ROZDZIAŁ 13
VINCE OPARŁ ŁOKCIE NA HEBLOWANYM BLACIE jednego ze stołów
piknikowych ustawionych w podmiejskim Bostońskim parku objętym ochroną
konserwatora zabytków. Odchylił głowę do tyłu i pozwolił południowemu letniemu
słońcu kąpać w cieple jego twarz. W górze, wrona żeglowała po oślepiającym
nieboskłonie.
To ja, pomyślał Vince, z zadowoleniem uśmiechając się do chmur. Wolny ptak.
Wkrótce, obrzydliwie bogaty, wolny ptak.
Nie wiedział dokładnie kogo spotka na tej randce zaaranżowanej przez Koguta. I
szczerze mówiąc niewiele go to obchodziło. Wiedział tylko, że telefon do
czerwonowłosego konfidenta, jaki wykonał po ucieczce z Ackmeyerem, pozwolił
nagonić do jego sieci prawdziwie grube ryby. Kogut natychmiast zagadał z kilkoma
ludźmi, którzy również mieli swoje kontakty, a potem buuuum! W niecałą godzinę,
mieli już kogoś na haczyku, gotowego zapłacić Bóg... wie... jaką... kasę w zamian za
naukowca i dostęp do jego spopielającej Rasę technologii UV.
Gdyby Bowman był bystry... tak łebski jak Vince... pomyślałby o tym, jak zarobić
na Ackmeyerze całkiem niezłą kasę. Ale nie. Był tak zabsorbowany węszeniem
wokół tej suki z Zakonu, że nawet nie rozpoznał prawdziwej okazji, jaką dawał mu
naukowiec. Ale przecież Bowman i Vince nigdy nie dzielili tych samych poglądów,
co do tego jak powinny być załatwiane pewne sprawy.
Misje Bowmana opierały się zawsze na bzdurnych, honorowych zasadach, takich
jak wieczorne łapanie punktów i naprawianie zła. Nie można było zbyt wiele zarobić
na ujawnianiu przecieków od skorumpowanych polityków, albo demaskowaniu
korporacyjnych naciągaczy, ale to nigdy nie wydawało się powstrzymywać
Bowmana. I nie miał żadnych skrupułów, by rozbijać inne grupy rebeliantów, gdyby
uznał ich cele albo metody za zbyt skrajne.
Jeśli chodziło o Vince'a, to Bowman mógł iść się pieprzyć razem ze swoimi
wzniosłymi zasadami. On wolał działać w oparciu o zysk i popyt. Szczególnie, kiedy
oba te cele kierowały wszystkie korzyści bezpośrednio do jego kieszeni, tak jak to
właśnie miało się już wkrótce zdarzyć.
Trudno było nie fantazjować o tym, co zamierzał robić i kupić za kasę, na którą
teraz czekał. Najsłabiej parę milionów. Cholera, może powinien ustalić swoją cenę
jeszcze przed rozpoczęciem transakcji na jakiegoś sympatycznego piątaka i
poczekać, dokąd go to zaprowadzi.
Najpierw zamierzał zafundować sobie jakąś słodką brykę. No i niezłą metę. Może
znajdzie sobie jakąś własną bazę operacyjną, zrekrutuje nową drużynę i naprawdę
wstrząśnie tym gównem. Niestety, będzie musiał otworzyć swój kramik gdzieś
daleko od Bostonu, ponieważ bez wątpienia, po dzisiejszym posunięciu Bowman na
pewno będzie go zajadle ścigał.
Vince nie mógł się oszukiwać; myśl o przyjęciu na siebie furii wkurzonego
wampira była bardziej niż trochę niepokojąca. Nie pocieszało go również to, że
widział Bowmana w akcji i zdawał sobie sprawę iż zapłata byłaby piekłem.
