JESSICA HART
Dlaczego wróciłeś?
- 1 -
PROLOG
Panna Jane Makepeace
Makepeace and Son
Penbury Road, Starbridge, Gloucestershire
Szanowna Panno Makepeace,
Niech mi wolno będzie tą drogą zwrócić Pani uwagę na fakt, iż w dniu
dzisiejszym rachunek zamknięcia wykazał, że z pani konta pobrano sumę w
wysokości 897 funtów szterlingów, co przekracza ustalony limit 500 funtów
szterlingów. Z przykrością muszę stwierdzić, że ostatnie rachunki przekonują o
nie najlepszej kondycji firmy Makepeace and Son. W tych okolicznościach
uważam, że celowym byłoby spotkać się, żeby omówić sytuację finansową Pani
firmy.
Gdyby jednak okazało się, że sytuacja ta nie rokuje nadziei na szybką
poprawę, nasz bank zmuszony będzie rozważyć możliwości dalszego
kredytowania Pani firmy.
Będę wdzięczny, jeżeli zechce Pani skontaktować się z moją sekretarką i
wyznaczyć termin naszego spotkania w jak najbliższym, dogodnym dla Pani
terminie. Pozostaję z szacunkiem
Derek Owen Kierownik Działu Kredytów
Prezes Rady Nadzorczej Multiplex Plc
Multiplex House, London EC 1
R S
- 2 -
Szanowny Panie,
Z wielką przyjemnością zawiadamiamy Pana o naszej gotowości
wykonania wstępnych prac restauracyjnych w zamku Penbury. Mamy nadzieję,
że nasza oferta wyjdzie naprzeciw Pańskim oczekiwaniom.
Makepeace and Son jest dobrze osadzoną w realiach naszego hrabstwa
firmą, od lat znaną ze swej solidności, terminowości i rozsądnych cen na
oferowane przez nas usługi. Jesteśmy przekonani, że potrafi Pan docenić
korzyści płynące z zatrudnienia wysoko wykwalifikowanych fachowców,
gotowych rozpocząć pracę w możliwie najszybszym terminie.
Mamy do zaoferowania nadzwyczajną jakość naszych usług
budowlanych, co w połączeniu z rozsądną ceną stanowi nasz największy, trudny
do przebicia dla konkurencji atut. Ze swej strony, jako dyrektor firmy, pragnę
zapewnić Pana, że jeżeli to nam zdecyduje się Pan powierzyć wykonanie
wspomnianych prac, osobiście będę nadzorować ich wykonanie.
Mając nadzieję, że dojdzie do naszej współpracy przy renowacji tego
wspaniałego obiektu - pozostaję z szacunkiem.
Jane Makepeace Dyrektor
R S
- 3 -
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Nadchodziła burza.
Nareszcie spadnie deszcz, pomyślała Jane. Na niebie zbierały się ciemne
chmury. Róże pachniały teraz niezwykle intensywnie. Ogród był już całkiem
wyschnięty, a i ludzie chcieli odpocząć od tego okropnego upału. Jakże ciężko
w taki czas było jej czekać na wiadomości. Burza, przesilenie - oto czego
naprawdę potrzebowała.
Rozległo się gruchnięcie pioruna. Przez chwilę słychać je było jeszcze z
oddali. Jane nie zamierzała uciekać. Uwielbiała takie chwile. Nawet myśli się jej
rozjaśniły. Kłopoty z Kitem, z firmą i gnębiące ją przez ostatnie tygodnie
pytanie: co będzie, jeśli nie dostanie kontraktu na odnowienie zamku? -
wszystko to gdzieś uleciało. Pogrążyła się w nierealnych rozważaniach. Co by
było, gdyby pani Partridge nie sprzedała zamku, gdyby żył jej ojciec, a Kit nie
był taki lekkomyślny... Co by było, gdyby dziesięć lat temu wyjechała z
Lyallem?
Zazwyczaj nie pozwalała sobie na myśli o Lyallu i nikomu by się do nich
nie przyznała. Jednak w chwilach takich jak ta, gdy była zbyt zmęczona, by
bronić się przed obrazami, które podsuwała jej nieposłuszna wyobraźnia,
przeszłość wracała z całą wyrazistością.
Lyall... czy nigdy się od niego nie uwolni?
Pochyliła się nad bukietem i starała się odgonić nie chciane wspomnienia,
wciągając głęboko odurzający aromat róż.
- Witaj, Jane!
Jane zastygła z twarzą ukrytą w kwiatach, bo głos, który usłyszała za
swoimi plecami, brzmiał jak głos Lyalla. Wyobraźnia płata mi głupie figle,
przemknęło jej przez głowę, bo przecież nawet najbardziej nierozważne wspo-
mnienia nie sprowadzają ludzi z przeszłości. To pewnie ta przedburzowa
R S
- 4 -
pogoda, westchnęła. Minęło dziesięć lat od czasu, gdy po raz ostatni słyszała
jego niski, głęboki i leniwie pogodny głos, a dziewięć od momentu, gdy straciła
nadzieję, że jeszcze kiedykolwiek go usłyszy. Wtedy właśnie postanowiła o nim
zapomnieć.
- Jane?
Podniosła głowę znad bukietu. Tylko Lyall w taki sposób wymawiał jej
imię, ale to przecież nie może być on! Kolana jej drżały, gdy powoli zaczęła się
odwracać.
Lyall Harding jak huragan wpadł w jej spokojne życie i wywrócił je do
góry nogami. Uczył ją miłości i radości życia, potem zniknął i pozostawił po
sobie pustkę i złamane serce. A teraz, jak gdyby nigdy nic, stał uśmiechnięty
pod drzewem na końcu ścieżki.
Jane, pewna, że to fatamorgana, przetarła oczy, ale nic się nie zmieniło.
On tam ciągle był i na dodatek wyglądał dokładnie tak, jak dziesięć lat temu.
Miał takie same błyszczące błękitne oczy, skore do śmiechu, usta i szerokie
ramiona.
- Pamiętasz mnie? - spytał z ujmującym uśmiechem. Czy go pamięta? Jak
mogła zapomnieć o swojej pierwszej i jedynej wielkiej miłości, o swoim
jedynym kochanku? Próbowała tysiące razy, ale bezskutecznie. Prócz
zdziwienia, czuła jednak wściekłość i żal, a jednocześnie, co tu kryć, niczym nie
usprawiedliwioną radość, że go widzi. Z trudem łapiąc oddech, wykrztusiła:
- Dzień dobry.
- A więc mnie poznajesz... - W jego głosie pobrzmiewało leciutkie
rozbawienie, a w oczach błyskały figlarne ogniki. - Wyglądałaś, jakbyś
zobaczyła ducha.
- Nie spodziewałam się ciebie - odparła, ściskając w jednej ręce kwiaty, a
w drugiej sekator.
R S
- 5 -
- Ja widziałem cię już z daleka - rzekł. - Stałaś zamyślona wśród kwiatów,
z twarzą ukrytą w różach. Taką właśnie cię przez te wszystkie lata pamiętałem. -
A po chwili miękko dodał: - I nic się nie zmieniłaś.
- Zmieniłam się - zaprzeczyła, zdziwiona, jak spokojnie brzmi jej głos. -
Bardzo się zmieniłam. Nie mam już dziewiętnastu lat i...
- Nie zauważyłem - przerwał jej. - Twoje włosy ciągle są koloru miodu i
masz takie same jasnoszare oczy, a poza tym ciągle się peszysz, gdy cię coś
zaskoczy.
Jane spojrzała na niego z urazą. Nie musiał jej o tym przypominać. Lyall
był bardzo atrakcyjny. Miał taki typ urody, że prawie nikt nie zauważał, że nie
jest aż tak przystojny, jak to się w pierwszej chwili wydawało. Twarz miał zbyt
pociągłą, nos trochę za duży, ale jego urok osobisty działał na wszystkich, a
szczególnie silnie na kobiety. Powinna o tym pamiętać i mieć się na baczności!
- Wygląda, że i ty się nie zmieniłeś. Ciągle lubisz prawić komplementy -
powiedziała z przekąsem.
- Dawniej ci się to podobało - przypomniał jej.
Podobało jej się i to bardzo. Zaczerwieniła się, gdy przypomniała sobie,
jak bardzo to lubiła. Zanim go poznała, nie znosiła swoich włosów, były takie
proste i gładkie. Za to Lyall je uwielbiał, albo tylko tak mówił, uświadomiła
sobie z goryczą. Często bawił się nimi, przepuszczał między palcami i patrzył,
jak lśnią w słońcu.
Ocknęła się z zadumy, Para bardzo niebieskich oczu patrzyła na nią z
zaciekawieniem. Popołudniowe słońce z trudem przeciskało się przez czarne
chmury kłębiące się nad ich głowami. Starała się nie pokazywać, że jest wytrą-
cona z równowagi, ale obawiała się, że mimo jej starań, on to i tak zauważy.
- Wracasz niedługo do miasta? - Spojrzał z niepokojem na niebo.
Jane nie chciała przedłużać tego spotkania. Jego nagły przyjazd po
dziesięciu latach nie mógł oznaczać niczego dobrego. Bała się, że odnowią się
R S
- 6 -
stare rany. Nie chciała wracać do przeszłości. Tu, wśród kwiatów, czuła się bez-
pieczna.
- Jeszcze nie wiem - starała się zyskać na czasie.
Jestem zbyt egzaltowana, pomyślała. Mam dwadzieścia dziewięć lat, a nie
dziewiętnaście i Lyall nic dla mnie nie znaczy! Postanowiła skończyć układać
bukiet. Ruszyła w stronę klombu z białymi różami, ale zaplątała się w dzikie
geranium. Potknęła się i pewnie by się przewróciła, gdyby Lyall nie złapał jej w
ostatniej chwili. Żeby utrzymać równowagę, mocno ją do siebie przycisnął.
Pod jego dotykiem przebiegł ją dreszcz. Jakże dawno nie trzymał jej w
ramionach. Pragnęła się do niego przytulić. Miał te same ręce, które kiedyś tak
czule ją pieściły, to samo mocne ciało. Bała się na niego spojrzeć, bo czuła, że te
wszystkie uczucia ma wypisane na twarzy. On nic dla mnie nie znaczy,
powtarzała sobie zapamiętale. Gdy w końcu odważyła się podnieść wzrok,
spostrzegła, że jego oczy mają nie znany jej wcześniej wyraz. W jego spojrzeniu
nie było drwiny, lecz jakaś powaga.
A jednak się zmienił. Teraz, gdy była tak blisko, widziała to wyraźnie.
Zamiast dawnej niefrasobliwości, czuła w nim solidność i siłę, a jego usta miały
władczy rys. Pospiesznie uwolniła się z jego objęć.
- Powinnam jednak wracać - powiedziała tak swobodnie, jak tylko
potrafiła. - Sądzę, że już się nie spotkamy, więc do widzenia - dodała.
- Nigdy nic nie wiadomo, życie jest pełne niespodzianek - z tajemniczym
uśmiechem rzekł Lyall. Oczy błysnęły mu i zawadiacko spojrzał na nią.
Instynkt jej podpowiadał, że coś może się kryć za tym uśmiechem.
- Ale nie wszystkie nas cieszą - odparowała, choć z trudem przyszło jej
nadać swemu głosowi naturalne brzmienie.
- Nie jesteś dla mnie przesadnie miła - ze stoickim spokojem stwierdził
Lyall.
- A powinnam? - nastroszyła się.
Lyall zmarszczył brwi, chwilę się zastanowił.
R S
- 7 -
- Dlaczego nie? Przecież przeżyliśmy razem tyle wspaniałych chwil.
- Ja nie mam zbyt miłych wspomnień - odpowiedziała ponuro.
- To niemożliwe, było nam razem cudownie... - zaoponował.
- Masz bardzo wybiórczą pamięć, czyżbyś zapomniał, w jaki sposób się
rozstaliśmy? - spytała rozżalona i ruszyła powoli w stronę tarasu.
- Nie, nie zapomniałem. - Zrobił ruch, jakby chciał ją zatrzymać. - Wtedy
nie pozwoliłaś mi niczego wyjaśnić. Wiem, że pamiętasz, jak nam było ze sobą
dobrze - dodał miękko i poszedł za nią.
Pamiętała, nawet za dobrze. Gdy z nim była, świat wydawał się
piękniejszy, słońce świeciło jaśniej, a krew szybciej krążyła w żyłach.
- Staram się o tym nie myśleć - odpowiedziała ze smutkiem.
- Dlaczego?
Jane zacisnęła usta. Ależ to dla niego typowe! Nie, mój drogi, nie uda ci
się mnie przekonać, że mam za tobą płakać do końca życia, pomyślała ze
złością. Postanowiła skończyć ten niebezpieczny temat.
- Co tu właściwie robisz? - spytała, zatrzymując się trochę zbyt
gwałtownie.
- Nic specjalnego, chciałem znów zobaczyć to miejsce. - I jakby na
dowód prawdziwości swoich słów, rozejrzał się po ogrodzie. Uważniej
popatrzył na zamek Penbury.
Zamek był bardzo stary, pochodził z piętnastego wieku, a architekt, który
go projektował, musiał mieć dużo fantazji. W popołudniowym słońcu,
zmieszanym z dziwnym przedburzowym światłem, wyglądał trochę jak
zaczarowany zamek z bajki.
- W tym miejscu czas chyba się zatrzymał, nic się tu nie zmieniło -
uśmiechnął się nostalgicznie.
- To prawda - przyznała. - Ale pani Partridge nie była w stanie utrzymać
dłużej tej posiadłości i kupiło ją jakieś okropne, supernowoczesne
R S
- 8 -
przedsiębiorstwo. Mają zamiar, po odpowiedniej przebudowie, zrobić tu biura.
A w ogrodzie różanym zbudują laboratorium - powiedziała z żalem.
- Tylko nie w ogrodzie różanym! - wykrzyknął, wznosząc ręce w
żartobliwym proteście.
- To wcale nie jest śmieszne! Na wyhodowanie takiego ogrodu potrzeba
wielu lat. Wystarczy odrobina troski i znowu byłby bardzo piękny, ale tego
przedsiębiorstwa nie interesuje piękno. Róże wyrwą, spalą i wyrównają teren!
- Ciągle ta sama stara Jane - z żartobliwym przekąsem podśmiewał się z
niej. - Zawsze bardziej troszczyłaś się o kwiaty niż o ludzi.
- To nieprawda! - zaperzyła się.
Z lekkim niepokojem spojrzała w niebo, bo niedaleko uderzył bardzo
głośno piorun, a chmury całkowicie przysłoniły słońce.
- Nieprawda? Często myślałem, że bardziej lubisz kwiaty niż mnie -
powiedział już poważnie.
- Na nich się przynajmniej nigdy nie zawiodłam!
- Co przez to rozumiesz?
Jane już żałowała, że dała się sprowokować i powiedziała więcej, niż
chciała. Pierwsze ciężkie krople deszczu zabębniły o taras. Postanowiła
skończyć tę rozmowę.
- Masz zamiar tu stać w deszczu i kłócić się o sprawy, które dawno
przestały mieć jakiekolwiek znaczenie? - spytała dumna ze swej samokontroli. -
Zaczyna padać, a ja nie mam ochoty zmoknąć, więc najlepsze, co możemy
zrobić, to przerwać tę bezsensowną kłótnię.
Gdy wypowiadała ostatnie słowa, jakby rozstąpiły się niebiosa i lunęło jak
z cebra.
- Do widzenia! - wykrzyknęła i szybko pobiegła w stronę samochodu.
Nie oglądała się za siebie. Ulewa była tak silna, że zanim zdążyła
wskoczyć do samochodu, była kompletnie przemoczona. Kwiaty położyła na
tylnym siedzeniu i zatrzasnęła drzwi, odgradzając się od deszczu i Lyalla.
R S
- 9 -
Odetchnęła z ulgą, ale w tym samym momencie drzwi od strony pasażera
otworzyły się i obok niej usiadł Lyall.
- Nie przypominam sobie, żebym proponowała, że cię podwiozę -
stwierdziła chłodno, wycierając mokrą twarz wierzchem dłoni.
Lyall nie zareagował na tę drobną nieuprzejmość.
- Chyba nie myślałaś poważnie o tym, żeby mnie tu zostawić. - Spojrzał
wymownie na dach, o który bębnił deszcz z iście tropikalną furią.
- Dlaczego nie pojedziesz swoim samochodem, chyba nie przyjechałeś tu
autostopem? - zapytała zadziornie.
- Zostawiłem go w miasteczku i przyszedłem piechotą - wyjaśnił.
Mokra, bawełniana koszulka Lyalla przylegała do jego klatki piersiowej,
podkreślając silnie umięśnione ramiona. Po wyrazie jego twarzy poznała, że
również sukienka w podobny sposób podkreśla linie jej ciała. Zaczerwieniła się.
Tak łatwo potrafił ją speszyć.
- A w ogóle to nie powinieneś wchodzić do ogrodu, czyżbyś zapomniał,
że to teren prywatny - zaatakowała znienacka, by ukryć zmieszanie.
- Ty też tu weszłaś.
- Ale ja mam pozwolenie.
- Od tego „okropnego przedsiębiorstwa"? - chichotał.
- Od ich pośrednika. Dopóki nie zaczną prac budowlanych, mogę tu
przychodzić i zrywać kwiaty dla pani Partridge.
- W takim razie lepiej zabierz mnie do miasta. Przynajmniej będziesz
miała pewność, że nie buszuję po ogrodzie.
- No dobrze, skoro nie mam innego wyjścia... I tak jadę do Penbury -
odparła pogodzona z perspektywą spędzenia w towarzystwie Lyalla jeszcze
kilkunastu minut. Usadowiła się wygodniej i ruszyła.
Jane nieraz zastanawiała się, jak ułożyłoby się jej życie, gdyby tamtego
letniego dnia, przed dziesięciu laty, nie uciekł jej autobus i nie pojechałaby do
miasteczka na rowerze. Jechała powoli, a tu znienacka wpadł na nią rozpędzony
R S
- 10 -
rowerzysta - oczywiście Lyall Harding. Już wtedy powinna wiedzieć, że jego
towarzystwo oznacza kłopoty.
Zanim w ogóle go poznała, słyszała o nim wiele. Wrócił do domu po
ośmiu latach nieobecności. Dziewczyny opowiadały, że to bardzo atrakcyjny
chłopak, ale straszny podrywacz. Gdy ojciec Jane dowiedział się, że go poznała,
namawiał ją do zerwania tej znajomości. Uważał, że jest to chłopak, który sam
nie wie, czego chce. Poza tym był zdania, że Lyall długo tu nie zabawi, bo nigdy
nie lubił tego miasta. Wierzyła ojcu. W swoim spokojnym, bezpiecznym, ale
trochę nudnym życiu, nigdy bowiem kogoś takiego nie spotkała. Jane była
rozsądną dziewczyną, każdy tak mówił, a rozsądne dziewczyny nie zadają się z
nieodpowiednimi chłopakami.
Z roweru spadła na miękką trawę i nic jej się nie stało. Lyall pomógł jej
wstać, a gdy zapytał, jak się nazywa, i usłyszał jej imię i nazwisko, zaczął się
śmiać.
- Ho, ho, wpadłem więc na najgrzeczniejszą pannę w mieście! - zawołał z
nutką kpiny. - Całe miasto trąbi o tym, jaka miła jest ta Jane Makepeace.
Opiekuje się młodszym bratem, pomaga staruszkom i nie sprawia tatusiowi
żadnych kłopotów. Ale chyba nie jesteś aż tak grzeczną i rozsądną dziewczynką,
jak mówią? - Chociaż jego słowa były dokuczliwe, to oczy wyrażały całkiem
coś innego...
- A cóż w tym złego, że jestem rozsądna? - obruszyła się.
- Nic, jeśli jesteś co najmniej w średnim wieku... - Patrzył na nią z coraz
większym zainteresowaniem. Przyglądał się jej puszystym włosom, miękko
opadającym na opalone ramiona, smukłym, długim nogom. - Musiałaś być małą
dziewczynką, gdy stąd wyjechałem, bo na pewno bym cię zapamiętał. Teraz
chyba masz z osiemnaście lat - dodał z miną świadczącą, że lustracja wypadła
pomyślnie.
- Dziewiętnaście - poprawiła go,
R S
- 11 -
- O, to całkiem co innego, ale to i tak za mało, żeby być rozsądną. Chętnie
nauczę cię cieszyć się życiem! - zawołał, patrząc na nią roziskrzonymi oczami.
- Ja umiem cieszyć się życiem - broniła się nieśmiało.
Lyall miał wtedy dwadzieścia pięć, czy dwadzieścia sześć lat. Wydawał
się jej niezwykle dojrzałym mężczyzną.
- Tak? To jedziemy nad morze popływać! - Chwycił ją za rękę i pociągnął
w stronę roweru.
- Teraz? Ja nie mogę, muszę zrobić zakupy.
- Zrobimy je w drodze powrotnej!
- Ale nie mogę przecież zniknąć na cały dzień, będą się o mnie martwić.
- Zadzwoń do domu i powiedz, że wrócisz później - od razu znalazł
rozwiązanie. - Chyba że ty potrafisz cieszyć się życiem tylko wtedy, gdy
zaplanujesz to z tygodniowym wyprzedzeniem - podkpiwał sobie.
Oczywiście powinna była go wtedy zignorować. Powiedzieć mu, że nic ją
nie obchodzi, co on o niej myśli, a nie jechać z nim na plażę i po jednym dniu
zapominać o całym świecie.
Tak to się wtedy zaczęło. Była ciekawa, czy Lyall to pamięta. Ale w tej
chwili chyba jeszcze bardziej była ciekawa, co spowodowało, że wrócił tak
niespodziewanie.
- Dlaczego wróciłeś? - spytała, bo nagle milczenie zaczęło jej ciążyć.
- A nie powinienem wracać? - Odwrócił się do niej i przechylił głowę,
jakby chciał jej zajrzeć w oczy.
- Skoro przez dziesięć lat nie miałeś powodu, żeby wracać, to dziwię się,
co się teraz stało.
Wzruszył ramionami.
- Biznes - odpowiedział lakonicznie.
- W Penbury? Cóż ty będziesz robił w tej zapadłej dziurze, z ludźmi o tak
wąskich horyzontach? - wypomniała mu jego słowa sprzed lat.
R S
- 12 -
- Być może mam nadzieję, że inni ludzie w tym mieście zmienili się
bardziej niż ty! - odciął się.
- To nie wyjaśnia, dlaczego kręciłeś się koło zamku Penbury...
- Nigdzie się nie kręciłem! - Był wyraźnie zdziwiony jej atakiem. - Nie
muszę ci się tłumaczyć z tego, co robię.
Jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, to ostatnio dużo myślałem o tym
miejscu i po prostu chciałem je znów zobaczyć - odparł chłodno.
Zamyślił się i patrzył przez okno na deszcz.
- Pamiętasz, jak powiedziałem, że kiedyś kupię go dla ciebie? - zapytał.
Jane oczywiście świetnie to pamiętała. Byli wtedy w lesie i patrzyli w dół
na zamek. Słońce migotało między koronami drzew. Tego dnia po raz pierwszy
się kochali. Lyall przysięgał wtedy, że znaczy dla niego więcej niż wszystkie
dziewczyny, które miał do tej pory. Gdy jej dotykał, miał takie pewne i gorące
ręce, a pocałunki... jakież one były podniecające!
- Gdzie zostawiłeś samochód? Nie zazdroszczę ci podróży w taką pogodę
- powiedziała, jakby nie dosłyszała poprzedniego pytania.
- Ja nigdzie dalej nie jadę, a teraz wybieram się do pubu.
Serce podskoczyło jej do gardła.
- Zostajesz tutaj? Jak długo? - dopytywała się coraz bardziej
zaniepokojona.
- To zależy - odpowiedział tajemniczo. - Teraz ty prowadzisz firmę
Makepeace and Son, prawda? - Patrzył z wahaniem, jakby chciał coś jeszcze
powiedzieć.
- Skąd wiesz? - spytała podejrzliwie.
- Wczorajszy wieczór też spędziłem w pubie - odpowiedział, jakby to
wszystko wyjaśniało. - Z tego, co słyszałem, ciągle jesteś miłą i rozsądną
dziewczyną, która odwiedza starsze panie i przynosi kwiaty do kościoła - dodał
złośliwie.
- Jak śmiesz o mnie wypytywać? - rozzłościła się.
R S
- 13 -
- Nikogo nie wypytywałem. Wiesz przecież, jak ludzie lubią plotkować.
Wszyscy, którzy mnie pamiętali, lecieli na wyścigi, żeby mi opowiedzieć, jak
świetnie układa ci się beze mnie - rzekł z sarkazmem. - Ale dowiedziałem się
też czegoś, czego ty byś mi pewnie nie powiedziała...
- Czego? - przerwała mu pośpiesznie.
- Ponoć przerwałaś naukę w szkole ogrodniczej, nie skończyłaś nawet
pierwszego roku?
- Musiałam wrócić do domu, bo tata nie mógł sam dłużej prowadzić firmy
- odpowiedziała smutno.
- A ty, oczywiście, jako przykładna córeczka natychmiast rzuciłaś
wszystko, żeby mu pomóc?
- Przypuszczam, że gdyby twój ojciec miał atak serca, ty byś nawet
palcem nie kiwnął w jego stronę!
- Dlaczego to ty musiałaś wszystko poświęcić, co w tym czasie robił twój
brat?!
- Kit był za młody!
- Teraz już chyba nie jest za młody! On pojechał sobie do Ameryki
Południowej, a ty sama borykasz się z prowadzeniem firmy.
- Kit wprawdzie skończył już studia, ale nie czuł się jeszcze gotów, by tu
wrócić, chciał podróżować. Nie ma sensu, żebyśmy obydwoje rezygnowali z
naszych marzeń - dodała cicho.
- Zawsze go usprawiedliwiasz! To jedyna osoba na świecie, którą
traktujesz nierozsądnie.
Jane pamiętała, że i Lyalla kiedyś nie była w stanie traktować rozsądnie,
ale oczywiście nie powiedziała mu tego.
- Nigdy go nie lubiłeś i dlatego tak mówisz.
- To nieprawda, nie podobało mi się jedynie, że wykorzystywał twoje
dobre serce. Ciągle martwiłaś się, czy jadł obiad, prałaś i sprzątałaś za niego, a
nawet czyściłaś mu buty.
R S
- 14 -
- Był małym chłopcem!
- Miał trzynaście lat, a to wystarczająco dużo, by choć trochę zająć się
swymi sprawami, a nie wszystko zwalać na ciebie!
Westchnęła. Dawniej często się o to kłócili. Uważała, że Lyall po prostu
nie rozumie, że ona jest bardzo zżyta ze swoją rodziną. Matka umarła, gdy Jane
miała zaledwie jedenaście lat, a Kit pięć. Musiała więc szybko dorosnąć i
zastąpić małemu bratu matkę.
Lyall spojrzał na nią uważnie.
- Dobrze pamiętam, że naprawdę szczęśliwa byłaś tylko w ogrodzie. A nie
przypominam sobie, żeby kiedykolwiek pociągało cię budownictwo... nie jest to
to, co chciałaś robić, prawda?
Jane od dzieciństwa marzyła, żeby skończyć szkołę ogrodniczą i
zajmować się projektowaniem ogrodów. Prowadzenie firmy budowlanej
niewiele miało z tym wspólnego.
- To prawda - przyznała, bo w tym wypadku żadne kłamstwa nie miały
sensu.
- To po co marnujesz sobie życie, robiąc co innego? Twój ojciec nie żyje,
zrobiłaś dla niego wszystko, co było w twojej mocy. Co cię teraz powstrzymuje
przed sprzedaniem firmy i zajęciem się ogrodami?
- To nie takie proste. Nie mogę przecież wyrzucić z pracy tylu ludzi, nie
znaleźliby w Penbury żadnego innego zajęcia.
- Ciągle myślisz o innych. A może boisz się zmienić cokolwiek w swoim
spokojnym, bezpiecznym życiu?
- Nieprawda!
- Skoro już nie możesz sprzedać firmy, to czemu nie zatrudnisz
menedżera, który mógłby ją poprowadzić, żebyś mogła się zająć tym, czym
chcesz?
- Sądzisz, że o tym nie myślałam? - zapytała ze łzami w oczach. - Łatwo
ci radzić, gdy sam nie musisz nic robić. Sytuacja finansowa firmy jest w tej
- 15 -
chwili tak kiepska, że nie mogę sobie pozwolić na zatrudnienie dodatkowej oso-
by. A w ogóle, jeżeli nie podpiszę dużego kontraktu, który w najbliższych
dniach będę ostatecznie negocjować, to firma zbankrutuje!
- Duże masz szanse na ten kontrakt? - zapytał z wyraźnym
zainteresowaniem.
- Sama nie wiem. To ma być restauracja i przebudowa zamku Penbury -
powiedziała z wahaniem.
- Będziesz pracować dla tego „okropnego, supernowoczesnego
przedsiębiorstwa", które chce zniszczyć ogród różany?
- Tobie łatwo się śmiać, ale ja chyba nie mam wyjścia - westchnęła. -
Płakać mi się chce na myśl, że zamek zostanie przebudowany. Tyle że ten
kontrakt pozwoli mi choć przez chwilę nie martwić się o pieniądze - powiedzia-
ła ze smutkiem.
- Czy to znaczy, że jesteś związana na zawsze z Penbury? Nie możesz
powiedzieć, że nie miałaś szansy stąd się wyrwać - znów przypomniał
przeszłość.
Jane dobrze pamiętała, jak ją namawiał, żeby wyjechali do Londynu,
Ameryki albo gdziekolwiek, byle daleko stąd. Chciał, by razem znaleźli sobie
miejsce, w którym mogliby być szczęśliwi. W tym, co teraz mówił, słyszała
echo jego dawnych słów.
- Nie uważam tego, że mieszkam w Penbury za życiową pomyłkę -
powiedziała, starając się odgonić wspomnienia tych długich, nie przespanych
nocy, gdy wyobrażała sobie miejsca, w których mogliby być, gdyby wtedy z
nim wyjechała.
- A czy możesz powiedzieć z ręką na sercu, że jesteś tu szczęśliwa?
Jane zacisnęła zęby, trochę za ostro weszła w zakręt. On pewnie myśli, że
przez dziesięć lat nic innego nie robiła, tylko żałowała, że z nim nie wyjechała.
Nie da mu tej satysfakcji, postanowiła.
R S
- 16 -
- Tak, jestem bardzo szczęśliwa - odpowiedziała trochę nienaturalnym
głosem.
- Z wyjątkiem tego jedynie, że twoja firma jest bliska bankructwa...
Nie dała po sobie poznać, jak zabolało ją to szyderstwo.
- Myślałam o życiu osobistym, a nie zawodowym!
- Więc dlaczego nie wyszłaś za mąż? W pubie mówili, że przez lata byłaś
sama i dopiero od niedawna jakiś Eric czy Adam kręci się koło ciebie.
- Alan - poprawiła go.
- Czy to on sprawia, że jesteś „bardzo szczęśliwa"?
- Między innymi on.
- To dlaczego się nie pobraliście, skoro tak wam dobrze razem?
- To nie twoja sprawa! - krzyknęła, nie hamując dłużej złości, ale nie
zrobiło to na nim żadnego wrażenia.
- A może ciągle boisz się wiązać i być z kimś naprawdę blisko?
- To ty się nigdy nie chciałeś wiązać!
- Ja nigdy nie mówiłem, że chcę się wiązać. Ty bez przerwy podkreślałaś,
jak ważne jest zaufanie i bliskość, ale jak przyszło co do czego, to bałaś się
podjąć ryzyko wspólnego życia.
Jane poczuła skurcz w żołądku, gdy przypomniała sobie, w jakiej sytuacji
Lyall chciał, żeby mu wierzyła i wyjechała z nim. Czyżby zapomniał o Judith i o
tym, co się stało tuż przed jego wyjazdem?
- Miałam swoje racje - powiedziała twardo.
- Tylko że błędne - zakończył.
Dojechali do Penbury. Było to typowe małe miasteczko - z pubem,
pocztą, piekarnią i ukrytym wśród wiekowych drzew czternastowiecznym
kościółkiem. Stare domy zbudowane z szarozłotawej gliny skupiały się przy
tych najważniejszych punktach miasta. A nowsze, murowane, niczym strażnicy
stały na obrzeżach miasteczka.
Jane zatrzymała samochód przed pubem.
R S
- 17 -
- Chodź, pogadamy jeszcze, zapraszam cię na drinka - zaproponował
ugodowo.
- Nie mogę, obiecałam pani Partridge, że przyniosę jej kwiaty -
odpowiedziała sztywno.
- To może później? - Uśmiechał się uroczo, a w jego niebieskich oczach
widniała zachęta.
Jak zwykle pewnie myśli, że wystarczy jeden jego uśmiech i każdy będzie
robił to, na co on ma ochotę.
- Dziesięć lat temu powiedzieliśmy sobie wszystko, co mieliśmy do
powiedzenia i rozsądniej byłoby więcej do tego nie wracać - wyrzuciła z siebie.
- Ależ, Jane... moja rozsądna Jane, ty się w ogóle nie zmieniłaś. -
Pieszczotliwie przejechał palcem po jej policzku. - W każdym razie dziękuję za
podwiezienie - zakończył nagle.
