Niektóre wątki powieści zostały zaczerpnięte z przed-
wojennych procesów sądowych. Żadna z postaci w niej
występujących nie jest autentyczna, a ewentualne zbież-
ności i podobieństwa mogą być przypadkowe
W latach trzydziestych...
Ula Horozińska — panna na wydaniu, bywalczyni
salonów warszawskich końca lat trzydziestych — wśliz -
gnęła się niepostrzeżenie do pokoju Ady Kornickiej, aby
przed lustrem w złocistych ramach, zajmującym niemal
pół ściany, poprawić toaletę. Najpierw kilkoma zręcznymi
ruchami uporządkowała kunsztowną fryzurę, dzieło
mistrza Jerzego z firmy „As”, lekko zwichrzoną podczas
tańca, przypudrowała nos i policzki, a potem przygładziła
fałdy taftowej, balowej sukni w tonacji changeant, mie-
niącej się srebrem i czerwienią. Widok własnej, efektow-
nej sylwetki sprawił jej najwyraźniej przyjemność. Na
twarzy o dość regularnych rysach, zeszpeconej nieco
przylepionym do warg złośliwym grymasem, pojawił się
wyraz triumfu. Właśnie dzisiaj uzyskała pewność, że jej
sprawy osobiste ułożą się pomyślnie, zgodnie z najskryt-
szymi pragnieniami, nie pozbawionymi dużej dozy wyra-
chowania. Panna Horozińska bowiem była osobą wielce
praktyczną i dbałą o dobra doczesne. Niezbyt posażna, za
to sprytna i pełna tupetu, postanowiła iść przez życie
przebojem.
Z przyległego salonu dobiegały dźwięki najmodniejszych
melodii z gramofonu wyposażonego w automatyczny
zmieniacz płyt, który wraz z siedmiolampowym radiem
firmy „Telefunken" Ada Kornicka otrzymała w prezencie
imieninowym od swojego ojca. Z muzyką mieszały się odgłosy
wesołych rozmów licznie zgromadzonej, „złotej” warszawskiej
młodzieży, raz po raz wybuchały salwy podnieconego,
nerwowego śmiechu dziewcząt, strzelały korki od szampana.
Tańczące pary pojawiały się i znikały, a wraz z nimi ich odbicia
w tafli lustra.
— Czy dobrze się bawisz? — zapytała Ulę druga
uczestniczka imieninowego przyjęcia, Iza Będziłło, któ ra
również weszła do pokoju Ady, aby odświeżyć swój
wygląd, nieco nadwyrężony balowym szaleństwem. Bar -
dzo wysoka, pochylona w ramionach, o bujnych czar -
nych włosach, suchej nieładnej twarzy z wydatnym no -
sem, obnosiła na sobie rodową biżuterię w postaci
brylantowej kolii otaczającej jej szyję i kolczyków
świecących ostrym blaskiem przy każdym ruchu. Mimo
mankamentów urody towarzyszył jej zawsze orszak
wielbicieli, gdyż posag jej sięgał ponoć sum mogących
oszołomić i skłonić do żeniaczki najbardziej
zaprzysięgłych kawalerów. Ona jednak, niepomna na
szybko upływające lata, wyspecjalizowała się w dawaniu
kosza natrętnym epuzerom. Ekscentryczna, niepohamo-
wana w wybrykach i ryzykownych nieraz posunięciach,
słynęła z ostrości i ciętości języka oraz ze złośliwych
osądów swoich bliźnich.
— Tak, bawię się znakomicie — odpowiedziała
Horozińska, i dodała wydymając pogardliwie wargi. —
Czy nie uważasz, że papa Kornicki przeszedł dzisiaj
samego siebie: srebrna zastawa, kucharz wynajęty z „Eu -
ropejskiej”, fotograf ... Brak tylko orkiestry cygań skiej i
tańca brzucha w wykonaniu odalisek. Najwyraź niej chce
jak najszybciej złapać męża dla swojej jedynaczki.
— Jeśli chodzi o mecenasa Gradkiewicza — to nie musi
się tak wysadzać. Ten filar naszej palestry gotów jest
choćby jutro dać na zapowiedzi, gdyby tylko Ada
łaskawie spojrzała na jego łysinę i brzuszek — roześmiała się
ironiczne Będziłłówna.
— Mam wrażenie, że Kornicki celuje o wiele wyżej,
marzy o zięciu arystokracie.
— Chyba nie pragnie, żeby hrabia Todzio ożenił się z
Adą. Wprawdzie ma on dziewięć pałek w koronie, ale bez
wątpienia wyląduje wkrótce w domu zdrowia. Zupeł ne
rozmiękczenie mózgu odziedziczone po szacownych
przodkach.
— „Wszak paraliż postępowy najzacniejsze chwyta
głowy!”
Obie panny roześmiały się perliście, z satysfakcją
stwierdzając, jakiego to typu schorzenie trapi towarzysza ich
zabaw. Horozińska raz jeszcze przejrzała się w lustrze,
poprawiając koniuszkiem wymanikiurowanego palca loczek
nad gładkim czołem. — Wydaje mi się, że Ada już sama
dokonała wyboru. To się rzuca w oczy, że jest śmiertelnie
zakochana w Wiktorze Neniewskim.
— Piękny Wiko ma niebywałe powodzenie u pań i nic
dziwnego — świetnie tańczy, nie mniej dobrze gra w
tenisa i w brydża, wspaniale jeździ konno. Szkoda tylko,
że tak nękają go wierzyciele — wycedziła Będziłłówna,
pudrując czubek nosa.
— Niemożliwe! Przecież on ma duży majątek ziemski i
wspaniałą stadninę koni. Uchodzi za bardzo zamożnego.
— Pozory. Wiko zarzucał sidła i u nas, a wiesz jak mój
ojciec zwykł postępować w takich razach. Od razu
zasięga informacji o sytuacji materialnej delikwenta. I
otóż okazało się, że Wiktor tonie w długach i jest niepo -
spolitym birbantem. Rozumiesz: nocne życie,
baletniczki, hazard, a to kosztuje. Jedynie bogaty ożenek
może go uratować.
— Jeżeli Ada uprze się go poślubić, to papa Kornic ki
będzie musiał wybulić grubszą forsę — parsknęła krót -
kim śmiechem Horozińska.
— Qui vivra — verra — oświadczyła sentencjonalnie
Będziłłówna. — Ada to istota sentymentalna, co może
przysporzyć jej w życiu wielu kłopotów. Za to ty, moja
droga, zdaje się wybrałaś właściwszą drogę. Twój prze -
mysłowiec jest już całkowicie „ugotowany”. Myślę, że za -
nosi się w naszym kręgu na wesele stulecia. Czy nie mam
racji?
Na twarz Uli wypłynął znienacka gwałtowny rumieniec, jakby
słowa Izabelli zdemaskowały najstaranniej ukrywaną przed
światem tajemnicę jej serca, ale zaraz opanowała się i odparła
zaczepnie:
— A gdyby tak było, to co takiego?
— Nic, świetnie. Będzie wspaniała zabawa. Co w końcu
znaczy tych dwadzieścia pięć lat różnicy wieku? A
kamieniczki na Mokotowie takie śliczniutkie. Ile ich jest
— pięć czy sześć?
— Siedem — odparowała czerwona ze złości Ula. — A
po ślubie jedziemy na miesiąc do Włoch.
— Już słyszę odgłos waszych namiętnych pocałunków
na Moście Westchnień w Wenecji. Ale nie gniewaj się,
kochanie, szczerze ci winszuję. Nie mogłaś podjąć
mądrzejszej decyzji. Mój Boże, gdybym mogła się tak
zakochać.
— Dobrze, że tego nie słyszy ten piękny podchorąży
sanitarki. To chyba twoja ostatnia ofiara, czyż nie tak?
— Ach, Misio! Wiesz, że on mi się podoba. Ma w sobie
tyle chłopięcego wdzięku, że budzi we mnie instyn kty
macierzyńskie. Widać, że starzeję się już na dobre, bo ta
jego dziecinna buzia i niewinne zachowanie dodają
pikanterii naszym wzajemnym stosunkom.
W tej chwili w salonie rozległy się dźwięki lambeth-
-walka: „Weź pod rękę damę swą, idź na spacer razem z
nią, tak jak na ślub, i sześć uderzeń zrób” — śpiewał re-
frenista. Skoczny rytm melodii podziałał elektryzująco
na obie panny. Jak najlepsze przyjaciółki, objąwszy się,
wpłynęły do salonu i natychmiast dołączyły do
roztańczonego tłumu.
Salon Kornickich, umeblowany w stylu Ludwika XV, tonął w
powodzi świateł, bijących z kryształowego żyrandola i licznych
stojących lamp. Jedną ścianę zajmowały kosze kwiatów,
przeważnie różowych i czerwonych azalii, ofiarowanych przez
gości solenizantce w dniu jej imienin. Młodzi ludzie we frakach
lub paradnych mundurach wojskowych, panny w długich,
połyskujących sukniach, podrygiwali w takt najnowszego
przeboju, śmiejąc się i klaszcząc w dłonie. Na kanapkach
siedziały mamy panien, wymieniając między sobą mniej lub
więcej złośliwe uwagi o toaletach i zachowaniu młodzieży.
Każda z nich jednak miała przyklejony do ust sztuczny,
przesłodzony uśmiech. Prezentowały też kolekcje rzucającej się
w oczy biżuterii. Zawodowy fotograf, błyskając magnezją,
wykonywał zdjęcia rozbawionych par w co ciekawszych
ujęciach. Nieco dojrzalszy od innych młodzieniec, z kotylionem
w klapie marynarki świadczącym o jego odpowiedzialnej
funkcji wodzireja, oplątywał tańczących siecią kolorowych
serpentyn, celując w nich z niedościgłym mistrzostwem.
Wkrótce przyłączyło się do niego jeszcze kilku innych, młodych
ludzi. Jednocześnie, niepostrzeżenie, rozdano karnawałowe
czapeczki, które powędrowały na głowy uczestników balu,
dając nowy powód do coraz częstszych i gwałtowniejszych
wybuchów śmiechu. Niektórzy „balowicze”, korzystając z
przerwy w pląsach, podążali chyłkiem do podręcznego barku,
suto zaopatrzonego w smukłe i pękate butelki win i koniaków,
aby spełnić toast za zdrowie solenizantki. Przez rozsuwane
drzwi, prowadzące do gabinetu gospodarza, zaglądali starsi
panowie w strojach wieczorowych, z cygarami w ustach —
luminarze wielkiego lub mniejszego warszawskiego biznesu,
którzy wstawali na chwilę od zielonych stolików do brydża, aby
rozprostować kości i przy okazji poobserwować swoich
rozbawionych potomków. Między nimi znajdował się również
Leon Kornicki, syn pana domu, wprawdzie młodszy od nich, bo
zaledwie trzydziestoparoletni, ale nie zaliczający się już do
grona młodzieży, jako że od kilku lat był żonaty i całkowicie
niezależny finansowo. Od pewnego czasu krążyły pogłoski, że
małżeństwo z czarnowłosą Żanetą chwieje się w posadach, a
sprawa rozwodowa, której jednym z powodów miał być ponoć
flirt żony z przystojnym kapitanem piechoty, wisi na włosku.
Na razie pozory wobec świata zostały zachowane, młodzi
Korniccy zjawili się razem na imieninach siostry, choć Leon
natychmiast przyłączył się do grona brydżystów, a Żanetę
porwał tłum młodzieży. Na ogół liczni znajomi dziwili się
nierozsądnemu postępowaniu Kornickiej, gdyż Leon doskonale
zarabiał, prowadził firmę budowlaną, skupował akcje spółek
handlowych i miał znakomite perspektywy na przyszłość.
Natomiast jej amant nie grzeszył zamożnością i żył ze
skromnych, oficerskich poborów.
Młody Kornicki stanął w drzwiach salonu, z papierosem w
dłoni i ogarnął spojrzeniem gęstwę zebranych gości. Żony nie
potrzebował długo szukać. Jej czerwona suknia z cekinów,
opinająca smukłą sylwetkę i odsłaniająca białe ramiona, od
razu rzucała się w oczy. Otoczona przez grupę złożoną z trzech
mężczyzn i dwóch dziewcząt, młoda kobieta odrzuciła właśnie
w tył głowę, wybuchając głośnym, drażniącym śmiechem.
Zawsze w towarzystwie lubiła zwracać na siebie uwagę i
zachowywać się w tak prowokujący sposób. Spojrzenie Leona
prześlizgnęło się po jej postaci obojętnie. Poszukał wzrokiem
siostry i kiedy ją ujrzał, czoło jego przecięła głęboka
zmarszczka.
Ada Kornicka tańczyła wtulona w ramiona Wiktora
Neniewskiego z oczyma zatopionymi w jego twarzy. Miała
dwadzieścia dwa lata i po raz pierwszy w życiu się zakochała.
Uczucie to zawładnęło nią tak całkowicie i bez reszty, że
wszystkie inne sprawy i wydarzenia rozgrywające się wokół niej
stały się nagle błahe i bez znaczenia. Ada nie była pięknością,
ale wielu mężczyzn starało się już o jej rękę nie tylko ze
względu na niemały zresztą posag, lecz również
niezaprzeczalne walory urody. Wysoka, wysportowana, o
proporcjonalnych kształtach, poruszała się z wdziękiem, choć
co złośliwsze przyjaciółki twierdziły, że natura wyposażyła ją w
zbyt duże dłonie i stopy. W bladej twarzy, o cerze zlewającej
się, być może, zanadto z popielatoblond włosami, błyszczały
niebieskie, bardzo przezroczyste oczy, które niejednokrotnie
stawały się zadziwiająco zimne i stanowcze, szczególnie wtedy,
kiedy dziewczyna w rozgrywkach z własnym ojcem, usiłowała
postawić na swoim. Nie zdarzało się to co prawda często, gdyż
wcześnie owdowiały Kornicki ześrodkował prawie wszystkie
swoje zainteresowania i uczucia w jedynaczce, ustępując jej na
każdym kroku. Jednakże w sporadycznych sytuacjach
konfliktowych Ada okazywała nieoczekiwaną siłę i energię.
Niewątpliwie brak matki, jej opieki i doradztwa, sprawiał, że
Ada nie ubierała się zbyt gustownie, przynajmniej w opinii jej
otoczenia. Lubiła kolor beż we wszystkich odcieniach, w
którym było jej nie do twarzy. Teraz też na swoim
imieninowym przyjęciu wystąpiła w beżowej, szyfonowej,
długiej sukni, ozdobionej złotymi dżetami.
Właśnie głos Aleksandra Żabczyńskiego utrwalony na płycie
sugestywnie zapewniał: „Już nie zapomnisz mnie. piosenka ci
na da zapomnieć, i tęsknić wciąż będziesz ogromnie, co dzień,
co noc,” a Wiktor wtórował mu swoim głębokim, miękkim
głosem, szepcząc do ucha Ady te same słowa. Jednocześnie
wzmocnił znacząco uścisk ręki tańczącej z nim dziewczyny.
Ada zadrżała od stóp do głowy, nie mogąc się opanować.
Pokochała Wiktora niemal od pierwszego wejrzenia. Wydawał
się jej piękny, pociągający, nieporównanie ciekawszy od
wszystkich innych młodych ludzi. Wysoki, smukły,
czarnowłosy, w nienagannie skrojonym fraku, z tajemniczym
półuśmieszkiem na ustach — stanowił
ucieleśnienie wszystkich najskrytszych pragnień i marzeń jej
dziewczęcego serca.
— Ado, czy wybierze się pani ze mną jutro na fajf do
„Adrii”? — zapytał wibrującym od tłumionych pragnień
głosem (przynajmniej tak to brzmiało w uszach
dziewczyny).
— O, tak — odpowiedziała pośpiesznie, jakby bojąc się,
żeby nie cofnął swojej propozycji, a w duchu pomyślała:
„Gdybyś tylko zechciał poszłabym z tobą na koniec
świata.”
Zabiegi uwodzicielskie Wiktora nie uszły uwagi Leo na
Kornickiego. Przez dłuższą chwilę przyglądał się z wy -
raźnym niezadowoleniem młodej parze. Ręka, w której
trzymał papierosa, drżała mu lekko. Wreszcie
zawezwany przez swoich partnerów od brydża, wycofał
się z ociąganiem do gabinetu. Jeszcze dwóch innych
mężczyzn znajdujących się w salonie przeżywało ciężkie
chwile na widok zakochanej Ady: stateczny, cieszący się
dużym autorytetem w świecie prawniczym mecenas
Wacław Gradkiewicz i młody człowiek, trzymający się na
uboczu — brat Żanety Kornickiej. Gradkiewicz uważał
zachowanie Ady za wymierzony sobie policzek, godzący
w jego dumę i ambicję. Od pewnego czasu miał niemal
pewność, że stary Kornicki odda mu swoją córkę za
żonę. Świadczyły o tym niektóre jego posunięcia, prawie
wiążące obietnice. Adwokat nie liczył na posag panny,
zarabiał wystarczająco dużo, jego kancelaria rozwijała
się z niebywałym rozmachem, zyskując coraz liczniejszą
i bogatszą klientelę. Pragnienie poślubienia dziewczyny
takiej jak Ada tkwiło zakodowane w jego
podświadomości. Pochodził z ubogiej, robotniczej
rodziny i dzisiejszą swoją pozycję osiągnął o własnych
siłach. Brakowało mu tylko żony z ekskluzywnego
środowiska. Wybór jego padł na Adę Kornicką, która
odpowiadała mu pod każdym względem, a ponadto
pociągała fizycznie. Nie był jeszcze stary, miał nie wiele
ponad czterdzieści lat, i chciał jak najprędzej zało żyć
rodzinę, aby ugruntować swoje stanowisko poważa nego
obywatela, goszczonego w salonach elity towarzyskiej. Dzisiaj
zrozumiał, że wszystkie jego kunsztownie budowane piany na
przyszłość runęły jak domek z kart i ze złości niemal zgrzytał
zębami.
Drugi, cichy wielbiciel Ady, nie mający właściwie ża -
dnych szans, aby stanąć w szranki do boju o rękę Ady z
innymi konkurentami — brat Żanety, Roman — skrył się
w kącie salonu, nie biorąc udziału w zabawie. Bez
przerwy wodził oczyma za tańczącą Adą z twarzą znieru -
chomiałą od napięcia i bólu. Całe towarzystwo
szykowało się do walca figurowego, prowadzonego
zgodnie z tradycją przez wodzireja. Gradkiewicz,
korzystając z przerwy pomiędzy tańcami i nieobecności
Neniewskiego u boku Kornickiej, skłonił się przed nią
głęboko.
— Panno Ado, czy mogę prosić panią do walca?
— Niestety ten taniec zamówił już pan Neniewski.
— Jak widzę, nie sposób się dzisiaj do pani doci snąć —
syknął, czerwieniejąc z gniewu.
— Czyżby panu na tym zależało? — zapytała ironicznie
Ada, i dodała rozmyślnie niegrzecznie. — Bo mnie wcale.
— Oby pani nie pożałowała tych słów — wycedził
Gradkiewicz, raz jeszcze złożył jej ukłon i zmieszał się z
tłumem gości.
Wkrótce zabrzmiały tony walca „François". Barwny
korowód par ruszył w tan.
— Zmiana dam! — krzyczał wodzirej z twarzą spo coną
od wysiłku. — Kołeczko! Panie wybierają!
Ledwo przebrzmiały ostatnie akordy walca, otwarły się
drzwi do jadalni i oczom gości ukazał się rozstawiony,
ogromny stół, zasłany śnieżnym obrusem, uginający się
od srebra, porcelany i różnorakich potraw. Przy każdym
nakryciu leżała gałązka mimozy.
Hrabia Todzio, chodzący już zygzakiem, w błazeńskiej
czapeczce na głowie, wykrzywił w uśmiechu swoją wymiętą
twarz przedwcześnie postarzałego oseska i wskazując palcem
na otwarte drzwi do jadalni, zapiszczał falsetem.
— Widzicie ludzie! Dają jeść, jak Boga kocham, dają
jeść. Chodźmy!
*
Ula Horozińska i Iza Będziłło siedziały przy stoliku w
„Ziemiańskiej” przy ulicy Mazowieckiej, racząc się cze-
koladowymi rurkami nadziewanymi kremem pistacjowym, i
wymieniały między sobą najświeższe nowiny i sensacje z życia
towarzyskiego stolicy. Mimo przedpołudniowej pory prawie
wszystkie miejsca były zajęte przez adwokatów, inżynierów i
innych przedstawicieli wolnych zawodów, którzy wpadali, w
przerwach między zajęciami, na przysłowiowe „pół czarnej”.
Horozińska raz po raz podnosiła lewą rękę do góry, rzekomo w
celu poprawienia futrzanego toczka sterczącego na czubku
głowy, a w rzeczywistości po to, aby zwrócić uwagę przyjaciółki
na pierścionek z dwukaratowym brylantem, błyszczący na jej
serdecznym palcu. W końcu Będziłłówna, która ostatnio
zmieniała równie często futra jak rękawiczki, spytała niedbale.
— Zaręczynowy?
— Tak, to jeden z ostatnich prezentów Antosia —
odpowiedziała z pozorną obojętnością Ula. — Dostał zu -
pełnego szału na tle kupowania dla mnie biżuterii.
— A więc mariaż zafiksowany? Raz jeszcze gratuluję.
Ale popatrz tylko — łza wyjęła z mufki lorgnon, jako że
miała dość krótki wzrok, i spojrzała uważnie przez szkła.
— Czy ta panna w popielicach to nie Ada Kornicka?
— Ada? — zainteresowała się żywo Horozińska i
odwróciła głowę. — Tak, to ona. Ale dlaczego sama?
Czyżby piękny Wiko pozwolił jej na siebie czekać?
— Czy ten romans naprawdę skończy się małżeństwem?
Ktoś mi mówił, że Wiktor bywa teraz u baronówny Holzenberg.
— Wydaje się jednak, że zwycięży Kornicka. Ostatnio
widuje się ich wszędzie razem. Na balu u wioślarzy Wiko
pił z pantofelka Ady szampana.
— Winszuję upodobań. Ten pantofelek przypomina
rozmiarami raczej nasz transatlantyk MS „Piłsudski”.
Obie panny roześmiały się serdecznie z konceptu Bę-
dziłłówny. Kiedy nastręczała się okazja do przypięcia łatki
któremuś ze wspólnych znajomych wykazywały niezwykłą
zgodność poglądów.
— A otóż i Leon Kornicki — zauważyła w tej samej
chwili Iza, ponownie przykładając do oczu lorgnon. —
Więc to na takie randez-vous przyszła Ada, z rodzonym
bratem.
Istotnie, do stolika zajmowanego przez Adę podszedł jej
starszy brat Leon.
— Przepraszam za małe spóźnienie — powiedział,
siadając obok dziewczyny. —Niespodziewanie zatrzyma-
no mnie w firmie. Czy coś zamawiałaś?
— Tak i nawet zdążyłam już wypić herbatę. Ale to
nieważne. Przyznam, że zaskoczyła mnie twoja propozy -
cja spotkania się w kawiarni. Ostatnio nie dawałeś zbyt
wielu dowodów uczuć rodzinnych.
— Każdy ma swoje problemy, które musi sam prze-
trawić i rozstrzygnąć. Wiesz, że rozchodzę się z Żanetą.
Ta decyzja kosztowała mnie dużo nerwów i zdrowia.
Rozbicie rodziny to poważna sprawa, choć na szczęście
nie mamy dzieci. Jednakże ta kobieta przez kilka lat była
moją żoną. Sądzę jednak, że postępuję słusznie. Nie o
tym jednak chciałem z tobą porozmawiać, chodzi mi o
ciebie. Ado, muszę cię prosić, abyś natychmiast zerwała
wszelkie kontakty z Wiktorem Neniewskim i przestała
się z nim widywać.
Zazwyczaj bladą twarz Ady pokrył krwisty rumieniec. W jej
oczach zamigotał gniew, a usta wykrzywił zły grymas.
— Jakim prawem wtrącasz się do moich osobistych
spraw? Nigdy ci na to nie pozwolę — powiedziała wolno i
dobitnie, starając się opanować, aby nie zrobić widowi-
ska w miejscu publicznym.
— Prawem brata i najbliższego członka rodziny. Ado,
widocznie nie zdajesz sobie sprawy, kim jest ten
człowiek. To zwykły łowca posagów. Jednocześnie zaleca
się do kilku panien, szukając najintratniejszego obiektu
do lokaty uczuć. Prawda jest taka, że grzęźnie w długach
i trwoni majątek rodzinny.
— Kłamiesz! — zawołała, aż kilka osób siedzących przy
sąsiednich stolikach przyjrzało się jej bacznie. —
Zazdrościsz szczęścia innym ludziom, bo sam przegrałeś
swoje małżeństwo. Nic ci nie wierzę. Ja i Wiktor kocha -
my się! Tak, przyjmij to do wiadomości. Niedługo
zamierzamy się pobrać!
— Popełnisz najpotworniejsze głupstwo wychodząc za
Neniewskiego. To hulaka i utracjusz. On nie ciebie ko -
cha, ale posag, który spodziewa się otrzymać od naszego
ojca.
— To ty drżysz o rodowe pieniądze. Boisz się za pewne
o spadek. Absolutnie, kompletnie się mylisz. Zupełnie go
nie znasz. Między mną a Wiktorem nie ma w ogóle mowy
o sprawach finansowych. I nie rozumiem dlaczego
wywlekasz te historie w cukierni. Pełno tu ciekaw skich
znajomych. Horozińska i Będziłłówna tylko strzygą
uszami, żeby coś podsłuchać.
— Po prostu nie chciałem tak drażliwego tematu po-
ruszać przy ojcu, aby mu zaoszczędzić niepotrzebnych
wzruszeń. Ostatnio nie czuje się dobrze, a poza tym ma
dość innych kłopotów, o których nawet nie wiesz. W każ -
dym razie pamiętaj, że cię ostrzegałem. Jeżeli popełnisz
ten nierozsądny krok i wyjdziesz za Neniewskiego —
gorzko tego pożałujesz.
— Nie traktuj mnie jak małe dziecko. Na szczęście
jestem pełnoletnia i sama mogę decydować o swoim
losie. A zresztą dobrze rozumiem, o co chodzi tobie i ojcu.
Chcielibyście mnie wydać za mąż za jakiegoś podtatusiałego
lowelasa z forsą, na przykład za mecenasa Gradkiewicza — Ada
wpadała w coraz większą złość.
— Jak ty błędnie oceniasz sytuację — powiedział już ze
zniechęceniem w głosie Kornicki. Patrzył teraz na sio-
strę z pewnego rodzaju współczuciem, zdając sobie jed-
nocześnie sprawę z tego, że żadne argumenty nie złamią
jej uporu. Miłość do Wiktora zaślepiała ją i czyniła głu -
chą na wszelkie perswazje. — Byłbym dużo szczęśliwszy
gdybyś wyszła za biednego, ale porządnego chłopca, któ -
ry by cię naprawdę kochał — wygłosił to zdanie nieco
pompatycznie i wbrew swoim poglądom, że małżeństwo
powinno opierać się na obopólnie wniesionym kapitale
przez partnerów. Sam ożenił się z panną bez posagu,
prędko się rozczarował i odtąd potępiał związki zawiera -
ne nierozważnie i bez bazy materialnej.
— A może chcesz mi zaproponować swojego pupilka.
brata Żanety? Wiem, że łączą cię z nim jakieś bliżej
nieokreślone więzy. Powiedz mu. żeby przestał za mną
łazić. To jest denerwujące.
Leon poczerwieniał na twarzy. Aluzja siostry do jego
przyjaźni z Romanem Powelskim dotknęła go do ży-
wego!
— Tak, to prawda, opiekuję się tym młodym czło -
wiekiem i cenię jego prawy charakter. Nawet rozwód z
Żanetą nie zmieni mojego stosunku do niego. W każ dym
razie, moja droga, w przyszłości nie możesz liczyć na
moją pomoc, choćbyś jej najbardziej potrzebowała.
Pamiętaj o tym! Ja nie rzucam słów na wiatr.
*
Prezes Stanisław Kornicki zapalił lampę na biurku i rozłożył
przed sobą dokumenty, które przywiózł z księgowości Fabryki
Drutów w Mysłowicach. Od wielu lat sprawował w tej firmie
odpowiedzialną i wielce znaczącą funkcję przewodniczącego
Rady Nadzorczej, ciesząc się nieposzlakowaną opinią wśród
akcjonariuszy i pracowników. Obecnie jednak znalazł się w
poważnym impasie życiowym, z którego trudno było znaleźć
wyjście, bez narażenia na szwank reputacji człowieka
związanego z nim wieloletnią przyjaźnią. Z ostatniej bowiem
kontroli, przeprowadzonej w związku z rocznym zamknięciem
bilansu fabryki, wynikało w sposób niezbity, że naczelny dyrek-
tor dopuścił się nadużyć finansowych. To, że malwersacji tych
dokonywano przez dłuższy czas bez wyciągania konsekwencji w
stosunku do winnego, nasuwało podejrzenie, że Kornicki albo
w nich również uczestniczył, albo tolerował taki stan rzeczy,
dopuszczając się tym samym karygodnego niedbalstwa w
sprawowaniu swoich obowiązków. Prawda, że zawierzył
zbytnio bliskiemu przyjacielowi i koledze ze szkolnej ławy, z
którym wspólnie przepracował dużą część życia. Znał
wprawdzie jego upodobanie do hulanek, wystawnych przyjęć,
pozamałżeńskich grzeszków kosztujących niemałą fortunę, nie
podejrzewał jednak dyrektora o przestępcze machinacje,
powodujące ruinę jego własnej kariery oraz jego najbliższych
współpracowników. I oto przed kilku miesiącami odkrył ku
swojemu przerażeniu poważne manko; jednakże beztroski i
pełen osobistego uroku oraz pewności siebie dyrektor Jan
Połoszko zdołał go natychmiast uspokoić. Zapewnił przyjaciela,
że chwilowo zaciągnięta pożyczka zostanie niepostrzeżenie
przez niego zwrócona bez żadnych ujemnych następstw.
Tymczasem stało się inaczej. Długi przerosły możliwości
płatnicze dyrektora i zamiast je uregulować, pogrążył się w nich
jeszcze bardziej, pociągając za sobą jako współwinnego prezesa
Rady Nadzorczej.
Kornicki przeklinał chwilę słabości, kiedy zajął bierną
postawę wobec nieuczciwości kolegi, uległ jego w gruncie
rzeczy niepoważnym argumentom i nie postawił sprawy na
ostrzu noża. Ten brak decyzji i stanowczości, spowodowany
sentymentem do człowieka bliskiego mu od młodości, mógł
kosztować go nie tylko utratę stanowiska. ale zaprowadzić
nawet na ławę oskarżonych. Najbardziej ze wszystkiego bał się
kompromitacji w środowisku, w którym obracał się od tylu lat.
Nie chciał też ściągnąć hańby na córkę i syna wychowanych w
atmosferze szacunku do ojca. Jeśli wystąpi przeciwko
dyrektorowi Poło- szce z wnioskiem o pociągnięcie go do
odpowiedzialności, to czy uchroni się od zarzutu wspólnego
prowadzenia z nim nieuczciwej gry? Wprawdzie mecenas
Gradkiewicz, wtajemniczony w meritum sprawy, doradzał mu
pewne posunięcia asekurujące przed konsekwencjami natury
służbowej i prawnej (a adwokat ten znał wszystkie niezawodne
w takich wypadkach kruczki), lecz Kornicki wiedział, że ceną za
skuteczną obronę miała być ręka Ady. Postawiony w sytuacji
przymusowej prezes poczynił poważne obietnice
Gradkiewiczowi, choć nie o takim mężu marzył dla swojej
jedynaczki.
Jeszcze raz zagłębił się w zakwestionowanych przez kontrolę
dokumentach i ponownie stwierdził, jak bardzo oczywista i
niezaprzeczalna jest wina Połoszki. Poczuł silny, dokuczliwy
ucisk w okolicy serca. Cierpiał już na to dawniej, ale teraz,
kiedy ujawniła się fatalna dla niego afera, dolegliwości
wzmogły się, mimo że starał się na nie nie zwracać uwagi.
Znajdował się w stanie takiej depresji, że chwilami śmierć
wydawała mu się wybawieniem i pragnął jej więcej niż
czegokolwiek na świecie. Kilkakrotnie myślał o samobójstwie,
zanim wybuchnie skandal wokół jego osoby i splami dobre imię
rodziny. Teraz też odruchowo zajrzał do szuflady, gdzie
spoczywał ukryty pod stertą papierów rewolwer. Wyciągnął
rękę i dotknął lufy. Chłód bijący od niej podziałał na niego
uspokajająco. Wiele wysiłku kosztowało go zatajenie prawdy
przed córką. W czasie przyjęcia imieninowego umiejętnie opa-
nował dręczący go niepokój. Ukazał ludziom pogodną twarz,
wystąpił nawet z niebywałym przepychem i rozmachem,
mimo sytuacji, w jakiej się znalazł. Jednakże zda wał
sobie sprawę, że będzie musiał ustąpić z funkcji pre zesa
Rady Nadzorczej, co w konsekwencji spowoduje zmianę
standardu życia jego i córki. O Leona nie potrzebował
się na szczęście martwić. Ten młody człowiek dał sobie
radę. Jego interesy prosperowały doskonale, w szybkim
tempie dorabiał się majątku. Nad rozpadem swojego
małżeństwa przeszedł już do porządku dziennego i
pogodził się z rozstaniem z Żanetą. W jego wieku
odbudowanie życia uczuciowego nie przychodzi z
trudnością. Ale Ada? Co stanie się z Adą?
Przyzwyczajona do zbytku, nawet luksusu, może załamać
się psychicznie. Wprawdzie posag jej został odpowiednio
zabezpieczony przez Kornickiego, także w przypadku
restrykcji finansowych, ale stanowił jedyne dobro, które
mógł jej zaoferować. W takiej sytuacji kandydatura
Gradkiewicza, człowieka majętnego, zaradnego,
zyskiwała i szanse jego niewątpliwie rosły. Kornicki
wiedział jednak, że adwokat jest córce obojętny, a nawet
wstrętny. Dlatego też myślał o innym małżeństwie dla
Ady, mogącym zapewnić jej spokój i dobrobyt.
W głębi korytarza rozległ się dzwonek u drzwi wejściowych.
„To pewnie wraca Ada — pomyślał. — Muszę zachowywać się
tak, jak dawniej, żeby niczego nie spostrzegła. Tylko ten podły
ból się nie uspokaja"
Po chwili usłyszał głos córki. Rozmawiała z gosposią, pytała,
czy nikt do niej nie telefonował. Smuga światła płynąca spod
wpółprzymkniętych drzwi gabinetu ojca, zachęciła ją widać do
wejścia, gdyż stanęła na progu.
— Jak się masz, Ado? — powiedział pogodnie. — Czy
wybierasz się dzisiaj do Wiczyńskich na urodziny ich
córki Niny? Podobno z okazji tej uroczystości wszystkie
najelegantsze panny w Warszawie wykupiły wieczorowe
suknie u Hersego.
— Oczywiście pójdę tam, choć nie mam specjalnie
ochoty. Tato, chciałam z tobą porozmawiać, a właściwie
zakomunikować ci, że wychodzę za mąż za Wiktora Ne-
niewskiego.
Po tym oświadczeniu zapadła krótka cisza. Kornicki nerwowo
poruszył się w fotelu, a potem wstał z miejsca.
— Jestem tym zaskoczony — powiedział. — Mocno
zaskoczony. Wiedziałem, że ten młody człowiek ci się
podoba, ale nie przypuszczałem, iż myślisz o nim po -
ważnie.
— Czyżbyś miał coś przeciw temu projektowi? — głos
Ady nabrał ostrych tonów. Po przykrej rozmowie z
bratem zdecydowała się na przystąpienie do frontalnego
ataku w obronie swoich praw i postawienie ojca niemal
przed faktem dokonanym.
— Dziecko, nikt bardziej ode mnie nie pragnie twojego
dobra. Dlatego muszę ci powiedzieć otwarcie, że nie
tylko nie pochwalam twojego wyboru, ale wręcz uważam
go za wysoce nietrafny.
— Ojcze — Ada rozmyślnie porzuciła pieszczotliwy i
poufały sposób, w jaki zwykle zwracała się do Kornic -
kiego — nie próbuj mnie przekonywać, że popełniam
straszliwy błąd. To zrobił już dzisiaj za ciebie Leon. Ani
ty, ani on, ani nikt na świecie nie zdoła mi przeszkodzić
w poślubieniu człowieka, którego kocham. Nawet jeśli -
byś miał mnie wydziedziczyć.
— O tym nie ma mowy. Twój osobisty majątek po-
zostaje całkowicie do twojej dyspozycji. Jednakże chciał -
bym, żebyś orientowała się w pewnych sprawach. Wiktor
Neniewski nie cieszy się dobrą reputacją. To bawidamek
i lekkoduch. Zaciąga ciągle długi na hipotekę swojego
majątku, który pod zarządem dbałego właściciela
przynosiłby stałe i przyzwoite dochody. Ale gdy w grę
wchodzą karty, wyścigi, kobiety można stracić
największą fortunę. Ado! Nie chciałbym abyś była
nieszczęśliwa, zasłużyłaś na lepszy los — mówiąc to
Kornicki nagle uświadomił sobie, że właściwie nie ma
prawa wydawać takiego sądu o tym człowieku, skoro sam
stoi u progu bankructwa z powodu własnej
lekkomyślności. Ostry, znajomy ból przeszył go na
wylot. Odruchowo przyłożył rękę do serca.
Ada zdawała się tego zupełnie nie zauważać.
— Zapewne w twoim przekonaniu tylko Gradkiewicz
okazałby się idealnym zięciem. Ten jegomość rości sobie
teraz do mnie jakieś dziwaczne i nieuzasadnione
pretensje. Czy to twoja sprawka?
— Nie, bardzo się mylisz. Nigdy bym ciebie nie
zmuszał do małżeństwa z kimkolwiek, choć Gradkiewicz
ma wiele cech dodatnich i jak najlepsze intencje. Przy -
znaję, myślałem o innym związku dla ciebie. Syn rejenta
Brasławskiego—Jerzy, to z gruntu porządny i inteligent -
ny chłopiec. Ukończył wydział prawa, robi karierę dyplo -
matyczną i sądząc z tego, co mówi jego ojciec, bardzo się
tobą interesuje.
— Koniecznie szykujesz dla mnie tak zwaną dobrą
partię, aby mój przyszły mąż podobał się wszystkim zna-
jomym i pociotkom. Na litość boską, ojcze, przestań
mnie wreszcie swatać. Gdybym nie pokochała Wiktora,
najchętniej w ogóle nie wyszłabym za mąż. Małżeństwo
nie jest jedynym celem mojego życia. Co byś powiedział
na to, jeślibym została misjonarką i pielęgnowała mu-
rzynków w tropikach? Zawsze chciałam studiować medy-
cynę. Nie, nie bój się, teraz to mi nie grozi. Jednak za
Jerzego Brasławskiego nie wyjdę! Ten wyblakły blondy-
nek zupełnie mi nie odpowiada, ma cielęce oczy i poci
się w tańcu. Moja decyzja jest nieodwołalna. Stanowczo
powinieneś się pozbyć uprzedzeń do Wiktora, jeżeli
zależy ci na kontaktach z nami w przyszłości — teraz
mówiła już spokojnie i dobitnie, z całą świadomością
zadawanego ojcu cierpienia.
