LISA JANE SMITH
Pamiętnik Stefano
Pragnienie
Prolog
Wszystko się zmieniło.Moje ciało,moje pragnienia,mój apetyt.
Moja dusza.
Przez krótkie siedemnaście lat życia stałem się świadkiem tylu tragedii,ilu
żaden człowiek oglądać nie powinien – i zbyt wiele z nich spowodowałem sam.
Noszę w sobie pamięć o własnej śmierci i o śmierci brata.Nie daje mi spokoju
odgłos naszych ostatnich oddechów w pełnych mchów lasach Mystic Falls w
Wirginii i wizja martwego ciała ojca na posadzce gabinetu w naszej wspaniałej
posiadłości Veritas.Nadal czuję odór spalenizny z kościoła,w którym spłonęły
wampiry.I wciąż niemal czuję smak krwi,którą odebrałem,i istnień,które
skradłem,kierując się wyłącznie głodem i obojętnością,ogarniającymi mnie po
transformacji.Najwyraźniej zaś widzę tego rozmarzonego chłopca,którym
kiedyś byłem, i gdyby moje serce mogło bić ,pękłoby na widok tego potwora,
jakim się stałem.
Ale choć każda cząstka mojego ciała przekształciła się nie do rozpoznania,
Ziemia nadal kręci się wokół własnej osi,dzieci rosną,a ich pulchne buzie
szczupleją w miarę upływu czasu.Młodzi kochankowie wymieniają sekretne
uśmiechy,rozmawiając o pogodzie.Rodzice śpią,kiedy księżyc pełni straż, i budzą
się,kiedy promienie słońca wyrywają ich z głębokiego snu.Ludzie jedzą,pracują i
kochają.A przez cały czas ich serca pompują rytmicznymi,równymi,głośnymi,
hipnotycznymi uderzeniami krew,która zawsze przyciąga mnie niczym kobrę
melodia zaklinacza węży.
Kiedyś krzywiłem się,myśląc o prozaiczności ludzkiego życia.Wierzyłem,że
moc czyniła mnie kimś lepszym.Swoim przykładem Katherine pokazała mi,że
czas nie ma nad wampirami władzy,mogłem więc wziąć co chciałem,żyjąc z
chwili na chwilę,przerzucając się od jednej zmysłowej przyjemności do drugiej i
nie obawiając się konsekwencji.W czasie pobytu w Nowym Orleanie
przeżywałem zawrót głowy od mocy dającej mi nieskończoną siłę i szybkość.
Niszczyłem ludzi,jakby ich życie nie miało żadnego znaczenia.Każda ciepła
kropla krwi sprawiała,że czułem się żywy,silny,nieustraszony i pełen mocy.
Głód krwi przesłonił mgłą moje oczy.Zabiłem tak wielu,z taką łatwością
,że nawet już nie pamiętam twarzy swoich ofiar.Poza jedną.
Callie.
Jej ognistorude włosy,jej jasne,zielone oczy,gładkość jej policzków,sposób
w jaki stawała,podpierając się dłońmi pod boki…Każdy szczegół rysuje się w
mojej pamięci z bolesną wyrazistością.
To Damon,mój brat i – kiedyś – najlepszy przyjaciel,zadał Callie ten
ostatni cios.
Zamieniając go w wampira,odebrałem Damonowi życie,więc odebrał mi
to jedyne,co mógł – nową miłość.Callie przypominała mi,co to znaczy być
człowiekiem i czym jest szacunek dla ludzkiego życia.Jej śmierć mocno ciąży mi
na sumieniu.
Teraz moja siła stała się brzemieniem,ciągłe łaknienie krwi było
przekleństwem,obietnica nieśmiertelności – potwornym krzyżem,który dźwigam
na barkach.Wampiry to potwory,zabójcy.Nigdy,przenigdy nie wolno mi
pozwolić,żeby ten potwór wziął górę.Chociaż już zawsze będę borykał się z
pamięcią tego,co zrobiłem bratu – wyboru,jakiego zamiast niego dokonałem –
muszę unikać tej ciemnej ścieżki,którą on z takim zdecydowaniem podąża.On
napawa się przemocą i wolnością tego nowego życia,podczas gdy ja mogę tylko
wszystkiego żałować.
Zanim wyjechałem z Nowego Orleanu,walczyłem z demonem,jakim stał
się mój brat,Damon.Teraz,kiedy zaczynam od nowa na Północy,z dala od
wszystkich,którzy znali mnie czy jako człowieka,czy wampira,jedyny demon,z
którym muszę walczyć,to moje pragnienie.
Rozdział 1
Pochwyciłem bicie serca,ślad pojedynczej istoty,gdzieś niedaleko.
Inne miejskie odgłosy zblakły w oddali,kiedy ten zaczął do mnie
nawoływać.Oddzieliła się od swojej grupy i zeszła z dobrze znanych ścieżek.
Słońce dopiero co zaszło nad Central Parkiem.Sam się skazałem na
wygnanie w tej dziczy po przyjeździe do Nowego Jorku przed dwoma
tygodniami.Kolory wielkiego parku zaczynały mięknąć,zlewając się ze sobą.
Cienie stapiały się w jedno z tym,co je rzucało.Pomarańczowe i
ciemnoniebieskie odcienie nieba płynnie przechodziły w atramentową czerń, a
błotnista ziemia pociemniała aksamitną sjeną.
Wokół mnie niemal cały świat zamarł w bezruchu,wstrzymując oddech,
jak zwykle pod koniec dnia,kiedy zmienia się straż: ludzie i ich lubiący światło
dzienni towarzysze zamykają za sobą drzwi,a nocne stwory,takie jak ja,
zaczynają szykować się do polowania.
Z pierścionkiem ,który dała mi Katherine,mogę poruszać się w dziennym
świetle niczym każda normalna,żyjąca ludzka istota.Ale,jak to było od zarania
dziejów,wampirom łatwiej jest polować w czasie tych niepewnych godzin,kiedy
dzień powoli przechodzi w noc.Zmierzch dezorientuje tych,którzy pozbawieni
są oczu i uszu nocnego łowcy.
Bijące serce,za którym teraz podążałem,zaczęło cichnąć…Jego właściciel
się oddalał.Zdesperowany przyśpieszyłem,zmuszając ciało do pośpiechu,
stopami mocno odbijając się od ziemi.Osłabłem z braku pożywienia i wpływało
to na moje łowieckie umiejętności.Poza tym nie znałem tych lasów.Drzewa i
zarośla zdawały się równie obce,jak ludzie na brukowanych ulicach pół
kilometra dalej.
Ale myśliwy,przeniesiony w inne okolice,wciąż pozostaje myśliwym.
Przeskoczyłem rozgałęziony,skarłowaciały krzak,ominąłem lodowaty strumień.
Nie pływały już w nim leniwe sumy,które zwykłem obserwować jako dziecko.
Wreszcie moja stopa poślizgnęła się na omszałym kamieniu i przewróciłem się
na ziemię.Ta pogoń stała się o wiele głośniejsza niż zamierzałem.
Ścigany właściciel serca usłyszał mnie.Istota pojęła,że jej koniec jest
bliski. Teraz.Sama i świadoma swojego losu,na dobre rzuciła się do nagłej
ucieczki.
Musiałem robić z siebie niezłe widowisko: potargane ciemne włosy,skóra
blada jak u trupa,oczy zaczynające czerwienieć,w miarę jak budził się we mnie
wampir.Biegłem i skakałem po tym lesie niczym jakiś dzikus,wystrojony w
ubranie,które podarowała mi Lexi,moja przyjaciółka z Nowego Orleanu: białą
jedwabną koszulę,teraz całą w strzępach.
Moja zwierzyna przyśpieszyła,ale ja nie zamierzałem pozwolić jej uciec.
Głód krwi doskwierał mi tak bardzo,że nie potrafiłem już dłużej się
powstrzymywać.Słodki ból ogarnął moją szczękę i kły się wysunęły.Kiedy
rozpoczęła się przemiana,zaczęła mi uderzać do twarzy gorąca krew.Zmysły
wyostrzały się,a mnie ogarniała moc,wysysająca ostatnie resztki mojej
wampirycznej siły.
Skoczyłem,poruszając się z prędkością niedostępną żadnemu
człowiekowi czy zwierzęciu.Instynktem właściwym wszystkim żyjącym istotom
tamto biedactwo wyczuło ściągającą je śmierć i zaczęło panikować,usiłując się
schować między drzewami.Serce biło jej dziko: ta-dam,ta-dam,ta-dam.
Jakaś niewielka pozostała we mnie cząstka człowieczeństwa mogła
żałować tego,co właśnie zamierzałem zrobić,ale wampir,którego w sobie
miałem,potrzebował krwi.
W ostatnim skoku chwyciłem ofiarę – dużą,łakomą wiewiórkę,która
oddaliła się od stadka,żeby znaleźć coś jeszcze do jedzenia.Czas zwolnił,kiedy ją
dopadłem,rozdarłem gardło i zatopiłem zęby w ciele.Kropla po kropli
wsączałem w siebie jej życie.
Jadałem już wiewiórki jako człowiek,co trochę zmniejszyło moje poczucie
winy.W domu,w Mystic Falls ,razem z bratem polowaliśmy na nie w leśnej
gęstwinie otaczającej nasz majątek.Chociaż przez większość roku stanowiły
kiepski posiłek,jesienią były tłuste i smakowały orzechami.Ale krew wiewiórcza
to nie żaden rarytas,wręcz ohyda.Pokarm,nic więcej – i ledwie mi wystarczał.
Zmusiłem się,żeby nadal pić.Ta krew mnie rozdrażniała,przypominała
oszałamiający płyn,który płynie w ludzkich żyłach.
Ale w chwili,kiedy Damon odebrał Callie życie,przysiągłem sobie,że nigdy
nie tknę człowieka.Nigdy nie zabiję kolejnej, ludzkiej istoty,nigdy się nią nie
pożywię ani jej nie pokocham.Sprowadzałem na nie wyłącznie ból i
śmierć,nawet jeśli tego nie chciałem.Tak właśnie wygląda życie wampira.Tak
właśnie wyglądało życie z tym odmienionym,żadnym zemsty Damonem.
Jakaś sowa zahuczała w gałęziach wiązu nad moją głową.Mały pręgowiec
skoczył mi gdzieś obok stopy.Opuściłem ramiona i położyłem biedną wiewiórkę
na ziemi.Tak mało krwi zostało w jej ciele,że rana nie krwawiła.Nogi zwierzęcia
już sztywniały w stężeniu pośmiertnym.Potem starłem z twarzy ślady krwi i
strzępy futerka i wszedłem w głąb parku,sam ze swoimi myślami,a wkoło mnie
szumiało miasto z niemal milionem mieszkańców.
Odkąd wyślizgnąłem się z pociągu dwa tygodnie temu,spałem w parku w
czymś,co tworzyło jaskinię.Zacząłem zaznaczać na kamiennej płycie każdy
mijający dzień,bo inaczej zlewały się ze sobą,puste i pozbawione znaczenia.
Obok jaskini był otoczony płotem teren,gdzie pracownicy budowlani
zgromadzili ,,przydatne” resztki – pozostałości po wiosce,którą zrównali z
ziemią,żeby stworzyć Central Park – i zebrali też rozmaite architektoniczne
elementy.Zamierzali je później zainstalować w parku – rzeźbione fontanny,
posągi bez postumentów,nadproża,kamienne stopnie,a nawet płyty nagrobne.
Odsunąłem nagą gałąź – listopadowe chłody pozbawiły liści niemal
wszystkie drzewa – i powąchałem powietrze.Zbierało się na deszcz.Wiedziałem
to,bo wychowywałem się na terenach plantacji,a na dodatek instynkt potwora
stale podrzucał mi tysiące różnych skrawków informacji o otaczającym świecie.
A potem wiatr zmienił kierunek i przyniósł kuszącą,duszącą woń rdzy.
Znów to samo.Bolesny,metaliczny posmak.
Zapach krwi.Ludzkiej krwi.
Wyszedłem na polankę,oddychając gwałtownie.Mocny odór żelaza był
wszędzie,wypełniał zagłębienie niemal niemacalną mgłą.Rozejrzałem się.
Tu jaskinia,gdzie spędzałem pełne męczarni nocne – rzucałem się we śnie
i przewracałem z boku na bok w oczekiwaniu na świt.Tuż przed nią stos ram i
drzwi skradzionych ze zburzonych domów o sprofanowanych grobów.Tam dalej
połyskujące bielą posągi i fontanny parkowe.
I wtedy to zobaczyłem.U podstawy posągu księcia z monarszego rodu
leżało ciało młodej kobiety.Jej biała balowa suknia powoli nasiąkała krwistą
czerwienią.
Rozdział 2
Poczułem,że żyły w mojej twarzy,aż trzeszczą od mocy.Kły wysunęły mi
się szybko i ostro,boleśnie rozdzierając dziąsła.Natychmiast znów stałem się
myśliwym: balansowałem na czubkach palców,z rozluźnionymi dłońmi,aby na
raz rozszarpać pazurami ofiarę.Kiedy zbliżyłem się się do niej,wszystkie moje
zmysły jeszcze się wyostrzyły – oczy rozszerzyły się,żeby wychwycić każdy
cień,nozdrza poruszały się,żeby zebrać wszystkie zapachy.Nawet skóra zaczęła
mnie mrowić,zdolna wyczuć każdą zmianę ruchów powietrza,temperatury, tych
drobnych drgnień,które wskazywały życie.Mimo przysięgi,mój organizm był
całkowicie gotowy rzucić się na to miękkie,umierające ciało i wychłeptać jego
esencję.
Dziewczyna była drobna,ale nie chorowita czy niedożywiona.Na oko
jakieś szesnaście lat.Kiedy walczył o oddech,jej pierś unosiła się gwałtownie.
Loki choć ciemne,w świetle księżyca połyskiwały złotem.Nosiła w nich
jedwabne wstążki i kwiaty,ale – tak jak włosy- rozsypały się w nieładzie i okalały
głowę niczym morska piana.
Pod suknią miała ciemnoczerwoną halkę usztywnioną białym, pienistym
bawełnianym tiulem. W miejscach,gdzie falbany porwały się,prześwitywał
szkarłatny jedwabny spód w kolorze krwi,która spływała po szyi na gorset.Jedna
z irchowych rękawiczek była biała,druga niema czarna od przesiąkającej ją krwi,
jakby dziewczyna próbowała uciskać ranę,zanim zemdlała.
Gęste,ciemne rzęsyzadrżały,kiedy oczy poruszyły się pod zamkniętymi
powiekami.Ta panna czepiała się życia i walczyła z całych sił,żeby zachować
przytomność i przerwać okrucieństwo,które ją spotkało.
Moje uszy z łatwością wychwytywały bicie jej serca.mimo całej siły woli
dziewczyny,spowalniało i mogłem doliczyć się sekund między jednym
uderzeniem a drugim.
Bum…
Bum…
Bum…
Resztę świata ogarnęła cisza.Byłem tam tylko ja,księżyc i umierająca
nastolatka.Jej oddech robił się coraz wolniejszy.Wyglądało na to,że za parę
krótkich chwil biedactwo umrze i to nie z mojej ręki.
Przesunąłem językiem po zębach.Zrobiłem,co mogłem.Upolowałem
wiewiórkę – wiewiórkę! – żeby zaspokoić apetyt.Robiłem,co tylko się dało,aby
oprzeć się pokusie swojej mrocznej strony,głodowi,który powoli niszczył mnie
od środka.Powstrzymywałem się od używania mocy.
Ale ten zapach…
Pikantny,metaliczny,słodki.Kręciło mi się od niego w głowie. To nie moja
wina,że ona została zaatakowana.To nie przeze mnie wokół jej nieruchomego
ciała zbierała się kałuża krwi.Jeden mały łyczek nie wyrządzi krzywdy…ja nie
wyrządze jej krzywdy,większej niż ktoś,kto już to zrobił…
Zadrżałem,słodki ból przeleciał mi po kręgosłupie w górę i w dół.Moje
mięśnie napinały się i rozluźniały we własnym rytmie.Podszedłem o krok bliżej,
tak blisko,że wystarczyło wyciągnąć dłoń,żeby dotknąć tej czerwonej substancji.
Ludzka krew nie tylko,by mnie pożywiła,zdziałałby o wiele więcej.
Napełniłaby mnie ciepłem i mocą.Nic nie miało takiego smaku jak ludzka
krew,nic nie dawało takiego poczucia.Jeden łyk,a znów stałbym się wampirem
jak w Nowym Orleanie: niezwyciężonym,szybkim niczym błyskawica,silnym.
Mógłbym zmuszać ludz,żeby robili to,co chcę,pić krew aż zapomniałbym o winie
i pogodził się ze swoją mroczną naturą.Znów byłbym prawdziwym wampirem.
W tym momencie zapomniałem,dlaczego znalazłem się w Nowym Jorku,
9
co zdarzyło się w Nowum Orleanie,dlaczego wyjechałem z Mystic Falls.Callie,
Katherine,Damon… Wszystko przepadało,a ja bezmyślnie ciągnąłem do źródła
swojej agonii i ekstazy.
Ukląkłem w trawie.Moje spękane wargi odsłoniły dziąsła,już nie
zakrywały kłów.
Jedno liźnięcie.Jedna kropla.Jedno posmakowanie.Tak bardzo tego
potrzebowałem.Poza tym,teoretycznie rzecz biorąc,nie ja bym ją zabił.
Teoretycznie,umarłaby przez kogoś innego.
Wąskie strumyki krwi wiły się,spływając po piersi,pulsowały w rytm
serca. Nachyliłem się,wysunąłem język…Jej powieka lekko zadrżała,gęste rzęsy
rozsunęły się i ukazały czyste,zielone oczy koloru koniczyny i trawy.
Takie same oczy miała Callie.
W moim ostatnim o niej wspomnieniu leżała na ziemi i konała w
podobnie bezradnej pozie.Umarła od rany zadanej w plecy nożem. Damon nie
miał nawet tyle przyzwoitości,żeby pozwolić jej się bronić.Dźgnął ją nożem,
kiedy nie zwracała na nic wokół uwagi,kiedy mówiła mi, jak bardzo mnie kocha.
A potem zanim zdążyłem napoić ją własną krwią i uratować,brat odepchnął
mnie na bok,wypił ją do końca i zostawił jej suche jak łupina,martwe ciało. Mnie
też usiłował zabić.Gdyby nie Lexi,udałoby mu się.
Z pełnym bólu okrzykiem odsunąłem dłonie od dziewczyny i uderzyłem
pięściami w ziemię.Zmusiłem żądzę krwi,widoczną w moich oczach i na
policzkach,żeby się wycofała i skuliła w tym mrocznym zakątku,z którego przed
chwilą wypłynęła.
Potrwało to jeszcze trochę,zanim się opanowałem. Potem rozchyliłem
stanik sukni,żeby obejrzeć ranę.Ktoś pchnął dziewczynę nożem albo jakimś
innym cienkim ostrzem.Uderzył z niemal idealną precyzją w środek piersi,
między żebrami,ale nie przekłuł serca.Zupełnie jakby chciał,żeby cierpiała,
wykrwawiła się powoli,zamiast umrzeć natychmiast.
Napastnik nie zostawił narzędzia obok ciała,więc przystawiłem zęby do
swojego nadgarstka i rozszarpałem skórę.Ból pomógł mi się skoncentrować:
dobry,czysty ból w porównaniu z tym,jaki czułem,kiedy wysuwały mi się kły.
Z niesamowitym wysiłkiem podsunąłem nadgarstek do jej ust i
zacisnąłem dłoń w pięść.Miałem tak mało krwi do oddania – to mogłoby mnie
zabić.Zresztą nawet nie wiedziałem,czy to się uda teraz,kiedy żywiłem się
wyłącznie zwierzętami.
Ta-dam.
Cisza.
Ta-dam.
Cisza.
Jej serce wciąż zwalniało.
- No dalej – prosiłem,zaciskając zęby z bólu. – Dalej.
Pierwszych kilka kropli spadło na jej wargi.Skrzywiła się,lekko drgnęła.
Wargi rozchyliły się spragnione.
Zbierając wszystkie siły,ścisnąłem nadgarstek i wytoczyłem krew z żyły
prosto w jej usta.Kiedy wreszcie spłynęła na język,dziewczyna omal się nie
zakrztusiła.
- Pij – rozkazałem. – To pomoże.Pij.
Obróciła głowę.
- Nie… - wymamrotała.
Nie zwracałem uwagi na jej słabe protesty.Znów podsunąłem dłoń do jej
ust i zmusiłem ją,żeby napiła się krwi.
Jęknęła,wciąż usiłując nie przełykać.Owionął nas wiatr,zaszeleścił
spódnicami sukni.Jakaś dżdżownica zakopała się głębiej w miekką,wilgotną
ziemię,żeby uciec przed chłodnym powietrzem nocy.
A dziewczyna przestała się opierać.
Przywarła do rany na moim nadgarstku,delikatny język zaczął szukać
źródła krwi.Zaczęła ssać.
Ta-dam.
Tadam.
Tadam,tadam,tadam.
Dłoń,ta w rękawiczce przesiąkniętej krwią,uniosła się słabo i złapała mnie
za ramię.Panna usiłowała mocniej przycisnąć mój nagarstek do twarzy.Chciała
jeszcze.Aż dobrze rozumiałem jej pragnienie,ale nie miałem już więcej do
zaoferowania.
- Wystarczy – powiedziałem,sam bliski omdlenia.Łagodnie odsunąłem
rękę,mimo płaczliwych jęków protestu.Jej serce biło teraz regularniej. – Jak się
nazywasz? Gdzie mieszkasz? – spytałem.
Pisnęła i przylgnęła do mnie.
- Otwórz oczy – nakazałem.
Posłuchała,znów ukazując mi te zielone jak u Callie tęczówki.
- Mów,gdzie mieszkasz – rzuciłem rozkazująco,a cały świat zawirował
wkoło mnie,bo zużyłem na to ostatnie resztki mocy.
- Przy Piątej Alei – wymamrotała sennie.
Próbowałem opanować niecierpliwość.
- Gdzie przy Piątej Alei?
- Siedemdziesiąta Trzecia ulica…Siedemdziesiąta Trzecia ulica numer
jeden… - szepnęła.
Wziąłem ją na ręce,ten perfumowany kłębek jedwabiu,tiulu i koronek,
który krył ciepłe,ludzkie ciało.Jej loki musnęły mi twarz,załaskotały w policzek i
szyję.Oczy nadal zamykała i leżała w moich ramionach bezwładnie.Krew jej albo
moja,skapywała na ziemię.
Zacisnąłem zęby i ruszyłem pędem.
Rozdział 3
Kiedy tylko wybiegłem z parku,zza rogu ulicy wypadła dorożka,a za nią
konny policjant.Cofnąłem się w cień,na mgnienie oka przytłoczony zgiełkiem.
A mnie wydawało się,że Nowy Orlean jest duży – zresztą,w porównaniu z
Mystic Falls,był.Budynki,biura i łodzie,tłoczyły się na niedużej przestrzeni
wzdłuż rzeki Missisipi.To jednak nic,jeśli wziąć pod uwagę Manhattan.Tu
alabastrowe budowle pięły się wysoko w niebo,a ludzie z Włoch,Irlandii, Rosji,
Niemiec – a nawet Chin i Japonii – chodzili po ulicach i sprzedawali swoje
towary.
Nowy Jork nawet nocą tętnił życiem.Piątą Aleję oświetlał rząd radośnie
syczących latarni gazowych,które rzucały ciepły,głęboki blask na brukowaną
ulicę.Jakaś roześmiana para szła,nachylając się ku sobie.Mocno owijała się
płaszczami w porywistym wietrze.Gazeciarz wykrzykiwał nagłówki o pożarach w
farbykach o korupcji w ratuszu.Serca biły gorączkową kakofonią,szybkie i
ogłuszające.Zapach perfum,odór śmierci,a także ten prosty aromat
czystej,umytej mydłem skóry osnuwał ulice niczym wrzecionowate pnącza
kudzu w moich rodzinnych stronach.
Kiedy się już nieco uspokoiłem,przeskoczyłem w najbliższy cień poza
kręgiem światła latarni gazowej.Dziewczyna ciążyła mi w ramionach.W
drzwiach hotelu przy następnej przecznicy stał odźwierny.Kiedy tylko rozłożył
przed nosem gazetę,minąłem go tak szybko,jak tylko mogłem ze swoim
ładunkiem.Oczywiście,gdybym dysponował pełnią mocy,gdybym przez cały czas
żywił się ludzką krwią,bez najmniejszego problemu zmusiłbym odźwiernego,
żeby natychmiast zapomniał,co widział.Co więcej,mógłbym pobiec wprost na
Siedemdziesiątą Trzecią – ludzkim oczom wydałbym się zaledwie niewyraźną
plamą.
Przy Sześćdziesiątej Ósmej skryłem się za wilgotnym krzakiem,bo jakiś
pijak potknął się i omal nie wpadł prosto na nas.Wśród gałęzi nic nie odwracało
mojej uwagi od słodkiego zapachu krwi dziewczyny.Próbowałem nie wciągać
powietrza w płuca.Przeklinałem pragnienie,które sprawiało,że marzyłem,aby
rozedrzeć jej gardło.Kiedy minął nas pijak,rzuciłem się na północ,w stronę
Sześćdziesiątej Dziewiątej.Modliłem się,żeby nikt mnie nie zauważył,nie
zatrzymał i nie zaczął wypytywać o nieprzytomną osobę w moich ramionach.W
tym całym pośpiechu kopnąłem kamień – potoczył się po bruku ze stukotem
głośniejszym niż wystrzały karabinowe.
Pijak się obejrzał.
- Co tam? – wybełkotał.
Przywarłem do ściany posiadłości z piaskowca i w milczeniu błagałem,
żeby poszedł w swoją stronę.Mężczyzna zawahał się,rozejrzał nieprzytomnymi
oczami,a potem osunął się na chodnik i zaczął głośno chrapać.
Dziewczyna znów jęknęła i poruszyła się.Niebawem mogła się ocknąć i
zdać sobie sprawę – bez wątpienia,z przeraźliwym wrzaskiem – że jakiś
nieznajomy niesie ją na rękach.
Zbierając siły,policzyłem do dziesięciu.A pote,,jakby goniły mnie demony
piekieł,rzuciłem się nierównym biegiem.Nie dbałem już nawet o to,żeby
delikatnie nieść swoją podopieczną.Sześćdziesiąta Dziewiąta,Siedemdziesiąta…
Jakaś kropelka krwi dziewczyny splamiła mi policzek.Za mną rozległy się czyjeś
kroki.W oddali zarżał koń.
Wkrótce znaleźliśmy się przy Siedemdziesiątej Drugiej.Jeszcze jedna
przecznica i dotrzemy do celu.Zostawię ją pod drzwiami,potem wrócę pędem
do…
Na widok numeru pierwszego przy Siedemdziesiątej Trzeciej stanąłem jak
wryty.
Mój rodzinny dom był wielki; ojciec zbudował go dzięki pieniądzom,które
zarobił po przyjeździe do tego kraju z Włoch.Posiadłość Veritas miała trzy
kondygnacje.Szeroka,słoneczna weranda ciągnęła się wokół całej budowli.
Wąskie kolumienki sięgały do drugiego piętra.Ojciec wyposażył budynek we
wszystkie luksusy dostępne w czasie północnej blokady.Ale ten dom – pałac
raczej – był wprost olbrzymi.Wzniesiony z piaskowca w kolorze kości słoniowej
zajmował prawie całą przecznicę.Liczne okna spoglądały z każdego piętra
niczym uważne oczy.Balkony z balustradami z kutego żelaza – trochę podobne
do galerii okalających dom Callie w Nowym Orleanie – zdobiły każde piętro,a do
ich metalowych zawijasów przywarło bezlistne teraz dzikie wino.
Spiczaste,europejskie szczyty pyszniły się rzeźbionymi gargulcami.
Co za ironia,że domu,do którego miałem się zbliżyć,strzegły gargulce.
Podszedłem do wielkich rzeźbionych drzwi z ciemnego drewna.Łagodnie
opuściłem dziewczynę na stopień przed nimi,uniosłem mosiężną kołatkę i
trzykrotnie zastukałem.Miałem już zawrócić na pięcie i biec do parku,ale
masywne drzwi otworzyły się z impetem,jakby nie były cięższe od ogrodowej
furtki.Za nimi prężył się służący – wysoki i chudy jak patyk,w prostej,czarnej
liberii.Przez chwilę patrzyliśmy jeden na drugiego,a potem kamerdyner spojrzał
na dziewczynę na progu.
- Proszę pana! – zawołał zadziwiająco spokojnie do kogoś z tyłu. – To
panna Sutherland…
Rozległy się jakieś okrzyki szurania.Niemal natychmiast w drzwiach
stanęło zdecydowanie za dużo ludzi,wszyscy z zatroskanymi minami.
- Znalazłem ją w parku… - zacząłem.
Nie zdążyłem powiedzieć nic więcej.
Halki i spódnice z ciężkiego jedwabiu zaszeleściły,a chyba z sześcioro
krzyczących kobiet i mężczyzn wybiegło przed dom i otoczyło panienkę niczym
stadko spanikowanych gęsi.Gęsty zapach ludzkiej krwi natychmiast uderzył mi
do głowy.Jakaś bogato odziana starsza kobieta – matka,jak założyłem –
natychmiast położyła dłoń na szyi dziewczyny,żeby wyczuć puls.
- Henry! Wnieś Bridget do środka! – poleciła.
Kamerdyner delikatnie wziął dziewczynę na ręce.Nawet się nie
skrzywił,gdy krew zaczęła plamić jego kremową kamizelkę.Za nimi ruszyła
gospodyni,która gestem dłoni zaczęła rozpędzać służące do ich zadań.
- Winfield,wyślij chłopaka po doktora! Niech Greta przygotuje ciepłą
kąpiel.Każ kucharce przygotować bulion i napar z ziół na alkoholu! Natychmiast
zdejmijcie gorset sukni i poluzujcie sznurówki.Sarah,idź do kufra i potnij trochę
starej bielizny na bandaże.Lydio,poślij po Margaret.
Cały tłumek – jedna osoba po drugiej – znów zniknął w domu wyjątkiem
chłopca w pumpach i czapce na głowie.Ten pobiegł gdzieś ulicą i przepadł w
mroku z głośnym stukotem butów o bruk.Wyglądało to zupełnie tak,jakby dom
na moment ożywił ulicę ruchem i obecnością rodziny,a potem znowu wessał
swoich mieszkańców w obręb ciepła i bezpieczeństwa.
Nawet gdybym chciał,nie mógłbym podążyć za nimi.Ludzie sami muszą
zaprosić do środka swoje przeznaczenie – czy są go świadomi,czy nie.Bez
zaproszenia nam,wampirom,nie wolno wejść do żadnego domu,wygnani z
ciepłych domowych ognisk i przyjaznego otoczenia,jakie obiecują ludzkie
siedliska,pozostawieniu w mroku nocy,skąd możemy tylko patrzeć.
Odwróciłem się,żeby odejść,bo już i tak stałem tam dłużej niż
zamierzałem.
- Zaczekaj,młodzieńcze.
Głos był tak stanowczy,głęboki i donośny,że zawróciłem na pięcie jak
przyzwany jakąś mocą.
W drzwiach stał człowiek – pewnie pan tego domu i ojciec dziewczyny.
Pogodny grubas z tego typu tuszą,która sprawia,że mężczyzna przechyla się w
tył na piętach.Miał na sobie drogie ubranie uszyte z wełny i tweedu,dobrze
skrojone,w dyskretne wzory.Całą jego postawę podsumowałbym: ,,swoboda” :
od rudych bokobrodów i błyszczących czarnych oczu po lekki uśmiech,unoszący
lewy kącik jego ust.Wyglądało na to,że ciężką pracą zasłużył sobie na większość
swojego bogactwa.Dłonie pełne odcisków i zaczerwieniony kark zdradzały,że
swojego majątki nie odziedziczył.
Przez głowę przemknęła mi szybka myśl: jakże łatwo byłoby wywabić go
tu na zewnątrz.Jeszcze jeden krok…To korpulentne ciało dostarczyłoby mi dość
krwi,żeby zaspokoić głód na wiele dni.Czułem ,że cała szczęka boli mnie od
pragnienia,które spowodowało,że wysuwały się kły, i mogła sprowadzić na tego
człowieka śmierć.
Ale mimo wielu pokus,jakie postawił przede mną ten wieczór,poprzednie
życie zostawiłem za sobą.
- Chciałem już odejść,proszę pana.Cieszę się,że pańska córka jest
bezpieczna. – Cofnąłem się o krok w stronę cienia.
Mężczyzna położył mięsistą rękę na moim ramieniu.Jego oczy zwęziły się
i chociaż zdołałbym go zabić w ułamku sekundy,zdziwił mnie nagły,nerwowy
ucisk w żołądku.
- Jak się nazywasz,synu?
- Stefano – odparłem. – Stefano Salvatore.
Od razu zrozumiałem,jaką głupotę palnąłem,że podałem mu prawdziwe
nazwisko,biorąc pod uwagę zamieszanie,jakiego narobiłem w Nowym Orleanie i
w Mystic Falls.
- Stefano – powtórzył.Obejrzał mnie od stóp do głów. - Nie zamierzasz
żądać nagrody?
Obciągnąłem mankiety koszuli.Wstydziłem się swojego niechlujnego
wyglądu.Moje czarne spodnie,z pamiętnikiem wetkniętym w tylną kieszeń, były
postrzępione.Koszula z nich wychodziła i fałdowała się przy szelkach.Nie
miałem kapelusza,krawata,nawet kamizelki a przede wszystkim byłem brudny i
trochę śmierdziałem po takim czasie spędzonym pod gołym niebem.
- Nie,proszę pana.Cieszę się tylko,że mogłem pomóc – mruknąłem.
Milczał,jakby miał kłopot ze zrozumieniem moich słów.Zastanawiałem
się,czy szok na widok zakrwawionej,rannej córki nie wprawił go w jakieś
otępienie.Ale potem mężczyzna pokręcił głową.
- Nonsens! – złapał mnie za prawą rękę. – Dałbym wszystko za
bezpieczeństwo swojej najmłodszej.Proszę wejść.Nalegam! Wypalimy cygaro i
wzniosę toast na pana cześć za uratowanie mojej malutkiej.
Wciągnął mnie do domu jak upartego psa na smyczy.Zacząłem
protestować,ale od razu zamilkłem,gdy znalazłem się w wielkim holu,
wyłożonym ciemną boazerią z wiśniowego drewna.Okna z witrażowymi
szybami,które miały oświetlać wejście za dnia,nawet wieczorem mieniły się
niczym wielobarwne klejnoty w świetle lamp gazowych.Wielkie,dostojne
schody prowadziły na piętro,a balustrady wyglądały jak wyrzeźbione z
pojedynczych drewnianych pni.W swoim ludzkim życiu chciałem kiedyś
studiować architekturę i chętnie przyglądałbym się temu wnętrzu całymi
godzinami.
Ale zanim zdążyłem w pełni docenić urok wejściowego holu, gospodarz
zagonił mnie do przytulnego saloniku.Uwagę przyciągał buzujący w kominku
pomarańczowy ogień.Fotele o wysokich oparciach,wyłożone jedwabnymi
poduszkami,stały to tu,to tam,a ściany pokoju pokrywała ciemnozielona tapeta.
Za kanapą dyskretnie zajmował miejsce stół bilardowy,a pomiędzy dużymi
oknami stały szafki pełne opasłych tomów,globusów i rozmaitych ciekawych
rzeczy.Mój ojciec,zbieracz książek i pięknych przedmiotów,zachwyciłby się tym
wnętrzem.Serce ścisnęło mi się , kiedy znów sobie uświadomiłem,że życiowym
doświadczeniem już zdążyłem prześcignąć ojca.
- Cygaro? – Pan domu podsunął mi pudełko.
- Nie,dziękuję – odparłem.Cygara były najlepszej jakości,zrobione z
tytoniu uprawianego w moim rodzinnym stanie.Kiedyś z największą
przyjemnością skorzystałbym z propozycji,ale teraz,kiedy choćby chrobot
ptasiego dzioba o pień drzewa drażnił moje wyczulone zmysły,sama myśl o
wdychaniu kłębów czarnego dymu zdawała mi się nie do zniesienia.
- Hm.Nie raczymy się cygarami. – Z powątpiewaniem zmarszczył czoło. –
Ale nie odmówisz szklaneczki,mam nadzieję?
- Nie,proszę pana.Bardzo chętnie się napiję. – przechadzałem się po
pokoju,a odpowiednie słowa same padały z moich ust.
- To mi się podoba. – nalał alkohol w kolorze moreli z kryształowej
karafki. – A więc,znalazłeś moją córkę w parku… - podał mi brandy.
Nie mogłem się powstrzymać,żeby nie podnieść połyskującej szklaneczki
do światła.Byłaby piękna,nawet gdybym nie odbierał jej zmysłami wampira.
Rzucała pojedyncze błyski koloru niczym opalizująca ważka.
Skinąłem głową mężczyźnie i pociągnąłem mały łyk,a potem usiadłem we
wskazanym mi skórzanym fotelu.Ciepły,słodki alkohol rozlał mi się po języku.
Sprawił,że jednocześnie poczułem się komfortowo i dziwnie nieswojo.W ciągu
zaledwie jednego wieczoru przeniosłem się z parku do posiadłości bardzo
zamożnego dżentelmena,gdzie popijałem znakomity trunek.A choc ogarniała
mnie chęć,żeby z powrotem uciec w mrok,samotność,która owładnęła całym
moim życiem,poruszyła błagalne tony,żebym został.W paru przyległych
pokojach wyczuwałem obecność przynajmniej dwunastu osób: służby i
członków rodziny.Ich zapach uderzał mi do głowy.Nie wychwyciłby go nikt poza
mną i dwoma psami,które – jak widziałem – kręciły się po kuchni.
Mój dobroczyńca popatrzył na mnie dziwnie,więc spróbowałem się
skupić.
- Tak,proszę pana.Znalazłem ją na polance obok pozostałości starej
Seneca Village.
- Co robiłeś w parku tak późno wieczorem? – utkwił we mnie oczy.
- Spacerowałem – odparłem spokojnie.
Przygotowałem się na to,co za chwilę nastąpi,na serię niewygodnych
pytań,które pomogłoby ocenić moją życiową sytuację, chociaż podarte ubranie
z pewnością dawało pewne wskazówki.Na jego miejscu wcisnąłbym takiemu
gościowi jak ja parę dolarów do ręki i wystawiłbym za drzwi.W Nowym Jorku
przecież roiło się od niebezpieczeństw,a chociaż ten zacny człowiek nawet
sobie tego nie wyobrażał,byłem najgorszym z nich.
Ale jego następne słowa zaskoczyły mnie.
- Nie dopisuje Ci ostatnio szczęście,synu? – odezwał się,a jego mina
złagodniała. – Co,ojciec wyrzucił Cię z domu? Jakiś skandal? Pojedynek?
Przyłapano Cię nie po tej stronie na wojnie?
Ze zdumienia otworzyłem usta.Skąd wie,że nie jestem zwykłym
włóczęgą?
Zupełnie jakby odgadł moje myśli.
- Twoje buty,synu,wyraźnie wskazują,że jesteś dżentelmenem,niezależnie
od obecnych,ehem ,okoliczności. – Przyjrzał się moim stopom.Sam też
zerknąłem na buty,zdarte i brudne,bo od pobytu w Luizjanie ich nie czyściłem. –
Włoski krój,a skóra znakomita – ciągnął. – Znam się na skórze. – Klepnął dłonią
własny but,wykonany chyba ze skóry krokodyla. – Od tego zaczynałem.
Nazywam się Winfield T. Sutherland i jestem właścicielem Sutherland’s
Mercantile.Niektórzy z moich sąsiadów dorobili się majątków na nafcie albo
kolei żelaznej,ale ja doszedłem do fortuny uczciwe.Sprzedaję ludziom,to czego
potrzebują.
Drzwi do gabinetu otwarły się i do pokoju weszła młoda kobieta.
Widziałem ją wcześniej na dole.Opanowana i pełna wdzięku,poruszała się
dostojnie,ale też energicznie.Prosty czepek – prawie jak u służącej- podkreślał
delikatne rysy twarzy.Wyglądała jak nieco bardziej wyrafinowana wersja panny,
którą znalazłem w parku.Jej włosy miały złoty,lecz nieco subtelniejszy połysk i
opadały na ramiona naturalnymi,miękkimi lokami.Rzęsy tak samo gęste,ale
dłuższe, ocieniały błękitne oczy z ledwie dostrzegalnym odcieniem szarości.
Kości policzkowe odrobinę wydatniejsze,mina łagodniejsza.
Ludzki zachwyt urodą dziewczyny walczył we mnie z wampirzą , chłodną
oceną jej ciała : zdrowe i młode.
- Lekarz właśnie przyjechał,ale mama uważa,że Bridget nic nie będzie –
powiedziała spokojnie. – Rana nie jest tak głęboka,jak się w pierwszej chwili
wydawało, i wygląda jakby już się zasklepiała.Wszyscy mówią,że to cud.
Poruszyłem się w fotelu,wiedząc,że sam niechcący ten ,,cud” sprawiłem.
- To Lydia – przedstawił córkę,Winfield. – Najbardziej królewska spośród
moich trzech Gracji.W parku znalazłeś Bridget.Jest nieco…ech…porywcza.
- Uciekła z balu zupełnie sama – zwróciła się do ojca Lydia z wymuszonym
uśmiechem. – Myślę,że powinieneś poszukać nieco mocniejszego słowa niż
,,porywcza” ,papo.
Z miejsca polubiłem Lydię.Nie było w niej tej radości życia jaką
promieniowała Callie,ale zachwycała inteligencją i poczuciem humoru.
Spodobał mi się nawet jej ojciec,choć napuszony i skłonny do przechwałek. W
pewien sposób przypominali mi mój dom,własną rodzinę, z czasów , kiedy
jeszcze je miałem.
- Oddałeś nam wielką przysługę,Stefano – powiedział Winfield. – I wybacz
mi,jeśli wyrywam się z tym nie w porę,ale podejrzewam , że nie masz
porządnego domu,do którego mógłbyś wrócić.Zostań więc tu na noc,co? Jest za
późno,żeby gdziekolwiek iść,a na pewno padasz ze zmęczenia.
Uniosłem obie dłonie.
- Ależ nie mógłbym.
- Musi pan – wtrąciła się Lydia.
- Ja… - Powiedz nie,nakazałem sobie w myślach.Przed oczyma wykwitło
mi wspomnienie zielonych oczu Callie i przypomniała mi się przysięga,że będę
żył z dala od ludzi.Ale wygody tej pięknej posiadłości tak bardzo przypominały
mi ludzkie życie,które zostawiłem za sobą w Mystic Falls,że nie potrafiłem
zrobić tego,co doskonale wiedziałem,należało zrobić.