Wysiadł, zatrzasnął drzwi i pobiegł na skróty przez trawnik w stronę
pubu. Jane siedziała nieruchomo, patrząc w deszcz, w głowie kłębiły jej się
wspomnienia, a na policzku wciąż czuła dotyk jego gorącej dłoni.
R S
- 18 -
ROZDZIAŁ DRUGI
- Jeśli nie naprawisz mi dzisiaj ciepłej wody, to osobiście dopilnuję, żebyś
nigdy więcej nie dostał pracy w tej okolicy! Masz być u mnie punktualnie o
szóstej, bo inaczej tego pożałujesz, George! - Jane cisnęła słuchawkę, nie
czekając na odpowiedź. Nie miała najmniejszej ochoty na wysłuchiwanie
tłumaczeń George'a Smilesa.
Była w podłym nastroju. Wczorajsze spotkanie z Lyallem doprowadziło
ją do emocjonalnego wyczerpania. Nie powinien teraz wracać. Wiodła spokojne,
stabilne, w miarę szczęśliwe życie i nauczyła się żyć bez niego. Nie chciała,
żeby tu był, bo budził stare, głęboko drzemiące wspomnienia, uczucia i
pragnienia. Nie chciała pamiętać, jak niezwykłe i ekscytujące wydawało jej się
życie z nim, ani rozpamiętywać tego, co by było, gdyby wtedy nie zobaczyła go
z Judith. Udało jej się głęboko ukryć zranione uczucia pod maską osoby
rozsądnej i praktycznej. Powtarzała sobie, że lepiej się stało, iż dowiedziała się,
jaki on naprawdę jest, zanim narobiła więcej głupstw, na przykład... zanim
wyszła za niego. Dowiedziała się, co w ogóle warta jest miłość i przyrzekła
sobie, że drugi raz nie popełni tego samego błędu.
Ale teraz Lyall wrócił, a ona przez pół nocy czuła dotyk jego dłoni na
policzku.
Wieczorem okazało się, że nie działa bojler. George znany był z
nierzetelności, ale gdy nie udało jej się złapać żadnego innego hydraulika,
zadzwoniła do niego i umówiła się na ósmą rano następnego dnia.
Czekała na niego tak długo, jak tylko mogła, żeby się nie spóźnić do
pracy. Wzięła zimny prysznic i pognała do biura. Tam też nie czekało na nią nic
przyjemnego - miała w planie sesję z księgowym i spotkanie w banku, a to na
pewno nie były sprawy, które mogłyby poprawić jej humor.
R S
- 19 -
Gdy Dorothy powiedziała jej, że dzwoni George, wyładowała na nim całą
złość, być może była trochę za ostra. George parę razy próbował jej przerwać,
ale nie dopuściła go do głosu.
Spojrzała na zegarek, musiała się pospieszyć, żeby zdążyć na spotkanie z
menedżerem z banku. Chwyciła torebkę, żakiet i ruszyła do wyjścia. Dorothy,
sekretarka i podpora firmy, a zarazem zaufana przyjaciółka, próbowała ją
zatrzymać:
- I co? - pytała z dziwnym zainteresowaniem.
- Nic, przyjdzie do mnie wieczorem. Muszę lecieć, do jutra, i trzymaj za
mnie kciuki.
- To świetnie! - zawołała za nią.
Jane nie miała czasu zastanowić się, dlaczego Dorothy uważa, że to
świetnie, iż wieczorem przychodzi do niej hydraulik...
Spotkanie z Derekiem Owenem, menedżerem z banku, nie wypadło
dobrze. Jane ubrała się na to spotkanie w swój najlepszy, wiśniowy kostium, w
którym wyglądała jak rasowa kobieta interesu, ale nie zrobiło to na nim
większego wrażenia.
Uważał, że firma Makepeace and Son nie ma wielkich szans na
podpisanie kontraktu na restaurację zamku Penbury. Jej nastrój jeszcze się
pogorszył.
Gdy wróciła do biura, Dorothy już nie było, pracowała bowiem tylko do
południa. Jane zasiadła nad rachunkami i starała się tak wszystko policzyć, żeby
sytuacja firmy nie przedstawiała się rozpaczliwie, ale kwadrans przed szóstą
ostatecznie się poddała. Musiała zdążyć do domu, gdzie miała nadzieję spotkać
czekającego już na nią George'a.
Gdy dojechała do domu, uważnie rozejrzała się, ale nigdzie nie widać
było samochodu George'a. To niemożliwe, żeby po tym, co mu powiedziała
rano, nie zjawił się! Pewnie zaparkował gdzieś dalej. W tym momencie zoba-
R S
- 20 -
czyła jakąś postać na ganku. No jest! Jego szczęście, pomyślała z ulgą.
Wysiadła i żwawo ruszyła w stronę domu.
- George! - zawołała.
Jakież było jej zdziwienie, gdy spostrzegła, że w jej stronę najspokojniej
w świecie idzie Lyall.
- O nie! Tego już dziś nie wytrzymam - szepnęła do siebie. - Co ty tu
robisz? - zapytała, nie ukrywając swojej irytacji.
Lyall szarmancko otworzył przed nią furtkę.
- Nie rozumiem, czemu cię to tak bardzo dziwi, przecież chciałaś mnie
dziś wieczorem zobaczyć - oczy błyszczały mu rozbawieniem.
- Ja chciałam...? Co ty opowiadasz? - Patrzyła na niego, nie rozumiejąc,
co go tak bawi w sytuacji, która jej w ogóle nie wydawała się śmieszna.
- To dlaczego mi powiedziałaś, żebym był tu o szóstej? Jane już
otworzyła usta, aby zaprzeczyć, ale nagle dotarło do niej, co się stało!
- To znaczy, że to byłeś... ty ? - wydusiła.
- Tak, to byłem ja - przyznał się jak uczniak przyłapany na psocie. Twarz
miał poważną, ale oczy mu się śmiały.
Pamiętała dobrze to spojrzenie. Zawsze, gdy chciał jej dać do
zrozumienia, że jest zbyt rozsądna i zbyt serio wszystko traktuje, patrzył na nią
w taki właśnie sposób. W końcu zaczynała się śmiać, a on obejmował ją mocno
i mówił, że i tak ją kocha. Ale teraz wcale nie było jej do śmiechu.
- Myślałam, że to George Smiles - tłumaczyła się.
- Domyśliłem się - Lyall starał się zachować powagę.
- Powinieneś mi przerwać i powiedzieć, że to ty, a nie George.
- Próbowałem, ale przecież nie dałaś mi dojść do słowa - przypomniał.
- Nie próbuj mi wmówić, że nie potrafiłbyś mi przerwać, gdybyś tylko
chciał.
- Zaskoczyłaś mnie. Zawsze byłaś taka chłodna i wyważona. Nie
spodziewałem się, że potrafisz tak na kogoś krzyczeć i nie dać mu szansy
R S
- 21 -
obrony. Jesteś dużo bardziej bezwzględna niż kiedyś - powiedział, wchodząc za
nią na ganek.
Jane pochyliła się, szukając klucza w torebce, zadowolona, że może
schować się choć na chwilę przed jego przenikliwym wzrokiem.
- Nauczyłam się być twarda - powiedziała z goryczą. Pomyślała o latach
walki o utrzymanie firmy i pierwszej nauczce, którą dostała na progu dorosłego
życia, czyli o zdradzie Lyalla.
- Czy naprawdę jesteś taka twarda, czy to tylko gra, tak jak z twoim
chłodem i opanowaniem? - spytał. - Zawsze bardzo się starałaś uchodzić za
rozsądną, a ja wiem, że naprawdę jesteś zupełnie inna. Jesteś spontaniczna, a
twoje uczucia są dużo silniejsze, niż to pokazujesz, a może nawet niż byś
chciała. Możesz wszystkich oszukać, ale nie mnie - zakończył.
- Po co tu przyjechałeś? - spytała, zostawiając bez komentarza to, co
powiedział.
- Naprawić twój bojler - znów zmienił ton na żartobliwy.
- Przecież się na tym nie znasz - pokręciła głową z dezaprobatą.
- Być może potrafię go naprawić, ale dopóki do niego nie zajrzę, nie
wiem...
Lyall był ubrany w jasnoniebieskie dżinsy i czarną bluzę. Podciągnięte
ponad łokcie rękawy odsłaniały muskularne ręce. Jego strój był prosty, ale
sprawiał wrażenie dobrego gatunkowo i drogiego.
- Czyżbyś był hydraulikiem? - zdziwiła się. Wyobrażała sobie różne
zawody, w których mógłby pracować, ale zawód hydraulika zdecydowanie do
nich nie należał.
- Nie - odpowiedział krótko. - Robiłem jednak w życiu różne rzeczy, Jeśli
nawet nie zreperuję bojlera, to sądzę, że będę mógł przynajmniej powiedzieć,
dlaczego nie działa.
Nie powinna się niczemu dziwić. Lyall nigdy nie wiedział, co chciałby
robić, a najchętniej pewnie w ogóle by nie pracował. Nigdy nie pociągało go
R S
- 22 -
robienie kariery czy podjęcie stałej pracy, która ograniczałaby jego wolność.
Pewno pod tym względem wcale się nie zmienił, pracuje to tu... to tam,
pomyślała z dezaprobatą.
- Chyba musisz bardzo potrzebować pracy, skoro zdecydowałeś się
naprawić mój bojler... - powiedziała z lekką ironią.
Lyall wzruszył ramionami z wyraźnym zdziwieniem.
- Chyba nie tak bardzo jak ty gorącej wody. Ale jeżeli wolisz czekać na
George'a, to proszę - odwrócił się, jakby chciał odejść.
- Poczekaj! - zawołała, zanim zdążyła się zastanowić. Cały dzień marzyła,
żeby wejść pod gorący prysznic i zapomnieć o wszystkich kłopotach.
W błękitnych oczach Lyalla widziała skrywane rozbawienie, gdy
przystanął i znów zwrócił się w jej stronę.
- A więc... - zawiesił głos.
- Więc dobrze, spróbuj naprawić mój bojler - powiedziała ugodowo.
- No, to chodźmy. - Ruszył w stronę drzwi, widząc, że Jane uporała się z
kluczem. Podniósł pocztę i podał jej.
Kucnął przy bojlerze, sprawnie zdjął pokrywę i uważnie zajrzał do
środka.
Jane złapała się na tym, że przygląda się jego szerokim plecom i
umięśnionym udom w obcisłych dżinsach. Poczuła nagle ogromną ochotę
wsunąć rękę pod jego bluzę i przejechać dłonią po kręgosłupie, żeby przekonać
się, czy zareaguje tak jak kiedyś. Uwielbiała gładkość jego skóry... To prawda,
zburzył jej życie, ale gdy trzymał ją w ramionach, wszystko inne przestawało
być ważne.
Przestraszona, że ma te myśli wypisane na twarzy, szybko odwróciła się
tyłem do Lyalla. Tak, muszę udawać, że to Chris, John czy jakikolwiek inny
dobrze zbudowany mężczyzna zatrudniony w firmie, a którego ciało nigdy
jednak nie robiło na mnie wrażenia, postanowiła sobie.
Nie chciała, żeby Lyall zorientował się, jak silnie na nią działa.
R S
- 23 -
- Napijesz się herbaty? - zaproponowała.
- Tak, poproszę - odrzekł, nie odwracając się.
Postanowiła skoncentrować się na czymś innym. Przejrzała pocztę i
znalazła kartkę od Kita. Wiadomość była krótka: „Buenos Aires jest cudowne,
jestem zakochany do szaleństwa, przyślij mi, proszę, trochę pieniędzy". Typowa
kartka od Kita. Jane przeczytała ją jeszcze raz. Wysłała mu już tyle pieniędzy,
ile mogła. Skąd wziąć więcej? - zastanawiała się.
Zamyślona, nie zauważyła, że Lyall wstał i bacznie się jej przygląda.
Włosy jak zwykle miała założone za uszy, była ubrana bardzo elegancko, ale
miała szare cienie pod oczami.
- Wyglądasz na zmęczoną. - Jego głos wyrwał ją z zadumy.
- Miałam dość męczący dzień, to wszystko. - Odwróciła się, by nalać
herbaty. Zdeprymowała ją troska w jego spojrzeniu. Podała mu herbatę, starając
się, by ich dłonie się nie zetknęły. - I co z moim bojlerem? - spytała, by zmienić
temat.
- Potrzebny mi będzie śrubokręt.
- Zaraz ci dam. - Wyjęła pudło z narzędziami ojca i rozłożyła na stole
kuchennym.
Lyall uniósł brwi, z podziwem patrząc na równiutko poukładane
narzędzia. Jej ojciec zawsze był bardzo pedantyczny.
- Całkiem ładny zestaw... To oczywiście na pewno własność twojego
ojca? - zapytał z leciutką ironią.
- Tak - odparła krótko, gdyż nie miała ochoty rozmawiać z nim o swoim
ojcu.
- Pewnie lubił takie skrzyneczki, wszystko w nich ma swoje miejsce -
ciągnął jednak ten temat Lyall. Wybrał odpowiedni śrubokręt. - Porządne i
poukładane, jak jego życie. Jeśli włożysz coś w niewłaściwą przegródkę, to od
razu widać.
R S
- 24 -
- To nie w porządku... nie wolno ci kpić z mojego ojca - zaprotestowała,
musiała jednak przyznać w duchu, że to bardzo trafna uwaga.
Lyall spojrzał na nią ironicznie.
- On i ciebie traktował jak jedno z tych narzędzi!
- Bzdura - krzyknęła z furią. - Tata mnie kochał!
- Tak, kochał cię, ale tłamsił twoją osobowość i ograniczał wolność.
Zawsze musiał wiedzieć, gdzie jesteś i co robisz. Pewnie dlatego mnie nie lubił,
bo bał się, że zmienisz się pod moim wpływem i więcej nie pozwolisz wcisnąć
się w jego dobrze zorganizowany świat, gdzie każda rzecz ma swoje stałe
miejsce.
Jane zacisnęła usta.
- Nie możesz obwiniać ojca o to, że się troszczy o swoją córkę!
- Mogę, jeżeli nie pozwala dorosłej w końcu osobie mieć własnego życia!
- Może byś zmienił zdanie, gdybyś ty sam miał córkę - powiedziała ze
złością. - Albo nie, ty raczej pozwoliłbyś jej robić wszystko, na co miałaby
ochotę, żeby tylko sprawiało jej to przyjemność!
- Gdybym miał córkę, na pewno nie trzymałbym jej pod kloszem. Nie
próbowałbym zdominować jej osobowości i nie narzucałbym jej swojej woli, ale
też nie pozwalałbym na wszystko, jak to miało miejsce w przypadku twego
brata.
- Nie byłam zdominowana - żachnęła się.
Nagle przypomniała sobie identyczną kłótnię sprzed dziesięciu lat. Prawie
poczuła upał tamtego letniego dnia. Siedzieli wtedy nad strumieniem i machali
nogami, rozchlapując zimną wodę. Było to trzy dni po pierwszej szalonej
wyprawie nad morze. Przez te dni Lyall nie dawał znaku życia i już pomyślała,
że była dla niego tylko jednodniową rozrywką. Pracowała w ogrodzie, gdy nagle
wyrósł przed nią jak spod ziemi i zaczął namawiać na piknik. Jane początkowo
się nie zgadzała, wynajdywała przeróżne wymówki.
R S
- 25 -
- Czemu jesteś taka spięta? - W głosie Lyalla brzmiało leniwe
rozbawienie. Poprawił jej niesforny kosmyk włosów, a ona zadrżała, czując
delikatne muśnięcie jego palców. - Boisz się mnie, a może tata ci nie pozwala?
- Mogę robić, co chcę, jestem dorosła - broniła się, speszona.
- Więc się mnie boisz?
- Oczywiście, że nie!
- To dobrze - śmiał się, a oczy mu błyszczały. - W takim razie na pewno
nie będziesz miała nic przeciwko temu, że cię pocałuję. - Nie czekając na
odpowiedź, pociągnął ją na miękką, pachnącą trawę. Od tej chwili Jane zupełnie
straciła głowę.
Patrzyła na niego bliska rozpaczy. Dlaczego ona pamięta wszystko ze
szczegółami, a on na pewno dawno już o tym zapomniał albo nie przywiązuje
do tego większej wagi?
- Po co się tu dzisiaj zjawiłeś? - przynajmniej tego postanowiła się
dowiedzieć. - Mogłeś przecież zadzwonić i powiedzieć Dorothy, że zaszła
pomyłka. Bo nie sądzę, żebyś przyjechał tu tylko po to, by mi uświadomić, jak
bardzo mam stłamszoną osobowość...
- Przyjechałem, bo pomyślałem, że źle się skończyło nasze wczorajsze
spotkanie. Byłaś zaskoczona moim pojawieniem się i chciałem cię przeprosić...
Nie tak to miało wyglądać - wyjaśnił łagodnie.
- Nie musisz mi za to naprawiać bojlera. - Jego ugodowa postawa
wyraźnie zbijała ją z tropu.
- Nie miałem nic lepszego do roboty. A poza tym, było oczywiste, że
stary George nie pojawi się tu. - Spojrzał na nią, jakby się nad czymś
zastanawiał. - Dawniej nie byłaś taka opryskliwa, chyba nigdy nie słyszałem,
żebyś tak na kogoś nakrzyczała.
- Też byłbyś w złym humorze, gdybyś miał taki dzień jak ja - broniła się. -
Zazwyczaj nie bywam, jak to nazwałeś, taka opryskliwa. Jestem zmęczona
R S
- 26 -
czekaniem, aż ten cholerny Multiplex raczy się w końcu zdecydować, czy moja
firma dostanie kontrakt na przebudowę zamku Penbury, czy nie - przyznała się.
- Nic jeszcze nie wiesz? - zapytał, nie odrywając się od bojlera.
- Nikt nic nie wie, parę dni temu rozmawiałam z ich architektem, który
sam jest ciekaw, z kim będzie współpracował. Sekretarka powiedziała mi, że
wszystko zależy od szefa, który gdzieś wyjechał. Pewno gra sobie w golfa albo
objada się w drogich restauracjach, a ja muszę czekać, aż mu się znudzi -
zakończyła kąśliwie.
- Co wiesz o Multipleksie? - spytał obojętnym na pozór tonem, ale było w
jego głosie jakieś wahanie, jakby chciał jej coś jeszcze powiedzieć. Jane jednak
nie zwróciła na to uwagi.
- Głównie zajmuje się chyba elektroniką czy czymś takim. - Widać było,
że ma niejasne pojęcie na temat działalności potencjalnego kontrahenta.
- „Elektroniką czy czymś takim" - powtórzył z niedowierzaniem Lyall. -
Jane! Multiplex jest jedną z największych firm zajmujących się elektroniką. I
zapewniam cię, że takie przedsiębiorstwo nie może mieć szefa, który wyżej
stawia grę w golfa i smaczne obiady niż pracę!
Jane wzruszyła ramionami.
- To dlaczego nie podjął jeszcze decyzji w tej sprawie?
- Być może ma wiele innych spraw do załatwienia, ale zapewniam cię, że
na pewno nie próżnuje. Ja na twoim miejscu starałbym się dowiedzieć czegoś
więcej o firmie, z którą chcę współpracować.
- Mówisz tak, jakbyś coś wiedział na jej temat.
- To bardzo znana firma! Gdybyś wytknęła nos za Penbury, byłoby to dla
ciebie jasne.
Jane już otworzyła usta, żeby mu odpowiedzieć, ale powstrzymała się.
- Gdybyś czegoś potrzebował, zawołaj mnie, będę w ogrodzie - oznajmiła
i wycofała się z godnością.
R S
- 27 -
Ogród odżył po deszczu. Jane pochyliła się nad sadzonkami geranium
przeznaczonymi do rozsady i odruchowo zaczęła wyrywać uschnięte roślinki.
Jak on może wytykać jej, że była opryskliwa w stosunku do George'a i straciła
nad sobą panowanie.
Pewnie uważa ją za pełną goryczy starą pannę, która nie radzi sobie z
prowadzeniem firmy. Ciekawe, jak on by sobie poradził. Im dłużej myślała o je-
go uwagach, tym bardziej czuła się wytrącona z równowagi. Nie wpadała w
złość bez powodu, ale Lyall potrafiłby rozzłościć nawet świętego. Pewno nie
wściekłaby się tak na George'a, gdyby nie spotkała wczoraj Lyalla. Wiedziała
też, że to nie wina Lyalla, że Multiplex zwleka z podpisaniem kontraktu, że
popsuł się bojler i że George jest nierzetelny, ale nie była w stanie myśleć
logicznie. Gdyby się tu tak nagle nie pojawił, poradziłaby sobie z tymi proble-
mami, nie tracąc charakterystycznego dla niej opanowania i chłodu. W
przeszłości radziła sobie z większymi trudnościami. A teraz była całkowicie
wytrącona z równowagi nieoczekiwanym zderzeniem z przeszłością i nic jej nie
wychodziło.
Wyszarpywała ze złością suche roślinki i chwasty, aż spostrzegła, że
wyrwała kilka dorodnych sadzonek. To też była wina Lyalla.
- Och, przepraszam - czule pogłaskała geranium.
- Dlaczego nigdy nie jesteś taka miła dla ludzi, jak dla kwiatów? - Lyall
stał na ganku i przyglądał się jej.
Jane aż podskoczyła z zaskoczenia i zaczerwieniła się po same uszy. No i
na dodatek złapał ją na rozmawianiu z kwiatami.
- Skończyłeś? - spytała ostrzej, niż zamierzała.
- Tak, czekam tylko, żeby sprawdzić, czy na pewno będzie działał.
Zawstydziła się trochę, przypominając sobie, że przecież wyświadcza jej
przysługę. Bezmyślnie zaczęła wycierać ubrudzone ziemią ręce w żakiet.
- Mmm... dziękuję - wymamrotała.
R S
- 28 -
Lyall opierał się o framugę drzwi, popijał herbatę i patrzył na nią nieco
ironicznie. Jane speszyła się i nie bardzo wiedziała, co powiedzieć.
- Czy mężczyzna, z którym widziałem cię wczoraj w pubie, to był właśnie
twój narzeczony?
Alana spotkała przypadkiem, gdy wracała od pani Partridge i on prawie
na siłę zaciągnął ją do pubu. Widziała Lyalla, ale na szczęście siedział w drugim
końcu pubu i miała nadzieję, że jej nie zauważył. Był w towarzystwie ładnej
blondynki, która robiła wokół swojej osoby dużo hałasu, jakby chciała zwrócić
na siebie uwagę wszystkich obecnych. Alan opowiadał jej o tym, co mu się
zdarzyło w pracy, a Jane tylko udawała, że go słucha.
- To on, prawda? - dopytywał się Lyall.
- Mówiłam ci już, że to nie twoja sprawa, ale skoro tak cię to interesuje, to
był Alan - odparła chłodno.
- Mężczyzna, który czyni cię tak szczęśliwą?
- Tak - wycedziła przez zaciśnięte zęby.
- Nie wyglądałaś na szczególnie zadowoloną i muszę przyznać, że byłem
zdziwiony, bo on w ogóle nie jest w twoim typie.
- A skąd ty możesz wiedzieć, kto jest w moim typie?
- Ja byłem, pamiętasz? - przypomniał jej miękko. Jane znów się
zaczerwieniła.
- To było dawno temu. - Odwróciła się tyłem do niego, by ukryć
zmieszanie. - Byłam wtedy młoda i głupia. Teraz cenię w mężczyznach zupełnie
inne cechy.
- A jakie? - dopytywał się.
- Odpowiedzialność, uprzejmość, poczucie bezpieczeństwa, co dla ciebie,
jak oboje pamiętamy, nie miało specjalnego znaczenia.
- Może ja też dorosłem?
- Być może, ale nie wygląda na to, żebyś się zmienił.
R S
- 29 -
- Pozory mogą mylić. To na przykład była pierwsza rzecz, którą odkryłem
w tobie... na powierzchni chłodna i opanowana, a w środku jesteś... taka
namiętna.
- Ja mówię na podstawie doświadczenia, a nie wyglądu.
- Ach tak. - W kącikach ust Lyalla pojawił się uśmiech. - A czy Alan
Good jest tak miły i odpowiedzialny, na jakiego wygląda?
- Tak, jest bardzo miły - powiedziała zgodnie z prawdą.
Alan jej nigdy nie onieśmielał. Zawsze wiedziała, co zrobi, co powie,
zupełnie odwrotnie niż Lyall. Być może Alan nie był tak błyskotliwy jak Lyall i
życie z nim nie byłoby ekscytujące, ale przynajmniej można na nim polegać.
- Ty się boisz prawdziwego życia. Wolisz się zanudzić, niż odważyć się i
coś naprawdę zmienić - powiedział bardzo poważnie.
- To jest oczywiście tylko twoja opinia. Mówisz tak, bo nie byłam na tyle
głupia, żeby z tobą wyjechać!
- Byłaś na tyle głupia, żeby mi nie ufać - poprawił ją twardo.
Przypomniała sobie, jak zobaczyła Lyalla i Judith przytulonych do siebie
pod drzewem, pod... ich drzewem!
- To, że ci nie uwierzyłam, to jedyna rozsądna rzecz, jaką zrobiłam
tamtego lata - odpowiedziała posępnie.
Spojrzał na nią z politowaniem, ale Jane zdążyła się odwrócić, by nie
napotkać jego wzroku.
- Pójdę sprawdzić, czy jest ciepła woda - wycedził przez zaciśnięte zęby.
Był zły.
Jane patrzyła na ogród, ale myślami była daleko. Wierzyła Lyallowi, a on
ją zdradził. Ciągle jeszcze stawał jej przed oczami obraz Lyalla i Judith w jego
ramionach. Jakie on ma prawo, żeby być zły?
- Bojler działa - powiedział obojętnym już głosem, pojawiając się
bezszelestnie na ganku.
- Dziękuję - wyszeptała, odwracając się.
R S
- 30 -
- Posłuchaj, to wszystko było tak dawno, czy jest sens spierać się o coś, co
zdarzyło się dziesięć lat temu? - zapytał i podszedł bliżej niej.
Miała świadomość bliskości jego mocnego ciała. Patrzyła na jego ręce
wciśnięte w kieszenie spodni i zdrożne myśli znów przyszły jej do głowy.
- Chodź, zapomnimy o przeszłości i zaczniemy naszą znajomość od nowa
- zaproponował nagle. - Będziemy traktować się tak, jakbyśmy się niedawno
poznali.
Jane wiedziała, że nie potrafi zapomnieć o przeszłości, przecież tyle razy
próbowała. Ale może Lyall ma rację? Jeżeli będą się traktować, jakby byli dla
siebie obcy, to łatwiej będzie jej nie myśleć o tym, jak było dawniej...
- Zgoda - powiedziała powoli. - Jeżeli ty nie będziesz wracał do
przeszłości, ja też się postaram.
Zaległa cisza, Jane czuła się niezręcznie. Lyall nie był skrępowany,
wyglądał jak leniwy kot, który wygrzewa się na słońcu. Patrzył na nią i
uśmiechał się leciutko.
- Dobrze... ile ci płacę za zreperowanie bojlera?
- Nic, to była przyjacielska przysługa - machnął ręką.
- Myślałam, że umówiliśmy się, że mamy traktować się jak obcy? -
przypomniała mu. - Zawsze płacę hydraulikom, jak zresztą wszystkim innym
pracownikom.
- Nie wezmę od ciebie pieniędzy - odparł stanowczo.
- Ale ja muszę ci coś za to dać.
- Tak myślisz? - W oczach pojawiły mu się wesołe chochliki.
- Oczywiście - powiedziała z godnością. - Może być czek?
- Nie, ja przyjmuję tylko w naturze. - Podszedł do niej i wziął ją w
ramiona.
Jane starała się cofnąć, ale było już za późno. Nie miała ochoty go
odepchnąć ani wyrwać się z jego objęć, choć czuła, że to właśnie powinna
zrobić.
R S
- 31 -
Lyall gładził ją po plecach i ramionach. Od jego dotyku po całym jej ciele
rozchodził się dreszcz rozkoszy. Stała jak zaczarowana, nie mogła się ruszyć z
miejsca.
- Nie musisz mi niczego dawać - powiedział, patrząc w jej szeroko
otwarte oczy. - Ale jeżeli chcesz, to daj mi... - Nie skończył zdania, tylko
pochylił się i pocałował ją w usta.
Pocałunek stawał się coraz namiętniejszy. Jane czuła się, jakby znów
miała dziewiętnaście lat i nigdy się nie rozstawali. Dotyk jego gorących,
pewnych dłoni, bliskość silnego ciała sprawiły, że wszystko nagle przestało się
liczyć. Ważne było to, co działo się w tej chwili.
Nie zastanawiała się, co robi... Po prostu zarzuciła mu ręce na szyję i
przylgnęła do niego całym ciałem. Lyall szeptał jej imię i całował oczy, usta i
szyję, a dłońmi coraz namiętniej pieścił plecy i ramiona.
Jane drżała, namiętnie oddawała pocałunki, nie była w stanie myśleć ani
się opanować. Do tego właśnie tęskniła i tego najbardziej pragnęła przez
ostatnie dziesięć lat.
Lyall ściągnął jej żakiet i rozpiął guziki bluzki. Położył ręce na jej
piersiach i zaczął je delikatnie pieścić. Jane aż jęknęła, wsunęła ręce pod jego
sportową bluzę, przesunęła palcami po plecach.
Nagle Lyall odsunął się od niej, podniósł głowę i opuścił ramiona. W
pierwszym odruchu Jane spojrzała na niego w niemym proteście. Oboje byli
zaskoczeni tym nagłym wybuchem namiętności. Lyall był bardzo poważny. Pa-
trzył, jakby coś chciał jej powiedzieć, ale Jane nie była w stanie nawet próbować
zrozumieć, o co mu chodzi.
- To nam zawsze dobrze wychodziło, ale pójdę już, zanim uznasz, że
przepłaciłaś - zażartował, choć wyraz oczu ciągle miał poważny.
Jane milczała. Ściągnęła poły bluzki, ciągle była oszołomiona tym nagłym
powrotem do rzeczywistości. Patrzyła, jak idzie przez ogród w stronę
samochodu. Zniknął za drzewami i została sama.
R S
- 32 -
ROZDZIAŁ TRZECI
- Dzięki niebiosom, że już jesteś! - wykrzyknęła Dorothy, gdy tylko Jane
przekroczyła próg swego biura następnego ranka. - Już się zastanawiałam, czy
coś ci się nie stało.
- Zaspałam. - Jane unikała pytającego wzroku Dorothy. - Miałam ciężką
noc, nie mogłam spać.
Długo nie mogła zasnąć. Wspomnienia mieszały się z wydarzeniami
ostatniego wieczoru. Łzy cisnęły jej się do oczu. Była wściekła na Lyalla, że ją
całował, ale jeszcze bardziej na siebie za swoje zachowanie. Jak mogła rzucić
mu się w ramiona, jakby przez dziesięć lat tylko na to czekała! Zranił ją,
zdradził, ale gdy zaczął całować, wszystko przestało się liczyć. Mogła jedynie
odpowiadać na jego pocałunki, jakby była ciągle w nim zakochana... jak wtedy!
Ale przecież nie była w nim zakochana! Nie może pozwolić, żeby sobie
pomyślał, że to cokolwiek zmieni. To było typowe dla niego zachowanie.
Najpierw, żeby osłabić jej czujność, proponuje, żeby zapomnieli o przeszłości, a
potem całuje, jakby nic się nie zmieniło. On nie ustanie, zanim nie zniszczy z
takim trudem budowanego poczucia bezpieczeństwa. Tym razem jednak
napotka twardy opór. Najlepszą obroną przed nim będzie jej chłód i
opanowanie. Jeśli jeszcze kiedyś się spotkają, będzie przygotowana i nie da się
zaskoczyć. Nawet nie odważy się pomyśleć, że mógłby ją znów pocałować!
Zasnęła, gdy się już robiło jasno. Ostry dźwięk budzika wyrwał ją z
bardzo głębokiego snu. Długo trwało, zanim się dobudziła i dotarła do biura.
Teraz stała przy biurku Dorothy, udając, że przegląda pocztę, i ciągle nie mogła
przestać myśleć o Lyallu. O tym, jak ją dotykał, całował i jak bardzo tego
pragnęła.
- Wiem, że osobiście chciałaś odebrać tę wiadomość... - powiedziała
Dorothy przepraszającym tonem.
R S
- 33 -
- Jaką wiadomość? - Jane zatopiona w swoich myślach, nie wiedziała, o
co jej może chodzić.
- No jak to! O zamku Penbury! Michael White dzwonił przeszło godzinę
temu... Multiplex podjął ostateczną decyzję.
- I co? - spytała zaniepokojona. Lyall tak zajął jej myśli, że zapomniała
nawet o kontrakcie.
- Mamy ten kontrakt! - wykrzyknęła radośnie Dorothy.
To była wiadomość, jakiej potrzebowała. Już prawie straciła nadzieję, że
uda jej się utrzymać firmę. Teraz będzie musiała ostro wziąć się do pracy i
pokazać, co potrafi. Ten kontrakt trzeba zrealizować na piątkę, a gdzież tam, na
szóstkę! Ojciec wierzył, że potrafi poprowadzić Makepeace and Son. Nie
chciała zawieść jego zaufania, a także zaufania ludzi, którzy pracowali w firmie.
W jej życiu nie ma już miejsca dla Lyalla, teraz będzie się zajmowała jedynie
kontraktem i ratowaniem firmy.