— Przepraszam cię Ado, muszę się położyć. Trochę źle
się czuję — Kornicki powoli, ze spuszczonymi ramio -
nami wyszedł z pokoju.
W tej chwili ostro zadzwonił stojący na biurku telefon;
dziewczyna momentalnie podniosła słuchawkę.
— Aduś? — usłyszała po drugiej stronie drutu głęboki,
jakże jej drogi, męski głos. — Za pół godziny przy -
jeżdżam po ciebie i jedziemy do Wiczyńskich. Czy jesteś
już gotowa?
— Niezupełnie, ale to nie potrwa długo. Nie dam ci na
siebie czekać.
— To świetnie. Co byś powiedziała, malutka, gdy byśmy
po godzinie urwali się z tego kinderbalu. Zanosi się na
straszne nudy: podstarzałe mamusie, panny na wydaniu,
rozplotkowane ciotki. Proponuję wieczór we dwoje w
„Cafe Clubie”. Dobry koniak, nastrojowa muzyka do
tańca, ty i ja — jak się na to zapatrujesz?
— To znakomity pomysł. Bardzo się cieszę.
— A więc do zobaczenia Adziątko. Całuję i tęsknię.
*
Wiktor Neniewski wrócił późno w nocy. Wszedł do
małżeńskiej sypialni na nieco chwiejnych nogach i, nie
zwracając uwagi na żonę, rzucił marynarkę od smokingu na
fotel. Ada siedziała na łóżku w peniuarze, patrząc roz-
szerzonymi aż do bólu oczyma w otaczającą ją ciemność. Od
dawna przyzwyczaiła się do spędzania bezsennie samotnych
godzin, wsłuchana w tykanie zegara, w każdy szmer na klatce
schodowej, w oczekiwaniu na powrót męża. Co parę minut,
słysząc odgłos hamujących w pobliżu ich domu samochodów
lub stukot kopyt koni dorożkarskich. zrywała się i podbiegała
do okna. Potem padała z powrotem na pościel, tłumiąc
krótkie, suche łkanie. Zgrzyt klucza w zamku zawsze
wywoływał u niej tę samą reakcję w postaci ogarniającej ją fali
gniewu pomieszanego z upokorzeniem i nieopisanego
szczęścia, że Wiktor znów jest w domu i spędzi u jej boku
dłuższy czas. Mimo pełnego uświadamiania sobie wszystkich
wad i złych cech charakteru męża, kochała go nadal
bezgranicznie i nie wyobrażała sobie życia bez niego. Wiktor
zaś wykorzystywał to bezceremonialnie i po mistrzowsku grał
na jej uczuciach. Rok ich małżeństwa upłynął burzliwie i
przyniósł Adzie wiele cierpień i rozczarowań. Związek ich był
najpierw pasmem nieprzerwanych zabaw, podróży,
orgiastycznych niemal biesiad, szaleńczego wydawania przez
Wiktora pieniędzy na wyścigi, karty, najwykwintniejsze
ubrania. Przyjęcia, urządzane głównie dla znajomych Wiktora,
słynęły z ekskluzywności, wyrafinowanego menu składającego
się nawet z przysmaków sprowadzanych na specjalne zlecenie
Neniewskiego samolotem z zagranicy. Ada pozwalała na
wszystko, zapatrzona w męża, posłuszna każdemu jego
skinieniu, zakochana, nieprzytomna ze szczęścia. Nie pytała,
skąd brał pieniądze, jak zarządzał jej posagiem, nie interesował
jej również majątek Wiktora, w którym właściwie nigdy nie
przebywali. Ten szalony tryb życia przerwała, zresztą na
krótko, niespodziewana śmierć ojca Ady na atak serca.
Dotknęła ją mniej niż można było,przypuszczać, gdyż fa-
scynacja osobą męża przesłaniała wszystkie inne sprawy i
doznania. Wiktor nie pozwolił jej nosić żałoby, nie chciał
zrezygnować z rozrywek, izolować się od ludzi, z którymi lubił
obcować. Po zgonie starego Kornickiego, a głównie po otwarciu
jego testamentu, wiele zmieniło się w ich małżeństwie.
Początkowo Wiktor darzył ją jakąś namiastką uczucia, którą
Ada w swojej naiwności brała za prawdziwą, wielką miłość.
Zachowywał się wobec niej poprawnie, choć zapewne wiele
kosztowało go wyrzekanie się różnych kawalerskich nawyków i
upodobań. Teraz zupełnie odsłonił wszystkie karty i
diametralnie zmienił swój stosunek do żony, zwłaszcza gdy
okazało się, że Kornicki nie pozostawił żadnego spadku, gdyż
już dawno całość jego aktywów została zabezpieczona na poczet
ewentualnego długu wobec Fabryki Drutów w Mysłowicach.
Ponadto o osobie zmarłego zaczęły krążyć niepochlebne opinie
i pogłoski, że śmierć ocaliła go od kary więzienia. Wiktor po
prostu przestał krępować się Adą i odtąd małżeństwo nie
przeszkadzało mu w prowadzeniu hulaszczego życia, do
którego żona nie miała prawa się wtrącać.
Początkowo Ada robiła mu wyrzuty, błagała o rozsą-
dek, żebrała o miłość, ale wkrótce przekonała się, że je -
żeli chce go utrzymać przy sobie, musi tolerować wszy-
stkie jego postępki. Wiedziała, że mąż nałogowo gra w
karty, staczając się w coraz gorsze, nikczemniejsze to -
warzystwo, że traci pieniądze na wyścigach i nawet
utrzymuje mniej lub więcej przelotne kontakty z
kobietami podejrzanej konduity. Piękny Wiko —
marzenie dziewcząt zeszłego karnawału, ideał jej snów
dziewczęcych, okazał się jeszcze gorszym niż to
przewidywali jej ojciec i brat. Jednakże, wbrew wszelkiej
logice, nie przestawała go kochać, choć miłość jej stała
się teraz inna: jakaś rozpaczliwa, przepełniona
cierpieniem. Zawsze skryta, małomówna, nie miała
wśród znajomych dziewcząt przyjaciółek, ani też
żadnego członka rodziny, któremu mogła by powierzyć
tajemnice swojego nieudanego małżeństwa. Mimo że
postępowanie męża nie mogło ujść uwagi liczne go kręgu
dawnych i nowych znajomych, zawsze starała się
ukazywać spokojną twarz ludziom i nie uzewnętrzniać
swoich uczuć. Właściwie żyła tylko pragnieniem i wiarą
w to, że Wiktor się opamięta i wróci do niej taki, jak da -
wniej: czuły, nadskakujący, zakochany. Dlatego każdy
jego serdeczniejszy gest, lepsze słowo, nawet uśmiech
kwitowała wybuchami radości i wzmożoną czułością,
która wzbudzała w nim coraz większy wstręt i wyraźnie
okazywaną niechęć.
Neniewski usiadł na brzegu łóżka i zapalił papierosa. Nie
pytała go, gdzie był i skąd wraca — to nie miało już sensu.
Niepokoiło ją tylko, dlaczego nie kładzie się. Zwykle po nocnej
wyprawie zasypiał zaraz kamiennym, ciężkim snem.
— Nie rozbierasz się? — zapytała.
— Nie, chcę z tobą porozmawiać — odpowiedział.
Ogień papierosa żarzył się w ciemności, a głos jego
brzmiał jakoś inaczej, bardziej wyzywająco, agresywnie.
— Teraz, o tej porze?
— Tak, bo sprawa jest pilna. Słuchaj, musisz na-
tychmiast zobaczyć się z bratem i pożyczyć od niego pie -
niądze.
— Z Leonem? Nigdy! To nie możliwe!
Roześmiał się krótko, chrapliwie.
— Moja mała, nie ma rzeczy niemożliwych. Jutro do
niego zadzwonisz, umówisz się z nim jak najszybciej i
zażądasz 200 000 złotych pożyczki.
— Ile?!
— 200 000 złotych polskich. Czy to cię tak dziwi?
Chyba nie będzie chciał, żeby doszło do jeszcze jednego
skandalu w rodzinie. Wasz ojciec omal nie wylądował w
więzieniu, teraz siostrzyczka na bruku, w nędzy, a on
taki nadziany, bogaty facet. Jak to będzie wyglądało?
Jestem pewien, że ludzie zaczną wytykać go palcami.
— Wik, opamiętaj się! Leon nigdy mi nie pomoże,
zapowiedział to przed naszym ślubem. Nie chciał, żebym
za ciebie wychodziła. Nie, za nic w świecie się tak nie
upokorzę. Przecież od pogrzebu ojca w ogóle go nie wi -
działam.
— Tym lepiej, zrobisz mu niespodziankę. A teraz
słuchaj uważnie: jestem kompletnie zrujnowany, kom -
pletnie, rozumiesz? Nie mam już ani grosza, nic oprócz
długów, które muszę spłacić, bo inaczej powinienem so-
bie palnąć w łeb. Tego wymaga kodeks honorowy, a ko -
chająca żoneczka chyba nie chciałaby widzieć mnie w
charakterze zimnego trupa.
— Wiktor, ty kpisz sobie ze mnie. A twój majątek, a stadnina
koni? Ojciec też ci powierzył duży kapitał w kontrakcie
ślubnym. Co się z tym stało?
— Jesteś śmieszna. Dopiero teraz pytasz o to. Mają tek i
konie dawno diabli wzięli, przegrałem w karty i w ruletkę. Idą
pod młotek, jeśli chcesz wiedzieć. A twój posag, moja panno?
Prawdę powiedziawszy stanowił kroplę w morzu. Stary okpił
mnie, powszechnie uważano cię za dużo lepszą partię niż się
okazało. Nie wycofałem się w ostatniej chwili, aby cię nie
skompromitować. Już taki ze mnie dżentelmen. Panna
porzucona w przededniu ślubu — to byłby skandal stulecia, jak
myślisz? I potem na dodatek ta chryja ze spadkiem. Poważny
człowiek, figura, a nie zostawił córuchnie ani grosza. To już
szczyt wszystkiego. Ostatecznie i ty korzystałaś ze wspólnych
rozrywek. Pamiętasz nasz pobyt w Monte Carlo? A szam-
pańskie noce w Zakopanem? Nie odmawiałaś sobie niczego.
— Wik, jak możesz... — znów wstrząsnęło nią głu che
łkanie, choć spod powiek nie mogła wypłynąć ani je dna
łza przynosząca ulgę.
— Przestań beczeć, znalazłem wyjście. Pójdziesz do
Leona, on jest samotny, nie ma rodziny. Zbija z dnia na
dzień coraz większą forsę. W końcu jesteś jego jedyną
krewną i spadkobierczynią. Ostatnio kupił dwie
kamienice na Mokotowie. To, co mówił ci przed naszym
ślubem, nie ma żadnego znaczenia. Chyba nie pozwoli,
żebyś harowała jako pomywaczka w jakimś barze.
— Wik, co ty mówisz....
— Powiem ci więcej, jeśli mnie nie posłuchasz, po -
stąpię inaczej. Nie, nie zabiję się. Nie taki frajer ze
mnie, zanadto kocham życic. Są jeszcze kobiety gotowe
mi pomóc. Baronówna Holzenberg czeka tylko na moje
skinienie. Odkąd umarł jej ojciec, pławi się w zbytku i
milionach. Nie podoba mi się nadzwyczajnie, ale jeśli
nie zdobędziesz pieniędzy, odejdę do niej. To moje
ultimatum, Ado!
Po tych słowach zapanowała cisza. Fala przerażenia ścisnęła
ją za gardło. Wiedziała, że Wiktor mówi prawdę i porzuci ją bez
skrupułów, jeżeli nie spełni jego żądań. Nie mogła go stracić, to
byłoby dla niej gorsze niż śmierć.
Kochała go przecież rozpaczliwie, mimo że okazał się tak
podły i okrutny. Brutalna prawda o możliwości rozstania się z
nim oślepiła ją swoją bezwzględnością, pozbawiła rozsądnego
myślenia. Nie potrafiłaby żyć samotnie, z dala od niego, ze
świadomością, iż połączył się z inną kobietą.
Neniewski odgadł, co się z nią działo. Wiedział, jakie struny
potrącić, aby zmusić ją do uległości.
— No, Aduś — powiedział z udaną czułością, której od dawna
już nie okazywał — bądź grzeczna. Jeszcze wszystko się ułoży
między nami. Nie sądzisz chyba, że wolę tę rudą Żydówkę od
ciebie, mojej małej dziewczynki — i objął ją ramieniem.
*
Leon Kornicki przeliczył dwukrotnie dużą sumę pieniędzy,
którą tego ranka podjął z banku, po czym włożył banknoty do
koperty i schował do szuflady biurka. Stanowiła ona
odszkodowanie przeznaczone dla jego byłej żony Żanety, coś w
rodzaju rekompensaty za zrzeczenie się roszczeń finansowych
do wspólnego majątku, w rzeczywistości (jak sam w duchu
stwierdzał) niewspółmierne z kwotą, która by jej przypadła w
razie sądowego podziału dorobku.
„Jednak ten Gradkiewicz ma łeb nie od parady” — pomyślał.
— Załatwił mi tę sprawę bezbłędnie, zna się chłop na rzeczy.”
W istocie jednak korzystne dla młodego Kornickiego
rozstrzygnięcie problemów majątkowych, związanych z
ustaniem małżeństwa z Żanetą, nie stanowiło wyłącznej zasługi
doświadczonego i przebiegłego mecenasa, a raczej wynikało z
bezinteresowności eksmałżonki i skwapli- wości, z jaką
wyrażała zgodę na wszystkie stawiane jej warunki, aby tylko jak
najrychlej sfinalizować rozwód.
Śpieszno jej było do swojego kochasia — mruknął do siebie
Kornicki, wsuwając palce do szuflady, celem pogłaskania
pieszczotliwie koperty.
Kochał pieniądze. Zarówno ich zarabianie, jak i gromadzenie
stanowiło jego największą pasję życiową. Lubił także wygody,
komfort codziennego bytu, dogadzanie swojemu podniebieniu,
ale nie znosił rozrzutności i marnotrawstwa. Dla ludzi
odznaczających się takimi przywarami charakteru nie
potrafiłby wykrzesać w sobie litości i wyrozumienia. Obecnie
miał powody do absolutnego zadowolenia z samego siebie.
Dobrze wiodło mu się w pracy zawodowej, majątek jego, dzięki
wrodzonej żyłce kupieckiej i handlowej, rósł szybko — nieomal
z dnia na dzień. Lokal na biuro wynajmował przy Puławskiej, a
mieszkał w pięciopokojowym mieszkaniu przy Mokotowskiej,
które opustoszało nieco po wyprowadzce Żanety, choć fakt ten
w zasadzie nie sprawił mu przykrości. Pożycie z tą kobietą od
początku nie układało się dobrze. Była, jak na jego gust i
upodobania, zbyt agresywna i wymagająca pod względem
seksualnym i uczuciowym. Zresztą ostatnio zarabianie
pieniędzy oraz gromadzenie dóbr materialnych zajmowało tak
poczesne miejsce w jego życiu, że nie pozostawało mu wiele
czasu na spekulacje myślowe. Potrzeby natury, oględnie
mówiąc, czysto fizjologicznej zaspokajała dość
nieskomplikowana pod względem intelektualnym i mało
absorbująca rozwódka — parająca się damskim krawiectwem.
Kornicki wstał z fotela i przeszedł się po swoim
sześćdziesięciometrowym gabinecie, umeblowanym czarnymi,
masywnymi sprzętami, świadczącymi o solidności i zamożności
ich właściciela. Było ciepłe, czerwcowe popołudnie. Przez
wpółotwarte okna i drzwi balkonowe wpadało słońce,
rozjaśniając ciemną posadzkę i wiśniowy dywan. W jego
promieniach dostrzegł warstewkę kurzu na bibliotece i stole.
Rozgniewało go to, nie znosił nieporządku, jak każdy pedant.
Jutro powiem Mariannie, by staranniej sprzątała —
pomyślał, szykując się w duchu do udzielenia ostrej nagany
swojej gosposi. Nagle pochylił się nad biurkiem i wziął do ręki
stojący kalendarz-notatnik. Tutaj zwykle wpisywał sprawy,
które miał do załatwienia: spotkania przewidziane na dzień
bieżący, pilniejsze telefony i tym podobne szczegóły dotyczące
dnia codziennego. „Ada o siedemnastej” przeczytał i rzucił
okiem na zegarek, brakowało jeszcze dziesięciu minut do
zapowiedzianej wizyty. Telefon siostry zaskoczył go
nieprzyjemnie. Od dawna nie utrzymywali ze sobą żadnych
stosunków rodzinnych, a właściwie od owej pamiętnej
rozmowy w „Ziemiańskiej”, w czasie której udzielił jej przestróg
na przyszłość zgodnie z nakazami swojego sumienia. Wtedy
jeszcze czuł do niej braterski sentyment; uważał się za jej
duchowego opiekuna, będąc o dwanaście lat starszym. Chciał
służyć jej radą, doświadczeniem, ale ona zlekceważyła te dobre
intencje, mało tego wyśmiała je, odepchnęła jego pomocną
dłoń. Teraz nie miał już dla niej litości. Okazała się słaba,
głupia, nierozważna, zmarnowała pieniądze, nie umiała ich
cenić, uszanować, i to według niego stanowiło jej największe
przewinienie. Wiedział, że za parę minut czeka go niemiła
przeprawa, gdyż ani przez chwilę nie wątpił, jaki cel mają
odwiedziny Ady.
Punktualnie o piątej rozległ się dzwonek u drzwi
wejściowych. Na progu stała Neniewska. Zauważył, że jest
blada, a jej niebieskie, przezroczyste oczy, pod nieco
zapuchniętymi powiekami przygasły, tracąc dawną siłę i urok.
— Wejdź – powiedział - i rozgość się. Może się czegoś
napijesz?
Pokręciła przecząco głową. Usiadł przy biurku i wskazał jej
miejsce naprzeciw siebie.
— Słucham, czym ci mogę służyć?
Odłożyła na bok torebkę i splotła nerwowo ręce.
— Leon, nie gniewaj się, że przychodzę do ciebie w
takiej sprawie. Widzisz, ja potrzebuję pieniędzy.
Chciałabym od ciebie pożyczyć pewną sumę.
Spojrzał uważnie w głąb gabinetu ponad głową Ady, jakby
ujrzał coś niezwykle interesującego.
— Przyznam, że zadziwia mnie twoja propozycja.
Nawet nie pytam o sumę, którą spodziewałaś się ode
mnie otrzymać. Przecież powiedziałem ci wyraźnie w
swoim czasie, że nigdy ci nie pomogę, jeśli wyjdziesz za
Neniewskiego. Postawiłaś na swoim, nie zważając na
moje życzliwe rady, musisz teraz ponieść konsekwencje.
— Nie możesz tak mówić, to nieludzkie. Wiktor nie jest
taki zły, jak myślisz, po prostu ma chwilowe kłopoty.
Chodzi o uratowanie jego majątku, grozi mu licytacja.
Wiem, że mógłbyś nam pomóc — to bardzo ważne.
— Twój mąż to wyjątkowy drań i nierób, ty też dobrze
zdajesz sobie z tego sprawę. Widocznie grunt pali mu się
pod nogami, skoro przysłał ciebie. Przcłajdaczył cały
swój majątek, nie uszanował twoich pieniędzy, a te raz
chciałby sięgnąć po mój uczciwy dorobek. Ale nic z tego,
moja droga, ja łobuzom nie pomagam.
— Tu chodzi o mnie, Leonie. To ja zostanę na bruku i
nie będę miała z czego żyć.
— To tylko twoja wina. Nie chciałaś mi wierzyć, kiedy
usiłowałem ci otworzyć oczy. A tak przez ciekawość, ile
sobie życzy ten gagatek?
— 200 000 złotych.
— Ha, ha, ha! 200 000 złotych! Tylko tyle? To fortu na
Rotschilda. I on liczy na to, że ja lekką ręką wyjmę z
portfela taką sumę, żeby miał za co pić i utrzymywać
dziwki. Wybacz, iż wyrażam się trywialnie, ale dla takiej
bezczelności brak innych słów.
W tej chwili w sąsiednim pokoju dał się słyszeć jakiś szelest,
jakby czyjeś ciche, skradające się kroki.
— Czy ktoś jest w mieszkaniu oprócz nas? — zapy tała
Ada. — Prosiłam cię przecież o dyskrecję.
Leon uniósł głowę, chwilę nasłuchując.
— To kot, nikogo tam nie ma.
— Wiktor mówi, że rozgłosi prawdę o naszym ojcu, ma
jakieś poufne informacje, że popełnił malwersację i że groziła
mu kara więzienia. Twierdzi, że przedstawi dowody i ogłosi
całą tę aferę w gazetach.
— A więc jeszcze szantaż na dokładkę! Do tego się ten
łotr posuwa! Można się wszystkiego po nim spodziewać.
I ty za takiego człowieka wyszłaś za mąż. Powiedz mu, że
nawet za cenę zbeszczeszczenia pamięci naszego ojca,
nie sfinansuję jego dalszych łajdactw.
— Leon, to kwestia życia i śmierci. On mnie porzuci.
— Tym lepiej dla ciebie. Oby to zrobił jak najprędzej.
W przyległym pokoju powtórzył się jeszcze wyraźniejszy
szelest. Mimo panującego ciepła, ciałem Ady wstrząsnął
dreszcz.
— Jednak tam ktoś jest.
— Mówiłem ci, że to ten stary kot, zawsze tak hała suje,
kiedy jest sam. A więc, moja droga, myślę, że wszystko
zostało już wyjaśnione. Nie mam ci nic więcej do po -
wiedzenia.
Twarz młodej kobiety zbladła jak płótno.
— Jeśli on odejdzie, jak tego nie przeżyję. Błagam,
pomóż mi...
— Ado, nie poniżaj się tak. Nawet gdybyś na moich
oczach zażyła truciznę albo rzuciła się z tego balkonu,
czego wiem, że nie zrobisz, bo zbyt dobrze cię znam —
nie dam ci ani grosza.
— Jesteś potworem bez serca. Już nigdy więcej mnie
nie zobaczysz!
— Żegnaj Ado.
*
Klucz zgrzytnął w zamku. Marianna Drucikowa — wysłużona
pomoc domowa rodziny Kornickich — odsapnęła chwilę w
przedpokoju, po przebyciu trzech pięter na własnych nogach,
jako że windę uważała za wymysł szatana, schyliła się, aby
pomasować obolałe, lekko spuchnięte stopy i podreptała do
kuchni po szczotki, miotełki i tym podobne narzędzia do
sprzątania. Zdziwił ją nieco wygląd tego pomieszczenia,
nietypowy dla obyczajów „panicza”, jak zwykła nazywać Leona
Kornickiego nieomal odkąd zaczął stawiać pierwsze
samodzielne kroki. Panował tam bowiem swojego rodzaju
nieporządek, polegający na pozostawieniu na stole szklanek po
herbacie, pustych butelek po napojach, niedopałków
papierosów w popielniczce. Po wyprowadzce żony młody
człowiek osobiście dbał o czystość kuchni. Marianna zastawała
rano wszystkie naczynia uporządkowane, ustawione na przez-
naczonych na nie miejscach, gdyż „panicz” cenił nade wszystko
ład i nie znosił najmniejszego bałaganu.
„Widać nie miał czasu — pomyślała. — Może gdzie- sik się
zabawił, ale nie dziwota, bo młody, a sam żyje jak len palec."
Pozmywała więc, schowała szklanki do kredensu, i zaopatrzona
w ściereczki do kurzu rozpoczęła codzienny obchód
mieszkania. Zwykle najpierw sprzątała w sypialni, ale tu też
spotkała ją niespodzianka, aż przystanęła ze zdziwienia: story
były niezapuszczone, a łóżko nietknięte, zasłane kapą, w takim
samym stanic, w jakim je zostawiła wczorajszego popołudnia.
Pokręciła głową z niedowierzaniem: „Ot, u siebie nie spal, z
którąś się już tam spiknął. Pewnie niedługo będzie jakaś nowa
w domu." Nie bardzo to odpowiadało wiernej gosposi, przy-
zwyczajonej od dłuższego czasu do zupełnej samodzielności w
zarządzaniu gospodarstwem, i nawet z tego powodu ogarnął ją
wielki smutek. W sypialni nie miała wiele do roboty, więc
powędrowała do gabinetu. Tu zawsze czekało ją mnóstwo
sprzątania: dywan, różne cacka, książki, rzeźbione meble.
Wszystko musiała porządnie okurzyć, wymieść śmiecie z
każdego kąta, bo pan lubił sprawdzać, czy wszędzie panuje
absolutna czystość.
W gabinecie zastała nie domknięte drzwi od balkonu. Wiatr
pewno hulał w nocy po pokoju, bo kilka papierów leżało
porozrzucanych po podłodze. Przykucnęła, lekko stękając, aby
je podnieść, i nagle ku nieopisanemu swojemu zdziwieniu
ujrzała Leona Kornickiego siedzącego przy biurku z głową
opartą na blacie i rękoma opuszczonymi w dół. Coś dziwnie
nieruchomego i nienaturalnego w tej pozycji sprawiło, że
wydała krzyk przerażenia.
— Panie Leonie, paniczu! Co panu jest?! Czy pan śpi?!
— dźwignęła się z podłogi, dopadła do niego, po -
trząsnęła z całej siły sztywnymi ramionami Kornickiego.
Opadły bezwładnie jak u manekina. Wtedy zrozumiała,
że zaszło coś strasznego i nieodwracalnego.
— Jezus Maria! Wszyscy Święci Pańscy! — rozdarła się
na całe gardło. — Coś się stało z paniczem! Ludzie
ratujcie!
Bez tchu, z obłędem w oczach wybiegła na schody,
kontynuując przeraźliwe, zdolne obudzić umarłego, wołanie o
pomoc.
Pierwszy otworzył drzwi najbliższy sąsiad, emerytowany
profesor Uniwersytetu — Bazyli Dolina-Palnicki. Wyszedł w
bonżurce i rannych pantoflach, jeszcze nie ogolony i nie
uczesany. Początkowo chciał zgromić rozw- rzeszczaną babinę,
gdyż nade wszystko cenił spokój i ciszę, ale na widok
wywróconych ze strachu białek jej oczu, trzęsących się rąk i
nóg, bez słowa wszedł za nią do mieszkania Kornickiego.
Zbliżył się do biurka i dotknął zwisającej dłoni młodego
mężczyzny.
— O Jezu Nazareński! Panie profesorze, co z nim? —
wyjąkała Drucikowa, czepiając się rękawów starszego
pana, rozdygotana i szlochająca.
— Niech się pani uspokoi, płacz tu nic nie pomoże —
powiedział z powagą Palnicki. — Pan Kornicki nie żyje
już od wielu godzin.
*
Kobieta, wyglądająca przez zakratowane okno aresz- tanckiej
celi, odwróciła się gwałtownie na odgłos otwieranych drzwi.
— Dzień dobry pani Ado — rzekł tęgi mężczyzna w
ciemnym garniturze, ze skórzaną, pękatą teczką w ręku.
— Chcę pani zakomunikować, że podjąłem się pani
obrony.
Nie odpowiedziała, nawet nie skinęła głową, tylko usta
ściągnięte bolesnym grymasem lekko zadrżały. Gradkiewicz na
pierwszy rzut oka ocenił, że wygląda mizernie i blado, jakby
wszystkie siły witalne zupełnie ją opuściły, pozostawiając
zwiotczałą, zewnętrzną powłokę. Nawet popielate włosy straciły
połysk i puszystość. Kilka miesięcy spędzonych w areszcie
prewencyjnym pod zarzutem morderstwa popełnionego na
osobie własnego brata pozbawiło ją najwyraźniej odporności
psychicznej, całkowicie załamało i zniechęciło do walki z
przeciwieństwami losu.
— Nie przywita się pani ze mną Ado? — zapytał
adwokat, przyglądając się bacznie Neniewskiej.
— Czy to ma dla pana w ogóle jakieś znaczenie? —
odpowiedziała pytaniem, a głos jej brzmiał głucho, jakby
odwykła od rozmowy z ludźmi.
— Tak, bo nadal jestem pani przyjacielem i pragnę
pani pomóc. Może usiądziemy i porozmawiamy.
Opadła na krzesło niepewna i spłoszona. Oczy miała
spuszczone a wargi zaciśnięte. Była tak spięta, że niełatwo mógł
z nią nawiązać kontakt.
— Nie będę przed panią ukrywał, że sytuacja stała się
poważna — powiedział po chwili milczenia. Wyjął z
teczki akta sprawy i szybko je przejrzał. — Śledztwo już
zamknięto i prokurator przesłał do sądu akt oskar żenia,
w którym zarzuca pani zabójstwo Leona Kornickiego.
Nie zareagowała nawet mrugnięciem powieki, być może sens
tych słów nie dotarł do jej świadomości, albo umyślnie
izolowała się od świata nieprzebytym murem nieufności.
— Ado, chcę, żeby pani powiedziała prawdę. To ba rdzo
ważne dla ustalenia przeze mnie taktyki obrony. Czy
zabiła pani swojego brata?
Coś w rodzaju złośliwego uśmiechu skrzywiło jej usta, ale
zaraz twarz jej oblekł wyraz absolutnej obojętności wobec
wszystkiego, co się wokół rozgrywało.
— Milczy pani? To niedobrze. Powinna wierzyć pani w
szczerość moich intencji. Niech pani nie traktuje mnie
teraz jak znajomego, ale kogoś w rodzaju spowiednika,
któremu należy wszystko wyznać. Nie udzielę pani co
prawda rozgrzeszenia, ale być może pomogę uniknąć
kary, która pani grozi.
— A co mi grozi? — powiedziała to tak, jakby każdy
wymawiany wyraz sprawiał jej fizyczny ból.
Gradkiewicz rozłożył ręce gestem pełnym bezradności.
— Jak już mówiłem, nie mogę taić, że znajduje się pani
w wyjątkowo niekorzystnym, można by rzec krytycznym
położeniu. W czasie śledztwa zachowywała się pani
absolutnie biernie, praktycznie nie przytoczyła pani ni-
czego na swoją obronę. Wyglądało na to, że wcale nie za -
leży pani na życiu. Materiał dowodowy niedwuznacznie
wskazuje na pani winę. Stanie pani przed sądem
oskarżona o zabójstwo brata z premedytacją, z niskich
pobudek materialnych. Nie chcę wprowadzać pani w
błąd i fałszować obrazu stanu faktycznego. Aczkolwiek
sprawa ma charakter poszlakowy, nie jest wykluczone,
że prokurator Kolwiec zażąda kary śmierci. To
specjalista od procesów dających pole do barwnej i
niczym nie ograniczonej interpretacji zaszłych wydarzeń
oraz żonglerki słownej, a w pani wypadku ma ułatwione
zadanie.
Neniewska odwróciła głowę w stronę okna, za którym
rysował się skrawek błękitnego nieba. Nadal ani jedno słowo
nie padło z jej ust.
— To bardzo źle, Ado, że nie chce mi pani powierzyć
tajemnicy tego, co się stało pamiętnego, czerwcowe go
dnia przy ulicy Mokotowskiej. W swoim czasie rozsta -
liśmy się skłóceni, żywiłem do pani głęboki żal jako
odrzucony konkurent, ale nie mogę teraz patrzeć, jak
pani cierpi i ginie.
Wzruszyła ramionami, jakiś wzgardliwy półuśmiech pojawił
się na sekundę na jej twarzy, ale zaraz zniknął, zanim
Gradkiewicz mógł go dostrzec.
— Rozumiem zatem, że nie doczekam się od pani
szczerych wyjaśnień z jakiegoś, tylko pani znanego
powodu, dla którego musi pani ukryć prawdę. Nie mam
zamiaru w to wnikać, natomiast zakładam, że jest pani
niewinna. I dlatego podejmę się pani obrony. A teraz
zrekapitulujmy fakty. Może pani nic nie mówić, ja to
uczynię.
Leon Kornicki został znaleziony martwy przez swoją gosposię
w mieszkaniu przy ulicy Mokotowskiej o godzinie ósmej
trzydzieści 15 czerwca tego roku. Wezwany lekarz stwierdził
zgon między godziną siedemnastą trzydzieści a dziewiętnastą
poprzedniego dnia, podając w akcie zgonu, że śmierć nastąpiła
wskutek ustania czynności serca. Przyczyną zgonu był więc
zawał mięśnia sercowego. Pogrzebem i wszystkimi
formalnościami z nim związanymi zajął się najbliższy przyjaciel
zmarłego — Roman Powelski, brat byłej żony Kornickiego. On
też powiadomił panią o śmierci brata. Na dzień przed
pogrzebem do sędziego śledczego zatelefonował anonimowy
informator, oświadczając, że Leon Kornicki został
zamordowany strzałem z rewolweru. Wprawdzie informacji tej
brakowało pozornie prawdopodobieństwa, ale jednak, na
wniosek prokuratora, wstrzymano ceremonię pogrzebową i
zarządzono sekcję zwłok. W jej wyniku istotnie okazało się, że
Kornicki zginął zastrzelony z rewolweru typu Browning,
którego pocisk przeszedł przez ciało, uszkodził płuco i serce,
pozostawiając małe okrągłe dziurki. Ze względu na nieznaczny
rozmiar uszły one uwadze lekarza stwierdzającego zgon w
warunkach domowych. W toku następnych czynności
znaleziono kulę utkwioną w ramie okiennej i ustalono, że
śmiertelny strzał oddano do denata z bardzo małej odległości,
w momencie kiedy siedział przy biurku odwrócony plecami do
mordercy. Fakt ten z miejsca nasunął podejrzenie, że zabójstwa
dokonała osoba bliska zmarłemu, a w każdym razie dobrze mu
znana, z którą pozostawał w takich stosunkach, iż obecność jej
w mieszkaniu nie budziła żadnych zastrzeżeń.
Jak ustalono. Kornicki krytycznego dnia podjął ze swojego
konta kwotę 100 000 złotych. Jednakże pieniędzy tych nie
znaleziono ani w biurku, ani w sejfie, ani w innych domowych
schowkach. Jako pełnomocnik zmarłego w toku śledztwa
wyjaśniłem, że suma ta stanowiła odszkodowanie dla byłej
żony denata — Żanety Kornickiej, z domu Powelskiej, w
zamian za zrzeczenie się wszelkich rozczeń finansowych z
tytułu ustania małżeńskiej wspólnoty majątkowej. Termin
doręczenia pieniędzy wyznaczono na piątek, tego samego
tygodnia. W mieszkaniu nie znaleziono narzędzia zbrodni,
musiał je więc zabrać morderca. Ponieważ przesłuchiwana
gosposia została całkowicie wyeliminowana z kręgu osób
podejrzanych o kradzież 100 000 złotych, wydaje się być
pewne, że ta sama osoba, która zastrzeliła Kornickiego, ukradła
też pieniądze. Postawienie pani w stan oskarżenia
spowodowała przede wszystkim notatka w kalendarzu
stojącym na biurku Kornickiego. „Ada o siedemnastej” zapisał
w swoim notatniku Kornicki. Sąsiad, profesor Dolina-Palnicki,
widział panią wchodzącą do mieszkania brata, gdyż o tej porze
zawsze wyprowadza psa na spacer, nie zauważył jednak, kiedy
je pani opuściła. Najbardziej jednak pogrążyło panią jej własne
zachowanie w czasie śledztwa. Przecież pani nie powiedziała
ani jednego słowa na swoją obronę, chociaż na początku nie
przyznała się pani do winy. Tę bierną postawę, milczenie,
uznano niemal za równoznaczne z potwierdzeniem przez panią
stawianych zarzutów. Nie rozumiem tego postępowania, Ado! I
dlatego tak bardzo chciałem, aby mi pani powiedziała prawdę.
Inne osoby podejrzane przedstawiły żelazne alibi, na przykład
Żeneta Kornicka. Ponadto nie leżało absolutnie w jej interesie
zabijanie człowieka, od którego miała otrzymać wysokie
odszkodowanie. Zresztą w najbliższym czasie wychodzi za mąż
za kapitana Wolwicza i już przeprowadziła się do Dęblina. W
grę, jako zabójca, mógł jeszcze wchodzić Powelski, ale tego
dnia przebywał u siostry, poza tym zabicie tak życzliwego i
bliskiego mu człowieka pozbawione byłoby sensu. Inne
kontakty nie wskazują na nikogo, komu mogłoby zależeć na
jego zgładzeniu: mało stosunków ściśle towarzyskich, interesy
handlowe prowadzone na szeroką skalę, ale z obopólną korzyś-
cią dla stron, więc brak jakiegokolwiek motywu do popełnienia
zabójstwa. Nikt poza panią tego dnia go nie odwiedził. Co się
więc stało, Ado?.
Dane zebrane o pani również nie świadczą na pani
korzyść: złe stosunki z bratem, rozrzutny tryb życia pro -
wadzony wspólnie z mężem — Wiktorem Neniewskim,
jego ruina finansowa, konieczność zdobycia dużych sum
pieniędzy dla ratowania majątku ziemskiego. To właśnie
motywy mogące prowadzić do zbrodni. Dodajmy do tego
sprawy spadkowe. Kornicki nie pozostawił testamentu i
pani, jako jedyna krewna, zgodnie z ustawą, dziedziczy
po nim cały majątek. Sąd przyjmie, że pani o tym wie -
działa i na to liczyła. Opowiedziałem to wszystko, aby
uświadomić pani powagę sytuacji. Cały materiał
dowodowy świetnie posłuży do pobudzenia wyobraźni
prokuratora Kolwieca. Niechże pani wreszcie coś powie!
Czasem jakaś niewielka wskazówka może zmienić
oblicze sprawy.
Neniewska słuchała słów Gradkiewicza początkowo bez
żadnego zaangażowania, potem jednak twarz jej ożywiła się
nieco, jakby zawisłe nad nią niebezpieczeństwo przebiło
pancerz obojętności.
— Wtedy był ktoś jeszcze w mieszkaniu, u Leona —
wypowiedziała te słowa w przestrzeń, nie kierując ich
bezpośrednio do adwokata. Od początku jego wizyty nie
spojrzała mu ani razu prosto w oczy.
Gradkiewicz poruszył się z ożywieniem.
— Dlaczego nie ujawniła pani tego w śledztwie?
— Brat mówił, że to kot hałasuje, ale ja wyraźnie
słyszałam czyjeś kroki. Jakby ktoś się skradał, aby nas
podsłuchać...
— Nie domyśla się pani, kto to mógł być?
— Nie.
— Więc w jakim celu zataiła pani ten fakt? Przecież te
kroki mogły należeć do mordercy.
— Nie wiem, myślałam, że to nie ma znaczenia ... W
ogóle nic nie ma znaczenia ... — znów zaczęła tracić
kontakt z rzeczywistością.
— Trzeba koniecznie znaleźć świadka, który mógłby
potwierdzić, że ktoś trzeci znajdował się w tym czasie w
mieszkaniu pani brata. Jeżeli się to uda, mamy sprawę
wygraną. Proszę jednak nie liczyć wyłącznie na tę okoli -
czność. Nie wiem, co się da zrobić. Wiele nadal zależy od
pani samej. W każdym razie zostaje do wyjaśnienia, kto
zawiadomił policję, że Leon Kornicki nie zmarł śmiercią
naturalną, lecz został zastrzelony. Według mnie mógł to
zrobić tylko albo świadek zbrodni, albo sam morderca.