- Nalegam,chłopcze. – Winfield położył mi na ramieniu mięsistą dłoń i
niemal siłą wyprowadził z pokoju. – Przynajmniej tyle możemy Ci zaoferować w
ramach podziękowania.Porządny sen nocą i pożywne śniadanie.
- Bardzo pan uprzejmy,ale…
- Proszę… - Lydia lekko się uśmiechnęła. – Jesteśmy panu tak bardzo
wdzięczni.
- Naprawdę powinienem…
- Znakomicie! – Klasnął w dłonie Winfield. – Zatem ustalone. Damy też do
wyczyszczenia i odprasowania Twoje rzeczy.
Niczym koń przeprowadzany przez serię zabiegów pielęgnacyjnych przed
wyścigiem, zostałem przez służącą Sutherlandów pokierowany parę pięter
wyżej,do tylnego skrzydła,które wyglądało na zwróconą na wschód bocznej alei.
Przywykłem spać w skalnym zagłębieniu obok skradzionych nagrobków, a teraz
oferowano mi wielkie podwójne łoże z baldachimem i pościelą z pieprza w
pokoju, gdzie huczał na kominku ogień,w domu ludzi,którzy szybko i radośnie
zaakceptowali mnie jako jednego ze swoich.
Wampir we mnie nadal był głodny i podenerwowany. Ale nie
przeszkodziło to ludzkiej części mojej natury napawać się tym,co dostałem.
Rozdział 4
4 listopada,1864
Mam wrażenie,jakby to było już dawno temu,chociaż w rzeczywistości
niewiele czasu upłynęło,odkąd się przeobraziłem,odkąd zabił mnie własny
ojciec.Przecież zaledwie miesiąc temu Damon i ja usiłowaliśmy ocalić Katherine,
a jej krew ocaliła nam życie.Ledwie miesiąc temu byłem żywym człowiekiem o
ciepłej krwi.Pożywiałem się mięsem i warzywami,serem i winem… i sypiałem w
puchowej pościeli na czystych,lnianych prześcieradłach.
Tak,wydaje się,że to całe wieki temu, i w pewnym sensie tak chyba jest.
Ale równie szybko jak odmieniło się moje szczęście po pobycie w Nowym
Orleanie – co zmusiło mnie,żebym żył jak włóczęga i mieszkał w małej jaskini w
parku – znalazłem się tutaj,przy porządnym biurku u okna z szybami
oprawionymi w ołów,a pod stopniami mam gruby dywan.Jak szybko z
powrotem nabieram ludzkich nawyków!
Suthelandowie to miła rodzina.Patrzę na porywczą Bridget i jej cierpiącą
w milczeniu starszą siostrę jak na lustrzane odbicie Damona i samego siebie.
Nigdy nie rozumiałem,jak nieszkodliwe były kłótnie Damona i mojego ojca na
temat koni i dziewcząt.Zawsze potwornie bałem się,że jeden z nich powie lub
zrobi coś,co na zawsze zniszczy te pozory rodzinności,które nam pozostawały.
A teraz,kiedy mój ojciec nie żyje,a brat i ja jesteśmy…tym,kim
jesteśmy,widzę jak dużo poważniejsze mogą być problemy i że moje
dotychczasowe życie było naprawdę proste i łatwe.
Nie powinienem w ogóle tu zostawać,nawet na dzisiejszą noc.
Powinienem wyślizgnąć się stąd przez okno i uciec do miejsca mojego
wygnania.Otaczanie się tą ciepłą,pełną życia atmosferą rodziny
Sutherlandów,choćby i na bardzo krótko,jest niebezpieczne i złudne. Sprawia,że
czuję się niemal tak,jakbym mógł znów należeć do świata ludzi.Oni nie zdają
sobie sprawy,że zaprosili do własnego grona drapieżnika.Wystarczyłoby
przecież,żebym raz nad sobą stracił kontrolę,wymknął się teraz z pokoju i
pożywił jednym z nich,a ich życie stanie się tragedią – tak samo jak w tragedię
zamieniło się moje z chwilą,kiedy w naszych progach pojawiła się Katherine.
Rodzina zawsze była dla mnie najważniejsza i skłamałbym,gdybym nie
przyznał się,że wspaniale jest być wśród ludzi,którzy wzajemnie kochają, nawet
jeśli tylko na jedną,skradzioną noc…
Po raz pierwszy od wyjazdu z Nowego Orleanu wstałem razem ze
słońcem.Zamierzałem ukradkiem wyjść z tego domu i zniknąć w porannych
mgłach,zanim ktoś przyjdzie mnie obudzić.Trudno jednak było porzucić świeżą,
lnianą pościel,miękki materac,te półki z książkami i malowany sufit pokoju.
Kiedy już naoglądałem się fresków z uskrzydlonymi cherubinami nad
moją głową,odsunąłem puszystą kołdrę i zmusiłem się,żeby wstać z łóżka. Pod
bladą skórą prężył się każdy mięsień, pełen siły i mocy,nadal jednak wystawały
mi wszystkie żebra.Sutherlandowie zabrali moje ubrania do prania,ale nie
dostałem nocnej koszuli.Cieszyłem się dotykiem porannego słońca na skórze;
jego ciepło walczyło z chłodem w pokoju.Nigdy nie wybaczę Katherine,że
przemieniła mnie w potwora,ale przynajmniej dzięki jej za to,że dała mi
pierścionek z lapis-lazuli – chronił mnie przed promieniami słońca,w
przeciwnym razie by mnie zabiły.
Przez leciutko uchylone okna wpadał powiew chłodnego powietrza i
poruszał cienkimi zasłonami.Chociaż już niewrażliwy na temperaturę,
zatrzasnąłem okiennice.Z pewnym namysłem domknąłem zasuwkę.
Przysiągłbym,że wieczorem wszystkie okna dokładnie zamknąłem. Zanim
jednak zdążyłem głębiej się nad tym zastanowić,w pobliżu rozległ się
charakterystyczny odgłos bijącego serca.Ktoś zapukał cicho i drzwi pokoju się
uchyliły.Lydia wsunęła głowę do środka i natychmiast się zarumieniła.
Odwróciła wzrok – stałem niemal całkiem nago.
- Ojciec obawiał się,że spróbujesz odejść bez pożegnania. Wysłał mnie,
żebym dopilnowała,że nie oczarujesz jakiejś pokojówki,żeby Ci w tym pomogła.
- Raczej w tym stanie nigdzie się nie ruszę. – Zasłoniłem tors ramionami.
– Potrzebowałbym chociaż spodni.
- Henry niedługo Ci tu przyniesie,świeżo odprasowane – odparła ze
wzrokiem nadal wbitym w podłogę. – W holu,tuż po prawej jest łazienka.
Proszę,możesz się tam swobodnie odświeżyć,a potem zejdź do nas na
śniadanie.
Przytaknąłem.Czułem,że nie mam wyjścia.
- Aha,Stefano…- Na chwilę uniosła głowę i spojrzała mi prosto w oczy. –
Mam też szczerą nadzieję,że uda Ci się znaleźć jakąś koszulę. – A potem
uśmiechnęła się i zamknęła za sobą drzwi.
Na dole,przy śniadaniu,czekał na mnie cały klan Sutherlandów – nawet
Bridget.Ożywiona wcinała tost z takim apetytem,jakby od dwóch tygodni nic
nie miała w ustach.Pomijając nieznaczną bladość cery,nie sposób było się
domyślić,że zaledwie wczorajszej nocy o mały włos nie umarła.
Kiedy wszedłem,wszyscy obrócili się i wstrzymali oddech.Najwyraźniej
prezentowałem się inaczej niż bohater wczorajszego wieczoru.W świeżo
wypastowanych włoskich butach,schludnych spodniach,nowej czystej koszuli i
pożyczonym surducie,który Winfield podesłał mi na górę,wyglądałem w każdym
calu na dżentelmena.Umyłem też twarz i zaczesałem włosy do tyłu.
- Kucharka zrobiła mamałygę,jeśli masz ochotę. – Pani Sutherland
wskazała na salaterkę grudkowatej,białej mazi. – My za nią nie przepadamy, ale
pomyśleliśmy,że nasz gość z Południa ją doceni.
- Dziękuję pani. – zająłem wolne krzesło obok Bridget.
Przyjrzałem się wielkiemu,drewnianemu,suto zastawionemu stołowi. Po
śmierci mojej matki Damon ojciec i ja jadaliśmy w swobodnej atmosferze z
mężczyznami zatrudnianymi na plantacji.Śniadanie było często prostym
posiłkiem dla pracujących ludzi: mamałyga i biskwity,chleb i syrop
kukurydziany , plastry bekonu. To,co stało na stole w rezydencji Winfielda,
zawstydziłoby najlepsze restauracje Wirginii.Angielskie tosty w delikatnych
stojakach z drucików,dżemy w pięciu smakach,dwa rodzaje bekonu,placuszki
kukurydziane,syrop,nawet świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy. Delikatne
talerze miały niebieski,holenderski wzór,a na stole leżało więcej srebra,niż
widywałem przy nakryciach do uroczystego obiadu.
Żałowałem,że nie mam już ludzkiego apetytu.Stłumiłem ogień w żyłach,
złaknionych krwi i udałem,że zabieram się do jedzenia.
- Serdecznie dziękuję – powiedziałem.
- A więc to jest wybawca mojej małej siostrzyczki – odezwała się jedyna w
jadalni kobieta,której jeszcze nie znałem.
- Pozwól,że Ci przedstawię swoją najstarszą córkę – wtrącił Winfield. – To
Margaret.Pierwsza mężatka.I mamy nadzieję,matka pierwszych wnucząt.
- Papo! – skarciła go Margaret,a potem znów skupiła się na mnie. – Miło
mi Cię poznać. – podczas gdy Bridget była pełna życia i młodzieńczo pulchna,a
Lydia elegancka i wyrafinowana,Margaret miała w sobie jakiś praktyczny i
dociekliwy zdrowy rozsądek.Prostolinijność odbijała się w jej pytających
niebieskich oczach.Twarz okalały ciemne pasma raczej prostych włosów.
- Właśnie rozmawialiśmy o tym,co sprawiło,że mała tak nierozsądnie
zachowała się wczoraj. – Winfield znów sprowadził rozmowę na temat
poprzedniej nocy.
- Nie wiem,dlaczego uciekłam. – Bridget wydęła usta i chętnie napiła się z
filiżanki soku pomarańczowego.
Starsze siostry wymieniły spojrzenia,ale ojciec nachylił się w stronę
najmłodszej córki i z troską zmarszczył czoło.
- Po prostu poczułam,że koniecznie muszę wyjść. I tak zrobiłam – dodała
dziewczyna.
- To było głupie i niebezpiecznie – skarciła ją matka,potrząsając serwetką.
– Mogłaś zginąć!
- Cieszę się,że dzisiaj tak dobrze się miewasz – odezwałem się uprzejmie.
Bridget uśmiechnęła się od ucha do ucha.Ukazała zęby,między którymi
utkwiły małe kawałeczki pomarańczowego miąższu.
- No właśnie,skoro o tym mowa – Margaret postukała łyżeczką do jajka o
brzeg talerza. – Twierdzisz,że znalazłeś ją zalaną krwią w parku?
- Tak – odparłem ostrożnie.Nadziałem na widelec jak najmniejszy
plasterek bekonu.Siostra wydywała się bardziej przenikliwa niż pozostali i nie
bała się zadawać niewygodnych pytań.
- Mnóstwo krwi,podarta suknia… - drążyła Margaret. – Nie wydało Ci się
dziwne,że nie miała żadnej poważnej rany?
- Hm – mruknąłem. Zacząłem szybko myśleć. Co powiedzieć? Że to krew
kogoś innego?
- Mnie wczoraj wydawało się,że to jakaś rana od noża – powiedziała pani
Sutherland,potem zasznurowała usta i zaczęła się zastanawiać. – Ale okazało
się, że to tylko zakrzepła krew i wystarczyło ją zetrzeć do czysta – dodała po
chwili.
Margaret przeszyła mnie spojrzeniem.
- Może dostała krwotoku z nosa…? – zasugerowałem nieprzekonująco.
- Więc twierdzisz,że nie widziałeś żadnego napastnika, kiedy natknąłeś się
na moją siostrę? – nie odpuszczała Margaret.
- Och,Meggie, Ty i te Twoje śledztwa – wtrącił się Winfield. – To cud,że
Bridget nic nie jest.Dzięki Bogu,że obecny tu Stefano ją wtedy znalazł.
- Tak. Oczywiście,dzięki Bogu – powiedziała Margaret. – A co robiłeś
samotnie w parku wieczorem? – podjęła gładko.
- Spacerowałem – odparłem tak samo jak wczoraj jej ojcu.
W jasnym świetle poranka wyraźnie dostrzegłem, jakie to dziwne,że
Winfield nie zapytał mnie o nic więcej poza nazwiskiem i powodem,dla którego
znalazłem się w parku.W takich okolicznościach – tuż po tym,jak jego córka
przeżyła brutalny atak – nie bardzo rozumiałem,że miał chęć zaprosić
nieznajomego po swój dach.No ale z drugiej strony,mój ojciec zaoferował
schronienie Katherine,kiedy przyjechała do Mystic Falls,odgrywając rolę sieroty.
Jakaś część umysłu nie dawała mi spokoju pytaniem,czy ta historia nie
skończyłaby się inaczej,czy wszyscy Salvatore nie żyliby nadal,gdybyśmy tylko
zmusili Katherine,aby odpowiedziała na pytania o swoją przeszłość. A my
zamiast tego chodziliśmy na paluszkach wokół tragedii,która według jej
własnych słów odebrała życie jej rodzicom.Oczywiście , Katherine całkowiecie
zauroczyła Damona i mnie,więc może jej odpowiedzi i tak by nic nie zmieniły.
Margaret pochyliła się i nie zrezygnowała z tematu,jak poprzedniego
wieczoru zrobił to grzecznie Winfield.
- Rozumiem,że nie pochodzisz z tych stron?
- Jestem z Wirginii – odparłem.
Otworzyła usta.Najwyraźniej chciała zadać kolejne pytanie.To trochę
dziwne,ale poczułem się niemal lepiej,że mogę udzielić tej rodzinie jakichś
rzeczywistych odpowiedzi.Poza tym wkrótce i tak zniknę z tego domu,zatem to
bez znaczenia,co o mnie wiedzą.
- A konkretnie skąd? – dopytywała.
- Mystic Falls.
- Nigdy nie słyszałam.
- To dość mała mieścina.Jedna większa ulica i kilka plantacji.
Pod stołem rozległo się jakieś szuranie.Domyślałem się,że Bridget albo
Lydia usiłowały porządnie kopnąć siostrę w kostkę.Jeśli którejś się udało,
Margaret nic po sobie nie dała poznać.
- Odebrałeś jakieś wykształcenie? – ciągnęła wywiad.
- Nie.Zamierzałem studiować na wirginijskim uniwersytecie,ale wojna
pokrzyżowała mi plany.
- Wojna nikomu nie służy. – Winfield sięgnął po plaster bekonu.
- Przez wojnę nie można było swobodnie podróżować między stanami –
zauważyła Margaret.
- Ale co to ma z tym wszystkim wspólnego? – spytała ostro Bridget.
- Twoja siostra sugeruje,że wybrałem nie najlepszy moment na swoją
podróż na północ – wyjaśniłem. – Ale mój ojciec niedawno zginął…
- Na wojnie? – spytała Bridget z zapartym tchem.
Lydia i pani Sutherland spiorunowały ją wzrokiem.
- W pewnym sensie – odparłem.Rzeczywiście,życie ojcu odebrała wojna.
Ta,którą wydał wampirom…i mnie. – Moje miasteczko zostało spalone i nic tam
już dla mnie nie zostało.
- A więc przyjechałeś na Północ – podjęła Lydia.
- Może żeby spróbować swoich sił w interesach? – podsunął z nadzieją
Winfield.
Temu człowiekowi – ojcu trzech pięknych córek – brakowało syna.Nie
miał z kim wypalić cygara czy napić się brandy, nie miał kogo instruować i
zachęcać do prowadzenia interesów, nie miał z kim konkurować na rynku.
Martwił mnie i trochę bawił błysk, jaki pojawiał się w jego oczach,kiedy na mnie
patrzył.Na Manhattanie na pewno żyły rodziny z synami,którzy zapewniliby
bardziej pomyślne małżeńskie powiązania.
- Cokolwiek zrobię,chcę samodzielnie przedzierać się przez życie. –
wziałem łyk kawy. Bez Lexi czy Katherine,które by mną pokierowały ,
rzeczywiście musiałem radzić sobie sam.A gdyby jeszcze kiedyś przyszło mi
spotkać Damona jedyne,ku czemu chętnie, by mnie pokierował,to świeżo
naostrzony kołek.
- Gdzie mieszkasz? – ciągnęła uparcie Margaret. – Masz tu jakąś rodzinę?
Odchrząknąłem, ale zanim zdążyłem wygłosić swoje pierwsze prawdziwe
kłamstwo, Bridget jęknęła.
- Meggie, nudzi mnie to śledztwo!
Na ustach Lydii zadrgał cień uśmiechu, ale szybko zakryła je serwetką.
- A o czym wolałabyś rozmawiać?
- O sobie? – Margaret uniosła brew.
- W sumie,owszem! – Bridget rozejrzała się wokół stołu. Jej oczy pałały
zielenią jak oczy Callie , ale kiedy tak wyraźnie manifestowała swoje humory ,
przestawała w czymkolwiek przypominać moją ukochaną. – Nadal sama nie
wiem, dlaczego wybiegłam z tego przyjęcia.
Margaret przewróciła oczami. Lydia pokręciła głową.
- No, powinniście zobaczyć jak oni się na mnie gapili! – zawołała Bridget.
Dla podkreślenia własnych słów wymachiwała uniesionym nożem. – Flora miała
znacznie brzydszą suknię, choć przecież teraz jest już młodą mężatką. A moja
nowa szarfa… Och ,nie , czy wczoraj wieczorem się zniszczyła? Strasznie bym
nie chciała jej zniszczyć! Mamo! Czy miałam ją na sobie,kiedy Stefano mnie
przyniósł do domu? Trzeba wrócić do parku i jej poszukać!
- A może trzeba by wrócić do parku i poszukać tego, kto usiłował Cię
zabić – podsunęła Margaret.
- Już o tym rozmawialiśmy z inspektorem Warrenem. Obiecał
przeprowadzić staranne dochodzenie – powiedział pan Sutherland. – Ale,
Bridget , musisz mi obiecać,że dziś nie uciekniesz z balu u Chesterów, bo inaczej
będę musiał stanąć w Twojej sypialni na straży.
Dziewczyna nachmurzyła się i zaplotła ręce na piersi.
- A Ty też nie uciekniesz – zwróciła się pani Sutherland do Lydii
znaczącym tonem.
Starsza siostra Bridget zarumieniła się.
- Lydia zakochała się we włoskim hrabim – poinformowała mnie poufnie
Bridget. Z chwilą kiedy zaczęła przekazywać mi ploteczki,jej nadąsana mina
znikła. – Wszyscy mamy nadzieję,że się jej oświadczy.Czyż nie byłoby
wspaniale? Wtedy stalibyśmy się arystokracją , a tak jesteśmy tylko bogatymi
kupcami. Wyobraź sobie,Lydia hrabiną!
Winfield zaśmiał się nerwowo.
- Bridget…
Zatrzepotała gęstymi rzęsami.
- To naprawdę cudownie,że Lydia ma amanta, i to jeszcze wysoko
urodzonego.Po ślubie Maggie bałam się,że mama i papa zaczną się upierać przy
tradycji i nie pozwolą mi wyjść za mąż, póki Lydia nie stanie na ślubnym
kobiercu,a kto niby mógł wiedzieć,ile czasu to potrwa.
- Lydia jest…niezwykła – odparła pani Sutherland.
- Och,mamo , proszę. – Bridget przewróciła oczami. – Jakby ktoś się do tej
pory nią interesował.A teraz ma hrabiego.To naprawdę…To naprawdę nie w
porządku,jak się nad tym zastanowić…Gdyby dla mnie urządzono debiutancki
bal jak trzeba…
Zacząłem się wiercić na krześle,z jednej strony zażenowany w imieniu ich
wszystkich,a mimo to zadowolony,że uczestniczę w czymś tak zwyczajnym jak
rodzinna sprzeczka.Odkąd zostawiłem Lexi w Nowym Orleanie, po raz pierwszy
przebywałem w towarzystwie ludzi.
- Tylu przystojnych nieznajomych dżentelmenów pojawia się ostatnio w
naszym życiu – powiedziała Margaret tonem lekkim,a zarazem ostrzegawczym.
– Co za dziwny zbieg okoliczności, panie Salvatore.Może jednak zupełnie
niepotrzebnie odbywałam tę wielką podróż po Europie.
- Och,cicho bądź Margaret – skarcił ją Winfield.
- I przecież ja nie mam z kim iść do Chesterów, mamo – ciągnęła Bridget.
Zaczerwieniła się,jakby usilnie starała się powstrzymać płacz. Przez cały czas
zerkała na mnie z ukosa. – Milash na pewno nie będzie chciał mi towarzyszyć po
wczorajszym wieczorze… Rozpaczliwie potrzebuję eskorty…
Wpatrywała się w ojca szeroko otwartymi oczami.Winfield zmarszczył
brwi i w zamyśleniu szarpnął się za bokobrody. W tym momencie wydawało
się,że Bridget ma siłę wampira.Najwyraźniej była zdolna skłonić ojca,żeby
spełnił każde jej życzenie.Margaret przyłożyła dłoń do czoła,jakby rozbolała ją
głowa.
- Pan Salvatore Cię zabierze. – Winfield wskazał mnie widelcem,na
którym tkwił spory kawałem biskwita. – Już raz Cię ocalił.Jest dżentelmenem,
więc z pewnością nie pozwoli,żebyś znów znalazła się w tarapatach.
Wszystkie oczy zwróciły się na mnie.Bridget poweselała i uśmiechnęła się
do mnie z miną kociątka,któremu właśnie podsunięto spodeczek śmietany.
Zacząłem się wymigiwać.
- Obawiam się,że nie mam porządnego stroju…
- Och ,z tym się uporamy bez kłopotu – przerwał mi pan Sutherland ze
znaczącym uśmiechem.
- I znów czynimy pana Salvatore naszym zakładnikiem – odezwała się
Lydia na tyle cicho,że nikt jej chyba nie usłyszał. – Za pomocą pary spodni.
Rozdział 5
Po śniadaniu służące sprawnie pozabierały holenderskie talerze i dżem.
Winfield wrócił do swojego gabinetu,a mnie zostawił z paniami w słonecznej
bawialni.Bridget,Lydia i pani Sutherland rozsiadały się na obitej brokatem
kanapie,ja przycupnąłem na krawędzi krytego zielonym aksamitem fotela.
Udawałem,że przyglądam się olejnemu portretowi całej rodziny,podczas gdy
tak naprawdę rozmyślałem,jak najlepiej stąd uciec.Mój ostatni,marny posiłek
stał się odległym wspomnieniem,a słodkiej symfonii bijących serc w tym
wielkim domu coraz trudniej było się oprzeć.
W trakcie posiłku kilka razy usiłowałem przeprosić Sutherlandów i wyjść.
Zamierzałem czmychnąć przez jakieś okno albo uciec przez pokoje dla służby.
Ale zupełnie jakbym te intencje miał wypisane na twarzy,nie dawali mi pozbyć
się ich towarzystwa na choćby dwie minuty.Kiedy chciałem udać się na stronę,
kamerdyner uparł się,że mnie odprowadzi.Kiedy wspomniałem,że chętnie
położyłbym się na moment u siebie w pokoju, pani Sutherland stwierdziła,że
kanapa w bawialni jest idealna do wypoczynku.Wiedziałem,że są mi wdzięczni
za uratowanie Bridget,ale nie potrafiłem zrozumieć,czemu tak mnie goszczą u
siebie w domu.Zwłaszcza biorąc pod uwagę,w jakim stanie się tu zjawiłem:
brudny,w podartym ubraniu,potargany i zakrwawiony.
- Stefano… - Margaret oparła się o kolumnę dzielącą bawialnię od holu. –
Nic Ci nie jest?
- Nie,skąd – zaprzeczyłem gwałtownie. – Dlaczego pytasz?
- Trzęsiesz nogą tak mocno,że całe krzesło trzeszczy.
Przycisnąłem dłoń do kolana,żeby uspokoić drżenie.
- Zwykle zaczynam poranek od spaceru – skłamałem i podniosłem się z
fotela. – W zasadzie,jeśli panie pozwolą,chętnie przeszedłbym się w stronę
parku.
Margaret uniosła idealny łuk brwi.
- Widzę,że bardzo dużo czasu spędza pan w parku.
- To mój drugi dom – odparłem z cierpkim uśmiechem.Wróciłem myślami
do jaskini strzeżonej przez korpus posągów. – Natura mnie uspokaja.
- Świetny pomysł! – Pani Sutherland klasnęła w dłonie. – Mogłybyśmy
pójść z panem? Dzień taki piękny,a świeże powietrze dobrze nam zrobi.
- Mamo,chyba lepiej jeśli ja trochę odpocznę. – Bridget omdlewająco
uniosła dłoń do czoła,choć wyglądała bardzo zdrowo.
- Wolisz zostać w domu,żeby przez cały dzień przyjmować gości i
opowiadać im o swoich przygodach. – Margaret pokręciła głową. – Mamo,
niestety ja też zrezygnuję z przechadzki.Muszę się zająć kilkoma sprawami,a
teraz,skoro siostrze nic nie jest…Zresztą mąż za mną tęskni.
- Zupełnie nie wiem dlaczego – mruknęła bezlitośnie Bridget.
Lydia rzuciła spojrzenie młodszej siostrze i lekko uderzyła ją po ramieniu.
Pani Sutherland puściła mimo uszu utarczki córek,strzepnęła lekki płaszcz i
narzuciła go na ramiona.
- Proszę iść z nami,panie Salvatore.Zrobimy sobie miły spacer we trojkę.
Miałem chęć krzyczeć ze złości – czego jeszcze trzeba,żeby wymknąć się
ze szponów tej rodziny?! – ale opanowałem się i z wymuszonym uśmiechem
podałem ramię matce dziewczyn.
Kiedy tylko wyszliśmy za masywne frontowe drzwi,słońce zaatakowało
moje oczy.Świeciło jasno,cytrynowożółte na idealnym błękitnym niebie. Jak na
wczesnolistopadowy dzień na północy kraju,pogoda była zadziwiająco łagodna.
Gdyby słońce nie stało tak nisko,można by pomyśleć,że to rześki poranek na
początku wiosny.
Skierowaliśmy się na południe,a potem przecięliśmy Sześćdziesiątą Szóstą
ulicę i przez bramę z kutego żelaza weszliśmy na teren parku.Mimo
wczorajszych dramatycznych wydarzeń ani Lydia ani pani Sutherland nie
okazywały żadnego wahania czy lęku.Widać czuły się bezpiecznie w moim
towarzystwie.Wciągnąłem głęboko w płuca poranne powietrze – wydawało się
tak czyste i świeże po wypadkach poprzedniego wieczoru.Zupełnie jakby
poranne słońca obmyło cały świat.Źdzbła długich traw uginały się pod ciężarem
nasion,a kwiaty zwracały otwarte kielichy w stronę nieba,ku ostatnim ciepłym
promieniom odchodzącego roku.Kropelki rosy z nocy już dawno wyparowały.
Nie my jedni cieszyliśmy się tym dniem.Po parku przechadzało się
mnóstwo rodzin i par.Po raz kolejny uderzyło mnie,jak odmienna jest Północ.
Jankeski nosiły jaskrawe stroje,w kolorach,których od lat już nie widywaliśmy
na Południu: szkarłaty,jasne żółcie,intensywne błękity; jedwabie,askamity i
drogie europejskie koronki,delikatne pończochy i eleganckie skórzane trzewiki.
Nawet natura była tutaj inna.Na Północy wznosiły się staroświecie klony
o eliptycznych kształtach,a u nas gęste deby pleniły się szeroko i wysoko,
chłonąc słońce najdrobniejszym gałązkami.Sosny były tu spiczaste i
niebieskawe, a na Południu – wysokie,wielkie o rozmytych konturach chwiały
się w lekkich powiewach wiatru.
Pani Sutherland i Lydia szczebiotały coś o pogodzie,przestałem jednak
zwracać uwagę na nie,bo właśnie przebiegła nam drogę wiewiórka. Ogarnęła
mnie ciemność,jakby jedna z nielicznych na niebie chmur przesłoniła na chwilę
słońce.Obudził się we mnie instynkt drapieżnika.W tych oczach jak paciorki i
puszystym ogonie nie było nic pociągającego,ale natychmiast znów poczułem
wczorajszą krew.Jej zapach uderzył mnie w nozdrza i podrażnił gardło
pragnieniem.
- Proszę mi wybaczyć…Ja…chyba widzę kogoś znajomego – rzuciłem
banalną wymówkę i obiecałem,że za moment wrócę,chociaż wcale nie
zamierzałem.Czułem,że Lydia i jej matka patrzą za mną z zaciekawieniem,gdy
znikałem za kępą krzewów.
Tam siedziała moja ofiara,z wyglądu tak samo niewinna jak niewinna
musiała się wydawać Bridget swojemu napastnikowi.Wiewiórka patrzyła na
mnie,kiedy się zbliżałem,ale ani drgnęła.Błyskawicznie skoczyłem w jej stronę i
wszystko skończyło się jeszcze szybciej.Kiedy poczułem spływającą mi do gardła
krew – marny posiłek,ale zawsze jakiś – oparłem się o pień drzewa,ogarnięty
zmęczeniem i ulgą.Do tej chwili nie docierało do mnie,jak bardzo byłem spięty –
cały czas obawiałem się własnego głodu.Bałem się targających mną impulsów i
tego,że w każdej chwili mogę stracić nad nimi kontrolę.
Zatopiony w poczuciu tej wielkiej ulgi nawet nie usłyszałem nadejścia
Lydii.To odebrało mi szansę ucieczki.
- Stefano? – Rozejrzała się.Niewątpliwie szukała osoby,z którą tak bardzo
chciałem się przywitać,że natychmiast porzuciłem obie panie.
- Och,okazało się,że to pomyłka – mruknąłem.Niechętnie dołączyłem do
Lydii i jej matki na parkowej ścieżce.
Znów podjęły uprzejmą rozmowę,a ja szedłem obok nich w milczeniu.W
duchu karciłem się za spóźniony refleks.Co się ze mną dzieje? Przecież jestem
wampirem.Powinienem bez trudu pozbyć się towarzystwa Sutherlandów,
zwłaszcza w stanie tego osłabienia mocy.Nieprzyjemna myśl zaczęła się rodzić
w głębi mojego umysłu: że jestem nadal z tą rodziną,bo tego zwyczajnie chcę.
- Bardzo pan cichy,panie Salvatore – zauważyła pani Sutherland.
Zerknąłem na Lydię.Uśmiechnęła się do mnie.Wyraźnie dawały mi do
zrozumienia,że jej matka nie zwykła się bawić w subtelności.
- Proszę mi wybaczyć.Trochę odwykłem od ludzkiego towarzystwa –
przyznałem,kiedy skręciliśmy w alejkę okalającą park.
Starsza z kobiet delikatnie ścisnęła moją dłoń.Jeśli zwróciła uwagę,że
mam lodowatą dłoń,to pewnie uznała,że zmarzłem.
- Odkąd straciłeś ojca? – spytała łagodnie.
Skinąłem głową.Wolałem tak to wyjaśnić niż powiedzieć prawdę.
- Ja straciłam brata w walkach o Meksyk – wyznała,kiedy mijaliśmy małą
dziewczynkę i jej ojca,który prowadził charta o długiej sierści. – Byliśmy sobie
najbliżsi z dziewięciorga rodzeństwa.Żadne z licznych sióstr i braci nie zdołało
zastąpić go w moim sercu.
- Wujek Isaiah – szepnęła Lydia. – Był miły,tylko tyle pamiętam.
- Przykro mi to słyszeć.Nie chciałem żeby nasz spacer wywołał smutne
wspomnienia – przeprosiłem.
- Wspominanie i żal po kimś nie zawsze są smutne – stwierdziła pani
Sutherland. – Po prostu…Dbamy,żeby nie zniknęli z naszego życia.
Jej słowa kryły w sobie światełko prawdy,które przebiło się przez mętlik
moich mrocznych myśli.Jak pozostać w kontakcie z własną ludzką naturą,a
jednocześnie godzić się z przemianą w wampira? Jak nie zatracić duszy?
Najważniejsze to pamięć o przeszłości.Tak samo jak wspomnienie Callie
powstrzymało mnie przed zaatakowaniem Bridget,związki z rodziną,z życiem ,
które kiedyś wiodłem mogły pomóc mi pielęgnować własne człowieczeństwo.
Chociaż pani Sutherland w ogóle nie przypominała mojej matki, na tę
jedną krótką chwilę,kiedy słońce zajrzało pod rąbek jej czepka i oświetliło
siwiejące włosy i bystre,łagodne niebieskie oczy,poczułem że mogłaby być moją
matką.Że w innych okolicznościach w jej domu żyłbym szczęśliwie.
Och,jak bardzo tęskniłem za matką.Mój głęboki żal po niej trochę zblakł z
upływem lat,ale wciąż pozostał ten tępy ból i nigdy na dobre nie opuszczał
mojego serca.Ilu tragedii,w których pogrążąło się nasze życie,dałoby się
uniknąć, gdyby matka nadal żyła?
Tęskniłem też za ojcem.Aż do chwili,gdy musiałem zadać mu śmiertelny
cios,szanowałem go i podziwiałem.Chciałem kiedyś pójść w jego ślady,przejąć
rodzinny majątek,we wszystkim mu dogodzić.Najbardziej na świecie pragnąłem
,żeby on też obdarzył mnie szacunkiem i miłością.
Tęskniłem nawet za bratem,czy raczej dawnym bratem.Chociaż przysiągł
zemścić się na mnie za to,że zrobiłem z niego wampira, przez całe życie był
moim najlepszym towarzyszem, moim – w żartach – rywalem i najbliższym
przyjacielem.Zastanawiałem się,gdzie Damon teraz jest i jakie krzywdy może
wyrządzać.Nie umiałem osądzić jego potwornego zachowania – po przemianie
sam też doświadczyłem żądzy krwi.Miałem tylko nadzieję,że człowieczeństwo
przeważy w nim tak jak we mnie.
- Mądra z pani kobieta. – Odwzajemniłem uścisk jej palców.
Uśmiechnęła się do mnie.
- A Ty jesteś niezwykłym młodym człowiekiem – stwierdziła. – Na miejscu
Twojej matki byłabym z Ciebie bardzo dumna.Ja nie mam synów,tylko jednego
zięcia… - Pociągnęła nosem.
- Ależ mamo,Margaret i ja mnóstwo potrafimy – powiedziała Lydia.Nie
zareagowała na oczywistą aluzję do zięciów. – Ona prowadzi księgi dla
Wally’ego,a ja pomagam stworzyć organizację charytatywną dla matek
pozbawionych środków do życia.
Pani Sutherland uśmiechnęła się do mnie ukradkiem i w tym momencie
odważyłem się nabrać trochę nadziei.Może jednak mógłbym zostać tutaj,stać
się częścią tej rodziny? Byłaby to niebezpieczna gra,ale niewykluczone,że
udałoby mi się w niej wygrać.Starałbym się trzymać głód pod kontrolą.
Codziennie chodziłbym na przechadzki z Lydią i jej matką,towarzyszył im w
domu przy herbacie albo prowadził ożywione debaty o wojnie z Winfieldem.
Lydia nadal dowodziła własnej niezależności,a jej matka mimo wyraźnej
dumy,lekko wzdychała.Słońce grzało coraz mocniej.Szliśmy na
zachód,wybierając alejki na chybił trafił,aż wreszcie trafiliśmy na znajomą
ścieżkę w głębi parku,która prowadziła prosto do Seneca Village.Do mojego
schronienia.
Pani Sutherland chyba zauważyła moje nagłe roztragienie,bo spojrzała na
mnie uważniej.
- Stefano… - odezwała się zatroskana i zaniepokojona zarazem. – Masz…
jakąś plamkę…na kołnierzu.
A wtedy Lydia zlekceważyła wszelki zasady przyzwoitości,wyciągnęła rękę
i delikatnie przesunęła palcem koło mojego policzka.Kiedy cofnęła palec,
widniała na nim kropelka krwi.
Zbladłem.Bo to przecież było moje życie.Bez względu na to,jak mocno
starałbym się nad sobą panować,jakie nużące wysiłki bym podejmował,żeby
stale zachować tajemnicę,jedna kropla krwi wystarczała,żeby naruszyć
równowagę.I zobaczą,kim jestem naprawdę: kłamcą,mordercą,potworem.
Dźwięczny śmiech Lydii przerwał milczenie.
- Odrobina dżemu – powiedziała lekkim tonem i wytarła dłoń o nisko
zwieszającą się gałąź drzewa. – Stefano,wiem,że poczułeś się u nas jak w domu,
ale jako gość powinieneś zwracać nieco większą uwagę na maniery przy
posiłkach – zaczęła mi dokuczać.
Pani Sutherland zbeształa córkę,ale na widok radosnej ulgi na mojej
twarzy sama też się uśmiechnęła.I po chwili całą trójką,kierując się w
promieniach słońca z powrotem w stronę domu,śmialiśmy się serdecznie ze
Stefano Salvatore,wieczornego bohatera,który za dnia okazał się niezdarą,
stołownikiem.
Rozdział 6
Po spacerze okazało się, że czeka mnie przymiarka właśnie szytego,
nowego ubrania. Pani Sutherland instruowała krawca, gdzie wpinać szpilki, a
mnie jak mam stać. Wiedziałem, że muszę odejść, ale jeszcze nie umiałem
wyrwać się spod opieki żony Winfielda. Całe popołudnie gawędziliśmy o mojej
matce i jej francuskich krewnych, o tym ,że pragnąłem aby kiedyś wyjechać do
Włoch i zobaczyć Kaplicę Sykstyńską.
Zanim się zorientowałem, krawiec zrobił ostatni szew i zapadł wieczór.
Nawet ja musiałem przyznać, że ubranie jest fantastyczne. Wyglądałem jak
wielkomiejski książe przemysłu w białej koszuli z plisowanym przodem, w
jedwabnym cylindrze i fularze. Winfield pożyczył mi jeden ze swoich
kieszonkowych zegarków z dewizką, z gustowną ilością złotych zawijasów i
kamieni szlachetnych. Założyłem też pasujące do całości złote spinki do
mankietów. Pod każdym względem wyglądałem jak człowiek i wstydziłem się,
że sprawia mi to aż tak wielką przyjemność.
Bridget mizdrzyła się do mnie, kiedy podawałem jej rękę przy wsiadaniu
do powozu. Jej suknia z szeroką i utrudniającą ruchy spódnicą była morelową
wersją tej białej, jaką miała na sobie poprzedniego wieczoru. Wszystko
spowijała kremowa jedwabna gaza. Dziewczyna wyglądała trochę jak tancerka z
europejskiego obrazu, a trochę jak gigantyczna beza. Zachichotała, a potem
potknęła się, udała , że się przewraca i zarzuciła mi ramię na szyję.
- Uratuj mnie znowu!
Roześmiała się, a ja powiedziałem sobie w myślach, że będę musiał ją
zabawiać jeszcze tylko przez kilka godzin. I nie ważne, ile życzliwości budzi we
mnie pani Sutherland, przysiągłem ,że dotrzymam danej sobie obietnicy,
zostawię tę rodzinę jej własnemu losowi i zniknę w tłumie na tańcach, a później
wrócę do swojej samotni w parku.
Po krótkiej jeździe przystanęliśmy pod kolejnym wielkim domem.
Zbudowany z solidnego kamienia przypominał zamek , tyle że z licznymi
oknami. Pomogłem Bridget wysiąść z powozu u zajęliśmy miejsce w kolejce
gości przed wejściem.
W swoim ludzkim życiu bywałem na wielu przyjęciach z tańcami, ale nic
mnie nie przygotowało na nowojorski bal.
Pojawił się ktoś, żeby zabrać mój płaszcz i kapelusz – a ponieważ to nie
było Mystic Falls, gdzie wszystkie szacowne osobistości znały się nawzajem,
wręczono mi bilet z numerem, żebym pod koniec wieczoru mógł odebrać swoje
rzeczy. W stronę sali balowej szliśmy niekończącym się korytarzem pełnym
srebrnych luster, oświetlonym świecami i kandelabrami. Lustra migotały
blaskiem pewnie tak jak w Wersalu. Tysiące srebrzystych odbić Bridget i mnie
tłoczyło się za ich szklaną powierzchnią.
Liczna orkiestra złożona ze skrzypiec, wiolonczel, rożków i fletów grała w
rogu sali; muzycy mieli na sobie czarne stroje. Tańczący ludzie, którzy od ściany
do ściany wypełniali salę, przyszli tu ubrani w najbardziej wyszukane stroje,
jakie widziałem w życiu. Młode kobiety unosiły delikatne dłonie w
rękawiczkach. Na ich nadgarstkach połyskiwały diamentowe bransolety. Kolory
sukni wirujących na parkiecie dam przechodziły wszystkie odcienie: od krwistej
czerwieni po blade złoto. Zwiewne materiały falowały w rytm żwawego
mazurka ,a tiule, koronki, gaza i najdelikatniejsze jedwabne halki płynęły niczym
płatki kwiatów rzucone na jezioro.
Jeśli moje oczy oczarował widok tańczących, to zapachy w tej sali
oszołomiły całą resztę zmysłów: drogie perfumy, wielkie wazony egzotycznych
kwiatów, pot i poncz, a gdzieś w głębi jakąś dziewczynę zraniła do krwi szpilka
pozostawiona w sukni przez nieuważną pokojówkę.
- Czy to… czy to Adelina Patti? – wyjąkałem. Wskazałem kobietę w kącie.
Stała ze skromną miną otoczona wianuszkiem adoratorów. – Ta śpiewaczka
operowa?
Kiedyś widziałem jej fotografie. Ojciec chciał, żeby jego synowie poznali
włoską kulturę i swoje dziedzictwo.
- Tak. – Bridget przewróciła oczami i przytupnęła zgarbną, obutą w satynę
stopą. – A tam jest burmistrz Gunther, dalej John D. Rockefeller i … Możesz
mnie teraz gdzieś posadzić? Chcę zobaczyć, kto zaprosi mnie do tańca.
Lydia delikatnie odkaszlnęła, co jednak podejrzanie przypominało
stłumiony wybuch śmiechu.
- Na Południu – szepnąłem do niej kątem ust – uważa się, że to
niegrzeczne, żeby dama zbyt często tańczyła z osobą towarzyszącą jej na balu.
Lydia uniosła dłoń w rękawiczce do ust i zakryła uśmiech.
- Słyszałam, że na Południu nadal tańczy się kadryla i że na balach nie ma
zwyczaju gry w karty. Powodzenia, Stefano.