Po długich, frustrujących tygodniach oczekiwania nagle było dużo spraw
do załatwienia. Na drugą Multiplex wyznaczył spotkanie wstępne. Wcześniej
Jane chciała osobiście przekazać tę radosną wiadomość swoim pracownikom.
- Twój ojciec byłby z ciebie dumny - powiedział Ray, a Jane zakręciły się
łzy w oczach. Ray pracował w firmie od dwudziestu lat i ojciec bardzo go cenił.
Do zamku przyjechała w bardzo dobrym humorze, pełna optymizmu. Nie
można powiedzieć, że całkiem zapomniała o Lyallu, ale przynajmniej zszedł na
drugi plan.
Nie chciała parkować starego, wysłużonego, firmowego vana wśród
nowoczesnych samochodów Multiplexu. Stały na parkingu tuż przed zamkiem,
niczym znak nadchodzących przemian. Jane posmutniała, gdy pomyślała o prze-
budowie zamku.
Weszła frontowymi drzwiami. Spotkanie miało się odbyć w sali jadalnej.
Podszedł do niej Michael White, architekt, z którym wstępnie omawiała sprawy
R S
- 34 -
przebudowy. Przedstawił jej Dennisa Langa, głównego menedżera, i Dimity
Price, architekta wnętrz.
Dimity miała wielkie, zielone oczy i furę blond loków na głowie. Była
bardzo kobieca, mówiła cieniutkim głosikiem małej dziewczynki. Słodka
idiotka, pomyślała o niej niezbyt przychylnie Jane. Co prawda poczuła się nieco
nieswojo na widok jej eleganckiego kostiumu. Sama była ubrana w spodnie i
białą bluzkę.
- Czekamy tylko na szefa - powiedział Michael White i podał Jane
filiżankę kawy. - Jest bardzo punktualny, ale został odwołany do telefonu. W
naszej paryskiej filii mają jakieś kłopoty. Powiedział, że przyjedzie tak szybko,
jak tylko będzie mógł.
- Nie wiedziałam, że tu będzie. Zazwyczaj szefowie nie zajmują się
szczegółami kontraktów - zdziwiła się Jane.
- Ooo, nasz jest zupełnie inny. Interesuje się wszystkimi detalami - z
humorystyczną rezygnacją machnął ręką Dennis Lang.
- To jedna z tajemnic jego sukcesu. Poza tym ten projekt jest dla niego
bardzo ważny. Ma zamiar osobiście doglądać wszystkich etapów przebudowy -
dodał Michael.
- To cudowne, że tak przejmuje się swoją pracą. Jest niezwykle
czarującym mężczyzną, na pewno będziesz nim zachwycona - wtrąciła się
Dimity.
- Czyżby? - wyraziła swój sceptycyzm Jane.
- Zawsze podobał się kobietom, a zresztą możesz ocenić sama. Właśnie
nadchodzi...
Dwóch mężczyzn weszło jednocześnie do pokoju, ale z daleka było
widać, który z nich jest szefem. Świetnie skrojony szary garnitur, ale przede
wszystkim uderzająca pewność siebie i zdecydowanie. Wystarczyło na niego
spojrzeć, by wiedzieć, że ten człowiek jest w stanie zarządzać wielkim
przedsiębiorstwem, podejmować ryzykowne decyzje i zwyciężać. Jane nie
R S
- 35 -
mogła dostrzec twarzy, był zwrócony do swojego rozmówcy, ale wydawał się
jej dziwnie znajomy... To był Lyall.
Jane zrobiło się słabo. Przypomniało jej się, co mówiła o „okropnym,
supernowoczesnym przedsiębiorstwie" i o „szefie grającym w golfa". Poczuła,
że się skompromitowała. On znów zabawił się jej kosztem! W jednej chwili cała
energia i optymizm uleciały z niej jak z przekłutego balonu.
Lyall zatrzymał się przy Michaelu, ale z przerażeniem zobaczyła, że
właśnie obaj idą w jej stronę. Poczuła, że robi się coraz bardziej wściekła. Jak
mógł zrobić z niej taką idiotkę? Miał parę dobrych okazji, żeby powiedzieć jej,
kim jest.
Michael przedstawił ich sobie, a Lyall jakby nigdy nic uścisnął jej rękę.
Widziała rozbawienie w jego oczach. Na dodatek, gdy tylko ich dłonie się
zetknęły, Jane zalała fala gorąca. Przypomniały jej się jego namiętne pocałunki.
Przecież to było zaledwie kilkanaście godzin temu! Ale dla tego zimnego drania
to pestka... stoi przed nią spokojny, opanowany i jeszcze dobrze się bawi,
pomyślała.
Nie była w stanie wykrztusić słowa. Na szczęście zrobiło się małe
zamieszanie, wszyscy zaczęli zajmować miejsca dookoła stołu. Jane usiadła
możliwie daleko od Lyalla, ale i tak na nim była skupiona cała jej uwaga.
Lyall wygłaszał właśnie tak zwane słowo wstępne. Jane w ogóle nie
słuchała o czym mówił, patrzyła, jak mówił. Zdała sobie sprawę, że nigdy
wcześniej nie widziała go w garniturze. Wyglądał poważniej i stateczniej niż
zwykle, ale przez to był jeszcze atrakcyjniejszy. Ręce mocno oparł na krześle,
był taki władczy... Nigdy nie podejrzewała, że będzie jej to imponować.
Och, jaka była głupia! Jak mogła nie zauważyć, że on tak bardzo się
zmienił? Praktycznie powiedział jej, kim jest, gdyby chwilę pomyślała,
wpadłaby na to. Jak ma się teraz z nim nie widywać, skoro jest głównym
klientem Makepeace and Son?
R S
- 36 -
Lyall mówił o planach przebudowy zamku. Słuchacze wydawali okrzyki
zachwytu, takie jak: „to brzmi cudownie!", „wspaniały pomysł!", „niezwykle
nowatorskie!". Przodowała w nich Dimity, która siedziała tak blisko Lyalla, że
jeśliby usiadła odrobinę bliżej, wylądowałaby na jego kolanach.
Jane trzęsła się z bezsilnej wściekłości.
Rano była taka szczęśliwa, że podpisuje ten kontrakt, a on teraz popsuł
całą jej radość. Miała ochotę wydrapać mu te niebieskie, błyszczące ślepia!
Nagle zorientowała się, że wszyscy na nią patrzą, a na sali zaległa cisza.
Nie słyszała ani słowa z tego, co mówił i nie miała pojęcia, o co chodzi.
- Przepraszam, nie dosłyszałam pytania - starała się wybrnąć z trudnej
sytuacji.
- Pytałem, czy Makepeace and Son ma wystarczająco dużo pracowników,
by natychmiast rozpocząć prace? - powtórzył.
- Tak, oczywiście.
- To dobrze. - Jego głos nie zdradzał żadnych emocji, ale Jane wiedziała,
że bawi go ta sytuacja.
- Słyszałem plotki, że gram w golfa i objadam się w drogich restauracjach
zamiast pracować, ale zapewniam wszystkich państwa, że to nieprawda -
wyraźnie ją prowokował. - Jestem tu, i mam zamiar osobiście nadzorować
przebieg robót. Chcę, żeby prace rozpoczęły się od pierwszego piętra, gdzie, jak
widać na planach, będzie część mieszkalna. Życzę sobie, by powstał tam aparta-
ment, w którym będę mieszkał w czasie pobytów w Penbury. Mam nadzieję, że
jesteś przygotowana do rozpoczęcia intensywnych prac - zwrócił się poważnie
do Jane. - I chciałbym wiedzieć, co o tym wszystkim myślisz...
- A jakie to ma znaczenie, co ja myślę? - Jane rozwścieczyła jego
prowokacja i nie bardzo kontrolowała to, co mówi. Zapomniała, że ich rozmowy
słucha wiele osób.
- Czy to znaczy, że masz jakieś zastrzeżenia? - spytał lodowatym tonem.
R S
- 37 -
- To nie ja stawiam tu warunki, ale nie podoba mi się, że chcesz cały czas
stać moim ludziom nad głową. To są dobrze wykwalifikowani fachowcy.
Wiedzą, co mają robić, o ile ktoś nie zmienia zdania w połowie roboty albo nie
krytykuje ich bez powodu - powiedziała ostro.
- Ja rzadko zmieniam zdanie - odpowiedział spokojnie, ale widać było, że
jest zły. - Nie mam zamiaru wtrącać się w pracę twoich ludzi, ale istotnie, to ja
decyduję, jak będzie wyglądał zamek po przebudowie i w jakiej kolejności prace
będą wykonywane.
- Widzę, że tylko tracę czas. - Jane zignorowała znaki, jakie dawał jej
Michael. Chodziło oczywiście o to, żeby już się nie odzywała. - Nie jestem w
stanie pracować, gdy ktoś wisi mi na karku, możesz sobie poszukać innego kon-
trahenta! - zawołała wściekła.
Na sali zaległa cisza. Wszyscy patrzyli na nią zdziwieni. Jane wstała i
szybko wyszła z sali. Wściekłość i upokorzenie wrzały w niej jeszcze, gdy
wsiadała do samochodu. Zaczęła walić rękami w kierownicę. Gdy się trochę
uspokoiła, z przerażającą jasnością dotarło do niej, co zrobiła. Zerwała kontrakt,
który ratował jej firmę! Firmę, którą jej ojciec z trudem budował tyle lat, która
istniała odkąd pamięta. Teraz ona pogrzebała ją własnymi rękami. Od tego
kontraktu zależał byt i praca wielu osób. Jak ona im powie, że rzuciła kontrakt w
twarz Lyallowi Hardingowi?
Przerażona bezmiarem swej głupoty zamknęła oczy, dłonie zacisnęła na
kierownicy. Co ja zrobiłam? - powtarzała zrozpaczona. Już nie powstrzymywała
łez napływających jej do oczu. Przypomniały jej się słowa Raya: „Twój tata
byłby z ciebie dumny".
Złapała się za głowę. Dobrze, że ojciec nie wie, w jak głupi sposób
odrzuciłam wspaniały kontrakt, pomyślała. Jakże bardzo byłby zawiedziony jej
postępowaniem.
Nagle podjęła postanowienie - musi to naprawić. To jedyne rozsądne
rozwiązanie, musi natychmiast wrócić i przeprosić Lyalla.
R S
- 38 -
Spotkanie skończyło się niedługo po jej wyjściu. Prawie wszystkie
samochody odjechały, ale samochód Lyalla jeszcze stał. Weszła do holu, w
którym siedziała sekretarka.
- Chciałabym zobaczyć się z panem Hardingiem - powiedziała Jane
zdecydowanie.
Sekretarka, która też była na spotkaniu, z pewnym zdziwieniem, ale bez
komentarza, zaprowadziła ją do pokoju Lyalla.
Lyall stał przy oknie i rozmawiał z Dennisem Langiem, gdy sekretarka
zaanonsowała jej przyjście trochę przestraszonym tonem.
- Przepraszam cię, Dennis, czy możesz nas zostawić? - zwrócił się do
swego rozmówcy i poczekał, aż wyjdzie i zamknie drzwi. Dopiero wtedy
spojrzał na Jane. - Słucham - powiedział szorstko.
- Przyszłam cię przeprosić. Nie powinnam tak się zachowywać -
powiedziała cicho i podeszła parę kroków w jego stronę.
- Nie powinnaś. - Wyraz jego oczu był zimny i bezkompromisowy. -
Ośmieszyłaś mnie przed moimi pracownikami.
- Ja cię ośmieszyłam? - powtórzyła jak echo.
- Nie jestem przyzwyczajony, by ktoś urządzał mi awanturę w trakcie
oficjalnego spotkania. Ani też, by zrywać kontrakt z zupełnie idiotycznych
powodów. Udało ci się przekonać wszystkich, że źle wybrałem firmę. Przy-
znasz, że to nie buduje mojego autorytetu.
- Przepraszam - wyszeptała. Odwrócił się zniecierpliwiony do okna.
- Myślałem, że zależy ci na tym kontrakcie. List motywacyjny, który
przysłałaś wraz z ofertą, sprawiał wrażenie, że rozpaczliwie potrzebujesz tej
pracy. - Spojrzał na nią przez ramię.
- Tak było - przyznała i zaraz się poprawiła: - I tak jest.
- W dziwny sposób to okazujesz. Skoro ten kontrakt tak wiele dla ciebie
znaczył, to czemu go odrzuciłaś? - spytał ponuro.
R S
- 39 -
- Powinieneś wiedzieć dlaczego - powiedziała z wyrzutem. - Czemu nie
powiedziałeś mi, kim jesteś?
Patrzył na nią zimno i z lekką wzgardą.
- Ty wiesz, kim jestem, Jane. Niewielu ludzi zna mnie lepiej od ciebie.
- Mogłeś mnie uprzedzić, że jesteś szefem Multiplexu.
- Sama mogłaś się tego dowiedzieć. Gdybyś choć w połowie była tak
rozsądna, jak ci się wydaje, to sprawdziłabyś, kim jest twój klient. Przy
odrobinie wysiłku trafiłabyś na moje nazwisko, a nie winiła mnie za swój brak
profesjonalizmu. Wiedziałabyś wtedy, kogo spotkasz.
- A czemu udawałeś hydraulika?
- Nie udawałem - poprawił ją. - Powiedziałem jedynie, że różne prace w
życiu wykonywałem i to prawda.
- I twoja obecna praca: szefa jednej z największych firm zajmujących się
elektroniką, to takie samo zajęcie jak poprzednie? - wpadła mu w słowo.
Lyall zignorował jej sarkazm.
- Nie, ale nawet gdybym ci powiedział, to i tak byś nie uwierzyła.
Przecież ty wiesz wszystko najlepiej.
Jane przypomniała się podobna scena sprzed dziesięciu lat.
- To nie było tak, jak myślisz, Jane! - Lyall zdążył ją złapać, zanim
zniknęła między drzewami.
- Zostaw mnie! - wołała z płaczem.
- Nie puszczę cię, dopóki mnie nie wysłuchasz - chwycił ją za ramiona,
ale wyrwała się.
- Już dość się nasłuchałam twoich kłamstw! - krzyczała, z trudem łapiąc
oddech wśród szlochu. - Powinnam się trzymać od ciebie z daleka, jak mi radził
tata. Każdy wie, jaki jesteś, tylko ja byłam taka głupia, żeby temu nie wierzyć!
Twarz Lyalla stężała.
- To ty wiesz, jaki jestem naprawdę! Czy ostatnie tygodnie nic dla ciebie
nie znaczyły?
R S
- 40 -
- Dla ciebie nic nie znaczyły! Myślałam, że mnie kochasz, a ty przez cały
czas kombinowałeś za moimi plecami z tą puszczalską wywłoką!
- Nie masz prawa tak mówić o Judith! - podniósł głos, a Jane aż się
cofnęła. - Ona nie jest puszczalska i nic z nią nie kombinowałem!
- Czy naprawdę myślisz, że ci uwierzę?
Ta scena w lesie - Judith w ramionach Lyalla - odcisnęła się w pamięci
Jane na zawsze. Nie rozumiała, jak on śmie jeszcze zaprzeczać.
- Tak właśnie myślę. Spodziewam się, że uwierzysz mnie, a nie tym
wszystkim plotkarom.
- Wiem, co widziałam. - Jane nie mieściło się w głowie, jak może tak
kłamać w żywe oczy!
- Nie, nie wiesz, co widziałaś! Mam nadzieję, że będziesz miała na tyle
odwagi, by myśleć samodzielnie. A jeśli nie, to zostań w swoim bezpiecznym,
małym jak Penbury światku. Nie łudź się jednak, że i ja dam się tu zamknąć!
Teraz znowu stali naprzeciwko siebie, choć nie było to w lesie, a w starej
bibliotece. On znowu zarzucał jej, że mu nie zaufała. Patrzyli na siebie w
milczeniu. W końcu przerwał je Lyall.
- Jak na tak rozsądną osobę, zachowałaś się dość głupio. Bóg jeden wie, w
jaki sposób udało ci się tak długo utrzymać firmę. Czy podobnie się
zachowujesz wobec wszystkich klientów?
Jane podniosła głowę, ich spojrzenia się spotkały.
- A ty się tak zachowujesz w stosunku do wszystkich kontrahentów? -
odbiła piłeczkę.
W niebieskich, chmurnych oczach pojawiło się lekkie zdziwienie.
- To nie ja zerwałem kontrakt i wyszedłem ze spotkania - przypomniał jej.
- A kto mnie całował poprzedniego wieczora, może nie ty? - wypaliła.
Spojrzenie Lyalla złagodniało.
- Ja - przyznał, a w kącikach ust pojawił się uśmiech.
R S
- 41 -
Jane starała się zachować chłód i spokój, ale zdradził ją rumieniec, który
niespodziewanie wypełzł na jej policzki.
- Ty dobrze wiedziałeś, że ja tu dzisiaj będę. A wczoraj, najpierw
zaproponowałeś mi, żebyśmy traktowali się jak obcy, a potem całowałeś mnie...
jakby nic się nie zmieniło przez te dziesięć lat... I po tym wszystkim mieliśmy
dziś omawiać szczegóły dużego kontraktu... jakby nigdy nic! Uważam, że to nie
było w porządku wobec mnie... I nie masz racji, zarzucając mi nieprofesjonalne
zachowanie. Lyall uśmiechnął się łagodnie.
- Nie planowałem takiego przebiegu wydarzeń. Pocałowałem cię pod
wpływem impulsu... ale myślę, że nie to teraz mamy ustalić.
- To prawda - zgodziła się.
- Trzeba ustalić, czy chcesz tę pracę, czy nie?
Jane chwyciła głęboki oddech.
- Tak - odpowiedziała krótko.
- Mieliśmy wiele ofert od różnych firm, które też starały się o ten
kontrakt. Wybrałem Makepeace and Son ze względu na dobrą opinię i wysoką
jakość usług. - Podszedł do okna i patrzył zamyślony na ogród.
- A nie dlatego, że... - przerwała w pół zdania.
- Że? - podniósł zdziwiony brwi.
- ...że się wcześniej znaliśmy - dokończyła nieśmiało.
- Nie, mówiłem ci już, że nie mieszam życia prywatnego z zawodowym.
To Dennis Lang badał oferty i sprawdzał referencje firm. On umieścił
Makepeace and Son na przedzie listy. Rozpoznałem znajome nazwisko, ale
myślałem, że to firma twojego ojca. Dopiero Dennis powiedział mi, że teraz ty
ją prowadzisz. Cieszycie się dobrą opinią w okolicy. Dennis opisywał cię jako
chłodną, wyważoną profesjonalistkę, ale chyba nikt, kto widział cię na dzisiej-
szym spotkaniu, w to już nie uwierzy.
- Nieczęsto zdarza mi się omawiać kontrakt z byłym kochankiem i to bez
uprzedzenia - broniła się. - Wiem, że zachowałam się porywczo i głupio, ale
R S
- 42 -
zupełnie nie spodziewałam się, że się tak szybko spotkamy... Zazwyczaj
zachowuję się właśnie tak, jak opisał to Dennis. Nie dziwiłabym się, gdybyś
oddał ten kontrakt jakiejś innej firmie, ale będę ci bardzo wdzięczna, jeśli dasz
nam jeszcze jedną szansę.
Lyall nie odpowiedział od razu. Patrzył, jak na twarzy Jane miesza się
duma z upokorzeniem. Zamyślił się, widać było, że głęboko zastanawia się, jak
rozwiązać tę kłopotliwą sytuację. Jane wstrzymała oddech, od jego decyzji za-
leżała przyszłość jej firmy.
- Dobrze, ale pod dwoma warunkami - powiedział wreszcie. Jane o mało
nie podskoczyła z radości. - Po pierwsze, takie zachowanie więcej się nie
powtórzy. Poza tym, jeśli okaże się, że twoja firma nie jest należycie przygoto-
wana do prowadzenia takich prac, to kontrakt na następne etapy projektu
podpiszę z kimś innym.
- Na pewno będziesz zadowolony z naszej pracy. Moi robotnicy są
świetnymi fachowcami i są rzetelni. A jaki jest drugi warunek?
Lyall spojrzał w jej szeroko otwarte szare oczy i uśmiechnął się
łobuzersko.
- Pójdziesz ze mną na kolację.
R S
- 43 -
ROZDZIAŁ CZWARTY
Jane aż potrząsnęła głową ze zdziwienia.
- Mówisz poważnie?
- Jak najpoważniej.
- To dość dziwny warunek, jak na osobę, która twierdzi, że nie miesza
życia zawodowego z prywatnym!
- A cóż może być bardziej zawodowego niż kolacja z kontrahentem? -
starał się ukryć rozbawienie.
- Czy ze wszystkimi kontrahentami umawiasz się na kolację? - spojrzała
na niego podejrzliwie.
- Przecież wyszłaś ze spotkania i nie zdążyliśmy omówić szczegółów
kontraktu - przypomniał jej niefortunne zachowanie.
Ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę, to kolacja z nim sam na sam. Ale
on zawsze tak potrafił zamotać, że nie umiała znaleźć wyjścia.
- Gdybyś potrafiła dbać o swoje interesy, sama byś mnie zaprosiła na
kolację - dodał.
- Dlaczego miałabym cię zapraszać? - obruszyła się.
- To oczywiste - uniósł brwi w geście zdziwienia. - Gdybym to ja zrobił
wszystko, co w mojej mocy, żeby zrazić do siebie klienta, od którego zależy
przyszłość mojej firmy, stanąłbym na głowie, żeby to naprawić. A już na
pewno nie traktowałbym zaproszenia na kolację jak próby wzięcia do niewoli.
- Nie byłabym tego taka pewna - mruknęła pod nosem. - Gdybyś tak
dobrze znał tego klienta jak ja ciebie, to też byś się wahał. - Przez chwilę
pomyślała, że posunęła się za daleko, ale Lyall nagle zaczął się śmiać.
- Nigdy jeszcze nie spotkałem osoby, która dwa razy w ciągu jednego
dnia ryzykowałaby utratę kontraktu i to z powodu kolacji! Zaczynam się
zastanawiać, czy ty naprawdę chcesz podpisać ten kontrakt?
R S
- 44 -
- Chcę - szybko przytaknęła, bo wyczuła groźbę zawartą w jego słowach.
- To dobrze, przyjadę po ciebie o siódmej.
- A zatem do zobaczenia - rzuciła chłodno Jane, po czym ruszyła do
wyjścia.
Lyall szarmancko otworzył jej drzwi.
- Ubierz się elegancko - szepnął, gdy przechodziła koło niego, a następnie
szybko zamknął drzwi, nie dając jej szansy na ripostę.
Jane odetchnęła głęboko, gdy znów znalazła się w ogrodzie. Teraz już
będzie mogła spokojnie spojrzeć w twarz Dorothy i innych pracowników. Nie,
zdecydowanie kolacja z Lyallem nie jest za to zbyt wysoką ceną. Niestety, Lyall
był jedyną osobą, której nie potrafiła traktować jak zwykłego klienta.
Był też jedynym człowiekiem, który potrafił przebić się przez jej pozorny
chłód i dotrzeć do jej wnętrza. Dlatego tak głęboko ją zranił. Gdy odszedł, Jane
przyrzekła sobie, że już nigdy nikomu nie pozwoli tak się do siebie zbliżyć.
Przez dziesięć lat bez większego trudu jej się to udawało.
Jej rodzina i przyjaciele byli zdumieni zmianą, jaka zaszła w niej tamtego
lata. Chłód i opanowanie pod wpływem Lyalla stopiły się jak wosk. Ich miejsce
zajęła radość i beztroska. Gdy po rozstaniu z Lyallem stała się znowu taka jak
wcześniej - chłodna i opanowana - wszyscy, łącznie z nią samą, uznali, że
widocznie taka jest ta prawdziwa Jane. I taka była przez ostatnie dziesięć lat - aż
do dziś, do jego powrotu. W towarzystwie Lyalla czuła się, jakby chodziła po
linie - jeden fałszywy krok i nie zdoła zachować równowagi. Kolacja z nim to
tak naprawdę poważna próba dla jej chłodu, opanowania i rozsądku.
Jane przewróciła całą szafę do góry nogami. Przymierzyła dosłownie
wszystko, zanim zdecydowała, w co ma się ubrać na tę kolację. Wybrała białą
bluzkę z delikatnego batystu z haftowanym kołnierzykiem i krótką, bordową
spódnicę z połyskliwej satyny. Talię podkreśliła szerokim, zamszowym
paskiem. Włożyła pantofle na niewysokim obcasie i stanęła przed lustrem.
Okręciła się parę razy, spódnica zawirowała wokół smukłych nóg. Była zadowo-
R S
- 45 -
lona ze swojego stroju, choć przez moment zaniepokoiła się, czy nie jest zbyt
prowokujący. Nie chciała drażnić Lyalla, powiedział, żeby ubrała się elegancko,
więc tak zrobiła. Z drugiej jednak strony nie miała zamiaru go kusić.
Czemu jestem taka zdenerwowana? - zastanawiała się, czekając na niego.
Był ciepły, letni wieczór. Jaśmin pachniał tak intensywnie, że cały dom był
wypełniony jego aromatem, a ona nawet tego nie zauważyła. Siedziała przy
oknie i powtarzała sobie, że Lyall jest jedynie klientem.
Gdy jednak usłyszała dzwonek do drzwi, wiedziała, że nie na wiele się to
zdało. Żaden klient nie powodował u niej tak przyspieszonego bicia serca.
Chwyciła głęboki oddech i po raz kolejny obiecała sobie, że będzie się
zachowywać jak zwykle w takich sytuacjach - będzie chłodną i wyważoną Jane
Makepeace. Przybrała uprzejmy wyraz twarzy i otworzyła drzwi.
W drzwiach, jak się tego spodziewała, stał Lyall. W ciemnym garniturze i
w białej koszuli wyglądał niesłychanie atrakcyjnie. Nigdy nie widziała go w tak
wytwornym stroju. Wszystko w nim było pełne jakiejś nie znanej jej dotąd
godności i klasy. I te delikatne zmarszczki dokoła oczu, nieprzenikniony wyraz
twarzy i twarda linia ust... Jane poczuła, jakby nagle uszło z niej powietrze.
Lyall cofnął się krok i też nic nie mówił. Przez dłuższą chwilę stali i jak
zaczarowani wpatrywali się w siebie.
W końcu Lyall przerwał ciszę.
- Jesteś gotowa, Jane?
- Tak, tylko wezmę torebkę - ledwo zdołała wykrztusić. To tylko kolacja z
klientem, powtarzała sobie.
Lyall przyglądał się jej uważnie, gdy drżącymi palcami starała się
poradzić sobie z kluczem. Włosy wysunęły jej się zza uszu i zasłoniły twarz.
- Czy coś się stało? - spytał miękko.
- Nie, tylko... trochę mnie zaskoczyłeś. - Już wiedziała, że na nic się zdały
jej zaklęcia. To była kolacja z Lyallem, a nie z kontrahentem.
- Zaskoczyłem cię, przecież byliśmy umówieni? - zdziwił się.
R S
- 46 -
Jane wolała nie odpowiadać, udawała, że szuka czegoś w torebce.
Lyall delikatnie odgarnął jej włosy z twarzy. Znów jego dotyk przyprawił
ją o drżenie.
- Jedziemy? - łagodnie wziął ją pod ramię.
Samochód Lyalla wyglądał na drogi i luksusowy. Siedzenia były głębokie
i bardzo wygodne. Otworzył dach, w samochodzie rozszedł się zapach
koszonych łąk. Prowadził samochód szybko, ale pewnie i spokojnie. Jane obser-
wowała go kątem oka. Widziała jego profil, zdecydowaną linię ust i ręce mocno
oparte na kierownicy.
Mimo tego, co czuła, postanowiła dołożyć wszelkich starań, aby pokazać
mu, jak bardzo się różni od dziewczyny, którą kiedyś znał. Prowadzi własną
firmę i wie, czego chce. Rozpoczęła uprzejmą konwersację na temat pogody,
mijanych okolic i rozwoju regionu. Lyall równie grzecznie odpowiadał, ale
dawało się wyczuć rozbawienie w jego głosie, jakby przejrzał jej grę. Poczuła
się kompletnie zbita z tropu.
Zatrzymali się przed jedną z najlepszych i najbardziej znanych restauracji
w całym hrabstwie.
- Czy tu będziemy jedli kolację? - Nie umiała ukryć swojego zaskoczenia.
Lyall wyłączył silnik.
- Zarezerwowałem tu stolik, ale jeżeli ci się nie podoba, to możemy
oczywiście pojechać gdzie indziej.
- Ale... żeby zdobyć tu miejsca, trzeba je podobno rezerwować z dużym
wyprzedzeniem - znów nie umiała ukryć swojego zaskoczenia.
- To zależy od tego, kim jesteś - roześmiał się jak uczniak, któremu udał
się dobry kawał.
Gdy się śmiał w taki sposób, znów wyglądał jak dwudziestopięcioletni
chłopak - wojowniczy, pełen energii, ciekawy życia i przyszłości. W takim
właśnie bez pamięci się zakochała. Był tak różny od wszystkich znanych jej
ludzi. Powtarzał jej, że za Penbury jest wielki, piękny świat. Potrzeba tylko
R S
- 47 -
odrobiny odwagi, żeby go podbić, zdobyć to, o czym się marzy. Skończyło się
tak, że ona została, a on wyjechał. A teraz wystarczyło jedno jego słowo, by
zarezerwować stolik w takiej jak ta restauracji.
Właściciel przywitał Lyalla jak stałego bywalca. Sam wskazał im stolik z
pięknym widokiem na rzekę.
- Powinieneś mi powiedzieć, dokąd idziemy - szepnęła z wyrzutem, gdy
prowadził ją w stronę stolika. - Nie jestem odpowiednio ubrana - dodała,
podziwiając wytworne toalety pań dokoła.
Usiedli, kelner wręczył im kartę.
- Ty zawsze jesteś odpowiednio ubrana, Jane. Nie dokładasz specjalnych
starań, a wyglądasz na lepiej ubraną od niejednej kobiety - skomplementował ją.
Jane ucieszyła się z tego komplementu. Zaczęła studiować kartę, gdy
nagle pojawił się kelner z szampanem.
- Pomyślałem, że taką okazję trzeba uczcić - wyjaśnił Lyall, widząc jej
zdziwione spojrzenie.
- A jaką okazję w zasadzie świętujemy? - spytała podejrzliwie.
- To, że znów jesteśmy razem - odparł z uśmiechem.
- To tylko kolacja z kontrahentem - przypomniała mu pospiesznie.
- Czy tak się zachowujesz, gdy chcesz być miła? - spytał z rezygnacją.
- Myślałam, że będziemy omawiać szczegóły kontraktu - nastroszyła się. -
Nie było mowy o tym, że muszę być miła.
- Miałem nadzieję porozmawiać z tobą w przyjacielskiej atmosferze. Ty
zaś zachowujesz się tak, jakbyś była na spotkaniu z jakimś nudnym facetem i
chciała już wyjść, zanim się naprawdę zaczęło!
- Traktuję cię jak każdego innego klienta. Nie mam zamiaru ci się
podlizywać - wypaliła, a jej szare oczy błyszczały oburzeniem. Chwyciła
kieliszek z szampanem, wypiła jednym haustem i z impetem odstawiła, patrząc
na niego zaczepnie.
R S
- 48 -
Przez chwilę wydawało się, że przesadziła. Groźne błyski pojawiły się w
oczach Lyalla, ale rozpogodził się.
- To już lepiej, taką Jane pamiętam z dawnych lat - powiedział ze
śmiechem.
- Nie powinieneś tak mówić, przecież nie dalej jak wczoraj umówiliśmy
się, że będziemy się tak zachowywać, jakbyśmy się dopiero co poznali -
przypomniała mu. Była bardzo z siebie niezadowolona, że tak łatwo dała się
sprowokować.
- Nie o to mi tak naprawdę chodziło, chciałem tylko, żeby naszej
znajomości nie obciążał fakt, że byliśmy kiedyś kochankami.
- I najlepszą drogą do tego, by zmniejszyć ciężar przeszłości, było
całowanie mnie - dopowiedziała z nutą sarkazmu w głosie.
- Nie, muszę przyznać, że nie potrafiłem nad tym zapanować. Tak się
upierałaś, żeby mi zapłacić... ale chyba ci się podobało?
Jane zaczerwieniła się. Udała, że pilnie studiuje kartę, żeby Lyall tego nie
zauważył.
- Wolałabym, żeby to się więcej nie powtórzyło.
- Wiele osób cieszyłoby się, gdyby ktoś naprawił im bojler tak tanio -
zażartował.
- Gdybym wiedziała, że taka jest twoja cena, to wzięłabym kąpiel nawet
w Oceanie Lodowatym!
- Jane, ty zawsze tak ceniłaś szczerość. Spójrz mi w oczy i z ręką na sercu
powiedz, że ci się nie podobało!
Jane sprzedałaby w tej chwili duszę diabłu, żeby móc tak powiedzieć.
Wiedziała jednak, że w tym przypadku kłamstwo na nic się nie zda.
- Wykorzystałeś sytuację, że nie wiedziałam, kim jesteś - próbowała
zmienić strategię.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że gdybyś wiedziała, że jestem szefem
Multiplexu, toby ci się podobało?
R S
- 49 -
- Ja w ogóle nie chciałam być w takiej... sytuacji.
- Znów czuła się zapędzona w kozi róg.