*
Na kilka minut przed rozprawą sądową, podczas której mieli
być przesłuchiwani: mąż oskarżonej Adeli Neniewskiej,
rozwiedziona żona zabitego Leona Kornickiego — Żaneta
Wolwieżowa oraz jej brat Roman Powelski, tłum ludzi
zainteresowanych przebiegiem procesu kłębił się na
korytarzach wokół jednej z sal w gmachu sądów na Lesznie.
Sprawa ta, wielokrotnie komentowana na łamach prasy,
spotkała się z silnym odzewem opinii publicznej zarówno ze
względu na głównych aktorów procesu, wywodzących się ze
środowiska warszawskiego high life'u, jak i na jej
specyficzny, niecodzienny charakter. Lapidarnie
mówiąc: zamordowanie brata przez siostrę z pobudek
materialnych bulwersowało przez wiele miesięcy
szerokie warstwy społeczeństwa, nie tylko jako dramat
rodzinny, ale i problem moralny. Oczywiście całe odium
spadało na oskarżoną. Badano jej prywatne życie,
rozstrząsając intymne szczegóły nieudanego pożycia
małżeńskiego, zastanawiano się nad rzekomo
wrodzonymi złymi skłonnościami, zahaczającymi o
dewiację psychiczną lub też pomawiano o wyrafinowanie
i bezwzględne okrucieństwo. Niektórzy, co prawda,
skłonni byli sądzić, że oskarżona jest niewinna i jakiś
dziwny, dotąd nie wyjaśniony splot wydarzeń uwikłał ją
w tę tragedię, czyniąc ofiarą ustaleń śledztwa, ale tych
głosów odzywało się zdecydowanie mniej. Większość
obserwatorów potępiało ją i oczekiwało najwyższego
wymiaru kary dla tej kobiety, która dla zdobycia
pieniędzy przelała krew jednego z najbliższch jej na
świecie ludzi. Dlatego też każda z dotychczas odbytych
rozpraw cieszyła się ogromną frekwencją, zarówno
wśród dziennikarzy, jak i publiczności.
Tego dnia, w tłumie falującym przed drzwiami sali rozpraw,
przeważali liczni znajomi rodziny Kornickich łaknący nowych,
sensacyjnych wiadomości. Neniewska przebywała wiele
miesięcy w areszcie, krążyły pogłoski, że jest chora, nawet
przypuszczano, iż nastąpi odroczenie postępowania sądowego z
powodu złego stanu jej zdrowia. Mecenas Gradkiewicz —
obrońca oskarżonej, ubrany w togę, jak zwykle z potężną teczką
w ręku, świadczącą o jego dużej aktywności zawodowej,
pojawiał się i znikał na korytarzu, otoczony gronem żywo z nim
dyskutujących kolegów adwokatów i aplikantów.
Iza Będziłło w szarym kostiumie, obramowanym srebrnymi
lisami, spacerowała z Ulą Rollenową, de domo Horozińską,
której widoczna, już zaawansowana, ciąża nie pozwalała, ku jej
wyraźnemu zmartwieniu, na prezentowanie najnowszych
kreacji od Hersego.
— Od razu mówiłam, że ta wielka miłość Ady do
pięknego Wika źle się skończy — prawiła ze swadą Bę-
dziłłówna, rozdając na prawo i lewo ukłony. — To nie był
odpowiedni dla niej partner. Z takim jak on — flirt,
romans — owszem, dlaczego nie? Ale małżeństwo, co za
pomysł?! Jeszcze przy jej wybujałej uczuciowości, egzal-
tacji, musiało w końcu dojść do takiego finału. Zawsze to
przepowiadałam.
— Tak, ale morderstwo, rozlew krwi ... nigdy bym się
nie spodziewała, że Ada będzie do tego zdolna. Antoś nie
pozwala mi chodzić do sądu, bo to może mieć zły wpływ
na rozwój płodu, ale ja mu tłumaczę, że się wcale nie
przejmuję tą historią. Ostatecznie ona sama jest sobie
winna. Zabić rodzonego brata — to wprost obrzydliwość.
— No, jeszcze nie wiadomo, czy to ona zabiła. Ale tak,
czy owak, znając ciebie, wiem, że nie przepuścisz ani
jednej rozprawy, choćbyś miała urodzić na sali sądowej.
To podniecające, prawda, taka publiczna wiwisekcja?
— Izo, ty jednak jesteś potwornie złośliwa — roześ -
miała się sztucznie Rollenowa. — Słuchaj, jak myślisz,
czy wybuchnie ta wojna? Antoś twierdzi, że Hitler
będzie się bał nas pierwszy zaatakować. W końcu chodzi
tylko o „korytarz”, ale nigdy nic nie wiadomo. Jakby się
tylko coś zaczęło, wyjeżdżamy do naszej willi w Urlach.
— My raczej pryśniemy z papą za granicę. Ale przestań
politykować. Patrz już wywołują sprawę Neniew- skiej.
Chodźmy, bo nam zajmą dobre miejsca.
Istotnie tajemnicze, niedostępne dotąd drzwi, strzegące
świątyni rozpraw otwarły się i żądny mocnych wrażeń tłumek
wsypywał się do środka. Wkrótce sala wypełniła się po brzegi.
Będziłłówna w pewnej chwili trąciła siedzącą koło niej
Rollenową.
— Spójrz tylko, Wiko przyszedł do sądu w towarzystwie
Rity Holzenberg. Jednak to już zakrawa na nieprzyzwoitość.
Podobno od kilku miesięcy jest na jej utrzymaniu i pozwala
łaskawie spłacać swoje długi.
Kiedy wprowadzono oskarżoną w eskorcie policji,
zapanowała zupełna cisza i wszystkie oczy zwróciły się w
jej stronę. Neniewska okazała jednak twarz obojętną i
kamiennie spokojną. Lekkie obrzmienie zmieniało jej
rysy, włosy miała gładko ściągnięte do tyłu, a spuszczo-
ne, prawie zamknięte oczy, czyniły ją mało podobną do
osoby ongiś dobrze znanej w towarzystwie. Mecenas
Gradkiewicz zbliżył się do niej i szepnął jej do ucha kilka
słów, po czym zajął miejsce w ławie obrońców. Prokura -
tor Kolwiec siedział już z boku, przy stole sędziowskim.
Ten trzydziestokilkuletni mężczyzna o czarnej, falującej
czuprynie i błyszczących oczach, znany był z krasomów -
czych popisów i szczególnej zajadłości w ściganiu oraz
prześladowaniu delikwentów, którzy popadli w konflikt
z obowiązującym w Polsce kodeksem karnym.
Głęboki bas woźnego wezwał zgromadzonych do po-
wstania. Sąd w trzyosobowym składzie poważnie i uro -
czyście wkroczył do sali. Po dopełnieniu wstępnych for -
malności związanych z procedurą prawną, przystąpiono
do przesłuchania świadków powołanych zarówno przez
prokuratora, jak i obrońcę. Do tej pory, w toku postępo-
wania, zeznawało już szereg osób na okoliczności mające
związek ze śmiercią Kornickiego: gosposia Marianna
Drucikowa, profesor Dolina-Palnicki, znajomi
Neniewskich i denata. Nie wnieśli oni jednak nic takiego
do materiału dowodowego, co mogłoby przesądzić o
winie oskarżonej, albo wskazać na jej niewinność.
Znajomi zgodnie stwierdzali, że para małżonków
prowadziła rozrzutny, rzec można hulaszczy tryb życia,
który w konsekwencji doprowadził ich do całkowitej
ruiny materialnej. Udział Ady Ne- niewskiej w
trwonieniu majątku razem z mężem, w świet le tych
zeznań, wydawał się niezaprzeczalny i oczywisty. Postać
zabitego natomiast rysowała się na tym tle bardzo
pozytywnie: człowiek o nienagannej opinii, zdolny hand -
lowiec, oddany syn, troskliwy brat, przechodzący przez
życie bez kolizji z prawem i otoczeniem. Dzisiejsza roz -
prawa mogła mieć szczególny i brzemienny w skutki dla
dalszego toku procesu, przebieg. Na świadków wezwano
bowiem osoby blisko związane z głównymi bohaterami
dramatu: Wiktora Neniewskiego. Żanetę Wolwiczową i
jej brata Romana Pawelskiego.
Pierwszą wywołano Wolwiczową. Zgrabna, przystojna,
ubrana skromnie, lecz elegancko, w granatowy kostium, w
małym toczku z woalką, spod którego wymykały się gęste,
czarne włosy, zrobiła z miejsca korzystne wrażenie na składzie
sędziowskim. W rękach, obleczonych w białe rękawiczki,
trzymała swobodnie skórzaną torebkę. Mówiła spokojnie,
rzeczowo, jakby sprawa ta nie dotyczyła człowieka
pozostającego z nią przez kilka lat w związku małżeńskim, a
kogoś zupełnie obcego.
— Gdzie świadek przebywała w dniu śmierci Leona
Kornickiego? — zapytał sędzia przewodniczący.
— W Dęblinie. Jeszcze przed rozwodem przeprowa-
dziłam się do tego miasta.
— Czy świadek mieszkała tam sama?
— Nie, z kapitanem Andrzejem Wolwiczem, moim
obecnym mężem.
— Kiedy świadek po raz ostatni widziała swojego
pierwszego męża?
— Tydzień przed jego śmiercią, u notariusza. Podpi -
sałam tam akt zrzeczenia się praw do majątku dorobko -
wego. Ze strony mojego byłego męża występował mece -
nas Gradkiewicz.
— Podobno świadek miała otrzymać w zamian za to
odszkodowanie pieniężne w wysokości 100 000 złotych?
— Tak to wspólnie ustaliliśmy.
— Czy świadek dostała te pieniądze?
— Nie, gdyż mecenas Gradkiewicz miał mi je doręczyć
17 czerwca, a w dniu tym Leon Kornicki już nie żył
— Tak, to, co świadek nam mówi, zgadza się z ma-
teriałami zebranymi w śledztwie. Proszę nam
powiedzieć, co stało się przyczyną rozwodu świadka z
denatem? Jak nam wiadomo, małżeństwo to trwało
siedem lat. Czy zaszły jakieś ważne, a nieoczekiwane
powody, które doprowadziły do rozpadu tego związku?
— Rozeszłam się z Leonem Kornickim ze względu na
całkowity brak zgodności poglądów i charakterów, a
także z powodu zupełnego niedoboru fizycznego —
młoda kobieta mówiła nadal swobodnie i bez zająknie-
nia, jakby składanie takiego oświadczenia wobec
licznego audytorium nie sprawiało jej najmniejszego
trudu i przykrości. — Różnice zdań, zapatrywań ujawniły
się w czasie naszego pożycia, coraz bardziej narastały, a
w końcu uczyniły je niemożliwym.
— Na czym polegały?
— Mój były mąż stał się już wkrótce po naszym ślu bie
człowiekiem ceniącym nade wszystko pieniądz. Nie
mogłam żyć w atmosferze stałej pogoni za zarobkiem,
bez uwzględniania innych wartości, odgrywających w ży -
ciu ważną rolę. Poza tym miał apodyktyczny charakter,
żądał od kobiety całkowitego podporządkowania się,
prawie niewolniczej uległości, a na to nie mogłam się
zgodzić.
W sali wzmógł się szum głosów, słychać było szeptem
wypowiadane uwagi; po raz pierwszy bowiem padły krytyczne
słowa pod adresem ofiary zbrodni. Sędzia przewodniczący
musiał wezwać zebranych do zachowania porządku.
— Czy rozejście się świadka z mężem miało charak ter
burzliwy? Może wybuchały awantury, ostre starcia?
— Ach, nie — uśmiechnęła się Wolwiczową. — Leon
bardzo chętnie uwolnił się od mojej osoby. Oboje
doszliśmy do wniosku, że nasz związek okazał się
nieudany i nie należy go dalej ciągnąć. Nie mieliśmy do
siebie żadnych pretensji.
— Proszę nam jeszcze opowiedzieć o stosunku Leona
Kornickiego do rodziny, a szczególnie do oskarżonej i
ojca.
— Był dobrym synem, aczkolwiek niezbyt często
kontaktował się ostatnio z ojcem ze względu na brak
czasu. Nigdy jednak nie słyszałam o niesnaskach lub
kłótniach z moim byłym teściem, raczej zwykle słuchał
jego rad i wskazówek.
— A z siostrą? — sędzia pochylił się nad stołem i pilnie
wpatrzył w twarz młodej kobiety, jakby od tej od-
powiedzi mogło wiele zależeć.
— Interesował się jej losem, zamążpójściem. Sądzę, że
darzył ją przywiązaniem, oczywiście na swój sposób,
gdyż, jak mówiłam, najwięcej absorbowały go sprawy za -
wodowe i szybkie powiększanie majątku.
— Czy świadek nigdy nie była obecna przy kłótni męża
z siostrą lub nie słyszała przynajmniej o istniejących
pomiędzy nimi zatargach?
— Nie, uważałam, że ich wzajemne stosunki układały
się zupełnie poprawnie.
— Dziękuję świadkowi. Czy pan prokurator ma jakieś
pytania?
— Tak, oczywiście — Kolwiec okrasił usta drapież nym
uśmiechem, zwykle poprzedzającym frontalny atak na
aktualnie przesłuchiwany obiekt. — Czy Leon Kornicki
pochwalał wybór kandydata na męża przez oskarżoną,
czy też sprzeciwiał się jej związkowi z Wiktorem
Neniewskim? Proszę zastanowić się dobrze, zanim
świadek odpowie.
— O ile mi wiadomo Leon nie okazywał zbytniego
zadowolenia z tego wyboru. Uważał, że Ada powinna
znaleźć innego partnera — Wolwiczowa mówiła teraz
wolniej, wyważając każde słowo.
— Dlaczego?
— Twierdził, że Neniewski znajduje się w zlej sytuacji
materialnej i szuka panny z posagiem.
— Czy na tym tle doszło do jakiejś poważniejszej scysji
między zamordowanym a oskarżoną?
— Nigdy nie uczestniczyłam w żadnej kłótni, ani w
rozmowie o takim charakterze. W tym czasie współży cie
moje z Kornickim zupełnie ustało i właściwie już nie
brałam udziału w jego życiu rodzinnym.
— Nie może jednak chyba świadek zaprzeczyć, że
stosunki między oskarżoną a jej bratem od jej ślubu z
Neniewskim zostały zerwane?
— Wprawdzie nasze małżeństwo już nie istniało, to
jednak wydaje mi się, że rzeczywiście Leon nie kontakto -
wał się zupełnie z siostrą i jej mężem.
— Czy oskarżona zwracała się do swojego brata o
pomoc finansową i czy ją kiedykolwiek otrzymała?
— Nic mi o tym nie wiadomo.
— Co świadek może powiedzieć o trybie życia i sytuacji
materialnej Neniewskich?
— Absolutnie nic, Ada wyszła za mąż po moim ro -
zejściu się z Kornickim. Jak mówiłam ta rodzina
przestała mnie zupełnie interesować.
— Dobrze. A jak układały się stosunki świadka ze
szwagierką w okresie, kiedy małżeństwo z Kornickim je-
szcze trwało, to znaczy na przestrzeni siedmiu lat? Czy
nie zaobserwowała świadek u niej złych skłonności, po -
ciągu do marnotrawstwa, do rozrzutności?
— To nie mogło mieć miejsca. Ada jest o siedem lat
młodsza ode mnie. Kiedy wychodziłam za mąż za Korni-
ckiego była jeszcze dzieckiem. Prawdę mówiąc nie przy -
jaźniłyśmy się, nie znalazłyśmy wspólnego języka,
zainteresowań czy upodobań. Ada miała zupełnie inny
krąg znajomych. Nigdy jednak nie zauważyłam u niej
jakichś odchyleń od normy.
— Czy to prawda, że ojciec spełniał wszystkie jej za-
chcianki?
— Raczej tak, ale to zupełnie naturalne, jedyna cór -
ka ...
— Dziękuję, to na razie wystarczy.
— A pan mecenas — sędzia przewodniczący zwrócił się
teraz do Gradkiewicza — ma pytania do świadka?
— Tak, mam — adwokat poderwał się z miejsca,
poprawił poły togi i pochylił się nad rozłożonymi
aktami, jakby dopiero w tej chwili zapoznawał się z
materiałami sprawy, a potem odwrócił całą swoją
masywną postać w stronę Wolwiczowej. — Świadek
wspominała, że jakoby wyłączną przyczynę rozkładu jej
pożycia małżeńskiego z Leonem Kornickim stanowiło
jego zbyt materialistyczne podejście do życia i brak z
mężem więzi duchowej. Proszę powiedzieć sądowi, jaką
zatem rolę odegrał obecny pani mąż, pan kapitan
Wolwicz? Jak mi wiadomo, to jego osoba właśnie stała
się powodem rozwodu.
— Panie mecenasie — łagodnie upomniał Gradkie wicza
sędzia — to pytanie nie ma związku ze sprawą.
— Owszem, ma, proszę wysokiego sądu — powiedział
adwokat z szacunkiem. — Chcę wykazać, że rozejś cie się
państwa Kornickich nie mogło nastąpić bez poważnych
nieporozumień, mówiąc drastycznie, małżeńskich
awantur.
— A więc, czy małżonek robił pani sceny zazdrości? —
sędzia dobrodusznym tonem zwrócił się do Wolwiczowej
— Początkowo tak — Żaneta wydawała się pierwszy raz
nieco zmieszana — ale nigdy w sposób gwałtowny.
Prędko doszliśmy do wniosku, że powinniśmy się
rozwieść.
— Czy to pana zadowala, panie mecenasie? —
uśmiechnął się sędzia.
— Chwilowo tak.
— Czy są jeszcze pytania?
— Oczywiście. Powrócę do wypowiedzi świadka, jakoby
zmarły hołdował wyłącznie potędze pieniądza. Dla czego
w takim razie przyjaźnił się z pani bratem Romanem
Powelskim, a nawet w pewnym sensie zajmował się jego
losem? Czy upatrywał w tym jakiś interes?
Żaneta wzruszyła ramionami.
— Tak, zainteresowanie moim bratem stanowiło
wyjątek w postępowaniu Leona. Wynikało być może z
tego, że nie mieliśmy dzieci, a Roman jest ode mnie
dużo młodszy. Lubił go bardzo i chyba po trosze trakto -
wał jak syna.
— Czy pani brat wyciągał z tego jakieś korzyści ma-
terialne? A może mąż świadka chciał go ustanowić
swoim spadkobiercą, albo przynajmniej czynił takie
obietnice?
W sali od kilku chwil panowało poruszenie, znów rozległ się
szmer podnieconych głosów. Co miał zamiar zasugerować
sądowi słynny adwokat, znany z niespodziewanych zwrotów w
prowadzeniu obrony swoich klientów, zadając Wolwiczowej
tego rodzaju pytania? Czy chciał skierować podejrzenie na
zupełnie inną osobę?
— Nie wydaje mi się to prawdopodobne. Leon nie
myślał o śmierci. Wiem tylko, że pomógł mojemu bratu
zdobyć zawód i pracę.
— A teraz proszę świadka — adwokat specjalnie prze-
ciągał słowa, a czynił to wolno i dobitnie — zechce
świadek powiedzieć sądowi, czy podtrzymuje złożone w
śledztwie zeznanie, że Roman Powelski w dniu
zabójstwa Leona Kornickiego, 14 czerwca ubiegłego
roku, przez cały dzień przebywał w mieszkaniu świadka
w Dęblinie i wyjechał do Warszawy dopiero po godzinie
dziewiętnastej?
Przez parę sekund Wolwiczowa milczała. Wydawało się, że
po jej twarzy przemknął cień wahania, ale natychmiast
opanowała się i powiedziała.
— Tak, podtrzymuję.
— Dziękuję, nie mam więcej pytań.
— Świadek jest wolna — zakomunikował sędzia. —
Proszę wezwać świadka Romana Powelskiego.
Do stołu sędziowskiego zbliżył się młody człowiek o
chłopięcym wyglądzie. Podobny do siostry, miał w ru -
chach jakąś miękkość, coś z kobiecego wdzięku. Ta jego
delikatność mogła wskazywać na trawiącą go
wewnętrzną chorobę.
Mówił płynnie, ale dość cicho, wydawał się przeżywać
głęboko śmierć przyjaciela i tragedię rodziny Kornickich. Tak,
Leon opiekował się nim od wielu lat, właściwie od ślubu z
Żanetą. Rodzice ich zmarli przedwcześnie na płuca. On sam
posiadał mały, osobisty majątek pozostawiony przez nich w
spadku, więc w zasadzie nie korzystał z pomocy materialnej
szwagra, ale Leon ustawił go w życiu, ułatwił studia,
zaprotegował w pracy. Wiele mu zawdzięczał, mimo znacznej
różnicy wieku łączyła ich głęboka przyjaźń. O oskarżonej Adzie
Kornickiej, jej ojcu, domu rodzinnym wyrażał się z
największym szacunkiem i uznaniem. Jego zdaniem,
Neniewska zasługiwała na współczucie z powodu wyjątkowo
niefortunnego za- mążpójścia. Brat sprzeciwiał się temu
związkowi, stosunki między rodzeństwem uległy wtedy
pewnemu zawieszeniu, ale on nigdy nie był świadkiem
gorszących scen czy awantur. Po rozwodzie Leona z Żanetą
utrzymywał z Kornickim nadal ożywione kontakty, gdyż fakt
ten nie miał najmniejszego wpływu na łączącą ich przyjaźń. Nie
było mu wiadomym, że Ada umówiła się czternastego czerwca z
bratem w jego mieszkaniu.
— Czy świadek wiedział, że Leon Kornicki ma zamiar
podjąć z banku sto tysięcy złotych w celu wypłace nia
odszkodowania swojej byłej żonie? — zapytał mece nas
Gradkiewicz.
— Nie, Leon mówił mi tylko, że między nim a Żanetą
doszło do porozumienia w sprawach finansowych.
Również siostra wspominała mi o tym w czasie mojej wi -
zyty u niej, w Dęblinie.
— Kiedy świadek po raz ostatni widział Kornickiego i o
czym z nim rozmawiał?
— Dwunastego czerwca, przed moim wyjazdem.
Dokładnie nie przypominam sobie przebiegu rozmowy,
ale pamiętam, że Leon wypytywał się trochę żartem, tro -
chę serio, czy siostra jest zadowolona z nowego związku,
a ja z następnego szwagra.
— O której godzinie wrócił świadek do Warszawy
czternastego czerwca?
— Koło dwudziestej trzeciej. Na drugi dzień po po -
łudniu umówiłem się z Leonem. Niestety, kiedy przysze -
dłem o szesnastej, zastałem mieszkanie opieczętowane.
— Kto może potwierdzić, że powrót świadka do
Warszawy nastąpił właśnie o tej porze?
Powelski wydawał się być bardzo zaskoczony tym pytaniem,
rozłożył nawet bezradnie ręce i powiedział.
— Nikt, było już późno. Nikogo nie spotkałem, a
mieszkam sam.
Prokurator Kolwiec zerwał się z miejsca jak oparzony.
— Proszę wysokiego sądu, protestuję przeciw tego
rodzaju pytaniom na okoliczności, które zostały już do -
statecznie wyjaśnione w toku śledztwa.
— Panie prokuratorze — łagodził jak zwykle sędzia
przewodniczący — nie możemy narzucać obronie taktyki
postępowania, nie zaszkodzi, jeśli świadek jeszcze raz
potwierdzi poprzednio złożone zeznania lub je odwoła,
jeśli uzna to za stosowne.
Po Powelskim na salę rozpraw w charakterze świadka został
wezwany Wiktor Neniewski. Przesłuchanie jego stanowiło
punkt kulminacyjny dzisiejszej rozprawy. Kim był ten
człowiek? Inspiratorem mordu, podżegaczem, czy osobą nie
mającą nic wspólnego z potwornym czynem, o dokonanie
którego oskarżono jego żonę. Do tej pory brakowało
jakichkolwiek podstaw do posądzenia Neniewskiego
nawet o moralny współudział w popełnionej zbrodni,
gdyż z ust tej kobiety nie padło ani jedno słowo mogące
świadczyć przeciwko niemu. Postawa Neniewskiej
stanowiła nadał zagadkę dla organów śledczych u sądu.
Na samym początku wprawdzie nie przyznała się do
winy, ale nie chciała uparcie i konsekwentnie składać
żadnych wyjaśnień i odpowiadać na pytania sądu.
Jedyne, co zdołano od niej usłyszeć, stanowiące novum
w tym dziwnym procesie, to to, że w czasie jej wizyty u
brata jakaś trzecia osoba znajdowała się jeszcze w
mieszkaniu. Okoliczność ta jednak, jak dotychczas, nie
została poparta żadnym dowodem, w związku z czym nie
miała znaczenia dla materiału zebranego w sprawie.
Wobec takiego zachowania klientki, sytuacja jej adwokata
stała się nie do pozazdroszczenia. Przypominała popisy
ekwilibrystyczne tancerza na linie, który, aby utrzymać
równowagę, musi zawierzyć tylko własnym siłom.
Wejście Wiktora Neniewskiego na salę wywołało po -
dniecenie wśród publiczności. Wygolony, wymuskany, w
bryczesach, błyszczących butach do konnej jazdy i w sza-
firowej marynarce, wyglądał jakby przed chwilą wygrał
główną nagrodę w międzynarodowych zawodach hipicz -
nych. Uprzedzony o prawie odmowy zeznań ze względu
na łączące go więzy z oskarżoną, odpowiedział ze swobo -
dą i nonszalancją.
— Ależ ja chcę zeznawać. Uważam, że mam obo wiązek
przyczynie się do odkrycia prawdy o śmierci Leo na
Kornickiego. Zresztą moje małżeństwo z oskarżoną
przestanie niedługo istnieć, właśnie wszcząłem kroki
rozwodowe .
Szmer na sali przerodził się we wrzenie. Sędzia poczuł się
zmuszony do kilkakrotnego przywoływania publiczności do
porządku. Mecenas Gradkiewicz natychmiast zerwał się z
miejsca i zażądał odebrania przysięgi od świadka przed jego
przesłuchaniem. Neniewski skwapliwie zastosował się do tego,
wyraźnie skandując słowa powtórzył za sędzią, że będzie mówił
szczerą prawdę, niczego nie ukrywając z tego, co mu jest
wiadome.
Oskarżona od samego początku siedziała nieruchomo, teraz
ramionami jej zaczął wstrząsać ledwo zauważalny dreszcz.
— Chciałbym złożyć przed sądem pewne oświadcze nie
— rozpoczął niespodziewanie Neniewski.
Sędzia przewodniczący nieco zdziwiony uniósł głowę znad
akt.
— Czy dotyczące okoliczności nie ujawnionych przez
świadka w śledztwie.
— Tak, gdyż dopiero teraz pewne fakty doszły do mojej
wiadomości.
— Słucham świadka.
Ncniewski. rozejrzał się po sali, kwitując zadowolonym
uśmiechem rosnące wciąż zainteresowanie zgromadzonych, ale
natychmiast przybrał postawę pełną urzędowej, złowróżbnej
powagi.
— Wydaje mi się, że moja była żona, idąc na spotkanie
ze swoim bratem, zabrała z domu rewolwer.
— Proszę się zdecydować, czy świadek jest tego pe -
wien, czy tylko mu się tak wydaje. A poza tym oskarżo -
na, jak wiadomo sądowi, pozostaje nadal żoną świadka,
proszę więc nie używać zwrotu „była żona” — upomniał
Neniewskiego przewodniczący.
Neniewski skłonił się z uszanowaniem przed zespołem
sędziowskim.
— Będę o tym pamiętał. Więc mogę stwierdzić z całą
pewnością, że rewolwer, który leżał w szufladzie szafy,
obecnie się tam nie znajduje. Zaznaczam, że od chwili
aresztowania żony, nie przebywałem w naszym
wspólnym mieszkaniu. Kiedy kilka dni temu
przyszedłem zabrać swoje osobiste rzeczy, zajrzałem do
szuflady i zauważyłem brak rewolweru. Przeszukałem
wszystkie schowki, ale go nie znalazłem. Przypominam
sobie teraz, że żona przed wyjściem do brata, udała się
do sypialni. Kiedy tam wszedłem niespodziewanie,
pośpiesznie zamknęła torebkę. Wyglądała tak, jakbym ją
złapał na gorącym uczynku.
— Proszę oszczędzić sądowi sugestii w tym względzie.
Czyją własność stanowił ten rewolwer?
— Stanisława Kornickiego. Po śmierci ojca żona za-
brała go z jego mieszkania i przyniosła do naszego
domu.
Wielokrotnie upominałem ją, że łamie prawo, gdyż nie ma
zezwolenia na broń, ale bezskutecznie.
Wypowiadając te słowa z namaszczeniem i powagą,
Neniewski przybrał pozę niezłomnego stróża i obrońcy
praworządności. Sędzia spojrzał na niego spod oka.
— Czy świadek nie posługiwał się tym rewolwerem?
— Nigdy! — obruszył się „Piękny Wiko”. — Od wielu lat
posiadam legalnie broń myśliwską i to mi absolutnie
wystarcza.
— A czy świadek chociaż wie, jakiego typu był ten
rewolwer?
— Browning.
Tym razem na sali zahuczało jak w ulu. Powszechnie
wiedziano, że śmiercionośna kula pochodziła właśnie z
rewolweru tej marki.
— Proszę powiedzieć sądowi — kontynuował prze-
wodniczący — w jakim celu udała się oskarżona do swo-
jego brata w dniu jego śmierci? Z materiałów sprawy wy -
nika, że od dłuższego czasu stosunki między
rodzeństwem nie układały się dobrze. Skąd więc te nagłe
odwiedziny? Czy świadkowi jest coś o tym wiadome?
— Przypuszczam, a nawet mam pewność — naty chmiast
się poprawił — że żona chciała pożyczyć od niego
pieniądze.
— Czy to świadek namówił ją do tego? Zgodnie z po-
siadanymi przez sąd informacjami w tym okresie
świadek znajdował się w więcej niż krytycznej sytuacji
finansowej.
Twarz Neniewskiego przybrała wyraz obrażonej niewinności.
— Przyznaję, że przejściowo miałem pewne trudności
natury materialnej, które w tej chwili prawic nie istnieją,
ale nigdy nie żądałem od rodziny żony najmniejszego
wsparcia. To uwłaczałoby mojej ambicji męskiej.
Po tym pompatycznym exposé, na ustach wielu osób
przysłuchujących się rozprawie pojawiły się ironiczne
uśmiechy, a nawet rozległ się stłumiony chichot kobiecy.
— A jednak — sędzia przewodniczący pytał dalej
nieustępliwie — czy pieniądze od brata żony nie miały
służyć do ratowania zagrożonego majątku świadka? A
może oskarżona z własnej inicjatywy postanowiła przyjść
świadkowi z pomocą?
— Ach skądże — obruszył się Neniewski. — Żona nigdy
nie interesowała się sprawami finansowymi, absolutnie
jej nie obchodziły. Po prostu chciała sobie sprawić nowe
karakułowe futro. Kiedy jej oświadczyłem, że chwilowo
mnie nie stać na tak poważny zakup, powiedziała, że w
takim razie pożyczy pieniądze od brata. Oczywiście
sprzeciwiłem się temu stanowczo.
— Czy pan prokurator ma pytania?
— Naturalnie. Jaki tryb życia prowadziła oskarżona?
— Prawdę powiedziawszy, nie robiła nic, co by mo gło
przynieść jakikolwiek pożytek, nie zajmowała się ani
gospodarstwem domowym, ani żadną pracą, choćby cha-
rytatywną. Muszę z ubolewaniem wyznać, że jedynym jej
zajęciem było trwonienie pieniędzy, wydawanie ich na
stroje i rozrywki.
— Czy domagała się, aby świadek spełniał wszystkie te
zachcianki?
— Tak, bezustannie żądała najlepszych strojów ze
znanych firm warszawskich i zagranicznych,
kosztownych futer i biżuterii, w związku z czym
zaciągnąłem niestety poważne długi.
— Czy świadek upominał żonę, aby żyła nieco osz-
czędniej?
— Niejednokrotnie. Nie kryłem przed nią naszych
trudności finansowych, ale żona wyśmiewała moje oba-
wy. Twierdziła, że jej brat staje się z dnia na dzień bogat -
szy, a ona jest jego jedyną spadkobierczynią.
Szepty na sali znów wzmogły się. Neniewski z taką
zajadłością obciążał swoją małżonkę wszystkimi grzechami
świata przed wysokim sądem, jakby jego najgorętsze
pragnienie stanowiło błyskawiczne dostarczenie jej do rąk kata,
celem wykonania przez niego egzekucji.
— Panie mecenasie, słuchamy pana.
Gradkiewicz nie spiesząc się, powstał z miejsca.
— Proszę świadka, czy to prawda, że w czerwcu
ubiegłego roku majątek ziemski „Neniewo” został wysta -
wiony na licytację?
„Piękny Wiko" nie spodziewał się tak dobitnie sfor-
mułowanego pytania. Prokurator początkowo chciał za-
protestować przeciwko jego zasadności, ale nagle znieru-
chomiał i zagłębił się w wertowaniu dokumentów.
— Tak, to prawda.
— Czy małżonka pana była w panu zakochana w chwili
zawierania związku małżeńskiego oraz w czasie jego
trwania?
Znów zdziwienie odmalowało się na twarzy Neniewskiego,
ale natychmiast uśmiech, pełen zarozumialstwa i chełpliwości,
wypłynął na jego wargi.
— Tak, to nie ulega wątpliwości, że mnie kochała aż do
przesady, z wrodzoną egzaltacją powodującą konflikty z
otoczeniem.
— Rozumiem. Proszę powiedzieć sądowi, czy żona w
dniu śmierci Leona Kornickiego, albo w ciągu kilku na-
stępnych dni dala panu do rąk dużą sumę pieniędzy?
— Nie..., nic nie wiem o żadnych pieniądzach i ni czego
nie otrzymałem w tym czasie od żony.
Neniewski mówił teraz z pewnym ociąganiem i mniejszą
swadą. Gradkiewicz z wyrazem nietajonej satysfakcji zwrócił
się do sądu.
— Proszę o ścisłe zaprotokołowanie tych słów ...
Nie zdążył dokończyć zdania, gdyż na sali powstało
zamieszanie spowodowane wydarzeniem, które całkowicie
pochłonęło uwagę zespołu sędziowskiego: Ada Neniewska
osunęła się na podłogę zemdlona.
— Co byś powiedziała na kawę mrożoną i tort ana-
nasowy u „Lardellego” — zapytała Rollenową Iza Będziłło
po zarządzeniu przez sąd przerwy w rozprawie z powodu
zasłabnięcia oskarżonej.
— Czuję taki niesmak dosłownie i w przenośni, że
muszę go zagryźć czymś bardzo smacznym.
*
... Jak już oświadczyłem na wstępie, mamy tu do czynienia z
wyjątkowo ohydnym morderstwem, zaplanowanym z zimną
krwią i premedytacją. Siostra zabija brata, najbliższą na świecie
osobę, związaną z nią węzłami krwi, i to w jakim celu? Aby
zdobyć pieniądze na jeszcze jedno futro. Dla zaspokojenia
przelotnej zachcianki i zadośćuczynienia kaprysowi próżnej i
zachłannej kobiety pada ofiarą zdolny, młody człowiek,
rokujący wielkie nadzieje na przyszłość, filar polskiego
przemysłu, dobry obywatel, zacny syn i, co najważniejsze,
oddany brat. W toku przewodu sądowego wina oskarżonej
została całkowicie udowodniona. Nie ma wątpliwości, że przed
nami stoi bratobójczym, zdrowa na umyśle, bez żadnych
odchyleń patologicznych, działająca z rozmysłem i całą
świadomością, że majątek denata dostanie się po jego śmierci
w jej ręce. Młoda kobieta, a jakaż straszna zbrodniarka —
prokurator Kolwiec w miarę mówienia rozpalał się coraz
bardziej, roztaczając przed sądem obraz przestępstwa
dokonanego przez Neniewską i malując w najczarniejszych
barwach jej sylwetkę moralną.
— Rozpieszczona przez ojca jedynaczka, roztrwoniła
swój posag i majątek męża, nakłaniając go do wciąż
rosnących wydatków, rujnując jego dobra rodzinne —
przerwał na chwilę i kontynuował po wymownym mil-
czeniu.
— I oto, kiedy stanęło przed nią widmo niedostatku,
decyduje się na potworny krok: zabójstwo rodzonego
brata. Działa z zimną bezwzględnością, umawia się z nim
na spotkanie, zabiera z domu rewolwer w sekrecie przed
mężem i o godzinie siedemnastej pięknego, czerwcowego
popołudnia wchodzi do mieszkania denata. Nie wie tylko, że
skrupulatny brat odnotował w kalendarzu jej wizytę i że sąsiad
widział ją wchodzącą. I co się dzieje dalej? — Kolwiec znów
zawiesił głos, a potem podjął swoją mowę jeszcze bardziej
dramatycznym tonem. — Zamiast najniechybniej
oczekiwanego siostrzanego pocałunku, pocałunku pojednania,
pada strzał przecinający jego młode, wspaniałe życie, strzał z
rąk najbliższej istoty, którą kochał gorącą miłością od kolebki.
Wysoki sądzie! Dla osoby takiej, jaką okazała się oskarżona,
pozbawionej wszelkich hamulców moralnych, zdolnej do
jednego z najokrutniejszych czynów: bratobójstwa, nie ma
miejsca w naszym społeczeństwie. Wnoszę o wymierzenie
najwyższego wymiaru kary, która w tym wypadku wydaje się
najsprawiedliwsza — kary śmierci.
*
... Proszę wysokiego sądu, pan prokurator bardzo
sugestywnie przedstawił nam wizję morderstwa, które miało
miejsce 14 czerwca ubiegłego roku w mieszkaniu przy ulicy
Mokotowskiej, oraz ukazał w ponurych, wstrząsających
barwach postać oskarżonej pozbawiającej dla zdobycia futra
życia swojego brata. Ja jednak pozwolę sobie zaprezentować
sądowi inną wersję tego tragicznego wydarzenia i twierdzę z
całą stanowczością, że oskarżona jest niewinna.
Wysoki sądzie! Cały materiał dowodowy oparty jest li tylko
na wątłych poszlakach. Nie zostało udowodnione, że strzelała
oskarżona. Wiemy tylko, że umówiła się z bratem, weszła do
jego mieszkania, nie znamy jednak godziny jej wyjścia stamtąd.
Skąd pewność, że opuściła mieszkanie, w którym znajdował się
trup brata? A może było całkiem inaczej i rodzeństwo rozstało
się na progu w jak najlepszej komitywie. Co rozegrało się w
mieszkaniu denata tego tragicznego wiosennego popołudnia
pozostaje nadal tajemnicą. Świadek Wiktor Neniewski
twierdzi, że oskarżona wzięła ze sobą rewolwer marki
Browning, ale gdzie jest w tej chwili broń, narzędzie zbrodni,
także nie wiemy! Nie możemy więc przeprowadzić ekspertyzy
balistycznej, zidentyfikować tej broni, bo nie mamy o niej
żadnych bliższych danych. Czy na takich przesłankach można
w ogóle oprzeć oskarżenie? Moim zdaniem — nie! Tym
bardziej, czy na podstawie takiego materiału dowodowego
można skazać na śmierć człowieka? Nad tym sąd będzie się
długo zastanawiał, zanim wyda sprawiedliwy wyrok.
