*****
****
*
Mary Lynn Baxter
Prezent dla Joni
Rozdział pierwszy
Lacy Madison uśmiechnęła się, patrząc na rząd książek
w błyszczących obwolutach, stojący na kontuarze. Pomysł,
żeby prowadzić w sklepie wypożyczalnię, okazał się znako
mity - obroty wzrastały z każdym dniem, co cieszyło ją, tym
bardziej że Boże Narodzenie było tuż tuż. Podśpiewując „Idą
święta", Lacy sięgnęła po leżącą na samej górze nowość
z dziedziny literatury faktu, którą obiecała sobie przeczytać,
i oparta o kontuar zaczęła ją kartkować. Dotarła już prawie do
końca, gdy znalazła kopertę. Przyjrzała się jej ze zmarszczo
nymi brwiami. Była to firmowa koperta banku American
Express, w jakich dostaje się wyciągi ze stanu konta. Ktoś już
ją otwierał, bo w okienku nie było widać nazwiska właścicie
la. Sięgnęła do środka i wtedy złożona kartka różowego pa
pieru listowego sfrunęła na podłogę.
Lacy podniosła ją i rzuciła okiem na treść. Poczuła, że się
czerwieni - kartka okazała się prywatnym listem, a adresatem
był jeden z klientów jej sklepu. Nigdy zresztą nie spotkała
tego tajemniczego pana Boothe'a Larsona, poznała go za to
Sue, jej współpracownica, która określiła go jako „kawał
chłopa", dodając, że jest dziwakiem i odludkiem.
To ostatnie Lacy mogła łatwo zrozumieć. Sama marzy
ła o spokoju, od dwóch lat bez powodzenia usiłując za
pomnieć o bolesnej przeszłości. Kiedy kilka lat temu wy
chodziła za mąż, myślała, że jest najszczęśliwszą kobietą pod
słońcem. Jej mąż był energiczny i błyskotliwy, mimo
młodego wieku osiągnął już kierownicze stanowisko i pew
nie dlatego nie przeszkadzało jej to, że nie znali się zbyt
długo. Może po prostu chciała wtedy zmienić swoje dotych
czasowe życie, rzucić losowi wyzwanie. Po czterech latach
studiów właściwie nie wiedziała, co naprawdę chce robić.
Zaczęła pracować jako pomoc radcy prawnego w dużej kor
poracji, ale nie znosiła tego monotonnego zajęcia. Podjęła się
go jedynie pod wpływem rodziców, którzy - aż do swojej
przedwczesnej śmierci w wypadku samochodowym - wpajali
w nią, że najważniejszym celem w życiu jest stała i dobrze
płatna posada.
Przez kilka pierwszych lat małżeństwa Lacy była szczęśliwa.
Potem coś się popsuło -jej mąż nie dostał awansu, na który, jego
zdaniem, zasłużył, i zaczął pić. Zmienił się do tego stopnia, że
dalsze przebywanie z nim stało się dla Lacy i ich małej córeczki
nie do zniesienia. Zdecydowała za wszelką cenę wyjechać z mia
sta i rozpocząć nowe życie. Od wielu lat utrzymywała kontakt ze
starą przyjaciółką swojej matki, mieszkającą w małej miejsco
wości wypoczynkowej. Kiedy dowiedziała się, że tamta poszu
kuje kogoś zaufanego, by poprowadził, a w przyszłości odkupił
od niej księgarnię, nie wahała się ani chwili.
Nigdy nie żałowała tego posunięcia, miasteczko Camden
w stanie Arkansas okazało się rajem na ziemi. Położone było
w centrum rolniczego okręgu, w dzikich i pięknych górach
Ozarks. W strumieniach, ocienianych przez wspaniałe sosny
i dęby, pływały okonie i leszcze, zdolne zadowolić najbar
dziej wybrednego wędkarza. Zaś wędkarze i ich rodziny sta
nowili źródło pokaźnych dochodów dla mieszkańców tego
regionu.
Zaraz po urządzeniu się w nowym miejscu Lacy zaczęła
robić użytek ze swych artystycznych zdolności i nauczyła się
produkować wyroby ze szkła. Wkrótce jej specjalnością stały
się lampy - nieduże, o dziwnych, niepowtarzalnych kształ
tach. Teraz nawet zamierzała rozwinąć tę produkcję i rozpro
wadzać lampy również w innych sklepach, by zarobić wystar
czającą ilość pieniędzy na spłacenie księgarni.
Przerwała na chwilę rozmyślania i rozejrzała się po sklepie
z rosnącą dumą. Udało jej się stworzyć wnętrze, które wyglą
dało oryginalnie i naprawdę pięknie. Antyczne regały i stoliki
wypełnione były kolorowymi książkami, między którymi sta
ły lampy, mające pomóc jej zdobyć środki do osiągnięcia
celu.
- Mamusiu!
Wesoły dziecięcy głosik przywrócił Lacy do rzeczywisto
ści. Zauważyła, że wciąż ściska w dłoni kopertę, więc scho
wała ją do kieszeni.
- Tutaj jestem, kochanie!-zawołała.
Spojrzała na zegarek i stwierdziła, że ma mało czasu. Była
już dziewiąta, sklep musiała otworzyć za godzinę i do tego
czasu powinna sprawdzić wszystkie książki. Na widok córe
czki uśmiechnęła się i wyciągnęła do niej ramiona. Joni pod
biegła, zarzuciła jej ręce na szyję i przytuliła się. Lacy uści
skała ją z czułością.
- Jak się masz kochanie? Dobrze spałaś? - spytała.
- Aha - odpowiedziała Joni, wiercąc się na kolanach ma
my.
- Zjesz płatki na śniadanie? - zaproponowała Lacy przy
gładzając jej włosy.
- A może ciasteczko?
- Oczywiście że nie, panienko. Czy umyłaś zęby?
- Aha.
- To dobrze.
- A czy później dostanę ciasteczko?
- Zobaczymy - powiedziała Lacy, pieszczotliwie szczy
piąc nos córeczki.
Czteroletnia Joni była dzieckiem żywym, nad wiek rozwi
niętym i wymagała nieustannej uwagi. I chociaż Lacy zajmo
wała się nią z radością i poświęceniem, jej zadanie nie było
łatwe. Czasami poczucie odpowiedzialności przytłaczało ją
i nie dawało spać. Gdyby tylko miała kogoś, z kim mogłaby
dzielić ten ciężar, mężczyznę, który by ją kochał i którego ona
by kochała. Ale nie było nikogo takiego i na tym polegał
problem.
słysząc, jak Sue z trudem łapie oddech ze zdziwienia, i czu
jąc, że jej własne serce zatrzymuje się na moment. - Przecież
wiesz - dodała nie poznając własnego głosu, tak wydał się jej
nienaturalny. - A teraz idź zrobić to, o co cię prosiłam.
- Czasami musi jej być ciężko - zauważyła Sue, gdy mała
zniknęła za drzwiami.
- Bardziej niż na to wygląda - westchnęła Lacy.
- Ona tęskni za ojcem.
- Tak - przytaknęła Lacy cicho.
- Czy jest jakaś szansa, że możecie znów być razem?
- Nie - odparła Lacy z oczami pełnymi łez.
Na chwilę zapadła cisza. Sue westchnęła i ostrożnie po
wiedziała:
- Nigdy o tym nie mówiłaś ani ja nie pytałam, ale jestem
twoją przyjaciółką i bardzo zależy mi na tym, żebyście były
szczęśliwe. Chciałabym wiedzieć, co się stało z twoim byłym
mężem.
Lacy oparła się o szafkę, z trudem przezwyciężając drże
nie.
- Słuchaj... nic nie musisz mówić, zapomnij, że o to spy
tałam.
- Ależ nie, wszystko w porządku. Ja... ja chcę, żebyś
o tym wiedziała. Rozwód trwał długo i był bardzo nieprzy
jemny, a potem, kiedy myślałam, że już wszystko będzie do
brze, on porwał Joni i zwiał z naszego stanu. Miała wtedy
dwa lata.
- O Boże, to straszne.
- Możesz sobie wyobrazić, że o mało nie oszalałam.
- I co zrobiłaś?
- Za wszystkie moje oszczędności wynajęłam prywatne
go detektywa, który w końcu ich odnalazł. Ojciec Joni na
tychmiast został aresztowany i później skazany na więzienie.
- Głos Lacy był teraz ledwie słyszalny. - A ja spakowałam
wszystko i przyjechałyśmy tutaj. Resztę już znasz - dodała,
unikając badawczego wzroku przyjaciółki.
Sue chciała powiedzieć coś jeszcze, ale w końcu zrezygno
wała i napiła się kawy. Po chwili milczenia zauważyła tylko:
- Nie wszyscy mężczyźni są tacy jak on.
- Prawdopodobnie nie - odpowiedziała Lacy, starając się
uśmiechnąć i zmienić nastrój rozmowy. - Ale ja jestem zbyt
tchórzliwa, żeby znów próbować.
- Tylko pamiętaj, że nie można żyć samą pracą - zachi
chotała Sue. - Od tego wyrasta garb.
- Pewnie już mi wyrósł.
- Przestań, przecież mogłabyś się spodobać każdemu
mężczyźnie. Billy chciałby cię umówić z kolegą z pracy.
- Twój mąż jest kochany, ale nie. Powiedz mu, że dzięku
ję, nie.
- Zgoda, może tamten to nie Boothe Larson - mówiła
dalej Sue, nie zrażona odmową - ale nie jest taki zły.
Lacy bezwiednie włożyła rękę do kieszeni i natrafiła na
kopertę. Musi pamiętać, żeby mu to wysłać.
- A jeżeli już mowa o naszym nowym kliencie, to ile razy
był w sklepie?
- Przy mnie tylko dwa razy.
- Nie mogę sobie wyobrazić, po co on w ogóle tu przy
chodzi.
- Przypuszczam, że czuje się samotny. Mówi się w mie
ście, że pracował w specjalnych oddziałach straży leśnej do
zwalczania pożarów. A teraz z jakichś powodów żyje jak od-
ludek, bo czuje nienawiść do ludzi. - Sue skrzywiła się. -
Mogę potwierdzić to ostatnie. Kiedy wydawałam mu książki,
patrzył na mnie wzrokiem starego niedźwiedzia, którego boli
pazur.
- Chciałabym to zobaczyć - zaśmiała się Lacy.
- Nie radzę.
Lacy roześmiała się znowu, a Sue rzuciła jej badawcze
spojrzenie.
- Mamusiu, z czego się śmiejesz? - Joni pojawiła się
w drzwiach.
- Tak sobie, kochanie - Lacy szybko stłumiła śmiech.
- To tylko taka rozmowa między dorosłymi.
Pół godziny później Lacy siadała za kierownicą swojej
hondy.
- Cholera - syknęła zorientowawszy się, że w kieszeni
wciąż ma ten cudzy list.
- Och, mamusiu... ty powiedziałaś brzydkie słowo - wy
jąkała Joni.
- Masz rację, kochanie, bardzo przepraszam.
- Jedźmy już, musimy spotkać świętego Mikołaja.
Lacy zastanawiała się, nie zwracając uwagi na zniecierpli
wienie córeczki. A może zwrócić tę kopertę osobiście, zamiast
wysyłać ją pocztą? Cóż jej to szkodzi. Poza tym pogoda zdecy
dowanie sprzyja przejażdżce, przekonywała dalej samą siebie.
- Mamusiu, jedźmy już.
Lacy z determinacją zapuściła silnik. Podobno ciekawość
to pierwszy stopień do piekła.
Rozdział drugi
Spike, czarny labrador, wpatrywał się w swego pana i ma
chał ogonem.
- Wiem, że jesteś głodny - powiedział Boothe Larson.
- Ale jeszcze przez chwilę musisz być cierpliwy. Już prawie
skończyłem.
Pies zaskomlał i przyczołgał się kawałeczek bliżej. Boo
the, nie zwracając na niego uwagi, ociosywał siekierą gruby
pień. Mimo porannego chłodu był do pasa nagi, pokryty po
tem i brudem.
Przerwał, odłożył siekierę i rozejrzał się. Zawsze z przyje
mnością przebywał na dworze. Nie nadawał się do życia
w mieście i to wcale nie dlatego, że postanowił odizolować
się od ludzi. Po prostu nie znosił chaosu i bieganiny, jakie
nieodmiennie towarzyszą wielkomiejskiemu pośpiechowi.
Wybrał życie w odosobnionej chacie, gdzie czuł się bezpiecz
ny. Wiedział, że mieszkańcy miasteczka uważają go za dzi
waka, ale wcale go to nie wzruszało. Chciał jedynie, by go
zostawiono w spokoju, by mógł pielęgnować swoją rozpacz
i złość na samego siebie.
Minął właśnie rok od chwili, gdy jego najbliższy przyja
ciel zginął w pożarze, w którym on sam został ranny, czego
następstwem było trwałe kalectwo i równie trwałe blizny na
duszy. W ciągu tego roku bardzo się postarzał. Każdego ran
ka, patrząc w lustro, przeżywał wstrząs - chociaż miał dopie
ro trzydzieści pięć lat, wyglądał i czuł się o dziesięć lat sta
rzej. Ale właściwie nigdy nie był naprawdę młody i beztroski.
Wychowywał się w domu, gdzie panowała przemoc i to spra
wiło, że stronił od innych ludzi. Wydawało mu się, że to
jedyny sposób, żeby przetrwać. Nie wiedział, gdzie jest jego
matka, ale zupełnie to go nie obchodziło. Co gorsza, nie
wiedział nawet, kto jest jego ojcem.
Kiedy Boothe zaczął pracować jako leśny strażnik, poczuł,
że znalazł wreszcie sposób na życie. Wkrótce jednak nastąpiła
tragedia. W czasie pożaru w lesie płonące drzewo zabiło jego
przyjaciela i współpracownika. Chciał odepchnąć go na bez
pieczną odległość, ale nie udało się. Larson wyszedł z tego
jedynie ze strzaskaną nogą, jego przyjaciel zginął na miejscu.
Boothe spędził kilka miesięcy w szpitalu i wtedy zostawiła go
narzeczona. Obawiała się, że będzie musiała spędzić resztę
życia z kaleką, niezdolnym do zapewnienia jej dostatku. Zły
i odarty z wszelkich iluzji, spakował cały swój dobytek i wy
niósł się do chatki ukrytej w górach Ozarks.
Spike uderzył ogonem o ziemię. Z grymasem bólu na twa
rzy Boothe odsunął od siebie wspomnienia smutnej przeszło
ści i wbił siekierę w drzewo.
- Jeszcze jedno i zaraz cię nakarmię.
Pot spływał z jego twarzy, kiedy pochylił się, by sięgnąć po
następny pniak. Nagle usłyszał trzaśnięcie drzwi samochodu. Co
u diabła? Mamrocząc przekleństwa wyprostował się i odwrócił
gwałtownie. Nie życzył sobie towarzystwa, nawet jeśli intruz był
prześliczną, ciemnowłosą dziewczynką, trzymającą rękę równie
pięknej, rudowłosej kobiety o bladej skórze i ogromnych błękit
nych oczach. Ale kobiety przecież już go nie interesują i żadne
oczy, nieważne jak wspaniałe, nie sprawią, że znów będzie brał
udział w tej grze. Mimo to odłożył siekierę i czekał.
Instynkt ostrzegł Lacy, że ich przybycie rozgniewało tego
mężczyznę. Popełniła błąd przychodząc tutaj, jak zwykle jej
impulsywność obróciła się przeciwko niej. Podeszła bliżej,
mocno ściskając rękę Joni.
- Mamo, to boli -jęknęła dziewczynka, próbując uwolnić
palce.
Lacy zwolniła uchwyt, ale nie puściła rączki dziecka.
Zauważyła dużego, czarnego psa, który nie budził jej zaufa
nia.
- Mamusiu, popatrz, jaki duży piesek.
- Tak, widzę - odparła niepewnie.
Zatrzymały się obie w bezpiecznej odległości, ale Lacy
i tak widziała, że rysy twarzy mężczyzny stwardniały, a oczy
zwęziły się groźnie. Nie powstrzymało jej to jednak od pa
trzenia na niego ani nie przerwało szalonych myśli.
Rzeczywiście, jest przystojny jak amant filmowy, odkryła
zaskoczona. To nie znaczy, że nie dowierzała Sue, ale wraże
nie piękna jest odczuciem subiektywnym, pomyślała. Ma wy
stające kości policzkowe, które oznaczają zdecydowany cha
rakter. Chociaż oceniła jego wzrost na mniej niż metr osiem
dziesiąt, wyglądał na wyższego dzięki muskularnym ramio
nom i szerokiej klatce piersiowej. Mogła podziwiać jego cia
ło, gdyż nie zadał sobie trudu, by sięgnąć po koszulę wiszącą
obok na pniu. Na pokrytej włosami piersi błyszczały krople
potu.
Przełknęła ślinę i spojrzała ponownie na jego twarz. Nagle
zmieniła zdanie, już nie uważała, że jest przystojny. Nawet
niezwykły, szaroniebieski kolor oczu nie mógł złagodzić pu
stki i bólu, jakie w nich dostrzegła. Następny ze złamanym
życiem, pomyślała Lacy i próbowała znaleźć jakieś słowa,
które mogłyby przerwać pełną zakłopotania ciszę.
Za to jej córka nie miała żadnych zahamowań.
