JACEK KACZMARSKI
Napój Ananków
2000
Adamowi Szostkiewiczowi ANANKOWIE Autor czuje się w obowiązku ostrzec, że -
pomimo licznych odniesień do postaci i wydarzeń znanych z nieodległej przeszłości -
powieść ta jest fikcją literacką. Co więcej, fikcja właśnie stanowi główny jej temat.
Skrupulatne poszukiwanie jakiegokolwiek klucza, personalnego czy faktograficznego,
prowadzi na manowce czytelniczej satysfakcji.
J. K.
O, to jest zwierze, które nie istnieje. Nie wiedząc o tym, jednak je kochano.
Rainer Maria Rilke, Sonety do Orfeusza 11/4 Przeł Leopold Lewin
Najdoskonalszą definicją ojczyzny jest biblioteka.
Elias Canetti Auto da fe Przeł. Edyta Sicińska
DOZNANIA
Wybuch jest tak silny, że aż stęka solidna, dziewiętnastowieczna kamienica. Coś im
świetliście miga przed oczami. Grad szklanych okruchów z eksplodujących okien sypie się w
dół na ulicę, na dachy samochodów seriami suchych trzasków. Tak. Taktaktak. Taktak.
Co za świat! Siedzą sobie w balkonowej wnęce na czwartym piętrze Kliniki
Hoffmanna. Ciepłe, lipcowe przedpołudnie; szczodra, mokra i zimna butelka musującego
MM w zasięgu ręki (prawie takie dobre jak Mumm, twierdzi Bozio); oddają się
najprzyjemniejszemu z możliwych zajęć - obserwowaniu kolegów idących do pracy A tu taki
numer! Obrzydliwie brudnobrązowa chmura wrasta w czyste, alpejskie niebo.
- Matkoboskajezusienazareński - wzdycha płaczliwie Lodzio i sięga po kieliszek.
- Czekaj, nie pij. W tym może być szkło!
Bozio chwyta oba kieliszki i znika w pokoju. Lodzio sięga po butelkę.
Jej szybki, ciemnozielony błysk i pienisty bulgot trunku uświadamiają mi, że tam w
dole wszystko zastygło w bezruchu. Bezpośrednio pod nami, na rudych kortach okolonych
równiutkim żywopłotem białe figurki tenisistów z opuszczonymi rakietami. Każda na
własnym, niewielkim cieniu, jak na wycieraczce. Nic im się nie stało. Korty zbudowano w
naturalnej niecce po wyschniętym stawie. Podmuch poszedł górą, nad ich głowami.
Cytrynowe piłeczki leżą to tu, to tam, bez sensu. Jedna jeszcze się toczy Za kortami
zasłonięty żywopłotem parking. Teraz po wybuchu pewnie złomowisko, o tej porze pełno tam
samochodów i rowerów. Proszę, jak dobrze, że nie mam samochodu. W tym mieście to tylko
kłopot.
A dalej budynek Wolności. Na tle wysokich drzew parku długi, poziomy i wygięty jak
pociąg zatrzymany na zakręcie. Jasnoszary pociąg z poszarpaną wyrwą w środku. Chmura,
która się z niej wydobyła, też znieruchomiała. Nie ma wiatru. Pogoda do tenisa.
Bozio wraca na balkon z wymytymi kieliszkami i nową butelką.
- Biedne skurwysyny - kręci głową.
- To chyba u Czechów - mówi Lodzio, wskazując butelką ziejącą wyrwę. - Daj spokój,
nie chciałbym tam teraz być.
Bozio nerwowymi ruchami nadgarstka odkręca drucik z szyjki świeżej butelki. Klask
korka odzywa się w ciszy jak kpiące echo wybuchu. Siwy dymek sączy się w górę i znika.
Jeżeli u Czechów, to znaczy u Lidy Widzieli ją rano, jak wysiadała z autobusu.
Kremowe pantofle na wysokich obcasach, szczupłe, ale silne nogi, kremowa, obcisła spódnica
do kolan i błękitna, jedwabna bluzka luźno spływająca z wysuniętych piersi. Złocistorude
włosy spięte z tylu głowy w pozornie niedbały kok. Uch, kobieta, powiedział Bozio. Sam nie
Herkules, lubił duże kobiety. W ogóle kobiety, ale duże w szczególności. Aktualnie lubił
Lidę. Jego małe, kpiące oczka poruszały się w rytmie jej pośladków, gdy szła od przystanku
do głównego wejścia budynku Wolności krótkim krokiem wzorowej sekretarki. Jego
spiczaste uszy chłonęły stukot obcasów, nawet kiedy zniknęła i słychać już było tylko
pykanie piłeczek tenisowych o rakiety.
Bozio poszedł do Kliniki Hoffmana, żeby wyciąć sobie wyrostek robaczkowy. I śmiać
się z wysokości balkonu z kolegów idących do pracy Jego wyrostek robaczkowy byt w
porządku. Ale Bozio odwiedzał Klinikę Hoffmanna regularnie, żeby wyciąć sobie to i owo,
co nie miało większego znaczenia dla funkcjonowania organizmu. Migdałki. Żylaki. Guzek
pod łopatką. Wrzodzik, jeśli się jakiś znalazł. Zaprzyjaźniony z nim doktor Plotz,
specjalizujący się w leczeniu pracowników Wolności, potrafił zawsze, mimo
zaawansowanego alkoholizmu, wyszukać kolejną niepotrzebną część ciała. Dzięki temu
Bozio mógł od czasu do czasu podreperować swój budżet obciążony upodobaniem do dużych
kobiet i musującego wina oraz kawioru i łososia, bez których ani duże kobiety, ani musujące
wino nie smakują jak trzeba.
Jako obywatelowi amerykańskiemu, Boziowi przysługiwało podwójne ubezpieczenie.
Niemieckie i amerykańskie. Ubezpieczenie amerykańskie akceptowało kopie rachunków.
Oprócz tego za każdy dzień spędzony w szpitalu otrzymywał odszkodowanie, ponieważ nie
mógł wykonywać pracy radiowca. W ten sposób dwa tygodnie w drogiej prywatnej klinice
przynosiły mu równowartość małego samochodu. Klinika Hoffmanna należała do
najdroższych.
Lodzio potępiał przebiegłość Bozia, ale zazdrościł mu jej. Podziwiał też praktyczny
stosunek kolegi do własnego ciała. Sam nigdy by się nie odważył wyciąć sobie coś
dobrowolnie. Bardzo lubił swoje ciało i dbał o nie, ale traktował jak powierzone mu cudowne
i tajemnicze stworzenie. Nie śmiałby na nim zarabiać, nawet jeśli system Bozia był legalny
Tak jak ukochanego kota, gdyby go miał, nie uczyłby sztuczek dla zysku.
Wydaje mu się, że wie, dlaczego Bozio milczy Gdyby nie to warszawskie
cwaniactwo, nie siedziałby teraz w płaszczu kąpielowym frotee na rozsłonecznionym
balkonie. Byłby w pracy. A że przed południem pracy jest niewiele, zawracałby pewnie
Lidzie jej złocistorudą głowę. I może by już nie żył albo wybuch wyszarpałby mu jakieś
całkiem potrzebne dla zdrowia organy. Więc Bozio przeżuwa ironicznie myśl, jak to
opatrzność nagradza egoizm. Bozio (skrót od Bożysław) nie wierzy w Boga ani Go nie stawi.
- Szkoda, że to nie u nas - odzywa się nagle i mściwie. - Zrobiłoby się trochę
powietrza.
- Daj spokój, co ty gadasz! - Lodzio wprawdzie też nie przepada za większością
kolegów, bo jak można przepadać za kimś, kogo się zna i widzi dzień w dzień od dziesięciu,
dwudziestu lat, ale nigdy głośno by się do tego nie przyznał. Jeszcze kto usłyszy.
Poplotkować, czasem złośliwie, czemu nie, ale życzyć śmierci? Lodzio aż się spocił. Tak,
paru życzyłby śmierci. Niewątpliwie.
Tam, w dole robi się tymczasem bardzo ruchliwie i głośno. Wyją syreny, migają
światła, zajeżdża straż pożarna i policja, rozstawiane w pośpiechu barierki powstrzymują
gęstniejący tłum gapiów. Korty są puste. Tenisiści wyleźli na górę popatrzeć; przepychają się
rakietami. Ambulanse grzęzną w ścisku.
- Idź, dowiedz się czegoś - kropelki potu na głowie Bozia błyszczą jak kawałki szkła. -
1 tak tam powinieneś być.
- No, coś ty! Przecież się nie przecisnę! Zresztą coś jeszcze może gruchnąć, zawalić
się.
- Idź, mówię ci! Palancie, klucho ty! Idź!
Lodzio, który nigdy nie użyłby brzydkiego słowa w stosunku do drugiego człowieka,
patrzy na posiniałą twarz, zaciśniętą jak pięść wokół wytrzeszczonych, łzawiących oczu. Jest
w szoku, tłumaczy sobie, wypił za dużo przed południem. Ale tak naprawdę zdaje sobie
sprawę, że ten drugi człowiek po prostu za coś go nie lubi. Toleruje jego wizyty z zimną
flaszką pod pachą, może nie lubi pić sam, może potrzebuje słuchacza dla swoich ulepionych z
żółci kalamburów, ale przede wszystkim głęboko go nienawidzi.
ETER
Uderzył piorun i Ananka otworzył oczy.
Przeraził się.
Zobaczył drzewo i niebo.
Drzewo było wysokie, a niebo ogromne i puste.
Skąd się wziął Ananka pod drzewem i niebem? Czy był synem pioruna? Możliwe. Nie
wiadomo. Opowiadajmy o tym, co wiemy Ananka chwycił w przerażeniu to, co miał pod
ręką. Swój członek.
Ten się naturalnie podniósł.
Skąd przerażenie Ananki? Kto pyta, niech otworzy oczy i spojrzy w górę. Sam chwyci
za włócznię.
Dlatego mężczyzna zawsze ma ją w gotowości, kiedy się budzi. Ananka ścisnął i
szarpnął swoją broń. Raz. Potem drugi. I trzeci. Coraz szybciej, aż zerwał się wiatr. Z włóczni
trysnęła biała żywica. Wiatr poniósł ją w niebo.
Tak powstały gwiazdy A Ananka przestał się bać. Było mu nawet przyjemnie.
Wiatr ustal i niektóre gwiazdy zaczęły spadać. Jedna z nich spadła na drzewo. Trafiła
w dziuplę, tak jakby wiedziała, gdzie trafić. I z dziupli wyrosła huba. Drzewo żyło z hubą, a
huba z drzewem. Czy było im dobrze? Trudno powiedzieć. Chyba po prostu tak musiało być.
Aż w końcu z huby wysypały się nasiona. Wnuki przerażenia Ananki. Było ich
straszne mnóstwo i wszystkie głodne. Pozjadałyby się nawzajem, gdyby nie dziadek. Niemal
nie wypuszczał z ręki swojej włóczni, więc wiał wiatr, powstawały i spadały nowe gwiazdy,
na drzewach wyrastały huby, a z hub sypały się nasiona. Niektóre unosiły się z wiatrem i
zamieniały w ptaki, inne okazały się zwierzętami.
Każdy wie, że są różne drzewa i żadna huba nie przypomina innej. Więc i nasiona
musiały być rozmaite.
Ptaki i zwierzęta nie znały lęku, łatwo było je zabić i zjeść. Wnukom Ananki bardzo
się to spodobało. Ci, którzy jedli mięso, stali się mężczyznami. A ci, którym zostały serca,
mózgi i reszta wnętrzności, stali się kobietami. Dlatego mężczyźni są silniejsi, a kobiety mają
więcej rozumu i krwawią.
Ale w ten sposób wnukowie Ananki wynaleźli śmierć. Kobiety zrozumiały, że dziadek
bardzo się będzie o to gniewał, więc powiedziały mężczyznom, że trzeba go zabić, skoro już
wiedzą, jak to się robi. Mężczyźni bardzo się przerazili i przy okazji odkryli związaną z tym
przyjemność Kobietom też się ona spodobała.
Kiedy zobaczyli, że sami mogą wywoływać wiatr i tworzyć gwiazdy, przestali się bać
i zabili dziadka. Bardzo już osłabł od ciągłego wyciskania żywicy, a przecież nie zabijał i nie
jadł zwierząt. I do końca nie znał śmierci.
Zjadając go, mężczyźni płakali. W końcu byt ich dziadkiem. W ten sposób powstały
rzeki.
A kobiety, spożywszy serce i mózg dziadka, powiedziały im, że to jest właśnie miłość.
Dlatego płynąca woda niesie i smutek, i radość. Anankowie nie wiedzieli, co zrobić z
czaszką dziadka, więc umieścili ją na razie pod drzewem. Wtedy uderzył piorun. Drzewo
stanęło w ogniu, huba spadła do wody, która zaczęła wrzeć, a czaszka dziadka stała się twarda
i przezroczysta.
Przerazili się tak, że zapomnieli o przyjemności. Ale ogień dawał im miłe ciepło, a
rozpuszczona w wodzie huba miała kuszący smak. Po jednym łyku przywracała spokój i siły
Odtąd Anankowie nazywają ogień ojcem, a hubę matką. I picie matki rozpuszczonej w łzach
jest ich ulubioną czynnością. Przechowują pieczołowicie kryształ - głowę rodu, pamięć o
dziadku, którego zjedli.
Rozumieją też, że wszystko, co w życiu dobre i przyjemne, pojawia się zazwyczaj
czyimś kosztem.
Ale póki istnieją drzewa, gwiazdy, huba i wiatr - nie zadręczają się tym nadmiernie.
Mówił do was Jura Mosur. Tu Rozgłośnia Ananków Radia Wolność.
RYCERZE OKRĄGŁEGO STOLIKA
- To, co zwykle, Herr Stanisław, to, co zwykle, Herr Julian, twoje lekarstwo, mein
Schatz - kelnerka energicznie rozstawiała talerze, miseczki i szklanki - to, co zwykle, du
Hubscher, zaraz przyniosę resztę, meine Herren.
- Heidi ma nowy girtel - nie wiadomo jak zauważył pan Stanisław. Oprócz rzadkich
chwil uznania dla kogoś poza sobą oczy miał zawsze przymknięte, jakby nasłuchiwał odległej
muzyki.
- Mhm, mhm - pokiwał głową pan Marian.
- Zapewne znów zmienia męża - w głosie Eleganckiego Eugeniusza podziw mieszał
się z przyganą. - Ileż ona może mieć lat?
- Trzydzieści lat temu miała zwyczaj siadać nam na kolanach - rozmarzył się Graf,
ścinając czubek jajka na twardo złoconą gilotynką, którą nosił u paska spodni. - Urkowicz, to
naprawdę pomaga?
Pan Marian uporał się z nakrętką Jagermeistra i z wyrazem niesmaku w ustach
przelewał świństwo z miniaturki do szklanki z herbatą.
- Mhm, mhm.
- Kobieta ma tyle lat, do ilu się przyznaje - mimo przymkniętych oczu pan Stanisław
nie miał kłopotów z dokładnym rozprowadzeniem masła po ziarnistej kromce czarnego
chleba. - Czemu odmawiać je] prawa do poszukiwania szczęścia, skoro najwyraźniej nie
znalazła go przez trzydzieści lat obcowania z naszym dostojnym gronem - odchylił swój
szlachetny profil do tylu, czekali w milczeniu, aż odzyska zagubioną melodię - jeśli nie liczyć
oczywiście chwil spędzonych na kolanach naszego przyjaciela Grafa. Musiał to być
pocieszny widok. Jak Wołodyjowski u pasa Podbipięty.
- Wiatraczek - mruknął tajemniczo Graf, poprawiając swoje zwaliste kształty na
krześle. - Heidi! Das selbe fur mich! - wskazał nadchodzącej niezmordowanej poszukiwaczce
szczęścia buteleczkę po Jagermeisterze.
- Zuzanna i starcy - odezwał się z nieśmiałą złośliwością pan Julian. Posilał się z
namaszczeniem dietetycznym jogurtem z małego, plastikowego kubeczka. Po każdej łyżeczce
starannie zlizywał białawe resztki z górnej wargi.
Pan Stanisław uchylił jedną powiekę.
- Nasz kolega jest chodzącym, bo nie śmiem powiedzieć - żywym - dowodem na to,
jakim dobrodziejstwem byłaby legalizacja eutanazji.
Spójrzcie na jego wiecznie przygnębioną twarz. Czy to jest twarz człowieka, który
spędził burzliwą młodość na śródziemnomorskich frontach, siejąc postrach wśród gościnnych
cór Lewantu. Pomyśleć, że niejeden dorosły już dzisiaj Turek czy Grek przegląda się w
lustrze i z rozpaczą zapytuje swoich bogów, skąd u niego te ponure i banalne rysy? Quo
vadis, Hellado? A gdyby tak jeszcze wiedzieli, jakie im przysługuje rodowe nazwisko!
Pępek zarechotał i umilkł.
Duży, okrągły stół w odległym od kuchni rogu kantyny był nieformalnym miejscem
rytualnych śniadań elity polskiej sekcji Radia Wolność. Redaktorzy weterani zasiadywali przy
nim do żartów, jajek na miękko i na twardo, złośliwości, herbat i płatków owsianych,
świeżych plotek i czerstwych pretensji. Pan Stanisław brylował od niechcenia, czego głęboko
zazdrościł mu Elegancki Eugeniusz. Pan Marian zamawiał Jagermeistra jako lekarstwo na
wrzody żołądka, a Graf nieodmiennie pytał, czy to pomaga, i po chwili wahania wołał o to
samo. Przygnębiony dietetyk znosił bez słowa naigrywanie się z jego nazwiska. Na antenie
używał pseudonimu, bowiem zajmował się ruchem związkowym i prawami pracowniczymi, a
podpisując się pod audycją swoim prawdziwym imieniem i nazwiskiem - Julian Marchlewski
- wystawiałby się na niewybredne żarty peerelow-skiej propagandy Koledzy wyręczali ją w
wystarczającym stopniu.
Jak przystało na amerykańską instytucję, panowała tu pełna demokracja. To
oznaczało, że do stołu mogli się przysiąść, jeśli znalazło się miejsce, pośledniejsi giermkowie
Wolności - reżyserzy, spikerzy, archiwiści. Znali swoje miejsce i nie zabierali głosu, chyba że
zapytani. Stanowili wdzięczną publiczność, zapamiętywali filipiki i plotki i przekazywali je
dalej. Byli rozgłośnią w Rozgłośni, heroldami chwały wybranych.
Spiker Pępek wielbił bywalców stołu, kadził im gęsto, słuchał ich z nabożną pokorą,
po czym jako były aktor parodiował przy innych stolikach z całą zjadliwością z zemsty za
samoponiżenie. Z tym rechotem jednak przesadził.
Lodzio nie cierpiał Pępka.
- U Czechów jakoś pusto - zmienił temat Graf.
Inne sekcje też miały swoje Stammtische. Rosjanie, Węgrzy, Estończycy, Litwini. Pod
przeciwległą ścianą Ukraińcy namiętnie grali w domino. O tej porze najwięcej było Azjatów.
Ze względu na różnicę czasu między Europą a egzotycznymi koloniami komunistycznego
imperium zaczynali pracę wcześniej.
- Oni wszyscy są do siebie podobni - oświadczył jak co dzień Elegancki Eugeniusz z
powściągliwym, brytyjskim, jak mu się zdawało, zdziwieniem. - Czy ktoś wie, jak jest
„wolność” po tadżycku?
- Konfucjanizm i komunizm świetnie się uzupełniają - zawyrokował pan Stanisław z
głębi swego zasłuchania - to tłumaczy fenomen Chin.
- Mhm, mhm.
Z rogu sali mieli widok na całą kantynę, umieszczoną w podziemiach budynku.
Między stolikami krążył niepozorny facecik w samej koszuli z podwiniętymi rękawami, ale w
krawacie, wodząc zapalonym papierosem w wyciągniętej ręce pod niskim stropem.
- U nich zresztą latem zawsze jest pusto - ciągnął swój temat Graf. - Niedawno
przyjechał tu z Pragi kurier Karty 77. Z narażeniem życia, a przynajmniej wolności,
przywiózł jakieś ważne dokumenty Nie mógł się dodzwonić do czeskiej sekcji. Nikt nie
odbierał telefonu.
- Musiał im od razu podkładać bombę? To niepodobne do Czechów. Nikt się nie
zaśmiał.
- Zadzwonił do nas. Mariolka mu powiedziała, że pewnie są pod Chińską Wieżą, bo
lato. Na piwie. I byli. Wszyscy, co do jednego. Elegancki Eugeniusz nie dawał za wygraną.
- Nie myślę, żeby Tadżycy czy Uzbecy znali Konfucjusza.
- Szkoda, że tym razem nie wszyscy poszli na piwo - niespodziewanie zabrał głos pan
Marian. - Co z tą biedną, jak jej było. Lida? Lodzio uznał, że pytanie skierowane zostało do
niego.
- Źle. Wybuch wbił jej maszynę do pisania w twarz.
- Uch - skrzywił się Przygnębiony Dietetyk.
- Symbolizm jak z Magritta - zawołał z emfazą Eugeniusz, zapominając o Tadżykach.
- Nie przypuszczam, żeby Bozio chciał się żenić - słowa pana Stanisława brzmiały jak
stwierdzenie, nie pytanie - odwiedził ją przynajmniej?
- Nie - Lodzio pozwolił sobie na ton satysfakcji - mówi, że chce zachować ją w
pamięci taką, jak przedtem.
- Mh, mhm. Graf skrzywił się.
- Chyba się jeszcze napiję.
Twarz pana Juliana stała się, o ile to było możliwe, jeszcze bardziej przygnębiona.
- Przynajmniej z ubezpieczenia i odszkodowania pożyje sobie lepiej niż przy Boziu,
choćby sobie wszystko powycinał.
Pan Stanisław ściągnął wargi, jakby znalazł na końcu języka coś wyjątkowo
smakowitego. Oznaczało to u niego uśmiech.
- Organizm Bozia przypomina jako żywo komunistyczny system. Z zewnątrz jeszcze
pozory zdrowia, niektórym może się nawet wydawać atrakcyjny, rzecz gustu i upodobań, za
to w środku pustka. Co jeszcze działało - wycięte albo zadłużone. Organy nie używane uległy
obumarciu, nadużywane - nadmiernemu rozdęciu. Trudno mi sądzić, czy brak serca na
przykład wynika z nieużywania, czy Bozio wyciął je w pierwszej kolejności, jako absolutnie
zbędne. Nienaturalne powiększenie wątroby natomiast nie ulega najmniejszej wątpliwości. To
w końcu organ bezpieczeństwa. Oczyszcza krew. Obarczony ponad wytrzymałość zatruwa
organizm. Usypia go, co mówię ku pocieszeniu kolegów spożywających alkohol na śniadanie.
Zastukał chudymi palcami w blat, w rytm przez siebie tylko słyszanej melodii.
- Chciałem jednak o czym innym. Zamach na Ojca Świętego, zamach na naszą
rozgłośnię, wojna w Afganistanie, robotniczo-katolicki karnawał w kraju, to są syndromy
końca, panowie. Przedśmiertne drgawki chorego potwora, desperackie delirium tremens.
Oczy moje - zacisnął powieki jeszcze mocniej - widzą już kres tego kolosa, a co za tym idzie,
kres naszej misji, sączenia przez dziesięciolecia trucizny wolności w jego zwyrodniałe tkanki.
Przyjdzie nam, niektórym w każdym razie, wziąć udział w historycznym pogrzebie i rzucić
grudę ziemi na tę ponurą trumnę. I zacząć się rozglądać za normalną pracą.
Przy ostatnich słowach głos pana Stanisława załamał się w coś pomiędzy
wstrzymywanym szlochem a chichotem.
Mężczyzna w koszuli i krawacie okrążył ich stół, wciąż unosząc ku sufitowi papieros
w wyciągniętej dłoni.
- Trochę za wcześnie na mowę pogrzebową. Stasiu - pokręcił głową pan Marian. - Ta
hydra niejednego jeszcze pożre, zanim zdechnie. No i dlaczego akurat Czechów, a nie nas?
Czesi są cisi.
Urkowicz znany był z nieprzejednanej wrogości do Sowietów. Miał po temu osobiste
powody Z tego względu nazywano go często pojazdem jednośladowym, za plecami
oczywiście.
- Co on robi? - Elegancki Eugeniusz zainteresował się mężczyzną z papierosem.
Mowa pogrzebowa pana Stanisława nie zrobiła na nim wrażenia. Pan Stanisław z
jednakowym przejęciem przemawiał na pogrzebach tych, których tolerował, i tych, którymi
gardził. Jedne i drugie zdarzały się coraz częściej. Mówiono, że ma w biurku przygotowane
wystąpienia dla każdego z żyjących jeszcze pracowników Wolności, nie wyłączając siebie
samego.
- To się nazywa ograniczanie szkód, mój drogi. Izolowanie ogniska choroby Zęby
Czechom nie przyszło do głowy naśladowanie Polaków. Graf pochylił się ku Eleganckiemu
Eugeniuszowi.
- Zarabia więcej niż my wszyscy razem wzięci. Dyrektor techniczny. Nowy, więc
osobiście sprawdza działanie klimatyzacji.
- Amerykanin?
- Irlandczyk.
- To powinien sprawdzać lej po bombie - wtrącił pan Stanisław, który miał zdolność
wsłuchiwania się w kilka rozmów równocześnie.
- Ja bym tam Rosjanom nie ufał - Urkowicz nie zsiadał ze swojego motocykla - im z
nimi gorzej, tym groźniejsi. O - żachnął się, jakby zamiast Jagermeistra Heidi podała mu
mleko - żywy przykład.
- No, no - potwierdził Graf - klacz.
Pan Stanisław uchylił obie powieki.
Przy pustym stole Czechów usiadła uderzająco efektowna kobieta w towarzystwie
niepozornie ubranego, kudłatego młodzieńca. Patrzyła na niego wzrokiem, w którym
doświadczenie Grafa odczytywało jednocześnie miłość i kokieteryjną świadomość własnej
urody - Interesująca osóbka - mruknął pan Stanisław. - A on kto?
- Technik - pośpieszył z informacją Lodzio - bardzo sprawny przy montażu. Tatar czy
Baszkir. Ma słuch.
- Ma też i wzrok - chrząknął Graf.
- Julka Ehrenzweig czy Ehrenblum - mówił Urkowicz głosem, jakiego używał w
audycjach demaskujących przewrotność Kremla. - Jej mąż jest tym sławnym dysydentem,
profesorem biologii, którego przez dziesięć lat więzili, zsyłali, sadzali po psychuszkach.
Wreszcie wypuścili go z żoną do Izraela. Zbyt dużo szumu było na świecie albo za coś
przehandlowali. Jak zwykle. Przyjechał z nią tutaj, żeby nagrać cykl audycji o sowieckim
systemie represji. No i na jakiejś popijawie u Rosjan poznała tego Mosura. Technika. Wyszła
razem z nim tak, jak stała. Nie wróciła do hotelu. Nawet po kosmetyki i szczoteczkę do
zębów. A ten profesor ma katedrę w Jaffie i musiał jechać. Bez niej.
- „Nigdy jeszcze mi tak nie zmroczyła zmysłów namiętność” - pan Stanisław opuścił
powieki i odchylił się z krzesłem tak, by światło korzystnie obrysowało mu profil. - „Nawet
wtedy przed laty, gdy z miłej porwawszy cię Sparty, płynąłem z tobą do Troi i na wyspie
Kranai posiadłem cię w lubej rozkoszy”. Nic nowego od czasów Homera. Zawsze
podejrzewałem, że musiał mieć choćby domieszkę żydowskiej krwi.
- Jak on ją utrzyma z pensji technika? - zastanowił się Pępek. - Wygląda na kosztowną
kobietę.
- Chciałbym mieć ten kłopot - przyznał Graf bez większego przekonania.
- Albo jej nie utrzyma, albo nie długo będzie technikiem. Wymagające panie stanowią
silną motywację dla mężczyzn.
Obserwowana para spożywała małymi kęsami kiełbaski debreczyńskie, patrząc sobie
w oczy.
- Ani ona Żydówka, ani on muzułmanin - skwitował z lekceważeniem Elegancki
Eugeniusz. Dyskutowanie miłosnych afer kłóciło się z jego pojęciem elegancji. - A propos
motywacji. Wiecie, że po tym wybuchu będą nas ogradzać? Stawiają mur wokół radia. To już
pewne.
W milczeniu przeżuwali nowinę.
- Już widzę tytuły w polskiej prasie - zadrwił bez uśmiechu Przygnębiony Dietetyk
Julian Marchlewski - „Wolność za murami”. „Wolność uwięziona w wolnym kraju”.
Homer - Iliada. Przeł L. Siemieński - Wyobrażacie sobie, jakie pieniądze weźmie nasz
Irlandczyk za przetarg? - Graf, podobnie jak Bozio, miał stałe kłopoty z utrzymaniem
równowagi na koncie i lubił wyobrażać sobie cudze zarobki. - Tylko patrzeć, jak będzie
sprawdzał klimatyzację najgrubszym kubańskim cygarem.
- Mhm, mhm. Fidel Castro się uśmieje.
Zamknięcie tematu sentencją należało jak zwykle do pana Stanisława.
- Największym zagrożeniem dla wolności jest ona sama - obwieścił, podnosząc się z
krzesła. - Przeto udaję się na posterunek. Życzę panom miłego dnia.
Jego odejście oznaczało dla Eleganckiego Eugeniusza możliwość przejęcia stolikowej
prezesury.
- Mają postawić bramki magnetyczne. Jak na lotniskach - podjął hiobowe wieści.
- Starzeje się nam - pokiwał głową Urkowicz, odprowadzając wzrokiem dostojnego
weterana. - Dawniej zacytowałby nam całą księgę z Iliady. Na mnie też już pora.
- I na mnie - stęknął Graf, odsuwając się od stołu ze zgrzytem udręczonych nóżek
krzesła. - Trzeba będzie zapomnieć o metalowych piersiówkach.
ETER
Mosur był pierwszym Ananką zrodzonym z przyjemności mężczyzny i kobiety
Anankowie nie wiedzieli, co z nim począć. Nigdy czegoś takiego nie widzieli.
Dlatego nazwali go Mosur, co oznacza „nie wiadomo co” albo po prostu „dziecko”.
Po jakimś czasie zauważyli, że z robienia wiatru biorą się dzieci, chociaż nie zawsze.
Wtedy imię Mosur, odpowiednio wypowiedziane, zaczęło oznaczać „wiatr niosący ból”.
Nie nazywali wszystkiego, co ich otaczało. Wszystko - to zawsze za dużo. Nazywali
tylko to, co ich ciekawiło albo dręczyło.
Posadzili Mosura pod drzewem, napoili wywarem z huby i zostawili samemu sobie.
Był za mały, żeby się do czegoś przydać.
Przypominał im dziadka, dali mu więc do zabawy kryształ czaszki. I odeszli do
swoich zajęć.
Anankowie starali się stale czymś zajmować. Kiedy nie robili nic - zasypiali. A wtedy
śniło im się zjadanie dziadka. Tak ich to dręczyło, że wreszcie nazwali się Anankami, co
oznacza „dziadkożercy” albo „ludzie”. Wtedy zrobiło im się trochę lżej.
Zawsze dobrze jest nazwać to, co dręczy.
Mosur rósł razem z drzewem. Widział wszystko i słyszał wszystko, a wszystko - to
zawsze za dużo. Mówiliśmy już o tym. Za dużo barw i kształtów, za dużo szumu i dźwięku.
Za dużo ruchu. Wirowało wokół niego albo w nim. Trudno powiedzieć.
Nauczył się płakać.
My już wiemy, że nie należy próbować patrzeć na wszystko i słuchać wszystkiego.
Wtedy kręci się w głowie i można upaść. Dlaczego tak jest? Nie wiadomo. Opowiadajmy o
tym, co było.
Mosur płakał: Huu, huu, huu...
Jeśli ktoś był w pobliżu, dawał mu pić. Ale często nikogo nie było. Odtąd w języku
Ananków Hu oznacza matkę, tęsknotę, pragnienie i smutek. Huba też oznacza matkę, ale
tylko tę pierwszą, sypiącą nasiona.
Kiedy Mosur podrósł na tyle, że mógł już się bawić kryształem, najchętniej podnosił
go do oczu. Tak było lepiej. Kryształ decydował za niego, na co patrzeć. Wybierał to, co jasne
i proste. Mosur patrzył kryształem. Uśmiechał się. Odkrył, że jeśli patrzy w kryształ bardzo
uważnie, nie słyszy zgiełku, który tak go dręczył. A jeśli zamknie oczy, to zgiełk zamienia się
w gąszcz przyjemnych i ciekawych dźwięków. To już było coś.
Jedna z kobiet opowiedziała mu, skąd się wziął kryształ. Jak? Nie wiadomo. Nie
wszystko przecież miało swoje nazwy. Ale nie trzeba wielu słów, żeby powiedzieć to, co
najważniejsze.
Mosur milczał. Kobieta dała mu pić i poszła. A on mówił do siebie: piorun, drzewo,
gwiazdy. Huba, ogień, dziadek. Śmierć, czaszka, kryształ. Aż sobie poukładał te słowa we
właściwy sposób. Milczenie to jak patrzenie przez kryształ. Sprawy stają się jasne i proste.
Wziął głowę dziadka pod pachę i opuścił Ananków. Zniknął w lesie. Nie można
powiedzieć, że się tym przejęli. W końcu nie było z niego wielkiego pożytku.
Wędrując przez las, Mosur widział mnóstwo rzeczy, których nie znał. Przyglądał się
im uważnie, a potem patrzył na nie przez kryształ. I już wiedział, jak je nazwać. Wieczorami
układał nowe słowa pomiędzy tymi najważniejszymi, które już znał. Pojął, że dźwięk należy
do rzeczy, która go wydaje. Podobnie jak barwa, kształt, zapach i smak. Ale musiał je po-
oddzielać, żeby je nazwać. W ten sposób rzeczy zaczęty istnieć razem i osobno jednocześnie.
Mosur bardzo skomplikował świat. Lecz dzięki niemu możemy teraz o tym
opowiadać.
Dotarł do góry. W górze była jaskinia. Zamieszkał w niej. Wylot jaskinia miała
niewielki. Siedząc w środku, Mosur widział tyle, co trzeba, nawet bez pomocy kryształu.
Kryształ łykał światło i rzucał blaski na ściany jaskini. W nocy w jej wylocie świeciły
gwiazdy Mosur powiedział sobie, że dziadek wiedział wszystko. Ale kiedy wywołał wiatr i
stworzył gwiazdy, każda z nich miała już tylko odrobinę tej wiedzy. A przecież tylko z jednej
gwiazdy urodziła się huba, z której wysypali się Anankowie. I zjedli dziadków, zanim zdążył
im powiedzieć, co i jak.
Dlatego muszą się wszystkiego uczyć od początku.
Słońcem i księżycem Mosur nie zawracał sobie głowy, chociaż też je nazwał. Uznał,
że to kryształy czaszek innych dziadków i nic go z nimi nie łączy Nie da się pojąć
wszystkiego tak, jak nie da się patrzeć w słońce.
To siedzenie w jaskini, patrzenie i nazywanie trwało bardzo długo. Któregoś dnia
Mosur odkrył, że potrafi wywoływać wiatr.
Nie chciał tworzyć nowych gwiazd. Jego zdaniem było ich już i tak za dużo. W
okolicy jaskini nie natrafił też na żadną kobietę.
Połączył się więc z niedźwiedziem, orłem i borsukiem.
Synowi niedźwiedzia nadał imię Hań. Hań okazał się zręcznym myśliwym. Syn orla -
Horesz miał doskonały wzrok i dar opowiadania o tym, co widzi. A Hesz, syn borsuka, był
skrzętny i pracowity Kiedy Mosur nauczył ich już wszystkiego, co sam wiedział, postanowił
wrócić do Ananków. Kryształ zostawił w jaskini. Jeśli ktoś bardzo zapragnie spojrzeć na
świat we właściwy sposób, zawsze może się tam wybrać.
Wracali przez las bardzo długo. Wiele rzeczy ich ciekawiło, wszystkiego chcieli
spróbować, jak smakuje. Żeby się nie pogubili, Mosur dal każdemu róg koziorożca.
Wystarczyło weń zadąć i już jeden wiedział, gdzie znajdują się pozostali. Przywoływali się
chętnie, jak tylko któryś natrafił na coś godnego uwagi.
Mosur szybko zrozumiał, co oznacza jego własne imię. Wiatr niosący ból.
Kiedy odnaleźli Ananków, bardzo się zdziwili, jaki wśród nich panował bałagan.
Wszyscy robili wszystko albo nie robili nic, a więc nic nie było do końca zrobione. Kłócili się
ze sobą, ich dźwiękiem byt zgiełk. Dzień zaczynali od obarczania się winą za śmierć dziadka i
od wywoływania wiatru. Przybywało więc dzieci, które płakały Nie miały kryształu do
zabawy.
Mosur i jego synowie zaprowadzili porządek. Hań wybrał najsilniejszych mężczyzn i
najsprytniejsze kobiety i nauczył ich myślistwa. Zauważył, że kobiety okazywały się
zazwyczaj pojętniejsze. Hesz zapędził leniwych do urządzania schronień. Pokazał, jak je
kopać i gdzie, żeby były ciepłe i suche. A Horesz mówił wszystkim to, co powinni wiedzieć.
Wszyscy szybko polubili jego opowieści. Zwłaszcza kobiety Co wieczór, głosem
podobnym do krzyku orła mówił im, kim są.
A Mosur nauczył Ananków porozumiewania się za pomocą rogów koziorożca. W ten
sposób ukrócił gadatliwość i kłótnie ustały Odtąd słowa miały służyć tylko pięknym
opowieściom o dziejach potomków drzewa i huby Dźwięki rogu byty miłe dla ucha i
wystarczały w zupełności, żeby się dogadać w codziennych sprawach.
Nie wszystkim to się podobało. Ale w zamian Mosur oznajmił, że bierze na siebie
śmierć dziadka. Anankowie uznali, że tak będzie najlepiej. W końcu to on na niej najwięcej
skorzystał. A oni ucieszyli się, że wreszcie przyśni im się coś przyjemnego.
I po pierwszej spokojnie przespanej nocy obwołali Mosura Hanakiem, czyli wodzem.
Hanak w języku Ananków to „ten, który bierze na siebie śmierć”.
Mówił do was Jura Mosur. Tu Rozgłośnia Ananków Radia Wolność.
DOZNANIA
Lodzio łaknie bohaterów.
W reżyserce panuje przedwieczorny, przejrzysty mrok. Biurowe lampy na łamanych
statywach wycinają z niego tylko ostre zarysy kształtów, fragmenty sugerujące całość.
Połyskują krawędzie przedpotopowych magnetofonów. Wąski pasek światła faluje na
przewijającej się miarowo taśmie.
Mrok ukrywa to, co powszednie, przygnębiające swoją banalnością. Bezbarwny sufit
czerniejący po rogach, obłażącą z lakieru boazerię z drewnianych listewek, bezużyteczne
świadectwo miernego gustu dekoratora wnętrz sprzed trzydziestu lat, burą wykładzinę
podłogową, pokornego spowiednika stóp chodzących w kółko. Światło uchyla rąbek
tajemnicy - postrzępiony obłok włosów Mosura, jego ostry, trochę dziki profil, śmiały szkic
dużych dłoni na konsolecie panujących nad suwakami potencjometrów tak, jak panowały nad
karabinem i granatem; wesołe loczki kudłów w rozchylonej pod szyją sztruksowej koszuli.
I własna ręka Lodzia, z pulsującą żyłką nad wskazującym palcem, delikatna i czujna,
gotowa odnotować każde potknięcie, przejęzyczenie, przydługą ciszę w nagrywanej
rozmowie, niemal bez udziału świadomości, by potem wyciąć z taśmy te wstydliwe ślady
ludzkiej niedoskonałości, nadać dziełu płynność i sens.
Za pochyłą, dźwiękoszczelną szybą dyskutanci poruszają się w rytmie własnych
argumentów. Ich napięcie, odbijające sytuację w kraju, zdaje się wypełniać niewielkie studio
szlachetnym, przyprawiającym o dreszcz gazem wzniosłości. Mówiący walczą z ciśnieniem
własnych, trafnych i mocnych sformułowań, z coraz większym wysiłkiem powstrzymują
emocje. Ich głowy skupiają się coraz bliżej mikrofonu, ich dłonie tworzą na stole ruchliwy
krąg, jakby wywoływali duchy które przepowiedzą przyszłość.
Sami najlepsi. Pan Stanisław, Marian Urkowicz, Elegancki Eugeniusz, pani Elwira,
która przerwała urlop, żeby wziąć udział w dyskusji. Dziś wszyscy są niezwykli. Są inni.
Lodzio nie poznaje tych ludzi, choć niby zna ich do mdłości. Nawet Mosur słucha, mimo że
nie zna polskiego. Nasycona przejęciem melodia egzotycznych dlań fraz i zdań wydaje się
rezonować w jego nieruchomej sylwetce. Nie do wiary.
Nawet dyrektor zdradza objawy tej tajemniczej gorączki. Zdystansowany, rozluźniony
arystokrata, którego ponoć nikt nigdy nie widział inaczej jak rozciągniętego swobodnie w
fotelu, z nogami wysuniętymi przed siebie, jakby zaraz miał się ześliznąć, a raczej miękko
spłynąć na podłogę, z dłońmi zetkniętymi czubkami smukłych palców dokładnie dziesięć
centymetrów nad klamrą paska od spodni, czym, zdawało się, wyznaczał sobie
nieprzekraczalną granicę zaangażowania w rzeczywistość. Teraz ciśnie się wraz z
pozostałymi do srebrnej monstrancji lampowego mikrofonu, niepomny strasznej wyroczni
swego ulubionego autora: „Słowa, słowa, słowa”.
Lodzio łaknie bohaterów.
Padają pięknie zdania. Ludzie stali się z dnia na dzień lepsi. Posłanie do narodów
Europy Wschodniej. Poczuliśmy się u siebie w domu. Nie lękajcie się. To pan Stanisław
przytacza słowa Papieża, z naturalną swobodą zacierając ich autorstwo, tak że ma się
wrażenie, jakby je głosił natchniony Duchem Świętym. W co zapewne sam w tym momencie
wierzy Padają wielkie, mityczne już nazwiska: Wałęsa, Frasyniuk, Bujak, Michnik.
Sponiewierani, bezkształtni pariasi systemu prostują plecy, wyrastają ponad siebie samych,
zyskują formę, stają się nie żołnierzami Sprawy, kolejnego beznadziejnego powstania, ale
świadomymi obywatelami. „Jaki antysemityzm? - mówi Michnik ustami pani Elwiry. - Mnie
tu na Zjeździe Solidarności traktują jak jakiegoś ko... ko... Kościuszkę!”
Czy możliwy jest taki cud? Lodzio zapomina, że jego zadaniem nie jest słuchanie
tego, co tamci mówią, ale jak mówią. Śledzenie formy. Ale forma jest doskonała, emocja daje
formę - jak w kraju. Czyżby był Bóg na niebie i to w dodatku tak przychylny Polakom? Bozio
wyśmiałby takie myśli. Ale Bozio ma w sobie pustkę, więc widzi ją i wokół siebie. Czy ludzie
mogą się aż tak zmienić?
Lodzio nakłada to, co słyszy, na to, co widzi. A widzi swoje rodzinne Kielce,
Klerykowo przyklejone do Gór Świętokrzyskich, lepką ciasnotę, Syndykat Ręcznego
Paskudztwa. Wąskie uliczki prowadzące do Rynku, który musiał być placem Partyzantów.
Przymus legendy Batalionów Chłopskich. Zabawy rówieśników wojny w przesiąkniętych
mgłą lasach. Wówczas też łaknął bohaterów. Jego bohaterem był Fredek, żylasty wyrośnięty
czternastolatek, który miał zardzewiałą parabelkę i sypiał z dorosłymi kobietami. Żeby
wstąpić do jego bandy, trzeba się było przy chłopcach, w jodłowej puszczy, wybranzlować.
Fredek z wyższością pokazywał jak. Lodzio czuł przerażenie i podziw, ale sam tak nie
potrafił. Trochę się bal, a trochę bolało. Poza tym miał, zdaniem Fredka, pedalskie imię.
Francuskie, a Francuzi to pedały Fredek chwytał go twardą ręką za kark i przyginał z całej
siły do ziemi, wyzywając: Lui - chuj, Lui - chuj. Ale nawet taki kontakt z Fredkiem
przejmował Lodzia upokorzoną rozkoszą. Tak łaknął bohaterów.
To przez ojca. Zanim go zamknęli za szpiegostwo na rzecz imperialistów, pracował na
poczcie. Po całym dniu sortowania listów i przybijania pieczątek przenosił się do swojej
ukochanej Francji, w której nigdy nie był. Godzinami czytał Łodziowi Pieśń o Rolandzie,
Tristana i Izoldę, a także Cyda i Horacjusza. Po francusku, potem po polsku. Ludwik to imię
królów - powtarzał ku rozpaczy matki. Dzieliła swój czas między kuchnię a kościół. Uważała,
że ich marny los jest karą za grzeszne podróże męża po bezdrożach literackiej herezji. Nie
uznawała Francuzów za chrześcijan. Nie chciała słyszeć o Ludwiku Świętym i śmierci
Rolanda w walce z Saracenami. Chrześcijaństwo kończyło się dla niej zaraz za Kielcami w
Oblęgorku. Sienkiewicz był katolik! Ale pisanie książek uważała za bluźnierstwo. Uzurpację
boskiej mocy tworzenia.
„Od żydostwa i głodu chroń nas Panie” napisała na ścianie kamienicy, w której
mieszkali. W dzień po pogromie. Ojciec złapał się za głowę. Najpierw nie mógł znaleźć słów.
Potem prowadzili zaciekłą kłótnię niedosłyszalnym niemal szeptem. Matka kazała się
Łodziowi modlić przed Świętym Obrazem. Klęczał tyłem do pokoju. Matkę Boską
przykrywało szkło. Odbijały się w nim głowy i ręce rodziców, wściekłe migotanie nie
dających się wyrazić uczuć. Twarz Madonny była zupełnie obojętna.
Ojca wzięli i już nie wrócił. Podczas rewizji okazało się, że szpieg udostępniał synowi
tylko cząstkę niebezpiecznej, antyludowej propagandy Odziany w skórzany płaszcz ubek,
brodząc po kostki w rozrzuconych po podłodze książkach, czytał na głos zapracowanym
kolegom fragmenty Żywotów pań swawolnych. Z lubieżnym mlaskiem powtarzał smakowite
sformułowania, te wszystkie „tameczne usta”, „zadnie wrota”, „rzadkim porośnięte włosem”.
Koledzy rechotali, matka żegnała się raz po raz. Łodziowi kręciło się w głowie ze wstydu. Na
podłodze twarz Madonny za pękniętym szkłem była zupełnie obojętna.
Matka modliła się za ojca, ale uważała, że sam sprowadził na siebie nieszczęście.
Sąsiadki kiwały głowami. Zadawał się z Żydami, czytał świństwa, nawet w obcych językach,
pracował na poczcie, wiadomo - szpieg. Wróg ludu. I chłopaka pewnie zdążył plugastwem
zarazić.
„Ludek - wróg ludu. Ludek - wróg ludu” zmienił repertuar upokorzeń Fredek,
chwytając go za kark i przygniatając głowę do ziemi.
A teraz Solidarność Fabryki Łożysk Tocznych „Iskra”, „Solidarność Zakładów
Autobusowych” i Fredek wpatrzony w Michnika jak w Kościuszkę. Cud!
- Ludwik? - Mosur wskazuje głową zegar. - Time.
Lodzio sięga ręką do przycisku. Nad mikrofonem, przed oczami wywołujących duchy,
migocze czerwona lampka. Budzą się z transu.
- Nie możemy ich tam w kraju straszyć ani dawać nadmiernych nadziei - mówi,
wychodząc ze studia dyrektor, już swoim zwykłym, jakby nieobecnym głosem. - Panie
Ludwiku, proszę to uważnie przesłuchać i wyciąć zbyt radykalne sformułowania. Zdaje się,
że wymknęło mi się gdzieś tam słowo „wróg”. Powinno być „przeciwnik”. Niech pan
zobaczy, co się z tym da zrobić. Gdyby miał pan jakieś wątpliwości, jestem u siebie.
Za dyrektorem idą pozostali. Odczarowani. Przywróceni swojej codzienności.
Lodzio sprawnie przesłuchuje nagranie. Ma wynotowane wszystkie czasy miejsc
wątpliwych, zabrudzonych, zakłócających płynność dyskusji. Mosur wycina brudy i cisze.
Ma ucho. Słyszy obcą mowę jak muzykę i wyłapuje zgrzyty Jest wyjątkowy. Małomówny
Inni technicy gadają o bzdurach. Po pięć, sześć razy szukają miejsca montażu, które trzeba im
kilkakrotnie wskazywać. Mają gdzieś to, co robią, i demonstrują to. Nawet Niemcy
Zwłaszcza Niemcy.
Praca nad czyjąś wolnością, gdzieś tam na wschodzie, mimo że pozwala zarobić,
zajmuje tak niskie miejsce w ich hierarchii spraw godnych uwagi, że nawet nie uruchamia
instynktownej etyki solidności.
Lodzio szybko wypełnia raport. Nazwiska uczestników nagrania. Własne nazwisko.
Nazwisko Mosura. Czas, data, data emisji. Taśma w tekturowym pudełku ląduje na stosie
podobnych sobie. Osiem godzin pracy Trzy godziny innej Polski, innych ludzi; Symfonia
Fantastyczna. Mosur zaniesie te pudełka, te krążki do Master Roomu. Stamtąd muzyka słów
popłynie do nadajnika, a z nadajnika do kraju, tam, skąd przybyła we fragmentach, w
strzępach losów, w relacjach o czynach i wydarzeniach. Przejrzyste odbicie, jak w szybie, nie
w lustrze. Rodzice w szkle chroniącym obojętną twarz Madonny Lodzio wciąż łaknie
bohaterów. Jest jak nakręcona sprężyna, noc dopiero się zaczyna. Nie pamięta, ile kaw wypił
podczas dyżuru. Nie pójdzie przecież spać do swojego mieszkanka pełnego książek i
kryształowych figurek. Nie usnąłby zresztą. Książki gadają mocnym głosem, ale kłócą się
nieustannie. Jedna przeczy drugiej. Figurki odbijają w milczeniu fosforyzujące, błędne
światło telewizora. Iluzję niemieckiego życia. Ogniki Świętego Elma nasuwające myśli o
katastrofie.
W zapamiętaniu mija kolejne korytarze, zmierzając ku wyjściu. Kolejne drzwi i
pozamykane w nich głosy Hali główny ze znudzonymi strażnikami i bramką magnetyczną.
Jeszcze główne wejście, które także jest wyjściem, schody i Lodzio stoi przed murem.
Świeżym, wysokim, solidnym, fioletowym w świetle łukowych lamp. Jeszcze się do niego nie
przy zwyczaił, tak szybko pojawił się między Wolnością a miastem. W stawianiu murów są
dobrzy Strażnik w dyżurce naciska guzik i ciężka żeliwna brama przesuwa się akurat na tyle,
by człowiek mógł wyjść.
Dzisiaj niech co chce się dzieje. Lodzio idzie do Betiehem.
W dyskotece tłum. Tłum i łomot. Nadmiar rozmigotanych świateł. Dużo
spazmatycznie ruchliwych, ostrych cieni, ale żadnej tajemnicy. Chyba że tajemnica chaosu.
Wokół pijącego wino Lodzia pojawiają się i znikają twarze. Stopklatki głów wyrwane na
mgnienie reflektora, na uderzenie bębna, z prymitywnego misterium o wyraźnie erotycznym
charakterze. Oczy, usta, włosy w różnych stadiach oślepienia, odurzenia, zapamiętania. W
sugestywnym rytmie mechanicznej kopulacji.
Na ile może się zorientować, jest tu najstarszy Nie przeszkadza mu to. Wie, na co
czeka. Powtarza sobie, chcąc nie chcąc w takt rocka to, co musi powiedzieć. „Du bist
wunderbar. Mein name ist Ludwig. Du bist wun-derbar. Mein name ist Ludwig...” Nie wie, co
dalej. Zimny kieliszek chłodzi spoconą dłoń.
To Bozio go tu kiedyś przyprowadził. W Betiehem bywa dużo wysokich,
czarnowłosych dziewczyn o dużych piersiach. Na śniadych, wilgotnych dekoltach noszą złote
gwiazdki Dawida. Są wyniosłe, prowokacyjne, ostentacyjnie kapryśne i bezczelne.
Przyciągają rosłych, białozębych i jasnowłosych młodych Niemców. Bezradnych i
niewinnych. No i Bozia, który chciałby mieć sabrę. Nigdy nie miał sabry chociaż specjalnie
jeździł do Izraela. Ale tam same Amerykanki.
Jest w tym jakaś perwersja. Kilometr od Adzika, Biestuby, gdzie Hitler przejmował
władzę. A także wyzwanie. Nazwać żydowską dyskotekę w katolickiej Bawarii Betiehem. To
pomysł właściciela, poety i pieśniarza o imieniu Aaron. Aaron, brat Mojżesza i apostata,
czciciel Złotego Cielca. Odpowiednie imię!
„Du bist wunderbar. Mein name ist Ludwig...”
Sala cichnie. Wytrąceni z transu rozglądają się w oszołomieniu, cisną się do baru,
siadają przy stolikach, na podłodze. Reflektory kierują się na małe podwyższenie pod
najdalszą ścianą. W kręgu światła pojawia się idol. Nie patrzy na publiczność, nie wita się.
Siada na rzymskim zydlu, opiera gitarę na udzie i zaczyna grać.
Cisza jest zupełna. To się nie zdarza co dzień. Wszyscy wiedzą, że Aaron gra, kiedy
mu się zachce. Może jest kapryśny i bezczelny, jak jego wyznawczynie. A może to jeszcze
jeden chwyt reklamowy. Wielu przychodzi, licząc na to, że akurat mu się zachce. „Byłem w
Betiehem i wyobraź sobie, Aaron grał!”
Śpiewa po hebrajsku. Trochę niechętnie, bez zaangażowania, niemal nieświadomie.
Jakby był tylko mimowolnym przekazicielem pieśni z innego świata. Z Egiptu, z Góry Synaj,
z Kanaanu. Pieśni narzuconej mu tak, jak on teraz narzuca ją swoim wyznawcom. Nie
tłumaczy stów. Jakże mogliby cokolwiek zrozumieć, skoro on sam nie rozumie do końca7
Wykonuje tylko czyjąś wyższą wolę. Niech sobie wyobrażają, co chcą, W chrapliwym głosie,
w gwałtownych kontrastach melodycznych prawie nie ma ludzkich uczuć. Są ścierające się
moce; wywołują wrażenie wzniosłości. Tyle, że jest to wzniosłość pozbawiona patosu,
wzniosłość, która przerasta samego Aarona. Groźna tajemnica budząca dreszcze, ale dreszcze
radości z obcowania z nią. Jakaś para u stóp Lodzia trzyma się za ręce. Kostki dłoni są białe
od napięcia mięśni. Dziewczyna ma łzy uniesienia w oczach. Łodziowi sucho w gardle.
Aaron nie śpiewa długo. Skoro skończył, to znaczy, że przekazał wszystko, co jemu
zostało przekazane. Bisów nie będzie. To nie koncert życzeń. Odkłada gitarę i schodzi między
śmiertelników, którzy wstają i cisną się do niego. Lokal jest za mały na ten bezmiar napięcia.
Emocje można kroić nożem. Aaron celebruje jednak swój wpływ na tłum. Ściska dłonie,
całuje policzki, uśmiecha się łaskawie. Sięga między piersi którejś z dziewczyn. Trzyma na
dłoni jej gwiazdkę. Kiwa głową. Zachwycona odgina się do tyłu, jakby miała zemdleć albo
oddać mu się tu, na miejscu, przy wszystkich. Ale on już jest gdzie indziej.
Przesuwa się przez ścisk bez wysiłku. Niemcy rozstępują się przed nim jak fale Morza
Czerwonego. Nie idzie, powściągliwie kroczy wysoki, naładowany oszczędnie
demonstrowaną siłą, z kręconymi włosami spadającymi na wysoki kark i szerokie czoło.
Czarna wersja Dawida Michała Anioła. Zaprzeczenie Żyda z potocznych wyobrażeń. Ani
tłusty bankier z cygarem, ani wynędzniały chasyd.
Idzie wprost na Lodzia. Wyciąga rękę, wiedząc, że napotka spotniałą dłoń. Odchyla
głowę z pięknie zarysowanym, niebieskim od wieczornego zarostu podbródkiem.
- Du kommst hier oft, nicht war?
- Du bist wunderbar - mówi Lodzio z pamięci. - Mein Name ist Ludwig...
- Der Name der Konige - stwierdza Aaron z uznaniem. Reflektory zaczynają migotać.
Z wygnania wraca natarczywy rock.
- Du bist kein Deutscher, glaub ich. Was trinkst du?
- Nein! - przekrzykuje kopulacyjny zgiełk zachwycony Lodzio - We-insachorle! Ich
bin Pole. Danke! Ich arbeite...
- Nicht zu danken - Czarny Dawid strzela palcami. - Und Remy fur mich. - Z
rytmicznych błysków wyłania się barmanka. Jej ruchy i gesty są kanciaste, przerywane, jak na
przedwojennym, czarno-biaiym filmie.
- Tourist?
- Nein! Ich wohne hier. Ich arbeite fur den Rundfunk „Freiheit”!
- Ah, Freiheit - mówi brat Mojżesza. Nie podnosi głosu, a przecież Lodzio słyszy
każde jego słowo. - Tu się nie da rozmawiać, pójdziemy do biura?
To nie było pytanie. Kapłan nie pyta. Obejmuje plecy Lodzia i wyprowadza go z sali.
Mijają zazdrosne spojrzenia wysokich dziewcząt o dużych piersiach, białozębych, niewinnych
Niemców i obojętną twarz Madonny za barem.
W biurze, a raczej ciasnej pakamerze obitej czerwonym płótnem, rytmiczny łomot zza
ściany łączy się z biciem tętna w skroniach Lodzia. Zdążył zobaczyć zawalone papierami
biurko, kanapę i futerały na instrumenty Całują się stojąc. Dzień, wieczór, noc uniesień. Język
Aarona smakuje trochę koniakiem, ale jest jak on sam - mityczny Wszechwładny prawie
nieludzki.
Rozmowa za pomocą rąk. Odkrywanie po omacku geografii namiętności. Ale w tym
człowieku nie ma namiętności. Jest egoistyczna moc. Amoralna nieobecność uczuć. Jak w
jego śpiewie. Lodzio musi się z tym pogodzić. Jest w rękach bohatera. Łaknął go i został
wybrany - Rozbierz się - mówi bohater, odsuwając się od Lodzia i ściągając koszulę. Włosy
na jego torsie układają się w symetryczny wzór dorzecza potężnej rzeki. Nieskończona ilość
wijących się czarnych strumyczków. Ich nieuchronny bieg ku głównemu nurtowi, który
biegnie spod jabłka Adama w dół ku gęstwie delty. Ku ujściu.
- Ludwig - zastanawia się bohater pochylony nad stojakiem płyt - lubił chłopców i
Wagnera. Tannhauser może być?
Lodzio przytakuje, zaplątany w spodnie, czując jednocześnie, że to nie tak. Jest
reżyserem; wie, co to kicz. Brakuje tylko trociczki. Ale jego ciało ogłuchło na wątpliwości.
Uniesienie wyklucza wahania świadomości. A raczej nie dba o nie.
Aaron zapala trociczkę i odwraca się do Lodzia. Wagner grzmi.
- Twoja laseczka przypomina teraz te rzeźbione głowy na Wyspie Wielkanocnej.
To był komplement, mówi sobie Lodzio. Rewanżuje się śmiało:
- Twoja zakwitnie migdałami.
Bohater nie od razu chwyta biblijną metaforę.
- Ach, Aaaron. Kapłan zbuntowanych - mówi wreszcie między pocałunkami, w
połowie drogi do celu. - To tylko pseudonim. Mam na imię Lothar.
Potem Wagner zagłusza wszystko. Lodzio zapamięta tylko żelazny uchwyt na karku,
uchwyt Fredka i gorący pręt wzdłuż pleców, jak drugi, ruchomy kręgosłup.
I oczywiście zupełnie nie wagnerowską kodę:
- Genug ist genug - mówi Lothar, wyciągając spod kanapy keenexy - Jetzt
verschwinde.
Lodzio cierpnie. Nagle jest mu przejmująco zimno. Twarz płonie.
- Was?
- Du hast gut gehórt. Yerschwinde!
- Warum? Was ist passiert? Trodczka cuchnie. Łomot za ścianą.
- Nichts passiert. Ich hab immer gewollt eine Polacke zu bumsen.
Eine Polacke! - w obraźliwych słowach brzmią całkiem ludzkie uczucia. Nienawiść i
wstręt. - Jetz schluss! Geh’weg! Yerschwinde, du Ar-schloch! Los!Verdammter Schwull!
Lodzio ubiera się w milczeniu. Przycina sobie krocze zamkiem błyskawicznym.
Lothar krąży niecierpliwie po niewielkiej przestrzeni za kanapą. Dopiero teraz widać, że nie
jest nawet obrzezany.
