ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Jeszcze tego samego dnia w domu sir Rogera i lady
Montgomery zjawił się Robert, pragnąc zobaczyć się
z Hanną. Hanna poleciła pokojówce dokończyć pako-
wanie i zeszła na dół, do salonu.
– Robercie!
Stał przed kominkiem, wpatrzony w czerń pus-
tego paleniska. Odwrócił się... i jedno jego spojrzenie
wystarczyło, aby zapragnęła ponad wszystko zapom-
nieć o konwenansach i rzucić mu się w ramiona.
Żeby przytulił i pocieszył, co czynił przecież z taką
ochotą. Ale takie zachowanie jednak żadnemu z nich
nie wyszłoby na dobre, toteż Hanna, westchnąwszy
w duchu, statecznym krokiem podeszła do krzesła
i usiadła.
– Jak się miewasz, Hanno?
– Dziękuję, Robercie. Czuję się tak, jak można by
tego oczekiwać w tych okolicznościach. Ale ranek był
spokojny, zresztą lady Montgomery jeszcze nie wstała,
tak samo Alice.
– Wczoraj rozmawiałem z Alice.
– Wiem, Robercie. Po twoim wyjściu Alice przyszła
do mnie. Byłam zdumiona, jak ona dzielnie przyjęła tę
wiadomość o mnie. I wydała mi się już taka dorosła.
– No cóż... Czasami tak bywa, kiedy człowieka
spotka przeżycie bardzo mocne.
– Robercie, a ja mam wielką prośbę do ciebie.
Zastanawiałam się długo, cóż powinnam teraz uczy-
nić i widzę, niestety, tylko jedną możliwość. Czy
nie będziesz miał nic przeciwko temu, jeśli teraz
pojadę do Gillingdon Park? Zdaję sobie sprawę, że
to twój dom, nie wiem, czy mam prawo prosić
ciebie o pozwolenie...
Pełne czułości spojrzenie było już odpowiedzią.
– Najdroższa! Ja niczego nie potrafiłbym ci od-
mówić... A co do Gillingdon Park, to sam miałem ciebie
prosić, żebyś tam jechała i czekała na mój powrót ze
Szkocji.
– Ze Szkocji?!
Oczy Hanny rozbłysły.
– Robercie! Czyżbyś się czegoś dowiedział?
– Niczego jeszcze nie wiem dokładnie, Hanno. Ale
chcę pójść śladem pewnej... wiadomości, która dotarła
do mnie wczoraj wieczorem.
– Robercie, błagam, zabierz mnie ze sobą!
– Nie, najdroższa, nie mogę tego zrobić. Nie mogę
narażać ciebie na nowe nieprzyjemne przeżycia, a prze-
cież to nic pewnego, może się okazać, że to pogoń za
252
Gail Whitiker
niczym. A ja nie chcę rozbudzać twoich nadziei na
próżno.
– Ale mnie przecież tylko ta nadzieja podtrzymuje
na duchu! Czy ty tego nie widzisz, Robercie? Dlaczego
nie wolno mi się karmić nadzieją, choćby najmniejszą?
– Bo rozczarowanie zawsze jest bolesne. Hanno
moja...
Podszedł do niej, wziął w ręce obie jej dłonie.
– Nie nalegaj, Hanno. Pojadę sam, a ty czekaj na
mnie w Gillingdon Park i pamiętaj, nikomu nie zdra-
dzaj naszej tajemnicy. Ta rozłąka będzie dla mnie
ciężką próbą, ale wolę jechać sam. Przecież wrócę do
ciebie... Moja najmilsza...
W ciemnych oczach, wpatrzonych w Hannę, był
bezmiar miłości.
– Dobrze, Robercie – odparła drżącym ze wzrusze-
nia głosem. – Pojadę do Gillingdon Park i będę czekała
na ciebie, będę czekała i tęskniła... bardzo tęskniła.
Robercie? A ja rozmawiałam z sir Rogerem.
– No i?
– Och, Robercie! Okazał mi tyle życzliwości! I dał
mi czek, powiedział, żebym zrobiła z niego użytek, gdy
tylko zajdzie potrzeba. Obiecał też, że nikomu nie
wyjawi mojej tajemnicy.