- Moja mamusia ma na imię Lacy, a ja Joni. -A jak ty się
nazywasz?
Spojrzał na małą nawet dość łagodnie, ale zęby nadal miał
mocno zaciśnięte. Padła uprzejma odpowiedź:
- Boothe Larson.
Joni spojrzała na matkę, potem na Boothe'a i zmarszczyła
nosek.
- Jakie śmieszne imię!
- Joni! - Rumieniec palił policzki Lacy, która w tym mo-
mencie miała ochotę udusić swoją córkę. Już chciała ją zbe
sztać, jednak w końcu zawahała się. Na ustach mężczyzny
igrał ledwo widoczny uśmiech. Patrzyła, jak przykuca, aż
jego twarz znalazła się na poziomie buzi dziecka.
- Uważasz, że to imię jest śmieszne?
Dumna z uwagi, jaką jej poświęcił, Joni wyzwoliła rękę
z uścisku matki i stanęła bliżej niego.
- Aha.
- Chciałaś powiedzieć: „Tak, proszę pana" - podpowie
działa łagodnie Lacy.
- Tak, proszę pana - powtórzyła Joni z uśmiechem, uka
zując rząd równych ząbków.
- Mnie też wydaje się śmieszne - powiedział Boothe.
- Naprawdę? - zachichotała Joni. - A jak nazywa się ten
pies?
- Spike.
Pies machnął ogonem i ziewnął, gdy usłyszał swoje imię.
Joni znów zachichotała.
- Czy on mi się pozwoli pogłaskać?
- Nie, kochanie - wtrąciła się Lacy i pociągnęła ją za
ramię.
- A czy pan ma córeczkę?
- Joni, to nie twoja spra...
- Nie, nie mam. - Boothe przerwał Lacy w pół słowa.
- A może synka?
- Nie, też nie.
- Ja też nie mam tatusia - powiedziała Joni po chwili
milczenia.
Zapadła głęboka, dzwoniąca w uszach cisza. Lacy zasta
nowiła się przez chwilę, czy jedynym rozsądnym rozwiąza
niem nie byłoby zakneblowanie dziecka. Nie wykonała żad
nego ruchu, stała wyprostowana i tylko rumieniec znów oblał
jej policzki. Boothe wcale na nią nie patrzył, oczy utkwione
miał w twarzy Joni.
- To niedobrze. Małe dziewczynki powinny mieć tatu
siów.
- Kiedyś miałam tatusia.
Lacy raptownie wciągnęła powietrze.
- Ach, tak - powiedział Boothe.
- Ale moja mamusia i tatuś wzięli rozwód. Czy pan wie,
co to jest?
- Joni, przestań - przerwała zdesperowana Lacy. - Już
dosyć.
Boothe wstał i patrzył teraz na nią. Wzdrygnęła się. Coś,
co ociepliło przed chwilą jego rysy, zniknęło, oczy znów miał
lodowato zimne, a usta gorzko zaciśnięte.
- Przypuszczam, że zastanawia się pan, dlaczego tu przy
jechałyśmy - zaczęła głupio Lacy, próbując opanować dziw
ny dreszcz. Nie jestem przecież przestraszona, więc skąd to
się wzięło, dziwiła się.
- Rzeczywiście, taka myśl pojawiła się w mojej głowie
- odezwał się Boothe w odpowiedzi.
- Nazywam się Madison - kontynuowała Lacy. nie zrażo
na jego drwiną - i prowadzę księgarnię w miasteczku.
Miał ciemne włosy, przetykane srebrnymi pasmami. Były
długie. Wiedziała, że ułożą się nierówną falą na kołnierzu
koszuli, gdy wreszcie zdecyduje się naciągnąć ją na grzbiet.
Niecierpliwie przejechał po nich ręką, mierzwiąc je jeszcze
bardziej, i czekał, jakby licząc na to, że ona powie coś bardzo
ważnego.
- Przyjechałam, żeby to panu zwrócić. - Mówiąc to Lacy
sięgnęła do kieszeni i wyjęła kopertę.
Na jego czole pojawiły się głębokie zmarszczki.
- A cóż to jest?
- Rachunek z American Express.
Teraz był naprawdę zdumiony.
- Pański rachunek, oczywiście.
- Mój?
Podała mu kopertę. Wziął ją do ręki, dużej i stwardniałej
od pracy. Nagle jak błyskawica przeszyła ją myśl, jakie to
może być uczucie, poczuć tę dłoń na swoim ciele. Przeraziła
się. Jak może myśleć o takich rzeczach! Przecież to obcy
człowiek! Chyba oszalała, a może raczej zbyt długo już jest
bez mężczyzny.
- A skąd pani go wzięła?
- Był w książce, którą pan oddał.
- Rozumiem.
- W środku jest list - dodała Lacy nierozważnie i musiała
zwilżyć usta, które nagle zrobiły się suche jak bibuła. Chcia
łaby, żeby te słowa nigdy nie padły, przecież zawartość ko
perty nie powinna jej obchodzić. Ale ten list wzbudził w niej
tak wielkie zainteresowanie... Najwyraźniej kobieta, która go
napisała, była mu kiedyś bliska.
Gdy Boothe zobaczył różową kartkę, jego rysy znów stę
żały.
- Dziękuję - powiedział szorstko.
Lacy domyślała się, że czuje się dotknięty jej wścibstwem.
Wsadził list do kieszeni i podniósł siekierę, dając w ten spo
sób do zrozumienia, że rozmowę uważa za zakończoną. Znów
przeszedł ją dreszcz i w tym samym momencie usłyszała
krzyk.
- Mamo!
Oboje odwrócili się błyskawicznie, ale nie byli w stanie
zatrzymać psa, który nagle skoczył gwałtownie w kierunku
zaczepiającego go dziecka. Przerażeni widzieli, jak uderzył
Joni łapami w pierś z tak wielką siłą, że dziewczynka prze
wróciła się i uderzyła głową o kawał drewna.
Straszną ciszę przeszył krzyk Lacy.
Rozdział trzeci
Lacy nie mogła ruszyć się z miejsca, nie mogła nawet
myśleć, przerażenie zupełnie ją sparaliżowało.
- Mamusiu...
Ten żałosny jęk spowodował, że wreszcie ruszyła się z miej
sca. Musiała użyć nie lada siły, by pobiec do dziecka na nogach
ciężkich jak z ołowiu. Boothe wyprzedził ją o ułamek sekundy
i prawie jednocześnie padli na kolana przy leżącej Joni.
- Dziecinko, mamusia jest przy tobie - szeptała Lacy
przesuwając rękami po ciele dziewczynki. Dotknęła czegoś
mokrego i zobaczyła krew.
- Och, nie... nie... - wyjąkała patrząc na Boothe'a.
- Zanieśmy ją do środka - powiedział ochrypłym głosem.
Wziął oszołomioną dziewczynkę w ramiona i kuśtykając
zaniósł do swojej chatki. Delikatnie położył ją na łóżku.
- Czy... czy ona jest nieprzytomna? - Lacy zdobyła się
na zadanie tego pytania, klękając przy Joni i układając jej
głowę na boku, by obejrzeć ranę. Krew sączyła się z rozcięcia
z tyłu głowy, blisko karku.
- Joni, słyszysz mnie? - zapytał Boothe. Jego palce prze
suwały się obok palców Lacy, gdy odgarniał włosy dziew
czynki i delikatnie badał opuchliznę wokół rany.
- Mamusiu... - znów zaszeptała Joni.
Łzy napłynęły do oczu Lacy, a nagła ulga spowodowała,
że zrobiło się jej słabo. Musiała zadrżeć, gdyż Boothe rzucił
jej zaniepokojone spojrzenie.
- Chyba nie zrobi pani jakiegoś głupstwa i nie zemdleje,
mam nadzieję.
Chociaż ta niegrzeczna uwaga odniosła skutek i Lacy oprzy
tomniała, przez chwilę miała ochotę wymierzyć mu policzek.
- Nie - odpowiedziała lodowato i odwróciła się do Joni.
- To dobrze, bo nic jej nie będzie. Przyniosę gorącej wody
i bandaże, niech pani przy niej zostanie.
- Mamusiu, boli mnie głowa.
- Wiem, kochanie, ale zaraz poczujesz się lepiej. Posma
rujemy ci to miejsce lekarstwem, dobrze?
- Dobrze - zachlipała Joni.
Boothe wrócił i ze zręcznością, jakiej nie spodziewała się po
jego wielkich dłoniach, obmył ranę i zabandażował ją. Nie była
taka groźna, jak w pierwszej chwili się wydawało. Nagle Lacy
zdała sobie sprawę, że jest tuż przy nim. Widziała cienkie linie
wokół jego oczu, czuła zapach jego potu. Przede wszystkim zaś
czuła dotyk muskularnych, twardych, wciąż nagich ramion i bar
ków, które ocierały się o nią, gdy się poruszał.
Zadrżała i odsunęła się. Zacisnął mocno usta, jakby domy
ślił się, że wzbudził w niej odrazę. Lecz ona wolała nie my
śleć, jakie uczucia wytrąciły ją z równowagi.
Boothe wstał. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się jak
najuprzejmiej, mając nadzieję, że złagodzi jego gniew.
- Dziękuję, że pan się tym zajął - powiedziała.
- Spike ją zranił - padła lapidarna odpowiedź.
Już się nie odezwała. Usiadła na tapczanie, wzięła Joni
w ramiona i mocno przytuliła.
- Mamusiu...
- Jestem przy tobie - powiedziała szeptem Lacy.
Dziecko westchnęło i mocniej przylgnęło do niej, zamyka
jąc oczy. Kiedy mała zasnęła, Lacy bez powodzenia próbowa
ła zapanować nad roztrzęsionymi nerwami. Serce wciąż biło
nierówno, czuła, że ogarnia ją zmęczenie, potęgowane jeszcze
przez zalegającą ciszę.
Boothe stał przy oknie po drugiej stronie pokoju i spoglą
dał na zewnątrz. Patrzyła na jego lewy profil, który wyglądał
jak wyciosany z kamienia. Po chwili odwróciła się i obrzuciła
wzrokiem pokój. Ze zdziwieniem odnotowała, że proste wnę
trze chaty było zupełnie przytulne i schludne. Belkowany
strop, kamienny kominek, pokryte skórą meble i wielki, kolo
rowy kilim. Ale przede wszystkim uwagę jej zwróciły drew
niane rzeźby wypełniające wnękę okna.
W końcu Lacy poczuła, że nie zniesie tej ciszy ani minuty
dłużej.
- Słyszałam, że jest pan strażnikiem leśnym.
- Domyślam się, że miejscowe plotkarki muszą zawsze
mieć jakiś temat. Równie dobrze mogę nim być ja - mówił
odwróciwszy się do niej. Twarz miał znów bez wyrazu,
a oczy jak ze stali.
- Tej kontuzji nabawił się pan przy pracy? - naciskała,
sama nie wiedząc dlaczego. Może dlatego, że wzbudzał
w niej jakieś dziwne uczucia, których nie rozumiała.
- Tak.
Wyczuwała rosnącą w nim złość i zdawała sobie sprawę,
że już najwyższy czas, by przerwać to wypytywanie. Ale coś
nie pozwalało jej tego uczynić.
- Te drewniane rzeźby... czy to pan je robił?
- Tak - powtórzył.
Przymknęła nieco oczy i długie, ciemne rzęsy zakryły przebi
jające z nich napięcie. Joni poruszyła się i Lacy zaczęła kołysać
ją w swoich ramionach. Czuła, że on obserwuje każdy jej ruch.
- Musimy... musimy już iść.
- Też tak uważam - odparł Boothe. - Ale nie do domu.
- Dlaczego nie? - Lacy przeraziła się.
- Myślę, że powinien ją zbadać lekarz. Niepokoję się, że
coś może być nie w porządku.
- Ale pan nie myśli, że... - rosnący strach nie pozwolił
Lacy dokończyć zdania.
- Nie. Ale mimo wszystko lepiej będzie, jeżeli lekarz ją
obejrzy. Przebiorę się i zawiozę was.
Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale zamknęła je bez
słowa.
Lacy ziewnęła, próbując rozciągnąć zmęczone mięśnie.
W pierwszej chwili nie wiedziała, co robi na tym twardym
krześle w rogu szpitalnej sali. Spojrzenie jej padło na łóżko ze
śpiącą Joni. Osłabiona, przytuliła głowę do oparcia. Joni nie
stało się nic poważnego, co stwierdził doktor Moore po do
kładnym zbadaniu dziecka, i to było najważniejsze.
- Dzięki Bogu - westchnęła wtedy uszczęśliwiona i spoj
rzała na Boothe'a, który wciąż patrzył badawczo na lekarza.
- Nie trzeba żadnych szwów? - zapytał.
- Plaster w zupełności wystarczy. Jednak na wszelki wy
padek wolałbym zatrzymać ją tutaj na noc.
- Ale... przecież powiedział pan...
- Niech się pani nie denerwuje - uspokajał ją doktor. -
Powiedziałem, że badanie nie wykazało żadnych uszkodzeń.
Po prostu chcę, żeby przez tę noc była pod obserwacją.
- Też myślę, że to dobry pomysł - wtrącił się Boothe.
- No dobrze, oczywiście. Przecież to dla jej dobra - po
wiedziała Lacy oddychając głęboko.
- W takim razie zanieśmy ją do sali - zaproponował Boothe.
Niedługo potem Lacy i pielęgniarka ułożyły Joni do snu.
Gdy po chwili zostali sami, żadne z nich nie wiedziało, co
powiedzieć.
- Co będzie z moim samochodem? - zapytała w końcu
Lacy.
- Niech się pani nie martwi, zajmę się nim.
Znów nastała cisza.
- I... i jeszcze raz dziękuję za wszystko - powiedziała
Lacy, zmuszając się do spojrzenia mu prosto w oczy.
Jego wzrok utkwiony był w jej ustach. Cofnął się gwał
townie, z grymasem na twarzy.
- Muszę iść.
Kiedy światło poranka zaczęło przesączać się przez zasło
ny, Lacy podeszła na palcach do łóżka. Pochyliła się, pocało
wała delikatnie różowy policzek Joni i doszła do wniosku, że
może zostawić ją na chwilę samą i przynieść sobie kubek
kawy z poczekalni. Przekroczyła próg i zatrzymała się
w miejscu, gdyż zobaczyła śpiącego na krześle Boothe'a.
Podeszła bliżej, czując, że ma przyśpieszony puls. Natych
miast opadły ją te same niemądre myśli, których tak trudno
było jej się pozbyć. On naprawdę wyglądał wspaniale. Lacy
z natury była osobą impulsywną i łatwowierną, ale od czasu,
gdy życie tak mocno ją doświadczyło, obiecała sobie nie
poddawać się łatwo pierwszemu wrażeniu. Jeżeli jeszcze kie
dykolwiek zakocha się po raz drugi, na pewno nie odbędzie
się to z dnia na dzień. I nie wybierze kogoś takiego jak ten
zgorzkniały mężczyzna.
Spojrzała na jego zręczne ręce i znów wyobraziła sobie, że
dotykają jej ciała. Rumieniec wstydu wystąpił na jej policzki,
ale nie mogła ruszyć się z miejsca i przestać patrzeć na niego.
- Lacy? - odezwał się otwierając oczy.
Zmieszana, jakby przyłapano ją na gorącym uczynku,
otworzyła usta i znów nie mogła wydobyć z siebie słowa.
Boothe wstał nie odrywając od niej wzroku. Też jakby czuł,
że coś ważnego dzieje się między nimi, gdyż odetchnął chra
pliwie, zanim zapytał:
- Wszystko w porządku?
- Tak... zupełnie dobrze. - Lacy musiała przygryźć war
gę, by powstrzymać jej drżenie. - Mogą wypisać ją w każdej
chwili.
- Poczekam i zawiozę was do domu.
W czasie jazdy atmosfera była niezwykle napięta.
Lacy, nawet nie patrząc, była świadoma jego każdego
ruchu, każdego drgnienia, kiedy sprawnie prowadził samo
chód. Joni siedziała między nimi i od chwili, gdy opuścili
szpital, paplała niemal bez przerwy.
- Mamusiu, czy w domu też będę musiała leżeć w łóżku?
- Nie, chyba że będziesz chciała.
- Nie chcę. Chcę, żeby Boo poszedł ze mną do domu.
Boo! Lacy nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać, z nie
pokojem czekając na reakcję Boothe'a. O mało nie westchnę
ła z ulgą, gdy na jego ustach pojawił się niechętny uśmiech.
Znów zmiana w wyrazie jego twarzy poruszyła ją. Popatrzyła
na Joni.
- Hej, cóż to, nagle wracamy do dziecięcego gaworzenia?
- spytała, próbując przełamać zakłopotanie.
Joni uśmiechnęła się i zwróciła znów do Boothe'a:
- Gdzie jest pies?
- W domu - odpowiedział trochę zdławionym głosem.
- I co robi?
- Pomyślmy. - Boothe przerwał i podrapał się po nie ogo
lonej brodzie. - Założę się, że jest na na podwórzu i czeka na
mój powrót.
- Czy on jest na mnie zły?
- Nie. A czy ty jesteś zła na niego?
Joni najwyraźniej musiała przemyśleć tę sprawę przez
chwilę.
- Nie - odpowiedziała w końcu, starając się, by jej głos
brzmiał dorośle.
