Słonimski Antoni Artykuły pierwszej potrzeby

background image

Antoni Słonimski

Artykuły pierwszej potrzeby

Notatki i uwagi 1951-1958

Wydanie polskie: 1959

background image

Literatura w podręcznikach szkolnych

Liczne artykuły dyskusyjne, które ukazały się na łamach „Życia Warszawy” i artykuł

Karsta zamieszczony w „Przeglądzie Kulturalnym” poruszyły opinie i ośmieliły do dalszych

wypowiedzi tych wszystkich, którym nieobojętny jest stan naszej kultury i naszego

piśmiennictwa. Nie trzeba bowiem zapominać, że studenci polonistyki to przyszli nauczyciele

i krytycy literaccy. Schematyzm niewątpliwie jest zjawiskiem groźnym, ale czytelnik ma

drogę ucieczki, zniechęcony do literatury współczesnej może sięgnąć do klasyków. Gdy

krytykuje się naszą współczesną prozę czy poezję, niemałą pociechą jest myśl, że po raz

pierwszy w dziejach naszego kraju szerokie masy mają dostęp do wielkiej literatury

światowej.

Inaczej rzecz się ma z absolwentami i studentami polonistyki. Lękać się należy, iż ci

potępieńcy wciągnięci w piekielne kręgi krytyki literackiej, w owo „literaturoznawstwo”,

które łączy brzydką nazwę z takąż treścią, puszczeni na tą jednotorową drogę żelazną, kręcić

się będą od stacji Wulgaryzmy Wielkie do stacji Nuda Dolna.

Student polonistyki przychodzi na uniwersytet z pewnym zasobem wiedzy nabytej w

szkole średniej. Wsiada do tego pociągu z bagażem niewielkim, ale dość osobliwym.

Zainteresowany zawartością tego bagażu kupiłem sobie parę podręczników szkolnych. Oto

leży przede mną Zarys literatury polskiej cz. II, obejmująca lata 1918-1950. Jest to już drugie

wydanie, którego nakład sięga siedemdziesięciu tysięcy egzemplarzy. Aprobata została

przedłużona pismem Ministerstwa Oświaty na rok szkolny 1953/54. Jest to jedyny i

obowiązujący podręcznik omawiający dwudziestolecie i literaturę współczesną. To już nie

takie czy inne czytanki dla dzieci, ale podręcznik maturalny. Warto więc nieco dokładniej

przyjrzeć się metodzie, argumentacji i formie stylistycznej tego Zarysu literatury polskiej.

Na stronie piątej znajdujemy zdanie: „Drugim kierunkiem zabłąkanej w irracjonalizmie

myśli burżuazyjnej był fideizm.” Podręcznik opatrzony jest licznymi przypisami i

objaśnieniami. Słowo fideizm nie jest opatrzone żadnym objaśnieniem. Widocznie autorzy

podręcznika rezerwują sobie przypisy i objaśnienia na okazje poważniejsze. Istotnie na

stronie sto sześćdziesiątej trzeciej znajdujemy przy nazwisku Sherlock Holmes objaśnienie:

„Sławny detektyw angielski.” Stosując konsekwentnie podobną metodę objaśnień trzeba by

nazwać Pana Tadeusza sławnym porucznikiem legionów.

background image

Dowiadujemy się również prawdy niezwykłej o Tuwimie. Otóż okazuje się, że...pierwsze

tomiki poetyckie Juliana Tuwima... stanowią wczesny okres twórczości poety”. Widocznie u

innych poetów pierwsze tomiki stanowią późniejszy okres ich twórczości.

Na stronie jedenastej znajdujemy niezupełnie potrzebną, ale za to zupełnie fałszywą

historię nieprzyznania nagrody Nobla Stefanowi Żeromskiemu. Po stwierdzeniu, że w roku

1922 Żeromski „zyskał już sławę międzynarodową”, co mija się z prawdą, bo niestety

Żeromski nigdy tej sławy nie osiągnął, następuje dość oryginalna charakterystyka burżuazji

europejskiej tego okresu. Podręcznik mówi o Żeromskim: „...w r. 1922 mógł otrzymać

nagrodę Nobla, gdyż opinia publiczna szwedzka była do tego przygotowana. Jednakże

niechęć sfer burżuazyjnych uniemożliwiła pisarzowi uzyskanie nagrody.” Czyżby to

znaczyło, że opinia szwedzka nie była burżuazyjna, czy może były wtedy dwie burżuazje,

jedna dobra szwedzka, a druga niedobra polska? Rozumiałbym to rozróżnienie, gdyby

chodziło o żyletki. Po co to wszystko zostało napisane?

Ten drobny przykład pokazuje, jak autorzy Zarysu literatury polskiej zbywają byle

frazesem sprawy wymagające znajomości przedmiotu. Jest to niemal zasadą. Dowiadujemy

się więc, że „Skamander” powstał „głównie dla obrony interesów zawodowych paru

początkujących poetów – rówieśników”. Interesy zawodowe początkujących poetów w roku

1920 musiały być bardzo poważne, jeśli dla obrony tych intratnych interesów warto było

zakładać pismo! Na stronie trzydziestej ósmej dowiaduję się o sobie, że byłem dyrektorem

Instytutu Kultury Polskiej w Londynie i wróciłem na stałe do kraju... „po zlikwidowaniu tej

polskiej placówki kulturalnej przez rząd angielski”. Otóż rząd angielski nie zlikwidował tej

placówki, bo Instytut istnieje nadal. Dowiedzieliśmy się więc, że w Londynie istnieje sławny

detektyw Sherlock Holmes, ale nie istnieje Instytut Kultury Polskiej, a przecież nie trzeba

było Sherlocka Holmesa, aby sprawdzić stan faktyczny.

Można powiedzieć, że są to wszystko drobne usterki, łatwe do poprawienia, i że te braki

okupione są pewnie trafną analizą literatury współczesnej i sumiennym doborem tekstów.

Byłoby to twierdzenie lekkomyślne. Ze stu stron tekstu krytycznego poświęcono około

dwudziestu stron Broniewskiemu, ale tylko jedną linijkę druku Mieczysławowi Jastrunowi,

aby nas poinformować, że jest on autorem powieści o Mickiewiczu. Przy omawianiu

dwudziestolecia nie starczyło miejsca na wymienienie choćby z nazwiska Leśmiana,

Pawlikowskiej, Zegadłowicza czy Parandowskiego. W rozdziałach poświęconych literaturze

Polski Ludowej pominięto całkowicie Adolfa Rudnickiego i Mariana Brandysa. Tak

popularny poeta, jak Gałczyński, nie jest nawet wspomniany z nazwiska. Uczeń klasy

jedenastej nie znajdzie nawet najkrótszej charakterystyki twórczości Jarosława Iwaszkiewicza

czy Jerzego Andrzejewskiego.

Próżno szukalibyśmy jakiejś informacji o autorze najpopularniejszej książki powojennego

dziesięciolecia. Igor Newerly nie jest nawet wspomniany. Oczywiście autorzy podręcznika

mogą się tłumaczyć, że gdy opracowywano podręcznik, Newerly nie dostał jeszcze nagrody

background image

państwowej. Ale proszę zauważyć, że nowe wydanie Zarysu literatury polskiej w nakładzie

siedemdziesięciu tysięcy podpisano do druku w lutym 1953 r. Cóż to znaczy? Znaczy to, że

ani autorzy podręcznika, ani Ministerstwo Oświaty nie uważało za stosowne sprawdzić, co

zostało do druku podpisane i jaka jest aktualna wartość jedynego podręcznika omawiającego

literaturę Polski Ludowej.

Czy to jest wszystko, co szkoła daje uczniom w zakresie literatury współczesnej? Nie.

Maturzysta ma jeszcze znane mu z klasy ósmej Wypisy polskie. Jest to gruby tom obejmujący

okres od pozytywizmu do dnia dzisiejszego. Wypisy polskie idą już w trzecim wydaniu.

Nakład trzeciego wydania wynosi sto osiemdziesiąt tysięcy. Pod względem stylistycznym

Wypisy polskie lepsze są od Zarysu literatury z tej prostej przyczyny, że nie ma tam w ogóle

żadnego

tekstu

redakcyjnego.

Autorzy

ograniczyli

się

do

wyboru

autorów

charakterystycznych w ich mniemaniu dla okresu ostatniego siedemdziesięciolecia. Nie

umiem sobie wytłumaczyć, jak spółka autorska redagując Wypisy polskie mogła pominąć

takich poetów i pisarzy tego okresu, jak Stanisław Wyspiański, Wacław Berent czy Boy

Żeleński. Nie wiem, jakie względy nakazały pomieścić tam wiersze Urgacza, a pominąć

Marię Dąbrowską i Juliana Tuwima. Czemu znalazły się tam dwa wiersze Woroszylskiego,

ale tylko jeden króciutki fragment Stefana Żeromskiego.

Być może chór autorów Wypisów polskich odpowie mi, że nie tylko ważny jest wybór

pisarzy tego okresu, ale i problematyka utworów. Mam jednak poważne wątpliwości co do

znaczenia złych wierszy na tematy choćby najbardziej ze względów politycznych wskazane.

Jedyny wiersz Staffa pomieszczono w dziale „Rozkład kultury burżuazyjnej”. Jest to

wiersz „O szyby deszcz dzwoni jesienny”. Widać chodziło o pokazanie, że rozkład burżuazji

odbywał się w czasie deszczu.

Nie chodzi mi o mnożenie przykładów tego rodzaju, bo nie ma w nich niczego

rozweselającego. Jest to bardzo smutna i przykra sprawa, że niewątpliwe błędy popełnione

przez autorów Wypisów polskich i Zarysu literatury polskiej nie zwróciły dotąd niczyjej

uwagi, że podręczniki te z roku na rok zostają przez Ministerstwo Oświaty akceptowane bez

zmian. Alarmującym faktem jest, że w tej tak ważnej dla kultury polskiej dziedzinie nie

poprawa następuje, ale wyraźne pogorszenie. Podręcznik Wyki, Libery i Jakubowskiego

mimo takich czy innych zastrzeżeń spełnia swoje zadanie. Gdy jednak przychodzi do

omawiania okresów tak ważnych, jak dwudziestolecie i literatura Polski Ludowej, daje się do

rąk uczniom klas ostatnich wypisy i podręczniki złe, niechlujne – to znaczy politycznie

szkodliwe.

Sprawa jest nie tylko pilna, ale trudna i poważna. Można poprawić błędy stylistyczne,

można sprostować nieścisłe informacje, można dać sprawiedliwszy i zgodny z tradycją

naszego piśmiennictwa wybór autorów w wypisach szkolnych.

Te przykłady brakoróbstwa nie wynikają tylko z przypadku. Trzeba odważnie sięgnąć do

przyczyn, które powodują wulgaryzację podobnego traktowania piśmiennictwa. Nie należy

background image

jednak popadać w przesadny pesymizm. Realizm i humanizm obronią się i przetrwają, ale jest

naszym obowiązkiem dbać, aby niekompetencja, lekkomyślność i prymitywizm nie

zaciemniały istotnej treści tych dwu pięknych idei naszej epoki.

background image

Recenzja z książki telefonicznej

Pierwszą książką, którą przeczytałem po moim powrocie do kraju, było spore,

dwustustronicowe dziełko pt. Spis telefonów warszawskiego okręgu poczty i telekomunikacji.

Nie pusta ciekawość skłoniła mnie do tego czynu. Przeczytałem całą książkę telefoniczną

z taką uwagą i sumiennością, na jaką nie umiałbym zdobyć się czytając jakikolwiek inny

polski utwór współczesny. Czytałem to dzieło nocą, przy blasku świecy, gdyż powodem

bezpośrednim tej lektury było zepsucie się światła elektrycznego w moim mieszkaniu.

Cóż prostszego niż w podobnej sytuacji zatelefonować do pogotowia elektrycznego?

Trzeba oczywiście szukać numeru albo na „Pogotowie Elektryczne”, albo na „Elektryczne

Pogotowie”. Przerzucałem beztrosko stronice książki telefonicznej, aż powoli owładnął mną

nerwowy niepokój. Ani na „P”, ani na „E” upragnionego numeru nie znalazłem. A może na

„Zepsute światło”, albo „Światło uszkodzone?” Nie ma. Może na „Uszkodzenie prądu” albo

na.,Prądu uszkodzenie”? Nie ma. A może w ogóle nie ma Pogotowia Elektrycznego? Jest, bo

tak mi powiedział dozorca domu, a ja dozorcom domów wierzę. Wreszcie wpadłem na trop;

zacząłem szukać na „Siedź w ciemności” i znalazłem. Co prawda nie na „Siedź”, ale na

„Sieć”. Pragnę się z wami podzielić tym odkryciem. Jeśli zepsuje się wam światło,

telefonujecie, oczywiście bezskutecznie (bo Pogotowie Elektryczne prywatnych ludzi nie

obsługuje), pod „Sieć Elektryczna”.

Zaintrygowany tą niezwykłą przejrzystością układu książki telefonicznej zabrałem się do

metodycznej lektury tego dziełka.

Już na stronie trzeciej zastanowiła mnie uwaga: „Abonenci, których nazwa po ukazaniu

się spisu telefonów zmieniła się wskutek zmian wewnętrzno-organizacyjnych...” Cóż by to

znaczyć mogło? Czyżby to znaczyło, że abonenta, którego nazywaliśmy dyrekcją, obecnie

wobec zmian wewnętrzno-organizacyjnych należy nazywać centralnym zarządem? Albo

przeciwnie. A może chodzi o wewnętrzno-organizacyjne zmiany w życiu małżeńskim

abonenta? Są to jednak sprawy dość błahe. Również nie ma większego znaczenia, że pod

telefonem redakcji „Nowej Kultury” odzywa się redakcja „Muchy”. Są to pewnie jakieś

złośliwości wewnętrzne dyrekcji „Czytelnika”.

Poważniejsze wątpliwości budzi już przepis używania aparatu telefonicznego.

Obliczyłem, że do manipulacji, które tam są zalecone, trzeba mieć po osiem palców u każdej

background image

ręki. Dopiero jednak po przeczytaniu uwagi na stronie czwartej popadłem w głębszą zadumę.

Oto jej brzmienie: „Przy oczekiwaniu na sygnał zgłoszenia się stacji należy słuchawkę

trzymać przy uchu, a nie odkładać na bok, gdyż absorbuje to nadmiernie organa

połączeniowe, utrudniając otrzymanie sygnału przez innych abonentów.” Nie wiem, o czyich

organach połączeniowych tu mowa i jest dla mnie zupełną tajemnicą, skąd stacja wie, czy ja

trzymam słuchawkę przy uchu czy na boku. Czyżby aparaty telefoniczne były jednocześnie

aparatami telewizyjnymi, przez które dyrekcja telefonów sprawdza zachowanie się każdego

abonenta?

Jeśli tak jest, to i my mamy prawo kontrolować Dyrekcję Telefonów, zwłaszcza że na

okładce Spisu telefonów pomieszczono piękną polszczyzną napisane zawiadomienie, iż

„wydawnictwo prosi ponadto o zgłaszanie w sposób wyżej wskazany uwag krytycznych i

wniosków odnośnie redakcji i układu spisu”.

Wydaje mi się, że trzeba zwracać nieco więcej uwagi na dziwolągi stylistyczne naszego

stylu urzędowego. Czytałem niedawno o przyjaźni „narodu polsko-chińskiego”. Mam bardzo

wiele przyjaźni dla narodu chińskiego, ale wolałbym nieco mniej chińszczyzny w

formularzach, ankietach, drukach urzędowych i książkach telefonicznych.

background image

Wróg domowy

Wróg domowy ma czarną tubkę i czarny sznur, który się zawsze skręca i jest za krótki.

Ma również tarczę. O sposobie używania tej tarczy opatrzonej numerami czytamy w

informacjach podanych przez spis telefonów: „Należy czekać na sygnał zgłoszenia się centrali

i dopiero potem wykręcać potrzebny numer, nie śpiesząc się, cyfra po cyfrze w tym porządku,

w jakim jest wydrukowany w spisie telefonów.” Słusznie! Zmiana porządku cyfr może

przecież dać zupełnie inny, najzupełniej niepożądany numer. W dalszych instrukcjach

umieszczonych w spisie telefonów czytamy: „Przy nakręcaniu numeru palec powinien

dochodzić do języczka oporowego, po czym palec wyjmuje się.” Chyba, żeby kto zapomniał

języczka oporowego w gębie albo wsadził palec i nie wyjął.

Są to wskazówki teoretyczne, w praktyce sprawa telefonowania jest nieco bardziej

skomplikowana. Normalnie, gdy zaczynamy nakręcać, sygnał odzywa się, nim dokręcimy do

końca. Po parokrotnych próbach dokręcamy numer szczęśliwie, aby przekonać się, że sygnał

nie odzywał się w czasie nakręcania, bo w ogóle się nie odzywa. Oczywiście, gdy sygnał się

odezwie, numer jest zajęty. Gdy numer nie jest zajęty, oznacza to, że nikogo nie ma w domu.

Czasem jednak łączymy się łatwo i szybko, jest sygnał, głos się odzywa, ale nie ten, bo to

była pomyłka. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego te inne, fałszywe połączenia są tak łatwe,

dlaczego nigdy nie są zajęte, dlaczego ten facet z fałszywego numeru zawsze przesiaduje w

domu. Tak wyglądają sprawy, gdy my zamierzamy telefonować. Jeszcze gorzej jest, gdy inni

telefonują do nas.

Wróg domowy odzywa się zawsze, gdy siadamy do jedzenia albo przeciwnie. Dwa są

rodzaje telefonów: towarzyskie i z interesem. Towarzyskie rozpoczynają się zapytaniem: –

Co słychać? – Odpowiadam zwykle: – Słychać trzepanie dywanów, słychać, jak gosposia

tłuczkiem bije mięso na zrazy albo tnie na stolnicy koperek do zupy pomidorowej, słychać,

jak coś bulgocze i piszczy w rurach od kanalizacji, słychać, jak pod oknem ktoś oznajmia

komuś innemu, że jego matka oddawała się za pieniądze, słychać srebrny głos sygnaturki z

kościoła Świętej Anny. – Jednym słowem, typowe hałasy i odgłosy warszawskiej kamienicy z

okolic Krakowskiego Przedmieścia. Czasem pada inne zapytanie: – Co robicie dzisiaj

wieczorem? – (To znaczy, że facet chce przyjść.) Odpowiadam zwykle: – Dziś wieczorem

background image

nawiązuję do tradycji narodowej, kontaktuję się z masami, przeciwstawiam się imperialistom,

walczę o jakość. – To zwykle odstrasza najoporniejszych.

Drugi rodzaj telefonów to: – Zaraz będzie mówił dyrektor Iksiński – po czym następuje

bardzo długa przerwa, słychać, jak piekielnie zajęty Iksiński kończy rozmowę z kim innym i

wreszcie krzyczy: – Halo! – Jest roztargniony, nie może sobie przypomnieć po co i do kogo

dzwoni: – Aha, chodzi o to, żebyście napisali artykuł na temat tej waszej awantury z

Amerykanami w Montrealu, co toście ich tak wykpili z tą Mickey Mouse. No i o tych

arrasach. Moglibyście tam też coś dać o waszym spotkaniu z Erenburgiem, no i naturalnie coś

przeciw emigracji. Na środę. Może być wierszem. – Jak widać, facet nie robi trudności, idzie

mi na rękę, zgadza się na taryfę ulgową, jest tak zgodny, że przyjmie nawet, gdy to wszystko

opiszę wierszem. Na takie propozycje odpowiadam zwykle spokojnie i z godnością: – My nie

napiszemy. My w ogóle nie piszemy na zamówienie, sprzedajemy tylko gotowy towar. – Jest

to oczywiście zemsta na Iksińskim, bo Iksiński stale traktuje mnie nie jak prywatnego

człowieka, ale jak firmę handlową albo instytucję użyteczności społecznej. Telefonowałem

niedawno do Ministerstwa Wielkich Spraw, w którym Iksiński jest dyrektorem wydziału

Zatajenia Najważniejszych Informacji.

– Kto mówi? – spytała mnie sekretarka Iksińskiego.

Podałem moje nazwisko.

– Skąd dzwonicie? – spytała sekretarka.

– Z domu – odpowiedziałem skromnie.

– Ale ja się pytam, z jakiej instytucji?

– Z żadnej, po prostu z domu.

– No dobrze, ale gdzie pracujecie? – pytała zniecierpliwiona sekretarka.

– Pracuję na Pegazie – odpowiedziałem również zniecierpliwiony.

– Dlaczego od razu nie mówicie, że pracujecie w Pagecie? Zaraz was połączę z

dyrektorem.

Najgroźniejszy jest jednak facet, który mnie uważa za Centralę Rybną. Miałem wczoraj

taki telefon:

– Czy to Centrala Rybna?

– Nie – odpowiedziałem. – Omyłka.

Po chwili telefon znów zadzwonił.

– Czy to Centrala Rybna?

– Omyłka – odpowiadam.

– To po co pan podchodzi do telefonu? – krzyczy zniecierpliwiony facet.

To mnie zatkało. Oczywiście, wiedząc, że nie jestem Centralą Rybną, nie powinienem

podchodzić do telefonu.

Stąd morał wynika, że najlepiej w ogóle nie podchodzić do telefonu. Dziewięćdziesiąt

procent telefonów jest wymierzonych przeciwko nam. Telefon to wróg domowy.

background image

Przeczytałem ten felieton żonie. Powiedziała: – Po coś to wszystko napisał? Cały dzień

siedzisz przy telefonie i ciągle się pytasz, czy nikt nie dzwonił. Teraz rzeczywiście nikt do

ciebie nie będzie chciał telefonować.

background image

Orfeusz opętany

Wynalazek radia, a zwłaszcza wprowadzenie w użycie głośników, stworzyło nową, nie

znaną dotąd udrękę. Powstał nowy imperializm, imperializm dźwiękowy. Grozę powiększa

fakt, że jest to imperializm permanentny. Agresor atakuje nas przy jedzeniu, spaniu, pracy i

odpoczynku. Zwłaszcza latem w miejscowościach wypoczynkowych nieprzyjaciel nie daje

nam chwili wytchnienia, zajmuje bazy na korytarzach, w jadalniach, w domach sąsiednich i w

naszych własnych pokojach. Od rana do wieczora radio ryczy, syczy, wyje, piszczy, chrypi

wrzeszczy, świszczy, huczy.