- Nie chciałaś, żebym ci zreperował bojler? - Lyall wyraźnie dobrze się
bawił.
- Nie rozumiem, po co urządziłeś tę maskaradę, udając hydraulika, chyba
tylko po to, żeby mnie kompletnie ogłupić - oburzyła się.
- Nie bądź taka melodramatyczna. Niczego takiego nie planowałem.
Zadzwoniłem wczoraj do ciebie, żeby ci powiedzieć, kim jestem i że podjąłem
decyzję w sprawie zamku, a ty pomyliłaś mnie z George'em. Pomyślałem, że
jeżeli zadzwonię jeszcze raz i powiem ci, co się stało, to będzie jeszcze gorzej i
że lepiej takie sprawy załatwiać nie przez telefon. Dlatego do ciebie
przyjechałem. Potem sprawy przybrały nieoczekiwany obrót, także dla mnie.
- Nie zauważyłam, żebyś próbował mi coś wyjaśniać - powiedziała
porywczo.
- Z początku byłaś taka nieufna, ze w ogóle trudno było z tobą rozmawiać.
Chciałem powiedzieć ci wtedy, gdy zaproponowałem, żebyśmy zaczęli naszą
znajomość od nowa, ale ty wyskoczyłaś z tym płaceniem. Później zupełnie nie
miałem do tego głowy...
On nie miał głowy! To ona znów czuje się tak, jakby walił się cały jej
świat, a on po prostu zapomniał! Jane wpatrywała się w listę dań niewidzącymi
oczyma. Wpatrywała się w leżącą na stole rękę Lyalla i myślała, że tak
niedawno czuła jej dotyk.
Zmusiła się, żeby w końcu przestać myśleć o nim i wybrać coś, bo koło
stolika pojawił się kelner. Przyjął zamówienie i szybko się oddalił. Jane
postanowiła dowiedzieć się jednej rzeczy.
- Dlaczego wróciłeś do Penbury?
- Multiplex ma swoją główną siedzibę w centrum Londynu. Potrzebujemy
jednak miejsca, gdzie mogłyby się odbywać konferencje i spotkania z
naukowcami, na których przedstawialiby najnowsze osiągnięcia w dziedzinie
R S
- 50 -
elektroniki. Jak wiesz, planujemy także budowę laboratorium, gdzie mogliby
prowadzić badania. Będą tu przyjeżdżać ludzie z całego świata, to może
całkowicie zmienić przyszłość Penbury.
- Ale to nie wyjaśnia, dlaczego ty jesteś tutaj - naciskała go. - Człowiek z
twoją pozycją na pewno nie musi być tam, gdzie nie chce. Gdy wyjeżdżałeś stąd
dziesięć lat temu, powiedziałeś, że nigdy tu nie wrócisz... Ciekawa jestem,
dlaczego zmieniłeś zdanie?
- Nie przyjechałem tu szukać moich korzeni, jeżeli to miałaś na myśli. -
W jego głosie słychać było gorycz. - Oderwałem się od nich już wiele lat temu.
Myślę o przyszłości, a nie o przeszłości.
Nagle uświadomiła sobie, jak niewiele o nim wie. Lyall nigdy nie mówił
o swojej rodzinie, a Jane, czując, że to dla niego drażliwy temat, nie dopytywała
się. Teraz żałowała, że tego nie zrobiła, ale wtedy wydawało jej się, że nie
można wkraczać na teren prywatny i zakazany.
- W takim razie, dlaczego akurat Penbury? - Starała się, żeby jej głos miał
naturalne brzmienie.
Lyall bawił się widelcem i widać było, że myślami przebywa w
przeszłości.
- To czysto biznesowa decyzja - odpowiedział jakby nigdy nic. - Dałem
listę potencjalnych lokalizacji Dennisowi, którego obowiązkiem było wszystko
sprawdzić i to on zaproponował to miejsce. Nie miałem wprawdzie zamiaru tu
wracać, ale, jak ci już mówiłem, oddzielam życie osobiste od zawodowego, a z
punktu widzenia interesów, Penbury wydawało się najlepszą lokalizacją.
- Nie musiałeś sam tu przyjeżdżać, mogłeś zlecić nadzór nad tym
projektem Dennisowi.
- Owszem, mogłem, ale chcę być wprowadzony we wszystkie szczegóły.
Nie można podejmować dobrych decyzji, siedząc w fotelu i nie wiedząc
dokładnie, co się dzieje. To ma być duży projekt, nowe centrum badawcze,
łączy się to ze zdobyciem nowych rynków i dalszym rozwojem firmy. Każdy,
R S
- 51 -
kto z nami będzie współpracował, nie wyłączając ciebie, Jane, powinien sobie z
tego zdawać sprawę. Wszystkie prace muszą być wykonane perfekcyjnie.
- I wróciłeś tu, by mieć pieczę nad wszystkim?
- Tak, ale także z innych powodów. Wyjechałem z Penbury, najpierw do
Londynu, a później do Stanów i myślałem, że już nigdy tu nie wrócę. W Stanach
zacząłem pracować w Multipleksie i trochę czasu minęło, zanim zostałem
szefem tej firmy i udało mi się doprowadzić ją do jej dzisiejszej, europejskiej
pozycji. Nie marnowałem czasu na rozpamiętywanie przeszłości. Dopiero gdy w
pierwszym raporcie Dennisa zobaczyłem twoje nazwisko... - Przerwał i
spróbował wina, które właśnie przyniósł kelner, skinął głową z aprobatą i wrócił
do wspomnień. - Wtedy zdałem sobie sprawę, że pamiętam różne rzeczy, o
których wcześniej myślałem, że nie mają dla mnie żadnego znaczenia.
Pamiętam łowienie ryb w Pen, hale, na których pasą się owce, las koło zamku -
spojrzał jej prosto w oczy. - I pamiętam ciebie, Jane. Pamiętam, w jaki sposób
pochylasz głowę, gdy cię coś trapi, jak odbija się słońce w twoich włosach, i że
masz jasnoszare oczy.
Jane poczuła znajome mrowienie na skórze. Gdy tak mówił, wracała
najpiękniejsza przeszłość. Przez moment wydawało jej się, że znów czeka na
niego pod drzewem, serce bije jej szybciej na jego widok i wyciąga do niego
ramiona. Ale szybko wróciła do rzeczywistości.
- A pamiętasz, jak złamałeś mi serce? - spytała ze smutkiem.
Lyall potrząsnął przecząco głową.
- To ty sama je sobie złamałaś. Mnie o to nie powinnaś obwiniać.
- Nie powinnam cię obwiniać? - powtórzyła gorzko. - Ty tylko mnie
zostawiłeś i wyjechałeś, żeby tu nigdy nie wrócić.
- To nieprawda, wróciłem.
- Tak, teraz, kiedy nic już nas nie łączy.
- Nie, Jane, ja wróciłem po kilku miesiącach. Mój ojciec zmarł
niespodziewanie i przyjechałem uporządkować wszystkie sprawy i sprzedać
R S
- 52 -
farmę. Chciałem się z tobą zobaczyć i wyjaśnić ci tamto nieporozumienie. Twój
ojciec powiedział mi, że wyjechałaś do szkoły ogrodniczej i nie masz ochoty
mnie nigdy więcej widzieć. Nie uwierzyłbym mu, gdybyś ty nie powiedziała mi
wcześniej tego samego. Wtedy zdecydowałem, że pójdę własną drogą i nigdy tu
nie wrócę.
- Nie powiedział mi o tym - szepnęła, spuszczając głowę. Przez wszystkie
te lata myślała, że Lyall nawet nie próbował się z nią skontaktować. Gdy
podniosła głowę, oczy miała pełne łez. - Powinien był mi o tym powiedzieć.
Patrzyli na siebie smutno, każde myślało o straconej szansie. Nastrój ten
przerwało przybycie kelnera, który przyniósł wspaniale wyglądającego łososia.
Jane wcale nie była głodna, ale żeby ukryć to, jak bardzo poruszyła ją ta
informacja, z entuzjazmem chwyciła za sztućce. Prawie nie wiedziała, co je...
Nie mogła pogodzić się z faktem, że jej ojciec nie przekazał jej jedynej
wiadomości, jaką wtedy pragnęła usłyszeć.
- Twój ojciec z pewnością chciał dla ciebie jak najlepiej - powiedział
Lyall, czytając w jej myślach. - Nie lubiłem go, tak jak i on nie lubił mnie, ale
chciał cię ochronić, a poza tym może tak było dla nas lepiej?
- Jestem przekonana, że tak było lepiej dla nas. - Podniosła głowę, nie
chciała bowiem, żeby pomyślał, że żałuje, iż nie są razem.
- Naprawdę? - zapytał ironicznie.
- Oczywiście - odparła spokojnie. - Myślę, że to byłaby okropna pomyłka,
gdybym z tobą wyjechała. Może byś wtedy nie pojechał do Stanów, nie został
szefem Multiplexu, a ja nie robiłabym tego, co chciałam robić...
- Przecież nie robisz tego, co chciałaś - zdziwił się.
- Ale żyję tak, jak chcę - odparła, patrząc chłodno.
- Czyżby? Raczej żyjesz tak, jak chciał twój ojciec. Był jedyną osobą,
która chciała, żebyś została w Penbury i prowadziła tę firmę.
- Może to ci się wyda dziwne, ale ja lubię życie między Penbury a
Starbridge. Dla mnie ważne jest, że stąd pochodzę, że tu są moje korzenie. Mam
R S
- 53 -
ogród, przyjaciół, a gdybym z tobą wyjechała, nie miałabym żadnej z tych
rzeczy - powiedziała i przyjrzała mu się z uwagą. - To ty zawsze chciałeś stąd
wyjechać, spróbować czegoś nowego, coś zmienić w swoim życiu, choćby
dziewczynę. Z nikim ani z niczym nie chciałeś się wiązać.
- Związałem się z Multiplexem - odparł po namyśle. - A tego, że się z
nikim nie związałem nie powinnaś mi zarzucać, skoro sama nie wyszłaś za mąż.
- Być może niedługo się to stanie - odparowała.
- Może tak, a może nie. Jeśli tak gorące są twoje uczucia do Alana, to
szczerze mu współczuję.
- Małżeństwo to poważny krok i rozsądnie jest być pewnym swoich uczuć
- zignorowała jego ironię.
- Cóż tu rozsądek ma do rzeczy, jeżeli kogoś kochasz, to wiesz o tym i nie
ma się nad czym zastanawiać.
- Od kiedy to stałeś się zwolennikiem szybkiego pobierania się? - spytała
podejrzliwie.
- Dobrze wiesz, że nie o to mi chodzi. Ja przynajmniej nie udaję innego,
niż jestem. To ty tyle mówisz o tym, jak ważni są dla ciebie inni ludzie i bliskie
z nimi związki, a tak naprawdę to trzymasz wszystkich na dystans i nie
pozwalasz się do siebie zbliżyć. Szczerze mówiąc, nie masz prawa mnie
pouczać.
- Jesteś po prostu samolubny i egoistyczny - zaperzyła się.
- Być może. Ale Multiplex przede wszystkim dlatego odniósł taki sukces,
że robiłem to, co chciałem i tak, jak chciałem. Wiążąc się z firmą, byłem
niezależny i tak samo postępowałem z kobietami. Nie proponowałem żadnej
małżeństwa, ale ciekawe i pełne niespodzianek życie dopóty, dopóki było nam
razem dobrze. Jeżeli którejś to nie wystarczało, to mówiliśmy sobie do
widzenia. To uczciwsze niż twój tak zwany rozsądek, a na pewno dużo przy-
jemniejsze. - Zawahał się. - Ciekawy jestem, czy dobrze się z nim bawisz?
R S
- 54 -
Faktycznie nie bawiła się dobrze. Alan był dobrym i uprzejmym
człowiekiem, można było na nim polegać, ale nigdy nie potrafił jej rozśmieszyć
tak jak Lyall. Nigdy nie czuła się z nim beztrosko i wesoło. Serce nie biło jej
szybciej na jego widok i nie wpadał na tysiąc wspaniałych pomysłów spędzenia
wolnego czasu. Ale daje mi poczucie bezpieczeństwa i stałości - rozpaczliwie
zaczęła przypominać sobie jego zalety - i nigdy nie złamie mi serca...
Ale nigdy nie będę go kochała jak Lyalla, podsumowała ze smutkiem.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Jane była bliska załamania, nie mogła dłużej rozmawiać o sprawach
osobistych.
- Mieliśmy spróbować zapomnieć o przeszłości - zaproponowała resztką
sił.
- Ale to nie takie proste, prawda?
- Tak, ale mimo to powinniśmy spróbować, bo nie ma sensu jeszcze raz
przez to przechodzić.
- Dobrze, o czym więc chcesz rozmawiać? Jane miała pustkę w głowie.
- Opowiedz mi, jak rozpocząłeś pracę w branży elektronicznej -
powiedziała po dłuższym namyśle. Żaden lepszy temat nie przyszedł jej do
głowy.
Lyall uśmiechnął się ironicznie, ale po chwili opowiedział jej, jak przez
zaledwie dziesięć lat udało mu się przemienić małą, podupadającą fabryczkę w
międzynarodowe przedsiębiorstwo, które produkowało dosłownie wszystko.
Począwszy od wyposażenia satelitów, poprzez sprzęt medyczny, a skończywszy
na zmyślnych robotach ułatwiających pracę gospodyniom domowym.
R S
- 55 -
- Prowadzimy interesy głównie w Ameryce i Europie, ale mamy filie
prawie na całym świecie. Jestem w trakcie negocjowania kontraktu z Japonią, co
umocniłoby naszą pozycję na Dalekim Wschodzie - zakończył.
Rzeczywiście zrobił zawrotną karierę. Jego relacja wywarła duże
wrażenie na Jane, ale postanowiła nie pokazywać tego po sobie. Poczuła się
przy nim jak prowincjonalna gąska. Przeszedł długą drogę od wyjazdu z
Penbury.
- Z tego, co mówisz, wygląda, jakbyś całe życie spędzał w podróży... nie
masz własnego domu? - spytała.
- Mam, nawet kilka - odpowiedział z nutką gorzkiej ironii w głosie. - Nie
lubię hoteli. Multiplex kupił w różnych miejscach świata luksusowe
apartamenty i mieszkam w nich w czasie podróży.
- Apartament, nawet najbardziej luksusowy, to nie to samo co własny dom
- powiedziała.
Lyall wzruszył ramionami.
- Chyba przeceniasz wagę posiadania domu - powiedział z namysłem. -
Do siedemnastego roku życia miałem dom i nie wspominam go ani często, ani
miło. Najwięcej czasu spędzam w mieszkaniu londyńskim, ale to też jest tylko
miejsce do spania. Nie chcę się wiązać z żadnym miejscem.
- Dziwię się zatem, że chcesz mieć własny apartament w zamku Penbury.
- Muszę się gdzieś zatrzymać, gdy będę tu przyjeżdżał, a nie ma przecież
sensu kupować dodatkowego mieszkania.
- No tak, pewnie masz rację - zgodziła się z nim. Lyall przyglądał się jej
uważnie, a ona zamyślona wyglądała przez okno.
- Rozmarzyłaś się?
- Myślałam o zamku i o tym, jak tam się wszystko pozmienia. Gdybym ja
była jego właścicielką, nigdy bym nie urządziła w nim centrum badawczego.
- Tak, ty pewnie spędzałabyś cały czas w ogrodzie i nie pozwoliłabyś
nikomu się do niego zbliżyć - uśmiechnął się ze zrozumieniem.
R S
- 56 -
- Myślę, że najlepiej by było, gdyby mieszkała tam jakaś rodzina
naprawdę kochająca to miejsce - odparła.
- Tego nie mogę ci zapewnić, ale zrobiłem pewne zmiany, które powinny
cię ucieszyć... - Zawiesił na chwilę głos. - Laboratorium nie będzie w ogrodzie
różanym...
Jane rozjaśniła się na samo wspomnienie swego ulubionego miejsca.
- Bardzo się cieszę! - Aż nie mogła w to uwierzyć. - Zmieniłeś więc
zdanie? - zainteresowała się.
- To nie było najlepsze miejsce na laboratorium - odparł, ale gdy spojrzał
na nią, wiedziała, dlaczego to zrobił.
- Dziękuję - szepnęła.
W milczeniu patrzyli na siebie. Jane wydawało się, że są w jakimś
odizolowanym od reszty świata miejscu, jakby wszyscy ludzie nagle zniknęli z
restauracji. Czuła się jak zahipnotyzowana, nie mogła powiedzieć słowa ani
ruszyć się. Zapomniała, że to on złamał jej serce. Mogła jedynie zatopić się w
jego głębokich błękitnych oczach i myśleć, jak cudownie było, gdy trzymał ją w
ramionach i całował.
Z trudem wróciła do rzeczywistości. Ogród różany nic nie znaczy dla
Lyalla. Ile razy wymawiał jej, że bardziej troszczy się o kwiaty niż o ludzi? Czy
dla niej zmienił miejsce budowy laboratorium, czy faktycznie tamta lokalizacja
była nie najlepsza? Jane bardzo chciała to wiedzieć, ale nie wypadało jej się
dopytywać.
Skończyli deser i w milczeniu, żegnani ukłonami obsługi, ruszyli do
samochodu.
Wieczór był ciepły, niebo miało ciemnoniebieski kolor. Światła
restauracji odbijały się w rzece. Jane była niezwykle świadoma bliskości Lyalla.
Miała ogromną ochotę go dotknąć, znów przypomniało jej się, jak twarde są
jego muskuły i jak gładka skóra.
R S
- 57 -
Prawie musiała trzymać własne ręce, które same wyciągały się w jego
stronę. Otuliła się ramionami, jakby zrobiło jej się zimno w ten ciepły wieczór.
Nie mogła przestać myśleć o tym, jak po raz ostami kochali się w lesie koło
zamku. Pamiętała jego pieszczoty, namiętność i czułość. Znów poczuła dotyk
jego dłoni na swoim ramieniu. Nagle została wyrwana ze wspomnień. Lyall
faktycznie położył rękę na jej ramieniu i coś do niej mówił, w końcu dotarło do
niej pytanie.
- Zimno ci? - zdziwiony patrzył z bardzo bliska.
- Tak, trochę - wymamrotała, nadal nie rozumiejąc, co się z nią dzieje.
Droga powrotna do Penbury upłynęła w milczeniu. Jane próbowała
wymyślić jakiś temat do rozmowy, ale jej myśli krążyły uparcie wokół Lyalla,
jego pocałunków, silnych ramion i spotkań w lesie koło zamku. Lyall również
milczał i nie mogła rozszyfrować, o czym myśli. Gdy dojechali do Penbury,
zatrzymał samochód tuż przed jej domem i wysiadł, by się pożegnać.
- Dziękuję za wyśmienitą kolację. - Jane zdawała sobie sprawę, że jej głos
nie brzmi zbyt naturalnie.
- To ja dziękuję za miłe towarzystwo - zabrzmiało to niezwykle
formalnie. Stali blisko siebie, ale dzieliła ich furtka. Było ciemno i nie widziała
jego twarzy, ale miała wrażenie, że uśmiecha się zwycięsko. Podejrzewała, że
rozgryzł ją i wie, iż nie jest jej obojętny.
- No to... dobranoc - powiedziała i chciała odejść. Nie zdążyła jednak, bo
Lyall przełożył ramię nad niską furtką i objął ją w talii.
- Dobranoc, Jane - wyszeptał i pocałował ją prosto w usta.
Nie była w stanie go odepchnąć, przecież właśnie o tym marzyła przez
ostatnią godzinę. Przytuliła się do niego, nie bacząc na furtkę wbijającą się jej
boleśnie w brzuch. Zachłannie odpowiadała na jego pocałunki. Nagle dotarło do
niej, że się pogrąża i za chwilę nie będzie mogła nad sobą zapanować, a jemu
pewnie tylko o to chodzi. Odepchnęła go i bez słowa weszła na ganek. Nie starał
się jej zatrzymać, ale ciągle stał przy furtce. Trzęsącymi się rękami szukała
R S
- 58 -
klucza w torebce. Żeby się tylko nie domyślił, jak bardzo chciałabym wrócić w
jego ramiona, myślała zrozpaczona.
- Czy zawsze całujesz nowych kontrahentów po wspólnej kolacji ? -
spytała, gdy w końcu uporała się z kluczem.
Roześmiał się.
- Nie, chyba że mają tak gładką skórę i takie duże, szare oczy. Dobranoc,
Jane, pewnie zobaczymy się niedługo. - Odwrócił się, wsiadł do samochodu i
odjechał.
Kochana Jane!
Mam wspaniałe nowiny! Pobraliśmy się z Carmelitą tydzień temu! Jestem
pewien, że się cieszysz razem z nami. Tu jest cudownie, tylko czy mogłabyś
przysłać mi trochę pieniędzy? Życie małżeńskie jest bardzo drogie.
Ściskam Cię mocno Kit.
Jane przeczytała tę kartkę chyba z pięć razy, zanim ją odłożyła. Mój mały
braciszek ożenił się! Nie mogła uwierzyć, że jest tak dorosły. Gdy umarła ich
matka, ona musiała mu ją zastąpić. Robiła mu śniadania, dbała o ubrania,
sprawdzała, czy odrobił lekcje. Był lekkomyślny i uwielbiał nowości. Gdy
dorósł, świetnie rozumiała dziewczyny, które szukały u niej wytłumaczenia,
dlaczego Kit zniknął bez słowa. Starała się je pocieszać, choć nie umiała uspra-
wiedliwić takiego zachowania. Miała tylko nadzieję, że nie będą tak długo
cierpiały jak ona po odejściu Lyalla.
Teraz wydaje się, że Kit się ustatkował. Wspominał o Carmelicie w
swoich listach, ale nie wyglądało to poważniej niż z innymi dziewczynami. Nie
bardzo wiedziała, co o tym sądzić.
Gdy Jane jechała do zamku, nie mogła przestać myśleć o Kicie. Czuła się
dotknięta tym, że nie zadał sobie trudu, żeby w inny sposób poinformować ją o
małżeństwie. Kilka słów obok prośby o pieniądze, to stanowczo za mało! On
R S
- 59 -
traktował Makepeace and Son jak swój prywatny bank, z którego można w
każdej chwili wziąć pieniądze. Nigdy nie interesował się sytuacją firmy.
Ale musi zdobyć skądś pieniądze. Ich ojciec na pewno dałby Kitowi jakąś
sumkę na dobry początek. Może teraz, gdy ma kontrakt z Multiplexem, mogłaby
dostać jakąś pożyczkę w banku, zastanawiała się. Prace w zamku trwały dopiero
od trzech tygodni i pierwszy etap prac, po którym dostaną pieniądze, nieprędko
się skończy.
Myśli o Kicie nagle uleciały jej z głowy. Gdy parkowała samochód przed
zamkiem, zobaczyła Lyalla i wdzięczącą się do niego Dimity.
A więc już wrócił, pomyślała. Nie widzieli się od pamiętnej kolacji. Serce
znów zaczęło jej bić szybciej, ale tym razem postanowiła nie dać się zaskoczyć.
Pokaże mu, jaka potrafi być chłodna i opanowana. Niech sobie nie myśli, że
jego pożegnalne pocałunki zrobiły na niej jakiekolwiek wrażenie.
Weszła do holu i znów ich zobaczyła. Stali koło półki z książkami w
bibliotece, naprzeciwko otwartych drzwi. Lyall coś jej pokazywał, a ona się
głośno śmiała. On też się do niej uśmiechał. Poczuła ukłucie zazdrości.
Odwróciła się i poszła na piętro poszukać Raya, który nadzorował prace
budowlane.
Nic mnie to nie obchodzi, że do innych kobiet uśmiecha się tak samo jak
do mnie. Raya znalazła w łazience, gdzie Lyall chciał zainstalować ogrzewanie
podłogowe. W związku z tym trzeba było łazienkę prawie całkiem
przebudować. Ray nie był pewien, gdzie powinny być przeprowadzone przewo-
dy wentylacyjne, a gdzie rury kanalizacyjne.
- Trzeba spytać pana Hardinga - zdecydowała Jane.
- Spytać mnie o co?
Jane i Ray odwrócili się gwałtownie. W drzwiach stał Lyall. Był ubrany w
sportową marynarkę i wygodne, welwetowe spodnie.
- Nie jesteśmy pewni, czy chcesz, żeby rury zostały przeprowadzone w
tym samym miejscu - odpowiedziała Jane.
R S
- 60 -
- Na czym polega różnica? - spytał, a potem wysłuchał uważnie wyjaśnień
Raya. - Ty tu jesteś ekspertem, wybierz najlepsze twoim zdaniem rozwiązanie -
zaproponował Lyall. - Nie musisz pytać mnie o rzeczy, które ty sama potrafisz
lepiej rozwiązać ode mnie - dodał.
- Przecież chciałeś wiedzieć o wszystkich szczegółach prac, czyżby się
coś zmieniło? - wtrąciła Jane.
- To nie znaczy, że musicie mnie pytać o rozwiązania fachowe. Chcę
wiedzieć, czy prace posuwają się zgodnie z planem i mieć pieczę nad całością -
odparł.
Jane postanowiła sprawdzić, czy inni pracownicy nie mają jakichś
problemów. Obeszła wszystkie pokoje, prace przebiegały pomyślnie. Każdy
wiedział, co ma robić. Na schodach dogonił ją Lyall.
- Może pójdziemy na lunch? - zaproponował.
- Nie mam czasu - odpowiedziała, nie zatrzymując się nawet.
- Chyba powinnaś znaleźć chwilkę dla swojego głównego klienta?
- Wspólne lunche, o ile pamiętam, nie są wpisane do kontraktu?
- Mogłabyś być trochę sympatyczniejsza dla mnie.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że podpisanie kontraktu na kolejny etap
prac zależeć będzie od tego, czy będę na każde twoje zawołanie?
- Nie, Jane. Chciałem jedynie powiedzieć, że możemy omówić postępy
prac jak dwoje cywilizowanych ludzi.
- Tak jak podczas ostatniej naszej kolacji? - Nie mogła powstrzymać się
od sarkazmu.
- A co było nie tak? - Wydawał się szczerze zdziwiony. - Zjedliśmy
smaczną kolację i odwiozłem cię do domu. Wolałabyś wracać taksówką?
- Wolałabym nie być całowana - odpowiedziała oschle.
- Dobrze, a jeżeli obiecam, że nie będę cię całować, to znajdziesz dla
mnie czas? - Wydawał się bardzo rozbawiony tą sytuacją i uśmiechał się w taki
sposób, który zawsze ją rozbrajał. Ale tym razem wcale nie było jej do śmiechu.
R S
- 61 -
Przypominał jej Kita. Obaj nie zastanawiali się nad uczuciami innych ludzi i
robili to, co im sprawiało przyjemność.
- Naprawdę nie mam czasu - powiedziała spokojnie. - Jeżeli interesujesz
się postępem prac, to przeczytaj raport z ostatniego tygodnia. Wysłałam go do
twojego biura. Poza tym nie potrzebuję całego lunchu, żeby ci powiedzieć, że
wszystko przebiega planowo.
- Trudno, to była tylko propozycja. Ale w takim razie udziel mi chociaż
kilku fachowych porad.
- O co chodzi? - spytała podejrzliwie.
- Dimity dała mi kilka wstępnych propozycji urządzenia mojego
apartamentu, ale chciałbym, żebyś i ty rzuciła na to okiem.
- Przecież to praca dla architekta - broniła się.
- Tak, ale Michael zajmuje się teraz czymś innym, a nie jestem pewien,
czy propozycja Dimity do końca mi odpowiada. Myślę, że ty będziesz świetnie
potrafiła ocenić, jakie rozwiązania są praktyczne, a jakie nie.
- Dobrze, pójdę tylko sprawdzić, czy robotnicy, na dachu czegoś nie
potrzebują - zgodziła się.
- Tylko się pospiesz, bo ja naprawdę jestem głodny i marzę o lunchu.
Na dachu prace przebiegały bez problemów, więc szybko wróciła. Lyalla
i Dimity znalazła w galerii. Dimity wyglądała bardzo ładnie i kobieco. Była
ubrana w kwiecistą spódnicę i obcisłą bluzkę z dużym dekoltem. Jane z nie-
chęcią pomyślała o swoich luźnych spodniach i niezwykle praktycznej,
granatowej bluzie.
Dimity nie wyglądała na bardzo zadowoloną, gdy dowiedziała się, po co
Jane przyszła. Humor trochę jej się poprawił, gdy Lyall dodał, że chodzi o
praktyczne rady.
- To zdumiewające, że potrafisz być tak praktyczna - powiedziała,
obrzucając przy tym strój Jane spojrzeniem zdradzającym dezaprobatę. - Gdy ja
R S
- 62 -
coś projektuję, to faktycznie nie zawracam sobie głowy takimi nudnymi rze-
czami jak rury czy przewody - dodała.
Gdy już udało jej się zredukować Jane do poziomu równie nieciekawej
kategorii ludzi jak hydraulik czy elektryk, uśmiechnęła się uroczo do Lyalla.
- Czy czujesz ducha tego miejsca?! - wykrzykiwała w egzaltowanym
zachwycie. - Jak to cudownie, że przywrócimy do życia ten stary, cudowny
zamek!
Jane dobrze pamiętała, jak cicho i spokojnie było tu za czasów, gdy
mieszkała w zamku pani Partridge. Patrzyła z niesmakiem na miotającą się
Dimity.
- To niesamowite, że Jane tak chłodno i beznamiętnie podchodzi do
sprawy, prawda, Lyall? - Dimity chciała wciągnąć Lyalla w swoje gierki. On
jednak ją zignorował.
Gdy znaleźli się w sypialni, Dimity natychmiast wpadła na pomysł.
- Widzę ten pokój jako symfonię błękitu i zieleni! - zawołała.
- A co ty o tym myślisz, Jane? - spytał Lyall spokojnie. Widać było, że
był rozbawiony kontrastem między zachowaniem obu dziewczyn.
- Trzeba wymienić zbutwiałe okna, przegniłe deski w podłodze i
kaloryfery. Dopiero potem można zacząć się zastanawiać nad jakąkolwiek
symfonią. - Jane nie miała zamiaru ścigać się z Dimity w oryginalnych
pomysłach.
Dimity spojrzała na Jane wymownie. Jakie to prozaiczne i
nieromantyczne, zupełnie jak ty, mówiło jej spojrzenie. Ale Lyall słuchał jej z
uwagą.
- Myślałem, że znasz się na ogrodnictwie, a nie na budownictwie?
- To prawda, ale nie trzeba być geniuszem, żeby zauważyć, co tu trzeba
zrobić. To tak oczywiste, że nawet w ślicznej główce Dimity powinna się
pojawić ta myśl - nie mogła się powstrzymać od złośliwości.
R S
- 63 -
Dimity wzruszyła ramionami i posłała Jane nienawistne spojrzenie. Nic
jednak nie powiedziała, bo zauważyła, że Lyall uważa to za ważne.
- Gdyby wyburzyć tę ścianę i zrobić w tym miejscu wejście do łazienki,
dałoby to wrażenie przestrzeni. Łazienka też byłaby oczywiście błękitno-zielona
- nie dała jednak za wygraną Dimity.
- Przecież to ściana podporowa! Pod żadnym pozorem nie można jej
burzyć! - zawołała Jane. - Drzwi przysłoniłyby okno i albo pokój byłby ciemny,
albo trzeba by było wybić nowe. To zaburzyłoby symetrię budynku od ze-
wnątrz. - Jane popatrzyła na Dimity z politowaniem.
- Och, psujesz całą moją koncepcję. Jesteś taka przyziemna - starała się
ratować swój plan obrażona Dimity.
- Po to tu jestem, prawda? - zwróciła się do Lyalla.
- Między innymi. - Uśmiechał się i tak na nią patrzył, że chyba się
zaczerwieniła.
- Nie chcę tu spędzić całego dnia. Czy chcesz, żebym coś jeszcze
obejrzała? - spytała obojętnie.
- Tak, chodźmy do mojego gabinetu.
W następnym pokoju Jane stanęła pod oknem i przyglądała się uważnie
wnętrzu. Dimity jakby niczego się nie nauczyła, stanęła na środku i znów się
rozpromieniła.
- To powinien być bardzo męski pokój, żeby dobrze oddawał twoją
osobowość. - Mrużyła swe kocie oczy i mówiła tylko do Lyalla, jakby Jane w
ogóle tu nie było.
- Widzę ten pokój w kolorach ciemnych i dramatycznych - zakończyła i
spojrzała triumfalnie na Jane.
- Jakieś zastrzeżenia do „kolorów ciemnych i dramatycznych"? - znów
zwrócił się do Jane Lyall.
R S
- 64 -
Jane zamyśliła się. Patrzyła na pokój i Lyalla. Jakże byłoby pięknie,
gdyby urządzali mieszkanie dla siebie, przemknęło jej przez głowę. Stał tak
blisko niej, znów trudno jej było się skupić.
- Och, zostawiłam chusteczkę w bibliotece - zawołała Dimity i wybiegła.
Widać było, że nie ma ochoty słuchać uwag Jane.
- Okna w tym pokoju wychodzą na wschód - powiedziała Jane powoli. -
Szkoda byłoby stracić poranne słońce przez zbytnie jego zaciemnienie.
- To prawda - przyznał jej rację Lyall. - Gdzie jest teraz słońce? -
Otworzył okno, usiadł na parapecie i zrobił ruch, jakby chciał wyskoczyć na
dach.
