Strzal na Mokotowskiej Zofia Kaczorowska

background image
background image
background image

Niektóre wątki powieści zostały zaczerpnięte z przed-

wojennych procesów sądowych. Żadna z postaci w niej

występujących nie jest autentyczna, a ewentualne zbież-
ności i podobieństwa mogą być przypadkowe

W latach trzydziestych...

Ula Horozińska — panna na wydaniu, bywalczyni

salonów warszawskich końca lat trzydziestych — wśliz -
gnęła się niepostrzeżenie do pokoju Ady Kornickiej, aby

przed lustrem w złocistych ramach, zajmującym niemal
pół ściany, poprawić toaletę. Najpierw kilkoma zręcznymi

ruchami uporządkowała kunsztowną fryzurę, dzieło
mistrza Jerzego z firmy „As”, lekko zwichrzoną podczas

tańca, przypudrowała nos i policzki, a potem przygładziła
fałdy taftowej, balowej sukni w tonacji changeant, mie-

niącej się srebrem i czerwienią. Widok własnej, efektow-
nej sylwetki sprawił jej najwyraźniej przyjemność. Na

twarzy o dość regularnych rysach, zeszpeconej nieco
przylepionym do warg złośliwym grymasem, pojawił się

wyraz triumfu. Właśnie dzisiaj uzyskała pewność, że jej
sprawy osobiste ułożą się pomyślnie, zgodnie z najskryt-

szymi pragnieniami, nie pozbawionymi dużej dozy wyra-
chowania. Panna Horozińska bowiem była osobą wielce

praktyczną i dbałą o dobra doczesne. Niezbyt posażna, za
to sprytna i pełna tupetu, postanowiła iść przez życie

przebojem.

Z przyległego salonu dobiegały dźwięki najmodniejszych

melodii z gramofonu wyposażonego w automatyczny
zmieniacz płyt, który wraz z siedmiolampowym radiem

firmy „Telefunken" Ada Kornicka otrzymała w prezencie
imieninowym od swojego ojca. Z muzyką mieszały się odgłosy

background image

wesołych rozmów licznie zgromadzonej, „złotej” warszawskiej
młodzieży, raz po raz wybuchały salwy podnieconego,

nerwowego śmiechu dziewcząt, strzelały korki od szampana.
Tańczące pary pojawiały się i znikały, a wraz z nimi ich odbicia

w tafli lustra.

— Czy dobrze się bawisz? — zapytała Ulę druga

uczestniczka imieninowego przyjęcia, Iza Będziłło, któ ra
również weszła do pokoju Ady, aby odświeżyć swój

wygląd, nieco nadwyrężony balowym szaleństwem. Bar -
dzo wysoka, pochylona w ramionach, o bujnych czar -

nych włosach, suchej nieładnej twarzy z wydatnym no -
sem, obnosiła na sobie rodową biżuterię w postaci

brylantowej kolii otaczającej jej szyję i kolczyków
świecących ostrym blaskiem przy każdym ruchu. Mimo

mankamentów urody towarzyszył jej zawsze orszak
wielbicieli, gdyż posag jej sięgał ponoć sum mogących

oszołomić i skłonić do żeniaczki najbardziej
zaprzysięgłych kawalerów. Ona jednak, niepomna na

szybko upływające lata, wyspecjalizowała się w dawaniu
kosza natrętnym epuzerom. Ekscentryczna, niepohamo-

wana w wybrykach i ryzykownych nieraz posunięciach,
słynęła z ostrości i ciętości języka oraz ze złośliwych

osądów swoich bliźnich.

— Tak, bawię się znakomicie — odpowiedziała

Horozińska, i dodała wydymając pogardliwie wargi. —
Czy nie uważasz, że papa Kornicki przeszedł dzisiaj

samego siebie: srebrna zastawa, kucharz wynajęty z „Eu -
ropejskiej”, fotograf ... Brak tylko orkiestry cygań skiej i

tańca brzucha w wykonaniu odalisek. Najwyraź niej chce
jak najszybciej złapać męża dla swojej jedynaczki.

— Jeśli chodzi o mecenasa Gradkiewicza — to nie musi

się tak wysadzać. Ten filar naszej palestry gotów jest

choćby jutro dać na zapowiedzi, gdyby tylko Ada
łaskawie spojrzała na jego łysinę i brzuszek — roześmiała się

ironiczne Będziłłówna.

— Mam wrażenie, że Kornicki celuje o wiele wyżej,

marzy o zięciu arystokracie.

background image

— Chyba nie pragnie, żeby hrabia Todzio ożenił się z

Adą. Wprawdzie ma on dziewięć pałek w koronie, ale bez

wątpienia wyląduje wkrótce w domu zdrowia. Zupeł ne
rozmiękczenie mózgu odziedziczone po szacownych

przodkach.

— „Wszak paraliż postępowy najzacniejsze chwyta

głowy!”

Obie panny roześmiały się perliście, z satysfakcją

stwierdzając, jakiego to typu schorzenie trapi towarzysza ich
zabaw. Horozińska raz jeszcze przejrzała się w lustrze,

poprawiając koniuszkiem wymanikiurowanego palca loczek
nad gładkim czołem. — Wydaje mi się, że Ada już sama

dokonała wyboru. To się rzuca w oczy, że jest śmiertelnie
zakochana w Wiktorze Neniewskim.

— Piękny Wiko ma niebywałe powodzenie u pań i nic

dziwnego — świetnie tańczy, nie mniej dobrze gra w

tenisa i w brydża, wspaniale jeździ konno. Szkoda tylko,
że tak nękają go wierzyciele — wycedziła Będziłłówna,

pudrując czubek nosa.

— Niemożliwe! Przecież on ma duży majątek ziemski i

wspaniałą stadninę koni. Uchodzi za bardzo zamożnego.

— Pozory. Wiko zarzucał sidła i u nas, a wiesz jak mój

ojciec zwykł postępować w takich razach. Od razu
zasięga informacji o sytuacji materialnej delikwenta. I

otóż okazało się, że Wiktor tonie w długach i jest niepo -
spolitym birbantem. Rozumiesz: nocne życie,

baletniczki, hazard, a to kosztuje. Jedynie bogaty ożenek
może go uratować.

— Jeżeli Ada uprze się go poślubić, to papa Kornic ki

będzie musiał wybulić grubszą forsę — parsknęła krót -

kim śmiechem Horozińska.

Qui vivraverra — oświadczyła sentencjonalnie

Będziłłówna. — Ada to istota sentymentalna, co może
przysporzyć jej w życiu wielu kłopotów. Za to ty, moja

droga, zdaje się wybrałaś właściwszą drogę. Twój prze -
mysłowiec jest już całkowicie „ugotowany”. Myślę, że za -

nosi się w naszym kręgu na wesele stulecia. Czy nie mam

background image

racji?

Na twarz Uli wypłynął znienacka gwałtowny rumieniec, jakby

słowa Izabelli zdemaskowały najstaranniej ukrywaną przed
światem tajemnicę jej serca, ale zaraz opanowała się i odparła

zaczepnie:

— A gdyby tak było, to co takiego?

— Nic, świetnie. Będzie wspaniała zabawa. Co w końcu

znaczy tych dwadzieścia pięć lat różnicy wieku? A

kamieniczki na Mokotowie takie śliczniutkie. Ile ich jest
— pięć czy sześć?

— Siedem — odparowała czerwona ze złości Ula. — A

po ślubie jedziemy na miesiąc do Włoch.

— Już słyszę odgłos waszych namiętnych pocałunków

na Moście Westchnień w Wenecji. Ale nie gniewaj się,

kochanie, szczerze ci winszuję. Nie mogłaś podjąć
mądrzejszej decyzji. Mój Boże, gdybym mogła się tak

zakochać.

— Dobrze, że tego nie słyszy ten piękny podchorąży

sanitarki. To chyba twoja ostatnia ofiara, czyż nie tak?

— Ach, Misio! Wiesz, że on mi się podoba. Ma w sobie

tyle chłopięcego wdzięku, że budzi we mnie instyn kty
macierzyńskie. Widać, że starzeję się już na dobre, bo ta

jego dziecinna buzia i niewinne zachowanie dodają
pikanterii naszym wzajemnym stosunkom.

W tej chwili w salonie rozległy się dźwięki lambeth-

-walka: „Weź pod rękę damę swą, idź na spacer razem z

nią, tak jak na ślub, i sześć uderzeń zrób” — śpiewał re-
frenista. Skoczny rytm melodii podziałał elektryzująco

na obie panny. Jak najlepsze przyjaciółki, objąwszy się,
wpłynęły do salonu i natychmiast dołączyły do

roztańczonego tłumu.

Salon Kornickich, umeblowany w stylu Ludwika XV, tonął w

powodzi świateł, bijących z kryształowego żyrandola i licznych
stojących lamp. Jedną ścianę zajmowały kosze kwiatów,

przeważnie różowych i czerwonych azalii, ofiarowanych przez
gości solenizantce w dniu jej imienin. Młodzi ludzie we frakach

lub paradnych mundurach wojskowych, panny w długich,

background image

połyskujących sukniach, podrygiwali w takt najnowszego
przeboju, śmiejąc się i klaszcząc w dłonie. Na kanapkach

siedziały mamy panien, wymieniając między sobą mniej lub
więcej złośliwe uwagi o toaletach i zachowaniu młodzieży.

Każda z nich jednak miała przyklejony do ust sztuczny,
przesłodzony uśmiech. Prezentowały też kolekcje rzucającej się

w oczy biżuterii. Zawodowy fotograf, błyskając magnezją,
wykonywał zdjęcia rozbawionych par w co ciekawszych

ujęciach. Nieco dojrzalszy od innych młodzieniec, z kotylionem
w klapie marynarki świadczącym o jego odpowiedzialnej

funkcji wodzireja, oplątywał tańczących siecią kolorowych
serpentyn, celując w nich z niedościgłym mistrzostwem.

Wkrótce przyłączyło się do niego jeszcze kilku innych, młodych
ludzi. Jednocześnie, niepostrzeżenie, rozdano karnawałowe

czapeczki, które powędrowały na głowy uczestników balu,
dając nowy powód do coraz częstszych i gwałtowniejszych

wybuchów śmiechu. Niektórzy „balowicze”, korzystając z
przerwy w pląsach, podążali chyłkiem do podręcznego barku,

suto zaopatrzonego w smukłe i pękate butelki win i koniaków,
aby spełnić toast za zdrowie solenizantki. Przez rozsuwane

drzwi, prowadzące do gabinetu gospodarza, zaglądali starsi
panowie w strojach wieczorowych, z cygarami w ustach —

luminarze wielkiego lub mniejszego warszawskiego biznesu,
którzy wstawali na chwilę od zielonych stolików do brydża, aby

rozprostować kości i przy okazji poobserwować swoich
rozbawionych potomków. Między nimi znajdował się również

Leon Kornicki, syn pana domu, wprawdzie młodszy od nich, bo
zaledwie trzydziestoparoletni, ale nie zaliczający się już do

grona młodzieży, jako że od kilku lat był żonaty i całkowicie
niezależny finansowo. Od pewnego czasu krążyły pogłoski, że

małżeństwo z czarnowłosą Żanetą chwieje się w posadach, a
sprawa rozwodowa, której jednym z powodów miał być ponoć

flirt żony z przystojnym kapitanem piechoty, wisi na włosku.
Na razie pozory wobec świata zostały zachowane, młodzi

Korniccy zjawili się razem na imieninach siostry, choć Leon
natychmiast przyłączył się do grona brydżystów, a Żanetę

porwał tłum młodzieży. Na ogół liczni znajomi dziwili się

background image

nierozsądnemu postępowaniu Kornickiej, gdyż Leon doskonale
zarabiał, prowadził firmę budowlaną, skupował akcje spółek

handlowych i miał znakomite perspektywy na przyszłość.
Natomiast jej amant nie grzeszył zamożnością i żył ze

skromnych, oficerskich poborów.

Młody Kornicki stanął w drzwiach salonu, z papierosem w

dłoni i ogarnął spojrzeniem gęstwę zebranych gości. Żony nie
potrzebował długo szukać. Jej czerwona suknia z cekinów,

opinająca smukłą sylwetkę i odsłaniająca białe ramiona, od
razu rzucała się w oczy. Otoczona przez grupę złożoną z trzech

mężczyzn i dwóch dziewcząt, młoda kobieta odrzuciła właśnie
w tył głowę, wybuchając głośnym, drażniącym śmiechem.

Zawsze w towarzystwie lubiła zwracać na siebie uwagę i
zachowywać się w tak prowokujący sposób. Spojrzenie Leona

prześlizgnęło się po jej postaci obojętnie. Poszukał wzrokiem
siostry i kiedy ją ujrzał, czoło jego przecięła głęboka

zmarszczka.

Ada Kornicka tańczyła wtulona w ramiona Wiktora

Neniewskiego z oczyma zatopionymi w jego twarzy. Miała
dwadzieścia dwa lata i po raz pierwszy w życiu się zakochała.

Uczucie to zawładnęło nią tak całkowicie i bez reszty, że
wszystkie inne sprawy i wydarzenia rozgrywające się wokół niej

stały się nagle błahe i bez znaczenia. Ada nie była pięknością,
ale wielu mężczyzn starało się już o jej rękę nie tylko ze

względu na niemały zresztą posag, lecz również
niezaprzeczalne walory urody. Wysoka, wysportowana, o

proporcjonalnych kształtach, poruszała się z wdziękiem, choć
co złośliwsze przyjaciółki twierdziły, że natura wyposażyła ją w

zbyt duże dłonie i stopy. W bladej twarzy, o cerze zlewającej
się, być może, zanadto z popielatoblond włosami, błyszczały

niebieskie, bardzo przezroczyste oczy, które niejednokrotnie
stawały się zadziwiająco zimne i stanowcze, szczególnie wtedy,

kiedy dziewczyna w rozgrywkach z własnym ojcem, usiłowała
postawić na swoim. Nie zdarzało się to co prawda często, gdyż

wcześnie owdowiały Kornicki ześrodkował prawie wszystkie
swoje zainteresowania i uczucia w jedynaczce, ustępując jej na

każdym kroku. Jednakże w sporadycznych sytuacjach

background image

konfliktowych Ada okazywała nieoczekiwaną siłę i energię.
Niewątpliwie brak matki, jej opieki i doradztwa, sprawiał, że

Ada nie ubierała się zbyt gustownie, przynajmniej w opinii jej
otoczenia. Lubiła kolor beż we wszystkich odcieniach, w

którym było jej nie do twarzy. Teraz też na swoim
imieninowym przyjęciu wystąpiła w beżowej, szyfonowej,

długiej sukni, ozdobionej złotymi dżetami.

Właśnie głos Aleksandra Żabczyńskiego utrwalony na płycie

sugestywnie zapewniał: „Już nie zapomnisz mnie. piosenka ci
na da zapomnieć, i tęsknić wciąż będziesz ogromnie, co dzień,

co noc,” a Wiktor wtórował mu swoim głębokim, miękkim
głosem, szepcząc do ucha Ady te same słowa. Jednocześnie

wzmocnił znacząco uścisk ręki tańczącej z nim dziewczyny.

Ada zadrżała od stóp do głowy, nie mogąc się opanować.

Pokochała Wiktora niemal od pierwszego wejrzenia. Wydawał
się jej piękny, pociągający, nieporównanie ciekawszy od

wszystkich innych młodych ludzi. Wysoki, smukły,
czarnowłosy, w nienagannie skrojonym fraku, z tajemniczym

półuśmieszkiem na ustach — stanowił

ucieleśnienie wszystkich najskrytszych pragnień i marzeń jej

dziewczęcego serca.

— Ado, czy wybierze się pani ze mną jutro na fajf do

„Adrii”? — zapytał wibrującym od tłumionych pragnień
głosem (przynajmniej tak to brzmiało w uszach

dziewczyny).

— O, tak — odpowiedziała pośpiesznie, jakby bojąc się,

żeby nie cofnął swojej propozycji, a w duchu pomyślała:
„Gdybyś tylko zechciał poszłabym z tobą na koniec

świata.”

Zabiegi uwodzicielskie Wiktora nie uszły uwagi Leo na

Kornickiego. Przez dłuższą chwilę przyglądał się z wy -
raźnym niezadowoleniem młodej parze. Ręka, w której

trzymał papierosa, drżała mu lekko. Wreszcie
zawezwany przez swoich partnerów od brydża, wycofał

się z ociąganiem do gabinetu. Jeszcze dwóch innych
mężczyzn znajdujących się w salonie przeżywało ciężkie

chwile na widok zakochanej Ady: stateczny, cieszący się

background image

dużym autorytetem w świecie prawniczym mecenas
Wacław Gradkiewicz i młody człowiek, trzymający się na

uboczu — brat Żanety Kornickiej. Gradkiewicz uważał
zachowanie Ady za wymierzony sobie policzek, godzący

w jego dumę i ambicję. Od pewnego czasu miał niemal
pewność, że stary Kornicki odda mu swoją córkę za

żonę. Świadczyły o tym niektóre jego posunięcia, prawie
wiążące obietnice. Adwokat nie liczył na posag panny,

zarabiał wystarczająco dużo, jego kancelaria rozwijała
się z niebywałym rozmachem, zyskując coraz liczniejszą

i bogatszą klientelę. Pragnienie poślubienia dziewczyny
takiej jak Ada tkwiło zakodowane w jego

podświadomości. Pochodził z ubogiej, robotniczej
rodziny i dzisiejszą swoją pozycję osiągnął o własnych

siłach. Brakowało mu tylko żony z ekskluzywnego
środowiska. Wybór jego padł na Adę Kornicką, która

odpowiadała mu pod każdym względem, a ponadto
pociągała fizycznie. Nie był jeszcze stary, miał nie wiele

ponad czterdzieści lat, i chciał jak najprędzej zało żyć
rodzinę, aby ugruntować swoje stanowisko poważa nego

obywatela, goszczonego w salonach elity towarzyskiej. Dzisiaj
zrozumiał, że wszystkie jego kunsztownie budowane piany na

przyszłość runęły jak domek z kart i ze złości niemal zgrzytał
zębami.

Drugi, cichy wielbiciel Ady, nie mający właściwie ża -

dnych szans, aby stanąć w szranki do boju o rękę Ady z

innymi konkurentami — brat Żanety, Roman — skrył się
w kącie salonu, nie biorąc udziału w zabawie. Bez

przerwy wodził oczyma za tańczącą Adą z twarzą znieru -
chomiałą od napięcia i bólu. Całe towarzystwo

szykowało się do walca figurowego, prowadzonego
zgodnie z tradycją przez wodzireja. Gradkiewicz,

korzystając z przerwy pomiędzy tańcami i nieobecności
Neniewskiego u boku Kornickiej, skłonił się przed nią

głęboko.

— Panno Ado, czy mogę prosić panią do walca?

— Niestety ten taniec zamówił już pan Neniewski.

background image

— Jak widzę, nie sposób się dzisiaj do pani doci snąć —

syknął, czerwieniejąc z gniewu.

— Czyżby panu na tym zależało? — zapytała ironicznie

Ada, i dodała rozmyślnie niegrzecznie. — Bo mnie wcale.

— Oby pani nie pożałowała tych słów — wycedził

Gradkiewicz, raz jeszcze złożył jej ukłon i zmieszał się z

tłumem gości.

Wkrótce zabrzmiały tony walca „François". Barwny

korowód par ruszył w tan.

— Zmiana dam! — krzyczał wodzirej z twarzą spo coną

od wysiłku. — Kołeczko! Panie wybierają!

Ledwo przebrzmiały ostatnie akordy walca, otwarły się

drzwi do jadalni i oczom gości ukazał się rozstawiony,
ogromny stół, zasłany śnieżnym obrusem, uginający się

od srebra, porcelany i różnorakich potraw. Przy każdym
nakryciu leżała gałązka mimozy.

Hrabia Todzio, chodzący już zygzakiem, w błazeńskiej

czapeczce na głowie, wykrzywił w uśmiechu swoją wymiętą

twarz przedwcześnie postarzałego oseska i wskazując palcem
na otwarte drzwi do jadalni, zapiszczał falsetem.

— Widzicie ludzie! Dają jeść, jak Boga kocham, dają

jeść. Chodźmy!

*

Ula Horozińska i Iza Będziłło siedziały przy stoliku w

„Ziemiańskiej” przy ulicy Mazowieckiej, racząc się cze-

koladowymi rurkami nadziewanymi kremem pistacjowym, i
wymieniały między sobą najświeższe nowiny i sensacje z życia

towarzyskiego stolicy. Mimo przedpołudniowej pory prawie
wszystkie miejsca były zajęte przez adwokatów, inżynierów i

innych przedstawicieli wolnych zawodów, którzy wpadali, w
przerwach między zajęciami, na przysłowiowe „pół czarnej”.

Horozińska raz po raz podnosiła lewą rękę do góry, rzekomo w
celu poprawienia futrzanego toczka sterczącego na czubku

głowy, a w rzeczywistości po to, aby zwrócić uwagę przyjaciółki
na pierścionek z dwukaratowym brylantem, błyszczący na jej

serdecznym palcu. W końcu Będziłłówna, która ostatnio

background image

zmieniała równie często futra jak rękawiczki, spytała niedbale.

— Zaręczynowy?

— Tak, to jeden z ostatnich prezentów Antosia —

odpowiedziała z pozorną obojętnością Ula. — Dostał zu -

pełnego szału na tle kupowania dla mnie biżuterii.

— A więc mariaż zafiksowany? Raz jeszcze gratuluję.

Ale popatrz tylko — łza wyjęła z mufki lorgnon, jako że
miała dość krótki wzrok, i spojrzała uważnie przez szkła.

— Czy ta panna w popielicach to nie Ada Kornicka?

— Ada? — zainteresowała się żywo Horozińska i

odwróciła głowę. — Tak, to ona. Ale dlaczego sama?
Czyżby piękny Wiko pozwolił jej na siebie czekać?

— Czy ten romans naprawdę skończy się małżeństwem?

Ktoś mi mówił, że Wiktor bywa teraz u baronówny Holzenberg.

— Wydaje się jednak, że zwycięży Kornicka. Ostatnio

widuje się ich wszędzie razem. Na balu u wioślarzy Wiko

pił z pantofelka Ady szampana.

— Winszuję upodobań. Ten pantofelek przypomina

rozmiarami raczej nasz transatlantyk MS „Piłsudski”.

Obie panny roześmiały się serdecznie z konceptu Bę-

dziłłówny. Kiedy nastręczała się okazja do przypięcia łatki
któremuś ze wspólnych znajomych wykazywały niezwykłą

zgodność poglądów.

— A otóż i Leon Kornicki — zauważyła w tej samej

chwili Iza, ponownie przykładając do oczu lorgnon. —
Więc to na takie randez-vous przyszła Ada, z rodzonym

bratem.

Istotnie, do stolika zajmowanego przez Adę podszedł jej

starszy brat Leon.

— Przepraszam za małe spóźnienie — powiedział,

siadając obok dziewczyny. —Niespodziewanie zatrzyma-
no mnie w firmie. Czy coś zamawiałaś?

— Tak i nawet zdążyłam już wypić herbatę. Ale to

nieważne. Przyznam, że zaskoczyła mnie twoja propozy -

cja spotkania się w kawiarni. Ostatnio nie dawałeś zbyt
wielu dowodów uczuć rodzinnych.

— Każdy ma swoje problemy, które musi sam prze-

background image

trawić i rozstrzygnąć. Wiesz, że rozchodzę się z Żanetą.
Ta decyzja kosztowała mnie dużo nerwów i zdrowia.

Rozbicie rodziny to poważna sprawa, choć na szczęście
nie mamy dzieci. Jednakże ta kobieta przez kilka lat była

moją żoną. Sądzę jednak, że postępuję słusznie. Nie o
tym jednak chciałem z tobą porozmawiać, chodzi mi o

ciebie. Ado, muszę cię prosić, abyś natychmiast zerwała
wszelkie kontakty z Wiktorem Neniewskim i przestała

się z nim widywać.

Zazwyczaj bladą twarz Ady pokrył krwisty rumieniec. W jej

oczach zamigotał gniew, a usta wykrzywił zły grymas.

— Jakim prawem wtrącasz się do moich osobistych

spraw? Nigdy ci na to nie pozwolę — powiedziała wolno i
dobitnie, starając się opanować, aby nie zrobić widowi-

ska w miejscu publicznym.

— Prawem brata i najbliższego członka rodziny. Ado,

widocznie nie zdajesz sobie sprawy, kim jest ten
człowiek. To zwykły łowca posagów. Jednocześnie zaleca

się do kilku panien, szukając najintratniejszego obiektu
do lokaty uczuć. Prawda jest taka, że grzęźnie w długach

i trwoni majątek rodzinny.

— Kłamiesz! — zawołała, aż kilka osób siedzących przy

sąsiednich stolikach przyjrzało się jej bacznie. —
Zazdrościsz szczęścia innym ludziom, bo sam przegrałeś

swoje małżeństwo. Nic ci nie wierzę. Ja i Wiktor kocha -
my się! Tak, przyjmij to do wiadomości. Niedługo

zamierzamy się pobrać!

— Popełnisz najpotworniejsze głupstwo wychodząc za

Neniewskiego. To hulaka i utracjusz. On nie ciebie ko -
cha, ale posag, który spodziewa się otrzymać od naszego

ojca.

— To ty drżysz o rodowe pieniądze. Boisz się za pewne

o spadek. Absolutnie, kompletnie się mylisz. Zupełnie go
nie znasz. Między mną a Wiktorem nie ma w ogóle mowy

o sprawach finansowych. I nie rozumiem dlaczego
wywlekasz te historie w cukierni. Pełno tu ciekaw skich

znajomych. Horozińska i Będziłłówna tylko strzygą

background image

uszami, żeby coś podsłuchać.

— Po prostu nie chciałem tak drażliwego tematu po-

ruszać przy ojcu, aby mu zaoszczędzić niepotrzebnych
wzruszeń. Ostatnio nie czuje się dobrze, a poza tym ma

dość innych kłopotów, o których nawet nie wiesz. W każ -
dym razie pamiętaj, że cię ostrzegałem. Jeżeli popełnisz

ten nierozsądny krok i wyjdziesz za Neniewskiego —
gorzko tego pożałujesz.

— Nie traktuj mnie jak małe dziecko. Na szczęście

jestem pełnoletnia i sama mogę decydować o swoim

losie. A zresztą dobrze rozumiem, o co chodzi tobie i ojcu.
Chcielibyście mnie wydać za mąż za jakiegoś podtatusiałego

lowelasa z forsą, na przykład za mecenasa Gradkiewicza — Ada
wpadała w coraz większą złość.

— Jak ty błędnie oceniasz sytuację — powiedział już ze

zniechęceniem w głosie Kornicki. Patrzył teraz na sio-

strę z pewnego rodzaju współczuciem, zdając sobie jed-
nocześnie sprawę z tego, że żadne argumenty nie złamią

jej uporu. Miłość do Wiktora zaślepiała ją i czyniła głu -
chą na wszelkie perswazje. — Byłbym dużo szczęśliwszy

gdybyś wyszła za biednego, ale porządnego chłopca, któ -
ry by cię naprawdę kochał — wygłosił to zdanie nieco

pompatycznie i wbrew swoim poglądom, że małżeństwo
powinno opierać się na obopólnie wniesionym kapitale

przez partnerów. Sam ożenił się z panną bez posagu,
prędko się rozczarował i odtąd potępiał związki zawiera -

ne nierozważnie i bez bazy materialnej.

— A może chcesz mi zaproponować swojego pupilka.

brata Żanety? Wiem, że łączą cię z nim jakieś bliżej
nieokreślone więzy. Powiedz mu. żeby przestał za mną

łazić. To jest denerwujące.

Leon poczerwieniał na twarzy. Aluzja siostry do jego

przyjaźni z Romanem Powelskim dotknęła go do ży-
wego!

— Tak, to prawda, opiekuję się tym młodym czło -

wiekiem i cenię jego prawy charakter. Nawet rozwód z

Żanetą nie zmieni mojego stosunku do niego. W każ dym

background image

razie, moja droga, w przyszłości nie możesz liczyć na
moją pomoc, choćbyś jej najbardziej potrzebowała.

Pamiętaj o tym! Ja nie rzucam słów na wiatr.

*

Prezes Stanisław Kornicki zapalił lampę na biurku i rozłożył

przed sobą dokumenty, które przywiózł z księgowości Fabryki
Drutów w Mysłowicach. Od wielu lat sprawował w tej firmie

odpowiedzialną i wielce znaczącą funkcję przewodniczącego
Rady Nadzorczej, ciesząc się nieposzlakowaną opinią wśród

akcjonariuszy i pracowników. Obecnie jednak znalazł się w
poważnym impasie życiowym, z którego trudno było znaleźć

wyjście, bez narażenia na szwank reputacji człowieka
związanego z nim wieloletnią przyjaźnią. Z ostatniej bowiem

kontroli, przeprowadzonej w związku z rocznym zamknięciem
bilansu fabryki, wynikało w sposób niezbity, że naczelny dyrek-

tor dopuścił się nadużyć finansowych. To, że malwersacji tych
dokonywano przez dłuższy czas bez wyciągania konsekwencji w

stosunku do winnego, nasuwało podejrzenie, że Kornicki albo
w nich również uczestniczył, albo tolerował taki stan rzeczy,

dopuszczając się tym samym karygodnego niedbalstwa w
sprawowaniu swoich obowiązków. Prawda, że zawierzył

zbytnio bliskiemu przyjacielowi i koledze ze szkolnej ławy, z
którym wspólnie przepracował dużą część życia. Znał

wprawdzie jego upodobanie do hulanek, wystawnych przyjęć,
pozamałżeńskich grzeszków kosztujących niemałą fortunę, nie

podejrzewał jednak dyrektora o przestępcze machinacje,
powodujące ruinę jego własnej kariery oraz jego najbliższych

współpracowników. I oto przed kilku miesiącami odkrył ku
swojemu przerażeniu poważne manko; jednakże beztroski i

pełen osobistego uroku oraz pewności siebie dyrektor Jan
Połoszko zdołał go natychmiast uspokoić. Zapewnił przyjaciela,

że chwilowo zaciągnięta pożyczka zostanie niepostrzeżenie
przez niego zwrócona bez żadnych ujemnych następstw.

Tymczasem stało się inaczej. Długi przerosły możliwości
płatnicze dyrektora i zamiast je uregulować, pogrążył się w nich

jeszcze bardziej, pociągając za sobą jako współwinnego prezesa

background image

Rady Nadzorczej.

Kornicki przeklinał chwilę słabości, kiedy zajął bierną

postawę wobec nieuczciwości kolegi, uległ jego w gruncie
rzeczy niepoważnym argumentom i nie postawił sprawy na

ostrzu noża. Ten brak decyzji i stanowczości, spowodowany
sentymentem do człowieka bliskiego mu od młodości, mógł

kosztować go nie tylko utratę stanowiska. ale zaprowadzić
nawet na ławę oskarżonych. Najbardziej ze wszystkiego bał się

kompromitacji w środowisku, w którym obracał się od tylu lat.
Nie chciał też ściągnąć hańby na córkę i syna wychowanych w

atmosferze szacunku do ojca. Jeśli wystąpi przeciwko
dyrektorowi Poło- szce z wnioskiem o pociągnięcie go do

odpowiedzialności, to czy uchroni się od zarzutu wspólnego
prowadzenia z nim nieuczciwej gry? Wprawdzie mecenas

Gradkiewicz, wtajemniczony w meritum sprawy, doradzał mu
pewne posunięcia asekurujące przed konsekwencjami natury

służbowej i prawnej (a adwokat ten znał wszystkie niezawodne
w takich wypadkach kruczki), lecz Kornicki wiedział, że ceną za

skuteczną obronę miała być ręka Ady. Postawiony w sytuacji
przymusowej prezes poczynił poważne obietnice

Gradkiewiczowi, choć nie o takim mężu marzył dla swojej
jedynaczki.

Jeszcze raz zagłębił się w zakwestionowanych przez kontrolę

dokumentach i ponownie stwierdził, jak bardzo oczywista i

niezaprzeczalna jest wina Połoszki. Poczuł silny, dokuczliwy
ucisk w okolicy serca. Cierpiał już na to dawniej, ale teraz,

kiedy ujawniła się fatalna dla niego afera, dolegliwości
wzmogły się, mimo że starał się na nie nie zwracać uwagi.

Znajdował się w stanie takiej depresji, że chwilami śmierć
wydawała mu się wybawieniem i pragnął jej więcej niż

czegokolwiek na świecie. Kilkakrotnie myślał o samobójstwie,
zanim wybuchnie skandal wokół jego osoby i splami dobre imię

rodziny. Teraz też odruchowo zajrzał do szuflady, gdzie
spoczywał ukryty pod stertą papierów rewolwer. Wyciągnął

rękę i dotknął lufy. Chłód bijący od niej podziałał na niego
uspokajająco. Wiele wysiłku kosztowało go zatajenie prawdy

przed córką. W czasie przyjęcia imieninowego umiejętnie opa-

background image

nował dręczący go niepokój. Ukazał ludziom pogodną twarz,
wystąpił nawet z niebywałym przepychem i rozmachem,

mimo sytuacji, w jakiej się znalazł. Jednakże zda wał
sobie sprawę, że będzie musiał ustąpić z funkcji pre zesa

Rady Nadzorczej, co w konsekwencji spowoduje zmianę
standardu życia jego i córki. O Leona nie potrzebował

się na szczęście martwić. Ten młody człowiek dał sobie
radę. Jego interesy prosperowały doskonale, w szybkim

tempie dorabiał się majątku. Nad rozpadem swojego
małżeństwa przeszedł już do porządku dziennego i

pogodził się z rozstaniem z Żanetą. W jego wieku
odbudowanie życia uczuciowego nie przychodzi z

trudnością. Ale Ada? Co stanie się z Adą?
Przyzwyczajona do zbytku, nawet luksusu, może załamać

się psychicznie. Wprawdzie posag jej został odpowiednio
zabezpieczony przez Kornickiego, także w przypadku

restrykcji finansowych, ale stanowił jedyne dobro, które
mógł jej zaoferować. W takiej sytuacji kandydatura

Gradkiewicza, człowieka majętnego, zaradnego,
zyskiwała i szanse jego niewątpliwie rosły. Kornicki

wiedział jednak, że adwokat jest córce obojętny, a nawet
wstrętny. Dlatego też myślał o innym małżeństwie dla

Ady, mogącym zapewnić jej spokój i dobrobyt.

W głębi korytarza rozległ się dzwonek u drzwi wejściowych.

„To pewnie wraca Ada — pomyślał. — Muszę zachowywać się

tak, jak dawniej, żeby niczego nie spostrzegła. Tylko ten podły

ból się nie uspokaja"

Po chwili usłyszał głos córki. Rozmawiała z gosposią, pytała,

czy nikt do niej nie telefonował. Smuga światła płynąca spod
wpółprzymkniętych drzwi gabinetu ojca, zachęciła ją widać do

wejścia, gdyż stanęła na progu.

— Jak się masz, Ado? — powiedział pogodnie. — Czy

wybierasz się dzisiaj do Wiczyńskich na urodziny ich
córki Niny? Podobno z okazji tej uroczystości wszystkie

najelegantsze panny w Warszawie wykupiły wieczorowe
suknie u Hersego.

— Oczywiście pójdę tam, choć nie mam specjalnie

background image

ochoty. Tato, chciałam z tobą porozmawiać, a właściwie
zakomunikować ci, że wychodzę za mąż za Wiktora Ne-

niewskiego.

Po tym oświadczeniu zapadła krótka cisza. Kornicki nerwowo

poruszył się w fotelu, a potem wstał z miejsca.

— Jestem tym zaskoczony — powiedział. — Mocno

zaskoczony. Wiedziałem, że ten młody człowiek ci się
podoba, ale nie przypuszczałem, iż myślisz o nim po -

ważnie.

— Czyżbyś miał coś przeciw temu projektowi? — głos

Ady nabrał ostrych tonów. Po przykrej rozmowie z
bratem zdecydowała się na przystąpienie do frontalnego

ataku w obronie swoich praw i postawienie ojca niemal
przed faktem dokonanym.

— Dziecko, nikt bardziej ode mnie nie pragnie twojego

dobra. Dlatego muszę ci powiedzieć otwarcie, że nie

tylko nie pochwalam twojego wyboru, ale wręcz uważam
go za wysoce nietrafny.

— Ojcze — Ada rozmyślnie porzuciła pieszczotliwy i

poufały sposób, w jaki zwykle zwracała się do Kornic -

kiego — nie próbuj mnie przekonywać, że popełniam
straszliwy błąd. To zrobił już dzisiaj za ciebie Leon. Ani

ty, ani on, ani nikt na świecie nie zdoła mi przeszkodzić
w poślubieniu człowieka, którego kocham. Nawet jeśli -

byś miał mnie wydziedziczyć.

— O tym nie ma mowy. Twój osobisty majątek po-

zostaje całkowicie do twojej dyspozycji. Jednakże chciał -
bym, żebyś orientowała się w pewnych sprawach. Wiktor

Neniewski nie cieszy się dobrą reputacją. To bawidamek
i lekkoduch. Zaciąga ciągle długi na hipotekę swojego

majątku, który pod zarządem dbałego właściciela
przynosiłby stałe i przyzwoite dochody. Ale gdy w grę

wchodzą karty, wyścigi, kobiety można stracić
największą fortunę. Ado! Nie chciałbym abyś była

nieszczęśliwa, zasłużyłaś na lepszy los — mówiąc to
Kornicki nagle uświadomił sobie, że właściwie nie ma

prawa wydawać takiego sądu o tym człowieku, skoro sam

background image

stoi u progu bankructwa z powodu własnej
lekkomyślności. Ostry, znajomy ból przeszył go na

wylot. Odruchowo przyłożył rękę do serca.

Ada zdawała się tego zupełnie nie zauważać.

— Zapewne w twoim przekonaniu tylko Gradkiewicz

okazałby się idealnym zięciem. Ten jegomość rości sobie

teraz do mnie jakieś dziwaczne i nieuzasadnione
pretensje. Czy to twoja sprawka?

— Nie, bardzo się mylisz. Nigdy bym ciebie nie

zmuszał do małżeństwa z kimkolwiek, choć Gradkiewicz

ma wiele cech dodatnich i jak najlepsze intencje. Przy -
znaję, myślałem o innym związku dla ciebie. Syn rejenta

Brasławskiego—Jerzy, to z gruntu porządny i inteligent -
ny chłopiec. Ukończył wydział prawa, robi karierę dyplo -

matyczną i sądząc z tego, co mówi jego ojciec, bardzo się
tobą interesuje.

— Koniecznie szykujesz dla mnie tak zwaną dobrą

partię, aby mój przyszły mąż podobał się wszystkim zna-

jomym i pociotkom. Na litość boską, ojcze, przestań
mnie wreszcie swatać. Gdybym nie pokochała Wiktora,

najchętniej w ogóle nie wyszłabym za mąż. Małżeństwo
nie jest jedynym celem mojego życia. Co byś powiedział

na to, jeślibym została misjonarką i pielęgnowała mu-
rzynków w tropikach? Zawsze chciałam studiować medy-

cynę. Nie, nie bój się, teraz to mi nie grozi. Jednak za
Jerzego Brasławskiego nie wyjdę! Ten wyblakły blondy-

nek zupełnie mi nie odpowiada, ma cielęce oczy i poci
się w tańcu. Moja decyzja jest nieodwołalna. Stanowczo

powinieneś się pozbyć uprzedzeń do Wiktora, jeżeli
zależy ci na kontaktach z nami w przyszłości — teraz

mówiła już spokojnie i dobitnie, z całą świadomością
zadawanego ojcu cierpienia.