Muzyka stała się najbardziej arogancką ze sztuk. Jakże dyskretnie i dobrze wychowane

wydają się inne sztuki piękne! Któregoś dnia, gdy zmęczony muzyką taneczną dobiegającą z

dansingu i muzyką symfoniczną przedzierającą się przez ścianę od mego sąsiada-melomana

zasnąłem wreszcie, przyśnił mi się sen pełen grozy. Oto muzy malarstwa, rzeźby, architektury

i literatury pozazdrościły muzyce i równej zażądały nad człowiekiem władzy. Po

przebudzeniu, gdy wziąłem rankiem książkę leżącą na stoliku nocnym i zacząłem ją czytać,

zdarzył się fakt przeraźliwy i krew w żyłach mrożący. Gdy znudzony tą powieścią

współczesną, która miała dwa lata temu załatwić niezmiernie ważne zagadnienia terenowe,

które tymczasem stały się nieważne, i napiętnować pewne sprawy, które tymczasem stały się

godne pochwały, próbowałem odłożyć książkę, książka nie dała się zamknąć. Wobec tego

spróbowałem zamknąć oczy i oto jakaś siła obca i nieznana przemocą otworzyła mi powieki.

A więc to nie był sen. Musiałem czytać powieść wbrew mej woli, powieść napisaną na innym

etapie! Co gorsza, nagle, gdy moje prawe oko śledziło dzieje pozytywnego bohatera, pod

moje oko lewe zakradł się wiersz. Nie było tam rytmu, rymów i sensu, ale powtarzały się co

parę linijek nazwy krajów i słowo „gołąb”, co było oczywistym dowodem, że jest to utwór

autora bardzo upolitycznionego. Wiersz i powieść mieszały się razem, co zresztą nie

wpływało na pogorszenie się powieści ani nie psuło wiersza, a raczej nieco łagodziło sytuację.

Po paru godzinach nagle przyszedł moment ulgi. Książka dała się zamknąć, wiersz znikł z

pola mego widzenia. Była to jednak tylko ulga chwilowa, bo oto nagle moje prawe oko

wypełniło się wielkim obrazem olejnym o tematyce produkcyjnej. Na podium koloru brukwi

stał robotnik w bluzie koloru brukwi i w ręku trzymał papier tego samego koloru co podium.

Obok stało paru właścicieli twarzy koloru marengo w czerwony rzucik oraz przedstawiciel

background image

młodzieży koloru brukwi. Jednocześnie przed moim okiem lewym ukazała się głowa kobiety

o trzech oczach w twarzy ozdobionej kapeluszem, na którym spoczywał ościotrup śledzia.

Nie miałem wątpliwości, iż mam przed sobą z prawa obraz profesora G., a z lewa Picassa.

Mimo iż oba te kierunki malarskie znajdują zgodne pomieszczenie w głowach naszych

oficjalnych krytyków plastycznych, w mojej głowie pomieścić się nie mogły.

Zacząłem krzyczeć z bólu i rozpaczy, ale jęki moje zagłuszało radio, które w tej chwili

odezwało się z nową mocą i wigorem. Była tam teraz i muzyka taneczna, i symfoniczna, i

ludowa, jednocześnie nadawano audycję literacką, na którą składały się fragmenty

wspomnianej już przeze mnie powieści i wiersz na temat drobiu. Zemdlałem. Gdy ocknąłem

się, z ulgą skonstatowałem, że to jednak wszystko było snem. Znikły obrazy, książka dawała

się grzecznie zamknąć, tylko radio trwało.

Czyż istotnie nie ma ucieczki przed tą arogancką muzą, przed tym Orfeuszem opętanym?

Istnieje wielka i poważna organizacja, która się nazywa Komitetem Obrońców Pokoju.

Ponieważ jestem członkiem tego Komitetu, mam nieśmiałą propozycję, aby nasz Komitet

wyłonił mały Podkomitecik Obrońców Pokoju Sypialnego, Pokoju Jadalnego i Pokoju do

Pracy przed agresją muzyki.

A może po prostu Komitet Obrońców Spokoju? Albo Międzynarodowy Komitet do

Walki z Radioidiotami?

background image

Odczyt o Mickiewiczu

Pragniemy dziś zaprezentować jako satyryka ADAMA MICKIEWICZA. Ale proszę nie

myśleć, że tu chodzi o jakieś parodie, bo ostatecznie z każdego tekstu poetyckiego można

zrobić zabawny numer satyryczny. Nawet taki posępny utwór jak: Ojciec zadżumionych

Słowackiego – może w pewnych warunkach nabrać nieoczekiwanej niefrasobliwości.

Wyobraźmy sobie na przykład, że Ojca zadżumionych deklamuje staruszek, który nie lubi

dzieci i zacierając rączki, mówi z chichotem: „Maleńkie dziecko karmiła mi żona, prócz tego

dziecka, trzech synów, trzy córki, cała rodzina dzisiaj pogrzebiona... Tej samej nocy Hafne i

Amina umarły leżąc przy sobie...” Albo wyobraźmy sobie zrzędnego starca, który deklamuje:

„Czego chcesz od nas, Panie, za twe hojne dary?”

Ale nie o to chodzi, pragniemy podać oryginalne teksty i prawdziwą interpretację, aby

przypomnieć Mickiewicza jako satyryka. Nasza wiedza o Mickiewiczu bardzo się pogłębiła.

Nie tak dawno jeszcze temu, przed wojną, odnaleziono przeszło stuletnią staruszkę, która

pamiętała Mickiewicza. – Pamiętam – mówiła – był taki Adaś Mickiewicz, syn Mikołaja.

Tak, tak, był taki w Wilnie, ale potem wyjechał do Kowna i nikt już nigdy o nim nic nie

słyszał.

Tak było przed wojną. Dziś wszyscy słyszą o Mickiewiczu i dzieła jego naprawdę

zabłądziły pod strzechy. Aby jednak powiedzieć coś istotnego o naszym wieszczu, zwróciłem

się o pomoc do jednego z naszych wybitnych znawców literatury. Profesor bardzo był chętny

i powiedział: – Rozumiem, chodzi o coś lekkiego i przystępnego. Mogę panu powiedzieć parę

rzeczy nawet dość zabawnych. Otóż każdy wie, że akcent zestrojowy nie przeczy naruszaniu

średniówki, bo przecież rytm amfibrachicznotrocheiczny spełnia regułę niezbieżności

akcentów, a tymczasem niektórzy nasi teoretycy uważali, że reguła niezbieżności jest

warunkowa! A przecież dziecko każde wie, że reguła niezbieżności jest obszerniejsza, bo

obejmuje daktyle es duże, dwa małe i es duże, es małe. Przyzna pan, że to dość zabawne, aby

nie poznać się, na czym polega rytm mickiewiczowskiej wersyfikacji tonicznej! – Hmm –

powiedziałem. – Co pan powiedział? – spytał profesor. – Nic – powiedziałem. – Uważam, że

to rzeczywiście bardzo śmieszne. – Panie – powiedział profesor – to jeszcze nic. Powiem

panu coś lepszego. Mickiewicz zastosował instrument sylabotoniczny, ale nie przyłożył go do

ośmiozgłoskowca. Niech mi pan teraz powie, jakie z tego musiały wyniknąć konsekwencje? –

background image

Hmm – powiedziałem – chyba przykre. – Otóż nic podobnego. Po prostu Mickiewicz przejął

grę kompetentów trocheicznych i trzyakcentowych. Dobre, co? – Powiedziałem, że dobre, bo

co miałem powiedzieć, ale przyznają państwo, że to wszystko było trochę za trocheiczne.

Pomyślałem sobie, że trzeba o Mickiewiczu powiedzieć coś żywego, prostego, coś

komunikatywnego.

Poradzono mi jakiegoś instruktora wczasowego, który miewa stale pogadanki kulturalne.

Spotkałem jednego w Jastrzębiej Górze. Bardzo sympatyczny chłopak. Spytałem go, czy

może coś takiego wygłosić dla ras. Powiedział: – Mogę. Mogę o Avicennie, o Leonardzie, o

Hugo i mogę o Mickiewiczu. – To świetnie – powiedziałem. – Powie pan tak bez

przygotowania? – Mam przygotowane – powiedział. – Wygłosiłem sto czterdzieści

pogadanek oświatowych. Mam dwie do wyboru. Pogadanka numer trzy – pięciominutowa

pod gołym niebem, albo pogadanka o wieszczu numer osiem – piętnaście minut w świetlicy.

– Powiedziałem mu: – Wal pan tę pięciominutówkę pod gołym niebem.

– Dobra – powiedział. – Baczność! Zbiórka! raz, dwa, trzy. Celem pogadanki dzisiejszej

jest rozpracowanie realistyczne zagadnienia poezji w ogólności, a wieszcza Adama

Mickiewicza w szczególności. Co to jest poezja? Proszę notować. Poezja jest to ustawianie

liter pod rząd w celach prorządowych. Jakie są cele poezji? a) nawiązywanie, b) nastawianie,

c) pobudzanie. Jakie są rodzaje poezji? a) liryczna, b) dramatyczna, c) epidemiczna.

Rzeczony poeta Adam Mickiewicz urodził się w terenie z rocznika siedemnaście

dziewięćdziesiąt osiem, z matki cywila. Po dojściu do pełnoletności poeta zaczął cierpieć za

ojczyznę i przydzielony został do reprezentacyjnej drużyny trzech wieszczów, czyli trój

skoku kultury narodowej. W ostatecznej klasyfikacji zajął pierwsze miejsce o pierś przed

Juliuszem Słowackim. Trzeci poeta, niejaki Krasiński, odpadł w ćwierćfinale.

Poeta okazał się naszym najwybitniejszym długodystansowcem, pokrywając cały etap

naszej literatury w rekordowym czasie stylem klasycznym w odróżnieniu od obecnych

młodych poetów, którzy w swojej siedzibie na Krakowskim Przedmieściu uprawiają

krótkodystansowe biegi przez płotki – w stylu dowolnym. Dlaczego nazywamy Mickiewicza

wieszczem? Dlatego, że przewidywał. Wieszcz przewidywał między innymi ogonki na

poczcie głównej przy ul. Nowogrodzkiej, mówiąc:

„Ktokolwiek będzie w nowogrodzkiej stronie, niech klnie i zmówi paciorek.” Przewidział

również programy muzyczne Radia Polskiego, mówiąc: „Wszystkim się zdawało, że to

Wojski gra jeszcze, a to wojsko grało.” Przewidział współczesną prozę polską, pisząc: „Stary

Brandys trzech synów, tęgich jak sam blondynów...”, oraz proroczym widzeniem przewidział

wyniki spotkań naszej reprezentacji piłkarskiej w zaprzyjaźnionych krajach demokracji

ludowych, pisząc: „Nam strzelać nie kazano...” Najważniejszym utworem wieszcza była Oda

do młodości, w której wieszcz rzucił hasło: „Młodości, ty nad poziomy wy-la-tuj!”

To mi powiedział nasz młody instruktor wczasowy.

background image

Wystawa w Royal Academy of Arts

Powiedział kiedyś Chesterton, że za lat tysiąc, gdy jakiś archeolog odkopie w zburzonym

Londynie, wśród gruzów British Museum, słynnego lwa asyryjskiego, powie z uznaniem: Ci

Anglicy to jednak byli utalentowani ludzie.

Zwiedzając niedawno otwartą wystawą malarstwa w Royal Academy przypomniałem

sobie to powiedzenie Chestertona. Gdyby za tysiąc lat odnaleziono te obrazy, jakie dałyby

one świadectwo o dzisiejszej Anglii? Poruszony tą myślą patrzałem na tę wystawę obrazów,

nie szukając w niej wartości artystycznych, których niewiele bym tam zresztą znalazł, ale

szukając dokumentów epoki, w której żyjemy.

Badacz przeszłości, gdyby miał na podstawie tych obrazów wyrobić sobie pojęcie o życiu

i obyczajach brytyjskich z połowy dwudziestego stulecia, doszedłby przede wszystkim do

przekonania, że w Anglii w roku 1950 nikt nie pracował. Mężczyźni siedzieli z nogą założoną

na nogę, niektórzy, zwłaszcza starsi, przybrani byli w ciężkie metalowe łańcuchy i

staroświeckie peruki. Kobiety nie zakładały nogi na nogę, ale na szyjach miały sznury pereł.

Obserwator musiałby skonstatować pewną rozbieżność w relacji rzeźbiarzy i malarzy.

Według malarzy kobiety w roku 1950 ubierały się w długie powłóczyste suknie. Rzeźbiarze

przedstawiali kobiety tego okresu nago, konno i z rozpuszczonymi włosami (Lady Godiva).

Musiałby badacz tych obrazów dojść do przekonania, że w Anglii 1950 roku nie znano

pary, elektryczności ani motorów spalinowych. Wśród tysiąca zebranych obrazów ani jeden

nie przedstawia parowozu, samolotu czy samochodu.

Jeśli chodzi o żywność tego okresu, to próżno by szukać wśród obrazów Royal Academy

soczystych martwych natur holenderskich, pełnych mięsiwa, dziczyzny, dzbanów piwa, ryb i

owoców. Nie ma tam ani kawałka mięsa. Motywem są: jarzyny, kwiaty i jedna ryba. Sądząc

po tematyce i kolorystyce tych martwych natur należałoby przyjść do przekonania, że Anglicy

tego okresu byli wegetarianami i daltonistami.

Pejzaż angielski nie uległ zmianie od osiemnastego stulecia. Nie ma pól uprawnych, same

tylko pastwiska lub ogrody wielkich rezydencji. Uważny badacz znalazłby jednak drobny

nowy szczegół.

Postacie ludzkie w pejzażu stoją zwykle w pozycji pochylonej, trzymając w ręku małe

metalowe motyki osadzone na długich kijach. (Golf?)

background image

Oficjalne malarstwo angielskie nie mówi prawdy o życiu narodu. Nie ma tam obrazów

przedstawiających ciężką pracę robotników stalowni, doków portowych czy kopalni. Artyści

oficjalni poświęcili się wyłącznie portretowaniu małej grupy pasożytów społecznych. Jest to,

jak gdyby malarz krajobrazu pragnąc odtworzyć las, malował tylko grzyby drzewne czy

jemioły nie malując drzew. Czy mamy jednak słuszność szukając w malarstwie świadectwa

epoki i obyczaju?

Powiedział kiedyś Stanisław Witkiewicz, że dobrze namalowana głowa kapusty lepszym

jest obrazem niż źle namalowana głowa Chrystusa. Nie tyle jest bowiem ważne, co się

maluje, ale jak się maluje. Patrząc pod tym kątem widzenia na wystawę w Royal Academy

dojść musimy do przekonania, że środki artystyczne angielskich malarzy oficjalnych są w

zgodzie z czasem i ich przynależnością klasową. Cechuje to malarstwo konserwatywna

tchórzliwość w operowaniu formą, światłem i kolorem. Pokutuje tu jeszcze zła epoka

malarstwa monachijskiego, która niestety ukształtowała gusta estetyczne ludzi starszego

pokolenia burżuazyjnego, ludzi, którzy dziś narzucają swe wymagania oficjalnym artystom

chętnym zarobku i uznania. Próżno by szukać tu nowych prób czy indywidualnych środków

interpretowania natury. Nie ma tu malarstwa realistycznego, ale panuje prawie wyłącznie

zdawkowy, płytki naturalizm.

Wystawa w Royal Academy of Arts nie reprezentuje jednak całego malarstwa

współczesnej Anglii. Trzeba przyznać, iż część poważniejszych artystów stroni od tych

oficjalnych salonów. Trzeba przyznać, iż nawet Royal Academy, czując jałowość i fałsz

swych dorocznych wystaw, zaczęła dopuszczać nieco świeższych, młodych talentów. Nie

zmieniło to jednak ogólnego charakteru tej instytucji.

Jeśli kiedyś Londyn rozsypie się w gruzy, przyszły archeolog niech stroni od ruin Royal

Academy. Nie warto tam będzie grzebać.

background image

Za mało i za dużo

Tematem narad dwudniowych w Związku Literatów ma być stosunek naszego

piśmiennictwa do zagadnień współczesnych. Daje się bowiem zaobserwować wyraźna

ucieczka od tematyki aktualnej. Niepokojące zwłaszcza są masowe wycieczki pisarzy w

poszukiwaniu postaci historycznych. Temat historyczny, zwłaszcza w teatrze, ułatwia zadanie

pisarzom, którzy niewiele mają do powiedzenia lub którzy nie umieją lub nie chcą wyjść

naprzeciw problemom dnia dzisiejszego. Historia daje fabułę i charakter głównych postaci.

Autor skleci parę obrazków z epoki i sprawę uważa za załatwioną.

Jest rzeczą charakterystyczną, iż wybiera się postaci najmniej kontrowersyjne i uznane za

pozytywne w naszej przeszłości, a więc najwygodniejsze jako ucieczka przed problematyką

żywą. Powstają więc sztuki o Reju, o Kochanowskim, o Koperniku, Staszicu, Kołłątaju,

Bogusławskim. Tylko patrzeć, jak będziemy mieli komedię muzyczną o Dekercie i operę o

biskupie Krasickim. Ponieważ pisarze wywiedzieli się, które z postaci historycznych uznane

zostały przez krytykę marksistowską za pozytywne, idąc po tej linii, sięgną niebawem do

epoki pozytywizmu warszawskiego i obdarują nas sztukami o Orzeszkowej i Prusie albo

komedią z tańcami góralskimi na temat Chałubińskiego.

Prowadzi to często do osobliwych nieporozumień artystycznych. Czytałem parę

fragmentów poetyckich sztuki Maliszewskiego o Kochanowskim. W sztuce tej Kochanowski

mówi wierszem Maliszewskiego. Wolałbym, żeby było odwrotnie. Jeszcze pół biedy, jeśli

chodzi o parę Maliszewski – Kochanowski, ale gorzej będzie, gdy Brandstaetter napisze

sztukę o Mickiewiczu i Mickiewicz będzie mówił ze sceny wiersze Brandstaettera.

Warto by przynajmniej wprowadzić zasadę, że sztuki o poetach powinny być pisane

prozą. Byłby to bądź co bądź pewien objaw poszanowania dla wielkich poetów przeszłości.

Gdy jedni pisarze uciekają w przeszłość, zdarzył się odosobniony przypadek ucieczki w

przyszłość, i to do tego na inną planetę. St. Lem napisał zajmującą powieść dla młodzieży

Astronauci, której akcja rozgrywa się na planecie Wenus. Rozpętała się wokół tej powieści

dyskusja zataczająca kręgi międzyplanetarne. Recenzentka tej powieści tak sformułowała

swój najważniejszy zarzut: „To samo tyczy i sprawy Wenusjan: zarzucam Lemowi, że giną

oni dlatego, że napadli na ziemię, a nie dlatego, że żyją w określonym antagonistycznym

społeczeństwie.”

background image

Jak widzimy, antagonizmy społeczne obowiązują na przestrzeni całego systemu

słonecznego. Dowiedzieliśmy się również, że stosunki antagonistyczne doprowadzają do

zagłady gatunku. Nie bez powodu Paweł Hoffman ostrzegał parokrotnie naszych pisarzy

przed wulgaryzacją marksizmu. Warto by również przypomnieć, że brak poczucia proporcji i

brak poczucia śmieszności jest również poważnym mankamentem.

Uwagi moje na temat sztuk historycznych nie mogą się oczywiście stosować do każdej

sztuki o tematyce historycznej. Ale wydaje mi się, że schodzić do historii należy po to, aby z

niej wynieść na światło dnia zagadnienia i konfrontacje ważne dla człowieka naszej epoki.

Jeśli zaś chodzi o powieść fantastyczną, to pewien jestem, że znaczenie takich powieści jest

nie doceniane. Powieść fantastyczna, a raczej powieść na tematy przyszłościowe, pobudzać

winna imaginację młodzieży, dawać pokarm marzeniom, pokazywać najdalsze drogi i cele

budowy socjalizmu, malować świat przyszły, świat człowieka wyzwolonego.

Mitologia naszych wierzeń nie musi uciekać się do sił nadprzyrodzonych, żyjemy

bowiem w czasach, gdy fizyka bardziej działa na wyobraźnię niż metafizyka. Depesza w

gazecie dystansuje legendy biblijne, jakże bowiem skromnie wygląda opowieść o wodzie,

którą Mojżesz wypuścił ze skały, wobec połączenia Wołgi z Donem, wobec tych potężnych

strumieni nowej rzeki, która zmienia ogromne przestrzenie stepów bezwodnych na ziemie

żyzne, która przeobraża florę obszarów większych od niejednego państwa europejskiego.

Połączenie Wołgi z Donem obejdzie się bez złych wierszy. Lękam się jednak, że fakt ten

stanie się przyczyną zalewu naszej rodzimej grafomanii, upustu wody poetyckiej, która

niczego nie zmieni ani niczego nie użyźni.

Nadmiar wierszy okolicznościowych w naszej prasie jest zjawiskiem nie mniej

niepokojącym niż odwracanie się wielu pisarzy od problematyki współczesnej. Zła

propaganda jest antypropagandą. Zły wiersz okolicznościowy nie jest pozycją obojętna, ale

pozycją szkodliwa. Wobec zdarzeń tragicznych, jak śmierć skazańców greckich czy los

ludności Korei, obowiązywać musi pisarza prawdziwy stosunek uczuciowy i prawdziwa

solidarność. Martwo urodzone deklaratywne elukubracje są obrazą dla naszej wspólnej

sprawy.

Warto by ograniczyć poważnie ilość miejsca poświeconego poezji, zwłaszcza w pismach

codziennych i tygodnikach nieliterackich. Wytworzył się dość osobliwy proceder szmuglu

towarów wierszowanych. Najłatwiej przekraść się przez granicę do kraju poezji, tam gdzie ta

granica najmniej jest strzeżona. Redaktorzy pism codziennych i przeróżnych tygodników

warszawskich i prowincjonalnych chętnie łatają dziury lub wykręcają się sianem, czyli złym

wierszem deklaratywnym, tam gdzie trzeba napisać z sensem o jakimś ważnym zdarzeniu

politycznym.