Mężczyzna Rasy miał umiejętności, które przekraczały nadnaturalną genetykę. Był
niezwykle groźny nawet bez korzyści, jakie dawało mu jego kosmiczne DNA, równie
zabójczy, jak każdy z wojowników Zakonu. I po raz pierwszy odkąd poznał
wampirycznego dowódcę bazy buntowników w New Bedford, uświadomienie sobie
tego faktu, kazało Vince'mu poważnie się nad nim zastanowić.
Vince zawsze przypuszczał, że tożsamość Bowmana jako członka Rasy jest jego
największą tajemnicą, ale teraz zastanawiał się, czy nie było czegoś jeszcze, co
wampir ukrywał...
Nie, żeby to miało jakieś znaczenie.
Jeśli Vince zrealizuje swoje plany, stanie się wystarczająco potężny, żeby razem ze
swoją nową drużyną zapolować na samego Bowmana. Cholera, może użyje części
korzyści z dzisiejszej transakcji do zadania miażdżącego ciosu temu pochodzącemu z
Rasy skurwysynowi. Czy nie byłoby czystą poezją patrzenie jak Bowman zamienia
się w popiół, trafiony którąś z ultrafioletowych kul Ackmeyera?
Tak, to był z pewnością najgorętszy punkt w jego nowym programie. Pierwsza
odsłona Vince'a i najlepszy sposób, by ogłosić wejście do gry nowego bossa.
Gdy tak z zamkniętymi oczami rozmyślał nad zbliżającymi się narodzinami swojego
rebelianckiego imperium, cichy szum zbliżającego się, niewątpliwie drogiego
pojazdu przyciągnął jego brodę z powrotem w dół, do klatki piersiowej. Vince
podniósł ramię, by osłonić oczy i mrużąc je obserwował, jak elegancki czarny sedan
hamuje i zatrzymuje się, a mężczyzna w ciemnym garniturze i równie ciemnych
okularach przeciwsłonecznych wysiada z bocznych drzwi od strony pasażera.
Z mikrokomunikatora umieszczonego w jego uchu i krótko przyciętych
przyprószonych siwizną włosów można było wnosić, że człowiek ten miał wyraźne
powiązania ze sferą rządową, jednak drogie felgi na kołach sugerowały raczej sektor
prywatny. Niezwykle lukratywny.
Wyobrażając sobie jak mógłby wyglądać rozbijając się po mieście w czymś takim,
Vince w myślach podniósł swoją cenę za Ackmeyera.
Facet w nienagannie uszytym garniturze przeszedł z pustego parkingu przez trawę
w kierunku stołu piknikowego. - Mr. Sunshine?
(czyli pan Słoneczny ;)
Vince uśmiechnął się, rozśmieszony trafnością pseudonimu wybranego dla tej
transakcji. - Tak, to ja. A ty jesteś...?
- Dlaczego nie wsiądziesz do samochodu? Wygodniej nam będzie rozmawiać w
środku.
To nie była odpowiedź. Cholera, to nie było nawet uprzejme. Zabrzmiało bardziej
jak rozkaz, niż okazanie względów, jakie według Vince mu się należały. Nie docenił
nienagannej postawy i nie był na tyle głupi, by wsiąść do samochodu z kimś, kogo
drzewa geneologicznego nie znał od czasów Adama. Bez względu o jaką kasę
chodziło.
- Korzystam z pięknej pogody - powiedział, opuszczając ramię i żałując, że na to
spotkanie również nie przyniósł ciemnych okularów. Zamiast tego, ze względu na
ostre światło był zmuszony do popatrzenia przymrużywszy oczy. Spróbował obrócić
to na swoją korzyść, uśmiechając się szyderczo w nadziei, że będzie wyglądał
groźniej.
- Słuchaj, jestem zajętym człowiekiem. Dostałem kilka ofert od zainteresowanych
stron w związku z dzisiejszą transakcją, więc przejdźmy do rzeczy.
- Oczywiście - odpowiedział garniturowiec. Gdzie jest przesyłka?
Vince zachichotał. - W bezpiecznym miejscu.