- Nie rób tego! - krzyknęła Jane i chwyciła go za połę marynarki.
- Co się stało? - Zatrzymał się na parapecie i patrzył zdziwiony na Jane.
Ciągle go trzymała. - Nie powiesz chyba, że się o mnie boisz? - spytał łagodnie.
Jane zaczerwieniła się i speszona puściła jego marynarkę.
- Mogłeś wypaść - wyszeptała.
- Chciałem tylko wyjść na dach i sprawdzić, czy okna są na pewno na
wschód.
- To głupie i niepotrzebne ryzyko, mógł się zdarzyć wypadek. Przecież
można sprawdzić na planie, na którą stronę wychodzą.
- Jestem niecierpliwy, jak wiesz. Poza tym nie boję się ryzyka, zawsze
żyłem ryzykownie. No tak, ale zapomniałem, że ty chyba nigdy tego nie
polubisz.
R S
- 65 -
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Jane charakterystycznym dla siebie gestem poprawiła włosy, które
wysunęły się jej zza uszu.
- To prawda, nie lubię bezsensownego ryzyka - przytaknęła, ale zaraz
dodała zaczepnym tonem: - Naprawdę tak natychmiast musiałeś się tego
dowiedzieć?
- Natychmiast! Nie wypadłem jednak i udało mi się to sprawdzić -
uśmiechnął się rozbrajająco, zupełnie jak mały chłopiec. - Okna wychodzą na
wschód, więc możesz mi teraz powiedzieć, jak ty byś urządziła ten pokój.
- Przecież chcesz zawsze sam podejmować decyzje.
- Tak, ale w przeciwieństwie do ciebie, lubię słuchać dobrych rad.
Udzieliłaś mi już kilku dobrych, praktycznych rad z zakresu budownictwa.
Teraz popuść wodze fantazji... Dobrze wiem, że nie jesteś taka praktyczna, jeśli
nie musisz... No, więc powiedz mi, co myślisz o tym pokoju.
Jane dała za wygraną. Rozejrzała się uważnie, oceniła wielkość pokoju i
jego oświetlenie. Było już południe, a do pokoju nadal wpadało światło
słoneczne. To taki rodzaj pokoju, w którym świetnie się odpoczywa, pomyślała,
a rano światło wpada przez obydwa okna.
- Myślę, że cudownie byłoby budzić się w tym pokoju i raczej tu
zrobiłabym sypialnię, a nie gabinet - powiedziała po namyśle.
Wyobraźnia podsunęła jej obraz wielkiego łoża, w którym budzi się obok
silnego, muskularnego mężczyzny i patrzy prosto w jego roześmiane, błękitne
oczy.
- Czy w takim właśnie pokoju miałabyś ochotę się kochać? - spytał, jakby
dokładnie czytał w jej myślach.
- Zapytaj o to Dimity, nie mnie - powiedziała ostro, niezadowolona z
siebie, że znów nie udało jej się zapanować nad wyobraźnią.
R S
- 66 -
- O co chcesz mnie spytać? - zainteresowała się Dimity, która właśnie
wróciła z biblioteki.
- Jane jest zajęta, ale może ty masz ochotę na lunch? - sprytnie wybrnął z
niezręcznej sytuacji Lyall.
- Świetny pomysł! - zawołała i posłała Lyallowi jeden ze swych
wspaniałych uśmiechów. - Muszę tylko zabrać torebkę z galerii.
Jane pomyślała, że Lyallowi nie sprawia to specjalnej różnicy, z którą z
nich pójdzie na lunch. Stał z rękami w kieszeniach, oparty o drzwi i czekał na
powrót Dimity.
- Nie pracuj zbyt ciężko - powiedział do Jane i ruszył w stronę Dimity.
Bez niego ten jasny i ciepły pokój wydał się Jane przeraźliwie pusty.
Powinna być zadowolona, że tak łatwo uniknęła lunchu w jego towarzystwie.
Tak jednak nie było. Patrzyła przez okno, jak Lyall pomaga Dimity wsiąść do
samochodu, prawie że słyszała jej perlisty śmiech i wcale nie była zadowolona.
Poza tym była głodna.
I na przekór temu, co powiedziała Lyallowi, nie miała tu nic do roboty!
Żaden z pracowników nie potrzebował jej pomocy, a poza tym za parę minut i
tak wszyscy zrobią przerwę na lunch.
Zazwyczaj Jane nic nie jadła w środku dnia. Ale dziś, gdy wydawało się,
że wszyscy prócz niej mają taki zamiar, poczuła się głodna jak wilk.
Zeszła do samochodu. Pomyślała, że może pojechać do Starbridge, do
biura i tam zjeść kanapkę. Ten pomysł rozdrażnił ją jeszcze bardziej. Pod
wpływem nagłego impulsu postanowiła pojechać do biura Alana.
Ucieszył się, że ją widzi, choć nie ukrywał zaskoczenia jej propozycją.
- Myślałem, że nie jadasz lunchu?
- Zazwyczaj nie, ale pomyślałam, że to będzie miła odmiana... gdy zjemy
lunch razem.
Alan wziął jej przyjazd za dobry znak. Normalnie nie znosił nie
zaplanowanych sytuacji, ale teraz był bardzo zadowolony. Nie zważał na
R S
- 67 -
protesty Jane, która chciała pójść po prostu do pubu. Postanowił, że zaprosi ją
do hotelu „Starbridge".
Hotel był jednym z największych i najbardziej ekskluzywnych w okolicy.
Jane nie czuła się najlepiej w jego drogich wnętrzach. Na szczęście poszli nie do
wielkiej restauracji, lecz do mniejszego i przytulniejszego bistro.
- Musimy tu częściej przychodzić - Alan był bardzo zadowolony z siebie.
Nagle Jane poczuła, że nogi się pod nią uginają. Przy stoliku w rogu
zobaczyła Lyalla i Dimity.
- Będziemy spędzali ze sobą więcej czasu, jeżeli codziennie uda ci się
zrobić małą przerwę. - Alan w ogóle nie zauważył jej zmieszania. Zaczął
opowiadać, co wydarzyło się w pracy. Wdawał się w nudne detale. Jane myśla-
ła, że nigdy nie skończy.
Nie słuchała, co mówił. Rozglądała się dokoła. Dostrzegła kolegę ze
szkoły podstawowej, który teraz bardzo dostojnie prezentował się w garniturze.
Nadal błądziła wzrokiem po twarzach obcych ludzi, kiedy nagle zorientowała
się, że Lyall cały czas patrzy prosto na nią. Przez chwilę ona również popatrzyła
na niego. Ze złością odwróciła wzrok. Była zła na Alana. Między innymi i za to,
że nie poszli do pubu. A teraz mówił bez przerwy i bardzo był z siebie
zadowolony. Nagle zrozumiała, że chyba jest zazdrosna o Dimity. Zaczęła się
uśmiechać do Alana, udawać duże zainteresowanie jego opowieścią. Niech
Lyall zobaczy, jaka potrafię być miła dla Alana, pomyślała mściwie. Niestety,
widocznie Alan uznał nagłe zainteresowanie Jane jego karierą za objaw jej
uczuć do niego, bo wziął ją za rękę i powiedział:
- Znamy się już tak długo, Jane, czy nie sądzisz, że nadszedł czas, by
pomyśleć o małżeństwie? Nie chcę cię ponaglać, ale moglibyśmy się zaręczyć!
Wiesz przecież, że bardzo mi na tobie zależy - zakończył.
- Pomyślę o tym - odpowiedziała machinalnie, bo w tym momencie cała
jej uwaga znowu była skupiona na Lyallu.
- To świetnie! - ucieszył się. - Obiecujesz?
R S
- 68 -
Nagle dotarło do niej, co Alan powiedział i co ona zrobiła!
- Niczego nie obiecuję! - zawołała przerażona i wyrwała rękę z jego
uścisku. Ostatnia rzecz, na którą teraz miała ochotę, to zaręczyć się z Alanem!
- Rozumiem, że potrzebujesz czasu, ale pomyślisz o tym, prawda? - znów
wziął ją za rękę.
- Ach, kogo my tu widzimy - słodki głosik Dimity rozległ się tuż nad ich
głowami. Była wyraźnie zainteresowana towarzyszem Jane.
Lyall patrzył z ironicznym uśmiechem na dłoń Jane uwięzioną w uścisku
Alana. Nie powiedział słowa, ale wiedziała, co myśli o niej i Alanie.
Zaczerwieniła się.
- Witam - powiedziała Jane chłodno.
- Dziwię się, że spotykamy cię w takim miejscu... Hotel „Starbridge", to
chyba nie twój styl? - wetknęła jej szpileczkę Dimity.
- Ja się też dziwię, myślałem, że jesteś zajęta - wpadł jej w słowo Lyall.
- Nigdy nie jestem aż tak zajęta, żeby nie móc zobaczyć się z Alanem -
Jane ciągnęła swoją grę.
Alan znów się rozpromienił.
- Nie przedstawisz nas? - spytał Lyall, choć świetnie wiedział, kim jest
Alan.
- Jane mi wszystko o tobie opowiedziała, wydaje mi się, jakbym Cię znał
- powiedział przyjaźnie Alan, ściskając rękę Lyalla.
- Naprawdę? Wszystko? - Lyall patrzył na Jane prowokująco.
- Tak, o Multipleksie i o naszej współpracy przy renowacji zamku -
odpowiedziała sztywno.
Nigdy nawet nie pisnęła słówka Alanowi o tym, co ich łączyło dziesięć lat
temu. Na pewno by tego nie zrozumiał. To byłoby prawie tak głupie, jak teraz
opowiedzieć o tym Dimity, pomyślała. Lyall przecież świetnie zdaje sobie z te-
go sprawę!
R S
- 69 -
- Podobno powstanie tu nowe centrum badawcze? - dopytywał się Alan,
który w końcu wyczuł napięcie między Jane i Lyallem. Patrzył raz na jedno, raz
na drugie i nie rozumiał, co się między nimi dzieje. - Pewnie nie będziesz
spędzał w Penbury wiele czasu? - wyraźnie jednak coś podejrzewał.
- To Jane nic ci nie mówiła? - udał zdziwienie Lyall.
- Właśnie kończymy mój prywatny apartament i myślę, że będę tu
częstym gościem.
- Przecież miałeś przyjeżdżać tylko w czasie konferencji - zaniepokoiła
się Jane.
- Naprawdę? No, to właśnie zmieniłem zdanie. Dużo więcej mnie tu
zatrzymuje, niż poprzednio myślałem - odpowiedział tajemniczo. Wziął Dimity
pod rękę i szybko się pożegnał.
- Nie podoba mi się sposób, w jaki on na ciebie patrzy - powiedział lekko
zdenerwowany Alan.
- Co przez to rozumiesz? - Jane udawała, że nie wie, o co chodzi.
- Nie wiem... ale miałem wrażenie, że on mnie nie lubi. Nic was nie łączy,
prawda? - spojrzał uważnie na Jane.
- Nie, oczywiście, że nie - odparła chłodno. - Poza tym on się interesuje
Dimity Price... Jak myślisz, dlaczego chce spędzać tu więcej czasu?
- Sądzisz, że mu na niej zależy? - zastanowił się. - Ona faktycznie jest
bardzo ładna! Ale nie sądzę, żeby taka słodka i miła dziewczyna chciała się
wiązać z takim aroganckim typem... - Przerwał, bo nagle zdał sobie sprawę, że
jego zachwyty nad Dimity są zbyt entuzjastyczne. Znów chwycił Jane za ręce. -
Ale cóż mnie to obchodzi, póki nie interesuje się tobą! Widzisz, kochanie, jaki
jestem o ciebie zazdrosny?
Jane uśmiechnęła się z wysiłkiem i próbowała uwolnić swoje ręce.
- Naprawdę muszę już iść. - Czuła, że nie jest zupełnie w porządku w
stosunku do Alana. Zła była też na Lyalla. Wiedziała, że specjalnie
R S
- 70 -
sprowokował tę sytuację. Na dodatek Alan nie dawał za wygraną, nie puścił jej
rąk, zaglądał przymilnie w oczy.
- Pomyśl, jacy będziemy szczęśliwi, gdy się już pobierzemy - starał się
obudzić w niej entuzjazm dla swojego pomysłu.
Cóż mu mogła na to odpowiedzieć? Że jej zachowanie było tylko
przedstawieniem dla Lyalla?
- Dobrze, zastanowię się nad tym - obiecała.
Jane zawsze dotrzymywała obietnic. Nie chciała zranić Alana, ale jej
uczucia do niego dalekie były od miłości. Zaczęła sobie wyobrażać, jak by
wyglądało jej małżeństwo z Alanem. Zawsze sprawdzałby olej w samochodzie,
płacił na czas rachunki, nie spóźniał się na obiad. Mogłaby na nim polegać w
każdej praktycznie sprawie. Nigdy by się nie musiała zastanawiać, gdzie jest i
co robi, Na pewno nie wpadłby na żaden głupi pomysł. Byłby idealnym mężem.
Tylko że... gdy ją całował, nigdy nie doprowadzał do zmysłowego zauroczenia.
Gdy zamykała oczy, widziała błyszczące, błękitne oczy Lyalla. Zdała sobie
sprawę, że nawet nie wie, w jakim kolorze są oczy Alana. Nie był Lyallem i to,
niestety, była jego największa wada!
Gdy spotkała Alana kilka dni później, starała się bardzo delikatnie mu
wytłumaczyć, że lepiej będzie, gdy zostaną tylko przyjaciółmi.
Zrozumiał ją jednak opacznie i doszedł do wniosku, że powinien jak
najszybciej kupić jej pierścionek zaręczynowy. Protesty Jane brał za dobrą
monetę, uważał, że przemawia przez nią tylko skromność i panieńskie
zmieszanie. Powiedział jej, że doskonale rozumie ją i wie, że każda kobieta
potrzebuje trochę czasu, żeby przyzwyczaić się do myśli o małżeństwie...
Czuła się jak w pułapce, nie miała jednak odwagi powiedzieć mu prawdy,
która na pewno musiałaby go zranić.
Jane poszła na spacer do lasu koło zamku, gdzie chciała jeszcze raz
przemyśleć swoją sytuację. Zawsze tu przychodziła, gdy miała jakieś kłopoty.
Przyszła także wtedy, gdy Lyall odszedł, i wówczas, gdy umarł jej ojciec, i gdy
R S
- 71 -
miała problemy z firmą. A teraz ciągle martwiła się nie tylko Alanem, ale i
Kitem. Znów przysłał kartkę z prośbą o pieniądze. Większą kwotę mogła
uzyskać jedynie ze sprzedaży domu. To rozwiązanie wydawało jej się tak
straszne, że już wolała myśleć o Alanie.
Od wielu dni nie było deszczu, ale w. cienistych, leśnych zakątkach było
całkiem wilgotno. Szła uważnie, żeby nie przemoczyć butów. Układała sobie w
myśli, co powie Alanowi, jak mu wyjaśni, że nie może zostać jego żoną. Uświa-
domiła sobie, że prawda jest taka: otóż nie może zostać żoną Alana z powodu
Lyalla. Czuła, jakby jej zmysły nie należały do niej. Na samo wspomnienie
pocałunków Lyalla dostawała gęsiej skórki. Nie mogła myśleć o innym
mężczyźnie.
Dlaczego on wrócił? Obudził tak mocno uśpione uczucia! Jej życie znów
się niebezpiecznie skomplikowało. Jane, zamyślona, nie zwracała uwagi, dokąd
idzie. Zdziwiła się trochę, gdy doszła na skraj lasu, do skarpy, z której był
piękny widok na zamek Penbury.
Często przychodzili tu z Lyallem. To było ich miejsce. Tu planowali
swoją przyszłość, tu się kochali po raz pierwszy... Jane nagle poczuła się tak,
jakby znów miała dziewiętnaście lat i czekała tu na niego. Pamiętała, jak biegł
do niej, jak brał ją stęskniony w ramiona...
Gdy usłyszała, jak woła ją po imieniu, wcale się nie zdziwiła. Te
wspomnienia były tak realne, że zupełnie naturalne wydawało się, że on tu jest.
Znów serce zabiło jej szybciej. Nagle zdała sobie sprawę, że on tu naprawdę
jest. Stoi pod drzewem... jak dziesięć lat temu.
- Jak długo tu jesteś? Co tu robisz? - spytała speszona.
- Spaceruję i rozmyślam - odparł spokojnie. - A ty? - spojrzał na nią
uważnie.
- To samo, co ty.
R S
- 72 -
- Wydaje mi się, Jane, że nie jesteś taka zapracowana, jak mówiłaś. Rano
długie lunche z Alanem, spacery po południu... Kiedy masz czas pisać te
raporty, które przysyłasz mi tak regularnie?
- O to samo mogę ciebie zapytać. Przecież masz na głowie prowadzenie
ogromnego przedsiębiorstwa! - Miała nadzieję, że nie zauważył jej zmieszania.
- O to się nie martw. Moja firma jest w dobrych rękach.
- Jak to możliwe? Przecież ty musisz wiedzieć o wszystkim.
Nieproporcjonalnie dużo czasu poświęcasz Penbury. Jak na osobę, która chce
odciąć się od swoich korzeni... przyznasz, że to dziwne - ironizowała.
- Faktycznie tak kiedyś myślałem, ale teraz mnie tu coś przyciąga.
- Sądzę, że to para dużych, zielonych oczu - wypaliła, zanim zdążyła
pomyśleć.
- Jesteś o mnie zazdrosna! - roześmiał się i podszedł do niej bliżej.
- Ależ skąd! - obruszyła się. - Tylko trochę się dziwię, jak możesz
wytrzymać z tą szczebioczącą i ćwierkającą istotką.
- A to dobre! Wolę już zadawać się z Dimity niż z Alanem! On nie jest
wprawdzie „szczebioczący i ćwierkający", jak to ujęłaś, ale za to gnuśny i
skwaśniały albo raczej pompatyczny i pretensjonalny.
- Nieprawda! Alan jest bardzo miły - broniła go, ale nie brzmiało to
przekonująco.
- Ciągle to powtarzasz. Czy to prawda, że masz zamiar wyjść za niego? -
spytał ponuro.
- Skąd o tym wiesz? - Jane poczuła chłód na całym ciele.
- Dimity spotkała go na wernisażu, rozpoznali się i miło poplotkowali o
waszych planach małżeńskich.
Wiedziała o tym wernisażu. Alan namawiał ją, żeby poszła z nim, ale
wymówiła się brakiem czasu. Zacisnęła usta. Po co on powiedział o tym Dimity!
- A ona szybko przyleciała do ciebie, aby ci to powiedzieć? - Patrzyła na
niego chłodno.
R S
- 73 -
- Czy to prawda?
- Dlaczego cię to tak dziwi? Ty sam radziłeś mi nie zastanawiać się zbyt
długo nad taką decyzją - przypomniała mu ich rozmowę w czasie kolacji.
- Tylko wtedy, gdy się kogoś kocha nie warto się zastanawiać!
- Dlaczego uważasz, że go nie kocham?
- Bo widziałem was razem. Widziałem, jak się z nim nudziłaś! Możesz
powtarzać, jaki jest miły, ale to pretensjonalny nudziarz i ty dobrze o tym wiesz.
A co najważniejsze, nie kochasz go!
- Kocham go! - skłamała.
- Nie, nie kochasz! Mogę się założyć, że tylko dlatego poszłaś z nim na
lunch, bo ja zaprosiłem Dimity.
Jego zarozumialstwo jest nie do wytrzymania, pomyślała z oburzeniem.
Ogarnęła ją taka wściekłość, że nawet nie była w stanie przyznać, iż ma rację.
- Myślisz, że mnie cokolwiek obchodzi, co i z kim robisz? - Jej głos był
pełen furii. - Jak dla mnie, to... to możesz sobie urządzić orgię na stoliku w
restauracji hotelu „Starbridge" i nic mnie to nie ruszy! - nie panowała nad sobą.
- Myślę, że cię to obchodzi - zignorował jej wybuch.
- Wiem, że pamiętasz przeszłość równie dobrze jak ja.
- Podszedł do niej jeszcze bliżej.
- Nie pamiętam - cofnęła się pod drzewo.
- Nie wierzę ci, dużo nas łączyło i łączy nadal.
- Nic nas już nie łączy - wypierała się.
Zapadła cisza. To oczywiste, że jej nie uwierzył, dobrze wiedział, że
kłamała.
- Pamiętasz, co tu się wydarzyło? - spytał nagle.
- Nie pamiętam - znowu skłamała.
- Ja pamiętam bardzo dobrze, jak to było. Umówiliśmy się i ja się trochę
spóźniłem. Gdy przyszedłem, stałaś pod tym drzewem, dokładnie tu, gdzie
teraz...
R S
- 74 -
Jane chciała się cofnąć, ale ją przytrzymał.
- Stałaś tu i uśmiechałaś się do mnie.
- Nap... naprawdę?
- Byłaś ubrana w dżinsy i białą bluzkę. Słońce przeświecało przez liście i
oświetlało ci twarz... o, tak jak teraz. - Głos Lyalla był głęboki i ciepły. - Od
chwili gdy ujrzałem cię po raz pierwszy, chciałem się z tobą kochać. A ty byłaś
grzeczną dziewczynką, a grzeczne dziewczynki nie zadają się z Hardingami.
Byłaś dla mnie wyzwaniem... Nigdy żadnej kobiety nie pragnąłem tak bardzo
jak ciebie. Wszystkie dziewczyny, które przed tobą znałem, robiły tyle szumu,
stroiły się, wdzięczyły, malowały. Ty byłaś inna. Chłodna i piękna. Masz naj-
ładniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziałem. Gdy się wtedy do mnie
uśmiechnęłaś, wiedziałem, że będziesz moja.
Jane czuła, że robi jej się słabo. Oparła się o pień drzewa, wbiła paznokcie
w szorstką korę jak w deskę ratunkową. Jego głos, a przede wszystkim to, co
mówił, budziło stare wspomnienia i uczucia. Chciała go odepchnąć i uciec, ale
była jak zahipnotyzowana.
- Pamiętasz, co się potem stało, Jane? - Podszedł jeszcze bliżej.
Jane nie mogła wykrztusić słowa. Potrząsnęła głową, podjęła ostatnią
próbę zaprzeczenia temu, co dla obojga było oczywiste.
- Myślę, że pamiętasz dobrze. Wtedy podszedłem do ciebie tak jak dziś.
Patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Zacząłem powoli rozpinać guziki twojej
białej bluzki. - Gdy to mówił, podniósł rękę i zaczął rozpinać guziki jej niebie-
skiej bluzki. Powoli, tak jak wtedy, jakby celebrował jakąś uroczystość.
Jane zamknęła oczy, nie chciała, żeby widział, co czuje.
- Nie rób tego - wyszeptała, ale nie miała siły go odepchnąć.
Dotykał jej szyi i ramion. Gdy poczuła jego mocne i gorące dłonie na
piersiach, wstrząsnął nią dreszcz, jęknęła cicho. Czuła, jakby w jej wnętrzu
wybuchł pożar, który może ugasić tylko Lyall.
Opuszkami palców dotykał jej sutek i czuł, jak drżała z rozkoszy.
R S
- 75 -
- A teraz pamiętasz, Jane? - szepnął namiętnie, przesunął dłońmi po jej
plecach, oplótł rękoma jej talię i mocno ją do siebie przyciągnął. - Widzę, co się
z tobą dzieje, gdy cię dotykam, nie oszukasz mnie, Jane. Wiem, że pragniesz
mnie tak bardzo jak ja ciebie.
- Nie, nie... to nieprawda - rozpaczliwie starała się zaprzeczyć, ale nawet
jej samej trudno byłoby w tej chwili w to uwierzyć.
- Marzyliśmy oboje o tej chwili, od kiedy się znów spotkaliśmy... i nie
próbuj mnie oszukać. - Dotykał jej coraz namiętniej. - To nie przypadek
sprowadził nas w to miejsce o tej samej porze... nasze marzenia to sprawiły.
Oboje pamiętaliśmy o lesie, o tym drzewie i o tym, co się tu zdarzyło. - Pochylił
się nad nią i pocałował ją delikatnie, przedłużał jej oczekiwanie, aż sam nie
wytrzymał i pocałował ją namiętnie.
Jane była zgubiona. Była zgubiona od momentu, gdy jej dotknął. A nawet
wcześniej, gdy się spotkali w tym miejscu. Tu nie było przeszłości, przyszłości
ani teraźniejszości. To było ich zaczarowane miejsce i nic nie miało znaczenia
prócz tego, że się pragnęli. A jego pocałunek był jak czarodziejski napój, który
powodował, że nie mogła stąd uciec.
Zarzuciła mu ręce na szyję, przyciągnęła bliżej. Gładziła jego plecy,
dotykała stęskniona muskularnych ramion. On poddawał się pieszczotom,
szeptał jej imię. Obydwoje stracili nad sobą kontrolę. Całowali, dotykali, tulili
się coraz mocniej. Padli na trawę, Lyall całował jak oszalały jej usta, szyję,
piersi, potem znów wrócił do ust.
- A teraz pamiętasz, co się wtedy działo? Nie zapomniałaś, co się stało
później? - mruczał.
R S
- 76 -
ROZDZIAŁ SIÓDMY
To pytanie obudziło w Jane złe wspomnienia.
- Chcę zapomnieć o tym, co się później stało - powiedziała gorzko. Jej
oczy świeciły jak dwie latarnie w pobladłej twarzy. Usiadła i zaczęła trzęsącymi
się rękami zapinać bluzkę. Lyall pogładził ją po policzku i próbował delikatnie
przyciągnąć do siebie. Odepchnęła go.
- Dlaczego udajesz, że wszystko się między nami skończyło?
- Bo tak jest - szepnęła z uporem, choć wiedziała, że nie oszuka ani jego,
ani siebie, jednak bała się powiedzieć to głośno.
- To nieprawda, Jane. Ja też tak myślałem. Gdy zobaczyłem twoje
nazwisko, czytając ofertę przebudowy zamku, myślałem, że już nic dla mnie nie
znaczysz. Byłem pewien, że gdy się spotkamy, będę cię traktował po prostu jak
starą znajomą. Ale gdy wróciłem i zobaczyłem cię stojącą wśród kwiatów,
wiedziałem, że nic się nie zmieniło. Jesteś ciągle taka sama...
Jane zerwała się na równe nogi. Była na siebie zła, że tak łatwo mu uległa.
- Nie jestem taka sama, wręcz przeciwnie, bardzo się zmieniłam! -
krzyknęła rozgoryczona. - Wtedy byłam małą, głupią nastolatką, ale już
dorosłam! Zaczęłam dorastać od dnia, kiedy wyjechałeś z Judith do Londynu i
każdy w tym mieście widział, jaką zrobiłeś ze mnie idiotkę!
- Mogłaś jechać ze mną. Prosiłem cię, błagałem, żebyś ze mną wyjechała
- odparł, podnosząc się.
- Chyba nie wyobrażałeś sobie, że pojechałabym z tobą i Judith?
- Starałem się wytłumaczyć ci, co się działo z Judith, ale ty nie chciałaś
słuchać! - zawołał w bezsilnej złości. - Myślałem, że jak ci dam trochę czasu, to
ochłoniesz i trzeźwo spojrzysz na to, co widziałaś w lesie. Wierzyłem, że
uczucie, które nas łączy jest tak silne, że przetrwamy to nieporozumienie. Ale ty
R S
- 77 -
nawet nie chciałaś się ze mną zobaczyć. Musiałem wdzierać się do twojego
domu, forsując barykadę w postaci twojego ojca.
Och, jak dobrze pamiętała tamten straszny dzień! Lód ścinający jej serce,
wściekły głos ojca i Lyall, który wpadł jak burza. On naprawdę oczekiwał, że po
tym wszystkim rzuci mu się w ramiona. „Wyjedź ze mną, Judith nic dla mnie
nie znaczy - namawiał ją. - W Londynie zaczniemy nowe życie, tam będzie
inaczej. W tym ciasnym, małym miasteczku nie ma dla nas przyszłości".
Ale Jane była głucha na jego prośby. Teraz patrzył na nią tak jak wtedy.
Był zły i rozgoryczony, że sprawy nie toczą się tak, jak by chciał. Dziwił się,
dlaczego ona nie rzuca się w jego ramiona.
- Czy chcesz powiedzieć, że to, co było między nami nie było prawdziwe,
że mnie okłamywałaś? Nigdy nie chciałaś ze mną być ani ze mną wyjechać? -
spytał.
- Dlaczego tak trudno ci w to uwierzyć?
- Bo pamiętam, jak czyste i jasne były twoje oczy, gdy mówiłaś, że mnie
kochasz. I nie wierzę, że chciałaś tu spędzić resztę życia samotnie.
- Dla ciebie to nie do wyobrażenia, że ktoś chciałby tu mieszkać, bo ty
zawsze chciałeś stąd uciekać!
- Ja mówię o tobie, Jane. Nie pojechałaś ze mną, bo jesteś tchórzem!
- Jak śmiesz mnie tak nazywać? - Ze złością wepchnęła potargane włosy
za uszy. - Czy nigdy nie pomyślałeś, co ja przeżyłam przez te dziesięć lat? Jak
upokarzająca była świadomość, że wszyscy prócz mnie mieli rację? Tłuma-
czyłam cię, mówiłam, że cię nie rozumieją, że się zmieniłeś. I jak się to
skończyło? Wyjechałeś z największą latawicą w miasteczku. Jeszcze
oczekiwałeś, że będę na tyle głupia, żeby wyjechać razem z wami? W głowie mi
się to nie mieści! - Tupnęła nogą z bezsilnej złości. - Mówisz, że mój ojciec
chciał mnie tu na siłę zatrzymać, ale nie masz pojęcia, jaki on był szczęśliwy,
gdy wyjechałam do szkoły ogrodniczej. - Spojrzała na niego wyzywająco.
R S
- 78 -
- Ale nie na tyle szczęśliwy, by pozwolić ci tę szkołę skończyć - mruknął
ironicznie.
- Może jeszcze powiesz, że specjalnie dostał ataku serca? Musiałam
wrócić do domu. Gdybyś to ty był w takiej sytuacji, pewnie pozwoliłbyś
zapracować się własnemu ojcu na śmierć! Ale ja nie mogłam się na to zgodzić.
Rzuciłam szkołę ogrodniczą, nauczyłam się księgowości. Nawet nie wiesz, ile
nocy spędziłam nad księgami rachunkowymi, jak starałam się zmniejszyć
koszty, a zwiększyć wpływy. Przede wszystkim nie mogłam dopuścić, żeby
ojciec dowiedział się, jak zła była wtedy sytuacja firmy! Myślisz, że łatwo mi
było rozstać się z marzeniami o ogrodnictwie... albo znaleźć pieniądze na studia
Kita? A tata i tak umarł...
Łzy ciekły jej po policzkach, ocierała je wierzchem dłoni.
- Nie było ci łatwo - odpowiedział w końcu.
- Więc nie nazywaj mnie tchórzem!
Wszystkie napięcia i kłopoty ostatnich tygodni zwiększyły jeszcze jej
rozżalenie.
- To ty jesteś tchórzem. Tak lubisz mówić o swej niezależności i
wolności. Ale to tylko ubrane w ładne piórka tchórzostwo, strach przed tym, by
się z kimś związać na dobre i na złe. Byłam z tobą szczęśliwa przez trzy miesią-
ce! Jak długo Judith była szczęśliwa? Miesiąc? Dwa? Dopóki się nie znudziłeś i
nie znalazłeś innej, żeby tylko nie naruszyć swojej wolności! To, co czuje i
czego pragnie druga osoba jest nieważne! Dla ciebie liczy się jedynie to, czego
ty chcesz!
Lyall otworzył usta, by jej odpowiedzieć, ale Jane nie chciała go słuchać.
Nie chciała się kłócić, chciała tylko mu wszystko powiedzieć... całą prawdę o
nim i o sobie.
- Myślę, że bawi cię wspominanie przeszłości. Nie wydaje ci się możliwe,
że nie chcę cię widzieć i że byłam bez ciebie szczęśliwa! Ty się tu nudzisz i
potrzebujesz rozrywki, tak jak dziesięć lat temu! Chcesz sprawdzić, na ile
R S
- 79 -
potrafisz znów mnie omotać. Ale teraz jestem o dziesięć lat starsza i nie
pozwolę ci wywrócić mojego życia do góry nogami. Jesteś samolubny,
arogancki i nieodpowiedzialny i nie chcę mięć z tobą nic wspólnego! Wyjedź
stąd i więcej nie wracaj! Zostaw w spokoju mnie i Penbury!
Słuchał i patrzył na nią jak skamieniały. Usta miał zaciśnięte, twarz
pobladłą. W końcu nie wytrzymał i powiedział:
- Dobrze. Na pewno to zrobię, to dużo rozsądniejsze, niż wysłuchiwanie,
jakim to jestem samolubem... i to od osoby, którą tak naprawdę nic nie
obchodzi, co czuję czy co wtedy czułem. Nigdy się mną tak naprawdę nie
interesowałaś. Nudziło cię życie grzecznej dziewczynki i czekałaś na kogoś, kto
cię trochę rozerwie. Tylko przez przypadek to byłem ja. Byłem twoją chwilą
szaleństwa, przygodą czy buntem przeciw ojcu, ale takie bunty nie trwają długo.
