Jarosław Iwaszkiewicz
PANNY Z WILKA
Wojna już dawno minęła. Wiktor Ruben w kieracie codziennej pracy
zapomniał zupełnie o niej i zajmowały go tylko sprawy powszednie,
bardzo jednak absorbujące. Tym bardziej nie myślał o czasach przed
wojną, czasach ubogiej młodości, orki, uniwersytetu, któremu
poświęcił tyle czasu, a którego nie mógł skończyć, gdyż z orbity
normalnej wytrąciły go wypadki historyczne. No, a potem to już tak
poszło, tak nim zawinęło, że ani pomyślał o młodości, a tutaj
tymczasem zbliżył się czterdziesty rok życia. Bardzo był
przepracowany, ale to tym lepiej, powiadał, nie miał czasu na żadne
rozmyślania, a wiedział przecie z praktyki, że to do niczego nie
prowadzi. Śmierć Jurka naruszyła jednak jego równowagę, nie mógł
się z nią oswoić i poczuł się tak źle, że zwrócił się o poradę do lekarza.
Nie była to porada poważna, oczywiście; nie poszedł do żadnego
gabinetu, nie jeździł specjalnie do Warszawy. Zlazł był właśnie z
wózka, którym przyjechał z pola - było to w początkach lata - doktor
wysiadł z samochodu, aby jak zwykle zrobić cotygodniowe odwiedziny
zakładu. Wiktor od trzech lat był zarządzającym małego folwarczku,
zapisanego towarzystwu ociemniałych, i gdzie co roku urządzano
kolonię letnią dla ślepych dzieci. Doktor przyjeżdżał co tydzień i teraz
także właśnie przybył. Wiktor pogadał z nim trochę, a potem
powiedział, że się źle czuje. Nie sypiał w nocy, był bardzo
zdenerwowany i nie mógł wcale pracować. I przy tym ciągle myślał o
przyjacielu, który umarł przed dwoma miesiącami na suchoty.
Podawał to wszystko od niechcenia, ale o Jurku spokojnie nie mógł
mówić. Był to jedyny dotychczasowy jego przyjaciel, kleryk,
siostrzeniec przełożonej kolonii, zupełnie zwyczajny człowiek,
wierzący, spokojny, dobry. Prawie od dzieciństwa bardzo dużo
pracował i musiał latać po mieście, odziany w jakieś nie wystarczające
palto, przeziębiał się w parszywe warszawskie pogody i na tym tle
wywiązały się tuberkuły. Umarł, zresztą, nie zdając sobie sprawy z
niebezpieczeństwa swego stanu, ale jak gdyby od dawna był na
tamtym brzegu, do niczego się nie przywiązywał i jeśli nawet wiedział
o tym, że umiera, już mu niczego nie było żal. Wiktor nie był przy jego
śmierci. Jurek umierał w szpitalu, na wiosnę, Wiktor nie myślał, że to
tak prędko nastąpi, trzeba było tyle zrobić na folwarku, który nazywał
się "Stokroć". Zakładali w tym roku pierwsze inspekta, i to od razu na
dwieście okien, nawozu brakowało, nie było gdzie dostać, szarpano go
na wszystkie strony, jeździł aż pod Błonie za tymi sprawami i
wróciwszy zastał wiadomość o śmierci. To mniej więcej opowiadał
doktorowi, gdy siedzieli pod kasztanem, przed domkiem kolonijnym, i
czekali, aż dzieci przyjdą ze spaceru. Doktor zajadał z brązowej
miseczki zimne kwaśne mleko, które mu bardzo smakowało, bo dzień
był gorący. Nic nie mówił, tylko potakiwał Wiktorowi i pomrukiwał
nad mlekiem. Potem dopiero, gdy ujrzał w kurzu drogi drepcące
szeregi i trzymające się gromadnie ślepe dzieci, spojrzał Wiktorowi w
oczy:
- Wiktorku - powiedział (doktor do wszystkich mówił "ty") - nie ma co
gadać, jak dawno pan tu pracuje?
- Trzy lata.
- Nie ma co gadać. Wyjeżdża pan na trzy tygodnie. Powiem matce
przełożonej. Janek pana zastąpi, a pan wyjedzie. Nie ma pan gdzie
rodziny czy znajomych na wsi? Niech pan wyjeżdża.
Tym sposobem znalazł się w podróży. Dawno już myślał, aby
odwiedzić te strony, ale to były takie westchnienia, jak postanowienia
dalekich podróży, które robimy patrząc na piękne fotografie,
wystawione w oknach magazynów. Nie, nie myślał nigdy o tamtych
czasach ani o realizacji tego; nie spotkał nikogo, nikogo od owych
wakacyj, i nie wiedział nic o miejscu, do którego teraz szedł.
Oczywiście, wszystko po drodze było takie samo. Przy stacji tylko,
która dawniej gwarzyła samotnie przez drogę z opuszczonym
żydowskim zajazdem, wyrosło teraz z dziesięć domów, gdzie roiły się
kolejowe interesy. Dalej był płot, zamykający skład węgla i drzewa, i
dopiero potem, na prawo, zaczynała się ta szosa, która - ta już
oczywiście - nic się nie zmieniła. Świeżo wówczas wybudowany dwór-
willa z czerwonej cegły postarzał się, ogródek naokoło niego podrósł.
Ale dalej przy szosie stały tak olbrzymie białodrzewy, że czas już nie
mógł ich powiększyć, mógł tylko je obalić. Było ich może o parę mniej
niż dawniej i Ruben przypomniał sobie, że w czasie wojny odbywały
się tutaj krwawe walki. Kule siepały pewnie po tych pniach. On nie
był tutaj, jego artyleria stała bardziej na północy, potem brakło
pocisków, pamięta odwrót jak dziś. Ale tamte czasy, kiedy chodził lub
jeździł tą szosą "do wujostwa", pamięta lepiej niż zdarzenia
dzisiejszego dnia. Bywał tu rzadko, matka nie lubiła wujenki, ale tym
bardziej pamiętał.
Potem droga szła w dół, był parów i wierzby. Są i dzisiaj. Potem
wychodzi się na górę i jest zagajnik. Wyszedł, ale teraz to już jest las.
Ani wspomnienia wojny, ani obozu w Murmanie, ani ostatnich walk
we Francji, ani atak na Kijów i tamten znowu odwrót, ani
wspomnienia lat garnizonowych, ani prac samorządowych - nic, całe
życie upłynione w mrówczych, nikomu niepotrzebnych zajęciach, nie
dało Wiktorowi takiego poczucia minionego czasu, co widok tego lasu
na miejscu dawnego zagajnika. Było to coś tak innego, nieoczekiwanie
odmiennego, zamiast srebrnych małych roślinek i żółtych króliczych
dołów między nimi zobaczyć duże czarne drzewa na tle igliwiem
zabitego klepiska. Zatrzymał się przez chwilę i westchnął. Pochylił się
ku dołowi i zobaczył mały czarny słupek, znak graniczny wetknięty w
kopiec na rogu. Ten się nie zmienił, poczerniał może, ale był taki sam.
Znaczek ten pamiętał dobrze, siedzieli wtenczas przy nim, w
pamiętnych dniach lipca, kiedy odjeżdżał na wieść o wojnach. Aż tutaj
odprowadziła go Jola. Tutaj siedzieli, zjedli pierwsze jabłka,
papierówki, które mu ona przyniosła na drogę, i poszedł. Konie od
razu były zmobilizowane, nie miano go czym odesłać na stację, zresztą
tyle razy przychodził i odchodził piechotą. Zaczął liczyć. To dziś
piętnaście lat. Ani się obejrzał.
Fela, Julcia, Jola. Co się z nimi stało? Mimo woli przyśpieszył kroku,
aby stanąć prędzej na górce, ale zagajnik wyrósł, nie miał już stamtąd
tego co przedtem widoku. O wujostwu wiedział, że są, że mieszkają, że
żyją, choć rzadkie, ale miewał o nich wiadomości. Ale o tamtym domu
nic. Rozmijali się jakoś dotąd - a o to w świecie łatwo. I że też on tak o
tym zapomniał, nie napisał, nie zapytał! Znowu zaczął liczyć w
pamięci, co mu szło niesprawnie. Kroki mimo woli się zwalniały. One
przecie już stare, powychodziły pewnie za mąż. Oczywiście, Julcia
miała wtedy lat dwadzieścia czy dwadzieścia jeden. Kazia mało co była
młodsza. A Jola? Też musi być teraz po trzydziestce.
Wyszedł z lasu. Tu zaraz był słup graniczny i figura świętego
Nepomucena. Spojrzał w tamtym kierunku. Ileż to razy, zawsze
przecie idąc czy jadąc do wujostwa, zbaczał, nakładał dwa kilometry,
aby zajść do tego dworu. Nazywał się zabawnie - Wilko; tak się
nazywał folwark z dworem, wsi żadnej nie było. Zachodził tam, a
nawet jedne wakacje spędził całkiem jako korepetytor Zosi. To było na
rok przed wojną. O! to Zosia teraz pewnie jest dorosłą panną. Stał i
patrzył.
W niedużej kotlince, daleko, ale jak na dłoni, stały dwie wielkie
stodoły, na krzyż do siebie zwrócone. Między nimi wielkie,
niepotrzebnie wielkie, zielone podwórze, topole dwie stare, dalej dwór,
dawniej kryty blachą, która stąd błyszczała, teraz czerwoną
dachówką. To ładniej, pomyślał Wiktor i ucieszył się, jak gdyby to kto
jego dwór pokrył nowym dachem. Za dworem gąszcz drzew, to sad, a
potem znowu parę sosen bardzo wysokich, bo na wzgórzu stoją, a
dalej lasek i łączka i znowu biała szosa, tamtędy się idzie do
wujostwa, a na przeciwnej stronie kotlinki, na horyzoncie powinien
być las. Ale nie ma, wycięli. Tylko jedno wielkie drzewo stoi, tamtędy
teraz przejdzie, minąwszy drogę do Wilka.
Ale nie wytrzymał, machinalnie prawie, jak dawniej, jak gdyby to było
umówione, skręcił na prawo, w stronę tego domu, o którym nie
pamiętał tyle lat, i poszedł raźno, pogwizdując i machając teczką, w
której dźwigał dwie koszule i szczoteczkę do zębów. Nie uznawał
innych kufrów podróżnych. I jakby przechodząc obok swojej młodości
mijał garb zielonej trawy, wznoszący się po prawej stronie wyboistej
drogi. Zaraz na lewo miała być kamionka, gdzie były najlepsze jeżyny,
ale nie było jej; kamienie sprzedali. Potem droga schodziła coraz
bardziej i Wiktor domyślił się, że nic się nie zmieniło tutaj, ani w nim
się nie zmieniło; pola były zasiane, uprawione, tak jak piętnaście lat
temu, jak dwieście lat temu może, on znowu z teczką, znowu w
jedynym swoim ubraniu, znowu ledwie rozprostował nerwy po
miejskim załataniu. Aż zdziwił się, że tak wszystko zatarło się w jego
pamięci: i Jurek, i Stokroć, i ślepe dzieci idące, trzymając się za ręce,
szeregiem. Latały równie prędko, równie dobrze jak widzące. Przecie
jest jeszcze zupełnie młody, skądże te głupie myśli o starości. Ile tam
lat minęło, to wszystko jedno. On idzie teraz drogą na Wilko i
pogwizduje, jest lato, jest ciepło, czerwiec, koniec czerwca, żniwa za
jakie dziesięć dni, może nawet wcześniej, bo pogoda sprzyja. To
zawsze wuj tak mówił: "Pogoda sprzyja."
Zauważył już od dawna, że bardzo często, zwłaszcza wtedy, kiedy był
zmęczony lub przepracowany, równolegle do toku myśli normalnie
biegnących drogami skojarzeń, nagle w zupełnie nie wytłumaczony
sposób wynurza się jakiś pejzaż z widzianych dawno widoków, trzymał
się chwilę na powierzchni świadomości, aż go zauważył i określił, a
potem znowu zanurzał się w głębię. Po pewnym czasie wypływał
znowu, ten sam albo częściej inny. I teraz właśnie, kiedy dochodził
znajomą drogą do znajomego ogrodzenia, kiedy słońce świeciło "jak
zawsze" i psy ujadały "jak zawsze" na bydło wracające z pola
pogodnymi łąkami, wynurzył mu się przed oczami pejzaż też dawny,
także letni - ale bardzo odmienny. Spalone pole, gorący kurz, z boku
pod gruszą błysk zostawionego kulomiotu i pośrodku grzędy żytniego
ścierniska kłębek szarych i zielonych łachmanów: trup zastrzelonego
przed chwilą człowieka. Zidentyfikował. Tak, to podczas odwrotu
kazano im rozstrzelać dezertera czy szpiega: małego chudego
żołnierza, który spokojnie wypalił papierosa przed zgonem.
A potem obraz zapadł się. Znowu była wyboista droga, poznawał
prawie pod stopą nierówności gruntu i ten deseń w małych zaroślach
zielonego perzyku, który językami właził na ścieżkę, nie dbając na
stałe przydeptywanie. Potem przyszło ogrodzenie, czworaki. Nikt go
nie zauważył. Przed wieczorem wszyscy są tak zajęci, każdy ma coś do
roboty, bydło, konie, kury i kaczki zabierają się do spania, a ludzie
muszą dopilnować, zamknąć do obory czy kurnika, napoić i nakarmić
przed nocą. Okrągłym łukiem podjazdu Wiktor Ruben wszedł przed
ganek, przez ganek przeszedł: w przedpokoju owionął go zapach tego
domu. Było tak, jakby się weszło do bufetu w stołowym pokoju:
pachniało suchą herbatą, metalem - jak z puszki - trochę, sosnowym
drzewem, trochę, ale odrobinę, grzybami. Stanął i machinalnie
powiesił na prawo na haku teczkę, palto i kapelusz. Zobaczył tylko, że
meble w przedpokoju były inne, ale nie myślał nad tym, bo w głębi za
przedpokojem słychać było głośne rozmowy. Dużo kobiet mówiło
razem, krzyczały także dzieci. Głosy były tak łudząco podobne do
tych, jakie słychiwał tu dawniej, że przekonany był, iż za chwilę zjawi
się w progu malutka Tunia i zawoła: "Pan Wiktor przyjechał!"
I rzeczywiście, ktoś odsunął krzesło ze śmiechem, wstał i wpadł do
przedpokoju. Wiktor zobaczył w progu młodą i bardzo ładną osobę w
jasnej sukni. Stanęła nieruchomo i popatrzyła na niego pytająco.
Wiktor skłonił się tylko i nie wiedział, co ma powiedzieć. Panna
czekała.
- Pan do pana Kaweckiego? - spytała niskim, ciepłym głosem.
- Ja - powiedział Wiktor i uśmiechnął się. Dziewczyna poznała go po
tym uśmiechu. Krzyknęła głośno słowa sakramentalne:
- Jezus Maria! Pan Wiktor przyjechał!
Pociągnęła go za rękę w głąb, do sąsiedniego pokoju, gdzie paliła się
już lampa, mimo że na dworze było jasno. Tam otoczyło go mnóstwo
kobiecych ramion, nagich i ciepłych, ktoś go nawet pocałował.
Wołano: "Gdzie mama? gdzie mama? Mamo, Wiktor przyjechał!" Ale
mama, jak zwykle, nie zjawiała się i zresztą nawet nie wiadomo, czy
pamiętała, kto to jest Wiktor. Co innego "panienki", pamiętały go
doskonale, zaraz mu to jedna z nich wyjaśniła. Była to gruba, ciepła,
dobrze ubrana dama, bardzo korpulentna i nawet przez chwilę
Wiktora zadziwiło, że mówiła mu "ty". Podług wszelkich danych
musiała to być Julcia, najstarsza; poznał nawet jej niski, piękny głos,
pamiętny potem przez długie lata, ale osoba była czymś zupełnie
innym. Zmieszany, oglądał się po obecnych, poruszenie ogólne
powiększały jeszcze dzieci, chłopczyk i dziewczynka, skaczące dookoła
niego, bezmyślnie się cieszące, bo przecież nie wiedziały, o co chodzi.
Tymczasem Julcia powoli objaśniła:
- Bo trzeba ci wiedzieć, że w Wilku stałeś się legendą. Mówi się
zawsze, żeby to Wiktor był, toby naprawił; żeby Wiktor był, toby to,
toby owo... Jeszcze niedawno mówiłam do Joli, że za czasów Wiktora
to by się nie zdarzyło.
Oszołomiony Ruben odzyskiwał dobry humor:
- Wiesz, że zupełnie się tego nie spodziewałem. No, widzicie, tak się
tworzy historia, ja, który byłem przekonany, że moja osoba przeszła
przez Wilko jak cień. I dlatego nie starałem się przypomnieć,
myślałem, że nikt tu o mnie nie pamięta.
- Źle myślałeś - powiedziała inna kobieta, tę poznał od razu, była to
prześliczna Jola, najładniejsza z sióstr - za każdym razem, cośmy były
u wujostwa, pytałyśmy się o ciebie.
- Ale wujostwo nic nie wiedzieli - śmiał się Wiktor.
- A my się wszystkie zbieramy na wakacje w Wilku. Razem z dziećmi,
z tłomokami. Często się mijamy, ale dziś jesteśmy wszystkie.
- A gdzie Fela? - zapytał Wiktor.
- Fela, Fela, chodź tu - zawołała Julcia - zobacz, jaka to ogromna
dziewucha, no, chodź, Fela.
Z sąsiedniego pokoju wyszła duża, gruba, brzydka dziewczyna
dziesięcioletnia, podobna, zresztą, w kolorycie do matki i ciotek, i
przywitała się z Wiktorem.
- To moja starsza - powiedziała Julcia - a ta mała to moja druga.
- Tak, olbrzymie są już - powiedział z roztargnieniem Wiktor - nie
wiedziałem wcale, że wyszłaś za mąż. Ale ja się pytam o dużą Felę.
- Jak to, nie wiesz? - powiedziała cicho Julcia. - Fela umarła, o, już
przeszło dziesięć lat temu. Na hiszpankę.
Wiktorowi zrobiło się bardzo przykro, nie uprzytamniał sobie na razie
nawet, że to Fela umarła, tylko to, że popełnił niezręczność.
- Zaprowadzę ciebie na jej grób - powiedziała Jola.
Poważna, chuda, najbrzydsza Kazia, zawsze gospodarna, podniosła
się i powiedziała:
- Muszę zajrzeć do kolacji, zostaniesz z nami, prawda? - zwróciła na
Wiktora oczy. Potem wyszła, a za nią poskakał chłopczyk, zapewne jej
synek. Panie zasypywały znowu Wiktora pytaniami. Właściwie dwie
tylko: Julcia i Jola. Dwie młodsze, dawne uczennice, trzymały się na
boku i patrzyły zdziwione na przystojnego, zaniedbanego pana,
którego prawie nie pamiętały: był to ów Wiktor z legendy. Gdy siedli
do kolacji, Wiktor spojrzał po obecnych w jasnym świetle lampy.
Jeszcze przechodząc z gabinetu, dokąd go wciągnięto, do stołowego,
patrzył uważnie na Julcię. Nie, to zupełnie kto inny, te ruchy pełne
powagi, ten gest godny, jak gdyby zakasywała rękawy, śmiech wesoły,
ale opanowany, ten spokój rozlany w każdym poruszeniu. To nie była
dawna Julcia. Wiktor spojrzał na zebrane kobiety i powiedział:
- No, ale mówcie coś o sobie. Ja przez piętnaście lat...
- Nie licz, nie licz - zawołała wesoło Jola.
- ...przez piętnaście lat nie wiedziałem o was dosłownie nic, coście
robiły, gdzieście były. Kto jest zamężny, a kto nie, żebym nie robił gaf.
No?