I wślizgnęła się w tłum. Margaret rzuciła mi kpiący uśmiech. Trzymała
pod ramię swojego męża Wally’ego, niskiego mężczyznę w binoklach. Miał
poważną minę, ale kiedy coś mu powiedziała na ucho, uśmiechnął się nagle i
rozpromieniał. Poczułem dziwną zazdrość. Nigdy nie poznam takich prostych
rytuałów zażyłej pary.
Orkiestra zaczęła grać walca.
Bridget wysunęła dolną wargę.
- A ja nie dostałam jeszcze karneciku.
- Pani… - Westchnąłem w duchu, lekko się ukłoniłem i podałem jej rękę.
Bridget okazała się świetną tancerką i niema przyjemnie było wirować z
nią po parkiecie. Na kilka minut zapomniałem, gdzie i po co się tu znalazłem:
stałem się po prostu mężczyzną we fraku, którego stopy fruwały lekko w tańcu
po sali pełnej pięknych ludzi. Ona patrzyła na mnie zielonymi jak liście oczyma i
przez jedną, cudowną chwilę mogłem udawać przed sobą, że to Callie i że
wszystko zakończyło się szczęśliwie, jak na to zasługiwała.
Iluzja znikła, gdy przestała grać muzyka.
- Zaprowadź mnie gdzie indziej – zaczęła prosić Bridget. – Chcę, żeby
wszyscy nas zobaczyli.
Zaciągnęła mnie do sali z poczęstunkiem, gdzie na stołach piętrzyło się
egzotyczne jedzenie. Delikatne lody z zagranicznych owoców, prawdziwa
wiedeńska kawa, puddingi, maleńkie czekoladowe ciasteczka i szampan w
kryształowych kieliszkach. Dla nieco głodniejszych przygotowano wszelkie
rodzaje pieczonego ptactwa, od kuropatw po gęsi, pokrojone na nieduże
kawałki , żeby gość mógł przekąsić coś szybko i wrócić na parkiet.
Znów pożałowałem, że ludzkie jedzenie nie wzbudza we mnie apetytu.
Skusiłem się jednak na szampana.
- Hilda, Hilda! - zawołała Bridget. Jej głos poniósł się po zatłoczonym
pomieszczeniu.
Jakaś piękna dziewczyna w różowej sukni odwróciła się od stojącego za
nią dżentelmena, a jej twarz pojaśniała na widok Bridget. Potem obejrzała mnie
od stóp do głów i oczy jej zaiskrzyły.
- Stefano Salvatore – powiedziała Bridget. – To on mnie uratował!
- Mademoiselle … - Ukłoniłem się lekko.Ująłem jej palcem i uniosłem do
ust.
Bridget popatrzyła na mnie znacząco. Trochę zazdrosna i jednocześnie
zadowolona z mojej grzeczności.
- Brooklyńska Bridgey! A kim jest Twój przyjaciel? – Wytworny młody
człowiek z błyskiem w oku i szerokim uśmiechem podszedł do nas. Miał ostry
nos i kręcone czarne włosy, na policzkach pojawiły się plackowate różowe
wypieki, które nadawały mu trochę gruźliczy wygląd.
- To Stefano Salvatore – oznajmiła Bridget tak samo wyraźnie i dumnie
jak przed chwilą Hildzie. – Uratował mnie, kiedy zostałam zaatakowana w
parku.
- Miło mi poznać! Abraham Smith. Możesz mówić do mnie Bram. – Złapał
mnie za rękę i mocno ją uściskał. – Okropnie nieładnie postąpiłaś, wychodząc z
przyjęcia bez opieki, Bridgey. – Bram pogroził jej palcem, a ona wydęła usta.
- Brooklyńska Bridgey? – Już lekko kręciło mi się w głowie.
- No przecież powstaje Most Brooklyński. Największy i najwspanialszy
wiszący most, jaki kiedykolwiek zbudowano! – odparł Bram, a oczy mu zalśniły.
– Żadnych więcej promów, proszę szanownego pana. Będziemy sobie jeździć
tam i z powrotem nad wielką East River!
- Och, patrzcie! – pisnęła Bridget i wskazała kogoś palcem, zupełnie jak na
damę nie przystało. – Tam jest Lydia ze swoim kawalerem! Chodźmy z nimi
porozmawiać!
Rzuciłem Hildzie i Bramowi bezradne pożegnalne spojrzenie, a Bridget już
mnie ciągnęła żelazną rączką w stronę swojej siostry.
Włoski hrabia stał wśród wielbicieli, nie wyłączając samej Lydii. Kiedy
podchodziliśmy bliżej, udało mi się na niego zerknąć. Kruczoczarne włosy
błyszczały, a czarna eleganckie ubranie świetnie na nim leżało. Poruszał się ze
swobodną gracją, kiedy podkreślał właśnie opowiadaną historię ruchami rąk.
Na jego dłoni zamigotał jakiś pierścień.
Prawda dotarła do mnie na moment, zanim obrócił się, jakby oczekując
mojego nadejścia. Starałem się ze wszystkich sił ukryć szok, kiedy spojrzałem w
zimne jak lód, niebieskie oczy swojego brata.
Rozdział 7
Wszystkie mięśnie mojego ciała spięły się. Czas jakby zamarł, kiedy tak
wpatrywaliśmy się w siebie, a każdy w milczeniu rzucał drugiemu wyzwanie,
żeby się ujawnić. W piersi poczułem ucisk. Ogarnął mnie gniew.
Po raz ostatni widziałem Damona, kiedy stał nade mną z kołkiem w dłoni,
a potem zadał śmiertelny cios Callie. Policzki miał wtedy zapadnięte, ciało
wyniszczone po długim więzieniu. Teraz wyglądał jak dawny Damon,
młodzieniec, który oczarowywał wszystkie kobiety, od barmanki po babcie.
Gładko wygolony, elegancko ubrany, bezbłędnie grał swoją rolę włoskiego
hrabiego. Zachowywał się jak człowiek. Mamił całe towarzystwo na tej sali.
Uniósł brew, spoglądając na mnie, a w kąciku jego ust pojawił się ślad
uśmiechu. Każdemu kto na nas patrzył, wydawało się, że arystokrata po prostu
cieszy się, że może poznać kogoś nowego.
Ale ja wiedziałem w czym rzecz. Damonowi podoba się ta gra i teraz
czeka na moją reakcję.
- Stefano Salvatore, pozwól ,że Ci przedstawię hrabiego Damona
DeSangue – odezwała się Lydia.
Damon złożył idealny ukłon – prawie zupełnie nie pochylił się w talii.
- DeSangue… - powtórzyłem.
- Hrabia DeSangue – poprawił mnie pogodnie, z udawanym włoskim
akcentem. Pokazał w uśmiechu równy szereg lśniących bielą zębów.
Nie, tylko nie tu, myślałem gorączkowo. Nie w Nowym Jorku, nie
pomiędzy niewinnymi, dobrodusznymi Sutherlandami. Czy Damon przybył tu
moim śladem, czy zjawił się przede mną? Był tu na tyle długo, żeby związać się z
tą biedną Lydią. I dość długo, żeby ogłupić całą nowojorską śmietankę
towarzyską. Czy to możliwe, że w tym tętniącym życiem mieście obaj
związaliśmy się z rodziną Sutherlandów zupełnie przypadkiem?
Damon wpatrywał się we mnie, chociaż lodowate błyski ironicznego
uśmiechu ani na moment nie znikały z jego oczu, jakby domyślał się, co mi
chodzi po głowie.
- Stefano, Damonie… Jestem pewna,że polubicie się jak bracia –
rozpływała się Bridget.
- No cóż… - Damon uniósł kąciki ust w kpiącym uśmiechu. – Witaj bracie!
Skąd pochodzisz Stefano?
- Z Wirginii – odparłem krótko.
- Och, doprawdy? Niedawno bawiłem w Nowym Orleanie i przysiągłbym
,że spotkałem tam dżentelmena, który wyglądał zupełnie jak Ty. Byłeś tam
kiedyś?
Lydia nachyliła się bliżej, jej oczy pałały dumą. Bridget gorliwie
przytakiwała każdemu słowu Damona. Nawet Bram i Hilda zdawali się być pod
jego urokiem.Tak mocno ścisnąłem swój kieliszek szampana,aż dziw,że nie pękł.
- Nie,nigdy nie odwiedziłem tego miasta.
Nagle w tle głośniej zabrzmiał szczęk sreber z sali z poczęstunkiem. Setki
ludzi, setki ostrych noży, a przede mną jeden gniewny, nieprzewidywalny brat.
- Ciekawe – mruknął. – Może kiedyś wybierzemy się do Nowego Orleanu
razem. Słyszałem,że jest tam świetny cyrk.
Orkiestra znów zaczęła grać kolejny szybki taniec. Ale dla mnie to był
tylko szmer w oddali. Bal i jego uczestnicy zblakli. Damon i ja nie odrywaliśmy
od siebie oczu.
- Jeśli tylko spróbujesz tu… - odezwałem się cicho, że jedynie on mógł
mnie usłyszeć. Instynktownie wyprostowałem ramiona, jakbym szykował się do
walki.
- Niech Ci się nie wydaje,że umiesz mnie pokonać – odparł Damon.
Towarzystwo wokół spoglądało to na jednego to na drugiego z nas.
Wyraźnie wyczuwali, że coś się dzieje, ale nie mieli pojęcia co.
- Chce mi się trochę pić – powiedziałem wreszcie głośno.Nie odrywałem
spojrzenia od oczu Damona. Usiłowałem wymyślić,jak odciągnąć go od swoich
nowych przyjaciół. – Napijesz się ze mną?
- Świetnie,z przyjemnością – rzucił gorliwie Bram z nadzieją,że przerwie
napięcie.
- Bardzo bym chciał – powiedział Damon, naśladując ton Brama. – Jednak
wzywa obowiązek… i mazurek. – Obrócił się do Hildy i ukłonił. – Mogę prosić?
- Och, z wielką chęcią,ale Bram… - Już chciała unieść karnecik balowy
zawieszony na wstążce u nadgarstka,lecz nagle jej oczy rozszerzyły się, a źrenice
powiększyły.Wpatrywała się przede siebie,już nie na karnecik.
Spojrzałem na Damona.Wbijał w Hildę wzrok i wyraźnie zmuszał ją do
posłuszeństwa.Popisywał się przed wszystkimi – przede mną – swoją mocą.
Przesyłał mi w ten sposób wiadomość.
- Och, nie będzie miał nic przeciwko temu – zdecydowała dziewczyna i
podała Damonowi rękę.
Poprowadził ją na parkiet, a mnie rzucił jeszcze uśmiech.Zabłysły czubki
jego kłów.
- Chciałbym mieć tyle uroku co on – powiedział Bram z lekkim smutkiem.
– Wszystkie Was,moje panie, owinął sobie wokół małego palca.
Lydia zarumieniła się ślicznie. Nie spoglądała za Hildą z jakąś
zaniepokojoną miną. Miała w sobie spokojną pewność kobiety która dokładnie
zdaje sobie sprawę ze swojej władzy nad ukochanym. Damon bez wątpienia siłą
woli narzucił jej to przekonanie. Zgromadził zadziwiająco dużo mocy i to bardzo
szybko.
- A gdzie się poznaliście? – spytałem, siląc się na swobodny ton.
- Och,to było niezwykle romantyczne – wtrąciła szybko Bridget. – Niemal
taka sama historia jak ta, że znalazłeś mnie bezbronną w parku…
- Pozwól siostrze opowiedzieć Bridget – przerwał jej Bram.
Lydia uśmiechnęła się i cała jej wystudiowana grzeczność, wyszukane
maniery zaczęły jakby topnieć.
- To naprawdę brzmi jak bajka. Padało, nadeszła taka nagła ulewa.
Pamiętam bardzo dokładnie,że zaledwie parę chwil przedtem świeciło słońce.
Nieprzygotowane na zmianę pogody obie z mamą przemokłyśmy do suchej
nitki. Mój nowy kapelusz się zniszczył, sprawunki ociekały wodą. Przysięgam,że
minęło nas kilkanaście dorożek i żadna się nie zatrzymała. Aż tu nagle jeden z
powozów przystanął, otworzyły się drzwiczki,a w środku siedział on. Wyciągnął
do mnie rękę. – Jej spojrzenie zmiękło. – Zaproponował,że odstąpi nam
dorożkę,ale wsiadłyśmy razem z nim…
Bram cmoknął cicho. Lydia uśmiechnęła się i lekko wzruszyła ramionami.
- Wiem, wiem… ,, Przejażdżka z nieznajomym”. Bardzo nieelegancko się
zachowałyśmy. Ale był taki grzeczny i uroczy… A wspólna podróż okazała się
taka miła… Potem wyszło słońce , nawet nie zauważyłyśmy kiedy…
Moje myśli gnały. Czy Damon siłą umysłu nakazał wszystkim dorożkarzom
na Manhattanie unikać Lydii i jej matki? Czy to w ogóle możliwe narzucić swoją
wolę tylu ludziom naraz? I co z tym deszczem? Zbieg okoliczności… czy coś
zupełnie innego? Damon nie umiał wpływać na pogodę. Gdyby wampiry
posiadały taką moc, usłyszałbym o tym od Lexi czy choćby Katherine. Prawda?
Przyglądałem się Lydii. Wokół szyi miała prostą,wąską wstążkę z perłą na
przodzie. Skóra była gładka, nieskazitelna… bez śladów po ugryzieniu. Skoro
Damon nie pożywiał się Lydią, czego od niej chciał?
- Ktoś coś mówił o pragnieniu…? – zagaił Bram i z nadzieją zatarł dłonie. –
Mam wielką ochotę na więcej szampana.
- Tak, pragnienie to straszna rzecz – przyznałem. – Ale przepraszam was
teraz. – zawróciłem i przecisnąłem się przez wesoło tańczący tłum,
zdecydowany odszukać brata, zanim rozedrze komuś gardło.
Rozdział 8
Damon tańczył z Hildą. Jak najdelikatniej prowadził ją po parkiecie. Lekko
muskał dziewczynę palcami, a ona pochylała się ku niemu odrobinę bardziej, niż
wypadało, i gięła w jego ramionach nieco mocniej, niż wymagał tego układ
taneczny. Inne panny spoglądały na nich z zazdrością i nadzieją, że to one
zatańczą z hrabią następny taniec. Udawał, że całą swoją uwagę poświęca tej
biednej dziewczynie, ale podniósł wzrok na dość długą chwilę, żeby rzucić mi
oszałamiający uśmiech.
Czekałem niecierpliwie, aż muzyka ucichnie. Żałowałem, że nie mogę siłą
woli zmusić orkiestry, aby przestała grać. Ale w porównaniu z umiejętnościami
Damona, moja zdolność naginania innych do własnej woli była mizerna –
kiepska dieta robiła swoje.
Kiedy tylko wybrzmiały ostatnie nuty, podszedłem do brata.
- Och, przepraszam, może Ty…? – spytał niewinnie i wskazał na Hildę. –
Bo ona z pewnością zechce.
Hilda wpatrywała się w swój karnecik ze zdezorientowaną miną.
- Chodźmy się napić. – Wziąłem go pod ramię.
- Dokładnie o tym samym myślałem – zgodził się z kpiącą powagą.
Pstryknął jak na psa. – Hildo…?
- Zostaw ją w spokoju – rzuciłem.
Przewrócił oczami.
- Dobrze. Kelner zupełnie wystarczy. – ale pozwolił mi powstrzymać się
żelaznym chwytem i poprowadzić przez tłum, obok sali z poczęstunkiem, przez
bibliotekę, do słabo oświetlonego gabinetu.
- Co Ty tu do diabła robisz? – spytałem ostro, gdy tylko zostaliśmy sami.
- Usiłuję dobrze się bawić. – Wyrzucił dłonie w górę z żartobliwą
rozpaczą. Natychmiast przestał udawać włoski akcent. – Widziałeś ucztę? Łosoś
sprowadzony ze Szkocji. Jest tu też Adelina Patti. Ojciec po prostu padłby z
wrażenia. Och, czekaj. – Strzelił palcami. – On nie żyje. Bo Ty go zamordowałeś.
- Tylko dlatego, że usiłował zabić nas. – Zacisnąłem dłonie w pięści.
- Poprawka: kiedy już udało mu się nas obu zastrzelić. Nie żyjemy,
braciszku. – Damon wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Osaczał mnie. Swobodnie, prawie od niechcenia. Jakby tylko leniwie
przechadzał się po pokoju, prowadził rozmowę i podziwiał wystrój.
Przypomniało mi się, jak krążył po cyrkowej arenie w Nowym Orleanie, kiedy
Gallagher zmusił go do walki z pumą. Teraz uniósł nieduży posążek i obracał go
w dłoniach, ale nie odrywał spojrzenia ode mnie. Wyprostowałem się –
zareagowałem jak drapieżnik, gdy ktoś narusza jego przestrzeń.
- Damon, pytam Cię po raz kolejny, co tutaj robisz?
- To samo co Ty, bracie. Zaczynam nowe życie, z daleka od domu, wojny,
tragedii i wszystkich tych innych rzeczy, od których uciekają podobni do nas
imigranci. W Nowym Jorku zawsze coś się dzieje. Uznałem, że skoro to miejsce
jest dość dobre dla mojego brata,to i mnie się spodoba.
- A więc wyśledziłeś mnie. Jak?
- Po smrodzie – odparł Damon. – Nie rób takiej zdziwionej miny! Nie tylko
Ty śmierdzisz. Wszystkie wampiry śmierdzą. Jesteśmy myśliwymi, Stefano.
Mniej więcej w pół drogi w górę wybrzeża zorientowałem się, dokąd
postanowiłeś wyjechać z Nowego Orleanu. Po prostu zadbałem o to, żeby Cię
wyprzedzić. Jeszcze nie ma takiego pociągu, który pobiłby moją prędkość
konno. No cóż, o ile zmieniam konie. Kilka padło z wyczerpania. Na przykład
Twoja biedna kochana Mezzanotte.
- Ale dlaczego, Damon? – Nie zareagowałem na jego bezwstydne
okrucieństwo. – Po co tu za mną jechałeś?
Zmrużył oczy i błysnęła w nich złość, eksplodowała z ukrytych głębin
duszy.
- Powiedziałem Ci, że po wieczność, którą mnie tak łaskawie obdarzyłeś,
będę Cię prześladował, Stefano. Sądziłeś, że tak szybko odstąpię od obietnicy?
Przywykłem do wybuchów złości Damona. Jego gniew zawsze
przypominał letnią burze: szybki i gwałtowny przynosił szkodę każdemu, kto
znalazł się w pobliżu – a potem wszystko się nagle kończyło ,a on fundował
kolejkę w tawernie.
Ale ta furia była czymś nowym i to ja ją wywołałem.
Odwróciłem spojrzenie, żeby nie mógł zobaczyć bólu i poczucia winy
wypisanych na mojej twarzy.
- Czego chcesz od Lydii? Co ona ma z tym wszystkim wspólnego?
- Ach, Lydia – westchnął z fałszywą tęsknotą. – Czarująca, prawda?
Zdecydowanie najlepsza partia z tych trzech sióstr. Nie żeby Margaret nie miała
zalet, oczywiście, ale jak na mój gust jest nieco zbyt sarkastyczna no i poza tym
zamężna. – Pokręcił głową. – Zostaję jeszcze Bridget. Jaka pełna życia
dziewczyna! Ileż werwy!
- … ktoś widział Stefano? – Jak na komendę obaj dosłyszeliśmy jej
dziecinny, rozkapryszony sopran z sali odległej o cztery pomieszczenia.
- A jaki irytujący głos! – dokończył Damon, krzywiąc się. – Pierwsza rzecz,
bracie, zmusiłbym ją do milczenia. Oddałbyś całemu światu dużą przysługę.
Zacisnąłem zęby.
- Widzę, że zacząłeś się zadawać z Sutherlandami na długo, zanim nasze
ścieżki się tu przecięły.
- Och, doprawdy? – Odstawił posążek i zaczął go przesuwać to tu,to tam
na biurku, jakby usiłował zdecydować, w którym miejscu figurka prezentuje się
najlepiej. – Biedna dziewczyna przemokła… Opowiadała Ci tę historię? Uwielbia
ją. Udaje, że jest taka praktyczna, ale w głębi duszy to niepoprawna
romantyczka, taka sama jak cała reszta. Nagle, ni stąd, ni zowąd rozpętuje się
burza, a tu proszę, sucha dorożka dla Lydii… Bogatej,bogatej Lydii…
Wychowanej pod kloszem przez otwartą, serdeczną rodzinę.
- Och, mistrz subtelności. Jak Ty umiesz kierować losami ludzi. –
Przewróciłem oczami na te przechwałki Damona.
- Owszem, jestem mistrzem. Jak Ci się zdaje, kto wystawił Ci Bridget,
żebyś ją znalazł? – spytał ostro. Przysunął twarz tak blisko mojej, że prawie się
zetknęliśmy nosami. – Kto Twoim zdaniem zranił ją tylko troszeczkę, żeby
biedny, poczciwy, przewidywalny Stefano mógł ją ocalić? Stefano, który
poprzysiągł nie pić ludzkiej krwi, więc miałem pewność, że uratuje dziewicę z
opresji, zamiast wyssać z niej życie.
Po krzyżu przebiegł mi zimny dreszcz.
- No i rzecz jasna, zmusiłem całą rodzinę, żeby potraktowała Cię gościnnie
i zaprosiła do siebie – dokończył z niedbałym ruchem dłoni, jakby to było coś
bez znaczenia.
Ogarnęło mnie poczucie rezygnacji. Wszystko zrozumiałem. Oczywiście,
że wpłynął na umysły Sutherlandów. Tak beztrosko zaprosili mnie do swojego
domu, że wciąż nie dawało mi to spokoju. Powinienem wcześniej się
zorientować, że coś tu się mocno nie zgadza. Jakim cudem człowiek o takiej
pozycji jak Winfield wpuszcza do domu włóczęgę i nawet nie wypytuje o
rodzinę, czy znajomości? Wielki bogacz i nie uważa, komu pozwala się do siebie
zbliżyć? A pani Sutherland – roztropna matka, a jednak idzie ze mną i z córką do
parku. Choć nie w porę, zastanawiałem się, czy ta jej życzliwość dla mnie była
szczera, czy też wynikała wyłącznie z mocy Damona.
- Czego chcesz? – powtórzyłem. Znów wracaliśmy do tego samego, znów
tkwiliśmy po uszy w tym samym sporze, ale tym razem rozumiałem już, jak
niebezpieczny jest mój brat i jak daleko może się posunąć, żeby się na mnie
zemścić.
- Niczego strasznego, Stefano! – Uśmiechnął się szeroko, zrobił krok w tył
i uniósł ręce do nieba. – Ale pomyśl tylko! Ja i Lydia, którą owijam sobie wokół
palca. Ty i wpatrzona w Ciebie Bridget… Poślubimy dwie siostry i dokładnie tak
jak zawsze chciałeś, znów będziemy braćmi po wieczne czasy… a przynajmniej
do końca ich życia.
- Nie ożenię się z Bridget – wypaliłem.
- Ożenisz się, ożenisz.
- Nie, nic z tego. Wyjeżdżam z Nowego Jorku. Dziś wieczorem.
- Zostaniesz tu i ożenisz się z Bridget – powiedział Damon. Podszedł i
zbliżył twarz do mojej. – Albo ja zacznę mordować wszystkich tu obecnych,
jednego po drugim.
Mówił śmiertelnie poważnie, znikły wszelkie ślady nonszalanckiego,
dowcipnego, niefrasobliwego Damona. Wrócił tlący się w nim stale gniew.
- Nie możesz – warknąłem. – Nawet Ty nie masz dość siły, żeby zabić tylu
ludzi.
- Och, czyżby? – Pstryknął palcami przy ramieniu i z sąsiedniego pokoju
weszła służąca, jakby czekała tam na jego sygnał. Już miała szyję owiniętą
chusteczką w miejscu, gdzie wcześniej zanurzył kły. Ruchem brody wskazał
okno, a ona posłusznie podeszła tam i zaczęła odsuwać zasuwki. – Mogę zmusić
Bridget i cały ten jej orszak durniów, żeby skoczyli z balkonu – warknął Damon.
- Nie wierzę Ci – oznajmiłem tak spokojnie, jak tylko potrafiłem. Chyba
jedynie Lexi umiała kontrolować więcej niż jedną osobę naraz. A Damonowi
wiele brakowało do jej wieku.
- Ale mogę też śledzić ich, każde z osobna i porozrywać im gardła. –
Podsunął inne rozwiązanie – Mnie to bez różnicy.
Służąca wspięła się na parapet i wolno ruszyła w stronę barierki.
- Bydlak – mruknąłem i podbiegłem, żeby złapać biedną dziewczynę,
zanim się zabije. – Wynoś się stąd – rozkazałem służącej, bo nie miałem
pewności, czy nakłonię jej umysł do posłuszeństwa, czy nie.
Nagle zrobiła ogłupiałą, przestraszoną minę i czar prysł. Wybiegła z
pokoju, pociągając nosem.
- Dlaczego? – spytałem, kiedy znikła. – Dlaczego chcesz ożenić się z Lydią?
Czemu to takie ważne, żebym ja wziął za żonę jej siostrę?
- Jeśli muszę żyć wiecznie, to chciałbym żyć w wielkim stylu. – Damon
wzruszył ramionami. – Mam dość tego życia od posiłku do posiłku, bez żadnego
miejsca, które dałoby się nazwać domem. Kiedy ożenię się z Lydią, będę bogaty.
Wokół pełno służby gotowej na każde skinienie… Gotowej zaspokoić każdą
moją zachciankę. – Uśmiechnął się lubieżnie. Nie wiedziałem, czy mówi
wyłącznie o krwi. – Albo mógłbym po prostu wziąć forsę i zwiać. Tak czy siak,
znajdę się w o wiele lepszej sytuacji niż teraz. Winfield śpi na pieniądzach.
- Ale po co wplątywać w to mnie? – spytałem ze znużeniem. – Dlaczego
po prostu nie wyjedziesz, żeby robić to, co musisz robić, czyli rujnować ludziom
życie?
- Powiedzmy po prostu, że mam swoje powody. – Rzucił mi szeroki
uśmiech.
Pokręciłem głową z irytacją. Tuż za drzwiami gabinetu, przez bibliotekę
przeszła ramię w ramię jakaś para – szukali spokojnego kąta do rozmowy. Zza
ich pleców dobiegały radosne odgłosy tańca, zamieszania, śmiechów ,
pogawędek, przytupywania obcasami o posadzkę. Wsłuchiwałem się w ten
gwar z roztargnieniem. Wyłapywałem dudniący głos – Winfield wykładał komuś
podstawowe zasady kapitalizmu.
- Co z nimi zrobisz? – spytałem. Z Damonem jako zięciem Sutherland nie
pożyje długo. Lydia również.
- Kiedy już zdobędę ich pieniądze? Cha. Sam nie wiem. – Damon uniósł
dłoń. – Słyszałem, że San Francisco to ciekawe miejsce. A może po prostu
zbiorę się i ruszę w ten wielki objazd po Europie, o jakim zawsze marzyłeś.
- Damon… - zacząłem.
- Albo będę tutaj sobie żył jak król – ciągnął, przerywając mi. – Bawił się.
Przed oczyma stanęła mi przerażająca wizja: Damon zaspokaja w domu
Sutherlandów wszystkie swoje cielesne zachcianki.
- Nie pozwolę Ci na to – zapewniłem żarliwie.
- A co Ciebie to obchodzi? Przecież to nie ja szalałem w Nowym
Orleanie… Ilu trupów doliczyłeś się pod koniec pobytu tam, braciszku?
- Bardzo się zmieniłem. – Spojrzałem mu prosto w oczy.
- Tak, oczywiście. Ni stąd, ni zowąd. A niby co takiego… Och! –
Uśmiechnął się szeroko. – Chodzi o Lydię, prawda? Znów idziesz w moje ślady,
bracie. Chcesz wszystkiego, co należy do mnie. Jak Katherine.
- Nigdy nie kochałem Katherine. Nie tak jak Ty.
Pociągała mnie, oczywiście – kogo by nie pociągała? Piękna, czarująca
dziewczyna, straszliwa flirciara. Damonowi nie przeszkadzała jej mroczna strona
, chyba nawet mu odpowiadała. Ale kiedy ja byłem z Katherine, kiedy znalazłem
się pod jej nieodpartym wpływem, usiłowałem nie zwracać uwagi na jej
wampirzą naturę. Dopiero gdy werbena oczyściła mi myśli, poczułem do tego
potwora odrazę. To jej zwodniczy wdzięk wywołał we mnie wszystkie głębsze
uczucia do niej. Zrozumiałem, że Damon traktował ją całkowicie poważnie.
- I nie kocham się w Lydii – dodałem. – Ale to nie znaczy, że chcę widzieć,
jak jej czy komukolwiek innemu , dzieje się krzywda.
- Więc będziesz postępował dokładnie tak, jak Ci każę bracie, a wtedy
wszystko się dobrze ułoży. Jeśli jednak sprzeciwisz mi się chociaż raz… -
Przesunął palcem po gardle. – To splamisz sobie ręce krwią.
Na długą chwilę zapadła całkowita cisza, a Damon i ja piorunowaliśmy się
wzrokiem. Przysiągłem, że już nigdy nie zranię człowieka, że nie pozwolę, żeby
ktoś cierpiał przeze mnie. Tkwiłem w pułapce tak sprytnie zastawionej i tak
szczelnej, jakbym nadal był wampirem pokazywanym w cyrku, związanym
sznurami z werbeny – a Damon świetnie o tym wiedział.
Westchnąłem ciężko.
- Co mam zrobić?
Rozdział 9
Kwadrans potem stałem obok brata na skraju parkietu i czekałem, aż
muzyka ucichnie. Wszyscy wkoło wirowali w tańcu, idealnie poruszali się do
rytmu, spódnice dam kołysały się w takt i nikt zupełnie nie zdawał sobie sprawy
,że w tym gronie przebywa dwóch morderców.
- Za mną – odezwał się Damon kącikiem ust.
- Idź do diabła – odparłem półgębkiem, uśmiechając się do mijającej mnie
Margaret.
- Już tam byłem. Nie spodobało mi się. – Wziął z tacy dwa kieliszki
szampana, jeden podał mi.
- Tu jesteś! – pisnęła Bridget i podbiegła do mnie. Tak podskakiwała z
ożywienia, aż falowały falbany na jej sukni, przez co wyglądała jak wielka
meduza. Złapała mnie za ramię. – O czym rozmawialiście przez cały czas? O
mnie?
Obróciłem się i spojrzałem na nią. Piękna i całkowicie odpychająca –
egoistyczna, niedojrzała , ciagle domagała się uwagi. Bridget Sutherland jednak
nie zasługiwała na śmierć. Przyczyniłem się już do wystarczającej liczby śmierci
w swoim krótkim życiu wampira. Nigdy nie zdołałbym zadośćuczynić za zło,
które wyrządziłem w tych wczesnych dniach po przemianie, ale tę rodzinę
musiałem uratować przed zemstą Damona. To był mój obowiązek. Nie chciałem
mieć ich krwi na sumieniu.
- Tak. Tak, o Tobie – odparłem,a potem wypiłem szampana i skinąłem na
kelnera, żeby przyniósł mi kolejną porcję.
- Proszę o uwagę! – zawołał Damon i postukał o swój kieliszek srebrną
łyżeczką.
Pan domu Reginald Chester ze zdziwieniem zerknął na Damon spod
zmrużonych powiek. Orkiestra, nieco zdezorientowana odłożyła instrumenty.
Pani Chester chyba pierwsza zrozumiała, że oto ktoś przejmuje kontrolę nad jej
balem – ale kiedy zobaczyła kto, rozpromieniła się tak, jakby Damon był jej
synem.
Rozgadany tłum wpatrzył się w nas: młodzi, starzy, przystrojeni piórami,
klejnotami, w szerokich koronkowych szalach i ciężkich jedwabnych sukniach.
Przypominali stado egzotycznych ptaków w zoo, które czekają, aż opiekun
rozrzuci im trochę ziarna na kolację.
Goście zaczęli szeptać między sobą i kiwać głowami. Usiłowali dowodzić,
że w jakiś sposób są z Damonem związani:
- W zeszłym tygodniu jadłem z nim obiad.
- Był u Knoksów na koktajlach, tam go poznałem.
- Poleciłem mu swojego ulubionego krawca.
Nie potrafiłem stwierdzić, czy Ci ludzie ulegli zwykłemu urokowi Damona,
czy też jakąś rolę odegrała tu umiejętność panowania nad umysłami. Ale znów
zacząłem się zastanawiać, jakim cudem wampirowi tak młodemu jak Damon
udało się zdobyć aż taką moc.
- Mój przyjaciel i ja chcielibyśmy złożyć oświadczenie! – zawołał Damon,
znów z tym włoskim akcentem.
Lydia cicho wsunęła się spomiędzy tłumu zebranych i podeszła, żeby
stanąć obok niego.
- Wielu z Was zna historię o tym, jak poznalem pannę Sutherland… Ja,
obcy w waszym kraju, i ona, piękna dama w opałach…
Balownicy uśmiechali się z zachwytem. Hilda i jedna z jej przyjaciółek
wymieniły pełne zazdrości spojrzenia.
- A teraz przypadkiem, który nas wszystkich zaszokował, mój obecny tu
przyjaciel, Stefano Salvatore, uratował jej siostrę, równie piękną i uroczą
Bridget Sutherland, i to zaledwie wczorajszego wieczoru. Nie mogę mówić za
niego… - dodał, podsuwając się bliżej Lydii. Wciąż trzymał uniesiony kieliszek w
dłoni i nie odrywał uwagi od tłumu. – Ale jeśli chodzi o mnie, to była miłość od
pierwszego wejrzenia. Już rozmawiałem z ojcem panny Sutherland, wiec zanim
ktoś zdąży mi ją odebrać, ja, hrabia Damon DeSangue, błagam Lydię, żeby
uczyniła mi ten zaszczyt i została moją żoną, choć nie mogę jej zaoferować nic
poza własnym porządnym nazwiskiem i obietnicą, że pozostanę oddany do
końca życia. – Przyklęknął na jedno kolano. – Lydio?
Ślicznie się zarumieniła. Była wyraźnie zaskoczona. Chociaż nie wyglądała
na dziewczynę, która naprawdę chce, żeby prosić ją o rękę na oczach sporego
tłumu, rozpromieniła się.
- Oczywiście, Damonie, z całego serca się zgadzam! – Zarzuciła mu
ramiona na szyję.
Sutherlandowie stali razem na czele uczestników balu. Wyraz twarzy
Margaret przypominał nie tyle grymas, co pełen niesmaku szok i całkowitą
dezorientację. Wiedziałem, jak się czuje, ale zastanowiła mnie jej mina. Czyżby
Margaret nie znajdowała się pod wpływem Damona? Czy nie nakazał jej
zaakceptować jego i mnie bez zastrzeżeń?
Reakcja Bridget okazała się równie spontaniczna i o wiele bardziej
nieprzyjemna. Jej oczy zapłonęły czystą wściekłą zazdrością. Może kryła się w
tym spojrzeniu odrobina ulgi, że starsza siostra wyjdzie za mąż i teraz przyjdzie
kolej na najmłodszą. Widziałem jedna wyraźnie, iż Bridget przez całe życie
marzyła ,że oświadczy się jej idealny wybranek i że właśnie tak to będzie
wyglądać: publicznie, wobec wszystkich przyjaciół i na oczach pełnej podziwu
widowni.
Widownia zaklaskała w dłonie, a potem Damon zerknął na mnie. Tylko
raz. Zupełnie, jakby miał władzę także nade mną. Z pewnego punktu widzenia
rzeczywiście ją miał… Dokładnie wiedziałem, czego ode mnie oczekuje.
Opróżniłem drugi kieliszek szampana, potem wystąpiłem naprzód i
obróciłem się do Bridget.
No i znowu się zaczynało. Jakbym zaledwie wczoraj był w Mystic Falls,
marzył o szkole w Charlottesville i przeczekiwał wojnę w czasie leniwego
niekończącego się lata, zmuszany abym zalecał się do Rosalyn.Za każdym
razem, kiedy składałem jej wizytę, w żołądku ciążyło mi coś niczym ołowiana
kula, a każde takie odwiedziny były ćwiczeniem się w odporności na frustrację i
rozpacz. Nigdy nie chciałem się z nią ożenić – to nasi rodzice życzyli sobie,
żebyśmy się pobrali. Mój ojciec tego pragnął. I tak zaręczyłem się pod presją i
oczekiwałem małżeństwa, na które nie miałem ochoty.
Znów siłą nakłaniano mnie do małżeństwa. Ale może to część kary na
jaką zasługuje. A jeśli przy okazji to oznacza, że ocalę ludzkie życie…
- Bridget… - Skłoniłem się głęboko i uniosłem kieliszek w toaście.
Uosabiałem całą romantyczną etykietę, cały urok Południa, jakiego ci Jankesi na
pewno nigdy nie oglądali. – Od pierwszej chwili… - Kiedy zobaczyłem twoje
zakrwawione ciało w Central Parku i omal nie dopiłem twojej krwi do końca… -
… odkąd los pozwolił mi znaleźć Cię w godzinie Twojej największej potrzeby, po
prostu wiedziałem, że musisz należeć do mnie. A dzięki szczodrości Twoich
rodziców już czuję się jak członek rodziny. Bridget, czy uczynisz ten wieczór
najszczęśliwszym w moim życiu?
Z piskiem godnym młodego prosięcia dziewczyna rzuciła mi się na szyję –
ale najpierw ostrożnie oddała swoją szklaneczkę ponczy Hildzie.
- Niezły występ! – Bram zaklaskał,a jego policzki zaczerwieniły się jeszcze
bardziej. – Porządny z Ciebie człowiek! Od razu się zorientowałem!
Tłum zaczął radośnie wiwatować, wszędzie dokoła zamawiano szampana
w kubełkach z lodem. Winfield Sutherland tak napuchł z dumy i radości, że
bałem się, iż pęknie. Pani Sutherland zdawała się spokojnie zadowolona z tego,
że ostatnie dwie córki wydają za mąż. Tylko Margaret gniewnie pokręciła
głową, zanim przybrała wystudiowany wyraz siostrzanej dumy.
Mistrz ceremonii kazał wnieść olbrzymią butlę szampana – mieściło się w
niej ze dwadzieścia zwyczajnych butelek – i dał elegancki popis umiejętności
fechmistrza: wziął od kamerdynera szpadę, teatralnie zamachnął się i ściął
szyjkę butelki. Złoty musujacy napój trysnął w pięknej eksplozji.
- Niech śluby odbędą się w ten weekend! – krzyknął Damon. Udawał, że
porwał go ogólny entuzjazm. – Całe życie czekaliśmy, żeby poznać te damy.
Dlaczego czekać dłużej?
Tak, po co czekać, pomyślałem. Niech już zaczną się te gierki Damona.
Rozdział 10
6 listopada 1864
Damon wrócił, chociaż wydaje mi się, że nigdy tak naprawdę nie zniknął.
Obserwował, zastawiał przynętę, kontrolował mnie. Jest lalkarzem, a ja jego
bezwolną marionetką, zmuszaną, żeby robić, co mi każe.
Dopóki go nie zobaczyłem, nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo
polubiłem Sutherlandów, w jak dużym stopniu uleczyli moją samotność i ile mi
dali nadziei, że nie muszę ciągle żyć na wygnaniu. Ośmieliłem się marzyć, że
moja podróż przez ten świat będzie, koniec końców, mniej samotna, skoro
zdołam się opanować w ich towarzystwie.
Ale Damon zna mnie zbyt dobrze. Może zmusił Sutherlandów ,żeby
zaakceptowali bezdomnego przybysza, ale nie zmuszał, żebym wśród nich
przebywał. Mogłem się wymknąć dziś rano, mogłem uciec na spacerze w parku,
mogłem zniknąć w tłumie na balu. A jednak zostałem, bo – jak niewątpliwie
przewidział – sprawiało mi przyjemność to, że znów stałem się częścią jakiejś
rodziny, choćby nawet na tych kilka ulotnych chwil.
Plan Damona przeraża mnie – właśnie dlatego, że go nie rozumiem.
49
Dlaczego Nowy Jork? Dlaczego Sutherlandowie? Po co wplątywać w to mnie?
Skoro Damon zdołał tak to wszystko rozegrać, tak gładko wejść w życie tych
poczciwych ludzi i przygotować grunt na moje pojawienie się, po co robić z tego
taki spektakl? Po co zawracać sobie głowę małżeństwem? Dlaczego zwyczajnie
nie wziął Winfielda do banku i nie kazał mu wybrać pieniędzy z kont? Czy on
zamierza żyć jak człowiek? Potrzebuje małżeństwa, żeby zyskać wstęp do
nowojorskiego towarzystwa? Czy po prostu chce tylko mnie torturować?
A może coś mi tu umyka? Jakiś sekretny cel, którego nie umiem sobie
nawet wyobrazić…
Mam wyłącznie pytania. I obawiam się, że nie poznam odpowiedzi,
dopóki nie pojawią się pierwsze zwłoki.
Nieco później tego poniedziałkowego popołudnia stałem na tarasie
dachu jednego z najwspanialszych domów kiedykolwiek zbudowanych w stylu
Federacji. Wąskie kolumienki wspierały niezwykle wysoki ganek nad frontowym
wejściem, do którego prowadził wielki półkolisty podjazd, królewski niczym
rozpostarty czerwony dywan. Od okien po gzymsy, każdy detal był tu starannie
przemyślany i nieprzesadzony. Jadalnia, wielka i owalna, prawdopodobnie
przypominała tę w Białym Domu. W naszej nowej stolicy. Właśnie taki był Dom
Komendanta – godny człowieka dowodzącego brooklyńską stocznią marynarki
wojennej.
Jeśli nie dorównywał pod względem rozmiaru i nowoczesności rezydencji
Sutherlandów, nadrabiał to z nawiązką idealnie utrzymanymi trawnikami,
wspaniałym sadem i świetnym widokiem na Manhattan. Posiadłość mieściła się
niemal nad urwiskiem wyglądającym na East River i miasto, na terenie pod
zarządem marynarki. Kiedyś mieszkał tu sam komandor Matthew Perry.
- Nie. – Bridget zdecydowanie pokręciła głową, szalenie energicznie
uniosła spódnice i zeszła ze schodów.- Nie – e.
Mały orszak szedł za nią, śmiejąc się pogodnie.
- Jest za biały! – żartował Bram.
- Jest za mały! – dodała Hilda.
- Ale przecież jest niesamowity! Te widoki! Ta posiadłość! Ta… - urwałem.
– Co tym razem Ci się nie podoba?
- Położenie. Przecież to Brooklyn – odparła Bridget. Ledwie zwracała
uwagę na swojego narzeczonego. – Nikt nie przeprowadza się do Brooklynu po
ślubie.
