Moyano Daniel Po drugiej stronie morza

background image




DANIEL MOYANO




PO DRUGIEJ STRONIE

MORZA

WYBRAŁ I PRZEŁO

ŻYŁ: RAJMUND KALICKI


WYDAWNICTWO LITERACKIE KRAKÓW-WROCŁAW 1986

background image


POTWÓR


To prawda, że się bardzo spóźniłem. Kiedy w końcu udało mi się wyrwać na parę dni i

odbyć krótką podróż w głąb kraju, żeby zobaczyć zjawisko, o jakim w swoim czasie pisały
wszystkie gazety, prawie nikt już nie mówił o potworze. Chciałem jechać w dniu, kiedy się
pojawił, przed dwoma miesiącami, w jakiejś starej drewutni, ale nie mogłem otrzymać urlopu.
Rozmawiałem z kierownikiem, lecz on tylko wyśmiał moje podniecenie i powiedział między
innymi: „Widzę, że jest pan w gorącej wodzie kąpany, a nadmierny entuzjazm nie pozwala
właściwie ocenić możliwości podróży. Prawdę mówiąc, nie sądzę, aby ta sprawa miała jakie-
kolwiek znaczenie. Wszyscy widzieliśmy w życiu rzeczy niezwykłe i zetknie się pan z nimi
jeszcze nie raz. Już mój ojciec opowiadał kiedyś o podobnym zjawisku i wspominał o innym
w Europie, którego świadkiem był mój dziadek. Jak pan widzi, nie jest to nic nowego. Każdy,
a przynajmniej każde pokolenie, pamięta coś podobnego. A pan mówi i zachowuje się tak,
jakby to było niepowtarzalne. Wydaje mi się, że trochę pan przesadza. Mógłby pan twierdzić,
że cechy owego zjawiska wskazują na coś rzeczywiście niebywałego, lecz mogę pana zape-
wnić, że w istocie chodzi zawsze o to samo. Może i jest on taki dziwny, jak się panu wydaje,
dziwniejszy od potworów widzianych przez mego ojca i dziadka, ale cała ta jego niezwy-
kłość, jedyne zresztą, co ma, jest tylko nowym przejawem starego problemu. Zwykłem pa-
trzeć na wszystko według z góry powziętych wyobrażeń i prawie nigdy się na tym nie zawio-
dłem. Oczywiście, pan widzi tylko potwora i tym samym popełnia błąd. Jeszcze się pan nau-
czy patrzeć na zjawiska pozornie niezwykłe, nie zmieniając własnego trybu życia. Jak pan wi-
dzi, teraz nie mogę panu dać wolnego. Bilans musi być gotowy przed końcem miesiąca. Sam
pan mi przecież mówił, że wkrótce idzie na urlop. Po cóż więc ten pośpiech? Będzie się pan
mógł jeszcze napatrzeć na niego do woli. Sam chciałbym toto zobaczyć, ale aż do końca roku
jest to niemożliwe”.

Gazety wiele pisały o wydarzeniu przez pierwszy tydzień. Ostatnia wiadomość dotyczy-

ła decyzji władz miejskich, które postanowiły umieścić potwora na placu, tak aby wszyscy go
obejrzeli. Potem nic, zupełnie jakby potwór zdechł. Opublikowano kilka zdjęć, niektóre w
miarę wyraźne, inne ciemne i zamazane. Żadna fotografia nie zaspokajała jednak w pełni me-
go pragnienia, by się dowiedzieć wszystkiego o potworze. Były to przeważnie zdjęcia całej
postaci, a nie zbliżenia, które umożliwiłyby mi ocenę wyrazu twarzy lub blasku oczu czy też
rodzaju sierści, jaka pokrywa jego ciało. Poza tym prawie na każdym ludzkie sylwetki zasła-
niały część ogromnej postaci.

Kupowałem wszystkie dzienniki, czatowałem pilnie, kiedy się ukażą, i przeglądałem je,

najpierw w pośpiechu, potem dokładnie. Żadnej wzmianki o potworze. Choć termin podróży
był jeszcze daleki, kupiłem już trochę rzeczy: zeszyty do notatek, przyrządy miernicze, ksią-
żki i aparat fotograficzny, który wręczono mi pewnego dnia, luksusowo opakowany, z instru-
kcją obsługi po niemiecku, jaką sam przetłumaczyłem z pomocą małego słownika i podrę-
cznej gramatyki. Zrozumienie jej kosztowało mnie wiele trudu, ale myślałem, że każde słowo
zbliża mnie do potwora, którego tak bardzo chciałem zobaczyć. Pamiętam, że spędzałem wie-
le nocnych godzin na lekturze wycinków ze starych czasopism z opowieściami o potworach
prawdziwych i zmyślonych, i w opisie ich znajdowałem niekiedy potwierdzenie słów kiero-
wnika. Ilekroć spotykałem kogoś, kto okazywał większe zainteresowanie tą historią, nie do-
puszczałem go do głosu i zalewałem potokiem własnych interpretacji, nieprawdopodobnych i
zawiłych. Dawałem się nieść podnieceniu, którego nikt nie był w stanie tolerować, i dlatego
mój znudzony rozmówca odchodził zwykle zakłopotany i zniechęcony. Pytałem siebie wów-
czas, czy możliwa jest podobna obojętność wobec czegoś równie niezwykłego. Przez miesiąc

background image

wszyscy mówili o nim, a potem nic, całkowite milczenie.

Wreszcie obwieszczono, że w jednym z kin będzie wyświetlana krótkometrażówka o

„straszliwym potworze”.

Pamiętam, że chodziłem tam dwukrotnie i pytałem, kiedy to będzie, i dwukrotnie po-

wiedziano, że „wkrótce”.

Pewnego dnia kierownik naszego działu przyłapał mnie na rysowaniu i skarcił surowo.

Wziął kartkę papieru, uważnie się jej przyjrzał: był to rysunek potwora, jaki podsunęła mi
moja wyobraźnia. Ponieważ wszystko wskazywało na to, że zaraz ją podrze, odważyłem się
prosić, by tego nie robił. Spoglądał na kartkę z zastygłym wyrazem twarzy. Potem poruszył
językiem nie otwierając ust.

Następnego dnia zaskoczyła mnie myśl, że być może wielkie bestie, morskie i lądowe,

są straszliwe tylko z wyglądu, i kto wie, czy aż tak bardzo. I byłem przekonany, że nie ma w
ich duszach złości, są natomiast przepełnione wielką miłością, którą mogą wyrazić jedynie
rykiem. I widziałem we własnych rojeniach, jak zstępuję do morskich otchłani, zbliżam się,
drżąc cały z zuchwałości i strachu, do potwora czuwającego wiecznie w swej mieszkalnej
czeluści. I myślałem, że mnie zrozumie, choć nie wyzbyłem się obawy, że być może nie będę
miał czasu wykazać swojej dobrej woli, bo mnie pożre. I chociaż wiedziałem, że jest to naj-
bardziej prawdopodobne, zwalczałem w sobie lęk i z wolna podchodziłem ku niemu.

Później gazety opublikowały jeszcze jedną stosunkowo wyraźną fotografię, w wydaniu

niedzielnym, na ostatniej stronie, poświęconej zwykle ilustrowanym recenzjom filmowym,
wystawom i modzie. Można było dokładnie ocenić olbrzymie rozmiary potwora i jego prawie
ludzką twarz. To już było coś. Pod zdjęciem widniało krótkie wyjaśnienie, że to ogromne
cielsko zaczęło twardnieć, kostnieć, a poniżej wszystko, co już było wiadomo o położeniu i
kształcie języka umożliwiającego mu wydawanie dźwięków bez mała ludzkich. Można było
również zobaczyć wyraźnie, że urosła mu długa broda. Na innej stronie gazety, poświęconej
wiadomościom z kraju, podano, że władze miasteczka zdecydowały się postawić dozorcę
obok owego dziwnego znaleziska, aby nikt nie mógł przeprowadzać na nim złośliwych
doświadczeń. Posunięcie to wydało mi się godne pochwały. Wiadomo było, że jakiś osobnik
przez dłuższy czas naigrawał się z potwora, który tylko przyglądał się natrętowi dziwnymi
oczyma i ani razu nie chrząknął swym prawie ludzkim głosem, jak czynił to zawsze, gdy ktoś
stał przy nim dłużej. Człowiek ten zbliżył się do potwora, po czym patrząc mu prosto w
twarz, wyrwał parę włosów z brody i wbił igłę w nozdrza. Wtedy potwór plunął na mężczy-
znę, a ten zaczął wrzeszczeć, złorzeczyć i obrzucać go kamieniami. Kiedy zjawiła się policja,
aby zapobiec dalszym wybrykom, potwór bezgłośnie obrócił swe potężne cielsko (jego ruchy
były coraz wolniejsze i ociężalsze) i cicho zapłakał. Płacz był zapewne częścią jego niearty-
kułowanej mowy. Zaprotestowałem — następnego dnia — w gronie kolegów z banku i po-
wiedziałem, że wystawienie potwora na środku placu na drwiny ignorantów to postępowanie
nieludzkie. Stał tam jak dziwny posąg (mierzył blisko trzy metry wysokości) za niewielkim
ogrodzeniem, które nie mogło stanowić żadnego zabezpieczenia. Protestowałem, jak już to
powiedziałem, i broniłem potwora, a moi koledzy jeszcze raz podrwiwali ze mnie.

Po tej informacji nie ukazało się nic więcej; ani w następnym tygodniu, ani później —

gazety milczały. Wyciąłem fotografię i dołączyłem ją do innych, przechowywanych w specja-
lnej teczce. W pewien piątek zaproszono mnie na polowanie niedaleko jakiejś mieściny, w
której zamierzaliśmy potem nocować. Zgodziłem się niechętnie. Wolałem zostać w domu i
uporządkować własne rzeczy oraz wycinki prasowe leżące bezładnie w teczce. Soboty mieli-
śmy wolne, więc wyruszyliśmy starą ciężarówką jeszcze tego samego dnia. Musiałem jechać
z tyłu, na platformie, bo z przodu nie było już miejsca. Choć podróżując samotnie mogłem
spokojnie oddać się rozmyślaniom, pamiętam, że byłem bardzo rozdrażniony. Powinienem
był przecież jechać teraz na północ, do upragnionego celu, a tymczasem tłukłem się autem do
jakiegoś dalekiego miasteczka, nieobecnego w moich planach. Samochód podążał naprzód i

background image

coraz bardziej oddalał mnie od celu. Jeśli nawet myślałem o powrocie i udawało mi się rato-
wać ów czas nie do odratowania, nie czułem ulgi, bo i tak mieliśmy wrócić do miasta wciąż
odległego od tego, co chciałem zobaczyć i zbadać. I tak chwilowe oddalenie spotęgowało we
mnie świadomość dystansu, jaki zawsze będzie mnie dzielił o d n i e g o.

Zatrzymaliśmy się w domu zamieszkanym przez starsze małżeństwo z synem. Po

rozmowie, która dotyczyła spraw ogólnych, nabrałem przekonania, że nic nie wiedzą o znale-
zisku. Byliśmy bardzo zmęczeni, więc położyliśmy się, gdy tylko zaczęło zmierzchać. O dzie-
siątej miałem już dość leżenia. Myślałem o swoich fotografiach i wycinkach z gazet. Staru-
szkowie krzątali się w sąsiedniej izbie i mruczeli coś do siebie. Zapragnąłem nagle opowie-
dzieć im o potworze. Zacząłem obojętnie, żeby nie zaniepokoić ich tą niewiarygodną historią.
Z wolna jednak podnosiłem głos i mówiłem tonem trudnym do zniesienia. A oni przyglądali
mi się szeroko otwartymi oczyma i milczeli. Chłopak usiadł na łóżku, jakby wystraszony, po-
wiedziałbym, że słucha oczyma. Kiedy skończyłem, spostrzegłem, że ze wzruszenia po poli-
czkach płyną mi łzy. Podniosłem się z ławy, na której siedziałem, i zobaczyłem, że jeden z
kolegów wpatruje się we mnie surowo. Znowu położyliśmy się, ale długo nie mogłem zasnąć.
Nie powiedział ani słowa, choć jego milczenie było ż pewnością formą wymówki.

Starzy byli niewątpliwie zaskoczeni. Opowiedziałem im nie tylko to, co pisano w gaze-

tach, dodałem również wszystko, co mi przyszło do głowy. Opisałem, jak go znaleziono za
stertą zmurszałych desek i strach, jaki wzbudził, gdy usłyszano jego prawie ludzkie dźwięki,
opisałem twarz, gładką, bez zarostu — jedyną oprócz głosu ludzką cechę, ogromne cielsko, a
także sposób, w jaki zaczął kostnieć. Wskazałem na fakt, że potwór nigdy nie je, z czego
wyciągnąłem logiczny wniosek, że odżywia się samym sobą. Dodałem, że wolno pochłonie
siebie i twardniejąc od zewnątrz będzie się stawał coraz bardziej pusty, aż nic z niego nie po-
zostanie albo uschnie jak liść. Zwróciłem uwagę na jego głos, męski i donośny, i wyobraziłem
sobie, że być może potwór żyje nadzieją, że kiedyś stanie się człowiekiem, a choć wie, że jest
to całkowicie niemożliwe, to podtrzymuje w sobie tę wiarę na przekór wszystkiemu. Poza
tym wierzy chyba w pewien rodzaj nieśmiertelności, w swoistą niezniszczalność własnego
bytu. Tego zapewne moi milczący słuchacze w pełni nie pojęli i właśnie wtedy zauważyłem,
że kolega przygląda mi się, jakby chciał mnie skarcić.

Od urlopu dzielił mnie jeszcze tydzień. Nareszcie będę mógł pojechać i na własne oczy

obejrzeć to zjawisko. Na próżno kupowałem gazety i tygodniki szukając nowych wiadomości.
Czasami podawano, że jakiś dygnitarz odwiedził potwora i zwięźle dzielił się spostrzeżenia-
mi. Nic poza tym. Nic o n i m. Zapowiadanego filmu nigdy nie wyświetlono. Ludzie mówili
już o innych sprawach. W banku zabroniono mi wspominać o tej historii: rozpraszałem uwagę
personelu. W mojej teczce prawie wszystkie zeszyty były czyste, nie miałem co w nie wkle-
jać. Zadręczałem się ludzką obojętnością. Wszyscy uznali rzecz za zakończoną i zajęli się
zwykłymi sprawami. Nic się nie stało. Wydarzenia umierają już w chwili narodzin.

Zwierzęta były dla mnie czymś bardzo ważnym. Przyjaźniłem się z pewnym kaznodzie-

ją, który zawsze miał gotową odpowiedź na wszystkie pytania o przyszłe losy świata. Zdziwi-
ło go moje zainteresowanie i powiedział mi, że w świecie, który kiedyś nastanie, dzikie zwie-
rzęta będą żyć w zgodzie z ludźmi, a nawet pokazał mi rysunek w pewnym piśmie, do które-
go prenumeraty namawiał mnie od dawna: rysunek przedstawiał półnagich mężczyzn obok
dzikich bestii o potulnych spojrzeniach. Podziękowałem mu za odpowiedź i zaprenumerowa-
łem pismo, a potem kartkowałem je co tydzień z niepokojem i szukałem artykułów o dzikich
zwierzętach. Gdy znajdowałem coś interesującego, wycinałem i wklejałem do moich zeszy-
tów.

Kiedy dowiedziałem się, że sąsiad, znany mi jedynie z widzenia, był tam, poszedłem do

niego. W czasie podróży poślubnej zatrzymał się na jeden dzień w tamtym miasteczku. Nie-
wiele mógł mi jednak powiedzieć. Gdy poszli zobaczyć ów cud, najedzeni, wykąpani i wypo-
częci, znaleźli tylko dozorcę. Miejsce było mało ciekawe i zaludniało się jedynie w niedzielę.

background image

Kiedyś wszyscy spacerowali chętnie (przyjemność tania i niekłopotliwa) po placu z równie
niezwykłym pomnikiem, ale już się to ludziom znudziło. Potwór był po prostu wielkim zwie-
rzęciem, prawie zupełnie skamieniałym, nieruchomym i oczy miał zawsze zamknięte.

Mijały dnie, a gazety wciąż milczały. Nie było żadnych oficjalnych oświadczeń ani też

wypowiedzi ludzi do tego upoważnionych. Potwór istniał jakby po to jedynie, żeby go oglą-
dano. Czułem się bezradny. Co sądzą uczeni? Co mówi Kościół? Zostawią nas samych z tym
potwornym zjawiskiem? Czyżby nie wiedzieli, kogo słuchać lub czym się kierować? A może
każdy powinien wyjaśnić to na swój sposób? Jedna z gazet zamieściła wiadomość tylko w
pierwszym dniu i na dodatek z żartobliwym komentarzem. Czasami ciszę przerywały info-
rmacje zapowiadające przyjazd jakiegoś uczonego, który miał zamiar zbadać owo zjawisko;
kupowałem gazety, ale nie znajdowałem wyników badań. W tym czasie wyobrażałem sobie
potwora nocą, na miejskim placu, coraz bardziej skamieniałego, z coraz dłuższą brodą. Nie
poczyniono żadnych kroków, żeby uchronić go przed kaprysami pogody. Podczas deszczu
dokuczała mu woda i chłód, a chociaż kamieniejące ciało udzielało, być może, pewnego
schronienia, strużki wody spływające po twarzy nie pozwalały mu spać. Dozorca natomiast
miał, o parę kroków od niego, wygodną drewnianą budkę ze światłem elektrycznym.

Na dzień przed moim wyjazdem dalej panował spokój. Nieszczęsna bestia mogła zde-

chnąć — co też najprawdopodobniej stanie się niebawem — przy obojętnym milczeniu całe-
go świata. Na nic więc moje nadzieje, ja również zjawię się tam zupełnie bezradny, jak wszy-
scy. Wkrótce miałem wyjechać. Milczenie wokół tej niezwykłej sprawy było całkowite, kiedy
historia miała się właściwie dla mnie dopiero rozpocząć.

Ale i ja sam zaczynałem milknąć.
Jakiś kolega z pracy, zdumiony moją nierozmownością, zapytał o coś, wiedząc z góry,

że nie mogę udzielić odpowiedzi, której nikt nie zna. Zapytał mnie nie dlatego, że się intere-
sował potworem, ale raczej mną, chciał zakpić ze mnie i pośrednio z potwora. Inny kolega,
którego rzadko widywałem, gdyż nie pracował w naszym dziale, pozwalał sobie raz po raz na
złośliwe insynuacje. Jego aluzje łączyły mnie i potwora ze wszystkim, co sobie ubzdurał.

Ja również utraciłem swój dawny zapał. Pomyślałem, że nic już nas nie może zadziwić,

i pomawiałem siebie samego o egzaltację. Czułem wielką pustkę i nie miałem już chęci
wyjeżdżać, lecz wszystko było przygotowane i dostałem urlop. Nadszedł wreszcie ten dzień.
Zaopatrzyłem się we wszystkie potrzebne rzeczy. Kiedy wychyliłem się przez okno ruszają-
cego wagonu, ktoś zamachał białą chusteczką. Ale nie do mnie. Podniosłem jednak rękę i
pozdrowiłem niewidzialny tłum, jakbym chciał coś wyrazić.



TWARZ


Nie mówił tego nikomu, ale cały czas bał się, że pewnego dnia natknie się nagle na

twarz, której nigdy nie widział i nie wyobrażał sobie, a która byłaby samą grozą, czymś, co by
go mogło zniszczyć.

Gdy matka spytała go kiedyś, czego się tak boi, nie powiedział, że twarzy. Wyjaśniła

mu, że trzeba przed zaśnięciem pomodlić się, a strach sam odejdzie. Nie powiedział, że to
właśnie pacierz od dawna budzi w nim lęk i odmawiając go, stara się opuszczać słowa „teraz i
w godzinę śmierci naszej”. Przeskakiwał je w myślach, a za to dodawał zwykle „i uwolnij nas
od twarzy, amen”.

Unikał także rozglądania się, z obawy, że gdzieś tam czai się na niego twarz. Kiedy

zaprowadzono go do kina, pomyślał przed wejściem, że wewnątrz, wśród tylu obcych twarzy,

background image

jest również i tamta, może nawet pojawi się na ekranie. Bawiąc się z kolegami, wyobrażał
sobie, gdy stali do niego plecami, że któryś z nich odwróci się nagle i ukaże twarz, jakiej się
lękał.

Wspomnienie tej twarzy ginęło w czasie. Łączył ją kolejno z żebrakiem, który zjawiał

się zawsze o stałej porze z twarzą jakby osłoniętą rondem kapelusza, z domokrążcą, ze sprze-
dawcą obrazów, który pewnego dnia pokazywał portrety starych, poszarzałych ludzi. W ka-
żdym z tych przypadków udawało mu się po rozmaitych zabiegach zajrzeć im prosto w twarz
i uwolnić od podejrzeń. Teraz nie odważał się na coś takiego i unikał wszystkiego, co mogło-
by kojarzyć się z twarzą.

Żebrak przychodził raz w tygodniu, żeby się najeść. Zasiadał przy stole i czasami

rozmawiał z ojcem o jakichś dawnych sprawach, o dalekim dzieciństwie w bardzo dalekim
mieście. Rodzice skrupulatnie praktykowali dobroczynność, a zapraszając raz w tygodniu na
obiad żebraka, zdobyli opinię ludzi miłosiernych. Żebrak rozmawiał tylko z ojcem, czasami
spoglądał także na niego, jakby się chciał uśmiechnąć, choć nigdy tego nie uczynił. Zawsze
nosił brodę, a zatłuszczony kapelusz kładł na kolanach. Początkowo myślał, że to jego twarz
była tamtą albo podobną do niej, ale przeczył temu fakt, że patrzył na nią bez lęku: twarz była
zawsze gdzieś dalej, poza jakimkolwiek wyobrażeniem.

W domu ciągle rozprawiano o sprawach ostatecznych, zwłaszcza gdy przyjeżdżali kre-

wni i mówiło się o chorobach, operacjach i tragicznych wypadkach. Rozmowy te zamykała
zwykle sentencja matki: „Trzeba się poddać losowi i ufać, że tylko Bóg może nas uratować”.
Ojciec, którego widywał jedynie podczas krótkich godzin nocnych, ruchem głowy przytaki-
wał matce. Nie straszono go już, jak dawniej, Cyganami porywającymi dzieci, ale wszystko
szczegółowo zapamiętał. Znikły tamte dziwne postacie, a przecież nad rodzinnymi rozmowa-
mi wisiało wciąż coś ostatecznego, przed czym się nikt nie mógł uchronić.

Sprawy zagmatwały się, gdy przyjechała ciocia Jovina. Uściskała ojca w korytarzu, a

jego podniosła, chcąc pocałować, i wtedy zobaczył z bliska jej długi czarny strój. Potem
wzdychała raz po raz: „Mój biedny mąż”, i wycierała łzy.

Ciotka Jovina nie lubiła go. Często zbliżał się do niej, gdy przesiadywała samotnie, ale

ona jakby nie zauważała jego obecności i trwała obojętna, kołysząc się lekko na bujaku, który
poruszała długimi nogami zakrytymi po kostki czarną spódnicą.

Ciotka stawała się rozmowna, gdy wracali rodzice. „Tyle wycierpiałam”, mówiła zwy-

kle i znowu zamierała w fotelu. Opowiadała przeważnie o chorobie męża, o straszliwej nocy,
jaką musiała spędzić u jego boku, kiedy lekarz stwierdził, że powinna się przygotować na
najgorsze. „O czwartej rano wyzionął ducha”, kończyła swoją opowieść. Potem wyciągała
podniszczoną chusteczkę, a jego matka powtarzała znowu, że należy się pogodzić z losem.
Myślał wtedy, że być może ciotka zetknęła się z twarzą, której się tak lękał.

Ciotka Jovina zajęła mały pokoik (na wprost jego sypialni) i pokryła ściany obrazami

szczególnie uwielbianych świętych. Na stoliczku nocnym stała fotografia męża, człowieka
łagodnego; którego spojrzenia nigdy nie połączyłby z wizerunkiem ciotki. Zabraniano mu tam
wchodzić, choć sam wcale tego nie pragnął. Wmawiał sobie, żeby się uspokoić, że właśnie to
zdjęcie przedstawia tamtą twarz, wiedział jednak, że tak nie jest, że twarz gdzieś tutaj wciąż
czyha na niego. Ciotka miała głos do przesady łagodny, choć wyglądała na bardzo surową.
Podczas sjesty widywał ją rozpartą w fotelu i niespiesznie lustrował jej postać: najpierw stopy
w delikatnych i smukłych pantoflach, potem fałdy jej czarnej sukni, a w końcu twarz z biały-
mi gałkami oczu osadzonych tak, jakby się sobie przyglądały. Myślał często, że ciotka lada
chwila umrze, że jej bezbarwne oczy zastygną w bezruchu jak dwa sople. Patrzył na nią zdję-
ty paraliżującym strachem. Czasami, gdy wpatrywał się zbyt długo, ciotka otwierała swoje
drobne, delikatne usta i mówiła pieszczotliwym głosem, żeby poszedł bawić się gdzieś in-
dziej, bo właśnie odpoczywa. Odchodził myśląc, że ciotka zostaje tu, by się potajemnie przy-
patrywać swym wyblakłym wzrokiem twarzy, którą być może tylko ona potrafi dostrzec.

background image

Innym znów razem zastanawiał się, co też robi ciotka zamknięta tyle godzin w swoim

pokoiku. Może się modli, może klęczy godzinami przed obrazami, które zdawały się poruszać
w blasku świec zapalanych w każdy piątek. Myślał też o tajemniczym świecie, jaki się zaczy-
nał wieczorem po dziewiątej, gdy po zmówieniu pacierza leżał już w łóżku. Rozmowy,
odwiedziny, gesty, których nie znał i które trudno było mu sobie wyobrazić. I wreszcie tamta
twarz, wciąż gdzieś daleko.

Bał się osaczających go wizji, choć od pewnego czasu szukał ich, zdecydowany stawić

im czoło. Często, modląc się, wymawiał wyraźnie wszystkie straszliwe słowa o pokuszeniu i
o złym. Twarz musi się przecież gdzieś znajdować, więc ruszy na jej spotkanie.

Zawsze się będzie jednak wstydzić komedii, jaką odegrał, żeby dokuczyć krewnym i ro-

dzicom. Posłano go do sklepu. Był wieczór. Już prawie wychodząc z ogrodu na ulicę zatrzy-
mał się i głośno krzyknął w przekonaniu, że ujrzał twarz. Kiedy wszyscy podbiegli, zwalił się
na ziemię. Potem, w fotelu, w którym go ułożono, powiedział, że widział w ciemnościach ja-
kąś twarz. Matka postanowiła, by więcej o zmroku nie wychodził, a ojciec wyjaśnił całą spra-
wę oświadczając, że było to przywidzenie. Ciotka Jovina nie zabierała głosu, zachowała wo-
bec wydarzenia wyraźną obojętność i tylko przyglądała mu się swymi wyblakłymi oczyma,
jakby chciała powiedzieć, że na pewno zrobił coś złego albo nie zmówił do końca pacierza.
Natomiast on sam chciał w ten sposób sprowokować ukazanie się tamtej twarzy, zobaczyć ją
wreszcie, nawet gdyby miała go unicestwić. Odtąd już nie pomijał nigdy w modlitwie straszli-
wych słów, których się tak bał: „ciała zmartwychwstanie”, „wstąpił do piekieł”, „teraz i w
godzinę śmierci naszej”. Starał się też dokładnie słuchać budzących lęk rozmów i wyobrażał
sobie siebie w makabrycznych sytuacjach. I czuł, że twarz jest niedaleko.