- Ja zamężna, dzieci dwoje - powiedziała Julcia. - Kazia rozwiedziona,
jeden syn; Jola zamężna, bezdzietna; Zosia zamężna, jeden syn.
- Ojej, już! - powiedział Wiktor i spojrzał na swoją uczennicę. - A
łacina?
Zosia zaśmiała się:
- Już ma dwa lata. Nazywa się Henio.
- Tunia, panna do wzięcia - ciągnęła Julcia. - To wszystko.
Wiktor uśmiechnął się i spojrzał na Julcię, potem na Tunię. Może
najpodobniejsze były ze sobą, ale jakże inne. Tunia miała dziś tyle lat
zapewne, co Julcia w tamtych czasach. Była może ładniejsza, mniej
hoża, cieńsza w przegubach, delikatniejsza i miała spłoszone wielkie,
szare oczy, podczas gdy Julcia miała niebieskie, ładne, ale banalne.
- A ty, Wiktorze? - spytała się Jola.
Wiktor znów się uśmiechnął, inaczej. Czy tam warto o nim mówić?
- Teraz pracuję, zarządzam folwarkiem fundacyjnym pod Warszawą,
byłem w wojsku, byłem kapitanem, teraz jestem w stanie spoczynku.
No, to wszystko...
I nagle popłynął przed nim, ponad twarzami tych białych kobiet,
karawan obrazów, zdarzeń, mąk, walk i bezcelowych "czynów".
Pomyślał o życiu swoim pogmatwanym i połamanym w samym
zaraniu i wstrząsnął się.
- Nie, nie, naprawdę, ja nic ważnego nie robię - powiedział. - Nie warto
o mnie mówić, żyję, jak i wszyscy.
I poczuł: to dopiero jest straszne, że on żyje, jak i wszyscy, wszyscy
tak żyją, jak on.
Pamiętał te czasy, kiedy tu bywał. Zawsze mu się wydawało, że życie
będzie miał inne, obfitsze, bogatsze, niezwyklejsze niż wszyscy.
Rozmawiał o tym tylko z Kazia. Z nią mówił bardzo mało zazwyczaj,
ale raz na tydzień, raz na dwa tygodnie ucinali sobie rozmowę
naprawdę ważną, która była, jak to nazywali wtedy między sobą,
"etapem". W czym? Nie zastanawiali się wtedy, czy etapem w ich
rozwoju duchowym, czy w rozwoju ich przyjaźni, czy po prostu jakiejś
drogi do jutra, nie pytali o to. Pamięta tylko, że jeden z "etapów" był
specjalnie poświęcony jego możliwościom na przyszłość. To było zaraz
po jego maturze i Kazia namawiała go, aby nie szedł na prawo. Poza
tym przestrzegała go, aby nie myślał, że to tak łatwo, że mu się życie
tak ułoży - naiwnie formułowała istotne przestrogi, a jemu wszystko
było mało. "To zabawne - pomyślał - że wówczas nigdy nie myślałem o
niepodległości, a przecie tak było najłatwiej." A jednak ona miała
rację. Chciał popatrzeć na Kazię, spojrzeć jej w oczy, podziękować za
te "etapy" - ale ona w tej chwili wychyliła się poza krzesło, aby przez
plecy Joli i Zosi zobaczyć, co się dzieje na szarym końcu stołu, gdzie
jej syn, Antoś, dokuczał którejś kuzynce. Ona już wtedy nie miała
żadnych złudzeń, a jednak przebrnęła przez małżeństwo i rozstanie.
Jakże to było wszystko? Nigdy się o tym nie dowie, o Kazi nigdy nikt
nic nie wiedział, była zamknięta, małomówna, gospodarna. Pamiętał,
że znowu go zadziwiła jej inteligencja, jak gdyby trochę źle
umieszczona. Nie mogła z niej zrobić żadnego użytku, prócz
pesymistycznych nastawień na przyszłość. "Ciekawy jestem -
pomyślał Wiktor - co ona myśli o przyszłości Antosia?"
Julcia tymczasem mówiła mu o wujostwu, że wuj się bardzo
postarzał, że ciotka zawsze taka sama. W połowie kolacji, cichutka i
potulna, wypłynęła z dalszych pokojów "mama". Nie znalazła żadnego
słowa, aby nim powitać Wiktora, pocałowała go w głowę i usiadła w
cieniu okazałej Julci, która siedziała na pierwszym miejscu. Nie
zmieniło to ani na chwilę toku rozmowy, głośnej, ożywionej i wesołej, a
"mama" zaczęła kolację nie od punktu wyjścia, tylko od chwili, w
której przybyła do stołu, to znaczy od drugiej potrawy.
Jedna rzecz zastanowiła Wiktora, a mianowicie to, że go tutaj tak
dobrze pamiętano, że przez piętnaście lat mówiono o nim w tym
ustroniu, podczas gdy on myślał, że - nieznany i niepotrzebny
korepetytor, młody człowiek przyjeżdżający na wakacje w sąsiedztwo -
prześliznął się nie zauważony i niepozorny przez pokoje dworu w
Wilku, zawsze postawionego na szerokiej stopie. Okazało się jednak,
że odegrał tutaj ważną rolę, z której nie zdawał sobie przez tyle lat
sprawy. Był za młody, aby odczuć oczy tych kobiet na niego wówczas
zwrócone. Dało mu to dziś do myślenia, ale nie miał czasu
zastanawiać się nad tym, bo musiał odpowiadać na pytania i słuchać,
co mu opowiadają.
Uważnie patrzył na mówiącą Julcię i myślał o tamtych czasach. Jeżeli
podczas lat wojennych, garnizonowych, pracy w samorządach,
wreszcie w Stokroci, jeśli podczas tych trudów szarych i nieznośnych
przypomniał sobie był Wilko, to nieodłącznie z twarzą i postacią, z
głosem Julci. Nie tej damy dostojnej, gorącej, miłej i poważnej, która
teraz siedziała na końcu stołu i opowiadała mu jakże inne dzieje tych
samych upłynionych lat niskim, dobrym głosem. Ach, nie, tamta
Julcia była smukła, zgrabna, żywa, nieopanowana i mająca jakieś
dziwne porywy. Zabierała go zawsze konno na spacery, na których nic
z nim nie mówiła, grywali w tenisa. Nie było między nimi żadnego
flirtu, żadnego zbliżenia się. Kokietowała go raczej Jola, młodziutka
wówczas, szesnastoletnia i prześliczna panna. Nie rozmawiał z Julcią
tak jak z Kazią, wcale z nią nie rozmawiał, i zdaje mu się, że dzisiejsza
właśnie rozmowa, którą tak zdecydowanie Julcia objęła w swoje
posiadanie, jest właśnie najdłuższą rozmową, jaką dotychczas z sobą
prowadzili. I jeszcze jedno myślał czasami przelotnie Wiktor Ruben.
Myślał, że gdy się kiedy z Julcią jeszcze spotkają, wyjaśnią sobie
wszystko. Teraz jednak pojął, że wszystko musi utonąć w przepaści lat
minionych i nigdy już nie będzie wyjaśnione. I gdy teraz patrzył na
Julcię mówiącą prędko i wyraźnie, na jej zimne niebieskie oczy i
bardzo prawidłowe rysy pięknej twarzy, na błyszczące i obfite brylanty
na nieco spuchniętych białych palcach, zrozumiał, że nic tutaj nie
było do wyjaśnienia.
Aby to "wszystko" zrozumieć, należy sobie uprzytomnić topografię i
zwyczaje dworu w Wilku. Przede wszystkim panny doroślejąc
nabierały manii, że każda musi mieć osobny pokój. Jeszcze trzy
młodsze dławiono w olbrzymim "dziecinnym", położonym za
gabinetem, Jola miała tam swoją toaletę, ale sypiała w małym
saloniku za dużym salonem, na kanapie, a Kazia i Julcia na górce.
Górka, czyli pięterko, składała się z korytarza i czterech jednakowych
pokoi. Wiktora umieszczono, gdy przyjechał tu na stałe, na wakacje
trzynastego roku, w gościnnym pokoju za Julcią. Oba pokoje miały
bardzo podobne umeblowanie, zresztą Wiktor często zaglądał do
pokoju Julci po książki, po fotografie, które Julcia wywoływała, i znał
doskonale jego rozkład.
Pewnego razu, już pod koniec wakacyj, Wiktor bardzo długo
wieczorem, w noc nawet, był z Jolą na spacerze. Pomiędzy stawami
wilkowskimi a Rożkami wujostwa i tamtejszym sporym jeziorem
ciągnęła się zarośnięta tatarakiem i rzęsą struga, kryjówka kaczek i
zimorodków. Jola z Wiktorem postanowili popłynąć małą łódeczką
wilkowską do wujostwa na kolację. Wypłynęli zaraz po podwieczorku,
ale przeprawa była ciężka, czółno trzeba było parę razy przeciągać,
rzeczywiście zajechali dopiero przed kolacją na rożeckie jezioro i mimo
przedstawień wujostwa uparli się wracać tą samą drogą. Co prawda,
noc była księżycowa, droga powrotna szła o wiele łatwiej, ale bądź co
bądź przyjechali dosyć późno, kiedy dom cały spał, a psy były
spuszczone z łańcucha. Wiktor rozmarzył się tym koleżeńskim
obcowaniem z Jolą, która mu się najbardziej ze wszystkich sióstr
zawsze podobała, i co do niej jednej nie miał zupełnej pewności, że
pozostaje na jego urodę i inteligencję obojętna. Godzinami pletli
głupstwa, dokuczali sobie, dostawał klapsy, walczyli czasami z sobą, a
potem razem jeździli na spacery, jak ten, albo wózkiem do lasu, albo
jeszcze gdzie indziej, do miasteczka; kąpali się razem i jeździli konno,
a zawsze ich było słychać z daleka, tak dużo i głośno, i bez żadnego
sensu gadali. Milkli, kiedy się kto do nich zbliżał, ale tylko dlatego, że
się wstydzili bezmyślnej treści tych rozmów. Widywano ich razem i
przyzwyczajono się do tego, nikogo to nie dziwiło, nie uważano tego
jakoś za flirt, tylko za zażyłe koleżeństwo. Wiktor nawet jakiś czas,
zaraz po maturze, korespondował z Jolą, ale potem to im wywietrzało.
Tego wieczora, zmęczeni i senni, wrócili rozmarzeni i pożegnali się w
salonie, gdzie jeszcze dla nich stała zimna herbata, chleb, masło i
wędliny. Zjedli to wszystko i Jola poszła spać do swojej "alkowy", jak
nazywała salonik, a Wiktor szedł po schodach do siebie.
W zamyśleniu zupełnie nieświadomie otworzył, zamiast drzwi swoich,
drzwi pokoju Julci. Nieraz się potem zastanawiał, jak to się stało, i nie
mógł sobie uprzytomnić. To tylko jest pewne, że nigdy by na coś
podobnego sobie nie pozwolił świadomie. Wszedł po ciemku i nie
zapalając świecy usiadł na pierwszym z brzegu krześle, i patrząc na
okna, przez które widać było niebo niebieskie od niewidocznego
księżyca, zdjął buty i skarpetki - najważniejsze części swojego
ubrania, poza tym nie miał na sobie dużo, lekkie okrycie ciała
spoczęło obok krzesła. Podszedł do łóżka i tutaj spostrzegł pomyłkę
swoją, zaśmiał się cicho i sam nie wiedział już, dlaczego począł ową
pomyłkę kontynuować: sam grać przed sobą. Dotknął leżącej
dziewczyny, ale ona się nie ruszyła, siadł przy niej, spała. Wyciągnął
się obok niej i poczuł całą rozkosz jej ciała przez cienkie prześcieradło.
Po chwili zrozumiał, że Julcia nie śpi, i zmartwiał z tego wrażenia.
Leżeli tak przy sobie przez długie chwile, nie mówiąc ani słowa,
powściągając oddech. Pomału, nieznacznie, jak wskazówki zegara
wykonywali cały szereg zmian pozycji, aby się przybliżyć ku sobie,
objąć, przycisnąć. Nigdy w życiu Wiktor nie zapomni tego wrażenia,
jakiego doznał poczuwszy pod dłońmi skórę tej dziewczyny. Było to
coś tak skończenie pięknego, ciepłego i materialnego jak kwiat. Nie
wie, dlaczego nie powiedzieli nic do siebie. Dlaczego symulowali
nawzajem przed sobą całkowicie nieprawdopodobną komedię snu. To,
co robili, wykluczało wszelką możliwość nieświadomości. Wiktor czuł
takie natężenie wszystkich sił erotycznych w sobie, że ogarniał go
jakiś bolesny zachwyt, każde przesunięcie ręką po ciele Julci
przyprawiało go prawie o omdlenie. Że nigdy przedtem nie odczuwał
nic podobnego, to nie dziwota, bo jakiż tam to był ten jego
dotychczasowy mizerny erotyzm, ale nigdy potem się to nie powtórzyło
i wspomnienie tej pierwszej nocy miłosnej, bardzo gorącej i cichej,
nosił w sobie przez całe życie. Nigdy już nic, żaden owoc ani żadne
ciało nie miało tego dotyku, tej sprężystości w ugięciu się, tego atłasu,
co młode piersi Julci wtedy w Wilku. Nie spali, udając sen, do świtu.
Wtedy Wiktor zabrał swoje rzeczy i przekradł się do swojego pokoju.
Zasnął wtedy naprawdę jakby snem kamienia i zbudził się dosyć
późno.
Julcia wcześnie rano wyjechała z matką do Warszawy, tak że się z nią
nie zobaczył, dopiero na trzeci dzień pod wieczór. Grał w tenisa z Jolą
i Kazią na podwórzu, skąd było widać drogę idącą od stacji. Zobaczył
Julcię siedzącą obok swej matki, ubraną w migdałowy kostium z
czerwonym krawatem. (Ukradł jej potem ten czerwony krawat i długo
miał w swoich rzeczach, aż wszystko razem gdzieś się zgubiło.)
Obojętnie zwrócona w stronę kop na polu, nie spojrzała na grających,
potem dopiero po podwieczorku przyszła do nich i grali razem, jak
gdyby nic nie było. I nie powiedzieli do siebie od tego czasu ani słowa.
Owszem, rozmawiali o potocznych rzeczach, jeździli nawet razem na
spacery, zachodził do niej po książki, znajdowali się bardzo często
sami w osobnych pokojach, w lesie, na łódce; ale o tym nigdy ani
słowa.
Zdarzenie to nastąpiło pod koniec lata i Wiktor niedługo już
pozostawał w Wilku. Jednak dwa razy jeszcze przychodził do Julci i
wszystko odbywało się tak samo, w niemej komedii niemożliwego snu.
I zawsze zostawała taka noc we wspomnieniach Wiktora, jak
zetknięcie z czymś nieskończenie pięknym i pachnącym, tak jakby w
tych nocach nie było nic cielesnego, tylko jakieś nabożeństwo.
Zwłaszcza trzecia noc - było to w przeddzień jego wyjazdu - zostawiła
mu wspomnienie takiej pogody i słodyczy, jak letni dzień spędzony
nad morzem.
W następnym roku mieszkał u wujostwa, dorywczo tylko przychodził
na lekcje z młodszymi dziewczynkami, późno przyjechał, a już
sławetny pierwszy sierpnia odwołał go do miasta. Ale odważył się tym
razem na rzecz szaloną. Raz, po długich namysłach i wahaniach,
przyszedł tu w nocy, wlazł na podmurówkę, stamtąd na gzyms i
wszedł przez okno do pokoju Julci. I tym razem nic mu nie
powiedziała, a noc była taka sama, parna i pachnąca.
Te cztery noce, najpiękniejsze noce jego ciała, przypomniał sobie
pomiędzy pytaniem a pytaniem, jedząc groszek z grzankami i
kurczęta, gdy patrzył na rysy pięknej, otyłej i obcej kobiety, która
siedziała niedaleko i mówiła tak dużo, jadła też dużo, błyskając
brylantami pierścieni i władczym tonem rzucając matczyne nakazy
Feli i Kici, które siedziały z Antosiem i bonami na szarym końcu stołu.
Dotychczas zawsze myślał, że się spotkają na starość z Julcią i że się
z nią ugadają, wyjaśnią sobie wszystko, że powie jej, iż nigdy jej nie
kochał, a zawdzięcza jej tyle, jak żadnej kobiecie w swym życiu, że to
było takie dziwnie piękne. A przy tym chciał się dowiedzieć, czym były
te noce dla niej, czy także je wspomina.
Ale teraz widział, że wszystko na próżno. Pytania i niedoszłe rozmowy
utonęły na zawsze, nigdy sobie o tym nie powiedzą i jak wtedy
udawali, że śpią, tak teraz muszą udawać, że nie pamiętają.
Zaraz po kolacji zwrócił się do Kazi z prośbą, aby go odesłały końmi
do Rożków. Jakoż, nim jeszcze skończyli pić kawę w gabinecie, z
dawnych złoconych filiżanek, które "mama" ocaliła, zaturkotało przed
gankiem i Antoni zajechał. Wiktor pożegnał się czym prędzej i wszyscy
odprowadzili go na ganek. Gwar zrobił się straszny. Julcią zapraszała
go, aby przyjechał jutro na obiad, pozna jej męża, Kaweckiego. Ale
Wiktor odpowiedział, że się wujostwo obrażą.
- Jutro muszę zjeść obiad z wujostwem, przyjdę na podwieczorek, a za
to dopiero pojutrze będę na obiedzie!
Mówił wesoło i wskoczył do powozu jak młodzik, przyjemnie mu było,
że go tu lubiano i pamiętano o nim. Panie też były gwarne i wesołe.
Wszystkim ubyło tych lat piętnaście i każdy był z tego zadowolony.
- Pan się nie ożenił jeszcze, a nam już wszystkie panny za mąż
powychodziły - powiedział sentencjonalnie furman, stary Antoni.
- Nie wszystkie, jest jeszcze panna Tunia - odpowiedział Wiktor.
- E, takie tam dziecko - sarknął Antoni i machnął biczem. Widać dla
niego też czas stanął przed piętnastu laty.
W przeciwieństwie do Wilka Rożki był to domek bardzo skromny i
skromnie prowadzony. Wuj, niegdyś ekonom, dorobił się, ciotka mu
pomogła handlując kurami, folwarczek był malutki, ale rządny i
mądrze utrzymany. Dom też niewielki, skromny, w posiłkach
przebijający się własnymi środkami, to znaczy drobiem, ogórkami i
kwaśnym mlekiem. Ale też Wiktor ogromnie lubił tę pracowitą,
własnoręczną skromność.
Tym razem jednak nie siedział długo z wujostwem, tyle tylko, co
należało; przyznał się do tego, że zaszedł do Wilka, ciotka pokiwała
głową: "Mój Boże, najlepsze panny sprzed nosa ci zabrali!" Wuj na nią
huknął, głupkowata Kasia, duplikat takiej samej Walerci sprzed lat
piętnastu, zaniosła przed nim lampę do zimnego, dusznego pokoju.
Wiktor został sam.
Chodził tam i z powrotem po tym pokoju, jak u siebie w Stokroci, ale
trzeba przyznać, że nie myślał ani o jednym z tamtejszych kłopotów,
ani o jednej sprawie, co go tak irytowały i tyle mu krwi psuły. Zapadły
się one nagle pod ziemię, a Wiktor prowadził most od dwóch
pamiętnych lat młodości, skromnych zresztą w zdarzenia, jakie
przepędził w Wilku i w Rożkach. Słyszał teraz z rozmów swoich
inteligentnych przyjaciół, Jurek mu o tym coś mówił, że się ludzie
wiele zajmują ideą czasu, że piszą książki o przezwyciężaniu czasu.