Winfield i jego żona posłali sobie pełne miłości spojrzenia – pewnie
wspominali własny ślub. Najwyraźniej dość skromny – pan Sutherland jeszcze
wtedy nie miał takiej fortuny. I żadnemu z nich to nie przeszkadzało. Teraz
jednak spełniliby nawet najbardziej kosztowne zachcianki najmłodszej córki.
Lydia uśmiechnęła się i szepnęła coś do Damona, ale on niespecjalnie się
nią interesował. Jej było wszystko jedno, gdzie weźmie. A ponieważ miała to
być podwójna okazja, przy której obie nasze ,,szczęśliwe” pary jednocześnie
zwiążą się węzłem małżeńskim, szlachetnie pozwoliła siostrze decydować o
szczegółach.
Sutherlandowie przynajmniej z nazwy należeli do Kościoła episkopalnego,
ale najwyraźniej nie zaprzątali sobie głowy moją i Damona religią – czy też
brakiem wiary. Ślubów też nie planowano odbyć w kościele; wystarczy, że
zostaną zawarte w rodzinnej kaplicy- rodzinnej kaplicy bardzo bogatej rodziny.
Pod tym względem Bridget miała niezwykle nowoczesne poglądy.
- Więc po co się fatygowaliśmy i oglądaliśmy posiadłości w Prospect
Park? – mruknęła Margaret. – To znaczy, skoro Brooklyn nie wchodzi w grę.
- Mnie się dość podobał tamten dom z neoromańskimi łukami –
powiedziałem. Chciałem jak najszybciej mieć tę część przygotowań do
oszukańczych ślubów za sobą.
- Nie bój się bracie. – Damon szturchnął mnie w ramię. – Zostały już tylko
cztery. Na Manhattanie.
Zeszliśmy po stromych, drewnianych i dość staroświeckich schodach na
parter i podziękowaliśmy kamerdynerowi, że nas tu wpuścił. A potem
wróciliśmy spacerem do przystani Fulton, skąd łódź miała nas zabrać przez
rzekę. Tam z kolei czekała istna karawana powozów, żeby zawieźć nas w długą
powrotną drogę do centrum miasta.
- Przydałaby się tu lodziarnia – stwierdziła Lydia, przechadzając się w
zadumie po nabrzeżu.
- Chcesz loda? – spytał ją Damon jak czterolatkę.
Źle się czułem w towarzystwie Bridget, bo wciąż wzdrygałem się, słysząc
coś, co padało z jej ust. Ale jeszcze gorzej znosiłem pełne napięcia oczekiwanie ,
że mój brat zrobi albo powie coś strasznego. Cały dzień spędziłem jak na
szpilkach. Bo Damon w końcu mógł palnąć coś okropnego, w jakimś momencie
wreszcie znudzić się odgrywaniem roli troskliwego narzeczonego. Jego zdolność
koncentrowania się na takich gierkach – w przeciwieństwie do gier,w których
stawiał pieniądze – była zadziwiająco mała.
- Tak – odparła Lydia. – A tu nie ma lodów. A powinny być.
- Nieważne – odezwała się Bridget, bo jak zwykle chciała dorzucić do
rozmowy coś od siebie. – Niedługo powstanie tu wielki most, a cały ten teren
zniknie w cieniu i nie będzie tu nic poza hałaśliwymi powozami i odorem koni.
Bram, od którego wzięła te informacje, pokręcił głową.
- Nie, Bridgey, to dobrze naświetlone miejsce, popatrz jak padają
promienie…
Oparłem się o balustradę nabrzeża i obserwowałem naszą grupkę. W tym
otoczeniu kobiety tworzyły scenę jak z obrazu: cztery damy o policzkach
zaróżowionych od słońca i świeżego powietrza, długie wstążki ich słomkowych
kapeluszy powiewały na wietrze, ciężkie spódnice spacerowych sukni opinały
nogi w podmuchach morskiego wiatru. Wszystkie panny były piękne i na
moment, patrząc na nie, zapomniałem o swojej obecnej sytuacji.
Margaret od gazeciarza kupiła gazetę do poczytania w podróży
powrotnej. Dzień idealnie nadawał się na przejażdżkę łodzią, co dziwne, East
River nie odpychała mnie tak jak zazwyczaj każda inna bieżąca woda. Bridget
poszła usiąść we wnętrzu promu. Nie chciała dłużej wystawiać cery na słońce,
co wydawało się prześmieszne i mocno ironiczne z mojego punktu widzenia. Po
raz pierwszy tego dnia się odprężyłem. Uniosłem twarz do słońca i pozwoliłem,
żeby moja śródziemnomorska cera nabierała zdrowego blasku opalenizny.
A wtedy Margaret odpadła na siedzenie obok mnie.
- Zdajesz się przynajmniej odrobinę rozsądniejszy niż ten drugi
narzeczony – oznajmiła krótko. – Powiedz mi, czego wy chcecie od mojej
rodziny? Pieniędzy? Naszego interesu? O co chodzi?
Jęknąłem w duchu.
- Musisz mi wierzyć – Popatrzyłem swoimi piwnymi oczami w jej błękitne.
Nawet nie próbowałem wpływać na jej umysł, po prostu starałem się mówić jak
najszczerszym tonem. Ująłem jej dłonie, co było odważnym gestem, ale
chciałem, żeby mnie zrozumiała. – Nie zależy mi na pieniądzach Bridget. Pragnę
tylko szczęścia i dobra Twojej rodziny. Przysięgam na co tylko zechcesz.
- Właśnie w tym problem. Nie wiem, ile warte jest Twoje słowo. Nie znam
Cię. Nikt Cię nie zna. – Westchnęła i zdjęła kapelusz. – Bo to wszystko… takie
dziwne. Ja rozumiem, dlaczego podobasz się Bridget, jesteś zdecydowanie
przystojny i masz dobre maniery…
Spuściłem wzrok zażenowany.
- Ale doprawdy… Żadnych dokumentów, żadnej historii, tak zwyczajnie
uciekłeś z Południa? Przecież my tu mówimy o Bridget. Marzyła, żeby papa
zabrał nas wszystkie na zwiedzanie Europy, żeby mogła podbić serce jakiegoś
króla, księcia czy co najmniej diuka. Dla nie istnieje wyłącznie arystokracja. I nie
obraź się, ale do wyższych sfer zdecydowanie nie należysz.
- No cóż, Lydia ma teraz swojego hrabiego…
- Właśnie – przytaknęła Margaret z namysłem. Wsunęła za ucho pasmo
czarnych włosów i przyjrzała mi się uważnie. – Ten cały Damon DeSangue..
Wzruszyłem ramionami, usiłując zrobić niewinną minę.
- Co o nim sądzisz? Jesteście… zadziwiająco zaprzyjaźnieni od momentu
tych waszych podwójnych oświadczyn.
Spojrzałem w stronę południa, gdzie rzeka Hudson i East River zbiegały
się i wpadały do morza. Osłoniłem oczy dłonią, odgradzając się od miasta.
Słońce było jasne, niemal białe i wznosiło się nad pradawnymi, egzotycznymi
wodami.
Ile mogłem wyznać, żeby nie narazić jej życia? Zdawało się, że w tej całej
rodzinie ona jedna ma głowę na karku. Znów zacząłem myśleć o Katherine i
zastanawiać się, czy moja rodzina lepiej by się na wszystko przygotowała, gdyby
dostała jakieś ostrzeżenie.
- Nie ufam mu – przyznałem wreszcie z nadzieją, że nie wystawiam
Margaret na jeszcze większe niebezpieczeństwo. –Wcale.
- Hm. – Zerknęła na Damona, który z ożywieniem dyskutował z Bramem i
Winfieldem. – Ja też.
Bridget wybrała kilka następnych miejsc do obejrzenia. Znajdowały się w
okolicy jak najdalszej od te,w której byliśmy wcześniej. Posiadłość Richardsów
mieściła się w pobliżu Fort Tryon na północnym krańcu Manhattanu, a przystań
Fulton na jego południowo – wschodnim skraju.
Powolna jazda powozami przez całe miasto pozwoliła mi obserwować
miejskie życie niczym w panoptikonie ( nazwa więzienia skonstruowanego tak
by straznicy mogli podglądać więźniów,ale oni nie wiedzieli,że są obserwowani)
Kiedy bez pośpiechu jechaliśmy Piątą Aleją, zdumiewały mnie wielkie różnice
pomiędzy mieszkańcami Nowego Jorku. Dostrzegałem tu często bosonogich
gazeciarzy i handlarzy starzyzną, a także ludzi takich jak Winfield – siedzieli w
swoich pozłacanych powozach i ćmili cygara.
Na lunch zatrzymaliśmy się mniej więcej w pół drogi do celu, w hotelu
Mount Vernon na Sześćdziesiątej Pierwszej. Bridget bez przerwy omawiała
kwestię swojej sukni ślubnej.
- … a Darla włożyła suknię z muślinu, przez szacunek dla czasów
wojennych, ale wojna już prawie się skończyła. Uważam, że powinnam mieć
nowe kolczyki, nie sądzisz papo? Stefano, kochanie, widziałam takie wprost
prześliczne kolczyki z perłami….
Damon odchrzaknął.
- Bridget, oczywiście, że powinnaś mieć nowe kolczyki. A Twój strój z
opisu jest tak apetyczny, że wręcz do schrupania, nie sądzisz Stefano?
Wstałem od stołu. Nie mogłem cieszyć się posiłkiem złożonym z kurczaka
na zimno, świeżego chleba, ryb i herbaty, które przed nami ustawiono. I nie
chciałem już słyszeć ani jednego słowa więcej z tej bezmyślnej paplaniny mojej
narzeczonej albo niepotrzebnych docinków brata.
- Muszę się trochę przewietrzyć – przeprosiłem zebranych i gdyby nie mój
refleks wampira, przewróciłbym się o ławkę w pośpiechu, z jakim rzuciłem się
do wyjścia.
Nie powinien być tak wykończony; przetrwałem już gorsze chwile. Życie
w ciągłym głodzie, w Central Parku i polowanie na drobną zwierzynę
pochłaniało o wiele więcej sił fizycznych niż rozsiadanie się w powozie,
oglądanie domów i wysłuchiwanie, jak najmłodsza córka Sutherlandów plecie o
sprawach bez znaczenia. Ale chociaż poprzedniego dnia pożywiłem się
wiewiórką, byłem wygłodzony i słaby, zupełnie jakbym przetrwał
transatlantycką przeprawę.
Szybka, potajemna wycieczka do hotelowych kuchni pozwoliła mi znaleźć
dokładnie to, na co liczyłem – szczury, oczywiście. Niezbyt wiele i głównie pod
zadaszeniem pomiędzy chłodnią a spiżarnią. Błyskawicznie złapałem jednego,
złamałem mu kark i wyssałem biedne stworzenie do sucha. Ani na chwilę nie
straciłem panowania nad sobą. Przy tak paskudnej strawie nie było to trudne.
Jakiś cichy odgłos, czyjeś zduszone westchnienie, kazało mi się obrócić.
Podniosłem wzrok pełen poczucia winy. Wargi plamiła mi szczura krew.
Damon stał niedaleko i trzymał za gardło kelnerkę. Wysunął kły.
Dziewczyna miała ogłupiałe, lekko nieprzytomne spojrzenie kogoś, kto znajduje
się w mocy zaklęcia.
- Widzę,że obaj wymknęliśmy się w tym samym celu – stwierdził
zadowolony. Z obrzydzeniem uniósł wargę, patrząc na szczura w mojej dłoni. –
Chociaż, doprawdy, mógłbyś poradzić sobie lepiej.
Uniósł głowę, gotów rozedrzeć…
- Proszę, nie… - Bezradnie uniosłem dłonie. – Nie zabijaj jej – błagałem.
Znieruchomiał.
- No dobrze – odparł z chytrym uśmiechem. – Nie zabiję jej. To taki
wcześniejszy prezent ślubny. Wyłącznie dla Ciebie!
Zamknąłem oczy. Już wyobrażałem sobie koszmar przyszłych lat. Dając do
zrozumienia, że w prezencie nie zabije tej konkretnej dziewczyny, wyraźnie
zakładał, że później owszem, będzie mordował.
Rozdział 11
Następnego ranka mocno ściskałem podciągniętą pod brodę miękką,
lnianą pościel, zupełnie jak wtedy, kiedy byłem dzieckiem. Z oczami mocno
zamkniętymi mogłem prawie udawać przed sobą, że znów jestem w domu. Że
Damon i ja wciąż jako ludzie prowadzimy zwykłe braterskie sprzeczki. Że nasz
ojciec pracuje gdzieś na plantacji. Że Katherine żyje.
Nie, zaraz. Że Katherine nigdy się w naszym życiu nie pojawiła.
Albo… że leżę w łóżku u Lexi, niepewny jak się potoczy moje nowe życie,
ale zaakceptowany w tym nowym domu kolegów wampirów.
Powoli całkiem się rozbudziłem i moje fantazje prysły w zetknięciu z
rzeczywistością. Byłem w domu Sutherlandów, wciąż jako zakładnik ich dobrej
woli i pogróżek brata, niechętny pan młody szybko prowadzony do ołtarza, do
którego wcale się nie śpieszy.
Sutherlandowie jakoś przesadnie nie trzymali się etykiety, ale tak czy
inaczej oczekiwali, że przy śniadaniu zjawią się przy stole wszyscy domownicy.
Ubierałem się wolniej niż w zwykłych okolicznościach. Poprawiałem podwiązki
skarpetek, póki nie leżały idealnie, bawiłem się mankietami koszuli,
przesuwałem dłońmi po włosach. W tych dniach niespecjalnie lubiłem
przeglądać się w lustrze. Nienawidziłem tego, co w nim widziałem.
Kiedy wreszcie udało mi się zejść na śniadanie, cała rodzina już od dawna
siedziała przy stole. Pani Sutherland przywitała mnie ciepłym, macierzyńskim
uśmiechem, od którego ścisnęło mi się serce. Chociaż ja sam szczerze ją
polubiłem, ona zaakceptowała mnie, bo ktoś ją do tego zmusił.
- Dzień dobry – mruknąłem i zająłem swoje miejsce. – Dostanę kawy?
- Coś dziś jesteś przygnębiony, mój chłopcze – odezwał się Winfield,
wsuwając zegarek do kieszonki na piersi. – I jeśli wolno zauważyć, trochę
mizerny. Zdecydowanie musimy Cię podtuczyć przed ślubem. Chyba zabiorę Cię
ze sobą do klubu. Podają tam wspaniałą jagnięcinę i pudding.
Lydia rzuciła mi przepraszające spojrzenie. Aż się wzdrygnąłem, gdy
zdałem sobie sprawę, że owinęła szyję szaliczkiem. Ładny różowy materiał
schludnie skrywał zwykłe miejsce ukąszenia wampira.
Damon się na niej pożywił.
Odwróciłem wzrok od kawy, którą przede mną postawiono. Żołądek mi
się zacisnął. Nieświadomie dotknąłem własnej szyi tam, gdzie zazwyczaj gryzła
ją Katherine. Wspomniałem to chore połączenie bólu i przyjemności. Czy to
była jakaś wiadomość dla mnie? Żeby mi przypomnieć, co się stanie, jeśli nie
ożenię się z Bridget?
- Stefano! Do klubu możesz iść dopiero później! Mamy dziś całkowicie
wypełniony dzień – ostrzegła mnie Bridget. – Koniecznie, ale to koniecznie
musimy odwiedzić rodzinę Brama. Oni wprost uwielbiają Damona. Brammy
ciągał go po wszystkich najmodniejszych lokalach. Na przykład odwiedzieli ten
bar, gdzie podają likiery Pimm’s w prawdziwym angielskim stylu! Muszę włożyć
swój nowy niebieski muślin. Na wizytę u nich w domu, nie w barze, oczywiście.
To nie jest odpowiednie miejsce dla dam. Fanny też chciała mieć w wyprawie
błękitny muślin, ale potem nic nie wyszło z jej zaręczyn, biedactwo…
Drzwi od strony kuchni otwarły się i do jadalni wszedł Damon.
- Dzień dobry wszystkim – zawołał radośnie, oczy mu błyszczały.
Wyglądał na wypoczętego i najedzonego. Zalotnie skłonił się przed Lydią, a do
mnie kpiąco mrugnął okiem.
Czułem jak sztywnieją mi ramiona.
- Co Ty to robisz ,Damon? – spytałem najniewinniejszym tonem, na jaki
mogłem się zdobyć.
- Nie słyszałeś? – Usiadł przy stole i zamaszyście strzepnął serwetkę. –
Winfield ubłagał mnie, żebym się wprowadził.
- Och… - Uśmiechem przylepionym do twarzy próbowałem zamaskować
gniew. – Hm, czy mogę Cię prosić na minutkę do holu?
Damon uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Ależ ja dopiero co usiadłem, a jestem głodny jak wilk.
- To zajmie tylko chwilę – wycedziłem przez zaciśnięte zęby.
Lydia spojrzała na mnie ze zdziwieniem, ale po krótkiej chwili Damon z
szuraniem odsunął krzesło i ruszył za mną.
- Pani, wrócę niedługo.
Kiedy tylko znaleźliśmy się poza zasięgiem słuchu, obróciłem się do brata.
- Jesteś niesamowity. Teraz postanowiłeś się wprowadzić?
- Ależ dzięki za komplement. – Damon ukłonił się z kpiną. – A poza tym,
owszem. Nie słuchałeś wczoraj, kiedy mówiłem o wszystkich wspaniałych…
udogodnieniach, jakie ma do zaoferowania domostwo Sutherlandów?
Ogarnął mnie gniew taki, że aż hol zawirował mi w oczach. Moja
wyrozumiałość dla gierek Damona się skończyła.
- Ale po co zawracać sobie głowę… tą błazenadą? – spytałem ostro. – Jeśli
jesteś tak potężny, dlaczego nie wejdziesz do banku u nie zażądasz, żeby wydali
Ci złoto ze skarbca?
- Pewnie mógłbym tak uczynić, ale gdzie w tym miejsce na zabawę?
- Na zabawę? – powtórzyłem z niedowierzaniem. – Ty to robisz dla
zabawy?
Damon spojrzał twardo.
- Chodzi o ślady, bracie. Nie myślisz perspektywicznie. – Zmarszczył brwi i
strzepnął jakiś nieistniejący pyłek z poły swojego żakietu. – Tak, mogłbym po
prostu ukraść pieniądze i uciec z miasta. Ale my tu się będziemy kręcić po
wieczność. A przynajmniej ja zamierzam. I przymus nie zawsze działa. Jeśli
jeszcze nie zauważyłeś. Margaret nadal jest mocno oporna i gdyby ona albo
Winfield, o ile kiedyś wyzwoli się spod mojej mocy, zaczęli wymachiwać po całej
okolicy moim zdjęciem i nazywać złodziejem… No cóż, nie pozwolę na to. O
wiele łatwiej i zabawniej jest po prostu odziedziczyć cały majątek.
Obejrzałem się na drzwi, które oddzielały nas od spokojnie jedzących
śniadanie Sutherlandów.
- Odziedziczyć? Znaczy, po czyjejś śmierci?
- Co? Ależ, braciszku, co Ty konkretnie sugerujesz? – udał urażonego. –
Dotrzymasz swojej części umowy, a nie zabiorę się do seryjnego mordowania.
Pamiętasz? Dałem Ci słowo.
- Nie, Damon. Powiedziałeś, że jeśli nie ożenię się z Bridget, zaczniesz
zabijać wszystkich obecnych na balu. Z pełną premedytacją nie wspomniałeś o
tym,co się stanie, kiedy już zawrzemy małżeństwa.
- Słuszna uwaga – Damon pokiwał głową. – Chciałbym zabić kilka osób z
ich kręgu. A zacząłbym od tego podlizucha Brama. Coś mi się zdaje, że on się
durzy w mojej Lydii. – Nadąsał się na niby.
- Damon… - warknąłem.
Zmrużył oczy.
- Ty się zajmiesz swoją żoną. Ja się zajmę swoją.
Popatrzyłem na brata wyzywająco.
- A więc rzeczywiście planujesz zabić Winfielda, kiedy przepisze na córki
swoją fortunę?
- Żeby się tego dowiedzieć, musisz cierpliwie poczekać a sam się
przekonasz.
- Nie pozwolę Ci skrzywdzić nikogo z tego domu – obiecałem.
- Nie możesz mnie powstrzymać. Niezależnie, co postanowię zrobić –
syknął.
Obrzuciliśmy się nawzajem gniewnym wzrokiem. Moje dłonie same
zacisnęły się w pięści. Damon zmienił pozycję, szykował się do bójki.
W tym momencie do holu zajrzała pani Sutherland.
- Chłopcy? Wszystko w porządku?
- Tak, madame – odpowiedział grzecznie Damon. – Po prostu lepiej się
poznajemy. – Wskazał drzwi do jadalni i lekko mi się ukłonił. – Idź przodem,
Stefano.
Ruszyłem niechętnie,a Damon deptał mi po piętach.
- A więc jutro wybieramy ślubne stroje – oznajmił głośno. Zachowywał się
tak, jakbyśmy kontynuowali rozmowę o przyziemnych sprawach, a nie dopiero
co skończyli się kłócić o los wszystkich ludzi pod tym dachem. – Stefano,
powinny być takie same! Bridget, przecież to Ty chyba wczoraj mówiłaś, że
ktoś, nie pamiętam kto, dwie siostry, włożyły to samo na podwójny ślub?
Jedwab, tak?
Wiedział. Był moim bratem i doskonale wiedział, jak mnie torturować. Po
wieczne czasy.
- Oczywiście, Damon – przytaknęła Bridget z zadowolonym uśmiechem i
obróciła się do mnie. – Stefano, musisz tego posłuchać. Myślałam, żebyśmy z
Lydią włożyły takie same suknie, ale nie jestem pewna, czy efekt będzie
odpowiedni, no bo przy jej figurze…
Powoli opadłem na siedzenie za stołem, tonąc w powodzi jej słów… i
świadomości, że Damon miał rację. Nigdy nie umiałem powstrzymać brata, a
zwłaszcza, kiedy to liczyło się najbardziej.
Rozdział 12
Upłynęło następnych kilka dni, wypełnionych po brzegi planowaniem
ślubu i opracowywaniem menu na przyjęcie. Wieczorami Sutherlandowie
popadali w codzienną rutynę. Pani Sutherland szła do szwalni, gdzie uczyła
Lydię, jak szyć kapy ze skrawków i czepeczki. Bridget poświęcała się
wieczornym zabiegom pielęgnowania urody, co oznaczało sto pociągnięć
szczotką po włosach i smarowaniem się kremem, którego zapach wyczuwałem
aż w bawialni na parterze. Winfield zawsze udawał się do swojego gabinetu ze
szklaneczką brandy i przeglądał tam gazetę albo sprawdzał księgi rachunkowe.
Ja zazwyczaj spacerowałem po parterze domu. Snułem przy tym plany,jak
uratować tę rodzinę, ale większość pomysłów uznawałem za nierealne.
Musiałem też obmyślać własne posiłki. Teraz, kiedy znalazłem się się pod
uważnymi spojrzeniami wszystkich Sutherlandów i całej służby, trudniej było mi
zachować dietę złożoną z miejskich zwierząt. Zupełnie jakby gospodarze
spodziewali się, że spróbuję uciec, chociaż nijak nie umiałem stwierdzić, na ile
to była zwyczajna nieufność, a na ile Damon wywierał na nich wpływ, życząc
sobie, żeby mnie pilnowali. Czasem udawało mi się wymknąć na dach albo po
cichu zejść do ogrodu na tyłach. Tam szukałem jakiegoś gołębia czy szczura, czy
choćby nawet myszy, która zaspokoiłaby mój głód. Hazel, domowa kotka ,
pozostawała oczywiście poza zasięgiem, ale na szczęście jej koci przyjaciele
przybłędy już nie.
Damon nie miał podobnych problemów z zaopatrzeniem. Nie dbał też
specjalnie o dyskrecję. Przychodził i wychodził, kiedy mu się żywnie podobało. I
Bóg jeden wie, co mój braciszek robił w najciemniejszych zakamarkach miasta.
Często widziałem, jak wzywa do swojego apartamentu pokojówkę albo
służącego późną czarną nocą, kiedy ja skradałem się po korytarzach, żeby
zaspokoić głód. Damon mieszkał u Sutherlandów jak w jakimś luksusowym
hotelu – pojawiał się na wydawanych na jego cześć obiadach i pozwalał
organizować dla siebie przyjęcia w najbardziej eleganckich lokalach.
Zachowywał się jak książę, a Nowy Jork traktował niczym swoje księstwo, które
go uwielbiało.
Kiedy wrócił do domu we czwartek, Winfield na chwilę wystawił głowę z
gabinetu.
- O, świetnie. Cieszę się, że tu jesteście. – Wyciągnął w naszą stronę dwie
szklaneczki whisky. – Wedźcie do mnie, proszę.
W kąciku ust Damon zauważyłem niedokładnie startą plamkę krwi.
Wszyscy inni założyliby, że to ranka po nieuważnym goleniu. Przytulne wnętrze
gabinetu nagle zdało mi się duszne,a jego kąty ciemniejsze.
Damon niedbale otarł wargi, patrząc na mnie, a potem rzucił się na
kanapę obok swojego przyszłego teścia, nie jak włoski hrabia, ale już raczej jak
… no cóż, Damon.
- Dobry wieczór panu. – Fakt, że porzucił swój udawany włoski akcent w
towarzystwie Sutherlandów, podkreślał do jakiego stopnia ta rodzina poddała
się jego wpływowi.
- Chciałem z wami oboma porozmawiać o przyszłości – odezwał się
Winfield z wielkim cygarem w ustach.
- Och, mam wielkie plany. Myślę długoterminowo – powiedział Damon. –
Oczywiście, chcę mieszkać tu, z wami wszystkimi. Uwielbiam bliskie związki
rodzinne.
W gardle mi zaschło, przegarnąłem dłonią włosy. Zaczynałem wpadać w
panikę, bo znów przypomniało mi się, że nie mam pojęcia, jakie sa prawdziwe
zamiary Damona.
- Sądzę, że chciałbym samodzielnie spróbować sił w interesach – podjął
Damon, ale wtedy z trzaskiem otwarły się drzwi i do gabinetu zamaszyście
wkroczyła Margaret..
- Papo! – Bez jednego słowa do któregoś z nas wcisnęła ojcu w ręce
poranne wydanie ,, Posta” i postukała palcem w artykuł. – Przeczytaj to.
Winfield pogrzebał w kieszeniach, znalazł okulary, a potem wsunął je na
nos i spojrzał na gazetę.
- ,, Skandal u Sutherlandów. Dwaj konkurenci bez centa przy duszy
zaręczyli się z pozostałymi, gotowymi do zamążpójścia pannami z tej rodziny.
Zrozpaczeni synowie bankierów, polityków i magnatów kapitałowych gorzko się
skarżą na tę nagłą decyzję. Czy chodzi o jakiś szantaż? Anonimowe źródło,
pozostające w bliskich stosunkach z rodziną, twierdzi, że… „ Och,bzdury! –
Cisnął gazetę na bok i zdjął okulary. – Ludzie wygadują nieprawdopodobne
głupoty.
- To nas zrujnuje! – zawołała Margaret niemal błagalnie. Zupełnie nie
zwracała uwagi na Damona i na mnie. – Czy nie możesz pomyśleć przynajmniej
o interesach? Jaki to będzie miało na nie fatalny wpływ?
- Nie sądzisz, że takie rozmowy powinnaś zostawić mężczyznom? – spytał
leniwie Damon. Znów wrócił do włoskiego akcentu. Lodowato błękitne oczy
wbijał w głowę dziewczyny, jakby najchętniej posłał w jej stronę kulkę.
Podniosłem się i stanąłem między nim a Margaret. Zdawało się, że ona
nie dostrzega jego nienawiści ani niebezpieczeństwa, w jakim się znalazła.
- Rozumiem twoje obawy – powiedziałem szybko. Musiałem ją
przekonać, żeby porzuciła ten temat, dla jej własnego dobra. – Ale wierz mi,
życzę twojej rodzinie jak najlepiej.
- Zresztą i tak właśnie dyskutowaliśmy o interesach – dodał Winfield. –
Damon, co mówiłeś?
- Potrzebuję tylko niedużej kwoty w gotówce. – Mój brat odwrócił głowę i
praktycznie wykluczył Margaret z rozmowy. – Pozwoli mi odbyć podróż do
rodzinnego kraju. Tam zacznę wybierać dostawców produktów eksportowych…
Margaret aż jeknęła.
- Chyba nie zamierzasz dać mu cokolwiek ponad należny posag?
- Nie bądź chciwa, kotku. – Winfield uciszył ją protekcjonalnym gestem. –
To tylko kapitał na rozpoczęcie działalności, który pozwoli mu zacząć…
- Czyś Ty zwariował? – spytała ostro. – Przecież nawet nie znasz tego
człowieka. Pozwól mu najpierw dla siebie popracować. Albo daj mu
poprowadzić jedną z naszych mniejszych firm.
Damon wstał z fotela ogarnięty zimną furią. Próbowałem złapać
Maragert za ramię, ale strząsnęła moją dłoń. Wyprostowała się na całą swoją
wysokość, wpatrując się prosto w jego oczy. Chociaz nie była taka ładna, jak
młodsze siostry, postawę miała rzeczywiście imponującą.
- Wszyscy zachowujecie się jak banda szaleńców, odkąd on się pojawił –
powiedziała do ojca, ale patrzyła też na Damona. – Pozwalasz jemu… i jemu też
– wskazała na mnie – być praktycznie członkami rodziny, mieszkać pod naszym
dachem, dzielić z nimi chleb, a potem jeszcze oferujesz gotówkę, swoje córki i
wszystko inne! Czy nikt poza mną nie widzi, jakie to dziwne?
Winfield zrobił zmartwioną, ale i trochę zdezorientowaną minę.
Damon szeroko otworzył oczy.
- Dość tego – nakazał.- Po prostu zaakceptujesz Stefana i mnie, bo mu tu
zostaniemy.
Patrzyła na niego przez długą chwilę. Czekałem na moment, kiedy jej
wzrok zasnuje się mgiełką, a źrenice leciuteńko rozszerzą. Ale ona tylko
pokręciła z niesmakiem głową.
- Może na innych działają te Twoje niby-hrabiowskie gierki, ale na mnie
nie. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego.
Patrzyłem za nią zdumiony, kiedy zamaszyście ruszyła do drzwi. Jeszcze
nigdy nie widziałem, żeby Damonowi nie udało się zmusić kogoś do
posłuszeństwa, nawet kiedy był tylko młodym i słabym wampirem. Głęboko
wciągnąłem powietrze w płuca. Usiłowałem wychwycić zapach werbeny –
czegokolwiek, wyjaśniającego to, co się przed chwilą stało. Ale żadnego
zapachu nie poczułem.
Mogłem tylko mieć nadzieję,że cokolwiek by to było, pozwoli Margaret
zachować bezpieczeństwo.
Rozdział 13
Tej nocy leżałem w łóżku i wpatrywałem się w sufit. Księżyc przeświecał
przez leciutkie białe firanki, a cały dom szumiał aktywnością, szmerem kroków,
biciem serca, odgłosami myszy buszujących w ścianach. Wydawało się, jakby
cały dom naprawdę żył, pomijając oczywiście mnie i Damona. Sutherlandowie
nie mieli o tym pojęcia, ale z chwilą, kiedy po raz pierwszy otworzyli przede
mną drzwi, zaprosili do siebie śmierć. Pasożytowałem na ich szczęśliwej
egzystencji, a wkrótce ta ciemność się rozprzestrzeni i stopniowo pochłonie ich
świat, aż nic już z niego nie zostanie.
Chociaż nie chciałem uczestniczyć w pokrętnym planie Damonie, sytuacja
mogła niczym się nie różnić od tej, gdy Katherine wkradła się w moje życie i
zniszczyła ród Salvatore. Czy mi się to podobało, czy nie , odpowiedzialność za
los Sutherlandów spadała wyłącznie na moje barki. Jeśli Damon ich pozabija, ta
krew splami również moje ręce. Ale jak go powstrzymać? Byłem dużo słabszy
od brata i nie zamierzałem znów się żywić ludźmi – bałem się ,że potem nie
umiałbym przestać.
Wstałem z łóżka i gwałtownie rozsunąłem zasłony. Kiedy spojrzałem na
księżyc, na tego świadka tylu moich złych uczynków, zacząłem wciąż od nowa
przypominać sobie swoją rozmowę z Margaret. Wspominałem wyrazistą linię
jej szczęki. Jasne spojrzenie. Sposób, w jaki te pełne światła niebieskie oczy
mierzyły wzrokiem mnie i Damona – jakby potrafiła wejrzeć do środka i dotrzeć
aż do naszych nieruchomych serc. Winfield gotów był przepisać na nas swoją
fortunę, a jednak jego córka pozostawała odporna na moc Damona.
Ale jakim cudem?
Jedyną ochronę przeciw wampirom, jaką znałem, dawała werbena,
jednak od przyjazdu do Nowego Jorku nie poczułem jej dusznej woni. Kiedy mój
ojciec usiłował osaczyć Katherine, dodał mi werbeny do whisky – gdy
wampirzyca wyssała ze mnie krew, dostała napadu drgawek. Gdyby tylko ojciec
wcześniej wpadł na ten pomysł i próbował mnie ochronić, może on i ja nadal
mieszkalibyśmy w Mystic Falls i przesiadywalibyśmy nad księgami
rachunkowymi, żebym się dokształcił, zanim przejmę majątek Veritas.
Wyszedłem na wąski balkon. Noc była dziwnie spokojna. Najlżejszy wiatr
nie poruszał drzewami i nawet gołębie, które przycupnęły na dachu sąsiedniego
domu, zachowywały się cicho. Balkon wychodził na wschód,w stronę mulistej
East River i wąskiego skrawka ziemi zwanego Blackwell’s Island, gdzie miasto
niedawno postawiło szpital dla umysłowo chorych. Cierpki uśmiech wykrzywił
mi wargi. Gdybym tylko zdołał umieścić w tym zakładzie zamkniętym Damona.
Ale potem aż jęknąłęm i mocno ścisnąłem dłońmi kutą w żelazie
balustradę. Musiałem przestać snuć takie rozważania, czepiać się nadziei i
karmić milionami ,,gdyby tylko”. Nie mogłem życzyć sobie, żeby Damon
przepadł bez śladu i nie mogłem zmienić przeszłości. Co się stało, to się nie
odstanie. Nawet kiedy posiadałem najwięcej mocy, nie zawróciłbym biegu
wydarzeń, nie cofnąłbym czasu ani tego, co Katherine wyrządziła mnie i mojej
rodzinie. Nie byłem jednak wobec przyszłości zupełnie bezbronny. Miałem
wolną wolę, miałem doświadczenie, mogłem dokonać wyboru i walczyć.
Odbiłem się od balustrady, skoczyłem na dach i wylądowałem z cichym,
głuchym odgłosem. Nowy Jork to wielkie miasto i gdzieś ktoś musi tu uprawiać
werbenę albo chociaż trzymać jej zasuszone gałązki. Zamierzałem przebiegać
ulice, dopóki nie wyczuję znajomego zapachu. Żeby dodać tego zioła do
napojów Lydii, to wykluczone – Damon się na niej pożywiał, ale przynajmniej
wsypałbym odrobinę do whisky Winfielda…
Popędziłem przez dach, szykując się do skoku na sąsiedni. Chciałem
potem zsunąć się po schodkach przeciwpożarowych na ulicę.
- A gdzieś to się wybierasz, braciszku? – Pogodne słowa przecięły noc jak
wystrzał z pistoletu i zamarłem na krawędzi dachu.
Powoli obróciłem się i stanąłem twarzą w twarz z uśmiechniętym
Damonem. Wydawał się gotowy na drugą część swojej nocnej wyprawy, bo
miał na sobie trzyczęściowe ubranie, a w dłoni laskę ze złotą gałką.
Rozpoznałem ją natychmiast – należała do ojca Callie, który uwięził mojego
brata, torturował go i głodził, a później zmusił do walki z pumą. Damon
najwyraźniej ukradł ją po tym, jak zabił Callie.
Znów mimowolnie zobaczyłem oczyma duszy obraz swojej ukochanej. Jej
łagodne, zielone oczy uśmiechały się do mnie. Piegi pokrywały każdy skrawek
skóry. Jaka była dzielna, kiedy oddała mi się na brzegu jeziora i obdarowała
mnie własną krwią, choć wiedziała, kim jestem i co zrobię…
Jej martwe skulone ciało w trawie za domem Lexi…
- Ty bydlaku – powiedziałem cicho,z taką furią, że prawie nie
rozpoznawałem własnego głosu. Wściekłość rosła we mnie od tygodni i nie
miała żadnego ujścia, więc teraz popłynęła żyłami i poczułem się tak, jakby
zapłonęły mi mięśnie. Zawarczałem i rzuciłem się w jego stronę. – Dlaczego po
prostu nie zostawisz mnie w spokoju?
Nasze ciała zderzyły się jak kamień o kamień. Zaskoczony Damon runął w
tył, ale natychmiast zepchnął mnie z siebie i poderwał się na nogi. Chwycił moją
szyję w żelaznym uścisku.
- Jeśli tak rozpaczliwie chciałeś się mnie pozbyć, nie powinieneś mnie
zmuszać, żebym został wampirem jak Ty –syknął,a z jego postawy znikły
wszelkie pozory życzliwości. Próbowałem się wyrwać, ale jeszcze mocniej
przygwoździł mnie nogą do dachu. – To Ty upierałeś się, żebym został tym, kim
jestem. Patrzyłeś na to, czym obdarzyła nas Katherine, jak na błogosławieństwo
, a nie przekleństwo.
- Uwierz mi – sapnąłem, usiłując się oswobodzić. – Cofnąłbym to, gdybym
mógł.
- Ts-ts – zacmokał. – Ojciec nie uczył Cię ,że mężczyzna musi godzić się ze
skutkami swoich wyborów? – Wcisnął mój policzek w smołowane podłoże,
obcierając mi skórę. – No, ale z drugiej strony, koniec końców tak go
rozczarowałeś… Nie chciałeś poślubić Rosalyn, zadawałeś się z wampirzycą,
zabiłeś go…
- To Ty go ciągle rozczarowywałeś – rzuciłem. – Powinienem Cię zabić,
kiedy miałem okazję.
Damon roześmiał się sucho.
- No cóż, to by była wielka szkoda, bo wtedy nie mógłbym zrobić tego.
Nacisk na moje plecy zelżał, a Damon chwycił za tył koszuli i poderwał
mnie na nogi.
- Co Ty…? – zacząłem.
Zanim zdążyłem skończyć, pchnął mnie z siłą armatniego wybuchu. Moje
ciało zawirowało w powietrzu. Przez krótką chwilę nic nie ważyłem.
Zastanawiałem się, czy to tak wygląda latanie. Potem twardy chodnik alejki
między domem Sutherlandów a stojącym po sąsiedzku runął w moją stronę.
Moej kości głośno zagrzechotały, kiedy się z nim spotkałem.
Jęknąłem z bólu w rękach i nogach. Przewróciłem się na wznak. Po twarzy
spływała mi krew. Leżałem tak całymi godzinami, wpatrując się w gwiazdy, aż
moc mnie uleczyła – złożyła kości i zabliźniła rozcięcie na policzku skuteczniej,
niż zdołałby to zrobić najzdolniejszy medyk.
Kiedy się jednak podniosłem, nowy ból przeszył mi pierś. Bo na ceglanym
murze domu Sutherlandów, czerwoną farbą – to musiała być krew –
wymalowano napis:
,, Ja zawsze patrzę”.
Rozdział 14
W piątek Winfield zabrał Damona i mnie na przymiarkę szytych na
zamówienie ubrań. Wizyta w zakładzie Pinotto’s Tailoring w innych życiowych
okolicznościach rozbawiłaby mnie – tak jak wieczór, kiedy z Lexi wybrałem się w
Nowym Orleanie na zakupy. Pasquale Pinotto okazał się mistrzem swojego
rzemiosła, potomkiem długiej linii krawców różnych królów i królowych z
Europy. Z monoklem, kawałkiem kredy i przewieszoną przez szyję krawiecką
miarką mógł być postacią z baśni. Z radością spróbowałem w rozmowie z nim
użyć tych kilku słów włoskich, które znałem; jemu też sprawiło to przyjemność,
chociaż poprawiał mój akcent. Damon oczywiście udawał, że teraz, kiedy jest w
Ameryce, chce mówić wyłącznie po angielsku – w ten sposób zgasił zachwyt
krawca spotkaniem z rodakiem.
- Popatrz na to. – Uniósł w moją stronę belę szkarłatno-czerwonego
jedwabiu. – Moglibyśmy kazać tym podbić nasze żakiety. Czy to nie podkreśla
koloru moich ust? Albo… szyi Lydii? – Przysunął sobie materiał dokładnie do
tego miejsca, gdzie wampiry zwykle wbijały kły.
Winfield zrobił trochę zdezorientowaną minę.
- Ostatnio zaczęła zakrywać szyję szalami. O to Ci chodzi? Bo to naprawdę
dziwaczne. Nigdy przedtem tego nie robiła.
Damon rzucił mu szybkie spojrzenie, lekko zdziwione, w którym mignęła
też odrobina gniewu. Znikła tak szybko, że tylko ja ją dostrzegłem. Zaciekawiło
mnie, że pan Sutherland dostrzegał takie drobne zmiany otaczającej go
rzeczywistości, nawet jeśli ostatecznie był bezbronny wobec mentalnego
przymusu narzucanego mu przez Damona. Chociaż stary bogacz mógł być
bezpieczny tylko wtedy, gdy w ogóle nie zdawał sobie sprawy z knowań mojego
brata.
Oparłem się o ścianę, bo to napięcie mnie wyczerpywało. Wśród stosów
bel drogich materiałów, w labiryncie pokoi pełnych luster i maszyn do szycia,
dopadała mnie klaustrofobia i zaczynałem się czuć więźniem tego wnętrza tak
samo jak własnego życia.
Pan Sutherland poszedł do krzesła i usadowił na nim swoje otyłe ciało.
Zdawał się trochę niespokojny – ciągle sięgał po cygaro, ale w tej pracowni nie
wolno mu było zapalić żadnego z tych jego słynnych cygar, bo dym zniszczyłby
materiały.
- Ta materia powinna się panom spodobać – oznajmił signor Pinotto.
Pokazał nam czarną wełnianą krepę tak delikatną i miękką, że równie dobrze
mogłaby uchodzić za jedwab. – Dostaję ją z małej wioski w Szwajcarii. Pracują…
- Materiał proszę pozostawić mnie. – Winfield obrócił w dłoni
niezapalone cygaro. – Znam się na tym. To moja branża. Niech młodzi panowie
wybiorą tylko dowolny fason, jaki im się podoba.
