimi niebieskimi oczyma, w których odbijał si bł kit nieba. Cało ci dopełniała
l ni ca, ciemnobr zowa czupryna.
Dziewczynka odpowiedziała u miechem. W jej oczach malowała si ciekawo .
- Dzie dobry - odezwała si Ana, jakby zawsze znajdowała małe dziewczynki w swoim
ogrodzie w ród ró .
- Hej! - Dziewczynka miała przenikliwy głosik.
- Czy pani umie łapa motyle? Mnie si nigdy nie udało pogłaska motyla.
- My l , e umiem. Ale lepiej tego nie robi , chyba e same ci o to poprosz .
Odgarn ła włosy z czoła i przysiadła na pi tach. Poprzedniego dnia zauwa yła w uliczce
ci arówk , z której wyładowywano meble. St d wniosek, e wła nie poznała now s siadk .
- Czy to ty wprowadziła si do tego domu obok?
- Aha. B dziemy tu mieszka . Bardzo mi si tu podoba, bo z mojego pokoju widz morze.
Widziałam te fok . W Indianie mo na je było zobaczy tylko w zoo. Mog do pani przyj ?
- Oczywi cie. - Ana odstawiła łopat . Dziewczynka przecisn ła si mi dzy krzewami ró . W
ramionach trzymała szczeniaka. - A to kto?
- To Daisy. - Mała wycisn ła czuły pocałunek na łebku pieska. - Labrador złocisty. Sama j
wybrałam przed wyjazdem z Indiany. Przyleciały my tu samolotem, ale wcale si nie bały my.
Musz si ni opiekowa . Karmi j , daj jej pi , szczotkuj jej sier i w ogóle robi wszystko,
bo ja za ni odpowiadam.
- Jest liczna - stwierdziła Ana. I pewnie za ci ka dla sze cioletniej
dziewczynki. Wyci gn ła r ce. - Mog j potrzyma ?
- Lubi pani psy? - zaszczebiotała dziewczynka, podaj c Daisy. - Bo ja lubi . Psy i koty, i
wszystko. Nawet chomika Billy' ego Walkera. Pewnego dnia b d miała konia. Trzeba si b dzie
o to postara . Tak mówi mój tata. Trzeba si b dzie o to postara .
Ana, oczarowana, pogłaskała pieska, a on sapn ł i polizał j po r ce. Pomy lała, e ta mała
dziewczynka to jest sam urok.
- Bardzo lubi psy i koty, i wszystko - powiedziała. - Mój kuzyn ma konie. Dwa du e i jednego
rebaczka.
- Naprawd ? - Dziewczynka przykucn ła i zacz ła głaska pi cego kota. - B d mogła je
zobaczy ?
- To niedaleko st d, wi c mo e pojedziemy tam którego dnia. Musimy tylko zapyta twoich
rodziców, czy ci pozwol .
- Moja mama poszła do nieba. Jest teraz aniołem.
Anie serce cisn ło si w piersi. Wyci gn ła r k i pogłaskała dziewczynk po l ni cej
czuprynie. Na szcz cie nie odebrała wibracji bólu. W sercu dziecka były jedynie miłe
wspomnienia. Dziewczynka podniosła na ni oczy i u miechn ła si .
- Nazywam si Jessica. Ale mo e pani mówi do mnie Jessie.
- A ja si nazywam Anastasia. - Wiedziona instynktem nachyliła si i pocałowała zadarty nosek. -
Mo esz mówi do mnie Ana.
Po tej prezentacji Jessie zasypała An gradem pyta , dostarczaj c jej przy okazji szczegółowych
informacji na własny temat. Niedawno miała urodziny. Sko czyła sze lat. We wtorek pójdzie
do pierwszej klasy w nowej szkole. Najbardziej lubi kolor czerwony i nie znosi fasolki.
Czy Ana mo e jej pokaza , jak sadzi si kwiaty? Czy jej kot ma jakie imi ? Czy ma córeczk ?
Czemu nie ma dzieci?
Siedziały na sło cu - mały chochlik w ró owych ogrodniczkach i długonoga kobieta w
uwalanych ziemi szortach - a kocur Quigley ignorował przyjazne zaczepki Daisy.
Ana miała długie włosy w kolorze dojrzałej pszenicy, które zwi zała w ko ski ogon. Kilka
pasemek wysun ło si z gumki i ta czyło wokół twarzy. Nie u y-wała kosmetyków. Jej delikatna
uroda była równie naturalna jak jej moce i stanowiła kombinacj celtyckiego ko ca, zamglonych
oczu, szerokich, roman-tycznych ust Donovanów i jeszcze tego czego , co nieokre lone. A poza
tym
miała serce wypisane na twarzy.
Szczeniak pomaszerował do skalnego ogródka, eby obw cha zioła. Ana roze miała si z
czego , co powiedziała Jessica.
- Jessie! - Gł boki, m ski głos pełen niepokoju niósł si ponad krzakami ró . - Jessico Alice
Sawyer!
- Oho, u ył pełnego nazwiska! - Jessie poderwała si , ale w jej oczach zamigotały wesołe
iskierki. Widocznie nie bała si reprymendy.
- Tu jestem, tatusiu! Jestem z An ! Chod do nas!
W chwil pó niej nad ró ami wyrosła wysoka sylwetka m czyzny. Nie trzeba było mie
adnego nadzwyczajnego daru, eby wyczu fale ulgi, przygn bienia i irytacji. Ana zamrugała
powiekami, zdumiona, e ten szorstki m czyzna jest ojcem małego elfa, podryguj cego u jej
boku.
Mo e to kilkudniowy zarost sprawiał, e wygl dał tak gro nie. Ale chyba raczej nie. Pod cieniem
zarostu skrywała si twarz o ostrych rysach i pełnych, z gorycz zaci ni tych ustach. Tylko oczy
przypominały oczy córki. Były przejrzyste, ale ich jaskrawy bł kit zm cony był nut niepokoju.
Sło ce obudziło miedziane refleksy w jego ciemnych, zmierzwionych włosach, kiedy
przeczesywał je palcami.
Z dołu wygl dał jak olbrzym: atletycznie zbudowany, w podartym podkoszulku i spłowiałych
d insach, pruj cych si na szwach.
Obdarzył An długim, nieufnym spojrzeniem, a potem przeniósł wzrok na córk .
- Jessico, nie mówiłem ci, e masz si bawi na podwórku?
- Chyba mówiłe . - Dziewczynka posłała mu ujmuj cy u miech. - Ale Daisy i ja usłyszały my
piew Any. Zobaczyły my, jak motyl siada jej na r ce, a potem ona zaprosiła nas do swojego
ogródka. Ana ma kota. Jej kuzyn ma konie. A kuzynka ma i kota, i psa.
Ojciec, najwidoczniej przyzwyczajony do paplaniny córki, spokojnie j przeczekał.
- Kazałem ci zosta na podwórku - powiedział, kiedy wreszcie sko czyli. - Nie było ci , wi c si
zaniepokoiłem.
Powiedział to niezbyt gło no, spokojnym tonem. Ana poczuła nagły przypływ szacunku do tego
m czyzny, który nie musiał podnosi głosu, eby przekaza swoje racje.
- Przepraszam, tatusiu - mrukn ła Jessie, a usta wygi ły jej si w podkówk .
- To raczej ja powinnam pana przeprosi . - Ana wstała i poło yła Jessie r k na ramieniu. W
ko cu ona tak e miała w tym swój udział. - To ja j tu zaprosiłam i tak nam si dobrze
rozmawiało, e nawet nie przyszło mi do głowy, e mo e si pan niepokoi o córk .
Nie odpowiedział, tylko patrzył na ni przez chwil tymi swoimi bł kitnymi oczyma, a poczuła
si jak skarcone dziecko, a potem znów przeniósł wzrok na Jessie. Wtedy u wiadomiła sobie, e
przez cały czas wstrzymywała oddech.
- Przyjd tu z Daisy. Trzeba j nakarmi .
- Dobrze. - Jessie wzi ła na r ce opieraj cego si szczeniaka i ju miała podej do ywopłotu,
kiedy jej ojciec skin ł głow .
- Podzi kuj pani...
- Donovan. Nazywam si Anastasia Donovan.
- Podzi kuj pani Donovan za to, e po wi ciła wam swój czas.
- Dzi kuj , e nam po wi ciła swój czas, Ana - powiedziała Jessica przesadnie uprzejmym
tonem, po czym posłała jej porozumiewawczy u miech. - Czy b d mogła znowu przyj do
ciebie?
- Mam nadziej , e b dziesz przychodzi . Jessie promiennie u miechn ła si do ojca.
- Nie chciałam ci zmartwi , tatusiu, naprawd . M czyzna nachylił si i pstrykn ł j w nos.
- Łobuzica! - Ana usłyszała w jego głosie bezgraniczn miło .
Jessie, chichocz c, pobiegła przez podwórko, a szczeniak wiercił jej si w ramionach. Ana
patrzyła na to z u miechem, który zamarł jej na twarzy, kiedy poczuła na sobie spojrzenie
zimnych, niebieskich oczu.
- To uroczy dzieciak - zacz ła i ku swemu zdumieniu poczuła, e ma spocone dłonie. Szybko
otarła je o szorty. - Przykro mi, e si pan niepokoił, ale mam nadziej , e pozwoli jej pan
przychodzi do mnie cz ciej.
- To nie pani wina. - Jego ton był oboj tny, ani przyjazny, ani wrogi. Ana odniosła przykre
wra enie, e jest taksowana od stóp, obutych w pozieleniałe od trawy tenisówki, do potarganej
głowy. - Jessie jest z natury ufna i ciekawa. Czasami nawet za bardzo. Ona jeszcze nie wie, e s
na wiecie ludzie, którzy mogliby to wykorzysta .
- Ma pan racj , panie Sawyer - Ana pochyliła głow . - Ale mog pana zapewni , e nie po eram
małych dziewczynek na niadanie.
W odpowiedzi u miechn ł si . Kiedy z jego twarzy znikn ła surowo , wydał
si Anie piekielnie seksowny.
- Zdecydowanie nie odpowiada pani mojemu wyobra eniu wied my, panno Donovan. Teraz to ja
chciałbym przeprosi za moj obcesowo . Ale Jessie nap dziła mi stracha. Jeszcze si nie
rozpakowałem, a ju j zgubiłem.
- Na szcz cie si znalazła, tyle e nie na swoim miejscu. - Ana spróbowała si u miechn .
Popatrzyła na pi trowy drewniany budynek w s siedztwie i pomy lała, e cho zawsze ceniła
sobie spokój, szczerze si ucieszyła, e znów kto miał tam zamieszka . - Miło jest mie w
pobli u małe dziecko, zwłaszcza tak ujmuj ce jak Jessie. Mam nadziej , e pozwoli jej pan
przychodzi .
- Czasami zastanawiam si , czy moje pozwolenie w ogóle si liczy. - Pogłaskał czerwon
ró yczk . - Musiałaby pani posadzi bardzo wysoki ywopłot, eby j zniech ci . - Pomy lał, e
przynajmniej b dzie wiedział, gdzie jej szuka , kiedy znowu zniknie.
- I niech si pani nie waha odesła j do domu, kiedy b dzie siedziała za długo. - Schował r ce do
kieszeni. - Pójd sprawdzi , czy przypadkiem moja mała nie karmi Daisy naszym obiadem.
- Panie Sawyer? - odezwała si Ana, kiedy si odwrócił. - Mam nadziej , e spodoba si panu w
Monterey.
- Ja te . Dzi kuj . - Przeci ł trawnik i drewniany taras, i znikn ł we wn trzu domu.
Ana przez dłu sz chwil nie ruszała si z miejsca. W ko cu gł boko odetchn ła i zacz ła
zbiera narz dzia ogrodnicze, a Quigley mi kko ocierał jej si o nogi.
Nie mogła sobie przypomnie , kiedy po raz ostatni powietrze było tak naładowane energi .
Z cał pewno ci nie potrafiła sobie te przypomnie , kiedy po raz ostatni pociły jej si dłonie,
bo spojrzał na ni jaki m czyzna.
A poza wszystkim nie pami tała, eby kiedykolwiek kto patrzył na ni w taki sposób. Bo ten
m czyzna nie tylko patrzył na ni , ale i w ni , i jakby poprzez ni - i to jednocze nie. Niezły
trik, my lała, odnosz c narz dzia do szklarni.
Intryguj ca z nich para. Ojciec i córka. Popatrzyła na s siedni dom. Co w tym dziwnego, e si
nimi interesuje? W ko cu to jej najbli si s siedzi. Ale Ana, nauczona przykrymi
do wiadczeniami, była równie na tyle m dra i ostro na, e nie pozwoliłaby ju sobie na to, by
ciekawo zaprowadziła j dalej, ni wyma-gała tego zwykła s siedzka yczliwo .
Tylko nieliczni wybra cy otrzymali to, co nie było przeznaczone dla zwykłych miertelników.
Cen za jej moce było czułe serce, które kiedy ju wiele wycierpiało, gdy zostało odrzucone.
Ale teraz nie chciała do tego wraca . Na my l o ojcu i córce u miechn ła si . Ciekawe, jak
zachowałby si ten surowy m czyzna, gdyby mu powiedziała, e wprawdzie nie jest wied m -
o, co to, to nie! - ale za to bez w tpienia jest wró k .
W zalanej sło cem i rozpaczliwie zabałaganionej kuchni Boone Sawyer póty grzebał w pudłach,
póki nie znalazł rondla. Był przekonany, e przeprowadzka do Kalifornii była słusznym krokiem
- wci to sobie powtarzał - ale zdecydowanie przeliczył si , je eli chodziło o czas, kłopoty i
niewygody zwi zane ze zmian miejsca zamieszkania.
Co zabra ? Co zostawi ? Trzeba było wynaj firm transportow . Przesła samochód.
Przetransportowa szczeniaka, w którym Jessie zakochała si od pierwszego wejrzenia.
Wytłumaczy swoj decyzj zmartwionym dziadkom. Zapisa córk do szkoły i skompletowa
szkoln wyprawk . Bo e, czy b dzie musiał prze ywa ten koszmar ka dej jesieni przez
nast pnych jedena cie lat?
Na szcz cie najgorsze miał ju za sob . Tak miał przynajmniej nadziej . Teraz pozostało mu
tylko rozpakowa si , poukłada rzeczy na swoje miejsca i zamieni obcy budynek we własny
dom.
Jessie była szcz liwa. A to dla niego najwa niejsze. Z drugiej strony, pomy lał, kroj c wołowin
na obiad, Jessie wsz dzie była szcz liwa. Jej promienne usposobienie i zdumiewaj ca łatwo
zawierania przyja ni stanowiły dla niego zarówno ródło rado ci, jaki i zdumienia. Boone nie był
w stanie poj , jak dziecko, które w wieku dwóch lat straciło matk , mogło by tak pogodne,
pewne siebie i.. . normalne.
Wiedział jednak, e gdyby nie lessie, po mierci Alice postradałby zmysły.
Teraz ju nie my lał zbyt cz sto o Alice. Czasami nawet odczuwał z tego powodu wyrzuty
sumienia. Kochał j - i to jak! - a dziecko, które pocz li, było ywym testamentem ich miło ci. Z
Alice ył jednak krócej ni bez niej, wi c cho na dowód nieprzemijalno ci ich uczucia próbował
wytrwa w bólu, jego miło bladła z upływem czasu i w ród prozy ycia.
Alice odeszła, ale Jessie została. To dla dobra Jessie - i własnego - podj ł trudn decyzj o
przeprowadzce do Monterey. W Indianie, w domu, który zbu-
dowali, kiedy Alice nosiła lessie pod sercem, zbyt wiele ł czyło go z przeszło ci . Rodzice jego i
Alice mieszkali w najbli szej okolicy, a lessie, jako jedyna wnuczka, znalazła si w centrum
uwagi, staj c si przedmiotem subtelnej rywalizacji.
Ze swojej strony Boone miał ju do ci głych poucze oraz mniej lub bardziej łagodnej krytyki
jego metod wychowawczych. Dopiekła mu te wiadomo , e nieustannie go z kim swatano.
Dziecko potrzebuje matki. M czyzna potrzebuje ony. Jego matka za cel ycia postawiła sobie
znalezienie mu idealnej partnerki.
A poniewa zaczynało go to powa nie denerwowa , a tak e poniewa zdał sobie spraw , e je li
zostanie w swoim starym domu, na zawsze ugrz nie we wspomnieniach, postanowił si
przeprowadzi .
Pracowa mógł wsz dzie. Koniec ko ców jego wybór padł na Monterey, a to z powodu klimatu,
stylu ycia i dobrych szkół. A tak e dlatego, e jaki wewn trzny głos podpowiadał mu, e to jest
najlepsze miejsce. Dla niego i dla Jessie.
Podobało mu si , e z okien wida było morze i fantazyjnie ukształtowane cyprysy. Oraz to, e
miał niewielu s siadów. To Alice lubiła otacza si lud mi. Nie bez znaczenia pozostawał te
fakt, e odległo od drogi była na tyle du a, by stłumi odgłosy przeje d aj cych samochodów.
Wygl dało na to, e podj ł wła ciw decyzj . Jessie ju zacz ła zapuszcza tu korzenie.
Wprawdzie kiedy znikn ła mu z oczu, prze ył kilka chwil para-li uj cego l ku, ale powinien był
wiedzie , e poszła poszuka sobie kogo , z kim mogłaby porozmawia i kogo mogłaby
oczarowa .
A ta kobieta!
Marszcz c brwi, Boone nakrył rondel pokrywk , eby mi so mogło si chwil podusi . Dziwna
osoba, pomy lał, nalewaj c sobie kubek kawy, któr zamierzał wypi na tarasie. Jeden rzut oka
wystarczył, eby go uspokoi , e Jessie jest z ni bezpieczna. W jej ciemnoszarych oczach
malowała si niesko czona dobro . To jego własna reakcja, naturalna, wr cz instynktowna,
sprawiła, e spi ł si , a jego głos stał si szorstki.
Po danie. Nagłe, bolesne i całkowicie nie na miejscu. Nie reagował tak na adn kobiet ,
odk d…
U miechn ł si gorzko. Od nigdy. Z Alice to zawsze były chwile słodkiej, wzniosłej komunii,
które b dzie sobie cenił do ko ca ycia.
Tymczasem teraz poczuł si jak pływak, zmierzaj cy do brzegu, porwany przez podwodny pr d.
Min ło ju tyle czasu, pomy lał, patrz c na kołuj ce nad wod mewy. Zdrowa reakcja na widok
pi knej kobiety. To całkiem zrozumiałe i wybaczalne. A ona była naprawd pi kna, pi kna
spokojn , klasyczn urod , stanowi c kra cowe przeciwie stwo jego gwałtownej reakcji.
Poczuł do siebie wstr t. Nie miał czasu na takie głupstwa i nie yczył sobie adnych reakcji na
widok adnych kobiet.
Miał dziecko. Miał o kim my le .
Wyj ł z kieszeni papierosa i zapalił, mimowolnie spogl daj c w stron ywopłotu z delikatnych
ró .
Anastasia, pomy lał. To imi zdecydowanie do niej pasowało. Było staro wieckie, eleganckie i
niecodzienne.
- Tato!
Boone podskoczył jak nastolatek, przyłapany na paleniu w toalecie. Chrz kn ł, a potem
u miechn ł si niepewnie do nad sanej córki.
- Daj twojemu staremu po y , Jess. Ju i tak ograniczyłem si do połowy paczki dziennie.
Jessie skrzy owała r ce na piersi.
- Palenie szkodzi. Niszczysz sobie płuca.
- Wiem. - Wyj ł z ust papierosa. Pod przenikliwym spojrzeniem tych m drych dzieci cych oczu
nie potrafił si nawet zaci gn po raz ostatni. - Sama wiesz, e staram si rzuci palenie.
Jessie posłała mu u miech z rodzaju „ja wiem swoje”, a on wsun ł r ce do kieszeni i na laduj c
Jamesa Cagneya, wychrypiał:
- Daj spokój, szefie. Chyba mnie nie wsadzisz do pudła za jednego sztacha?
Jessie zachichotała i podbiegła, eby go u ciska
- Jeste niepowa ny, tato - powiedziała.
- Jasne. - Podniósł j za łokcie i dał jej siarczyste go całusa. - A ty jeste mała.
- Jeszcze b d taka du a jak ty, zobaczysz. - Obj ła go nogami w pasie i zawisła głow w dół.
Była to jedna z jej ulubionych sztuczek.
- Masz małe szanse. - Boone mocno trzymał córk . Jej włosy muskały deski tarasu. - Zawsze
b d od ciebie wi kszy. - Podci gn ł j do góry, a ona rado nie zapiszczała. - I m drzejszy, i
silniejszy. - Przycisn ł szorstki policzek do jej gładkiej buzi. Jessie zapiszczała i zacz ła si
wyrywa . - I ładniejszy.
- I zawsze b dziesz miał wi ksze łaskotki! - krzykn ła triumfalnie, kłuj c go
palcem pod ebro.
Tu go miała! Ze miechem opadł na ławk .
- Dobrze ju , dobrze! - Zaczerpn ł tchu i przytulił do siebie córk . - Ty zawsze b dziesz
sprytniejsza.
Jessie, zarumieniona, usiadła mu na kolanach.
- Podoba mi si nasz nowy dom - powiedziała, a oczy jej l niły.
- Tak? - Boone przygładził jej włosy. Lubił czu pod r k ich jedwabist gładko . - Mnie te .
- Pójdziemy po kolacji na pla , eby popatrze na foki?
- Jasne.
- Daisy te ?
- Daisy te . - Przyzwyczajony do kału na dywaniku i pogryzionych skarpetek, rozejrzał si
wokoło. - Gdzie ona jest?
- pi. - Jessie oparła mu głow na piersi. – Jest bardzo zm czona.
- Nic dziwnego. To był ci ki dzie . – Całuj c córk , poczuł, jak dziecko wierci si i ziewa.
- To był cudowny dzie . Poznałam An . - Powieki zacz ły jej ci y . Zamkn ła oczy, ukołysana
równym, spokojnym rytmem ojcowskiego serca. - Ona jest bardzo miła. Poka e mi, jak si sadzi
kwiaty.
- Hm.
- Ona zna nazwy wszystkich kwiatów. – Jessie znowu ziewn ła. - Daisy polizała j po twarzy, a
ona si wcale nie pogniewała, tylko si miała. Ona si tak ładnie mieje. Jak wró ka -
wymruczała sennie i ju po chwili spała.
Boone znów si u miechn ł. Ta jego córka to dopiero ma wyobra ni ! Lubił my le , e to po
nim j odziedziczyła. Obj ł mocniej pi ce dziecko i popatrzył na nie czule.
O zmierzchu Ana szła wzdłu skalistej pla y. Czuła si dziwnie poruszona i rozkojarzona.
Dlatego nie była w stanie dłu ej pracowa w ogrodzie pełnym kwiatów i ziół.
Wiatr na pewno wywieje ze mnie ten niepokój, pomy lała, wystawiaj c twarz na jego wilgotne
podmuchy. Po długim spacerze znów odzyska dobry humor i spokój, który był cz ci jej natury.
W innych okoliczno ciach zadzwoniłaby do którego z kuzynostwa i zaproponowała wyj cie do
miasta. Wyobraziła sobie jednak, e Morgana sp dza
spokojny wieczór z Nashem, bo w tym stadium ci y potrzebny jej wypoczynek. A Sebastian nie
wrócił jeszcze do domu z podró y po lubnej.
Zreszt samotno nigdy jej nie doskwierała. Lubiła pustk skalistej pla y i szum fal
rozbijaj cych si o skały, a tak e krzyki mew.
Podobn rado sprawiło jej tego popołudnia słuchanie miechu dziecka oraz m czyzny. Był to
miły d wi k i nie musiała mia si wraz z nimi, eby go polubi .
Teraz, kiedy sło ce zbli ało si do horyzontu, barwi c niebo wachlarzem kolorów, czuła, jak
opuszcza j ten dziwny niepokój. Mogła si tylko cieszy , podziwiaj c gasn c magi dnia.
W spi ła si na drewniane kłody, wyrzucone przez morze. Rozbryzguj ce si fale opryskały jej
twarz i zmoczyły koszul . Machinalnie wyj ła z kieszeni kamie i potarła go w palcach, patrz c
na sło ce, zanurzaj ce si w morzu płomieni.
Kamyk rozgrzał si w r ce. W półmroku spojrzała na mały, przejrzysty klejnot, na jego perłowy
połysk. Ksi ycowy kamie , pomy lała rozbawiona. Ksi ycowe czary. Czuwa nad
podró uj cymi noc i pomaga człowiekowi odnale samego siebie. No i oczywi cie talizman,
cz sto stosowany, by wzbudzi miło .
Czego szukała tej nocy?
miej c si z samej siebie, schowała kamyk do kieszeni i wtedy usłyszała, jak kto j woła.
To była Jessie. P dziła po pla y, a tłu ciutki szczeniak pl tał jej si pod nogami. Kilka metrów za
nimi szedł ojciec. Ana zadała sobie pytanie, czy naturalny wdzi k dziecka nie podkre la jeszcze
bardziej jego rezerwy.
Zeszła na piasek i wiedziona naturalnym odruchem, chwyciła lessie w obj cia.
- Znowu si widzimy, słoneczko. Szukacie z Daisy zaczarowanych muszelek? Tych, w których
mieszkaj wró ki?
Jessie szeroko otworzyła oczy ze zdumienia.
- Zaczarowanych muszelek? A jak one wygl daj ?
- Dokładnie tak, jak sobie wyobra asz. Mo na je znale tylko o wschodzie albo o zachodzie
sło ca.
- Mój tato mówi, e wró ki mieszkaj w lesie i chowaj si przed lud mi.
- Twój tato ma racj . - Ana roze miała si . – Ale lubi te wod i wzgórza.
- Chciałabym kiedy spotka wró k , ale tatu mówi, e one rzadko rozmawiaj z lud mi, bo ju
nikt w nie, nie wierzy, oprócz dzieci.
- To dlatego, e dzieci s bliskie magii. - Mówi c to, Ana podniosła wzrok. Boone podszedł
bli ej. Zachodz ce za jego plecami sło ce rzucało cienie na jego twarz, która wygl dała teraz
gro nie, a zarazem bardzo poci gaj co. - Rozmawiały my o wró kach - zwróciła si do niego.
- Słyszałem. - Poło ył r k na ramieniu córki. Gest, cho subtelny, wyra nie sygnalizował "ona
jest moja" .
- Ana mówi, e na pla y s czarodziejskie muszelki. Ale mo na je znale tylko rano albo
wieczorem. Mógłby napisa o nich ksi k ?
- Kto wie? - U miech przeznaczony dla córki był łagodny i czuły. Ale kiedy zwrócił wzrok na
An , poczuła niemiły dreszcz. - Przeszkodzili my pani w spacerze.
- Nie. - Wzruszyła ramionami. Zrozumiała, e to raczej ona im przerwała. - Chciałam tylko na
chwil popatrze na morze. I tak miałam ju wraca do do-mu, bo robi si zimno.
- Pomo esz mi szuka czarodziejskich muszelek? - wtr ciła si Jessie.
- Mo e kiedy . - Kiedy nie b dzie przy tym jej ojca, który przeszywał j wzrokiem na wskro . -
Robi si ju zbyt ciemno. Musz wraca . - Leciutko pstrykn ła lessie w nos. - Dobranoc. - Ojcu
zimno skin ła głow na po egnanie.
Kiedy odchodziła, Boone patrzył za ni . Pomy lał, e z pewno ci nie zmarzłaby, gdyby miała na
sobie co , co zakryłoby jej nogi. Prychn ł ze zniecierpliwieniem.
- Chod , Jessie. My te musimy ju wraca . cigamy si , kto pierwszy do domu?
ROZDZIAŁ DRUGI
- Chciałabym go pozna .
Ana zerkn ła na Morgan znad misy suszonych płatków, z których wła nie przygotowywała
potpouni.
- Ale kogo?
- Ojca tej dziewczynki, która tak ci oczarowała.
- Morgana kolistym ruchem pogładziła swój bardzo ju zaokr glony brzuch. - Tak wiele mówisz
o niej, za to podejrzanie mało na temat jej ojca.
- Bo on mnie nie interesuje - odparła Ana, wzruszaj c ramionami. Do misy, wypełnionej
pachn cymi listkami i płatkami, dodała cytryny na wzmocnienie. Widziała, jak bardzo Morgana
jest zm czona. - Jest w takim samym stopniu zamkni ty w sobie, jak jego córka otwarta i
przyjazna. Gdyby nie jego rzucaj ca si w oczy miło do dziecka, pewnie bym go nie polubiła, a
tak, mam mieszane uczucia.
- Czy jest chocia przystojny?
Ana uniosła brwi.
- W porównaniu z kim?
- Z ropuch - roze miała si Morgana. - Ano, nie b d taka tajemnicza!
- Szczerze mówi c, brzydki to on nie jest. - Ana odstawiła mis i zacz ła szuka olejku w szafce.
Pewnie zaliczyłaby go do typu m czyzn o surowym wygl dzie. Ma atletyczn budow , ale nie
jak ci arowiec... - zawahała si , patrz c na dwie fiolki olejków. - Powiedziałabym, e ma raczej
sylwetk długodystansowca. Smukł i niesłychanie zgrabn .
Morgana podparła r kami podbródek.
- Poprosz o jeszcze.
- I to ma by m atka, która lada moment spodziewa si bli ni t?
- A co? Co ci si nie podoba?
Ana roze miała si i wybrała olejek ró any, dla elegancji.
- No wi c, je eli ju musz powiedzie o nim co miłego, ma wyj tkowo pi kne oczy. Bardzo
jasne i bardzo niebieskie. Kiedy patrzy na Jessie, robi si cudowne. A kiedy patrzy na mnie,
podejrzliwe.
- A o co miałby ci podejrzewa ?
- Nie mam poj cia.
Morgana tylko potrz sn ła głow .
- Anastasio, na pewno zaintrygowało ci to na tyle, e chciałaby si dowiedzie . Wystarczy
zajrze ...
Ana precyzyjnym ruchem dodała do przygotowywanej mieszanki kilka kropli wonnego olejku.
- Wiesz, e nie lubi by intruzem.
- O, czy by?
- Poza tym, nawet gdybym była ciekawa - dodała, u miechaj c si ukradkiem na widok
zawiedzionej miny kuzynki - raczej nie próbowałabym zobaczy , co dzieje si w sercu pana
Sawyera. Odnosz wra enie, e lepiej si z nim nie ł czy , nawet na kilka minut.
- Skoro tak uwa asz... - Morgana wzruszyła ramionami. - W ko cu sama wiesz najlepiej. Ale
gdyby tu był Sebastian, zaraz by ci powiedział, co temu facetowi chodzi po głowie. - Upiła łyk
relaksuj cego eliksiru, który przyrz dziła jej Ana. - Je eli chcesz, mog to dla ciebie zrobi . Od
tygodni nie miałam pretekstu, eby u y mojego czarodziejskiego lusterka albo kryształowej
kuli. Boj si , e mog wyj z wprawy.
- Nie! -Ana wychyliła si i pocałowała kuzynk w policzek. - Dzi kuj . A teraz posłuchaj. -
Wsypała mieszank ziół do woreczka. - Chc , eby zawsze nosiła to przy sobie, a reszt wsyp
do miseczek i porozstawiaj w domu i w sklepie. Pracujesz teraz tylko przez dwa dni w tygodniu,
tak?
- Dwa, czasami trzy. - Morgana u miechn ła si . - Obiecuj ci, kochana, e nie b d si
przem cza . Nash mi na to nie pozwoli.
Ana z roztargnieniem pokiwała głow , po czym mocno zawi zała woreczek.
- Pijesz herbat , któr ci przyrz dziłam?
- Codziennie. I u ywam twoich olejków. Nosz te chryzolit przeciwko napi ciom
emocjonalnym, topaz przeciwko stresom płyn cym z zewn trz, cyrkon na pozytywne
nastawienie do wiata oraz bursztyn, eby podnie si na duchu. - U cisn ła An za r k . - Jak
widzisz, jestem zabezpieczona z ka dej strony.
- Mam prawo si niepokoi . - Ana poło yła woreczek z potpourri obok torebki Morgany, a potem
nagle zmieniła zdanie i wło yła jej go do torebki. W ko cu to nasze pierwsze dziecko.
- Dzieci - poprawiła j Morgana.
- Tym wi kszy powód do niepokoju. Bli ni ta cz sto rodz si przed terminem.
Morgana z westchnieniem zamkn ła oczy.
- Mam nadziej , e w moim przypadku tak b dzie. Nie mog ju ani wsta , ani usi
, eby nie
łapały mnie skurcze.
- Wi cej odpoczynku - zaleciła jej Ana. - I troch łagodnych wicze . Ale to nie znaczy, e masz
nosi ci kie pudła i przez cały dzie by na nogach w sklepie.
- Tak jest, pani doktor.
- A teraz troch sobie popatrz . - Ana ostro nie poło yła rozpostarte dłonie na brzuchu kuzynki,
otwieraj c si na cud, który rozwijał si w jego wn trzu.
Morgana natychmiast poczuła, jak opuszcza j zm czenie, a w jego miejsce przychodzi dobre
samopoczucie, i to zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Przez półprzymkni te powieki dostrzegła,
jak oczy Any przybieraj odcie ołowiu, koncentruj c si na wizji, któr tylko ona mogła
zobaczy .
Wodz c r kami po brzuchu kuzynki, Ana czuła jego brzemi , a przez jeden krótki moment
poczuła nawet pulsuj ce w nim nowe ycie. Czuła te miertelne zm czenie Morgany, straszn
niewygod , ale te jej błogie zadowolenie narastaj ce podniecenie i zachwyt, e nosi pod sercem
dwie male kie istotki. Ciało j bolało, ale serce w niej rosło.
Ana u miechn ła si i na krótk chwil sama stała si tymi istotkami - najpierw jedn , a potem
drug . To ona pływała w ciepłym, ciemnym brzuchu, karmiona i chroniona przez matk , póki nie
przyjdzie pora, by przyj na ten wiat. Dwa małe, zdrowe serduszka, bij ce mocno i równo pod
sercem matki. Drobne, poruszaj ce si paluszki, wierzgaj ce stópki. Radosne objawy ycia.
Ana wycofała si . Znów była sama.
- Wszystko w porz dku. Z tob i z dzie mi.
- Wiem. - Morgana chwyciła kuzynk za r k .
- Ale czuj si lepiej, kiedy mi to mówisz. Tak jak czuj si pewniej, wiedz c, e b dziesz przy
mnie, kiedy przyjdzie mój czas.
- A gdzie indziej mogłabym by ? - Ana przytuliła do policzka ich splecione dłonie. - Ale co na to
Nash? Akceptuje mnie w roli akuszerki?
- Ufa ci, tak samo jak ja.
Wzrok Any złagodniał.
- Masz szcz cie, Morgano, e trafiła na m czyzn , który kocha ci , rozumie i ceni za to, e
jeste , kim jeste .
- Wiem. Ju samo to, e znalazłam miło , jest wystarczaj co cennym darem,
i to tym wi kszym, e pokochałam Nasha. - U miech znikn ł jej z twarzy.
- Ano, kochanie, przesta wreszcie o tym my le . Robert ju dawno znikn ł z twojego ycia.
- Nie my l o nim. To znaczy, je eli ju , to nie tyle o nim, co o złym kierunku, obranym na
szczególnie niebezpiecznej drodze.
Morgana spojrzała na ni z oburzeniem.
- Robert był głupcem. On nie był ciebie wart.
- Nigdy go nie lubiła - zauwa yła Ana. – Nie spodobał ci si od pierwszego wejrzenia.
- To prawda. - Morgana z pos pn min machn ła r k . - O ile pami tasz, Sebastian te go nie
lubił.
- Pami tam. I pami tam te , e pocz tkowo miał pewne obiekcje co do Nasha.
- To było zupełnie co innego. Było - podkre liła, widz c u mieszek Any. - W obecno ci Nasha
Sebastian zachowywał si bardzo opieku czo. Natomiast Roberta ledwie tolerował, traktuj c go z
najbardziej obra liw uprzejmo ci .
- Pami tam. - Ana wzruszyła ramionami. - Co w du ym stopniu wpłyn ło na moje poczucie
własnej warto ci. Có , byłam wtedy bardzo młoda - dodała, machn wszy r k . - I na tyle naiwna,
eby s dzi , e je li ju kogo pokocham, to z wzajemno ci . A tak e na tyle głupia, eby wpa
w rozpacz, kiedy ta moja naiwno spotkała si z nieufno ci , a potem wr cz z odmow .
- Wiem, e bardzo to prze ywała , ale nie miała wpływu na to, co si stało.
- I to najmniejszego - przyznała Ana, która miała swoj dum . - Niektórzy z nas nie powinni
ł czy si z lud mi spoza naszej kasty.
W głosie Morgany przygn bienie mieszało si ze wzburzeniem.
- Wielu m czyzn interesowało si tob , kuzynko. I to zarówno tacy, którzy mieli nasz krew, jak
i tacy, którzy jej nie mieli.
- Tylko e ja si nimi nie interesowałam - roze miała si Ana. - Jestem straszliwie wybredna,
Morgano. Poza tym, lubi moje ycie.
- Niestety wiem, e to prawda. Gdyby tak nie było, kusiłoby mnie, eby rzuci na ciebie miłosne
zakl cie. Oczywi cie nie chodziłoby mi o nic wi
cego - dorzuciła Morgana z błyskiem w oku. -
Tylko mały romansik, eby ci troch rozerwa .
- Dzi kuj ci, ale sama potrafi sobie znale stosowne rozrywki.
- To te wiem. Jak równie to, e byłaby w ciekła, gdybym próbowała si wtr ca w twoje
ycie.
Morgana odsun ła si od stołu. Wstała i na moment zat skniła za swoj dawn lekko ci i
wdzi kiem. Chod my si troch przej , a potem musz wraca do domu.
- Pod warunkiem, e po powrocie pole ysz godzin z nogami na poduszce.
- U mowa stoi.
Sło ce mocno przygrzewało, wiał balsamiczny wiatr. Ana pomy lała, e obie te rzeczy powinny
pomóc Morganie bardziej ni drzemka, do której po powrocie do domu b dzie nakłaniał j Nash.
Obejrzały pó no kwitn ce nasturcje, gwia dziste astry i wielkie, barwne cynie. Obie kuzynki
kochały przyrod . Miło do niej miały we krwi. Zostały te tak wychowane.
- Masz jakie plany na Halloween? – zapytała Morgana.
- Nic konkretnego.
- Mieli my nadziej e wpadniesz, cho by tylko na cz
wieczoru. Nash nie mo e si doczeka ,
kiedy dzieci s siadów w maskach przyjd nas straszy . Przygotował ju dla nich cał fur
słodyczy.
Ana u miechn ła si wyrozumiale.
- Kto , kto yje z pisania scenariuszy horrorów, musi to lubi . Bardzo chc to zobaczy .
- Dobrze. Mo e pó niej Sebastian do nas doł czy. Posiedzimy sobie razem. - Nachylona nad
grz dk werbeny, Morgana zauwa yła nagle dziecko i psa, prze lizguj cych si przez szczelin
mi dzy krzakami ró .
Wyprostowała si .
- Oho, mamy go ci!
- Jessie! - Ana z niepokojem spojrzała na s siedni dom. - Czy twój tata wie, gdzie jeste ?
- Powiedział, e mog do ciebie pój , o ile jeste na dworze i nie jeste bardzo zaj ta. Ale nie
jeste bardzo zaj ta, prawda?
- Nie. - Ana nachyliła si i pocałowała lessie w policzek. - To moja kuzynka, Morgana. Ju jej
mówiłam, e jeste moj now s siadk .
- Pani ma psa i kota, prawda? Ana mi opowiadała - powiedziała z o ywieniem Jessie. A potem jej
wzrok padł na wydatny brzuch Morgany. - Czy pani ma tam dzidziusia?
- O tak. Nawet dwoje.
- Dwoje? - Jessie otworzyła szeroko oczy. – Sk d pani wie?
- Ana mi powiedziała. - Morgana roze miała si i poło yła r k na brzuchu. - A poza tym za
du o wierc si i kopi , eby to mogło by jedno dziecko.
- Mama mojej kole anki, pani Lopez, miała tylko jedno dziecko w brzuchu, a była taka gruba, e
ledwo mogła chodzi . I pozwalała mi poczu , jak ono kopie. - lessie z nadziej spojrzała na
Morgan .
Morgana, któr lessie ju zd yła podbi swoim wdzi kiem, wzi ła dło dziewczynki i
przyło yła do swego brzucha. Ana w tym czasie usiłowała po-wstrzyma Daisy przed dewastacj
grz dki.
- Czujesz?
Jessie, chichocz c, skin ła głow .
- Ale kopi ! Czy to boli?
- Nie.
- My li pani, e one ju niedługo wyjd z brzucha?
- Mam nadziej .
- Tatu mówi, e dzieci wiedz , kiedy maj wyj , bo aniołek szepcze im to do ucha.
Mo e ten Sawyer i jest do ozi bły, pomy lała Morgana, ale musi te by m dry i miły.
- My l , e twój tata ma racj - zwróciła si do Jessie.
- Tatu mówi te , e potem ten anioł zostaje z dzieckiem na zawsze, jako jego anioł stró -
ci gn ła Jessie, z policzkiem przyci ni tym do brzucha Morgany, w nadziei, e usłyszy jakie
odgłosy ze rodka. - je eli człowiek odwróci si bardzo szybko, mo e mu si uda zobaczy
kawałek skrzydła. Ja próbowałam du o razy, ale mi si nie udało. Widocznie nie jestem do
szybka. - Podniosła oczy na Morgan . - Wie pani, anioły s bardzo nie miałe.
- Tak słyszałam.
- Ale ja nie. - Jessie cmokn ła Morgan w brzuch, a potem odskoczyła. - Nie ma we mnie za
grosz nie miało ci. Babcia Sawyer zawsze tak mówiła.
- Twoja babcia Sawyer musi by bystrym obserwatorem - zauwa yła Ana. Schyliła si i
usiłowała wzi na r ce wyrywaj c si Daisy, która wła nie próbowała przerwa kotu
poobiedni drzemk .
Potem cała trójka zacz ła si przechadza w ród grz dek - to znaczy Ana i Morgana szły, a lessie
biegała, podskakiwała i fikała koziołki.
Kiedy wreszcie podeszły pod dom, przed którym stał samochód Morgany, lessie wzi ła An za
r k .
- Ja nie mam adnych kuzynów. Dobrze jest mie kuzyna albo kuzynk ?
- O tak, bardzo dobrze. Morgana, Sebastain i ja wychowywali my si razem, jak rodze stwo.
- Wiem, sk d bierze si rodze stwo. Tatu mi powiedział. Ale sk d si bior kuzyni?
- Je eli które z twoich rodziców ma rodze stwo i kto z nich ma dzieci, to te dzieci s twoimi
kuzynami.
Marszcz c brwi, Jessie przyswoiła sobie t informacj .
- A jak to jest u was?
- To dosy skomplikowane - roze miała si Morgana. - Nasi ojcowie s bra mi. To znaczy ojciec
Any, Sebastiana i mój. A nasze matki s siostrami. Dlatego jeste my ze sob podwójnie
spokrewnieni.
- Ale fajnie! Niestety, ja nie mam kuzynów. Mo e mogłabym mie brata albo siostr ... Ale tata
mówi, e sama wystarcz za cał gromadk .
- My l , e on ma racj - przyznała Morgana, a Ana roze miała si cicho.
Morgana odrzuciła włosy do tyłu i spojrzała w gór . W jednym z okien na pi -trze s siedniego
domu stał m czyzna. Niew tpliwie musiał to by ojciec lessie.
Patrz c na niego, pomy lała, e Ana dobrze go opisała, cho był zdecydowanie bardziej m ski i
atrakcyjny, ni by to wynikało ze słów kuzynki. Podniosła z u miechem r k i pomachała mu.
Boone zawahał si , a potem tak e wykonał gest pozdrowienia.
- To mój tatu . - Jessie rado nie zamachała r kami. - Pracuje w pokoju na górze, ale jeszcze nie
rozpakowali my wszystkich pudeł.
- A co on robi? - zapytała Morgana, widz c, e Ana nie ma zamiaru tego zrobi .
- Pisze ksi ki. Bardzo ciekawe. O czarownicach, wró kach, smokach i czarodziejskich ródłach.
Czasami mu pomagam. Ale teraz musz ju i , bo jutro zaczyna si szkoła i tatu kazał mi
wcze nie wróci . Chyba nie siedziałam za długo?
- Nie. - Anapochyliła si i pocałowała j w policzek. - Mo esz przychodzi , kiedy tylko zechcesz.
- Pa, pa! - Jessie pu ciła si biegiem, a pies pop dził za ni w podskokach.
- Dawno si tak nie ubawiłam i dawno nie byłam taka zm czona - powiedziała z westchnieniem
Morgana, wsiadaj c do samochodu. - Co to za urocze, ywe dziecko. - Wkładaj c kluczyk do
stacyjki, zerkn ła na An . - A i tatu niczego
sobie.
- My l , e niełatwo jest m czy nie samotnie wychowywa córk .
- Z tego, co widziałam, jasno wynika, e nie le sobie z tym radzi. - Przekr ciła kluczyk. - To
ciekawe, e on pisze ksi ki. I to o wró kach i czarach. Sawyer, powiadasz?
- Tak. - Ana odgarn ła włosy. - To chyba jest Boone Sawyer.
- Mo e go zaciekawi fakt, e jeste siostrzenic Bryny Donovan. Przecie działaj w tej samej
bran y. O ile, oczywi cie, chcesz, eby si tob zaintere-sował.
- Nie chc - kategorycznym tonem o wiadczyła Ana.
- Mo e ju si tob zainteresował... – Morgana wrzuciła wsteczny bieg. - Z Bogiem, kuzynko.
Ana w zamy leniu długo patrzyła za odje d aj cym samochodem.
Nast pnego dnia, po porannej wizycie w stajniach Sebastiana, wi ksz cz
przedpołudnia Ana
sp dziła na rozwo eniu potpourri, olejków aromatycznych, nalewek i ziół. Spor parti
zapakowała do pudełek, eby wysła poczt . Miała kilku miejscowych odbiorców, w tym sklep
Morgany, ale wi kszo klienteli pochodziła z dalszych stron.
Interes, który zacz ła przed sze ciu laty, szedł dobrze. Sprawiał jej du satysfakcj , w pełni
zaspokajał potrzeby i ambicje oraz stwarzał ten luksus, e mogła pracowa w domu. Pieni dze
nie miały tu znaczenia. Fortuna Donovanów pozwalała całej rodzinie y na wysokiej stopie. Ale
Ana, podobnie jak Morgana prowadz ca swój sklep i Sebastian rozliczne interesy, chciała
pracowa i czu si potrzebna.
Była uzdrowicielk . Ale oczywi cie nie wszystkich da si uleczy . Wiele lat temu nauczyła si ,
e nie nale y bra na siebie wszystkich cierpie i bol czek tego wiata. Cz ci ceny za jej dar
była wiadomo , e istnieje ból, którego nie potrafi uleczy . Nie odrzuciła jednak swojego daru,
tylko postanowiła u ywa go najlepiej, jak potrafiła.
Zawsze fascynowało j ziołolecznictwo, przekonała si te , e potrafi leczy dotykiem. Przed
wiekami mogłaby by wiejsk babk i fakt ten nieustannie j mieszył. W dzisiejszym wiecie
była po prostu kobiet interesu, która potrafiła sporz dzi zarówno olejek k pielowy, jak i
czarodziejski napój.
A je li dodawała troch czarów, robiła to od siebie. I była szcz liwa, bardzo
szcz liwa z przeznaczenia, które zostało jej narzucone, a tak e z ycia, które wiodła.
A nawet gdyby czuła si nieszcz liwa, dzisiejszy dzie podniósłby j na duchu. Promienne
sło ce, pieszczotliwy wietrzyk, w powietrzu delikatny przed-smak deszczu, który jeszcze przez
wiele godzin nie spadnie, a kiedy ju zacznie pada , to łagodnie.
Pragn c jak najlepiej wykorzysta ten pi kny dzie , postanowiła popracowa w ogrodzie i
wysia troch nowych ziół.
Znów j podgl dał. Co za brzydki obyczaj, pomy lał Boone, krzywi c si . Stał w oknie z
papierosem w r ku i spogl dał w dół. Pokonywanie złych nawyków sprawiało mu spore
trudno ci. A odk d wyjrzał przez okno i zobaczył j w ogrodzie, nie szła mu nawet praca.
Pomy lał, e zawsze wygl dała tak... elegancko. Miała w sobie t wewn trzna elegancj , której
nie umniejszały poplamione traw . szorty i podkoszulek. Elegancja kryła si w jej ruchach, w
dumnej postawie.
Pomy lał, e zaczyna si robi sentymentalny, a ten rodzaj uczu powinien zachowa na u ytek
swoich ksi ek.
Mo e to wszystko dlatego, e wygl da jak jedna z tych czarodziejek, które tak cz sto opisywał?
Otaczała j eteryczna aura, jakby nie z tego wiata. A ta dziwna moc w jej wzroku. .. Boone
nigdy nie wierzył, e czarodziejki mog by uległe i słabe.
Ona jednak miała bardzo delikatn budow . Jej ciało... - po co znowu zacz ł my le o jej ciele?
Nie była krucha, ale miała w sobie łagodn kobieco , która musiała robi wra enie na
m czy nie z krwi i ko ci.
A Boone Sawyer za takiego wła nie si uwa ał. Co ona tam robi? Zgniótł papierosa w palcach i
podszedł bli ej do okna. Znikn ła w szopie, a potem wyszła z niej z nar czem doniczek.
Typowa kobieta - lubi nosi ci ary ponad swoj miar .
Ledwo zd ył to pomy le - nie bez uczucia m owskiej wy szo ci - zobaczył, jak Daisy ciga
po trawniku szarego kota.
Ju miał otworzy okno i gwizdn na psa, ale okazało si , e jest za pó no.
Na zwolnionym filmie wygl dałoby to pewnie jak jaki skomplikowany układ choreograficzny.
Kot przemkn ł mi dzy nogami Any, która si zachwiała. Gliniane doniczki zadr ały jej w
dłoniach. Boone zakl ł, a potem odetchn ł z
ulg , kiedy Ana si wyprostowała. Niestety, rado była przedwczesna. Daisy wpadła na An z
impetem, który zniszczył chwilow równowag . Tym razem Ana straciła grunt pod nogami i
run ła jak długa, a doniczki wypadły jej z r k.
Boone zakl ł. Zbiegaj c na dół, usłyszał gło ny brz k.
Kiedy do niej dobiegł, mruczała co , co w jego uszach brzmiało jak egzotyczne przekle stwa.
Prawd mówi c, wcale jej si nie dziwił. Kot siedział na drzewie, w ciekle prychaj c na
ujadaj cego psa, a doniczki zmieniły si w kup skorup.
Boone wzdrygn ł si , chrz kn ł, a potem zapytał: - Nic si pani nie stało? Jak si pani czuje?