Nie był również taki głupi, żeby mieć Ackmeyera w pobliżu do czasu, aż transakcja
nie będzie definitywnie zawarta. Vince trzymał swojego zakładnika schowanego i
zabezpieczonego w furgonetce, która stała zaparkowana w odległości około mili w
innej części parku. Gdy tylko dostanie gotówkę do ręki, przekaże swój towar, ale ani
sekundy wcześniej.
Facet w garniturze nie wydawał się nadawać na tych samych falach. - Dopóki nie
będę mógł zapewnić mojego pracodawcy, że dostarczysz co obiecujesz, nie mamy
czego negocjować.
- Twojego pracodawcy? - powtórzył Vince. Usłyszenie tych słów nieco przygasiło
jego entuzjazm - Myślałem, że będę rozmawiał z kimś, kto podejmuje decyzje, a nie
z jakimś lokajem.
- Więc, masz zamiar pokazać mi towar, czy nie? - zapytał garniturowiec,
niewzruszony, ale nieustępliwy.
- Kurwa, jasne że nie! -Vince wyskoczył zza stołu, wibrował w nim niepokój.
- Marnujesz mój czas, człowieku. Mam czterech... nie, pięciu innych potencjalnych
klientów, każdy z nich jest gotowy do negocjacji, skłonny zaoferować mi z góry
ogromną sumę żywej gotówki. - To był blef, ale gniew dodał mu pewności siebie.
Zaczął przemierzać wąską ścieżkę przed szykownie odzianym posłańcem. - Jestem w
takiej sytuacji, że pragnę załatwić to raz dwa, tak ci powiem. Chcę sporządzić szybką
umowę z tobą... albo raczej z twoim pracodawcą. Dziesięć milionów gotówką. Tu i
teraz, bez żadnych gierek, albo się, kurwa stąd wynoszę.
Facet nie powiedział ani słowa. Vince nawet nie był pewny, czy go słuchał.
Popatrzył jak mężczyzna podniósł rękę do komunikatora w swoim uchu.
- Sytuacja - mruknął bardziej jak rozkaz niż pytanie. Sekundę później dorzucił.
- Doskonale. - Po czym opuścił rękę i dalej patrzył na Vinca, jakby ten był
przezroczysty.
- Więc? - naciskał Vince, zniecierpliwiony jak cholera i coraz bardziej wkurzony
brakiem szacunku.- Jak będzie? Każ mi czekać kolejne sekundy na odpowiedź, a
moja cena się podwoi...
Nagły ryk silnika i pisk opon na parkingu ucięły groźbę Vince'a w połowie. To nie
było słodkie mruczenie kolejnego nowiutkiego sedana, lecz chrapliwy ryk i
postukiwanie pojazdu, który znał bardzo dobrze. Ten sam pojazd zaparkował na
drugim końcu parku, w miejscu które uznał za bezpieczne. Furgonetka, w której
znajdował się Jeremy Ackmeyer, przyszłość Vince'a. Jakiś kolejny matoł w ciemnym
garniturze siedział za kierownicą. Facet stojący na trawie przed Vince'em, skinął
kierowcy głową.
- Co do kurwy nędzy?! - wrzasnął Vince. - Co to ma być, do cholery?
Jak do diabła to mogło się skończyć aż tak źle i do tego tak szybko?
Nie miał czasu zgadywać. Kiedy odwrócił głowę, żeby spojrzeć na faceta w
garniturze, stojącego obok niego, ujrzał naprzeciw swojej twarzy wylot lufy czarnej
dziewiątki.
Teraz, w końcu garniturowiec okazał jakieś emocje, rzucając Vincemu krzywy
uśmiech. - Właź do samochodu, dupku.
Został popchnięty, a broń gwarantowała, że pójdzie tam, gdzie mu każą.
Kiedy na miękkich nogach ruszył w stronę czekającego sedana, poczuł ssanie w
żołądku. To był pierwszy raz, kiedy miał okazję poczuć pod swoim głupim, żałosnym
dupskiem skórę wartego kilka setek, tak wysokiej klasy pojazdu.