Przyzwyczajono czytelników, że wiersz może nie mieć sensu. Niedawno jeden z naszych

czołowych poetów opublikował wiersz, w którym przez omyłkę w maszynopisie

wypuszczono jedną linijkę odbierając całkowicie sens zakończeniu wiersza. Nie zauważył

background image

tego redaktor, bo przyzwyczaił się, że w utworach wierszowanych może nie być sensu.

Sekretarz redakcji przeczytał i stwierdził, że w danym fragmencie nie ma sensu, co uznał za

stan naturalny.

Oczywiście redakcje pism literackich mogą popełniać podobne błędy lub też mogą mylić

się w ocenie nadsyłanych poezji, ale w każdym razie jest tam jakiś fachowy stosunek do

poezji i stosowane są jakieś kryteria. Któż jednak pozwolił redaktorom najrozmaitszych

fachowych i niefachowych publikacji dziennikarskich kreować się na sędziów w dziedzinie

poezji? Widzimy, że w „Twórczości”, gdzie redaktorem jest poeta z prawdziwego zdarzenia,

poziom poezji jest wysoki, a jeśli miesięcznik ten wydrukuje czasem utwór zatrącający

grafomanią, nie czyni tego nigdy bez dostatecznych powodów natury pobocznej.

Jednym słowem trochę mniej miejsca dla wierszy, a trochę więcej dla poezji, trochę mniej

szmuglu i szabrowania naszej historii, a trochę więcej samodzielności artystycznej, a nade

wszystko prawdziwej chęci wzruszenia, przekonania i pozyskania czytelnika.

background image

Dwudziestopięciolecie „Szpilek”

Nie lubię numerów specjalnych. Biorąc do ręki numer specjalny tygodnika czy

miesięcznika, żegnamy się z nadzieją jakiejkolwiek niespodzianki. Jeśli numer poświęcony

jest np. Czechosłowacji, to już wiemy, że wszystko będzie czechosłowackie. Kino, sport,

piłowanie drzewa, czechosłowackie dzieci z kwiatkami, odlewnia stali, czechosłowacki

zachód słońca, dworzec kolejowy i kukurydza. Jeśli numer poświęcony będzie młodzieży

jugosłowiańskiej, wszystko wyżej wymienione będzie jugosłowiańskie z wyjątkiem dworca,

który po dawnemu będzie się nazywał Foksal (coś mi się tu poplątało).

W razie gdyby numer specjalny poświęcony był dzieciom koreańskim albo kobiecie

rumuńskiej, wszystko będzie koreańskie, kobiece, rumuńskie i dziecinne. Czytelnik woli

większą rozmaitość i choć odrobinę czegoś niespodziewanego.

Prasa nasza od czasu do czasu daje nam takie niespodzianki. Weźmy choćby taką coca-

colę. Przez parę lat ustawiano nasze poglądy i usztywniano ideowo nasz stosunek do coca-

coli. Wiadomo, że świństwo imperialistyczne, że stonka ziemniaczana w płynie, że wycisk

człowieka przez człowieka. Ważyk nawet kiedyś wiersz napisał o tych, co pija coca-colę. Aż

tu wszystko nagle inaczej. Putrament jako kiper ideologiczny spróbował, pocmokał, pogładził

się po brzuchu, powiedział „mniam, mniam” i coca-cola już dobra, nasza, demokratyczna,

postępowa, płynie nurtem ludowym. Takie rzeczy czytelnik lubi.

Numery specjalne, podobnie jak obchody, nie zawsze są dość usprawiedliwione.

Wystarczy czasem byle błahy powód. Na przykład: „Dziś oto upływa trzysta osiemdziesiąt

pięć lat od urodzin Tassa! Uczcijmy Tassa! Wszyscy frontem ku Tassowi!” A przecież

każdego dnia upływa jakaś rocznica jakiegoś zdarzenia. Powinny, wydaje mi się,

obowiązywać cyfry okrągłe. I to od śmierci, a nie od urodzin. Ostatecznie urodzić się może

byle kto, ale umrzeć jako Ayicenna albo Tasso to już grubsza sprawa.

Jakie daty i jakie powinniśmy obchodzić rocznice? Powodowany niepokojem, aby nie

ominąć jakiejś ważnej rocznicy, zacząłem wertować wielkie trzytomowe dzieło pt. Polska, jej

dzieje i kultura. Jest tam „Tablica chronologiczna najważniejszych wydarzeń z dziejów

Polski”. Znalazłem na styczeń parą rocznic nie byle jakich. Np. „22 stycznia, walki pod

Kirlibabą” albo „28 stycznia, Minister Zdziechowski referuje w sejmie sytuację budżetową”.

Mimo iż należę do ludzi, którzy z racji swego urodzenia pamiętają dobrze koszmarne czasy

background image

sanacji, Bóg mi świadkiem, że nie wiem, kto i o co bił się w styczniu pod Kirlibabą i nie mam

pojęcia, dlaczego referat jakiegoś Zdziechowskiego był jednym z najważniejszych wydarzeń

w dziejach Polski. Jak widzimy, trzeba być ostrożnym z tą ważnością dat i obchodów, aby się

nie znaleźć przypadkiem pod Kirlibabą.

Trzeba tu stosować prostą i uczciwą zasadę. Obchodzić to, co nas naprawdę obchodzi.

Myślę tu o dwudziestoleciu „Szpilek”.

background image

Życzenia

Opowiadał mi Nazim Hikmet bardzo ładną historię o swoich dwu podróżach do Moskwy.

Po raz pierwszy pojechał do stolicy Związku Rad w roku 1922. Był wtedy młodym

studentem. Młody był również socjalizm budowany w Związku Radzieckim. Po powrocie do

Turcji na licznych konspiracyjnych zebraniach zdawał relację studentom, robotnikom,

komunistom i sympatykom ze swoich wrażeń z Moskwy. Pytania dotyczące wyglądu miasta

były dość kłopotliwe. Moskwa w roku 1922 nie odpowiadała wyobrażeniom, jakie o niej

mieli młodzi entuzjaści tureccy. Pytano się Hikmeta, czy są w Moskwie tak wysokie domy

jak w Nowym Jorku, czy są takie ulice szerokie jak Unter den Linden, czy jest tyle

samochodów co w Paryżu lub Londynie. Na wszystkie te pytania Nazim Hikmet odpowiadał

twierdząco. – Tyle mieli – opowiadał – nadziei i entuzjazmu, że było mi żal burzyć ten

wyimaginowany obraz stolicy rewolucji. Tak – mówiłem – są wysokie domy, a samochodów

jest dziesięć razy więcej niż w Stambule.

Po wizycie w Moskwie w 1952 pytano mnie się, kiedy pierwszy raz byłem w stolicy

Związku Radzieckiego i jakie widzę zmiany. – Pierwszy raz byłem w roku 1922. Zmiany?

Nie widzę żadnych. Już bowiem w opowiadaniach Hikmeta w Moskwie w roku 1922 były

dzisiejsze wieżowce, szerokie arterie i niezliczone ilości samochodów.

Wielkoduszność znakomitego poety obdarzyła Moskwę trzydzieści lat temu wszystkimi

urokami wielkiej metropolii. Nie powiedział ani słowa nieprawdziwego. Wyprzedził tylko

bieg wypadków, powodowany wiarą, która okazała się dobrym przewodnikiem.

Gdy przyjechałem po raz pierwszy po wojnie do Warszawy w sierpniu 1945 roku, muszę

wyznać, że nie miałem tej wielkoduszności i wiary. Nie wierzyłem nie tylko w drapacza

chmur, nowe dzielnice i zmartwychpowstanie dzielnic starych. Nie wierzyłem w ogóle w

możliwość odbudowania stolicy. Plany moich przyjaciół architektów, cały ówczesny BOŚ

wydał mi się typowym romantycznym nieodpowiedzialnym bajdurzeniem, jeszcze jedną

formą szarży kawaleryjskiej na czołgi, narodową tradycyjną polską fanfaronadą.

Gdy pierwszego dnia po przyjeździe wyszedłem na miasto, żal ścisnął mi gardło.

Rozeznać nawet nie mogłem śladu dawnych ulic, drapałem się po piargach i przedzierałem

przez krzaki ostów bujnie rozrosłych na ruinach. Nie wierzyłem, że to miasto może ożyć, stać

się miejscem, gdzie zwykli ludzie załatwiać będą zwykłe ludzkie sprawy.

background image

(Co do załatwiania zwykłych ludzkich spraw, proszę mi wybaczyć małą dygresję. W

odbudowanej Warszawie zwykłe ludzkie sprawy ludzie załatwiają nieraz w miejscach

najzupełniej niezwykłych. Niedawno spotkałem na moich schodach zwykłego człowieka,

który robił tam rzecz dość niezwykłą. – Co to jest? – spytałem. – Co pan robi? – A co, czy to

rebus? Nie widzisz pan? – odpowiedział zwykły człowiek. Gospodarze naszego miasta

powinni pomyśleć o większej ilości pisuarów.)

W roku 1945 wydawało mi się, że Warszawa będzie wiecznym cmentarzyskiem, że

ludzie uciekać będą od tych ruin. Pierwsze jednak nadzieje lepszej przyszłości wzbudziły we

mnie nie plany architektoniczne BOS-u, ale ludzie warszawscy, warszawska ulica, nawet

małe warszawskie cukierenki, sklepiki, koszyki, knajpki.

Nie doceniałem w swej małoduszności dwu wielkich pozytywnych czynników.

Pierwszym czynnikiem, i to najważniejszym, było oddanie środków produkcji władzy

ludowej. Bez rewolucji nie byłoby Warszawy. Kapitał prywatny nie podjąłby tego

heroicznego zadania. Drugim czynnikiem byli warszawiacy. Myślę, że gdyby nie oni, nawet

rewolucja by nie pomogła. Do Krakowa nikt się nie pcha, do Łodzi, choć była nie zniszczona,

nikt się nie pcha, a do Warszawy pchają się. Ja sam pchałem się i dlatego odmówiłem

powrotu do Londynu.

Gdy przypominam sobie ten czas mego w Warszawie pobytu, najbardziej chyba

wzruszało mnie wtedy budzenie się, odradzanie warszawskiego stylu. Na czym ten styl

polega? Dla mnie osobiście jest to osobliwe połączenie cwaniactwa z fantazją i odwagi ze

znakomitym, celnym dowcipem. Czyż nie jest dowodem fantazji, że jednym z pierwszych

odrestaurowanych sklepów na rogu Marszałkowskiej i Alei była kwiaciarnia? Ta fantazja i to

cwaniactwo przybierało czasem formy groteskowe. Na drzewku wpółuschniętym i kulami

poharatanym wisiał, pamiętam, napis „Pedicure”. Ten sam napis powtarzał się na kupie cegieł

obok leżącej. Była tam jeszcze strzałka. Idąc za tą strzałką znaleźć można było w trzecim

podwórku zrujnowanej kamienicy lokal tego specjalisty od wycinania nagniotków. Ponieważ

schodów nie było, amatorzy pedicure wchodzili do niego po drabinie.

W mieście tak bezprzykładnie zniszczonym, gdy jeszcze nie było wody, gazu ani

tramwajów, już były kwiaciarnie i „pedicure”. W tym negliżowaniu strasznego zniszczenia

był zdrowy duch ludu warszawskiego. Niemal nazajutrz po wyzwoleniu stanął do pracy

robotnik, rzemieślnik, inteligent warszawski. O, pamiętam, jak ze wzruszeniem słuchałem w

cukierni Galińskiego małej dziewczynki, która recytowała bez zająknienia: „Proszą dwa

języki adwokackie, dwie bezy, dwie napoleonki i jedno krakowskie z serem.” Okazało się, że

żadna bomba, żaden pożar nie zdoła zniszczyć warszawskich ciastek.

W tej to kawiarence wziąłem pierwszy raz do ręki „Życie Warszawy” i jestem jego

wiernym czytelnikiem, ale zarażony wspaniałym optymizmem Hikmeta wierzę, że już

niedługo „Życie Warszawy” stanie się całą pyskatą gębą, naprawdę warszawskim pismem.

Wyjeżdżam właśnie w paromiesięczną podróż. Jeśli tam, gdzie jadę, spotkam Polaków,

background image

którzy kochają Warszawę, i jeśli spytają się mnie, czy jest w Warszawie pismo, które ma

fantazję, odwagę i dowcip, pismo, które unika komunałów, nudziarstwa i frazesu – odpowiem

im: – Jest takie pismo, nazywa się „Życie Warszawy”.

background image

Kartki z notatnika podróży po Urugwaju

W Cannes wsiadam na piękny okręt włoski „Augustus”. W czasach gdy przestrzeń

między Paryżem a Montevideo przebyć można w trzydzieści godzin, linie okrętowe wygodą i

zbytkiem konkurują z samolotami. Ja jeden z delegatów polskich na konferencję Unesco

wybrałem ten środek lokomocji. Nie jestem ministrem, nie pracuję w żadnym urzędzie, nie

mam terminów, zebrań i konferencji, które czekają na moich kolegów. Podróż trwać będzie

dwa tygodnie, zatrzymujemy się w Barcelonie, Dakarze, Santos, Rio de Janeiro. Te dwa

tygodnie nie będą czasem zmarnowanym. I ja mam swoje spotkania i konferencje. Spotkać

chciałbym dawne krajobrazy mojej pierwszej, młodzieńczej podróży do Brazylii. Mam

zamiar odbyć parę ściśle poufnych konferencji z południowym oceanem, z gwiazdami drugiej

półkuli, z palmami na Tijuca. Myślę także o pewnym ważnym posiedzeniu w Montevideo. Po

prostu o posiedzeniu na plaży.

* * *

Okręt jest znakomitym terenem obserwacyjnym. Ludzie wyjęci, wyrwani z codziennej

rutyny podatniejsi się stają badaniu. Niezwykłość sytuacji jest odczynnikiem podobnym do

barwnika, który służy przy badaniach mikroskopowych. Można tu obserwować różne

drobnoustroje ludzkie i w ogóle ustroje.

* * *

Jedzie na „Augustusie” cała delegacja włoska, paru członków egzekutywy i sekretariatu

Unesco. Są też delegaci zaprzyjaźnionych republik ludowych Węgier i Rumunii. Można tu

będzie załatwić sporo spraw związanych z konferencją. Chodzi mi o przygotowanie poparcia

dla mojego wniosku w sprawie rocznicy Mickiewiczowskiej. Unesco dla uczczenia rocznicy

Goethowskiej wydało książkę Goethemu poświęconą. Podobnie uczczono rocznicę Leonarda

da Vinci. Może uda się przeprowadzić wniosek o wydaniu przez Narody Zjednoczone książki

o Mickiewiczu.

* * *

background image

Wieczorem pokazują nam film. Czemu Włosi, którzy mają tak znakomite filmy, pokazują

na „Augustusie” bardzo zły film amerykański? Widocznie takie są gusta bogatej klienteli

międzynarodowej. De Augustibus non est disputandum. W czasie pokazu tego filmu

amerykańskiego widzę, że pod ścianą stoi delegat włoski Branco. Gdy przed paru laty

ustąpiłem ze stanowiska szefa sekcji literatury międzynarodowej w Unesco, miejsce po mnie

zajął właśnie ten sympatyczny profesor z Padwy. Ustępuję mu i teraz miejsca. Powiadam: –

Po raz drugi oddaję panu swoje krzesło. – Pokazując na ekran, dodaję: – Z tych samych

powodów.

* * *

Księżna N. zaszczyciła mnie rozmową. Jest to, jak powiada Dickens, „osoba niegdyś

młoda”. Co wieczór występuje w innej toalecie i fantastycznej biżuterii. Spokrewniona z

całym almanachem gotajskim, okazała mi specjalne zainteresowanie jako Polakowi. Uznała

oczywiście, że Polak, który jedzie pierwszą klasą, nie może być wrogiem klasowym. Spytała

mnie dobrotliwie, czy znam princesse Radziwiłł. Poprosiłem o powtórzenie. Radziwiłł? Nie.

Nie znam takiego nazwiska. Księżna N. popatrzyła na mnie z zainteresowaniem. Zlustrowała

mnie wzrokiem. – And count Potocki? – spytała po chwili. – How do you spell it? (jak się to

pisze) – odpowiedziałem pytaniem na pytanie. – P.O.T.O.C.K.I. – Nie. Nigdy nie słyszałem.

Może Pomianowski? O Pomianowskim ona nie słyszała. Spojrzała na mnie dziwnym

wzrokiem. Było to ostatnie spojrzenie, jakim mnie zaszczyciła.

* * *

W porcie S. odwiedza statek nasz attache. Jadę z nim do Sao Paulo. Jedziemy wspaniałą

autostradą, z której widok roztacza się na zatokę i pasmo górskie okryte lasami dziewiczymi.

Sao Paulo jest dziś wielkim nowoczesnym miastem. Architektura wzorowana początkowo na

amerykańskich drapaczach nabrała cech odrębnych, więcej ma lekkości, ale przez rozrzucenie

nie daje efektu siły wielkich brył Manhattanu. Przewodnikiem moim jest mieszkający tu od

lat kilkunastu emigrant, zdolny polski architekt L. Korngold. W pewnej chwili zatrzymuje on

auto i pyta: – Panie Antoni, niech mi pan powie szczerze, co o mnie mówią w Warszawie? –

Mam panu odpowiedzieć szczerze? Nic. – I rzeczywiście. Przecież my naprawdę w

Warszawie wcale nie mówimy o Korngoldzie.

* * *

Wjazd do zatoki Rio de Janeiro. Stoimy na pokładzie z Nataszą. Natasza ma dziesięć lat i

jest córką młodego radzieckiego dyplomaty, który jedzie na placówkę do Argentyny. Natasza

mówi: – Ach kak zdjes’ krasiwo, no tak da-lie-ko. Słynną z piękności zatokę i wspaniałą

panoramę gór Serra do Mar zeszpeciła zła architektura. Na praia Flamengo, Batofogo,

Capocabana stały tu kiedyś domki, pałacyki i wille w stylu dziewiętnastowiecznym, tonące w

background image

powodzi kwiatów i palm. Wyrósł tu, teraz mur, zwarta ściana drapaczy chmur, nudnych w

formie, monotonnych, zaniedbanych, raczej nie drapaczy, ale obdrapaczy.

* * *

Idziemy z Brzechwą na przyjęcie do Związku Pisarzy Urugwajskich. Około czterdziestu

osób. Niestety nikt nie mówi ani po angielsku, ani po francusku. Rozmawiam przez tłumacza.

Prezes Związku jest poetą. Właśnie wyszedł nowy tom jego poezji. Pytam, w jakim nakładzie.

Pięćset egzemplarzy. Prawda, że Urugwaj jest małym krajem, ale przecież poezje te pisane są

po hiszpańsku, to znaczy w języku całej, z wyjątkiem Brazylii, Ameryki Łacińskiej. Pytają o

nakład moich wierszy w Polsce. Podaję cyfrę. Widzę porozumiewawcze spojrzenia i

ironiczne uśmiechy. Propaganda! Ta sama obcość i niemożność porozumienia towarzyszy

moim spotkaniom z rodakami w Paryżu czy Londynie. Nikt nie ciekaw jest prawdy, każdy

zarzuca mnie sloganami, na wszystko ma gotową odpowiedź. Te gotowe odpowiedzi podobne

są do naszych gotowych ubrań z MHD. Pierwsze nie pokrywają się z życiem, a drugie z

rzycią.

* * *

Na nocnym posiedzeniu ostatniego dnia poświęconego sprawom kultury, dosłownie pięć

przed dwunastą, udaje mi się przebić przez opory przewodniczącego i zgłosić rezolucję

mickiewiczowską. Mówię o zupełnej ignorancji, zwłaszcza w krajach anglosaskich, o tym,

jak istniejące informacje o największym poecie Słowiańszczyzny mylące są i nieścisłe.

Encyklopedia brytyjska podaje, że Mickiewicz urodził się w Zaolziu, w amerykańskim

informatorze literackim Benetta na litery M.I.C.K. można znaleźć Micky Mouse, ale

Mickiewicza nie ma. Uwaga ta wywołuje wesołość. (Gdy podawałem ten fakt na odczycie na

uniwersytecie w Warszawie, nikt się nie śmiał, bo nikt nie wiedział, co to jest Micky Mouse.)

Przewodniczący, Amerykanin Mr Hope, przerywa mi parokrotnie. Walka rozgorzała z

całą namiętnością, dzielnie mi w niej sekunduje Lorentz. Wniosek polski popierają pięknymi

przemówieniami delegaci Włoch, Francji, Brazylii. Zgłasza swe poparcie Związek Radziecki.

Wreszcie przychodzi do głosowania. Zyskujemy absolutną większość. Amerykańska

maszynka do głosowania pękła! Zdarzenie to staje się sensacją Kongresu. Wiadomo było

powszechnie, że rezolucja ma być odrzucona, bo tak postanowił już przedtem komitet

doradczy i rzecz była załatwiona miedzy Adamem i Ewą. (Tak nazywają Adamsa i Evansa.)

* * *

Brak znajomości hiszpańskiego bardzo daje się we znaki. Wynikają dość zabawne

nieporozumienia. Lorentz w charakterze profesora historii sztuki uważał za konieczne pójść

na odczyt zatytułowany coś w rodzaju: Historia retrospectiva de Artes Plastikos. Pokazywali

tam jakieś rurki, garnki, naczynia, maszyny. Okazało się, że tematem była historia produkcji

background image

plastiku i nylonu. Jeden Mencel, kombatant wojny hiszpańskiej, mówi płynnie językiem

Cervantesa, my porozumiewamy się przeważnie na migi. W ostateczności mówię po polsku.

W hotelu, do którego przeprowadziliśmy się z Carrasco, zarządzający nie mówi żadnym

językiem. Powiadam mu wprost: – Daj mi pan ładny pokój, bo ja jestem poeta i chce mieć

widok na morze. – Zarządzający uśmiecha się i mówi: – Będziesz pan miał. – Okazuje się, że

miałem nosa, a raczej on miał dość typowy nos.