Lacy uśmiechnęła się do siebie. Najwyraźniej Boothe Lar
son miał więcej twarzy niż ta, którą zaprezentował przy pier
wszym spotkaniu. Jego cierpliwość w stosunku do Joni była
zaskakująca.
- Ale wiesz co? - odezwała się Joni.
- Nie, ale przypuszczam, że mi powiesz - powiedział
Boothe nie odrywając oczu od drogi.
Joni odsunęła się na brzeg siedzenia, oparła obie ręce na
biodrach i patrząc na niego powiedziała:
- Jeżeli on jeszcze raz coś mi zrobi, to go stłukę po tyłku.
- Joni! - zawołała osłupiała Lacy. - Jak ty się wyrażasz!
Widzę, panienko, że będziemy musiały porozmawiać.
Tym razem usta Boothe'a nie tylko drgnęły, ale rozchyliły
się w pełnym uśmiechu. Szybko odwrócił głowę nie pozwala
jąc, by Joni ujrzała ten uśmiech. Ale Lacy go widziała...
Po chwili Boothe wprowadził samochód na podjazd przed
sklepem. Kiedy Lacy otworzyła drzwi, Joni wbiegła szybko
do środka zostawiając ich samych.
- Jeszcze raz dziękuję... za wszystko.
- Nie ma o czym mówić.
- Czy... może zechciałby pan zjeść z nami śniadanie?
- Nie - odparł krótko, znów mocno zaciskając usta.
- No cóż, przepraszam. Pomyliłam się, myślałam, że mi
mo wszystko jest pan normalnym człowiekiem - wypaliła
Lacy, zanim zdążyła pomyśleć, co mówi.
Widziała, że ogarnia go wściekłość, jego oczy zrobiły się
wąskie jak szparki. Obrócił się na pięcie i poszedł do samo
chodu, nie obdarzając już jej najmniejszym spojrzeniem.
Rozdział czwarty
Następnego ranka Lacy wciąż myślała o Boothe'em Lar-
sonie i o ich sprzeczkach. Zapomnij o nim, upominała samą
siebie. Niech pławi się w swoim cierpieniu. Dostatecznie
wyraźnie dał do zrozumienia, że nie ma zamiaru zawierać
z nią bliższej znajomości. Po prostu jest egocentrycznym nu
dziarzem, i tyle.
Westchnęła niecierpliwie, podeszła do okna i wyjrzała na
dwór. Ciężki płaszcz śniegu okrywający ziemię wprawiał ją
w świąteczny nastrój. Lacy, dorastając w Teksasie, nie znała
właściwie śniegu, teraz zaś cieszyła się jak dziecko na jego
nadejście. Niebo zasnute było ciężkimi, niosącymi opady
chmurami.
Szaroniebieskie chmury... w kolorze jego oczu.
Boże, chyba oszalała na punkcie tego człowieka, który
zresztą w ogóle nie zwraca na nią uwagi. Samotność, którą
otoczył się jak skorupą, przyciągała ją. Może dlatego, że czuła
się podobnie. Bardzo kochała swoją córeczkę, ale czteroletnie
dziecko nie zastąpi przecież mężczyzny.
Ciekawe, co sprawiło, że jest taki szorstki i nietowarzyski?
Prawdopodobnie nigdy się nie dowie. Gwałtownie odwróciła
się od okna. To czysta głupota pozwalać sobie na takie rozwa
żania. Powinna teraz szybko przygotować obiad i zabrać się
do pracy. Chociaż była niedziela, miała zamiar spędzić całe
popołudnie robiąc lampy, podczas gdy Sue zostałaby w skle
pie. Ale najpierw obiad.
Dwadzieścia minut później w piekarniku grzała się zapie
kanka z kurczaka i pieczarek. Joni siedziała przy stole i kolo
rowała obrazek z dinozaurem.
- Mamusiu - poprosiła - to takie trudne. Pomożesz mi?
- Nie teraz, kochanie, za minutę, jak skończę sałatkę.
W tym momencie u drzwi do mieszkania odezwał się
dzwonek.
- Ja otworzę - zawołała Joni zrywając się z krzesła.
Lacy poszła za nią i osłupiała, kiedy mała otworzyła
drzwi. W progu, oparty o futrynę, stał Boothe, trzymając pod
pachą pluszowego misia.
- Cześć, Boo - wykrzyknęła radośnie Joni z wzrokiem
utkwionym w zabawce.
- Cześć, mała - powiedział Boo. Jego oczy spotkały się
z oczami Lacy i znowu coś nieuchwytnego przebiegło mię
dzy nimi. - Czy mogę wejść? - zapytał nieśmiało.
Lacy wciąż nie mogła wydobyć ani słowa ze ściśniętego
gardła.
- Oczywiście - powiedziała wreszcie, nienawidząc samej
siebie za to drżenie w głosie.
- Czy ten miś jest dla mnie? - spytała Joni.
- Zgadłaś - odparł Boothe wyciągając rękę.
Ubrany był w dżinsy, błękitną koszulę i wysokie buty...
i wyglądał wspaniale. Włosy jak zwykle miał rozczochrane,
jakby właśnie przejechał po nich palcami.
- Patrz, mamusiu, co Boo mi przyniósł.
- To śliczne, kochanie. A ty co powiedziałaś? - mówiąc
to Lacy zastanawiała się, czy podarunek dla małej miał być
formą przeprosin za wczorajsze grubiaństwo.
- Dziękuję.
Joni bez namysłu skoczyła Boothe'owi w ramiona, zarzuciła
mu ręce na szyję i pocałowała w policzek. O Boże, niech on jej
teraz nie odtrąci, pomyślała Lacy widząc, że jego twarz blednie.
Ale chociaż wyraźnie był zaskoczony takim wybuchem uczuć,
uszczypnął lekko dziewczynkę w policzek i powiedział:
- Nie ma za co. Kiedy zobaczyłem go na wystawie, po
myślałem, że spodobałby ci się.
Oczy Joni błyszczały z radości i Lacy czuła, że za chwilę
znów rzuci się go uściskać. Po chwili wahania Boothe stwierdził:
- No cóż... chyba czas na mnie.
- Może zostałby pan na obiedzie? - wypaliła Lacy i zaraz
tego pożałowała. Przecież wczoraj odrzucił jej zaproszenie.
- Chodź, Boo. - Joni złapała go za rękę. - Ty i miś bę
dziecie siedzieli przy mnie.
- Ja nie...
- Och, proszę - powiedziała błagalnie Joni.
Zaskoczona Lacy obserwowała, jak różne uczucia odbijają
się w jego twarzy. Wreszcie westchnął lekko.
- Naprawdę nie będę przeszkadzać? - zapytał w końcu.
- Przecież to ja pana zaprosiłam - odrzekła Lacy z ulgą.
- Coś tu pachnie tak zachęcająco... - powiedział z nie
śmiałym uśmiechem.
- Więc zostanie pan?
- Zostanę -odpowiedział po chwili nieznośnej ciszy.
Teraz z kolei Lacy straciła głowę. O czym będą rozma
wiać? A jeśli jedzenie nie będzie mu smakować? Uspokój się,
skarciła się w myśli. Niech cię to nic nie obchodzi.
Łatwo powiedzieć...
Joni wzięła go za rękę i poprowadziła do stołu.
- Czy już napisałeś swoje życzenia do świętego Mikoła
ja? - zapytała.
- Nie, muszę przyznać, że nie.
- A może chcesz, żebym po obiedzie pomogła ci napisać?
Boothe popatrzył na Lacy ostrym, badawczym spojrze
niem. Czuła, jak jego oczy prześlizgują się po całym jej ciele.
Znów poczuła dziwny ból. Jego usta skrzywiły się lekko
i chociaż odezwał się do Joni, ani na moment nie oderwał
wzroku od Lacy.
- Jasne, dlaczego nie? Myślę, że Mikołaj powinien wysłu
chać także mojego życzenia.
Fala ciepła zalała Lacy i wiedziała już, że wszystko będzie
dobrze.
- Och, ta jest rzeczywiście prześliczna.
Wylewne pochwały Sue wywołały uśmiech na twarzy La
cy, przyglądającej się swojej nowej lampie.
- Naprawdę tak uważasz?
- O co ci chodzi? - Sue zmarszczyła brwi. - Przecież
jeżeli czegokolwiek byłaś pewna, to właśnie tej swojej pracy.
- Wiem - powiedziała Lacy wzdychając. - Ja tylko tak...
- Przerwała i odwróciła się. - Nieważne.
- Co się z tobą ostatnio dzieje? - spytała Sue z otwarto
ścią możliwą jedynie wobec najbliższych.
- Nie przejmuj się mną, wszystko w porządku. - Lacy
zmusiła się do uśmiechu. - Sądzę, że padłam ofiarą przed
świątecznego szaleństwa. To na mnie działa.
- I tak ci nie wierzę, ale na razie niech tak zostanie. - Sue
machnęła ręką.
Lacy nienawidziła samej siebie za to okłamywanie przyja
ciółki, ale nie mogła postąpić inaczej. Sue rzeczywiście miała
rację, ostatnio nie była sobą. Ciągłe rozmyślanie o Boothe'em
sprawiło, że nerwy miała napięte do ostatecznych granic. Od
czasu gdy został na obiedzie, minęły już trzy dni, a nie była
w stanie przestać o nim myśleć. Dręczyło ją to, że najwy
raźniej nie odwzajemniał jej zainteresowania.
- Mamo, gdzie jesteś?
- Tutaj, kochanie. W pracowni.
- Co robisz? - spytała Joni wbiegając do pokoju, cała
w uśmiechach.
- Pracuję. Chcesz mi pomóc?
- Albo mnie - odezwała się Sue. - Każda para rąk mi się
przyda.
- Nie. - Joni potrząsnęła głową. - Ja chcę iść pobawić się
z psem Boo.
- Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł.
- Ale ja chcę - Joni wydęła wargi.
- Cieszę się, że nie boisz się psów, że jesteś dużą, dzielną
dziewczynką. Ale w tej chwili mamusia jest bardzo zajęta,
mamy dużo zamówień w związku ze świętami.
- Ale...
- Zgadzam się z Joni - odezwała się nagle Sue. - Uwa
żam, że to świetny pomysł.
- Naprawdę? - Lacy była szczerze zaskoczona reakcją
przyjaciółki.
- Oczywiście. Za ciężko pracujesz i parę godzin na po
wietrzu i w słońcu dobrze ci zrobi.
- To co, mamusiu - naciskała Joni. - Możemy pójść?
Lacy zastanawiała się. Sama miała wielką ochotę, chociaż
wiedziała, że nie będzie to rozsądne posunięcie. Boothe też
tak będzie uważał, na pewno. Może być dotknięty ponownym
wtargnięciem w swoją prywatność. W każdym razie, gdyby
chciał zobaczyć ją albo Joni, to wiedział, gdzie je można
znaleźć.
Z drugiej strony Sue miała rację, dzień był taki piękny.
A poza tym były tam jeszcze te drewniane rzeźby. Nie zapo
mniała o nich i oddałaby wszystko, by móc sprzedawać je
w swoim sklepie. Nadawałyby się znakomicie na świąteczne
prezenty i wiedziała już nawet, w którym miejscu sklepu
można je najlepiej wyeksponować.
- No dobrze, wygrałaś - powiedziała odwracając się do
Joni. - Biegnij po płaszczyk.
Boothe przerwał na chwilę i otarł pot z czoła. Postanowił,
że albo naprawi dzisiaj siedzenie w tym starym wozie, albo
skona. Odsunął się o krok i badawczo przyjrzał się wykona
nej pracy. Rezultat nie był zły. Wóz znalazł w stodole, wkrót
ce po kupieniu tego domku. Ale aż do niedawna, właściwie do
odwiedzin Lacy, nie zdecydował się na jego renowację, wie
dząc, że będzie to wymagało mnóstwo czasu i wysiłku.
Mimo wszystko nawet tak ciężka fizyczna praca nie zagłu
szyła w nim myśli o Lacy. Do tej pory przesądzał z góry, że
jego prywatne życie jest świętością i nikomu nie wolno go
zakłócić. Nie przejmował się ogrodzeniem terenu, gdyż wy
obrażał sobie, że nikt nie ośmieli się przekroczyć jego grani
cy, chyba że on sam tego zechce. Tak było, zanim zjawiła się
Lacy. Z łatwością wtargnęła w jego życie, przez nią znów
czuł się bezbronny, wystawiony na ciosy.
Schwycił młotek i wbijając kolejny gwóźdź czuł niemal
fizyczny ból, tak pragnął jej dotknąć. Sięgnął po następny
gwóźdź i zaklął. Czuł się jak dobrze naoliwiona maszyna,
której mechanizm nagle oszalał.
I do tego jeszcze to dziecko z delikatną buzią, włosami
w lokach i anielskim uśmiechem. Czy mógłby o niej zapo
mnieć? Ona też podkradła się niezauważalnie, znalazła słabe
miejsce w jego sercu i tam się zadomowiła.
Ta znajomość musi się skończyć. Nie ma nic do zaofero
wania ani Lacy, ani jej córce. Jedyne, co go obchodzi, to
powrót do pracy. Jak najszybszy, kiedy tylko ta cholerna noga
będzie się nadawała do użytku. Żadna rozsądna kobieta nie
chciałaby wiązać się z mężczyzną, który codziennie ryzykuje
swoje zdrowie i życie. Zwłaszcza kobieta, która ma dziecko.
A właściwie kto powiedział, że Lacy interesuje się nim?
Domyślał się, że ma ona własne problemy, że również ją
dotknęło cierpienie. Nie wiedział, w jaki sposób ani dlaczego,
ale domyślał się, że ma to coś wspólnego z ojcem Joni.
W tych pięknych, błękitnych oczach czaił się ból - prawie
niewidoczny, ale taki pechowiec jak on, który też przeszedł
przez piekło, był w stanie go dostrzec.
Cały problem tkwił po prostu w tym, że jest wygłodniały.
Może powinien... Nie, do diabła! Ma ochotę na Lacy, a nie na
jakąkolwiek inną kobietę. I pewne jest jedynie to, że nigdy nie
będzie jej miał. Wyciągnął rękę po następny gwóźdź i wtedy
usłyszał trzaśnięcie drzwi samochodu. Nie musiał się odwra
cać, by wiedzieć, kim są niespodziewani goście.
- Cholera! - wybuchnął, licząc na to, że jeśli nie zwróci
na nie uwagi, odejdą. Ale tak się nie stało. Gwałtownie pod
niósł głowę i obejrzał się. Matka i córka szły z wahaniem
w jego kierunku. Czuł, że żołądek skręca mu się w supeł.
Lacy wyglądała prześlicznie. Po prostu była prześliczna. Nie,
to nie było właściwe określenie. Raczej smakowita. Tak, była
łakomym kąskiem w tych obcisłych dżinsach i turkusowej
bluzie, której grubość i tak nie mogła zamaskować pełnych,
pięknie zbudowanych piersi. Na pewno ich czubki wyglądają
jak małe, różowe pączki... Boże, jak on pragnął jej dotknąć.
Nie! Wszystko, czego pragnie, to żeby go zostawiono w spo
koju.
O mało się nie potknął, tak śpieszył się na ich powitanie.
Rozdział piąty
Spotkali się w połowie drogi między stodołą a domem.
Joni została z tyłu, szukając psa. Lacy wpatrywała się w Boo-
the'a. Chciała coś powiedzieć, ale musiała najpierw zwilżyć
językiem suche wargi.
- My... ja... mam nadzieję, że nie przeszkadzamy.
Czuł się jej niewolnikiem. Usta miała takie miękkie i za
praszające. Zaklął cicho, próbując odzyskać równowagę, ale
puls nie chciał wrócić do normy, a płuca niemal bolały od
przyśpieszonego oddechu.
- Spike! Chodź tu, Spike! - cienki głos Joni przerwał
ciszę.
- Joni chciała zobaczyć psa - powiedziała Lacy lekko
zdławionym głosem, wyraźnie zakłopotana.
- To dobry pomysł. - Boothe próbował mówić spokojnie,
chociaż daleko mu było do zachowania równowagi.
- Jest pan pewien?
Ich spojrzenia spotkały się i szybko odwrócił wzrok.
- Nie - wymamrotał ochryple. - Nie jestem już pewien
niczego.
- Chodź tu, piesku! - znów zawołała Joni. - Spike, psi-
sko, gdzie jesteś?
Boothe miał ochotę ją uściskać, gdyż jej głosik rozluźnił
wiszące w powietrzu napięcie.
- On od rana biega po lesie.
- Czy twój pies jest na mnie zły? - spytała Joni, stając
u boku Lacy i patrząc na niego poważnie.
- Nie, skądże.
Boothe włożył dwa palce do ust i zagwizdał głośno.
Prawie natychmiast pies wyskoczył spomiędzy drzew. Sta
nął przy swoim panu, dysząc głośno i przyglądając się
dziecku. Joni zachichotała, wyciągnęła rękę i cofnęła ją bo-
jaźliwie.
- Może po prostu tylko z nim porozmawiaj - zapropono
wała zaniepokojona Lacy.
- On jej nic nie zrobi - powiedział Boothe, ujął rękę
dziewczynki i położył delikatnie na głowie psa, który natych
miast polizał cienkie paluszki.
- Patrz, mamusiu, on mnie lubi - zapiszczała uszczęśli
wiona Joni.