Skulona na czworakach, odgarn ła włosy z twarzy i rzuciła mu powłóczyste spojrzenie.
- Fantastycznie.
- Stałem w oknie. - W takim momencie raczej nie wypadało si __________przyznawa , e j
podgl dał. - To znaczy, przechodziłem obok okna - poprawił si - i zoba-czyłem, jak pies goni
kota, a potem jak pani upadła. - Przykucn ł i zacz ł zbiera potłuczone doniczki. Przepraszam za
nasz Daisy. Jest u nas dopiero od kilku dni i na razie nie udało nam si jej wytresowa .
- Przecie to jeszcze szczeniak. Nie mo na wini psa, e robi to, co jest zgodne z jego natur .
- Odkupi pani te doniczki - powiedział zgn biony.
- Nie trzeba, mam pełno doniczek. – Poniewa szczekanie i prychanie stawało si coraz bardziej
rozpaczliwe, Ana przysiadła na pi tach. - Daisy! - Komenda była spokojna, lecz stanowcza i
natychmiast poskutkowała. Piesek podbiegł, machaj c rado nie ogonem, i zacz ł liza j po
r kach i twarzy. - Siad! - powiedziała, a Daisy posłusznie usiadła. - A teraz b d grzeczna. -
Popiskuj c ało nie, Daisy oparła głow na wyci gni tych łapkach.
Boone ze zdumieniem pokr cił głow . - Jak pani to zrobiła?
- Czary - odpowiedziała krótko. - Mo na powiedzie , e zawsze miałam dobr r k do zwierz t.
Daisy jest szcz liwa i podniecona i strasznie chce si bawi . Musi pan da jej do zrozumienia,
e pewne zachowania s niewła ciwe. - Pogłaskała psa po głowie, otrzymuj c w zamian
spojrzenie pełne psiego uwielbienia.
- Próbowałem j przekupi .
- To te dobry sposób. - Ana zanurkowała pod krzakiem fioletowego powojnika, szukaj c
potłuczonych doniczek. Wtedy wła nie Boone zauwa ył
długie zadrapanie na jej ramieniu.
- Skaleczyła si pani.
Uda tak e miała podrapane.
- To nie do unikni cia, kiedy na człowieka spadaj doniczki - odparła.
Poderwał si , chwycił An za r k i pomógł jej wsta .
- Przecie pytałem, czy nic si pani nie stało.
- Prawd mówi c, ja. ..
- Trzeba to przemy ... - Zobaczył stru k krwi spływaj c jej po nodze i zareagował tak, jakby
chodziło o Jessie. Po prostu wpadł w panik . - O Bo e! - Chwycił zdumion An na r ce i ruszył
w stron najbli szych drzwi.
- Naprawd , nie ma potrzeby.. .
- Wszystko b dzie dobrze, moje dziecko. Zaraz si tym zajmiemy.
Na wpół rozbawiona, na wpół zniecierpliwiona,
Ana gło no prychn ła, kiedy pchn ł drzwi do kuchni.
- Skoro tak, to odwołam karetk . Gdyby pan mógł mnie... - przerwała, bo Boone posadził j na
jednym z wy ciełanych krzeseł przy stole. - No wła nie, o to mi chodziło.
Roztrz siony, Boone podskoczył do zlewu. Pierwsze, co przychodziło mu na my l w takich
sytuacjach, to skuteczno , szybko i u miech. Mocz c cierecz-k , parokrotnie odetchn ł, eby
si uspokoi .
- To nie b dzie wygl dało tak le, kiedy si obmyje. Zobaczy pani. - Z przyklejonym do twarzy
u miechem wrócił i ukl kł przed An . - I nie b dzie bolało. - Zacz ł ostro nie ciera czerwone
stru ki na jej łydce. - Zaraz wszystko opatrz . Prosz zamkn oczy i odpr y si . - Znowu
wzi ł gł boki oddech. - Pewnego razu ył sobie człowiek, który mieszkał w Briarwood... - zacz ł
improwizowa bajk , tak jak to zawsze robił dla swojej córki. - Był tam zaczarowany zamek. . .
Ana, która ju miała mu kategorycznie powiedzie , e sama potrafi o siebie zadba , rzeczywi cie
poczuła, e wst puje w ni spokój.
- Mury zamku porastało dzikie pn cze o długich, ostrych kolcach. Nikt nie odwiedzał zamku od
ponad stu lat, bo nie było miałka, który chciałby zaryzykowa spotkanie z tymi kolcami. Ale ten
samotny biedak był ciekawy, wi c codziennie chodził pod mur zamczyska i wspinał si na palce,
eby zobaczy , jak sło ce odbija si od najwy szych wie .
Wypłukał ciereczk i zacz ł ociera skaleczenia.
- Człowiek ten nie potrafił nikomu wytłumaczy , co działo si w jego sercu, kiedy tak wystawał
pod murami zamku. A on rozpaczliwie pragn ł wspi si na te mury. Nocami, kiedy le ał w
łó ku, wyobra ał to sobie. Powstrzymywał go strach przed kolcami. A którego dnia, w rodku
lata, kiedy zapach kwiatów był wyj tkowo upajaj cy, poczuł, e widok samych wie ju mu nie
wystarcza. Serce powiedziało mu, e to, czego najbardziej pragnie, znajduje si za tymi murami.
Wi c zacz ł si na nie wspina . Raz po raz spadał na ziemi , krwawi c, ale znów próbował je
sforsowa .
Głos Boone'a brzmiał koj co, za to dotyk, cho delikatny, wcale jej nie uspokajał. Poczuła
dziwny ból, powoli promieniuj cy z jej wn trza. Boone mu-skał teraz jej uda, w miejscu gdzie
ostra kraw d skorupy rozci ła jej skór . Zacisn ła pi ci, czuj c, jak jednocze nie kurczy jej si
oł dek.
Poczuła, e musi co zrobi , eby przestał. A zarazem chciała, eby nie przestawał. Ani na
chwil .
- Przez cały dzie próbował - ci gn ł Boone tym swoim hipnotyzuj cym głosem. - Pot mieszał
si z krwi , ale on nie ustawał. Nie mógł si podda , bo wiedział, e jego marzenia, jego
przyszło i przeznaczenie le po drugiej stronie murów. Wi c mimo poranionych r k wspi ł si
a na sam gór . Wyczerpany i obolały zeskoczył na g sta muraw , porastaj c teren mi dzy
murem a czarodziejskim zamkiem. Ksi yc stał wysoko na niebie. Ostatkiem sił powlókł si
przez ł k i przez zwodzony most wszedł do zamku, który od dzie-ci stwa nawiedzał go w
snach. Kiedy przekroczył jego progi, zal niły wiatła tysi ca pochodni. W tej samej chwili
znikn ły wszystkie rany. W kr gu płomieni, rzucaj cych wiatła i cienie na ciany z białego
marmuru, stała najpi kniejsza kobieta, jak w yciu widział. Włosy miała złote jak sło ce, a oczy
siwe jak dym. Nim zd yła si odezwa , nim jej cudowne usta rozchyliły si w powitalnym
u miechu, poj ł, e to dla niej nara ał ycie. A ona podeszła bli ej i podała mu r k , mówi c:
"Czekałam na ciebie".
Boone urwał i podniósł oczy na An . Był równie oszołomiony i zdezorientowany jak człowiek z
jego opowie ci. W którym momencie serce zacz ło mu tak mocno bi ? Jak mógł w ogóle my le ,
kiedy krew uderzała mu do głowy i l d wi? Nie spuszczaj c z niej wzroku, spróbował si
opanowa .
Włosy złote jak sło ce. Oczy siwe jak dym. Nagle u wiadomił sobie, e kl czy mi dzy nogami
Any, z r k opart na jej biodrze, a drug gotow dotkn jej złotych włosów.
W stał tak szybko, e omal nie przewrócił stołu.
- Przepraszam - powiedział, bo nic innego nie przyszło mu do głowy. A kiedy wci patrzyła na
niego w milczeniu, tylko yłka na szyi pulsowała jej coraz szybciej, dorzucił: - Przeraziłem si ,
kiedy zobaczyłem, e pani krwawi. Nie najlepIej radziłem sobie ze skaleczeniami Jessie. - Nagle
wydało mu si , e paple bez sensu. Rzucił Anie ciereczk . - Chyba pani zrobi to lepiej.
Pokiwała głow bez słowa. Potrzebowała troch czasu, eby wzi si w gar . Jak to mo liwe,
e ten człowiek tak gł boko j poruszył, i to za pomoc wymy lonej na poczekaniu bajki? A
potem kazał jej sobie radzi samej.
To moja wina, pomy lała, zbyt mocno tr c skaleczenie na ramieniu. To dar, a zarazem
przekle stwo, e jestem taka wra liwa.
- To raczej pan wygl da, jakby potrzebował pan usi
- powiedziała ze sztucznym o ywieniem.
Wstała i podeszła do szafki z lekarstwami. - Napije si pan czego zimnego?
- Nie... to znaczy tak. - Nawet morze lodowatej wody nie ugasi po aru, który trawił jego wn trze.
- Na widok krwi wpadam w panik .
- W panice czy nie, działa pan bardzo skutecznie. - Nalała mu szklank lemoniady z dzbanka,
który trzymała w lodówce. - Poza tym to była bardzo ładna bajka. - U miechn ła si , wyra nie
rozlu niona.
- Bajka zawsze pomaga mnie i Jessie prze y sesj z jodyn .
- Jodyna piecze. - Ana polała skaleczenia brunatnym płynem z apteczki. - Mog panu da co , co
nie piecze. N a wszelki wypadek.
- Co to jest? - Boone z podejrzliw min pow chał buteleczk . - Pachnie kwiatami.
Tak jak ona, pomy lał.
- Bo to nalewka ro linna. Z ziół, kwiatów i ró nych innych rzeczy. - Zakorkowała buteleczk i
odstawiła j na bok. - To taki naturalny antyseptyk. Jestem zielark .
- Ach tak.
Widz c jego sceptyczn min , Ana roze miała si .
- Ludzie na ogół wierz w leki, które mo na kupi w aptece. Zapominaj , e przez całe wieki
całkiem nie le radzono sobie za pomoc rodków danych przez natur .
- Ale niektórzy umierali na t ca od zadrapania zardzewiałym gwo dziem.
- To prawda - przyznała. - O ile w pobli u nie było dobrego znachora. - Nie
miała zamiaru przekonywa go, dlatego zmieniła temat. - Jessie poszła dzi po raz pierwszy do
szkoły?
- Tak. Nie mogła ju si doczeka . To raczej ja byłem cały w nerwach. - U miech rozja nił jego
twarz. - Chciałbym pani podzi kowa za wyrozumia-ło . Wiem, e Jessie lubi si zasiedzie u
kogo i nie przychodzi jej do głowy, e ten kto mo e mie jej do .
- Ach nie, to takie zajmuj ce dziecko. - Ana podsun ła mu talerzyk z ciasteczkami. - Jessie
zawsze b dzie tu mile widziana. Jest urocza, bystra i nie zapomina o dobrych manierach.
Wspaniale j pan wychowuje.
- Musz przyzna , e Jessie bardzo mi ułatwia t robot .
- A jednak, chocia to taka udana dziewczynka, musi panu by ci ko. My l , e nawet dwójka
rodziców miałaby co robi przy takim ywym dziecku jak Jessie. I tak inteligentnym. - Ana
si gn ła po ciasteczko. - Pewnie odziedziczyła wyobra ni po panu. To cudowne mie ojca,
który układa takie ciekawe ba nie.
- Sk d pani wie, co robi ? - zapytał ostro.
Zdumiała si , mimo to odpowiedziała z u miechem:
- Jestem zagorzał fank Boone'a Sawyera.
- Nie przypominam sobie, ebym mówił pani, jak mam na imi .
- Rzeczywi cie, nie powiedział pan - przyznała ze spokojem. - Czy zawsze jest pan taki
podejrzliwy, kiedy słyszy pan komplement?
- Mam swoje powody, dla których si tu osiedliłem. I nie chc rozgłosu. - Odstawił hała liwie
szklank . - Nie ycz sobie, eby s siedzi wypytywali moj córk i grzebali w moich sprawach.
- Wypytywali? - Ana omal nie zakrztusiła si na tym słowie. - Ja miałabym wypytywa Jessie? A
po co?
- eby si dowiedzie czego wi cej o bogatym wdowcu z s siedztwa.
An po prostu zatkało.
- Pan jest wyj tkowo bezczelny! Lubi towarzystwo Jessie i wcale nie musz rozmawia z ni o
panu.
Jej jawne oburzenie wcale go nie zaskoczyło. Miał ju do czynienia z podobn kobiet .
Sko czyło si to le, a najbardziej ucierpiała na tym Jessie.
- No to sk d pani zna moje imi , zawód i stan cywilny?
Ana niecz sto wpadała w zło . Nie le ało to w jej naturze. Teraz jednak z trudem
powstrzymywała gniew.
- Wie pan, nie jestem nawet pewna, czy zasługuje pan na to, eby si przed
panem tłumaczy , ale zrobi to, bo jestem ciekawa, jak si b dzie pan usprawiedliwiał. -
Odwróciła si . - Prosz za mn .
- Nie chc . . .
- Powiedziałam, prosz za mn . - Wyszła z kuchni, pewna, e Boone pójdzie za ni .
Poszedł, cho niech tnie, tłumi c przypływ irytacji. Przeszli do zalanego sło cem salonu,
urz dzonego białymi meblami z wikliny. Na półkach i stolikach l niły kryształy. Było te wiele
figurek elfów, wró ek i czarodziejów. Za kolejnymi łukowatymi drzwiami mie ciła si przytulna
biblioteka z kominkiem i bardziej tajemniczymi figurkami.
Stała tam te ró owa sofa, wr cz zapraszaj ca do poobiedniej drzemki, w oknach dr ały
poruszane wiatrem koronkowe firanki, a zapach ksi ek mieszał si z woni kwiatów.
Ana podeszła do półki i wspi ła si na palce, eby dosi gn ksi ek.
- "Marzenie pasterki" - czytała gło no, wyjmuj c kolejne tomy. - " aba, sowa i lis", "Trzecie
yczenie Mirandy". - Obrzuciła Boone'a wymownym spojrzeniem, cho tak naprawd miała
ochot waln go tymi ksi kami. - Przykro mi, e musz panu mówi , jak bardzo podobaj mi
si pa skie ksi ki.
Speszony, wsun ł r ce do kieszeni. Teraz wiedział ju , e le trafił, i zastanawiał si , jak to
naprawi .
- Dorosłe kobiety rzadko czytuj ba nie dla przyjemno ci.
- A szkoda! Wprawdzie nie zasługuje pan na pochwał , ale powiem panu, e pa skie ksi ki s
bardzo wzruszaj ce i jest w nich warto ciowe przesłanie nie tylko dla dzieci, ale i dla dorosłych.
Wci zagniewana, odło yła dwie ksi ki na półk . - Zreszt , mam t tematyk we krwi. Cz sto
zasypiałam przy bajkach jednej z moich ciotek, Bryny Donovan - dorzuciła i z satysfakcj
zauwa yła, e zrobiło to na nim pewne wra enie. - Musiał pan o niej słysze .
- Wi c to pani ciotka?! - Boone z uznaniem pokr cił głow . - Spojrzał na półki i obok swoich
bajek dostrzegł kilka tomików opowiada Bryny o magii i zakl tych krainach. -
Korespondowali my przez jaki czas. Od lat byłem miło nikiem jej twórczo ci.
- Podobnie jak ja. A kiedy Jessie wspomniała mi, e jej ojciec pisze ksi ki o zakl tych
królewnach i smokach, doszłam do wniosku, e nasz nowy s siad, pan Sawyer, to musi by ten
sławny Boone Sawyer.
Nie musiałam w tym celu przypieka na ro nie sze cioletniej dziewczynki.
- Przepraszam. Przykro mi, e tak si zachowałem. - Prawd mówi c, było mu raczej wstyd ni
przykro. - Nie tak dawno miałem do niemił przygod , dlatego stałem si troch
przewra liwiony. - Wzi ł do r ki misternie wyrze bion figurk wró ki i obracaj c j w palcach.
mówił dalej: - To była wychowawczyni Jessie z przedszkola. Wyci gn ła z Jessie wszelkie
informacje na mój temat, co nie było trudne, bo Jessie jest bardzo otwarta i ufna.
Z westchnieniem odstawił figurk . Sam fakt, e próbował si tłumaczy , wprawiał go w jeszcze
wi ksze za enowanie.
- Ta kobieta po prostu manipulowała uczuciami mojej córki i jej potrzeb posiadania matki.
Okazywała jej szczególne wzgl dy, wzywała mnie na .osobne spotkania, by wspólnie
przedyskutowa nadzwyczajne zdolno ci Jessie. Posun ła si nawet do tego, e zaprosiła mnie na
kolacj , podczas której... No có , wystarczy, jak powiem, e bardziej interesował j samotny
m czyzna z wypchanym portfelem ni dobro jego dziecka.
- Musiało to by przykre prze ycie dla was obojga - zauwa yła Ana, chowaj c ksi k na półk .
- Ale mog pana zapewni , e nie szukam m a. A nawet gdybym miała takie zamiary, nie
uciekałabym si do podobnych wybiegów. Obawiam si , e za bardzo indoktrynowano mnie
l1istoriami z rodzaju " yli dłu-go i szcz liwie".
- Jeszcze raz przepraszam.
Mina Any powiedziała mu, e nie do ko ca mu wybaczono.
- Wystarczy, e si zrozumieli my. A teraz pewnie musi pan wraca do pracy. Ja te mam jeszcze
du o do zrobienia. - Wyszła do holu i otworzyła frontowe drzwi. - Prosz powtórzy Jessie, eby
do mnie wpadła. Jestem bardzo ciekawa, jak jej min ł pierwszy dzie w szkole.
Boone poczuł si niemal jak odprawiony konkurent.
- Powtórz - powiedział. - Prosz uwa a na skaleczenia - dorzucił, ale ona ju zamkn ła mu
drzwi przed nosem
ROZDZIAŁ TRZECI
Nie le si popisałe , Sawyer! Potrz saj c głow , Boone zasiadł przy komputerze. Najpierw jego
własny pies przewrócił t pi kn s siadk na jej własnym podwórku, a potem on sam,
nieproszony, wtargn ł do jej domu i głaskał j po nogach. A na domiar wszystkiego uraził jej
godno , sugeruj c, e chciała posłu y si jego córk , eby zwabi go w pułapk .
A stało si to jednego popołudnia, pomy lał z niesmakiem. To cud, e nie wyrzuciła go z domu i
ograniczyła si tylko do zatrza ni cia mu drzwi przed nosem.
A co było powodem, e zachował si tak idiotycznie? Przykre do wiadczenia, to prawda, ale nie
w tym tkwił s k.
Hormony, pomy lał t za miał si cicho. Burza hormonów, która bardziej przystoi nastolatkowi
ni dojrzałemu m czy nie.
Kiedy patrzył na ni w tej pełnej sło ca kuchni, maj c pod r k jej ciepłe ciało i wdychaj c jej
zmysłowy zapach, czuł, jak budzi si w nim po danie. Pragn ł jej. Przez jeden o lepiaj cy
moment z niezwykł jasno ci wyobraził sobie, jak by to było, gdyby ci gn ł j z tego
miesznego krzesełka i wpił si w te jej słodkie usta. Chciałby wtedy zobaczy wyraz
zaskoczenia na jej twarzy.
Nagły przypływ po dania był tak silny i tak pora aj cy, e musiał chyba zosta zaplanowany
przez jakie siły wy sze albo nadprzyrodzone moce.
Łatwiej było mu uwierzy , e padł ofiar czarów. I zrzuci cał win na tajemnicz s siadk .
W innych warunkach mo e i próbowałby o tym zapomnie . Ale kiedy spojrzał jej w oczy,
zobaczył w nich skrywane pragnienia, równie silne jak jego własne.
Wyobra nia oczywi cie nie była tu bez znaczenia. Jednak to, co zobaczył, a tak e to, co poczuł,
było jak najbardziej prawdziwe.
Przez moment, jeden króciutki moment, pomieszczenie wibrowało od tych wszystkich pragnie
jak napi ta struna. A potem on si wycofał - tak jak powi-nien. Jaki miałby w tym interes, eby
uwodzi s siadk w jej kuchni?
Ale tak czy owak, pewnie zaprzepa cił wszelkie szanse na to, eby pozna j bli ej. I to w chwili
kiedy wreszcie zrozumiał, e bardzo chce zawrze bli sz znajomo z pann Anastasi
Donovan.
Zapalaj c papierosa, rozmy lał nad ró nymi sposobami przebłagania jej. A wreszcie wpadł na
pomysł, i to miesznie prosty. Gdyby szukał drogi do serca
jakiej młodej damy - a tak przecie nie było - nie mógłby nic lepszego wymy li .
Zadowolony z siebie zasiadł do pracy i pisał, póki nie przyszła pora, eby odebra Jessie ze
szkoły.
Zarozumiały kretyn! Ana wyładowywała swoj zło , mia d c tłuczkiem w mo dzierzu Bogu
ducha winne zioła. Nie do wiary! Jak on miał my le , e ona chciała go... poderwa ? Pewnie
uwa ał, e nikt nie jest w stanie mu si oprze . Mo e nawet pos dzał j o to, e wystaje z nosem
przytkni tym do szyby i czeka na ksi cia z bajki.
Co za niebywała pewno siebie!
Ale przynajmniej mogła mie t satysfakcj , e utarła mu nosa. Nawet je eli zatrzaskiwanie
przed kim drzwi nie le ało w jej naturze, tym razem sprawiło jej to niekłaman satysfakcj .
Prawd mówi c, ch tnie zrobiłaby to jeszcze raz.
Z drugiej strony szkoda, e ten facet jest taki utalentowany. Poza tym jest takim dobrym ojcem.
Pewne jego zalety wzbudzały w niej mimowolny podziw. Nie mogła te zaprzeczy , e był
atrakcyjny, poci gaj cy, zdecydowanie m ski, a zarazem jakby nie miały.
A te jego oczy - niesamowite. Ich spojrzenie wr cz zapierało dech.
Gniewnie marszcz c brwi, Ana mocniej cisn ła w dłoni tłuczek. Pomy lała, e to i tak bez
znaczenia, bo ten człowiek jej po prostu nie interesuje.
Była oczywi cie taka chwila, wtedy, w kuchni, kiedy była niemal gotowa mu ulec. On dotykał jej
tak delikatnie i hipnotyzował głosem.
Obudził w niej podniecenie, ale w ko cu to nie grzech.
Na szcz cie zaraz si wycofał, co jej bardzo odpowiadało.
Od tej pory b dzie ju o nim my lała tylko jako o ojcu Jessie. B dzie zachowywała si z rezerw ,
nawet gdyby miało j to zabi . B dzie tylko na tyle przyjazna, by utrzyma dobry kontakt z
dzieckiem.
Pojawienie si Jessie w jej yciu potraktowała jako miły dar losu. I nie zamierzała zrezygnowa z
niego tylko dlatego, e nie lubi jej ojca.
- Cze !
Za a urowymi drzwiami ukazała si roze miana twarzyczka dziewczynki. Na jej widok Anie
zaraz poprawił si humor.
Odstawiła mo dzierz i tłuczek i u miechn ła si do małej. Co za szcz cie, e Boone mimo
wszystko pozwolił, by Jessie do niej przychodziła.
- Widz , e jako prze yła pierwszy dzie szkoły, jak było?
- Fajnie. Moja pani nazywa si Farrell. Ma siwe włosy i strasznie du e stopy, ale jest miła.
Poznałam Marcie, Toda, Lydi , Franka i du o innych dzieci. Rano.
- Chwileczk ! - Ana ze miechem podniosła r ce do góry. - Wejd i usi d . A potem opowiesz
mi, jak min ł dzie .
- Ale ja nie mog otworzy drzwi. R ce mam zaj te.
- Ach, tak. - Ana wpu ciła j do rodka. - Co tam masz?
- Prezenty. - Jessie poło yła paczk na stole i podniosła wykonany kredkami obrazek. - Dzisiaj
rysowali my, a ja zrobiłam dwa rysunki jeden dla taty, drugi dla ciebie.
- Dla mnie? - Ana ze wzruszeniem wzi ła z r k Jessie kolorowy obrazek na grubym kremowym
papierze. Nagle przypomniały jej si dawne, szkolne czasy - jest liczny, słonko.
- Zobacz, tu jeste ty. - Jessie wskazała na figurk ze złotymi włosami. - A to twój kot. A tu
kwiaty. Ró e, stokrotki i te inne. Nie pami tam wszystkich nazw. Ale nauczysz mnie, prawda?
- Oczywi cie. I bardzo ci dzi kuj , Jessie.
- Tacie narysowałam nasz nowy dom. I jego, jak stoi na balkonie, bo on najbardziej lubi swój
balkon. Przykleił mój rysunek na drzwiach od lodówki.
- To wietny pomysł. - Ana podeszła do lodówki i przyczepiła kartk magnesami.
- Lubi rysowa . Tata te ładnie rysuje. Mówi, e najładniej rysowała mama. Wi c mam to po
rodzicach. - Jessie chwyciła An za r k - jeste na mnie w ciekła?
- Nie, kochanie. Czemu miałabym by na ciebie w ciekła?
- Tatu powiedział, e Daisy podci ła ci , a ty si przewróciła , potłukła doniczki i pokaleczyła
sobie r ce i nogi. - Obejrzała zadrapanie na r ku Any i pocałowała j w to miejsce. -
Przepraszam.
- Nic takiego si nie stało. To nie była wina Daisy.
Ona wcale tego nie chciała.
- Nie chciała te pogry tacie butów. Tata okropnie si na ni zło cił.
- Na pewno nie chciała.
- Krzyczał na Daisy, a ona si tak strasznie zdenerwowała, e nasiusiała na dywan. A potem tata
gonił j dookoła domu i to tak miesznie wygl dało, e nie mogłam si powstrzyma od miechu.
W ko cu on te zacz ł si mia .
Powiedział, e zrobi bud dla Daisy i ka e nam obu w niej zamieszka .
Ana tak e nie mogła powstrzyma si od miechu.
- My l , e dobrze b dzie wam si mieszkało w budzie. Ale je eli chcesz, eby twój tata miał
całe buty, pozwól mi troch popracowa z Daisy.
- Mogłaby j nauczy ró nych sztuczek?
- Chyba tak. Popatrz. - Ana posadziła sobie Jessie na biodrze i obudziła drzemi cego pod stołem
Quigleya. Kot niech tnie otworzył jedno oko i przeci gn ł si , ziewaj c. - Siad! - Quigley usiadł,
posapuj c. - Wsta ! - Kot stan ł na tylnych łapach. - A teraz salto. Jak b dziesz grzeczny,
otworz ci puszk tu czyka na kolacj .
Kocur wygl dał, jakby si wahał. Widocznie jednak uznał, e salto to małe piwo w porównaniu z
tu czykiem. Skoczył do góry, wywin ł w powietrzu ko-ziołka i wyl dował mi kko na czterech
łapach. Jessie wybuchn ła miechem i zacz ła bi brawo. Quigley wyci gn ł si na podłodze i
zacz ł liza sobie łapy.
- Nie wiedziałam, e koty potrafi robi sztuczki. - Quigley to wyj tkowy kot. - Ana pogłaskała
go, a on zacz ł mrucze jak lokomotywa i ociera si jej o nogi. - Ma rodzin w Irlandii, tak jak
ja.
- Czy nie jest mu czasami smutno?
Ana z u miechem połaskotała go pod brod .
- Mamy siebie. A teraz usi d i opowiedz mi, jak było w szkole. Chcesz kanapk ?
Jessie zawahała si .
- Chyba nie mog , bo niedługo b dzie kolacja. A tatu . .. och, byłabym zapomniała! - Podbiegła
do stołu i chwyciła paczk owini t w pr kowany papier.
- To dla ciebie, od taty.
- Od... - Ana bezwiednie zało yła r ce do tyłu.
- Co to jest?
- Wiem, ale nie powiem. - Jessie za wieciły si oczy. - To ma by niespodzianka. Otwórz, to
zobaczysz. - Podała jej paczk . - Nie lubisz prezentów? - zapytała, gdy Ana wci trzymała r ce
za plecami. - Ja uwielbiam dostawa prezenty. A tatu daje najładniejsze.
- Jestem pewna, e tak, ale...
- Nie lubisz mojego taty? - Jessie posmutniała.
- Jeste na niego zła, bo Daisy potłukła doniczki?
- Nie, nie jestem na niego zła. - A w ka dym razie nie z powodu doniczek. - To nie była jego
wina. Lubi twojego tat . To znaczy, mało go znam i... - u miechn ła si - nie spodziewałam si
prezentów bez adnej okazji. - Wzi ła z r k Jessie paczk i potrz sn ła ni . - Nie stuka -
powiedziała, a Jessie klasn ła w r ce i roze miała si .
- Zgadnij! Zgadnij co to jest?
- Puzon...?
- Nie! Puzony s du e. - Dziewczynka zacz ła podskakiwa , podniecona. - Otwórz!
Reakcja dziecka sprawiła, e i Anie szybciej zabiło serce. eby sprawi Jessie przyjemno ,
rozerwała kolorowy papier i…
- Ach!
Była to ksi ka - du a ksi ka dla dzieci. Ze nie nobiałej okładki spogl dała na An złotowłosa
wró ka w koronie i zwiewnej bł kitnej szacie.
- "Królowa wró ek" - przeczytała Ana. – Napisał Boone Sawyer.
- Jest całkiem nowa - odezwała si Jessie. - Nie mo na jej jeszcze kupi , ale tatusiowi ju
przysłali. - Delikatnie pogładziła obrazek na okładce. - Powie-działam mu, e ona wygl da
zupełnie jak ty.
- To pi kny prezent - westchn ła Ana. I sprytny, pomy lała. Teraz nie mogła si ju gniewa na
Boone'a.
- W rodku jest co napisane. - Zbyt niecierpliwa, by czeka , Jessie otworzyła ksi k . - Widzisz,
o, . tutaj.
,,Anastasii, w nadziei e bajki s równie skuteczne jak biała flaga. Boone"
Ana u miechn ła si . Czy mo na odrzuci z takim wdzi kiem sformułowan propozycj
zawarcia pokoju?
Boone oczywi cie na to liczył. Odsun ł nog kolejne nie rozpakowane jeszcze pudło i spojrzał
przez okno na s siedni dom.
Podejrzewał, e Ana b dzie potrzebowała kilku dni, eby si uspokoi , mimo to był przekonany,
e podj ł wła ciwe kroki. Nie chciał przecie adnych konfliktów z now przyjaciółk Jessie.
Odwrócił si do kuchenki, zmniejszył gaz pod mi sem, a potem zabrał si do przygotowywania
ziemniaczanego puree.
Ulubiona potrawa Jessie, pomy lał, wł czaj c mikser. Mogła j je nawet codziennie. Ale
oczywi cie ustalanie menu nale ało do niego. A Boone bardzo
dbał, eby jego córka co wieczór zjadła zdrowy, kaloryczny posiłek.
Dolał troch mleka i skrzywił si . Chc c nie chc c, musiał przyzna , e gdyby miał z czego
zrezygnowa , ch tnie przerzuciłby na cudze barki ci ar co-dziennego decydowania, co b d
jedli na kolacj .
Nie chodziło mu nawet o samo gotowanie, ale o konieczno m cz cego wyboru pomi dzy
zapiekank , pieczonym kurczakiem, wieprzowym kotletem i tak dalej. Plus dobór stosownych
dodatków. Zdesperowany, zacz ł nawet wycina z gazet przepisy, eby troch urozmaici menu
swojej małej rodziny.
Przez jaki czas powa nie zastanawiał si nad przyj ciem gosposi. Matka i te ciowa zgodnie
nalegały, eby to zrobił. A potem obie zacz ły si prze ciga w poszukiwaniach najwła ciwszej
osoby na to miejsce. Zniech ciła go wizja obcej osoby kr c cej si po domu, która z czasem
mogłaby próbowa zdoby wzgl dy jego córki.
Bo Jessie nale ała do niego i tylko do niego. W stu procentach. I tak miało pozosta . Dlatego
godził si na codzienne zakupy i układanie menu.
Kiedy dodawał do puree ły k masła, usłyszał kroki Jessie na tarasie.
- W sam por , abko. Wła nie miałem na ciebie zagwizda . - Odwrócił si , oblizuj c palec, i
zobaczył w progu An z Jessie. Serce podskoczyło mu do oł dka. - O, dobry wieczór!
- Nie chciałam panu przeszkadza - zacz ła Ana. - Przyszłam, eby podzi kowa za ksi k .
- Ciesz si , e si pani podobała. - Boone nagle przypomniał sobie, e ma zawi zany w pasie
lniany r cznik, wi c go szybko zdj ł. - To była najlepsza propozycja pokojowa, jak byłem w
stanie wymy li .
- Okazała si skuteczna. - Ana z u miechem patrzyła, jak Boone kr ci si po kuchni. - Dzi kuj ,
e pan o mnie pomy lał. A teraz lepiej ju sobie pójd , eby pan mógł w spokoju przygotowa
kolacj .
- Ona mo e wej , prawda? - Jessie poci gn ła An za r k . - Zgadzasz si , tato?
- Oczywi cie. Prosz bardzo. - Boone odsun ł kolejne pudło. - jeszcze nie zd yłem si
rozpakowa . To zajmuje znacznie wi cej czasu, ni s dziłem.
Ana zdecydowała si wej . Po cz ci z uprzejmo ci, a po cz ci z ciekawo ci. W oknach nie
było jeszcze zasłon, a kilka kartonowych pudeł le ało na pod-łodze z kolorowych kafelków. Za
to na granatowym kuchennym blacie stał biały ceramiczny pojemnik na słodycze w kształcie
Królika z ,,Alicji w krainie
czarów", czajniczek w kształcie Szalonego Kapelusznika i cukiernica w kształcie Myszy. Na
mosi nych haczykach wisiały ciereczki do naczy , obr bione dzieci c r k . Drzwi lodówki
zdobiły rysunki Jessie, a w k cie drzemał szczeniak.
Nie było tu mo e ani specjalnie czysto, ani porz dnie, ale na pewno był to ju przytulny dom.
- To du y dom - odezwała si Ana. - Wcale si nie zdziwiłam, e tak szybko został sprzedany.
- Chcesz zobaczy mój pokój? - Jessie znów poci gn ła An za r k . - Mam łó ko z daszkiem i
du o wypchanych zwierz t.
- Pó niej zaprosisz An na gór - wtr cił si Boone. - A teraz id umy r ce.
- Dobrze. - Jessie błagalnie spojrzała na An . - Ale nie odchod .
- Mo e kieliszek wina? - zaproponował Boone po wyj ciu córki. - eby przypiecz towa pokój.
- Dobrze - powiedziała Ana. Kiedy otwierał lodówk , rysunki Jessie zatrz sły si na drzwiach. -
Jessie to mała artystka. To takie miłe z jej strony, e zrobiła dla mnie rysunek.
- Obawiam si , e niedługo b dzie pani miała całe ciany wytapetowane jej rysunkami. -
Zawahał si z butelk w r ku, zastanawiaj c si , gdzie schował kieliszki i czy w ogóle je
rozpakował. Szybki przegl d szafek uzmysłowił mu, e jeszcze tego nie zrobił. - Mo e by
chardonnay w szklance z królikiem Bugsem?
Ana roze miała si .
- Oczywi cie. - Zaczekała, a naleje jej i sobie.
- Witamy w Monterey - powiedziała, unosz c szklank .
- Dzi ki. - Popatrzył na jej u miechni te usta i poczuł, e zgubił w tek. - ja... Od dawna pani tu
mieszka?
- Przez całe ycie i jeszcze wcze niej. - Zapach sma onego kurczaka i radosny bałagan w kuchni
były tak znajome, e Ana si odpr yła. - Moi rodzice mieli jeden dom tutaj, a drugi w Irlandii.
Teraz w zasadzie mieszkaj w Irlandii, za to moi kuzyni i ja zostali my w Monterey. Morgana
urodziła si w tym domu, w którym teraz mieszka, a Sebastian i ja urodzili my si w Irlandii, w
zamku Donovanów.
- W zamku Donovanów?
Ana roze miała si .
- Mo e to brzmi do pretensjonalnie, ale to rzeczywi cie jest zamek. Stary, pi kny i poło ony na
uboczu. Od wieków nale ał do rodziny Donovanów.
- Wi c urodziła si pani na zamku w Irlandii - powiedział Boone. - Pewnie to dlatego kiedy
zobaczyłem pani po raz pierwszy, pomy lałem, e w s siednim domu, w ród ró , mieszka
królowa wró ek. - Nagle przestał si u miecha i bez namysłu paln ł:
- Na pani widok zaparło mi dech w piersi.
Szklanka zatrzymała si w pół drogi do jej ust. Ana rozchyliła je, dziwnie zmieszana.
- Ja... - Upiła łyk, eby mie czas na zastanowienie. - My l , e cz
pa skiego talentu opiera si
na tym, e widzi pan wró ki pod krzakami, elfy w ogrodzie i czarnoksi ników na drzewach.
- Mo e i tak. - Pachniała pi knie jak powiew, który wpadł przez otwarte okno, przynosz c aromat
kwiatów z ogrodu i słony zapach morza. Podszedł bli ej i nie bez satysfakcji zauwa ył, e w jej
oczach mign ł niepokój. - Jak tam skaleczenia, s siadko? - Delikatnie obj ł palcami jej r k i
wyczuł przyspieszony puls w zgi ciu łokcia. To dziwne, e w pewnych sytuacjach reagowali w
ten sam sposób. U miechn ł si .
- Boli?
- Nie.
Jej lekko stłumiony głos podniecił go.
- Nie, ani troch .
- Wci pachnie pani kwiatami.
- Woda kwiatowa...
- Nie.
Woln r k odwrócił ku sobie jej twarz.
- Zawsze pachnie pani kwiatami. Polnymi kwiatami i morsk pian .
Jak to si stało, e nagle wyl dowała oparta plecami o kuchenny blat? Jego ciało napierało na jej
ciało, a usta były tak kusz co blisko jej ust, e a si prosiło, eby ich spróbowa .
A ona chciała tego. Pragn ła zatraci si w pocałunku, z niespotykan sił , która wyparła
wszystko inne z jej głowy. Powoli, z oczyma utkwionymi w jego oczach, poło yła mu dło na
piersi, w miejscu gdzie bije serce. A serce biło mu nami tnie i dziko.
Pomy lała, e pewnie taki sam b dzie ich pocałunek. Dziki i nami tny od
pierwszej chwili.
Jakby czytaj c w jej my lach, Boone chwycił j za włosy. Były gor ce, tak jak przypuszczał.
Gor ce jak sło ce, od których wzi ły swój blask. Przez moment cały skoncentrował si na
pocałunku, który miał nast pi , i spodziewanych rozkoszach. Ju tylko oddech dzielił jego usta
od jej ust, a jej westchnienie wypełniało mu płuca, kiedy na schodach rozległ si t tent kroków
Jessie.
Boone odskoczył jak oparzony. Popatrzyli na siebie oniemiali, zaskoczeni sił , która ich ku sobie
po pchn ła.
Co on najlepszego wyprawiał? Rzucał si na go cia w swojej własnej kuchni, gdzie kurczak
sma ył si na piecu, kartofle stygły, a jego córeczka mogła w ka dej chwili wróci z łazienki.
- Musz ju i . - Ana szybko odstawiła szklank , z obawy by nie wypadła jej z dr cych r k. -
Przyszłam tylko na chwilk .
- Ano... - Boone zast pił jej drog . - Mam wra enie, e to, co zaszło mi dzy nami, nie le y w
naszych zwyczajach. Nie uwa a pani, e to dziwne?
W odpowiedzi podniosła na niego te swoje powa ne, Ciemnoszare oczy.
- Nie znam pa skich zwyczajów.
- No, wi c nie mam zwyczaju uwodzi kobiet w mojej kuchni, kiedy moja córka jest w domu. I
nie le y te w moim zwyczaju pragn dziko kobiety od pierwszego wejrzenia.
Po co odstawiała szklank ? Nagle zaschło jej w gardle.
- Pewnie pan si spodziewa, e uwierz panu na słowo? Nie zrobi tego.
W jego oczach błysn ł gniew.
- Mam to udowodni ?
- Nie, pan...
- Umyłam r ce, umyłam r ce, umyłam. – Jessie wpadła jak burza do kuchni. - A tak w ogóle,
czemu trzeba my r ce? Przecie nie jemy palcami.
Boone cofn ł si i pstrykn ł córk w czubek nosa. - Ale zarazki mogłyby przej z twoich r k na
talerz.
- Aha - mrukn ła Jessie, a potem nagle powiedziała:n- Tato bardzo dobrze gotuje. Chcesz
spróbowa ? Czy Ana mo e zje z nami kolacj ? - zwróciła si do ojca.
- Ja naprawd ...
- Oczywi cie, e mo e. - Boone spojrzał na An z uprzejmym u miechem, ale wzrok miał
dziwnie niepokoj cy. - B dzie nam bardzo miło. Poza tym to
wietna okazja, eby si lepiej pozna . Na pocz tek.
Nie musiała pyta - na pocz tek czego. Było to zupełnie jasne. Poczuła l k, a zarazem
podniecenie".
- To miło z pana strony - odparła z wymuszonym spokojem. - ałuj , ale nie mog . Musz
zajrze do stajni kuzyna - dodała, widz c zawiedzion min Jessie. - Pod jego nieobecno
zajmuj si ko mi.
- We miesz mnie kiedy ze sob , ebym mogła je obejrze ?
- Je eli twój tata nie b dzie miał nic przeciwko temu. - Ana nachyliła si i ucałowała nad san
buzi . - Dzi ki za obrazek, słonko. Jest pi kny. - Cofn ła si i spojrzała na Boone'a. - I dzi kuj
za ksi k . Na pewno mi si spodoba. Do widzenia.
Nie wybiegła z domu, chocia jej wyj cie tak naprawd było ucieczk . Po powrocie do siebie
otworzyła kotu obiecan puszk tu czyka i przed wyjazdem do stajni Sebastiana przebrała si w
spodnie i d insow koszul .
Wci gaj c buty do konnej jazdy, doszła do wniosku, e kilka spraw wymaga powa nego
przemy lenia. B dzie musiała rozwa y wszystkie za i przeciw, a tak e wzi pod uwag
ewentualne konsekwencje. Morgana na pewno b dzie si z niej miała, kiedy si o wszystkim
dowie. I znów powie jej, e jest typow Wag .
Mo e to wła nie jej zodiakalny znak był po cz ci odpowiedzialny za to, e zawsze musiała
spojrze na ka dy problem z obu stron. A to równie cz sto kom-plikowało sprawy, jak pomagało
je rozwi za . W tym wypadku była jednak absolutnie pewna, e wolna głowa i chwila rozwagi s
absolutnie konieczne.
Mo e Boone jej si po prostu podobał bardziej ni inni? Mo e to tylko poci g fizyczny silniejszy
ni zwykle? To uczucie nie było jej obce, ale nigdy nie do wiadczyła go z tak moc . A taka moc
oznaczała pó niej bolesne rany.
Tak, miała si nad czym zastanowi . Marszcz c brwi, chwyciła kurtk i zbiegła po schodach.
Pomy lała, e przecie jest dorosła, wolna i bez zobowi za , wi c w zasadzie mogłaby sobie
pozwoli na zwi zek z wolnym, dojrzałym m czyzn .
Z drugiej strony doskonale pami tała, jak toksyczny mo e okaza si taki zwi zek, je li partnerzy
nie s w stanie nawzajem si zaakceptowa .
Wci niezdecydowana, wybiegła z domu. Oczywi cie nie musi si przed Boone'em z niczego
tłumaczy . Nie ma obowi zku wtajemnicza go w swoje sekrety i wynikaj ce z nich obci enia,
co przed laty na pró no usiłowała
wytłumaczy Robertowi. Nawet je li zaczn si spotyka , nie b dzie musiała mu o tym mówi .
W siadła do samochodu i ruszyła sprzed domu, a jej my li wci kr yły wokół tego, co zaszło
mi dzy ni i Boone'em.
Pewna rezerwa nie powinna by uznawana za zdrad . To raczej odruch obronny. Tego nauczyło
j do wiadczenie. Wi c dlaczego zastanawia si nad takimi sprawami, skoro nawet nie podj ła
decyzji, czy chce si zaanga owa ?
Nie, to nie do ko ca prawda. Przecie chciała tego zwi zku. Chodziło raczej o to, by podj
decyzj , czy mo e sobie na to pozwoli .
Boone był w ko cu jej s siadem. Wi c gdyby co poszło nie tak, mieszkanie w bezpo redniej
blisko ci mogłoby si okaza bardzo kr puj ce.
Była te oczywi cie Jessie. Dziewczynka, któr ju prawie pokochała. Nie chciałaby ryzykowa
tej przyja ni i uczucia po to tylko, by zaspokoi swoje własne potrzeby. I to potrzeby natury
czysto fizycznej - powtarzała sobie, jad c kr t drog wzdłu wybrze a.
Była pewna, e Boone byłby w stanie da jej fizyczn przyjemno . Nie miała co do tego
w tpliwo ci. Jednak cena za to mogłaby si okaza zbyt wysoka dla obu stron.
Dlatego b dzie najlepiej dla wszystkich, je li pozostanie przyjaciółk Jessie, zachowuj c
jednocze nie rozs dny dystans w stosunkach z jej ojcem.
Kolacja min ła, naczynie zostały pozmywane. Odbyła si te niezbyt skuteczna lekcja z Daisy,
cho suczka zacz ła wreszcie siada , kiedy naciskało si jej pup . Potem była k piel w wannie i
jeszcze kilka chwil zabawy ze wie o wyk pan córk . A potem trzeba było jeszcze opowiedzie
bajk na dobranoc i przynie szklank wody.
Kiedy Jessie wreszcie zasn ła i dom pogr ył si w ciszy, Boone zasiadł na balkonie ze
szklaneczk brandy. Na biurku czekał go stos formularzy - zadanie domowe dla rodziców - które
trzeba było wypełni w zwi zku w pój ciem Jessie do szkoły.
Pomy lał, e wypełni je pó niej. Bo ta cicha godzina po zmroku, kiedy ksi yc pi ł si po niebie,
nale ała wył cznie do niego.
Patrzył na chmury sun ce nad głow i zwiastuj ce deszcz, słuchał hipnotycznego szumu fal,
rozbijaj cych si o skały, wierkania wierszczy w trawie, któr wkrótce b dzie musiał skosi , i
wdychał zapach kwiatów nocy.
Nic dziwnego, e ten dom urzekł go ju od pierwszego wejrzenia. Nigdzie indziej nie potrafił tak
odpoczywa , nigdzie nie czuł takiego spokoju. Nigdzie te nie znalazł takiej po ywki dla swojej
wyobra ni. Tajemniczo ukształtowane cyprysy, magiczne ro liny porastaj ce nadbrze ne skały,
puste pla e.
Nie mówi c ju o tej zjawiskowo pi knej kobiecie, zamieszkuj cej s siedni dom.
U miechn ł si do siebie. Jak na kogo , na kim kobiety od dawna nie robiły wi kszego wra enia,
teraz do wiadczył tego wra enia a w nadmiarze.
Po mierci Alice długo nie mógł doj do siebie.
Pó niej, cho nie uwa ał si za kawalera do wzi cia, nie ył jednak jak mnich. W jego yciu nie
było pustki i kiedy ju zagoiły si rany, pogodził si z faktem, e musi nadal y .
Siedział na balkonie, s cz c brandy i delektuj c si urokami nocy, kiedy usłyszał samochód Any.
Oczywi cie wcale na ni nie czekał, zapewnił sam siebie, zerkaj c na zegarek. A jednak
wiadomo , e wróciła tak wcze nie - czyli nie mogła by na randce - sprawiła mu niekłaman
przyjemno .
Oczywi cie nic mu do jej ycia towarzyskiego.
Z balkonu nie widział podjazdu, usłyszał za to hałas zatrzaskiwanych drzwi. A po chwili
usłyszał, jak otwieraj si i zamykaj drzwi jej domu.
Opieraj c stopy o balustrad , spróbował sobie wyobrazi An , jak chodzi po domu. Najpierw
pójdzie do kuchni. Tak, miał racj , w kuchni zapaliło si wia-tło i zobaczył cie Any w oknie.
Pewnie parzy sobie herbat albo nalewa wina.
Po chwili wiatło zgasło, a on znów ruszył za ni w my lach. N a gór . Wi cej wiateł,
wygl daj cych jego zdaniem bardziej na wiece ni lampy. Kilka chwil pó niej doszły go ciche
d wi ki muzyki. Harfa. Porywaj ca, romantyczna i jakby smutna.
Przez moment mign ła mu w oknie sylwetka Any. Kiedy zdejmowała koszul , zobaczył
wyra nie jej smukłe kształty.
Przełkn ł brandy i szybko odwrócił wzrok. Wprawdzie pokusa była silna, ale nie zni y si do
tego, eby podgl da . Rozpaczliwie zachciało mu si za to zapali . Przeprosił w my lach córk i
si gn ł po papierosa.
Dym nasycił powietrze, koj c jego nerwy Boone z przyjemno ci wsłuchał si w d wi ki harfy.
Niepr dko wrócił do domu, by zasn przy akompaniamencie kropel deszczu, b bni cych o dach,
i płyn cej z daleka tajemniczej muzyce.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Nadbrze ny bulwar t tnił yciem. Ana lubiła ten gwar i tłum, tak jak lubiła cisz i spokój
swojego własnego ogrodu.
Teraz cierpliwie posuwała si wraz ze strumieniem innych samochodów, przybyłych do
Monterey na weekend. Przeje d aj c obok sklepu Morgany, za-uwa yła, e wszystkie miejsca na
parkingu s zaj te. Wobec tego zamiast denerwowa si i szuka wolnego miejsca na ulicy,
zaparkowała trzy przecznice dalej.
Kiedy wysiadła, eby otworzy baga nik, usłyszała płacz dziecka i gderanie zm czonych
rodziców.
- Przesta , bo nic nie dostaniesz! Ja nie artuj , Timothy. Ju dosy nakupili my. A teraz ruszaj!
W odpowiedzi dziecko bezwładnie osun ło si na ziemi . Matka bezskutecznie usiłowała je
podnie , ci gn c za r k . Ana przygryzła wargi, tłumi c miech. Rodzice dziecka zdawali si
nie dostrzega komizmu sytuacji. R ce mieli pełne pakunków, a twarze pos pne.
Wygl dało na to, e Timothy zaraz dostanie w skór , cho w tpliwe, czy po tym b dzie bardziej
posłuszny. Jego tata wcisn ł swoje paczki mamie i z zaci t min nachylił si nad chłopcem.
To taki drobiazg, pomy lała Ana. A oni s tacy zm czeni i nieszcz liwi. Najpierw poł czyła si
z ojcem. Poczuła miło , gniew i za enowanie. Potem z dzieckiem - odebrała zm czenie i
rozpacz z powodu wielkiego słonia, którego chłopczyk zobaczył na wystawie i którego mu
odmówiono.