W tej sprawie jakże wymowne jest milczenie oskar -
żonej. Zaprzeczyła wprawdzie, że zabiła brata, ale więcej
nie powiedziała ani jednego słowa na swoją obronę. Kogo
więc chce bronić, kogo osłaniać? Czy ktoś w tej sprawie
może w ogóle przedstawić niepodważalne alibi? A teraz
pragnę zwrócić uwagę wysokiego sądu na pewne
charakterystyczne i o ogromnym znaczeniu okoliczności
grające, moim zdaniem, decydującą rolę. W chwili śmier -
ci Kornickiego rodzinne dobra Neniewskiego zostały wy -
stawione na licytację. Oskarżona bardzo kochała swojego
męża, według jego własnego zdania w sposób zbyt egzal -
towany. wyszła przecież za niego za mąż wbrew woli ro-
dziny. Czy kochająca żona nie oddałaby mężowi w tak
katastrofalnej sytuacji finansowej pieniędzy zabranych
bratu? Na pewno tak. Tymczasem Neniewski oświadczył,
że żadnych pieniędzy w tym czasie od żony nie otrzymał.
Jeżeli więc dajemy wiarę świadkowi Neniewskiemu, że
nigdy nie żądał, aby żona zwróciła się do swojej rodziny
o pożyczkę w celu ratowania jego majątku, i że widział
jakoby zabierała ze sobą wychodząc do brata rewolwer,
to bądźmy konsekwentni i wierzmy mu także wtedy, kie-
dy twierdzi, że żadnej kwoty od niej nie przyjął. Pozosta -
je więc zagadką, co się stało z owymi 100 000 złotych,
które denat podjął z banku w dniu swojej śmierci i przyniósł do
domu? Odpowiedź nasuwa się jedna — zabrał je ten człowiek,
który zamordował Kornickiego, ale osobą tą nie jest oskarżona
Adela Neniewska!
A teraz, proszę wysokiego sądu, ostatnia i najważniejsza
sprawa. Oskarżona raz przerwała swoje tragiczne milczenie i
zeznała, że w czasie jej wizyty u brata ktoś jeszcze przebywał w
mieszkaniu. Tak, wiem, że oświadczenie to jest gołosłowne,
gdyż nie przedstawiliśmy na jego poparcie żadnych dowodów,
ale ten tajemniczy „trzeci” istnieje, nie jest fantomem,
wytworem wyobraźni oskarżonej. To on, lub ona, zawiadomił
policję, że Leon Kornicki nie zmarł naturalną śmiercią, lecz
został zastrzelony. Ten anonimowy „ktoś" wiedział, w jaki
sposób Kornicki zszedł z tego świata, od jakiej broni zginął.
Ponieważ nie uczyniła tego oskarżona, więc kto? Oczywiście
świadek zbrodni, albo morderca, pragnący z jemu tylko
znanych pobudek, aby zbrodnia wyszła na światło dzienne.
Gradkiewicz nagle odwrócił się w stronę licznie zebranej na
sali publiczności.
— Uroczyście wzywam tę osobę, aby stanęła przed
sądem i powiedziała prawdę. Niech nie dopuści do
najstraszliwszej krzywdy, jaką można wyrządzić swo -
jemu bliźniemu: do utraty czci i wyroku skazującego.
Zamilkł na chwilę, jakby czekając na pojawienie się
tajemniczego świadka i po kilkunastu sekundach głębokiej
ciszy, która zapanowała po tych słowach, zakończył swoją
mowę obrończą.
— Ponieważ w świetle materiału dowodowego wina
oskarżonej nie została udowodniona, mam zaszczyt pro -
sić wysoki sąd o wyrok uniewinniający.
* * *
W latach sześćdziesiątych.
Igor Wolwicz od kilku tygodni przebywał w stolicy Francji.
Stale wydawało mu się, że wszystko to, co przezywa, jest tylko
fantastycznym, bardzo pięknym snem, z którego niechybnie
lada moment obudzi go terkot budzika wzywającego do
codziennych, prozaicznych zajęć. Często stawał na środku
ulicy, aby uszczypnąć się w ramię i oto okazywało się
niezmiennie, że naprawdę znajduje się w Paryżu, mieszka u
starych znajomych swojego wuja na rue de Vaugirard, w
niedalekim sąsiedztwie Ogrodu Luksemburskiego.
Niespodziewany uśmiech losu w postaci hojnego gestu brata
matki umożliwił mu wyjazd do Francji, a tym samym pozwolił
na urzeczywistnienie chłopięcych marzeń o zagranicznej
podróży. Nie tylko ten wyjazd miał do zawdzięczenia wujowi,
ale właściwie wszystko, co go dotąd dobrego w życiu spotkało:
własne, wygodne i wyposażone w niezbędne sprzęty
mieszkanie w Warszawie, skromne, ale wystarczające środki
utrzymania w czasie studiów, stanowiące uzupełnienie otrzy-
mywanego od państwa stypendium, a teraz za uzyskanie
dyplomu, jeszcze ta wycieczka. Tak, niewątpliwie wuj Roman
był jego dobroczyńcą. Czego bowiem mógł się spodziewać, po
śmierci matki, skromny, nie posiadający żadnego majątku
chłopiec z Dęblina, oprócz ciężkiej walki o byt. Czuł się wtedy
zupełnie bezradny i osamotniony po stracie jedynej opiekunki i
żywicielki. Mimo ogromu nieszczęścia, które go spotkało, nie
zapomniał spełnić ostatniej woli matki i zawiadomił o dacie
pogrzebu jej brata, mieszkającego w Warszawie, znanego mu
tylko z opowiadań i fotografii w albumie rodzinnym, pieczoło-
wicie przechowywanym w starej komodzie. Nawet nie wierzył
w to, że wujek zareaguje na jego depeszę, ale oto zjawił się i jak
opiekuńczy anioł pokierował jego dalszym losem. Przesadą
byłoby twierdzenie, że Igor zajmował się bezustannie
rozpamiętywaniem wszystkich dobrodziejstw wyświadczonych
mu przez swego opiekuna i składaniem mu hołdów
dziękczynnych. Na to był zbyt młody i zaabsorbowany
otaczającym go światem. Raczej zdążył już przywyknąć do
traktowania tych spraw jako czegoś oczywistego, wynikającego
z układów rodzinnych.
Teraz jednak, spacerując po Boulevard des Italiens i
Boulevard des Capucines w słoneczne, sierpniowe
przedpołudnie, nie mógł się powstrzymać w duchu od
skonstatowania, że ten wujek Roman to naprawdę „fajny
chłop”. Jak świetnie przemyślał i urządził tę całą wyprawę.
Wytrzasnął skądś, chyba spod ziemi, jakichś poważnych,
statecznych ludzi, powiązanych z nim węzłami dawnej
znajomości, którzy chętnie zaprosili do siebie jego młodego
krewnego i z niezmienną uprzejmością gościli pod swoim
dachem już przeszło miesiąc.
Igor wprawdzie nie sprawiał im kłopotu, gdyż cały
dzień spędzał poza domem, zwiedzając wszystkie możli-
we do obejrzenia zabytki z Luwrem, wieżą Eiffle'a i gro -
bem Napoleona na czele. Miła pani domu witała go za-
wsze z pogodnym uśmiechem na przywiędłej, zmęczonej
twarzy, prosząc najczęściej o wybaczenie, że mąż jej, ze
względu na podeszły wiek i różnorakie dolegliwości, nie
będzie mógł razem spożyć wieczornego posiłku, który w
zasadzie stanowiła zwykła, polska kolacja, a nie żaden
wykwintny diner albo souper.
Starszym państwu nie powodziło się nadzwyczajnie, ale
wystarczało im na skromny byt. On był emerytem, ona
rencistką — obojga los zagnał, w związku z zawieruchą
wojenną, na obczyznę. Mieszkali tu, w Paryżu, żyjąc
wspomnieniami przeszłości, myślami i sercem tkwiąc w
przedwojennej, starej Warszawie. Żona o wiele młodsza od
męża, uczestnika bitwy pod Monte Cassino, panna Wiczyriska
z domu, oddana pracy społecznej, wszystkie wolne chwile
spędzała u polskich sióstr nazaretanek, w prowadzonym przez
nie internacie dla młodych dziewcząt. On, słabego zdrowia,
najchętniej czytywał gazety i przesiadywał w narożnej kafejce,
prowadząc nie kończące się rozmowy i dyskusje z kilkoma
polskimi emigrantami. Jak już Igor zdążył się dowiedzieć,
stracili dwoje dzieci w wieku niemowlęcym w wyniku konfliktu
serologicznego, życie ich więc upływało dość bezbarwnie i mo-
notonnie. Serdecznie przywitali młodego przybysza z Polski,
szukając dzięki niemu pomostu wiodącego do wciąż żywej i
niezapomnianej młodości, spędzonej w rodzinnym kraju.
—
Znałam dobrze twoją matkę Żanetę — powie działa
kiedyś pani domu. — To była piękna kobieta, choć
bardzo nieszczęśliwa w pierwszym małżeństwie. Przetań -
czyłyśmy niejedną noc na przyjęciach i balach — to mó-
wiąc uśmiechnęła się i smętnie zapatrzyła w dal, pełną
zjaw z dawno minionej przeszłości.
Igor jednak nie dał się wciągnąć w krąg jej wspomnień,
prowadzących prawdopodobnie do tasiemcowych opowiadań,
rozmaitych zwierzeń. Na to zupełnie nie miał ochoty i czasu.
Paryż upajał go jak narkotyk, pociągał egzotyką i nie znanym
mu kolorytem. Wprawdzie o tej porze roku, w sierpniu,
opustoszał, większość mieszkańców wyjechała na urlop w
poszukiwaniu słońca i świeżego powietrza, ale i tak panowała w
nim specyficzna, niepowtarzalna atmosfera, która odurza
każdego turystę i skłania do dalekich pieszych spacerów, albo
przejażdżek metrem do najodleglejszych dzielnic. Obecnie,
kiedy sierpień już się kończył, a z nim exodus Paryżan, miasto
zaczynało znów tętnić życiem i szykować się do nowego sezonu.
W każdym razie wuj, dzięki swojej nie wyczerpanej
zapobiegliwości i pomysłowości w zaspokajaniu życzeń Igora,
zapewnił mu u tej cichej rodziny spokojny kąt, stanowiący
wygodny punkt wypadowy na całe miasto.
Mimo że Igor zawiódł nadzieje pani Niny na znalezienie w
nim wdzięcznego słuchacza wspomnień z czasów młodości,
stosunek gospodarzy do gościa nie zmienił się ani na jotę.
Oboje byli tak samo grzeczni i uprzejmi, jak przy powitaniu na
progu ich domu. Obecnie pobyt Igora miał się już ku końcowi.
Musiał wracać, aby podjąć pracę w Archiwum Głównym Akt
Dawnych. Po skończeniu studiów prawniczych i zdobyciu
dyplomu magistra nie sprecyzował jeszcze swoich planów na
przyszłość. Praca sędziego, prokuratora, adwokata — nie
pociągała go wielce. Początkowo wprawdzie pragnął oprzeć
swoją egzystencję na jednym z tych zawodów, ale z biegiem lat
okazało się, że jest zbyt nieśmiały i mało komunikatywny, aby
nawiązać tak żywy kontakt z ludźmi, jak wymagałaby tego
rodzaju praca. Kiedyś w dzieciństwie cierpiał na zaburzenia o
charakterze epileptycznym, popadał w częste omdlenia, na
skutek czego został zwolniony z obowiązku służby wojskowej.
Teraz, co prawda, wyrósł z wszystkich zakłóceń w
funkcjonowaniu organizmu, gdyż rozwój fizyczny sprawił, że
objawy chorobowe ustąpiły, ale jednak nie miał dość odwagi,
aby podjąć obowiązki mogące zachwiać jego równowagę
psychiczną. Pozostały nadal zahamowania, których nie mógł
przezwyciężyć. Dlatego nie nawiązywał bliższych znajomości z
rówieśnikami, nie miał przyjaciół ani ze szkoły, ani ze studiów,
nie chodził dotychczas z żadną dziewczyną. Najmocniejsze
więzy łączły go z matką, gdyż ojca nie znał. Kapitan Wolwicz
zginął na wojnie, kiedy syn był jeszcze niemowlęciem.
Obecnie, kiedy stanął wobec konieczności wyboru swojej
drogi życiowej, rozpoczęcia pracy zawodowej, postanowił
działać ostrożnie, sprawdzić samego siebie na jakimś
spokojnym stanowisku, nie narażając się na konflikty z
otoczeniem. Wydawało się, że AG AD umożliwi mu to lepiej niż
jakakolwiek inna posada. Tu, w Paryżu, odsuwał wszystkie
zamiary na przyszłość na daleki plan. Żył teraźniejszością,
która stanowiła jakby kadr z interesującego filmu
przygodowego, niemal z gatunku „płaszcza i szpady”, choć
akcja toczyła się współcześnie. Niespodziewanie też myśli jego
zaczęła zaprzątać pewna nieznajoma dziewczyna. Po raz
pierwszy zobaczył ją w Ogrodzie Luksemburskim. Poszedł tam
przed wieczorem, gdyż gospodarzy jego nie było jeszcze w
domu i musiał gdzieś przeczekać pół godziny. Starszy pan
zapewne, jak zwykle, rozprawiał w kawiarni z przyjaciółmi o
najnowszych wydarzeniach rozgrywających się na arenie
politycznej, pani Nina zaś pomagała siostrom nazaretankom
przy porządkowaniu internatu, który po remoncie otwierał
wkrótce swoje podwoje dla młodych pensjonariuszek z różnych
krajów świata.
Zmęczony włóczęgą po malowniczych, starych uliczkach,
wspinaniem się po schodach, zwiedzaniem cmentarza Pere
Lachaise, z przyjemnością spoczął na jednej z ławek, wciągając
w płuca chłodniejsze nieco powietrze po upalnym sierpniowym
dniu. Wtedy właśnie zjawiła się ona. Przysiadła koło niego
niepostrzeżenie i bezszelestnie. Wyglądała jak wielki, czarny
motyl, w powiewnej sukience, otulającej jej szczupłą sylwetkę.
Nie ulegało wątpliwości, że nosiła żałobę, czerń dominowała w
jej ubiorze: rękawiczki, pantofle, torba — wszystko w tym kolo-
rze, niczym nie rozjaśnione. Tylko długie włosy, spadające na
ramiona, odcinały się jasną plamą od tej żałobnej tonacji.
Siedziała dłuższą chwilę ze wzrokiem zawieszonym gdzieś w
przestrzeni, z wyrazem bezbrzeżnego smutku na twarzy.
Wydała mu się bardzo piękna i nieszczęśliwa. widocznie
cierpiała ogromnie po stracie kogoś bliskiego. Po kilkunastu
minutach wstała i poszła przed siebie zwinnym, sprężystym
krokiem. Zauważył, że ma długie smukłe nogi i idąc, kołysze
lekko szczupłymi biodrami.
„Może jest modelką — pomyślał — prezentującą na ulicach
Paryża najnowsze kreacje któregoś z wytwornych magazynów
mody, specjalnie zaprojektowane dla pań noszących żałobę.”
Ale zaraz odrzucił tę myśl. Ta powaga, niemal rozpacz,
malująca się na jej twarzy była autentyczna, a nie udawana na
użytek publiczności.
Następnej nocy przyśniła mu się, najwidoczniej wrażenie
musiało być silne, prawie szokujące. W czasie tego snu
uzmysłowił sobie, że dziewczyna przywodzi mu na myśl jakieś
niejasne, mgliste wspomnienia, jakby już ją gdzieś spotkał, a
nawet znał osobiście. Jednakże z brzaskiem odczucie to minęło.
Nie istniała żadna możliwość, żeby kiedyś w swoim życiu
widział ją, on, który w ogóle znał tak mało kobiet. Chyba żeby
się to wydarzyło w jakimś innym, pozaziemskim bycie.
Roześmiał się drwiąco sam z siebie przy goleniu, zapewne
dość głośno, bo pani Nina krzątająca się wtedy w pobliskiej
kuchni, badawczo przyglądała się mu w czasie śniadania.
I oto nagle po dwóch dniach znów zobaczył tę dziew -
czynę, tym razem w kościele La Madeleine. W chłodnym
półmroku świątyni rozpoznał jej profil, zarys głowy, ja -
snozłotą gęstwinę włosów. Nosiła jak za pierwszym ra -
zem żałobę — jedwabną, czarną suknię zapiętą pod samą
szyję. Modliła się żarliwie, jakby pragnęła wyprosić u
Boga specjalne łaski dla siebie, albo dla swoich bli skich.
W porze lunchu, którą każdy szanujący się paryżanin
spędza przy posiłku, w kościele nie znajdowało się zbyt
wielu ludzi, tylko garstka turystów pragnących wyko-
rzystać każdą minutę pobytu w tym mieście na
zwiedzanie zabytków i różnych osobliwości.
Igor poczekał, aż nieznajoma skończy modlitwę. Nie
trwało to zbyt długo, widocznie absorbowały ją inne
sprawy, związane ze zwykłym, codziennym życiem. Ze-
szła po schodach sprężyście i szybko, najwyraźniej gdzieś
się spieszyła. Nie poszedł za nią, na to nie miał dość od-
wagi, ale patrzył dotąd, aż zniknęła za rogiem ulicy. W
ciągu tego dnia i następnego złapał się na tym, że stale o
niej myśli. Na przykład zaczął snuć przypuszczenia, po
kim nosi żałobę: po matce, ojcu, a może po mężu? Nie
wiadomo dlaczego wolałby, żeby była jeszcze panną,
opłakującą stratę najbliższego krewnego, a nie nieutulo -
ną w żalu wdową. Zdawał sobie sprawę z bezsensu tych
rozważań. Właściwie nie miał żadnej szansy spotkać jej
ponownie w mrowiu ludzi zaludniających Paryż. Nie wiedział o
niej nic, ale myśl o tej dziewczynie podniecała go, pobudzając
zmysły. I nagle przyszło mu do głowy, czy nie istnieje
możliwość ujrzenia jej raz jeszcze w tym samym, co przedtem
miejscu: w Ogrodzie Luksemburskim lub w kościele La
Madeleine. I o dziwo, nie omylił się w swoich
przewidywaniach. Zobaczył ją znów w porze południowej w
kościele, zatopioną w modlitwie, siedzącą w tej samej, co
poprzednio ławce. Powtarzał ten manewr trzykrotnie, zawsze z
tym samym rezultatem. Zjawiała się niezmiennie samotna,
przystrojona w czerń, o jednakowej godzinie, siadywała
skupiona, rozmodlona, aby po kilku, lub kilkunastu, minutach,
wybiec w słoneczny dzień i rozpłynąć w tłumie. Początkowo
wystarczały mu ie przelotne spotkania i obserwowanie jej z
daleka. Parę razy zdawało mu się, że spojrzenie jej niebieskich
oczu spoczęło na jego twarzy przez ułamek sekundy. Jednakże
samokrytycznie oceniając siebie, zdawał sobie sprawę, że taki
jak on, skromny młodzieniec, nie wyróżniający się niczym
szczególnym, nie może przyciągnąć uwagi takiej dziewczyny jak
ona: tajemniczej, pięknej, ekscytującej w jego mniemaniu cale
legiony uwielbiających ją mężczyzn. Wiedział, że nigdy nie
zdobędzie się na to, żeby ją zaczepić i w końcu pozwoli jej
odejść na zawsze. Świadomość, że pewnego dnia może jej nie
zastać w kościele i nigdy więcej nie zobaczyć, zaczęła budzić w
nim coraz większy niepokój.
Tego dnia obawa taka nurtowała go z niespotykaną dotąd
siłą. Nawet Paryż stracił swój dawny blask i urok. W miarę jak
przybliżał się do kościoła, uczucie to wzmagało się z minuty na
minutę, jakby od faktu, czy spotka „dziewczynę w czerni”
zależało całe jego przyszłe życie. Czasem drobne zdarzenia
przeżywane z dala od domu, w czasie podróży, urlopu,
nabierają nagle znaczenia rzeczy wielkich, aby później okazać
się błahymi epizodami, mijającymi bez echa. I w tym
przypadku przygoda ta urosła w wyobraźni Igora do zbyt
wielkich wymiarów, przerastających jej istotną wagę. Przecież
już za parę dni miał wrócić do Warszawy, do codzienności, w
której nie będzie miejsca na eleganckie kobiety o prezencji
modelek i inne nierealne marzenia. Teraz jednak nie myślał o
przyszłości, przeskakiwał po parę stopni schody prowadzące do
kościoła, ze ściśniętym i wyschłym gardłem. Wbił oczy w
ciemność, oślepiającą po świetle słonecznego dnia i westchnął z
niesłychaną ulgą. Siedziała na swoim zwykłym miejscu z twarzą
ukrytą w dłoniach. Jednakże tego dnia modlitwa jej nie trwała
długo, o wiele krócej niż zwykle, i gdyby się spóźnił o parę
minut, na pewno by jej już nie zastał. Jakby pchany
magnetyczną siłą wstał i podążył za nią schodami. Biegła,
prawie nie dotykając stopni, w czarnych, skórzanych, letnich
pantofelkach na wysokich obcasach, zwiewna i nieuchwytna
jak mgła. W ręku trzymała skórzany, podłużny portfel i wielką,
plastikową torbę, pochodzącą z jakiegoś magazynu mody.
Nagle torba ta wymknęła się jej z dłoni, a znajdujące się w niej
drobiazgi potoczyły się z hałasem po schodach.
— Pani pozwoli, że pomogę — powiedział odruchowo po
polsku, jakby się spodziewał, że dziewczyna zna jego
ojczysty język, i natychmiast się zreflektował — Si vous
permettez ... — zaczął już schylony, ale wtem usłyszał
dźwięczny, melodyjny głos i słowa wypowiedziane w
najczystszej polszczyźnie.
— To bardzo uprzejmie z pana strony.
Na chwilę znieruchomiał z wrażenia.
— Pani jest Polką? — wykrztusił po krótkiej chwili.
W kącikach jej ust, powleczonych perłową szminką, zamaja-
czył cień uśmiechu i zgasł jeszcze prędzej niż się pojawił.
— Urodziłam się w Polsce, ale wychowałam się w
Paryżu — powiedziała.
— Zaraz wszystko pozbieram — szybko podnosił rozrzu-
cone zakupy, wyłącznie artykuły kosmetyczne, a było ich całe
mnóstwo: lakiery do paznokci, pudełeczka z różem, kremem,
spirale do rzęs. Jedna pomadka potoczyła się kilka stopni niżej,
zbiegł, aby ją przynieść. Czekała, lekko przytupując obcasami.
— Bardzo dziękuję — skinęła głową, kiedy wręczał jej
torbę.
Schodził razem z nią po schodach z całą świadomością, jak
bardzo jest natrętny, narzucając jej dalej swoje towarzystwo.
— Czy, czy ... pani nie zechciałaby ze mną wypić fi -
liżanki kawy? — przemógł wreszcie nieśmiałość, a kosz-
towało go to bardzo dużo. — Widzi pani, jestem taki sa -
motny w Paryżu, od dawna nie rozmawiałem po polsku —
kłamał jak najęty, dziwiąc się sobie, że mu to tak łatwo
przychodzi.
Zerknęła na miniaturowy zegareczek na czarnym pasku,
oplatającym przegub jej ręki .
— No dobrze — zgodziła się tak niespodziewanie, aż
zatchnęło go z wrażenia — ale tylko na parę minut.
Siedzieli naprzeciw siebie w małej kafejce, przy jednym ze
stolików ustawionych na ulicy. Dookoła kłębił się tłum
przechodniów, rozmowę zagłuszały odgłosy wielkomiejskiego
ruchu. Piła kawę drobnymi, krótkimi łykami, odsłaniając
drobne zęby. Z bliska wydawała mu się jeszcze piękniejsza i
bardziej pociągająca. Bił od niej prawie nieuchwytny zapach
wykwintnych perfum.
— Pani straciła kogoś bliskiego, prawda? — zapytał i
zaraz zawstydził się swojego nietaktu.
— Tak, umarła moja matka.
— Dawno?
— Dwa lata temu — i natychmiast dodała, widząc
malujące się na jego twarzy zdziwienie — ale nieprędko
zdejmę żałobę.
— Obserwuję panią od wielu dni, choć pani mnie
naturalnie nie zauważyła — mówił, znów dziwiąc się
swojej niebywałej odwadze. — Czy pani codziennie przychodzi
do kościoła?
Nie podobało się jej to pytanie.
— To zależy — zbyła go ogólnikowo.
— Przepraszam za niedyskrecję. Pewnie nieprędko się
zobaczymy, a chciałbym o pani jak najwięcej wiedzieć.
Niech mi pani coś opowie o sobie. Czy jest pani
studentką?
Spojrzała mu w twarz spochmurniałymi i smutnymi oczyma.
— Skończyłam Sorbonę, jeśli pana to interesuje —
zerknęła niespokojnie na zegarek. — Muszę już iść. Jean-
-Pierre pewnie się niepokoi.
Ugodziła go w samo serce, a więc jest na świecie mężczyzna,
który ma do niej prawo.
— To mąż?
Tym razem najwyraźniej rozbawił ją, bo prawdziwy, jasny
uśmiech ukazał się na jej ustach.
— Ach, nie. Jean-Pierre — to bardzo dobry, chory
człowiek i wielki uczony. Pomagam mu, nie może się
beze mnie obejść — udzieliła mu szeregu informacji o so -
bie, niczego nie tracąc ze swojej tajemniczości.
— Przepraszam, nie mogę dłużej zostać, dziękuję za
pomoc — podniosła się z miejsca, wiotka, gibka i gotowa
do odlotu.
— Czy zobaczę panią jeszcze? — zapytał schrypniętym
ze wzruszenia głosem, wstając aby ją pożegnać.
— To niemożliwe.
Była już parę kroków od niego, ginęła w tłumie.
— Jak pani na imię?! — zawołał rozpaczliwie.
— Danielle — usłyszał, a może mu się tylko wydawało.
Odchodząc, schował do kieszeni skrawek firmowego
blankietu z wypisanym rachunkiem. Przez parę ostatnich dni
pobytu w Paryżu zachodził codziennie do kościoła La
Madeleine, ale dziewczyna już więcej tam nie przyszła.
*
Roman Powelski zatelefonował do swojego siostrzeńca w
kilkanaście dni po jego powrocie z Paryża. Mieszkanie Igora
znajdowało się w jednym z ocalałych, choć mocno zniszczonych
w czasie powstania budynków przy ulicy Mokotowskiej i oprócz
licznych walorów, jak położenie w centrum miasta, podłączenie
do elektrociepłowni miejskiej, stosunkowo duża powierzchnia
mieszkalna, wyposażone zostało w taki fenomem dwudziestego
wieku, jakim jest oczekiwany przez dziesiątki lat telefon. Igor w
ogóle mógł się uważać za „dziecko szczęścia”, skoro w tak
młodym wieku stał się właścicielem tego luksusowego, jak na
warszawskie warunki, lokalu, nie kiwnąwszy nawet palcem,
aby go zdobyć. Wiedział, że kiedyś, przed wojną, mieszkała w
nim jego matka ze swoim pierwszym mężem Leonem
Kornickim, ale nie znał nawet tego adresu przed
przeprowadzką z Dęblina. Powelski ponoć ukrywał się po
zakończeniu powstania w Warszawie, jako jeden z
legendarnych Robinsonów, i zaraz po opuszczeniu miasta przez
hitlerowców zajął zasypane gruzem i rozorane przez bombę
mieszkanie swojego nieżyjącego przyjaciela, w którym
przebywał w czasie okupacji. Najlepiej zachowany pokój,
gabinet pana domu, przerobił na dwupokojowy lokal z kuchnią,
pozostała część została „rozdrapana” przez licznych przybyszów
do powstającej z gruzów Warszawy. Zachowało się nawet
trochę mebli, które nie zdążyły paść pastwą ani złodziei, ani
płomieni: biurko, biblioteka, stół, parę krzeseł, oczywiście
wszystko w opłakanym stanie, ale dzięki pracy i nakładom
Powelskiego, przywrócone niemal do dawnej świetności. I oto
cały ten dobytek przekazał swojemu osieroconemu
siostrzeńcowi, a sam przeniósł się do małego domku w
Józefowie, nabytego przez niego przed samą wojną. Tłumaczył,
że zły stan zdrowia wymaga stałego przebywania na świeżym,
suchym powietrzu, w związku z systematycznie i
nieubłaganie postępującą chorobą płuc, trawiącą go od
wczesnej młodości. Ta choroba, zwana ongiś suchotami,
stanowiła smutne dziedzictwo przekazywane w rodzinie
Powelskich z pokolenia na pokolenie. Na płuca zmarli
dziadkowie Igora, potem jego matka, której dodatkowo
żywot skróciły tragedie osobiste: utrata ukochanego
drugiego męża, ciężka ustawiczna walka o byt własny i
dziecka, przy zupełnym braku przygotowania do pracy
zawodowej. Igor dobrze pamiętał trwożne, rozpaczliwe
spojrzenia matki i dotyk jej drżących rąk na swoim czole
w czasie przebywanej w dzieciństwie wietrznej ospy, czy
odry. Najmniejsza gorączka budziła w niej paniczny lęk
przed wybuchem ogniska gruźliczego u dziecka, ale na
szczęście to fatum rodzinne go ominęło. Płuca miał silne
niczym miechy kowalskie, jak jego ojciec i dziad po
mieczu. Tymczasem wujek Roman, mimo długotrwałych
kuracji oraz częstego leczenia sanatoryjnego wciąż
borykał się z poważnymi dolegliwościami. W końcu
nawet musiał przedwcześnie zakończyć pracę i przejść na
rentę inwalidzką. Teraz zapowiedział wizytę u
siostrzeńca, chciał go zapytać o wrażenia z podróży.
Ostatnio nie widywali się zbyt często. Powelski
odwiedzał Igora głównie po to, aby go wesprzeć
finansowo, podbudować skromną sytuację stypendysty
comiesięczną zapomogą pieniężną. Igor w miarę
dojrzewania psychicznego i fizycznego zaczął się przed
tym wzdragać, ale wszelkie próby rozpoczęcia
zasadniczej rozmowy wuj kwitował machnięciem ręki.
Człowiek ten właściwie nie skarżył się nigdy, starał się
ukryć jak bardzo doskwiera mu samotność przy stale
pogarszającym się samopoczuciu. Raz tylko, po
długotrwałym pobycie w szpitalu, wymknęły mu się
słowa, które Igor na długo zapamiętał „Bywają takie
chwile, że najchętniej skończyłbym z sobą”, ale zaraz po -
tem zaczął żartować i snuć plany na przyszłość, choć wy -
padło to sztucznie i blado. A jednak ten inwalida, przez
połowę swojego życia przykuty do łóżka, potrafił zadbać
o realizację wyjazdu Igora do Paryża w najdrobniejszych
szczegółach. Do łańcucha wdzięczności Igora wobec wuj-
ka przybyło jeszcze jedno ogniwo. W obecnym stanie
swojego ducha młody Wolwicz nie zaprzątał sobie zbyt -
nio głowy tym problemem, jako że całkowicie pochłania -
ły go zmiany zachodzące w jego własnym życiu. Przed pa-
roma dniami objął pierwszą swoją posadę, dzięki której,
niezależnie
od
wysokości
otrzymywanego
wynagrodzenia, uzyskał status człowieka samodzielnego.
Ponadto był beznadziejnie zakochany w nieznanej
dziewczynie z Paryża. Uczucie to, polegające wyłącznie
na grze wyobraźni, wprawiało go w stan przyjemnego
podniecenia. Postać jej ukazywała się w jego snach, a
czasem na jawie utożsamiał z nią jakąś idącą kobietę,
naturalnie z góry wiedząc, że to nie Danielle. Jednakże
przeżywany wówczas dreszcz emocji sprawiał mu
specyficzne
zadowolenie.
Baśniowy,
niemal
surrealistyczny charakter przygody przeżytej w Paryżu,
dawał mu pole do snucia marzeń i domysłów.
Szczególnie zdarzało się to wieczorem, kiedy siedział w
domu sam. Najczęściej kreował ją na księżniczkę z bajki,
albo ofiarę złych mocy, zmuszających ją do przywdziania
pokutnej żałoby i służenia jakiemuś potworowi, któremu
na imię Jean-Pierre. Coś w rodzaju „Pięknej i bestii” w
paryskim wydaniu.
Oczywiście, otrząsał się z tych infantylnych rojeń, śmiejąc się
sam z siebie, z pełną świadomością, że nastrój romantyzmu,
któremu uległ w półmroku kościoła La Madeleine, niedługo
minie bezpowrotnie, a on sam z całą pewnością wróci do
realiów codziennego dnia. Dziwnym wydawało się tylko, że tak
trwale i łatwo upamiętnił sobie jej rysy, stale wracało wrażenie,
przecież zupełnie bezpodstawne, iż już przedtem wiele razy ją
widział.
Teraz, porządkując w pośpiechu mieszkanie przed przyjściem
wujka, wyglądające jak przysłowiowy obraz nędzy i rozpaczy na
skutek panującego w nim bałaganu, powziął mocne
postanowienie zerwania z nałogiem niedorzecznych
rozmyślań w pogoni za widmem w nierealnym świecie
złudzeń i powrotu do twardej, ale swojskiej
rzeczywistości. Wyciągnął więc z kieszeni kurtki zmięty
już rachunek z paryskiej cafe, gdzie spędził kilkanaście
minut z Danielle, traktowany dotychczas jak relikwia,
aby go zniszczyć, ale potem zmienił decyzję i postanowił
zachować ten okruch wspomnień, łączących go z tamtym,
niezapomnianym jeszcze przeżyciem. W tym celu otwo -
rzył sejf, a właściwie to, co po nim pozostało jeszcze z
czasów, kiedy służył jako przechowalnia walorów Leo na
Kornickiego. W istocie było to wgłębienie w ścianie,
zaopatrzone w żelazne drzwiczki, ongiś wyposażone w
skomplikowany mechanizm szyfru, w cudowny sposób
nie naruszone przez działania wojenne. W jego wnętrzu
znajdował się tylko jeden przedmiot — niewielki rewol-
wer, z którym wiązała się dość dziwaczna i niecodzienna
historia. Stanowił on bowiem własność Romana Powel-
skiego, ale przez całą okupację przeleżał zakopany w
ogrodzie koło domku w Dęblinie, tego samego, gdzie za -
mieszkiwał Igor wraz z matką. Wolwiczowa, będąc już
ciężko chora, wręczyła tę broń synowi, mówiąc, aby w
przyszłości oddał ją wujkowi, jeżeli zażąda jej zwrotu.
Powiedziała też, że Powelski prosił ją o przechowanie re -
wolweru, ale nie wyjaśniła, kiedy i w jakich okolicznoś -
ciach to nastąpiło. Potem trzeba było zajmować się łago-
dzeniem jej cierpień. W końcu Igor uznał ten rewolwer
za relikt przeszłości związanej z działalnością wujka w
okupacyjnym podziemiu. Początkowo nawet bawiło go
posiadanie tej pukawki, być może o historycznym
znaczeniu, potem cała sprawa poszła w zapomnienie, a
Powelski nigdy nie upomniał się o swój depozyt. Kładąc
pamiątkowy świstek z Paryża do sejfu, Igor dotknął
zimnej lufy i odruchowo cofnął rękę.
Jednocześnie odezwał się dzwonek u drzwi wejściowych.
Mimo że przyzwyczaił się już do widoku wujka w różnych
stadiach rozwoju i cofania się gnębiącej go choroby, to teraz, po
przeszło sześciu tygodniach niewidzenia go. musiał zapanować
nad sobą całą siłą woli, aby nie ukazać wręcz przerażenia.
Wydawało się nieprawdopodobne, że przez stosunkowo krótki
czas mogła nastąpić lak zauważalna zmiana w wyglądzie
człowieka. Powelski zawsze szczupły i drobny, teraz wysechł i
jakby się skurczył, a na twarzy jego malował się wyraz
beznadziejności. Widocznie zupełnie załamał się psychicznie.
„Dobrze, że nie oddałem mu rewolweru — pomyślał Igor. —
Wygląda na to, że mógłby zrobić z niego użytek".
*
Życie Igora płynęło bezbarwnie i monotonnie. Stanowczo nie
należał do ludzi, którzy umieją sobie zorganizować czas wolny
od pracy, znaleźć odpowiednie towarzystwo, a w szczególności
łatwo przystosować się do nowego otoczenia. Dzieciństwo
spędzone w izolacji od świata, z chorą matką, wycisnęło
niezatarte piętno na jego psychice. Na początku studiów nie
szukał kontaktu z młodzieżą uniwersytecką, potem koledzy
uznali go za odludka i dali mu spokój. Chłopcy z jego pokolenia
zaczęli tańczyć rocka, wyróżniać się strojem od otoczenia, a on
nigdy nie poddał się nakazom mody, pozostał obojętny na
eksplozję nowych stylów. Niewątpliwie jakiś wpływ na jego
stosunek do tych spraw miały rygory finansowe, którym musiał
się podporządkować, jako stypendysta i sierota. Który jednak z
młodzieńców w jego wieku, dysponujący własną chatą i szkłem,
nie zorganizowałby od czasu do czasu jakiejś szałowej prywatki
i nie poszukał okazji do rozrywki i podrywki? Tylko taki dziwak
jak on. Miano dziwaka z biegiem lat przylgnęło do niego
nierozerwalnie. Tak powszechnie nazywali go koledzy. Obecnie
w pracy też nie znalazł zadowolenia. Początkowo sądził, że
będzie to spokojna przystań, ale już po paru tygodniach
stwierdził, jak bardzo nie podoba mu się charakter i rodzaj
zajęć, wręcz przygniatających swoją jednostajnością.
Pobyt w Paryżu, coraz bardziej tracący z upływem czasu
swoją wyrazistość i barwę, wydawał mu się teraz
najciekawszym wydarzeniem w jego krótkiej biografii.
Nierozłącznie z taką postawą wobec codzienności odżyła
pamięć o przelotnie poznanej dziewczynie. Znów o niej myślał,
znów marzył. Nie obchodziły go zielone oczy Kasi, która
siedziała naprzeciw niego przez osiem godzin dziennie przy
swoim biurku i na próżno usiłowała przyciągnąć uwagę tego
szczupłego, niebrzydkiego szatyna.
„Dziwak — pomyślała, kiedy zabiegi jej mimo najszczerszych
chęci nawiązania małego flirtu, okazały się bezskuteczne. —
Jak nie chce, to pal go sześć”.
Tymczasem ów zdziwaczały szatyn przeżywał okres
głębokiego zniechęcenia do samego siebie i otaczających go
bliźnich łącznie z zalotną panienką z biurowego pokoju.
Tego wieczoru padał deszcz i cały świat stał się szary,
wyjątkowo brzydki. Dźwięk dzwonka wyrwał go z leniwego
półodrętwienia. Poczłapał, jak starszy pan, w domowych
pantoflach, otworzył drzwi niechętnie i oniemiał ze zdziwienia.