Wyjście z Betiehem.
Powrót do Kielc.
RYCERZE OKRĄGŁEGO STOLIKA
- Widzieli panowie najnowsze recenzje? - pani Elwira rzuciła na stół spięty
zszywaczem plik skserowanych wycinków prasowych i z godnością usadowiła się na
ostatnim wolnym krześle. - Muszę powiedzieć, że nasz wysiłek został doceniony.
- Głównie pani wysiłek, pani Elwiro - pan Marian uśmiechnął się, pokazując zupełnie
nowe zęby Jego pierwsza żona w początkowym, szczęśliwym okresie związku powiedziała
mu, że jest podobny do Lee Marvina. Odtąd starał się uśmiechać jak amerykański aktor. -
Heidi! Noch einen Jagermeister, bitte!
- Und das selbe fur mich - powiedział swoje Graf.
- Właśnie, hehe - pani Elwira z zadowoleniem klasnęła w pulchne dłonie, jak mała
dziewczynka, która otrzymała niespodziewany prezent. - Zupełnie nie wiem, czemu tak się na
mnie uwzięli!
- Prawdziwy talent zawsze zostanie doceniony - głos pana Juliana, lekko przytłumiony
dietetycznym jogurtem, brzmiał takim przygnębieniem, że trudno było dociec, czy
Marchlewski drwi z samego siebie, z pani Elwiry, czy po prostu zdobył się na wypowiedzenie
sentencji o charakterze ogólnym.
W drzwiach kantyny pojawił się Pępek. Obrzucił oblężony stolik wzrokiem
porzuconego dziecka i usiadł przy pierwszym lepszym, bliżej kuchni. Natychmiast pojawiła
się przy nim młoda kelnerka w bawarskim girtlu.
- Nie czytam politycznej pornografii przy jedzeniu - ściągnął wargi pan Stanisław.
Uchylił jedną powiekę na dowód szacunku dla jedynej kobiety przy stole. - Wyobraźnia i
słownictwo tych panów są nadzwyczaj ograniczone.
Pani Elwira poprawiła okulary na szerokiej twarzy i zacytowała donośnym głosem:
„Niestrudzona egeria syjonistycznych inspiratorów antysocjalistycznej kontrrewolucji”. - To
ja, hehe. Co panowie na to?
Archiwum wydawało co tydzień biuletyn z wycinkami z peerelowskiej prasy na temat
audycji i pracowników radia „Wolność”. Było to jedyne, choć krzywe, lustro, w którym mogli
się przeglądać redaktorzy Były jeszcze statystyki słuchalności prowadzone przez
Amerykanów, ale statystyki są anonimowe. Od czasu do czasu jakiś słuchacz przebywający
na Zachodzie pisał list o tym, jacy są potrzebni. No i „Solidarność” domagała się zaprzestania
zagłuszania rozgłośni. Jednak barokowe konstrukcje reżimowej propagandy dawały im, w
jakiś perwersyjny sposób, najwięcej satysfakcji. Można było nawet ustalić za ich pomocą
osobowy ranking zajadłości. Pani Elwira gromadziła ataki na siebie. Zebrałaby się z tego
pokaźna, choć nieco monotonna książka.
- Jakaś nowa kelnerka - zauważył Elegancki Eugeniusz, którego nazwisko od kilku
miesięcy nie znalazło się w biuletynie ani razu. Graf przechylił masywny tors w jego stronę.
- Córka Heidi - szepnął z mrugnięciem kilkunastu warstw fałd i zmarszczek wokół
oka.
Eugeniusz uniósł wypielęgnowane brwi.
- Czyżbym dostrzegał uderzające podobieństwo? Graf złożył suche wargi w ciup.
Dżentelmeni nie rozmawiają o sekretach alkowy.
- Jest Victor - zmienił temat - dawno go nie widziałem. Dwa stoliki dalej siedział
samotnie pod oknem srebrzysty starszy pan.
Oszczędnymi ruchami ręki posilał się jajkami po wiedeńsku. Stały przed nim dwa
kieliszki zamrożonej wódki. Bozio sięgnął przez stół po biuletyn.
- Kto wypisuje takie rzeczy? - Jego wypoczęta, opalona na tarasie kliniki twarz,
ułożyła się w grymas wzgardliwej ironii. - Przecież nikt im nie wierzy i oni sami w to nie
wierzą.
Pani Elwira z uznaniem pokiwałam obfitym kokiem.
- To można sobie doskonale wyobrazić - pan Stanisław wydobył się ze swego
zasłuchania. - Widzę - ciągnął z zamkniętymi oczami - kantynę Trybuny Ludu albo Żołnierza
Wolności. Przy śniadaniu siedzą dyspozycyjni dziennikarze. Ich przyjemnym, mam nadzieję i
jedynym obowiązkiem Jest słuchanie nas. W istocie znają nasz program lepiej niż my Czy my
siebie słuchamy? Oczywiście nie piją Jagermeistra, zapewne nie jedzą dietetycznych jogurtów
doktora Oetkera, ale żytnia i szynka ze specjalnych sklepów pasuje do obrazka. Siedzą, piją,
zakąszają i losują - komu dziś przywalimy? Ponieważ są tylko ludźmi, zdarza im się także
porozmawiać o kobietach. „Wielki Achilles, który ludu głosem / Jest armii nerwem i prawicą
/ Swej chwały wietrznej krzykiem ogłuszony / W swojej wartości przesadzonym sądzie, / Od
dawna w własnym namiocie zamknięty / Naszym się wszystkim urąga zamiarom”.
[porozmawiać o kobietach. „Wielki Achilles, który ludu głosem / Jest armii [Homer - Iliada.
Prze! L. Siemieński]
Dalej jest coś jeszcze o lubieżnym Patroklesie. Czasem zadzwoni telefon z poleceniem
z góry - pan Stanisław powściągnął uśmiech, co oznaczało, że przyszła mu do głowy melodia
szczególnie złośliwa - żeby jeszcze dołożyć pani Elwirze. Przypuszczalnie jakiś jej dawny
kolega z reżimowej prasy, który zaszedł wysoko i stamtąd dzwoni.
Pani Elwira poruszyła się niespokojnie.
- Od trzynastu lat nie mam tam żadnych kolegów.
- Dawny, dawny, powiedziałem: dawny.
- To jest. Stasiu, niewłaściwe porównanie - obruszył się niskim głosem, pogłębionym
jeszcze przez działanie Jagermeistra, Lee Marvm. - Nie można nas z nimi porównywać.
Pojawił się facet w koszuli i krawacie, z zapalonym papierosem w dłoni wyciągniętej
ku sufitowi.
- Co on robi? - zdziwił się Graf - przecież jest za zimno na klimatyzację.
- Bada wentylację - wyjaśnił Eugeniusz. - To dwie różne rzeczy - Rzeczywiście czuć
kalafiorem - zgodził się Graf.
- Oczywiście, Marian, nie żołądkuj się. Masz wrzody Nasza sprawa jest słuszna. Ale
śniadania wszędzie wyglądają tak samo.
Pod przeciwległą ścianą Ukraińcy namiętnie grali w domino.
- Blumenkohl polnischer Art - przeczytał Bozio z karty dań. - Jak można nazwać
kalafior z szynką i roztopionym żółtym serem kalafiorem po polsku? W Polsce nie ma szynki
ani porządnego żółtego sera.
Bozio lubił gotować i uważał się za znawcę.
- Kalafiory też na kartki - zdobył się na przypuszczenie Elegancki Eugeniusz.
- Nie chcę nikogo straszyć, ale to wszystko źle się skończy - Lee Marvm postanowił
udowodnić, że nie bez słuszności nazywają go pojazdem jednośladowym. - Wejdą Rosjanie i
niech Bóg ma Polaków w opiece. Nie powinniśmy im mówić o demokracji, tylko o
konspiracji.
- Myślisz, że wejdą? - Graf zmarszczył całą swoją dużą twarz, co oznaczało głębokie
zwątpienie. - Przecież Rosjanie są w Afganistanie.
- To ten nowy ajent - ponuro stwierdził pan Julian - uznał, że w karcie musi się
znaleźć jakieś narodowe danie. O, proszę: Gerauchter Salmon bulgarischer Art.
- Prosię po tadżycku? - zaryzykował Elegancki Eugeniusz.
- Pan, panie Eugeniuszu ma coś do tych biednych Tadżyków - w głosie pana
Stanisława brzmiała wyrozumiała przygana. Pani Elwira nie tolerowała gadki-szmatki.
- Rosjanie pewnie nie wejdą. Ale mówi się o stanie wyjątkowym. Są wiarygodne
przecieki. Sęk w tym, że nie bardzo możemy o tym mówić na antenie. Reakcje byłyby nie do
przewidzenia. Gucio bardzo się tym gryzie.
Guciem nazywano pieszczotliwie dyrektora ze względu na jego zdystansowany,
dobrotliwy stosunek do wielkich zagadnień tego świata. Trudno było sobie wyobrazić Gucia,
jak się gryzie.
- Jeśli są wiarygodne przecieki, to przecież trzeba ludzi ostrzec! - Pojazd
jednośladowy zdradzał oznaki wielkiego wzburzenia. - Od czego jesteśmy, na Boga?
- Porozmawiaj z Yictorem - Pan Stanisław odchylił głowę do tyłu, przyjmując pozycję
groźną i poważną, - W pięćdziesiątym szóstym zachęcał Węgrów do oporu i do dzisiaj się nie
otrząsnął.
Wszyscy obejrzeli się na srebrzystego człowieczka. Otrząsał się właśnie po drugim
kieliszku wódki. Spojrzał na nich pustym wzrokiem.
- Stałe śniadanie po świcie - mruknął Bozio.
- Krew - dramatycznie spointował Elegancki Eugeniusz. - Kto odpowie za krew?
Graf ujął drobne przedramię Bozia swoim łapskiem. Błysnął sygnet.
- Jak tam doktor Plotz? - spytał szeptem. - Na dwóch czy na czterech?
- Na płynnej diecie - przenikliwe oczka zwęziły się złośliwie. - Ale przyjmuje. A co?
Źle się czujesz?
Graf poklepał się po dumnym brzuchu.
- Mam za dużo zbędnych organów, które coraz częściej dają mi do zrozumienia, że
chętnie zmieniłyby miejsce pobytu. I za mało sympatii w moim banku. Słuchaj przyjacielu,
mógłbyś mi pożyczyć sto marek?
- Oczywiście - Bozio sięgnął do tylnej kieszeni spodni.
- Nie teraz, nie teraz. Po śniadaniu. Oddam, no wiesz... jak tylko...
- Masz z czego - zachichotał Bozio, szturchając go w mięsisty bok.
- Jeśli w kraju zajdzie coś dramatycznego - oświadczył pan Stanisław łamiącym się
głosem - to nie tylko wstrzymają nam zimowe urlopy Trzeba się także liczyć z odejściem
Gucia.
- Mhm, mhm - Urkowicz przytaknął z przyzwyczajenia. - A to czemu?
- Stara anglosaska zasada. Jak w wypadku Churchilla. Na czas wojny trzeba
bandziora, nie dżentelmena. Pani Elwira ożywiła się.
- Mają już kogoś na oku na jego miejsce?
Pan Stanisław tak się zdziwił tym nietaktownym pytaniem, że aż podniósł obie
powieki. Przecież nie wymieni nazwiska człowieka, którego właśnie określił jako bandziora.
A poza tym nie upowszechnia się przecieków, nawet sprawdzonych. Żeby nie wywołać
reakcji nie do przewidzenia.
- Gucio zdradza oznaki przemęczenia - zgodził się z samym sobą Elegancki
Eugeniusz. - Lubię go, ale... - rozłożył ręce, jakby już wylewnie witał bandziora, choć go
zupełnie nie znał.
- Wiesz, ile taki ajent zarabia? - Graf nie puszczał przedramienia Bozia - Związek
Restauratorów specjalnie kieruje bankrutów do stołówek zakładowych, takich jak ta. Nie
płacą za prąd, nie płacą podatków, zawsze wiedzą mniej więcej, ile porcji przygotować, nic
się nie marnuje. Pomnóż ten kalafior przez tysiąc. Trzy lata i otwierasz własną knajpę.
- Nie przy naszym trybie życie - stwierdził Bozio nadspodziewanie przytomnie. -
Widzisz siebie, jak dwanaście godzin na dobę pilnujesz interesu, a potem jeszcze prowadzisz
rachunki? Bo ja nie widzę.
- Myślisz? - zmarszczył się Graf. - Pewnie masz rację.
- Gucio - zadumany pan Stanisław jakby obsunął się w krześle i zmalał. - Znamy się
trzydzieści lat. Piętnaście lat w jednym pokoju, biurko w biurko.
- Pan, panie Stanisławie, powinien go zastąpić - oświadczył uprzejmie Elegancki
Eugeniusz, nie ukrywając nieszczerości.
- Dziękuję za uznanie mnie za wystarczającego bandziora na to stanowisko. Ale moje
czasy płaszcza i szpady należą już do słodkich wspomnień. Urkowicz lepiej by się nadawał.
Zdaje się, że nieźle włada nożem.
Pan Marian pojaśniał na chwilę od blasku nowych zębów.
- To było w Rosji i miałem trzynaście lat.
- Takich umiejętności się podobno nie zapomina. Jak jazdy na rowerze.
- Myślę, że to powinien być ktoś młody - stwierdził autorytatywnie Elegancki
Eugeniusz. Z obecnych przy stole byt najmłodszy - Czy nie powinniśmy mieć czegoś do
powiedzenia w tak zasadniczej dla rozgłośni sprawie? - w donośnym pytaniu pani Elwiry
ostrą nutą dźwięknęła struna irytacji.
- Prawda! - uśmiechnął się pan Stanisław - zapomnieliśmy o naszej niestrudzonej
energii! Ale czy nie szkoda takiego pióra? Komuniści zacieraliby ręce. Dyrektor nie ma czasu
na pisanie komentarzy Rywalizacja o zaszczyt bycia odpowiednim bandziorem, by objąć
eksponowane stanowisko, sprawiała, że nie zauważyli srebrzystego Węgra, Yictora. Stał nad
nimi od dłuższej chwili, kręcąc łysiejącą główką na suchej szyi.
- Gudmorninge - powiedział ze współczuciem i wyraźnym akcentem, gdy tylko
zorientował się, że go dostrzegli. - Pćrsonały ajhew nou dyfi-kultys łyz pólitikal analajzys.
Dandżeros, vćryvery dandżeroz sytułejszon mpoland. Gódbleszju.
ETER
Mosur nigdy nie zbliżył się do kobiety Był Hanakiem. Ten, który bierze na siebie
śmierć, nie może dawać życia.
Zresztą miał już trzech synów. Zbyt wiele kłopotów, nawet jak na Hanaka.
Hań - myśliwy nigdy nie uskarżał się na głód. Nie mógł zjeść wszystkiego, co
przynosił z polowania.
Hesz - budowniczy wykopał sobie schronienie, które mogło pomieścić dziesięciu
Heszów. Ale zachował je tylko dla siebie. Co noc spał w innej izbie.
Horesz - opowiadacz miał najwięcej kobiet. Nie wiadomo dlaczego tak jest, ale
kobiety przyciąga to, co tajemnicze. Z czego nie ma żadnego praktycznego pożytku. Trzeba
jednak uważać! Trudno przewidzieć, jaki z tego pożytek wyciągną kobiety dla siebie.
Horesz robił wiatr także z mężczyznami, jeśli nie mieli nic przeciwko temu.
Przyjemnie jest robić to, na co się ma ochotę. Nie używana włócznia próchnieje.
Każdy z braci uważał, że jego praca jest najważniejsza. I każdy zazdrościł pozostałym
tego, co posiadają.
Ich uczniowie podzielali niezadowolenie swoich mistrzów. Zapanowała niezgoda.
Rogi koziorożców grały od świtu do nocy Ale ponieważ wszyscy dęli w nie jednocześnie,
nikt dobrze nie słyszał nawet własnej melodii, więc nic z tego grania nie wynikło.
Wymyślili wiele innych sposobów kłócenia się. Odkryli przyjemność robienia sobie
krzywdy.
Stąd powiedzenie Ananków: zazdrość ma oczy orla, pazury niedźwiedzie i cierpliwość
borsuka. Takie zwierzę potrafi zabijać.
Mosur brał na siebie każdą śmierć Ananki. To byt duży ciężar, bo Anankowie,
wiedząc, że od tego właśnie jest Hanaka, zabijali się z coraz większą ochotą.
Wiemy że to głupota, i co z tego? Anankowie byli wnukami tylko jednej gwiazdy
Okrucha mądrości dziadka.
Wreszcie trzej bracia stanęli przed Mosurem. Zażądali, żeby wskazał, który z nich jest
najważniejszy Któremu należy się najwięcej jedzenia, najlepsze schronienie oraz tyle kobiet i
mężczyzn, ile zapragnie jego włócznia.
- Jestem tym, który bierze na siebie śmierć - powiedział Mosur - ale nie mogę brać na
siebie waszego życia.
Horesz odpowiedział kwaśno, że jeśli pozabijają się nawzajem, to i tak Ujdzie na to
samo.
Mosur milczał. Synowie uznali, że nie ma im nic do powiedzenia, a skoro tak, to jaki z
niego pożytek? Rzucili się na ojca.
To była walka! Mosur nie czuł się jeszcze wyczerpany życiem. Pił dużo Hu. A oni
przy okazji tłukli się między sobą. Ziemia zaczęła się trząść i pękać.
Wreszcie Hesz złapał ojca za nogi, Horesz za ręce, a Hań urwał mu głowę. Okazało
się, że w potrzebie potrafią współpracować.
Tyle, że nie wiedzieli, co dalej.
Dookoła leżały powalone drzewa. Pozapadały się sklepienia schronień. Zwierzęta,
przerażone walką, uciekły nie wiadomo gdzie.
Odtąd, gdy ziemia się trzęsie, Anankowie mówią, że to bracia się biją.
Jedna z kobiet, które ocalały, nazywała się Hara. Umiała wyciągnąć pożytek z
opowieści Horesza.
- Trzeba poradzić się kryształu - powiedziała braciom. Wtedy wyszło na jaw, że nikt
nie wie, gdzie go szukać. Mosur ukrył kryształ w jaskini w górach. Jego synowie nie
pamiętali drogi i zapomnieli zapytać o nią ojca, zanim go zabili.
Dlaczego zawsze zapomina się o tym, co najważniejsze? Nie wiadomo. Opowiadajmy
o tym, co było.
- Kryształ to nic innego tylko słowa dziadka. Tyle wiedzieli. Trzeba spalić głowę ojca,
żeby mieć nowy kryształ.
Rozniecili wielki ogień. Wrzucili głowę. Resztę zjedli. Przodkom należy się szacunek.
Kiedy ogień wygasł, zobaczyli, że głowa zmieniła się w kamień. Co im po kamieniu?
Niczego im nie doradził. Albo nie wiedzieli, jak z niego korzystać.
Trzeba pioruna, żeby z ludzkiej głowy uczynić kryształ.
Hara nie dawała za wygraną. Chociaż słuchała chętnie Horesza, należała do Hesza.
Odznaczała się mądrością i uporem. Obaj byli z niej zadowoleni.
Powiedziała im, że należy odnaleźć prawdziwy kryształ. Jest ich trzech. Jeśli każdy
pójdzie w inną stronę, to któremuś powinno się udać. A ten, któremu się uda, zostanie
Hanakiem, w miejsce Mosura.
Hanak był Anankom potrzebny Znów mieli nieprzyjemne sny Braciom nie bardzo się
chciało wybierać w nieznane. Każdy obawiał się, że pod jego nieobecność któryś z
pozostałych wróci i zagarnie, co będzie do zagarnięcia.
Nie znali drogi do kryształu, ale dobrze znali siebie. Wtedy Hara orzekła, że dopóki
któryś z nich nie przyniesie kryształu, dopóty kobiety odmówią udziału w robieniu wiatru.
Niech mężczyźni nie myślą, że są im tak bardzo potrzebni. Skoro Mosur mógł mieć synów z
niedźwiedziem, orłem i borsukiem, to i kobiety jakoś sobie poradzą. Z tym, że poszukają
spokojniejszych zwierząt. Na przykład jelenie wydają się w sam raz.
Pomysł Hary bardzo wzburzył braci. Próbowali ją przekonać, że to nie jest dobre
rozwiązanie. Próbowali tak, próbowali inaczej. Na próżno.
Niemądrze jest okazać kobiecie, że nam bardzo na czymś zależy Kobiety były
niezadowolone ze skłóconych braci. A niezadowolona kobieta to coś o wiele gorszego niż
brak kobiety.
- Idźcie już, idźcie! - wołali niespokojnie pozostali mężczyźni. Im prędzej pójdziecie,
tym prędzej któryś wróci i wszystko będzie po staremu.
I bracia poszli.
Nie wracali bardzo długo. Przynajmniej tak się wydawało zniecierpliwionym
Anankom. Więc wysłali następnych trzech. I jeszcze następnych. Bez skutku.
Wreszcie kobiety też miały dość czekania. Ogłosiły, że Hara postąpiła bardzo mądrze,
pozbywając się tych gwałtowników, którzy byli przyczyną całego zamieszania i tylu
niepotrzebnych śmierci. W nagrodę powinna zostać Hanakiem, bo wszystkim potrzeba
spokojnego snu. No i jeleń to jednak nie to samo, co mężczyzna.
Anankowie chętnie zgodzili się ze zdaniem kobiet. I znowu byli zadowoleni. Oprócz
Hary, która uważała, że czasem trudno odróżnić nagrodę od kary Potem co jakiś czas
pojawiał się któryś z wędrowców. Mówił, że odnalazł kryształ, zajrzał weń i wie, co trzeba
zrobić, żeby świat wyglądał, jak należy Ale Anankowie na wszelki wypadek mu nie wierzyli.
Mówił do was Jura Mosur. Tu Rozgłośnia Ananków Radia Wolność.
DOZNANIA
Dzwonią do drzwi o ósmej rano. dwóch w cywilu.
-
Herr
Orcel?
Gutenmorgen.
Bundesnachrichtendienst.
Wir
haben
ein
Untersuchungsbestahi.
Okazują stosowne legitymacje.
Lodzio nie wie, co ze sobą zrobić. Jest przepasany jaskrawym ręcznikiem; między
pępkiem a kolanami Lodzia Herakles obezwładnia Cerbera. Czarne sylwetki na intensywnie
czerwonym, gliniastym tle. Pamiątka z Pireusu.
Węże wijące się wokół trzech łbów potwora patrzą z lędźwi Lodzia na intruzów. Ci
odwzajemniają spojrzenie bez cienia uśmiechu. Z łydek Lodzia strużą się na podłogę zimne
strumyczki.
Wyrwali go spod prysznica. O to im pewnie chodziło.
Lodzio wykonuje serię chaotycznych ruchów. Obcy starannie wycierają buty z resztek
śniegu, zdejmują bliźniacze palta.
Lakonicznie przepraszają za najście. On z kolei przeprasza ich nerwowo za strój.
Zaraz coś na siebie narzuci. Czy wolno mu iść do łazienki? Aber naturlich! Stoją w progu,
obserwując, jak pośpiesznie zakłada szlafrok, a pod jego dyskretną osłoną slipki.
Prosi do salonu.
Informują go, że ma prawo wezwać świadka rewizji. Kogo chce. Ich uprzejmość jest
naturalna. Nie ma w nich nic z Kątki. Może tylko ich cy-wilność wydaje się nieco
mundurowa.
Świadek? Lodzio usiłuje myśleć. Niełatwa sprawa o tej porze, w tej sytuacji. Goście
starają się pomóc. Może sąsiad? Kolega z pracy? Przyjaciel? Stoją cierpliwie pośrodku
dywanu, dzieląc się polem widzenia.
Sąsiad w żadnym wypadku. Lodzio mieszka w porządnej dzielnicy, w porządnej
kamienicy pełnej porządnych Niemców. Na pewno żaden z nich nie miał nigdy do czynienia z
kontrwywiadem. Najwyżej z urzędem podatkowym. Lodzio nie zniósłby nieuchronnych,
podejrzliwych spojrzeń. Ukradkowych komentarzy za plecami. Musiałby się przeprowadzić.
Lodzio lubi swoje mieszkanko.
Kolega z pracy? Odruchowo bierze z biurka radiową listę adresową. I już słyszy
zgiełk podekscytowanych głosów. Brzęczący łańcuch plotek. Kaskadę sensacji. Przeszukali
mu wszystko. Żebyś wiedział, co on tam ma. Szpieg? Przypuszczałem, że to on. Pił ostrożnie.
Żadnej kobiety Trzymał się z boku.
Ze zgiełku wyłania się donośny, zasadniczy głos pani Elwiry: Dla dobra radia, dla
dobra Polski, musimy być nieskazitelni. Czyści i przejrzyści jak kryształ!
Przyjaciel? Lodzio nie ma przyjaciół. Ma tylko kolegów z pracy.
Jeden z agentów patrzy na zegarek, odchylając z nadgarstka niebieski mankiet koszuli.
Ma szczupłe, zdecydowane dłonie porośnięte płowymi włoskami.
Mosur! Mosur mieszka niedaleko. Jest małomówny Nie przesiaduje z żadnym
większym towarzystwem w kantynie. O ile Łodziowi wiadomo, nie pije. Nie popisuje się.
Budzi zaufanie.
Lodzio dzwoni. Tłumaczy chaotycznie, o co chodzi. Tłumaczy po rosyjsku. Agent
natychmiast wyjmuje mu z rąk słuchawkę. Uprzejmie, ale stanowczo. Wyjaśnia sprawę w
urzędowych, niemieckich sformułowaniach. Mosur pewnie nie wszystko rozumie, ale chyba
przyjdzie, bo agent kiwa głową do słuchawki i odkłada ją bez słowa.
Stoją we trzech pośrodku salonu.
Lodzio proponuje kawę. Odmawiają. Pewnie im nie wolno. Mógłby ich przecież
otruć.
Zza okna dochodzą gwałtowne brzęki, rytmiczne stukoty i gardłowe, egzotyczne
pokrzykiwania. Jezdnia będzie poszerzona, środkiem pójdą. szyny tramwajowe. Robotnicy to
Turcy, l Raz kozie śmierć! Zrobi kawę dla siebie i dla Mosura. Kuchnię oddziela od salonu
tylko wąski barek. Nie stracą go z oczu. i Lodzio ma wrażenie, że jego wewnętrzne
rozdygotanie widać w każ-l dym geście, każdym spojrzeniu. Powinien być spokojny,
opanowany Albo może urażony domagający się wyjaśnień, gotów składać oficjalne protesty.
Z drugiej strony tak pewnie zachowywałby się prawdziwy szpieg. Wyszkolony
profesjonalista. Jaki normalny człowiek nie byłby zdenerwowany rewizją o ósmej rano?
Odpowiedź: Niemiec. Niemcy to legaliści. Rewizja? Proszę bardzo. Oczywiście. Ordnung
mus sein. Lodzio nie jest, nie potrafi być Niemcem.
Filuterna melodyjka telefonu. Łyżeczka z kawą spada z brzękiem na barek. Tira-dam,
tira-dam, tira-dam-dam! Początek „Eine kleine Nacht-musik”.
Agent patrzy na Lodzia. Kiwa głową. Pozwala. No tak, pewnie już założyli podsłuch.
Albo zawsze był. Jak nie niemiecki, to amerykański.
- Panie Ludwiku? - głos Mariolkijest połyskliwy i gładki, jak krem na jej pozbawionej
wieku twarzy. - Dyrektor chciałby z panem mówić. Łączę.
- Dzień dobry panu - Gucio mówi z lekkim znudzeniem i brytyjską flegmą - niemiecki
kontrwywiad potrzebuje pańskich zeznań. Zdaje się, że w sprawie tego zamachu na Czechów.
W charakterze świadka, mam nadzieję.
- Tak, wiem - wtrąca Lodzio. Nie jest pewien, czy to żart.
- A, już pan wie? To doskonale. Proszę się nie przejmować i być szczerym.
Powodzenia.
Lodzio odkłada słuchawkę. Co miały znaczyć te ostatnie słowa? Podejrzenie? Nie,
Gucio nie pozwala sobie na tak niskie uczucia. Naruszałyby jego dystans. Po prostu zna się na
ludziach. Wie, że raczej na wszelki wypadek kłamią, niż mówią prawdę. Nie mają
najlepszego zdania na swój temat i wstydzą się tego.
Dzwonek do drzwi. Jeden z agentów znika w korytarzu. Wraca z Mo-surem. Młody,
wysoki, opanowany Mosur wita się z drugim agentem. Podaje mu swój nansenowski paszport
i legitymację radiową.
- Priwiet - ściska dłoń Lodzia. - Paczemu ty mnie srazu nie skazał, szto rabotajesz w
KGB?
- Ty nikagda nie sprasziwał - odwzajemnia się bez przekonania podejrzany Ludwik
Orzeł.
Agenci zaczynają od półek z książkami.
- Skolka knig! - zachwyca się Mosur. - Wsje praczitał?
- Paczti - Lodzio zdobywa się na przelanie kawy z dzbanka do dwóch filiżanek.
Podsuwa świadkowi rewizji cukiernicę.
Książek jest dużo. Zajmują dwie ściany, od sufitu do podłogi. Agenci Pracują
metodycznie. Wyjmują po jednej, przyglądają się okładce, otwierają nad podłogą grzbietem
do góry. Półka po półce.
- Chciałem być pisarzem - tłumaczy Lodzio z lekkim zażenowaniem ~ ale za dużo
chciałoby się napisać, a nie wiadomo jak. Myślałem, że znajdę jakiś wzór, przykład, wiesz -
melodię.
Mosur kiwa głową ze skupieniem. Chyba słucha, może rozumie.
- Każdy pisze inaczej. A ze mną jest taki problem, że każdy pisze inaczej, a ja
podziwiam wszystkich. Za to, że piszą. I czytadła i arcydzieła. Że są tacy pewni swego. Oni
sobie nawzajem przeczą, ale mnie to nie przeszkadza. Wszystko mnie interesuje i dziwi.
- Wsjo, eto znaczit... szto?
- Człowiek. Ja sam. Historia, antropologia, etnografia, religie, wszystko. Czemu się
jest takim, jakim się jest. Bawią mnie bzdury, wzruszają melodramaty, wstrząsają mną
tragedie, jestem jak gąbka albo bęben. Co chcesz, wchłonę. Zagram, jak uderzysz.
- Wszystko to za dużo - stwierdza Mosur, siorbiąc kawę.
- No i machnąłem ręką. U nas w sekcji co jeden to pisarz. I szydzą z siebie nawzajem
z tej swojej twórczości. A co drugi to aktor. I kręci nosem, że to nie Szekspir.
- Ale za to dużo wiesz - słychać w głosie Mosura uznanie. Lodzio wzrusza ramionami.
- Wiem. I co z tego?
- Agenci są już pośrodku pierwszej ściany - Pariadok - Mosur podziwia sprawność
niemieckich kontrwywiadowców co najmniej tak samo jak zbędną wiedzę Lodzia. - Wszystko
kładą na miejsce. Rewizja? U nas to były rewizje!
Lodzio potakuje. Znów jest w Kielcach. Nogi ubeków w porozrzucanych, piętrzących
się warstwami książkach. Niektóre z nich jakby wyciągające ku górze ramiona okładek, inne
przygniecione, pokracznie rozkraczone na podłodze. Żegnająca się raz po raz krzyżem matka
i wstyd wroga ludu.
- U nas, jak przyszli, to na dobry początek dali w mordę - rozmarza się Mosur - żeby
było wiadomo, gdzie twoje miejsce, człowieku. Potem kazali sobie dać wódki. Jak wódki w
domu brakowało - źle. Podejrzane. Wściekali się. Co to za robota bez przyjemności? Jedyna
nadzieja, że sąsiad da. Wszyscy wiedzieli. Trzeba dać, bo inaczej sobie nie pójdą, a może i z
rozpędu i tego pragnienia całe piętro obszukają, cały dom. Lepiej od razu dać. Potem weźmie
taki w rękę coś, wszystko jedno, figurkę wielbłąda, kubek, czołg-zabawkę, trzyma i patrzy.
Nie wiadomo - podoba mu się, w domu czegoś takiego nie ma czy dowód w sprawie znalazł.
Nie zgadniesz. Spojrzy na ciebie. Kiwniesz głową niezauważalnie, leciutko - do kieszeni
schowa. Nie kiwniesz - rzuci na podłogę, stłucze, podepcze, obcasem jeszcze wkręci. To
rozumiem - rewizja!
Lodzio patrzy na swoją półkę z kryształowymi figurkami. Stoi prostopadle do
południowej ściany, pomiędzy oknem a telewizorem. Szeregi świetlistych sylwetek
wprowadzają światło do pokoju, a niekiedy wychwytują z ulicy jakiś ledwie słyszalny dźwięk
i cichutko rezonują, jakby powtarzały między sobą zasłyszaną plotkę.
Jeden z agentów z przesadną ostrożnością przegląda kolekcję. Nie sprawia wrażenia
konesera. Z całą pewnością szuka kodu; zasady doboru szklistych, miniaturowych rzeźb.
Informacji w sposobie ich ustawienia. Szyfru ukrytego w ich drewnianych lub mosiężnych,
czasem srebrnych podstawkach. Oczywiście oprócz tajemnicy wyobraźni Lodzia, jego
estetycznych upodobań - żadnego sekretnego języka nie było.
- Priekrasnyje wieszcz! - zauważa Mosur - ujutnyje. Eta kriestal.
- Coś trzeba zbierać - kiwa głową Lodzio lekceważąco. Nagle czuje się skrępowany
swoją otwartością wobec tego Tatara czy Baszkira. Ratował go w groteskowej, wstydliwej
sytuacji, odwracał od niej uwagę, ale czy wiadomo, jakie ma w tym własne cele? Po radiu
szła wieść, że był w Afganistanie, dostał się do niewoli mudżahedinów, został wysłany do
Europy jako zakładnik. Jak trafił do budynku Wolności? Czy to nie klasyczny przypadek
przemycenia agenta na teren przeciwnika? Ci dwaj być może nie zdają sobie sprawy, grzebiąc
w Łodziowych bibelotach, że prawdziwy lup siedzi spokojnie przy barku, patrzy na nich
szarymi oczami i będzie podpisywał protokół rewizji. Co za zamazany świat!
Lodzio zbiera kryształowe i szklane miniatury klasycznych rzeźb od dwudziestu lat.
Fascynuje go ich przejrzysta lekkość kontrastująca z konkretnym ciężarem i twardością w
dotyku. Sam czuje się nieprzejrzysty i miękki, jego waga nie znajduje uzasadnienia w jakości
materii. Przyznać się do tego przed nieznajomym, nawet gdyby zrozumiał, oznaczałoby
intymne otwarcie. Lodzio ma na długi czas dosyć intymnych otwarć.
Jeden z agentów kręci się przed telewizorem. Przeciąga palcem po grzbietach kaset
wideo. Wybiera jedną i wsuwa w odtwarzacz. Ekran rozjaśnia się ruchomą bladością. Figurki
się ożywiają. Trzech muskularnych młodzieńców, z wyglądu Nordyk, Południowiec i
Murzyn, intensywnie oddaje się badaniu swoich pokaźnych narządów płciowych.
- Smatri! - niepotrzebnie mówi Mosur. - Piederasty! Agent nie podziela jego
zainteresowania. Włącza przycisk przewijania na podglądzie. Antyczni kochankowie wpadają
w dygotliwy trans. Szybkość ich mechanicznych ruchów odbiera im wszelkie złudzenie
zmysłowości. Co jakiś czas ekran wypełnia taka czy inna część ciała w dużym zbliżeniu i
natychmiast znika. Ponieważ przewijanie automatycznie wyłącza dźwięk, orgiastyczne
uniesienia otwartych ust i zaciskających się w zapamiętaniu palców odbywają się w zupełnej
ciszy Są kompletną i nieprzekonującą iluzją.
Agent przegląda skrupulatnie kasetę po kasecie. Jego twarz nie zdradza żadnych
uczuć. Nie zawołał nawet kolegi, który buszuje w tym czasie po sypialni Lodzia. Ten zawód
to raj dla podglądaczy i fetyszystów, myśli wbrew sobie gospodarz. Ale pewnie jakoś ich
selekcjonują pod tym kątem. I szkolą. Niemcy na wszystko mają przepisy.
- U nas mnoga piederastow - informuje Lodzia Mosur rzeczowym tonem. - My ich
zwali „leśni ludzie”. Kołchoz zajmował się gospodarką leśną. Chodziliśmy we dwóch, we
trzech na całe tygodnie w puszczę. Trudno wytrzymać taki czas bez robienia wiatru.
- Robienia wiatru?
Mosur wykonuje odpowiedni ruch ręką, jakby potrząsał mikser do koktajlów.
Na ekranie kolejna męska ekipa osiąga przyspieszoną satysfakcję. Trudno to samo
powiedzieć o agencie z sypialni. Z pustymi rękami przechodzi do łazienki.
- Hydraulik - mruczy Mosur.
- Może kieliszek? - Lodzio przypomina sobie, że jest gospodarzem.
- Nie piję - pada nieprawdopodobna odpowiedź. Jednak agent, myśli natychmiast
Lodzio. - To piwo, te sznapsy.. trucizna. Piję tylko swoje - Mosur wyczarowuje znikąd małą,
oprawną w skórę piersiówkę. - Chcesz spróbować? To nie alkohol.
Nalewa do filiżanek po kawie po łyku mulistej, brunatnej cieczy Zapachniało
grzybami.
- Daje równowagę ducha - zachwala egzotyczny gość - nie mylić z obojętnością. To
nie narkotyk.
Smak odpowiada barwie i konsystencji. Woda z błotnistej kałuży Ciepła od ciała
Mosura.
- Co to jest?
- Hu. Napój Ananków - brzmi odpowiedź, która niczego nie wyjaśnia. Czy to pod
wpływem tajemniczego płynu, czy uspokajającej obecności jego szafarza Lodzio nadzwyczaj
pogodnie znosi resztę rewizji. Podpisuje protokół, godzi się z uśmiechem na czasową
rekwizycję notesów telefonicznych i terminarza. Zapytany uprzejmie, czy może się stawić na
przesłuchanie o godzinie dwunastej, chce natychmiast jechać ze swoimi bezosobowymi
intruzami. Mieć to za sobą, jak wizytę w banku.
- Ja cię zawiozę - powstrzymuje go Mosur. - Wiem, gdzie to jest. A ty się chyba jakoś
ubierzesz?
Lodzio przypomina sobie, że nadal jest w szlafroku.
Jadą zatłoczonym miastem, pod niskim pułapem śniegowych chmur. Ulicami jak
tunele. Miesiąc przed świętami - witryny sklepów i fasady urzędów pokryte wysypką
światełek, liszajami neonów. Przeciskający się chodnikami ludzie świecą odbitym,
nienaturalnie barwnym blaskiem w burym powietrzu listopada. Brzęczą, jak figurki Lodzia,
wielokrotnie odbitym, dalekim brzmieniem znikąd.
Mosur kieruje swoją starą hondą, jakby prowadził czołg. W świeżym, rozmakającym
śniegu, który pokrywa wąskie uliczki, nie przejmuje się poślizgami ani buksowaniem.
Dociska pedał gazu. I gada.
- Przesłuchanie? Cziepucha! Pytają, słuchają, zapisują. We wszystko wierzą. A jak nie
uwierzą - nawet nie uderzą. Pokręcą głową, powiedzą, żebyś się zastanowił. Może czegoś
zapomniałeś. Może to nie było tak, a trochę inaczej. Kpiny! Nic dziwnego, że tu szpiedzy
mają jak w raju.
U nas to były przesłuchania! Pierwszy raz przesłuchiwali mnie w Afganistanie. Mój
starszyna, polityczny i major z wywiadu. Jak to się stało, że sam wróciłem z patrolu. Jak cały
patrol nie wracał, to było w porządku. Zginęli - sami sobie winni. Ale jeden co przeżył?
Podejrzane. pewnie agent. Odwrócony i wypuszczony Tłumaczę im, że umiem znikać. W
walce z partyzantką to główna sprawa. Mój naród leśny Od zawsze umiał znikać, kiedy było
trzeba. A tam wąwozy takie jak tu kościoły, tylko większe. Wchodzisz i cię nie ma, chcesz
czy nie chcesz. Tyle, że Rosjanie nie potrafią nie być. Boją się nie być. Więc hałasują z tego
strachu, gadają, kopią kamienie. Strzelą w powietrze dla poprawy nastroju. To ich słychać. A
mnie nie.
Myślałem, że jak wrócę i powiem, co się stało, to mnie jeszcze pochwalą. Głupi ja!
Dla nich, dla naczalstwa to sam kłopot. Jest świadek porażki, trzeba pisać protokół strat.
Szukać winnego. O - Mosur palcem podwija wargę, pokazując dwa metalowe kły - masz, jak
mnie dokładnie przesłuchali.
Prawdę powiedzieć, to dzięki temu przesłuchaniu jestem tu, na Zachodzie. Bo jak już
się zmęczyli, to mieli dwa wyjścia. Rozwalić mnie za dezercję albo posłać z powrotem w te
wąwozy Wsio rawno. Wyszło na to, ze posyłają z powrotem. Tylko ten major powiedział mi
na odchodnym, że jeśli jeszcze raz wrócę sam, to rozwalą. No to chyba nie miałem wyjścia.
Idziemy patrolem. Wsio narmalno. Koledzy hałasują, gadają, kopią kamienie. Strzelą
dla poprawy nastroju. I pakują się w zasadzkę. To był początek wojny Mieliśmy postraszyć
górali. Ciemnych pastuchów. Kto by posyłał wsparcie z helikopterów.
No to ja po swojemu znikam. Tyle że kiedy jest już po wszystkim, nie czekam, aż
pastuchy sobie pójdą, tylko wyłażę z dziury, ruki wwierch i idę do nich.
To byli Tadżycy Mówili po rosyjsku, trochę. Tłumaczę im, że ja nie Rosjanin. Z
mansyjskiego okręgu, z jednostki w Surgucie, z poboru. Że Allach mi nieobcy i dzięki Mu za
ocalenie. Nie wiem, czy uwierzyli, ale głowy nie urżnęli. Dali dywanik nawet, żebym mógł
się pomodlić.
Weseli ludzie. Lubili walczyć i zabijać Rosjan. Szli, jak na polowanie, chełpili się
trafieniami. Ciekawiło mnie, który z nich brał na siebie śmierć.
Przekazywali mnie z rąk do rąk, aż trafiłem do bazy w Pakistanie. Tam mnie
przesłuchiwali drugi raz. Nie bili, ale trwało to tygodniami. Dzień w dzień to samo. Numery
jednostek, nazwiska dowódców, uzbrojenie, zaopatrzenie, nastroje. Mówiłem, co wiedziałem.
Wiedziałem niewiele, więc się nie myliłem.
Jeden z tych, co mnie przesłuchiwali, musiał być Amerykanin. Taki degancki gieroj w
okularach bez oprawek. Pewnie z CIA, bo nie wiedział nic ani o okręgu mansyjskim, ani o
Surgucie, nie mówiąc już o Anankach. Głupi ja, że wspomniałem o Anankach. Nie pasowało
im, że mają w ręku jeńca z narodu, o którym nie słyszeli. U nich tam w CIA jak u
komunistów. Czego nie ma w papierach, to nie istnieje.
Nie wiedzieli, co ze mną zrobić. No to odesłali z paroma innymi do Szwajcarii, niby
jako zakładnika. Jaki ze mnie zakładnik? Kto by mnie na kogokolwiek wymienił? W
Szwajcarii dowiedzieli się o mnie Rosjanie. Emigranci. Wyciągnęli, zaopiekowali się,
poduczyli języka. Żyj - mówią - w wolnym świecie. Tu masz papiery, tu pieniądze na dobry
początek i adresy O Anankach - powiadają - nie słyszeliśmy ale Rosjan w Europie aż za dużo.
Każdy przyjmie, napoi, pomoże. Tylko uważaj, co mówisz.
Więc żyję. Kulturalny ten wolny świat. Przesłuchują łagodnie. Tylko nie wiadomo, co
sobie o tobie myślą. Twarze z papieru. Rosjanin jak się przy wódce rozpłacze, to wiadomo, że
jutro doniesie. A ci nie płaczą.
Lodzio słucha i wpatruje się jak zahipnotyzowany Wycieraczki co chwila odsłaniają
przed nim znikający świat. Skupia swoją wolę. Jeśli zmusi je do zatrzymania się w pionie -
wszystko będzie w porządku.
Wte, wewte, wte, wewte, wte, wewte.
Stają w pionie.
Mosur wyłączył silnik.
- To tu - mówi rzeczowo - zaczekam na ciebie.
W hallu budynku ogromna choinka pokryta sztucznym śniegiem. Lodzie otrząsa z
butów prawdziwy. Podaje swoje nazwisko w recepcji. Dostaje przepustkę i numer pokoju. Jak
w radiu.
W pokoju biurko ze sztuczną choinką pokrytą sztucznym śniegiem. Krzesła. Dwóch
mężczyzn w garniturach. Jeden skądś Łodziowi znany Z korytarzy Wolności.
- Hi, Lou - wyciąga rękę.
Mają specjalne kursy uczenia się na pamięć imion pracowników. To buduje właściwą
atmosferę. Camaraderie po francusku. Ale ten mógł zajrzeć w papiery. Wiedział, dokąd idzie i
kogo spotka.
Drugi, starszy łysawy też ściska dłoń Lodzia i mruga porozumiewawczo jednym
okiem. Siadają.
Czy Lodzio potrzebuje tłumacza? Nie, nie potrzebuje. Kawy wody? Chce zapalić?
Nie, nie pali, kawę dopiero co pił. I Hu. Hu jest w porządku. Lodzio w ogóle nie czuje
napięcia.
Łysawy włącza magnetofon. Tani kasetowiec, szczyt kontrwywiadow-czej
technologii. Obaj, Łysawy i Amerykanin otwierają tekturowe teczki.
Imię, nazwisko, data i miejsce urodzenia, adres, miejsce pracy.
Lodzio daje widocznie właściwe odpowiedzi, bo przesłuchujący obsuwają się lekko w
krzesłach z zadowoleniem. Jak Gucio.
- Stan cywilny? - Łysawy mruga porozumiewawczo. Lodzio przez chwilę się waha.
- Rozwiedziony.
- Żona?
- Żona i córka. Chyba są w Szwecji. Nie miałem z nimi kontaktu od dwudziestu lat.
- Są w Holandii - poprawia Amerykanin i stawia ptaszka w swojej teczce. Zdaje się, że
nazywa się Joe. Joe to w slangu wywiadowczym agent w terenie. Ktoś jest jego
prowadzącym. Lodzio nie pamięta, skąd to wie. Za dużo czyta książek w miękkich okładkach.
- Żadnego kontaktu? - upewnia się Łysawy.
- Żadnego. Szkodliwy dla obu stron. To było niepotrzebne.
- Szkodliwy? - interesuje się łysawy - w jakim sensie?
- Charaktery. Upodobania. Różne fale - tłumaczy Lodzio. Niemiec jest
prawdopodobnie szczęśliwie żonaty od trzydziestu lat. Ma dzieci i wnuki. Spotykają się
wszyscy na święta albo nawet mieszkają wspólnie za miastem, w dużym białym domu o
czerwonym spadzistym dachu i zielonych doniczkach pod oknami. Co ma różnica charakteru
i upodobań do małżeństwa? Kontrakt, jak każdy inny. Irracjonalne irytacje, nienawiść i wstręt
nie zostały w nim przewidziane. To katolicki land. Mrugnięcie.
- Dużo pan podróżuje?
Odpowiedź jest prosta, ale przychodzi Łodziowi z niespodziewanym trudem.
- Tylko na urlopy. Tylko do Grecji.
- Dlaczego tylko do Grecji?
- Upodobania.
Dwuznaczność czytelna tylko dla Lodzia. Taką ma przynajmniej nadzieję.
- Żona nie akceptowała pańskich zainteresowań kulturą antyczną? Lodzio docenia
dowcip.
- Rozstaliśmy się jeszcze w Polsce. Ona pierwsza wyjechała - nie odpowiada na
pytanie wprost.
- Ma pan przyjaciół w Grecji?
Joe przechyla głowę. Ma okulary bez oprawek. Może go przenieśli z Pakistanu. Albo
okulary są z przydziału. Skoro pytają, to wiedzą.
- Znajomych.
- Na przykład?
- Tadikopoulos. Dmitri. W Pireusie. Łysawy mruga.
- Czym się zajmuje?
- Prowadzi sklep z pamiątkami. Joe stawia ptaszka.
- Wie, gdzie pan pracuje? Lodzio trochę się wstydzi.
- Wie, że jestem dziennikarzem.
Nie ma się czego wstydzić. Niewinne naciągnięcie prawdy. Niemal wszyscy
pracownicy Wolności należą do związku dziennikarzy Nawet spikerzy W Niemczech dobrze
jest należeć do związków.
- Nie zauważył pan niczego podejrzanego w jego zachowaniu? Przy dłuższej
znajomości?
Lodzio zżyma się. Wewnętrznie. Oczywiście, że podejrzewa Greka o zdradę. O liczne
zdrady. Dmitri żyje z turystów a Lodzio odwiedza go raz do roku. Dmitri prawdopodobnie
jest zwykłym prostytutkiem i dawno należało z nim zerwać. Ale to chyba ich nie interesuje?
- Nie. Nic mi nie przychodzi do głowy. Znowu mrugnięcie. Może oznaczać, że
Łysawy poczeka, aż coś Łodziowi przyjdzie do głowy. Ale to raczej tik.
- Co pan robił siedemnastego lipca, przed południem, powiedzmy około dziesiątej?
Zaskoczony zmianą tematu Lodzio milczy W Grecji był w maju.
- Z grafiku wynika, że miałeś dyżur, Lou - podpowiada Joe. Podstęp by się udał,
gdyby pracownicy Wolności spędzali dyżury w pracy. Ale latem należało to do rzadkości.
Latem siedziało się na kortach albo przy piwie pod Chińską Wieżą. Mariolka wiedziała w
razie czego, gdzie ich szukać. Lodzio kojarzy.
- W dzień zamachu? Odwiedzałem przyjaciela w szpitalu. W Klinice Hoffmanna.
- To naprzeciwko radia? Przyjaciel...
- Bożysław Tuderski. Reżyser nagrań. Wyrostek robaczkowy. Joe stawia ptaszka.
Bozio albo już został przesłuchany, albo właśnie zapadła decyzja o przesłuchaniu Bozia.
Jak oni to sobie prosto wyobrażają, myśli Lodzio. Podłożył bombę u Czechów i
poszedł na balkon kliniki, żeby oglądać swoje dzieło.
- Widział pan wybuch? - Łysawy wpasowuje się w bieg myśli Lodzia.
- Tak.
- I?
- Cóż. Grzmotnęło, posypało się szkło. Pojawiła się chmura. Taka bura, nieruchoma.
- Pan... Bocislau... jak zareagował?
Wściekł się na mnie. Opluł, poniżył, odesłał w diabły Upił się, porzygał. Poszedł spać.
- Był w szoku. On się... przyjaźnił z Lida Mlakoyą, tą, która...
- Tak - ptaszek - ale nie wiedział, że padła ofiarą wybuchu.
- Nie mógł wiedzieć. Mógł przypuszczać. Widzieliśmy, jak szła do pracy Łysawy
mruga i z kolei on zapisuje coś w swojej teczce.
- Jak komentowali zamach koledzy? W pańskiej sekcji? Żartami. Irlandczyk zarobi na
cygara.
- Byli wstrząśnięci. W końcu wszyscy się znamy, lepiej czy gorzej. Równie dobrze
mogło się to przydarzyć nam.
Joe unosi brwi. Z niewiadomych przyczyn Polakom takie rzeczy się nie przydarzają.
Choćby i na to zasługiwali, jak twierdził Bozio.
- Czy zauważył pan coś niecodziennego w zachowaniu kolegów? Zbytkowne wydatki,
albo przeciwnie, kłopoty finansowe?
Ha, ha. Koledzy dzielą się dokładnie na takich, co oddają się zbytkownym wydatkom i
mają przez to kłopoty finansowe, oraz na takich, co skrzętnie liczą i inwestują. Nie ma w tym
nic niecodziennego.
- Nic niecodziennego - stwierdza z mocą Lodzio.
- Hazard? Kobiety? - podsuwa Łysawy z ledwo zauważalną, niezdrową ciekawością.
Sam by pewnie chciał, tylko mu zawód i żona nie pozwalają.
Bozio i Graf, jeśli już im się zechce pojechać do kasyna, stawiają pięćset marek na
kolor. Jeśli wygrają - wydają na towarzyszące im kobiety. Jeśli nie - kobiety muszą poczekać
do następnego razu.
- Zakładają się, kto z nas jest szpiegiem - Lodzio zdobywa się na lekceważący żart.
Joe uśmiecha się z zażenowaniem. Ciekawe, czy kowboje robią to samo.
Dla Łysawego to nowość.
- Na pieniądze?
- Podobno.
-1 kto ma najlepsze notowania?
- Nie wiem. Naprawdę nie wiem. To prywatna zabawa. Nie brałem w niej udziału.
Łysawy i Joe spoglądają na siebie. Tyle wiedzą, a nic nie wiedzą. Hazard. Każdy
ryzykuje, zwłaszcza robiąc w Wolności. Dowodem choćby bomba.
Jak się okazuje nie tylko bomba.
- Co pana łączy z Lotharem Al-Oudjim?
Lodzio jest w próżni. Nie ma pojęcia, o kogo chodzi.
- Nie znam - mówi z lekkim znakiem zapytania. Nie znam? Łysawy mruga. Tym
razem chyba celowo. Lubieżne mrugnięcie katolika znad golonki z piwem. Przesłuchanie jest
po to, żeby klocki same ułożyły się we właściwy wzór.
- Często pan odwiedza dyskoteki? Lodzio zaczyna rozumieć.
- To nic złego, Lou - mówi Joe tonem sugerującym coś wręcz przeciw-”ego.
- Tylko Betiehem.
- No. Lothar Al-Oudji jest właścicielem Betiehem.
- Nie wiedziałem.
- Palestyńczyk, naturalizowany w Niemczech.
- Nie wiedziałem.
- Czasem sam występuje. Śpiewa. Jest bardzo popularny, pod pseudonimem Aaron.
- Tak, wiem. To znaczy, nie wiedziałem, że on się tak nazywa. Chodziłem do
Betiehem. Słyszałem Aarona. Widziałem.
-1 co pana z nim łączy?
Skoro pytają, to wiedzą. Lubi śmierdzące trociczki i ma płytę Wagnera. Udaje Żyda.
Nienawidzi Polaków albo udaje, że ich nienawidzi, żeby udawać Żyda. Cyniczny uwodziciel
niewinnych reżyserów Wolności mających nieszczęście pochodzić z Kielc.
- Stosunek homoseksualny - mówi Lodzie z bezczelną otwartością. - Jednorazowy.
Przypadkowy. Z jego inicjatywy.
Joe zdaje się przyjmować zeznanie z większą przykrością niż Bawar. Kowboje nie
znają życia. Nie współżyją z krowami, nie masturbują się, nie odwiedzają pornoklubów.
Szkodzi karierze.
- Upodobania - kiwa głową Łysawy Może już opowiada w myślach żonie, jakim
gniazdem deprawacji jest Wolność.
I to już wszystko. Wstają, podają sobie ręce. Cywilizowani ludzie w demokratycznym
społeczeństwie, przesiąknięci tolerancją i wyrozumiałością.
- Zalecałbym większą ostrożność w osobistych kontaktach - mówi mimochodem Joe,
już na korytarzu.
Nie wiadomo czemu, Lodzio wie, że nie chodzi o Lothara Al-Oudiego ani o
Tadikopoulosa. Chodzi o kolegów z pracy.
Z trudem odnajduje na parkingu samochód Mosura. Z ulgą wsuwa się w cieple
wnętrze otulone świeżym śniegiem.
- No i jak?
- Tak jak mówiłeś. To ma być przesłuchanie?
- Jedziemy coś zjeść - Mosur wsuwa w stacyjkę klucz - mam dla ciebie propozycję.
RYCERZE OKRĄGŁEGO STOLIKA
- Opieczętowali jego szafkę w Produkcji, wyobrażacie sobie? - w glosie Bozia
brzmiało oburzenie i kwaśna satysfakcja. Pił na śniadanie białe wino, żeby - jak sam mawiał -
zamarynować pozostałe mu organy wewnętrzne. W ten sposób nie zepsują się przed
wycięciem. - Przy okazji oczywiście zajrzeli do naszych szafek!
- To bezprawie. A przynajmniej nadużycie prawa - stwierdził z całą mocą Elegancki
Eugeniusz.
Produkcja składała się z dwóch niewielkich pomieszczeń. W jednym szef, czyli
Powstaniec, ustalał grafik nagrań. W drugim reżyserzy i spikerzy spędzali wolny czas po
swojemu, czekając na wejście do studia. Jedną ścianę zajmowały metalowe szafki na
przedmioty osobistego użytku. Jak w sportowej szatni.
Oburzenie Bozia brało się stąd, że w jego szafce przedmiotami osobistego użytku
okazała się bateria piersióweczek. Szklanych, niewykrywal-nych dla lotniczej bramki przy
wejściu do Wolności.
- Czy to prawda, że Pępek się rozwodzi? - W celu okazania braku istotnego
zainteresowania odpowiedzią na własne pytanie pani Elwira skupiła uwagę na zamówionych
jajkach na miękko.
- Służę pani, pani Elwiro - Graf podawał jej przez stół swoją złoconą gilotynkę.
- Zapytali, czy mogą rzucić okiem. A Powstaniec im pozwolił.
- W takim razie nie było naruszenia prawa. Pępek siedział przy wejściu do kantyny
Trzymał za rękę córkę Heidi. Od jakiegoś czasu był to niemal codzienny widok.
- Może się nauczy po niemiecku - ściągnął wargi zasłuchany w swoją muzykę pan
Stanisław. - Niemcowi wypadałoby. Pani Elwira wolała łyżeczkę.
- Bytem przy tym - powiedział Graf-jak zeznawał w sprawie wypadku
samochodowego Marylki. Obywatelstwo, pyta sędzia. Niemieckie, mówi Pępek.
Narodowość, pyta sędzia. Niemiecka, mówi Pępek...
- Dziadek w Wehrmachcie - wtrącił pan Marian tonem kpiącego przypuszczenia -
mhm, mhm.
- Co pan może powiedzieć o przebiegu incydentu, pyta sędzia. A Pępek na to:
„Iśbrałhe ajnendolmeczer, bite”.
- Nie wierzę, żeby Lodzio miał coś na sumieniu - twarz pana Juliana miała jeszcze
bardziej przygnębiony wyraz niż zwykle.
- Myślałem, że nasz kolega, chodzący dowód na dobrodziejstwo eutanazji, już dziś nie
przemówi. Nawet sztukę wchłaniania swojego dietetycznego jogurtu opanował w stopniu
wykluczającym poruszanie ustami - pan Stanisław odchylił się w krześle. Szare światło z
zaszronionych, wąskich okien pod sufitem, posłusznie obrysowało jego profil. - Kto tu mówi
o sumieniu? Chodzi tylko o to, po czyjej stronie wykonuje się powierzone zadania.
Przy stoliku pod przeciwległą ścianą Ukraińcy namiętnie grali w domino.
- Żona Pępka wjedzie mu na pensję - Elegancki Eugeniusz oglądał swoją
wypielęgnowaną dłoń, z zadowoleniem stwierdzając na niej brak obrączki.
- Cztery siódme - mruknął pan Marian z głębi własnych doświadczeń.
- Moim zdaniem każdy z nas powinien być jak żona Cezara - oświadczyła pani Elwira
- poza wszelkim podejrzeniem.
- Lodzio od dłuższego czasu trzymał się osobno - rzucił Bozio mimochodem, spoza
przejrzystej gardy opróżnianego kieliszka. - Heidi! Noch ein mai das selbe.
- Und fur mich - dorzucił z przyzwyczajenia Graf. Pan Marian pozostał przy herbacie
z Jagermeistrem.
- Może znalazł lepsze towarzystwo - zauważył pan Julian z niezmiennym
przygnębieniem.
Nikt się nie obejrzał. Wszyscy wiedzieli, że Lodzio siedzi trzy stoliki dalej, między
Węgrami a Tadżykami, w towarzystwie Pięknej Julity i Mosura.
- Każdy szuka naturalnego otoczenia - w słowach Eleganckiego Eugeniusza
dźwięczała pogardliwa dwuznaczność. Nie rozwinął tematu.
- Mhm. Mhm. Mariolka mówi, a Mariolka wie lepiej chyba niż Gucio, że
rozpracowano komunistyczną siatkę szpiegowską w Grecji. W Pireusie.
- W Pireusie - powtórzył znacząco Bozio.
- Co ten znowu tutaj robi? - zepsuł ekscytujące napięcie Graf. Przy wejściu pojawiło
się dwóch mężczyzn. Jeden z nich, w samej koszuli i krawacie, przykucnął pod ścianą i zaczął
posuwać się wzdłuż niej krokiem zapaśnika sumo. Drugi, dostrzegłszy przez całą salę ich
spojrzenia, wykonał głęboki, uprzejmy ukłon, po czym przysiadł się do Amerykanów, z
identycznym ukłonem zapytawszy wprzód o pozwolenie.
- Turysta? - pani Elwira uniosła kruczoczarne brwi. -1 on chyba czasem jada.