Gdybyś nie widziała mnie wtedy z Judith, znalazłabyś inną wymówkę, żeby
wrócić do tatusia i do spokojnego życia - zaśmiał się gorzko. - Możesz sobie
wyjść za Alana. Jesteście siebie warci! Będziesz miała swoje bezpieczne, nudne
życie. On na pewno nie wyskoczy z czymś nieprzewidzianym, o to nie musisz
się martwić. Nigdy nie wytknie nosa poza Penbury, a ty razem z nim.
Zobaczysz, jaka będziesz szczęśliwa! A ja nie chcę mieć z wami więcej do
czynienia - zakończył.
- Bardzo dobrze! - krzyknęła. Rozżalona i zrozpaczona zarazem, patrzyła,
jak odwrócił się i odszedł. - Bardzo dobrze - powtórzyła, gdy zniknął i została
sama. Las wydał jej się pusty i zimny. Skuliła się i wpatrywała w miejsce, gdzie
zniknął.
Gdy następnego ranka Lyall zadzwonił do jej biura, powiedziała Dorothy,
że nie chce z nim rozmawiać.
- Lyall prosił, żeby ci przekazać, że chce cię tylko przeprosić. - Dorothy
patrzyła na nią zdziwiona, ale nie zapytała o nic.
- Nie obchodzi mnie to, nie chcę z nim rozmawiać - twardo odpowiedziała
Jane.
R S
- 80 -
Wczoraj powiedziała mu wszystko, co miała do powiedzenia. Będę mu
posyłała co tydzień raporty z postępu prac, ale nie ma żadnego powodu, żebym
musiała się z nim spotykać, pomyślała. Moi pracownicy dobrze wywiązują się z
wszystkich robót i nie może zerwać kontraktu dotyczącego pierwszego etapu
prac. Jeśli zmieni zdanie co do następnych etapów, to będę się o to martwiła
później.
Te przemyślenia powinny jej poprawić humor, ale ciągle była smutna. Nie
potrafiła zapomnieć tego, co jej wczoraj powiedział. Czy on naprawdę uważa, że
był dla niej tylko rozrywką? Powiedział jej, że była samolubna, tchórzliwa i
głupia. Czy tak o niej myśli? Czy ona taka była?
Te pytania nie dawały jej spokoju i nie potrafiła sobie na nie
odpowiedzieć. Zabrała się więc do pracy, żeby o tym nie myśleć. Doprowadziła
do idealnego porządku księgi rachunkowe, uzupełniła faktury i wysłała
zamówienia. Biuro pod koniec dnia było o wiele lepiej zorganizowane,
natomiast ona miała ciągle te same rozterki co rankiem. Słowa Lyalla jak echo
pobrzmiewały w jej głowie. A prócz tego martwiła się Alanem. Nie dała mu na
razie żadnej odpowiedzi, unikała go. Wymigiwała się od spotkań, zostawała w
biurze po godzinach, ale nie można było tego ciągnąć w nieskończoność. Musi
mu dać w końcu jakąś odpowiedź. Czuła się nie w porządku w stosunku do
niego. Kłopotów z Kitem również nie udało jej się rozwiązać. Wiedziała, że
czeka na pieniądze od niej. Bank odmówił jej pożyczki, co oznaczało, że będzie
musiała sprzedać dom. Wszystko to razem wzięte powodowało, że miała
zupełnie dosyć mężczyzn.
Lyall nie pomagał jej o sobie zapomnieć, dzwonił codziennie. Za każdym
razem Dorothy pytała Jane, czy podejdzie do telefonu, a Jane odmawiała.
- Dlaczego nie chcesz z nim rozmawiać? - spytała po paru tygodniach
Dorothy. - Wydaje się taki miły, aż trudno uwierzyć, że to ten sam Lyall.
- Zapewniam cię, że nic się nie zmienił - odpowiedziała Jane gorzko.
- Jako młody chłopak był trochę... dziki i arogancki.
R S
- 81 -
- Dorothy pokręciła głową ze smutkiem. - Wygląda na to, że wciąż nie
jest specjalnie szczęśliwy. Znałam jego matkę. Była piękna, ale nie dość silna,
by przeciwstawić się mężowi. Joe Harding to był bardzo konfliktowy człowiek.
Myślę, że na swój sposób kochał Mary, ale był strasznie o nią zazdrosny.
Zmienił jej życie w piekło. Syna też nie traktował najlepiej. Lyall bardzo starał
się chronić matkę, ,ale niewiele mógł zrobić. Nie dziwię się, że sprawiał dużo
kłopotów i był tak niepokorny. Ludzie go nie lubili, bo wciągał ich synów w
różne awantury i łamał serca ich córkom. Wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy uciekł
z domu.
Dorothy zamyśliła się.
- Widziałam Mary niedługo po tym, jak wyjechał. Wyglądała okropnie.
Lyall miał tylko siedemnaście lat i bardzo martwiła się o niego. Powiedziała mi,
że zdaje sobie sprawę, iż to ona była jedynym powodem nieporozumień między
synem a ojcem. Lyall wrócił do domu tylko z jej powodu. Była wtedy już ciężko
chora i wkrótce po jego powrocie zmarła... - Dorothy przyjrzała się Jane
uważnie.
- Ale pewnie nie potrzebuję ci tego wszystkiego mówić. Ty znałaś go
lepiej niż ktokolwiek inny.
Czy naprawdę? Jane spuściła głowę. Nie wiedziała o problemach Lyalla
w domu. Nie wiedziała, że przyjechał zobaczyć się z umierającą matką. Nie
miała pojęcia, co wtedy czuł. „Nigdy się mną tak naprawdę nie interesowałaś",
przypomniała sobie jego słowa. Miał rację. Tak zajęta była sobą i swoimi
problemami, że nie zastanawiała się, co czuje Lyall. Był tyle lat od niej starszy.
Zawsze wydawał się taki silny, pełen życia i energii, że nigdy nie przyszło jej do
głowy, że on też może potrzebować pomocy.
- Nie jestem pewna, czy zdawałam sobie z tego wszystkiego sprawę -
powiedziała powoli. - Nigdy mi nie mówił o swoich rodzicach. Ale skoro tak
nienawidził ojca, to czemu nie wyjechał po śmierci matki?
R S
- 82 -
- Joe załamał się po śmierci żony. Myślę, że Lyall uważał, iż powinien mu
pomóc odzyskać równowagę. To jednak nie był główny powód tego, że tu
został.
- To co było powodem?
- Ty, oczywiście! - Dorothy spojrzała na Jane z niedowierzaniem. - No
tak, rozumiem... Skąd mogłaś wiedzieć. Nie znałaś go wcześniej, byłaś małą
dziewczynką, gdy pierwszy raz stąd wyjechał. Co tydzień zmieniał dziewczyny,
a tego lata byłaś tylko ty!
I Judith, i może jeszcze wiele innych, o których nie miała pojęcia.
Odwróciła się tyłem, żeby Dorothy nie widziała jej twarzy. Przypomniało jej się,
jak Lyall flirtował z Dimity.
- Jednak nie zmienił się tak bardzo, jak ci się wydaje - powiedziała ze
smutkiem.
Poszła do swojego pokoju, starała się zająć pracą. Nie mogła jednak
zapomnieć o tym, co usłyszała od Dorothy.
Faktycznie chyba była zbyt skoncentrowana na sobie. To prawda, była
młoda, ale powinna dołożyć więcej starań, żeby, się o nim czegoś dowiedzieć,
żeby go zrozumieć. Nie zmieniało to tego, co o nim myślała, ale postanowiła, że
porozmawia z nim, gdy zadzwoni i przeprosi go za te nieprzyjemne rzeczy,
które mu nagadała.
Ale Lyall nie zadzwonił więcej. Jane starała się sobie wytłumaczyć, że tak
jest lepiej, ale tęskniła za tymi telefonami. Chciała, żeby o niej myślał. Dzwonił
telefon, a ona czuła się rozczarowana, gdy okazywało się, że to nie on.
Postanowiła w czasie weekendu odwiedzić znajomych w Bristolu. Uznała
też, że najwyższy już czas porozmawiać z Alanem. Zaproponowała mu, żeby z
nią pojechał.
- Możemy odwiedzić w powrotnej drodze moich rodziców. Powinni cię
poznać! - zawołał uradowany.
R S
- 83 -
- Nie! - Jane chwyciła głęboki oddech, po czym oświadczyła, że
małżeństwo w ogóle nie wchodzi w rachubę. Gdy skończyła mówić, wyglądał
jak zbity pies. Czuła się strasznie. Zrobiło jej się jeszcze smutniej, gdy zdała
sobie sprawę, co to oznacza. Znowu zostanie sama. - Przykro mi bardzo, mam
nadzieję, że zostaniemy przyjaciółmi - próbowała go pocieszać.
Jednak nie pojechał z nią w piątek do Bristolu. Była z tego zadowolona,
Postanowiła nie myśleć w czasie tego weekendu ani o Lyallu, ani o Kicie, ani o
Alanie. Miała dość mężczyzn.
Miło było zobaczyć znów Toma i Beth. Rozmawiali wesoło, wspominali
wspólne wyprawy w góry, ale co chwila myślami wracała do Penbury.
Zastanawiała się, czy dzwonił Lyall. Mógł zostawić jakąś wiadomość na
automatycznej sekretarce.
Gdy wróciła do domu, pierwsze kroki skierowała wprost do aparatu
telefonicznego. Przesłuchała taśmę, ale żadnej wiadomości nie było. Dlaczego
przestał dzwonić? - zastanawiała się. Może wyjechał albo znalazł inny obiekt
zainteresowań? I tak się tego nie dowiem, nie ma sensu o tym myśleć, skarciła
się w duchu.
W poniedziałek pojechała do zamku. Część mieszkalna była prawie
skończona. Zastanawiała się, czy Lyall w niej zamieszka.
- O, Jane, jak miło cię widzieć! - zawołała na jej widok Dimity i cała
rozpromieniona ruszyła w jej stronę.
Co jej się nagle stało? Czyżby chciała zostać moją najlepszą przyjaciółką?
- pomyślała podejrzliwie.
- Jak spędziłaś weekend? - spytała Dimity ze słodkim uśmiechem.
- Dziękuję, dobrze, a ty? - grzecznie odpowiedziała Jane, zdziwiona jej
zainteresowaniem.
- Cudownie! Lyall wrócił w piątek i... och, on jest taki miły!
- Tak, kiedy chce, potrafi być miły - rzuciła Jane z przekąsem.
R S
- 84 -
- Dla mnie jest zawsze bardzo miły - wdzięczyła się Dimity. - Pierwszy
raz udało nam się naprawdę szczerze pogadać. Wiesz pewnie, jakie to uczucie,
gdy rozmawiasz z kimś i wydaje ci się, że znacie się od lat?
- Nie - odparła chłodno Jane.
- Tak było ze mną i Lyallem. Miał w przeszłości wiele kobiet, ale teraz
powiedział, że chciałby to zmienić.
- Naprawdę? - Jane zastanawiała się, czy i ją włączył do tych „wielu
kobiet".
- On jest... lepiej już nic nie będę mówić. Myślę, że jestem jedyną osobą,
która zna jego plany! Obdarzył mnie takim zaufaniem, że... - Spojrzała
triumfalnie na Jane.
- To czemu już zaczynasz o tym paplać?
Widać było, że Dimity chce jej coś jeszcze powiedzieć, ale urażona jest
jej krytyczną uwagą i nieprzychylną postawą. W końcu nie wytrzymała jednak i
dodała:
- Spotkaliśmy w sobotę w pubie Alana. Był zdruzgotany, ale zrobiłam
wszystko, żeby go pocieszyć. - Patrzyła na Jane prowokująca. - Musisz uważać,
bo go stracisz. Tacy mężczyźni nie rosną na drzewach! - Odwróciła się i
zostawiła zaskoczoną Jane.
Co ona miała na myśli, mówiąc o planach Lyalla? To bardziej ją
zainteresowało niż wieści o Alanie. Czy Dimity naprawdę uważa, że zdoła
usidlić Lyalla? Chyba że jest jeszcze głupsza, niż na to wygląda.
Gdy Jane wchodziła do biura, usłyszała telefon.
- O, jak miło cię słyszeć - mówiła do słuchawki Dorothy. - Ja czuję się
świetnie... a ona... No cóż, jak zwykle za dużo pracuje... To samo jej
powiedziałam...
Potem była długa pauza i Dorothy coś notowała.
- Z kim rozmawiałaś? - spytała Jane, gdy Dorothy odłożyła słuchawkę.
- Z Lyallem Hardingiem.
R S
- 85 -
- Nie chciał ze mną rozmawiać?
- Powiedział, że nie ma sensu prosić cię do telefonu, bo na pewno nie
masz ochoty z nim rozmawiać. Zostawił tylko wiadomość.
- Jaka to wiadomość?
- W ostatnim swoim raporcie proponowałaś kominki w gościnnych
pokojach. Lyall zamówił dokładnie takie, jak chciałaś. Musisz tylko jutro
wysłać po nie do Londynu ciężarówkę.
Jane zaczęła przeglądać plan z rozpisanymi pracami na następny dzień.
Wyglądało na to, że żaden z pracowników nie będzie mógł pojechać. Pomyślała,
że chyba będzie musiała sama po nie jechać, ale jednocześnie bardzo by nie
chciała spotkać w londyńskim biurze Lyalla.
- Czy powiedział, gdzie dokładnie trzeba odebrać te kominki?
- Nie, ale zostawi wszystkie informacje sekretarce, bo jutro cały dzień nie
będzie go w biurze.
- Więc chyba ja pojadę - zdecydowała. - Jutro mam tylko jedno spotkanie
rano. Zdążę wrócić wieczorem.
- To długa droga - Dorothy spojrzała na nią z troską.
- Ależ skąd - zaoponowała.
Dzień poza biurem wydał jej się nagle miłą odmianą. Lyalla nie będzie w
biurze, więc na pewno go nie spotka.
Następnego dnia prześladował ją pech. Spotkanie przeciągnęło się, na
autostradzie był wypadek i parę godzin stała w korku, a na koniec długo błądziła
po Londynie, zanim znalazła biuro Lyalla,
Budynki biur Multiplexu były bardzo nowoczesne. One tak różnią się od
zamku Penbury, jak ja od Lyalla, pomyślała. Spokojna, że go tu nie spotka,
weszła do środka. Poczuła się nieswojo w tym nowoczesnym i ekskluzywnym
wnętrzu.
Jej strój - sfatygowane dżinsy - był odpowiedni do wożenia kominków,
ale nie do wizyt w takim biurze. Podeszła do recepcji i wyjaśniła, w jakiej
R S
- 86 -
sprawie przyjechała. Recepcjonistka zadzwoniła po asystentkę Lyalla i poprosiła
Jane, by usiadła i poczekała.
Jane usadowiła się w wielkim, wygodnym fotelu i przyglądała się
starannie wypielęgnowanym kwiatom, które stały tu w dużych donicach.
Widocznie jest tu także osoba, która dba o kwiaty, pomyślała. Jak to możliwe,
że ten dziki, młody chłopak osiągnął to wszystko? Patrzyła na mężczyzn w
drogich garniturach i modnie ubrane kobiety, kręcące się po holu. Ci wszyscy
ludzie to byli jego podwładni!
Nagle automatyczne drzwi wejściowe otworzyły się i wszedł Lyall w
towarzystwie kilku mężczyzn. Natychmiast atmosfera zmieniła się. Uwaga
wszystkich obecnych skupiła się na Lyallu. Nawet z daleka Jane widziała
różnicę między nim a innymi. Było w nim coś władczego, był jak lew, który
samym swoim wyglądem zyskuje posłuch i jest niekwestionowanym królem.
Jane chwyciła gazetę i szybko schowała się za nią, miała nadzieję, że jej
nie zobaczy. Zza gazety dyskretnie obserwowała Lyalla, który właśnie żegnał
się ze swoimi towarzyszami. Bała się, że się odwróci, więc podniosła gazetę i
zasłoniła się nią całkiem. Gdy ponownie ją opuściła, zobaczyła przed sobą
Lyalla, który z trudem powstrzymywał się od śmiechu.
- Nie wiedziałem, że potrafisz czytać gazetę do góry nogami.
Jane dostrzegła swoją pomyłkę i zawstydzona odłożyła gazetę na sąsiedni
fotel.
- Miało cię nie być cały dzień w biurze - powiedziała z wyrzutem, jakby
to wszystko wyjaśniało.
- Nie było mnie przed południem, myślałem, że przyślesz ciężarówkę
dużo wcześniej. Zostawiłem instrukcje mojej asystentce. Ale co ty tu robisz? -
spytał chłodno.
- Przyjechałam po kominki - wyjaśniła.
R S
- 87 -
- Wyglądasz na zmęczoną. Dorothy mówiła, że bardzo dużo pracujesz.
Nie powinnaś wybierać się sama w taką męczącą podróż po zatłoczonej
autostradzie.
- Życzyłeś sobie przecież, żeby odebrać dzisiaj kominki. Nikt poza mną
nie miał na to czasu. Nie mogę zmieniać moim ludziom planu pracy z dnia na
dzień.
- Lepiej jednak byłoby, gdybyś posłuchała mojej rady i przysłała kogoś.
Ale ty nigdy nie byłaś zbyt dobra w słuchaniu, prawda, Jane?
Mierzyli się wzrokiem z wyraźną niechęcią. Lyall zorientował się, że
wszyscy obecni przyglądają się im z zainteresowaniem.
- Skoro już tu jesteś, to chodź to mojego biura, dam ci instrukcje -
zaproponował.
- Nie musisz sobie robić kłopotu, twoja asystentka zaraz zejdzie -
odpowiedziała chłodno.
Lyall rozejrzał się, coś go na chwilę zafrasowało.
- O, już idzie. - Podniósł rękę i zamachał. W ich stronę szła młoda kobieta
w eleganckim kostiumie. - Zostawiam cię w dobrych rękach - dodał, po czym
skłonił się chłodno i odszedł.
Asystentka Lyalla podeszła do Jane.
- Dzień dobry! - powiedziała i uśmiechnęła się.
Jane nie wierzyła własnym oczom. To była Judith!
R S
- 88 -
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Pewnie mnie nie poznajesz? - zapytała Judith, ale błędnie
zinterpretowała reakcję Jane.
- Przeciwnie... poznaję cię - odparła zaskoczona Jane, bowiem Judith była
ostatnią osobą, którą spodziewała się tu spotkać. Czy ona naprawdę była jego
asystentką? Dlaczego nic jej nie powiedział, nie ostrzegł jej? - Zmieniłaś się -
wykrztusiła z trudem. W tej uprzejmej, zrównoważonej kobiecie rzeczywiście
niełatwo było rozpoznać tamtą dawną, dziką Judith.
- Mam taką nadzieję - odparła Judith. - Jeżeli to prawda, to wszystko
dzięki Lyallowi. To jemu wszystko zawdzięczam.
- Lyall nie powiedział, że jesteś jego asystentką - rzuciła Jane.
- Odnoszę wrażenie, że jest mnóstwo rzeczy, o których Lyall nic ci nie
powiedział. - Spojrzała przez ramię, żeby sprawdzić, czy nie ma go w pobliżu,
po czym zapytała: - Czy możemy porozmawiać? Podejrzewam, że Lyall nie
byłby zadowolony, że się mieszam, mimo to uważam, że powinnaś poznać
prawdę o tym, co wydarzyło się tamtego lata.
- Jak to... prawdę? - zapytała zdumiona Jane.
- Między nami niczego nie było, byliśmy jedynie przyjaciółmi, musisz mi
uwierzyć, Jane.
- Kiedy was zobaczyłam, nie wyglądaliście na przyjaciół... - odparła Jane
z przekąsem.
- Byłam w strasznym stanie, bo... - Zawahała się i nie dokończyła.
Zauważyła jednak, że Jane nie wygląda na przekonaną, postanowiła więc dalej
ciągnąć swą opowieść.
- Lyall wtedy naprawdę mnie tylko pocieszał. Chodziliśmy razem do
szkoły. Lyall był co prawda parę lat ode mnie starszy, ale razem się
R S
- 89 -
wychowywaliśmy. Zawsze rozumieliśmy się znakomicie. Jego rodzice niewiele
się nim zajmowali, a moi... - Judith zagłębiła się we wspomnieniach.
- No cóż, powiedzmy tylko, że nie zdobyliby żadnej nagrody w konkursie
na najtroskliwszego rodzica. Robiłam mnóstwo szalonych rzeczy, a im bardziej
ludzie wytykali mnie palcami, tym mocniej postanawiałam dorosnąć do mojej
reputacji. Tylko Lyall traktował mnie tak, jak powinnam była być traktowana, to
znaczy jak małą, przestraszoną dziewczynkę!
Jane spuściła wzrok. Ona także wiedziała, co mówiło się o Judith i nigdy
nie przyszło jej do głowy, żeby zastanowić się, skąd w tej dziewczynie było aż
tyle agresji.
- Przepraszam - powiedziała, czuła jednak, jak niestosownie to teraz
brzmiało.
Judith skinęła głową na znak, że przyjmuje przeprosiny.
- Muszę przyznać, że nikomu, kto chciał mi pomóc, nie ułatwiałam
zadania. Lyall był całkowicie zajęty tobą tamtego lata, a mimo to zauważył, że
ze mną coś było nie tak. Był jedyną osobą, która odnosiła się do mnie po ludzku.
Z początku nie chciałam mu o niczym mówić, ale nikomu innemu nie mogłam
zaufać. Byłam w ciąży, a żeby być szczerą do końca, nie byłam pewna z kim -
westchnęła.
- Ale to było nieważne. Wszystko się nagle zmieniło. Wiedziałam z całą
pewnością, że chcę urodzić to dziecko. Nie chciałam jednak, żeby miało takie
dzieciństwo jak ja. Wiedziałam także doskonale, co by się stało, gdyby
dowiedział się o tym mój ojciec.
Judith spojrzała na Jane. Była pewna, że jej słuchała.
- Tego dnia, kiedy zobaczyłaś nas w lesie, powiedziałam Lyallowi, co się
stało. Udawałam mądrą, mówiłam szybko i dużo, ale prawda była taka, że nie
miałam zielonego pojęcia, jak sobie poradzę z maleństwem. Byłam naprawdę w
strasznym stanie. Zaczęłam płakać. Lyall zachował się cudownie. Wziął mnie w
ramiona, mocno do siebie przytulił i pozwolił się wypłakać. I wtedy pojawiłaś
R S
- 90 -
się ty. Oczywiście pobiegł za tobą, ale wrócił po chwili i powiedział, że nie
chciałaś słuchać żadnych wyjaśnień. Następnego dnia, po tym, jak oznajmiłaś
mu, że między wami wszystko, skończone, znów do mnie przyszedł i powie-
dział, że wyjeżdża. Nigdy nie widziałam go w takim stanie, ani przedtem, ani
potem. Wydaje mi się, że do tamtej chwili nie całkiem sobie zdawał sprawę, ile
dla niego znaczyłaś. Sugerowałam, że powinien spróbować jeszcze raz z tobą
porozmawiać, ale nie zrobił tego. Był zbyt dumny, żeby się przyznać, jak mu
było źle. Powiedział tylko, że wyjeżdża i że jeżeli chcę, mogę jechać razem z
nim. „Druga taka szansa ci się nie zdarzy" - mówił. Więc pojechałam.
Ponownie spojrzała na Jane, która słuchała ją z uwagą.
- Sądzę, że on potrzebował kogoś, o kogo mógłby się troszczyć. Dzięki
temu mniej czasu poświęcał na myślenie o tobie. Był po prostu cudowny. Po
przyjeździe do Londynu wszystko załatwił. Znalazł dla mnie mieszkanie i za-
dbał, bym mogła opiekować się dzieckiem. Znalazł mi nawet pracę, a po
powrocie ze Stanów zatrudnił jako swoją asystentkę w Multipleksie.
Pracowałam tylko na pół etatu, żeby mieć czas dla Jonathana, mojego synka, ale
ta praca dawała mi poczucie, że jestem coś warta. Poza tym to wspaniały szef i
najlepszy przyjaciel, jakiego kiedykolwiek miałam w życiu.
Jane zwilżyła wargi. Dlaczego nie pozwoliła mu wtedy niczego wyjaśnić?
Czy aby nie dlatego, że była dziecinnie uparta, jak twierdził?
- Żałuję, że go nie wysłuchałam - szepnęła z trudnością. - Powiedział, że
jestem zbyt tchórzliwa, żeby mu uwierzyć. Wygląda na to, że miał rację...
- Byłaś po prostu bardzo młoda - pocieszyła ją Judith. - Na twoim miejscu
byłabym tak samo podejrzliwa. A Lyall, ile on miał wtedy lat? Dwadzieścia
pięć? W każdym razie wystarczająco dużo, żeby się domyśleć, co musiałaś czuć.
A wiesz przecież, jaki z niego uparciuch.
- Znasz go pewnie lepiej ode mnie - stwierdziła Jane. Jedna rzecz ciągle
jednak nie dawała jej spokoju.
- Czy ty... czy wy byliście...
R S
- 91 -
- Kochankami? - przerwała jej. - Nie! Nie powiem, że nigdy tego nie
chciałam... Jednak, po pierwsze, byłam zbyt zaabsorbowana Jonathanem, a po
drugie, Lyall po tej całej historii z tobą nie chciał wiązać się z żadną inną.
Interesowały go wyłącznie kobiety, które znały jego reguły gry i nie chciały ich
łamać. Nie, Jane, byliśmy tylko przyjaciółmi i nadal nimi jesteśmy. Sześć lat
temu szczęśliwie wyszłam za mąż i Lyall bardzo cieszył się z mojego szczęścia.
Tak bardzo chciałabym, żeby i jego ono spotkało.
Jane zrobiło się okropnie głupio. Tyle razy powtarzała mu, że jest
samolubny, arogancki i nieodpowiedzialny. Teraz, w porównaniu z nim, czuła
się po prostu jak mała, głupia egoistka.
- Dzięki, że mi to powiedziałaś - wydusiła w końcu.
- Naprawdę nie miałam o tym pojęcia. Tak mi przykro, przepraszam, że
cię tak niesprawiedliwie osądziłam.
- Niepotrzebnie, zresztą w moim życiu w końcu wszystko się ułożyło. A
jeżeli już koniecznie chcesz kogoś przeprosić, to przeproś Lyalla.
- Zrobię to.
Judith powiedziała jej, gdzie ma odebrać kominki. Ulice ciągle były
zatłoczone i zajęło to Jane trochę czasu. Kiedy ponownie zjawiła się w siedzibie
Multiplexu, w firmie prawie nikogo nie było. Wsiadła do windy i pojechała na
dwunaste piętro. W drzwiach spotkała ją Judith.
- Lyall jest na zebraniu, nie wiem, kiedy będzie wolny. Jesteś pewna, że
chcesz z nim porozmawiać?
- Najzupełniej - odparła bez namysłu. W ciągu ostatnich paru godzin
przypomniała sobie wszystko, co powiedziała Lyallowi i jak najprędzej chciała
go za to przeprosić.
- Poczekam na niego.
Judith spojrzała na zegarek.
- Muszę odebrać Jonathana. Ale ty możesz zostać tutaj, w moim biurze.
Usłyszysz, kiedy skończą.
R S
- 92 -
Była prawie siódma, gdy Jane usłyszała, że otwierają się drzwi do
gabinetu Lyalla. Zastukała cichutko i popchnęła drzwi. Lyall pisał coś na
komputerze. Chociaż marynarka wisiała na oparciu krzesła, a krawat miał
rozluźniony, nadal wyglądał świeżo i władczo. Na nosie miał okulary w
rogowych oprawkach, co dodatkowo przydawało mu powagi, a na Jane robiło
wrażenie.
Nie odrywając wzroku od ekranu komputera, zapytał:
- Judith, jeszcze nie wyszłaś?
- To nie Judith - powiedziała Jane. - To ja.
- To ty?! - zapytał z niedowierzaniem, ale to pytanie nie zabrzmiało
przyjaźnie. Odwrócił się do niej twarzą, na której malował się wyraz niemiłego
zaskoczenia.
- Tak - zdołała jedynie wykrztusić, bo całe przygotowane wcześniej
przemówienie jakoś wyleciało jej z głowy.
- Nie dostałaś kominków?
- Dostałam.
- To o co chodzi?
- Przyszłam, żeby cię przeprosić za wszystko, co ci tam w lesie
powiedziałam... Judith opowiedziała mi, co naprawdę zdarzyło się tamtego lata.
- Mówiłem jej, żeby tego nie robiła! - rzucił ze złością i odwrócił się do
okna. Widziała tylko jego plecy.
- Dlaczego?
- Mówiąc szczerze, uważałem, że nie warto. Po tym, jak mnie
potraktowałaś, uznałem, że nie ma sensu narażać jej na to samo. I tak nie jest jej
łatwo mówić o tamtych sprawach.
- Ależ ja się cieszę, że mi to powiedziała. Szkoda, że wcześniej jej nie
spotkałam. Szkoda, że nie chciałam cię słuchać, kiedy próbowałeś mi to
wyjaśnić. Szkoda... - nie dokończyła. Z pleców Lyalla niczego nie mogła
wyczytać. Nie wiedziała nawet, czy jej słucha. - Zresztą nieważne... Chciałam ci
R S
- 93 -
tylko powiedzieć, że przykro mi z tego powodu i że nie miałam racji, mówiąc,
że nigdy o nikogo nie dbałeś. To, co zrobiłeś dla Judith z pewnością dowodzi, że
się myliłam.
Jej słowa zdawały się trafiać w całkowitą próżnię. Lyall nawet się nie
poruszył.
- No cóż, pójdę już sobie - powiedziała i ruszyła w stronę drzwi.
- A dokąd się wybierasz? - zapytał, odwróciwszy się.
- Wracam do Penbury.
- Teraz?
- Dlaczego nie?
- Jesteś bardzo zmęczona - odrzekł i pospiesznie zaczął porządkować
papiery na biurku.
- Czuję się świetnie - zaprotestowała, chociaż na samą myśl o tym, że po
całym dniu za kierownicą ma jeszcze spędzić kilka godzin w aucie, robiło jej się
słabo.
- Wcale nie czujesz się świetnie - nie ustępował, jednocześnie łapiąc
spadające kartki. - Z tymi sińcami pod oczami wyglądasz jak panda.
- Dzięki za komplement.
- Cały dzień siedziałaś za kółkiem - zignorował jej sarkazm. - To idiotyzm
pakować się na autostradę, kiedy jest się tak zmęczonym.
- Nie stać mnie na hotel - odpowiedziała zmieszana, wszystkiego się
bowiem spodziewała, że nie zechce jej wysłuchać, że się wścieknie, ale nie tego,
że się będzie nad nią litował.
- Wcale nie sugeruję, żebyś zatrzymała się w hotelu. Możesz zatrzymać
się u mnie.
- Ależ nie mogę... - wymamrotała zaskoczona.
- Nie ma powodu do obaw. Zapewniam, że nie planuję uwiedzenia cię.
Jutro rano lecę do Frankfurtu i muszę wstać o piątej. Dzisiaj zamierzam iść
wcześnie spać.
R S
- 94 -
Jane nie wiedziała, co powiedzieć. Najpierw w ogóle jej nie słucha, a
zaraz potem nalega, żeby zatrzymała się u niego. O co mu chodzi? Milczała
więc, zakłopotana.
- Przepraszam, Jane - Lyall przerwał tę kłopotliwą chwilę milczenia. -
Wiem, że niełatwo ci było przyjść tutaj i powiedzieć mi: przepraszam. Już nie
spodziewałem się ciebie i zacząłem sobie nawet wmawiać, że tego właśnie chcę.
Wybacz więc, że nie odebrałem twych przeprosin tak, jak byś chciała. Ale czy
nie byłoby lepiej, żebyśmy oboje w końcu przyznali, że popełniliśmy błędy i
zostawili całą przeszłość za sobą? W tej chwili ty jesteś zmęczona i ja również.
Proponuję, żebyśmy spędzili spokojny wieczór przy dobrej kolacji, z odrobiną
starego wina, a potem każde z nas pójdzie spać. Chyba że następnych kilka
godzin wolisz spędzić w korku na autostradzie.
- No dobrze, a co z kominkami?
- Parking jest strzeżony całą noc, bądź spokojna, nic im się nie stanie.
Obiecuję, dostaniesz pokój gościnny... słowo skauta. - Lyall podniósł dwa palce
do góry, a w oczach znów miał te swoje wesołe ogniki.
- Ale ja niczego ze sobą nie mam - broniła się coraz słabiej.
Znakomicie! Pełna determinacji postanowiła wygłosić swoją kwestię i
odejść z godnością, ale wystarczył jego jeden maleńki uśmiech i już porzuciła tę
koturnową pozę.
Lyall leciutko objął ją ramieniem i oboje wyszli z gabinetu. I choć puścił
ją, gdy wsiadali do windy, czuła jego dotyk jeszcze dłuższą chwilę.
Wsiedli do luksusowej limuzyny. Usadowili się wygodnie w fotelach.
Lyall powiedział coś do kierowcy. Potem już nie odzywał się, ale milczenie mu
chyba odpowiadało. Przymknął oczy, jego myśli zdawały się być gdzieś daleko.
Przyjrzała mu się ostrożnie. Faktycznie, wyglądał na zmęczonego. Wokół ust i
pod oczami widać było niewielkie zmarszczki. Na skroniach srebrzyły się
pierwsze siwe włosy. Nigdy go takim wcześniej nie widziała.