Damon zaczął przeglądać żakiety, potem wyciągnął jeden i przyłożył do
figury, żeby sprawdzić, jak mu pasuje.
- W ubraniu z czarnej krepy, wyglądalibyśmy jak prawdziwe nocne stwory
– stwierdził. – Nie sądzisz, Stefano?
- Tak, zgadzam się – odparłem z kamienną twarzą.
- Masz, przymierz to. – Rzucił mi mniejszą wersję swojego żakietu.
Posłusznie wykonałem polecenie. Żakiet prezentował się całkiem nieźle,
może był tylko ciut za szeroki w ramionach i klatce piersiowej. Damon z
krawcem i Winfieldem zaczęli omawiać krój, podszewkę i guziki. W tym
momencie przyszło mi do głowy, że mógłbym wyskoczyć przez okno i uciec. Czy
mój brat naprawdę zrealizowałby wszystkie swoje groźby? Czy rzeczywiście
pozabijałby Sutherlandów…albo jeszcze gorzej?
Ale wtedy pomyślałem o wiadomości napisanej krwią i zdałem sobie
sprawę, że nigdy nie pozwolę, żeby świat sam się przekonał jak brzmi
odpowiedź na te pytania. Nie chciałem mieć na sumieniu śmierci kolejnych
ludzi.
- Czy to w takich rzeczach młodzieńcy paradują ostatnio po mieście? –
Winfield zmarszczył brwi na widok mojego żakietu. – Ja sam nigdy nie byłem…
jak to określiliście? … nocnym stworem.
Damon uśmiechnął się do niego zimno.
- Nigdy nie mów nigdy. – I nagle znalazł się obok mnie, przy lustrze.
Dopiął swój żakiet i strzepnął poły, później zaczął pracowicie poprawiać także
mój strój. – No cóż, popatrzcie tylko na nas – zwrócił się do naszego odbicia w
lustrze, obejmując mnie ramieniem. – Wyglądamy prawie jak bracia.
- Kiedyś byliśmy braćmi – syknąłem tak cicho, że tylko wyostrzony słuch
Damona wyłapał te słowa. – Chociaż teraz jesteś mi równie obcy jak sam diabeł.
- Hm? – Winfield uniósł głowę. – Rzeczywiście, widzę pewne
podobieństwo. Te… włosy. I może… twarze. – Z roztargnieniem machnął ręką i
uśmiechnął się szeroko. – Będę miał całą gromadkę wnuków podobnych jeden
do drugiego! Całe ich tuziny będą się tłoczyć u moich kolan.
Damon wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Zdecydowanie. Sam planuję mieć dużą rodzinę, proszę pana. To ważne,
żeby linia mojej krwi przetrwała.
- Naprawdę przeciągasz strunę – wycedziłem.
- Jeszcze nawet nie zacząłem – odszepnął z uśmiechem.
- Och, doprawdy? To skąd ta wiadomość, którą wypisałeś dla mnie krwią?
– spytałem.
Zmarszczył brwi.
- Wiadomość?
- W sumie, całkiem mi się podoba ten szkarłat. – Winfield wziął zwój
materiału. Chyba nie dostrzegał napięcia wiszącego w powietrzu. – Jest
doskonały. DeSangue… To znaczy ,,krwistoczerwony” albo ,,z krwi”, prawda?
Mój brat zrobił zdziwioną minę. Ja też byłem zbity z tropu.
- Mówię czterema językami, chłopcy – oświadczył Winfield z lekką nutką
groźby w głosie. – A czytam w kolejnych czterech. Włoski to tylko jeden z nich.
A więc Sutherland nie był takim bałwanem, jakim się wydawał. Zresztą to
przecież chyba oczywiste – musiał być bystry, żeby odnosić sukcesy w
interesach.
- A skoro mowa o językach, przydałoby się ho bisogno di vino, coś na
zmoczenie gardła. Przyniosłem z własnych piwnic znakomite amontillado
(Sherry) .Napijecie się ze mną?
- W tej chwili opróżniłbym do sucha niejednego Sutherlanda – wyszeptał
rezolutnie Damon i poklepał mnie po ramieniu, tak jak to robił nasz przyszły
teść.
Skuliłem się w sobie z rozpaczy. Zaraz po tym, jak zostaliśmy wampirami,
chciałem tylko jednego: spędzić wieczność w towarzystwie brata. Teraz jednak
nie mogłem się doczekać, aż się go pozbędę.
Rozdział 15
Wieczorem przed dniem ślubu stałem w swojej sypialni i wpatrywałem
się w okno. Piękny sierp księżyca świecił za ozdobnymi szklanymi szybami.
Miałem wrażenie, że cały nocny świat drażni się ze mną, że nawołuje: ,, Chodź
się zabawić. Chodź zapolować. Chodź i zniknij w mroku”. Skóra mrowiła mnie z
każdym najlżejszym powiewem nocnego powietrza, a nos pochwytywał tysiąc i
jeden niesionych wiatrem zapachów.
Nie jest mi przeznaczone pozostać więźniem nocy… Wydawało mi się, że
prowadzę smutny żywot, kiedy w parku polowałem na wiewiórki, ale tu
tkwiłem w pułapce własnego danego słowa, własnego poczucia winy, w sidłach
tych głupich murów, tej ludzkiej rodziny zmuszanej do posłuszeństwa zaklęciem
mojego brata.
Pani Sutherland zajrzała do mnie nieco wcześniej tego wieczoru. Nie
mówiła wiele, po prostu pogładziła mnie po dłoni i lekko uszczypnęła w
policzek, kazała nie martwić się, bo niedługo już będzie po ślubie, a potem
wszyscy – wszyscy! – wrócimy do zwykłego, szczęśliwego, rodzinnego życia.
Nie miała zielonego pojęcia, że kiedy Damon z nimi skończy, już nigdy nie
zaznają normalności ani szczęścia.
Czyjeś pukanie przerwało bieg moich rozmyślań. Obejrzałem się i
obciągnąłem na sobie jedwabny smoking, pożyczony od Winfielda.
Zastanawiałem się, czy to pani Sutherland zapomniała coś zabrać, kiedy
wychodziła. Ale potem drzwi lekko się uchyliły i do środka zajrzała zaróżowiona,
figlarna twarzyczka.
- Bridget – na wpół jęknąłem. Rozejrzałem się rozpaczliwie, jakby nagle
miało się tu pojawić drugie wyjście, przez które mógłbym uciec.
Zachichotała i nagle weszła do pokoju. Zatrzasnęła za sobą drzwi, a
potem oparła się o nie tak, jakby właśnie odcinała drogę atakującej armii.
- Stefano – powiedziała tonem, który najwyraźniej uważała za
uwodzicielski i melodyjny. Narzuciła na siebie szyfonowy szlafrok przybrany
wielkimi różami z kordonku. Pod spodem, zamiast zwykłej nocnej koszuli, miała
skomplikowaną suknię z gorsetem z jasnoróżowego jedwabiu, z ciemniejszą
różową szarfą, obnażającą szyję i ramiona.
- Bridget – powtórzyłem ostrzegawczo i się cofnąłem. Uderzyłem głową o
jedną z kolumienek łóżka z baldachimem.
- Pomyślałam, że może zaczniemy swój miesiąc miodowy nieco wcześniej
– szepnęła i wsunęła się w moje ramiona.
- Hm … - zająknąłem się.
Zaczerwione policzki, przymknięte oczy – mimo przymusu wywieranego
przez Damona, znajdowała się też pod wpływem własnych emocji. Budziły się w
niej romantyczne uczucia do mężczyzny, którego miała niedługo poślubić.
Pchnęła mnie – z zadziwiającą siłą – na łóżko i sama opadła na mnie.
Leżałem przyduszony falami jedwabiu. Biust dziewczyny unosił się w szybkim
oddechu ponad wycięciem gorsetu i przez własne ubranie wyczuwałem jej
ciepłą skórę.
Tuż przed oczami dokładnie widziałem obnażoną białą szyję. Serce
Bridget szybko pompowało krew, nadając skórze ciepły, różany poblask. Moje
zmysły przepełniało wyobrażenie tej młodej krwi. Wyczuwałem ją wszędzie –
słonawą, ciepłą i ludzką. Przeszył mnie dreszcz, kiedy przycisnęła piersi do
mojego torsu. W okolicy szczęki pojawił się ból. Taki słodki ból… i tyle czasu już
minęło, odkąd piłem ludzką krew …
Przecież to nic nie zaszkodzi, dowodziła jakaś część mnie. Nie miałaby
pretensji, gdybym ją ugryzł i nawet nie musiałbym wywierać na nią mentalnej
presji. To przecież tak bardzo nie bolało, a mogłoby się jej nawet podobać.
Zanim zorientowałem się, co robię, przywarłem ustami do jej ramienia, żeby
chociaż poczuć tę skórę, żeby ją lekko liznąć…
Źle to zinterpretowała. Pocałowała mnie mocniej i ułożyła się trochę
wygodniej, przeplatając nogi z moimi nogami.
- Nie!
Udało mi się zapanować nad sobą i zepchnąłem dziewczynę z siebie. Nie
chciałem robić tego brutalnie, ale nawet tak osłabiony miałem dużo więcej siły
niż człowiek. Poleciała na drugi koniec łóżka i uderzyła się o słupek. Była
zaszokowana.
A potem zaczęła płakać.
- Ty… Ty mnie nie chcesz… - zawodziła. Grube krople łez spływały jej po
policzkach.
- Bridget, nie… ja… - Kły mi się schowały i czułem się cały obolały od tej
potrzeby krwi. – Tylko ,że… My się przecież jutro pobieramy. Już zaledwie jeden
dzień. Jeśli zaczekamy, aż …hm… będzie jeszcze wspanialej. Pomyśl,
zakończymy… piękny dzień… kiedy będziesz miała na sobie, hm…
- Kremowy brokat z flamandzkimi koronkami u rękawów i z wycięciami
stanika, i atłasową szarfę w kolorze kości słoniowej z odpowiednio dobranym
kremowobiałym welonem, w jedwabne kwiaty. – Pociągnęła nosem.
- No właśnie. – Delikatnie uniosłem jej brodę tak, że musiała na mnie
popatrzeć. Rąbkiem szlafroka otarła łzy z twarzy. – Niech pierwsza z Tobą noc
pozwoli mi zachować w duszy ten Twój obraz, moja zarumieniona oblubienico.
Pokiwała głową, znów pociągnęła nosem i wreszcie uśmiechnęła się do
mnie blado.
- No dobrze.
A potem zachichotała, na powrót stając się sobą, zeskoczyła z łóżka i
podbiegła do drzwi,
- Dobranoc… kochany – zagruchała i wyszła.
Kiedy tylko znikła opadłem na łóżko i stłumiłem jęk poduszką. W niczym
nie pomogło to zmniejszyć mojej frustracji. Wstałem i zacząłem chodzić od
okna do drzwi. Pragnąłem stąd wyjść, uciec, zapolować, zrobić cokolwiek. Ale
nie miałem wyboru, nie miałem swobody ruchu. Tkwiłem w tym pokoju, w tej
całej sytuacji, w tym okropnym stanie pośrednim, w którym nie byłem ani
człowiekiem, ani potworem. Jak w pułapce.
Rozdarłem poduszkę. Pierze posypało się po pokoju niczym biały proch.
A niech Cię diabli Damon, pomyślałem gniewnie. Za to, że mnie tak
urządziłeś. I Ciebie też niech diabli porwą, Katherine, że to wszystko rozpętałaś.
Rozdział 16
12 listopada 1864
Życie z Damonem przypomina grę w szachy z szaleńcem. Mogę wymyślać
tysiące ruchów, żeby obronić się przed różnymi ewentualnościami, przewidywać
tysiące jego możliwych posunięć, a potem on znienacka zmienia zasady gry.
Właśnie to nowo odkryte upodobanie Damona do stopniowania
przemocy sprawia, że nie da się przewidzieć jego działań. Ponadto, on się tym
świetnie bawi. Chociaż krew to nasz pokarm, jako wampiry dysponujemy
przynajmniej odrobiną wolnej woli. Damon wcale nie musi pozwalać, żeby jego
mroczna strona brała górę, a jednak chętne się ku niej skłania.
Obserwuję tę zachodzącą w nim zmianę z przerażeniem i poczuciem winy,
bo to ja wprowadziłem go na ścieżkę wampirzego życia. Wprawdzie to
Katherine go przemieniła, ale ja zmusiłem, żeby pożywił się na swojej pierwszej
ludzkiej ofierze.
Kiedy już raz zobaczyłem jego przeznaczoną dla mnie wiadomoć, nie
mogę wyobrazić sobie, że porzucę Sutherlandów, dopóki nie wpadnę na jakiś
pomysł, który pozwoli im żyć bezpiecznie. To, co mój brat zrobił Callie … Widać
wyraźnie, że nie wahałby się pozbyć całej rodziny, gdy już przestaną mu być
potrzebni.
Ale kiedy zacznie działać? W czasie ślubu? Po ślubie? Po naszych
miodowych miesiącach? W przyszłym roku? Czy udałoby mi się namówić
dziewczyny, żeby się gdzieś schroniły? Czy zdołałabym je przekonać, żeby się
zaczęły ukrywać? Czy mógłbym je jakoś do tego nakłonić? Damon znalazł mnie
tutaj, czy zdoła mnie – albo Bridget i Lydię – znaleźć gdzie indziej?
Muszę opracować jakiś plan, w razie gdyby nie zamierzał po prostu
wyjechać z miasta ze swoją zdobytą fortuną.
Oczywiście, najprostsze rozwiązanie to zabić Damona.
Voilà – jeden oszalały, nieprzewidywalny wampir morderca zniknie, a
świat i ja sam będziemy tysiąckroć bezpieczniejsi.
Zakładając, że mógłbym to zrobić. Jestem od brata dużo słabszy, więc
musiałbym go zaskoczyć, zastawić na niego pułapkę albo zrobić coś równie
podstępnego, na przykład wbić mu nóż w plecy. Tak jak on wbił go w Callie.
Nie, nie ma sensu tak myśleć. Nie zniżę się do jego poziomu. To mój brat. I
jakkolwiek byłby okropny,jest jedynym krewnym jaki mi pozostał.
Następnego dnia czas gnał tak, jakby nie miał nic lepszego do roboty, niż
tylko galopem doprowadzić mnie do małżeństwa. Zanim się zorientowałem,
zostałem wciśnięty w nowe ubranie, niemal siłą nakarmiony naleśnikami i
zawleczony ze sto przecznic na północ przed ołtarz. Tam oczekiwałem swojego
losu, tak jak Sutherlandowie, nic o tym nie wiedząc, oczekiwali własnego
przeznaczenia.
Damon i ja staliśmy ramię w ramię w wielkiej sieni Woodcliff Manor –
ładna rodzinna kaplica tuż obok okazała się o wiele za mała jak na gust Bridget.
Richardsowie uprzejmie pozwolili nam skorzystać z ich domu na skraju
Manhattanu. Bardziej zresztą przypominał zamek niż zwykły dom, z tymi
szarymi wieżami, gzymsami i ozdobnymi bramami. Zdawało się, że mury z
szarego kamienia naturalnie wyrastają z kamiennego cypla.
Niedaleko stąd, za łukowatymi gotyckimi oknami widać było pozostałości
Fort Tryon, miejsca porażki sił kontynentalnych pod wodzą Waszyngtona z
Anglikami.
Moje myśli dryfowały; wyobrażałem sobie te czerwone kubraki i
ubranych w samodział żołnierzy amerykańskich, obłoczki prochu… a potem coś
mi przyszło do głowy. Katherine mogła być świadkiem takiej bitwy. Nigdy nie
spytałem jej o wiek – może Damon spytał – ale była o wiele starsza, niż
wkazywał na to jej wygląd. Pewnie na własne oczy widziała wydarzenia, o
których ja tylko czytałem w książkach historycznych.
Zadrżałem na tę myśl, ale dreszcze natychmiast mi przeszły, bo w sieni
było okropnie gorąco. Damon i ja staliśmy przed tłumem przeszło dwustu
przedstawicieli najświetniejszej nowojorskiej socjety, która wygodnie się
porozsiadała w naprędce poustawianych kościelnych ławkach. Nie mieli
pojęcia, jakie to niebezpieczne dla nich, że są tutaj.
Zacząłem szarpać kołnierzyk i krawat, bo nagle okazały się przyciasne.
Przed oczyma mi zawirowało. Cała sala zmieniła się,przekształciła i przez jedną
sekundę wszystkie te piękne stroje zniknęły z zebranych uczestników
ceremonii, jakby ogarnął je gwałtowny ogień. Skóra spadała z ludzi jak łuska z
kukurydzy, obnażając białe kości i poskręcane ścięgna.
- Stefano! – syknął Damon i szturchnął mnie łokciem. Dotarło do mnie
wtedy, że ściskam go za ramię. – Sprowadzić Ci medyka? – spytał złośliwie.
Pokręciłem głową. Zastanawiałem się, co też za choroba mnie dopada.
Tłum znów wyglądał zwyczajnie. Żywi, radośni, roześmiani goście wachlowali
się dyskretnie.
Nawet ja sam musiałem przyznać, że pani Sutherland wykonała
fantastyczną robotę z pomocą pani Richards i ich dwóch gospodyń. Wyłożono
gruby czerwony dywan – teraz ledwie widoczny pod grubą warstwą płatków
róż. Różowe, białe i ciemnoczerwone wyglądały niczym piękna ścieżka wśród
wspaniałego różanego ogrodu. Girlandy drogich i egzotycznych kwiatów
obwieszały ławki, a w powietrzu unosił się mocny zapach pomarańczy i cytryn.
Nad naszymi głowami zwieszały się wielkie kule z kwiatów, niczym fajerwerki z
kwiatowych płatków. W wazonach w każdej gotyckiej niszy i najmniejszym
zagłębieniu stały eleganckie kompozycje z traw i kwitnących gałęzi pigowca,
które podkreślały efekt leśnej altany.
Wszyscy mieli na sobie eleganckie stroje. Panowie we frakach, niektórzy
przepasani szarfami dyplomatów. Starsze panie w sukniach z jedwabnej mory,
młode kobiety w nieco lżejszych. Liczne metry materiałów wirowały wokół ich
stóp niczym kolejne płatki róż. Kapelusze ozdobione piórami, klejnotami, a
czasem nawet całymi ptakami. Na tę okazję wyciągnięto też dziedziczoną od
pokoleń biżuterię; perły, diamenty i rubiny na każdej szyi i nadgarstku,
kamienie wielkości mojego kciuka.
Wszystkie panie miały oczywiście wachlarze, wykonane z jedwabiu i
malowanie w Japonii lub w Anglii. Z początku poruszały nimi delikatnie, ale
koniec końców zaczynały machać nimi tak szybko, jak tylko się udało. Mimo
wszelkich wysiłków, żeby zachować bladość cery, wciąż nie mogły się pozbyć
wyraźnych rumieńców.
Wszyscy szeptali i rozmawiali z ożywieniem. Dzięki swojemu
wyostrzonemu słuchowi wychwytywałem najmniejszy fragment rozmowy.
Słuchałem niemal wbrew własnej woli, bo wszędzie mówiono to samo:
- … tak szybko. Poznali się zaledwie przed miesiącem. Słyszałaś tę
historię? On był taki szarmancki…
- … szczęściara z tej dziewczyny. Mam nadzieję, że moja Lucretia wyjdzie
za mąż za równie dobrze…
- Przecież najmłodsza córka Beaumontów niemal rzucała się pod nogi
DeSangue’owi, ale on zwracał uwagę wyłącznie na Lydię…
- … i jaki to przystojny mężczyzna! I do tego hrabia!
- … tak, ale kim jest ten drugi, bo zapomniałem? Ten, który żeni się z
Bridget?
Zamknąłem oczy. Żałowałem, że nie potrafię zamknąć uszu. Tak bardzo
tęskniłem za swoją parkową jaskinią.
- Zupełnie jak za starych dobrych czasów, co, bracie? – westchnął Damon.
Poprawił mankiet koszuli. – W innym życiu ty i Rosalyn już bylibyście
małżeństwem.
- Zamknij się – warknąłem. Ale miał rację. Ożeniłbym się z towarzyszką
swoich dziecięcych zabaw, gdyby Katherine jej nie zabiła. Wtedy wydawało mi
się, że wymuszone małżeństwo z kimś, kogo nie kocham, to najgorszy los, jaki
można sobie wyobrazić. Ależ ja byłem naiwny…
Nadal się uśmiechałem, chociaż teraz uśmiech musiał już wyglądać na
wymuszony. Rozglądałem się po tłumie. Szukałem wzrokiem kogoś, kto miałby
na szyi niepotrzebny szaliczek. Dziś rano udało mi się złapać i wypić parę białych
gołębic – planowano wypuścić je po ceremonii ślubnej. Taki romantyczny
symbol. Ale kiedy po raz ostatni pożywił się Damon? Może zaplanował sobie na
później wielką krwawą ucztę?
- Spójrz tylko na nas – szepnął i z uśmiechem kiwnął głową komuś z
tłumu. – Całkiem przystojnie się prezentujemy.
- Robię to wszystko, żeby ratować czyjeś życie – odszepnąłem. – A teraz
milcz.
Damon przewrócił oczami.
- Ale z Ciebie maruda,bracie. Liczę, że wkrótce wyrobisz sobie poczucie
humoru. W przeciwnym razie ta wieczność będzie straaasznie długa.
Zabrzmiał ślubny marsz, dzięki temu nie musiałem już odpowiadać.
Alejką pomiędzy ławkami najpierw szli mąż Margaret i Bram, drużbowie.
Za nimi reszta drużbów, żółtodziobów, którzy bezczelnie flirtowali z
prowadzonymi przez siebie druhnami. Dziewczęta miały na sobie jednakowe
brzoskwiniowe suknie i niesamowicie wielkie kapelusze… Zauważyłem jednak,
że jedna z nich różniła się dodatkami od innych. Hilda naprędce owinęła szyję
chusteczką.
Spojrzałem ostro na brata.
Wzruszył ramionami.
- Trochę zgłodniałem, kiedy tak tu czekałem.
Prawdę mówiąc, trochę mi ulżyło – Damon nie głodził się w oczekiwaniu
na później.
Wreszcie nadszedł Winfield. Dumnie kroczył przejściem i prowadził obie
córki. Lydia trzymała się jak królowa i szła lekkim krokiem. Miała na sobie
prostą białą suknię z ciężkiego materiału. Fałdy szeleściły w rytm jej ruchów.
Strój zasłaniał całą szyję i sięgał nadgarstków. Jedyną ozdobą był rząd
perłowych guziczków z przodu. Na plecy spływał falą siatkowy welon.
Przypominała królową z bajki i uśmiechała się tajemniczo, co tylko dodawało jej
urody.
U lewego ramienia Winfield prowadził Bridget, ubraną w ten jej brokat i
satynę. W sumie wyglądała naprawdę pięknie, jeśli nawet nieco zbyt strojnie.
Na czubku głowy niczym korona piętrzył się koronkowy welon. W tej chwili
zupełnie nie potrafiłem zrozumieć, jakim cudem dostrzegłem w niej jakieś
podobieństwo do Callie. Bridget to przecież niedojrzała panna, która lubiła
falbanki, Callie była niezależna i praktyczna.
Źle, że zacząłem teraz myśleć o Callie.
Czas jakby zwolnił. Stopa Bridget uniosła się i opadła. Dziewczyna
przybliżyła się do mnie o kolejnych kilka centymetrów. Suknia sunęła naprzód
jak obdarzona własną wolą. Usta Bridget otworzyły się i zamknęły – jej chichot
brzmiał jak z daleka, zniekształcony. A potem poczułem wyraźny zapach cytryn i
imbiru.
Wszystko zamazało mi się przed oczami…
Katherine?
Nagle zamiast Bridget w ślubnej sukni szła w moją stronę kobieta, która
mnie tutaj sprowadziła. Koronkowy welon wpięty w gęste czarne włosy
odsłaniał idealne ramiona i szyję. Skromnie spuszczała wzrok. Zerknęła na mnie
psotnie spod długich rzęs. Odęła wargi, a ja poczułem ,że kolana się pode mną
uginają.
Czy Damon też ją zauważył? Spojrzałem z ukosa na brata, żeby przekonać
się, czy widzi to samo co ja i czy o tym samym myśli. Bez względu na to, czy była
to prawdziwa miłość, czy moc wampira, wciąż tkwiłem pod urokiem Katherine,
nadal nie dawała mi spokoju. Ale twarz Damona pozostawała idealną maską
szczęścia i miłości.
Czas znów ruszył zwyczajnym rytmem. I zobaczyłem Bridget – szła do
mnie uśmiechnięta i ożywiona.
A potem przed nami stanęły dziewczęta. Pojawił się ksiądz, błysnęły
obrączki.
Na szczęście ceremonia nie trwała długo. Ksiądz wygłosił mówkę o
miłości i odczytał kilka naprawdę ładnych fragmentów Biblii, które w innych
okolicznościach nawet by mi się podobały. Nie byłem pewien, czy mam modlić
się o to, żeby ksiądz mówił jak najdłużej, żeby dał mi jak najwięcej czasu, zanim
stanie się nieuniknione, czy też może żeby pospieszył się z tym wszystkim,
żebyśmy to już mieli z głowy.
- Jeśli ktoś z obecnych zna powód, dla którego te dwie pary nie mogą się
połączyć węzłem małżeńskim, niech przemówi teraz lub zamilknie na zawsze.
Rozejrzałem się po sali z nadzieją, że ktoś się odezwie i zaprotestuje.
Może Margaret przedstawi jakiś dowód, że Damon DeSangue nie jest tym, za
kogo się podaje, albo że ja jestem jakimś konfederackim szpiegiem, albo że…
Najstarsza siostra pokręciła głową i zacisnęła zęby, ale milczała. Może tylko to
sobie wyobraziłem, ale matka chyba z siłą żelaza ścisnęła dłonią jej kolano.
Damon pierwszy został poślubiony starszej siostrze. Nie słuchałem; w
moich uszach brzmiał głuchy szum, tak głośny, aż dziwiłem się, że inni go nie
słyszą.
Co się stanie, kiedy już będzie po wszystkim? Czy Sutherlandom uda się
przetrwać nadchodzącą noc? Czy przyjdzie mi w dzień swojego ślubu stoczyć z
własnym bratem walkę na śmierć i życie?
- Powtarzajcie ze mną – poprosił ksiądz.
Zrobiłem, jak mi kazano.
- Ja, Stefano Salvatore, biorę sobie Ciebie, Bridget Lynn Cupbert
Sutherland, za zonę i ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że
Cię nie opuszczę… aż do śmierci.
O mało się nie zakrztusiłem przy tych słowach i miałem tylko nadzieję, że
goście ślubni uznają, że ogarnęły mnie silne emocje.
- Ja, Bridget Lynn Cupbert Sutherland, biorę sobie Ciebie Stefano, za
męża i ślubuje Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że Cię nie
opuszczę… aż do śmierci. – Zapomniała mojego nazwiska i sądząc z wyrazu jej
oczu, stało się tak dlatego, że myślała o wczorajszym wieczorze.
A potem trzymałem obrączkę. Prosty, złoty krążek. Na wewnętrznej
stronie wygrawerowano moje i Bridget inicjały. Szlachetny metal miał
przypieczętować moje przeznaczenie.
Ująłem dłoń Bridget. Mój głos zabrzmiał zadziwiająco czysto i spokojnie.
- Tą obrączką zaślubam Cię i dzielę się z Tobą wszystkim,co posiadam, w
imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. – Wsunąłem obrączkę na jej palec.
Bridget pisnęła radośnie.
Pocałowałem ją. To był raptowny, pośpieszny pocałunek, na tyle długi,
żeby spodobać się zgromadzonym. Bridget przywarła do mnie, usiłując
przedłużyć tę chwilę. Smakowała miętą. Poczułem się okropnie.
I tak oto stałem się żonatym wampirem.
Rozdział 17
Przyjęcie ślubne odbywało się w innej wielkiej sali. Mój brat, Lydia,
Bridget i ja rzędem stanęliśmy u wejścia, żeby witać gości i dziękować im za
przybycie. Damon trochę przesadzał – kłaniał się nisko i udawał, że zna ludzi,
których nie znał. Niewątpliwie zmuszał ich, żeby nabrali wrażenia, że jest ich
starym przyjacielem. Bridget chwaliła się obrączką,a Lydia rozdawała wszystkim
ciepłe pocałunki, uściski dłoni albo uśmiechy w zależności od tego, co dyktował
stopień zażyłości. Roześmiała się nawet, kiedy Bram usiłował jej skraść
,,pożegnalnego” całusa. Bridget stała obok siostry i promieniowała prawdziwą
radością.
- Dziękuję za przybycie – mówiłem raz po raz, a te słowa smakowały mi
na języku niczym kreda. – To dla nas zaszczyt, że mogli państwo przyjść i cieszyć
się razem z nami. Wielkie dzięki, że tu dziś jesteście. Miło mi panią poznać,
ogromnie dziękuję za przybycie.
- Stefano Salvatore?! – odezwała się ostro jakaś matrona w niemal
nieruchomej, sztywnej sukni z szarego jedwabiu i w perłach. Przytrzymała moją
dłoń dłużej, niż należało. Wymówiła nazwisko poprawnie, z ,,e” na końcu, i
wbiła we mnie oczy w koloerze szarego kamienia, takim samym jak jej suknia.
- Tak, proszę pani. – Obdarzyłem ją uśmiechem najcieplejszym z
możliwych.
- Z tych Salvatore z Florencji? Po księciu Alessandro?
-Nie jestem całkiem pewien – odparłem, usiłując się nadal uśmiechać. –
Kiedy mój ojciec przyjechał do tego kraju, ogłosił, że został Amerykaninem. Nie
podtrzymywał naszych dawnych znajomości.
Rozszerzyła oczy i rozluźniła uścisk ręki.
- Emigrant. Czarujące. – Nie uśmiechnęła się, puściła moją dłoń i przeszła
dalej.
I tak jeszcze kilkuset gości, aż wreszcie mogliśmy usiąść. Stół państwa
młodych przybrano liścmi palm i girlandami wielkich kwiatów. Stały na nim
wszelkie smakołyki, jakie można by sobie wymarzyć – czy też jakimi można by
się popisać, ze człowieka na nie stać. Na przystawkę podano ostrygi i inne
owoce morza, włącznie ze szkockim wędzonym łososiem i rosyjskim kawiorem.
Potem główne danie – oszałamiająca liczba martwych zwierząt: pieczona
wołowina, kuropatwy, sarnina, bażanty, słonki, kaczki, jagnięcina, pieczona
wieprzowina, na gorąco i na zimno; mięsa duszone i grillowane, mielone i
gotowane, krojone w plastry lub zapieczone w cieście.
Nad wszystkim królował tort weselny: pięć pięter najwspanialszego ciasta
z owocami przybranego lukrem i ozdobionego ślimaczkami, zawijasami,
kolumienkami i cukrowymi ptaszkami. Kelnerzy w czarnych żakietach nalewali
kolejne kieliszki szampana,a goście rozmawiali z ożywieniem. Ja jeden czułem
napięcie wszystkich mięśni. Ślub już się odbył. Damon i ja w świetle prawa,
poprzez małżeństwo, weszliśmy do rodziny Sutherlandów. To tylko kwestia
czasu, zanim rozpocznie się następna część planu Damona – cokolwiek uknuł.
- Kochanie, podaj mi szklankę wody, proszę – zwróciła się Lydia do
mojego brata, delikatnie dotykając dłonią jego policzka.
- Według niektórych wersji ceremoniału to dama przysięga miłość,
wierność i posłuszeństwo. Czy to czasem nie Ty powinnaś podawać szklankę
wody mnie, żoneczko? – Uśmiechnął się podejrzanie.
- Oczywiście! Czego tylko pragniesz, najdroższy – powiedziała Lydia. –
Woda, wino…
- Krew? – podsunął Damon.
Roześmiała się.
- Jeśli sobie tego życzysz, jestem na Twoje rozkazy.
Bridget nie jadła niczego z wystawnej uczty. Co chwila zrywała się od
stołu, żeby porozmawiać z przyjaciółkami. Wyciągała przed siebie rękę i z dumą
prezentowała obrączkę. Ja przez większość obiadu nerwowo rozgrzebywałem
bardzo drogie jedzenie po bardzo drogim talerzu, bardzo ciężkim, srebrnym
widelcem i ani na chwilę nie odrywałem wzroku od Damona.
W porze deseru Bram zlitował się nade mną i usiadł na chwilę na miejscu
Bridget.
- Gratuluję, stary. – Uścisnął moją dłoń. – Ty i Damon złapaliście dwie
najlepsze partie, jakie miał do zaoferowania Nowy Jork.
Przytaknąłem ze smutkiem.
- Państwo Sutherlandowie są naprawdę niezwykle wspaniali. A
Margaret… No cóż, smoczyca z niej, ale chyba uda Wam się ostatecznie
przekonać ją do siebie.
Gwałtownie poderwałem głowę.
- Czy dostrzegłeś w Margaret coś, hm, dziwnego? – Bram znał
Sutherlandów od urodzenia. Może wiedział coś, co tłumaczyłoby, dlaczego
Margaret potrafi oprzeć się wpływowi Damona.
Bram podrapał się po oklapłych czarnych lokach.
- Dziwnego?
- Tak, ona się jakoś różni od reszty rodziny. Wydaje się silniejsza –
próbowałem naprowadzić go na trop.
Bram roześmiał się ponuro.
- To na pewno. Kiedy byliśmy jeszcze mali, ukradłem jej ulubioną
szmaciankę. Lalka posłużyła mnie i bratu jako pielęgniarka w zabawie w wojnę.
Mówię Ci, to spojrzenie, jakim Margaret mnie obrzuciła! Nawet mnie nie
tknęła, a całe moje ciało przeszedł taki prąd… Nie muszę dodawać, że nigdy
więcej nie sięgnąłem po jej zabawki.
- Umiała sprawić Ci ból nawet bez dotykania? – dopytywałem. Starałem
się poskładać razem te skrawki informacji.
Ale wtedy właśnie Winfield postukał mnie w ramię i skinął w stronę
pokoju na tyłach. Damon poszedł z nami, z wyrazem kpiącej powagi na twarzy.
Kiedy w mileczeniu mijaliśmy gości i szliśmy bocznym korytarzem, co chwila
zerkałem przez okna. Mimo drzew i licznych wież, dostrzegałem potężną rzekę
Hudson i klify Palisades. Złote słońce i zielony las odbijały się w błyszczących
wodach, po których majestatycznie płynęły łodzie i barki. Czułem się niemal jak
król. Jakbym przeglądał swoje posiadłości. Wżeniając się w rodzinę
Sutherlandów, znalazłem się na szczycie najlepszego nowojorskiego
towarzystwa.
Weszliśmy do wykładanej ciemną boazerią palarni. Winfield natychmiast
zajął się nalewaniem rubinoczerwonej sherry. Damon wyjął srebrną piersiówkę
i ostentacyjnie, na oczach teścia, doprawił swój alkohol krwią. Ludzką krwią.
- Za wieczne małżeństwo – powiedział spokojnie i uniósł szklankę.
Winfield energicznie pokiwał głową.
- Za małżeństwo.
Ja tylko lekko skinąłem i napiłem się z nadzieją, że chłodny drink zaspokoi
doskwierające mi pragnienie.
- Jest pewna ważna sprawa i chciałem o niej z wami, chłopcy pomówić. –
Pan Sutherland usadowił się w sporym fotelu za biurkiem.
Damon pochylił się w wyczekiwaniu. Ja zesztywniałem na krześle.
Szykowałem się na to, co za chwilę nastąpi.
- Chodzi o posagi.
Zacisnąłem dłonie. Brat w szerokim uśmiechu ukazał swoje błyszczące
zęby. Rzucił się na obitą askamitem kanapę.
- Właśnie miałem Cię o to spytać, ojcze. Mogę się do Ciebie tak zwracać,
prawda?
- Ależ naturalnie, chłopcze. – Winfield podsunął Damonowi cygaro.
Mój brat wziął je, ostrożnie przyciął koniuszek i zapalił tak wprawnie, że
zacząłem się zastanawiać, gdzie zdążył wyrobić sobie ten nawyk.
Obaj przez chwilę siedzieli i ćmili cygara. Wielkie kłęby dymu szybko
wypełniły mały pokoik. Zakaszlałem. Damon, rozbawiony moim dyskomfortem,
wypuścił w moją stronę kolejne szare kółko.
- Przejdę do rzeczy. Zależy mi, żebyście obaj stanęli na własnych nogach.
Moim dziewczynkom należą się prawdziwi mężczyźni, a gdyby przydarzyło mi
się cokolwiek złego, chciałbym mieć pewność, że ktoś się o nie zatroszczy.
- Oczywiście – mruknął Damon z wielkim cygarem w ustach.
- Posiadam kilka kopalni w Wirginii; w jednej wydobywa się złoto. Są też
akcje kolei, które kupiłem…
Brat rozszerzył oczy. Ja odwróciłem wzrok. Nie chciałem patrzeć, jak
zmusza do posłuszeństwa tego biedaka.
- Wolałbym gotówkę – stwierdził Damon.
- Dobrze, to całkiem rozsądne – odparł Winfield bez chwili wahania.
Nawet nie mrugnął okiem. – A zatem roczna pensja? Stałe wpływy na życie?
- Z góry. Całą kwotę – dodał Damon miłym tonem.
- A zatem, jedna dwudziesta mojego majątku, kapitału i portfela akcji? –
spytał Winfield grzecznie.
- Już raczej jedna czwarta.
Pan Sutherland jak automat bezmyślnie zgadzał się na wszystkie sugestie.
Ale ja nie mogłem się połapać. Czy Winfield dzięki temu pozostanie
bezpieczny? Czy Damon po prostu będzie go trzymał gdzieś pod ręką i
rozkazywał robić to, co tylko przyjdzie mu do głowy?
- Cieszę się, że tak bardzo chcesz zapewnić moim córkom życie w
warunkach, do jakich przywykły – stwierdził Winfield, ale jego głos brzmiał
głucho, jakby jakąś częścią umysłu zdawał sobie jednak sprawę, że dzieje się coś
bardzo niedobrego.
Nieszczęśnik wyjął książeczkę czekową i pióro. Po chwili sprawa była
załatwiona i Winfield wręczył mi czek z tyloma zerami, że ledwie dało się je
policzyć.
Damon obnażył zęby w czymś, co raczej nie przypominało uśmiechu, a
zastygły grymas triumfu. Wstał i uniósł tuż przy mojej twarzy szklaneczkę
doprawionej krwią sherry. Zapach oszałamiał. Musiałem zmobilizować
wszystkie siły, żeby nie zerwać się i nie wypić jego drinka do ostatniej kropli.
A wtedy Winfield powiedział coś niezwykłego. Najbanalniejszą rzecz pod
słońcem.
- Chwilę potrwa, zanim czeki nabiorą ważności – przeprosił nieświadom,
że tych sześć słów właśnie uratowało mu życie.
Damon spojrzał ostro, jego oczy ciskały pioruny. Wyraz gniewu na jego
twarzy słynał w całym Mystic Falls; nikt z miejscowych nie chciał być tym, kto go
wywoła. Sprawić rozczarowanie mojemu bratu to niebezpieczne posunięcie.
Zmiął czek w dłoniach.
- Nie wspominałeś o tym wcześniej – warknął. Wymachiwał sherry z
krwią tuż przed moim nosem. Zesztywniałem, bo od pragnienia zaczynały mnie
palić kły.
- Będę musiał sprzedać sporą część nieruchomości, kapitału i akcji, żeby
zebrać gotówkę potrzebną do wypłaty – odparł Winfield tonem tak pełnym
żalu, że serce mi się ścisnęło.
- Więc zrób to! – rozkazał Damon.
Ale ja już nie zwracałem na to uwagi. Musiałem wydostać się z tego
pokoju. Moc reagowała na mój głód – na mój gniew- i czułem, że zaczyna się
przemiana.
- Muszę … - nawet nie zawracałem sobie głowy żeby dokończyć
wymówkę.
Minąłem swojego nikczemnego brata i tego naszego smutnego teścia i
wypadłem z zamku prosto w noc, gdzie moje miejsce.
Rozdział 18
Od posiadłości Richardsów do śródmieścia Nowego Jorku były ze dwie
setki przecznic. Mniej więcej z piętnaście kilometrów. Ale wampir nie porusza
się ze zwykłym ludzkim tempem, a ja przed chwilą opróżniłem jedną z kóz
Richardsów. Jeśli świat widział mnie jako rozmazaną plamę, ja też tak
postrzegałem świat. Opuściłem głowę i całą uwagę skupiłem na wymijaniu
przeszkód stających mi na drodze. Chciałem się zmęczyć. Biegłem w dół
skalistych klifów i wzgórz Fort Tryon, z jego chłodnymi drzewami i przez dolinę,
która dzieliła go od miasta. Wracałem do cywilizacji. Niebrukowane drogi
pachniały ziemią i roślinami,a zwłaszcza tytoniem – ten zapach znałem jeszcze z
mojej rodzinnej Wirginii.
Wytrzymałem tydzień – tyle czekałem, obserwowałem i próbowałem
przechytrzyć brata. Teraz pragnąłem już tylko, żeby wszystko się skonczyło.
Ale do końca nadal było daleko.
Damon nie mógł zabić Winfielda, dopóki gotówka nie stanie się
dostępna, a kto wie ile to potrwa? Musiałem zostać z Bridget, uważać na
Sutherlandów, udawać, że jestem szczęśliwy w małżeństwie i nadal starać się
przejrzeć grę Damona.
Tkwiłem w pajęczynie uplecionej z poczucia winy; każdy ruch powodował
,że zaplątywałem się w niej coraz mocniej. A ja jedynie chciałem się uwolnić.
Żałowałem ,że nie mogę żyć w odosobnieniu. Gdybym całą wieczność
musiał przeżyć jako wampir, przynajmniej nie zostawiłbym po sobie śladów.
Żadnej śmierci, żadnej krzywdy, żadnego dowodu na moją nienaturalną
egzystencję. Uciekałem od samego siebie, od tego nowego ja i nigdy nie
zdołałem uciec dość daleko. Zupełnie jak teraz od Damona, mojego cienia w
tym niekończącym się życiu po życiu.
Zapachy natury szybko ustąpiły smrodowi ścieków i zgnilizny. Odór unosił
się nawet wokół zamożnych dzielnic. W przejściach za domami bogaczy służba
wylewała pomyje na boczne uliczki, a mleczarze wózkami dostarczali świeży
nabiał pod tylne drzwi posiadłości. Wszyscy oni zauważali wyłącznie dziwny
powiew wiatru, jakąs pustkę, którą tworzyłem, gdy przebiegałem obok,
znikającą ciemniejszą plamę na ceglanym murze, jak cień chmury
przesłaniającej słońce.