- Nie. Mówię o tym - Graf wykonał ruch podbródka w kierunku mężczyzny, który w
pozycji kucznej nadal przemieszczał się wzdłuż ściany Do wysokości metra opasywała ją
boazeria z cienkich listewek, więc wyglądał jak goryl w koszuli i krawacie obchodzący
miarowo własną klatkę.
- Lodzio spędzał wszystkie urlopy w Grecji - pan Marian drążył swoją koleinę,
odporny na zewnętrzne impulsy - Podobno znaleziono jego telefon nie w tym notesie, co
trzeba.
- Upodobania upodobaniami. Po co od razu dawać telefon - dodał mściwie Bozio. -
Irlandczyk? Sprawdza kaloryfery. Trudno, żeby sprawdzał zimą klimatyzację.
Graf się zdziwił.
- Myślałem, że mamy taką klimatyzację, co to latem chłodzi, a zimą grzeje. Zdaje się,
że są takie.
- Gdyby tak było, to on nie miałby z czego żyć. - Bozio wyciągnął rękę ku boazerii. -
Na mój gust kaloryfery grzeją, a klimatyzacja chłodzi. Od pół roku nie mogą z tym dojść do
ładu. Im się nie spieszy, przynajmniej do grudnia. Potem muszą wydać pieniądze, żeby
centrala nie obcięła budżetu. A nam się pocą nogi i marzną głowy.
- Numer telefonu to jeszcze nie dowód - westchnął pan Julian. - Kto wie, w jakich
notesach można znaleźć nasze telefony?
- Mój jest zastrzeżony! - pani Elwira podniosła obie dłonie w obronnym geście. - To
elementarna ostrożność.
- Ale Lodzio ma pani telefon. I jeśli się okaże, że jest tym, kim pani myśli, że jest, to i
pan znajduje się w kręgu podejrzanych. - Pan Julian heroicznie bronił Lodzia.
- My wszyscy, panie Julianie, my wszyscy.
- Pani, pani Elwiro, łatwo być żoną Cezara - siwa głowa pana Stanisława rzeczywiście
wyglądała na wyrzeźbioną z lodu. - Ale my, zwykli śmiertelnicy, niewolni od grzechu...
Mąż pani Elwiry miał na imię Czarek. Liczył, że po przejściu Powstańca na emeryturę
zostanie szefem produkcji.
- Byłem raz u Lodzia w domu - skrzywił się Elegancki Eugeniusz - ma całą kolekcję
szklanych szkaradzieństw. Dawid Michała Anioła, Dawid Celliniego, cały kiczowaty Parnas,
Zeus, Apollo, Platon. Odlewane albo rżnięte. Brrr.
- Ja zbieram znaczki - wzruszył ramionami pan Julian.
- Mariolka słonie - wtrącił Graf.
- A ja hipopotamy - klasnęła w dłonie pani Elwira - mam największy zbiór w
Niemczech, jeśli nie w Europie.
- Kwestia smaku - podsumował Elegancki Eugeniusz z miną sugerującą, że wszelkie
zbieractwo prowadzi do dewiacji, a od dewiacji do agenturalności jeden krok.
- Sorry - Irlandczyk wcisnął się między Grafa a boazerię.
- We’ve been looking here - poinformował go Bozio. - It works.
- Thanks. I think, I’ll check it myself. Thanks anyway - Musi zarobić na chleb - Graf z
trudem przysunął się do stołu.
- Na cygara.
- „Faryzeusze - podjął pan Stanisław zadowolonym głosem proroka, któremu
wszystko się zgadza. - Oczyszczacie to, co jest zewnątrz kubka i misy; ale to, co jest
wewnątrz was, pełne jest łupieżstwa i złości”. Święty Łukasz. Jedenaście, trzydzieści
dziewięć. Lodzio może nie wygląda na bohatera naszych czasów, ale to jeszcze nie czyni z
niego Judasza. To, że budzi podejrzenia pana Mariana czy pani, pani Elwiro, raczej go
dyskwalifikuje jako agenta. Dobry agent nie budzi tak łatwo podejrzeń. Nie trzyma się na
uboczu, nie zbiera kiczowatych bibelotów i nie jeździ co roku na urlop w to samo miejsce.
Dobry agent jest czysty i przejrzysty jak... - jedna powieka uniosła się w stronę pani Elwiry -
jak żona Cezara. Ten „as wywiadu” sprzed sześciu lat, jak mu było...
- Pieczarka - podsunął niechętnie pan Marian.
- Pieczarka. Nikt go nie podejrzewał. Dusza człowiek. Urkowicz jeździł z nim na
narty Nasz Marchlewski pił z nim wódkę i dyskutował o przedwojennych socjalistach. Nasza
żona Cezara grała z nim w brydża. Dopiero kiedy zniknął, każde z was zaczęło sobie
przypominać, jakie to wszystko było podejrzane. Skąd tak dobrze jeździł na nartach? Mocna
głowa, duża wiedza, pewnie przeszedł przeszkolenie. Gdzie lepiej wkraść się w czyjeś łaski,
jak nie przy zielonym stoliku, wspólnie licytując szlemika w bez atu? Lub przegrywając
okrągłą sumę do obiektu swojej inwigilacji? Gdyby się naprawdę okazało, że Lodzio przejął
jego zadania, to znaczyłoby, że komunistyczny wywiad schodzi na psy Ja bym już raczej
stawiał na Turystę.
- Ile by pan postawił? - pytanie Eleganckiego Eugeniusza miało retoryczny charakter.
Oszczędność obu panów była przysłowiowa.
- Mhm, mhm. Ja nadal twierdzę, że Pieczarka nie przyjechał tu jako agent. Może go
zwerbowali później, szantażem albo co. Miał kosztowne przyzwyczajenia.
- Umiał pić - przypomniał sobie Graf i podniósł rękę, żeby zwrócić na siebie uwagę
Heidi.
Pani Elwira uznała za stosowne zdystansować się do pochwał niesławnej pamięci
Pieczarki.
- Przy prawdziwym brydżu mówi się o brydżu - oświadczyła z naciskiem - zresztą
grałam z nim może dwa razy Kiedy zabrakło czwartego. I nigdy nie miałam do niego
zaufania.
Pan Stanisław schylił swą lodową głowę przed jej przenikliwością.
- Kobieca intuicja - skwitował z ironicznym westchnieniem.
- Mnie się też ten Turysta nie podoba - stwierdził Bozio z przekonaniem. - Taki jakiś
obły Obły Turysta dyskutował o czymś z Amerykanami, dokonując nie lada sztuki. Udawało
mu się jednocześnie trzymać w powietrzu szklankę herbaty i kłaniać nisko każdemu z
rozmówców, który akurat zabierał głos. Z oddalenia wyglądał jak jedna z tych figurek, psa,
mnicha lub Chińczyka, które ustawia się przy tylnej szybie samochodu, by pod wpływem
najlżejszego impulsu wszystkiemu potakiwały.
- Urzędnik Wolności - mruknął pan Stanisław, wycofując się w swoje wewnętrzne
zasłuchanie - smutna postać. Jak głodny kucharz. - Trudno było stwierdzić, czy mówi o
Turyście, czy ogólnie o obecnych.
- O czym oni tak rozprawiają? - Graf upił łyk wina i skrzywił się. - Ciepłe.
- O nowym dyrektorze - wzruszył ramionami Elegancki Eugeniusz. - Kiedy idzie fala,
trzeba się czegoś złapać. Tylko ten pan nie wie, że o takich sprawach nie rozmawia się z
Amerykanami przy śniadaniu.
Sam był ostatnio stałym gościem w skrzydle amerykańskiej administracji.
Podejrzewał, że podobnie jak pozostali.
- Trudno pracować w takiej atmosferze - pokręciła głową zatroskana pani Elwira.
- Rzeczywiście duszno, prawda? - ożywił się Graf. - Wchodzę z ulicy do budynku,
otoczony zimowym powietrzem i czuję, jak po drodze do pokoju, krok za krokiem jest go
coraz mniej. Jakby mnie ktoś z niego rozbierał.
- To te kaloryfery - wyjaśnił Bozio. - Dlatego wino jest za ciepłe.
- Myślisz?
- Chińczycy mówią, że kogo ukąsi wąż, ten będzie się przez cale życie bał ukąszenia
szczura.
Sentencja pana Juliana wytrąciła pana Stanisława z dopiero co osiągniętej nirwany -
Czego tu się bać? Że ktoś z nas zawiedzie zaufanie pozostałych? Wystarczy nie ufać. Nie
musimy sobie ufać ani się specjalnie lubić, żeby dobrze robić to, co do nas należy Dlaczego
szanujemy Gucia? Dlatego, że nam nie ufa. Zna nasze wady i to mu wystarczy. W pewnym
stopniu gwarantują naszą lojalność. Nie ufa zaletom. Zalety to pokusa niezależności. Kto lubi
niezależnych? Nawet Jahwe upodobał sobie Abrahama, kiedy się okazało, że ów gotów jest
złożyć własnego syna w ofierze. Ja bym się raczej nie sprawdził w takiej próbie. Na szczęście
mam więcej wad niż zalet, dzięki czemu dobrze nam się z Guciem współpracuje. Wie, czego
ode mnie nie wymagać.
- Kokiet - pogroziła palcem pani Elwira.
- Doskonałość niepokoi - ciągnął pan Stanisław - proszę spojrzeć na pana Eugeniusza.
Nic mu nie można zarzucić, może prócz uprzedzenia do Tadżyków, które jest, jak mniemam,
natury estetycznej. Doprawdy trudno lubić człowieka, jeśli nie można się do niczego
przyczepić. Ale widocznie Gucio wie coś, czego ja nie wiem. Inaczej pan Eugeniusz, przy
wszystkich swoich zaletach, raczej by tu nie pracował. Ani pan Juliusz, postać nieskazitelna,
co w jego wypadku oznacza brak talentu. Ale ma zasadniczą wadę, która dla Gucia jest
bezcenna: naiwne, dziecięce wręcz zaufanie do ludzi. Czyż w innym wypadku byłby tak
wiecznie przygnębiony? Wszyscy, jak tu jesteśmy, dzień w dzień, każdym słowem, każdym
czynem sprawiamy mu głęboki zawód.
- Elegancki Eugeniusz nie wiedział, sądząc po jego minie, czy ma się czuć urażony,
czy wyróżniony charakterystyką pana Stanisława.
- Oddałbym część moich zalet, byle zyskać pańską sympatię - powiedział na wszelki
wypadek.
Pan Stanisław odchylił się na krześle.
- Na co panu moja sympatia?
- Czy to już koniec pańskiej listy nieskazitelnych? - pani Elwira najwyraźniej czuła się
pominięta.
- Kobiety zwłaszcza wyjątkowe, wymykają się czułkom mojego aparatu poznawczego
- stwierdził pan Stanisław z ironiczną galanterią i powrócił do słuchania swojej wewnętrznej
muzyki.
- Mhm, mhm - Urkowicz uznał za stosowne wypełnić czymś nagłą riszę.
- Anioł przeleciał - stwierdził ponuro pan Julian.
Trzy stoliki dalej zabrzmiał beztroski, otwarty, szczery śmiech. Wszyscy się obejrzeli.
Ich zdziwienie nie miało granic i natychmiast przeszło w głębokie zgorszenie.
Śmiała się Piękna Julita, śmiał się Mosur, a najszczerzej i najgłośniej, niemal do łez,
śmiał się podejrzany Lodzio.
Nawet Ukraińcy podnieśli głowy znad domina.
ETER
Trudno precyzyjnie określić granicę, na której kończy się czas legendarny narodu
Ananków, a rozpoczyna jego czas historyczny. Trudność ta spowodowana jest dwoma
zjawiskami. Specyficznym, można by rzec - beztroskim stosunkiem Ananków do
teraźniejszości oraz szczególnym upodobaniem do opowiadania o sobie.
Przez niemal tysiąc lat burzliwych, choć mało znanych i słabo udokumentowanych
dziejów Anankowie nie zatracili zwyczaju porozumiewania się w sprawach doraźnych,
codziennych i aktualnych, za pomocą rogów koziorożca. (Odkąd wyginęły koziorożce,
nauczyli się wyrabiać instrumenty z drzewa, potem z blachy, a na koniec z rogopodobnego
plastiku.) Ten system komunikacji, z natury sprowadzony do jednoznacznych informacji typu
„chodź tu”, „uważaj”, „zobacz” oraz do wyrażania najprostszych uczuć „podoba mi się to”,
„nie zgadzam się”, „mam ochotę na robienie wiatru”, „trzeba zniknąć”, wytrzymał próbę
czasu. Zdał także egzamin w licznych walkach obronnych z najeźdźcami, jako rodzaj
trudnego do złamania szyfru. Sowieccy okupanci, po początkowym okresie krwawej,
ideologicznej wojny o „nową świadomość Ananki” zaczęli nawet wspierać ginący już kunszt,
biorąc go za egzotyczną formę sztuki ludowej. Przy kinoteatrach i domach kultury tworzono
zespoły rogaczy, spośród których z czasem mianowano artystów ludowych Rosyjskiej
Socjalistycznej Republiki Radzieckiej.
Nawiasem mówiąc stwarzało to zabawne sytuacje. Podczas oficjalnych akademii,
podczas których miały miejsce obowiązkowe „części artystyczne”, czyli występy zespołów
folklorystycznych, zmęczeni przemówieniami dygnitarze zasiadali w pierwszych rzędach, a
rogacze wychodzili na scenę. Po czym zgodnie wykonywali, co mieli do wykonania, rzęsiście
oklaskiwani przez dostojnych gości, nieświadomych faktu, że właśnie zostali nazwani (w
muzycznym języku Ananków) „synami tchórza i węża”, na których „trzeba uważać, bo
śmierdzą”; „Oby nigdy nie byli w stanie zrobić wiatru”, bowiem „dzieci ich podobne są do
pająków, najnieszczęśliwszych jak wiadomo stworzeń na ziemi, skazanych na życie we
własnej sieci”. Obecni na sali słuchacze zdolni pojąć wymowę dźwię ków nie posiadali się z
dziecinnej radości na widok upokorzenia zadowolonych z siebie komunistycznych Hanaków.
Nie zmienia to jednak faktu, że ów język, tak przydatny w walce partyzanckiej czy
działalności dysydenckiej, nie nadawał się do rejestracji wydarzeń historycznych. „To, co jest,
zasługuje na uwagę dopiero wówczas, gdy stanie się tym, co było” - brzmiała recepta
Ananków na problem poznania. „Wtedy da się o tym opowiadać”. Wiadomo zaś (tu
Anankowie nie różnią się zbytnio od innych narodów), że gdy opowiada się o sobie -
rzeczywistość historyczna zdradza nadzwyczajną łatwość przekształcania się w rzeczywistość
legendarną.
Za początek historii Ananków musimy więc przyjąć czas, gdy zaczęli o nich
opowiadać inni.
Pierwsza znana i zachowana relacja zewnętrzna o istnieniu Ananków pochodzi
prawdopodobnie z końca dwunastego wieku, choć odczytana została dopiero w wieku
osiemnastym. Przypuszczalną datę jej powstania ustalono przez odtworzenie niezwykłych
dziejów tego dokumentu. Został on odkryty w burgundzkim zamku Brieux, nieopodal
Beaune, przez pedantycznego poszukiwacza staroci związanego z oświeceniowym
środowiskiem Encyklopedystów. Nie poprzestał on na przetłumaczeniu i skomentowaniu
opowieści o Anankach, tak pasującej do modnej wówczas teorii o „szlachetnym dzikusie”.
Udowodnił ponad wszelką wątpliwość, że autorem relacji jest niejaki Hjólm, Wiking w
służbie cesarza Konstantynopola, a spisał ją cesarski skryba na użytek sądu, jaki odbył się nad
wzmiankowanym Hjólmem. Jak wiadomo, w latach 1202-1204 odbyła się czwarta wyprawa
krzyżowa, tym różniąca się od pierwszych trzech, że prowadzona przez chrześcijan przeciw
chrześcijanom. Katoliccy rycerze z Francji, Flamandii, Burgundii i Wenecji zdobyli i
splądrowali Konstantynopol, nawracając na prawdziwą wiarę łacińską tych, którzy przeżyli
ów osobliwy akt miłosierdzia. Wówczas dokument musiał wpaść w ręce rycerza de Brieux.
Trudno powiedzieć, czemu w ogólnej gorączce mordów, gwałtów i grabieży nie uległ
zniszczeniu. Być może ze względu na towarzyszące mu mapy, de Brieux uznał, że zawiera on
wskazówki, jak dotrzeć do ukrytych kosztowności. Być może obrońca Chrystusa chciał mieć
po prostu materialną pamiątkę swych chwalebnych czynów. Manuskrypt był bogato
oprawiony, a słowo pisane budziło lękliwy szacunek niepiśmiennych krzyżowców.
W każdym razie relacja musiała zostać spisana przed wspomnianymi wydarzeniami w
świecie chrześcijańskim, a z zawartych w niej informacji wynika, że już po triumfalnym
podboju całej niemal Azji przez Czyngis-Chana.
Hjólm i jego drużyna stanowili zbrojną eskortę cesarskiego urzędnika podatkowego.
W jaki sposób wyprawa, która trwała sześć lat, dotarła aż za Ural, nie wiadomo. Hjólm
zeznał, że cesarski poborca zmarł na tajemniczą chorobę podczas przeprawy przez płytkie
morze (prawdopodobnie dzisiejsze Kaspijskie), a on sam ze swoimi towarzyszami zabłądzili,
poruszając się jedynie wzdłuż rzek, które okazały się nie tymi, za jakie je brali.
Prawdopodobniejsza jest jednak wersja przyjęta przez cesarski trybunat, że Wikingowie zabili
eskortowanego i szukali dróg powrotu do swoich stron rodzinnych. Przemawia za tym fakt, że
kierowali się cały czas z grubsza na północ.
Tak czy inaczej dotarli, według słów Hjólma, do niezmierzonych lesistych terenów u
stóp wysokich gór, gdzie napotkali lud zupełnie niepodobny do dzikich, nieokrzesanych,
niemal półzwierzęcych plemion sprawiających im po drodze niemało kłopotów. An’ka, jak
nazywa napotkanych przedsiębiorczy komes, byli dorodni, pogodni, czyści i gościnni.
Pojawili się spoza drzew tak niespodziewanie, że sześciu podróżników, choć z natury,
wychowania i zawodu walecznych, uznało rozpoznanie bojem za mało praktyczne.
Pozostali wśród Ananków na dłużej z kilku zasadniczych względów. Byli wyczerpani
wędrówką w nieznane. Siedziby gospodarzy wydały się przytulne i bezpieczne, a kobiety
urodziwe i przychylne. Wreszcie dano im do zrozumienia, że dalej w tym samym kierunku,
czyli na północ, nie ma co iść. Z całą pewnością jest tam koniec świata albo coś jeszcze
gorszego. W każdym razie żaden z Ananków, który się tam zapuścił, nie powrócił.
Oczywiście nie sposób wykluczyć, że rozciąga się tam kraina tak cudowna, iż wędrowcom
ani w głowie podejmowanie trudów drogi powrotnej. Ale Anankowie uznawali to za mało
prawdopodobne.
Wkrótce Wikingowie brali już udział w codziennym życiu An’ka. Polowali, budowali
wzmacniane drewnem i kamieniami ziemianki, zasiadywali do wspólnych, wieczornych
opowieści. Dziwowali się obserwowanym obyczajom. Gospodarze ze swej strony zdawali się
zupełnie nie dziwić inności przybyszy.
„Są tak łagodni, że aż obojętni - zeznawał Hjolm - być może dlatego, że mało mówią
między sobą. Wiele czasu poświęcają też przyjemnościom cielesnym, co jak wiadomo, jest
dosyć wyczerpujące na dłuższą metę. Nie znają piwa ani innych mocnych trunków, nad czym
bardzo ubolewaliśmy, a pokrzepiają się szlamowatą cieczą „Hu” uzyskiwaną z grzybów
drzewnych, która nie dodaje mężowi odwagi ani siły, a raczej skłania ku pogodnym i
niefrasobliwym myślom. Nie kłócą się o kobiety Kobiety nie kłócą się o mężczyzn. Łączą się
w pary według chwilowego upodobania i nie istnieje wśród nich zwyczaj posiadania na stałe
żony czy męża. Dzięki temu i my nie narzekaliśmy na samotność w chłodne noce.
Ich wodzem, czy jak to nazywają „Hanakiem”, była kobieta, ale wyjaśniono nam, że
płeć nie odgrywa roli w wyborze na to stanowisko. Hanak nie ma zresztą żadnej władzy nad
pozostałymi oprócz szacunku i wdzięczności. Czemu je zawdzięcza, nie udało mi się
dowiedzieć. Ma to coś wspólnego ze snem i śmiercią. Hanakowi nie przysługują także żadne
zaszczyty Wręcz przeciwnie, tylko jemu nie wolno zażywać cielesnych rozkoszy Wielce mnie
to bolało, gdyż Mora, Hanak An’ka za czasów naszego wśród nich pobytu, wydawała mi się
wyjątkowo przystojną niewiastą, godną zdrowego Wikinga. Po sposobie, w jaki na mnie
patrzyła, domyślałem się, że i ona tak uważa. Ale nic z tego nie wynikło.
Oprócz podziału na myśliwych, budowniczych i opowiadaczy zauważyłem wśród
moich gospodarzy także inny podział, niezależny od płci. Dorodniejsi i silniejsi - zarówno
mężczyźni, jak kobiety wykonują czynności, które nazwalibyśmy męskimi. Słabsi i
niepozorniejsi, także obu płci - pełnią funkcję kobiet, również w sprawach cielesnych. Nie są
jednak uważani za coś gorszego, nie podlegają żadnemu przymusowi. Robią po prostu to, do
czego się nadają, nie robią tego, do czego się nie nadają. Wszyscy wyglądają na
zadowolonych z takiego porządku”.
Istnieje też grupa An’ka, która trzyma się osobno. Nie podlega ona ogólnym prawom.
Nie bierze udziału w wieczornych opowieściach, ale - jak się zdaje - z własnej woli. Mówiono
mi, że są to potomkowie wędrowników. Uważają oni, że życie An’ka ułożone jest nie tak, jak
powinno, i tylko oni znają właściwy sposób, dzięki wiedzy swoich przodków, która przez
większość została jednak zapomniana lub odrzucona. Nie próbują jednak narzucić tej wiedzy
innym i nie zdradzają rozgoryczenia swoim odosobnieniem. Być może dlatego, że również
piją „Hu”. Są traktowani na równi z dziećmi i osobami niespełna rozumu. Tylko oni, jak się
zdaje, mają prawo wykonywania w kamieniu i drzewie ludzkich i zwierzęcych podobizn,
który to kunszt opanowali w wysokim stopniu.
Nie byliśmy pierwszymi obcymi, z jakimi zetknęli się An’ka. Pokazywano nam
wysokie stosy ułożone z czaszek, które, jak się później zorientowałem, wyznaczały granice
terytorium tego ludu. Z opowieści wynikało, że jakiś czas temu doszło do krwawego najazdu,
a te czaszki należały wyłącznie do jego ofiar, czyli pobratymców naszych gospodarzy. An’ka
nazywali najeźdźców kozłami i pokazywali mi ich wizerunki. Były to rzeźby kudłatych
jeźdźców na kudłatych koniach. Jak zrozumiałem, to właśnie owi skośnoocy wojownicy
dokonali podboju i ustawili te osobliwe słupy graniczne. Poza okresowym ściąganiem danin
w skórach, mięsie i wyrobach rękodzielniczych, nie wtrącali się więcej w życie An’ka”.
Dalej Hjólm opowiada o wierzeniach religijnych Ananków, ale jako świeży, a może
tylko tymczasowy chrześcijanin, plącze się w mało przejrzystych skojarzeniach. Z jednej
strony, uważa, że świętość drzewa i huby przybliża Ananków do chrześcijaństwa, ponieważ
jest odzwierciedleniem świętości Chrystusa na Krzyżu. Z drugiej strony, wielkie znaczenie,
Jakie przywiązują do pioruna i ognia, przypomina mu własnych (byłych) bogów północy,
Thora i Lokiego. Symbolicznie rozumiana legenda o zjedzeniu Mosura i obyczaj picia matki
Huby kojarzy mu się znów z komunią i naukami, jakich musiał liznąć, dostawszy się na
służbę cesarza Konstantynopola. Nierzadki to przypadek chaosu, wynikłego z amatorskiego
podejścia do spraw wiary.
Nie osiągnąwszy celu, to znaczy nie zdobywszy pięknej i niedostępnej dla nikogo
Mory, Hjólm postanawia wracać. Dwóch jego towarzyszy decyduje się na pozostanie wśród
Ananków, czemu ci się wcale nie sprzeciwiają. Komes bierze ze sobą, jak wynika ze spisu,
kilka przedmiotów codziennego użytku, rzeźby kozłów i Mosura oraz bukłak Hu - wytwory
odkrytej przezeń cywilizacji. Po czym po pełnej trudów i niebezpieczeństw podróży (opisanej
szczegółowo, acz - zapewne pod wpływem napoju Ananków beznamiętnie) powraca do
Konstantynopola. Okrężna to droga do rodzinnych fiordów, ale najwyraźniej jedyna, jaką
znał.
Skrupulatny „dokument z Brieux” kończy się wyrokiem sądu cesarskiego. Za swoje
odkrycia i przywiezione eksponaty Hjólm został nagrodzony łaską ujrzenia cesarza, syryjską
nałożnicą i srebrnym krucyfiksem. Za samowolę i śmierć powierzonego jego opiece
urzędnika - ścięty.
Mówił do was Jura Mosur. Tu Rozgłośnia Ananków Radia Wolność.
DOZNANIA
Tutaj nikt ich nie podsłucha.
Rozmawiają podniesionymi głosami, przekrzykując zgiełk. Sylaby, słowa, całe zdania
unoszą się w górę, w ruchomą chmarę cudzych sylab, słów i zdań, potrącają je, parzą się z
nimi, pulsującymi gronami podwieszają się u łukowatego sklepienia jak nietoperze. Ruja
słów, z której rodzą się nieprzerwanym strumieniem bękarty bełkotu, mutanty myśli,
wielojęzyczne krzyżówki zmysłów, dziworodki sensu. Miotają się w łożyskach własnego
echa, w powietrzu ciężkim od dymu, od zapachu cebuli, woni piwa i swądu mięs, roztrącane i
zaganiane w stada potężniejącym fortis-simem żeńskiej kapeli.
Tutaj nikt nikogo nie podsłucha.
Śmieją się, co sit w gardłach. Beztroskie grzmoty przetaczają się po pękatej piwnicy
falami, odbijają się od ścian, kolumn, kominków i beczek, powracają do źródeł i wywołują
kolejne spazmy. Śmiech kołysze kamienną posadzką, po której krążą, jak marynarze po
niepewnym pokładzie, krzepkie kelnerki z naręczami litrowych kufli w ramionach. Każda z
nich potrafi wcisnąć między obfity biust a wyciągnięte opiekuńczo, zbielałe z wysiłku
przedramiona dwadzieścia takich urn z grubego szkła z pienistą żywicą. Lawiruje bezbłędnie
między wysuwającymi się ku niej dziesiątkami dłoni, wśród zaczepek i pozdrowień, omijając
bez trudu tych, którzy nieopatrznie wstali i usiłują opanować sztukę chodzenia po
rozkołysanych, granitowych płytach, rechocząc głupawo z własnego niedołęstwa, wpatrzeni
uporczywie w odległy, stały ląd toalety Pośrodku grzmiącej nawy, na podwyższeniu z
surowych desek przystrojonych jedliną, anielskimi włosami i biało-niebieskimi wstęgami,
kapela gra bez przerwy Pięć bawarskich bab, torsy jak kłody, gęby jak patelnie, pocąc się i
radośnie nabrzmiewając czerwienią, zamienia przeboje Si-natry. Beatlesów i Deana Martina
w rodzime umpa, za pomocą perkusji, kontrabasu, cyi, trąbki i puzonu. Niekiedy zabrzmi
swojsko „Dumme Li-se”, poruszy przaśną zmysłowością rubaszne „Mein kleines Mau-
schen!”, zagrzewając najbliższe ławy do rytmicznego rozkołysania, trzasku kufli, podjęcia
melodii, wywrzaskiwania sprośnego refrenu. Co pół godziny muzykę zastępuje zbiorowy,
dyrygowany z podwyższenia toast:
- EinsL. Zwei!... Drei!... Prosit!!! - Każdy to potrafi. Monachijczycy, japońscy turyści,
amerykańscy żołnierze na przepustce, przypadkowi goście. Chóralny rytuał jest tak
oczywisty, tak na miejscu, jak piwo, wurst-salad, precle wielkości talerza i łańcuchy soczystej
białej rzodkwi, które można sobie przecież zawiesić na szyi.
- Założyłam krótką spódnicę - krzyczy Julita, wysuwając spod ławy swoje strzeliste
nogi - żakiet na gole ciało - podniosła oburącz piersi, korygując oszałamiający dekolt - żeby
było widać balkony, i powołałam się na autorytet męża. Poddał się bez walki. Kowboj nie
wie, jak rozmawiać z kobietą, a Żydów się boi.
Julita opowiada, jak załatwiła powstanie Radia Ananków. Jak jedną rozmową z
amerykańskim dyrektorem Wolności uruchomiła cały proces administracyjny. Jak w ogóle
zrodził się sam pomysł.
- To nie było dzieworództwo! - przeczący, energiczny ruch szczupłego palca na
wysokości ślicznie wykrojonych, zmysłowych ust w kasztanowym kolorze lśniących włosów
- w końcu naturalna rzecz w moim narodzie. To on mnie zapłodnił - dwuznaczne spojrzenie
wielkich oczu, wypełnionych tajemnicą naiwności, w kierunku pogodnie niewzruszonego
Mosura. - Wart jest tyle złota, ile sam waży - solidny brzęk wielkich bransolet na smukłym
przegubie, błysk metalu na brzoskwiniowym meszku rozjaśnionej skóry.
Lodzio zdaje sobie sprawę, że silą Julity są kontrasty, nawet sprzeczności. Jest wiotka,
krucha i pastelowa. Gdyby marzył o kobietach, pewnie marzyłby właśnie o takiej, delikatnej,
ulotnej, szukającej obrony przed kanciastym światem. Jednocześnie jednak miała wyraźnie,
ostro określone kontury, jakby została naszkicowana szybkimi, nieomylnymi pociągnięciami
stalówki. Rosyjski w jej ustach brzmiał przenikliwie i bezwzględnie, angielski szyderczo,
jakby gardziła narzędziem, którym się posługiwała. Julita miała w sobie arogancję Fredka,
brata za kark i przyginała do ziemi. Wiedział to; jego była żona nauczyła go boleśnie, jak
rozpoznawać takie pułapki.
Lodzio nie ma wątpliwości, że i Julita patrzy na niego, jak na dobrze znany eksponat.
Nie próbuje go kokietować, nie prowadzi żartobliwego flirtu. Nie chce go uwieść, oczarować
- po prostu przywiązuje go do siebie, zobowiązuje; szczerością, szorstką otwartością,
jednoznacznością. Zażąda w zamian tego samego.
Kapela gra „My Way” Sinatry. Dryblasowaty młodzieniec dźwiga się z sąsiedniej
ławy wdrapuje na nią, niebezpiecznie rozchwiany, tryumfujący Podnosi ręce ku sklepieniu,
jakby chciał uciszyć zgiełk; ale on chce go wzmocnić, uporządkować w rytm hymnu swojej
indywidualnej, poplątanej egzystencji. Góruje za plecami Julity wpatrzony w pękate muzy-
kantki jak w gwiaździsty sztandar, dyryguje nimi za pomocą cygara wielkości laski dynamitu
wetkniętego między palce prawej ręki, cygara, o którego istnieniu zapewne nie wie. Unosi go
ku neogotyckim łukom pionowy podziw towarzyszy biesiady, pokrzykujących ekstatycznie,
jak w murzyńskim kościele, zachęcające „come on, come on” i „oh, yeah, oh, yeah!”. Ale
wywyższeni będą poniżeni. Prorok traci równowagę i w kilku zwolnionych, nieporadnych
fazach osuwa się w tył i w dół.
Młoda, krótko ostrzyżona głowa ląduje na talerzu Julity, wśród mokrych od oliwy
aureol cebuli.
- I’m sorry, babę, I’m sorry - mruczy dryblas, nie wypuszczając cygara spomiędzy
paluchów, ale widać, że wcale mu nie jest przykro; przeciwnie - jest zachwycony swoją
przygodą i niespodziewanym pojawieniem się w zasięgu jego wzroku apetycznej buzi. - Gee!
Whata chick! - stęka i obiema dłońmi (plus cygaro) chwyta twarz Julity która niemal w nich
znika, podciąga się ku niej i z przekonaniem ją całuje. To się nazywa galanteria! Natychmiast,
jakby zdając sobie sprawę, że taka lala nie może tu siedzieć bez towarzystwa, odwraca się ku
Łodziowi i Mosurowi, dając im do zrozumienia gestem cygara, że wszystko w porządku, to
broń Boże gwałt na ich prywatności, a jedynie spontaniczny i niewinny hołd urodzie.
- Fuck off - powiada słodko obiekt jego adoracji.
Wraca szczęśliwy do własnego stołu między okrzyki uznania kolegów i podejmuje
wątek „My Way”.
Julita, lekko może urażona, że Mosur nie stanął w jej obronie, podnosi kufel do
swoich idealnych ust. Grube szkło i gęsta piana tak nie pasują do jej wyrafinowanej
piękności, że w tym geście jest coś obsceniczne-go, w znacznie większym stopniu
wulgarnego niż dopiero co zakończony incydent.
- Dobre to - Julita oblizuje wargi trójkątnym języczkiem - lepsze Jur niż twoja sperma.
Mówi to tak, że nie wiadomo, czy ma na myśli piwo, czy pocałunek Amerykanina.
Lodzio zastanawia się, skąd się bierze u kobiet, które wyjechały z komunistycznego
raju, ta bezwzględna ostentacja w sprawach seksu. Tak sobie wyobrażają nowoczesną
europejskość? Odreagowują lata narzuconej przez ideologię pruderii? Nie po raz pierwszy
styka się z taką zamierzoną sprośnością. W sekcji rosyjskiej do dziś mówi się o słynnej
Jelizawiecie, która przybywszy do Wolności przeleciała wszystkich wartych przelecenia (a
także paru tego niewartych i temu niechętnych, dla okrągłego rachunku), po czym,
osiągnąwszy wiek stateczny przestawiła się na rajfurzenie, z upodobaniem kojarząc zwłaszcza
mężatki z żonatymi. O ile Lodzio wie, związek Julity z Mosurem także jest dziełem
Jelizawiety, czarownicy seksu krążącej z przygarbioną, złośliwą czujnością po korytarzach
Wolności w poszukiwaniu nowych ofiar. Mosur nie reaguje na prowokację swojej pani.
- Rzecz w tym - odzywa się, sącząc Hu - czy Lodzio się zgodzi. Sam nie dam rady. A
trudno, kiedy już Amerykanie się zgodzą, dać w gazetach ogłoszenie „Anankowie pilnie
potrzebni”.
- Amerykanie już się zgodzili - Julita rozkłada ręce, dzwonią bransolety - reszta to
biurokracja, formalności. Ehrenblum ma znajomych w Departamencie Stanu.
Mówiąc o porzuconym mężu po nazwisku, daje do zrozumienia, że nadal nad nim
panuje, choć jest jej obojętny. Profesor, jej własność, zrobi, co ona mu każe.
- Mówimy o wymyśleniu historii nie istniejącego narodu - kręci głową Lodzio.
- Ja istnieję - przypomina Mosur.
- Odtworzeniu, nie wymyśleniu - Julita jest teraz stanowcza i karcąca. - Muszą być
ślady w archiwach, w bibliotekach, w zeznaniach dysydentów albo zbiegłych na Zachód
kagiebowców. Ehrenblum siedział w łagrze z Ananką. Jura pamięta dużo z tego, co mu
opowiadał ojciec. Ty masz tylko nadać temu odpowiednią, radiową formę. Masz wiedzę,
doświadczenie i pisarskie ambicje, tak czy nie?
Lodzio czuje się oszołomiony wrzawą, muzyką, piwem, szybkością zdarzeń.
Zdecydowanie Julita dysponuje twardym chwytem Fredka.
- Czy to jednak nie byłoby nadużycie zaufania?
- Amerykanów? Amerykanie wam ufają? Jesteście ostatnimi, którym ufają
Amerykanie. Amerykanie ufają Moskwie, że zawsze im się sprzeciwi, że będzie z kim
walczyć o demokrację, wolny rynek i naftę. Wy jesteśde najmniej godnym zaufania
elementem w tej grze, niestety niezbędnym, przynajmniej na razie. Trzeba was ładnie oprawić
i wystawić na widok publiczny, eksponaty krzywdy To kosztuje, ale mniej niż samoloty i
bomby Czy oni to robią z laski, ze współczucia, za sprawą wyrzutów sumienia? To Jest w ich
interesie. A jeśli w ich interesie jest ujmowanie się za prawem do życia Polaków, Rosjan,
Węgrów, Mongołów, to czemu nie Ananków?
Julita przerywa i patrzy z uwagą Łodziowi w oczy. Szuka innych, wznioślejszych
argumentów.
- Lodzjo - zmiękcza głos - przecież każda historia jest w zasadzie mitem. Spójrz na
Żydów. Masz niepowtarzalną okazję wzięcia udziału w stworzeniu nowego mitu. Ananka
jako uniwersalny mit człowieczeństwa. Szlachetna, solidna spekulacja, inspirująca układanka
z nielicznych znanych faktów i twojej wiedzy o człowieku. Pomyśl, sama nazwa tego narodu.
Przecież nie oni się tak nazwali. Nazywali samych siebie jakimś tam dźwiękiem. An’ka, czy
coś takiego...
- Dziadek, jeść - wtrąca Mosur.
- A ten grecki skryba skojarzył to sobie z Ananke - z koniecznością, z mrocznym
bóstwem człowieka, bóstwem, któremu nie stawia się posągów. Czy to nie piękne? Nie
straszne? Czy to cię nie rajcuje?
- Stworzyć utopię? - zastanawia się Lodzio już na poważnie, prawie przekonany albo
udający, że dał się przekonać.
- Jaką tam utopię! - lśnią niewinne oczy, brzęczą bransolety wypielęgnowane
paznokcie kreślą w powietrzu błyskawiczne wizje - żadnych utopii, żadnych stanów
idealnych. Odtworzyć naród, ludzi z krwi i kości, którzy jedzą, pieprzą się, w coś tam wierzą,
budują, umierają, walczą...
- Anankowie nie walczą - prostuje Mosur - Anankowie znikają.
- Dlatego mało kto o nich słyszał! Trzeba sprawić, żeby się pojawili! Kompletni, z
pieśniami, z legendami, z bohaterami i zdrajcami, z bóstwami, z głupotą i mądrością! Tak jak
ty się pojawiłeś. Jur - Julita chwyta go za krępą, twardą dłoń - na moje szczęście - dodaje z
niepotrzebną przesadą.
Na sali coś się dzieje, coś się zmienia. Burzliwy chaos układa się w rytmy, porządkuje
się w miarowy łomot i ruch ku górze, ku granatowym od zimowej nocy łukowatym okienkom
pod sklepieniem. Wszyscy wokół wstają i wchodzą na ławy, na stoły, miejscowi.
Amerykanie, japońscy turyści, przypadkowi goście. Jedni po drugich, jedni za drugimi. W
pysznej zabawie, w nieświadomym, krzepiącym poczuciu wspólnoty Zasłonięta nogami i
plecami biesiadników kapela zwiększa jeszcze moc dźwięków, a i tak z trudem przebija się
przez skandujący chór.
Julita chce się przyłączyć, chce się wyprostować na całą swoją atrakcyjną długość w
ciemnozielonym kostiumie, chce tryumfować. Nie puszcza dłoni Mosura, wciąga go na ławę,
podnosi w górę kufel, jak wszyscy.
Lodzio, chcąc nie chcąc, gramoli się za nimi. Rozpoznaje charakterystyczną,
bezczelną frazę „Horst Wessel Lied”.
- Odtworzyć naród - mruczy sam do siebie gderliwie. Ale zamierzona ironia tego
mruknięcia okazuje się niesłyszalna. Nawet dla niego samego.
RYCERZE OKRĄGŁEGO STOLIKA
Stół stał pusty.
- Julianie! - po wzniesionej głowie pana Stanisława przesunął się chłodny blask -
wiesz dobrze, że niejednokrotnie prowokowałem Cię, drażniłem, wyzywałem na pojedynek,
zasypywałem gradem słów i cytatów, do głębi swego jestestwa poirytowany i zaniepokojony
Twoim spokojem, niemal apatią, powściągliwością, z jaką spożywałeś swój dietetyczny
jogurt i walczyłeś z komunizmem. Dziś powiem krótko. Jeśli drwiłem z Ciebie, to w istocie
drwiłem z własnej niemożności dorównania Ci skromnością i pokorą. Jeśli żartowałem, to w
niecnym, pychą powodowanym zamiarze pomniejszenia Twojej powagi. Twego talentu bycia
serio bez ostentacyjnej pompatyczności, pomniejszenia Twych licznych, acz skrywanych
talentów, marnym zaklęciem kawiarnianego dowcipu. Znasz mnie przecież: gdy coś
doskwiera - kpię. Gdy Tobie coś doskwierało - milkłeś.
- Znów mówi o sobie - mruknął Elegancki Eugeniusz do pani Elwiry „Jakżeby
inaczej” odpowiedział mu dyskretny ruch jej ramion.
- Twoja przedwojenna, socjalistyczna młodość (któż z nas nie był wówczas socjalistą,
choćby w intencjach?) przetrwała próbę najstraszniejszej z wojen, okrutny rygor służby w
Legii Cudzoziemskiej, piaskowe burze pustyni, morskie sztormy, choroby, niewolę, ucieczki i
powroty na pierwszą linię frontu. Ileż tych pierwszych linii było w naszym życiu, choć kiedy
ja w obozie koncentracyjnym tylko trwałem, ty żyłeś! Jak Odys usiłując dotrzeć do swojej
Itaki, do swojej Polski. Mówiliśmy o Niej - Wyśniona, ale o Niej się nie śni. Nią się jest!
Tylekroć namawiałem Cię, byś opisał swoją Odyseję, jakież byłyby to tomy utrwalonego
losu, wyjątkowego, jedynego, a przecież tak powszechnego! Ale Twoja skromność na granicy
samoponiżenia, to, co Anglicy zwą „selfefacing”, wzięła górę nad chęcią pozostawienia
własnego śladu w oceanie słów. Nie dotarłeś do Itaki, zamkniętej przed Tobą przez
żarłocznych, barbarzyńskich zalotników, więc nie chciałeś - być może - dokumentować
kolejnej polskiej klęski, jakich tyle w naszej zbiorowej historii. A może nie wierzyłeś, że uda
Ci się utrwalić w piśmie prawdy tamtych chwil, strasznych, goniących jedna drugą,
niweczących tyle istnień, tyle marzeń, które z czasem przeistaczają się w mit, pokarm
przygodowych opowieści z gatunku płaszcza i szpady Nie chciałeś takiej deprecjacji swego
życiorysu.
Ale przecież wierzyłeś w Itakę. Walczyłeś, jak mogłeś z pustoszącymi Ją
barbarzyńcami swoim młodzieńczym idealizmem (tak nie pasującym do dojrzałego wieku
sceptycyzmu i zwątpienia), przekonany - głos pana Stanisława załamał się w kontrolowany
falset, spod zamkniętych powiek wymknęły się łzy - o niewinności wielekroć zgwałconej
Penelopy. Aż pokonał Cię ostatni cios, cios zadany odradzającej się nadziei przez
barbarzyńców, dla których dniem, naturalnym żywiołem jest grudniowa noc.
Pan Stanisław zrobił krok do przodu i wyciągnął przed siebie obie ręce.
- Julianie! Cóż mam mówić od siebie, jeśli mogę powtórzyć za ojcem naszej poezji
niezrównane słowa: „Śnie, który uczysz umierać człowieka i ukazujesz smak przyszłego
wieku, uśpij na chwilę to śmiertelne ciało, a dusza sobie niech pobuja mało! Niech się
nacieszy nieboga do woli, a ciało, które odpoczynek woli, niechaj tymczasem tęsknice nie
czuje, a co to - nie żyć, w czas się przypatruje”. [Jan Kochanowski - Do snu. ]
Pierwsza garść ziemi zmieszanej ze świeżym śniegiem potoczyła się po wieku trumny
Szum niedalekiej autostrady przypomniał zebranym o nie napisanym jeszcze wieczornym
programie.
Stół stał pusty.
Polskim korytarzem przesuwała się od czasu do czasu pani Mariolka donosząca
redaktorom skąpe i niepotwierdzone informacje napływające z kraju. W swoim gabinecie
Gucio prokurował sobie odciski na uchu od słuchawki telefonu.
- Pięćdziesiąt tysięcy internowanych? Dwieście ofiar śmiertelnych! Muszę mieć
źródła! Wiarygodne źródła! Nie dam na antenę czegoś, co może być odebrane jako kłamliwa
prowokacja! Co może być prowokacją!
W sali maszyn pan Stanisław dyktował swoją z lekka przeredagowaną mowę
pogrzebową. On jeden mógł mieć absolutną pewność, że opiera się na nieodwracalnym
fakcie.
Urkowicz wydobywał ze swojej maszyny terkot cekaemu. Znowu byt w swojej
koleinie. Zbrodniczość komuny. Przemoc jedyną kategorią polityczną. Nie musiał wysilać
wyobraźni. Widział to wszystko jako dziecko wygarnięty z domu wraz z rodziną przez
Sowietów. Nocne walenie do drzwi. Rechoczące motorami worony pod bramami domów.
Wyzwolone, niemal radosne chamstwo intruzów, poganiaczy Smród wódki, wilgotnego filcu
i zwierzęcego podniecenia. Milczenie osaczonych, nawet matki i starszej siostry, śmieszna
raczej bariera godności. Wywózka. Etapy. Gołe ściany przejściowych aresztów.
Przemienność zgiełku, wrzasku, bólu, tłoku i długich okresów przygniatającej ciszy
milczenia, strachu. Ucisk w żołądku. Sięgnął do szuflady po szczeniaczka Jagermeistra, na
wrzody na chłód, na to nagłe wyzwanie przed jedenastoletnim mężczyzną, który wyskakuje z
wagonu, stacza się po nasypie i staje na własnych nogach, sam na sam z przestrzenią.
Wyzywa imperium. Pokoik Urkowicza nie ma ścian, imperium nie ma horyzontów, jest wiatr,
ziąb i przewyższająca (wszystko młoda, niezwyciężona wściekłość, która może wędrować
światem bez końca mimo rozmiękających szkolnych bucików, mimo głodu i wyczerpania.
Najpierw trzeba oddalić się od torów, zmylić pogonie, potem zdobyć broń. Ukraść nóż,
wreszcie polecić się Bogu.
Elegancki Eugeniusz uchyla okno i zapala papierosa. Nie przeszkadza mu cierpkie,
grudniowe powietrze. Jak zwykle w chwilach wzniosłego natchnienia widzi siebie z zewnątrz
jako uczestnika, czy uczestników, dramatu i obserwatora. Przerwany Kongres Kultury
Polskiej. Godne postaci, wielkie nazwiska, wyrafinowane umysły i udręczone charaktery
wyprowadzane z marmurowych budynków na rozjeżdżony gąsienicami brudny śnieg
szpalerem zomowców, ociężałych, ale konsekwentnych jak żuki gnojarze półistot,
półautomatów. Poza jego wolą ten korowód zaczyna się komponować w sugestywny obraz,
nową „Melancholię” Malczewskiego. Naukowcy, artyści, myśliciele wypełniają jego pokój
wymownym milczeniem, przesuwają mu się przed oczami, jest ich coraz więcej, rozpoznaje
ich twarze, podziw dla nich bierze górę nad współczuciem, jest każdym z nich jednocześnie i
sobą zarazem, z czołem wspartym na bezsilnej dłoni. Rozpiera go duma upokorzonej, ale
niepokonanej wielkości i smakowita, radosna niemal pogarda dla tępej, brutalnej siły To
wszystko już było. Przypomina sobie targ Zoszczenki, z filozofami na sprzedaż. „Gdzie
leziesz, mordo uczona!” Patos i groteska. Tędy droga. Elegancki Eugeniusz pisze.
Pani Elwira zabiera się do pracy metodycznie. Rozkłada tekturowe segregatory z
wycinkami z prasy z życiorysami, z fragmentami publikacji tych, którzy jednej nocy znaleźli
się w Historii. Jest prokuratorem dla oprawców, obrońcą ofiar, sędzią tych, którzy nie dają się
jednoznacznie zakwalifikować. Bezlitośnie tropi ślady przynależności, akty posłuszeństwa,
układy lojalności. Niczyja postawa nie jest dla niej zaskoczeniem, jest znawcą przetrąconych
kręgosłupów, rówieśnikiem lokajów systemu. Wie lepiej od nich, jakie miejsce zajmują w
rzeczywistej hierarchii władzy wie wcześniej od nich, gdzie się prawdopodobnie znajdą jutro.
Ich mentalność nie jest dla niej tajemnicą, obracała się wśród nich w swoim czasie i wielu
uważało ją wówczas za swoją. Karygodna nieostrożność.
Graf od powrotu z pogrzebu nie napisał ani słowa. Czuje się ogłuszony Dopadła go
okropna beznadziejność bytu. Bezskuteczne sączy białe wino i obraca w pamięci frazę
Armostronga „It’s a Wonderful World”. Widzi trupy całą masę trupów, nic człowieczego,
śmietnik. Nie potrafi o tym mówić, nie umie się zmusić, żeby pisać o potwornościach. Życie
Jest dla Grafa radością, rozmową z pogodnymi ludźmi, smakiem potraw i tworzeniem czegoś,
czego jeszcze nie było, a nie niszczeniem tego, co Jest. Kręci głową nad pustką, którą w niej
czuje. Porozmawiałby z Juliuszem, gdyby Juliusz żył. Jego ponurawy spokój miał w sobie coś
optymistycznego. Biedni ludzie, biedni ludzie - myśli Graf i nie wie co dalej. Zadzwonił do
znanego wirtuoza przebywającego w Stanach Zjednoczonych na tournee w nadziei, że
usłyszy coś o bezsilności przemocy wobec ducha narodu, wobec pamięci, tradycji i sztuki.
Artysta odmówił wywiadu. Nie chciał sobie zamykać drogi powrotu do kraju. Graf zazwyczaj
nie irytował się na swoich stawnych rozmówców, uważał, że nie ma do tego prawa jako
przedstawiciel słuchaczy, ale tym razem nie wytrzymał.
- Będzie pan musiał szybko grać, żeby skończyć przed godziną policyjną! - i rzucił
słuchawkę.
Stół stał pusty Lodzio i Bozio okrążyli go z wahaniem i usiedli, omijając krzesło pana
Juliusza. Czekali na skrypty Uciekli z produkcji, gdzie spikerzy dyskutowali o polityce z
Partyzantem. Partyzant przekonywał, że Solidarność od początku powinna konstruować
państwo podziemne, korzystając z doświadczeń AK. Pępek natomiast był pewien, że jenerał
uratował Polskę przed interwencją Sowietów. Reszta przerzucała się argumentami za i
przeciw z niezmąconą pewnością siebie ignorancji wolnej od odpowiedzialności.
- Wygląda na to, że mamy pracę do końca życia - stwierdził Bozio, przywołując Heidi
podniesioną dłonią. Lodzio myślał o Anankach.
- Es tut mir sehr leid wegen Julius - czerstwa, zatroskana twarz pochyliła się nad nimi
z bawarskim taktem: - Was móchten Się essen, me-ine Herren?
Zamówili flaki.
Pod przeciwległą ścianą Ukraińcy grali w domino. Przy wejściu Turysta usłużnie
klarował coś Amerykanom. Zza sąsiedniego stołu dwóch Czechów kiwnęło im głowami w
powściągliwym geście współczucia. Pojawiła się Julita z jakimś Rosjaninem. Podeszli do
Lodzia i Bozia, żeby poklepać ich krzepiąco po plecach. Ale obaj wyczuwali istnienie jakiejś
bariery Jakby wyszło na jaw, że są zakaźnie chorzy - Założę się, że Ruscy się cieszą -
wybełkotał Bozio z pełnymi ustami. - Wreszcie Polacy mają za swoje.
Nieśmiało zbliżył się do nich srebrzysty Yictor.
- Ajem sóusory - zaszemrał po swojemu - sóusory Sącze trądzik śitułejszn.Nóuhoup!
Nóuhoup!
ETER
Hanak Mosur-Han-Era stał się pierwszym historycznym bohaterem narodowym
Ananków. Jak to bywa z wieloma bohaterami Historii, swój sukces zawdzięczał
odszczepieństwu, zdradzie, determinacji i szczęściu. Niewiele mijając się z prawdą, mógł się
jednak pochwalić zwycięstwem w bezpośrednim boju z armią Czu Juanczanga, założyciela
chińskiej dynastii Ming. Było to jedno z osobliwszych zwycięstw w dziejach.
Jak chce legenda, kariera bohatera zaczęła się od zmiany diety Miody myśliwy w
skrytości ducha podziwiał mongolskich najeźdźców (rzecz nierzadka u pokonanych) i pod ich
wpływem zaniechał picia Hu, zasmakował natomiast w kumysie. Odstępstwo od uświęconego
obrzędu na rzecz obcego i złego obyczaju spotkało się z powszechnym, choć łagodnym
potępieniem spokojnej społeczności i równie powszechnym, choć skrzętnie ukrywanym
naśladownictwem. Efekty nie dały na siebie długo czekać. Zwolennicy „zepsutego mleka”
rychło okazali się bardziej agresywni i przedsiębiorczy niż tradycjonaliści, a poczuwszy
słuszność swego wyboru, uznali za swój obowiązek narzucić go rodakom dla ich własnego
dobra. Jedną z korzyści bycia podbitym jest odkrycie, że samemu można podbijać. O
inteligencji Han-Ery świadczy fakt, że odkrycie to sprawdził w praktyce na własnym
narodzie.
Inna wersja legendy utrzymuje, że był on potomkiem jednego z Wikingów z drużyny
Hjólma, którzy pozostali wśród Ananków, przekładając spokój i przystępność kobiet nad
trudy niepewnej drogi powrotnej. Dowodem na tę tezę miały być nagle napady szału, jakim
ulegał bez widocznej przyczyny; zjawisko zupełnie obce jego rodakom. Zjawisko to można
jednak wytłumaczyć znacznie prościej nieprzystosowaniem organizmu do złożonego
działania kumysu, w końcu produktu zupełnie odmiennej kultury Han-Era zorganizował
państwo w sposób hieratyczny kastowy i planowy. Najwyżej w hierarchii znaleźli się myśliwi
(stąd jego przydomek Hań), którzy stali się teraz wojownikami. Skoro brali na siebie śmierć
wraz z przywilejem zabijania, tylko spośród nich mógł się wywodzić kolejny Hanak. Za nimi
szli budowniczowie, potomkowie mitycznego He-sza, natomiast „synowie Horesza”, czyli
opowiadacze, stracili swoją prestiżową pozycję i zostali zmuszeni do wykonywania robót
pomocniczych. W państwie Han-Ery mógł być tylko jeden Ga-Horesz, oficjalny opowiadacz
pochodzący z mianowania i interpretujący legendy zgodnie z wymaganiami wodza.
Kobiety straciły wszelkie prawa, co początkowo nie bardzo im się spodobało. Szybko
jednak nauczyły się doceniać przyjemności i zalety rywalizacji o najwyżej w hierarchii
postawionego partnera i związane z tym przywileje. Kobieta wojownika nie mogła już
bowiem robić wiatru z budowniczym ani tym bardziej ze zdeklasowanym opowiadaczem, a
że prawo to działało w obie strony miała uzasadnione poczucie wyższości nad mniej
fortunnymi, czyli gorszymi, przedstawicielkami własnej płci. Odkrycie satysfakcji z bycia
lepszą przez związek z odpowiednim mężczyzną okazało się rozkoszną niespodzianką
przemian.
Robienie wiatru w obrębie tej samej płci jako bezproduktywne, czyli nie
przysparzające społeczności ani wojowników, ani robotników, zostało surowo zakazane.
Zaraz na początku Han-Era zyskał silne poparcie Ni-An’ka, owej grupy Ananków,
którzy żyli dotąd niejako na uboczu, utrzymując, że nie musi być tak, jak jest. Stanowili
zamknięty klan „kunsztotwórców”, rzemieślników, artystów i myślicieli, kłopotliwych
zwolenników nowego porządku. Najuleglejszych z nich wódz zatrzyma} dla potrzeb
powstającej armii, z pozostałych zaś uczynił coś w rodzaju kapłanów. Wystał ich w góry
szlakiem mitycznego Mosura z zadaniem odszukania kryształu i zbudowania Świątyni
Prawdy W ten sposób dowartościował ich i pozbył się kłopotu za jednym pociągnięciem.
Zinwentaryzował i zarekwirował na rzecz swoich oddziałów wszystkie rogi
koziorożca, ograniczając w ten sposób podwładnym możliwość porozumiewania się. Decyzja
ta miała poważne konsekwencje. Do dziś Anankowie są raczej małomówni i przeważnie
milczą, zwłaszcza gdy niewiele jest do powiedzenia.
Stworzywszy w krótkim czasie naród jak na owe czasy nowoczesny, wódz przyznał
sobie tytuł „Era”, oznaczający zwycięstwo. Niezadowoleni z takiego obrotu spraw (których w
żadnej społeczności nie brakuje), używali tego słowa do określenia zdrady. W późniejszych
czasach kontaktów z Rosją i cywilizacją europejską dwuznaczność ta prowadziła do
znamiennych nieporozumień. Podobieństwo fonetyczne tytułu „Han-Era” do nazwy stopnia
wojskowego „gienierał” lub do scharakteryzowania ogólnego zjawiska („generał”) sprawiało,
że Anankowie wszystko, co „generalne” traktują z daleko posuniętą ostrożnością jako
niebezpieczne i zdradliwe.
Uprzątnąwszy własne podwórko, Mosur Han-Era stanął przed pytaniem, co dalej. Siła
wymaga ciągłego samopotwierdzenia się, ekspansji, dowodów na rację swego istnienia.
Naturalnym rozwiązaniem wydawało się urzeczywistnienie legend, czyli wyruszenie na
podbój świata. Północ cieszyła się złą sławą, kapłani ruszyli na zachód, z południa przyszli
Wikingowie, czyli mniej więcej było wiadomo, co tam można znaleźć. Han-Era ruszył zatem
na wschód.
Armia jego liczyła trzystu zbrojnych, w tym stu jeźdźców (na oswojonych jeleniach),
dwustu pieszych i około pięćdziesięciu rzemieślników. Prowadził też ze sobą zbliżoną liczbę
kobiet, po części dla wygody własnej i wojowników, po części dla ich wrodzonego sprytu i
talentu obchodzenia się z bronią. Czasy kobiet-Hanaków nie były wcale odległe i nie chciał
zostawić w domu zbyt wielu energicznych (i wiedzących swoje) białogłów w obawie przed
niewieścim zamachem stanu.
Szczęście mu sprzyjało. Imperium mongolskich cesarzy sypało się w gruzy Obszary,
przez które podążał korpus ekspedycyjny Ananków, w poważnej mierze były wyludnione,
drogowskazy piramid z ludzkich czaszek zmurszałe i pokryte trawą. Dawno nie odświeżane, a
zagubione w nie kończących się przestrzeniach oddziały maruderów i wielojęzyczne bandy
pierzchały na widok zorganizowanej siły Wyprawa, wbrew zresztą intencjom wodza,
nabierała w znacznym stopniu charakteru odkrywczo-badawczego ku zadowoleniu
pięćdziesięciu Ni-An’ka. Nie tracili oni żadnej okazji do pogłębienia wiedzy i doskonalenia
umiejętności, bezpieczni pod ochroną nie kryjących irytacji wojowników. Ponieważ znaczna
część Ni-An’ka, w odróżnieniu od zbrojnych, powróciła z wyprawy do domu, Han-Era ze
swymi zdobywczymi zapędami przysłużył się własnemu narodowi, choć zupełnie
mimowolnie.
Najcenniejszą zdobyczą z perspektywy czasu wydaje się kodyfikacja pisma Ananków,
dokonana przez pierwszego Ga-Horesza, kronikarza ekspedycji. Mianowany został na to
odpowiedzialne stanowisko nie ze względu na swój talent narracyjny (jąkał się i pamięcią
dysponował raczej kiepską), tylko dla swej wyjątkowej uległości wobec wodza.
Podejrzewano nawet, że pomimo wprowadzonych przez siebie zakazów Han-Era lubił czasem
robić wiatr ze swoim skrybą. Tak czy inaczej ów zmuszony był przez własne ułomności do
znalezienia w miarę pewnego sposobu utrwalania chwały i potęgi umiłowanego Hanaka.
Kroniki wojny z Chinami nie da się dziś czytać bez zażenowania, tyle w niej przekłamań,
wyolbrzymień i lizusostwa na granicy kultu jednostki, zawiera jednak nieco sprawdzalnych
faktów i stanowi, było nie było, narodowy skarb Ananków - pierwszy zapis o ich istnieniu we
własnym języku - spoczywający, o ile można to stwierdzić z całą pewnością, w magazynach
Muzeum Narodów w Moskwie.