– Zawsze wiedziałem, że sir Roger jest człowiekiem
honoru. Ale ty, najdroższa, nie potrzebujesz od niego
żadnych pieniędzy, ja dam ci wszystko! A powiedz mi
jeszcze, co z ciotką? Z nią też rozmawiałaś?
– Niestety, nie, ale spodziewałam się tego. I wiesz,
co sądzę, Robercie? Ona jest rozstrojona nie tylko
253
Skandaliczne zaloty
prawdą o moim pochodzeniu. Przede wszystkim ubod-
ło ją, że jej własna siostra nie okazała jej zaufania.
– No cóż... Miejmy nadzieję, że z czasem dojdzie do
siebie.
– Na pewno szybciej, jeśli nie będzie mnie oglądać.
Dlatego wyjeżdżam już dziś, sądzę, że tak będzie
najrozsądniej.
– O, tak, moja miła, ty wiesz zawsze, co należy
zrobić – mówił Robert, znów wzruszony, całując obie
jej dłonie. – Najdroższa, będziesz na mnie czekać
i tęsknić. A kiedy wrócę, porozmawiamy o naszej
przyszłości.
Jego usta przylgnęły do jej warg, a ona od razu, na
sekundę, zapomniała o całym świecie.
– Och, Robercie... Może zdarzy się cud i przywie-
ziesz ze Szkocji dobre wiadomości.
– Daj Boże... Ale obiecaj, najmilsza, jeśli mi się nie
powiedzie, jeśli wrócę z niczym, nie załamiesz się,
obiecaj mi to.
– Postaram się, Robercie, i przyrzekam, będę próbo-
wała się z tym pogodzić. Ale ty wiesz, jak bardzo
pragnę poznać prawdę, tłumaczyłam ci przecież, ja
muszę wiedzieć, na czym mam się oprzeć...
– Na mnie, najdroższa, ja będę wspierać cię przez
całe życie. Powiedz jedno słowo, i staniemy przed
ołtarzem.
– Robercie!
Hanna spojrzała na niego z przerażeniem.
– Ty... ty naprawdę chcesz mnie poślubić?
– Naturalnie. Pragnę z całego serca, abyś została
254
Gail Whitiker
moją żoną. Sądziłaś, że zadowolę się czymś skromniej-
szym?
– Nie wiem... ja nie myślałam, że...
– Najdroższa! Ja w ogóle nie przyjmuję do wiado-
mości, że możesz mi odpowiedzieć ,,nie’’!
– Niestety, Robercie.
Głos Hanny zabrzmiał nagle bardzo stanowczo.
– Tak właśnie odpowiem, jeśli nie poznam prawdy
o sobie. Jesteś wicehrabią, Robercie, i nie wolno ci
zapominać o obowiązkach wobec swego rodu. Musisz
ożenić się z kobietą odpowiednią.
– Ożenię się tylko z kobietą, którą kocham – oświad-
czył Robert głosem również zdecydowanym. – A jedy-
nym moim obowiązkiem jesteś ty, Hanno. Jedyną
odpowiedzialnością, jaką biorę na siebie. Nic innego dla
mnie się nie liczy.
– Nie, nie, Robercie, nie wolno ci tak mówić. A ja
mogę ci tylko powtórzyć. Jeśli nie poznam prawdy
o sobie, będziesz musiał o mnie zapomnieć.
– Ja? O tobie? A ty, Hanno? Czy ty potrafiłabyś
o mnie zapomnieć?
Zamarła.
– Ja... ja...
– Odpowiedz mi! Mogłabyś o mnie zapomnieć?
Skłam! Musisz skłamać! Och, Boże! Skłamać... Prze-
cież odpowiedź może być tylko jedna.
– Ja przestanę ciebie kochać dopiero wtedy, kiedy...
kiedy umrę, Robercie – wyszeptała, nagle otwierając
przed nim całe swoje serce. – Ale to teraz nie ma
żadnego znaczenia.
255
Skandaliczne zaloty
– Mylisz się, ukochana! Teraz to jest najważniejsze
na świecie...