W dzielnicy odzieżowej mój nos został zaatakowany ostrym koktajlem
woni chemikaliów i nadpalonej przędzy. Tam młode pracownice cięły, szyły i
farbowały materiały. Fabryki zaczynały zastępować farmy w okolicach Nowego
Jorku. Dziewczyny z podwiniętymi rękawami, wylegały na schodki
przeciwpożarowe i w niedużych grupkach paliły papierosy podczas krótkich
przerw.
Kiedy przebiegłem tuż obok jednej z nich, swoim pędem zgasiłem
zapaloną zapałkę. Obejrzałem się i zobaczyłem zdziwioną minę z jaką
włókniarka wpatrywała się w niteczkę dymu na czubku drewienka.
Wkróce dopadł mnie zaduch ludzkich ciał i odchodów końskiego łajna i
migoczących latarni gazowych. Przemysłu – drukarskiej farby i czarnego smogu,
rzeki – słonawy i rybny,a wreszcie… świeże powietrze. Tylko te szczegóły miasta
zapamiętywałem, wszystkie dźwięki i widoki zlewały się w mieszaninę czerni i
bieli. Drogie perfumy i kwiaty. Rozporcjonowane mięsto i bekon. Cytryna i
imbir…
Zatrzymałem się jak wryty na środku placu Waszyngtona. Rozejrzałem się
wyczekująco.
Ale zamiast ciemnych loków kobiety, która zrobiła ze mnie wampira,
zobaczyłem naprzeciwko siebie Damona. Stał z uniesioną brwią wyraźnie
rozbawiony.
Ogarnęło mnie przygnębienie. Skuliłem się w sobie, bo czułem jak
wyczerpanie i rozpacz zwyciężają. Nawet nie próbowałem strząsnąć dłoni, którą
ujął mnie za ramię. Bo i dokąd niby zamierzałem uciec? Brat odszukał mnie aż
na Wschodnim Wybrzeżu. Jak długo nie będę pił ludzkiej krwi, zawsze we
wszystkim mnie prześcignie. Usiłując uciec dokądkolwiek, tylko opóźniałem
nieuniknione, bez względu na to, co sobie zaplanował.
- To nasza noc poślubna, bracie. Dokąd się wybierasz? – Jego głos
zabrzmiał ostro.
Wyczerpany maratonem bólu i ucieczki, stałem bez ruchu.
- Zamierzałem wrócić.
Pokręcił głową.
- Weźmiemy dorożkę. – Strzelił palcami. Natychmiast podjechała. – Na
Siedemdziesiątą Trzecią róg Piątej – rzucił przez zakratowane okienko.
- Jedziemy do domu Sutherlandów? – Zdziwiłem się. – Nie do
Richardsów?
- Jedziemy do swojego domu – poprawił mnie. – I owszem, przyjęcie się
skończyło. Wybiegłeś pod sam koniec.
- Co powiedziałeś Bridget? – Nie zdołałem się powstrzymać od tego
pytania. Chociaż jej nie kochałem, źle się czułem z tym ,że ją porzuciłem w
trakcie weselnego przyjęcia. Takiej dziewczynie jak ona chyba nie mógłbym
zrobić większej przykrości.
Damon przewrócił oczami.
- Spokojnie. Oni nawet się nie zorientowali, że Ciebie nie ma.
- Więc jeszcze ich nie pozabijałeś?
- A kto twierdzi, że zamierzam ich zabić? – spytał niewinnie. – Uważasz
mnie za jakiegoś potwora?
- Tak.
- No cóż, jestem tym, kogo ze mnie zrobiłeś . – Lekkoo uchylił przede mną
kapelusza.
- Niczego mi nie ułatwiasz – mruknąłem.
- Och, mylisz mnie z kimś, komu zależy, żeby Ci ułatwiać życie – odparł
nagle zimnym tonem, a jego oczy błysnęły.
- Wiesz, całkiem sporo wysiłku włożyłeś w starania, żeby nie zniknąć z
mojego życia – zauważyłem. – Jesteś pewien, że to wyłącznie po to, żebym czuł
się podle?
Popatrzył na mnie.
- Do czego zmierzasz?
- Myślę ,że Ty mnie potrzebujesz, Damonie – warknąłem. – Moim
zdaniem pod tym całym gniewem skrywasz przerażenie. Lęk przed tym, kim się
stałeś. Jestem ostatnim ogniwem łączącym Cię z Twoją ludzką naturą, jedyną
osobą, która wie o Tobie wszystko. I jedyną, która będzie to wiedziała przez
całą wieczność.
Przyglądał mi się ze zmrużonymi oczami.
- Bracie, Ty nie wiesz o mnie nic – syknął.
Szarpnięciem otworzył drzwiczki dorożki, wstał i wyskoczył. Ciche
stuknięcie nad moją głową znaczyło, że wylądował na jej dachu. Wysunąłem
głowę przez okno i spojrzałem w górę.
Z przerażeniem patrzyłem jak chwyta dorożkarza i rozdzierza mu gardło.
Wyssał zaledwie parę kropel krwi, zanim zepchnął nieszczęśnika prosto na
ulicę.
- Damon! Przestań! – wrzasnąłem. Za późno. Chciałem wysiąść, żeby
zająć się rannym, ale brat wyciągnął ramię i wepchnął mnie z powrotem do
powozu, który pędem mijał jakiś róg.
Usadowiony na koźle, z ustami poplamionymi krwią, Damon batem
zmuszał spienionego konia do biegu. I tak, dwaj bracia, gnaliśmy na północ:
jeden jako wóźnica, a drugi jako więziony. Zupełnie jak Szatan zmuszałem swoją
potępioną duszę do posłuchu.
Rozdział 19
Zanim dotarliśmy do domu Sutherlandów, koń miał pysk pokryty pianą i
wywracał oczy tak, że widać było białka.
- Nie nadaje się do wyścigów – prychnął Damon lekceważąco. Zeskoczyl z
kozła i poklepał zwierzę po szyi. – Nie zdziwiłbym się, gdyby padł po tym
wysiłku.
Wysiadłem z dorożki, a moje nozdrza zaatakował wstrętny odór, jakby
cała fabryka lekarstw mieściła się tuż obok rzeźniczej jatki.
- On chyba naprawdę już się wykończył – powiedziałem z obawą.
Odetchnąłem głębiej i spróbowałem się uspokoić. Musiałem być gotowy na
wszystko, co mogło się za chwilę wydarzyć : czy to Damon zechce się rozprawić
z Sutherlandami, czy to Bridget przyjdzie spędzić ze mną noc poślubną. Gdyby
tak się stało, bałem się, że nie dotrzymam własnej obietnicy i w końcu zmuszę
jej umysł do posłuszeństwa…
Zebrałem siły i skierowałem się do drzwi.
- Nie tak szybko, braciszku. – Damon położył mi dłoń na piersi. A potem
wsunął ją do mojej kamizelki tak delikatnie jak wprawny kieszonkowiec i wyjął z
niej czek, który wypisał mi Winfield. – Będę tego potrzebował – oświadczył
radośnie.
- Och, tak. Weźmiesz pieniądze, ale nie zostawisz śladów – mruknąłem z
goryczą. – Nie jak przy napadzie na bank. Więc wyjaśnij mi, co Ci odbiło z tym
dorożkarzem? Martwy człowiek na środku drogi… co powiesz o takich śladach?
- On? Nikt nie zwróci na niego uwagi – stwierdził Damon, wyraźnie
zdziwiony moim zainteresowaniem. – Rozejrzyj się wokół, Stefano. Ludzie tu
umierają na ulicach cały czas. Ten facet jest nikim.
Damon stał się takim wampirem, który bez wahania zabija nawet wtedy,
kiedy na tym bezpośrednio nie korzysta; morduje z najdrobniejszych powodów.
Kiedy ja zabijałem w swoich pierwszych dniach, zawsze robiłem to z pragnienia
albo dla ochrony. Nie dla sportu. I nigdy dla samego zabijania.
- Poza tym, to Cię naprawdę zirytowało – dodał z uśmiechem. – A
przecież o to chyba właśnie cały czas chodzi.
Ukłonił mi się lekko i pokazał, żebym pierwszy wszedł do naszego nowego
domu. Uniosłem wzrok na piękne, szare mury i wyszczerzone gargulce na
dachu. Pożałowałem, że ktoś mnie zaprosił do środka. Wolałbym już na zawsze
pozostać na zewnątrz, jako żałosne stworzenie wygnane do parku.
Ktoś krzyknął.
Damon i ja wpadliśmy do środka, w tym pośpiechu omal nie wyrwaliśmy
drzwi z zawiasów.
Maragret stała w saloniku blada jak śmierć i zakrywała dłonią usta.
Nietrudno było zrozumieć dlaczego.
Całe wnętrze niemal tonęło w czymś, co mojemu ogłupiałemu umysłowi
zdawało się czarną farbą, aż do momentu, kiedy zapach uderzył mnie w nozdrza
z siłą parowozu: krew. Ludzka krew. Całe jej litry powoli skapywały ze ścian i
zastygały w kałużach na podłodze. Zacząłem tracić panowanie nad sobą, bo
moje wampirze instynkty wręcz oszalały.
Damon jedną dłonią przesłonił twarz, jakby próbował stłumić doznania, a
drugą coś wskazał.
W pierwszej chwili dostrzegłem jakby parę nóg w pończochach. Leżały
nierówno na dywanie, jakby ktoś za dużo wypił i padł tam, gdzie stał. A potem
zdałem sobie sprawę, że te nogi nie są połączone z żadnym tułowiem.
- Nie… - szepnąłem i osunąłem się na kolana z przerażenia.
Ciała Lydii, Bridget, Winfielda i pani Sutherland były rozkawałkowane i
porozrzucane po całym wnętrzu.
Rodzina, w którą się wżeniłem, żeby ją ochraniać, ci niewinni ludzie,
których chciałem strzec przed psychopatycznymi odruchami Damona – oni
wszyscy nie żyli. I nie zostali zwyczajnie zamordowani, ktoś ich brutalnie
porozrywał na strzępy.
- Coś Ty zrobił? – warknąłem na brata. Furia zaczynała barwić mi oczy
czerwienią. Czułem, że się przemieniam. – Coś Ty zrobił?!
Chciałem rozszarpać mu gardło. Tylko tyle. Był potworem, a ja
powinienem go zabić już dawno temu, na długo zanim zaczął mieć szansę
niszczyć ludziom życie.
Ale on też miał zaszokowaną minę. Jego zimne, błękitne oczy rozszerzyły
się z nieudawanym zdumieniem.
- To nie ja – wymamrotał.
Margaret rzuciła mu zabójcze spojrzenie. Powiedział to tak, jakby mógł
być sprawcą tej masakry. Tylko że tym razem nie był.
- Wierzę ci – wyszeptała Margaret i pokręciła głową z wielkim smutkiem.
Zdziwiłem się. Dlaczego po tym całym wypytywaniu, po tych groźnych
spojrzeniach, po tych sprzeczkach, dlaczego teraz mu wierzyła? Dlaczego, skoro
to właśnie ona – zresztą całkiem słusznie – założyła, że Damonowi chodzi
wyłącznie o pieniądze,i że ucieknie, kiedy tylko atrament na dokumencie
wyschnie? Dlaczego teraz wierzyła, że on nie jest mordercą? Ale ja też mu
wierzyłem, wbrew sobie, choćby tylko ze względu na nieczułość jego tonu.
Maragret, zupełnie jakby umiała czytać mi w myślach, zwróciła spojrzenie
na mnie.
- Zawsze wiem, czy ktoś kłamie – wyjaśniła prosto. – To chyba taki…dar.
A mnie przypomniało się, co opowiedział Bram – jak Margaret ,,uderzyła”
go samym spojrzeniem. Dotknąłem swojego pierścienia – zaklęcie czarownicy
Emily sprawiło, że strzegł mnie przed promieniami słońca. Czy to możliwe, że
Margaret też miała takie moce?
Już otwierałem usta, żeby o to zapytać, ale zobaczyłem, że z jej oczu
strumieniem płyną łzy. Uznałem ,że to nie jest dobry moment na podobne
pytania. Wziąłem głęboki wdech i podszedłem do tego, co zostało z ciał.
Usiłowałem znaleźć jakiś ślad, który wskazałby na powód tej masakry.
Reszta zwłok pani Sutherland leżała na brzuchu obok kanapy. Jedno
ramię było wyciągnięte w bok, jakby usłowała się na nim oprzeć i podczołgać do
najmłodszej córki.
Bridget miała całkowicie rozdarte gardło i połamane wszystkie kończyny.
Twarz jednak pozostała nietknięta. Po śmierci dziewczyna wyglądała niemal jak
dziecko, którym w głębi ducha była cały czas. Delikatny rumieniec jej policzków
powoli przechodził w lodowatą biel, a zielone i czyste jak u porcelanowej lalki
oczy nadal patrzyły z przerażniem. Łagodnie przymknąłem powieki swojej żony.
Lydia leżała sztywno. Dłonią zakrywała twarz. Przypominała starożytną,
rzymską rzeźbę nagrobną, pełną godności nawet w chwili śmierci. Odwróciłem
wzrok od jej zmasakrowanej piersi, od białych żeber sterczących z olbrzymiej
rany.
Winfield wyglądał jak wielkie zarżnięte zwierzę, jak bizon powalony w
kwiecie wieku. Jego bok był zadziwiająco równo pocięty, jakbu ktoś próbował
go pokroić na kawałki.
Wreszcie podszedłem do Margaret i objąłem ją ramieniem. Odwróciłem
jej głowę tak ,żeby już nie musiała patrzeć na scenę rzezi. Przywarła do mnie,
ale potem zdrętwiała ze zdziwienia, kiedy dłonią delikatnie musnąłem skórę jej
karku.
Po chwili się odsunęła. Zdawało się, że jej rysy powoli zastygają w wyrazie
szoku. Opadła na fotel i znów rozejrzała się po pokoju, tym razem pustym,
beznamiętnym wzrokiem.
- Tak leżeli, kiedy przyjechałam – zaczęła powoli. – Zostałam u
Richardsów dłużej niż inni, bo szukałam Was obu i chciałam znaleźć kogoś, kto
widział ,jak wychodzicie. Bram i Hilda, i cała reszta wyjechali wcześniej.
Planowali jakieś błazeństwa na waszą noc poślubną. Kocią muzykę, czy coś.
Założyłam po prostu, że już zwialiście do Europy z posagami.
- Europa – powtórzył Damon z namysłem.
Zerknąłem na niego ostro.
- Drzwi były otwarte – ciągnęła Maragret. – I ten smród…
Zapadła cisza. Nie wiedziałem, co powiedzieć czy zrobić. W zwykłych,
ludzkich okolicznościach w pierwszym odruchu zabrałbym Margaret z tego
domu i sprowadził pomoc.
- Czy wzywałaś policję? – spytałem nagle.
Spojrzała mi w oczy.
- Tak. Będą tu niedługo. I pomyślą, że to wy, rozumiecie?
- To nie my – zaprzeczył znów Damon.
Pokiwała głową, nawet na niego nie patrząc. Policzki miała śnieżnobiałe,
zupełnie jakby uszła z niej część życia w chwili, kiedy zginęła jej rodzina.
- Wiem, ale zupełnie niewinni też nie jesteście.
- Nie, nie jesteśmy – przyznał Damon stłumionym głosem, ze wzrokiem
wbitym w zimne zwłoki Lydii. Na moment rysy jego twarzy złagodniały i
wyglądały niemal jak człowiek pogrążony w żałobie. A potem otrząsnął się, jak
gdyby ocknął się z jakiegoś osłupienia. – Margaret współczuję straty –
powiedział zdawkowo. – Ale Stefano i ja musimy uciekać.
- A dlaczego miałbym uciekać z Tobą? – spytałem. W głowie kręciło mi się
od zapachu krwi, a myśli kłębiły się w mózgu bezładnie.
- Dobra, to zostań i pozwól się aresztować.
Odwróciłem się do Margaret.
- Nic Ci nie będzie?
Spojrzała na mnie jak na wariata.
- Cała moja rodzina nie żyje. – Głos jej zadrżał, jakby znalazła się na skraju
szaleństwa.
Wyciągnąłem dłoń i pogłaskałem ją po ramieniu. Nie mogłem się zdobyć
na nic więcej. Nikt na taką tragedię nie zasługiwał. Ale żadne słowa już nie
zwrócą jej najbliższych osób.
Kiedy Damon i ja zawróciliśmy do wyjścia, rozległ się charakterystyczny
stukot. Policyjny powóz zatrzymał się pod drzwiami. Usłyszeliśmy stanowczy
męski głos – komendant policji wydawał rozkazy swoim ludziom.
- Tylne wyjście – rzuciłem.
Damon skinął głową i pobiegliśmy przez jadalnę i kuchnię do drzwi, które
wychodziły na podwórze. Już miałem złapać za klamkę, kiedy Damon mnie
powstrzymał. Przyłożył palce do ust, przywarł do ściany i wskazał, żebym zrobił
to samo. Mój instynkt drapieżnika wychwycił teraz to, co Damon już odkrył: na
zewnątrz czekał człowiek, nie… dwóch ludzi, z bronią gotową do strzału.
Najwyraźniej przewidzieli, że spróbujemy tędy uciekać.
- Szybko się ich pozbędę – powiedział Damon.
- Nie! Na górę – szepnąłem. – Okno.
- Dobrze. – Westchnął.
Zaczęliśmy się skradać po schodach dla służby.
Nagły hałaśliwy odgłos z fronotowego holu kazał nam zastygnąć bez
ruchu.
- Ty na górę, a ty i ty do salonu! – Ktoś groźnie wyszczekiwał polecenia.
Sądząc po odgłosach stóp, do przeszukania domu ruszyła cała brygada policji.
Damon i ja przestaliśmy zachowywać się cicho i pędem rzuciliśmy się po
schodach. Na górze było okno. Damon otworzył je z rozmachem i przymierzył
się do skoku na wolność.
Poniżej, na bocznym podwórzu, stało kilkunastu uzbrojonych policjantów
– mierzyli ze strzelb w budynek. Swoim dramatycznym gestem Damon ostrzegł
ich wszystkich, co do jednego , o naszej obecności.
Posypały się kule.
Nie mogły nas zabić, ale pozbawić szybkości, owszem. Runąłem na
podłogę. Czułem ,że ołowiany pocisk obtarł mi szyję.
- Zsyp na węgiel – podpowiedziałem.
Nie czekając na odpowiedź, popędziłem w dół po schodach z wampirzą
prędkością, a brat szybko biegł za mną. Teraz policjanci kręcili się już wszędzie
na parterze, ale nawet ci, którzy kątem oka dostrzegli, jak zbiegamy do piwnicy,
nie do końca połapali się, co widzieli: rozmyte cienie, złudzenia wzrokowe.
Ciemność nie była dla nas żadną przeszkodą i w mgnieniu oka znaleźliśmy
się w węglowej piwnicy, za piecem. Siłą otworzyłem nieduże pochyłe drzwiczki,
które prowadziły na podjazd i wyskoczyłem. Odwróciłem się, żeby podać rękę
bratu…
I wtedy poczułem na karku dotyk lufy broni.
Obróciłem się powoli, unosząc ręce. Stała tam grupka dzielnych
obrońców Nowego Jorku. Poza tym sporo ludzi z sąsiedztwa przyszło popatrzeć
na to polowanie na złoczyńców.
Damon i ja bez większego trudu poradzilibyśmy sobie z nimi wszystkimi. I
wyglądało na to, że mój brat rwie się do awantury.
Pokręciłem głową i szepnąłem:
- Jeśli teraz będziemy się opierać i nie damy się zaaresztować, zwrócimy
na siebie jeszcze więcej uwagi. – Bo istotnie, o wiele łatwiej uciec, kiedy nie
gapi się cały tłum.
Damon wiedział o tym równie dobrze jak ja.
Westchnąłe ostentacyjnie i wydostał się drzwiczkami węglarni,a potem z
gracją zeskoczył na ziemię.
Podszedł do nas jakiś oficer – ale dopiero kiedy jego ludzie już skuli nam
ręce za plecami i trochę nas poturbowali, żeby pokazać, kto tu ma władzę.
- Obaj jesteście aresztowani za kradzież mienia o dużej wartości,
zabójstwo i wszystko inne, co zdołam wymyślić, a co zaprowadzi was na
stryczek na drzewie,na placu Waszyngtona. Zamordowaliście Sutherlandów –
wycedził przez równe, zaciśnięte zęby.
Zabrali nas stamtąd, szarpiąc bardziej, niż trzeba. Popychali nas,a na
koniec dali po kopniaku i tak znaleźliśmy się w klatce policyjnego powozu.
Potem zatrzaśnięto za nami drzwi.
- To byli dobrzy ludzie – syknął komendant policji prosto w twarz
Damona.
Damon pokręcił głową.
- Próbowałem już lepszych – szepnął do mnie.
Przez kraty popatrzyłem na posiadłość, która w ostatnim tygodniu stała
się moim domem. W drzwiach widziałem Margaret, jej czarne włosy odbijały się
ostro od jasnych świateł palących się na parterze. Łzy spływały po jej
policzkach, kiedy powiedziała tak cicho, że nawet mój wrażliwy słuch ledwie
wyłapał słowa:
–
Ktoś, kto to zrobił, zapłaci za to.
Rozdział 20
Nowojorski sąd i areszt – bryłowata kamienna budowla ciężko pochylała
się nad ulicą, niczym jakiś stary grobowiec. W szarych korytarzach byli policjanci
z ponurymi twarzami i wynędzniali przestępcy.
No i jeszcze byliśmy my.
Wampiry schwytane przez ludzki wymiar sprawiedliwości za zbrodnię,
której nie popełniły. Absurdalna sytuacja, ale to niczego nam nie ułatwiało.
Z rękoma skutymi na plecach zostaliśmy zaprowadzeni przez młodego
policjanta kilka pięter w górę drewnianymi, sfatygowanymi schodami, a potem
wepchnięci do biura kolejnego oficera policji. Dowodził małym fragmentem
wydzielonym z tego górnego piętra. Na ścianach wisiały szkice poszukiwanych
przestępców; oko jednego z nich przebijał wielki gwóźdź. Oficer – siwowłosy
weteran – miał gęstą czarną brodę. W jednym miejscu przecinała ją gładka,
ukośna blizna.
Popatrzył na raport z naszego zatrzymania i zagwizdał cicho.
- Cała rodzina Sutherlandów? Dziś wieczorem to trafi do gazet.
Skrzywiłem się, słysząc tak bezduszny komentarz z ust zwykłego
śmiertelnika. Z jakimi potworami musiał miewać do czynienia, skoro śmierć
całej rodziny traktował tylko jak prasową sensację?
- Nie zrobiliśmy tego – powiedziałem.
- Nie, oczywiście ,że nie – burknął szorstko i przesunął palcem po swojej
bliźnie. – Nikt, kto turaj trafia, nigdy niczego złego nie zrobił. Ale sąd to już
wszystko załatwi i każdy dostanie to na co zasłużył.
Bez ceregieli wepchnięto nas do celi dla aresztantów, większej niż całe
nasze jednoosobowe więzienie w rodzinnym miasteczku,w którym Jeremiah
Black odsypiał niejedną noc pijaństwa. Nigdy nie spodziewałem się, że sam
zobaczę taką celę od środka.
- Nie zrobiliśmy tego – jęknął Damon, przedrzeźniając mój ton, kiedy
tylko strażnik się oddalił. Pokręcił głową. – Już nic głupszego nie mogłeś
wymyślić?
- A co, boisz się, że wyjdziemy na mięczaków? - spytałem. – Wolałbyś
może, żebym po prostu pokazał mu kły?
Z kąta w celi dobiegł nas chrapliwy chichot. Ktoś siedział tam oparty o
ścianę. Przerzedzone włosy tworzyły na jego czole głębokie zakola. Miał silne
ramiona robotnika stoczni.
- Ładne ubranka. – Zabrzmiało to jak paskudna pogróżka. Przyjrzał się
naszym wieczorowym strojom i gładko ogolonym policzkom. – A za co wy
siedzicie, bogaci paniczykowie?
- Za zamordowanie całej rodziny – palnął Damon bez zastanowienia. – A
Ty?
- Za to, że rozwaliłem łby paru takim jak wy – odparł tamten równie
szybko, strzelając lekko kłykciami.
Zmierzył się na Damona, ale brat tylko wyciągnął rękę – tak
błyskawicznie, że ludzkie oko by tego nie zarejestrowało – i sparował cios.
Potem pchnął mężczyznę z głośnym łomotem na ścianę.
Wielkolud nie tyle przewrócił się, co osunął bezwładnie tam, gdzie stał.
Stracił przytomność. Żaden z policjantów nie nadbiegł, a ja zacząłem się
zastanawiać, czy takie walki w celach nie były czymś zupełnie zwyczajnym.
Damon westchnął i przeszedł nad ciałem opryszka. Usiadł na podłodze,
przybity znużeniem niemal ludzkim, prawie jak ten mój dawny, znany mi kiedyś
brat.
- Dlaczego zawsze kończy się na tym ,że razem trafiamy za kratki?
- No cóż, przynajmniej teraz nie jesteś wygłodniały – odparłem sucho.
- No tak. I na pewno nie będę. – Wbił chłodne niebieskie oczy w
policjantów po drugiej stronie krat. Uważnie obserwował każdego z nich. Po
kilku minutach przyłożył głowę do muru i niechętnie powąchał obłażącą farbę.
– Wydaje mi się, że są też spore szanse, że znajdzie się tu dla ciebie parę
szczurów.
Westchnąłem, osunąłem się po ścianie i usiadłem obok niego. Nie
rozumiałem tego nowego Damona. Te nagłe zmiany nastroju brata przerażały
mnie. W jednej chwili był bezdusznym wampirem, który zabijał bez śladu
wyrzutów sumienia, a w drugiej kimś, kto znów przypominał mojego
towarzysza z dziecinnych lat.
- Jaki mamy plan? – spytałem.
- Właśnie na niego patrzysz. – Wstał i wskazał na mężczyznę u naszych
stóp. – Straż! Ten człowiek nie żyje!
Kiedy strażnik podszedł i zobaczył nieruchome ciało na posadzce,
rozzłościł się, ale nie zdziwił. Nie podchodził zbyt blisko – przetrwał tu dość
długo, żeby wiedzieć, że nie należy tego robić. Ale taka odległość wystarczyła.
Damon wbił w niego wzrok.
- Zapomnij, że tu kiedykolwiek byliśmy. Zapomnij jak wyglądamy.
Zapomnij, kto nas tu sprowadził, zapomnij nasze nazwiska, zapomnij o nas
zupełnie.
- To znaczy o kim? – spytał strażnik, zahipnotyzowany i niespecjalnie
bystry.
- O mnie i o tym, z którym przyszedłem – rzucił Damon i machnął ręką w
moją stronę a strażnik przytaknął słabo. – Zapomnij o nas wszystko. A teraz…
Podeślij tu swojego kumpla, dobrze?
Strażnik wrócił na swoje miejsce, z początku trochę niepewnym
krokiem,a potem przechylił głowę na bok jakby właśnie coś sobie przypomniał.
Podszedł do jednego z policjantów i wskazał mu celę. Ale nie mojego brata, ten
ruch jego ominął. Zupełnie jakby w rzeczywistości strażnika aresztant przestał
istnieć.
- Jeden z głowy – mruknął Damon. Minę miał spiętą.
Znów zacząłem się zastanawiać, ilu ludzi naraz potrafi kontrolować.
Zbliżył się drugi funkcjonariusz. Przez bliznę na twarzy musiał przymykać
jedno oko. Idąc, uderzał pałką policyjną o dłoń. Zanim jednak Damon zdążył go
zahipnotyzować, policjant powiedział coś, czego zupełnie się nie
spodziewaliśmy.
- Wasz prawnik tu jest.
Popatrzyłem na brata. Był równie zdziwiony. Uniósł wysoko brwi, jakby
pytał: Czy to Twoja robota?
Bardzo lekko pokręciłem głową. Damon wyprostował się, kiedy rozległ się
szczęk metalu i otworzyły się drzwi celi. Pomieszczenie wypełnił zaduch zgniłych
jajek i śmierci, a do środka wszedł jakiś mężczyzna. Ten prawnik.
Wielki, jeszcze wyższy niż więzień, którego obalił Damon. Miał długie
ramiona i szeroką pierś. W olbrzymich dłoniach z kołkowatymi palcami ściskał
skórzaną teczkę.
Wszedł do celi powoli, ostrożnym krokiem kogoś czy czegoś zbyt
potężnego i niebezpiecznego dla własnego otoczenia. Wyglądał zupełnie jak
pantera, która krąży po swojej maleńkiej cyrkowej klatce.
Ubranie zagranicznego kroju, wygodne, z drogiego jedwabiu i lnu
pozwalało jego masywnej postaci poruszać się swobodnie mimo licznych
warstw materiału.
A jego oczy…
Były małe i niebieskie. Ale nie takie czystobłękitne jak u mojego brata,
tylko mętne, niemal mleczne. I wydawały się za stare w stosunku do reszty
ciała. Poruszały się szybko, ale nie jak oczy człowieka, raczej jak ptaka albo
jaszczura, a kryła się w nich wielka inteligencja.
To nie był zwykły śmiertelnik.
Ale też nie wampir, przynajmniej nie do końca. Wyczuwało się jednak, że
tuż pod powierzchnią czai się w nim coś, co tylko czeka na okazję, żeby
eksplodować. Emanowała z niego moc większa niż wszystko, co do tej pory
widziałem. Instynkt podpowiedział mi, że ten człowiek nie zjawił się tu po to,
żeby nam pomóc, chociaż udawał prawnika.
Rozejrzał się po celi i lekko uśmiechnął.
- Możecie odejść – powiedział do stojących za nim strażników. Nawet nie
uniósł głosu, a jednak słowa zabrzmiały tak donośnie, że docierały do każdego
zakątka więzienia.
Strażnicy posłuchali. Szybko i z wyrazem ulgi na twarzach.
Zostaliśmy sami z tym potworem.
- Witam, panowie. – Uśmiechnął się tak, że zrobiło mi się niedobrze.
- Kim jesteś? – Damon wyraźnie silił się na znudzony ton, ale ja słyszałem
w nim nuty strachu.
- Kim jestem? – powtórzył mężczyzna z silnym obcym akcentem. – Czy
wiedza, kto was zabije, na coś się wam przyda? Waszych żon jakoś nie
pocieszyła.
Słowa padły niczym kamienie, ciężkie i ostateczne. Nieznajomy od
niechcenia uniósł wielką dłoń i oparł ją na kracie celi.
- Zabiłeś Sutherlandów – szepnąłem.
- Tak. – Uśmiechnął się i ściągnął wargi. – Było zabawnie.
- Porozdzierałeś ich jak papierowe lalki – wycedziłem z wyrzutem, chociaż
wiedziałem, że i mnie mógłby rozszarpać na kawałki, porozrzucać fragmenty
moich rąk i nóg jak strzępy tamtych kwiatów, które rozsypano wokół ślubnego
ołtarza. – Ty ich…. połamałeś.
- Młody wampirze, na pewno wiesz, czym jest głód bestii – odparł z
uśmiechem, zupełnie pozbawionym rozbawienia. – Są jeszcze inne rodzaje
głodu. I raz obudzone niełatwo pozwalają się zaspokoić. – Białka oczu mu
poczerwieniały, a w powietrzu zaległa cisza, jakby ktoś wzywał jakąś wielką
moc.
Prawie czułem, jak strach ulatuje z Damona wyraźnymi pasmami.
Zaczęła wzbierać we mnie złość.
W żołądku zabuzowała mi furia i szybko ogarnęła całe ciało. Ten człowiek
zaszlachtował całą niewinną rodzinę, i to z przyjemnością. Właśnie tak
wyglądało moje życie jako wampira – kolejne pokłady zła, coraz więcej
potworności i zniszczenia, za każdym razem, kiedy wydawało mi się, że już
sięgnąłem samego dna.
- Dlaczego? – spytalem ostro. Podszedłem do niego tak blisko, jak tylko
pozwalały na to kraty. – Co oni Ci zrobili?
- Dlaczego? – Nachylił się bliżej, kpiąc z mojej odwagi.
Kiedy nasze twarze znalazły się zaledwie centymetry od siebie, owionał
mnie zaduch starej krwi i rozkładu. Zupełnie jakby za tym monstrum snuły się
tysiące lat śmierci i rzezi, trofea po każdym trupie, którego za sobą zostawił.
- To odpłata – wymówił wyraźnie, sylaba po sylabie.
- Odpłata?
Obnażył zęby.
- Tak, odpłata. Za zniszczenie Katherine. I za zniewczenie wszelkich szans
na przełamanie klątwy.
Katherine? Co ona ma z tym wszystkim wspólnego? Z tym tutaj
potworem? Z Sutherlandami? I co to znowu za klątwa?
Obejrzałem się na Damona. Katherine zawsze dzieliła się z nim większą
liczbą szczegółów swojego wampirzego życia. Ale mój brat gapił się przed siebie
szeroko otwartymi oczami jak u ryby, jeszcze bardziej niż ja zdumiony tym, że
przywołano imię Katherine.
Pomyślałem o tych cudownych, beztroskich tygodniach, które spędziłem
jako jej niewolnik i kochanek. Nawet nie wyobrażałem sobie, że zaprowadzą
mnie prosto do piekła.
Mężczyzna cofnął się o kilka kroków i swoim wrednym spojrzeniem objął
też Damona.
- Tak, teraz już rozumiecie. – Pokiwał głową.
Ale nie rozumieliśmy.
- Ja… - odezwał się Damon.
- Milczeć! – wrzasnął wielkolud. Nagle znów przywarł do krat, a jego
poczerniały pazur znalazł się o centymetry od szyi Damona. – Śmiesz
zaprzeczać?
Z chłodną wprawą odsunął na bok cieżką kratę niczym zwyczajną zasłonę.
Metal zgrzytał opornie. W ciemności mężczyzna wszedł do celi i wielkim
łapskiem chwycił nas obu za gardła.
- Zabraliście Katherine. Ja zabiorę wam wasze nowe życia. Oko za oko, jak
lubi mawiać wasz rodzaj. Racja?
- Ale ja… nie wiem, o czym mówisz – wykrztusiłem.
Potwór odrzucił głowę w tył i ryknął śmiechem.
- Jasne, nie wiesz. – Znów opuścił głowę, potem gwałtownie ją poderwał i
spojrzał mi prosto w oczy z paskudnym uśmiechem na ustach. Nie wierzył mi. –
Katherine nigdy nie wspominała o Klausie?
Nawet po śmierci ta wampirzyca wciąż nie dawała nam spokoju.
Obejrzałem się na Damona. Minę miał zbolałą jak ktoś, komu złamano serce.
Ten wyraz twarzy po chwili znikł, ale przez moment miałem wrażenie, że patrzę
na swojego dawnego brata. Był zaszokowany tym, że Katherine, miłość jego
życia, zadawała się z takim monstrum bez serca. Współczułem mu.
Nieproszone, wróciły do mnie różne obrazy związane z Katherine. Jej
bursztynowe oczy domagające się uwagi. Jej długie, czarne włosy opadające
falami na plecy, jakby przed chwilą robiła coś, co stworzyło ten lekki nieład.
Wiotka talia, figlarny uśmiech. Nie sposób było się jej oprzeć. A nie tylko Damon
i ja poczuliśmy siłę tego uroku.
Mężczyzna mocniej zacisnął dłoń na mojej szyi. Zachrzęściły mi kręgi. Za
moment mieliśmy paść na posadzkę, z karkami połamanymi z równą łatwością,
jaką Damon zabił przedtem więźnia.
Nagle zostałem uwolniony. Damon runął na ziemię obok mnie – jego też
potwór wyzwolił z kamiennego uścisku.
Olbrzym stał za celą i uśmiechał się wrednie.
- Zobaczę się z wami później – obiecał. A potem, jakby po zastanowieniu,
delikatnym ruchem palca zasunął z powrotem metalową kratę. – I pamiętajcie,
ja zawszę patrzę.
Rozdział 21
Damon i ja siedzieliśmy w celi przez ładnych kilka minut po odejściu
mężczyzny, zbyt ogłupiali, żeby w ogóle zastanawiać się nad ucieczką. Strażnicy
nie wrócili z kluczami. Wcale im się nie dziwiłem.
Zakląłem i uderzyłem pięścią w kratę. Miałem wrażenie, że niezależnie co
robię, niezależnie dokąd idę, tylko pogarszam sprawę. A Sutherlandowie…
Przecież to byli niewinni, bierni widzowie, którzy zostali zniszczeni, bo znaleźli
się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. Chociaż mój brat
bezpośrednio nie przyczynił się do ich śmierci, nie zmniejszało to jego
odpowiedzialności. Obejrzałem się na Damona, gotów rozerwać go na strzępy.
I wtedy spostrzegłem wyraz jego twarzy.
Oczy miał zaszklone i podpierał się ręką o ścianę. Tak samo oszołomiony
wyglądał całe tygodnie po tym, gdy ocknął się jako wampir i dowiedział, że
Katherine nie żyje.
- Co to było? – szepnął i wreszcie spojrzał na mnie.
Ale ja nie potrafiłem mu odpowiedzieć. Wiedziałem jedynie, że to było
potężniejsze, bardziej niebezpieczne, groźniejsze niż którekolwiek ze stworzeń,
jakie stanęły na mojej drodze. Gniew na brata rozwiał się, zastąpiony czymś, co
przypominało znużenie.
- Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że to on zostawił dla mnie tamtą
wiadomość – powiedziałem. Wróciłem myślami do słów wypisanych krwią na
ścianie domu Sutherlandów. – Ale o co mu chodziło z Katherine? Kim dla niej
był?
Damon wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia. Nigdy mi nie wspominała o … tym czymś.
- Stwierdził, że ją odebraliśmy. Ale co to, u diabła, znaczy? I o jakiej
klątwie mówił? Czy Emily rzuciła na kogoś zaklęcie? – Zacząłem chodzić z kąta w
kąt, gorączkowo rozważałem różne możliwości.
- Moim zdaniem on wierzy, że obaj ją zabiliśmy. A przecież to Ty zabiłeś
Katherine, bracie. – Damon usiadł naburmuszony, oparł się o kamienny mur i
założył ręce za głową.
Nic więcej nie zdołałem z niego wydobyć.
Ukryłem twarz w dłoniach. Myślałem o chwilach spędzonych z Katherine.
Czy ona kiedykolwiek powiedziała coś więcej o swojej przeszłości? Czy
cokolwiek jej się wymsknęło? Ale wtedy tak całkowicie znajdowałem się pod jej
urokiem, że nie sposób określić, co było prawdziwe, a w co kazała mi wierzyć,
hipnotyzując mnie. Chociaż pamiętałem, że ją ugryzłem, nie odnalazłem
żadnego wspomnienia o tym ,żeby karmiła mnie własną krwią. A jednak
musiała to robić często, bo miałem w organizmie dość jej krwi, żeby stać się
wampirem po tym, jak ojciec mnie zastrzelił. W pewien dziwny sposób
Katherine mnie stworzyła. Obaj byliśmy nieomal jej dziećmi.
Nagle coś przykuło moją uwagę.
- Czy Katherine napomknęła Ci kiedykolwiek, kto ją stworzył? – spytałem,
ujmując w słowa straszną myśl, która mi zaświtała. – Kim był tem wampir?
Damon popatrzył na mnie wyrwany z przygnębienia.
- Uważasz, że… ?
Przytaknąłem.
Uderzył głową o ścianę. On naprawdę kiedyś kochał Katherine.
Zastanowiłem się, czy spotkanie z tym, kto stworzył wampirzycę, nie sprawiło,
że nasze krótkie spotkanie w Mystic Falls stawało się pyłkiem w obliczu całej
wieczności.
- Chyba powinniśmy wezwać strażnika i zmusić go, żeby nas uwolnił –
powiedział ze znużeniem.
Powstrzymał nas odgłos jakiegoś zamieszania na korytarzu. Rozlegały się
tam głuche hałasy, jakby ciała osuwały się na ziemię.
I jeszcze wrzask. Wysoki , więc nie potrafiłem stwierdzić, czy wydała go
kobieta, czy mężczyzna. Wyrażał wielki ból. A potem szuranie, jak gdyby ktoś
przesuwał deskę. Coś rozbiło się na ścianie. Może krzesło.
Wstałem. Damon też się podniósł.
Popatrzyliśmy po sobie. Kieszonkowy zegarek – prezent od Winfielda –
zaczął w nagłej ciszy wyjątkowo głośno tykać.
Drzwi do celi znów się otworzyły,a do środka weszła dziewczyna w
męskich spodniach i czarnych szelkach, z długim jasnym warkoczem
przerzuconym przez ramię.
- Lexi! – wykrzyknąłem.
- Już zaczyna mnie męczyć wyciąganie was, chłopaki, z niewoli –
powiedziała sucho, ale kąciki jej ust uniosły się w lekkim uśmiechu.
Damon przewrócił oczami.
- Wielkie dzięki, sami byśmy się nie uwolnili.
- No, nie wątpię. Po prostu uznałam, że trochę przyspieszę tę ucieczkę –
odparła. Zmarszczyła nos, a jej obojętny ton sugerował, że nie do końca cieszy
ją obecność Damona. Ostatnim razem, kiedy go widziała, właśnie zadał
śmiertelny cios Callie i zabierał się do zabicia mnie.
- A więc zwaliłaś z nóg wszystkich policjantów na posterunku? – spytał
Damon, poprawiając klapy swojego żakietu.
Lexi otworzyła ostatni zamek. Krata odsunęła się, a ja podbiegłem
uściskać przyjaciółkę.
- Nie, tylko kilku. Resztę zahipnotyzowałam. Niektórzy z nas nie
przepadają za niepotrzebną przemocą… ani bałaganem, z którego trzeba się
potem tłumaczyć – powiedziała prosto w moje ramię. Kiedy wypuściłem ją z
objęć, wskazała, żebyśmy zebrali się do wyjścia. – Wynośmy się stąd, zanim
pojawi się ktoś jeszcze.
- Ja zawsze zacieram za sobą ślady – rzucił Damon obronnym tonem, gdy
szybko wybiegliśmy przez drzwi prowadzące na teren policyjnych biur.
Kilku policjantów siedziało przy swoich biurkach. Wpatrywali się w
rejestry, zupełnie nieświadomi ucieczki dwóch aresztantów i panującego wkoło
ogólnego chaosu. Biurka były poprzesuwane, pośrodku walały się resztki
krzesła, a mężczyzna, który wcześnie na nim siedział, leżał teraz na podłodze, a
z jego głowy sączył się strumyczek krwi. Oczy miał jednak otwarte i zdawało się,
że wciąż powtarza szeptem jakieś słowo.
- Uparciuch z tego tam – mruknęła Lexi.
- Jak udało ci się nas znaleźć? – spytałem, schodząc za nią po schodach.
- Tajemniczy włoski hrabia o czarnych włosach, lodowato błękitnych
oczach i z upodobaniem do dramatycznych gestów pojawia się wśród
nowojorskiej elity i bardzo szybko żeni się z najlepszą partią w mieście? –
Przewróciła oczami. – Wasze zdjęcia pojawiły się w rubrykach towarzyskich.