Na szczęście chińska wersja fragmentów rękopisu zachowała się w zbiorach
osobliwości cesarskiego Pałacu Letniego pod Pekinem. Zabrał ją stamtąd, zupełnie niechcący,
angielski pułkownik Flashman, adiutant generała Gordona (wsławionego później bohaterską
śmiercią w obronie Chartumu w Sudanie), podczas plądrowania i unicestwiania tego
wyjątkowego okazu urbanistyki, architektury i sztuki Państwa Środka, w wyniku trzeciej
wojny opiumowej w 1860 roku. Dzięki zainteresowaniu pułkownika osobliwościami, które
dorównywało jego pazerności, wiemy to, co wiemy A wiemy że wiedziony raczej szczęśliwą
gwiazdą niż rozsądkiem, Han-Era dotarł po licznych potyczkach i jeszcze liczniejszych
manewrach unikających przeciwnika w okolice Nankinu, gdzie natknął się na straż tylną Zhu
Yuanzhanga. Nie był wówczas jeszcze cesarzem, lecz tylko przywódcą jednego z wielu
oddziałów powstańczych, zajętym raczej walką o władzę z lokalnymi rywalami niż
wyganianiem Mongołów, którzy zresztą przezornie pozamykali się w twierdzach.
Pojawienie się obcych tam, gdzie spodziewał się swoich, by ich pobić i
podporządkować, musiało go niemile zaskoczyć. Egzotyczne uzbrojenie przybyszów (zbroje
z drzewa, broń o nieznanych kształtach i przeznaczeniu oraz rogate wierzchowce) nie budziły
respektu, ale jak wszystko, co niezwykłe, nakazywały ostrożność. Zhu Yuanzhang nie
obawiał się przeciwnika, dysponował w końcu dziesięciokrotnie liczebniejszym korpusem,
ale obecność kobiet w szeregach stojących nieruchomo po drugiej stronie wilgotnej taki
skłaniała do zastanowienia się, czy to w ogóle przeciwnik, a nie potencjalny sojusznik. Jeśli
zaś sojusznik, to jaka w tym sojuszu kryje się pułapka i jaka będzie jego cena. Jak widać, Zhu
nieprzypadkowo został później założycielem dynastii Ming.
O przebiegu spotkania zadecydował drobny z pozoru epizod. Otóż Anankowie, zdając
sobie oczywiście sprawę z liczebnej przewagi Chińczyków, sięgnęli jak jeden mąż
(oczywiście tylko mężczyźni) po swoje przyrodzenia i dokonali publicznego, rytualnego
„robienia wiatru”, przywołując w ten magiczny sposób na pomoc swego dziadka Anankę,
który w końcu tą drogą stworzył gwiazdy i ich samych. W przekonaniu wojowników
pomnażali tym obrzędem swoje siły i liczebność, stawali się niczym gwiazdy na niebie,
niezliczeni i niedosiężni. Kobiety Ananków okrzykami uznania powitały kaskady nasienia
opadające na chińską ziemię, widząc w tym dowód potęgi swoich mężczyzn i symbol objęcia
w posiadanie zdobytych obszarów.
Chińczycy natomiast uznali, że przybysze, dobrowolnie i własnoręcznie pozbywający
się męskiej energii „yang” ku niezrozumiałej radości swoich kobiet, nie mają agresywnych
zamiarów. Cóż może w większym stopniu wyrażać pokojowość intencji niż oddanie własnego
nasienia ziemi, na której jest się tylko gościem? Na polecenie Czu oddziały rozstąpiły się i
wycofały, pozostawiając jedynie dyskretnych obserwatorów notujących z ciekawości
szczegóły tajemniczego kultu.
W ten sposób Mosur Han-Era pokonał przyszłego cesarza Chin bez strat w ludziach.
Było to jednak jego ostatnie zwycięstwo. Wiemy, że dotarł do morza i uznał, iż odkrył
koniec świata. Pozostawało tylko wracać. Skąpe źródła pozwalają jedynie na spekulacje, jak
ów powrót przebiegał. Na pewno powrócili, jak już wspomniano, liczni Ni An’ka, niosąc
zdobytą wiedzę i nabyte umiejętności. O wojownikach i kobietach, a także o samym wodzu
nic nie wiadomo. Niewykluczone, że częściowo poginęli w anarchii wojny wszystkich ze
wszystkimi, a częściowo wtopili się w bogaty pejzaż przyszłych Chin, osiedlając się w co
bardziej obiecujących okolicach.
W końcu skoro porzucili Hu dla kumysu, mogli porzucić kumys dla wódki z ryżu lub
żmijówki. A żyć, jeśli trzeba, da się wszędzie.
Mówił do was Jura Mosur. Tu Rozgłośnia Ananków Radia Wolność. „nach irischer
Art” upichconego w nadmiernych ilościach przez szefa kantyny, wiedząc, że to, co zostanie -
pojawi się nazajutrz w karcie dań jako gulasz „nach ungarsisscher Art” albo Gulaschsuppe.
Przyjdą przede wszystkim dlatego, że świętujący Irlandczycy to właściwie Amerykanie,
szefowie Wolności, szafarze decyzji i panowie budżetu. Prywatnie, w takie wieczory jak ten,
kiedy powracają w swoją irlandzkość, równe chłopy, tęgo pijące, głośno śpiewające, znające
każdego z setek gości po imieniu.
Lodzio przesuwa się z półlitrowym, plastikowym kubkiem mrocznego piwa pomiędzy
falochronami garniturów i toalet. Szuka miejsca w kącie, pod ścianą. Ale pod ścianami
ustawione są długie, składane stoły nakryte zielonym suknem, a na zielonym suknie legły
szeregami zielone serwety pod zielono przybranymi półmiskami, misami, koszykami na
sztućce, pod płaskimi, obłymi flaszkami portugalskiego „vinho verde”. Ma być zielono w
Dzień Świętego Patryka, więc jest i pasta z avocado, i kiście zielonych winogron, i galaretki z
agrestu; jedynie plastry łososia na ukośnie krojonej bułce paryskiej gryzą w oczy
lojalistycznym, pomarańczowym blaskiem. Ale czy to ma znaczenie dla rosyjskich,
ukraińskich, uzbeckich czy łotewskich rąk i żołądków? Lodzio widzi, jak wzdłuż stołów sunie
niby kosiarka do trawy pani Mariolka. W gustownym, brązowym żakiecie, z otwartą torebką
na ramieniu przesuniętą na lewe biodro, z przodu. Sunie z godnością i ledwie dostrzegalnymi
ruchami dłoni wrzuca do torebki pomarańczowe, oleiste romby i prostokąty, pozostawiając za
sobą równe grzędy obnażonych, bladych maślanych owali. Lodzio wie, że pani Mariolka
wyłożyła torebkę folią i w ten sposób zakończy żniwa z więcej niż kilogramem łososia w
miejscu przeznaczonym na szminkę, puderniczkę, portfel i klucze. Nie oburza go to i nie
dziwi, choć sekretarka Gucia zarabia więcej niż niejeden z obecnych. Wie bowiem, że
przeżyła ona kilka lat niewyobrażalnego głodu w Kazachstanie i kolekcjonowanie żywności
jest silniejsze od niej.
Studio muzyczne to największe pomieszczenie w budynku Wolności. Wysoka,
wytłumiona sala bez okien o lekko pochylających się ku sobie ścianach wyłożonych
dziurkowaną, zieloną płytą spilśnioną. Kiedyś nagrywano tu audycje z udziałem chórów i
całych orkiestr, dopóki ktoś nie zorientował się, że nadawanie muzyki przez coraz gęstszą
barierę zagłuszania w krajach docelowych nie ma większego sensu. Odtąd puste i głuche,
jarzeniowo oświetlane studio służyło z rzadka konferencjom i uroczystościom takim, jak ta
dzisiejsza. Żaden wystrój nie był jednak w stanie odebrać mu charakteru pomieszczenia o
utraconym znaczeniu, opuszczonego i zaniedbanego bunkra.
Na podwyższeniu, gdzie kiedyś siadali za pulpitami wyfraczeni skrzypkowie, kłębią
się irlandzcy gospodarze. Rej wodzi dyrektor personalny, zwalisty, łysy, o okrągłej,
czerwonej twarzy obrysowanej w sposób bezwzględny czarną brodą anarchisty. Łysina lśni
krwistym, zdawałoby się, potem i wygląda jak sionce przedzierające się przez ciemne chmury
garniturów, stonce szukające sobie miejsca na zasłużony spoczynek w zieleni traw, z jakichś
powodów nie mogące się zdecydować na ostateczny wybór. Lodzio przypuszcza, że przed
końcem nocy zajdzie jednak za któryś ze stołów. Pomoże mu w tym inna postać, mniej
rzucająca się w oczy, ale równie potężna, w ciemnosrebrzystym, księżycowym ubraniu,
dyrektor od nie wiadomo czego, więc panuje milcząca zgoda, że z CIA. Ma zmęczone, ukryte
w fałdach pomarszczonej skóry oczy, przekrwione od poznawanych o każdej porze dnia i
nocy straszliwych tajemnic, od czarnego Bushmilla, którego ponoć potrafi pochłaniać
szklankami, i od troski nad niewesołym biegiem spraw tego świata.
Krąży wokół nich, niby blada planeta, Joe Jakmutam, znany Łodziowi z przesłuchania
w niemieckim kontrwywiadzie; druciane okulary i zawodowa nijakość, choć obecnie
irlandzka skłonność do melancholijnej radości. Z głośników płyną znane na całym świecie
ludowe pieśni, o charakterystycznym, zaraźliwym rytmie i zaskakującej harmonii, która
sprawia, że beztroska rubaszność bez uprzedzenia wprowadza w bezbrzeżny, nieukojony
smutek. Joe podryguje w rytm melodii, obejmując za szyję czwartego, znanego wszystkim
Irlandczyka, tego od obwąchiwania i obsłuchiwania z papierosem w palcach kłopotliwej
klimatyzacji kantyny Tym razem w marynarce, z wyłupiastymi oczami szklącymi się
rozrzewnieniem, Jamesonem, albo jednym i drugim, jest niemal nie do poznania. No i ani dba
o rosnącą duchotę pełną woni perfum, przypraw, papierosowego, cygarowego i fajczanego
dymu, potu wsiąkającego w koszule, bluzki i suknie, Co chwila ktoś pojawia się w polu
widzenia Lodzia, kiwa mu głową i przeciska się dalej, do stołów obfitości, do piwnego źródła.
Lodzio uprzytamnia sobie, ile z tych twarzy od dawna zna. Z pewnością ponad połowę;
każda z tych setek par oczu wywołuje w pamięci automatyczny błysk skojarzenia,
fragment sytuacji, wyrwane z kontekstu słowo. A jednocześnie nic o nich nie wie. Druga,
równie obca połowa gości, to żony, siostry, córki, bracia pracowników Wolności, na co dzień
w radiu niewidoczni, nieobecni, a przecież związani z nim, zniewoleni nim, umieszczeni -
chcąc nie chcąc - za niedawno wzniesionym murem. Większość tych ludzi, z dramatycznymi,
z tragicznymi życiorysami, musi chyba być szlachetna albo przynajmniej przyzwoita,
inteligentna albo przynajmniej niegłupia. Jak to więc jest, że Łodziowi twarze te kojarzą się
wyłącznie ze śmiesznością, z przywarą taką czy inną, z mniejszym lub większym temu czy
innemu wyrządzonym świństwem? To miejsce, ten bunkier, emitujący na pół świata słowa
mądre i słuszne, właściwe i wolne, trzeszczy w szwach od prywatnych fałszów i małości. A
może to ze mną coś nie tak, mówi sobie Lodzio, nie mogąc się pogodzić z faktem, że oglądani
przezeń koledzy w niczym nie przypominają jego dźwięcznej kolekcji kryształowych figurek,
które ktoś przecież stworzył na wzór i podobieństwo człowieka.
- To pan się przyjaźni z tym, mhm, mhm, Mosurem? - mocna, opalona dłoń chwyta
Lodzia za ramię. Urkowicz jest w trakcie drugiej szklaneczki Tullamore Dew, jego głęboki
głos staje się jeszcze głębszy, błękitne oczy pod siwymi brwiami jeszcze błękitniejsze, choć
lekko przymrużone, uśmiech nowych zębów jeszcze szerszy niż w dzień powszedni. - Wielka
sprawa z tym radiem Ananków, wielka sprawa! Co to za nieludzki system! Ile jeszcze
narodów unieszczęśliwi? A czy pan wie - podłużna twarz nachyla się ku łodziowej
konspiracyjnie - że ja przez parę miesięcy żyłem wśród nich?
- Wśród kogo?
- Wśród Ananków. Uratowali mi życie! Pan wie, że ja Sowiety to wzdłuż i wszerz...
Lodzio się rumieni. Ktoś mu oczywiście kiedyś opowiadał, że Urkowicz jako
nastoletni chłopak przewędrował Związek Sowiecki z jedynym nożem przy udzie, zanim się
znalazł wśród sierot Andersa, ale to była opowieść. Bajka, mit, barwa jednego z wielu
życiorysów, usprawiedliwienie przydomku „pojazd jednośladowy”. Lodzio się rumieni, bo
ów pojazd potwierdza właśnie istnienie Ananków, w które on sam, pomimo istnienia Mosura
i argumentów Julity, mocno powątpiewał.
- Pamiętam ten ich napój - krzywi się pan Marian - świństwo. Z tym tutaj - podnosi
płynne słońce w szklaneczce - równać się nie może. Ale muszę przyznać, że wyzdrowiałem.
Bo trafiłem między nich z zapaleniem płuc i cieniutko już było, panie Ludwiku. Szalenie
gościnni, choć mrukliwi. Nie to, co Irlandczycy Ale nie chcę pana zanudzać - Urkowicz
dostrzega zażenowanie Lodzia i odczytuje je po swojemu - chciałem tylko powiedzieć, że
gdyby ten pański Mosur był zainteresowany, to ja mogę mu na antenie o tych moich
przygodach opowiedzieć. To powinno ich tam, za Uralem zaciekawić, co! Jak pan myśli?
- Na pewno - potakuje szczerze Lodzio.
- No to znakomicie - dłoń poklepuje go po przedramieniu - wszystko, byle dopiec
czerwonemu!
Urkowicz odpływa i Lodzio instynktownie rozgląda się za Mosurem. Ale tłok się nie
zmniejsza i zamiast Mosura w oko wpada mu rozpromieniony Bozio, żywo gestykulujący i
przekrzykujący „Green, Green Grass of Home”.
Znowu tokuje, myśli z niechęcią Lodzio, i rzeczywiście, tyłem do niego, a frontem do
Bozia stoi adresatka wygibasów tego ostatniego. Wysoko odsłonięte, szczupłe, ale silne nogi
z wyraźnie odznaczającymi się łydkami, wąska talia i delikatne ramiona, złocistorudy nieład
włosów upiętych wysoko tak, by odsłonić smukłą szyję z bezbronnym, wydłużonym
zagłębieniem. Szyja prosząca się o cios; Lodzio zdaje sobie sprawę, że przygląda się kobiecie,
niewątpliwie atrakcyjnej, oczywiście nie jak mężczyzna, ale jak naukowiec obserwujący
drapieżnika i jego rychłą ofiarę, choć nie do końca, bo odruch człowieczeństwa każe mu
solidaryzować się z ofiarą, a przynajmniej jej współczuć. Lodzio wie, do czego zdolny jest
kolega reżyser z wypatroszonym wnętrzem. Sam bywał jego łupem.
Ale już nie. Nigdy więcej. Rusza przez rozkołysany tłum w kierunku dostrzeżonej
pary gotów wtrącić się w nierówną walkę, przerwać nikczemne osaczanie. Nie wie jeszcze, co
powie, ale cokolwiek powie - rozwścieczy Bozia, a rozwścieczony Bozio chcąc nie chcąc
zdradzi się wobec niedoszłego łupu ze swoją prawdziwą naturą.
Lodzio jest spokojny, jakby pił Hu, a nie trzeciego już guinnessa, jest, kim chciałby
być, Mosurem, Ananką, istotą opanowaną i suwerenną wśród podłych ludzi napędzających
szaleństwo świata. Wyciąga wolną, lewą rękę, żeby objąć ramiona drapieżnika w świadomie
fałszywym geście męskiej poufałości i odwraca twarz w stronę niczego nie przeczuwającej
ślicznotki.
Przedstaw mi swoją nową miłość, łobuzie, ma zamiar powiedzieć, ale nie mówi nic.
Patrzą na niego duże, bursztynowe oczy, z tych bursztynów łączących w sobie
zielonkawą złocistość światła z miodowym mrokiem. Powinny być piękne. Nie są, osadzone
w martwej, bezbarwnej, nieforemnej oprawie powiek bez rzęs, dzieło jubilera-amatora
pozbawionego talentu i jakichkolwiek umiejętności. W zasadzie cała twarz jest taka,
ponaciągana i pognieciona, nie wchłaniająca ani nie odbijająca blasku, jak pośmiertna maska
Agamemnona, tyle że wykonana nie ze złota, lecz z matowego plastiku, z pojemnika po
lodach. Bursztyny rozbłyskują żywiej na jego widok.
- Hej, Ludviku - rozbrzmiewa ciepłe powitanie znikąd. - Jak se masz? Jak se darzi?
Znikąd, bo bezwargie usta wydają się w ogóle nie poruszać. To, że głos wydobył się
właśnie z nich, widać po ruchu grdyki na smukłej szyi, żywej, tętniącej płynną różowością
szyi, na której spoczywa maska.
- Lida wróciła właśnie z Paryża - wyjaśnia Bozio - po trzeciej operacji plastycznej.
Prawda, że niezwykłe?
Nie jest to pomruk drapieżnika ani zblazowany zaśpiew pewnego siebie playboya. Ze
swojej pustki Bozio przemawia prosto i szczerze, z uczuciem, ale bez czułostkowości,
jedynym tonem, który nie może zranić oszpeconej kobiety - Ne kecaj. Bożislavie! - maska nie
mówi nic, ale dźwięk niesie zalotną czułość.
- Rzeczywiście, niesamowite - przytakuje Lodzio - gratuluję. Lida wie, że brzmi to
blado, ale na szczęście nie ma najmniejszego znaczenia, bo ona już słucha tylko Bozia. Bozio
wraca do przerwanego wątku, do radiowych plotek, nazbierało się ich przez osiem miesięcy
jej nieobecności, plotki to Boziowa specjalność, jest w nich sobą i niczego nie musi udawać.
To jakaś niebotyczna perwersja, niewyobrażalne okrucieństwo albo tajemnica. Czy to
możliwe, żeby skwaśniały uwodziciel nadal widział kobietę w tej istocie żywcem wziętej z
płócien Ensora? To Lodzio powinien ją pokochać, teraz, kiedy kobiecość przestała być jej
twierdzą, bronią, przeszkodą między nimi. Powinien ją pokochać, zaopiekować się nią,
pokazać złym oczom i wrednym językom, że możliwy jest związek bez pożądania, wspólnota
skrzywdzonych i wyizolowanych. Tylko wówczas utwierdziłby ją w kalectwie, sam
odizolował od świata własną izolacją, obrażałby swoim poświęceniem, przypominał każdego
wieczoru pozbawionego zbliżenia, że nie jest już kobietą. A przecież ma wciąż te bezczelne
piersi i nienaganne biodra. I potrzeby, zwierzęce potrzeby, myśli Lodzio i czuje wstręt. Chyba
raczej do siebie niż do niej.
Tamci gadają, gadają jak normalni zakochani, maska wydaje z siebie nawet jakiś
substytut beztroskiego śmiechu, a on widzi inną twarz, którą też kiedyś powinien był
pokochać. Twarz, w którą nie wbiła się siłą wybuchu maszyna do pisania, ale którą w tym
samym stopniu, z podobnym efektem zmacerowała maszyneria historii i nieudolne,
rozpaczliwe próby ocalania sensu. Twarz obłąkanej matki.
Ksiądz proboszcz nagabywany przez nią kilka, a czasem kilkanaście razy dziennie w
sprawach najbłahszych i najwyższej, kosmicznej wagi, poddał się wreszcie i zwrócił się do
piętnastolatka o pomoc. Mania religijna nie jest tożsama z głęboką wiarą. Syn musi coś z tym
zrobić. Tę kobietę trzeba leczyć. Trzeba jej dać miłość, ziemską miłość, a Bóg wówczas zrobi
swoje.
I Lodzio, syn wroga ludu, ciota, Lui-chuj, pomiot tej wariatki z drugiego piętra,
próbował. Nie sprzeciwiał się jej w niczym, wysłuchiwał nie kończących się monologów
zapowiadających apokalipsę, czytał na głos Pismo Święte, nieśmiało próbując wciągnąć ją w
proste, codzienne sprawy z których składa się życie. Tyle, że nie były one proste. Chodzili po
urzędach, załatwiając rentę, i on musiał znosić znaczące spojrzenia wymieniane między
urzędniczkami, zniecierpliwienie lekarzy, listonosza, sklepowych, chamstwo ubeków
upominających od czasu do czasu, żeby matka przestała pisać bzdury do najwyższych władz.
On musiał szukać zagubionych pieniędzy, zapodzianych rachunków, kluczy do mieszkania,
Jakichś szalenie ważnych listów, wreszcie części garderoby, za których zniknięcie
odpowiadały zawsze tajemnicze, mordercze siły Po nocach, w ciszy, jaką były w stanie z
siebie wypluć jedynie uśpione, prowincjonalne Kielce, kazała mu się wsłuchiwać w grożące
jej niewyobrażalnymi „erpiemami głosy nieuchwytnych agentów ukrytych w ścianach, w
przewieszonych obrazach, w zlewie. Były skierowane do niej, słyszała je wyróżnię, a on
oczywiście kłamał twierdząc, że nie słyszy nic. Twierdzi tak, bo chce z niej zrobić wariatkę.
Patrzył w tę nieruchomą, wygniecioną twarz, w której z dnia na dzień, z nocy w noc zacierały
się coraz bardziej jego własne rysy, i przyłapywał się na tym, że nie czuje nic, tylko
godzinami nuci w myślach, na melodię „Pierwszej Brygady” pijacką śpiewkę:
Nasz los To zwykły szmelc.
Bo my jesteśmy z Kielc.
My z Kielc!
Wydawało mu się, że ma jednak jakieś oparcie w proboszczu. Chodził do spowiedzi,
pojawiał się z matką na niedzielnej mszy Siły, synu, mówił ksiądz, siły ci trzeba, a tę da ci
tylko Bóg. On cię poddaje próbie, z której wyjdziesz zwycięsko, w światło łaski. To byt
dodatkowy ciężar, ta świadomość, że prowadzi nie tylko pojedynek o zdrowie mamy, ale
zdaje jakiś kosmiczny egzamin, od którego zależy cały jego przyszły los, no i oczywiście
zbawienie wieczne.
Wreszcie nie wytrzymał. On też był człowiekiem potrzebującym pomocy, też miał
problemy Zrezygnował z rutynowych formułek i wyimaginowanych grzechów i podczas
kolejnej spowiedzi przyznał się do nieczystych myśli i autoerotycznych praktyk.
- To grzech, synu, ale w twoim wieku natu...eee, częsty Odmówisz...
- Tylko że, proszę księdza, ja marzę o mężczyznach.
Dobrodziej wpadł w szał. Miotał się za kratą konfesjonału jak zraniony pies
łańcuchowy (był dominikaninem), wypluwał z siebie pieniste słowa, zboczeniec, komunista,
pederasta, żyd, francuskie nasienie, co odniosło taki skutek, że Lodzie mimo woli poczuł się
w jakiś sposób dumny z ogromu swego przewinienia. Spodziewał się gniewu, ale raczej
Bożego niż księżego.
Kiedy następnego dnia proboszcz przeklął całą rodzinę z ambony i przestrzegł
wiernych przed zarazą czerwonego ateizmu (biedny tato-frankofil, zakatowany przez
komunistów, leżał już wówczas w nie poświęconej ziemi podwórka Urzędu Bezpieczeństwa),
Lodzio zrozumiał, patrząc na nieruchomą twarz matki, że każde szaleństwo czujnie strzeże
swojego terytorium.
Zapamiętał też (bo się go przestraszył) bluźniercze skojarzenie, że Żydzi to pederaści,
a Chrystus nie miał żony i, jak mu zdradził w tajemnicy Fredek, też był Żydem.
Opuścił Kościół i dom. Zamieszkał w dyżurce zaalkoholizowanego do granic ludzkich
możliwości stróża Teatru Miejskiego, nieświadom, że to pierwszy krok na drodze do radia
Wolność.
Tłum nieco rzednie, ale ci, którym nie spieszno do domu, ruszają do tańca. Lodzio nie
wie, przy którym już jest guinnessie, ale mroczny napój najwyraźniej rozjaśnia mu umysł.
Tyle przeszedłem, stwierdza pogodnie, i jestem na prostej. Patrzy, jak Irlandczycy schodzą z
podwyższenia dla orkiestry i krążą wśród gości. W jego kierunku przedziera się uśmiechnięty
Joe.
- Twoja sprawa dobrze wygląda, Lou - rzuca w przelocie - ale czemu koniecznie
Grecja? Jest jeszcze Maroko!
Puszcza oko i płynie dalej. Dla każdego ma jakieś słówko, zdanie, anegdotkę. Nie
wdaje się w rozmowy. Operuje niedopowiedzeniami. Mimo duchoty nie zdejmuje marynarki.
Lodzio wzrusza ramionami i rozgląda się za Mosurem. Miał mu coś ważnego
przekazać. Nie pamięta co. Żeby znaleźć Mosura, trzeba znaleźć Julitę. To nie powinno być
trudne.
Przygląda się przez chwilę Lidzie poruszającej niższym od niej o pół głowy Boziem w
rytm irlandzkiej skargi na niesprawiedliwość losu. Głód, poniewierka, tęsknota za ojczystą
zagrodą na wzgórzu, ukochana daleko lub co gorsze - z Anglikiem. Oboje wielokrotnie
zoperowani, myśli - on od wewnątrz, ona na zewnątrz. Przyciąganie się blizn, oboje
przerywają w środku melodii i objęci jak młode małżeństwo zmierzają ku wyjściu.
Teraz uwagę Lodzia przyciąga łysy Brian, którego twarz plonie ciemnym różem
dogasającego żaru. Kiwa się ramię w ramię z bladym dla odmiany jak świeży popiół
specjalistą od klimatyzacji. Obaj głośno kibicują najaktywniejszej parze na parkiecie bunkra.
Nostalgiczna muzyka nie przeszkadza Julicie w uczynieniu z tańca etiudy erotycznego
wyuzdania. Miotany na wszystkie strony spazmatycznymi ruchami jej ciała, niby kowboj na
byku podczas rodeo, czepia się jej z determinacją, usiłując za wszelką cenę zachować kontakt
bioder, osobliwy partner. Chorobliwie chudy, o szarej, jakby nieogolonej, rozmazanej
wirowaniem twarzy, w której goreją ponuro czarne, przymrużone rozkoszą ślepia. Jest co
najmniej dwadzieścia lat starszy od rudej diablicy i dziwnie do niej pasuje swoją uderzającą
brzydotą, podkreślającą tym mocniej jego nadludzki czy raczej nieludzki zachwyt.
To oczywiście Drakula, dziennikarz sportowy, rzadki gość Wolności, jej „wolne
ostrze”, wiodący tajemniczy, wędrowny żywot reportera i alpinisty, nie zrozumianego
samotnika, pasjonata gór i kobiet. „Lubi się wspinać” mówią o nim z dwuznacznym, czyli
jednoznacznym, uśmiechem. Pojawia się z reguły na takich jublach jak ten, gdzie stosunkowo
najłatwiej przytulić się do płci przeciwnej. Zaszczycone w przeszłości jego tanecznym
uchwytem utrzymują, że u Drakuli wszystko, uwodzenie, gra wstępna i spełnienie - odbywa
się w jednym tańcu i trwa niecałą minutę.
Rzeczywiście, tancerz odpada od zdobytej grani z nieprzytomnie rozanielonym
uśmiechem satysfakcji, a jego miejsce zajmuje blady, wyłupiasty Irlandczyk. Julita zdaje się
nie zauważać zmiany partnera, pogrążona bez reszty w swoim transie, samowystarczalna,
szukająca własnych spełnień na sobie tylko znanych ścieżkach. Chyba jednak ich nie
odnajduje, nie tym razem, bo utwór się kończy, a wyłupiasty nie gustujący snadź w
ryzykownych wspinaczkach, bierze ją za łokieć i prowadzi do źródła.
Bard jest przypadkiem w tym rogu sali, gdzie stoi Lodzio. Lodzio więc, chcąc nie
chcąc (raczej chcąc), słyszy następującą wymianę zdań.
WYŁUPIASTY - Sean 0’Heaney Your humble admirer.
JULITA (nieprzytomnie) - Hi, Sean.
W - You seem to enjoy yourself.
J (z dystansem) - Well... It’s the right time and place, isn’t it?
W (lekko zmieszany) - By all means, by all means, dear.
J (z agresywną zalotnością) You don’t know how dear I am.
W (nagle posmutniały) -1 wonder...
Lodzio uprzytamnia sobie z rozbawieniem, że Sean wcale nie podrywa Julity, o czym
ona, w posttanecznej gorączce, jest przekonana. Następna, po krępującej pauzie, odżywka
Irlandczyka potwierdza jego przypuszczenia.
W - Czytałem transkrypty waszych audycji. O Anankach.
J (z oczywistym brakiem zainteresowania) - Tak? To miłe z twojej strony - Ananka’s
files! Fascinating! - baranic brzmiący bas Briana, który pojawia się przy nich znikąd, idzie w
sukurs rodakowi.
W - Co chciałem powiedzieć... to dla mnie ważne, przepraszam, nie mam w żadnym
wypadku zamiaru urazić... Ale czy to wszystko prawda?
J - Co, czy prawda?
W (coraz bardziej zażenowany) - Z tą... wiarą, z tym napojem.
Z tym Hu - jego angielszczyzna sprawia, że nazwa brzmi jak jakiś pierwiastek
chemiczny, czyjeś inicjały albo tajny symbol: „ejcz-ju”. Nadspodziewanie serio.
J - Oczywiście prawda, Sean - głos Julity staje się ciepły i pobłażliwy. Diablica znów
jest tylko efektowną kobietą, rozglądającą się za swoim partnerem - Mosur może ci
opowiedzieć więcej... albo Lodzio! - wąska dłoń, brzęcząc bransoletami, niemal
oskarżycielsko wciąga podsłuchiwa-cza do rozmowy.
W (z całą powagą) - Arę you... Ananka?
Lodzio (z godnością) - Nie, jestem Polakiem.
W (wyraźnie rozczarowany) - Więc, co ty wiesz o Anankach?
J (pośpiesznie) - Lodzio jest doświadczonym radiowcem, a poza radiem skrupulatnym
historykiem. Pomaga nam w redagowaniu audycji. Zresztą historia Polaków i historia
Ananków mają wiele punktów stycznych. Zwłaszcza od osiemnastego wieku. Oba narody
zostały podbite przez Rosję.
- Of course - wtrąca Brian. Jako personalny nie ma obowiązku znać się na historii, ale
lubi dać do zrozumienia, że nieszczęścia małych, egzotycznych narodów nie są mu obce.
W - Piłeś Ejcz-ju? - wypukłe, blade oczy w bladej twarzy patrzą na Lodzia z bolesnym
wyczekiwaniem.
L - Tak, jasne. Próbowałem. Z ciekawości.
J (biorąc Seana za przedramię odsłonięte podwiniętym rękawem koszuli. Bardzo
intymny gest) - Hu nie ma tak błogosławionego wpływu na mężczyzn jak wasz bushmill.
Którego zresztą bym się chętnie napiła. - Brian natychmiast wykonuje odpowiedni gest w
stronę barmana. - To tylko wyciąg z drzewnego grzyba. Bez mocy W (nie reagując na
oczywistą pieszczotę) - To nie ja, to nie dla mnie. Mam córkę...
Łodziowi robi się zimno i gorąco zarazem. Córka 0’Heaneya ma czternaście lat. Z
głośników wyrywa się hipnotyzujący rytm „riverdan-ce”. Brian podaje szklaneczkę Julicie,
która nie spuszcza bezczelnego wzroku z Wyłupiastego. Wyłupiasty ma łzy w oczach. Córka
ma raka krwi. Niestrudzeni tancerze podejmują próby równoczesnego stepowania. Ktoś się
przewraca, kaskada śmiechu. Lekarze nie dają większych szans. Obły Turysta, który nie pije,
ale będzie udawał, że się bawi do końca, widzi dwóch amerykańskich dyrektorów i kolegę
reżysera pogrążonych w rozmowie, więc powoli się do nich zbliża. Próbowano już
wszystkiego. Od naświetlania straciła włosy Zielone stoły zasłane są resztkami jedzenia i
pomiętymi serwetkami nasiąkającymi rozlanym winem. Ciemne plamy Dwaj zmęczeni
Ukraińcy grają w domino za pomocą herbatników. Córka dostała perukę, ale nie chce jej
nosić. Chce być taka, jaka jest naprawdę. Pisze pamiętnik swojej choroby Brian obejmuje
Seana, Julita puszcza jego rękę. Turysta jest już tak blisko, że słyszy temat rozmowy i
odpowiednio poważnieje. Kiwa głową. Takie jest życie. Lodzio napiłby się guinnessa, ale coś
go powstrzymuje przed zburzeniem delikatnej trwałości całej sceny - Musimy z żoną zrobić,
co się da. Więcej niż się da - tłumaczy Sean. Nie żali się, deklaruje walkę do końca. - Byliśmy
u filipińskich magów, modlimy się do Boga. Chcemy spróbować medycyny naturalnej. Wasz
Solsenisyn pisał o tym wywarze. Że to rosyjska recepta. Pytałem naszych Rosjan, ale nie
znają przepisu...
Julita znów brzęczy bransoletami. Gładzi Seana po policzku, siostra w nieszczęściu.
- Chodźmy poszukać Mosura. Mosur wie. Mosur pomoże. Wchodzą we trójkę, Sean,
Julita i nieodłączny Brian, niemal już fioletowy pomiędzy roztańczonych gości.
- Dobrzy ludzie - mówi Turysta do Lodzia i widząc jego niepewny wyraz twarzy
uściśla, o kogo mu chodził - Irlandczycy Lodzio wreszcie może się napić.
- Dawno już chciałem się pana poradzić, panie Ludwiku - zmienia temat Turysta. -
Wie pan z pewnością, że wkrótce czekają nas poważne zmiany Organizacyjne, personalne.
Kogo by pan widział na miejsce Par-^zanta jako szefa Produkcji?
Oczywiście wcale nie miał zamiaru o cokolwiek go pytać, tylko że teraz Lodzio,
rozmówca dwóch dyrektorów za jednym zamachem, awansował nagle na autorytet, z którego
zdaniem trzeba się liczyć.
- Nie wiem doprawdy, panie Janku - odpowiada Lodzio z powściągliwością
atuorytetu. - Najlepszy jest Czarek. I ma najdłuższy staż.
Mina Turysty zdradza, że nie jest to odpowiedź, jakiej by oczekiwał. W grę wchodzą
inne elementy oprócz kompetencji i zasług.
- Pan Cezary jest mężem pani Elwiry - pan Janek odsłania przed Lodziem tajniki
polityki personalnej - która zajmuje eksponowane stanowisko w redakcji. Jej stopień
zaszeregowania... - Turysta, też redaktor, chciałby mieć jej stopień zaszeregowania albo
przynajmniej sprawić, żeby ona go nie miała. - To by wyglądało na jakiś mało zręczny
nepotyzm.
Lodzio milczeniem odmawia udziału w kuluarowych spekulacjach. Patrząc na
oddalającego się w zamyśleniu Turystę, myśli, że ów, angażując się w nie, najwyraźniej liczy
na szybki awans w wyniku spodziewanych poważnych zmian. Jak dotąd sprawy personalne
nie wchodziły w zakres jego obowiązków.
Głośniki nagle milkną. Roztańczeni zatrzymują się w miejscu z jękiem zawodu. Na
podwyższenie dla orkiestry wdrapuje się Brian, ciągnąc za sobą Mosura.
- Wszyscy wiecie - woła w miarę wyraźnie głosem przewodnika stada - że od
niedawna mamy tu nową sekcję. Radio Ananków! (brawa i śmiechy). Nie wszyscy wiecie, bo
nie macie zwyczaju słuchać się nawzajem (śmiechy i brawa), że jedną z narodowych
osobliwości Ananków jest porozumiewanie się muzyką! (Wow! Wow!) Szef i założyciel
naszej nowej sekcji dał się przekonać i zaprezentuje nam tę unikalną umiejętność! (Wow!
Wow! Dawaj! Come on! Brawa.)
Mosur jest jak zwykle spokojny i opanowany, co przy rozbawieniu niezmordowanych
balowiczów sprawia wrażenie nieśmiałości.
- Nie mam rogu koziorożca - mówi po prostu, chce zejść z podwyższenia.
- O, nie! - Brian chwyta go za ramię - w tym miejscu to nie problem. Szaria! Pokaż, co
przyniosłeś!
Potężna postać przeciska się w pobliże sceny. Nad głowy wznosi się imponujący,
oprawiony w srebro róg.
- Gruziński Róg Wolności! - obwieszcza Szaria, spiker tej sekcji, powszechnie
kochany i pogardzany za naiwność dziecka w ciele olbrzyma za starożytnych legend.
- Wolność jest jedna dla wszystkich! - wota jakiś mato charyzmatyczny głos.
Niektórzy odwracają się, żeby zidentyfikować jego właściciela. Turysta ma głupią minę, bo
nikt mu nie bije braw, a parę osób nawet się roześmiało.
Mosur przejmuje róg z rąk Szarii, ogląda go z uznaniem i podnosi do ust. Wszyscy
cichną.
To rzeczywiście jest raczej mowa niż melodia. Trzy powtarzające się tony, za każdym
razem z innym akcentem i natężeniem, mimowolnym, jak to w mowie, odejściem od
czystości. Ale dźwięk jest przejmujący, oddalony i donośny zarazem. Zresztą jego
tajemniczość, myśli Lodzio, bierze się być może z egzotyki instrumentu i nasycenia
publiczności alkoholem.
Mosur kończy i cierpliwie słucha braw, które powoli przechodzą w owacje. Brian
ucisza je skrzyżowaniem uniesionych rąk.
- Wybacz, ale nie nauczyłem się jeszcze twojego języka - mówi do Mosura (znowu
śmiechy i brawa) - przetłumacz nam, co powiedziałeś!
- Come on! Translate! Tran-slate, tran-slate, tran-slate! Mosur waha się przez chwilę.
Wreszcie nachyla się do ucha Briana. Sina łysina ciemnieje jeszcze bardziej, a krwista twarz
eksploduje histerycznym śmiechem.
- Brian! My też się chcemy śmiać - wola spod ściany Joe. Zwalisty Irlandczyk ociera
łzy z oczu.
- To jeszcze jeden dowód na bliskość pozornie odległych kultur - powiada
tryumfująco. - Równie dobrze mogłoby to być zawołanie naszych irlandzkich myśliwych!
Czekajcie, spróbuję zachować rytm i rym, czekajcie... - pochyla masywny ieb w skupieniu.
- Fucking poet - słyszy Lodzio czyjś kobiecy komentarz.
- I’ve got it! - Brian znowu podnosi ręce, wytrzymuje efektowną pauzę i ryczy z
całych sił, aż ślina pryska mu na czarną brodę.
- Leave in peace Your cock and cunt!
It is time to hunt!!!
Krzyki, śmiechy, śpiewy i brawa uderzają o ślepe ściany studia. Artyści zeskakują z
podwyższenia i mieszają się z wirowiskiem rąk, głów, ust, oczu, kubeczków i szklaneczek.
Głośniki potęgują zgiełk dynamicznym gigiem. Lodzio sięga po następnego guinnessa.
W obcym języku wulgarne słowa przestają być wulgarne, nawet jeśli się rozumie,
myśli. Są egzotycznym dźwiękiem, jak melodia Mosura na gruzińskim Rogu Wolności.
Atrakcją, która nie przenosi sensu. Dlatego tu, w tym miejscu, niemożliwy byłby tłum
skandujący unisono, potężnym chórem „Horst Wessel Lied”, jak w piwiarni „U Adzika”,
gdzie Hitler usiłował przejąć władzę. Tu każdy się śmieje i każdy śpiewa we własnym języku,
przeklina, chwali i obraża, i cierpi też po swojemu. To bunkier ludzi wolnych.
Jakiś czas potem Lodzio idzie pustym korytarzem. W półmroku mija go znudzony
strażnik. Czuć, jak zwykle, klej i świeżo położoną farbę. Chwiejny krok pod niskim sufitem, z
którego zwisają wymieniane kable.
Nieustający remont Wolności, konieczność albo przymus budżetowy. Mają teraz
przebudowywać studia.
Coś go zatrzymuje przy lekko uchylonych drzwiach. Za sobą słyszy rytmiczne
brzmienia dogasającej zabawy. Zza tej najbliższej, nieszczelnej bariery dobiega jakby szloch
czy jęk.
Opiera dłoń na klamce. Zagląda. Drzwi do studia nagrań nie skrzypią.
Na konsolecie, na której tyle razy Mosur kładł swoje sprawne palce, wspiera się
pośladkami Julita. Nogi ma wysoko uniesione w górę i na boki. W zielonkawym świetle
awaryjnych lampek somnambulicznie lśni potężna łysina wbita między jej głowę a obojczyk.
Neonowo migoczą rude włosy splątane z czarnymi kłakami brody. W cieniu archaicznych,
magnetofonowych urn połyskują ciężko pracujące, zielonkawe (irlandzkie) półdupia.
Głos wydobywający się ze wstrząsanego ciała Julity wiele mówi, jak róg Mosura. Jej
oczy spotykają się z oczami Lodzia. Widzi w nich, albo może mu się tylko tak zdaje,
ekstatyczny ból i radosną rozpacz.
Jak w irlandzkiej pieśni.
RYCERZE OKRĄGŁEGO STOLIKA
- Was mochten Się essen, meine Herren?
- Das ubliche, mein Schatz.
- Ich weiss nicht, was das „ubrige” ist. Und dein Schatz bin ich nicht! Kelnerka była
nowa, nie wiedzieć czemu od rana obrażona, pozbawiona wdzięku, a nawet jakichkolwiek
rzucających się w oczy zalet figury, rzecz w jej młodym, jak się zdawało, wieku trudna do
osiągnięcia. Nie zdradzała najmniejszych skłonności do nawiązania serdecznego kontaktu z
wielojęzyczną klientelą, co umiliłoby jej pracę, a posilającym się - konsumpcję. Mściła się za
ten stan rzeczy, ostentacyjnie myląc zamówienia, przynosząc letnią kawę rozchlapaną na
spodeczku, frankfurterki zamiast debreczynek i jajka po wiedeńsku ze ściętym żółtkiem.
W dodatku nie nosiła się po bawarsku. Miała na sobie samobójczo obcisłe dżinsy
czyniące z jej nóg dwa balerony, połyskującą sztucznym włóknem pótprzejrzystą, białą
bluzkę, pod którą nie sposób było nie zauważyć potężnego, czarnego biustonosza niby
fragmentu jakiejś średniowiecznej zbroi; strój wieńczyła fioletowo-różowa czapka
bejsbolowa. Wyłaziły spod niej leniwie i bez widocznego celu matowe strąki.
- Obrzydliwe dziewczynisko - podsumował Elegancki Eugeniusz - można stracić
apetyt.
- Mhm, mhm - zgodził się pan Marian zajęty skomplikowaną czynnością zdzierania
sreberka z prostokątnego pojemniczka z dżemem - szef też się zmienił. Widocznie poprzedni
już się odkuł, otworzył lokal na mieście, a nam znów przysłano jakiegoś bankruta. Tamten
podawał marmoladę w salaterkach.
- Jednym słowem generalna zmiana warty! - ogłosił z niezrozumiałym zadowoleniem
Pępek. Jego okrągła, pozbawiona wyraźnych rysów twarz jaśniała bezrefleksyjną pogodą,
między innymi za sprawą ukośnych promieni wiosennego słońca, padających prosto na niego
z okienka pod sufitem. Prostaczek porażony światłem, powołany na apostoła przez boga
manierystów.
- Po części to pańska wina, panie Wiesiu - dobrotliwie zauważył Graf. Bezskutecznie
czekał na swoje białe wino.
Chór chrząknięć zabrzmiał tak, jakby przy stole siedzieli sami Urko-wicze.
Dobrotliwość Grafa była aktem niezasłużonej łaski wobec Pępka. Nie dlatego, że miał na imię
Wiesław. Nieszczęście może się przydarzyć w najlepszej rodzinie. Ale to Pępek właśnie
pozbawił ich uroczej kelnerki Grety (córki Heidi), robiąc jej dziecko i tym samym wyłączając
obie panie z grafiku dyżurów w kantynie. Obecni byli zgodni w opinii, że mnożenie Pępków
na tym świecie nie zmieni raczej kondycji ludzkości na lepsze. To jednak ostatecznie można
mu było wybaczyć. Starsi koledzy pamiętali jeszcze własne, niepojęte porywy serc i lędźwi.
Ale jak wybaczyć, czyli zrozumieć, fakt, że Pępek, po przedwczesnym przejściu Partyzanta
na emeryturę, zajął jego miejsce szefa produkcji? Spośród tylu starszych i lepszych od niego?
Związek z Gretą nie wpłynął w zauważalny sposób na jego znajomość miejscowego języka;
Czarek, mąż pani Elwiry, utrzymywał, że na wypadek zamknięcia Wolności Pępek nie miałby
problemów z zatrudnieniem się w najlepszej choćby pantomimie, do tego stopnia udoskonalił
porozumiewanie się w obcych sobie mowach za pomocą rąk. Bozio chwalił zapał, z jakim
nowy kierownik produkcji tnie taśmę przy montażu. Raz w taśmę, raz w palec! Skleja ją
własną krwią! Co za oszczędność na lepiku! Rzeczywiście wskazujący palec lewej ręki Pępka
wieńczył pokaźnej wielkości bandaż.
Największy grzech wybrańca bogów polegał jednak na tym, że zostawszy
produkcyjnym dygnitarzem, załatwił swojej byłej żonie posadę sekretarki w dyrekcji,
rekompensując w ten sposób, bez kosztów własnych, zniknięcie z jej życia. Cała ta finezyjna
operacja nie byłaby rzecz jasna możliwa za rządów Gucia. Gucio nie potrzebował kolejnej
sekretarki. Ale Gucio należał już do chlubnej historii radia. Zaś nowy dyrektor, oprócz
zwiększenia liczby sekretarek i wyniesienia Pępka, nie tylko uczynił swoim zastępcą obłego
Turystę (spośród tylu starszych i lepszych), ale uzyskał od Amerykanów szereg etatów i
bezzwłocznie zajął się ich obsadzaniem dziwnymi ludźmi z kraju.
Zadowolone otrąbienie przez Pępka generalnej zmiany warty stanowiło więc z jego
strony gruby nietakt przy tym stole, a pobłażliwość Grafa - idiotyczną wielkoduszność.
Zwłaszcza, że od czasu awansu Pępka bez pytania i bez kompleksów zasiadał z
redaktorami do śniadania.
Pod przeciwległą ścianą Ukraińcy grałi w domino.
- „Ileż się osób wokół niego kręci! Senatorowie ateńscy, szczęśliwcy! Spójrz, oto idą
następni! Gromadny napływ, powiedziałbym wręcz: potop gości! - zaintonował zza
podwójnej gardy przymkniętych powiek pan Stanisław. - Widzisz, jak wszelkie stany i
umysły - tak wygadane, śliskie kreatury, jak ludzie skromni i pełni powagi - ofiarowują
służby Tymonowi”. [W. Shakespeare - Tymon Ateńczyk. PrzeŁ St. Barańczak] Mówią, że to
nie Szekspir napisał „Tymona Ateńczyka”. Jeśli to prawda, to w takim razie ktoś równie
przenikliwy, o innym nazwisku. W końcu to tylko nasza wina, nasza wina, nasza bardzo
wielka wina, że byliśmy zmuszeni z radosną czołobitnością powitać nowego Namiestnika...
- Namiestnik, to dobre. Mhm - Urkowicz poradził sobie wreszcie z dżemem.
- ... skoro w odpowiednim czasie nie wyłoniliśmy spośród siebie god-niejszego do
sprawowania tej funkcji. Podczas powitania nie widziałem ani jednej twarzy, która by się nie
uśmiechała.
- Zabrakło pana Juliana - zauważył z patosem Elegancki Eugeniusz. Krzesło zmarłego
zwyczajowo stało puste. Nikt na nim nie siadał.
- Tak, on by się nie uśmiechał - zgodził się senatorski profil mówcy - nawet gdyby
chciał. Po prostu zapomniał, jak to się robi. Ale i tak by nie chciał. Gdyby nawet dożył tej
uroczystości, umarłby zaraz po niej. Jako dietetyk, był bardzo wyczulony na kwestię smaku.
Cośmy usłyszeli na dzień dobry? „Ludzie, których zamierzam zatrudnić, znają Polskę i
pokażą państwu, jak się robi nowoczesne radio”. Ujmujący sposób pozyskiwania sympatii
zespołu!
Wiesław Pępek uznał za stosowne bronić swego dobroczyńcę.
- Pan też go witał z całym przekonaniem, panie Stanisławie. To porównanie do
Kazimierza Odnowiciela.
- Nowemu dyrektorowi należy się jakiś kredyt zaufania - pani Elwira rozłożyła ręce -
zresztą, jak słyszę, to człowiek o niepodległościowych zasługach.
- Sto dni spokoju - ni z tego, ni z owego skojarzyło się Grafowi.
- Wino też gorsze, niż było - skrzywił się Bozio. Blade policzki pana Stanisława lekko
pociemniały Ponieważ jednak siedział w cieniu, nikt tego nie dostrzegł.
- Moja wypowiedź nosiła charakter formalnej laudacji, której prze-sadność pełniła
funkcję ironii. Warn, młodym aktorom, którzy stajecie się dyrektorami, są to pojęcia obce.
Myślę jednak, że Namiastnik - pan Stanisław się zaciął, ale uznał, że z przejęzyczenia
wyszedł mu niezły kalambur - Namiastnik, cokolwiek by o nim powiedzieć, jest człowiekiem
wykształconym i moja ironia nie uszła jego uwagi.
Pani Elwira uniosła brwi. Nie wiadomo, czy w podziwie dla przebiegłości pana
Stanisława, czy w zwątpieniu wobec skuteczności tak subtelnie wyrażonej ironii.
- Namiastnik! To się przyjmie! Mhm!
- Jest Lodzio - zauważył Pępek prawdopodobnie po to, by zejść z drażliwego tematu.
Ci nieznośni malkontenci sprawili, że świeżo zdobyta władza zamiast cieszyć, zaczęła go
przejmować dreszczem niepokoju. Szacunek dla Namiast... Namiestnika, od jakiegoś czasu
stale obecny w duszy Wiesława, uległ gwałtownemu pogłębieniu. Szef już będzie wiedział,
jak sobie z nimi poradzić!
- Jakie niepodległościowe zasługi? - zainteresował się Graf. Pani Elwira lojalnie
broniła podsądnego, jedynie tonem głosu zaznaczając swój dystans do podawanych
informacji.
-
Założył podobno konspiracyjne ugrupowanie. Konfederację Wolnych
Intelektualistów Katolickich.
- KWIK - bezbłędnie dokonał skrótu pan Stanisław, ściągając wargi.
- Pierwsze słyszę - stwierdził autorytatywnie Elegancki Eugeniusz. - Zajmowałem się
podziemnymi ugrupowaniami przez ostatnie lata i nie natknąłem się na żadne KWIK.
Przynajmniej w naszym archiwum - dodał na wszelki wypadek.
- Mhm, mhm. Widocznie byt to kwik wyjątkowo starannie zakonspirowany.
- Czy intelektualista może być wolny, skoro jest katolicki? - chciał się dowiedzieć
Bozio.
- Panowie - podjął Pępek z powagą, która w ogóle do niego nie pasowała - skoro
zaakceptowali go Amerykanie, to chyba musieli go przedtem sprawdzić, nie?
Lodzio stanął nad swoim nowym kierownikiem.
- Wiesiek! Miałeś być o dziesiątej w produkcji. Czeka ten boss od przebudowy studia,
już chyba z dziesięć minut.
Pępka zmyło razem z jego powagą i obandażowanym palcem. Nawet nie powiedział
„dziękuję”. Lodzio zajął zwolnione miejsce. Jak spod ziemi wyrosła przy nim obrzydliwa
kelnerka z gorącymi parówkami i kieliszkiem wina.
- Das selbe fur mich, bitte! - skorzystał z okazji Graf.
- Jak pan to zrobił, panie Ludwiku? - skuteczność Lodzia w obcowaniu z nową siłą
roboczą zrobiła duże wrażenie na panu Stanisławie.
- Złożyłem zamówienie w kuchni - wyjaśnił Lodzio z pełnymi ustami.
- Intelektualista katolicki jest wolny wolnością katolika - nawiązał do przerwanego
wątku Elegancki Eugeniusz. - Interesuje mnie raczej zagadnienie konspiracji tak głębokiej, że
nikt o niej nie wie. Siłą rzeczy kon-spiruje się tylko z tymi, którym się ufa, czyli którzy myślą
to samo i tak samo. Daleka droga do obalenia komunizmu.
- Amerykanie najwyraźniej się dowiedzieli.
- KWIK jako agentura CIA?
W środku sali podniósł się zgietk. Jakiś Uzbek znalazł w swojej jajecznicy boczek i
robił awanturę Czarnemu Biustonoszowi. Ten nie pozostawał mu dłużny. Każde gardłowało
we własnym języku, toteż spór nie rokował rychłego zakończenia.
- Karleje postać świata - zawyrokował pan Stanisław - i my razem z nią. Gdy pomyślę
o tych wszystkich wspaniałych ludziach, którzy tworzyli tę rozgłośnię, o ich przejrzystych,
niemal legendarnych życiorysach! O nie budzących wątpliwości przynależnościach! Przecież
nawet socjalizm Juliana, niech mu ziemia lekką będzie, to był socjalizm, z którym można się
było nie zgadzać, ale nie wątpiło się w jego znaczenie i, przede wszystkim, istnienie. A dzisiaj
co się okazuje przepustką do historii? Jakiś kwik, którego nie dosłyszał nikt!
Dumny profil pochylił się ze smutkiem nad cieniami dawnej wielkości świata.
Pani Elwira upierała się, żeby jednak dać szansę Namiastnikowi. Sama była
stosunkowo świeżym nabytkiem Wolności, pojawiła się w niej zaledwie czternaście lat temu i
nie zapomniała nieufności, z jaką ją przyjęto.
- Będziemy mu patrzeć na ręce - strzepnęła lekko pulchnymi dłońmi okruszki z obrusa
- w końcu na razie podjął tylko kilka niefortunnych decyzji personalnych.
- Przynajmniej będzie komu teraz pisać audycje - stwierdził ni w pięć, ni w dziewięć
Lodzio. Jako reżyser znał ból wypełniania obowiązkowego czasu na antenie wobec braku
odpowiedniej ilości skryptów.
Uwaga miała świadomie obraźliwy charakter. Nie takiego Lodzia znali przez tyle lat.
- Pisać, żeby pisać, każdy potrafi - uniósł się honorem Elegancki Eugeniusz. - Chodzi
o to, jak to się robi i o czym!
- Uwaga - przerwał rodzący się spór Urkowicz - idzie ta... niefortunna decyzja
personalna.
W kierunku ich stołu zbliżała się entuzjastycznym, choć nieco chaotycznym krokiem
rozregulowanej marionetki wysoka, szczupła postać zwieńczona pokaźną, podłużną twarzą na
pochylonej jak u psa na tropie szyi. Na twarzy kołysał się szeroki uśmiech wydatnych warg i
podskakiwały jak niebieskie piłeczki pingpongowe gałki oczne. Całość traciła kontury w
pokaźnym owłosieniu rwącym się ochoczo do istnienia z każdego, zdawałoby się, dostępnego
skrawka ciała.
- Cieńdobły, cieńdobły - radośnie powitała obecnych postać i bez zaproszenia zasiadła
zamaszyście w jedynym wolnym miejscu, na krześle nieodżałowanego Juliana
Marchlewskiego.
- Śniadanko przed placot, dobla rzecz! Smacznego!
Jak na złość pozostałym, nieosiągalna kelnerka pojawiła się bez zwłoki. Być może
zwabiła ją niezwykła powierzchowność nowo przybyłego.
Ów złożył imponujące zamówienie, również po niemiecku mówiąc przez nos i nie
wymawiając „r”. Mimo to został zrozumiany, niezwłocznie obsłużony i obdarzony czymś w
rodzaju uśmiechu.
- Nie macie pajstwo pojęłcia, jaki to honor dla mnie zasiadać w takim glonie -
zachwycała się twarz, a wiosenne słońce rozświetlało zawieruchę blond włosów na kształt
aureoli szczęścia. - Jeszcze w Polsce słuchałem ładia jak wyioczni! Łozpoznawałem każdego
łedaktoła po bałwie głosu, wyobtażalem sobie, jak wygłołdacie! Kto by przypuszczał, że
bełdeł jednym z was!?
Miny adresatów tego panegiryku wskazywały wyraźnie, że im to także nie przyszloby
nigdy do głów.
Nie wypadało jednak przyjmować hołdów bez stosownej odpowiedzi.
- Bardzo nam miło - oznajmiła pani Elwira tonem nauczycielki otrzymującej laurkę z
rąk mało rozgarniętego bachora. - A czym, jeśli wolno zapytać, będzie się pan zajmował w
naszej rozgłośni?
- Fołmol - wyjaśnił zachwycony z pełnymi ustami, co zresztą nie wpływało na
klarowność przekazu w żadnym stopniu. - Czeba popłaco-wać nad folmol.
Jakby dla podkreślenia wagi tej diagnozy potężnie kichnął.
- Przepłaszam - potoczył niewinnie błękitnymi oczami po obecnych, najwyraźniej
sprawdzając, kogo opluł - alelgia. Wiosenny katat, nadmiał cieczy w olganizmie. Grosse
vodka bitte! - zawołał przez pół sali w kierunku nieosiągalnej kelnerki, która kiwnięciem
bezbarwnych kłaków pod neonową czapeczką zaakceptowała ten bezpośredni sposób
składania zamówienia jako naturalny i oczywisty.
- Co pan ma na myśli? - Elegancki Eugeniusz zmusił się do uprzejmej rzeczowości.
Entuzjasta rozłożył ręce. W jednej trzymał widelec z nadzianym nań kawałkiem debreczynki,
w drugiej kawałek chleba z twarożkiem na słono. Przecinek szczypiorku poruszał się w
gąszczu złocistej brody jak jaskrawozielona wesz.
- Tełpo! - wyjaśnił - kłótkie infoimacje, flasze. Przeływniki muzycznej, najlepiej z
syntetyzela. Minimum komentarza. A jeżeli już, to iłonicz-ny, kpiałski. Komunei trzeba
ośmieszać! Tam nikt już nie tławi patosu, bohatełstwa. Siuchajoł nas zwykli ludzie f ponułych
łealiach. Dlażni ich połuczanie. Komuna ich poluczała cztełdzieści lat. Nie po to mełczoł siei
zagłuszaniem, żeby przez dziesiełć minut słuchać jakichś teołetyczno-pa-tfaotycznych
łozważań. Tełołię i patłotyzm majol we kiwi. No i żywy jeł-zyk. Trzeba mówić, nie czytać.
Na gołołco, z błełdami, ale na żywo! Jak człowiek wolny do wolnego człowieka!
Pouczeni przypatrywali się w skupieniu, jak radosny mówca wlewa dużą wódkę do
szklanki z herbatą.
- Pomaga na katal - wyjaśnił niepotrzebnie, wychylając za jednym zamachem połowę
koktajlu.
- Pan oczywiście ma doświadczenie radiowe - uściślił na wszelki wypadek Urkowicz.
- Dziesieić lat w łozgłośni hałcełskiej. Płaktycznie łobitem, co chciałem.
-1 chciał pan być w partii? - pani Elwira była jak zwykle świetnie poinformowana.
Widelec śmignął lekceważąco przed oczami.
- Płaktyczny opołtunizm. Gest bez znaczenia. Alibi. W mediach pał-tyjni wiełcej
mogoł. Ale i tak mnie internowali.
Dostojne głowy pochyliły się lekko z szacunkiem dla męczeństwa.
- Ciężko było - delikatnie podsunął Graf. Przed oczami stanęło mu Dachau.
Entuzjazm męczennika jeszcze się wzmógł. Trudno powiedzieć, czy za sprawą wódki
w herbacie, czy rozkosznych wspomnień.
- Zabawa! Wszyscy, klawisze, kłyminalni, łecydywiści byli po naszej stłonie! Zalaz na
poczottku dostaliśmy cynk, że jeśli wejdą łuscy, to uciekamy łazem - intełnowani i stłażnicy.
Dtogi i mety były przygotowane. Paczki dla bohaterów! Dużo wolnego czasu, żadnej
odpowiedzialności, szacunek! Nawet alkohol przychodził. Do butelki po szamponie żony
wkładały płezełwatywy i wypełniały halą. Kułsy samokształceniowe! Przecież siedziała elita!