Tej nocy usłyszał hałas w ogrodzie, na który wychodziło okno jego pokoju. Przypo-

mniał sobie, że nie spuścił żaluzji, i zauważył, że księżyc na zewnątrz jest w pełni. Usłyszał
jakiś odgłos i pomyślał: „Pies”. Obrócił głowę i ujrzał twarz. Przyklejoną do szyby. Białą,
jakby płomienistą. Oczy zdawały się rzucać błyski, a usta, delikatne i wąskie, przywarły do
szyby. Niżej zobaczył ręce, długie, wąskie i delikatne jak usta dłonie obejmowały pokrytą
zmarszczkami twarz. Widział to wszystko przez mgnienie. Rodzice przybiegli nieomal z jego
krzykiem. Gdy po chwili wrócił do siebie, zobaczył jak ciotka Jovina, w białej koszuli, wyja-
śnia swoim delikatnym głosem: „Po cóż miałabym go straszyć; podeszłam do okna, żeby
zobaczyć, czy nie robi jakichś psikusów, te przywidzenia są od złych myśli”.

Dotknął czoła i namacał zmoczoną w occie szmatkę. Oczy ciotki Joviny, całej w bieli,

płonęły także bielą na wysokości jego twarzy.



PRZERWA


Były to czasy, gdy czuli potrzebę chodzenia, niechęć do przebywania w jednym miej-

scu, jakby ta ciągła gonitwa ratowała ich przed jakimś nieznanym niebezpieczeństwem. Ulice
miasteczka, szerokie i zakurzone, pozwalały na długie przemarsze wolnym krokiem bez wie-
lokrotnego powtarzania trasy. Godzili się w ostateczności, jako że mieścina była niewielka, na
trzykrotne przejście tą samą ulicą, bo — jak sądzili — chylące się ku zachodowi słońce nada-
wało odmienny wygląd rzeczom i ludziom.

Podczas marszu robili mniej lub bardziej zaplanowane przerwy, zatrzymywali się na

kilka chwil, żeby popatrzeć na sklepową witrynę, jakieś ptasie gniazdo, hasła partii polity-
cznych na murze lub warkocze przechodzącej ulicą dziewczyny, niekiedy też zaglądali do
środka budynków, aby zobaczyć, jak piekarz wyjmuje z pieca bochny chleba, jak się kłócą

background image

małżeństwa albo płaczą dzieci. Oglądali to wszystko w milczeniu, nieuważnie, nie dla wagi
samych faktów, ale dlatego że stanowiły konieczną przerwę, tak jakby oglądane wydarzenia
działy się po to tylko, aby dać im możliwość wytchnienia przed dalszą wędrówką.

Byli przyjaciółmi z niedawnych lat dziecięcych i łączyło ich bezwiednie to samo zdzi-

wienie wobec tajemnicy mężczyzn, kobiet i innych mniej ważnych rzeczy, które jednakowo
im ciążyły. Długi czas żyli spokojnie, jakby na coś czekając, aż zdali sobie sprawę z dare-
mności tego bezruchu i zaczęli wędrować, czując, że ich wędrówka jest tylko jedną z postaci
czekania, na które być może są skazani. Poza tym przynajmniej jeden z nich bał się bezruchu.
Z zaczerwienionymi uszami, jak zwykle gdy głosił coś, co sam nazywał odkryciem, powie-
dział: „Dziś rano, gdy się zbudziłem, byłem spokojny. Obudziłem się wcześnie i leżałem w
bezruchu, ale nie zdawałem sobie z tego sprawy. Gdy tylko o tym pomyślałem, zerwałem się
z łóżka i zacząłem krążyć po patio”. Drugi chłopiec nic nie odpowiedział, choć go rozumiał.
Milczał dlatego, że cała twarz przyjaciela z wolna okrywała się pąsem. Dwie przecznice dalej,
gdy zaczerwienienie powoli znikało, dodał: „Umarli są zawsze spokojni”. Kolega nie spojrzał
na niego i wciąż milczał, bo wiedział, że oblicze tamtego znowu oblało się rumieńcem.

Mimo rozdźwięków między nimi a resztą miasteczka zachowywali pewne pozory, jak-

by chcieli pokazać, że stanowią jeszcze cząstkę tej społeczności. W zwykłe dni tygodnia ubie-
rali się jak do pracy, a w niedziele bardziej odświętnie. Czasami jednak wychodzili rano jak w
dzień roboczy i spostrzegali, po wyglądzie innych, że jest jakieś nie przewidziane święto, na
przykład Matki Boskiej, wtedy wracali pośpiesznie do domu przebrać się, aby wszyscy wie-
rzyli, że także biorą udział w rytuale.

Nieustanna wędrówka po nielicznych ulicach miasteczka pogrążała ich w swoistym otę-

pieniu, które nie pozwalało im ogarnąć wielu z przeżywanych wydarzeń; ich sens docierał do
nich dwa lub trzy dni później. Dlatego nie mogli zrozumieć słów właściciela sklepu, którego
eleganckie witryny oglądali przez chwilę, nim z jeszcze większym zapałem ruszyli w dalszą
drogę: „Co tu robicie? Idźcie się gapić gdzie indziej!” (głos mężczyzny brzmiał tak, jakby
chciał powiedzieć: w ciągu tysięcy lat ludzie odbyli po morzach i pustyniach miliony wędró-
wek, w których pomarły tysiące, dno morza usłane jest pamiątkami po sztormach, na pusty-
niach zalegają ludzkie kości przemienione w proch, a wy wciąż krążycie tu i tam i jeszcze
chcecie, abym był dla was etapem na trasie, drobnym wytchnieniem. Po cóż wędrujecie,
skoro nie macie sił? Ale słowa mężczyzny miały niezłożony, konkretny sens, którego także
nie pojęli).

Małość miasteczka zmuszała ich do powtarzania ulic, zgodzili się nawet dwa razy

dziennie pokonywać tę samą trasę, utrzymując, że za drugim razem zachodzące słońce nadaje
rzeczom wygląd nieco odmienny. W końcu jednak powtórka stała się utrapieniem i zaczęli jej
unikać. Jeśli skręcimy tu, znowu przejdziemy koło garbarni. Zmieniali więc mniej lub bar-
dziej ustaloną trasę i zapuszczali się w uliczki, którymi nigdy by nie chodzili. Kiedy doszli do
skrzyżowania, chłopiec z zaczerwienionymi uszami powiedział: „Nie lubię powtórzeń. Na
każde urodziny dostawałem zawsze to samo. Chodźmy inną ulicą”.

Nowa sytuacja wyraźnie zakłóciła beztroskę ich marszu. Któregoś popołudnia przeszli

koło pustego placu, gdzie rozbijał się cyrk, i już ten pierwszy raz wydał się im powtórzeniem.
Przeszli obok, jakby to czynili kolejny raz tego samego dnia, jakby się nagle ocknęli w łóżku
odkrywszy, że całą noc spędzili w bezruchu i trwają w nim dalej. Przyspieszyli kroku nie
zwracając uwagi na szybko umykającą mysz z czymś sporym w pyszczku, byle tylko prędzej
się stąd wydostać. Kiedy jednak dotarli do najbliższego skrzyżowania, które jawiło im się wy-
bawieniem, spostrzegli, że w którąkolwiek by poszli stronę, będą musieli ponownie przemie-
rzyć ulice, którymi kroczyli już tego ranka. Trzeba było zawrócić. Cofnąć się co najmniej o
dwie przecznice i jeszcze raz obejrzeć plac cyrkowy. Było to duże potknięcie; po namyśle
uznali, że odtąd nie mogą krążyć tak, jak im się żywnie podoba, ale muszą dokładnie wszy-
stko przewidywać, żeby się nie powtarzać.

background image

Któregoś dnia woźny z filii banku, przyglądający się im surowo, ilekroć przechodzili,

co przywodziło im na myśl spojrzenie piekarskiego czeladnika, powiedział, że lepiej byłoby,
aby więcej się tu nie kręcili. Nic nie odrzekli patrząc na niego przez chwilę i wykorzystując
obecność woźnego jako jeszcze jeden powód do przerwania marszu, a więc i do nowych
niespodzianek, aż mężczyźnie zrobiło się żal ich milczenia. Powodowany żalem mruknął:
„Czemu tak chodzicie i chodzicie, szukając Bóg wie czego? Idźcie do domu i zajmijcie się
czymś pożytecznym. Nie rozumiem, jak można tak cały czas łazić”.

Ruszyli dalej, bo nie usłyszeli i nie mogli zrozumieć słów mężczyzny, przynajmniej

dzisiaj. Skierowali się w stronę rzeki, dzielącej miasteczko od pobliskiej równiny, a jeden z
nich, ten który się nie rumienił, powiedział, że lepiej byłoby opuścić ulice i zainteresować się
równiną.

Drugi chłopak przystał na to, ale zachował odpowiedź na wieczór, aby nadać jej walor

odkrycia. Krążyli później przez kilka dni po owej równinie i odkryli kilka wartościowych
rzeczy. Nie było tam ulic, ale teren był nierówny, z charakterystycznymi jarami i pagórkami,
które udawały domy, oraz drobnymi zwierzętami udającymi ludzi.

Pewnego dnia w szczerym polu, gdy zajęci byli poznawaniem kształtu terenu przywo-

dzącego im na myśl półwyspy, zatoki i inne geograficzne formy, chłopiec z rumieńcami rzekł
nagle, odpowiadając na pytanie postawione wiele dni temu:

— Wiesz, kiedy byłem mały, wystarczały mi rzeczy takimi, jakimi są: ich wygląd, ich

zapach; wystarczało mi po prostu to, że spałem i jadłem. Potem, nie tak dawno, zacząłem do-
strzegać inne rzeczy, których nie sposób dotknąć lub powąchać. Rozumiesz? I tamte zagubiły
mi się, a tych nigdy nie mogłem ani dotknąć, ani powąchać. To tak, jakbym wszystkie rzeczy
musiał na nowo odnajdywać. Umykają mi. Jak ci to powiedzieć. Nie mogę ich zobaczyć,
pomacać, a nie ma nic ponad to, czego nie możemy uchwycić. Urwało się wszystko, co było
wcześniej, a dalej nic się nie dzieje, rozumiesz?

I podniósł ręce do swych rozpalonych uszu.
Potem znużyła ich równina i postanowili znowu krążyć po mieście, nawet za cenę

powtórzeń.

Owego chłodnego ranka, zatrzymali się przed piekarnią, żeby zajrzeć do środka, nie po

to jednak, aby się czegoś nauczyć lub dowiedzieć, ale żeby móc iść dalej, bo to ratowało ich
przed czymś groźnym i nieuchwytnym. Pomocnik piekarza, ledwie ich ujrzał, ruszył do drzwi
i powiedział, żeby się wynosili. Zobaczył, jak odwracają twarze i nikną w świetlistym prosto-
kącie drzwi. Skierował się do mistrza, wyciągającego właśnie chleb z pieca, i rzekł:

— Nie rozumiem, jak ci faceci mogą tak ciągle łazić po ulicach.
Piekarz nic nie odpowiedział, jakby o czymś rozmyślał, może o chłopcach, a może o

piecu i chlebie.

— Patrz pan — ciągnął czeladnik — chodzą w świątecznych ubraniach, jakby to była

niedziela. Poplątały im się dnie. Myślą, że dzisiaj jest święto. Nie wiedzą nawet, w jakim dniu
żyją.

Mistrz zatrzymał się na chwilę z drewnianą łopatą, jakby chciał coś powiedzieć, a

pomocnik znieruchomiał, żeby lepiej słyszeć. Ale piekarz, człowiek stary, znowu krzątał się
koło pieca, pochłonięty pracą.

— Nie rozumiem — dodał pomocnik — jak mogą tak chodzić cały dzień, bez ustanku z

rękoma w kieszeni, w tych swoich spodniach. I nie męczą się. Za cholerę tego nie rozumiem.
Nikt w miasteczku tego nie rozumie i wszyscy mają już dosyć.

Piekarz wydobył jeszcze jeden chleb, wytarł spoconą twarz fartuchem i rzekł znużony:
— Jeden mój stryj, jak zobaczył martwego ojca w łóżku, nic nie powiedział i wyjechał

samochodem, niby po pomoc. Ale nie szukał pomocy. Całymi godzinami krążył autem po
miasteczku, cały dzień i całą noc. Wielu widziało, jak sześćdziesiąt razy przejeżdżał przez to
samo skrzyżowanie. Kiedy wrócił do domu, ojca jeszcze nie pochowano, a on bał się wejść

background image

do środka i krążył dalej, nie wiadomo jak długo.

Czeladnik uśmiechnął się, jakby coś zrozumiał.




KOLUMNA


Malec wdrapał się na kolumnę ganku i znowu doznał tego samego uczucia. Zauważył,

że w miarę wspinania się, gdy rękoma i nogami chwytał słup niczym wielką, otwierającą i
zamykającą się łapą, wrażenie to rosło. Odkrył je przed kilkoma dniami i było doznaniem
nowym, silnym i nie znanym. Nie odważał się wspinać wyżej niż do połowy przedzielonej
metalową obręczą kolumny, bo uczucie w miarę wdrapywania się wzrastało i na górze byłoby
chyba nie do zniesienia. Rodziło się zawsze w tym samym punkcie, gdzieś między nogami,
choć w rzeczywistości rozpływało się po całym ciele niczym stłumiony lęk.

Teraz piął się po kolumnie trochę po to, aby znowu wywołać tamto uczucie, ale także,

by ponad żywopłotem rzucić okiem na to, co się dzieje na ulicy, dokąd zabraniano mu wycho-
dzić w obawie przed samochodami. Z połowy wysokości mógł zobaczyć fragment jezdni,
różnokolorowe samochody, skrzyżowanie, przy którym stała wieża z piorunochronem. Z
podwórka natomiast widział wyraźnie odgromnik, ale nie mógł dojrzeć dolnej części wieży.
Domyślał się, że spod samego dachu ganku ujrzałby pomnik na pobliskim placu, konia i
jeźdźca zatrzymanych w skoku ku pobliskim górom.

Wdrapał się także po to, aby zapomnieć twarz Isidora oraz umykające spojrzenie matki.
Kiedy po raz pierwszy doświadczył tego uczucia, chciał poprosić matkę, żeby mu wyja-

śniła, co to takiego i skąd się bierze, ale od pewnego czasu, ściśle od pojawienia się Isidora,
wzrok matki umykał w bok, ilekroć ją o coś pytał. Zapewne rymarz, zajmujący sąsiedni
pokój, mógłby wyjaśnić tajemnicę, ale człowiek ten, rozmawiając z nim, ukrywał wciąż za
jednakowym uśmiechem wszystko, co niewątpliwie wiedział. Isidoro był dorosły i wiedział
wszystko, ale jego przenigdy o nic by nie zapytał.

Oczy matki, kiedy odwracała wzrok, stawały się podobne do oczu Isidora. Isidoro nie

był wujkiem ani kimś bliskim, pojawił się nie wiadomo skąd i od czasu do czasu wstępował
do pokoju matki. Pewnego razu gdy stał na ganku, zobaczył, jak tam wchodził. I nim zamknął
drzwi, spojrzał na niego wzrokiem matki. Oparł się wtedy o kolumnę. Była to pora sjesty i w
domu panowała cisza. Rymarz, który właśnie przechodził, obrzucił go krótkim spojrzeniem,
nie uśmiechnął się, a jego twarz dziwnie przypominała jego ręce. Wiedział, że rymarz także
zauważył wchodzącego Isidora. Patrzył przez chwilę na drzwi, które otworzyły się, i wysunę-
ła się z nich do połowy postać matki. Spojrzała na niego, ale tak jakby wzrok jej biegł gdzieś
dalej, w kierunku żywopłotu, i powiedziała, że może się pobawić na chodniku, byleby tylko
nie wychodził na jezdnię. Z pokoju dobiegał szum wentylatora. Matka zamknęła drzwi i prze-
kręciła klucz.

Odkąd Isidoro zaczął przychodzić, wolno mu było bawić się na chodniku i patrzeć na

przejeżdżające auta. Nie robił tego jednak nigdy, bo bał się, że zmiażdżą go, jak psa rymarza.
Tylko łeb z otwartym pyskiem przypominał dawnego zwierzaka. Cała reszta odmieniła się
nagle, odsłaniając to, co było w środku; krew, kości, wnętrzności. „To żołądek” powiedział
rymarz, gdy zapytał go o coś w rodzaju wzdętego worka. Śmieciarze mieli przyjechać dopiero
w poniedziałek i żołądek wydął się w kuble. Głowa, którą można było jeszcze rozpoznać,
leżała na dnie, przykryta jakimiś kartkami i papierami, a łapy wystawały z pojemnika. Lękał
się nie tyle o siebie, co o psa. Jeśli wyjdzie na ulicę, brzuch zwierzęcia znajdzie się tam zno-
wu, bezbronny, dopóki go nie zabiorą śmieciarze.

background image

Gdy matka zamknęła drzwi i ucichł szum wentylatora, zaczął krążyć po ganku. Nie

chciał iść na ulicę, podwórko opustoszało, w domu panowała cisza. Długo chodził, przeliczył
kafelki patia i wdrapał się na zlew, żeby wyjrzeć na drogę. Zobaczył stamtąd wyciągnięty
palec pomnikowego jeźdźca i pomyślał, że być może z kolumny ujrzy więcej. Właśnie wtedy
doświadczył tego uczucia.

Teraz matka znowu zamknęła drzwi i znowu mógł wyjść na chodnik, ale powstrzymy-

wał go strach. Tym razem bał się nie psa, lecz Isidora. Całe szczęście, że wizja mężczyzny
ginęła, ilekroć wdrapywał się na kolumnę, żeby zaznać tego, co w nim rosło, gdy się tak
wznosił. Myślał teraz, że tam w środku Isidoro rozmawia twarzą w twarz z jego matką. Nie
podobało mu się spojrzenie Isidora, nie dlatego jednak, że umykało w bok, jak u matki, lecz z
powodu czoła. Miał szerokie czoło, lekko lśniące w miejscach, gdzie zaczynały się włosy. Na
skroniach i pośrodku przecinały je bruzdy, głębokie niczym wargi. Rzadko słyszał mówiące-
go Isidora, ale wydawało mu się, że jego głos dobywa się z czoła, z tych zmarszczek, zaś usta
pozostawały zamknięte. Mężczyzna miał oczy osadzone wysoko i trudno było pochwycić ich
spojrzenie, bo rzucały szybkie, nieznane błyski, było to coś na podobieństwo wrażeń, jakich
doznawał pnąc się po kolumnie; aż do żelaznej obręczy było to doznanie raczej przyjemne,
potem, coraz wyżej, ogromniało i stawało się nieznośne. Oczy Isidora również ogromniały.

Spojrzał na zamknięte drzwi, za którymi kryło się na pewno czoło Isidora. Wspomnie-

nie doznanego kiedyś uczucia ożyło znowu, więc pełen obaw ścisnął kolumnę dwiema ręka-
mi. Pomyślał (aby odsunąć od siebie pewność, że goni tylko za tym wrażeniem), że choć
matka pozwala. mu bawić się na chodniku, on woli rozglądać się z wysokości kolumny, jak to
robił już nieraz, by uratować psa przed pojemnikiem na śmieci i żeby jego żołądek dalej był
pod skórą, ciepły i bezpieczny. Podkurczył nogi i zaczął się wspinać, a ściśnięta stopami kolu-
mna poczęła sunąć w dół. To odczucie dopadało go zawsze w tym stałym miejscu niczym
ciepły podmuch wiatru i bał się go owym lękiem niespiesznie szukanym, ściganym, upragnio-
nym. Wrażenie potęgowało się aż do połowy kolumny. Tam zatrzymał się, aby dalej już nie
rosło. W tej samej chwili pojawił się rymarz w skórzanym fartuchu. Jego bezczynne w tej
chwili ręce przypominały kolorem skórę fartucha. Uczepiony kolumny, która dawała mu tyle
tajemnej radości, zawstydził się, że mężczyzna spojrzy na niego i odkryje, co czuje. „Wyglą-
dam na ulicę”, powiedział, a mężczyzna uśmiechnął się i jego uśmiech nie zdradzał, że domy-
śla się doznań chłopca, w przeciwnym bowiem razie natychmiast by go skarcił, zgodnie ze
starym zwyczajem dorosłych, którzy z niezrozumiałych powodów zabraniają wszystkiego, co
jest przyjemne. Ześlizgnął się błyskawicznie i patrząc na rymarza oznajmił, że nie ma on
czoła jak Isidoro. Mężczyzna zaśmiał się, zrobił do niego oko i powiedział, że musi polubić
Isidora. Odparł, że przenigdy, na co mężczyzna stwierdził, że tak czy inaczej powinien go
polubić, bo teraz jest dla niego ojcem. Rozśmieszyła malca ta naiwność rymarza, dla którego
pierwszy lepszy mężczyzna z tłumu mógł być jego ojcem. Słyszał kiedyś, jak mówiono, że
jego ojciec to nicpoń, że na szczęście jest daleko i że najlepiej byłoby, gdy wróci, wyrzucić go
jak śmieć do kubła. Uśmiech na twarzy dziecka nie zdążył zniknąć, gdy rymarz powiedział,
że wie doskonale, iż Isidoro nie jest jego ojcem, niemniej jednak to jakby ojciec. Kiedy
uśmiech zgasł, rymarz znikł za bramą prowadzącą na ulicę.

Malec jeszcze raz spojrzał na drzwi do pokoju matki i nie wiedział, o czym najpierw

pomyślał: o wrażeniu, które przerwał rymarz, czy też o palcu jeźdźca wyciągniętym ku dale-
kim śniegom. Znowu objął kolumnę i rozpoczął wspinaczkę. Uczucie było słodkie i gwałto-
wne. Pomyślał, że chyba rozerwie go na strzępy, gdy ze szczytu kolumny dojrzy całego
wierzchowca z jeźdźcem. Pokonał metalową obręcz dzielącą kolumnę i wspiął się trochę wy-
żej. Doznanie stało się gwałtowniejsze, czuł, że traci siły. Gdy zobaczy jeźdźca, z pewnością
umrze. Zebrał się w sobie raz jeszcze i dotarł do szczytu kolumny, czując głową bliskość
belek sufitu. Ujrzał niewiarygodny rysunek drewnianych słoi i szybko uciekającego pająka.
Uchwycił się mocno kolumny przylgnąwszy do niej całym ciałem, aby odegnać, nie wiadomo

background image

dokąd, owo straszliwe i nieuchronne wrażenie. I zamiast patrzeć na odsłaniający się częścio-
wo posąg konia z jeźdźcem, zajrzał przez okienko nad drzwiami do pokoju matki. Wentylator
huczał jak oszalały, ona leżała naga, na plecach, z zamkniętymi oczyma i spoconym czołem,
co upodobniło je do lśniącego czoła Isidora; on, z otwartymi oczyma, wyciągnięty obok,
także nagi, zdawał się spoglądać w okienko nad drzwiami.

Obraz trwał jedną chwilę. Ręce i nogi oderwały się nagle od kolumny. Spadał na posa-

dzkę patia, widząc, jak rosną w oczach terakotowe kwadraty. Jeździec i koń zniknęli. W pa-
mięci ożył psi żołądek i zaczął w jego głowie puchnąć coraz bardziej i bardziej.



UKŁADANKA



„He should find things he cannot lose”

E. Hemingway

Jeśli jestem w swoim pokoju i słyszę szum z łazienki, i dzisiaj jest czwartek, i żona ką-

pie się, bo ma zajęcia, oznacza to, że jestem u siebie, czyli mam dom, żonę, a w głębi znajdu-
je się pokój dziecinny. Nie ulega wątpliwości, że właśnie tak jest, bo się przebudziłem; w
przeciwnym razie nie słyszałbym szumu wody. Jeśli jednak nie jestem u siebie, znaczy to, że
znajduję się w pensjonacie sprzed wielu lat i nie mam żony ani dzieci, a za oknami rozciąga
się inne miasto i czekają na mnie inni ludzie; muszę wstać, dowiedzieć się, czy jestem w
domu, czy dzisiaj jest czwartek i czy do wieczora nie mam żadnych zajęć (ma je za to moja
żona), myślał mężczyzna czując, że już się prawie zbudził, i słysząc szum wody z łazienki.

Roztrząsał jeszcze przez chwilę prawdopodobieństwo, że rzeczywistość jest inna, że nie

jest żonaty i że mieszka wciąż w tamtym odległym pensjonacie, że nie jest to wspomnienie,
ale coś, co trzeba przetrzymać, i pomyślał, że gdyby tak było, czułby się zawiedziony, bo
wszystko inne okazałoby się tylko urojeniem; z drugiej jednak strony to dobrze, bo wiele
strasznych rzeczy, jakich doświadczył, byłoby także ułudą.

Z łazienki dobiegał wyraźny szum prysznica, ale on sam znajdował się jakby na dnie

morza i nie docierała do niego żadna konkretna myśl, której mógłby się uchwycić. Zdawało
mu się nawet, że gdzieś tam, pośród prześcieradeł, zatracił poczucie własnego ciała, tylko
głowa kołysała się wśród ławic ryb, ledwie widocznych w mętnej wodzie, której on sam był
cząstką. Był to szum podziemny, dążący wraz z nim ku powierzchni, ku prawdopodobnej pa-
mięci. Zaczął wreszcie zdawać sobie sprawę, że się budzi, że lada chwila ocknie się na jawie i
że jest to już jakaś forma pewności, pozwalająca mu niejasno zrozumieć, że ma ciało, które
należy tylko do niego. Wiele nieartykułowanych myśli przemknęło mu przez głowę i choć nie
zamieniły się w słowa, wiedział już, że znaczą: jestem Juan. Była to jednak świadomość
siebie wyzuta historii, wątły fakt, który ledwie pozwalał odczuć własne ciało, wyciągnięte na
łóżku i będące jedynie zaczątkiem innych znanych faktów.

Kiedy się obudzę, pomyślał jakby śniąc jeszcze, ale natychmiast uzmysłowił sobie, że

już się przebudził i że potężna masa czasu, jakby ucieleśnienie wspomnień, przeszkadza mu
teraz zorientować się w sytuacji. Poza tym nie wiedział, czy zwartość tej masy tającej własne
kształty była wspomnieniem historii, jakie się naprawdę wydarzyły, czy też rojeniem jego
umysłu. Przytrafiało się mu to już nieraz, zwłaszcza w podróży; budził się w hotelowym
łóżku i starał odnaleźć w swym codziennym otoczeniu, w miejscu, jakie mu właśnie podsu-
wała pamięć. Teraz jednak wyglądało to inaczej. Był pewny (choć nie wynurzył się jeszcze na

background image

powierzchnię i widział tu i ówdzie ryby), że nigdzie nie wyjechał, a zatem musi być w miej-
scu zgodnym z czasem, w jakim zdawało mu się, że żyje.