* * *
MIRA WRZUCIŁA NARĘCZE MOKRYCH, nasiąkniętych krwią ręczników do
wypełnionego zimną, mydlaną wodą zlewu w łazience bunkra i patrzyła jak mydliny
zabarwiają się szkarłatem.
Powinna odejść, gdy miała szansę.
Powinna po prostu uciec, po wysłuchaniu tego, co powiedział jej Kellan. Z
powrotem do Zakonu. Do swojej drużyny w Montrealu. Z powrotem do domu, do
Niko i Renaty.
Wszędzie, byle nie tu.
Jeśli to, co mówił Kellan było prawdą, że los miałby ponownie jej go odebrać...
tym razem na dobre... to chyba zrobiłaby mądrzej podejmując wszelkie środki, aby
oszczędzić sobie tego rodzaju cierpienia. Ledwie przeżyła to, gdy straciła go po raz
pierwszy. Jak udałoby się jej znowu znieść ten rodzaj bólu?
Jednak nie była w stanie sprawić, żeby jej stopy ruszyły korytarzem, który
zaprowadziłby ją do wyjścia z twierdzy rebeliantów. Nie mogła zmusić się, żeby od
niego odejść. Nie, gdy miała świadomość, że tak wiele dla niej znaczył. Nadal jej na
nim zależało. Jakaś zachowująca nadzieję część jej duszy pragnęła sądzić, że wciąż ją
kochał, nawet jeśli nie chciał się do tego przyznać ani przed nią, ani przed samym
sobą.
Tak więc, Mira nie uciekła.
Została, biorąc na siebie usunięcie krwi po ataku Vince'a, podczas gdy Kellan,
Doktorek, i Nina przebywali w innej części bunkra, rzekomo po to, by dopilnować
interesów rebeliantów i zająć się zwłokami Chaza, gdy stan Candice będzie już
stabilny.
Mira zanurzyła ręce w skrwawionej wodzie i zaczęła płukać ręczniki. Próbowała
mentalnie zdystansować się od tego zadania... wiedząc, że krew plamiąca jej dłonie,
oraz ubranie i spływająca szkarłatną rzeką do otworu odpływowego w zlewie,
symbolizuje jedno odebrane dzisiaj życie i drugie cudem oszczędzone. Próbowała
wmawiać sobie, że to miejsce i ludzie, którzy tu żyli, a teraz zginęli, lub byli na
granicy śmierci, nie są jej zmartwieniem.
A jednak się martwiła.
Martwiła się o Candice, o Doktorka i Ninę, którzy dzisiaj stracili starego przyjaciela
i zyskali nowego wroga. Martwiła się również o Jeremy’ego Ackmeyera, ponieważ
jej obawa o niego, gdy był przetrzymywany przez Kellana, była niczym w
porównaniu do strachu, jaki czuła wiedząc, że miał go Vince, który nie wahał się
zabić każdego, kto stanął mu na drodze.
I oczywiście martwiła się o Kellana.
Strach przejął ją do szpiku kości z powodu wizji, którą ujrzał w jej oczach tamtego
strasznego poranka, o którym błędnie myślała, że był taki idealny.
Mira zwiesiła głowę, ponownie napełniając zlew zimną wodą do kolejnego
płukania.
To nie był pierwszy raz, gdy zapragnęła urodzić się bez swojego daru. Przeklętego
talentu, który przynosił ból, niemal każdemu, kto miał pecha spojrzeć w jej oczy,
kiedy nie było w nich ochronnych soczewek. Nigdy nie wiadomo, czy te oczy nie
przepowiedziałyby również jej własnej przyszłość. Nigdy nie miała odwagi tego
sprawdzić. Teraz zastanawiała się, czy nie powinna spróbować.
Czy zobaczyłaby to samo co Kellan?