Otóż jemu się wydało, że on także przezwyciężył, przeskoczył czas i
potrafił go zawrócić. Że stoi teraz tam, gdzie był przed piętnastu laty, i
że teraz może wybrać!
Teraz dopiero rozumiał, co było urokiem tamtych dwóch lat i dlaczego
tak łatwo mu się one uplastyczniły. To był nie uświadomiony,
młodzieńczy erotyzm, jaki się rozlewał w powietrzu naokoło sześciu
dziewcząt ładnych i przyjemnych. To było to, co i dla nich miało
wówczas znaczenie, i dlatego one tak dobrze o nim pamiętały.
Powtarzały mu najdrobniejsze jego słowa, czyny, jak naprawił
dzwonki, jak czyścił sobie żółte buty kwaśnym mlekiem.
Wszystko, co wtedy się działo, to były nie uświadomione zapowiedzi
rzeczy, których nie zrealizowali. Ale on przerzucił most, zawrócił czas,
teraz można zrealizować wszystko, co się wówczas zapowiadało.
Wówczas to było cielęce szczęście, ale teraz on stał się już dojrzałym
mężczyzną, potrafi zrealizować to, co wtedy było szkicem, chwiejnym
rysunkiem. Tak, oczywiście. Dotychczas niewiele urzeczywistniał, ale
to były przyczyny wyższe, warunki. A zresztą, dlatego pewnie wszystko
odkładał, że podświadomie czuł, że wróci tutaj, że będzie znowu na
podwieczorku w Wilku, a to jest przecież takie zupełnie, zupełnie inne
niż wszystko, co było dotychczas.
Julcia, niestety, nie liczy się. Wszystko z nią związane, nieodwołalnie
zamknięte, nawet nie potrafi się z nią rozmówić. Ona - to jest
zamknięta książka. Zupełnie inna, niepodobna, skończona. Jednak te
lata nie zawsze dadzą się przeskoczyć. Kazia nigdy nie miała żadnego
znaczenia, ale inne? Jola, Zosia, Tunia. Biedna Fela, byłaby teraz
najładniejsza, ale umarła. Otworzył drzwi do przyległego pokoju, gdzie
słyszał jeszcze głosy wujostwa. Ciotka czesała przed lustrem długie,
siwe włosy.
- Kiedy umarła Fela? - zapytał gwałtownie. - Nic o tym nie wiedziałem.
- A bo to jeszcze podczas wojny - powiedziała ciotka. - Zaraz po ślubie
Julci.
- A na co?
- Na hiszpankę, mówili. Serce zawsze miała słabe.
- Bój się Boga - taka dziewczyna! - sapnął wuj już spod pierzyny.
- No, to dobranoc wujostwu.
- Dobranoc.
Wiktor wycofał się znowu do swego pokoju. Wreszcie ułożył się w
wysokim, drewnianym, mocno skrzypiącym łóżku. Sen długo nie
przychodził, męczył go zapach świeżo upranych prześcieradeł i słomą
napchanych sienników. Wreszcie zasnął, zbudził się potem i już był
dzień. Za oknem gdakały kury, piał kogut, ciocia dyskutowała o
czymś z Kaźmierzową, jednym słowem, nastrój Rożków w całej pełni.
Ubrał się leniwie i włóczył po ogrodzie niewielkim i olbrzymim
podwórzu, napełnionym mnóstwem narzędzi wuja Roberta. Oglądał
bezmyślnie siewniki i rozpylacze, a czekał niecierpliwie obiadu, który
na szczęście bywał bardzo wcześnie, jak to u ludzi zdrowych. Chciało
mu się dowiedzieć czegoś ze strony, z boku, o wilkowskich pannach,
jak je nazywano. A ciotka była kroniką całej okolicy. Na pewno
uzupełni mu wiadomości, których skąpił sobie od tych czasów.
Niestety, gdy obiad nastąpił (krupnik i siekane kotlety), niewiele się
mógł dowiedzieć. Wuj nie dał dojść do słowa ciotce i trochę w kółko
zapytywał Wiktora, co ten robi, co robił, o dawno minione dzieje, jak
wojsko rosyjskie, Murman, przeprawy do Francji i odwrót spod
Kijowa. Za każdym pytaniem wuja Wiktor patrzył na niego przez
chwilę ze zdziwieniem, potem siłą musiał uprzytamniać sobie swoje
minione życie.
- A tak, tak, proszę wujaszka... - mówił i bardzo krótko odpowiadał.
Nie mógł odpędzić tych pytań, ale chciał odpędzić te myśli, więcej,
chciał odpędzić te zdarzenia i nawet raz powiedział:
- Tak, tak, to było okropne, wolałbym o tym nie wiedzieć.
Dotyczyło to najmniej okropnego epizodu jego przeszłego życia,
mianowicie, dość wesołego i niefrasobliwego pobytu w Archangielsku,
ale teraz dopiero wydał mu się ten świat bez kobiet, przez który
przebrnął z trudnością, czymś doprawdy okropnym. Ciotka od razu
wyczuła, że Wiktor nie chce mówić o tamtych czasach, a jeszcze mniej
o teraźniejszej swojej pracy, którą wszyscy krewni uważali za wielki
upadek kariery Rubena. Ale wuj nie dawał jej przyjść do słowa.
Wreszcie, gdy się już pod koniec obiadu Wiktor dorwał do pytań,
musiał wysłuchać całej genealogii rodziny Kaweckich, ich
pokrewieństw, czym się Kawecki trudnił, jak się teraz doskonale zajął
Wilkiem i jego folwarkami, potem, jak Wilko obecnie prosperowało, ile
mieli krów, ile owiec i ile zasadzili w tym roku buraków. Potem
opowiadała mu ciocia, jak się obie córki Julci rodziły, jedna w
Warszawie, druga w Wilku, i ile z tym było kramu. Ostatecznie mniej
go to niecierpliwiło od pytań wuja. Wstał od stołu w dobrym humorze i
powiedział:
- Proszę cioci, ja na podwieczorku nie będę. Obiecałem już, że przyjdę
do Wilka.
Ciocia się uśmiechnęła.
- Mój drogi - powiedziała - my tutaj to już nie bardzo nacieszymy się
twoim widokiem.
- Cóż robić? - westchnął wuj - młodzi zawsze jednakowi.
- Młodzi? - zaśmiał się Wiktor. - Niestety, wujaszku, już nie młodzi.
Ciotka zamachała rękami:
- Młodszy jesteś, niż dawniej byłeś, a piękniejszy w każdym razie.
Właśnie do wuja mówiłam: kto by to pomyślał dawniej, że z ciebie taki
piękny chłopiec wyrośnie. Jak tu bywałeś, to tylko Kazia i Jola
uważały, żeś przystojny, a wszyscy się śmieli z tego. Chudy byłeś i
wysoki jak koń angielski, a teraz przyjemnie popatrzeć. Wilkowskie
panny pewnie pożałują, że na ciebie nie poczekały. Zresztą, teraz
zamążpójście to tylko próba...
Wiktor pogwizdując pobiegł do swego pokoju i zmieniając krawat na
ciemniejszy (jednak nie tylko dwie koszule zawierała jego teczka)
przypatrywał się swojej twarzy w lustrze. Pewnie, że przystojny, tylko
zaniedbany, rysa na policzku - muśnięcie kuli. Kąty czoła zbyt
wgłębione w kędzierzawe włosy; gdy się co dzień golił, to zaraz lepiej
wyglądał. Jak gdyby czyściej. Niedawno dowiedział się o tym, że miał
ładne oczy. Powiedział mu to ktoś zupełnie bezstronny, któryś z
kolegów. Janek zdaje się. W ogóle zawsze myślał, że był bardzo
brzydki, i to go jeszcze bardziej onieśmielało. W Wilku przy stole
rzadko się odzywał, stronił od ludzi, przychodził nie zauważony i był
do wczoraj przekonany, że nie zasługiwał na żadną uwagę. Chodził
czytać do ogrodu na wzgórek pod sosnami, ale ukrywał się z tym, co
czyta, bo panny bardzo szydziły z jego lektury. Schillerowi zwłaszcza
dostało się i Nietzschemu. Co prawda, Nietzschego sam wówczas
niewiele rozumiał. Zachwycał się za to dwiema książkami, które miały
dla niego zasadnicze znaczenie: Science et hypothese Poincarego
oraz Ewolucja twórczaBergsona. Dlaczego właśnie te książki, a nie
inne? Był to jeden z tych niewiadomych skoków młodości, która
wybiera nieokreślone rzeczy z niewiadomych powodów i powołuje się
raz na Nietzschego, odrzucając Bergsona, to znowuż faworyzuje
francuskiego pisarza, nie lubi Nietzschego, nie może zrozumieć
najprostszej myśli Hegla, a studiuje trudności Kanta. Zresztą, to
wszystko ma gdzieś. Nie czytuje ani Kanta, ani Bergsona, nie czytał
ich od tamtych czasów ani razu. Ani w Archangielsku, ani jako
podstarosta w Rudkach, ani jako zarządzający w Stokroci nie miał na
to czasu. Zapewne teraz także nie weźmie się do książek.
Włożył kapelusz, wziął szpicrutę wuja i uderzając nią po udzie wyszedł
przed dom. Dzień był ciepły i jasny. Zapach suszonej trawy, piołunu
roztopił się w powietrzu, a chociaż niebo jaśniało, niebieskie stawy i
wszystkie wody, jakie spotykał po drodze, były białe.
Nie wiedział dlaczego, ale myślał cały czas o Feli i jej przedwczesnej
śmierci. Fela byłaby może ładniejsza od Joli, dorodniejsza,
mocniejsza; trzymała się zawsze prosto i z dziecinną powagą nosiła,
jak pełne naczynia, małe, ledwie rozwinięte piersi. Pamiętał ją jak
dzisiaj. Natomiast we wszystkim, co dzisiaj słyszał od ciotki, co
przebijało pomiędzy jej słowami a pytaniami wuja, była pewna niechęć
do Joli. Może nawet nie tyle niechęć, ile jakieś ciche potępienie; o
mężu Joli, który zresztą prawie nigdy do Wilka nie przyjeżdżał, ciotka
mówiła z widocznym smutkiem w głosie; wyliczając gości bywających
w Wilku o kilku panach mówiła dosyć niewyraźnie: "przyjeżdża",
"zaprzyjaźnili się". Wiktor określił to dokładnie i dosadnie,
przechodząc ponad stawem ku wyciętemu lasowi i ku szosie; machnął
szpicrutą po leszczynie, aż poleciały liście ciemnozielone, i powiedział:
"Puszcza się po prostu." Nie sprawiło mu to określenie żadnej
przykrości, ale też było jak gdyby wykreśleniem Joli z programu.
Szkoda jednak, ładna jest jeszcze bardzo, ale nie mógł określić, do
czego odnosi się to "szkoda".
Obiad w Wilku bywał daleko później niż w Rożkach, dlatego też Wiktor
nie obliczywszy się przyszedł zaraz po sprzątnięciu ze stołu, wszystkie
damy porozłaziły się po swoich osobnych pokojach, a gdy zajrzał do
dziecinnego, zobaczył tylko Felę i Kicię, leżące po obiedzie na płaskich,
osobno w tym celu zbudowanych pochyłych deskach; zachmurzone i
brzydkie, nic nie odpowiadały na jego "dzień dobry". Panie wszystkie
były na górze, tamte cztery pokoje służyły teraz Julci z mężem, Kazi z
Antosiem, Zosi z Heniem i Tuni. Jola nie wyprowadzała się ze swojej
"alkowy", całkiem ją zamieniwszy na sypialnię. Na górce pachniało
teraz rezedą i wodą kolońską, świeżą bielizną, prześcieradłami,
pudrem, jednym słowem: kobietami. Zapukał do pokoju Julci, wszedł
i zastał ją leżącą na kanapce w różowych szlarkach całą, bardzo
dorodną i piękną. Obok niej na fotelu, z nogami na stołku, siedział jej
mąż Kawecki, przystojny, okazały w jasnym, bardzo porządnym
ubraniu. Wiktor poczuł dla niego od razu całą niechęć zaniedbanego
mężczyzny do eleganta, poza tym Kawecki gadał bez przerwy rzeczy
banalne, inteligentne, ale zupełnie oczywiste. Mówił o wszystkim, co
Wiktor i Julcia przyjmowali do wiadomości, co leżało w założeniu, co
wiedzieli i odczuwali. Miał styl zbliżony przy tym do powiedzenia: "Miło
jest w dzień pogodny zrobić wycieczkę na świeżym powietrzu." Wiktor
na próżno starał się go sprowadzić na zagadnienia czysto
gospodarskie, którymi sam się interesował. Miał zamiar dowiedzieć się
naprawdę czegoś od doskonałego gospodarza i skorzystać z tych
wiadomości przy prowadzeniu gospodarstwa w Stokroci. Tak na
przykład chodziło mu o kalkulację gospodarstwa mlecznego w
majątku położonym dalej od Warszawy, kwestię "mleko czy masło?",
dostawy, taryfy, koszty transportu do najbliższej stacji. Ale Kawecki
niechętnie poruszał te tematy. Wolał mówić rzeczy oderwane i
niepotrzebne, jak to, że niebo jest niebieskie, że gorąco, że kurz jest
latem dokuczliwy, że muchy należy tępić flitem. Wiktor nie wytrzymał
i spytał się o Jolę.
- Jola ma dzisiaj gości - powiedziała Julcia. - Przyjechali z Edwardem
(Edward to był Kawecki) z Warszawy, nie będzie mogła ci towarzyszyć.
Jeżeli się chcesz przejść po podwieczorku, to Zosia może pójść z tobą.
Wiktor wyszedł na korytarz i zastanowił się, jak ma zawołać na Zosię.
Pomyślał, że będzie najlepiej tak, jak dawniej: "Zosiu". Odezwała się
tuż obok w jego dawnym pokoju, wszedł tam i zobaczył znowuż Zosię
leżącą na kozetce, sytą i białą, pomyślał, że i ta też była skłonna do
otyłości. Obok niej, w wózeczku przykrytym gazą, spał jej synek. Zosia
mówiła zupełnie głośno.
- Możesz się nie krępować jego obecnością - powiedziała do Wiktora -
on swoje dwie godziny po obiedzie musi odespać, żeby tam armaty
waliły. Przed czwartą się nie obudzi. Prawdziwy mężczyzna!
- A ty musisz go tu pilnować?
Zauważył, że Zosia bez najmniejszego omówienia tej kwestii mówiła
mu po imieniu, jak starsze siostry. Oczywiście tak było najprościej,
ale przecie należało to określić wzajemną umową.
- Nie - nie muszę, zaraz przyjdzie panna Franciszka.
- A czy nie chciałabyś pójść ze mną na podwórze albo do ogrodu?
- Och, to chyba po podwieczorku. Teraz jestem za leniwa, Tunia cię
oprowadzi, ona ma zapał i zdrowie - zaśmiała się pokazując białe,
mocne zęby, największą ozdobę swojej świeżej twarzy. Uśmiech także
miała bardzo miły.
Wiktor czuł, że między nimi na zawsze niezapomnianą przegrodą
pozostaną ich dawne lekcje i antypatia, jaka się między nauczycielem
a uczennicą wytworzyła z powodu jej lenistwa, a jego niechęci.
Pierwotne urazy tych spotkań pozostawiły stałe ślady i Wiktor czuł w
Zosi, spokojnej kobiecie oddanej trawieniu i macierzyństwu, ową
dziewczynę, która pogardzała nim, robiła mu sceny w gorące, letnie
południa, kiedy z nią przerabiał łacinę, a dziewczynie chciało się
jeździć konno. Nazywała go wtedy ekonomem, jego wuja rządcą i do
pasji ją doprowadzała równowaga Wiktora, którego zwłaszcza tak
demokratyczne wymysły nie mogły wyprowadzić - rzecz prosta - ze
spokoju. I teraz szukał w słowach Zosi, w jej wymówkach, że nie może
iść na spacer, w jej pytaniach, których kilka mu zadała, wykazując
wielkie wyrobienie towarzyskie i konwersacyjne, szukał śladów dawnej
pogardy. I przyznał, że je znajdował. Łatwość, z jaką przeszła z nim na
"ty", pytania, które jakoś omawiały, omijały kwestię jego pracy i
zarobkowania, które nie mówiły także wszystkiego ani o jej siostrach,
ani o jej mężu, który pracował w Ministerstwie Spraw Zagranicznych
(po jego nazwisku sądząc Wiktor wiedział, że jest wicekonsulem w
Lubece) - wszystko to do pewnego stopnia było tej pogardy i antypatii
leciutkim wyrazem i pokrywką. A przy tym Wiktor czuł, że mu się ta
mała Zosia, wówczas bardzo nieznośna, a która teraz była najbardziej
damą ze wszystkich sióstr, ogromnie podobała. Imponowała mu
spokojem, niefrasobliwością i umiejętnością cieniowania słów. Przy
tym rzeczywiście była ładna i młoda, senna, trochę ociężała i jakby
zmęczona swoją cielesnością. Miał w stosunku do niej coś z uczucia
chama, który pragnie zgwałcić swoją panią, toteż naumyślnie był
bardziej ordynarny i obcesowy w słowach, niż miał to we zwyczaju.
Zosia udawała, że tego nie widzi - mimo iż miał iść na podwórze i do
ogrodu, przegadali tak do czwartej, w której to godzinie coś
zaszamotało się pod gazową pokrywką i odezwał się głos Henia, od
razu energiczny i wyraźny, nic w sobie ze snu nie mający. Małego
zabrała panna Franciszka, ubrała go w oczach zachwyconej Zosi i
obojętnego na te wdzięki Wiktora, i wreszcie nadeszła godzina
podwieczorku.
Podwieczorek ten rozczarował Wiktora. Za dużo było obcych osób i
wszyscy byli jak gdyby skrępowani wczorajszą wesołością. Zresztą,
wczoraj był sam z paniami, które znał dobrze, a teraz zjawiło się
mnóstwo ludzi, którzy - jemu nie znani ani jego znający - nabrali w
Wilku przez tych lat kilkanaście zasadniczego znaczenia. Przede
wszystkim Kawecki, tronujący obok Julci i nadający cały ton
zebraniu. Widać było, że ani Kazia, ani Jola nie darzyły go sympatią, a
Wiktor domyślał się, że musiały w tym domu zachodzić
skomplikowane zagadnienia materialne, dotyczące podziału dochodów
z Wilka i w ogóle działów, ponieważ właśnie najmłodsza z sióstr była
od roku pełnoletnia i musiała niedawno do tych aktów przystąpić.
Mama nie zeszła wcale na podwieczorek, a Jola bardzo się spóźniła,
nadeszła, pomimo dwukrotnego gęstego brzęku gongu, po pewnym
czasie dopiero przez szklane drzwi od ogrodu w towarzystwie dwu
nieznajomych panów, z których jeden był w mundurze wojskowym.
Wiktor rozmawiając z Kaweckim widział, jak przeszła przez werandę
bardzo wesoła i uśmiechnięta. Pamiętał, że Jola miała bardzo krótki
wzrok, a teraz spostrzegł, że wada ta rozwinęła się do tego stopnia, iż
Jola idąc przez werandę garbiła się trochę, patrząc ciągle pod nogi; a
że przy tym miała w ręku wysoką trzcinową laseczkę, nadawało jej to
wyrazu nieoczekiwanie starczego. Ale gdy podnosiła głowę, aby
spojrzeć na jednego ze swych towarzyszy, olbrzymi biały kapelusz,
który przed chwilą przykrywał ją jak grzyb, stawał się słoneczną
aureolą naokoło roześmianej, cienkiej, podłużnej twarzy. Jakaż była
ładna! W słonecznym świetle jasnego popołudnia można to było
dopiero zobaczyć. W pokoju ruszała się normalnie, bystro, żwawo,
wzruszając cienkimi ramionami, obnażonymi z białej lekkiej sukni.