Pomyślał, że szum wody wyjaśniał wiele spraw: ma żonę, jest u siebie, w domu, który

doskonale zna, a w ostatnich latach działo się wiele spraw. Nie jestem pamięcią w powija-
kach, mówił sobie, nie urodziłem się przed chwilą, jestem tutaj od dawna. Tutaj? Gdzie? Bo
jeśli te dane nie są ścisłe, równie dobrze mógłbym być w pensjonacie, którego nazwy nie po-
trafię sobie przypomnieć, i właściwie nic się nie wydarzyło, zwłaszcza rzeczy, o których my-
ślałem, że się działy i w tym wypadku byłoby wspaniale. Chociaż nie, bo jeśli upłynął czas,
jeśli opuścił już pensjonat i mieszka u siebie, w domu przeczuwanym w szumie prysznica,
niezbyt miło byłoby wrócić do sytuacji dawno minionych. Muszę wiedzieć dokładnie, gdzie
jestem, powiedział bezgłośnie i podkurczył nogi, jakby się chciał upewnić, że naprawdę żyje.

Jeśli dziś jest czwartek, to żona ma rano lekcje i kąpie się przed pójściem do szkoły,

stąd ten hałas w łazience. Jeśli jednak mieszkam w pensjonacie, szum prysznica też jest
prawdopodobny, bo współlokator, gruby lub chudy, tego nie wiem, w każdym razie jakiś
mężczyzna, może się także kąpać przed wyjściem do pracy. Ta myśl dopełniła się i choć
chciał ją dalej ciągnąć, to skuszony ciepłem łóżka, potwierdzającym jego własne istnienie,
realność jego ciała, uznał w końcu, że nie warto tak bardzo wszystkiego roztrząsać.

Świadomość, że jest Juanem, stała się pełniejsza dzięki ciepłu ciała, które właśnie

odkrył. Woda i ryby znikły i znajdował się teraz w półmroku, tuż przed narodzinami światła,
a więc u progu jakiegoś wydarzenia groźnego i nieodwołalnego.

Podkurczył nogi, jakby przez dotyk chciał potwierdzić własne istnienie, już prawie do-

wiedzione, i pomyślał, że wkrótce znowu będzie musiał, jak codziennie, stawiać czoło nowej
sytuacji, czując jednocześnie, że jest czymś w rodzaju larwy, która znojnie zaczyna pełznąć w
znanym sobie kierunku przez mrok straszliwych pułapek. Lepiej nie wiedzieć — pomyślał,
jak zawsze w podobnych sytuacjach — lepiej podążać znaną dróżką i nie pytać, co się czai w
ciemnościach po obu stronach, lepiej dążyć jak robak, prosto do swej jamki. Wiedziałeś już,
że są istoty, których cykl życiowy zamyka się w ciągu kilku godzin, kilku minut, jak u tylu
migotliwych owadów, a nie ulega wątpliwości, że to moja żona bierze prysznic przed
pójściem do szkoły albo grubas (jak też się on nazywa?) kąpie się w łazience przy ulicy
sprzed dwudziestu lub trzydziestu lat. Za parę chwil będę wiedział, w jakiej strefie czasu
jestem. Teraz bardziej go zajmuje owa pełna świadomość istnienia, zdobyta dzięki ciepłu
własnego ciała, z którym inaczej nie wiedziałby, co począć.

Nie chciał już więcej myśleć i wtedy przypomniała mu się ciotka Francisca. Nigdy jej

nie widział, teraz zdał sobie z tego sprawę, jej istnienie ograniczało się do fotografii, którą
kiedyś oglądał; czyścili mieszkanie z karaluchów i znaleźli wtedy pudełko po butach pełne
martwych rzeczy. Twoja ciocia Francisca, wyjaśniła inna ciotka, którą z trudem sobie przypo-
mina, choć jej istnienie było niewątpliwie bardziej oczywiste. Twoja ciocia Francisca, bieda-
czka, ta, co podarowała ci u k ł a d a n k ę.

Przypomniał sobie tę układankę, gdy z łazienki znowu dobiegł przytłumiony szum

wody. Pomysł odtworzenia układanki, której nie zapomniał, wydał mu się lepszy niż docieka-
nie, w jakim przedziale czasu się znalazł, czy jest przed, czy też za wspomnieniami. Bo w
końcu, jeśli jestem w pensjonacie i to gruby się kąpie, a nie moja żona, wówczas wiele rzeczy
mi się nie wydarzyło, a zwłaszcza tamte, i mam nieskończenie wiele czasu, aby do nich nie
dopuścić.

Nie potrafił sobie wyobrazić ciotki żywej, miał tylko przed oczyma cząstkę jej życia

zastygłą na zdjęciu, choć właściwie wszystkie fotografie są jedną z form śmierci; zapamiętał
natomiast układankę, którą mu kiedyś podarowała. Kiedy otworzył pudło z malowanymi dre-
wnianymi elementami, ujrzał barwne i starannie dobrane geometryczne figury w doskonałym
porządku. Instrukcja na pudełku głosiła, że należy zwrócić uwagę na kształt i położenie
klocków przed wyjęciem ich i ponownym złożeniem. Obejrzał je dokładnie i zobaczył, że

background image

wszystko jest w porządku. W każdym rogu był klocek niebieski, za nim żółty, a w środku
zielony romb. Wysypał klocki na stół i już nigdy nie zdołał ponownie ich złożyć. Ilekroć
udawało mu się zmontować romb (podzielony na wiele niedorzecznych części), brakowało
niebieskiej figury w którymś z rogów. Gdy zaś zdołał ułożyć niebieskie klocki w czterech
rogach, brakowało jednego zielonego w rombie. Po wielu próbach przypisał niepowodzenie
podstępowi producenta, żeby jednak móc to głosić, należało złożyć układankę z powrotem w
pudełku, a tego właśnie nie potrafił, więc wymówka traciła sens i znowu pozostawał sam na
sam z rozrzuconymi w nieładzie klockami.

Całe szczęście, że pewne gatunki żyją tylko kilka godzin, przebiegło mu przez myśl; jak

gdyby ta uwaga nie miała żadnego znaczenia, jakby chodziło o zwykłe powtórzenie nagrane-
go na płycie głosu, o wydarzenie czysto mechaniczne, nie mające związku z namacalną rze-
czywistością, rzecz przypadkową, bez odniesienia do konkretnej sytuacji. Doszukał się jednak
czegoś innego w pozornie mechanicznej przestrodze swego umysłu, chronionego, na szczę-
ście, ciałem wyciągniętym jeszcze w łóżku, a zwłaszcza gdzieś dalej, w nogach, ciepłem
owego ciała, którego świadomość już ostatecznie odzyskał.

Nie nastąpiła zmiana, powiedział do siebie. Na pewno zawsze byłem w tym miejscu, w

pensjonacie lub w domu, i nie uległem przemianie, a to stanowi już jakąś pociechę. W ka-
żdym razie nie ma większego znaczenia, czy jestem w pensjonacie czy w domu, najważniej-
sze to wiedzieć, po przebudzeniu, co zrobić z własnym ciałem w ciągu całego długiego dnia i
jak wypełnić go tym niknącym ciepłem. Trzeba stawić czoło nie tylko temu, co nas spotyka,
ale wszystkiemu, co już się nam przytrafiło. Człowiek jest zupełnie sam, posiada jedynie
świadomość samego siebie, owo ciepło i być może wspomnienie pożółkłej fotografii ciotki,
której nigdy nie widział za życia. Ciotka Francisca była po prostu produktem hydrochinonu i
tiosiarczynu sodowego w temperaturze 18°C, iluś tam sekundowego wywoływania, pozornie
żywa na martwym światłoczułym papierze, zrodzona w ciemnościach kamery przeszytej
promieniem słonecznym przez ledwie dwieście pięćdziesiątą część sekundy.

Cóż innego jak właśnie owa niepojęta układanka mogło ożywić podobny obraz

pochwycony martwym okiem kamery fotograficznej! Twoja biedna ciotka, mówiły mu usta
innej, bardziej rzeczywistej ciotki, jakby można było użalać się nad spreparowanym chemi-
cznie papierem, który zarejestrował obraz. Nie to jednak jest istotne.

Problem tkwi w tym, że coś trzeba robić z własnym ciałem w obliczu czyhającego dnia,

teraz i później, i zawsze. Kiedy się dowiem, gdzie jestem, będę wiedział, co począć z tym
wszystkim.

Szum wody ustał. Za chwilę usłyszy kroki żony opuszczającej łazienkę, żeby się ubrać

w sąsiednim pokoju, albo kolegi wychodzącego do fabryki. Jeśli to żona, będzie starała się
przejść na palcach, by go nie zbudzić; dzisiaj rano spałeś tak mocno, że nie miałam serca cię
obudzić, ale nastawiłam budzik na ósmą. Jeśli to kolega, grubas, używający najdroższych per-
fum, to na prawo jest patio z zieloną winoroślą, wychodzące na ulicę, po której jeżdżą autobu-
sy pełne spieszących do fabryk robotników. W tym mieście, na jego przedmieściach, zbudo-
wano wiele fabryk z wielkimi kominami przypominającymi trochę kościelne wieże. A wszy-
stko to wskazuje, że po prawej stronie musi być nocny stolik.

Niespodziewane wspomnienie stolika rozwiązywało wszelakie problemy; wiedział

dokładnie, gdzie jest, będzie mógł wstać, gdy się tylko rozwidni, i dowiedzieć się wreszcie, co
robić z ciałem porzuconym na łóżku, ledwie przytwierdzonym do głowy, ciepłym jak kot, do
którego przytulał się w dzieciństwie, kiedy to nigdy nie widziana ciotka przyniosła układankę,
twoja biedna ciocia, taka spokojna na zdjęciu.

Już miał wyciągnąć rękę, żeby go namacać, po prawej stronie, ale powstrzymał się zdję-

ty strachem. Bo jeśli stolik znajdował się na swym miejscu, to czas się zatrzymał, nie wyda-
rzyły się te wszystkie niezliczone historie, narodziny i śmierci; choć niewątpliwie jeszcze się
wydarzą, bo wydarzyć się muszą, więc lepiej nie wiedzieć, czy stolik jest czy go nie ma, i

background image

bezmyślnie poddać się czasowi. Dobrze że tak zdecydował, bo ta druga strona rzeczywistości,
z domem, żoną i dziećmi w sąsiednim pokoju, była jednak pewniejsza i bliższa. Ale gdyby to
żona się kąpała, słyszałby jakieś odgłosy, czyjeś kroki, zapalenie piecyka w kuchni, jeśli jest
tu gdzieś w głębi jakaś kuchnia. Gruby także zwykł wychodzić na palcach, szedł do pracy
wcześniej, pozostawiając w całym pokoju woń perfum. Wciągnął powietrze, nie odważając
się jeszcze otworzyć oczu, choć wiedział, że wszystko tonie w mroku i nie sposób rozpoznać
przedmiotów. Nie poczuł spodziewanego zapachu i ucieszył się tym szczerze. Gruby to tylko
wspomnienie, powiedział do siebie. Cały ten pensjonat już dawno przeminął, choć wydaje się
taki bliski. Albo też minie, bo gdy tylko wstanę, choćbym nawet znajdował się w wynajętym
pokoju, pójdę zupełnie inną drogą, bo znam już przyszłość.

PROSZĘ DOKŁADNIE OBEJRZEĆ KSZTAŁT I UŁOŻENIE TYCH KLOCKÓW

PRZED WYJĘCIEM ICH Z PUDŁA I PONOWNYM ZŁOŻENIEM.

Fotografia ciotki leżała na dnie pudełka po butach, z innymi szczątkami rzeczy utraco-

nych. Powiedziano mu, że przyniosła tę układankę pewnego zimowego ranka, po wyjściu z
pociągu, którego gwizd słyszał ze swego łóżka każdego poranku. Widziałeś, jaki prezent
przyniosła ci ciocia? Ciotka była wtedy w kuchni, w obłoczku swej kwiecistej sukni, wido-
cznej na fotografii zaledwie do ramion. Wiedział, że ciotka weszła do pokoju i dotknęła
zimnymi dłońmi jego twarzy, zapamiętał tamten chłód, przywodzący na myśl szybę, lecz nie
jej żywą twarz, jedynie tę z fotografii.

Po kilku dniach porzucił układankę, której nie umiał złożyć. Nawet ojciec próbował

kilkakrotnie, ale bez skutku. Wyjaśnił mu potem, że jest to na pewno zabawka, której nie da
się złożyć, coś w rodzaju żartu producenta, gra dla zabicia czasu. Jak wszystkie wyjaśnienia
ojca, to także nie było zbyt jasne. Docierało do niego łagodne i przekonujące brzmienie głosu,
ale umykał sens słów, jakby te były pustymi znakami lub częściami jeszcze trudniejszej ukła-
danki. Ojciec przyznał, że jest bezradny, tak usprawiedliwił się po złożeniu czterech niebie-
skich rogów, czego on sam nigdy nie dokonał, bo zawsze mu brakowało jednego niebieskiego
klocka. Widzisz, że nie brakuje? Są tutaj cztery, mówił nieomal z zadowoleniem. Ale okazało
się nagle, że jest o jeden niebieski klocek za dużo. Znaczyłoby to, że jest pięć niebieskich
elementów na cztery rogi, a to wielce komplikowało sprawę, bo kiedy ojciec znowu zaczął
składać całość, zabrakło mu jednej niebieskiej części; przeszukali więc podłogę w całym
domu, bez skutku, wtedy przeliczyli wszystko i okazało się, że nic nie brakuje. W każdym
razie udało się im złożyć ze wszystkich zielonych klocków środkowy romb. Wydawało się, że
jest to najłatwiejsza część układanki, ale było inaczej: należało starannie dobierać części, aby
romb wyszedł prawidłowo. Raz jeden nie mogli go złożyć i było to właśnie wówczas, gdy
okazało się, że jest o jeden niebieski klocek za dużo. Poskładanie klocków w pudle wymagało
też wiele zachodu, bo gdy się je źle ułożyło, zawsze jakiś zostawał i — leżąc na innych — nie
pozwalał nałożyć przykrywki.

W sąsiednim pokoju gruby — chyba nazywał się Fernández —- albo żona przestali się

poruszać. Usłyszał skrzypienie otwieranych drzwi i zawołał żonę. Maria, powiedział głosem,
który wydał mu się donośny, ale jedyną odpowiedzią był odgłos zamykanych drzwi.

Otworzył oczy i zobaczył, że pokój wciąż tonie w ciemnościach, choć słyszał już gwar

budzącego się miasta. Natężył słuch, by złowić fabryczne odgłosy, bo w mieście Fernándeza,
w przeciwieństwie do miasta Marii, było wiele fabryk; dowiedziałby się wówczas, gdzie jest,
ale taki niewyraźny szum można usłyszeć w każdym mieście.

Tak czy inaczej, muszę odnaleźć rzeczy, które się jeszcze nie zagubiły, zamajaczyła mu

myśl, lecz odrzucił ją lękając się pomyłki. Jeśli na lewo, gdy tylko się przejaśni, ujrzę za
oknem zieloną ścianę, znaczy to, że jestem u siebie w domu, w tym drugim mieście, a dzieci
śpią w sąsiednim pokoju. Nie, nie, zielona ściana była w pensjonacie, a więc nie ma tu ża-
dnych śpiących dzieci, a gruby właśnie wyszedł do pracy.

Gwar narastał, więc zakrył sobie uszy w obawie, że fabryczne odgłosy przypomną mu

background image

to, czego nigdy nie miał lub co utracił. Muszę szukać rzeczy niezniszczalnych, bo całe życie
upływa mi na przywoływaniu rzeczy utraconych; żywej twarzy ciotki na martwej fotografii i
Bóg wie czego jeszcze.

W jego pełnej przeczuć świadomości ożyła znowu zielona ściana, budząc jednak tym

razem inne skojarzenia. Nie bał się jej wcale, choć nie wiedział dokładnie, czy należy do pen-
sjonatu, czy też jego domu. Nie ulegało wątpliwości, że oba miejsca są jednakowe, zarówno
dom, jak i pensjonat mają własne zielone ściany. Stąd całe nieporozumienie. Samo miejsce
jest tu najmniej ważne, liczą się ludzie. W każdej prawie sypialni są nocne stoliki i widzi się
przez okno jakieś zielone ściany. Roztrząsał to, ale jednocześnie nurtowała go myśl inna: nie,
to niemożliwe, aby istniały dwa domy z widokiem na zieloną ścianę. Ta widoczna jest tylko z
mojego domu, gdzie mieszkam od tylu lat; a jeśli się okaże, że należy do pensjonatu, teraz
gdy się rozwidni, to co? To zwykłe pomieszanie miejsc. Gruby Fernández istniał naprawdę,
istnieje też niewątpliwie moja żona i dzieci, po prostu poplątały mi się te dwa miejsca, ale
wkrótce dowiem się, gdzie jestem, zaraz wyciągnę rękę i dotknę nocnego stolika.

Ale i teraz nie odważył się na to, powstrzymała go myśl, że powinien odwołać się do

spraw niezniszczalnych, zdawało mu się, że myśl tę już odsunął od siebie, ale przez cały czas
powracała, zagłuszając z hałaśliwą natrętnością wszystkie inne.

Tak czy inaczej, powiedział do siebie, człowiek zdobywa rzeczy i je traci, ważne jest

teraz, bez względu na stan posiadania, bym wiedział, co zrobię ze sobą, kiedy wstanę, dokąd
mam pójść, do fabryki w tamtym mieście czy do biura w tym. No i żeby wiedzieć, dlaczego
muszę to robić. Co najwyżej będę musiał stawić czoło którejś z tych dwóch sytuacji. Ważne
jest, by się nie zagubić. Uchwycił się myślami swego ciała, jakby w ten sposób się zabezpie-
czał przed ciemnościami, i doszedł do wniosku, że sprawa jest błaha. Błąd wziął się z fałszy-
wie postawionego dylematu. W każdym razie, jeśli nie mam żony ani dzieci, Fernández jest
niezłym kumplem. Pożyczamy sobie pieniądze, gdy jest krucho, czasami nawet odzież, a
ponieważ ma tu wielu przyjaciół, w niedzielę zawsze można gdzieś pójść.

Dotknął stóp, które wydawały mu się tak bliskie, i obrócił się. Otworzył oczy i ujrzał, że

za oknem już dniało. Wśród tylu wątpliwości ściana była pojęciem dostatecznie konkretnym,
by rozłożyć na niej układankę. Głos ciotki, dobiegający jakby z fotografii, mówił, że nie trze-
ba układać najpierw zielonego rombu w środku, ale umieścić niebieskie klocki na rogach,
potem żółte, a na samym końcu zielone. I wtedy powiedział sobie, że tamte barwy istnieją
tylko w jego pamięci, i być może, w chwili gdy mu przyniesiono układankę, klocki w rogach
nie były jednakowego koloru. Objaśnienia ciotki nie miały zatem sensu. Odkrycie, że w czte-
rech rogach były różne kolory, stawało się czymś najważniejszym. To jedyne możliwe wytłu-
maczenie. W przeciwnym razie nigdy nie byłby pewny, że zrozumie układankę, a wówczas
lepiej byłoby niczego nie wyjaśniać, lecz odwołać się do dzieciństwa, które było czymś bez
wątpienia realnym i skąd mógłby wyruszyć, gdyby się zabłąkał.

Dotykając raz jeszcze stóp, cały skulony, z kolanami pod brodą, zwinął się w kłębek

jeszcze bardziej, jakby nie chciał uronić ani odrobiny, ciepła. Zamknął oczy, mówiąc sobie,
że od tej chwili nie będzie myślał ani o ścianie, ani o nocnym stoliku, ani o odgłosach, które
by go upewniły w sytuacji. Będzie czekał, w bezruchu, aż ktoś przyjdzie. Aż jego żona albo
Fernández zapukają do drzwi.







background image

TIERMUSIK


Jego obecność w gitarze nie zaskoczyła mnie i nie zdziwiła. Może trochę wystraszyła,

był to jednak lęk nie tyle ludzki co zwierzęcy. Zamiast rozważyć przytomnie, co się dzieje,
przypomniałem sobie stworzenie żyjące na południu kraju, które zdjęte strachem, oblewają
człowieka moczem. Wrażenie nowości, jakim było jego pojawienie się w gitarze, znikło pra-
wie natychmiast na wspomnienie piekącego działania zwierzęcej uryny, przechowywane w
pamięci.

Kilkakrotnie w ciągu życia zapytywałem siebie, dlaczego tak łatwo pogodziłem się z

wtargnięciem tego zwierzęcia w moje prywatne sprawy. Wiele różnych odpowiedzi cisnęło
mi się do głowy, ale żadnej nie wypowiedziałem do końca. Po co wysuwać zbyt daleko idące
wnioski? Wszystkie możliwe odpowiedzi świadczą z jednej strony, że stworzenie to stało się,
bez cienia przemocy, cząstką mego życia, owego zbioru spraw stanowiących schronienie dla
każdego z nas, z drugiej zaś, że uosabiało jednak przemoc zewnętrzną, zniewolenie, częścio-
wą utratę wolności. Rozbieżność tych odpowiedzi sprawiła, że cała sprawa wymknęła mi się z
rąk.

W parę godzin po tym wydarzeniu znowu ćwiczyłem gamy, jakby nigdy nic. Szmer

jego łapek pełzających wewnątrz instrumentu nie był bardziej dokuczliwy niż odgłos palców
ślizgających się po strunach. Zdawało się nawet, że oba dźwięki zlewają się w jeden. W tej
zgodliwości przejawiała się moja akceptacja faktów, które nie w pełni rozumiałem. Pamięta-
jąc o własnych przeżyciach, o tym wszystkim, co się dzieje na świecie, obecność stworzenia
w pudle gitary nie wydawała mi się czymś niezwykłym. Niezwykła była wówczas codzien-
ność.

Jest to niewielki gad, niepodobny do żadnego ze znanych; być może twór mikroklimatu

naszego regionu, odciętego od reszty bezkresnego kraju. Osobniki tego gatunku występują
rzadko i wyróżniają się zamiłowaniem do muzyki. Ciągną do niej — lub do czegoś w niej —
jak owady do światła.

Zazwyczaj zbliżają się do źródła dźwięku z lękiem i z odległości, którą same ustalają,

jednakowej dla wszystkich osobników, słuchają i roją coś sobie. Bóg raczy wiedzieć, co. Nie
sądzę jednak, na przekór tym faktom, aby naprawdę były wrażliwe na muzykę. Przypu-
szczam, że ograniczone przez naturę, odbierają ją zupełnie inaczej. Na przykład, z powodu
ich delikatnej i wrażliwej na zimno skóry, może być ona dla nich źródłem ciepła. Trochę to
tak, jakby słuchały jej całym ciałem. Nigdy nie mogłem umiejscowić ich organów słuchu.

Odległość, na jaką się zbliżają, jest zawsze taka sama. W letnią noc, kiedy księżycowa

poświata ułatwia widzenie, można przekonać się, że wszystkie znajdują się w jednakowej
odległości od instrumentu lub innego źródła dźwięku niczym punkciki na obwodzie koła.

Nigdy nie zauważyłem, aby któreś z nich naruszyło tę odległość.
Posiadanie takiego zwierzątka w gitarze, albo lepiej fakt, że jedno z nich dobrowolnie

wybrało ten tryb życia, ma wagę niezwykłą, jeśli się pamięta, że nie potrafią żyć w niewoli.
Schwytane, umierają natychmiast. A kiedy się je głaska, znikają, rozpływają się w powietrzu.
Gdybym je musiał określić, powiedziałbym, że choć są istotami żywymi, mają cechy niezwy-
kłe i te pozwalają im trwać na ziemi.

Trudno je nazwać. Znam tylko dwie lub trzy osoby w miasteczku, które je określają tą

samą nazwą. Nie ma tego stworzenia w atlasach zwierząt. Niektórzy nazywają je, na przy-
kład, chwilikiem, inni słuszkiem, migotlikiem, okółkiem, ludzie przesądni szkodliwkiem, nie po
hiszpańsku jednak, ale w tubylczych narzeczach. Moja matka wymyśliła dla niego, wiele lat
później, gdy zwierzątko już nie żyło, nazwę Tiermusik. Choć i tak uważała to słowo za zbyt
piękne dla takiego stworu.

background image

Nie wiem, czy pojawienie się Tiermusika w moim życiu przyniosło mi szkodę czy

pożytek. Gdy już je przyjąłem nie dziwiąc się niczemu, porozumienie było łatwe. Muzyk,
pochłonięty zazwyczaj swoimi dźwiękami, może nie zauważyć czyjejś oczywistej obecności.

Nowa rzeczywistość okazała się dla niego ciężka. Każda zmiana wymaga przystosowa-

nia się, lecz dla stworzenia, które nieświadomie stawia czoło rzeczywistości, każde cierpienie
staje się czysto biologiczne. Nie potrafi go wyrazić, bo istnieje tylko ból, a nie słowa, którymi
można by ów ból nazwać lub wykrzyczeć. W jego przypadku nie chodziło o zwykłą zgodę,
jak w moim, gdy przystałem na nową sytuację, ale o swego rodzaju utożsamienie się z przy-
czyną bólu, z samą jego istotą.

Dźwięk był dla niego dotychczas czymś przypadkowym, mógł mu się tylko przysłuchi-

wać. Nowe życie we wnętrzu instrumentu wymagało zapewne stałej kontemplacji. W rzeczy-
wistości było jednak inaczej. Życie w pudle gitary nie było tożsame z muzyką: aby ta roz-
brzmiała, ktoś musiał zagrać. Nie chcę przez to powiedzieć, że Tiermusik myślał o tym wszy-
stkim; nie znaczy to jednak, że kiedy się o jakiejś rzeczy nie myśli, ta nie istnieje. Rzeczywi-
stość, o której Tiermusik nigdy nie myślał i której nigdy nie przeczuwał, o t a c z a ł a go
jednak i była j e g o rzeczywistością.

Czekanie na dźwięk było jedynym możliwym zajęciem i jedynym usprawiedliwieniem

skoku, jaki kiedyś wykonał. Mogło się przecież wydarzyć, że dźwięk ten nigdy by się nie roz-
legł, gdybym z jakiegoś wielce prawdopodobnego powodu zaprzestał grać. A nawet gdyby
nie doszło do tej ostateczności, jego oczekiwanie i tak mogłoby się okazać daremne, bo nikt
nie wie, jak owe zwierzęta odmierzają czas, nikt też nie wie, jaka wieczność otwiera się przed
nimi, kiedy ktoś wyjeżdża na dwa dni.