Zamkn ła oczy. Ojciec zamachn ł si , eby wymierzy klapsa w wypchan pieluszkami pup
synka. Chłopczyk wstrzymał oddech, gotowy wyda roz-paczliwy krzyk upokorzenia.
Nagle m czyzna westchn ł i opu cił r k . Timothy spojrzał w gór . Buzi miał rozpalon i
zalan łzami.
Ojciec przykucn ł i wyci gn ł r ce.
- Zm czyli my si , prawda?
Timothy czkn ł, zaszlochał, a potem wtulił si w ramiona taty i oparł mu ci k głow na
ramieniu. - Pi !
- Dobrze, stary. - Ojciec delikatnie poklepał synka po pupie i posłał bliskiej łez onie krzepi cy
u miech. - Chod my si napi czego zimnego. Małemu
trzeba zmieni pieluch .
Odeszli zm czeni, ale pogodzeni.
Ana u miechn ła si do siebie i otworzyła baga nik. Rodzinne wakacje to nie tylko sama zabawa
i przyjemno ci. Kiedy nast pnym razem b d chcieli na siebie warcze , nie b dzie jej w pobli u,
eby im pomóc. Mogła tylko mie nadziej , e jako poradz sobie bez niej.
Zarzuciła torebk na rami i zacz ła wypakowywa pudełka przygotowane dla Morgany. Było
ich półtuzina, a zawierały mieszanki ziół, buteleczki z olejkami, kremy, pachn ce saszetki,
atłasowe poduszeczki na sen oraz miesi czny zapas specjalnych zamówie , od toników po
perfumy specjalnie dobierane dla konkretnych osób.
W pierwszej chwili pomy lała, e musi obróci dwa razy, ale potem doszła do wniosku, e je li
nale ycie wywa y ładunek, na pewno uda jej si zanie wszystko za jednym zamachem.
Ustawiła pryzm pudełek, wzi ła j na r ce, a potem łokciem zamkn ła baga nik i ruszyła przed
siebie. Gdzie w połowie drogi zacz ła si zastanawia , dlaczego zawsze popełnia ten sam bł d.
Znacznie łatwiej byłoby obróci dwa razy. I nie chodziło tylko o to, e pudełka były takie
ci kie. Rzecz w tym, e ładunek był niewygodny, a chodnik strasznie zatłoczony. Na domiar
wszystkiego włosy ci gle opadały jej na oczy. Uskoczyła i w ostatniej chwili unikn ła zderzenia
z par nastolatków.
- Mo e ci pomóc?
Zła na siebie i na cały wiat odwróciła si . To był Boone. W lu nych spodniach i podkoszulku
wygl dał piekielnie poci gaj co. Niósł Jessie na barana, a ona miała si i klaskała z rado ci.
- Przejechali my si na karuzeli, poszli my na lody i nagle zobaczyli my ciebie - zawołała.
- Chyba lubisz nosi ci ary - zauwa ył Boone.
- To wcale nie jest ci kie.
Boone poklepał Jessie po nodze, a ona szybko ze lizgn ła si po jego plecach na ziemi .
- Pomo emy ci.
- Nie trzeba. - To nonsens odrzuca pomoc, której naprawd potrzebowała, ale wolała zosta
sama. W ko cu udawało jej si unika Boone' a przez ponad pół tygodnia. Udało jej si te , cho
z nieco gorszym skutkiem, unika my lenia o
nim.
- Nie chc wam psu planów.
- Nie mamy adnych konkretnych planów, prawda, Jessie?
- Aha. Tak sobie tylko spacerujemy. Mamy dzi wolny dzie .
Ana u miechn ła si , ale kiedy spojrzała na Boone'a, spowa niała. Patrzył na ni tym swoim
deprymuj cym wzrokiem, a w jego u miechu kryło si wyzwanie.
- To niedaleko - zacz ła, poprawiaj c paczk , która zaczynała si zsuwa . - Mog ...
- To si dobrze składa - przerwał jej Boone. Wzi ł z jej r k pudełka i spojrzał w oczy. - Po to ma
si s siadów.
- Ja wezm jedno - zaproponowała Jessie. – Dam sobie rad .
- Dzi kuj . - Ana wr czyła jej najl ejsze pudełko. - Id do sklepu mojej kuzynki.
- Czy dzieci ju si urodziły? - zapytała Jessie, kiedy ruszyli przed siebie.
- Jeszcze nie.
- Pytałam tatusia, jak to si stało, e ona ma w brzuchu dwoje dzieci, a on mi powiedział, e
czasami jest dwa razy wi cej miło ci.
Jak mo na si broni przed takim człowiekiem, pomy lała Ana. Ciepło spojrzała Boone'owi w
oczy.
- Czasami tak bywa. Zawsze potrafisz znale stosown odpowied ? - spytała cicho.
- Nie zawsze. - Sam nie wiedział, czy to dobrze, e ma zaj te r ce, czy le. Bo gdyby miał wolne
r ce, kusiłoby go, eby jej dotkn . - Po prostu staram si znale najlepsz w danych
okoliczno ciach. Gdzie si ukrywała , Anastasio?
- Ja si ukrywałam? - Ciepły blask znikn ł z jej oczu.
- Nie widziałem ci na podwórku od wielu dni. A przecie nie wygl dasz mi na osob , któr
łatwo przestraszy .
- Nie wiem, o co ci chodzi. Miałam du o pracy. - Ze wzgl du na Jessie, która biegła przodem,
starała si mówi spokojnie. - Nawet bardzo du o. - Skin ła w stron pudełek. - Wła nie niesiesz
to, co robiłam przez ten czas.
- Czy by? Wobec tego dobrze, e nie zapukałem do twoich drzwi pod pretekstem po yczenia
szklanki cukru. Mało brakowało, ale koniec ko ców wydało mi si to zbyt banalne.
- Doceniam twoj pow ci gliwo .
- Bo i powinna .
Nie odpowiedziała, tylko odrzuciła włosy z czoła i zawołała do Jessie:
- Pójdziemy t dy, eby wej do sklepu od tyłu. W soboty na ogół jest du y ruch - wyja niła. -
Nie lubi przechodzi z pudełkami przez cały sklep i przeszkadza klientom.
- A co twoja kuzynka sprzedaje?
- Och... - Ana znowu si u miechn ła. – To i owo. My l , e zainteresuje ci jej towar.
Wchodzimy! - W skazała na w ski ganek, zastawiony doniczkami z czerwonym geranium. -
Mo esz otworzy , Jessie?
- Dobrze. - Zaciekawiona dziewczynka pchn ła drzwi i wydała przejmuj cy pisk. - Och, tato,
patrz!
Odstawiła pakunek i rzuciła si w stron drzemi cego na stole olbrzymiego białego kota.
- Jessico! - Ju sam ton Boone'a wystarczył, eby jego córka zatrzymała si w pół kroku. - Chyba
ci mówiłem, e nie nale y si zbli a do obcych zwierz t.
- Ale tatusiu, on jest taki liczny.
- Ona - poprawiła j Ana, kład c pudełka na blacie. - Poza tym twój tatu ma racj . Nie wszystkie
zwierz ta lubi małe dziewczynki.
- A ona lubi? - zapytała Jessica.
Palce wierzbiły j , eby pogłaska g ste białe futerko.
- Czasami Luna nie lubi nikogo. - Ana ze miechem podrapała kotk mi dzy uszami. - Ale je eli
b dziesz grzeczna i b dziesz j głaska tylko wtedy, kiedy ci na to łaskawie pozwoli, mo e ci
polubi. Ona nie drapie - zwróciła si do Boone'a. - Kiedy ma dosy , po prostu odchodzi.
Tym razem jednak Luna musiała by w dobrym humorze. Podeszła do kraw dzi stołu i zacz ła
si ociera o wyci gni t r k Jessie.
- Lubi mnie! - Jessie u miechn ła si od ucha do ucha. - Widzisz, tatusiu, ona mnie lubi!
- Widz .
- Morgana zawsze ma co zimnego do picia. – Ana otworzyła mał lodówk . - Napijecie si
czego ?
- Ch tnie. - Prawd mówi c, wcale nie chciało mu si pi , ale była to dobra okazja, eby jeszcze
troch poby w jej towarzystwie. Oparł si o blat i czekał, a Ana wyjmie szklanki. - Sklep jest
tam? - Wskazał na drzwi.
Skin ła głow .
- Tak. A tam jest magazyn. Morgana sprzedaje w zasadzie pojedyncze egzemplarze, wi c nie
trzyma wi kszych zapasów.
Boone si gn ł ponad r k Any i dotkn ł listków rozmarynu na parapecie.
- Ona te si zajmuje takimi rzeczami?
Udała, e nie czuje, e si przy tym o ni otarł. Pachniał wiatrem i słon wod . Pewnie byli z
Jessie nad morzem i karmili mewy.
- Jakimi rzeczami? - zapytała.
- Ziołami i tak dalej...
- Co w tym rodzaju. - Odwróciła si i poniewa stał zbyt blisko, stukn ła go szklank w pier . -
Piwo korzenne.
- Fantastycznie. - Czuł, e to nie fair, ale wzi ł z jej r k szklank i nie cofn ł si ani o krok.
Musiała przechyli głow , eby spojrze mu w oczy. - To mogłoby by niezłe hobby dla mnie i
Jessie. Nauczysz nas, jak hodowa zioła?
- Dokładnie tak samo jak wszystko, co yje - powiedziała, sil c si na spokój. - Z trosk , uwag i
miło ci . Stoisz mi na drodze, Boone.
- Mam nadziej . - Spojrzał na ni przenikliwie i dotkn ł jej policzka. - Anastasio, uwa am, e
powinni my...
- Umowa jest umow , kochanie! - Drzwi nagle si otworzyły. - Kwadrans odpoczynku po dwóch
godzinach pracy.
- Nie b d mieszny! Zachowujesz si , jakbym była jedyn kobiet przy nadziei na całym
wiecie. - Morgana z westchnieniem weszła na zaplecze. Na widok go ci, a raczej obcego
m czyzny, który przypierał jej kuzynk do ciany, uniosła brwi.
- Bo jeste jedyn kobiet przy nadziei w moim wiecie - o wiadczył Nash. - O, cze , Ano!
Zjawiła si w sam por . Musisz przekona Morgan , eby si oszcz dzała. A skoro ju tu
jeste , mog ... - Spojrzał na m czyzn stoj cego obok kuzynki i nagle si rozpromienił. -
Boone?! Niech mnie wszyscy diabli! Boone Sawyer! Ty stary skurczy... - Przerwał, bo Morgana
tr ciła go łokciem w ebra. Przy stole, wytrzeszczaj c oczy, stała mała dziewczynka. - ... byku -
doko czył, przeszedł przez pokój, wyci gn ł r k do Boone'a i klepn ł go w plecy. - Co ty tu
robisz?
- Dostarczam towar. - Boone z u miechem u cisn ł mu r k . - A ty?
- Próbuj przemówi onie do rozs dku. Bo e, ile to ju czasu? Cztery lata?
- Co koło tego.
Morgana splotła r ce na brzuchu.
- Widz , e si znacie.
- Jasne, e tak. Poznali my si na zje dzie pisarzy. To musiało by jakie dziesi lat temu. Nie
widzieli my si od... od pogrzebu Alice - przypomniał sobie Nash. Przypomniał sobie te rozpacz
i niedowierzanie w oczach Boone'a, kiedy stał nad grobem ony.- Co u ciebie?
- W porz dku - u miechn ł si Boone.
- To dobrze. - Nash u ciskał go, a potem zwrócił si do Jessie. - A ty musisz by Jessica?
- Aha. - Dziewczynka rozpromieniła si . Lubiła poznawa nowych ludzi. - Kim pan jest?
- Jestem Nash. - Nash podszedł do niej i przykucn ł. Z wyj tkiem oczu, odziedziczonych po ojcu,
mała była kopi Alice. Bystra, ładna, istny chochlik. Podał jej r k . - Miło mi ci pozna .
Jessica zachichotała.
- Czy to pan wło ył Morganie dzieci do brzucha?
Trzeba było przyzna Nashowi, e zamurowało go tylko na chwil .
- Tak, przyznaj si do winy. - Ze miechem podniósł Jessic . - Za to Ana b dzie musiała je
wyj . A co wy robicie w Monterey?
- Teraz tu mieszkamy - odparła Jessie. – Jeste my s siadami Any.
- artujesz?! - Nash spojrzał na Boone'a. – Od kiedy?
- Od ponad tygodnia. Słyszałem, e i ty tu mieszkasz, wi c miałem zamiar ci odszuka , kiedy
ju si rozlokujemy. Nie wiedziałem, e o eniłe si z kuzynk mojej s siadki.
- Ale ten wiat jest mały - zauwa yła Morgana i spojrzała na An , która nie odezwała si , odk d
weszli do pokoju. - Chyba nikt nie zamierza mnie przedstawi , wi c musz to zrobi sama.
Jestem Morgana.
- Przepraszam. - Nash podsadził sobie Jessie na biodro. - Usi d , Morgano.
- Nic mi nie...
- Siadaj! - odezwała si Ana, podsuwaj c krzesło.
- Widz , e zostałam przegłosowana – westchn ła Morgana i usiadła. - Jak wam si podoba w
Monterey?
- Bardzo - odparł Boone, a jego wzrok spocz ł na Anie. - Bardziej ni si spodziewałem.
- Musimy si spotka - powiedziała Morgana.
Mo e wtedy dowiem si ró nych rzeczy, które Nash przede mn ukrywa.
- Bardzo ch tnie.
- Ale kotku, ja jestem jak otwarta ksi ga. – Nash cmokn ł on w czoło, mrugaj c przy tym do
Any. - Czy to jest towar zamówiony przez Morgan ?
- Tak. Zaraz wszystko rozpakuj . Chciałabym, eby wypróbowała ten nowy fiołkowy balsam do
ciała, zanim go wystawisz. Przyniosłam te troch wi cej mydlanego szamponu.
- To dobrze, bo ju sprzedałam cały zapas. - Morgana wzi ła z r k Any butelk i otworzyła j . -
Ładnie pachnie. - Roztarła na dłoni kilka kropel. - I ma przyjemn konsystencj .
- Słodkie fiołki i irlandzki mech, przysłany przez tat . - Ana podniosła wzrok znad pudełek. -
Nash, mo e by oprowadził Jessie i Boone'a po naszym sklepie?
- To dobry pomysł. My l , e znajdziesz tu mas rzeczy z twojej działki - zwrócił si Nash do
Boone' a, kiedy szli do drzwi.
W progu Boone obejrzał si .
- Anastasio! - Poczekał, a spojrzy na niego, a potem powiedział z naciskiem: - Tylko mi nie
ucieknij.
- No, no... - Morgana u miechn ła si , kr c c głow . - Chcesz mi o tym opowiedzie ? - zwróciła
si do Any, kiedy m czy ni i Jessie znikn li za drzwiami.
- O czym? - Ana mocniej ni to było potrzebne szarpn ła ta m klej c pudełka.
- O tobie i o tym przystojniaku z s siedztwa, oczywi cie.
- Nie ma o czym mówi .
- Moja droga, ja ci dobrze znam. Kiedy tu weszłam, była nim tak zaabsorbowana, e nawet
gdybym wywołała tornado, nie zwróciłaby na to uwagi.
Ana zacz ła pospiesznie rozpakowywa buteleczki.
- Nie b d mieszna! Nie spowodowała tornada od czasów, kiedy po raz pierwszy obejrzały my
„Czarnoksi nika z Krainy Oz”.
- Ana! - powiedziała z naciskiem kuzynka.- Wiesz, e ci kocham.
- Wiem. I ja te ci kocham.
- Znam ci . Rzadko si denerwujesz. Dlatego tak mnie to fascynuje, a zarazem niepokoi, e jeste
teraz strasznie zdenerwowana.
- Wcale nie jestem zdenerwowana. - Ana skrzywiła si . - No dobrze, niech ci b dzie. Nie mog
zaprzeczy , e denerwuj si w jego obecno ci. Dlatego, e on
mi si tak bardzo podoba. Musz si nad tym zastanowi .
- Nad czym chcesz si zastanawia ?
- Co z tym zrobi . To znaczy z nim. Nie zamierzam popełni kolejnego bł du, tym bardziej e w
gr wchodzi równie Jessie.
- Czy ty si aby w nim nie zakochała ?
- Co za absurd! – Ana zbyt pó no zdała sobie spraw , e jej energiczny protest mógł wzbudzi
podejrzenia. - Jestem po prostu rozdra niona, to wszystko. aden m czyzna nie działał tak na
mnie, fizycznie, od... - nigdy, pomy lała, nigdy dot d i, jak si obawiała, nigdy wi cej - od
dłu szego czasu. Musz si nad tym zastanowi - powtórzyła.
- Ana. - Morgana wyci gn ła do niej r ce. - Sebastian i Mel za par dni wracaj z podró y
po lubnej. Popro Sebastiana, eby spojrzał w przyszło . B dziesz znacznie spokojniejsza, je eli
dowiesz si , jak rozwinie si wasza znajomo .
- Nie! - Ana potrz sn ła głow . - Musz przyzna , e przez chwil o tym my lałam, ale potem
doszłam do wniosku, e co ma by , to b dzie. Chc startowa na równych zasadach. Gdybym
wszystko z góry wiedziała, byłoby to nie fair wzgl dem Boone' a. Mam wra enie, e wyrównane
szanse s szczególnie wa ne dla nas obojga.
- Ty wiesz najlepiej. Ale powiem ci co jako kobieta. - Morgana u miechn ła si . - Jako wró ka.
To czy wiesz, czy nie, nie ma adnego znaczenia, kiedy jaki m czyzna zapadnie ci w serce.
Najmniejszego znaczenia.
Ana skin ła głow .
- Musz wobec tego dopilnowa , eby nie zapadł mi w serce, póki nie b d na to gotowa.
- To niesamowite - powtarzał Boone, zwiedzaj c sklep. - Wprost niesamowite.
- Ja te tak pomy lałem, kiedy po raz pierwszy tu wszedłem. - Nash si gn ł po kryształow
ró d k , zako czon ostrzem z ametystu. - Ludzie z naszej bran y musz wariowa za takimi
rzeczami.
- Owszem - przyznał Boone, bior c ró d k . - Autorzy bajek albo okulty ci. Mi dzy tymi dwoma
gatunkami jest w tła granica. Twój ostatni film zmroził mi krew, nawet je li mnie roz mieszył.
- Humor w horrorze - u miechn ł si Nash.
- Nikt nie potrafiłby zrobi tego lepiej. – Borne zerkn ł na córk . Wła nie
podziwiała miniaturowy srebrny zamek, otoczony fos z t czowego szkła. -Obawiam si , e nie
wyjd st d z pustymi r kami.
- Ona jest liczna - powiedział Nash, a jego my li znów pow drowały ku jego własnym dzieciom,
które ju wkrótce miały si urodzi .
- Wygl da zupełnie jak jej matka. - Boone spostrzegł nieme pytanie i trosk w oczach
przyjaciela. - Ból przemija, Nash, czy nam si to podoba, czy nie. Alice była w moim yciu
czym cudownym. Jestem wdzi czny losowi za ka d sp dzon z ni chwil . - Odło ył ró d k .
- A teraz chciałbym si dowiedzie , jak do tego doszło, e taki elazny kawaler jak ty o enił si i
ma zosta ojcem bli ni t.
- Zbierałem materiały - wyja nił ze miechem Nash. - Chciałem si wyprowadzi z Los Angeles i
zamieszka gdzie pod miastem, sk d mógłbym doje d a do pracy. Niedługo po przyje dzie
zorientowałem si , e potrzebne mi s pewne materiały do scenariusza. W szedłem do tego
sklepu i zobaczyłem Morgan .
Zobaczył znacznie wi cej, ale nie zamierzał opowiada teraz Boone'owi o dziedzictwie
Donovanów. Bo nawet Boone by mu nie uwierzył.
- A ty jak ju decydujesz si na skok, to tylko na gł bok wod - stwierdził Boone.
- Ty te . Indiana le y daleko st d.
- Ja nie chciałem by w zasi gu r ki. – Borne skrzywił si . - Chciałem uciec od rodziców, moich
i Alice, bo nagle u wiadomiłem sobie, e stali my si z Jessie tre ci ich ycia. Poza tym
zapragn łem odmiany.
- I w ten sposób wyl dowałe obok Anastasii?
- Nash zmru ył oczy. - To ten drewniany dom z balkonami i mas okien?
- Tak.
- Dobrze wybrałe . - Nash znów zerkn ł na Jessie. Obeszła cały sklep i po raz kolejny zmierzała
w stron srebrnego zamku. Ani razu o niego nie poprosiła, ale zachwyt w jej oczach był bardziej
wymowny ni słowa. - Je eli ty jej go nie kupisz, ja to zrobi - powiedział do przyjaciela.
Kiedy Ana wyłoniła si z zaplecza, eby poustawia towar na półkach, zobaczyła na ladzie nie
tylko miniaturowy zamek, ale tak e metrowej wysoko ci rze b skrzydlatej wró ki, która
niedawno wpadła jej w oko, kryształow figurk jednoro ca, mosi nego czarnoksi nika,
trzymaj cego kryształow
kul o wielu płaszczyznach, oraz globus wielko ci piłki no nej.
- Ulegli my słabo ci - wyznał Boone z za enowaniem. - Kompletny brak silnej woli.
- Masz za to pierwszorz dny gust. – Pogłaskała skrzydło wró ki. - Pi kna, prawda?
- Jedna z naj ładniej szych, jakie widziałem. Chyba j sobie postawi w gabinecie, jako ródło
natchnienia.
- To dobry pomysł. - Ana nachyliła si nad gablot z amuletami. - Malachit na jasne my lenie. -
Brała w palce gładkie kamienie, ogl dała je i odkładała. - Sodalit przeciwko dezorientacji,
kamie ksi ycowy na wra liwo . Ametyst oczywi cie na intuicj .
- Oczywi cie.
Udała, e go nie słyszy.
- Kryształ na dobre pr dy. - Przyjrzała mu si spod oka. - Jessie mówi, e próbujesz rzuci
palenie.
- Na razie staram si ograniczy . - Boone wzruszył ramionami.
Wr czyła mu kryształ.
- No go przy sobie. To na koszt firmy. - Kiedy si odwróciła, Boone wzi ł kamie i potarł go w
palcach.
To na pewno nie zaszkodzi.
Boone nie wierzył w magiczn sił amuletów czy kamieni, uwa ał za to, e mog by ródłem
natchnienia. Uznał te , e b d si ładnie prezentowa w szklanej czarce na jego biurku. Takie
rzeczy pomagaj stworzy odpowiedni atmosfer . Podobnie jak globus, którego zamierzał
u ywa jako przycisku do papierów.
W sumie popołudnie okazało si całkiem udane i miało kilka plusów. Sp dził mas czasu z Jessie
i doskonale bawili si na karuzeli, pograli w gry elektroniczne, przeszli si po nabrze u.
Spotkanie z Anastasi tak e mo na było zaliczy na plus. A spotkanie z Nashem, który, jak si
okazało, mieszkał w tej samej miejscowo ci, to przecie istny cud!
Pomy lał, e brakowało mu m skiego towarzystwa. Do tej pory nie zdawał sobie z tego sprawy,
zaj ty przygotowaniami do przeprowadzki, a potem sam przeprowadzk . A Nash, cho ich
przyja latami ograniczała si do korespondencji, był wła nie takim kumplem, jakiego było mu
trzeba.
Bezpo rednim, lojalnym, obdarzonym wyobra ni .
Miło b dzie móc udzieli mu kilku ojcowskich porad, kiedy ju przyjd na wiat jego bli ni ta.
Trzymaj c w dłoni kamie ksi ycowy, pomy lał, e ten wiat jest rzeczywi cie mały, lecz
fascynuj cy.
Jeden z jego najdawniejszych przyjaciół o enił si z kuzynk ich s siadki. Anastasia nie b dzie
ju mogła tak łatwo go unika .
Bo bez wzgl du na to, co mówiła, czuł, e starała si go unika . Odnosił te wra enie, e
denerwuje t liczn s siadk , co, szczerze mówi c, sprawiało mu pewn satysfakcj .
Ju prawie zapomniał, jak to jest zbli a si do kobiety, która reaguje rumie cem, zmieszaniem i
przyspieszonym t tnem. Kobiety, z którymi si za-dawał w ostatnich latach, były na ogół
atrakcyjne i do wiadczone. A tak e zupełnie niegro ne, pomy lał, wzruszaj c ramionami. Lubił
ich towarzystwo, bo nigdy tak do ko ca nie przestał lubi kobiet. Ale nie było w tym nic
nadzwyczajnego, adnej tajemnicy, adnej magii.
Widocznie nale ał do tego rodzaju m czyzn, których poci gaj kobiety bardziej staro wieckie.
Ró ano-ksi ycowy typ, pomy lał ze miechem. A potem zobaczył An i miech uwi zł mu w
gardle.
Była w ogrodzie; szła, a wła ciwie sun ła w srebrzystej po wiacie, a towarzysz cy jej szary kot
to znikał, to wyłaniał si z cienia. Rozpuszczone włosy opadały jej na ramiona i bladoniebiesk
koszul jak złoty płaszcz. Niosła koszyk, do którego wrzucała ci te kwiaty. Zdawało mu si te ,
e piewała.
Bo rzeczywi cie piewała stare zakl cia, przekazywane z pokolenia na pokolenie. Było ju
dobrze po północy i Ana s dziła, e jest sama i nikt jej nie widzi.
Pierwsza noc jesiennej pełni to pora niw, tak jak pierwsza noc wiosennej pełni była por siewu.
Zakre liła ju kr g, oczyszczaj c teren.
W oczach miała magi . I magi miała we krwi.
- Pod ksi ycem, wiatłem, mrokiem wybieram dotykiem, wzrokiem. Na moje zawołanie, co
zechc , niech si stanie.
Wykopała korze mandragory, wybrała bukwic i heliotrop, wrotycz i niecierpka,
krwistoczerwone ró e na wzmocnienie sił i bylic na m dro . Kosz stawał si coraz ci szy i
coraz bardziej pachn cy.
- Dzisiaj niwa, jutro siewy, zbieraj plony, wyrzu plewy. Po to przyszło si
rodzi , by pomaga , nie szkodzi .
Nachyliła si nad kwiatami, wdychaj c ich dojrzały zapach.
- Zastanawiałem si , czy to ty, czy jaka zjawa.
Poderwała si i zobaczyła go, a raczej cie nad ywopłotem. Cie przenikn ł przez płot, wszedł
do jej ogrodu i stał si m czyzn .
Serce podskoczyło jej do gardła.
- Przestraszyłe mnie.
- Przepraszam. - To ksi yc musiał sprawi , e wygl dała tak... czarownie. - Pracowałem do
północy, a kiedy wyjrzałem przez okno, zobaczyłem ciebie. Czy nie jest za pó no, eby zrywa
kwiaty?
- Ksi yc wieci do jasno. - Ana u miechn ła si . Boone nie zobaczył nic, czego nie powinien
widzie . - Powiniene wiedzie , e wszystko, co si zbiera przy ksi ycu, jest zaczarowane.
- Rzadko opieram si czarom. - Boone wyci gn ł r k i chwycił pasmo jej włosów. Zobaczył, jak
z jej oczu znika u miech, a w jego miejsce pojawia si co , od czego krew zawrzała mu w yłach.
- Wracaj lepiej do domu - powiedziała. - Jessie jest sama.
- Jessie pi. - Podszedł jeszcze bli ej, jakby jej włosy, które owin ł sobie wokół palców, były
lin , przyci gaj c go do Any. Był teraz w zakre lonym przez ni magicznym kr gu. - Okna s
otwarte, wi c gdyby mnie wołała, usłysz .
- Jest ju pó no. - Ana chwyciła kosz tak mocno, e uchwyt wpił jej si w r k . - Musz ...
Boone delikatnie odebrał jej koszyk i postawił na ziemi.
- Ja te musz . - Zanurzył drug r k w jej włosach. - I to bardzo.
Kiedy zbli ył usta ku jej ustom, zadr ała i po raz ostatni spróbowała zapanowa nad sytuacj .
- Boone, to mo e nam wszystkim bardzo skomplikowa ycie.
- A mo e mam ju do prostych sytuacji - powiedział, ale odwrócił lekko głow , tak e jego usta
musn ły policzek Any tu przy skroni. - Powinna wiedzie , e je li m czyzna spotyka kobiet
zbieraj c kwiaty przy ksi ycu, nie ma innego wyj cia, tylko musi j pocałowa .
Poczuła, e mi kn pod ni kolana. Osun ła si w jego ramiona.
- Ona tak e nie ma wyboru. Musi go pragn .
Odchyliła głow i podała mu usta. Postanowił sobie, e b dzie delikatny. Taka
noc sama prosiła si o to, przesycona aromatem ziół i muzyk fal rozbijaj cych si o skały.
Kobieta w jego ramionach była smukła jak trzcina, a pod chłodn , jedwabn koszul kryło si
gor ce ciało.
Ale kiedy zaton ł w tych mi kkich, pon tnych ustach, kiedy owion ł go czarowny zapach jej
perfum, przyci gn ł j mocno i dał si ponie zmysłom.
Tak silnych odczu nie dało si wytłumaczy logicznie. Nigdy dot d nie reagował w taki sposób
na adn kobiet . Pragnienie było ostre i bolesne, niemal zwierz ce, a j k, jaki wydarł mu si z
ust, oznaczał nie tylko rozkosz, ale i ból.
Tysi ce sztyletów przeszywały mu ciało. A on nie mógł si od niej oderwa , nie potrafił
utrzyma ust z dala od jej ust. Bał si , e je li wypu ci j z u cisku, Ana zniknie, a on ju nigdy
w yciu nie zazna podobnej nami tno ci.
Nie potrafiła da mu ukojenia. Chciała go pogłaska , chciała zapewni , e wszystko b dzie
dobrze, ale nie mogła, bo kompletnie zatraciła si w jego ramionach.
Dobrze wiedziała, e to pierwsze zetkni cie b dzie niepohamowane i dzikie. Pragn ła tego,
mimo i si bała. Teraz pokonała strach. I podobnie jak Boone, czuła tylko ból i obezwładniaj c
rozkosz.
Dr cymi r kami głaskała go po twarzy, po włosach, a jej rozpalone ciało tuliło si do jego ciała.
Resztkami tchu wyszeptała jego imi .
Ale on i tak j usłyszał. Poprzez oszalały szum krwi usłyszał ten cichy, dr cy szept. Czy to ona
dr ała, czy on? I w ko cu ta niepewno , które z nich jest bardziej oszołomione, kazała mu si
wycofa .
Nie wypuszczaj c Any z obj patrzył jej w twarz. W ksi ycowej po wiacie wygl dała jak
uwi ziona w morzu bł kitu. Uwi ziona przez niego.
- Boone...
- Jeszcze nie. - Potrzebował dłu szej chwili, eby si opanowa . Mało brakowało, a byłby si
zapomniał. - Jeszcze nie. – Musn ł jej usta w lekkim po-całunku, którym ostatecznie j rozbroił. -
Nie chciałem ci dotkn .
- Nie dotkn łe mnie. - Wargi jej dr ały. - Ty mnie ugodziłe .
- S dziłem, e ju do tego dojrzałem. - Pu cił j . - Nie wiem, czy którekolwiek z nas jest ju
gotowe. - Bał si jej dotkn , wi c schował r ce do kieszeni. - Mo e to ten ksi yc, a mo e ty.
Chc by z tob szczery, Anastasio. Nie wiem, co z tym wszystkim pocz .
- No có - westchn ła bezradnie. - Wida , e oboje mamy podobne rozterki.
- Gdyby nie Jessie, nie wróciłaby sama do domu tej nocy. A ja nie, traktuj lekko intymnych
zbli e .
Ana skin ła głow .
- Gdyby nie Jessie, zaprosiłabym ci , eby został u mnie na noc. - Zaczerpn ła tchu - Czuła, e
szczero ma tu wielkie znaczenie. - Byłby moim pierwszym m czyzn .
- Twoim... - Boone na moment zaniemówił. Na my l ojej niewinno ci poczuł l k, a zarazem
niebywałe podniecenie. - O Bo e!
- Nie wstydz si tego - powiedziała, dumnie unosz c głow .
- Nie to chciałem powiedzie ... - Speszony, przeci gn ł r k po włosach. Wi c ona jest czysta!
Złotowłosa dziewica w zwiewnej bł kitnej szacie z kwiatami u stóp. A on musiał jej si oprze ,
musiał odej sam. - Pewnie nie wiesz, co to znaczy dla m czyzny.
- Raczej nie. Przecie nie jestem m czyzn . - Schyliła si po koszyk. - Wiem za to, co znaczy
dla kobiety wiadomo , e wkrótce odda si komu po raz pierwszy. Dlatego wydaje mi si , e
powinni my si oboje nad tym powa nie zastanowi . - Spróbowała si u miechn . - A trudno
si nad czym powa nie zastanawia po północy, kiedy jest pełnia, a kwiaty dojrzały do
zerwania. Dobranoc, Boone.
- Ano! - Dotkn ł jej r ki. - Nic si nie zdarzy, póki nie b dziesz gotowa.
Anastasia potrz sn ła głow .
- Wiele si wydarzy, ale nie wcze niej, ni jest to nam pisane.
Odwróciła si i pobiegła w stron domu.
ROZDZIAŁ PI TY
Sen długo nie chciał przyj . Boone przez wiele godzin le ał na wznak, wpatruj c si w sufit. Nie
spał jeszcze, gdy wiatło ksi yca przechodziło w gł bok czer , tu przed witem.
Teraz sło ce jasnymi pasmami kładło si na po cieli, a on spał jak kamie , z twarz wtulon w
poduszk . W swoim nie chwycił wła nie An w ramiona i po białych marmurowych schodach
zaniósł na gór , tam gdzie nad skł bionymi chmurami królowało olbrzymie ło e w kaskadach
białego atłasu. Setki cienkich białych wiec rozsiewały wokół ciepł po wiat . Czuł słodki
aromat wanilii i tajemnicz wo ja minu. A tak e dra ni cy zmysły zapach, który towarzyszył
Anie wsz dzie, gdziekolwiek była.
U miechn ła si . Włosy miała złote jak sło ce, a oczy siwe jak dym. Kiedy poło ył j na łó ku,
zapadli si gł boko, jakby w chmury. Słyszał sm tne d wi ki harfy i szept, cichy jak oddech
obłoków.
Kiedy obj ła go ramionami, popłyn li jak duchy w fantastyczny wiat, zł czeni wspólnym
pragnieniem, wspóln m dro ci i niebia sk słodycz pierwszego, niespiesznego pocałunku.
Pod dotykiem jego ust jej uległe usta wyszeptały. . .
- Tato!
Boone obudził si , gdy córka z impetem wyl dowała mu na plecach, a jego nieprzytomny
pomruk niestosownie j roz mieszył. Gło no chichocz c, cmokn ła go w zaro ni ty policzek.
- Zbud si , tato! niadanie gotowe!
- niadanie? - burkn ł w poduszk , próbuj c oczy ci gardło ze snu, a głow i ciało z marze . -
Która godzina?
- Mała wskazówka jest na dziesi tce, a du a na trójce. Zrobiłam grzanki z cynamonem i nalałam
soku pomara czowego do szklaneczek.
Chrz kaj c, przewrócił si na wznak i przez zapuchni te od snu powieki spojrzał na Jessie. Była
promienna jak sło ce, w jaskrawo-ró owej bluzeczce i szortach. Guziki zapi ła krzywo, za to
starannie rozczesała włosy.
- Dawno wstała ?
- Strasznie dawno. Wypu ciłam Daisy na dwór i dałam jej je . Ubrałam si , wyczy ciłam z by i
obejrzałam poranek VI telewizji. A kiedy zgłodniałam, zrobiłam niadanie.
- Napracowała si od rana.
- Aha. Starałam si te nie hałasowa , eby mógł dłu ej pospa w ten dzie , kiedy nie idziesz do
pracy.
- Rzeczywi cie, zachowywała si bardzo cicho przyznał Boone i si gn ł, eby poprawi jej
krzywo zapi t bluzk . - My l , e zasłu yła sobie na nagrod .
Jessie za wieciły si oczy.
- A co dostan ?
- Łaskotki w brzuch. - Boone przewrócił córeczk na łó ko i zacz li si ze miechem mocowa .
Oczywi cie pozwolił jej wygra , udaj c, e jest kompletnie wyczerpany. - Jeste dla mnie za
silna.
- Bo jem jarzyny, a ty nie.
- Niektóre jem.
- O, nieprawda. Wcale ich nie jesz.
- Jak b dziesz miała trzydzie ci trzy lata, nie b dziesz ju musiała je brukselki.
- Ale ja lubi brukselk .
- Tylko dlatego, e tak dobrze gotuj – o wiadczył z satysfakcj Boone. - Moja mama była za to
okropn kuchark .
- Teraz te nie lubi gotowa . - Jessie palcem wypisała mu na plecach swoje imi . - Zawsze z
dziadkiem jedli obiad w mie cie.
- Bo dziadek nie jest głupi. - Boone zauwa ył, e córka wci ma kłopoty z liter S. B d musieli
nad tym popracowa .
- Mówiłe , e mogliby my dzi zadzwoni do dziadków Sawyerów. I do Nany i Popa.
- Dobrze, ale dopiero za kilka godzin. – Odwrócił si i spojrzał córce w oczy. - T sknisz za nimi,
kotku?
- Tak. - Przygryzaj c j zyk, zacz ła mu pisa na piersi „Sawyer”. - To takie dziwne, e ich tu nie
ma. Czy oni przyjad nas odwiedzi ?
- Oczywi cie, e tak. - Odezwało si w nim poczucie winy, nieodł czny atrybut ojcostwa. -
Wolałaby , eby my zostali w Indianie?
- Za nic na wiecie! - wykrzykn ła Jessie. - Tam nie ma pla y i fok, nie ma karuzeli, i Ana tam
nie mieszka. Tu jest najlepsze miejsce, jakie znam.
- Mnie te si tu podoba. - Boone usiadł i pocałował j w czoło. - A teraz zmykaj, ebym mógł
si ubra .
- Ale zejdziesz zaraz na niadanie? - zapytała, zsuwaj c si z łó ka.
- Jasne, e tak. Umieram z głodu i marz o grzankach z cynamonem.
Jessie uszcz liwiona pobiegła do drzwi.
- No to zrobi jeszcze jedn porcj .
Przeczuwaj c, e Jessie gotowa pokroi cały bochenek, Boone szybko wzi ł prysznic,
zrezygnował z golenia, po czym nało ył szorty i podkoszulek, który ju od dawna nadawał si
tylko do wyrzucenia.
Starał si nie my le o przerwanym nie. W ko cu łatwo było go zinterpretowa . Pragn ł Any,
nie była to adna nowo . A ta wszechogarniaj ca biel to symbol jej niewinno ci.
Niewinno ci, która miertelnie go przera ała. Zastał Jessie w kuchni, pracowicie smaruj c
grzanki masłem. Obok stał cały talerz na wpół spalonych kromek Wokół unosił si zapach
spalonego chleba i cynamonu.
Nastawił kaw i dopiero potem si gn ł po grzank . Była zimna, twarda i pokryta grudkami cukru
z cynamonem. Widocznie Jessie odziedziczyła talenty kulinarne po babce.
- Pyszne - powiedział, gło no przełykaj c prze uty k s. - Moje ulubione niedzielne niadanie.
- Czy Daisy te mo e troch spróbowa ?
Boone znów spojrzał na pi trz cy si przed nim stos grzanek, a potem na Daisy, która stała obok
stołu z wywieszonym j zykiem.
- My l , e tak - stwierdził. - Nachylił si i dał psu grzank do pow chania. - Siad! -
zakomenderował pewnym głosem, zgodnie z zaleceniami podr czników do tresury.
Ale Daisy nadal wystawiała j zyk i merdała ogonem.
- Daisy, siad! – Klepn ł j po pupie. Daisy przysiadła a potem nagle skoczyła na niego. -
Przesta ! – Uniósł r k z grzank i powtórzył polecenie. Po pi ciu przygn biaj cych minutach,
podczas których starał si nie my le o tym, jakie to było proste dla Any, udało mu si zmusi
wreszcie psa, by usiadł. Daisy chwyciła kawałek chleba, bardzo z siebie zadowolona.
- Zrobiła to w ko cu, tato!
- Co jakby. - Boone wstał, eby sobie nala kawy.
- Zaraz we miemy j na spacer, na prawdziw lekcj .
- Dobrze. - Jessie z zadowoleniem chrupała grzank . - Mo e go Any ju sobie pójdzie i Ana
b dzie nam mogła pomóc.
- Jaki go ? - zapytał Boone, si gaj c po dzbanek.
- Widziałam j przed domem z jakim panem. ciskała go i całowała, i tak dalej.
- Co?! - Dzbanek wy lizgn ł mu si z r k i stukn ł o blat.
- Dziurawe r ce! - roze miała si Jessie.
- Masz racj . - Boone odwrócił si tyłem i nalał sobie kawy. - Jak on wygl dał? - rzucił jakby
nigdy nic, ale gardło miał ci ni te.
- Był bardzo du y i miał czarne włosy. miali si i trzymali za r ce. I całowali. Mo e to jej
chłopak.
- Chłopak... - powtórzył Boone przez zaci ni te z by.
- O co ci chodzi, tatusiu?
- O nic. Kawa mi wystygnie. - Poci gn ł mały łyczek. Trzymali si za r ce, pomy lał. I całowali.
Musi sobie obejrze faceta. - Wyjd my na taras, Jess. Mo e uda nam si namówi Daisy, eby
znowu usiadła.
- Dobrze. - Pod piewuj c rado nie, Jessie wzi ła talerz z grzankami. - Lubi je na dworze. Tam
jest bardzo ładnie.
- Tak, bardzo ładnie. - Kiedy wyszli na taras, Boone nie usiadł, tylko z kubkiem w r ku stan ł
przy balustradzie. W s siednim ogrodzie nie było nikogo i to go jeszcze bardziej zaniepokoiło.
Oczyma duszy widział ju , co Ana robi w domu z tym swoim wysokim, czarnowłosym
chłopakiem.
Zjadł jeszcze trzy grzanki, popił je kaw , nie przestaj c my le o tym, co powie pannie Anastasii
Donovan, kiedy j znowu zobaczy.
Je eli ona sobie wyobra a, e mo e w nocy całowa si z jednym, doprowadzaj c go niemal do
szale stwa, a rano w najlepsze flirtowa z innym, to si grubo myli.
Ju on jej powie, co o tym my li. Jak tylko j dorwie. . .
Nagle w drzwiach do ogrodu ukazała si Ana. Wołała co do kogo w gł bi domu.
- Ana! - Jessie poderwała si i zacz ła wymachiwa r kami. - Cze , Ana!
Ana spojrzała w ich stron . Boone'owi wydało, e si zawahała, a jej u miech był jakby
nerwowy.
Nic dziwnego, pomy lał, pij c kolejny łyk kawy. Ja te byłbym zdenerwowany, gdyby w moim
domu był obcy m czyzna.
- Mog i jej powiedzie , e Daisy usiadła? Mog , tato?
- Tak. - Z ponur min odstawił kubek. - Oczywi cie, id !
Jessie chwyciła w biegu grzank i wołaj c Daisy, pop dziła do ogrodu Any.
Boone czekał tak długo, póki z domu nie wyłonił si znajomy Any. Rzeczywi cie, był bardzo
wysoki. Musi mie dobrze ponad metr osiemdziesi t, pomy lał z niech ci , mimowolnie
prostuj c plecy. Włosy miał czarne, g ste i na tyle długie, e mogły układa si na kołnierzu w
romantyczne fale. Tak pewnie my lały wszystkie kobiety.
Był opalony, postawny i elegancki. Podszedł do Any i obj ł j gestem posiadacza. Boone sykn ł
przez zaci ni te z by.
Ju ja mu poka , pomy lał i bez namysłu ruszył w stron domu Any, zaciskaj c pi ci. Ju ja si
z nim policz .
Kiedy doszedł do ywopłotu, Jessie opowiadała z przej ciem o Daisy, a Ana miała si ,
obejmuj c nieznajomego.
- Ja te bym usiadł, gdyby kto mi zaproponował grzanki z cynamonem - odezwał si m czyzna,
mrugaj c porozumiewawczo do Any.
- Ty by usiadł, gdyby kto zaproponował ci cokolwiek do jedzenia. - Ana u cisn ła go i dopiero
potem zauwa yła Boone'a za płotem. - Och... - oblała si rumie cem. - Dzie dobry.
- Jak leci? - Boone sucho skin ł głow , a potem przeniósł podejrzliwy wzrok na stoj cego obok
niej m czyzn . - Widz , e masz go ci. Nie chcieli my ci przeszkadza ...
- Nie przeszkadzacie mi. Ja... - urwała, zbita z tropu, wyczuwaj c napi t atmosfer . - Boone,
poznaj mojego kuzyna, Sebastiana. Sebastianie - to ojciec Jessie, Boone Sawyer.
- Wi c to twój kuzyn? - zdumiał si Boone.
Sebastian nie mógł powstrzyma znacz cego u miechu.
- Dobrze, e od razu nas sobie przedstawiła , Ano - zwrócił si do kuzynki. - W przeciwnym
wypadku pewnie ju bym miał podbite oko. - Wyci gn ł r k . - Miło mi pana pozna . Ana
opowiadała mi, e ma nowych s siadów.
- To ten kuzyn, co ma konie, tato.
- Tak, pami tam.
U cisk dłoni Sebastiana był mocny i zdecydowany.
Boone byłby zaakceptował kuzyna Any, gdyby nie dostrzegł rozbawienia w jego wzroku.
- Słyszałem, e pan si niedawno o enił?
- Tak. Moja... - Trzasn ły siatkowe drzwi. Sebastian odwrócił si . - O, wła nie
tu idzie. wiatło mojego ycia.
Z domu wyszła wysoka, szczupła kobieta z krótkimi włosami, w zakurzonych butach do konnej
jazdy.
- Daj spokój, Donovan.
- Oto moja spłoniona oneczka. - Było jasne, e para z siebie artuje. Sebastian pocałował on w
r k . - To nowi s siedzi Any, Boone i Jessie Sawyer. A to moja miło , Mary Ellen.
- Mel - szybko poprawiła kobieta. - Tylko Donovan jest na tyle bezczelny, eby mnie nazywa
Mary Ellen.
Ł adny dom - dodała, wskazuj c na s siedni budynek..
- O ile wiem, pan Sawyer pisze bajki i ksi ki dla dzieci, w stylu ciotki Bryny.
- Ach tak? To dobrze. - Mel u miechn ła si do Jessie. - Zało si , e je lubisz.
- Tatu wymy la najlepsze bajki na wiecie. A to Daisy. Nauczyli my j robi siad. Mog kiedy
przyj i obejrze wasze konie?
- Jasne. - Mel przykucn ła, eby pogłaska psa.
Podczas gdy Mel rozmawiała z Jessie o koniach i psach, Sebastian spojrzał na Boone'a.
- Ma pan pi kny dom - powiedział. Prawd mówi c, kiedy sam nosił si z zamiarem jego kupna.
W jego oczach znów pojawił si błysk rozbawienia. - To wietna lokalizacja.
- Rzeczywi cie, ta lokalizacja bardzo mi odpowiada. - Boone nie zamierzał udawa , e nie
rozumie aluzji. - Nawet bardzo. - Wyci gn ł r k i obwiódł palcem policzek Any. - Jeste dzi
strasznie blada, Anastasio.
- Nic mi nie jest. - Ana starała si , by jej głos brzmiał naturalnie, ale doskonale wiedziała, e
Sebastian, je li tylko zechce, mo e czyta w niej jak w otwartej ksi dze. Ju teraz czuła, jak
delikatnie podgl da my li Boone'a. - Przepraszam na chwil . ale obiecałam Sebastianowi głóg.
- Nie narwała głogu tej nocy?
Ana spojrzała mu w oczy.
- Ten głóg jest mi potrzebny do czego innego.
- Nie b dziemy wam przeszkadza . Chod , Jess - Boone wzi ł córk za r k . - Miło mi było was
pozna . Do zobaczenia, Ano.
Sebastian taktownie milczał, póki Boone nie znikn ł im z oczu.
- No, no... - odezwał si w ko cu. – Wystarczy, e wyjad na kilka tygodni, a
ty zaraz pakujesz si w kłopoty.
- Nie b d mieszny! - Ana odwróciła si i ruszyła w stron rabatki z ziołami. - Nie mam
adnych kłopotów.
- Moja najdro sza Ano, twój s siad i przyjaciel gotów był mi skoczy do gardła, póki si nie
dowiedział, e jestem twoim kuzynem.
- Ja bym ci obroniła - odezwała si z powag Mel.
- Moja ty bohaterko!
- Poza tym - ci gn ła dalej Mel - moim zdaniem on miał wi ksz ochot wytarga An za włosy,
ni zabra si za ciebie.
- Co za bzdury! - burkn ła Ana, tn c głóg. – To bardzo sympatyczny człowiek.
- O, jestem tego pewny - mrukn ł Sebastian. – Ale jako m czyzna rozumiem, co to własne
terytorium. Oczywi cie to poj cie jest kobietom zupełnie obce.
- Daj spokój! - Mel dziabn ła go łokciem pod ebro.
- Moja droga Mary Ellen, prawda wygl da tak, e wtargn łem na jego terytorium. Tak mu si
przynajmniej zdawało. Gdyby nie zareagował, miałbym go za nic.
- Oczywi cie - sucho odparła Mel.
- Ana, powiedz mi, czy to co powa nego?
- To nie twoja sprawa! - Ana podniosła si . - I była bym ci wdzi czna, kuzynie, gdyby zechciał
trzyma si od tego z daleka. Ju i tak wiem, e nas podgl dałe .
- Ach, to dlatego mnie zablokowała . Ale twojemu s siadowi to si nie udało.
- To bardzo nieładnie - mrukn ła. - To naprawd nieładnie grzeba ludziom w głowach pod byle
pretekstem.
- On lubi si popisywa - powiedziała ze współczuciem Mel.
- Jeste cie niesprawiedliwe. - Sebastian pokr cił głow . - Ja nie grzebi ludziom w głowach pod
byle pretekstem. Zawsze mam po temu powa ne powody. A w tym przypadku jako jedyny
m czyzna w rodzinie, przynajmniej w Ameryce, uwa am to za swój obowi zek. Przecie musz
wiedzie , co tu jest grane.
Mel wzniosła oczy do nieba. Ana achn ła si .
- Naprawd ? - D gn ła go palcem w pier . - Wyja nijmy to sobie od razu. To, e jestem kobiet ,
nie oznacza automatycznie, e potrzebna mi pomoc i rady
jakiegokolwiek m czyzny, nawet je eli jest on moim jedynym krewnym. Mam dwadzie cia
sze lat i jako sobie dot d radziłam.
- Za miesi c b dziesz miała dwadzie cia siedem - yczliwie podpowiedział Sebastian.
- I nadal b d sobie radzi sama. Sprawy mi dzy Boone'em a mn ...
- No widzisz! - Sebastian triumfalnie uniósł palec. - Sama przyznała , e jest co mi dzy wami.
- Odczep si , Sebastian!