* * *

Na plaża Independencia stoi bosy oberwaniec. Sprzedaje pocztówki z kolorowymi

widokami plaży i dzielnic willowych Montevideo. Ożywił się słysząc mowę polską. –

Panowie skąd? – Z Warszawy – odpowiadam. – Uciekliśta? – Tak – odpowiadam –

uciekliśmy z nudnego posiedzenia Unesco, żeby się przejść po mieście. – Przyjechaliśmy tu

na konferencję i oczywiście po konferencji wracamy do kraju – koryguje mnie mój poważny

towarzysz. – Po co wracacie? Tu dobrze, tu wolność – mówi bosy sprzedawca pocztówek.

Relacja jego jest całkowicie prawdziwa. Istotnie, nikt mu nie przeszkadza być bosym i

sprzedawać pocztówki.

* * *

Oblewamy z Jerzym Michałowskim sukces rezolucji mickiewiczowskiej. Oblewamy

potem, bo jest piekielnie gorąco. Nigdy nie przypuszczałem, że będę z Michałowskim w

upalny dzień grudniowy pił coca-colę siedząc do góry nogami, bo przecież jesteśmy u

antypodów.

* * *

Dyskusja nad charakterem książki poświęconej Mickiewiczowi. Nie jestem zwolennikiem

dawania tam słabych z natury rzeczy przekładów, winna to być raczej książka o Mickiewiczu.

Poezja musi być tłumaczona przez poetów. Poziom przekładów u nas jest wysoki, gdyż każdy

wybitniejszy poeta polski może tłumaczyć bądź z francuskiego, bądź z niemieckiego,

rosyjskiego czy angielskiego, ale jak znaleźć w Anglii wybitnych poetów, którzy znają język

polski, czeski, arabski czy węgierski? Pewną pociechą jest, że nie tylko Mickiewicz jest dla

Anglików poetą nie znanym, niewiele więcej wiedzą o Puszkinie. Namówiłem kiedyś Wellsa,

aby przeczytał Oniegina. Wells przeczytał i bardzo się zirytował. Miał rację, bo okazało się,

że przekład angielski odarł Puszkinowski poemat z całego uroku, pozostawiając tylko niezbyt

ważną fabułę. Jest więc Puszkin prawie w Anglii nie znany, a popularność Goethego niewiele

jest większa. Tomasz Mann w swoim eseju o Goethem przytacza historię młodego Anglika,

który spotkawszy na ulicach Weimaru autora Fausta, zemdlał ze wzruszenia. Myślę, że dziś

Goethe zemdlałby ze wzruszenia, gdyby spotkał Anglika czytającego Fausta. Shaw pytany o

background image

Goethego powiedział: – Czytałem go w pociągu między Genewą a Mediolanem. Ale, zdaje

się, był to Schiller.

* * *

Gdy dyskutujemy stosunek do wielkiej literatury i do klasyków, przytaczam moim

przyjaciołom z Unesco fakt autentyczny i bardzo charakterystyczny dla naszych stosunków.

Mój przyjaciel Wnuk był świadkiem takiej rozmowy w Zakopanem. Góral mówi o jakimś

znajomku, że świata nie widzi poza swoją córką, nie pije, wszystko, co zarobi, w tę córkę

pcha, a dziewczyna nic dobrego. Na to dorzuca stara góralka: – Drugi Goriot. – Tak wchodzą

w życie Polaków postacie wielkiej literatury francuskiej. Jeśli celem Unesco jest wymiana

kulturalna między narodami, my zrobiliśmy już sporo i nie zamierzamy na tym poprzestać.

Ostatnio zwyciężył u nas pogląd słuszny, że nie tylko klasyków, ale wszystkie wybitniejsze

dzieła współczesne, bez względu na polityczne przekonania autorów, winny być przyswojone

literaturze polskiej. Wydanie książki o Mickiewiczu w języku francuskim, angielskim i

hiszpańskim jest, niech nam wolno będzie wierzyć, zapoczątkowaniem wymiany kulturalnej

na nowej zasadzie – wzajemności usług.

background image

Jak powstaje wiersz

Co skłania do pisania wierszy? Wydaje mi się, że działa tu urok, jaki poezja rzuca na

czytelnika. Młody czytelnik objęty tym urokiem pragnie sam z kolei rzucać ten czar na

innych. Przeważnie „tymi innymi” jest pewna wiadoma młoda osoba płci odmiennej. Tak się

najczęściej zaczyna, takie jest pierwsze spotkanie z poezją. Są to początkowo niewinne

grzechy dzieciństwa, które u niewielu stają się cierpieniem chronicznym. Recydywista, to

znaczy poeta zawodowy, pisze z wielu powodów. Pisze, aby utrwalać zdobytą pozycję, pisze,

aby o nim nie zapomniano, pisze na złość kolegom.

Często, jak to jest zresztą w moim przypadku, działa namiętność przekonywania,

głoszenia własnej prawdy i zwalczania wszystkiego, co się poecie zdaje być wrogie, co go

oburza, gniewa lub trapi. Jest w tym poeta podobny do publicysty, trzeba jednak pamiętać, że

stała gotowość, która jest cnotą publicysty, może być grzechem u poety. Nie narzucajmy więc

poetom doraźnych wymagań chwili, bo nie sama tu działa gotowość służenia sprawie, ale i

inne bardziej skomplikowane czynniki. Nie wystarcza imperatyw woli, potrzebny jest jeszcze

prócz iskry zapału proch, na który ta iskra pada. Gdy tego prochu nie dość, wiersz spali na

panewce. Ale czym jest proch poetycki, z jakich składa się czynników? Wydaje mi się, że ten

surowiec poezji narasta z wrażeń oderwanych, barw i dźwięków, które magazynują się w

naszej podświadomości. Są tam spłowiałe wstążki rzek kiedyś widzianych, wachlarze palm,

które kiedyś szumiały nad naszymi głowami, kwiaty, które niegdyś pachniały. Ta rupieciarnia

poetycka składa się nie tylko z takich romantycznych pamiątek, ale z wielu bardziej

codziennych elementów. Znajdzie się tam jakiś ciepły wiatr, mokry asfalt, czerwień cegły,

róża krwi na bandażu, jakaś aliteracja, zaczątek frazy poetyckiej złożonej z paru luźno

powiązanych słów, melodia dawnej piosenki, jak nic innego przynosząca wspomnienie

najdawniejsze, wreszcie w tym lamusie sporo jest i strzępów wielojęzycznych, pozostałych z

lektury.

Z chwilą gdy zrodzi się pierwsza myśl o nowym wierszu, którą przynieść może jakieś

niespodziewane skojarzenie lub najprostsze doznanie, departament wykonawczy przystępując

do procesu produkcyjnego posyła gońca do magazynu pamięci.

Magazynier nie zawsze przysyła potrzebne nam i oczekiwane elementy. Prosimy na

przykład o wspomnienia z Paryża. Zamiast oczekiwanego Łuku Triumfalnego albo wieży

background image

Eiffla, magazynier przysyła nam obraz pana z brodą siedzącego przy stoliku kawiarnianym i

dłubiącego w zębach.

Wraz z rozpoczęciem budowania wiersza rozpoczyna się może najważniejszy w pisaniu

proces wyboru i eliminacji. Przychodzą na myśl różne porównania, zwroty gotowe i obrazy.

Trzeba się bronić przed łatwizną, przed bylejakością. Istotą wiersza jest właściwe słowo na

właściwym miejscu.

Jak więc wygląda ta praca?

Spróbuję pokazać na przykładzie konkretnym. Biorę drukowany kiedyś w „Życiu

Warszawy” wiersz pt. Kolumna Zygmunta:

I cóż, że był kiedyś król

Niewielkich zasług i sławy?

A przecież duma i ból,

I święte miejsce Warszawy.

W tej pierwszej strofce, pochwalić się muszę, oparłem się wielu pokusom gadulstwa.

Patrząc niemal co dzień na Kolumnę Zygmunta czułem potrzebę ustosunkowania się do tego

najpopularniejszego pomnika warszawskiego, bez którego niepełny byłby krajobraz stolicy.

Przychodziło mi pod pióro wiele kłamstw i banalności, ale przybiłem się myślą prawdziwą, że

właściwie nic mnie nie obchodzi osoba na pomniku przedstawiona. Muszę się przyznać, że

nawet nie jestem pewien, który to z Zygmuntów stoi na naszej warszawskiej kolumnie, a

przecież ta kolumna wzrusza mnie i nieraz w czasie długich lat rozłąki z krajem biegłem do

niej myślą. Z departamentu pamięci przysłano mi błysk czerwony zachodzącego słońca na

lśniącej glazurze kolumny.

Połyskiem kolumny wzwyż

Dźwignięty martwy emblemat:

Brązowa szabla i krzyż,

I narodowy poemat!

I zaraz pamięć przywodzi mi obraz inny, wstrząsający i bolesny. Obraz zwalonej, zarytej

w bruk głowicy Kolumny Zygmunta. I znów przychodzą, cisną się pod pióro gotowe i wytarte

zwroty o barbarzyństwie, o bucie hitlerowskiej, o tym, że wara od naszych świętości

narodowych.

Ale udaje mi się nawrócić do prawdy i skonstatować, że pomnik ten nie był dla mnie

nigdy świętością narodową.

Ani mnie ziębił, ani grzał

background image

Pomnik, dopóki stał dumny,

Lecz kiedy wróg sięgnąć śmiał

Naszej warszawskiej kolumny,

Gdy zwalił pomnik na bruk,

Jęknęły zimne kamienie.

Któż by zapomnieć dziś mógł

Ten wstyd i gniew, i cierpienie?

I tu zaczyna się istotna sprawa wiersza. Mój stosunek do Kolumny Zygmunta

konkretyzuje się. Przychodzi do głosu patriotyzm warszawski. Nasza sprawa, nasz pomnik,

nawet jak się nam spodoba nasz król, do ciężkiej cholery! Przychodzi gniew na tę łapę

hitlerowską, która tu śmiała sięgnąć do serca stolicy.

Nie jestem praktykującym katolikiem, mam do bernardynów podobny stosunek jak do

Zygmunta, a przecież:

Z kolumny smukłej jak maszt

Przerzucam spojrzenie czułe

Na zieleń miedzianych baszt

I bernardyńską kopułę.

Rad jestem, że się odbudowało warszawskie kościoły, bo bez tych wież kościelnych i bez

Starego Miasta nie byłoby Warszawy. „A teraz na zakończenie wiersza przychodzi myśl

zasadnicza. Dobrze jest, że zabytki warszawskie odbudowano, ale jest sprawa ważniejsza,

sprawa budowania nowego, lepszego życia.

Krajobraz dziecinnych lat

Z różowej wyrasta cegły,

Lecz spoza budowy krat

Świat nowy widać, rozległy.

Rośnie na zachód i wschód

Nowej epoki początek,

Ta moc, co uzbraja lud

I strzeże naszych pamiątek.

background image

Na straży pokoju i prawa do budowy lepszego jutra stoją wielkie masy ludowe świata. I

przychodzi jeszcze jedna myśl, ostatnia, że te wielkie masy ludowe mają dość siły, aby bronić

naszych narodowych pamiątek.

Na tym podsumowaniu kończę mój wiersz i teraz już mogę spokojnie patrzeć co dzień z

okna na Kolumnę Zygmunta. Nie tylko dlatego, że już się o nią nie obawiam, ale również, że

mam uczucie spełnionego obowiązku. Załatwiłem z nią mój porachunek poetycki.

background image

Młoda twarz Warszawy

Przyznanie nagrody literackiej miasta Warszawy sprawiło mi szczerą radość. Życie moje

bowiem i twórczość związana jest ze stolicą. Tu, w Pałacu Staszica, zasiadał mój pradziad

jako członek Królewskiego Towarzystwa Nauk, tu żył i umarł mój dziadek i ojciec, znany

lekarz warszawski, którego dowcipne powiedzenia cytował w swoich Kronikach

tygodniowych najbardziej warszawski pisarz polski, Bolesław Prus, przyjaciel naszej rodziny.

Pismo, w którym wydrukowałem swoje pierwsze poezje, nazywało się „Kurier

Warszawski”. Pierwsza moja komedia wystawiona w Teatrze Małym miała tytuł Murzyn

warszawski. Pierwszy mój wiersz napisany w czasie wojny ostatniej nazywał się Alarm dla

miasta Warszawy. Wreszcie ostatnia moja książka, która wyjdzie niebawem, nazywa się

Wspomnienia warszawskie.

Pytali mnie często moi przyjaciele zagraniczni o sekret naszego przywiązania do

Warszawy. Macie takie piękne miasta, jak Kraków, a ciągle mówicie o tym smutnym,

brudnym mieście, jakim jest wasza stolica. Cóż miałem odpowiedzieć? Gdy pokażecie

obcemu fotografię waszej matki, dostrzeże on tylko zmarszczki na twarzy lub ręce pracą

zniszczone. My widzimy wciąż jeszcze młodą twarz Warszawy. Związani jesteśmy

wspomnieniami z buntowniczym duchem tego miasta, które pierwsze było w każdej walce o

wolność, w każdej insurekcji, z tym duchem, który ożywiał ulice warszawskie w dniach

Polskiego Października. Duch buntowniczy i nieporównany humor warszawski połączył się

wtedy z rozumem, dojrzałością polityczną i szczerym patriotyzmem.

Wzrusza nas pejzaż starych odbudowanych dzielnic warszawskich, bo jest to

przypomnienie codzienne dobroci, zapału i przywiązania triumfującego nad siłami zła i

zniszczenia.

background image

Dziesiąta rocznica śmierci Boya

Niewielu zna historia literatury pisarzy równie jak Boy wszechstronnych. Dość

powiedzieć, że był najświetniejszym poetą satyrycznym, najlepszym tłumaczem,

najznakomitszym krytykiem teatralnym, najwybitniejszym historykiem literatury i

najgłośniejszym felietonistą swych czasów.

Jako poeta autor Słówek łączył dowcip niezawodny z liryzmem i osiągnął w tej dziedzinie

chwałę nie byle jaką. Przeniknął, wdarł się do mowy potocznej, cytaty ze Słówek jak

przysłowia stały się własnością powszechną i niemal ludową.

Jako tłumacz zostawił w swym dorobku około dwustu tomów najcelniejszych w

literaturze francuskiej, opatrzył je przedmowami i komentarzami. Zaludnił wyobraźnię

Polaków bohaterami powieści francuskiej, okazał wzory konstrukcji łacińskiej, gdzie mądrość

łączy się z wdziękiem, a realizm z poezją.

Jako krytyk teatralny potrafił zawsze odgarnąć zmartwiałe i skostniałe poglądy,

nagromadzone przez lenistwo i rutynę myślenia, aby spojrzeć okiem śmiałym w samą głąb

zagadnień. Pisząc o teatrze wypełnia dziesiątki tomów rozważaniami na temat człowieka.

Sięga do historii i jednocześnie oświetla najbardziej palące problemy swoich czasów.

Ożywia brąz pomników i wypowiada walkę zakłamaniu i obłudzie moralności

mieszczańskiej.

Przechodził z jednego rodzaju literackiego do drugiego tak łatwo, jak łatwo przechodził z

jednej epoki do drugiej, przystosowując się do nowych czasów i warunków odmiennych. Był

piosenkarzem młodopolskiego kabaretu, luminarzem literackim dwudziestolecia, wreszcie

pierwszy z pisarzy starszego pokolenia stanął we Lwowie w roku 1941 w szeregu

budowniczych nowej literatury Polski Ludowej.

Dla nas, którzy znaliśmy i kochali Boya, ta droga rozwojowa nie była zwykłym

nadążeniem za duchem czasu. Przeciwnie, była to konsekwentna walka z własnym czasem i

własnym środowiskiem. Racjonalizm, wykształcenie przyrodnicze, zdolność analitycznego

myślenia i głęboki humanizm utorowały mu drogę do socjalizmu.

Jeden z najznakomitszych pisarzy wszystkich czasów polskiej literatury padł z rąk

hitlerowców. Zginął z rąk ludzkich w sposób okrutny. Straszliwe to pożegnanie świata dla

serca, które pełne było miłości i wiary w człowieka.

background image

Jan Lechoń

Jan Lechoń był najbliższym przyjacielem mojej młodości. Razem z nim i z Tuwimem

założyliśmy w roku 1918 kawiarnię poetów „Pod Pikadorem”, gdzie czytaliśmy nasze

pierwsze wiersze i utwory satyryczne. O otwarciu tej kawiarni poetów zawiadomiliśmy

Warszawę odezwami rozklejonymi na rogach ulic. Rozpoczynała się ta proklamacja od

okrzyku: „Niech żyje dyktatura poetariatu!”

Były to pierwsze dni niepodległości i pod pochmurnym niebem listopada spotkała się na

ulicach Warszawy poezja z historią. Po raz pierwszy od stu lat bez mała na komendzie placu

w Warszawie urzędował oficer polski i jednym z pierwszych dokumentów wystawionych

przez komendę placu był dokument zezwalający na otwarcie tej kawiarni poetów. Pod

dokumentem tym przybito dawno nie widzianą w zaborze rosyjskim pieczątkę z orłem

polskim. Mówię o tym, bo ma to znaczenie niebłahe dla atmosfery początkowej grupy

„Pikadora” i „Skamandra”. Wychowani w tradycji walk niepodległościowych, czytelnicy

wierni wielkim romantykom, zasłuchani w rytm Wesela i prozę Żeromskiego, wyszliśmy

naprzeciw tym czasom wolności pełni entuzjazmu, a zarazem buntu przeciw cierpiętniczym

skargom przeszłości, gotowi walczyć i pragnący jak każda miłość prawdziwa udoskonalać

obiekt swej miłości. To właśnie mówi Herostrates Lechonia, to na inny sposób mówiła

Wiosna Tuwima czy moja Karmaniola.

Lechoń z naszej grupy poetyckiej, do której rychło dołączyli się Iwaszkiewicz i

Wierzyński, najwierniejszy do końca pozostał tradycji naszej poezji romantycznej. Los skazał

go nie tylko na wierność stylu i formy, ale tragiczny refren historii kazał mu słowa tęsknoty

powtarzać za poetami wielkiej emigracji. Jakże wróżebnie brzmią dziś słowa Norwida pisane

w roku 1853 w wierszu, który w nagłówku ma miejsce oznaczone: „New York United States

of America.” Pisał wtedy Norwid:

...Musiałem rzucić się za ten ocean,

Nie abym szukał Ameryki – ale

Ażebym nie był tam... O, wierz mi,

Pani,

Że dla zabawki nie szuka się grobu

background image

Na półokręgu przeciwległym globu.

Lechoń pozostał na emigracji, gdy ja i Tuwim wróciliśmy do kraju. Wróciliśmy do Polski

Ludowej. Trwał spór między nami przez ostatnie lata. Jakiż może być spór dziś, po jego

tragicznej śmierci? Zostało tylko uczucie głębokiego żalu, że już nigdy nie zobaczymy się, już

nigdy Lechoń nie będzie chodził ulicami miasta jego młodości. Niedawno zwracałem się z tą

oto apostrofą do niego, kończącą mój wiersz do Poety emigracji:

...Jakby to dobrze, często myślę,

Ot, przejść się z tobą razem, Leszku,

Z Nowego Świata na Powiśle.

W warszawskim lekkim złotym zmierzchu.

Ta nadzieja spotkania przez długie lata nie opuszczała mnie na przekór trudnym czasom,

które nas rozdzieliły. Odszedł od nas poeta wielkiej miary. Jak długo trwać będzie mowa

polska, trwać będzie imię Jana Lechonia, poety, który tą mową władał niezawodnie, w której

zamknąć umiał całą udrękę swych myśli i wszystkie burze serca.

background image

Wspomnienie o Tuwimie

Gdy myślę o Tuwimie, wraca mojej pamięci jesienny wieczór, wietrzny, podobniejszy do

wieczorów wiosennych niż do listopada. Była to jesień roku 1918, pierwsza jesień w Polsce

niepodległej. Tego wieczoru w kawiarni poetów „Pod Pikadorem”, w małej, natłoczonej

salce, czytaliśmy wiersze. Poznaliśmy się wcześniej, ale dopiero tu, na estradzie „Pikadora”,

związało nas coś więcej niż rozmowa i żart. Wystąpiliśmy wspólnie, i odtąd przez długie lata

łączono nasze nazwiska. Zarówno w tej kawiarni poetyckiej, jak i później w grupie

„Skamandra”, zarysowały się wyraźnie nie tylko różnice temperamentów, ale formy i tradycje

poetyckie. Lechoń najkonsekwentniej kontynuował puściznę wielkiej poezji romantycznej.

Tuwim był najbardziej nowoczesny. U początku naszej drogi poetyckiej porywały nas jak

Dwa wiatry Tuwimowskie – dwa sprzeczne uczucia: patriotyzm i możność oderwania się od

patriotyzmu. Wychowani na literaturze niepodległościowej, z głębokim wzruszeniem

patrzyliśmy na okrągłą pieczątkę z orłem polskim, która czerniła się na pozwoleniu otwarcia

kawiarni poetów, wydanym przez porucznika Felsztyńskiego na komendzie placu Legionów

w Warszawie.

Jednocześnie czuliśmy możność oderwania się od cierpiętnictwa, posłannictwa literatury

patriotycznej, włączenia się w nurt ogólnoeuropejski. Kształtowały się wtedy nowe formy

poetyckie i nietrudno dziś odnaleźć w pierwszych utworach skamandrytów, zwłaszcza u

Tuwima, Wierzyńskiego i Iwaszkiewicza, wpływu tego, co się nazywało futuryzmem.