Hanna, zanim wyruszyła do Gillingdon Park, miała
jeszcze jednego gościa, gościa, który zadziwił ją bar-
dziej niż wezwanie na rozmowę do sir Roberta. Do
drzwi zapukała pokojówka, zawiadamiając, że przybył
pan Stanford i pyta, czy Hanna raczy poświęcić mu
kilka chwil na rozmowę.
Była zdumiona, że chce się z nią zobaczyć, zgodziła
się jednak i zeszła do salonu. Pokojówki nie wzięła ze
sobą, ponieważ zdecydowana była na wszystkie pyta-
nia pana Stanforda odpowiadać szczerze i otwarcie.
Była również pewna, że w tej nowej sytuacji nikt nie
będzie zwracał uwagi, czy Hanna rozmawia z dżentel-
menem w obecności przyzwoitki, czy nie.
– Witam pana, panie Stanford!
Pan Stanford zerwał się z krzesła. Wyglądał, jak
zwykle, bardzo dziarsko i elegancko w świetnie skrojo-
nym surducie, bordowej kamizelce i płowożółtych
spodniach, kiedy jednak podszedł bliżej, Hanna zauwa-
żyła, że jest zarumieniony, bardzo czymś przejęty.
– Witam panią, panno Winthrop. I dziękuję, że
zgodziłaś się pani mnie przyjąć.
– A ja jestem rada, żeś pan mnie odwiedził, jed-
nakowoż nieco zdumiona, co pana do mnie sprowadza.
Pan Stanford pozwolił sobie na słaby uśmiech.
– Nie zajmę pani wiele czasu, panno Winthrop.
Musiałem się jednak z panią zobaczyć. Pani wracasz do
Gillingdon Park?
256
Gail Whitiker
– Tak. Lord Winhrop okazał mi wielką życzliwość
i zgodził się, abym pozostała tam, dopóki nie zdecydu-
ję, co dalej czynić będę.
– A wolno wiedzieć, łaskawa pani, jakież to będą
decyzje?
– Naturalnie! Najpierw szukać będę jakiegoś pomie-
szkania, a potem zajęcia.
– A dlaczego nie tu, w Londynie? W dużym mieście
zawsze łatwiej jest coś znaleźć.
– Niewątpliwie. Ja jednak przeczuwam, że moja
sytuacja tu, w Londynie, w ciągu najbliższych miesięcy
będzie nieco... skomplikowana, dlatego wolę wrócić na
wieś.
– Zaszyć się w wiejskim ustroniu?
Hanna uśmiechnęła się, czuła jednak, że jej twarz
oblewa się rumieńcem.
– Można to też tak nazwać, panie Stanford.
– Pani dobrze wiesz, że ludzie na prowincji też
karmią się plotkami, może tylko te plotki rozchodzą się
nieco wolniej niż w mieście.
– Wiem, panie Stanford. Mam jednak nadzieję, że
na prowincji ludzie, zatrudniając guwernantkę czy też
nauczycielkę do wiejskiej szkółki, nie zastanawiają się
tak skrupulatnie nad jej pochodzeniem, jak tu, w Lon-
dynie, nad familią panny, którą wprowadza się do
towarzystwa.
– Panno Winthrop, ja jestem zbulwersowany, że
panią teraz spotykają takie... utrudnienia. Przecież pani
nie jesteś niczemu winna.
– Jestem wdzięczna panu za dobre słowo, panie
257
Skandaliczne zaloty
Stanford. Ja teraz tak łaknę ludzkiej życzliwości.
Niełatwo jest mi pogodzić się z tą... prawdą o mnie, ale,
niestety, niczego zmienić nie sposób. Ubolewam tylko
bardzo, że tę prawdę poznałam dopiero po dwudziestu
latach.
– Och, panno Winthrop!
Pan Stanford, mieniąc się na twarzy, przez chwilę
wpatrywał się w Hannę i nagle padł przed nią na
kolana.
– Panno Winthrop, ja błagam – mówił roztrzęsio-
nym głosem. – Wstydzę się ogromnie swego wczoraj-
szego zachowania, kiedy nie znając żadnych przyczyn,
pozwoliłem sobie na wybuch tak gwałtowny! Za-
chowałem się karygodnie, okrutnie i byłem tak nie-
sprawiedliwy! Czy raczysz mi pani wybaczyć?