R S
- 95 -
Oto siedział obok niej prawdziwy Lyall. Zwykły człowiek ze zwykłymi,
codziennymi troskami i kłopotami, który marzy o spokojnym, domowym
wieczorze. Przez te wszystkie lata nosiła w wyobraźni obraz lekkomyślnego,
niebezpiecznego młodego wilka, którego kiedyś kochała. Ale on się zmienił,
dojrzał i zostawił ją daleko w tyle, ciągle tę samą, kilkunastoletnią dziewczynę,
zakłopotaną najmniejszym dotknięciem jego ręki.
Lyall otworzył oczy. Jane przyglądała mu się tak, jakby go nigdy
przedtem nie widziała. W jej oczach dostrzegł żal za tym wszystkim, co
bezpowrotnie stracone. Niczego nie mówił, ale długie spojrzenie, jakie między
sobą wymienili, mówiło więcej niż jakiekolwiek słowa. Jane poczuła, że
wszystkie wątpliwości, nieporozumienia, oskarżenia i gorzkie słowa odchodzą
w niepamięć, znikają niczym poranna mgła w świetle wschodzącego słońca. Jej
serce rozpromieniła uszczęśliwiająca świadomość, że go kocha, że zawsze go
kochała i że nigdy nie przestanie go kochać.
Samochód zatrzymał się. Lyall mieszkał w eleganckiej dzielnicy
Londynu, niedaleko Belgravii. Jego mieszkanie okazało się luksusowym
apartamentem na ostatnim piętrze wysokiego budynku, z wyjściem na
znajdujący się na dachu taras. Stały tam doniczki, a w nich rosła maciejka.
Zerwała jeden kwiatek i powąchała go. Uwielbiała ten moment, kiedy w letnie
wieczory otwierały kielichy i rozsnuwały swą delikatną woń.
- Proszę. - Lyall zjawił się w przeszklonych drzwiach otwierających się na
taras i wręczył jej kieliszek wina.
- Usiądźmy.
Usiedli obok siebie na rzeźbionej ławeczce. Ich ramiona nie dotykały się
wprawdzie, mimo to Jane doskonale czuła jego bezpośrednią bliskość i
przeszkadzało jej to.
- Wyglądasz na zmęczoną - przerwał milczenie. - Źle spałaś?
R S
- 96 -
- Dobrze spałam - zaprzeczyła natychmiast, choć sama nie wiedziała,
dlaczego właściwie kłamie. - No... rzeczywiście nie najlepiej - przyznała po
chwili.
- Dlaczego?
Jane powąchała kwiatek. Nie chciała kłamać, ale też nie miała, ochoty
przyznać się do tego, że nieraz zdarzyło jej się nie spać w nocy i myśleć o ich
ostatniej kłótni, i o tym, jak bardzo by chciała, żeby wszystko potoczyło się
inaczej.
- Ostatnimi czasy mam wiele spraw do przemyśleń - odparła wymijająco.
- Sądziłem, że wygranie kontraktu na remont zamku Penbury położyło
kres kłopotom. O ile mi wiadomo, twoja firma świetnie sobie radzi. W czym
zatem problem?
- To nie praca jest przyczyną moich zmartwień.
- Więc co?
- Och, mnóstwo różnych spraw - tłumaczyła się nerwowo. - Chodzi
głównie o Kita - wybrnęła w końcu, zresztą było w tym sporo prawdy.
- Tak myślałem, ale powiedz, czy kiedykolwiek nie martwiłaś się o niego?
- Masz rację - uśmiechnęła się. - Ale teraz... to tak naprawdę Kit chyba
już mnie nie potrzebuje. Właśnie ożenił się w Buenos Aires i jest szaleńczo
szczęśliwy.
- A więc, o co chodzi?
- Potrzebuje pieniędzy. Ojciec zostawił firmę nam obojgu, wiem, że
życzyłby sobie, żebym spłaciła jego udział. Jednak kondycja firmy była w
ostatnich latach na tyle trudna, że nie mam żadnych odłożonych pieniędzy. W
banku powiedzieli mi, że wszystko, co mogę zrobić, to sprzedać dom. Ale przy
obecnej sytuacji na rynku nieruchomości, trwałoby to latami.
Lyall spojrzał na nią z niedowierzaniem połączonym ze
zniecierpliwieniem.
R S
- 97 -
- Czy chcesz powiedzieć, że masz zamiar sprzedać jedyny dom, jaki w
życiu miałaś, po to tylko, żeby dać pieniądze twemu nieodpowiedzialnemu
bratu?
- Nie chcę, ale czy mam inne wyjście?
- Możesz mu przecież powiedzieć, żeby poczekał, albo jeszcze lepiej,
żeby zaczął wreszcie na siebie zarabiać!
- Nie mogę!
- Ale dlaczego? - nie ustępował.
Jane odwróciła się i spojrzała na dachy w oddali.
- Bo widziałam jego twarz, kiedy umarła nasza mama - odpowiedziała
cicho, święcie przekonana, że Lyall i tak tego nie zrozumie. - Był malutkim
chłopcem, miał wtedy zaledwie pięć lat.
- A ty byłaś małą dziewczynką! Ile miałaś lat? Dziesięć? Jedenaście?
Zrezygnowałaś dla Kita ze swego dzieciństwa, nie rezygnuj więc ze swego
domu, Jane! Kit jest dorosłym mężczyzną i potrafi sam zadbać o swoje sprawy.
Miał oczywiście rację, jednak Jane wiedziała również, że nigdy nie zdobędzie
się na to, żeby powiedzieć Kitowi, że nie może już na nią liczyć. Był przecież jej
bratem, i o ile to tylko będzie w jej mocy, zawsze będzie mu pomagać.
Jednocześnie ogarniała ją rozpacz na myśl o tym, że musiałaby sprzedać dom.
- Jest jeszcze inna możliwość - rzekł Lyall po chwili.
- Jaka? - zapytała z nadzieją.
- Mógłbym pożyczyć ci te pieniądze.
- Nie, to niemożliwe - odparła zmieszana. - Nie mogłabym cię o to prosić.
- Nie prosisz mnie o nic, to ja wystąpiłem z tą propozycją.
- Mimo to... nie - powiedziała zupełnie już zrezygnowana - po prostu nie
mogę przyjąć tej propozycji.
- Potraktuj to jako zaliczkę - nalegał.
- Zaliczkę? - ożywiła się.
R S
- 98 -
- Czemu nie? W kontrakcie jest powiedziane, że Multiplex zapłaci ci po
wykonaniu i przyjęciu pierwszego etapu prac. Jestem zadowolony z ich
dotychczasowego przebiegu, niech to zatem będzie zapłata za to, co już zostało
zrobione. W końcu zarobiłaś te pieniądze, Jane.
- Naprawdę nie wiem, czy powinnam... - odparła Jane głosem pełnym
wątpliwości.
Teraz ruch należał do niego.
- Och, Jane, nie zawracaj głowy - powiedział drwiąco. - Myślałem, że z
radością przyjmiesz każdą sensowną propozycję. Miałem cię za osobę
racjonalną. Czyżbym się mylił?
- Ależ nie, jestem racjonalna - odparła błyskawicznie, dostrzegając
rodzący się na jego twarzy uśmiech.
- Skoro tak, to uśmiechnij się i ładnie podziękuj.
- Pięknie dziękuję - rzekła z uśmiechem, który zawsze, nie tylko wówczas
gdy trzeba było podziękować, był odpowiedzią na jego uśmiech.
Spojrzała na Lyalla. Ciągle się uśmiechał, ale nie był to już ten lekko
bezczelny uśmieszek, który tak ją denerwował. W wyrazie jego twarzy było coś
znacznie intensywniejszego, cieplejszego, coś, co zobaczyła już w samochodzie,
w chwili gdy poczuła, że go kocha.
Pomaszerowała za nim do kuchni. Sprawdził zawartość lodówki i
zadecydował, że zrobi dwa omlety. Jane, która spodziewała się jakiegoś
gotowego dania z mikrofalówki, z podziwem przyglądała się, jak zgrabnie
rozbija jajka.
- Nie wiedziałam, że potrafisz gotować. - Ciekawe, czego jeszcze nie
wiem o Lyallu, dodała w duchu.
- W tej dziedzinie niewiele mam w zanadrzu - przyznał się. - Prawdę
mówiąc, zazwyczaj moja pomoc domowa zostawia mi jakieś małe co nieco, ale
teraz jest na urlopie, Nie robiłem większych zakupów, bo już jutro wylatuję z
Londynu.
R S
- 99 -
- Mówiłeś, że dokąd się wybierasz?
- Śniadanie jem we Frankfurcie, a potem lecę do Japonii. W ostatnim
czasie poświęciliśmy mnóstwo pracy, żeby doprowadzić do podpisania
wielkiego kontraktu z Japończykami. Potrzebny jest tylko mój podpis. Ta
umowa jest dla nas tym, czym dla Makepeace and Son umowa dotycząca zamku
Penbury.
- Pewnie ci to lepiej wyszło niż mnie, co? - zapytała skruszona.
- Powiedzmy, że negocjacje z Japończykami były o niebo nudniejsze, niż
robienie interesów z tobą.
Zjedli omlety, a na deser Lyall podał winogrona. Skubiąc owoce, wesoło
sobie gawędzili. Jane dawno już zapomniała, jak miło się z nim rozmawiało, jak
często się przy nim śmiała. Umówili się, że nie będą rozmawiać o przeszłości,
mimo to tkwiła między nimi jak coś namacalnego, niemego, ale obecnego i
niemożliwego do zlekceważenia.
Potem przygotował kawę i zabrali ją ze sobą do salonu. Zasiedli na dwóch
krańcach sofy. Lyall zapalił małą, stołową lampkę. Miła, przyjazna atmosfera
zaczęła nagle gdzieś się ulatniać i przeradzać się stopniowo w trudne do
zniesienia napięcie. Jane nie widziała w półmroku jego twarzy, a jednak
wyczuwała jego obecność z wyrazistością, której nie doznawała w pełnym
świetle w kuchni. Kłębiły się w niej jakieś ciemne, niedobre myśli i
podszeptywały coś w dziwnym, niezrozumiałym języku. Oboje już zbyt długo
siedzieli, milcząc i chyba dlatego powietrze aż drgało z napięcia. Jane spróbo-
wała przełamać to nieznośne milczenie:
- Na jak długo wyjeżdżasz?
- Na kilka tygodni - odparł. - Może trzy.
Udawała, że interesuje ją kubek z kawą, ale im bardziej starała się nie
patrzeć na Lyalla, tym częściej jej głowa zwracała się w jego stronę. Znowu
zaległo milczenie.
- Naprawdę chcesz wyjść za Alana Gooda? - zapytał niespodziewanie.
R S
- 100 -
Jane odwróciła się w jego stronę, ale nie zdołała z jego twarzy niczego
wyczytać. Za późno na udawanie.
- Nie.
- To dobrze - odparł i odstawił swój kubek na podłogę.
- Skoro tak, to chyba nie zezłości cię wiadomość, że z powodu twojej
nieobecności w ostatni weekend pocieszała go Dimity?
- Dimity? Sądziłam, że spędziła ostatni weekend z tobą - odpaliła w
nagłym przypływie śmiałości.
- Ze mną? - Teraz on musiał wyglądać na zdziwionego. - Dlaczego ci to
przyszło do głowy?
- Bo tak powiedziała - odparła spokojnie. Lyall ściągnął brwi.
- Owszem, widzieliśmy się. Koniecznie chciała omówić ze mną parę
projektów, umówiłem się z nią na sobotę rano w zamku. A że zrobiła się pora
lunchu, poszliśmy coś przekąsić do pubu. Ale czy wobec tego można
powiedzieć, że spędziłem z nią cały weekend, ja bym tego nie powiedział.
- Chcesz powiedzieć, że nie widziałeś się z nią wieczorem?
- Właśnie to chcę powiedzieć. Postanowiłem wrócić do Londynu. Gdy
wyjeżdżałem, Dimity umawiała się właśnie na wieczór z Alanem. Jest ci
przykro z tego powodu? - zapytał po krótkim wahaniu.
- Z powodu Alana? Skąd - odparła, w rzeczywistości czując wielką ulgę. -
A tobie?
- Dlaczego u licha miałoby mi być przykro? - Na szczęście jego
odpowiedź jej nie zaskoczyła.
- Dimity jest bardzo ładna - stwierdziła.
- To prawda, ale przecież doskonale wiesz, że nie jest w moim typie.
I znowu nastąpiła chwila nieznośnego milczenia. Jane zwilżyła wargi i
wymamrotała:
- Chyba już pójdę spać.
R S
- 101 -
Gdy wstała, okazało się, że nogi ma jak z waty. Lyall także wstał.
Spojrzeli na siebie, ich twarze rozświetlało skąpe światło lampy. Dostrzegła
napięcie w jego twarzy.
- Dziękuję za pyszny omlet - zdobyła się na uśmiech.
Lyall cofnął się nieco, żeby mogła wyjść z pokoju. Nie dotknął jej.
Niskim, zduszonym głosem wymówił tylko jej imię.
- Jane?
- Tak?
- Nie chciałabyś wiedzieć, dlaczego nie zostałem w Penbury w zeszły
weekend?
- Dlaczego? - zapytała ze ściśniętym gardłem.
- Dlatego, że ciebie tam nie było. Pojechałem do Penbury w nadziei, że
ciebie zobaczę. Nie chciałaś ze mną rozmawiać przez telefon, pomyślałem więc,
że większe szanse będę miał w rozmowie na żywo. Kiedy jednak przybyłem,
ciebie już nie było, postanowiłem więc, że wrócę do Londynu i nie będę tracił
więcej czasu na myślenie o tobie. A dziś zjawiłaś się ty...
R S
- 102 -
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- A dziś zjawiłaś się ty - powtórzył. - I zdałem sobie sprawę, że nie
potrafię przestać o tobie myśleć.
Jane zaniemówiła, nie mogła wykonać najmniejszego ruchu. Mogła tylko
na niego patrzeć.
- Tak bardzo chciałbym pocałować cię na dobranoc, ale po ostatnim razie
powiedziałem sobie, że nie zrobię tego, chyba że ty pocałujesz mnie pierwsza.
Nagle wszystko zrobiło się proste. Puściły więzy, które ją dotąd
krępowały i nie pozwalały pójść za głosem serca. Uległa... bezsilna wobec
uczucia. Nie było w tym jednak niczego wstydliwego czy niepokojącego.
Przeciwnie, miała wrażenie, że wszystko jest jak najbardziej naturalne. Napięcie
znikło, uwolniona Jane poczuła się nareszcie szczęśliwa.
- Aha - odparła z promiennym uśmiechem, zbliżyła się do niego i
położyła mu dłonie na torsie. - Czy to oznacza, że chcesz, żebym cię
pocałowała?
- Tak - odparł niepewnie.
Powoli przesunęła palcami po jego policzku, podbródku, dotknęła jego
szyi. Sięgnęła ręką do jego włosów, po czym przysunęła jego głowę do swojej.
Spojrzała mu głęboko w oczy. Za chwilę, za jedną maleńką chwilę ich wargi
miały się spotkać. Jane rozkoszowała się swoim nienasyceniem, nie miało ono
przecież trwać długo.
Poczuła ciepło jego warg, było bardzo miłe. Ale Lyall nie zrobił
najmniejszego ruchu. Czyżby nie czuł dreszczu, który przebiegał ją za każdym
razem, kiedy ich ciała dotykały się?
Ogarnęły ją wątpliwości. A jeżeli jemu naprawdę chodziło jedynie o
pocałunek na dobranoc?
Zaczęła się wycofywać, natrafiła jednak na opór jego silnych ramion.
R S
- 103 -
- Naprawdę uwierzyłaś, że pozwolę ci teraz odejść? - przekomarzał się.
- Och, ty! - Twarz Jane wyrażała zarazem ulgę i oburzenie, ale oczywiście
nie gniewała się o to. Pozwoliła mu się przytulić.
Lyall pociągnął ją na sofę, powtarzając jej imię niczym słowa tajemnego
zaklęcia. Jane oplotła go ramionami i z rozkoszą oddawała mu kolejne
pocałunki. Czuła, że namiętność wzbiera w niej z każdą chwilą.
Jego palce zwinnie zaczęły rozpinać guziczki jej bluzki. Rozpalona,
pomagała mu ją z siebie zdjąć. Lyall zrzucił z siebie koszulę. Jego dłonie
dotykały jej skóry. Ich dotyk sprawiał, że doznała gwałtownego, szarpiącego
uczucia podniecenia. Delikatnie i pewnie muskał jej piersi, jej brzuch, wygięła
się w łuk, by być bliżej niego. Przenikało ją wibrujące uczucie rozkoszy. Oplotła
wokół palców kosmyk jego włosów, trzymała go tak mocno, jakby bała się, że
Lyall znów jej się wymknie, że znów go utraci.
Byli coraz bardziej siebie spragnieni, całowali się z szaleńczym uczuciem,
rozpalającym każdy, najmniejszy nawet kawałeczek ich ciał.
Zaczerpnąwszy wreszcie oddechu, Jane zapytała:
- Myślałam, że chciałeś się położyć wcześnie spać?
- Tak byłoby z całą pewnością rozsądniej - przyznał załamującym się ze
wzruszenia głosem - teraz jednak nie mam zamiaru kierować się rozsądkiem, a
ty?
- Ja też nie - odparła, a jej ciało drżało.
Lyall pieścił jej piersi. Nagle wstał i uciszając pocałunkami jej nieśmiałe
protesty, poprowadził ją do swojej sypialni.
- Wiesz, że nigdy nie kochaliśmy się w łóżku? - powiedział,
błyskawicznie zdejmując z niej resztki ubrania.
- Naprawdę? - odpowiedziała pytaniem, całkiem nieprzytomna, bowiem
całą jej uwagę pochłaniały guziki jego spodni.
R S
- 104 -
- Tak. - Położył ją na łóżku, po czym obsypał gradem pocałunków.
Całował łagodną krągłość jej ramion, potem jej piersi. - Pamiętam dokładnie
każdy raz, a ty?
Nie mogłaby teraz skłamać. Jego dotyk, jego pocałunki, wszystko to
sprawiało, że Jane miała wrażenie, jak gdyby istniała jedynie ta chwila. Nic się
nie liczyło, ważne było tylko to, że teraz byli razem.
- Tak, ja również je pamiętam - szepnęła.
Usłyszawszy to, Lyall spojrzał jej głęboko w oczy. Nie powiedział nic, ale
nie musiał nic mówić. Wystarczyło jej samo spojrzenie. Pochylił się nad nią, a
ich usta znowu się spotkały, jakby na potwierdzenie tego, że bardzo się teraz
pragnęli.
Jane dotykała teraz Lyalla, a jego mięśnie napinały się pod jej dotykiem,
jej dłoń sunęła po jego karku, plecach, biodrach...
Boże, pomyślała, jakże ja marzyłam o tej chwili.
- Lyall... - szepnęła Jane. - Lyall... - powtórzyła, przynaglając go.
- Za chwilę - odrzekł, ustami muskając jej piersi. - Za chwilę - szepnął raz
jeszcze, prosto do jej ucha, rozniecając najwyższą rozkosz, a potem wszedł w
nią gwałtownie.
Jane oplotła go rękoma i nogami, instynktownie pogłębiając ich
połączenie, po czym oboje unieśli się na wzbierającej fali rozkoszy, unosząc się,
to znów opadając, poza czasem albo w innym czasie, w którym każda chwila
znaczyła tyle co wieczność. Zatopili się w sobie, zanurzyli, sięgając wreszcie
samej krawędzi rozkoszy, gdzie nie było już Lyalla i Jane, gdzie było Jedno,
cudownie zjednoczone w akcie najwyższej ekstazy.
Opadli wreszcie uszczęśliwieni. Ich gorące, przyspieszone oddechy
przypomniały im o sobie, i o tym, że znajdują się w skąpo oświetlonej sypialni
Lyalla. Jane poczuła, że po policzku spływają jej łzy.
R S
- 105 -
- Co to, moja miła? - zapytał Lyall, gdy to spostrzegł. Niezdolna
wypowiedzieć choćby słowa, Jane potrząsnęła tylko głową i uśmiechnęła się do
niego poprzez łzy.
Przytulił ją do siebie, a ona położyła mu głowę na piersi. Czyż nie było to
miejsce specjalnie dla niej stworzone, czy nie czuła się najszczęśliwszą kobietą
na świecie, mogąc słuchać jego oddechu?
- Jane? - zapytał, gładząc delikatnie jej ramię.
- Mhm?
- Po prostu Jane - westchnął cichutko, a ona usnęła wsłuchana w bicie
jego serca.
Całując ją na dzień dobry, Lyall był już całkiem ubrany.
- Samochód czeka na dole - powiedział.
Jane przeciągała się i uśmiechała do niego, choć chyba jeszcze spała. Po
chwili obudziła się do reszty i zrobiło jej się bardzo smutno.
- Nie miej takiej miny, bo nie polecę do Frankfurtu.
- Tak bym chciała, żebyś nie musiał tam lecieć.
- To poleć ze mną. - Lyall pochylił się i pocałował ją, a ona oplotła go
rękoma, nie chcąc go wypuścić.
- Mówię poważnie, leć ze mną, Jane.
- Nie mogę - odparła, chociaż pokusa była ogromna.
- Poza tym niczego ze sobą nie mam.
- Kupimy wszystko, czego potrzebujesz - nalegał.
- Nie można kupić paszportu, a nawet gdyby to było możliwe, nie mogę
po prostu tak ni z tego, ni z owego wyjechać i zostawić firmy. Tak się składa, że
mamy zobowiązania, z których musimy się wywiązać.
- To się z nich nie wywiążesz! - żartował. - Jest tyle spraw, o których
chciałbym ci powiedzieć - dodał poważniej. - Nie będzie mnie przez kilka
tygodni - zasępił się.
R S
- 106 -
- Odwołałbym ten wyjazd, ale doprowadzenie do finalizacji tego
kontraktu kosztowało nas kilka lat ciężkiej pracy. Nie mogę, zawiódłbym wielu
ludzi.
Jane położyła dłoń na jego policzku.
- Oczywiście, że nie możesz. Pogadamy, kiedy wrócisz, wiesz przecież,
gdzie mnie znaleźć - dodała i pocałowała go czule.
- Mam nadzieję - odparł i odgarnął jej włosy z twarzy. Pocałował ją po raz
ostatni i powoli, bardzo niechętnie wyswobodził się z uścisku. - Lepiej będzie,
jak już pójdę.
Judith przyjedzie tu po kilka dokumentów, a więc będziesz się mogła z
nią zabrać do biura, a potem na parking po twój samochód. Ale teraz możesz
sobie jeszcze pospać, Judith przyjedzie tu dopiero za parę godzin. - Ostatnie
czułe dotknięcie jej włosów i już go nie było.
Jane wyciągnęła się wygodnie na łóżku. Zapomniała już, że w ogóle
można czuć aż taką błogość, takie spełnienie. Zanurzona we wspomnieniach
ostatniej nocy prawie już zasypiała, kiedy w sąsiednim pokoju zadzwonił tele-
fon. W pierwszej chwili pomyślała, że to na pewno Lyall dzwoni z samochodu,
któż inny dzwoniłby o tak wczesnej porze. Poczuła, jak bardzo pragnie choćby
tylko usłyszeć brzmienie jego głosu, narzuciła więc płaszcz kąpielowy, który
wisiał na drzwiach i wybiegła do drugiego pokoju, ale gdy dopadła telefonu,
przestał już dzwonić. Okazało się jednak, że po paru sygnałach samoczynnie
przestawił się na faks. Przyszło jej do głowy, żeby przeczytać tę wiadomość, bo
może zdążyłaby jeszcze zawiadomić Lyalla? Może w ostatniej chwili coś go
jeszcze zatrzyma?
Faks był wysłany z Australii i niestety nie był pilny. Odłożyła go na
stosik, na którym leżały inne, wcześniej przesłane wiadomości. Już odchodziła,
kiedy na kartce leżącej pod spodem dostrzegła słowo „Penbury". Wyciągnęła tę
kartkę i zaczęła czytać:
R S
- 107 -
„Dzwonił Dennis Lang i chce koniecznie z tobą rozmawiać przed twoim
wyjazdem do Japonii. Obejrzał kilka posiadłości, które lepiej mogłyby się nadać
do naszych celów niż zamek w Penbury. Dwie z nich wydają się świetne
(szczegóły prześle ci później). Chce wiedzieć, czy w związku z tym prace w
Penbury przerwać już teraz, czy po zakończeniu ich wstępnej fazy".
Pod spodem były uwagi Lyalla dla Judith:
„Rozmawiałem z Dennisem dziś po południu. Podejmie rozmowy w
sprawie Dilston House, a potem się do ciebie zgłosi. Gdy zdobędziemy tę
posiadłość, odrzucę osoby biorące dotąd udział w realizacji kontraktu w
Penbury. Do tego czasu sprawę zmiany planów zachowaj w dyskrecji".
Jane przeczytała tę notatkę dwukrotnie, następnie odłożyła ją na kupkę,
starając się, żeby wszystko wyglądało tak samo. Zmiana planów? Dlaczego nic
jej nie powiedział? I w dodatku ta „osoba biorąca udział w realizacji kontraktu,
którą trzeba odrzucić"?
Niemożliwe, żeby tak chciał ją potraktować. Przypomniała sobie wyraz
jego twarzy, kiedy wychodził i zrobiło jej się raźniej na duchu. Cała sprawa
jednak nie dawała jej spokoju. Wzięła prysznic, ubrała się i wyszła z domu, nie
czekając na przyjazd Judith.
Jadąc samochodem, cały czas o tym myślała. Dlaczego Lyall zmienił
zdanie w sprawie zamku Penbury?
Wiedział przecież, czym dla Makepeace and Son jest ten kontrakt.
Czyżby chciał się w ten sposób zemścić za tę ostatnią kłótnię, skorzystać z tego,
że powiedziała, by zostawił Penbury i ją w spokoju?
Próbowała odgonić złe myśli, przywołując wspomnienie ostatniej nocy,
ale na nic to się nie zdało. Nie mogła przecież powiedzieć swoim ludziom, że
złe perspektywy, które się przed nimi rysowały, to już przeszłość, dopóki sam
Lyall nie raczy jej o tym powiedzieć, ale nie mogła też przed nimi udawać, że
wszystko jest w porządku.
R S
- 108 -
Przyszła jej do głowy jeszcze gorsza myśl: jak miała traktować tę
zaliczkę? Czy nie był to przypadkiem sposób na to, żeby pozbyć się wyrzutów
sumienia, rodzaj odszkodowania za czas, w którym ani ona, ani Makepeace and
Son nie będą już nic znaczyły w jego życiu? A skoro tak, to co myśleć o
ostatniej nocy?
Pojechała prosto do zamku, gdzie jej ludzie rozładowali kominki.
Chodząc po wszystkich komnatach, sprawdzała, jak postępują prace, aż
wreszcie doszła do sypialni Lyalla. Przypomniała sobie, jak tu stali, a on
zapytał, czy chciałaby się kochać w takim pokoju. Uczucie jego obecności było
tak silne, że w pewnym momencie odwróciła się nawet, żeby sprawdzić, czy nie
stoi za nią. W jej oczach pojawiły się łzy. Tęsknota za nim sprawiała jej prawie
fizyczny ból. Gdyby mógł tu teraz być, objąć ją ramionami i spokojnie
wytłumaczyć, że to wszystko to jakaś fatalna pomyłka.
To była pomyłka, to musiała być pomyłka. Zupełnie nie zrozumiała tej
notatki, a w ogóle to niepotrzebnie wsadza nos w nie swoje sprawy. Tym razem
postanowiła zaufać Lyallowi.
Ze schodów właśnie schodziła Dimity.
- Cześć! - zawołała. Tylko Dimity potrafiła pięć liter rozciągnąć do
osiemnastu sylab.
Jane nie odpowiedziała na powitanie. Pomimo wyjaśnień Lyalla,
osobiście była przekonana, że ta dama nawiedza zamek w nadziei zobaczenia
jego samego.
- Znowu tutaj? Jesteś bardzo sumienną pracowniczką.
- Przyszłam się trochę rozejrzeć - wyjaśniła Dimity z nutą przesadnej
tęsknoty w głosie.
- To znaczy? - zapytała Jane najzwyczajniej w świecie.
- Lyall nie wspominał ci o zmianie planów? - zapytała Dymity, siląc się
na naturalność.
- Nie znam żadnych szczegółów - odparła Jane.
R S
- 109 -
- Wobec tego będzie lepiej, jeżeli nic więcej nie powiem.
- Domyślam się, że ta zmiana planów oznacza, że Multiplex przestał być
zainteresowany Penbury - powiedziała Jane.
- Myślałam, że Lyall sam ci o tym powie - powiedziała słodkim głosikiem
Dimity.
- Masz rację, bardziej elegancko byłoby mnie o tym poinformować.
- Wiesz - powiedziała Dimity z uśmieszkiem samozadowolenia -
początkowo byłam oczywiście przerażona, słysząc, że jest inna, bardziej
odpowiednia nieruchomość, ale Lyall zapewnił mnie, że uwzględnił mnie w
nowych planach. Dilston House wygląda wprawdzie wspaniale, ale w zamku
Penbury jest przecież coś szczególnego, nieprawdaż?
- Owszem - przytaknęła Jane z kamiennym wyrazem twarzy. - Czy... z
tego wynika, że będziesz projektowała wnętrza do nowej siedziby?
- Ależ oczywiście - oparła Dimity takim tonem, jakby z góry to było
wiadomo. - Rzecz jasna, moja praca tutaj pójdzie na marne, tym niemniej Lyall
obiecał mi to wynagrodzić. Domyślam się, moja droga - dodała konfidencjo-
nalnym tonem - że ma zamiar wykorzystać te same osoby, które brały udział w
realizacji tego kontraktu, co niestety chyba nie dotyczy ciebie. Dilston leży
niedaleko Oxfordu, twoi robotnicy nie będą przecież codziennie dojeżdżać taki
kawał do pracy. Taka szkoda, naprawdę odwalili tutaj kawał dobrej roboty. Ale
może nowi właściciele zechcą wynająć twoją firmę, żeby dokończyć prace?
- Może - odparła cicho, po czym z trudem zdobyła się na słowa
pożegnania.
Poszła do samochodu i spędziła w nim długie minuty, patrząc tępo przed
siebie.
A więc to była prawda. Lyall opuszczał Penbury równie szybko, jak się w
nim zjawił i w dodatku nie zadał sobie trudu, żeby ją o tym powiadomić.
Zadzwonił następnego dnia rano, dokładnie w momencie, kiedy Jane
wybierała się do biura. Wiedziała, że to on, zanim podniosła słuchawkę.
R S
- 110 -
- Nareszcie! - Jego głos promieniował ciepłem. - Już myślałem, że nigdy
nie uda mi się do ciebie dodzwonić. Jak się masz?
- Świetnie - odparła, od niepamiętnych czasów nie czując się gorzej.
- Na pewno? Masz jakiś dziwny głos, zupełnie inny niż ten, który
słyszałem wczoraj rano.
- Myślę, że powinniśmy zapomnieć o poprzedniej nocy - powiedziała
Jane, z całej siły ściskając słuchawkę.
Zaległa ciężka cisza.
- Zapomnieć?! O czym ty mówisz? Jak mógłbym zapomnieć o takiej
nocy? - W jego głosie słychać było niedowierzanie.
- Udawać, że nic się nie stało.
- Ale dlaczego? Co się stało? Czy coś jest nie tak? Wszystko było nie tak.
- Ależ nic się nie stało - powiedziała Jane, a gardło miała tak ściśnięte, że
nie zdołała powiedzieć nic więcej.
- Proszę, nie postępuj ze mną w ten sposób. Najpierw całujesz mnie na
pożegnanie i zachowujesz się tak, jakbyś wcale nie chciała, żebym odchodził, a
teraz traktujesz mnie jak kogoś zupełnie obcego. Dlaczego nagle usiłujesz uda-
wać, że ta noc nic dla ciebie nie znaczyła?
- Niczego nie usiłuję udawać - odparła zdziwiona agresją, z jaką o to
pytał. Nie mogła przecież zapytać go wprost o przyczynę nagłej zmiany planów.
Zresztą nie widziała takiej potrzeby, wszystkich niezbędnych informacji udzie-
liła jej Dimity.
- No dobrze, dlaczego więc poszłaś ze mną do łóżka? - zapytał gniewnie
Lyall. - Przecież nie musiałaś.
- A czego się spodziewałeś po tym, jak zaproponowałeś mi tę zaliczkę?
Wypowiedziawszy ostatnie słowo, Jane poczuła, że posunęła się za
daleko.
- Jak możesz tak mówić? Doskonale zdajesz sobie przecież sprawę, że z
tym, co wydarzyło się między nami, pieniądze nie mają nic wspólnego.
R S
- 111 -
- Dla mnie mają - obstawała przy swoim Jane, uparcie przekonana, że
jedyny sposób na to, żeby wybrnąć z tej sytuacji, to dać mu do zrozumienia, że
go nie kocha.
- Cały czas mówiłaś, że się zmieniłaś, ale nie wiedziałem, że aż tak.
Zrobiło jej się słabo, ale nie zrobiła najmniejszego wysiłku, żeby mu
cokolwiek wytłumaczyć.
- No, to już wiesz - powiedziała.