Tylko kapeenowcy zmuszali do demonstłacji, o szóstej lano msza i śpiewanie Mułów. No i
kobiet błakowało - błękitne źrenice wbity się w panią Elwirę z błyskiem, jak jej się zdawało,
seksualnego wygłodzenia. Uśmiechnęła się z wyrozumiałością.
- Tutaj też nie ma ich wiele - poinformowała młodzieńca z mściwą satysfakcją i
poprawiła włosy - No - widelec wbił się w przestrzeń jak celownik karabinu. - Ta łu-da jest
całkiem niczego.
Spojrzeli w ślad za widelcem i dostrzegli Julitę. Siedziała razem z Irlandczykiem,
Seanem. Przykuty do krzesła jej wzrokiem zaniechał okrążania kantyny z papierosem w
palcach, chociaż lato zbliżało się milowymi krokami, a wentylacja nadal szwankowała.
- Ta łuda - Lodzio nie odmówił sobie małej złośliwości - jest zajełta, a nawet gdyby
nie była, to trzeba sieł zapisać w kolejce.
Entuzjasta nie obraził się. Wytarł do czysta talerz kawałkiem chleba i rozejrzał się po
stole, co by tu jeszcze zjeść.
- I tak tu długo nie popłacujemy - zawyrokował - komuna sieł toz-padnie lada dzień.
- Od pańskich flaszów i przerywników muzycznych? - Elegancki Eugeniusz uznał, że
nie warto ukrywać niechęci, skoro jej obiekt i tak się nie obraża.
- Sama z siebie. To przecież widać gołym okiem. Całe szczełście, że jeszcze zdołżeł
sieł do tego przyłożyć. Przejdziemy do histołii!
- Pan zapewne ma już upatrzone jakieś godne stanowisko - odezwał się pan Stanisław,
nie otwierając oczu - w odrodzonej, wolnej ojczyźnie.
Gumowe wargi rozciągnęły się w przewrotnym uśmiechu, odsłaniając zdrowe,
wielbłądzie zęby Nie wiadomo skąd znalazł się między nimi papieros i złociste zarośla
przesłonił obłok dymu.
- Wolne żałty! Dla nas tam nie bełdzie miejsca! To dopięło bełdzie buł-det! Miliony
któłym siet należy jakieś zadośćuczynienie, tysiołce przekonanych, że zasłużyli na zaszczyty
setki gotowych ministlów, ambasado-łów, dyłektołów! Nie spodziewajcie siei wdziełczności.
Wolność to egoizm, egoizm w blasku i majestacie pława. Przeplaszam - unoszący się w
dymie prorok spadł ni stąd, ni zowąd w ton lekkiej paniki. - Muszel spadać.
Zerwał się z krzesła pana Juliana i pomknął swoim rozregulowanym truchtem do
wyjścia, gdzie stal Turysta i wzywał go kiwaniem wskazującego palca.
- Polszczyzna równie oryginalna, co angielski Victora - zauważył z sarkazmem
Elegancki Eugeniusz.
Nowy wicedyrektor tłumaczył coś nowemu redaktorowi, rozpędzając sprzed twarzy
kłęby dymu. Turysta nie palił i nie tolerował palenia. Entuzjasta posłusznie zgasił papierosa w
spodeczku na najbliższym stoliku. Siedząca przy nim para Czechów przyjęła to z
wyrozumiałością.
- Radiowy głos - podsumował Bozio - nie do pomylenia z żadnym innym. To betdoł
łozływkowe audycje!
- Don Kichot - w głosie Grafa dawało się zauważyć cień sympatii. Może w młodości
był podobny. - Wszystko mu się wydaje takie łatwe i oczywiste.
- Mhm, mhm. Don to może za dużo powiedziane, ale Kichot na pewno.
- Namiastnik dał mu od razu dziesiątą grupę - ujawniła pani Elwira kolejną istotną
informację ze swego niewyczerpanego zasobu poufnych danych. - Niewątpliwie za dziesięć
lat praktyki w harcerstwie i staż partyjny - Ktoś tu wspomniał o kredycie zaufania - mruknął
Elegancki Eugeniusz, choć wcale nie pragnął zadzierać z panią Elwirą. Uznała jednak, że
musi się wytłumaczyć.
- Co innego zasady, a co innego praktyka. Nadrzędnym celem jest dobro rozgłośni.
Pan Stanisław zdobył się na pocieszający cytat ze skarbnicy pamięci ukrytej pod
powiekami.
- „Ci. którzy wyłącznie dzięki szczęściu zostają z prywatnych ludzi książętami, zostają
nimi z małym trudem, lecz z dużym utrzymują się - glos nabrał cech oratoryjnej deklamacji. -
Tacy mężowie zależą wyłącznie od woli i losu tego, który ich wyniósł, a obie te rzeczy są
bardzo zmienne i niestałe”... [W Machiavelli - Książę Przeł. K. Żaboklicki. ]
- Wollen Się noch etwas? - przerwało mu brutalnie obrzydliwe dziewczynisko,
sprzątając towarzystwu sprzed nosów nie dopite szklanki i kieliszki, sztućce i talerze.
- Fołma. Wszystko jest kwestią fołmy - stwierdził tajemniczo Lodzio.
ETER
Nie ma jednoznacznych dowodów na to, że Anankowie zdawali sobie sprawę, iż na
przełomie szesnastego i siedemnastego wieku stworzyli rozległe i całkiem sprawnie
funkcjonujące państwo, o którego istnieniu odległy i burzliwy świat wiedział niewiele albo
zgoła nic. To samo można powiedzieć o wiedzy Ananków na temat odległego świata.
Niewykluczone, że epoka dynamicznego rozwoju Ananii wzięła się z braku zainteresowania
mieszkańców tej krainy dla tak abstrakcyjnych pojęć, jak państwo czy rozwój. Przyjmowali
rzeczywistość w sposób naturalny, taką, jaka jest, co sprzyjało nieskrępowanym inicjatywom
i tolerancji dla dziwactw, niespodzianek i nowości. Były one z czasem wchłaniane w
dziedzictwo pamięci dzięki nigdy nie wygasłej namiętności Ananków do opowiadania o tym,
co się zdarzyło.
Dramatyczne czasy Mosura Han-Ery, dyscypliny i podbojów, skostniałej hierarchii
społecznej, należały do historii. Synowie ambitnego wodza wytłukli się wzajemnie w walce o
przejęcie po nim władzy i mało kto ich żałował. Rzemieślnicy z jego oddziału, którym udało
się wrócić z wyprawy, wzbogaceni o chińskie umiejętności i rozwiązania, wzmocnili swoją
przydatność i atrakcyjność, ale nie przyszło im do głowy, żeby na tej podstawie żądać dla
siebie jakichś nadzwyczajnych przywilejów. Wobec braku jakiejkolwiek władzy centralnej
powrócono do symbolicznej roli Ha-naka, jako honorowego sumienia ludu. Rozproszenie
Ananków na stosunkowo rozległych przestrzeniach sprawiło, że każda większa osada, z
wolna przekształcająca się w miasto, miała swojego Hanaka i swoich opowiadaczy, którzy raz
do roku spotykali się w jednym miejscu, żeby ustalić wspólną, ramową wersję historii i
pokrzepić się wzajemnie pogodą ducha i beztroską. Zjazdy te sprzyjały wymianie handlowej
oraz robieniu wiatru, rychło więc ich stałe miejsce przekształciło się w nieformalną stolicę
państwa, a jej Hanak, jako gospodarz, uznawany był za Han-Ha-naka, czyli kogoś w rodzaju
mistrza cechu.
Drugim wspólnym ośrodkiem życia i tożsamości Ananków stała się Hesz-Ni-An,
świątynia Ananki zbudowana na wschodnich stokach Uralu. Zbudowali ją potomkowie Ni-
An’ka, odmieńców, kapłanów, wystanych ongiś dla świętego spokoju na zachód przez Han-
Erę. Utrzymywali oni, że odnaleźli w końcu legendarną jaskinię Mosura i Święty Kryształ.
Opanowali technikę wznoszenia budowli z ociosanych głazów bez użycia zaprawy
(zaskakująco podobnych do architektonicznych osiągnięć Inków). Nie świadczy to
bynajmniej o jakichkolwiek kontaktach między obiema cywilizacjami - Anankowie morze
widzieli raz i uznali, że to wystarczy - ale raczej o tym, że użyty materiał i zastosowana
technologia decydują o charakterze konstrukcji. Podczas wyrywania górom budulca natrafili
na złoża diamentów, które uznali za mistyczne dzieci Czaszki Dziadka. Anankowie
dobrodusznie zgodzili się z tą interpretacją, bowiem lśniące kamyczki, do niczego
nieprzydatne, przemawiały do ich dziecięcej nieco natury. Z kolei nizinny odłam narodu,
grzebiąc w porośniętych mchem i chwastem kurhanach Scytów, odkrył ukryte tam złote
ozdoby zapomnianego ludu. Legendy Ananków nie wspominały nigdy o żółtym metalu, co
stanowiło smakowite wyzwanie dla opowiadaczy i uruchomiło przedsiębiorczość
budowniczych. Ci ostatni szybko zdali sobie sprawę, że rzeki pełne są czerwonawego i
zielonkawego kruszcu, łatwego w obróbce i, podobnie jak diamenty, nie nadającego się do
niczego prócz ozdoby i zabawy. Opowiadacze zaś po wyjątkowo długich konsultacjach we
własnym gronie ustalili, że jest to krew dziadka Ananki, która wypłynęła z jego świętych
zwłok, nim zostały zjedzone.
Oba te odkrycia zbliżyły do siebie Ananków górskich i nizinnych. Każdy z odłamów
posiadał coś, czego nie posiadał drugi, co pozwalało utrzymać równowagę godności i ożywić
handel. W zamian za złoto Nizinni posiedli sekret obróbki kamienia. Wyżynni zaś zdołali
uzyskać splendor i prestiż dla swojej świątyni.
Nie usunęło to jednak zasadniczych różnic między nimi. Ni-An’ka, odizolowani od
świata w swoich górskich sanktuariach, w naturalny sposób oddawali się myśleniu o
sprawach oderwanych, idealnych i tajemniczych jak struktura kryształu, przez który,
metaforycznie ujmując rzecz, spoglądali na rzeczywistość. Pomimo swej różnorodności i
wielobarwności wydawała im się czymś stałym. Kopacze, budowniczy i myśliwi z równin i
lasów mimo wszystko zdawali sobie sprawę z istnienia jakiegoś świata poza ich własnym,
głównie za sprawą okazjonalnych najazdów z południa i ze wschodu. Często też na ich tereny
trafiali uciekinierzy i rozbitkowie z nie kończących się na dalekim świecie wojen, wreszcie
wszędobylscy kupcy. Przybysze przyjmowani byli gościnnie, wielu z nich bez trudu
asymilowało się w nowym, przyjaznym środowisku, wnosząc weń własne wierzenia i
obyczaje. Nie jest zapewne przesadą stwierdzenie, że Anania stała się w tym okresie krajem
swoistego azylu politycznego dla wszystkich, którzy we własnych państwach nie znaleźli
sobie miejsca. To oczywiście otwierało nizinnym Anankom oczy na niestałość świata.
Podchodzili do niej ze swoistym stoicyzmem.
Być może wpływ na odmienny stosunek Wyżynnych i Nizinnych do tajemnicy
istnienia miało ich podejście do Hu. Kapłani uważali Hu za napój święty i pili go rzadko,
zaledwie kilka razy do roku, w ramach skomplikowanych obrzędów o charakterze wybitnie
liturgicznym. Nizinni traktowali Hu jak herbatę, zauważając jego dobroczynny wpływ na
równowagę ducha. Ujmując rzecz w skrócie, można rzec, że dla kapłanów naturalnym stanem
istnienia był niepokój wobec tajemniczej stałości wszechświata (uśmierzany jedynie podczas
religijnych świąt), dla reszty Ananków natomiast sianem istnienia był niewzruszony spokój
wobec nieprzewidywalnej i zmiennej natury wszechświata.
Kupcy z Imperium Ottomańskiego, których przyciągnął na te zapomniane przez
Allacha obszary niezawodny węch uczulony na zapach złota, nienadzwyczajne mieli o
Anankach wyobrażenie. „Lud to pogański, niepoważny i wielce gadatliwy - pisał jeden z nich
- nie znający dyscypliny ani wartości posiadanych dóbr, którymi Najwyższy, w swej
niezgłębionej mądrości, obdarzył ich obficie i, jak się zdaje, całkowicie niezasłużenie. Trudno
bowiem dostrzec, by w jakikolwiek sposób wyrażali Mu wdzięczność i oddanie za szczęśliwy
los, jaki stał się ich udziałem. Przeciwnie wręcz, powodzenie swoje i zasobność za własną
uważają zasługę, czym w wielką wbijają się pychę, opowiadając bez końca wyłącznie o sobie,
jakby jedynymi byli ludźmi na tej ziemi. W istocie nie ma w ich języku innego słowa na
określenie człowieka prócz słowa Ananka, co świadczy o głupocie lub zadowoleniu z siebie;
w rzeczy samej jedno od drugiego różni się niewiele. Jak większości głupców dobrze im z
tym do tego stopnia, że nie znają nawet pojęcia szczęścia, ani doczesnego, ani niebiańskiego,
jakim jest wypełnianie woli Stwórcy Nic dziwnego, że żyją w grzechu i nieczystości, nie
wiedząc nawet, że będą potępieni.
Przy tym lud to jest zdrowy i dorodny, choć nadzwyczaj spokojny. Nie trzyma
niewolników ani pracowników najemnych, nie widziałem też regularnych oddziałów
zbrojnych, jeśli nie liczyć jazdy na oswojonych jeleniach, trzymanej, jak się zdaje, wyłącznie
dla ceremonii i zabawy. Kobiety ich, chutliwe i bezwstydne, myślistwem i rzemiosłem
zajmują się pospołu z mężczyznami (w czym, podobnie jak w obróbce kamienia, celują
nadzwyczajnie), choć nigdy nie tracą okazji, by dla lubieżnej przyjemności przerwać
wykonywane właśnie zajęcie. Mędrców nie zauważyłem żadnych, co raczej nie dziwi, choć z
tego, co zrozumiałem, trzyma się niewielką ich grupę w zamknięciu gdzieś w górach.
Przyznam, że naiwność i dobroduszność tego ludu, polegająca na zupełnej nieznajomości
spraw tego świata przy braku ciekawości i pokory, przepełniały mnie pogardą i
obrzydzeniem, mimo iż nic złego mi nie uczynili”.
Zastanawiające, że po takim donosie nie doszło do podboju Ananii przez Turków.
Najwyraźniej zajęci nawracaniem Europy i Bliskiego Wschodu zlekceważyli nieznanych
pogan, od których złoto i diamenty i tak można było uzyskać za bezcen.
W tym czasie (koniec XVI wieku) Hanakiem była Zareba, kobieta z rodu myśliwych.
Imię jej znaczy tyle co „Poraniona” lub - jak tłumaczono je później - „Naznaczona”. Wzięło
się z faktu wyjątkowego jej oszpecenia w wyniku zwycięskiego, choć kosztownego spotkania
z niedźwiedziem. Drapieżnik, nim zginął, zdarł jej pazurami skórę z całej twarzy.
Straszliwe to okaleczenie i wiążący się z nim przymusowy celibat (niezwykła szpetota
i zmiany charakteru po wypadku odstręczały najjurniejszych) predystynowały ją w naturalny
sposób do roli Hanaka. Nie tracąc energii i czasu na robienie wiatru ani na sprawy państwowe
(wszystko, w co mogłaby się wtrącać, szło spokojnie własnym torem; nawet małych wojen
nie było, by musiała brać na siebie czyjąś śmierć), poświęcała się z oddaniem myśleniu. Taki
fenomen nie przyszedłby do głowy tureckiemu kupcowi. Zauważyła, że w opowieściach
Ananków o sobie samych panuje pewien chaos, nad którym warto by zapanować. Nie
chodziło jej bynajmniej o unifikację zbiorowej wyobraźni, ale o zachowanie dla potomnych
całego bogactwa niestworzonych historii powstających dzień w dzień przy wieczornych
ogniskach, jak Anania długa i szeroka.
W tym celu przekonała jednego z wybijających się wówczas kapłanów, niejakiego
Stanusa, do podjęcia wysiłku spisywania opowieści i zdarzeń z dziejów Ananków i
deponowania ich w górskiej świątyni ku nauce, pocieszeniu i przestrodze.
Stanus początkowo krzywił się na ten pomysł, widząc w nim ingerencję
przedstawicielki nizinnych gadułów w wyżynny, usystematyzowany świat wierzeń. Poza tym
spisywanie dziejów nadal kojarzyło mu się z niechlubnym w jego przekonaniu okresem
władzy Han-Ery i jego kochanka skryby Ga-Horesza. Sam doświadczając silnych emocji na
widok każdej pary krzepkich męskich ud, walczył z tymi skłonnościami i wstydził się ich jako
niegodnych Strażnika Kryształu. Słabość charakteru szła u niego w parze z prawdziwie
wyżynną ambicją. To pierwsze kazało mu zatem ulec namowom Zareby, to drugie - z
uległości wyciągnąć korzyści dla siebie. Był bowiem zdolnym, choć mało oryginalnym
opowiadaczem. Najlepiej udawało mu się opowiadanie historii, które ktoś już przed nim
konstruował. Umyślił sobie zatem, że mając w rękach skarbiec opowieści wszystkich
Ananków, stanie się niejako ich nadopowiadaczem, dysponującym niebagatelnym wpływem
na zbiorową wyobraźnię. Przy uważnym wyważeniu akcentów w połączeniu opowieści
wyżynnych z nizinnymi mógłby nawet zapewnić kapłanom, czyli sobie, władzę nad
myśleniem całego narodu.
Wizja ta spodobała mu się do tego stopnia, że nie tylko przystał na projekt
Naznaczonej, ale związał się z nią na stale, rzecz podówczas u Ananków niespotykana. Miała
w końcu postawną sylwetkę i krzepkie uda, a oszpecenie odbierało jej w znacznym stopniu
zewnętrzne cechy kobiecości.
To małżeństwo symbolicznych wprawdzie, ale jednak przywódców Wyżynnych i
Nizinnych Ananków, choć nie zaowocowało potomstwem, miało swoje historyczne
konsekwencje w nadchodzących, mrocznych czasach.
Istnieje inna wersja tych wydarzeń, kwestionująca altruistyczne motywy Zareby Otóż
miała się ona zakochać w Stanusie tak zaborczo, że miękki kapłan nie miał nic do
powiedzenia w kwestii własnej monogamii. Silna, bystra i bezwzględna, zdawała sobie
sprawę, że jako Hanak, po którym oczekuje się celibatu, nie zaspokoi targających nią żądz
wśród pogodnych, nizinnych Ananków bez brzemiennego w nieprzewidywalne konsekwencje
naruszenia tradycji. Odosobnienie górskiego sanktuarium zdawało się rozwiązywać ten
problem. Nie wzięła jedynie pod uwagę, że i tam, wśród kryształów, kłębią się namiętności.
Stanus był, żeby tak rzec, zajęty, a związany z nim młody Ni-An’ka w przypływie zazdrości
rzucił się na Zarebę i przeorał jej twarz okruchami diamentów, nim zginął uduszony jej
krzepkimi dłońmi myśliwego. Po tej szekspirowskiej tragedii oboje - Hanak i kapłan - musieli
dla dobra Ananków zadbać o prawidłową wersję historii, by nie zakłócić delikatnej
równowagi między Wyżynnymi i Nizinnymi. Wprawdzie Hanak niejako z natury rzeczy
bierze na siebie śmierć, ale nigdzie nie zostało powiedziane, że może bezkarnie zabijać,
zwłaszcza wrażliwych na punkcie swojej godności kapłanów.
Trzecia wersja dramatu, nie kłócąca się z żadną z poprzednich, głosi, że pojętna
Zareba, mająca z racji swojej funkcji częsty kontakt z obcymi kupcami, szybko zdała sobie
sprawę z rzeczywistej wartości złota i diamentów, a stały związek ze Stanusem był
pierwszym i koniecznym krokiem do zmonopolizowania handlu kosztownościami. Bezwolny
kapłan dostrzegł płynące stąd polityczne korzyści i wymyślił święte archiwum manuskryptów
jako zasłonę dymną dla projektu. W ten sposób materialne i duchowe korzyści umożliwiły
długoletni, choć bezdzietny związek ambitnego, wielbiącego mężczyzn apokryfisty z
oszpeconą kobietą.
Mówił do was Jura Mosur. Tu Rozgłośnia Ananków Radia Wolność.
DOZNANIA
Mosur obejmuje udami i ramionami pień. Silnymi ruchami torsu posuwa się w górę
niby niewielki, odziany w szare sztruksy niedźwiedź. Wzdłuż pnia sypią się w dół na Lodzia
zbutwiałe paprochy Mosur dociera do bulwiastej narośli sterczącej na granicy cienia, pod
koroną lasu. Wyjmuje prawą ręką nóż i unosi go nad odchyloną w tył głowe. Odrzyna z
wysiłkiem bulwę od pnia, stękając i przymykając oczy. „Jak Michał Anioł pod stropem
Kaplicy Sykstyńskiej” - myśli Lodzio.
Grzyb spada na leśną wyściółkę z tępym jękiem. Za nim, w szeleście ubrania
szorującego po korze, zsuwa się Myśliwy.
- Dałżno byt’ miertwoje - wyjaśnia, podnosi hubę i chowa do plastikowej reklamówki
z „CundC”. - Dierewo. No niedołga. Wtedy jest najlepsza, kiedy zaczyna się karmić samą
sobą. I łatwo odchodzi od trupa.
Idą w dół po zalesionym zboczu, przechodząc słupy olśniewającego światła i pieczary
wilgotnego, zielonego mroku. W nocy padał deszcz. Zapach lasu jest intensywnym kadzidłem
życia i śmierci. Mosur stuka rękojeścią noża w mijane pnie. Co jakiś czas zatrzymuje się i
powtarza operację.
Lodzio niesie wędki. Jak kiedyś, wśród podkieleckich gór, dobrowolny tragarz
prawdziwych mężczyzn. Dopuszczony do krwawego rytuału, do polowania, zadania śmierci i
celebracji wódką przy dymiącym ognisku. W końcu jest jedynym skrybą wodza.
Tafla wody przypomina wypolerowaną stal. Tylko przy brzegu cień pochylonych olch
zdradza jej przejrzystość i bursztynową głębię. Ktoś wydeptał trawę aż do niebieskawej gliny,
paroma kamieniami zaznaczył miejsce na ogień. Absolutna cisza, nie słychać nawet ptaków.
- Bywają tu - Lodzio wskazuje ludzkie ślady.
- Nu da. Kłusują. Idealne miejsce - Mosur rzuca torbę na ziemię, rozgląda się i znika
w pobliskich chaszczach. - Egzamin na kartę drogi - rozlega się tryufmalne ciurkanie moczu -
trudny, raz do roku. A ryb w bród. To i kłusują.
Lodzio wyjmuje smukłe wędki z pokrowca, otwiera rozkładającą się jak akordeon
skrzynkę na haczyki, ciężarki, błyski i sztuczne muchy Mosur nadal buszuje w zaroślach.
Górą przechodzi lekki wiatr, szumią liście, ostatnie krople spadają w wodę,
opalizujące kręgi łagodnie rozchodzą się po powierzchni.
Mosur wyłania się z zarośli. W ręku trzyma zardzewiałą puszkę pełną ziarnistej,
ruchliwej ziemi. Wyciera nóż o nogawkę. Brunatne grudki błyskają różem i tłustym brązem.
Lodzio patrzy z przyjemnością, jak potomek Ananków kuca przy wędzisku i
szybkimi, pewnymi ruchami palców wiąże ciężarek żyłką, wybiera z brzęczącego gąszczu
śmiercionośną kotwiczkę. Łączy ją z nylonem skomplikowanym węzłem, który jest
oczywiście prosty i niezawodny, jeśli się tylko wie, jak go zrobić. Uspokajająca pewność,
granicząca z automatyczną obojętnością, właściwa tym, którzy znają się na rzeczy Potem
Mosur wybiera z puszki dorodną dżdżownicę, różową z żółtawym kołnierzem i wkłada ją
sobie do ust. Wargami ściąga z niej ziarenka ziemi 1 lśniącą od śliny nadziewa kunsztownie
na haczyk.
- Tak się u nas robi - stwierdza fakt, dostrzegając grymas obrzydzenia na twarzy
towarzysza - czary. Mówią, że pomaga.
Lodzie chciałby się przydać.
- Tego nie używasz? - wyjmuje ze skrzynki jedno z podłużnych fosforyzujących
wrzecion.
- To dobre na drobiazg. Rzucimy na grunt. Przy dnie chodzą prawdziwe potwory.
Robi zamach i rzuca. Posłuszne niemieckie warknięcie kołowrotka i odległy plusk.
Skręcająca się na ostrzach dżdżownica wędruje przez głębie na dno.
Teraz czekanie, na które czeka Lodzio. Żeby porozmawiać, zrozumieć pewne
niezrozumiałe sprawy. Potwierdzić naturalnie rozwijającą się przyjaźń. Bo niby dlaczego
Mosur właśnie jemu zaproponował wyjazd pod miasto, do lasu, na ryby? Czy coś ma się
wyjaśnić, czy pojawią się ważne pytania i nieodwołalne odpowiedzi? Ręka sama wędruje do
chlebaka i wyciąga butelkę whisky. Na jej widok Mosur kręci głową i sięga po swoją
piersióweczkę z Hu.
Piją. Patrzą przed siebie, gdzie nic nie ma oprócz tafli wody i łagodnych gór. Jeśli
spojrzeć na nieruchomy koniuszek wędki z iskrą żyłki, to wszystko znika z pola widzenia.
Wtedy słychać szmery, odgłosy tłumnego, niewidzialnego istnienia. Robaki, chrząszcze,
mrówki, owady przedzierają się przez życie, polują, uciekają, pożerają, dupczą się jak
opętane. Lodzio czuje swędzenie w krzyżu i żar alkoholu w żołądku.
- Jak u nas - Mosur zatacza piersiówką nieokreślony łuk.
- Tęsknisz czasem? - podejmuje natychmiast Lodzio rad z zachęcającego otwarcia.
Ruch ramion.
- Woda, góry, wszędzie takie same. Tam żyć trudno, tu łatwo. Do czego tęsknić?
- Do ludzi?
- Ludzie też są wszędzie. I też tacy sami, prawdę mówiąc. Ty tęsknisz? Lodzio wie, że
nie tęskni. W swoim monachijskim mieszkaniu nigdy nie leżał z otwartymi oczami,
wsłuchując się w zgrzyt tramwaju na nowych szynach i dzwonienie figurek, czekając, aż
nostalgia przeniesie go w czasie do domu, do Kielc. Nie miał nawet snów paszportowych,
koszmarów, że znowu jest w Polsce i nie może wyjechać, perwersyjnych, masochistycznych
wersji tęsknoty. Kielce pojawiały się, kiedy chciały, na zasadzie swobodnych skojarzeń z
czymś, co jest, a co już było. Towarzyszyło im uczucie ulgi, rozpoznania, ale na pewno nie
sentymentu. Z dystansu chciał być jednak uczciwy wobec własnej przeszłości. Nie wszystko
co z Kielc to szmelc.
- Mieszkałem w teatrze - nie odpowiada na pytanie wprost. - U stróża. W centrum
miasta.
- Intieresno - stwierdza Mosur bez zainteresowania.
- Stróż albo pił, albo spał. Robiłem wszystko za niego. Przynieś, podaj, pozamiataj.
Ale to i tak był zaszczyt. Miałem dziewiętnaście lat, a ten teatr, wtedy, to było centrum nie
tylko Kielc, ale całej Polski, tak nam się zdawało. Albo i Europy Chruszczowowska odwilż,
rozumiesz. Wolność w zasięgu nadziei. Ważne przedstawienia, dyskusje. „Pluskwa”
Majakowskiego, „Caligula” Camusa...
Twarz Mosura nie zdradza żadnego poruszenia wewnętrznych strun pamięci czy
emocji. No tak, przecież wtedy jego tatuś w najlepszym wypadku dopiero zabierał się za
robienie wiatru z mamusią. Jak wyglądała zresztą odwilż za Uralem?
- Teatr imienia Stefana Żeromskiego - zaczyna Lodzio z innej beczki. - Taki polski
znany pisarz. Straszny erotoman, ale ze społecznym zacięciem. W swoim czasie ważny,
politycznie ważny. Chociaż mówiono, że powinien raczej pisać o seksie, bo tylko to go
naprawdę interesuje. Zmysłowiec.
Mosur kiwa wreszcie głową na znak, że takie połączenie namiętności i ambicji nie jest
mu obce.
- I coś z tego erotycznego stosunku do sztuki, do sztuki w polityce tam się objawiło.
Dużo młodych ludzi. Wykłady najlepszych profesorów, spotkania z umysłami, płonący
kominek, znaczenie wielkich słów, taka pasja, wiesz, ale i trochę gra z władzami, co wolno,
czego jeszcze nie, jak się najlepiej wyrazić... - Lodzio nie umie nazwać tego podniecenia,
które teraz dobrze pamięta, poczucia dumy z przynależności do środowiska ludzi
odmiennych, myśleniem i strojem, swobodnym wyglądem, potoczną, czasem wulgarną mową
nazywających świat po swojemu, nie wstydzących się siebie. Aktorzy, tacy zagęszczeni i
wyraziści na scenie, tacy fajni, nerwowi, ale na wesoło przerysowani przy wódce, na rybach.
Nazwiska, nazwiska, nazwiska z całej Polski. Camus nie przyjechał, bo akurat dostał Nobla i
cząstka tego Nobla znalazła się właśnie w kieleckim teatrze, należała do jego zespołu, a więc
w jakiejś malutkiej wprawdzie, ale jednak w części do Lodzia.
- Nosiłem dekoracje, piłem z aktorami, rozlepiałem afisze. Wszystko, co robiłem,
miało sens. Słuchałem wykładów, patrzyłem, jak się prowadzi próby, jak się reżyseruje
sztukę, ustawia ludzi, buduje sceny...
~ Postanowka - potwierdza Mosur - nauczyłeś się i ty teraz sam reżyser.
Lodzio macha ręką.
- To nie to samo. Tam wszyscy mieli gorączkę. Łatwiej było się upić, niż się najeść,
ale podwyższoną temperaturę mieli wszyscy. Nawet na szkolnych przedstawieniach. Bo
powstało tam Studium Teatralne, gdzie przyszli artyści mogli się wprawiać w praktyce. To
było coś. Niestworzone pomysły, szalone próby - Lodzio łyknął porządnie z butelki „Dzikich
Gęsi” - tam najbardziej lubiłem chodzić.
- Aktorki, łatwa zwierzyna - komentuje sentencjonalnie Mosur, sprawdzając napięcie
żyłki.
- Nawet asystowałem przy reżyserii jednej sztuki - ciągnie rozpędzony Lodzio -
Szekspir, „Otello”.
- Kak?
- Atiełto - tłumaczy Lodzio - musiałeś słyszeć. Wielka sztuka o zazdrości i
manipulacji...
Mosur wydyma wątpiąco wargi. Entuzjazm Lodzia jakoś nie może się przebić przez
spokój jego niewiedzy.
- Angielski dramaturg, szesnasty, siedemnasty wiek - nie rezygnuje Lodzio -
Namiętności, władza. W skrócie w tej sztuce chodzi o to, że Otello kocha swoją żonę,
Desdemonę, a jego zausznik Jagon jest o to uczucie zazdrosny I swoimi intrygami
doprowadza do tego, że Otello ją zabija. Dusi.
- Maładiec - pointuje niewzruszony Mosur.
- Są różne możliwości odczytania tej historii - brnie dalej były adept Studium
Teatralnego. Czy Mosur wie, że Julita się puszcza? Że Lodzio jest jego przyjacielem,
oddanym tak, jak tylko to możliwe, lojalnym i wiernym? Bo jeśli nie, to subtelna aluzja chybi
celu. - W każdym razie wtedy ten student reżyserii odczytał ją tak, że Jagon kocha Otella
miłością ho-moseksualną i po prostu chce usunąć rywalkę. Teraz, na Zachodzie, to żadne
odkrycie, ale w latach pięćdziesiątych w Polsce, to była bardzo śmiała interpretacja.
- Nu, da. Angliczanin, piederast.
Stwierdzenie faktu, ani cienia pogardy czy niesmaku.
- W końcu nie wystawili tej sztuki, ale próby, co się działo na próbach! Każdy musiał
się jakoś przełamać, bo na te tematy otwarcie się nie mówiło.
Lodzio widzi Roberta, w czarnym swetrze i farmerkach, w pepegach na gołych
stopach, z wystudiowaną demonicznością spojrzenia przez kłęby papierosowego dymu, jak
krzyczy na Jagona: „Bliżej ucha! Bliżej ucha! Jakbyś mu chciał tam wsunąć język! Wsuń mu,
kurwa, język w ucho!”, jak w tym krzyku wstaje z fotela, wcale się nie przejmując, że lampka
na reżyserskim stole oświetla jego czarne, fizyczne podniecenie w przyciasnych spodniach.
Widzi zażenowane zainteresowanie Renaty - Desdemony, czuje rozkoszną, choć wstydliwą
dumę z uczestniczenia w przełamywaniu tabu, kiedy Robert obejmuje go, wskazując jasno
oświetloną scenę z dwoma mężczyznami w niepokojącym uścisku i mówi - nikt nie wie, co
się kryje w jego wnętrzu. Zadaniem reżysera jest wydobyć to i zrozumieć.
A potem wódka, kiedy wszystko zostaje wydobyte i zrozumiane. Narastające napięcie,
rozgrzane twarze, aluzje i spojrzenia, opar dla Lodzia fantastyczny i podniecający aż do
momentu, kiedy Robert bierze Jagona za szyję, całuje go i wychodzą w labirynt korytarzy, do
którejś garderoby, do stolarni, do rekwizytorni, nieważne gdzie, ważne, że Lodzio zostaje sam
na sam ze swoim podnieceniem, swoją zazdrością, no i z Desdemoną.
- Obleśne - stwierdza rozchwiana już lekko Renata - ja jestem z przyzwoitej,
katolickiej rodziny Po co mi to aktorstwo? Na szczęście ty jesteś normalny w tym
towarzystwie, chodź, oczyścimy się po bożemu! - i zanim Lodzio zdaje sobie sprawę z
oczywistego nieporozumienia, zostaje uwiedziony, poprowadzony za rękę, i za członka,
skonsumowany i nieludzko opieprzony - Spuściłeś się we mnie! Czyś ty oszalał, gnojku!?
Spuściłeś się we mnie! Chcesz, żebym zaszła? Nie mogłeś uważać?
I nieznośny skrzyp łóżka pod miotającą się histerycznie dziewczyną, metalowego,
zdezelowanego łóżka, dekoracji po „Pluskwie” Majakowskiego.
- I tak niechcący zostałem ojcem - kończy Lodzio. Mosur się uśmiecha i widać, że tę
historię akurat dobrze rozumie.
- Nie mogła... - ruch ręki, niby łyżką, w okolicy bioder.
- Katoliczka. Potem ślub, rozwód, oczywiście tylko cywilny, wyjechała do Warszawy,
a potem, nie wiem nawet jak, do Szwecji. Ale w jednym miała rację. Aktorka z niej żadna.
- Nu, da. Jago - mówi z naciskiem Mosur - różnie bywa. Julka akurat bardzo chce
mieć dziecko. Mówi, że najwyższy czas.
„Z kimkolwiek” chce natychmiast dodać Lodzio, ale przeszkadza mu trzask gałązek
za plecami.
Jakiś człowiek zsuwa się hałaśliwie w ich kierunku. Trudno orzec, czy to strażnik.
Bawarzy w swoich codziennych ubraniach ze zgniłozielone-go filcu wyglądają na
umundurowanych.
Lodzio cierpnie za uszami.
Przybysz ogarnia wzrokiem polankę, dwóch kłusowników, nieruchomą wędkę i takież
lustro wody obramowane obojętnymi wzgórzami.
- Gruss Gott - pozdrawia piwnym głosem - Wie geht’s?
- Nicht zu gut - Mosur pokazuje puste dłonie. - Wie immer. Jego akcent przyciąga
uwagę Bawara.
- Kein Deutscher, geh?
- Nein - odpowiada Mosur z pogodną bezczelnością. - Ich bin ein Ananker.
- Na ja - Bawar nie przyzna się do ignorancji w kwestiach narodowościowych. - Es
gibt viel von euch rundrum heut’ zu Tage! Viel Spass!
Zgryźliwość pozdrowienia podkreśla obrócenie się na pięcie i zniknięcie pomiędzy
drzewami bez odwracania głowy. Dopiero teraz widzę na jego plecach sprany, płócienny
pokrowiec ze składanym wędziskiem.
- Zajęliśmy mu miejsce - domyśla się Lodzio i dodaje z satysfakcją. - Kto pierwszy,
ten lepszy Jakby na potwierdzenie tego banału zablokowana między drewnianymi widełkami
a kamieniem wędka wygina się gwałtownie w tuk, a kołowrotek wydaje z siebie przeciągły
gwizd. Mosur błyskawicznie zgina plecy w bliźniaczy łuk i chwyta gumową rękojeść lewą
dłonią, podczas gdy prawa już blokuje uchwyt kołowrotka. Gwizd przechodzi w jęk, Mosur
podrywa wędkę w górę i do tyłu, przez co zgina ją w niemożliwy, jakby się zdawało, kształt
litery U, a napięta jak struna żyłka wyrywa się świetlistym promieniem z wody,
pozostawiając na jej powierzchni wąską bliznę, jak ślad od bata na końskim zadzie.
- Balszoj kusok - domyśla się Ananker, spokojnie już robiąc krok do tylu i
manewrując kołowrotkiem tak, by nie dopuścić do zerwania żyłki Ma podwinięte rękawy i
ścięgna na przedramionach wydają się przedłużeniem lśniącego napięcia łączącego je z rybą
walczącą przy dnie. Lodzio stwierdza ze zdumieniem, że serce dudni mu w gardle z
podekscytowania i cieszy się jednocześnie, że to nie on bierze udział w pojedynku. Na pewno
by coś zepsuł.
Popuszczanie i skracanie linki trwa jakiś kwadrans, po czym kończy się remisem.
Zerwanie nie następuje, ale dalsze wyciąganie nie jest możliwe. Napięta żyłka jęczy lekko i
połyskuje ironicznie.
- Zakopał się - mówi spokojnie Mosur - trzymaj. Nic nie rób, tylko trzymaj. Wybieraj,
jak ci dam znać.
Lodzio zaciska palce na ciepłej gumie. Mosur ściąga koszulę, zrzuca spodnie i slipy i
wchodzi do wody Pod światło jego sylwetka traci realność i tożsamość, jest ciemnym
konturem na greckiej wazie, odwróconym trapezem torsu i czterema śmiałymi gestami
smukłych kończyn. Odblask wody mlecznie podświetla dziwnie bezbronne pośladki, biega
migotliwie po łydkach i udach. Kroki Mosura są ostrożne, badające nieznany grunt, ale
pewne. Lewą ręką, uniesioną nad głową, trzyma delikatnie żyłkę, która prowadzi go na
głębinę. Wygląda jak oszczepnik szykujący się do rzutu, nieważki, ledwie zasugerowany na
tle blasku.
Kiedy woda sięga mu do bioder puszcza żyłkę i płynie, spokojnym, pozbawionym
jakiegokolwiek stylu sposobem oswojonego z żywiołem zwierzęcia. Pozostawia za sobą
srebrzysty trójkąt zakłóconego spokoju.
Wreszcie nurkuje. Nie ma go przez chwilę, tylko przesuwająca się to w lewo, to w
prawo żyłka daje znać, że coś się tam przy dnie dzieje. Potem jego głowa wyskakuje nad
powierzchnię jak uwolniona boja sygnałowa.
- Wybieraj!
Lodzio kręci kołowrotkiem. Miarowy terkot uspokaja jego rozpędzone emocje,
wydaje się dźwiękiem właściwym, mówiącym okej, okej, okej. Mosur znowu znika, ale
żyłka, choć cały czas napięta, pozwala się wybierać, pryskając kaskadami kropel jak
otrząsający się pies.
Mosur znajduje grunt i częściowo się wynurza, pochylony, dźwigający pod wodą jakiś
ciężar; kołowrotek terkocze z zadowoleniem, Lodzio poci się z emocji, wokół wysuwających
się coraz wyżej nóg Mosura kłębi się mgławica mułu. W końcu widać łup; wygląda na
bezkształtną kupę mokrych szmat ociekających gęstym szlamem. Nadal pochylony Mosur
dociera do brzegu i rzuca swoje brzemię na wydeptaną trawę.
- Puść wędkę, trzymaj to... pomóż.
Lodzio bez entuzjazmu zanurza ręce w kłębowisko mokrych, posplątywanych pnączy
w których, jak się od razu orientuje, coś się wije ze ślepą determinacją i potężną silą. Mosur
kuca naprzeciwko i rozplątuje wodorosty jeden po drugim, odrzucając je za siebie. Lodzio ma
przed oczami jego mokry tors, z wężykowatymi strumykami wody szukającymi sobie drogi
między pozwijanymi w pierścionki kłaczkami, a niżej kołyszące się nad trawą genitalia, z
fifrakiem zmarszczonym sceptycznie jak pyszczek pancernika.
Ręce Mosura odnajdują cel i po chwili trzymają mocno żywy, sprężający się na
wszystkie strony, śliski drąg. Lodzio chwyta go z drugiej strony i trwają tak przez chwilę,
połączeni swoim brunatnym, lśniącym łupem.
- Węgorz - mówi Mosur wpatrzony w małe, pozbawione wyrazu oczka - ponad dwa
kilo.
Lodzio wie, że jest to jedyna w swoim rodzaju chwila, wyjątkowa okazja na
jednoznaczny gest, na decyzję. Obaj są zziajani, podnieceni, bezrefleksyjni, oddani
odruchom. Wystarczy pochylić się ku sobie, nawet przechwycić i utrzymać spojrzenie, żeby
wszystko stało się oczywiste. Ale Mosur patrzy w oczy ryby nieświadomy swojej nagości,
obojętny na symboliczne znaczenie całej sceny, nie wie, kto to był Atiełto, nie ma pewnie
pojęcia, że zaciska palce nie na ciele węgorza, ale na wężu, na występnej drodze do poznania,
do rozkoszy i wstydu, do ukaranej cierpieniem i śmiercią wolności. W mitologii Ananków nie
występują węże. I Lodzio uświadamia sobie, że nawet gdyby Mosur zareagował na jego krok,
oddał mu pocałunek czy pieszczotę, to byłoby mu to równie obojętne, jak zdrady Julity.
Potraktowałby to w sposób wyprany z emocji i refleksji jako zwykłe, odruchowe robienie
wiatru po polowaniu, zwierzęcy czysto biologiczny akt; jednym słowem, gdyby się nawet do
siebie zbliżyli, pieprzyliby się jak psy na trawniku.
Lodzio zrozumiał bezsens takiego spełnienia, upokarzające wylewanie nasienia, które
można przetłumaczyć na miłość tylko za cenę zakłamania, świadomego oszukiwania samego
siebie. Potraktowałby Mosura tak, jak jego potraktował Aaron z Betiehem. Ale nawet Aaron
był szczery. Zrobił to, co zrobił z nienawiści do Polaków, którą musiał czuć czy udawać, że
czuje, udając na użytek Niemców Żyda.
To nie jest miłość, myśli Lodzio, czując we wnętrzu dłoni słabnące skurcze rybich
mięśni. Chcę go posiąść, bo go nie rozumiem, nawet nie próbuję zrozumieć, patrzę na niego i
widzę cały czas siebie, przeglądam się w nim, przybierając coraz to inne pozy Tak nie może
być. Przecież chcę go kochać, na pewno potrafię kochać.
Zawstydza się i jednocześnie doznaje ujmującego poczucia dumy z własnych refleksji
i uświadomionej powściągliwości.
- Trzymaj jeszcze - stęka Mosur, sięgając jedną ręką po nóż. Szybkim ruchem odcina
węgorzowi głowę, naciąga ciało i jednym, błyskawicznym i bezbłędnym gestem przesuwa
ostrze wzdłuż bladego brzucha. Odrzuca nóż i powtarza ten sam gest, wypruwając
wnętrzności, jak się wygarnia zbutwiałe liście z zatkanej rynny.
Rzucony na ziemię węgorz wił się jeszcze jakiś czas, pusty jak rowerowa opona, a
obok, na lśniącym pagórku jelit tłukło się uwolnione z ciała, niezmordowane szkarłatne serce.
Lodzio nie bardzo ma ochotę jechać do Mosura i Julity, ale Ananker nalega. Połów się
spożywa tego samego dnia. Jedna noc w lodówce i duch smaku znika. Świeży węgorz,
odpowiednio przyprawiony i uduszony z ryżem nie ma sobie równych, jeśli chodzi o
doznania kulinarne. To jeden z przepisów, które Anankowie przejęli od Chińczyków.
Lodzio nie ma ochoty tam jechać z wielu powodów. Jest już trochę pijany
(wewnętrzny przełom, jaki przeżył, wymagał uczczenia; „Dzika Gęś” usunęła resztki
wątpliwości, że nie otworzył się przed Mosurem z lęku przed odrzuceniem), nie przepada za
obserwowaniem związku Julity z jej niezwykłym partnerem (dziwnego, przyznajmy,
związku) i wstrząsa nim sama myśl o ich mieszkaniu.
Lodzio nie jest przesadnym estetą i pedantem, ale jednak myje regularnie okna (co
miesiąc) i naczynia (co drugi dzień), odkurza wykładzinę, pastuje podłogę, czyści łazienkę i
ubikację, kuchenkę, lodówkę i zlew. Koszule, spodnie, skarpetki, bieliznę osobistą i
pościelową ma zawsze uprane i uprasowane, poukładane w szafach, a kosz na brudy
przykryty wiklinowym wiekiem. Pisze przy biurku, je przy stole, czyta w łóżku, nigdy więcej
niż dwie książki naraz. Półki przeciera raz w tygodniu wilgotną ściereczką, buty pastuje i
układa na stojaczku w przedpokoju.
Jeśli którakolwiek z tych czynności kiedykolwiek miała miejsce w mieszkaniu Julity i
Mosura, to przy maksymalnej dozie dobrej woli nie zauważało się najmniejszych tego
rezultatów. Rekonstrukcja burzliwej i pięknej historii Ananków odbywała się zawsze w
scenerii absolutnego chaosu nasuwającego skojarzenia z rewolucyjną Rosją. Żaden przedmiot
nie zdawał się służyć swemu przeznaczeniu. Stół i biurko były zupełnie niedostępne, pełniąc
funkcję straganów ze starzyzną, przy których nic nie można nawet wybrać czy kupić, bowiem
wszystko jest równie bezcenne: jednorazowe, żółte nożyki do golenia, rękawiczka, zeschła
kanapka, stos radiowych biuletynów, wiertarka, kilka brudnych szklanek, napoczęty karton
papierosów i folia po czekoladzie w hurtowych ilościach. Przez uchylone drzwi do sypialni
widać, że łóżko najczęściej służy do jedzenia posiłków (rzecz zrozumiała przy niedostępności
stołu), a talerze z resztkami potraw gromadzą się wokół niego jak wygasłe znicze wokół
katafalku. Z półotwartych szaf wypływają zastygłe potoki ubrań i tkanin niby warstwy lawy
po kolejnych erupcjach niewidzialnego krateru. W powietrzu unosi się zresztą nieokreślony
swąd, ni to spalenizny, ni to zbutwiałych szczątków, który częściowo tylko tłumaczy się
porozkładanymi gdzie się da, zwłaszcza na parapetach i kaloryferach, kawałkami huby,
świętego półproduktu. Ale woń ta zawiera w sobie także element życia, świadczy o istnieniu
w tej dżungli przedmiotów pozbawionych przeznaczenia istoty, która je, pije i wydala,
najchętniej pod szafą albo biurkiem. Nie jest to oczywiście Julita ani Mosur. Pilny badacz
natrafi wreszcie, prawdopodobnie w łazience, na stosie wilgotnych ręczników, na zjawisko w
naturze wyjątkowe - brudnego kota.
Najprzyzwoiciej prezentuje się kuchnia, prawdopodobnie dzięki temu, że użyte
naczynia rezydują w sypialni. I w kuchni, rosyjskim obyczajem, koncentruje się życie
towarzyskie i uczuciowe, a praca twórcza odbywa się dzięki taboretom i gładkiej pokrywie
nie używanej maszyny do zmywania naczyń.
Ta sama przyczyna, która sprawia, że Lodzio nie chce tam jechać (zauważalny rausz i
wewnętrzny przełom), każe mu jednak pogodzić się z Losem i przystać na wspólną kolację i
węgorza duszonego w ryżu. Zresztą sami gospodarze są czyści. Jakimś cudem nie czuć ich
mieszkaniem; raczej lasem i perfumami.
Tego wieczora w kuchni jest jeszcze ciaśniej niż zazwyczaj. Przy barowym blacie
siedzą na wysokich stoikach Sean 0’Heaney i jego żona, szczupła i niemożliwie piegowata
zjawa z obrazów Botticellego, z wodospadem karbowanych, jasnorudych włosów, naprzeciw
nich króluje nad baterią pootwieranych butelek niezniszczalna Julita w jadowicie zielonym,
jedwabnym chińskim szlafroczku, który na niej z powodzeniem udaje ekstrawagancką suknię.
Znajdują się w stanie zbliżonym do Łodziowego, co ułatwia natychmiastowy kontakt.
- Jur! Ljudwik!
Zieleń szlafroka, miedź włosów Julity brzoskwiniowa kaskada grzywy Sary, szklistość
spojrzenia Seana są biegunami elektrycznego ogniwa, podniecone napięcie wisi w powietrzu i
eksploduje teraz w trzaskach powitań, okrzyków, klepania się po plecach i gorących
pocałunków. Lodzio nic z tego nie rozumie. Entuzjazm jest nieprzystawalny do zwykłego w
końcu faktu powrotu pana domu z wędkowania, biorąc nawet pod uwagę imponujący kształt i
ciężar łupu, unoszony teraz w szczupłych, ale mocnych dłoniach Julity ze zmysłowym
„mmmm” w tle. Spokojny Mosur wyjmuje z torby bryły huby i układa je na kuchennym
blacie, pomiędzy pustymi butelkami, słoikami z przyprawami, użytymi dziś, przed tygodniem
i przed miesiącem talerzykami i szklankami. Wywołuje to kolejny wybuch szczęśliwego
gwaru.
- Gal, Jura! Gal!
Z rozgwaru, który teraz następuje, Lodzio pojmuje, że istotnie jest powód do radości,
badania wykazały, że choroba córki 0’Heaneyów zatrzymała swój śmiercionośny marsz,
najwidoczniej wskutek kuracji Hu. Lekarze wprawdzie są ostrożni w prognozach, wątpią w
cudotwórczą moc hubowego dekoktu, poprawę przypisują naturalnej odporności młodego
organizmu i tajemniczym kaprysom właściwym białaczce, ale Sara i Sean wiedzą swoje i
wiedzą lepiej. Bóg zesłał im Mosura i Julitę, Bóg stworzył Ananków i ich odwieczną receptę,
żeby uratować niewinne dziecko.
Mosur reaguje na cały ten zgiełk skromnie i powściągliwie, jego zasługa jest żadna, w
końcu on sam stanowi tylko coś w rodzaju przekaźnika wiedzy przodków i dobrze, jeśli
dzięki niej może komuś pomóc. Rozpływający się od szczęścia, wdzięczności i alkoholu Sean
ściska więc i obcałowuje Julitę, która śmieje się, odchyla od mokrych ust i oczu i opędza
przed Irlandczykiem bez przekonania ręką o zapachu świeżo zabitego węgorza. Sarze zatem
nie pozostaje nic innego, jak objąć i wycałować Mosura, co też czyni bez przykrości, a nawet
z pewnym zaangażowaniem wykraczającym poza zwykłą wdzięczność. Mosur nie broni się,
ale wykorzystuje wylewność piegowatej nimfy i wciąga ją w skomplikowaną i intymną
procedurę duszenia węgorza.
Nieparzysty Lodzio, siłą rzeczy wyłączony z tego baletu emocji i podtekstów,
zauważa, że w kuchni jest jeszcze ktoś, podobnie jak on - na zewnątrz wszystkiego, co się
dzieje. W rogu za lodówką, na pękatym, wiklinowym koszu na brudy siedzi sprawczyni
radosnych pretekstów, egipska księżniczka Galdhea 0’Heaney.
W gładkiej, pozbawionej włosów głowie przyciągają jego wzrok poważne, granatowe,
kobiece już oczy i delikatne na granicy prawdopodobieństwa, dziecinne usta. Niewielkie,
kształtne uszka, przyklejone jakby do czaszki, czynią z niej coś na kształt przybysza z
kosmosu z komiksowych wyobrażeń, ale przybysza o niespotykanym, tajemniczym uroku.
Chyba że - myśli Lodzio - sama wiedza o jej chorobie, o tym, że to czternastoletnie dziecko
kroczy po granicy mroku, jest źródłem fascynującej tajemnicy Galdhea trzyma na kolanach
parszywego, brudnego kota, przebierając w jego matowej sierści palcami, sprawdzając może,
jak to jest, kiedy ma się włosy.
- Wiesz, że w starożytnym Egipcie księżniczki goliły sobie głowy? - Lodzio kuca przy
Gal, twarz ma na wysokości kocich oczu, które mierzą go z uważną nieufnością. - Uważały to
za szczyt elegancji.
- Czytałam - odpowiada rzeczowo nastolatka - ale to nie były księżniczki, tylko
prostytutki. Skóra na głowie to strefa erogenna. Lubiły być tak pieszczone; zresztą mężczyzn
to podniecało. No i po peruce mogli się zorientować, z kim mają do czynienia.
Nie jest to temat, w którym Lodzio czułby się pewnie.
- Cieszę się, że się lepiej czujesz - mówi ostrożnie - naprawdę się cieszę.
I kot, i ufoludek badają wzrokiem jego szczerość.
- Nie czuję się lepiej. Czuję się tak samo. Tylko wyniki są lepsze. Więc może
powinnam się czuć lepiej, ale jakoś nie umiem. Rodzice czują się lepiej. Z tego się cieszę.
Zbiorowe duszenie węgorza dowodziło, że rodzice rzeczywiście czują się lepiej.
- Masz tu jakichś przyjaciół? Chłopaka?
- O, tak! - w poważnym głosie drży nutka szyderstwa. - Jak się co chwila znika na
dłużej, na terapie, na obserwacje, to się budzi ciekawość, nie mogę się opędzić od koleżanek.
A chłopcy czekają w kolejce, żeby się we mnie zakochać. To w końcu bohaterstwo.
Poświęcenie. Jeden nawet ogolił sobie dla mnie głowę, ale wygląda jak bandzior, nie jak
egipski książę. - Galdhea uśmiecha się i Lodzio widzi rząd równiutkich, bielutkich ząbków.
Wszystko w niej wydaje się dopiero co powstałe, świeże i zdrowe. Którędy krąży, gdzie się
przyczaiła śmierć? - Zresztą jestem chyba ostatnią dziewicą w klasie, to ich musi kusić. Ale ja
umiem się nie zakochiwać. Miłość, związek - dziewczyna patrzy na przepychających się przy
kuchni dorosłych - to obietnica. Ja nic nikomu nie mogę obiecać.
Lodzio kładzie rękę na wolnym kawałku pleców kota. Przez szorstką, nierówną sierść
przebiega dreszcz, który w jakiś sposób łączy dwie dłonie, męską i dziewczęcą, o bladych
paznokietkach. Kocisko zaczyna terkotać z zadowolenia.
- W twoim wieku to zrozumiałe uczucie - Lodzio zżyma się na samego siebie za ten
wstęp. Dojrzewający ludzie nie lubią zwrotów tego rodzaju wytykających im niedojrzałość. -
Ja... - i nagle spowiada się czternastoletniej kosmitce ze swojej młodości, wchodząc w ten
sam spokojny i poważny, oddalony od świata ton, w którym od czasu do czasu tylko
pojawiają się i znikają meteory goryczy Galdhea słucha uważnie, nie zdradzając zaskoczenia
szczerością dorosłego w końcu mężczyzny, swoim skupieniem dziękując za potraktowanie jej
serio, choć raz nie jak godną litości nieszczęśnicę. A Łodziowi własna opowieść wydaje się
miejscami zabawna, Fredek, ubecy brodzący po kostki w literaturze francuskiej, pijana
Renata, wściekły ksiądz w konfesjonale. Kielce, Polska. Po raz drugi tego dnia zwierza się
komuś i Galdhea słucha lepiej niż Mosur.
- Nie mów tylko ojcu, że jesteś gejem - radzi spokojnie - bo by nie wiedział, jak się
zachować. A po co go peszyć?
Po czym, obowiązana otwartością Lodzia, opowiada z kolei o sobie. I jest to bardzo
zwykła, typowa opowieść nastolatki, pełna drobiazgów bez znaczenia: pieska z dzieciństwa,
ulubionych zabawek, nieznośnego synka sąsiadów, zabawy w lekarza z jakimś kuzynem, tyle
że te drobiazgi bez znaczenia nabierają jakiegoś znaczenia wyjątkowego w obliczu nagle
wykrytej choroby która może oznaczać, że innych drobiazgów w tym życiu już nie będzie.
Okazują się upragnionymi wysepkami normalności w życiu polegającym na ciągłych
przeprowadzkach, badaniach, terapiach, rekonwalescencjach i nawrotach groźby - Szpitale są
niby wszędzie takie same - mówi Galdhea - więc zaczęłam pisać dziennik, żeby mi się to
wszystko nie pomieszało. W ogóle lubię pisać - niezauważalnym gestem wolnej ręki wyciąga
z tylnej kieszeni dżinsów oprawny w lakierowaną tekturę notes i podaje Łodziowi. Lekko się
rumieni i Lodzio pojmuje, że został dopuszczony do szczególnej prywatności.
Notes ma na okładce Uluru, świętą, samotną skałę australijskich abo-rygenów, a w
środku zwięzłe notatki i obserwacje, fragmenty obrazków z życia, rodzajowych scenek, niby
rzeczowe zapiski scenarzysty filmowego. „Lekarz N. ma znamię na policzku z trzema
włoskami. Bardzo się tego wstydzi. Ustawia się do pielęgniarki zawsze czystym profilem, co
ją bardzo bawi”. „Filipińczyk udaje maga. Ma oczy zupełnie pozbawione uczuć i inteligencji.
Tę tępotę i obojętność ludzie biorą za tajemniczą głębię. Nadzieja cudu ich zaślepia”. „Gunter
obnosi się ze swoją świeżutką męskością. Nosi obcisłe dżinsy, żebyśmy widziały, co on tam
ma. Spytałam - co tam masz, w kieszeni? Kutasa! - odpowiedział z dumą. Ponieważ ani się
nie zarumieniłam, ani nie obraziłam, spojrzał mi w krocze i zapytał. - A ty co tam masz? -
Tampon - odparłam i zrobiłam ruch, jakbym chciała rozpiąć spodnie i pokazać mu swoją
śmiercionośną krew. Speszył się jak dziecko i uciekł”. Korekta. Dzieci się nie peszą takimi
sprawami. Peszą się niekompletni dorośli. Rozwinąć”.
Dalej, na osobnej stronie: „Często już nie mam sił. Ale muszę próbować dalej żyć, dla
rodziców. Strasznie się boją zostać sami ze sobą”. I niżej wiersz. Po angielsku oczywiście, ale
w głowie Lodzia tłumaczy się sam:
„On łysieje od whisky i nadmiaru trosk.
Ona na oślep rozsiewa promienie, Ja jestem chwilą, jak przedwczesny zmierzch, Gdy
słońce i księżyc razem są na niebie”.
- Gal! Ljudwik! Jemy!
Lodzio oddaje dziewczynie notes. Księżniczka chowa go do kieszeni, patrząc gdzieś
ponad jego przykucniętą, zdrętwiałą sylwetką. Lodzio wędruje wzrokiem za jej spojrzeniem.
Dorośli stoją ciasno przy barku, ręka Seana spoczywa swobodnie na talii Julity, palce powoli
międlą jej jadowicie zielony pośladek, podczas gdy ich właściciel mówi coś z zapałem do
swoje żony, patrząc jej w oczy. Sara patrzy to na niego, to na panią domu, to wreszcie na
Mosura, jakby szukała oparcia, ale Mosur z niezmąconą, precyzyjną oszczędnością ruchów
wyciera ściereczką chińskie pałeczki i rozkłada przy kamionkowych miseczkach z
przykrywkami.
- Jak wyzdrowieję - mówi Galdhea - albo jak umrę, to się rozejdą. Wychodzi na to, że
powinnam dla nich zawsze być chora.
Kot wyczuwa bezlitosną zmianę nastroju i zeskakuje dziewczynie z kolan, żeby się
schować za koszem na bieliznę.
Po zdjęciu przykrywek z kamionek paruje oszałamiająca woń ziół i delikatnego
tłuszczu, który z białego mięsa przeniknął w każde ziarenko ryżu. Smaku potrawy nie da się
porównać z niczym, aż szkoda spłukiwać go z języka zimnym, białym winem. Ale pochwały
są krótkie, zdawkowe, przytłumione pełnymi ustami i nagłym ciężarem niedopowiedzeń.