- Ona tylko tak mówi, kiedy uda mi si zap dzi j w kozi róg - powiedział Sebastian do Mel. -
Bo na ogół jest bardzo łagodna i dobrze wychowana.
- Uwa aj, bo ka Mel wla ci do zupy taki napój, e przez tydzie nie b dziesz mówił.
- Naprawd ? - zainteresowała si Mel. - Mogłaby mi da co takiego?
- Co by ci z tego przyszło? - roze miał si Sebastian. - Przecie i tak to ja gotuj . - A potem
u ciskał An . - Chod tu, kochanie, nie zło si na mnie. Musz si o ciebie martwi . Ju taki
mój los.
- Nie ma si czym martwi - burkn ła Ana, ale rysy jej złagodniały.
- Kochasz si w nim?
- Wiesz co, Sebastianie! - obruszyła si Ana. - Przecie znam go dopiero od tygodnia.
- A co to za ró nica? - Ponad jej głow Sebastian spojrzał na Mel. - Ja nie potrzebowałem a tyle
czasu, eby zrozumie , e Mel tak bardzo działała mi na nerwy, bo za ni szalałem. Jej zaj ło to
znacznie dłu ej. Ale w ko cu zrozumiała, e wpadła po uszy. Ona jest strasznie oporna.
- Bior ten napój! - zadecydowała Mel. Ignoruj c jej złowieszczy ton, Sebastian cofn ł si
i spojrzał uwa nie na An .
- Pytam, bo widz , e on interesuje si tob nie tylko jako s siad. Je eli mam by szczery, to...
- Dosy tego! Swoj wiedz zatrzymaj dla siebie. Mówi powa nie, Sebastianie. Wol
post powa po mojemu.
- Skoro tak sobie yczysz... - westchn ł Sebastian.
- Tak sobie ycz . A teraz zabieraj swój głóg i id do domu bawi si w młodego onkosia.
- To najlepszy pomysł, jaki dzi słyszałam. Zostaw j w spokoju, Donovan. -
Mel poci gn ła m a za r k . - Ana sama wietnie poradzi sobie ze swoimi problemami.
- Je li b dzie miała jakie problemy, powinna wiedzie , e...
- Wynocha! - Ana ze miechem zacz ła wygania go z podwórka. - Ju ci tu nie ma! Mam mas
pracy. A jak b d potrzebowała wró ki, to ci zawołam.
- No to do zobaczenia. - Sebastian pocałował j , po czym, odchodz c, zwrócił si do ony: -
Zajrzyjmy po drodze do Nasha i Morgany.
- Dobrze. - Mel po raz ostatni zerkn ła przez rami . - Ch tnie posłucham, co s dz o tym facecie.
Przez nast pnych kilka dni Ana pracowała w domu. I to nie dlatego, eby starała si unika
Boone'a. Miała po prostu mas pracy. Jej zapasy były ju znacznie uszczuplone. Tego dnia rano
miała telefon od klienta, któremu sko czył si eliksir na reumatyzm. Na szcz cie znalazła
jeszcze kilka buteleczek, wi c mogła mu wysła zamówione lekarstwo, ale było jasne, e b dzie
musiała jak najpr dzej przygotowa nowe zapasy. Ju teraz na piecu dymił napar z ziół.
W pokoiku przylegaj cym do kuchenki trzymała słoje do destylacji, skraplacze, palniki i butelki.
Obok nich stały fiolki, srebrne czarki i wieczki, przygotowane na ten dzie . Dla niewprawnego
oka pokój wygl dał jak małe laboratorium. Jednak mi dzy chemi a alchemi jest kolosalna
ró nica. W alchemii liczył si rytuał i precyzyjne przestrzeganie astrologicznego czasu.
Wszystkie kwiaty, korzenie i zioła, jakie zebrała przy ksi ycu, zostały starannie obmyte w
porannej rosie. Te zebrane podczas innej fazy ksi yca ju zostaly przygotowane zgodnie z
przeznaczeniem.
Makowy syrop czekał na destylacj , hyzop miał zosta zasuszony i u yty do syropu na kaszel.
Potrzebny był olejek z szałwi, do specjalnej mikstury, któr musiała uzupełni rumiankiem, na
dobre trawienie. Musiała te przygotowa napary i wywary, a tak e olejki i pachnidła.
Jest co robi , my lała Ana. Lubiła swoj prac - zapachy wypełniaj ce kuchni , ró owe listki
kwitn cego majeranku, ciemn purpur naparstnicy, sło-neczny odcie nagietka.
Były takie pi kne; nigdy nie mogła si oprze pokusie, by cz
z nich porozmieszcza w
wazonach w całym domu. Wła nie krzywi c si , próbowała gorzki roztwór gencjany, kiedy
Boone zapukał w a urowe drzwi.
- Tym razem naprawd przychodz po yczy troch cukru - powiedział z u miechem, od którego
szybciej zabiło jej serce. - Jutro mam by „ dy urn mam ” i musz upiec trzy tuziny ciasteczek.
Ana przyjrzała mu si spod oka.
- Przecie mo esz je kupi .
- adna szanuj ca si matka nie poda pierwszakom kupnych ciastek.
Wizja Boone'a piek cego ciastka wywołała u miech na twarzy Any.
- Wejd - powiedziała. - Ale musisz poczeka , a sko cz .
- Jak tu ładnie pachnie. - Boone nachylił si nad rondlem na piecu. - Co to jest? - zapytał i ju
miał zamoczy palec w szklanym rondlu, w którym studził si ciemny płyn.
- Nie! - wykrzykn ła Ana. - To belladonna. Nie do u ytku wewn trznego.
- Belladonna?! - zdumiał si Boone. - Przygotowujesz trucizn ?
- Sporz dzam łagodz cy płyn na neuralgi i reumatyzm. Poza tym to nie jest trucizna, je eli tylko
zostanie wła ciwie przygotowana. To rodek uspokajaj cy.
Boone zajrzał do pokoiku z aparatur chemiczn i bulgocz cymi naparami.
- Nie musisz mie na to licencji?
- Jestem wykwalifikowan zielark i dyplomowan farmaceutk , o ile ci to uspokoi. - Odsun ła
jego r k od garnka. - To nie jest zaj cie dla laików.
- Masz co na bezsenno ? Oczywi cie poza belladonn ? Pytam powa nie.
- le sypiasz? - z miejsca zaniepokoiła si Ana. - Mierzyłe sobie gor czk ? - Dotkn ła jego
czoła i zamarła, kiedy Boone wzi ł j za r k .
- Odpowied na oba pytania brzmi „ tak” . - Dotkn ł ustami jej dłoni. - Mo e i jestem „ dy urn
mam ” , ale to nie znaczy, e przestałem by m czyzn , Ano. Ci gle o tobie my l .
- Przykro mi, e przeze mnie nie sypiasz. - Naprawd ? - Boone uniósł brwi.
- Przynajmniej si staram. - Ana u miechn ła si . - Prawd mówi c, to mi nawet pochlebia. Nie
wiem, co z tym zrobi . - Odwróciła si i zgasiła palnik. - Sama te jestem do niespokojna. -
Kiedy poło ył jej r ce na ramionach, zamkn ła oczy.
- Kochaj si ze mn , Ano. - Boone musn ł wargami jej szyj . - Nie zrobi ci krzywdy.
Umy lnie na pewno nie, pomy lała. Miał w sobie tyle łagodno ci i dobroci. Ale czy nie
skrzywdz si nawzajem, je li ulegnie swoim pragnieniom i odda mu si , zachowuj c w
tajemnicy t cz stk swojej natury, która sprawiała, e
była tym, kim była?
- To dla mnie wa ny krok, Boone.
- Dla mnie te . - Delikatnie odwrócił ku sobie jej twarz. - Od mierci Alice nikt si dla mnie nie
liczył. Miałem wprawdzie kilka kobiet, ale chodziło mi tylko o wypełnienie fizycznej pustki. Z
adn z nich nie chciałem by na dłu ej, nie chciało mi si nawet z nimi rozmawia . A na tobie
mi naprawd zale y. - Zbli ył usta do jej ust. - Sam nie wiem, jak to si stało, e w tak krótkim
czasie tak bardzo si zaanga owałem, ale tak jest. Mam nadziej , e mi wierzysz.
Nie musiała si z nim ł czy , eby wyczu , e to prawda. A to w pewnym sensie wszystko
komplikowało.
- Wierz ci.
- Du o o tym my lałem. Nie mogłem spa , wi c miałem mas czasu. - Machinalnym ruchem
poprawił jej spink we włosach. - Tej nocy, kiedy próbowałem wywrze na ciebie presj ...
pewnie ci przestraszyłem.. .
- Nie. - Ana cofn ła si , wzruszyła ramionami, a potem zacz ła nalewa mikstur do jednej z
opisanych buteleczek. - To znaczy, tak.
- Gdybym wiedział, e jeste ... Gdybym podejrzewał, e nigdy. . .
Ana z westchnieniem zakorkowała buteleczk .
- Jestem dziewic z wyboru i nie czuj si z tym le.
- Nie to chciałem powiedzie ... - Boone potarł czoło. - Ci gle o tym my l .
Ana si gn ła po kolejn butelk .
- Czemu jeste taki zdenerwowany?
Boone z przykro ci zauwa ył, e r ce jej nawet nie drgn ły, kiedy napełniała nast pn
buteleczk .
- Raczej przera ony. Byłem brutalny, a nie powinienem. Z wielu powodów. A to, e nie masz
do wiadczenia, to tylko jeden z nich.
- Nie byłe brutalny - zaprzeczyła, staraj c si nie okazywa zdenerwowania. Co za szcz cie, e
miała zaj te r ce. - Jeste po prostu impulsywnym człowie-kiem. Czemu miałby za to
przeprasza ?
- Przepraszam, e próbowałem wywrze na ciebie presj . A tak e za to, e tu dzi przyszedłem w
dobrych zamiarach, a potem znów zacz łem na ciebie naciska .
Ana z u miechem podeszła do zlewu, eby obmy garnek.
- Naprawd to robiłe ?
- Obiecywałem sobie, e nie b d ci prosił, eby poszła ze mn do łó ka,
mimo i miałem na to ochot . Chciałem ci tylko poprosi , eby po wi ciła mi troch czasu. Na
przykład zjadła ze mn kolacj albo gdzie si ze mn wybrała, jak to robi ludzie, którzy chc
si bli ej pozna .
- Ch tnie zjem z tob kolacj albo si gdzie wybior .
- To dobrze. - Boone pomy lał, e to wcale nie było takie trudne. - Mo e pod koniec tygodnia? W
pi tek wieczorem? Znajd kogo , kto posiedzi z Jessie. - Wzrok mu spochmurniał. - Kogo ,
komu b d mógł zaufa .
- My lałam, e to ty przygotujesz kolacj dla mnie i Jessie.
Kamie spadł mu z serca.
- Nie b dziesz miała nic przeciwko temu?
- My l , e b dzie bardzo przyjemnie.
- To wietnie. - Boone otoczył r kami jej twarz. - Ciesz si . - Ich pocałunek był niespieszny i
słodki. - Wobec tego jeste my umówieni na pi tek.
- Przynios wino - powiedziała Ana z u miechem. - Dobrze. - Chciał j jeszcze raz pocałowa ,
ale bał si , e j przestraszy. - No to do zobaczenia. - Odwrócił si .
- Boone! - zawołała za nim Ana. - Nie chcesz cukru?
- Skłamałem - przyznał z łobuzerskim u miechem.
- Wi c nie masz dy uru i nie musisz upiec ciasteczek?!
- To akurat była prawda. Natomiast je eli chodzi o cukier, mam dziesi kilo w spi ami. Nie le
to sobie wykombinowałem! - Boone, pogwizduj c, ruszył ku drzwiom.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Czemu Any jeszcze nie ma? Kiedy ona wreszcie przyjdzie?
- Ju niedługo - po raz dziesi ty powtórzył Boone.
Niestety, o wiele za pr dko, pomy lał. Był ze wszystkim spó niony, a w kuchni panował
straszliwy rozgardiasz. Przede wszystkim u ył za du o garnków - ale przecie zawsze tak robił.
Poza tym nie mógł zrozumie , jak mo na gotowa , nie u ywaj c wszystkich rondli, misek i
patelni, jakie były pod r k .
Potrawka z kurczaka pachniała wprawdzie smakowicie, ale wcale nie miał pewno ci, czy si
udała. To idiotyczny pomysł, eby w takich okoliczno ciach si ga po nie sprawdzony przepis.
Ale przecie Ana zasługuje na co wi cej ni tylko pi tkowe mielone kotlety.
Jessie tym razem doprowadzała go do szału, co zdarzało jej si raczej rzadko. Była bardzo
podekscytowana perspektyw wspólnej kolacji i nie dawała mu spokoju, odk d po szkole
przywiózł j do domu.
Daisy wybrała sobie akurat ten wieczór, eby pogry poduszki, wi c stracił mas czasu, goni c
j i zamiataj c pierze. Wcze niej zepsuła si pralka, za-lewaj c cał pralni , a on uznał, e
poradzi sobie bez hydraulika, wi c sam j rozkr cił, a potem z powrotem zło ył.
Był zreszt pewny, e udało mu si j naprawi . Agent z Hollywood zadzwonił, eby
powiedzie , e jedna z wi kszych wytwórni pragnie kupi prawa do realizacji filmu
animowanego na podstawie jego ksi ki Trzecie yczenie Mirandy. Byłaby to wietna wiadomo
o ka dej innej porze, ale teraz perspektywa wyjazdu do Los Angeles wcale go nie cieszyła.
Jessie zdecydowała, e chce zosta harcerk i wielkodusznie zaproponowała jego kandydatur na
dro ynowego.
Na sam my l o tym, e miałby uczy sze cioletnie dziewczynki, jak robi szkatułki na bi uteri
z pojemników na jajka, przeszedł go zimny dreszcz.
Mo e z pewn doz pomysłowo ci i tchórzostwa uda mu si jako wykr ci od tej zaszczytnej
funkcji.
- Jeste pewny, e ona przyjdzie, tato?
- Jessico! - powiedział ostrzegawczym tonem. - Wiesz, co si dzieje z małymi dziewczynkami,
które w kółko zadaj to samo pytanie?
- Nie wiem.
- No to si zastanów. Id i sprawd , czy Daisy nie obgryza mebli.
- Jeste na ni w ciekły?
- Tak. A ty b dziesz nast pna w kolejce. - Poklepał j dobrotliwie po plecach. - Id i zrób, co
mówi , bo inaczej ugotuj ci ywcem i podam na kolacj .
Dwie minuty pó niej usłyszał jazgot, który wiadczył o tym, e Jessica przyłapała Daisy na
gor cym uczynku i teraz na miejscu przest pstwa rozgrywała si regularna bitwa. Przera liwe
krzyki i piski sprawiły, e uporczywy ból głowy zacz ł przeradza si w migren .
Pomy lał, e przydałaby mu si aspiryna, dwie godziny spokoju i wakacje na Hawajach.
Ju miał rykn , eby uciszy córk i psa, kiedy usłyszał pukanie do drzwi.
- Dobry wieczór. Co za smakowite zapachy.
Miał nadziej , e to prawda. Ana wygl dała pi kniej ni zazwyczaj. Nie widział jej dot d w
sukience, a ta kreacja z blado-turkusowego jedwabiu cudownie podkre lała jej smukł figur i
odsłaniała białe ramiona. Na szyi Any dyskretnie połyskiwał złoty amulet, który spoczywał
mi dzy jej piersiami. Nało yła te kryształowe kolczyki.
- Zaprosiłe mnie na pi tek, prawda? – zapytała z u miechem.
- Tak. Na pi tek.
- No, to chyba mog wej ?
- Och, przepraszam! - Boone poczuł si jak ostatnia niezdara. - Jestem troch rozkojarzony.
- Widz . - Ana jednym spojrzeniem ogarn ła kuchni i pokiwała głow . - Mo e ci pomóc?
- Nie, dzi kuj . Panuj nad wszystkim. - Wzi ł butelk , któr mu podała, i zauwa ył, e jest bez
etykiety, za to ozdobiona wytrawionymi w szkle mono-gramami. - Domowej roboty?
- Tak, mój ojciec robi domowe wino. Ma... - w jej oczach błysn ły iskierki - ...ma czarodziejsk
r k .
- Le akowane w piwnicach zamku Donovanów?
- Szczerze mówi c, tak. - Gdy Boone si gn ł po kieliszki, Ana podeszła do kuchenki. - Tym
razem nie b dziemy pili ze szklaneczek z królikiem Bugsem?
- Niestety, Bugs miał tragiczny w skutkach wypadek w zmywarce. - Boone rozlał złoty napój do
kryształowych kieliszków.
Ana roze miała si i uniosła kieliszek.
- Zdrowie s siadów!
- Zdrowie s siadów! - powtórzył. Kryształ stukn ł o kryształ. Boone poci gn ł łyk i uniósł brwi.
- Nast pny toast b dzie za twojego ojca. To wino jest fan-tastyczne.
- Mo na powiedzie , e to jedno z jego licznych hobby.
- Z czego ono jest?
- Z jabłek, kapryfolium, gwiezdnego pyłu. Ju wkrótce b dziesz mógł wyrazi mu swoje uznanie.
Razem z reszt rodziny wybiera si tu na wigili Wszystkich wi tych. Czyli na Halloween.
- Wiem, co to jest. Jessica nie mo e si zdecydowa , czy przebra si za wró k , czy za
gwiazd rockow . Wi c twoi rodzice przyje d aj na Halloween a z Irlandii?
- Zazwyczaj tak. To rodzinna tradycja. - Ana podniosła pokrywk i pow chała. - No, no, jestem
pod wra eniem.
- O to mi wła nie chodziło. - Boone chwycił pasmo jej włosów. - Pami tasz t historyjk , któr
opowiadałem ci tego dnia, kiedy Daisy przewróciła ci i potłukła doniczki? Postanowiłem j
spisa . Ten pomysł tak bardzo mi si spodobał, e odło yłem wszystkie inne prace.
- To była pi kna bajka.
- Gdyby wszystko szło normalnym trybem, musiałaby zaczeka . Ale ja chc si dowiedzie ,
dlaczego ta kobieta była uwi ziona w zamku przez te wszystkie lata. Czy to wina czarów? A
mo e jej własne zakl cia? Co to za siła kazała temu młodemu człowiekowi wspi si na mur i
odnale ksi niczk ?
- Decyzja nale y do ciebie.
- Nie, ja chc si tylko tego dowiedzie .
- Boone... - Ana uj ła go nagle za r k . - Co ci si stało?
- Nic takiego. Otarłem sobie kostki. – Wzruszył ramionami. - Naprawiałem pralk .
- Trzeba było przyj do mnie, tobym ci opatrzyła skaleczenie. - Powiodła palcami po rozci tej
skórze, z nadziej e potrafi j zagoi . - Boli?
W pierwszej chwili chciał zaprzeczy , ale zaraz u wiadomił sobie swój bł d.
- Kiedy Jessie co boli, całuj j w to miejsce.
- Pocałunek czyni cuda - przyznała, dotykaj c ustami jego otartych kostek. Zaryzykowała te
krótki kontakt, eby si upewni , e ból nie jest zbyt dotkliwy i Boone'owi nie grozi zaka enie.
Okazało si , e wprawdzie skaleczenia nie były gro ne, za to Boone cierpi na straszny ból głowy,
wywołany nadmiernym
stresem. Tu akurat mogła mu pomóc.
Z u miechem odgarn ła mu włosy z czoła.
- Jeste przepracowany. Miałe ostatnio tyle roboty z przeprowadzk , mas pisania, martwiłe si
te , czy podj łe wła ciw decyzj .
- Nie wiedziałem, e jestem przezroczysty.
- Nietrudno to zobaczy . - Zacz ła delikatnie masowa mu skronie. - A na domiar wszystkiego
miałe tyle kłopotów z przygotowaniem dla mnie kolacji.
- Chciałem...
- Wiem. - Czuła teraz m cz cy go ból. eby odwróci jego uwag , przytkn ła usta do jego ust i
starała si uleczy migren . - Gotowe. Dzi kuj .
- Cała przyjemno po mojej stronie - mrukn ł, przygarniaj c j mocniej do siebie.
Oparła mu r ce na ramionach. Trudniej było jej poradzi sobie z pulsuj cym bólem, który nagle
rozszedł si po jej ciele.
- Boone... - Wysun ła si z jego obj . – Nie przyspieszajmy biegu rzeczy.
- Przecie ci mówiłem, e nie b d tego robił. Ale to nie oznacza, e nie b d próbował ci
pocałowa , kiedy nadarzy si taka okazja. - Podał Anie kieliszek.
- Nie posun si dalej, póki sobie tego nie za yczysz.
- Sama nie wiem, czy powinnam ci za to dzi kowa , czy nie, cho czuj , e powinnam.
- Nie. Nie musisz mi za to dzi kowa . Ani za to, e ci pragn . Widocznie tak musi by . Czasami
my l o tym, co b dzie, jak Jessie doro nie. I wiem, e gdyby jaki m czyzna próbował zmusi
j do czego , na co jeszcze nie byłaby gotowa, zabiłbym go własnymi r kami. - Skrzywił si i
upił łyk wina. - Oczywi cie je eli zacznie jej si wydawa , e jest ju wystarczaj co gotowa,
powiedzmy przed... czterdziestk , zamkn j w domu, póki jej to nie przejdzie.
Ana roze miała si . Patrz c na przej tego Boone' a, który stał oparty o brudn kuchenk , ze
cierk zawi zan w pasie, u wiadomiła sobie, e jest gotowa si w nim zakocha .
- Mówisz jak paranoiczny ojciec.
- Paranoja i ojcostwo to synonimy. Masz na to moje słowo. Poczekaj tylko, jak Nash b dzie miał
te swoje bli ni ta. Zacznie my le o ubezpieczeniu, hi-gienie jamy ustnej i tak dalej... Jedno
kichni cie w rodku nocy b dzie w nim budziło panik .
- Morgana mu na to nie pozwoli. Paranoiczny ojciec potrzebuje sensownej
matki... - poniewczasie ugryzła si w j zyk. - Przepraszam.
- Nie ma za co. O pewnych sprawach lepiej mówi otwarcie. Alice nie yje ju od czterech lat.
Rany goj si , zwłaszcza je eli ma si miłe wspomnienia. - W s siednim pokoju co hukn ło,
potem rozległy si szybkie kroki. - I sze cioletni córk , która trzyma ci przy yciu.
W tym samym momencie Jessica wpadła do kuchni i rzuciła si Anie na szyj .
- Nareszcie! My lałam, e ju nigdy nie przyjdziesz!
- Oczywi cie, e przyszłam. Jak mogłabym odrzuci zaproszenie moich najmilszych s siadów?
Patrz c na nie obie, Boone u wiadomił sobie, e ból głowy gdzie si ulotnił. To dziwne,
pomy lał, nakrywaj c do stołu, przecie nawet nie zd yłem za y aspiryny.
Nie była to spokojna, romantyczna kolacja. Boone zapalił wiece i udekorował stół kwiatami,
które zostały w ogrodzie po poprzednim wła cicielu. Nakrył we wn ce z wielkim, półokr głym
oknem, zza którego dochodził szum morza i piew ptaków. Wymarzona sceneria na romantyczny
wieczór.
Ale nie było ani wyznawanych tajemnic, ani składanych szeptem obietnic. Zamiast tego były
miechy i radosny, dziecinny głosik. Nie było mowy o tym, jak blask wiec pozłaca skór Any i
pogł bia barw jej oczu. Mówiono o szkole Jessie, o tym, co tego dnia robiła, a tak e o nowej
bajce, która zrodziła si w głowie Boone'a.
Po kolacji Ana wysłuchała opowie ci o szkolnych sukcesach Jessie, a tak e o nowej kole ance
Lydii, po czym zaproponowała, e razem z Jessie pozmywaj naczynia.
- Nie, zrobi to pó niej. - Boone czuł si wietnie w zalanej sło cem jadalni. Zbyt dobrze
pami tał te bałagan pozostawiony w kuchni. - Brudne naczynia nie uciekn .
- Ale ty gotowałe . - Ana wstała i ju zacz ła zbiera talerze ze stołu. - Kiedy mój ojciec gotuje,
mama zmywa. I vice versa. Zasada Donovanów. Poza tym kuchnia to dobre miejsce na babskie
rozmowy. Prawda, Jessie?
Tego Jessie nie wiedziała, ale natychmiast obudziła si w niej ciekawo .
- Pomog ci. Prawie nie tłuk naczy .
- M czyznom nie wolno wchodzi do kuchni podczas babskich rozmów. - Ana nachyliła si ku
Jessie. - Bo tylko przeszkadzaj . - Spojrzała wymownie na
Boone'a. - Mógłby w tym czasie przej si z Daisy po pla y.
- Ja nie... - Spacerowa po pla y? Samemu? - Tak uwa asz?
- Tak. Odetchnij troch . Wiesz co, Jessie, kiedy byłam ostatnio w mie cie, widziałam prze liczn
sukienk . Była niebieska jak twoje oczy i miała atłasowa kokard . - Ana przystan ła z piramid
talerzy w r kach i spojrzała na Boone'a. - Jeszcze tu jeste ?
- Ju wychodz .
Kiedy wychodził w zapadaj cy mrok, z Daisy pl cz c mu si pod nogami, słyszał kobiece
miechy, dobiegaj ce przez okno.
- Tata mówi, e urodziła si na zamku – mówiła Jessie, układaj c naczynia w zmywarce.
- Tak. W Irlandii.
- W prawdziwym zamku?
- Jak najprawdziwszym, nad morzem. Takim co ma wie e, mury, potajemne przej cia i most
zwodzony.
- Zupełnie jak w ksi kach taty.
- Tak, bardzo podobnie. To zakl ty zamek. - Słuchaj c szumu zmywarki, Ana my lała o
olbrzymiej zamkowej kuchni ton cej w blasku ognia, rozbrzmie-waj cej gwarem i miechem,
przesyconej zapachem wie ego chleba. - Mój ojciec i jego bracia tam si urodzili. I ojciec jego
ojca, i tak dalej...
- Gdybym ja si urodziła na zamku, chciałabym tam zawsze mieszka . - Jessie przysun ła si do
Any. - Czemu stamt d wyjechała ?
- To wci jest mój dom, ale czasami trzeba wyjecha i poszuka sobie swojego własnego domu.
- Tak jak my z tat ?
- Tak. - Ana zamkn ła zmywark i zacz ła napełnia zlew gor c wod , eby pozmywa garnki i
patelnie. - Podoba ci si w Monterey?
- Bardzo. Ale Nana mówi, e po jakim czasie mog zat skni za dawnym domem.
- Je eli zaczniesz t skni , pomy l sobie, e najlepiej jest tam, gdzie wła nie jeste .
- Najbardziej lubi by z tat . Nawet gdyby chciał mnie zabra do Timbuktu.
- Nie rozumiem.
- Babcia Sawyer mówi, e równie dobrze mogliby my si przeprowadzi do Timbuktu. - Jessie
wzi ła od Any czysty garnek i zacz ła go w skupieniu
wyciera . - Czy to jakie prawdziwe miejsce? - zapytała.
- Tak. Ale to te takie wyra enie na okre lenie miejsca, które jest bardzo daleko. My l , e twoi
dziadkowie ogromnie za tob t skni .
- Ja za nimi te , ale rozmawiam z nimi przez telefon, a tatu pomógł mi napisa list na swoim
komputerze. My lisz, e mogłaby wyj za tat ? Wtedy babcia Sawyer dałaby mu wreszcie
wi ty spokój.
Patelnia, któr Ana wła nie zmywała, wy lizgn ła jej si z r k, rozpryskuj c pian .
- Raczej nie.
- Słyszałam, jak mówił babci Sawyer, e przez cały czas siedzi mu na karku i szuka ony, eby
nie był sam, a dziecko nie chowało si bez ojca. Był w ciekły, jak wtedy kiedy Daisy pogryzła
poduszki. Powiedział te , e za adne skarby wiata nie da si uwi za tylko po, eby wszyscy
si od niego odczepili.
- Rozumiem. - Ana zacisn ła usta, próbuj c zachowa powag . - My l , e lepiej, eby tego
nikomu nie powtarzała, Jessie.
- My lisz, e tata czuje si samotny?
- Nie. My l , e jest mu bardzo dobrze z tob i Daisy. I je eli zdecyduje si o eni po raz drugi,
to tylko dlatego, e znalazł kogo , kogo wszyscy razem pokochali cie.
- Ale ja ci kocham.
- Och, moje słoneczko. - Nie zwa aj c na namydlone r ce, Ana mocno przytuliła Jessie i
u ciskała j . - Ja te ci kocham.
- A kochasz tat ?
Sama nie wiem, pomy lała Ana, a gło no powiedziała:
- To zupełnie co innego. - Czuła, e porusza si po liskim gruncie. - Kiedy jest si dorosłym,
miło oznacza troch co innego. Ale jestem szcz liwa, e si tu przeprowadzili cie i e si
zaprzyja nili my.
- Tatu nigdy przedtem nie zaprosił adnej pani na kolacj .
- Ale mieszkacie tu dopiero od paru tygodni.
- Tam w Indianie te nie. Wi c pomy lałam sobie, e mo e to znaczy, e wyjdziesz za tat i
zamieszkasz z nami. Wtedy babcia Sawyer dałaby mu wreszcie wi ty spokój, a ja nie
chowałabym si bez matki.
- Nie. - Ana z trudem powstrzymała si od miechu. - To znaczy tylko, e si lubimy i chcemy
zje razem kolacj . - Zerkn ła w stron okna, eby si upewni , e Boone jeszcze nie wraca. -
Czy on zawsze tak gotuje?
- Zawsze robi straszny bałagan, a czasami mówi brzydkie słowa, no wiesz. . .
- Wiem.
- Mówi je, jak ma posprz ta . A dzisiaj był naprawd w okropnym humorze, bo Daisy pogryzła
poduszk i rozsypała pióra, pralka' wybuchła, a do tego chyba b dzie musiał wyjecha .
- To rzeczywi cie du o jak na jeden dzie . - Ana zagryzła wargi. Nie chciała wypytywa Jessie,
ale była bardzo ciekawa. - Gdzie twój tatu wyje d a?
- Do takiego miasta, gdzie robi filmy, bo chc zrobi film według jednej z jego ksi ek.
- To wspaniale!
- Tata musi si jeszcze zastanowi . On zawsze tak mówi, kiedy nie chce powiedzie „ tak” , ale
pewnie w ko cu pojedzie.
Tym razem Ana nawet nie próbowała ukrywa u miechu.
- Widz , e dobrze go znasz, Jessie.
Kiedy sko czyły sprz ta w kuchni, Jessie zacz ła ziewa .
- Chod zobaczy mój pokój. Ł adnie posprz tałam na go ci.
- Bardzo ch tnie.
Kiedy przeszły do salonu z otwartym balkonem i kr conymi schodami, Ana zauwa yła, e pudła
znikn ły. Meble sprawiały wra enie wygodnych, a kolorowe pokrycia były na tyle mocne, by
wytrzyma ataki dzieci cych r k i nóg.
Przydałoby si wprawdzie troch kwiatów na oknach i kilka pachn cych wiec na kominku. I
mo e jeszcze par wypchanych poduszek, porozrzucanych tu i ówdzie. Domow atmosfer
stwarzały porozstawiane fotografie i gło no tykaj cy stary zegar. Było te par zabawnych
przedmiotów, jak mosi ne gło-wy smoka przy palenisku oraz stoj cy w k cie pokoju jednoro ec
na biegunach.
Nawet je eli meble były troch zakurzone, dodawało to tylko czaru temu wn trzu.
- Musz sobie wybra nowe łó ko - powiedziała Jessie. - A kiedy ju si na dobre rozlokujemy,
wybior te tapet . - O, tu pi tatu . - Wskazała pokój po prawej stronie, z du ym łó kiem
przykrytym bladozielon kap , bez poduszek, pogryzionych przez Daisy, z ładn komod i
resztkami pierza na podłodze.
- Tata ma te swoj łazienk z du wann i szklanym prysznicem. A w mojej łazience s dwie
umywalki i co takiego, co wygl da jak muszla, ale to nie jest muszla.
- Bidet?
- Chyba tak. Tata mówi, e to jest dla pa . A to mój pokój.
Pokój wygl dał jak' marzenie małej dziewczynki, spełnione przez człowieka, który dobrze
rozumiał, e dzieci stwo trwa zbyt krótko i jest bezcenne. Biało-ró owy, z łó kiem pod
baldachimem, półkami pełnymi lalek, ksi ek i kolorowych zabawek, nie nobiał toaletk z
okr głym lustrem oraz małym biu-reczkiem, na którym le ały kredki i cinki kolorowego
papieru.
Na cianach wisiały ilustracje z bajek. Kopciuszek zbiegał po schodach srebrnego zamku,
zostawiaj c za sob pantofelek. Ksi niczka, wystawiaj ca złote włosy z okna wie y, pod któr
stał jej ksi
. Sprytny duszek z jednej z ksi ek Boone'a i - ku zdumieniu Any - ilustracja z
jednej z ksi ek jej ciotki.
- To ze ,,Złotej kuli” .
- Ta pani, która to napisała, przysłała tacie ten obrazek, kiedy byłam mała. Lubi jej bajki zaraz
po bajkach taty.
- Nie wiedziałam o tym - mrukn ła Ana. Wszyscy wiedzieli, e Bryna nigdy nie rozstawała si ze
swoimi rysunkami, chyba e chodziło o kogo z najbli szej rodziny.
- Tata narysował elfa - pokazała Jessie - a mama cał reszt .
- Obrazki twojej mamy s pi kne - powiedziała Ana. Były nie tylko dobre i pomysłowe jak
Boone'a czy eleganckie jak rysunki ciotki Bryny, ale pełne wdzi ku i odzwierciedlaj ce ducha
bajki.
- Narysowała je dla mnie, kiedy byłam malutka. Nana mówiła, e tatu powinien je zdj , eby
mi nie było smutno, kiedy na nie patrz . Ale mi nie jest smutno. Lubi na nie patrze .
- To cudowne, e mama zostawiła ci na pami tk takie liczne obrazki.
Jessie potarła oczy i ziewn ła.
- Mam te lalki, ale rzadko si nimi bawi . Babcie cz sto dawały mi lalki, ale ja wol morsy,
które dostałam od tatusia. Podoba ci si mój pokój?
- Jest liczny, Jessie.
- Z okna widz morze i twoje podwórko. - Rozsun ła zasłony. - A to łó ko Daisy, ale ona woli
spa ze mn . - Jessie wskazała legowisko psa z ró ow po-duszk .
- Mo e chciałaby si ju poło y i poczeka , a Daisy wróci ze spaceru?
- Mo e. Ale wcale nie jestem zm czona. Znasz jakie bajki?
- Mo e i tak. - Ana posadziła Jessie na łó ku. - A jak by chciała?
- O czarach.
- Czyli najlepsz . - Ana zamy liła si na chwil , a potem si u miechn ła. - Irlandia to stary kraj -
zacz ła, otaczaj c dziewczynk ramieniem. - Jest w niej mnóstwo tajemniczych miejsc,
pos pnych wzgórz i zielonych pól, a woda jest tak niebieska, e a oczy bol . To zaczarowana
kraina. Dlatego mieszka tam tyle wró ek, elfów i czarownic.
- Dobrych czy złych?
- I takich, i takich, ale zawsze było tam wi cej dobra ni zła.
- Dobre wró ki s ładne - powiedziała Jessie, głaszcz c j po r ce. - Po tym mo na je pozna .
Czy to b dzie bajka o dobrej wró ce?
- Oczywi cie. Bardzo dobrej i bardzo pi knej, a tak e o bardzo dobrym i bardzo przystojnym
wró u.
- M czy ni nie mog by wró kami - zachichotała Jessie - tylko czarodziejami.
- Przepraszam, ale kto tu opowiada bajk ? - Ana pocałowała Jessie w czubek głowy. - No wi c,
pewnego dnia, nie tak wiele lat temu, pi kna młoda wró ka pojechała z dwiema siostrami
odwiedzi dziadka. Dziadek był bardzo pot nym czarnoksi nikiem, ale si ju zestarzał.
Niedaleko jego domu był zamek. W zamku mieszkało trzech braci - trojaczków. Oni tak e byli
czarodziejami. Przez całe lata stary czarownik i trzej bracia toczyli mi dzy sob wojn . Nikt ju
nie pami tał, z jakiego powodu, ale wa wci trwała. A obie rodziny od lat ze sob nie
rozmawiały.
Ana posadziła sobie Jessie na kolanach i głaszcz c j po głowie, ci gn ła dalej:
- Młoda wró ka była nie tylko pi kna, ale i uparta. I bardzo ciekawa. Którego letniego dnia
wymkn ła si z domu dziadka i poszła przez pola i ł ki do zamku wroga. Po drodze napotkała
staw, przy którym zatrzymała si , eby obmy nogi i obejrze sobie zamek z daleka. Kiedy tak
siedziała z nogami w wodzie i włosami spływaj cymi na ramiona, zobaczyła ab , która do niej
przemówiła: ,,Pi kna panienko, co robisz na mojej ziemi?” Młoda wró ka wcale si nie zdziwiła
na widok mówi cej aby. Znała przecie czary i podejrzewała jaki podst p. „ To ma by twoja
ziemia? - zapytała. - Zabom wystarczy woda i błoto. Mog sobie chodzi , gdzie mi si podoba” .
,,Ale trzymasz nogi w mojej wodzie. Dlatego musisz zapłaci myto” . Ale wró ka tylko si
roze miała i powiedziała, e nic nie jest abie winna. aba bardzo si zdziwiła. Niecz sto
zdarzało jej si
spotka i rozmawia z pi kn kobiet . Spodziewała si okrzyków strachu albo chocia objawów
szacunku. Lubiła sztuczki i była gł boko zawiedziona, e tym razem wszystko poszło inaczej, ni
sobie wyobra ała. Wobec tego powiedziała, e nie jest zwykł ab i je eli nie dostanie okupu,
b dzie musiała ukara dziewczyn . A jakiego okupu si spodziewała? Oczywi cie pocałunku, bo
dziewczyna była młoda i pi kna. Na to dziewczyna odpowiedziała, e nawet gdyby j
pocałowała, w tpliwe, eby aba zamieniła si w ksi cia, dlatego oszcz dzi sobie trudu. aba
rozgniewała si . U yła czarów, wywołuj c wicher i potrz saj c li mi drzew, ale dziewczyna
tylko ziewn ła, znudzona. Na koniec aba skoczyła jej na kolana i zacz ła j beszta . eby da
jej nauczk , dziewczyna wrzuciła ab do wody. Kiedy aba dotkn ła powierzchni stawu,
zamieniła si w młodego m czyzn , mokrego i w ciekłego, e je go art obrócił si przeciwko
niemu. Kiedy dopłyn ł do brzegu, stan ł naprzeciw pi knej dziewczyny i zacz li na siebie
krzycze . Rzucali zakl cia, miotali błyskawice i wywoływali grzmoty. Ale cho zagroziła mu
demonami z piekła rodem, on powiedział, e musi dosta okup, bo to jego ziemia i jego prawo. I
pocałował j z całych sił. Jeden pocałunek wystarczył, eby zmieni zło w jej sercu w miło , a
jego w ciekło w nami tno . Bo nawet wró ki i czarodzieje padaj czasem ofiar tego
najpot niejszego ze wszystkich czarów. Tak jak stali, przysi gli sobie miło i po miesi cu
wzi li lub nad brzegiem stawu. I odt d yli długo i szcz liwie. A wró ka, cho nie jest ju
młoda, ka dego lata idzie nad staw i moczy w nim nogi, czekaj c, a pojawi si rozzłoszczona
aba.
Ana podniosła pi c dziewczynk . Koniec bajki opowiedziała ju tylko sobie samej, tak jej si
przynajmniej zdawało. Jednak kiedy odwijała ró ow kap , poczuła, jak r ka Boone'a zamyka si
na jej dłoni.
- Jak na amatork , to bardzo ładna bajka. Pewnie irlandzka?
- To stara rodzinna opowie - odparła, my l c o tym, ile razy słyszała histori poznania si jej
rodziców.
Boone zr cznie rozwi zał buty Jessie.
- Uwa aj, bo ci j ukradn .
Kiedy otulał Jessie kołdr , Daisy rozp dziła si i wskoczyła na łó ko.
- Dobrze było na spacerze?
- Tak, kiedy przestałem mie wyrzuty sumienia, e zostawiłem was z całym bałaganem w kuchni,
czyli gdzie tak po dwóch minutach. - Boone odgarn ł Jessie włosy z czoła i pocałował j na
dobranoc. - Czego najbardziej dzieciom
zazdroszcz , to tej umiej tno ci szybkiego zasypiania.
- Nadal masz kłopoty z za ni ciem?
- Mam za du o na głowie. - Boone wzi ł An za r k i wyprowadził z pokoju, zostawiaj c jak
zwykle otwarte drzwi. - Przede wszystkim ciebie, ale te i par innych spraw.
- Dzi ki za szczero , ale to niezbyt mi pochlebia. - Przystan ła na szczycie schodów. - Mówi
powa nie, Boone. Mogłabym ci co na to da ... - przerwała i widz c błysk w jego oku, spłon ła
rumie cem. - Jaki łagodny rodek ziołowy.
- Wolałbym seks.
Potrz sn ła głow i zacz ła schodzi na dół.
- Nie traktujesz mnie powa nie.
- Wr cz przeciwnie.
- Jako zielarki, oczywi cie.
- Nie znam si na tym, ale oczywi cie tego nie krytykuj . - Nie miał najmniejszej ochoty bra od
niej czegokolwiek na sen. - Czemu si tym zaj ła ?
- Bo zawsze si tym interesowałam. W mojej rodzinie od pokole byli uzdrowiciele.
- Lekarze?
- Niezupełnie.
Boone wzi ł butelk i dwa kieliszki. Wyszli na taras.
- Nie chciała zosta lekark ?
- Nie mam po temu odpowiednich kwalifikacji.
- To brzmi co najmniej dziwnie w ustach kobiety nowoczesnej i niezale nej.
- Jedno nie ma z drugim nic wspólnego. - Ana wzi ła z jego r k kieliszek. - Nie wszystkich da si
uleczy . Poza tym. .. ci ko mi patrze na cudze cier-pienie. To, co robi , zaspokaja moje
potr eby, a zarazem chroni mnie przed nadmiernym bólem. – Tyle mogła mu powiedzie . - Poza
tym lubi pracowa sama.
- Znam to uczucie. Moi rodzice uwa ali, e jestem stukni ty. To znaczy, nie mieli nic przeciwko
mojemu pisaniu, ale spodziewali si , e napisz co najmniej jak wielk ameryka sk epopej .
Na pocz tku trudno im było pogodzi si z tym, e pisz bajki.
- Ale teraz musz by z ciebie dumni.
- Na swój sposób. To mili, dobrzy ludzie - powiedział i nagle u wiadomił sobie, e nigdy dot d
nie rozmawiał o nich z nikim prócz Alice. - Zawsze mnie
kochali. Bóg jeden wie, ile nadziei pokładaj w Jessie. Ale trudno im zrozumie , e mog chcie
czego innego ni oni. To znaczy domu pod miastem, gry w golfa i oddanej ony.
- adna z tych rzeczy nie jest zła.
- Nie, i ju raz to wszystko miałem, poza golfem.
Nie chciałbym sp dza reszty ycia na przekonywaniu ich, e jestem zadowolony z istniej cego
stanu rzeczy. - Owin ł sobie kosmyk włosów Any wokół palca. - Nie masz takich problemów ze
swoimi rodzicami? „ Kiedy si wreszcie ustatkujesz, Anastasio? Kiedy wyjdziesz za jakiego
miłego chłopaka i b dziesz miała dzieci?”
- Nie - roze miała si Ana. - Absolutnie nie. - Na my l o tym, e jej rodzice mogliby nawet
pomy le co takiego, nie mogła powstrzyma si od miechu. - Moi rodzice s do ...
ekscentryczni. - Rozsiadła si wygodnie w fotelu i zapatrzyła w gwiazdy. - Nie wiem, czy byliby
zachwyceni, gdybym si z kim zwi zała na stałe. Nie mówiłe mi, e masz jedn z ilustracji
ciotki Bryny.
- Na pocz tku wydawało mi si to niestosowne, a potem po prostu zapomniałem.
- Ona musi ci bardzo ceni . Dot d dała tylko jeden rysunek Nashowi, zaraz po lubie, a on
chwali si tym od lat.
- Tak? Postaram si utrze mu nosa, kiedy go znowu zobacz . - Boone uj ł w dłonie twarz Any i
odwrócił ku sobie. - Ju tak długo nie całowałem ci na tarasie. Musz sprawdzi , czy nadal mnie
to poci ga.
Musn ł ustami jej usta raz, dwa, trzy razy, póki jej wargi nie rozchyliły si w oczekiwaniu.
Wtedy odstawił jej kieliszek i zacz ł j całowa .
Była taka słodka i ciepła, a jej pocałunek podniecał go, a zarazem przynosił mu ukojenie. A
nagle buchn ł płomie . Ale Boone nie zachował si jak roztrz siony nastolatek. Był w stanie
zapanowa nad rozbudzonymi zmysłami. Skoro nie mógł jeszcze ofiarowa jej całej swojej
nami tno ci, mógł przynajmniej ofiarowa swoje do wiadczenie.
Kiedy si ju nasycił pocałunkiem, obdarzył j pieszczotami, od których dr ała w bezradnej
m ce.
Chciała, eby zawsze tak j trzymał w ramionach, z tak czuło ci , a zarazem dz . W naj
mielszych snach nie potrafiła sobie czego takiego wyobrazi . Jego j zyk badał wn trze jej ust,
a dłonie w drowały po ciele. Kiedy oderwał usta od jej warg i dotkn ł szyi, wygi ła si w łuk,
pragn c, by nigdy nie przery-
wał tej pieszczoty.
Boone czuł jej oddanie, tak jak czuł na skórze zimny powiew wiatru. Wiedział, e balansuje na
skraju przepa ci, mimo to uległ pokusie i dotkn ł Any.
Była drobna i tak cudownie mi kka. A jej serce rozpaczliwie trzepotało pod jego r k . Mógł
sobie wyobrazi , jak ma gładk , jedwabist skór . Niemal czuł na wargach jej smak. Co za
tortura nie móc rozerwa stanika jej sukni i posmakowa jej ciała do woli.
Kiedy poczuł pod jedwabiem sukni napr one sutki, j kn ł i wrócił ustami do ust Any.
Jej wargi były rozchylone i rozpaczliwie chwytały powietrze. A r ce bł dziły po jego ciele z nie
skrywanym zapałem. Wiedziała, e teraz nie mog si jeszcze kocha . Nie tutaj, na tarasie, pod
gwiazdami, w pobli u okna dziecka, które mogłoby si nagle obudzi i zacz szuka ojca.
Ale wiedziała te , e nie ma ju odwrotu. Zakochała si . I to na dobre. Nie potrafi ju wyrzec si
tego uczucia, tak jak nie potrafiłaby wyrzec si krwi, która kr yła jej w yłach.
Dlatego była pewna, e przyjdzie taki czas, i to ju wkrótce, kiedy ofiaruje Boone'owi to, czego
nie dała nikomu.
Oszołomiona, ukryła twarz na jego ramieniu.
- Nie masz poj cia co si ze mn dzieje.
- No to mi powiedz. - Chwycił z bami płatek jej ucha. - Chc to usłysze .
- Sprawiasz mi ból. I budzisz pragnienie. - I nadziej , pomy lała, zaciskaj c powieki. - Nikomu
si to dot d nie udało. - Cofn ła si z westchnieniem. - Tego si wła nie oboje boimy.
- Nie mog zaprzeczy . - Oczy Boone'a w przy mionym wietle miały odcie kobaltu. - I nie
mog te zaprzeczy , e chciałbym wzi ci teraz na r ce i zanie do sypialni.
Na my l o tym serce głucho załomotało jej w piersi.
- Wierzysz w moc przeznaczenia, Boone?
- Musz .
- Ja te . - Ana pokiwała głow . - Wierz w przeznaczenie, w fatum, w to, co ludzie zwykli
nazywa palcem bo ym. I kiedy patrz na ciebie, wiem, e to przeznaczenie. - W stała i oparła mu
dłonie na ramionach, eby nie wstawał. - Potrafisz pogodzi si z tym, e mam swoje tajemnice,
których nie mog ci
wyjawi ? Ze pewnej cz stki mnie samej nie b d mogła z tob dzieli ? Nie odpowiadaj teraz...
Musisz to sobie przemy le , eby si upewni . Tak jak ja.
Nachyliła si , eby go pocałowa , i na moment si z nim zł czyła. Nim si cofn ła, poczuła, jak
drgn ł zaskoczony.
- pij dobrze - powiedziała, wiedz c, e b dzie dobrze spał tej nocy. Czego nie mogła
powiedzie o sobie.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Ana zwykła dawa sobie na urodziny wolny dzie . Mogła wtedy leniuchowa do woli albo - je li
miała ochot - uwija si jak pszczółka. Mogła wsta o wicie i je na niadanie lody albo
wylegiwa si w łó ku do południa, ogl daj c w telewizji stare filmy.
Na ten jeden, jedyny dzie w roku, który nale ał tylko do niej, najlepszym planem był kompletny
brak planu.
Tego dnia wstała wcze nie i przygotowała aromatyczn k piel z ulubionymi olejkami oraz
ziołami, specjalnie dobranymi dla ich wła ciwo ci odpr aj cych. Nało yła maseczk z ziół,
jogurtu i glinki kaolinowej, po czym nastawiła płyt z koncertem na harf i zanurzyła si w
wannie ze szklank mro onego soku.
Potem, z włosami jeszcze wilgotnymi i pachn cymi rumiankowym szamponem, skropiła si
perfumami i narzuciła jedwabny szlafrok w kolorze promieni ksi yca.
W drodze do sypialni zastanawiała si , czy jeszcze uci sobie drzemk . Ale po rodku pokoju, w
którym jeszcze przed chwil nie było nic prócz starej maty modlitewnej, stała teraz du a
drewniana skrzynia.
Z okrzykiem rado ci podbiegła i pogłaskała rze bione drewno, wypolerowane na wysoki połysk.
Skrzynia pachniała woskiem i rozmarynem i była gładka jak jedwab.
Była stara, liczyła sobie dobrych par wieków. Ana podziwiała j jeszcze jako dziecko, kiedy
mieszkała na zamku Donovanów. Nale ała niegdy do czarownika, który jakoby mieszkał na
zamku Camelot, przekazanym Merlinowi przez młodego Artura.
Ana ze miechem przykucn ła obok skrzyni. Zawsze udawało im si zrobi jej mił
niespodziank . Rodzicom, ciotkom i wujom... przynajmniej jak dot d.
Poł czona moc sze ciu czarnoksi ników i wró ek przesłała skrzyni z Irlandii, poprzez
przestrze i czas, rodkami mniej wi cej konwencjonalnymi.
Powoli uniosła wieko. Z wn trza buchn ła wo dawnych wspomnie , odwiecznych czarów i
magicznych zakl . Zapach był suchy i aromatyczny, jak pokruszone na pył płatki kwiatów,
przesycone dymem z ogniska, jakie czarnoksi nicy zwykli rozpala noc .