— Przepraszam cię Ado, muszę się położyć. Trochę źle

się czuję — Kornicki powoli, ze spuszczonymi ramio -

nami wyszedł z pokoju.

W tej chwili ostro zadzwonił stojący na biurku telefon;

dziewczyna momentalnie podniosła słuchawkę.

background image

— Aduś? — usłyszała po drugiej stronie drutu głęboki,

jakże jej drogi, męski głos. — Za pół godziny przy -

jeżdżam po ciebie i jedziemy do Wiczyńskich. Czy jesteś
już gotowa?

— Niezupełnie, ale to nie potrwa długo. Nie dam ci na

siebie czekać.

— To świetnie. Co byś powiedziała, malutka, gdy byśmy

po godzinie urwali się z tego kinderbalu. Zanosi się na

straszne nudy: podstarzałe mamusie, panny na wydaniu,
rozplotkowane ciotki. Proponuję wieczór we dwoje w

„Cafe Clubie”. Dobry koniak, nastrojowa muzyka do
tańca, ty i ja — jak się na to zapatrujesz?

— To znakomity pomysł. Bardzo się cieszę.
— A więc do zobaczenia Adziątko. Całuję i tęsknię.

*

Wiktor Neniewski wrócił późno w nocy. Wszedł do

małżeńskiej sypialni na nieco chwiejnych nogach i, nie

zwracając uwagi na żonę, rzucił marynarkę od smokingu na
fotel. Ada siedziała na łóżku w peniuarze, patrząc roz-

szerzonymi aż do bólu oczyma w otaczającą ją ciemność. Od
dawna przyzwyczaiła się do spędzania bezsennie samotnych

godzin, wsłuchana w tykanie zegara, w każdy szmer na klatce
schodowej, w oczekiwaniu na powrót męża. Co parę minut,

słysząc odgłos hamujących w pobliżu ich domu samochodów
lub stukot kopyt koni dorożkarskich. zrywała się i podbiegała

do okna. Potem padała z powrotem na pościel, tłumiąc
krótkie, suche łkanie. Zgrzyt klucza w zamku zawsze

wywoływał u niej tę samą reakcję w postaci ogarniającej ją fali
gniewu pomieszanego z upokorzeniem i nieopisanego

szczęścia, że Wiktor znów jest w domu i spędzi u jej boku
dłuższy czas. Mimo pełnego uświadamiania sobie wszystkich

wad i złych cech charakteru męża, kochała go nadal
bezgranicznie i nie wyobrażała sobie życia bez niego. Wiktor

zaś wykorzystywał to bezceremonialnie i po mistrzowsku grał
na jej uczuciach. Rok ich małżeństwa upłynął burzliwie i

przyniósł Adzie wiele cierpień i rozczarowań. Związek ich był

background image

najpierw pasmem nieprzerwanych zabaw, podróży,
orgiastycznych niemal biesiad, szaleńczego wydawania przez

Wiktora pieniędzy na wyścigi, karty, najwykwintniejsze
ubrania. Przyjęcia, urządzane głównie dla znajomych Wiktora,

słynęły z ekskluzywności, wyrafinowanego menu składającego
się nawet z przysmaków sprowadzanych na specjalne zlecenie

Neniewskiego samolotem z zagranicy. Ada pozwalała na
wszystko, zapatrzona w męża, posłuszna każdemu jego

skinieniu, zakochana, nieprzytomna ze szczęścia. Nie pytała,
skąd brał pieniądze, jak zarządzał jej posagiem, nie interesował

jej również majątek Wiktora, w którym właściwie nigdy nie
przebywali. Ten szalony tryb życia przerwała, zresztą na

krótko, niespodziewana śmierć ojca Ady na atak serca.
Dotknęła ją mniej niż można było,przypuszczać, gdyż fa-

scynacja osobą męża przesłaniała wszystkie inne sprawy i
doznania. Wiktor nie pozwolił jej nosić żałoby, nie chciał

zrezygnować z rozrywek, izolować się od ludzi, z którymi lubił
obcować. Po zgonie starego Kornickiego, a głównie po otwarciu

jego testamentu, wiele zmieniło się w ich małżeństwie.
Początkowo Wiktor darzył ją jakąś namiastką uczucia, którą

Ada w swojej naiwności brała za prawdziwą, wielką miłość.
Zachowywał się wobec niej poprawnie, choć zapewne wiele

kosztowało go wyrzekanie się różnych kawalerskich nawyków i
upodobań. Teraz zupełnie odsłonił wszystkie karty i

diametralnie zmienił swój stosunek do żony, zwłaszcza gdy
okazało się, że Kornicki nie pozostawił żadnego spadku, gdyż

już dawno całość jego aktywów została zabezpieczona na poczet
ewentualnego długu wobec Fabryki Drutów w Mysłowicach.

Ponadto o osobie zmarłego zaczęły krążyć niepochlebne opinie
i pogłoski, że śmierć ocaliła go od kary więzienia. Wiktor po

prostu przestał krępować się Adą i odtąd małżeństwo nie
przeszkadzało mu w prowadzeniu hulaszczego życia, do

którego żona nie miała prawa się wtrącać.

Początkowo Ada robiła mu wyrzuty, błagała o rozsą-

dek, żebrała o miłość, ale wkrótce przekonała się, że je -
żeli chce go utrzymać przy sobie, musi tolerować wszy-

stkie jego postępki. Wiedziała, że mąż nałogowo gra w

background image

karty, staczając się w coraz gorsze, nikczemniejsze to -
warzystwo, że traci pieniądze na wyścigach i nawet

utrzymuje mniej lub więcej przelotne kontakty z
kobietami podejrzanej konduity. Piękny Wiko —

marzenie dziewcząt zeszłego karnawału, ideał jej snów
dziewczęcych, okazał się jeszcze gorszym niż to

przewidywali jej ojciec i brat. Jednakże, wbrew wszelkiej
logice, nie przestawała go kochać, choć miłość jej stała

się teraz inna: jakaś rozpaczliwa, przepełniona
cierpieniem. Zawsze skryta, małomówna, nie miała

wśród znajomych dziewcząt przyjaciółek, ani też
żadnego członka rodziny, któremu mogła by powierzyć

tajemnice swojego nieudanego małżeństwa. Mimo że
postępowanie męża nie mogło ujść uwagi liczne go kręgu

dawnych i nowych znajomych, zawsze starała się
ukazywać spokojną twarz ludziom i nie uzewnętrzniać

swoich uczuć. Właściwie żyła tylko pragnieniem i wiarą
w to, że Wiktor się opamięta i wróci do niej taki, jak da -

wniej: czuły, nadskakujący, zakochany. Dlatego każdy
jego serdeczniejszy gest, lepsze słowo, nawet uśmiech

kwitowała wybuchami radości i wzmożoną czułością,
która wzbudzała w nim coraz większy wstręt i wyraźnie

okazywaną niechęć.

Neniewski usiadł na brzegu łóżka i zapalił papierosa. Nie

pytała go, gdzie był i skąd wraca — to nie miało już sensu.
Niepokoiło ją tylko, dlaczego nie kładzie się. Zwykle po nocnej

wyprawie zasypiał zaraz kamiennym, ciężkim snem.

— Nie rozbierasz się? — zapytała.

— Nie, chcę z tobą porozmawiać — odpowiedział.

Ogień papierosa żarzył się w ciemności, a głos jego

brzmiał jakoś inaczej, bardziej wyzywająco, agresywnie.

— Teraz, o tej porze?

— Tak, bo sprawa jest pilna. Słuchaj, musisz na-

tychmiast zobaczyć się z bratem i pożyczyć od niego pie -

niądze.

— Z Leonem? Nigdy! To nie możliwe!

Roześmiał się krótko, chrapliwie.

background image

— Moja mała, nie ma rzeczy niemożliwych. Jutro do

niego zadzwonisz, umówisz się z nim jak najszybciej i

zażądasz 200 000 złotych pożyczki.

— Ile?!

— 200 000 złotych polskich. Czy to cię tak dziwi?

Chyba nie będzie chciał, żeby doszło do jeszcze jednego

skandalu w rodzinie. Wasz ojciec omal nie wylądował w
więzieniu, teraz siostrzyczka na bruku, w nędzy, a on

taki nadziany, bogaty facet. Jak to będzie wyglądało?
Jestem pewien, że ludzie zaczną wytykać go palcami.

— Wik, opamiętaj się! Leon nigdy mi nie pomoże,

zapowiedział to przed naszym ślubem. Nie chciał, żebym

za ciebie wychodziła. Nie, za nic w świecie się tak nie
upokorzę. Przecież od pogrzebu ojca w ogóle go nie wi -

działam.

— Tym lepiej, zrobisz mu niespodziankę. A teraz

słuchaj uważnie: jestem kompletnie zrujnowany, kom -
pletnie, rozumiesz? Nie mam już ani grosza, nic oprócz

długów, które muszę spłacić, bo inaczej powinienem so-
bie palnąć w łeb. Tego wymaga kodeks honorowy, a ko -

chająca żoneczka chyba nie chciałaby widzieć mnie w
charakterze zimnego trupa.

— Wiktor, ty kpisz sobie ze mnie. A twój majątek, a stadnina

koni? Ojciec też ci powierzył duży kapitał w kontrakcie

ślubnym. Co się z tym stało?

— Jesteś śmieszna. Dopiero teraz pytasz o to. Mają tek i

konie dawno diabli wzięli, przegrałem w karty i w ruletkę. Idą
pod młotek, jeśli chcesz wiedzieć. A twój posag, moja panno?

Prawdę powiedziawszy stanowił kroplę w morzu. Stary okpił
mnie, powszechnie uważano cię za dużo lepszą partię niż się

okazało. Nie wycofałem się w ostatniej chwili, aby cię nie
skompromitować. Już taki ze mnie dżentelmen. Panna

porzucona w przededniu ślubu — to byłby skandal stulecia, jak
myślisz? I potem na dodatek ta chryja ze spadkiem. Poważny

człowiek, figura, a nie zostawił córuchnie ani grosza. To już
szczyt wszystkiego. Ostatecznie i ty korzystałaś ze wspólnych

rozrywek. Pamiętasz nasz pobyt w Monte Carlo? A szam-

background image

pańskie noce w Zakopanem? Nie odmawiałaś sobie niczego.

— Wik, jak możesz... — znów wstrząsnęło nią głu che

łkanie, choć spod powiek nie mogła wypłynąć ani je dna
łza przynosząca ulgę.

— Przestań beczeć, znalazłem wyjście. Pójdziesz do

Leona, on jest samotny, nie ma rodziny. Zbija z dnia na

dzień coraz większą forsę. W końcu jesteś jego jedyną
krewną i spadkobierczynią. Ostatnio kupił dwie

kamienice na Mokotowie. To, co mówił ci przed naszym
ślubem, nie ma żadnego znaczenia. Chyba nie pozwoli,

żebyś harowała jako pomywaczka w jakimś barze.

— Wik, co ty mówisz....

— Powiem ci więcej, jeśli mnie nie posłuchasz, po -

stąpię inaczej. Nie, nie zabiję się. Nie taki frajer ze

mnie, zanadto kocham życic. Są jeszcze kobiety gotowe
mi pomóc. Baronówna Holzenberg czeka tylko na moje

skinienie. Odkąd umarł jej ojciec, pławi się w zbytku i
milionach. Nie podoba mi się nadzwyczajnie, ale jeśli

nie zdobędziesz pieniędzy, odejdę do niej. To moje
ultimatum, Ado!

Po tych słowach zapanowała cisza. Fala przerażenia ścisnęła

ją za gardło. Wiedziała, że Wiktor mówi prawdę i porzuci ją bez

skrupułów, jeżeli nie spełni jego żądań. Nie mogła go stracić, to
byłoby dla niej gorsze niż śmierć.

Kochała go przecież rozpaczliwie, mimo że okazał się tak

podły i okrutny. Brutalna prawda o możliwości rozstania się z

nim oślepiła ją swoją bezwzględnością, pozbawiła rozsądnego
myślenia. Nie potrafiłaby żyć samotnie, z dala od niego, ze

świadomością, iż połączył się z inną kobietą.

Neniewski odgadł, co się z nią działo. Wiedział, jakie struny

potrącić, aby zmusić ją do uległości.

— No, Aduś — powiedział z udaną czułością, której od dawna

już nie okazywał — bądź grzeczna. Jeszcze wszystko się ułoży
między nami. Nie sądzisz chyba, że wolę tę rudą Żydówkę od

ciebie, mojej małej dziewczynki — i objął ją ramieniem.

*

background image

Leon Kornicki przeliczył dwukrotnie dużą sumę pieniędzy,

którą tego ranka podjął z banku, po czym włożył banknoty do

koperty i schował do szuflady biurka. Stanowiła ona
odszkodowanie przeznaczone dla jego byłej żony Żanety, coś w

rodzaju rekompensaty za zrzeczenie się roszczeń finansowych
do wspólnego majątku, w rzeczywistości (jak sam w duchu

stwierdzał) niewspółmierne z kwotą, która by jej przypadła w
razie sądowego podziału dorobku.

„Jednak ten Gradkiewicz ma łeb nie od parady” — pomyślał.

— Załatwił mi tę sprawę bezbłędnie, zna się chłop na rzeczy.”

W istocie jednak korzystne dla młodego Kornickiego

rozstrzygnięcie problemów majątkowych, związanych z

ustaniem małżeństwa z Żanetą, nie stanowiło wyłącznej zasługi
doświadczonego i przebiegłego mecenasa, a raczej wynikało z

bezinteresowności eksmałżonki i skwapli- wości, z jaką
wyrażała zgodę na wszystkie stawiane jej warunki, aby tylko jak

najrychlej sfinalizować rozwód.

Śpieszno jej było do swojego kochasia — mruknął do siebie

Kornicki, wsuwając palce do szuflady, celem pogłaskania
pieszczotliwie koperty.

Kochał pieniądze. Zarówno ich zarabianie, jak i gromadzenie

stanowiło jego największą pasję życiową. Lubił także wygody,

komfort codziennego bytu, dogadzanie swojemu podniebieniu,
ale nie znosił rozrzutności i marnotrawstwa. Dla ludzi

odznaczających się takimi przywarami charakteru nie
potrafiłby wykrzesać w sobie litości i wyrozumienia. Obecnie

miał powody do absolutnego zadowolenia z samego siebie.
Dobrze wiodło mu się w pracy zawodowej, majątek jego, dzięki

wrodzonej żyłce kupieckiej i handlowej, rósł szybko — nieomal
z dnia na dzień. Lokal na biuro wynajmował przy Puławskiej, a

mieszkał w pięciopokojowym mieszkaniu przy Mokotowskiej,
które opustoszało nieco po wyprowadzce Żanety, choć fakt ten

w zasadzie nie sprawił mu przykrości. Pożycie z tą kobietą od
początku nie układało się dobrze. Była, jak na jego gust i

upodobania, zbyt agresywna i wymagająca pod względem
seksualnym i uczuciowym. Zresztą ostatnio zarabianie

pieniędzy oraz gromadzenie dóbr materialnych zajmowało tak

background image

poczesne miejsce w jego życiu, że nie pozostawało mu wiele
czasu na spekulacje myślowe. Potrzeby natury, oględnie

mówiąc, czysto fizjologicznej zaspokajała dość
nieskomplikowana pod względem intelektualnym i mało

absorbująca rozwódka — parająca się damskim krawiectwem.
Kornicki wstał z fotela i przeszedł się po swoim

sześćdziesięciometrowym gabinecie, umeblowanym czarnymi,
masywnymi sprzętami, świadczącymi o solidności i zamożności

ich właściciela. Było ciepłe, czerwcowe popołudnie. Przez
wpółotwarte okna i drzwi balkonowe wpadało słońce,

rozjaśniając ciemną posadzkę i wiśniowy dywan. W jego
promieniach dostrzegł warstewkę kurzu na bibliotece i stole.

Rozgniewało go to, nie znosił nieporządku, jak każdy pedant.

Jutro powiem Mariannie, by staranniej sprzątała —

pomyślał, szykując się w duchu do udzielenia ostrej nagany
swojej gosposi. Nagle pochylił się nad biurkiem i wziął do ręki

stojący kalendarz-notatnik. Tutaj zwykle wpisywał sprawy,
które miał do załatwienia: spotkania przewidziane na dzień

bieżący, pilniejsze telefony i tym podobne szczegóły dotyczące
dnia codziennego. „Ada o siedemnastej” przeczytał i rzucił

okiem na zegarek, brakowało jeszcze dziesięciu minut do
zapowiedzianej wizyty. Telefon siostry zaskoczył go

nieprzyjemnie. Od dawna nie utrzymywali ze sobą żadnych
stosunków rodzinnych, a właściwie od owej pamiętnej

rozmowy w „Ziemiańskiej”, w czasie której udzielił jej przestróg
na przyszłość zgodnie z nakazami swojego sumienia. Wtedy

jeszcze czuł do niej braterski sentyment; uważał się za jej
duchowego opiekuna, będąc o dwanaście lat starszym. Chciał

służyć jej radą, doświadczeniem, ale ona zlekceważyła te dobre
intencje, mało tego wyśmiała je, odepchnęła jego pomocną

dłoń. Teraz nie miał już dla niej litości. Okazała się słaba,
głupia, nierozważna, zmarnowała pieniądze, nie umiała ich

cenić, uszanować, i to według niego stanowiło jej największe
przewinienie. Wiedział, że za parę minut czeka go niemiła

przeprawa, gdyż ani przez chwilę nie wątpił, jaki cel mają
odwiedziny Ady.

Punktualnie o piątej rozległ się dzwonek u drzwi

background image

wejściowych. Na progu stała Neniewska. Zauważył, że jest
blada, a jej niebieskie, przezroczyste oczy, pod nieco

zapuchniętymi powiekami przygasły, tracąc dawną siłę i urok.
— Wejdź – powiedział - i rozgość się. Może się czegoś

napijesz?

Pokręciła przecząco głową. Usiadł przy biurku i wskazał jej

miejsce naprzeciw siebie.

— Słucham, czym ci mogę służyć?

Odłożyła na bok torebkę i splotła nerwowo ręce.
— Leon, nie gniewaj się, że przychodzę do ciebie w

takiej sprawie. Widzisz, ja potrzebuję pieniędzy.
Chciałabym od ciebie pożyczyć pewną sumę.

Spojrzał uważnie w głąb gabinetu ponad głową Ady, jakby

ujrzał coś niezwykle interesującego.

— Przyznam, że zadziwia mnie twoja propozycja.

Nawet nie pytam o sumę, którą spodziewałaś się ode

mnie otrzymać. Przecież powiedziałem ci wyraźnie w
swoim czasie, że nigdy ci nie pomogę, jeśli wyjdziesz za

Neniewskiego. Postawiłaś na swoim, nie zważając na
moje życzliwe rady, musisz teraz ponieść konsekwencje.

— Nie możesz tak mówić, to nieludzkie. Wiktor nie jest

taki zły, jak myślisz, po prostu ma chwilowe kłopoty.

Chodzi o uratowanie jego majątku, grozi mu licytacja.
Wiem, że mógłbyś nam pomóc — to bardzo ważne.

— Twój mąż to wyjątkowy drań i nierób, ty też dobrze

zdajesz sobie z tego sprawę. Widocznie grunt pali mu się

pod nogami, skoro przysłał ciebie. Przcłajdaczył cały
swój majątek, nie uszanował twoich pieniędzy, a te raz

chciałby sięgnąć po mój uczciwy dorobek. Ale nic z tego,
moja droga, ja łobuzom nie pomagam.

— Tu chodzi o mnie, Leonie. To ja zostanę na bruku i

nie będę miała z czego żyć.

— To tylko twoja wina. Nie chciałaś mi wierzyć, kiedy

usiłowałem ci otworzyć oczy. A tak przez ciekawość, ile

sobie życzy ten gagatek?

— 200 000 złotych.

— Ha, ha, ha! 200 000 złotych! Tylko tyle? To fortu na

background image

Rotschilda. I on liczy na to, że ja lekką ręką wyjmę z
portfela taką sumę, żeby miał za co pić i utrzymywać

dziwki. Wybacz, iż wyrażam się trywialnie, ale dla takiej
bezczelności brak innych słów.

W tej chwili w sąsiednim pokoju dał się słyszeć jakiś szelest,

jakby czyjeś ciche, skradające się kroki.

— Czy ktoś jest w mieszkaniu oprócz nas? — zapy tała

Ada. — Prosiłam cię przecież o dyskrecję.

Leon uniósł głowę, chwilę nasłuchując.
— To kot, nikogo tam nie ma.

— Wiktor mówi, że rozgłosi prawdę o naszym ojcu, ma

jakieś poufne informacje, że popełnił malwersację i że groziła

mu kara więzienia. Twierdzi, że przedstawi dowody i ogłosi
całą tę aferę w gazetach.

— A więc jeszcze szantaż na dokładkę! Do tego się ten

łotr posuwa! Można się wszystkiego po nim spodziewać.

I ty za takiego człowieka wyszłaś za mąż. Powiedz mu, że
nawet za cenę zbeszczeszczenia pamięci naszego ojca,

nie sfinansuję jego dalszych łajdactw.

— Leon, to kwestia życia i śmierci. On mnie porzuci.

— Tym lepiej dla ciebie. Oby to zrobił jak najprędzej.
W przyległym pokoju powtórzył się jeszcze wyraźniejszy

szelest. Mimo panującego ciepła, ciałem Ady wstrząsnął
dreszcz.

— Jednak tam ktoś jest.
— Mówiłem ci, że to ten stary kot, zawsze tak hała suje,

kiedy jest sam. A więc, moja droga, myślę, że wszystko
zostało już wyjaśnione. Nie mam ci nic więcej do po -

wiedzenia.

Twarz młodej kobiety zbladła jak płótno.

— Jeśli on odejdzie, jak tego nie przeżyję. Błagam,

pomóż mi...

— Ado, nie poniżaj się tak. Nawet gdybyś na moich

oczach zażyła truciznę albo rzuciła się z tego balkonu,

czego wiem, że nie zrobisz, bo zbyt dobrze cię znam —
nie dam ci ani grosza.

— Jesteś potworem bez serca. Już nigdy więcej mnie

background image

nie zobaczysz!

— Żegnaj Ado.

*

Klucz zgrzytnął w zamku. Marianna Drucikowa — wysłużona

pomoc domowa rodziny Kornickich — odsapnęła chwilę w

przedpokoju, po przebyciu trzech pięter na własnych nogach,
jako że windę uważała za wymysł szatana, schyliła się, aby

pomasować obolałe, lekko spuchnięte stopy i podreptała do
kuchni po szczotki, miotełki i tym podobne narzędzia do

sprzątania. Zdziwił ją nieco wygląd tego pomieszczenia,
nietypowy dla obyczajów „panicza”, jak zwykła nazywać Leona

Kornickiego nieomal odkąd zaczął stawiać pierwsze
samodzielne kroki. Panował tam bowiem swojego rodzaju

nieporządek, polegający na pozostawieniu na stole szklanek po
herbacie, pustych butelek po napojach, niedopałków

papierosów w popielniczce. Po wyprowadzce żony młody
człowiek osobiście dbał o czystość kuchni. Marianna zastawała

rano wszystkie naczynia uporządkowane, ustawione na przez-
naczonych na nie miejscach, gdyż „panicz” cenił nade wszystko

ład i nie znosił najmniejszego bałaganu.

„Widać nie miał czasu — pomyślała. — Może gdzie- sik się

zabawił, ale nie dziwota, bo młody, a sam żyje jak len palec."
Pozmywała więc, schowała szklanki do kredensu, i zaopatrzona

w ściereczki do kurzu rozpoczęła codzienny obchód
mieszkania. Zwykle najpierw sprzątała w sypialni, ale tu też

spotkała ją niespodzianka, aż przystanęła ze zdziwienia: story
były niezapuszczone, a łóżko nietknięte, zasłane kapą, w takim

samym stanic, w jakim je zostawiła wczorajszego popołudnia.
Pokręciła głową z niedowierzaniem: „Ot, u siebie nie spal, z

którąś się już tam spiknął. Pewnie niedługo będzie jakaś nowa
w domu." Nie bardzo to odpowiadało wiernej gosposi, przy-

zwyczajonej od dłuższego czasu do zupełnej samodzielności w
zarządzaniu gospodarstwem, i nawet z tego powodu ogarnął ją

wielki smutek. W sypialni nie miała wiele do roboty, więc
powędrowała do gabinetu. Tu zawsze czekało ją mnóstwo

sprzątania: dywan, różne cacka, książki, rzeźbione meble.

background image

Wszystko musiała porządnie okurzyć, wymieść śmiecie z
każdego kąta, bo pan lubił sprawdzać, czy wszędzie panuje

absolutna czystość.

W gabinecie zastała nie domknięte drzwi od balkonu. Wiatr

pewno hulał w nocy po pokoju, bo kilka papierów leżało
porozrzucanych po podłodze. Przykucnęła, lekko stękając, aby

je podnieść, i nagle ku nieopisanemu swojemu zdziwieniu
ujrzała Leona Kornickiego siedzącego przy biurku z głową

opartą na blacie i rękoma opuszczonymi w dół. Coś dziwnie
nieruchomego i nienaturalnego w tej pozycji sprawiło, że

wydała krzyk przerażenia.

— Panie Leonie, paniczu! Co panu jest?! Czy pan śpi?!

— dźwignęła się z podłogi, dopadła do niego, po -
trząsnęła z całej siły sztywnymi ramionami Kornickiego.

Opadły bezwładnie jak u manekina. Wtedy zrozumiała,
że zaszło coś strasznego i nieodwracalnego.

— Jezus Maria! Wszyscy Święci Pańscy! — rozdarła się

na całe gardło. — Coś się stało z paniczem! Ludzie

ratujcie!

Bez tchu, z obłędem w oczach wybiegła na schody,

kontynuując przeraźliwe, zdolne obudzić umarłego, wołanie o
pomoc.

Pierwszy otworzył drzwi najbliższy sąsiad, emerytowany

profesor Uniwersytetu — Bazyli Dolina-Palnicki. Wyszedł w

bonżurce i rannych pantoflach, jeszcze nie ogolony i nie
uczesany. Początkowo chciał zgromić rozw- rzeszczaną babinę,

gdyż nade wszystko cenił spokój i ciszę, ale na widok
wywróconych ze strachu białek jej oczu, trzęsących się rąk i

nóg, bez słowa wszedł za nią do mieszkania Kornickiego.
Zbliżył się do biurka i dotknął zwisającej dłoni młodego

mężczyzny.

— O Jezu Nazareński! Panie profesorze, co z nim? —

wyjąkała Drucikowa, czepiając się rękawów starszego
pana, rozdygotana i szlochająca.

— Niech się pani uspokoi, płacz tu nic nie pomoże —

powiedział z powagą Palnicki. — Pan Kornicki nie żyje

już od wielu godzin.

background image

*

Kobieta, wyglądająca przez zakratowane okno aresz- tanckiej

celi, odwróciła się gwałtownie na odgłos otwieranych drzwi.

— Dzień dobry pani Ado — rzekł tęgi mężczyzna w

ciemnym garniturze, ze skórzaną, pękatą teczką w ręku.

— Chcę pani zakomunikować, że podjąłem się pani
obrony.

Nie odpowiedziała, nawet nie skinęła głową, tylko usta

ściągnięte bolesnym grymasem lekko zadrżały. Gradkiewicz na

pierwszy rzut oka ocenił, że wygląda mizernie i blado, jakby
wszystkie siły witalne zupełnie ją opuściły, pozostawiając

zwiotczałą, zewnętrzną powłokę. Nawet popielate włosy straciły
połysk i puszystość. Kilka miesięcy spędzonych w areszcie

prewencyjnym pod zarzutem morderstwa popełnionego na
osobie własnego brata pozbawiło ją najwyraźniej odporności

psychicznej, całkowicie załamało i zniechęciło do walki z
przeciwieństwami losu.

— Nie przywita się pani ze mną Ado? — zapytał

adwokat, przyglądając się bacznie Neniewskiej.

— Czy to ma dla pana w ogóle jakieś znaczenie? —

odpowiedziała pytaniem, a głos jej brzmiał głucho, jakby

odwykła od rozmowy z ludźmi.

— Tak, bo nadal jestem pani przyjacielem i pragnę

pani pomóc. Może usiądziemy i porozmawiamy.

Opadła na krzesło niepewna i spłoszona. Oczy miała

spuszczone a wargi zaciśnięte. Była tak spięta, że niełatwo mógł
z nią nawiązać kontakt.

— Nie będę przed panią ukrywał, że sytuacja stała się

poważna — powiedział po chwili milczenia. Wyjął z

teczki akta sprawy i szybko je przejrzał. — Śledztwo już
zamknięto i prokurator przesłał do sądu akt oskar żenia,

w którym zarzuca pani zabójstwo Leona Kornickiego.

Nie zareagowała nawet mrugnięciem powieki, być może sens

tych słów nie dotarł do jej świadomości, albo umyślnie
izolowała się od świata nieprzebytym murem nieufności.

— Ado, chcę, żeby pani powiedziała prawdę. To ba rdzo

background image

ważne dla ustalenia przeze mnie taktyki obrony. Czy
zabiła pani swojego brata?

Coś w rodzaju złośliwego uśmiechu skrzywiło jej usta, ale

zaraz twarz jej oblekł wyraz absolutnej obojętności wobec

wszystkiego, co się wokół rozgrywało.

— Milczy pani? To niedobrze. Powinna wierzyć pani w

szczerość moich intencji. Niech pani nie traktuje mnie
teraz jak znajomego, ale kogoś w rodzaju spowiednika,

któremu należy wszystko wyznać. Nie udzielę pani co
prawda rozgrzeszenia, ale być może pomogę uniknąć

kary, która pani grozi.

— A co mi grozi? — powiedziała to tak, jakby każdy

wymawiany wyraz sprawiał jej fizyczny ból.

Gradkiewicz rozłożył ręce gestem pełnym bezradności.

— Jak już mówiłem, nie mogę taić, że znajduje się pani

w wyjątkowo niekorzystnym, można by rzec krytycznym

położeniu. W czasie śledztwa zachowywała się pani
absolutnie biernie, praktycznie nie przytoczyła pani ni-

czego na swoją obronę. Wyglądało na to, że wcale nie za -
leży pani na życiu. Materiał dowodowy niedwuznacznie

wskazuje na pani winę. Stanie pani przed sądem
oskarżona o zabójstwo brata z premedytacją, z niskich

pobudek materialnych. Nie chcę wprowadzać pani w
błąd i fałszować obrazu stanu faktycznego. Aczkolwiek

sprawa ma charakter poszlakowy, nie jest wykluczone,
że prokurator Kolwiec zażąda kary śmierci. To

specjalista od procesów dających pole do barwnej i
niczym nie ograniczonej interpretacji zaszłych wydarzeń

oraz żonglerki słownej, a w pani wypadku ma ułatwione
zadanie.

Neniewska odwróciła głowę w stronę okna, za którym

rysował się skrawek błękitnego nieba. Nadal ani jedno słowo

nie padło z jej ust.

— To bardzo źle, Ado, że nie chce mi pani powierzyć

tajemnicy tego, co się stało pamiętnego, czerwcowe go
dnia przy ulicy Mokotowskiej. W swoim czasie rozsta -

liśmy się skłóceni, żywiłem do pani głęboki żal jako

background image

odrzucony konkurent, ale nie mogę teraz patrzeć, jak
pani cierpi i ginie.

Wzruszyła ramionami, jakiś wzgardliwy półuśmiech pojawił

się na sekundę na jej twarzy, ale zaraz zniknął, zanim

Gradkiewicz mógł go dostrzec.

— Rozumiem zatem, że nie doczekam się od pani

szczerych wyjaśnień z jakiegoś, tylko pani znanego
powodu, dla którego musi pani ukryć prawdę. Nie mam

zamiaru w to wnikać, natomiast zakładam, że jest pani
niewinna. I dlatego podejmę się pani obrony. A teraz

zrekapitulujmy fakty. Może pani nic nie mówić, ja to
uczynię.

Leon Kornicki został znaleziony martwy przez swoją gosposię

w mieszkaniu przy ulicy Mokotowskiej o godzinie ósmej

trzydzieści 15 czerwca tego roku. Wezwany lekarz stwierdził
zgon między godziną siedemnastą trzydzieści a dziewiętnastą

poprzedniego dnia, podając w akcie zgonu, że śmierć nastąpiła
wskutek ustania czynności serca. Przyczyną zgonu był więc

zawał mięśnia sercowego. Pogrzebem i wszystkimi
formalnościami z nim związanymi zajął się najbliższy przyjaciel

zmarłego — Roman Powelski, brat byłej żony Kornickiego. On
też powiadomił panią o śmierci brata. Na dzień przed

pogrzebem do sędziego śledczego zatelefonował anonimowy
informator, oświadczając, że Leon Kornicki został

zamordowany strzałem z rewolweru. Wprawdzie informacji tej
brakowało pozornie prawdopodobieństwa, ale jednak, na

wniosek prokuratora, wstrzymano ceremonię pogrzebową i
zarządzono sekcję zwłok. W jej wyniku istotnie okazało się, że

Kornicki zginął zastrzelony z rewolweru typu Browning,
którego pocisk przeszedł przez ciało, uszkodził płuco i serce,

pozostawiając małe okrągłe dziurki. Ze względu na nieznaczny
rozmiar uszły one uwadze lekarza stwierdzającego zgon w

warunkach domowych. W toku następnych czynności
znaleziono kulę utkwioną w ramie okiennej i ustalono, że

śmiertelny strzał oddano do denata z bardzo małej odległości,
w momencie kiedy siedział przy biurku odwrócony plecami do

mordercy. Fakt ten z miejsca nasunął podejrzenie, że zabójstwa

background image

dokonała osoba bliska zmarłemu, a w każdym razie dobrze mu
znana, z którą pozostawał w takich stosunkach, iż obecność jej

w mieszkaniu nie budziła żadnych zastrzeżeń.

Jak ustalono. Kornicki krytycznego dnia podjął ze swojego

konta kwotę 100 000 złotych. Jednakże pieniędzy tych nie
znaleziono ani w biurku, ani w sejfie, ani w innych domowych

schowkach. Jako pełnomocnik zmarłego w toku śledztwa
wyjaśniłem, że suma ta stanowiła odszkodowanie dla byłej

żony denata — Żanety Kornickiej, z domu Powelskiej, w
zamian za zrzeczenie się wszelkich rozczeń finansowych z

tytułu ustania małżeńskiej wspólnoty majątkowej. Termin
doręczenia pieniędzy wyznaczono na piątek, tego samego

tygodnia. W mieszkaniu nie znaleziono narzędzia zbrodni,
musiał je więc zabrać morderca. Ponieważ przesłuchiwana

gosposia została całkowicie wyeliminowana z kręgu osób
podejrzanych o kradzież 100 000 złotych, wydaje się być

pewne, że ta sama osoba, która zastrzeliła Kornickiego, ukradła
też pieniądze. Postawienie pani w stan oskarżenia

spowodowała przede wszystkim notatka w kalendarzu
stojącym na biurku Kornickiego. „Ada o siedemnastej” zapisał

w swoim notatniku Kornicki. Sąsiad, profesor Dolina-Palnicki,
widział panią wchodzącą do mieszkania brata, gdyż o tej porze

zawsze wyprowadza psa na spacer, nie zauważył jednak, kiedy
je pani opuściła. Najbardziej jednak pogrążyło panią jej własne

zachowanie w czasie śledztwa. Przecież pani nie powiedziała
ani jednego słowa na swoją obronę, chociaż na początku nie

przyznała się pani do winy. Tę bierną postawę, milczenie,
uznano niemal za równoznaczne z potwierdzeniem przez panią

stawianych zarzutów. Nie rozumiem tego postępowania, Ado! I
dlatego tak bardzo chciałem, aby mi pani powiedziała prawdę.

Inne osoby podejrzane przedstawiły żelazne alibi, na przykład
Żeneta Kornicka. Ponadto nie leżało absolutnie w jej interesie

zabijanie człowieka, od którego miała otrzymać wysokie
odszkodowanie. Zresztą w najbliższym czasie wychodzi za mąż

za kapitana Wolwicza i już przeprowadziła się do Dęblina. W
grę, jako zabójca, mógł jeszcze wchodzić Powelski, ale tego

dnia przebywał u siostry, poza tym zabicie tak życzliwego i

background image

bliskiego mu człowieka pozbawione byłoby sensu. Inne
kontakty nie wskazują na nikogo, komu mogłoby zależeć na

jego zgładzeniu: mało stosunków ściśle towarzyskich, interesy
handlowe prowadzone na szeroką skalę, ale z obopólną korzyś-

cią dla stron, więc brak jakiegokolwiek motywu do popełnienia
zabójstwa. Nikt poza panią tego dnia go nie odwiedził. Co się

więc stało, Ado?.

Dane zebrane o pani również nie świadczą na pani

korzyść: złe stosunki z bratem, rozrzutny tryb życia pro -
wadzony wspólnie z mężem — Wiktorem Neniewskim,

jego ruina finansowa, konieczność zdobycia dużych sum
pieniędzy dla ratowania majątku ziemskiego. To właśnie

motywy mogące prowadzić do zbrodni. Dodajmy do tego
sprawy spadkowe. Kornicki nie pozostawił testamentu i

pani, jako jedyna krewna, zgodnie z ustawą, dziedziczy
po nim cały majątek. Sąd przyjmie, że pani o tym wie -

działa i na to liczyła. Opowiedziałem to wszystko, aby
uświadomić pani powagę sytuacji. Cały materiał

dowodowy świetnie posłuży do pobudzenia wyobraźni
prokuratora Kolwieca. Niechże pani wreszcie coś powie!

Czasem jakaś niewielka wskazówka może zmienić
oblicze sprawy.

Neniewska słuchała słów Gradkiewicza początkowo bez

żadnego zaangażowania, potem jednak twarz jej ożywiła się

nieco, jakby zawisłe nad nią niebezpieczeństwo przebiło
pancerz obojętności.

— Wtedy był ktoś jeszcze w mieszkaniu, u Leona —

wypowiedziała te słowa w przestrzeń, nie kierując ich

bezpośrednio do adwokata. Od początku jego wizyty nie
spojrzała mu ani razu prosto w oczy.

Gradkiewicz poruszył się z ożywieniem.
— Dlaczego nie ujawniła pani tego w śledztwie?

— Brat mówił, że to kot hałasuje, ale ja wyraźnie

słyszałam czyjeś kroki. Jakby ktoś się skradał, aby nas

podsłuchać...

— Nie domyśla się pani, kto to mógł być?

— Nie.

background image

— Więc w jakim celu zataiła pani ten fakt? Przecież te

kroki mogły należeć do mordercy.

— Nie wiem, myślałam, że to nie ma znaczenia ... W

ogóle nic nie ma znaczenia ... — znów zaczęła tracić

kontakt z rzeczywistością.

— Trzeba koniecznie znaleźć świadka, który mógłby

potwierdzić, że ktoś trzeci znajdował się w tym czasie w
mieszkaniu pani brata. Jeżeli się to uda, mamy sprawę

wygraną. Proszę jednak nie liczyć wyłącznie na tę okoli -
czność. Nie wiem, co się da zrobić. Wiele nadal zależy od

pani samej. W każdym razie zostaje do wyjaśnienia, kto
zawiadomił policję, że Leon Kornicki nie zmarł śmiercią

naturalną, lecz został zastrzelony. Według mnie mógł to
zrobić tylko albo świadek zbrodni, albo sam morderca.