Duszony węgorz staje się wygodną wymówką, żeby nie mówić nic albo byle co.
- Isn’t it great, Gal? - Sean głaszcze nagą głowę córki tą samą ręką, którą miętosił
tyłek Julity.
- It is, Dad. It is indeed.
- Zapamiętałam, jak to się przyrządza - wtrąca Sara - tylko najpierw mój mąż musi
złowić taki okaz.
Jej ton sugeruje, że nie ma na co liczyć.
- No, not me - potwierdza Sean. - Mogę najwyżej pójść na targ. U Kafera mają czasem
świeże węgorze.
- Musi być prosto z wody - podkreśla Mosur - nic tak szybko nie umiera, jak smak
ryby.
Kończy pierwszy i patrzy na zegarek.
- Muszę iść. Mam dziś jeszcze nocny dyżur.
Wszyscy prócz Julity są zaskoczeni, ale przyjmują niespodziankę z ulgą. Sean
oświadcza, że oni też muszą iść, jest późno, zwłaszcza dla Gal i podrzucą Mosura do pracy
Gal patrzy na Lodzia porozumiewawczo. Jestem dobrą wymówką. Mosur zauważa, że goście
wypili tyle, iż to on ich raczej podrzuci do domu, skąd do radia są przecież dwa kroki. W
ogólnym ożywieniu każdy zaczyna się żegnać z każdym, nawet Sean z Sara, co powoduje
krótki wybuch rozbawienia. I like you, słyszy Lodzio, przytulając gładką głowę Galdhei.
- Ty nie masz dyżuru - zatrzymuje go głos Julity - Możesz jeszcze zostać.
Szuka wzrokiem Mosura, ale Mosur już jest w drzwiach. Podtrzymuje Seana.
Rozgardiasz przenosi się na klatkę schodową, obrasta echami kroków, próbek irlandzkich
pieśni.
- Pomogę ci posprzątać - kapituluje Lodzio.
- Pieprzyć sprzątanie - Julita trzyma w ręku butelkę koniaku i przechodzi do
zagraconego salonu. Zrzuca z foteli stosy gazet i książek, przesuwa flaszką przedmioty na
stoliku tak, żeby znalazł się kawałek miejsca na kieliszki. - Siadaj.
Lodzio siada.
Słychać za oknem śmiechy, trzask drzwiczek i zanikający warkot silnika.
- Jak to jest - pyta jedwabnozielona, napełniając kieliszki, podając mu jeden,
odchylając się w fotelu, zakładając nogę na nogę. - Posuwasz go czy on cię posuwa, nie
wiem, jak to tam między sobą załatwiacie, jak to jest? Mnie możesz powiedzieć, mam prawo
wiedzieć chyba, tak czy nie?
Alkohol obniża i ujędrnia jej głos, ale poza tym nic nie zdradza, ile wypiła. Język się
jej nie plącze, oczy patrzą prosto na usta przesłuchiwanego. Czekają na jednoznaczną
odpowiedź.
- Daj spokój, Julita. Co ci chodzi po głowie? - jakie to szczęście, że się pohamował
tam, nad wodą. Nie umiałby skłamać pod tym spojrzeniem pięknej, wściekłej wiedźmy - To
mi chodzi, że wiem, kim jesteś, że przebywacie ciągle razem, że patrzysz na niego tak, jak
patrzy na niego połowa zdzir w radiu, niezależnie od wieku, i że ja czuję, że coś tu jest nie
tak. I ty mi powiesz, jak jest.
Lodzio powoli pije swój koniak. Napawa się sytuacją. Ta kobieta nic mu nie może
zrobić, on sumienie ma czyste. Jej atak bierze się z bezradności i to Lodzio może jej pomóc,
jeśli zechce. Co za przyjemne uczucie - być w porządku i być potrzebnym. Trzecia spowiedź
tego dnia? Proszę bardzo, już to ma przećwiczone.
- Nie wiem, co jest nie tak - mówi z przyjazną godnością - ... między wami. Między
Jurą a mną natomiast... wszystko jest jak najbardziej „tak”. Bez podtekstów. Przebywamy
razem, bo razem pracujemy wiesz o tym, bo przeważnie jesteś przy tym. Patrzę na niego tak,
jak patrzę, bo go kocham. Ani go nie posuwam, ani on mnie nie posuwa, tylko kocham go.
To, że on jest i mogę go kochać, pomaga mi żyć. Szczerze powiem, że gdyby nie on, nic by
mnie nie obchodził los Ananków, historia Ananków, nawet gdybym wiedział, że w ogóle
istnieją. Co najwyżej współczułbym im jak wszystkim nieszczęśnikom na świecie, jak sobie
samemu. Ale gdyby nie Anankowie, byłoby mi z pewnością ciężej w radiu, bo musiałbym,
niejako zawodowo, czy ze względu na wyrzuty sumienia, współczuć Polakom. A trudno im
współczuć, Polakom jako idei, żyjąc w otoczeniu Polaków z krwi i kości, pracując z nimi
dzień w dzień, miesiąc w miesiąc, przez dwadzieścia lat. Znając na pamięć ich dowcipy
powiedzonka, kłamstewka, intrygi i wszystkie nie spełnione ambicje i marzenia. To samo
pewnie dotyczy Rosjan, Ukraińców, Uzbeków czy Tatarów. Trudno kochać kogoś, kogo się
zna na wylot, na wskroś, jak oglądane do znudzenia, do mdłości własne odbicie w lustrze,
rano, na kacu. Przecież żyjemy na permanentnym kacu.
Jura, sama to wiesz dobrze, daje się kochać. I uznałem, że to mi wystarcza. Nie jestem
zdzirą. Okej, jestem gejem, ciotą, pedałem, szwulem, pederastą, niepotrzebne skreślić, ale nie
zamykam się z nim w studiu - Lodzio sięgnął po butelkę, dolał Julicie i dolał sobie - żeby się
z nim pieprzyć na konsolecie. Ani on mnie nie chwyta za tyłek, ani przy tobie, ani przy nikim
innym, chociaż pewnie sprawiłoby mi to niekłamaną przyjemność. I jeśli chodzi o mnie, jest
dobrze. Taki stan rzeczy mi wystarcza i jest mi potrzebny Nie usunę się tylko dlatego, że ty
masz z tym problem. Usunę się, jeśli Jura tego zażąda.
Lodzio ma wrażenie, że jak każda prawda, nie zabrzmiało to zbyt przekonywająco. Z
tym większym zdziwieniem widzi, jak pociemniałe, zielonkawozłote źrenice rozmazują się,
tracą kształt i jakby wyciekają na poczerwieniałe policzki. Julita płacze. Uwierzyła mu.
- Masz mnie za dziwkę. Jebaną blat’ - siorbie nosem wiedźma. - Uch... wy!
Męski płacz uważał zawsze za szczyt intymności. Chwilę, kiedy życie przerasta
ludzkie możliwości i człowiek musi się przyznać przed sobą, że został pokonany Płaczący
mężczyzna to rzadki widok bezradnego heroizmu. Kobieta używa łez, łzy kobiety są
ostentacyjną deklaracją bezbronności, bezwstydną manipulacją, bo płacząca kobieta jest
brzydka, rozmazuje się jej makijaż, twarz traci wypracowaną formę, żenuje patrzenie na
płaczącą kobietę. Lodzio nie lubi Julity za swoje zażenowanie.
- Jestem ostatnią osobą, która mogłaby ci coś radzić - mówi sztywno - ale obłapki z
każdą parą portek w radiu to osobliwy sposób okazywania miłości Temu Jedynemu. Na ile
znam Jurę, jest wysoko ponad instynktowną, samczą zazdrość. No i może przydałoby się tu
trochę posprzątać. Ten Jedyny czasem lubi wrócić z pracy do domu, gdzie fotel służy do
siedzenia, biurko do pracy..
Julita przerywa mu głośnym śmiechem na granicy histerii.
- Oczywiście, Lodzjo! I kryształowe figurki na szklanych półeczkach! Odkurzone i
ugotowane, posprzątane i uprane! Otworzyłeś mi oczy, możesz już sobie iść.
- Chętnie ci pomogę - mięknie ku własnemu zdziwieniu ekspert od męsko-damskiej
harmonii - mam wprawę, mieszkam sam...
- Na pewno masz wprawę. Nie wątpię. I Jura wróci rano, pośliźnie się na
wypastowanej podłodze, olśnią go umyte okna i talerze i natychmiast mnie pokocha za to, że t
y wyprałeś mu prześcieradła. Idź już, bo się uduszę ze śmiechu.
Julita rzeczywiście śmieje się teraz spazmatycznie i szczerze, do tego stopnia szczerze,
że wysychają jej oczy - Idź już! Dobranoc! Słodkich snów!
Lodzio wychodzi, gratulując sobie w duchu swoich preferencji seksualnych. Co za
koszmar - mieć takie sceny na co dzień! Z najbliższą, zdawałoby się, istotą! Powściągliwość
Mosura musi być najwyraźniej zbroją przeciw takim chaotycznym napadom zmiennych
humorów. Może należałoby mu współczuć. A w radiu nie znalazłby pewnie takiego, co mu
nie zazdrości.
Idzie wzdłuż nowej linii tramwajowej, po torach. Jest zbyt późno na tramwaj, ulice
puste, letnia noc, niedaleko, choć wystarczająco daleko, żeby trochę przetrzeźwieć. Co za
dzień. Dla takich dni warto żyć. A już mu się wydawało, że nic, oprócz kolejnych wakacji w
Grecji, nie wydarzy mu się w życiu.
Dociera do znajomego łuku bramy. Dom, w którym mieszka, solidny,
dziewiętnastowieczny budynek, gdzie znajduje się azyl Lodzia, jego i tylko jego gniazdo,
jedyne własne miejsce w zawierusze wszechświata pełnego zadziwiających mieszkańców.
Wyciąga klucze.
- No, nareszcie - odzywa się z mroku bramy młody, zniecierpliwiony głos - szlajanka,
wódeczka, nocne życie, co? A ja tu stoję po nocy, jak ta sierota albo jeszcze co gorszego. - Co
się tak gapisz, staruszku? Chodź, pocałuj chociaż na dzień dobry!
RYCERZE OKRĄGŁEGO STOLIKA
- No, to już szczyt wszystkiego! - Graf nie posiadał się z oburzenia. - Nie można
wyjechać na miesiąc na zasłużony odpoczynek, żeby po powrocie nie rozpoznać instytucji, w
której przepracowało się bądź co bądź trzydzieści lat. Mam szczerą ochotę przejść na
emeryturę, tylko mnie na to nie stać.
- Mhm. Mhm. - Urkowicz dobrze wiedział, że trójka dzieci w wieku od dziesięciu do
trzydziestu lat i równie rozstrzelonych zainteresowaniach oraz arystokratyczny gest ich autora
zadławiłyby budżet każdego z obecnych przy stole. No, prawie każdego. Sam nie miał dzieci i
stać go było na wczesną emeryturę, natomiast nie wyobrażał sobie nawet takiej
ewentualności. Komunizm jeszcze nie upadł, nowa, stosunkowo młoda żona nie zasługiwała
na męża-emeryta. Namiastnik, dyrektorujący z rozmachem i niekompetencją dorównującą
arogancji, wymagał godnego siebie przeciwnika.
Wzburzenie Grafa owocujące rzadko u niego spotykaną elokwencją nie wynikało
jednak z wątpliwych decyzji personalnych dyrektora ani z ogólnej sytuacji politycznej na
świecie. Przed chwilą „obrzydliwe dziewczynisko” odmówiło mu podania alkoholu w
jakiejkolwiek formie i z zadowoleniem obróciło się na pięcie, demonstrując pod
półprzejrzystą bluzką swój ogromny stanik, tym razem w odpowiednim, poduszkowym
odcieniu różu.
- To wina Ukraińców - wyjaśnił spokojnie Elegancji Eugeniusz. Sam nie pił, zatem
spokój jego byt szczery i łatwo zrozumiały.
- Panowie, panowie - odezwała się zasadniczym tonem Pani Elwira - doprawdy mamy
ważniejsze sprawy do omówienia.
- „Przed nim stalą beczułka mała winogradu, co w bursztynowym grysie i w zimie, i w
lecie leży.. mumią z rubinów i szmaragdów - pojąc usta księdza przeora, jak pierś Afrodyty - I
stolik byt adamaszkiem złocistym nakryty i stał kielich...” [Juliusz Słowacki - Ksiądz Marek]
- zakpił Słowackim nie wiadomo z kogo pan Stanisław, potwierdzając szeptaną opinię
Eleganckiego Eugeniusza, ze starzeje się błyskawicznie i coraz częściej odzywa się bez sensu.
- Byłeb przy tyb - zabrał głos niezmiennie pogodny Kichot. - Głali jak zwykle w
dobino, wieczołem...
- Niekoniecznie trzeźwi - wtrącił z sympatią Bozio.
- ... i sieł pokłócili. Zaczelli przypalać sobie czoła papiełosami.
- To też gra - wyjaśnił Bozio. - Kto się cofnie przed żarem, ten przegrywa. Łatwiejsza
niż domino.
- ... zobaczył to stłażnik. Niebiec. I płóbował ich łozdzielić. Wiele sieł wzietli za
niego.
- Podwójne złamanie kości udowej - sprecyzował z satysfakcją Bozio, który od czasu
zamieszkania z Lida promieniał pozytywnym stosunkiem do świata.
Graf spojrzał w kierunku stolika, gdzie zazwyczaj Ukraińcy grali w domino. Nie było
ich tam. Prezydował przy nim Turysta, tłumacząc coś zawile, choć z zaangażowaniem.
Pępkowi i trzem dziwnym, młodym ludziom. Większość młodych ludzi wydawała się ostatnio
Grafowi dziwna.
- Tam się zrobił drugi polski stolik - zauważył niepotrzebnie.
- Zamiast ukarać strażnika - analizował zaistniałą sytuację Bozio - za to, że
przeszkadzając Ukraińcom w zabawie, zdradził karygodny brak kompetencji, jeśli chodzi o
obyczaje pracujących tu mniejszości narodowych, ukarano nas wszystkich.
- Mogli ukarać Ukraińców - dorzucił Urkowicz, wyjmując z wewnętrznej kieszeni
marynarki buteleczkę i wzmacniając sobie herbatę skutecznym specyfikiem na wrzody - w
końcu pobili tego strażnika. Ale dlaczego i za co nas?
- To jak to? - dziwił się nadal Graf. - W ogóle nie podają alkoholu, nawet piwa?
- Ta odstręczająca postać - Elegancki Eugeniusz kiwnął głową w kierunku
przechodzącej mimo kelnerki - nie jest w stanie odróżnić Tadżyka od Amerykanina, a co
dopiero Ukraińca od Rosjanina czy Czecha.
- Słyszałem - odezwał się z zamkniętymi jak zwykle powiekami pan Stanisław - że
poziom audycji wszystkich sekcji nadających do ZSRR gwałtownie się z tego powodu
obniżył. Zwłaszcza rosyjskiej.
- Trudno ciąć taśmę, kiedy ręce latają - stwierdził autorytatywnie Bozio.
- Tamten stolik - pani Elwira usiłowała skierować rozmowę na bardziej ważkie tematy
- to właśnie niemal cała frakcja dyrektorska. Nie mogli lepiej zaznaczyć swojego stosunku do
zespołu.
- Ale co na to ajent? - altruistyczna, współczująca natura Grafa nie pozwalała mu
pogodzić się z istniejącym stanem rzeczy - przecież on musiał na tym stracić straszne
pieniądze!
- Gdzie tam - Urkowicz macha ręką - jego żona natychmiast otworzyła kiosk przed
radiem. Po drugiej stronie ulicy, przy kortach. Niektórzy tak się obkupują, że aż dźwięczą,
kiedy idą, jak żyrandole.
- I kułtki z wieloba kieszeniabi, takie amełykajskie, złobiły siei botne.
- Coś takiego - Graf utkwił spojrzenie w Kichocie, jakby dopiero teraz zauważy}, że
ten czuje się najwyraźniej u siebie na krześle świętej pamięci pana Juliana. - Czy stało się
jeszcze coś, co powinienem wiedzieć?
- Przede wszystkim Namiastnik... - zaczęła Pani Elwira.
- Przede wszystkim Pępek... - zaczął jednocześnie Urkowicz.
- Przede wszystkim Drakula... - nie dał się zagłuszyć Bozio. Ogólnie rzecz biorąc,
dowiedział się z równoległych relacji Graf, podczas jego nieobecności nastąpiło szereg
katastrof, choć o zróżnicowanym stopniu szkodliwości dla radia i Sprawy. Najradośniejsza to
kompromitacja i degradacja Pępka. Namiastnik udał się do Genewy, aby osobiście
przeprowadzić wywiad ze światowej sławy wirtuozem pochodzenia polskiego. Nie po raz
pierwszy zdradził w ten sposób swoje skłonności do obcowania z wielkimi ludźmi, choć
uważał za oczywiste, że wystanie kogokolwiek o niższej randze i pozycji uwłaczałoby
sławnemu rozmówcy. Wziął ze sobą Pępka, który miał nagrać cały wywiad na przenośnym
magnetofonie Uhera. Chciał się bowiem skupić na sprawach merytorycznych, co nie byłoby
możliwe, gdyby musiał jednocześnie naciskać klawisze i sprawdzać poziom głosu oraz czas
nagrania. Pępek rósł w oczach z dumy i zdążył jeszcze opowiedzieć, jak to udało mu się
nawiązać serdeczną przyjaźń z wirtuozem (dysponował wizytówką), nim wyszło na jaw, że z
niejasnych przyczyn z dwugodzinnej, wyrafinowanej i brzemiennej w znaczenie rozmowy
Uher odnotował jedynie przenikliwy pisk. W odróżnieniu od magnetofonu Pępek nawet nie
pisnął, stając się z dnia na dzień ponownie zwykłym spikerem, być może dlatego, że z czysto
formalnych przyczyn degradacja nie oznaczała utraty kierowniczego uposażenia.
-1 palce ma znów całe i zdrowe - wtrącił Bozio.
Degradacja Pępka zbiegła się w czasie z awansem jego byłej żony, która po śmierci
pani Mariolki została kierowniczką sekretariatu, jest okropna i każe do siebie mówić per
„pani Basiu”.
- Mariolka nie żyje? - Graf był wyraźnie wstrząśnięty - I Drakula - dodał grobowym
głosem Elegancki Eugeniusz. Pan Stanisław miał pełne ręce roboty Wyraźna złośliwość nie
doczekała się riposty Obie śmierci nastąpiły w zbyt dramatycznych okolicznościach. Pani
Mariolka wzięła urlop, ponieważ czuła się przemęczona i zmarła zaraz pierwszego dnia, co
zostało wykryte dopiero po tygodniu, dzięki sąsiadom, którzy zauważyli, że w jej mieszkaniu
dzień i noc pali się światło. Dla Niemca to oczywisty dowód, że coś jest nie w porządku.
Mieszkała samotnie i z nikim nie utrzymywała bliższych kontaktów, toteż niespecjalnie była
lubiana.
- Sekretarki nigdy nie są - pokiwała głową pani Elwira - ale pan Stanisław mówił o
niej bardzo pięknie na pogrzebie.
Szlachetny profil schylił się w niemym podziękowaniu. Natomiast wielbiący kobiety
Drakula również czul się ostatnio nie najlepiej, o czym mówił zresztą otwarcie podczas
przyjęcia z okazji mianowania pana Czarka, męża pani Elwiry, na stanowisko kierownika
produkcji w miejsce zdegradowanego Pępka.
- Nareszcie fachowiec - mruknął Bozio, który się przyjaźnił z panem Czarkiem.
Tyle, że Drakula, swoim ekscentrycznym zwyczajem, poszedł w góry, żeby swoje złe
samopoczucie poprawić samotnym wysiłkiem fizycznym. I odpadł od ściany Świadek, jakiś
Tyrolczyk, twierdził, że to było samobójstwo, bo podejście należało do łatwych. Mówi się, że
Drakula dowiedział się o swojej nieuleczalnej chorobie i wolał zginąć jak alpinista niż jako
niedołężny pacjent którejś z drogich i przecenianych niemieckich klinik.
-1 znów pan Stanisław nie zawiódł - podkreśliła pani Elwira.
- To nie było trudne - jedno oko uchyliło się i wszyscy zobaczyli prawdziwą łzę - on
miał barwny życiorys. Latał w dywizjonie trzysta dwa, biegał maratony, raz nawet założył się,
że prywatnym, dwuosobowym jednosilnikowcem wyląduje na placu Świętego Marka. I zrobił
to. Dziennikarzem może być mniej lotnym, ale za to z pasją.
Doszło do małego skandalu, kiedy na pogrzebie, w imieniu dyrekcji przemawiał,
fatalnie zresztą. Turysta, który za życia Drakuli robił wszystko, żeby go z radia usunąć,
twierdząc, że reprezentuje dziennikarstwo archaiczne. A wiadomo, że chodziło o zwolnienie
etatu dla jakiegoś znajomka.
-1 to jest największy skandal - podniosła palce w górę pani Elwira. - Pamięta pan tego
robotnika ze stoczni, którego Namiastnik przyjął na próbę?
- Lubił wypić - potwierdził odruchowo Graf, wciąż jeszcze pod wrażeniem nagłych
śmierci swoich rówieśników.
- Może i tak, ale przede wszystkim uwiarygodniał naszą rozgłośnię. I szybko się
uczył. A tu ni z tego, ni z owego Namiastnik go zwalnia. Bez podania powodów.
- W okresie próbnym nie ma takiego wymogu - sprecyzował Elegancki Eugeniusz z
eleganckim skrzywieniem ust - poza tym, nie oszukujmy się, byt to dosyć prymitywny
osobnik.
- A kto przyszedł na jego miejsce? Krewny pana Dyrektora. I to w dodatku bez
pozwolenia na pracę w Niemczech, więc pojedzie na korespondenta do Nowego Jorku, nie
znając ani słowa po angielsku.
- To rzeczywiście dobry żart - parsknął Bozio.
- To niestety jest prawda, z którą coś musimy zrobić - nasiliła struny głosowe pani
Elwira. - Społeczeństwo polskie potrzebuje nas jak nigdy, a Namiastnik organizuje sobie
dwór.
- Nawet tego nie ukływa - wsparł ją niespodziewanie Kichot. - Kiedy ktoś mu doniósł,
że chełtnie siadujeł przy tym stoliku, w waszym towarzystwie, wezwał mnie do gabinetu i
mówi: ja tu nie chceł łobić sobie z nowych łedaktołów żadnych akolitów, ale myśleł, że
należy mi siei jakaś elementarna wdziełczność za przyjełcie pana do płacy. Utrzymuje pan
stosunki z aglesywnymi przeciwnikami mojej koncepcji ładia. Liczeł na to, że jeśli beldzie
pan miał jakieś woitpliwości, podzieli siei pan nimi ze mnol, zanim ziobi pan coś
pochopnego.
- A pan zrobił rzecz słuszną i szlachetną - podjęła pani Elwira - i podpisał list
protestacyjny w obronie tego zwolnionego robotnika.
Kichot roześmiał się radośnie, aż zatańczyły w słońcu wszystkie jego niesforne kłaki.
- Znowu mnie wezwał - kichnięcie. - Miał pan przyjść do mnie z wołtpliwościami,
powiada, niech pan spojrzy na te podpisy i złozumie, w jakim sieł znalazł towarzystwie! A ja
na to: nie miałem żadnych wołitpliwości!
- Nikt nie miał - dodał Urkowicz, któremu imponował radykalizm zwolnionego
stoczniowca, przewyższający jeszcze jego własny - z przyzwoitych ludzi nikt.
- Mariolka. Mariolka i Drakula - kręcił głową Graf.
- Co więcej - grzmiała dalej pani Elwira - ten człowiek manipuluje informacjami.
Wstrzymuje jedne jako nie potwierdzone, a każe nadawać inne, które dostaje, jak mówi,
swoimi kanałami.
- Słynny KWIK - wtrącił ze wstrętem Elegancki Eugeniusz. - Ciekawe, czy ten ksiądz
to też Wolny Intelektualista Katolicki.
- Ksiądz? Jaki ksiądz? - Graf dał się oderwać od milczącego wspominania zmarłych.
- Namiastnik sprawił sobie księdza - wyjaśnił znany agnostyk Bozio. - Klecha tak
promieniuje ciemnością, że aż czuć w studiu siarką. Za każdym razem sprawdzam, czy nie
wypalił ogonem dziury w krześle.
Graf nic nie rozumiał.
- Przecież on jest luteranin!
- Kto, ksiądz?
- Nie, dyrektor.
- Kalwinik - uściślił Elegancki Eugeniusz - tak przynajmniej mówią, ale kto go tam
wie.
Pani Elwira wzruszyła ramionami.
- Ekumenizm. Słuchacze są katolicy, więc ksiądz to niezły pomysł. Ale ksiądz, a nie
kolejny stronnik! Wygrzebałam gdzieś wywiad pana dyrektora, w którym chwali się, że od
dziecka miał talent godzenia ludzi o różnych poglądach. Proszę spojrzeć! - pulchna ręka
oskarżycielsko wskazała konkurencyjny stolik polski - jak nas godzi!
- No, przy jednym i tak byśmy się nie zmieścili - zauważył Urkowicz.
- W toaletach już soł dapisy. Nabiastnik=KGB - ucieszył się nie wiedzieć czemu
Kichot i kichnął.
- Czemu ten Turysta taki sztywny? - zainteresował się Graf, który posłusznie
powędrował wzrokiem za palcem pani Elwiry i obserwował teraz z uwagą frakcję wstrętnych
oportunistów.
- Nie wiesz? Skręcił sobie kark na nartach i nosi gorset! - Bozio rywalizował pogodą
ducha z Kichotem. - Krąży nawet wierszyk, Gieniu, jak to było?
Elegancki Eugeniusz wyprostował się w krześle z godnością, dając do zrozumienia, że
wierszyk wprawdzie pamięta, ale deklamuje go wyłącznie na prośbę obecnych. Z własnej
woli czegoś tak błahego z pewnością by nie uczynił.
- „Echem po radiu poniosło: Zwichnął na nartach kręgosłup! Skomentowano rychło:
Co sobie, przepraszam, zwichnął?”
- Mhm. Mhm.
- No tak - uśmiechnął się Graf - on raczej zawsze był elastyczny.
- Jestem nadal przekonany, że to agent - rozwinął swoje chrząknięcie Urkowicz.
- Tymczasem Joe Jakmutam i ten bukłak bushmilla z CIA prowadzą śledztwo w
sprawie napisów w toaletach - skwitował z powściągliwym oburzeniem Elegancki Eugeniusz.
- Ale czy mi się wydaje, czy klimatyzacja działa? - Graf wyciągnął rękę w kierunku
sufitu.
Pan Stanisław poruszył się w krześle i uniósł swoją piękną głowę na znak, że ma coś
do powiedzenia.
- „O, jaki wstyd dla Greków - pociecha dla Troi, gdy tu pomiędzy wami rzecz
publiczna stoi od kłóteń rozerwana... O, jakże to smutnie, że nam przeciwne duchy wsiały
takie kłótnie!” [Homer - Odyseja Przeł J Słowacki] Czy wiedzą państwo, że jednemu z
polskich pisarzy, Konwickiemu zdaje się, przyśnił się koszmarny sen: Polacy odzyskali
niepodległość. Powieki mi ciążą i opada głowa, a teraz i ręce marzą o tym, by je opuścić,
kiedy słucham tego wszystkiego.
- Panie Stanisławie - skarciła go pani Elwira za defetyzm.
- Jesteśmy tu po to, żeby im pomóc odzyskać niepodległość - zauważył rzeczowo
Elegancki Eugeniusz - nie, żeby naprawiać charakter Polaków. Wolność to także prawo do
kłótni i błędów.
- Ale gdzie nadrzędna idea!?
- Klimatyzacja? Działa, jedno, co w końcu działa - potwierdził Bozio.
- Irlandczyk zrobił swoje i wrócił do Stanów. Oprócz przyzwoitej forsy wziął jeszcze
premię: Piękną Julitę.
- Tę rudą Żydówkę? - Był to dzień zdumień dla wrażliwego Grafa - Przecież on miał,
zdaje się, rodzinę?
- Panie Stanisławie, coś jeszcze od nas zależy - przekonywała pani Elwira. - Same
cytaty z Iliady..
- Z Odysei - poprawił ją pan Stanisław - w tłumaczeniu Słowackiego.
- Niechby nawet... nie pomogą, trzeba działać. Pan Urkowicz wszedł przecież do rady
zakładowej, jesteśmy członkami związku, mamy narzędzia obrony i nacisku.
- Listy, protesty, procesy - narzekał pan Stanisław - a kto będzie robił program?
- Płogłab idzie swojoł dłogoł - zapewnił żarliwie Kichot. - Nie ba spławy.
- Zostawiła tego Anankę i prysnęła z Irlandczykiem, wyobrażasz sobie? - Bozio
doinformowywał przyjaciela. - Lodzio zna szczegóły - Myślę, że gdyby program pogorszył
się w sposób widoczny, to Amerykanie zmieniliby Namiastnika raz dwa.
- Panie Eugeniuszu! To sabotaż! - obruszył się Urkowicz.
- Nie jestem Rosjaninem. Nie umiem na zamówienie pisać gorzej - podniósł wysoko
czoło pan Stanisław.
- Mówię tylko, że dałoby się załatwić takie opinie, na przykład wśród naszych
przyjaciół w kręgach polonijnych albo nawet z Polski.
- Tak się tylko panu wydaje - pokręciła głową pani Elwira. - Dyrektor kupuje sobie
przychylność ośrodków polonijnych, nie mam na to dowodów, ale zdaje się, że nawet z
funduszu dla anonimowych informatorów.
- A właśnie, nie widziałem Lodzia - Graf rozejrzał się po kantynie - ani tego Mosura.
- To już są poważne oskarżenia - Elegancki Eugeniusz odsunął krzesło plecami i lekko
stanął na własnych nogach. - Czas popracować.
- Nic jeszcze nie ustaliliśmy - pani Elwira nie miała zamiaru dopuścić do rozproszenia
oddziałów - panie Eugeniuszu!
- Zastanowię się, zastanowię się - odparł szybko skarcony i oddalił się od stolika
sprężystym krokiem.
- Mhm. Mhm - Urkowicz poszedł w jego ślady, choć nieco wolniej, by nie wyglądało
to na dezercję.
- Ja bab jeszcze tłocheł czasu - pocieszył panią Elwirę Kichot - boże uda sieł nab coś
wybyślić!
- Lodzio wziął zaległy urlop.
- Pani się obrusza na moje cytaty - westchnął pan Stanisław - a przecież tam już jest
wszystko powiedziane. „My, dzieci nieszczęścia, stąpamy po głazach, chwastach i ruinach -
głuchych; My się przez wielkie pustynie wołamy w ciszy bezludnej. My przy źródłach
suchych szukamy wody, spaleni zarzewiem. Gdzie będą szukać naszych mogił? - Nie wiem”
[Juliusz Słowacki - Podróż z Ziemi Świętej do Neapolu]
- Hm. Hm - zastąpiła niezastąpionego Urkowicza pani Elwira. Graf opadł ponownie w
zamyślenie.
- Marylka. Marylka. Marylka i Drakula. A czy wy wiecie, że on byt Potocki? Z tych
Potockich?
ETER
Dzieje stuletnich niemal, harmonijnych stosunków między Ananią a Rosją datują się
od drugiej połowy osiemnastego wieku i są przykładem kapryśnej przewrotności historii.
Od czasów Zareby i Sanusa stałe związki między Han-Hanakiem Nizinnych Ananków
a głównym kapłanem Wyżynnych weszły w niepisaną tradycję narodu. Sprzyjało to
gromadzeniu bogactw (nadal raczej dla ozdoby i prestiżu świętego miasta Hesz-Ni-An niż dla
budowania potęgi ekonomicznej państwa) oraz kontroli nad archiwum legend i opowieści,
czyli zbiorowej pamięci pogodnego ludu.
Wśród niewielu imion Ananków, które zachowały się do naszych czasów, na
szczególną uwagę zasługują Kahara i Ghiur, kobieta - Han-Ha-nak i kapłan; dzięki nim, a
może raczej przez nich, bezwzględny świat dowiedział się o istnieniu Ananii.
Kahara była, jak się zdaje, kobietą bardzo piękną, energiczną i ambitną. Nie
wystarczała jej symboliczna w końcu władza nad ziomkami. Należy przypuszczać, że jej
związek z Ghiurem, człowiekiem prostolinijnym, szlachetnym, skromnym i powściągliwym
brał się nie tyle z fascynacji jego osobowością, ile z chęci uzyskania dostępu do strzeżonej
przezeń wiedzy. Charakteryzując tych dwoje, trzeba dodać, że z konieczności zostały użyte
określenia współczesne; do czasu pojawienia się Kahary na arenie dziejów Anankowie nie
znali oderwanych pojęć dobra i zła. Posługiwali się słowem „Ga-Hu”, nazywając coś, co
uważali za pożyteczne, niosące ład, oraz „Ga-Han”, kiedy chcieli wyrazić swoją dezaprobatę
dla czegoś szkodliwego, naruszającego ład. Pierwsze brało się oczywiście z nazwy
narodowego napitku, drugie - upamiętniało imię najstarszego syna legendarnego Mosura,
tego, który najpierw doprowadził do ojcobójstwa, a następnie do trzęsienia ziemi, czyli bójki
trzech braci. Te proste kategorie poznawcze miały się niestety w niedalekiej przyszłości
skomplikować.
Kobiecie, której nie wystarczało bycie Han-Hanakiem Ananków, nie mogło
wystarczać bycie kobietą najlepszego choćby spośród nich. Ghiur odznaczał się
wewnętrznym spokojem i małomównością; większość czasu spędzał najchętniej, łowiąc ryby
i patrząc przez kryształ. Prawdopodobnie nie spełniał też jej wygórowanych oczekiwań
seksualnych, gdyż zachowały się opowieści o jej licznych, choć krótkotrwałych romansach i
naukowych niemal poszukiwaniach sposobów na pogłębienie rozkoszy płynącej z robienia
wiatru.
Przestudiowawszy legendy i opowieści, Kahara uznała, że ambicje jej zaspokoić może
jedynie ekspansja. Nie miała na myśli przedsięwzięć o charakterze militarnym: nie znalazłaby
wielu entuzjastów dalekich i ryzykownych ekspedycji w celu zabicia nieokreślonej liczby
nieznajomych, zobaczenia morza i napicia się ryżowej wódki. Ciągnęło ją Nieznane.
Nieznane, które można wziąć w posiadanie, a nie zniszczyć. Uruchamiając swój urok osobisty
i charyzmę, nie napotykając specjalnego oporu ze strony Ghiura, zorganizowała wyprawę
badawczo-handlową. Spośród wielu bowiem informacji, które znalazła w archiwum,
szczególnie zainteresowała ją ta, która mówiła o równie niepojętym, co niewygasającym
zapotrzebowaniu na złoto i diamenty wśród dalekich, obcych ludów.
Traf chciał, że to swoiste poselstwo, chronione przez oddział jeźdźców na młodych
jeleniach, dotarło w końcu do Rosji, akurat podczas panowania Katarzyny II. Zważywszy
ówczesną geografię polityczną świata, musiało do tego w końcu dojść i tylko dziwić się
należy, że stało się to tak późno.
Fakt, że oczywistym przywódcą wyprawy była piękna kobieta, przepych odzianych w
zdobione złotem futra wędrowców i rogate wierzchowce eskorty budziły na rubieżach
imperium szacunek i grozę. Pogrążony w nędzy i beznadziei po niedawnych powstaniach
chłopskich lud milczał i z ukrycia przyglądał się korowodowi. Należy przypuszczać, że
niejedna rosyjska baśń o bogactwach wschodu, Carycy-Krasawicy i zaczarowanych jeleniach
wzięła się właśnie z owego przemarszu Kahary przez bezkresy Rosji. Carscy urzędnicy,
lękliwi i bezwolni, kierowali przybyszów ku większym miastom, coraz dalej na północny
zachód, byle tylko pozbyć się kłopotliwych gości. W miastach wszechwładni gubernatorzy
zachowywali daleko idącą ostrożność wobec orszaku, ale nie mając wytycznych z Sankt
Petersburga, powstrzymywali się od jakichkolwiek agresywnych kroków. Ograniczali się do
przydzielenia zbrojnej eskorty Kozaków, a dalej na północ - odpowiedniej liczby sań. Jelenie
zaprzężone do sań (których Anankowie nie znali) potęgowały jeszcze wrażenie bajkowości
przybyszów.
Co do Kozaków, zachowało się charakterystyczne świadectwo Ga-Ho-resza co do
wyprawy: „Ich widok sprawia oku przyjemność, ich śpiew uchu radość. Niemniej obcowanie
z nimi przez dłuższy czas, na co byliśmy skazani, jest niewymownie uciążliwe ze względu na
intensywny i odstręczający zapach, jaki z siebie wydzielają. Jest on tak natarczywy, że przy
sprzyjającym wietrze wyczuwa się go na pól godziny przedtem, nim sami jeźdźcy wyłonią się
zza horyzontu. Jeśli, jak nam usiłuje się wytłumaczyć na migi, jest to najgroźniejsze wojsko
tego kraju, to nie mamy się czego obawiać. W wypadku inwazji smród ten uprzedzi nas o
zbliżaniu się przeciwnika, zanim ten wkroczy w granice Ananii.
Być może ta intensywna woń jest rodzajem broni, gdyż zauważyliśmy, ze wśród
miejcowych sieje paniczny lęk i natychmiastowe posłuszeństwo. Publiczna chłosta czy nawet
zabicie człowieka jest tu na porządku dziennym i nie wywołuje z niczyjej strony
najmniejszego odruchu protestu. Anankom trudno to zrozumieć. Niby daje się zauważyć
pewien ogólny sens tej przemocy, coś w rodzaju Ga-Hu, ale jednocześnie wyczuwa się jakby
przez skórę powszechny Ga-Han, choć niełatwo byłoby słowami określić, skąd to uczucie się
bierze. Zagadkowe to dla nas odkrycie, że w tym kraju lad i nieład mogą występować
równocześnie”.
O ile, jak widać z powyższej relacji, Rosja nie wywarła na Anankach wstrząsającego
wrażenia, o tyle Sankt Petersburg, gdy już tam dotarli, dat im nieco do myślenia. Kronikarz
rozpisuje się szczegółowo i z uznaniem o kamieniarskim i murarskim kunszcie miejscowych
budowniczych, zadziwiają go nieprzebrane masy ludzkie, które - choć należą do jednego
narodu - mówią zupełnie różnymi językami. Dopiero w dalszej części relacji zdaje się
pojmować, że strój i ubiór mają w tej dziwnej cywilizacji zasadnicze znaczenie dla
rozróżnienia nieważnych, ważnych i najważniejszych, a najważniejsi w ogóle nie mówią
własnym językiem, tylko z tajemniczych powodów - cudzym, należącym do zupełnie innego
narodu. Wiele czasu, ze względu na konieczność szkolenia tłumaczy zabiera mu odkrycie, że
poza Rosją istnieje na świecie kilka innych państw, z którymi zgodnie z obyczajem
naprzemiennie toczy się wojny lub prowadzi handel. Do końca jednak nie potrafi pojąć,
dlaczego, mając tak ogromny kraj do dyspozycji, wszyscy zdają się namiętnie tłoczyć w
jednym miejscu pozbawionym drzew i świeżej wody, zwierząt i czystego powietrza, stawiając
w tym celu wielopiętrowe budowle. Czynią to jednak, mimo iż najwyraźniej nie przynosi im
to najmniejszego zadowolenia.
„Nie dostrzeżesz tu pogodnej, uśmiechniętej, swobodnej twarzy, ani wśród nędzarzy,
ani wśród wystrojonych dostojników. Chyba że po większej ilości ostrego, przezroczystego
płynu, którego spożywaniu oddają się wszyscy z nadzwyczajnym upodobaniem. Ale i wtedy
pogoda zacieniona jest chmurnym czołem, uśmiech przechodzi bez uprzedzenia i widocznego
powodu w szloch, a swoboda kryje trwały, rozpaczliwy skurcz bólu”.
Kahara uzyskała audiencję u Katarzyny i należy przypuszczać, że obie panie
przypadły sobie do gustu czy - jak to się zwykło mówić - znalazły wspólny język, skoro Han-
Hanak Ananków zamieszkała w pałacu Carycy. Nie bez znaczenia może tu być fakt, że
wiedziona kobiecym przeczuciem podzieliła się z dostojną gospodynią swoim naukowym
odkryciem dokonanym jeszcze w związku z Ghiurem. Otóż delikatny meszek porastający
poroże młodych jeleni, zeskrobany w odpowiednim czasie i wysuszony, w niezwykły i zaiste
dobroczynny sposób wpływa na możliwości mężczyzn w robieniu wiatru. Caryca, której
potrzeby w tej mierze przewyższały możliwości wszystkich znanych jej (i zapewne nie
znanych) książąt, hrabiów, gwardzistów, oficerów i generałów), wypróbowała specyfik na
aktualnym faworycie, kniaziu Potiomkinie; z niezłym chyba skutkiem, skoro w krótkim
czasie wycieńczony Potiomkin udał się na południowe rubieże imperium, z ulgą oddając się
pracom administracyjnym i przyjemnościom wypoczynku w celibacie, a Wielki Łowczy
Katarzyny otrzymał polecenie założenia hodowli jeleni, kolejny kaprys czy też - jak mówiono
na dworze - mało subtelny żart obdarzonej temperamentem monarchini.
„Doprawdy trudno o lepiej dobrane towarzyszki zabaw - pisał przebywający wówczas
w Rosji francuski dyplomata austriackiego pochodzenia, markiz de Buhl. - Księżniczka
Kahara bez wątpienia jest piękniejsza, lecz ustępuje carycy ogładą i znajomością spraw
państwowych. Nie mówi ani słowa po francusku, fi-donc! i zachowuje się tak, jakby wszystko
na tym dworze, od serwisu do kawy przez karocę konną do olejnych obrazów widziała po raz
pierwszy w życiu. Przepada natomiast za muzyką;
koncertów, a nawet tanecznych melodii z galerii słucha w skupieniu i z widoczną
przyjemnością, jakby dźwięki mówiły jej coś niedostępnego dla ucha zwykłego śmiertelnika.
Nie wątpię, że w tym siedlisku obłudy, intryg, pozorów i tajemnic udawanie naiwności i
niewiedzy dowodzi wielkiego sprytu i obycia. Zresztą, par-błeu! jej oczywiste bogactwo
najlepszym jest paszportem do łask Imperatorowej, która na swoje liczne wojny, reformy
państwa i - oczywiście - przyjemności potrzebuje tylko trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy i
jeszcze raz - pieniędzy Niech się nie nazywam de Buhl, jeśli i ja przy tym nie skorzystam, na
ciele i na sakiewce. Egzotyczna piękność zdaje się nie kryć z kuszącą swobodą obyczajów.
Niby nic to nowego na tym dworze, gdzie matki uprawiają arystokratyczne stręczycielstwo, a
córki puszczają się z nudów lub z zemsty na swoich małżonkach. Nie ma przyjęcia, żeby
dostojnicy nie zaplątywali się we własne rogi bądź się nimi z trzaskiem nie zderzali. Kahara
jednak jest, mam wrażenie, inna. Ona to po prostu lubi”.
Markiz wyjaśnił niechcący istotną zagadkę: dlaczego Petersburg, odkrywszy
niespodziewanie, że za Uralem roztacza się powabna kraina płynąca złotem i owocująca
drogimi kamieniami, nie podbił jej po prostu w pierwszym dogodnym terminie, jak to miał
zwyczaj w takich wypadkach czynić. Rosjanom wiele być może brak, ale nie przebiegłości i
skuteczności dyplomatycznych posunięć. Po co wykosztowywać się na kolejną wojnę, w
odległych, jak na owe czasy, okolicach, skoro to, co się na niej zyskać pragnie, można zdobyć
bez wysiłku i przelewu krwi? Petersburg patrzył wówczas na Zachód z fascynacją, zazdrością
i lękiem; aneksja Polski, wojna ze Szwecją, powtarzające się konflikty z Turcją miały
stworzyć z Rosji europejskie mocarstwo, dorównujące, a z czasem przewyższające Anglię.
Czy w innym wypadku monarchia absolutna Katarzyny wspierałaby wolnościowe ambicje
Ameryki? Z trudem stłumione powstanie Pugaczowa było kosztownym ciosem w plecy
(Kahara uczestniczyła w egzekucji słynnego buntownika jako gość honorowy i uznała ją za
interesujący spektakl) i Rosja nie tęskniła do kolejnej wojny partyzanckiej na własnych
tyłach. Toteż podpisano traktat o przyjaźni i wymianie handlowej, w myśl którego złoto i
diamenty Ananków miały być wymienione na rudę żelaza, szkło, sanie i żyrandole.
Zwłaszcza te ostatnie, w przekonaniu Kahary, powinny sprawić przyjemność jej samotnemu
Ghiurowi, strażnikowi Kryształu.
Taki stan rzeczy odpowiadał Rosji aż do końca dziewiętnastego wieku. Powodowana
racjonalną obsesją upokorzenia dziewiętnastego wieku. Powodowana racjonalną obsesją
upokorzenia Albionu ponawiała próby ekspansji na południowy wschód celem
podporządkowania sobie Afganistanu i wyparcia Anglików z ich indyjskiego skarbca. Cel ten,
choć w końcu nie został osiągnięty, wymagał środków oraz spokoju i bezpieczeństwa na
szlakach wiodących na południe. Tak się złożyło, że spokój i bezpieczeństwo było tym, na
czym zależało również Anankom, mało świadomym imperialnych rozgrywek. Utrzymując
przez sto lat jedno i drugie, łudzili się, popijając Hu, że tak już zostanie na zawsze.
Przyjmując w Hesz-Ni-An transporty żyrandoli, Ghiur nie był tak nieświadomy
dalekiego świata, jak przypuszczała Kahara. W trakcie walk z kozacko-chłopską rebelią
Pugaczowa Rosjanie zdecydowali się zesłać na Syberię grupę konfederatów barskich
przetrzymywanych w zagrożonym przez powstańców Orenburgu. Część zesłańców zbiegła z
transportu i podobnie jak inni rozbitkowie dziejów trafiła do gościnnych Ananków. Polacy nie
komentowali się jednak niespodziewanie uzyskanym spokojem i bezpieczeństwem. Pragnęli
walki w imię Boga i Ojczyzny, a jeden z nich, katolicki ksiądz, usiłował w tym celu nawrócić
Ananków na prawdziwą wiarę. Gdyby mu się to udało, Katarzyna miałaby na swoim zapleczu
to właśnie, czego pragnęła uniknąć.
Ghiur nie miał jednak wojowniczej natury i nie bez racji uznał, że wiara głoszona
przez goszczonego księdza stanowi konkurencję dla kontemplacji Kryształu, świętości
Drzewa i Huby oraz Dziadka-Ananki. Zesłańcy mogli liczyć na jego zrozumienie i
gościnność, nawet na szczodrość, ale nie na wsparcie zbrojne. Anankowie z
zainteresowaniem wysłuchiwali nie znanej im teodycei; spodobał im się zwłaszcza fakt
wzięcia na siebie ludzkich grzechów przez Syna Bożego. „Jak nasz Hanak!” komentowali, ku
oburzeniu płomiennego w nauczaniu kapłana. Uznali jednak, że skoro Rosjanie są dziećmi
groźnego Szatana (w co wierzyli, bo o Szejtanie słyszeli od perskich kupców), to mato
rozsądnie byłoby wyprawiać się za góry, by się z taką mroczną siłą zetrzeć. Będzie na to czas,
kiedy dzieci Szatana przyjdą do nich. „Szukaj miodu, a nie roju dzikich pszczół” brzmiało w
końcu ich przysłowie.
Polacy odeszli, by spełniła się ofiara, a rozgniewany ksiądz na odchodnym rzucił na
Ananków klątwę. Co bardziej uświadomieni historycznie utrzymują, że klątwa spełniła się,
choć dopiero w dwudziestym wieku. Zamiast jednak uznać prawdziwość i siłę księżego
proroctwa, trzymają się od katolików z daleka, twierdząc, że głosić nieszczęście to to samo,
co je na siebie sprowadzać. By się na wszelki wypadek zabezpieczyć, dmą nostalgicznie w
swoje koźle rogi.
Tymczasem markizowi de Blihlowi powiodło się do tego stopnia, ze żądna wrażeń i
osobistych sukcesów Kanara zgodziła się na wyjazd z nim do Francji, zapominając o Ghiurze
i Anankach. Jedyny to w dziejach udokumentowany przypadek tak jawnej zdrady Han-
Hanaka wobec tych, w których imieniu brał na siebie śmierć. Pozostali członkowie
historycznego poselstwa bądź zajęli się prowadzeniem tak obiecująco zapoczątkowanej
wymiany handlowej, bądź wtopili się, w typowy dla Ananków sposób, w rosyjski pejzaż. Nie
zatracili jednak swoich obyczajów i nie zapomnieli wiedzy przodków, o czym najlepiej chyba
świadczy historia Rasputina. Niemal z pewnością był on Ananką obeznanym z leczniczymi
walorami Hu, dzięki którym, kurując carewicza Aleksieja, zdobył zaufanie ostatnich carów
Rosji. Również fascynację, jaką wzbudzał wśród kobiet, da się łatwo wytłumaczyć ludową
medycyną, dziedzictwem K.ahary Ona sama dziś, po początkowym okresie brylowania na
dworze Ludwika XVI osiadła wraz z markizem de Bublem w jego zamku nad Loarą, gdzie
wsktuek coraz częstszego aplikowania kochankowi jeleniego mchu rychło stała się jedyną
dziedziczką. Legendy o tym, co się działo w pałacu markiza zaraz po jego śmierci, krążą
wśród ludu do dzisiaj. Stały się zresztą przyczyną smutnego końca Han-Hanaka Kahary.
Markiz, gdyby żył, doceniłby szczęście zgonu z wyniszczenia rozkoszą, podczas gdy jego
egzotyczna kochanka złożyła swą śliczną szyję na zimnym, bezklasowym ostrzu rewolucyjnej
gilotyny Mówił do was Jura Mosur. Tu Rozgłośnia Ananków Radia Wolność.
DOZNANIA
Lodzio po raz pierwszy w życiu żałuje, że nie ma samochodu. Przez dwadzieścia lat
nie był mu potrzebny. Uregulowany tryb życia podzielonego między mieszkanie i Wolność,
odległe od siebie o dziesięć minut spacerem, funkcjonująca bez zarzutu komunikacja miejska
dowożąca go z punktualnością śmierci do restauracji, klubów i dyskotek, coroczne urlopy w
Grecji, dokąd łatwiej było się dostać samolotem niż samochodem, sprawiały, że zupełnie nie
czuł potrzeby posiadania własnego pojazdu. Zbędny szpan i cały katalog dodatkowych
obowiązków, jak opieka nad dzieckiem. Nawet rdzenni monachijczycy woleli się poruszać po
swoim mieście rowerami.
Dziś musi być w pięciu czy sześciu miejscach naraz i nikogo nie może prosić o
pomoc. Nawet Mosura.
Lodzio nie wie, czy Mosur wini go w jakimś stopniu za odejście Julity, nie widać tego
po jego zachowaniu, ale nie chce mu nic zawdzięczać. Woli, żeby to Mosur coś zawdzięczał
jemu.
Zresztą Ania to prywatna sprawa Lodzia.
Pojawienie się córki wzbudziło w nim bardzo egzotyczne, raczej przyjemne uczucia.
Okazało się nagle, że był ojcem dwudziestoczteroletniej kobiety, choć jej szczupłość, bladość
i dziewczęcość zdejmowała z niej kilka lat.
- Fajnie tu - stwierdziła rzeczowo, rozglądając sią po jego mieszkaniu. Prztyknęła
kryształowego Dawida w członek - pewnie masz siana jak lodu?
Obcowanie z nowym narybkiem Wolności w rodzaju Kichota uaktualniło Lodziową
znajomość języka polskiego.
- Nie, raczej nie. Ale żyję spokojnie.
- Jevla! - dziewczyna skoczyła chudym tyłkiem na kanapę, podnosząc wysoko chude
nogi w poszarpanych dżinsach. - Matka myślała, że się tarzasz w dojczmarkach - zapaliła
papierosa - masz coś pić? - obserwowała go z bezczelną ostentacją, jak wyjmuje z szafki
butelkę koniaku i napełnia kieliszki. - No, ale matka wszystkich podejrzewa, że się im
przelewa! - zachichotała, ze wyszedł jej rym.
Przyjrzał się córce. Podobieństwo do młodej Doroty sprzed prawie ćwierć wieku
rzucało się w oczy: proste, jasne włosy spadające z przedziałka po środku głowy na ramiona,
szare oczy, lekko zadarty nosek i oszukańczo bezbronne usteczka odsłaniające równe, ostre
ząbki. Wysunięty podbródek.
- Co tu robisz?
Zapaliła papierosa ciężką, metalową zapalniczką na benzynę z jakimś szatańskim
emblematem.
- Palisz? - wyciągnęła ku niemu pomiętą paczkę. Zaprzeczył ruchem głowy i podsunął
jej spodeczek.
- Szwendam się - wzruszyła ramionami - od roku się szwendam po Europie, skończyły
się dziadźki, więc przypomniałam sobie o tobie i twoich rodzicielskich obowiązkach.
Następnego rana uważnie przyjrzał się w lustrze swojej twarzy Robił to codziennie
przy goleniu, ale tylko po to, żeby sprawdzić, czy może się pokazać ludziom, co powie ta
twarz kolegom w pracy, Aaronowi, którego chciał poznać, Mosurowi, z którym miał spędzić
większość dnia. Tym razem szukał w niej śladów ojcostwa.
Była to całkiem zwyczajna twarz. Gładko ogolona, o niezłej, lekko tłustawej cerze,
ocieniona gęstymi jeszcze włosami w mysim kolorze. Oczy lekko melancholijne i lekko
podpuchnięte, za dużo wina, może węgorz był zbyt ciężkostrawny Kąciki przygrubych ust,
kiedyś zdradzające skłonność do śmiechu i zabawy, teraz wygięte w grymas zniechęcenia.
Długo by szukać dowodów, że jest ojcem Ani. Może nos? Też trochę zadarty Szukał
ojcostwa, odnalazł syna. Jego twarz była twarzą matki, z okresu tuż przed schronieniem się w
szaleństwo, przed utratą osobistej mimiki. Melancholia i zniechęcenie nie miały przecież nic
wspólnego z jego samopoczuciem, znacznie lepszym, odkąd stał się Ananką i przyjacielem
Mosura, odkąd zniknęła zaborcza Desdemona. Ale melancholia i zniechęcenie w twarzy
matki też nie miały nic wspólnego z jej żarłocznym, religijnym płomieniem usiłującym
rozświetlić mroki strachu. Trzeba czasu, nim twarz powie prawdę o tym, co się za nią kryje.
Twarze kłamią, z nawyku, z nadmiaru codziennych, błahych bodźców. Chyba że się jest
Mosurem.
Skończył tę samoobserwację, ubrał się i zrobił córce śniadanie do łóżka.
Ale to było dawno. Kilka miesięcy temu. Teraz musi być w pięciu miejscach naraz.
Zacznie od Bozia. Bozio mu poradzi, co robić.
Ania miała gwałtowne skoki nastrojów. Z ożywienia i dziecięcej niemal, rozsadzającej
ją energii popadała ni stąd, ni zowąd w apatię Ale nie na długo. Jadła mało, ale łapczywie,
piła trochę więcej, ale podobnie, haustami. Lodzio zaczął się zastanawiać, czy ma się winić za
jej rozkołysanie.
- Matka, wiesz, jaka jest matka - machała papierosem, rozkładając kolejną zdjętą z
półki książkę na kanapie, otwartą, tekstem w dół. W ciągu dnia potrafiła w ten sposób zacząć
i odrzucić z dziesięć pozycji Trzaskały grzbiety łamały się lakierowane obwoluty - Właśnie
nie wiem.
- Na początku bardzo mi się podobało, bo się dużo działo wokół nas. Jak występowała
na Batorym, w takim lekko seksy skeczu. Faceci szaleli, miałam wujków od cholery. Ale ona
ich trzymała na dystans. Na długość nogi w szpilkach, tak mówiła. Miała świetne nogi, ciągle
ma. Ja byłam ochroną, wykrętem, alibi, rozumiesz. Mogłam nie spać długo w noc, żeby tylko
facet nie miał szans posunąć się za daleko. Uch, jevla, te fałszywe czułości w ich twarzach,
uśmiechy, a w oczach otwarty tekst - spierdalaj mała, idź spać, bachorze! Bardzo mnie to
bawiło, śmiałyśmy się z nich razem z matką.
A potem zeszła na ląd w Szwecji i zaczęło być nudno. Szkoła, oszczędne życie, te
rzeczy Nauczyła się języka, popracowała to tu to, tam, ale bez przekonania. Wreszcie
zrozumiałam, że cała jest nastawiona, zaprogramowana na zdobycie faceta. Żeby ją urządził.
No i znalazła. No i nas urządził.
Bozio otwiera drzwi.
- Lodzio? O tej porze? Wchodź, wchodź. Lida właśnie robi kolację. Mieszkanie, w
którym Lodzio nie był chyba od dwóch lat, jest jasne, czyste i pachnie swobodnym,
zadowolonym z siebie życiem. Posprzątane, ale nie wylizane. Wygodne. Straszna,
pokiereszowana twarz miga w drzwiach kuchni.
- Hej, Ludviku!
- Ja tylko na chwilę - siada przy stoliku do kawy czeka, aż Bozio naleje mu białego
wina i usiądzie naprzeciwko. Złośliwe oczka napotykają jego wzrok i łagodnieją.
- Problemy? - kiwa domyślnie głową gospodarz.
Lodzio wyłuszcza sprawę. Czuje, że się czerwieni i poci. Bozio unosi brwi, jakby
chicat zadrwić, ale w jego oczach ku zdumieniu gościa pojawia się żal i współczucie.
- No, to jest poważna sprawa. Nie wiem, w czym...
- Myślałem o tym twoim przyjacielu, co ci wycinał te wszystkie rzeczy ze środka -
Lodzio wskazuje palcem na wątły, ale efektownie opalony tors przyjaciela, wyglądający z
rozpiętej niemal do pępka koszuli najlepszego gatunku. - Doktor Klotz? Katz?
Bozio wybucha śmiechem.
- Kaca to on z pewnością ma na okrągło. Plotz, Gunter. No tak, może on, jeśli jest
przytomny Tyle, że on daleko mieszka.
- Wezwę taksówkę. Możesz do niego zadzwonić? Bozio odchodzi do telefonu.
Wchodzi Lida z egzotyczną tacą z tekowego drzewa. Orzeszki, paluszki, selerowe patyczki,
kolorowe pasty - Nie, dziękuję. Zaraz muszę lecieć.
Lida patrzy na Lodzia, Lodzio patrzy na Lidę. Jej bursztynowe oczy osadzone w
masce mówią otwarcie: jest mi dobrze, tak ma być i zrobię wszystko, żeby tak było zawsze.
Powinien się w zasadzie cieszyć ze względu na nią, ale w miejsce radości wpelza mała,
egoistyczna zazdrość.
- W porządku - obwieszcza Bozio - nie do końca kontaktuje, ale cię przyjmie. Tu masz
adres. No i... - Lodzio już jest w drzwiach - powodzenia. Trzymamy kciuki!
Wydostaje się z ulgą z tej oazy rodzinnego szczęścia. I ma wrażenie, że szwy maski
też wyrażają ulgę.
Jesienny zmierzch wypełnia taksówkę ciepłą, miedzianą poświatą. Licznik cyka z
niemiecką regularnością. W Polsce, myśli nagle Lodzio, już bym się zwierzał taksówkarzowi.
Obcemu łatwiej.
- To był imigrant z Surinamu, bardzo pięknie czarny - Ania zrobiła oko do ojca,
zdejmując jednocześnie paznokciem plamkę tytoniu z języka - niby powinien mieszkać w
Holandii, ale jakoś zamieszkał w Sztokholmie. Szmal miał, tylko nie wiadomo skąd. No i
matka-cycatka okazała się dla niego ideałem. Tak twierdził. Może nawet tak na początku
myślał. On jej też odpowiadał. Forsę dawat w gotówce. Lubiła się z nim pokazywać
publicznie. Sąsiadkom Szwedkom imponowała. Z Polakami nie miała żadnych kontaktów. To
już było po sześćdziesiątym ósmym, więc - jacy tam Polacy? Krzywiła się - sami Żydzi!
Ogier był z niego. Często wyjeżdżał w interesach, ale jak wracał, to się sąsiedzi skarżyli. Z
zazdrości oczywiście, twierdziła matka. Paradowała przed tymi Szwedkami dumna jak paw,
że dobrze zerżnięta. Bo wiesz, jak to jest u Szwedów. Chcesz posłuchać, jak się kochają, to
przystawiasz ucho do ściany w sobotę o wpół do dziewiątej. I trzeba się wysilić. U
nowożeńców jeszcze w środy o tej samej porze. A on nie nosił zegarka i nie używał
kalendarza.