Można przy tym sądzić, że stworzenie to jest zdolne czegoś pragnąć, pożądać, bo jego

skok nie był li tylko mechaniczny. W przeciwnym bowiem razie nie tylko ten Tiermusik, ale i
inne wtargnęłyby do mojej gitary. Było to jego osobiste życzenie, jego pragnienie. Pozwala to
nam przyjąć, że bieg czasu da się w jego przypadku odmierzać inaczej: pragnieniami lub
cierpieniami. A skoro oczekiwanie na dźwięk w gitarze sprawiało cierpienie, należy wówczas
zmienić proporcje, godziny nie będą miały sześćdziesięciu minut, czas może się tam wypeł-
niać bezkresem kolejnych śmierci i zmartwychwstań, wieczności równoległych, nagłych prze-
obrażeń, w których nawet substancja czasu, o ile istnieje, nie byłaby wolna od odkształceń,
opóźnień, jałowości całego tego świata.

Sytuacje nasze, choć takie odmienne, miały pewne punkty wspólne: spadał na dno

instrumentu, ilekroć podnosiłem go, by zagrać, i gwałtownie umykał ze środka, boleśnie
ocierając się o struny i pudło, kiedy brałem najwyższe tony, których nie cierpiał. Chował się
wówczas na bibliotecznej półce i wystraszony przyglądał mi się ślipkami jak węgliki.

Moja dłoń przywykła już do jego ciężaru. Choć nie słyszałem, jak ześlizguje się w dół,

wiedziałem, po wadze instrumentu, czy jest w środku czy też wyszedł. Choćby nie było go
kilka godzin, zawsze wracał na noc, zwłaszcza zimą. Jego nieobecność wykorzystywałem na
przećwiczenie wysokich tonów; kiedy się zjawiał, starannie tego unikałem. W ten sposób
nasze współistnienie było doskonałe.

Nie wiedziałem, czego szuka w mojej gitarze i czy znalazł to czy nie; nie wiedziałem

również, czym był dla mnie: intruzem w moim życiu czy też jego cząstką. Wiedziałem tylko,
że świat jest z jednej strony pełen lęku i grozy, z drugiej miłości, a to zjawisko nie mieściło
się nigdzie. Jeśli zaś chodzi o niego, nigdy nie dał znać po sobie, że postępuje inaczej i że coś
rozumie. Kiedy przyglądał mi się z półki, w rzeczywistości widział drzewo, ale nie mógł
dostrzec drżenia liści. Byłem dla niego krajobrazem, czymś czego nigdy nie pojmiemy, choć
mamy przed oczyma, jako że krajobrazy zawsze i bezwzględnie są poza nami.

Moja matka nie mogła znieść jego obecności w domu. Ogarniał ją strach, powtarzała, że

będą nas za to prześladować, że nas tylko ukarzą, ale ją, jako cudzoziemkę, odstawią natych-
miast do granicy i znowu trafi w szpony swoich dawnych prześladowców. Kiedy występowa-

background image

łem publicznie po raz ostatni, siedziała jak na mękach. Tiermusik dzielnie przetrzymał cały
koncert, mimo wysokich nut. Przetrwał wspaniale, żeby nie wywołać skandalu na sali. Kiedy
skończyłem i podniosłem się w ukłonie, z opuszczoną gitarą w ręku, łapki Tiermusika ześlizg-
nęły się na dno rezonansowego pudła. Matka usłyszała ten hałas, zrozumiałem to widząc, jak
jej odmieniona twarz okryła się pełną lęku bladością. Nie wiem, czy inni dostrzegli obecność
zwierzątka, pewny jednak byłem, że sprawy zabrnęły zbyt daleko i że całe miasteczko słysza-
ło o jego pojawieniu się w gitarze. Strach matki nie rozpłynął się w powietrzu i nie wypalił na
jej twarzy: dotarł do mnie i zmroził mi krew. Bałem się, że wylęknione stworzenie wyskoczy,
ze skórą spękaną od wysokich dźwięków, i schroni się wśród publiczności, że rzuci się na
dostojne towarzystwo i pokąsa łydki pań z dobroczynności.

Mimo wielu późniejszych prób ojca (pochodzącego z tych stron), by wyjaśnić, że dla

miejscowej ludności widok stworzenia wychodzącego podczas koncertu z gitary nie byłby
czymś osobliwym, matka nie mogła opanować strachu. Chwytała się za głowę, jakby doma-
gano się od niej najwyższej ofiary, powtarzała, że świat jest pełen oprawców, że zabobonność
tubylców (żyje jeszcze wśród nas wielu Indian) ześle na nią w końcu karę, że wróci w swoje
strony, żeby ją tam raz wreszcie zabito.

Nigdy nie dowiedziałem się, dlaczego matka przyjechała do tego kraju i do tego miaste-

czka, nie wiem też, skąd pochodzi. Właściwie nic nie wiem o świecie: dość mi mojego Tier-
musika
.

W naszym domu każdy gra na instrumencie smyczkowym. Mama przywiozła z Europy

cały kufer nut. Kiedy udało się jej przekonać miasteczko, że muzyka nie jest czymś doku-
czliwym, poświęciła dwadzieścia lat swego życia, aby rozwijać działalność muzyczną wśród
Indian, obdarzonych wspaniałym słuchem. Przez długi czas występowaliśmy publicznie raz
do roku, w rocznicę założenia miasteczka (choć nikt dokładnie nie wiedział, kiedy i kto je
założył).

W domu nigdy nie wierzono w moje muzyczne uzdolnienia, głównie dlatego, że matka

nie uznawała instrumentów strunowych szarpanych, w miasteczku jednak uważano mnie za
artystę o wielkich zdolnościach, którego talentu szkoda na tak małą mieścinę i który wkrótce
ruszy na podbój świata. „Kiedy wyjeżdżasz?” pytano mnie, i brzmiało to dla mnie niczym
potwierdzenie wyjazdu. „Wypełnisz świat własną muzyką i osiągniesz w dodatku szczęście”.

Po moim ostatnim koncercie wydarzyło się w miasteczku coś, co spotęgowało obawy

matki. Odizolowała więc nasz dom i zamknęła mnie w nim. Mój pokój stał się schronieniem
pełnym zewnętrznych, obcych mu hałasów. Było to trochę tak, jakbym żył we wnętrzu instru-
mentu. Od owego czasu ilekroć ćwiczę, starannie zamykają wszystko, aby żaden dźwięk nie
wydostał się na ulicę. Twarz matki miała teraz, zdaniem ojca, ten sam wyraz co wówczas, gdy
przyjechała z Europy z kufrem pełnym muzyki. Był to, powiada, grymas smutku, który znikł
z upływem lat i przyjściem na świat dzieci. Teraz powrócił, na progu starości. Czasami czuję
się winny temu wszystkiemu. Tiermusik dawno znikł, ale żyje wciąż w pamięci matki. I oczy-
wiście w mojej.

Po tylu latach przestałem już być utalentowanym synem tej ziemi, który wyruszy by

podbić świat własną muzyką. Na ulicy, choć wychodzę rzadko, kłaniają mi się z wielkim sza-
cunkiem, nie dlatego że jestem kimś, ale że mógłbym nim być. Jest to nowa forma obojętno-
ści. Trochę to tak, jakby się bali mi naprzykrzać lub nie chcieli ze mną rozmawiać. Nie wiem,
czy kryje się za tym zrozumienie czy współczucie. Być może jedno i drugie.

Tymczasem świat wokół nas zmienia się szybko, nawet jeśli nic o tym nie wiemy.

Nigdzie nie chodzę, bo trudno mi podtrzymywać rozmowę. Kiedy muszę coś powiedzieć,
zastąpić słowami ciszę, jaką stanowi moje istnienie, mówię rzeczy na pozór niezrozumiałe, bo
o niczym nie mam pojęcia. Ludzie słuchają bez sprzeciwu okropności, jakie głoszę. Staram
się ze wszystkich sił, aby moje słowa miały związek z tematem rozmowy, z rzeczywistością,
której rozmowa dotyczy, ale gdy mówię, czuję, że sam dobrze nie wiem, ku czemu zmierzają

background image

moje odpowiedzi. Wszystko to nie pozwala mi walczyć, kochać i tak dalej, mogę jedynie
istnieć. Wiem, że w każdej sytuacji wydaję się kimś zbędnym. Czasami zazdroszczę Tiermu-
sikowi
. Znalazł w końcu wolność w mojej gitarze. Mnie to się nie udało.

Zwierzęta te, jak się przekonałem, potrafią przemóc własne niechęci, by stworzyć sobie

wolność. My nie potrafimy tego z jednej prostej przyczyny: jesteśmy u kresu całej tej przy-
gody. Wiedziałem zawsze, jeszcze przed pojawieniem się Tiermusika, że wszystko to jest
stracone. Nie znaczy to jednak, bym utracił chęć wydostania się stąd. Rozliczne wypadki
dowodzą nam, że pokusa wolności jest daremna, a każda próba ucieczki nas tylko unicestwia.
Dlatego ochraniałem mego Tiermusika, aby go to nie spotkało, choćby nawet był — jak
twierdziła moja matka — czymś w rodzaju śmiecia. Śmiecia muzycznego. Przedpiekła,
rubieże. Być może to tylko się uratuje.

Ostatnio, gdy wyszedłem na spacer, znajomi (o których zdążyłem zapomnieć) przestrze-

gali mnie: powiedzieli, że czyha teraz wiele niebezpieczeństw i długo by trzeba wyjaśniać
wszystko, co się w ostatnich czasach wydarzyło. I żebym się nie bał. Że przy odrobinie czuj-
ności z pewnością się nie potknę. Że w istocie nic się nie zmieniło, choć zaistniały nowe
sytuacje. Że nie powinienem bać się, choć jest niebezpiecznie, na przykład, wychodzić w
rękawiczkach w deszczowy dzień.

Często myślę o tym, żeby stąd wyjechać. Uciec. Wyjechałbym stąd, gdybym mógł,

uciekłbym w rodzinne strony. Jest tylko jedna trudność nie do pokonania: t o s ą moje
rodzinne strony. Dokąd więc uciekać?

Mimo to karmię się tą nadzieją. Przeczuwam, że musi być gdzieś na świecie miejsce,

dokąd mógłbym pójść lub, dokładniej, uciec. Nie wiem, co to za miejsce. Może nie istnieje.
Ale kiedy patrząc mrużę oczy, wydaje mi się niekiedy, że dostrzegam jego niewyraźne zary-
sy.



STARY CZŁOWIEK I POCI

ĄG


Jest pan już za stary, żeby jeździć z towarem. Pociągi są niewygodne i potęgują artrety-

czne bóle. Lepiej siedzieć w domu i czekać na emeryturę, jeśli pan na nią zasłużył. Ale sie-
dzieć w domu o takiej niezwykłej porze to sprawa niełatwa. Siusiu, picie wody bez potrzeby,
dreptanie bez konkretnego celu, tam i z powrotem po schodach, wszystko to wyjaławiało jego
umysł i odczucia, przemieniało dom w grobowiec, zamykało mu usta, bez słów wtłaczało w
labirynt wspomnień. Do licha, tego już za wiele, mówił do siebie stary, chwytając się bezwie-
dnie pierwszego wspomnienia, obojętnej twarzy kolejarza, gdy protestował przeciwko opó-
źnieniu lub odwołaniu pociągu z powodów technicznych, nigdy bliżej nie wyjaśnionych. Już
wiem: pójdę do kolegi z przedmieścia, myślał, powstrzymując się przed wypiciem jeszcze
jednej szklanki wody lub pójściem bez potrzeby do łazienki, ale już na dole, na schodach
zdawał sobie sprawę — jako że wspomnienia powracały doń w ścisłym chronologicznym
porządku — że znajomy wyjechał z miasta tuż po przejściu na emeryturę. Do licha, do licha,
mamrotał nieświadomy własnych lat, krążąc po mieście, któremu był już niepotrzebny, które
zamykało przed nim ulice, wodziło go po zaułkach bez wyjścia, wyprowadzało o zmroku na
jakieś puste place. Rzecz w tym, że nie jestem stąd, mówił, aby nie powtarzać wciąż „do
licha”. A przecież prawie nikt nie pochodził stąd i stary to wiedział, dobrze wiedział.

Dom także się przed nim zamykał, zwłaszcza po siódmej rano, kiedy to zwykł był przez

tyle lat wychodzić z walizką pełną próbek towarów. Co robi tu ten staruch po siódmej, pytały
ściany, nawykłe do czystości i samotności przez cały dzień, przez całe lata. Drzwi się przed

background image

nim zamykały, kąty zmieniały swoje zwykłe położenie, na murach jątrzyły go liszaje i spęka-
nia, krany gdzieś się chowały. Nocami wszystko wypełniał lament, dom kurczył się, aby stary
musiał wciąż o coś się potykać. Mam gdzieś Pana Boga, złorzeczył, przekonany, że bardzo
bluźni, czując przy tym jednak, że właściwie nikogo nie znieważa.

Dom i całe miasto były bez wątpienia chore. Człowiek zapada na zdrowiu, pozbywa się

chorego organu i po sprawie. Gdzieś dalej, poza tym domem i miastem, jest inny kraj, a w
nim inne miasta, inne domy. Choroba nękająca — jak sądził stary — tylko jego miasto była
jednak powszechna. Kraj się zmienił, inaczej się też nazywał. Inne były drogi. Inne mosty.
Inne miasta. Do licha.

Wrócić do swego miasteczka, pomyślał, nawet jeśli już nic z niego nie zostało. Choćby

i ono się zmieniło, stało się mimowolnie cząstką miasta, może właśnie tego, w którym teraz
mieszka, jednym z jego nowych przedmieść.

Pozostawał jednak problem pociągów: opóźnienia Z powodów technicznych, podmyte

przez wodę torowiska, nowe przepisy, stan wyjątkowy, letnie plagi, polityka zagraniczna,
oszczędność energii, historyczne spory, strajk aptekarzy, zatonięcie statku wiozącego części
zamienne, ślub królowej.

Sześć miesięcy tkwił stary na słońcu i w deszczu w ogonku po bilet, aby wrócić pocią-

giem w swoje strony. Choć sytuacja była niecodzienna, nikt nie protestował. Służby porząd-
kowej nie było. Wszyscy dopełniali rytuału wyczekiwania w spokoju, nie licząc kilku kobiet,
pomylonych z wyglądu, na końcu kolejki. Ogłupiałe w spiekocie muchy odpędzano płachtami
kolejowych rozporządzeń oraz innych obwieszczeń i w atmosferze nieuchronnej katastrofy, w
oczywistym akcie buntu, przywoływano dawne plagi, klęski i najazdy konnych armii.

Ogonek ledwie się posuwał, jakby kasjer odmówił obsługiwania ludzi. Co jest, do cho-

lery, nie ma odważnych, żeby opowiedzieć jakiś kawał, nawet głupi? W takich sytuacjach jest
to nie tylko potrzebne, ale wręcz obowiązkowe, wrzasnął rozpaczliwie ktoś z tyłu.

Kiedy stary doszedł do okienka, skończyły się bilety. Kasjer, nie chcąc się trudzić cią-

głym wyjaśnianiem, postawił zwyczajowy proporczyk obwieszczający, że do przyszłego lata
miejsc nie ma. Na proporczyku widniało coś w rodzaju orła oraz postacie kilku innych zwie-
rząt, trudnych do rozpoznania na pomiętej szmatce.

Stary, mimo porażki, nic nie rzekł, rozmyślał o swoich dawnych kolejowych przygo-

dach. W rzeczywistości zdawało mu się tylko, że rozmyśla, bo właśnie wpatrywał się w twarz
kasjera, tuż przed sobą, i szukał w jej niewzruszonym wyrazie jedynego możliwego wyjaśnie-
nia tającego się w tych nieruchomych i złych ślipiach, w ich żmijowatym błysku: jest tylko
jeden pociąg w całym państwie, jeden na tyle miast i rozkładów, jeden bohaterski pociąg,
który przez sto lat podtrzymywał złudzenie, że po kraju kursuje wiele pociągów. Odkrycie to
oszołomiło go i zawstydziło. Kasjer ze swej strony zdziwił się, że starzec nie protestuje, jak to
czynił od lat w chłodne, zimowe ranki.

— Jak to. Nic pan dzisiaj nie powie?
— Gdybym wiedział, że jest tylko jeden pociąg, nigdy bym nie protestował. Przepra-

szam. Bardzo mi przykro.

Zamilkł i czekając na długą końcową reprymendę, wpatrywał się na twarzy kasjera w

znaki niedostępnej mu wiedzy, których dotychczas nie dostrzegał. Urzędnik, bez zbytniej
chełpliwości, choć pewny swego, rzekł nieomal uprzejmie:

— Lepiej mieć jeden pociąg zamiast innych rzeczy, które panu zapewne są obce i któ-

rych lepiej, żeby pan nie znał. Jak sam się pan przekonał, tym pociągiem jeżdżą tylko ludzie
zdrowi. Nawet pan jest zdrowy. Nigdy w nim, przynajmniej od kiedy tu jestem, nie jeździli
ludzie kalecy lub cierpiący. Mamy jeden pociąg, to prawda, ale nie mamy legionu kalek. Na
tych peronach nigdy nikt nie szlochał i nie jęczał.

W miarę jak kasjer mówił, jego głowa zmieniała się, najpierw stała się łysa, później

jakby wyciosana z drewna, w końcu kobieca, owalna, dziecięca, były to, jak powiadają,

background image

przedśmiertne wizje. Starzec udawał, że niczego nie rozumie.

— Jasne? — krzyknął wreszcie kasjer zamykając oczy, usta i okienko.
Starzec odparł „nie”, w nadziei, że urzędnik wyjaśni mu wszystko bardziej przystępnie.

Ale mężczyzna w okienku milczał, nie miał nic więcej do powiedzenia. Wszystko było oczy-
wiste, spowite osobliwą przestrzenią, w której stary czuł, że się unosi mimo wysiłków, by
znowu znaleźć się w dole.



RADO

ŚĆ ŁOWCY


Nikt już dzisiaj nie wątpi, że można wejść do domu i natknąć się tam na jakąś wielką i

nieznaną bestię. Kiedyś jednak — przeciwnie — wydawało się to koszmarem sennym, czymś
zbyt nieprawdopodobnym, by mogło wydarzyć się naprawdę. A przecież ilekroć odmyka się
drzwi, zwłaszcza nocą, istnieje możliwość, że tuż przed przekręceniem kontaktu usłyszymy
sapanie bestii, a po zapaleniu światła ujrzymy całą jej postać.

Mówi się, że wielu silnym ludziom udało się zapanować nad tymi zjawami, obłaskawić

je, zabić lub pogodzić z nimi. Inni, mniej odporni, nie przemogli swego lęku, jeszcze inni po-
rzucali domy i miasta na samą myśl o ich obecności. Niedowiarkowie wreszcie przeczą temu
wszystkiemu, bo im samym nigdy się nic nie przytrafiło.

Bestie te miały swój złoty wiek, gdy ludzie nie domyślali się ich istnienia. Mogły żyć z

nimi, dobrze się kryjąc, i jeśli tylko nie przesadzały, na przykład pożerając niemowlęta, nikt
ich nie zauważał. Należały do wygodnej kategorii sennych rojeń lub baśni w książkach o pra-
starej sztuce wróżenia.

Stopniowe poznawanie tych istot, co wielu uczonych przypłaciło więzieniem i prześla-

dowaniami, posłużyło później do wyjaśnienia ludzkiego zachowania, wielu namiętności i
zbrodni.

Kiedy wchodzę do domu, zwierzę już jest. Wiem o tym, bo spowodowało parę wyda-

rzeń, których inaczej nie sposób wyjaśnić. Mimo lęku, jakiego nie potrafiłem w sobie stłumić
po tylu latach poszukiwań, nie zapalam natychmiast światła. Mój wzrok stopniowo przyzwy-
czaja się do ciemności i mogę przebiec cały dom bez potknięcia się, otwierając kufry i szafy,
zaglądając pod łóżko. Ono także już się do tego przyzwyczaiło i z pewnością schodzi mi z
drogi podczas tej bieganiny. Zapalam światło dopiero wówczas, gdy jestem mniej więcej
pewny, że zwierzę ukaże mi się, że przyłapię je na środku pokoju lub gdzieś za drzwiami.
Zwykle trzymam w ręku nóż lub rewolwer gotowy do strzału, nim bestia zareaguje. Czasami
jednak, zwiedziony rutyną, zapominam o nich, sądząc, że je mam, i zapalam światło całkowi-
cie bezbronny. Przytrafiło mi się to już wielokrotnie. Choćby człowiek nie wiem jak był
czegoś pewny, są chwile, gdy wszystko na czym tę pewność opieramy, diabli biorą, ściślej
mówiąc, już wzięli, i nic jej nie gwarantuje.

Muszę się tym głębiej zająć, jest to jedno z pilniejszych zadań, jakie od dawna mnie

czekają, zapisałem już mnóstwo karteluszków, które gdzieś się pogubiły, ale tak czy inaczej
doprowadzę do końca te studia nad moim roztargnieniem.

Niedawno zwierzęta te zdały sobie sprawę, że już o nich wiemy, że umysł ludzki wy-

dobył je z mroku. Dlatego ukrywają się, szukają zapomnianych kątów, próbują (gdy są wyro-
śnięte) podkulać łapy, osłaniać kły, a nawet powstrzymują oddech, abyśmy nie odkryli ich we
wnętrzu mebli, za większymi przedmiotami lub w ciemnych zakamarkach domu.

Zająłem się zoologią, usiłując na podstawie form znanych wyrobić sobie wyobrażenie o

nie znanych, o życiowych czynnościach i kształtach, o jakich nie mówi ewolucja. Moje szki-

background image

cowniki zawierają tysiące takich form. Jedna z nich, jestem tego pewny, przedstawia stworze-
nie, jakie od dawna mamy w domu.

Problemem nie jest więc dla mnie teraz wyobrażenie go sobie, ale kwestia czysto

mechaniczna. Ilekroć wchodzę do domu, wytyczam sobie nową trasę, przemykam na ukos,
rozmyślnie zwalniam kroku, szukając jego śladów. To, że istnieje nie w pełni, daje mu w tej
grze sporą przewagę i zawsze w końcu potrafi wywieść mnie w pole. Są jednak oznaki, że
gatunek ten jest śmiertelny. Czas jest zatem po mojej stronie. Mogę wyczuć ukryte zapachy.
Nie będzie mogło ukryć swego odoru po śmierci.

Rodzina podzielała moje obawy przez długi czas, zwłaszcza gdy dzieci były małe.

Kiedy podrosły, same już potrafią krzyczeć czy się obronić. I teraz nikt się o nic nie troszczy;
zapomnieli o swoich dawnych lękach, śpią ufni w przychylność nocy. Zamykam wciąż drzwi,
bo zawsze są lekko uchylone albo nie ma w nich klucza, gdyż nikt już nie przywiązuje do te-
go wagi. Nie boją się nawet, że bestia przychodzi z ulicy, że żyje gdzieś poza domem i zjawia
się tylko nocą w poszukiwaniu pokarmu. Nie wierzę, by żyła poza domem; jest tutaj, wśród
nas, ale nie wykluczam możliwości, że wychodzi i powraca, gdy tylko ma na to ochotę.

Pewnej nocy niewiele brakowało, bym ją schwycił. Zwierzę było w łazience. Daremnie

starało się cichutko otworzyć drzwi, bo słuch mój odbiera odgłosy dla innych niesłyszalne.
Ruszyłem cicho w tym kierunku nie zapalając światła. Już na kilka kroków od dzielących nas
drzwi czułem jego woń. Woń górskiego zwierzęcia. Ten zapach pozwolił mi domyślić się i
nabrać przekonania, że okrywa je brudna i gęsta jak u dzika szczecina, choć z wyglądu bestia
przypomina bardziej potworną zniekształconą kozę. Racice, które z pewnością miała, pozwa-
lały wnioskować o jej zachowaniu, natomiast pysk trudno było sobie wyobrazić z powodu
pokrywającego go niewątpliwie, bujnego i skudlonego zarostu. Bestia, rzecz nieunikniona,
oddychała. Z ciężaru ciała, o którym wywnioskowałem ze skrzypienia podłogi, miałem wra-
żenie, że nie stoi tak jak zwykły czworonóg. Opierał się lub opierała dwiema łapami o ścianę,
żeby się jakoś przystosować do tej skromnej powierzchni za drzwiami.

Wszystko to wydedukowałem z jej zapachu. Choć nie miałem pod ręką niczego do

obrony, gwałtownie pchnąłem drzwi i jednocześnie wydałem okrzyk, by się zmieszał z ry-
kiem zwierzęcia. Nie było go; pozostał tylko zapach. Na pewno podskoczyło, wdrapało się po
ścianie i wymknęło przez okienko pod sufitem. (Wstawić kratę w okienku to inne pilne zada-
nie, które mnie czeka). Szukałem ze szkłem powiększającym jakiegokolwiek włosa lub zadra-
pania na podłodze i ścianach. Niczego nie znalazłem. Przebiegłość bestii nie ma granic.

Czego chce od nas? Czemu mnie prześladuje? Czy mam z nią coś wspólnego? Nie

szuka przecież pożywienia. Robiliśmy wiele prób. Nigdy nic nie ginęło. Resztki, przed
pozornie niedbałym zostawieniem, dokładnie oglądaliśmy, a następnego dnia były nie tknięte.
Jednego jestem pewny: szuka ludzkiego ciepła. Ciepła naszego istnienia. Kiedy wszyscy śpi-
my, podchodzi zapewne jak najbliżej, żeby go trochę poczuć. Nie chodzi tu o ciepło fizyczne
(futro chroni ją bardziej niż nas skóra), szuka zbliżenia. Mogę tak sądzić, bo wiele rozmyśla-
łem o jej naturze, wychodząc od prawdopodobnego kształtu bestii lub jej woni. W przeci-
wnym razie nie żyłaby z nami tyle lat. Odeszłaby. Jest chyba we mnie coś szczególnego, co ją
przyciąga. Sam zacząłem zgłębiać własną formę, aby odkryć w sobie tę pociągającą cechę.

Być może mamy jakieś wspólne rysy. Czasami żując coś, potrafię się ugryźć w język

lub policzek, jakbym miał za dużo zębów. Mam zapadnięte policzki i ilekroć się ugryzę, mam
wrażenie, że jestem niezdarnym potworem pożerającym samego siebie, mylącym odwieczną
czynność jedzenia z bóg wie jakimi pradawnymi obyczajami. Czuję, że nie umiem jeść, podo-
bnie jak zwierzęta, które w istocie nie jedzą, tak naprawdę to tylko wędrują, są tu i tam, trwa-
ją, znikają, uciekają, ustępują, gubią się w niepewności, umierają i ożywają.

Kiedy się golę, odkrywam w sobie gesty, które nie należą wyłącznie do mnie, zwłaszcza

gdy bez przyborów tylko udaję, robiąc wszystkie grymasy, jakich wymaga prawdziwe gole-
nie. Jakby tego jednak było mało, przerywam gimnastykę i w bezruchu wpatruję się dokładnie

background image

w swoją twarz, znieruchomiałą przed lustrem, i dostrzegam obce rysy, które ledwie maskuje
podbródek, brwi, przestrzeń między oczyma, kształt nosa. Jakby to ono, zwierzę, mi się
przyglądało. Wszystko, miast zniechęcać i kazać szukać nowych wyjaśnień, dodaje mi sił do
dalszych łowów. Znaczy to, że nie jesteśmy dla siebie całkiem obcy, że mamy coś wspólnego,
łączy nas jakaś daleka więź usprawiedliwiająca moje poszukiwania.