Mira zanurzyła w wodzie parę przesiąkniętych krwią ręczników i patrzyła jak
krystaliczna ciecz zamienia się w ciemnoczerwoną. Czy gdyby wpatrywała się
wystarczająco długo w odbicia własnych nagich oczu, mogłaby całkowicie
wyczerpać moc swojego daru? Kusiło ją, żeby się tego dowiedzieć, mniejsza o to, że
jej wzrok słabł za każdym razem, gdy używała swojej zdolności jasnowidzenia. Nie
dbała o to. Lepiej, żeby oślepła, niż naraziła jeszcze kogoś na ból spowodowany jej
straszną umiejętnością.
Napotkała odbicie swojej twarzy w ciemnej wodzie wypełniającej zlew. Blade,
zmęczone, lawendowe oczy też na nią patrzyły. Ból, który czuła odbił się na niej,
zmartwienie opuściło kąciki jej ust i przyciemniło delikatną skórę poniżej dolnych
rzęs.
Usłyszała stłumiony jęk i nie zdawała sobie sprawy, że pochodzi z jej własnego
gardła, dopóki wymizerowana, młoda kobieta odbita w krwawej wodzie nie
rozchyliła ust do szlochu. Brudna woda zmarszczyła się pod wpływem
spazmatycznego westchnienia, rozbijając jej obraz na sto falujących kawałków.
Wzięcie się w garść zabrało jej kilka minut, Mira zużyła ten czas, żeby skończyć
płukanie. Rozwiesiła mokre ręczniki na stojakach, na których już wisiała jakaś
wyprana odzież. Kolejna przepierka wciąż nie usunęła krwawego brudu, który
zagnieździł się głęboko pod naskórkiem i paznokciami. Do tego, potrzebowałaby
długiego moczenia i mnóstwa mydła.
Później, obiecała sobie, wycierając ręce, a następnie wchodząc do głównego
korytarza bunkra. W chwili, gdy się tam znalazła, zdała sobie sprawę, że naprawdę
nie wie dokąd pójść.
Nie mogła się zmusić do powrotu na kwaterę Kellana, by siedzieć tam i czekać na
niego. A wiedziała, że nie byłoby stosowne, by włączać się w dyskusje, czy działania,
jakie miały miejsce pomiędzy Kellanem, a jego uszczuploną drużyną. Ruszyła
korytarzem i wkrótce znalazła się pod otwartymi drzwiami do pokoju Candice.
Rzuciła do wnętrza jedynie krótkie spojrzenie, ale wystarczyło, by zauważyć, że
młoda kobieta nie śpi. Leżała w łóżku, jej zraniona noga była zgięta w kolanie i
uniesiona na stosie poduszek i złożonych koców, z których większość w pewnym
momencie przewróciła się na bok. Dziewczyna bezskutecznie próbowała do nich
sięgnąć.
Mira westchnęła i niechętnie weszła do środka. - Pozwól, że ci pomogę.
- Dziękuję - powiedziała Candice. Gwałtownie opadła z powrotem na łóżko,
obserwując jak Mira ostrożnie prostuje przewrócony stos pod jej nogą.
Mira spojrzała na nią i zapytała. - No i jak?
- Lepiej. - Wciąż była blada jak okrywające ją prześcieradło, poza delikatnym
różem warg, które uniosły się w słabym uśmiechu. - Czy podasz mi trochę wody,
proszę?
- Pewnie - Mira chwyciła kubek i słomkę z kiwającego się nocnego stolika,
stojącego obok łóżka i trzymała napój, podczas gdy Candice ssała z trudem.
- Jak się czujesz?
- Dobrze – odpowiedziała kobieta i skinieniem głowy dała znak Mirze, by
odstawiła kubek. - Doc mówi, że dam sobie radę. Żadnych spacerów przez tydzień,
albo coś koło tego i będę musiała trochę zwolnić tempo.
- Ale żyjesz - podkreśliła Mira i poczuła się autentycznie zadowolona z tego
powodu.