Damon miał chociaż tyle przyzwoitości, że trochę się speszył.
- ,, Zawsze zacieram za sobą ślady” – zaczęła go przedrzeźniać. – Żyć jako
bogaty i potężny wampir można na tyle sposobów… nie trzeba od razu się
wdzierać na nowojorską scenę towarzyską…
- … ani żenić z najlepszą partią w mieście. Niech Ci będzie – dokończył
Damon. – Przynajmniej zrobiłem to w wielkim stylu.
Wyszliśmy z więzienia i ogarnęło mnie chłodne wieczorne powietrze. Na
ciemnym niebie migotały pierwsze gwiazdy, a latarnie gazowe rzucały kręgi
ciepłego światła na ulicę.
Wieczór był piękny, ale Bridget, Lydia, Winfield i pani Sutherland nigdy
się już takim wieczorem nie nacieszą. A wszystko przeze mnie, Damona i
Katherine.
Przyjechałem do Nowego Jorku, bo po prostu chciałem uciec. Uciec od
Damona, uciec od wspomnień od Callie, wampirach, Mystic Falls, Katherine… a
jednak wciąż wlokły się za moim śladem jak uciążliwy cień. Zrozumiałem wtedy,
że nigdy nie oderwę się od swojej przeszłości, nie do końca. Takie mroczne
sprawy nie blakną z czasem – zawsze odbijają się głośnym echem, stulecie po
stuleciu.
Mogłem tylko żywić nadzieję, że Margaret jest gdzieś teraz bezpieczna, z
dala od tej bestii z piekła rodem, która tak okrutnie wymordowała całą jej
rodzinę.
Rozdział 22
Kiedy oddaliliśmy się o kilka przecznic od komisariatu policji,
zatrzymaliśmy się w cieniu wielkiego, pozbawionego liści klonu.
- No cóż, dzięki za ratunek… Nie żebyśmy się sami w końcu nie uwolnili –
zaznaczył Damon. – A teraz jestem już chyba gotowy, żeby się czegoś napić.
Adieu, mes amis. – Ukłonił się nam, zawrócił na pięcie i zniknął w mroku nocy.
- Baba z wozu… - mruknęła Lexi.
- I co dalej? – zapytałem.
- Słyszałeś, co powiedział. Chodźmy się napić. – Uśmiechnęła się szeroko i
wzięła mnie pod ramię.
Poszedłem z nią, ale miałem wrażenie, że to nie w porządku, żyć sobie
jakby nigdy nic ze świadomością, że Sutherlandowie zostali zamordowani
częściowo z mojej winy. Co powiem Margaret? Zasługiwała na to, żeby poznać
jakąś część prawdy, mimo że sprawiedliwość nie zostanie nijak wymierzona.
Potwory takie jak ten, który zabił jej rodzinę, nie ponoszą konsekwencji za
swoje czyny. Ludzkie życie trwa o wiele krócej niż wampirze, ale to przecież nie
znaczy, że jest mniej warte. W sumie, staje się nawet tym cenniejsze.
- No to opowiadaj, co się działo. – Lexi ścisnęła mnie za rękę i wyrwała z
tych mrocznych rozmyślań. – Co robiłeś od wyjazdu z naszego pięknego
Nowego Orleanu?
- Dzisiaj się ożeniłem – odparłem.
Szeroko otworzyła oczy.
- No, teraz to już naprawdę muszę się napić – stwierdziła. – Stefano
Salvatore, ja przez Ciebie zwariuję. Słyszałam o takim uroczym miejscu, gdzie
wódkę sprowadzają prosto z Petersburga i zamrażają w cudownych małych
buteleczkach…
Mówiła dalej, prowadząc mnie pod ramię. Wcześniej zdawało mi się, że
to moje miasto, ale okazało się, że Nowy Jork w towarzystwie Lexi to zupełnie
inne miejsce. Ja zwykle trzymałem się ciemnych bocznych ulic, a ona świetnie
znała pełne blichtru, nocne życie metropolii. Niebawem weszliśmy do jakiegoś
prywatnego eleganckiego klubu. Grube czerwone dywany pokrywały każdy
skrawek podłogi, a złoto ,czerń i prawdziwa czerwona laka – wszystkie inne
powierzchnie, włącznie z wielką rzeźbą feniksa pod sufitem.
Pojawił się maitre d’hotel, ale po jednym spojrzeniu w stronę Lexi
zaprowadził nas do najwspanialszego boksu. Były tam poduszki kryte
aksamitem i złotogłowiem, ze zbyt obfitymi zdobieniami, żeby mogły być
naprawdę wygodne. Z sali obok dobiegały ciche dźwięki fortepianu i
zrozumiałem, dlaczego wybrała właśnie ten bar – zawsze prosiła Hugo, członka
swojej wampirzej rodziny w Nowym Orleanie, żeby grał dla niej na fortepianie.
- Hm? – odezwała się, kiedy tylko usiedliśmy i złożyła dla nas zamówienie.
Na moment przed oczyma stanął mi straszny obraz zakrwawionych ciał
Sutherlandów.
- A na serio, to skąd wiedziałaś, gdzie jesteśmy? – spytałem, żeby zmienić
temat. Wieści nie roznoszą się aż tak szybko, chyba ,że te związane z wojną.
Zresztą podróż z Luizjany do Nowego Jorku powinna jej zająć co najmniej
tydzień, nieważne, czy pociągiem, czy ze zwykłą wampirzą szybkością.
- Poprosiłam jednego znajomego, żeby miał oko ma Damona.
Niepokoiłam się o Ciebie – przyznała z lekko zawstydzoną miną. – Wiem, że
umiesz o siebie zadbać, ale Twój brat jest niebezpieczny, Stefano, a ja nie chcę,
żeby coś złego Ci się stało.
Kelner przyszedł z drinkami. Tak jak moja przyjaciółka zapowiadała,
butelkę otaczała bryła niebieskawego lodu. W nim były zatopione różne kwiaty
i zioła, świeże jakby dopiero co zerwane. Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie
dotknąć czubkiem palca kwiatka tuż pod powierzchnią lodu. Chciałem poczuć
szron, który oddzielał go od mojej skóry. Ciepło ludzkiego ciała nadtopiłoby lód.
Skóra wampira jest zimniejsza – idealna wieczna zmarzlina.
Kelner rozlał porcję wódki od kieliszków rżniętych w całości z jednego
kawałka zielonego malachitu.
Położyłem dłoń na jej dłoni.
- Dziękuję Ci, Lexi. Za wszystko, co dla mnie zrobiłaś. Nigdy nie zdołam Ci
się odwdzięczyć.
- Faktycznie, nie zdołasz – odparła pogodnie. – Ale możesz zacząć od
tego, że opowiesz mi całą historię. No więc jak to: ożeniłeś się?
A więc zrelacjonowałem jej, jak znalazłem Bridget i zostałem
wprowadzony do domu Sutherlandów, opowiedziałem o szalonych planach
Damona. Chichotała albo wzdychała przy każdym szczególe. Pewnie z
perspektywy kogoś innego, a zwłaszcza dużo starszego wampira, kombinacje
Damona wydawały się dość niewinne.
- O rany! – parsknęła. Nie mogła opanować wybuchu śmiechu. –
Podwójny ślub? Ty i Damon razem? I nikt nie zjadł dziewczynki od rzucania
kwiatków? – Ruchem dłoni kazała kelnerowi przynieść nam kolejną butelkę
wódki. – Och. Strasznie żałuję ,że mnie tam nie było. Stefano! Nawet nie mam
dla Ciebie prezentu ślubnego!
Uśmiechnąłem się. Marzyłem ,żebyśmy mogli tak siedzieć, żebym mógł
nadal patrzeć, jak ona się śmieje. Ale musiałem dokończyć opowieść.
- Jesteś pewien, że nie zrobił tego Damon? – spytała cicho, kiedy
dobrnąłem do momentu zabójstwa Sutherlandów.
- Wielu rzeczy nie jestem pewien, jeśli chodzi o jego postępki –
przyznałem. – Nie miałem pojęcia, że naprawdę pogna moim śladem na drugi
koniec świata tylko dlatego, żeby uprzykrzyć mi życie… i to po tym, jak zabił
Callie. Ale za to, że nie miał nic wspólnego z tym mordem, mogę ręczyć. Był tak
samo zaskoczony jak ja. A Damon nie należy do tych, którzy są skłonni ukrywać
swoje brzydkie sprawki. Poza tym, nawet i Margaret mu uwierzyła, a ona
wyraźnie ma jakiś szósty zmysł – dodałem.
- Nowy Jork nie jest w sumie końcem świata – powiedziała, ale tym
razem w jej głosie już nie brzmiał śmiech. – Trochę to jednak dziwne, że jakiś
inny wampir upatrzył sobie tę samą rodzinę co wy.
- To nie był żaden zbieg okoliczności.
Lexi poszarzała, kiedy przytoczyłem słowa ,,prawnika”. Na jej ładnej
twarzy pojawił się wyraz, którego nigdy u niej nie widziałem – strachu.
- Opisz mi go – rozkazała.
- Wielki. Jasne włosy, niebieskie oczy. Zdawał się starszy niż sam czas. –
Usiłowałem jakoś ująć w słowa prastarą groźbe, którą w nim wyczuwałem. –
Samo zło. Emanował czystym mrokiem.
- Czy on… czy mówił z obcym akcentem? – spytała z wahaniem, jakby już
znała odpowiedź.
- Tak. Myślałem, że to ze względu na jego nieludzkie pochodzenie. Ale to
mógł być polski albo rosyjski akcent. Wspominał o kimś imieniem Klaus…
Lexi uderzyła pięścią w blat stołu i odwróciła wzrok.
- Kto to jest? – spytałem ostro. Musiałem wiedzieć. Jeśli miał stać się
moim zabójcą, jeśli to on wymordował Sutherlandów, to przynajmniej
poznałbym swojego wroga.
- Wspominał Klausa? – Patrzyła raczej we własny kieliszek niż na mnie. –
Wszyscy go znają. To jeden z pierwszych wampirów.
Zdawało się, że cała restauracja przycichła, lampy gazowe zamigotały.
Ścisnąłem kieliszek z wódką.
- Pochodzi prosto z piekła. Jeśli istnieje coś dobrego, jakieś resztki
sumienia, coś takiego, co powstrzymuje Ciebie i mnie… a nawet Damona, żeby
nie stać się całkowicie wynaturzonym, szalonym potworem i uosobieniem zła,
to w Klausie nie ma po tym czymś ani śladu. Nie zostało tam nic z człowieka.
Służą mu inne starsze wampiry. Nikt nigdy Klausa nie widział. A przynajmniej,
nikt spotkania z nim nie przeżył.
Usiłowałem przetrawić te straszne informacje. Splotłem dłonie wokół
kieliszka.
- To… to coś powiedziało, że odebraliśmy im Katherine.
Lexi zbladła.
- Jeśli była dla Klausa ważna, a on uznał, że Ty i Twój brat odpowiadacie
za jej los, to macie poważne kłopoty.
- Mówił coś o jakiejś klątwie. Wiesz, o co mu chodziło?
Zastukała palcami w stół i zmarszczyła brwi.
- Klątwa? Wiele wampirów uważa, że klątwą jest dola wiecznego
nocnego włóczęgi, ale nie mam pojęcia, jak to się wiąże z Katherine.
- Myślisz, że… że to on zamienił ją w wampira?
- To bez znaczenia. Nieważne, czemu ani jak bardzo ona go obchodzi.
Wystarczy, że obchodzi. Ty musisz się martwić o siebie.
Zrezygnowany przegarnąłem dłońmi włosy. Po raz kolejny Katherine
znalazła sposób, żeby wedrzeć się w moje życie i wywołać w nim zamieszanie.
Chociaż czułem się winny na myśl o jej losie, i tak winiłem ją za to, że odebrała
mi rodzinę i obróciła moje życie w ten chaos.
Katherine była całkowicie samolubna. Bawił się mną i moim bratem,
chociaż Damon zakochał się w niej, a ja… No cóż, ja jej pożądałem. Ani razu nie
zastanowiła się nad tym na jakie niebezpieczeństwo nas wystawia. Że możemy
umrzeć, że nasza braterska więź zostanie raz na zawsze zniszczona, że jej
stwórca może wreszcie trafić na jej ślad i dać się ponieść żądzy zemsty.
- Muszę się go pozbyć – oznajmiłem.
Lexi pokręciła głową.
- Nie da rady ,,pozbyć” się czegoś równie prastarego i potężnego, drogi
młokosie. Jesteś zaledwie dzieciątkiem… a do tego ta Twoja dieta złożona z
gryzoni i ptactwa raczej Ci sił nie dodaje. Ty i Twój brat, łącząc siły, nie
zdołaliście go pokonać. Ja sama bym nie zdołała.
- No to co robić? – W moim głosie pojawiła się ostra nuta determinacji.
Pozwalałem wszystkiemu, co stawało mi na drodze, przejmować kontrolę nad
moim życiem… - Damon i te jego głupie plany, ożenek… Przyszedł czas, żebym
zaczął działać.
Lexi potarła skronie.
- Najlepsze, co możesz w tej chwili zrobić, to dowiedzieć się, jakie ma
plany. A potem go unikać. Będziesz musiał jeszcze dość długo pożyć, żeby
znaleźć sposób, jak zniszczyć tego starego wampira, zanim zdąży przekazać
Klausowi informację, gdzie jesteś.
Pokiwałem głową zamyślony.
- Muszę wrócić do domu Sutherlandów.
Lexi już otwierała usta, ale uniosłem dłoń.
- Ja wiem. Ale może on coś tam po sobie zostawił.
Zacisnęła zęby.
- Pójdę z Tobą. Mam bardziej niż Ty wyczulone zmysły.
- Nie trzeba mieć bardzo wyczulonych zmysłów, żeby wyczuć odór piekła
–
odparłem. – Ale będę Ci wdzięczny za wsparcie.
Rozdział 23
Wzięliśmy dorożkę do centrum – Lexi powiedziała mi, że powinienem
oszczędzać siły na to, co jeszcze może nastąpić. Wysiedliśmy na miejscu i nawet
nie zawracaliśmy sobie głowy zapłatą. Tak właśnie wyglądało życie istot
podobnych Lexi, potężnych i prostych w swoich potrzebach i zachciankach. Nie
musiała wymyślać szalonych, skomplikowanych planów, żeby zdobyć bogactwo.
Mogła każdego zmusić, żeby robił to, czego ona chce; żyło się jej niesłychanie
łatwo.
To było kuszące, zwłaszcza ze względu na brak elementu przemocy.
Nikogo w swoim działaniu nie krzywdziła, pomijając straty finansowe ofiar.
Lexi musiała czytać mi w myślach, bo uśmiechnęła się i uniosła brwi.
- Lepiej trzymaj się mnie, przyjacielu. Takie życie może być słodkie, a nie
przeklęte – powiedziała.
Pokręciłem głową z uśmiechem.
- Dzięki, ale jak zawsze powtarzasz: powinienem znaleźć własną ścieżkę.
Kiedy dotarliśmy do domu Sutherlandów, okna były już zaciemnione i
przystrojone tkaninami z czarnej krepy.W tym dziwnym półmroku godzin przed
świtem rosa niesamowicie połyskiwała na matowym materiale. Dom był
zamknięty.
Delikatnie otworzyłem zamek. Zupełnie beszelestnie przeszliśmy do
salonu, dopiero tam Lexi głośno westchnęła.
Koronerzy zabrali zwłoki, ale nikt nie posprzątał bałaganu. Ogromna ilość
krwi, która wypłynęła z porozrywanych ciał, wsiąkła w dywany i poplamiła
marmurowe posadzki. Ciemne plamy zaschniętej krwi pokrywały ściany –
kolorem przypominały krepę w oknach.
- To straszne – szepnęła Lexi. – On ich zmasakrował.
Opadłem na jakiś fotel, przytłoczony poczuciem winy. Przecież tak
niedawno odkryłem tu całą tę biedną rodzinę, ich ciała jeszcze ciepłe od szybko
uciekającego z nich życia. Cofałem się myślami coraz dalej. Wracałem pamięcią
do swoich złych postępków, które razem wzięte doprowadziły do tego
smutnego finału.
Gdybym nie uciekł ze ślubnego przyjęcia…
Gdybym od początku sprzeciwił się planom brata…
Gdybym nie ocalił Bridget…
Gdybym nie przybył do Nowego Jorku…
Gdybym nie zmusił Damona, żeby wypił krew i kończył przemianę…
- To moja wina – jęknąłem.
Złapałem się za głowę. Ten szlak krwi i śmierci, który nawet nie był moim
dziełem, ciągnął się za mną niczym klątwa.
- Nie, to wina Damona – poprawiła mnie natychmiast Lexi. – I Klausa.
- Nigdy nie powinienem tu wchodzić… Powinienem trzymać się od ludzi z
daleka.
- Hej. – Podeszła bliżej, przyklękła i zajrzała mi w twarz. Ujęła dłonią mój
podbródek i zmusiła, żebym na nią spojrzał. – Ty tego nie zrobiłeś. Klaus to
zrobił, on to nakazał. A Ty nie miałeś żadnego zamiaru wżeniać się w tę rodzinę.
To był pomysł Damona. Sam mi to powiedziałeś. Groził, że zabije mnóstwo
ludzi, jeśli mu nie ustąpisz. W tym momencie to ja zabiłabym jego, ale to nie
mój brat.
Popatrzyłem w jej ciemne oczy.
- Wyrządziłem tyle zła.
Przygryzła dolną wargę.
- Popełniałeś w przeszłości błędy. Poważne błędy. Ale wiesz o tym i ze
wszystkich sił próbowałeś je naprawić, a przynamniej unikać ich w przyszłości.
Dlatego tu przybyłam. Jesteś wart, żeby Cię ratować.
Jakiś ból, który nie miał nic wspólnego z pragnieniem ścisnął mnie za
gardło.
- Lexi, proszę…
- Umiem Ci zajrzeć do serca, Stefano – powiedziała cicho. – To nie tak, że
pojawiam się nie wiadomo skąd, żeby ratować pierwszego z brzegu wampira.
Ty jesteś inny. Któregoś dnia może sam to zrozumiesz. I część tej Twojej klątwy
zniknie. – Pochyliła się i przycisnęła usta do mojego policzka.
Poczułem lekkie łaskotanie rzęs, którymi musnęła moją twarz.
- Chodź. – Odsunęła się i pogłaskała mnie po brodzie. – Mamy robotę do
zrobienia. Ja się tu rozejrzę na dole. Ty zabierz swoje rzeczy, jeśli policja czegoś
nie skonfiskowała. Coś mi się zdaje, że na jakiś czas wyprowadzasz się z tego
miasta.
W ciągu zaledwie paru oddechów, między światłem a najmniejszym
cieniem, Lexi się zmieniła. Pogodna, przyjazna dziewczyzna miała teraz nabiegłe
krwią oczy i czarne żyły na szyi. W słabym świetle pomieszczenia zabłysły jej kły.
W pełnej krasie swojej drapieżnej natury szukała najmniejszych śladów innego
wampira. Chociaż była po prostu trochę starszą ode mnie wampirzycą, kiedy
widziałem ją w tym stanie, przejmował mnie dreszcz. Pod skórą każdego z nas
wiecznie czaił się potwór.
Z ciężkim sercem powlokłem się na górę po szerokich schodach z
ciemnego drewna. Nie musiałem zachowywać całkowitej ciszy – tych kilku
służących, którzy zostali w domu, siedziało w pomieszczeniach dla służby w
odległym skrzydle, z dala od śmierci i nieładu. Słyszałem ich podniesione głosy,
dyskusje o przyszłości i innych posadach. Rozpaczliwie próbowali odegnać od
siebie mrok, w którym tak nagle pogrążyli się ich pracodawcy.
Zastanawiałem się, co robi Margaret. Obiecywałem sobie, że prześlę jej
informację o Klausie i jego zemście. Pewnie siedziała teraz we własnym domu, z
mężem, pogrążona w żałobie po siostrach i rodzicach. Co gorsze? Umrzeć czy
żyć wspomnieniami po umarłych? Jako wampir tego pierwszego nigdy się nie
dowiem, ale zawsze będę miał do czynienia z tym drugim.
Wkrótce znalazłem się w swoim pokoju, gdzie zaledwie poprzedniej nocy
Bridget rzuciła mi się w ramiona. Wyczuwałem jeszcze ślad jej fiołkowych
perfum. Przeniknął w poduszki i prześcieradła na łóżku. O wiele bardziej
dziecinny niż zapach Katherine – subtelny, pociągający, złożony aromat cytryny
i przypraw…
Wziąłem walizkę – kolejny prezent od Winfielda na miesiąc miodowy – i
wrzuciłem do środka tych parę drobiazgów, które uważałem za swoje. Stare
ubranie, jakieś rzeczy na zmianę, mój pamiętnik. Spojrzałem na jedną z
dawnych stronic, gdzie pisałem o Katherine:
8 września 1864
Ona nie jest tym, kim się wydaje. Powinienem się zdziwić? Przerazić?
Obrazić?
To zupełnie tak, jakby wszystko, co wiem, wszystko, czego mnie
nauczono, wszystko w co wierzyłem przez te siedemnaście przeżytych lat,
okazało się błędne.
Nadal czuję miejsce, gdzie mnie pocałowała, czuję jak chwyciła mnie za
nadgarstki. Nadal jej pragnę, a jednak słyszę w uszach krzyk rozsądku: Nie
możesz kochać wampira!
Gdybym miał tu jedną z tych jej stokrotek, mógłbym poobrywać płatki i
pozwolić, żeby kwiatek zdecydował za mnie. Kocham… nie kocham…
Kocham ją.
Naprawdę. Niezależnie od konsekwencji.
Czy na tym właśnie polega pożądanie za głosem serca? Chciałbym, żeby
istniała jakaś mapa czy kompas, które pomogłyby mi znaleźć drogę. Ale moje
serce należy do niej i to jest moją Gwiazdą Polarną… I to musi mi wystarczyć.
Zatrzasnąłem notes i skrzywiłem się na myśl o własnej głupocie. Tam, na
parterze, była cała rzeczywistość, a z rozpamiętywania przeszłości nic dobrego
nie mogło wyniknąć. Schowałem pamiętnik do walizki i zszedłem na sam dół.
Ale nie powitała mnie tam Lexi, tylko pustka i okropny, znajomy zapach.
Odór śmierci i rozkładu.
Lekki powiew świstał wśród połamanego drewna: drzwi na tyłach stały
otworem. Mimowolnie zadygotałem. Zdawało się ,że to milczenie i nieobecność
Lexi wyją niczym zmora.
Pojedyncza kartka rozmiaru biletu wizytowego drżała na podłodze.
Uniosłem ją, a strach przyprawił mnie o gęsią skórę.
Ktoś napisał tylko:
,, Płatność numer dwa – Lucius”.
Rozdział 24
13 listopada 1864
Jestem przeklęty. Teraz to oczywiste. Może właśnie taki jest los wampira.
Może tragedia i zło są wpisane w ten głód i te kły; nie chodzi wyłącznie o
konieczność żywienia się ludzką krwią. To niekończąca się samotność, odcięcie
od prawdziwego życia i od realnych związków. Śmierć na zawsze pozostanie i
będzie oddzielać mnie od tych, których pokochałem.
W głowie mam długą listę nazwisk, a z każdym dniem jeszcze się wydłuża.
Rosalyn – ona pierwsza umarła przeze mnie. Katherine nie mogła znieść moich
zaręczyn, więc zabiła dziewczynę. Nawet i krew Katherine spadła na moje ręce.
Chociaż wkroczyła w życie moje i mojego brata,a potem wywróciła je do góry
nogami, to ostatecznie w wyniku moich działań zginęła. Bo po co tłumaczyłem
cokolwiek ojcu? Po co przekonywałem go do innego punktu widzenia? Kiedy
tylko zwierzył mi się z planów polowania na wampiry, powinienem zrobić
wszystko, co w mojej mocy, żeby pomóc Katherine jak najszybciej opuścić
miasto.
Pearl. Ona też powinna uciekać. Nie znam dokładnie jej historii, ale
zdawała się o wiele spokojniejszą istotą niż Katherine.
Barmanka Alice.
Wszyscy ci ludzie, którymi żywiłem się w Nowym Orleanie. Zbyt wielu,
żeby wymieniać nazwiska, nawet gdybym zadał sobie wtedy trud, żeby je
poznać. To po prostu zwykli nieszczęśnicy. Zły los stawiał ich na mojej drodze,
kiedy byłem głodny albo czegoś potrzebowałem.
Callie. Zginęła,bo w swojej głupocie sądziłem, że zostanie wynagrodzona
za to, że pomogła dwóm wampirom.
Sutherlandowie.
Bridget, Lydia, pani Sutherland i Winfield. Zwyczajna rodzina, która
przypadkiem zwróciła na siebie uwagę szalonego, ogarniętego żądzą zemsty
wampira.
A teraz Lexi. Dlaczego nie została w Nowym Orleanie? W swoim
schronisku dla nieumarłych, bezpieczna we własnym świecie? Tam mogłaby
nadal robić to, co w jej pojęciu było dobre.
A teraz zginie, jeśli nie dowiem się, jak ją ratować.
W Nowym Jorku zbyt wiele użalałem się nad własnym położeniem,
nieszczęśliwy i przeklęty. Biernie trzymając się z boku i narzekając na los,
pozwalam, żeby wszędzie wkoło mnie działo się zło. Teraz nadszedł czas
działania, czas sprawiedliwości. Muszę zamienić swoją samotność i rozpacz we
wściekłość. Muszę przestać być tchórzem. Zawsze nim byłem, w obu swoich
wcieleniach. Najpierw pozwoliłem ojcu aby zmusił mnie do małżeństwa. Potem,
po śmierci, nie odważyłem się sprzeciwić Damonowi, kiedy znęcał się nade mną
i zabijał ludzi, których kochałem.
Już nigdy więcej nie dopuszczę, żeby inni naginali mnie do własnej woli.
Od teraz zacznę walczyć.
I uwolnię Lexi, nawet jeśli to będzie ostatnia rzecz, jaką zrobię.
Zmiąłem kartkę w dłoni i zawarczałem z wściekłości. Jak on zdołał ją
porwać? Nie wychwyciłem niczego, nawet swoimi wampirzymi zmysłami.
Służba, kilka myszy i szczurów w ścianach, ale nic więcej. Ten wampir, Lucius,
nadszedł zupełnie bezszelestnie i zdołał złapać – albo obezwładnić – Lexi, zanim
udało jej się choćby krzyknąć. Jaką szybkość, jaką moc musi posiadać ta bestia!
Ale przy całej swojej wampirzej wiekowości, przy tym pochodzeniu
,,prosto z piekła”, przy wszystkim, co ten potwór miał, na tej jednej kartce
ujawnił swoją bardzo ludzką słabość – małostkową potrzebę przechwalania się.
Gdyby na jego miejscu był Damon, po zejściu na parter zobaczyłbym marwe
ciało Lexi. Ale ta bestia chciała, żebym widział, że wszyscy wokół mnie są w
niebezpieczeństwie. Chciała, żebym się bał, zanim sam padnę jej ofiarą.
Teraz w głowie kołatała mi się wyłącznie jedna myśl. Jeśli Lexi nadal żyje,
moim obowiązkiem jest odszukać ją i uratować. A jeśli nie żyje… to moim
prawem i przyjemnością będzie zabić żołdaka Klausa. Tak sobie przysiągłem.
Co on powiedział w areszcie? Oko za oko? Odebrał Damonowi i mnie coś
wartościowego, nasze żony i ich rodzinę, bo my odebraliśmy mu Katherine. Ale
Sutherlandów – zwykłych ludzi – bardzo łatwo było się pozbyć. Jego ukochana
Katherine zgineła w podpalonym kościele.
A co, jeśli…
Słowa usiłowały przedostać się z głębi mózgu do świadomości.
A co, jeśli on zaplanował, że zabije Lexi w taki sam sposób?
Nagle poczułem, że znów mam jakąś szansę. Tylko który kościół? W
mieście na pewno są ich setki.
Wybiegłem na zewnątrz. W powietrzu unosił się ciężki zaduch rozkładu,
jakby Lucius niechcący zostawił dla mnie ślad. Podążyłem nim na południe.
Czułem, że z każdym krokiem, który przybliża mnie do miejsca, gdzie może być
Lexi, nabieram siły… i zaczynam rozumieć, kim powinienem być. Próbowałem
trzymać się z dala od ludzi, ale to się nie sprawdzało. Próbowałem zamieszkać
wśród nich i to przyniosło katastrofalne skutki. Ale nie próbowałem pójść
pośrednią drogą. Już nigdy nie stanę się człowiekiem, ale mógłbym ludziom
pomagać, tak jak pomogłem w parku Bridget. Nigdy nie zamieszkam wśród
żywych, ale mógłbym poszukać towarzystwa takich osób jak pani Sutherland i
takich wampirów jak Lexi. Te związki dałyby mi poczucie zakorzenienia w
świecie i zachęcały do tego, aby postępować uczciwie.
Przebiegłem obok ceglanego domu i w przelocie pochwyciłem gołębia.
Rozerwałem mu gardło, żeby się dodatkowo pokrzepić. Zaduch stawał się coraz
silniejszy, a przed sobą, zaledwie dwie przecznice dalej, zobaczyłem irlandzki
kościół katolicki.Wiedziałem, że to akurat miejsce faktycznie mogłoby zostać
podpalone – jak wiele innych kościołów w czasie religijnych zamieszek w
Pensylwanii. Ten jednak zdawał się spokojny, w kilku fronotowych ławkach
siedziało parę starszych kobiet i, co mnie zaskoczyło, zaduch rozkładu, tak silny
przed wejściem, tutaj znikał. Nie czuło się niczego poza zapachem świec i
kadzidła palonego na ołtarzu.
Osunąłem się na jedną z ławek na końcu i przyjrzałem oknu w kształcie
rozety. Scena na witrażu przedstawiała pogrążoną w żalu Matkę Boską w sukni
barwy lapis- lazuli. Za jej postacią wstawało krwiste słońce. Przymknąłem oczy i
zacząłem się usilnie zastanawiać. Dlaczego Lucius nagle urwał zapachowy ślad?
Czyżbym się mylił, zakładając ,że chce mnie nim zwabić, żebym trafił do
właściwego kościoła dokładnie wtedy, kiedy będzie przytykał zapałkę do lontu
podczepionego do baryłki z prochem? Który kościół by wybrał…i dlaczego?
A potem uderzyła mnie nagła myśl. Ależ ze mnie głupiec! Ten wampir
przeprowadził dokładne śledztwo i doskonale wiedział, gdzie mieszka rodzina
mojej narzeczonej; nie wybrałby byle jakiego kościoła, żeby do podpalić.
Wybrałby tę kaplicę, w której wziąłem ślub.
W głębi duszy czułem, że to musi być prawda. Ale wiedziałem też na
pewno, że sam nie dam rady go ścigać. A pomóc mogła mi wyłącznie jedna
osoba.
Damon.
Damon, przez którego znalazłem się w pułapce tego głupiego
małżeństwa, przez którego zginęli Sutherlandowie. Damon, który zabił Callie.
Damon, który przysiągł, że uczyni moje życie wiecznym piekłem. A koniec
końców, właśnie jego potrzebowałem. Widziałem, że kontroluje swoje moce w
sposób,w jaki ja nie umiałem tego robić. A muszę mieć po swojej stronie
wszelką dostępną moc, jeśli zamierzam znaleźć i zniszczyć starego wampira.
Lexi uwolniła nas z aresztu i nawet ktoś tak upadły i pozbawiony zasad jak
Damon zrozumie, ile jesteśmy jej winni.
Nie wiedziałem tylko, gdzie mój brat się podziewa.
,, Jestem teraz gotowy iść się napić”, tylko tyle powiedział. Dla większości
wampirów oznaczało to wyłącznie jedno. Kiedy szło o Damona, równie dobrze
mogło znaczyć, że złapie za butelkę albo że opróżni z krwi parę osób. Tylko
gdzie?
Przez te tygodnie od kiedy przyjechał moim śladem do Nowego Jorku, do
chwili gdy ,,znalazł” mnie na balu u Chesterów – tak jak wspominała Lexi –
kręcił się po nowojorskim towarzystwie jako włoski hrabia. Na pewno wprosił
się- choćby poprzez wymuszenie posłuszeństwa – do wielu prywatnych klubów
i restauracji. Łamałem sobie głowę, usiłując wyłowić informację z paplaniny,
którą zanudzała mnie Bridget: gdzie i kogo widywano z kim, które lokale
cieszyły się największą popularnością. Przypomniałem sobie o najnowszym
barze z ostrygami, gdzie podawano likier Pimm’s Cup, zupełnie jak w Anglii. Z
braku lepszych pomysłów, właśnie tam wybrałem się najpierw.
Było to urocze, w skądinąd mało przyjemnej okolicy południowego portu.
Nieciekawie wyglądający marynarze chodzili tam od jego kręgu światła latarni
do drugiego. Zbierali się po dwóch czy trzech i cicho rozmawiali o ciemniejszej
stronie importu i eksportu albo śmiali się głośno i wyśpiewywali stare morskie
piosenki. A mimo to wśród gnijących wodorostów stały eleganckie powozu ze
służbą w wyszukanych liberiach; panów z towarzystwa ściągały tu ostrygi, likier
i nieco niebezpieczny wygląd okolicy.
W barze siedziało całkiem sporo młodych ludzi, których widziałem na
balu u Chesterów, a potem na własnym ślubie. Nawet Bram tu był, ale trzymał
się na uboczu i nie wyglądał za dobrze. Twarz miał poszarzałą, oczy zapadnięte,
a na ramieniu czarną wstążkę oznaczającą żałobę. Drink stał nietknięty, a Bram
siedział i smutno patrzył przez okno w stronę rzeki.
Obróciłem się do niego plecami. Nie chciałem, żeby zacząć wołać, że
wkradł się między nich morderca… za którego na pewno mnie uważał.
Ruchem dłoni przywołałem do siebie kelnerkę.
- Czy D.. hrabia DeSanuge gościł tu może dziś wieczorem? –spytałem.
Przyjrzała mi się uważnie, a jej twarz zaróżowiła się z oburzenia.
- Hrabiego oskarżają o morderstwo, a ja jestem tu jego ulubioną
dziewczyną. Co pan sobie, u licha, myśli? Że powiem panu coś takiego? Niby co
miałoby mnie do tego skłonić?
Gruby szal na szyi najwyraźniej nie tylko chronił ją przed wieczornym
chłodem – zdecydowanie należała do ofiar Damona.
Już sięgałem do kieszeni, żeby ją przekupić pieniędzmi, ale zauważyła to i
pokręciła głową.
- Daruj sobie kochaniutki. Chodzi o Damona.
- Nie masz pojęcia, kim on jest ani w co się pakujesz – warknąłem i
chwyciłem ją za nadgarstek. Zmieniła się na twarzy i próbowała wyrwać rękę z
mojego uścisku. – Posłuchaj mnie. Nazywam się Stefano Salvatore. Mnie też
oskarżają o zabójstwo Sutherlandów. Żaden z nas tego nie zrobił, jasne? Obaj
uciekamy przed policją. A teraz mów, gdzie on jest.
Nie zmuszałem dziewczyny do niczego. Nie zagroziłem jej otwarcie. Ale w
milczeniu pokiwała głową, a ja puściłem jej dłoń.
- Nie wiem. – Wzruszyła ramionami i roztarła nadgarstek. – Lubi popijać
w różnych eleganckich miejscach, takich jak Chudy Kot czy Spoczynek
Kserksesa. Miał nawet własny stolik w klubie Dwadzieścia Dwa.
W tym momencie podeszła do nas druga kelnerka.
- Rozmawiacie o hrabim? – Na jej twarz zaczął wypływać
podekscytowany uśmiech.
Sapnąłem ciężko.
- Tak.
- No cóż, raz kiedyś zaprosił mnie do Dziwnego Owocu, to tylko parę
przecznic dalej.
- Zabrał Cię na randkę? – odezwała się ta pierwsza z wyraźną zazdrością.
Koleżanka z dumą przytaknęła.
- Dziękuję – odparłem z nieudawaną wdzięcznością. W tym momencie
Lexi albo Damon zmusiliby obie kobiety, żeby zapomniały o całym spotkaniu.
Westchnąłem na myśl, o ile łatwiejsze byłoby moje życie, gdybym miał większą
moc i słabszą wolę.
Zerknąłem na zegarek na łańcuszku od Winfielda. Dochodziła piąta rano,
już minęła godzina, odkąd weszliśmy z Lexi do domu Sutherlandów. Czas leciał
aż zbyt szybko jak dla mnie, a z każdą upływającą minutą los Lexi stawał się
jeszcze mocniej przypięczetowany.
Parę sekund później już stałem pod wejściem do Dziwnego Owocu,
dużego, mrocznego baru, gdzie drewniane wiatraki powoli obracały się pod
niskim sufitem. Tu przesiadywali marynarze, którym nie udało się wejść do baru
z ostrygami, i wszelkie inne ciemne typy, zagubione dusze i geniusze zbrodni,
którym udawało się jeszcze nie przekroczyć do końca granicy prawa.
Damon siedział samotnie przy małym rozchwianym stoliku w samej
koszuli, a przed nim stała do połowy opróżniona butelka burbona.
- Liżesz rany? – spytałem, podchodząc.
Nawet nie próbował robić zdziwionej miny.
- Drobiazg bez znaczenia, bracie. Nie zapominaj, że nadal mam te czeki z
posagami. Jak tylko wszystko nico ucichnie, zniknę z miasta. Czeki też.
- Wątpię, żeby jakiś bank zrealizował czek podejrzanemu o morderstwo.
- Naprawdę powinieneś przestać myśleć jak człowiek i zacząć myśleć jak
wampir. Nie ma takiego urzędnika bankowego, którego nie umiałbym
zahipnotyzować. – Leniwie wyciągnął się na krzesle i nalał burbona do szklanki.
Podsunął mi ją, a sam pociągnął spory łyk prosto z butelki.
- Potrzebuję Twojej pomocy – oznajmiłem, odpychając trunek. Podałem
bratu kartkę i opowiedziałem, co zaszło.
Przeczytał ze zmrużonymi oczami.
- No i?
Popatrzyłem na niego i aż otworzyłem usta ze zdumienia.
- On ma Lexi – powtórzyłem. A potem, bojąc się, że jest zbyt pijany, żeby
zrozumieć, co mówię, dodałem rzecz oczywistą: - Musimy ją ratować!
- Hm. – Zastanawiał się przez chwilę. – Raczej nie. – Z wielką ostentacją,
powoli oparł nogi na blacie stołu, jakbym przeszkodził mu w tej właśnie
niezwykle ważnej czynności.
- Czyś Ty zwariował?! – zawołałem ostro. – Widziałeś go. On ją zniszczy.
- I co z tego? – odparł. – Sama chciała przyjechać do Nowego Jorku. Nikt
jej tu nie zapraszał.
- Uwolniła nas z aresztu…
- My… przepraszam, ja radziłem sobie z tą sprawą całkiem nieźle sam.
Zapominasz, że moglibyśmy zwiać stamtąd bez jej pomocy. Nie
potrzebowaliśmy jej do tego. Wtrącała się. Jeśli za dalsze próby wtykania nosa
w nie swoje sprawy ktoś ją uwięził, to jest, do cholery, tylko jej własna wina.
Gniew, który zrodził się we mnie, gdy znalazłem notatki od tamtego
potwora, przerodził się teraz we wściekłość. Furia omal nie wywołała całkowitej
przemiany w wampira. Przez chwilę było mi wszystko jedno, czy ktoś mnie w
tym stanie zobaczy.
- Ty… - usiłowałem się uspokoić i przełożyć ogarniajacy mnie mrok na
słowa.
Damon siedział i patrzył mi w oczy, jakby tylko czekał na okazję do bójki.
- Jesteś… jesteś… - wycedziłem przez zęby.
- Jestem tym, czym mnie stworzyłeś – dokończył obojętnym tonem i w
toaście uniósł szklaneczkę w moją stronę.
Złapałem go za ramiona.
- Nie. Nie musisz być mordercą bez serca. Nawet Katherine taka nie była.
Oczy mu zabłysły.
- Nie waż się mówić mi, kim była Katherine. Znałem ją lepiej niż Ty.
Pokręciłem głową.
- Dobrze wiesz, że to nieprawda. Kochałeś ją bardziej, ale znaliśmy ją
dokładnie tak samo. Katherine pragnęła tylko, żebyśmy we troje żyli razem na
wieczność. Ona nie chciałaby, żebyśmy się kłocili, żebyśmy walczyli. Nie
chciałaby tego!
Zdumienie i gniew na jego twarzy po tych moich słowach były warte tego
wszystkiego. No, prawie.
- Zamierzam ratować Lexi. Albo zginąć, kiedy będę próbował. A jeśli
jakimś cudem uda mi się ujść cało, to nigdy potem nie chcę Cię oglądać na oczy.
I zanim zdążył przygotować jakąś ciętą odpowiedź, czy pogróżkę,
wypadłem stamtąd na nocne powietrze i raz na zawsze zostawiłem brata za
sobą.
Rozdział 25
Został już we mnie tylko ten gniew i pozwoliłem, żeby wściekłość
napędzała mnie tak jak ludzka krew w pierwszych tygodniach po przemianie
wampira. Nie potrafiłem uwierzyć w obojętność Damona. Nie rozumiałem, kim
się stał. Ale fakt, że mi nie pomoże, nie zmieniał tego, co musiałem zrobić:
uratować Lexi.
Po przeciwnej stronie ulicy jakiś dżentelmen na czarnej jak noc
wierzchówce rozmawiał uprzejmie ze sklepikarzem. W chwili kiedy sklepikarz
wszedł po coś do sklepu, złapałem za wodze i po raz drugi w ciągu dwudziestu
czterech godzin złamałem swoją przysięgę – zmusiłem jeźdzca, żeby zsiadł, a
domu wybrał się miłym długim spacerem.
Chociaż zwykle byłbym szybszy niż koń, teraz głodny i znużony, łagodnym
szeptem skłoniłem klacz do biegu. Ruszyłem galopem przez ulice Nowego
Jorku. Zwierzę – bardzo ładna bestyjka – reagowało na najlższejsze ruchy
jeźdzca, na delikatne ściśnięcie kolanami. Z wiatrem we włosach i skórzanymi
wodzami w ręku czułem się niemal, jakbym był dawnym sobą.
Ale niebo zaczynało się rozjaśniać tym delikatnym kryształowym błękitem
poranka i musiałem ciągle poganiać konia, aby biegł jak najszybciej: od tego
zależeć mogło życie Lexi.
Kiedy znaleźliśmy się na długim podjeździe domu Richardsów i
skierowałem się na wąską alejkę prowadzącą do rodzinnej kaplicy po prawej,
wiedziałem ,że podjąłem właściwią decyzję. Wyczuwałem tam zapach tego
starego wampira, zaduch starej krwi, śmierci i rozkładu, który snuł się za nim
niczym cień. Koń zarżał przerażony.