*

Na kilka minut przed rozprawą sądową, podczas której mieli

być przesłuchiwani: mąż oskarżonej Adeli Neniewskiej,

rozwiedziona żona zabitego Leona Kornickiego — Żaneta
Wolwieżowa oraz jej brat Roman Powelski, tłum ludzi

zainteresowanych przebiegiem procesu kłębił się na
korytarzach wokół jednej z sal w gmachu sądów na Lesznie.

Sprawa ta, wielokrotnie komentowana na łamach prasy,
spotkała się z silnym odzewem opinii publicznej zarówno ze

względu na głównych aktorów procesu, wywodzących się ze
środowiska warszawskiego high life'u, jak i na jej

specyficzny, niecodzienny charakter. Lapidarnie
mówiąc: zamordowanie brata przez siostrę z pobudek

materialnych bulwersowało przez wiele miesięcy
szerokie warstwy społeczeństwa, nie tylko jako dramat

rodzinny, ale i problem moralny. Oczywiście całe odium
spadało na oskarżoną. Badano jej prywatne życie,

rozstrząsając intymne szczegóły nieudanego pożycia
małżeńskiego, zastanawiano się nad rzekomo

wrodzonymi złymi skłonnościami, zahaczającymi o
dewiację psychiczną lub też pomawiano o wyrafinowanie

i bezwzględne okrucieństwo. Niektórzy, co prawda,

background image

skłonni byli sądzić, że oskarżona jest niewinna i jakiś
dziwny, dotąd nie wyjaśniony splot wydarzeń uwikłał ją

w tę tragedię, czyniąc ofiarą ustaleń śledztwa, ale tych
głosów odzywało się zdecydowanie mniej. Większość

obserwatorów potępiało ją i oczekiwało najwyższego
wymiaru kary dla tej kobiety, która dla zdobycia

pieniędzy przelała krew jednego z najbliższch jej na
świecie ludzi. Dlatego też każda z dotychczas odbytych

rozpraw cieszyła się ogromną frekwencją, zarówno
wśród dziennikarzy, jak i publiczności.

Tego dnia, w tłumie falującym przed drzwiami sali rozpraw,

przeważali liczni znajomi rodziny Kornickich łaknący nowych,

sensacyjnych wiadomości. Neniewska przebywała wiele
miesięcy w areszcie, krążyły pogłoski, że jest chora, nawet

przypuszczano, iż nastąpi odroczenie postępowania sądowego z
powodu złego stanu jej zdrowia. Mecenas Gradkiewicz —

obrońca oskarżonej, ubrany w togę, jak zwykle z potężną teczką
w ręku, świadczącą o jego dużej aktywności zawodowej,

pojawiał się i znikał na korytarzu, otoczony gronem żywo z nim
dyskutujących kolegów adwokatów i aplikantów.

Iza Będziłło w szarym kostiumie, obramowanym srebrnymi

lisami, spacerowała z Ulą Rollenową, de domo Horozińską,

której widoczna, już zaawansowana, ciąża nie pozwalała, ku jej
wyraźnemu zmartwieniu, na prezentowanie najnowszych

kreacji od Hersego.

— Od razu mówiłam, że ta wielka miłość Ady do

pięknego Wika źle się skończy — prawiła ze swadą Bę-
dziłłówna, rozdając na prawo i lewo ukłony. — To nie był

odpowiedni dla niej partner. Z takim jak on — flirt,
romans — owszem, dlaczego nie? Ale małżeństwo, co za

pomysł?! Jeszcze przy jej wybujałej uczuciowości, egzal-
tacji, musiało w końcu dojść do takiego finału. Zawsze to

przepowiadałam.

— Tak, ale morderstwo, rozlew krwi ... nigdy bym się

nie spodziewała, że Ada będzie do tego zdolna. Antoś nie
pozwala mi chodzić do sądu, bo to może mieć zły wpływ

na rozwój płodu, ale ja mu tłumaczę, że się wcale nie

background image

przejmuję tą historią. Ostatecznie ona sama jest sobie
winna. Zabić rodzonego brata — to wprost obrzydliwość.

— No, jeszcze nie wiadomo, czy to ona zabiła. Ale tak,

czy owak, znając ciebie, wiem, że nie przepuścisz ani

jednej rozprawy, choćbyś miała urodzić na sali sądowej.
To podniecające, prawda, taka publiczna wiwisekcja?

— Izo, ty jednak jesteś potwornie złośliwa — roześ -

miała się sztucznie Rollenowa. — Słuchaj, jak myślisz,

czy wybuchnie ta wojna? Antoś twierdzi, że Hitler
będzie się bał nas pierwszy zaatakować. W końcu chodzi

tylko o „korytarz”, ale nigdy nic nie wiadomo. Jakby się
tylko coś zaczęło, wyjeżdżamy do naszej willi w Urlach.

— My raczej pryśniemy z papą za granicę. Ale przestań

politykować. Patrz już wywołują sprawę Neniew- skiej.

Chodźmy, bo nam zajmą dobre miejsca.

Istotnie tajemnicze, niedostępne dotąd drzwi, strzegące

świątyni rozpraw otwarły się i żądny mocnych wrażeń tłumek
wsypywał się do środka. Wkrótce sala wypełniła się po brzegi.

Będziłłówna w pewnej chwili trąciła siedzącą koło niej

Rollenową.

— Spójrz tylko, Wiko przyszedł do sądu w towarzystwie

Rity Holzenberg. Jednak to już zakrawa na nieprzyzwoitość.

Podobno od kilku miesięcy jest na jej utrzymaniu i pozwala
łaskawie spłacać swoje długi.

Kiedy wprowadzono oskarżoną w eskorcie policji,

zapanowała zupełna cisza i wszystkie oczy zwróciły się w

jej stronę. Neniewska okazała jednak twarz obojętną i
kamiennie spokojną. Lekkie obrzmienie zmieniało jej

rysy, włosy miała gładko ściągnięte do tyłu, a spuszczo-
ne, prawie zamknięte oczy, czyniły ją mało podobną do

osoby ongiś dobrze znanej w towarzystwie. Mecenas
Gradkiewicz zbliżył się do niej i szepnął jej do ucha kilka

słów, po czym zajął miejsce w ławie obrońców. Prokura -
tor Kolwiec siedział już z boku, przy stole sędziowskim.

Ten trzydziestokilkuletni mężczyzna o czarnej, falującej
czuprynie i błyszczących oczach, znany był z krasomów -

czych popisów i szczególnej zajadłości w ściganiu oraz

background image

prześladowaniu delikwentów, którzy popadli w konflikt
z obowiązującym w Polsce kodeksem karnym.

Głęboki bas woźnego wezwał zgromadzonych do po-

wstania. Sąd w trzyosobowym składzie poważnie i uro -

czyście wkroczył do sali. Po dopełnieniu wstępnych for -
malności związanych z procedurą prawną, przystąpiono

do przesłuchania świadków powołanych zarówno przez
prokuratora, jak i obrońcę. Do tej pory, w toku postępo-

wania, zeznawało już szereg osób na okoliczności mające
związek ze śmiercią Kornickiego: gosposia Marianna

Drucikowa, profesor Dolina-Palnicki, znajomi
Neniewskich i denata. Nie wnieśli oni jednak nic takiego

do materiału dowodowego, co mogłoby przesądzić o
winie oskarżonej, albo wskazać na jej niewinność.

Znajomi zgodnie stwierdzali, że para małżonków
prowadziła rozrzutny, rzec można hulaszczy tryb życia,

który w konsekwencji doprowadził ich do całkowitej
ruiny materialnej. Udział Ady Ne- niewskiej w

trwonieniu majątku razem z mężem, w świet le tych
zeznań, wydawał się niezaprzeczalny i oczywisty. Postać

zabitego natomiast rysowała się na tym tle bardzo
pozytywnie: człowiek o nienagannej opinii, zdolny hand -

lowiec, oddany syn, troskliwy brat, przechodzący przez
życie bez kolizji z prawem i otoczeniem. Dzisiejsza roz -

prawa mogła mieć szczególny i brzemienny w skutki dla
dalszego toku procesu, przebieg. Na świadków wezwano

bowiem osoby blisko związane z głównymi bohaterami
dramatu: Wiktora Neniewskiego. Żanetę Wolwiczową i

jej brata Romana Pawelskiego.

Pierwszą wywołano Wolwiczową. Zgrabna, przystojna,

ubrana skromnie, lecz elegancko, w granatowy kostium, w
małym toczku z woalką, spod którego wymykały się gęste,

czarne włosy, zrobiła z miejsca korzystne wrażenie na składzie
sędziowskim. W rękach, obleczonych w białe rękawiczki,

trzymała swobodnie skórzaną torebkę. Mówiła spokojnie,
rzeczowo, jakby sprawa ta nie dotyczyła człowieka

pozostającego z nią przez kilka lat w związku małżeńskim, a

background image

kogoś zupełnie obcego.

— Gdzie świadek przebywała w dniu śmierci Leona

Kornickiego? — zapytał sędzia przewodniczący.

— W Dęblinie. Jeszcze przed rozwodem przeprowa-

dziłam się do tego miasta.

— Czy świadek mieszkała tam sama?

— Nie, z kapitanem Andrzejem Wolwiczem, moim

obecnym mężem.

— Kiedy świadek po raz ostatni widziała swojego

pierwszego męża?

— Tydzień przed jego śmiercią, u notariusza. Podpi -

sałam tam akt zrzeczenia się praw do majątku dorobko -

wego. Ze strony mojego byłego męża występował mece -
nas Gradkiewicz.

— Podobno świadek miała otrzymać w zamian za to

odszkodowanie pieniężne w wysokości 100 000 złotych?

— Tak to wspólnie ustaliliśmy.
— Czy świadek dostała te pieniądze?

— Nie, gdyż mecenas Gradkiewicz miał mi je doręczyć

17 czerwca, a w dniu tym Leon Kornicki już nie żył

— Tak, to, co świadek nam mówi, zgadza się z ma-

teriałami zebranymi w śledztwie. Proszę nam

powiedzieć, co stało się przyczyną rozwodu świadka z
denatem? Jak nam wiadomo, małżeństwo to trwało

siedem lat. Czy zaszły jakieś ważne, a nieoczekiwane
powody, które doprowadziły do rozpadu tego związku?

— Rozeszłam się z Leonem Kornickim ze względu na

całkowity brak zgodności poglądów i charakterów, a

także z powodu zupełnego niedoboru fizycznego —
młoda kobieta mówiła nadal swobodnie i bez zająknie-

nia, jakby składanie takiego oświadczenia wobec
licznego audytorium nie sprawiało jej najmniejszego

trudu i przykrości. — Różnice zdań, zapatrywań ujawniły
się w czasie naszego pożycia, coraz bardziej narastały, a

w końcu uczyniły je niemożliwym.

— Na czym polegały?

— Mój były mąż stał się już wkrótce po naszym ślu bie

background image

człowiekiem ceniącym nade wszystko pieniądz. Nie
mogłam żyć w atmosferze stałej pogoni za zarobkiem,

bez uwzględniania innych wartości, odgrywających w ży -
ciu ważną rolę. Poza tym miał apodyktyczny charakter,

żądał od kobiety całkowitego podporządkowania się,
prawie niewolniczej uległości, a na to nie mogłam się

zgodzić.

W sali wzmógł się szum głosów, słychać było szeptem

wypowiadane uwagi; po raz pierwszy bowiem padły krytyczne
słowa pod adresem ofiary zbrodni. Sędzia przewodniczący

musiał wezwać zebranych do zachowania porządku.

— Czy rozejście się świadka z mężem miało charak ter

burzliwy? Może wybuchały awantury, ostre starcia?

— Ach, nie — uśmiechnęła się Wolwiczową. — Leon

bardzo chętnie uwolnił się od mojej osoby. Oboje
doszliśmy do wniosku, że nasz związek okazał się

nieudany i nie należy go dalej ciągnąć. Nie mieliśmy do
siebie żadnych pretensji.

— Proszę nam jeszcze opowiedzieć o stosunku Leona

Kornickiego do rodziny, a szczególnie do oskarżonej i

ojca.

— Był dobrym synem, aczkolwiek niezbyt często

kontaktował się ostatnio z ojcem ze względu na brak
czasu. Nigdy jednak nie słyszałam o niesnaskach lub

kłótniach z moim byłym teściem, raczej zwykle słuchał
jego rad i wskazówek.

— A z siostrą? — sędzia pochylił się nad stołem i pilnie

wpatrzył w twarz młodej kobiety, jakby od tej od-

powiedzi mogło wiele zależeć.

— Interesował się jej losem, zamążpójściem. Sądzę, że

darzył ją przywiązaniem, oczywiście na swój sposób,
gdyż, jak mówiłam, najwięcej absorbowały go sprawy za -

wodowe i szybkie powiększanie majątku.

— Czy świadek nigdy nie była obecna przy kłótni męża

z siostrą lub nie słyszała przynajmniej o istniejących
pomiędzy nimi zatargach?

— Nie, uważałam, że ich wzajemne stosunki układały

background image

się zupełnie poprawnie.

— Dziękuję świadkowi. Czy pan prokurator ma jakieś

pytania?

— Tak, oczywiście — Kolwiec okrasił usta drapież nym

uśmiechem, zwykle poprzedzającym frontalny atak na
aktualnie przesłuchiwany obiekt. — Czy Leon Kornicki

pochwalał wybór kandydata na męża przez oskarżoną,
czy też sprzeciwiał się jej związkowi z Wiktorem

Neniewskim? Proszę zastanowić się dobrze, zanim
świadek odpowie.

— O ile mi wiadomo Leon nie okazywał zbytniego

zadowolenia z tego wyboru. Uważał, że Ada powinna

znaleźć innego partnera — Wolwiczowa mówiła teraz
wolniej, wyważając każde słowo.

— Dlaczego?
— Twierdził, że Neniewski znajduje się w zlej sytuacji

materialnej i szuka panny z posagiem.

— Czy na tym tle doszło do jakiejś poważniejszej scysji

między zamordowanym a oskarżoną?

— Nigdy nie uczestniczyłam w żadnej kłótni, ani w

rozmowie o takim charakterze. W tym czasie współży cie
moje z Kornickim zupełnie ustało i właściwie już nie

brałam udziału w jego życiu rodzinnym.

— Nie może jednak chyba świadek zaprzeczyć, że

stosunki między oskarżoną a jej bratem od jej ślubu z
Neniewskim zostały zerwane?

— Wprawdzie nasze małżeństwo już nie istniało, to

jednak wydaje mi się, że rzeczywiście Leon nie kontakto -

wał się zupełnie z siostrą i jej mężem.

— Czy oskarżona zwracała się do swojego brata o

pomoc finansową i czy ją kiedykolwiek otrzymała?

— Nic mi o tym nie wiadomo.

— Co świadek może powiedzieć o trybie życia i sytuacji

materialnej Neniewskich?

— Absolutnie nic, Ada wyszła za mąż po moim ro -

zejściu się z Kornickim. Jak mówiłam ta rodzina

przestała mnie zupełnie interesować.

background image

— Dobrze. A jak układały się stosunki świadka ze

szwagierką w okresie, kiedy małżeństwo z Kornickim je-

szcze trwało, to znaczy na przestrzeni siedmiu lat? Czy
nie zaobserwowała świadek u niej złych skłonności, po -

ciągu do marnotrawstwa, do rozrzutności?

— To nie mogło mieć miejsca. Ada jest o siedem lat

młodsza ode mnie. Kiedy wychodziłam za mąż za Korni-
ckiego była jeszcze dzieckiem. Prawdę mówiąc nie przy -

jaźniłyśmy się, nie znalazłyśmy wspólnego języka,
zainteresowań czy upodobań. Ada miała zupełnie inny

krąg znajomych. Nigdy jednak nie zauważyłam u niej
jakichś odchyleń od normy.

— Czy to prawda, że ojciec spełniał wszystkie jej za-

chcianki?

— Raczej tak, ale to zupełnie naturalne, jedyna cór -

ka ...

— Dziękuję, to na razie wystarczy.
— A pan mecenas — sędzia przewodniczący zwrócił się

teraz do Gradkiewicza — ma pytania do świadka?

— Tak, mam — adwokat poderwał się z miejsca,

poprawił poły togi i pochylił się nad rozłożonymi
aktami, jakby dopiero w tej chwili zapoznawał się z

materiałami sprawy, a potem odwrócił całą swoją
masywną postać w stronę Wolwiczowej. — Świadek

wspominała, że jakoby wyłączną przyczynę rozkładu jej
pożycia małżeńskiego z Leonem Kornickim stanowiło

jego zbyt materialistyczne podejście do życia i brak z
mężem więzi duchowej. Proszę powiedzieć sądowi, jaką

zatem rolę odegrał obecny pani mąż, pan kapitan
Wolwicz? Jak mi wiadomo, to jego osoba właśnie stała

się powodem rozwodu.

— Panie mecenasie — łagodnie upomniał Gradkie wicza

sędzia — to pytanie nie ma związku ze sprawą.

— Owszem, ma, proszę wysokiego sądu — powiedział

adwokat z szacunkiem. — Chcę wykazać, że rozejś cie się
państwa Kornickich nie mogło nastąpić bez poważnych

nieporozumień, mówiąc drastycznie, małżeńskich

background image

awantur.

— A więc, czy małżonek robił pani sceny zazdrości? —

sędzia dobrodusznym tonem zwrócił się do Wolwiczowej

— Początkowo tak — Żaneta wydawała się pierwszy raz

nieco zmieszana — ale nigdy w sposób gwałtowny.
Prędko doszliśmy do wniosku, że powinniśmy się

rozwieść.

— Czy to pana zadowala, panie mecenasie? —

uśmiechnął się sędzia.

— Chwilowo tak.

— Czy są jeszcze pytania?
— Oczywiście. Powrócę do wypowiedzi świadka, jakoby

zmarły hołdował wyłącznie potędze pieniądza. Dla czego
w takim razie przyjaźnił się z pani bratem Romanem

Powelskim, a nawet w pewnym sensie zajmował się jego
losem? Czy upatrywał w tym jakiś interes?

Żaneta wzruszyła ramionami.
— Tak, zainteresowanie moim bratem stanowiło

wyjątek w postępowaniu Leona. Wynikało być może z
tego, że nie mieliśmy dzieci, a Roman jest ode mnie

dużo młodszy. Lubił go bardzo i chyba po trosze trakto -
wał jak syna.

— Czy pani brat wyciągał z tego jakieś korzyści ma-

terialne? A może mąż świadka chciał go ustanowić

swoim spadkobiercą, albo przynajmniej czynił takie
obietnice?

W sali od kilku chwil panowało poruszenie, znów rozległ się

szmer podnieconych głosów. Co miał zamiar zasugerować

sądowi słynny adwokat, znany z niespodziewanych zwrotów w
prowadzeniu obrony swoich klientów, zadając Wolwiczowej

tego rodzaju pytania? Czy chciał skierować podejrzenie na
zupełnie inną osobę?

— Nie wydaje mi się to prawdopodobne. Leon nie

myślał o śmierci. Wiem tylko, że pomógł mojemu bratu

zdobyć zawód i pracę.

— A teraz proszę świadka — adwokat specjalnie prze-

ciągał słowa, a czynił to wolno i dobitnie — zechce

background image

świadek powiedzieć sądowi, czy podtrzymuje złożone w
śledztwie zeznanie, że Roman Powelski w dniu

zabójstwa Leona Kornickiego, 14 czerwca ubiegłego
roku, przez cały dzień przebywał w mieszkaniu świadka

w Dęblinie i wyjechał do Warszawy dopiero po godzinie
dziewiętnastej?

Przez parę sekund Wolwiczowa milczała. Wydawało się, że

po jej twarzy przemknął cień wahania, ale natychmiast

opanowała się i powiedziała.

— Tak, podtrzymuję.

— Dziękuję, nie mam więcej pytań.
— Świadek jest wolna — zakomunikował sędzia. —

Proszę wezwać świadka Romana Powelskiego.

Do stołu sędziowskiego zbliżył się młody człowiek o

chłopięcym wyglądzie. Podobny do siostry, miał w ru -
chach jakąś miękkość, coś z kobiecego wdzięku. Ta jego

delikatność mogła wskazywać na trawiącą go
wewnętrzną chorobę.

Mówił płynnie, ale dość cicho, wydawał się przeżywać

głęboko śmierć przyjaciela i tragedię rodziny Kornickich. Tak,

Leon opiekował się nim od wielu lat, właściwie od ślubu z
Żanetą. Rodzice ich zmarli przedwcześnie na płuca. On sam

posiadał mały, osobisty majątek pozostawiony przez nich w
spadku, więc w zasadzie nie korzystał z pomocy materialnej

szwagra, ale Leon ustawił go w życiu, ułatwił studia,
zaprotegował w pracy. Wiele mu zawdzięczał, mimo znacznej

różnicy wieku łączyła ich głęboka przyjaźń. O oskarżonej Adzie
Kornickiej, jej ojcu, domu rodzinnym wyrażał się z

największym szacunkiem i uznaniem. Jego zdaniem,
Neniewska zasługiwała na współczucie z powodu wyjątkowo

niefortunnego za- mążpójścia. Brat sprzeciwiał się temu
związkowi, stosunki między rodzeństwem uległy wtedy

pewnemu zawieszeniu, ale on nigdy nie był świadkiem
gorszących scen czy awantur. Po rozwodzie Leona z Żanetą

utrzymywał z Kornickim nadal ożywione kontakty, gdyż fakt
ten nie miał najmniejszego wpływu na łączącą ich przyjaźń. Nie

było mu wiadomym, że Ada umówiła się czternastego czerwca z

background image

bratem w jego mieszkaniu.

— Czy świadek wiedział, że Leon Kornicki ma zamiar

podjąć z banku sto tysięcy złotych w celu wypłace nia
odszkodowania swojej byłej żonie? — zapytał mece nas

Gradkiewicz.

— Nie, Leon mówił mi tylko, że między nim a Żanetą

doszło do porozumienia w sprawach finansowych.
Również siostra wspominała mi o tym w czasie mojej wi -

zyty u niej, w Dęblinie.

— Kiedy świadek po raz ostatni widział Kornickiego i o

czym z nim rozmawiał?

— Dwunastego czerwca, przed moim wyjazdem.

Dokładnie nie przypominam sobie przebiegu rozmowy,
ale pamiętam, że Leon wypytywał się trochę żartem, tro -

chę serio, czy siostra jest zadowolona z nowego związku,
a ja z następnego szwagra.

— O której godzinie wrócił świadek do Warszawy

czternastego czerwca?

— Koło dwudziestej trzeciej. Na drugi dzień po po -

łudniu umówiłem się z Leonem. Niestety, kiedy przysze -

dłem o szesnastej, zastałem mieszkanie opieczętowane.

— Kto może potwierdzić, że powrót świadka do

Warszawy nastąpił właśnie o tej porze?

Powelski wydawał się być bardzo zaskoczony tym pytaniem,

rozłożył nawet bezradnie ręce i powiedział.

— Nikt, było już późno. Nikogo nie spotkałem, a

mieszkam sam.

Prokurator Kolwiec zerwał się z miejsca jak oparzony.

— Proszę wysokiego sądu, protestuję przeciw tego

rodzaju pytaniom na okoliczności, które zostały już do -

statecznie wyjaśnione w toku śledztwa.

— Panie prokuratorze — łagodził jak zwykle sędzia

przewodniczący — nie możemy narzucać obronie taktyki
postępowania, nie zaszkodzi, jeśli świadek jeszcze raz

potwierdzi poprzednio złożone zeznania lub je odwoła,
jeśli uzna to za stosowne.

Po Powelskim na salę rozpraw w charakterze świadka został

background image

wezwany Wiktor Neniewski. Przesłuchanie jego stanowiło
punkt kulminacyjny dzisiejszej rozprawy. Kim był ten

człowiek? Inspiratorem mordu, podżegaczem, czy osobą nie
mającą nic wspólnego z potwornym czynem, o dokonanie

którego oskarżono jego żonę. Do tej pory brakowało
jakichkolwiek podstaw do posądzenia Neniewskiego

nawet o moralny współudział w popełnionej zbrodni,
gdyż z ust tej kobiety nie padło ani jedno słowo mogące

świadczyć przeciwko niemu. Postawa Neniewskiej
stanowiła nadał zagadkę dla organów śledczych u sądu.

Na samym początku wprawdzie nie przyznała się do
winy, ale nie chciała uparcie i konsekwentnie składać

żadnych wyjaśnień i odpowiadać na pytania sądu.
Jedyne, co zdołano od niej usłyszeć, stanowiące novum

w tym dziwnym procesie, to to, że w czasie jej wizyty u
brata jakaś trzecia osoba znajdowała się jeszcze w

mieszkaniu. Okoliczność ta jednak, jak dotychczas, nie
została poparta żadnym dowodem, w związku z czym nie

miała znaczenia dla materiału zebranego w sprawie.

Wobec takiego zachowania klientki, sytuacja jej adwokata

stała się nie do pozazdroszczenia. Przypominała popisy
ekwilibrystyczne tancerza na linie, który, aby utrzymać

równowagę, musi zawierzyć tylko własnym siłom.

Wejście Wiktora Neniewskiego na salę wywołało po -

dniecenie wśród publiczności. Wygolony, wymuskany, w
bryczesach, błyszczących butach do konnej jazdy i w sza-

firowej marynarce, wyglądał jakby przed chwilą wygrał
główną nagrodę w międzynarodowych zawodach hipicz -

nych. Uprzedzony o prawie odmowy zeznań ze względu
na łączące go więzy z oskarżoną, odpowiedział ze swobo -

dą i nonszalancją.

— Ależ ja chcę zeznawać. Uważam, że mam obo wiązek

przyczynie się do odkrycia prawdy o śmierci Leo na
Kornickiego. Zresztą moje małżeństwo z oskarżoną

przestanie niedługo istnieć, właśnie wszcząłem kroki
rozwodowe .

Szmer na sali przerodził się we wrzenie. Sędzia poczuł się

background image

zmuszony do kilkakrotnego przywoływania publiczności do
porządku. Mecenas Gradkiewicz natychmiast zerwał się z

miejsca i zażądał odebrania przysięgi od świadka przed jego
przesłuchaniem. Neniewski skwapliwie zastosował się do tego,

wyraźnie skandując słowa powtórzył za sędzią, że będzie mówił
szczerą prawdę, niczego nie ukrywając z tego, co mu jest

wiadome.

Oskarżona od samego początku siedziała nieruchomo, teraz

ramionami jej zaczął wstrząsać ledwo zauważalny dreszcz.

— Chciałbym złożyć przed sądem pewne oświadcze nie

— rozpoczął niespodziewanie Neniewski.

Sędzia przewodniczący nieco zdziwiony uniósł głowę znad

akt.

— Czy dotyczące okoliczności nie ujawnionych przez

świadka w śledztwie.

— Tak, gdyż dopiero teraz pewne fakty doszły do mojej

wiadomości.

— Słucham świadka.

Ncniewski. rozejrzał się po sali, kwitując zadowolonym

uśmiechem rosnące wciąż zainteresowanie zgromadzonych, ale

natychmiast przybrał postawę pełną urzędowej, złowróżbnej
powagi.

— Wydaje mi się, że moja była żona, idąc na spotkanie

ze swoim bratem, zabrała z domu rewolwer.

— Proszę się zdecydować, czy świadek jest tego pe -

wien, czy tylko mu się tak wydaje. A poza tym oskarżo -

na, jak wiadomo sądowi, pozostaje nadal żoną świadka,
proszę więc nie używać zwrotu „była żona” — upomniał

Neniewskiego przewodniczący.

Neniewski skłonił się z uszanowaniem przed zespołem

sędziowskim.

— Będę o tym pamiętał. Więc mogę stwierdzić z całą

pewnością, że rewolwer, który leżał w szufladzie szafy,
obecnie się tam nie znajduje. Zaznaczam, że od chwili

aresztowania żony, nie przebywałem w naszym
wspólnym mieszkaniu. Kiedy kilka dni temu

przyszedłem zabrać swoje osobiste rzeczy, zajrzałem do

background image

szuflady i zauważyłem brak rewolweru. Przeszukałem
wszystkie schowki, ale go nie znalazłem. Przypominam

sobie teraz, że żona przed wyjściem do brata, udała się
do sypialni. Kiedy tam wszedłem niespodziewanie,

pośpiesznie zamknęła torebkę. Wyglądała tak, jakbym ją
złapał na gorącym uczynku.

— Proszę oszczędzić sądowi sugestii w tym względzie.

Czyją własność stanowił ten rewolwer?

— Stanisława Kornickiego. Po śmierci ojca żona za-

brała go z jego mieszkania i przyniosła do naszego

domu.

Wielokrotnie upominałem ją, że łamie prawo, gdyż nie ma

zezwolenia na broń, ale bezskutecznie.

Wypowiadając te słowa z namaszczeniem i powagą,

Neniewski przybrał pozę niezłomnego stróża i obrońcy
praworządności. Sędzia spojrzał na niego spod oka.

— Czy świadek nie posługiwał się tym rewolwerem?
— Nigdy! — obruszył się „Piękny Wiko”. — Od wielu lat

posiadam legalnie broń myśliwską i to mi absolutnie
wystarcza.

— A czy świadek chociaż wie, jakiego typu był ten

rewolwer?

— Browning.
Tym razem na sali zahuczało jak w ulu. Powszechnie

wiedziano, że śmiercionośna kula pochodziła właśnie z
rewolweru tej marki.

— Proszę powiedzieć sądowi — kontynuował prze-

wodniczący — w jakim celu udała się oskarżona do swo-

jego brata w dniu jego śmierci? Z materiałów sprawy wy -
nika, że od dłuższego czasu stosunki między

rodzeństwem nie układały się dobrze. Skąd więc te nagłe
odwiedziny? Czy świadkowi jest coś o tym wiadome?

— Przypuszczam, a nawet mam pewność — naty chmiast

się poprawił — że żona chciała pożyczyć od niego

pieniądze.

— Czy to świadek namówił ją do tego? Zgodnie z po-

siadanymi przez sąd informacjami w tym okresie

background image

świadek znajdował się w więcej niż krytycznej sytuacji
finansowej.

Twarz Neniewskiego przybrała wyraz obrażonej niewinności.
— Przyznaję, że przejściowo miałem pewne trudności

natury materialnej, które w tej chwili prawic nie istnieją,
ale nigdy nie żądałem od rodziny żony najmniejszego

wsparcia. To uwłaczałoby mojej ambicji męskiej.

Po tym pompatycznym exposé, na ustach wielu osób

przysłuchujących się rozprawie pojawiły się ironiczne
uśmiechy, a nawet rozległ się stłumiony chichot kobiecy.

— A jednak — sędzia przewodniczący pytał dalej

nieustępliwie — czy pieniądze od brata żony nie miały

służyć do ratowania zagrożonego majątku świadka? A
może oskarżona z własnej inicjatywy postanowiła przyjść

świadkowi z pomocą?

— Ach skądże — obruszył się Neniewski. — Żona nigdy

nie interesowała się sprawami finansowymi, absolutnie
jej nie obchodziły. Po prostu chciała sobie sprawić nowe

karakułowe futro. Kiedy jej oświadczyłem, że chwilowo
mnie nie stać na tak poważny zakup, powiedziała, że w

takim razie pożyczy pieniądze od brata. Oczywiście
sprzeciwiłem się temu stanowczo.

— Czy pan prokurator ma pytania?
— Naturalnie. Jaki tryb życia prowadziła oskarżona?

— Prawdę powiedziawszy, nie robiła nic, co by mo gło

przynieść jakikolwiek pożytek, nie zajmowała się ani

gospodarstwem domowym, ani żadną pracą, choćby cha-
rytatywną. Muszę z ubolewaniem wyznać, że jedynym jej

zajęciem było trwonienie pieniędzy, wydawanie ich na
stroje i rozrywki.

— Czy domagała się, aby świadek spełniał wszystkie te

zachcianki?

— Tak, bezustannie żądała najlepszych strojów ze

znanych firm warszawskich i zagranicznych,

kosztownych futer i biżuterii, w związku z czym
zaciągnąłem niestety poważne długi.

— Czy świadek upominał żonę, aby żyła nieco osz-

background image

czędniej?

— Niejednokrotnie. Nie kryłem przed nią naszych

trudności finansowych, ale żona wyśmiewała moje oba-
wy. Twierdziła, że jej brat staje się z dnia na dzień bogat -

szy, a ona jest jego jedyną spadkobierczynią.

Szepty na sali znów wzmogły się. Neniewski z taką

zajadłością obciążał swoją małżonkę wszystkimi grzechami
świata przed wysokim sądem, jakby jego najgorętsze

pragnienie stanowiło błyskawiczne dostarczenie jej do rąk kata,
celem wykonania przez niego egzekucji.

— Panie mecenasie, słuchamy pana.
Gradkiewicz nie spiesząc się, powstał z miejsca.

— Proszę świadka, czy to prawda, że w czerwcu

ubiegłego roku majątek ziemski „Neniewo” został wysta -

wiony na licytację?

„Piękny Wiko" nie spodziewał się tak dobitnie sfor-

mułowanego pytania. Prokurator początkowo chciał za-
protestować przeciwko jego zasadności, ale nagle znieru-

chomiał i zagłębił się w wertowaniu dokumentów.

— Tak, to prawda.

— Czy małżonka pana była w panu zakochana w chwili

zawierania związku małżeńskiego oraz w czasie jego

trwania?

Znów zdziwienie odmalowało się na twarzy Neniewskiego,

ale natychmiast uśmiech, pełen zarozumialstwa i chełpliwości,
wypłynął na jego wargi.

— Tak, to nie ulega wątpliwości, że mnie kochała aż do

przesady, z wrodzoną egzaltacją powodującą konflikty z

otoczeniem.

— Rozumiem. Proszę powiedzieć sądowi, czy żona w

dniu śmierci Leona Kornickiego, albo w ciągu kilku na-
stępnych dni dala panu do rąk dużą sumę pieniędzy?

— Nie..., nic nie wiem o żadnych pieniądzach i ni czego

nie otrzymałem w tym czasie od żony.

Neniewski mówił teraz z pewnym ociąganiem i mniejszą

swadą. Gradkiewicz z wyrazem nietajonej satysfakcji zwrócił

się do sądu.

background image

— Proszę o ścisłe zaprotokołowanie tych słów ...
Nie zdążył dokończyć zdania, gdyż na sali powstało

zamieszanie spowodowane wydarzeniem, które całkowicie
pochłonęło uwagę zespołu sędziowskiego: Ada Neniewska

osunęła się na podłogę zemdlona.

— Co byś powiedziała na kawę mrożoną i tort ana-

nasowy u „Lardellego” — zapytała Rollenową Iza Będziłło
po zarządzeniu przez sąd przerwy w rozprawie z powodu

zasłabnięcia oskarżonej.

— Czuję taki niesmak dosłownie i w przenośni, że

muszę go zagryźć czymś bardzo smacznym.

*

... Jak już oświadczyłem na wstępie, mamy tu do czynienia z

wyjątkowo ohydnym morderstwem, zaplanowanym z zimną
krwią i premedytacją. Siostra zabija brata, najbliższą na świecie

osobę, związaną z nią węzłami krwi, i to w jakim celu? Aby
zdobyć pieniądze na jeszcze jedno futro. Dla zaspokojenia

przelotnej zachcianki i zadośćuczynienia kaprysowi próżnej i
zachłannej kobiety pada ofiarą zdolny, młody człowiek,

rokujący wielkie nadzieje na przyszłość, filar polskiego
przemysłu, dobry obywatel, zacny syn i, co najważniejsze,

oddany brat. W toku przewodu sądowego wina oskarżonej
została całkowicie udowodniona. Nie ma wątpliwości, że przed

nami stoi bratobójczym, zdrowa na umyśle, bez żadnych
odchyleń patologicznych, działająca z rozmysłem i całą

świadomością, że majątek denata dostanie się po jego śmierci
w jej ręce. Młoda kobieta, a jakaż straszna zbrodniarka —

prokurator Kolwiec w miarę mówienia rozpalał się coraz
bardziej, roztaczając przed sądem obraz przestępstwa

dokonanego przez Neniewską i malując w najczarniejszych
barwach jej sylwetkę moralną.

— Rozpieszczona przez ojca jedynaczka, roztrwoniła

swój posag i majątek męża, nakłaniając go do wciąż

rosnących wydatków, rujnując jego dobra rodzinne —
przerwał na chwilę i kontynuował po wymownym mil-

czeniu.

background image

— I oto, kiedy stanęło przed nią widmo niedostatku,

decyduje się na potworny krok: zabójstwo rodzonego

brata. Działa z zimną bezwzględnością, umawia się z nim
na spotkanie, zabiera z domu rewolwer w sekrecie przed

mężem i o godzinie siedemnastej pięknego, czerwcowego

popołudnia wchodzi do mieszkania denata. Nie wie tylko, że

skrupulatny brat odnotował w kalendarzu jej wizytę i że sąsiad
widział ją wchodzącą. I co się dzieje dalej? — Kolwiec znów

zawiesił głos, a potem podjął swoją mowę jeszcze bardziej
dramatycznym tonem. — Zamiast najniechybniej

oczekiwanego siostrzanego pocałunku, pocałunku pojednania,
pada strzał przecinający jego młode, wspaniałe życie, strzał z

rąk najbliższej istoty, którą kochał gorącą miłością od kolebki.

Wysoki sądzie! Dla osoby takiej, jaką okazała się oskarżona,

pozbawionej wszelkich hamulców moralnych, zdolnej do
jednego z najokrutniejszych czynów: bratobójstwa, nie ma

miejsca w naszym społeczeństwie. Wnoszę o wymierzenie
najwyższego wymiaru kary, która w tym wypadku wydaje się

najsprawiedliwsza — kary śmierci.

*

... Proszę wysokiego sądu, pan prokurator bardzo

sugestywnie przedstawił nam wizję morderstwa, które miało
miejsce 14 czerwca ubiegłego roku w mieszkaniu przy ulicy

Mokotowskiej, oraz ukazał w ponurych, wstrząsających
barwach postać oskarżonej pozbawiającej dla zdobycia futra

życia swojego brata. Ja jednak pozwolę sobie zaprezentować
sądowi inną wersję tego tragicznego wydarzenia i twierdzę z

całą stanowczością, że oskarżona jest niewinna.

Wysoki sądzie! Cały materiał dowodowy oparty jest li tylko

na wątłych poszlakach. Nie zostało udowodnione, że strzelała
oskarżona. Wiemy tylko, że umówiła się z bratem, weszła do

jego mieszkania, nie znamy jednak godziny jej wyjścia stamtąd.
Skąd pewność, że opuściła mieszkanie, w którym znajdował się

trup brata? A może było całkiem inaczej i rodzeństwo rozstało
się na progu w jak najlepszej komitywie. Co rozegrało się w

mieszkaniu denata tego tragicznego wiosennego popołudnia

background image

pozostaje nadal tajemnicą. Świadek Wiktor Neniewski
twierdzi, że oskarżona wzięła ze sobą rewolwer marki

Browning, ale gdzie jest w tej chwili broń, narzędzie zbrodni,
także nie wiemy! Nie możemy więc przeprowadzić ekspertyzy

balistycznej, zidentyfikować tej broni, bo nie mamy o niej
żadnych bliższych danych. Czy na takich przesłankach można

w ogóle oprzeć oskarżenie? Moim zdaniem — nie! Tym
bardziej, czy na podstawie takiego materiału dowodowego

można skazać na śmierć człowieka? Nad tym sąd będzie się
długo zastanawiał, zanim wyda sprawiedliwy wyrok.