Ukl kła i wyci gn ła r ce ku górze.
Oto moc, któr trzeba przyj i uszanowa . Wymawiała przy tym słowa w
staro ytnym j zyku m drców, a wezwany przez ni wiatr szarpał kotarami i rozwiewał jej włosy.
Powietrze rozbrzmiewało muzyk harf, a potem nagle zapadła cisza.
Ana opu ciła r ce i zanurzyła je w skrzyni. Na widok amuletu z krwawnika, którego kamienne
serce odcinało si jaskraw czerwieni od gł bokiej zieleni, westchn ła gł boko. Kamie nale ał
do jej matki od wielu pokole i posiadał niezwykł uzdrowicielsk moc. Kiedy u wiadomiła
sobie, e wła nie został jej przekazany w dowód uznania dla uzdrowicielki najwy szej klasy, łzy
napłyn ły jej do oczu.
Oto mój dar, pomy lała, wodz c palcami po kamieniu, wygładzonym na przestrzeni wieków
przez tyle innych palców. Oto moje dziedzictwo.
Delikatnie odło yła go z powrotem do skrzyni i wyj ła kolejny prezent - kul z chalcedonu,
której niemal całkowicie przezroczysta powierzchnia po zwalała zajrze w gł b wszech wiata,
gdyby miała na to ochot . To od rodziców Sebastiana. Była tego pewna, bo poczuła ich, kiedy
zamkn ła kul w dłoniach. Nast pna była owcza skóra zapisana runami. Była to bajka stara jak
wiat i słodka jak dzie jutrzejszy.
Podarunek od ciotki Bryny i wuja Matthew, pomy lała, odkładaj c skór do skrzyni.
Amulet był od matki i Ana była pewna, e w skrzyni znajdzie si jeszcze co szczególnego od
ojca. I nie myliła si . Po chwili natrafiła na abk , misternie wyrze bion z jadeitu.
- Wygl da zupełnie jak ty, papo - powiedziała ze miechem. Zamkn ła skrzyni i wstała. W
Irlandii było teraz popołudnie.. Sze osób oczekuje na po-twierdzenie, e otrzymała przesyłk .
Ruszyła w stron telefonu, kiedy usłyszała puka nie do drzwi. Serce podskoczyło jej w piersi, a
potem znów si uspokoiło. Irlandia b dzie musiała poczeka .
Boone trzymał swój prezent za plecami. W domu miał dla Any jeszcze jeden podarunek, który
wybrali razem z Jessie, ale ten chciał jej wr czy osobi cie. I bez wiadków.
Na d wi k jej kroków u miechn ł si . Słowa powitania miał ju na ko cu j zyka, ale na jej
widok omal si nie zadławił.
Ana promieniała, a kaskada złotych włosów opadała jej na srebrzyst szat .
Oczy miała ciemniejsze i bardziej przepastne. Przejrzyste jak to jeziora, a jednak zdawały si
skrywa tysi ce sekretów. Otaczaj cy j zapach zmysłowej kobieco ci omal nie powalił Boone'a
na kolana.
Kiedy kot otarł mu si o nogi na powitanie, podskoczył jak oparzony.
- Boone! - Ana ze miechem poło yła dło na siatkowych drzwiach. - Dobrze si czujesz?
- Tak, tak. Ja... Obudziłem ci ?
- Nie. - Z udanym spokojem otworzyła drzwi. – Ju dawno wstałam i leniuchuj sobie -
powiedziała, a widz c, e Boone nadal stoi w progu, zapytała - Nie chcesz wej ?
- Chc . - Wszedł, ale stan ł w bezpiecznej odległo ci.
Przez ostatnie tygodnie wci toczył ze sob walk , próbuj c unika zbyt cz stego sam na sam. A
je li ju byli razem, starał si utrzyma lekki, pogodny nastrój. Teraz zrozumiał, e robił to,
maj c na uwadze nie tylko swoje, ale i jej dobro.
Ale tego ranka, kiedy tak stali naprzeciw siebie, a jej tajemnicze perfumy torturowały jego
zmysły, bał si , e b dzie to ponad jego siły.
- Co si stało? - zapytała, ale u miechała si , jakby ju wiedziała.
- Nie, nic... Jak si czujesz?
- Dobrze. A ty?
- wietnie. - Był tak napi ty, e jeszcze chwila, a zamieni si w kamie . - Doskonale.
- Miałam wła nie zaparzy herbat . Niestety nie mam kawy, ale mo e napijesz si ze mn
herbaty?
- Herbata? - Boone odetchn ł. - Tak, tak, ch tnie. - Patrzył, jak Ana podchodzi do kuchenki, a
szary kocur ociera si o jej nogi. Nastawiła czajnik, a potem nalała kotu mleka do miski. Kiedy
zacz ł pi , przykucn ła i pogłaskała puszyste futro. Poła szlafroka odchyliła si , odsłaniaj c
zgrabn nog .
- Czy marzanna i hyzop przyj ły si ?
- Czy si przyj ły...
- Te sadzonki, które ci dałam, eby je posadził za domem.
- Ach, te. Tak, wygl daj w porz dku.
- Mam w szklarni troch bazylii i tymianku w doniczkach. We je i postaw na parapecie.
Przydadz ci si w kuchni. - W stała, bo czajnik zabulgotał. – S lepsze ni przyprawy ze sklepu.
- Dzi kuj . - Boone zdołał ju si nieco rozlu ni . Miło było patrze , jak Ana zaparza herbat ,
rozgrzewaj c czajniczek i sypi c do niego gar aromatycznych listków. Nie mógł poj , jak
kobieta mo e by jednocze nie tak spokojna i tak uwodzicielska. - Jessie zasiała margerytki i
siedzi teraz nad nimi jak kura na jajkach.
- Niech ich za cz sto nie podlewa. - Ana odwróciła si - No, czekam...
Boone zamrugał gwałtownie.
- Na co czekasz?
- eby mi wreszcie pokazał, co tam trzymasz za plecami.
- Ciebie si nie da oszuka . - Boone wyci gn ł przed siebie pudełko owini te w jaskrawo-
niebieski papier. - Wszystkiego najlepszego!
- Sk d wiedziałe , e dzi mam urodziny? - Nash mi powiedział. Nie otworzysz?
- Ale oczywi cie. - Rozdarła papier. Pudełko pochodziło ze sklepu Morgany. - Dobry wybór -
powiedziała. - Ona ma takie ładne rzeczy. - Podniosła po-krywk i z westchnieniem wyj ła
delikatn figurk wró ki wyrze bion w bursztynie.
Z odrzucon do tyłu głow , złotymi włosami opadaj cymi na plecy i uniesionymi r kami, wró ka
stała w pozie, jak ona sama przybrała tego ranka. W jednej dłoni trzymała połyskuj c perł , a
w drugiej srebrn ró d k .
- Cudo! - wyszeptała Ana. - Istne cudo!
- Zajrzałem do sklepu w zeszłym tygodniu. Morgana wła nie j dostała. Kiedy j zobaczyłem, od
razu pomy lałem o tobie.
- Dzi kuj . - Ana dotkn ła jego policzka. - Nie mogłe mi ofiarowa nic pi kniejszego.
W spi ła si na palce i dotkn ła ustami jego ust. Wiedziała, co robi, tak e i wtedy, gdy oddawał
jej pocałunek. Poczuła, jak wst puje w ni moc, orze wiaj ca jak krople deszczu.
Na to wła nie czekała. To dlatego cały ranek po wi ciła na ten starodawny kobiecy rytuał
olejków, kremów i perfum.
To wszystko dla niego. Dla niej. Na ten pierwszy raz.
oł dek miał skurczony, a krew huczała mu w głowie. A cho ich wargi ledwo si stykały, smak
Any doprowadzał go do szale stwa. Chciał si cofn , ale oplotły go jej ramiona.
- Ana...
-
... - wyszeptała z ustami przy jego ustach.
- Pocałuj mnie.
Jak mógłby jej nie pocałowa , kiedy jej usta rozchylały si tak blisko jego ust? Otoczył dło mi
jej twarz, powtarzaj c sobie, e nie wolno mu posun si za daleko.
Kiedy zadzwonił telefon, z jego piersi wydarł si j k zawodu, a zarazem ulgi.
- Lepiej ju pójd .
- Nie! - Ana z u miechem wysun ła si z jego obj . - Zosta , prosz . Nalej herbaty, a ja
tymczasem odbior .
Nalej herbaty, pomy lał. Dobrze b dzie, je eli uda mu si unie czajnik. Roztrz siony ruszył w
stron kuchenki.
Ana podniosła słuchawk .
- Mama! - W jej miechu zabrzmiała czysta rado . - Dzi kuj ! Bardzo wam wszystkim dzi kuj !
Tak, przyszła dzi rano. Co za cudowna niespodzianka! - Znowu si roze miała, słuchaj c matki.
- Oczywi cie. Tak, wszystko w porz dku. Czuj si wietnie. Ja... Papa! - zachłysn ła si , kiedy
jej ojciec wtr cił si do rozmowy. - Tak, wiem, co oznacza aba. Uwielbiam j . Ciebie te
uwielbiam. Nie, wol j od prawdziwej, dzi kuj . - U miechn ła si do Boone'a, który podał jej
fili ank herbaty. - Ciocia Bryna? To była urocza bajka. Tak. Morgana czuje si wietnie,
bli ni ta te . To ju niedługo. Tak, zd ycie na czas.
Boone kr ył po pokoju, popijaj c herbat , która okazała si wyj tkowo dobra. Co ona takiego
do niej dodała? I co jemu zadała, e ju na sam d wi k jej głosu robiło mu si gor co?
Ale potrafi sobie z tym poradzi . Wypij grzecznie herbat , a on b dzie trzyma r ce przy sobie.
A potem ucieknie i zagrzebie si w pracy na reszt dnia, eby tak e my li zaj czym innym.
Najnowsza bajka była mniej wi cej sko czona i był ju gotów wzi si za ilustracje. Wiedział
te , czego chce.
Any.
Potrz sn ł głow i wypił kolejny łyk. Pomy lał, e Ana rozmawia chyba z ka dym członkiem
rodziny po kolei. To zreszt w porz dku. B dzie miał wi cej czasu, eby si uspokoi .
- Tak, ja te za tob t skni . Za wami wszystkimi. Zobaczymy si za kilka tygodni. Z Bogiem.
Kiedy odło yła słuchawk , w oczach miała łzy, mimo to u miechn ła si do Boone'a.
- To moja rodzina - wyja niła.
- Tak te sobie pomy lałem.
- Dzi rano przyszła od nich przesyłka. Cała skrzynia prezentów. A ja nie miałam jeszcze okazji,
eby im podzi kowa .
- To miłe. Posłuchaj, ja... Dzi rano? - powiedział, marszcz c brwi. - Nie widziałem furgonetki
pocztowej.
- Przesyłka nadeszła bardzo wcze nie. - Ana odstawiła fili ank . - Mo na powiedzie , specjaln
poczt . Nie mog si ju doczeka ko ca miesi ca, kiedy si spotkamy.
- Pewnie si cieszysz, e ich zobaczysz.
- O, tak. W padli tu na krótko w lecie, ale nagłe zar czyny i lub Sebastiana sprawiły, e nie było
zbyt wiele czasu na spokojne rozmowy. - Podeszła do drzwi i wypu ciła kota. - Chcesz jeszcze
herbaty?
- Nie, naprawd dzi kuj . Musz ju i . Mam du o pracy. - Ruszył do wyj cia. - Wszystkiego
najlepszego, Ano.
- Boone! - Poło yła mu r k na ramieniu. - Co roku na moje urodziny daj sobie jaki prezent. To
bardzo proste. Jeden dzie , w którym mog robi , co mi si podoba. I co uwa am za słuszne. -
Zamkn ła drzwi i stan ła pomi dzy nimi a Boone'em. - Dzisiaj wybrałam ciebie. O ile nadal
mnie chcesz.
Popatrzył na ni , a jej słowa głucho d wi czały mu w uszach. Była taka spokojna, taka
opanowana, jakby rozmawiali o pogodzie.
- Dobrze wiesz, e ci pragn .
- To prawda - u miechn ła si . Była spokojna jak oko cyklonu. - Wiem. - Kiedy zrobiła krok w
jego stron , cofn ł si mimowolnie. Czy tak wygl da uwo-dzenie, pomy lała, nie spuszczaj c z
niego wzroku. - Widz to, kiedy na ciebie patrz , i czuj , kiedy mnie dotykasz. Byłe bardzo
cierpliwy i bardzo miły. Do-trzymałe słowa, e do niczego mi dzy nami nie dojdzie, póki sama
o tym nie zadecyduj .
- Przynajmniej si starałem. - Cofn ł si o jeszcze jeden niepewny krok. - Ale nie było to łatwe.
- Dla mnie te nie. - Ana nie ruszała si z miejsca, a jej srebrzysta szata l niła w blasku sło ca. -
Musisz mnie tylko zaakceptowa . Musisz uwierzy , e daj ci wszystko, co mog . I to ci musi
wystarczy .
- O co mnie wła ciwie prosisz?
- eby był moim pierwszym - odpowiedziała.
- I eby mi pokazał, czym mo e by miło .
Wzruszony, o mielił si dotkn jej włosów.
- Jeste tego pewna?
- Tak, absolutnie pewna. - Spojrzała mu w oczy.
- Zaniesiesz mnie do łó ka i zostaniesz moim kochankiem?
Co mógł na to odpowiedzie ? Nie było słów, którymi dałoby si opisa , co si z nim teraz działo.
Wi c nie trac c czasu na słowa, wzi ł j po prostu na r ce.
Niósł j tak ostro nie, jakby była kruch bursztynow czarodziejk , któr jej ofiarował. Za tak j
te uwa ał i l kiem napawała go my l, e mógłby okaza si nie do delikatny.
Kiedy znalazł si u stóp schodów i zacz ł wchodzi na gór , serce zabiło mu w trwo liwym
oczekiwaniu.
Ze wzgl du na An wolałby, eby to była noc, wypełniona blaskiem wiec, cich muzyk i
po wiat ksi yca. Z drugiej strony wydawało si słuszne, e po raz pierwszy b d si kocha o
poranku, kiedy sło ce wieci na bł kitnym niebie, a ptaki rado nie piewaj w ogrodzie.
- Gdzie? - zapytał, a ona wskazała na drzwi sypialni.
W pokoju unosił si jej zapach - mieszanina delikatnych perfum i pudrów - i jeszcze co , czego
nie potrafił opisa . Co jakby dym i kwiaty. Sło ce wpadało przez okna i o wietlało olbrzymie
ło e o rze bionym wezgłowiu.
Omin ł skrzyni , oczarowany t czowym wiatłem, rozsiewanym przez zawieszone w oknach
kryształy.
T cze zamiast ksi ycowej po wiaty, pomy lał, kład c j na łó ku.
To głupie, e jestem taka zdenerwowana, pomy lała Ana, a kiedy go przytuliła, r ce jej dr ały.
Przecie sama tego chciała. Pragn ła go. A jednak w ostatnim momencie ta spokojna pewno
znikn ła.
Boone widział w jej oczach pragnienie i l k. Były odzwierciedleniem jego własnych pragnie i
l ków. Czy Ana to zrozumie? Była taka delikatna i eteryczna. wie a i nieskalana jak biała lilia. I
miała nale e tylko do niego. Dlatego, wbrew własnym zmysłom, b dzie musiał j wzi
delikatnie i czule.
- Anastasio. - Wtulił usta w jej dło . - Nie skrzywdz ci , obiecuj .
- Wiem. - Pomy lała, e chciałaby wiedzie , czy l k, jaki odczuwała, był wła ciwy wszystkim
kobietom w takiej sytuacji. A mo e była to obawa przed
przytłaczaj c sił miło ci, jak do niego ywiła?
Po ród rozedrganych t czy dotkn ł ustami jej ust i obdarzył j pocałunkiem koj cym, a zarazem
podniecaj cym. Czas nagle stan ł w miejscu. Zostały tylko ich zł czone usta.
Dotkn ł jej włosów, przeczesał je palcami, podziwiaj c ich mi kko i złocisty blask. A potem
rozpostarł je na poduszce, jak złoty pył na irlandzkim płótnie.
Oderwał usta od ust Any i tak długo wodził nimi po jej twarzy, póki nie poczuł, e dr y w jego
obj ciach, ale ju nie z l ku, tylko z pragnienia. Mimo to nie spieszył si , jakby mieli przed sob
cał wieczno .
Mruczał cicho czułe słówka, eby j uspokoi ; składał szeptem rozkoszne obietnice. Jego
przytłumiony głos upajał j .
Powinna była wiedzie , e z nim tak b dzie. Słodko i cudownie a do bólu. W jego obj ciach
czuła si kochana, bezpieczna i upragniona. Kiedy zsun ł jej z ramion szlafrok, nie zl kła si ,
tylko z rado ci powitała dotyk jego ust na nagim ciele. Zacz ła mu rozpina koszul , a on
pomógł jej po chwili wahania.
Kiedy dotkn ła jego nagich pleców, zadr ał i delikatnie rozchylił poły jej szlafroka.
Jej skóra miała pi kny kremowy odcie . Była mi kka i gładka, nasycona olejkami. Upajała jak
nektar, kusiła, eby jej spróbowa . Kiedy dotkn ł ustami piersi Any, j kn ła cicho, a jej j k odbił
si zwielokrotnionym echem w jego głowie.
Delikatnymi pieszczotami doprowadził j do kolejnego stadium rozkoszy, lekcewa c swoje
własne dze, które domagały si natychmiastowego speł-nienia.
Powieki miała tak ci kie, e nie mogła otworzy oczu. Sk d on wiedział, gdzie powinien jej
dotyka , gdzie całowa , jak przyspiesza bicie serca? A jednak wiedział. I chciał j wszystkiego
nauczy .
Ciche szepty, czułe pieszczoty. Zapach lawendy i ró . Gładkie prze cieradła, rozgrzane od ich
ciał, i skóra wilgotna od potu. T czowe refleksy na opusz-czonych powiekach Any.
Unosiła si na magicznej fali, któr wspólnie tworzyli, a w miar jak Boone pomagał jej wspi
si na szczyt, jej oddech stawał si coraz szybszy.
A potem przyszła fala gor ca. Wybuchła w niej jak wulkan, tak gwałtownie, e a krzykn ła:
- Nie! Nie, Boone! Ja... - A potem błyskawica i spazm rozkoszy, po którym le ała osłabła i
dr ca.
- Ana... - Musiał wbi pi ci w materac, eby okiełzna nami tno , która domagała si , by
wszedł w ni natychmiast, bez zwłoki. - Moja słodka. - Po-całował j w dysz ce usta. - Moja
najsłodsza. Nie bój si .
- Ja si nie boj . - Poruszona do gł bi swojego jestestwa przytuliła go jeszcze mocniej. - Poka
mi. Poka mi wszystko.
Ponaglony, zdarł z niej powłóczyst szat , a widok jej nagiego ciała w blasku sło ca omal nie
przyprawił go o utrat zmysłów. Patrzyła na niego szeroko otwartymi, pociemniałymi oczyma.
Prócz pasji dostrzegł w nich tak e ufno , która sprawiła, e poczuł si bardzo mały.
A potem uczynił j kobiet .
Prysły l ki. Nie było ju dla nich miejsca, kiedy jej ciało wibrowało tysi cem dozna . A kiedy
znów wprowadził j na szczyt, po raz drugi doznała miłosnego ol nienia.
Sam powstrzymywał si , czerpi c rozkosz z jej rozkoszy, poruszony spontaniczno ci , z jak
reagowała na ka dy jego pocałunek, ka d pieszczot , składaj c mu w darze swoj niewinno . I
w ko cu z j kiem, który rozrywał mu płuca, z sercem eksploduj cym w piersi, wszedł w ni i
usłyszał, jak gło no krzykn ła. Wtedy zatrzymał si , cho wszystko w nim domagało si
spełnienia.
Ale Ana nie cofn ła si , tylko wykrzykn ła jego imi , obejmuj c go ramionami. Krótki ból był
niczym w porównaniu z niewyobra aln rozkosz , jaka po nim nast piła.
Teraz wreszcie nale do niego, pomy lała. Jestem jego. I zacz ła si z nim porusza w
odwiecznym rytmie miło ci.
Wchodził w ni coraz gł biej i gł biej, a kiedy znów krzykn ła, dr c spazmatycznie, ukrył twarz
w jej włosach i nareszcie pod ył za ni do ko ca.
Boone patrzył, jak wiatła ta cz na cianie, i wsłuchiwał si w miarowy rytm serca Any. Le ała
pod nim, obejmuj c go i gładz c czule po głowie.
Nie wiedział, e mo e by a tak cudownie. To dziwne, bo przecie miał w yciu kilka kobiet.
Co wi cej, zdarzyło mu si te kocha , i to gł boko i szczerze. A jednak tym razem było zupełnie
inaczej. Prze ył i otrzymał znacznie wi cej, ni był to sobie w stanie wyobrazi .
Nie potrafił tego wytłumaczy Anie, bo sam nie był w stanie tego zrozumie .
Pocałował j w rami , a potem uniósł si lekko, eby na ni popatrze . Miała zamkni te oczy, a
twarz zarumienion i odpr on . Ciekawe, czy wiedziała, jak wiele si tego ranka zmieniło, i to
dla nich obojga.
- Dobrze si czujesz?
Potrz sn ła głow , a on si przeraził. Uniósł si na łokciach, eby uwolni j od swojego ci aru.
Otworzyła oczy. Były siwe jak dym.
- Nie czuj si dobrze - powiedziała gardłowym tonem. - Czuj si cudownie. Ty te jeste
cudowny. - Posłała mu słodki u miech. - Wszystko jest cudowne.
- Przestraszyła mnie. - Odgarn ł jej z policzka wilgotne pasemko. - Chyba nigdy w yciu tak si
nie denerwowałem. - Kiedy nachylił si , eby j pocałowa , jej usta ju na niego czekały. -
Chyba nie ałujesz?
Ana uniosła brwi.
- Czy wygl dam na osob , która czegokolwiek ałuje?
- Nie. - Obwiódł palcem kontur jej twarzy. - Wygl dasz na osob bardzo z siebie zadowolon . -
Prawd mówi c, sprawiło mu to wielk satysfakcj .
- Bo jestem z siebie zadowolona. I mam ochot poleniuchowa . - Przeci gn ła si , a potem
oparła mu głow na ramieniu.
- Wszystkiego najlepszego! - powiedział.
Ana za miała si cicho.
- To był najbardziej... niezwykły prezent, jaki kiedykolwiek dostałam.
- Rzecz w tym, e b dziesz mogła u ywa go wiecznie.
- Albo jeszcze dłu ej. - Spojrzała mu powa nie w oczy. - Byłe dla mnie bardzo dobry, Boone.
- Nie nazwałbym tego aktem altruizmu. Pragn łem ci od chwili, kiedy ci po raz pierwszy
ujrzałem.
- Wiem. I to mnie przera ało, a zarazem poci gało. - Poło yła mu dło na piersi. ałowała, e nie
mog tak zosta na wieczno , sk pani w słonecznym blasku.
- To wiele zmienia.
R ka na jego piersi nagle zesztywniała.
- Tylko o ile tego chcesz.
- Chc . - Usiadł i przyci gn ł j do siebie. - Chc , eby stała si cz ci mego ycia. Chc by z
tob tak cz sto, jak to mo liwe.
Poczuła, jak budzi si w niej dawny l k. Gdyby j teraz odepchn ł, chyba by tego nie prze yła.
- Jestem cz ci twojego ycia. I odt d zawsze b d ...
W jej oczach dostrzegł napi cie, które zacz ło narasta wokół nich.
- Ale co? - zapytał.
- Nie ma adnych ale - odparła, zarzucaj c mu r ce na szyj . - Jest tylko to. - Pocałowała go,
wkładaj c w to niemal cał dusz . Czuła, e zatajaj c przed nim pewne sprawy, oszukuje ich
oboje. Bała si jednak, e je li powie mu o wszystkim, Boone mo e j odtr ci . - B d przy
tobie, kiedy zechcesz i jak długo zechcesz. Obiecuj ci.
Czy miał prawo spodziewa si , e pokochała go tylko dlatego, e mu si oddała? Nie był nawet
pewny swoich własnych uczu . Wszystko wydarzyło si zbyt szybko, w porywie chwili. Potem
przypomniał sobie, e jest jeszcze kto , o kim nie wolno mu zapomina .
Jessie.
To, co zaszło miedzy nim a An , b dzie miało wielki wpływ na ycie jego córki. Dlatego nie
mogło tu by adnej pomyłki, adnych impulsywnych działa i adnych zobowi za , póki nie
b dzie absolutnie pewny.
- Nie spieszmy si - powiedział i poczuł, e Ana si odpr yła. - Ale je eli jaki inny facet pojawi
si u twoich drzwi z prezentami albo pro b o szklank cukru...
- Nie wpuszcz nikogo. - Ana mocno go u ciskała. - Nie istniej dla mnie inni faceci. - Dotkn ła
ustami jego szyi. - Z tob jestem szcz liwa.
- Postaram si , eby była jeszcze bardziej szcz liwa.
- Naprawd ? - roze miała si Ana.
- Ale nie tak. - Boone musn ł ustami jej usta.
- I jeszcze nie teraz. Pomy lałem, e powinienem zej do kuchni i przygotowa lunch, a ty pole
sobie i czekaj na mnie. A potem znowu b dziemy si kocha . I znowu.
- No có . .. - Kusz ca propozycja, ale Ana przypomniała sobie, jak wygl dała kuchnia po jego
gotowaniu. Poza tym miała za du o słoików i butelek, których mógłby u y niezgodnie z
przeznaczeniem. – Mo e zróbmy inaczej - ty poczekaj, a ja przygotuj lunch.
- Przecie to twoje urodziny.
- No wła nie. - Pocałowała go, nim wy lizgn ła si z łó ka. - Dlatego dzi wszystko musi by
tak, jak sobie ycz . Wracam za chwil .
Tylko głupiec nie skorzystałby z takiej oferty, pomy lał Boone, wyci gaj c si
wygodnie na poduszkach. Słuchaj c szumu wody w łazience, próbował sobie wyobrazi , jak to
b dzie sp dzi rozkoszne popołudnie w łó ku.
Schodz c na dół, Ana zawi zała pasek szlafroka. Pomy lała, e miło cudownie wpływa na
samopoczucie. Lepiej ni którykolwiek z przyrz dzanych przez ni napojów. Mo e z czasem,
je li nadal b d si tak kocha , b dzie mogła otworzy przed nim swoja dusz .
Ale przecie Boone to nie Robert. Poczuła wstyd, e w ogóle ich kiedykolwiek porównywała.
Nawet przez chwil . Ale ryzyko było tak du e, a dzie tak wspaniały. . .
Pod piewuj c, ruszyła do kuchni. Kanapki byłyby najlepsze, pomy lała. Wprawdzie niezbyt
eleganckie, za to wygodne do jedzenia w łó ku. Kanapki, a do tego wino jej ojca. Podeszła do
lodówki, której drzwi zdobiła cała kolekcja prac Jessie.
- Jeszcze si nie ubrała - odezwała si Morgana od drzwi. - Tego mo na było si spodziewa .
Ana odwróciła si , z udkiem indyka w r ku. Za siatkowymi drzwiami stała Morgana w
towarzystwie Nasha, Sebastiana i Mel.
- Och! - Ana spłon ła rumie cem. - Nie słyszałam, jak podje d ali cie.
- Pewnie była zbyt zaj ta wi towaniem swoich urodzin - stwierdził sarkastycznie Sebastian.
Weszli do kuchni i zacz li ciska i całowa An . Wszyscy przynie li kolorowe pudełka,
przewi zane kokardkami. Nash ju otwierał butelk szampana.
- Poszukaj kieliszków, Mel. Zaczynamy przyj cie. - Mrugn ł do ony, która z westchnieniem
opadła na krzesło. - Dla ciebie sok jabłkowy, kotku.
- Jestem za gruba, eby si kłóci . – Morgana spróbowała przybra wygodniejsz pozycj . - Były
jakie wiadomo ci z Irlandii?
- Dzi rano przyszła skrzynia z prezentami. Jest przepi kna. Kieliszki s w nast pnej szafce -
powiedziała Ana do Mel - Rozmawiałam z nimi... – Tu przed tym, jak poszła na gór kocha si
z Boone'em. Znowu si zarumieniła. - Ach... musz ... - zacz ła, ale Mel ju wcisn ła jej do r ki
kieliszek pienistego szampana.
- Musz si napi - doko czył za ni Sebastian. - Anastasio, kochanie, wygl dasz ol niewaj co.
Dwadzie cia siedem lat pasuje do ciebie jak ulał.
- Przesta mi grzeba w głowie - mrukn ła Ana i upiła łyk, eby da sobie
troch czasu na wymy lenie jakiego drobnego kłamstwa. - Nie wiem, jak wam dzi kowa za to,
e wpadli cie tak nieoczekiwanie. Ale teraz musz was na moment przeprosi ...
- Dla nas nie musisz si przebiera . - Nash rozlał reszt szampana. - Sebastian ma racj .
Wygl dasz fantastycznie.
- Tak, ale ja naprawd musz ...
- Mam lepszy pomysł, Ano - rozległ si z holu głos Boone' a. - Mo e by my tak... - Bosy i bez
koszuli, z potarganymi włosami, wszedł do kuchni i zastygł w pół kroku.
- A to ci niespodzianka! - prychn ła Mel, kryj c u miech.
- No wła nie. - Sebastian spojrzał na Boone'a przez zmru one powieki. - A pan wpadł z s siedzk
wizyt , tak?
- Cicho b d , Sebastianie! - Morgana z u miechem poło yła r ce na brzuchu. - Zdaje si , e wam
przeszkodzili my.
- Byłoby tak, gdyby my przyszli troch wcze niej - mrukn ł Nash, a Mel zakrztusiła si
szampanem.
Ana spiorunowała go wzrokiem, a potem zwróciła si do Boone'a:
- Moja rodzina wpadła z wizyt i wydaje si rozbawiona faktem, e mog mie swoje prywatne
ycie. - Spojrzała znacz co przez rami . - Które ich nie dotyczy.
- Ona zawsze była w ciekła, kiedy kto j wyci gn ł z łó ka - powiedział Sebastian, gotów
zaakceptowa Boone' a. Przynajmniej na razie. - Mel, kochanie, nalej jeszcze jeden kieliszek.
- Ju to zrobiłam. - Mel z u miechem podeszła do Boone' a. - Je eli nie mo esz ich pokona ... -
powiedziała półgłosem, a on pokiwał głow .
- Zdrowie! - Boone upił łyk szampana, po czym westchn ł. Było jasne, e jego plany na
dzisiejszy dzie musiały ulec zmianie.
- A mo e by tak rozpakowa tort? - Morgana ze miechem skin ła w stron pudła z cukierni. -
Nash, podaj Anie nó , eby mogła ukroi pierwszy kawałek. wieczki mo emy sobie darowa .
Wygl da mi na to, e jej yczenie ju si spełniło.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Ana była za bardzo przyzwyczajona do swojej rodziny, eby si ni długo przejmowa albo jej
wstydzi . Była te zbyt szcz liwa z Boone'em, eby mie do nich pretensje. Dni mijały, a oni
powoli i ostro nie cementowali swój zwi zek.
Ufała ju Boone'owi na tyle, eby ofiarowa mu serce i ciało, ale jeszcze nie do mocno, by
powierzy mu swoje sekrety.
Cho jej uczucie dojrzało i przerodziło si w miło , jakiej ju pewnie nigdy wi cej nie zazna,
wci nie mogła si zdoby na ten ostatni krok, który miał ich na zawsze poł czy .
A w centrum wszystkiego było jeszcze dziecko, którego adne z nich nie chciało skrzywdzi .
Je eli udawało im si skra dla siebie kilka godzin w deszczowe poranki, ten czas nale ał tylko
do nich. Nocami, le c samotnie w swoim łó ku, Ana zastanawiała si , jak długo potrwa to
czarowne interludium.
Przed zbli aj cym si wi tem Halloween oboje z Boone' em pogr yli si w przygotowaniach
do tego dnia. Od czasu do czasu Ana przyłapywała si na tym, e z dr eniem serca my li o
spotkaniu kochanka z jej rodzin . A czasami miała si z siebie, e zachowuje si jak podlotek,
który ma przedstawi rodzicom swo-jego pierwszego chłopca.
Trzydziestego pierwszego pa dziernika ju w południe była u kuzynki Morgany, eby pomóc jej
w przygotowaniach.
- Mogłam kaza Nashowi, eby to zrobił. - Morgana przycisn ła dłonie do obolałego krzy a, a
potem usiadła przy kuchennym stole, eby zagnie ciasto.
- Wystarczy, e go poprosisz. - Ana kroiła w kostk jagni cin na tradycyjn irlandzk
zapiekank . Ale on cieszy si jak mały chłopiec, przygotowuj c efekty specjalne.
- Jak ka demu laikowi, wydaje mu si , e potrafi przewy szy fachowców. - Morgana nagle
skrzywiła si i cicho j kn ła.
- Kochanie? - zaniepokoiła si Ana.
- Nie, nie, to jeszcze nie to, chocia chciałabym, eby ju było po wszystkim. Jest mi ju tak
niewygodnie w ka dej pozycji. Poza tym nie znosz narzekania.
- Narzekaj sobie, ile chcesz. Jeste my tu tylko we dwie. Masz. - Ana wr czyła Morganie kubek z
jakim napojem. - Wypij to.
- Ju i tak czuj si , jakbym miała odpłyn . Jak łód Kleopatry. Na Boga, ale jestem gruba. -
Morgana wypiła do dna, obracaj c w palcach zawieszony na szyi kryształ.
- Masz ju dwóch pasa erów - odezwała si Ana, chc c j roz mieszy .
- Mówmy o czym innym. - Morgana znowu zabrała si za ciasto. - O czymkolwiek, co pozwoli
mi zapomnie , e jestem taka niezdarna i gruba.
- Nie jeste a taka gruba i nie taka znów strasznie niezdarna. - Ana gor czkowo szukała w
my lach nowego tematu. - Słyszała , e Sebastian i Mel pracuj wspólnie nad nowym
przypadkiem?
- Nie, nic o tym nie wiem. To mnie dziwi, bo Mel zwykła si zarzeka , e zawsze b dzie
pracowa sama.
- Tym razem spu ciła z tonu. Chodzi o dwunastolatka, który uciekł z domu. Jego rodzice s w
rozpaczy. Kiedy z ni wczoraj rozmawiałam, powiedziała, e maj pewien lad, i prosiła, eby
ci przeprosi , e nie mo e ci dzisiaj pomóc.
- Mo e to i lepiej, bo Mel porusza si w kuchni jak sło w składzie porcelany. - W głosie
Morgany zabrzmiała gł boka sympatia. - Ona tak dobrze rozumie si z Sebastianem, prawda?
- Tak. - Ana u miechn ła si do siebie i uło yła na mi sie warstw ziemniaków i cebuli. - Jest
twarda, rozumna i ma dobre serce. Dokładnie takiej kobiety było mu trzeba.
- A czy ty jeste zadowolona z tego, co masz? Ana w milczeniu sypała zioła do brytfanny.
Dawno przeczuwała, e pr dzej czy pó niej Morgana poruszy ten temat.
- Jestem bardzo szcz liwa - odpowiedziała po chwili.
- Lubi go - powiedziała Morgana. - Od pocz tku mi si podobał.
- Miło mi to słysze .
- Sebastian te go lubi, chocia ma pewne zastrze enia. - ci gn ła brwi, ale ton jej si nie
zmienił. - Zwłaszcza po tym jak przyparł Boone'a do muru i poszperał w jego głowie.
Ana zacisn ła usta.
- Jeszcze mu tego nie wybaczyłam.
- No có - westchn ła Morgana. - Boone i tak si o tym nie dowie, a Sebastian troch si
udobruchał. Prawd mówi c, nie był zachwycony, kiedy w dniu swoich urodzin powitała go,
wychodz c z łó ka.
- To nie jego sprawa.
- On ci kocha. - Morgana cisn ła An za r k .
I martwi si o ciebie bardziej ni o mnie, bo jeste najmłodsza. A poza tym twój dar oznacza
szczególn wra liwo .
- Potrafi si obroni . Mam te swój rozum.
- Wiem, kochanie. Ja... - Morgana szybko otarła oczy. - To był twój pierwszy raz. Nie chciałam
ci tego mówi , ale... o Bo e, dawniej nie byłam taka senty-mentalna.
- Mo e po prostu dawniej potrafiła to lepiej ukrywa . - Ana odstawiła brytfann i obj ła
Morgan . To było cudowne prze ycie, a Boone był taki delikatny. Zawsze wiedziałam, e jest
jaki powód, dla którego powinnam z tym poczeka . Teraz wiem, e chodziło o niego. - Cofn ła
si z u miechem. – Boone dał mi wi cej, ni mogłam sobie wymarzy .
Morgana z westchnieniem dotkn ła jej twarzy.
- Jeste w nim zakochana?
- Tak, i to bardzo.
- A on w tobie?
- Nie wiem. - Ana spu ciła wzrok.
- Och, Ano!
- Nie poł cz si z nim w ten sposób. – Spojrzała Morganie w oczy. - To byłoby nieuczciwe,
skoro nie powiedziałam mu, kim jestem, i nie mam odwagi przyzna si , co czuj . Ale wiem, e
mu na mnie zale y. Nie potrzebuj do tego adnych szczególnych mocy. I to mi wystarczy.
Kiedy dojdzie do wniosku, e czuje do mnie co wi cej, na pewno mi powie.
- Twój upór nigdy nie przestanie mnie zadziwia .
- Nale do rodziny Donovanów - obruszyła si Ana. - A to jest bardzo istotne.
- Zgadzam si . Powinna mu powiedzie . - Morgana chwyciła An za r ce. - Sama nie lubi , jak
kto daje mi rady, o które nie prosz . Ale musisz zapomnie o przeszło ci i spojrze w
przyszło .
- Ja patrz w przyszło . I chciałabym widzie w niej Boone'a. Ale potrzebuj jeszcze troch
czasu. - Głos jej si załamał. - Ja go wietnie znam, Morgano, to dobry człowiek. Ma serce,
wyobra ni i wielkoduszno , której sobie nawet nie u wiadamia. Ma tak e dziecko.
Kiedy Ana odwróciła si , Morgana uchwyciła si kraw dzi stołu.
- Czy tego si boisz? Ze b dziesz musiała zaakceptowa cudze dziecko?
- Ach, nie! Kocham Jessie. Jak mo na jej nie kocha ? Ona jest p pkiem jego wiata i tak by
powinno. I nie ma takiej rzeczy, której bym dla nich nie zrobiła.
- No to spróbuj mi to wyja ni .
Ana opłukała ugotowane jajka.
- Masz troch wie ego kopru? Wiesz, jak wuj Douglas lubi jajka na twardo w sosie
koperkowym. Morgana postawiła przed ni słoiczek.
- Czekam na wyja nienie.
Ana, wzburzona, otworzyła słoik.
- Nawet nie wiesz, jakie to szcz cie, e spotkała Nasha, który kocha ci bez wzgl du na
wszystko.
- Oczywi cie, e wiem - powiedziała cicho Morgana. - Ale co Nash ma z tym wspólnego?
- Powiedz mi, ilu m czyzn potrafiłoby nas zaakceptowa tak całkowicie i bez reszty? Ilu
chciałoby si z nami o eni albo wzi czarownic jako matk swojego dziecka?
- Przesta , Anastasio! - wybuchn ła Morgana. Mówisz, jakby my były wied mami lataj cymi na
miotle i odbieraj cymi krowom mleko.
- A czy wi kszo ludzi nie my li o nas w ten sposób? - zapytała bez u miechu Ana. - Robert...
- Niech go wszyscy diabli!
- Dobrze, nie mówmy ju o nim. - Ana machn ła r k . - Ile razy na przestrzeni wieków
urz dzano na nas polowania, prze ladowano, bano si i odtr cano nas tylko za to, e takie ju si
urodziły my? Ale ja si nie wstydz mojej krwi. I nie ałuj posiadania ani mojego dziedzictwa,
ani daru. Ale nie zniosłabym tego, gdybym mu wszystko wyznała, a on popatrzyłby na mnie,
jakbym... - roze miała si - jakbym miała w piwnicy dymi cy kocioł z ropuchami.
- Je eli ci kocha...
- Je eli - powtórzyła Ana. - Zobaczymy. A teraz uwa am, e powinna si poło y na godzink
- Prosz , nie zmieniaj tematu - zacz ła Morgana. W tym momencie do kuchni wpadł Nash. We
włosach miał paj czyny - na szcz cie sztuczne - a w oczach błysk.
- Musicie to zobaczy ! To niewiarygodne! Udało si ! Jestem taki dobry, e a sam si
przestraszyłem. - Chwycił ze stołu łodyg selera i zacz ł j chrupa . -
Chod cie, nie sied cie w kuchni.
- Amatorzy - westchn ła Morgana i z trudem podniosła si z krzesła. Wyszły do holu i zacz ły
podziwia hologramowe duchy Nasha. I wtedy Ana usłyszała warkot samochodu.
- Ju s ! - Podniecona perspektyw ujrzenia rodziny, skoczyła w stron drzwi i zamarła w pół
kroku. Kiedy si odwróciła, zobaczyła, e Morgana ci ko opiera si o Nasha.
- Kochanie? - Nash zrobił si blady jak jego duchy. - Czy ty...? O Bo e!
- Nic mi nie jest. - Morgana gł boko odetchn ła, kiedy Ana wzi ła j pod r k . - To tylko mały
skurcz. - Opieraj c si o Nasha, u miechn ła si do Any. - My l , e to w bardzo dobrym gu cie
urodzi bli ni ta w noc Halloween.
- Nie ma si czym denerwowa - zapewniał Nasha Douglas Donovan. Był wysoki, podobnie jak
syn, a jego g sta czarna czupryna była tylko z lekka przyprószona siwizn . Na dzisiejsz okazj
nało ył frak z muszk , a do tego fluorescencyjne pomara czowe tenisówki, które, ku jego
rado ci, wieciły jaskrawo w ciemno ciach. - Có to w ko cu jest poród? Najnaturalniejsza rzecz
pod sło cem. I to jeszcze w tak noc!
- Racja. - Nash z trudem przełkn ł lin . Gardło miał całkiem ci ni te. Jego dom był pełen ludzi,
to znaczy wró ek i czarnoksi ników, a jego ona siedziała na sofie z min jakby nigdy nic,
mimo i poród zacz ł si ju dobre trzy godziny temu. - Mo e to był fałszywy alarm.
Camilla, w balowej sukni z cekinami, uderzyła go w rami wachlarzem ze strusich piór.
- Zostaw to Anie, drogi chłopcze. Ju ona si wszystkim zajmie. Sebastiana rodziłam trzyna cie
godzin. miali my si pó niej z tego, pami tasz, Douglas?
- Dopiero po tym jak przestała mnie przeklina , moje serce.
- To całkiem zrozumiałe. - Camilla poszła do kuchni, eby zajrze do zapiekanki. Jej zdaniem
Ana zawsze dodawała za mało szałwi.
- Gdyby nie to, e była zaj ta czym innym, zamieniłaby mnie w je ozwierza - wyznał Nashowi
Douglas.
- Dzi ki. Zaraz si lepiej poczułem – mrukn ł Nash.
Douglas poklepał go serdecznie po plecach.
- Po to tu jeste my, Dash.
- Nash.
- Rzeczywi cie. - Douglas u miechn ł si dobrotliwie.
- Mamo! - Morgana cisn ła matk za r k . - Id i ratuj Nasha przed wujem Douglasem. Biedak
min ma niet g .
Bryna odło yła szkicownik.
- Mam poprosi tat , eby wzi ł go na spacer?
- wietny pomysł. - Morgana westchn ła z wdzi czno ci , kiedy Ana zacz ła jej masowa
ramiona. - Na razie nic tu po nim.
Ojciec Any, Padrick, opadł na zwolnione przez Bryn krzesło.
- Jak si miewa nasza dziewczynka?
- Całkiem dobrze. Na razie. Ale my l , e niedługo ju si zacznie. - Morgana nachyliła si i
pocałowała go w pulchny policzek. - Ciesz si , e tu jeste cie.
- Nie mógłbym by nigdzie indziej. - Padrick koj cym gestem poło ył jej r k na brzuchu, po
czym u miechn ł si do Any. - A jak ty si miewasz, moje male stwo? Jeste liczna jak z
obrazka. To po tatusiu, prawda?
- Oczywi cie, e tak. - Ana zorientowała si , e Morgana zaczyna mie skurcze, i chwyciła j
mocno za ramiona. - Oddychaj gł boko, kochanie.
- Mo e da jej ziółka? - zapytał Padrick.
- Jeszcze nie. Na razie radzi sobie całkiem nie le. Mógłby mi za to poda mój woreczek.
Potrzebne mi kryształy.
- Ju si robi. - Padrick wstał, machn ł r k i zademonstrował łody k fioletowych wrzosów. -
Sk d to si wzi ło? Potrzymaj to przez moment, bo ja mam co innego do roboty.
Morgana przytuliła wrzosy do policzka.
- Padrick to najmilszy człowiek na wiecie.
- B dzie rozpieszczał twoje maluchy jak nikt. Papa uwielbia dzieci. - Ana wyczuła, e bóle
Morgany zaczynaj si nasila . - My l , e niedługo powinna i na gór .
- Jeszcze nie. - Morgana chwyciła j za r k . – Tak mi tu z wami dobrze. - Gdzie ciocia
Maureen?
- Mama jest w kuchni. Pewnie kłóci si z cioci Camill nad zapiekank .
Morgana j kn ła i zamkn ła oczy.
- Bo e, mogłabym zje całe tony.
- Pó niej - obiecała jej Ana i podniosła oczy. Od drzwi słycha było szcz k ła cuchów i
pot pie cze j ki.
- Kto przyszedł.
- Biedny Nash. Nie miał okazji nacieszy si swoimi pomysłami. Czy to Sebastian?
Ana odwróciła głow .
- Aha. Razem z Mel krytykuj hologramy. A teraz miej si z maszynki do puszczania dymu i
nietoperzy.
Sebastian energicznie wkroczył do pokoju.
- Amatorzy!
- A Lydia tak si przestraszyła, e krzyczała bez ko ca - opowiadała Jessie o zbudowanym w
szkole nawiedzonym zamczysku. - A potem Frankie zjadł tak du o ciastek, e a zwymiotował.
- To dopiero historia. - eby zapobiec podobnym przygodom, Boone ju wcze niej schował
połow słodyczy, które Jessie uzbierała do torby, odwiedzaj c w przebraniu s siadów.
- Mój kostium był najładniejszy. - Kiedy wysiedli z samochodu przed domem Morgany, Jessie
okr ciła si na pi cie tak, e ró owy materiał zawirował wokół jej drobnej figurki. Zadowolony z
siebie, Boone przykucn ł, eby przypi jej skrzydła z aluminiowej folii. Przygotowanie
kostiumu zaj ło mu prawie dwa dni. Ale patrz c na córk , uznał, e było warto.
Jessie uderzyła go w rami tekturow ró d k .
- Teraz jeste moim ksi ciem z bajki.
- A przedtem kim byłem?
- Brzydk ropuch . - Jessie zapiszczała, kiedy uszczypn ł j w czubek nosa. - Jak my lisz, co
powie Ana? Czy pozna, e to ja?
- Na pewno nie. Ja sam ciebie nie poznaj . - Po wspólnej naradzie zrezygnowali z maski i Boone
pomalował jej policzki na ró owo, usta na czerwono, a powieki na złoto.
- Poznamy cał rodzin - przypomniała mu Jessie, jakby potrafił o tym zapomnie . Od tygodnia
perspektywa tego spotkania napawała go l kiem. - A ja znowu zobacz psa i kota Morgany.
- Tak. - Boone próbował udawa , e pies go nie niepokoi. Wprawdzie Pan wygl dał jak
prawdziwy wilk, ale podczas ostatniej wizyty był bardzo przyjazny i łagodny.
- To b dzie najlepsze przyj cie na Halloween, jakie miałam. - Jessie wspi ła si na palce i
nacisn ła dzwonek. Zza drzwi rozległy si j ki i szcz k ła cucha.
Drzwi otworzył starszawy, łysiej cy jegomo o wesołych oczach. Spojrzał na Jessie i zahuczał:
- Witaj w nawiedzonym zamczysku. Wej cie na własne ryzyko.
Jessie miała oczy wielkie jak spodki.
- Naprawd jest nawiedzony?
- Wejd ... je li masz do odwagi. – Przykucn ł i nagle wyci gn ł z r kawa puszystego
wypchanego królika.
- Och! - Jessie, zachwycona, przytuliła go do policzka. - Czy pan jest magikiem?
- Oczywi cie, e tak. Jak wszyscy.
- Ja jestem dobr wró k .
- To ładnie. A to twój narzeczony? – M czyzna podniósł oczy na Boone'a.
- Nie - zachichotała Jessie. - To mój tatu . A ja, tak naprawd , jestem Jessie.
- A ja, tak naprawd , jestem Padrick.
Padrick wyprostował si i cho oczy miał nadal pełne rado ci, Boone był pewny, e starannie go
taksuj .
- A pan?
- Nazywam si Sawyer. - Boone wyci gn ł r k .
- Boone Sawyer. Jeste my s siadami Anastasii.
- Powiadasz, s siadami? Ale to chyba nie wszystko. Wejd cie, prosz . - Uj ł Jessie za r k . -
Chod , zobaczymy, co my tu dla ciebie mamy.
- Duchy! - wykrzykn ła nagle Jessie. – Zobacz tato, duchy!
- Całkiem niezła robota jak na amatora - stwierdził Padrick. - A tak przy okazji, Ana wła nie
zabrała Morgan i Nasha na gór . Dzi w nocy urodz si nam bli ni ta. Maureen, kwiatuszku,
poznaj s siadów Any.
Postawna amazonka w szkarłatnym turbanie wyłoniła si z kuchni i ruszyła w ich stron .
- Pewnie masz ochot si napi , chłopcze - zwrócił si Padrick do Boone'a.
- O, tak. - Boone gł boko odetchn ł. – Bardzo ch tnie.
Po dłu szym wahaniu Mel zapukała do drzwi Morgany, po czym wsun ła głow ; Nie potrafiła
powiedzie , czego si spodziewała - czy klinicznej i jej zdaniem przera aj cej atmosfery
wła ciwej porodówkom, czy mistycznej aury magicznego kr gu. Tymczasem adne z jej
przewidywa si nie spełniło.
Morgana le ała na wielkim, wygodnym łó ku, otoczona kwiatami i wiecami.
W pokoju rozbrzmiewały d wi ki fletu i harfy. Była lekko zarumieniona, za to Nash był blady
jak ciana, ale poza tym wszystko wygl dało zupełnie normalnie.
- Wejd , Mel - odezwała si Ana. -Ty powinna by tu ekspertem. W ko cu to ty pomogła nam
odebra rebaki kilka miesi cy temu.
- Rzeczywi cie, czuj si jak ko - mrukn ła Morgana - ale nie powiem, eby to porównanie mi
pochlebiało.