Wracając do powodów jego obecności w domu, nie sądzę, aby była nią zaborczość jako

cel sam w sobie, choć znalazłyby się dowody, że w razie konieczności użyje siły. Przypu-
szczenie, że okresowo wychodzi i wraca, pozwala sądzić, że jednym z motywów jego działa-
nia jest przyzwyczajenie, choć przedtem, nim rzecz przerodziła się w nawyk, miało konkretne
powody, żeby wybrać mój dom na swoją kryjówkę. Poza tym, cóż możemy wiedzieć o natu-
rze potworów? Wiele czasu zmarnowano, zajmując się tą stroną rzeczywistości w sposób lu-
dyczny, nie wnikając w jej głębszą istotę... Jeśli stworzenia te szukają jedynie ludzkiego cie-
pła, niekoniecznie zbliżenia fizycznego, a poza tym powoduje nimi przyzwyczajenie, znaczy-
łoby to, że są inteligentne, inteligentne na tyle, aby w każdej chwili, gdy odezwie się w nich
prawdziwa natura intruzów, zwrócić się przeciwko nam.

Stąd też niebezpieczeństwa moich poszukiwań, całej akcji, łatwo wyczuwalnej dla tego

zwierzęcia o wyostrzonym węchu. Zna każdy mój ruch i nie zaatakuje, dopóki będzie mnie
mogło po prostu unikać. Gdyby jednak moje posunięcia, coraz doskonalsze, stały się dla nie-
go niebezpieczne, wówczas z pewnością w każdej chwili może pokazać pazury.

Dlatego są chwile, kiedy go nie szukam, kiedy pozwalam mu odpocząć i uśmierzam

jego prawdopodobną gwałtowność. Wszyscy w domu cieszą się wtedy i myślą, że zaniecha-
łem swych praktyk, sądzą, że nie ma już niebezpieczeństwa. A właśnie wtedy jest ono najwię-
ksze. Robię tak, żeby po prostu dać upust nagromadzonemu niepokojowi, żeby dać stworze-
niu chwilę wytchnienia i odpocząć. Okresy te zbiegają się z jego największą żywotnością,
właśnie wtedy nocami podchodzi do nas najbliżej, wtedy, w jego odczuciu, następuje pełne
porozumienie.

Jednym z największych utrudnień jest to, że nie znamy jego kształtów, bo choćbym nie

wiem ile już rysunków wykonał lub dalej wykonywał, choćbym nie wiem jak starał się je
poznać, forma zwierzęcia (nie będę się oszukiwał) pozostaje wciąż nie znana. Mówię sobie,
że jest czworonożne, ale skąd to wiem? Czemu akurat czworonóg? Może dlatego, że wiele lat
temu odrzuciłem możliwość, że mamy do czynienia z owadem, ze względu na jego wyrazistą
woń, inteligencję, dość znaczną wielkość, coś pośredniego między kozą a pumą. Ostatnio
nawet urosło. O jego wielkości świadczy fakt, że gdy wchodzę do domu, jeżą mi się włosy.
Owad nie wywołuje takiej reakcji, zwierzę duże, owszem. Poza tym znalazłem nieco sierści
należącej z całą pewnością do bestii. Nikt w domu nie mógł dowieść mi, że jest inaczej, choć
wszyscy gwałtownie sprzeciwili się memu twierdzeniu. Na podłodze pojawiają się czasami
rysy, mogą być oczywiście rozmaitego pochodzenia, także zwierzęcego. Po każdym dużym
sprzątaniu pojawia się jakiś ślad: zapachy, zadrapania na ścianie i podłodze, legowisko
wymoszczone szmatami, jakieś robactwo. Choć porządki te nie są zapowiadane, zawsze ma
chwilę czasu, żeby gdzieś się ukryć, choćby na sąsiednich dachach.

Chyba przed paroma laty, po takim właśnie sprzątaniu, żona (choć nigdy o tym nie

mówi, twierdząc, że się wstydzi) zapytała mnie, czy rzeczywiście wierzę w istnienie potwora.
Nie zastanawiałem się nad odpowiedzią, bo nigdy nie mam co do tego wątpliwości, i odpar-
łem natychmiast, że nie jest to problem wiary, ja sam nie należę do ludzi łatwowiernych,
zwierzę po prostu istnieje i jest to fakt niezależny od czyjegoś wierzenia w jego rzeczywistą
obecność. Powiedziała, że w ten sposób nie możemy dalej żyć, i wyszła do drugiego pokoju,
chyba się tam rozpłakała, nie czekała na moją odpowiedź, której i tak nigdy by nie otrzymała,
jako że nie mogła mi przyjść do głowy, ponieważ po prostu nie zrozumiałem jej słów. Wiem,
że tak żyć nie sposób, ale przynajmniej robię, co mogę.

Ostatnio stosunki w naszej rodzinie nie są najlepsze. Unikają mnie. Czasami rozmawia-

background image

ją cicho, a kiedy wchodzę, zmieniają temat, nie dlatego, żeby mówili źle o mnie, ale nie
uważają mnie za wystarczająco zdolnego do zrozumienia ich rozmów. Choć mogłoby mi to
przeszkadzać, nie przewiązuję do tej sprawy wagi, na jaką zasługuje, ani też nie reaguję tak,
jak powinienem, bo zawsze jestem zajęty własnymi problemami lub, dokładniej, problemem
zwierzęcia, który pewnego dnia rozstrzygnę z pożytkiem dla wszystkich.

Proszą mnie o dowody. Właśnie to niemądre domaganie się dowodów nie pozwala im

czuć obecności bestii w domu. Nie mogę ich dostarczyć. Pod tym względem jestem równie
bezradny co zwierzę. Dlatego ograniczam się do jednej postawy, do jednego, ściśle określone-
go stanowiska. Na domiar złego, gdy czasami, bardzo rzadko, napomykam o sprawie, wszy-
scy milkną, nie odpowiadają mi, nawet nie patrzą mi w twarz, spuszczają oczy, jakby zawsty-
dzeni lub wystraszeni. Nawet to, że zmagam się dla wspólnego dobra, nie budzi w nich uczu-
cia zrozumienia. Są obojętni, paplają o głupich wydarzeniach dnia codziennego, o błahych
wiadomościach podawanych przez gazety. O nim nic. Nigdy.

Wiem, że w głębi kochają mnie i cała ta sprawa nie naruszyła zasadniczo więzi między

moją żoną i dziećmi. Gdy milknę i siedzę cicho, żeby ułagodzić ewentualny gniew naszego
współlokatora, rozmawiają ze mną, opowiadają o swoich sprawach, mówią mi, co słychać w
szkole, jak się wszystko toczy. I to wystarczyłoby, żeby przeistoczyć mnie w zwykłego, zado-
wolonego z siebie zjadacza chleba, gdyby nie owa tajemnicza obecność między nami.

Niekiedy czuję się zmęczony. Lata mijają, a sprawa pozostaje nie rozwiązana. Ale jest

nadzieja: zwierzę starzeje się i z każdym dniem staje się coraz bardziej niezdarne. Jego ruchy
nie odpowiadają już jego zamiarom. Nieunikniona zmiana fizyczna w ostatecznym rozrachu-
nku jest dla mnie korzystna. Którejś nocy nie będzie się już mogło poruszać z dotychczasową
szybkością, kiedy usłyszy otwieranie drzwi. Zastygnie wówczas w bezruchu na środku poko-
ju, bezbronne, czekając, gdy zapalę światło, na moje okrucieństwo lub zmiłowanie. Zamknie
oczy, żeby mnie nie widzieć, i znużone, będzie obojętnie oczekiwać na to, co ma się stać.
Jeśli jest przerażające, będzie starało się zachować w jakiś sposób swój wygląd, strach
pozbawi wyrazu jego dzikość. Jeśli nie jest, na próżno będzie otwierało pysk pełen starych i
bezużytecznych kłów, które już nikogo nie mogą napawać lękiem.

Nie wiem jednak, czy je zabiję. Poza tym nigdy mi o to nie chodziło. Gdy je zobaczę,

poznam wreszcie to, co jest najważniejsze w jego naturze, a więc będę miał w końcu całko-
witą pewność, że istnieje. Wyciągnę ręce, powoli, tak jakbym chciał się przekonać, czy jest
ciepłe i czy oddycha. Powolutku przesunę dłońmi w kierunku jego głowy, jeszcze troszeczkę,
jeszcze, aż dotknę bestii i wtedy chyba ze szczęścia zapłaczę.



MIASTO


W tym mieście prawie wszyscy są ostatnio policjantami, a większa liczba nie zidenty-

fikowanych domów to trybunały. Trudno jest rozpoznawać policjantów, bo z powodu panują-
cego w kraju ubóstwa (niewielu pracuje, wielu rządzi) przy tak dużej liczbie owych stróżów
porządku, nie starcza pieniędzy na mundury, więc zastępują je byle czym.

Choć każdego dnia żyjemy w coraz większym strachu, ten brak uniformów stanowi

swego rodzaju pociechę i ułatwia nam jakoś przetrwanie, mnie przynajmniej, bo zawsze
bałem się ludzi w mundurach, widząc w nich jedno z wcieleń śmierci.

Kiedy byłem dzieckiem, uczono mnie, że stójkowy na rogu to człowiek dobry, strzegą-

cy nas przed złodziejami i Cyganami. Nosi pałkę i czasami pistolet, aby zabijać wściekłe lwy
uciekające z cyrków, które przejeżdżały przez nasze miasteczko. Teraz wydaje mi się, że to

background image

lwy zajęły miejsce swoich stróżów.

Poza tym, gdyby nawet tkwili tam na postrach lwom i złodziejom, nie można wyklu-

czyć prawdopodobieństwa, że przez przypadek lub fatalną pomyłkę ktoś poczuje się nagle
lwem lub złodziejem i nie panując nad sobą, trafi w końcu pod muszkę. Było wiele przypad-
ków, gdy policjant, widząc, że ofiara już się nie rusza, zdmuchiwał dym z rewolwerowej lufy
i mówił: biedny facet, po co udawał lwa, skoro nim nie był.

Aby przemóc ten lęk, uważnie przestudiowałem kodeks kamy i dowiedziałem się, że nie

mam się czego obawiać, jeśli nie popełnię żadnego zakazanego prawem czynu, mogę oczywi-
ście zostać zatrzymany do wyjaśnienia, ale przed tym nikt się nie uchroni. Jednak od wielu lat
ukazują się coraz nowsze kodeksy, uzupełnia się lub unieważnia poprzednie, po czym wpro-
wadza w życie przepisy raz już anulowane i lektura z każdym dniem staje się trudniejsza.
Dostęp do nich to także przywilej. Kodeksy zmieniają się wraz z technologiami, z nową bro-
nią, są wielce abstrakcyjne i zawiłe, nie tyle przez to, co głoszą, przede wszystkim dlatego, że
lekturę ich utrudnia rozpanoszony strach. Strachem podszyci są nawet sami policjanci, dopa-
trujący się wszędzie przestępców; dlatego noszą odbezpieczoną broń, noże z zakrwawionymi
ostrzami i elektryczne ościenie z drgającymi jeszcze kawałkami ciała.

Żeby się nie pomylić i wzajemnie nie pozabijać, policjanci niemundurowi przypinają

sobie ledwo widoczne znaczki, i dlatego pozostali ludzie zaniechali noszenia odznak klubo-
wych, większych guzików i w ogóle jakichkolwiek ozdób poza tymi najbardziej pospolitymi.
Wielu pełni podwójną funkcję, jak rzeźnik na rogu, który pewnego dnia wyszeptał mi do
ucha, że nie wypada protestować z powodu drożyzny, bo mianowano go właśnie policjantem i
musiałby zameldować szefom o moim postępowaniu. Jego znakiem rozpoznawczym była
zwykła packa na muchy wisząca na jednej ze ścian sklepu. „Czemu nie kupi pan jeszcze tego
kawałka?” — powiedział z nową miną kapusia, i zgodziłem się, choć ten zakup mnie zrujno-
wał. Natychmiast zaprowadził mnie na zaplecze i powiedział, że brak uniformu ma co naj-
mniej dwie zalety: a) pozwala swobodnie mieszać się z tłumem i b) chroni przed gwałtowno-
ścią, jaką mundur budzi niekiedy wśród desperatów lub samobójców.

Wszystko to wyjaśnił mi rzeźnik tego ranka i zrozumiałem, że jego wyznania potwier-

dzają przyjaźń albo prawie-przyjaźń, jaka się między nami zawiązała, lub też zażyłość między
klientem i sprzedawcą, a może tylko fakt, że jesteśmy sąsiadami. Pomyślałem, że ta nomina-
cja nie zmienia stanu rzeczy. Ale jeszcze tego popołudnia udowodnił mi coś przeciwnego u
wejścia do kościoła.

Grupa wierzących z naszej dzielnicy udała się z prośbą, aby biskup odprawił mszę na

intencję obniżki kosztów utrzymania, by ludzie nie zaznali głodu, wszystko to jota w jotę
zostało przedłożone Panu Na Wysokościach. Brałem w tym udział, nie spodziewając się ża-
dnych represji, jako że nikt nie kierował próśb do władz, lecz do samego Boga, a w ostatnim
kodeksie wykroczeń nie było wzmianki o takim przestępstwie.

Musiano jednak w ostatniej chwili zmienić kodeks: silnie uzbrojony oddział nazywany

Szwadronem Bezpieczeństwa Społeczno-Teologicznego wtargnął podczas mszy do kościoła.
Wszystkim wiadomo, co się tam działo. Żołnierze odprawili własną mszę, wypili mszalne wi-
no, okryli własnym sztandarem Ukrzyżowanego, mianując go dowódcą oddziału i przy wspa-
rciu policjantów, którzy wdrapali się na rzeźby i kolumny — skąd rzucali bezwonne gazy, od
których wszyscy w jednej chwili ślepli — wyprowadzili nas na ulicę i załadowali do za-
mkniętych, trzęsących się ciężarówek.

Przed wejściem do suki zobaczyłem rzeźnika, rozpoznał mnie, dźgnął ostrzem bagnetu

w pachwinę i tłukąc trzy razy kolbą po karku wrzasnął mi nad uchem: „a kto ci, skurwysynu,
powiedział, że są biedni i że cierpią głód?”

Tych kilka dni spędzonych w komisariacie przyjąłem jako rzecz normalną. Już sam

fakt, że nas zamknięto, dowodził, że nie mieliśmy racji jeszcze przed mszą. Cisza, samotność,
zamknięcie przeniosły nas w inny wymiar, w którym świadomość stawała się bezsensownym

background image

krzykiem. Wyglądało to tak, jakbyśmy dopiero teraz wchodzili w wiek męski.

Kiedy mnie wypuszczono i zobaczyłem, że wszystkie moje książki spalono na podwó-

rzu przed domem, nie powiem, bym się ucieszył, ale uznałem to za rzecz normalną. W końcu
to trzymanie w domu podręczników ze szkoły średniej nie miało większego sensu. Greków i
Fenicjan można było przypominać sobie bez potrzeby uciekania się do starych podręczników.
Mówiło się tam właściwie tylko o wojnach. A myśmy przecież z nikim nie walczyli.

W pierwszym odruchu chciałem pójść do masami i opowiedzieć tamtemu człowiekowi

o moich nowych doświadczeniach, ale powstrzymał mnie nowy lęk. Nie wiem, czy to
rozwaga czy bezradność, a może obie rzeczy naraz pozwoliły mi zrozumieć, że lęk ten należy
przemienić w życzliwość, aby wszystko ułożyło się pomyślnie. Stanęła mi przed oczyma jego
twarz, stalka do ostrzenia noży, surowość jego spojrzenia, gdy nazwał mnie skurwysynem, i
zrozumiałem, że nie ma w tym nic strasznego, jeśli człowiek przystanie na to, bo jest to w
końcu jego jedyna rzeczywistość.

Zdjęty tym nowym uczuciem, choć pełen obaw, że nie zdołam go właściwie wyrazić,

ruszyłem do masarni. Obsłużył mnie jak zawsze, zważył mięso i pobrał należność. „Nie bę-
dzie pan miał nic przeciwko temu, że za resztę doważę towaru?” — zapytał normalnie. Chcia-
łem powiedzieć, żeby ją sobie zatrzymał, ale nie potrafiłem, wcale nie z lęku, wydobyć słowa
i stałem z przyklejonym do ust uśmiechem. Sam pozbawił mnie tego zgubnego uśmiechu, gdy
zaprowadził na zaplecze i powiedział spokojnie z niezbyt surowym wyrazem twarzy: „To
dzięki mnie spalono panu tylko bibliotekę, w przeciwnym razie kara byłaby znacznie suro-
wsza, choćby dlatego, że nie zrobił pan nic, żeby się ratować”.

Wkrótce zjawili się sąsiedzi, pozdrawiając mnie i gratulując odzyskanej wolności.

Pozwoliłem im mówić i milczałem, bo wielu z nich nosiło jakieś niecodzienne odznaczenia i
kapelusze, jakby złote guziki, buty z dziwnymi sprzączkami, sztuczne zęby, pierścionki na
wskazującym palcu i inne podejrzane drobiazgi. Mimo to byli uprzejmi i zgodzili się, że
powinienem przestać chodzić na protestacyjne msze (byłem tylko raz, ale mówili o tym tak,
jakbym uczestniczył w nich całe życie) i ograniczył się do zwykłych codziennych spraw zgo-
dnie z ustaleniami wydanymi przez ostatniego ministra gospodarki, zanim nie rozwiązano
całego tego ministerstwa z polecenia zwierzchności. Gratulowano mi, że jestem cały i zdrowy
i że nie znęcano się nade mną.

Zdziwiłem się, że nie ma wśród nich Martina. Z drugiej jednak strony, jeśli wszyscy

sąsiedzi, którzy mnie odwiedzali, pracują w policji, Martin, nie będąc sąsiadem, ale za to
przyjacielem od serca, nie przyszedł, bym go nie wziął za szpicla. Po wielu żmudnych prze-
myśleniach doszedłem do wniosku, że nieobecność Martina oznacza, iż wszyscy pozostali są
kapusiami i że mam jednego przyjaciela. Uradowany tym i wypełniony szczerym oddaniem,
szczerszym być może niż to, jakim darzyłem rzeźnika, poszedłem do Martina. Nie zauważy-
łem w jego ubiorze niczego, co by wzbudziło we mnie podejrzenia, ale przemalowano mu
dom, głównie elewację, więc pełen wątpliwości pomyślałem, czy to aby nie jest trybunał. Był
uprzejmy jak zawsze i ubolewał nad moim krótkotrwałym zatrzymaniem. Jego żona nato-
miast mówiła cały czas szeptem, co było u niej dziwne i zdjęło mnie lękiem. Ponieważ jednak
po wyjściu z więzienia strach i oddanie przemieszały się we mnie (przypadek rzeźnika),
byłem pewny, że jakiekolwiek wątpliwości są tu nie na miejscu. Przy okazji odwiedziłem Jor-
gego, który zachowywał się tak jak Martin, nie nosił widocznych insygniów, a u jego żony
nie zauważyłem — na szczęście — jakichkolwiek oznak zmiany. Wątpliwości moje wzbu-
dziło tylko jedno zdanie: „Mam nadzieję, że doświadczenia z tego krótkiego pozbawienia wo-
lności będą wykorzystane jak najlepiej”. Było to stwierdzenie dwuznaczne, ale Jorge zwykle
był dwuznaczny, i to mnie uspokoiło. Zapytałem go, czy ma zamiar przemalować dom, i
odparł, że nie: lubi obecny kolor, a farba trzyma się doskonale.

W domu zastałem żonę, myślałem, że po moim zatrzymaniu zamieszkała u teściów, w

rzeczywistości w pół godziny po mnie aresztowano i ją i poddano długim przesłuchaniom na

background image

temat mojej osoby. Powiedziała mi, że zachowanie się policji było przez cały czas poprawne i
nie czuła żadnego lęku, gdyż nie dręczono jej. Wypytywano o mnie i zauważyłem, że ogólnie
rzecz biorąc jej reakcja na to wydarzenie była podobna do mojej i że czuła wobec swoich
strażników coś na podobieństwo sympatii. Spędziliśmy resztę dnia rozmawiając o tych
sprawach, zgodnie akceptując owo rosnące uczucie wobec naszych policjantów, nie na tyle
jednak, byśmy sami chcieli nimi zostać, głównie dlatego, że jesteśmy bezdzietni, mieszkamy
we własnym domu i nie mamy większych finansowych kłopotów.

Odtwarzając dnie poprzedzające nasze zatrzymanie, przypomnieliśmy sobie, że o różnej

porze, w odległości niewielu metrów od domu widzieliśmy osobnika zawsze o coś opartego,
wyglądającego jak cywil, a więc jednak nie zwykłego obywatela. Kiedy go ujrzałem po raz
pierwszy (nie wiem, w jakich okolicznościach dostrzegła go moja żona), wydał mi się nieno-
rmalny. Nie powiedziałem nic żonie, bo zauważyłem, że moje podejrzenie zrodził nie tyle
wygląd mężczyzny co fakt, że nie obejrzałem go dobrze; po prostu bałem się patrzeć na nie-
go. Tak więc wydało mi się, że może być normalny, więc nie podzieliłem się z żoną swoimi
podejrzeniami. Gdy zobaczyłem go po raz czwarty lub piąty, przyjrzałem mu się lepiej (w
rzeczywistości spuściłem oczy i czułem tylko jego daleką obecność) i nabrałem jeszcze wię-
kszej pewności, że jest normalny. W półtora miesiąca po tym warowaniu u moich drzwi (bez
wyraźnego zamiaru wejścia do domu) zebrałem się w sobie i go pozdrowiłem. Nie odpowie-
dział. Nazajutrz (całą noc stał oparty o drzwi wejściowe) zapytałem, czy czegoś nie potrzebu-
je; odparł, że nie, gestem, którego nie miałem odwagi w pełni zaobserwować. Potem (a wszy-
stko to działo się bez wiedzy żony, bo nie chciałem jej niepokoić ani mówić o facecie, choć
sama widywała go codziennie i miała zapewne te same wątpliwości), potem więc zapytałem
go wprost, czy jest policjantem, mając w zanadrzu następne pytanie: co robi tutaj, w moim
domu. Mężczyzna myślał przez chwilę, lustrując dolne części swego ubrania, jakby szukał
stosownej odznaki, i rzekł gniewnie: „Gdzie pan był, kiedy wyszło rozporządzenie?” — i zno-
wu zapatrzył się w fałdy ubrania. Pytanie moje wywarło chyba jakiś skutek, bo nazajutrz go
nie było. Żona wciąż utrzymuje, że właśnie to pytanie dało początek wszystkiemu.

Wspominanie minionych zdarzeń bardzo nas poruszyło, ale radość z ponownego spo-

tkania z wolna przywróciła dawny stan rzeczy. Kiedyśmy odzyskali zdolność trzeźwego my-
ślenia, zaczęliśmy się zastanawiać, niezależnie od sympatii, jaką człowiek może do nich czuć,
skąd bierze się tylu policjantów w takim małym i biednym miasteczku. Żona przyznała, że nie
stoją tu na postrach lwom i Cyganom, lecz raczej sami są bestiami straszącymi wygłodniałych
ludzi. A przecież głodnych przybywa z dnia na dzień, więc przeobrażają się oni, żeby lepiej
jeść, w policjantów; nadejdzie taki moment, kiedy wszyscy skończymy w policji. Przeciw
komu wystąpimy wówczas? — zastanawialiśmy się z żoną.

Muszę dodać, w imię prawdy, że w czasie mego zatrzymania i odosobnienia nie byłem

szykanowany ani torturowany. W rzeczywistości czas zatrzymania trwał jedną dobę, to zna-
czy jedną dobę dla każdej z czynności przeprowadzanych w różnych sekcjach więzienia:

S e k c j a a n a t o m i c z n a:
(gdzie pomazano mi palce rąk i nóg, zrobiono analizę krwi, moczu, kału, a poza tym

parę elektroencefalogramów itp.)

K u l t u r y f i z y c z n e j:
(gdzie pouczono o wytrzymałości na gazy duszące, o odporności narządów płciowych

na działanie prądu, o zdolności znoszenia przez wzrok impulsów świetlnych, o wytrzymałości
układu kostnego na rozciąganie i o momencie maksymalnego nasycania)

M a t e r i a ł o w a:
(wytrzymałości na ciosy nożem, bagnetem, dłutem, przebijakiem, trójzębem, wyrywa-

nie paznokci, na klucz francuski, łańcuchowy, dźwigniowy, zatrzaskowy itp. Wytrzymałość
na broń maszynową, haubice, rewolwer, wnyki, łuk i strzały, na pociski, węgiel kamienny, na
błędne ogniki itp. Wytrzymałość na gaz łzawiący, paraliżujący, na butan, na środki zoboję-

background image

tniające, sterylizujące, podniecające, pozbawiające pamięci, wspomnień, na gazy powodujące
manię prześladowczą, pobudzające pamięć, budzące lęk. Wytrzymałość na mikroby, wirusy,
zmiany genetyczne, umysłowe, na miłość, męskość, na słowa Martina itp.).

S z k o l e n i o w a:
(prawidłowe korzystanie z przewijarki do zwoi mózgowych, siłownika paraliżującego,

nożyc prostych, bezgłośnego lancetu, trwałego znieczulacza, eliminatora argumentów, trans-
formatora prawdy w kłamstwo i odwrotnie, otwieracza do konserw, otwieracza sumień i po-
budzacza płciowego; tresura psów ideologicznych, judzących, odurzających, paraliżujących,
czołobitnych, pośmiertnych, szatańskich. Korzystanie z modyfikatora idei uwrażliwiających,
socjologizujących, humanizujących, kooperujących. Równoczesnego paralizatora myśli utajo-
nych, zbornych, niewinnych, konsekwentnych, rozbieżnych, mających związek z czymko-
lwiek, ożywiających, mobilizujących, budzących nadzieję itp.).

P s y c h o l o g i i:
(gdzie wykryto we mnie i sklasyfikowano następujące kompleksy: równości, brater-

stwa, ewolucji, regresji, wspólnoty, porozumienia, sprawiedliwości, zdrowego rozsądku, gło-
du, raju utraconego, teraźniejszego, przyszłego itp. Policyjni psycholodzy kazali mi przyjąć
tabletki przeciw: pragnieniom, m.in. wyjazdu, przyjazdu, rozumienia, uzasadnienia, analizo-
wania, myślenia, współpracy, wybaczania, powrotu, posiadania i ogólnie temu wszystkiemu,
co kończy się na -ić, -ać i -eć. Zalecono poprawę i unikanie najbliższych okazji do grzechu,
amen).

O pozostałych sekcjach nie mogę mówić z powodów, które musiałem zaakceptować.