Na progu stała dziewczyna z Paryża, ubrana w czarny kostium,
podkreślający smuklość jej kształtnej sylwetki. Spod czarnego,
pilśniowego beretu wymykały się jasne, puszyste włosy.
— Danielle — zdołał wyszeptać, gdyż głos ze wzruszenia
ugrzązł mu w gardle. — Pani tutaj? Jak mnie pani
znalazła?
Nie odpowiedziała, przez chwilę taksowała go uważnie
wzrokiem, ale nie wyczytał w nim żadnego zainteresowania
swoją osobą. Raczej patrzyła na niego tak, jakby zobaczyła go
pierwszy raz w życiu.
— Przepraszam — odezwała się. — Czy pan jest może
krewnym Leona Kornickiego?
— Nie. Jestem synem jego pierwszej żony, pan Kornicki
kiedyś tu mieszkał, ale od dawna nie żyje. Umarł przed
moim urodzeniem — powoli głos jego nabierał normalnej
barwy. Jednocześnie uświadomił sobie, że dziewczyna
traktuje go jak kogoś zupełnie obcego i że nie przyszła do
niego z wizytą, a w zupełnie innym, nie znanym celu.
— Tak, wobec tego ten adres się zgadza — przez chwilę
rozglądała się dookoła. — Trafiłam właściwie.
Uczucie żalu i zawodu zmusiło go do nagłego wybuchu.
— Danielle, czy pani naprawdę mnie nie poznaje?
Pamięta pani, spotkaliśmy się na schodach kościoła La
Madeleine, potem byliśmy razem w kawiarni. Nie mogła
chyba pani zapomnieć?
A jednak zapomniała. Widocznie tak mało znaczący epizod
wyleciał natychmiast jej z głowy. Przez chwilę przyglądała się
mu z natężeniem.
— Skoro pan tak mówi i zna moje imię ... Ach, tak, już
wiem. Rozsypały mi się zakupy na schodach i pan je
pozbierał. Czy mogę wejść?
Był tak roztrzęsiony i zaskoczony nagłą krystalizacją swoich
marzeń w postaci pojawienia się tej dziewczyny w jego
własnym domu, że zupełnie zapomniał o roli i obowiązkach
gościnnego gospodarza.
— Ależ, oczywiście. Jestem taki szczęśliwy... Proszę
bardzo... — z trudnością zbierał myśli, plątał słowa. — Co
podać? Kawę czy herbatę?
Potrząsnęła głową przecząco.
— Na razie nie, chciałabym pana o coś zapytać.
— O co tylko pani zechce. Jeżeli tylko mogę być w
czymś pomocny ...
Usiadła na tapczanie. Tyle razy widywał ją w snach, że
rzeczywistość stała się zupełnie nierealna.
— Niech mi się pan tak nie przygląda — blady uśmiech
przewinął się przez jej wargi. — Zapewniam pana, że nie
jestem zjawą z tamtego świata, a normalnym człowiekiem z
krwi i kości.
— Proszę mi wybaczyć...
— A więc to było tu — znów rozejrzała się dookoła. — W
tym mieszkaniu, na Mokotowskiej.
— Przed wojną wyglądało tu inaczej. Gabinet pana
Kornickiego został przerobiony na te dwa pokoje z kuch-
nią — pośpieszył z wyjaśnieniem, chociaż jej poprzednie
słowa zabrzmiały zagadkowo.
— Ach tak. To szczęście, że mieszka tu ktoś związany z
rodziną Kornickich. Po działaniach wojennych nastąpiło
przecież całkowite przetasowanie ludności Warszawy,
wiele słyszałam o tym. Przyszłam tu zupełnie na chy bił
trafił. Więc jednak może będę się mogła czegoś od pana
dowiedzieć.
Wyglądała tak ślicznie i pociągająco, z nieco zaróżowionymi
policzkami i niebieskimi oczyma, że sens jej słów docierał do
niego z trudnością. Dopiero teraz zauważył, że trzyma w ręku
mokrą parasolkę, a na marynarce jej kostiumu połyskują
świeże krople deszczu.
— Proszę mi dać, wysuszę, bo się pani zaziębi — po -
wiedział, wyciągając rękę.
Posłusznie podała mu swoje rzeczy. W czarnej, jedwabnej
bluzce, spiętej pod szyją srebrną broszką, wydawała się jeszcze
piękniejsza.
— Czy słyszał pan kiedykolwiek o Adzie Kornickiej? —
spytała, patrząc na niego z wyrazem natężenia i
skupienia, jakby od tej odpowiedzi uzależniony był cel jej
wizyty, a może nawet coś więcej jeszcze, o czym nie
chciała na razie mówić.
— Oczywiście. Widziałem fotografię tej pani w naszym
albumie. Matka moja przechowywała ją całe życie, chyba
przez sympatię, chociaż o swoim pierwszym małżeństwie
wolała raczej nie wspominać. Ada Kornicka — to siostra
Leona, prawda?
— Tak, i moja matka. Umarła dwa lata temu.
— Szczerze współczuję. Ach, mój Boże! — podskoczył w
miejscu. — Teraz wiem, dlaczego wydała mi się pani od
razu znajoma, właśnie przez podobieństwo do osoby na
fotografii. Widzi pani, dużo chorowałem w dzie ciństwie,
leżałem w łóżku i przeglądałem albumy. Zdjęcie pani matki
utkwiło mi w pamięci najbardziej ze wszystkich.
— Dlaczego?
— Może dlatego, że przedstawiało piękną, młodą
dziewczynę o jasnych włosach. Wydawała mi się księżni -
czką z bajki. Widocznie lubiłem fantazjować. Kiedy usia -
dła pani obok mnie w Ogrodzie Luksemburskim nasunęły
mi się jakieś bliżej nie określone skojarzenia z kimś mi
dobrze znanym.
— W Ogrodzie Luksemburskim? Kiedy? Nic o tym nie
wiem ...
— Pewnego sierpniowego wieczoru. Pani naturalnie nie
zwróciła na mnie uwagi. A potem znów ujrzałem panią w
kościele La Madeleine. Chodziła tam pani codziennie,
prawda?
Przerwała mu gwałtownym ruchem ręki.
— Proszę o tym nie mówić.
— To nadzwyczajne, że łączą nas tak bliskie więzy i że
pani przyszła do mnie. Tyle o pani myślałem... Kiedy
pani przyjechała do Warszawy?
— Niedawno, ale to nieważne. Proszę odpowiedzieć
otwarcie na moje pytanie: co pańska matka opowiadała o
Adzie Kornickiej?
— Nic specjalnego. Po prostu ciekawili mnie ludzie na
zdjęciach w albumie. Pewno zapytałem, kim jest ta pani i
otrzymałem odpowiedź.
Westchnęła z ulgą, a może z niecierpliwością.
— Więc nic pan nie wie?
— Nic, a co miałbym wiedzieć?
— Chyba już pójdę — wstała z miejsca. — Poproszę o
żakiet.
Był tak zawiedziony, że początkowo nie protestował.
— Dlaczego pani odchodzi, Danielle? — wykrztusił
wreszcie. — Przecież przyszła tu pani w określonym celu.
Czy popełniłem jakiś nietakt, obraziłem panią?
— Ach, nie. Niech mi pan wybaczy. Sprawa jest po-
ważna. Muszę ją przemyśleć. Być może zwrócę się jesz cze
do pana, tak, na pewno się zwrócę. Zadzwonię. Proszę mi
podać swój numer telefonu.
Zapisała go w małym kalendarzyku, wyjętym z torebki.
— Danielle, błagam niech pani zostanie. Czuję, że już
nigdy pani nie zobaczę.
— Dlaczego mówi pan to takim tragicznym tonem.
Przecież właściwie wcale się nie znamy. Śmieszny z pana
chłopiec. Niech pan czeka na mój telefon.
*
— Czy naprawdę mogę ci zaufać? — zapytała Danielle,
podnosząc filiżankę z kawą do ust.
Siedzieli w zacisznym kącie kawiarni w Hotelu Bristol, w
którym dziewczyna zatrzymała się w czasie pobytu w
Warszawie. Wiele osób zerkało w ich stronę, Danielle bowiem,
spowita w czerń od stóp do głów, wyglądała nie tylko
prześlicznie, ale i niesłychanie intrygująco. Wczoraj wieczorem
telefon jej wyrwał Igora ze stanu obezwładnienia wszystkich
myśli i uczuć, stanowiącego reakcję na kilkudniowe,
beznadziejne, zdać by się mogło, oczekiwanie na jakąś
wiadomość od niej. Początkowo czas ten spędzał w
podnieceniu i napięciu, uniemożliwiającym mu koncentrację
myśli wokół jakiegokolwiek innego problemu. W pracy
popełniał same głupstwa, mylił akta i dokumenty, stłukł aparat
telefoniczny, wyrzucił do kosza pismo z podpisem ministra,
czym wywołał pełne złośliwości uśmieszki na twarzach
współpracujących z nim koleżanek, a panna Kasia popukała się
nawet znacząco w czoło.
Potem popadł niemal w czarną melancholię, dopiero głos
Danielle przywrócił mu równowagę ducha.
— Zrobię wszystko, co zechcesz — odpowiedział bez
wahania.
— Okazało się, że sama nie dam sobie rady, zresztą
muszę już wracać do Paryża. Jean-Pierre nie może tak
długo przebywać beze mnie. Wczoraj telefonował, że źle
się czuje. Bardzo niepokoję się o niego.
Czerwony ognik zapłonął ostrzegawczo i wwiercił się boleśnie
w jego mózg.
— Kto to jest Jean-Pierre? Powiedz mi prawdę.
— To najlepszy człowiek na świecie, wielki przyja ciel
matki i mój. Bardzo nieszczęśliwy.
— Kochasz go? — głos jego łamał się ze wzruszenia.
— Na pewno więcej niż ojca.
Zrozumiał, że na razie musi to mu wystarczyć i nic poza tym
się nie dowie. Nawet nie zauważył, kiedy niepostrzeżenie
przeszli na ty. Pierwsza uczyniła to Danielle, może, aby nadać
bardziej intymny charakter ich rozmowie.
— Słuchaj uważnie — powiedziała. — Złożyłam
ślubowanie w kościele La Madeleine, że nie zdejmę żało -
by, dopóki nie zrehabilituję pamięci mojej matki. Przyje -
chałam tylko w tym celu do Warszawy, ale to bardzo tru -
dne, potrzebuję dużo więcej czasu, więc gdybyś chciał mi
pomóc...
— Pomogę ci ze wszystkich sił, z całego serca, ale
niczego nie rozumiem.
— Nie możesz rozumieć, to nasza tragedia rodzinna.
Moja matka, Ada Kornicka, z męża Neniewska, została
oskarżona o zabójstwo swojego brata Leona Kornickiego,
osądzona i skazana przed wojną w Warszawie na karę
śmierci. Chociaż wyrok nie był jeszcze prawomocny, ma -
tka zaszła w ciążę w więzieniu, aby uniknąć egzekucji.
Kobiet ciężarnych nie wieszają, wiesz o tym. Potem wy -
buchła wojna. W czasie jednego z nalotów więźniarkom
udało się unieszkodliwić strażniczki i matka z niemowlęciem
na ręku uciekła razem z innymi. Pewna zacna rodzina
żydowska, której pozwolono jako jednej z nielicznych w Polsce,
na podstawie układów z okupantem, wyjechać na Zachód,
zaopiekowała się nami i zabrała jako córkę i wnuczkę do
Paryża. Teraz już oboje nie żyją — przerwała, przyjrzała mu się
badawczo, z powagą i smutkiem. — To brzmi jak scenariusz
sensacyjnego filmu, ale tak było naprawdę. Matka przez całe
życie bardzo cierpiała, przygnieciona swoim nieszczęściem, w
końcu jej serce nie wytrzymało. Nie wierzę, że popełniła
zbrodnię. Widzisz, ja muszę dojść prawdy, nie mogłabym bez
tego dalej istnieć, wyjść za mąż, rodzić dzieci. Dopóki żyła,
wszystko się jakoś układało, ale teraz, po jej śmierci, czuję się
moralnie zobowiązana do przywrócenia dobrego imienia jej
pamięci. To dla mnie najważniejsza sprawa w życiu. Nie
zapominaj, że urodziłam się w więzieniu, z piętnem dziecka
więźniarki skazanej na śmierć.
Przez chwilę panowało między nimi milczenie.
— Czy dowiedziałaś się o tym wszystkim od matki?
— Nie, od starej Sary. Od wczesnego dzieciństwa
domyślałam się, że z naszym przyjazdem do Paryża wiąże
się jakaś tajemnica. W miarę jak dorastałam, urywane
rozmowy, nie dopowiedziane zdania, utwierdzały mnie
coraz bardziej w tym przekonaniu. Koniecznie chciałam
dowiedzieć się prawdy, ale byłam bezsilna. Wreszcie
Sara opowiedziała mi wszystko, widząc jak się męczę.
Potem wyznałam matce, że znam jej tragedię.
Przeżyłyśmy bardzo ciężkie chwile, zanim obydwie
przeszłyśmy nad tym do jakiego takiego porządku.
— Dziękuję ci za szczerość, na pewno nie zawiodę
twojego zaufania.
— Chciałabym, żebyś mi pomógł chociaż na początek
zebrać jakieś niezbędne dane, które mogłyby rzucić
światło na tę sprawę. Jesteś w końcu związany z naszą
rodziną. Skoro twoja matka przechowywała fotografię
swojej szwagierki, to widocznie też nie uważała jej za mor-
derczynię. Oczywiście wiesz, że to w tym mieszkaniu, kinie
obecnie zajmujesz, został zabity Leon Kornicki?
— Nie, nikt o tym mi nie mówił.
— Podobno zastrzelono go w jego gabinecie, na Mo-
kotowskiej. To był jedyny znany mi adres w Warszawie.
— A co się stało z twoim ojcem, mężem pani Ady?
Danielle potrząsnęła przecząco głową.
— Wiktor Neniewski nie jest moim ojcem. Opuścił
matkę i połączył się z inną kobietą, kiedy została areszto -
wana. Ja przyszłam na świat, aby uratować życic kobiecie
skazanej na śmierć — w głosie jej zabrzmiała gorycz.
Igor położył rękę na dłoni dziewczyny.
— Bardzo ci współczuję — powiedział. — Jeśli wiesz,
kto zabił Leona Kornickiego, trzeba będzie wszcząć
proces o rehabilitację zmarłej.
— Niestety, matka do końca życia nie zdradziła imienia
mordercy, umarła razem z tą tajemnicą. A może wcale go
nie znała? Istniał między nami niepisany układ, żeby
nigdy nie poruszać tej sprawy. Wspomnienie tam tych dni
sprawiało jej nieopisane cierpienie. Pragnęłam jej tego
zaoszczędzić, przecież nie zaznała w życiu wiele
szczęścia. Jean-Pierre okazywał jej tyle uczuć, ale ona
nigdy naprawdę go nie kochała.
Poczuł niewysłowioną ulgę, jakby najcięższy na świecie
kamień spadł mu z serca. Więc ten tajemniczy, nieznany Jean-
Pierre to po prostu przyjaciel Ady Kornickiej, a on tak wściekle
mu zazdrościł posiadania Danielle.
W tej chwili mógłby go nawet obdarzyć gorącą sympatią z
wdzięczności za taką wiadomość.
Skwapliwie zapytał:
— Czy Jean-Pierre poślubił twoją matkę?
— To nie nastąpiło z wielu względów. Rozwód z Wi-
ktorem Neniewskim nie został przeprowadzony, matka
nawet nie wiedziała, co się z nim stało. Jean-Pierre po
prostu zaopiekował się nami po śmierci Sary i Joachima,
Może nie istniało nic między nimi w sensie seksualnym,
chociaż mieszkaliśmy razem. To bardzo czuły i delikatny
człowiek. I wielki uczony. Poważnie, właściwie nieuleczalnie,
choruje na gościec. Czasami całymi tygodniami porusza się na
wózku inwalidzkim. Dlatego muszę już wracać, bo on stale
potrzebuje mojej pomocy. Poza tym razem pracujemy
naukowo.
Sympatia Igora do Jean-Pierre’a osiągnęła punkt
kulminacyjny. Oczyma wyobraźni widział już bezzębnego,
wysuszonego starca, z siwą brodą, opierającego się na kulach i
powłóczącego nogami.
— Powiedz, co mam zrobić, Danielle?
— Pomóż mi znaleźć mordercę Leona Kornickiego,
żebym mogła spokojnie żyć, zdjąć żałobę, wyjść za mąż,
zostać normalną kobietą, prać pieluchy, obierać ziemnia-
ki, bez świadomości, że ktoś może mnie nazwać córką
morderczyni. Moja matka jest niewinna i trzeba tego tyl -
ko dowieść.
— Wiesz, że nie przyjdzie to łatwo po tylu latach,
uczynię jednak wszystko, co w mojej mocy. Muszę mieć
jednak jakiś punkt wyjściowy do podjęcia pierwszych
kroków.
Sięgnęła szybko do torebki i wyjęła zapisaną kartkę papieru.
— Tu mam trochę najważniejszych informacji: data
popełnienia morderstwa, nazwiska najbliższych znajo-
mych, obrońcy, prokuratora itd. Sam najlepiej się
zorientujesz. Wyciągnęłam je częściowo od Sary i
Joachima, częściowo zaś od matki.
— Czy próbowałaś nawiązać kontakt z którąś z tych
osób?
— Nie, uznałam to za bezcelowe. Zresztą nie mant
pojęcia, czy żyją. Jeślibym poszła do nich i przedstawiła
się jako córka Ady Kornickiej, skazanej na karę śmierci,
na pewno nie chcieliby ze mną rozmawiać. A może wśród
łych ludzi znajduje się prawdziwy zabójca, którego spłoszyłby
sam mój widok. Wiesz, zaraz po przyjeździe udałam się do
zespołu adwokackiego, do jednego z najznakomitszych
adwokatów warszawskich. Potraktował mnie jak zwariowaną
młodą osobę, szukającą dziury w całym. Powiedział, że sprawa
jest przedawniona, akta zniszczone i jeśli nie dysponuję
żadnym konkretnym dowodem to nie ma najmniejszych szans
na wznowienie postępowania. Potem zażartował, że w takim,
jak mój przypadku, nie potrzeba adwokata, lecz raczej
prywatnego detektywa w stylu Archera czy Marlowe'a.
Wróciłam do hotelu i pół dnia beczałam.
Najpierw zrobiło mu się jej niewypowiedzianie żal, potem
poczuł falę ciepła w okolicy serca i wzbierającą niespożytą
energię, predestynującą go do wielkich i bohaterskich
wyczynów.
— Kocham cię, Danielle — powiedział niespodziewanie.
Nawet nie wiedział, kiedy wymknęły mu się te słowa. —
Zrobię dla ciebie wszystko!
Spojrzała na niego z dziwnym wyrazem w oczach. Wydawała
się zdumiona, może zaskoczona.
— Nie powinieneś tak mówić. Znamy się zbyt krótko i
mieszkamy tak daleko od siebie. Chyba niepotrzeb nie
wciągnęłam cię w moje sprawy. Nie chciałabym, abyś to
tak mocno przeżywał.
— Nic na to nie poradzę, kocham cię od chwili, kiedyś
usiadła koło mnie w Ogrodzie Luksemburskim. Myślałem
o tobie przez cały ten czas. Marzyłem, że zostaniesz ze
mną. Wybacz, ale musiałem ci to wyznać.
— Straszny z ciebie dzieciak, masz bardzo bujną
fantazję.
— Danielle, mówię poważnie. Przyrzeknij, że przy-
ledziesz do mnie, tylko do mnie, jeśli wykryję zabójcę
Leona Kornickiego. Obiecujesz?
Sięgnęła machinalnie po filiżankę wystygłej już kawy i wypiła
jeden łyk.
— Obiecuję — powiedziała po chwili dłuższego milczenia.
*
Wyciągnął z kieszeni kartkę od Danielle. Już wielokrotnie
przebiegał oczyma listę osób figurujących na niej adresy, daty,
miejsca. Szukał jakiegoś związku przyczynowo-skutkowego
między nimi a popełnionym morderstwem, bądź punktu
zahaczenia, ale na razie na próżno. Najlepsze i najbardziej
wiarygodne źródło informacji stanowiłyby akta sprawy
sądowej, ale niestety po protokołach z rozpraw nie zostało ani
śladu w archiwach sądowych, nawet repertorium z wpisem
sprawy przestało istnieć. Mogły ulec zniszczeniu, zostać
zjedzone przez myszy, pójść na przemiał. Przez Polskę
przetoczyła się wojna, a po niej zostały ruiny i zgliszcza w
każdej dziedzinie życia. Przechowały się jednak w Bibliotece
Narodowej sprawozdania sądowe i sensacyjne artykuły, pisane
pod publiczkę w ówczesnych poczytnych pismach: „Kurierze
Porannym”, „Expressie Porannym", a przede wszystkim w
„Kurierze Czerwonym”, czyli w tak zwanym popularnym
„Czerwoniaku”. Z ich szpalt krzyczały mrożące krew w żyłach
tytuły drukowane wielkimi, rzucającymi się w oczy czcionkami:
„Ponury dramat na Mokotowskiej", „Siostra zabija brata”,
„Tragedia w rodzinie Kornickich”, „Bratobójczym wciąż
milczy”, „Opinia publiczna żąda surowego wyroku”, „Co powie
mąż oskarżonej?” itp. Z treści tych ociekających tanią sensacją
reportaży wynikało w sposób jednoznaczny, że wina Adeli Ne-
niewskiej jest tak oczywista, jak słońce świecące na niebie. Od
samego początku zgromadzono niezaprzeczalne dowody
wskazujące na nią jako na morderczynię: godzina dokonania
zabójstwa, zapis w kalendarzu ofiary, potwierdzona
świadectwem sąsiada obecność oskarżonej w mieszkaniu brata
w krytycznym dniu i czasie. Motyw zbrodni również nie
ulegał wątpliwości. Stanowiła go żądza wzbogacenia się
w drodze dziedziczenia, celem zaspokojenia wymyślnych
zachcianek i używania życia w sposób przekraczający
wszelkie przyjęte normy obyczajowe. W tym miejscu
reporterzy, wyraźnie przejaskrawiając znane sobie fakty,
odmalowywali hulaszczy tryb życia pędzony przez
małżonków Neniewskich, na który składały się
hazardowe gry, orgiastyczne zabawy, biesiady słynące z
ryb śródziemnomorskich, owoców sprowadzanych z
Bagdadu i kwiatów z wysp Fidżi. Inspiratorką zaś tych
wszystkich uciech miała być oskarżona, która na skutek
swoich nieskromnych żądań doprowadziła męża do
całkowitej ruiny majątkowej, licytacji jego dóbr i
ulubionej stadniny koni. W tej sytuacji jedynym źródłem
dalszych dochodów mogła stać się kieszeń zasobnego i
bardzo zaradnego brata, a w perspektywie spadek po
jego śmierci. Z dłuższych lub krótszych notatek z sali
sądowej wynikało, że oskarżona przez cały czas trwa nia
procesu odmawiała zeznań, aczkolwiek nie przyznała się
do winy. Jedyne oświadczenie złożone przez nią w toku
postępowania sądowego dotyczyło rzekomej obecności, w
czasie jej wizyty u brata, kogoś trzeciego poza nimi dwoj -
giem, ukrytego w innym pokoju. Fakt ten jednak nie
został udowodniony i jako taki nie miał znaczenia dla
wyniku sprawy. Zachowały się poza tym końcowe
fragmenty sprawozdań sądowych, zatytułowane:
„Prokurator Kolwiec oskarża” i „Adwokat Gradkiewicz
wzywa do stawiennictwa świadka zbrodni". Zawierały
one relacje z mowy oskarżycielskiej znanego
warszawskiego prokuratora, który w sposób kwiecisty i
pełen charakterystycznego dla niego zaangażowania w
prowadzoną przez siebie sprawę napiętnował oskarżoną
Adelę Neniewską jako zbrodniarkę działającą z
najniższych pobudek, żądając dla niej kary śmierci.
Natomiast obrońca użył demagogicznego chwytu,
mającego podziałać na wyobraźnię sądu i publiczności,
wzywając świadka zbrodni vel rzeczywistego mordercę
na salę sądową, celem dania świadectwa prawdzie.
Wolwicz doszedł do wniosku, że na ogół wszyscy
sprawozdawcy wypowiadali się negatywnie o Neniew-
skiej, a priori upatrując w niej zbrodniarkę, co widocznie
odpowiadało założonej przez nich konwencji. Tylko ciche
i nieliczne głosy, ograniczające się do krótkich sfor -
mułowań, zadawały rzeczowe pytania: kto zawiadomił
policję o morderstwie? gdzie się podziały pieniądze znaj -
dujące się w mieszkaniu denata?
Wielkie nekrologi Leona Kornickiego w „Kurierze
Warszawskim” sławiły jego liczne zasługi, donosząc o
dniu i godzinie złożenia zwłok do grobowca rodzinnego.
Po wnikliwym, wielogodzinnym studiowaniu tych brukowych
wiadomości, Igor wiedział tylko jedno: Neniewska milczała, nie
broniła się w czasie procesu, a powód swojego milczenia
zabrała ze sobą do grobu. Za istnieniem tajemniczego świadka
zbrodni, albo nawet hipotetycznego mordercy, przemawiał fakt
zawiadomienia policji, że Kornicki nie umarł śmiercią
naturalną. Czy jednak zależało takiemu informatorowi na
wykryciu zbrodni i doprowadzeniu do procesu? Tak, jeżeli
miała być to zemsta wywarta na Neniewskiej, znajdującej się
wśród osób najbardziej podejrzanych.
W tym miejscu śledztwo zdawało się wykazywać poważne
luki, najwyraźniej spowodowane pominięciem pewnych
istotnych okoliczności. Istniały bowiem jakieś bliżej nie
określone pieniądze w domu denata, które zniknęły po jego
śmierci, a oskarżonej nie udowodniono ich posiadania. Nie
wykluczone jednak, że wobec znacznego upływu czasu między
śmiercią Kornickiego a aresztowaniem Neniewskiej, mogły
zostać przez nią dobrze ukryte. To samo odnosiło się do broni
— narzędzia mordu.
Tak więc obraz sprawy zrekonstruowany na podstawie
informacji z ówczesnych gazet, nie przedstawiał się ciekawie
dla Neniewskiej i nie wniósł nic pozytywnego do
charakterystyki jej sylwetki. Pozostawali ludzie umieszczeni
przez Danielle na jej liście, jeżeli naturalnie znajdowali się
jeszcze wśród żywych i byliby skłonni do udzielenia informacji
komuś nieznajomemu, nie mogącemu się wylegitymować
żadnym formalnym pełnomocnictwem. Przeczytał te nazwiska
jeszcze raz uważnie. Z jednym z nich wiązał szczególnie duże
nadzieje, należało bowiem do jego wuja — Romana
Powelskiego. Igor wiedział, że Powelski przyjaźnił się z
Kornickim, zajął przecież po wyzwoleniu jego mieszkanie, a i w
czasie okupacji w nim przebywał. Zastanawiało go tylko,
dlaczego Powelski ukrył przed nim tak tragiczny i niecodzienny
fakt, że zostało w nim ongiś popełnione morderstwo. Być może
nie ujawniając siostrzeńcowi kulisów tej sprawy, Powelski
chciał mu zaoszczędzić niepotrzebnych stresów. Dramat
rodziny Kornickich, rozegrany przed tyloma laty, w zasadzie
nie obchodził Igora, nie mającego nic wspólnego z tamtymi
ludźmi, poza nic już nie znaczącym faktem, że denat był
pierwszym, i to rozwiedzionym, mężem jego matki. Również
Wolwiczowa, zapewne przez wrodzoną delikatność, takt, a
nawet troskę macierzyńską o zdrowie psychiczne swojego
dziecka, nie wprowadziła go w arka- na tej zamierzchłej i tak
ponurej historii. Niezmiernie interesowało Igora, co miałby
teraz do powiedzenia z perspektywy tak odległego czasu, o
zbrodni, jego wuj, tak blisko wtedy związany z Kornickim.
Musiał znać dobrze wszystkich uczestników tragedii, całe
środowisko, z którego wywodzili się główni jej bohaterowie.
Niewątpliwie zajmował kiedyś określone stanowisko w tej
sprawie, miał własny punkt widzenia, jakieś sprecyzowane
poglądy. Czy podzielał werdykt sądu orzekający o winie Ne-
niewskiej? A może umiałby wskazać inne rozwiązanie zagadki
zbrodni, na podstawie sobie tylko znanych poszlak. Wszystko
to niezmiernie pobudzało wyobraźnię Igora i dawało pole do
snucia nie kończących się domysłów. Oczywiście natychmiast
nawiązałby kontakt z Powelskim, jeśli byłoby to możliwe.
Jednakże wuj jego przebywał obecnie w szpitalu-sanatorium, w
okolicach Otwocka, po zabiegu chirurgicznym, w stanie
wykluczającym, przynajmniej na razie, przeprowadzanie tego
rodzaju rozmów.
Janusz Dobrzański, Mieczysław Kulikowski, Bohdan
Strumień — członkowie zespołu sądzącego oraz prokurator
Jerzy Kolwiec nie figurowali w rejestrze mieszkańców
Warszawy. Mogli już umrzeć śmiercią naturalną ze względu na
podeszły wiek, zginąć w obozach zagłady, bądź mieszkać w
innym mieście w Polsce lub za granicą. Jak dotąd Wolwicz nie
natrafił na ich ślad. Żył człowiek, który miałby zapewne
najwięcej do powiedzenia, gdyby tylko zechciał przemówić, a
przede wszystkim uwierzyć w szczerość intencji Igora. Był nim
mecenas Gradkiewicz — obrońca Adeli Neniewskiej. Nazwisko
jego widniało, czarno na białym, w książce telefonicznej i
Wolwicz wprost nie mógł wyjść ze zdumienia, że z taką
łatwością go odszukał. Wszystkie dane się zgadzały: imię i
nazwisko — Wacław Gradkiewicz, zawód — adwokat, adres —
Emilii Plater 37. Czuł podświadomie, że od przychylności
Gradkiewicza wiele zależy. Przecież równie dobrze mógł go
odprawić od progu z przysłowiowym kwitkiem. Więc czy
należało od niego właśnie rozpocząć pogoń za przeszłością, czy
raczej od osoby neutralnej, niezaangażowanej ani uczuciowo,
ani zawodowo w tę sprawę? Może jakaś bliska znajoma
Neniewskiej naświetliłaby sytuację sprzed lat, charakteryzując
sylwetki osób odgrywających znaczącą rolę w rozwoju tamtych
wypadków. Na liście Danielle znajdowało się kilka nazwisk
kobiecych — Izabella Będziłlo, Urszula Horozińska-Rollenowa,
Janina Wiczyńska ... Zaraz, zaraz ... Wiczyńska — właśnie tak z
domu nazywała się gospodyni Igora, u której mieszkał w
Paryżu. Gdyby wówczas wiedział, jakie zadanie przyjdzie mu
wykonać, na pewno nie zmarnowałby takiej okazji. Ciekawiło
go, czy Wiczyńska widywała Neniewską w Paryżu i odnowiła z
nią znajomość na emigracji. A może los i przypadek nigdy ich
ze sobą nie zetknął? W każdym razie nie wchodziła teraz w
grę jako źródło wiadomości, o Rollenowej słuch zaginął,
natomiast pozostawała jeszcze Izabella Będziłło
zamieszkała w Warszawie przy Alei 3 Maja. Igor
postanowił od rozmowy z tą osobą rozpocząć swoją
działalność prywatnego detektywa.
Z niemałą trwogą w sercu przypuścił szturm do stałych
dębowych drzwi wejściowych, zaopatrzonych w szereg
tabliczek z nazwiskami lokatorów i głoszących wszem i
wobec, że do pana X należy dzwonić trzy razy, do pani Y
cztery, a do państwa Z tylko dwa. Było to, jak widać,
wspólne mieszkanie w domu ocalałym ze zniszczeń wo-
jennych. Pani Izabella życzyła sobie, aby goście zawiada-
miali ją o swym przybyciu tylko jednym przyciśnięciem
dzwonka. Prawdopodobnie oczekiwała kogoś, gdyż ledwo
przebrzmiał ostry dźwięk gongu, drzwi uchyliły się i na
progu ukazała się wysoka, koścista postać kobieca w
haftowanym, lekko przybrudzonym kimonie koloru ró-
żowego.
Na widok nieznanego młodego człowieka na jej suchej
twarzy, odznaczającej się niezwykle wydatnym, sępim nosem,
pojawił się wyraz niekłamanego zdumienia.
— Pan do mnie na brydża? — zahuczała niskim, prawie
męskim głosem. — My się chyba nie znamy.
— Jestem Igor Wolwicz — nieomal po wojskowemu
stuknął obcasami. — Co prawda nie przyszedłem na bry-
dża i nawet nie umiem grać w karty, ale jeśli pani pozwo -
li, bardzo chciałbym z panią porozmawiać.
Widocznie uderzyła ją jakaś nuta błagania w jego głosie, gdyż
chwilę przypatrywała mu się w milczeniu.
— Chodź kochasiu — powiedziała. — Nie wyglądasz na
bandziora, który przyszedł zakatrupić starą babę. Proszę
do mojego pokoju.
Szli wzdłuż długiego, mrocznego korytarza, mijając po prawej
i lewej stronie szerokie dwuskrzydłowe drzwi.
— Oto mój apartament — oświadczyła, otwierając
ostatnie z nich na samym końcu.
Pokój był duży. Na ścianach, pokrytych niebieską, spłowiałą
tapetą, wisiało kilka, cennych na pierwszy rzut oka, obrazów w
poczerniałych od starości, złoconych ramach. We wnętrzu tym
stało pełno antyków: serwantka, komódki, biblioteka, stół na
pazurkowatych nóżkach, kilka kanap z podniszczonym
adamaszkowym obiciem, stare porcelanowe wazony i figurki.
Na środku, kontrastując z resztą umeblowania, stał
rozstawiony do gry w karty, obity zielonym suknem, stolik.
— To ocalało w naszej willi w Sulejówku — wyjaśni ła,
widząc zdumione spojrzenie Igora. — Opiekowała się
naszymi gratami wierna gosposia. W nagrodę pochowa-
łam ją w grobowcu rodzinnym Będziłłów, przy pierwszej
bramie na Powązkach. Niech się chociaż po śmierci cie -
szy, tak mało miała do tego okazji w ciągu życia. Te
obrazy zakopała w skrzynkach w ogrodzie. Nie uwie rzysz
— to van Gogh, tamten — to autentyczny Matejko, a te
konie namalował Wojciech Kossak. Nie rozstanę się już z
nimi, chyba żebym zdychała z głodu. Ale ja tu gadu,
gadu, a pan pewnie przyszedł do mnie w jakimś określo-
nym celu, panie, panie... przepraszam nie dosłyszałam
nazwiska.
— Wolwicz, Igor Wolwicz.
— Zaraz, zaraz — pstryknęła w powietrzu palcami. —
Wolwicz, to nazwisko nie jest mi obce. Znałam kiedyś
ładnego chłopca, kapitana Wolwicza. Zakochała się w
nim Żaneta Kornicka, rzuciła męża i wyszła za niego za
mąż.
— Jestem ich synem.
— No, przepraszam, że ja tak bezpardonowo o tych
sprawach, taki ze mnie narwaniec. Ci, co grają ze mną w
brydża, myślą: zwariowana, stara grande dame — lubią
to, walą do mnie jak w dym i pozwalają się ogrywać, bo
są głupi jak stołowe nogi. A ja za to codziennie kupuję
sobie dziesięć deka szynki i jem befsztyk z polędwicy, a
stary Kossak i Matejko mogą sobie dalej spokojnie wisieć
na ścianach. Szelma ze mnie, no nie? Ale ty czegoś chcesz ode
mnie, prawda? Siadaj w tamtym fotelu, bo ten ma podłamaną
nogę, i wal prosto z mostu. Mogę chyba do pana mówić „ty" po
starej znajomości?
— Ależ oczywiście, proszę pani.
— Nie bądź taki speszony i nieśmiały. Ostatecznie mam
tylko sześćdziesiąt lat, chociaż wyglądam na sto. Nie
zawsze taka byłam. Popatrz, zachował się mój portret —
pociągnęła go za rękę w drugi kąt pokoju i pokazała
obraz przedstawiający młodą dziewczynę o wielkich
oczach, w wydekoltowanej sukni odsłaniającej ramiona i
długą szyję, oplecioną sznurem pereł. — Malował go
Tadeusz Styka w trzydziestym piątym roku, zrobił mnie
na piękność. Miałam już bitą trzydziestkę, ale nikt o tym
nie wiedział. Wszyscy młodzi ludzie chcieli się żenić, je -
żeli nie ze mną, to z moim posagiem. I znów tobie przer-
wałam. Mam strasznie niewyparzony ozór na stare lata.
Wiesz, ty nie jesteś podobny ani do matki, ani do ojca,
chociaż masz trochę z jego pozornie nieśmiałego wdzię -
ku, którym czarował kobiety. Jak się mają rodzice?
— Oboje nie żyją.
— O, mój Boże! — uderzyła się ręką po wargach. —
Zawsze się z czymś nie w porę wyrwę. Może napijesz się
herbaty, wina?
Szybko podeszła do serwantki, gdzie ze szkłem tkwiła pękata
omszała butelka z czerwonym płynem, jakby sieroctwo Igora
wymagało specjalnej troski i opieki.
— Nie, dziękuję, proszę sobie nie robić kłopotu.
— Nie krępuj się, chłopcze, czuj się jak u siebie w
domu.
— Naprawdę nie będę niczego pił ani jadł.
— No, jeżeli nie chcesz, to mów z czym przychodzisz.
Tylko prędko, bo niedługo zwalą się moi dorobkiewicze i
podstarzałe damulki na kilka roberków.
— Chyba jednak przyszedłem nie w porę ...
— Nie gadaj głupstw, ostatecznie jesteś mi bliższy niż
to całe tałatajstwo. Najwyżej ich wyproszę. Znów tak
bardzo mi nie zależy na ich pieniądzach i towarzystwie.
Lubiłam twoją matkę Żanetę, choć jej nigdy tego nie
okazywałam. Kiedy rzuciła tego groszoroba Kornickiego o
duszy starca, z całym jego majątkiem, i wyszła za twojego
ojca, który, między nami mówiąc, oprócz pary szałowych
wąsów i czarnych, lśniących oficerek, nie miał nic więcej
przy duszy, poczułam do niej prawdziwy szacunek. Bardzo
chciałam się z nią zobaczyć po powrocie z Casablanki do
Warszawy, ale skończyło się na dobrych chęciach.
Musiałam się jakoś urządzić, wywalczyłam ten jeden
pokój w moim własnym mieszkaniu. Potem sprowadziłam
prochy ojca z Maroka. Nigdy na nic nie miałam czasu. I
tak przeszło życie. No, ale się rozmazałam... Zawsze kiedy
wspominam dawne czasy, przedwojenną Warszawę,
starych przyjaciół, rozklejam się jak stara beczka. Znów
nie dałam ci przyjść do słowa ...