– Ależ drogi panie! Cóż tu jest do wybaczania? Jak
mogłeś pan zareagować inaczej, widząc, co... czynię ja
i lord Winthrop? Przecież pan byłeś przekonany, że
Robert i ja jesteśmy rodzeństwem!
– Ale pani miałaś rację, czyniąc mi zarzut, że nie
powinienem oskarżać, nie wiedząc jeszcze, na czym
rzecz polega. A ja oskarżałem, jakbym wierzył, że mój
przyjaciel, lord Winthrop, zdolny jest do czynów tak
haniebnych! Powinienem był sobie uzmysłowić, że
istnieje jakieś logiczne wyjaśnienie tego... zdarzenia,
powinienem był zapytać, a nie ciskać od razu gniewne
słowa!
Hanna, wzruszona do głębi szczerym wyznaniem
pana Stanforda, uśmiechnęła się do niego bardzo ser-
decznie.
258
Gail Whitiker
– Wybaczam panu, drogi panie Stanford, wyba-
czam z całego serca. I jestem pewna, że lord Winthrop
też nie czuje do pana urazy.
– Łudzę się, że tak będzie... Panno Winthrop!
Gwałtowne emocje zniknęły z twarzy pana Stanfor-
da, teraz twarz ta była ogromnie poważna.
– Panno Wintrop! Jest jeszcze jedna sprawa, którą
pragnę pani wyjaśnić. Moje zamiary wobec pani były
jak najpoważniejsze, i to, czego dowiedziałem się
o pani przeszłości, wcale ich nie zmienia...
Hanna poczuła osobliwy niepokój.
– Panie Stanford, może lepiej teraz tej kwestii nie
poruszać.
– Panno Wintrop! Zapewniam panią, że nie mam
najmniejszego zamiaru czynić pani żadnych propozy-
cji niemiłych. Sądzę jednak, że winien jestem pani
wyjaśnienie, dlaczego wczoraj pozwoliłem sobie zja-
wić się u pani. Panno Winthrop! Ja wczoraj przyszed-
łem do pani błagać, abyś pani została moją żoną!
I gdyby nie fakt, że ofiarowałaś już pani swoje serce
innemu, dziś również prosiłbym panią o rękę.
Hanna, poruszona do głębi, spojrzała panu Stanfor-
dowi w oczy. Boże wielki! Pan Stanford, przyszły
wicehrabia, gotów byłby ożenić się z podrzutkiem.
Jakiż to szlachetny człowiek! Alice nie myliła się,
obdarzając przychylnością tego właśnie dżentelmena.
– Panie Stanford, czuję się zaszczycona, bardziej niż
pan możesz to sobie wyobrazić – powiedziała głosem
nabrzmiałym ze wzruszenia. – Ale niczym nie za-
służyłam sobie na pana względy...
259
Skandaliczne zaloty
– Pani?! Pani zasługujesz na więcej, o wiele więcej!
I przyznaję, że z trudem godziłbym się z pani odmową,
gdybym nie wiedział o afekcie lorda Winthropa wobec
pani, i pani wobec niego. Och, panno Winthrop, proszę
nie czuć się zażenowaną! Robert zdradził mi, jak się
sprawy mają, wyznał mi, że pani wcale nie darzysz
uczuciem pana Twickenhama, to był tylko wybieg, aby
mnie zniechęcić.
Nie wiadomo, które z wyznań pana Stanforda było
dla Hanny bardziej kłopotliwe. Opuściła głowę, ale z jej
ust wydobyło się westchnienie ulgi.
– Czyli lord Winthrop wyjaśnił panu to całe niepo-
rozumienie?
– Tak, panno Winthrop. Robert jest człowiekiem
honoru, i był wobec mnie bardzo szczery, gdyż ja,
pochlebiam sobie, zaliczam się do grona jego najbliż-
szych przyjaciół.
– Skoro tak, ja również czuję się zobligowana do
największej szczerości wobec pana. Bo musisz pan
wiedzieć, że choć darzę lorda Winthropa uczuciem
głębokim, nie dałam mu nadziei.