- To cudownie, kochanie. A teraz powiedz mu pa pa, bo
musimy już iść.
- Założę się, że on chce pobawić się z tobą - wtrącił
Boothe.
- Och, mamusiu, zostańmy jeszcze!
- Nie musi pan tego robić - powiedziała otwarcie Lacy.
- Wiem - odparł, mimo że z trudem wydobywał głos
z zaciśniętego gardła. - Chodź, mała - zwrócił się do Joni.
- Poszukamy patyka.
Kilka minut później dziewczynka, zmęczona zabawą
z psem, zawołała:
- Mamusiu, teraz twoja kolej!
Spike siedział u boku swego pana i odpoczywał dysząc
hałaśliwie. Lacy zaśmiała się potrząsając głową.
- Nie, ja nie, kochanie.
- Tchórz - cicho zadrwił Boothe z prowokującym uśmie
chem.
- Proszę o patyk - powiedziała Lacy, a jej oczy rzucały
gniewne iskry, kiedy brała podany kij do ręki.
Musiał przyznać, że jednak jest odważna Gdy tak patrzył na
nią, przypominała narowistą klacz, którą należało poskromić.
- Aport! - zawołała Lacy podnosząc rękę i robiąc duży
krok do przodu. Nagle straciła równowagę. - Och! - krzyknę
ła.
Boothe rzucił się i zdołał ją złapać. Ale ponieważ oboje
byli w ruchu, przewrócili się do tyłu, a śnieg zamortyzował
uderzenie ich ciał o ziemię. Udało mu się jakoś wylądować na
spodzie i ochronić Lacy, która upadła na niego. Boothe zerk
nął na nią przez przysypane zimnym śniegiem rzęsy. Oddy
chali równo, w tym samym rytmie. Gdzieś niedaleko zaskrze
czał ptak, podmuch wiatru zdmuchnął śnieg z wierzchołka
oblodzonego drzewa. Czuł, że jego ciało zesztywniało, cho
ciaż wcale się nie poruszył. Nie mógłby się poruszyć. Jej
bliskość zadawała mu tortury, rozpalała w nim ogień. Aż do
bólu pragnął dotknąć językiem zagłębienia na jej szyi...
Twarz i wargi Lacy były skrzywione, ale nie z zimna czy
gniewu, jak w pierwszej chwili pomyślał, tylko ze śmiechu.
Czuł, że w nim również narasta śmiech, gdy rozbawiona Joni
klapnęła na śnieg obok nich.
- Mamusiu, ale z ciebie niezdara.
Usiłowali wstać nie patrząc sobie w oczy.
- Już czas wracać do sklepu - powiedziała Lacy cicho.
- Pożegnaj się z pieskiem.
Zamiast pójść do samochodu, Joni złapała Boothe'a za
rękę i spytała:
- Czy przyjdziesz na moje świąteczne przedstawienie
w przedszkolu?
- Joni, pana na pewno to nie interesuje.
Jej cichy głos i zażenowany uśmiech nie pozostawiały cie
nia wątpliwości, że nie była inicjatorką zaproszenia. Boothe
odwrócił się do Joni i mrugnął do niej porozumiewawczo.
- Myślę, że jakoś dam radę upchnąć to w moim rozkła
dzie zajęć. Kiedy to ma być?
- Za dwa dni - odpowiedziała Joni.
Po raz drugi od chwili, kiedy się poznali, widoczne by
ło, że Lacy nie może znaleźć słów, co mu zresztą odpo
wiadało. Mówiąc szczerze, on też nie wiedział, co powie
dzieć, czując się jak głupiec, który pozwala, by uczucia wzię
ły w nim górę.
- Czy mogłabym pana o coś poprosić? - spytała Lacy
zapalając silnik, gdy obie z Joni siedziały już w samochodzie.
- Zależy, co to będzie.
- Wie pan, te rzeźby... - Przerwała dla zaczerpnięcia po
wietrza. - Bardzo chciałabym sprzedawać je w moim sklepie.
- To niemożliwe - odparł, z trudnością skrywając swoje
oburzenie. - One nie są na sprzedaż. Ani teraz, ani kiedykol
wiek.
- W takim razie bardzo przepraszam - powiedziała prze
szywając go lodowatym spojrzeniem.
Wrzuciła bieg i odjechała, zanim zdołał znaleźć odpo
wiedź. Nie wiedział, jak długo stał w tym samym miejscu
przeklinając ją i siebie.
W ciągu następnych dwóch dni Lacy była tak zajęta sprze
dawaniem książek i lamp - gwiazdkowych prezentów - oraz
przystrajaniem domu, że z łatwością mogła o nim nie myśleć.
Kiedy jednak skończyła ubierać się przed przedstawieniem
Joni, znów pojawiło się wspomnienie, z którym nie miała siły
walczyć.
Niech go licho weźmie. Już myślała, że jest bliska odkry
cia jego zamiarów, gdy tymczasem on wsadził jej nóż między
żebra. Widać było, że zalewa go złość. Dobrze, prędzej jej
kaktus wyrośnie na dłoni, niż jeszcze kiedykolwiek wspomni
o tych drogocennych rzeźbach. Może sobie razem z nimi
zgnić w tej swojej puszczy.
Już nigdy więcej nie pozwoli, by tak ją traktował. Nie będą
miały znaczenia uczucia, jakie nią targały, gdy czuła dotyk
jego ciała, gdy przypominała sobie, jak dawno nie dotykał jej
mężczyzna.
Potoczyła trochę nieprzytomnym wzrokiem po pokoju,
wstała i wyszła mając nadzieję, że te myśli zostawi za sobą.
- Joni, pośpiesz się! - zawołała wchodząc do kuchni, by
wyłączyć czajnik.
- Przecież śpieszę się, mamo - zapewniła Joni wpadając
do kuchni.
Lacy uśmiechnęła się patrząc na nią, myśląc, jak ślicznie,
jak niebiańsko wygląda w przebraniu anioła. I zaśmiała się.
Ślicznie - tak. Ale niebiańsko?
- Z czego się śmiejesz, mamusiu?
- Pięknie wyglądasz, kochanie. Już musimy wychodzić.
- Ale ja nie mogę znaleźć mojej torebki.
Lacy westchnęła do niebios o pomoc w zachowaniu cier
pliwości i rozejrzała się w poszukiwaniu swojej własnej to
rebki. Właśnie natrafiła na nią wzrokiem, gdy zadzwonił
dzwonek u drzwi.
- Wspaniale - powiedziała do siebie, zastanawiając się,
jakie jeszcze niespodzianki przyniesie ten wieczór.
- Mamusiu, ja otworzę.
- O nie - sprzeciwiła się Lacy. - Ty musisz znaleźć torebkę.
Nie słuchając protestów pośpieszyła do drzwi i otworzyła
je gwałtownie. Za nimi stał Boothe, niezwykle przystojny
w eleganckich spodniach i w swetrze. Przyglądał jej się tak,
że aż zadrżała.
- Domyślam się, że nikt mnie nie oczekiwał - powiedział
z uśmiechem, mierząc ją badawczym i zagadkowym wzrokiem.
- Och, nie... wręcz przeciwnie - odpowiedziała półprzy
tomnie.
- Mogę wejść?
Nogi miała jak z waty, ale jakoś udało jej się zrobić krok,
by mógł wejść do środka. Przeszedł tuż obok niej i poczuła
zapach świetnej wody po goleniu.
- Cześć, Boo - powitała go Joni, wyskakując zza drzwi
jak rakieta i rzuciła mu się na szyję.
- Jej, jak pięknie wyglądasz - powiedział z serdecznym
uśmiechem.
- Mama mówiła, że na pewno nie przyjdziesz na moje
przedstawienie.
- Tak mówiła? A ja od początku miałem zamiar przyjść
- mówił zwracając się do Joni, choć wzrok miał utkwiony
w Lacy.
- Och, to dobrze - ucieszyła się dziewczynka i wzięła go
za rękę.
Lacy ledwie mogła oddychać, ale wytrzymała jego wzrok
ze spokojem. Nagle Joni puściła rękę Boothe'a i zaczęła pod
skakiwać radośnie.
- Mamusiu, przecież ty stoisz pod jemiołą! To znaczy, że
musisz pocałować Boo.
W pokoju zapanowała kompletna cisza. Lacy zdawała so
bie sprawę, że Joni uczyła się w przedszkolu o różnych bożo
narodzeniowych zwyczajach, ale wcale nie pomogło jej to
zwalczyć szoku i zażenowania.
- Pośpiesz się, mamusiu - popędzała ją Joni. - Przecież
musimy iść.
Lacy słyszała jej głos jakby z bardzo daleka. Tak, na pewno
jej się to wszystko śni. Jeszcze chwila i obudzi się, a wtedy okaże
się, że to senny koszmar. Uniosła wyżej głowę i twarz Boothe'a,
nagle tak bliska, wypełniła całe jej pole widzenia. Zanim oprzy
tomniała, jego usta dotknęły jej ust. Była tak zaskoczona, że nie
mogła nic zrobić. Wargi rozchyliły się i poczuła dotyk jego
języka. Kolana ugięły się pod nią. Wbiła paznokcie w jego ra
miona i przywarła do niego kurczowo, podczas gdy jego usta,
chciwe i gorące, delektowały się smakiem jej ust.
Pocałunek zakończył się tak samo niespodziewanie, jak się
zaczął. Boothe zakaszlał. Lacy przełknęła, żeby zwalczyć dra
piącą suchość w gardle. Narastała w niej panika, ale nie mog
ła oderwać wzroku od jego twarzy. Na pierwszy rzut oka
wyglądał, jakby nic się nie zdarzyło, ale nie dała się zwieść
pozorom - krople potu na jego czole mówiły co innego.
- Lepiej już chodźmy - odezwała się Joni bardzo doro
słym głosem.
Nie patrząc na siebie odwrócili się i poszli za nią do drzwi.
Rozdział szósty
- Au!
- Przepraszam cię, kochanie - powiedziała Lacy do wier
cącej się Joni - ale posiedź spokojnie choć przez chwilę.
Dziewczynka właśnie przebudziła się z drzemki i Lacy
czesała ją pośpiesznie, gdyż lada chwila Sue miała przyjechać
razem ze swoją córeczką Melody i zabrać małą na pizzę.
- No już. Zrobione.
Cofnęła się i przyjrzała swojemu dziełu. Joni miała dość
długie włosy, które, zaczesane do tyłu i przypięte spinkami,
uwydatniały śliczną jak u lalki buzię i wielkie brązowe oczy.
- Ładnie wyglądam?
- Prześlicznie - odpowiedziała Lacy biorąc ją w objęcia.
- Mamusiu, a kiedy będziemy miały choinkę?
- Już niedługo, przyrzekam ci - westchnęła Lacy. - By
łam... byłyśmy tak zajęte w sklepie, że naprawdę nie miałam
chwili czasu. Może poszukamy jakiejś jutro wieczorem, do
brze?
- Dobrze. - Joni milczała przez chwilę, po czym spytała:
- Czy Boo będzie mógł nam pomóc?
- Wątpię, czy będzie chciał - powiedziała Lacy lekkim to
nem, usiłując nie zwracać uwagi na ściskanie w żołądku, które
pojawiło się na wspomnienie Boothe'a.
- Założę się, że tak - zaprotestowała Joni.
- Zobaczymy.
W tej chwili zadźwięczał dzwonek u drzwi sklepu, Joni
pobiegła otworzyć, a Lacy odetchnęła z ulgą, wybawiona
z opresji. Wcale nie była zadowolona, że jej córeczka coraz
bardziej przywiązuje się do Boothe'a. Wiedziała, że jest tylko
kwestią czasu, kiedy on odsunie się od nich i że zrani to
głęboko Joni. A z nią samą właściwie było jeszcze gorzej.
Chyba oszalała na jego punkcie, była nim zafascynowana
i nie mogła przestać myśleć o tym pocałunku.
- Mamusiu, przyszły Sue i Melody.
- Czy jesteś pewna, że mogę wyjść na całe popołudnie?
- dopytywała się Sue.
- Oczywiście. Musisz przecież trochę odsapnąć, przez ca
łe tygodnie harowałaś jak dziki osioł. - Mówiąc to Lacy wy
ciągnęła rękę w stronę wyjścia. - Za drzwi! Pam i ja poradzi
my sobie. Zresztą i tak zamykamy wcześniej, jest przecież
niedziela.
Pam Riley była uczennicą szkoły średniej i pomagała
w sklepie w czasie przedświątecznego ruchu. Chociaż mło
dziutka, radziła sobie doskonale.
- Cokolwiek rozkażesz - roześmiała się Sue. - Ty tu je
steś szefem.
Następnych kilka godzin przeleciało błyskawicznie. Pam
czarowała każdego, kto pojawił się w drzwiach, i mało kto
opuszczał sklep tylko z jednym zakupem. Za każdym razem,
kiedy dziewczyna wychodziła do pracowni po następne lam
py, fala podniecenia zalewała Lacy. Wyglądało na to, że tego
roczne Boże Narodzenie będzie lepsze niż kiedykolwiek; zdo
ła odłożyć sporą sumę.
Sprzedaż książek też nie szła źle. W ciągu popołudnia
musiała rozpakować kilka paczek i poustawiać książki na re
gałach. Ku jej zadowoleniu najnowsze bestsellery były roz
chwytywane niemal w locie, zanim zdążyła je wystawić.
Zbliżała się godzina piąta i Lacy nie wiedziała, czy jest bar
dziej wyczerpana tym wszystkim, czy też podekscytowana.
W nawale zajęć nie zdążyła jednak zrobić wszystkiego, co
sobie zaplanowała. Miała skończyć trzy lampy na zamówie
nie i jeszcze kilka do sklepu. Joni może wrócić w każdej
chwili i wtedy będzie musiała poświęcić jej cały swój czas
i uwagę.
- Lacy?
- Już musisz iść, tak?
- Tak, ale oprócz tego tam jest jakiś pan, który mówi, że
chce się z tobą zobaczyć.
- Kto to jest? - spytała, nagle sztywniejąc.
- Nazywa się Boothe Larson.
Zaczęła drżeć. Czego on chce? Zresztą to wszystko jedno,
potraktuje go tak chłodno, jak na to zasługuje.
- To co?
- Ee... przyślij go tutaj i zamknij dobrze drzwi, jak bę
dziesz wychodziła. - Uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Dzięku
ję ci, byłaś dzisiaj wspaniała.
Pam znikła, a Lacy nie zdążyła nawet opanować rozdygo
tanych nerwów, gdyż Boothe już pojawił się w drzwiach.
Jego widok napełnił ją radością, którą jakoś musiał wyczuć,
bo widać było, że jest trochę zaskoczony. Uśmiechnął się. Ich
oczy spotkały się i przepłynęła między nimi iskra pożądania.
Ale on odwrócił wzrok i czar prysnął.
- Unosi się tu taki świąteczny zapach - powiedział, wciąż
się uśmiechając, choć głos miał trochę nienaturalny.
- Przecież zbliżają się święta - odpowiedziała z trudem.
Jedyne, co mógł zrobić, to wejść do środka, i wtedy poczu
ła, że cała jest jak z galarety. Odwrócił się i rozejrzał po
sklepie.
- Czy pani sama robiła to wszystko? To znaczy tę dekora
cję?
Czego on chce, jęknęła bezgłośnie Lacy. Ale odezwała się
spokojnie, próbując ukryć zdenerwowanie:
- Tak, oczywiście z pomocą Sue.
- Sue?
- To moja sprzedawczyni.
- To ta, co właśnie wyszła?
- Nie, to była Pam, pomoc na okres świąteczny - zaprze
czyła z myślą, że ta rozmowa staje się idiotyczna. - Sue wzię
ła Joni i swoją córeczkę na pizzę.
- Aha. Właśnie miałem zapytać o moją małą przyjaciół
kę.
- No to teraz pan wie.
Lacy czuła pulsowanie w skroniach. Była tak zdenerwo
wana, że musiała włożyć wiele wysiłku, by nie spytać, jaki
właściwie jest cel jego wizyty.
Był zbyt wielki, zbyt onieśmielający, by mogła zachowy
wać się spokojnie. I wyglądał zbyt dobrze w znoszonych
dżinsach i błękitnej wełnianej koszuli, która podkreślała kolor
jego oczu i współgrała ze srebrnymi pasmami we włosach.
Kołnierzyk był rozpięty i widać było włosy na piersi. Czuła,
że jej dłonie są mokre.
- Podoba mi się pani sklep - odezwał się.
- Święta to moja ulubiona pora - odpowiedziała, próbu
jąc się odprężyć. - Uwielbiam robić wszystko, by były uro
czyste.
- To widać.
Rzeczywiście tak było. Obok pięknej choinki, przystrojo
nej czerwonymi aksamitnymi kokardami i satynowymi
bombkami, stały pudełka z różnymi kolorowymi świąteczny
mi ozdobami, poustawiane między książkami i lampami.
Boothe wciągnął powietrze.
- Czy to pachnie świąteczny poncz?
- Nie, to potpourri. To jest właśnie specjalny zapach na
Boże Narodzenie.
- Tak pachnie, że chciałoby się to wypić.
- Obawiam się, że byłoby trujące.
- Obawiam się, że ma pani rację.
Zaśmiała się cicho.
- Widzę, że tutaj nie ma jemioły - zauważył.
- Nie, nie ma - odparła czując, jak jej żołądek spada
gdzieś w dół.