- Taaa. Doktorek jest najlepszy. On jest naprawdę dobrym człowiekiem.
Candice spojrzała teraz za plecy Miry, jej kruczoczarne brwi lekko się
zmarszczyły.- Gdzie są wszyscy?
- Porozchodzili się do swoich zajęć - odpowiedziała Mira. - Było parę rzeczy, które
musiały zostać zrobione. Dla Chaza... - powiedziała to łagodnie, nie chcąc martwić
Candice.
Ale piwne oczy kobiety przybrały ciemniejszy odcień zieleni, kiedy wezbrały w
nich łzy. - Czy już go pochowali?
- Jeszcze nie - słyszałam, jak rozmawiali, że zrobią to dzisiaj wieczorem. Chcą
zapewnić mu godny pogrzeb, mówili, że jego życie zasługiwało na szacunek.
- Bowman - powiedziała Candice, uśmiechając się jeszcze raz, radośniej niż
przedtem. - To brzmi jak coś, co mógłby powiedzieć.
Mira patrzyła na nią, nie potwierdzając, ani nie zaprzeczając. Ale to on
wypowiedział te słowa. To on był tym, który wyniósł martwe ciało Chaza z celi i
zaniósł je do prywatnej sali gdzieś w głębi bunkra. To on poinformował resztę, że
chce mu przygotować pogrzeb godny poległego wojownika, który walczył z honorem
i zginął zbyt wcześnie.
Oczy Candice wpatrywały się w Mirę w łagodnym zrozumieniu.- Bowman to też
dobry człowiek. Mam wrażenie, że wiesz o tym lepiej niż ktokolwiek z nas.
Mira pokręciła głową, ale nie zaprzeczyła. Zamiast tego wyszeptała. - To było
dawno temu.
Twarz Candice złagodniała jeszcze bardziej. - Nie muszę wiedzieć, jak się wtedy
nazywał, ale jestem pewna, że nie Bowman. Wiedziałam, że to kłamstwo w chwili,
gdy w końcu obudził się po dwóch miesiącach, które spędziłam na opiekowaniu się
nim, nie wiedząc, czy kiedykolwiek otworzy oczy, nie wspominając już o tym, czy
będzie mówił. Wtedy nie musiałam znać jego prawdziwego nazwiska, ani powodów,
które sprawiły, że znalazł się pośrodku strefy działań wojennych.
Mira nie była w stanie mówić. Mogła tylko patrzeć na Candice i słuchać,
przeżywając ponownie prywatne piekło z nocy, której straciła Kellana, a on rozpoczął
swoje nowe życie.
- Myślałam, że któregoś dnia zdradzi mi swoją tożsamość, ale nigdy tego nie zrobił.
W końcu przestałam szukać tych odpowiedzi. - Candice wyjęła rękę spod nakrycia i
położyła ją na dłoni Miry. - Nie zajęło mi zbyt wiele czasu, by dowiedzieć się
wszystkiego, czego potrzebowałam o samcu Rasy nazywającym siebie Bowmanem,
który postanowił żyć wśród ludzi, zamiast pośród własnego rodzaju. Przekonałam
się, że jest honorowy. Wkrótce potem, gdy powrócił do zdrowia, dostał informację,
że istnieje grupa degeneratów zajmujących się sprzedażą młodych kobiet do domów
publicznych. Umowa już została zawarta z jakimiś złymi ludźmi z zagranicy, ale w
nocy, gdy buntownicy mieli dokonać transakcji, Bowman wkroczył i uniemożliwił
dokonanie wymiany, w pojedynkę uwalniając te dziewczyny.
Te słowa niezbyt zaskoczyły Mirę, widziała Kellana w działaniu, gdy byli częścią
tego samego oddziału w Zakonie. Był bezwzględnym wojownikiem, nieustraszonym
w walce i chronieniu tych, którzy byli zbyt słabi, żeby o siebie zadbać. Najwyraźniej
te same cechy kierowały nim w jego nowym życiu, mimo, że teraz stał jedną nogą po
moralnie wątpliwej stronie.