Śmiała się do wszystkich, do Kaweckiego nawet, z Wiktorem witała się
serdecznie i przedstawiała mu obu eleganckich panów, z których
każdy był bardzo ładny i wypielęgnowany. Zwłaszcza skóra nad
sztywnym kołnierzykiem wojskowym oficera doprowadzała Wiktora do
pasji, była niezmiernie biała, podbita tłuszczykiem, wykarmiona i
odżywiona jak na gatunkowym, włoskim wieprzu. Sam rotmistrz był
chudy, zresztą zgrabny, wysoki i miał niezmiernie piękne ręce.
Rozmowa przy stole była ożywiona, zabawna, zdawkowa jednak
bardzo i towarzyska. Obecność nieznajomych panów bardzo zmroziła
Wiktora i podwieczorek, na który tak się cieszył, znudził go
ostatecznie. Zwrócił się do Tuni, która, chuda i z rozszerzonymi
oczami, siedziała już prawie między dziećmi.
- Widzę, że tylko Tunia zostaje mi, aby oprowadzić po Wilku i pokazać,
co się zmieniło - powiedział. - Pójdziemy na spacer? Dobrze?
Tunia mruknęła "tak" i pogrążyła swe usta i oczy w białej filiżance z
mlekiem. Coś jeszcze niezmiernie dziecinnego i podlotkowatego było w
jej zachowaniu się i Wiktor bynajmniej nie dziwił się Antoniemu, że
nazwał ją "takim dzieckiem".
I rzeczywiście, po podwieczorku ruszyli na spacer. Kawecki z Julcią
poszedł na inspekty, aby jej tam coś pokazać, Kazia miała z Antosiem
lekcję, Jola znowu w cieniu płóciennego kapelusza zajęła leżak na
werandzie i otoczyła się "swoimi panami". Tym razem Zosia
dotrzymywała jej towarzystwa.
Wyszli przed ganek i zatrzymali się przez chwilę, patrząc na śliczny
widok, jaki się stąd rozlegał. Zaraz za podjazdem zaczynał się równy,
dość wąski kanał i ciągnął się w alei starych grabów, jak strzała,
wyprostowany i przejrzysty, przynajmniej na jaki kilometr. Na
zakończenie tego kanału u wylotu alei stał duży młyn drewniany, a z
młynem zaczynała się wieś parafialna.
- Czy lubisz dużo chodzić? - spytał się Wiktor Tuni.
- A pan? - zapytała się.
- Przede wszystkim nie możesz do mnie mówić "pan". Wszystkie twoje
siostry mówią do mnie po imieniu.
- Na razie to mi będzie trudno - szepnęła zmieszana. - Pan jest o tyle
ode mnie starszy... - tu się jeszcze bardziej zmieszała i poczerwieniała,
aż po proste łuki brwi. - Ojej - zawołała - palnęłam jakieś głupstwo.
- No, nie, to nie jest wcale głupstwo, masz rację, moje dziecko. -
Wiktor nadrabiał miną, choć rzeczywiście powiedzenie Tuni nie
sprawiło mu żadnej przyjemności. - Pamiętam ciebie zupełnie
malutką, miałaś zawsze przestraszone oczy... najbardziej wtedy, gdy
wpadłaś zdyszana do salonu i zawołałaś przestraszona: "Ojej, kura
mnie goniła!"
Śmieli się oboje. Obeszli podjazd i poszli wzdłuż kanału, wymijając
główną drogę.
- Zawsze chodziłem z Felą w stronę młyna - powiedział Wiktor - a ty
pamiętasz dobrze Felę?
- Pamiętam - powiedziała obojętnie Tunia - ale to już dziesięć lat, jak
umarła...
- Wiesz co, chodźmy teraz na cmentarz?
- Dobrze - zgodziła się Tunia - to przecie niedaleko.
Całą drogę, co szli wzdłuż grabów, Wiktor mówił o Feli, wspominał jej
różne powiedzenia, spacery z nią, zabawy. Fela wiecznie siedziała na
stawach, w wodzie, kąpała się całymi godzinami, bo bardzo dobrze
pływała. Bawiło ją to ogromnie. Tunia słuchała obojętnie i uwagi,
którymi przerywała opowiadanie Wiktora, świadczyły, że myśli
zupełnie o czym innym. Dotyczyły one urodzajów na polach po obu
stronach alei, połowu raków i ewentualnej hodowli ryb, którą
projektował Kawecki. Myśli ich płynęły tak równolegle, jak gdyby szły
dwiema stronami kanału - nie spotykały się, ale też nie przeszkadzały
sobie.
O jednej scenie nie mógł jej opowiedzieć. Było to ostatniego lata, na
parę tygodni przed wybuchem wojny. Wracał kiedyś przed wieczorem
z jakiegoś polowania, na kaczki, zdaje się, bo lubił tak chodzić sobie z
fuzją tu i ówdzie, choć niewiele nastrzelał. Miał zajść do Wilka na
kolację i nagle wyszedł z zarośli wierzbowych na łączkę nad stawem.
Pośrodku łąki stała plecami do niego Fela, całkiem naga, i żółtym
grzebieniem rozczesywała niedługi warkocz; zwracając się do siedzącej
naprzeciw niej Joli, ubranej w czerwoną suknię, mówiła coś czy
opowiadała. Wiktor zatrzymał się gwałtownie. Słońce miał za sobą
przed samym już zachodem i żółty blask padał na całą grupę,
dokładnie oświetlając białe kształtne ciało Feli i czerwoną suknię jej
siostry. Jola zobaczyła Wiktora i patrzyła na niego bez słowa z
przerażeniem; Fela poszła za jej wzrokiem i, zobaczywszy go, spojrzała
na niego zdziwiona przez ramię: "Dlaczego nie przechodzisz?" -
powiedziała spokojnie i bez popłochu. Ale nagle wrzasnęła gwałtownie,
przypadła do ziemi i schowała się błyskawicznie za Jolę.
"Zapomniałam, że zrzuciłam trykoty!" - wołała śmiejąc się trochę, a
jednocześnie bardzo zażenowana. Wiktor zawrócił w wierzbowe zarośla
i czekał tam, aż się Fela ubierze. Zamykał oczy i wciąż widział przed
sobą w białym oświetleniu Felę, czeszącą się i spokojnie zwracającą
ku niemu swój profil. Pachniało wtedy pomiędzy wierzbami goryczą
mokrych lasków - i teraz, ilekroć poczuł taki zapach przechodząc obok
kanału, wypływała przed nim ta grupa. Fela ubrała się wtedy i uciekła
naprzód, nie chcąc się spotkać z Wiktorem, a oni wracali z Jolą; czuł
się wtedy bardzo mężczyzną, z fuzją za plecami, przy pięknej Joli, i
zabawne zażenowanie i nieporozumienie Feli napełniało go raczej
pogardliwą wyrozumiałością. Uważał Felę za "małą", coś zaledwie
starszego od Zosi, i nigdy nie patrzył na nią inaczej, jak na dziecko.
Teraz czuł, że może się mylił. Nie tylko teraz scena ta przychodziła mu
na pamięć. Wypływała jako typowy jego "pejzaż" - na Murmanie, kiedy
tak bardzo długo nie widzieli ani jednej kobiety. Albo podczas
wyprawy kijowskiej, kiedy spał na łóżku, na którym przed chwilą
zakłuto Żyda, i czuł mdły zapach krwi w powietrzu, ale sen był
ważniejszy od wszystkiego, od zbolałych i poobcieranych nóg, od
widoku śmierci i ran, z którym się przecie miał czas przez tyle lat
oswoić; i wtedy właśnie wypływał obraz kąpiących się kobiet,
pławiących się w spokojnym świetle zachodzącego słońca.
Jednak widział, sumując dopiero teraz te rzeczy, że nie zapomniał on
tak bardzo o Wilku; że myślał o nim częściej, niżby się zdawało. Że w
każde wolne oko jego świadomości wpadało zaraz coś z tamtej epoki,
obraz którejś z tych kobiet. Spojrzał na Tunię, szła obok niego wiotka,
"kroczyła" raczej jak archanioł obok Tobiasza na obrazie Giorgiona,
stawiając osobno długie nogi. I w całej tej manierze chodzenia, w
lekkim pochyleniu naprzód, w oczach, które prześlizgiwały się po
dalszych obiektach z krótkowzroczną obojętnością, spostrzegł zadatek
na starcze chodzenie Joli. "Za lat piętnaście będzie tak samo chodziła"
- pomyślał.
Do cmentarza było niedaleko, za młynem zaraz zaczynała się wieś, a
na prawo na wzgórzu, za pierwszymi domami, leżał cmentarz. Szło się
tam zboczem, potem trochę w dół, gdzie stała krynica z żurawiem, z
czterema srebrnymi białodrzewkami, a potem była brama. Samo pole
boże też było zasadzone gęsto drzewami i szczelnie wypełnione
małymi, zacierającymi się wzgórkami, pod którymi odpoczywali ludzie.
Krzyże, powalone i nikłe, gdzieniegdzie tylko sterczały nad nimi.
Trzeba było przejść to mrowie, aby dojść, pod samym już murem
okólnym, do grobu rodzinnego państwa z Wilka. Ale i on już był
przepełniony. Felę położono opodal w kącie, przy zbiegu dwóch
murów, ułożonych z polnych kamieni. Nad grobem stał krzyż
brzozowy otoczony sztachetami, ale mogiłka była zaniedbana. Wiktor
popatrzył na ten wzgórek, na którym nie było ani jednego kwiatka, i
zrozumiał, że jego pytanie o Felę nie dlatego było niestosowne, że
poruszało świeżo zabliźnioną ranę, ale dlatego, że budziło rzeczy
dawno zapomniane. Tak, z tego, co mówiła mu dziś Tunia, z tego, jak
wyglądał ten grób, wynikało dobitnie, że o Feli nikt już nie pamięta.
- Mama tu często przychodzi? - zapytał się Tuni.
- O, mama teraz prawie się nie rusza. Niedobrze się czuje.
Wiktor stał nad mogiłą i nie wiedział, co teraz ma powiedzieć, co
jeszcze ma pomyśleć. Zapomnieli o jej istnieniu nawet, a któż by
dopiero pamiętał jej ciało oświetlone zachodzącym słońcem. On sam
tylko na świecie ma taką tajemnicę, kto wie, może jadąc tutaj myślał
tylko o tym, że spotka się z Felą. Nie, nie myślał o niej, wie o tym
dobrze i wcale nie myślał o Wilku, dopóki nie zrobił pierwszych
kroków na szosie za stacją. Ale ją zastałby tutaj najmniej zmienioną,
wtedy była na wstępie, dziś byłaby na końcu najpiękniejszego łuku na
moście życia kobiety, prawie taka sama jak wtedy na łące schodziłaby
ku dojrzałości, spokojnie może by zwróciła głowę w jego stronę i
powiedziała: "Dlaczego nie przechodzisz?" Albo może: "Dlaczego nie
przychodzisz?" Przyszedł, ale za późno, już to wszystko, co mogło na
niego czekać, stało się popiołem. Dziesięć lat - po dziesięciu latach nie
ma tam zapewne nic, prócz kilku kości, ani odrobiny z tych szerokich
białych pleców wiotkiej dziewczyny, zwróconych pod żółte słońce.
Westchnął.
Tunia zaśmiała się lekko:
- Wzdychasz jak zakochany.
Spojrzał na nią zdziwiony i osadził go brak delikatności u tej młodej
dziewczyny. "Jak to można" - pomyślał, ale nic nie powiedział. Nad
cmentarzem leciały trzy kaczki, pokazał je Tuni. Tunia nigdy nie
strzelała do kaczek, umówili się, że w przyszłym tygodniu pojadą o
kilka kilometrów stąd na ważyckie stawy, gdzie on już zna takie
miejsca. Świetnie się strzela kaczki, akurat w przyszłym tygodniu
wypadało Piotra i Pawła. Wyszli z cmentarza i nawet się nie obejrzeli.
Bo i po co? Nie ujrzeliby tam nic, co by przypominało Felę albo kazało
o niej pamiętać. Niech śpi w spokoju.
Ale już nazajutrz przyszedł tu sam rankiem, tak, aby gdzieś pójść,
przejść się, i jak sentymentalna panienka nazrywał po drodze
bławatków, aby je położyć na tym grobie... Śmiał się sam z siebie, ale
nie zrobił tego z jakichś specjalnie sentymentalnych względów, po
prostu wstyd mu było, że tak wszyscy o biednej dziewczynie
zapomnieli.
Od obiadu w Wilku wykręcił się, szepnął na ucho Julci: "Przyjdę,
kiedy już nie będzie tych panów od Joli." Ale ona się zaśmiała: "Pojadą
ci, będą inni, tutaj zawsze ktoś jest." Tak, ale on będzie miał parę dni
wypoczynku, musi posiedzieć choć z wujostwem.
Chciał mieć jakiś jeden, dwa dni wolne na zebranie myśli. Obraz,
który powstał w jego głowie pierwszego zaraz wieczora, począł się
rysować i mącić. Właściwie nie potrzebował zbierać myśli, tylko
uczucia. Kłębiło się w nim, gotów był potępić wszystko
dotychczasowe, pojąć coś nowego, ale co było tą nowością, nie mógł
określić. I owszem, mógł: była to miłość. Powstawała w nim wbrew
wszystkiemu, co dotychczas o niej myślał: poczynała panować nad
jego czynami. Najzabawniejsze jednak było w tym uczuciu, że było ono
niepotrzebne i nigdzie nie skierowane, zawieszone zupełnie w próżni,
po prostu wszystko, co miał dawniej z radości życia, a co więdło,
przygniecione zwaliskami i kamieniami męczącego przebiegu
codziennych zdarzeń, wyrastało jak pokrzywy przybite rumowiskiem,
podnosząc się ku górze. Humor miał doskonały i ciągle w zachwyt
wprawiał wuja i ciotkę. Dopiero teraz spostrzegł, że wuj rzeczywiście
bardzo się postarzał, zapominał się, zadawał te same pytania, jak
jakaś osoba z dramatu wciąż chciał przypomnieć Wiktorowi to
wszystko, co ten pogrzebał. Ale Wiktor brał to na wesoło i odpowiadał
wujowi, iż nie chce o tym myśleć. I niemyślenie nie sprawiało żadnego
wysiłku.
Z rana poszedł na cmentarz, po obiedzie czytał w ogródku jakieś
zapomniane pamiętniki z początków XIX wieku. Wieczorem gadał z
wujostwem do późna, aż oni sami go do snu zapędzili. Nazajutrz od
samego rana pojechał konno na ważyckie stawy, aby zobaczyć, jak
tam wygląda, czy się nic nie zmieniło i kto może pozwolić na
jednokrotne zapolowanie na tamtejszych wodach. Okazało się, że stróż
i rybak w jednej osobie jest ten sam, co dawniej. Ponieważ Piotra i
Pawła wypadało w niedzielę i miał polować sam starosta, Wiktor
umówił się z Barem (tak się stróż nazywał) na wtorek. Mieli przyjechać
koło południa, popływać trochę i przed wieczorem postrzelać, jak
zwykle. A o pozwolenie to się sam Bar już miał postarać. Znaczyło to,
że trzeba mu było dać pięć złotych w łapę i strzelać, ile śrutu starczy.
Wrócił, kiedy wujostwo już byli dawno po obiedzie, zostawiono dla
niego jedzenie i ciotka sama mu towarzyszyła przy stole. Jak zwykle
rozmawiano o Wilku, ciotka mówiła, że bardzo jest niedobry Kawecki
dla sióstr swojej żony, że się szalenie kłóci z nimi o wydatki, że Kazię
maltretuje, bo ona nie ma męża i musi siedzieć u matki z dzieckiem,
że działy są już przeprowadzone, że majątek należy wspólnie do
Kaweckich i do Rudnickich (to Jola), a że tamte siostry mają być
spłacone, że spłat jeszcze nie rozpoczęto, że Kazia zahipotekowała
swój kapitał na części matki, jednym słowem, wprowadzała go w
komplikacje majątkowe "panien z Wilka". Wiktor słuchał jednym
uchem, wypuszczał drugim i medytował, skąd by to dostać
dubeltówkę, nakładając sobie na talerz góry sałaty. Nagle ktoś puknął
w okno, Wiktor ujrzał białą parasolkę, potem biały kapelusz. Oboje
skoczyli do drzwi: Jola przyszła.
Wilko i Rożki były najbliższym sąsiedztwem, ale nie panowały tu
stosunki przyjacielskie ani zażyłe. Raczej jedynym łącznikiem
pomiędzy dwoma domami był Wiktor. I owszem, starsze pokolenia
odwiedzały się w święta domowe i ogólne, ale panny już rzadko do
Rożków zaglądały. Toteż nadejście Joli było wielkim świętem. Przyszła
prosić "wujostwa" (tak ich zawsze wszystkie panny nazywały) na
pewno, pojutrze, na imieniny mamy. Same imieniny wypadają w
poniedziałek, Emilii, ale już przeniesiono je na niedzielę i razem z
Piotrem i Pawłem odprawią. Koniecznie na obiad, a potem do samego
wieczora, i naturalnie Wiktor także. Nie, Wiktor zostanie w domu, co?
Ciocia czym prędzej poszła do kuchni przygotować podwieczorek. Na
pewno zaraz wystąpi czekolada z pianką jak dla dzieci, a Wiktor i Jola
zostali sami w stołowym pokoju. Zostali w ogóle po raz pierwszy sami,
odkąd się znowu spotkali. Jola rozglądała się po mieszkaniu, tak
dawno tutaj nie była, już parę lat, bo przyjeżdża tylko na parę tygodni
do Wilka, na dwa miesiące czasami.
Dwór wujostwa stał na stronie, trochę w dołku i nie dostał się w tak
ostre ognie walk, nie tak bardzo też był zniszczony jak dwór w Wilku,
meble pozostały te same, nawet fortepian, stary grat, brzęczący pod
palcami Joli. Jola rozglądała się i mówiła o tym wszystkim jakoś
prędko, nie swoim głosem, i nie patrzyła Wiktorowi w oczy. Wiktor
czuł się panem sytuacji i uśmiechnął się patrząc na jej nerwowe ruchy
i na unikanie jego wzroku. Wreszcie zapytał:
- Jolu, co to za dwaj faceci byli przedwczoraj u was? Zupełnie mi
zepsuli cały podwieczorek i przyjemność twojego towarzystwa. Nie
powiedziałaś do mnie ani słowa.
- Taka tam i przyjemność; zresztą, oni już pojechali.
- Podobno przyjadą inni. Julcia mi mówiła.
- Julcia zawsze dużo gada. A zresztą, dlaczego ci to robi różnicę?
Patrzcie go, po piętnastu latach jest zazdrosny!
- Rzeczywiście - Wiktor roześmiał się. - Dziwny ton przybrała nasza
rozmowa. Ty się tłumaczysz, a ja niepotrzebnie pytam. Nic mnie to
przecież nie obchodzi.
- A to szkoda - powiedziała nagle inaczej, prościej Jola i popatrzyła w
oczy Wiktorowi.
Nigdy może Wiktor nie odczuł silniej wymowy dwóch źrenic,
patrzących prosto w inne źrenice. Było w nich daleko więcej, niż
można wypowiedzieć słowami, na szczęście było wszystko prócz
miłości. Wiktor z kolei odwrócił oczy.
- Szkoda, że cię to nie obchodzi i nigdy nie obchodziło.
- Kochałaś się we mnie?
- A ty we mnie?
- Ja nie... chyba nie, choć bardzo ciebie lubiłem.