Pan Stanford wcale nie ukrywał, że jest tą wiadomo-
ścią porażony.
– Panno Winthrop! Na Boga! Czy to znaczy, że nie
zamierzasz go pani poślubić?
– Nie, panie Stanford. Jak mogłabym zostać mał-
żonką wicehrabiego, skoro nie wiem, kim jestem?
– Przecież Robert nie dba o to! Śmiem dodać, że tak
samo jak ja!
– Wiem o tym. Obaj panowie jesteście nadzwyczaj
260
Gail Whitiker
szlachetni. Ale ja uważam, że zobowiązania wobec
własnego rodu to rzecz święta i niepodważalna, panie
Stanford. Lord Winthrop jest również głęboko o tym
przekonany, choć teraz gotów byłby nad te obowiązki
przedłożyć honor dżentelmena. Ale ja sama słyszałam,
z ust samego lorda Winthropa, że taki dżentelmen jak
on, czy też pan, nie może sobie pozwolić na jakiekol-
wiek... zaniedbania w wyborze małżonki. Pan, zdaje
się, też to słyszałeś...
– A tak – przytaknął nieco zarumieniony pan Stan-
ford. – Rober porządnie natarł mi uszu za mój afekt do
panny Blazel.
– A widzisz pan... I znając zdanie lorda Winthropa,
jakżeż mogę przyjąć jego oświadczyny? Albo pańskie,
panie Stanford! Jestem w pełni świadoma, jak ważne są
koligacje rodzinne dla waszych rodów.
– Jestem pełen podziwu dla pani rozwagi, panno
Winthrop. Ale pozwolę sobie przypuszczać, że taka
rozwaga nie uczyni panią szczęśliwą.
– Wiem, panie Stanford – przyznała Hanna, uśmie-
chając się bardzo smutno. – Ale życie nie daje nam
żadnych gwarancji szczęścia. Ja jestem z natury osobą
praktyczną. Potrafię pogodzić się z tym, co konieczne,
starając się zapomnieć o swoich marzeniach czy upo-
dobaniach.
– Czyli moich oświadczyn nie przyjęłabyś, pani?
Nawet gdybyś nie darzyła afektem lord Winthropa?
– Nie, panie Stanford. Obaj panowie posiadacie
tytuły i majętności, a to was obliguje do małżeństwa
z osobą odpowiednią, jako że powinniście mieć
261
Skandaliczne zaloty
również na względzie dobro dzieci, które zrodzą się
z waszych związków. Pragnę jednak, abyś wiedział
pan, że cenię sobie bardzo pańską propozycję, tym
bardziej, że byłbyś skłonny ją ponowić, mimo żeś
poznał pan prawdę o moim pochodzeniu.
– Nie wahałbym się ani minuty, panno Winthrop! Ani
minuty! Mój podziw dla pani wzrósł jeszcze bardziej, gdy
widzę, z jaką godnością znosisz pani przeciwności losu!
Z godnością iście królewską... Och, proszę wybaczyć!
Pan Stanford zdał sobie nagle sprawę, że nadal klęczy
przed Hanną. Zerwał się szybko i stanąwszy w od-
powiedniej odległości, spytał uprzejmie:
– A kiedy zamierzasz pani wyjechać?
– Jeszcze dziś, panie Stanford. Sir Roger łaskawie
użycza mi swego powozu... O, Alice! Witaj... Alice,
proszę, nie odchodź!
Alice, niezdecydowana, zatrzymała się w progu.
Filigranowa dama, spowita w kolory nieba. Suknia
jasnoniebieska, szarfa szafirowa, szal, osłaniający ra-
miona, błękitny. Wyglądała prześlicznie, a nowe ucze-
sanie sprawiało, że wyglądała również o wiele poważ-
niej niż zwykle.
– Witam, Hanno! Witam pana, panie Stanford!
– odezwała się słodkim głosem, skinąwszy dystyn-
gowanie główką. – Wybaczcie, państwo, że przery-
wam miłą pogawędkę. Nie wiedziałam, Hanno, że
masz gościa, a ja chciałam tylko zaprosić ciebie na
przechadzkę, aby nacieszyć się jeszcze twoim towarzy-
stwem, zanim nas opuścisz...