Słyszała jego przyśpieszony oddech, widziała, że wpatruje
się w jej wargi. Powróciło wspomnienie tamtego pocałunku.
Oboje odwrócili wzrok, by popatrzeć gdziekolwiek, byle nie
na siebie nawzajem.
- Chciałbym, żeby pokazała mi pani, jak się robi te lam-
py.
Lacy podniosła głowę. Zobaczyła białą linię wokół zaciś
niętych ust i wiedziała już, że mężczyzna jest zdenerwowany.
Poczuła się nieco pewniej. Odwróciła się i podeszła do war
sztatu. Czuła jego obecność za plecami.
- A czy pokaże mi pan swoje rzeźby? - Odważyła się
spojrzeć na niego.
- Może - odpowiedział burkliwie.
- To za mało.
- Och, zgoda.
Uśmiechnęła się ukradkiem, podnosząc mały kawałek ko
lorowego szkła z półki.
- Zamawiam w wytwórni różnokolorowe szkło. Potem wy
cinam z niego kawałki różnej wielkości i kształtu.
- Aha, i potem łączy pani te kawałki i uzyskuje zaplano
wany kształt?
- Właśnie. Owijam krawędzie szkła miedzianą folią, łą
czę za pomocą lutownicy i okrywam formę, zaczynając od
góry. - Położyła z powrotem szkło na półce. - To tak w du
żym skrócie.
- Do tego potrzeba piekielnie dużo talentu.
- Sądzę raczej, że cierpliwości...
- I za ile pani je sprzedaje?
- To zależy od rozmiaru i ilości kawałków. Żadna nie
schodzi poniżej pięćdziesięciu dolarów. A niektóre osiągają
ponad dwieście. - Podniosła w górę małą lampę w kształcie
grzybka. - Ta na przykład kosztuje dwieście pięćdziesiąt.
- Jest taka delikatna, zupełnie jak pani - najwyraźniej
wypowiedział te słowa wbrew sobie, bo miał minę, jakby
chciał dotkliwie ugryźć się w język.
Trzasnęły drzwi frontowe.
- Joni wróciła - oznajmiła Lacy, omijając go i biegnąc do
wejścia.
Chwilę później wróciła do pracowni razem z podskakują
cą radośnie dziewczynką.
- Cześć, Boo - powiedziała Joni. - Przyszedłeś zobaczyć
się ze mną?
- Właśnie. Pomyślałem, że może ty i twoja mama chcia
łybyście przyjechać do mnie i wybrać sobie jakieś drzewko.
Lacy westchnęła ciężko. A więc taki był cel jego wizyty...
- Ojej! Mamusiu, czy możemy? Czy pojedziemy?
- Och, kochanie, ja nie... - Lacy przerwała, gdyż wzrok
jej spoczął na twarzy mężczyzny. Nie powiedział ni słowa,
tylko mięśnie jego twarzy zesztywniały i w oczach na ułamek
sekundy pojawił się ból. A może to było złudzenie? Ale nie
potrafiła już odmówić.
- Pójdę wziąć płaszcz.
- No i jak myślisz? - zapytał Boothe. - Czy ta się nadaje?
- Mamo, co to znaczy „nadaje się"? - dopytywała się
Joni, wyraźnie zaintrygowana.
Lacy uśmiechnęła się, a Boothe wyjaśnił cierpliwie:
- Pytałem, czy ona jest ładna.
- To najładniejsza choinka, jaką kiedykolwiek widziałam
- odpowiedziała Joni.
- Ja też - dodała Lacy pozornie lekkim tonem.
Po przyjeździe do domku Boothe'a natychmiast poszli do
lasu, tam gdzie wcześniej upatrzył kilka drzewek. Zrobił wiel
ką przyjemność Joni, pozwalając jej samodzielnie wybrać jed
no z nich. Następnie dał jej małą siekierkę, by zaczęła rąbać.
Joni aż piszczała z uciechy. Boothe ukląkł przy niej ze swoją
siekierą i razem powalili drzewo. Lacy patrzyła na to w mil
czeniu, z gardłem tak ściśniętym, że nie mogła wypowiedzieć
słowa.
Ale na tym nie skończyło się to cudowne popołudnie. Wrócili
do domu Lacy i do wieczora ubierali choinkę, chrupiąc przy
rym prażoną kukurydzę i pijąc gorącą czekoladę. Przez cały
czas Lacy była świadoma jego obecności, czuła ją każdą
cząsteczką ciała. Robiła wszystko, by ich ręce nie dotknęły się
podczas dekorowania drzewka. Ale cieszyła się ukradkiem,
czując na sobie jego wzrok.
Skończyli i stali podziwiając swoje dzieło. Rzeczywi
ście, drzewko było przepiękne. Pozostała jeszcze tylko jedna
rzecz.
- Jesteś gotowa, mała? - spytał Boothe.
Lacy patrzyła, jak ten silny mężczyzna unosi delikatnie
w górę jej córeczkę, i nieoczekiwanie łzy napłynęły jej do
oczu. Jeżeli tylko... Przestań! powiedziała do siebie ze zło
ścią. On na pewno nie ma zamiaru brać na siebie odpowie
dzialności za cudze dziecko.
Po włożeniu anioła na szczyt choinki Joni zarzuciła ręce na
szyję Boothe'a i uściskała go.
- Jest piękna, prawda?
- O tak, ale nie tak piękna jak ty - odparł szczypiąc ją
żartobliwie w nos.
Nagle Lacy opanowało takie samo uczucie, jak wtedy
w lesie. Nie mogła wykrztusić słowa, nie mogła się poruszyć.
Jakieś słodkie ciepło zalało jej serce.
Na szczęście Boothe postawił Joni na podłodze, co zmusi
ło Lacy do powrotu do rzeczywistości. Wyciągnęła rękę do
córki.
- Najwyższa pora iść do łóżka, panienko.
- Och, mamusiu...
- Tylko bez jęków. Miałaś dzisiaj wyczerpujący dzień.
Joni przetarła oczy i dumnie podeszła do Boothe'a.
- Czy przyjdziesz otulić mnie kołdrą?
Nie patrząc na Lacy, ze wzrokiem skierowanym na dziew
czynkę, która obejmowała jego udo, odpowiedział spokojnie:
- Tak, jeżeli twoja mama się zgodzi.
- Och, jej jest wszystko jedno. Pamiętam, że kiedyś tatuś
czytał mi bajki.
W pokoju zapanowała cisza. Lacy i Boothe popatrzyli na
siebie. Usta Lacy były wyschnięte, a nogi drżały.
- Może przeczytam ci jakąś? - spytał w końcu Boothe
dziwnym głosem. - Chcesz?
- Tak! Pokażę ci, którą lubię najbardziej.
Lacy wzięła córeczkę za rękę. Nie patrzyła na Boothe'a,
bo targające nią uczucia były zbyt silne.
- No chodź. Pan Boothe przyjdzie do ciebie, kiedy bę
dziesz już w łóżku.
Kwadrans później wrócił do pokoju. Przyglądała mu się,
kiedy podchodził, żeby usiąść przy niej na kanapie.
- Zasnęła?
- Tak, zaraz po pierwszej stronie.
- Miała dzisiaj dzień pełen wrażeń. - Lacy uśmiechnęła
się z czułością.
- Jak my wszyscy.
- Nie wiem, jak pan, ale ja jestem zupełnie wykończona.
- Pani, taki tytan pracy? - Boothe udał zaskoczonego.
- Nie wierzę.
- Niech pan mi wierzy, naprawdę. Zajmowanie się Joni
wymaga niepospolitej wytrzymałości.
- O tak, ona jest jak mały ładunek wybuchowy.
- Ja... ja chciałabym panu podziękować. To Boże Naro
dzenie będzie dla Joni czymś specjalnym i jestem za to wdzię
czna.
- A dla pani?
- Co znaczy - dla mnie?
- Czy dla pani też będzie czymś specjalnym? -jego głos
brzmiał szorstko.
- Tak -odpowiedziała cicho.
- Nie mogę sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek miałem
choinkę, a prezentów na pewno nie dostawałem.
Powiedział to chłodno, ale wyczuwała w tych słowach
głęboko ukryty ból. Wyobraziła go sobie - małego chłopca,
który nie wie, co to są radosne święta. Chłopca, którego nikt
nie kocha. Odpędziła cisnące się do oczu łzy i powiedziała
z promiennym uśmiechem:
- Może te święta będą inne.
- Tak pani myśli? - spytał patrząc na jej usta.
Nagle podniósł wzrok. Ich oczy spotkały się na moment
i równie szybko uciekły gdzieś w bok. Lacy wstała i zrobiła
krok w stronę kuchni.
- Przyniosę czekoladę.
- Gdzie jest ojciec Joni?
Lacy zatrzymała się jak wryta.
- On... on był w więzieniu.
- Był? A gdzie jest teraz?
- Nie żyje.
Rozdział siódmy
Przez chwilę panowała przygniatająca cisza.
- Proszę, niech pani usiądzie - powiedział nieswoim gło
sem Boothe. - Czekolada może zaczekać.
Lacy wiedziała, że oczekuje wyjaśnień, których nie bardzo
chciała mu udzielić. To byłoby rozdrapywanie starej rany.
Jednak z jakiegoś niezrozumiałego powodu czuła, że opowie
mu wszystko, tak jakby miał prawo znać jej głęboko ukryte,
mroczne sekrety. W jego obecności traciła silną wolę.
- W jaki sposób umarł? - spytał spokojnie, tylko żyłka na
skroni zdradzała, jak szybko pulsuje w nim krew.
- W więzieniu... podczas buntu.
Poczuła, że łzy cisną się jej do oczu, i odwróciła się nie
chcąc, by je zobaczył.
- Jeżeli nie chce pani o tym mówić...
Spróbowała się uśmiechnąć, ale podbródek jej drżał. Przez
długą chwilę panowało milczenie.
- Chyba powinienem pójść - powiedział szorstko i poło
żył dłonie na kolanach, jakby przygotowując się do wstania.
- Tam... tam wybuchł bunt - zaczęła opowiadać mono
tonnym głosem. - On, nie wiadomo w jaki sposób, dostał się
pomiędzy dwa gangi i został zasztyletowany.
Widać było, że Boothe jest zaszokowany, lecz zanim zdążył
coś powiedzieć, Lacy podniosła się i oznajmiła pośpiesznie:
- Zaraz wrócę. Pójdę zobaczyć, czy Joni śpi, i przyniosę
czekoladę.
W kuchni musiała oprzeć się o stół, żeby nie upaść. Ręce
miała lodowato zimne. Po chwili zdołała się opanować i przy
gotowała czekoladę, przez cały czas oglądając się przez ra
mię, czy Boothe nie idzie za nią. Nie przyszedł. Postawiła
dwie filiżanki z czekoladą na tacy i poszła, zaglądając po
drodze do pokoju Joni. Dziecko spało. Wyglądało tak słodko,
tak rozczulająco...
Kiedy wróciła do salonu, już w progu uderzył ją powiew
ciepłego powietrza. Boothe rozniecił ogień w kominku i sie
dział zatopiony w myślach, wpatrując się w płomienie.
- Och, jak tu przyjemnie - powiedziała, czując się nagle
trochę winna. Rozmowy o śmierci byłego męża zawsze wy
woływały w niej to uczucie. Usiłowała się otrząsnąć, ale nie
była w stanie.
Boothe wziął filiżankę z jej wyciągniętej ręki i podzięko
wał skinieniem głowy.
- Powiedziała pani o tym Joni?
Lacy postawiła swoją filiżankę na stoliku.
- Ona wie, że... że jej ojciec jest w niebie.
- Ale nie wie, w jaki sposób umarł?
- Jest za mała, żeby znieść coś takiego.
- Czy pani go kochała?
- To dziwne, nikt nigdy o to nie zapytał, tylko pan. - Lacy
rzuciła mu krótkie spojrzenie.
Boothe wzruszył ramionami i czekał na odpowiedź.
- Myślę, że tak, na początku. Ale potem zaczął mieć kło
poty w pracy i bardzo się zmienił.
- Znęcał się nad Joni?
Głos Boothe'a załamał się leciutko, jakby musiał wyrywać
z siebie to pytanie. Widać było, że przejmuje się losem Joni,
Lacy była tego pewna.
- Nie, ani po rozwodzie, ani nawet wtedy, gdy ją zabrał.
- Chce pani powiedzieć, że on ją porwał?
- Tak - odparła i opowiedziała mu, jak wynajęła prywat
nego detektywa, żeby ich wytropił.
- Wiem, że nie powinno się mówić źle o zmarłych, ale
chyba dostał to, na co zasłużył - rzekł Boothe.
- No cóż, moim zdaniem z całą pewnością zasłużył na wię
zienie, ale to, co się stało... - przerwała wstrząsana dreszczem.
- Kiedy... kiedy zawiadomiono mnie o jego śmierci, myśla
łam, że serce mi pęknie. - Widziała, że mocno zacisnął szczę
ki, ale mówiła dalej: - Nie dlatego, bym go jeszcze kochała,
ale ta śmierć była taka niepotrzebna. Był zdolnym człowie
kiem, a skończył tak marnie. Tak czy owak, miałam szansę
zacząć od nowa i wykorzystałam ją. - Uśmiechnęła się przez
łzy. -I jak się to mówi, reszta to już zupełnie inna historia.
- Czy osiągnęła pani to, co chciała?
- Prawie - odpowiedziała zamyślona, patrząc w płomie
nie. - Kiedy ten sklep będzie już wyłącznie mój, a ja wolna od
jakichkolwiek zobowiązań, może będę mogła tak powiedzieć.
- To dla pani takie ważne?
- Tak, ponieważ to oznacza, że nasze życie będzie usta
bilizowane, Joni i moje. A to jest najważniejsze, zwłaszcza po
tym, co przeżyłyśmy. Na szczęście wydaje się, że u Joni nie
pozostawiło to żadnych trwałych śladów.
Boothe nic nie odpowiedział. Wypił resztę czekolady
dwoma długimi łykami i odstawił filiżankę.
- A jaki jest pana problem? Co pan chce osiągnąć?
- Wrócić do mojej pracy - odparł zwięźle.
- I obawia się pan, że tak nie będzie?
- Jestem tego pewien jak cholera. Nie można gasić poża
rów mając niesprawną nogę.
- A co mówią lekarze?
- Co oni wiedzą... - parsknął lekceważąco.
- Ale przecież muszą coś mówić - naciskała Lacy.
- O tak, że to wymaga czasu, że trzeba czekać.
Podniósł się nagle, podszedł do kominka i dołożył do og
nia. Lacy paliła ciekawość, by dowiedzieć się, co sprawiło, że
wycofał się z życia między ludźmi. Mogłaby się założyć, że
wypadek nie był jedynym powodem jego zgorzknienia.
- A więc... - powiedziała, zrzucając pantofle i podwija
jąc nogi pod siebie.
- Co wiec? - Zmarszczył brwi.
- Och, przecież pan wie, o co mi chodzi. Teraz pana kolej,
by zdradzić trochę rodzinnych sekretów.
Znów parsknął i usiadł obok niej na sofie.
- Nie ma co zdradzać, w każdym razie ja nic nie wiem.
- Każdy ma jakąś rodzinę.
- Ja nie. Moja matka opuściła mnie, kiedy byłem jeszcze
tak mały, że nawet o tym nie wiedziałem. Ojciec? Diabli
wiedzą, kto nim był. Nie sądzę, żeby nawet matka wiedziała.
Lacy patrzyła na niego wstrząśnięta.
- Niezbyt piękna historia, co?
- Tak... tak, rzeczywiście - wyszeptała, przejęta do głębi.
- W jaki sposób uszkodził pan sobie nogę?
Opowiedział jej całe zdarzenie.
- Przykro mi z powodu pańskiego przyjaciela.
- A jak mnie jest przykro...
- Ale była też jakaś kobieta, prawda?
- Skąd pani wie? - spytał, nie mogąc ukryć bólu w głosie.
- Instynkt - odparła wzruszając ramionami.
- Zostawiła mnie po tym wypadku. - Zaśmiał się niewe
soło. Myśl, że może związać się na resztę życia z kaleką,
wystraszyła ją śmiertelnie.
- Nie może pan oceniać wszystkich kobiet według niej.
- Och, do diabła, ja tak nie myślałem... - przerwał, jakby
nie był w stanie dokończyć.
Nagle stało się jasne, że nie trzeba już mówić nic więcej.
Ich oczy znów się spotkały, ale tym razem na dłużej. Na
policzkach Lacy pojawił się rumieniec. Przejechała językiem
po wyschniętych wargach.
- Lacy... -jego głos zabrzmiał głucho.
- Co takiego?
- Nie rób tak -powiedział szorstko.
-Jak?
- Wiesz, o co mi chodzi.
- Nie, nie wiem - odrzekła ledwo słyszalnym szeptem.
- O twój język. Sposób, w jaki oblizujesz usta.
Wciąż wpatrywali się w siebie. Oboje nie mieli odwagi
powiedzieć słowa, poruszyć się. Antyczny zegar ścienny za
brzęczał, a potem wybił godzinę. Za szybą świstał wiatr.
- Lacy?
Serce biło jej mocno, pragnęła go tak bardzo, aż do bólu,
jednak instynktownie obawiała się tego, co nastąpi. Rozpacz
liwie usiłowała stawić czoło katastrofie, która mogła zmieść
ich oboje. Nie potrafiła. Była w stanie jedynie patrzeć na
niego ze łzami w oczach.