Najmniej poddali się tym wpływom najbardziej sobie politycznie obcy – Lechoń i

rozpoczynający swe pierwsze kroki – rewolucyjny Broniewski. Tuwim wysunął się na czoło

jako nowator. Nie przejął on jednak od futurystów blagi i epatowania. Wiersze jego były

komunikatywne, trafiały do serc, porywały świeżością. Powiedział kiedyś Anatol France, że

dobry wiersz musi się różnić od wierszy dotąd napisanych i musi się z nimi łączyć. U Tuwima

element nowości silniejszy był od powiązań tradycyjnych. Nareszcie zjawił się poeta, który

oparł się tyranii wielkich słów i wielkich spraw i mówił urzekająco pięknie o rzeczach dnia

codziennego, trafiał do serc ludzi prostych. Tak przez czas długi ocenialiśmy jego poezję.

Dziś, z perspektywy czasu, inaczej jednak patrzymy na Tuwima. W Kwiatach polskich,

najznakomitszym jego dziele, wrócił ten poszukiwacz nowości do tradycji polskiej poezji

patriotycznej, bo taki jest los naszego narodu.

background image

Gdy myślę dziś o Tuwimie, wraca mojej pamięci jedno jeszcze wspomnienie. Po klęsce

wrześniowej spotkaliśmy się w Paryżu. Jechaliśmy taksówką. Szofer, biały Rosjanin, słysząc

mowę polską, obrócił się do nas i powiedział: – Radziłbym od razu, póki macie trochę

gotówki, kupić taksówkę, potem będzie coraz ciężej. – Powiało na nas emigracyjnym

smutkiem. Obeszło się jednak bez tej paryskiej taksówki. Wróciliśmy obaj do kraju, z którego

walką, troską i nadzieją związał się Tuwim do końca dni swoich.

background image

G. B. S.

Stephan Winsten w książce o Bernardzie Shaw cytuje ostatnie swoje rozmowy z wielkim

pisarzem. Na parę tygodni przed śmiercią, pewnego letniego popołudnia, w Ayot St.

Lawrence mówił Shaw: Czy pan sądzi, że młodzi interesują się moją twórczością?

Chciałbym, aby o mnie pamiętano jak o Mozarcie i Michale Aniele.

Dziś z perspektywy lat, które nas dzielą od śmierci Shawa, wiemy, że dzieła jego

pozostały żywe dla nowych pokoleń i że pamięć o nim będzie równie trwała, jak melodie

Wesela Figara czy freski Kaplicy Sykstyńskiej. Żaden z pisarzy dziewiętnastego i

dwudziestego wieku nie był tematem tylu książek, wspomnień i anegdot. Był on centralną

postacią świata literackiego przeszło pół wieku. Prasa codzienna podawała jego opinie o

najrozmaitszych zdarzeniach bieżących, a ilość jego fotografii w pismach ilustrowanych

przewyższała zdjęcia najsławniejszych gwiazd filmowych. Co było przyczyną tej

niespotykanej popularności?

Być może, wśród jego rówieśników, wielkich pisarzy epoki wiktoriańskiej, byli twórcy

równi mu rangą artyzmu. Być może, wpływ intelektualny G. H. Wellsa był trwalszy i głębszy,

a Joseph Conrad i Marcel Proust więcej nam przynieśli wiedzy o człowieku, żaden jednak z

pisarzy jego czasów nie czarował tak czytelnika i widza teatralnego. Niewątpliwie działał tu

dar dowcipu, nieodparty jak wdzięk i uroda. Mieszanina wartości intelektualnych, poetyckich

i ten humor nieporównany torowały drogę od sukcesu do sukcesu. Ale wszystkie wymienione

tu wartości znaleźć przecież można również w komediopisarstwie Wilde’a, który jednak

przeminął jak pełen uroku obłok na niebie gasnącego wieku dziewiętnastego. Oczywiście

większy był ciężar gatunkowy twórczości Shawa, ale wydaje mi się, że jednym z niebłahych

powodów jego sławy niezwykłej i wyższości nad Wilde’em było to, co właśnie zarzucano

najbardziej jego znakomitemu pisarstwu. Myślę o wszędzie obecnym dydaktyzmie jego

sztuki, o pasji wychowawczej, o sile, z jaką rozbijał konwencję moralności kapitalistycznej.

Był potrzebny. Rewolucjonizm Shawa nie ograniczał się tylko do treści jego sztuk

teatralnych. Shaw obalił kanony dawnego teatru. W klasycznym utworze scenicznym każde

słowo dialogu służyć miało rozwijaniu się akcji. Dopuszczalne były dygresje i monologi, ale

dopiero Shaw pokazał, że dialog może akcję zastąpić. Było śmiałością nie lada posadzić na

scenie paru mężczyzn i kazać im dyskutować na tematy społeczne przez całą długość aktu.

background image

Dialog Shawa tak nasycony był myślą, tyle miał dynamizmu i polotu, że potrafił trzymać

widza w napięciu nie mniejszym od najbardziej karkołomnych perypetii klasycznej farsy

francuskiej. Sztuki jego wpierw zdobyły sobie sławę na kontynencie, nim wreszcie uznała je

konserwatywna Anglia.

Shaw, podobnie jak Conrad, późno rozpoczął karierę pisarską. Do czterdziestego roku

życia był recenzentem muzycznym i agitatorem socjalistycznym. Do końca długiego życia

zachował zainteresowania bardzo rozległe. Zajmował się reformą pisowni angielskiej i

historią, muzyką i biologia. Szedł z duchem czasu. Gdy zaczęto filmować jego komedie,

okazał wielkie zrozumienie dla tej nowej techniki widowiskowej dostosowując Pygmaliona

bardzo trafnie do potrzeb ekranu.

Byłoby przesadą twierdzić, że był przyjacielem Polski, ale faktem jest, że okazywał nam

sporo życzliwości i zainteresowania. Nie jest chyba przypadkiem, że dwie prapremiery jego

sztuk odbyły się w Teatrze Polskim w Warszawie. Gdy po raz ostatni widziałem Shawa w

Ayot St. Lawrence, w długiej zabawnej rozmowie poruszył temat podobieństwa Irlandczyków

i Polaków. Oba kraje katolickie, ubogie, rolnicze wychowywały swą młodzież w egzaltacji

patriotycznej zaprawiając ją do walk wyzwoleńczych. – Polska – powiedział – wyprzedziła

moją ojczystą Irlandię, bo włączyła się do wielkiego międzynarodowego obozu państw

budujących socjalizm. Jest to jedyna droga słuszna, nie ma innej drogi przed wami. – Jak

widzimy, największy od czasów Moliera komediopisarz do końca życia pozostał agitatorem

socjalistycznym. Poglądy jego polityczne były zawsze żywe, nie opierały się na żadnej

doktrynie, nie poddawał ich dyscyplinie żadnego dekalogu, ale wynikały z żarliwej troski o

człowieka, z pasji zwalczania zła, wyzysku i obłudy.

background image

Jak powstało Unesco

W listopadzie 1945 roku w Londynie delegaci czterdziestu trzech krajów podpisali Akt

Konstytucji Organizacji Narodów Zjednoczonych do Spraw Oświaty, Nauki i Kultury.

Organizacja ta postawiła sobie za cel „przyczynić się do utrwalenia pokoju i bezpieczeństwa,

zacieśniając, przez wychowanie, naukę i kulturę, współpracę pomiędzy narodami dla

zapewnienia powszechnego poszanowania sprawiedliwości, praworządności, praw człowieka

i tych zasadniczych swobód dla wszystkich ludzi, bez względu na rasę, płeć, język lub religię,

jakie karta Narodów Zjednoczonych przyznaje wszystkim narodom”.

Gdy powołano komisję przygotowawczą dla opracowania programu przyszłych prac, na

czele pierwszego sekretariatu stanął Julian Huxley, słynny przyrodnik i eseista, brat pisarza

Aldousa Huxleya. Sekretariat podzielono na siedem sekcji. Jesienią 1945 roku dostałem list

od Huxleya proponujący mi objęcie kierownictwa jednej z tych sekcji – sekcji literatury

międzynarodowej i teatru. Byłem więc od samego początku współpracownikiem tej wielkiej

dziś organizacji. Biura nasze mieściły się wtedy w Londynie w kilkunastu zaledwie pokojach.

W roku następnym przenieśliśmy się już do stałej siedziby paryskiej – do hotelu „Majestic”,

gdzie pracuje dziś przeszło pięciuset urzędników sekretariatu. Opracowałem i obroniłem na

dwu konferencjach – londyńskiej i paryskiej – plan przyszłej działalności Unesco w

dziedzinie literatury i teatru. Trudności budżetowe nie pozwoliły wtedy na realizowanie wielu

projektów, które – zatwierdzone przez konferencję międzynarodową – czekać musiały

lepszych czasów. Unesco było jeszcze wtedy instytucją mało znaną i niepopularną.

Opowiadał Huxley, że gdy przyjechał do Stanów Zjednoczonych i tłumaczył oficerowi

paszportowemu, że jest przedstawicielem Unesco, ten odpowiedział bardzo kurtuazyjnie: –

Ach, wiem, naturalnie wiem: Unesco to mały, ale bardzo dzielny naród. – Ja osobiście

miałem podobne, dość zabawne zdarzenie w Paryżu: gdy byłem z żoną zaproszony na

przyjęcie do ambasady brytyjskiej, lokaj zapytał mnie o nazwisko. Powiedziałem: Słonimski z

Unesco. Służący zameldował mnie donośnym głosem: – Mr Słonimski i Madame Unesco. –

Na temat naszej organizacji wiele krążyło wtedy żartów i anegdot. Litery U.N.E.S.C.O.

odczytywano: United Nations Eating, Spleeping, Chattering Organisation. Była to opinia

krzywdząca. Mały, ale dzielny naród Unesco pełen był wtedy optymizmu i zapału.

Rozpoczęliśmy pracę w atmosferze roosveltowskiej Ameryki i labourzystowskiej Anglii, w

background image

zespole ludzi sobie bliskich i jedną ożywionych wiarą. Sekcję Nauk Ścisłych objął znakomity

biolog Joseph Needham, Sekcję Prasy, Filmu i Radia – John Grirson, twórca filmów

dokumentalnych, Sekcję Bibliotek – Bob Carter. Jak widzimy – przeważają tu od początku

Anglicy. Nie jest to jednak przypadkowy zbieg okoliczności. Aby wytłumaczyć ten fakt i

sięgnąć głębiej do podstaw ideologicznych Unesco, trzeba wrócić do roku 1942. W lutym

tego roku w British Association, pod przewodnictwem H. G. Wellsa, odbyło się posiedzenie

specjalne, poświęcone zagadnieniu: „Nauka i porządek świata”. W sprawozdaniach z tego

posiedzenia spotykamy wypowiedzi Juliana Huxleya i Josepha Needhama. Zarówno w tych

wypowiedziach, jak i w głównym referacie Wellsa, znajdujemy już wszystkie niemal myśli i

zasady, na których powstała karta Organizacji Narodów Zjednoczonych dla Spraw Oświaty,

Nauki i Kultury. Grupa wybitnych intelektualistów angielskich, których nazwać by można

zwolennikami naukowej organizacji świata, zgrupowana wokół H. G. Wellsa, już na początku

wojny okazywała żywą aktywność w projektowaniu przyszłej międzynarodowej współpracy.

Pierwszą deklaracją tej grupy była opublikowana przez Wellsa broszura pt.: Prawa człowieka.

Z Wellsem łączyły mnie jeszcze przed wojną stosunki osobiste, które zacieśniły się w

pierwszym roku mego pobytu w Londynie. W braku godniejszych przedstawicieli kontynentu

zaprosił mnie był Wells do współpracy przy redagowaniu drugiej wersji Praw człowieka, tego

dekalogu współczesnej cywilizacji. Gdy powstało Unesco i trzeba było jedną z siedmiu sekcji

oddać przedstawicielowi niniejszego narodu, wybór padł na mnie. Pozostałe sekcje były w

rękach przedstawicieli Anglii, Chin, Ameryki i Francji.

Gdy wrócimy do roku 1942 i sięgniemy do pamiętnego posiedzenia British Association,

uderzy nas niezwykła aktualność i wróżebność wypowiedzianych wtedy słów Wellsa. Oto, co

mówił Wells:

„W ciągu ostatnich lat czterdziestu warunki życia ludzkiego uległy zmianie zasadniczej.

Homo sapiens nie może nadal żyć, jak żył przez ostatnie kilkadziesiąt tysięcy lat. Jak każdy

inny rodzaj zwierzęcia musi przystosować się do zmian zaszłych w warunkach jego

bytowania lub zginąć jako rodzaj. W przeszłości dominujące gatunki, grupy i rodzaje znikały

zwykle z powierzchni ziemi w chwili, gdy znajdowały się u szczytu swego panowania.

Pogląd, że ginęły w walce o byt, jest przestarzałym nieporozumieniem ekologicznym. Po

prostu nie umiały się przystosować. Tak stało się z dinosaurami i dinotheriami.”

Pamiętajmy, że pisał te słowa Wells jeszcze przed wynalezieniem bomb atomowych. Już

wtedy widział on tę podstawową prawdę, że przy coraz potężniejszych środkach masowego

niszczenia ocalenie gatunku ludzkiego możliwe jest tylko przez unifikację świata i usunięcie

konfliktów międzynarodowych. Bez względu na różnice ustrojowe w obecnym świecie,

podzielonym na dwa obozy, po obu stronach do głosu dojść muszą siły dążące do

porozumienia. Twierdził już wtedy Wells, że w miarę rozwoju cywilizacji technicznej w

krajach kapitalistycznych walka klas musi stracić na ostrości, a w krajach komunistycznych

musi przyjść do głosu humanizm zabezpieczający podstawowe prawa człowieka. W takich

background image

warunkach stanie się możliwa wspólna, naukowa organizacja życia na naszej planecie. Droga

walki i konfliktów – to droga zagłady nie tylko człowieka, ale całego życia organicznego.

Ostatnie lat kilkanaście, które dzielą nas od tej wypowiedzi Wellsa, jakże potwierdzają

prawdę jego widzenia. Referat swój Wells zakończył tymi słowami: „My, pracownicy

umysłowi, musimy się zdecydować, czy mamy zostać czymś w rodzaju niewolników

greckich, spełniających rozkazy naszych panów gangsterów czy spekulantów, lub też

zajmiemy należne nam miejsce w służbie spraw ludzkich.” W wypowiedzi Needhama

znajdujemy pokrewne wyznanie wiary: „Naszym zadaniem, jako uczonych, jest badanie

sposobów, przy pomocy których możemy stać się najskuteczniejszym czynnikiem procesu

kosmicznego przejawiającego się w ewolucji społeczności ludzkich, bez względu na to, czy

kiedyś zginiemy dla tej sprawy, składając żywą ofiarę, pamiętni tych wszystkich

dobroczyńców, których przysporzyli nam męczennicy dawnych pokoleń. Otaczają nas dziś

nie tylko zastępy tych świadków w procesie przemijania, ale idą ku nam z tamtego końca

świata mężowie starożytni, mężowie innej barwy skóry, bracia z krwi naszej, składający

świadectwo prawdzie o solidarności ludzi i jedności Mózgu Świata.”

W takiej gorącej atmosferze intelektualnej rozpoczęło swe prace Unesco. Niestety,

pogarszająca się sytuacja międzynarodowa, zimna wojna i prawdziwa wojna w Korei –

zaciążyły na rozwoju całej Organizacji Narodów Zjednoczonych. W roku 1953 na konferencji

w Urugwaju w pracach Unesco wzięła po raz pierwszy udział delegacja Związku

Radzieckiego. Podniosło to niewątpliwie znaczenie organizacji, ale niedopuszczenie Chin

Ludowych jest wciąż jeszcze nie tylko błędem niewybaczalnym, ale zdradą wobec postawy

tych uczonych i pisarzy, którzy opracowali pierwszą deklarację ideową Unesco.

W świecie, w którym rządzi przemoc brutalna lub nieposkromiona chęć zysku, jakże

rzadko dochodzą do głosu twórcy naszej cywilizacji, uczeni, przyrodnicy i humaniści; gdy

przez gąszcz słów podstępnych, zastępczych, umownych żargonu politycznego przebiją się

rzetelnie słowa ludzi nauki – doznajemy uczucia ulgi. Są bowiem te słowa jak światło, które

się przedziera przez mgły i mroki zalegające naszą drogę.

background image

Rozmowy o Conradzie

Czemu tak chętnie wracamy do Conrada? Biorąc jego książki do ręki odkrywamy w nich

coraz to nowe uroki. Odnajdujemy tak wiele przy każdej ponownej lekturze po prostu dlatego,

że książki te są niezwykle bogate. Pociąga nas egzotyka spraw pozornie odległych i

problematyka moralna, która w różnych okresach naszego życia staje się bliska, a nieraz

nabiera najpełniejszego aktualnego znaczenia. Pociąga nas pasja jego poszukiwań w

najbardziej egzotycznej dżungli, którą jest psychika ludzka. Conrad wzbogaca naszą wiedzę o

człowieku i o motywach działań ludzkich.

Nie zamierzam tu mówić o jego twórczości, której poświęcono tyle wnikliwych i

poważnych badań. Stawiam sobie cel znacznie skromniejszy. Pragnę zebrać parę wspomnień,

w krótkiej pogawędce utrwalić parę szczegółów anegdotycznych z rozmów o Conradzie,

które zdarzyło mi się prowadzić z ludźmi, którzy Conrada spotykali lub bliżej z nim

współżyli.

Osobliwa pozycja w literaturze światowej tego przybysza z Polski, który stał się

największym marynistą w narodzie żeglarzy, jego sława i jego dzieje pociągały czytelników

mego pokolenia. Z ogromną ciekawością dopytywałem się o Conrada Anielę Zagórską, jego

siostrzenicę i niezrównaną tłumaczkę jego dzieł. Rozmawiałem o nim z Żeromskim i dość

bliskie stosunki z G. H. Wellsem pozwoliły mi zebrać parę szczegółów, które być może warte

są utrwalenia. Żeromski opowiadał o rozmowie z Conradem, która miała miejsce w

Zakopanem w 1914 roku. Conrad chciał przy pierwszym spotkaniu powiedzieć Żeromskiemu

coś przyjaznego i, aby okazać swą sympatię, spytał go się, czy nigdy nie był marynarzem. –

Nie – odpowiedział trochę zakłopotany Żeromski – nigdy nie byłem marynarzem. – Ale

pływał pan po morzu? – Nie odbywałem żadnych dalszych podróży. Pływałem czasem łódką

po jeziorze czy w Warszawie w Łazienkach. – No widzi pan – powiedział triumfująco Conrad

– od razu to poznałem po pana wyglądzie. – Jeśli już mowa o wyglądzie Żeromskiego, warto

wspomnieć o przygodzie Żeromskiego w Paryżu, o której opowiadał sam z rozbawieniem.

Było to już po wydaniu Dziejów grzechu. Żeromski stał w ogonku do kasy Komedii

Francuskiej, przed nim stały dwie Polki, z których starsza powiedziała do młodszej: –

Uważaj, bo za tobą stoi jakiś starszy Pochroń.

background image

Parokrotnie wciągałem Wellsa na rozmowy o Conradzie. Wells poświęca kilkanaście

stron swojej autobiografii spotkaniom i rozmowom z Conradem. Nie wszystkim może jest

wiadomo, że Wells wprowadził niejako Conrada do literatury angielskiej. Pierwsza poważna i

pochlebna recenzja o Szaleństwie Almayera wyszła spod pióra Wellsa i ukazała się w

„Saturday Review”. Od tego czasu datuje się, jeśli nie przyjaźń, to zażyłość obu znakomitych

pisarzy. Wells pisał i mówił o Conradzie zawsze z admiracją pomieszaną z lekkim

zniecierpliwieniem. – Był znakomitym stylistą, ale bardzo źle mówił po angielsku –

opowiadał mi Wells. Gdy pisał, panował nad językiem, gdy mówił, nigdy nie wiedział

dokładnie, kiedy używać shall, a kiedy will. Akcent jego był fatalny. Przyjaciele Conrada

udawali, że rozumieją, co on mówi. Ja nauczyłem się rozumieć, co Conrad mówi, udawałem,

że rozumiem, co on pisze – dodał złośliwie. Wells oczywiście rozumiał dobrze, co pisze

Conrad, i stawiał wysoko artyzm prozy Conradowskiej, nie trzeba jednak zapominać, że byli

to pisarze o bardzo różnych zainteresowaniach i temperamentach. W Sandgate, miejscowości

nadmorskiej w Kent, spotykali się często Wells, Shaw, Bennett i Conrad. Wells i Shaw,

założyciele „Fabian Society” pochłonięci byli aktualnymi sprawami społecznymi. Shaw

uważał się wtedy raczej za agitatora socjalistycznego niż za pisarza i kiedyś, gdy w domu

Wellsa podkpiwał sobie z pierwszych powieści Conrada, omal nie doszło do pojedynku.

Trzeba było użyć chwytu niezawodowego, jeśli chodzi o Conrada, aby krwią nie spłynęły

ścieżki ogrodu w Kent. Wells wytłumaczył Conradowi, że nie wie, co to jest angielskie

poczucie humoru. „Sens of humor”, brzmiało to dla Conrada jak tajemnicze zaklęcie, przed

którym ustępował godząc się na nie, jak na wszystko, co było brytyjskie. Utarczki słowne

między Shawem, Wellsem i Conradem wynikały nie tylko z niezrozumienia obyczajowości

angielskiej, z obcości Conrada, zwłaszcza w okresie spotkań w Sandgate, gdy nie zżył się był

jeszcze ten Polak w służbie marynarki brytyjskiej ze swoją nową przybraną ojczyzną.