- Nie chc wam przerywa i przeszkadza ... o rany. .. - szepn ła Mel, kiedy Morgana odrzuciła
głow . do tyłu i zacz ła sapa jak lokomotywa.
- Dobrze ju , dobrze. - Nash chwycił on za r k i zerkn ł na stoper. - Zaraz b dzie nast pny
skurcz. Dobrze nam idzie.
- Nam? - sykn ła Morgana. - Chciałabym ci widzie ...
- Oddychaj - rozległ si łagodny głos. Ana poło yła jej na brzuchu kryształy, które zacz ły
rozsiewa nieziemski blask.
Mel zdumiała si , ale zaraz przypomniała sobie, e od dwóch miesi cy jest on czarnoksi nika.
- Wszystko w porz dku, kochanie. - Nash przycisn ł usta do dłoni Morgany, modl c si w duchu,
eby ból ust pił. - Zaraz b dzie po wszystkim.
- Nie odchod ! - Kurczowo chwyciła go za r k .
- Nie odchod !
- Jestem przy tobie. Jeste cudowna. - Zgodnie z instrukcj Any, zwil onym r cznikiem otarł
onie twarz. - Kocham ci , moja liczna.
- Nie masz wyj cia. - Morgana u miechn ła si z wysiłkiem i zrobiła gł boki, oczyszczaj cy
wydech, a potem zamkn ła oczy. - Jak mi idzie, Ano?
- wietnie. Jeszcze tylko kilka godzin.
- Kilka godzin?! - przeraził si Nash. - To cudownie - dodał szybko z kwa nym u miechem.
Mel gło no chrz kn ła. Ana spojrzała na ni .
- Przepraszam. Mieli my tu troch roboty.
- Nic nie szkodzi. Chciałam tylko powiedzie , e przyszedł Boone Borne Jessie.
- Och! - Ana otarła czoło. - Zapomniałam. Ju id . Mo esz powiedzie ciotce Brynie, eby
przyszłana gór ?
- Jasne. Jak si czujesz, Morgano?
Morgana u miechn ła si blado.
- Doskonale. Mo e chcesz si zamieni ?
- Dzi kuj , mo e innym razem. - Mel ruszyła dodrzwi. - Nie b d wam przeszkadza .
Nash spojrzał błagalnie na An .
- Wrócisz niedługo, prawda?
- Za minutk . A ciotka Bryna tak e zna si na rzeczy. Poza tym przyda nam si troch brandy.
- Brandy? Przecie jej nie wolno pi !
- Dla ciebie - powiedziała Ana, po czym wymkn ła si z pokoju.
Kiedy Ana zeszła na dół, zauwa yła, e Jessie jest w centrum uwagi. Matka Any zanosiła si od
miechu, słuchaj c opowie ci dziewczynki o szkolnych obchodach Halloween. A poniewa
Jessie tuliła do siebie dwa pluszowe zwierzaki, Ana wywnioskowała, e jej ojciec zacz ł ju
demonstrowa swoje sztuczki.
Miała tylko nadziej , e ojciec był dyskretny.
- Jak tam idzie na górze? - zapytała cicho Bryna, kiedy Ana weszła do salonu.
- wietnie. Jeszcze przed północ zostaniesz babci . - Niech ci Bóg błogosławi, Anastasio. –
Bryna pocałowała j w policzek. - Powiem ci te , e podoba mi si ten twój młody człowiek.
- On nie jest... - zacz ła Ana, ale Bryna ju pospieszyła na gór .
Przy kominku stał Boone, popijaj c jedn z nalewek jej ojca, i słuchał jak urzeczony jednej z
historyjek wuja Douglasa.
- No wi c oczywi cie przyj li my go na noc, bo rozp tała si burza. A on rano wyleciał jak z
procy, krzycz c co o zjawach i duchach. Musiał by biedak stukni ty - mówił Douglas, pukaj c
si w czoło ocienione rondem pomara czowego kapelusza. - To bardzo smutna historia.
- Mo e to dlatego, e biegałe po zamku w starej zbroi - wtr cił si Matthew Donovan,
ogrzewaj c w dłoniach kieliszek brandy.
- Nie, nie, przecie zbroja nie przypomina ducha. My l , e to kot Maureen piszczał przez cał
noc.
- Moje koty nie piszcz - obraziła si Maureen. - S bardzo dobrze wychowane.
- A ja mam psa - wtr ciła si Jessie. - Ale koty te lubi .
- Naprawd ? - Jak na zawołanie, Padrick wyj ł spomi dzy skrzydeł jej kostiumu pr gowanego
pluszowego kotka. - A ten ci si podoba?
- Och! - Jessie ukryła twarz w mi kkim futerku, a potem wspi ła si Padrickowi na kolana i
pocałowała go w rumiany policzek.
- Papa! - Ana nachyliła si nad sof i przycisn ła usta do łysiny ojca. - Ty si nigdy nie zmienisz.
- Ana! - Jessie usiłowała obj cał swoj mena eri . - Twój tata to najzabawniejszy człowiek na
wiecie!
- Ja te go lubi . - Ana spojrzała z ukosa na dziewczynk . - A kim ty jeste ?
- Jestem Jessie. - Mała, chichocz c, ze lizgn ła si z kolan Padricka i obróciła na pi cie.
- Naprawd ?
- Słowo. Tatu zrobił mi kostium wró ki na Halloween.
- Rzeczywi cie, masz głos Jessie. - Ana przykucn ła. - Pocałuj mnie, to zobaczymy.
Jessie przycisn ła umalowane usteczka do twarzy Any, zachwycona, e jej kostium odniósł taki
sukces.
- Naprawd mnie nie poznała ?
- Ale mnie nabrała ! Byłam pewna, e to prawdziwa wró ka.
- Twój tata powiedział, e była jego zaczarowan ksi niczk , bo twoja mama była królow .
Maureen parskn ła miechem i mrugaj c do m a, wykrzykn ła
- Moja ty abko!
- Przepraszam, ale nie mog dłu ej zosta , eby z tob porozmawia - zwróciła si Ana do Jessie.
- Wiem. Pomagasz Morganie urodzi dzieci. Czy one wyjd naraz, czy po kolei?
- Po kolei, mam nadziej . - Ana ze miechem pogładziła czuprynk Jessie i spojrzała na Boone'a.
- Mo ecie tu zosta , jak długo chcecie. Mamy mas jedzenia.
- Nami si nie przejmuj. Powiedz lepiej, jak tam Morgana?
- Bardzo dobrze. Prawd mówi c, zeszłam na dół po brandy dla Nasha. Biedak jest kompletnie
roztrz siony.
Matthew pokiwał głow ze współczuciem i wr czył jej karafk i kieliszek.
- Doskonale go rozumiem.
Ana poczuła uderzenie jego mocy i zrozumiała, e mimo pozornego spokoju całym sercem i
my lami był na górze, przy rodz cej córce.
- B d spokojny, wuju. Wszystko pójdzie dobrze. - Wiem. Nie mogła by w lepszych r kach. -
Popatrzył jej w oczy, a potem dotkn ł krwawnika, który miała na szyi. - A znałem wiele. -
U miechn ł si . - Boone, mo e by odprowadził Anastasi na gór .
- Z przyjemno ci . - Kiedy stan li u stóp schodów, Boone zacz ł
- Twoja rodzina...
- Tak? - Ana nagle zesztywniała.
- Co za niewiarygodni ludzie! Nie co dzie człowiek trafia w sam rodek grupy nieznajomych do
domu, gdzie jest kobieta, która lada chwila ma urodzi bli ni ta, pod stołem w kuchni le y wilk,
bo dam głow , e to nie jest aden pies, obgryzaj cy co , co przypomina mamuci ko , a do
tego nad głow lataj mu nakr cane nietoperze. Ach, byłbym zapomniał o duchach w sieni.
- Przecie to Halloween.
- To chyba ma niewiele wspólnego z tym wi tem.
- Przystan ł na szczycie schodów. - Nie pami tam, kiedy ostatnio tak dobrze si bawiłem. Oni s
fantastyczni, Ano. A te genialne sztuczki twojego ojca! Nie mam poj cia, jak on to robi.
- Ma po prostu talent.
- Mógłby zbi na tym fortun . Tak si ciesz , e tu przyszedłem. - Obj ł j za szyj . - Brakuje mi
tylko ciebie.
- Bałam si , e nie b dziesz si tu dobrze czuł.
- Dlaczego? Miałem wprawdzie plan, e zwabi ci do jakiego ciemnego k ta i opowiem ci tak
okropn histori , e b dziesz si trz sła z strachu, ale i tak jestem zachwycony.
- Nie tak łatwo mnie przestraszy . - Ana obj ła go z u miechem. - W ko cu wychowałam si na
historiach mro cych krew w yłach.
- W ród wujków, którzy po nocach tłukli si w starych zbrojach - mrukn ł, muskaj c ustami jej
usta.
- Och, to najmniej gro ne. Cz sto bawili my si w lochach. A ja sp dziłam cał noc w wie y, w
której straszyło, bo Sebastian mi kazał.
- Dzielna dziewczynka!
- Nie, uparta. I głupia. Nigdy w yciu nie było mi tak niewygodnie. - Zatraciła si w pocałunku. –
Dopiero pó niej Morgana wyczarowała mi poduszk i koc.
- Wyczarowała? - roze miał si Boone.
- Podrzuciła - poprawiła si Ana i znowu zacz ła go całowa , tak e
zapomniał o bo ym wiecie.
Kiedy za ich plecami otworzyły si drzwi, drgn li jak para dzieciaków przyłapanych na gor cym
uczynku. Bryna uniosła brwi, przyjrzała im si i na koniec u miechn ła wyrozumiale.
- Przepraszam, e wam przeszkadzam, ale Boone jest nam bardzo potrzebny.
Boone mocniej cisn ł karafk .
- Ja? Tam?
Bryna roze miała si .
- Nie. Poczekaj tutaj, a ja przy l ci Nasha. Przyda mu si kilka chwil m skiej rozmowy.
- Ale najwy ej par minut - dodała Ana. - Morgana go potrzebuje.
Zanim Boone zd ył cokolwiek powiedzie . Ana znikn ła za drzwiami. Zrezygnowany, nalał
kieliszek brandy, wychylił go do dna, po czym nalał nast pny dla Nasha.
- Masz, stary, strzel sobie jednego.
- Nie wiedziałem, e to tak długo potrwa. – Nash wzi ł gł boki oddech, a potem napił si brandy.
- I e to tak boli. Jak ju przez to przebrniemy, przysi gam, e jej nigdy wi cej nie dotkn .
- Na pewno.
- Mówi powa nie. - Nash zacz ł nerwowo kr y po korytarzu.
- Nash, nie chciałbym si wtr ca , ale czy nie czułby si lepiej, to znaczy pewniej, gdyby
Morgana rodziła w szpitalu, gdzie miałaby zagwarantowan opiek medyczn ?
- W szpitalu? Nie. - Nash potarł z westchnieniem czoło. - Morgana urodziła si w tym samym
łó ku. Nie zgodziłaby si na aden szpital. Ja chyba te nie.
- To mo e chocia wezwa doktora?
- Ana jest najlepsza. - N a my l o tym Nash lekko si odpr ył. - Mo esz mi wierzy , Morgana
jest w najlepszych r kach.
- Słyszałem, e poło ne s bardzo dobre i bardziej naturalne. - Boone wzruszył ramionami. W
ko cu to nie jego problem. Skoro N ashowi odpowiada taka sytuacja, czym si tu martwi . -
Rozumiem, e ona ju to wcze niej robiła.
- Nie, to pierwszy poród Morgany.
- Miałem na my li An - roze miał si Boone i odbieranie porodu.
- O, tak, oczywi cie. Ona zna si na rzeczy. Szczerze mówi c, oszalałbym, gdyby jej przy tym
nie było. Ale... - zrobił kolejne kółko i upił łyk brandy - to
ju trwa tyle godzin. Nie wiem, jak ona mo e to znie . Jak w ogóle kobiety mog co takiego
znosi ? A przecie mogłaby co z tym zrobi . Jak by nie było, to czarownica!
Boone zagryzł wargi, tłumi c miech, a potem przyja nie poklepał Nasha po plecach.
- N ash, to nie jest dobra pora, eby j przezywa .
Rodz ca kobieta ma prawo by niemiła.
- Nie, nie to chciałem powiedzie ... - Nash ugryzł si w j zyk. - Musz si po prostu wzi w
gar .
- Jasne.
- Wiem, e wszystko b dzie dobrze. Ju Ana tego dopilnuje. Ale tak mi ci ko patrze na
cierpienia Morgany.
- Masz racj . Kiedy si kogo kocha, to najtrudniejsza rzecz na wiecie. Ale czasem nie ma si
wyboru i trzeba przez to przej . A je eli chodzi o ciebie, b dziesz z tego miał co
fantastycznego!
- Nigdy nie my lałem, e b d w stanie prze ywa co takiego.
Pokrzepiony na duchu, Nash oddał Boone'owi kieliszek.
- Czy tak samo jest z An ?
- My l , e mo e tak by . Ona jest osob niezwykł .
- O, tak. - Nash zawahał si , a kiedy znów zacz ł mówi , starał si ostro nie dobiera słowa. -
My l , e powiniene j zrozumie , Boone. Ty, z twoj wyobra ni i rozumieniem spraw
wykraczaj cych poza ludzki rozum. To bardzo szczególna osoba, obdarzona umiej tno ciami,
jakich nie miał nikt spo ród twoich dotychczasowych znajomych. Je eli j kochasz i chcesz, eby
stała si cz ci ycia twojego i twojej córki, niech ci te cechy nie przera aj .
Boone zas pił si .
- Chyba nie do ko ca ci rozumiem.
- Wystarczy, e zapami tasz, co ci powiedziałem. Dzi ki za kielicha. - Zaczerpn ł tchu, a potem
poszedł do ony.
ROZDZIAŁ DZIEWI TY
- Oddychaj gł boko, oddychaj gł boko, kochanie!
- Przecie oddycham - wydyszała Morgana pomi dzy kolejnymi skurczami. - A co ja innego
robi ?
Nash doszedł do wniosku, e je eli chodzi o niego, najgorsze miał ju za sob . Morgana
obrzuciła go ju wszelkimi istniej cymi epitetami, a tak e wymy liła kilka nowych. Na szcz cie
Ana powiedziała, e koniec jest ju bliski, i Nash czepiał si tej my li tak kurczowo, jak Morgana
jego r ki. Dlatego te u miechn ł si po prostu do swojej zlanej potem ony i mokr chustk otarł
jej czoło.
- Chyba nie chcesz zamieni mnie w limaka albo dwugłow jaszczurk ? - zapytał.
Morgana roze miała si , j kn ła i gło no wydmuchała powietrze.
- Mam kilka lepszych pomysłów. Mog usi
wy ej, Ano?
- Nash, usi d za ni na łó ku i podeprzyj jej plecy. To ju nie potrwa długo. - Ana po raz ostatni
sprawdziła, czy wszystko gotowe. Były koce zagrzane przy kominku, gor ca woda,
wysterylizowane kleszcze i no yczki oraz l ni ce kryształy, pulsuj ce moc .
Bryna stała u boku córki, a w jej wzroku malowały si troska i współczucie. Przed oczyma
stan ła jej podobna chwila sprzed lat, kiedy wydawała na wiat Morgan . W tym samym łó ku
jej własne dziecko cierpiało teraz ostatnie bóle.
- Nie przyj, póki ci nie powiem. Oddychaj, oddychaj - powtarzała Ana, czuj c narastaj ce w niej
samej napi cie, słodkie, a zarazem straszne, od którego jej skóra okryła si wie ym potem.
Morgana posłusznie wykonywała jej polecenia. - Dobrze, dobrze. Ju prawie koniec. Obiecuj ci,
kochanie. Wybrali cie ju imiona?
- Mnie si podoba Cudy i Moe - powiedział N ash, dysz c razem z Morgan , póki nie tr ciła go
łokciem.
- Dobrze ju , dobrze, Ozzie i Harriet, ale tylko je eli to b dzie parka.
- Nie roz mieszaj mnie, idioto. - Mimo to Morgana roze miała si , a ból zel ał. - Chc prze .
Musz prze .
- Je eli to b d dziewczynki - ci gn ł dalej Nash - nazwiemy je Lucy i Ethel. - Przytulił policzek
do jej rozgrzanego policzka.
- A je eli dwaj chłopcy, to Boris i Bela. - Morgana roze miała si histerycznie
i zarzuciła Nashowi r ce na szyj . - O Bo e, Ana, musz ...
- Przyj! - wykrzykn ła Ana. - Teraz, przyj!
Morgana odrzuciła głow do tyłu i zacz ła prze , eby wyda nowe ycie na ten wiat.
- O Bo e! - Za oknami błysn ło, hukn ł grom z jasnego nieba.
- Dobra robota, kotku - zacz ł Nash i nagle zbladł. - Patrzcie! O Bo e! Popatrzcie tylko na to!
W nogach łó ka Ana delikatnie odwróciła ciemn główk .
- Wstrzymaj si , kochanie. Wiem, e to trudne, ale wstrzymaj si tylko na minutk . Oddychaj.
Tak, wła nie tak.
- Ono ma włoski - słabym głosem odezwał si Nash. Twarz miał zalan potem i łzami. - Popatrz
na to! Co to jest?
- Nie wiem. Jeszcze nie wida drugiego ko ca. - Ana u miechn ła si do kuzynki. - No, zaraz
b dzie po wszystkim. Poprzyj jeszcze raz, kochanie, i zoba-czymy, czy to Ozzie, czy Harriet.
Morgana zebrała siły i ze miechem urodziła dziecko prosto w rozpostarte dłonie Any. Kiedy
pierwszy zwiastuj cy ycie krzyk odbił si echem od cian pokoju, Nash ukrył twarz w
spl tanych włosach ony.
- Morgano. Dobry Bo e, Morgano. Nasze dziecko!
- Nasze. - Morgana ju zapomniała o bólu i z ogniem w oczach wyci gn ła r ce, eby Ana mogła
zło y w nie małe, wierc ce si zawini tko. Dotykaj c czule dziecka, zacz ła mu nuci powitaln
pie w j zyku przodków.
- Chłopiec czy dziewczynka? - Nash dr c r k dotkn ł male kiej główki. - Zapomniałem
sprawdzi .
- Masz syna - powiedziała mu Ana.
Na pierwszy krzyk dziecka rozmowy w salonie ucichły. Wszystkie oczy skierowały si w stron
schodów. Na górze zapadła cisza. Boone ze wzruszeniem popatrzył na własn córk , która spała
smacznie na sofie, z głow na kolanach Padricka.
Poczuł dr enie podłogi pod stopami. Wino zafalowało w kieliszku. Nim zd ył co powiedzie ,
Douglas zdj ł cylinder i klepn ł Matthew w plecy.
- Nowy Donovan - powiedział, unosz c kieliszek. - Za nowe dziedzictwo!
Camilla ze łzami w oczach podeszła do szwagra i pocałowała go w policzek.
- Bogu niech b d dzi ki.
Boone ju miał im pogratulowa , kiedy do salonu wkroczył Sebastian. Zapalił biał wieczk , a
potem złot . Wzi ł now butelk wina, złamał piecz i przelał bladozłoty płyn do misternie
rze bionego srebrnego kielicha.
- Gwiazda wzeszła po ród nocy. Krew z krwi doda jej swej mocy. Dzi ki miło ci si zrodził,
b dzie po tej ziemi chodził. Krew z naszej krwi, ko z ko ci, przejmie po nas dar m dro ci. Czar
ksi yca, sło ca moc, przyjmij dobro, oddal zło.
Sebastian podał kielich Matthew, by jako pierwszy upił łyk złocistego napoju. Boone patrzył jak
urzeczony, jak Donovanowie przekazuj sobie kielich z r k do r k. Zacz ł si zastanawia , czy to
jaka irlandzka tradycja. Było to znacznie bardziej wzruszaj ceJ symboliczne ni podawanie
sobie cygara.
Kiedy wr czono mu kielich, poczuł si wzruszony i zaszczycony. Podniósł go do ust, upił nieco
wina i wtedy z góry dobiegł kolejny krzyk, zwiastuj cy ko-lejne nowe ycie.
- Dwie gwiazdy - powiedział z dum Matthew. - Dwa dary.
Wzniosły nastrój prysł, gdy Padrick wyczarował kolorowe girlandy i zasypał wszystkich
barwnym deszczem konfetti. Kiedy zatr bił na kolorowej tr bce, jego ona wybuchn ła
miechem.
- Szcz liwego Nowego Roku! - wykrzykn ła, wskazuj c na zegar, który wła nie zacz ł wybija
północ. - To najlepsza noc Halloween, odk d Padrick przyprawił winiom skrzydła. -
U miechn ła si do Boone'a. - Straszny z niego kawalarz.
- winie... - zacz ł Boone, ale wszyscy jak na komend zwrócili si w stron drzwi. Do salonu
wkroczyła Bryna. Podeszła do m a, który chwycił j w obj cia.
- Wszyscy maj si dobrze. - Otarła łzy rado ci. - Takie liczne dzieci. Mamy wnuka i wnuczk ,
kochany. Nasza córka zaprasza na gór , eby cie mogli ich powita .
Kiedy wszyscy ruszyli w stron schodów, Boone cofn ł si , eby nie przeszkadza . Sebastian
przystan ł w progu i spojrzał na niego znacz co.
- A ty nie idziesz?
- My lałem, e rodzina...
- Zostałe zaakceptowany przez nasz rodzin - powiedział Sebastian. Sam wci miał mieszane
uczucia. Nie mógł zapomnie , jak gł boko Ana została kiedy zraniona.
- Dziwne, e akurat ty to mówisz - odparł ze spokojem Boone, cho krew uderzyła mu do głowy.
– Przecie jeste innego zdania.
- Mimo to - W oczach Sebastiana odmalowało si wyzwanie i ostrze enie. Ale gdy spojrzał w
stron sofy, wzrok mu złagodniał. - My l , e Jessie byłaby gł boko rozczarowana, gdyby jej
nie obudził i gdyby nie mogła popatrze na dzieci.
- Ale ty wolałby , ebym tego nie robił?
- Tak, ale Ana wolałaby, eby to zrobił – odci ł si Sebastian. - A to jest znacznie wa niejsze. -
Podszedł do drzwi, a potem przystan ł. - Sprawisz jej ból. Anastasia nie płacze, ale przez ciebie
b dzie płaka . A ja, poniewa j kocham, b d ci to musiał wybaczy .
- Nie rozumiem...
- Nie rozumiesz. - Sebastian skin ł głow . – Ale ja rozumiem. Przyprowad dziecko, Sawyer, i
doł cz do nas. To noc dobroci i drobnych cudów.
Boone nie potrafił powiedzie , czemu słowa Sebastiana tak bardzo go ubodły. Patrzył na puste
drzwi i my lał, e chyba nie ma obowi zku tłumaczy si przed jakim nadopieku czym,
w cibskim kuzynem Any. Kiedy Jessie zamrugała sennie oczami, zapomniał o Sebastianie.
- Tatusiu?
- Jestem przy tobie, abciu. - Nachylił si i wzi ł j na r ce. - Mam co wa nego.
Jessie potarła oczy.
- Chce mi si spa .
- Niedługo pójdziemy do domu, ale najpierw chciałbym ci co pokaza . - Wzi ł j na r ce i
zaniósł na gór .
W pokoju na pi trze wszyscy zgromadzili si wokół łó ka Morgany, a hałas, jaki robili, zdaniem
Boone'a przekraczał wszelkie normy, nawet jak na domow sal porodow . Nash siedział na
brzegu łó ka obok Morgany i z łzawym u miechem spogl dał na trzymane w r kach zawini tko.
- Nie uwa acie, e wygl da zupełnie jak ja? - pytał w kółko. - Nos! On ma mój nos!
- Przecie to Allysia - poinformowała go Morgana, przytulaj c policzek do główki synka. - To ja
mam Donovana.
- W porz dku. Wobec tego to ona ma mój nos. - Nash zerkn ł na syna. - A on ma moj brod .
- To broda Donovanów - sprostował Douglas. - Przecie to jasne jak sło ce.
- Ha! - odezwała si Maureen. - To wykapani Corriganowie! Nasza rodzina zawsze miała silne
geny.
Podczas gdy doro li dyskutowali zawzi cie nad podobie stwem, Jessie ockn ła si nagle ze snu.
- Czy dzieci ju si urodziły? Mog je zobaczy ?
- Przepu cie mał . - Padrick łokciem odsun ł brata. - Niech sobie popatrzy.
Trzymaj c ojca za szyj , Jessie wychyliła si do przodu.
- Och! - Rozpromienionym wzrokiem popatrzyła na male stwa, które Ana wzi ła na r ce i
uniosła, eby jej pokaza . - Wygl daj jak małe elfy. - Deli-katnie dotkn ła palcem ich
policzków.
- Bo to s małe elfy. - Padrick pocałował Jessie w nos. - Ksi
i ksi niczka elfów.
- Przecie nie maj skrzydeł - zachichotała Jessie.
- Niektóre elfy nie potrzebuj skrzydeł – Padrick mrugn ł do córki - bo maj skrzydlate serca.
- Teraz te małe” elfy potrzebuj spokoju, poniewa musz odpocz . - Ana odwróciła si i oddała
dzieci Morganie. - Podobnie jak ich mama.
- Ale ja czuj si wietnie.
- Mimo to... - Ana wymownie spojrzała na rodzin , która zacz ła posłusznie opuszcza pokój.
- Boone! - zawołała Morgana. - Mo esz poczeka na An i odwie j do domu? Jest bardzo
wyczerpana.
- Nic mi nie jest. Boone powinien...
- Oczywi cie, e j odwioz . - Boone przytulił ziewaj c Jessie. - Czekamy na dole.
Ana potrzebowała jeszcze pi tnastu minut, eby si upewni , e Nash zapami tał wszystkie
instrukcje. Morgana ju zasypiała, kiedy Ana zamkn ła za sob drzwi, zostawiaj c now rodzin
w komplecie. Przez dwana cie godzin przechodziła wraz z kuzynk przez wszystkie fazy porodu,
zł czona z ni tak ci le, jak tylko było to mo liwe. Ciało i umysł miała oci ałe ze zm czenia na
skutek długotrwałej empatycznej wi zi.
U szczytu schodów potkn ła si , ale zaraz si wyprostowała i chwyciła amulet z krwawnika,
eby wyci gn z niego resztk sił. Kiedy zeszła do salonu, czuła
si ju troch lepiej. W fotelu przy kominku drzemał Boone, z Jessie skulon na piersi. Otworzył
oczy i u miechn ł si .
- Hej! Musz przyzna , e cho to wszystko było troch dziwaczne, wietnie si spisała .
- Sprowadzanie nowego ycia na ten wiat zawsze mnie fascynowało. Nie musiałe na mnie
czeka .
- Ale chciałem. - Roone pocałował Jessie w czoło. - Ona te . Zakasuje cał szkoł , kiedy opowie
to wszystko w poniedziałek.
- To była dla niej długa noc i na pewno jej nie zapomni. - Ana potarła oczy zupełnie jak Jessie i
rozejrzała si nieprzytomnie wokoło. - Gdzie s wszyscy?
- W kuchni. Opró niaj lodówk i daj sobie w szyj . Ja ju sobie odpu ciłem, bo i tak wypiłem
za du o wina. - U miechn ł si , zmieszany. - W którym mo-mencie zacz ło mi si wydawa , e
dom trz sie si w posadach, wi c przerzuciłem si na kaw .
- I teraz nie b dziesz mógł zmru y oka. Pójd im powiedzie , e wracam do domu, a ty id ju z
Jessie do samochodu.
Po wyj ciu na dwór Boone nabrał w płuca spory haust chłodnego powietrza. Ana miała racj , był
kompletnie trze wy. B dzie musiał popracowa przez kilka godzin, zanim kofeina wyparuje z
jego krwi, a jutro to sobie ode pi. Ale warto było po wi ci jedn noc. Spojrzał przez rami na
dom i jarz ce si okna pokoju Morgany.
Przerzucił Jessie przez rami skrzydła kostiumu i poło ył j na tylnym siedzeniu.
- Pi kna noc - odezwała si cicho Ana za jego plecami. - Chyba wszystkie gwiazdy wyszły na
niebo.
- I jeszcze dwie nowe. - Boone otworzył jej drzwi. - Tak wła nie powiedział Matthew. To było
takie miłe. Sebastian wzniósł toast za ycie, dary i gwiazdy, i wszyscy podali sobie kielich wina.
Czy to irlandzki obyczaj?
- W pewnym sensie. - Ana oparła głow o fotel i po kilku sekundach ju spała.
Kiedy Boone zatrzymał si przed swoim domem, zacz ł si zastanawia , jak uda mu si zanie
obie panie do łó ek. Kiedy otworzył drzwi, Ana ju si obudziła.
- Zanios tylko Jessie do łó ka i wróc , eby ci pomóc.
- Nie trzeba. - Ana, na wpół przytomna, wysiadła z samochodu. - To raczej ja ci pomog . -
Pozbierała ze miechem pluszowe zwierzaki. - Papa jak zwykle
troch przesadził. Mam nadziej , e nie masz nic przeciwko temu.
- Chyba artujesz! On tak wspaniale zabawiał Jessie. Chod my, kochanie. - Wzi ł pi c córk
na r ce. - Jessie była zachwycona twoj mam i cał reszt , ale twój ojciec stał si jej bohaterem
numer jeden. Jestem pewny, e b dzie mi teraz codziennie wierci dziur w brzuchu, eby my
pojechali do Irlandii, od-wiedzi go w jego zamku.
- Papa b dzie szcz liwy. - Ana wzi ła srebrne skrzydła wró ki i poszła za Boone'em do domu.
- Połó je byle gdzie. Napijesz si brandy?
- Nie, dzi kuj . - Poło yła zwierzaki i skrzydła na sofie, po czym zacz ła sobie masowa obolałe
ramiona. - Ch tnie bym si za to napiła herbaty. Nastawi czajnik, a ty połó mał do łó ka.
- Dobrze. Zaraz wracam.
Kiedy wniósł Jessie do pokoju, spod łó ka rozległo si gło ne warczenie.
- Grzeczny piesek, pilnuje domu. Ale to tylko my, głuptasie.
Daisy wypełzła spod łó ka, merdaj c ogonem. Poczekała, a Boone zdejmie Jessie buty i
kostium, a potem wskoczyła na łó ko i uło yła si w nogach.
- Tylko mnie nie bud o szóstej, bo ci zamorduj ! Daisy znów pomerdała ogonem i zamkn ła
oczy.
- Nie rozumiem, czemu nie kupili my sobie jakiego m drzejszego psa, skoro ju musieli my to
robi - narzekał Boone, id c do kuchni. - To nie byłoby... - zacz ł i umilkł.
Czajnik stał na kuchence. Z dzióbka buchała para. Obok stał przygotowany czajniczek i fili anki.
A Ana smacznie spała, z głow opart na kuchennym stole.
Jej długie rz sy rzucały cienie na policzki, a cera, w ostrym wietle lampy, była tak blada, e
niemal przezroczysta. Włosy rozsypały si na ramionach. Usta miała lekko rozchylone.
Przypominała królewn pogr on we nie, z którego mo e j obudzi dopiero pocałunek
zakochanego ksi cia.
- Anastasio, jeste taka pi kna. - Boone dotkn ł jej włosów i nagle zapragn ł mie j w swoim
łó ku, tak by rano mógł j zobaczy , gdy tylko otworzy oczy. - Co ja mam z tob pocz ?
Podszedł z westchnieniem do kuchenki i zgasił gaz, a potem wzi ł An na r ce, jak Jessie, i
zaniósł na gór , do swojej sypialni.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałem mie ci tutaj - szepn ł, zdejmuj c jej buty. - W nocy, w
moim łó ku. Przez cał noc. - Nakrył j kołdr , a ona mru-cz c co przez sen, wtuliła twarz w
poduszki.
Raz jeszcze spojrzał na ni , a potem nachylił si i dotkn ł ustami jej ust.
- Dobranoc, pi ca królewno.
Jessie wkroczyła do sypialni przed witem. Miała zły sen o nawiedzonym zamczysku i chciała,
eby ojciec j uspokoił.
Bo on zawsze potrafił odegna wszystkie złe potwory.
W lizgn ła si do łó ka i chciała do niego przytuli , i dopiero wtedy zorientowała si , e to nie
jej tata, tylko Ana.
Zdumiona, przysun ła si bli ej i zacz ła bawi si jej włosami. Ana mrukn ła co przez sen i
przyci gn ła j do siebie. Fala dziwnych dozna zaatakowała dziewczynk . Inne zapachy, inny
dotyk, a mimo to czuła si równie dobrze i bezpiecznie jak w obj ciach ojca. Z ufno ci oparła
głow na ramieniu Any i zasn ła.
Kiedy Ana obudziła si , poczuła, e obejmuj j drobne ramiona. Zdezorientowana spojrzała na
Jessie, a potem rozejrzała si po pokoju.
To nie był jej pokój. I nie pokój Jessie. Była w sypialni Boone'a!
Tul c do siebie dziewczynk , próbowała przypomnie sobie, co si stało.
Pami tała tylko, e nastawiła wod na herbat i usiadła przy stole. Czuła si wtedy taka
zm czona.
Na moment oparła głow ... i wtedy musiała zasn .
Ale wobec tego gdzie jest Boone?
Odwróciła ostro nie głow , niepewna, jak zareaguje, je li nie b dzie go w łó ku. Byłoby to
niezbyt stosowne, zwa ywszy na okoliczno ci, a jednak miło byłoby móc przytuli si do niego,
nawet ze pi c obok Jessie.
Kiedy si odwróciła.. powitały j szeroko otwarte oczy małej.
- Miałam zły sen - powiedziała dziewczynka zaspanym głosem. - nił mi si je dziec bez głowy.
miał si i gonił mnie.
Ana przysun ła si i pocałowała Jessie w czoło.
- Zało si , e ci nie złapał.
- Aha. Obudziłam si i przybiegłam do taty. On zawsze odgania potwory. Te w szafie, pod
łó kiem, w oknie i w ogóle wsz dzie.
- Tatusiowie s w tym bardzo dobrzy. - Ana u miechn ła si i przypomniała sobie, jak jej własny
ojciec przep dzał je czarodziejsk miotł , kiedy miała sze lat.
- Tymczasem zamiast taty zastałam ciebie, ale ciebie te si nie boj . Czy b dziesz teraz sypia w
łó ku taty?
- Nie. - Ana pogłaskała Jessie po głowie. - My l , e obie zasn ły my i twój tatu musiał nas
poło y do łó ka.
- Ale to du e łó ko - powiedziała Jessie. - Jest w nim do miejsca. Ja pi z Daisy, a tata musi
spa sam. Czy twój kot z tob pi?
- Czasami - odparła Ana, rada, e Jessie zmieniła temat. - Pewnie si teraz zastanawia, gdzie
jestem.
- My l , e wie - odezwał si od drzwi Boone. Był zaspany i potargany i miał na sobie tylko
d insy. Szary kocur ocierał mu si o nogi. - Miauczał i drapał w drzwi, póki go nie wpu ciłem.
- Och. - Ana przygładziła włosy i usiadła. - Przepraszam, pewnie ci obudził.
- Zgadła . - Kot wskoczył na łó ko i zacz ł si skar y swojej pani. Boone wsun ł zaci ni te
pi ci do kieszeni. Jak mógł wyja ni Anie, co poczuł, kiedy zobaczył j z Jessie w swoim
wielkim, mi kkim łó ku. - Jessie, co ty tu robisz?
- Miałam zły sen. - Jessie oparła głow na ramieniu Any i zacz ła głaska kota. - Dlatego
przyszłam do ciebie, ale w twoim łó ku zastałam An . Ona te potrafi odgania potwory. - Kot
miaukn ł wymownie, a Jessie zachichotała. - Jest głodny. Biedny kiciu . Mog wzi go na dół i
da mu niadanie?
- Oczywi cie.
Zanim Ana sko czyła mówi , Jessie wyskoczyła z łó ka, wołaj c kota.
- Przepraszam, e ci obudziła. - Boone zawahał si , a potem podszedł i usiadł na brzegu łó ka.
- Wcale mnie nie obudziła. W lizgn ła si do łó ka i spała dalej. To ja powinnam ci przeprosi
za to, e sprawiłam ci tyle kłopotu. Trzeba było mn potrz sn i odesła mnie do domu.
- Była wyko czona. - Boone wyci gn ł r k i dotkn ł jej włosów. - Niewiarygodnie pi kna i
kompletnie wyko czona.
- Przyjmowanie dzieci na ten wiat to bardzo m cz ca robota. - Ana u miechn ła si . - A ty gdzie
spałe ?
- W pokoju go cinnym. - Skrzywił si , bo nagle chrupn ło mu w plecach. - Musz natychmiast
kupi porz dne łó ko.
Ana poło yła mu dłonie na plecach i zacz ła je masowa .
- Trzeba było mnie tam poło y . Spałam tak mocno, e nie zauwa yłabym ró nicy mi dzy
łó kiem a goł desk .
- Chciałem, eby spała w moim łó ku. – Boone spojrzał jej w oczy. - Bardzo. - Przygarn ł j do
siebie. - I nadal tego chc .
Jego usta nie były ju wcale takie cierpliwe i delikatne. Ana poczuła dreszcz podniecenia, kiedy
przycisn ł j do poduszek.
- Boone...
- Tylko na minutk - powiedział zdesperowanym tonem. - Chc poby z tob przez minut .
Dotkn ł ustami jej piersi, okrytej cienkim jedwabiem bluzki. Podczas gdy jego dłonie bł dziły po
jej ciele, usta brały i brały, połykaj c jej stłumione j ki.
Pragn ł czu j przy sobie, chciał j mocno do siebie przycisn i wzi gwałtownie, nawet
dziko, to, co mogła mu ofiarowa .
- Ana! - Zamkn ł j w stalowym u cisku. Czuł, e to nie fair w stosunku do nich obojga, dlatego
próbował si wycofa .
- Ile czasu potrwa karmienie tego kota?
- Za krótko. - Ana ze miechem oparła mu głow na ramieniu. - Troch za krótko.
- Tego si wła nie obawiałem. - Boone odsun ł si . - Jessie prosiła, ebym jej pozwolił
zanocowa u Lydii. Czy je li wszystko załatwi , zostaniesz ze mn ? Tutaj?
- Tak. - Przycisn ła jego dło do policzka. - Kiedy tylko zechcesz.
- Dzi w nocy. - Pu cił j , cho wcale nie miał na to ochoty. - Dzi w nocy - powtórzył. -
Zadzwoni do matki Lydii i b d j błagał, je li zajdzie potrzeba. - Zaczerpn ł tchu, eby si
uspokoi . - Obiecałem Jessie, e pójdziemy na lody i zjemy lunch na molo. Pójdziesz z nami?
Je eli wszystko wypali, mogliby my zawie Jessie do Lydii, a potem wybra si na kolacj .
Ana podniosła si z łó ka i zacz ła machinalnie wygładza pogniecione spodnie i bluzk .
- To brzmi całkiem przyjemnie.
- Ciesz si . Przepraszam, e poło yłem ci w ubraniu do łó ka, ale zabrakło mi odwagi, eby ci
rozebra .
Na my l o tym, e mógłby rozpi guziki jej bluzki, poczuła lekki dreszcz podniecenia. Na
pewno robiłby to bardzo powoli, tylko oczy by mu płon ły.
- Nic nie szkodzi. To trzeba tylko wyprasowa . Pójd si przebra , a potem musz zajrze do
Morgany i bli ni t.
- Mógłbym ci zawie .
- Nie trzeba. Ojciec po mnie przyjedzie, a wróc własnym wozem. O której chcesz wyjecha ?
- Za kilka godzin, koło południa.
- Dobrze. Spotkamy si u ciebie.
W drodze do drzwi zatrzymał j i raz jeszcze mocno pocałował.
- Mogliby my kupi co na wynos i przywie do domu.
- To te brzmi całkiem przyjemnie - mrukn ła. A mo e po prostu zadzwonimy po pizz , kiedy
zgłodniejemy?
- Tak b dzie lepiej. Znacznie lepiej.
O czwartej po południu Jessie stała przed domem Lydii i machała wesoło na po egnanie. Jej
ró owy plecak p kał w szwach od ró nych rzeczy, niezb dnych, by sze ciolatka mogła sp dzi
noc u kole anki. A na domiar szcz cia Daisy tak e została zaproszona na przyj cie.
- Powiedz mi, ebym nie czuł si winny – poprosił Boone, zerkaj c po raz ostatni we wsteczne
lusterko. - Z jakiego powodu?
- Bo chc si pozby mojej córki z domu na t noc.
- Boone. - Ana wychyliła si i pocałowała go w policzek. - Dobrze wiesz, e Jessie nie mogła ju
si doczeka wizyty u Lydii.
- Tak, ale... Chodzi mi nie tyle o to, eby si jej pozby , ale o te motywy.
Na my l o motywach Ana poczuła lekki skurcz oł dka.
- Nie b dzie si przez to gorzej bawi . Zwłaszcza e obiecałe , e jej przyjaciółki b d mogły u
was nocowa za kilka tygodni. Je eli ci gle masz wyrzuty sumienia, pomy l, jak b dziesz si
czuł, maj c przez cał noc na głowie tabun małych dziewczynek.
Boone zerkn ł na ni z ukosa.
- Pomy lałem sobie, e mi pomo esz, bo ty te miała swoje powody.
- Naprawd tak sobie pomy lałe ? - zapytała uradowana, e Boone j o to poprosił. - Mo e ci
pomog . - Poło yła dło na jego r ce. - Jak na paranoicz-nego ojca, n kanego wyrzutami
sumienia, robisz wietn robot .
- Tak trzymaj. Zaraz si lepiej poczułem.
- Za du o pochlebstw nie wychodzi nikomu na dobre.
- Wła nie dlatego ci nie powiem, ilu facetów omal nie skr ciło sobie karku, ogl daj c si za tob ,
kiedy spacerowali my na molo.
- Ach, tak? - Ana odrzuciła włosy do tyłu. – Du o ich było?
- To zale y, co uwa a si za du o. Poza tym nadmiar komplementów tobie tak e nie wyszedłby
na dobre. Mógłbym za to powiedzie , e nie spodziewałem si , e kto mo e tak wietnie
wygl da po takiej ci kiej nocy.
- To dlatego, e spałam jak suseł. - Ana przeci gn ła si . - Bransoletka z agatów zal niła na jej
przegubie. - To raczej Morgana jest niesamowita. Kiedy zaszłam do niej dzi rano, karmiła
bli ni ta i wygl dała, jakby wła nie wróciła z urlopu w jakim ekskluzywnym kurorcie.
- Dzieci dobrze si czuj ?
- S fantastyczne. Zdrowe i pełne energii. A Nash ju zd ył nabra wprawy w zmienianiu
pieluch. Twierdzi, e maluchy si do niego u miechaj .
Boone dobrze znał to uczucie i nagle za nim zat sknił.
- To dobry chłopak - dodała Ana.
- Musz przyzna , e mnie zatkało, kiedy si dowiedziałem, e si o enił. Nash nigdy nie miał
takich ci got.
- Miło zmienia ludzi - mrukn ła Ana, staraj c si , by w jej głosie nie było alu. - Ciotka Bryna
nazywa to najczystsz form magii.
- Trafne okre lenie. Kiedy ci to dotyka, zaczyna ci si wydawa , e nie ma rzeczy
niemo liwych. Była kiedy zakochana?
- Raz. - Ana odwróciła wzrok. - Dawno temu. Ale okazało si , e ta magia nie była do silna. A
potem przekonałam si , e moje ycie na tym si nie ko czy i e mog by szcz liwa, yj c
samotnie. Dlatego kupiłam sobie dom nad wod - powiedziała z u miechem. Urz dziłam ogród i
zacz łam wszystko od nowa.
- Ze mn było chyba tak samo. - Boone zamy lił si . - Czy to, e jeste szcz liwa, yj c
samotnie, oznacza, e nie mo esz by szcz liwa z kim ?
Niepewno i nadzieja wst piły w jej serce.
- To chyba znaczy, e mogłabym by szcz liwa tak jak jest, póki nie znajd kogo , kto nie tylko
da mi magi , ale j zrozumie.
Boone skr cił na podjazd i wył czył silnik.
- Mamy ze sob wiele wspólnego, Ano.
- Wiem.
- Po mierci ony my lałem, e nigdy ju nie zaznam równie gł bokich uczu . Ale teraz czuj
co zupełnie innego ni wtedy i sam nie wiem, co to ma
oznacza . Zreszt nie wiem nawet, czy chciałbym to wiedzie .
- To nie ma znaczenia. - Ana wzi ła go za r k . - Czasami trzeba si zadowoli dzisiejszym
dniem.
- Ale mnie to nie zadowala. - Boone spojrzał na ni pociemniałymi oczyma. - Nie w twoim
przypadku.
Ana zaczerpn ła tchu.
- Nie jestem tym, kim my lisz. Ani tym, za kogo chciałby mnie uwa a . Boone...
- Jeste dokładnie taka, jak sobie wymarzyłem. - Przyci gn ł j do siebie, a jego natarczywe usta
stłumiły jej j ki.
ROZDZIAŁ DZIESI TY
Boone jednym szarpni ciem rozpi ł pasy i posadził sobie An na kolanach. Jego r ce ciskały
j mocno, a usta parzyły. To nie był ten Boone, który kochał si z ni tak delikatnie, tak słodko,
cierpliwymi dło mi i ustami szepcz cymi czułe słówka. Kochanek spokojnych poranków i
leniwych wieczorów stał si nagle ródłem obcej, gro nej siły, której nie potrafiła si oprze .
Czuła, jak pod jego niecierpliwymi r kami krew wrze jej w yłach. Była to dzika nami tno ,
której ju kiedy do wiadczyła w o wietlonym ksi ycem ogrodzie, w ród odurzaj co
pachn cych kwiatów.
Rozpalona, przywarła do Boone' a, gotowa dotrzyma mu kroku na ka dej cie ce, któr
zamierzało bra .
Zadr ała, kiedy zacz ł mia d y ustami jej usta, a jego palce wbiły si bole nie w ramiona. Przez
głow przemkn ła jej my l, e mógłby j wzi tutaj, w samochodzie, zanim zdołaj si
opami ta .
Jednym szarpni ciem rozerwał jej bluzk . Odgłos rozdzieranego materiału poprzedził cichy j k,
kiedy jego wargi dotkn ły jej szyi. Pod głodnymi ustami Boone'a puls Any rozpocz ł dziki galop.
Zalała j fala gor ca.
Boone zakl ł, otworzył drzwi, wyci gn ł j z samochodu i na wpół zaniósł, na wpół powlókł
przez trawnik.
- Boone! - Potykaj c si , próbowała odzyska równowag , ale zgubiła przy tym buty. - Boone,
twój wóz. Zostawiłe kluczyki...
Chwycił j za włosy i przegi ł do tyłu, tak by patrzyli sobie w oczy. Jego oczy! Bo e, te jego
oczy, pomy lała, dr c, ale nie ze strachu. Ich ar dosi gn ł jej duszy.
- Do diabła z samochodem! - Znowu wpił si w usta Any, a zawirowało jej w głowie, a ziemia
zacz ła ucieka spod nóg. - Wiesz, co ty ze mn wyrabiasz? - wydyszał. - Za ka dym razem,
kiedy ci widz ? - Zacz ł j ci gn na gór , nie przestaj c jej dotyka . - Tak spokojn i
łagodn , z płomieniem ukrytym w oczach?
Popchn ł j pod drzwi, mia d c przez cały czas jej usta. W oczach Any dostrzegł teraz co
nowego. Strach. I podniecenie. Oboje nagle zdali sobie spra-w , e bestia, któr trzymał na
uwi zi przez całe tygodnie, została nagle wypuszczona na wolno .
Ci ko dysz c, obj ł r kami jej twarz.
- Ano, powiedz mi, e mnie chcesz. Teraz. I tak, jak ja chc .
Bała si , e nie zdoła wydoby z siebie głosu. W gardle jej zaschło, w głowie miała m tlik.
- Chc ci - powiedziała schrypni tym głosem, który szarpał mu zmysły. - Teraz. I w taki sposób,
jak chcesz.
Jednym szarpni ciem zdj ł z niej podart bluzk , a potem kopniakiem otworzył drzwi.
- Boone, prosz ci - zaszlochała, cho sama nie wiedziała, o co go prosi, chyba e o wi cej.
Owładni ty pasj , zacz ł j ci gn na gór , a kiedy znale li si na pode cie, krzykn ł
- Tutaj! - Poci gn ł j na podłog . - Wła nie tutaj!
Rzucił si na ni , pij c do woli z jej ust i napawaj c si jej ciałem. Zapomniał o czym takim jak
cierpliwo , jak samokontrola, jak wzgl d na jej krucho . Kobieta wij ca si pod nim z rozkoszy
wcale nie była krucha. Jej obejmuj ce go r ce były silne, a usta równie zachłanne jak jego usta.
Ana poczuła si nie miertelna i wreszcie wyzwolona. Ciało jej było pobudzone jak nigdy dot d, a
w yłach t tniła rozpalona krew. wiat wirował wokoło, kolory zlewały si w jedno, a wreszcie
musiała uchwyci si por czy, eby nie wzlecie ponad ziemi .
Boone zdarł z niej spodnie, a potem cienkie koronkowe majteczki. Jego oszalałe, chciwe usta
były ju teraz wsz dzie. Kiedy posłał j w rozpalon przepa bez dna, stłumiła okrzyk.
Mruczała co w j zyku, którego nie rozumiał, ale domy lił si , e pomógł jej przekroczy
wszelkie granice rozs dku. Chciał, eby tam była, razem z nim, kiedy katapultowali w
szale stwo zwierz cej, bezrozumnej pasji.
Czekał, a si doczekał. Teraz jej blade, smukłe ciało wibrowało w oczekiwaniu. Była jak klacz
pełnej krwi, gotowa, by j uje d a . Dr c jak ogier, dosiadł jej i zanurzył si w wilgotny,
oczekuj cy ar. Wygi ła si w łuk, aby si z nim lepiej poł czy , i poruszaj c biodrami,
pogalopowała z nim w rozszalał ciemno .
Osłabłe r ce Any ze lizgn ły si ze spoconych pleców Boone'a. Była zbyt oszołomiona, eby
czu ból, kiedy osun li si na schody. Chciała zatrzyma ukochanego przy sobie, ale zabrakło jej
sił. Nie mogła sobie przypomnie , co si wydarzyło. Pami tała tylko nagłe, o lepiaj ce doznania
i wybuchy nami tno ci.
Je eli to miała by ta mroczna strona miło ci, nie była na ni przygotowana. Je li ta
obezwładniaj ca dza yła w nim od zawsze, jak to mo liwe, e tak długo trzymał j na uwi zi?
To ze wzgl du na ni . Wtuliła wilgotn twarz w jego szyj . To wszystko dla niej.
Le ała bezwładna pod jego wci dygocz cym ciałem. Wreszcie Boone oprzytomniał i pomy lał,
e powinien zmieni pozycj . Po tym wszystkim, co zrobił Anie, pewnie j całkiem zmia d ył.