- Nie, i ja nie. Nie kochałam się w tobie nigdy i mam nadzieję, że się
domyślasz, że teraz także nie kocham. Ale miałeś w moim życiu inną,
ważniejszą rolę. Wiesz, że nawet wiedziałam przez wujostwo niby
niechcący wszystko, co się z tobą działo. Nie, nie o to chodzi. Miałeś
dla mnie wtedy znaczenie szalonego autorytetu. Pomyśl sobie, jakim
byłam wtenczas szczeniakiem. Siedemnastu lat nie miałam, kiedy
byłeś u nas. I zawsze wszystko, co robiłam, stawiałam przed twój
domniemany osąd. Nic się nie domyślałeś, ale ja zawsze zadawałam
sobie pytanie: co by Wiktor o tym powiedział? Czytałam jakieś książki,
układałam je tak, abyś zauważył, że ja się kształcę; ale ty nigdy nie
widziałeś; pytałam czasami ciebie o różne poważne rzeczy, ale
najczęściej zbywałeś mnie żartami, oczywiście, byłam taka sobie
pannica, ale najzabawniejsze, że to przetrwało tak długo. Wiesz, że
chciałabym, abyś i teraz czasami pochwalił moje postępowanie. I teraz
myślę chwilami, co by na to Wiktor powiedział... I...
- Jolka? Co?
- No, wiesz - i nagle odwróciła znowu na niego oczy pełne łez, które
szklaną płytką przykryły jej prześliczne źrenice.
- No i wiesz, Wiktor, nie zawsze myślę, że byłbyś ze mnie zadowolony.
- A ty jesteś zadowolona?
- Pytanie. Psiakrew! - zaklęła i wstała z ceratowej kanapki.
Przypatrywała się pilnie jakiemuś portretowi, zawieszonemu na
ścianie. Po chwili dodała:
- No, i właśnie po to dzisiaj przyszłam. Żebyś wiedział, że ja wiem, że
to nie jest dobrze... widzisz, jaka składnia... no, jednym słowem, żebyś
mnie nie potępiał.
Wiktor uśmiechnął się:
- A czy ty zastanowiłaś się. Jolko, jakie ja mam prawo do sądzenia
ciebie czy kogokolwiek? Czy ty wiesz, jaki ja jestem?
- Ja wiem. Ty jesteś szlachetny człowiek.
- Och, to bardzo niewiele. I bardzo dużo, jak na moje skromne barki.
Ty więc wiesz, jakie miałem życie. Ani jednego punktu w nim nie ma,
z którego mógłbym cię sądzić. Rozumiesz. Gładka pustka.
- A twoja praca w Stokroci?
- Bo nie mam innej.
- A ja wiem. Twoja matka mówiła wujence, poświęcasz się dla ślepych.
- Jola! Jola! - zawołał Wiktor i roześmiał się na dobre, szczerze.
Rzeczywiście, to niewiele. Tyle bajd można opowiadać o okropnym,
strasznym życiu, które nie miało w sobie nic ze szlachetnego
materiału.
- Widzisz, ja ciebie nie kocham i nigdy nie kochałam, ale daleko
więcej: ja ciebie szanuję.
- O, Jolka, to dla mnie za mało.
Roześmieli się oboje.
- Och, ty jesteś taki dobry - powiedziała nagle Jola i stanęła pośrodku
pokoju. Znowu oczy jej się zaszkliły. Ale w tej chwili przyszła ciotka z
tacą: rzeczywiście, jechała czekolada z żółtym kremem. Jola była
łakoma. Zasiedli więc we trójkę do podwieczorku. Potem miały
przyjechać po nią powozem Tunia i Kazia z dziećmi, wracając z lasu.
Na razie jedli i gadali. Po czekoladzie Jola poprosiła Wiktora, aby ją
oprowadził nie po ogrodzie, ale po podwórzu, po gospodarstwie. U
pana Roberta zawsze takie śliczne rzeczy. A ona tak dawno tego nie
widziała.
Poszli więc przez ogromne podwórze usiane narzędziami. Każde stało
pod osobnym daszkiem, niby ule. Takie było dziwactwo wuja Roberta.
Obok szeregu wozów, stojących z dyszlami na baczność, do krowiarni,
stajen i kurników; zwłaszcza prześliczne były kury i świnie, choć koło
jednych i drugich śmierdziało potężnie. Folwarczny wypuścił
prześliczną czarną maciorę włoskiej rasy i z drugiej strony czworo jej
prześlicznych, dużych już, prosiąt. Jola była zachwycona, ale wciąż
ciągnęła z Wiktorem przerwaną rozmowę.
- Mój drogi - mówiła - w życiu musi być jakiś autorytet moralny. I im
bardziej niemoralne życie człowiek prowadzi, tym bardziej autorytet
ten jest potrzebny.
- Co, zresztą, znaczy niemoralny? Patrz, teraz te w białe łaty.
- Prześliczne. Niemoralny, tak jak ja to rozumiem, da się zastąpić
raczej słowem bezcelowy. Coś takiego - z kąta w kąt, bez żadnego
uzasadnienia. To ja nazywam brakiem moralności.
Przeszli teraz do kur. Za wielkimi kratami z drutu, które stanowiły
tylko "przedmurze" specjalnych, ogrzewanych domków, siedziało
mnóstwo białego drobiu, białych kur i pantarek. W innym domku
wspaniałe, wysokie, czerwone kurzyska machały olbrzymimi nogami.
- Patrz, patrz - mówiła Jola - one biegają jak zwierzęta przedpotopowe.
Oboje nie mieli pojęcia, jak biegały zwierzęta przedpotopowe, ale
porównanie to wydało im się dobre i śmieli się długo. Wreszcie stanęli
na środku podwórza i Jola rysując parasolką na piasku rozmaite
desenie mówiła bez przerwy. Ale nie bardzo to się trzymało kupy.
Wiktor coraz bardziej zachowywał rezerwę, spostrzegając w gadaniu
Joli odrobinę histerii, jakiś posmak uczuć niezadowolonej,
bezdzietnej, chorej kobiety. Bał się tego jak ognia, ale Jola naprawdę
była taka piękna w swoim klasycznym białym kapeluszu, który ją
przytłaczał, gdy pochylała głowę, i unosił, gdy ją podnosiła. Wszystko
razem wyglądało na daleko idące zwierzenia z jej strony, do których
bynajmniej jej nie zachęcał. Nic go to nie obchodziło i w miarę jak
mówiła, stawała mu się coraz bardziej obca. Wyprostowywał się,
odchylał się od niej, i gdy skończyła, zobaczywszy, że on nic nie mówi,
skonfundowana i obca już mu zupełnie, odeszła ku domowi. Szedł za
nią i patrzał, jak nieudolnie i zgrabnie stawiała nogi, jak przechylona
nieco naprzód, a jednak wyprostowana patrzyła uważnie na ścieżkę
krótkowidzącymi oczami. Wszystko, co miało mu ją zbliżyć, odsunęło
ją. Bardzo był zły na nią o to, bo podobała mu się ogromnie, i gdy
teraz przypomniał sobie dawne czasy i te spacery wspólne, a
zwłaszcza ten pamiętny spacer łódką do Rożków na kolację, coraz
więcej myślał o tym, że się podkochiwał w Joli. Musi poprosić Kazi,
aby mu pokazała dawne jego listy, jest w nich pewnie coś o tym
wszystkim, bo pamięta, że się Kazi "zwierzał", choć mógł komponować
z chęcią imponowania młodej dziewczynie. Ale ten cały nastrój lata,
szczęścia i niefrasobliwych spotkań, pełnych pomysłów i żartów, był
bardzo podobny do miłości.
Jola stanęła na ganku i patrzyła na niego z uśmiechem, wreszcie
wyciągnęła do niego rękę:
- Widzę, że ci popsułam dobry humor - powiedziała - taki jesteś
zamyślony.
- Ale gdzie tam - odpowiedział Wiktor - myślę właśnie o tym, jaką
chlewnię zaprowadzić w Stokroci, bo właśnie mam się tym zająć...
Zajechały Kazia i Zosia z dziećmi, ale nawet nie wysiadały z powozu, i
tak się już spóźniły, nie wiadomo, kto Kazię zastąpił w wydaniu kolacji
i co z tego będzie. Edward do tego zły jest od samego rana. Zabrały
tylko Jolę i pojechały. Wszyscy mieszkańcy Rożków obiecali, że
przyjadą pojutrze na obiad.
Gdy powóz się już oddalił i znikło echo turkotu, ciotka poczęła
przestrzegać Wiktora przed Jolą. Roześmiał się tylko.
- Zapomina ciocia - powiedział - że już nie mam dwudziestu lat. A cóż
to ja do trzydziestu siedmiu lat życia kobiet nie widziałem, czy co? Cóż
ona może mi zrobić.
- No, bo ja bym chciała, abyś się ty z Tunią ożenił - przyznała się
ciotka - a ona wszystko psuje.
- Nic nie popsuje, bo nic nie będzie do psucia - powiedział Wiktor. -
Nie, ciociu, niech ciocia porzuci wszelkie nadzieje. Ja się już w Wilku
nie ożenię, chyba z Kazią, ale ona już za stara.
I rzeczywiście, pomyślał sobie, naprawdę nie ożenię się w Wilku i
nigdy bym nie chciał: jaka może być tego przyczyna?
Wyjaśnił to sobie może dopiero na trzeci dzień, podczas imienin, na
które zjechało się bardzo dużo ludzi z okolicy. Oprócz domowych było
przeszło trzydzieści osób, naprzód był olbrzymi i długi obiad. Wiktor
siedział między dwiema nieznajomymi paniami, które wolały mówić z
innymi sąsiadami, naprzeciwko siebie miał rotmistrza Joli, który
znowu powrócił. Jeszcze z nim najwięcej rozmawiał, rotmistrz
dowiedział się, że Wiktor jest kapitanem rezerwy, że ma dwa razy
krzyż walecznych, i nabrał do niego szacunku i przekonania. Jego
wojskowe dobre wychowanie wyrażało się w tym, że nie chciał pić bez
Wiktora i zadawał mu co pewien czas pojedyncze pytania, dotyczące
przebiegu jego służby. Cały stół, zresztą, był bardzo ożywiony, w
drodze wyjątku przyjechał mąż Joli, bardzo skromny, korpulentny,
znakomity mecenas. Kawecki był w dobrym humorze, pito zdrowie
mamy, której fiołkowa suknia nic nie zmieniła skromnej miny i
potulnej postaci. Wszystko to nieprawdopodobnie znudziło Wiktora i
zaraz po obiedzie, kiedy towarzystwo się porozłaziło po pokojach i
werandach, poszedł na duży spacer do ogrodu, do lasku, nad staw.
Chodził przynajmniej godzinę, ale dosyć bezmyślnie. Jakoś i teraz, i w
ogóle w ciągu ostatnich dni nie bardzo mógł się odnaleźć. Gubił się w
sprzecznych tokach myśli, dużo także miejsca zajmowała mu w głowie
Jola i jej wizyta w Rożkach. Natomiast wszystkie sprawy warszawskie
i stokrockie upadły, jak gdyby ich ważność na chwilę została
zawieszona przez jakieś moratorium erotyczne. Wracając obszedł cały
dom dokoła i zajrzał do spiżarni.
Dom w Wilku przecinał z przedpokoju idący ogromny korytarz. Na
końcu tego korytarza był mały ganeczek, potem rodzaj krytego,
drewnianego przejścia prowadził do osobnego, sporego budynku, gdzie
się mieściła kuchnia i jej przyległości. Tam się też mieściła słynna
wilkowska spiżarnia. Był to wielki pokój, cały obramiony dębowymi
półkami, ogromny stół stał w pośrodku. Wiktor śmiał się, że
zastępowała ta spiżarnia bibliotekę, której w Wilku wcale nie było. Za
stołem znajdowało się zejście do piwnicy, większej od całego domu. Na
półkach stało nieprzebrane mnóstwo słoi i słoików podług hierarchii
dat, każdy z odpowiednim napisem i notatką, były to konfitury i soki;
osobna półka była poświęcona grzybom i marynatom, osobna wreszcie
preparatom Weka, mały zakątek szczególniej ulubiony w swoim czasie
przez Wiktora i Jolę zawierał suche konfitury, gruszki w miodzie,
rożenki i tym podobne przysmaki. W tej chwili, kiedy Wiktor zajrzał do
spiżarni, Kazia stała przy olbrzymim stole, w białym fartuchu, i
przygotowywała podwieczorek.
- Chodź, chodź, to mi pomożesz - powiedziała nie odwracając oczu od
ogromnych truskawek, które układała na półmisku, wyłożonym
zielonymi liśćmi.
- Co mam robić? - zapytał Wiktor, rad, że mu się nadarza sposobność
pogadania z Kazią i pożytecznego odsunięcia się od nudzących się
gości.
- Zjedz sobie truskawek, z tych mniejszych - powiedziała Kazia - i
pobaw mnie trochę przy tym niezabawnym zajęciu.
- Nie mogłaś nic lepszego zaproponować. Znieść nie mogę tego
towarzystwa. Nie rozumiem dlaczego?
- Bo jest bezmyślne - powiedziała Kazia, kładąc największą truskawkę
na środek góry owocowej.
- Jesteś zanadto obcesowa - mówił Wiktor jedząc truskawki - masz za
łatwy sąd. Trudno od wszystkich wymagać, aby byli filozofami. A oni
są wszyscy poczciwi i pracowici.
- Zwłaszcza moje siostry.
- Nie, ale ci wszyscy inni. Tylko ja jakoś inaczej patrzę na rzeczy.
Przecie nie jestem czymś nadzwyczajnym. Ja myślę, że to, przez co ja
przechodziłem, oddzieliło mnie od całego świata.
- Ty zawsze byłeś inny. Od samego początku - i to nie potem dopiero
oddzieliłeś się od innych ludzi, zawsze byłeś oddzielony.
- Pochlebiasz mi, Kaziu.
Kazia odstawiła truskawki i przysunęła sobie wielki klosz szklany,
niebieski. Poczęła na nim układać w deseń suche konfitury, wyjmując
je szczypczykami z metalowych puszek.
- To nie jest wcale żadne pochlebstwo. To nie jest ani zaleta, ani
zasługa. Ja nie mam żadnych zalet ani zasług, a przecie także jestem
oddzielona i osobna, i to jest w moim życiu najważniejsze. Te rzeczy
decyduje ktoś poza naszymi plecami - ustawia na szachownicy, wilki
osobno same, a owce gromadnie. Z tą tylko różnicą, że tutaj owce
zjadają wilki, a nie na odwrót.
- Porównanie skomplikowane.
- A bo wczoraj grałam z Antosiem całe popołudnie w wilki i owce, to
mi to przyszło do głowy.
- Ale ja bym coś chciał poradzić na moją osobność. Widzisz, ta moja
praca w Stokroci to nie jest żadna kariera ani nawet zarobek, to chęć
pracowania ze wszystkimi razem. Ale mi to bardzo nie wychodzi.
- Nie lubisz tego?
- Nie.
- A dlaczego porzuciłeś wojsko, tam byłoby ci może lepiej.
- Och, nie. Garnizon, to było okropne. Nie możesz sobie wyobrazić
pustki i ubóstwa życia oficerskiego. Nie, już wolę w Stokroci, to ma
jakiś bezpośredni sens i natychmiastowy rezultat. Dopiero gdy tutaj
wróciłem, widzę dokładnie, jak inaczej to sobie stąd wyobrażałem.
- I myśmy inaczej ciebie widziały wtedy, kiedyśmy szalały za tobą.
- Ach, moja droga, kto tam szalał - westchnął Wiktor i odłożywszy
łyżeczkę począł skubać suche owoce.
- Nie bierz tych ułożonych - skarciła go Kazia - masz pełne puszki.
- Ja tak sobie tylko, nie będę już.
- Szalałyśmy, szalałyśmy, teraz to się dopiero widzi, Jola to może nie
tak, bardziej udawała, wypadało jej, bo gdzieżby ona coś zrobiła nie
tak, jak ja. Zawsze mnie naśladowała od dzieciństwa. A ja szalałam.
- Kochałaś się we mnie, na serio? - Wiktor tak się zdziwił, że
zapomniał o konfiturach.
- Och, i bardzo na serio - powiedziała Kazia, zamieniając szczypce na
długą ostrą szpilkę i wyjmując nią z puszki z wielką ostrożnością
zielone owoce agrestu. - Przez długi czas mi to nie mijało. W pierwsze
lata wojny myślałam, że wrócisz, no, a potem poszłam za mąż. Bardzo
dobrego i miłego miałam męża, rozstaliśmy się w zgodzie, on sobie
wziął inną.
- Ale teraz się już we mnie nie kochasz? - z niepokojem zapytał
Wiktor.
Kazia się uśmiechnęła nie odwracając oczu od szpilki, którą
operowała zręcznie i szybko.
- No, nie niepokój się. Zupełnie o tobie zapomniałam i tak się
niezmiernie zdziwiłam, kiedy zobaczyłam ciebie znowu u nas.
Wydajesz mi się taki zupełnie inny.
- Postarzałem się.
- No, oczywiście, zestarzałeś się, ale to nie tylko to. Tak jakoś zgasłeś.
Wiktorowi, mimo że był wypoczęty, znowu wynurzył się ten nieznośny
pejzaż z zabitym żołnierzem, spowiniętym w szare i zielone łachmany.
Odłożył korzonek gruszki, którą ogryzał, i popatrzył uważnie na Kazię.
Nie miał potrzeby wyjaśniać wszystkiego, zresztą, czy mógłby nawet
wyjaśnić; zdaje się, że najtrudniej tutaj było rzucić most przez te
piętnaście lat, gdzie go nie zapomniano, jak mówiła Kazia, ale wciąż
jeszcze widziano w heroicznym świetle dwudziestej wiosny życia.
- Wiesz, Kaziu - powiedział po chwili - widziałem kiedyś Felę nagą,
stojącą na łące nad stawem. To jest tak - to, co ty chcesz teraz we
mnie zobaczyć - jakbym odkopał trumnę Feli i dziwił się, że to nie
tamta dziewczyna, taka piękna.
Kazia podniosła na niego uważne oczy.
- Ależ ja bym wcale nie chciała widzieć ciebie takiego jak dawniej -
powiedziała szczerym tonem - to by było okropne. To by mi zburzyło
całe moje życie, które sobie jakoś tam ułożyłam. Nie, tylko chciałam
cię z mojej strony zapewnić, że nic ci nie grozi, że kiedyś się w tobie
kochałam jak panna, jak podlot prawie, po wariacku, że śmieszy mnie
to teraz, że nic z tego nie zostało i że w ogóle nie wyobrażam już dziś
sobie, że można się tak w kimś kochać. Wydaje mi się to trochę
śmieszne, no bo przyznaj, że każda wielka miłość ma w sobie coś
upokarzającego i śmiesznego.
- Upokarzające może - powiedział powoli Wiktor - ale śmieszne?
- Nie czułeś nigdy niestosowności, całej strony ridicule takiego
przywiązania?
- Nie, nigdy.
- No, to pewnie nigdy nie kochałeś.
- Nie miałem na to czasu - powiedział wstając gwałtownie.
Podszedł do półki z konfiturami i obracając słoiki w ręku, sprawdzał
na nich daty. Niektóre miały po dwa, trzy lata i więcej.
- Po co się tyle tego robi? - zapytał Kazi.
- Aby się niektóre z tych słoików dostały wybranym.
Rzeczywiście dopiero teraz w trakcie rozmowy z Kazia przyszła
Wiktorowi ta myśl do głowy, że nigdy nie kochał się w nikim jak
wariat. Podkochiwał się, miał romanse, jedna heca zmusiła go do
tego, żeby wcześniej wyjść z wojska, niż to zamierzał; gdy pracował w
starostwie w Rudkach, była pani Żakowa, wszystko prawda. Ale jakie
to mizerne wobec tego, co mogło było być. Odwrócił się od konfitur i
spojrzał na Kazię; nic teraz nie robiła, odsunęła od siebie kryształowe
wazony ze słodyczami i, oparta na ręku łokciem na nie politurowanym
stole, patrzyła w dal, w te same lata zapewne, które on teraz przebiegł
właśnie myślami. Wydała mu się prawie ładna, miała rozszerzone
duże czarne oczy, poza tym była chuda, włosy spadały jej na uszy
ładnymi lokami. Spostrzegła, że na nią patrzy, uśmiechnęła się i
strzepnęła dłonią kruszyny cukru ze stołu.