Boothe wyciągnął rękę i Lacy oparła się o jego pierś. Jego
usta przywarły do jej warg - mocno, zaborczo. Przesunęła
rękami po jego włosach, by przyciągnąć go bliżej, by jeszcze
podsycić ten ogień, który w niej płonął. Boothe zatrzymał się,
w jego oczach było błaganie.
- Pragnę cię.
- Ja też.
- Chcę mieć ciebie całą.
Oboje wstali i w świetle kominka zaczęli pośpiesznie zdej
mować z siebie ubranie, rzucając je na podłogę. Pierwszy raz we
wzroku Boothe'a nie było chłodu ani rezerwy. Promieniowało
z niego gorąco, które niemal paliło jej skórę, ale wcale nie chcia
ła się odsunąć. Już nie myślała o konsekwencjach. Wiedziała
jedynie, że nie wytrzyma, jeżeli nie będzie go miała.
- Jesteś piękna - wyszeptał. - Twoje ciało... jest wspa
niałe.
Jej piersi lśniły w blasku kominka jak biała porcelana, ich
czubki były różowe i twarde. Oblał ją rumieniec. Boothe
uśmiechnął się i czubkiem szorstkiego, pokrytego bliznami
palca dotknął sutka. Wzdrygnęła się - nie z powodu bólu, ale
pod wpływem narastającego w niej pożądania.
- Gdzie? - zapytał.
- Tam - odpowiedziała, nie próbując nawet udawać, że
nie rozumie tego pytania.
Boothe, nie odrywając od niej wzroku, ujął jej rękę i po
prowadził do sypialni. Ogień na kominku rzucał dostatecznie
dużo światła, by oświetlić im drogę. Usiadł na łóżku i przy
ciągnął ją do siebie. Jego zachwycone spojrzenie wciąż skła
dało hołd pięknu jej ciała. Pociągnął ją jeszcze bliżej, je
go usta znalazły się na wysokości jej piersi. Przesunął języ
kiem po sutku. Lacy westchnęła i przylgnęła do niego mocno.
Boothe jęknął.
- Już nie mogę.
Pod jego dotykiem ona też traciła kontakt z rzeczywisto
ścią. W końcu osunął się na łóżko pociągając ją za sobą.
Przywarli do siebie mocno.
- Jesteś jak miękki, pachnący kwiat... twoje włosy, twoja
skóra... - szeptał całując jej ramiona pokryte kropelkami po
tu.
Z cichym krzykiem zatopiła palce w jego włosach, czując,
jak wchodzi w nią coraz głębiej i głębiej...
Lacy ocknęła się tuż przed świtem. Poruszyła się powoli
i poczuła, że wszystkie mięśnie ma obolałe - i wtedy przypo
mniała sobie, co się zdarzyło.
Odwróciła głowę. Boothe leżał na boku, głęboko uśpiony.
A więc jednak to nie był sen. Ale co z tego, spytała samą siebie.
Czy to tylko seks? Oczywiście. Oboje stali się ofiarami swych
własnych ciał. Dwie samotne istoty, które potrzebowały fizycz
nego wyzwolenia. Czystą głupotą byłoby przywiązywać wię
ksze znaczenie do tego aktu, spowodowałoby to tylko ból.
Ale było już za późno. Zrobiła to, czego przyrzekała sobie
nigdy nie uczynić. Zakochała się w tym mężczyźnie, gwał
townie i bez sensu. Serce mówiło jej, że tym razem miłość jest
prawdziwa i będzie trwać zawsze. Ten mężczyzna, który pod
maską samotnika ukrywał czułe serce, obudził w niej głębo
kie uczucia, jakich nigdy nie doświadczyła w stosunku do
kogoś innego, a już na pewno nie do byłego męża.
Ale nie czuła się wcale lepiej z tego powodu. Problem
pozostał, wciąż groził jej ból i rozczarowanie.
Boothe obudził się nagle i usiadł na łóżku. Patrzyła na jego
umięśnione plecy i jedyne, co mogła zrobić, to powstrzymać
się od pokrycia ich pocałunkami. Potrzeba dotykania jego
ciała stała się u niej równie silna jak potrzeba oddychania.
Odwrócił się, jego oczy były ciemne z pożądania.
- Jeżeli znów cię teraz dotknę - powiedział szeptem, jak
by umiał czytać w jej myślach - to już nie będę w stanie
przestać. A nie chciałbym obudzić Joni...
- Wiem.
- Wcale nie żałuję tego... tego co się stało.
Lacy opuściła wzrok.
- Lacy, popatrz na mnie.
Podniosła głowę i oblizała pobladłe wargi. Boothe jęknął,
ale nie poruszył się.
- Ja też nie żałuję - powiedziała w końcu.
- Spotkamy się później, dobrze?
Kiedy drzwi zamknęły się za nim, opadła na poduszki,
przycisnęła prześcieradło do drżących warg i pozwoliła pły
nąć łzom.
Rozdział ósmy
Boothe trzymał w wyciągniętej ręce kawałek z grubsza
obrobionego drewna i przyglądał mu się krytycznie. Nie tak
źle, pomyślał podnosząc nóż i robiąc następne wąskie nacię
cia na dziobie ptaka. Kiedy skończył, położył rzeźbę na stole
warsztatowym i rozprostował bolące plecy. Pracował ciężko
od wczesnego rana, a ten ptak był już trzecią rzeźbą, zrobioną
w ciągu dwóch dni. Jednak nawet praca nie zdołała wymazać
z jego myśli obrazu Lacy. Wciąż powtarzał sobie, że musiał
być szalony, żeby kochać się z nią tamtej nocy. Nic się prze
cież nie zmieniło, wciąż nie miał jej nic do zaoferowania. To,
że pozwolił, by uczucie wzięło górę nad rozsądkiem, dolewa
ło jeszcze oliwy do i tak szalejącego w nim ognia.
Teraz, kiedy już poznał sekrety jej ciała, jego ciężko wy
pracowana dyscyplina legła w gruzach. Pożądanie zagnieź
dziło się w nim głęboko i wywoływało ból nie do zniesienia,
ból, o którym myślał, że już na zawsze pozostanie mu obcy.
Jej uroda, jej śmiech, oddziaływały na niego jak metafizyczna
siła, zapierały niemal dech w piersi.
- Cholera - zaklął cicho i czubkami palców otarł pot
z czoła.
Chciał ją zobaczyć. Ją i Joni. Minęły dwa dni od czasu,
kiedy się kochali, kiedy wyślizgnął się z jej domu jak zło
dziej. Od tego czasu nie pojawił się tam, nie odezwał się do
niej. Przyrzekał sobie, że to już się nie powtórzy.
Był za mądry, żeby nie przyznać, iż jego życiu został
nadany nowy cel, nowe znaczenie, czy mu się to podobało,
czy nie. Lacy wniosła coś ożywczego w jego ponurą egzy
stencję. Jednak nurtowały go pytania, na które nie było odpo
wiedzi. Czy powinien ryzykować jeszcze jeden związek? Co
czuła do niego Lacy? Czy on ją obchodził, tak naprawdę?
Zaczęła go boleć noga, usiadł więc na starym, drewnianym
krześle i oparł głowę o ścianę. Zamknął oczy i próbował nie
myśleć choć przez chwilę, kiedy odezwał się natarczywy
dźwięk telefonu. Nie był w stanie go zignorować, zerwał się
i pobiegł do chatki.
- Och Lacy, to najpiękniejsza rzecz, jaką w życiu widzia
łam.
Pełna satysfakcji Lacy przyglądała się delikatnej lampie
w ręku kupującej.
- Zgadzam się z tobą, Maxie, jest piękna - powiedziała ze
śmiechem. - Nic nie sprawia takiej przyjemności, jak chwale
nie swojej własnej pracy.
- Wierz mi, kochana, ty masz do tego prawo - mówiła
Maxie, przyglądając się, jak Lacy wkłada lampę do pudełka.
- Zobaczysz, że moja siostra z Seattle nie powstrzyma się
i kupi drugą.
- To byłoby wspaniale - odpowiedziała Lacy.
- Jeszcze raz dziękuję i wesołych świąt.
- Nawzajem. Uważaj w czasie jazdy.
Gdy kobieta wyszła, Lacy odetchnęła głęboko i z ulgą zsu
nęła buty z obolałych nóg. Powinna być mądrzejsza i nie
wkładać pantofli na wysokich obcasach, ale dzisiaj ubrała się
staranniej, w turkusowy aksamitny kombinezon, w nadziei,
że to podniesie ją na duchu.
Dlaczego Boothe nie zadzwonił? Czy nie wiedział, jak
bardzo go chce zobaczyć? Powiedział, że nie żałuje, iż się
kochali. Jeżeli to prawda, to dlaczego się nie odezwał, do
diabła? W świetle dnia próbowała sobie wmówić, że po pro
stu wtedy widziała wszystko inaczej i że mimo wszystko nie
zakochała się w nim. Ale dlaczego czuje takie dławienie
w piersi, kiedy o nim myśli? Co to jest, jeśli nie miłość?
- Jak tu cicho - powiedziała Sue, wychodząc z pracowni.
- Prawda? To takie przyjemne.
- Lacy Madison, nie mogę uwierzyć, że to powiedziałaś
w momencie, kiedy potrzebujesz każdego grosza - Sue ze
zdumienia szeroko otworzyła oczy.
- Masz rację, ale tak mnie bolą nogi -jęknęła Lacy.
Sue zaśmiała się i powiedziała w zamyśleniu:
- Wyglądasz dziś bardzo ładnie. Czy dzieje się coś,
o czym nie wiem?
- Nie.
- Hmm.
- Co znaczy to „hmm"?
- No cóż, Joni mówiła mi, że ma nowego przyjaciela.
- Aha - powiedziała ostrożnie Lacy, a w jej głowie ode
zwał się dzwonek alarmowy.
- Tak, nawet zdradziła, jak się ów przyjaciel nazywa.
- W porządku, do rzeczy. Powiedz, o co ci chodzi.
- Uznałam, że jeżeli on jest przyjacielem Joni, to musi też
być twoim.
- Przypomnij mi, że mam zakneblować moją córkę, kiedy
tylko wróci z tego przyjęcia.
- A więc nie masz zamiaru ujawnić żadnych sekretów?
- Absolutnie nie - odparła Lacy z przesłodzonym uśmie
chem.
Rozległ się dzwonek telefonu.
- Och, niebo ci pomaga - Sue podniosła oczy do góry.
Lacy podeszła do telefonu i podniosła słuchawkę. Przez
chwilę słuchała w milczeniu. Nagle upuściła słuchawkę i zła
pała się za żołądek.
- Lacy? Co się stało?
- To... to Joni - wyjąkała szczękając zębami.
- Co, Joni? - domagała się wyjaśnień Sue.
- Zaginęła.
- Jak to? Nic nie rozumiem.
- Och, Boże! - krzyknęła Lacy, tracąc panowanie nad
sobą. - Co ja tu jeszcze robię? Muszę tam jechać.
Sue nie pytała już o nic.
- Zamknę sklep i jadę z tobą.
Boothe! Gdzie jest Boothe? On jej pomoże, on będzie
wiedział, co robić.
- Nie, poczekaj. Zadzwonię do Boothe'a.
Lacy siedziała sztywno wyprostowana w pędzącym samo
chodzie, patrząc prosto przed siebie, tylko w żołądku wciąż
miała ten nieznośny ciężar. Czuła, że Boothe co chwila spo
gląda na nią.
- Spróbuj się rozluźnić, dobrze?
- Nie mogę - odparła przez zaciśnięte, pozbawione kolo
ru wargi.
Bóg jeden wiedział, jak bardzo próbowała, ale była nie
przytomna z przerażenia. Kiedy Marion, gospodyni przyjęcia,
powiedziała jej o zniknięciu Joni, pomyślała w pierwszej
chwili, że ktoś robi sobie niesmaczne żarty. Ale usłyszała
szloch Marion i nie mogła mieć na to nadziei.
Przez całe miesiące po odzyskaniu uprowadzonej córeczki
Lacy nie spuszczała jej z oka. Dopiero po przyjeździe do tego
małego miasteczka poczuła się wystarczająco bezpiecznie
i rozluźniła nieco kontrolę. Teraz koszmar wrócił i myślała,
że tego już nie przeżyje. Przez głowę przelatywały jej najgor
sze przypuszczenia, które jeszcze wzmagały tortury. Mimo
wszystko próbowała być rozsądna. Przecież jej były mąż nie
mógł mieć nic wspólnego ze zniknięciem Joni - on nie żył,
już nigdy więcej ich nie skrzywdzi.
Miała ochotę krzyczeć z bólu, ale obecność Boothe'a po
magała jej zachować spokój. Kiedy tylko powiedziała, że go
potrzebuje, przyjechał natychmiast. Jechali dopiero dziesięć
minut, ale Lacy wydawało się, że to już cała wieczność. Jej
dziecko! O Boże, nie pozwól, żeby jej się coś stało!
- Lacy?
- Co takiego? - spytała przytłumionym głosem.
- Powtórz mi, co ta pani powiedziała.
- Niewiele. Wiem tylko tyle, że nigdzie nie można było
znaleźć Joni. I pomyśl, że o mało nie zabroniłam jej pójść.
- Dlaczego?
- Bo nie mogłam iść z nią. Ale płakała, a ja pomyślałam,
że przecież znam Marion, i zgodziłam się.
- Jak to się mogło stać? - odezwał się z gniewem. -
Gdzie, do jasnej cholery, byli dorośli?
- Nie wiem. - W słowach Lacy słychać było strach. Nie
mogła opanować drżenia całego ciała.
- Spokojnie. Znajdziemy ją.
- Jak możesz być taki pewny? A jeżeli...
- Przestań - powiedział ostro. - Nie wywołuj wilka z la
su. Najpierw musimy poznać szczegóły. Na pewno nic się jej
nie stało.
Jego głos brzmiał tak pewnie, że chciała mu wierzyć.
Musiała mu wierzyć.
Boothe ostro zahamował przed domem Marion Holt. Obo
je z Lacy, wyskoczyli jak najszybciej. W progu czekała na
nich szlochająca gospodyni.
- Lacy, przepraszam... tak mi przykro...
- Powiedz mi tylko, co się stało! - krzyknęła Lacy, za
trzymując się, chwytając rozhisteryzowaną kobietę i potrzą
sając nią mocno.
Osiągnęło to zamierzony efekt - Marion natychmiast się
uspokoiła.
- My... dzieci... bawiliśmy się w chowanego. - Przerwa
ła i pociągnęła nosem.
- Co dalej? - Lacy domagała się odpowiedzi.
- Wszyscy zostali odnalezieni... oprócz Joni. Nie... nie
możemy jej znaleźć...
Boothe wymamrotał pod nosem przekleństwo. Z twarzy
Lacy odpłynęła cała krew, ale w jakiś sposób zdołała zapytać:
- Ile osób opiekowało się nimi?
- Dwie. Szukają teraz na zewnątrz.
- Chodźmy - powiedział Boothe. - Proszę pokazać
nam miejsce, gdzie Joni była widziana po raz ostatni. Nie
mamy wiele czasu do stracenia. - Popatrzył na niebo. - Zapo
wiadają nowe opady i wygląda na to, że nastąpi to lada chwi
la.
Lacy podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem i znów po
czuła, że jej żołądek jest ciężki jak kamień. Boothe wziął ją za
rękę, jakby wiedział, co czuje. Byli w połowie pokrytego
śniegiem podwórza, gdy zza rogu wybiegła machająca rękami
postać. Zatrzymali się w pół kroku.
- Znalazłam ją! - zawołała kobieta. - Stoczyła się do wą
wozu!
- Gdzie to jest? - zapytała Lacy oddychając ciężko.
- Tam.
Lacy niemal odepchnęła kobietę z drogi i pobiegła w kie
runku dziecka modląc się, by te wszystkie obrazy, które wy
woływała jej wyobraźnia, okazały się fałszywe: Joni z poła
manymi rękami i nogami, ze zmasakrowaną twarzą, może
nawet sparaliżowana.
- Chyba nic jej się nie stało - dodała kobieta - na ile
mogłam stwierdzić.
- Zabierajmy się do roboty - zakomenderował Boothe.
Usłyszeli jęk. Lacy czuła tak dojmujący ból, że bała się,
czy nie zemdleje. Nie zemdlała jednak. Przecież jej dziecko
potrzebowało pomocy. Nie mogła go zawieść.
Dobiegli do wąwozu, uklękli na szczycie i patrzyli w dół.
Chociaż światło było niewyraźne z powodu chmur zasnuwa-
jących niebo, mogli dostrzec Joni. Siedziała na dnie, zwinięta
w kłębek, i płakała.
- Mamusiu!
- Jestem tutaj, kochanie. Czy nic ci się nie stało?
- Upadłam.
- Wiem - odpowiedziała Lacy walcząc z łzami. - Po
wiedz mamusi, czy coś sobie zrobiłaś.
- Mamusiu - znów zapłakała Joni.
Lacy popatrzyła oszalałym wzrokiem na Boothe'a.
- Hej, mała! - zawołał spokojnym głosem.
Dziewczynka przestała szlochać i podniosła w górę drob
ne ramiona.
- Boo, chodź, pomóż mi.