— Proszę pani, chciałbym, żeby mi pani powiedzia ła, czy
według pani Adela Kornicka zabiła swojego brata Leona?
Pytanie to tak zaskoczyło panią Izabellę, że na kilka chwil
oniemiała ze zdziwienia.
— A tobie co do tego?! — zadudniła wreszcie zupełnie
już basowym głosem. — Co cię obchodzi Kornicka i stara,
zapomniana sprawa? Wprawdzie twoja matka była kiedyś
żoną Leona, ale nie masz chyba zamiaru mścić się za jego
śmierć?
— Nie, wręcz odwrotnie. Moim celem jest rehabilitacja
Adeli Kornickiej.
— Masz babo placek! Czy przysłała cię do mnie Ada? Co
się z nią dzieje? Gdzie się podziewa? Myślałam że nie
przeżyła wojny. Wiem, że zaszła w ciążę w więzie niu,
jeszcze przed apelacją, tak na wszelki wypadek, gdy by
sąd apelacyjny zatwierdził wyrok śmierci. Bab ciężar nych
nie wieszają, więc w ten sposób chciała uciec przed
stryczkiem. Potem wybuchła wojna i cały ówczesny
światek z jego wielkimi problemami runął jak domek z kart.
Wyjechałam z Polski i od tej pory nic o niej nie słyszałam.
Mów, jak się jej powodzi.
— Pani Adela Kornicka zmarła przed dwoma laty w
Paryżu. Przyszedłem do pani w imieniu jej córki Da-
nielle.
Izabella Będziłło nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż zadzwonił
telefon stojący na mahoniowej komódce.
— A pan prezes, witam! A więc niedyspozycja żo łądka.
Szczerze współczuję, radzę wypić sok jagodowy. Aa...
i pani prezesowa zwichnęła nogę, co za pech. Musi my
zatem odłożyć naszego roberka na inny dzień. Cóż ro bić i
ja bardzo żałuję. Do usłyszenia! — położyła słuchawkę z
rozmachem na widełki. — Z mojego brydża nici. Mogę ci
poświęcić trochę czasu. Tylko do diabła nie wiem, po co
chcesz odkurzyć ten stary proces.
— Już pani mówiłem, że działam w imieniu córki Adeli
Kornickiej.
— Życzę ci powodzenia. Najwięcej informacji udzieli ci
adwokat Gradkiewicz. Podobno ten stary pijanica nie
pracuje już zawodowo. A pomyśleć, że to kiedyś był
błyskotliwy prawnik, mający olbrzymią klientelę, za -
powiadający się na luminarza naszej palestry, choć we -
dług mnie antypatyczny bubek. Bez pamięci kochał się w
Adzie, oddałby diabłu duszę, gdyby piekła pomogły mu
zdobyć jej rękę. Ala ona go nie znosiła. Myślę, że budził
w niej wstręt fizyczny. No nie był zbyt atrakcyjny, to pra-
wda, ale łeb miał nie od parady, i stary Kornicki chętnie
widziałby w nim przyszłego zięcia. Niestety Ada kochała
tylko jednego mężczyznę.
— Kogo?
— Swego mężulka, „pięknego Wika”. Tak go nazy-
waliśmy w naszym towarzystwie. Miał tyle czaru, że
mógłby nawet z łatwością uwieść stuletnią przeoryszę
klasztoru, ale hunctwot i łobuz nie lada. Gdybyś słyszał
jego zeznania w sądzie. Wygadywał najokropniejsze
rzeczy o swojej żonie, widocznie chciał się jej jak
najprędzej pozbyć, żeby poślubić tę bogatą baronównę
Holzenberg i byłby tego niechybnie dopiął, gdyby nie
wojna. Holzenberżanka musiała zwijać żagle i odpłynąć
z Polski, aby uniknąć komory gazowej, a on zginął tak,
jak żył — w kasynie gry na Szucha, zastrzelony przez
pijanego żołdaka niemieckiego. Ada fatalnie ulokowała
swoje uczucia i to ją zgubiło.
— Czy sądzi pani, że zabiła swojego brata?
— Już po raz drugi zadajesz mi tak obcesowo to py-
tanie. Jeśli chcesz usłyszeć moje zdanie, to ci powiem.
Ale poczekaj, zapalę wpierw papierosa — podniosła się z
miejsca i sięgnęła po leżące na stoliku pudełko „Carme -
nów”. — Nie powinnam kopcić tych świństw, bo oskrze -
la, astma, rozedma płuc, wszystko w środku porujnowa -
ne, ale nie mogę się powstrzymać. Brak mi silnej woli.
Według mnie w tej sprawie istniało wiele niejasności.
Czy znasz jej przebieg?
— Tylko ze sprawozdań sądowych zamieszczonych w
gazetach.
— Ja myślę, że wina Kornickiej nie została udowod-
niona. Co prawda, nie przepadałam za tą dziewczyną,
może dlatego, że była ładniejsza i młodsza ode mnie.
Poza tym zazdrościłam jej tego, że umie wzbudzać w
mężczyznach prawdziwą miłość. Nie tylko Gradkiewicz
szalał za nią, ale i brat Żanety — Romek Powelski. Ach
prawda, toż to twój wuj! Co z nim. jak się czuje?
Wyglądał na porządne chuchro, które lada silniejszy
wiatr może zdmuchnąć z ziemi. Eteryczny blondynek,
półbaba-półmężczyzna. Tacy jak on zwykle nie żyją
długo. Podobno nawet w Leonie Kornickim budził
ludzkie uczucia. Istniało między nimi coś w rodzaju
przyjaźni. Czy dasz wiarę, że Powelski też się cielęco,
beznadziejnie kochał w Adzie? Bez przerwy wodził za
nią oczyma, jak za świętą Madonną.
— Nigdy bym nie przypuszczał... mój wuj?
— Więc teraz już wiesz. Ada wywoływała we mnie różne
uczucia, przeważnie niechęci i zawiści. O mnie starały się
stada chłopaków, ale wyłącznie dla majątku. Byłam
piekielnie bogata i bardzo brzydka. Co się tak na mnie
gapisz? Mówię prawdę, wiedziałam o tym. Dlatego nie
wyszłam za mąż. Wprawdzie trafił się taki jeden —
podchorąży sanitarki — Miś, nawet nie pamiętam nazwi -
ska, z nim jednym przeżyłam coś w rodzaju gorącego ro-
mansu, pełnego iluzji i złudzeń, ale i on okazał się karie -
rowiczem, lecącym na mój posag. Rozgadałam się i czu lę,
że muszę sobie golnąć. Może jednak napijesz się ze mną?
Zawsze kiedy wspominam młode lata odczuwam
potrzebę kilku głębszych — Izabella Będziłło znów unio -
sła się z fotela, w którym ulokowała swoją tykowatą po-
stać, i ruszyła ku serwantce. Z jej głębin wydobyła butel -
kę Napoleona i dwa kryształowe kieliszki.
— Naprawdę dziękuję pani, ale nie będę pił.
— Co z ciebie za dziwoląg. Jeśli ci zakon nie pozwa la,
pozwolisz że sama spełnię toast za minioną młodość. Co
to ja mówiłam? Ach, że nie lubiłam Ady, a może jej w
głębi ducha źle życzyłam. Obydwie z Ulą Horozińską
wyśmiewałyśmy ją, że ma za duże ręce i nogi jak okręty.
Dziewczyny w tym wieku potrafią być bardzo złośliwe.
Kiedy zakochała się jak wariatka w tym wartogłowie Ne-
niewskim, poczułam coś w rodzaju nikczemnej satysfak-
cji, że pakuje się samochcąc w przepaść bez dna, ale w
czasie procesu zmieniłam zdanie. W pewnej chwili wyda -
ła mi się ofiarą, a nie winowajczynią — umilkła i zapa-
trzyła się szklanym wzrokiem w przestrzeń.
Igor zląkł się, że zasnęła i nic już więcej nie powie.
— Dlaczego, proszę pani? — zapytał głośno, aby
przerwać ciszę, która nagle zapanowała.
— Dlatego, że milczała, nie broniła się, kiedy Ne-
mewski odsądzał ją od czci i wiary, wreszcie dlatego, że
prawdopodobnie wzięła cudzą winę na siebie. Ale po co
to zrobiła — Bóg tylko raczy wiedzieć.
— Ale fakty, czy znane są pani fakty, które by za tym
przemawiały?
Izabella Będziłłówna znów nalała sobie kieliszek koniaku.
— To było tak dawno, nie bardzo już pamiętam. Trzeba
ci wiedzieć, że chodziłyśmy z Ulą Rollenową na prawie
wszystkie rozprawy sądowe z ciekawości i żądzy taniej
sensacji, jak inni znajomi Kornickich, którzy w ich domu
jedli, pili i bawili się na eleganckich przyjęciach. Biedna
Ula obnosiła po sądzie swój ogromny brzuch, była już w
siódmym miesiącu ciąży, ale nie chciała stracić takiej
okazji. Ten piernik Rollen, jej mąż, w gruncie rzeczy
mało się nią interesował, myślę, że niezbyt przejął się,
gdy umarła przy porodzie.
Na ten proces ludzie walili drzwiami i oknami, bo całe
pożycie Neniewskich, łącznie z intymnymi szczegółami
małżeńskiej alkowy, nicowano od podszewki, przeważnie bez
zarządzania tajności rozpraw. Wydaje mi się, że wtedy na
Mokotowskiej znajdował się jakiś świadek zbrodni. Przecież, u
licha, ktoś — ten właśnie świadek, a może i sam morderca,
zawiadomił policję, że Kornicki został zastrzelony. Gdyby nie
ten telefon, zbrodnia nigdy nie wyszłaby na jaw, bo już miano
chować nieboszczyka do grobu Kornickich na Powązkach.
Pamiętam też, że chodziło o jakieś pieniądze, które zniknęły z
mieszkania Leona, ale Ada ich przy sobie nie miała. Nie
wiadomo też, gdzie podział się rewolwer, z którego zastrzelono
Kornickiego. Neniewski zeznał wprawdzie, że widział, jak Ada
zabierała go ze sobą z domu, idąc do brata, ale nigdy tej broni
nie znaleziono. Więcej już sobie nie przypomnę. Mnie też
pamięć zawodzi. Znajomi adwokaci twierdzili wtedy, że sąd
dopuścił się wielu przeoczeń i wyrok na pewno zostanie
zmieniony po apelacji, ale wtedy wybuchła wojna. Spytaj
Gradkiewicza, on wie więcej ode mnie — głos Izabelli Będziłło
przycichł, opowiadanie z minuty na minutę traciło na żywości i
barwie. Widać wypity koniak podziałał na nią wybitnie
usypiająco. W pewnej chwili, ostatnim wysiłkiem woli,
otrząsnęła się z ogarniającego ją bezwładu.
— Przepraszam cię — znów huknęła głębokim basem. —
Nie powinnam była pić, alkohol zawsze ścina mnie z nóg.
Tylko nie myśl, że ze mnie nałogowa pijaczka. Niech Bóg
broni. Z rzadka sięgam po tę butelczynę, właściwie tylko
wtedy, kiedy przypomną mi się stare dzieje. Przy brydżu
trzeba zachowywać trzeźwość umysłu i równowagę
ducha. Nic już więcej nie powiem o tym śmierdzącym
procesie. Jedno wiem: ktoś chciał tę Adę „wrobić” w
morderstwo, ten, komu zależało na tym, aby ją zniszczyć,
zemścić się na niej. Przynajmniej takie odniosłam
wrażenie. Mówiłeś, że to dziecko urodzone w więzieniu
pragnie zrehabilitować pamięć matki. Czy jest ładna, ta
córka Ady, podobna do niej? A, prawda, co ty możesz o
tym wiedzieć.
— Jest piękna i nieszczęśliwa. Bardzo chciałbym jej
pomóc.
— Ej, chłopie, czy ty się w niej nie zakochałeś? Je żeli
córka odziedziczyła po matce umiejętność siania zamętu
w sercach męskich, przepadłeś z kretesem. Czy wiesz, kto
jest jej ojcem?
— Nie, ona chyba również nie wie.
— Czyżby? Dwóch mężczyzn przychodziło odwiedzać
Kornicką w więzieniu: twój wujek i szanowny mecenas
Gradkiewicz. Romana nie posądzam o tyle inwencji,
zostaje tylko ten moczymorda Gradkiewicz, bo nie myślę,
żeby zgrzeszyła ze strażnikiem albo dozorcą. Widocznie
tak ją straszył szubienicą, że przemogła nawet wstręt,
który do niego czuła. Wyobrażam sobie jego triumf: on
odrzucony konkurent, z łaski robi jej dziecko, okropność!
Różowe kimono wyglądało jeszcze smętniej w ostrym świetle
stojącej lampy.
— Przyjdź znów kiedyś do mnie — powiedziała Bę dzi-
łłówna. — Może jeszcze sobie coś przypomnę, albo, jeśli chcesz,
nauczę cię grać w brydża.
*
Biały, podłużny budynek o wielkich, oszklonych oknach.
surowy w swojej supernowoczesnej linii architektonicznej.
wyłonił się nagle spoza sosnowego lasu, przetykanego
gdzieniegdzie ozdobnymi, rozłożystymi świerkami. Żelazne
sztachety strzegły do niego dostępu, a napis umieszczony na
tablicy przy bramie wejściowej głosił, że mieszczą się tu szpital
i sanatorium przeciwgruźlicze.
Ośrodek ten zbudowany z rozmachem, nakładem
wielomilionowych sum pokrytych z dotacji państwowych
i ofiar całego społeczeństwa, usytuowany został z dala od
aglomeracji miejskiej pobliskiego Otwocka, wśród drzew
iglastych, w powietrzu nie skażonym dotychczas przez
przemysł.
Igor idąc na piechotę od stacji kolejowej, miał czas jeszcze
raz przemyśleć dokonane przez siebie spostrzeżenia i
wyprowadzone wnioski z materiału zebranego w sprawie Adeli
Kornickiej, przed zobaczeniem się z wujkiem. Po kilku prawie
nieprzespanych nocach, dniach spędzonych wśród
gorączkowych rozmyślań, obraz zbrodni malował się już
niemal wyraziście w jego wyobraźni. Przed wyciągnięciem
ostatecznej konkluzji musiał jednak przeprowadzić zasadniczą
rozmowę z Powelskim. Przygotowywał się do niej z rozmysłem,
z trzeźwością pozbawioną emocji związanych z łączącym ich
pokrewieństwem tak, jakby miał do czynienia z obcym zupełnie
człowiekiem. Zdawał sobie sprawę z trudności w wykonaniu za-
dania, którego się podjął. Dzisiaj wydawało mu się niemal
pewne, że zna imię mordercy Kornickiego. Świadomość tego w
pierwszej chwili wywołała w nim strach, pomieszany z
rozpaczą, który wkrótce przerodził się w chęć zemsty i odwetu
za krzywdę wyrządzoną Danielle. Teraz zdołał się opanować i
przywdziać maskę obojętności, aby ukryć swoje uczucia. W
następstwie tego mógł już rozumować zupełnie spokojnie i
budować w myślach swoją wersję wydarzeń.
A więc Adela Kornicka padła ofiarą tragicznego splotu
okoliczności, wskazujących na nią jako na morderczynię
swojego brata, i dobrowolnie przyjęła na siebie ciężar
winy i hańby. Dlaczego tak postąpiła? Odpowiedź
narzucała się z całą oczywistością, a nawet brutalnością:
dla ratowania od stryczka osoby, którą kochała więcej
niż samą siebie, a więc swojego męża. Kto zabił w takim
razie Leona Kornickiego? Kandydatów na zabójcę było
trzech: Neniewski, Gradkiewicz, Powelski — wszyscy bli -
scy zmarłemu, związani węzłami powinowactwa lub zaży-
łej znajomości. Każdy mógł wejść, bez zastrzeżeń, do
mieszkania denata pod pretekstem porozumienia się w
nawet błahej sprawie, aby znienacka dokonać zamachu
na jego życie. Widocznie w przeświadczeniu Neniewskiej
był to jej mąż. Słyszała czyjeś kroki w sąsiednim pokoju,
sądziła, że Neniewski się tam ukrył. Jak wielka musiała
być siła tej miłości, skoro nie ugięła się nawet w obliczu
kłamliwych, obciążających ją zeznań, składanych przed
sądem przez męża i wobec faktu, że zamierzał się z nią
rozejść, aby poślubić inną kobietę. Zapewne liczyła jed-
nak na to, że niewierny, a tak ukochany małżonek do niej
powróci. Po głębszej analizie faktów Igor doszedł do
wniosku, że Neniewska popełniła tragiczną omyłkę i
ofiara złożona z samej siebie okazała się daremna. Ne-
niewski nie mógł zabić Kornickiego. Żaden sąd nie zwol -
niłby go od odpowiedzialności i nie wyeliminował z
kręgu podejrzanych o dokonanie morderstwa bez
sprawdzenia jego alibi w sposób nie budzący
najmniejszych nawet wątpliwości co do jego
wiarygodności. Najwidoczniej więc alibi Neniewskiego
okazało się niepodważalne, przesądzające o jego
niewinności. Wchodziło w grę jeszcze dwóch mężczyzn.
Gradkiewicz — odrzucony konkurent, wzgardzony wielbi-
ciel, a jednocześnie pełnomocnik Kornickiego we wszystkich
sprawach finansowych — mało prawdopodobne, aby zabił
swojego mocodawcę i tym samym pozbawił się dalszych
profitów, płynących z jego| kieszeni. Człowiek interesu nigdy
by tak nie postąpił. Pozostawał Powelski. Jaki mógł być motyw
zbrodniczego działania z jego strony? Wprawdzie przyjaźnił się
z Kornickim, wiele mu zawdzięczał, ale w grę wchodziły tu pie-
niądze. Czy młody, skromny chłopak, bez większych per-
spektyw na przyszłość, nie pokusił się o zdobycie tak wielkiej
sumy, nawet za cenę ludzkiego istnienia? Kochał, się
nieprzytomnie w Adzie, może chciał zemścić się na niej za
okazywaną obojętność, wciągnąć ją w krąg podejrzenia, albo na
odwrót: oszołomić ją pieniędzmi i zdobyć jej względy po
śmierci brata. Jeżeli to on przebywał w mieszkaniu na
Mokotowskiej, ukryty w sąsiednim pokoju, to z przebiegu
rozmowy między rodzeństwem zorientował się w sytuacji
majątkowej Ady i zdecydował się na desperacki krok, aby
zdobyć pieniądze.
Wszystkie te wywody miałyby pozór dowolnie wy-
prowadzanych i naginanych do ówczesnej rzeczywistości
przypuszczeń, gdyby nie jeden niezaprzeczalny i namacalny
dowód: broń spoczywająca w sejfie, w mieszkaniu Igora.
Przecież ów rewolwer, traktowany przez Wolwicza z pietyzmem
jako pamiątka wojenna, stanowił najprawdopodobniej
narzędzie zbrodni. Dlaczego Powelski oddał go siostrze na
przechowanie i nigdy nie zażądał jego zwrotu? Właśnie
tajemnicza broń, z której zabito Kornickiego, zginęła w dniu
jego śmierci wraz z mordercą; nie znaleziono jej na miejscu
zbrodni, ani nigdy potem. Jednakże wątpliwości nadal nękały
Igora, wiele pytań wymagało odpowiedzi. Przyjąwszy, że
Powelski posłużył się tą bronią, to jednak pozostawało nie
wyjaśnione, w jaki sposób dostała się ona w jego ręce. Zgodnie
z zeznaniami Neniewskiego, cytowanymi przez ówczesną prasę
w sprawozdaniach sądowych, pierwotnie należała do
Stanisława
Kornickiego — ojca Leona. W dniu zabójstwa oskarżo-
na zabrała ją ze swojego mieszkania przed udaniem się
do brata. A może Browning leżący spokojnie od lat w
schowku na Mokotowskiej nie ma nic wspólnego z mor-
derstwem? W końcu ten sam typ broni nie przesądza o
tym, że to właśnie ów zaginiony przed laty egzemplarz?
Jednakże na takie pytania Igor musiał sam sobie odpo-
wiedzieć przecząco. Między zakopanym w ogródku w Dę-
blinie rewolwerem a narzędziem skrytobójczej zbrodni
popełnionej na Leonie Kornickim istniał niewątpliwie
ścisły związek, prowadzący ku stwierdzeniu, że jest to
jedna i ta sama broń.
Przekraczając próg sanatorium, w którym Roman Powelski
przebywał jako rekonwalescent, Igor postanowił za wszelką
cenę uzyskać od swojego krewnego wiążące wyjaśnienia. W
wielkim holu zdobnym w palmy, głębokie fotele i wyplatane
krzesła kręciło się już sporo osób z siatkami wyładowanymi
różnorakim prowiantem, jak to zwykle bywa w dniu odwiedzin.
Chorzy w pasiastych szlafrokach zaczęli już schodzić po
schodach z części szpitalnej budynku lub zjeżdżać windami.
Recepcjonistka zawiadomiła natychmiast oddział, w którym
przebywał Powelski, że czeka na niego siostrzeniec. Nie
upłynęło nawet pięć minut, a Powelski, wraz z innymi
pacjentami szpitala, wysiadł z windy i podszedł do Igora.
— Witaj — powiedział cichym głosem. — Cieszę się, że
przyjechałeś. Chodź, usiądziemy tu, z boku.
— Jak zdrowie? — zapytał Igor stereotypowo, mimo że
w obecnym stanie swojego ducha nie przywiązywał
żadnego znaczenia do odpowiedzi na to pytanie.
— Lekarze mówią, że lepiej, ale ja tak nie uważam.
Podobno za dwa tygodnie mam wrócić do domu — zaka -
szlał, zmęczony wypowiedzeniem tych kilku słów.
Igor spojrzał na niego mimowolnie. Niewielkiego wzrostu,
teraz, na skutek wyniszczającej choroby, wydawał się jeszcze
mniejszy. Z odchylonego kołnierzyka piżamy wystawała
pomarszczona, owłosiona szyja z wyraźnie zaznaczoną, z
powodu chudości, grdyką. Złożył na poręczy fotela pożyłko-
wane, wyschłe dłonie i zamrugał nerwowo zaczerwienionymi
powiekami. Igor patrzył na niego, ale nie umiał i nie chciał
wzbudzić w sobie uczucia litości.
„Więc ten wrak człowieka — pomyślał — kiedyś był młody,
kochał, pożądał kobiety, walczył o jej względy, być może zabił ...
a teraz stoi nad grobem i nie myśli o tym, że swoim czynem
unieszczęśliwił tyle osób”.
— Przyjechałem, aby wujka o coś zapytać — zaczął Igor.
Zamierzał zaskoczyć go znienacka zasadniczym pytaniem
i zmusić do wyznania prawdy.
— Słucham cię — Powelski zdziwiony stanowczym
brzmieniem głosu siostrzeńca, podniósł na niego oczy.
Igor zwracał się zawsze do niego w trzeciej osobie z
dodaniem słowa „wujek”. Mimo zbliżenia, jakie między nimi
nastąpiło po śmierci Żanety Wolwiczowej, brakowało w ich
wzajemnych stosunkach intymności.
— Chciałbym wiedzieć, co się stało z rewolwerem, z
którego został zastrzelony przyjaciel wujka, Leon Kor-
nicki?
Gorący rumieniec zabarwił blade dotychczas policzki
chorego.
— A tobie co do tego? Dlaczego pytasz? Skąd w ogóle
wiesz o Leonię Kornickim? — zaczął mówić bezła dnie, a
ręce oparte na fotelu zadrżały nerwowo.
— Wiem, że został zamordowany, a także o tym, że
dwadzieścia kilka lat temu Adelę Kornicką oskarżono o
bratobójstwo i niewinnie skazano na karę śmierci. Czy
wujka to nic nie obchodzi? Czy wujek ma zamiar dalej
milczeć?
Nagle zauważył, że z Powelskim dzieje się coś niedo-
brego, gdyż zaniósł się straszliwym, głębokim kaszlem,
rozrywającym mu piersi, a ciałem jego zaczęły wstrząsać
drgawki. Zrozumiał, że chory się dusi i jeśli nie otrzyma
natychmiastowej pomocy lekarskiej, zakończy życie.
— Siostro, siostro! — zawołał do przechodzącej pie-
lęgniarki.
— Co się stało — zapytała młoda, niebieskooka
dziewczyna w białym fartuchu i w wykrochmalonym
czepku, zalotnie sterczącym na czarnych, gęstych
włosach. — O, mój Boże! Pacjent ma atak. Natychmiast
na salę reanimacyjną! Niechże się pan się ruszy —
krzyknęła niecierpliwie na Igora — i pomoże przenieść
go na wózek!
*
— Słucham, Gradkiewicz — niski, chrapliwy głos
odezwał się w słuchawce telefonu.
Po kilku dniach bezustannego dzwonienia o różnych porach,
od samego świtu do północy włącznie, wysiłki Igora w celu
nawiązania kontaktu z adwokatem nareszcie zostały
uwieńczone powodzeniem.
— Dzień dobry panu, moje nazwisko Wolwicz, mam do
pana prośbę...
— Jaką prośbę? Kto mówi?
— Postaram się to panu wytłumaczyć, ale osobiście.
Moja prośba polega na tym, że chciałbym się z panem
jak najszybciej zobaczyć.
W słuchawce coś zatrzeszczało, jakby ktoś niecierpliwą ręką
odsunął stojący obok mebel, albo inną rzecz w pobliżu aparatu.
— W jakiej sprawie? Jeśli chodzi o poradę prawną, to
zaznaczam, że od kilku lat nie prowadzę praktyki.
— Nie. Sprawa jest zupełnie prywatna, sądzę, że pana
zainteresują.
— Proszę nie bawić się w zagadki. Jeśli istotnie ma pan
do mnie jakiś konkretny interes, to niech pan powie
wyraźnie o co chodzi. Inaczej odkładam słuchawkę —
głos chrypiał coraz gniewniej, z wyraźną nutą zdenerwo -
wania.
— Pragnę zadać panu parę pytań dotyczących bar dzo
starego procesu, w którym występował pan jako obrońca
oskarżonej Adeli Neniewskiej. Myślę, że sobie pan
przypomina?
Tym razem Gradkiewicz najwyraźniej przewrócił krzesło albo
inny sprzęt, na. którym siedział.
— Cóż to za historia! — krzyknął i zaraz potem wy sapał
ze złością: — Kim pan jest u diabła? Czego pan chce ode
mnie?
— Działam w imieniu córki pani Adeli Neniewskiej,
która chciałaby otrzymać od pana kilka informacji, zwią -
zanych z tym procesem.
Cisza po tych słowach trwała niepokojąco długo. Igor zaczął
obawiać się, że połączenie zostało przerwane.
— Dlaczego w takim razie sama się do mnie nie zgłosi?
— Niestety to niemożliwe, nie ma jej w Polsce.
Gradkiewicz chrząknął, kaszlnął, wreszcie powiedział
niespodziewanie spokojnie.
— Dobrze. Niech pan jutro przyjdzie o siedemna stej.
Będę czekał.
*
Blok, w którym mieszkał adwokat, miał od frontu i od
tyłu pokaźną liczbę punktów handlowych i lokali usłu-
gowych, począwszy od sklepów spożywczego i mięsnego,
fryzjera, a skończywszy na lekarskiej spółdzielni denty-
stycznej na piątym piętrze tej samej klatki schodowej,
na której mieszkał mecenas. Rozległa sień prowadziła do
kilkunastu mieszkań, gęsto skupionych jedno koło
drugiego, jakby architektowi zabrakło inwencji i chęci
do estetyczniejszego jej zaprojektowania. W dodatku
żarówka przy schodach paliła się tylko krótką chwilę i
gasła automatycznie bez żadnych względów dla
odwiedzających dom ludzi.
Igor zadzwonił do drzwi, które według jego obliczeń powinny
należeć do mieszkania adwokata. Uchyliła je jakaś wysoka
kobieta w fartuchu narzuconym na poplamioną, domową
suknię, z nożem i łupiną ziemniaka w ręku.
— Pan do kogo — zmierzyła go bystrym okiem.
— Do pana mecenasa Gradkiewicza. Czy zastałem go w
domu?
— To nie tutaj, następne drzwi.
— Bardzo przepraszam.
— Nie szkodzi, wszyscy się mylą po ciemku.
Tym razem trafił. Ostre kaszlnięcie w środku mieszkania bez
wątpienia pochodziło od jego wczorajszego rozmówcy.
Gradkiewicz stał w słabo oświetlonym korytarzu, jakby
dzwonek Igora wyrwał go z drzemki, średniego wzrostu, tęgi, o
szpakowatych, mocno przerzedzonych włosach.
Jeśli telefoniczna rozmowa zapowiadała możliwość
nawiązania z nim normalnego kontaktu, to dzisiejsze jego
zachowanie i wygląd wskazywały na coś wręcz odwrotnego.
— To pan wczoraj dzwonił — powiedział ze złoś cią. —
Miałem nadzieję, że jednak pan nie przyjdzie. No, skoro
pan jest, to niech wejdzie do pokoju.
Rzeczywiście do takiego wnętrza nie sposób było zapraszać ze
staropolską gościnnością. Panował w nim nieopisany bałagan,
chodzenie po nim polegało na posuwaniu się po wytyczonej
pomiędzy sprzętami i śmieciami ścieżce. Prawdopodobnie
mieścił się tu kiedyś gabinet adwokacki, niektóre meble:
biurko, fotel i kanapa zachowały resztki dawnej godności i
świetności, teraz jednak stanowił pospolitą graciarnię zawaloną
stertami książek pokrytych grubą warstwą kurzu. Na podłodze
zdobnej ongiś w puszysty dywan, dzisiaj wyleniały do
ostateczności, poniewierały się w wielkiej obfitości różne
czasopisma i gazety. Poczesne miejsce na biurku, obok aparatu
telefonicznego, zajmowała butelka czystej wyborowej, do
połowy opróżniona i wątpliwej czystości dwa kieliszki —
koniakówki.
— Nie bardzo tu wytwornie, co? — Gradkiewicz po -
toczył wokoło ciężkim spojrzeniem przekrwionych bia-
łek. — Ale niech pan siada w tym fotelu — strzepnął ga-
zety i kilka nie otwartych listów wprost na podłogę — i
niech mi się pan tak nie przygląda do diaska! Piłem dzi -
siaj — to prawda. Nie widział pan nigdy starego faceta
pod gazem? Więc stoi właśnie przed panem taki okaz.
Chciał się pan ze mną widzieć. Jestem i słucham. Proszę
się streszczać. O co chodzi? Nazwał się pan pełnomocni -
kiem córki Adeli Neniewskiej, a może się wczoraj prze-
słyszałem? Co?
— Istotnie to ona upoważniła mnie do pewnych
czynności — powiedział Igor.
„Jeżeli zażąda ode mnie okazania pełnomocnictwa na piśmie,
przepadłem z kretesem. Zaraz wywali mnie za drzwi. Czy
naprawdę ten paskudny starzec może być ojcem Danielle? Nie
mogę w to uwierzyć!” — pomyślał.
Na szczęście czujność Gradkiewicza otępiło nadmierne
spożycie alkoholu.
— A więc córka Adeli żyje, powiada pan. To dziwne,
mówiono mi, że obydwie zginęły podczas bombardo -
wania. Byli nawet świadkowie. Ta mała nazywała się kie -
dyś Krystyna. A co porabia Adela?
— Pani Neniewska umarła dwa lata temu.
— Aha — mruknął. Zbliżył się do biurka.
— Napije się pan? — zapytał i nie czekając na odpo -
wiedź nalał sobie do pełna kieliszek, po czym bezzwłocz -
nie wychylił go do dna. Przeczekał chwilę i dodał:
— A zatem drogi panie, czego pan ode mnie oczekuje?
Ten grzecznościowy zwrot zupełnie nie pasował do
jego poprzedniej, grubiańskiej postawy. Wypłynął chyba
z podświadomości starego adwokata, jak echo dawnych
czasów. W ten sposób ongiś mecenas Gradkiewicz zwra -
cał się z protekcjonalnym uśmiechem na wargach do
swoich klientów z warszawskiego high lifeu lat
trzydziestych.
Teraz stał przed Igorem w pomiętym, wyplamionym ubraniu,
przedwcześnie postarzały, o twarzy nałogowca z wielkim,
zaczerwienionym nosem. Ten człowiek najwyraźniej od lat
dążył do samounicestwienia i osiągnął swój cel.
— Córka pani Neniewskiej pragnie zrehabilitować
pamięć matki — powiedział Igor wolno i dobitnie. — Zna
prawdę o swoim pochodzeniu, bardzo boleje nad nim,
chciałaby więc wszcząć proces, aby przywrócić matce do-
bre imię. Przypuszczam, że pan jako obrońca Adeli Ne-
niewskiej w procesie o zabójstwo mógłby jej wiele dopo-
móc.
Zdawało się, że Gradkiewicz momentalnie wytrzeźwiał.
— Mówi pan niedorzeczności, mój panie. Nigdy nie
wezmę w tej sprawie udziału. Co ja mogę zrobić teraz,
po tylu latach? Cała rzecz przedstawiała się beznadziej -
nie — podkreślił to ruchem rąk. — Nie wszystko sobie
dobrze przypominam, ale nie mogłem wygrać.
Igor zbliżył się do Gradkiewicza i spojrzał mu prosto w oczy.
— Kto jak kto, ale pan najlepiej wie, że Adela Ne-
niewska została niesłusznie oskarżona o zamordowanie
swojego brata i skazana na karę śmierci. A może chciał
pan, aby zapadł taki wyrok i na tym właśnie panu zale -
żało?
— O, drogi panie, za dużo sobie pan pozwala. Mogę
natychmiast wyrzucić pana z mojego domu.
— Spokojnie panie mecenasie, przyszedłem prosić o
pomoc. Niepotrzebnie nasza rozmowa przybrała taki
obrót. Sądzę, że wie pan, kto naprawdę zabił Kornickie -
go, i dopomoże do wskazania winowajcy.
— Czy nie myśli pan, że wtedy, przed laty, nie zro -
biłbym tego samego? Pan chyba oszalał. Chce pan wy -
zwać na pojedynek duchy — nagle roześmiał się nieprzy -
jemnie i zgrzytliwie. — Przecież oni już wszyscy nie żyją:
Adela, Dobrzański, Kulikowski. Strumień — szanowni
sędziowie odeszli na wieczny spoczynek, a prokurator Kolwiec
zginął w Oświęcimiu. Ten miał szczęście, nawet udało mu się
umrzeć śmiercią bohatera.
— Dajmy temu spokój. Przecież dopatrzył się pan
nieścisłości już w śledztwie. Zginęły pieniądze i rewol -
wer, zabrał je morderca, ktoś, kto tego dnia, w tym sa -
mym czasie, co Neniewska, był w mieszkaniu na Moko-
towskiej. Czy nie można na tej podstawie oprzeć procesu
o rehabilitację zmarłej?
Gradkiewicz napełnił ponownie kieliszek i wypił jego
zawartość jednym haustem.
— Głupstwa pan mówi. Co to da teraz, po tylu latach?
Ja w każdym razie nie przyłożę do tego ręki. Ot, tu,
widzi pan — popukał się dłonią w czoło — pustka,
skleroza. Prawie niczego nie pamiętam. Dlatego zarzuci -
łem praktykę adwokacką.
— Bo pan nie chce pamiętać. Zapił pan swoją pamięć i
sumienie.
— Znów sobie za wiele pozwalasz, młodziaku. A
właściwie co ma pan wspólnego z tą sprawą? Dlaczego
pan występuje pan w imieniu Krystyny?
— Jestem synem byłej żony Leona Kornickiego, Ża-
nety, z jej drugiego małżeństwa i przyjacielem córki
Adeli Neniewskiej. Czy nie rozumie pan, że ta
dziewczyna jest bardzo nieszczęśliwa?
— Powinna przyjść do mnie sama. Dlaczego nie
przyszła, skoro jej tak zależy na odgrzebaniu
przeszłości? — wymamrotał, osuwając się na krzesło
stojące przy biurku. Wyglądało na to, że przekroczył
granicę, pozwalającą mu utrzymanie się w jakiej takiej
równowadze fizycznej i psychicznej.
Igor zrozumiał, że nie dowie się od niego niczego więcej,
jeżeli pozwoli mu pogrążyć się w ogarniającym go coraz
bardziej upojeniu alkoholowym. Spróbował nawiązać z nim
jeszcze raz kontakt. Chwycił go za ramię i potrząsnął z całej
siły.
— Niech pan słucha! Wiem, gdzie znajduje się re-
wolwer, z którego został zastrzelony Kornicki.
Poskutkowało. Otworzył jedno oko, potem drugie. Przez
długą chwilę milczał.
— W takim razie wiesz, kto go zabił. Nie jestem po-
trzebny ani tobie, ani Krystynie. Lepiej powiedz swojej
matce, że postąpiła naiwnie i głupio. Mogła wytargować
pięć razy więcej od tego kutwy Leona. Wolała miłość niż
pieniądze, a taka szlachetna bezinteresowność nie
popłaca. Ale i tak nic nie dostała. Morderca okazał się
mądrzejszy, co? Zabrał forsę i nawiał — zachichotał. W
tym momencie głowa jego opadła na blat biurka, z
kącika ust wyciekła ślina.
Igor spojrzał na niego z nietajonym wstrętem. Oboje
Gradkiewicz i Izabella Będziłło należeli do patologicznych
okazów minionej epoki, uciekali od samotnej starości, szukając
zapomnienia w głębi kieliszka, z tym że Będziłłówna jeszcze
utrzymywała się jako tako na powierzchni normalnego życia, a
nawet we własnym mniemaniu uważała Gradkiewicza za
wykolejeńca. Nagle zapragnął jak najszybciej opuścić ten dom.
Kiedy ujmował za klamkę, dobiegł go głos Gradkiewicza,
bełkotliwy, ale donośny.
— Niech Krystyna przyjdzie do mnie, niech koniecznie
przyjdzie. Mam jej coś ważnego do powiedzenia.
*
Cząstki łamigłówki pasowały do siebie bezbłędnie, układając
się w logiczną całość. Rozmowa z Gradkiewiczem potwierdziła
wszystkie podejrzenia Igora, choć stary lis nie chciał nikogo
oskarżać, zasłaniając się brakiem pamięci. Tylko Powelski mógł
zabić Kornickiego. Wolwicz postanowił szybko i energicznie
działać, aby wywrzeć na nim moralną presję i zmusić go do
przyznania się do winy.
Nawet się nie spostrzegł, kiedy sprawa rehabilitacji Adeli
Neniewskiej sprzęgła się z jego własnym losem, wypełniła
wszystkie myśli, nadała nowy kierunek postępowaniu.
Właściwie nic go nie obchodziło poza tym, aby jak najprędzej
wywiązać się z obietnicy danej Danielle. W pracy zachowywał
się jak lunatyk. Wychodził na miasto bez porozumienia z
szefem, lekceważył polecenia służbowe, w związku z czym mógł
w każdej chwili spodziewać się wyrzucenia z pracy. Zupełnie
nie przejmował się taką ewentualnością, nurtowała go tylko
obawa, że każda mijająca chwila oddala go coraz bardziej od
Danielle. Lękał się, że dziewczyna zapomni o nim i nigdy już
nie przyjedzie do Warszawy. Myśl. że może jej już nie zobaczyć,
sprawiała mu niemal fizyczny ból. Jednocześnie wygasły w nim
wszelkie uczucia do Powelskiego. Człowiek, któremu tyle
zawdzięczał, stał mu się obcy, a nawet nienawistny. Po pewnym
czasie zatelefonował do sanatorium i od pielęgniarki
oddziałowej dowiedział się, że krewny jego został już wypisany
do domu. Widocznie szok. któremu uległ, minął na razie bez
groźniejszych następstw. Wtedy postanowił jak najszybciej
zobaczyć się z wujem.