- Patrzysz tak na mnie, jakbyś czego żałował - powiedziała.
- O nie, ja niczego nigdy nie żałuję - powiedział Wiktor stanowczo.
Zbliżył się do niej i wziął ją za rękę:
- No, widzisz - powiedział - przepraszam cię bardzo, ale ja naprawdę
nic o tym nie wiedziałem. A choćbym i wiedział, cóż można na takie
rzeczy poradzić?
- Pewnie, że nic, toteż ja nie mam do ciebie ani żalu, ani żadnych
złych uczuć.
Służący wszedł, spojrzał zdziwiony na Wiktora - nie gościom przecież
było miejsce w spiżarni - i począł zabierać klosze i talerzyki
przygotowane przez Kazię do stołowego pokoju.
- Herbata już gotowa - powiedział do Kazi - zaraz podajemy.
I poszedł sobie. Kazia też chciała iść, ale Wiktor ją zatrzymał.
- Chwileczka jeszcze - powiedział - tutaj tak dobrze w tej spiżarni, niby
pod podszewką ciepłego płaszcza. I miło mi, że odbywamy jeszcze
jeden "etap" - dodał - wspominając dawne czasy.
- No, to chyba już ostatni - uśmiechnęła się Kazia, odpasując fartuch
- widzisz, jak one nas daleko zaprowadziły, te "etapy".
- Na Sybir - gorzko powiedział Wiktor.
I wyszli, goście przespali się już i zaroili pokoje, Kazia poszła do
stołowego, Wiktor przeszedł przez salon i wyszedł na werandę: tu się
po większej części odbywały dawne "etapy" jego z Kazią, nie
podejrzewał, jakie nasiona zasiewał wtedy. W ogóle był przerażony
przepaściami swej owoczesnej nieświadomości, ale i teraz widział, że
nie pojmował wielu rzeczy jak inni, że stał się osobniejszy, niż był, że
stał się odludkiem i pracując dla społeczeństwa stanął jakoby na
boku, poza nim.
Gdy schodził z werandy do ogrodu, przyszedł mu na myśl nagle
Jurek, przyjaciel jedyny, który go właśnie opuścił, przypomniał sobie
rozmowy z nim i zobaczył wyraźnie, jakie to wszystko było
pozażyciowe, teoretyczne i jak zupełnie nie można było sprawdzić
wartości ich postanowień. "Śmierć Jurkowi poplątała wszystkie szyki -
pomyślał - odszedł, zanim się dowiedział, jak to wszystko nic nie
znaczy, to, co człowiek postanawia i dokonywa świadomie, a wszystko
ważne i dokonane niechcący zostaje gdzieś za nami i potem nas ściga
albo my je, co gorsza, ścigamy."
Nie! Nie! on jednak ścigać nie myśli: po raz pierwszy od przyjazdu
pomyślał o swojej pracy w Stokroci. Ciężka była, ale wydała mu się
portem rzeczy trudnych, wybranych decyzją i określonych. A to, co
otaczało go tutaj wokoło, z radosnych możliwości przeradzało się nagle
w chimery nie popełnionych win.
Wieczorem wracał z wujostwem do domu powozem. Noc była zimna,
ciemna, ale letnia mimo wszystko, to znaczy pełna wewnętrznego,
ukrytego przed okiem ludzkim życia i tylko krążące zapachy,
dochodząc do nozdrzy, świadczyły o tym, że się coś naokoło działo.
Wiktor mimo woli począł mówić o Kazi i dowiadywał się od ciotki, jak
tam właściwie z nią było. Kawecki był podobno dla niej nieznośny,
powtarzano mu to już parę razy. Dlaczego siedziała więc tutaj,
pracowała nad obcym jej gospodarstwem? Czyżby nie mogła mu
pomóc w Warszawie? W Stokroci?
Otrząsnął się z tych myśli, kiedy przyjechał do domu i znowu został
sam w pokoju; nie spał długo i myślał nie tyle o Kazi, co o sobie. Ale
myśli te stały się daleko wyraźniejsze dopiero nazajutrz, kiedy
zmęczony niewyspaniem położył się po południu, aby się zdrzemnąć
na chwilę. Wszystko ucichło oprócz upału i, leżąc spocony pod osłoną
muślinowej siatki, powoli przeprowadzał przez swą świadomość szereg
obrazów, które mu plastycznie uprzytamniały nicość jego przeżyć
dotychczasowych, w stosunku do fali, jakie wywołał, wpadając jak
kamień w zastałą wodę. I po raz pierwszy atmosferę Wilka przyrównał
do stojącej wody w stawie, i wtedy pomyślał także, że nie może być nic
wspólnego pomiędzy wodą a kamieniem.
Z drzemki tej zbudził się ociężały i jak gdyby w gorączce. Włóczył się z
kąta w kąt po całych Rożkach, ale do Wilka nie poszedł, chociaż go
ciotka namawiała, miał tego dosyć, sama rozmowa z Kazią mogła na
parę dni wytworzyć w jego duszy roztwór nasycony; tym bardziej,
zresztą, nie jechał do "panien z Wilka", że musiał się wcześnie położyć
i o świcie nazajutrz wstać na kaczki na ważyckie stawy.
Polowanie to było pamiętne, nie ze względu jednak na ilość ubitej
zwierzyny; przeciwnie, przyjechali dosyć późno, bo Tunia nie w czas
po Wiktora zajechała, kaczki się pochowały, nie widzieli ani jednej.
Malutkim czółnem pożyczonym od rybaka jechali długo przez
szuwary, po wodzie zarośniętej rzęsą, płytkiej, tym cichszej więc,
otoczeni tatarakiem wjeżdżali w małe zatoczki pomiędzy trzcinami,
przekradali się z sykiem i szelestem. Nie było im gorąco, bo od wody
szedł świeży oddech, uspokajający i serdeczny. Wiktor zaniedbał
myślenia o sobie i o swoich sprawach, ani wspominał rzeczy, które
minęły i których naprawić nie można już było. Czuł dzień dzisiejszy i
przyjemność mu sprawiała myśl, że jest jeszcze młody, tą młodością,
która ma w sobie tyle równowagi, że jeszcze ma czas zacząć życie na
nowo, że wszystko może się jeszcze odmienić i zmarnowana młodość
powrócić wbrew piosnkom i przysłowiom w odmiennej, konkretniejszej
postaci.
Wszystkim tym myślom przyczyną była oczywiście Tunia; ta sama
kobieta, co wtedy, w czasie jego młodości, mijała go w kształcie
dziecinnym, nie zauważonym. Za mała była wówczas, aby jak Zosia
obdarzyć go jakimkolwiek uczuciem, i już to samo, że była owym
dzieckiem dawnym, że nie była splamiona żadnym wspomnieniem
sprzed piętnastu lat, czyniło z niej istotę nową, godną uwagi i
odmładzającą.
Wiktor poddał się bez żadnego zastanowienia przyjemności obcowania
z przemiłą, zdrową panną, która ani jednym słowem nie poruszyła
jego melancholii, nie miała ona w sobie żadnej zdolności wspomnień
ani żalów. Feli po prostu nie pamiętała, chociaż przypominała bardzo
zmarłą siostrę. I jeżeli czasami przychodziło do Wiktora jakieś echo
dawnych czasów, których wówczas tak bardzo nie rozumiał, to w
uśmiechu, rozśmianiu się, odwróceniu lub pochyleniu głowy Tuni,
które miało w sobie tyle z rozmaitych trwań i poruszeń się Feli.
Widząc dzisiaj w Tuni te wszystkie wyrazy i sposoby, które dawniej
przed nim roztaczała Fela, począł rozumieć znaczenie rozmów, które
miewał ze zmarłą, sens spacerów, które z nią odbywał. Czytał to
wszystko jako palimpsest, jako wyznanie zza grobu, jako odnowienie
tego, co stracił.
Ale jeżeli zastanawiał się przez chwilę i, odwracając głowę od Tuni,
aby przepchnąć czółno przez tatarak i trzcinę, spostrzegał, co mu z
kokieterii, miłości może, ofiarowywała dawniej Fela, to spoglądając z
powrotem na swoją towarzyszkę, widział znowu jej uśmiech, jej zęby,
jej prześliczne oczy i smukły stan, smuklejszy od stanu Feli.
Dopiero późnym popołudniem zebrali się do domu i Wiktor mógł przez
długie godziny błądzić między szuwarami i szukając niby to kaczek
poić się młodym towarzystwem Tuni.
A ona też była z tego zadowolona: Wiktor widocznie stanął przed nią
nie obciążony żadnym wspomnieniem, dla niej jednej (nareszcie!) był
nowym znajomym, niespodziewanie nowym, może pięknym i ona
jedna ze wszystkich osób, jakie tu spotkał, nie obciążała go żadnymi
dostrzeżonymi zmianami. Poczuł się wolnym od wspomnień - i przez
to powróciła mu młodość.
Tak mu się te postacie Tuni i Feli zlały, że nawet wieczorem tegoż
dnia, gdy wyjeżdżał już z Wilka i Tunia stała na progu, odprowadzając
swojego całodziennego towarzysza, wydało mu się nagle, że to Fela
wyszła, żeby go pożegnać. I nie czuł w tym zjawisku strachu śmierci,
tylko przeciwnie, radość życia.
Na drugi dzień po polowaniu, z rana, już dosyć wcześnie, był w Wilku.
Odszukał Tunię i poszli razem do sosnowego gaiku: tych kilku
wysokich sosen, które stały za ogrodem na wzgórzu i które tak dobrze
widać było z daleka. Siedli znowu na trawie i rozpoczęła się ta gra,
która tak czarowała przez cały dzień wczorajszy Wiktora: w nocy mu
się nawet śniła. Gra żartów i niedomówień, zmysłowej bliskości i
niedostępności, zapachu ciała i lata, źdźbeł trawy, które łechtały
dokuczliwie, lub mrówek, które spacerowały po rękach i nogach,
wywołując dreszcz i otrząś. Była to jednocześnie gra starości i
młodości, wspomnień i rzeczywistości, życia i śmierci, Tuni i Feli.
Tunia miała teraz lat dwadzieścia jeden czy dwadzieścia dwa; ale
wyglądała znacznie młodziej, gdy stawiała równo swoje długie nogi,
podobna do anioła z Giorgiona. Gdy siedziała obok Wiktora na trawie,
tak bardzo przypominała trzepoczącego się ptaka. Nieuchronnie
nastąpiło to, co nastąpić musiało; Wiktor chwycił dziewczynę za oba
łokcie i przyciskając do trawnika pocałował mocno w usta. Tunia
porwała się i krzyknęła. Potem zaczęła obrzucać Wiktora wyrazami
niezadowolenia, w końcu jednak roześmiała się serdecznie i pozwoliła
się pocałować po raz drugi, mocniej i dłużej. Pachniała żywicą.
- Nie - powiedziała potem, podnosząc palec do góry. - Więcej ani
trochę, nie ma mowy! - i śmiała się serdecznie.
Wiktora śmiech ten lekko dotknął: Tunia powinna była łaskawiej
traktować ten pocałunek, powinien się był jej wydawać czymś o wiele
poważniejszym. W śmiechu tym tkwiła jak gdyby kpina z niego i jego
uczuć. Wrócił do dworu zawiedziony, a Tunia szła przy nim, ściszona
nagle i poważna nad usposobienie. Spostrzegł, jak spoglądała bez celu
na boki swoimi ciemnoszafirowymi oczami spod szeroko
zarysowanych brwi. Zrobiło mu się jej żal i serce mu się ścisnęło
myślą, jak bardzo mógłby pokochać takie wesołe, piękne stworzenie.
Potem był podwieczorek i zdarzenia, które nastąpiły po podwieczorku,
skierowały jego myśli na inne tory. Pojechali wszyscy dwoma
powozami do lasu. Ale ponieważ było za dużo osób (znowu byli goście
Joli), zabrakło miejsca i doprzężono do małej jednokonnej bryczki
konia folwarcznego, który oczywiście szedł daleko pomalej od
cugowych. W tamtą stronę jechali tą bryczką Jola z kapitanem.
Wiktor siedział w powozie z Julcią, jej córeczkami i Tunia. Dzieci
kręciły się, a Julcią sympatycznym niskim głosem gadała przez cały
spacer. Wiktor patrzył na Tunię, która odwracała się od rozmowy, od
dzieci, i tym samym wzrokiem, który już dziś zauważył, poważnie i
nieoczekiwanie skupionym, patrzyła na pola po bokach drogi. Wiktor
patrzył także na mówiącą Julcię i porównywał powierzchowność obu
sióstr. Były zupełnie do siebie niepodobne. Oczy tylko miały ten sam
kolor, ale wyraz inny. Może Julcia dawniej, gdy była chudsza,
podobniejsza była do Tuni, ale dzisiaj różnił je zanadto wiek. Jedna
tylko rzecz w ich urodzie była uderzająco podobna: ich skóra. Ten
ciepły, żółtawy atłas, którego widoczne prawie granulacje stanowiły o
wartości drogocennej materii - jednakowy był prawie na dwóch
szyjach, które porównywał Wiktor. Szyje, ramiona, karki sióstr
obciągnięte prawie jednakowo gładko, choć warstwa tłuszczu Julci o
wiele pokaźniejsza. I znowu przypomniały się Wiktorowi - choć o tym
już przestał myśleć - owe noce, kiedy pieszczota takiej skóry utkwiła
mu w pamięci.
W lesie Jola zgubiła bransoletkę. Wszyscy jej szukali, co zajęło bardzo
dużo czasu. Wreszcie znalazł ją mały Antoś Kazi i stał się przeto
bohaterem całego wieczoru. Jola zdenerwowana pojechała naprzód
powozem i Julcia z Wiktorem zostali sami do jednokonnego powoziku.
Na polanach było moc kwiatów i Wiktor z bukietu, jaki miała Tunia,
zatrzymał dużą stokrotkę o żółtym, pustym wnętrzu. Prowadził
palcami po owym środku i po białych płatkach postrzępionych i już
lekko przywiędłych. Czuł ich drobną ziarnistość, spoistość i
sprężystość cząsteczek, z których się składały przystrzyżone na jeża
słupki i płatki delikatne, jedwabiste. Myślał o tych kwiatach, o Tuni i
o Julci, kiedy wsiedli do małej dryndulki i Julcia zacięła leniwego a
spracowanego konia.
Julcia powoziła. Zrobiło się ciemno na dworze, pół nieba zajęła z
wolna posuwająca się chmura. Nie była to nadchodząca burza,
zmieniała się tylko pogoda. Miał być deszcz i niebo przebierało się jak
kobieta. Gwiazdy i zorze gasły, chmura się nasuwała, ale powietrze
było równie duszne, jak przez cały dzień. Wiktor czuł się podniecony.
Bryczuszka w ciemności zjechała na kosogór i przechyliła się
gwałtownie. Wiktor, aby nie wypaść, przytrzymał się jedną ręką
poręczy, drugą przycisnął do Julci. Gdy tylko zostali sami, Julcia
przestała mówić i Wiktor poczuł zbliżającą się chmurę, jak ta, co na
niebo wschodziła, otaczała ich ona i spajała ciężarnym milczeniem.
Przesuwał powoli rękę po plecach towarzyszki, doszedł jej karku,
potem opuścił się niżej na ramiona. Wciąż czuł na palcach
wspomnienie tamtej skóry sprzed piętnastu lat, która była czymś
piękniejszym od kwiatu. Ale to, co miał pod ręką w tej chwili, czego
przezornie i ostrożnie dotykał w miarę chybotania się bryczki, było
czymś zupełnie różnym i tak banalnym, że się przestraszył. Tyle razy
już miał pod ręką taką skórę, iż teraz zdawało mu się, iż dotyka
czegoś bardzo dobrze znanego, prawie tak, jakby własnego ciała
dotykał. Nic z dawnego nieprawdopodobnego dreszczu, nic z tego
milczenia żądzy, która paraliżowała mu język. Julcia była taką samą
kobietą, jak tysiące innych.
Powiedział głośno, wiedząc, że rozdziera tymi słowami niepotrzebnie
czas letniej nocy:
- Czy widzisz drogę, Julciu - bo jeszcze się wywrócimy.
Julcia przez chwilę nie odpowiadała, chociaż drgnęła na głos Wiktora.
Wiedziała, że pytanie to znaczy zupełnie co innego, ale jeszcze nie od
razu się mogła zorientować co. Dla zbadania sytuacji powiedziała po
dobrej chwili:
- Nie, nic nie widzę, ale klacz sama do domu nas zawiezie.
- Zawieźć, zawiezie, ale może po drodze wywrócić.
Ręka Wiktora opadła niżej i znowuż ściskała Julcię za kibić. Dziwił
się, że jest taka obszerna, dawniej była wiotka jak Tunia.
- Mimo wszystko jesteście do siebie podobne z Tunią.
Julcia w odpowiedzi mruknęła tylko i nagle Wiktor zrozumiał, że
palnął głupstwo, że Julcia pomyślała sobie zupełnie co innego.
Jedynym lekarstwem na popełniony błąd było jechać teraz na gwałt
do końca, ale Wiktor nie mógł się przezwyciężyć. Nie, te piętnaście lat
naprawdę istniały.
I tak już dojechali. Nie dawali spaść na siebie milczeniu, ale słowa i
zdania, które zamieniali między sobą, nie miały naprawdę żadnego
znaczenia ani zewnętrznego, ani wtórnego. Chodziło im tylko o
dziurawienie letniego obłoku. Wiktor czynił to z pewnym żalem, ale
jednocześnie czuł, że wspomnienia dawnych czterech nocy rosną,
olbrzymieją, dają mu tęsknotę za latem minionym, choć i to, które
teraz przeżywał, było piękne i pachnące. Julcia mówiła obojętnie i
naprawdę może nic to ją nie obchodziło.
Tylko gdy już dojechali - i w ogólnym gwarze siadali do kolacji, a
wszyscy mówili o zgubieniu bransoletki, o Antosiu, o tym, jak się tyle
razy przechodziło koło tego samego miejsca, gdzie leżał zgubiony
klejnocik - gdy siadali do kolacji, Julcia, stojąc przy swoim pierwszym
miejscu i czekając, aż wszyscy się zbiorą, powiedziała ze śmiechem
swoim niskim głosem:
- Nie wiedziałam, że Wiktor boi się jeździć w nocy. Ciągle mnie
przestrzegał, że wywrócę.
- Dobrze, że nas ten bucefał nie ponosił - powiedział na to Wiktor i
wszyscy się śmieli z biednej fornalskiej klaczy.