W tej sprawie jakże wymowne jest milczenie oskar -

żonej. Zaprzeczyła wprawdzie, że zabiła brata, ale więcej

nie powiedziała ani jednego słowa na swoją obronę. Kogo
więc chce bronić, kogo osłaniać? Czy ktoś w tej sprawie

może w ogóle przedstawić niepodważalne alibi? A teraz
pragnę zwrócić uwagę wysokiego sądu na pewne

charakterystyczne i o ogromnym znaczeniu okoliczności
grające, moim zdaniem, decydującą rolę. W chwili śmier -

ci Kornickiego rodzinne dobra Neniewskiego zostały wy -
stawione na licytację. Oskarżona bardzo kochała swojego

męża, według jego własnego zdania w sposób zbyt egzal -
towany. wyszła przecież za niego za mąż wbrew woli ro-

dziny. Czy kochająca żona nie oddałaby mężowi w tak
katastrofalnej sytuacji finansowej pieniędzy zabranych

bratu? Na pewno tak. Tymczasem Neniewski oświadczył,
że żadnych pieniędzy w tym czasie od żony nie otrzymał.

Jeżeli więc dajemy wiarę świadkowi Neniewskiemu, że
nigdy nie żądał, aby żona zwróciła się do swojej rodziny

o pożyczkę w celu ratowania jego majątku, i że widział
jakoby zabierała ze sobą wychodząc do brata rewolwer,

to bądźmy konsekwentni i wierzmy mu także wtedy, kie-
dy twierdzi, że żadnej kwoty od niej nie przyjął. Pozosta -

je więc zagadką, co się stało z owymi 100 000 złotych,
które denat podjął z banku w dniu swojej śmierci i przyniósł do

domu? Odpowiedź nasuwa się jedna — zabrał je ten człowiek,
który zamordował Kornickiego, ale osobą tą nie jest oskarżona

Adela Neniewska!

background image

A teraz, proszę wysokiego sądu, ostatnia i najważniejsza

sprawa. Oskarżona raz przerwała swoje tragiczne milczenie i

zeznała, że w czasie jej wizyty u brata ktoś jeszcze przebywał w
mieszkaniu. Tak, wiem, że oświadczenie to jest gołosłowne,

gdyż nie przedstawiliśmy na jego poparcie żadnych dowodów,
ale ten tajemniczy „trzeci” istnieje, nie jest fantomem,

wytworem wyobraźni oskarżonej. To on, lub ona, zawiadomił
policję, że Leon Kornicki nie zmarł naturalną śmiercią, lecz

został zastrzelony. Ten anonimowy „ktoś" wiedział, w jaki
sposób Kornicki zszedł z tego świata, od jakiej broni zginął.

Ponieważ nie uczyniła tego oskarżona, więc kto? Oczywiście
świadek zbrodni, albo morderca, pragnący z jemu tylko

znanych pobudek, aby zbrodnia wyszła na światło dzienne.

Gradkiewicz nagle odwrócił się w stronę licznie zebranej na

sali publiczności.

— Uroczyście wzywam tę osobę, aby stanęła przed

sądem i powiedziała prawdę. Niech nie dopuści do
najstraszliwszej krzywdy, jaką można wyrządzić swo -

jemu bliźniemu: do utraty czci i wyroku skazującego.

Zamilkł na chwilę, jakby czekając na pojawienie się

tajemniczego świadka i po kilkunastu sekundach głębokiej
ciszy, która zapanowała po tych słowach, zakończył swoją

mowę obrończą.

— Ponieważ w świetle materiału dowodowego wina

oskarżonej nie została udowodniona, mam zaszczyt pro -
sić wysoki sąd o wyrok uniewinniający.

* * *

background image

W latach sześćdziesiątych.

Igor Wolwicz od kilku tygodni przebywał w stolicy Francji.

Stale wydawało mu się, że wszystko to, co przezywa, jest tylko

fantastycznym, bardzo pięknym snem, z którego niechybnie
lada moment obudzi go terkot budzika wzywającego do

codziennych, prozaicznych zajęć. Często stawał na środku
ulicy, aby uszczypnąć się w ramię i oto okazywało się

niezmiennie, że naprawdę znajduje się w Paryżu, mieszka u
starych znajomych swojego wuja na rue de Vaugirard, w

niedalekim sąsiedztwie Ogrodu Luksemburskiego.
Niespodziewany uśmiech losu w postaci hojnego gestu brata

matki umożliwił mu wyjazd do Francji, a tym samym pozwolił
na urzeczywistnienie chłopięcych marzeń o zagranicznej

podróży. Nie tylko ten wyjazd miał do zawdzięczenia wujowi,
ale właściwie wszystko, co go dotąd dobrego w życiu spotkało:

własne, wygodne i wyposażone w niezbędne sprzęty
mieszkanie w Warszawie, skromne, ale wystarczające środki

utrzymania w czasie studiów, stanowiące uzupełnienie otrzy-
mywanego od państwa stypendium, a teraz za uzyskanie

dyplomu, jeszcze ta wycieczka. Tak, niewątpliwie wuj Roman
był jego dobroczyńcą. Czego bowiem mógł się spodziewać, po

śmierci matki, skromny, nie posiadający żadnego majątku
chłopiec z Dęblina, oprócz ciężkiej walki o byt. Czuł się wtedy

zupełnie bezradny i osamotniony po stracie jedynej opiekunki i
żywicielki. Mimo ogromu nieszczęścia, które go spotkało, nie

zapomniał spełnić ostatniej woli matki i zawiadomił o dacie
pogrzebu jej brata, mieszkającego w Warszawie, znanego mu

tylko z opowiadań i fotografii w albumie rodzinnym, pieczoło-
wicie przechowywanym w starej komodzie. Nawet nie wierzył

w to, że wujek zareaguje na jego depeszę, ale oto zjawił się i jak
opiekuńczy anioł pokierował jego dalszym losem. Przesadą

byłoby twierdzenie, że Igor zajmował się bezustannie
rozpamiętywaniem wszystkich dobrodziejstw wyświadczonych

mu przez swego opiekuna i składaniem mu hołdów

background image

dziękczynnych. Na to był zbyt młody i zaabsorbowany
otaczającym go światem. Raczej zdążył już przywyknąć do

traktowania tych spraw jako czegoś oczywistego, wynikającego
z układów rodzinnych.

Teraz jednak, spacerując po Boulevard des Italiens i

Boulevard des Capucines w słoneczne, sierpniowe

przedpołudnie, nie mógł się powstrzymać w duchu od
skonstatowania, że ten wujek Roman to naprawdę „fajny

chłop”. Jak świetnie przemyślał i urządził tę całą wyprawę.
Wytrzasnął skądś, chyba spod ziemi, jakichś poważnych,

statecznych ludzi, powiązanych z nim węzłami dawnej
znajomości, którzy chętnie zaprosili do siebie jego młodego

krewnego i z niezmienną uprzejmością gościli pod swoim
dachem już przeszło miesiąc.

Igor wprawdzie nie sprawiał im kłopotu, gdyż cały

dzień spędzał poza domem, zwiedzając wszystkie możli-

we do obejrzenia zabytki z Luwrem, wieżą Eiffle'a i gro -
bem Napoleona na czele. Miła pani domu witała go za-

wsze z pogodnym uśmiechem na przywiędłej, zmęczonej
twarzy, prosząc najczęściej o wybaczenie, że mąż jej, ze

względu na podeszły wiek i różnorakie dolegliwości, nie
będzie mógł razem spożyć wieczornego posiłku, który w

zasadzie stanowiła zwykła, polska kolacja, a nie żaden
wykwintny diner albo souper.

Starszym państwu nie powodziło się nadzwyczajnie, ale

wystarczało im na skromny byt. On był emerytem, ona

rencistką — obojga los zagnał, w związku z zawieruchą
wojenną, na obczyznę. Mieszkali tu, w Paryżu, żyjąc

wspomnieniami przeszłości, myślami i sercem tkwiąc w
przedwojennej, starej Warszawie. Żona o wiele młodsza od

męża, uczestnika bitwy pod Monte Cassino, panna Wiczyriska
z domu, oddana pracy społecznej, wszystkie wolne chwile

spędzała u polskich sióstr nazaretanek, w prowadzonym przez
nie internacie dla młodych dziewcząt. On, słabego zdrowia,

najchętniej czytywał gazety i przesiadywał w narożnej kafejce,
prowadząc nie kończące się rozmowy i dyskusje z kilkoma

polskimi emigrantami. Jak już Igor zdążył się dowiedzieć,

background image

stracili dwoje dzieci w wieku niemowlęcym w wyniku konfliktu
serologicznego, życie ich więc upływało dość bezbarwnie i mo-

notonnie. Serdecznie przywitali młodego przybysza z Polski,
szukając dzięki niemu pomostu wiodącego do wciąż żywej i

niezapomnianej młodości, spędzonej w rodzinnym kraju.

Znałam dobrze twoją matkę Żanetę — powie działa

kiedyś pani domu. — To była piękna kobieta, choć
bardzo nieszczęśliwa w pierwszym małżeństwie. Przetań -

czyłyśmy niejedną noc na przyjęciach i balach — to mó-
wiąc uśmiechnęła się i smętnie zapatrzyła w dal, pełną

zjaw z dawno minionej przeszłości.

Igor jednak nie dał się wciągnąć w krąg jej wspomnień,

prowadzących prawdopodobnie do tasiemcowych opowiadań,
rozmaitych zwierzeń. Na to zupełnie nie miał ochoty i czasu.

Paryż upajał go jak narkotyk, pociągał egzotyką i nie znanym
mu kolorytem. Wprawdzie o tej porze roku, w sierpniu,

opustoszał, większość mieszkańców wyjechała na urlop w
poszukiwaniu słońca i świeżego powietrza, ale i tak panowała w

nim specyficzna, niepowtarzalna atmosfera, która odurza
każdego turystę i skłania do dalekich pieszych spacerów, albo

przejażdżek metrem do najodleglejszych dzielnic. Obecnie,
kiedy sierpień już się kończył, a z nim exodus Paryżan, miasto

zaczynało znów tętnić życiem i szykować się do nowego sezonu.
W każdym razie wuj, dzięki swojej nie wyczerpanej

zapobiegliwości i pomysłowości w zaspokajaniu życzeń Igora,
zapewnił mu u tej cichej rodziny spokojny kąt, stanowiący

wygodny punkt wypadowy na całe miasto.

Mimo że Igor zawiódł nadzieje pani Niny na znalezienie w

nim wdzięcznego słuchacza wspomnień z czasów młodości,
stosunek gospodarzy do gościa nie zmienił się ani na jotę.

Oboje byli tak samo grzeczni i uprzejmi, jak przy powitaniu na
progu ich domu. Obecnie pobyt Igora miał się już ku końcowi.

Musiał wracać, aby podjąć pracę w Archiwum Głównym Akt
Dawnych. Po skończeniu studiów prawniczych i zdobyciu

dyplomu magistra nie sprecyzował jeszcze swoich planów na
przyszłość. Praca sędziego, prokuratora, adwokata — nie

pociągała go wielce. Początkowo wprawdzie pragnął oprzeć

background image

swoją egzystencję na jednym z tych zawodów, ale z biegiem lat
okazało się, że jest zbyt nieśmiały i mało komunikatywny, aby

nawiązać tak żywy kontakt z ludźmi, jak wymagałaby tego
rodzaju praca. Kiedyś w dzieciństwie cierpiał na zaburzenia o

charakterze epileptycznym, popadał w częste omdlenia, na
skutek czego został zwolniony z obowiązku służby wojskowej.

Teraz, co prawda, wyrósł z wszystkich zakłóceń w
funkcjonowaniu organizmu, gdyż rozwój fizyczny sprawił, że

objawy chorobowe ustąpiły, ale jednak nie miał dość odwagi,
aby podjąć obowiązki mogące zachwiać jego równowagę

psychiczną. Pozostały nadal zahamowania, których nie mógł
przezwyciężyć. Dlatego nie nawiązywał bliższych znajomości z

rówieśnikami, nie miał przyjaciół ani ze szkoły, ani ze studiów,
nie chodził dotychczas z żadną dziewczyną. Najmocniejsze

więzy łączły go z matką, gdyż ojca nie znał. Kapitan Wolwicz
zginął na wojnie, kiedy syn był jeszcze niemowlęciem.

Obecnie, kiedy stanął wobec konieczności wyboru swojej

drogi życiowej, rozpoczęcia pracy zawodowej, postanowił

działać ostrożnie, sprawdzić samego siebie na jakimś
spokojnym stanowisku, nie narażając się na konflikty z

otoczeniem. Wydawało się, że AG AD umożliwi mu to lepiej niż
jakakolwiek inna posada. Tu, w Paryżu, odsuwał wszystkie

zamiary na przyszłość na daleki plan. Żył teraźniejszością,
która stanowiła jakby kadr z interesującego filmu

przygodowego, niemal z gatunku „płaszcza i szpady”, choć
akcja toczyła się współcześnie. Niespodziewanie też myśli jego

zaczęła zaprzątać pewna nieznajoma dziewczyna. Po raz
pierwszy zobaczył ją w Ogrodzie Luksemburskim. Poszedł tam

przed wieczorem, gdyż gospodarzy jego nie było jeszcze w
domu i musiał gdzieś przeczekać pół godziny. Starszy pan

zapewne, jak zwykle, rozprawiał w kawiarni z przyjaciółmi o
najnowszych wydarzeniach rozgrywających się na arenie

politycznej, pani Nina zaś pomagała siostrom nazaretankom
przy porządkowaniu internatu, który po remoncie otwierał

wkrótce swoje podwoje dla młodych pensjonariuszek z różnych
krajów świata.

Zmęczony włóczęgą po malowniczych, starych uliczkach,

background image

wspinaniem się po schodach, zwiedzaniem cmentarza Pere
Lachaise, z przyjemnością spoczął na jednej z ławek, wciągając

w płuca chłodniejsze nieco powietrze po upalnym sierpniowym
dniu. Wtedy właśnie zjawiła się ona. Przysiadła koło niego

niepostrzeżenie i bezszelestnie. Wyglądała jak wielki, czarny
motyl, w powiewnej sukience, otulającej jej szczupłą sylwetkę.

Nie ulegało wątpliwości, że nosiła żałobę, czerń dominowała w
jej ubiorze: rękawiczki, pantofle, torba — wszystko w tym kolo-

rze, niczym nie rozjaśnione. Tylko długie włosy, spadające na
ramiona, odcinały się jasną plamą od tej żałobnej tonacji.

Siedziała dłuższą chwilę ze wzrokiem zawieszonym gdzieś w
przestrzeni, z wyrazem bezbrzeżnego smutku na twarzy.

Wydała mu się bardzo piękna i nieszczęśliwa. widocznie
cierpiała ogromnie po stracie kogoś bliskiego. Po kilkunastu

minutach wstała i poszła przed siebie zwinnym, sprężystym
krokiem. Zauważył, że ma długie smukłe nogi i idąc, kołysze

lekko szczupłymi biodrami.

„Może jest modelką — pomyślał — prezentującą na ulicach

Paryża najnowsze kreacje któregoś z wytwornych magazynów
mody, specjalnie zaprojektowane dla pań noszących żałobę.”

Ale zaraz odrzucił tę myśl. Ta powaga, niemal rozpacz,
malująca się na jej twarzy była autentyczna, a nie udawana na

użytek publiczności.

Następnej nocy przyśniła mu się, najwidoczniej wrażenie

musiało być silne, prawie szokujące. W czasie tego snu
uzmysłowił sobie, że dziewczyna przywodzi mu na myśl jakieś

niejasne, mgliste wspomnienia, jakby już ją gdzieś spotkał, a
nawet znał osobiście. Jednakże z brzaskiem odczucie to minęło.

Nie istniała żadna możliwość, żeby kiedyś w swoim życiu
widział ją, on, który w ogóle znał tak mało kobiet. Chyba żeby

się to wydarzyło w jakimś innym, pozaziemskim bycie.

Roześmiał się drwiąco sam z siebie przy goleniu, zapewne

dość głośno, bo pani Nina krzątająca się wtedy w pobliskiej
kuchni, badawczo przyglądała się mu w czasie śniadania.

I oto nagle po dwóch dniach znów zobaczył tę dziew -

czynę, tym razem w kościele La Madeleine. W chłodnym

półmroku świątyni rozpoznał jej profil, zarys głowy, ja -

background image

snozłotą gęstwinę włosów. Nosiła jak za pierwszym ra -
zem żałobę — jedwabną, czarną suknię zapiętą pod samą

szyję. Modliła się żarliwie, jakby pragnęła wyprosić u
Boga specjalne łaski dla siebie, albo dla swoich bli skich.

W porze lunchu, którą każdy szanujący się paryżanin
spędza przy posiłku, w kościele nie znajdowało się zbyt

wielu ludzi, tylko garstka turystów pragnących wyko-
rzystać każdą minutę pobytu w tym mieście na

zwiedzanie zabytków i różnych osobliwości.

Igor poczekał, aż nieznajoma skończy modlitwę. Nie

trwało to zbyt długo, widocznie absorbowały ją inne
sprawy, związane ze zwykłym, codziennym życiem. Ze-

szła po schodach sprężyście i szybko, najwyraźniej gdzieś
się spieszyła. Nie poszedł za nią, na to nie miał dość od-

wagi, ale patrzył dotąd, aż zniknęła za rogiem ulicy. W
ciągu tego dnia i następnego złapał się na tym, że stale o

niej myśli. Na przykład zaczął snuć przypuszczenia, po
kim nosi żałobę: po matce, ojcu, a może po mężu? Nie

wiadomo dlaczego wolałby, żeby była jeszcze panną,
opłakującą stratę najbliższego krewnego, a nie nieutulo -

ną w żalu wdową. Zdawał sobie sprawę z bezsensu tych

rozważań. Właściwie nie miał żadnej szansy spotkać jej

ponownie w mrowiu ludzi zaludniających Paryż. Nie wiedział o
niej nic, ale myśl o tej dziewczynie podniecała go, pobudzając

zmysły. I nagle przyszło mu do głowy, czy nie istnieje
możliwość ujrzenia jej raz jeszcze w tym samym, co przedtem

miejscu: w Ogrodzie Luksemburskim lub w kościele La
Madeleine. I o dziwo, nie omylił się w swoich

przewidywaniach. Zobaczył ją znów w porze południowej w
kościele, zatopioną w modlitwie, siedzącą w tej samej, co

poprzednio ławce. Powtarzał ten manewr trzykrotnie, zawsze z
tym samym rezultatem. Zjawiała się niezmiennie samotna,

przystrojona w czerń, o jednakowej godzinie, siadywała
skupiona, rozmodlona, aby po kilku, lub kilkunastu, minutach,

wybiec w słoneczny dzień i rozpłynąć w tłumie. Początkowo
wystarczały mu ie przelotne spotkania i obserwowanie jej z

daleka. Parę razy zdawało mu się, że spojrzenie jej niebieskich

background image

oczu spoczęło na jego twarzy przez ułamek sekundy. Jednakże
samokrytycznie oceniając siebie, zdawał sobie sprawę, że taki

jak on, skromny młodzieniec, nie wyróżniający się niczym
szczególnym, nie może przyciągnąć uwagi takiej dziewczyny jak

ona: tajemniczej, pięknej, ekscytującej w jego mniemaniu cale
legiony uwielbiających ją mężczyzn. Wiedział, że nigdy nie

zdobędzie się na to, żeby ją zaczepić i w końcu pozwoli jej
odejść na zawsze. Świadomość, że pewnego dnia może jej nie

zastać w kościele i nigdy więcej nie zobaczyć, zaczęła budzić w
nim coraz większy niepokój.

Tego dnia obawa taka nurtowała go z niespotykaną dotąd

siłą. Nawet Paryż stracił swój dawny blask i urok. W miarę jak

przybliżał się do kościoła, uczucie to wzmagało się z minuty na
minutę, jakby od faktu, czy spotka „dziewczynę w czerni”

zależało całe jego przyszłe życie. Czasem drobne zdarzenia
przeżywane z dala od domu, w czasie podróży, urlopu,

nabierają nagle znaczenia rzeczy wielkich, aby później okazać
się błahymi epizodami, mijającymi bez echa. I w tym

przypadku przygoda ta urosła w wyobraźni Igora do zbyt
wielkich wymiarów, przerastających jej istotną wagę. Przecież

już za parę dni miał wrócić do Warszawy, do codzienności, w
której nie będzie miejsca na eleganckie kobiety o prezencji

modelek i inne nierealne marzenia. Teraz jednak nie myślał o
przyszłości, przeskakiwał po parę stopni schody prowadzące do

kościoła, ze ściśniętym i wyschłym gardłem. Wbił oczy w
ciemność, oślepiającą po świetle słonecznego dnia i westchnął z

niesłychaną ulgą. Siedziała na swoim zwykłym miejscu z twarzą
ukrytą w dłoniach. Jednakże tego dnia modlitwa jej nie trwała

długo, o wiele krócej niż zwykle, i gdyby się spóźnił o parę
minut, na pewno by jej już nie zastał. Jakby pchany

magnetyczną siłą wstał i podążył za nią schodami. Biegła,
prawie nie dotykając stopni, w czarnych, skórzanych, letnich

pantofelkach na wysokich obcasach, zwiewna i nieuchwytna
jak mgła. W ręku trzymała skórzany, podłużny portfel i wielką,

plastikową torbę, pochodzącą z jakiegoś magazynu mody.
Nagle torba ta wymknęła się jej z dłoni, a znajdujące się w niej

drobiazgi potoczyły się z hałasem po schodach.

background image

— Pani pozwoli, że pomogę — powiedział odruchowo po

polsku, jakby się spodziewał, że dziewczyna zna jego

ojczysty język, i natychmiast się zreflektował — Si vous
permettez
... — zaczął już schylony, ale wtem usłyszał

dźwięczny, melodyjny głos i słowa wypowiedziane w
najczystszej polszczyźnie.

— To bardzo uprzejmie z pana strony.
Na chwilę znieruchomiał z wrażenia.

— Pani jest Polką? — wykrztusił po krótkiej chwili.
W kącikach jej ust, powleczonych perłową szminką, zamaja-

czył cień uśmiechu i zgasł jeszcze prędzej niż się pojawił.

— Urodziłam się w Polsce, ale wychowałam się w

Paryżu — powiedziała.

— Zaraz wszystko pozbieram — szybko podnosił rozrzu-

cone zakupy, wyłącznie artykuły kosmetyczne, a było ich całe
mnóstwo: lakiery do paznokci, pudełeczka z różem, kremem,

spirale do rzęs. Jedna pomadka potoczyła się kilka stopni niżej,
zbiegł, aby ją przynieść. Czekała, lekko przytupując obcasami.

— Bardzo dziękuję — skinęła głową, kiedy wręczał jej

torbę.

Schodził razem z nią po schodach z całą świadomością, jak

bardzo jest natrętny, narzucając jej dalej swoje towarzystwo.

— Czy, czy ... pani nie zechciałaby ze mną wypić fi -

liżanki kawy? — przemógł wreszcie nieśmiałość, a kosz-

towało go to bardzo dużo. — Widzi pani, jestem taki sa -
motny w Paryżu, od dawna nie rozmawiałem po polsku —

kłamał jak najęty, dziwiąc się sobie, że mu to tak łatwo
przychodzi.

Zerknęła na miniaturowy zegareczek na czarnym pasku,

oplatającym przegub jej ręki .

— No dobrze — zgodziła się tak niespodziewanie, aż

zatchnęło go z wrażenia — ale tylko na parę minut.

Siedzieli naprzeciw siebie w małej kafejce, przy jednym ze

stolików ustawionych na ulicy. Dookoła kłębił się tłum

przechodniów, rozmowę zagłuszały odgłosy wielkomiejskiego
ruchu. Piła kawę drobnymi, krótkimi łykami, odsłaniając

drobne zęby. Z bliska wydawała mu się jeszcze piękniejsza i

background image

bardziej pociągająca. Bił od niej prawie nieuchwytny zapach
wykwintnych perfum.

— Pani straciła kogoś bliskiego, prawda? — zapytał i

zaraz zawstydził się swojego nietaktu.

— Tak, umarła moja matka.
— Dawno?

— Dwa lata temu — i natychmiast dodała, widząc

malujące się na jego twarzy zdziwienie — ale nieprędko

zdejmę żałobę.

— Obserwuję panią od wielu dni, choć pani mnie

naturalnie nie zauważyła — mówił, znów dziwiąc się
swojej niebywałej odwadze. — Czy pani codziennie przychodzi

do kościoła?

Nie podobało się jej to pytanie.

— To zależy — zbyła go ogólnikowo.
— Przepraszam za niedyskrecję. Pewnie nieprędko się

zobaczymy, a chciałbym o pani jak najwięcej wiedzieć.
Niech mi pani coś opowie o sobie. Czy jest pani

studentką?

Spojrzała mu w twarz spochmurniałymi i smutnymi oczyma.

— Skończyłam Sorbonę, jeśli pana to interesuje —

zerknęła niespokojnie na zegarek. — Muszę już iść. Jean-

-Pierre pewnie się niepokoi.

Ugodziła go w samo serce, a więc jest na świecie mężczyzna,

który ma do niej prawo.

— To mąż?

Tym razem najwyraźniej rozbawił ją, bo prawdziwy, jasny

uśmiech ukazał się na jej ustach.

— Ach, nie. Jean-Pierre — to bardzo dobry, chory

człowiek i wielki uczony. Pomagam mu, nie może się

beze mnie obejść — udzieliła mu szeregu informacji o so -
bie, niczego nie tracąc ze swojej tajemniczości.

— Przepraszam, nie mogę dłużej zostać, dziękuję za

pomoc — podniosła się z miejsca, wiotka, gibka i gotowa

do odlotu.

— Czy zobaczę panią jeszcze? — zapytał schrypniętym

ze wzruszenia głosem, wstając aby ją pożegnać.

background image

— To niemożliwe.
Była już parę kroków od niego, ginęła w tłumie.

— Jak pani na imię?! — zawołał rozpaczliwie.
— Danielle — usłyszał, a może mu się tylko wydawało.

Odchodząc, schował do kieszeni skrawek firmowego

blankietu z wypisanym rachunkiem. Przez parę ostatnich dni

pobytu w Paryżu zachodził codziennie do kościoła La
Madeleine, ale dziewczyna już więcej tam nie przyszła.

*

Roman Powelski zatelefonował do swojego siostrzeńca w

kilkanaście dni po jego powrocie z Paryża. Mieszkanie Igora

znajdowało się w jednym z ocalałych, choć mocno zniszczonych
w czasie powstania budynków przy ulicy Mokotowskiej i oprócz

licznych walorów, jak położenie w centrum miasta, podłączenie
do elektrociepłowni miejskiej, stosunkowo duża powierzchnia

mieszkalna, wyposażone zostało w taki fenomem dwudziestego
wieku, jakim jest oczekiwany przez dziesiątki lat telefon. Igor w

ogóle mógł się uważać za „dziecko szczęścia”, skoro w tak
młodym wieku stał się właścicielem tego luksusowego, jak na

warszawskie warunki, lokalu, nie kiwnąwszy nawet palcem,
aby go zdobyć. Wiedział, że kiedyś, przed wojną, mieszkała w

nim jego matka ze swoim pierwszym mężem Leonem
Kornickim, ale nie znał nawet tego adresu przed

przeprowadzką z Dęblina. Powelski ponoć ukrywał się po
zakończeniu powstania w Warszawie, jako jeden z

legendarnych Robinsonów, i zaraz po opuszczeniu miasta przez
hitlerowców zajął zasypane gruzem i rozorane przez bombę

mieszkanie swojego nieżyjącego przyjaciela, w którym
przebywał w czasie okupacji. Najlepiej zachowany pokój,

gabinet pana domu, przerobił na dwupokojowy lokal z kuchnią,
pozostała część została „rozdrapana” przez licznych przybyszów

do powstającej z gruzów Warszawy. Zachowało się nawet
trochę mebli, które nie zdążyły paść pastwą ani złodziei, ani

płomieni: biurko, biblioteka, stół, parę krzeseł, oczywiście
wszystko w opłakanym stanie, ale dzięki pracy i nakładom

Powelskiego, przywrócone niemal do dawnej świetności. I oto

background image

cały ten dobytek przekazał swojemu osieroconemu
siostrzeńcowi, a sam przeniósł się do małego domku w

Józefowie, nabytego przez niego przed samą wojną. Tłumaczył,
że zły stan zdrowia wymaga stałego przebywania na świeżym,

suchym powietrzu, w związku z systematycznie i
nieubłaganie postępującą chorobą płuc, trawiącą go od

wczesnej młodości. Ta choroba, zwana ongiś suchotami,
stanowiła smutne dziedzictwo przekazywane w rodzinie

Powelskich z pokolenia na pokolenie. Na płuca zmarli
dziadkowie Igora, potem jego matka, której dodatkowo

żywot skróciły tragedie osobiste: utrata ukochanego
drugiego męża, ciężka ustawiczna walka o byt własny i

dziecka, przy zupełnym braku przygotowania do pracy
zawodowej. Igor dobrze pamiętał trwożne, rozpaczliwe

spojrzenia matki i dotyk jej drżących rąk na swoim czole
w czasie przebywanej w dzieciństwie wietrznej ospy, czy

odry. Najmniejsza gorączka budziła w niej paniczny lęk
przed wybuchem ogniska gruźliczego u dziecka, ale na

szczęście to fatum rodzinne go ominęło. Płuca miał silne
niczym miechy kowalskie, jak jego ojciec i dziad po

mieczu. Tymczasem wujek Roman, mimo długotrwałych
kuracji oraz częstego leczenia sanatoryjnego wciąż

borykał się z poważnymi dolegliwościami. W końcu
nawet musiał przedwcześnie zakończyć pracę i przejść na

rentę inwalidzką. Teraz zapowiedział wizytę u
siostrzeńca, chciał go zapytać o wrażenia z podróży.

Ostatnio nie widywali się zbyt często. Powelski
odwiedzał Igora głównie po to, aby go wesprzeć

finansowo, podbudować skromną sytuację stypendysty
comiesięczną zapomogą pieniężną. Igor w miarę

dojrzewania psychicznego i fizycznego zaczął się przed
tym wzdragać, ale wszelkie próby rozpoczęcia

zasadniczej rozmowy wuj kwitował machnięciem ręki.
Człowiek ten właściwie nie skarżył się nigdy, starał się

ukryć jak bardzo doskwiera mu samotność przy stale
pogarszającym się samopoczuciu. Raz tylko, po

długotrwałym pobycie w szpitalu, wymknęły mu się

background image

słowa, które Igor na długo zapamiętał „Bywają takie
chwile, że najchętniej skończyłbym z sobą”, ale zaraz po -

tem zaczął żartować i snuć plany na przyszłość, choć wy -
padło to sztucznie i blado. A jednak ten inwalida, przez

połowę swojego życia przykuty do łóżka, potrafił zadbać
o realizację wyjazdu Igora do Paryża w najdrobniejszych

szczegółach. Do łańcucha wdzięczności Igora wobec wuj-
ka przybyło jeszcze jedno ogniwo. W obecnym stanie

swojego ducha młody Wolwicz nie zaprzątał sobie zbyt -
nio głowy tym problemem, jako że całkowicie pochłania -

ły go zmiany zachodzące w jego własnym życiu. Przed pa-
roma dniami objął pierwszą swoją posadę, dzięki której,

niezależnie

od

wysokości

otrzymywanego

wynagrodzenia, uzyskał status człowieka samodzielnego.

Ponadto był beznadziejnie zakochany w nieznanej
dziewczynie z Paryża. Uczucie to, polegające wyłącznie

na grze wyobraźni, wprawiało go w stan przyjemnego
podniecenia. Postać jej ukazywała się w jego snach, a

czasem na jawie utożsamiał z nią jakąś idącą kobietę,
naturalnie z góry wiedząc, że to nie Danielle. Jednakże

przeżywany wówczas dreszcz emocji sprawiał mu
specyficzne

zadowolenie.

Baśniowy,

niemal

surrealistyczny charakter przygody przeżytej w Paryżu,
dawał mu pole do snucia marzeń i domysłów.

Szczególnie zdarzało się to wieczorem, kiedy siedział w
domu sam. Najczęściej kreował ją na księżniczkę z bajki,

albo ofiarę złych mocy, zmuszających ją do przywdziania
pokutnej żałoby i służenia jakiemuś potworowi, któremu

na imię Jean-Pierre. Coś w rodzaju „Pięknej i bestii” w
paryskim wydaniu.

Oczywiście, otrząsał się z tych infantylnych rojeń, śmiejąc się

sam z siebie, z pełną świadomością, że nastrój romantyzmu,

któremu uległ w półmroku kościoła La Madeleine, niedługo
minie bezpowrotnie, a on sam z całą pewnością wróci do

realiów codziennego dnia. Dziwnym wydawało się tylko, że tak
trwale i łatwo upamiętnił sobie jej rysy, stale wracało wrażenie,

przecież zupełnie bezpodstawne, iż już przedtem wiele razy ją

background image

widział.

Teraz, porządkując w pośpiechu mieszkanie przed przyjściem

wujka, wyglądające jak przysłowiowy obraz nędzy i rozpaczy na
skutek panującego w nim bałaganu, powziął mocne

postanowienie zerwania z nałogiem niedorzecznych
rozmyślań w pogoni za widmem w nierealnym świecie

złudzeń i powrotu do twardej, ale swojskiej
rzeczywistości. Wyciągnął więc z kieszeni kurtki zmięty

już rachunek z paryskiej cafe, gdzie spędził kilkanaście
minut z Danielle, traktowany dotychczas jak relikwia,

aby go zniszczyć, ale potem zmienił decyzję i postanowił
zachować ten okruch wspomnień, łączących go z tamtym,

niezapomnianym jeszcze przeżyciem. W tym celu otwo -
rzył sejf, a właściwie to, co po nim pozostało jeszcze z

czasów, kiedy służył jako przechowalnia walorów Leo na
Kornickiego. W istocie było to wgłębienie w ścianie,

zaopatrzone w żelazne drzwiczki, ongiś wyposażone w
skomplikowany mechanizm szyfru, w cudowny sposób

nie naruszone przez działania wojenne. W jego wnętrzu
znajdował się tylko jeden przedmiot — niewielki rewol-

wer, z którym wiązała się dość dziwaczna i niecodzienna
historia. Stanowił on bowiem własność Romana Powel-

skiego, ale przez całą okupację przeleżał zakopany w
ogrodzie koło domku w Dęblinie, tego samego, gdzie za -

mieszkiwał Igor wraz z matką. Wolwiczowa, będąc już
ciężko chora, wręczyła tę broń synowi, mówiąc, aby w

przyszłości oddał ją wujkowi, jeżeli zażąda jej zwrotu.
Powiedziała też, że Powelski prosił ją o przechowanie re -

wolweru, ale nie wyjaśniła, kiedy i w jakich okolicznoś -
ciach to nastąpiło. Potem trzeba było zajmować się łago-

dzeniem jej cierpień. W końcu Igor uznał ten rewolwer
za relikt przeszłości związanej z działalnością wujka w

okupacyjnym podziemiu. Początkowo nawet bawiło go
posiadanie tej pukawki, być może o historycznym

znaczeniu, potem cała sprawa poszła w zapomnienie, a
Powelski nigdy nie upomniał się o swój depozyt. Kładąc

pamiątkowy świstek z Paryża do sejfu, Igor dotknął

background image

zimnej lufy i odruchowo cofnął rękę.

Jednocześnie odezwał się dzwonek u drzwi wejściowych.

Mimo że przyzwyczaił się już do widoku wujka w różnych
stadiach rozwoju i cofania się gnębiącej go choroby, to teraz, po

przeszło sześciu tygodniach niewidzenia go. musiał zapanować
nad sobą całą siłą woli, aby nie ukazać wręcz przerażenia.

Wydawało się nieprawdopodobne, że przez stosunkowo krótki
czas mogła nastąpić lak zauważalna zmiana w wyglądzie

człowieka. Powelski zawsze szczupły i drobny, teraz wysechł i
jakby się skurczył, a na twarzy jego malował się wyraz

beznadziejności. Widocznie zupełnie załamał się psychicznie.

„Dobrze, że nie oddałem mu rewolweru — pomyślał Igor. —

Wygląda na to, że mógłby zrobić z niego użytek".

*

Życie Igora płynęło bezbarwnie i monotonnie. Stanowczo nie

należał do ludzi, którzy umieją sobie zorganizować czas wolny
od pracy, znaleźć odpowiednie towarzystwo, a w szczególności

łatwo przystosować się do nowego otoczenia. Dzieciństwo
spędzone w izolacji od świata, z chorą matką, wycisnęło

niezatarte piętno na jego psychice. Na początku studiów nie
szukał kontaktu z młodzieżą uniwersytecką, potem koledzy

uznali go za odludka i dali mu spokój. Chłopcy z jego pokolenia
zaczęli tańczyć rocka, wyróżniać się strojem od otoczenia, a on

nigdy nie poddał się nakazom mody, pozostał obojętny na
eksplozję nowych stylów. Niewątpliwie jakiś wpływ na jego

stosunek do tych spraw miały rygory finansowe, którym musiał
się podporządkować, jako stypendysta i sierota. Który jednak z

młodzieńców w jego wieku, dysponujący własną chatą i szkłem,
nie zorganizowałby od czasu do czasu jakiejś szałowej prywatki

i nie poszukał okazji do rozrywki i podrywki? Tylko taki dziwak
jak on. Miano dziwaka z biegiem lat przylgnęło do niego

nierozerwalnie. Tak powszechnie nazywali go koledzy. Obecnie
w pracy też nie znalazł zadowolenia. Początkowo sądził, że

będzie to spokojna przystań, ale już po paru tygodniach
stwierdził, jak bardzo nie podoba mu się charakter i rodzaj

zajęć, wręcz przygniatających swoją jednostajnością.

background image

Pobyt w Paryżu, coraz bardziej tracący z upływem czasu

swoją wyrazistość i barwę, wydawał mu się teraz

najciekawszym wydarzeniem w jego krótkiej biografii.
Nierozłącznie z taką postawą wobec codzienności odżyła

pamięć o przelotnie poznanej dziewczynie. Znów o niej myślał,
znów marzył. Nie obchodziły go zielone oczy Kasi, która

siedziała naprzeciw niego przez osiem godzin dziennie przy
swoim biurku i na próżno usiłowała przyciągnąć uwagę tego

szczupłego, niebrzydkiego szatyna.

„Dziwak — pomyślała, kiedy zabiegi jej mimo najszczerszych

chęci nawiązania małego flirtu, okazały się bezskuteczne. —
Jak nie chce, to pal go sześć”.

Tymczasem ów zdziwaczały szatyn przeżywał okres

głębokiego zniechęcenia do samego siebie i otaczających go

bliźnich łącznie z zalotną panienką z biurowego pokoju.

Tego wieczoru padał deszcz i cały świat stał się szary,

wyjątkowo brzydki. Dźwięk dzwonka wyrwał go z leniwego
półodrętwienia. Poczłapał, jak starszy pan, w domowych

pantoflach, otworzył drzwi niechętnie i oniemiał ze zdziwienia.
Na progu stała dziewczyna z Paryża, ubrana w czarny kostium,

podkreślający smuklość jej kształtnej sylwetki. Spod czarnego,
pilśniowego beretu wymykały się jasne, puszyste włosy.

— Danielle — zdołał wyszeptać, gdyż głos ze wzruszenia

ugrzązł mu w gardle. — Pani tutaj? Jak mnie pani

znalazła?

Nie odpowiedziała, przez chwilę taksowała go uważnie

wzrokiem, ale nie wyczytał w nim żadnego zainteresowania
swoją osobą. Raczej patrzyła na niego tak, jakby zobaczyła go

pierwszy raz w życiu.