Tego dnia, kiedy zamierzał to uczynić, odczuwał silny
wewnętrzny niepokój. Stanowczo potrzebował bodźca do
energicznego, bezpardonowego działania. Zapragnął nagle
usłyszeć głos Danielle, ale obiecał, że zadzwoni do niej tylko w
wypadku pomyślnego sfinalizowania całej akcji. Jednakże
wbrew temu przyrzeczeniu, połączył się z Paryżem.
— Tu Jean-Pierre Faustin — odezwał się po francu sku
głęboki, poważny, męski głos.
— Dzień dobry panu — powiedział, choć każde sło wo
grzęzło mu ze zdenerwowania w gardle. — Czy mogę
prosić pannę Danielle?
— Dzień dobry, mogę wiedzieć, kto mówi?
— Moje nazwisko Igor Wolwicz.
— Zaraz poproszę.
— Hallo — jej dźwięczny, melodyjny głos przypra wił
go o bicie serca.
— To ty Danielle? — wyszeptał prawie bez tchu. —
Mówi Igor z Warszawy — przeszedł na język polski.
— Ach! Czy mam przez to rozumieć, że już wiesz ... że
mogę przyjechać i załatwiać moją sprawę?
— Wiem już prawie wszystko, ale muszę jeszcze
otrzymać formalne potwierdzenie ...
— Więc jednak to nie koniec. Igor bardzo cię proszę
nie dzwoń, dopóki nie będziesz miał zupełnie pewnych
wiadomości. Jean-Pierre bardzo ciężko pracuje, a
telefon stoi na jego biurku. Rozumiesz, że jest to
kłopotliwe...
Niczego nie rozumiał, wiedział tylko, że z całej duszy
nienawidzi tego obcego, despotycznego starca.
— Myślałem, że się ucieszysz, jeśli ci powiem, że
wszystko idzie dobrze.
— Cieszę się. nawet nie wiesz, jak bardzo, i czekam z
niecierpliwością na ostateczny wynik...
Nagle poczuł ulgę, odprężenie. Jej głos zabrzmiał tak szczerze
i ciepło.
— Danielle, strasznie tęsknię, tak bardzo pragnę cię
zobaczyć ...
— Muszę już kończyć, dzieciaku.
— Ale ty przyjadziesz, prawda?
— Oczywiście, na pewno, bonne nuit.
Połączenie zostało przerwane.
*
Domek Powelskiego otaczały gęsto rozrośnięte krza ki
jałowca i dość rachityczne, niezbyt wysokie, świerki.
Niewielki drewniany budynek liczył już zapewne kilka -
dziesiąt lat, ale jeszcze krzepko się trzymał i sprawiał
solidne wrażenie. Igor nie bywał w nim często, gdyż to raczej
wujek odwiedzał go w Warszawie przy okazji załatwiania w
mieście różnych spraw osobistych i zawodowych. Ogródek
otaczający dom wyglądał na opuszczony i zaniedbany, jakby
nikt w ciągu ostatnich miesięcy nie troszczył się o utrzymanie w
nim porządku.
Tego popołudnia padał śnieg, przykrywając ziemię białym
puchem. Na schodkach prowadzących do drzwi wejściowych
leżały zeschłe gałęzie i szczątki jakiegoś pokarmu.
„On jest chory. Powinienem tu przyjechać i mu pomóc” —
pomyślał Igor. — „Ale nie mogę się na to zdobyć. Może to
podłe, lecz on mnie nic nie obchodzi”.
Dzwonek u drzwi nie działał. Kołatanie i pukanie przez długi
czas pozostawało bez odpowiedzi. Wreszcie dało się słyszeć
mozolne szuranie rannych pantofli. Powelski stał na progu w
rozchełstanej na piersiach piżamie, z kilkudniowym zarostem
na twarzy i zaczerwienionymi od bezsenności oczyma.
— Wejdź — powiedział — przepraszam, że kazałem ci
tak długo czekać, ale bardzo źle się czuję.
W pokoju tapczan z rozrzuconą, przybrudzoną pościelą, stół z
nie sprzątniętymi naczyniami, zawalony resztkami jedzenia,
świadczył o zupełnym braku sił fizycznych i abnegacji
gospodarza.
— Siadaj — ciężko opadł na tapczan. — Pewno masz do
mnie jakiś interes — nie patrzył na niego, jakby w
obawie, że w wyrazie twarzy siostrzeńca wyczyta zapo-
wiedź nowej udręki dla siebie, która zakłóci mu resztę
wątło tlącego się życia. — Dobrze żeś przyszedł, przygo -
towałem dla ciebie trochę pieniędzy. Przydadzą ci się,
masz taką małą pensję — wygrzebał spod poduszki duży
plik banknotów i wyciągnął drżącą rękę w stronę Igora.
„Usiłuje mnie przekupić — przemknęło przez myśl Igorowi.
— Domyśla się, że powrócę do tamtej sprawy”.
— Dziękuję — powiedział twardo. — Proszę to chować.
— Weź, ja już niczego nie potrzebuję — chory podniósł
się i przemocą wcisnął Igorowi pieniądze do kie szeni. —
Wiem, że długo nie pociągnę. Teraz to napraw dę koniec
— zakaszlał się tak mocno, że z trudnością odzyskał
oddech, po czym opadł jak sflaczały łachman z
powrotem na pościel. — Ten domek też będzie twój po
mojej śmierci, wszystko będzie twoje.
Wolwicz napotkał jego spojrzenie i wyczytał w nim paniczny
strach. Ten człowiek bał się go, a przynajmniej sprawiał takie
wrażenie.
— Nie, rozumiem, po co wujek mi to wszystko mówi.
Przyszedłem w zupełnie innym celu. Chciałbym wujkowi
przypomnieć pewną scenę, która rozegrała się przed
blisko trzydziestoma laty w mieszkaniu na Moko-
towskiej.
Powelski skulił ramiona i opuścił głowę w dół. Igor zatarł
nerwowo ręce i zaczął mówić.
— Pewnego czerwcowego popołudnia młoda kobieta
przyszła do swojego brata, znanego warszawskiego
przemysłowca. Brat czekał na nią, gdyż kilka dni wcześ -
niej zapowiedziała tę wizytę. Była bardzo zdenerwowa -
na, być może bliska załamania, odwiedziny te nie miały
bowiem charakteru rodzinnej pogawędki. Kobieta chcia-
ła prosić brata o pożyczenie dużej sumy pieniędzy dla
poratowania przed licytacją majątku ziemskiego jej
męża. Między rodzeństwem wywiązała się ożywiona
dyskusja, potem sprzeczka, ponieważ brat organicznie
nie znosił szwagra, żywił do niego wręcz awersję,
uważając go za nicponia i hulakę. Od samego początku
sprzeciwiał się zawarciu tego małżeństwa. Młoda kobieta
natomiast bardzo kochała męża i pragnęła za wszelką
cenę przyjść mu z pomocą.
Świadkiem tej rodzinnej wymiany zdań stała się osoba ukryta
w mieszkaniu, w drugim pokoju, która przez cały czas trwania
kłótni nie zdradziła swojej obecności, może nie chcąc otwarcie
wkraczać w sprawy natury tak osobistej.
Chyba już teraz mogę wymienić nazwiska uczestników tej
sceny: Leon Kornicki i Adela Neniewska, a nie zidentyfikowany
„trzeci” — pewien młody człowiek zakochany w Adzie, bliski
przyjaciel Kornickiego. Czyż nie tak było wuju?
Słowa siostrzeńca musiały wywrzeć na Powelskim szokujące
wrażenie, gdyż ciałem jego, podobnie jak w sanatorium, zaczęły
wstrząsać drgawki, a z ust wydobywać się nieartykułowane
dźwięki, które na próżno usiłował uformować w słowa.
Wreszcie osłabiony tym wysiłkiem, zastygł w bezruchu. Igor
zdawał się nie zwracać na to uwagi i uparcie kontynuował
swoją opowieść dalej.
— Bez wątpienia brat odmówił siostrze udzielenia pożyczki i
sprzeczka stawała się coraz gorętsza. Pieniądze musiały
wówczas odgrywać ważką rolę dla tej kobiety, być może
decydującą o trwałości jej małżeństwa. Idąc do brata, zabrała z
domu rewolwer należący w swoim czasie do ich ojca. Może
chciała nim w ostateczności zagrozić bratu, choć takie naiwne
posunięcie z góry skazane było na niepowodzenie. Jednakże
wyciągnęła z torebki rewolwer, ale natychmiast uświadomiła
sobie bezsens takiego postępowania. Zresztą nie potrafiłaby z
niego zrobić użytku. Rzuciła rewolwer na biurko i płacząc, bez
słowa pożegnania, opuściła mieszkanie.
Wtedy z przyległego pokoju wyszedł młody przyjaciel
Kornickiego, w którego umyśle powstał szatański plan.
Wiedział, że Kornicki podjął z banku dużą sumę
przeznaczoną na odszkodowanie dla swojej byłej żony z
tytułu małżeńskich rozliczeń majątkowych. Pieniądze te
stanowiły zawrotną fortunę dla takiego jak on młodzień-
ca. Mógł je ofiarować Adzie — dziewczynie, którą bez
pamięci kochał, i zażądać od niej spłaty długu
wdzięczności, lub też zapragnął tych pieniędzy tylko dla
siebie aby zapewnić sobie wygodną, beztroską egzystencję.
Tak czy inaczej, otwierała się przed nim niepowtarzalna szansa,
z której postanowił skorzystać. W gruncie rzeczy nienawidził
Leona, uważał go za sknerę i pyszałka, potępiał za różne
życiowe posunięcia, między innymi za rozwód z żoną. Wszystko
to w jednej chwili stanęło mu w pamięci. Sięgnął błyskawicznie
po leżący na biurku rewolwer i strzelił w plecy Kornickiemu.
Potem bez trudu odnalazł pieniądze, zabrał je i niepostrzeżenie
opuścił mieszkanie. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności nikt nie
widział ani kiedy wchodził, ani kiedy opuszczał miejsce
zbrodni. Zresztą osoba jego nie obudziłaby w mieszkańcach do-
mu żadnych podejrzeń, gdyż powszechnie uważano go za
prawie domownika. — Wujku, czas zdać rachunek ze swoich
czynów! O to zabójstwo oskarżona została Adela Neniewska i
skazana na karę śmierci. Teraz jej córka, urodzona w więzieniu,
domaga się sprawiedliwości.
Powelski, po długich zmaganiach ze słabością swojego
wyniszczonego ciała, nagle odzyskał głos. Zawołał chrapliwie:
— To nie prawda, ja nie zabiłem Kornickiego! Ty
niczego nie wiesz. Mylisz się! — dźwignął się z
niesłychanym trudem i oparł na łokciach. Twarz miał
trupio bladą. — Jeśli chcesz znać prawdę, a nie wiem, na
co ci ona potrzebna po tylu latach, to powiem ci, co się
wtedy stało. Tak, masz rację, że w czasie rozmowy
Kornickich, byłem w mieszkaniu Leona. On nawet nie
wiedział o tym, nieraz u niego nocowałem po
wyprowadzce twojej matki, miałem więc klucz od drzwi
wejściowych. Kiedy wszedłem, usłyszałem w gabinecie
podniesione głosy Ady i Leona. Nie chciałem im
przeszkadzać... — głos ugrzązł mu w gardle i umilkł na
chwilę. — Nie wiem, czy mam prawo ci to powiedzieć,
teraz oskarżać. Stoję już nad grobem — przerwy w jego
wypowiedziach trwały coraz dłużej. W gardle słychać
było rzężenie. W umyśle jego musiał trwać intensywny
proces, polegający na walce z samym sobą, czy wyjawić
siostrzeńcowi nazwisko mordercy, czy zabrać ze sobą tę
tajemnicą na tamten świat.
Igor czekał z zapartym oddechem.
— Kiedy wszedłem do gabinetu Leon już nie żył.
Popełniłem wtedy grzech, ale nie było to morderstwo.
Ukradłem pieniądze należące do twojej matki... Zabójca
ich nie zabrał, chyba spłoszyły go moje kroki... Żaneta
wtedy wyszła za mąż, była bardzo szczęśliwa, Leon już
niczego nie potrzebował, a ja nie potrafiłem oprzeć się
pokusie. Dlatego po śmierci Żanety zająłem się tobą, da -
łem ci mieszkanie, pomagałem, zapisałem ci cały mają-
tek... Uważałem, że jestem ci to winien i że w ten sposób
okupię tamten czyn. To ja zawiadomiłem policję o okoli-
cznościach śmierci Leona. Nie chciałem, aby umarł nie -
pomszczony. Zawsze dręczyły mnie wyrzuty sumienia...
— mówił coraz ciszej, z wielkim wysiłkiem, wreszcie
przestał, tylko usta jego poruszały się bezgłośnie.
Igor pochylił się nad nim, potrząsnął jego wychudłymi
ramionami, dotknął wilgotnych, zimnych dłoni.
— Wujku! — krzyknął. — Kto zabił Kornickiego? Na
litość boską, proszę powiedzieć!
— Kornickiego zabi... — wykrzytusił chory i nagle
urwał. Cisza, która zapanowała po tych słowach, wydała
się Igorowi przerażająca. Jeszcze raz spojrzał na Powel -
skiego, ale w półotwartych szklistych jego oczach, nie
wyczytał odpowiedzi na swoje pytanie. Wtedy opanował
go strach, jakby własną ręką uśmiercił wujka, albo w
jakiś sposób przyczynił się do jego zgonu. Nie zamykając
nawet dobrze drzwi do ogrodu, w popłochu, ze
ściśniętym gardłem uciekł jak morderca.
*
—
Kornickiego zabił Gradkiewicz — w ciszy nocnej
głos Powelskiego zabrzmiał donośnie tuż przy tapczanie
Igora, wświdrował się w jego uszy, rozsadzając niemal
czaszkę. Usiadł gwałtownie na pościeli, zlany zimnym potem,
jeszcze niezupełnie rozbudzony, walcząc z ponurym,
koszmarnym snem. Choć zdawał sobie sprawę, że są to tylko
rojenia wywołane złym stanem nerwów, to jednak strach zjeżył
mu włosy na głowie. Powtarzało się to już od kilku nocy, jakby
Powelski zamierzał dopowiedzieć to, czemu na przeszkodzie
stanęła śmierć. Teraz słowa te nabrały szczególnie złowrogiego
wydźwięku.
Świadomość, jak tchórzliwie postąpił przed kilkoma dniami,
uciekając z domu, w którym znajdowały się zwłoki wujka, nie
dawała Igorowi spokoju. Powinien pojechać do Józefowa, zająć
się pogrzebem, załatwianiem wszystkich formalności z nim
związanych, ale opanował go całkowity bezwład psychiczny i
fizyczny. Od tamtego dnia poruszał się jak automat
pozbawiony własnej woli do samodzielnego działania. Przestał
też chodzić do pracy, czego oczywistą reperkusję stanowiło
oficjalne pismo zwalniające go w trybie natychmiastowym na
skutek samowolnego jej porzucenia. Nie zrobiło to na nim
właściwie żadnego wrażenia, jakby imię i nazwisko adresata nie
należało do niego, a do jakiejś obcej, papierowej postaci.
Dręczyła go tylko jedna obsesyjna myśl, że z odejściem z tego
świata Powelskiego urywał się jedyny trop prowadzący do
odkrycia mordercy.
I nagle właśnie teraz, w środku nocy, doznał objawienia.
Zawisłe w próżni nazwisko człowieka, który przed laty dokonał
zbrodni w mieszkaniu na Mokotowskiej, rozległo się tuż obok
niego, w tym samym pokoju i miejscu, gdzie kiedyś padł strzał,
wypowiedziane głosem nie żyjącego już od kilku dni człowieka.
Przez parę chwil wydawało mu się, że zwariował i zmysły
odmawiają mu posłuszeństwa, a on sam stał się pastwą
rozigranej, rozgorączkowanej wyobraźni.
Poszedł do kuchni, napił się wody, zwilżył włosy pod kranem,
potem wrócił do pokoju i zbliżył się do okna.
Właśnie zaczynało szarzeć. W kamienicy naprzeciwko
rozbłysło kilka świateł, jakieś auto zaparkowane na ulicy
poderwało się do biegu, budząc bezpańskiego psa, który
zaszczekał kilka razy i pobiegł gdzieś dalej, podkulając ogon.
Ten obraz codziennego, wstającego do normalnego życia dnia,
wpłynął na niego uspokajająco. Zaczął trzeźwo i intensywnie
myśleć. Teraz wiedział, że mordercą był Gradkiewicz.
Zaplanował tę zbrodnię na zimno i z wyrachowaniem, licząc na
całkowitą bezkarność. Nikt by nie rzucił podejrzenia na
luminarza ówczesnej palestry, związanego ze swoją ofiarą
rozlicznymi interesami, reprezentującego ją we wszystkich
nieomal sprawach urzędowych. Niewątpliwie zresztą
Gradkiewicz zmontował odpowiednie alibi, asekurujące go
przed wpadką. Nie na darmo był mistrzem w swoim zawodzie,
wyspecjalizowanym w stosowaniu niezawodnych trików
prawnych. Nad motywami tego kroku Igor nie głowił się zbyt
długo. A więc przede wszystkim trawiąca go nieprzerwanie od
paru lat nienawiść do Adeli Neniewskiej, pragnienie wywarcia
na niej zemsty, strącenia tej kobiety na samo dno nędzy i
upokorzenia, całkowitego jej moralnego zniszczenia. Uczucia te
musiały zawładnąć nim z taką siłą, że nie zawahał się dopuścić
się zbrodni. A potem, co za perfidia! Zjawia się u boku
Neniewskiej jako jej anioł opiekuńczy, podejmuje się obrony
przed sądem, grzmi w sali rozpraw wzywając winnego do
stawiennictwa przed wysokim trybunałem, aby rzekomo
sprawiedliwości stało się zadość, W końcu zmusza
nieszczęśliwą, zastraszoną kobietę do uległości, napawa się
swoim zwycięstwem, triumfuje nad pokonaną.
Żyły nabrzmiały na szyi Igora, w głowie zahuczały młoty.
Czuł rosnącą w sobie zimną złość, pomieszaną za wstrętem do
Gradkiewicza. W wyobraźni widział, jak się to wszystko odbyło
przed laty. Niedawno w roli mordercy obsadził nieżyjącego już
wujka, teraz przejął ją nikczemny adwokat. Musiało się to stać
tak: Gradkiewicz wiedział o zapowiedzianej przez Neniewską
wizycie, znał jej rozpaczliwą sytuację finansową i tragedię
pożycia małżeńskiego. Zaczajony gdzieś w przeciwległej
bramie, czekał na jej wyjście z domu na Mokotowskiej, potem
natychmiast wszedł do mieszkania Kornickiego z zamiarem
zgładzenia swojego klienta. Prawdopodobnie miał przy sobie
jakąś broń, albo zamierzał posłużyć się trucizną. Tymczasem
szczęście sprzyjało mu niesłychanie i ślepy traf dopomógł w
zrealizowaniu planu zrzucenia odpowiedzialności za
morderstwo na Neniewską, gdyż na biurku leżał pozostawiony
przez nią rewolwer. Z tej właśnie broni zastrzelił Kornickiego,
chyłkiem opuścił jego dom, pozostawiając narzędzie zbrodni,
po usunięciu z niego odcisków palców.
Pytanie teraz, jaką rolę odegrał Powelski w tym dramacie?
Niewątpliwie był świadkiem kłótni pomiędzy rodzeństwem, na
pewno nie kłamał w obliczu śmierci. Czy po wyjściu Adeli
rozmawiał z Kornickim, czy też nadal pozostał w ukryciu? Być
może nawet nie zdążył wyjść z drugiego pokoju, gdyż prawie
natychmiast odezwał się dzwonek u drzwi wejściowych i w
gabinecie zjawił się Gradkiewicz. Dlaczego jednak pozwolił ujść
bezkarnie mordercy i do końca nie ujawnił światu jego
nazwiska? Odpowiedź nasuwała się jedna: ukradł pieniądze
Kornickiego i nie mógł przyznać się do obecności w mieszkaniu
w chwili popełnienia morderstwa.
Zrobiło się już zupełnie widno, anemiczne słońce wyjrzało
zza skłębionych, białych chmur, zapowiadających opady
śniegu. Wtedy dopiero Wolwicz odszedł od okna i przysiadł na
brzegu tapczanu, w tym też momencie dojrzała w nim decyzja
bezkompromisowego i stanowczego działania.
„Nie mogę stracić Danielle — myślał gorączkowo. — Muszę
wyjaśnić tę sprawę. Gradkiewicz przyzna się do winy,
wydobędę od niego oświadczenie na piśmie, choćbym miał z
niego wypruć wszystkie flaki. Ten podły człowiek nie zasługuje
na żadne względy. Unieszczęśliwił tylu ludzi, zmarnował życie
matce Danielle".
W wyobraźni Igora postać adwokata przybierała kształty
obleśnego monstrum żywiącego się ludzką krwią i padliną. Nie
wiedział wprawdzie jeszcze, w jaki sposób przystąpi do
wyegzekwowania zeznań od Gradkiewicza, ale w tym stanie
ducha, w jakim się znajdował, gotów był na wszystko. Cały
dzień tłukł się po mieszkaniu, w szlafroku, półprzytomny, nie
ogolony, prawie nic nie jedząc i nie pijąc. Wreszcie ułożył sobie
plan całej akcji i następnej nocy spal kamiennym snem bez
widziadeł i majaków. Koło południa wziął kąpiel, wytarł mocno
ciało włochatym ręcznikiem, aby przywrócić normalny obieg
krwi. Kiedy się golił, ujrzał w lustrze swoją bladą, zmęczoną
twarz o dziwnie obcym, zaciętym wyrazie.
„Kiepsko wyglądam — stwierdził w duchu. — Chyba mam
gorączkę. Ale nie mogę teraz roztkliwiać się nad sobą".
Przed wyjściem z domu zabrał z sejfu rewolwer i włożył do
kieszeni palta.
„Pokażę mu tę broń. może jej widok poruszy w nim sumienie.
Ale czy taki człowiek jak on w ogóle ma zdolność odróżniania
dobra od zła, skoro posunął się w życiu do tak nędznych i
niskich czynów?"
Długo zastanawiał się nad tym, o której godzinie Gradkiewicz
zazwyczaj wraca do domu, założywszy, że codziennie wychodzi,
aby zrobić zakupy lub załatwić inne sprawy. Na klatce
schodowej domu przy ulicy Emilii Plater panował jak zwykle
półmrok, przerywany od czasu do czasu drganiem
automatycznie włączanego skąpego oświetlenia. Wolwicz
stanął tyłem do okna wychodzącego z sieni na ulicę,
zdecydowany czekać na adwokata. Nie wiedział, czy jego plan
powiedzie się. Być może Gradkiewicz, jak stary niedźwiedź,
siedzi całymi dniami zaszyty w swoim mieszkaniu, bardziej
przypominającym wysypisko śmieci niż ludzką siedzibę. Z całą
pewnością wiedział, że nie zostałby przez niego wpuszczony do
środka, gdyby teraz zadzwonił lub zapukał do drzwi. Minęła
godzina daremnego oczekiwania. Igor dalej tkwił w oknie,
niemal przylepiony do skrawka muru. Nagle drgnął nerwowo.
Jednak szczęście mu dopisało, masywna, przysadzista postać
adwokata ukazała się przy windzie. Jednocześnie wysiadła z
nim młoda kobieta z dzieckiem, ale szybko zniknęła w głębi
korytarza. Gradkiewicz szedł wolno, w rozpiętym palcie mimo
panującego zimna na dworze i w czapce z nausznikami,
zsuniętej na czubek głowy. W ręku trzymał siatkę z zakupami, z
której sterczały dwie butelki. Oparł ją o ścianę i wyjął klucze z
kieszeni. W chwili kiedy przekręcał je w zamku poczuł na
swoim ramieniu rękę Igora.
— Ja do pana, mecenasie, czy pan mnie poznaje?
Gradkiewicz znieruchomiał zaskoczony. Powoli zwrócił na
Igora przekrwione oczy, zionąc ciężkim odorem alkoholu.
— A cóż to znaczy? Co to za metody?
— Przychodzę od Krystyny, już raz byłem u pana —
Igor, mówiąc to. jedną ręką błyskawicznie otworzył
drzwi do mieszkania, drugą, pchnąwszy Gradkiewicza do
środka, zatrzasnął je za sobą. Zdawał sobie przy tym
sprawę, że takie zachowanie niczym nie różni się od
bandyckiego napadu, ale nie odczuwał niczego więcej
poza satysfakcją, że jego plan przebiega zgodnie z
założeniami, a on sam ma tyle mocy i odwagi, aby go
wykonać.
— Czy pan ma zamiar mnie zamordować? A może
okraść? Zaręczam, że niczego nie mam w domu poza
kupą śmieci — zarechotał Gradkiewicz, odzyskując nieco
pewność siebie, albo szarżując w obliczu niebezpieczeń -
stwa.
— Myli się pan. Nic z tych rzeczy. Chcę tylko poroz-
mawiać. — Wolwicz cały czas popychał Gradkiewicza w
stronę jego gabinetu. — Zna pan Krystynę, prawda?
W pokoju panował, tak jak przedtem, nieopisany bałagan, z
tą różnicą, że na samym środku poniewierały się puste butelki
po alkoholu, których poprzednio nie było.
— Mogę zdjąć płaszcz? Gorąco mi — powiedział
adwokat.
— Ależ, naturalnie, przecież jest pan u siebie. Wydaje
mi się, że pan mnie nie poznaje. Odwiedziłem pana kilka
dni temu, rozmawialiśmy o dawnych czasach.
Gradkiewicz opadł ciężko na fotel. Palto i czapkę rzucił na
podłogę. Potargane szpakowate włosy sterczały na jego głowie
groteskowo, a czoło pokryły krople potu.
— Niezły gagatek z ciebie — wysapał. — Nie mo głeś
wejść do mieszkania w normalny sposób, chyba jest
dzwonek u drzwi? Czy masz zwyczaj zawsze straszyć sta -
rych ludzi?
— Nie wiem, czy bym został przyjęty przez pana,
gdybym przyszedł w charakterze gościa. Niezbyt uprzej -
mie ostatnio mnie pan potraktował. Widzi pan, mam dla
pana pewną propozycję i z góry zaznaczam, że nie wzru -
sza mnie pana podeszły wiek. Na to mnie pan nie we-
źmie.
— O cóż ci chodzi, u licha? Jesteś członkiem mafii, czy
co? .Widocznie chodziłeś za często na gangsterskie fil my
— zakrztusił się krótkim, urywanym śmiechem, spoza
którego wyzierał maskowany strach.
Igor poczuł się nieswojo. Do tej pory adwokat panował nad
sytuacją. Nie wyglądał na faceta łatwo idącego na ustępstwa
pod naciskiem czyjejś woli, a nawet groźby. Wolwicz
postanowił więc działać radykalnie.
— Niech pan mnie słucha! — krzyknął. — Musi pan
tutaj, zaraz, napisać własną ręką oświadczenie, że za -
strzelił pan dwadzieścia siedem lat temu w Warszawie,
w mieszkaniu na Mokotowskiej, Leona Kornickiego.
Uprzedzam, że nie wyjdę stąd, dopóki pan tego nie
uczyni.
Gradkiewicz wybałuszył na niego oczy i zaczął się śmiać,
najpierw cicho, a potem coraz głośniej.
— Głupcze, młokosie, co ci strzeliło do głowy? —
wychrypiał pomiędzy jednym spazmem śmiechu a dru -
gim.
— Niech pan przestanie, niech pan zaraz przesta nie! —
zawołał Wolwicz. — Ja nie żartuję! Tylu ludzi przez pana
cierpiało, czy pana to nic nie obchodzi? Jeszcze teraz boi
się pan o własną skórę. Pańska córka do dzisiejszego
dnia jest nieszczęśliwa!
Adwokat spojrzał uważnie na Igora, jak na osobliwy gatunek
wariata.
— Coś ty powiedział, moja córka? Co ty sobie właściwie
wyobrażasz? Jakim prawem się wtrącasz? Radzę ci iść
do diabła, albo zaraz zawołam milicję! — tym razem to
on podniósł głos. Wstał z fotela i zbliżył się do aparatu
telefonicznego.
— Stać! — krzyknął Igor nieswojo, piskliwie i wy-
ciągnął z kieszeni rewolwer. Czuł jak dygocze w nim każ -
dy nerw. — Niech pan siada z powrotem w fotelu!
Poznaje pan tę broń? Tak, to ta sama, z której zastrzelił
pan Kornickiego. Uprzedzam, że i teraz jest
odbezpieczona. Łatwo wtedy przyszło panu pociągnąć za
cyngiel, prawda? Chciał pan zemścić się na Neniewskiej,
uzależnić ją od siebie, zniszczyć i udało się to panu
znakomicie! Ale teraz się pan nie wywinie. Musi się pan
przyznać do winy! I zrobi pan to, choćbym miał tu
siedzieć do sądnego dnia.
Gradkiewicz opadł na fotel. Pierwszy raz w jego małych
oczkach, ukrytych w fałdach tłuszczu, zamigotał prawdziwy
strach.
— Grozisz mi rewolwerem? — powiedział. —Jesteś
zbrodniarzem albo szaleńcem. Cokolwiek bym teraz na -
pisał, nie miałoby mocy prawnej, jako działanie pod
przymusem.
Igora rozgniewał przemądrzały ton adwokata, mimo że
musiał mu przyznać rację. Jednakże upór jego rozjątrzył go do
żywego. Postanowił nie ustępować w żadnym wypadku z pola
walki.
— Niech się pan o to nie martwi, wiem o panu wszy-
stko i tak łatwo nie zrezygnuję. Tam leży papier i długo -
pis. Niech pan siada przy biurku i pisze. Daję panu osta -
tnią szansę naprawienia krzywdy wyrządzonej Krystynie.
— Ani mi się śni — Gradkiewicz rozparł się w fote lu. —
Nigdy w życiu nie dostaniesz ode mnie takiego
bzdurnego pisma — patrzył przy tym na Igora przenikli -
wie, jakby chciał zahipnotyzować go wzrokiem. Najwyra -
źniej blefował, gdyż na czole jego w dalszym ciągli
ukazywały się gęste krople potu.
Igor cały czas trzymał wyciągnięty przed siebie rewolwer.
Nagle zaczęło mu migotać przed oczyma. Gradkiewicz wydawał
mu się teraz jakimś potworem, niczym nie przypominającym
człowieka, czymś w rodzaju jamochłonu, bezpostaciową,
galaretowatą masą, uosabiającą zło i ohydę całego świata.
— Pisz! — wycharczał.
Usłyszał rechotliwy, urągający wybuch śmiechu i sam nie
wiedząc kiedy, nacisnął cyngiel. Kula ugodziła w tłusty brzuch
adwokata. Strzelił jeszcze dwukrotnie na oślep, jak automat
zdalnie kierowany jakąś nie znaną, wrogą siłą. Oprzytomniał,
kiedy ciało Gradkiewicza zwaliło się na podłogę, przewracając z
hukiem fotel, wtedy strach ścisnął go za gardło. Błyskawicznie
wróciła mu trzeźwość umysłu, a z nią świadomość tego, co się
stało.
„Muszę stąd uciekać jak najprędzej" ponaglał sam siebie, ale
nogi jakby wrosły mu w podłogę, odmawiając posłuszeństwa.
Trwało to kilka minut, może więcej, wreszcie przezwyciężył
słabość i wypadł na klatkę schodową. Powitały go puste ściany,
nikt go nie zobaczył. Windy akurat znajdowały się w ruchu,
zszedł więc pospiesznie na dół. W bramie minął jakąś wysoką
chudą kobietę, w czarnym palcie, która obrzuciła go bystrym,
zaciekawionym spojrzeniem.
„Psiakrew, to ta sama baba, do której zapukałem, idąc
pierwszy raz do Gradkiewicza. Poznała mnie, jestem tego
pewien. To niedobrze, co robić? — myślał gorączkowo. —
Gotowa jeszcze pomóc milicji przy sporządzaniu portretu
pamięciowego. Wygląda na taką, która ma nawet z tyłu oczy”.
Wpadł mu do głowy pomysł zapewniający jakie takie alibi.
Już przedtem zapamiętał, że na tej samej klatce schodowej, na
piątym piętrze, mieści się lecznica dentystyczna. Jeśli pójdzie
tam i zostanie przyjęty w celu przeprowadzenia jakiegoś
zabiegu, zawsze będzie miał możność usprawiedliwienia, mniej
więcej o tej porze, obecności w tym domu. Sam dziwiąc się
jasności swojego umysłu. zawrócił i pojechał windą na górę.
W lecznicy, o czystych, białych ścianach, znajdowało się
sporo pacjentów, oczekujących przed gabinetami na przyjęcie u
lekarzy. Wolwicz opłacił wizytę w kasie i usiadł na pierwszym
lepszym krześle. Dopiero teraz odczuł, jak głośno, niemal
boleśnie tłucze się w nim serce. Starał się nie myśleć o tym, co
się stało, ale na próżno... Dwa piętra niżej leżał trup zabitego
przez niego człowieka, w kieszeni ciążył mu rewolwer z
odciskami własnych palców, a on zamiast uciekać, gdzie pieprz
rośnie, w dalszym ciągu siedział w tym samym budynku. Zaczął
przeklinać swoją tchórzliwość i głupotę. Ostatecznie prawdo-
podobieństwo konfrontacji z nieznajomą, przelotnie spotkaną
kobietą, a tym samym zidentyfikowania go przez nią, było
bardzo nikłe. Nie powinien ulegać panice i przedłużać pobytu
pod tym dachem. W końcu wystarczy kwit z kasy, a skazywanie
się na tortury zabiegu dentystycznego — to zupełnie zbędne —
stwierdził w duchu. Już zrywał się z miejsca, gdy jakiś stary,
siwowłosy jegomość siedzący obok, przytrzymał go za rękaw.
— Pan pewnie na wyrwanie, prawda? Strasznie się pan
boi, już dawno pana obserwuję. Niech pan nie ucie ka,
może wywiązać się zapalenie okostnej. Ja też się balem,
a teraz, panie dziejku, piąty ząb usuwają i to bez
znieczulenia. Wie pan co? Skoro taki pan zdenerwowany,
to pana przepuszczę przed sobą. Ja dzisiaj tylko na kontrolę.
Zanim Igor zdążył zaprotestować, drzwi gabinetu otwarły się
i równie silny, jak usłużny, staruszek wepchnął go przemocą do
środka. Drobna, szczupła pani w fartuchu przywitała go z
uprzejmym, zachęcającym uśmiechem.
„Pewnie strasznie wyglądam, muszę się wziąć w garść. Całe
szczęście, że znajduję się w takim miejscu, gdzie wszyscy mają
przerażone miny” — zdążył pomyśleć i już siedział na fotelu.
Wskazał jeden z trzonowych zębów, który go kiedyś pobolewał i
poprosił o wyrwanie, ale pani stomatolog zadecydowała, że
należy szanować własne uzębienie, pochopnie się go nie
pozbywać i rozpoczęła przewodowe leczenie. W czasie tego
zabiegu czuł jak ciarki ze zdenerwowania i bólu wędrują mu od
czubka głowy do krzyża. Umówił się na następną wizytę, wniósł
w kasie dodatkową opłatę, i jak szalony wybiegł na ulicę. W
domu, na wszelki wypadek, usunął odciski palców z rewolweru
i włożył go do sejfu. Potem zapadł w długi, głęboki sen
graniczący z omdleniem.
*
Od paru dni nie wychodził z domu, żywiąc się resztkami
zapasów z lodówki. Czas zatracił dla niego swoje zwykłe
wymiary, przestała interesować go data, a nawet godzina.
Dziwne, ale nie nękały go wyrzuty sumienia, tak jakby usunął z
tego świata obmierzłego gada, a nie żywego, normalnego
człowieka. Zresztą wszystko to, co się stało, zdawało się być
jakimś, koszmarnym, nierealnym wydarzeniem, w którym
przypadkowo zagrał niezrozumiałą, dziwaczną rolę. Na domiar
złego cierpiał fizycznie, gdyż oczywiście nie poszedł na
umówioną wizytę do dentystki i rozborowany ząb zaczął go
okropnie boleć. Najbardziej jednak w chwilach, kiedy wracała
mu pełna świadomość, dręczyła go myśl, że właściwie nie
wykonał swojej misji i nie dotrzymał obietnicy danej Danielle.
Nie miał prawa do niej zatelefonować, choć rozwiązał zagadkę
morderstwa, a to z braku dowodów niezbędnych do
przeprowadzenia rehabilitacji Neniewskiej. Dwaj uczestnicy
zbrodni: zabójca i świadek — nie żyli. Sprawa została
ostatecznie pogrzebana, mógłby tylko powiedzieć Danielle, że
matka jej została pomszczona, ale takie oświadczenie nie
miałoby przecież żadnego ani prawnego, ani moralnego
znaczenia i nie zabrzmiałoby wiarygodnie. Poza tym odczuwał
stały niepokój, że milicja wpadnie na jego trop, ale mijał dzień
za dniem i nic się nie działo. Ślady zbrodni nie prowadziły do
jego osoby. Powoli uspokajał się, wyciszał wewnętrznie. Zaczął
wychodzić z domu. Natychmiast kazał wyrwać sobie ząb w
najbliższym prywatnym gabinecie stomatologicznym i poczuł
się jak nowo narodzony. Zrobił trochę zakupów żywnościo-
wych, dzięki pieniądzom otrzymanym od Powelskiego w dniu
jego śmierci, których przyjęcia wówczas tak pochopnie chciał
odmówić. Myślał nawet o tym, aby zgłosić się do Archiwum,
uregulować sprawy zatrudnienia, wycofać swoje dokumenty.
Dzwonek, który zabrzmiał tego wieczoru, nie wywołał w nim
żadnych przykrych skojarzeń z wiszącą nad nim groźbą
odpowiedzialności karnej. Zdrętwiał z przerażenia, kiedy ujrzał
na progu porucznika Milicji Obywatelskiej.
„Znaleźli zwłoki Gradkiewicza — przemknęło mu przez
myśl”.
— Pan Igor Wolwicz? — zapytał młody oficer. — Dobry
wieczór panu, porucznik Zelcch ze Stołecznej Komendy
Milicji Obywatelskiej. Czy mogę wejść?
Usunął się z przejścia bez słowa. Musiał zmienić się na
twarzy, gdyż mundurowy gość przyjrzał mu się z niejakim
zainteresowaniem.
— Czy pan źle się czuje? — zagadnął go, wchodząc do
pokoju, a nie otrzymawszy odpowiedzi dodał: — Pozwoli pan,
że usiądę.
Igor też opadł na krzesło, połykając nerwowo ślinę.
Żelech rozejrzał się dookoła.