Ale kiedy chciał si unie , j kn ła cicho.
- Kochanie, zaraz ci pomog .
Odsun ł si i pozbierał podarte kawałki jej bluzki, eby j okry , a potem zakl ł i odrzucił je.
Ana przewróciła si na bok, szukaj c wygodniejszej pozycji. Co ja najlepszego zrobiłem? -
pomy lał zdegustowany. Wzi łem j jak dziwk na schodach! Na schodach!!
- Ana! - Znalazł swoj koszul i narzucił jej na ramiona. - Anastasio, nie wiem, jak mam si
usprawiedliwi .
- Usprawiedliwi ? - powtórzyła ledwo dosłyszalnym szeptem. Gardło miała suche jak pieprz.
- Na to nie ma usprawiedliwienia... Chod , pomog ci. - Leciała mu przez r ce jak kukła. -
Przynios ci co do ubrania, albo... A niech to...
- Nie mog wsta . - Oblizała usta i poczuła jego smak. - Nie b dzie ci przeszkadza , e tu
zostan ?
I to na kilka dni, zanim dojd do siebie.
Marszcz c brwi, próbował zinterpretowa jej słowa. Nie słyszał w nich gniewu. Arii
przygn bienia.
Raczej gł bokie zadowolenie.
- Nie jeste przygn biona?
- A powinnam?
- No... przecie tak naprawd rzuciłem si na ciebie. Zaatakowałem ci na przednim siedzeniu
samochodu, zdarłem z ciebie ubranie, a potem zaci gn łem ci do domu i niemal zgwałciłem na
schodach.
Nie otwieraj c oczu, Ana wzi ła gł boki oddech, a potem si u miechn ła.
- To wszystko prawda. Od dzi za ka dym razem kiedy b d szła po schodach, b d zmuszona o
tym my le .
Boone westchn ł.
- My lałem, e uda mi si doci gn ci do sypialni.
- Spokojnie, tam te zd ymy. - Ana uj ła go za r k . - Czym si tak przejmujesz, Boone? Boisz
si , e mog by przygn biona, bo mnie tak bardzo pragniesz?
- Bałem si , e ci przeraziłem, bo nie przywykła do czego takiego.
Ana usiadła, krzywi c si z bólu. Oczyma duszy ju widziała liczne siniaki, które wkrótce poka
si na jej r kach i nogach.
- Nie jestem ze szkła. Mo emy si kocha na wszystkie sposoby i nie ma w tym nic
niewła ciwego. Ale... - zarzuciła mu r ce na szyj - pod warunkiem, e jednak zd ymy do
domu.
Boone obj ł j .
- Widz , e moja s siadka jest bardzo tolerancyjna.
- Ju to słyszałam. Na szcz cie mój s siad rozumie, co to nami tno ci. Nic nie jest w stanie go
zaszokowa . Nawet gdybym mu opowiedziała, co o nim my l , kiedy nocami le sama w łó ku.
- Naprawd ? - Boone poczuł, e znów budzi si w ni~ po danie. - A co takiego my lisz?
- e przychodzi do mnie - wyszeptała - do mojego łó ka, kiedy na dworze szaleje burza. Widz
jego oczy, kobaltowo-niebieskie, w wietle błyskawic, i wiem, e pragnie mnie jak nikt nigdy i
nigdzie.
Boone pomy lał, e je eli teraz si nie zdecyduje, znów zaczn si kocha na schodach. Szybko
wstał i poci gn ł An za r k .
- Nie mog ci obieca błyskawic - westchn ł. Kiedy wnosił j na gór , u miechn ła si .
- Błyskawice ju były.
Wiele godzin pó niej kl czeli na skł bionym łó ku, jedz c pizz przy wiecach. Ana kompletnie
straciła rachub czasu. Było jej wszystko jedno, czy to dopiero północ, czy ju wit. Kochali si ,
miali i rozmawiali, a potem znowu kochali. Nie prze yła dot d równie cudownej nocy. Czas nie
miał najmniejszego znaczenia.
- Ginewra nie była heroin . - Ana zlizała sos z palców. Rozmawiali o poezji epickiej,
współczesnej animacji, staro ytnych legendach, folklorze i klasycz-nych horrorach. Nie potrafiła
powiedzie , jak to si stało, e cofn li si a do króla Artura, ale kiedy rozmowa zeszła na jego
królow , zademonstrowała
nieprzejednane stanowisko. - I z cał pewno ci nie była postaci tragiczn .
- S dziłem, e kobieta, zwłaszcza tak współczuj ca jak ty, b dzie miała wi cej zrozumienia dla
kogo w jej poło eniu. - Boone zamy lił si nad ostatnim kawałkiem pizzy w pudełku, które
poło yli na rodku łó ka.
- Ale dlaczego? - Ana uprzedziła go. - Przecie ona zdradziła m a i to przez ni upadło
królestwo. A wszystko dlatego, e była słaba i samolubna.
- Była zakochana.
- Miło nie tłumaczy wszystkiego. - Ana przyjrzała mu si uwa nie w migocz cym wietle
wiec. Boone wygl dał cudownie m sko w samych tylko gimnastycznych spodenkach, z
potarganymi włosami i cieniem zarostu na twarzy. - Mówisz jak typowy m czyzna. Próbujesz
usprawiedliwi kobiec niewierno , tylko dlatego e została przedstawiona w sposób
romantyczny.
Nie potraktował tego jak bezpo redni zarzut, jednak poczuł si do niepewnie.
- My l , e ona nie mogła temu zaradzi . Nie miała adnego wpływu na to, co si stało.
- Oczywi cie, e miała. I dokonała złego wyboru. Podobnie jak Lancelot. A te wszystkie peany
na temat rycersko ci, heroizmu i lojalno ci, te próby rozgrze-szenia ich zdrady w stosunku do
człowieka, który kochał ich oboje, próby usprawiedliwienia wszystkiego brakiem samokontroli?
Przecie to czysta bzdura!
Boone roze miał si .
- Zaskakujesz mnie. My lałem, e jeste romantyczk . Kobieta, która zrywa kwiaty przy wietle
ksi yca, która kolekcjonuje figurki wró ek i czarno-ksi ników, taka kobieta pot pia Ginewr
za to, e si niem drze zakochała?
- Biedna Ginewra... - wybuchn ła Ana.
- Poczekaj. - Boone wietnie si bawił. Nie przyszło mu nawet do głowy, e kłóc si o jedn z
najsłynniejszych miłosnych historii. - Nie zapominajmy o innych bohaterach. Medin miał si
podobno temu wszystkiemu przygl da . Czemu on nic nie zrobił?
Ana strzepn ła okruchy z nóg.
- aden czarownik nie powinien działa wbrew przeznaczeniu.
- O czym my mówimy? Jedno małe zakl cie i wszystko mogło zosta naprawione.
- To by znaczyło, e losy setek ludzi uległyby zmianie - zauwa yła Ana,
gestykuluj c kieliszkiem. - Zmieniłby si te bieg historii. Nie, nie mógłby tego zrobi , nawet dla
Artura. Ludzie, i to zarówno czarodzieje i królowie, jak zwykli miertelnicy, s kowalami
własnego losu.
- Przecie Merlin nie miał najmniejszego problemu z zaplanowaniem biegu wydarze tak, eby
Igraine mogła pocz Artura.
- Bo takie było przeznaczenie - cierpliwie tłumaczyła mu Ana, jakby był dzieckiem. - To było
celem samym w sobie. Medin, jakkolwiek pot ne byłyby jego moce, miał jedno główne zadanie
powoła Artura na ten wiat.
- To mi wygl da na dzielenie włosa na czworo. - Boone przełkn ł ostatni k s pizzy. - Dlaczego
jedne zakl cia s w porz dku, a inne nie?
- Kiedy otrzymujesz jaki dar, musisz wiedzie , jak i kiedy wolno go u y . Na tym polega
odpowiedzialno . Mo esz sobie wyobrazi , jak on cierpiał, patrz c na upadek tych, których
kochał? Przecie ju w chwili narodzin Artura wiedział, jak si to sko czy. Magia nie uwalnia od
emocji i bólu i rzadko chroni tych, którzy j posiedli.
- Chyba masz racj . - W swoich bajkach cz sto opisywał cierpienia wró ek i czarowników.
Nadawało im to bardziej ludzki wymiar i sprawiało, e stawali mu si bardziej bliscy. - Kiedy
byłem dzieckiem, wyobra ałem sobie, e sam yj w tamtych czasach.
- I ratujesz pi kne dziewice przed smokiem?
- Oczywi cie. Brałem udział w krucjatach, wyzywałem na pojedynek Czarnego Rycerza i tak
dalej.
- Tak te sobie my lałam.
- A potem dorosłem i u wiadomiłem sobie, e mog czerpa z obu wiatów to, co najlepsze.
Pisz c, przenosiłem si w zamierzchłe czasy, a zarazem mogłem korzysta ze wszystkich
komfortów nowoczesno ci.
- Takich jak pizza.
- No wła nie, jak pizza - zgodził si Boone. - Komputer zamiast g siego pióra, bawełniana
bielizna. Ciepła i zimna bie ca woda. A je eli ju o tym mowa... - Jednym ruchem przerzucił
sobie An przez rami i wyskoczył z łó ka.
- Co ty wyprawiasz? - wykrzykn ła ze miechem.
- Gor ca bie ca woda - powtórzył. - Czas, ebym ci zademonstrował, co potrafi robi pod
prysznicem.
- B dziesz piewa ?
- Mo e pó niej. - W łazience otworzył szklane drzwi kabiny i odkr cił
wszystkie kurki. - Mam nadziej , e lubisz gor c k piel.
- Ja... - Wci wisiał a mu na ramieniu, kiedy wnosił j do rodka. W jednej chwili przemokła do
suchej nitki. - Boone! Chcesz mnie utopi ?
- Przepraszam. - Boone chwycił mydło. - Wiesz, e ten dom kupiłem głównie z powodu tej
łazienki? Jest tu tyle miejsca. - Namydlił jej łydk . - Czy to nie wietny wynalazek, dwie głowice
prysznica?
- Trudno mi to oceni z tej pozycji - stwierdziła Ana. Kiedy odgarn ła mokre włosy z twarzy,
zauwa yła, e podłoga wyło ona jest lustrzanymi kafelkami. - O Bo e!
Boone u miechn ł si i zacz ł powoli namydla jej uda.
- A widziała sufit?
Spojrzała w gór .
- Czy te okna nie zachodz par ?
- To specjalne szkło. Mo e si troch zaparowa , je eli łazienka jest u ywana dosy długo. - A
on zamierzał tam zabawi bardzo długo. Zacz ł powoli opuszcza An na podłog . - Ale to tylko
podkr ca atmosfer . - Przycisn ł j do ciany, obejmuj c jej piersi, obklejone mokrym
materiałem. - Chcesz posłucha , co mi si marzy?
- To... och... - przerwała, bo Boone zacz ł pie ci jej sutki - ch tnie posłucham.
- Mam lepszy pomysł. - Musn ł ustami jej usta. - Zaraz ci poka . - Zdj ł z niej mokry
podkoszulek i rzucił na podłog . - No wi c, zaczn st d. – Zacz ł jej mydli ramiona. - A dojd
a do palców nóg.
Chwyciła go w pasie i odgi ła si do tyłu, kiedy mokrymi, liskimi od mydła r kami zakre lał
koła wokół jej piersi.
Para. Gor ca para wokół niej. I w niej. Jak ci ko oddycha w tropikalnym powietrzu. Dwa
liskie ciała, ocieraj ce si o siebie. Jej r ce w pianie, na jego plecach i piersi. Jego zaborcze usta
i dr cy oddech. Jej miech, zmysłowy i triumfalny.
Płon ła i on tak e płon ł. Dwie pot ne siły cierały si ze sob . Nie było ju w tpliwo ci, e
potrafiła odwzajemni t dzik , szalon rozkosz, jak j obda-rzał. Rozkosz tym słodsz i
bogatsz , e pochodz c zarazem z miło ci i pasji.
Zacz ła wodzi dło mi po jego ciele - po muskularnych ramionach, szerokim torsie. Kiedy
dotkn ła płaskiego brzucha, westchn ł gł boko.
Potrz sn ł głow , eby troch oprzytomnie . Spodziewał si , e b dzie An
uwodził, tymczasem to on był uwodzony. Jej delikatne dłonie, bł dz ce po jego liskiej skórze,
słały dra ni ce impulsy do najdalszych zak tków ciała.
- Zaczekaj! - Chwycił j za r ce. Czuł, e je li Ana nie przestanie go teraz dotyka , za chwil
b dzie za pó no. - Pozwól mi…
- Nie - powiedziała stanowczo, uzbrojona w now , cudown wiedz . - To ty mi pozwól.
Zacz ła go pie ci , wsłuchuj c si w coraz szybszy, coraz bardziej urywany oddech Boone'a.
Kiedy poczuła, jak zadr ał spazmatycznie, ogarn ła j dzika rado . A potem zapragn ła mie go
w sobie.
- Ano... - Wydało mu si , e traci resztki poczucia rzeczywisto ci. - Ano, ja nie mog ...
- Przecie mnie pragniesz. - Upojona now , nieznan dot d sił , spojrzała mu wyzywaj co w
oczy. - No to mnie we . Teraz!
Wygl dała jak boginka, wynurzaj ca si z morskich odm tów. Mokre włosy opadały jej ciemno
złot fal na ramiona, a skóra ja niała nieziemskim bla-skiem. W oczach miała tajemnic ,
mroczny sekret, do którego nikt nie ma dost pu.
Była cudowna. Wspaniała. I nale ała tylko do niego.
- Trzymaj si mocno. - Boone oparł j o cian i uniósł jej biodra.
Obj ła go za szyj , patrz c mu prosto w oczy. Wzi ł j tak, jak stali, wchodz c w ni w
tryskaj cych z góry strumieniach wody. Odrzucaj c głow do tyłu, wykrzyczała jego imi .
Poprzez mgł dostrzegł w lustrze ich odbicie - dwa ciała zł czone tak ci le, e niemal tworz ce
zro ni t jedno .
J cz c z rozkoszy, oparła mu głow na ramieniu. Była zgubiona. Zgubiona - i dzi kowała za to
Bogu.
- Kocham ci . - Nie potrafiła powiedzie , czy te słowa tylko d wi czały jej w głowie, czy te
wymówiły je jej osłabłe wargi. Powtarzała je jednak bez ko ca, a ciało zadr ało w
nieprzytomnym spazmie.
Kiedy i Boone doznał spełnienia, oparł si o cian , czuj c, e uszły ze wszystkie siły. Krew
wci huczała mu w uszach. Wzi ł An w ramiona.
- Teraz mi powiedz.
U miechn ła si niepewnie i podniosła na niego zamglone oczy.
- Co mam ci powiedzie ?
Boone cisn ł j jeszcze mocniej.
- e mnie kochasz. Powiedz mi to teraz.
- Ja... Nie uwa asz, e powinni my si wysuszy ? Jeste my w wodzie od dłu szego czasu.
Niecierpliwym gestem zakr cił prysznic.
- Chc patrze na ciebie, kiedy b dziesz to mówiła. I chc by przynajmniej cz ciowo
przytomny. Zostaniemy tu tak długo, póki mi tego nie powiesz.
Zawahała si . Boone nie mógł wiedzie , e zmuszał j w tej chwili do podj cia kolejnego kroku.
Przeznaczenie, pomy lała. Konieczno dokonania wyboru. Pora, by wzi los we własne r ce.
- Kocham ci . Gdybym ci nie kochała, nie byłoby mnie tutaj w tej chwili.
Boone spojrzał na ni pociemniałymi oczyma. Jego u cisk zel ał, a twarz złagodniała.
- Mam wra enie, jakbym czekał całe lata, eby to usłysze .
Odgarn ła mu z czoła wilgotne włosy.
- Wystarczyło zapyta .
- Ale ty nie musisz mnie pyta . - Uj ł jej dłonie i poczuł, e dr y, wi c wyprowadził j z kabiny i
okrył r cznikiem. A potem obj ł j i mocno przytulił, eby mogła si rozgrza . - Anastasio. -
Przepełniony czuło ci , dotkn ł ustami jej włosów, policzka, a w ko cu ust. - Kocham ci . Dała
mi co , co jak s dziłem, utraciłem bezpowrotnie. My lałem te , e nigdy wi cej nie b d tego
pragn ł.
Z westchnieniem wtuliła twarz w jego pier . A wi c to prawda, pomy lała. Boone nale ał do niej.
A ona postara si go przy sobie utrzyma .
- Jeste uciele nieniem moich marze , Boone. Kochaj mnie! Obiecaj, e nigdy nie przestaniesz
mnie kocha .
- Nie mógłbym przesta ci kocha . - Odsun ł j . - Nie płacz.
- Ja nie płacz . - Ł zy zal niły jej na rz sach. – Nie płacz .
,,Anastasia nigdy nie płacze, ale przez ciebie b dzie płaka ” .
Słowa Sebastiana zad wi czały Boone'owi w głowie, ale natychmiast postarał si wymaza je z
pami ci. Przecie to mieszne! Nigdy nie skrzywdzi Anastasii! Otworzył usta, ale si rozmy lił.
Ł azienka, pełna pary, nie była stosownym miejscem na o wiadczyny. Poza tym wcze niej chciał
omówi z An kilka spraw.
- Chod my si przebra . Musimy porozmawia . Była zbyt szcz liwa, eby zwróci uwag na
lekk nut niepewno ci w jego głosie. miała si , kiedy niósł j do sypialni, i potem, kiedy
naci gał jej przez głow swoj czyst koszul .
Rozmarzona, nalała do dwóch kieliszków wina, a Boone w tym czasie próbował si ubra .
- Pójdziesz ze mn ? - Wyci gn ł r k , a ona j ochoczo uj ła.
- Dok d idziemy?
- Chc ci co pokaza . - Poprowadził j ton cym w mroku korytarzem do swojego gabinetu.
- To tu pracujesz? - zapytała, rozgl daj c si wokoło.
Pokój miał szerokie, pozbawione zasłon okna. Ramy z wi niowego drewna były rze bione w
misterne wzory. Na podłodze le ały wyblakłe dywaniki. Przez podwójny wietlik wpadała
ksi ycowa po wiata. O tym, e było to miejsce pracy, wiadczył spracowany komputer, ryzy
czystego papieru i rz dy ksi ek na półkach. Ale gabinet nosił te osobiste pi tno wła ciciela. Na
cianach wisiały jego urocze ilustracje, a na półkach i biurku prezentowała si kolekcja smoków i
rycerzy. Na wysokim rze bionym postumencie rozpo cierała skrzydła bursztynowa wró ka,
kupiona w sklepie Morgany.
- Przydałoby si tu troch ro lin – powiedziała Ana i pomy lała o narcyzach i onkilach ze swojej
szklarni. - Pewnie sp dzasz tu wiele godzin dziennie. - Zerkn ła na pust popielniczk przy
komputerze.
Boone popatrzył w lad za jej wzrokiem i zmarszczył brwi. To dziwne, pomy lał. Nie palił od
wielu dni. Zupełnie zapomniał o papierosach. B dzie mu-siał sobie pó niej tego pogratulowa .
- Czasami patrz na ciebie przez okno, kiedy jeste w ogrodzie. Trudno mi si wtedy
skoncentrowa .
Roze miała si i przysiadła na brzegu biurka.
- Trzeba b dzie powiesi w oknach zasłony.
- Wykluczone. - U miechn ł si , ale r ce ukrył nerwowo w kieszeni. - Ano, musz ci
opowiedzie o Alice.
- Boone. - Pełna współczucia, wyci gn ła r ce. - Ja wszystko rozumiem. Wiem, e to bolesna
sprawa. Niczego nie musisz mi wyja nia .
- Musz . - Uj ł j za r k i wskazał na obrazek na cianie. Przedstawiał liczn , młod
dziewczyn , kl cz c nad stawem, zanurzaj c złote wiadro w srebrnej wodzie. - Alice
narysowała to jeszcze przed urodzeniem Jessie. Dała mi to w pierwsz rocznic naszego lubu.
- Pi kny obrazek. Alice miała du y talent.
- Tak. Była bardzo utalentowana i wyj tkowa. - Boone poci gn ł łyk wina w
mimowolnym toa cie za utracon miło . - Znałem j niemal od zawsze. Prze liczn Alice
Reeder.
Skoro chciał o niej rozmawia , wysłucha go.
- Zacz li cie ze sob chodzi w liceum?
- Nie. - Boone roze miał si . - Alice była czirliderk , przewodnicz c samorz du studenckiego,
atrakcyjn dziewczyn , a przy tym najlepsz uczennic . Obracali my si w ró nych kr gach,
poza tym była o kilka lat młodsza. Ja w tym czasie prze ywałem obowi zkowy okres buntu.
Rozrabiałem w szkole, chodziłem na wagary i udawałem twardziela.
Ana z u miechem pogładziła go po szorstkim po liczku.
- Chciałabym to widzie .
- Ja paliłem w szkolnej toalecie, a Alice malowała dekoracje do szkolnych przedstawie .
Znali my si , ale to wszystko. Potem poszedłem do college'u i wyl dowałem w Nowym Jorku.
Uznałem to za słuszne, skoro chciałem zosta pisarzem. Wynaj łem sobie garsonier i zacz łem
przymiera głodem.
Ana obj ła go opieku czym gestem i czekała, by mógł zebra my li.
- Którego ranka wyskoczyłem do piekarni za rogiem i tam natkn łem si na ni , jak kupowała
rogaliki. Zacz li my rozmawia . Sama wiesz... o tym, co robimy, o starych znajomych, o
szkolnych czasach i tak dalej. To było takie miłe, a zarazem ekscytuj ce. Dwójka dzieciaków z
małego miasteczka spotyka si Nowym Jorku.
Los zetkn ł ich z sob , pomy lała Ana. W mie cie licz cym miliony mieszka ców.
- Studiowała sztuk - ci gn ł dalej Boone. - Wynajmowała z kole ankami mieszkanie kilka
przecznic dalej. Odprowadziłem j do metra. Odt d spotykali -my si cz sto, przesiadywali my
w parku, porównywali my nasze rysunki i całymi godzinami rozmawiali my. Alice była taka
pełna ycia, pełna energii i nowych pomysłów. To nie była miło od pierwszego wejrzenia, ale
raczej spokojny, długotrwały proces. - Spojrzał na obrazek i wzrok mu złagodniał. - Bardzo
powolny i bardzo słodki. Pobrali my si tu przed tym, jak udało mi si sprzeda moj pierwsz
ksi k . Alice była jeszcze wtedy na studiach.
Musiał przerwa , bo wspomnienia napłyn ły ze zdwojon sił . Mimowolnie cisn ł An za r k .
Poł czyła si z nim, eby przekaza mu sił i wsparcie, jakich bardzo w tym momencie
potrzebował.
- Wszystko zdawało si układa tak dobrze. Byli my młodzi, szcz liwi,
zakochani. Alice dostała zamówienie na obraz. W1edy okazało si , e jest w ci y. Wobec tego
postanowili my wróci do domu i wychowywa nasze dziecko w miłej, podmiejskiej dzielnicy,
w pobli u rodziny. Kiedy urodziła si Jessie, byli my w siódmym niebie. Tylko Alice jako
dziwnie nie mogła odzyska sił po porodzie. Wszyscy mówili, e to normalne. e jest zm czona
dzieckiem i prac . Kiedy zacz ła chudn , mówiłem artem, e niknie w oczach i jeszcze gotowa
si rozpłyn . - Zamkn ł na moment oczy. - I tak si wła nie stało. Po jakim czasie zacz li my
si niepokoi . Alice zrobiła sobie badania, ale w laboratorium był straszny bałagan i wyniki
przyszły za pó no. Kiedy si dowiedzieli my, e to rak, nie mo na było ju nic zrobi .
- Och, Boone, tak strasznie mi przykro.
- Alice bardzo cierpiała. To było najgorsze. A ja nie mogłem nic na to poradzi . Patrzyłem na jej
powoln mier i sam chciałem umrze . Ale była przecie Jessie. Alice miała tylko dwadzie cia
pi lat, kiedy j pochowałem. A Jessie niewiele wcze niej sko czyła dwa lata. - Zaczerpn ł tchu
i zwrócił si do Any. - Kochałem Alice. I zawsze b d j kochał.
- Wiem. Takiej miło ci si nie zapomina. Ona zawsze b dzie obecna w twoim yciu.
- Po mierci Alice przestałem wierzy w „ yli długo i szcz liwie” , no, chyba e w ksi kach. I
nie chciałem si ju nigdy wi cej zakocha . Z obawy przed kolejnym cierpieniem, a tak e przez
wzgl d na Jessie. Tymczasem znów si zakochałem. Moje uczucia do ciebie s tak gł bokie, e
przywracaj mi wiar . Ale to nie to samo co przedtem, chocia wcale nie kocham ci mniej... Po
prostu... jeste my tylko my.
Dotkn ła jego policzka. Wydawało jej si , e go rozumie.
- Boone, czy bałe si , e ka ci o niej zapomnie ? e mog by o ni zazdrosna? O wasz
miło ? Wła nie tym bardziej ci kocham. Alice dała ci szcz cie. Dała ci Jessie. Mog tylko
ałowa , e nie było mi dane jej pozna .
Gł boko wzruszony, zbli ył twarz do jej twarzy.
- Wyjd za mnie, Ano - poprosił cicho.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Ana zastygła bez ruchu. R ce, si gaj ce, by przytuli Boone'a, zamarły w pół gestu. Oddech
uwi zł jej w płucach. Nawet serce, nagle przepełnione nadziej , nakazywało jej czeka .
Wpu ciła go z obj .
- Boone, wydaje mi si ...
- Tylko mi nie mów, e ci pop dzam. - Teraz, kiedy wreszcie odwa ył si na ten krok - krok, na
który tak naprawd zdecydował si ju znacznie wcze niej - był dziwnie spokojny. - Mo e i
działam zbyt pospiesznie, ale jeste mi potrzebna, Ano. Chc , eby stała si cz ci mojego
ycia.
- Przecie ju tak si stało. - U miechn ła si , próbuj c utrzyma lekki ton. - Ju ci to mówiłam.
- Było mi ci ko kiedy ci tylko pragn łem, ale potem, kiedy zacz ło mi na tobie zale e , było
jeszcze gorzej. A kiedy ci pokochałem, nasza sytuacja stała si nie do zniesienia. Nie chc by
tylko twoim s siadem. - Chwycił j mocno za r ce. - Nie chc wysyła dziecka z domu, eby
móc sp dzi z tob noc. Mówi-ła , e mnie kochasz.
- Bo kocham. - Impulsywnie przytuliła si do niego. - Wiesz, e ci kocham. I to bardziej, ni
s dziłam, e potrafi . A na pewno bardziej, ni chciałam. Ale mał e stwo to...
- Racja. - Pogłaskał j po wilgotnych włosach. - To prawda. Ale kiedy ju ci powiedziałem, e
nie traktuj lekko intymno ci, i nie miałem na my li tylko seksu. - Cofn ł si i spojrzał jej w
twarz. - Chodzi mi o to, co czuj , ilekro na ciebie patrz . Zanim ci poznałem, byłem całkiem
zadowolony z ycia. Ale teraz przestało mi to wystarcza . Nie mam zamiaru przedziera si
przez ywopłot, eby z tob poby przez chwil . Chc , eby my zawsze byli razem, Ano. Ty, ja i
Jessie.
- Boone, gdyby to mogło by takie proste... - zawahała si , szukaj c wła ciwych słów.
- To mo e by bardzo proste. - Boone poczuł, e ogarnia go panika. - Kiedy dzi rano wszedłem
do sypialni i zobaczyłem ci w moim łó ku, z Jessie... nie umiem tego opisa ... Nagle
u wiadomiłem sobie, e tego wła nie pragn łem. eby tam była zawsze. ebym mógł z tob
dzieli si Jessie, bo wiem, e j pokochasz. eby my mogli mie wi cej dzieci. I wspóln
przyszło .
Zamkn ła oczy, eby jak najdłu ej zatrzyma pod powiekami t tak słodk wizj . Dlaczego
próbowała odebra im obojgu t szans ? Ze strachu?
- Gdybym teraz powiedziała „ tak” , zanim mnie zrozumiesz, zanim mnie poznasz, to byłoby nie w
porz dku.
- Przecie ci dobrze znam. - Otoczył j ramionami. - Wiem, e masz swoje pasje, e jeste
bardzo uczuciowa, lojalna, szczodra i otwarta. Ze kochasz rodzin , e lubisz romantyczn
muzyk i jabłkowe wino. Znam twój miech, znam zapach twojej skóry. I wiem, e potrafi da
ci szcz cie, je eli mi tylko na to pozwolisz.
- Jestem z tob szcz liwa, Boone. A waham si dlatego, e sama te chciałabym ci da
szcz cie. - Zacz ła kr y po pokoju. - Nie wiedziałam, e to si stanie tak szybko, zanim si
upewni . Gdybym wiedziała, e my lisz o mał e stwie...
By jego on , pomy lała. Zwi zan z nim na zawsze. Na dobre i złe. O niczym bardziej nie
marzyła.
Dlatego musi mu o wszystkim powiedzie . eby miał wybór. eby mógł j zaakceptowa albo...
odrzuci .
- Byłe w stosunku do mnie znacznie bardziej szczery ni ja w stosunku do ciebie.
- O czym ty mówisz?
- O tym, kim si jest. - Zamkn ła oczy. – Jestem tchórzem. Przykre prze ycia mnie załamuj .
Panicznie boj si bólu, i to zarówno fizycznego, jak psy-chicznego. Reaguj zbyt mocno na
sprawy, których inni nawet nie dostrzegaj .
- Nie wiem, o czym mówisz, Ano.
- To prawda, nie wiesz. - Zacisn ła wargi. – Czy jeste w stanie zrozumie , e niektórzy ludzie s
bardziej wra liwi ni inni? e niektórzy musz rozwin w sobie system samoobrony, eby nie
przyjmowa na siebie zbyt wielu emocji pochodz cych z zewn trz? My to musimy, Boone, bo
inaczej by my tego nie prze yli.
Machn ł r k , zniecierpliwiony, ale spróbował si u miechn .
- Masz na my li tak zwane sprawy tajemne?
Roze miała si i zakryła oczy.
- Nie wiesz nawet połowy rzeczy. Próbuj ci to wyja ni , ale nie bardzo mi to wychodzi.
Gdybym mogła... - Ju miała mu wszystko powiedzie . Odwróciła si , str caj c przy tym z
biurka szkicownik. Machinalnie pochyliła si , eby go
podnie .
Mo e to fatum, ale szkicownik upadł obrazkiem do góry. To wietny rysunek, stwierdziła,
przygl daj c mu si z uwag . Z kartonu spogl dały na ni złe, pło-n ce oczy wied my w czarnej
pelerynie. Zło, pomy lała. Zło w najczystszej postaci. Tak doskonale uchwycone miałymi
kreskami.
- Nic si nie stało. - Boone próbował jej odebra rysunek, ale ona potrz sn ła głow .
- Czy to ilustracja do twojej bajki?
- Tak. Do „ Srebrnego zamczyska” . Prosz , nie zmieniajmy tematu.
- Wcale go nie zmieniamy - mrukn ła. - Poczekaj chwileczk - powiedziała. - Opowiedz mi co
wi cej o tym rysunku.
- Nie o tym teraz rozmawiamy, Ano!
- Ale ja prosz .
Zdesperowany, przeci gn ł r k po włosach.
- Jest na nim dokładnie to, co widzisz. Zła czarownica, która rzuciła zakl cie na królewn i
zamek. Doszedłem do wniosku, e musiało by jakie zakl cie, które nie pozwalało nikomu
wchodzi i wychodzi poza obr b zamku.
- I ty uznałe , e to robota czarownicy?
- Przecie to oczywiste. Zła wied ma, zazdrosna o pi kn i dobr królewn , rzuca na ni czar,
odcinaj c j od wiata. I od miło ci. A potem, kiedy prawdzi-wa miło zwyci a, czar pryska i
czarownica znika. A oni yj długo i szcz liwie.
- Czy mam rozumie , e twoim zdaniem czarownice s wyrachowane i złe? - Wyrachowane,
pomy lała. To wła nie słowo Robert cisn ł jej w twarz. To i wiele innych, znacznie gorszych.
- To zale y. Władza rodzi korupcj , prawda? Ana odło yła rysunek.
- Niektórzy tak my l . - To tylko rysunek, powiedziała sobie. Ilustracja do bajki, któr wymy lił.
A jednak ten wła nie rysunek u wiadomił jej, jak wielka dzieli ich przepa . - Boone, chciałabym
ci o co poprosi tej nocy.
- Tej nocy mo esz mnie prosi , o co zechcesz.
- Wi c prosz ci o czas. I zaufanie. Kocham ci , Boone, i tylko z tob chc i przez ycie. Ale
potrzebuj troch czasu, podobnie jak ty. Daj mi tydzie - powiedziała, uprzedzaj c jego protesty.
- Tylko jeden tydzie . Do pełni ksi yca. A potem powiem ci o kilku sprawach. I je eli nadal
b dziesz chciał, ebym została twoj on , powiem „ tak” .
- Powiedz „ tak” . Teraz. - Przyci gn ł j do siebie i zamkn ł jej usta pocałunkiem. - Czy ten
tydzie ma dla ciebie a takie znaczenie?
- Tak - wyszeptała, tul c si do niego. - Zasadnicze znaczenie.
Nie chciał czeka . W miar jak upływały dni, był coraz bardziej niecierpliwy i rozdra niony.
Jeden dzie , drugi, a potem trzeci. eby si pocieszy , zacz ł my le o tym, jak odmieni si jego
ycie, kiedy ten m cz cy tydzie dobiegnie ko ca.
Koniec samotnych nocy. Ju niedługo, nawet je li nie b dzie mógł zasn , b dzie spokojniejszy,
maj c An u boku. Dom b dzie pełen pi knych zapachów, aromatu olejków i ziół. A w długie,
spokojne wieczory b d mogli posiedzie na tarasie i porozmawia o minionym dniu, a tak e o
dniu jutrzejszym.
A mo e Ana b dzie wolała, eby si do niej przeprowadzi ? W sumie to bez znaczenia. B d
mogli przechadza si po jej ogrodzie, a ona b dzie ich uczyła nazw kwiatów i ziół.
Mogliby te pojecha do Irlandii, gdzie pokazałaby im ciekawe miejsca zwi zane z jej
dzieci stwem. Mogłaby mu opowiedzie bajki, na przykład t o wró ce i abie, a on mógłby je
pó niej spisa .
Po jakim czasie pewnie pojawi si dzieci. B dzie mógł wtedy patrze , jak Ana trzyma na
r kach ich dziecko, tak jak trzymała bli ni ta Morgany i Nasha.
Wi cej dzieci... Na my l o tym o ywił si i spojrzał na Jessie, u miechaj c si do niego z
fotografii na biurku.
Jego córka. Jedynaczka ju od tylu lat. A przecie chciał mie wi cej dzieci, cho dot d nie
zdawał sobie sprawy, jak bardzo. Ojcostwo zawsze sprawiało mu rado . Czuł, e jest stworzony
na ojca.
Teraz, kiedy o tym my lał, widział ju siebie kołysz cego w nocy jak mał istotk , tak jak to
robił z Jessie. Widział, jak pomaga maluchowi stawia pierwsze, niepewne kroki. Jak gra z
dzieckiem w piłk i uczy je je dzi na rowerze.
Syn. To byłoby niesamowite mie syna! Albo jeszcze jedn córk . Rodze stwo dla Jessie. Ona
te byłaby szcz liwa, pomy lał z u miechem. A co dopiero on!
Oczywi cie nie pytał dot d Any, co s dzi o powi kszeniu rodziny. B d musieli o tym
porozmawia . eby tylko nie wyszło na to, e znowu j pop dza.
Ale zaraz przypomniał sobie, jak wygl dała, kiedy spała w jego łó ku, tul c
do siebie Jessie. I jak jej twarz ja niała, kiedy podnosiła do góry male stwa Morgany, eby Jessie
mogła je sobie obejrze .
Nie, pomy lał. Za dobrze j znał. B dzie jej zale ało tak samo jak jemu, by ich miło jak
najpr dzej wydała owoce.
Podj ł decyzj . Pod koniec tygodnia zaczn wspólnie układa plany na przyszło .
W przeciwie stwie do niego, Ana odnosiła wra enie, e czas płynie zdecydowanie zbyt szybko.
Całymi godzinami zastanawiała si , jak powiedzie Boone'owi o wszystkim. A kiedy jej si
wydawało, e ju wie, nagle zmieniała zdanie i wracała do punktu wyj cia.
Mogła to zrobi szorstko i bez ogródek. Wyobraziła sobie, jak siedzi z nim w kuchni, popijaj c
herbat . „ A tak przy okazji, Boone” - powiedziałaby - jestem czarownic . Je eli ci to nie
przeszkadza, mo emy ju planowa lub.
Były te bardziej subtelne sposoby.
Siedzieliby na patio, pod drzewem. Popijaj c wino i patrz c na zachód sło ca, rozmawialiby o
swoim dzieci stwie.
„ Dzieci stwo w Irlandii ró ni si troch od dzieci stwa w Indianie” , powiedziałaby Boone'owi.
„ Irlandczycy uwa aj s siedztwo czarownic za co zupełnie normalnego” . A potem
u miechn łaby si . „ Dola ci jeszcze wina, kochany?”
A mo e wybra sposób intelektualny?
„ Zgodzisz si pewnie ze mn , Boone, e wi kszo legend opiera si na faktach” . Rozmowa ta
miałaby miejsce na pla y. W tle byłoby słycha szum morza i krzyki mew. „ Twoje ksi ki
przepojone s zrozumieniem i szacunkiem dla spraw, które wi kszo ludzi uwa a za folklor
b d mit. Sama b d c czarownic , doceniam twój pozytywny stosunek do magii i czarów. Na
szczególne uznanie zasługuje sposób, w jaki poprowadziłe posta czarodziejki w Trzecim
yczeniu Mirandy”.
Ana mogła tylko mie nadziej , e wystarczy jej poczucia humoru, eby pó niej mia si z tych
ałosnych scenariuszy. B dzie musiała naprawd co wymy li , bo pozostała jej ju tylko doba.
Boone ju i tak okazał si wyj tkowo cierpliwy. Nie było powodu, dla którego miałaby kaza mu
czeka dłu ej.
Na szcz cie tego wieczoru mogła liczy na moralne wsparcie. Morgana i
Sebastian z rodzinami byli ju w drodze na pi tkow kolacj na wie ym powietrzu le eli to nie
pomo e jej w wymy leniu scenariusza rozmowy z Boone'em, która ma si odby nast pnego
dnia, to ju nic nie pomo e. Id c na patio, obróciła w palcach zawieszony na szyi przejrzysty
cyrkon.
Jessie musiała by w pogotowiu, bo ju przedzierała si przez szczelin w ywopłocie,
prowadz c ze sob Daisy. Na widok psa Quigley ostentacyjnie za-cz ł czy ci sobie futerko.
- Idziemy do was na piknik - o wiadczyła Jessie. - Dzieci te b d i mo e b d mogła je troch
potrzyma . Ale musz uwa a .
- My l , e to si da załatwi . - Ana mimowolnie rozejrzała si , szukaj c Boone'a. - Jak było dzi
w szkole słonko?
- Całkiem fajnie. Umiem ju napisa moje imi , taty, i twoje. Umiem te napisa Daisy, ale
Quigley nie umiem, wi c napisałam po prostu „ kot” . A potem wymieniłam cał nasz rodzin ,
tak jak nam kazała nasza pani. - Przerwała i po raz pierwszy odk d Ana j poznała, zmieszała si .
- Powiedziałam, e jeste moj rodzin . Nie gniewasz si ?
- Ciesz si , e tak powiedziała . - Ana przykl kła i u ciskała Jessie. O, tak, pomy lała,
zaciskaj c powieki, tego wła nie chc , tego potrzebuj . Mogłabym by on Boone'a i matk
jego dziecka. Bo e, pomó mi znale drog , eby to stało si mo liwe. - Kocham ci , Jessie.
- I nie odejdziesz, prawda?
- Nie, dziecinko. - Ana instynktownie wyczuła, e dziewczynka my li o matce. Odsun ła si i
zacz ła mówi , ostro nie dobieraj c słowa: - Gdyby to zale ało tylko ode mnie, nigdy nie
chciałabym odej . Ale gdybym musiała, gdybym nie miała innego wyj cia, nadal pozostałabym
blisko ciebie.
- Ale jak mogłaby odej i by blisko?
- Zatrzymałabym ci w moim sercu. Masz, to dla ciebie. - Zdj ła ła cuszek z cyrkonem i zało yła
go Jessie na szyj .
- Och, jak to si licznie błyszczy!
- To bardzo szczególny kamie . Kiedy b dzie ci smutno albo poczujesz si samotna, potrzymaj
go i pomy l o mnie. B d o tym wiedziała i sprawi , e znowu poczujesz si szcz liwa.
Jessie z zachwytem obróciła w palcach kryształ, który eksplodował feeri kolorów.
- Czy to czary?
- Tak.
Jessie przyj ła odpowied z dzieci c ufno ci .
- Musz to pokaza tatusiowi. - Ju miała pobiec do ojca, ale przypomniała sobie o dobrych
manierach.
- Dzi kuj !
- Nie ma za co. Czy... czy Boone jest w domu?
- Nie. Jest na dachu.
- A co on robi na dachu?
- Za miesi c s wi ta, wi c liczy, ile lampek trzeba b dzie kupi . Cały dom ma by o wietlony.
Tata mówi, e to b d szczególne wi ta.
- Mam nadziej . - Ana osłoniła oczy od sło ca i spojrzała w gór . Boone siedział na dachu i
patrzył na ni . Jak zwykle na jego widok serce podskoczyło jej w piersi. Mimo zdenerwowania
u miechn ła si i pomachała mu, drug r k trzymaj c na ramieniu Jessie.
Wszystko b dzie dobrze, powiedziała sobie. Wszystko b dzie dobrze. Musi by dobrze.
Boone zapomniał na chwil o girlandzie lampek i patrzył, jak Jessie biegnie przez podwórko, a za
ni wchodzi do domu Ana.
Wszystko b dzie dobrze, powiedział sobie. B dzie dobrze.
Sebastian wzi ł z półmiska oliwk .
- Kiedy zaczniemy je ?
- Ju zacz li my - zauwa yła Mel.
- Chodzi mi o prawdziwe jedzenie. – Sebastian mrugn ł do Jessie. - Czyli o hot dogi.
- Kurczaki w ziołach - poprawiła go Ana, obracaj c na ruszcie skwiercz ce mi so.
Wszyscy zgromadzili si na patio. Jessie siedziała na elaznym krze le, kołysz c w ramionach
male k Allysi . Boone i Nash wymieniali uwagi o piel gnacji noworodków. Morgana, z
Donovanem przy piersi, słuchała relacji z udanej akcji, któr Mel przeprowadziła wspólnie z
Sebastianem.
- Dzieciak był w okropnym stanie - mówiła Mel. - ałował, e uciekł, ale bał si wraca . Kiedy
go znale li my - zmarzni tego, załamanego i głodnego - i powiedzieli my mu, e jego rodzice
nie s w ciekli, tylko przera eni, nie mógł si doczeka , kiedy wróci do domu. - Zaczekała, a
Morgana podniesie dziecko,
eby mu si odbiło. R ce wierzbiły j , eby dotkn male stwa. - Mog go wzi na r ce?
- Jasne. - Morgana przyjrzała jej si uwa nie. - Nie my lała o tym, eby mie własne? Jedno
albo dwoje?
- Szczerze mówi c - Mel poczuła specyficzny zapach dziecka i ugi ły si pod ni kolana - mam
wra enie... - Zerkn ła przez rami i zobaczyła, e Sebastian jest zaj ty droczeniem si z Jessie. -
To jeszcze nie jest pewne, ale wydaje mi si , e mog by w ci y.
- Och, Mel! To...
-
. - Mel nachyliła si . - Nie chc , eby Sebastian co podejrzewał, bo zacznie u ywa swoich
czarów, eby si dowiedzie . A ja chc mu sama o tym powiedzie . - U miechn ła si . - Ta
wiadomo zwali go ·z nóg. - Ostro nie poło yła dziecko do bli niaczego wózka.
- Allysia te ju pi - odezwała si Jessie, dotykaj c palcem policzka malutkiej.
- Chcesz j poło y obok braciszka? - Sebastian pomógł Jessie wsta z dzieckiem na r kach. - O,
wła nie tak. - Podło ył r ce pod jej r ce, kiedy kładła Allysi do wózka. - B dziesz kiedy bardzo
dobr mam .
- Mo e te b d mogła mie bli ni ta. - Jessie odwróciła si , bo Daisy zacz ła szczeka . - Cicho!
- wyszeptała. - Bo zbudzisz dzieci!
Ale Daisy ju p dziła za Quigleyem, który przemkn ł przez szczelin w ywopłocie do
s siedniego ogrodu.
- Przyprowadz go! - Jessie pobiegła za zwierz tami. Przeci ła podwórko i obiegła dokoła dom, a
kiedy wreszcie udało jej si dogoni Daisy, z surow min uj ła si pod boki.
- Musicie by przyjaciółmi. Ana nie b dzie zadowolona, je eli b dziesz dra ni jej kota.
Daisy uderzyła ogonkiem o ziemi i zaszczekała. W połowie drabiny, któr Boone przystawił do
domu, eby wej na dach, rozw cieczony Quigley je ył futro, syczał i pluł.
- On tego nie lubi, Daisy. - Jessie przykucn ła z westchnieniem, eby pogłaska psa. - On nie
wie, e to tylko zabawa i e nie chcesz mu zrobi krzywdy. Popatrz, co zrobiła ! Przestraszyła
go. - Spojrzała w gór . - Chod , kotku. Ju wszystko w porz dku. Mo esz zej .
Quigley prychn ł, zmru ył oczy, a potem zacz ł si wspina w gór po
drabinie, na co Daisy odpowiedziała histerycznym szczekaniem.
- Och, Daisy, co ty narobiła ! - Jessie zawahała si . Ojciec kategorycznie zabraniał jej zbli a si
do drabiny. Ale nie mógł przecie wiedzie , e Quigley tak si przestraszy. Co b dzie, je eli kot
Any spadnie z dachu i si zabije? Cofn ła si i ju miała i po ojca, kiedy usłyszała rozpaczliwe
miauczenie Quigleya.
To wszystko przeze mnie, pomy lała. Miałam przecie pilnowa Daisy. Je eli teraz co stanie si
Quigleyowi, to b dzie moja wina.
- Ju id . Nie bój si , kotku! - Zagryzaj c wargi, zacz ła wchodzi po drabinie. Widziała, jak
ojciec to robił, to wcale nie było trudne. To tak jakby wspina si po drabinkach w szkole na
gimnastyce albo wchodzi na du zje d alni na boisku.
- Kici, kici! - wołała i zachichotała, kiedy Quigley wystawił głow znad kraw dzi dachu. - Ty
głuptasie! Daisy chciała si tylko pobawi . Zaraz ci zdej-m . Nie bój si .
Bytaju prawie na samej górze, kiedy stopa omskn ła si jej na kolejnym szczeblu.
- Mmm, pachnie cudownie - mrukn ł Boone, w chaj c nie kurczaka na talerzu, tylko szyj Any. -
Mog ju zaczyna ?
- Je eli chcecie si całowa - odezwał si Nash, si gaj c po talerz - odejd cie gdzie na bok. My
chcemy je .
- Dobrze. - Boone obj ł zarumienion An i zamkn ł jej usta długim pocałunkiem. - Czas ju
prawie min ł - powiedział półgłosem. - Mo esz zako czy moje cierpienia, albo...
Słowa zamarły mu na ustach, kiedy powietrze przeszył przera liwy krzyk Jessie. Z sercem w
gardle pop dził przez podwórko, krzycz c jak oszalały:
- O Bo e! O mój Bo e!
Kiedy j zobaczył, skulon na ziemi, z nienaturalnie wykrzywion r k , krew zastygła mu w
yłach.
- Jessie! - W panice ukl kł obok córki. Była spokojna. Zbyt spokojna. Nawet jego
rozgor czkowany umysł zarejestrował ten złowieszczy fakt. A kiedy si nachylił, eby j
podnie , zobaczył krew.
- Nie ruszaj jej! - krzykn ła Ana, przykl kaj c obok. Oddychała ci ko, ogarni ta trwog , ale jej
r ce pewnie ciskały nadgarstki Boone'a. - Nie
wiadomo, jakie odniosła obra enia. Je eli j ruszysz, mo esz jej zaszkodzi .
- Ona krwawi! - Boone uj ł w dłonie twarz córki. - Jessie! Posłuchaj mnie, Jessie! - Dr cymi
palcami próbował wyczu puls na szyi. - Nie rób mi tego! Bo e, tylko nie to! Trzeba wezwa
karetk !
- Ja zadzwoni - odezwała si z tyłu Mel. Ana potrz sn ła tylko głow .
- Boone! - Kiedy zrozumiała, co ma robi , wst pił w ni spokój. - Boone, posłuchaj mnie. -
Trzymała go mocno za r ce, cho próbował j odepchn . - Musisz si odsun . Ja j obejrz .
Chc jej pomóc.
- Zobacz, ona nie oddycha! - Boone nie mógł oderwa wzroku od córki. - Nie widz , eby
oddychała. I chyba złamała r k !
To jeszcze nie wszystko. Ana nie musiała si ł czy z nieprzytomnym dzieckiem, eby wiedzie ,
e obra enia s znacznie powa niejsze. I nie ma ju czasu na karetk .
- Mog jej pomóc, ale musisz si odsun .
- Ona potrzebuje doktora! Na miło bosk , niech kto wezwie pogotowie!
- Sebastianie - powiedziała ze spokojem Ana, a jej kuzyn wyst pił do przodu i chwycił Boone'a
za r ce.
- Pu mnie! - Boone zacz ł si wyrywa , podczas gdy Sebastian i Nash odci gali go od dziecka.
- Co wy robicie! Trzeba j zawie do szpitala!
- Niech Ana robi, co mo e! - powiedział Nash, przytrzymuj c przyjaciela i walcz c z narastaj c
panik . - Musisz jej zaufa ! Tu chodzi o ycie Jessie!
- Ano. - Morgana, blada i wstrz ni ta, podała jedno z bli ni t Mel. - Mo e ju by za pó no.
Wiesz, co si stanie, je eli...
- Wiem, ale musz spróbowa .
Delikatnie oparła r ce po obu stronach głowy Jessie i poczekała, a jej własny oddech si
uspokoi. Trudno było zablokowa gwałtowne uczucia Boone'a ale teraz musiała si skupi na
dziecku. Tylko na dziecku. Musiała si otworzy .
Ból. Ostry, piek cy ból przeszywał jej głow . Zbyt wielki ból jak na takie małe dziecko. Ana
wchłon ła jej ból. A kiedy nadmiar m ki groził naruszeniem spokoju, potrzebnego do tak
delikatnej roboty, czekała, a ból nieco zel eje. A potem próbowała dalej.