— Przepraszam — odezwała się. — Czy pan jest może

krewnym Leona Kornickiego?

— Nie. Jestem synem jego pierwszej żony, pan Kornicki

kiedyś tu mieszkał, ale od dawna nie żyje. Umarł przed
moim urodzeniem — powoli głos jego nabierał normalnej

barwy. Jednocześnie uświadomił sobie, że dziewczyna
traktuje go jak kogoś zupełnie obcego i że nie przyszła do

niego z wizytą, a w zupełnie innym, nie znanym celu.

background image

— Tak, wobec tego ten adres się zgadza — przez chwilę

rozglądała się dookoła. — Trafiłam właściwie.

Uczucie żalu i zawodu zmusiło go do nagłego wybuchu.
— Danielle, czy pani naprawdę mnie nie poznaje?

Pamięta pani, spotkaliśmy się na schodach kościoła La
Madeleine, potem byliśmy razem w kawiarni. Nie mogła

chyba pani zapomnieć?

A jednak zapomniała. Widocznie tak mało znaczący epizod

wyleciał natychmiast jej z głowy. Przez chwilę przyglądała się
mu z natężeniem.

— Skoro pan tak mówi i zna moje imię ... Ach, tak, już

wiem. Rozsypały mi się zakupy na schodach i pan je

pozbierał. Czy mogę wejść?

Był tak roztrzęsiony i zaskoczony nagłą krystalizacją swoich

marzeń w postaci pojawienia się tej dziewczyny w jego
własnym domu, że zupełnie zapomniał o roli i obowiązkach

gościnnego gospodarza.

— Ależ, oczywiście. Jestem taki szczęśliwy... Proszę

bardzo... — z trudnością zbierał myśli, plątał słowa. — Co
podać? Kawę czy herbatę?

Potrząsnęła głową przecząco.
— Na razie nie, chciałabym pana o coś zapytać.

— O co tylko pani zechce. Jeżeli tylko mogę być w

czymś pomocny ...

Usiadła na tapczanie. Tyle razy widywał ją w snach, że

rzeczywistość stała się zupełnie nierealna.

— Niech mi się pan tak nie przygląda — blady uśmiech

przewinął się przez jej wargi. — Zapewniam pana, że nie

jestem zjawą z tamtego świata, a normalnym człowiekiem z
krwi i kości.

— Proszę mi wybaczyć...
— A więc to było tu — znów rozejrzała się dookoła. — W

tym mieszkaniu, na Mokotowskiej.

— Przed wojną wyglądało tu inaczej. Gabinet pana

Kornickiego został przerobiony na te dwa pokoje z kuch-
nią — pośpieszył z wyjaśnieniem, chociaż jej poprzednie

słowa zabrzmiały zagadkowo.

background image

— Ach tak. To szczęście, że mieszka tu ktoś związany z

rodziną Kornickich. Po działaniach wojennych nastąpiło

przecież całkowite przetasowanie ludności Warszawy,
wiele słyszałam o tym. Przyszłam tu zupełnie na chy bił

trafił. Więc jednak może będę się mogła czegoś od pana
dowiedzieć.

Wyglądała tak ślicznie i pociągająco, z nieco zaróżowionymi

policzkami i niebieskimi oczyma, że sens jej słów docierał do

niego z trudnością. Dopiero teraz zauważył, że trzyma w ręku
mokrą parasolkę, a na marynarce jej kostiumu połyskują

świeże krople deszczu.

— Proszę mi dać, wysuszę, bo się pani zaziębi — po -

wiedział, wyciągając rękę.

Posłusznie podała mu swoje rzeczy. W czarnej, jedwabnej

bluzce, spiętej pod szyją srebrną broszką, wydawała się jeszcze
piękniejsza.

— Czy słyszał pan kiedykolwiek o Adzie Kornickiej? —

spytała, patrząc na niego z wyrazem natężenia i

skupienia, jakby od tej odpowiedzi uzależniony był cel jej
wizyty, a może nawet coś więcej jeszcze, o czym nie

chciała na razie mówić.

— Oczywiście. Widziałem fotografię tej pani w naszym

albumie. Matka moja przechowywała ją całe życie, chyba
przez sympatię, chociaż o swoim pierwszym małżeństwie

wolała raczej nie wspominać. Ada Kornicka — to siostra
Leona, prawda?

— Tak, i moja matka. Umarła dwa lata temu.
— Szczerze współczuję. Ach, mój Boże! — podskoczył w

miejscu. — Teraz wiem, dlaczego wydała mi się pani od
razu znajoma, właśnie przez podobieństwo do osoby na

fotografii. Widzi pani, dużo chorowałem w dzie ciństwie,
leżałem w łóżku i przeglądałem albumy. Zdjęcie pani matki

utkwiło mi w pamięci najbardziej ze wszystkich.

— Dlaczego?

— Może dlatego, że przedstawiało piękną, młodą

dziewczynę o jasnych włosach. Wydawała mi się księżni -

czką z bajki. Widocznie lubiłem fantazjować. Kiedy usia -

background image

dła pani obok mnie w Ogrodzie Luksemburskim nasunęły
mi się jakieś bliżej nie określone skojarzenia z kimś mi

dobrze znanym.

— W Ogrodzie Luksemburskim? Kiedy? Nic o tym nie

wiem ...

— Pewnego sierpniowego wieczoru. Pani naturalnie nie

zwróciła na mnie uwagi. A potem znów ujrzałem panią w
kościele La Madeleine. Chodziła tam pani codziennie,

prawda?

Przerwała mu gwałtownym ruchem ręki.

— Proszę o tym nie mówić.
— To nadzwyczajne, że łączą nas tak bliskie więzy i że

pani przyszła do mnie. Tyle o pani myślałem... Kiedy
pani przyjechała do Warszawy?

— Niedawno, ale to nieważne. Proszę odpowiedzieć

otwarcie na moje pytanie: co pańska matka opowiadała o

Adzie Kornickiej?

— Nic specjalnego. Po prostu ciekawili mnie ludzie na

zdjęciach w albumie. Pewno zapytałem, kim jest ta pani i
otrzymałem odpowiedź.

Westchnęła z ulgą, a może z niecierpliwością.
— Więc nic pan nie wie?

— Nic, a co miałbym wiedzieć?
— Chyba już pójdę — wstała z miejsca. — Poproszę o

żakiet.

Był tak zawiedziony, że początkowo nie protestował.

— Dlaczego pani odchodzi, Danielle? — wykrztusił

wreszcie. — Przecież przyszła tu pani w określonym celu.

Czy popełniłem jakiś nietakt, obraziłem panią?

— Ach, nie. Niech mi pan wybaczy. Sprawa jest po-

ważna. Muszę ją przemyśleć. Być może zwrócę się jesz cze
do pana, tak, na pewno się zwrócę. Zadzwonię. Proszę mi

podać swój numer telefonu.

Zapisała go w małym kalendarzyku, wyjętym z torebki.

— Danielle, błagam niech pani zostanie. Czuję, że już

nigdy pani nie zobaczę.

— Dlaczego mówi pan to takim tragicznym tonem.

background image

Przecież właściwie wcale się nie znamy. Śmieszny z pana
chłopiec. Niech pan czeka na mój telefon.

*

— Czy naprawdę mogę ci zaufać? — zapytała Danielle,

podnosząc filiżankę z kawą do ust.

Siedzieli w zacisznym kącie kawiarni w Hotelu Bristol, w

którym dziewczyna zatrzymała się w czasie pobytu w

Warszawie. Wiele osób zerkało w ich stronę, Danielle bowiem,
spowita w czerń od stóp do głów, wyglądała nie tylko

prześlicznie, ale i niesłychanie intrygująco. Wczoraj wieczorem
telefon jej wyrwał Igora ze stanu obezwładnienia wszystkich

myśli i uczuć, stanowiącego reakcję na kilkudniowe,
beznadziejne, zdać by się mogło, oczekiwanie na jakąś

wiadomość od niej. Początkowo czas ten spędzał w
podnieceniu i napięciu, uniemożliwiającym mu koncentrację

myśli wokół jakiegokolwiek innego problemu. W pracy
popełniał same głupstwa, mylił akta i dokumenty, stłukł aparat

telefoniczny, wyrzucił do kosza pismo z podpisem ministra,
czym wywołał pełne złośliwości uśmieszki na twarzach

współpracujących z nim koleżanek, a panna Kasia popukała się
nawet znacząco w czoło.

Potem popadł niemal w czarną melancholię, dopiero głos

Danielle przywrócił mu równowagę ducha.

— Zrobię wszystko, co zechcesz — odpowiedział bez

wahania.

— Okazało się, że sama nie dam sobie rady, zresztą

muszę już wracać do Paryża. Jean-Pierre nie może tak

długo przebywać beze mnie. Wczoraj telefonował, że źle
się czuje. Bardzo niepokoję się o niego.

Czerwony ognik zapłonął ostrzegawczo i wwiercił się boleśnie

w jego mózg.

— Kto to jest Jean-Pierre? Powiedz mi prawdę.
— To najlepszy człowiek na świecie, wielki przyja ciel

matki i mój. Bardzo nieszczęśliwy.

— Kochasz go? — głos jego łamał się ze wzruszenia.

— Na pewno więcej niż ojca.

background image

Zrozumiał, że na razie musi to mu wystarczyć i nic poza tym

się nie dowie. Nawet nie zauważył, kiedy niepostrzeżenie

przeszli na ty. Pierwsza uczyniła to Danielle, może, aby nadać
bardziej intymny charakter ich rozmowie.

— Słuchaj uważnie — powiedziała. — Złożyłam

ślubowanie w kościele La Madeleine, że nie zdejmę żało -

by, dopóki nie zrehabilituję pamięci mojej matki. Przyje -
chałam tylko w tym celu do Warszawy, ale to bardzo tru -

dne, potrzebuję dużo więcej czasu, więc gdybyś chciał mi
pomóc...

— Pomogę ci ze wszystkich sił, z całego serca, ale

niczego nie rozumiem.

— Nie możesz rozumieć, to nasza tragedia rodzinna.

Moja matka, Ada Kornicka, z męża Neniewska, została

oskarżona o zabójstwo swojego brata Leona Kornickiego,
osądzona i skazana przed wojną w Warszawie na karę

śmierci. Chociaż wyrok nie był jeszcze prawomocny, ma -
tka zaszła w ciążę w więzieniu, aby uniknąć egzekucji.

Kobiet ciężarnych nie wieszają, wiesz o tym. Potem wy -
buchła wojna. W czasie jednego z nalotów więźniarkom

udało się unieszkodliwić strażniczki i matka z niemowlęciem
na ręku uciekła razem z innymi. Pewna zacna rodzina

żydowska, której pozwolono jako jednej z nielicznych w Polsce,
na podstawie układów z okupantem, wyjechać na Zachód,

zaopiekowała się nami i zabrała jako córkę i wnuczkę do
Paryża. Teraz już oboje nie żyją — przerwała, przyjrzała mu się

badawczo, z powagą i smutkiem. — To brzmi jak scenariusz
sensacyjnego filmu, ale tak było naprawdę. Matka przez całe

życie bardzo cierpiała, przygnieciona swoim nieszczęściem, w
końcu jej serce nie wytrzymało. Nie wierzę, że popełniła

zbrodnię. Widzisz, ja muszę dojść prawdy, nie mogłabym bez
tego dalej istnieć, wyjść za mąż, rodzić dzieci. Dopóki żyła,

wszystko się jakoś układało, ale teraz, po jej śmierci, czuję się
moralnie zobowiązana do przywrócenia dobrego imienia jej

pamięci. To dla mnie najważniejsza sprawa w życiu. Nie
zapominaj, że urodziłam się w więzieniu, z piętnem dziecka

więźniarki skazanej na śmierć.

background image

Przez chwilę panowało między nimi milczenie.
— Czy dowiedziałaś się o tym wszystkim od matki?

— Nie, od starej Sary. Od wczesnego dzieciństwa

domyślałam się, że z naszym przyjazdem do Paryża wiąże

się jakaś tajemnica. W miarę jak dorastałam, urywane
rozmowy, nie dopowiedziane zdania, utwierdzały mnie

coraz bardziej w tym przekonaniu. Koniecznie chciałam
dowiedzieć się prawdy, ale byłam bezsilna. Wreszcie

Sara opowiedziała mi wszystko, widząc jak się męczę.
Potem wyznałam matce, że znam jej tragedię.

Przeżyłyśmy bardzo ciężkie chwile, zanim obydwie
przeszłyśmy nad tym do jakiego takiego porządku.

— Dziękuję ci za szczerość, na pewno nie zawiodę

twojego zaufania.

— Chciałabym, żebyś mi pomógł chociaż na początek

zebrać jakieś niezbędne dane, które mogłyby rzucić

światło na tę sprawę. Jesteś w końcu związany z naszą
rodziną. Skoro twoja matka przechowywała fotografię

swojej szwagierki, to widocznie też nie uważała jej za mor-
derczynię. Oczywiście wiesz, że to w tym mieszkaniu, kinie

obecnie zajmujesz, został zabity Leon Kornicki?

— Nie, nikt o tym mi nie mówił.

— Podobno zastrzelono go w jego gabinecie, na Mo-

kotowskiej. To był jedyny znany mi adres w Warszawie.

— A co się stało z twoim ojcem, mężem pani Ady?
Danielle potrząsnęła przecząco głową.

— Wiktor Neniewski nie jest moim ojcem. Opuścił

matkę i połączył się z inną kobietą, kiedy została areszto -

wana. Ja przyszłam na świat, aby uratować życic kobiecie
skazanej na śmierć — w głosie jej zabrzmiała gorycz.

Igor położył rękę na dłoni dziewczyny.
— Bardzo ci współczuję — powiedział. — Jeśli wiesz,

kto zabił Leona Kornickiego, trzeba będzie wszcząć
proces o rehabilitację zmarłej.

— Niestety, matka do końca życia nie zdradziła imienia

mordercy, umarła razem z tą tajemnicą. A może wcale go

nie znała? Istniał między nami niepisany układ, żeby

background image

nigdy nie poruszać tej sprawy. Wspomnienie tam tych dni
sprawiało jej nieopisane cierpienie. Pragnęłam jej tego

zaoszczędzić, przecież nie zaznała w życiu wiele
szczęścia. Jean-Pierre okazywał jej tyle uczuć, ale ona

nigdy naprawdę go nie kochała.

Poczuł niewysłowioną ulgę, jakby najcięższy na świecie

kamień spadł mu z serca. Więc ten tajemniczy, nieznany Jean-
Pierre to po prostu przyjaciel Ady Kornickiej, a on tak wściekle

mu zazdrościł posiadania Danielle.

W tej chwili mógłby go nawet obdarzyć gorącą sympatią z

wdzięczności za taką wiadomość.

Skwapliwie zapytał:

— Czy Jean-Pierre poślubił twoją matkę?
— To nie nastąpiło z wielu względów. Rozwód z Wi-

ktorem Neniewskim nie został przeprowadzony, matka
nawet nie wiedziała, co się z nim stało. Jean-Pierre po

prostu zaopiekował się nami po śmierci Sary i Joachima,

Może nie istniało nic między nimi w sensie seksualnym,

chociaż mieszkaliśmy razem. To bardzo czuły i delikatny
człowiek. I wielki uczony. Poważnie, właściwie nieuleczalnie,

choruje na gościec. Czasami całymi tygodniami porusza się na
wózku inwalidzkim. Dlatego muszę już wracać, bo on stale

potrzebuje mojej pomocy. Poza tym razem pracujemy
naukowo.

Sympatia Igora do Jean-Pierre’a osiągnęła punkt

kulminacyjny. Oczyma wyobraźni widział już bezzębnego,

wysuszonego starca, z siwą brodą, opierającego się na kulach i
powłóczącego nogami.

— Powiedz, co mam zrobić, Danielle?
— Pomóż mi znaleźć mordercę Leona Kornickiego,

żebym mogła spokojnie żyć, zdjąć żałobę, wyjść za mąż,
zostać normalną kobietą, prać pieluchy, obierać ziemnia-

ki, bez świadomości, że ktoś może mnie nazwać córką
morderczyni. Moja matka jest niewinna i trzeba tego tyl -

ko dowieść.

— Wiesz, że nie przyjdzie to łatwo po tylu latach,

uczynię jednak wszystko, co w mojej mocy. Muszę mieć

background image

jednak jakiś punkt wyjściowy do podjęcia pierwszych
kroków.

Sięgnęła szybko do torebki i wyjęła zapisaną kartkę papieru.
— Tu mam trochę najważniejszych informacji: data

popełnienia morderstwa, nazwiska najbliższych znajo-
mych, obrońcy, prokuratora itd. Sam najlepiej się

zorientujesz. Wyciągnęłam je częściowo od Sary i
Joachima, częściowo zaś od matki.

— Czy próbowałaś nawiązać kontakt z którąś z tych

osób?

— Nie, uznałam to za bezcelowe. Zresztą nie mant

pojęcia, czy żyją. Jeślibym poszła do nich i przedstawiła

się jako córka Ady Kornickiej, skazanej na karę śmierci,
na pewno nie chcieliby ze mną rozmawiać. A może wśród

łych ludzi znajduje się prawdziwy zabójca, którego spłoszyłby

sam mój widok. Wiesz, zaraz po przyjeździe udałam się do

zespołu adwokackiego, do jednego z najznakomitszych
adwokatów warszawskich. Potraktował mnie jak zwariowaną

młodą osobę, szukającą dziury w całym. Powiedział, że sprawa
jest przedawniona, akta zniszczone i jeśli nie dysponuję

żadnym konkretnym dowodem to nie ma najmniejszych szans
na wznowienie postępowania. Potem zażartował, że w takim,

jak mój przypadku, nie potrzeba adwokata, lecz raczej
prywatnego detektywa w stylu Archera czy Marlowe'a.

Wróciłam do hotelu i pół dnia beczałam.

Najpierw zrobiło mu się jej niewypowiedzianie żal, potem

poczuł falę ciepła w okolicy serca i wzbierającą niespożytą
energię, predestynującą go do wielkich i bohaterskich

wyczynów.

— Kocham cię, Danielle — powiedział niespodziewanie.

Nawet nie wiedział, kiedy wymknęły mu się te słowa. —
Zrobię dla ciebie wszystko!

Spojrzała na niego z dziwnym wyrazem w oczach. Wydawała

się zdumiona, może zaskoczona.

— Nie powinieneś tak mówić. Znamy się zbyt krótko i

mieszkamy tak daleko od siebie. Chyba niepotrzeb nie

wciągnęłam cię w moje sprawy. Nie chciałabym, abyś to

background image

tak mocno przeżywał.

— Nic na to nie poradzę, kocham cię od chwili, kiedyś

usiadła koło mnie w Ogrodzie Luksemburskim. Myślałem
o tobie przez cały ten czas. Marzyłem, że zostaniesz ze

mną. Wybacz, ale musiałem ci to wyznać.

— Straszny z ciebie dzieciak, masz bardzo bujną

fantazję.

— Danielle, mówię poważnie. Przyrzeknij, że przy-

ledziesz do mnie, tylko do mnie, jeśli wykryję zabójcę
Leona Kornickiego. Obiecujesz?

Sięgnęła machinalnie po filiżankę wystygłej już kawy i wypiła

jeden łyk.

— Obiecuję — powiedziała po chwili dłuższego milczenia.

*

Wyciągnął z kieszeni kartkę od Danielle. Już wielokrotnie

przebiegał oczyma listę osób figurujących na niej adresy, daty,
miejsca. Szukał jakiegoś związku przyczynowo-skutkowego

między nimi a popełnionym morderstwem, bądź punktu
zahaczenia, ale na razie na próżno. Najlepsze i najbardziej

wiarygodne źródło informacji stanowiłyby akta sprawy
sądowej, ale niestety po protokołach z rozpraw nie zostało ani

śladu w archiwach sądowych, nawet repertorium z wpisem
sprawy przestało istnieć. Mogły ulec zniszczeniu, zostać

zjedzone przez myszy, pójść na przemiał. Przez Polskę
przetoczyła się wojna, a po niej zostały ruiny i zgliszcza w

każdej dziedzinie życia. Przechowały się jednak w Bibliotece
Narodowej sprawozdania sądowe i sensacyjne artykuły, pisane

pod publiczkę w ówczesnych poczytnych pismach: „Kurierze
Porannym”, „Expressie Porannym", a przede wszystkim w

„Kurierze Czerwonym”, czyli w tak zwanym popularnym
„Czerwoniaku”. Z ich szpalt krzyczały mrożące krew w żyłach

tytuły drukowane wielkimi, rzucającymi się w oczy czcionkami:
„Ponury dramat na Mokotowskiej", „Siostra zabija brata”,

„Tragedia w rodzinie Kornickich”, „Bratobójczym wciąż
milczy”, „Opinia publiczna żąda surowego wyroku”, „Co powie

mąż oskarżonej?” itp. Z treści tych ociekających tanią sensacją

background image

reportaży wynikało w sposób jednoznaczny, że wina Adeli Ne-
niewskiej jest tak oczywista, jak słońce świecące na niebie. Od

samego początku zgromadzono niezaprzeczalne dowody
wskazujące na nią jako na morderczynię: godzina dokonania

zabójstwa, zapis w kalendarzu ofiary, potwierdzona
świadectwem sąsiada obecność oskarżonej w mieszkaniu brata

w krytycznym dniu i czasie. Motyw zbrodni również nie
ulegał wątpliwości. Stanowiła go żądza wzbogacenia się

w drodze dziedziczenia, celem zaspokojenia wymyślnych
zachcianek i używania życia w sposób przekraczający

wszelkie przyjęte normy obyczajowe. W tym miejscu
reporterzy, wyraźnie przejaskrawiając znane sobie fakty,

odmalowywali hulaszczy tryb życia pędzony przez
małżonków Neniewskich, na który składały się

hazardowe gry, orgiastyczne zabawy, biesiady słynące z
ryb śródziemnomorskich, owoców sprowadzanych z

Bagdadu i kwiatów z wysp Fidżi. Inspiratorką zaś tych
wszystkich uciech miała być oskarżona, która na skutek

swoich nieskromnych żądań doprowadziła męża do
całkowitej ruiny majątkowej, licytacji jego dóbr i

ulubionej stadniny koni. W tej sytuacji jedynym źródłem
dalszych dochodów mogła stać się kieszeń zasobnego i

bardzo zaradnego brata, a w perspektywie spadek po
jego śmierci. Z dłuższych lub krótszych notatek z sali

sądowej wynikało, że oskarżona przez cały czas trwa nia
procesu odmawiała zeznań, aczkolwiek nie przyznała się

do winy. Jedyne oświadczenie złożone przez nią w toku
postępowania sądowego dotyczyło rzekomej obecności, w

czasie jej wizyty u brata, kogoś trzeciego poza nimi dwoj -
giem, ukrytego w innym pokoju. Fakt ten jednak nie

został udowodniony i jako taki nie miał znaczenia dla
wyniku sprawy. Zachowały się poza tym końcowe

fragmenty sprawozdań sądowych, zatytułowane:
„Prokurator Kolwiec oskarża” i „Adwokat Gradkiewicz

wzywa do stawiennictwa świadka zbrodni". Zawierały
one relacje z mowy oskarżycielskiej znanego

warszawskiego prokuratora, który w sposób kwiecisty i

background image

pełen charakterystycznego dla niego zaangażowania w
prowadzoną przez siebie sprawę napiętnował oskarżoną

Adelę Neniewską jako zbrodniarkę działającą z
najniższych pobudek, żądając dla niej kary śmierci.

Natomiast obrońca użył demagogicznego chwytu,
mającego podziałać na wyobraźnię sądu i publiczności,

wzywając świadka zbrodni vel rzeczywistego mordercę
na salę sądową, celem dania świadectwa prawdzie.

Wolwicz doszedł do wniosku, że na ogół wszyscy

sprawozdawcy wypowiadali się negatywnie o Neniew-

skiej, a priori upatrując w niej zbrodniarkę, co widocznie
odpowiadało założonej przez nich konwencji. Tylko ciche

i nieliczne głosy, ograniczające się do krótkich sfor -
mułowań, zadawały rzeczowe pytania: kto zawiadomił

policję o morderstwie? gdzie się podziały pieniądze znaj -
dujące się w mieszkaniu denata?

Wielkie nekrologi Leona Kornickiego w „Kurierze

Warszawskim” sławiły jego liczne zasługi, donosząc o

dniu i godzinie złożenia zwłok do grobowca rodzinnego.

Po wnikliwym, wielogodzinnym studiowaniu tych brukowych

wiadomości, Igor wiedział tylko jedno: Neniewska milczała, nie
broniła się w czasie procesu, a powód swojego milczenia

zabrała ze sobą do grobu. Za istnieniem tajemniczego świadka
zbrodni, albo nawet hipotetycznego mordercy, przemawiał fakt

zawiadomienia policji, że Kornicki nie umarł śmiercią
naturalną. Czy jednak zależało takiemu informatorowi na

wykryciu zbrodni i doprowadzeniu do procesu? Tak, jeżeli
miała być to zemsta wywarta na Neniewskiej, znajdującej się

wśród osób najbardziej podejrzanych.

W tym miejscu śledztwo zdawało się wykazywać poważne

luki, najwyraźniej spowodowane pominięciem pewnych
istotnych okoliczności. Istniały bowiem jakieś bliżej nie

określone pieniądze w domu denata, które zniknęły po jego
śmierci, a oskarżonej nie udowodniono ich posiadania. Nie

wykluczone jednak, że wobec znacznego upływu czasu między
śmiercią Kornickiego a aresztowaniem Neniewskiej, mogły

zostać przez nią dobrze ukryte. To samo odnosiło się do broni

background image

— narzędzia mordu.

Tak więc obraz sprawy zrekonstruowany na podstawie

informacji z ówczesnych gazet, nie przedstawiał się ciekawie
dla Neniewskiej i nie wniósł nic pozytywnego do

charakterystyki jej sylwetki. Pozostawali ludzie umieszczeni
przez Danielle na jej liście, jeżeli naturalnie znajdowali się

jeszcze wśród żywych i byliby skłonni do udzielenia informacji
komuś nieznajomemu, nie mogącemu się wylegitymować

żadnym formalnym pełnomocnictwem. Przeczytał te nazwiska
jeszcze raz uważnie. Z jednym z nich wiązał szczególnie duże

nadzieje, należało bowiem do jego wuja — Romana
Powelskiego. Igor wiedział, że Powelski przyjaźnił się z

Kornickim, zajął przecież po wyzwoleniu jego mieszkanie, a i w
czasie okupacji w nim przebywał. Zastanawiało go tylko,

dlaczego Powelski ukrył przed nim tak tragiczny i niecodzienny
fakt, że zostało w nim ongiś popełnione morderstwo. Być może

nie ujawniając siostrzeńcowi kulisów tej sprawy, Powelski
chciał mu zaoszczędzić niepotrzebnych stresów. Dramat

rodziny Kornickich, rozegrany przed tyloma laty, w zasadzie
nie obchodził Igora, nie mającego nic wspólnego z tamtymi

ludźmi, poza nic już nie znaczącym faktem, że denat był
pierwszym, i to rozwiedzionym, mężem jego matki. Również

Wolwiczowa, zapewne przez wrodzoną delikatność, takt, a
nawet troskę macierzyńską o zdrowie psychiczne swojego

dziecka, nie wprowadziła go w arka- na tej zamierzchłej i tak
ponurej historii. Niezmiernie interesowało Igora, co miałby

teraz do powiedzenia z perspektywy tak odległego czasu, o
zbrodni, jego wuj, tak blisko wtedy związany z Kornickim.

Musiał znać dobrze wszystkich uczestników tragedii, całe
środowisko, z którego wywodzili się główni jej bohaterowie.

Niewątpliwie zajmował kiedyś określone stanowisko w tej
sprawie, miał własny punkt widzenia, jakieś sprecyzowane

poglądy. Czy podzielał werdykt sądu orzekający o winie Ne-
niewskiej? A może umiałby wskazać inne rozwiązanie zagadki

zbrodni, na podstawie sobie tylko znanych poszlak. Wszystko
to niezmiernie pobudzało wyobraźnię Igora i dawało pole do

snucia nie kończących się domysłów. Oczywiście natychmiast

background image

nawiązałby kontakt z Powelskim, jeśli byłoby to możliwe.
Jednakże wuj jego przebywał obecnie w szpitalu-sanatorium, w

okolicach Otwocka, po zabiegu chirurgicznym, w stanie
wykluczającym, przynajmniej na razie, przeprowadzanie tego

rodzaju rozmów.

Janusz Dobrzański, Mieczysław Kulikowski, Bohdan

Strumień — członkowie zespołu sądzącego oraz prokurator
Jerzy Kolwiec nie figurowali w rejestrze mieszkańców

Warszawy. Mogli już umrzeć śmiercią naturalną ze względu na
podeszły wiek, zginąć w obozach zagłady, bądź mieszkać w

innym mieście w Polsce lub za granicą. Jak dotąd Wolwicz nie
natrafił na ich ślad. Żył człowiek, który miałby zapewne

najwięcej do powiedzenia, gdyby tylko zechciał przemówić, a
przede wszystkim uwierzyć w szczerość intencji Igora. Był nim

mecenas Gradkiewicz — obrońca Adeli Neniewskiej. Nazwisko
jego widniało, czarno na białym, w książce telefonicznej i

Wolwicz wprost nie mógł wyjść ze zdumienia, że z taką
łatwością go odszukał. Wszystkie dane się zgadzały: imię i

nazwisko — Wacław Gradkiewicz, zawód — adwokat, adres —
Emilii Plater 37. Czuł podświadomie, że od przychylności

Gradkiewicza wiele zależy. Przecież równie dobrze mógł go
odprawić od progu z przysłowiowym kwitkiem. Więc czy

należało od niego właśnie rozpocząć pogoń za przeszłością, czy
raczej od osoby neutralnej, niezaangażowanej ani uczuciowo,

ani zawodowo w tę sprawę? Może jakaś bliska znajoma
Neniewskiej naświetliłaby sytuację sprzed lat, charakteryzując

sylwetki osób odgrywających znaczącą rolę w rozwoju tamtych
wypadków. Na liście Danielle znajdowało się kilka nazwisk

kobiecych — Izabella Będziłlo, Urszula Horozińska-Rollenowa,
Janina Wiczyńska ... Zaraz, zaraz ... Wiczyńska — właśnie tak z

domu nazywała się gospodyni Igora, u której mieszkał w
Paryżu. Gdyby wówczas wiedział, jakie zadanie przyjdzie mu

wykonać, na pewno nie zmarnowałby takiej okazji. Ciekawiło
go, czy Wiczyńska widywała Neniewską w Paryżu i odnowiła z

nią znajomość na emigracji. A może los i przypadek nigdy ich
ze sobą nie zetknął? W każdym razie nie wchodziła teraz w

grę jako źródło wiadomości, o Rollenowej słuch zaginął,

background image

natomiast pozostawała jeszcze Izabella Będziłło
zamieszkała w Warszawie przy Alei 3 Maja. Igor

postanowił od rozmowy z tą osobą rozpocząć swoją
działalność prywatnego detektywa.

Z niemałą trwogą w sercu przypuścił szturm do stałych

dębowych drzwi wejściowych, zaopatrzonych w szereg

tabliczek z nazwiskami lokatorów i głoszących wszem i
wobec, że do pana X należy dzwonić trzy razy, do pani Y

cztery, a do państwa Z tylko dwa. Było to, jak widać,
wspólne mieszkanie w domu ocalałym ze zniszczeń wo-

jennych. Pani Izabella życzyła sobie, aby goście zawiada-
miali ją o swym przybyciu tylko jednym przyciśnięciem

dzwonka. Prawdopodobnie oczekiwała kogoś, gdyż ledwo
przebrzmiał ostry dźwięk gongu, drzwi uchyliły się i na

progu ukazała się wysoka, koścista postać kobieca w
haftowanym, lekko przybrudzonym kimonie koloru ró-

żowego.

Na widok nieznanego młodego człowieka na jej suchej

twarzy, odznaczającej się niezwykle wydatnym, sępim nosem,
pojawił się wyraz niekłamanego zdumienia.

— Pan do mnie na brydża? — zahuczała niskim, prawie

męskim głosem. — My się chyba nie znamy.

— Jestem Igor Wolwicz — nieomal po wojskowemu

stuknął obcasami. — Co prawda nie przyszedłem na bry-

dża i nawet nie umiem grać w karty, ale jeśli pani pozwo -
li, bardzo chciałbym z panią porozmawiać.

Widocznie uderzyła ją jakaś nuta błagania w jego głosie, gdyż

chwilę przypatrywała mu się w milczeniu.

— Chodź kochasiu — powiedziała. — Nie wyglądasz na

bandziora, który przyszedł zakatrupić starą babę. Proszę

do mojego pokoju.

Szli wzdłuż długiego, mrocznego korytarza, mijając po prawej

i lewej stronie szerokie dwuskrzydłowe drzwi.

— Oto mój apartament — oświadczyła, otwierając

ostatnie z nich na samym końcu.

Pokój był duży. Na ścianach, pokrytych niebieską, spłowiałą

tapetą, wisiało kilka, cennych na pierwszy rzut oka, obrazów w

background image

poczerniałych od starości, złoconych ramach. We wnętrzu tym
stało pełno antyków: serwantka, komódki, biblioteka, stół na

pazurkowatych nóżkach, kilka kanap z podniszczonym
adamaszkowym obiciem, stare porcelanowe wazony i figurki.

Na środku, kontrastując z resztą umeblowania, stał
rozstawiony do gry w karty, obity zielonym suknem, stolik.

— To ocalało w naszej willi w Sulejówku — wyjaśni ła,

widząc zdumione spojrzenie Igora. — Opiekowała się

naszymi gratami wierna gosposia. W nagrodę pochowa-
łam ją w grobowcu rodzinnym Będziłłów, przy pierwszej

bramie na Powązkach. Niech się chociaż po śmierci cie -
szy, tak mało miała do tego okazji w ciągu życia. Te

obrazy zakopała w skrzynkach w ogrodzie. Nie uwie rzysz
— to van Gogh, tamten — to autentyczny Matejko, a te

konie namalował Wojciech Kossak. Nie rozstanę się już z
nimi, chyba żebym zdychała z głodu. Ale ja tu gadu,

gadu, a pan pewnie przyszedł do mnie w jakimś określo-
nym celu, panie, panie... przepraszam nie dosłyszałam

nazwiska.

— Wolwicz, Igor Wolwicz.

— Zaraz, zaraz — pstryknęła w powietrzu palcami. —

Wolwicz, to nazwisko nie jest mi obce. Znałam kiedyś

ładnego chłopca, kapitana Wolwicza. Zakochała się w
nim Żaneta Kornicka, rzuciła męża i wyszła za niego za

mąż.

— Jestem ich synem.

— No, przepraszam, że ja tak bezpardonowo o tych

sprawach, taki ze mnie narwaniec. Ci, co grają ze mną w

brydża, myślą: zwariowana, stara grande dame — lubią
to, walą do mnie jak w dym i pozwalają się ogrywać, bo

są głupi jak stołowe nogi. A ja za to codziennie kupuję
sobie dziesięć deka szynki i jem befsztyk z polędwicy, a

stary Kossak i Matejko mogą sobie dalej spokojnie wisieć
na ścianach. Szelma ze mnie, no nie? Ale ty czegoś chcesz ode

mnie, prawda? Siadaj w tamtym fotelu, bo ten ma podłamaną
nogę, i wal prosto z mostu. Mogę chyba do pana mówić „ty" po

starej znajomości?

background image

— Ależ oczywiście, proszę pani.
— Nie bądź taki speszony i nieśmiały. Ostatecznie mam

tylko sześćdziesiąt lat, chociaż wyglądam na sto. Nie
zawsze taka byłam. Popatrz, zachował się mój portret —

pociągnęła go za rękę w drugi kąt pokoju i pokazała
obraz przedstawiający młodą dziewczynę o wielkich

oczach, w wydekoltowanej sukni odsłaniającej ramiona i
długą szyję, oplecioną sznurem pereł. — Malował go

Tadeusz Styka w trzydziestym piątym roku, zrobił mnie
na piękność. Miałam już bitą trzydziestkę, ale nikt o tym

nie wiedział. Wszyscy młodzi ludzie chcieli się żenić, je -
żeli nie ze mną, to z moim posagiem. I znów tobie przer-

wałam. Mam strasznie niewyparzony ozór na stare lata.
Wiesz, ty nie jesteś podobny ani do matki, ani do ojca,

chociaż masz trochę z jego pozornie nieśmiałego wdzię -
ku, którym czarował kobiety. Jak się mają rodzice?

— Oboje nie żyją.
— O, mój Boże! — uderzyła się ręką po wargach. —

Zawsze się z czymś nie w porę wyrwę. Może napijesz się
herbaty, wina?

Szybko podeszła do serwantki, gdzie ze szkłem tkwiła pękata

omszała butelka z czerwonym płynem, jakby sieroctwo Igora

wymagało specjalnej troski i opieki.

— Nie, dziękuję, proszę sobie nie robić kłopotu.

— Nie krępuj się, chłopcze, czuj się jak u siebie w

domu.

— Naprawdę nie będę niczego pił ani jadł.
— No, jeżeli nie chcesz, to mów z czym przychodzisz.

Tylko prędko, bo niedługo zwalą się moi dorobkiewicze i
podstarzałe damulki na kilka roberków.

— Chyba jednak przyszedłem nie w porę ...
— Nie gadaj głupstw, ostatecznie jesteś mi bliższy niż

to całe tałatajstwo. Najwyżej ich wyproszę. Znów tak
bardzo mi nie zależy na ich pieniądzach i towarzystwie.

Lubiłam twoją matkę Żanetę, choć jej nigdy tego nie
okazywałam. Kiedy rzuciła tego groszoroba Kornickiego o

duszy starca, z całym jego majątkiem, i wyszła za twojego

background image

ojca, który, między nami mówiąc, oprócz pary szałowych
wąsów i czarnych, lśniących oficerek, nie miał nic więcej

przy duszy, poczułam do niej prawdziwy szacunek. Bardzo
chciałam się z nią zobaczyć po powrocie z Casablanki do

Warszawy, ale skończyło się na dobrych chęciach.
Musiałam się jakoś urządzić, wywalczyłam ten jeden

pokój w moim własnym mieszkaniu. Potem sprowadziłam
prochy ojca z Maroka. Nigdy na nic nie miałam czasu. I

tak przeszło życie. No, ale się rozmazałam... Zawsze kiedy
wspominam dawne czasy, przedwojenną Warszawę,

starych przyjaciół, rozklejam się jak stara beczka. Znów
nie dałam ci przyjść do słowa ...

— Proszę pani, chciałbym, żeby mi pani powiedzia ła, czy

według pani Adela Kornicka zabiła swojego brata Leona?

Pytanie to tak zaskoczyło panią Izabellę, że na kilka chwil

oniemiała ze zdziwienia.

— A tobie co do tego?! — zadudniła wreszcie zupełnie

już basowym głosem. — Co cię obchodzi Kornicka i stara,

zapomniana sprawa? Wprawdzie twoja matka była kiedyś
żoną Leona, ale nie masz chyba zamiaru mścić się za jego

śmierć?

— Nie, wręcz odwrotnie. Moim celem jest rehabilitacja

Adeli Kornickiej.

— Masz babo placek! Czy przysłała cię do mnie Ada? Co

się z nią dzieje? Gdzie się podziewa? Myślałam że nie
przeżyła wojny. Wiem, że zaszła w ciążę w więzie niu,

jeszcze przed apelacją, tak na wszelki wypadek, gdy by
sąd apelacyjny zatwierdził wyrok śmierci. Bab ciężar nych

nie wieszają, więc w ten sposób chciała uciec przed
stryczkiem. Potem wybuchła wojna i cały ówczesny

światek z jego wielkimi problemami runął jak domek z kart.
Wyjechałam z Polski i od tej pory nic o niej nie słyszałam.

