L Ę K W Y S O K O Ś C I
W dzieciństwie miałem okropny lęk wysokości, który strasznie zatruwał
mi życie. Jadowicie kąsał mnie wewnętrznie uniemożliwiając skutecznie
wszelkie „wysokościowe” zabawy. Nie wspinałem się na drzewa, aby dojrzeć
połacie krain nieznanych, zakazanych i delektować się najdojrzalszymi z
owoców, które jak na złość mnie rosły wysoko. Nie chodziłem po dachach,
gdzie najłatwiej można było złapać kota. Ja – szczur lądowy – na zimnym
krawężniku łapałem wilka na tyłku.
Dzieciństwo minęło, rówieśnicy poschodzili z drzew, zostawili koty w
spokoju, a ja zostałem szanowanym biznesmenem. Biznesmenem z lękiem
wysokości. Nie przeszkadzała mi ta fobia tak bardzo, czasem tylko spóźniłem
się na jakąś wystawę, galerię, przemówienie etc. bo zamiast lecieć
samolotem korzystałem z tradycyjnego pociągu.
Mój lęk nie przeszkadzał mi, rzecz jasna, w patrzeniu na podwładnych z
góry. Przynajmniej na tym polu pokonałem mą ułomność.
Spędzałem właśnie kolejne święta Bożego Narodzenia w moim
rodzinnym mieście. Widok z mojego dziecięcego pokoju (znajdował się on na
piętrze) zawsze napawał mnie optymizmem i przepajał radością. Stąd
mogłem patrzeć w dół, gdzie za oknem szarówka zdusiła wszelkie kolory
ulicy; cały pejzaż, na który patrzyłem był statyczną szarością, gdzieniegdzie
tylko śnieżne konstelacje pędziły ku zagładzie, ku rozbiciu, zderzając się
samobójczo to z drzewem to z latarnią. Postanowiłem iść na spacer.
Na zewnątrz, jako obiekt dość ruchliwy, mimo, że leniwie to jednak
poruszający się, czułem się nieswojo. Nagle doznałem bardzo niemiłego acz
dziwnego ponad miarę uczucia. Przed oczyma przetoczyła mi się
retrospektywa pewnego zdarzenia z lat mych młodzieńczych. Otóż (obraz
tego był tak realny, że śmiało mógłbym nazwać to halucynacją) widziałem,
niemal uczestniczyłem w swoim całkowitym zmiażdżeniu, zgnieceniu pod
butem lęku mego okropnego. Widziałem jakby to było wczoraj, jak koledzy
moi śmieją się ze mnie z wysokiego piętra pobliskiego hotelu. A ja mały,
bezbronny, zgwałcony, opluty stoję na dole i zadzieram głowę do góry, aż do
bólu szyi i krzyczę:
- Kiedyś wejdę ! Zobaczycie !
1
Chociaż wtedy (tak mi się zdaje) nie wierzyłem w swoje słowa, teraz
wiedziałem, że nadszedł ten dzień. Pokonam fobię. Urwę łeb tej bestii jeszcze
tego wieczora zimowego. W kilka minut później stałem przed schodami w
hotelu. Dwa głębokie wdechy dodały mi skrzydeł (tak: skrzydeł!) i ruszyłem na
górę.
Z początku szło mi się całkiem nieźle. Przypominałem sobie jak koledzy
szydzili ze mnie i opowiadali o niestworzonych rzeczach znajdujących się na
najwyższym z pięter. Zawsze chciałem tam dotrzeć i sam eksplorować tę
unknown area. Dziś czułem, że dokonam tego.
Na wysokości czwartego lub piątego piętra zaczęły się problemy. Nogi
zrobiły mi się jak z waty. W gardle mi zasychało. Zwolniłem, ale nadal mężnie
parłem do przodu. Po wielu jeszcze męczarniach, na które brak tu czasu i
miejsca wlazłem wreszcie na sam szczyt (moich możliwości fizyczno-
psychicznych również).
Byłem na wysokości dwunastego piętra. Niby niewiele, ale dla mnie
było to jak zdobycie ośmiotysięcznika. Obróciłem głowę. Były drzwi, których w
młodości nie było dane mi ujrzeć. Dziś były przede mną; a już za chwilę miały
stać otworem. Ruszyłem w ich stronę. Co tam znajdę ? Cały się trzęsłem, już
nie wiem sam czy z podniecenia, strachu, czy wysiłku.
Nacisnąłem klamkę i zamarłem. Drzwi trzasnęły, chrupnęły i otworzyły
się z cichym pomrukiem. Zajrzałem do środka i oto mym oczom ukazała się...
kotłownia (które jak mi się zdaje bywają zwykle w piwnicach). Mój lęk spadł z
wyżyn mego mózgu jak Kukuczka i roztrzaskał się o betonową podłogę t a j e
m n i c y.
2