— Ma pan ładne mieszkanie, od dawna pan je zajmuje?
— Od siedmiu lat.
— Niestety, mam panu do zakomunikowania smutną
wiadomość. Pan Roman Powelski nie żyje. To pański
krewny, prawda?
— Tak, brat mojej matki.
— Nie pyta pan o przyczynę jego zgonu?
— Mój wujek chorował już od wielu lat, a ostatnio stan
jego znacznie się pogorszył, tak, że spodziewałem się w
każdej chwili katastrofy — Igor mówił spokojnie, gdyż
zdążył już ochłonąć z pierwszego, przykrego wrażenia.
— Oczywiście są to sprawy czysto osobiste, ale jak
widać nie bardzo interesował się pan zdrowiem swojego
wuja. Zwłoki zostały przypadkowo odkryte przez znajo -
mego, który przyszedł go odwiedzić, a stało się to w
dziesięć dni po jego śmierci. Oczywiście obywatel ten
zawiadomił nas o zgonie Romana Powelskiego.
— Niestety, ostatnio chorowałem, miałem zapalenie
okostnej, nie wychodziłem z domu — Igor pokazał nieco
jeszcze spuchnięty policzek.
— No cóż, nas to nie interesuje. Mam natomiast dla
pana jeszcze jedną nowinę. W czasie przeszukania domu
zmarłego, stanowiącego rutynową czynność w związku z
odnalezieniem zwłok, natrafiliśmy na testament, na
mocy którego dziedziczy pan cały majątek wujka — do-
mek z ogrodem w Józefowie i pieniądze złożone na ra -
chunku oszczędnościowym w PKO. Ponieważ wyniki sek-
cji wskazują na naturalny charakter zejścia, przyniosłem
ów dokument, znajdujący się przez kilka dni w
depozycie w komendzie.
— Dziękuję panu — Igor odebrał z rąk porucznika
podłużną, białą kopertę, na której widniało jego imię i
nazwisko.
— Proszę zatem przyjąć jednocześnie wyrazy współ-
czucia i gratulacje z powodu spadku. Zwłoki może już
pan odebrać z zakładu medycyny sądowej. Oczywiście,
jeżeli zajmie się pan pogrzebem.
— Tak, naturalnie, natychmiast się tam zgłoszę.
*
Porucznik Żelech miał wyjątkowo pracowity tydzień. Znów
został odkryty przypadkowo trup mężczyzny, tym razem przez
sąsiadkę w bloku przy ulicy Emilii Plater, a major Serwicz
przydzielił mu dochodzenie w tej sprawie. Nie ulegało bowiem
najmniejszej wątpliwości, że adwokat Wacław Gradkiewicz
opuścił ziemski padół w sposób gwałtowny, po wpakowaniu
mu przez nieznanego sprawcę trzech kul rewolwerowych z
bliskiej odległości, z których jedna utkwiła mu w brzuchu, a
dwie pozostałe przeszyły na wylot klatkę piersiową.
Po zabezpieczeniu wszystkich śladów przez ekipę techniczno-
dochodzeniową. Żelech udał się bezzwłocznie do obywatelki
Jadwigi Mulikowej, która dokonała tego makabrycznego
odkrycia.
Przyjęła go z ożywieniem, świadczącym o gotowości przyjścia
z jak najdalej idącą pomocą organom bezpieczeństwa.
— Jak to się stało, że zajrzała pani do mieszkania
adwokata Gradkiewicza? Czy często pani u niego bywa -
ła? — zapytał na wstępie.
Mulikowa obrzuciła go przenikliwym i uważnym
spojrzeniem, jakby chciała rozszyfrować ukryty sens tych słów.
— Ee, gdzie tam, nigdy do niego nie chodziłam, ale był
moim sąsiadem i kiedy zobaczyłam, że pod jego
drzwiami stoją cztery pełne butelki mleka, zaraz mnie
tknęło, że stało się coś niedobrego. Od kilku dni nie zau-
ważyłam, żeby wchodził, albo wychodził z mieszkania i w
środku też było cicho, a trzeba panu wiedzieć, że przez te
cienkie ściany słychać jak ktoś się rusza, chodzi. Nawet głosy
można rozróżnić.
— I to panuj tak dalece zaniepokoiło, że postanowiła
pani złożyć mu wizytę. Taka troska o sąsiada nieczęsto
się obecnie zdarza i bardzo chwalebnie świadczy o pani
postawie obywatelskiej. Ale czy nie przyszło pani do gło-
wy, że adwokat po prostu gdzieś wyjechał?
— Jak mieszkam tu dziesięć lat, nigdy się to nie zda-
rzyło. Mruk to był i odludek, a przy tym, wstyd powie-
dzieć, człowiek mocno trunkowy. Zawsze siedział w War -
szawie. tylko codziennie wychodził po zakupy i po ga-
zetę.
— Czy znała go pani osobiście?
— Takie tam znanie. Czasem mruknął pod nosem
„dzień dobry", a czasem przeszedł obok jakby pierwszy
raz mnie zobaczył, szczególnie jak sobie porządnie gol -
nął. Mój mąż pracuje na kolei, kiedyś miał zatarg z ja-
kimś pasażerem, wie pan, doszło do kłótni, rękoczynów,
więc poszedł do niego po poradę. Wtedy nie powiem,
grzecznie go przyjął, mądrze pogadał, napisał pismo do
sądu, a kiedy mąż chciał zapłacić — powiedział, że nie
trzeba bo on już nie prowadzi praktyki, tylko to po
sąsiedzku. Podobno miał kiedyś dużo klientów, świetnie
zarabiał. ale zaczął pić i przestał pracować. Wódka
niszczy człowieka, ot co..., jeżeli w starszym wieku...
Żelech przerwał, może niezbyt uprzejmie, wykład o
zgubnych skutkach alkoholizmu, ale czas naglił i nie po -
zwalał na tego rodzaju dygresje.
— Czy sąsiad pani utrzymywał jakieś kontakty to-
warzyskie. to jest ściśle mówiąc, czy odwiedzało go dużo
osób?
— Skądże, to był samotnik, jakich mało. Najwyżej
listonosz, mleczarz i praczka. Siedział zamknięty całymi
dniami. Tylko się miotał tam i nazad po tym swoim pokoju,
jak jaki zwierz. Toteż zdziwiłam się, kiedy jeden młody
człowiek zapytał mnie o niego, bo pomylił nasze drzwi. Nic
dziwnego, na klatce schodowej rzadko pali się żarówka, więc
prawie niczego nie widać.
— Kiedy to miało miejsce? — zainteresował się żywo
porucznik.
— Może jakieś dwa tygodnie temu.
— Czy pamięta pani. jak wyglądał?
— Po ciemku mało co widać, ale taki dość wysoki z gołą
głową, szatyn chyba, miał granatową, ocieplaną kurtkę.
— Nosił brodę, wąsy?
— Nie, na pewno nie. Wyglądał na trochę zdener-
wowanego albo przestraszonego.
— Czy rozpoznałaby go pani w razie potrzeby?
— Myślę, że tak, tym bardziej, że go jeszcze raz w tym
domu spotkałam.
Porucznik omal nie podskoczył na krześle. Ta niewiasta
stanowiła prawdziwą kopalnię rewelacyjnych wiadomości.
— Kiedy pani Mulikowa, kiedy?!
— No, w jakiś tydzień potem, po tej pierwszej wizy cie.
Wracałam z zakupami do domu, a on minął mnie w
bramie. Spieszył się bardzo, ale zaraz go poznałam. Po -
myślałam, że może jakiś krewny Gradkiewicza się odna -
lazł i zacznie się wreszcie nim opiekować.
— Czy potem widywała jeszcze pani swojego sąsiada ?
Mulikowa zmarszczyła brwi. wysilając swoją i tak znakomitą
pamięć.
— Nie, od tego dnia nie. Jak nożem uciął, przestał
wychodzić i ruszać się po mieszkaniu. A co pan myśli, że
to ten młody...
— Ja nic nie myślę, pani Mulikowa — uciął Żelech. —
Na razie zbieram materiał dowodowy, a pani mi w tym
doskonale pomaga. Wrócimy jeszcze potem do tego taje-
mniczego osobnika. Więc co stało się dalej? Zobaczyła pani
cztery butelki z mlekiem pod drzwiami pana Gradkiewicza i ...
— No i zadzwoniłam do jego drzwi — podchwyci ła. —
Coś mnie tak w środku męczyło i nie dawało spo koju. że
może zachorował, albo i co gorszego. Przecież to starszy
człowiek i alkoholik. Nikt nie odpowiadał na
dzwonienie, ta cisza mi się nie podobała, więc wzięłam
za klamkę, choć przecież zawsze słyszałam, jak przekrę -
cał klucz w zamku. No, ale spróbowałam i okazało się, że
drzwi były tylko przymknięte. Bardzo mnie to zdziwi ło.
Weszłam do pokoju, tego pierwszego na lewo, styka -
jącego się z moim mieszkaniem i zobaczyłam go. Leżał
na podłodze, cały w zakrzepłej krwi, a obok wywrócony
fotel... Wyglądał strasznie.
— Bardzo pani dziękuję, pani Mulikowa. Ogromnie
nam pani pomogła, jutro poproszę panią o przyjście do
komendy i opowiedzenie raz jeszcze wszystkiego, co
pani wie w tej sprawie.
Choć informacje udzielone przez Jadwigę Mulikową
miały wprost bezcenną wartość dla prowadzonego
dochodzenia, porucznik kontynuując swoją akcję
wywiadowczą obszedł wszystkie piętra i odwiedził masę
ludzi w niemal identycznych mieszkaniach. Pozostali
lokatorzy, łącznie z gospodarzem domu, właściwie
niczego nie wiedzieli o Gradkiewiczu, a znajomość jego
osoby ograniczała się do krótkich kontaktów w czasie
przejazdu windą. Niektórzy mówili: samotnik, dziwak,
podobno kiedyś znany prawnik. obecnie żyjący w prawie
całkowitej izolacji od świata. Potwierdzała się opinia
Mulikowej o nadużywaniu przez niego alkoholu, lecz
działo się to bez ekscesów i burd publicznych. Natomiast
nikt niczego nie wiedział i nie umiał powiedzieć o
młodym człowieku, który dwakroć odwiedził nieżyjącego
mecenasa. Po prostu żaden z mieszkańców bloku go nie
zauważył, gdyż nieraz kilkaset osób dziennie przewijało się
przez ten bardzo zagęszczony i duży budynek.
Na piątym piętrze mieściła się lecznica dentystyczna.
Wprawdzie istniało minimalne prawdopodobieństwo,
aby w tym przybytku zdrowia i jednocześnie udręki dla
cierpiących pacjentów znajdowały się ślady wiodące do
przestępcy, to jednak porucznik odznaczający się nie
tylko wrodzonym poczuciem obowiązku, ale i pedanterią
zawodową, i w tym miejscu przeprowadził kilka
urzędowych rozmów. Przejrzał również kwitariusz opłat
za usługi i wykonane zabiegi z ostatnich kilku dni.
Istniał tu zwyczaj, że w wypadku zamawiania protez lub
koronek oraz dłuższego leczenia wymagającego
parokrotnych wizyt — recepcjonistka wpisywała do
rejestru nazwisko i adres pacjenta. Nagle w oko
porucznika wpadła kopia kwitu wystawionego na Igora
Wolwicza, zamieszkałego przy ulicy Mokotowskiej.
Natychmiast skojarzył go z młodzieńcem, którego
odwiedził niedawno, w związku z odnalezieniem w
Józefowie zwłok jego wujka. Długo trzymał kwitariusz w
ręku. Data zgadzała się, wygląd Wolwicza zaś mógł
pasować do rysopisu podanego przez Mulikową, jak
również do rysopisu miliona innych młodych ludzi.
Widocznie Wolwicz akurat tego dnia przeprowadzał
zabieg w lecznicy, ale, czy znał Gradkiewicza, czy był to
tylko zbieg okoliczności?
„W każdym razie ma chłop szczęście do przypadkowo
znajdowanych zwłok ludzkich, coś zanadto się z nimi kojarzy. I
jakoś u siebie się dziwnie zachowywał. Trzeba by się jemu bliżej
przyjrzeć — pomyślał".
*
Na pogrzeb Romana Powelskiego przyszło niewiele osób:
tylko trochę sąsiadów, znających go od lat, mała delegacja z
ostatniego miejsca pracy i trzech kolegów ze szkolnej ławy,
wśród nich ten, który znalazł Powelskiego martwego. Na Igora,
jako na jedynego krewnego i spadkobiercę, wszyscy patrzyli z.
zaciekawieniem, zmieszanym z konwencjonalnym współczu-
ciem i pewną dozą szacunku, należnego rodzinie przy okazji tak
uroczystych i smutnych obrzędów.
Ceremonia odbywała się na cmentarzu bródnowskim, tuż
przy murze graniczącym niemal z nowo powstającym osiedlem.
Śnieg początkowo lekko prószył, a potem zaczął mocno zacinać
i sypać w twarze uczestników pogrzebu tumanem ostrych,
lodowatych płatków. Igor podniósł do góry kołnierz kurtki i
włożył zmarznięte dłonie do kieszeni. Od paru dni czul się źle,
najwyraźniej zaziębił się w czasie załatwiania przewiezienia
zwłok z zakładu medycyny sądowej, dostał gorączki i od rana
wstrząsały nim silne dreszcze. Jak przez mgłę spoglądał na
grobowiec rodzinny, w którym spoczywały już zwłoki jego
dziadków oraz matki.
„On miał dopiero pięćdziesiąt dwa lata — pomyślał w pewnej
chwili, patrząc na przytwierdzoną do trumny tabliczkę — a ja
zawsze uważałem go za bardzo starego człowieka”.
Nie odczuwał ani żalu, ani smutku, tylko jałowość i
pustkę. Ostatnie przeżycia spowodowały kompletne za-
łamanie jego psychiki. Organizacją pogrzebu zajął się
tylko z konieczności. Teraz jego najgorętsze pragnienie
stanowił powrót do domu i położenie się do łóżka.
Twarze ludzi składających mu kondolencje nad otwartą
mogiłą zdawały się bliźniaczo podobne do siebie i
całkowicie pozbawione wyrazu. Tylko jeden młody
człowiek, stojący na uboczu, licz zamiaru wypowiedzenia
stereotypowych słów współczucia, zwrócił jego uwagę.
Nie mógł na razie zorientować się. skąd go zna, ale
nawet przez opary gorączki przeniknęła nagła myśl, że
to ten sam oficer, który zawiadomi! go o śmierci wujka.
„Czyżby do zadań milicji należało pilnowanie wypełnienia
przeze mnie obowiązków rodzinnych?" — zdziwił się w
duchu, ale nie zdążył wyprowadzić dalszych wniosków,
gdyż niski, szczupły mężczyzna o nerwowej,
przedwcześnie pomarszczonej twarzy, podszedł do niego
i ujął za ramię.
— Czy pan mnie poznaje? Jestem Jan Kamiński, kolega
pańskiego wujka z czasów gimnazjalnych. Sześć lat
siedzieliśmy w jednej ławce w szkole na Polesiu i spaliś -
my koło siebie w internacie. Pana wuj nie miał szczęścia
w życiu osobistym, wiem o tym dobrze. Zawsze niesły -
chanie troszczył się o pańskie zdrowie, wykształcenie, a
przyszło mu umrzeć w samotności. Nawet nikt mu oczu
nie zamknął, biedakowi. Znalazłem go na łóżku, skulo -
nego, półnagiego, z takim wyrazem twarzy, jakby się
czegoś przestraszył przed śmiercią. Żal było patrzeć.
Igor nic nie odpowiedział. Stał w milczeniu, tępo wpatrzony
w pustoszejącą przestrzeń koło grobu, gdyż ludzie zaczęli się
już rozchodzić. Nie chciał i nie umiał się bronić przed
zarzutami kolegi Powelskiego, który wyraźnie miał mu za złe
brak opieki nad chorym. Wtedy Ka- mińskiego, człowieka
wrażliwego i gotowego do niesienia pomocy bliźnim,
zaniepokoił dziwny stan psychiczny Igora.
— No, chłopcze, nie trzeba tego tak przeżywać, ja nie
chciałem powiedzieć niczego złego, palnąłem ot, tak
sobie — prosto z mostu. Wie pan co? Niech pan idzie do
mnie, zjemy razem obiad. Prowadzę od śmierci żony ka -
walerskie gospodarstwo, będzie nam obu raźniej — znów
ujął go za ramię.
— Dziękuję — Igor uwolnił się gwałtownie z uścisku
Kamińskiego. — Bardzo źle się czuję. Muszę się zaraz
położyć — i nie kiwnąwszy głową oddalił się pospiesznie,
jakby w obawie, że ktoś jeszcze może go zatrzymać.
Przyjaciel zmarłego przez dłuższą chwilę śledził Wolwicza
pełnym zdumienia wzrokiem.
*
W domu gorączka zaczęła się wzmagać. Nie miał nawet siły
przygotować sobie posłania. Zdjął tylko kurtkę i runął na
tapczan. W sennych, ciężkich majaczeniach pojawiały się
znajome twarze: matka, Powelski, Gradkiewicz. Nagle strach
podpłynął mu pod gardło. Jakiś ostry dźwięk wwiercił się w
jego mózg jak świder, na próżno usiłował o nim nie myśleć, nie
zwracać na niego uwagi — potworny ból rozsadzał mu czaszkę.
W pewnej chwili zrozumiał, że jest do dźwięk dzwonka
dobiegający z przedpokoju, natarczywie domagający się
otwarcia drzwi.
Zwlókł się z tapczanu i na chwiejnych nogach dotarł do
źródła tego nieznośnego, niszczącego nerw po nerwic dźwięku.
„Żeby tylko przestał dzwonić, żeby zrobiło się cicho, nie
wytrzymam tego dłużej" — myślał i szarpnął drzwiami resztką
sił.
Na progu stała Danielle, prześliczna, z zaróżowionymi od
mrozu policzkami, w szarym nylonowym futerku, w szafirowej
czapeczce i w długich białych botach. Najpierw uznał ją za
nieziemskie zjawisko wywołane maligną, ale kiedy uśmiechnęła
się i wyciągnęła do niego rękę, uwierzył, że to istota z krwi i
kości, ucieleśniająca wszystkie jego marzenia.
— A więc przyjechałaś, jak to dobrze — zdążył po-
wiedzieć i zachwiał się na nogach.
— Źle się czujesz? Chorujesz? — zapytała. — Mu sisz się
natychmiast położyć. Czy jesteś sam?
Skinął głową, nie mogąc oderwać od niej oczu w obawie, że
postać jej zaraz rozpłynie się, jak inne gorączkowe widziadła.
— Okropnie wyglądasz, biedaku, zaraz się tobą zajmę
— zrzuciła futro, zręczna, gibka, w niebieskiej ango rowej
sukience, oblepiającej jej smukłe kształty.
Zaprowadziła go do pokoju, wprawnie posłała tapczan.
— Zrobię ci herbatę, tylko leż spokojnie — oświadczyła.
Słyszał jej kroki w kuchni, gdzie szybko zagotowała wodę i
zaparzyła esencję. Wynalazła gdzieś miętę, polopirynę,
przyniosła kubek na tacy i podała mu lekarstwo do ust.
— Masz okropną gorączkę — powiedziała. — Może
wezwać lekarza?
— Nie, nie trzeba. Już mi lepiej, kiedy jesteś przy
mnie. Jak to dobrze, że dotrzymałaś obietnicy... Myśla -
łem, że zapomniałaś.
— Nic nie mów, odpocznij — spuściła rolety i zapaliła
nocną lampkę.
Zamknął oczy w poczuciu szczęścia i bezpieczeństwa.
Chwilami drzemał, potem budził się widząc ją koło siebie.
Wydawało mu się, że zło, którego doświadczył, minęło
bezpowrotnie.
— Nie nosisz już żałoby? — zapytał w pewnej chwili.
— Tak, już nie muszę jej nosić.
Zwrócił na nią zdziwione spojrzenie.
— Później ci to wyjaśnię — powiedziała szybko. —
Teraz zaśnij, bo inaczej nie wyzdrowiejesz.
— Usiądź tu, koło mnie — poprosił. — Chcę cię mieć
bliżej siebie.
Położyła chłodną, kojącą rękę na jego spoconym czole.
— Zrobię ci zimny kompres — zaproponowała.
— Nie, nie ruszaj się, tak mi dobrze. Zostaniesz już ze
mną, prawda? Będziemy zawsze razem. Mam mały do-
mek w Józefowie, w ogródku latem rosną kwiaty.
W odpowiedzi pogładziła go po włosach.
— Powiedz, że zostaniesz, błagam.
— Jeżeli będziesz tak dużo mówił, gorączka ci pręd ko
nie spadnie.
— Pozwól mi tylko powiedzieć, że zrobiłem wszyst ko co
w mojej mocy, aby ci pomóc. Wiem, kto jest mordercą, ale
niestety nie mam na to dowodów. Oni obaj już nie żyją: mój
wuj i Gradkiewicz, umarli przed kilkoma dniami. Przebacz, że
cię zawiodłem...
— Nic już nie mów, nie martw się ...
— Danielle, tak strasznie tęskniłem za tobą, a teraz
nawet nie mogę cię pocałować...
— Śpij, głuptasku.
Przysypiał i znów się budził. Zobaczył, że wstała z fotela,
otworzyła torebkę, czegoś w niej szukając. Zląkł się, że wyjdzie i
zostawi go samego.
— Danielle, ty nie odejdziesz, nie możesz odejść...
— Ależ nie, jesteś taki chory. Potrzebujesz opieki.
Przenocuję w drugim pokoju na kanapie. Jeśli będziesz
czegoś potrzebował, to zawołasz mnie zgoda?
— Zobaczysz, będzie nam świetnie razem. Taki jestem
szczęśliwy... wiesz, wtedy kiedy cię pierwszy raz
ujrzałem w Paryżu, to doznałem czegoś więcej niż
olśnienia...
— Dobranoc, postaraj się zasnąć.
— Dobranoc, kochanie...
*
Kiedy się obudził, rolety byty już podniesione, słońce ze
skrawkiem błękitnego nieba zaglądało przez szyby. Czuł się
znacznie lepiej, męczyło go tylko silne pragnienie. Sięgnął po
przygotowaną szklankę z herbatą i wypił pośpiesznie kilka
łyków. W sąsiednim pokoju usłyszał zwinne, lekkie kroki, jej
kroki.
— Danielle! — zawołał.
Weszła już ubrana, odświeżona, z włosami rozsypanymi na
ramionach, piękniejsza od tej, którą zapamiętał w swoich
wspomnieniach.
— O już nie śpisz. To dobrze. Widzisz, muszę z tobą
porozmawiać bardzo poważnie. Przypuszczam, że mnie
zrozumiesz. Przyjechałam właściwie, aby zgodnie z życzeniem
matki, postawić pomnik na grobie dziadka, ale wstąpiłam do
ciebie, gdyż uważam się za twoją dłużniczkę. Kiedy zadzwoniłeś
do mnie, do Paryża, wyczułam coś ogromnie rozpaczliwego,
bolesnego w twoim głosie. Nie umiem tego dobrze wyrazić.
Wiem, jaki jesteś uczuciowy, wrażliwy. Niepotrzebnie
zakłóciłam ci spokój. Nie sądziłam, że aż tak bardzo przejmiesz
się moją sprawą, przecież nie znaliśmy się prawie wcale.
— Danielle, co ty mówisz? Jak to?
— Muszę ci wyznać całą prawdę, żeby nie istniały po-
między nami niedomówienia. Wychodzę za mąż za Jean -
Pierre’a. Kocham go i szanuję, jestem bardzo szczęśliwa.
— Za Jean-Pierre’a, tego chorego starca?
— Ależ nie — roześmiała się cicho. — On nie ma nawet
pięćdziesięciu lat. Po ostatniej kuracji stan jego zdrowia
ogromnie się poprawił, moja matka bardzo pragnęła,
abyśmy się pobrali. Tyle mu zawdzięczałyśmy. To
wspaniały, piękny mężczyzna. Kocham go jak ojca i
męża, nawet nie wiesz, ile nas łączy.
Czuł, jak ziemia zapada się pod nim, a on ginie w jakiejś
nieskończonej przepaści bez dna. Pokój zawirował w
diabelskim tańcu.
— Danielle — jęknął tylko.
— Proszę cię nie bierz tego tak tragicznie, ja nie mogę
postąpić inaczej. Pytałeś, dlaczego zdjęłam żało bę —
widzisz... matka przed śmiercią powierzyła Jean-
Pierre’owi list do mnie. Prosiła, żeby mi go oddał wtedy,
kiedy zdecyduję się wyjść za mąż. Ten list wyjaśnia
wszystko. Przywiozłam go ze sobą. Uważam cię
właściwie za członka naszej rodziny, zrobiłeś wszystko,
aby mi pomóc. Pragnę, żebyś przeczytał jego
najważniejszy fragment.
Wyjęła z torebki złożony w czworo arkusik papieru, zapisany
gęstym, ale już nierównym, pismem, widać drżącą, słabą ręką.
Litery skakały mu przed oczyma, ale chłonął je chciwie i
rozpaczliwie.
„Wiem, jak bardzo zawiniłam wobec ciebie. Wydałam cię na
świat ze strachu przed śmiercią. Nie miałam odwagi
powiedzieć prawdy i ponieść odpowiedzialności za swój czyn.
To ja zabiłam Leona. Kochałam tak bardzo swojego męża, że
nie wyobrażałam sobie życia bez niego, choć wiedziałam, jaki
jest podły i okrutny. Mój brat mógł mnie wtedy uratować, miał
dużo pieniędzy. Upokorzyłam się przed nim, przezwyciężyłam
wrodzoną dumę, rozpaczałam i błagałam go o litość. Wzięłam
nawet ze sobą rewolwer naszego ojca, żeby zabić się na jego
oczach, jeżeli odmówi mi pomocy, ale on okazał się zimny i
bezwzględny, śmiał się ze mnie, drwił z mojej miłości do
Wiktora, odepchnął mnie bezlitośnie. Poczułam do niego
straszną nienawiść. Wiedziałam, że stracę mojego męża i wtedy
życie i tak nie będzie miało dla mnie żadnej wartości. Kiedy
powiedział, że mogę nawet skoczyć z balkonu, a on nie kiwnie
palcem, aby mi przeszkodzić, nacisnęłam cyngiel. Strzeliłam
mu w plecy i w tej samej chwili zrozumiałam, że popełniłam
straszną zbrodnię, ale było już za późno. Uciekłam, zostawiając
rewolwer na biurku. Całe moje dalsze życie — to jedna wielka
pokuta za ten grzech. Nigdy już nie zaznałam spokoju, ani
szczęścia, nawet wtedy, kiedy ty się urodziłaś. W śledztwie nie
przyznałam się do winy, jeszcze raz stchórzyłam. Gradkiewicz
bronił mnie z wielkim oddaniem, wierzył w moją niewinność, a
może tylko udawał, że wierzy, aby mnie podnieść na duchu.
Resztę życia spędziłam z tą moją wielką tajemnicą w sercu.
Było mi bardzo ciężko, córeczko, wierz mi. Ktoś wie, że to ja
zabiłam, świadek mojej zbrodni; na pewno znajdował się wtedy
w mieszkaniu Leona. Cały czas bałam się, że mnie zdradzi, ale
nigdy nie ujawnił prawdy. Teraz może już nie żyje, minęło
przecież tyle lat. Właściwie chciałam zabrać tę tajemnicę do
grobu, ale myślę, że będziesz jeszcze bardziej cierpiała, nie
wiedząc o tym. co się stało. Dlatego poprosiłam Jean-Pierre’a,
żeby oddał ci ten list, gdy zdecydujesz się na zamążpójście.
Kochając sama, będziesz zdolna mi przebaczyć. Moja miłość do
Wiktora okazała się zła, mam nadzieję, że ty znajdziesz
szczęście i właściwie ulokujesz swoje uczucia. Umarłabym
spokojna, jeślibyś wybrała Jean-Pierre’a. To wspaniały
człowiek i tak bardzo cię kocha...”.
Oddał jej list bez słowa.
— Teraz chyba mnie rozumiesz — powiedziała. Włożyła
futro i czapkę.
— Zegnaj — uśmiechnęła się blado — i nie miej do
mnie żalu.
Kiedy wyszła, zamykając lekko drzwi, zbliżył się do okna i
spojrzał w głąb ulicy. Przed dom, w którym mieszkał, zajechał
właśnie granatowy „Fiat 125p”. Wysiadło z niego dwóch
funkcjonariuszy milicji i szybkim krokiem podążyło w stronę
bramy.
„Więc jednak...” — pomyślał i wolno podszedł do skrytki w
ścianie.
Dzwonek do drzwi jego mieszkania i huk wystrzału
zabrzmiały prawie jednocześnie.
W latach osiemdziesiątych...
Występy młodej, lecz znanej już na całym świecie,
piosenkarki Christine Faustin, odbywającej właśnie
tournee artystyczne po krajach Europy Środkowej, stały
się wydarzeniem kulturalnym stolicy. Jej trzy recitale w
Sali Kongresowej cieszyły się niebywałym powodzeniem,
a bilety wstępu, sprzedawane przez koników, osiągnęły
zawrotną, nie notowaną dotychczas na czarnym rynku
cenę. Recenzenci porównywali ją ze znaną piosenkarką
Madonną, stwierdzając entuzjastycznie, że barwa głosu i
mistrzowskie wykonanie przedstawionego repertuaru
stawiają ją w rzędzie największych sław. Nie zapominali
równocześnie o podkreśleniu walorów jej urody, która
tak rzadko idzie w parze z prawdziwym talentem. Na
podkreślenie zasługiwało też polskie pochodzenie artystki, o
którym wspominała we wszystkich wywiadach bądź oficjalnych
rozmowach drukowanych w prasie.
Koło hotelu „Victoria”, gdzie Christine Faustin zatrzymała się
na czas pobytu w Warszawie, już od samego rana kręcili się
wielbiciele jej talentu i grupy ciekawskich, przeważnie w wieku
szkolnym, czyhające na ukazanie się „gwiazdy” w blasku
słonecznego dnia. Słynny polski aktor filmowy i teatralny —
Bartosz Oliga, osiągający właśnie apogeum swojej działalności
twórczej na deskach teatralnych w wielu krajach Europy, a
obecnie angażowany do filmów przez zachodnich
producentów, zajechał przed hotel swoją białą „Toyotą”.
Przybycie jego wywołało mały szmerek wśród gapiów. Oliga
pospiesznie wszedł do wnętrza „Victorii", gdyż umówił się z
Christine o godzinie jedenastej i nie chciał okazać się
niepunktualny. Od dość dawna łączyła ich zażyła znajomość,
gdyż przez pewien czas występowali razem w teatrze na
Champs-Elysees, a ostatnio grali główne role w
monumentalnym, kostiumowym musicalu. Christine, bawiąca
po raz pierwszy w Polsce, pragnęła zwiedzić Warszawę,
szczególnie Trakt Królewski, Wilanów, oraz Żelazową Wolę,
zadzwoniła więc do Bartosza, który akurat przebywał w
Warszawie w przerwie pomiędzy zagranicznymi wojażami.
Tłumek, oblegający hotel, miał możność zobaczyć młodą,
francuską piosenkarkę w kostiumie koloru bitej śmietany,
skromnym, ale niezwykle wytwornym, znać pochodzącym z
kolekcji C'ardina albo innego znamienitego domu mody, oraz
wybitnego aktora w najmodniejszym dżinsowym ubraniu,
wsiadających do samochodu i odjeżdżających w stronę Starego
Miasta. Jasne włosy Christine lekko rozwiewał ciepły, wiosenny
wiatr.
Po godzinnej przejażdżce para ta wstąpiła na kawę i
lody do „Bazyliszka” na Rynku Starego Miasta, gdzie
cisza i półmrok nastrajały do rozmowy.
— Mam do ciebie prośbę — powiedziała Christine,
wyciągając z białej, skórzanej torby notesik w czerwonej
oprawce. — Mama prosiła mnie, żebym odwiedziła jej
znajomego z czasów młodości. Nazywa się, zaraz... Mu -
szę odczytać... Ma takie dziwne nazwisko W o l w i c z ,
Igor Wolwicz — sylabizowała, śmiesznie otwierając usta.
Nie znała polskiego języka i wymawianie niektórych
zgłosek sprawiało jej trudność. — Mieszka na ulicy
Mokotowskiej .
— Bardzo chętnie, pojedziemy tam — zgodził się Oliga.
— Jak się miewa twoja mama?
— Dziękuję, teraz dobrze. Po śmierci ojca zupełnie się
załamała, ale trwało to bardzo krótko. Odkąd podjęła
badania naukowe i zajęła się wyłącznie pracą dającą jej
dużo satysfakcji wróciła do całkowitej równowagi. Wiesz
jak rzadko się widujemy, ale przy okazji każdego spotka -
nia mamy sobie niezmiernie dużo do powiedzenia. Kiedy
dowiedziała się, że jadę do Polski, którą uważa za swoją
drugą ojczyznę, poprosiła mnie o odszukanie tego męż -
czyzny. Chyba ma to dla niej duże znaczenie.
Artyści wsiedli na Podwalu do samochodu. Dom pod
wskazanym przez Christine numerem świecił z daleka bielą
nowej elewacji.
— Pójdę się dowiedzieć o tego pana. Poczekasz na
mnie? — zapytał Oliga, wysiadając z wozu, i sprężystym
krokiem, wyuczonym w warszawskiej PWST, podążył ku
bramie. Szybko przejrzał listę lokatorów i stwierdził, że
nazwisko Wolwicz na niej nie figuruje, jego mieszkanie
zaś zajmują niejacy państwo Jabłonkowscy. Aktor, jako
człowiek bardzo uczynny i skrupulatny, postanowił na
tym nie poprzestać, lecz uzyskać więcej informacji. W
tym celu udał się do gospodarza domu, który szczęśli-
wym zbiegiem okoliczności podlewał właśnie kwiatki na
oknie w swoim apartamencie.
— Wolwicz, Wolwicz — podrapał się za uchem. — Nie
słyszałem, ale, panie, pracuję tu dopiero trzy lata, co
ja mogę wiedzieć o dawnych lokatorach. Stale się tu ktoś
wprowadza i wyprowadza.
— Może jednak tu mieszka ktoś, kto mógłby coś o nim
powiedzieć — podsunął Oliga.
— Z takich starych ludzi, co tu przyszli po woj nie — to
chyba nikt. Ale zaraz, zaraz... — tym razem puknął się w
czoło — może taka jedna pani, wdowa. Ojciec jej
niedawno umarł, oni najdłużej mieszkają w tym domu —
chwilę medytował i energicznie dorzucił: niech pan idzie
pod siedemnasty, to w podwórku na trzecim piętrze.
— Dziękuję panu — Oliga miał zamiar już wyjść, gdy z
drugiego pokoju wybiegła zapłoniona kilkunastolatka,
trzymająca kartkę w ręku.
— Poproszę o autograf — wyrecytowała. — Pan jest ten
słynny Oliga, prawda?
*
Pani Irena Ziembina właśnie wychodziła na spacer ze swoją
czteroletnią wnuczką, kiedy podszedł do niej przystojny
mężczyzna w sile wieku o dziwnie znajomej twarzy.
— Jestem Bartosz Oliga — przedstawił się. — Czy
mógłbym panią o coś zapytać.
Nazwisko to od razu podziałało jak czarodziejska różdżka,
wprawiając starszą panią w stan nieopisanego zdumienia, gdyż
zapewne prędzej spodziewałaby się trzęsienia ziemi niż wizyty
najsłynniejszego amanta polskiej sceny i filmu.
— Słucham pana — powiedziała drżącym z emocji
głosem, gdyż magia srebrnego ekranu działa z
jednakową siłą na wszystkie generacje. — Czym mogę
służyć? Bardzo proszę do mieszkania — otworzyła drzwi,
uprzejmym gestem wskazując wejście do pokoju.
— Nie chciałbym przeszkadzać — odparł nieco cere-
monialnie, ale skwapliwie skorzystał z zaproszenia.
— Proszę siadać.
Oliga założył nogę na nogę, ukazując piękny błękit skarpetek
rodem z Londynu.
— Słyszałem od gospodarza domu, że mieszka pani w
tej kamienicy najdłużej ze wszystkich lokatorów — za gaił
i chciał mówić dalej, ale wnuczka pani Ireny, odzna-
czająca się niezwykłą bezpośredniością w kontaktach z
ludźmi, przysparzającą nieraz wielu kłopotów, przerwała
mu niespodziewanie.
— Babciu, dlaczego ten pan ma takie cienkie nogi?
Pewna chudość dolnych kończyn istotnie stanowiła jedyny
mankament urody słynnego aktora, zresztą najstaranniej
maskowany, toteż wyraz zaskoczenia pojawił się na jego
twarzy, ale zaraz rozpłynął się w uprzejmym uśmiechu.
— Cicho bądź, Kasiu! Wyjdź z pokoju! — zgromiła
niesforne dziecko pani Irena i przyłożyła klapsa. — Tak,
sprowadziłam się tu, na Mokotowską z rodzicami, zaraz
po zakończeniu działań wojennych, jako mała
dziewczynka — zaakcentowała te ostatnie słowa.
— Rozumiem — przytaknął kurtuazyjnie Oliga. — Czy
znała pani może jednego z mieszkańców tego domu —
Igora Wolwicza? Szuka go panna Christine Fau- stin,
piosenkarka francuska, a właściwie jej matka miesz -
kająca w Paryżu.
— Ach, tak — pani Ziembina dostała dreszczy z po-
dniecenia. Dźwięk nazwiska gwiazdy francuskiej
piosenki wprawił ją niemal w euforię.
— Wolwicz. Wolwicz — powtórzyła i w mgnieniu oka
twarz jej pokrył głęboki smutek. — Pamiętam. Niestety.
to straszna historia. Ten człowiek nie żyje. Zastrze lił się
w swoim mieszkaniu, tu w tym domu. Podobno
przedtem kogoś zamordował i odebrał sobie życie, kiedy
milicja miała go aresztować.
— Czy pani jest pewna, że ten samobójca nazywał się
właśnie Wolwicz? Może się pani myli? Pamięć ludzka
bywa zawodna.
— Nie, nie mylę się — odparła stanowczo. — Mój ojciec
mówił, że nad jego mieszkaniem ciąży przekleń stwo, bo
kiedyś, przed wojną, też zastrzelono w nim człowieka.
— Dziękuję pani bardzo i przepraszam — Oliga po-
dniósł się z miejsca.
— Babciu — zawołała Kasia, wystawiając buzię spoza
drzwi. — Dlaczego ten pan się maluje?
Pani Irena nie zdążyła nawet skarcić wnuczki, gdyż gość jej
błyskawicznie opuścił mieszkanie.
„Kto by pomyślał” — westchnęła z niemałym zdumieniem —
„że ten Wolwicz miał takie znajomości."
Christina siedziała w aucie z roześmianą twarzą i
włosami skąpanymi w słońcu. Trochę się znudziła dość
długim oczekiwaniem, więc skinęła Olidze z daleka ręką.
„Nie powtórzę jej tej makabrycznej historii — pomyślał. —
Dzisiaj jest tak piękny dzień, po co psuć nastrój? Powiem
Christine, że ten Wolwicz wyjechał i słuch o nim zaginął".