Mów, jak się jej powodzi.

— Pani Adela Kornicka zmarła przed dwoma laty w

Paryżu. Przyszedłem do pani w imieniu jej córki Da-
nielle.

Izabella Będziłło nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż zadzwonił

background image

telefon stojący na mahoniowej komódce.

— A pan prezes, witam! A więc niedyspozycja żo łądka.

Szczerze współczuję, radzę wypić sok jagodowy. Aa...
i pani prezesowa zwichnęła nogę, co za pech. Musi my

zatem odłożyć naszego roberka na inny dzień. Cóż ro bić i
ja bardzo żałuję. Do usłyszenia! — położyła słuchawkę z

rozmachem na widełki. — Z mojego brydża nici. Mogę ci
poświęcić trochę czasu. Tylko do diabła nie wiem, po co

chcesz odkurzyć ten stary proces.

— Już pani mówiłem, że działam w imieniu córki Adeli

Kornickiej.

— Życzę ci powodzenia. Najwięcej informacji udzieli ci

adwokat Gradkiewicz. Podobno ten stary pijanica nie
pracuje już zawodowo. A pomyśleć, że to kiedyś był

błyskotliwy prawnik, mający olbrzymią klientelę, za -
powiadający się na luminarza naszej palestry, choć we -

dług mnie antypatyczny bubek. Bez pamięci kochał się w
Adzie, oddałby diabłu duszę, gdyby piekła pomogły mu

zdobyć jej rękę. Ala ona go nie znosiła. Myślę, że budził
w niej wstręt fizyczny. No nie był zbyt atrakcyjny, to pra-

wda, ale łeb miał nie od parady, i stary Kornicki chętnie
widziałby w nim przyszłego zięcia. Niestety Ada kochała

tylko jednego mężczyznę.

— Kogo?

— Swego mężulka, „pięknego Wika”. Tak go nazy-

waliśmy w naszym towarzystwie. Miał tyle czaru, że

mógłby nawet z łatwością uwieść stuletnią przeoryszę
klasztoru, ale hunctwot i łobuz nie lada. Gdybyś słyszał

jego zeznania w sądzie. Wygadywał najokropniejsze
rzeczy o swojej żonie, widocznie chciał się jej jak

najprędzej pozbyć, żeby poślubić tę bogatą baronównę
Holzenberg i byłby tego niechybnie dopiął, gdyby nie

wojna. Holzenberżanka musiała zwijać żagle i odpłynąć
z Polski, aby uniknąć komory gazowej, a on zginął tak,

jak żył — w kasynie gry na Szucha, zastrzelony przez
pijanego żołdaka niemieckiego. Ada fatalnie ulokowała

swoje uczucia i to ją zgubiło.

background image

— Czy sądzi pani, że zabiła swojego brata?
— Już po raz drugi zadajesz mi tak obcesowo to py-

tanie. Jeśli chcesz usłyszeć moje zdanie, to ci powiem.
Ale poczekaj, zapalę wpierw papierosa — podniosła się z

miejsca i sięgnęła po leżące na stoliku pudełko „Carme -
nów”. — Nie powinnam kopcić tych świństw, bo oskrze -

la, astma, rozedma płuc, wszystko w środku porujnowa -
ne, ale nie mogę się powstrzymać. Brak mi silnej woli.

Według mnie w tej sprawie istniało wiele niejasności.
Czy znasz jej przebieg?

— Tylko ze sprawozdań sądowych zamieszczonych w

gazetach.

— Ja myślę, że wina Kornickiej nie została udowod-

niona. Co prawda, nie przepadałam za tą dziewczyną,

może dlatego, że była ładniejsza i młodsza ode mnie.
Poza tym zazdrościłam jej tego, że umie wzbudzać w

mężczyznach prawdziwą miłość. Nie tylko Gradkiewicz
szalał za nią, ale i brat Żanety — Romek Powelski. Ach

prawda, toż to twój wuj! Co z nim. jak się czuje?
Wyglądał na porządne chuchro, które lada silniejszy

wiatr może zdmuchnąć z ziemi. Eteryczny blondynek,
półbaba-półmężczyzna. Tacy jak on zwykle nie żyją

długo. Podobno nawet w Leonie Kornickim budził
ludzkie uczucia. Istniało między nimi coś w rodzaju

przyjaźni. Czy dasz wiarę, że Powelski też się cielęco,
beznadziejnie kochał w Adzie? Bez przerwy wodził za

nią oczyma, jak za świętą Madonną.

— Nigdy bym nie przypuszczał... mój wuj?

— Więc teraz już wiesz. Ada wywoływała we mnie różne

uczucia, przeważnie niechęci i zawiści. O mnie starały się

stada chłopaków, ale wyłącznie dla majątku. Byłam
piekielnie bogata i bardzo brzydka. Co się tak na mnie

gapisz? Mówię prawdę, wiedziałam o tym. Dlatego nie
wyszłam za mąż. Wprawdzie trafił się taki jeden —

podchorąży sanitarki — Miś, nawet nie pamiętam nazwi -
ska, z nim jednym przeżyłam coś w rodzaju gorącego ro-

mansu, pełnego iluzji i złudzeń, ale i on okazał się karie -

background image

rowiczem, lecącym na mój posag. Rozgadałam się i czu lę,
że muszę sobie golnąć. Może jednak napijesz się ze mną?

Zawsze kiedy wspominam młode lata odczuwam
potrzebę kilku głębszych — Izabella Będziłło znów unio -

sła się z fotela, w którym ulokowała swoją tykowatą po-
stać, i ruszyła ku serwantce. Z jej głębin wydobyła butel -

kę Napoleona i dwa kryształowe kieliszki.

— Naprawdę dziękuję pani, ale nie będę pił.

— Co z ciebie za dziwoląg. Jeśli ci zakon nie pozwa la,

pozwolisz że sama spełnię toast za minioną młodość. Co

to ja mówiłam? Ach, że nie lubiłam Ady, a może jej w
głębi ducha źle życzyłam. Obydwie z Ulą Horozińską

wyśmiewałyśmy ją, że ma za duże ręce i nogi jak okręty.
Dziewczyny w tym wieku potrafią być bardzo złośliwe.

Kiedy zakochała się jak wariatka w tym wartogłowie Ne-
niewskim, poczułam coś w rodzaju nikczemnej satysfak-

cji, że pakuje się samochcąc w przepaść bez dna, ale w
czasie procesu zmieniłam zdanie. W pewnej chwili wyda -

ła mi się ofiarą, a nie winowajczynią — umilkła i zapa-
trzyła się szklanym wzrokiem w przestrzeń.

Igor zląkł się, że zasnęła i nic już więcej nie powie.
— Dlaczego, proszę pani? — zapytał głośno, aby

przerwać ciszę, która nagle zapanowała.

— Dlatego, że milczała, nie broniła się, kiedy Ne-

mewski odsądzał ją od czci i wiary, wreszcie dlatego, że
prawdopodobnie wzięła cudzą winę na siebie. Ale po co

to zrobiła — Bóg tylko raczy wiedzieć.

— Ale fakty, czy znane są pani fakty, które by za tym

przemawiały?

Izabella Będziłłówna znów nalała sobie kieliszek koniaku.

— To było tak dawno, nie bardzo już pamiętam. Trzeba

ci wiedzieć, że chodziłyśmy z Ulą Rollenową na prawie

wszystkie rozprawy sądowe z ciekawości i żądzy taniej
sensacji, jak inni znajomi Kornickich, którzy w ich domu

jedli, pili i bawili się na eleganckich przyjęciach. Biedna
Ula obnosiła po sądzie swój ogromny brzuch, była już w

siódmym miesiącu ciąży, ale nie chciała stracić takiej

background image

okazji. Ten piernik Rollen, jej mąż, w gruncie rzeczy
mało się nią interesował, myślę, że niezbyt przejął się,

gdy umarła przy porodzie.

Na ten proces ludzie walili drzwiami i oknami, bo całe

pożycie Neniewskich, łącznie z intymnymi szczegółami
małżeńskiej alkowy, nicowano od podszewki, przeważnie bez

zarządzania tajności rozpraw. Wydaje mi się, że wtedy na
Mokotowskiej znajdował się jakiś świadek zbrodni. Przecież, u

licha, ktoś — ten właśnie świadek, a może i sam morderca,
zawiadomił policję, że Kornicki został zastrzelony. Gdyby nie

ten telefon, zbrodnia nigdy nie wyszłaby na jaw, bo już miano
chować nieboszczyka do grobu Kornickich na Powązkach.

Pamiętam też, że chodziło o jakieś pieniądze, które zniknęły z
mieszkania Leona, ale Ada ich przy sobie nie miała. Nie

wiadomo też, gdzie podział się rewolwer, z którego zastrzelono
Kornickiego. Neniewski zeznał wprawdzie, że widział, jak Ada

zabierała go ze sobą z domu, idąc do brata, ale nigdy tej broni
nie znaleziono. Więcej już sobie nie przypomnę. Mnie też

pamięć zawodzi. Znajomi adwokaci twierdzili wtedy, że sąd
dopuścił się wielu przeoczeń i wyrok na pewno zostanie

zmieniony po apelacji, ale wtedy wybuchła wojna. Spytaj
Gradkiewicza, on wie więcej ode mnie — głos Izabelli Będziłło

przycichł, opowiadanie z minuty na minutę traciło na żywości i
barwie. Widać wypity koniak podziałał na nią wybitnie

usypiająco. W pewnej chwili, ostatnim wysiłkiem woli,
otrząsnęła się z ogarniającego ją bezwładu.

— Przepraszam cię — znów huknęła głębokim basem. —

Nie powinnam była pić, alkohol zawsze ścina mnie z nóg.

Tylko nie myśl, że ze mnie nałogowa pijaczka. Niech Bóg
broni. Z rzadka sięgam po tę butelczynę, właściwie tylko

wtedy, kiedy przypomną mi się stare dzieje. Przy brydżu
trzeba zachowywać trzeźwość umysłu i równowagę

ducha. Nic już więcej nie powiem o tym śmierdzącym
procesie. Jedno wiem: ktoś chciał tę Adę „wrobić” w

morderstwo, ten, komu zależało na tym, aby ją zniszczyć,
zemścić się na niej. Przynajmniej takie odniosłam

wrażenie. Mówiłeś, że to dziecko urodzone w więzieniu

background image

pragnie zrehabilitować pamięć matki. Czy jest ładna, ta
córka Ady, podobna do niej? A, prawda, co ty możesz o

tym wiedzieć.

— Jest piękna i nieszczęśliwa. Bardzo chciałbym jej

pomóc.

— Ej, chłopie, czy ty się w niej nie zakochałeś? Je żeli

córka odziedziczyła po matce umiejętność siania zamętu
w sercach męskich, przepadłeś z kretesem. Czy wiesz, kto

jest jej ojcem?

— Nie, ona chyba również nie wie.

— Czyżby? Dwóch mężczyzn przychodziło odwiedzać

Kornicką w więzieniu: twój wujek i szanowny mecenas

Gradkiewicz. Romana nie posądzam o tyle inwencji,
zostaje tylko ten moczymorda Gradkiewicz, bo nie myślę,

żeby zgrzeszyła ze strażnikiem albo dozorcą. Widocznie
tak ją straszył szubienicą, że przemogła nawet wstręt,

który do niego czuła. Wyobrażam sobie jego triumf: on
odrzucony konkurent, z łaski robi jej dziecko, okropność!

Różowe kimono wyglądało jeszcze smętniej w ostrym świetle

stojącej lampy.

— Przyjdź znów kiedyś do mnie — powiedziała Bę dzi-

łłówna. — Może jeszcze sobie coś przypomnę, albo, jeśli chcesz,

nauczę cię grać w brydża.

*

Biały, podłużny budynek o wielkich, oszklonych oknach.

surowy w swojej supernowoczesnej linii architektonicznej.
wyłonił się nagle spoza sosnowego lasu, przetykanego

gdzieniegdzie ozdobnymi, rozłożystymi świerkami. Żelazne
sztachety strzegły do niego dostępu, a napis umieszczony na

tablicy przy bramie wejściowej głosił, że mieszczą się tu szpital
i sanatorium przeciwgruźlicze.

Ośrodek ten zbudowany z rozmachem, nakładem

wielomilionowych sum pokrytych z dotacji państwowych

i ofiar całego społeczeństwa, usytuowany został z dala od
aglomeracji miejskiej pobliskiego Otwocka, wśród drzew

iglastych, w powietrzu nie skażonym dotychczas przez

background image

przemysł.

Igor idąc na piechotę od stacji kolejowej, miał czas jeszcze

raz przemyśleć dokonane przez siebie spostrzeżenia i
wyprowadzone wnioski z materiału zebranego w sprawie Adeli

Kornickiej, przed zobaczeniem się z wujkiem. Po kilku prawie
nieprzespanych nocach, dniach spędzonych wśród

gorączkowych rozmyślań, obraz zbrodni malował się już
niemal wyraziście w jego wyobraźni. Przed wyciągnięciem

ostatecznej konkluzji musiał jednak przeprowadzić zasadniczą
rozmowę z Powelskim. Przygotowywał się do niej z rozmysłem,

z trzeźwością pozbawioną emocji związanych z łączącym ich
pokrewieństwem tak, jakby miał do czynienia z obcym zupełnie

człowiekiem. Zdawał sobie sprawę z trudności w wykonaniu za-
dania, którego się podjął. Dzisiaj wydawało mu się niemal

pewne, że zna imię mordercy Kornickiego. Świadomość tego w
pierwszej chwili wywołała w nim strach, pomieszany z

rozpaczą, który wkrótce przerodził się w chęć zemsty i odwetu
za krzywdę wyrządzoną Danielle. Teraz zdołał się opanować i

przywdziać maskę obojętności, aby ukryć swoje uczucia. W
następstwie tego mógł już rozumować zupełnie spokojnie i

budować w myślach swoją wersję wydarzeń.

A więc Adela Kornicka padła ofiarą tragicznego splotu

okoliczności, wskazujących na nią jako na morderczynię
swojego brata, i dobrowolnie przyjęła na siebie ciężar

winy i hańby. Dlaczego tak postąpiła? Odpowiedź
narzucała się z całą oczywistością, a nawet brutalnością:

dla ratowania od stryczka osoby, którą kochała więcej
niż samą siebie, a więc swojego męża. Kto zabił w takim

razie Leona Kornickiego? Kandydatów na zabójcę było
trzech: Neniewski, Gradkiewicz, Powelski — wszyscy bli -

scy zmarłemu, związani węzłami powinowactwa lub zaży-
łej znajomości. Każdy mógł wejść, bez zastrzeżeń, do

mieszkania denata pod pretekstem porozumienia się w
nawet błahej sprawie, aby znienacka dokonać zamachu

na jego życie. Widocznie w przeświadczeniu Neniewskiej
był to jej mąż. Słyszała czyjeś kroki w sąsiednim pokoju,

sądziła, że Neniewski się tam ukrył. Jak wielka musiała

background image

być siła tej miłości, skoro nie ugięła się nawet w obliczu
kłamliwych, obciążających ją zeznań, składanych przed

sądem przez męża i wobec faktu, że zamierzał się z nią
rozejść, aby poślubić inną kobietę. Zapewne liczyła jed-

nak na to, że niewierny, a tak ukochany małżonek do niej
powróci. Po głębszej analizie faktów Igor doszedł do

wniosku, że Neniewska popełniła tragiczną omyłkę i
ofiara złożona z samej siebie okazała się daremna. Ne-

niewski nie mógł zabić Kornickiego. Żaden sąd nie zwol -
niłby go od odpowiedzialności i nie wyeliminował z

kręgu podejrzanych o dokonanie morderstwa bez
sprawdzenia jego alibi w sposób nie budzący

najmniejszych nawet wątpliwości co do jego
wiarygodności. Najwidoczniej więc alibi Neniewskiego

okazało się niepodważalne, przesądzające o jego
niewinności. Wchodziło w grę jeszcze dwóch mężczyzn.

Gradkiewicz — odrzucony konkurent, wzgardzony wielbi-
ciel, a jednocześnie pełnomocnik Kornickiego we wszystkich

sprawach finansowych — mało prawdopodobne, aby zabił
swojego mocodawcę i tym samym pozbawił się dalszych

profitów, płynących z jego| kieszeni. Człowiek interesu nigdy
by tak nie postąpił. Pozostawał Powelski. Jaki mógł być motyw

zbrodniczego działania z jego strony? Wprawdzie przyjaźnił się
z Kornickim, wiele mu zawdzięczał, ale w grę wchodziły tu pie-

niądze. Czy młody, skromny chłopak, bez większych per-
spektyw na przyszłość, nie pokusił się o zdobycie tak wielkiej

sumy, nawet za cenę ludzkiego istnienia? Kochał, się
nieprzytomnie w Adzie, może chciał zemścić się na niej za

okazywaną obojętność, wciągnąć ją w krąg podejrzenia, albo na
odwrót: oszołomić ją pieniędzmi i zdobyć jej względy po

śmierci brata. Jeżeli to on przebywał w mieszkaniu na
Mokotowskiej, ukryty w sąsiednim pokoju, to z przebiegu

rozmowy między rodzeństwem zorientował się w sytuacji
majątkowej Ady i zdecydował się na desperacki krok, aby

zdobyć pieniądze.

Wszystkie te wywody miałyby pozór dowolnie wy-

prowadzanych i naginanych do ówczesnej rzeczywistości

background image

przypuszczeń, gdyby nie jeden niezaprzeczalny i namacalny
dowód: broń spoczywająca w sejfie, w mieszkaniu Igora.

Przecież ów rewolwer, traktowany przez Wolwicza z pietyzmem
jako pamiątka wojenna, stanowił najprawdopodobniej

narzędzie zbrodni. Dlaczego Powelski oddał go siostrze na
przechowanie i nigdy nie zażądał jego zwrotu? Właśnie

tajemnicza broń, z której zabito Kornickiego, zginęła w dniu
jego śmierci wraz z mordercą; nie znaleziono jej na miejscu

zbrodni, ani nigdy potem. Jednakże wątpliwości nadal nękały
Igora, wiele pytań wymagało odpowiedzi. Przyjąwszy, że

Powelski posłużył się tą bronią, to jednak pozostawało nie
wyjaśnione, w jaki sposób dostała się ona w jego ręce. Zgodnie

z zeznaniami Neniewskiego, cytowanymi przez ówczesną prasę
w sprawozdaniach sądowych, pierwotnie należała do

Stanisława

Kornickiego — ojca Leona. W dniu zabójstwa oskarżo-

na zabrała ją ze swojego mieszkania przed udaniem się
do brata. A może Browning leżący spokojnie od lat w

schowku na Mokotowskiej nie ma nic wspólnego z mor-
derstwem? W końcu ten sam typ broni nie przesądza o

tym, że to właśnie ów zaginiony przed laty egzemplarz?
Jednakże na takie pytania Igor musiał sam sobie odpo-

wiedzieć przecząco. Między zakopanym w ogródku w Dę-
blinie rewolwerem a narzędziem skrytobójczej zbrodni

popełnionej na Leonie Kornickim istniał niewątpliwie
ścisły związek, prowadzący ku stwierdzeniu, że jest to

jedna i ta sama broń.

Przekraczając próg sanatorium, w którym Roman Powelski

przebywał jako rekonwalescent, Igor postanowił za wszelką
cenę uzyskać od swojego krewnego wiążące wyjaśnienia. W

wielkim holu zdobnym w palmy, głębokie fotele i wyplatane
krzesła kręciło się już sporo osób z siatkami wyładowanymi

różnorakim prowiantem, jak to zwykle bywa w dniu odwiedzin.
Chorzy w pasiastych szlafrokach zaczęli już schodzić po

schodach z części szpitalnej budynku lub zjeżdżać windami.
Recepcjonistka zawiadomiła natychmiast oddział, w którym

przebywał Powelski, że czeka na niego siostrzeniec. Nie

background image

upłynęło nawet pięć minut, a Powelski, wraz z innymi
pacjentami szpitala, wysiadł z windy i podszedł do Igora.

— Witaj — powiedział cichym głosem. — Cieszę się, że

przyjechałeś. Chodź, usiądziemy tu, z boku.

— Jak zdrowie? — zapytał Igor stereotypowo, mimo że

w obecnym stanie swojego ducha nie przywiązywał

żadnego znaczenia do odpowiedzi na to pytanie.

— Lekarze mówią, że lepiej, ale ja tak nie uważam.

Podobno za dwa tygodnie mam wrócić do domu — zaka -
szlał, zmęczony wypowiedzeniem tych kilku słów.

Igor spojrzał na niego mimowolnie. Niewielkiego wzrostu,

teraz, na skutek wyniszczającej choroby, wydawał się jeszcze

mniejszy. Z odchylonego kołnierzyka piżamy wystawała
pomarszczona, owłosiona szyja z wyraźnie zaznaczoną, z

powodu chudości, grdyką. Złożył na poręczy fotela pożyłko-
wane, wyschłe dłonie i zamrugał nerwowo zaczerwienionymi

powiekami. Igor patrzył na niego, ale nie umiał i nie chciał
wzbudzić w sobie uczucia litości.

„Więc ten wrak człowieka — pomyślał — kiedyś był młody,

kochał, pożądał kobiety, walczył o jej względy, być może zabił ...

a teraz stoi nad grobem i nie myśli o tym, że swoim czynem
unieszczęśliwił tyle osób”.

— Przyjechałem, aby wujka o coś zapytać — zaczął Igor.

Zamierzał zaskoczyć go znienacka zasadniczym pytaniem

i zmusić do wyznania prawdy.

— Słucham cię — Powelski zdziwiony stanowczym

brzmieniem głosu siostrzeńca, podniósł na niego oczy.

Igor zwracał się zawsze do niego w trzeciej osobie z

dodaniem słowa „wujek”. Mimo zbliżenia, jakie między nimi
nastąpiło po śmierci Żanety Wolwiczowej, brakowało w ich

wzajemnych stosunkach intymności.

— Chciałbym wiedzieć, co się stało z rewolwerem, z

którego został zastrzelony przyjaciel wujka, Leon Kor-
nicki?

Gorący rumieniec zabarwił blade dotychczas policzki

chorego.

— A tobie co do tego? Dlaczego pytasz? Skąd w ogóle

background image

wiesz o Leonię Kornickim? — zaczął mówić bezła dnie, a
ręce oparte na fotelu zadrżały nerwowo.

— Wiem, że został zamordowany, a także o tym, że

dwadzieścia kilka lat temu Adelę Kornicką oskarżono o

bratobójstwo i niewinnie skazano na karę śmierci. Czy
wujka to nic nie obchodzi? Czy wujek ma zamiar dalej

milczeć?

Nagle zauważył, że z Powelskim dzieje się coś niedo-

brego, gdyż zaniósł się straszliwym, głębokim kaszlem,
rozrywającym mu piersi, a ciałem jego zaczęły wstrząsać

drgawki. Zrozumiał, że chory się dusi i jeśli nie otrzyma
natychmiastowej pomocy lekarskiej, zakończy życie.

— Siostro, siostro! — zawołał do przechodzącej pie-

lęgniarki.

— Co się stało — zapytała młoda, niebieskooka

dziewczyna w białym fartuchu i w wykrochmalonym

czepku, zalotnie sterczącym na czarnych, gęstych
włosach. — O, mój Boże! Pacjent ma atak. Natychmiast

na salę reanimacyjną! Niechże się pan się ruszy —
krzyknęła niecierpliwie na Igora — i pomoże przenieść

go na wózek!

*

— Słucham, Gradkiewicz — niski, chrapliwy głos

odezwał się w słuchawce telefonu.

Po kilku dniach bezustannego dzwonienia o różnych porach,

od samego świtu do północy włącznie, wysiłki Igora w celu
nawiązania kontaktu z adwokatem nareszcie zostały

uwieńczone powodzeniem.

— Dzień dobry panu, moje nazwisko Wolwicz, mam do

pana prośbę...

— Jaką prośbę? Kto mówi?

— Postaram się to panu wytłumaczyć, ale osobiście.

Moja prośba polega na tym, że chciałbym się z panem

jak najszybciej zobaczyć.

W słuchawce coś zatrzeszczało, jakby ktoś niecierpliwą ręką

odsunął stojący obok mebel, albo inną rzecz w pobliżu aparatu.

background image

— W jakiej sprawie? Jeśli chodzi o poradę prawną, to

zaznaczam, że od kilku lat nie prowadzę praktyki.

— Nie. Sprawa jest zupełnie prywatna, sądzę, że pana

zainteresują.

— Proszę nie bawić się w zagadki. Jeśli istotnie ma pan

do mnie jakiś konkretny interes, to niech pan powie

wyraźnie o co chodzi. Inaczej odkładam słuchawkę —
głos chrypiał coraz gniewniej, z wyraźną nutą zdenerwo -

wania.

— Pragnę zadać panu parę pytań dotyczących bar dzo

starego procesu, w którym występował pan jako obrońca
oskarżonej Adeli Neniewskiej. Myślę, że sobie pan

przypomina?

Tym razem Gradkiewicz najwyraźniej przewrócił krzesło albo

inny sprzęt, na. którym siedział.

— Cóż to za historia! — krzyknął i zaraz potem wy sapał

ze złością: — Kim pan jest u diabła? Czego pan chce ode
mnie?

— Działam w imieniu córki pani Adeli Neniewskiej,

która chciałaby otrzymać od pana kilka informacji, zwią -

zanych z tym procesem.

Cisza po tych słowach trwała niepokojąco długo. Igor zaczął

obawiać się, że połączenie zostało przerwane.

— Dlaczego w takim razie sama się do mnie nie zgłosi?

— Niestety to niemożliwe, nie ma jej w Polsce.
Gradkiewicz chrząknął, kaszlnął, wreszcie powiedział

niespodziewanie spokojnie.

— Dobrze. Niech pan jutro przyjdzie o siedemna stej.

Będę czekał.

*

Blok, w którym mieszkał adwokat, miał od frontu i od

tyłu pokaźną liczbę punktów handlowych i lokali usłu-
gowych, począwszy od sklepów spożywczego i mięsnego,

fryzjera, a skończywszy na lekarskiej spółdzielni denty-
stycznej na piątym piętrze tej samej klatki schodowej,

na której mieszkał mecenas. Rozległa sień prowadziła do

background image

kilkunastu mieszkań, gęsto skupionych jedno koło
drugiego, jakby architektowi zabrakło inwencji i chęci

do estetyczniejszego jej zaprojektowania. W dodatku
żarówka przy schodach paliła się tylko krótką chwilę i

gasła automatycznie bez żadnych względów dla
odwiedzających dom ludzi.

Igor zadzwonił do drzwi, które według jego obliczeń powinny

należeć do mieszkania adwokata. Uchyliła je jakaś wysoka

kobieta w fartuchu narzuconym na poplamioną, domową
suknię, z nożem i łupiną ziemniaka w ręku.

— Pan do kogo — zmierzyła go bystrym okiem.
— Do pana mecenasa Gradkiewicza. Czy zastałem go w

domu?

— To nie tutaj, następne drzwi.

— Bardzo przepraszam.
— Nie szkodzi, wszyscy się mylą po ciemku.

Tym razem trafił. Ostre kaszlnięcie w środku mieszkania bez

wątpienia pochodziło od jego wczorajszego rozmówcy.

Gradkiewicz stał w słabo oświetlonym korytarzu, jakby
dzwonek Igora wyrwał go z drzemki, średniego wzrostu, tęgi, o

szpakowatych, mocno przerzedzonych włosach.

Jeśli telefoniczna rozmowa zapowiadała możliwość

nawiązania z nim normalnego kontaktu, to dzisiejsze jego
zachowanie i wygląd wskazywały na coś wręcz odwrotnego.

— To pan wczoraj dzwonił — powiedział ze złoś cią. —

Miałem nadzieję, że jednak pan nie przyjdzie. No, skoro

pan jest, to niech wejdzie do pokoju.

Rzeczywiście do takiego wnętrza nie sposób było zapraszać ze

staropolską gościnnością. Panował w nim nieopisany bałagan,
chodzenie po nim polegało na posuwaniu się po wytyczonej

pomiędzy sprzętami i śmieciami ścieżce. Prawdopodobnie
mieścił się tu kiedyś gabinet adwokacki, niektóre meble:

biurko, fotel i kanapa zachowały resztki dawnej godności i
świetności, teraz jednak stanowił pospolitą graciarnię zawaloną

stertami książek pokrytych grubą warstwą kurzu. Na podłodze
zdobnej ongiś w puszysty dywan, dzisiaj wyleniały do

ostateczności, poniewierały się w wielkiej obfitości różne

background image

czasopisma i gazety. Poczesne miejsce na biurku, obok aparatu
telefonicznego, zajmowała butelka czystej wyborowej, do

połowy opróżniona i wątpliwej czystości dwa kieliszki —
koniakówki.

— Nie bardzo tu wytwornie, co? — Gradkiewicz po -

toczył wokoło ciężkim spojrzeniem przekrwionych bia-

łek. — Ale niech pan siada w tym fotelu — strzepnął ga-
zety i kilka nie otwartych listów wprost na podłogę — i

niech mi się pan tak nie przygląda do diaska! Piłem dzi -
siaj — to prawda. Nie widział pan nigdy starego faceta

pod gazem? Więc stoi właśnie przed panem taki okaz.
Chciał się pan ze mną widzieć. Jestem i słucham. Proszę

się streszczać. O co chodzi? Nazwał się pan pełnomocni -
kiem córki Adeli Neniewskiej, a może się wczoraj prze-

słyszałem? Co?

— Istotnie to ona upoważniła mnie do pewnych

czynności — powiedział Igor.

„Jeżeli zażąda ode mnie okazania pełnomocnictwa na piśmie,

przepadłem z kretesem. Zaraz wywali mnie za drzwi. Czy
naprawdę ten paskudny starzec może być ojcem Danielle? Nie

mogę w to uwierzyć!” — pomyślał.

Na szczęście czujność Gradkiewicza otępiło nadmierne

spożycie alkoholu.

— A więc córka Adeli żyje, powiada pan. To dziwne,

mówiono mi, że obydwie zginęły podczas bombardo -
wania. Byli nawet świadkowie. Ta mała nazywała się kie -

dyś Krystyna. A co porabia Adela?

— Pani Neniewska umarła dwa lata temu.

— Aha — mruknął. Zbliżył się do biurka.
— Napije się pan? — zapytał i nie czekając na odpo -

wiedź nalał sobie do pełna kieliszek, po czym bezzwłocz -
nie wychylił go do dna. Przeczekał chwilę i dodał:

— A zatem drogi panie, czego pan ode mnie oczekuje?
Ten grzecznościowy zwrot zupełnie nie pasował do

jego poprzedniej, grubiańskiej postawy. Wypłynął chyba
z podświadomości starego adwokata, jak echo dawnych

czasów. W ten sposób ongiś mecenas Gradkiewicz zwra -

background image

cał się z protekcjonalnym uśmiechem na wargach do
swoich klientów z warszawskiego high lifeu lat

trzydziestych.

Teraz stał przed Igorem w pomiętym, wyplamionym ubraniu,

przedwcześnie postarzały, o twarzy nałogowca z wielkim,
zaczerwienionym nosem. Ten człowiek najwyraźniej od lat

dążył do samounicestwienia i osiągnął swój cel.

— Córka pani Neniewskiej pragnie zrehabilitować

pamięć matki — powiedział Igor wolno i dobitnie. — Zna
prawdę o swoim pochodzeniu, bardzo boleje nad nim,

chciałaby więc wszcząć proces, aby przywrócić matce do-
bre imię. Przypuszczam, że pan jako obrońca Adeli Ne-

niewskiej w procesie o zabójstwo mógłby jej wiele dopo-
móc.

Zdawało się, że Gradkiewicz momentalnie wytrzeźwiał.
— Mówi pan niedorzeczności, mój panie. Nigdy nie

wezmę w tej sprawie udziału. Co ja mogę zrobić teraz,
po tylu latach? Cała rzecz przedstawiała się beznadziej -

nie — podkreślił to ruchem rąk. — Nie wszystko sobie
dobrze przypominam, ale nie mogłem wygrać.

Igor zbliżył się do Gradkiewicza i spojrzał mu prosto w oczy.
— Kto jak kto, ale pan najlepiej wie, że Adela Ne-

niewska została niesłusznie oskarżona o zamordowanie
swojego brata i skazana na karę śmierci. A może chciał

pan, aby zapadł taki wyrok i na tym właśnie panu zale -
żało?

— O, drogi panie, za dużo sobie pan pozwala. Mogę

natychmiast wyrzucić pana z mojego domu.

— Spokojnie panie mecenasie, przyszedłem prosić o

pomoc. Niepotrzebnie nasza rozmowa przybrała taki

obrót. Sądzę, że wie pan, kto naprawdę zabił Kornickie -
go, i dopomoże do wskazania winowajcy.

— Czy nie myśli pan, że wtedy, przed laty, nie zro -

biłbym tego samego? Pan chyba oszalał. Chce pan wy -

zwać na pojedynek duchy — nagle roześmiał się nieprzy -
jemnie i zgrzytliwie. — Przecież oni już wszyscy nie żyją:

Adela, Dobrzański, Kulikowski. Strumień — szanowni

background image

sędziowie odeszli na wieczny spoczynek, a prokurator Kolwiec
zginął w Oświęcimiu. Ten miał szczęście, nawet udało mu się

umrzeć śmiercią bohatera.

— Dajmy temu spokój. Przecież dopatrzył się pan

nieścisłości już w śledztwie. Zginęły pieniądze i rewol -
wer, zabrał je morderca, ktoś, kto tego dnia, w tym sa -

mym czasie, co Neniewska, był w mieszkaniu na Moko-
towskiej. Czy nie można na tej podstawie oprzeć procesu

o rehabilitację zmarłej?

Gradkiewicz napełnił ponownie kieliszek i wypił jego

zawartość jednym haustem.

— Głupstwa pan mówi. Co to da teraz, po tylu latach?

Ja w każdym razie nie przyłożę do tego ręki. Ot, tu,
widzi pan — popukał się dłonią w czoło — pustka,

skleroza. Prawie niczego nie pamiętam. Dlatego zarzuci -
łem praktykę adwokacką.

— Bo pan nie chce pamiętać. Zapił pan swoją pamięć i

sumienie.

— Znów sobie za wiele pozwalasz, młodziaku. A

właściwie co ma pan wspólnego z tą sprawą? Dlaczego

pan występuje pan w imieniu Krystyny?

— Jestem synem byłej żony Leona Kornickiego, Ża-

nety, z jej drugiego małżeństwa i przyjacielem córki
Adeli Neniewskiej. Czy nie rozumie pan, że ta

dziewczyna jest bardzo nieszczęśliwa?

— Powinna przyjść do mnie sama. Dlaczego nie

przyszła, skoro jej tak zależy na odgrzebaniu
przeszłości? — wymamrotał, osuwając się na krzesło

stojące przy biurku. Wyglądało na to, że przekroczył
granicę, pozwalającą mu utrzymanie się w jakiej takiej

równowadze fizycznej i psychicznej.

Igor zrozumiał, że nie dowie się od niego niczego więcej,

jeżeli pozwoli mu pogrążyć się w ogarniającym go coraz
bardziej upojeniu alkoholowym. Spróbował nawiązać z nim

jeszcze raz kontakt. Chwycił go za ramię i potrząsnął z całej
siły.

— Niech pan słucha! Wiem, gdzie znajduje się re-

background image

wolwer, z którego został zastrzelony Kornicki.

Poskutkowało. Otworzył jedno oko, potem drugie. Przez

długą chwilę milczał.

— W takim razie wiesz, kto go zabił. Nie jestem po-

trzebny ani tobie, ani Krystynie. Lepiej powiedz swojej
matce, że postąpiła naiwnie i głupio. Mogła wytargować

pięć razy więcej od tego kutwy Leona. Wolała miłość niż
pieniądze, a taka szlachetna bezinteresowność nie

popłaca. Ale i tak nic nie dostała. Morderca okazał się
mądrzejszy, co? Zabrał forsę i nawiał — zachichotał. W

tym momencie głowa jego opadła na blat biurka, z
kącika ust wyciekła ślina.

Igor spojrzał na niego z nietajonym wstrętem. Oboje

Gradkiewicz i Izabella Będziłło należeli do patologicznych

okazów minionej epoki, uciekali od samotnej starości, szukając
zapomnienia w głębi kieliszka, z tym że Będziłłówna jeszcze

utrzymywała się jako tako na powierzchni normalnego życia, a
nawet we własnym mniemaniu uważała Gradkiewicza za

wykolejeńca. Nagle zapragnął jak najszybciej opuścić ten dom.
Kiedy ujmował za klamkę, dobiegł go głos Gradkiewicza,

bełkotliwy, ale donośny.

— Niech Krystyna przyjdzie do mnie, niech koniecznie

przyjdzie. Mam jej coś ważnego do powiedzenia.

*

Cząstki łamigłówki pasowały do siebie bezbłędnie, układając

się w logiczną całość. Rozmowa z Gradkiewiczem potwierdziła
wszystkie podejrzenia Igora, choć stary lis nie chciał nikogo

oskarżać, zasłaniając się brakiem pamięci. Tylko Powelski mógł
zabić Kornickiego. Wolwicz postanowił szybko i energicznie

działać, aby wywrzeć na nim moralną presję i zmusić go do
przyznania się do winy.

Nawet się nie spostrzegł, kiedy sprawa rehabilitacji Adeli

Neniewskiej sprzęgła się z jego własnym losem, wypełniła

wszystkie myśli, nadała nowy kierunek postępowaniu.
Właściwie nic go nie obchodziło poza tym, aby jak najprędzej

wywiązać się z obietnicy danej Danielle. W pracy zachowywał

background image

się jak lunatyk. Wychodził na miasto bez porozumienia z
szefem, lekceważył polecenia służbowe, w związku z czym mógł

w każdej chwili spodziewać się wyrzucenia z pracy. Zupełnie
nie przejmował się taką ewentualnością, nurtowała go tylko

obawa, że każda mijająca chwila oddala go coraz bardziej od
Danielle. Lękał się, że dziewczyna zapomni o nim i nigdy już

nie przyjedzie do Warszawy. Myśl. że może jej już nie zobaczyć,
sprawiała mu niemal fizyczny ból. Jednocześnie wygasły w nim

wszelkie uczucia do Powelskiego. Człowiek, któremu tyle
zawdzięczał, stał mu się obcy, a nawet nienawistny. Po pewnym

czasie zatelefonował do sanatorium i od pielęgniarki
oddziałowej dowiedział się, że krewny jego został już wypisany

do domu. Widocznie szok. któremu uległ, minął na razie bez
groźniejszych następstw. Wtedy postanowił jak najszybciej

zobaczyć się z wujem.

Tego dnia, kiedy zamierzał to uczynić, odczuwał silny

wewnętrzny niepokój. Stanowczo potrzebował bodźca do
energicznego, bezpardonowego działania. Zapragnął nagle

usłyszeć głos Danielle, ale obiecał, że zadzwoni do niej tylko w
wypadku pomyślnego sfinalizowania całej akcji. Jednakże

wbrew temu przyrzeczeniu, połączył się z Paryżem.

— Tu Jean-Pierre Faustin — odezwał się po francu sku

głęboki, poważny, męski głos.

— Dzień dobry panu — powiedział, choć każde sło wo

grzęzło mu ze zdenerwowania w gardle. — Czy mogę
prosić pannę Danielle?