– Wcale nie przeszkodziłaś, droga Alice – odparła
262
Gail Whitiker
Hanna, wzruszona jeszcze jednym dowodem życz-
liwości ze strony Alice. – Zakończyliśmy z panem
Stanfordem naszą pogawędkę. Pan Stanford zamierzał
już się żegnać...
– Tak, tak, w rzeczy samej, tak – powiedział po-
spiesznie pan Stanford, zginając się w ukłonie.
– I ogromnie mi przykro, Alice, ale nie mogę ci
towarzyszyć. Jestem jeszcze niegotowa z pakowaniem.
– Panno Montgomery? – odezwał się niespodzianie
pan Stanford. – A może moja skromna osoba zdołałaby
zrekompensować pani brak towarzystwa panny Win-
throp?
Hanna zesztywniała, modląc się w duchu, aby Alice
nie okazała swego dziecinnego entuzjazmu. Na szczęś-
cie, jej nauki Alice wzięła sobie do serca i teraz,
dostojnie skinąwszy główką, wygłosiła tonem uprzej-
mym, niemalże chłodnym.
– Bardzo mi miło, panie Stanford... Jeśli pan skłonny
jesteś poświęcić mi chwilę...
– Będę zachwycony, panno Montgomery, i ośmie-
lam się zapytać, czy zamiast trudzić swoje stopy, nie
miałabyś pani ochoty na małą przejażdżkę? Mój po-
wóz czeka przed domem.
– Z przyjemnością na to przystanę – odparła Alice,
dalej gładko i uprzejmie, choć jej wielkie oczy rozbłysły
z radości. – Pozwolisz pan, że udam się tylko po
kapelusz.
Niebieska dama jeszcze raz skinęła główką i bardzo
wdzięcznie zamknęła za sobą drzwi.
– Jakaż to czarująca istota! – wykrzyknął pan
263
Skandaliczne zaloty
Stanford, wpatrzony w śnieżną biel drzwi. – Że też ja
tego wcześniej nie zauważyłem!
– Może właśnie nadeszła pora, abyś pan to zauwa-
żył? – spytała słodkim głosem Hanna, z trudem
ukrywając radość z jakże pomyślnego rozwoju wypad-
ków. – Panna Montgomery jest damą piękną i czarują-
cą, a ponadto damą o czułym sercu i wielkiej delikat-
ności, o czym miałam sposobność się przekonać w cią-
gu ostatnich dwóch dni.
– Będę się nią zachwycał, jeśli posiada choć połowę
tego czaru, jaki ty, pani, nosisz w sobie – mruczał
niepoprawny pan Stanford, pochylając się nad białą
rączką Hanny. – Jesteś, pani, diamentem najcenniej-
szym ze wszystkich...
Robert jeszcze raz odwiedził Hannę, tuż przed jej
odjazdem. Ich pożegnanie było, naturalnie, o wiele
bardziej czułe niż z panem Stanfordem. Robert, upew-
niwszy się jeszcze raz, czy drzwi salonu nie stoją
otworem, porwał Hannę w ramiona i całował, gorąco
i żarliwie, dopóki obojgu starczyło tchu.
– Moja najmilsza... Jakże ja wytrzymam tyle dni
z dala od ciebie! Nie będę słyszał twego słodkiego głosu,
ani cieszył się twoim cudnym uśmiechem... – mruczał
żałośnie, kryjąc twarz w jej ciemnych lokach, a Hanna,
rozkoszując się ciepłem silnych, męskich ramion, rów-
nież wyszeptywała swoje żale.
– Najdroższy... bez ciebie będzie strasznie... Nie
będzie godziny, żebym nie tęskniła za tobą...
– Hanno! Ja nie poddam się, musisz być moją.
264
Gail Whitiker
Niepodobna, żebyś mogła mi odmówić... Ty będziesz
moją żoną!
– Dobrze wiesz, Robercie, że zgodzić się nie mogę...
– Ale i tak będziesz moją żoną, teraz jednak
nie spierajmy się, szkoda psuć ostatnie wspólne
chwile...
Hanna z wielką niechęcią wysunęła się z jego objęć.