Candice ciągnęła dalej.- Od początku wiedziałam, że był odważny i sprawiedliwy.
Ale również i o tym, że gdzieś głęboko w sobie nosił głębokie blizny. Był samotny i
pozostawał taki z własnego wyboru. Wiedziałam, że jego serce należy do kogoś
innego. Tylko nie wiedziałam do kogo, dopóki nie zobaczyłam jak na ciebie patrzył,
gdy tamtego poranka przywieźliśmy cię do bazy.
- Uratowałaś mu życie - Mira w końcu zdołała wychrypieć z wyschniętego gardła,
przepełniona wdzięcznością dla tej kobiety, którą dopiero poznała. - Myślałam, że nie
żyje, ale ty go znalazłaś. Opiekowałaś się nim. Ty i Doktorek wcale go nie znaliście,
a jednak nie pozwoliliście mu umrzeć...
Candice nieznacznie zmarszczyła brwi i lekko wzruszyła ramionami. - On
potrzebował pomocy. Udzieliliśmy mu jej. To wszystko.
- Zrobiliście to wszystko, mimo, że pochodzi z Rasy.
- Gdybyś widziała, że ktoś leży ranny i krwawiący na ulicy, to stałabyś i
zastanawiała się, czy się od ciebie nie różni, zanim byś mu pomogła?
Mira zamilkła, kiedy słowa Candice dotarły do jej świadomości. A następnie
doznała uczucia głębokiego wstydu, ponieważ zdała sobie sprawę, że nie tak dawno
mogła być tą, która odmówiłaby pomocy. Nienawiść i brak zaufania do ludzi, a
buntowników w szczególności, były tak ślepe i głębokie, że prawdopodobnie nawet
nie zareagowałaby, gdyby to jeden z nich potrzebował pomocy.
To, czym pozwoliła sobie się stać, było paskudne.
Tak długo pogardzała ludźmi takimi jak Candice, Doktorek i Nina, że wrzuciła ich
do jednego worka z szumowinami pokroju Vince'a i Koguta... uważała ich
wszystkich za szkodniki, które powinny zostać zgniecione pod jej butem, albo
nadziane na czubek sztyletu.
A teraz...?
Wysunęła swoją rękę spod luźnego uścisku Candice, czując się niewarta
okazywanej jej życzliwości. Poczuła żal z powodu straty poniesionej dzisiaj przez
tych ludzi. I zaczęła bać się, że to co Kellan zobaczył w jej oczach w końcu może się
spełnić. Chłód, który wywołała ta myśl osiadł w piersi Miry jak bryła lodu. Musiała
zachować jakiś dystans od strachu, który ją przygniótł, gdy wzięła pod uwagę cenę,
jaką oni wszyscy mogliby zapłacić, gdyby jej wizja okazała się prawdziwa.
Mira przywołała na twarz to, co miała nadzieję było dodającym otuchy uśmiechem.
- Powinnaś teraz odpocząć. Dam znać Doktorkowi jak się czujesz.
Kiedy Candice skinęła głową, Mira podniosła się ze skraju łóżka i ruszyła w
kierunku drzwi. Przystanęła w nich na chwilę, przepełniona rozlewającą się w niej
wdzięcznością, zmywającą nawet te uczucia, które robiły wszystko, by mroczną falą
wciągnąć ją w swoją otchłań.
Spojrzała na ludzką kobietę, która osiem lat temu dokonała niemożliwego,
wskrzeszając Kellana z martwych i obdarowując Mirę cudem, na który miała tak
rozpaczliwą nadzieję. - Dziękuję ci za uratowanie go.
Candice uśmiechnęła się. - Moja część była łatwa. Teraz twoja kolej.
PRZEKŁAD -
wykidajlo
KOREKTA –
VIOLA