— Dzień dobry, mogę wiedzieć, kto mówi?
— Moje nazwisko Igor Wolwicz.

— Zaraz poproszę.
— Hallo — jej dźwięczny, melodyjny głos przypra wił

go o bicie serca.

— To ty Danielle? — wyszeptał prawie bez tchu. —

Mówi Igor z Warszawy — przeszedł na język polski.

— Ach! Czy mam przez to rozumieć, że już wiesz ... że

mogę przyjechać i załatwiać moją sprawę?

— Wiem już prawie wszystko, ale muszę jeszcze

otrzymać formalne potwierdzenie ...

background image

— Więc jednak to nie koniec. Igor bardzo cię proszę

nie dzwoń, dopóki nie będziesz miał zupełnie pewnych

wiadomości. Jean-Pierre bardzo ciężko pracuje, a
telefon stoi na jego biurku. Rozumiesz, że jest to

kłopotliwe...

Niczego nie rozumiał, wiedział tylko, że z całej duszy

nienawidzi tego obcego, despotycznego starca.

— Myślałem, że się ucieszysz, jeśli ci powiem, że

wszystko idzie dobrze.

— Cieszę się. nawet nie wiesz, jak bardzo, i czekam z

niecierpliwością na ostateczny wynik...

Nagle poczuł ulgę, odprężenie. Jej głos zabrzmiał tak szczerze

i ciepło.

— Danielle, strasznie tęsknię, tak bardzo pragnę cię

zobaczyć ...

— Muszę już kończyć, dzieciaku.

— Ale ty przyjadziesz, prawda?
— Oczywiście, na pewno, bonne nuit.

Połączenie zostało przerwane.

*

Domek Powelskiego otaczały gęsto rozrośnięte krza ki

jałowca i dość rachityczne, niezbyt wysokie, świerki.
Niewielki drewniany budynek liczył już zapewne kilka -

dziesiąt lat, ale jeszcze krzepko się trzymał i sprawiał
solidne wrażenie. Igor nie bywał w nim często, gdyż to raczej

wujek odwiedzał go w Warszawie przy okazji załatwiania w
mieście różnych spraw osobistych i zawodowych. Ogródek

otaczający dom wyglądał na opuszczony i zaniedbany, jakby
nikt w ciągu ostatnich miesięcy nie troszczył się o utrzymanie w

nim porządku.

Tego popołudnia padał śnieg, przykrywając ziemię białym

puchem. Na schodkach prowadzących do drzwi wejściowych
leżały zeschłe gałęzie i szczątki jakiegoś pokarmu.

„On jest chory. Powinienem tu przyjechać i mu pomóc” —

pomyślał Igor. — „Ale nie mogę się na to zdobyć. Może to

podłe, lecz on mnie nic nie obchodzi”.

background image

Dzwonek u drzwi nie działał. Kołatanie i pukanie przez długi

czas pozostawało bez odpowiedzi. Wreszcie dało się słyszeć

mozolne szuranie rannych pantofli. Powelski stał na progu w
rozchełstanej na piersiach piżamie, z kilkudniowym zarostem

na twarzy i zaczerwienionymi od bezsenności oczyma.

— Wejdź — powiedział — przepraszam, że kazałem ci

tak długo czekać, ale bardzo źle się czuję.

W pokoju tapczan z rozrzuconą, przybrudzoną pościelą, stół z

nie sprzątniętymi naczyniami, zawalony resztkami jedzenia,
świadczył o zupełnym braku sił fizycznych i abnegacji

gospodarza.

— Siadaj — ciężko opadł na tapczan. — Pewno masz do

mnie jakiś interes — nie patrzył na niego, jakby w
obawie, że w wyrazie twarzy siostrzeńca wyczyta zapo-

wiedź nowej udręki dla siebie, która zakłóci mu resztę
wątło tlącego się życia. — Dobrze żeś przyszedł, przygo -

towałem dla ciebie trochę pieniędzy. Przydadzą ci się,
masz taką małą pensję — wygrzebał spod poduszki duży

plik banknotów i wyciągnął drżącą rękę w stronę Igora.

„Usiłuje mnie przekupić — przemknęło przez myśl Igorowi.

— Domyśla się, że powrócę do tamtej sprawy”.

— Dziękuję — powiedział twardo. — Proszę to chować.

— Weź, ja już niczego nie potrzebuję — chory podniósł

się i przemocą wcisnął Igorowi pieniądze do kie szeni. —

Wiem, że długo nie pociągnę. Teraz to napraw dę koniec
— zakaszlał się tak mocno, że z trudnością odzyskał

oddech, po czym opadł jak sflaczały łachman z
powrotem na pościel. — Ten domek też będzie twój po

mojej śmierci, wszystko będzie twoje.

Wolwicz napotkał jego spojrzenie i wyczytał w nim paniczny

strach. Ten człowiek bał się go, a przynajmniej sprawiał takie
wrażenie.

— Nie, rozumiem, po co wujek mi to wszystko mówi.

Przyszedłem w zupełnie innym celu. Chciałbym wujkowi

przypomnieć pewną scenę, która rozegrała się przed
blisko trzydziestoma laty w mieszkaniu na Moko-

towskiej.

background image

Powelski skulił ramiona i opuścił głowę w dół. Igor zatarł

nerwowo ręce i zaczął mówić.

— Pewnego czerwcowego popołudnia młoda kobieta

przyszła do swojego brata, znanego warszawskiego

przemysłowca. Brat czekał na nią, gdyż kilka dni wcześ -
niej zapowiedziała tę wizytę. Była bardzo zdenerwowa -

na, być może bliska załamania, odwiedziny te nie miały
bowiem charakteru rodzinnej pogawędki. Kobieta chcia-

ła prosić brata o pożyczenie dużej sumy pieniędzy dla
poratowania przed licytacją majątku ziemskiego jej

męża. Między rodzeństwem wywiązała się ożywiona
dyskusja, potem sprzeczka, ponieważ brat organicznie

nie znosił szwagra, żywił do niego wręcz awersję,
uważając go za nicponia i hulakę. Od samego początku

sprzeciwiał się zawarciu tego małżeństwa. Młoda kobieta
natomiast bardzo kochała męża i pragnęła za wszelką

cenę przyjść mu z pomocą.

Świadkiem tej rodzinnej wymiany zdań stała się osoba ukryta

w mieszkaniu, w drugim pokoju, która przez cały czas trwania
kłótni nie zdradziła swojej obecności, może nie chcąc otwarcie

wkraczać w sprawy natury tak osobistej.

Chyba już teraz mogę wymienić nazwiska uczestników tej

sceny: Leon Kornicki i Adela Neniewska, a nie zidentyfikowany
„trzeci” — pewien młody człowiek zakochany w Adzie, bliski

przyjaciel Kornickiego. Czyż nie tak było wuju?

Słowa siostrzeńca musiały wywrzeć na Powelskim szokujące

wrażenie, gdyż ciałem jego, podobnie jak w sanatorium, zaczęły
wstrząsać drgawki, a z ust wydobywać się nieartykułowane

dźwięki, które na próżno usiłował uformować w słowa.
Wreszcie osłabiony tym wysiłkiem, zastygł w bezruchu. Igor

zdawał się nie zwracać na to uwagi i uparcie kontynuował
swoją opowieść dalej.

— Bez wątpienia brat odmówił siostrze udzielenia pożyczki i

sprzeczka stawała się coraz gorętsza. Pieniądze musiały

wówczas odgrywać ważką rolę dla tej kobiety, być może
decydującą o trwałości jej małżeństwa. Idąc do brata, zabrała z

domu rewolwer należący w swoim czasie do ich ojca. Może

background image

chciała nim w ostateczności zagrozić bratu, choć takie naiwne
posunięcie z góry skazane było na niepowodzenie. Jednakże

wyciągnęła z torebki rewolwer, ale natychmiast uświadomiła
sobie bezsens takiego postępowania. Zresztą nie potrafiłaby z

niego zrobić użytku. Rzuciła rewolwer na biurko i płacząc, bez
słowa pożegnania, opuściła mieszkanie.

Wtedy z przyległego pokoju wyszedł młody przyjaciel

Kornickiego, w którego umyśle powstał szatański plan.

Wiedział, że Kornicki podjął z banku dużą sumę
przeznaczoną na odszkodowanie dla swojej byłej żony z

tytułu małżeńskich rozliczeń majątkowych. Pieniądze te
stanowiły zawrotną fortunę dla takiego jak on młodzień-

ca. Mógł je ofiarować Adzie — dziewczynie, którą bez
pamięci kochał, i zażądać od niej spłaty długu

wdzięczności, lub też zapragnął tych pieniędzy tylko dla
siebie aby zapewnić sobie wygodną, beztroską egzystencję.

Tak czy inaczej, otwierała się przed nim niepowtarzalna szansa,
z której postanowił skorzystać. W gruncie rzeczy nienawidził

Leona, uważał go za sknerę i pyszałka, potępiał za różne
życiowe posunięcia, między innymi za rozwód z żoną. Wszystko

to w jednej chwili stanęło mu w pamięci. Sięgnął błyskawicznie
po leżący na biurku rewolwer i strzelił w plecy Kornickiemu.

Potem bez trudu odnalazł pieniądze, zabrał je i niepostrzeżenie
opuścił mieszkanie. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności nikt nie

widział ani kiedy wchodził, ani kiedy opuszczał miejsce
zbrodni. Zresztą osoba jego nie obudziłaby w mieszkańcach do-

mu żadnych podejrzeń, gdyż powszechnie uważano go za
prawie domownika. — Wujku, czas zdać rachunek ze swoich

czynów! O to zabójstwo oskarżona została Adela Neniewska i
skazana na karę śmierci. Teraz jej córka, urodzona w więzieniu,

domaga się sprawiedliwości.

Powelski, po długich zmaganiach ze słabością swojego

wyniszczonego ciała, nagle odzyskał głos. Zawołał chrapliwie:

— To nie prawda, ja nie zabiłem Kornickiego! Ty

niczego nie wiesz. Mylisz się! — dźwignął się z
niesłychanym trudem i oparł na łokciach. Twarz miał

trupio bladą. — Jeśli chcesz znać prawdę, a nie wiem, na

background image

co ci ona potrzebna po tylu latach, to powiem ci, co się
wtedy stało. Tak, masz rację, że w czasie rozmowy

Kornickich, byłem w mieszkaniu Leona. On nawet nie
wiedział o tym, nieraz u niego nocowałem po

wyprowadzce twojej matki, miałem więc klucz od drzwi
wejściowych. Kiedy wszedłem, usłyszałem w gabinecie

podniesione głosy Ady i Leona. Nie chciałem im
przeszkadzać... — głos ugrzązł mu w gardle i umilkł na

chwilę. — Nie wiem, czy mam prawo ci to powiedzieć,
teraz oskarżać. Stoję już nad grobem — przerwy w jego

wypowiedziach trwały coraz dłużej. W gardle słychać
było rzężenie. W umyśle jego musiał trwać intensywny

proces, polegający na walce z samym sobą, czy wyjawić
siostrzeńcowi nazwisko mordercy, czy zabrać ze sobą tę

tajemnicą na tamten świat.

Igor czekał z zapartym oddechem.

— Kiedy wszedłem do gabinetu Leon już nie żył.

Popełniłem wtedy grzech, ale nie było to morderstwo.

Ukradłem pieniądze należące do twojej matki... Zabójca
ich nie zabrał, chyba spłoszyły go moje kroki... Żaneta

wtedy wyszła za mąż, była bardzo szczęśliwa, Leon już
niczego nie potrzebował, a ja nie potrafiłem oprzeć się

pokusie. Dlatego po śmierci Żanety zająłem się tobą, da -
łem ci mieszkanie, pomagałem, zapisałem ci cały mają-

tek... Uważałem, że jestem ci to winien i że w ten sposób
okupię tamten czyn. To ja zawiadomiłem policję o okoli-

cznościach śmierci Leona. Nie chciałem, aby umarł nie -
pomszczony. Zawsze dręczyły mnie wyrzuty sumienia...

— mówił coraz ciszej, z wielkim wysiłkiem, wreszcie
przestał, tylko usta jego poruszały się bezgłośnie.

Igor pochylił się nad nim, potrząsnął jego wychudłymi

ramionami, dotknął wilgotnych, zimnych dłoni.

— Wujku! — krzyknął. — Kto zabił Kornickiego? Na

litość boską, proszę powiedzieć!

— Kornickiego zabi... — wykrzytusił chory i nagle

urwał. Cisza, która zapanowała po tych słowach, wydała

się Igorowi przerażająca. Jeszcze raz spojrzał na Powel -

background image

skiego, ale w półotwartych szklistych jego oczach, nie
wyczytał odpowiedzi na swoje pytanie. Wtedy opanował

go strach, jakby własną ręką uśmiercił wujka, albo w
jakiś sposób przyczynił się do jego zgonu. Nie zamykając

nawet dobrze drzwi do ogrodu, w popłochu, ze
ściśniętym gardłem uciekł jak morderca.

*

Kornickiego zabił Gradkiewicz — w ciszy nocnej

głos Powelskiego zabrzmiał donośnie tuż przy tapczanie

Igora, wświdrował się w jego uszy, rozsadzając niemal

czaszkę. Usiadł gwałtownie na pościeli, zlany zimnym potem,

jeszcze niezupełnie rozbudzony, walcząc z ponurym,
koszmarnym snem. Choć zdawał sobie sprawę, że są to tylko

rojenia wywołane złym stanem nerwów, to jednak strach zjeżył
mu włosy na głowie. Powtarzało się to już od kilku nocy, jakby

Powelski zamierzał dopowiedzieć to, czemu na przeszkodzie
stanęła śmierć. Teraz słowa te nabrały szczególnie złowrogiego

wydźwięku.

Świadomość, jak tchórzliwie postąpił przed kilkoma dniami,

uciekając z domu, w którym znajdowały się zwłoki wujka, nie
dawała Igorowi spokoju. Powinien pojechać do Józefowa, zająć

się pogrzebem, załatwianiem wszystkich formalności z nim
związanych, ale opanował go całkowity bezwład psychiczny i

fizyczny. Od tamtego dnia poruszał się jak automat
pozbawiony własnej woli do samodzielnego działania. Przestał

też chodzić do pracy, czego oczywistą reperkusję stanowiło
oficjalne pismo zwalniające go w trybie natychmiastowym na

skutek samowolnego jej porzucenia. Nie zrobiło to na nim
właściwie żadnego wrażenia, jakby imię i nazwisko adresata nie

należało do niego, a do jakiejś obcej, papierowej postaci.
Dręczyła go tylko jedna obsesyjna myśl, że z odejściem z tego

świata Powelskiego urywał się jedyny trop prowadzący do
odkrycia mordercy.

I nagle właśnie teraz, w środku nocy, doznał objawienia.

Zawisłe w próżni nazwisko człowieka, który przed laty dokonał

zbrodni w mieszkaniu na Mokotowskiej, rozległo się tuż obok

background image

niego, w tym samym pokoju i miejscu, gdzie kiedyś padł strzał,
wypowiedziane głosem nie żyjącego już od kilku dni człowieka.

Przez parę chwil wydawało mu się, że zwariował i zmysły
odmawiają mu posłuszeństwa, a on sam stał się pastwą

rozigranej, rozgorączkowanej wyobraźni.

Poszedł do kuchni, napił się wody, zwilżył włosy pod kranem,

potem wrócił do pokoju i zbliżył się do okna.

Właśnie zaczynało szarzeć. W kamienicy naprzeciwko

rozbłysło kilka świateł, jakieś auto zaparkowane na ulicy
poderwało się do biegu, budząc bezpańskiego psa, który

zaszczekał kilka razy i pobiegł gdzieś dalej, podkulając ogon.
Ten obraz codziennego, wstającego do normalnego życia dnia,

wpłynął na niego uspokajająco. Zaczął trzeźwo i intensywnie
myśleć. Teraz wiedział, że mordercą był Gradkiewicz.

Zaplanował tę zbrodnię na zimno i z wyrachowaniem, licząc na
całkowitą bezkarność. Nikt by nie rzucił podejrzenia na

luminarza ówczesnej palestry, związanego ze swoją ofiarą
rozlicznymi interesami, reprezentującego ją we wszystkich

nieomal sprawach urzędowych. Niewątpliwie zresztą
Gradkiewicz zmontował odpowiednie alibi, asekurujące go

przed wpadką. Nie na darmo był mistrzem w swoim zawodzie,
wyspecjalizowanym w stosowaniu niezawodnych trików

prawnych. Nad motywami tego kroku Igor nie głowił się zbyt
długo. A więc przede wszystkim trawiąca go nieprzerwanie od

paru lat nienawiść do Adeli Neniewskiej, pragnienie wywarcia
na niej zemsty, strącenia tej kobiety na samo dno nędzy i

upokorzenia, całkowitego jej moralnego zniszczenia. Uczucia te
musiały zawładnąć nim z taką siłą, że nie zawahał się dopuścić

się zbrodni. A potem, co za perfidia! Zjawia się u boku
Neniewskiej jako jej anioł opiekuńczy, podejmuje się obrony

przed sądem, grzmi w sali rozpraw wzywając winnego do
stawiennictwa przed wysokim trybunałem, aby rzekomo

sprawiedliwości stało się zadość, W końcu zmusza
nieszczęśliwą, zastraszoną kobietę do uległości, napawa się

swoim zwycięstwem, triumfuje nad pokonaną.

Żyły nabrzmiały na szyi Igora, w głowie zahuczały młoty.

Czuł rosnącą w sobie zimną złość, pomieszaną za wstrętem do

background image

Gradkiewicza. W wyobraźni widział, jak się to wszystko odbyło
przed laty. Niedawno w roli mordercy obsadził nieżyjącego już

wujka, teraz przejął ją nikczemny adwokat. Musiało się to stać
tak: Gradkiewicz wiedział o zapowiedzianej przez Neniewską

wizycie, znał jej rozpaczliwą sytuację finansową i tragedię
pożycia małżeńskiego. Zaczajony gdzieś w przeciwległej

bramie, czekał na jej wyjście z domu na Mokotowskiej, potem
natychmiast wszedł do mieszkania Kornickiego z zamiarem

zgładzenia swojego klienta. Prawdopodobnie miał przy sobie
jakąś broń, albo zamierzał posłużyć się trucizną. Tymczasem

szczęście sprzyjało mu niesłychanie i ślepy traf dopomógł w
zrealizowaniu planu zrzucenia odpowiedzialności za

morderstwo na Neniewską, gdyż na biurku leżał pozostawiony
przez nią rewolwer. Z tej właśnie broni zastrzelił Kornickiego,

chyłkiem opuścił jego dom, pozostawiając narzędzie zbrodni,
po usunięciu z niego odcisków palców.

Pytanie teraz, jaką rolę odegrał Powelski w tym dramacie?

Niewątpliwie był świadkiem kłótni pomiędzy rodzeństwem, na

pewno nie kłamał w obliczu śmierci. Czy po wyjściu Adeli
rozmawiał z Kornickim, czy też nadal pozostał w ukryciu? Być

może nawet nie zdążył wyjść z drugiego pokoju, gdyż prawie
natychmiast odezwał się dzwonek u drzwi wejściowych i w

gabinecie zjawił się Gradkiewicz. Dlaczego jednak pozwolił ujść
bezkarnie mordercy i do końca nie ujawnił światu jego

nazwiska? Odpowiedź nasuwała się jedna: ukradł pieniądze
Kornickiego i nie mógł przyznać się do obecności w mieszkaniu

w chwili popełnienia morderstwa.

Zrobiło się już zupełnie widno, anemiczne słońce wyjrzało

zza skłębionych, białych chmur, zapowiadających opady
śniegu. Wtedy dopiero Wolwicz odszedł od okna i przysiadł na

brzegu tapczanu, w tym też momencie dojrzała w nim decyzja
bezkompromisowego i stanowczego działania.

„Nie mogę stracić Danielle — myślał gorączkowo. — Muszę

wyjaśnić tę sprawę. Gradkiewicz przyzna się do winy,

wydobędę od niego oświadczenie na piśmie, choćbym miał z
niego wypruć wszystkie flaki. Ten podły człowiek nie zasługuje

na żadne względy. Unieszczęśliwił tylu ludzi, zmarnował życie

background image

matce Danielle".

W wyobraźni Igora postać adwokata przybierała kształty

obleśnego monstrum żywiącego się ludzką krwią i padliną. Nie
wiedział wprawdzie jeszcze, w jaki sposób przystąpi do

wyegzekwowania zeznań od Gradkiewicza, ale w tym stanie
ducha, w jakim się znajdował, gotów był na wszystko. Cały

dzień tłukł się po mieszkaniu, w szlafroku, półprzytomny, nie
ogolony, prawie nic nie jedząc i nie pijąc. Wreszcie ułożył sobie

plan całej akcji i następnej nocy spal kamiennym snem bez
widziadeł i majaków. Koło południa wziął kąpiel, wytarł mocno

ciało włochatym ręcznikiem, aby przywrócić normalny obieg
krwi. Kiedy się golił, ujrzał w lustrze swoją bladą, zmęczoną

twarz o dziwnie obcym, zaciętym wyrazie.

„Kiepsko wyglądam — stwierdził w duchu. — Chyba mam

gorączkę. Ale nie mogę teraz roztkliwiać się nad sobą".

Przed wyjściem z domu zabrał z sejfu rewolwer i włożył do

kieszeni palta.

„Pokażę mu tę broń. może jej widok poruszy w nim sumienie.

Ale czy taki człowiek jak on w ogóle ma zdolność odróżniania
dobra od zła, skoro posunął się w życiu do tak nędznych i

niskich czynów?"

Długo zastanawiał się nad tym, o której godzinie Gradkiewicz

zazwyczaj wraca do domu, założywszy, że codziennie wychodzi,
aby zrobić zakupy lub załatwić inne sprawy. Na klatce

schodowej domu przy ulicy Emilii Plater panował jak zwykle
półmrok, przerywany od czasu do czasu drganiem

automatycznie włączanego skąpego oświetlenia. Wolwicz
stanął tyłem do okna wychodzącego z sieni na ulicę,

zdecydowany czekać na adwokata. Nie wiedział, czy jego plan
powiedzie się. Być może Gradkiewicz, jak stary niedźwiedź,

siedzi całymi dniami zaszyty w swoim mieszkaniu, bardziej
przypominającym wysypisko śmieci niż ludzką siedzibę. Z całą

pewnością wiedział, że nie zostałby przez niego wpuszczony do
środka, gdyby teraz zadzwonił lub zapukał do drzwi. Minęła

godzina daremnego oczekiwania. Igor dalej tkwił w oknie,
niemal przylepiony do skrawka muru. Nagle drgnął nerwowo.

Jednak szczęście mu dopisało, masywna, przysadzista postać

background image

adwokata ukazała się przy windzie. Jednocześnie wysiadła z
nim młoda kobieta z dzieckiem, ale szybko zniknęła w głębi

korytarza. Gradkiewicz szedł wolno, w rozpiętym palcie mimo
panującego zimna na dworze i w czapce z nausznikami,

zsuniętej na czubek głowy. W ręku trzymał siatkę z zakupami, z
której sterczały dwie butelki. Oparł ją o ścianę i wyjął klucze z

kieszeni. W chwili kiedy przekręcał je w zamku poczuł na
swoim ramieniu rękę Igora.

— Ja do pana, mecenasie, czy pan mnie poznaje?
Gradkiewicz znieruchomiał zaskoczony. Powoli zwrócił na

Igora przekrwione oczy, zionąc ciężkim odorem alkoholu.

— A cóż to znaczy? Co to za metody?

— Przychodzę od Krystyny, już raz byłem u pana —

Igor, mówiąc to. jedną ręką błyskawicznie otworzył

drzwi do mieszkania, drugą, pchnąwszy Gradkiewicza do
środka, zatrzasnął je za sobą. Zdawał sobie przy tym

sprawę, że takie zachowanie niczym nie różni się od
bandyckiego napadu, ale nie odczuwał niczego więcej

poza satysfakcją, że jego plan przebiega zgodnie z
założeniami, a on sam ma tyle mocy i odwagi, aby go

wykonać.

— Czy pan ma zamiar mnie zamordować? A może

okraść? Zaręczam, że niczego nie mam w domu poza
kupą śmieci — zarechotał Gradkiewicz, odzyskując nieco

pewność siebie, albo szarżując w obliczu niebezpieczeń -
stwa.

— Myli się pan. Nic z tych rzeczy. Chcę tylko poroz-

mawiać. — Wolwicz cały czas popychał Gradkiewicza w

stronę jego gabinetu. — Zna pan Krystynę, prawda?

W pokoju panował, tak jak przedtem, nieopisany bałagan, z

tą różnicą, że na samym środku poniewierały się puste butelki
po alkoholu, których poprzednio nie było.

— Mogę zdjąć płaszcz? Gorąco mi — powiedział

adwokat.

— Ależ, naturalnie, przecież jest pan u siebie. Wydaje

mi się, że pan mnie nie poznaje. Odwiedziłem pana kilka

dni temu, rozmawialiśmy o dawnych czasach.

background image

Gradkiewicz opadł ciężko na fotel. Palto i czapkę rzucił na

podłogę. Potargane szpakowate włosy sterczały na jego głowie

groteskowo, a czoło pokryły krople potu.

— Niezły gagatek z ciebie — wysapał. — Nie mo głeś

wejść do mieszkania w normalny sposób, chyba jest
dzwonek u drzwi? Czy masz zwyczaj zawsze straszyć sta -

rych ludzi?

— Nie wiem, czy bym został przyjęty przez pana,

gdybym przyszedł w charakterze gościa. Niezbyt uprzej -
mie ostatnio mnie pan potraktował. Widzi pan, mam dla

pana pewną propozycję i z góry zaznaczam, że nie wzru -
sza mnie pana podeszły wiek. Na to mnie pan nie we-

źmie.

— O cóż ci chodzi, u licha? Jesteś członkiem mafii, czy

co? .Widocznie chodziłeś za często na gangsterskie fil my
— zakrztusił się krótkim, urywanym śmiechem, spoza

którego wyzierał maskowany strach.

Igor poczuł się nieswojo. Do tej pory adwokat panował nad

sytuacją. Nie wyglądał na faceta łatwo idącego na ustępstwa
pod naciskiem czyjejś woli, a nawet groźby. Wolwicz

postanowił więc działać radykalnie.

— Niech pan mnie słucha! — krzyknął. — Musi pan

tutaj, zaraz, napisać własną ręką oświadczenie, że za -
strzelił pan dwadzieścia siedem lat temu w Warszawie,

w mieszkaniu na Mokotowskiej, Leona Kornickiego.
Uprzedzam, że nie wyjdę stąd, dopóki pan tego nie

uczyni.

Gradkiewicz wybałuszył na niego oczy i zaczął się śmiać,

najpierw cicho, a potem coraz głośniej.

— Głupcze, młokosie, co ci strzeliło do głowy? —

wychrypiał pomiędzy jednym spazmem śmiechu a dru -
gim.

— Niech pan przestanie, niech pan zaraz przesta nie! —

zawołał Wolwicz. — Ja nie żartuję! Tylu ludzi przez pana

cierpiało, czy pana to nic nie obchodzi? Jeszcze teraz boi
się pan o własną skórę. Pańska córka do dzisiejszego

dnia jest nieszczęśliwa!

background image

Adwokat spojrzał uważnie na Igora, jak na osobliwy gatunek

wariata.

— Coś ty powiedział, moja córka? Co ty sobie właściwie

wyobrażasz? Jakim prawem się wtrącasz? Radzę ci iść

do diabła, albo zaraz zawołam milicję! — tym razem to
on podniósł głos. Wstał z fotela i zbliżył się do aparatu

telefonicznego.

— Stać! — krzyknął Igor nieswojo, piskliwie i wy-

ciągnął z kieszeni rewolwer. Czuł jak dygocze w nim każ -
dy nerw. — Niech pan siada z powrotem w fotelu!

Poznaje pan tę broń? Tak, to ta sama, z której zastrzelił
pan Kornickiego. Uprzedzam, że i teraz jest

odbezpieczona. Łatwo wtedy przyszło panu pociągnąć za
cyngiel, prawda? Chciał pan zemścić się na Neniewskiej,

uzależnić ją od siebie, zniszczyć i udało się to panu
znakomicie! Ale teraz się pan nie wywinie. Musi się pan

przyznać do winy! I zrobi pan to, choćbym miał tu
siedzieć do sądnego dnia.

Gradkiewicz opadł na fotel. Pierwszy raz w jego małych

oczkach, ukrytych w fałdach tłuszczu, zamigotał prawdziwy

strach.

— Grozisz mi rewolwerem? — powiedział. —Jesteś

zbrodniarzem albo szaleńcem. Cokolwiek bym teraz na -
pisał, nie miałoby mocy prawnej, jako działanie pod

przymusem.

Igora rozgniewał przemądrzały ton adwokata, mimo że

musiał mu przyznać rację. Jednakże upór jego rozjątrzył go do
żywego. Postanowił nie ustępować w żadnym wypadku z pola

walki.

— Niech się pan o to nie martwi, wiem o panu wszy-

stko i tak łatwo nie zrezygnuję. Tam leży papier i długo -
pis. Niech pan siada przy biurku i pisze. Daję panu osta -

tnią szansę naprawienia krzywdy wyrządzonej Krystynie.

— Ani mi się śni — Gradkiewicz rozparł się w fote lu. —

Nigdy w życiu nie dostaniesz ode mnie takiego
bzdurnego pisma — patrzył przy tym na Igora przenikli -

wie, jakby chciał zahipnotyzować go wzrokiem. Najwyra -

background image

źniej blefował, gdyż na czole jego w dalszym ciągli
ukazywały się gęste krople potu.

Igor cały czas trzymał wyciągnięty przed siebie rewolwer.

Nagle zaczęło mu migotać przed oczyma. Gradkiewicz wydawał

mu się teraz jakimś potworem, niczym nie przypominającym
człowieka, czymś w rodzaju jamochłonu, bezpostaciową,

galaretowatą masą, uosabiającą zło i ohydę całego świata.

— Pisz! — wycharczał.

Usłyszał rechotliwy, urągający wybuch śmiechu i sam nie

wiedząc kiedy, nacisnął cyngiel. Kula ugodziła w tłusty brzuch

adwokata. Strzelił jeszcze dwukrotnie na oślep, jak automat
zdalnie kierowany jakąś nie znaną, wrogą siłą. Oprzytomniał,

kiedy ciało Gradkiewicza zwaliło się na podłogę, przewracając z
hukiem fotel, wtedy strach ścisnął go za gardło. Błyskawicznie

wróciła mu trzeźwość umysłu, a z nią świadomość tego, co się
stało.

„Muszę stąd uciekać jak najprędzej" ponaglał sam siebie, ale

nogi jakby wrosły mu w podłogę, odmawiając posłuszeństwa.

Trwało to kilka minut, może więcej, wreszcie przezwyciężył
słabość i wypadł na klatkę schodową. Powitały go puste ściany,

nikt go nie zobaczył. Windy akurat znajdowały się w ruchu,
zszedł więc pospiesznie na dół. W bramie minął jakąś wysoką

chudą kobietę, w czarnym palcie, która obrzuciła go bystrym,
zaciekawionym spojrzeniem.

„Psiakrew, to ta sama baba, do której zapukałem, idąc

pierwszy raz do Gradkiewicza. Poznała mnie, jestem tego

pewien. To niedobrze, co robić? — myślał gorączkowo. —
Gotowa jeszcze pomóc milicji przy sporządzaniu portretu

pamięciowego. Wygląda na taką, która ma nawet z tyłu oczy”.

Wpadł mu do głowy pomysł zapewniający jakie takie alibi.

Już przedtem zapamiętał, że na tej samej klatce schodowej, na
piątym piętrze, mieści się lecznica dentystyczna. Jeśli pójdzie

tam i zostanie przyjęty w celu przeprowadzenia jakiegoś
zabiegu, zawsze będzie miał możność usprawiedliwienia, mniej

więcej o tej porze, obecności w tym domu. Sam dziwiąc się
jasności swojego umysłu. zawrócił i pojechał windą na górę.

W lecznicy, o czystych, białych ścianach, znajdowało się

background image

sporo pacjentów, oczekujących przed gabinetami na przyjęcie u
lekarzy. Wolwicz opłacił wizytę w kasie i usiadł na pierwszym

lepszym krześle. Dopiero teraz odczuł, jak głośno, niemal
boleśnie tłucze się w nim serce. Starał się nie myśleć o tym, co

się stało, ale na próżno... Dwa piętra niżej leżał trup zabitego
przez niego człowieka, w kieszeni ciążył mu rewolwer z

odciskami własnych palców, a on zamiast uciekać, gdzie pieprz
rośnie, w dalszym ciągu siedział w tym samym budynku. Zaczął

przeklinać swoją tchórzliwość i głupotę. Ostatecznie prawdo-
podobieństwo konfrontacji z nieznajomą, przelotnie spotkaną

kobietą, a tym samym zidentyfikowania go przez nią, było
bardzo nikłe. Nie powinien ulegać panice i przedłużać pobytu

pod tym dachem. W końcu wystarczy kwit z kasy, a skazywanie
się na tortury zabiegu dentystycznego — to zupełnie zbędne —

stwierdził w duchu. Już zrywał się z miejsca, gdy jakiś stary,
siwowłosy jegomość siedzący obok, przytrzymał go za rękaw.

— Pan pewnie na wyrwanie, prawda? Strasznie się pan

boi, już dawno pana obserwuję. Niech pan nie ucie ka,

może wywiązać się zapalenie okostnej. Ja też się balem,
a teraz, panie dziejku, piąty ząb usuwają i to bez

znieczulenia. Wie pan co? Skoro taki pan zdenerwowany,
to pana przepuszczę przed sobą. Ja dzisiaj tylko na kontrolę.

Zanim Igor zdążył zaprotestować, drzwi gabinetu otwarły się

i równie silny, jak usłużny, staruszek wepchnął go przemocą do

środka. Drobna, szczupła pani w fartuchu przywitała go z
uprzejmym, zachęcającym uśmiechem.

„Pewnie strasznie wyglądam, muszę się wziąć w garść. Całe

szczęście, że znajduję się w takim miejscu, gdzie wszyscy mają

przerażone miny” — zdążył pomyśleć i już siedział na fotelu.
Wskazał jeden z trzonowych zębów, który go kiedyś pobolewał i

poprosił o wyrwanie, ale pani stomatolog zadecydowała, że
należy szanować własne uzębienie, pochopnie się go nie

pozbywać i rozpoczęła przewodowe leczenie. W czasie tego
zabiegu czuł jak ciarki ze zdenerwowania i bólu wędrują mu od

czubka głowy do krzyża. Umówił się na następną wizytę, wniósł
w kasie dodatkową opłatę, i jak szalony wybiegł na ulicę. W

domu, na wszelki wypadek, usunął odciski palców z rewolweru

background image

i włożył go do sejfu. Potem zapadł w długi, głęboki sen
graniczący z omdleniem.

*

Od paru dni nie wychodził z domu, żywiąc się resztkami

zapasów z lodówki. Czas zatracił dla niego swoje zwykłe

wymiary, przestała interesować go data, a nawet godzina.
Dziwne, ale nie nękały go wyrzuty sumienia, tak jakby usunął z

tego świata obmierzłego gada, a nie żywego, normalnego
człowieka. Zresztą wszystko to, co się stało, zdawało się być

jakimś, koszmarnym, nierealnym wydarzeniem, w którym
przypadkowo zagrał niezrozumiałą, dziwaczną rolę. Na domiar

złego cierpiał fizycznie, gdyż oczywiście nie poszedł na
umówioną wizytę do dentystki i rozborowany ząb zaczął go

okropnie boleć. Najbardziej jednak w chwilach, kiedy wracała
mu pełna świadomość, dręczyła go myśl, że właściwie nie

wykonał swojej misji i nie dotrzymał obietnicy danej Danielle.
Nie miał prawa do niej zatelefonować, choć rozwiązał zagadkę

morderstwa, a to z braku dowodów niezbędnych do
przeprowadzenia rehabilitacji Neniewskiej. Dwaj uczestnicy

zbrodni: zabójca i świadek — nie żyli. Sprawa została
ostatecznie pogrzebana, mógłby tylko powiedzieć Danielle, że

matka jej została pomszczona, ale takie oświadczenie nie
miałoby przecież żadnego ani prawnego, ani moralnego

znaczenia i nie zabrzmiałoby wiarygodnie. Poza tym odczuwał
stały niepokój, że milicja wpadnie na jego trop, ale mijał dzień

za dniem i nic się nie działo. Ślady zbrodni nie prowadziły do
jego osoby. Powoli uspokajał się, wyciszał wewnętrznie. Zaczął

wychodzić z domu. Natychmiast kazał wyrwać sobie ząb w
najbliższym prywatnym gabinecie stomatologicznym i poczuł

się jak nowo narodzony. Zrobił trochę zakupów żywnościo-
wych, dzięki pieniądzom otrzymanym od Powelskiego w dniu

jego śmierci, których przyjęcia wówczas tak pochopnie chciał
odmówić. Myślał nawet o tym, aby zgłosić się do Archiwum,

uregulować sprawy zatrudnienia, wycofać swoje dokumenty.

Dzwonek, który zabrzmiał tego wieczoru, nie wywołał w nim

żadnych przykrych skojarzeń z wiszącą nad nim groźbą

background image

odpowiedzialności karnej. Zdrętwiał z przerażenia, kiedy ujrzał
na progu porucznika Milicji Obywatelskiej.

„Znaleźli zwłoki Gradkiewicza — przemknęło mu przez

myśl”.

— Pan Igor Wolwicz? — zapytał młody oficer. — Dobry

wieczór panu, porucznik Zelcch ze Stołecznej Komendy

Milicji Obywatelskiej. Czy mogę wejść?

Usunął się z przejścia bez słowa. Musiał zmienić się na

twarzy, gdyż mundurowy gość przyjrzał mu się z niejakim
zainteresowaniem.

— Czy pan źle się czuje? — zagadnął go, wchodząc do

pokoju, a nie otrzymawszy odpowiedzi dodał: — Pozwoli pan,

że usiądę.

Igor też opadł na krzesło, połykając nerwowo ślinę.

Żelech rozejrzał się dookoła.
— Ma pan ładne mieszkanie, od dawna pan je zajmuje?

— Od siedmiu lat.
— Niestety, mam panu do zakomunikowania smutną

wiadomość. Pan Roman Powelski nie żyje. To pański
krewny, prawda?

— Tak, brat mojej matki.
— Nie pyta pan o przyczynę jego zgonu?

— Mój wujek chorował już od wielu lat, a ostatnio stan

jego znacznie się pogorszył, tak, że spodziewałem się w

każdej chwili katastrofy — Igor mówił spokojnie, gdyż
zdążył już ochłonąć z pierwszego, przykrego wrażenia.

— Oczywiście są to sprawy czysto osobiste, ale jak

widać nie bardzo interesował się pan zdrowiem swojego

wuja. Zwłoki zostały przypadkowo odkryte przez znajo -
mego, który przyszedł go odwiedzić, a stało się to w

dziesięć dni po jego śmierci. Oczywiście obywatel ten
zawiadomił nas o zgonie Romana Powelskiego.

— Niestety, ostatnio chorowałem, miałem zapalenie

okostnej, nie wychodziłem z domu — Igor pokazał nieco

jeszcze spuchnięty policzek.