Jakże łatwo zapomina się o rozwadze, kiedy lord
Winthrop jest tak blisko!
– Kiedy zamierzasz wyjechać, Robercie?
– Jutro z samego rana. Wystaw sobie, że lord Thorpe
z rodziną jedzie na święta do Cumberland, ich majątku
w Szkocji, i zaproponowano mi, abym zabrał się razem
z nimi.
Przed oczyma Hanny pojawił się nagle obraz Caro-
line Thorpe, nadobnej panny, która wcale nie ukrywa-
ła, z jaką rozkoszą zostałaby kolejną wicehrabiną
Winthrop. Ale Hanna potrafiła przemówić sobie do
rozsądku. Zazdrość? To uczucie należy teraz stłumić,
w ogóle o nim zapomnieć. Jeśli się kogoś kocha, jego
dobro jest dobrem najwyższym... I teraz, z bólem serca,
należy powtórzyć sobie, że panna Thorpe ma większe
prawo zostać lady Winthrop niż ktoś, kto nawet nie
wie, którego dnia się urodził...
– Jestem bardzo z tego rada, Robercie. W tak miłej
kompanii czas podróży szybko minie.
– Nie sądzę, Hanno. Lady Thorpe znana jest ze swej
niechęci do szybkiego podróżowania, a ja przecież
najchętniej gnałbym jak szalony, żeby jak najprędzej
powrócić do ciebie, najdroższa! Nie wypadało mi
265
Skandaliczne zaloty
jednak odmówić. Hanno? I jedno muszę ci wyznać. Ja
powiedziałem lady Thorpe prawdę o tobie... wszystko.
Hanna zbladła.
– Cóż ty mówisz, Robercie? Dlaczego? Czy musia-
łeś jej to powiedzieć?
– Tak, Hanno. Pamiętasz, jak spotkaliśmy lady
Thorpe w teatrze? Prosiła mnie o chwilę rozmowy, na
osobności. Wtedy powiedziała mi, że ty jej kogoś
przypominasz.
Twarz Hanny była już biała jak papier.
– Naprawdę? Robercie... Boże drogi! A czy powie-
działa, kogo?
– Niestety, nie. Ale podobieństwo musi być bardzo
silne, skoro lady Thorpe, widząc ciebie po raz pierwszy,
natychmiast sobie o tym przypomniała. I dlatego powie-
działem jej prawdę, Hanno. Błagam, nie miej do mnie żalu,
sama pojmujesz, jak bezcenna byłaby ta wiadomość!
Niestety, lady Thorpe nie jest w stanie sobie przypomnieć.
– Boże wielki, gdybyż ona sobie przypomniała...
A powiedz, Robercie, czy lady Thorpe była bardzo
przerażona, kiedy wyznałeś jej prawdę o mnie?
– Wyobraź sobie, że zniosła to bardzo mężnie. I jest
bardzo tobie przychylna, Hanno. Obiecała, że będzie
starać się usilnie przypomnieć sobie, kim była ta osoba.
Może zdarzy się to podczas podróży? Och, Hanno...
Wpatrywał się w nią, jakby uczył jej się na pamięć,
każdego, najdrobniejszego nawet szczegółu jej twarzy,
tak mu drogiej....
– Poradzisz sobie sama w Gillingdon, Hanno? Mnie
na pewno nie będzie kilka tygodni.
266
Gail Whitiker
Chciała mu powiedzieć, że nawet jedna króciutka
chwila z dala od niego wydaje jej się wiecznością, ale
zmilczała... Pełne czułości słowa stawały się zbyt
bolesne. Przecież cud i tak się nie wydarzy. Nie
wierzyła, że Robert dotrze do prawdy, nie wierzyła, że
ta prawda pozwoli, aby ona i Robert nie spędzili reszty
życia osobno.
– Dziękuję, Robercie, dam sobie radę – zapewniła go
głosem bardzo energicznym. – I nie będę się nudzić,
będę przecież szukać jakiegoś mieszkania dla mnie,
i zajęcia.
– Proszę, nie rób tego.
– Muszę.