Zeskoczyłem z siodła, zanim jeszcze wierzchówka na dobre się
zatrzymała. Klepnąłem ją lekko.
- Wracaj do domu – rozkazałem.
Stanęła dęba, jak gdyby nie chciała się rozstawać z odzyskaną wolnością,
a potem zawróciła i pogalopowała.
Zepchnąłem na bok jakiegoś służącego, który napatoczył mi się pod nogi i
wbiegłem do wielkiej sieni, gdzie brałem ślub.
Lexi była tam, przywiązana do ołtarza, jakby miała zostac złożona w
ofierze jakimś starożytnym bogom. Znany zapach ziół uderzył w moje nozdrza –
ktoś najwyraźniej namoczył więzy w werbenie. Słońce już wstało. Za
wychodzącym na wschód witrażowym oknem wyglądało jak plama krwistej
czerwieni. Światło powoli przemieszczało się w stronę stóp Lexi, a ona wiła się i
jęczała, usiłując podciągnąc nogi. Lekka strużka dymu już unosiła się tam, gdzie
śmiercionośne promienie zaczęły dotykać palców jej stóp, a wnętrze kaplicy
wypełnił silny odór spalonego ciała.
- Lexi! – krzyknąłem.
- Stefano! – stęknęła z bólem i ulgą.
Myślałem błyskawicznie. Nie mogłem zastanawiać się, jak ściągnąć z niej
te przesiąknięte werbeną więzy, to trwałoby za długo. Okien niczym nie dałoby
się zakryć, nie widziałem tu żadnych gobelinów ani dywaników. Nie dbając o
własne bezpieczeństwo, podbiegłem, złapałem jej drobną białą rękę i
wsunąłem na palec mój pierścień.
- Ale, Stefano… - zaprotestowała.
- Potrzebujesz go, jeśli masz dalej szukać i mnie ratować. – Zacząłem
zrywać z niej więzy. Werbena parzyła mi dłonie do żywego mięsa, ale nie
przerywałem, dopóki jej nie uwolniłem. Mimo bólu czułem się lekko i
przepełniała mnie nadzieja. Udało mi się. Uratowałem Lexi. – A teraz
zabierajmy się…
Ale w tym momencie sieć z werbeną opadła na nas oboje i jakby ogień
ogarnął całe moje ciało.
- Uciekaj! – krzyknąłem i zepchnąłem Lexi na bok.
Przetoczyła się po posadzce. Złapała brzeg pierwszej ławki, żeby się
podeprzeć i wstać. Przy tym ruchu jednak promień słonecznego światła przeciął
jej ramię. Ze zdumienia szeroko otworzyła oczy, bo jej skóra nie zadymiła się od
oparzenia. A potem znikła. Z wampirzą prędkością uciekła z kaplicy. Uniosłem
ręce. Próbowałem odsunąć siatkę od twarzy, ale zwijałem się z bólu i
krzyczałem, ile razy dotykały mnie przesączone trucizną sznury.
Pojawił się ten prastary wampir. Na dłoniach miał wielkie skórzane
rękawice, na bladej twarzy szeroki uśmiech.
- Witam. – Kąciki jego ust rozsunęły się i ukazały dwa rzędy silnych,
białych zębów, osadzonych w rozkładających się dziąsłach. – Jakie to
przewidywalne, rzucać się na pomoc damie w opałach.
Ten paskudny odór rzeźniczej jatki owionął mnie jak gorący sierpniowy
wiatr. Był okropny , docierał wszędzie i nie sposób było przed nim uciec. Mimo
palącej siatki, usiłowałem się od niego odsunąć.
Tylko zachichotał.
- A gdzie ten drugi, co zawsze kręci się gdzieś przy Tobie, tuż poza
zasięgiem, jak cień? Gdzie się podział Twój brat?
Zacisnąłem szczęki. Jeśli znam Damona, dopijał właśnie trzecią whisky i
szykował się, by zanurzyć kły w jednej czy dwóch dziewczynach z baru.
Lucius wpatrywał się we mnie. Milczałem, a on ten brak reakcji wziął
błędnie za odwagę.
- No cóż, to bez znaczenia. I tak go w końcu dopadnę. Twój brat to
prawdziwszy vampyr niż Ty, nie interesuje go nic poza własnym małym
światkiem, nie ma najmniejszej ochoty czynić dobra. Może więc przetrwać
odrobinę dłużej.
- Co zamierzasz ze mną zrobić? – spytałem ostro. Chociaż, szczerze
mówiąc, teraz, kiedy Lexi była bezpieczna, o własny los już tak nie drżałem.
Chciałem tylko mieć jakąś szansę spróbować zabić tę kreaturę, powstrzymać ją,
żeby już dalej nie mściła się i nie pasożytowała na kolejnych ludziach.
Werbena pozbawiała mnie jednak mocy, wysysała ją jak gąbka i
wiedziałem, że odniósłbym spore zwycięstwo, gdyby udało mi się starego
potwora chociażby zadrapać.
Bestia złapała siatkę i przerzuciła mnie sobie przez ramię bez żadnego
wysiłku, jakbym był workiem pierza.
- Moje plany nie są specjalnie widowiskowe – odparł.
Szedł przez kaplicę. Na posadzce nadal leżały płatki, zaczynały więdnąć i
zamieniać się w cienkie, suche błonki. Kwiaty w wazonach więdły, wszystko
marniało po tym, jak panny młode zostały zamordowane.
- Ale za to obliczone na długi czas – odezwał się znów po chwili. –
Wampiry potrafią przetrwać bardzo, bardzo długo. Bez pożywienia. Powoli
umierają z głodu całymi setkami lat, ale nadal żyją. – Siatka przesunęła się,
kiedy wzruszył ramionami. – No cóż, ostatecznie chyba giną. Jeszcze nigdy tego
nie widziałem, ale liczę, że nie długo się przekonamy.
Nagle skręcił w lewo, do mniejszej kaplicy. Tam zatrzymał się przed
dwuskrzydłowymi drzwiami – z rosnącym przerażeniem zorientowałem się, że
prowadzą do krypty. Chociaż były solidne, z rzeźbionego marmuru, Lucius bez
problemu otworzył je na oścież, wytrząsnął mnie z siatki i wrzucił do
maleńkiego kamiennego pomieszczenia. Niemal całkowicie wypełniało je
dwanaście trumien i kilka sarkofagów.
Przez jedną krótką chwilę cieszyłem się dotykiem chłodnego powietrza na
mojej poparzonej skórze.
- Kiedy głód krwi będzie zżerał Cię od środka i przyprawiał o szaleństwo,
nie martw się, ja tu będę sobie tego słuchał – warknął potwór niskim głosem. –
Będę patrzył. I będę się śmiał!
Ostatnie, co zobaczyłem, to jego sylwetka obrzeżona aureolą jasnego
światła, które wypełniało świat żywych istot. Pomachał mi ręką. A potem
zatrzasnął drzwi. Huk odbił się echem chyba w samym niebie. Znalazłem się w
nieprzeniknionych ciemnościach.
Podbiegłem do drzwi i spróbowałem je pchnąć całym ciężarem ciała.
Nawet nie drgnęły. Starałem się zapanować nad ogarniającą mnie histerią.
Rozejrzałem się po wilgotnym, stęchłym wnętrzu. Szukałem jakiejś szczeliny,
jakiegoś sekretnego przejścia, chociaż głos w głębi ducha wrzeszczał do mnie:
Stefano, to jest krypta! Jedyna droga ucieczki stąd prowadzi przez śmierć!
Przeszedłem pomiędzy ustawionymi tu w bezładzie trumnami i
sarkofagami. Mimo targającej mną paniki dostrzegłem ich wyszukane
rzeźbienia i mosiężne okucia. Na jednym wieku był wypukły relief młodej
dziewczyny. Miała szeroko otwarte oczy i usta w kształcie łuku Kupidyna.
Osunąłem się, jakbym chciał uściskać spoczywającą pod nim dziewczynę.
Przynajmniej Lexi jest bezpieczna, tłumaczyłem sobie. I nawet jeśli
spędzę tu stulecia, będę wiedział ,że ona gdzieś tam jest i nadal żyje swoim
życiem – chroniona moim pierścieniem. I może, może jednak spróbuje mnie
odnaleźć.
- Do zobaczenia – szepnąłem do Lexi w ciszy tego grobowca.
I zupełnie jak na wezwanie, drzwi krypty otworzyły się po raz ostatni i do
środka z potężną siłą została wepchnięta drobna blondynka. Wylądowała z
głośnym łomotem u moich stóp.
- Lexi! – krzyknąłem, kiedy drzwi zatrząsnęły się za nią i znów zapanował
mrok.
–
Hej – odezwała się słabym głosem. – A to ci dopiero spotkanie.
Rozdział 26
- Co Ty tu robisz? – spytałem ostro.
Spojrzała na mnie, unosząc brew.
- To samo, co Ty. Szykuję się do wspólnej długiej, bolesnej wieczności.
- Nie, ja pytam, dlaczego nie uciekłaś? – Walczyłem z ochotą, żeby złapać
ją za ramiona i mocno nią potrząsnąć.
- Oczywiście, że uciekłam, idioto! – warknęła. – Ale on chyba spodziewał
się, że ja… Nawet nie wiem, kiedy mnie dogonił. – Zadygotała, a jej głos
spoważniał. – Pojawił się zupełnie znikąd. Ciekawe, czy tak właśnie odczuwają
to ludzie, kiedy się na nas natykają. Jeśli kiedykolwiek się stąd wydostaniemy,
przysięgam ,że w przyszłości będę dla nich milsza. Znaczy, dla ludzi. Ten
wampir… teraz to jego chciałabym zabić.
Położyłem dłoń na jej ramieniu. Zacząłem mięknąć.
- Obyśmy mieli taką szansę.
- Chodź, wynosimy się stąd. – Obróciła się, wzięła zamach nogą i obcasem
trafiła w sam środek drzwi.
Rozległo się głuche łupnięcie, ale ciężkie skrzydła nie ustąpiły.
Znów w nie kopnęła z półobrotu. I jeszcze raz. I jeszcze.
Nic z tego.
- Razem! – rozkazała.
Na trzy oboje kopnęliśmy.
- Może w tym kamieniu jest werbena…? – podsunąłem.
Lexi spojrzała ponuro.
- Werbena nie sprawi, że coś stanie się niezniszczalne. Ale są sposoby,
żeby coś zamknąć. Raz na zawsze.A te ściany?
Przez następną godzinę przesuwaliśmy palcami po białych murach,
sufitach i podłogach. Niesamowicie wrażliwymi palcami wyczuwaliśmy każdą
najdrobniejszą nierówność. Zaczęliśmy otwierać sarkofagi. Szukaliśmy wśród
zwłok jakichś narzędzi.
- Żadnych noży, żadnych diamentowych krzyżyków, żadnej oprawionej w
srebro Biblii, żadnych oboli dla Charona, żadnego szczęśliwego kamienia, nic –
warknąłem i uniosłem dłonie z rezygnacją.
- To wszystko nie wygląda za dobrze – tylko tyle odparła mi na to Lexi.
Dwadzieścia cztery godziny potem w kaplicy zaczęło się nabożeństwo.
Dzięki naszym mocom słyszeliśmy niemal każde słowo. To była msza żałobna za
Sutherlandów, za obydwie panny młode, które zostały zamordowane, i za
rodziców… Ksiądz wygłaszał też pełną goryczy krytykę dwóch młodych
mężczyzn, co tę zbrodnię popełnili, a potem uciekli z posagowymi pieniędzmi.
Mordercy, zbiry, oszuści, złodzieje…
I tylko słowo ,,demony” nie pojawiło się na tej liście oskarżeń.
Ale żadna z obelg nie powstrzymała nas przed wołaniem.
- Ratunku! – wrzeszczałem. – Tu, w środku! Jesteśmy w krypcie!
Lexi dołączyła do mnie. Jej wysoki głos niemal rozdzierał mi bębenki w
uszach. W pewnej chwili wydało mi się, że Hilda cicho szepnęła: - ,,Słyszałaś
to?” Nabraliśmy nadziei.
Ale potem cisza. Nabożeństwo się skończyło, ludzie wyszli z kaplicy i
znów zostaliśmy zupełnie, strasznie sami.
Lexi westchnęła i oddała mi pierścień.
- Wielkie dzięki, że mi go pożyczyłeś – powiedziała cicho i wsunęła mi na
palec obrączkę lapis-lazuli. – Ale coś mi się wydaje, że ani mnie, ani zresztą
Tobie na wiele się teraz nie przyda.
Uściskałem ją mocno.
- Nie poddawaj się – szepnąłem jej do ucha.
Ale słowa tylko odbiły się echem w krypcie. Nigdzie nie mogły się stąd
wydostać.
Rozdział 27
W krypcie bez okien nic nie wskazywało upływu czasu. Nawet
najmniejszy ślad promieni słonecznych nie przedostawał się tu szczeliną pod
drzwiami. Dni zlewały się w tygodnie, a może miesiące. Miałem wrażenie, że
mija cała wieczność, a przecież wziąż rozciągała się przed nami kolejna.
Lexi i ja przestaliśmy rozmawiać. Nie ze złości czy z poczucia bezradności,
ale po prostu dlatego, że już więcej nie mogliśmy. Nie mieliśmy dość siły, żeby
zmuszać się do krzyku, kiedy słyszeliśmy, że ktoś nadchodzi,a jeszcze mniej sił,
żeby podnieść się z posadzki i walczyć z kamieniem, wewnątrz którego nas
pochowano. Nie zostało nam już sił na walkę z ciemnością, na to, żeby wstać.
Gdybym nadal potrzebował serca, żeby żyć, nie wiem, czy miałbym dość sił,
żeby podtrzymać przepływ krwi i jego bicie.
Leżeliśmy w milczeniu obok siebie. Gdyby ktoś nas kiedyś znalazł, setki lat
od teraz, wyglądalibyśmy żałośnie, jak brat i siostra z jakiejś strasznej bajki,
uwięzieni razem w piwnicy przez złą czarownicę.
Każda mijająca sekunda pozbawiała mnie mocy. Oczy już nie przenikały
mroku. Cisza stawała się absolutna, bo dźwięki z zewnątrz krypty całkowicie
ucichły. Wszystko, co mi zostało to zmysł dotyku – czułem woskową skórę dłoni
Lexi, szorstkie drewno stojące obok starej trumny, chłodny metal
bezużytecznego teraz pieścienia.
Czułem się niemal, jakbym znów był człowiekiem – słabym, cierpiącym. A
kiedy moja moc boleśnie zanikała, razem z nią nikła nieśmiertelność. Nigdy nie
dostrzegałem jej stałej obecności, dopóki nie zacząłem jej tracić, bo zabierała ze
sobą wszystko to, co było we mnie ponadludzkie. Zostawiała tylko ciało i kości,
mózg i cielesne płyny.
Pomijając głód.
Moja wampirza natura reagowała głodem. Zęby bolały mnie i płonęły
pragnieniem tak potężnym, że płakałbym gdyby zostały mi jakieś łzy. Krew
wdzierała się w każdą moją myśl. Marzyłem o jej kroplach, które zbierały się i
mieniły niczym klejnoty na skaleczonym palcu Callie. Jaki dymny posmak miała
krew mojej przyjaciółki z dzieciństwa Clementine Haverford, kiedy ją wyssałem!
Potem pomyślałem o ojcu – leżał na podłodze i konał, a jego krew rozlewała się
wkoło. Wyglądało to, jakby czyjeś łapczywe, szukające czegoś palce znaczyły
wszystko na swojej drodze ciemną, pyszną czerwienią…
Koniec końców, wszystko sprowadza się do krwi. Wampiry to wręcz
uosobienie głodu, a ich organizmy są nastawione wyłącznie na kradzież krwi
ofiar. Nasze oczy zmuszają je, żeby nam zaufały, nasze kły rozdzierają im
tętnice, a nasze usta pozbawiają je całej życiowej siły.
Krew…
Krew…
Krew…
To słowo co chwila odzywało się szeptem w moich myślach niczym
piosenka, której nie sposób się pozbyć. Napełniało każdy zakątek mojego
mózgu i pokrywało każdą myśl swoim kuszącym zapachem.
A potem usłyszałem dobrze znajomy głos.
- Witaj, Stefano.
- Katherine? – ledwo wychrypiałem jej imię.
Udało mi się obrócić głowę na tyle, że ją dostrzegłem – leżała wygodnie
wyciągnięta na stercie jedwabnych poduszek. Wyglądała dokładnie tak samo
jak w noc masakry, zanim ją zabrali i uśmiercili. Była piękna i niekompletnie
ubrana,a jej wydęte usta uśmiechały się do mnie znacząco.
- Ty… żyjesz?
- Ćśś. – Nachyliła się, żeby pogłaskać mnie po policzku. – Nie wyglądasz za
dobrze.
Zamknąłem oczy, wdychając ten oszałamiający zapach cytryny i imbiru,
tak znajomy i realny, że omal nie zemdlałem. Musiała niedawno się pożywić, bo
w chłodzie krypty jej skóra aż paliła ciepłem.
- Chciałabym Ci pomóc – szepnęła tuż przy moich ustach.
- Twoja… wina – udało mi się wyszeptać.
- Och, Stefano – skarciła mnie. – Może nie byłeś aż tak chętny jak brat,
ale raczej się nie opierałeś moim… zalotom.
Jakby dla podkreślenia tych słów przycisnęła swoje miękkie wargi do
mojego policzka. I jeszcze raz… I jeszcze… A potem przesunęła nimi aż na moją
spragnioną szyję. Bardzo, bardzo delikatnie pieściła mnie. Czubki kłów ledwie
zadrapywały skórę.
Jęknąłem. Kręciło mi się w głowie.
- Ale… Ty… spłonęłaś – wymamrotałem. – Widziałem kościół.
- Chciałbyś, żebym zginęła? – spytała. W jej oczach płonął ogień. – Żebym
obróciła się w stosik popiołu po prostu dlatego, że nie możesz mnie mieć sam
dla siebie?
- Nie! – zaprotestowałem. Usiłowałem odepchnąć ją od swojej szyi. – Bo
zrobiłaś ze mnie potwora…
Jej śmiech zabrzmiał lekko i melodyjnie jak wiatrowe dzwoneczki, które
matka zawieszała na werandzie w Veritas.
- Potwora? Och, Stefano, pewnego dnia wspomnisz prawdę, którą
dostrzegłeś w Nowym Orleanie… że to, co Ci ofiarowałam to dar,a nie żadna
klątwa.
- Jesteś tak samo szalona jak Klaus.
Cofnęła się, a wokół bursztynowych oczu lęk znaczył linie zmarszczek. Jej
dolna warga zadygotała.
- Skąd wiesz o K…?
Drzwi krypty eksplodowały tysiącem odłamków kamienia i drewna, jak
gdyby rozbił je strzał z armaty.
Zakryłem twarz, bo światło straszliwie paliło mnie w oczy, jakby ktoś
chlusnął w nie kwasem. Kiedy znów otworzyłem powieki, Katherine znikła, a w
rozbitych drzwiach stanęła jakaś niewyraźna postać w czerni, otoczona aureolą
nieznośnego blasku.
- Klaus? – szepnęła Lexi z przerażeniem i ścisnęła mnie za rękę.
- Przykro mi Cię rozczarować – odezwał się czyjś cierpki głos.
- Damon! – spróbowałem się podnieść.
- Stefano, nie sądzisz, że już pora, żebyś przestał ciągle czekać aż starszy
brat przyjdzie i wybawi Cię z tarapatów?
Bez ceregieli sięgnął do środka, złapał mnie za nadgarstek i wyciągnął z
krypty. Poleciałem aż na przeciwległą ścianę i osunąłem się na marmurową
posadzkę. Z Lexi obszedł się łagodniej, chociaż niewiele. Niczym kolejne
bezwładne zwłoki wylądowała w poprzek mojego ciała, z rozrzuconymi nogami.
Wokół nas kurz i odłamki tworzyły gęstą mgłę. Zamrugałem, patrząc na
niewyraźne ściany. Usiłowałem oswoić się z otoczeniem.
- Masz. – Damon wręczył mi srebrną piersiówkę. – Potrzebujesz tego,
żeby uciekać.
Przyłożyłem usta do gwintu. Krew. Słodka, przesłodka krew…
Jakiś głos w głębi umysłu krzyczał, że to ludzka krew, ale uciszyłem go
haustem oszałamiającego napoju. Piłem szybko, łapczywie i aż jęknąłem, kiedy
Damon odebrał mi flaszkę.
- Zostaw trochę dla damy – powiedział.
Lexi gwałtownie przechyliła piersiówkę. Szkarłatny płyn skapywał jej na
brodę i znaczył usta, a ona piła w milczeniu, do syta. Jej skóra, blada i
pomarszczona jak u starej kobiety, zaczęła się wygładzać i różowieć.
- Dzięki żeglarzu – sapnęła. – Tego mi było trzeba.
Zupełnie jakby jakąś piwnicę wypełniło światło zapalonej lampy,
poczułem, że moje kończyny napełnia moc, że wracają mi dawne zmysły, a ciało
odzyskuje siłę, której nie doświadczyłem, odkąd zacząłem żywić się wyłącznie
zwierzętami.
Kiedy wreszcie zacząłem widzieć wyraźnie, aż westchnąłem. Za plecami
Damona stała czarnowłosa kobieta. Jedną dłoń trzymała przy skroni, a drugą
zwiniętą w pięść, przyciskała do boku. Oczy miała zamknięte i cała drżała ledwie
zauważalnym dreszczem. Wyglądało to tak, jakby ogarnięta silnym bólem nie
mogła się ruszyć z miejsca, podczas gdy coś niewidzialnego torturowało jej ciało
i umysł.
Margaret.
I nie była tam sama. Przed nią ktoś wił się na posadzce. Nagle zdałem
sobie sprawę, że to nie Margaret cierpi – to ona zadaje ból Luciusowi.
Temu superwampirowi, tak potężnemu, chociaż był zaledwie sługusem
Klausa, demona z piekła rodem. Luciusowi, który wymordował całą rodzinę,
uwięził mnie bez trudu i pochwycił Lexi niczym jakąś niesforną mysz. Potwór
trzymał się rękoma za głowę i krzyczał, wrzeszczał z potwornego bólu, a jego
ryk odbijał się echem w całej kaplicy.
- Margaret? – szepnąłem osłupiały.
Damon pomógł mi wstać i zaczął mnie prowadzić w stronę wyjścia.
-Nie możemy jej zostawić!
- Da sobie radę!
- Ale…
- Pytania później. Teraz biegiem!
I tak, z ostatnim spojrzeniem na kobietę, która samo piekło powaliła na
kolana, zacząłem uciekać w księżycową noc z miejsca mojego uwięzienia.
Rozdział 28
We trójkę rzuciliśmy się do ucieczki. Kiedy tylko znaleźliśmy się poza
terenem posiadłości Richardsów, wbiegliśmy w las. Młode drzewka smagały nas
po nogach, kiedy pędziliśmy w dół wzgórza w tę mokrą noc, a wysokie sosny
blokowały światło księżyca, jeśli jakieś w ogóle zdołało się przedrzeć przez
chmury. Gdybyśmy byli ludźmi, nasze stopy na pewno ślizgałyby się na leśnym
gruncie, pełnym gnijących liści. Nie widząc na więcej niż metr przed sobą,
powpadalibyśmy na wielkie pnie.
Ale poruszaliśmy się jak drapieżnicy. Przemierzaliśmy nocny krajobraz
tak, jak wampiry czynią to od wieków, kiedy przemykają się przez dzicz do
następnej wioski pełnej przyszłych ofiar; kiedy ścigają kogoś, kto niemądrze
oddzielił się od grupy i zdecydował nocą podróżować samotnie.
Dobrze było tak gnać, czując kilkadziesiąt gramów ludzkiej krwi w żyłach.
Niemal udało mi się zatracić w tym pędzie, zapomnieć, przed czym uciekaliśmy.
A potem rozległ się jakiś hałas.
Zabrzmiało to jak początek długiej serii grzmotów, które narastały do
nieludzkiego jęku i zakończyły się potężnym krzykiem rozpaczy. Ten odgłos był
wszędzie, napełniał nam uszy, ogarniał całą dolinę, przez którą biegliśmy i niebo
nad naszymi głowami.
Zaskoczeni zatrzymaliśmy się wszyscy we troje.
- No cóż, wampir się chyba uwolnił – wysapał Damon.
- Margaret… - zacząłem.
- Wierz mi, nic jej nie będzie. Widziałeś, co mu zrobiła? – odezwał się
Damon.
- Kim ona w ogóle jest? – spytałem.
- Czarownicą.
- Jak Emily? – zacząłem się zastanawiać, bo moja teoria się potwierdziała.
Czyżby świat był po prostu pełen czarownic, wampirów, demonów i kto wie
kogo tam jeszcze? A większość pozostawała dla ludzkiego oka niedostrzegalna?
- Kiedy nie mogłem jej umysły do niczego zmusić, zrozumiałem, że to nie
jest zwyczajna kobieta… - wyjaśnił Damon. – Więc zapytałem. A ona
odpowiedziała. Muszę przyznać, że jest dość bezpośrednia.
- A więc….
- Rzuciła ochronne zaklęcie na siebie i swoją rodzinę, a jemu zaczęła
spalać mózg jakąś swoją umysłową mocą, żeby dać nam trochę czasu. Z
naciskiem na ,,trochę” – dodał. – Mam nadzieję, że to ochronne zaklęcie nadal
działa.
Rozległ się kolejny ryk.
- Nie stójcie tak – rozkazała Lexi.
Znów ruszyliśmy biegiem.
Drzewa robiły się coraz czarniejsze, jakby sama natura obawiała się jego
nadejścia. Czuliśmy, że ziemia drży pod każdym naszym krokiem.
Damon i ja przeskoczyliśmy przez wielki zwalony pień i przez jedną ulotną
chwilę nasze ruchy zdawały się idealnie zsynchronizowane. Ale potem nasza
trójka raptownie wyhamowała na skraju urwiska, skąd rozciągał się widok na
cały górny Mahattan.
- Hm… - mruknął brat z powątpiewaniem i zerknął w przepaść.
- Jakoś musimy przedostać się na dół. – Zacząłem się rozglądać.
Spojrzałem do tyłu. – Może jest jakaś ścieżka albo…
Z głośnym okrzykiem Lexi skoczyła w otchłań.
Patrzyłem jej śladem oczyma szeroko otwartymi z przerażenia.
- Znaleźć inną drogę na dół? – Damon pokręcił głową z wyraźnym
rozczarowaniem. – Nadal myślisz jak człowiek, braciszku. – A potem rzucił się za
Lexi.
Zakląłem pod nosem. Chwilę patrzyłem jak brat znika między gałęziami
niżej. Potem sam skoczyłem.
Skok był przerażający, ale dawał też niesamowite uczucie wolności. Nic
nie ważyłem i płynąłem przez powietrze. Świat przemykał z szumem przez moje
rozczapierzone palce i rozwiane włosy. Zupełnie jakbym umiał latać.
Uderzyłem w pełną liści koronę jakiegoś drzewa i zwinąłem się w kulkę.
Wreszcie wylądowałem na prawym boku. Tylko kostkę sobie zwichnąłem, ale
zagoiła się, zanim zdążyłem to boleśnie odczuć.
Damon i Lexi stali bez ruchu. Ona przechyliła głowę i nasłuchiwała w
dziwnej ciszy, która nagle zapadła.
- Zgubił nas – oświadczył Damon z triumfem. – Nie zdawał sobie sprawy,
że zeskoczyliśmy z urwiska. On jest…
- Przed nami – szepnęła Lexi, a jej oczy się rozszerzyły.
Ta cisza na południu była faktycznie całkowita, jakby wszystkie żywe
stworzenia zamarły albo zginęły. Czekaliśmy, chociaż sami nie wiedzieliśmy na
co.
A potem rozległ się odgłos pojedynczej trawy, przygiętej i złamanej.
- Biegiem! – wrzasnęła Lexi.
Rzuciliśmy się pędem. Popełniłem błąd i obejrzałem się za siebie. To, co
zobaczyłem i to, co słyszałem, nie pasowało do siebie. Z jednej strony zdawało
się ,że moim śladem zadziwiająco żwawo biegnie jakiś starzec. Ale jego cień
rzucany przez księżyc był o wiele za duży i miał nieludzki kształt. Krzaki i drzewa
padały na boki pod wpływem jego pędu, zanim jeszcze nawet zdążył ich
dotknąć.
Podwoiłem tempo.
Nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy kierować się na południe. Las zaczynał
się przerzedzać i cywilizacja uniosła swój brzydki łeb: jakaś samotna farma, parę
tulących się do siebie zabudować, większy majątek, hotel. Bite drogi
ustępowały brukowanym alejom, nadal zatłoczonymi końmi i powozami,
dorożkami i ludźmi, nawet o tej późnej nocnej godzinie.
A za naszymi plecami czaił się ten stary wampir. Czerpał moc z każdego
mijanego cienia.
Przy stoisku z owocami skręcliśmy za róg, zwalają na ziemię kosze.
Wyraźnie czułem na karku smród rozkładu – unosił się przy każdym zdyszanym
oddechu bestii. Pędzieliśmy przez jakiś slums, wymijając sznury z suszącą się
bielizną i otwarte ścieki, a on był za nami. Roztrącał na boki ludzi i przedmioty,
byle nas dogonić. Kiedy już nam się zdawało, że mu umknęliśmy, klucząc
wąskimi alejkami i krętymi uliczkami, znów poczuliśmy jego moc, jego
frustrację, która wibrowała w nocnym powietrzu.
Lexi prowadziła nas i czy dzięki własnej mocy, czy znajomości miasta,
udało jej się trafić na schodki przeciwpożarowe. Kazała nam się na nie wspiąć, a
potem przeskoczyć stos śmieci. Może nie po raz pierwszy uciekała przed tak
potężnym demonem.
- Port – syknęła. – To nasz jedyna szansa.
Damon pokiwał głową. Chociaż raz bez sprzeciwu wykonywał cudze
polecenia. Udało nam się skręcić na zachód, w aleje wzdłuż wielkiej rzeki
Hudson.
Lexi nagle zmrużyła oczy i wskazała coś ręką. Kliper, piękny, błyszczący
niebieski statek właśnie odbijał od nabrzeża, pełen różnych nowojorskich
towarów do sprzedania gdzieś za morzami.
Jednym potężnym skokiem pokonała wodną przepaść dzielącą nabrzeże
od pokładu. Ręce wyrzuciła przed siebie tak jak kot wyciąga łapy, gdy skacze na
mysz. Damon i ja poszliśmy jej śladem. Cicho wylądowaliśmy na pokładzie.
Zanim doszliśmy do siebie, Lexi już zdążyła zahipnotyzować marynarza, który
widział, w jaki sposób przedostaliśmy się na pokład.
- Mamy wykupioną kajutę, bracia i ja, pod pokładem. Jesteśmy na liście
pasażerów i wcale nie wskoczyliśmy na pokład…
Damon z zaciekawieniem oglądał statek, zadowolony z nowego miejsca
pobytu.
Obejrzałem się w stronę brzegu. Stał tam jeden mężczyzna. Wyglądał
nieszkodliwie, opierał się o balustradę nabrzeża, blady jak gdyby jego skóra
pochłaniała padające na nią promienie księżycowego światła. Zachowywał się
swobodnie, jakby po prostu przyszedł tam sobie popatrzeć na odpływające
statki.
Ale jego oczy były śmiertelnie groźne, wieczne… i bezlitosne.
Rozdział 29
Nazywała się ,,Mina M”. Była szybkim statkiem i prawdziwą pieknością, o
smukłych liniach i białych żaglach. Jej mocno naoliwiony drewniany maszt aż
błyszczał. Zawieszone na nim czerwone flagi głośno trzepotały na wietrze.
Stalem na rufie i przymykałem oczy, wyobrażając sobie naszą podróż. Na
policzkach czuję ostre, słone powietrze i jasne złote słońce, a ,,Mina” tnie fale i
zostawia za sobą białą linię piany. Małe, srebrzyste ryby połyskują w wodzie
przed dziobem, usiłując umknąć statkom z kursu.
Po drodze spotykamy małe łodzie załadowane bananami i rumem z Indii
Zachodnich. W Indiach będziemy targować się o przyprawy. Nareszcie zobaczę
Włochy, przejdę się po Kaplicy Sykstyńskiej, stanę w zachwycie przed katedrą
Duomo i będę popijał chianti prosto z winnic.
Może… w ogóle zacząłbym wieść takie życie. Podróżowałbym z
prędkością, na jaką pozwala woda, zamiast chować się w mroku. Nigdy nie
zostawiałbym w żadnym porcie na długo. W ten sposób uciekłbym przed
śmiercią i własną klątwą. Żeglarze zwykle miewają przyjaciół tylko pośród załogi
– pasowałbym do nich.
Ale potem otworzyłem oczy i moja fantazja rozpłynęła się w ciemnej
otaczającej mnie nocy. Gruba powłoka chmur przesłaniała niebo. Nie widziałem
żadnych gwiazd. ,,Mina” cicho mknęła na otwarte morze. Przecinała oleiste
wody z ledwie słyszalnym sykiem.
To było królestwo wampirów. Chociaż pierścień pozwalał mi poruszać się
za dnia, mój świat istniał w mroku. To wtedy, kiedy słońce mocno spało,
polowałem, unikałem wrogów, łamałem obietnice, rzucałem klątwy i
poddawałem się nienawści. Uciekliśmy sługusowi Klausa, ale go nie
pokonaliśmy. On i jego pan gdzieś tam wciąż krążyli. Planowali dla Damona i dla
mnie dalsze tortury i śmierć.
Lexi wyszła na pokład, stanęła za mną i dotknęła mojego ramienia.
- Zmierzamy do San Francisco – powiedziała cicho. – Nie byłam tam… od
dawna. Ale pokochasz jego mgły i fatalną pogodę. Świetnie się w nich snuje
ponure rozmyślania. – Uśmiechnęła się do mnie słab. – A widzę, że zanosi się na
sporą ich dawkę.
Oparłem się o reling. Nie miałem serca mówić jej, że nigdzie nie znajdę
swojego miejsca, że nigdy nigdzie nie poczuję się jak u siebie. I że po tych
śmierciach, za które jestem odpowiedzialny, wcale na to nie zasługuję.
Nocny wiatr rozwiewał moje gęste ciemne włosy. Lexi zatknęła mi je za
ucho.
- Powiedział: oko za oko… - zacząłem.
- Tak. No cóż… - Westchnęła głęboko i na moment zrobiła poważną minę,
mrużąc oczy. – To szybka łajba, a jemu zajmie troche czasu, zanim połapie się w
naszych planach. Poza legalnym transportem kawy i herbaty mamy spory
ładunek opium do odebrania we Frisco. Kapitan nie zarejestrował rejsu w
porcie, więc nieprędko ktokolwiek się zorientuje, dokąd się kierujemy.
- Nie. To znaczy tak, to dobrze. – Otarłem wodę, która nagle bryznęła mi
po oczach. – Ale chodziło mi o to, że on… Zabił kobiety, które zostały naszymi
żonami, ponieważ zginęła Katherine.
Lexi pokiwała głową. Lekko drżała.
- A potem dopadł Ciebie… I zamierzał nas zabić, i chyba też Damona,
dokładnie tak jak zginęła Katherine.
Lexi zmrużyła oczy.
- Nie bardzo rozumiem, do czego zmierzasz.
- Skoro to dla niego takie ważne, kogo zabije i w jaki sposób, to dlaczego
nie podpalił kaplicy?
Lexi zamrugała. Widziałem, że dostrzega logikę moich słów. Milczała
przez długi czas. Nie umiałem odczytać jej spojrzenia, ale i tak zrobiło mi się
głupio, że w takiej chwili myślę o Katherine.
- Stefano, proszę, wysłuchaj mnie. Istoty naszego rodzaju prezentują
różne poziomy zła. Są takie jak ten stary potwór, który popełnia wielkie
zbrodnie i… są stworzenia z mniejszymi brzydkimi sprawkami na sumieniu,
które kierują się w życiu wyłącznie własną przyjemnością, nie licząc się z tym,
kogo po drodze zranią. Katherine chciała, żebyś się stał wampirem. I popatrz na
efekty. Nie rozpaczaj po niej za bardzo, Stefano, ani nie szukaj wskazówek ,żeby
wyjaśnić jej śmierć czy życie. Pozwól jej odejść. Naprawdę to najlepsze, co
możesz zrobić.
Odwróciłem od niej głowę i spojrzałem w górę. Jedna jedyna gwiazda
świeciła tak jasno, że zdołała przebić się przez chmury – Gwiazda Polarna.
Katherine była jak ona – tkwiła w jednym punkcie, zawieszona nade mną w roli
milczącego obserwatora, wyznacznika wobec którego określałem swoje
położenie. Nieważne, co do niej czułem, to ona mnie stworzyła i zostanie ze
mną na zawsze.
- Nie wszyscy jesteśmy źli. – Objąłem Lexi ramieniem. – Ty nie jesteś.
- Dzieli nas duża różnica wieku – powiedziała łagodnie. – Teraz ja nie
jestem tym samym, czym byłam kiedyś. Nie Ty jeden musisz pokutować za
różne rzeczy, Stefano. Ale przysięgłam sobie, że będę inna.
- Och, taak. Przysięgi. – Damon hałaśliwie wyszedł na pokład. – Do diaska,
jeszcze ich mało złożyliśmy? Starczyło na całe życie.
- Małżeństwa to był Twój pomysł, nie mój – wytknąłem mu.
- Ple, ple. Jestem wampirem, miałem naprawdę rewelacyjne wesele,
świetny szampan, brat mnie uratował, pomóc mi uciec, a teraz nadal torturuje.
Wskoczył na reling, potem na drugą burtę i tak skakał z lewa na prawo,
lekko pomagając sobie rękoma, aż dotarł do nas. Ktoś bez doświadczenia
wziąłby go za pijanego z radości, ale w kąciku jego ust widniała wiele mówiąca
czerwona plamka. Był pijany radością z naszej ucieczki, z naszego ocalenia,
napojony krwią jakiegoś biednego chłopca kabinowego… ale nie alkoholem. A
przynajmniej jeszcze nie teraz.
- Tak, a skoro już mowa o ucieczce… Margaret… - podsunąłem
Damonowi.
Westchnął.
- Kiedy spytałem ją otwarcie, czemu umie się oprzeć mojemu wpływowi
przyznała, że jest czarownicą i powiedziała, że mi pomoże.
- I to wszystko? – spytałem z niedowierzaniem.
Przewrócił oczami.
- W zamian za to, że wyjedziemy z Nowego Jorku i nigdy tu nie wrócimy.
A przynajmniej dopóki ona żyje. I jeszcze, co mnie dobija, w zamian za zwrot
posagów.
- Och, Damon, jakże mi przykro. – Błyszczące oczy Lexi kłóciły się z
poważnym tonem. – Nie powiódł się Twój plan ucieczki z majątkiem. Może
następnym razem się uda. – Lekko uderzyła go w ramię.
- Zawdzięczamy jej życie – przypomniałem z powagą. – Ona wcale nie
musiała nam pomagać. Według wszelkich zasad, właściwie nie powinna. To
zaklęcie ochronne, którym objęła siebie i swojego męża… myślisz, że naprawdę
zapewni im bezpieczeństwo?
- Muszę w to wierzyć. Tak czy inaczej, jest lepszą duszą niż wy obaj –
stwierdziła Lexi.
- A propos lepszych dusz… - zwróciłem się do brata. Z trudem
opanowałem śmiech. – Co Tobie kazało wrócić i ratować mnie? Myślałem, że
uparłeś się nigdy mi nie wybaczyć i karać mnie do końca moich dni.
Spojrzenie Damona zdawało się odległe.
- Tak. No cóż, mówiłem wtedy zupełnie szczerze. Ja Ci nigdy nie wybaczę.
I będę Cię dręczył w każdej chwili życia.
Pokręciłem głową. Opanowałem rodzącą się mroczną wściekłość. Chętnie
wykrzyczałbym mu ,że może stracił miłość swojego życia, ale ja straciłem życie,
które kochałem. I ojca, i dom.
I brata.
Ale gniew znikł równie szybko, jak się zrodził. A ja poczułem pustkę. Jak
mogłem oczekiwać, iż Damon mi wybaczy, że zmieniłem go w wampira, skoro
sam nie umiałem sobie tego wybaczyć? Kiedyś kochał mnie, tak jak ja kiedyś
kochałem Katherine, ale teraz nigdy nie darowałbym jej tego, co ze mną zrobiła.
Damon ujął mnie za ramiona.
- Poza tym – dodał, a kąciki jego ust uniosły się w uśmiechu – jeśli ktoś
ma Cię zabić, to tym kimś będę ja.
I bez słowa wiecej, z wampirzą zwinnością wskoczył na reling. Stał tam,
balansując bez poruszenia jednym mięsniem, podczas gdy statek podskakiwał
na falach, zupełnie jakby był dziobową figurą wyrzeźbioną w kawałku złotego
drewna.
Pozdrowił mnie ręką.
- Do zobaczenia, braciszku.
Potem, zanim zdążyłem choćby wymówić jego imię, zrobił krok i dał nura
w ciemne wody.
Podbiegłem do burty i spojrzałem w kłębiącą się kipiel. Ale brat nie
wypłynął na powierzchnię. Lexi i ja staliśmy tak, zdawałoby się wieczność, aż
statek oddalił się od wybrzeża i zawisnęliśmy w ciemności.
Kiedy słońce wreszcie wystawiło czerwoną głowę ponad wodny horyzont,
zeszliśmy do słabo oświetlonej kajuty stawić czoło naszej przyszłości.
Epilog
Czas spędzony w Nowym Jorku uświadomił mi zagrożenie związane z
moją egzystencją. Mimo wszelkich swoich dobrych chęci jestem niebezpieczny
dla ludzi, a mój brat jest niebezpieczny dla wszystkich.
A teraz? Co przyniesie przyszłość? Dni mijają mi jak minuty. To pewnie
oznacza, że zaczynam się przyzwyczajać do pojęcia wieczności.
Straciłem tak wiele, odkąd stałem się istotą, którą teraz jestem. Ale
zyskałem czas. A wraz z czasem zyskuję też możliwości. Zobaczę Włochy. I resztę
Europy. Zwiedzę cały świat. Ale już nigdy więcej nie poszukam domu wśród
ludzi.
A jeśli chodzi o Damona… Wierzę, że nasza wspólna droga jest długa, a
nasza historia jeszcze się nie zakończyła. Jeśli jeden z nas wreszcie napotka
swoje przeznaczenie, to tylko ten drugi to sprawi.
A gdzieś w tle… zawsze będzie zapowiadał delikatny zapach cytryn i
imbiru Katherine, która śmieje się z nas obydwu.