Co się zaś tyczy mojej obecnej sytuacji: znalazłem się na pozór w uliczce bez wyjścia. Mówię
na pozór, bo widzę, że w reszcie świata sprawy mają się mniej więcej podobnie, a więc ten
ślepy zaułek jest na tyle szeroki, że w istocie sprawia wrażenie jedynego wyjścia. Zaułek ów
zastępuje nam zasady moralne. Sprawia, że wolność nie wydaje się możliwa, gdyż jakako-
lwiek wolność prowadzi nas do słabości. Choć mówię to bez przekonania, należy mówić, do-
póki mamy jeszcze takich przyjaciół jak Martin i Jorge. Wszyscy są równie mętni i niepewni
jak ja. Wszyscy noszą podejrzane drobiazgi. Dlatego dzisiaj, po kolejnej wizycie u nich,
postanowiłem bez względu na skutki być sam. Rady, jakich mi udzielili w związku z moimi
obawami, można by streścić tak:

Niech twoje przyszłe zachowanie służy dobru, a nie złu, upadek może być ocaleniem,

słowo i ciśnięty kamień nie wracają, lepsze więzienie w garści niż wolność na dachu, zostań
przyjacielem sędziego, największym grzechem człowieka jest to, że się urodził, nikt siebie nie
przeskoczy, w górę serca, trzymajmy się — nie dajmy się, najważniejsze to dalej żyć, itp.

Oto zasadnicze myśli, których nie wolno mi zapomnieć jako członkowi milczącej

większości. Nie sposób uciec. Nie sposób gdzieś wyjechać. Mówią, że wszędzie tak samo i że
cały świat jest pełen ludzi w mundurach. Oni znają prawdę, drogę, życie, mają rację, władzę,
chwałę itp.



CZEKAJ

ĄC NA SYLWIĘ


Najważniejsze jest w końcu to, żeby Sylwia przyjechała pociągiem o dziewiątej. Jedy-

nie ona, a właściwie jej przyjazd, może zamienić przypuszczenie, że jest w Madrycie, w fakt
oczywisty. Tylko to jeszcze wymaga udowodnienia. To sprawa życia. Dzięki jej obecności
można być w Madrycie. Ale Sylwia istnieje tylko wówczas, kiedy przyjeżdża, w przeciwnym
razie jakby jej nigdy nie było, jedyny stan realny to przyjazd Sylwii; pociąg wtacza się na

background image

dworzec Atocha w każdy piątek, i oto idzie Sylwia, z wolna zaczyna istnieć; zbyt powolną,
ale rzeczywistą, taksówką przetnie Madryt, potem wejdzie po schodach i zapuka do drzwi
mansardy, całe jej ciało znowu wyda mi się nienaruszone, istnienie stanie się niezniszczalne.
Dlatego tak ważny jest przyjazd Sylwii do Madrytu w piątek wieczorem. Szkoda, że nigdy nie
ma całkowitej pewności. Pozostaje mu tylko czekać, i to jest najniebezpieczniejsze w tym
wszystkim; może przecież nie przyjechać, nie ma żadnej gwarancji. Dlatego czeka, gapiąc się
w milczeniu przez okno na światła miasta, żeby niczego nie odmienić, żeby mogła wreszcie
przybyć. W każdej chwili wszystko może się okazać snem, a wówczas nie ma sensu się bu-
dzić, bo Sylwia nigdy nie przyjedzie, nie ma Sylwii w Madrycie. Kiedy ktoś czeka, jedyne, na
co sobie może pozwolić, to wolno sączyć koniak, ostrożnie ująć kieliszek, wolno podnosić go
do ust, pić w skupieniu, raz jeszcze ostrożnie postawić go na skraju parapetu, wyglądając
wciąż w kierunku dworca Atocha, patrząc obojętnie, bez odrobiny niepokoju, bez cienia na-
dziei; o dziewiątej przyjedzie pociąg pełen Sylwii i Sylwia pełna słów i gestów, dziewczęcych
szmatek, włosów; właśnie o tej porze pojawia się Sylwia. Tylko tego muszę być pewny.
Łatwo jest dzisiaj pomylić pociągi, miasta lub pory roku. Madryt, sam Madryt jako jedyna
możliwość nie stanowi już żadnej gwarancji. Musi teraz przyjechać Sylwia, żeby nastąpiło
ocalenie. Sylwia i Madryt muszą się w pewnym momencie połączyć. Kiedy się nie spotykają,
każda możliwość urealnia się i staje zabójcza, a on teraz może znajdować się w Montevideo.

Należy się strzec takich urojeń. Trzeba dokładnie wiedzieć, gdzie i o jakiej porze się

przebywa, żeby się nie mylić. Miasta są niebezpiecznie do siebie podobne, takie same na
wszystkich szerokościach i wysokościach (albo lepiej, zapadłościach) globu, wszędzie świa-
tła, więzienia i psy, tego nigdy nie braknie, więźniowie snują się w celach, psy ujadają niezro-
zumiale, światła błyskają chorobliwie ślepiami przedpotopowych gadów, ledwie widząc, zbyt
wiele ciała na tak małe oczka, nieomal ślepe miasta i gady, nie ulega wątpliwości, widzę to z
okna, czekając na Sylwię, która mnie samego uratuje przed ślepotą. Światła, więzienia i psy
sprawiają, że każde miasto może być innym miastem. Mimo Atochy z jej pociągami równie
dobrze może to być Montevideo. Tylko przyjazd Sylwii potrafi uczynić z tego miasta Madryt,
jej żywe spojrzenie przyćmi pełgające gadzie ślipia, określi czas i miasto, to ona pnąc się po
schodach, wchodząc przez drzwi i ofiarowując ci czas prawdziwy i prawdziwe miasto wyma-
że z pamięci wszystkie urojenia.

Zbliża się dziewiąta, a o tej godzinie miasta mogą się zamienić, chyba że pociąg wtoczy

się na dworzec punktualnie. Na razie przed tym gubieniem się miast pośród jednakich świateł
ratują go sztuczne ognie na przedmieściu: jakieś ważne święto. Uroczystości te również się
powtarzają jak światła i psy, każde miasto ma własnych patronów; oby ich święta nigdy się
nie zbiegły! Osobliwe to uroczystości, prawie nikt nic nie wie o świętym, pamięta się tylko o
feretronach i procesjach. Święci z kalendarzy, dziwne imiona wydobyte z cierpiętniczego
zapomnienia, wszędzie ofiary i kaci. Ale przecież dzisiaj nie powinno być sztucznych ogni w
Montevideo, i to jest najważniejsze, choć od tych petard w całym mieście rozszczekały się
psy, a ich ujadanie zlewa się gdzieś w mej pamięci z wyciem tamtych psów południowo-
amerykańskich. Szczekają teraz jednocześnie, widzę je przez moment w świetle sztucznych
ogni, potem giną wraz z płomieniami, znikają psy, pozostaje ujadanie. W więzieniu też są
sztuczne ognie, z kieliszkiem koniaku w dłoni przyglądam się im ze swego okna. Więźniowie
rzucają w górę petardy z zaszyfrowanymi wiadomościami; jeśli to jest Montevideo, światła
muszą się odbijać w morzu.

To dobrze, że istnieją sztuczne ognie, dzięki nim Madryt staje się bardziej prawdopodo-

bny. Gdyby było inaczej, gdyby Sylwia nie przyjechała i w tym mieście w ten nieprawdopo-
dobny piątek w nieprawdopodobnej Europie zgasły ognie, a tutejsze psy oraz tamte, istniejące
w pamięci, ujadały jednocześnie, runęłaby cała ta krucha równowaga, opadła jak majtki lada-
cznicy (galoty, mówią tutaj, niech tak będzie), jak galoty ladacznicy. Czasami petardy wybu-
chają z opóźnieniem, mężczyzna wbija wzrok, ale nic, czyste niebo, pełgają tylko smętne

background image

światełka, migocą ślipia chorych kur i przedpotopowych gadów, koniec uroczystości, co da-
lej? — myśli człowiek. Nie rozumiem, dlaczego tyle czasu mija między jednym rozbłyskiem
a drugim. Sztuczne ognie powinny się jarzyć nieustannie, gdy jeden opada, drugi już wzbija
się w powietrze, musi być ciągłość, aby nie potwierdziło się tajone przypuszczenie, że to
miasto to nie Madryt, że Sylwia nie istnieje, że mężczyzna czeka na kogoś innego.

Jakżeby miała nie istnieć Sylwia, całym swym ciałem obecna w mansardzie? Ona nie

jest jak te światła. Oddycha rytmicznie, a ów stały rytm umacnia jego istnienie. W przerwach
między wybuchami sztucznych ogni widać światła nieokreślonego miasta, więźniów w nieo-
kreślonym mieście i w tych bezkresnych chwilach mogę dojrzeć psy z Montevideo węszące w
pojemnikach na śmieci, a Sylwia przestaje istnieć, staje się dziewczyną z okładki wiszącej na
ścianie, spogląda stamtąd nie oddychając, całkiem naga. W przerwach między błyskami wi-
dzę więziennego strażnika, żuje coś w górze, przełyka i grozi mi ręką, krzyczy, mówi, że za-
kuje mnie w dyby — każdy rozbłysk ożywia psa — żeby nikt stąd nie uciekł, że wszyscy i tak
zostaną osądzeni, a ich imiona zapisane w kalendarzach wraz z zapoznanymi męczennikami.
Pytam go, czy jesteśmy w Madrycie czy w Montevideo, w odpowiedzi wkłada do ust nowy
kęs, przeżuwa go i znika, gdy nowy wybuch rozjaśnia budynek. Psy słyszą to pytanie i szcze-
kają, ujadają, szmat ziemi wyje wraz z nimi.

Nadjeżdża pociąg. Jaki punktualny; dzisiaj, z okazji święta, cały wagon jest iluminowa-

ny, jakby był wielkim sztucznym ogniem. I oczywiście Sylwia, po swojej cotygodniowej
harówce; nie wychodźmy dziś nigdzie wieczorem, powie po przyjeździe, jej brązowe spojrze-
nie lustruje nowe przedmioty w pokoju, myśli, że kupiłem je dla niej, nie wiedząc, że usta-
wiam je, aby mieć pewność, że jestem w Madrycie, że dziś jest piątek i że Sylwia przyjdzie.
W wagonie, wokół kogoś tak ważnego jak Sylwia, tłoczą się aniołowie i męczennicy. Unoszą
ramiona, jakby to były skrzydła, poruszają się niczym ryby w wodzie, aż wreszcie pozwalają
dojrzeć najważniejszą postać, którą mogłaby być Sylwia, ale to nie ona, to ktoś inny,
przebrany za Torquemadę, przyjeżdża do Madrytu, żeby na Plaza Mayor dopełnić uroczysto-
ści auto da fé. Z więzienia skazańców prowadzi się na Plaza Mayor, rozświetlony żywymi
płomieniami, nie zaś sztucznym ogniem. W miarę jak rozjarzony wagon przejeżdża, oblicze
Torquemady staje się bardziej widoczne, przypomina trochę twarz nieobecnej Sylwii, nie
ulega wątpliwości, że jestem w Madrycie, choć Sylwia nie przyjechała. Twarz Torquemady
jest jakby namalowana przez Fra Angelico, taka słodka, cedzi coś przez zęby, podczas gdy
skazańcy skowyczą w ciemnościach i kat czeka, wygląda na skruszonego, a ludzie, którzy
przygotowali drwa na stos, drzemią teraz w swoich chatach po miłym posiłku. Mam podstawy
sądzić, że wszystko to jest częścią zabawy, podobnie jak sztuczne ognie. Gdybyś przyjechała,
patrzyłabyś teraz ze mną przez okno. Widzisz Torquemadę w wagonie? Ale spojrzenie twoje
staje się nagle nieufne: nie bądź głupim Latynosem. Oczywiście, jesteś Hiszpanką i sprawy te
ciebie nie interesują, już ci się znudziły. Ale ja, wyobraź sobie, po raz pierwszy widzę
Torquemadę. Mnie te rzeczy bawią, pomagają mi czekać (na co?).

Jeśli Sylwia nie przyjedzie, na co się zanosi, pójdę spać sam i nakryję się po uszy, żeby

nie słyszeć skowytu skazańców, trafić na stos to paskudna rzecz, i tutaj, i w Montevideo, bez
względu na to, czy zna się czy nie kalendarze i świętych. Przyglądają mi się światła Madrytu,
skończyły się sztuczne ognie, zostały jeszcze psy. Światełka wyglądają chwilami jak czekają-
cy na mnie oprawcy, czasami są po prostu światłami zwykłego miasta. Jeśli Sylwia mimo
wszystko przyjechała, zmierza teraz tutaj, spieszy pociągiem lub taksówką, wejdzie po scho-
dach, zajrzy do mansardy, jaka ładna jest ta nowa wykładzina. Jeśli przyjdziesz, Sylwio (lubię
zwracać się do ciebie po imieniu, tak jak ty do mnie), pokażę ci pociąg wjeżdżający na dwo-
rzec Atocha. Widzę go stąd właśnie teraz, pełny aniołów, chyba wypchanych, ofiar i opraw-
ców razem podążających na uroczystości. Ale jesteś śmieszny, powie Sylwia, oddychając w
pokoju; nie przyjechała jednak, nie oddycha, siedzi naga, jak w wagonie, na okładce przycze-
pionej do ściany, patrzy na mnie i chyba chce mi coś wytłumaczyć, ale nie może, bo i jak,

background image

skoro jest przybita do ściany. Jej spojrzenie zdaje się wyrażać solidarność. Albo rozstanie;
któż to wie. Tamci są już tutaj, jeden z nich bierze chyba udział w uroczystościach. Co będzie
z nami? — pytam. Chciałbym wzbić się ponad psy, morza, dolecieć tam gdzie nie ma ani
świateł, ani miast, to jej mówię. Mówię byle co, ona i tak nic nie zrozumie. Ale wydaje się
bardziej żywa niż kiedykolwiek. Patrzy na nas, jakbym to właśnie ja i ci, co dopiero przyszli,
był obrazkiem przybitym do ściany, lichą reprodukcją Berruguette'a z Prado. Sylwio, mówię,
żeby tylko coś powiedzieć, niejako na pożegnanie. Tamci szepczą mi coś na ucho, jeden z
nich wymawia słowo rezygnacja. Niczego już nie słyszę, tak jak ona. Ktoś podnosi rękę,
wydaje jednoznaczny rozkaz. Kat czeka koło stosu. Trudne będzie to wszystko.



PO DRUGIEJ STRONIE MORZA


Mężczyzna ścinał wciąż gałęzie na nowy szałas, choć wiadomości, jakie docierały do

tego odległego zakątka, świadczyły, że ścinanie gałęzi i nowy szałas to fakty już nie istniejące
w czasie. Ścinał niepotrzebne gałęzie, jakby chciał przedłużyć to, co przeminęło. Jego dawni
druhowie, dziś ze znakiem rozpoznawczym na piersiach, nie byli już sobą, a ich słowa aż
nadto wyraziście głosiły, że tamci, siewcy grozy, przybyli w końcu, że mają broń i straszliwe,
niewyobrażalne bestie, że wyzuto ich ze wszystkiego w zamian za darowanie życia. Przeli-
czono ich i podzielono; jego także liczono, choć nie pomalowano mu jeszcze piersi, ale żona i
dzieci już do niego właściwie nie należały.

Dlatego nie warto było ścinać gałęzi, nie będzie nowego szałasu, musi wrócić do wioski

i oddać się im, żeby nie pozabijali innych. Coraz więcej słów i coraz większa trwoga; na
twarzy żony, kiedy upuścił z rąk bezużyteczną wiązkę, jaką przydźwigał, malowało się jego
własne przerażenie. Żeby je zetrzeć, chciał powiedzieć, że dalej za rzeką ziemia nie ma końca
i że mogliby uciec tam, gdzie ich nie znajdą, ale twarze towarzyszy, jakby zgadujące jego
myśli, ostrzej niż słowa wyrażały, że jest to niemożliwe. Te słowa i lęk nie docierały do dzie-
cka, które dalej ścinało witki, najdrobniejsze, służące do wiązania; malec miał usta poplamio-
ne żółtkiem, rano jadł strusie jajko. Mógłby dowieść żonie, że dziecku nic złego nie zrobią,
ale słowa wypowiadane przez innych wirowały w powietrzu i mąciły je niczym błoto. I nagle
w pełnym słońcu poczuli chłód, jakby słowa zatrzymały ziąb poranka. Roztańczone w bez-
władnym powietrzu, słowa wznosiły się i opadały, obejmowały całą jego postać, starając się
przeniknąć do ciała niczym urok, i choć zamykał się w sobie, żeby się nie wdarły, choć za-
słaniał uszy, wnikały przez skórę i kości, wypełniały go bez reszty, a kiedy się już nie mieści-
ły, gdy wygięły kości i zatrzymały krew, białkami jego oczu wyszły na znieruchomiałe po-
wietrze i akt ścinania gałęzi rozpłynął się w czasie.

Szli po falistych górskich stokach, na które patrzyli jakby po raz ostatni, wśród umyka-

jących iguan i jaszczurek czuli spojrzenie tysięcy zwierzęcych oczu przyglądających się, jak
się przedzierają przez gąszcz dżungli; zwierzęta doskonale wiedziały, co się dzieje, i także się
bały. Już jako dziecko słyszał, że zjawią się kiedyś ludzie niczym bogowie, być może z
powietrza, żeby zabrać ich do bliżej nie określonego raju. Księżyc musiał się jednak odmienić
wiele razy, a teraz kiedy to się stało, czas dobiegł kresu. Przylecieli? — pytał nie patrząc na
nikogo. Nie, nie przylecieli, ale chyba to potrafią, i pokazali mu szkiełko, w którym ujrzał
własną twarz. Rzecz wyglądała jak kawałek sztucznej rzeki, podobnie jak ona odbijała twarz,
ale w zupełnym bezruchu, co było oczywistym dowodem, że czas się dopełnił i że nie wiado-
mo, co będzie dalej. Mają dużo podobnych przedmiotów, brzmiały słowa, które, dopełnione
gestem, opisywały arkebuzy i psy, koła i konie, prawdopodobne elementy nieba, jakie już

background image

przeczuwali. Wielu? — pytał, mając na myśli popełnione mordy, a jednosylabowy dźwięk
trwający dłużej niż zwykle odparł „wielu”. Jeśli zabijają, to nie są z nieba, pomyślał, gdy
przekraczali rzekę obok zajętej wioski i usłyszał ujadanie pierwszych psów na świecie, a
pojmani, trzęsąc się, wyjaśnili mu, że to nie arkebuzy, ale również broń, tyle że żywa.

Jeszcze nie widział najeźdźców, ale jakby już tu byli. Swojski krajobraz zmienił się.

Zdawało mu się, że zniszczyli wszystkie drzewa, bo choć było ich tu sporo, wyglądały ina-
czej. Nie ulegało wątpliwości, że wszystkie górskie i rzeczne zwierzęta należały już do nich.
Siła najeźdźców była czymś samoistnym, nie musieli tu przychodzić, aby ich obecność dała
się odczuć. Choć sami się jeszcze nie pokazali, w istocie dotarli już do szałasu, jaki budował
tak daleko, w miejscu, którego najeźdźcy nigdy nie zobaczą, a które jednak do nich należało,
o czym wiedziały nawet zwierzęta z dżungli. Pomyślał o tym lub też coś w nim tak pomy-
ślało. Myśli przychodziły z zewnątrz, jak ludzie, których miał teraz ujrzeć. Także myśli nie
należały już do niego. Były ich własnością.

Nie było ich wielu. Na szczęście psy i konie stały przywiązane do jakichś nierzeczywi-

stych drzew. Nie wypuszczając z rąk broni palnej i sztyletów, podzielili i oznakowali cały
teren, wszędzie ustawili palisady i zamknęli ludzi, którzy, jak krajobraz, wyglądali teraz ina-
czej, niczym zwierzęta w zagrodzie. Wszystko obejrzeli i wszystkiego dotknęli. W namiocie
zgromadzili przedmioty znalezione we wsi. Gliniane naczynia, ozdoby, kolorowe nici, cenne
metale, tłuszcze i maści, zioła lecznicze, instrumenty muzyczne, kalendarze, siekiery i strzały.
Po przejrzeniu i posortowaniu wszystkiego zapytali o umarłych i przekopali cmentarzysko,
otworzyli urny i ograbili szczątki ze wszystkiego, co błyszczy. Czynili to krzycząc w jakimś
nieprawdopodobnym języku, były to donośne głosy komend, młodsze siostry chrapliwego
odgłosu arkebuzów powodujących błyskawiczną śmierć, równie szybką jak zniknięcie kamie-
nia w rzece.

Mężczyzna wchodzi teraz do swej wioski jak złodziej. Żona znika z innymi kobietami

na drugim jej krańcu. Tam je zamykają. Powoli zaczyna się przyglądać najeźdźcom. Przez
długi czas oczy patrzą na buty i ledwie ośmielają się wznieść na wysokość miecza. Głosy
mężczyzn mieszają się z ujadaniem psów, konie żują jakiś metal. Patrzy na rękę mężczyzny
malującego mu pierś, chce coś powiedzieć, ale strażnik podnosi arkebuz i widzi najpierw
czarny otwór, a dalej twarz strażnika; widzi ją po raz pierwszy, niebieskie oczy i metalowy
łeb. Wokół całej jego postaci, od butów po okrytą metalem głowę, słońce mieni się kolcami,
żółtymi niczym strusie jajko, i widzi, że twarz przybysza jest łagodniejsza od wściekłego py-
ska psa. Strażnik uosabia coś, z czego go wykluczono, pozwala mu jednak trochę się poru-
szać, nie za wiele, bo zaraz podnosi arkebuz; porusza się więc i czuje, że jego ruchy należą
już do strażnika. Ktoś wyruszył za daleko, lecz nim dobiegł do najbliższych chaszczy, psy
rzuciły się za nim z jazgotem, dopadły go, poszarpały, pogryzły nogi, żeby się więcej nie
ruszał. Patrzy na strażnika, patrzy ulegle i z uśmiechem, jak kobieta. Strażnik mówi coś
głosem, który brzmi rozkazująco, i podaje mu lusterko, przegląda się w nim i widzi własny
strach.

A potem, w środku nocy, pożegnanie z wioską; zgiełk i przynaglenia, wrzaskliwe

komendy; kroczy w mroku, poszturchiwany arkebuzem, schyla się po toboły i dźwiga je przez
dżunglę, słuchając nocnego ptactwa wieszczącego przyszłość. Zwierzęta umykają na odgłos
uzbrojonych kroków, kajmany podrywają się z dna rzek, pisklęta wypadają z gniazd. Miecze
tną leśną gęstwinę i pozwalają dojrzeć księżyc; patrzy wsłuchany w krzyki na czele kolumny,
psy chyba oszalały, podnosi ciężary i słyszy trzask łamanych gałęzi, w sam raz na szałas; ja-
kiś koń przechodzi obok niego, lecz nie kąsa, mija go w milczeniu, a z pierwszym brzaskiem
rozlega się szum morza dzielącego żywych od umarłych; czas kończy się nad brzegiem mo-
rza.

Z łodzi zobaczył karawelę o rozpiętych jak skrzydła żaglach. Przez chwilę ziemia i

morze zamarły w bezruchu, znalazły się poza czasem. Jeden z mężczyzn oparł koniec wiosła

background image

o brzeg i pchnął go. Morze nie drgnęło, ale ziemia zaczęła się oddalać. Wszystko się teraz
odsuwało. Najpierw brzeg, a potem dżungla pełna ptaków i jaguarów, wioska i grobowe urny,
których jeszcze nie wygrzebano, czas łowów i czas zbierania owoców, młocki kukurydzy i
narodzin dzieci, wszystko to oddalało się popchnięte końcem wiosła. Dotknął dłonią kamien-
nego grotu, amuletu, lusterka i glinianej fajki, którą żona podarowała mu, gdy pierwszy raz
spali ze sobą. Zabierał to wszystko na tamten świat.

Na tę karawelę musieli zebrać setki drzew. Któż wie, ile czasu przecierali kloce swymi

lśniącymi toporami. Nie chodziło tu przecież o wydrążenie jednego grubego pnia, zrobili to
wielkie wgłębienie z wielu pni. Z łatwością wdrapali się na górę po linie. Jemu nogi odmówi-
ły posłuszeństwa. Dźwignęło go dwóch mężczyzn o zielonych oczach. Nie czuł swego ciała.
Mogliby łatwo pozbyć się tego brzemienia, cisnąć je niczym kamień w morze. Ziemia, którą
opuścił, także się zagubiła. Wysokie drzewa były teraz jak ludzie. Ludzie, jeśli jeszcze istnie-
li, stali się niewidzialni. Jeszcze bardziej niewidzialny był jego syn, a już zupełnie usta popla-
mione strusim jajkiem.

Oparty o maszt patrzył, jak się mu przyglądają. Z głębi karaweli wynurzali się wciąż

nowi ludzie, żeby obejrzeć go ze zdumieniem. Po raz pierwszy odważył się spojrzeć im pro-
sto w twarz. Nie wszyscy mieli głowy okute żelazem i żółte brody. U niektórych brody były
czarne, a oczy brązowe. Widział wśród nich wysokich i niskich, bez broni i lederwerków,
ułomnych i niewyrośniętych. Ujrzał twarze o wpadniętych oczach, o dłoniach popękanych od
przeciąganych lin, o spojrzeniu łagodnym jak u osaczonych saren na moment przed śmiercią.

Zostawiono go samego w tym rozgardiaszu wśród ludzi, którzy krzyczeli, uwijając się

między masztami i linami. Biegali z miejsca na miejsce, dotykając tej lub innej części bali
tworzących tę wielką łódź. Żagle wydęły się, statek zadrżał niczym drzewo, którym przecież
był, wiatr zadzwonił w uszach, ludzie przekrzykiwali się; teraz gdy karawela pruła morze, na
pewno ktoś skona, on albo ziemia oddalająca się tak szybko. Wiedział już, że ziemia także
płynie po morzu, widział, jak kołysze się ze swymi rzekami, górami, chmurami i kondorami.
Nie jest dobrze patrzeć w morze, mówił czarownik. Moje oko płacze na widok morza śmierci,
zawodzili starcy, gdy wyruszali nad morze, aby tam umrzeć i wejść do raju. Karawela także
się oddalała, konała, a otchłań między nią i umierającą ziemią coraz bardziej wypełniało
morze. Ziemia zniknęła, była równie daleko jak umarli przodkowie. W dali zostały plamy
strusiego jajka. Nawet morze było dalą. Wszystko było teraz dalą, a to, co było dalą, było
morzem.

Odtąd widział ledwie drobną cząstkę morza na dnie karaweli, gdzie zbierała się woda, i

w kuble, który mu dano, żeby ją wybierał i wylewał. Gdy tylko udało im się zatkać jakąś
szparę, woda wdzierała się przez inną. Czerpiąc wciąż wodę, w pełnym słońcu i pod gwiazda-
mi, które widać też się oddalały, bo były już inne, nie wiedział w końcu, czy jest dzień czy
noc, aż zwalał się skonany, nie mając nawet siły zjeść suchara, jaki mu podsuwano.