— No cóż, nas to nie interesuje. Mam natomiast dla

pana jeszcze jedną nowinę. W czasie przeszukania domu

background image

zmarłego, stanowiącego rutynową czynność w związku z
odnalezieniem zwłok, natrafiliśmy na testament, na

mocy którego dziedziczy pan cały majątek wujka — do-
mek z ogrodem w Józefowie i pieniądze złożone na ra -

chunku oszczędnościowym w PKO. Ponieważ wyniki sek-
cji wskazują na naturalny charakter zejścia, przyniosłem

ów dokument, znajdujący się przez kilka dni w
depozycie w komendzie.

— Dziękuję panu — Igor odebrał z rąk porucznika

podłużną, białą kopertę, na której widniało jego imię i

nazwisko.

— Proszę zatem przyjąć jednocześnie wyrazy współ-

czucia i gratulacje z powodu spadku. Zwłoki może już
pan odebrać z zakładu medycyny sądowej. Oczywiście,

jeżeli zajmie się pan pogrzebem.

— Tak, naturalnie, natychmiast się tam zgłoszę.

*

Porucznik Żelech miał wyjątkowo pracowity tydzień. Znów

został odkryty przypadkowo trup mężczyzny, tym razem przez

sąsiadkę w bloku przy ulicy Emilii Plater, a major Serwicz
przydzielił mu dochodzenie w tej sprawie. Nie ulegało bowiem

najmniejszej wątpliwości, że adwokat Wacław Gradkiewicz
opuścił ziemski padół w sposób gwałtowny, po wpakowaniu

mu przez nieznanego sprawcę trzech kul rewolwerowych z
bliskiej odległości, z których jedna utkwiła mu w brzuchu, a

dwie pozostałe przeszyły na wylot klatkę piersiową.

Po zabezpieczeniu wszystkich śladów przez ekipę techniczno-

dochodzeniową. Żelech udał się bezzwłocznie do obywatelki
Jadwigi Mulikowej, która dokonała tego makabrycznego

odkrycia.

Przyjęła go z ożywieniem, świadczącym o gotowości przyjścia

z jak najdalej idącą pomocą organom bezpieczeństwa.

— Jak to się stało, że zajrzała pani do mieszkania

adwokata Gradkiewicza? Czy często pani u niego bywa -
ła? — zapytał na wstępie.

Mulikowa obrzuciła go przenikliwym i uważnym

background image

spojrzeniem, jakby chciała rozszyfrować ukryty sens tych słów.

— Ee, gdzie tam, nigdy do niego nie chodziłam, ale był

moim sąsiadem i kiedy zobaczyłam, że pod jego
drzwiami stoją cztery pełne butelki mleka, zaraz mnie

tknęło, że stało się coś niedobrego. Od kilku dni nie zau-

ważyłam, żeby wchodził, albo wychodził z mieszkania i w

środku też było cicho, a trzeba panu wiedzieć, że przez te
cienkie ściany słychać jak ktoś się rusza, chodzi. Nawet głosy

można rozróżnić.

— I to panuj tak dalece zaniepokoiło, że postanowiła

pani złożyć mu wizytę. Taka troska o sąsiada nieczęsto
się obecnie zdarza i bardzo chwalebnie świadczy o pani

postawie obywatelskiej. Ale czy nie przyszło pani do gło-
wy, że adwokat po prostu gdzieś wyjechał?

— Jak mieszkam tu dziesięć lat, nigdy się to nie zda-

rzyło. Mruk to był i odludek, a przy tym, wstyd powie-

dzieć, człowiek mocno trunkowy. Zawsze siedział w War -
szawie. tylko codziennie wychodził po zakupy i po ga-

zetę.

— Czy znała go pani osobiście?

— Takie tam znanie. Czasem mruknął pod nosem

„dzień dobry", a czasem przeszedł obok jakby pierwszy

raz mnie zobaczył, szczególnie jak sobie porządnie gol -
nął. Mój mąż pracuje na kolei, kiedyś miał zatarg z ja-

kimś pasażerem, wie pan, doszło do kłótni, rękoczynów,
więc poszedł do niego po poradę. Wtedy nie powiem,

grzecznie go przyjął, mądrze pogadał, napisał pismo do
sądu, a kiedy mąż chciał zapłacić — powiedział, że nie

trzeba bo on już nie prowadzi praktyki, tylko to po
sąsiedzku. Podobno miał kiedyś dużo klientów, świetnie

zarabiał. ale zaczął pić i przestał pracować. Wódka
niszczy człowieka, ot co..., jeżeli w starszym wieku...

Żelech przerwał, może niezbyt uprzejmie, wykład o

zgubnych skutkach alkoholizmu, ale czas naglił i nie po -

zwalał na tego rodzaju dygresje.

— Czy sąsiad pani utrzymywał jakieś kontakty to-

warzyskie. to jest ściśle mówiąc, czy odwiedzało go dużo

background image

osób?

— Skądże, to był samotnik, jakich mało. Najwyżej

listonosz, mleczarz i praczka. Siedział zamknięty całymi

dniami. Tylko się miotał tam i nazad po tym swoim pokoju,

jak jaki zwierz. Toteż zdziwiłam się, kiedy jeden młody
człowiek zapytał mnie o niego, bo pomylił nasze drzwi. Nic

dziwnego, na klatce schodowej rzadko pali się żarówka, więc
prawie niczego nie widać.

— Kiedy to miało miejsce? — zainteresował się żywo

porucznik.

— Może jakieś dwa tygodnie temu.
— Czy pamięta pani. jak wyglądał?

— Po ciemku mało co widać, ale taki dość wysoki z gołą

głową, szatyn chyba, miał granatową, ocieplaną kurtkę.

— Nosił brodę, wąsy?
— Nie, na pewno nie. Wyglądał na trochę zdener-

wowanego albo przestraszonego.

— Czy rozpoznałaby go pani w razie potrzeby?

— Myślę, że tak, tym bardziej, że go jeszcze raz w tym

domu spotkałam.

Porucznik omal nie podskoczył na krześle. Ta niewiasta

stanowiła prawdziwą kopalnię rewelacyjnych wiadomości.

— Kiedy pani Mulikowa, kiedy?!
— No, w jakiś tydzień potem, po tej pierwszej wizy cie.

Wracałam z zakupami do domu, a on minął mnie w
bramie. Spieszył się bardzo, ale zaraz go poznałam. Po -

myślałam, że może jakiś krewny Gradkiewicza się odna -
lazł i zacznie się wreszcie nim opiekować.

— Czy potem widywała jeszcze pani swojego sąsiada ?
Mulikowa zmarszczyła brwi. wysilając swoją i tak znakomitą

pamięć.

— Nie, od tego dnia nie. Jak nożem uciął, przestał

wychodzić i ruszać się po mieszkaniu. A co pan myśli, że
to ten młody...

— Ja nic nie myślę, pani Mulikowa — uciął Żelech. —

Na razie zbieram materiał dowodowy, a pani mi w tym

doskonale pomaga. Wrócimy jeszcze potem do tego taje-

background image

mniczego osobnika. Więc co stało się dalej? Zobaczyła pani
cztery butelki z mlekiem pod drzwiami pana Gradkiewicza i ...

— No i zadzwoniłam do jego drzwi — podchwyci ła. —

Coś mnie tak w środku męczyło i nie dawało spo koju. że

może zachorował, albo i co gorszego. Przecież to starszy
człowiek i alkoholik. Nikt nie odpowiadał na

dzwonienie, ta cisza mi się nie podobała, więc wzięłam
za klamkę, choć przecież zawsze słyszałam, jak przekrę -

cał klucz w zamku. No, ale spróbowałam i okazało się, że
drzwi były tylko przymknięte. Bardzo mnie to zdziwi ło.

Weszłam do pokoju, tego pierwszego na lewo, styka -
jącego się z moim mieszkaniem i zobaczyłam go. Leżał

na podłodze, cały w zakrzepłej krwi, a obok wywrócony
fotel... Wyglądał strasznie.

— Bardzo pani dziękuję, pani Mulikowa. Ogromnie

nam pani pomogła, jutro poproszę panią o przyjście do

komendy i opowiedzenie raz jeszcze wszystkiego, co
pani wie w tej sprawie.

Choć informacje udzielone przez Jadwigę Mulikową

miały wprost bezcenną wartość dla prowadzonego

dochodzenia, porucznik kontynuując swoją akcję
wywiadowczą obszedł wszystkie piętra i odwiedził masę

ludzi w niemal identycznych mieszkaniach. Pozostali
lokatorzy, łącznie z gospodarzem domu, właściwie

niczego nie wiedzieli o Gradkiewiczu, a znajomość jego
osoby ograniczała się do krótkich kontaktów w czasie

przejazdu windą. Niektórzy mówili: samotnik, dziwak,
podobno kiedyś znany prawnik. obecnie żyjący w prawie

całkowitej izolacji od świata. Potwierdzała się opinia
Mulikowej o nadużywaniu przez niego alkoholu, lecz

działo się to bez ekscesów i burd publicznych. Natomiast
nikt niczego nie wiedział i nie umiał powiedzieć o

młodym człowieku, który dwakroć odwiedził nieżyjącego
mecenasa. Po prostu żaden z mieszkańców bloku go nie

zauważył, gdyż nieraz kilkaset osób dziennie przewijało się
przez ten bardzo zagęszczony i duży budynek.

Na piątym piętrze mieściła się lecznica dentystyczna.

background image

Wprawdzie istniało minimalne prawdopodobieństwo,
aby w tym przybytku zdrowia i jednocześnie udręki dla

cierpiących pacjentów znajdowały się ślady wiodące do
przestępcy, to jednak porucznik odznaczający się nie

tylko wrodzonym poczuciem obowiązku, ale i pedanterią
zawodową, i w tym miejscu przeprowadził kilka

urzędowych rozmów. Przejrzał również kwitariusz opłat
za usługi i wykonane zabiegi z ostatnich kilku dni.

Istniał tu zwyczaj, że w wypadku zamawiania protez lub
koronek oraz dłuższego leczenia wymagającego

parokrotnych wizyt — recepcjonistka wpisywała do
rejestru nazwisko i adres pacjenta. Nagle w oko

porucznika wpadła kopia kwitu wystawionego na Igora
Wolwicza, zamieszkałego przy ulicy Mokotowskiej.

Natychmiast skojarzył go z młodzieńcem, którego
odwiedził niedawno, w związku z odnalezieniem w

Józefowie zwłok jego wujka. Długo trzymał kwitariusz w
ręku. Data zgadzała się, wygląd Wolwicza zaś mógł

pasować do rysopisu podanego przez Mulikową, jak
również do rysopisu miliona innych młodych ludzi.

Widocznie Wolwicz akurat tego dnia przeprowadzał
zabieg w lecznicy, ale, czy znał Gradkiewicza, czy był to

tylko zbieg okoliczności?

„W każdym razie ma chłop szczęście do przypadkowo

znajdowanych zwłok ludzkich, coś zanadto się z nimi kojarzy. I
jakoś u siebie się dziwnie zachowywał. Trzeba by się jemu bliżej

przyjrzeć — pomyślał".

*

Na pogrzeb Romana Powelskiego przyszło niewiele osób:

tylko trochę sąsiadów, znających go od lat, mała delegacja z
ostatniego miejsca pracy i trzech kolegów ze szkolnej ławy,

wśród nich ten, który znalazł Powelskiego martwego. Na Igora,
jako na jedynego krewnego i spadkobiercę, wszyscy patrzyli z.

zaciekawieniem, zmieszanym z konwencjonalnym współczu-
ciem i pewną dozą szacunku, należnego rodzinie przy okazji tak

uroczystych i smutnych obrzędów.

background image

Ceremonia odbywała się na cmentarzu bródnowskim, tuż

przy murze graniczącym niemal z nowo powstającym osiedlem.

Śnieg początkowo lekko prószył, a potem zaczął mocno zacinać
i sypać w twarze uczestników pogrzebu tumanem ostrych,

lodowatych płatków. Igor podniósł do góry kołnierz kurtki i
włożył zmarznięte dłonie do kieszeni. Od paru dni czul się źle,

najwyraźniej zaziębił się w czasie załatwiania przewiezienia
zwłok z zakładu medycyny sądowej, dostał gorączki i od rana

wstrząsały nim silne dreszcze. Jak przez mgłę spoglądał na
grobowiec rodzinny, w którym spoczywały już zwłoki jego

dziadków oraz matki.

„On miał dopiero pięćdziesiąt dwa lata — pomyślał w pewnej

chwili, patrząc na przytwierdzoną do trumny tabliczkę — a ja
zawsze uważałem go za bardzo starego człowieka”.

Nie odczuwał ani żalu, ani smutku, tylko jałowość i

pustkę. Ostatnie przeżycia spowodowały kompletne za-

łamanie jego psychiki. Organizacją pogrzebu zajął się
tylko z konieczności. Teraz jego najgorętsze pragnienie

stanowił powrót do domu i położenie się do łóżka.
Twarze ludzi składających mu kondolencje nad otwartą

mogiłą zdawały się bliźniaczo podobne do siebie i
całkowicie pozbawione wyrazu. Tylko jeden młody

człowiek, stojący na uboczu, licz zamiaru wypowiedzenia
stereotypowych słów współczucia, zwrócił jego uwagę.

Nie mógł na razie zorientować się. skąd go zna, ale
nawet przez opary gorączki przeniknęła nagła myśl, że

to ten sam oficer, który zawiadomi! go o śmierci wujka.

„Czyżby do zadań milicji należało pilnowanie wypełnienia

przeze mnie obowiązków rodzinnych?" — zdziwił się w
duchu, ale nie zdążył wyprowadzić dalszych wniosków,

gdyż niski, szczupły mężczyzna o nerwowej,
przedwcześnie pomarszczonej twarzy, podszedł do niego

i ujął za ramię.

— Czy pan mnie poznaje? Jestem Jan Kamiński, kolega

pańskiego wujka z czasów gimnazjalnych. Sześć lat
siedzieliśmy w jednej ławce w szkole na Polesiu i spaliś -

my koło siebie w internacie. Pana wuj nie miał szczęścia

background image

w życiu osobistym, wiem o tym dobrze. Zawsze niesły -
chanie troszczył się o pańskie zdrowie, wykształcenie, a

przyszło mu umrzeć w samotności. Nawet nikt mu oczu
nie zamknął, biedakowi. Znalazłem go na łóżku, skulo -

nego, półnagiego, z takim wyrazem twarzy, jakby się
czegoś przestraszył przed śmiercią. Żal było patrzeć.

Igor nic nie odpowiedział. Stał w milczeniu, tępo wpatrzony

w pustoszejącą przestrzeń koło grobu, gdyż ludzie zaczęli się

już rozchodzić. Nie chciał i nie umiał się bronić przed
zarzutami kolegi Powelskiego, który wyraźnie miał mu za złe

brak opieki nad chorym. Wtedy Ka- mińskiego, człowieka
wrażliwego i gotowego do niesienia pomocy bliźnim,

zaniepokoił dziwny stan psychiczny Igora.

— No, chłopcze, nie trzeba tego tak przeżywać, ja nie

chciałem powiedzieć niczego złego, palnąłem ot, tak
sobie — prosto z mostu. Wie pan co? Niech pan idzie do

mnie, zjemy razem obiad. Prowadzę od śmierci żony ka -
walerskie gospodarstwo, będzie nam obu raźniej — znów

ujął go za ramię.

— Dziękuję — Igor uwolnił się gwałtownie z uścisku

Kamińskiego. — Bardzo źle się czuję. Muszę się zaraz
położyć — i nie kiwnąwszy głową oddalił się pospiesznie,

jakby w obawie, że ktoś jeszcze może go zatrzymać.

Przyjaciel zmarłego przez dłuższą chwilę śledził Wolwicza

pełnym zdumienia wzrokiem.

*

W domu gorączka zaczęła się wzmagać. Nie miał nawet siły

przygotować sobie posłania. Zdjął tylko kurtkę i runął na
tapczan. W sennych, ciężkich majaczeniach pojawiały się

znajome twarze: matka, Powelski, Gradkiewicz. Nagle strach
podpłynął mu pod gardło. Jakiś ostry dźwięk wwiercił się w

jego mózg jak świder, na próżno usiłował o nim nie myśleć, nie
zwracać na niego uwagi — potworny ból rozsadzał mu czaszkę.

W pewnej chwili zrozumiał, że jest do dźwięk dzwonka
dobiegający z przedpokoju, natarczywie domagający się

otwarcia drzwi.

background image

Zwlókł się z tapczanu i na chwiejnych nogach dotarł do

źródła tego nieznośnego, niszczącego nerw po nerwic dźwięku.

„Żeby tylko przestał dzwonić, żeby zrobiło się cicho, nie

wytrzymam tego dłużej" — myślał i szarpnął drzwiami resztką

sił.

Na progu stała Danielle, prześliczna, z zaróżowionymi od

mrozu policzkami, w szarym nylonowym futerku, w szafirowej
czapeczce i w długich białych botach. Najpierw uznał ją za

nieziemskie zjawisko wywołane maligną, ale kiedy uśmiechnęła
się i wyciągnęła do niego rękę, uwierzył, że to istota z krwi i

kości, ucieleśniająca wszystkie jego marzenia.

— A więc przyjechałaś, jak to dobrze — zdążył po-

wiedzieć i zachwiał się na nogach.

— Źle się czujesz? Chorujesz? — zapytała. — Mu sisz się

natychmiast położyć. Czy jesteś sam?

Skinął głową, nie mogąc oderwać od niej oczu w obawie, że

postać jej zaraz rozpłynie się, jak inne gorączkowe widziadła.

— Okropnie wyglądasz, biedaku, zaraz się tobą zajmę

— zrzuciła futro, zręczna, gibka, w niebieskiej ango rowej
sukience, oblepiającej jej smukłe kształty.

Zaprowadziła go do pokoju, wprawnie posłała tapczan.
— Zrobię ci herbatę, tylko leż spokojnie — oświadczyła.

Słyszał jej kroki w kuchni, gdzie szybko zagotowała wodę i

zaparzyła esencję. Wynalazła gdzieś miętę, polopirynę,

przyniosła kubek na tacy i podała mu lekarstwo do ust.

— Masz okropną gorączkę — powiedziała. — Może

wezwać lekarza?

— Nie, nie trzeba. Już mi lepiej, kiedy jesteś przy

mnie. Jak to dobrze, że dotrzymałaś obietnicy... Myśla -
łem, że zapomniałaś.

— Nic nie mów, odpocznij — spuściła rolety i zapaliła

nocną lampkę.

Zamknął oczy w poczuciu szczęścia i bezpieczeństwa.

Chwilami drzemał, potem budził się widząc ją koło siebie.

Wydawało mu się, że zło, którego doświadczył, minęło
bezpowrotnie.

— Nie nosisz już żałoby? — zapytał w pewnej chwili.

background image

— Tak, już nie muszę jej nosić.
Zwrócił na nią zdziwione spojrzenie.

— Później ci to wyjaśnię — powiedziała szybko. —

Teraz zaśnij, bo inaczej nie wyzdrowiejesz.

— Usiądź tu, koło mnie — poprosił. — Chcę cię mieć

bliżej siebie.

Położyła chłodną, kojącą rękę na jego spoconym czole.
— Zrobię ci zimny kompres — zaproponowała.

— Nie, nie ruszaj się, tak mi dobrze. Zostaniesz już ze

mną, prawda? Będziemy zawsze razem. Mam mały do-

mek w Józefowie, w ogródku latem rosną kwiaty.

W odpowiedzi pogładziła go po włosach.

— Powiedz, że zostaniesz, błagam.
— Jeżeli będziesz tak dużo mówił, gorączka ci pręd ko

nie spadnie.

— Pozwól mi tylko powiedzieć, że zrobiłem wszyst ko co

w mojej mocy, aby ci pomóc. Wiem, kto jest mordercą, ale
niestety nie mam na to dowodów. Oni obaj już nie żyją: mój

wuj i Gradkiewicz, umarli przed kilkoma dniami. Przebacz, że
cię zawiodłem...

— Nic już nie mów, nie martw się ...
— Danielle, tak strasznie tęskniłem za tobą, a teraz

nawet nie mogę cię pocałować...

— Śpij, głuptasku.

Przysypiał i znów się budził. Zobaczył, że wstała z fotela,

otworzyła torebkę, czegoś w niej szukając. Zląkł się, że wyjdzie i

zostawi go samego.

— Danielle, ty nie odejdziesz, nie możesz odejść...

— Ależ nie, jesteś taki chory. Potrzebujesz opieki.

Przenocuję w drugim pokoju na kanapie. Jeśli będziesz

czegoś potrzebował, to zawołasz mnie zgoda?

— Zobaczysz, będzie nam świetnie razem. Taki jestem

szczęśliwy... wiesz, wtedy kiedy cię pierwszy raz
ujrzałem w Paryżu, to doznałem czegoś więcej niż

olśnienia...

— Dobranoc, postaraj się zasnąć.

— Dobranoc, kochanie...

background image

*

Kiedy się obudził, rolety byty już podniesione, słońce ze

skrawkiem błękitnego nieba zaglądało przez szyby. Czuł się

znacznie lepiej, męczyło go tylko silne pragnienie. Sięgnął po
przygotowaną szklankę z herbatą i wypił pośpiesznie kilka

łyków. W sąsiednim pokoju usłyszał zwinne, lekkie kroki, jej
kroki.

— Danielle! — zawołał.
Weszła już ubrana, odświeżona, z włosami rozsypanymi na

ramionach, piękniejsza od tej, którą zapamiętał w swoich
wspomnieniach.

— O już nie śpisz. To dobrze. Widzisz, muszę z tobą

porozmawiać bardzo poważnie. Przypuszczam, że mnie

zrozumiesz. Przyjechałam właściwie, aby zgodnie z życzeniem
matki, postawić pomnik na grobie dziadka, ale wstąpiłam do

ciebie, gdyż uważam się za twoją dłużniczkę. Kiedy zadzwoniłeś
do mnie, do Paryża, wyczułam coś ogromnie rozpaczliwego,

bolesnego w twoim głosie. Nie umiem tego dobrze wyrazić.
Wiem, jaki jesteś uczuciowy, wrażliwy. Niepotrzebnie

zakłóciłam ci spokój. Nie sądziłam, że aż tak bardzo przejmiesz
się moją sprawą, przecież nie znaliśmy się prawie wcale.

— Danielle, co ty mówisz? Jak to?
— Muszę ci wyznać całą prawdę, żeby nie istniały po-

między nami niedomówienia. Wychodzę za mąż za Jean -
Pierre’a. Kocham go i szanuję, jestem bardzo szczęśliwa.

— Za Jean-Pierre’a, tego chorego starca?
— Ależ nie — roześmiała się cicho. — On nie ma nawet

pięćdziesięciu lat. Po ostatniej kuracji stan jego zdrowia
ogromnie się poprawił, moja matka bardzo pragnęła,

abyśmy się pobrali. Tyle mu zawdzięczałyśmy. To
wspaniały, piękny mężczyzna. Kocham go jak ojca i

męża, nawet nie wiesz, ile nas łączy.

Czuł, jak ziemia zapada się pod nim, a on ginie w jakiejś

nieskończonej przepaści bez dna. Pokój zawirował w
diabelskim tańcu.

— Danielle — jęknął tylko.

background image

— Proszę cię nie bierz tego tak tragicznie, ja nie mogę

postąpić inaczej. Pytałeś, dlaczego zdjęłam żało bę —

widzisz... matka przed śmiercią powierzyła Jean-
Pierre’owi list do mnie. Prosiła, żeby mi go oddał wtedy,

kiedy zdecyduję się wyjść za mąż. Ten list wyjaśnia
wszystko. Przywiozłam go ze sobą. Uważam cię

właściwie za członka naszej rodziny, zrobiłeś wszystko,
aby mi pomóc. Pragnę, żebyś przeczytał jego

najważniejszy fragment.

Wyjęła z torebki złożony w czworo arkusik papieru, zapisany

gęstym, ale już nierównym, pismem, widać drżącą, słabą ręką.
Litery skakały mu przed oczyma, ale chłonął je chciwie i

rozpaczliwie.

„Wiem, jak bardzo zawiniłam wobec ciebie. Wydałam cię na

świat ze strachu przed śmiercią. Nie miałam odwagi
powiedzieć prawdy i ponieść odpowiedzialności za swój czyn.

To ja zabiłam Leona. Kochałam tak bardzo swojego męża, że
nie wyobrażałam sobie życia bez niego, choć wiedziałam, jaki

jest podły i okrutny. Mój brat mógł mnie wtedy uratować, miał
dużo pieniędzy. Upokorzyłam się przed nim, przezwyciężyłam

wrodzoną dumę, rozpaczałam i błagałam go o litość. Wzięłam
nawet ze sobą rewolwer naszego ojca, żeby zabić się na jego

oczach, jeżeli odmówi mi pomocy, ale on okazał się zimny i
bezwzględny, śmiał się ze mnie, drwił z mojej miłości do

Wiktora, odepchnął mnie bezlitośnie. Poczułam do niego
straszną nienawiść. Wiedziałam, że stracę mojego męża i wtedy

życie i tak nie będzie miało dla mnie żadnej wartości. Kiedy
powiedział, że mogę nawet skoczyć z balkonu, a on nie kiwnie

palcem, aby mi przeszkodzić, nacisnęłam cyngiel. Strzeliłam
mu w plecy i w tej samej chwili zrozumiałam, że popełniłam

straszną zbrodnię, ale było już za późno. Uciekłam, zostawiając
rewolwer na biurku. Całe moje dalsze życie — to jedna wielka

pokuta za ten grzech. Nigdy już nie zaznałam spokoju, ani
szczęścia, nawet wtedy, kiedy ty się urodziłaś. W śledztwie nie

przyznałam się do winy, jeszcze raz stchórzyłam. Gradkiewicz
bronił mnie z wielkim oddaniem, wierzył w moją niewinność, a

może tylko udawał, że wierzy, aby mnie podnieść na duchu.

background image

Resztę życia spędziłam z tą moją wielką tajemnicą w sercu.
Było mi bardzo ciężko, córeczko, wierz mi. Ktoś wie, że to ja

zabiłam, świadek mojej zbrodni; na pewno znajdował się wtedy
w mieszkaniu Leona. Cały czas bałam się, że mnie zdradzi, ale

nigdy nie ujawnił prawdy. Teraz może już nie żyje, minęło
przecież tyle lat. Właściwie chciałam zabrać tę tajemnicę do

grobu, ale myślę, że będziesz jeszcze bardziej cierpiała, nie
wiedząc o tym. co się stało. Dlatego poprosiłam Jean-Pierre’a,

żeby oddał ci ten list, gdy zdecydujesz się na zamążpójście.
Kochając sama, będziesz zdolna mi przebaczyć. Moja miłość do

Wiktora okazała się zła, mam nadzieję, że ty znajdziesz
szczęście i właściwie ulokujesz swoje uczucia. Umarłabym

spokojna, jeślibyś wybrała Jean-Pierre’a. To wspaniały
człowiek i tak bardzo cię kocha...”.

Oddał jej list bez słowa.
— Teraz chyba mnie rozumiesz — powiedziała. Włożyła

futro i czapkę.

— Zegnaj — uśmiechnęła się blado — i nie miej do

mnie żalu.

Kiedy wyszła, zamykając lekko drzwi, zbliżył się do okna i

spojrzał w głąb ulicy. Przed dom, w którym mieszkał, zajechał
właśnie granatowy „Fiat 125p”. Wysiadło z niego dwóch

funkcjonariuszy milicji i szybkim krokiem podążyło w stronę
bramy.

„Więc jednak...” — pomyślał i wolno podszedł do skrytki w

ścianie.

Dzwonek do drzwi jego mieszkania i huk wystrzału

zabrzmiały prawie jednocześnie.

background image

W latach osiemdziesiątych...

Występy młodej, lecz znanej już na całym świecie,

piosenkarki Christine Faustin, odbywającej właśnie
tournee artystyczne po krajach Europy Środkowej, stały

się wydarzeniem kulturalnym stolicy. Jej trzy recitale w
Sali Kongresowej cieszyły się niebywałym powodzeniem,

a bilety wstępu, sprzedawane przez koników, osiągnęły
zawrotną, nie notowaną dotychczas na czarnym rynku

cenę. Recenzenci porównywali ją ze znaną piosenkarką
Madonną, stwierdzając entuzjastycznie, że barwa głosu i

mistrzowskie wykonanie przedstawionego repertuaru
stawiają ją w rzędzie największych sław. Nie zapominali

równocześnie o podkreśleniu walorów jej urody, która
tak rzadko idzie w parze z prawdziwym talentem. Na

podkreślenie zasługiwało też polskie pochodzenie artystki, o
którym wspominała we wszystkich wywiadach bądź oficjalnych

rozmowach drukowanych w prasie.

Koło hotelu „Victoria”, gdzie Christine Faustin zatrzymała się

na czas pobytu w Warszawie, już od samego rana kręcili się
wielbiciele jej talentu i grupy ciekawskich, przeważnie w wieku

szkolnym, czyhające na ukazanie się „gwiazdy” w blasku
słonecznego dnia. Słynny polski aktor filmowy i teatralny —

Bartosz Oliga, osiągający właśnie apogeum swojej działalności
twórczej na deskach teatralnych w wielu krajach Europy, a

obecnie angażowany do filmów przez zachodnich
producentów, zajechał przed hotel swoją białą „Toyotą”.

Przybycie jego wywołało mały szmerek wśród gapiów. Oliga
pospiesznie wszedł do wnętrza „Victorii", gdyż umówił się z

Christine o godzinie jedenastej i nie chciał okazać się
niepunktualny. Od dość dawna łączyła ich zażyła znajomość,

gdyż przez pewien czas występowali razem w teatrze na
Champs-Elysees, a ostatnio grali główne role w

monumentalnym, kostiumowym musicalu. Christine, bawiąca
po raz pierwszy w Polsce, pragnęła zwiedzić Warszawę,

szczególnie Trakt Królewski, Wilanów, oraz Żelazową Wolę,

background image

zadzwoniła więc do Bartosza, który akurat przebywał w
Warszawie w przerwie pomiędzy zagranicznymi wojażami.

Tłumek, oblegający hotel, miał możność zobaczyć młodą,

francuską piosenkarkę w kostiumie koloru bitej śmietany,

skromnym, ale niezwykle wytwornym, znać pochodzącym z
kolekcji C'ardina albo innego znamienitego domu mody, oraz

wybitnego aktora w najmodniejszym dżinsowym ubraniu,
wsiadających do samochodu i odjeżdżających w stronę Starego

Miasta. Jasne włosy Christine lekko rozwiewał ciepły, wiosenny
wiatr.

Po godzinnej przejażdżce para ta wstąpiła na kawę i

lody do „Bazyliszka” na Rynku Starego Miasta, gdzie

cisza i półmrok nastrajały do rozmowy.

— Mam do ciebie prośbę — powiedziała Christine,

wyciągając z białej, skórzanej torby notesik w czerwonej
oprawce. — Mama prosiła mnie, żebym odwiedziła jej

znajomego z czasów młodości. Nazywa się, zaraz... Mu -
szę odczytać... Ma takie dziwne nazwisko W o l w i c z ,

Igor Wolwicz — sylabizowała, śmiesznie otwierając usta.
Nie znała polskiego języka i wymawianie niektórych

zgłosek sprawiało jej trudność. — Mieszka na ulicy
Mokotowskiej .

— Bardzo chętnie, pojedziemy tam — zgodził się Oliga.

— Jak się miewa twoja mama?

— Dziękuję, teraz dobrze. Po śmierci ojca zupełnie się

załamała, ale trwało to bardzo krótko. Odkąd podjęła

badania naukowe i zajęła się wyłącznie pracą dającą jej
dużo satysfakcji wróciła do całkowitej równowagi. Wiesz

jak rzadko się widujemy, ale przy okazji każdego spotka -
nia mamy sobie niezmiernie dużo do powiedzenia. Kiedy

dowiedziała się, że jadę do Polski, którą uważa za swoją
drugą ojczyznę, poprosiła mnie o odszukanie tego męż -

czyzny. Chyba ma to dla niej duże znaczenie.

Artyści wsiedli na Podwalu do samochodu. Dom pod

wskazanym przez Christine numerem świecił z daleka bielą
nowej elewacji.

— Pójdę się dowiedzieć o tego pana. Poczekasz na

background image

mnie? — zapytał Oliga, wysiadając z wozu, i sprężystym
krokiem, wyuczonym w warszawskiej PWST, podążył ku

bramie. Szybko przejrzał listę lokatorów i stwierdził, że
nazwisko Wolwicz na niej nie figuruje, jego mieszkanie

zaś zajmują niejacy państwo Jabłonkowscy. Aktor, jako
człowiek bardzo uczynny i skrupulatny, postanowił na

tym nie poprzestać, lecz uzyskać więcej informacji. W
tym celu udał się do gospodarza domu, który szczęśli-

wym zbiegiem okoliczności podlewał właśnie kwiatki na
oknie w swoim apartamencie.

— Wolwicz, Wolwicz — podrapał się za uchem. — Nie

słyszałem, ale, panie, pracuję tu dopiero trzy lata, co

ja mogę wiedzieć o dawnych lokatorach. Stale się tu ktoś

wprowadza i wyprowadza.

— Może jednak tu mieszka ktoś, kto mógłby coś o nim

powiedzieć — podsunął Oliga.

— Z takich starych ludzi, co tu przyszli po woj nie — to

chyba nikt. Ale zaraz, zaraz... — tym razem puknął się w

czoło — może taka jedna pani, wdowa. Ojciec jej
niedawno umarł, oni najdłużej mieszkają w tym domu —

chwilę medytował i energicznie dorzucił: niech pan idzie
pod siedemnasty, to w podwórku na trzecim piętrze.

— Dziękuję panu — Oliga miał zamiar już wyjść, gdy z

drugiego pokoju wybiegła zapłoniona kilkunastolatka,

trzymająca kartkę w ręku.

— Poproszę o autograf — wyrecytowała. — Pan jest ten

słynny Oliga, prawda?

*

Pani Irena Ziembina właśnie wychodziła na spacer ze swoją

czteroletnią wnuczką, kiedy podszedł do niej przystojny
mężczyzna w sile wieku o dziwnie znajomej twarzy.

— Jestem Bartosz Oliga — przedstawił się. — Czy

mógłbym panią o coś zapytać.

Nazwisko to od razu podziałało jak czarodziejska różdżka,

wprawiając starszą panią w stan nieopisanego zdumienia, gdyż

zapewne prędzej spodziewałaby się trzęsienia ziemi niż wizyty

background image

najsłynniejszego amanta polskiej sceny i filmu.

— Słucham pana — powiedziała drżącym z emocji

głosem, gdyż magia srebrnego ekranu działa z
jednakową siłą na wszystkie generacje. — Czym mogę

służyć? Bardzo proszę do mieszkania — otworzyła drzwi,
uprzejmym gestem wskazując wejście do pokoju.

— Nie chciałbym przeszkadzać — odparł nieco cere-

monialnie, ale skwapliwie skorzystał z zaproszenia.

— Proszę siadać.
Oliga założył nogę na nogę, ukazując piękny błękit skarpetek

rodem z Londynu.

— Słyszałem od gospodarza domu, że mieszka pani w

tej kamienicy najdłużej ze wszystkich lokatorów — za gaił
i chciał mówić dalej, ale wnuczka pani Ireny, odzna-

czająca się niezwykłą bezpośredniością w kontaktach z
ludźmi, przysparzającą nieraz wielu kłopotów, przerwała

mu niespodziewanie.

— Babciu, dlaczego ten pan ma takie cienkie nogi?

Pewna chudość dolnych kończyn istotnie stanowiła jedyny

mankament urody słynnego aktora, zresztą najstaranniej

maskowany, toteż wyraz zaskoczenia pojawił się na jego
twarzy, ale zaraz rozpłynął się w uprzejmym uśmiechu.

— Cicho bądź, Kasiu! Wyjdź z pokoju! — zgromiła

niesforne dziecko pani Irena i przyłożyła klapsa. — Tak,

sprowadziłam się tu, na Mokotowską z rodzicami, zaraz
po zakończeniu działań wojennych, jako mała

dziewczynka — zaakcentowała te ostatnie słowa.

— Rozumiem — przytaknął kurtuazyjnie Oliga. — Czy

znała pani może jednego z mieszkańców tego domu —
Igora Wolwicza? Szuka go panna Christine Fau- stin,

piosenkarka francuska, a właściwie jej matka miesz -
kająca w Paryżu.

— Ach, tak — pani Ziembina dostała dreszczy z po-

dniecenia. Dźwięk nazwiska gwiazdy francuskiej

piosenki wprawił ją niemal w euforię.

— Wolwicz. Wolwicz — powtórzyła i w mgnieniu oka

twarz jej pokrył głęboki smutek. — Pamiętam. Niestety.

background image

to straszna historia. Ten człowiek nie żyje. Zastrze lił się
w swoim mieszkaniu, tu w tym domu. Podobno

przedtem kogoś zamordował i odebrał sobie życie, kiedy
milicja miała go aresztować.

— Czy pani jest pewna, że ten samobójca nazywał się

właśnie Wolwicz? Może się pani myli? Pamięć ludzka

bywa zawodna.

— Nie, nie mylę się — odparła stanowczo. — Mój ojciec

mówił, że nad jego mieszkaniem ciąży przekleń stwo, bo
kiedyś, przed wojną, też zastrzelono w nim człowieka.

— Dziękuję pani bardzo i przepraszam — Oliga po-

dniósł się z miejsca.

— Babciu — zawołała Kasia, wystawiając buzię spoza

drzwi. — Dlaczego ten pan się maluje?

Pani Irena nie zdążyła nawet skarcić wnuczki, gdyż gość jej

błyskawicznie opuścił mieszkanie.

„Kto by pomyślał” — westchnęła z niemałym zdumieniem —

„że ten Wolwicz miał takie znajomości."

Christina siedziała w aucie z roześmianą twarzą i

włosami skąpanymi w słońcu. Trochę się znudziła dość

długim oczekiwaniem, więc skinęła Olidze z daleka ręką.

„Nie powtórzę jej tej makabrycznej historii — pomyślał. —

Dzisiaj jest tak piękny dzień, po co psuć nastrój? Powiem
Christine, że ten Wolwicz wyjechał i słuch o nim zaginął".

background image

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Strzal na Mokotowskiej Zofia Kaczorowska
Strzal na Mokotowskiej Zofia Kaczorowska
Koordynacja ze strzałem na dwie bramki cz 3
strzały na bramkę, Piłka nożna, Materiały szkoleniowe, KONSPEKTY
Strzały na bramkę z różnych pozycji, Piłka nożna, Materiały szkoleniowe, KONSPEKTY
Strzały na bramkę z róznych pozycji, Piłka nożna, Materiały szkoleniowe, KONSPEKTY
Strzał na bramkę prostym podbiciem, Piłka nożna
konspekt z unihokeja, nauka strzału na bramkę z miejsca i w
Unihokej Doskonalenie umiejętności przyjęcia, podania piłki i wykonania strzału na bramkę
Koordynacja ze strzałem na dwie bramki cz 2
Strzały na miejscu katastrofy
2008-01-23 Klotnia o wiele ha ziemi na Mokotowie, materiały, Z PRASY
Strzały na bramkę z róznych pozycji.1, Piłka nożna, Materiały szkoleniowe, KONSPEKTY
2008-01-23 Na Mokotowie wille czy bloki, materiały, Z PRASY
Koordynacja i strzal na dwie br cz 1 id 247333
Unihokej, Nauka prowadzenia krążka kijem. Doskonalenie podań, przyjęć i strzałów na bramkę , KONSPEK
Podania i strzały na bramkę - piłka nożna IV klasa, Konspekty, plany metodyczne
Koordynacja ze strzałem na dwie bramki cz 3
strzały na bramkę, Piłka nożna, Materiały szkoleniowe, KONSPEKTY

więcej podobnych podstron