Parę dni potem nie ruszał się z Rożków i omijał z daleka aleję wiodącą
w stronę Wilka. Damy stamtąd też nie zgłaszały się do wujostwa i dnie
mijały zupełnie bezbarwnie i monotonnie. Wiktor nie myślał o niczym
i wypoczywał. Jak był osłabiony, miał dowód oczywisty - a może to już
zbliżająca się czterdziestka sprawiała - że nabrał teraz w Rożkach
zwyczaju spania po południu. Sen ten popołudniowy, zajmujący
najgorętsze godziny dnia, różnił się zasadniczo od snu nocnego, który
mógł nie przychodzić, z chwilą jednak przybycia spadał jak czarna
płachta i dawał kompletne zapomnienie. Gorący i ciężki sen
popołudniowy był, właściwie mówiąc, drzemką tylko, a częstokroć
przybierał formy bardziej intensywnego i bardziej konkretnego
myślenia. Mieszały się w nim dopiero co przeżyte uczucia z marami
wspomnień, opromienione chwałą urzeczywistnienia. Sny i zjawy tych
drzemek popołudniowych miały zazwyczaj charakter bardzo
erotyczny. Zamknąwszy wszystkie okiennice, Wiktor układał się w
salonie na małej kanapce, z podkurczonymi nogami. Niewygodna ta
pozycja stanowiła jeden z charme'ów tego obrządku. Leżąc tak z głową
przykrytą Jaśkiem, słuchał z równą uwagą stłumionego brzęczenia
much, jak swoich zwolnionych w tempie myśli. Przyjemne ciepło,
rozlewające się w podłuż skręconego ciała, przekształcało się
niebawem w rzeczywisty dotyk i stawało się rozciągniętym tuż przy
nim, innym, mocno przyciśniętym, ciałem. Poza tym stawało się tak,
jakby zawiasy wszystkich drzwi, zwory wszystkich ścian rozluźniły się
i nic nie miało granic. Jego ciało stawało się tym obcym kobiecym
ciałem, tuliło się doń i rozłączało. Mimo ścisłego zespolenia odczuwał
przepaść pomiędzy sobą a owym ciałem, o którym nawet nie wiedział,
do kogo należało. Nie umiał go nazwać i drzemka stawała się męką,
pragnął wiedzieć coś o nim i było zawsze nieokreślone. Raz tylko jeden
oznaczył je jako ciało zabitego żołnierza, ale nie sprawiło mu to żadnej
przykrości. Przeciwnie, trup ten wydzielał przyjemne ciepło, które go
łechtało erotycznie, zresztą po chwili łachmany jego opadły, zlały się w
jedno z poduszką pod głową, z poduszką na głowie, a on, Wiktor,
znowu stanowił jedno z tym ciałem, które leżało wzdłuż niego, i znowu
się oddzielał od niego nieprzeniknioną przepaścią męczącej osobności,
i wszystko razem, męka i radość, duszność i osobność, stanowiło
tylko formy erotycznego podniecenia, kształty męczącego snu.
Budził się ociężale i powoli przychodził do równowagi ledwie poznając
granice otaczających go przedmiotów i zawartości myśli w głowie. Za
to później przez cały dzień czuł się zupełnie wypoczęty i nieprędko
zasypiał z wieczora. Nie przychodziły mu nigdy na myśl w czasie snu
kobiety z Wilka. Gdy się budził jednak, czuł potrzebę zanurzenia się w
ich atmosferę i naprawdę musiał się zmuszać, aby nie chodzić do
Wilka. Tak przyszedł prawie koniec drugiego tygodnia pobytu na
urlopie. Wiktor obojętnie myślał o tym, że za tydzień czy trochę więcej
trzeba będzie zbierać manatki do powrotu. Bawiło go przyglądanie się
swojej osobie, jak gdyby komu obcemu. Nie mógł wykreślić linii
swojego życia i czuł w niej luki, których niepodobna było uzupełnić
logicznie. Przecięcie pionowe w momencie wyjazdu jego z Wilka w roku
1914 zmieniało zasadniczo symetrię tej linii. Nawet zabawił się
wykreśleniem tego, ale mu się nie udało, gdyż nie wiedział, jak
prowadzić "krzywą życia" po czternastym, a zwłaszcza po dwudziestym
roku: w górę czy w dół. Ostatecznie zrobił taki wykres: do czternastego
roku, potem piętnaście kratek przerwy i znowu ciąg dalszy linii na
poziomie przerwanym i w górę. Ponad piętnastoma kratkami
narysował zamkniętą elipsę; życie inne, skończone.
Rysując te wszystkie linie w bardzo piękny ranek i, trzeba się
przyznać, tylko na piasku, myślał także o Feli. Ona też miała życie w
kształcie zamkniętej elipsy, nie miała tylko nic poza tym. I nagle, gdy
tak rysował, zachciało mu się zobaczyć Julcię, Jolę czy Tunię, i wprost
od kreślunku wyruszył znajomą drożyną (wybrał najkrótszą), i po
dwudziestu minutach wchodził na ganek dworu wilkowskiego.
Nie spotkał jednak żadnej z pożądanych kobiet. Czekała na niego
jakby naumyślnie Zosia. Zastał ją w gabinecie czytającą. Siedziała w
fotelu i podniosła na niego oczy zza grubej, wytwornej książki.
- Przecież przyszedłeś - powiedziała Zosia, jak gdyby się ucieszyła, ale
zaraz zmyła ten pozór - siostry o niczym innym nie mówiły przez te
dni, tylko dlaczego ciebie nie widać. Ale żadna nie miała tyle energii,
aby pójść lub pojechać do Rożków.
Wiktor usiadł przy niej, machinalnie wyjął jej książkę z ręki i oglądał.
Zosia patrzyła na niego z uśmiechem. Wreszcie powiedziała:
- Obawiam się, że znowu staniesz się bohaterem naszego domu. One
tyle o tobie mówią.
- Nie bój się - z gorzkim, zdawało się, uśmiechem odpowiedział Wiktor.
- Nic nie będzie z mojego bohaterstwa, za tydzień wyjeżdżam i tyle
mnie widzieli.
- Ja też - powiedziała Zosia, myśląc widocznie tylko o sobie - mojego
męża przenoszą do Awinionu, muszę mu pomóc w przeprowadzce. - A
potem, przypomniawszy sobie Wiktora, dodała: - Jak to? nie wrócisz
już więcej do Wilka?
- W tej chwili myślę, że wrócę - powiedział Wiktor po chwilce
zastanowienia. - Oczywiście, że wrócę, ale obawiam się, że kiedy się
dostanę w moje życie codzienne, znowu o was zapomnę.
- Jesteś uprzejmy - powiedziała Zosia.
- Nie bawimy się tutaj w żadne uprzejmości, jestem po prostu szczery,
więcej nic. Sam sobie ze wstydem to przyznaję, ale mam wrażenie, że
praca mnie tak pochłonie, nagle stanie się taką przytłaczającą
rzeczywistością, że tam dla Wilka miejsca nie będzie.
- Ty się obchodzisz zupełnie bez kobiet?
- Tak!
To "tak" było powiedziane z niezachwianą pewnością siebie, bez
żadnego wahania, aż Zosia zaśmiała się dyskretnie.
- Ty jesteś nadzwyczajny - powiedziała po chwili i wstała. Poprawiła
włosy przed lustrem, a potem odwracając się do Wiktora dodała: -
Uprzedzam cię, że tu nie wszyscy są tego pewni, i mam wrażenie, że
jeżeli nie jesteś przedmiotem nadziei, to w każdym razie pożądań -
zaśmiała się znowu. Potem znowu siadła.
- Widzę, że masz minę przerażoną i niepewną - powiedziała - jak
dawniej boisz się decyzji, boisz się wszystkiego, nawet samego siebie.
- Czy myślisz, że te cnoty posiadam od dawna? Czy obserwowałaś
mnie i wtedy?
- Byłam głupim i złym dzieckiem - powiedziała Zosia - cieszyło mnie
to, że nie orientowałeś się zupełnie w sytuacji. To było jak w
ciuciubabce: stałeś pośrodku pokoju z zawiązanymi oczyma, a
wszystko zmieniało się co chwila naokoło ciebie. Bawiłam się Jolą,
chociaż miałam dopiero dwanaście lat. Ja jednak widziałam więcej od
ciebie.
- Byłaś kobietą.
- Tak, dwunastoletnia kobieta spostrzega więcej od dwudziestoletniego
mężczyzny. Może dlatego nie miałeś nigdy w oczach moich powagi,
śmiałam się z ciebie i nie lubiłam ciebie.
- Mówisz mi same nieprzyjemne rzeczy - powiedział Wiktor z
uśmiechem.
- Bo wiem, że cię to nic nie obchodzi - uśmiechnęła się Zosia
czarująco. - Ciebie to naprawdę, rzeczywiście nic nie obchodzi.
Wiktor patrzył przez okno. Był to jeden z tych dni na przełomie lata,
kiedy jest bardzo ciepło, ale niebo jest pokryte, białe i ciepłe obłoki
układają się w nieprzerwaną zasłonę. Drzewa stały z opuszczonymi,
jakby zwiędłymi liśćmi, które pokazywały białawą podszewkę. Kwiaty
też jakby zwiędły, dalie i fuksje zwiesiły głowy. Poczuł, patrząc na
niemoc przyrody, że nie przezwycięży ona jesieni, i sam w sobie odczuł
ów brak oporu, który decydował o przełomie lata. Wyszedł na balkon i
patrzył na ogród, i poczuł się jak gdyby innym człowiekiem, nie tym
samym, który tu przyszedł przed kwadransem. Zosia przyszła za nim,
czuł do niej wdzięczność za to, iż swoim mroźnym tonem wywołała ten
nastrój przywiędły, a decydujący.
- Wiesz, odmieniłaś mnie kilkoma słowami.
- Wywołałam może to, co dawno leżało uśpione w tobie.
- Nie, nie. Przeciwnie. Lato się we mnie przełamało.
Powiedział te słowa i zszedł po stopniach w dół. Zatrzymał się i czekał,
aż Zosia zejdzie za nim, ale ona zatrzymała się na tarasie, ręce oparła,
dłoniami dotykając balustrady, i patrzyła na niego przenikliwie i z
ciekawością.
Odwrócił się i odszedł w głąb ogrodu.
Dzień zamknięty pod namiotem obłoków miał w sobie jakąś słodycz i
gorycz, jak zapach łubinu. Było bardzo cicho i bardzo ciepło, a w
powietrzu, mimo jego czystość, unosił się jakiś trupi zapach. Ziemia
była nieruchoma, połysk podłużnego kanału wydawał się czymś
martwym. Powietrze było przejrzyste i fury ze zbożem, jadące na
pagórku za ogrodem, wydawały się jakby przybliżone przez lornetę,
każde źdźbło sterczało nieruchomo i wyraźnie. Turkot niegłośny wolno
poruszających się kół stanowił jedyną, przerywaną muzykę tego
popołudnia.
Przeraził się tej godziny. Przeszedł się pod nawisłymi gałązkami
leszczyny, potem w lasku usiadł na darniowej ławie, siedział, czekał,
patrzył i nie miał zupełnie poczucia rzeczywistości. Tylko to
przełamane lato bolało go mocno, jak gdyby zranił się w palec. Z
pogmatwanych, nieokreślonych myśli wyłaniało się tylko jedno
uczucie: niemożność żadnego osiągnięcia.
Znał to uczucie w pracy społecznej, w Stokroci nazywał je brakiem
doskonałości. Tymczasem tutaj w to martwe, białe, prześliczne letnie
popołudnie ukazało mu się ono w upiornej postaci. Nie chciał z nim
walczyć, a ono ogarniało zupełnie, odpędzając concreta. Nic nigdy nie
dopełnić, nic nigdy naprawdę nie zrobić, nic nigdy nie posiąść do
głębi.
Odnalazła go Jola samotnego, zabłąkanego pomiędzy zakurzonym
igliwiem sosen. Wyrwała go z przejrzystych przestrzeni
nierzeczywistości i powróciła do życia bardzo zwyczajnymi słowami.
Gadała wiele i jak za dawnych czasów opowiadała o tym, co było na
obiad, jak zapomniano o mamie i nie poproszono jej do stołu, jakie
były lody, jak mąż Zosi, który po nią przyjechał, robił dyplomatyczne
miny, choć jest tylko wicekonsulem. Śmiała się trochę nienaturalnie i
stukała parasolką po pniach sosen. Nie patrzyła wcale na Wiktora, nie
miała na to czasu i odwagi. Wiktor też ją omijał spojrzeniem i wciąż
jeszcze kusiły go białe chmury pomiędzy czarnymi drzewami.
Poszli ku domowi, spotkali Tunię, razem z nią wybrali się na daleki
spacer.
Przez cały czas mówiła Jola, Tunia dodawała od czasu do czasu jakiś
szczegół do jej opowiadań, Wiktor zadawał tylko pytania albo
potakiwał. Pod wieczór chmury się przetarły, z jasnych zrobiły się
ciemne, i odeszły. Parę niebieskich pasów zostało na białawym,
czystym zachodzie. Ochłodziło się.
Wiktor nie słuchał i myślał o tej chwili ciszy, kiedy był w ogrodzie,
wprowadzony w trans samotności ironicznym spojrzeniem Zosi. Czuł,
że atmosfera wokół nich zgęszcza się i staje się cięższa, ale nie chciał
sobie tego tłumaczyć. Wiedział, raz na zawsze wiedział teraz, że
wszystkie rzeczy tak, jak istnieją naprawdę, są nieosiągalne. Że musi
stać sam nad brzegiem białego morza, a morze podejdzie stopniowo i
zabierze go, i nic za nim nie pójdzie.
- Posiąść naprawdę coś, to jest rzecz niemożliwa - powiedział głośno,
nie zastanawiając się, czy powiedzenie to da się zastosować w
bieżącym momencie rozmowy. Ale ton jego głosu, który - nie słowa -
nawet Tunię zastanowił, nie zdołał przerwać toku wymowy Joli i
wreszcie Wiktor zrozumiał, iż Jola gada byle co, jak gdyby chciała
zagłuszyć jakieś wewnętrzne brzmienia czy jak gdyby nie chciała
dopuścić Wiktora do słowa.
Po kolacji pojechali konno we dwójkę z Jolą. Po ciepłym dniu spadła
chłodna rosa i liście, które biły po twarzy Wiktora, były zupełnie
mokre. Księżyc wstawał późno, prując chmury, przedzierając w nich
dziury. Plamy jego blasku na obłokach podobne były do plam śniegu
leżących na górach. Jola powiedziała to, ale Wiktor milczał. Potem
oboje milczeli i jechali tak, stępa, daleko.
Wiktor czuł nieprzeniknioną samotność człowieka; niemożność
pokazania Joli tego, co się dziś w nim działo: jak wszystko osiągalne,
mogące się konkretyzować, rozpływało się na nic i zostawiało coś w
rodzaju zamyślonej mgły. Wyrzekał się wszystkiego, dzisiejszy dzień
brzmiał jak muzyka niektórych wielkich sonat Beethovena; a czuł, że
Jola nie chciała się niczego wyrzec. Właśnie dzisiaj, coraz cieplejsza i
piękniejsza, spokojniejsza, dumna jechała obok niego, dotykając
stopą jego strzemion. - Pamiętasz, jakeśmy tak jeździli dawniej? -
powiedziała tylko.
Nie pamiętał. Przypuszczał nawet, że może nigdy nie jeździli we
dwójkę konno po nocy. Letnia noc nie pachniała tak nigdy piołunem,
a przy tym nigdy tak nie żegnał życia czynnego, młodości.
Rzeczywiście noc była bardzo piękna i nagle w swej białości i
przepaścistości wydała się Wiktorowi tym samym dniem, który minął,
biały. Między drzewami lasu, obok którego przejeżdżali, widniały
zapadliny cienia, niebieskie przestrzenie, dokąd nie dosięgał blask
światła. Cicho było ogromnie i Wiktor mimo woli pochylił się i
pocałował Jolę.
Wrócili późno do domu, wszyscy spali. Wiktor niezdecydowany stanął
w przedpokoju, ale Jola go pociągnęła do salonu, a za salonem do
małego buduarku, który jej służył za sypialny. Jej dzienna
gadatliwość przeszła, stawała się milkliwa, Wiktor też nie bardzo miał
ochotę dźwigać ciężar rozmowy, zgasił więc lampę i potoczył się wraz z
Jolą w objęcia tak niebieskiego cienia, jak niebieski był ów cień
między drzewami w lesie. Zaśmiał się cicho w mroku, pomyślawszy, iż
tak się kończył ów dzień rezygnacji. Ale Jola wykazała tyle miłosnej
sztuki i fachowego wykształcenia, że wszystko, co było w jego czynie
prymitywnym impulsem, wchłonęła bardzo prędko. Odszedł z małego
ciemnego pokoiku przez okno bardzo szybko, bynajmniej nie
nasycony czynami, których dokonał, i szedł cieniem drzew
ogrodowych, i potem już do samych Rożków, jak gdyby spłoszony.
Czuł jednak swój każdy mocny krok na ziemi, czuł rzeczywistość liści i
gałęzi, czuł prawdę zmysłowego nasycenia i prawdziwy strach
konsekwencyj. Postanowił sobie jednak, że wieczór dzisiejszy nie
będzie miał wieczorów podobnych.
I zaraz nazajutrz był od samego rana w Wilku: wbrew wszystkiemu
chciał patrzeć na Jolę i na Tunię, a nade wszystko chciał rozmawiać z
Kazia, która była tak spokojna, zdecydowana, zaaklimatyzowana w tej
atmosferze; tutaj gdzie jego pociągało i odrzucało, gdzie mógł
obserwować najsprzeczniejsze reakcje swojego barbarzyństwa, gdzie
jego barometr wskazywał coraz to inne ciśnienia, ta kobieta z
kluczykami, w spiżarni, w kuchni, na werandzie miała olimpijski
wyraz niektórych twarzy Rafaela. Ale Kazia, jak to przed południem,
kręciła się ciągle i zostawiała go samego; siedział na ganku i cała
praca domowa, skrzętna i mająca wszelkie pozory niepotrzebności,
przewijała się przed nim jak obraz mrowiska.
Przykro mu było trochę, iż mógł śledzić to krzątanie się z zupełną
bezinteresownością, że w życie tego domu nie wszedł i nie wejdzie
nigdy. Za parę dni wyjeżdża, odsuwa się w swoje własne zajęcia i
nawet nie wie, czy nowe wspomnienia Wilka zakryją mu sprzed oczu
tamte dawne. Nawet noc wczorajsza nie potrafiła go tak olśnić, jak
widok Feli po kąpieli, na łące. Skonstatował stępianie się wrażliwości,
jakie przychodzi z wiekiem, pomyślał, że jednak tamtej nocy, u Julci,
nic nie potrafi dorównać. Banalna przygoda wczorajsza jak gdyby
zepsuła mu wszystko, co tu przeżył dawniej; to była już bardzo
spóźniona historia.
Dzień był chłodny, drzewa odcinały się ostro na szarym niebie, a
podwórze przed domem pełne było ruchu i odgłosów gospodarskich;
widział owo krzątanie się, które stało w zupełnym przeciwieństwie do
kontemplacyjnego zamyślenia, w jakim się pogrążył.
Wtedy przyszła Jola, jeszcze nie ubrana, w białym stroju porannym,
pełnym zapachów i koronek. Była śliczna i uśmiechnięta, zupełnie
swobodna i nawet zaraz zaczęła mówić Wiktorowi o dniu wczorajszym,
jak gdyby się chciała tłumaczyć czy usprawiedliwiać. Ale Wiktor
potraktował od razu jej przeprosiny najbardziej radykalnym "szkoda
gadać", jakie mu zostało z czasów żołnierskich. Zobaczył, iż delikatna
i ładna kobiecina przepłoszyła się, jakby jej naprawdę na Wiktorze
zależało, przykro mu było, że ją tak potraktował. Ale cóż było robić?
Naprawdę, szkoda mu było gadania o rzeczy, do której nie
przywiązywał najmniejszej wagi, i bał się, aby Jola nie powiększała jej
do niepożądanych rozmiarów.