W jakiś sposób wszystko to było właściwie ułudą. Rzeczywiste były rzeki, które pamię-

tał, i zwierzęta, porody kobiet i dzikie bestie, żywi i umarli. To natomiast istniało w jakiejś
chwiejnej równowadze, ledwie powiązane i z trudem podtrzymywane przez niepewne urzą-
dzenia. Gdyby nie wybierano kubłem wody sączącej się przez szczeliny, karawela zatonęłaby.
Jeśliby starannie przycięte i powiązane pnie rozeszły się i znowu stały drzewami, karawela
poszłaby na dno z ludźmi, psami i końmi. Morze nie było czymś naturalnym, jak deszcz. Nikt
nie mógł żyć na morzu, nawet ptaki. Te, które rzucały morzu wyzwanie, nie pochodziły z
ziemi, były bogami albo nie żyły. Ludzie, którzy porwali go z jego ziemi i wieźli teraz przez
morze, też byli martwi. Wybierając dzień i noc wodę, aż zwalał się z nóg ze zmęczenia (które
było jego prawdziwą nocą), zauważył, że wciąż następują po sobie jasność i mrok, jawa i sen,
głód i sytość. Teraz była to jedyna pewna rzecz i należało się jej trzymać, nie można było jej
odmienić, nie potrafiły jej powstrzymać łańcuchy ani zniszczyć arkebuzy, nawet psy nie
mogły zagryźć. Wszystko inne było — nie wątpił — zwykłym urojeniem, które pewnego dnia

background image

samo się rozwieje. Ułudą są podróże, ułudą żelastwo okrywające ich głowy, ułudą arkebuzy i
miecze, ich niezrozumiałe słowa, lusterka i papiery, ich statki i żagle na wietrze, ich brody i
ostre krzyki. Co się teraz dzieje z jego synkiem, który niewiele odrósł od ziemi? Kto go broni
przed niepogodą i dzikimi bestiami? Co się stało z żoną i gałęziami na szałas? I to także nie
było już zbyt pewne, takie odległe, odepchnięte końcem wiosła. A więc pewne jest to, że
przeprawia się przez morze (lub też morze przenika go), ale skoro nikt nie potrafi tego doko-
nać za życia, oznacza to, że podąża do raju, dokąd udali się jego dziadowie.

Kiedy na niebie pojawiały się gwiazdy, towarzyszyły mu jakieś litościwe istoty. Nie

miały na statku stałego miejsca tak, jak i on, jak wszyscy. Ich ruchami kierowały niekiedy
kroki mężczyzn po skrzypiących deskach, ale były takie zwinne, że zwykle unikały rozdepta-
nia. Kiedy się to nie udawało, ich łuski pękały z trzaskiem pod stopami jak suchy owoc rozbi-
jany kamieniem. Nie miały krwi, zaledwie trochę płynu, który po chwili wsiąkał w deski.
Wyglądały jak wielkie czarne wszy ze skrzydłami. Były też inne, jeszcze większe, które noca-
mi gryzły drewno, pożerały z wolna nawę i znikały natychmiast, gdy ktoś się pojawiał. Le-
dwie mógł dojrzeć błysk ich ślepiów i zauważyć uszy i długi popielaty ogon. Żyły tą odrobiną
jedzenia, jaką zebrały, a nocą były prawdziwymi panami statku.

Ludzie i statek, gwiazdy i słońce, wszystko zamknięte morzem. Morze to nie woda.

Wodą są rzeki. Morze to przestrzeń, puste czekanie. Nie pozwala być ze sobą, nie ma wspo-
mnień. Zatrzymuje wszystko. Choćby zebrać tysiąc karawel, a w każdej z nich tysiąc ludzi,
morze będzie zawsze samotne. Nie chce żadnego towarzystwa. Ma swoją barwę, swój po-
szum i swoją pianę. Jest tym, co się kryje za każdą rzeczą. Teraz zrozumiał, co mówiły stare
kobiety, że gdy ślimak umiera, morze pozostaje w jego szkielecie.

Morze to ojciec, początek, pewność. Ale kobiety nie wiedziały, że i morze ma swoich

panów. Widział, jak ludzie na statku biegali oszalali po pokładzie, gdy zbliżała się burza.
Burza ryczała, a oni odkrzykiwali, morze ryczało, a oni odpowiadali; żaglami i linami poskra-
miali burzę, lżyli ją, nie bali się jej. I oni, i arkebuzy znali mowę burzy. Należeli wszyscy do
tego samego plemienia. Krzyki mężczyzn były jak strzały z wielkich arkebuzów, których uży-
wano do zabijania burzy. Sami zamieniali się w arkebuzy, żeby ją zabić.

Czy to morze nigdy się nie skończy? Jeśli taka jest droga umarłych, to chyba donikąd

nie docierają. Teraz zrozumiał, czym jest śmierć: błądzeniem bez końca. Gdzieś tutaj krążą
jego dziadowie paląc swe długie fajki. A może nie ma ich nigdzie, ani jego, ani dziadów, być
może karawela trwa w bezruchu, a tylko ziemia oddala się ze śmiercią, pchnięta końcem wio-
sła. Teraz zrozumiał wiele rzeczy, potrafił pojąć, dlaczego rodzą się dzieci i wschodzą rośliny,
dlaczego umierają starcy i opadają liście, ogarnął tajemnicę dni i nocy, spojrzeń gadów.
Słońce i księżyc to były jakby wielkie bestie wyplute przez morze. Morze nie mogło być
wodą, bo słońce rodziło się w morzu i nie gasło, wstawało i zachodziło tak samo rozżarzone.
Morze było najdelikatniejszą ziemią orną, w głębiach swych pełną słońc, które rodziły się
codziennie i podążały ku krainie jego dziadów.

Z daleka mijały ich teraz góry, lądy oddalające się tak jak niegdyś jego rodzinne strony.

To nie człowiek umierał, to ziemia odchodziła. A kiedy ziemia umierała, człowiek ruszał do
raju na spotkanie z dziadami, ze wszystkimi przodkami, jakich miał. Lądy ginące w oddali ze
swoimi szczytami i śniegami nie były rajem, bo umarły. Być może zawsze podąża się tylko
do raju, lecz nigdy tam nie dociera. Patrzył na wydęte wiatrem żagle i czuł, że zmierza do kra-
iny, gdzie nie ma ani chłodu, ani chorób, gdzie po każdym zerwanym owocu wyrasta inny z
drugiej strony drzewa, gdzie żyje się wiecznie, bo droga nie ma końca. Nie trzeba było umie-
rać, aby iść do nieba. Wystarczy śmierć ziemi; wiedział teraz, że góry również giną, a mary-
narze tymczasem trzymali jakieś śpiewające drewno w ręku i jego także częstowali brązowym
syropem, po którym śpiewali i płakali. Ktoś podsunął mu instrument. Miał kształt kobiety i
wiele strun. Umiał grać tylko na jednej. Wydawała znane mu dźwięki, innych nigdy nie
słyszał. Zaśpiewał, a mężczyźni słuchali go, kołysząc głowami i kielichami. Dziękował im w

background image

swojej pieśni za brązowy napój i pytał, skąd mają psy i konie i kto podarował im arkebuzy i
karawele, kim są i dokąd go wiozą, dlaczego zabili kilku mieszkańców wioski i co stanie się z
tymi, którzy zostali na lądzie. Gdy skończył, mężczyźni poklepali go przyjacielsko, wypili
brązowego płynu z tego samego kielicha, dotknęli jego rąk swoimi i tej nocy pozwolili mu
spać bez pęt. Głosy drewnianej kobiety zagubiły się wraz z nim w tym samym śnie. Obudził
się i dotknął przedmiotów, jakie wiózł z innego świata. Na karaweli panowała cisza. Wyra-
źnie mógł zobaczyć iglice i wieże raju.

Wydawało się, że rajskie domy unoszą się w powietrzu, choć ich mury mocno trzymały

się ziemi, ziemi porowatej, jakby niedawno zaoranej. Psy i konie stąpały po trawie jak we
śnie. Ze snu były też drzewa, z których powstały karawele. Ptaki były takie jak tam, nie różni-
ły się zbytnio. Oglądał raj nie tak, jak by tego pragnął, chciał bowiem zobaczyć wszystko aż
po najdalsze rubieże, tymczasem ziemia wznosiła się i opadała falami, nie pozwalając mu
dojrzeć całości ani się spotkać z przodkami. Człowiek piął się na szczyt wzniesienia, żeby
zobaczyć jego drugą stronę, a wówczas ginęła poprzednia. Ta druga była także niewielka i
ulotna. Można było od tego wszystkiego dostać zawrotu głowy, więc jak przez mgłę widział
w mijanych osadach ludzi, którzy w drzwiach swych domostw przyglądali się maszerującym
żołnierzom. I wszyscy patrzyli na niego, zwłaszcza na pióra na głowie i papugę w klatce.
Słońce. Słońce, wynurzone z dalekiego morza, wznosiło się wysoko. Raj nie znajdował się na
innym świecie, to samo słońce błyszczało dla żywych i umarłych. Kiedy usłyszał szum rzeki,
zaczął rozglądać się za górami, które musiały gdzieś tu być, i znalazł je za plecami, skąpane w
słonecznym blasku. Głębokich rzek nie pokonuje się tutaj dłubanką. Mieszkańcy nieba poło-
żyli nad wodami kilka olbrzymich głazów i mogą chodzić przez rzekę bez łodzi i bez mocze-
nia nóg. Te same belki, z których powstały karawele, wyginali tak, że dwa końce stykały się,
nie łamiąc przy tym wcale. Doczepiali z przodu konie i służyło to do jazdy i przewożenia
ciężkich przedmiotów. Tylko jeden koń ciągnął wszystkie rzeczy zabrane z jego wioski, jakby
były puchem, i tak, nie dotykając wody, przedostawały się na drugą stronę rzeki. Kroczył
koło takiego konia i patrząc na jego spocone boki i buty żołnierza czuł mdły odór rajskich be-
stii. Ty nie gryźć mnie, nie bić? Ja dobry, dać dużo jeść. Żołnierz spojrzał na niego i zaśmiał
się, koń nie odpowiedział, ale słuchał, nastawiwszy uszu. Z najwyższego budynku we wsi
dobiegała muzyka dzwonów, słyszał ją coraz słabiej, aż wieś, ze swoimi czerwonymi dachami
i ludźmi wyglądającymi przez drzwi i okna, została w tyle i zginęła za wzniesieniem; ludzie,
wozy i konie falowały na powierzchni raju, patrzył i gubił z oczu raz po raz pojawiające się i
ginące wsie.

Twarze ludzi. Nie sposób zatrzymać w pamięci tylu wpatrzonych w niego twarzy.

Pamięta po kolei każdą twarz ze swojej wioski, jest ich niewiele. Tutaj są niezliczone, dlatego
nie może ich spamiętać. A może dlatego, że wszystkie są jednakowe. Usta, oczy i włosy są
różnorakie, ale mimo to nie potrafi rozróżnić twarzy, nawet żołnierskich. Wszystkie przyglą-
dają mu się, a gdy tak gapią się i dziwują, są piękne. Niektóre twarze popatrują z lękiem.
Przegląda się w lusterku i widzi, że jego twarz nie jest taka jak inne, ma za grube wargi, inną
barwę skóry, wystające kości policzkowe, pióropusz, który kazano mu nałożyć, choć to nie-
odpowiednia pora, pióra wkłada się na święta lub wojnę, jego twarz nie ma zarostu, widzi, że
jest półnagi i prawie bosy, wstydzi się siebie, jest papugą w klatce, potworem stąpającym po
raju. A do tego strach...

W najwyższych budowlach wszystkich zakątków raju wiszą dzwony. Orszak właśnie

się zatrzymał w jednym z takich miejsc i najważniejsi żołnierze weszli do wysokiego domu. Z
zewnątrz dobiegała muzyka prawie nie do wytrzymania, a potem gwar głosów, niby nocny
poszum rzeki. Pilnujący go żołnierz gestem wskazał, że może zajrzeć przez drzwi, a potem
pchnął go do środka; cofnął się, bo nocny szum rzeki zawsze budził w nim lęk. Przesunęło się
przed nim wiele twarzy, przyglądały mu się, ale nie podchodziły zbyt blisko, patrzyły na
niego i na papugę z pewnego oddalenia, a gdy ktoś chciał się zbliżyć, żołnierz coś mówił i

background image

pokazywał arkebuz. Było tu wielu starych ludzi, prawie bez odzienia, wyciągających rękę do
żołnierzy i w stronę mężczyzn ubranych dostatnio, wiele dzieci, bosych tak jak i on, również
wyciągających błagalnie dłonie; mężczyźni i kobiety nieśli coś w glinianych naczyniach i
pokrzykiwali, a potulne psy, wełniste zwierzęta i małe szare konie, zapewne bardzo dobre i
nie gryzące, kręciły się między żebrzącymi ludźmi wyciągającymi błagalnie ręce; głosy z
wnętrza, gdzie biły dzwony, także brzmiały błagalnie, o coś prosiły piskiem górskich ptaków,
nie były to jednak głosy, jakimi się mówi, niosły się jak śpiew, ale już żołnierze wyszli z
domu z dzwonami. Był między nimi mężczyzna ubrany na czarno, żołnierze pozwolili mu
podejść bliżej, mężczyzna w czerni dotknął jego głowy i podał mu medalik, na którym piękna
kobieta trzymała na rękach dziecko, a potem gestykulując wyjaśnił coś, czego nie zrozumiał,
domyślił się jednak, że mówi mu o tym, iż w domu z dzwonami dokona się coś bardzo
ważnego dla niego, że gdy tam wejdzie, przestanie być zwierzęciem, którym jest teraz, co
zresztą sam odczuł, bo czymże można być w raju.

Zabrzmiały krzyki odjeżdżających i bez zdziwienia mógł się teraz przyjrzeć mężczyźnie

dosiadającemu konia, wiedział już, że są to dwie różne, żywe istoty. Ukazały się trzy kobiety
z dzbanami pełnymi wody. Jedna z nich zamieniła kilka słów z żołnierzem, który nie podno-
sząc arkebuza pozwolił jej podejść bliżej. Kobieta podała mu dzban z wodą, tylko jemu dała
pić, i przyglądała mu się uważnie zielonymi oczyma, jakich nigdy jeszcze nie widział, spoj-
rzeniem, które głęboko zapadło w jego pamięć, niczym piękny zielony kamyk znaleziony
gdzieś na dnie pieczary lub podarunek, który należy zachować na resztę dni, kamyk zielonej
wody znaleziony w raju. Zachował też w pamięci wilgotną woń dzbana, zapach ziół, jaki
rozsiewała kobieta przyglądająca się mu teraz tym wspaniałym skrawkiem morza, które do-
strzegł w jej oczach, ale oto koniec, już oddala się ze swym dzbanem. Wozy ruszyły, żołnierz
szturchnął go, by nie stał w miejscu, a on, wodząc wzrokiem za kobietą z dzbanem, widział
jeszcze w powietrzu dwa lśniące punkty niczym dwa ślady po ukąszeniu żmii, ale niegroźne,
dwa opiekuńcze ogniki. Stąpał ostrożnie, jakby prowadzony tamtym spojrzeniem. Być może
teraz, dzięki owemu ukąszeniu, upodobni się do nich, jego skóra rozjaśni się, a oczy poziele-
nieją. Wie, że wszystko, co dobre na świecie, jest także piękne, bo wyróżnione spojrzeniem
bogów, czuje, że wiatr od gór owiewa jego półnagie ciało, domyśla się, że jego profil rysuje
się teraz w powietrzu jako coś doskonałego. Psy i konie są teraz istotami bliskimi, od ukąsze-
nia kobiety i w dolinie, gdy miasteczko znika z oczu, obwąchuje własne ramiona i dłonie,
czując raz jeszcze woń ziół i dzbana, on sam pachnie teraz trawami, pachnie jak ona,
możliwe, że już za następnym wzniesieniem spotka się ze swoimi przodkami.

W głębi raju są noce, deszcze i wiele psów. W zajeździe przywiązany do swego strażni-

ka wsłuchuje się w szum deszczu. Ulewa trwa bez końca jakby po to, by mógł wspominać to
wszystko, co widział. Wiele obrazów powtarza się, na przykład twarze, rzeczy, których nie
potrafi nazwać, choć je rozumie. Raj, ale także konie i żebracy, i kary, i zamki, i więzienia, i
mężczyźni w czerni z tajemniczych domów, gdzie wiszą dzwony, panowie w swych wielkich
powozach i ślepcy, ślepcy i tysiące żebraków zawodzących płaczliwie jak górskie ptaki,
arkebuzy i sztylety, wozy na kołach z karawelowego drewna, wszystko złożone byle jak,
dachy i karawele ledwie się trzymają, karawele cudem unoszą się na wodzie, wozy na moście,
jakże to wszystko niebezpieczne, przecież drzewo wygięte w koło może się wyprostować,
koła mogą odpaść i znowu stać się pniami i wszystko runie w przepaść; ci szaleni ludzie w
jednej chwili mogą wszystko stracić, konie i arkebuzy mogą się obrócić przeciw nim, zbudo-
wali świat, który tak łatwo może się rozpaść, wsie mają czerwone dachy, które silniejszy
wiatr może zerwać, dlaczego jest tu tylu żebraków, gdzie jest żywność, słyszał narzekania
mężczyzn, żyją razem, ale karzą jedni drugich, mają włócznie i sztylety, i bezbronnych ludzi,
i wielkie fortece na szczytach gór, i prawie wszystkie twarze są smutne, wszystko wzniesione
jest tak, jakby się miało lada moment zawalić, wszystko żyje tak, jakby w jednej chwili miało
umrzeć, gdzie są ich bogowie, piękni smutni ludzie, piękne miasta, które kiedyś wiatr zdmu-

background image

chnie, piękne karawele i piękne koła, które znowu będę drzewami, piękne ciała, które osłania-
ją, jakby się ich wstydzili, wszystko takie smutne wśród tych dzwonów; pięknie ubrani ludzie,
którzy nigdy się nie bawią, i wszystko w raju czynią dostojnie, nikt nie może zobaczyć ciała
drugiej osoby, smutne ciała, które się nie bawią; z drzewa i kamienia wznoszą domy i miasta,
i dzwonnice, i wielkie wrota dla tysięcy ludzi, wrota strachu i domy strachu, dzwony i arke-
buzy, dzbany i kostury; nocą, na zewnątrz, ktoś szlocha na deszczu, rajskie deszcze są bardzo
smutne. Dokąd pójdą ci ludzie, kiedy deszcz zmyje ich miasta? Wszyscy zajęci są tylko łącze-
niem kamieni i drewna, i metalu, zajęci pływaniem, żebraniną, karaniem, pilnowaniem,
modlitwą, ukrywaniem swych ciał, jakby się ich bali, piękni ludzie, którzy płaczą na deszczu,
zmęczeni i starzy niczym bogowie, choć nie mają bogów. Wznoszą nieustannie raj, ale dla
jakich bogów? Gdyby przez chwilę zajęli się zabawą, rozpadłby się cały ten raj razem ze swy-
mi domami, zamkami, książętami, końmi, i żebrakami.

Wszyscy nawołują się jękliwie jak na karaweli podczas sztormu, wszyscy krążą po

mieście pełnym służby, wrzaskliwych żołnierzy, mężczyzn i kobiet sprzątających ulice i po-
mniki, żołnierze czyszczą broń i buty, połyskują sprzączki i tarcze, wśród biegających nerwo-
wo mężczyzn słychać głosy komend, inni muszą pozostać na swym miejscu tak jak on, raz
jeszcze pucują klatkę z papugą, trochę wosku na papuzi dziób, jemu też dają białą szmatkę
zamiast opaski na biodra, zaraz pojawi się ten, na którego czekają, już słychać turkot pojazdu
na ulicy, zamiecionej jeszcze raz przez kobiety, słychać rozmowy, muzycy stroją instrumenty,
u wejścia do pałacu leżą kobierce, nie został w mieście ani jeden żebrak, żołnierze wywieźli
wszystkich i ukryli w sąsiednich miasteczkach, ale oto nadjeżdżają pierwsze powozy, lśni
końska uprząż, kołyszą się pióropusze, tysiące świec jaśnieje w pałacu, ludzi jakby wymiotło
ze strzeżonych przez żołnierzy ulic, przez szpary w zasłoniętych oknach popatrują teraz na
przejeżdżającą karetę; ten, na którego czekają, już stawia stopę na rajskich kobiercach, już
wchodzi do pałacu o tysiącach świateł, już wspina się na podwyższenie, już żołnierze podcho-
dzą do miejsca, gdzie stoi on z papugą, już poprawiają mu pióra, których nigdy nie nosił, już
mówią mu, jak się ma zachowywać, kiedy stanie przed nim, już prowadzą go z klatką, wcho-
dzą bocznymi drzwiami do pałacu, mężczyźni i kobiety kłaniają się przed człowiekiem
siedzącym na podwyższeniu na złotym tronie, wszyscy czują lęk wobec tylu płonących świec
i bezmiaru klejnotów, sam pałac jest wielkim klejnotem, mężczyzna ubrany na złoto to klej-
not, ludzie klękają przed nim; gdyby wzniósł dłoń, pałac zniknąłby. Ów człowiek, potężniej-
szy od ludzi, jest silniejszy niż wiatr i deszcze; wszystko, co widział, od samego morza aż do
miejsca, gdzie się znajduje, i ludzie, i miasta, wszystko to skupia się wokół niego, on jest
ośrodkiem, karawele to jego brzegi, morze to jego brzeg, szałas, którego nie dokończył w
swej wiosce, to drobna zmarszczka na jego złotych szatach, żebracy to tylko pchły, wszyscy
klęczą, on zaś podnosi dłoń i wszyscy wstają, słoneczne światło zmienia swą barwę, kiedy
wstępuje do pałacu, najważniejsi żołnierze zbliżają się i rozmawiają z panem wszystkich
świateł, zwięźle, po kolei, a gdy kończą, odchodzą, nie odwracając się do swego pana pleca-
mi, jakiś żołnierz podchodzi do niego i mówi, żeby zbliżył się z klatką, stawia kilka kroków i
pochyla się tak, jak mu powiedziano, pan świateł wbija swoje rybie spojrzenie w papugę, ktoś
podnosi mu rękę podtrzymującą klatkę, aby pan lepiej widział, patrzy teraz na pana świateł,
widzi jego mleczną twarz i zmęczone oczy, o których nie wie, czy są dobre czy złe, są po
prostu rybie, wszystkie klejnoty i złoto, i obrazy, i kobierce, i miasta krążą wokół tych rybich
oczu, oczy są środkiem tego raju, wznoszonego starannie, dzień po dniu przez pięknych ludzi,
którzy wstydzą się swego ciała, już wrócił z papugą na swoje miejsce, musi teraz czekać w
bezruchu, oddycha z trudem wśród tylu płonących świec, pan podnosi się przy straszliwym
łoskocie instrumentów muzycznych, wychodzi, a za nim żołnierze, i wsiada do karocy, służba
gasi świece, już zwinięto kobierzec na ulicy, karoca odjeżdża, otwierają się okna, ludzie krążą
po ulicy, wypełzają żebracy, a wraz z nimi noc. Karawele znowu ruszyły do jego wioski, żeby
przywieźć trochę cennego kruszcu, jaki jeszcze został. Trochę kruszcu, który niczym drobny

background image

ognik zalśni przy tylu już światłach i złocie rozbłyskujących wokół tego, który oddala się w
karocy. Zaczyna coś pojmować. Stoi spokojnie w miejscu, jakie mu wyznaczono, wie, że
trwając tak w bezruchu z papuzią klatką i on wspiera rajski porządek. Powiedziano mu, by się
nie ruszał bez pozwolenia. Gdyby drgnął, mogłoby pęknąć koło albo zwaliłaby się wieża. Stoi
więc spokojnie koło papugi, żeby utrzymać pałac w równowadze, i nie zdmuchuje nawet
piórka, które na niego spadło.

Mężczyzna w czerni nabiera odrobinę wody z misy i polewa mu głowę, zagadkowe

słowa towarzyszą ruchom dłoni kreślącej jakieś linie w powietrzu, odtąd ma wolny wstęp do
domu, gdzie wiszą dzwony. Mieszka teraz u swego strażnika, pracuje na roli i ubiera się jak
inni wieśniacy. Po uroczystościach wrócili razem, strażnik poklepuje go życzliwie po ramie-
niu i nazywa José. Nie jest już zwierzęciem, strażnik wyjaśnił mu to gestykulując, jest czło-
wiekiem jak on, musi być dumny, ma boga, który go chroni i którego będzie mógł teraz zoba-
czyć z bliska. Także i tam widzi dużo złota i obrazy jak żywe, kolumny i okna zmieniające
barwę słonecznych promieni, niewątpliwie po to, by otaczać zamieszkującego tam boga. Mają
wielu bogów, myśli, oglądając po kolei bóstwa wiszące na ścianach, namalowane na suficie,
jedni mają skrzydła, inni okryci są płaszczem, są wśród nich kobiety i mężczyźni, a wszyscy
przepiękni, strażnik ujmuje go za podbródek, aby mu coś pokazać. Bóg, który go teraz ochra-
nia, przybity jest do dwóch skrzyżowanych belek, wisi na nich z rozpostartymi ramionami, to
niemożliwe — mówi w swoim języku — strażnik wskazuje mu jednak leżącego boga, nie
żyje — mówi, strażnik nie rozumie, on także nie rozumie, czemu bóg nie żyje, i pyta, kto go
zabił, może konie, ale dlaczego, strażnik czyni znak krzyża na czole i piersiach, nocna rzeka
pobrzmiewa głosami modlących się ludzi, bo wiedzą, że i oni umrą, tak jak ich bóg. Kolana
dygocą mu od tego samego strachu, który zabarwił twarz żony, wie teraz, że od wody, którą
go polano, zaczęło się to umieranie, zabiją go arkebuzem i przybiją do słupa. W jego wsi
śmierć była otwierającymi się drzwiami, tutaj są to drzwi zamknięte, dlatego ci piękni ludzie
są zawsze smutni, budują raj, żeby nie myśleć o śmierci, stąd też arkebuzy i psy, dlatego
osłaniają ciała, dlatego się nie bawią. Nazywają go José, strażnik wskazał jego imię śmierci.
Dziadowie nie umierali, odchodzili, ale on, zwany teraz José, zostanie tu po śmierci, i to jest
złe w tym raju, tutaj śmierć nie jest kresem pewnej drogi, za którą dalej otwierają się drzwi,
śmierć depce mu po piętach i snuje się za nim i jego cieniem po ulicach, gdzie żebracy patrzą
oczyma śmierci, rybie oczy w karocy miały również spojrzenie śmierci, karawele pływają po
morzach szukając dla śmierci więcej złota, gromadzą całe złoto wokół jednego umarłego,
śmierć kryje się tu we wszystkim, w odzieży osłaniającej piękne ciała, w konających bogach,
w arkebuzach, w modlitwach, wszystko to są oblicza śmierci. Bolą go nogi od ciągłego brze-
mienia śmierci, czuje kłucie w kolanach i zamęt w głowie. W kieszeni ma rzeczy przywiezio-
ne z tamtego świata. Ściska je mocno, czuje, że są jeszcze żywe.