- Już idę, maleńka. Trzymaj się, dobrze?
- Czy jesteś pewien, że... To znaczy... - zaczęła Lacy,
ale nie powiedziała nic więcej. Wiedziała już, że on musi
ratować Joni, a ona musi mu na to pozwolić. Ale, dobry Boże,
bała się teraz o nich oboje.
- Uważaj - błagała, śledząc jego kroki, gdy schodził po
pokrytej zlodowaciałą skorupą skarpie.
Boothe skinął głową i przytrzymał się rosnących na zbo
czu krzaków. Używając ich gałęzi jako podpory, rozpoczął
wolną wędrówkę w dół. Lacy patrzyła ze strachem, czuła się
zdręrwiała i chora. A co będzie, jeżeli on zrobi sobie krzyw
dę? Widziała, że porusza się powoli i z trudnością, ale idzie
bez wahania. Był w połowie drogi, kiedy jego niesprawna
noga nagle poślizgnęła się. Lacy przycisnęła rękę do ust, by
stłumić krzyk strachu. Boothe zaklął, z trudem odzyskując
równowagę.
- Czy... czy nic ci się nie stało?
- Nic - odpowiedział krótko. - To tylko ta noga.
Twarz miał szarą. Widać było, że nie może się poruszać.
W Lacy narastała panika, ale jakoś udało jej się opanować.
- Zostań na miejscu, idę tam.
Boothe znów zaklął. Wzięła głęboki wdech i podążyła je
go śladami po zboczu. Gdy doszła do niego, właśnie osunął
się na śnieg, z twarzą wykrzywioną z bólu.
- Pójdę po Joni, a potem ci pomogę.
Potrząsnął głową ze złością.
- Nie myśl o mnie. Zabierz tylko ją, jeżeli dasz radę.
Kolejne minuty wydawały się wiecznością. Lacy wydawa
ło się, że zrobienie każdego kroku trwa wieczność. Wreszcie
udało jej się dotrzeć do córki.
- Och, maleńka, moje dziecko - szeptała, otaczając ra
mionami trzęsącą się dziewczynkę.
- Mamusiu - chlipała Joni.
Lacy przyciskała ją do piersi, a łzy radości płynęły jej po
twarzy. Kiedy w końcu zapanowała nad uczuciami, wstała
i rozejrzała się dokoła. Marion przewiązała się liną w pasie i,
asekurowana przez drugą kobietę, była już w połowie drogi
w dół zbocza. Lacy przy jej pomocy wyekspediowała Joni do
góry, w bezpieczne miejsce, i spróbowała pomóc Boothe'o-
wi, który jakoś zdołał wstać. Przytrzymując się liny, z wysił
kiem wspiął się w końcu na krawędź wąwozu.
- Zobaczmy, co z Joni - powiedział, łapiąc z trudem od
dech i opierając się ciężko o drzewo.
Mimo groźnie wyglądającego upadku Joni nie była po
ważnie ranna. Miała tylko kilka zadrapań na twarzy i nogach.
Lacy kręciło się w głowie z ulgi, kiedy mogła przytulić córkę
do siebie, a jej łzy zmieszały się ze łzami Joni. Po chwili, gdy
już trochę się opanowała, rozejrzała się. Boothe! Gdzie jest
Boothe? Obróciła się. Zobaczyła, że stoi już na obu nogach,
ze wzrokiem utkwionym gdzieś w oddali. Poczuła niemal
fizyczny ból, gdy ujrzała rozpacz na twarzy mężczyzny.
Chciała go pocieszyć, powiedzieć mu, że jest wspaniały,
a ona go kocha. Ale nie odezwała się z obawy, że wszystko
jeszcze pogorszy.
- Mamusiu - powiedziała Joni - postaw mnie na ziemi.
- Dobrze. - Lacy otarła łzy.
- Mamusiu, proszę... nie płacz.
- Nie mogę przestać, kochanie.
- Gdzie jest Boo?
- Stoi tam.
Dziewczynka odwróciła się w jego stronę i patrzyła przez
dłuższą chwilę. Wyczuła, że coś mu dolega, gdyż podeszła
bliżej i spytała:
- Czy noga cię boli?
- Troszeczkę - odpowiedział drżącym głosem.
- Czy chcesz, żebym ci ją pomasowała? - spytała poważ
nie.
- Chciałbym - Boothe uśmiechnął się z trudem.
- Zrobię tak, że ci przejdzie, przyrzekam.
Lacy, oślepiona łzami i z sercem przepełnionym miłością,
patrzyła na małą dziewczynkę i twardego mężczyznę. Nie
mogła się poruszyć, nie mogła oddychać, z lęku, że zacznie
płakać i nie będzie w stanie się uspokoić.
Rozdział dziewiąty
Boothe stał przy oknie na najwyższym piętrze przychodni
i spoglądał na zaśnieżony krajobraz. Widział cały park,
a w nim turystów, łyżwiarzy na lodowisku, mieszkańców
miasteczka śpiewających kolędy lub po prostu spacerujących,
cieszących się z nadejścia Bożego Narodzenia. Niestety, ten
świąteczny nastrój jakoś jemu nie mógł się udzielić. Jeszcze
mocniej zacisnął usta.
Gdy gwałtownie odwracał się od okna, ktoś wszedł do
gabinetu.
- Przepraszam, że kazałem panu czekać - powiedział do
ktor Hank Stewart, podchodząc do biurka i kładąc na nim
teczkę z papierami.
- Nic nie szkodzi - odpowiedział Boothe, udając nonsza
lancję, której tak naprawdę wcale nie czuł.
Zachowanie doktora Stewarta świadczyło o doświadcze
niu i kompetencjach. Ale Boothe nie ufał lekarzom, nawet
tym najlepszym. Choć od czasu wypadku leczyli go sami
specjaliści, z nogą nie było ani odrobinę lepiej.
- Niech pan usiądzie - poprosił doktor Stewart i zajął
miejsce w swym wielkim fotelu.
- Wolę stać, jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu.
- Jak pan sobie życzy.
- Jaki jest werdykt, panie doktorze? - zapytał bez żad
nych wstępów. Miał już dość owijania wszystkiego w baweł
nę i chciał znać prawdę.
- Najpierw niech pan mi powie, dlaczego nie kontynuo
wał pan leczenia w Houston? Był pan przecież pacjentem
jednego z najlepszych specjalistów.
- Czułem, że zrobił wszystko, co było w jego mocy - od
rzekł Boothe wzruszając ramionami.
- I spodziewa się pan, że ja mogę zrobić coś jeszcze?
- spytał doktor Stewart z uśmiechem, który łagodził nieco
bolesną prawdę zawartą w tym pytaniu.
- Nie wiem. - Boothe znów wzruszył ramionami. -
A może pan?
- N i e .
Przez wiele miesięcy Boothe przygotowywał się do takiej
odpowiedzi. Ale kiedy nastąpiła, poczuł się jakby dostał celny
cios w żołądek. Musiał bardzo się zmobilizować, by pokonać
wstrząs.
- Nie tego pan oczekiwał? - Mówiąc to lekarz szukał
oczami jego wzroku.
- I tak, i nie.
- Niestety, w pana przypadku nie można liczyć na cudow
ną poprawę. Kiedy dochodzi do uszkodzenia i mięśni, i kości,
pomóc może tylko długotrwałe leczenie.
- Ale ja już przez to przechodziłem i efekty wcale nie
były takie, jak na początku obiecywano.
- Obawiam się w takim razie, że musi pan po prostu na
uczyć się z tym żyć.
- Och, oczywiście, że mogę z tym żyć - odparł Boothe
bez ogródek. - To nie jest żaden problem. Sęk w tym, że
chciałem wrócić do mojej pracy, do gaszenia pożarów.
- Przykro mi, ale to niemożliwe - powiedział doktor, wy
trzymując jego wzrok.
- Tak myślałem. - Boothe podszedł do biurka i wyciągnął
dłoń na pożegnanie. - Dziękuję, że poświęcił mi pan swój czas.
- Żałuję, że nie mogę panu pomóc.
- Ja też, ale trudno.
Dni, które nastąpiły po wypadku Joni, były okresem wy
jątkowo wytężonej pracy. Nawet najstarsi mieszkańcy tego
uzdrowiskowego miasteczka nie pamiętali takiego najazdu
turystów. Oczywiście, Lacy nie narzekała z tego powodu,
gdyż dzięki turystom będzie mogła odłożyć więcej pieniędzy.
Chociaż z drugiej strony miała za mało czasu dla Boothe'a,
który kilka razy wstąpił do sklepu i raz nawet zabrał Joni do
siebie, by mogła pobawić się ze Spike'em.
Z jego nogą było trochę lepiej, choć utykał bardziej niż
przedtem. Następnego dnia po upadku Lacy spytała go o to, ale
odpowiedział, że wszystko jest w porządku. Czuła, że nie chce
o tym rozmawiać, więc nie naciskała. Ale kiedy przyjdzie, musi
zapytać go jeszcze raz, chociażby dla własnego spokoju.
Postanowiła wziąć dziś wolne popołudnie i spędzić je
z Joni poza domem. Poszły na spacer do parku, a potem na
zakupy. Joni kupiła prezenty dla swojej nauczycielki, dla
Melody - córki Sue i dla Boothe'a. Lacy również kupiła coś
dla niego, mając nadzieję, że sprawi mu tym radość. Chociaż
z nim nigdy nic nie wiadomo.
- Mamusiu, czy Boo spodoba się mój prezent?
Lacy uśmiechnęła się, odgarniając niesforny kosmyk wło
sów z twarzy córki.
- Skąd wiedziałaś, że właśnie o tym myślę?
- Nie wiedziałam.
Nie wyjaśniła Joni, o co jej chodziło. Bała się nadchodzą
cego wieczoru. Zaprosiła Boothe'a na kolację i myślała
o tym, co będą robić, kiedy Joni położy się spać. Aż do bólu
pragnęła się z nim kochać, czuć jego umięśnione ciało na
swoim, czuć jego gorące usta...
- Mamusiu, chcesz zobaczyć?
- Co, kochanie? - spytała Lacy nieswoim głosem.
- Prezenty dla Boo.
- Ale przecież dopiero je kupiłyśmy.
- Obejrzyjmy je jeszcze raz... - prosiła mała.
- Dobrze, ale zaraz potem muszę wziąć się do pracy w ku
chni.
Joni poprowadziła matkę do sypialni, gdzie na łóżku leżały
rozłożone prezenty, jeszcze nie zapakowane. Joni kupiła dla
Boothe'a mały obrazek przedstawiający orła. Lacy nie po
chwalała tego wyboru, gdyż obrazek był tandetny i w lichej
oprawie, ale dziewczynka miała swoje własne pieniądze i by
ła przekonana, że Boothe'owi się spodoba, więc Lacy nie
miała serca jej zabronić. Jej własny wybór był bardziej trady
cyjny, choć wcale nie bardziej okazały. Ale od razu spodobał
się jej ten robiony na drutach sweter, gdyż miał dokładnie taki
sam kolor, jak jego oczy.
- Kiedy to zawiniemy? - spytała Joni.
- Może teraz?
- Wspaniale!
Lacy zaśmiała się cicho.
- Wiesz co, mamusiu, już nie mogę się doczekać, kiedy
Boo przyjdzie.
- Ja też - powiedziała Lacy zdławionym głosem, ściska
jąc córeczkę. - Ja też.
Boothe wziął książkę z ręki Joni i zaczął czytać: „Było to
w noc wigilijną...". Wcześniej zjedli uroczystą kolację, sta
rannie przygotowaną przez Lacy, i zaraz potem poszli do
samochodu, gdyż Joni koniecznie chciała zobaczyć świątecz
ne dekoracje. W ciągu godziny objechali miasteczko i okoli
ce, po czym wrócili do mieszkania, gdzie Lacy od razu poszła
do kuchni i wróciła z wielką misą prażonej kukurydzy i wazą
grzanego piwa. Po chwili Joni wdrapała się na kolana Boo
the'a z książką w rękach.
- Podoba ci się „Noc wigilijna"? - spytała, gdy skończył
czytać.
- Bardzo - odparł Boothe.
- Dobrze, w takim razie możesz przeczytać mi to jeszcze
raz.
- Mała spryciara z ciebie, panienko - powiedział Boothe
dając jej prztyczka w nos.
Lacy patrzyła na jego uśmiech i nie mogła opanować
wzruszenia, chociaż wcześniej było jej jakoś nieswojo. Za
chowywał się dzisiaj dziwnie, ale nie mogła dojść, na czym to
polegało. W tej chwili jednak, gdy widziała, jak bawi się
z Joni, była pełna ufności. Widocznie wyobraźnia płata jej
figle, nic złego się nie dzieje. Naprawdę wszystko jest w zu
pełnym porządku. Przecież on troszczy się o Joni i o nią. Tłu
maczyła sobie, że niektórzy ludzie mają trudności z wyraże
niem swoich uczuć. Boothe jest jedną z takich osób. Musi być
cierpliwa i czekać, aż on podejmie decyzję.
- Wiesz, dzisiaj jeszcze nie jest wieczór wigilijny - po
wiedziała Joni sztucznie dorosłym głosem, jakby chcąc zaim
ponować Boothe'owi.
Lacy zaśmiała się w duchu i czekała na jego odpowiedź.
- Skąd wiesz? - spytał równie poważnym tonem.
- Bo wiem.
- To głupia odpowiedź - dociął małej Boothe.
Joni tylko zachichotała.
- Założę się, że nie wiesz, kiedy przychodzi święty Miko-
łaj.
- A właśnie, że to też wiem - odparła Joni ostrym, irytu
jącym tonem.
Lacy wróciła do pokoju i spojrzała na córeczkę poważnie.
- Uważaj, co mówisz - skarciła ją łagodnie. - Nie wolno
się odzywać w ten sposób.
Joni spuściła głowę, zawstydzona.
- Tak czy owak, już dawno minęła pora, kiedy powinnaś
być w łóżku. Pocałuj Boothe'a na dobranoc.
- Och, mamusiu...
- Zrób to, co powiedziała mama - wtrącił się Boothe, po
czym przyciągnął dziewczynkę do siebie i położył palec na
swoim policzku. - O, tutaj.
Joni uśmiechnęła się, objęła go za szyję i cmoknęła we
wskazane miejsce. Następnie ześlizgnęła się z kanapy i po-
dążyła za wychodzącą z pokoju Lacy, która musiała się po
śpieszyć, by ukryć mokre od łez oczy.
- Zasnęła?
- Jak tylko się położyła, dzięki Bogu - powiedziała Lacy,
opadając obok niego na kanapę.
Boothe nic nie odpowiedział, ale nie przejmowała się tym.
Cisza też była przyjemna. Słuchali trzaskania i skwierczenia
ognia w kominku. Mrugające lampki na choince jeszcze bar
dziej ocieplały pokój. Gdyby Lacy nie była podniecona jego
tak bliską obecnością, mogłaby spokojnie zamknąć oczy i za
paść w sen. Nie zamierzała jednak zmarnować ani chwili
z bezcennego czasu, który mogli spędzić tylko we dwoje.
Chciała poczuć, jak obejmują ją jego ramiona, jak jego usta
przyciskają się do jej warg...
- Boothe?
- Co takiego?
Przeciągnęła się leniwie wiedząc, że jej nabrzmiałe piersi
prężą się zmysłowo pod włóczkowym swetrem.
- Tęskniłam za tobą - powiedziała cicho.
Jego spojrzenie powędrowało na jej usta, potem na piersi,
ale nie zbliżył się do niej. Nagle wstał i podszedł do kominka.
Lacy poczuła dojmujący chłód, dzwonki w jej głowie za
dzwoniły na alarm.
- Co... o co chodzi?
Odwrócił się i patrzył na nią takim wzrokiem, jakby chciał
zapamiętać ją na zawsze. Alarm przerodził się w panikę.
- Dlaczego... - przerwała, bo łzy, które chciała powstrzy
mać, utkwiły jej w gardle. - Dlaczego patrzysz na mnie w ten
sposób?
- Bo już cię nigdy więcej nie zobaczę... ciebie ani Joni.
- Co?... Nie mówisz tego poważnie - wykrztusiła z twa
rzą pobladłą z przerażenia.
- Jak najbardziej poważnie - odparł zaciskając wargi
w gorzkim grymasie.
- Ale... ale ja myślałam...
- W takim razie źle myślałaś - mówił unikając jej wzro
ku.
Lacy zerwała się, chociaż ledwo mogła utrzymać się na
nogach, i zmusiła go, by popatrzył jej prosto w oczy.
- Coś się stało. Ja muszę wiedzieć, co.
- Przestań - wykrztusił. - Niech tak zostanie. Po prostu
pozwól mi odejść.
Gniew sprawił, że przez chwilę stała jak sparaliżowana.
- Nie, do diabła - odezwała się w końcu drżącym głosem.
- Kocham cię i nie możesz powiedzieć, że o tym nie wiesz.
Wiec dlaczego... dlaczego to robisz? - Jej słowa zakończył
cichy szloch.
- Ponieważ zasługujesz na kogoś lepszego niż kaleka,
kogoś w pełni sił, kto zapewni ci dostatnie życie i bezpieczeń
stwo.
- Zwariowałeś? Przecież ja nie kocham twoich nóg, tylko
ciebie, to, co jest w tobie, na litość boską. Nie obchodzi mnie,
czy jesteś kaleką.