- Jestem zaskoczony, że nie zażądałaś pieniędzy, zanim wyjechałem -
szydził. - Jutro każę Dennisowi przysłać ci czek, chyba że dziewczyny twojego
pokroju wolą gotówkę?
- Może być czek - powiedziała bezdźwięcznym głosem.
- Od Alana także bierzesz pieniądze za to, co robi z twoim rewelacyjnym
ciałem? Ciekawe, czy ode mnie wzięłaś tyle samo, czy może przysługuje mi
zniżka jako staremu klientowi? - ciągnął, a jego głos omal nie odmroził jej ucha.
Jane była zdruzgotana, musiała jednak brnąć dalej.
- Alan jest mężczyzną, który nie musi płacić za miłość - odparła, nie
mogąc się nadziwić, jak cynicznie zabrzmiała jej odpowiedź.
- A więc kłamałaś mówiąc, że go nie poślubisz? - zapytał i zaśmiał się z
własnej naiwności. - Zresztą nie musisz odpowiadać, i tak wiem, że kłamałaś.
- Powiedziałam mu, że za niego nie wyjdę, ale zmieniłam zdanie. Jego
dobroć, prawość i bezinteresowną życzliwość traktowałam jak coś oczywistego,
ale teraz patrzę na to inaczej.
- I co, masz zamiar wyrwać go ze szponów Dimity?
- Jeżeli będzie trzeba, tak.
- Ale czy nie wydaje ci się, że ten poczciwy Alan zasługuje na równie
fajną jak on dziewczynę? Już lepiej, żeby został z Dimity niż z kimś tak
pozbawionym skrupułów jak ty. Nie interesowałaś się w życiu nikim poza sobą
samą i taka już będziesz zawsze, Jane.
R S
- 112 -
- Troszczę się o moich ludzi - broniła się heroicznie, chociaż
beznadziejnie, a było jej tak strasznie przykro, że z trudem powstrzymywała łzy.
- Po prostu tylko ty mnie nic nie obchodzisz - dorzuciła.
- Rozumiem - jego głos brzmiał obojętnie - w tej sytuacji nie mamy chyba
o czym ze sobą rozmawiać?
- Nie mamy - potwierdziła, starając się, by nie usłyszał, że płacze.
Jej serce, niczym drogocenny, kruchy przedmiot rozprysło się na tysiąc
kawałków.
Następne tygodnie były po prostu koszmarne. Zaczęła chudnąć i
wyglądała naprawdę szpetnie, a w jej jasnym spojrzeniu pojawił się jakiś nowy,
niepokojący wyraz. Za wszelką cenę starała się zachowywać normalnie, mimo
to Dorothy zauważyła odmianę. Ucinała jednak wszelkie próby rozmowy na ten
temat.
Za dnia było jeszcze jako tako. Rutynowe zajęcia: praca, dom, praca,
dom, pozwalały jej nie myśleć o tej rozmowie. Jednak noce były straszne. Po
wielokroć przypominała sobie kontrakt, stracone nadzieje. Gniew, który
towarzyszył tym wspomnieniom ustępował jednak wraz z nadejściem innych,
lepszych wspomnień. Muskularne ciało Lyalla, jego silne, pewne ramiona i ten
czar, który nimi zawładnął tamtego wieczora. Co noc przeżywała każdy
pocałunek, każde dotknięcie i za każdym razem nawiedzała ją ta sama, upiorna
myśl, że już nigdy nie doświadczy takiego szczęścia.
Tak jak powiedział, Lyall przysłał jej czek. Wraz z nim króciutką
adnotację: „Zapłata za wykonane usługi". Podarła go na kawałki.
Następnego dnia przyszedł list od Kita. Tym razem nie była to kolejna
kartka pocztowa, jakie miał w zwyczaju jej przysyłać, lecz list. Jane przeczytała
go trzy razy od początku do końca, po czym schowała twarz w dłoniach.
- Co się z tobą dzieje na miłość boską, Jane? - zawołała pełnym troski
głosem Dorothy, wchodząc do pokoju. - Czy to Lyall?
R S
- 113 -
Jane potrząsnęła głową, chociaż na dźwięk tego imienia ciągle robiło jej
się gorąco.
- Nie, to Kit - odparła. - Carmelita jest w ciąży. Kit poczuł się nareszcie
odpowiedzialny za swoje życie. Postanowił osiedlić się w Argentynie i rozkręcić
tam jakiś biznes. Potrzebuje pieniędzy, o czym jak zwykle donosi na
samiuteńkim końcu, w postscriptum.
- Dasz radę go spłacić? - zapytała przytomnie, ale Jane zdążyła już o tym
wcześniej pomyśleć.
- W żaden sposób. Nawet gdybym sprzedała dom, nie starczyłoby na
połowę udziałów w firmie. A jeżeli stracimy ten kapitał, będziemy zrujnowani.
- Nie możesz powiedzieć mu, że to chwilowo niemożliwe?
- Odziedziczył ten udział, nie mam prawa mu odmówić. Poza tym
faktycznie potrzebuje pieniędzy, jeżeli chce zająć się własnym biznesem, zanim
urodzi się dziecko.
- Co więc masz zamiar zrobić?
- Nie mam pojęcia - Jane potrząsnęła ramionami. - Mogłabym pójść do
banku i wystąpić o nowy kredyt, ale obawiam się, że zażądaliby spłaty starego.
Mogłabym też spróbować sprzedać udział Kita, ale nikt przy zdrowych
zmysłach nie zainwestuje teraz w przedsiębiorstwo budowlane.
Mogłaby dodać, że nawet gdyby ktoś chciał kupić jej firmę, zmieniłby
zdanie, gdyby dowiedział się, że Multiplex wycofał się z kontraktu. Dorothy
miała jednak już dość zmartwień jak na jeden raz.
- Wygląda na to, że będę musiała wystawić wszystko na sprzedaż.
W tym momencie zdała sobie sprawę z tego, ile znaczyła dla niej firma.
Po śmierci ojca wzięła na swe barki całą za nią odpowiedzialność. Lata mijały, a
perspektywa zajęcia się ogrodnictwem stawała się już tylko marzeniem. Widoki
na realizację kontraktu na remont zamku Penbury zmieniały praktycznie
wszystko. Nagle okazało się, że mogłaby zatrudnić menedżera, a sama zająć się
tym, co naprawdę lubi. Sprzedanie Makepeace and Son oznaczało wprawdzie to
R S
- 114 -
samo: życiową niezależność, swobodę działania, ale cóż po wolności, skoro nie
było Lyalla? Wolność oznaczała dla niej teraz nie tyle możność rozpoczęcia ka-
riery w ogrodnictwie, co zwykłą, życiową pustkę. Makepeace and Son było
wszystkim, co miała do stracenia, i nie zamierzała tego utracić bez walki.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Następnego dnia włożyła swój najlepszy, wiśniowy kostium i udała się na
spotkanie z przedstawicielem banku. To co miał do powiedzenia było tak
zniechęcające, jak przewidywała, w końcu jednak zgodził się powiadomić ją, w
razie gdyby ktoś interesował się kupnem firmy budowlanej. Póki co, musiało jej
to wystarczyć.
Wyszła z banku bardzo przygnębiona. Idąc do samochodu, po drugiej
stronie ulicy zobaczyła Alana. Zatrzymała się, żeby z nim porozmawiać. Nie
widzieli się od tamtego weekendu i miała nadzieję, że nie ma już do niej żalu.
Jednak Alan nawet jej nie zauważył. Wyciągnął ręce przed siebie, a gdy się
odwróciła, Jane zobaczyła biegnącą w jego stronę Dimity, która rzuciła się w
jego ramiona, po czym na środku chodnika zaczęli się namiętnie całować.
Jane uśmiechnęła się lekko i ruszyła do samochodu. Najwyraźniej Alan
nie miał nic przeciwko temu, żeby być pocieszanym. Wydawali się
najdziwniejszą parą pod słońcem... Skoro jednak Dimity potrafiła sprawić, że
stateczny Alan zapomniał o całym świecie, widocznie byli sobie pisani.
Powiadają, że przeciwieństwa się przyciągają... Fakt, wystarczyło tylko spojrzeć
na nią i Lyalla, byli tacy różni, a jednak, kiedy się kochali, nic innego nie miało
znaczenia.
Myśl o Lyallu sprawiła jej ból, próbowała więc myśleć o czymś innym. Z
ponurą miną weszła do biura.
R S
- 115 -
- Nie daje wielkich nadziei - odparła, gdy Dorothy zapytała ją o wynik
rozmowy z Derekiem Owenem, przedstawicielem banku.
- Wszystko się odmieni - pocieszyła ją Dorothy, a Jane nie miała siły
zaprotestować, chociaż nie bardzo rozumiała, skąd w głosie jej sekretarki tyle
optymizmu. Nic się nie mogło odmienić!
Myliła się. Dwa dni później bankowiec zadzwonił i powiedział, że ma dla
niej interesującą propozycję. Starała się nie obiecywać sobie zbyt wiele. Ku jej
zdziwieniu, pan Owen powitał ją cały w uśmiechach. Jej zaskoczenie prze-
rodziło się w podejrzenie, gdyż nie miał on zwyczaju tak się zachowywać.
- Proszę, droga panno Makepeace, niech pani wejdzie - umizgiwał się. -
Myślę, że nasze problemy możemy uznać za rozwiązane.
- Czy chce pan przez to powiedzieć, że zgodziliście się udzielić mi
nowego kredytu?
- Nie... niezupełnie to miałem na myśli, droga panno Makepeace. Ktoś
wyraził zainteresowanie kupnem połowy udziałów pani firmy.
- Kto? - Jane aż usiadła z wrażenia.
- Obawiam się, że nie mogę pani tego powiedzieć. Ta oferta pochodzi od
kupca, który pragnie zachować pełną anonimowość.
- Ale w końcu będzie musiał się ujawnić, prawda?
- Niekoniecznie. Wszelkie uzgodnienia będą prowadzone przez bank.
Nasz klient nie jest zainteresowany codziennym doglądaniem firmy. Będzie to
w całości pani zadanie.
- Nie rozumiem, jaki sens ma kupno firmy, z którą nie chce się nic robić?
- zapytała.
- Nasz klient patrzy na to wyłącznie w kategoriach inwestycji - wyjaśnił
spokojnie.
Jane nie mogła się otrząsnąć z osłupienia.
- Czy jest pan pewien, że to poważna propozycja? Brzmi to zbyt pięknie,
żeby było prawdą!
R S
- 116 -
- Czy uważa pani, że marnowałbym pani i swój czas na niepoważne
propozycje? - oburzył się. - Oczywiście decyzja należy do pani - dodał
pompatycznym tonem. - Powinienem panią jednak ostrzec, że druga taka szansa
może się pani nie przytrafić.
- Oczywiście, zdaję sobie z tego sprawę. Proszę mi choć podać jakąś
wskazówkę, kim jest ten wspaniałomyślny kupiec, chciałabym mu jednak jakoś
podziękować.
- Niestety, nie mogę tego zrobić. To sprzeczne z instrukcjami, jakich
udzielił nam nasz klient. Wracając do sedna sprawy, czy potrzebuje pani czasu
do namysłu?
- Tonący brzytwy się chwyta, prawda?
- Czy mam przez to rozumieć, że decyduje się pani już teraz?
- Tak, decyduję się już teraz.
Wszystko to jest bardzo dziwne, myślała Jane, pędem wracając do biura,
żeby jak najszybciej przekazać dobrą nowinę Dorothy. Tymczasem Dorothy nie
wyglądała na zbytnio zaskoczoną.
- Mówiłam ci, że wszystko się odmieni. Może teraz, kiedy już nie musisz
martwić się Kitem, będziesz mogła skupić się na... innych sprawach.
Jane nie chciała myśleć o „innych sprawach". Bo cóż to oznaczało?
Bezsenne noce i tęsknotę za Lyallem. Ból w sercu za każdym razem, kiedy
zjawiała się w zamku albo kiedy przypominała sobie jego uśmiech. Dlaczego
była taka głupia i zakochała się w nim po raz drugi? Przecież wiedziała, jaki
był! Przeklinała dzień, w którym spotkała Judith. Gdyby nie to spotkanie, nie
dałaby się nabrać ten drugi raz. W niczym nie zmieniało to faktu, że każdy tele-
fon stawiał ją na równe nogi i że w każdym samochodzie podjeżdżającym pod
jej dom widziała Lyalla. Przypuszczała, że musiał już być w kraju co najmniej
od tygodnia.
Nic to, dodawała sobie otuchy, jeszcze mu pokażę, Makepeace and Son
nie podda się tak łatwo tylko z tego powodu, że pan Harding raczył zmienić
R S
- 117 -
plany. Zaczęła rozglądać się za możliwościami nowych zamówień. W rzeczy-
wistości jednak nie mogła podjąć żadnej decyzji, zanim Lyall nie powiadomi jej
o zmianie planów. Postanowiła w końcu, że weźmie byka za rogi i sama
zadzwoni do Dennisa.
W pierwszej chwili był ujmujący, gdy jednak zapytała go o plany
Multiplexu w odniesieniu do zamku, zaczął się wykręcać, tłumacząc, że umowa
opiewała tylko na wstępną fazę prac. „O tym, co będzie potem, porozmawiamy
wówczas, kiedy ten etap prac dobiegnie końca, nie wcześniej" - zakończył
rozmowę.
Zawiedziona, odłożyła słuchawkę. Faza wstępna dobiegała już końca.
Pozostawały prace sztukatorskie, ale one nie miały zająć dużo czasu. Jane
pocieszała się myślą, że nowy współwłaściciel jej firmy wytrzyma szok
związany z brakiem dalszych zamówień, a więc i wpływów.
Udział Kita należał już do kogoś zupełnie obcego. Umowa z bankiem
została podpisana, a pieniądze przesłane do Argentyny. Czy mogła mieć
pretensje do losu, skoro tak życzliwie ją potraktował? W końcu nie musiała
sprzedawać rodzinnego domu. W rzeczywistości jednak nie była to żadna
pociecha. Każdy dzień był koszmarem! Robiło jej się niedobrze, kiedy musiała
rozmawiać z ludźmi, uśmiechać się do nich. Ale długie, bezsenne noce czyniły
w jej duszy jeszcze większe spustoszenie. Zapadała się w sobie, doznawała we-
wnętrznej pustki. Łapała się nawet na tym, że świadomie przywołuje
wspomnienie błękitnych oczu Lyalla, żeby upewnić się, że coś ją jeszcze potrafi
poruszyć, że nie umarła.
Z rosnącym niepokojem przyglądała się postępowi prac. Co dalej? -
dręczyła się pytaniem.
W dniu, w którym robotnicy położyli ostatni stiuk, sprawdziła czy
wszyscy opuścili zamek, zaryglowała wrota i pojechała do biura. Koniec.
Kropka. Firma zawiesza działalność.
R S
- 118 -
Dorothy z trudem tłumiła podniecenie, kiedy Jane zapytała ją, czy były
jakieś wiadomości.
- Jedna! - odparła Dorothy z miną wieszcza.
- Jaka? - zapytała zniecierpliwiona Jane.
- Twój tajemniczy wspólnik chce się z tobą dzisiaj spotkać. Umówiłam
cię na czwartą - dodała Dorothy zachwycona wrażeniem, jakie zrobiła na Jane.
- Na czwartą? Na miłość boską! Przecież już jest za dziesięć czwarta! Nie
zdążę się przygotować przed jego przyjściem. To facet, prawda?
- W słuchawce słyszałam zdecydowanie męski głos.
- Dobrze - złapała oddech. - Nie mogę dać po sobie poznać, że jestem
podekscytowana. Boże, w firmie panuje teraz taki bałagan, a on pewnie będzie
chciał się zaraz we wszystko wtrącać!
- Weź to - Dorothy podała jej wielkie księgi rachunkowe. - Udawaj, że
jesteś zajęta.
Jane wzięła księgi i otworzyła je na byle jakiej stronie. Przed chwilą
całkiem załamała się, widząc swoje odbicie w lusterku. Czym prędzej poprawiła
makijaż, nie chciała, żeby ów tajemniczy ktoś zobaczył sińce pod oczami. Ob-
ciągnęła spódnicę. Z całą pewnością wyglądała teraz na bardziej przemęczoną
pracą businesswomen niż kiedykolwiek wcześniej.
Bezmyślnie odwracała strony księgi rachunkowej. Co go sprowadza
właśnie teraz? Czy będzie chciał dokonać jakichś zmian? Jak zareaguje na
wiadomość o wygaśnięciu umowy z Lyallem? Dlaczego u licha wszystko
zawsze wraca do Lyalla?
Pochłonięta niewesołymi myślami i przeświadczona, że Dorothy uprzedzi
ją o nadejściu tajemniczego wspólnika, nie zauważyła, kiedy w drzwiach stanął
Lyall.
Osłupiała na jego widok. Przestała oddychać, a jej serce zamarło w
bezruchu. To on! Naprawdę on! Ogarnęło ją nieopisane szczęście. Wysoki,
ciemnowłosy, z tymi swoimi błękitnymi oczami stał trzy metry przed nią.
R S
- 119 -
Dopiero po chwili, gdy rozum zanalizował sytuację, zaczęła normalnie
oddychać. Lyall dostrzegł na jej twarzy wyraz spontanicznej radości i postąpił
krok naprzód.
Jane przypomniała sobie o tym, co on jej zrobił, a raczej, czego nie chciał
robić, i gwałtownie cofnęła się razem z krzesłem do tyłu.
- Czego chcesz? - zapytała, przerażona, że jej ciało zdradziło jej uczucia.
- Chciałem cię zobaczyć - odparł, jak gdyby to była najbardziej naturalna
rzecz na świecie.
- Dorothy nie powinna cię była wpuścić. - Starała się, by jej głos brzmiał
możliwie spokojnie, choć serce cały czas kołatało jej w piersiach.
- Przekonałem ją, mówiąc, że na pewno będziesz chciała mnie zobaczyć.
- Ale ja wcale nie chcę cię widzieć. Tak się składa, że spodziewam się
bardzo ważnego gościa, może przyjść w każdej chwili. Proszę więc, wyjdź.
- Czuję się zaszczycony, słysząc, że jestem kimś aż tak ważnym - rzekł
Lyall i uśmiechnął się w sposób, który zawsze robił na niej wrażenie.
- O czym ty mówisz? - zapytała przejęta.
- A jak myślisz, dlaczego tu jestem?
- Nie mam pojęcia.... - Przerwała, gdyż właśnie w tym momencie coś
zaczynało jej świtać. - To ty jesteś współwłaścicielem mojej firmy?
- A któż by inny?
- Ale... ale... - Jane zastanawiała się, czy to aby nie sen. - Ale jak to?
Najpierw robisz wszystko, żeby doprowadzić nas do ruiny, a potem kupujesz
pół zrujnowanej firmy? Nic nie rozumiem?
- Co masz na myśli, mówiąc o doprowadzeniu do ruiny? - dociekał
cierpliwie. - Dlaczego, do licha, miałbym chcieć to zrobić?
- Ależ oczywiście, że nie chciałeś! - krzyknęła z furią.
- Ale to zrobiłeś i doskonale zdajesz sobie sprawę, co chcę powiedzieć! A
może zaprzeczysz, że masz zamiar przenieść swoją siedzibę do innego
hrabstwa?
R S
- 120 -
Nie zrobił najmniejszego gestu, żeby zaprzeczyć.
- Więc już wiesz?
- Domyślam się, że nie życzyłeś sobie, żebym się dowiedziała. I
dowiedziałam się o tym jako ostatnia! - syknęła ze złością.
- Istniał pewien szczególny powód, dla którego nie powiedziałem ci... -
rozpoczął, ale Jane nie pozwoliła mu skończyć.
- Tak, w dodatku wiem, jaki to powód! - mówiła podniesionym głosem.
- Naprawdę? - zapytał z podejrzanym błyskiem w oku.
- Nietrudno było zgadnąć. Miałam niczego nie wiedzieć, bo w
przeciwnym razie mogłabym wycofać moich ludzi. Tobie jednak zależało na jak
najszybszym zakończeniu prac, żeby móc dobrze sprzedać zamek, prawda? - po-
wiedziała wojowniczym tonem.
Tymczasem Lyallowi wcale nie zrzedła mina. Przeciwnie, wydawał się
coraz bardziej rozbawiony.
- Wygląda na to, że masz znakomite informacje, Jane.
- Spotkałam w zamku Dimity - wyjaśniła rzeczowo.
- Nie omieszkała mi wspomnieć o tym, jak ważną rolę ma do spełnienia w
twoich nowych planach.
- Masz rację, to przebojowa dziewczyna - odparł po krótkim
zastanowieniu. - Możesz nie lubić Dimity, ale to bardzo utalentowana
projektantka wnętrz.
- Moje gratulacje! Domyślam się, że to jej talent sprawił, iż powiadomiłeś
ją szczegółowo o swoich zamierzeniach? - ironizowała.
- Nie było sensu marnować jej czasu w zamku Penbury - wyjaśnił
spokojnie.
- Ale sensowne było marnowanie mojego? - zapytała z furią. - Byłam nic
nie znaczącym „uczestnikiem kontraktu", którego trzeba było „odrzucić",
prawda?
- Nigdy tak o tobie nie myślałem.
R S
- 121 -
- Czyżby? A twoje polecenie dla Judith?
- Słucham? Kiedy coś takiego powiedziałem? - Lyall był już znacznie
mniej rozbawiony.
- Widziałam notatkę, którą zostawiłeś dla niej tamtego poranka, potem
jak... - Nie chciała powiedzieć: potem jak kochaliśmy się. - Potem... jak
wyjechałeś. Wiem, że nie miałam prawa tego czytać, ale zaraz po twoim
wyjściu przyszedł faks, który odłożyłam na stos papierów i wtedy kątem oka
zobaczyłam notatkę leżącą pod spodem... Była tam mowa o zamku w Penbury...
więc ją przeczytałam.
- A więc o to chodziło! Czy dlatego udawałaś, że poszłaś ze mną do łóżka
dla pieniędzy?
- Tak.
Lyall wziął ją w ramiona i mocno przytulił. Próbowała mu się wyrwać,
ale uścisk był zbyt silny.
- Jane? - zapytał z mieszaniną śmiechu i rozpaczy w głosie. - Jak myślisz,
dlaczego anonimowo kupiłem udziały w twojej firmie?
- Nie mam pojęcia - odparła, czując, że obejmuje dłońmi jej ramiona;
świadoma, że wystarczyłoby kilkanaście centymetrów, żeby ich usta się
spotkały. - Po co zawracać sobie głowę kupowaniem firmy, skoro sprzedanie
zamku byłoby najprostszą metodą usunięcia mnie ze swojego życia?
- Nie mam zamiaru sprzedać zamku - odparł nieoczekiwanie.
Podniosła wzrok i uwiedziona błękitem jego oczu, zanurzyła się w nim
cała.
- A co chcesz z nim zrobić? - Czuła, że coraz trudniej będzie jej pamiętać
o swoim oburzeniu na niego.
- To zależy od ciebie - odparł, a w kącikach jego ust znowu pojawił się
uśmiech.
- Ode mnie?
R S
- 122 -
- Myślałem, że moglibyśmy w nim zamieszkać. Dziesięć lat temu
powiedziałaś, że byłoby to dobre miejsce do założenia rodziny. Nie znalazłem
lepszego. A co o tym dzisiaj myślisz?
Jane nie była w stanie odpowiedzieć, nie była nawet w stanie myśleć.
Wszystko, na co ją teraz było stać, to patrzeć w te błękitne oczy i pozwolić sercu
powolutku napełniać się nadzieją.
- Oczywiście, gdyby prawdą okazało się, że cię nic nie obchodzę, to
sprzedam zamek - kontynuował, bo Jane się nie odzywała. Nagle przestał się
Uśmiechać, a jego twarz nabrała poważnego wyrazu. Zacisnął dłoń na jej
ramieniu i powiedział: - Nie mógłbym żyć w nim bez ciebie.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Chcę powiedzieć, że cię kocham, Jane, i że nie chcę cię znowu utracić.
Chcę być z tobą w nocy i co rano widzieć twój uśmiech. Chcę wiedzieć, że gdy
wracam wieczorem do domu, ty w nim jesteś. Chcę, byś wyszła za mnie, Jane.
- Ale... zawsze powtarzałeś, że nigdy się nie ożenisz - szepnęła, ciągle nie
w pełni dowierzając temu, co się wokół niej działo.
- Zmieniłem zdanie - odparł, po czym uniósł jej dłoń i pocałował. -
Zmieniłem zdanie w wielu sprawach, odkąd wróciłem do Penbury.
Zrozumiałem, że przeszłość zawsze będzie cząstką nas i nie możemy tego
zmienić. Myślałem, że opuszczając rodzinne strony, zostawiłem przeszłość za
sobą. Myliłem się. Próbowałem o niej zapomnieć, tak jak próbowałem
zapomnieć o tobie. Prawie mi się udało. Prawie, ale nie całkiem. Bo zawsze, gdy
spotykałem jakąś dziewczynę, odkrywałem, że jej spojrzenie nie było tak jasne
jak twoje, że jej włosy nie były tak miękkie jak twoje, a jej uśmiech taki
promienny jak twój. Mówiłem o wolności, bo tak było łatwiej. Nawet przed
samym sobą niełatwo przyszło mi przyznać się, że bałem się małżeństwa. Wi-
działem przecież tylko małżeństwo moich rodziców. Tak samo bałem się zostać
tutaj i podjąć walkę o jedyną dziewczynę, na której mi naprawdę zależało.
Delikatnie odgarnął kosmyk włosów z jej twarzy.
R S
- 123 -
- Za najcenniejszą rzecz w moim życiu uważałem niezależność, ale
powrót do Penbury zmienił i to. Nagle zdałem sobie sprawę, że należę do tego
miejsca, że tu jest mój dom. Im więcej o tym myślałem, tym mocniej sobie
uświadamiałem, jak ważna w tych planach byłaś ty. To dlatego poprosiłem
Dennisa, żeby rozejrzał się za nową lokalizacją dla naszego centrum
badawczego. Chciałem, by Penbury było naszym domem. Ale potem doszło do
tej awantury w lesie, po której nie chciałaś ze mną rozmawiać, zacząłem więc
myśleć, że tracę czas na nierealne marzenia. I wtedy zjawiłaś się w Londynie i
moje marzenie się ziściło.
Jego oczy nabrały nie znanego jej dotąd wyrazu.
- Czy to możliwe, że to tylko moje chciejstwo? Czy ta noc naprawdę nic
dla ciebie nie znaczyła, Jane?
- Znaczyła... wiele znaczyła.
- I kochasz mnie, Jane? - Chciał, by powiedziała to głośno, żeby go
przekonać.
- Kocham cię do szaleństwa. - Jane czuła radość, że znowu mogła mówić
prawdę.
- I wyjdziesz za mnie?
- Tak! - zawołała radośnie i wyciągnęła do niego ręce.
- Tak! Tak! Tak!
Lyall objął jej kibić, a ona zarzuciła mu ręce na szyję. Ich usta złączyły
się we wspaniałym, namiętnym pocałunku. Och, jak cudnie było znów go
całować, być tak blisko niego, dotykać go, czuć jego zapach i wiedzieć, że jest
się kochaną!
Oszołomiona tym nagłym wydostaniem się z samego dna rozpaczy, Jane
walczyła z resztkami niepewności.
- Kochasz mnie, najmilszy? Na pewno mnie kochasz? - pytała co chwila,
między pocałunkami.
R S
- 124 -
Słysząc to, Lyall podniósł głowę, spojrzał jej w oczy i powiedział bardzo
mocno i zdecydowanie:
- Tak, kocham cię. Naprawdę cię kocham. Musisz w to uwierzyć, Jane.
- Teraz już wierzę ci. Zawsze będę w to wierzyć.
Lyall przytulił swój policzek do jej włosów i gładził ją po plecach, ani na
chwilę nie wypuszczając jej z ramion, jakby w obawie, że czar nagle pryśnie,
Jane zniknie, a on obudzi się ze snu i znów będzie sam.
- Zrozumiałem, jak bardzo cię kocham, gdy ujrzałem cię pośród róż w
ogrodzie zamku Penbury. Czułem się tak, jakby tych dziesięciu lat w ogóle nie
było. Nie rozumiałem, jak mogłem udawać, że o tobie zapomniałem. Chciałem
zbliżyć się do ciebie i natychmiast wszystko wyjaśnić, ale nie ułatwiałaś mi
zadania.
- Bałam się - przyznała. - Doskonale wiedziałam, jak łatwo byłoby mi się
znów w tobie zakochać i robiłam wszystko, żeby do tego nie dopuścić. Nic nie
pomogło. Tak naprawdę, to chyba nigdy nie przestałam cię kochać... tylko że też
nie zdawałam sobie z tego sprawy.
- Wierzyłem w to tylko dzięki twoim pocałunkom. Po tej naszej kłótni w
lesie zacząłem podejrzewać, że robię z siebie durnia. Tak bardzo upierałaś się,
że chcesz być z Alanem. Dzwoniłem do ciebie tyle razy, aż wreszcie, po
przybyciu w tamten weekend do zamku, zrozumiałem, że nienawidziłbym
każdego dnia spędzonego w nim bez ciebie. Postanowiłem więc, że go sprzedam
i zapomnę o tobie. I wtedy przyjechałaś do Londynu, a ja dopiero wówczas
nabrałem pewności, że mnie kochasz.
- Dlaczego wobec tego nic nie powiedziałeś? - zapytała Jane.
- Nie chciałem niczego przyspieszać. Sądziłem, że to był mój błąd przed
laty. Myślałem, że będziemy potrzebowali czasu, żeby się na nowo poznać.
Wszystko tak pięknie się układało, chciałem oświadczyć ci się zaraz po po-
wrocie z Japonii. I wtedy... ten nieszczęsny telefon. Nie mogłem uwierzyć w to,
co mówiłaś, byłem kompletnie zdruzgotany.
R S
- 125 -
- Przepraszam cię, byłam przekonana, że chcesz wycofać się z kontraktu.
Nie chodziło tylko o to, że poczułam się wykorzystana, ale także o to, że moi
ludzie znaleźliby się bez pracy.
- Powinienem ci był od razu powiedzieć - westchnął ciężko. - Myślę, że
oboje odebraliśmy niezłą lekcję, nie uważasz?
- Zmarnowaliśmy mnóstwo czasu! - rzekła Jane i wtuliła się mocniej w
ramiona Lyalla.
- Nie martw się. nadrobimy tę stratę - odparł Lyall, po czym wymienili
gorący pocałunek, żeby przypieczętować złożoną sobie obietnicę.
- No dobrze, ale skąd wiedziałeś, że potrzebuję wspólnika - zapytała Jane
po zaczerpnięciu oddechu.
- Od Dorothy.
- Dorothy? - nie mogła wyjść ze zdziwienia.
- Kiedy doszedłem już trochę do siebie, uznałem, że z jakiegoś powodu
mówiłaś jednak nieprawdę - wyjaśnił. - Wystarczyło jedno wspomnienie naszej
nocy, a już miałem tę pewność. Wiedziałem też, że nigdy nie poszłabyś ze mną
do łóżka dla pieniędzy. Zrozumiałem, że coś się z tobą stało. Nie wiedziałem
tylko co. Zadzwoniłem więc do Dorothy. Nie potrafiła mi powiedzieć, w czym
rzecz, uspokoiła mnie jednak, gdy powiedziała, że wyglądasz na kompletnie
załamaną, bo i ja tak się czułem. Potem, gdy wyszła ta sprawa z pieniędzmi dla
Kita, zadzwoniła do mnie. Wiedziałem, że bardzo ci zależy na firmie,
skontaktowałem się zatem z bankiem... Resztę już wiesz:.. Tak bardzo chciałem
cię zobaczyć...
- Ale dlaczego koniecznie chciałeś zachować anonimowość?
- Bałem się, że w przeciwnym razie nie przyjmiesz tej oferty. Nie
zapominaj ponadto, że zżerała mnie zazdrość o Alana. Na szczęście pojawiła się
Dimity i wyznała mi, że zaręczyła się z Alanem. Dzięki temu uwierzyłem, że
wszystko jeszcze może się odmienić. Postanowiłem zaczekać do końca
pierwszej fazy robót, a potem zjawić się i zapytać cię, co dalej. Gdybyś nie
R S
- 126 -
chciała mnie więcej widzieć, wystawiłbym zamek na sprzedaż. Wierzyłem jed-
nak, że będzie inaczej i razem dokończymy przebudowę oraz urządzimy go tak,
by mógł stać się naszą siedzibą. I naszych dzieci, rzecz jasna.
Jane ogarnęła całkowita błogość. Uszczęśliwiona, opadła w jego ramiona.
- Czy wobec tego Makepeace and Son może liczyć na przedłużenie
kontraktu? - zapytała bardzo poważnym głosem.
- Tak, pod warunkiem jednak, że dyrektor tej firmy zatrudni menedżera. Z
osobą pani dyrektor łączą się bowiem nowe, bardzo poważne plany - odparł
Lyall z nie mniejszą powagą.
- Jeżeli zatem przyjmę pańskie warunki, to na jak długo będzie opiewał
nasz nowy kontrakt? - zapytała Jane, po czym złożyła najczulszy pocałunek na
jego szyi. Jej wargi pieściły teraz jego podbródek, policzki, ucho. Ich usta spot-
kały się w końcu. Jane wyczuła, że Lyall znów się radośnie uśmiecha.
- Na zawsze - obiecał.
R S