– Ale dlaczego? Ludzie będą się dziwić, skąd u ciebie
ta nagła chęć oddania się jakiemuś zajęciu. Wszyscy
oczekują, że córka lady Winthrop powróci z Londynu
z radosną nowiną o swoich zaręczynach.
– Obawiam się, że przeżyją wielkie rozczarowanie.
– Nie, najdroższa – szepnął Robert, a jego oczy
pociemniały ze wzruszenia. – I proszę, nie podejmuj
żadnych kroków, tylko czekaj na mnie, czekaj cierp-
liwie. Jeśli w Szkocji nie uda mi się rozwikłać tej
zagadki, niczego to nie zmieni. Zaraz po moim po-
wrocie do Gillingdon Park ujawnimy wszystkim naszą
tajemnicę i ogłosimy nasze zaręczyny. I najpóźniej na
Boże Narodzenie odbędzie się nasz ślub.
Hanna, czując, że wielkie wzruszenie ściska ją za
gardło, mogła tylko przycisnąć palec do jego ust
i w milczeniu potrząsnąć głową. Wielki Boże! Jakżeby
pragnęła, aby wszystko było tak, jak mówił Robert...
267
Skandaliczne zaloty
Żeby już na zawsze byli razem, a te wszystkie rodowe
powinności stały się nieważne...
Ale te powinności nigdy nie przestaną być ważne,
a ona kocha zbyt mocno, aby żądać od Roberta
jakichkolwiek poświęceń. Zagadka musi być rozwik-
łana, bo tylko wtedy będą mogli być szczęśliwi, na
zawsze. Bo inaczej... któż zaręczy, czy pewnego dnia
Robertowi nie zacznie zawadzać taka żona, która nie
wie, kim jest naprawdę?
– Robercie! Wiesz, że tak nie może się stać...
– Najdroższa, przecież my się kochamy! I nie wolno
ci walczyć z miłością....
– Nie wolno pochopnie ulegać uczuciom, Robercie.
Wybacz, ale ja nie potrafię zapomnieć o niestosowności
naszego związku.
– Och, Hanno! A powiedz, jeśli tam, w Szkocji,
dowiem się, że nasz związek wcale nie byłby nie-
stosowny? Że z racji urodzenia możesz zostać wice-
hrabiną? Co wtedy, Hanno? Co mi wtedy odpowiesz?
– Wtedy? Robercie...
Hanna przymknęła powieki, jakby chciała zatrzy-
mać pod nimi tę króciutką chwilkę szczęścia.
– Jeśli czegoś takiego się dowiesz... O, ukochany!
Wracaj wtedy jak najszybciej, zapytaj jeszcze raz... A ja
odpowiem, że będę najszczęśliwszą, jeśli dane mi
będzie zostać twoją żoną... Ale...
Otworzyła oczy, teraz pełne smutku.
– Musisz mi coś obiecać, Robercie. Jeśli nie dowiesz
się niczego, rozstaniemy się i nigdy już się nie spotka-
my, nigdy nie będziesz starał się mnie odszukać.
268
Gail Whitiker
– Nigdy? – powtórzył Robert głuchym głosem.
– Nie, Hanno, tego nie potrafię ci obiecać. Zbyt wiele
ode mnie żądasz.
– Ale tak trzeba – szepnęła smutno. – Ja tylko proszę
o to, co jest konieczne, Robercie. Jeśli nie dowiesz się
niczego, będzie to znaczyło, że nie jesteśmy sobie
przeznaczeni. I każde z nas pójdzie dalej swoją drogą...
– Hanno!
– Błagam, obiecaj mi to!
Musiała długo prosić, przekonywać, w końcu obiecał
i kiedy Hanna patrzyła, jak odchodził, jej myśli były
bardzo smutne. Jak to dobrze, że ona jest taka silna. Bo
jest silna i ufała sobie. Jeśli się okaże, że pochodzi ze
stanu zbyt niskiego, aby zostać żoną wicehrabiego,
podda się temu z pokorą.
I nie wolno niczego przeciągać. Jeśli Robert nie
powróci do świąt Bożego Narodzenia, a przynajmniej
nie prześle jakichś wieści – ona wyjedzie z Gillingdon
Park. Na zawsze.
269
Skandaliczne zaloty