- Ale mnie obchodzi - powiedział, patrząc pustym i zi
mnym wzrokiem.
- Wiesz, co myślę?
Nic nie odpowiedział.
- I tak ci powiem - rzekła ze smutkiem. Wiedziała, że
walczy o swoją przyszłość. - Myślę, że tobie po prostu odpo
wiada takie życie, takie litowanie się nad sobą.
- Co ty możesz wiedzieć na ten temat - odparował ostrym
głosem.
- Czy... czy to wszystko, co masz mi do powiedzenia?
- Wszystko skończone, Lacy. Tylko tyle mam do powie
dzenia.
Przez chwilę chciała rzucić mu się na szyję i błagać. Opa-
nowała się jednak. Wiedziała, że byłby głuchy na jej słowa.
Rysy twarzy miał jak wyciosane z granitu. Nie miała szans,
traciła tylko czas. Wyprostowała się więc i powiedziała:
- W porządku, jeżeli tak chcesz, to idź. Ale wiedz, że
uważam cię za największego na świecie tchórza i że masz
rację, lepiej mi będzie... bez ciebie.
Popatrzył na nią niewidzącymi oczami, odwrócił się i ci
cho zamknął za sobą drzwi.
Gdy została sama, znów przeszył ją tak silny ból, że nie
mal zgięła się wpół. Cały jej świat, tak mozolnie, z takim
trudem zbudowany, rozsypał się na kawałki i nic nie można
było na to poradzić. Ale nie wolno jej pogrążyć się w rozpa
czy, nie może pozwolić sobie na taki luksus, musi przecież
myśleć o Joni. O Boże! Joni! Ten prezent, który tak pieczoło
wicie dzisiaj pakowała. To złamie jej serce.
Lacy usiadła na kanapie, objęła głowę rękami i rozpłakała
się.
Rozdział dziesiąty
Rozpacz pchnęła Boothe'a do zatelefonowania do swojego
szefa w Zarządzie Lasów. Max Helm był uradowany, gdy go
usłyszał, nie chciał jednak rozmawiać przez telefon i nalegał
na osobiste spotkanie. Boothe zaprosił go więc do siebie.
Rozmawiali kilka godzin na błahe tematy, aż wreszcie
wizyta dobiegła końca. Szli z powrotem do ciężarówki Maxa,
a wciąż jeszcze nie dotarli do głównego celu spotkania.
- No tak, rzeczywiście jest tu spokojnie i jakoś pasuje do
ciebie to miejsce, chociaż to takie odludzie - powiedział Max,
pocierając dłonią łysinę.
- Nie chciałbym mieszkać nigdzie indziej.
Max oderwał kawałek lodu czubkiem buta i rzucił koledze
dziwne spojrzenie.
- Co się, u diabła, z tobą dzieje? Jak na kogoś, kto
utrzymuje, że kocha samotne życie, wyglądasz niezbyt szczę
śliwie.
- Znasz mnie aż za dobrze - zgodził się Boothe.
Doszli do werandy z przodu chatki i zamiast iść dalej,
wspięli się po schodach i usiedli na bujanej ławce. Było prze
piękne, mroźne popołudnie i przez chwilę wdychali tylko
pachnące żywicą powietrze.
- Czy nie wydaje ci się, że już dostatecznie długo się
katujesz?
- To nie to, chociaż rzeczywiście do końca życia będę
obwiniał się za śmierć Calvina.
- No cóż, jeżeli sprawia ci przyjemność odgrywanie mę
czennika...
- Zawsze waliłeś prawdę prosto z mostu, co? - powie
dział Boothe patrząc twardo na Maxa.
- Nie widzę powodu, dla którego miałbym postępować
z tobą inaczej. Dlatego pytam cię jeszcze raz, co się z tobą
dzieje?
- Nie będę już nigdy więcej gasić pożarów - oznajmił
Boothe martwym głosem.
- Tak ci powiedział lekarz?
- Tak.
- Więc wróć do nas jako inspektor terenu. Stary Charley
z biura w Ozarks ma odejść na emeryturę za jakieś trzy mie
siące. - Max westchnął. - Wiem. że to nie to samo, ale...
- Tak. to nie to samo. Czy dasz mi trochę czasu do namysłu?
- Ile tylko chcesz. Niestety, muszę już wracać.
Boothe stał na podjeździe i patrzył, aż ciężarówka zniknę
ła w oddali. Potem ciężkim krokiem wszedł z powrotem na
ganek. Osunął się na huśtawkę, ale nie mógł usiedzieć na
miejscu. Tak zachowywał się od chwili, gdy odszedł od Lacy,
gdy odrzucił jej miłość. Wciąż jednak uważał, że postąpił
słusznie. To bolało, o Boże, jak to bolało. Kiedy zarzuciła mu,
że jest tchórzem, czuł, jak w środku walczą w nim ból
i wściekłość. Nie mógł się bronić, gdyż nie było słów mogą
cych opisać żal i bezsilność, które czuł wtedy w wąwozie,
gdy Joni potrzebowała go, a on nie był w stanie jej pomóc.
Powinien być rozsądniejszy i nie pakować się w to wszystko.
Przecież wiedział, co się stanie. Ludzie, którzy poddają się uczu
ciom, sami są winni ciosów, jakie na nich spadają. Jedyne, co
mógł teraz zrobić, to wyrzucić wspomnienie o Lacy i Joni ze
swojego serca i żyć dalej, jakby nic się nie zdarzyło.
Marne szanse. Myśli o Lacy, wspomnienie ich wspólnych
przeżyć, przyprawiały go o szaleństwo. Był w raju i chciał
tam być znowu.
Zerwał się z ławki i dotkliwy ból przypomniał mu o kalec
twie. Ale przecież mógł pracować, Max zaproponował mu
zajęcie, chociaż niezupełnie takie, jakiego chciał. Praca stra
żaka była dla niego stracona na zawsze, ale przynajmniej
mógłby zapewnić Lacy jaką taką egzystencję i...
To nie ma sensu. Nawet jeżeli spróbowałby powiedzieć
Lacy, jakim był tchórzem, bezmyślnym egoistą, to ona z pew
nością nie będzie chciała go słuchać.
A może?
Właściwie miał wszystko, czego pragnął. Nie miał tyl
ko nikogo do kochania, nikogo, kto by jego kochał. Pot spły
wał mu po twarzy, machinalnie otarł go wierzchem dłoni.
Myśli kłębiły się gorączkowo. A jeżeli pójdzie do niej i bę
dzie błagał, żeby mu przebaczyła? Oby tylko dała mu szan
sę... Zrozumiał nagle, że nie zniesie już dłużej samotności
i cierpienia.
- Mamusiu, dlaczego nie mogę pojechać do Boo?
Lacy działały już na nerwy dąsy Joni i jej jękliwy ton.
Jednak zamiast zbesztać ją, na co miała ochotę, zagryzła
wargi i policzyła do dziesięciu. Ostatnio łatwo wpadała
w złość, więc dziecko wyczuwało, że coś jest nie w porządku.
- Ponieważ mam za dużo pracy w sklepie - odpowiedzia
ła w końcu, co zresztą nie mijało się z prawdą.
- A dlaczego Boo nie przyjdzie do nas?
Lacy zaskoczyło to pytanie, chociaż powinna była się go
spodziewać. Gorączkowo szukała odpowiedzi.
- Chyba też jest zajęty.
- Ale co robi?
- Myślę, że rzeźbi.
To była pierwsza myśl, jaka przyszła jej do głowy. Znów
zagryzła usta. Wkrótce będzie musiała powiedzieć Joni pra
wdę, że nie zobaczy już nigdy więcej „swojego" Boo. I mu
siała zrobić to przed Bożym Narodzeniem, bo przecież tego
dnia on nie przyjdzie.
Skręciła się z bólu, który nagle przeszył jej serce. Tak
bardzo za nim tęskniła. Czy naprawdę dopiero trzy dni minęły
od chwili, kiedy od niej odszedł? Czuła się tak, jakby to była
cała wieczność. Zaś Joni wcale nie pomagała jej zapomnieć.
Nieustannie paplała jednym tchem o Boo i świętym Mikołaju.
Dzisiaj nie było inaczej.
- Dlaczego Boo nie może być moim tatusiem?
- Czy możemy porozmawiać o tym później? - spytała La
cy błagalnie. -I tak musimy już iść, bo się spóźnimy.
Następnego dnia, w Wigilię, od rana padał śnieg. Lacy
zawsze uważała, że Boże Narodzenie musi być pełne śniegu,
ale tym razem nie robiło to na niej wielkiego wrażenia, cho
ciaż udawała radość ze względu na Joni. Sklep był dzisiaj
zamknięty, ale zaplanowała dużo zajęć, przyrzekła upiec ra
zem z Joni ciasteczka i jeszcze przygotować świąteczny obiad
na następny dzień. Sue zaprosiła je do siebie, lecz Lacy odmó
wiła, gdyż uważała, że nie byłaby najweselszym towarzy
stwem. W domu zaś stale wyszukiwała sobie coś do zrobie
nia, żeby tylko nie myśleć.
Wieczór powoli dobiegał końca, trzy metalowe pudełka
wypełnione już były świętymi Mikołajami, gwiazdkami i in
nymi różnego kształtu ciasteczkami. Indyk i wszystkie trady
cyjne dodatki czekały w lodówce, żeby je upiec następnego
ranka. Joni pluskała się w łazience i Lacy postanowiła zaraz
potem powiedzieć jej, że Boothe nie przyjdzie do nich na
Święta.
Oślepiona przez łzy, które nagle napłynęły jej do oczu,
zgasiła światło w kuchni i powoli poszła do pokoju. Zamiast
usiąść, stanęła przy oknie i oparła głowę o szybę. Musi prze
stać rozpaczać - życie toczy się dalej. A tak w ogóle to może
być wdzięczna losowi, przecież sklep przyniósł już jej sporo
pieniędzy, poprzedniego dnia wpłaciła całkiem pokaźną sumę
do banku.
Trzeba było jednak sprostać prawdzie. Ani praca, ani nawet
Joni, jej najdroższe dziecko, już jej nie wystarczały. Kiedy
Boothe ją opuścił, coś w niej pękło, nie mogła już normalnie
funkcjonować. Dlaczego bardziej o niego nie walczyła? Wie-
działa przecież, że on ją kocha. Dlaczego tak łatwo pozwoliła
mu odejść? Może to właśnie ona okazała się tchórzem? Zbyt
łatwo zrezygnowała... Czy mimo wszystko nie powinna jesz
cze raz spróbować przekonać go o swojej miłości? Tak! - od
powiedziała natychmiast. Była to winna sobie i Joni.
- Skończyłam, mamusiu.
Lacy odwróciła się i zobaczyła stojącą w progu córeczkę.
- Tak, kochanie, widzę.
- Dlaczego płaczesz? Boisz się, że święty Mikołaj nie
przyjdzie do ciebie?
- Och nie, na pewno przyjdzie do nas obu.
- Czy to już teraz?
- Nie, jeszcze za wcześnie. Zanim przyjdzie, my musimy
dokądś pojechać.
- Gdzie?
- Powiem ci po drodze - odrzekła Lacy niepewnie, oszo
łomiona podjętą właśnie decyzją. - Ubierz się teraz szybko
w coś ciepłego.
Dziesięć minut później szły właśnie do drzwi, kiedy za
trzymał je jakiś dziwny dźwięk. Zaczęły nasłuchiwać. Ciszę
wieczoru wypełnił brzęk dzwoneczków.
- Mamo, to Mikołaj! - wrzasnęła Joni rzucając się do
okna.
Lacy nie ruszała się z miejsca sądząc, że postradała zmy
sły. - Mamusiu, pośpiesz się!
Podniecony glos Joni sprawił, że Lacy stanęła obok córki
i wyjrzała na ulicę. Przed wejściem do sklepu stał konny wóz
przystrojony migającymi światełkami i dzwoneczkami, a na
nim siedział... święty Mikołaj! Patrzyły, jak zeskakuje z wo
zu i zdejmuje z niego wyładowany worek, z którego niemal
wysypują się zabawki.
- Mówiłam ci, że to święty Mikołaj! - wrzasnęła znów
Joni.
- To... to Boo... przebrany za Mikołaja - wykrztusiła
Lacy, a dziewczynka popędziła do drzwi i otworzyła je jed
nym szarpnięciem.
Lacy wyszła na zewnątrz. Boothe stał z Joni uczepioną jego
nogi, ale patrzył prosto na nią. Z jego oczu wyzierało błaganie.
- Czy... czy możesz mi wybaczyć? - zapytał po prostu.
- A czy ty mnie kochasz?
- Bardziej niż życie.
- Dla mnie tylko to się liczy...
- Nie. Liczy się też to, że jestem takim sukinsynem...
- Mamo, co to jest suki...
- To nieważne, Joni - odpowiedziała Lacy nie odrywając
wzroku od Boothe'a.
- Wyjdziesz za mnie?
Joni ciągnęła go za rękę, więc pochylił się do niej.
- O co chodzi, kochanie?
- Czy będziesz moim tatusiem?
- A chciałabyś?
- Aha - powiedziała Joni, dotykając małą rączką jego
policzka. - Ale nie zostawisz mnie i nie pójdziesz do nieba,
tak jak tamten tatuś, prawda?
- Och, Joni - wyszeptała Lacy.
- W każdym razie mam nadzieję, że nieprędko - odparł
Boothe. Wziął dziewczynkę na ręce i popatrzył znowu na
Lacy, która czuła, że krew uderza jej do głowy.
- No to jak? Wyjdziesz za mnie?
- Tak! Tak! Tak! - zawołała rzucając się w jego ramiona.
- Au, mamusiu! Zgnieciecie mnie!
Lacy i Boothe uścisnęli ją jeszcze mocniej.
W domu panowała cisza. Zaraz po tym, jak Joni i Boothe
wręczyli sobie prezenty, dziewczynka zapadła w sen na jego
kolanach. Razem zanieśli ją do łóżeczka, a potem poszli do
sypialni Lacy i kochali się z gorączkowym pośpiechem. Te
raz leżeli przytuleni, szczęśliwi, nareszcie znów sobie bliscy.
- Mmm, jak przyjemnie - powiedziała rozmarzonym gło
sem Lacy. - Powiedz, że nigdy nie będę musiała odejść od
ciebie, z tego ciepłego łóżka.
- Już nigdy cię nie zostawię - wyszeptał Boothe, chowa
jąc twarz w zagłębieniu jej szyi.
- Dlaczego... Co sprawiło, że zmieniłeś zdanie?
- Dlaczego przyszedłem? To proste, poczułem, że nie
wytrzymam już ani jednego dnia bez ciebie... i bez Joni.
- Ja... właśnie wychodziłam, żeby do ciebie pojechać,
kiedy pojawiłeś się w tym zabawnym stroju.
- Och, co za bluźniercze słowa. Ciężko pracowałem, żeby
skompletować ten ekwipunek.
- O tak, na pewno.
- W każdym razie zajęło mi to całe dwie minuty -powie
dział, znów zanurzając twarz w cieple jej szyi.
Lacy przytuliła go mocno i przez chwilę leżeli w milczeniu.
Nagle Boothe odsunął się trochę i popatrzył na nią poważnie.
- Mam pracę.
- Naprawdę? - Lacy zabrakło tchu z wrażenia.
- Tak - uśmiechnął się smętnie. - Chociaż nie całkiem
taką, o jaką mi chodziło.
- Nie ma żadnej szansy na to, że będziesz mógł wrócić do
poprzedniego zajęcia?
- Żadnej. To poślizgnięcie się na lodzie, kiedy próbowa
łem dojść do Joni, jeszcze pogorszyło sprawę.
- Wciąż winię siebie...
- Nie mów tak. To nie była twoja wina. Nie było w tym
niczyjej winy.
- Co będziesz robił?
- Będę inspektorem terenowym. Nie w centrali, niedaleko
-jakieś pięćdziesiąt kilometrów stąd. - Uśmiechnął się. - Nie
jest to prawdziwa, męska robota, ale gdy się nie ma, co się
lubi...
- Jesteś zadowolony?
- Jeżeli codziennie będę mógł wracać do ciebie, do nasze
go domu, to będę uwielbiał tę pracę.
- A ja już uwielbiam ciebie -wyszeptała.
- Zabawmy się w świętego Mikołaja - zaproponował
Boothe. - Nasza córeczka może przecież obudzić się w każ
dej chwili.
Serce Lacy zaczęło bić szybciej. „Nasza córeczka".
W końcu Joni będzie miała prawdziwą rodzinę.
- Dla ciebie też mam prezent - powiedział Boothe pod
chodząc do swojego worka.
- Nie chcę żadnych prezentów oprócz ciebie.
- Ja myślę - zgodził się. - To tylko taki mały dodatek.
Zamknij oczy.
- Stroisz sobie żarty.
- Wcale nie. No, zamknij oczy.
Lacy czekała cierpliwie z zamkniętymi oczami.
- Teraz możesz już spojrzeć - powiedział w końcu.
Otworzyła oczy. na chwilę zaparło jej dech w piersiach ze
zdziwienia, po czym roześmiała się. Na podłodze stało pudełko
wypełnione najpiękniejszymi drewnianymi rzeźbami, jakie kie
dykolwiek widziała. Boothe pochylił się i pocałował ją.
- Wesołych Świąt, najdroższa.
janes+a43