Jola zabrała go do jadalni, gdzie jadła drugie śniadanie, składające się
z chleba, masła i długich zielonych ogórków, które zręcznie obierała
srebrnym nożykiem i krajała na blade plasterki. Jadła żwawo i dużo,
tak samo jak mówiła. Trochę raziło to Wiktora, że nie zdradzała
najmniejszego zażenowania, że się nawet niespecjalnie wdzięczyła do
niego, lecz okazywała towarzyską uprzejmość i obojętność. Słońce
zjawiało się między chmurami od czasu do czasu i oświetlało
porywiście stołowy pokój, biały jej strój i srebrny nożyk, którym
operowała. Mówiła znowu o byle czym, opowiadała o listach męża,
które mają zawsze ton handlowo-urzędowy. Blask jej oczu i dźwięk jej
głosu wydawał mu się fałszywym. Wreszcie Jola, jak gdyby nie mogła
znieść jego milczenia, powiedziała, odkładając nóż i widelec:
- Ja wiem, co ty myślisz, ale już mi jest wszystko jedno...
- Niedawno mówiłaś inaczej...
- Wszystko jedno. Naprawdę. Jestem tak zgryziona wczorajszą
realizacją rzeczy, które powinny były pozostać na zawsze w stadium
nieurzeczywistnienia.
- Więc ty nazywasz to urzeczywistnieniem? Do głowy mi nie przyszło.
To było na tak innej płaszczyźnie niż nasz młodzieńczy flirt, że w ogóle
tych rzeczy nie można porównać.
- To prawda. Ale mi pozostało po dawnych czasach takie pragnienie
twojej przyjaźni. Uważam, że teraz to jest niemożliwe.
Wiktor uśmiechnął się:
- Aż tak? Nie, nie, Jolka, uspokój się. Zrozum, że w ogóle przyjaźń
pomiędzy nami jest czymś niemożliwym. Należymy... obracamy się w
tak innych "sferach". Nie w tym znaczeniu, jak to mówiono przed pół
wiekiem, ale w znaczeniu astronomicznym.
- Jednym słowem, nie możemy mieć nigdy wspólnej orbity?
- Chyba gdyby nastąpiła jakaś katastrofa wszechświatowa...
- Jesteś okropny.
W tej chwili weszła Julcia wyspana, wyczytana, wyleżana, biała,
różowa, też pełna wstawek i koronek, tyle tylko że pod suknią lekką i
białą rysował się staromodny gorset. Julcia zaczęła się śmiać z Joli, że
ile razy kto wejdzie do sali jadalnej, zawsze ją zastanie przy stole,
łakomstwo Joli znane, zresztą, było powszechnie. Ale Julcia,
pośmiawszy się do woli, przesunęła sobie talerz i niby to żartami także
zaczęła zmiatać chleb z masłem i ogórki, wreszcie zadzwoniła na
służącą i kazała sobie podać białego sera.
Wiktor przysłuchiwał się ich przekomarzaniu, potem wstał i chodząc
po pokoju przypatrywał się obu kobietom, ładnym i miłym, jak wiele
jadły i dość łapczywie przy tym. Patrzył, jak długie, białe zęby Julci
pogrążały się w matowym twarogu, jak Jola pochylała się nad stołem,
smarując chleb masłem, gdyż jej krótki wzrok zmuszał ją do tego:
przypatrywała się z uwagą swoim czynnościom na stole, co robiło
wrażenie, że usuwa swoje białe czoło spod kontroli Wiktora. Ten zaś
uśmiechał się tylko na to. Oto dwie "jego" kobiety siedziały
naprzeciwko we wzorowej zgodzie i żadna z nich nie myślała na serio o
Wiktorze ani o jego miłości.
I przypomniała mu się zimna noc w okopie, kiedy odżywał w nim
dotyk ciała Julci. Teraz ma tę kobietę przed sobą i inną kobietę, o
której nie myślał w okopach, ale o której, wie to teraz dobrze, długo
pamiętał. Jej szare oczy, gdy wzniosą się teraz, przypomną mu bardzo
wiele dawnych chwil: ale nie wzniosły się. Obie siedzą naprzeciwko
siebie i zajadają: smacznie, żwawo, treściwie. Nie może, niestety, nic
więcej się dowiedzieć od nich i o nich. Mają mężów, Julcia ma dzieci,
Jola ma kochanków (domyślił się tego od razu, a teraz ponadto po jej
"szkole") - siedzą teraz przed nim i gadają na przemiany o wszystkim,
co tylko myśl do głowy przyniesie. Jola nawet wydaje się wesoła -
czasami rzuca na Wiktora wzrok porozumiewawczy, jak gdyby to ją
ogromnie bawiło, że została jego kochanką.
Wiktor przypomina sobie dawne dnie nazajutrz po tym, gdy nocował w
pokoju Julci: ta mieszanina zawstydzenia, skrępowania i bakcyli
erotycznych, latających między nimi, stwarzała atmosferę
niezapomnianą. Dzisiaj Jola wydaje mu się bezwstydną w tym, co
mówiła, a jeszcze bardziej w tej chwili, kiedy patrzy na niego
ukradkiem, chowając swój wzrok od Julci. Wiktor mimo woli bierze
ciepłą i miękką dłoń Julci do ręki i podnosi do ust. Obie panie są
zdziwione, ale Wiktorowi kontakt tej ręki, zupełna względem niej
obojętność sprawiła jakąś wtórną, inną niż wszystkie, przyjemność.
Podziękował jej tym pocałunkiem za owe dawne, niezapomniane noce
i miło mu, że uczynił to wobec Joli, która zupełnie nie rozumie tego
postępku. Patrzy na niego szeroko otwartymi szarymi oczyma i znowu
czuje w twarzy tyle młodości.
- Nie dziw się. Jolka - powiada Wiktor - ja zawsze bardzo kocham
Julcię.
Po tych słowach wychodzi, zostawiając obie panie zdziwione jego
zachowaniem się. Jola ma rozpacz w oczach, gdy on się oddala, ale
Wiktor myśli, że one zaraz wrócą do ogórków. Poszedł do spiżarni,
Kazi tam nie było. Znalazł ją w gabinecie: pochylona nad szufladą
staroświeckiej, brzydkiej komody wkładała sztuki świeżo wypranych
obrusów i serwet, wyjmując je z dużego kosza. Wiktor patrzył przez
chwilę na tę spokojną robotę, wreszcie powiedział:
- Wiesz, moja droga - ja bym już chciał jechać.
- Nie możesz pójść piechotą? - zapytała spokojnie Kazia.
- Mogę. Ale to daleko, szkoda czasu, ja chcę wracać do Warszawy, do
Stokroci.
- Urlop się przecie kończy dopiero za cztery dni.
- Mógłbym urlop nawet przedłużyć, gdybym tylko chciał.
- Naprawdę? - Kazia się ucieszyła, ale potem, pomyślawszy trochę,
dodała: - Ale jeśli myślisz, że ci to zrobi lepiej, jeżeli wyjedziesz, to
śpiesz. Po co masz się czymkolwiek wiązać?
Ale nie pojechał od razu: nie przedłużył sobie urlopu, bo uważał to za
niepotrzebne, jednak wysiedział do ostatniego dnia w Rożkach. Na
parę dni przed wyjazdem miał zasadniczą rozmowę z ciotką, rozmowę,
która go zmęczyła i zirytowała. Z trudnością mógł wytłumaczyć jej, że
nie ma zamiaru się żenić, że w ogóle małżeństwo nie leży w jego
charakterze, a tym bardziej że nie ma zamiaru angażować się z którąś
z panien z Wilka, że Wilko i jego atmosfera jest czymś wprost
przeciwnym temu sposobowi życia, które on prowadzi i ma zamiar
prowadzić. Na co ciotka zapytała:
- Czy ty rzeczywiście masz zamiar zawsze prowadzić takie życie?
Tyle było w tym pytaniu ironii i niechęci, że to na serio zagniewało
Wiktora. Uniósł się i powiedział ciotce kilka bardzo nieprzyjemnych
rzeczy, których zaraz pożałował. Przeprosił ciotkę, ale mimo to nie
mógł się uspokoić i poszedł na bardzo daleki i długi spacer.
Lubił te strony, było tu faliście, zboże rozkładało się dużymi łanami i
stare wyjeżdżone drogi tworzyły rodzaj wąwozików otoczonych z obu
stron bujną trawą, którą jeszcze w tej porze gęsto przetykały polne
kwiaty. Rzeczywiście nie wiedział, dlaczego się tak zirytował, ale
zagniewało go to zestawienie dwóch sposobów życia, zagniewało samo
przypuszczenie ciotki, że chciałby zmienić tryb życia. Wybrał to, co
wybrał, i ani myślał o czym innym, ma swoje ślepe dzieci. Stokroć,
zarządzanie folwarkiem, to, co mu daje głębokie wewnętrzne
zadowolenie, a że tam czasem go to nudzi i myśli, że nie warto, no, to
przypuszcza, że każdy ma takie momenty zniechęcenia, każdemu
ostatecznie jest ciężko. "Pannom z Wilka - pomyślał - też łatwo chyba
nie jest. Jola ma takiego męża, mój Boże, poza tym wstydzi się."
Przypomniał sobie spokój, z jakim Julcia zajadała chleb z serem
siedząc w stołowym pokoju, a nagle jakieś rozświetlenia słońca
przerywającego chmury ukazywały ją niby w aureoli, zapalając jej
młode jeszcze, złote włosy. Jej niski i przyjemny głos dźwięczał mu w
uszach i także głos Joli, która była prawie nieszczęśliwa tego dnia,
kiedy mu mówiła o przyjaźni, o szacunku, o przyszłości, a po prostu
myślała, że jej Wiktor powie: "Porzuć no tego twojego starego i jedź ze
mną do Warszawy", albo może zwyczajnie czekała, że ją zapyta, czy
dzisiaj może przyjść do niej i o której. Wszystko to nudziło go i nie
chciał iść do Wilka. Albo i ta Kazia, która się nagle ucieszyła, że może
on sobie urlop przedłuży. Naumyślnie nie przedłużył.
Ale czy zrobił to naprawdę dla Kazi? Nie, na pewno nie. Trzymał się
tego terminu ze strachu. Może, gdyby teraz nie wyjechał, nie
wyjechałby już nigdy. Wsiąknąłby w Wilko, został z nimi, czując przy
sobie to białe ciepło, tę świeżość, to życie zdrowe i potężne,
przepływające przez rozgrzane ciała kobiet.
Wracając zaszedł na cmentarz na grób Feli. Był tak samo
zapuszczony, jak przed paru tygodniami. Sterczał tu tylko jeszcze
oskubany zeschły wiecheć bukietu, złożonego wtedy przez niego. Tak
samo był ten murek kamienny. Te same rzadkie, odarte z liści akacje,
ten sam smutek bezdomny rzeczy brzydkich i niepotrzebnych. Nikt tu
nie był od tego czasu, co on tu przychodził, mogiła pięknej dziewczyny
zionęła opuszczeniem, akacja, przez całe lato tracąca liście, zasypała
zeschłą trawę brązowymi talarkami i tak to stało, trwało, było,
wszystko chyba tylko po to, aby zapisać się w jego sercu żałosnymi
zgłoskami.
Stał i patrzał. Nad niskim murkiem widziało się niskie i szare chmury,
co chwila rozświecane od dołu, czasami błękitne trójkąty rozwidniały
się jak oczy, które się otwierają nieoczekiwanie do słodkiego bytu.
- Nie, nic mi po tym - powiedział Wiktor.
Nie było w nim najmniejszych wahań. Ani przez myśl mu nie przeszło,
aby na przykład dziś w nocy wstać, przejść pieszo ten mały kawałek
drogi, jaki oddziela Rożki od Wilka, i zapukać do okna małego
buduarku, znajdującego się za salonem.
"Nie, nic mi po tym" - powtarza i zawraca z cmentarza, mija drogę do
Wilka wzdłuż kanału i idzie prosto przed siebie w stronę Rożek. Myśli
już teraz tylko o swojej pracy, do której ma wrócić, i tylko jako wtórne
pejzaże czy myśli akompaniatorskie zjawiają mu się obrazy
rozstrzelanego żołnierza, Feli stojącej na łące w żółtym promieniu
niskiego słońca czy też czerwony kolor sukni Joli pewnego dawnego
popołudnia.
Dopiero kiedy przyszedł do swojego pokoju, wieczorem, dosyć nawet
późno - stanął przy oknie i patrzył na niebo niebieskie i przejrzyste
mimo wieczora, przypomniał sobie, że - to już jutro ma wyjechać, i
chwycił go nieopisany, wielki żal. Zdawało mu się przez chwilę, że
wszystko rzeczywiste odbyło się wówczas, piętnaście lat temu, a on
nic o tym nie wiedział. Tyle starań i wysiłków włożył w następne lata
życia, tak wyczerpały go one, i teraz dopiero spostrzega, że były one
prochem. Nic mu z nich nie zostało, nawet wspomnienie owoczesnego
szczęścia dzisiaj dopiero sobie zdobył. Zobaczył jak na dłoni, że, jak
się to mówi w mieszczańskich rodzinach, zmarnował się. Wielki to
grzech nie umieć spostrzec własnego szczęścia.
I to także jest nieprawdą, że zmarnowały go lata wojny, że zasypały go
gradem szarych, niwelujących zdarzeń; nie, to on sam przywołał te
zdarzenia, chciał, aby one nad nim zapanowały. Bał się po prostu
myśli, że można żyć inaczej, jak przez piętnaście lat opędzał się od
myśli, że można pojechać do Wilka. Nie kochał nigdy nikogo, ale nie
dlatego, że nie było po temu sposobności, tylko dlatego, że tchórzył.
Jakiż ciężki był ów żal, który ogarnął go tego wieczora i długo nie
dawał mu zasnąć na twardym materacu kochanych wujostwa w
Rożkach.
Zbudził się wcześnie: był to ostatni dzień jego pobytu tutaj. Przez cały
dzień rozmawiał z wujostwem, drzemał, chodził w stronę kanału i
ostatecznie nie poszedł do Wilka, tylko, zamiast odjechać wieczornym
pociągiem, postanowił odłożyć wyjazd do następnego rana. Wtedy,
widząc już, że nic się nie zmieni i nic nie pomoże, dzielnie spakował
drobiazgi do teczki i przyjrzał się sobie w lustrze. Wyjeżdżał opalony i
dobrze wyglądający: poszedł na Wilko i pożegnał się z paniami z
daleko idącym opanowaniem. Julcia mu zarzuciła, że jest zbyt
obojętny. Zosia zapytała, czy znowu się zjawi za lat piętnaście.
Pomyślał sobie: "Nigdy", ale nie powiedział nic, uśmiechnął się tylko i
nikt na pewno nic nie zauważył w tym jego uśmiechu. Kazia mu
przyniosła dużą paczkę, starannie związaną sznurkami, były to
zapasy z jej spiżarni, "nowy etap naszej przyjaźni", powiedziała z jakąś
nieprzyjemną ironią; była jak gdyby rozżalona.
Wiktor widział, że Jola wzięła biały płócienny kapelusz, nachylając
głowę zeszła z ganku.
- Ja cię odprowadzę - powiedziała - jak wtedy w dziewięćset
czternastym.
- Czy do tego samego miejsca? - spytał Wiktor.
- A ty pamiętasz, dokąd doszliśmy wtedy?
- Idąc zatrzymałem się i przypomniałem sobie dokładnie. Jest tam
kopiec graniczny, ale zagajnik urósł.
Gdy wyszli na drogę, dzień wydał im się jesienny, choć było pełne lato;
w przymgleniu nieba, w ciszy na ziemi drzemały hasła jesieni. Tak
jakby lato już odchodziło, choć było obecne, dojrzałe, pod ręką
stojące, pełne zapachu siana i jagód.
Prawie milcząc - wymieniając tylko te uwagi o dziwnym nastroju dnia
- przeszli przez drogę, szosą aż do zagajnika, który już teraz lasem
trzeba by było nazwać, i znaleźli się w tym samym miejscu, w którym
Jola żegnała go w roku dziewięćset czternastym. Wiktor popatrzył na
zegarek i zobaczył, że do pociągu, który go miał zabrać, była jeszcze
przeszło godzina: pośpieszył się, chcąc czym prędzej porzucić te
strony.
Przy dawnym kopcu granicznym przysiedli. Jola oparła się o darń
wzniesienia i gryząc trawkę patrzyła w niebo, po którym przesuwały
się ogromne, dojrzałe obłoki. Wiktor, przeciwnie, pochylił się, zgarbił i
patrzył w ziemię. Nie widział, zresztą, ani źdźbeł, na które patrzył, ani
drobnych owadów, dokonywających między nimi swojej męczącej
pracy. Przesuwał w pamięci lata, które go dzieliły od tamtej chwili,
kiedy siedział w tym miejscu w towarzystwie tej samej kobiety.
Wszystkie wydały mu się monotonne i do siebie podobne i
przestraszyła go ich ilość, kiedy ją sobie uprzytomnił. Piętnaście razy
mógł wrócić w to samo miejsce i nie wrócił tu ani razu.
- Z jakimi uczuciami porzucasz Wilko? - spytała go po długiej chwili
Jola, a Wiktor w odpowiedzi niechętnie wzruszył ramionami i zwrócił
ociężale swą głowę ku niej. Żałował, że to nie siedzi przy nim Kazia,
której by mógł powiedzieć w przybliżeniu to samo, co myślał. Jej nie
mógł powiedzieć nic. Gdyby powiedział, że żałuje tamtych czasów,
gdyby powiedział w ogóle cokolwiek - ona wszystko chciałaby
interpretować jako wyznanie miłosne. A on był naprawdę tak daleko
od tego. Wszystko, co czuł teraz, było jednak tęsknotą za miłością,
która mu się przelała jak woda między palcami - ale nie teraz, tylko
kiedyś tam! Trzeba było może kochać - ale to nie znaczy, że teraz
trzeba objąć Jolę i mocno ją pocałować w usta. Toteż Wiktor milczał.
Gest odwróconej ku Joli głowy wydał mu się już czymś zbyt wielkim,
więc znowu ją opuścił ku trawkom i insektom po nich spacerującym.
Potem podniósł dłoń do ust i nakrył jej wierzchem wargi, jakby się
miał wstrzymać od płaczu. Ogarnął go prosty i jaskrawy żal. Żal za
wszystkim, co mija i odpływa. Za wszystkim, co można ujrzeć dopiero
z perspektywy, jak łódź oddalającą się na zakręcie rzeki.
- Smutne rozmyślania - westchnęła raz jeszcze Jola.
- O, bo ty mnie nie rozumiesz - powiedział Wiktor i nagle dodał
nerwowo i skwapliwie: - Widzisz, tak mi tu było dobrze i
zrozumiałem... zrozumiałem...
Zatrzymał się nagle i popatrzył na Jolę z przerażeniem.
- Co zrozumiałeś?
Ale Wiktor machnął ręką, jakby pełen zwątpienia, a potem wstał z
kopca.
- No - powiedział - bo pociąg sobie pójdzie, a jutro już bym może stąd
nie wyjechał.
- Żartujesz - powiedziała Jola poważnie.
- Naturalnie. Cóż ja bym tutaj między wami robił, zabłąkany z innej
planety? Do widzenia - dodał i pocałował ją w rękę.
- I potem... co ja chciałem jeszcze powiedzieć? - dodał - a, tak, nie
zaniedbujcie tak grobu Feli.
Potem odszedł nie oglądając się, zrazu drobnym i niepewnym
krokiem. Jola wstała i rozłożywszy ręce patrzyła, jak odchodził.
Wytężała swój krótki wzrok, ale kontury odchodzącego mężczyzny
zaczęły jej się zacierać w oczach. Strzepnęła więc białą suknię i
zawróciła do domu, ale nie, obejrzała się jeszcze.
Krok Wiktora, w miarę jak odchodził, stawał się mocniejszy i
pewniejszy. Głowa wznosiła się do góry, a gdy wchodził na stację,
machał już wesoło swoją teczką, myśląc o tym, co tam Janek w
Stokroci przez te trzy tygodnie robił.
Syrakuzy, kwiecień 1932