Różnice polegały na samym rozumieniu zadań pisarskich, co obrazuje najlepiej

przytoczona przez Wellsa rozmowa prowadzona kiedyś w Sandgate. Spytał się go wtedy

Conrad, jak by napisał o łódce, na którą patrzyli leżąc w słońcu na plaży. Czy powiedziałby o

niej, że leżała, czy spoczywała na fali, czy kołysała się na wodzie, czy tańczyła, czy chybotała

się, podskakiwała, czy może, że była targana falami? Wells odpowiedział na to, że napisałby

po prostu, że była tam łódka. Wells w swoim pisarstwie podobny był do człowieka, który

niecierpliwą ręką wyrąbuje ścieżkę w lesie dziewiczym, nie miał czasu zatrzymywać się, aby

z uwagą patrzeć na krzaki i liany, przez które się przedzierał. Był on wtedy bliższy

tradycyjnemu posłannictwu literatury polskiej, bardziej był polski od Conrada, który

zbuntowany przeciw cierpiętnictwu, narodowej żałobie i tendencyjności polskiej literatury

szukał prawdy w Surubayu, w Rangunie, wśród ludów kolorowych i marynarzy całego

świata. Kaprys historii sprawił, że z dzieł Wellsa i Shawa dziś najmniej nas poruszają utwory

oparte wtedy na doraźnym zamówieniu społecznym, a wielka proza Conrada nabrała przez

swą problematykę moralną znaczenia niemal literatury społecznej.

background image

Jak widzimy, sprzeczności w pojmowaniu zadań piśmiennictwa nie są cechą naszych

tylko czasów. Różnica zasadnicza polegała jednak na tym, że literatura czasów wiktoriańskich

spełniała swe funkcje społeczne dobrowolnie, spontanicznie, a nie działała pod nakazem czy

presją czynników oficjalnych. Ważną też różnicą jest tempo przemian. Wiek dziewiętnasty

pozwalał na powolniejsze konstruowanie powieści współczesnej. Pisarz miał czas objąć

wzrokiem, wpatrzyć się w model swego obrazu. Gdy Prus opisywał sklep Minclów, pamiętał

ten sklep z dzieciństwa, mógł sprawdzić każdy niemal szczegół, skorygować swoje

wspomnienie niejako wizją lokalną. Dziś, gdyby chciał sobie przypomnieć, jak ten sklep

wygląda, nic by prawdopodobnie nie zobaczył, bo w sklepie byłby remanent. Kiedy Gogol

pisał Rewizora, horodniczy pozował mu do tego arcydzieła komedii. Dziś horodniczy zmienia

się zbyt szybko. Raz jest gorszy, raz lepszy, trzeba by go uchwycić aparatem fotograficznym

na migawkę, a nie opisywać piórem statecznym i cierpliwym. To prawo zmieniającej się

perspektywy ma jeden jeszcze aspekt ważny, jeśli chodzi o Conrada. Może nie jest

przypadkiem, że pierwszą wielką powieść o tragedii Żydów polskich wymordowanych przez

Hitlera napisał nie żaden z pisarzy tego kraju, ale Amerykanin, John Hersey, którego nic nie

łączyło z Polską ani z Żydami. To, co zwykle pisarzowi daje dystans czasu, tu dała

perspektywa przestrzeni, oddalenie, pozwalające objąć temat szerzej, a przez to i prawdziwiej.

Brandes (nie mieszać z Brandysem) mówi o większej sile witalnej przybyszów w odróżnieniu

od autochtonów. Muszą dać z siebie więcej, aby wybić się w środowisku obcym. Być może,

oba wyżej wspomniane czynniki odegrały pewną rolę w karierze literackiej Conrada, ale

osobiście skłonny byłbym dość ostrożnie odnosić się do uogólnień tego typu. Faktem jest, że

Conrad nie tylko był genialnym pisarzem, był również znakomitym lingwistą. Miał on

niestety niezwykłe zdolności językowe. Mówię, niestety, gdyż jak każdy z nas, mimo

wszelkie przesłanki rozumowe, wolałbym, żeby Conrad pisał po polsku. Wszystkich, którzy

zbliżyli się do dzieł Conrada, zastanawia ten problem. Czy Conrad czuł się Polakiem? Czy

myślał po polsku? Ze wspomnień Retingera, który najczęściej z Polaków widywał Conrada,

wiemy, że w chorobie, gdy majaczył, w gorączce mówił po polsku, na co skarżyła się jego

żona Jessy. W swojej autobiografii opisuje Wells Conrada, jak trzaskając z bicza jeździł po

drogach hrabstwa Kent czarnym powozikiem zaprzężonym w małego konika, na którego

wykrzykiwał głośno jakieś słowa polskie. Nawiązując do tego wspomnienia spytałem kiedyś

Wellsa, czy Conrad nie krzyczał wtedy „wio”! Wells ucieszył się bardzo – Of course –

oczywiście, że to było wio. Spytałem Wellsa wręcz: – Czy uważał pan Conrada za Polaka czy

za Anglika? – Wells zachmurzył się. – On miał bardzo dużo cech obcych, tak, był poniekąd

cudzoziemcem, ale stał się znakomitym pisarzem angielskim. Ta pewna obcość jego stylu,

jego słownictwa odświeżyła prozę angielską. Co to ma wspólnego z Polską? – powiedział

gniewnie, jak bym chciał mu zabrać coś, co uznał za swoją niezaprzeczoną własność. – Wy,

Polacy, wszyscy jesteście szowiniści. – Po czym wróciliśmy z Wellsem do rozmowy, która

była istotnym powodem naszego spotkania, do przedyskutowania wersji uniwersalnej

background image

deklaracji Praw człowieka, która miała być celem zwycięskiej wojny i podstawą do unifikacji

przyszłego, bliskiego już, nowego, wspaniałego świata. Zgodni byliśmy w tych sprawach

zasadniczych, ale Wells był trochę zły, że podawałem w wątpliwość brytyjskość Conrada, a ja

byłem urażony, że tak zdecydowanie odmawiał nam prawa do pokrewieństwa z Conradem.

background image

Obrona inteligenta

Pokutowało do niedawna w naszej publicystyce słowo: „inteligencki”. Był więc

„inteligencki punkt widzenia”, było „typowe rozumowanie inteligenckie”. Podobne

określenia ujemne lub ironiczne stosowano przeważnie wobec argumentów nietypowych lub

niewygodnych. Działo się to w czasach przyklejania etykietek i uchylania się od dyskusji

wygodną metodą dowolnego określenia przeciwnika. Byliśmy podobni do barwnych motyli

lub kolorowych żuków, które usypiano eterem dialektycznym, przebijano szpilką ironii i

opatrywano odpowiednią etykietką obnażającą naszą przynależność entomologiczną.

Niestety wykrzywianie się na inteligencją niedawno jeszcze było bronią odporno-

zaczepną małej grupki doktrynerów. Najpiękniejszą cechą socjalizmu jest przecież

wyzwalanie człowieka z ciemnoty i wyzysku. Socjalizm toruje drogę do awansu społecznego,

tworzy nową inteligencję. Skąd więc brała się ta pogarda dla inteligentów w ustach ludzi,

których pomawiać nie chcemy o brak ideowości? W wielu wypadkach była to znana metoda

szukania kozłów ofiarnych, aby w okresach niepowodzeń gospodarczych lub politycznych

odciążyć własną odpowiedzialność, wskazując na imaginowanego sprawcę zła. Tak Neron

obciążył winą za spalenie Rzymu chrześcijan, a Hitler wskazywał na Żydów jako na winnych

porażki niemieckiej w pierwszej wojnie światowej. Można by rzec, że dzieje ludzkości

zamykają się w dwu okrzykach: „Chrześcijanie dla lwów!” i „Lwów dla chrześcijan!” Cechą

charakterystyczną inteligenta była w mniemaniu niektórych polityków niezdolność do czynu,

hamletyzm paraliżujący działanie nadmiarem refleksji i skrupułów. Hamletyzm to rozum

kontrolujący czyn. Otello to uczucie paraliżujące rozum. Opinia publiczna, która postawiła

Hamleta w stan oskarżenia, dziwną wyrozumiałość okazywała dla zbrodni popełnionej przez

Otella. Wiemy dziś, o ile groźniejszy jest otellizm od hamletyzmu. Jako przeciwstawienie

wahającego się, niezdecydowanego inteligenta stawiano wzór człowieka z charakterem.

Mówiono: – Być może, nie jest to człowiek zbyt mądry, ale ma charakter. – Oczywistą jest

rzeczą, że w takim wypadku fakt posiadania silnego charakteru wyraźnie pogarsza sprawę.

Faszyzm postawił jawnie i programowo prawo otellizmu ponad hamletyzmem.

W filmach amerykańskich, w radio, prasie i telewizji mających wpływ przemożny na

opinią Zachodu do dziś trwa niezmiennie bohaterski gangster. Bohaterem „comicsów” jest

nadczłowiek przyszłości, który „krzepę” ziemską przenosi na inne planety i jest głównym

background image

przedstawicielem kultu siły na całą naszą galaktykę i dalsze okolice. W tych samych

„comicsach” wyszydzany jest profesor i intelektualista, który co prawda zbudował pocisk

międzyplanetarny i mózg elektronowy, ale ma spóźnione refleksy i choruje na brak decyzji w

chwili, gdy trzeba dać komuś w zęby. Kult siły fizycznej i „krzepy” miał pewne logiczne

uzasadnienie w czasach, gdy władza oparta była na bagnetach, a tłum gołymi rękami

zdobywał Bastylię. Dziś jest to anachronizm podobny do honoru munduru wojskowego.

Kasta wojskowa korzystała ze specjalnych przywilejów w czasie pokoju, gdyż w czasie

wojny najbardziej była narażona na niebezpieczeństwo i niewygody wojenne. W czasach

bomby wodorowej zarówno kult siły i odwagi, jak i honor munduru stracił wiele na blasku i

znaczeniu.

Gdyby wyszydzany inteligent z oskarżonego stał się oskarżycielem, jak wyglądałoby

zestawienie osiągnięć inteligencji zawodowej w porównaniu do wyczynów politycznych,

których nasze pokolenie było świadkiem i ofiarą? Powiedzenie Bertranda Russella, że władza

demoralizuje, a władza absolutna demoralizuje absolutnie, potwierdziło się z całą grozą.

Czyżby demokracje parlamentarne wyjść miały ręką obronną z tego porównania? Polityka

Wielkiej Brytanii w dwudziestoleciu międzywojennym była przykładem ignorancji i

lekkomyślności. Utrzymując tradycyjną metodę równowagi sił, Anglia obawiając się

hegemonii zwycięskiej Francji popierała pobite Niemcy. Początkowy kompleks Joanny d’Arc

przerodził się z biegiem lat w bardziej realistyczną i cyniczną politykę popychania Hitlera

przeciw Związkowi Radzieckiemu. Koncepcja ta popierana przez brudne interesy

kapitalistyczne miała zapewnić bezpieczeństwo Anglii. Ale na czym oparta była

niezachwiana, zarozumiała pewność polityków brytyjskich, że Hitler nie może obrócić się

przeciw Zachodowi? Była to oczywista głupota, która omal nie doprowadziła rozbrojonej

Anglii do całkowitej klęski.

Jeśli porównamy pracę inżyniera czy humorysty z pracą polityka, uderzy nas przede

wszystkim brak kryteriów. Od humorysty, który napisał utwór nie śmieszący, nie zechcemy

słuchać wyjaśnień natury historiozoficznej. Inżynier nie może się tłumaczyć, że most przez

niego zbudowany zawalił się z powodu „racji stanu” czy „tajemnicy państwowej”. Jakie są

kwalifikacje polityka i jaki sprawdzian jego kompetencji? Powierzając motorniczemu

tramwaj, badamy, czy nie jest daltonistą. Lekarz musi zdawać egzamin przed wybitnymi

fachowcami, nim dane mu będzie prawo leczenia.

Historia Imperium Rzymskiego uczy nas, że władzę sprawowali notoryczni psychopaci i

mordercy. Nie brak i w historii nowożytnej podobnych przykładów. Kryteria w rządzeniu, jak

i w dowodzeniu armią trudne są do uchwycenia. W czasie pierwszej wojny światowej na

froncie włosko-austriackim dowodził armią generał Potiorek. Otóż pewnego dnia generał

zaczął badać ciężar gatunkowy żołnierza. Pakował żołnierzy w pełnym umundurowaniu do

beczki z wodą i zapisywał, wiele wypychają wody. Gdy ten eksperyment naukowy miał objąć

również oficerów sztabowych, powstał w armii generała Potiorka sprzeciw i wzbudziły się

background image

pewne podejrzenia. Istotnie badanie lekarskie wykazało, że generał już od dość dawna cierpi

na dementia precox. W międzyczasie dowodził on armią na froncie i gdyby nie pomysł beczki

z wodą, pewnie długo jeszcze nikt by nie zauważył, że armią kieruje wariat.

Są to oczywiste cechy epoki Wielkiego Zamętu, epoki przejściowej, w której samoloty

przekraczają szybkość fali dźwięku, a podróżny z trudnością przekracza granicę obcego

państwa, epoki, która obaliła przestrzeń i wzniosła mury getta. Czasów największego

pohańbienia człowieka i największej jego potęgi. Jesteśmy zdolni do wyprodukowania

wszelkich dóbr w ilościach nieograniczonych i niezdolni do wyżywienia znacznej części

mieszkańców naszego globu. Ostatnie lat pięćdziesiąt zmieniło świat bardziej niż tysiąclecia.

Tempo przemian jest zawrotne, a charakter tych przemian nie ma już cech rozwoju

ewolucyjnego, ale przypomina raczej proces przetwarzania się larwy w poczwarkę lub

poczwarki w motyla. W tym świecie samolotów, mózgów elektronowych, radarów i energii

atomowej rządzić nie może średniowieczny inkwizytor, znachor, wróżbiarka czy szaman

mistycznie-polityczny. Na tle tych niewspółmierności marksizm był pierwszą próbą

naukowego ujęcia zjawisk społecznych, ale byłoby rzeczą nierozsądną przypuszczać, iż był

próbą ostatnią. Ogromne i zasadnicze zmiany wynikające z rozwoju nauk ścisłych, i co za

tym idzie, z nowych wciąż zdobyczy cywilizacji technicznej, zmuszają nas do wnikliwej

analizy dziewiętnastowiecznych teorii ekonomicznych i socjologicznych. Jeśli Marks był

Arystotelesem wieku dziewiętnastego, czas dzisiejszy można by nazwać wiekiem

kopernikowskim i einsteinowskim. Nie znaczy to bynajmniej, abyśmy się wyrzec mieli

istotnych zdobyczy nauki marksistowskiej, i wolno nam wierzyć, że zasada współistnienia

ludzi zwycięży kapitalistyczną zasadę walki i konkurencji. Nawiązując do tradycji

postępowych coraz częściej jednak sięgamy dziś do racjonalizmu osiemnastowiecznego.

Różnica między demokracją parlamentarną a racjonalizmem wieku oświecenia polegała

głównie na tym, że dla demokracji parlamentarnej główną jest sprawą, kto rządzi, dla

Diderota zaś i Woltera ważne było, jak rządzi. Gdy wracamy myślą do listów Woltera do

Fryderyka Wielkiego i do korespondencji Diderota z Katarzyną Wielką, skłonni jesteśmy

przestawić źle umieszczone przymiotniki. Bliżsi będziemy prawdy mówiąc o korespondencji

Wielkiego Diderota z Katarzyną i Wielkiego Woltera z Fryderykiem. Wydaje się, że historia

wyprowadziła nas już z okresu wielkich polityków, których wielkość oznaczała rozmiar

klęski i zbrodni. Wychowanie uczonego polega na ośmielaniu go do atakowania prawd

ustalonych. Budując socjalizm w trudnych warunkach naszej egzystencji narodowej ośmielać

musimy krytycyzm i samodzielność myślenia. Tamowanie krytyki toruje drogę reakcji i

sprzyja wszelkiego rodzaju kultom, dyktatorom i fideizmom. Humanistyczna wiara w

człowieka nie może się ograniczać do odświętnej, nieobowiązującej deklaracji. Czas obecny

nakazuje budowniczym naszego socjalizmu szukać prawdziwych sojuszników w szeregach

nowej, postępowej inteligencji polskiej.

background image

Notatki z podróży do Japonii

W ramach dwudziestego dziewiątego międzynarodowego Kongresu PEN Clubów

zorganizowano przy wydatnej pomocy Unesco „Sympozjon”, a raczej skromniej mówiąc

spotkanie i dyskusje między pisarzami Zachodu i Dalekiego Wschodu. Zachód

reprezentowany był przez Francję (Jean Guehenno), USA (John Steinbeck), Niemcy (H. von

Glasenapp), Włochy (Alberto Moravia), Wielką Brytanię (Angus Wilson) i Polskę (Antoni

Słonimski). Przewodniczył Andre Chamson, członek Akademii i prezes międzynarodowego

PEN Clubu.

Zaproszenia były imienne i fakt, że wybrano Polskę i mnie osobiście do drużyny

reprezentującej Zachód, ucieszył mnie i bardzo mi pochlebił. Jestem człowiekiem próżnym i

nie mam powodu udawać, że nie jestem. Ten akcent szczerości będzie towarzyszem całej

mojej podróży, gdyż inaczej nie bawiłoby mnie pisanie tych notatek i mam wrażenie, że

notatki te nie bawiłyby czytelników.

Na wiadomość o tym zaszczytnym zaproszeniu przyjaciele moi zareagowali oczywiście

próbą umniejszania znaczenia PEN Clubów, a nawet próbą umniejszenia Azji. Nie oziębiło to

mego zapału i gorącego pragnienia przybliżenia obu kultur Dalekiego Wschodu i Zachodu.

Otrzymałem program Zjazdu, zawiadomienie o terminie odlotu, którego niebagatelny koszt

pokrywa całkowicie Unesco i PEN Club. Otrzymałem wiele broszur, dokładnych instrukcji i

zaproszeń z Paryża i Japonii, po czym otrzymałem list z ambasady japońskiej w Paryżu

zawiadamiający mnie, że moje podanie o wizę wjazdową zostało odrzucone i że wizy do

Japonii nie dostanę. PEN Club międzynarodowy w Londynie zapewnił mnie, że jest to

nieporozumienie i że wizę otrzymam w Paryżu. PEN Club japoński zażądał telegraficznie

mojej biografii. Ponieważ jedno słowo do Tokio kosztuje kilkadziesiąt złotych, historia mego

życia wypadła bardzo sucho i nieefektownie. Bilety lotnicze do Paryża były zapłacone, termin

wyjazdu z Paryża do Tokio już się zbliżał, postanowiłem więc pojechać, aby na miejscu w

Paryżu wyjaśnić sytuację. Niestety, konsulat francuski w Warszawie odmówił mi wizy

tranzytowej, gdyż nie posiadałem tak zwanej wizy docelowej. Tymczasem otrzymałem

depeszę z Londynu, abym zwrócił się do ambasady japońskiej w Warszawie, gdzie otrzymam

wizę. Ponieważ ambasady japońskiej w Warszawie nie ma i ponieważ miałem wizę Izraela,

gdzie chciałem się zatrzymać na parę dni w drodze powrotnej, konsulat francuski wydał mi

background image

wizę i żegnany przez grono miłych przyjaciół dnia 21 czerwca o 4 po południu wsiadłem do

samolotu Sabeny.

* * *

Samolot Sabeny zapełnia się wesołymi towarzyszami podróży. Prawie wszystkie miejsca

zajęte są przez czterdzieścioro dzieci, które przyjechały z Anglii na wakacje do Polski i

wracają teraz do domu. Były to dzieci Polaków osiadłych na stałe w Anglii, pragnących

jednak utrzymać kontakt z krajem. Dzieci mówią po polsku i po angielsku. Właściwie nie

mówią, ale krzyczą. Miłe głosy radosnej dziatwy zagłuszają huk motorów. Steward i

stewardessa rozbawieni i uśmiechnięci podają dzieciom soki owocowe i torebki papierowe na

wypadek torsji. Wypadki te stają się coraz częstsze. Dzieciarnia wymiotuje w torebki, na

podłogę i na nas. Największym działaczem w tej dziedzinie jest duży piegowaty chłopak,

ubrany w papierową czapkę ułańską. W ręku trzyma dwie zakopiańskie ciupagi i nie przestaje

jeść i wymiotować. Dzieci zaczęły się dobijać do kabiny pilotów. Mamy jeszcze dwie

godziny lotu do Brukseli. Piegowaty ugryzł mnie w nogę. Steward przestał się uśmiechać i

broni dzieciom wejścia do kuchni. Przeglądam tekst przemówienia, które wygłosić mam na

Kongresie w Tokio. W zdaniu „pełni niezachwianej wiary w rozwojowe możliwości

człowieka” wykreśliłem słowo „niezachwianej”. Samolot chwieje się. Pogoda się psuje.

Dzieci wyrwały dwa fotele i wszystkie firanki w oknach. Piegowaty pobił się z małym

czupurnym blondynem. Blondas wyrwał mu jedną ciupagę i uderzył mnie w kolano.

Wykreśliłem całe zdanie „o rozwojowych możliwościach człowieka”. Nareszcie lądujemy.

Dzieci pchają się do wyjścia. Jedno z nich porwało mój kapelusz. Udało mi się wyrwać część

mego kapelusza z rąk milusińskiego. Na lotnisku w Brukseli rozstajemy się. Widzę jeszcze

jak steward i stewardessa angielskiego samolotu witają radosnym uśmiechem rozbawioną

dzieciarnię. Jeszcze godzina lotu i lądujemy w Paryżu. Jedziemy przez znajome, piękne ulice

paryskie. Wraca mi część zachwianej wiary w ludzkość i rozwojowe możliwości człowieka.

* * *

Azję spotykam już w Paryżu. W Dzielnicy Łacińskiej pełno jest kolorowych. Co drugi

mężczyzna w bistrach czy na bulwarach jest żółty, skośnooki lub czarny. Pewnie było tak już

dawniej, ale teraz dostrzegam to wyraźniej, bo nastawiony jestem myślowo po azjatycku.

Podobnie uderza mnie w prasie angielskiej i amerykańskiej ilość wiadomości i notatek

tyczących się Japonii. Ale to nie prasa zaczęła się specjalnie interesować tym krajem, lecz

wyostrzyła się moja uwaga. Myśl o wielkiej podróży nie opuszcza mnie. Oglądam w Luwrze

piękny obraz Goyi, po raz pierwszy wystawiony na widok publiczny, ale jestem roztargniony.

Nie umiem się skupić. Myślę o samolocie. Air France konkuruje skutecznie z całym Luwrem.

* * *

background image

W ambasadzie japońskiej w Paryżu istotnie czekała na mnie wiza. Początkowa odmowa

była oczywistym nieporozumieniem. Okazuje się natomiast, że nie mam biletu do Tokio,

gdyż Agence Mercure posłała tymczasem bilety do Warszawy. Telefonujemy do Warszawy.