Mnie to było obojętne. Luzackie życie, szkoła bez wymagań, młodym wszystko
wolno. On matce chyba mózg wytłukł do końca tym kutasem, a w każdym razie resztki
ambicji, bo nawet mi nie kazała się dobrze uczyć. Rób, dziecko, co uważasz, byleby ci było
przyjemnie, mówiła. Życie jest za krótkie, żeby cierpieć. No to robiłam. Nie ja jedna. Lodzio
siedzi w taksówce i słyszy ten krzyk nad ranem. Ania miotała się po skopanym łóżku, biała,
mokra od potu, jęcząca, łamiąca się w pół. Coś wewnątrz niej ryczało, domagało się pomocy,
zemsty, litości, nie wiadomo czego, jak w „Egzorcyście”. Wymiotowała na czyściutką
wykładzinę śliną, żółcią, bełkotem.
- Nie lekarza, nie lekarza, nie!
Upłynęło trochę czasu, zanim zrozumiał. Chociaż nie, zrozumiał od razu, chyba nawet
wiedział od początku, tyle że musiał dopuścić tę wiedzę do świadomości, uwierzyć w to, w co
nie chciał uwierzyć. Spanikował. Dał jej walium, pozwolił popić koniakiem, sam go
przyniósł, podtrzymywał jej mokrą, zaślinioną brodę, żeby mogła przełknąć. Uspokoiła się
trochę, więc i on się uspokoił, dobry, kochany, troskliwy tato, i dopiero wtedy zrobiło mu się
zimno.
- Głód, rozumiem - doktor Plotz nie wygląda na człowieka, który cokolwiek rozumie.
Niewielki, okrągły, obrzękły, jakby bez rysów, tylko ze śmiesznym, krzywo przyciętym
wąsem nad bezwargimi usteczkami.
- To trzeba na detoks, pogotowie.
Lodzio truchleje, taksówka czeka na dole, licznik stuka.
- Tak, ja rozumiem. Ale herr doktor, może coś na teraz, żeby tak nie cierpiała,
chwilowo...
Duże, puste mieszkanie w dziewiętnastowiecznym budynku. Gzymsy i stiuki, gołe
ściany Same najprostsze sprzęty w pomieszczeniach, gdzie powinny puszyć się antyki.
Lodzio wie od Bozia, że żona opuściła Plotza po latach walki z jego nałogami, a jej prawnicy
do spółki z nałogami dokonali dzieła spustoszenia.
- Od czego jest uzależniona? - Plotz przechodzi do rzeczy bez ceregieli. Wstęp byt
czystą formalnością. I tak wie, o co chodzi - Heroina? Amfetamina?
- Śnieg tato, śnieg - Ania jęczy, wrzeszczy, błaga, rozdrażniona, zniecierpliwiona,
oburzona na niedomyślność i obojętność świata.
- Nie, skąd, ona boi się strzykawki - Lodzio widzi, że doktor też się niecierpliwi, może
i na niego już pora, dawka przed snem, a tu ktoś mu zakłóca precyzyjny rytm stymulacji. -
Kokaina.
- Dużo bierze? - szklane oczka Plotza zupełnie nie są tego ciekawe, pytanie pada
automatycznie, ręce z czarnymi włoskami na krótkich paluszkach szukają czegoś po omacku
na pustym, białym blacie biurka.
- Nie wiem, dotąd się ukrywała, aż się jej skończyło. Plotz nie reaguje, jakby
zapomniał, o co w tym wszystkim chodzi. Lodzie ma wrażenie, że bierze udział w jakimś
tajemniczym spisku istot, których istnienia nigdy nie podejrzewał, w prawdziwym świecie
niepojętych rozkoszy, bezgranicznego cierpienia i zimnego okrucieństwa.
- No tak - budzi się doktor, wstaje zza biurka i wychodzi z pokoju. Za ogromnym,
zakurzonym oknem z kretonowymi, brudnymi zasłonami jest już zupełnie ciemno.
- Ale to kosztuje - mówi Plotz, zjawiając się z powrotem z buteleczką w ręku.
- Ile?
Oczka odzyskują inteligencję i zdolność logicznej kalkulacji. Usta bez warg podają
sumę, - Tyle nie mam - mówi Lodzio.
- To proszę dzwonić po pogotowie.
- Ale zbiorę, jeszcze dziś zbiorę, dziś przywiozę. Zostawię zadatek - wyjmuje z
kieszeni trzysta marek podjęte przed chwilą z automatu. Po cholerę kupowałem to
mieszkanie, wścieka się na siebie w duchu, po cholerę ten sklep w Grecji dla Tadikopoulosa!
Wiedziałem przecież, że mam córkę!
- No dobrze - lekarz wyjmuje mu banknoty spomiędzy palców. - Bocislau ręczy za
pana, więc i ja panu wierzę. Ale jeszcze dzisiaj!
Licznik taksówki przypomina bezlitośnie, że trzeba będzie pożyczyć trochę więcej,
znacznie więcej niż sumę wymienioną przez Plotza. Monachium okazuje się nagle bardzo
dużym miastem.
Najpierw do Ani, czy najpierw po pieniądze? Do Ani. Przynieść jej ulgę, jeszcze sobie
co zrobi.
- To, że naciągał, kogo się da i gdzie się da, to pryszcz - mówiła z lekceważącym
ożywieniem. Po raz któryś z rzędu wychodziła do łazienki i wracała zarumieniona. - Każdy
orze, jak może. Było na życie, było na rozrywki, stawał mu, więc wszystko w porządku. Ale
niedługo zaczął mu stawać do mnie i wcale nie pytał o zgodę. I to było wstrętne, okropne.
Nawet nie sam seks. Tylko groźby. I zazdrość. Bo on się w końcu we mnie zadurzył. Śledził
mnie, rozliczał z kieszonkowego, przychodził pod szkolę. Gonił chłopaków, z którymi się
widywałam. Bił. Jevla! Mówiłam matce, ale ona mi nie wierzyła. Chciałabyś, suczko!
Mówiła, za wcześnie dla ciebie. Niech ci najpierw cipa obrośnie! Czego was tam uczą, w tej
szkole? Kręcić tyłkiem i fantazjować? Idź się wyspowiadać! Bo ona to chodziła do kościoła
regularnie, pewnie dziękować Bogu, że jej zesłał takiego cudownego chłopa.
- Nie mogłaś się komuś poskarżyć?
- Ile ja miałam? Trzynaście lat? Bałam się. Jeszcze wyśledzi i zabije. Poza tym
przekupywał mnie. Bajerował. Gdzieś tam w środku myślałam sobie, co mi tam. Przeczekam,
skorzystam i prysnę. Po mamusi takie rzeczowe myślenie, chwytasz.
Taksówka czeka pod domem. Licznik cyka z niemiecką regularnością.
Lodzio otwiera drzwi.
Okno na oścież. Szpitalne światło jarzeniówek z ulicy. Ania klęczy na dywanie,
pośrodku migoczącej, mlecznej drogi szklanych gwiazd i okruchów. Niektóre tkwią w
zaczerwienionych kolanach i podniesionych dłoniach.
- To nie ja, tato! Przysięgam, że to nie ja! Tramwaj przejechał, zgrzytnęło, tory
zgrzytnęły o koła i tu wszystko eksplodowało!
Zaraz będzie ryk. Lodzio podnosi ją z podłogi, kryształowe kawałki odpadają od ciała.
Tak, taktak. Taktaktak.
- Oczywiście, że nie ty. Wiem, że nie ty To się zdarza. To się nazywa fala stojąca, czy
coś takiego. Wiesz, mury Jerycha, Blaszany Bębenek, uspokój się. Mam to, o co prosiłaś.
Ręce jej się trzęsą, musi wszystko zrobić za nią: wysypać trochę na lusterko,
uformować białą kreskę nożem do papieru. Znaleźć rurkę. Rozkręca plastikowy długopis,
wyrzuca wkład na podłogę, sprężynka wylatuje sama. Jak na filmie.
Ania oddaje się w skupieniu kuracji. Lodzio nie chce na to patrzeć. Odwraca wzrok i
widzi puste półki z kryształowym gruzem swojej kolekcji. Miniatura kataklizmu i wykopalisk
zarazem. Przezroczyste fragmenty klasycznych sylwetek, ułamki wizerunków, torsów,
kończyn. Bardziej wiarygodne. Czy można sobie wyobrazić Nike z Samotraki z rękami?
Trzeba zabrać buteleczkę, żeby nie przedawkowała. Trzeba pożyczyć pieniądze.
- Dojdź trochę do siebie, niedługo wrócę.
- Ale zostaw mi...
- Nie, kochanie. Jak wrócę. Spróbuj coś zjeść.
Pani Elwira nie okazuje zdziwienia późną wizytą. W salonie, przed telewizorem siedzi
z kieliszkiem koniaku pan Czarek. W fotelu obok Kichot. Oglądają mecz. Witają Lodzia
gestami wolnych dłoni.
Pani Elwira słucha z uwagą. Zza ściany dochodzi zgiełk stadionu. Lodzie jest
opanowany i szczery. Najgorsze chyba za nim. W końcu chodzi tylko o pieniądze.
- Panie Lodziu. Chjętnie byśmy panu pomogli, ale nie mamy żywej gotówki. Tyle, co
na życie. Czarek wszystko inwestuje, a czego nie zainwestuje, proszę to zachować dla siebie,
to przepuści w kasynie. To zresztą drobne sumy Zresztą, jak mi się wydaje, problem jest w
czym innym. Córkę trzeba leczyć. Mogę poszukać, rozpylać się, dowiedzieć o jakieś
specjalistyczne sanatorium, gdzieś w górach, to mogę zrobić. Proszą mi zaufać.
Lodzio nie traci czasu. Dziękuje i żegna się uprzejmie.
-1 niech pan pamięta - ścisza glos do szeptu pani Elwira, co w jej wykonaniu zwiększa
jeszcze nacisk położony na słowa - niech pan uważa, z kim pan rozmawia. To wstydliwa i
dyskretna sprawa, a sam pan wie, jak to jest w naszym radiu. Wrogów nie brak, gotowych to
wykorzystać przeciw nam wszystkim. Zwłaszcza teraz.
Lodzio posłusznie zobowiązuje się do dyskrecji. Schodzi po schodach do bramy.
Licznik stuka. Przy taksówce dogania go Kichot.
- Pani Ludwiku! Płoszę poczekać! Ile panu potrzeba? Akułat mam! Rozregulowana
sylwetka kudłacza zwija się w zażenowanej próbie wydostania portfela z czeluści obszernego
ubrania. Lodzio nie wie, jak zareagować.
- Pytam, co sieł stało, a pani Elwiła, z całoł dyskłecjoł, że ma pan przejściowe
płobłemy z fołsoł. Trzeba mówić! No to ile?
Lodzio patrzy na setki wystające z dużej, niezgrabnej garści. Kichot nie pracuje długo,
nie ma pewnie żadnych rezerw, wypłatę nosi przy sobie, w gotówce, wydaje i rozdaje, póki
mu starczy. Tacy oni są, ci nowi.
- Dwieście wystarczy - mówi Lodzio. - Do końca miesiąca. Dziękuję. Kichot macha
łapą.
- Kiedy pan bełdzie mógł. Nie ma spławy. No to na łazie, bo mi dogływka przepadnie.
Noc już zupełna. Światła taksówki drążą cylindryczne tunele w pustoszejącym
mieście.
Urkowicz nie ma. Dałby, gdyby miał, ale nie ma. Przekazał właśnie duży czek na
fundację walki o wolność i demokrację.
- Najważniejsze, mhm, rozumie pan, panie Lodziu, żeby ją przetrzymać przez tydzień
w spokoju, żeby nie brała. Znam taki przypadek. Podawać coś na uspokojenie, są takie
ziołowe herbatki, w ostateczności coś na sen. I być stale przy niej. No a potem, to co najmniej
dwa lata na odbudowę psychiki. Pełna czujność, nawroty to reguła, mhm, tak. Pewności i tak
nie ma do końca życia, co robić. Taki los. Jakby mało było nieszczęść na tym świecie!
Powodzenia.
Drzwi Eleganckiego Eugeniusza otwiera jakaś kobieta, na oko już po pięćdziesiątce.
Wpuszcza Lodzia do przedpokoju i puka do zamkniętego gabinetu.
- Herein! - modulowany głos jest pełen godności.
Przekwitła piękność zaprasza gościa do świątyni, zamyka za nim drzwi. Gabinet jest
zaciemniony. Pali się tylko antyczna lampka na biurku. Wyrywa z mroku szlachetne
fragmenty Eleganckiego Eugeniusza.
- O, kogo widzę! - wyskakująca z ciemności ręka wskazuje Łodziowi krzesło po
drugiej stronie biurka - witam, witam. Niechże się pan rozgości, panie Ludwiku. Siedzę
właśnie nad czymś, co powinno pana, jako reżysera, zainteresować.
Lodzio siada posłusznie. Przyszedł po pieniądze. Musi zapłacić cierpliwością i
czasem, uprzejmym skupieniem. Elegancki Eugeniusz lubi się wygadać.
- Może herbaty? Liselotte robi świetną herbatę - słuchacz odmawia gestem ręki -
poznał pan Liselotte? To moja przyjaciółka. Wspaniała osobowość - z cienia wyłania się
niebieskawy podbródek gospodarza podparty jedwabnym fularem wypełniającym barokowe
wycięcie atłasowego szlafroka. - Aktorka. Z wielką przyszłością. I co pan myśli o tym, co się
u nas dzieje?
Lodzio myśli tylko o jednym i być może udałoby się mu wyartykułować swoje troski,
gdyby się przez moment nie zawahał.
- Boi się pan mówić otwarcie. Nie dziwię się. Atmosfera jest taka, że nikomu nie
wolno ufać. Zresztą po co? Zniżać się do tych intryg i wymiany inwektyw, jak chce Elwira?
Toż to samoponiżenie. W dodatku do niczego nie prowadzące. Przecież oczywiste jest, że to
ostatnie podrygi naszej szacownej Wolności. Amerykanie czekają tylko na pretekst, żeby się
nas pozbyć, a Namiastnik i jego konflikt z połową zespołu to nic innego, jak ten pretekst.
Sytuację międzynarodową zostawiając na boku. Inteligentny człowiek - elegancka dłoń
poprawia fular, który nie wymaga bynajmniej korekty - oddaje się w czasach kryzysu
rzeczom wyższym. Komunizm wkrótce upadnie, z tym pan się zgodzi. A co pozostawi?
Ruiny i zgliszcza, gospodarcze, moralne, zwłaszcza kulturalne ruiny i zgliszcza. Czy ktoś o
tym myśli? Zapewniam pana, że nie. Otóż ja myślę. I ja pragnę być przygotowany na tę
ewentualność.
Elegancki Eugeniusz pochyla się i wyjawia Łodziowi swoją twarz, w ciepłym,
przychylnym świetle starej lampy Jest to twarz niewątpliwie przystojna, świadoma swojej
przystojności, twarz przyjazna każdemu, kto ją uzna za przystojną.
- Tworzę fundację kultury polskiej, ogólnoeuropejską instytucję, która odbuduje
zdegenerowaną świadomość Polaków. Aktorzy, reżyserzy, pisarze, plastycy, czy pan wie, ilu
nas jest na świecie? Wszyscy będziemy potrzebni na tej pustyni popiołów, którą nazywamy
ojczyzną. Musimy tylko pokonać wzajemne kwasy i animozje, nie liczyć na szybkie zyski i
zaspokajanie małych ambicji, musimy wrócić do korzeni i źródeł! Tu mam statut - atłasowy
rękaw przesunął w stronę Lodzia pokaźny plik maszynopisu. - Niechże się pan z tym zapozna
i powie mi, co o tym myśli.
Ojciec kokainistki wyraża wdzięczność i zainteresowanie. Obiecuje, że przeczyta,
pomyśli i powie. Wstaje i już przy drzwiach pyta, mimochodem, o możliwość pożyczki.
- Ależ oczywiście - Elegancki Eugeniusz nie zwykł tracić czasu na drobiazgi i nie
pytając o sumę, otwiera szufladkę sekretery. - Proszę!
Liselotte wypuszcza Lodzia z sanktuarium. Lodzia bogatszego o cale pięćdziesiąt
marek.
Licznik stuka. Pan Stanisław nie wchodzi w rachubę. Lodzio nie ma czasu na
wysłuchanie kolejnego monologu, inkrustowanego niedokładnymi cytatami z klasyków.
Zresztą wiadomo, że na pieniądzach pana Stanisława trzyma rękę jego efektowna żona, której
są one znacznie bardziej potrzebne niż staremu gadule zagrzebanemu w książkach i
marzeniach o wolnej Polsce.
Pozostał, z tych godnych względnego zaufania, tylko Graf.
- A, wejdź kochany, jak się masz. Co cię sprowadza? W mieszkaniu Grata, naprzeciw
starego parku, rządzi absolutna cisza. Jest zagracone, ale nie sprawia wrażenia bałaganu.
Książki, płyty, gazety leżą wszędzie, poukładane w nierówne stosy na krzesłach, taboretach,
stoliczkach i stołach. W salonie stoi koncertowy fortepian z otwartą klapą klawiatury. Na
fortepianie szklanka whisky i popielniczka z kopalnią petów.
- Przerwałem ci pracę - stwierdza przepraszająco Lodzio.
- Och, praca - w skromności Grafa nie ma fałszu - próbuję wycisnąć ze starego łba coś
sensownego. Żona z dziećmi w Kutzbuhlu, korzystam z chwili spokoju. Ja, jak coś wychlam,
też jadę do Kutzbuhla, słyszałeś to? To ten nowy napisał, jak mu tam, Kichot. Zdolna bestia.
- Co to jest? - Lodzio wskazuje plik papieru nutowego.
- Takie tam... - Graf nalewa whisky do szklanki, którą podaje Łodziowi, biorąc
jednocześnie z fortepianu własną, niedopitą. - No, to za sens życia!
Piją.
- Wiesz - decyduje się wreszcie Graf - widziałem tyle śmierci, tyle nieszczęścia, w
końcu robimy w tym, nieudolnie, kulawo, ale robimy w tym. I nic z tego nie zostanie. Za
dziesięć lat ludzie będą mieli własne nieszczęścia, co ich będą obchodzić nasze? Że
pomyślałem, co tam, przynajmniej mi to wypełni czas, że napiszę mszę.
- Mszę - Lodzio patrzy z respektem na ołówek leżący na fortepianie w poprzek
mokrego krążka po szklance. Jednego z wielu krążków.
- Mszę za tych wszystkich nieszczęśników - mówi z zażenowaniem Graf, jakby
przyznawał się do świętokradztwa - za nas też. Wiesz, jak wpadam w depresję, zdarza mi się,
to sobie wtedy marzę, że w Warszawie, w kościele Świętego Krzyża grają mi tę mszę. Wtedy
dobrze ją słyszę, jaka powinna być. Nie za smutna, broń Boże i lustracyjna. Raczej taka...
dzielna, jeśli się dobrze wyraziłem. No i - autor mszy pociąga ze szklaneczki - chciałoby się
przy tym być. Za życia.
- No to za to - Lodzio wznosi toast.
W ciszy mieszkania wypełnionego zamysłem mszy jakoś nie ma ochoty opowiadać
wszystkiego od początku, usprawiedliwiać swojej prośby. A Graf patrzy na niego
wyczekująco.
- Możesz mi pożyczyć tysiąc marek? - pyta Lodzio wprost.
- Fiuuu! - zmęczone oczy patrzą z podziwem. Duże kwoty oznaczają duże kłopoty Ale
palec, ubrudzony na czubku ołówkiem podnosi się do ust w znaku dyskrecji. - Ja nie mam.
Ale poczekaj, mój najstarszy trzyma bank w pudełku po cygarach. Potem się z nim rozliczę.
Masywna postać znika w przepastnych korytarzach mieszkania. Skrzypią stare klepki,
coś z hukiem spada na podłogę.
- Masz - Graf wręcza Łodziowi niebieski pliczek spięty czerwoną aptekarską gumką -
równy tysiąc.
- Nie wiem, jak ci dziękować.
- Jak nie wiesz, to nie dziękuj. I, żeby się wszystko wyprostowało - szklaneczka
wędruje do góry, jedno oko mruga pokrzepiająco.
Licznik stuka z niemiecką regularnością. Taksówkarz ma na szyi czerwoną pręgę od
grubej marynarki. Znosi swój los z godnością.
Doktor Plotz przyjmuje należność z obojętnym wyrazem twarzy, bez ulgi, bez
zdziwienia. Wydaje się, ze już nie pamięta, za co dostaje tyle pieniędzy. W końcu jest już
bardzo późno.
Taksówkarz mógłby być bratem bliźniakiem Plotza.
Lodzio stąpa ostrożnie po kryształowym, chrupiącym kobiercu rozbitej kolekcji.
Zagląda do pokoju Ani.
Śpi. Z rozrzuconymi rękoma, rozrzuconymi włosami, z otwartymi ustami,
rozrzuconymi pod dziwnym kątem nogami. Paznokcie u nóg ma pomalowane na zielono. Śpi,
cała rozrzucona.
RYCERZE OKRĄGŁEGO STOLIKA
- Korzystaliście ostatnio z toalet w naszym korytarzu? - Elegancki Eugeniusz
pieczołowicie wyciskał z przyniesionej z domu tubki brązową pastę śledziową na kromkę
ciemnego chleba z ziarnami słonecznika. - Lektura, palce lizać.
Pani Elwira spojrzała nań z niesmakiem - Amerykanie będą mieli kupę roboty z
porównywaniem charakterów pisma - zauważył z satysfakcją Bozio.
- Ba - rozłożył ręce Graf - przecież piszemy na maszynach.
- Kupa roboty To bardzo trafne określenie - ściągnął po swojemu wargi pan Stanisław,
nie podnosząc powiek.
- Mhm. Mhm.
Rzeczywiście, ściany większości ubikacji Wolności stały się lśniącymi,
wielobarwnymi kartami księgi skarg i zażaleń, pokrytymi pieczołowicie pełną fantazji i
dosadności twórczością poetycką, prozatorską, aforystyczną i publicystyczną. Jej bohaterem
byt przeważnie Namiastnik i jego akolici. Zdarzały się co prawda wpisy w innych niż polski
językach, cyrylicą lub azjatyckimi robaczkami, których sam kształt nasuwał obsceniczne
skojarzenia, ale należały do rzadkości. Życie polityczne pozostałych sekcji najwyraźniej
przeżywało kryzys monotonii. Natomiast w świetle obficie ilustrowanych dziel
polskojęzycznych Namiastnik jawił się demonem aktywności agenturalnej, erotycznej lub
nawet obu naraz.
- „Nim komuny pomścisz zbrodnie - zacytował Lodzio - na życzenie KGB, najpierw
zapnij sobie spodnie, bo instrukcje widać twe”.
Odkąd doświadczył współczucia i większej lub mniejszej pomocy ze strony kolegów,
częściej zasiadał z nimi do śniadania.
Pan Stanisław skrzywił się, jakby ten fragment czyjejś zjadliwej inwencji zadał mu
osobisty ból.
- Ubikacyjna kontestacja - parsknął - jak z Mrożka.
- On sam sobie jest winien - zauważył Urkowicz - w umowie o pracę nigdzie to
wprawdzie nie jest zapisane, ale zwyczajowo przychodzi się na poranną konferencję z
zapiętym rozporkiem.
Nie używano już przezwiska Namiastnik. Mówiono o nim po prostu On. Brzmiało to
groźniej i jednocześnie podkreślało zdecydowane odcięcie się od postaci.
- Czy nikt nie sprząta tych kibli? - chciał wiedzieć Graf. - Ściany pomazane, człowiek
potyka się o puste piersiówki...
- Ja myślę - powiedziała pani Elwira z uśmiechem dającym do zrozumienia, ze to, co
powie, to żart - że On chciał nam w ten sposób zasygnalizować nieuchronne zmiany
personalne. Ktoś niedługo wyleci.
- Fuj - skomentował Elegancki Eugeniusz z pełnymi ustami.
- Nie czyszczą ścian, bo muszą je najpierw sfotografować. - Bozio wzmocnił swoją
herbatę i pytającym wzrokiem spojrzał na Grafa. Ten kiwnął przyzwalająco zatroskaną głową.
- Toż to będzie śledztwo!
- Już jest - mruknął Urkowicz.
W kantynie pojawili się Turysta i ksiądz. Zmierzając do wolnego stolika, celowo
zatoczyli łuk, żeby przejść w pobliżu towarzystwa.
- Spiskuje się? - Turysta błysnął okularami na dumnie uniesionej głowie. Nadal nosił
gorset. - A jak tam audycje?
- Cołaz lepsze, padie wicedyłektorze - odpowiedział za wszystkich Kichot. - Błakuje
tylko głosu ptawdziwego łobodnika.
Aluzja do wyrzuconego stoczniowca nie przypadła Turyście do smaku.
- Pracujemy nad istotnymi zmianami ramówki - zapewnił z mało przekonującą groźbą
w głosie.
- Bóg z wami - dorzuci} ksiądz na odchodnym.
- Siarka, siarka, czuję siarkę - zasyczał Bozio z diabolicznym grymasem.
- To tylko zapach celibatu - Lodzio nie odmówił sobie uzupełnienia komentarza.
- Panowie, panowie - zgorszyła się pani Elwira - to jednak osoba duchowna.
- Ale tówno stojołca na ziemi - sprecyzował Kichot. - Wczotaj złapał mnie za łękaw i
poładzit, żebym szanował swoje zaiobki, najlepiej ulokował je w Szwajcatii, bo nie wiadomo,
jak długo jeszcze bełdeł żył z antykomunizmu.
- Dobrotliwe pogróżki - skwitował Urkowicz.
- Mnie wezwał dyrektor i pytał, jak się ma moja córka - przyznał Lodzio. Pani Elwira
pokiwała głową.
- Tego się właśnie obawiałam.
Pan Stanisław odchylił się w krześle i zmarszczył brwi nad zasłuchanymi powiekami.
- Czy wiecie, że ON próbował mnie wziąć pod włos? Spotyka mnie na korytarzu i
powiada: panie Stanisławie, w końcu jesteśmy jedynymi członkami Pen Clubu w tym gronie,
powinniśmy się trzymać razem.
Wyobrażacie sobie taką czelność?
-1 co mu pan odpowiedział? - chciała wiedzieć pani Elwira. Pan Stanisław opadł wraz
z krzesłem z powrotem ku stołowi.
- Och, coś tam mato wiążącego.
- Myślę, że ON pęka - stwierdził tajemniczo Elegancki Eugeniusz - nie wytrzymuje
psychicznie. Niedawno oświadczył mi w studiu, że od czasu przesłuchań na UB nie potrafi
racjonalnie reagować na więcej niż jedną osobę, która ma inne zdanie niż on.
- Ciekawe, kiedy i kto go przesłuchiwał - mruknął z powątpiewaniem Urkowicz - i z
jakim skutkiem.
- A dwa dni później - przypomniał sobie pan Stanisław - dostaję naganę za to, że
mimo dwukrotnych pouczeń nie poprawiłem swojej znajomości angielskiego. W moim
wieku!
- Za to jego kuzyn, a nasz korespondent w Nowym Jorku, opanował ten język z dnia
na dzień!
- Hełoł, dabiskocz, pliz - zachichotał Bozio.
- To mi przypomina naszego Victora - wtrącił Graf - dawno go nie widziałem.
Zapadła nagła cisza.
- Powiesił się - przerwała ją w końcu pani Elwira.
- Było podobnie jak z Marylką - dodał Elegancki Eugeniusz z niezdrowym
upodobaniem. - Żył sam, więc wisiał tak dobry tydzień, zanim go znaleźli. Możecie sobie
wyobrazić...
- Panie Eugeniuszu!
Graf opuścił ciężką głowę na pierś. Luźne fałdy podbródka objęły mu szyję żałobnym
szalem.
- Moi państwo! - rozległ się nad nimi donośny głos. - Możecie się ze mnie śmiać, ale
ja wam mówię, że prędzej zamkną całą tę budę, nim wam się uda wygryźć dyrektora!
Pępek, który pojawił się przy nich jak spod ziemi, powiedział swoje i oddalił się w
kierunku stołu Turysty i księdza.
- Co mu się stało? - zdziwił się Urkowicz.
- Teściowa nie może mu wybaczyć, że został zdegładowany. No i ma znowu teł
swojoł byłoł żoneł na głowie.
- Po kolei, po kolei - nadmiar dramatycznych informacji wpędził Grata w przykry stan
zagubienia.
- Pani Basia - pospieszył Bozio z biuletynem - wyszła dopiero co za Misze, wiesz,
tego Rosjanina, co jak wypił, to się lubił przebierać za pułkownika Armii Czerwonej. No i...
- Skąd on wytrzasnął mundur? - Urkowicz zwęszył ulubiony temat.
- Oni z Szarią, tym Gruzinem, pili i razem się przebierali. Kupili gdzieś, na
flomarkecie. Mundury i insygnia.
- No i co z tym Miszą?
- No i nic. Pobrali się, pani Basia nawet złagodniała z tego szczęścia, a tu miesiąc po
ślubie wyszła po bułki do sklepu i kiedy wróciła, on już nie żył. Serce.
- Coś takiego!
- No dobrze. Ale dlaczego Pępek ma ją mieć na głowie? Przecież się rozwiedli.
- Rozwód to dopiero początek - ze znawstwem zauważył Urkowicz.
- Czy to coś znaczy? Jakieś fatum? - z emfazą zapytał Elegancki Eugeniuszu. - Może
fen?
Bozio zaprzeczył kwaśnym uśmiechem.
- Gdyby w Alpach wiał fen, to by nas głowy bolały - Mnie od wczołaj boli.
- To znaczy, że pan żyje. Powód do radości.
- Żadne fatum - pani Elwira nie mogła pozwolić, żeby rozmowa wkraczała w obszary
kawiarnianego mistycyzmu. - Wszystkich nas to czeka, prędzej czy później, a tymczasem
mamy konkretne sprawy do załatwienia.
- Wolałbym później - szepnął Bozio do Grafa.
- Czy ja wiem? Czy ja wiem?
- Udało mi się zebrać i ułożyć w całość listę, nazwijmy to, metod postępowania
obecnej dyrekcji, jej oczywistych błędów personalnych i programowych, jej nadzwyczajną
umiejętność skłócania nas, szczucia wzajemnego, intrygowania. Do tego - pani Elwira
uśmiechnęła się z otwarcie fałszywą skromnością - dzięki moim kontaktom i źródłom,
których nie mogę ujawnić, dotarłam do szeregu interesujących szczegółów w życiorysach
nowo przyjętych redaktorów, poza panem - łaskawie uspokoiła Kichota, który wcale nie
wyglądał na zaniepokojonego - pański znamy Mam wrażenie, że jest to wystarczający
materiał, by sformułować konkretne dezyderaty wobec Amerykanów. Wszyscy czekali, co
dalej.
- W zasadzie już je sformułowałam. Tak przypuszczali.
- Pozostało nam jeszcze zgodzić się co do osoby następcy naszego... właściciela nie
dopiętych spodni, tak, byśmy nie zostali znowu zaskoczeni kandydaturą, jak to miało miejsce
uprzednio.
- Czy zauważyliście, że jak umiera ktoś, kogo się nie lubi, to poczucie winy jest jakby
większe? - odezwał się nie na temat Graf.
- Dźwigamy odpowiedzialność wobec naszych słuchaczy - podkreśliła z naciskiem
pani Elwira.
- Żeby ją na nich zrzucić, kiedy już będą wolni - zauważy} proroczo Elegancki
Eugeniusz - jeszcze się nam za to dostanie.
- Życiorysy - pokręcił z powątpiewaniem głową Bozio - w każdym życiorysie coś się
znajdzie.
- W tej sprawie, panie Bożysławie, niech każdy mówi za siebie.
- Dziś łano - Kichot przyszedł pani Elwirze z pomocą - siedziałeb w ubikacji.
- Fascynujące - uniósł brwi Elegancki Eugeniusz, zapomniawszy, że sam wprowadził
do rozmowy wątek kloaczny - Lubieł czytać gazetę! w ubikacji - wyjaśnił niezrażony Kichot -
nikt nie przeszkadza.
- Mhm. Mhm.
- I słyszałem, jak Tułysta mówił do Pełpka, że niedługo bełdoł etaty, bo tak czy
inaczej pału stałuszków, zwłaszcza tych, co judzoł, siei pozbełdziemy Tak mówił. On co łano
myje zełby w ubikacji.
- Niewiele mu to pomaga - przyciął Bozio - i tak mu jedzie z jadaczki.
- Wątrobiarz - potwierdził Urkowicz.
Pani Elwira postanowiła wykorzystać niespodziewaną odsiecz.
- Sami panowie widzą, że coś trzeba zrobić. Chyba, że się zgodzimy z góry na to, by
ON robił, co chce z naszą rozgłośnią. - Przygotowanym ruchem ręki wyczarowała z torby
zadrukowaną kartkę. - Proszę to przeczytać i, jeśli wola oczywiście, podpisać.
Elegancki Eugeniusz miał wątpliwości.
- Co to da? Przecież nasi Amerykanie go popierają. Czemu mieliby się liczyć z jakimś
kolejnym protestem?
Pani Elwira zamachała dłońmi w geście prestidigitatora.
- Ten list pójdzie do Waszyngtonu - oświadczyła z namaszczeniem - tam jeszcze
mamy przyjaciół. Panie Lodziu, przeczytał pan?
Lodzio oczywiście przeczytał. I wiedział, czemu pani Elwira zaczęła zbieranie
podpisów od niego. Dzięki niej od czterech miesięcy Ania skutecznie leczyła się w małym,
prywatnym i dyskretnym sanatorium w Schwarzwaldzie.
- To jest dobry list - powiedział rzeczowo i podpisał, po czym przekazał kartkę
Kichotowi. Ten kichnął radośnie i podpisał nie czytając.
Stolik Polaków z obozu dyrektorskiego obserwował postępującą sprawnie i w
milczeniu procedurę z ostentacyjną dezaprobatą.
- O wolność i demokrację - uznała za koniecznie podsumować pani Elwira - mogą
walczyć tylko instytucje wolne i demokratyczne. Kartka dotarła do pana Stanisława.
- „Martwa pieśń, przyjaciele - zaintonował śpiewnie, otwierając oczy ku zaskoczeniu
wszystkich były rozbawione. - Bo gdzie rąk zabrakło, tam i pieśni nie staje, a żaglom ni
tratwom nie płynąć tam, nie śpiewać młodzieńcom... - przyjrzał się treści listu - bo jeśli wiary
zabraknie w odwrócenie ruchu, martwa pieśń, przyjaciele - grobowcem na duchu, martwy
sen, przyjaciele, pod kolumną blasku i popiołu wracanie popiołem - do piasku”.[Słowacki]
Westchnął... i podpisał.
ETER
Włączenie Ananków do szczęśliwej rodziny narodów radzieckich odbyło się
najpewniej w latach 1919-1921, choć nie zachowały się bądź nie zostały ujawnione żadne
oficjalne dokumenty potwierdzające ten istotny dla nas fakt. Trudno się jednak dziwić; nie
zachowały się także bądź nie zostały ujawnione traktaty pokojowe i handlowe między Rosją a
Ananią z przełomu osiemnastego i dziewiętnastego wieku. Zgodnie z typowo imperialnym
myśleniem carskiej dyplomacji państwo, które nie istnieje na papierze - nie istnieje wcale,
któż się więc o nie upomni, gdy we właściwym czasie zostanie włączone do macierzy Gdyby
nie stracona na placu Concorde wdowa po markizie de Buhlu, nie pozostałby żaden ślad
ożywionych kontaktów Sankt Petersburga z Hesz-Ni-An, i ten nie był brany zbyt poważnie.
Europa miała swoje problemy, któż by się przejmował mityczną krainą pochodzenia pięknej
Kahary (Kahariny, jak przez porównanie do carycy zwano ją w mieście białych nocy)?
Dysponujemy, jak dotąd, tylko jednym opisem wprowadzania rewolucyjnej
świadomości w umysły Ananków. Jest to tak zwany „irkucki zeszyt”, dziennik
czerwonoarmiejca, radiotelegrafisty, weterana syberyjskich walk z Kołczakiem. Trzydzieści
dwie strony liniowanego papieru zapisanego na kolanie skrótowymi notatkami ołówkiem,
odnalezione, jak wskazuje nazwa dokumentu, w Irkucku na początku lat sześćdziesiątych
przez jednego z rosyjskich dysydentów. Krążyły przez jakiś czas w odpisach, aż trafiły do
jednego z emigracyjnych pism, gdzie wydrukowano je, z braku wystarczających
historycznych i geograficznych odniesień raczej jako literacką ciekawostkę, obrazek z epoki.
Styl pozwala domyślać się w ich autorze człowieka młodego, porwanego romantycznym
wichrem dziejowych przemian, choć nie pozbawionego całkiem reakcyjnej wrażliwości
humanisty i podstawowego przynajmniej wykształcenia. Nie wiadomo, co się z nim stało.
Prawdopodobnie spłonął, jak miliony podobnych mu ofiarnych wiórów, na rewolucyjnym
stosie rozpalonym Leninowską iskrą. Lub też, wyzbywszy się burżuazyjnych odruchów,
włączył się w budowanie nowej rzeczywistości, stając się zupełnie kim innym niż ów
młodzieniec zapisujący wieczorami, przy świetle świecy, te blade, krzywe litery
„Radiotelegraf jest, a łączności nie ma. Są rozkazy komisarza, których słucha, jak na razie,
major. Ciągniemy na południowy zachód. Wysokopienne lasy, rozsłonecznione płaskowyże,
dzikie rzeki. Czasem przez tydzień żywego ducha. Z kim walczyć? Komu nieść radosną
nowinę? Czy to Rosja jeszcze, czy już nie Rosja? Po czym poznać?
Chłopcy znużeni, zniecierpliwieni, drażliwi. Po wielkich zwycięstwach wypatroszeni
z entuzjazmu. Jak wirtuozi wielkiej orkiestry, zmuszeni po koncercie od dźwigania
tygodniami ciężkich instrumentów. Bez prób, bez melodii, bez harmonii. Wieczorami nucą
coś apatycznie, iskając wszy, wycinając z łydek pijawki, wydłubując brud spomiędzy palców.
Niektóre twarze ładne, przepływają po nich cienie bezradnych, niepotrzebnych myśli.
Większość - raczej zwierzęca. Jak sen to sen, jak głód to głód, jak złość to złość. Ślad
refleksji. Czy zresztą zwierzę wie, że jest zwierzę?
Nie przygniotła ich potęga rewolucyjnej idei, a widać, jak miażdży ich potęga tych nie
kończących się przestrzeni. Z abstrakcją łatwiej się oswoić niż z naturą. Abstrakcja naturę
tłumaczy, ale to nie wystarcza, żeby zniknął pierwotny lęk przed tajemnicą.
Jakieś miasto. Puste zupełnie. Domy ze szlifowanych głazów, stawiane bez zaprawy.
Kamienne nabrzeże. Kawalerzyści bardziej ludzcy zajmują się końmi. Rozolokowujemy się.
Komisarz zajmuje największy budynek przy brukowanym placu. Każe przymocować deskę z
wymalowanym emblematem - gwiazda i napis „Rajkom”. Nigdzie nie widać cerkwi. Może to
nie Rosja? To od teraz już będzie, Rosja Radziecka.
Meble nieznanego kształtu. Dużo pięknych tkanin. Bogato i porządnie i jakoś
niezwykle czysto. Chyba nie Rosja. Ale żyrandole jakby rosyjskie. Major rozsyła patrole.
Żywność i kosztowności - na plac. Pod wieczór patrol przyciąga sanie. Zgrzyt płóz po bruku.
Na saniach carskie herby A więc jednak siedlisko reakcji. Rąbiemy na opał.
Są miejscowi. Przyszli w nocy, setkami. Nikt nie wie jak. Straże nie zauważyły.
Komisarz każe trzech rozstrzelać, dla przykładu. Jeden skazaniec, okrągła, bezmyślna, jakby
niedorozwinięta twarz, potrzebuje sporo czasu, aby zrozumieć, że go zabiją. Wyje. Zarzeka
się, że nie spal na posterunku. Zaklina się na Boga, żegna się. No, tym sobie na pewno nie
pomógł.
Tutejsi przypatrują się w milczeniu. Raczej zaciekawieni, ale nie przesadnie. Dziwi
ich stos futer, rzeźb, żyrandoli i garnków na środku placu. Wyglądają na dorodnych i
zdrowych, barwnie ubrani, czyści. Na sam ich widok człowieka wszędzie swędzi.
Zza budynku Rajkomu słychać strzały. Wyrok wykonany. Tłum nie reaguje. Tylko
jeden, przygarbiony dryblas, brodaty, jakby się przestraszył. Gdzieś z daleka słychać dźwięk
rogu. Może sześć tonów, ciekawych, niespodziewanych w ciszy Ktoś z tłumu podnosi róg do
ust i odpowiada. Teraz dopiero zauważam, że każdy z nich ma róg zawieszony na ramieniu.
Nawet dzieci.
Komisarz podnosi rękę i pyta, czy ktoś tu mówi po rosyjsku. Komisarz ma donośny,
przywódczy głos, ale w porównaniu z tymi melodiami rogów, skrzeczący i chrapliwy.
Rozlegają się śmiechy Czuję się, jak musiał się czuć Magellan czy Cook w zetknięciu z
dzikusami Polinezji. Tylko ci tu wcale nie wyglądają na dzikusów.
Po chwili wysuwa się ten brodacz o wylęknionych oczach. Mówi po rosyjsku, że
mówi po rosyjsku. Mamy tłumacza.
Komisarz wyjaśnia w krótkich słowach, że od teraz jest tu władza radziecka i
komunizm. I że potr2ebujemy żywności, żeby bronić tutejszych obywateli przed reakcją.
Zostaje to chyba przyjęte do wiadomości, ale bez entuzjazmu. Na szczęście też bez wrogości.
Pogodny lud. Ładne kobiety Patrzę na czerwonoarmiejców - Widzą to, co ja. Uśmiechają się
obleśnie, drapią się w krocza. Diabli biorą rewolucyjną moralność, bo te baby też się
uśmiechają, zupełnie jednoznacznie.
Komisarz przesłuchuje brodacza Borysa. Służę za pisarza. Przerywają nam co jakiś
czas kurierzy z meldunkami od dowódców patroli. Wszędzie spokój, nastawienie ludności
przyjazne. Dużo jedzenia, mięsa, dziwnych owoców, wody i jakiegoś świństwa, które tu
wszyscy piją. Nie ma wódki. Może to i lepiej.
Borys ciągle się boi, ale odpowiada na wszystkie pytania. Białych tu nie było. Nie
wie, kto to biali. Cerkwi nie ma, bo i popów nie ma. Anankowie nie mają bogów, mają tylko
przodków. Czy zdadzą broń bez oporów? Broni też nie mają, polują z łukiem i oszczepem.
Hanak ma rosyjskie pistolety pojedynkowe, ale nie używa ich. To prezent od handlarzy. Nie,
nigdy tu nie było gubernatora ani żadnych czynowników. To osobny kraj. Armii jako takiej
nie utrzymuje, od parady zbiera się jazda na jeleniach.
Widzę, że komisarz nie bardzo wierzy. Ale na wszelki wypadek pisze rozkaz do
dowódcy kawalerii. Zlokalizować i wybić jelenie.
Zapytany, skąd tu się wziął, Borys trochę kręci. Wreszcie przyznaje, że jego dziad byt
zesłańcem. Uciekł z zesłania i trafił między Ananków. Za co zesłany? Za politykę. Toś ty
nasz, mówi komsiarz, nie ma już cara, nie ma ochrany, niesiemy wolność dla uciskanych
narodów, równość, dobrobyt, likwidację wyzysku i przywilejów. Na tym polega komunizm.
Powinno to Borysa ucieszyć, ale jakoś nie widać, żeby był pod wrażeniem. Wreszcie
duka, że jeśli na tym polega komunizm, to tu, wśród Ananków komunizm już jest. Był od
dawna. Dobrobyt jest, równość jest, wyzysku i przywilejów nijak nie ma.
Komisarzowi to się nie podoba, bo niby oznacza, że nie mamy tu nic do roboty
Tłumaczy, że nie jest sprawiedliwie, jeśli Anankowie mają wszystko, czego im potrzeba, a ci,
co walczą o komunizm, czyli my, nie mamy nic. Chodzi o to, żeby wszyscy mieli wszystko,
zwłaszcza ci, którzy ofiarnie i bezinteresownie przelewali krew. Więc Anankowie będą się
musieli z nami podzielić dla dobra proletariackiej rewolucji. Borys nie widzi w tym problemu.
Tacy już są, że się podzielą. Odczuwamy ulgę. Wygląda na to, że jedynymi ofiarami
rewolucji w Anańskiej Republice Radzieckiej będą ci trzej nieszczęśni strażnicy Żołnierze się
skarżą. Kobiety są, i chętne, wódki nie ma. Chleba tu nie znają. Herbata mdła, zielona. Cukier
na wagę złota.
Zwłaszcza, że złota w bród. Anankowie sami ofiarują, co mają, naszyjniki, sprzączki,
blaszki w kształcie koziołków, ale wyraźnie oczekują czegoś w zamian. Komisarz tłumaczy
przez Borysa, że nie jesteśmy kupcami. Wpada na genialny pomysł. Wydaje asygnaty Borys
tłumaczy Anankom ideę papierowego pieniądza. Kiwają głowami. Ale papieru też mamy
niewiele.
Delegacja czerwonoarmiejców prosi o pozwolenie pędzenia bimbru. Z miejscowych
owoców. Aparaturę da się sklecić z maximów. Potem sieją rozkręci i będą strzelać po
staremu. Lenistwo i rozprzężenie, dyscyplina się sypie przez ogólną dostępność kobiet. Jakby
parzenie się po krzakach przywracało towarzyszom wyjątkowość i tożsamość.
Komisarz wydaje zgodę. Też by się napił.
Rozmawiam z Borysem przy bimbrze. Co będzie? - pyta. Będzie jak jest, powiadam
wymijająco. Ale już jest inaczej, niż było, on na to.
I tak ma być, przekonuję. Elektryfikacja, pociągi pancerne, szkoły huty i światowa
rewolucja. Żadnych zsyłek na Syberię za poglądy Gdyby dziada car nie zesłał, zastanawia się
Borys, to bym się tu nie znalazł.
Towarzysze się pobili. Popili, to się i pobili. Najpierw o złoto, potem o baby. A raczej
z babami. A te baby, nie od macochy, obroniły się. Dwóch kawalerzystów uśmierciły gołymi
rękami. Nawet im spiczaste czapki nie zdążyły spaść.
Major odprawia sąd. Kobiety trzeba rozstrzelać. Borys mówi, że to nie tak. U
Ananków jest inaczej. Hanak bierze na siebie śmierć zadaną przez jego współplemieńca.
Przedstawia Hanaka. To bezzębny starzec, ale bardzo godny i wyprostowany.
Komisarz macha ręką. To barbarzyńskie obyczaje. Każe rozstrzelać i Hanaka, i obie
kobiety I zakazał pędzenia alkoholu. Zmontować z powrotem maximy mówi.
Błąd. Nie wydaje się rozkazów, których się nie da wyegzekwować. To podważa
autorytet władzy Pierwsze dezercje. Co gorsza, Anankowie też jakby znikają.
Borys prosi o rozmowę. Opowiada komisarzowi, że w górach jest stolica Ananków i
coś w rodzaju świątyni. Wielkie bogactwa, oprócz złota jeszcze drogie kamienie. On
poprowadzi.
Komisarz przejrzał jego zamiary. Chcesz nas stąd wywabić, mówi. Rozproszyć nasze
siły Borys zaprzecza. Towarzyszu namiestniku, nic podobnego. Chcę pomóc umocnić władzę
radziecką. Ci w górach są trochę inni niż ci tu, na nizinach. Kiedyś się nawet kłócili. Można
napuścić jednych na drugich, on wie jak. A potem zaprowadzić rewolucyjny porządek. On się
może tym zająć, bo zna język i obyczaje, byleby miał za sobą siłę radzieckiego oręża.
Oto proletariacka krew, mówi komisarz. W trzecim pokoleniu się odzywa. Dobrze,
pociągniemy w góry. Ale najpierw utrwalimy tu naszą władzę.
Krew, dużo krwi i okrucieństwa. Kogośmy zdołali wyłapać, ten pod sąd. Seryjne
wyroki śmierci. Nie mamy za dużo amunicji, więc wykonuje się je ręcznie. Nożami, kijami,
dłońmi. Żadnej ekonomii wysiłku, z dnia na dzień rodzi się radosny sadyzm. Ci z Ananków,
którzy nie zniknęli, walczą. Tych, którzy zniknęli, szukamy ogniem. Regularna bitwa, jak z
Kołczakiem. Plonie las. Komisarz każe wyburzyć wszystkie domy oprócz budynku Rajkomu.
Żeby kontrrewolucja, gdyby się pojawiła po naszym odejściu, nie miała się gdzie
ufortyfikować. Ci, co nie zabijają i nie palą, zwalają grube, stożkowate mury. Wyrywamy
bruki i rozwalamy nabrzeże, żeby kontrrewolucyjna flota nie miała gdzie przybić. Tłusty dym
i swąd pieczonego ciała. Duże straty po naszej stronie, również od kuł. Dezerterzy bronią
swoich kobiet. Schwytanych wieszamy.
Ciągniemy w góry. Objuczeni ponad wytrzymałość. Czego się nie dało zabrać,
spaliliśmy albo utopiliśmy w rzece. Czerwonoarmiejcy na przemian to klną, to śpiewają
rewolucyjne pieśni. Jedno i drugie pomaga im dźwigać łupy Komisarz pociesza, że według
map zbliżamy się do cywilizowanych okolic.
My, komuniści, mamy rację, że Boga nie ma. Kraj Ananków w moich wspomnieniach
najbliższy jest temu, co wierzący wyobrażają sobie jako raj. Skoro tak łatwo go zniszczyć, to
co z Niego za Wszechmogący?”
Mówił Jura Mosur. Tu Rozgłośnia Ananków Radia Wolność.
DOZNANIA
- Take a seat, gentlemen - mówi z amerykańskim uśmiechem sekretarka - it won’t take
long.
Mosur i Lodzio siadają na fotelikach ze skaju, przy prostym laminowanym stoliku.
Leżą na nim, w zachęcającym nieładzie, amerykańskie, błyszczące czasopisma ilustrowane.
„Jak u dentysty”. Lodzio bierze pierwsze z brzegu. Mosur tez, żeby czymkolwiek
zabić czas.
Za obitymi skórą drzwiami gabinetu, jeśli coś się dzieje, to w absolutnej ciszy Nie
dociera stamtąd żaden dźwięk. Tymczasem za oknami kolejna wiosna. Dyrektorskie skrzydło
budynku skręca w najstarszą część parku, między wysokie drzewa, porastające właśnie
zawiązkami listków o barwie szczypiorku. Słychać ptaki i ciche posapywanie biurowego
fotela na kółkach i resorach, posłusznego nienagannym biodrom i nogom sekretarki.
Ciche pukanie z korytarza. Klamka opada i w poszerzającą się taktownie szparę
wsuwa się twarz Turysty - Can I...
Sekretarka zaprasza go takim samym uśmiechem.
Turysta wchodzi, dostrzega Mosura i Lodzia, waha się przez moment, wreszcie kłania
się im (o gorsecie już zdążył zapomnieć), po czym podchodzi do biurka dysponentki
dyrektorskiego czasu.
- Is Graham in? - uprzejmość Turysty nie budzi zastrzeżeń, jednak akcent absolwenta
przyspieszonych kursów przewodników turystycznych w Europie Wschodniej pozostawia
wiele do życzenia.
Wicedyrektor polskiej sekcji Wolności dowiaduje się, że Graham wprawdzie jest, ale
zajęty Czekają jeszcze ci panowie. Wyjmuje więc spod pachy podłużny przedmiot owinięty w
pogniecioną gazetę ze śladami krwi.
- To prezent - tłumaczy - na Wielkanoc. Gazeta rozchyla się, ujawniając intensywną,
cynobrowosiną, ewidentnie świeżą baranią nogę. Mocny akcent w stonowanych szarościach
biura.
- Staropolski obyczaj - wyjaśnia Turysta, już wycofując się w kierunku korytarza. -
Proszę przekazać. Ode mnie.
Sekretarka trzyma podarunek w wyciągniętych jak najdalej od torsu dłoniach o
koralowych paznokciach. Przez chwilę traci amerykańskość i jest po prostu zdumioną kobietą
w średnim wieku. Patrzy na Lodzia.
- Do you know something about that?
Lodzio odpowiada jej uniesionymi brwiami i zdezorientowanym uśmiechem. Nie
udaje zaskoczenia. Turysta nie przestaje zadziwiać swoją przedsiębiorczą inwencją.
Barania noga znajduje po chwili miejsce na równym stosie radiowych biuletynów.
- Smatri - Mosur podsuwa Łodziowi otwarty magazyn. Lśniące zdjęcia są jeszcze
bardziej jaskrawe niż baranie mięso. Przedstawiają jakąś smukłą dziewczyną o długich,
prostych, fioletowych włosach. Dziewczyna pozdrawia kogoś radośnie, otoczona reporterami
i tłumem wpatrzonych w nią ludzi z ulicy Mieniąca się wszystkimi kolorami tęczy sukienka
odsłania długie, opalone nogi, podciągnięta do granic przyzwoitości (czy takie jeszcze
istnieją) ruchem uniesionych w górę rąk. Te ręce kończą się szczupłymi dłońmi o fioletowych
paznokciach, w barwie włosów. Nadmiar wizualnych wrażeń, w rzeczywistości i na zdjęciu,
nie pozwala przez chwilę Łodziowi przyswoić ich znaczenia.
Wreszcie dostrzega tytuł artykułu obok zdjęcia. „Cudownie Ocalona”. Czyta o
siedemnastoletniej, wschodzącej gwieździe muzyki techno, której nie tak dawno jeszcze
lekarze nie dawali żadnych niemal szans na pokonanie śmiertelnej choroby. Na zdjęciu
widzimy ją podczas tryumfalnej promocji debiutanckiego albumu „Słońce i księżyc”, który
od trzech tygodni znajduje się na pierwszych miejscach wszystkich możliwych list przebojów
w Stanach Zjednoczonych”. Pobita zaświaty - entuzjazmuje się dziennikarz - a teraz podbije
świat. Nikomu już nie trzeba mówić, żeby zapamiętał to nazwisko: Galdhea 0’Heaney!”
- Jeszczio sdies’ - palec Mosura zwraca uwagę Lodzia na drugie, dużo mniejsze
zdjęcie wkrojone w róg tekstu. Fioletowowłosa piękność przytula się na nim do znajomej
sylwetki łysawego faceta o wyłupiastych, niewątpliwie szczęśliwych oczach. W tle,
rozmazana nieco głębią ostrości, ale nie do pomylenia z nikim innym, twarz Julity -
Niewiarygodne - mówi Lodzio. - Gratuluję.
Mosur wzrusza ramionami.
Powinien się cieszyć, myśli Lodzio, ja też powinienem się cieszyć. Tymczasem czuje
rozczarowanie i nawet niesmak. Jest coś kłamliwego, banalnego i płytkiego w nowym
wizerunku Galdhei, w twarzy jej ojca, w przenikliwym spojrzeniu Julity. I ten tytuł. Wiersz
napisany przez chorą dziewczynę o nagiej czaszce, poświęcony jej rodzicom, przebojem
muzyki techno czy pop, na tym się Lodzio nie zna. Walczy z poczuciem winy, że wolał tę
dziewczynę wtedy, kiedy była bezradna i wrażliwa, walcząca o życie i rodzinę, a nie o sławę i
nakład płyt.
- You may come in now - mówi sekretarka i widząc magazyn w rękach Lodzia dodaje.
- You may take it. It’s an old one.
W gabinecie czeka na nich trójka przyjaznych mężczyzn. Czarnobrody Brian o
różowej o tej porze łysinie, Joe w drucianych okularach i „bukłak na bushmilla”, zmęczona
twarz Grahama, o którym nikt nie wie nic, więc zapewne jest z CIA.
- Hi, Lou, Hi Youn - mówi Brian, podnosząc się i ściskając im krzepko dłonie. -
Coffee? Black or white? - odwraca się do perkolatora. Pozostali są równie bezpośredni.
Jesteśmy wśród swoich. Okna wychodzące na wysokie drzewa są uchylone. Graham zapala
cygaro. Joe otwiera szarą teczkę, przekłada papiery. Plastikowa kawa w plastikowych
kubkach pojawia się na stole.
- Well - zaczyna Brian - sprawa jest przykra, lecz na szczęście prosta. Musimy
zamknąć rozgłośnię Ananków.
Graham ogląda cygaro. Joe przegląda papiery Mosur sięga po kawę, więc chyba nie
ma zamiaru zabierać głosu - Jakiś szczególny powód? - pyta w tej sytuacji Lodzio. Brian
patrzy na niego z sympatią. Nie wiedzieć czemu. Łodziowi stają przed oczami jego
rozdygotane, zielonkawe pośladki, nerwowo czegoś poszukujące między nogami Julity.
- Moglibyśmy powiedzieć wam cokolwiek. Nie musimy się tłumaczyć. Nowa sytuacja
międzynarodowa, szukanie amerykańsko-sowieckiego zbliżenia, cięcia budżetowe i tak dalej.
Ale prawda jest taka, że otrzymaliśmy informacje, z których wynika, że dalsza działalność tej
rozgłośni, oględnie mówiąc, mija się z celem.
- Anankowie to za mały naród - kiwa głową Mosur - bez strategicznego znaczenia dla
interesów Amerykanów.
- Anankowie to naród, który nie istnieje - poprawia go bez śladu jakichkolwiek emocji
Graham. Patrzy wciąż na cygaro. - Podczas szczytu Reagan - Gorbaczow w Genewie
uzyskaliśmy od strony sowieckiej zapewnienie, że wstrzymane zostaną działania skierowane
przeciw radiu Wolność. Przy okazji wiceminister spraw zagranicznych, towarzysz... jakiś
tam-ow z uśmiechem zapytał asystenta Sekretarza Stanu, czy mamy za dużo pieniędzy na
propagandę, skoro finansujemy fikcję literacką. Niezłą zresztą, przyznał, kilka razy zdrowo
się ubawił.
- Wolicie wierzyć Sowietom? - wyraża ostrożne zdziwienie Lodzio. Brian rozkłada
ręce.
- Nie twierdzimy, że Ananków nigdy w ogóle nie było. Raczej nie mamy
wystarczających dowodów na to, że są. Że ktoś tam tej rozgłośni słucha. Wiemy, że Moskwa
decyduje według własnego widzimisię, co jest, a czego nie ma. Przeważnie się z nią nie
zgadzamy Ale w tym wypadku... - przeciera łysinę z zakłopotaniem.
Brakuje nam daru przekonywania Julity, myśli bezradnie Lodzio. A poza tym, o czym
my rozmawiamy? Czy ci trzej mogą cokolwiek więcej niż my dwaj? Przekazują decyzje z
Waszyngtonu. To dla nich większy kłopot niż dla nas, potencjalna kompromitacja, a w
każdym razie plama w zawodowych życiorysie. Chcą uniknąć skandalu.
- Nie chcemy skandalu - mówi Joe - a twoja rola, Lou, w całej tej sprawie jest dość
niejasna. Zatrudniliśmy cię jako reżysera w sekcji polskiej. Ze względu na ponad
dwudziestoletni staż odwróciliśmy się bokiem, jeśli tak można powiedzieć, do twoich... spraw
osobistych.
Szkoda wam pieniędzy na odprawę, Lodzio zmusza się do patrzenia w druciane
okulary choć oczy za nimi cały czas wędrują po porozkładanych na stole papierach. Kropla
kawy na jednym z nich wygląda jak plama zasychającej krwi.
- Ale... - Joe bierze w rękę splamiony dokument - występujesz przeciw własnej
dyrekcji, składasz podpis pod żądaniem usunięcia twojego dyrektora, a jednocześnie bierzesz
udział w pisaniu audycji dla Ananków, w których zamieszczasz aluzje do porządków w
polskiej sekcji, tak jak je widzisz. Nie nazwałbym tego przestrzeganiem litery kodeksu etyki
dziennikarskiej. Rozumiem specyficzną sytuację naszego radia. Izolacja, oddalenie od
bliskich, syndrom zamknięcia, niemożność ekspresji... ale niektóre formy ekspresji są nie do
przyjęcia.
- Graffiti in the john - mruczy Graham zza kubka z kawą. Jeszcze mi przypiszą te
gryzmoły w kiblu, myśli Lodzio z masochistyczną satysfakcją. Czemu nie? Być ofiarnym
kozłem to w końcu nie lada zaszczyt.
- Ljudwik pomagał mi na moją prośbę - odzywa się Mosur - to ja ponoszę
odpowiedzialność za rozgłośnię Ananaków. To ja twierdzę, że oni istnieją i potrzebują
audycji w ich języku. Wiem, kim jestem.
- Sorry Youri - głos Grahama twardnieje. - Radio Wolność to instytucja budżetowa,
utrzymywana przez amerykańskiego podatnika. A dla niego jesteś dezerterem z sowieckiej
armii w Afganistanie, któremu dosyć się w wolnym świecie powiodło.
- Ty wiesz, kim jesteś - łagodzi Joe - ale Lou ma z podobną wiedzą niejakie kłopoty.
Nasi pracownicy nie szukają w Monachium po nocach kokainy. Rozumieją z reguły że to
może zaszkodzić wizerunkowi Radia.
Lodzio poprawia się na krześle. To już chyba wszystkie ciosy w szczękę.