Tyle obra e , my lała, wodz c r kami po ciele Jessie. Tyle szczebli w dół. Przed oczyma stan ł
jej obraz zbli aj cej si ziemi. Poczuła bezradny strach, a potem ogłuszaj cy impet upadku.
Palce jej dotkn ły gł bokiej rany na ramieniu dziewczynki. Taka sama rana
ukazała si na jej r ce, a potem obie rany powoli zabli niły si i znikn ły.
- Mój Bo e! - Boone nagle osłabł i przestał si szarpa . Co si dzieje? Jak ona to zrobiła?
- Jej potrzebny jest spokój - mrukn ł Sebastian.
Odsun ł si od Boone'a i wzi ł Morgan za r k . Nie mogli ju nic zrobi . Teraz pozostało im
tylko czeka .
Obra enia wewn trzne były bardzo powa ne. Na czole Any perliły si kropelki potu, kiedy
badała, wchłaniała, leczyła. Mruczała przy tym ciche zakl -cia, czuj c, e musi wprawi si w
gł bszy trans, eby ocali dziecko i siebie.
Bo e, co za ból! Palił ogniem jej ciało, tak e dr ała jak w febrze. Przez moment poczuła
instynktowne pragnienie, eby si wycofa . Kurczowo zacisn ła palce na kryształowym
wisiorku, który Jessie miała na szyi, a potem poło yła go jej na sercu.
Kiedy podniosła głow , oczy miała koloru gradowej chmury, lecz przezroczyste jak szkło.
wiatło! Jaskrawe, o lepiaj ce wiatło! Ledwie widziała le ce przed ni dziecko. Zacz ła woła ,
krzycze , czuj c, e jeden fałszywy krok b dzie oznaczał koniec dla nich obu.
Spojrzała pod wiatło i poczuła, e Jessie wymyka jej si z r k.
- W dniu narodzin przyj łam ten dar - zacz ła. Jej głos nabrzmiewał cierpieniem i sił . - Dziecka
ból przyjm bez skarg. Niech na moje zawołanie tu i teraz to si stanie.
A potem krzykn ła z bólu, bo wielka była cena, jak przyszło jej zapłaci za oszukanie mierci.
Po czuła, jak opuszczaj j siły i powoli uchodzi z niej ycie, gdy nagle pod jej r k serce Jessie
drgn ło, a potem zacz ło bi regularnym tempem.
Ostatkiem sił podj ła walk za Jessie i za siebie, odwołuj c si do wszystkich mo liwych mocy.
Boone zobaczył, e jego córka poruszyła si i zamrugała oczami.
- Jess! Jessie? - Podskoczył, eby j porwa w ramiona. - Moja kochana, nic ci nie jest?
- To ty, tatusiu? - Zamglone oczy dziewczynki odzyskały blask. - Czy ja spadłam z drabiny?
- Tak. - Osłabły z rado ci, przytulił j i zacz ł kołysa . - Tak.
- Nie płacz, tatusiu. - Jessie poklepała go po plecach. - Zobacz, nic mi si nie
stało.
Boone zaczerpn ł tchu, a potem powiódł r kami po ciele córki. Nie było krwi. Ani adnych,
nawet najmniejszych skalecze . Znów j przytulił, patrz c na An , której Sebastian pomagał
wsta .
- Boli ci co , Jessie?
- Nie. - Dziewczynka ziewn ła i oparła mu głow na ramieniu. - Szłam do mamy. Była taka
liczna, cała w złotym wietle. Ale kiedy mnie zobaczyła, wy-gl dała, jakby si miała rozpłaka .
A potem przyszła Ana i wzi ła mnie za r k . A mama bardzo si ucieszyła i pomachała nam na
po egnanie. Strasznie mi si chce spa , tatusiu.
Z sercem w gardle, schrypni tym głosem powiedział:
- Zaraz ci poło , kochanie.
- Ja si ni zajm - odezwał si Nash, a widz c wahanie Boone'a, ciszył głos. - Z ni ju
wszystko w porz dku, a z An nie. - Wzi ł na r ce drzemi ce dziecko. - Rozum nie ma tu nic do
rzeczy, bracie - dodał, nios c Jessie do domu.
- Chc wiedzie , co tu si stało. - Boone starał si mówi spokojnie. - Musz wiedzie , co si
stało.
- Dobrze - Ana spojrzała na swoj rodzin . - Mogliby cie nas zostawi na chwil ? Chciałabym...
- urwała i zachwiała si . wiat poszarzał jej przed oczyma. Boone zerwał si i z krzykiem
chwycił j w ramiona.
- Co si dzieje? - zapytał podniesionym głosem. - Co ona zrobiła Jessie? - Z przera eniem
zauwa ył, e Ana jest niemal przezroczysta. - Co ona sobie zrobiła?
- Uratowała ycie twojej córki - odezwał si Sebastian - ryzykuj c własne.
- Daj spokój, Sebastianie - mrukn ła Morgana. - On ju i tak do du o przeszedł. - Poło yła r k
na ramieniu kuzyna. - Boone, Ana musi teraz odpocz . Potrzebny jej spokój. Je li chcesz,
mo esz j zanie do domu. A jedno z nas zostanie przy niej, eby si ni opiekowa .
- Nie, ona zostanie u mnie. - Boone odwrócił si i wniósł An pod swój dach.
Dryfowała w przestrzeni pozbawionej koloru. Nie czuła bólu. Nic nie czuła. Była bezcielesna jak
mgła. Raz czy dwa słyszała, jak Sebastian i Morgana zagl -daj w jej gł boko u piony umysł,
eby zaoferowa pomoc. Potem przył czyli si do nich inni - jej rodzice, wujowie i ciotki.
W ko cu zacz ła wraca do siebie po długiej, niesko czenie długiej podró y.
Bezbarwny wiat z wolna zacz ł nas cza si kolorami. Skóra zacz ła odbiera pierwsze drobne
bod ce. Westchn ła - i był to pierwszy odgłos, jaki wydała w ci gu ostatniej doby - a potem
otworzyła oczy.
Widz c to, Boone wstał z fotela, eby jej poda lekarstwo, które zostawiła Morgana.
- Masz. - Podsun ł jej kubek do ust. - Musisz to wypi .
Posłuchała go, bo rozpoznała zapach i smak.
- Co z Jessie?
- Wszystko w porz dku. Nash i Morgana wzi li j do siebie na noc.
Pokiwała głow i wypiła kolejny łyk.
- Jak długo spałam?
- Spała ? - prychn ł. Co za okre lenie! – Była w pi czce przez dwadzie cia sze godzin. -
Zerkn ł na zegarek. - I trzydzie ci minut.
Najdłu sza podró , jak kiedykolwiek przedsi wzi ła.
- Musz zadzwoni do rodziny, eby im powiedzie , e ju wszystko w porz dku.
- Ja to zrobi . Jeste głodna?
- Nie. - Udawała, e nie poczuła si dotkni ta jego oboj tnym tonem. - Nic mi na razie nie trzeba.
- Wobec tego zaraz wracam.
Kiedy wyszedł, ukryła twarz w dłoniach. To jej wina. Zdradziła przed nim swój sekret. Nie
przygotowała go na to, a potem los wmieszał si mi dzy nich.
Z westchnieniem wstała z łó ka i zacz ła si ubiera .
- Co ty wyprawiasz, na Boga?! - krzykn ł Boone, staj c w progu. - Masz odpoczywa .
- Ju dosy odpocz łam. - Spu ciła wzrok i zacz ła zapina bluzk . - A zreszt wol sta , kiedy
b dziemy o tym rozmawia .
Roztrz siony, pokiwał głow .
- Jak sobie yczysz.
- Mo emy wyj na dwór? Chc odetchn wie ym powietrzem.
- Dobrze. - Wzi ł j za r k i sprowadził po schodach na taras. Kiedy posadził j w fotelu, wyj ł
papierosa i zapałki. Odk d zaniósł An na gór , nie zmru ył oka. Przy yciu trzymały go tylko
tyto i kofeina. - Je eli czujesz si na siłach, chciałbym usłysze twoje wyja nienia.
- Ch tnie spróbuj ci wszystko wyja ni . Przepraszam, e nie powiedziałam ci
wcze niej. - Ana splotła r ce. - Chciałam, ale nie wiedziałam, jak.
- Mów szczerze - powiedział, zaci gaj c si dymem.
- Pochodz z bardzo specyficznego rodu, po ojcu i matce. Z innej kultury, je li chcesz. Wiesz, co
to wikka?
Boone drgn ł, jakby kto dotkn ł go zimn r k , ale to było tylko chłodne nocne powietrze.
- Czary?
- Prawdziwe znaczenie tego słowa to „ m drzec” . Ale mo e by te czarownik. Albo czarownica.
- Jej szare przejrzyste oczy spotkały si z jego zm czonymi, podkr onymi oczyma. - Jestem
czarownic . Odziedziczyłam krew po przodkach. Przy urodzeniu otrzymałam dar empatii,
pozwalaj cy mi ł czy si psychicznie i fizycznie z innymi. Potrafi te leczy .
Boone znów zaci gn ł si dymem.
- Masz czelno tak siedzie i mówi mi prosto w oczy, e jeste czarownic ?
- Tak.
Odrzucił z w ciekło ci papierosa.
- Co za gry ze mn uprawiasz, Ano? Nie uwa asz, e po tym, co zdarzyło si ubiegłej nocy,
zasługuj na jakie rozs dne wyja nienie?
- My l , e zasługujesz na prawd . Cho w twoich oczach mo e ona mie mało wspólnego z
rozs dkiem. - Podniosła r k , zanim zd ył si odezwa . - Powiedz mi, jak ty wyja niłby to, co
si wydarzyło?
Boone otworzył usta, ale si rozmy lił. Od dwudziestu czterech godzin zastanawiał si nad tym,
ale nie udało mu si wymy li zadowalaj cego wytłumaczenia.
- Nie potrafi tego wytłumaczy . Ale to nie znaczy, e kupi t twoj historyjk .
- Poczekaj - powiedziała Ana. - Wstała i poło yła mu r k na piersi. - Jeste zm czony. Mało
spałe . Boli ci gł__________owa i oł dek.
- Nie musisz by czarownic , eby si tego domy li .
- Nie. - Nim zd ył si cofn , poło yła mu jedn r k na czole, a drug na oł dku. - Lepiej ci? -
zapytała.
Poczuł, e musi usi
, ale bał si , e ju potem nie wstanie. Ana tylko go dotkn ła, a ból znikn ł
bez ladu.
- Co to jest? Hipnoza?
- Nie. Spójrz na mnie, Boone.
Podniósł na ni oczy i zobaczył obc kobiet , której spl tane włosy rozwiewał wiatr.
Bursztynowa czarodziejka, pomy lał w osłupieniu. Nic dziwnego, e tamta figurka tak bardzo
przypominała mu An .
Dostrzegła na jego twarzy szok i cie zrozumienia.
- Kiedy mi si o wiadczyłe , poprosiłam, eby dał mi troch czasu. Chciałam si zastanowi , jak
ci o tym wszystkim powiedzie . Bałam si ... - Opu ciła r ce. - Bałam si , e popatrzysz na mnie
dokładnie tak jak teraz. Jakby mnie nie znał.
- To jaka bzdura. Sam pisz takie historie i potrafi odró ni prawd od fikcji.
- Moje magiczne zdolno ci s bardzo ograniczone. - Si gn ła do kieszeni, w której zawsze nosiła
kilka kryształów. Trzymaj c je w otwartej dłoni, spojrzała Boone'owi w oczy. Kamienie zal niły
nieziemsk po wiat . Fiolet ametystu pogł bił si , ró kwarcu stał si bardziej jaskrawy, a ziele
malachitu gł boko soczysta. A potem kamienie uniosły si nad jej dło i zacz ły wirowa w
powietrzu, rozsiewaj c tajemniczy blask. - Morgana jest pod tym wzgl dem bardziej
utalentowana.
Boone patrzył na lewituj ce kryształy i próbował znale logiczne wytłumaczenie tego, co
widział.
- Morgana te jest czarownic ?
- Jest moja kuzynk .
- Czyli Sebastian te ...
- Sebastian otrzymał dar widzenia.
Nie chciał w to uwierzy , ale przecie musiał wierzy własnym oczom.
- Twoja rodzina... - zacz ł. - Te magiczne sztuczki twojego ojca...
- To najczystsze czary. - Ana zebrała kryształy i schowała je do kieszeni. - Jak ci ju mówiłam,
ojciec to bardzo utalentowany człowiek. Podobnie jak reszta rodziny, ka dy na swój sposób.
Wszyscy jeste my czarodziejami. - Wyci gn ła r k , ale Boone cofn ł si . - Przepraszam ci ,
Boone.
- Ty mnie przepraszasz? - Boone był wstrz ni ty. Czy to jawa, czy sen? Przecie stoi na swoim
własnym tarasie, czuje powiew wiatru i słyszy szum morza. To chyba jaki koszmar! - To
wietnie. Fantastycznie. Ty mnie przepraszasz. A za co, Ano? Za to, e jeste , kim jeste , czy
mo e za to, e nie uznała za stosowne, eby mi o tym bodaj wspomnie ?
- Nie przepraszam za to, e jestem, kim jestem. Ana wyprostowała si dumnie. - Tylko za to, e
ci o tym nie powiedziałam. Jest mi poza tym strasznie przykro,
e nie potrafisz na mnie patrze tak jak dot d.
- A czego si spodziewała ? Ze przejd nad tym do porz dku dziennego i wszystko b dzie tak jak
przedtem? Mam pogodzi si z faktem, e kobieta, któr kocham, jest jak bohaterka moich bajek
i uwa a, e to nie ma znaczenia?
- Jestem, kim jestem. Taka byłam wczoraj i taka b d jutro.
- Jeste czarownic .
- Tak. - Ana splotła r ce. - Czarownic , urodzon po to, eby doskonali swój dar. Nie podaj
zatrutych jabłek i nie zwabiam dzieci do domku z piernika.
- I to ma mnie uspokoi ?
- Nawet ja nie potrafi uspokoi twojego sumienia. Jak ci ju mówiłam, człowiek jest kowalem
własnego losu. To ty musisz dokona wyboru. Nikt tego za ciebie nie zrobi.
Boone starał si j zrozumie , ale nie potrafił.
- Potrzebowała czasu, eby mi o tym powiedzie . Teraz ja potrzebuj troch czasu, eby to sobie
przemy le . - Zacz ł kr y nerwowo po tarasie. Nagle stan ł jak wryty. - Jessie! Jessie jest u
Morgany!
Ana miała wra enie, e zaraz p knie jej serce.
- Rzeczywi cie. A moja kuzynka te jest czarownic . - Pojedyncza łza potoczyła jej si po
policzku. - Czego si boisz? e j zamieni w jaszczurk ? Albo zamknie w wie y?
- Sam ju nie wiem, co robi . Znalazłem si w samym rodku bajki! Co mam o tym my le ?
- My l sobie, co chcesz - znu onym tonem powiedziała Ana. - Nie potrafi si zmieni , i nie
chc . Nawet dla ciebie. Nie zamierzam te sta tu dłu ej. Nie b dziesz patrzył na mnie jak na
jakiego potwora.
- Ja nie...
- Mam ci powiedzie , co czujesz? - zapytała, ocieraj c kolejn łz . - Czujesz si oszukany,
zraniony i zły. I boisz si mnie. Boisz si tego, kim jestem, co robi i co mog jeszcze zrobi .
- Moje uczucia to moja sprawa - odci ł si Boone. Był wstrz ni ty. - Nie ycz sobie, eby
wchodziła w moj dusz .
- Wiem. Wiem te , e gdybym teraz wyci gn ła do ciebie r ce, odsun łby si ode mnie. A tego
wol nam obojgu oszcz dzi . Dlatego mówi ci dobranoc, Boone.
Zeszła z tarasu i znikn ła w mroku. A on patrzył za ni i nie potrafił przywoła jej z powrotem.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
- Mam wra enie, e ci gle jeste troch oszołomiony.
Nash oparł si o balustrad i poci gn ł łyk piwa. Był miły, chłodny wieczór. Siedzieli na tarasie u
Boone'a.
- Nigdy nie byłem troch oszołomiony - powiedział Boone. - Mo e i jestem ograniczonym
facetem, Nash, ale kiedy si dowiedziałem, e moja s siadka jest czarownic , po prostu ci ło
mnie z nóg.
- Zwłaszcza e byłe zakochany w tej s siadce.
- Tak. Kto by w to uwierzył? Ja sam nie mog w to uwierzy . Ale przecie widziałem na własne
oczy, co zrobiła z Jessie. A potem wszystkie fragmenty zacz ły si układa w jedn cało . -
Roze miał si gorzko. - Czasami budz si w rodku nocy i my l , e mi si to wszystko
przy niło. - Podszedł do balustrady, wychylił si i zasłuchał w szum fal. - To nieprawda! To nie
mo e by prawda!
- Czemu nie? Boone, posłuchaj, w naszym własnym interesie musimy by troch bardziej
elastyczni.
- Tak. Ale dot d robili my to dla dobra naszej twórczo ci, dla ksi ek i kina. Dla rozrywki, Nash.
A tutaj chodzi o ycie.
- To jest tak e moje ycie, Boone.
Boone prychn ł, zdesperowany.
- Pewnie tak. Ale czy nigdy... czy nigdy nie miałe jakich pyta ? Nigdy ci to nie niepokoiło?
- Ale tak. My lałem, e Morgana artuje. Póki nie uniosła mnie w powietrze i nie kazała
lewitowa nad ziemi . - Na my l o tym u miechn ł si . - Morgana nie jest taka subtelna jak Ana.
Kiedy ju wpadłem, to na całego. To było czyste szale stwo.
- Czyste szale stwo - z westchnieniem powtórzył Boone.
- Tak. Przewa aj c cz
ycia sp dziłem na wymy laniu tego rodzaju historii, a na koniec
wyl dowałem jako m czarownicy, w której yłach płynie czarodziejska krew celtyckich
m drców.
- Czarodziejska krew... - zaniepokoił si Boone. - To ci nie przera a?
- A czemu miałoby mnie przera a ? To dzi ki niej Morgana, jest jaka jest, i tak j pokochałem.
Musz przyzna , e miałem pewne w tpliwo ci co do dzieci. Kiedy i one zaczn uprawia swoje
czary, znajd si w mniejszo ci.
- Bli ni ta! Chcesz mi powiedzie , e te male stwa s ... e one b d ...
- Mog si o to zało y . Daj spokój, Boone, przecie one nie wyrosn na jakie gnomy.
Odziedzicz tylko po matce pewne dodatkowe zdolno ci. Słyszałe , e Mel jest przy nadziei? To
ju pewne. To najbardziej rzeczowa kobieta, jak znam, a radzi sobie z Sebastianem, jakby od
urodzenia chowała si w towarzystwie jasnowidzów.
- Dlatego ty mówisz mi teraz: „ Odpr si , Boone. Co ci gn bi?”
Nash przysiadł na ławce.
- Wiem, e to nie takie proste.
- Pozwól, e zadam ci jedno pytanie... jak dalece byłe zaanga owany, kiedy Morgana
powiedziała ci o jej... jak by to powiedzie ... dziedzictwie?
- Byłem wtedy wolny jak ptak. Robiłem dokumentacj scenariusza i kto mi o niej powiedział.
Ludzie ci gle donosz mi o takich rzeczach.
- Wiem.
- Nie powiem, ebym w to uwierzył, ale pomy lałem sobie, e to dobry materiał na wywiad.
Wi c...
- A Mel i Sebastian?
- Nie jestem pewny, ale wiem, e ona go poznała, kiedy jej klientka za yczyła sobie wizyty u
jasnowidza. Czyli te wiedziała o wszystkim od pocz tku. - Nash zas pił si . - Wiem, do czego
zmierzasz, i w pewnym sensie masz racj . Mo e Ana powinna od pocz tku by z tob szczera.
- Mo e? - prychn ł drwi co Boone.
- No dobrze. Powinna by szczera. Ale nie wiesz o wszystkim. Morgana opowiadała mi, e Ana
była kiedy strasznie zakochana w jednym facecie. Miała tylko dwadzie cia lat i nie widziała
poza nim wiata. On był lekarzem w jakim szpitalu, a ona sobie wymy liła, e mogliby
pracowa razem, e b dzie mu pomaga . Wi c powiedziała mu o wszystkim i wtedy on z ni
zerwał. I to brutalnie. Z jej nadwra liwo ci bardzo to prze yła i długo nie mogła doj do siebie.
A w ko cu zdecydowała si na samotne ycie. - Boone milczał, wi c Nash zacz ł mówi dalej. -
Posłuchaj, nie mog ci powiedzie , co masz robi i co czu . Ale zapewniam ci , e Ana nigdy w
yciu nie skrzywdziłaby ani ciebie, ani Jessie. Ona nie jest zdolna do czego takiego.
Boone popatrzył na s siedni dom. Okna były martwe i ciemne, jak przez cały ubiegły tydzie .
- Gdzie ona jest?
- Chciała wyjecha na jaki czas. eby zej wszystkim z oczu.
- Nie widziałem jej od dnia, w którym mi o wszystkim powiedziała. Wtedy po raz pierwszy
pomy lałem, e lepiej ebym trzymał si z daleka. Jessie te trzymałem z dala od niej - dodał w
nagłym poczuciu winy. A potem, jaki tydzie temu, Ana wyjechała.
- Pojechała do Irlandii, ale obiecała, e wróci na Gwiazdk .
Boone, skołowany, pokiwał tylko głow .
- Pomy lałem, e przed wi tami wybior si z Jessie do Indiany. Tylko na par dni. Mo e kiedy
wszyscy znowu tu zjedziemy, b d ju wiedział, co robi .
- Wigilia. - Padrick spróbował piwa własnej roboty, po czym westchn ł. - Najpi kniejsza noc w
roku. - Napełnił kufel i podał go córce. - To ci doda rumie ca, kochanie.
- I roznieci ogie w yłach. - Ana z u miechem umoczyła usta. - To nie do wiary, jak szybko
rosn te bli ni ta.
- Tak. - Padrick nie dał si nabra na jej o ywiony ton. - Nie mog patrze , jak moja królewna
jest taka smutna.
- Wcale nie jestem smutna. - Ana cisn ła go za r k . - Nic mi nie jest, papo. Naprawd .
- Wiesz, e mog go zamieni w dudka. Dla ciebie zrobiłbym to z przyjemno ci , córeczko.
- Nie. - Ana cmokn ła go w czubek nosa. – Poza tym obiecałe , e kiedy wszyscy si tu zejd ,
nie b dziemy o tym rozmawia .
- Tak, ale...
- Obiecałe - powtórzyła, po czym podeszła do pieca, eby pomóc matce.
Cieszyła si , e jej dom był pełen ludzi, których kochała. Wsz dzie unosiły si zapachy, które
nieodł cznie kojarzyły jej si ze wi tami. Cynamon, gałka muszkatołowa, wanilia, ywica.
Kiedy przed kilkoma dniami wróciła do domu, z miejsca rzuciła si w wir przygotowa
wi tecznych. Ubieranie choinki, pakowanie prezentów, pieczenie ciast. Wszystko, byle tylko nie
my le o tym, e Boone wyjechał.
e nie rozmawiali ze sob od ponad miesi ca.
Ale ona jako to prze yje. Wiedziała ju , co robi , i postanowiła, e nie dopu ci do tego, eby jej
własne nieszcz cie popsuło wszystkim rado z rodzinnych wi t.
- B dziemy si cieszy , je eli wrócisz z nami do Irlandii, Ano. - Maureen pocałowała córk w
policzek. - O ile oczywi cie tego wła nie chcesz.
- St skniłam si za Irlandi - odpowiedziała Ana. - G jest ju chyba gotowa. - Otworzyła
piekarnik, pow chała i pokiwała głow . - Jeszcze dziesi minut - stwierdziła. - Pójd sprawdzi ,
czy na stole niczego nie brakuje.
- Ona nie chce o tym mówi - powiedziała Maureen do m a, kiedy Ana znikn ła za drzwiami.
- Powiem ci, czego bym chciał, goł beczko. Chciałbym wysła tego młodego człowieka na
biegun północny. Ale tylko na dzie albo dwa.
- Gdyby Ana nie była taka przewra liwiona na tym punkcie, mogłabym przygotowa napój, który
by go tu sprowadził.
Padrick poklepał on po po ladku.
- Masz tak delikatn r czk , Reenie. Chłopak ani by si obejrzał, a ju by tu był. Co byłoby
najlepszym wyj ciem i dla niego, i dla tej jego rozkosznej dzie-wuszki. - Westchn ł i pocałował
on w rami . - Ale Ana nigdy by nam tego nie wybaczyła. Dlatego musimy jej pozwoli , eby
rozegrała to wszystko po swo-jemu.
Zm czony i sfrustrowany, po dniu pełnym spó nie i odwoływanych lotów, Boone zatrzasn ł
drzwi samochodu. Marzył ju tylko o jednym - o gor cej k pieli. Przed sob miał perspektyw
długiej nocy, pełnej kłopotów z powodu braku wspólnika.
Je eli wi ty Mikołaj miał si pojawi jeszcze przed witem, Boone Sawyer b dzie si musiał
nie le natrudzi .
- Chod , Jess. - Potarł zm czone oczy. Sp dzili w podró y ponad dwana cie godzin, w tym sze
na lotnisku, podczas których nudził si jak mops.
- Trzeba wnie baga e do domu.
- Tato, popatrz na dom Any! - Jessie poci gn ła go za r kaw. Odwrócił si . Dom jarzył si
wiatłami. - Jest samochód Morgany i Sebastiana, i ten du y czarny te . Wszyscy s u niej na
wi ta.
- Widz . - Serce szybciej zabiło mu w piersi, ale zaraz zamarło, bo jego wzrok padł na tabliczk
„ Na sprzeda ” .
- Mo emy i do niej i zło y jej yczenia? Prosz ci , tatusiu. St skniłam si za An . - Jessie
cisn ła w palcach cyrkon, który dostała od Any. - Chod my yczy jej wesołych wi t.
- Dobrze. - Patrz c na tabliczk , cisn ł r k córki. - Pójdziemy. I to zaraz.
A wi c ona chce si wyprowadzi ? - my lał, przemierzaj c trawnik wielkimi krokami. Jeszcze
czego! Chciała sprzeda dom pod jego nieobecno ? Nigdy w yciu! Ju on jej to wybije z
głowy!
- Tatusiu, czemu tak p dzisz? - Jessie próbowała dotrzyma mu kroku. - I nie ciskaj mnie tak
mocno! To boli!
- Przepraszam. - Zaczerpn ł tchu, a potem powoli wypu cił powietrze z płuc. U stóp schodów
wzi ł Jessie na r ce i wszedł na gór , po dwa stopnie naraz. A kiedy zapukał do drzwi Any,
zabrzmiało to nie jak pro ba, ale jak rozkaz.
Otworzył Padrick, z biał sztuczn brod i w długiej czerwonej czapce. Na widok Boone'a
przestał si u miecha .
- No, no, kogo ja widz ? Nie boisz si stawi czoła nam wszystkim, chłopcze? Nie jeste my tacy
mili jak Ana.
- Chciałbym si z ni zobaczy .
- Chciałby , tak? Poczekaj chwil . - Wzi ł z jego r k Jessie. - Widz , e tym razem trafiłem na
prawdziwego elfa. Wiesz, co ci powiem, córciu? Biegnij pod choink i poszukaj, czy nie ma tam
czego dla ciebie.
- Mog ? - Jessie u ciskała Padricka, a potem odwróciła si do ojca. - Mog , tato?
- Jasne - powiedział z u miechem, który przerodził si w grymas, gdy tylko dziewczynka
znikn ła w salonie. - Przyszedłem, eby si zobaczy z An , panie Donovan.
- Tymczasem zobaczyłe mnie. Ciekawe, co by ty zrobił, gdyby kto zabrał serce Jessie, a potem
wycisn ł je jak cytryn ? - Cho był o głow ni szy od Boone'a, zbli ył si , wymachuj c
pi ciami. - Porachuj si z tob gołymi r kami. Masz na to moje słowo czarownika. No, chod
ze mn walczy !
Boone nie wiedział, czy mia si , czy ucieka .
- Panie Donovan...
- No, prosz , uderz pierwszy! - Padrick wygl dał zupełnie jak obra ony wi ty Mikołaj. -
Spuszcz ci niezłe lanie, bo na to zasłu yłe . Słyszałem, jak ona przez ciebie płakała w nocy, i
krew si we mnie zagotowała. Wtedy powiedziałem sobie: Padrick, musisz zniszczy tego
n dznego gada. To sprawa honoru. - Wzi ł du y rozmach, a jego zaci ni ta pi
trafiła w
powietrze tu obok Boone'a. - Nie pozwoliła mi si policzy z tamtym ulizanym szczurem, który
złamał jej serce, ale ciebie dopadłem.
- Panie Donovan... - Boone próbował unikn kolejnych ciosów. - Nie chc si z panem bi !
- Co ty mo esz mi zrobi ? - Padrick podrygiwał jak spr yna. Mikołajowa czapka zsun ła mu si
na oczy. - Bo ja mog ci poprzewraca flaki albo przy-prawi głow chomika. Mógłbym...
- Papo! - Ana ostro przerwała t litani miesznych gró b.
- Wracaj do salonu, królewno, to m ska sprawa.
- Nie b dziecie si bi w Wigili na progu mojego domu. Macie zaraz przesta !
- Pozwól mi wysła go na biegun północny. Tylko na godzin czy dwie. To mu dobrze zrobi.
- Nie pozwalam. - Ana poło yła ojcu r k na ramieniu. - A teraz wejd do domu i zachowuj si
przyzwoicie, bo powiem Morganie, eby si tob zaj ła.
- Ha! Poradz sobie z ni bez trudu. Jest ode mnie dwa razy młodsza.
- Morgana jest bardzo sprytna. - Ana pocałowała go w policzek. - Prosz ci , papo, zrób to dla
mnie.
- Nigdy nie potrafiłem ci niczego odmówi - mrukn ł Padrick, a potem przeniósł wzrok na
Boone'a. - A ty uwa aj, kole . - D gn ł go w pier pulchnym palcem. - Kto podpadł jednemu z
Donovanów, podpadł nam wszystkim. - Prychn ł gniewnie i pomaszerował do salonu.
- Przepraszam - zacz ła Ana, próbuj c si u miechn . - Papa jest troch nadopieku czy.
- Tak mi si te wydaje. - Skoro ju nikt nie kazał mu si bi , Boone schował r ce do kieszeni. -
Chciałem... chcieli my yczy wam wszystkim Wesołych wi t.
- Jessie ju to zrobiła. - Na chwil zapadła m cz ca cisza. - Wejd i napij si z nami piwa.
- Nie chciałbym przeszkadza . Twoja rodzina... - u miechn ł si krzywo - nie chciałbym te
ryzykowa ycia.
Ostatni cie u miechu znikn ł z oczu Any.
- On by ci nic nie zrobił. My nie krzywdzimy ludzi.
- Nie to miałem na my li... - Co miał jej powiedzie ? - Nie mam mu tego za złe, e był
zdenerwowany, nie chc te stwarza kr puj cych sytuacji. Wolał-bym... - Odwrócił si i jego
wzrok padł na tabliczk ,,Na sprzeda ” . Krew uderzyła mu do głowy. - Co to ma znaczy ?
- To chyba oczywiste. Sprzedaj dom. Postanowiłam wróci do Irlandii.
- Do Irlandii? My lisz, e mo esz tak po prostu spakowa si i przeprowadzi na drugi koniec
wiata?
- Tak wła nie my l , Boone. A teraz przepraszam, ale wszyscy czekaj przy stole i musz
wraca . Oczywi cie b dzie nam miło, je eli si do nas przył czysz.
- Przesta by taka cholernie uprzejma! Ja... - urwał. - Nie przyszedłem tu na kolacj -
powiedział przez zaci ni te z by. - Chc z tob pomówi .
- Teraz nie czas na to.
- To zale y tylko od nas.
Chwycił j za r k , ale w tej samej chwili za plecami Any wyrósł Sebastian.
- Masz jakie problemy, Anastasio? - zapytał, kład c jej r k na ramieniu i patrz c ostrzegawczo
na Boone'a.
- Nie. Zaprosiłam Boone'a i Jessie na kolacj , ale Boone nie mo e si do nas przył czy .
- Szkoda. - Sebastian u miechn ł si złowieszczo. - Wobec tego przepraszam, Sawyer, ale
musimy wraca do go ci.
Boone z hukiem zatrzasn ł za sob drzwi. Gwar umilkł jak no em uci ł. Kilka par oczu zwróciło
si w jego stron , ale Boone był zbyt w ciekły, eby za-uwa y , e Sebastian przygl da mu si
teraz wyra nie rozbawionym wzrokiem.
- Zejd cie mi z drogi! - powiedział cicho Boone. - Wszyscy razem i ka dy z osobna. Nie dbam o
to, kim i czym jeste cie. - Gotów stawi czoło całej armii skrzydlatych smoków, chwycił An za
r k . - A ty pójdziesz teraz ze mn !
- Ale moja rodzina...
- Mo e sobie poczeka . - Wyci gn ł j na dwór.
Jessie patrzyła na nich spod choinki szeroko otwartymi oczyma.
- Czy tatu jest w ciekły na An ?
- Nie. - Uszcz liwiona Maureen serdecznie u ciskała dziewczynk . - My l , e poszli po jeszcze
jeden gwiazdkowy prezent dla ciebie. Taki, który ci si najbardziej spodoba.
Kiedy znale li si na dworze, Ana zacz ła si wyrywa .
- Przesta mnie ci gn , Boone!
- Ja ci wcale nie ci gn - powiedział, prowadz c j przez podwórko.
- Nie chc i z tob . - Poczuła wzbieraj ce pod powiekami łzy. - Nie mam
ochoty prze ywa tego samego po raz drugi.
- My lisz, e ten głupi szyld przed domem rozwi e wszystkie twoje problemy? - Boone
poci gn ł An w stron kamiennych schodków prowadz cych na pla . - Podrzucasz mi tak
bomb , a potem chcesz uciec do Irlandii?
- Mog sobie robi , co mi si podoba.
- Wied ma czy nie, zastanów si raz jeszcze.
- Nie chciałe ze mn rozmawia .
- Ale teraz mówi do ciebie.
- Tak, ale teraz ja nie mam ju ochoty na rozmow . - Wyrwała si i zacz ła si wspina z
powrotem na gór .
- Nie chcesz rozmawia , no to mnie wysłuchasz. - Boone chwycił j w talii i przerzucił sobie
przez rami . - I zrobimy to na tyle daleko od domu, eby twoja rodzina nie siedziała mi na karku.
- Kiedy zszedł na pla , postawił An na piasku. - Jeden krok - ostrzegł j - a znowu ci złapi .
- Nie dam ci tej satysfakcji - powiedziała, powstrzymuj c łzy. - Słyszałam, e masz mi co do
powiedzenia. No, to mów. Ja te powiem, co mi le y na sercu. Godz si z twoj decyzj co do
naszego zwi zku. Jest mi tylko bardzo przykro, e postanowiłe odizolowa mnie od Jessie.
- Ja nigdy...
- Nawet nie próbuj zaprzecza . Przed moim wyjazdem do Irlandii trzymałe j w domu przez tyle
dni! - Podniosła gar kamyków i cisn ła je do wody. - Nie chciałe , eby twoja ukochana
córeczka kr ciła si w pobli u czarownicy.- Odwróciła si do niego. - Czego si bałe , Boone?
Ze zaczaruj j i jej psa?
Usta Boone' a drgn ły. Wyci gn ł r ce, ale Ana uchyliła si .
- Ano, b d dla mnie bardziej wyrozumiała.
- Byłam. Ale ty si ode mnie odwróciłe . Wiedziałam, e tak b dzie.
- Wiedziała ? - Boone zaczynał ju by tym wszystkim bardzo zm czony. - Sk d wiedziała , jak
zareaguj ? Zajrzała w kryształow kul czy mo e poprosiła twojego kuzyna jasnowidza, eby
mi pogrzebał w głowie?
- Ani jedno, ani drugie - odparła, trac c resztki cierpliwo ci. - Nie pozwoliłam Sebastianowi,
chocia chciał to zrobi . A sama te nie patrzyłam, bo wydało mi si to nie fair. Wiedziałam, e
si ode mnie odwrócisz, bo...
- Bo kto ju raz to zrobił?
- Niewa ne. To w niczym nie zmienia faktu, e si ode mnie odwróciłe .
- Musiałem sobie to wszystko przemy le .
- Pami tam, jak wtedy na mnie patrzyłe . – Ana zamkn ła oczy. - Widziałam ju przedtem takie
spojrzenie. Oczywi cie nie byłe tak okrutny jak Robert. Nie było obelg i oskar e , ale sens był
taki sam: trzymaj si z daleka ode mnie i od tego, co moje. Nie akceptuj ci . Nie tak było? -
zako czyła, krzy uj c r ce na piersi.
- Nie zamierzam przeprasza za to, co moim zdaniem było tylko zdrow reakcj . Poza tym byłem
miertelnie zm czony i roztrz siony. Czuwałem przy twoim łó ku przez tyle godzin, nie wiedz c,
czy prze yjesz. A kiedy odzyskała przytomno , nie wiedziałem, jak ci traktowa … A ty mnie
pocz stowała takimi rewelacjami.
Ana spróbowała si opanowa .
- To nie była pora na takie rozmowy. Byłam zbyt osłabiona, eby sobie poradzi z twoimi
negatywnymi uczuciami.
- Gdyby mi powiedziała wcze niej...
- To co? Zareagowałby inaczej? - Podniosła na niego oczy. - Nie, nie s dz . Ale masz racj .
Powinnam była ci uprzedzi , zanim sprawy zaszły za daleko. To była moja wina. Moja słabo .
I mój strach.
- Nie wkładaj słów w moje usta, Ano. Chyba e, jak to okre lasz, poł czyła si ze mn . Bo je eli
nie, to nie masz poj cia, co czuj . Najbardziej zabolał mnie twój brak zaufania.
Ana pokiwała głow i otarła łz .
- Wiem. Przepraszam.
- Bała si ?
- Mówiłam ci, e jestem tchórzem.
Marszcz c brwi, popatrzył, jak wiatr rozwiewa jej włosy.
- Mówiła , to prawda. Tej nocy, kiedy znalazła mój rysunek. Ten z wied m . Wtedy si
przestraszyła .
Ana wzruszyła ramionami.
- Czasami bywam przewra liwiona. Wtedy akurat byłam w takim nastroju. Chciałam...
- Chciała mi powiedzie , a potem przestraszyła si tego rysunku.
- To nie był dobry moment, eby mówi takie rzeczy.
- Dlatego, e była tchórzem - powiedział spokojnie, nie spuszczaj c z niej wzroku. - Pozwól, e
ci o co zapytam, Ano. Co konkretnie zrobiła Jessie
tamtego dnia?
- Zł czyłam si z ni . Mówiłam ci, e mam dar empatii.
- Bolało ci . Sam to widziałem. - Wzi ł j za r k i odwrócił ku sobie. - Raz nawet krzykn ła ,
jakby ból był nie do zniesienia. Potem zemdlała , a pó niej spała jak zabita przez cał dob .
- To cena, jak płac za mój dar. - Próbowała oswobodzi r k . Dotyk Boone'a sprawiał jej ból. -
Tak si zdarza, kiedy obra enia s bardzo powa ne.
- Rozumiem.. Pytałem Morgany. Powiedziała, e mogła umrze . Ze ryzyko było bardzo
powa ne, bo Jessie... - słowa z trudem przechodziły mu przez usta - bo Jessie o mały włos nie
umarła. A ty nie tylko nastawiła złamane ko ci, ale praktycznie wyrwała j z obj mierci.
Granica mi dzy yciem i mierci jest bardzo w tła i łatwo j przekroczy . Cz sto uzdrowiciel
staje si ofiar .
- A co miałam zrobi ? Pozwoli jej umrze ?
- Tchórz pozwoliłby na to. My l , e nasze definicje si ró ni . To, e si boisz, nie czyni z
ciebie tchórza. Mogła ocali siebie i pozwoli jej odej .
- Przecie ja j kocham.
- Ja te . Ty mi j zwróciła . A ja ci nawet nie podzi kowałem.
- My lisz, e chc twojej wdzi czno ci? - To zbyt wiele, pomy lała. Za chwil ofiaruje jej swoj
lito . - Nie chc . Zrobiłam to z własnej woli, bo nie mogłam znie my li, e j utrac . I nie
mogłam znie my li, e ty...
- Zrobiła to dla mnie? - zapytał cicho.
- Tak. Nie mogłam do tego dopu ci , eby stracił ukochane dziecko. Nie dzi kuj mi za to. To
mój dar.
- Robiła to przedtem? To, co zrobiła z Jessie?
- Jestem uzdrowicielk . Uzdrawiam. Ona była...
- Wci trudno jej było o tym my le . - Ona ju nas opuszczała. U yłam wszystkich mocy, eby
j tu zatrzyma .
- To nie takie proste. - Jego r ce delikatnie gładziły jej ramiona. - Nawet dla ciebie. Czujesz
wi cej ni inni. To te Morgana mi powiedziała. Gł biej prze y-wasz ból i wszystkie emocje.
Dlatego nie płaczesz. - Otarł łz z jej policzka. - Ale teraz płaczesz.
- Wiesz ju wszystko, co chciałe wiedzie . Wi c czego chcesz jeszcze?
- Chc jeszcze raz cofn si do nocy, kiedy mi to próbowała wyja ni . eby jeszcze raz
spróbowała si przede mn otworzy .
- Za wiele dasz - wyszlochała, a potem ukryła twarz w dłoniach. - Zostaw
mnie w spokoju. Nie widzisz, jak mnie to boli?
- Widz . - Wzi ł j w obj cia, mimo i próbowała mu si wyrwa . - Schudła . Jeste blada.
Kiedy patrz ci w oczy, widz ból, który ci zadałem. Nie wiem, jak to cofn . Dziwi si te , e
twój ojciec nie u ył przeciwko mnie całego arsenału swoich czarów.
- Nie wolno nam u ywa naszych mocy w złych intencjach. To przeciwne naszej naturze. A teraz
prosz ci , pozwól mi odej .
- Nie mog . Przez chwil wydawało mi si , e potrafi . Okłamała mnie. Zawiodła moje
zaufanie. Nie była szczera. - Trzymaj c j mocno za ramiona, odsun ł od siebie. - Ale to nie ma
najmniejszego znaczenia. Nawet je eli to magia i czary, nie chc tego straci . Ciebie te nie chc
utraci . Kocham ci , Ano. Tak , jaka jeste . - Dotkn ł ustami jej ust i poczuł słony smak łez. -
Prosz ci , wró do mnie.
W sercu Any zakiełkowała nadzieja.
- Chciałabym ci uwierzy .
- Ja te chc wierzy . - Otoczył dło mi jej twarz i znowu j pocałował. - I wierz . Wierz w
ciebie. W nas. Je eli to ma by moja bajka, chc doprowadzi j do ko ca.
Podniosła na niego oczy.
- My lisz, e b dziesz w stanie zaakceptowa wszystko i wszystkich? Cał moj rodzin ?
- Wydaje mi si , e jako autor bajek doskonale zrozumiem si z twoj rodzin . Oczywi cie to
jeszcze troch potrwa, zanim uda mi si przekona twojego ojca, eby nie przyprawiał mi głowy
chomika. - Obwiódł palcem jej usta, które drgn ły w u miechu. Nie wiedziałem, czy jeszcze
kiedy u miechniesz si do mnie. Powiedz mi, e mnie nadal kochasz.
- Kocham ci . - Usta Any zadr ały pod jego ustami. - Zawsze b d ci kocha .
- Nigdy wi cej nie sprawi ci bólu. - Boone otarł jej łzy. - I postaram si wynagrodzi ci
wszystkie przykro ci.
Chwyciła go za r ce.
- Mamy na to du o czasu. Cał przyszło .
- Nigdy wi cej nie b dziesz płaka przeze mnie.
U miechn ła si , ocieraj c mokre policzki.
- Przecie wiesz, e ja nigdy nie płacz .
Boone ucałował jej mokre dłonie.
- Powiedziała mi wtedy, e mam ci znowu zapyta . Wprawdzie min ł ju ponad tydzie , ale
mam nadziej , e nie zapomniała , jaka miała by odpowied .
- Nie zapomniałam.
- Połó r k tutaj. - Przycisn ł jej dło do swego serca. - Chc , eby wiedziała, co czuj . - Uj ł
j za drug r k . - Niedługo b dzie pełnia. Po raz pierwszy pocałowałem ci w blasku ksi yca.
Byłem zachwycony, oczarowany, urzeczony. I zawsze b d . Jeste mi potrzebna, Ano.
Poczuła, jak jego miło zaczyna kr y w jej yłach.
- Jestem twoja.
- Chc , eby za mnie wyszła. eby my wspólnie wychowywali dziecko, które mi zwróciła . Jest
teraz tak samo twoje jak moje. Chc , eby my mieli wi cej dzieci. Kocham ci tak , jaka jeste , i
b d ci kochał do ko ca ycia, Anastasio.
W po wiacie ksi yca wyci gn ła do niego r ce. Włosy miała złote jak sło ce. Oczy siwe jak
dym.
- Czekałam na ciebie.
EPILOG
N a wysokiej samotnej skale nad wzburzonym morzem wznosi si staro ytny zamek
Donovanów. Tej nocy błyskawice raz po raz rozdzierały atramentowe niebo, a wiatr wprawiał w
dr enie okienne witra e.
W komnatach ogie płon ł na kominkach. Czarodziejki i czarodzieje, a tak e zwykli miertelnicy
zgromadzili si przy ogniu i czekali na pierwszy krzyk, zwiastuj cy nowe ycie.
- Czy ty oszukujesz, dziadku? - zapytała Jessie, która grała z Padrickiem w karty.
- Ja oszukuj ?! - Padrick wybuchn ł miechem.
- Oczywi cie, e tak. Prosz , ci gnij.
Jessie zachichotała i wzi ła now kart .
- Babcia Maureen mówi, e ty zawsze oszukujesz.
- Zerkn ła na niego spod oka. - Czy to prawda, e byłe ab ?
- Prawda, kochanie. Byłem liczn , zielon ab .
Jessie uwierzyła mu, tak jak uwierzyła w pozostałe czary, wi
ce si z yciem w ród
Donovanów. Pogłaskała pochrapuj c Daisy, która spała z łbem na jej kolanach.
- A mo esz kiedy znowu zamieni si w ab , ebym mogła to sobie obejrze ?
- Mo e kiedy zrobi ci niespodziank . – Padrick mrugn ł i karty w r ku dziewczynki zamieniły
si w p k t czowych lizaków.
- Och, dziadku! - roze miała si Jessie.
- Sebastianie! - Mel zbiegła po schodach do holu, gdzie jej m s czył brandy i kibicował
graj cym w karty. - Shawn i Keely obudzili si i płacz . Zajmij si nimi, bo ja pomagam Anie.
- Ju id . - Dumny ojciec trzymiesi cznych bli niaków odstawił kieliszek i poszedł na gór , eby
zmieni dzieciom pieluszki.
Nash zabawiał roczn Allysi , a Donovan siedział na kolanach Matthew i bawił si jego
kieszonkowym zegarkiem.
- Uwa aj, eby go nie połkn ł - powiedział Nash. - Albo zrób tak, eby znikn ł. Trudno utrzyma
w ryzach naszego chłopaka.
- Mały musi rozwin skrzydła.
- Skoro tak twierdzisz... Ale którego dnia poszedłem, eby go obudzi , a jego
łó eczko było pełne królików. I to prawdziwych.
- Ma to po matce - stwierdził z dum Matthew.
Allysia oparła si o ojca i roze miała. Daisy obudziła si nagle i podeszła do nich. Po chwili do
komnaty zbiegły si wszystkie zwierz ta, jakie tylko yły na zamku.
- Ally? - westchn ł Nash. - Pami tasz, co mówiłem? Nie wszystkie naraz!
- Hau-hau! - Ally zacz ła ci gn za uszy wielkiego srebrzystego wilczura Matthew. - Kicie.
- Nast pnym razem ma by tylko jeden, pami taj!
Nash zdj ł z ramienia kota i str cił drugiego z oparcia fotela.
- Kilka tygodni temu Ally kazała wy wszystkim psom w promieniu dziesi ciu mil. Chod cie,
moje kochane potwory. - W stał i wzi ł roze miane, wierzgaj ce bli ni ta pod pach . - Czas do
łó ka.
- Bajka! - zacz ł si domaga Donovan. – Wujku Boone!
- Wujek jest bardzo zaj ty - powiedział Nash. - Dzi wieczorem musi ci wystarczy bajka taty.
Boone był rzeczywi cie bardzo zaj ty, obserwuj c odwieczny cud narodzin. W komnacie
pachniało woskiem i ziołami. Ogie płon ł na kominku. Boone trzymał w ramionach An , kiedy
wydawała na wiat ich syna.
A potem córk .
A potem jeszcze jednego syna.
- Trojaczki - powtarzał z niedowierzaniem, kiedy Bryna podawała mu dzieci. - Trojaczki! -
Mówili mu, e b dzie trójka, ale on do ko ca w to nie wierzył.
- To u nas dziedziczne. - Ana, zm czona, lecz szcz liwa, wzi ła z r k Morgany kolejne
zawini tko. Przycisn ła usta do jedwabistego policzka. - Teraz mamy dwie dziewczynki i dwóch
chłopców.
Boone u miechn ł si do ony, kiedy Mel kładła obok niej trzecie dziecko.
- Potrzebny nam b dzie wi kszy dom.
- Rozbudujemy stary.
- Czy reszta rodziny mo e przyj na gór ? - zapytała cicho Bryna. - A mo e wolisz troch
odpocz ?
- Nie, popro ich. - Ana oparła głow na ramieniu Boone'a.
Po chwili w komnacie zrobiło si gwarno i tłoczno. Ana poprosiła Jessie, eby usiadła obok niej,
a potem zło yła w jej ramiona jedno z trojaczków.
- To twój braciszek Trevor. To twoja siostra Mauve. A to drugi braciszek
Kyle.
- B d si nimi opiekowa . Zawsze. Patrz, dziadku, jak mamy teraz wielk rodzin !
- To prawda, moje jagni tko. - Padrick wytarł nos w olbrzymi chustk , otarł oczy i spojrzał
zamglonym wzrokiem na Boone'a. - Dobrze, e ci nie zmia d yłem, synu, kiedy była okazja.
- Masz! - Boone podał mu piszcz cego noworodka. - Potrzymaj swojego wnuka.
- Maureen, mój p czuszku, popatrz tylko na niego. Ma moje oczy!
- Nie, mój abi królu, moje.
Po chwili wszyscy Donovanowie pogr yli si w za artej dyskusji na temat podobie stwa całej
trójki.
Boone obj ł on i z u miechem patrzył, jak jego pierworodny poznaje smak matczynego
pokannu. Błyskawice rozdzierały niebo, wył wiatr, a ogie na kominku buchał wysoko.
W gł bi borów i lasów, po ród ł k i wzgórz elfy i wró ki ta czyły w radosnym korowodzie.
A oni yli długo i szcz liwie.