Agence Mercure spisuje protokół o zaginięciu biletów, zostają one formalnie unieważnione i

wypisują mi nowe bilety Air France. Dwudziestego szóstego sierpnia po południu wsiadamy z

żoną do wielkiego „G. Constellation”, czteromotorowego samolotu, który ma nas zawieźć do

Tokio.

* * *

Rozsiadamy się w wygodnych fotelach. Sąsiadem naszym jest mój przyjaciel Stephan

Spender, poeta angielski. Bardzo radzi jesteśmy ze spotkania. Samolot wzbudza zaufanie

swoją solidnością i komfortem. Uroda stewardessy jest jakby dodatkową gwarancją

sprawności technicznej linii lotniczej Air France. Zaledwie zdążyliśmy się rozgościć, gdy już

pod nami zaczynają wyrastać Alpy. Fantastyczna sceneria. Łańcuch górski i zaśnieżone

szczyty wymodelowane jakby w ciemnogranatowej masie plastikowej. Niebo różowo-

błękitne. Typowy „technicolor”, tylko bez ilustracji muzycznej. Morze. Bardzo pięknie, ale z

wrażeniami wzrokowymi bardzo skutecznie konkurują wrażenia smakowe. Podają nam

doskonały obiad z zakąskami, gorącym daniem, serami, deserami i owocami. Pijemy świetne

wino, zaniedbując całkowicie widoki natury wysilającej się bezskutecznie efektownym

zachodem słońca. Minęliśmy Rzym bez ruin, bo z góry wszystko wygląda jak ruina, i po

godzinnym postoju wylatujemy, aby nocą wylądować już poza Europą, w Tel-Avivie, w

największym mieście Izraela. Obejmuje nas tu wilgotne gorąco. Lepki żar, który potęgować

się będzie w drodze przez południowe kraje azjatyckie.

* * *

Na lotnisku późno w nocy tłum ludzi. Odlatuje właśnie wielki samolot izraelski do New

Yorku. Stoi ten okręt nowych argonautów na lotnisku jak na płaskim wybrzeżu Śródziemnego

Morza. Nie wiem, czy wódz ich nazywa się Jazon czy Meierzon, ale ożywieni są tą samą

złudną nadzieją zdobycia złotego runa. Wydaje mi się, że prawdziwą Ziemią Obiecaną jest

dla tych stłoczonych tu ludzi – Ameryka, a Izrael tylko przejściowym purgatorium. Wszędzie

słyszy się obok hebrajskiej mowę polską. Noc przykrywa dalszy pejzaż. Dopiero w powrotnej

drodze z Tokio, gdy zatrzymam się tu na dni kilkanaście, w świetle dnia i krótkich nocy

odsłoni mi się prawdziwe oblicze tego pięknego, romantycznego kraju. Można by ludność

tego kraju podzielić na dwa rodzaje obywateli. Ci, co najofiarniej pracują i wałcza, to kibuce,

ci co najmniej współdziałają z budową nowej żydowskiej ojczyzny – to kibice. Mam

wrażenie, że obserwuję jeden z częstszych odlotów kibiców.

* * *

background image

Niespokojna noc w samolocie. Świt. Pod nami wroga pustynna ziemia poorana w bruzdy.

Wyschnięte łożyska rzek jak zmartwiałe arterie. Lądujemy w Teheranie. Wschód wita nas

banalną fontanną w płaskiej kwadratowej sadzawce, alejką nieznanych drzew, klombami

kwiatów o nieznanej nazwie i obcej nam woni. Po alei promenują się damy w kwefach i

panowie w strojach europejskich. Śniadanie w pobliskim hotelu. Nuda. Budka z wodą

sodową, w której nie ma wody sodowej. Jakaś miejscowa odmiana coca-coli i pamiątki z

Teheranu, o których lepiej nie pamiętać. Z Teheranu do Karaczi, stolicy Pakistanu, lecimy

dniem. Nie mogę oczu oderwać w napiętym oczekiwaniu. Czekam na zieloność, wodę, życie,

osiedla ludzkie. Ciągle jeszcze trwa ten sam krajobraz pustynny. Nareszcie widać z wysoka

do mchu podobną dżungle. Kępki palm, małe płaskie zabudowania. W Teheranie

przypominały się co chwila mdłe ilustracje do bajek Dulacka czy Reckhama, w Pakistanie

panuje nad nasza wyobraźnią Kipling. W hotelu-bungalow, gdzie nam podają tak typowy

breakfast angielski, jakiego już nie znaleźć w Anglii, usługują wąsaci Hindusi w białych

turbanach. Liczebność tej służby, rozpiętość wieku od małych brunatnych chłopców do

czcigodnych królów kelnerskich nie jest świadectwem bogactwa tego kraju.

Po ścianach hotelu biegają jaszczurki. Za ogrodem hotelowym jakieś klepowisko, majdan

pusty, trochę zaśmiecony. Chude nogi ludzkie zwisające z obu stron małego płowego osiołka

to widok najbardziej wschodni. Na dachu każdej budowli siedzą sępy (muszę się spytać

któregoś z przyjaciół językoznawców, czy słowo sęp i posępny mają wspólny źródłosłów).

Wracamy autobusem do domu, którym jest nasz samolot Air France. Chronimy się przed

spiekotą i smutkiem pejzażu w wygodnym fotelu w powietrzu chłodnym, pełnym tlenu i

rozpylonej „lawendy” Jean Patou. Samolot przelatuje wąziutką dróżką komfortu nad

kontynentami biedy i wschodniego smutku. Usługuje nam nowa stewardessa, śliczna i

zgrabna, ubrana jak na pokazie mody. Jesteśmy niewdzięczni, zbyt szybko zapominamy, jak

wyglądały poprzednie stewardessy równie ładne i zgrabne. Nocą lądujemy w Rangunie. To

już nie Kipling, to domena nastrojów conradowskich. Dla ludzi zarażonych literaturą pisarze

są nieodstępnymi przewodnikami. Czym byłby Londyn bez Dickensa, Wellsa, Chestertona?

Tu, w znajomym gorącu nocy rozświeconej księżycem w zenicie, nad brzegami morza, myślą

zwracamy się do bohaterów Conrada, naśladujemy ich powolny, znużony krok. Tak idziemy

przez lotnisko, aż wchodzimy do wspaniałych sal dworca lotniczego w Rangunie. Nagle

kończy się przekleństwo klimatu, przed którym biały człowiek nie ma ucieczki, bo sale są „air

conditioned”. W miłym, rześkim chłodzie i nienagannej czystości zasiadamy do śniadania,

mimo że jest druga w nocy albo jedenasta rano, bo czas się całkowicie poplątał. Znów start i

lot niedługi do Saisonu. Jesteśmy już znużeni podróżą. Zmęczenie poddaje nas banalności,

gotowi jesteśmy przyjmować gotowe nastroje i wyobrażenia o krajach, nabyte z najłatwiej

strawnej sztuki, jaką jest film. Może dlatego, gdy zajrzałem do mego notatnika, znalazłem

tylko jedno zdanie o Manili. „Manila. Absolutna Manila. Filipiny w stu procentach

filipińskie.”

background image

Ostatni skok przez Pacyfik do Japonii. Najdłuższa trasa lotu, osiem godzin między

niebem a morzem. Na lunch podają nam znakomitą rybę z rusztu. Jest to specjalność

filipińska – ryba latająca. (Właściwie każda ryba, którą się je w samolocie, jest rybą latającą,

ale ta jest wyjątkowo smaczna.) Niedaleki już cel podróży mobilizuje na nowo rozbudzoną

ciekawość. Jaka będzie ta Japonia? Co będzie na Kongresie, jak wypadnie moje

przemówienie? Myślami już jestem w Tokio.

Japonia

Gdy dostałem zaproszenie PEN Clubu, zgromadziłem parę książek angielskich, aby

dowiedzieć się czegoś o Japonii. Niedługo przed wyjazdem dostałem zaproszenie od

dziennika japońskiego „The Asahi Shimbun”, abym przed przyjazdem napisał, jak

wyobrażam sobie Japonię, i potem w drugim felietonie skonfrontował moje wrażenia już po

parotygodniowym pobycie w Tokio. Oto fragmenty mego felietonu, który wydrukowany po

japońsku w piśmie o wielomilionowym nakładzie zdobył mi pewną popularność, zwłaszcza

wśród kelnerów i fotografów w Tokio, którzy nazywali mnie: Mr Anthony from Poland.

„Lojalność wobec «The Asahi Shimbun» nakazała mi odłożyć zebrane przeze mnie

książki o Japonii. Gdybym je przeczytał, musiałbym konfrontować nie moje wyobrażenia o

Japonii, ale panów F. J. Homera, Glenna, T. Trewartha, U. Ciose’a i innych, a przecież nie za

to «The Asahi Shimbun» zaproponował mi honorarium, gdyż konfrontacji wyobrażeń o

Japonii zebranych w tych książkach z rzeczywistością może dokonać bez mego udziału sama

redakcja «The Asahi Shimbun». Jestem więc zapłacony niejako za moją niewiedzę lub jeśli

kto woli, za świeżość i dziewiczość moich wyobrażeń. Narażam się w ten sposób w oczach

moich kolegów penclubowych na opinię ignoranta, gdyż oni z pewnością przeczytali

wszystkie wyżej wymienione książki. Właściwie za te straty moralne powinienem dostać

premium dodatkowe od «The Asahi Shimbun».

Aby lojalność moja była zupełna, postaram się powiedzieć, jak sobie wyobrażam Japonię

i co wiem o Japonii. Otóż wiem o Japonii, że jest to: «Long chain of islands off the East coast

of Asia, divided from the continent by the Japanese Sea and washed by the Pacific Ocean on

its East shores lying between long. 156°31’ E. and 119°18’ W. and between lat. 20°25’ and

50°55’ N»

*

. (Everyman’s Encyclopaedia.) Natomiast wyobrażam sobie zupełnie co innego.

Kraj bardzo uprzemysłowiony, dymiące kominy fabryczne i wulkany, ulice, na których roją

się grzecznie uśmiechnięci ludzie. Mężczyźni mają okulary, a kobiety wachlarze. Niektórzy

mężczyźni mają i okulary, i wachlarze. Drzewa zawsze kwitną. Wydaje mi się, że w Japonii

nie ma wiśni ani brzoskwiń, bo drzewa kwitną cały rok, więc nie mają czasu owocować.

Wydaje mi się, że wszystko w Japonii jest miniaturowe. Drzewa w doniczkach udają duże,

*

Długi łańcuch wysp u wschodnich wybrzeży Azji, oddzielony od kontynentu Morzem Japońskim, a od

wschodu oblany wodami Oceanu Spokojnego, rozciągający się między 156°31’ a 119°18’ południkiem i
20C’25’, 50°55’ równoleżnikiem.

background image

dorosłe drzewa. Malutkie są ogródki. Duże są tylko perły japońskie. Z ryb znane są w Japonii

wyłącznie karpie i złote rybki. Nie wiem, jak sprawa się ma z tygrysami. Musi ich być

mnóstwo, bo na drzeworytach japońskich występują masowo. To samo da się powiedzieć o

mgle, która występuje zawsze na drugim planie. Pewien przyjaciel tłumaczył mi, że to

nieprawda, że pejzaż japoński wcale nie jest mglisty i że to malarze tak sobie ułatwiają

zadanie, bo łatwiej jest malować mgłę niż pejzaż.

Jeszcze z czasów dzieciństwa pozostało mi wyobrażenie o sile i zręczności Japończyków.

W czasach wojny rosyjsko-japońskiej Polacy oczywiście sympatyzowali z Japonią i

generałowie i admirałowie japońscy byli niemal polskimi bohaterami narodowymi. Pamiętam,

że służąca w naszym domu wśród obrazków świętych porozwieszanych nad jej łóżkiem miała

również fotografię generała Nogi. Osoby o duszach prostych łatwo łączą w swoim sercu kulty

na pozór sprzeczne.

Gdy myślę o Japończykach, wyobrażam sobie małego i niezwykle zręcznego

człowieczka, który powala olbrzyma. Są to niewątpliwie reminiscencje z czasów wojny

rosyjsko-japońskiej i przekonanie o niezwyciężonej metodzie walki dżu-dżitsu, znanej ponoć

każdemu Japończykowi. Co do tej metody walki zaznaczam, że wierzę w nią na słowo i nie

chcę po przybyciu do Japonii konfrontować moich wyobrażeń z rzeczywistością.

Słyszałem, że Japończycy do jedzenia zdejmują buty, siadają w kucki na podłodze i jedzą

pałeczkami, ale nie wyobrażam sobie, że robią to w samolotach. Mam wrażenie, że Japonia

jest mieszaniną tradycjonalizmu i techniki współczesnej. Coś w rodzaju połączenia Nipponu i

Nylonu. Co do jednej rzeczy jestem pewien całkowicie. Japończycy mają wiele poczucia

humoru i wiele wyrozumiałości i tym proszę sobie wytłumaczyć żartobliwy charakter mojej

wypowiedzi.

A jak było naprawdę? Najtrafniejszy wydaje mi się skrót Nippon-Nylon. Istotnie,

nowoczesność styka się tu co krok z tradycjonalizmem. Prezes PEN Clubu japońskiego

Yasunazi Kawabata, który był łaskaw osobiście odwieźć mnie z lotniska do „Imperiał Hotel”

w swoim wspaniałym mercedesie, siedział koło mnie ubrany w najklasyczniejsze kimono.

Stroje japońskie spotyka się wszędzie, nawet w najbardziej zamerykanizowanej części miasta,

w barach i restauracjach „Imperialu”. Nie jest jednak Tokio tak zamerykanizowane, jak to

przypuszczałem. Trudno się porozumieć po angielsku nawet w sprawach najprostszych. Gdy

podałem kierowcy taksówki adres hotelu „Imperiał”, bez chwili wahania zawiózł mnie do

ambasady amerykańskiej. Kierowca kierował się drogą najprostszych skojarzeń. Imperial –

imperializm, imperializm – USA. Był widocznie czytelnikiem prasy lewicowej.

Niespodzianką był dla mnie sam widok tego największego na świecie miasta. Niewielka

ilość nowoczesnych wielopiętrowych domów w morzu bezbrzeżnym małych drewnianych i

papierowych budowli. Wyjaśnienie tego stanu rzeczy znalazłem niebawem w komunikatach

prasowych. W czasie naszego pobytu Tokio zagrożone było tajfunem numer dziesięć. Jest tu

bowiem zwyczaj numerowania tajfunów rodzących się gdzieś na Pacyfiku i uderzających na

background image

Wyspy Japońskie. Tajfun nie sięgnął do Tokio. Zburzył na wybrzeżu czternaście tysięcy

domów, przy czym zginęło sześć osób. Ten stosunek domów zburzonych do ilości ofiar

ludzkich tłumaczy celowość architektury japońskiej, kraju narażonego nie tylko na tajfuny,

ale na częste trzęsienia ziemi.

Tokio niewiele ma pamiątek, pagód i świątyń. Aby zobaczyć starą Japonię, trzeba jechać

do Kioto. Ale i tu znaleźć można pełne uroku japońskie pejzaże. Pierwszego wieczoru

gospodarze japońscy witają nas na przyjęciu w pięknych ogrodach Chinzanso. Jest to typowa

japońska sceneria. Jest i księżyc, i pagoda, i mostki łukiem wiszące nad strumykami,

lampiony i gejsze. Współczesność daje znać o sobie głośnikami, z których płyną melodie, nie

za bardzo jednak współczesne. Madame Butterfly i walce z operetek dziewiętnastowiecznych.

Nastrój jest bardzo fin de siècle i czuję się, jak bym był sam wycięty z ilustracji 1900 roku.

Złudna ta pogoda kończy się, gdy wzrok przeniesiemy z pejzażu na twarze zebranych tu

pisarzy. Nazwiska przywodzą na pamięć książki, konflikty i dramaty naszego pokolenia. John

Dos Passos rozmawia ze Steinbeckiem i Herseyem. Stoi w tej grupie Spender i Moravia.

Obok emigrant węgierski Tobori tłumaczy coś gwałtownie prezesowi PEN Clubów André

Chamson. Tematem rozmów jest dzisiejsze posiedzenie egzekutywy, na którym roztrząsano

sprawę pisarzy węgierskich.

Nazajutrz rano odbywa się uroczyste otwarcie Kongresu w Sankei Hali. Pierwszego dnia

„Sympozjonu”, czwarty z kolei, przemawiam jako przedstawiciel Zachodu. Teraz już

wyzbyty tremy, która mi zawsze towarzyszy, gdy mam przemawiać po angielsku, swobodniej

rozglądam się dokoła i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku chłonę wrażenia nowego

egzotycznego świata. Muszę jednak przyznać, że rozmowy z pisarzami nowo poznanymi,

znajomymi i przyjacielami pochłaniają mnie nie mniej niż egzotyzm otoczenia. Cóż można

powiedzieć o kraju, w którym, nie znając języka, spędziło się dni kilkanaście? Wiele by

można natomiast stron napisać o jednej rozmowie z Wierzyńskim, o spotkaniach ze

Spenderem, Karlem Shapiro czy Herseyem.

Jaki był cel i sens tego zjazdu pisarzy całego świata? Czy warto było przelecieć pół

globu, aby tu, w Tokio, powiedzieć publicznie parę słów banalnych? Myślę, że warto było

przebyć tę przestrzeń ogromną, gdyż specyfika naszych czasów przywraca wielu truizmom

ich wagę pierwotną i wszyscy czujemy potrzebę mówienia o sprawach prostych i

jednoznacznych. O jedności spraw ludzkich na świecie, o sprawiedliwości społecznej i

potrzebie wolności. Wiele było kwestii spornych, drażliwych i trudnych, ale w wielkiej sali

Sankei-Haikan w Tokio panowała atmosfera zgody na podstawowe prawa człowieka,

pragnienie pokoju, wzajemnego poznania się i zbliżenia. Kongres ten niewątpliwie przyczynił

się do zwiększenia autorytetu moralnego zarówno Unesco, jak i PEN Clubów. Życzyć by

należało nam i światu, aby ten Kongres był krokiem ku szerokiej, szczerej i prawdziwej

koegzystencji pisarzy i intelektualistów całego świata.

background image

Na razie nasz nowy wspaniały świat przypomina wciąż jeszcze samolot Sabeny, którym

rozpocząłem swą podróż.

background image

O jeżdżeniu na gapę

Pisze się dużo o „taryfie ulgowej”, który to termin wprowadził do naszej krytyki Artur

Sandauer. Muszę stwierdzić, że jestem zwolennikiem stosowania ulg w ocenie przesyłek,

które doszły nas podlegając po drodze niemałym wstrząsom, a nawet katastrofom. Trzeba

pamiętać, że napis: „Uwaga, szkło” albo „Fragile” obowiązuje krytyka w ocenie pisarzy,

którzy działali w warunkach nie znanych w literaturze europejskiej. Nieobojętne jest również,

iż surowy ten proceder zastosowano wobec heretyków, nie tykając pisarzy, którzy długie lata

w dymie kadzideł celebrowali przed ołtarzami bóstw fałszywych i dziś jak dawniej

korzystając z wszystkich przywilejów i dostojeństw pastorałami wygrażają niewiernym.

Trzeba jednak przyznać, że jest zasługą Sandauera ten nawrót do mówienia prawd

niepopularnych, walka o przywrócenie krytyce prawdziwych, niekoniunkturalnych ocen. Zbyt

długo mieliśmy nieprawdziwe sukcesy teatralne, nieprawdziwe krytyki i nieprawdziwe

notowania giełdy literackiej. Niektórzy pisarze notowani byli na giełdzie oficjalnej

dziesięciokrotnie wyżej niż na sceptycznej, prawdziwej giełdzie czytelników. Można

dyskutować na temat taryfy ulgowej, ale wydaje mi się, że warto wreszcie poruszyć sprawę

tych, którzy nie tylko nie korzystają z ulg, ale wręcz jeżdżą na gapę. Myślę tu o tzw. „poezji

awangardowej”. Czytelnicy pism literackich, tygodników i miesięczników z przerażeniem

odwracają oczy od długich wąskich pasemek słów uszykowanych bez sensu, bez rymu i bez

znaków przestankowych. Gdy czytelnik widzi wydrukowane:

Idziemy my

y

Tutotam

Skosem do przeciw

głów

odwraca skosem głowę na znak sprzeciwu. Oczywiście nie jest to słuszne, jeśli chodzi o

stanowisko krytyka, gdyż w tej konwencji łatwo ukrywającej całkowity bluff mieszczą się

czasem poeci autentyczni. Ale zbyt często u tych poetów znajdujemy w całym wierszu jedno

zaledwie błahe spostrzeżenie, myśl wątłą czy obraz banalny. Z paru stron prozy Prousta

background image

można porozstawia jąć słowa z góry na dół wykroić cały tom lepszej poezji. Prze-wertowałem

ostatnio stosy tomików naszych młodych poetów i zastanawiałem się, czemu udają oni

wiersz. Oto np. utwór młodego zdolnego autora:

Była na balu Prasy

w gustownym surduciku

Nazajutrz mówili iż

ona jest w ciąży

Albowiem tylko kobiety w ciąży

noszą takie surduciki

Załamała się

jak słaba gałąź

Opuściła głowę i ręce

mówiąc

Przecież ja

znam mężczyzn tylko ze słyszenia

A oni czepiają się surducika.

Otóż ten utwór napisany normalnymi zdaniami i opatrzony znakami przestankowymi

stałby się żenująco wątły. Czyżby to była obawa przed surową odpowiedzialnością prozy?

Gdy czytamy piękny wiersz Mirona Białoszewskiego Karuzela z Madonnami, nie mamy

wątpliwości. To nie ucieczka od prozy, ale konieczność poetycka – forma jedynie

odpowiednia i celowa. Niestety, takie wiersze prawdziwe zalewane są dziś potokami, całymi

Niagarami głupstw drukowanych przez wszystkie nasze periodyki.