Dzisiaj masz dzień wolny, mówi strażnik, pokazując gestami, że musi wrócić przed

zachodem słońca, w przeciwnym razie zakują go w dyby. Nie wie, co począć z tym jednym
wolnym dniem; czas w tak małym ułamku nie istnieje, nie sposób go dojrzeć, obce są temu
czasowi wzniesienia najpierw zakrywające, a potem wolno odsłaniające osady, prawdziwy
czas odmierzają księżyce i żniwa, wzbierające rzeki i ciężarne kobiety. Nie można ruszyć
dalej w takim ułamku czasu, chociaż tutaj, kto wie, jest to przecież jego pierwszy wolny
dzień. Piękna jest zieleń pól i słońce, które dopiero co wstało. Miło się błąkać po polu, lecz
musi przydeptywać własny cień, a tego nie lubi, zwłaszcza rano, rusza więc za wschodzącym
słońcem, niedaleko stąd jest miasto, którego nie zna, ale widzi jego wysokie baszty i wieże.

Miasto również unosi się wśród fal ziemi, wszystko w raju faluje. Stąpa teraz dołem tej

fali, widzi kobiety czerpiące wodę ze źródła, mówią coś wzburzone, siedzący na słońcu pod
murem staruch kaszle, kogut przebiega drogę, jacyś ludzie w czarnych płaszczach podążają
szybko w górę ulicy z papierami w ręku, od kiedy nazywa się José, nikt już nie zwraca na
niego uwagi. Mężczyźni w czerni dochodzą do szczytu wzniesienia przywodzącego na myśl

background image

fale, a potem giną z oczu. Pnie się w górę czując piękno swej owiewanej wiatrem sylwetki,
przypomina sobie kobietę z dzbanem i dwa zielone punkty, pamięta woń dzbana, jego oczy
teraz to także dwa zielone punkty, pamięta woń dzbana, jego oczy teraz to także dwa zielone
punkty. Wysoki, zwinny dociera na grzbiet fali.

W dole widać wielkie, odbywające pokutę mrówki. Niektóre zamarły w bezruchu z wy-

czerpania, inne krzątają się ze wzrokiem wbitym w ziemię, są bose. Kiedy zbyt długo trwają
nieruchomo, strażnicy na koniach poszturchują je mieczem. Są tu mężczyźni i kobiety, wszy-
scy mają na głowach kaptury ozdobione rysunkami. Konie nakazują mrówkom obrócić się,
wykonują rozkaz i spuszczają głowy, na plecach i piersiach mają jakieś płachty, a na nich
również rysunki. Mrówki posłusznie przechodzą przed żebrakami, a ci rechoczą, widać te
rysunki śmieszą dziadów. Ludzie otwierają okna i wyglądają, żeby się także pośmiać z obraz-
ków. Kiedy schodzi niżej, mrówki stają się kobietami i mężczyznami, rysunki na czepcach
przedstawiają jakieś dziwne ptaki, na płachtach widzi mężczyzn ze skrzydłami i psimi ogona-
mi poruszającymi się na falującej powierzchni materii, widzi też wizerunek głowy palącej się
pośród ognistych słupów, jest taka sama jak żywa głowa dźwigająca czepiec. Skazaniec stąpa,
nie wiedząc, co zrobić z rękoma, rozwiera je i zamyka, jakby chciał złapać powietrze. Z tego
się śmieją żebracy. Inni mają ręce zajęte, w jednej jakaś mrówka dźwiga słup, sięgający chyba
do samego dna mrowiska, w drugiej ma drobne paciorki nawleczone na sznurek kończący się
dwoma skrzyżowanymi drewienkami, takimi samymi jak w karaweli i w kołach, i jak to, do
którego przybity był umarły bóg w domu z dzwonami. Żebracy rechocząc wykrzykują słowa,
których nie rozumie. Wiedźmy, słychać dookoła, pohańbieni, przestroga dla wszystkich, głosi
mężczyzna w czerni, szata pokutna, kaptur, wyrzuca z siebie jednooki dziad, na stos, na stos,
wołają żołnierze albo konie, nie sposób odróżnić, jest zbyt głośno, trudno rozpoznać, kto mó-
wi pośród tego szalonego rozgardiaszu. W rechocie żebraków słychać głos śmierci, brzmi jak
dzwon, już chce się cofnąć, wrócić na pola, wstrętny jest ten wolny dzień, ale musiałby zno-
wu stąpać po własnym cieniu, a rankiem tego nigdy nie uczyni, więc pnie się na drugi grzbiet
fali. Stamtąd widzi ulicę otwierającą się na kolejne wzniesienie, a w głębi pięć wiedźm na
szubienicy, przyspiesza kroku, żeby nie widzieć, jakiś człowiek na drabinie niczym olbrzymie
nocne ptaszysko dziobie szyję wiedźmy. Z dołu patrzy na to koń. Teraz przebiega ulicę, ale
ma wciąż przed oczyma to, co ludzie nazywają wiedźmami, już jest po drugiej stronie i kro-
czy dalej wzdłuż muru, nigdy nie dowie się, czy wiedźmy przyśniły mu się, czy też naprawdę
je widział. Nie patrzy na inne ulice; ten wolny dzień to dzień śmierci; pokutnicy i wiedźmy
zostali daleko w tyle, a on, noszący teraz imię José, pnie się na kolejne wzniesienie i opuszcza
je, nieciekaw widoku w dole, wbija wzrok w grzbiet następnej fali, już tam jest, zsuwa się w
dół, biegnie między falami.

I nagle spostrzega ogromną karawelę, oddzieloną od morza czterema ścianami pełnymi

okien, widzi wszystko ze wzniesienia, na którym się znalazł, tysiące głów i oczu wokół ognia
wijącego się w środku cichej nawy, wszyscy skupieni koło ognia, jak niegdyś wokół złota. Z
drzewa zrobiono schody wiodące prawie na sam szczyt murów, a po obu stronach ognia dwa
oddziały wojska, zaś między nimi i tymi dwiema gromadami ludzi krążą mężczyźni i konie z
chorągwiami i proporcami. Jest to jakby wielki dom z dzwonami i ożywionymi obrazami. W
głębi, na podwyższeniu, jest bóg, jeszcze żywy, nie przybity do dwóch pali, dźwiga w dło-
niach dwa skrzyżowane słupy, stoi wysoko, otaczają go inni bogowie, też w górze, i jeszcze
inni, trochę niżej, postacie w czepcach i szmatkach z obrazkami mają skrępowane ręce, są to
te same mrówki, które widział na jednym ze wzniesień. Tłum sunący z góry wpycha go do
środka nawy, teraz widzi wszystko dokładnie i słyszy wyraźnie, słucha i patrzy na kapłanów
szepczących coś na ucho pokutnikom. Przez otwór w kamiennym murze nawy wchodzą męż-
czyźni ze statuami pokutników, statuy znikają za schodami, a on podchodzi bliżej, zwabiony
złotem połyskującym na baldachimie nad głowami żywych bogów, baldachim trzepoce w
rytm pełgających w dole płomieni, migocą ogniki na złotej księdze, którą trzyma jeden z wy-

background image

sokich bogów, drżą u stóp stolca, na którym zasiada najwyższy z bogów żyjących, mienią się
w jego spojrzeniu wyrażającym litość, okrucieństwo i szał. Z boku stoją trzej pomniejsi bogo-
wie, a na ich szatach także pełgają złote cętki. W dolnym rzędzie widzi dwunastu innych ży-
wych bogów, jeden z nich patrzy z roztargnieniem na tysiące głów przywartych do okien w
jednej ze ścian okalających nawę, która płynie teraz ku piekielnym otchłaniom, inny mówi
coś, spoglądając na papier trzymany w dłoniach, jak we śnie powtarza jedno słowo, kacerz, co
brzmi jak imię nieznanego zwierzęcia, tak myśli, powtarza kacerz i przygląda się statuom,
które żołnierze ustawiają na podwyższeniu, gdzie są bogowie.

Kiedy bóg w dole kończy powtarzać słowa dobyte z papieru, siedmiu bogów u góry

namawia się cicho, najwyższy czyni ruch dłonią i żołnierze wręczają figury człowiekowi z
młotkiem, a potem zbierają resztki i wynoszą je przez inną wnękę; tymczasem zbliżają się
mrówki w swoich czepcach i szmatach i zapada głucha cisza wśród ludzi zaglądających przez
okna olbrzymiej nawy. Ten, którego nazwano José, chce uciec, żeby niczego nie widzieć, ale
sfory żebraków, już zamilkłych, wpatrzonych w bogów i mrówki, jakby oślepione blaskiem,
nie pozwalają mu na to. Jest jeszcze nadzieja, że drewno znowu przemieni się w drzewo, że
runie podwyższenie ze złotym baldachimem i bogami, wszystko to nie jest trwałe, wszystko
zbudowane jak te karawele przemierzające morza i miasta, które pewnego dnia porwie wiatr
lub rozmyją deszcze, jak drzewa boleśnie wygięte na koło, wszystko może się rozpaść w
jednej chwili, bo jest fałszywe, deszcz może ugasić ogień, psy mogą się wściec, wedrzeć na
podwyższenie i pokąsać stopy bóstw, konie są na tyle silne, by się zbuntować i rozgonić
bogów i żebraków. Czeka przez kilka chwil, mocno pragnie, żeby się to wszystko stało, ale
drewno wytrzymuje, gwoździe wbito głęboko, belki powiązano tak, aby się nie rozeszły, a na
jednym z ujarzmionych w ten sposób drzew jakiś pomniejszy bóg znowu zaczyna dobywać
słowa z papieru, powtarza „kacerz”, ale nie chodzi już o rzeźby: dwóch mężczyzn w kaptu-
rach słucha teraz słowa „kacerz”, ich szyje łączy jeden sznur, którego koniec trzyma strażnik.
Po odczytaniu wyroku kapłan przemawia łagodnie do mrówek, które zawodzą teraz wniebo-
głosy, co budzi niepokój koni, omójboże, omójboże, słychać jęki, przywodzą na myśl trzepot
motylich skrzydeł spalających się w ogniu, opaniemejduszy, i raj staje się o krok bliższy pie-
kłu. Żołnierz oddaje koniec sznura mężczyźnie z młotkiem, mężczyzna ma spojrzenie bardzo
smutne, popycha potępionych w stronę innego, podobnego do siebie mężczyzny, równie
smutnego, który łagodnie rozbiera mrówki, spadają kaptury i płachty z rysunkami, spada na
ziemię odzienie mrówek, jedna z nich to kobieta, zakrywają jej srom, druga to mężczyzna, i
jemu także zasłaniają przyrodzenie, ich piękne ciała przywiązują do słupów, bezbożnicy,
mówi bóg najwyższy, Christi nomine invocato, mówi niższy, Matko Boża, pani nasza, mówi
mrówka-mężczyzna, spalą te piękne ciała, myśli ten, którego nazwano José, drżąc jak pło-
mień, gdy tymczasem mężczyzna z młotkiem zbliża ogień do nieszczęsnych mrówek, krzy-
czących opaniemejduszy, płachta osłaniająca płeć zajmuje się płomieniem szybciej niż ciało,
wrzask mrówek miesza się z krzykiem wychylających się głów, konie przytrzymywane przez
żołnierzy płoszą się, słyszy, jak łomoce wzburzone zwierzęce serce. I znowu dwie inne
mrówki wysłuchują wyroku, szereg mrówek jest długi, sięga otworu, w którym pojawiły się
figury, piękne ciała bezbożników już nie są piękne, przypominają rysunki na szmatkach, które
ich okrywały, które mają jeszcze mrówki czekające na swoją kolej. Żywe mrówki czekają,
czeka kapłan przemawiający do nich łagodnie, czeka mężczyzna z młotkiem i ten drugi, do
niego podobny, czeka ogień, czekają bogowie na podwyższeniu, rzucając cień na baldachim,
jest to ten sam porządek, który wspiera karawele i osady, kapłan mówi coś do nich, żołnierz
obnaża ich, ktoś inny pali, ogień migoce w złocie okrywającym ludzi i konie, karawele płyną
po dalekich morzach i nie toną, wszystko trwa mimo swej nietrwałości, każda rzecz ma swoją
osobę, bogowie i strażnicy, inkwizytorzy i oskarżyciele, żebracy i skryby, posłańcy i urzędni-
cy, wszyscy oni wspierają cały ten rajski porządek, arkebuzy, koła i konie to ich znaki, wszy-
stko toczy się wokół złota, na którym pełgają płomienie, człowiek podobny do tego z mło-

background image

tkiem znowu obnaża dwie mrówki, piękno uwiązane do słupów, omójboże, omójboże, jęczą
piękne ciała i przemieniają się w czarne rysunki, dzieje się tak dlatego, że istnieją arkebuzy i
koła, i konie; spojrzenia bogów wpijają się jak śmierć. Ten, kogo nazwano José, czuje ją teraz
w stopach, pnie się do góry, dano mu to imię, żeby śmierć łatwiej mogła go dopaść, pochwy-
cić tym słowem José, wszyscy w tej cichej nawie patrzą na śmierć, która dzisiaj ma wycho-
dne, tak jak on, wszyscy krzyczą, gdy ogień, w który wrzucają machinalnie, jakby poruszali
wiosłami w wodzie, liże ciała i oczy heretyków, słowo to brzmi jak chrzęst sunącego po ziemi
gada; gdyby nie nazywał się José, już by skończył szałas, a w górach znowu dojrzewały owo-
ce, ci wszyscy ludzie wspierają śmierć, tak jak się buduje karawele ścinając drzewa. To, na co
czule spogląda najwyższy z bogów, pnie się teraz w górę po jego nogach i już sięga pasa,
chce chyba wyrwać się z jego ciała, już nie pamięta, jak go nazywano w wiosce, Oczo lub coś
takiego, teraz nieodwołalnie nazywa się José i musi wrócić przed zachodem słońca, które już
zaszło, w oknach płoną światełka, jakiś nowy zapach miesza się ze swędem mrówek przemie-
niających się na stosie w czarne cienie, bezmiar ich jęków mógłby zatopić nawę, jak silnie
bije serce tego konia, oczy konia to oczy jego żony, gdy upuściła gałęzie i nie było już nowe-
go szałasu, zielone oczy widziane w dzbanku nie są już oczyma, są ukąszeniem żmii, oby
nigdy nie spojrzała na mnie tamta kobieta, które mnie uczyniła jednym z nich, jakimś José,
woda, którą mi podała, była tą samą, jaką mnie polano, żebym się stał José, nie chcę być José,
chcę ścinać gałęzie na nowy szałas; ból pnący się po nogach i pasie w poszukiwaniu ujścia
doskwiera niczym ogień, już tlą się migotliwe ogniki w jego oczach, muszę wrócić do strażni-
ka, żeby mnie skuł łańcuchami, abym nie mógł ani odejść, ani umrzeć, przy strażniku nigdy
nie włożą mi czepca, wszystko to z winy falującej ziemi, u stóp każdej fali czai się żywy
strach, każda fala wyrzuca dwie nowe mrówki, dwa wyroki, dwóch nowych katów, dwa nowe
prawdziwe piękne ciała, których szmaty i przyrodzenie zajmuje się ogniem, omójboże, opa-
niemejduszy, krzyczą nieszczęśni płonąc, swąd palącego się ciała trwa dłużej niż jego uroda,
martwy bóg w domu z dzwonami nie widzi, co się dzieje, gdyby zobaczył, jęknąłby żałośnie
na swych ociosanych balach, o duszomoja, zawodziłby na krzyżu, José przepycha się przez
tłum żebraków i rusza z powrotem, w dół fali, musi wrócić przed zachodem słońca, nie było
go trochę dłużej, tędy nie, bo tam wiszą wiedźmy, już jest na grzbiecie drugiej fali, przysła-
niającej wzniesienie, na którym mrówki w kapturach czekały na ogień trawiący sromotę,
obożemójboże, już opuszcza miasto z basztami i wieżami, nie chcę więcej wolnych dni, o
panie, uwiąż mnie do sznura i niech się przemienię w psa, bardzo trudno jest podążać śladem
przodków, oby dziadowie moi i moi synowie nie byli kacerzami, oby nikt na tym i na tamtym
świecie nie został kacerzem, José ma więcej pragnień, chciałby ocalić raj, ale ból z kolan już
drąży trzewia coraz wyżej, szukając jego ust, sięga gardła, a on jest już za miastem, dostrzega
świecę palącą się w domu swego strażnika, który go wywiózł z wioski i dał mu na karaweli
brunatnego płynu, o strażniku mej duszy, ratuj mnie przed bólem łamiącym stopy i kolana. I
właśnie teraz ten, o którym wiadomo, że nie nazywa się José, wydaje okrzyk, żałosny jęk,
jakby bez końca, ale nie, bo oto ból dotarł do ust i znalazł wreszcie ujście, słowo José szuka-
jące ucieczki zdławiło jego krzyk, krzyk, który nie potrafił znieść spojrzenia boga-litości-
szaleństwa, krzyk, który nie może w pełni ujść, usta zdjęte są bólem, i kiedy zwala się już
jako Jose na ten rajski padół, z ust wypływa mu czerwona smuga, zwala się byle gdzie, a
strużka krwi płynie kącikiem ust, u końca swego wolnego dnia podnosi rękę do ust, zmazuje
krew, jakby to była plama po strusim jajku, podczas gdy raj płynie wciąż między falami i nikt
nie wie, dokąd.




background image

OD TŁUMACZA


W 1970 roku pewien argentyński pisarz średniego pokolenia otrzymał — rekomendowany m.in.

przez Victorię Ocampo, „wielką damę literatury argentyńskiej” — stypendium fundacji Guggenheima.
Wyjechał na roczny pobyt do Nowego Jorku i po dwóch miesiącach wrócił do prowincjonalnej La
Rioja (południowo-zachodnia Argentyna), gdzie za część stypendialnych pieniędzy otworzył zakład
fotograficzny. Ta podróż, zniechęcenie wielkim miastem i szybki powrót na prowincję są jakby
wyznaniem literackiego credo Daniela Moyano. Urodził się w Buenos Aires (w 1930 roku), ale
szybko przeniósł się do Cordoby, a stamtąd do La Rioja i mieszkałby tu zapewne do dzisiaj, gdyby nie
huragan, jaki przed dziesięcioma laty przewalił się przez Argentynę i wygnał z tego pogodnego
niegdyś kraju tysiące ludzi...

Moyano debiutował w początkach lat sześćdziesiątych niewielkim tomikiem opowiadań. Wyda-

wca, któremu przyniósł maszynopis, przezornie zasięgnął najpierw opinii znanego pisarza Augusta
Roa Bastosa: recenzja była entuzjastyczna. To właśnie paragwajski pisarz ukuł termin „realizm głębo-
ki” (realismo profundo), którym często określa się twórczość Moyana. Czym jest owa głębia; czy
tylko przejawem nominalistycznej niechęci do określenia „realizm magiczny”? A może jeszcze jedną
formułą mającą ułatwić młodemu pisarzowi wejście w krąg nazwisk uznanych? „Świat Moyana —
pisał Chilijczyk Luis Harss — jest pułapką bez wejścia i wyjścia, jest więzieniem czasu, gdzie wska-
zówki zegara obracają się jednocześnie do przodu i wstecz”. I tak, i nie... ogólnikowy sąd Harssa każe
nam myśleć, że oto mamy jeszcze jednego twórcę filozofującego, estetę rozstrzygającego najważniej-
sze kwestie ludzkości, gdy tymczasem sprawy mają się zupełnie inaczej. I znacznie prościej.

Moyano zaczął pisać tak, jak inni zaczynają budować dom: szukał dla siebie świata uporzą-

dkowanego, w miarę racjonalnego i spolegliwego. Bardzo późno zdobył maturę, sam nauczył się kilku
języków. La Rioja, choć jest miastem niewielkim, ma kilka wyższych uczelni; tutaj, w państwowym
konserwatorium, przez wiele lat uczył gry na skrzypcach i był skrzypkiem miejscowej orkiestry kame-
ralnej. Wkrótce został również stałym korespondentem buenosaireńskiego dziennika „Clarín”. Kiedy
jego książki zaczęły zdobywać coraz większe uznanie czytelników i krytyki (za powieść El oscuro
otrzymał ważną międzynarodową nagrodę, przyznaną przez jury, w którego skład wchodzili García
Márquez, Roa Bastos i Leopoldo Marechal), zaproponowano mu pracę w Europie. W 1967 roku
wyjechał do Madrytu jako korespondent prasy argentyńskiej. Nie wyobrażał sobie, że będzie musiał
tam zostać tak długo. Dziś jest jednym z redaktorów madryckiego dziennika „Liberación” i pisze mi,
że nie wie, kiedy znowu wróci do La Rioja. Nie lubi podróżować, ale od lat jest wciąż poza domem.
Najlepsze książki latynoamerykańskie powstały na wygnaniu — żalił mi się kiedyś w Madrycie. Zbie-
rałem właśnie materiały do nowej antologii opowiadań argentyńskich i świat Moyano pozostawał dla
mnie ciągle żywą niespodzianką. Zaskoczyło mnie, jak bardzo osobowość pisarza oraz jego twórczość
są tożsame, i ta — nieczęsta w końcu — zborność sprawiła, że jego pisarstwo ukazało mi się jako
swoisty dziennik podróży, księga rodzinna lub pamiętnik. Przed laty, gdy nie znałem jeszcze autora,
przeczytałem powieść El trino del diablo (Diabelski trel) i wydała mi się zbyt bliska światu Garcíi
Marqueza; dopiero potem zrozumiałem, że obaj pisarze czerpią z tej samej tradycji, odwołują się do
tych samych mitycznych źródeł itp., itp. Diabelski trel (książka napisana już po powrocie ze Stanów
Zjednoczonych, także po to, aby móc się otrząsnąć z wrażeń podróży i wrócić do argentyńskiej
powszedniości) opowiada o losach młodego skrzypka, którego bieda wygnała z La Rioja do Buenos
Aires, gdzie — jak się przekonał szybko — nikomu nie jest potrzebny, bo wszyscy tu grają na
skrzypcach. Jedno nieszczęście jest zapowiedzią drugiego, jedna przygoda ożywia inną, a u początków
tego łańcucha leży La Rioja, miasto założone przez pomyłkę, jako że fundatorzy źle zrozumieli rozkaz
swego dowódcy i aktu fundacji nie można już było anulować. Aby jakoś wynagrodzić przyszłym
mieszkańcom jałowość tych ziem, postanowiono, że „każdy kto się urodzi pod tym niebem, otrzyma
od króla stosowne odszkodowanie”. Nad Moyanem (choć przecież nie urodził się w La Rioja) ulitował
się sam demiurg, obdarzając go mnóstwem talentów: muzycznym, pisarskim, plastycznym...

Moyano-pisarz wymienia Czechowa i Kafkę jako tych autorów, których twórczość jest mu

najbliższa. Wpływ Czechowa jest tak silny, że niektóre opowiadania są jakby argentyńskim wariantem
tekstów pisarza rosyjskiego. Wiele, bardzo wiele tych opowiadań ma — jak powiedziałem - charakter

background image

autobiograficzny: Moyano wychował się z dala od rodziców, w domu wujostwa... Bohaterem La
espera
(Oczekiwanie) jest chłopiec czekający na ojca, który ma go zabrać wreszcie z sierocińca. Świat
widziany oczyma osamotnionego dziecka to właśnie owa pułapka, w której logika wydarzeń jest inna,
nie wszystko ma tu uchwytną przyczynę, czas płynie inaczej, jeśli w ogóle płynie, ból jest większy,
wzruszenie bardziej osobliwe. W zakończeniu powieści El vuelo del tigre, (Lot tygrysa) powiada się
nostalgicznie: „Czas powinien odlatywać i wracać jak ptaki. Trzeba by zrobić furtkę, do furtki

niepo-

dobną, przez którą czas i wszystkie rzeczy ukryte będą mogły wchodzić i wychodzić”.

Czechow i Kafka; mógłbym powiedzieć, że zebrane tu opowiadania należą do nurtu kafko-

wskiego w twórczości Moyano, mógłbym, gdybym nie pamiętał, że „definiować to spopielać”, jak to
ktoś powiedział niegłupio, i że wszystkie te podziały nie mają większego sensu. W opowiadaniach
Moyana znajduję wzruszenia pierwsze i zdumienia elementarne. W literaturze argentyńskiej —
wyrafinowanej intelektualnie i górnolotnie estetyzującej — jest to coś nowego.

Sam Moyano tak to widzi: „Często pytano mnie, dlaczego piszę i odpowiadałem, że po to, aby

wyjaśnić sobie kilka spraw, które przedtem, gdy żyłem tylko przeczuciami, były nie wyjaśnione.
Teraz, gdy nie interesują mnie już wyjaśnienia, lecz to, by się wyciągnąć na wietrze w oczekiwaniu na
wszystko, co i mnie nie ominie, bardziej niż literatura ciekawi mnie inna forma człowieczej afirmacji,
która pozwoliłaby mi czuć, że żyję.

Myślę, że jedyny sposób to oddać się innemu, z innego zrobić ośrodek zainteresowania samym

sobą. Jeśli zaś o mnie chodzi: jak długo coś potężnego nie wstrząśnie człowiekiem i narodami, zwła-
szcza Ameryką Łacińską, najbardziej bezbronną, jak długo nie będę mógł wziąć w tym wstrząsie
udziału, tak długo najrozsądniej jest chyba czekać kolejnych pór roku, jesieni lub lata, i tak na prze-
mian, starając się nie przeoczyć najdelikatniejszych różnic, jakie nachylenie osi ziemskiej wywołuje
na całym świecie, starając się być cząstką tego procesu, jak wówczas, gdy stopami towarzyszymy
rytmowi muzycznego utworu. To wyzwoli nas trochę z antropocentryzmu i pozwoli zapomnieć o
historii i o machinie codzienności”.

W tej formule nie ma już nic z borgesowskiego, wyniosłego dramatyzmu; wystarczy być, mówi

Moyano, i jest to pełna forma niepełni: wiatry rozwieją wszystkie nasze dramaty, duże i małe, a litera-
tura to być może tylko ów wietrzny poszum.

Rajmund Kalicki






SPIS TRE

ŚCI


1. Potwór

02

2. Twarz

05

3. Przerwa

07

4. Kolumna

10

5. Układanka

12

6. Tiermusik

17

7. Stary człowiek i pociąg

20

8. Radość łowcy

22

9. Miasto

25

10. Czekając na Sylwię

29

11. Po drugiej stronie morza

32

12. Od tłumacza (Rajmund Kalicki)

43


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Rozeznawanie duchów cz 2, Po drugiej stronie-zycie po smierci
Wulf Dorn Po drugiej stronie jaźni
Rozeznawanie duchów cz 1, Po drugiej stronie-zycie po smierci
Rozeznawanie duchów cz 2, Po drugiej stronie-zycie po smierci
Carroll Jonathan Po drugiej stronie
Gutek Alina Przebaczenie Po drugiej stronie gobelinu
Carroll Lewis Po drugiej stronie lustra
Carroll Lewis Alicja po drugiej stronie lustra
Bracia Po drugiej stronie chmur
PO DRUGIEJ STRONIE TAROTA 2

więcej podobnych podstron