Rzeczywiście jak u dentysty - Co sugerujecie?
Trzech sprawiedliwych wyraźnie się rozluźnia. Od dobrych wieści jest Brian.
- Myślę, że możemy się rozstać w zgodzie. Dogadamy się co do... finansowej
rekompensaty i złożycie wymówienia - gruby owłosiony paluch wskazuje kolorowe pismo,
ściśnięte w spoconej dłoni Lodzia. - Nie wyrzucamy was w końcu na bruk. Sądząc z rozgłosu
wokół małej Gal, córki naszego byłego kolegi, w tym Ejcz-Ju jest potencjalna duża forsa.
- Współczynnik dwa i trzy dziesiąte razy to, co się wam należy? - Joe nie odwleka
konkretów.
Lodzio przelicza w pamięci. Gdyby nie leczenie Ani, byłaby to spora suma.
- Trzy i poi - mówi Mosur. Pracuje osiem razy krócej od Lodzia, liczy swoje.
Jak się okazuje, pieniądze mają w tym wypadku drugorzędne znaczenie.
- It’s a deal - przybija Joe. Graham marszczy się, jakby zamiast bush-milla podano mu
polską wódkę.
- Odejdziemy dyskretnie - mówi Lodzio - ale jaką macie gwarancję, że Rosjanie nie
zrobią z tego afery? To nie jest zmartwienie Grahama.
- Oni już wiedzą, że nikt nie wierzy w to, co piszą i głoszą. Są przyparci do muru.
Zależy im na dogadaniu się z nami. Prawdę mówiąc, ten... donos o Anankach odebraliśmy
jako gest dobrej woli.
Nic więcej nie zostało do omówienia. Brian wstaje, dając sygnał pozostałym.
Kulturalne uśmiechy, cywilizowane uściski rąk. Łysy brodacz wyprowadza zwolnionych
Ananków do sekretariatu. Efektywna Amerykanka podaje mu owiniętą w gazetę baranią
nogę.
- What’s that?
- A gift for Graham. From mister T., Polish deputy director. Rozbawiony Brian bierze
prezent. Krwawy ochłap w pogniecionym papierze pasuje do jego potężnej sylwetki
dobrodusznego rzeźnika.
- Lou, ty wiesz, co to znaczy? Jakiś symbol? Aluzja? Wy Polacy jesteście w tym
dobrzy.
Lodzio chętnie wyjaśnia.
- Podarunek na Wielkanoc. Z okazji Zmartwychwstania Chrystusa. Wiesz, baranek,
jajka, palmy, te rzeczy. Stary, polski obyczaj. See you. Wychodzi za Mosurem. Jeszcze jedna
fikcja, co to komu szkodzi?
RYCERZE OKRĄGŁEGO STOLIKA
- Przyjemnie się na to patrzy - mówi Graf i podnosi kieliszek szampana do
spragnionych ust.
Siedzą na tarasie klubu tenisowego, vis a vis Wolności. Urządzone w niecce po
wyschniętym stawie korty biją w oczy intensywnym, ceglastym różem i bielą uwijających się
po nich sylwetek. Wysokie drzewa nie rzucają cienia, słońce stoi wysoko, niebo zapomniało o
chmurach.
- Oglądałem wczoraj, jak ten ich piekarczyk... - odzywa się pan Stanisław, po raz
pierwszy od niepamiętnych czasów grzejąc na otwartej przestrzeni swój szlachetny profil.
- Beckeł - podsuwa natychmiast Kichot.
- Właśnie. Bawar o rosyjskim imieniu i wyglądzie lidera Hitlerjugend, oglądałem, jak
przegrał. Zauważyliście, że Niemcy, kiedy przegrywają, stają się trochę bardziej ludźmi?
Nagle się okazało, że to po prostu bezradny, rozżalony chłopczyk.
- Czego nie można powiedzieć o Namiastniku - zauważa z satysfakcją Elegancki
Eugeniusz. - Spakował swoje zabawki i poszedł sobie.
- Tak. Klasy to on nie pokazał - mruczy Urkowicz. - Mhm, mhm. Stąd, zza
zestawionych stolików o białych obrusach, zza kieliszków i butelek szampana w srebrnych
wiaderkach z topniejącym szybko lodem, zza okalającego korty żywopłotu, widać tylko mur i
dach budynku Wolności, znikającego lekkim łukiem pomiędzy drzewami, jak zatrzymany w
biegu pociąg. Wystarczy minuta, żeby tam się znaleźć, a jednak wydaje się, że to bardzo
daleko.
- Widać w konspiracji manier nie uczą - wzrusza ramionami Bozio - przynajmniej w
tym jego KWIK-u.
- No, ci nie wyglądają na przegranych, a są jak najbardziej ludzcy - wyciąga rękę
Graf.
Ulicą pomiędzy klubem a radiem ciągnie bezładna gromada nagusów. Sterczą nad
nimi jakieś transparenty, powiewają szarfy. Podrygują biusty i pośladki.
- W centrum jest manifestacja przeciw łączce nudystów - wyjaśnia pan Czarek, szef
produkcji i szczęśliwy mąż pani Elwiry - ci się chcą włączyć, żeby skompromitować protest.
- To ta łączka nad rzeczką, w parku za radiem? - upewnia się Kichot. Elegancki
Eugeniusz śledzi pochód z dezaprobatą.
- Ludzcy to może oni są - wyrokuje - ale niespecjalnie estetyczni. Żałosne pokłosie
haseł o czystości rasowej.
- Katabas tam często chodzi, do świątyni Diany, na wzgórze, z lornetką - Bozio
dosiada swego ulubionego konika.
- Uzmysłowi sobie, co przegrał, i będzie bardziej ludzki - łagodzi wrednie Lodzio.
Wybrali klub nie tylko ze względu na piękną pogodę. Podają tu alkohol i usługuje
przemiła Greta, córka Heidi, żona Pępka. Jak dawniej, w dobrych czasach. Biega za nią
ubrany po bawarsku czteroletni chłopczyk.
- Przemiły berbeć - Grafowi udaje się zwichrzyć w przelocie miękką czuprynkę.
- Że też Pępek zmajstrował coś takiego - Urkowicz nie może się nadziwić
tajemniczym wyrokom natury. Pan Stanisław zna życie.
- Zobaczymy za parę lat, co z niego wyrośnie - prorokuje złowieszczym głosem -
chociaż ten Pępek ostatnio znowu jakiś miły - Ba! Już małpuje Namiastnika i Turystę. Głośno
mówi, że najwyższy czas na zmiany Nie ma dnia, żeby nie przychodził do mnie z jakimiś
pomysłami. Inny człowiek - ocenia z przekąsem pani Elwira.
Urkowicz wznosi kielich w błękitne niebo.
- Zdrowie pani Elwiry, która koronuje i strąca!
Brzmi w tym szacunek, ale i delikatna niechęć. Pozostali idą w ślady pana Mariana.
- Zdrowie! Zdrowie! Za historyczny triumf kobiecej ręki! Pani Elwira, cała w
odpowiednich na tę pogodę i okazję kwiecistych tiulach, w baseballowej czapeczce
zaopatrzonej w chłodzący czoło wiatraczek, spuszcza skromnie oczy. Powieki pokrywa gruba
warstwa makijażu w motylich odcieniach sukni.
- Muszę przyznać - podnosi race, jakby się poddawała sprawiedliwej ocenie zebranych
- że nie było z NIM łatwo. Gdyby nie panów pomoc, solidarna postawa zespołu... ale co ja
mówię. Przecież to Amerykanie w końcu się na nim poznali. Myśmy tylko dostarczyli
amunicji.
- Haha, hehe - uprzejmie nie wierzą biesiadnicy.
- No dobrze - Graf lubi, kiedy mu się wszystko tłumaczy dokładnie - ale przecież ci,
których Namiastnik przyjął, zostają. Turysta zostaje. Przecież nie da się ich ani zwolnić, ani
obniżyć grupy zaszeregowania. Czy to nie kłopot?
Zdaniem pani Elwiry to nie kłopot.
- Cóż, teraz oni będą w opozycji. Niech piszą do Waszyngtonu, jeśli mają co i do
kogo. Myślę, że Gucio zneutralizuje ich po angielsku. Zresztą sami się już neutralizują. O
proszę. O wilku mowa.
Przez paradę nagusów przeciska się zarumieniony od słońca lub z zażenowania
Turysta. Mimo wrodzonej elastyczności ruchów nie udaje mu się uniknąć kontaktu ramienia
w garniturze z jakąś piersią czy biodrem. Zbliża się do ucztujących.
- Dzień dobry - kłania się, swoim zwyczajem nisko, aż w okularach odbijają mu się
jego własne, wyczyszczone do blasku włoskie buty - Jakaś okazja? Można?
Pan Stanisław, nie otwierając oczu, wskazuje mu ręką wolne miejsce.
- Proszę bardzo, panie dyrektorze. Świętujemy właśnie odejście pańskiego szefa.
- Och - odgania sprzed twarzy jakąś muchę Turysta - jaki tam ze mnie dyrektor.
Muszę państwu wyznać, że i mnie ulżyło. Atmosfera stawała się nie do zniesienia. Cieszę się,
że pan Gustaw, z jego taktem i osobistym urokiem zgodził się wrócić i objąć ster.
-1 nas to cieszy - zgadza się poważnym tonem pani Elwira - że pana cieszy Zwłaszcza,
że potrzebujemy każdego polskiego głosu w sprawie, którą jeszcze trzeba z Amerykanami
załatwić.
Turysta wyraźnie blednie, choć Pępek podsuwa mu świeżo napełniony kieliszek.
- Dziękuję, w pracy nie piję. Jest jakaś sprawa?
- No jak to? A Lodzio? Został potraktowany niesprawiedliwie. Jak typowy kozioł
ofiarny Teraz chyba należy to odkręcić.
Piłeczki odbijają się od rakiet z dyskretnymi pyknięciami. Nagusy przeszły mur widać
w całej, bezosobowej okazałości.
- Tak, niewątpliwie... - Turysta wbrew złożonej przed chwilą deklaracji zasłania się
kieliszkiem. - Tyle, że w wypadku Lodzia... tam wchodziły w grę nieco inne... zresztą, odkąd
nadajemy na żywo, etaty reżyserskie będą stopniowo...
Lodzio lituje się nad mówcą.
- Nie trzeba - patrzy na odległy kort, gdzie Ania wymienia z Mosurem miękkie,
przyjazne piłki. - Odchodzę z radia tak, jak odchodziłem z Polski. Z własnej woli. Nikt mnie
nie wyrzucał.
Przypomina sobie zapijaczonego stróża, u którego mieszkał. Teatr wyjeżdżał na
gościnne występy w Wiedniu. „Uciekaj, synu - chrypiał spirytusowym głosem jego
gospodarz. - Chcesz skończyć jak ja?”
- Panie Lodziu - w tonie pani Elwiry brzmi nagana - honor piękna rzecz, ale politycy i
technokraci żerują na ludziach honoru! Mamy się na to godzić?
Graf obserwuje przez zmrużone szampanem powieki dwie, spóźnione najwyraźniej,
nudystki.
- Bachus czy Amor - wzdycha bez związku z tematem - kiedyś nie było wątpliwości.
Lodzio wie swoje.
- To nie jest kwestia honoru - mówi spokojnie. - Nie mam już serca do tej roboty.
- Ba, serce - kwituje bez przekonania pani Elwira.
- „Serce... - kojarzy pan Stanisław po swojemu - istotnym jest prawdy ogniskiem: gdy
rozum zbłądzi w najmniejszej usterce, serce i z błędów nieraz wraca z zyskiem...”
- „Potężnym przezeń, co tkliwe i rzewne, a rozrzewnionym, co harde i chrobre.
Przezeń jest wszystkość i całość... zapewne... Serce jest dobra rzecz, dopóki... dóbr e!...” [C K
C. K. Norwid - „Cóż bo mózg? Rozum co?”] - uzupełnia śmiało Lodzio ku wyraźnemu
niezadowoleniu nestora. Ktoś mu ukradł show.
Rozmydlenie sprawy Lodzia w poezji wyraźnie poprawia humor Turyście. Podnosi
kieliszek na wysokość okularów.
- Proponuję toast. Za rychłe bezrobocie nas wszystkich! Za upadek komunizmu!
Toast jest dwuczęściowy. Jedna zdecydowanie zasługuje na uczczenie, druga
niekoniecznie. A przecież są tożsame.
- Nie ufałbym Gorbiemu - pomrukuje Urkowicz - to kolejny kant, żeby nabrać Zachód
na kredyty - Gorbiemu może nie - zgadza się z przyzwyczajenia Turysta - ale to pierwszy
krok. Znak, że tam się zaczyna sypać.
- I nasi dyrektorzy - dodaje Bozio - podwyższyli sobie pensje o trzydzieści procent.
Znak, że się śpieszą.
Lodzio patrzy, jak z kortów schodzą Ania i Mosur. Ania spocona i rozradowana,
Mosur, jak zawsze opanowany, nieodgadniony.
- Panowie - rozstrzyga pani Elwira - pełnimy tu służbę i ten toast należy spełnić.
- Na pohybel - przyłącza się Graf i oddaje się bez reszty Bachusowi. Odprowadza
wzrokiem biegnącą do szatni Anię i nachyla się do Lodzia.
- Jak ona?
- Dobrze, już dobrze. Miewa czasem dołki, ale wyobraź sobie, ten napój Jury ją
uspokaja. Przestaje ją ssać.
- Co ty powiesz? To może i na kaca jest dobre?
- Dobre - potakuje Mosur, siadając przy nich. - Kiedy pan sobie tylko życzy, panie
Graf.
- Szczodłość swojo! długoł - zauważa Kichot - ale jak siei wynalazło taki specyfik, to
trzeba opatentować! To może być walte kupeł fołsy!
- Ja eta dawno sdiełał, mój drug - błyska swoimi metalowymi siekaczami w szerokim
uśmiechu Mosur. - Wsio taki, spasiba!
Lodzio sam nie wie, dlaczego to nagłe objawienie praktycznej strony natury
przyjaciela sprawia mu przykrość. Może dlatego, że sam o tym nie wiedział, przez cały ten
czas widując Mosura niemal codziennie. Uświadamia sobie, że Ananka wcale się nie przejął
odejściem z Wolności, co przecież wiązało się z utratą przyzwoitej nawet na niemieckie
warunki pensji i radiowego mieszkania. Ciekawe, czy mimo rozstania z Julitą zyskał coś na
cudownym ozdrowieniu Galdhei. Co mi do tego, karci się w myślach Lodzio. Jego pieniądze.
- A pan co myśli o Gorbaczowie? - Urkowicz szuka z uporem sojusznika. - Prawda
czy humbug?
- Gorbaczow, eta nacziato kańca - odpowiada uprzejmie Mosur. - My skora
wierniomsia damoj.
- Jeśli ktoś ma dom, do którego może wrócić - dorzuca matowym głosem pan
Stanisław. Urkowicz, przykładem Turysty, odgania muchę sprzed twarzy - Rosyjska natura.
Niczym nie uzasadniony optymizm, a potem bezgraniczna melancholia.
Nie zauważają, że od jakiegoś czasu stoi nad nimi z nieśmiałym uśmiechem Pępek.
Zasłania się swoim synkiem jak tarczą, która jednak chroni go tylko do połowy ud.
- Przepraszam, że przerywam. Mam zarezerwowany kort, a mój partner się nie
pojawił. Czy ktoś z państwa nie miałby ochoty zagrać ze mną seta?
Oprócz pani Elwiry i pana Stanisława wszyscy obecni grają, lepiej lub gorzej, nawet
Graf, choć na to nie wygląda. Pępek o tym wie i z bolesnym wyczekiwaniem słucha zapadłej
ciszy.
- No wie pan - zdumiewa się Elegancki Eugeniusz - po alkoholu? Łodziowi robi się
żal ambitnego spikera.
- W szatni jest moja córka - mówi - dopiero co grała, ale może się zgodzi. Młoda jest,
to ją roznosi.
- Tylko nie zrób jej dziecka! - dorzuca Bozio - bo jeśli Greta zapomni, to ja cię
wykastruję!
Pępek dziękuje i biegnie do szatni. Malec za nim.
- Boże, jacy z nas chrześcijanie - dziwi się Elegancki Eugeniusz. - Kto by pomyślał?
- A zanim jeszcze wrócimy do domu - dopytuje się pani Elwira - co pan będzie robił,
panie Jurku?
- Leczył nam kaca, przecież słyszałaś - odzywa się pan Czarek, który z zasady rzadko
się przy żonie odzywa.
Mosur patrzy na Lodzia. Ten robi wątpiącą czy przyzwalającą minę.
- Napiszemy z Ljudwikiem książkę - oświadcza Jura. - O Anankach.
- Aha - kiwa głową pani Elwira. Pozostali przyjmują śmiały projekt równie
powściągliwie.
- Bajki się dobrze sprzedają - mówi niemal bezgłośnie pod nosem Elegancki
Eugeniusz. Lodzio wyjaśnia:
- Świat się nie kończy na radiu Wolność.
- Wolność to pieniądze - zdobywa się na sentencję Turysta.
W srebrnym wiaderku pływa pusta butelka. Lód się stopił zupełnie.
- Piękny dzień - wzdycha Graf - Greta! Noch ein mai das selbe, bitte!
Adamowi Borowskiemu
NAPÓJ ANANKÓW
Ból opisuję, a nie bez litości.
Geoffrey Chaucer, Troilus i Criseyda Przeł. Maciej Słomczyński On będzie miasto
Zbigniew Herbert, Raport z oblężonego miasta ETER „GORYCZ JEST BOSKA”
International Pop and Rock Review Wow! Czy możecie w to uwierzyć? Już osiem
milionów sprzedanych egzemplarzy albumu „Fack the Cancer, fuck the Death”! Po raz trzeci
kultowa supergwiazda Galdhea 0’Heaney trafiła w dziesiątką (licząc w milionach
oczywiście). Promocja towarzysząca temu wydarzeniu artystycznemu i trasie koncertowej nie
ma sobie równych w historii sztuki estradowej. Finansuje ją, podobnie jak poprzednie,
koncern HU-PHARMACEUTICS, którego prezesem jest, jak wiadomo, macocha artystki,
July Ehrenblum. July i jej pasierbica są nadal nierozłączne (zdjęcie l). Koszulki z logo firmy,
nakrycia głowy w kształcie huby, gry komputerowe typu „cancer-dancer” czy „bald but bold
(BBB), butelki z magicznym napojem, w atrakcyjnym kształcie idolki mas sprzedają się w
ilościach nieskończenie większych niż płyty i kasety. Koncerny Coca-Cola i Pepsi, strzeżcie
się! Wyrasta wam po raz pierwszy poważny konkurent! Akcje Huphy na giełdzie stale rosną!
Nowe piosenki Gal są nieco mniej dynamiczne niż poprzednie. Dotychczasowe,
oszałamiające tempem i ekstatycznym rytmem kompozycje rockowe z elementami hip-hopu i
techno-dance, wzbogacone zostały o soulowe brzmienia (efekt zastosowania nowego
instrumentu - rogu koziorożca) i refleksyjny swing. Gwiazda zrezygnowała ze swoich
psychodelicznych peruk. Występuje z obnażoną czaszką, jedynym śladem kilkuletniej walki
ze śmiertelną chorobą. Mówi o niej otwarcie, reklamując jednocześnie sztandarowy produkt
swojego sponsora: „Hu jest może gorzkie, ale dla mnie ma smak życia. Boski smak życia Jeśli
jest Bóg, to ma postać grzyba rosnącego na drzewie istnienia. Pijcie Hu, a będziecie tak żywi,
jak ja!”
„Hu-mania” zatacza coraz szersze kręgi. Na całym świecie młodzi ludzie pozdrawiają
się słowami „ejcz-ju”, zamiast dotychczasowych hej, you!. Rodzice nadają nowo narodzonym
dzieciom imiona Galdhea albo Ga-lahad. Humani masowo golą głowy. Skini protestują, że
wskutek tego przestali się odróżniać od Humanów i są brani za pedałów czy mięczaków. Ale
mało kto ich słucha. Radość życia wypchnęła z rynku agresję i ksenofobię.
Ojciec Gal, Sean 0’Heaney (zdjęcie 2) potwierdza publicznie, że trzydzieści procent
zysku Huphy przeznaczane jest rokrocznie na cele charytatywne, głównie na walkę z różnymi
odmianami raka. Ejcz, ju!
„NIE BUDZIĆ ZŁUDNYCH NADZIEI”
Boston Globe Przewodniczący Komisji Onkologów przy bostońskiej Akademii
Medycznej ostrzega przed iluzorycznymi nadziejami związanymi z terapeutycznymi
właściwościami preparatu Hu.
„Jest to bez wątpienia specyfik nieszkodliwy, a nawet pod pewnymi względami
zdrowy. Zawiera wiele mikroelementów i witaminę B. Modzie na jego masowe spożycie,
zwłaszcza w miejsce alkoholu czy narkotyków, można jedynie przyklasnąć - mówi dr Paul
Gulp - nie ma jednak żadnych naukowych dowodów na jego lecznicze właściwości w
wypadku walki z białaczką czy rakiem w jakiejkolwiek znanej nam postaci. Hu ma
niewątpliwie działanie regulujące procesy metaboliczne, a także w pewnym stopniu
uspokajające. Cieszę się oczywiście z wyzdrowienia panny 0’He-aney, siłą rzeczy śledzę
rozwój jej kariery (moi synowie są jej zagorzałymi fanami), ale nie wykluczam innych,
pozamedycznych przyczyn jej powrotu do zdrowia. W mniej poważnych schorzeniach Hu
może natomiast działać na zasadzie placebo. Wiara pacjenta w skuteczność leku, są na to
niezliczone przykłady, bywa nieraz skuteczniejsza od samego leku”.
„POLITYCZNA FANTAZJA KOŃCA WIEKU”
New York Times Review of Books Powieść „Jestem Ananką” Yourija Mosura i Lou
Orzela to paradygmatyczna egzemplifikacja strukturalnej elastyczności i socjologicznej
nośności gatunku „fantasy”, będącego od dziesięcioleci osobną, samowystarczalną galaktyką
literacką. Jej ojcem, a raczej już dziadkiem jest J.R.R. Tolkien z jego „Władcą Pierścieni”,
pisanym, przypomnijmy, w czasach drugiej wojny światowej.
Autorzy, obciążeni dla odmiany genetycznym, chciałoby się rzec, dziedzictwem
zimnowojennej rzeczywistości drugiej potowy dwudziestego wieku, z jej kompleksami i
obsesjami, obudowali wątek baśniowy politycznymi aktualiami, a samą historię tej nowej
Utopii nasycili, zgodnie z tradycją wschodnieuropejskiej literatury borykającej się z cenzurą,
publicystyczną metaforyką i kulturowym symbolizmem.
W Europie książka miała umiarkowane powodzenie, być może dlatego, że zachodzące
tam ostatnio w przyspieszonym tempie przemiany są bardziej zajmujące i niewiarygodne niż
jakakolwiek fikcja literacka. Tym bardziej zdumiewa powodzenie tej błahej w istocie, wtórnej
i pośpiesznie napisanej historyjki w Ameryce, powodzenie, które, jak można sądzić, zamieni
się w sukces o światowym zasięgu.
Być może nie bez wpływu na ten fakt pozostaje głośny przed rokiem proces jednego z
autorów, Y. Mosura z „Hu-Pharmaceutics” o procent z zysków płynących ze sprzedaży tak
zwanego „napoju Ananków”, którego pisarz, były dezerter z sowieckiej armii w Afganistanie,
jest opatentowanym wynalazcą. Jak wiadomo, doszło w końcu do ugody między nim a jego
dawną przyjaciółką i zarazem prezesem Huphy, July Ehrenblum. Medialny rozgłos wokół
sprawy o wielomilionowe zyski przysłużył się, jak widać, obu stronom.
Tak czy inaczej powieść „Jestem Ananką” utrzyma się w czołówkach list bestsellerów
prawdopodobnie tak długo, jak długo trwać będzie humania. Jej wartość literacka w tej
sytuacji wydaje się kwestią drugorzędną.
„OBLICZA NADZIEI I LĘKU”
CBS rozmowa z Bertramem Crossem, religioznawcą - Co pan sądzi o nowo
powstałym „Kościele Ananków” i humanii?
- Nie nazwałbym tego zjawiska Kościołem. Raczej jedną z sekt, jakich wiele powstaje
w całych Stanach Zjednoczonych, zwłaszcza w Kalifornii, by po jakimś czasie zapaść w
zbiorową niepamięć. Każdy człowiek boi się choroby i śmierci, pragnie wierzyć w -
nazwałbym to - „lek na życie” i wszyscy mamy głęboko zakorzenioną potrzebę mitu, tęsknotę
do Utopii. Nie jest ona tożsama z religią ani tym bardziej z prawdziwą wiarą. W wypadku
wierzeń Ananków trudno nawet mówić o konsekwentnym systemie religijnym, o systemie
wartości nawet. Nie znajdzie się tam na przykład tak zasadniczych elementów, jak walka
dobra ze złem.
- Skąd zatem kariera tej idei na całym świecie? Humani, czy inaczej Anankowie,
objawiają się w Azji, w Afryce, nawet w racjonalnej Europie. Mają swoje rytuały, a także
języki.
- To również nie jest idea. To zespół podań i legend o charakterze czysto pogańskim,
pierwotnym, wzbogacony o szczątkowe, parahistoryczne informacje na temat mitycznego
„ludu szczęśliwego”. Anania to taka „wyspa szczęśliwa” na oceanie zła, z jakim kojarzy się
Rosja i były Związek Sowiecki. Sekret jej popularności jest prosty: wchodzimy w Erę
Wodnika. Filozofia New Agę odwołuje się do czystości i braku instytucjonalizmu dawnych
wiar i magicznych obrządków, ich wybór należy do jednostki. Humania i mitologia Ananków
wyróżniają się swoim pozytywnym stosunkiem do problemów ludzkiej egzystencji: nie
straszą ogniem piekielnym, nie mnożą zakazów, promują zdrowie, spokój ducha, dystans do
polityki i cywilizacji konsumpcji (choć dzięki tej ostatniej mogły zaistnieć). Słowem -
idealistyczny, dziecinny permisywizm. Ale przecież nawet obywatele państw wysoko
rozwiniętych zmęczeni są, zaniepokojeni i obezwładnieni kształtem współczesnej demokracji,
globalnego rynku i przede wszystkim brakiem duchowości w codziennym życiu. Dobrze
widzi to papież Jan Paweł II, ale stoi na czele instytucji, która nawet przez część katolików
odbierana jest jako skostniała i mało zasobna w Absolut. Islam z kolei jest religią wojującą, a
humania Ananków wyrzeka się agresji.
- Czy to znaczy, że jesteśmy świadkami narodzin nowej religii?
- Nie, nie, już powiedziałem, że nie. To po prostu zjawisko masowe, po części
medialne, po części duchowe, po części socjologiczne. Znak czasu. Znak, który należy
odczytywać jako chęć ucieczki mas od świata takiego, jaki jest. Szczerze wątpię, czy to
możliwe, choć powinniśmy przywyknąć do myśli, że u progu XXI wieku możliwe jest
wszystko. Człowiek w końcu zawsze uciekał od siebie i od rzeczywistości, którą stworzył.
Niezadowolenie z własnego dzieła jest jego najbardziej twórczą, choć komplikującą życie
cechą. Niektórzy zadają sobie pytanie, czy przypadkiem nie jest podobnie z Bogiem, który do
tego stopnia zniechęcił się do własnego dzieła stworzenia, że nas opuścił?
„SPRAWIEDLIWOŚĆ TAK, WOLNA AMERYKANKA NIE!”
Izwiestja, artykuł redakcyjny Rozpad Związku Socjalistycznych Republik
Radzieckich i powstanie Wspólnoty Niepodległych Państw stwarza realne szansę na
stworzenie
warunków
pokojowego
współistnienia byłych narodów radzieckich.
Zadośćuczynienie wiekowym krzywdom, odtworzenie tradycyjnych więzi, kulturowych
tożsamości i elementarnych ludzkich praw będzie z pewnością trudne i najeżone
przeszkodami - wciąż nie brakuje zwolenników dawnego ładu, rządów twardej ręki i
imperialnych ambicji - ale w żadnym wypadku nie jest niemożliwe. Pod warunkiem
zachowania rozsądku, poczucia realizmu i odpowiedzialności.
Nie zachowują ich, niestety, inspiratorzy rozsadzenia Rosji od wewnątrz, pod pozorem
przywrócenia suwerenności Republice Ananii, narodowi podbitemu w pierwszych latach po
Rewolucji Październikowej przez bolszewików, który w rzeczywistości nigdy nie istniał, a
jeżeli istniał, to na pewno nie na terenach, do których dzisiaj rości sobie prawa. Rosja jest już
państwem demokratycznym, państwem wolności obywatelskich i wolności słowa, wolności
wyznania, co jednak nie znaczy, że wolno w Rosji robić, co się komu podoba. Z całą
odpowiedzialnością stwierdzamy, że w archiwach nie ma żadnych dowodów na to, jakoby za
Uralem, na obszarach okręgu mansyjskiego lub gdziekolwiek indziej, mieszkał i tworzył
własną, suwerenną cywilizację jakiś mityczny naród Ananków. Nie może być przypadkiem,
że teza ta podtrzymywana jest i rozdmuchiwana tak w Chinach, jak w Stanach
Zjednoczonych, w Iranie i Izraelu. Inkryminowane obszary to tereny złotonośne i obfitujące
w kamienie szlachetne. Międzynarodowe koncerny czekają tylko na okazję, by położyć na
nich swoje długie, bezwzględne ręce w jedwabnych rękawiczkach, ze złotymi rolexami na
przegubach, przeliczającymi ze szwajcarską precyzją czas na krociowe zyski kosztem narodu
rosyjskiego. Globaliści z Wali Street nie mogą się doczekać, by „zamoczyć dziób”, jak
mawiają nowojorscy mafiozi, a nieprzychylne Moskwie rządy szukają własnych korzyści
politycznych.
Z ubolewaniem należy podkreślić, że międzynarodowa histeria pod mylącym szyldem
tak zwanej „humanii”, podgrzewana przez elektroniczne media, nie ominęła także rdzennych
Rosjan. Dźwigający z trudem ciężar codziennej egzystencji w państwie, które przechodzi
bezprecedensową, historyczną transformację ustrojową, często dają się złapać na lep
hollywoodzkiej propagandy; w poszukiwaniu łatwego życia, szybkiego zysku i utopijnych
rozkoszy wędrują, jak za czasów amerykańskiej gorączki złota, na tereny okręgu
mansyjskiego. Możemy im tylko powiedzieć: Bracia Rosjanie! Tam nic nie ma!
A jeśli jest, to jest to Rosja! Wasza chora matka, nad którą jak sępy gromadzą się
zagraniczni finansiści, homoseksualiści, fałszywi prorocy, wrogowie prawosławia,
szumowiny i awanturnicy z całego świata! Ci, którzy objedli już go niemal do czysta i szukają
sobie nowego żerowiska. Opamiętajcie się! Nie pozwólmy na naruszenie integralności
naszego terytorium!
„CZYŻBY ZAGINIONE PLEMIĘ IZRAELA”
korespondent UPI, Tel Aviw „Ciesz się ludu wybrany! - wota w natchnieniu Awram
Ben-Hei, historyk i poseł do Knessetu. - Oto rozstąpiły się fale Czerwonego Morza i suchą
stopą dzieci Twoje zmierzają w doliny Kanaanu!” Czy potwierdzi się teza charyzmatycznego
polityka i szanowanego naukowca, że Anankowie to mityczne, zaginione plemię Izraela? Kto
szanuje charyzmę, ten pożycza pieniądze, nie żądając weksla - powiada żydowskie
przysłowie. Jak się zdaje, jest takich wielu w Tel Aviwie i w Jerozolimie. Czy nie warto było
poczekać na uznanie nowego państwa przez powołane do tego międzynarodowe organizacje,
zanim podjęło się decyzję o wysianiu do Surgutu delegacji izraelskich przemysłowców i
kibucników? Czy mamy się dzielić swoimi zdobytymi w pocie czoła doświadczeniami i
niebagatelnym kapitałem z kimś, o kim wiemy mniej niż nic? - pytają sceptycy - Czy nie
pogorszy to naszych stosunków z Rosją? - A czy nasze stosunki z Rosją mogą być jeszcze
gorsze? - odpowiadają entuzjaści Awrama Ben-Hei.
Sądząc po skali pionierskich pielgrzymek z całego świata za Ural, anańska diaspora
przewyższa rozmiarami żydowską. Czy w historii ludzkości jest miejsce na dwa identyczne
zjawiska? Czy to po prostu jedno i to samo? Z politycznego punktu widzenia powstanie
Republiki Ananii może rozwiązać problem około miliona Żydów mieszkających nadal na
obszarze byłego Związku Radzieckiego. Ale co na to Ameryka? Ile to będzie kosztowało?
Na razie planowany jest wielki koncert charytatywny na lotnisku w Surgucie, z
udziałem Galdhei 0’Heaney i izraelskiego artysty mieszkającego w Niemczech, Aarona, który
specjalnie na tę okazję napisał przebój zatytułowany „Taniec Króla Dawida”. Transmisję
wydarzenia zapowiedziały wszystkie liczące się stacje telewizyjne. Sponsorem jest
oczywiście Hupha, a gościem honorowym prezes koncernu, July Ehrenblum.
„POTOMKOWIE ANANKÓW W CHINACH!”
korespondent Reutera z Pekinu Rzecznik Archiwum Państwowego w Pekinie, pan
Hun-Hian, oświadczył podczas specjalnie zwołanej konferencji prasowej, że w dokumentach
z epoki dynastii Ming znajdują się niezbite dowody na ożywione stosunki handlowe Chin z
Ananią. Co więcej, badania przedmiotów codziennego użytku, znalezionych w północno-
zachodnich prowincjach Kukunor i Kansu pozwalają z dużą dozą prawdopodobieństwa
zakładać, że w XV wieku osiedlali się tam i asymilowali z miejscową ludnością właśnie
Anankowie. Podważa to kategoryczne twierdzenia strony rosyjskiej, że naród ten nigdy nie
istniał. „Nie pierwszy raz się zdarza, że Moskwa usiłuje manipulować historią i zaprzecza
oczywistym faktom - powiedział pan Hun-Hian. - Na tym tle korzystnie odbija się chiński
szacunek dla prawdy historycznej i pieczołowitość wobec własnej przeszłości”.
„ANANKOWIE TO ZAGUBIENI KATOLICY”
Nasz Dziennik, Warszawa Wiele jest postmodernistyczengo gwaru i zamieszania
wokół odkrycia na syberyjskich polach śmierci ludu Ananków, kolejnej zbiorowej ofiary
zbrodniczego, rosyjskiego i sowieckiego imperializmu. Zachodnia cywilizacja samozagłady,
przepojona duchem (jeśli wolno użyć tego świętego słowa) permisywizmu i relatywizmu
światopoglądowego, pragnie ustami Brukseli i Waszyngtonu uczynić z jeszcze jednego
narodu żer dla swojej nienasyconej zachłanności. To się nie może udać. Anankowie bowiem
to katolicy! Zdziesiątkowani przez lata niewoli, zagubieni być może i zdezorientowani,
odgrodzeni od Chrystusa tysiącami kilometrów, latami terroru i kłamstwa, pozbawieni opieki
i przewodnictwa duszpasterzy, ale katolicy! Bracia chrześcijanie! Świadczą o tym niezbicie
odnalezione i opublikowane na naszych łamach pamiętniki dwóch konfederatów barskich,
którzy uciekając z zesłania, trafili między gościnnych, choć pogrążonych w mroku pogaństwa
Ananków i otworzyli im oczy na światło wiary Co więcej, jak wynika z tych bezcennych
zapisków, udało im się nawet poderwać ten niewinny lud do walki z carskim
samodzierżawiem, walki krwawo stłumionej. Czy można się wobec takich faktów dziwić, że
Moskwa, jak to zresztą czyniła zawsze i czynić będzie, właśnie faktom zaprzecza? Módlmy
się, bracia, za spalone kościoły Ananków i za ich dusze. Módlmy się za żywych także,
zbłąkanych między Scyllą postkomunistycznego totalitaryzmu i Charybdą liberalnych
pokus!”
„ANANIA, ONANIA - DOBRANA KOMPANIA” „JESTEM FANKĄ, ANANKĄ,
KUP GUMOWE UBRANKO!” „OD BAŁTYKU AŻ DO TATR PIJCIE HU l RÓBCIE
WIATR”
(graffiti na murach Dworca Wschodniego w Warszawie)
„UKONSTYTUOWANIE SIĘ WŁADZ RA”
serwis PAP W Surgucie zaprzysiężone parlament Ananii. Republika wystąpiła o
międzynarodowe uznanie i pomoc. Pierwszym Hanakiem odrodzonego państwa
(odpowiednik kanclerza) został Ghiur Hań, z wykształcenia lekarz. W swoim expose
zapewnił, że Republika Ananii przestrzegać będzie reguł prawa międzynarodowego oraz praw
Człowieka i Obywatela; jest państwem wielonarodowym, neutralnym wobec wszelkich
wyznań, pragnącym utrzymywać dobrosąsiedzkie stosunki z państwami ościennymi,
zwłaszcza z Rosją. Wezwał diasporę Ananków z całego świata do powrotu na łono
odzyskanej ojczyzny „POWŚCIĄGLIWOŚĆ USA I ONZ”
The Washington Post Rzecznik Białego Domu nie podał nawet przybliżonej daty
uznania Republiki Ananii przez Stany Zjednoczone. „Nie odmawiamy żadnemu narodowi
prawa do samostanowienia - oświadczył - ale naczelnym celem naszej polityki jest
zachowanie pokoju i równowagi sił na świecie”. Na zarzut, że oświadczenie to może zostać
odebrane w Moskwie jako zielone światło dla interwencji zbrojnej w nowo utworzonej
republice, odparł, że wierzy w rozsądek i dobrą wolę prezydenta Jelcyna.
W kuluarach Organizacji Narodów Zjednoczonych temat Ananii istnieje jedynie
nieformalnie. Dopóki republika nie zostanie uznana, nie może zgłosić akcesu do ONZ, a
dopóki nie zgłosi akcesu, ONZ nie może się nią oficjalnie zająć.
„OJCOWIE W KRAJU!”
Radio „Głos Ananków” w Hesz-Ni-An Do kraju powrócili z Niemiec dwaj ludzie,
których śmiało można nazwać ojcami naszej odzyskanej niepodległości. Jurij Mosur, to jego
głosu słuchaliśmy przez lata za pośrednictwem rozgłośni radiowej Wolność, wylądował na
lotnisku w Surgucie wraz ze swoim przyjacielem i współpracownikiem, Ananką z Polski,
Ludwikiem Orłem. Obaj zostali uroczyście przyjęci przez Hanaka Ghiura Hana i decyzją
parlamentu uhonorowani tytułami Ga-Horeszów, czyli „tych, którzy opowiedzieli Ojczyznę”.
Mosur to imię mityczne i reemigrant ten stał się natychmiast bohaterem tłumów. Ludwik
Orzeł przyjął tytuł Ga-Horesza z dumą, przypominając, że pierwszy, legendarny Horesz był
synem Mosura i orła, a takie jest właśnie jego polskie nazwisko. To kolejny dowód -
podkreślił - na ukryty sens i ład wszechświata, niewidoczny w pozornym chaosie, ale
możliwy do odkrycia, jeśli w odpowiedni sposób spojrzy się przez właściwy kryształ.
Dodał, ze jego marzeniem jest żyć w górach Ananii, poświęcić się badaniu jej historii
i sprowadzić tu córkę, jak tylko skończy studia w Niemczech.
Mosurowi, ze względu na jego międzynarodowe kontakty i doświadczenie, Hanak
powierzył funkcję Han-Ery, ministra spraw zagranicznych. Pierwszą podróżą, zapowiedział
Mosur Han-Era, będzie wizyta w Moskwie w najbliższym zaakceptowanym przez stronę
rosyjską terminie.
„HISTORYCZNY EKSPERYMENT”
z Republiki Ananii live Amanda Stare, CNN - To prawdziwa Wieża Babel - mówi
każdy, kto się tu znajdzie. Takich przybyszów z całego świata są setki tysięcy rocznie.
Samolotami, samochodami, konno, pieszo, na wizach turystycznych lub przez zieloną
granicę przybywają ci, którzy uznali, że są Anankami. Trudno ocenić skalę tej wędrówki
ludów. Trudno chłodnym okiem kamery przekazać wachlarz towarzyszących jej emocji.
Jedni, jak widać, płaczą ze szczęścia, inni z niepokojem szukają dla siebie miejsca. Ten
człowiek, dotychczas Rosjanin, mówi teraz: „tutaj wiem nareszcie, kim jestem”. Ta grupa
młodych ludzi z Kalifornii trzyma się razem, głosząc hasło „It’s a fun to be an Anan”.
Na razie fun to ciężka praca. Brakuje wszystkiego. Stolica to jeden wielki plac
budowy. Gotowe są rekonstrukcje dawnych gmachów Ananków, stawianych na sposób
inkaski, z ciosanych kamieni, bez zaprawy. Sami budowniczowie żyją jednak tu w
prowizorycznych osiedlach z baraków, kontenerów, szałasów, namiotów i czego się tylko da.
Niektórzy, ponoć zgodnie z tradycją, zamieszkali w jaskiniach.
Nieporozumienia i konflikty są nieuniknione. Wielojęzyczny naród porozumiewa się
jedynie za pomocą rogów, jak jego mityczni przodkowie. W użyciu jest rosyjski, angielski,
hiszpański i farsi. Pod gołym niebem zakłada się szkoły Jednak na co dzień rzuca się w oczy
spokój i pogoda ducha. Być może pod wpływem legendarnego już narodowego napitku Hu.
Niestety, trzeba go sprowadzać ze Stanów Zjednoczonych. Obszary Ananii, niegdyś gęsto
zalesione, zostały przez dziesięciolecia komunistycznych porządków zdewastowane bądź
zamienione w pola uprawne, dziś leżące odłogiem. Drzew jest niewiele, a i te rosną w
niedostępnych górach.
Anankowie z wyboru przywieźli tu ze sobą choroby cywilizacji, które opuścili.
Przestępczość, nawyki konsumpcyjne, uprzedzenia rasowe, słabości demokracji
parlamentarnej. Powstały już dziesiątki partii politycznych i organizacji społecznych, z
których każda ma własną wizję wymarzonego państwa. Anankowie wyrzekają się przemocy
ale na obrzeżach republiki powstają samorzutnie zbrojne oddziały Broń płynie szerokim
strumieniem z Chin i Pakistanu. Doradcy wojskowi z różnych, najbardziej egzotycznych
frontów węszą szansę zatrudnienia.
Zadeklarowana odgórnie tolerancja religijna sprawia, że kościoły wszelkich wyznań
rosną szybciej niż domy mieszkalne, szkoły i zakłady pracy Kopalnie złota i diamentów, które
pokazuje teraz kamera, przypominają raczej czasy kolonizacji państw afrykańskich. Jedyną
motywacją tych ciężko pracujących ludzi wydaje się determinacja w pokazaniu przeciwnikom
i sceptykom, że się uda.
Swoboda seksualna pozwala w pewnym stopniu zapomnieć o uciążliwościach
pionierskiego życia. Rodzi jednak pytania o możliwe zagrożenie AIDS Anania już została
okrzyknięta mekką międzynarodowych organizacji gejów i lesbijek. Tu właśnie ma się odbyć
w przyszłym roku ich największy w dziejach letni zlot. Nie w smak to Anankom przybyłym z
państw katolickich i muzułmańskich, choć to przecież właśnie spodziewana wolność tutaj ich
zwabiła. Nierzadkie są głosy o nowym Babilonie.
Należy też wspomnieć, że republika leży w sąsiedztwie największych na świecie
zagłębi narkotykowych. Jest tylko kwestią czasu, kiedy będzie musiała zmierzyć się z tym
problemem.
Na razie, gdy dwóch jej obywateli się pokłóci, jeden o rysach azjatyckich, drugi -
typowo afrykańskich, obaj wołają: „Ja też jestem Ananką!”, po czym przestają się kłócić i
wspólnie piją Hu. Prawdziwa humania. Na jak długo?
Nad tym wszystkim płynie dochodzący coraz wyraźniej zza gór groźny pomruk
rosyjskiego niedźwiedzia. Osłabłego wprawdzie, ale nie pozbawionego kłów ani pazurów.
Mane Telek Fares.
„ARE DIAMONDS FOREVER?”
International Herold Tribune De Beers, południowoafrykańskie konsorcjum
kontrolujące sześćdziesiąt procent światowego obrotu diamentami, opublikowało stanowczy
protest przeciw obecności na rynku kamieni anańskich. Ich ilość i jakość może poważnie
zachwiać monopolem tradycyjnych producentów i wpłynąć na drastyczną obniżkę cen
„najlepszego przyjaciela kobiety”, parafrazując przebój Marilyn Monroe. Do protestu
natychmiast przyłączyła się Rosja. Zapowiedziano zdecydowane kroki zaradcze. Szczegółów
nie ujawniono.
„ALLACH SIĘ GNIEWA”
korespondent AFP z Damaszku Obradująca w Damaszku Konferencja Państw
Islamskich jednogłośnie potępiła Republikę Ananii za jej odmowę przystąpienia do tej
organizacji. Zarzucono Anankom nagminne łamanie praw Koranu, demoralizację obywateli
pochodzenia arabskiego, uleganie amerykańskiemu stylowi życia, sankcjonowaną przez
państwo rozpustę i postmodernizm.
„ZMIANY NA SZCZYTACH WŁADZY”
Radio „Glos Ananków” w Hesz-Ni-An Mosur Han-Era jest nowym Hanakiem
Ananków. Decyzją parlamentu zastąpił Ghiura-Hana, któremu w debacie zarzucił
niezdecydowanie i brak koncepcji rozwiązania najistotniejszych problemów republiki. „Nie
jest człowiekiem, któremu mógłbym zaufać, że w razie potrzeby weźmie na siebie śmierć -
oświadczył Mosur - a to jest główne, historyczne zadanie Hanaka, zwłaszcza wobec
narastających ze strony Rosji zagrożeń”.
Jedną z pierwszych decyzji nowego Hanaka jest odtworzenie hodowli jeleni
bojowych.
„KIM JEST NOWY HANAK?”
rozmowa z July Ehrenblum, prezesem Huphy, związaną przed laty z Mosurem Han-
Erą. „Ophrah Winfrey show” (fragment)
- Jak go wspominasz?
- Jako ambitnego, milczącego i fascynującego, do czasu, mężczyznę.
- Do czasu?
- Zrozumiałam w którymś momencie, że jest zimny - Możesz to rozwinąć?
- Trudno, by cokolwiek wywołało w nim silne reakcje emocjonalne. Nie miał w sobie
pasji. Pozostał obojętny nawet na losy mojego narodu, narodu żydowskiego, kiedy mu o tym
opowiadałam. Rozumiesz, kobieta może się pogodzić z tym, że jej mężczyzna przestaje się
nią w którymś momencie interesować...
- Hm...
- Może, uwierz mi. Ale stosunek do holokaustu jest dla mnie wyznacznikiem
człowieczeństwa. Zwłaszcza u kogoś, kto w końcu uciekł z Rosji Sowieckiej.
- Chcesz powiedzieć, że Mosur jest antysemitą? Przecież jego kraj tyle zawdzięcza
stosunkom z Izraelem.
- Nie wiem, czy jest antysemitą. Wiem, ze jest kwintesencją obojętności.
Doświadczyłam tego na sobie.
- Może ta obojętność to efekt picia Hu? Skoro działa podobno jak środek
uspokajający? Obojętność jako absolutna wolność? Wolność od stresów i silnych emocji?
- Spokój nie zwalnia człowieka od myślenia.
„ANANKE - NIEUNIKNIONE PRZEZNACZENIE”
z Nowosybirska live Amanda Stare, CNN To, co pokazuje kamera, to tłumy
uchodźców z Republiki Ananii. Wczoraj o północy stało się to, co zdaniem większości
komentatorów musiało się stać. Wojska Federacji Rosyjskiej bez uprzedzenia rozpoczęły
bombardowanie terytorium Ananków. Dziś o świcie pierwsze oddziały pancerne przekroczyły
granice młodego państwa. Wprowadzono całkowitą blokadę informacji Po doświadczeniach
w Czeczenii można jednak sobie doskonale uzmysłowić, co się dzieje na obszarach objętych
wojną. Radio „Głos Ananków” z górskiej stolicy Hesz-Ni-An informuje o pośpiesznie
zorganizowanej obronie, którą kieruje Hanak Mosur Han-Era. Ale nikt chyba nie ma złudzeń
co do wyniku walk. Uchodźcy czczą swego Hanaka. Wierzą w jego moc odwrócenia biegu
historii. Ale skoro uchodzą, nie wierzą w siebie i trudno mieć o to do nich pretensję.
„TO NIE BYŁA WOJNA”
oświadczenie rzecznika Rosyjskich Federalnych Sil Zbrojnych, Surgut Po dwóch
tygodniach przebiegających zgodnie z planem operacji oddziały rosyjskie zakończyły
wprowadzanie porządku w okręgu mansyjskim. Straty własne były minimalne przy
praktycznie znikomym oporze ze strony rozproszonych, choć uzbrojonych w nowoczesny
sprzęt, bandyckich oddziałów. Niedobitki wycofały się w góry. Armia Rosyjska w pełni
kontroluje sytuację. Na czele lokalnych władz, złożonych z demokratycznie wybranych
przedstawicieli narodu Ananków, stanął zwolennik pozostania okręgu mansyjskiego w
granicach Federacji Rosyjskiej, Mosur Han-Era. Pogłoski, jakoby to on dowodził walką
zbrojną przeciw naszym oddziałom, całkowicie mijają się z prawdą. Han-Era, będąc Ananką,
jest jednocześnie niewzruszonym rosyjskim patriotą i gwarantem przywrócenia społecznego
spokoju w tym rejonie Rosji.
„ŻAŁOBA W STANACH ZJEDNOCZONYCH”
Los Angeles Times Wczoraj, w Santa Monica (CAL) zmarła jedna z najjaśniejszych w
dziejach gwiazd na firmamencie estrady, Galdhea 0’Heaney Przyczyną zgonu był
niespodziewany nawrót choroby nowotworowej.
DOZNANIA
Uderzy} grzmot i Lodzio otworzy} oczy.
Przeraził się.
Zobaczył nad sobą martwy żyrandol.
Grzmot powtórzy} się, raz, drugi, trzeci. Dochodzi} z oddali. Po każdym huku z
matowych szkiełek żyrandola obsypywał się na twarz Lodzia skalny pył. Szkiełka dzwoniły
trwożliwie.
Skąd się Lodzio wziął pod martwym żyrandolem? Czy był ofiarą grzmotu? Możliwe.
Nie wiadomo. Opowiadajmy o tym, co wiemy Rozejrzał się. Głowę przeszył mu przenikliwy
ból. Jęknął. Zauważył, że stamtąd, skąd dochodzą odgłosy gromu, dochodzi także światło.
Blade, rozproszone, ale jednak oczom usłużne.
Leżał na skórach. Obok stał niski taboret na giętych nóżkach, z salonu jakiejś
osiemnastowiecznej damy. Na taborecie kościany kubek za ciemną cieczą. Pod nim, na ubitej
ziemi, poskładane w czworo papiery, róg, zegarek, wieczne pióro. Osobiste rzeczy Lodzia.
Niewiele. Ale czasem niewiele to prawie wszystko. A wszystko to aż za dużo.
Stęknął i sięgnął po kartkę, pierwszą z brzegu. Strzepnął pył. Zakasłał. Ból powrócił.
Rozłożył papier i odchylił go w stronę szarego światła.
„... Złóżcie broń i zaniechajcie oporu. Jest bezcelowy i szkodliwy, przede wszystkim
dla was samych. Osobiście gwarantuję, że nikt wam nie zrobi krzywdy Powrócicie do
normalnego życia. Jako Hanak wziąłem na siebie śmierć tych z was, którzy zabijali, i tych,
którzy zginęli. Ale teraz biorę na siebie wasze życie...”
Ulotka Mosura Han-Ery. Jury. Wypadały z rosyjskich helikopterów białymi
warkoczami, osiadały na zalesionych wzgórzach jak środek owadobójczy. Nawet mityczny
Mosur powiedział głodnym władzy synom, że nie posiada takiej mocy, by wziąć na siebie ich
życie.
„... kryształ, którego chcecie bronić, to tylko symbol. Życie to konkret. Chcę, by
wasze życie było pożyteczne i przyjemne, a nie szkodliwe, bolesne i płacone bezsensowną
śmiercią. Podporządkujcie się legalnym, demokratycznie wybranym władzom. Mosur Han-
Era, Han-Hanak Ananków”.
Znów głucho łupnęło z oddali. Skalny pył zaszeleścił po papierze. Ból w czaszce
odezwał się echem grzmotu.
Lodzio sięgnął po kubek. Powąchał. Oczywiście Hu. Lek na wszystko. Na nerwy, na
zęby, na pasje, na choroby Na nałóg życia.
Zawahał się. Jeden łyk i ból ustąpi. Zniknie żal, bezbrzeżny wydawałoby się żal po
niepojętej zdradzie.
Spokój. Wolność. Obojętność.
Wylał płyn na ziemię. Wsiąkł bezgłośnie razem z nadzieją na ukojenie. Czy Łodziowi
sprawiło to satysfakcję? Trudno powiedzieć.
Próbował wstać. Nie, jeszcze nie. Sięgnął po drugą kartkę. List od Bozia. Z czasów,
kiedy listy przychodziły normalnie. Sprzed trzech tygodni. A jakby z odległej, legendarnej
przeszłości.
„Kłaniam się kapłanowi!
A więc uparliście się z Jurą życiem dopisywać ciąg dalszy swojej powieści. Węszę w
tym forsę. Spielberg nakręci pewnie o was film. Kiedy już będzie wiadomo, jak to się
skończy Mosur jako Indiana Jones! Czemu nie? Podziwiam odwagę, chociaż pewnie są i
dobre strony, co? Jacyś młodzi, przystojni mnisi?
Żart, bez obrazy. Jak kochasz, to kochasz, tak jak ja. Ale uważaj. Miłość aż do
samozatraty przestaje być miłością. Gorzka niewola. Gadam tak pewnie dlatego, że Lida
włazi mi ostatnio na głowę.
Twoja córka też. Wujku to, wujku tamto. Błogosławię komputer. Ślęczy przed nim
godzinami i wtedy mam spokój. Chyba że znowu coś kupuje przez internet. Studnia bez dna,
zwłaszcza odkąd nie ma pensyjki z Wolności.
Ania zdrowa. Mówi, że napisze do ciebie osobno. Za jakiś tydzień...”
Za tydzień, Lodzio mruży oczy. To już nie dojdzie.
„... ale ciągle pyta, kiedy będzie mogła do ciebie pojechać. Podobno jej to obiecałeś.
Mówię, że na razie to trochę niebezpieczne. Napisz jej to samo, bo mnie zamęczy Z drugiej
strony, może ją sobie weź, jeśli nie chcesz zostać dziadkiem. Kichot zawraca jej głowę
bezustannie. Na bezrobociu, to ma czas. Wyobrażasz sobie te zaloty? „Najdłoższa, kłew nie
woda, czas ucieka, życia szkoda...”
Z rycerzy naszego stolika tylko on został i pojazd jednośladowy. Marian. Znów się
rozwiódł i prorokuje, komu się da, że Rosja nam jeszcze pokaże. To u niego nieuleczalne.
Reszta w Polsce. Robią kariery, wyobrażasz sobie? Namiastnik byt nawet przez jakiś czas
ministrem czegoś tam, ale pani Elwira go dopadła. Gryzła, gryzła, aż wygryzła. Pamiętliwa
kobita, nie popuści. Obgadują ją za plecami, miała nawet jakieś procesy, ale się jej boją. Ona
to lubi.
Stanisław umarł, to pewnie wiesz. Byt pogrzeb z pompą, Elwira czytała mowę, którą
podobno on sam napisał. Bardzo zabawna, ludzie nie wiedzieli, czy się wypada śmiać. „Wiele
w życiu nie zrobiłem, ale co się nagadałem, to wasze. Lepszy kawiarniany Homer niż
Mniszkówna na Parnasie”. Dostał pośmiertnie jakieś ordery. Na trumnie kładł mu je, nie
uwierzysz, Turysta! Jest ministrem stanu w kancelarii Prezydenta. Może to jednak był agent?
Trzeba by sprawdzić w sejfach, kto na niego stawiał, duża forsa do wygrania. Ale nie ma
komu. Nie ma już tych, co się zakładali.
Eugeniusz przepadł bez śladu. Mówi się o jakichś malwersacjach. Jak to przy
fundacjach. Nikomu go nie brakuje.
Z Pępka Bawar na całego. Prowadzą knajpę w Allgau. Gruby, czerwony na pysku,
Lederhose, kapelusik z piórkiem i dwie baby na karku. Chodzi jak szwajcarski zegarek.
Jeździmy tam czasem, bo po starej znajomości, albo z poczucia winy, stawia piwo.
Przerzuciłem się na piwo. Taniej i zdrowiej, wiesz, że jestem prawie pusty w środku. Piwo
dobre na wszystko.
Co jeszcze... wyobraź sobie, że ksiądz założył darmowe biuro porad dla bezrobotnych.
Kichot mi mówił. Ja tam nie chodzę. Mam odprawę, do renty niedaleko i wiesz, że nie lubię
siarczanego ogona. Ale Kichot go chwali, że uczciwy, ludziom pomaga, nienachalny. Nie
wiem. Według mnie, to katabas ma w tym swój interes. Jak nie tu, w Bawarii, to tam na
górze. U Szefa.
Natomiast najpiękniejsze dopiero mi się przypomniało. Graf napisał mszę!
Wiedziałem oczywiście, że on sobie coś tam brzdąka, ale żeby od razu mszę!? I zagrali mu to,
w Warszawie, w kościele Świętego Krzyża. Orkiestra, dyrygent, towarzystwo w garniturach i
toaletach. Masz pojęcie? Przysłał mi wideo, oglądałem ze dwa razy Na muzyce się nie znam,
ale brzmiało dość potężnie. Nawet nie ponuro, jak to bywa z mszami, raczej tak... dzielnie. I
Graf w pierwszym rzędzie, wreszcie wyglądał jak Graf, chociaż po twarzy widać, co lubi
najbardziej. Whisky inspiruje, wino marynuje, pamiętasz? Ale dobrze zakonserwowany
Dzwonił potem, czy dostałem kasetę. Kazał cię pozdrowić.
A na deser ci powiem, że w budynku Wolności będzie szpital. Złośliwi mówią, że dla
psychicznie i nerwowo chorych. Dobre, co? W końcu zawsze tak było, nie?
Nie zapominaj o nas. Buziaki od dziewczyn.
Twój Bożysław”.
Grzmoty ustały. Ból zamienił się w napięcie, napięcie w przypływ energii. Lodzio
dźwignął się z posłania. Schował list i powolnym krokiem skierował się w stronę świetlistej
bladości.
Mijał poskręcane, szmaciane sylwetki rannych. Skurczonych pod ścianami,
umorusanych wojowników czyszczących broń, rozmawiających przyciszonymi głosami,
śpiących w kucki z głowami opartymi o skałę. Wyszedł przed jaskinię.
Przed oczami miał stromy stok, niegdyś porośnięty gęstym lasem, przez który miał
wędrować Mosur z trzema synami, poznając świat. Teraz drzewa były potrzaskane; świeże,
postrzępione zadry sterczały w niebo, poszycie zryte pociskami jak żerowisko dzików. W
dole piękny widok na odległą kotlinę, po której przesuwały się na zmianę pasy światła i cienie
chmur. Chmur i dymów.
Przerwali ostrzał. Jedzą obiad albo szykują się do ataku. Zawrócił na pięcie. Nie miał
tu nic do roboty. Nie był żołnierzem ani dowódcą. Kim był? Horeszem. Opowiadaczem.
Krążył po korytarzach. Skąd znal drogę? Przyniesiono go tu, nigdy tu nie był.
Wymyślił tę jaskinię, petersburskie taborety, żyrandole Kahariny, nawet Jurę w jakimś sensie
wymyślił.
Dotarł do ostatniej komnaty Na przeciwległej ścianie, na wysokości oczu połyskiwała
odbitym światłem oliwnych lamp szklana tafla. Jak szybka na świętym obrazku, w
przeszukiwanym przez ubeków mieszkaniu w Kielcach.
Zbliżył się. Zobaczył ruch odbicia na gładkiej tafli. Twarz matki. Potem twarz Ani.
Wreszcie własną twarz.
A na te odbicia nakładał się kształt tego, co spoczywało za szkłem. Kryształowa
czaszka dziadka Ananki.
I to wszystko? Nie wiadomo.
CYBERPRZESTRZEŃ „Kto chce się czegoś dowiedzieć lub coś wie na temat historii
Ananków lub tego, co się naprawdę stało za Uralem, chętnie się z nim skontaktuję. Ananka, a
raczej An’ka znaczy po prostu «człowiek». Mój adres internetowy: www.ananka.ger. e-mail:
anankahoresz.com.ger. Jestem Ananka”.
Sygnał powędrował w sieć. Ania zdjęła ręce z klawiatury. Zaczęto się czekanie.
Koniec Two Rocks - Osowa 1999-2000