Wytworzył się bowiem szantaż współczesności. Redaktor pisma nie rozumie tego, co

drukuje, ale boi się odrzucić, aby go nie posądzono o niezrozumienie współczesności.

Powracają te stare widma dadaizmu i futuryzmu, ale nie moją jest sprawą szukać na to

wytłumaczeń socjologicznych. Można by od biedy skojarzyć to z upadkiem rzemiosła w

ogóle, z pracą maszynową i brakiem kryteriów rzemiosła cechowego. Czeladnik, aby stać się

majstrem, musiał wykonać pracę trudną. Tak było w uczciwym złotnictwie i w uczciwej

poezji. Czy trudno jest napisać przeciętny wiersz awangardowy? Wydaje mi się, że łatwiej niż

skromną notatkę prozą. Proszę, oto wiersz:

Burgundio andaluzio

urodo rzeczy poczętych

jak spleśniały pień

dawnych drzew paproci

Artemizy waga

background image

Napełniona już po brzegi losem

albo jak

Rzecz która jest rzeczą

elementów elementarnych

Staje przed tobą

olśniewająco zawiła

Raniąc

algebrą metaforyczną

Chwałą

Herostratesów magii.

No i cóż? Wcale niezłe. Napisałem to teraz, na poczekaniu, mając na celu tylko skromny

akrostych. Przeczytajcie pierwsze litery tego wiersza. BujdA NaReSoRaCH. Oczywiście

można również napisać normalny sonet z takim samym akrostychem, ale tam gdzie

obowiązują kryteria frazy poetyckiej, rytmu, rymu lub asonansu, metafory i myśli, mniej jest

możliwości mistyfikacji. Po prostu łatwiej sfałszować świadectwo szkolne niż skromny

banknot pięciozłotowy.

Interesująca jest w tym zjawisku inflacji poetyckiej sprawa wpływów. Są wpływy łatwe i

trudne. Trudno jest być pod wpływem Mickiewicza lub Marka Twaina, łatwiej pod wpływem

Witkacego. Czemu wybrałem te dwa nazwiska, jak Twain i Mickiewicz, tak pozornie odległe

na mapie literackiej? Może dlatego, że zarówno w dobrej poezji, jak w dobrym dowcipie

zachwyca nas jedyna, najkrótsza droga prowadząca od zamierzenia do efektu. Spróbujcie

napisać humoreskę naśladującą Marka Twaina. Aby była do Twaina podobna, musi być

śmieszna, a to się nie da zablagować!

Dla mnie sprawa jest o tyle prosta, że nie wzrusza mnie wiersz, którego nie rozumiem,

który wyłącza myśli. Dwie rzeczy wydają mi się bezsporne. Wiersz musi coś znaczyć i nie

tylko może, ale musi być mówiony głośno. Czemu tak wiele dziś pisze się wierszy, których

nikt nie cytuje, bo nikt ich nie umie na pamięć? Kanony poezji rytmicznej, które towarzyszą

ludziom od paru tysięcy lat, musiały być podyktowane jakąś potrzebą. Zanim poezję zaczęto

drukować, przekazywali ją recytatorzy. Homer, gdyby nie nadawał się do mówienia, nie

przetrwałby do naszych czasów. Osobliwe jest, że dziś, w epoce „środków szerokiego

działania”, gdy radio czy telewizja ustokrotnia zasięg literatury mówionej, poezja

awangardowa ogłuchła, choć niestety nie zaniemówiła. Wlecze się ta „awangarda” od lat

kilkudziesięciu za przodującą literaturą naszych czasów. Nie da się odwrócić hierarchii i

postawić przed Proustem, Mannem, Conradem, Hemingwayem, Camusem weteranów

europejskiej awangardy i jej polskich naśladowców. Próżno by szukać w poezji naszej

awangardy elementów współczesnego nam świata. Sprawy społeczne, nauka, cywilizacja

techniczna, cybernetyka, automatyzacja jakby nie istnieją. Pełno tam natomiast

background image

średniowiecznych „giermków”, „baszt”, „karoc”, „Wikingów” i „rycerzy”. Współczesność w

literaturze to rzecz bardzo względna.

W latach dwudziestych modna była w kawiarniach literackich „wielość rzeczywistości”

Leona Chwistka. Ale tyle z niej rozumiano, co pewien znawca Einsteina rozumiał z teorii

względności. Ponieważ wszystko jest względne, więc można nie oddawać pożyczek. Coś się

tam mówiło o semantyce, ale „wielość rzeczywistości” rozumiano po prostu jako prawo do

pisania bez sensu. Niemałą rolę odegrał tu wpływ metafizyki niemieckiej oraz nieznajomość i

lekceważenie racjonalizmu francuskiego i angielskiego. Dziś wraca moda na mętniactwo, stąd

Irzykowski rediviuus. Ten inteligentny krytyk demonstrował nam przez długie lata swój

skomplikowany aparat krytyczny, ale jaka była jego funkcja, jaki był jego wybór? Napadał na

Boya i propagował Grabińskiego. Zwalczał akcję świadomego macierzyństwa. Jeśli, jak

mówi przysłowie angielskie: „Wartość puddingu poznaje się w jedzeniu”, to ten na oko

postępowy krytyk w smaku nieco przypominał zakalec.

Utwór jednoznaczny małą ma cenę u krytyków mętniaków. Nic to nowego. Stara to

historia. Kwitły już nam te kwiatki Błońskiego roku. Nie polepsza sytuacji, że sumienni

krytycy są często daltonistami literackimi, bo trudno oczekiwać dobrego studium o Boyu od

kogoś, kto nie ma poczucia humoru.

Gdzie jeszcze szukać źródeł nieporozumienia? Młodym pisarzom zbuntowanym przeciw

załganiu złej utylitarnej literatury okresu kultu wypaczeń i błędów jednostki smakuje owoc do

niedawna zakazany i po wzory sięgają do tych pisarzy, którzy kiedyś przełamywali formy

tradycyjne. Modny stał się Gombrowicz czy Witkacy i zaroiło się od małych

„gombrowszczaków”, „witkacyków”, „przybosiaków”. Niedawno słyszałem w radio

wspomnienia o Witkacym, w których dowodzono, że był on prekursorem nie tylko

współczesnego teatru, ale i współczesnej poezji, na dowód czego cytowano mój wiersz

Hipon.

Trzeba pamiętać, że Gombrowicz przełamywał pewne konwencje literackie i z tego

przełamywania wyniósł własną sztukę pisarską, rzecz niebłahą, styl własny! Naśladowcy

widzą tylko funkcje przełamywania i jak za łamaczem lodu jadą za nim beztrosko po

bezpiecznych wodach.

W Dzienniku Gombrowicz rozprawia się bardzo ostro z całym „Skamandrem” i w ogóle z

poezją. Tam jednak, gdzie chce wyliczyć jakieś bezsporne wartości literackie, wspomina

Verlaine’a. Ma więc i on jakieś poetyckie The Secret Places of the Heart. Spod tego deszczu

ognistego, który rzuca na Sodomę i Gomorę dwudziestolecia, uszło dwu ocalonych. Oto co

mówi o mnie i o Boyu: „Boy Żeleński, Antoni Słonimski. Ci się udali, na koniec dwóch z

prawdziwego zdarzenia – urzeczywistnionych. Wiersze Słonimskiego nie brały mnie, jego

poezja wybuchała mi w prozie, z kronik w «Wiadomościach» – tam ciskał sobą na wszystko i

wszystkich i bawił się, mistrz w organizowaniu hecy, której sam był bohaterem (a więc

poetą). Śmieszne porównywać jego wpływ z wpływem Sienkiewicza, Żeromskiego. Ale ja

background image

twierdzę, że na nim wychowało się pokolenie, tak to niekoniecznie trzeba być bogiem, aby

mieć wyznawców.

Ale co uważam za ważne i ciekawe: że Boy i Słonimski, ta bodaj jedyna proza w

Niepodległości sprawnie funkcjonująca była ściąganiem z wyżyn w dół, na grunt zdrowego

rozsądku i przeciętnego, trzeźwego myślenia. Siła ich polegała na nakłuwaniu balonów – ale

do tego nie trzeba większej siły.”

W tym bardzo dla mnie pochlebnym zestawieniu z Boyem i w określeniu mojej roli jako

felietonisty mieści się przecież bardzo dotkliwa krytyka mego pisarstwa. Spór między nami

polega na tym właśnie, co Gombrowicz uważa za „ważne i ciekawe”, na traktowaniu

„zdrowego rozsądku i przeciętnego trzeźwego myślenia” jako funkcji ściągania literatury z

wyżyn na dół. Mogę powołać się na zdanie wielkiego G. B. Shawa, który powiedział o sobie,

że dumny jest, iż każde słowo, które wyszło spod jego pióra, było dziennikarstwem. To

znaczy nie służyło udziwnieniu świata, ale jego naprawie. W skromnym zakresie

prowincjonalnym zarówno w wierszach, sztukach teatralnych, jak i w felietonach,

powodowany byłem tą samą dziennikarską pasją.

Istnieje w literaturze światowej nurt, który nazwałbym humanistycznym, gdyby ostatnio

zbyt nie obrzydzano nam tego słowa. W każdym kraju istnieją pisarze o instynkcie

społecznym, pieniacze apelujący poprzez wszystkie instancje czasu do najwyższego sądu

„zdrowego rozsądku”. W naszych warunkach nazywa się to literaturą socjalistyczną i o nią

należy dziś walczyć na nowo. Obrzydzono nam słowo „humanizm” i termin „literatury

społecznej”, bo przez długie lata była ona na usługach obłudy. Nie znaczy to jednak, aby z

pogardą odwracać się od spraw ludzkich i nurzać się w mętniactwie i bełkocie. Trudniejszym

i poważniejszym zadaniem młodych naszych pisarzy winno być przywrócenie literaturze

humanistycznej jej czystości i prawdy. A choćby nakłuwanie wydętych balonów i

kolorowych baloników fałszywej literatury. Świat jest trudny i groźny, ale niemęska to rzecz

zapuszczać sobie bródkę i schodzić do piwnic jak do pieczar prehistorii. To, co było dobre i

miało swój sens jako protest przeciw wulgaryzacji i „produkcyjniakom”, nie wystarcza jako

program życiowy. Jeszcze trochę tej „poezji awangardowej”, a stanie się rzecz straszna,

najgorsza, zatęsknimy do „produkcyjniaków”.

background image

Współcześni poeci angielscy i amerykańscy

Wydana staraniem The East Europe Institute antologia współczesnej poezji brytyjskiej i

amerykańskiej jest zamierzeniem bardzo ambitnym i szczęśliwym. Mamy przecież na

emigracji paru wybitnych poetów, którzy zżyli się z poezją krajów anglosaskich i mogą oni

oddać niemałą usługę naszej literaturze przekładowej, ubogiej, zwłaszcza jeśli chodzi o

współczesną poezję angielską i amerykańską.

Niewielu mamy w kraju tłumaczy znających dostatecznie język, atmosferę i obyczaj

brytyjski. Przekłady młodopolskie dokonywano przeważnie z niemieckiego i do dziś dnia

spotyka się tłumaczenia kompilacyjne oparte na tekstach niemieckich, rosyjskich i dawnych

przekładach polskich.

Autor antologii p. Paweł Mayewski powiada we wstępie:

„Kilkanaście par rąk uporało się przez wiele miesięcy z tekstem tej książki, odkładając o

jeszcze jeden dzień i jeszcze jedną noc tę chwilę, kiedy przychodzi wybrać ostateczne

prawdziwe słowo, które ma zamknąć trudną, pękającą od sylab i liryzmu polską strofę. Listy i

bruliony, które kilku tłumaczy przesłało mi razem z ostatecznymi tekstami przekładów, są

najlepszym świadectwem ich wysiłków, udręki i ofiarności, setki przekreśleń, uwag,

dopisków, korekt i próśb o przedłużenie terminu są – przynajmniej dla mnie – wzruszającym

znakiem owej niezwykłej i jak sama poezja niewytłumaczalnej solidarności pisarskiej, która

poecie jednego kraju każe w męce i gniewie wczytać się w myśli i serce poety innego kraju.”

Niestety, stwierdzić musimy, że widocznie męka i gniew nie są najlepszymi doradcami

tłumacza, gdyż antologia wydana przez The East Europe Institute grzeszy wieloma błędami,

nieporadnością i nonszalancją wobec myśli i serc poetów innego kraju. Okupuje te braki parę

znakomitych przekładów dokonanych przez poetów starszego pokolenia. Na pierwszym

miejscu postawiłbym mistrzowskie tłumaczenia Czesława Miłosza z W. B. Yeatsa i T. S.

Eliota. Wspaniały jest przekład wiersza Yeatsa Odjazd do Bizancjum i znany już w Polsce

Eliotowski The Waste Land. Bardzo piękne są przekłady Józefa Wittlina z W. C. Williamsa,

W. Owena, S. V. Beneta, a zwłaszcza Say This City Has Ten Million Souls W. H. Audena. Na

pochlebne wyróżnienie zasługują również przekłady Janty-Pełczyńskiego i Łobodowskiego.

Znacznie gorzej, a nawet wręcz źle, przedstawia się sprawa przekładów dokonanych

przez poetów młodszego pokolenia. Solidny warsztat poetycki, poczucie odpowiedzialności

background image

za słowo pozwala poetom starszym osiągać, jeśli nie zawsze złote medale olimpijskie, to w

każdym razie dobrą przeciętną. Poeci zarażeni „awangardyzmem” są najgorsi. Mało ich

obchodzi tekst oryginału, szukając wątpliwych efektów „udziwniają” autorów tłumaczonych.

W przekładzie Carla Sandburga, poety bardzo jednoznacznego i zwięzłego, dziwne sztuczki

wyprawia Marian Czuchnowski. Wiersz nazywa się Trawa. Mowa jest o trupach spod

Waterloo, spod Ypres i Yerdun. W oryginale trawa mówi: „Shovel them under and let me

work”. Czuchnowski tłumaczy: „Zakop je w dole i pozwól im rość.” Widocznie fakt, że trawa

ma porosnąć trupy w ziemi zagrzebane, wydaje się tłumaczowi zbyt banalny. Woli, aby rosły

trupy. W przekładzie ze Stephena Grane I saw a man czytamy:

You con never -

You lie, he cried,

And ran on.

Pan Jan Leszcz tłumaczy to:

Kłamiesz – odrzekł z wyrzutem

Pobiegł i

Pożałował.

Słowo „pożałował” jest dodane na całkowitą odpowiedzialność tłumacza. W przekładzie

tego samego poety I stood upon a high place dwie lakoniczne linijki:

One looked up, grinning,

And said, Comrade! Brother!

tłumaczy wyżej wspomniany Leszcz:

A jeden z nich, krzywiąc wesoły pysk,

Najweselszy z nich Maciek

Zawołał:

Towarzyszu! Bracie!

P. Jerzy Niemojowski tłumacząc Ezra Pounda słynne Canto I w zakończeniu wiersza,

które brzmi:

Bearing the golden bough of Argicida.

background image

powiada:

Niosąca złotą gałąź zbójczyni Argiwów. Tak, aby...

Co skłoniło tłumacza, aby po zamknięciu zdania kropką od siebie dodać jeszcze: „Tak,

aby...”? Takie dodawanie słów i pojęć w oryginale nie istniejących jest ulubionym zajęciem

paru tłumaczy antologii.

W bardzo pięknym wierszu Karola Shapiro Poeta zamiast prostego i bezpretensjonalnego

stwierdzenia:

They shall all smile...

And love and pity him.

tłumacz porwany barokową brawurą powiada:

Więc winien mieć muzyki przy stole obfitym,

Jeść kwiaty, ssać owoce, na które jest łasy

Syn Afrodyty.

W zakończeniu tego wiersza, które brzmi po prostu i niewątpliwie:

And none shall speak his name.

straszny pan Leszcz dodaje od siebie:

I niech jego imienia

Nie wspominają jastrzębie.

Przysięgam, że słowa tam nie ma o żadnych ptakach, a zwłaszcza o jastrzębiach.

Rozumiałbym, gdyby pan Leszcz dodał tam jakąś rybę, ale skąd tu troska ornitologiczna?

Wstęp do tej antologii napisał, specjalnie na zamówienie, Karl Shapiro. Jest to

inteligentny, choć dość pobieżny obraz poezji wieku dwudziestego. Tłumacze antologii nie

odwdzięczyli się p. Shapiro za trud poniesiony dla czytelników polskich i piórem p. Jana

Leszcza zmasakrowali jeden z najpiękniejszych utworów nowej poezji amerykańskiej; wiersz

pt. Travelogue for Exciles, wiersz, wydawać by się mogło, swą problematyką specjalnie bliski

naszym emigrantom. W wierszu tym powtarza się trzy razy zdanie drukowane na zakończenie

strof kursywą:

background image

The heavens are taken: this is not your home

The waters arę taken: this is not your home

i wreszcie:

The earth is taken: this is not your home.

Można by to od biedy przetłumaczyć:

Niebo nam odebrano; nie jest naszym domem.

Wodę nam odebrano; nie jest naszym domem.

Ziemię nam odebrano; nie jest naszym domem.

Można by lepiej, ale na pewno nie można tłumaczyć jak p. Leszcz:

Że niebo wzięte, że to nie twoje mieszkanie.

I woda nie jest twoja, i takie twoje mieszkanie

I zrozumiesz na końcu, że i ziemi nie stanie.

W odróżnieniu od p. Leszcza p. Marian Pankowski nie dodaje, ale za to wykreśla całe

linijki z tłumaczonych przez siebie wierszy. Oto koniec znanego wiersza W. H. Audena Law,

say the gardeners, is the sun:

Like love we dont know where or why

Like love we cant compel or fly

Like love we often weep

Like love we seldom keep.

W przekładzie p. Pankowskiego nie znajdujemy ani rymów, ani rytmu oryginału, ale brak

tam również całej jednej linijki. Oto co zrobił p. Pankowski:

Jak miłość, nie wiemy gdzie i dlaczego,

Jak miłość, nie możemy zniewalać lub uciekać,

Jak miłość, rzadko posiadamy.

Chciałoby się dodać tę brakującą linijkę; „Często wylewamy łzy”, zwłaszcza czytając

podobne przekłady.

background image

W poemacie Edith Sitwell Still Falls The Rain tłumacz p. W. Gniatczyński skromne to

zdanie tłumaczy: „Pada deszcze jeszcze.”

Wielką pociechą dla czytelnika polskiego będą – pomieszczone obok tych nieporadności

– zarówno piękne przekłady Miłosza i Wittlina, jak również fakt, że antologia jest

dwujęzyczna. Powinno się ją udostępnić, zwłaszcza naszym młodym poetom, którzy znają

współczesną poezję angielską i amerykańską raczej z relacji niż z oryginałów i mają o niej

dość błędne wyobrażenie. Zwolennicy pisania bez rymu, rytmu i bez sensu powołują na

swoich patronów, tak zdyscyplinowanych, intelektualnych poetów, jak W. H. Auden, Robert

Frost czy Karl Shapiro. Pamiętam dyskusję na temat T. S. Eliota, w której pewien młody

awangardowiec dowodził, że Eliot epatuje czytelnika efektami dźwiękowymi, jak to robili

dadaiści, na dowód czego zacytował zakończenie Jałowej Ziemi.

Datta. Dayadhram. Damyata.

Shantih shantih shantih.

Spytałem młodego awangardzistę, czy czytał przypisy Eliota do Jałowej Ziemi. Przypisy

te zajmują dziesięć stron druku i można się z nich między innymi dowiedzieć również, że te

słowa końcowe poematu są po prostu zakończeniem Upaniszady.

Antologia wydana przez p. Mayewskiego potwierdza starą prawdę, że wiersze muszą być

tłumaczone przez poetów. Nie gwarantuje to pełnego sukcesu, ale zwiększa szansę i broni

czytelnika przed nierzetelnym pośrednictwem. Jak trudną jest sprawą przeniesienie wiersza z

jednej gleby do innej gleby językowej, wiedzą wszyscy, którzy próbowali wiersze tłumaczyć.

Zwykłym rezultatem są, mówiąc stylem urzędowym: „wszystkie okoliczności towarzyszące

poezji, bez faktu zaistnienia takowej”. Gdy eksperyment jest szczęśliwy, gdy następuje

zgodność dźwięku, atmosfery i myśli wiersza z podłożem językowym, transplantacja się

udaje i utwór tłumaczony zakwita żywym kolorem, staje się wierszem polskim. Jest to

zjawisko, które rozpoznać można od razu, bez wahania, po radości, jaką daje spotkanie się z

każdą doskonałością, trafnością i celnością. Czytelnik bowiem mimo wszystko nie poddał się

tyranii niezrozumialstwa. Antologia wydana przez The East Europe Institute powinna być

udostępniona naszym „współczesnym”, gdyż rozwiewa ona mit o nawrocie literatury

zachodniej do głupstw futurystycznych, daje parę przekładów znakomitych i – co

najważniejsze – pełne teksty angielskie utworów najwybitniejszych współczesnych poetów

angielskich, irlandzkich, walijskich i amerykańskich.

Nieznajomość tej poezji poważnym jest mankamentem, zwłaszcza jeśli chodzi o

krytyków wychowanych na literaturze niemieckiej. Różni nasi koncepcjoniści mylą

hierarchię, fałszują przez to obraz współczesnej poezji, biorąc świecidełka dla dzikusów za

autentyczne klejnoty. „Nim w Polsce język, jakim Don Juan pisany, ukształci się, długo

czekać trzeba” – powiedział Mickiewicz. To zdanie tyczące się Byrona da się zastosować w

background image

wielu wypadkach i do poezji współczesnej. Pigoń cytując tę wypowiedź Mickiewicza

przypomina spór toczący się we Francji w wieku XVIII na temat rozumu i wyobraźni jako

elementów poezji. Fontenelle twierdził, że w miarę postępu rozum wzrasta, a zanika

wyobraźnia i poezję wypiera filozofia. Mickiewicz zwalczał to mniemanie. Współczesna

poezja europejska przypomina o tych prostych kanonach trwających od lat tysięcy: Rozum

bez wyobraźni nie tworzy poety, a bezrozumna powolność wyobraźni prowadzi do

barbarzyństwa.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron