Andrzej Ceynowa
Amerykański teatr sponsorowany – sztuka
dworska czy niezależna?
Amerykanie od początku nie mieli kłopotu z określeniem istoty
teatru: wiedzieli, że to czysta rozrywka i nieproduktywny sposób
spędzania czasu, który lepiej by wykorzystać na pracę lub
modlitwę. O tym, że teatr to sztuka, dowiedzieli się dopiero w XX
wieku wraz z pojawieniem się modernizmu oraz nasilenia się
amerykańskiej ksenofobii. Stąd teatr jako dziedzina sztuki został
określony dla Amerykanina przez estetykę modernistyczną.
Ale nim mogli się przyzwyczaić do faktu, że dobrego dramatu nie
muszą już importować z Europy, bo mają swojego geniusza –
Eugene’a O’Neilla, przyszła Wielka Depresja lat trzydziestych.
Wtedy wszyscy myśleli o pieniądzach, których nie mieli, a rząd
federalny postanowił wprowadzić roboty publiczne jako sposób
na ożywienie gospodarki. Jednym z programów w ramach
ogłoszonych przez Roosevelta robót publicznych był Federalny
Program Teatralny – pierwszy w dziejach przypadek, by rząd
federalny USA zajął się subsydiowaniem sztuki
1
. To nie ważne, że
rządowi chodziło o zapobieganie śmierci z głodu i rozruchom z
powodu bezrobocia, a nie o sztukę; ważne jest, że Kongres USA
dał się przekonać, iż warto wydać parę milionów dolarów by
artystom dać możliwość pracy za mniej niż minimalną płacę, a
ludziom darmowy dostęp do sztuki teatralnej.
Wszyscy byli szczęśliwi: artyści, bo mogli tworzyć spektakle ze
stu czy nawet tysiącem aktorów na scenie, rząd – bo miał
artystów z głowy, a mieszkańcy większych i mniejszych miast w
całych Stanach bo za darmo mogli obejrzeć albo klasycznego
Szekspira, albo “żywą gazetę”, na bieżąco komentującą
wydarzenia polityczne. Nieszczśliwy był tylko Kongres, a
właściwie biznesmeni i zaprzysiężeni wrogowie początków
polityki socjalnej wprowadzanych przez Roosevelta. Z jednej
strony Kongres nie tylko dokarmia tych darmozjadów, co to, ani
sieją, ani orzą, a przynajmniej do czasów depresji tworzyli
spektakle, bez zażenowania dające się oglądać tylko u boku
“miłej ładnej panienki”, ale nigdy żony. Z drugiej strony ci
niewdzięcznicy, miast w tych trudnych czasach dawać jeszcze
więcej takiej rozrywki biznesmenom, którzy ich utrzymują, ględzą
coś o upodleniu człowieka przez maszynę, o nędzy, rasizmie i
linczach w pięknej Ameryce, a na scenie tak namiętnie krzyczą
“strajk, strajk”, że widownia to podchwytuje i w tym nastroju
wychodzi na ulice. Czysty komunizm! Nawet na musicalu nie
można czuć się bezpiecznym, bo jakiś Związek Zawodowy
Szwaczek wystawi Szpilki i igły, na który związkowy motłoch będzie
się cisnął za biletami, a przyzwoity biznesmen będzie obrażany
jako krwiopijca.
W 1938 roku Kongres powiedział “Dość tego”, zredukował
finansowanie Federalnego Programu Teatralnego do zera i tak
zakończył ten nielegalny eksperyment, dla którego nie ma
podstaw w Konstytucji USA. Wywrotowcami z teatru i filmu polecił
zająć się Komitetowi Izby Reprezentantów do spraw Działalności
Nie-Amerykańskiej. Miało być ładnie, a było wojowniczo i
skończyło się na strachu – i to chyba po obu stronach.
Amerykanom zajęło kilka dekad by odważyć się wrócić do tej
niebezpiecznej idei dotowania teatru przez rząd. W międzyczasie
musieli dalej walczyć z antyamerykańską postawą wśród
dramatopisarzy: rząd poczuł się na tyle zagrożony, że Arturowi
Millerowi odebrał paszport, gdy ten chciał wyjechać do Holandii
na europejską premierę Czarownic z Salem, a Chaplinowi poprzez
działania przewodniczącego Związku Zawodowego Artystów
Filmowych o nazwisku Ronald Regan tak dobrał się do skóry, że
ten zwrócił swój paszport i wyjechał ze Stanów, by tam nigdy nie
powrócić. Kiedy jednak w 1965 roku Fundusz Braci Rockefellerów
przedstawia raport Sztuki sceniczne: problemy i perspektywy
2
o stanie
finansowania teatru, w którego konkluzji zalecono, by rząd
włączył się w subsydiowanie teatru jako instytucji kultywującej
tradycję amerykańską w dramacie i podnoszącą jakość życia,
Kongres za namową prezydenta Johnsona tworzy Narodową
Fundację na rzecz Sztuki. Wmurowując kamień węgielny pod
Centrum im. Kennedy’ego w Waszyngtonie, prezydent Johnson
powiedział: “Żadna ustawa Kongresu ani Rozporządzenie
Wykonawcze (prezydenta) nie może powołać do życia wielkiego
muzyka czy poety. Ale możemy stać z boku i dodawać im zapału.
Możemy tworzyć i wzmacniać atmosferę pozwalającą sztuce
kwitnąć, a tym, którzy mają talent, korzystać z niego. I możemy
starać się poszerzyć dostęp całego narodu do twórczości
artystycznej”. Piękna idea, która przez następne trzydzieści lat
przyświecała działaniom Fundacji i chyba nadal jej przyświeca.
Tylko od jakichś dziesięciu lat Fundacja znajduje się pod coraz
ostrzejszym obstrzałem, który pięć lat temu, na wniosek Senatora
Jesse Helmsa z Karoliny Północnej, tego “paleokonserwatysty” –
jak nazwał go jeden z adwersarzy – o mało nie doprowadził do jej
likwidacji poprzez jej stuprocentowe “odfinansowanie”, jak teraz
poprawnie nazywa się obcięcie funduszy. Podniósł się jednak taki
rejwach w prasie i środowiskach artystycznych – artyści zaczęli
odmawiać nagród i odznaczeń państwowych przyznanych za
osiągnięcia w sztuce, a niektórzy nawet demonstracyjnie
odmawiali przyjęcia przyznanych i bardzo im potrzebnych dotacji
rządowych – że Kongres w końcu ustąpił, i choć od tamtego czasu
co roku zmniejsza fundusze przyznawane na subsydia dla sztuki
– w tym teatru – o parę procent, to jednak w dalszym ciągu
finansuje sztukę.
Faktycznie trudno tu jednak mówić o finansowaniu sztuki, a
szczególnie teatru. Na ponad 1500 istniejących w Stanach teatrów
dotacje rządowe otrzymuje rocznie około 150 z nich, a otrzymane
fundusze stanowią od ułamka do 5 procent ich budżetu. Jeśli
wziąć pod uwagę fakt, iż według badań z 1995 roku sam teatr
niekomercyjny w Stanach daje pracę 1,3 mln. osób i przynosi
średnio rocznie 3,4 miliarda dolarów tylko w postaci podatku
dochodowego od osób fizycznych, to 215 mln. dolarów
przyznanych na finansowanie sztuki teatru nie jest nadmiernym
wysiłkiem Kongresu
3
. Kongres jednak niechętnie trwoni pieniądze
podatnika, który tej formy aktywności nie potrzebuje.
Przynajmniej takie wnioski wyciągają jego przedstawiciele z faktu,
że liczba osób odwiedzających teatry co roku zmniejsza się (w
obecnym dziesięcioleciu statystyczny Amerykanin bywa w teatrze
raz na 3 lata), a wartość biletów do teatru stanowi zaledwie
ułamek tego, co wydaje się na bilety na mecze baseballa, nie
licząc tego, co wydatkuje się na uczestnictwo w innych imprezach
sportowych. W ten sposób nawet te 63 centy rocznie, które z
dotacji na działalność artystyczną wypadają na koszt ponoszony
na rzecz sztuki przez przeciętnego amerykańskiego podatnika,
wydają się sumą zawrotną.
O co tu chodzi? Przecież nie o te śmieszne pieniądze. Jak się
wydaje, chodzi o zasady, o pryncypia. Z jednej strony artyści
teatru nie chcą zgodzić się na likwidację dotacji rządowych,
ponieważ samo otrzymanie takiej dotacji jest legitymizacją ich
działania czy konkretnego przedsięwzięcia, która – tak się utarło –
otwiera drogę do dotacji ze źródeł pozarządowych. Z drugiej
strony pewne grupy społeczne bardzo głośno protestują
przeciwko jakiemukolwiek udziałowi pieniędzy publicznych w
finansowaniu spektakli czy instytucji teatralnych, które
kiedykolwiek czymś im się naraziły. Tym protestom przewodzą:
Amerykańskie Stowarzyszenie Rodzinne (American Family
Association) pod przewodnictwem Donalda Widmona, narodowo
fundamentalistyczny “Klub 700” Pata Robertsona, “Forum Orła”
Phyllis Shlafley, Katolicka Liga obrony praw Religijnych i
Obywatelskich i podobne organizacje. Ich celem jest
sprowadzenie teatru do poziomu, na którym cała problematyka
ograniczy się do tego, czego słuchać i oglądać mogą nawet
dzieci, a poza tym nie będzie w stanie urazić najbardziej
wyczulonego na zniewagi przedstawiciela którejkolwiek z grup
religijnych, mniejszościowych, fizycznie upośledzonych czy
innych (z wyjątkiem wszystkich “kochających inaczej”, którzy są
wykluczeni z zasady i nieodwołalnie).
Choć cenzura nie jest sprawą śmieszną, to gdy popatrzyć z boku,
poczynania cenzora często pobudzają do śmiechu. Do jak
zabawnych incydentów może dochodzić, niech świadczy
następujący przypadek. W jednej ze sztuk wystawianych w teatrze
w uniwersyteckim Boulder w stanie Colorado, tuż po
wprowadzeniu przez miasto zakazu palenia tytoniu w miejscach
publicznych, aktor na scenie przez minutę pali papierosa. Mimo
iż wcześniej producent sztuki uzyskał od burmistrza zezwolenie
na takie złamanie prawa, to jednak po proteście jednego z
widzów, który zignorował informację na afiszach przy kasie i
trzykrotnie przed samym rozpoczęciem spektaklu, że “na scenie
pali się papierosy”, spektakl został zamknięty, a producent i
nieszczęsny aktor, który musiał na scenie zapalić, bo tak kazał
mu scenariusz, zostali ostrzeżeni, że po następnym takim
wykroczeniu zostaną zaaresztowani przez policję. Nie pomógł
nawet fakt, że aby odzyskać licencję producent zainstalował
specjalne wyciągi nad sceną, aby trujące wyziewy – tym razem
ziołowego a nie tytoniowego papierosa – nie przedostały się na
widownię – spektakl łamiący prawo zakończył tam żywot. Walka
artystów z głupim prawem trwa nada
l4
.
Nie zawsze jednak zatarg kończy się tak “niegroźnie” dla teatru
dotowanego z kasy publicznej. W 1993 roku, aby nie narazić się
na zarzut cenzurowania spektakli teatru częściowo
finansowanego przez miasto rada Cobb County, przedmieścia
Atlanty w stanie Georgia, postanowiła, iż w następnym roku 123
000 dolarów, które dotychczas były przeznaczane na
wspomaganie działalności artystycznej i z których 41 000 miało
przypaść w udziale miejskiemu teatrowi, zostanie w całości
przeznaczone na działalność policji (i zero na sztukę), tylko po to,
by teatr nie mógł wystawić komedii Terrence’a McNally Lips
Together, Teeth Apart
, w której się tylko mówi o homoseksualnym
stylu bycia niektórych postaci scenicznych.
Władze Anchorage na Alasce nie próbowały nawet udawać, że
skreślają 22 000 dolarów z budżetu miasta, dotację dla
działającego tam od 1984 roku “Out North Theatre” ponieważ
bawią się w cenzorów. Jak powiedział Ted Carlson, członek
stanowego Zgromadzenia, “Nie chcemy używać pieniędzy
podatników na coś, czego nie może oglądać cała rodzina”
5
. Nie
podobał im się repertuar teatru w którym były sztuki o anty-
indiańskim rasiźmie i homofobii. Aby w czasie głosowania nad
budżetem miasta, które odbyło się 9 grudnia 1997 roku nie było
kłopotów ze stronnikami teatru, najpierw przełożono głosowanie
na późniejszy termin, a gdy przeciwnicy obcięcia dotacji dla
teatru wyszli, szybko “odłożone” głosowanie przeprowadzono.
Dlaczego rada miasta musiała posunąć się aż do zagrożenia
samemu istnieniu swojego teatru, by “utrupić” jedną sztukę?
Powodem jest obowiązująca interpretacja Pierwszej Poprawki do
Konstytucji USA, która zakazuje Kongresowi uchwalania wszelkich
praw mogących ograniczyć wolność słowa, chyba że jego
wypowiedzenie mogłoby stanowić “natychmiastowe i rzeczywiste
zagrożenie”
6
lub byłaby to pornografia, czyli “utwór który, wzięty
jako całość, [...] którego celem jest odwoływanie się do
nieprzyzwoitych zainteresowań odbiorcy”
7
i pozbawiony jest
wszelkich walorów poznawczych, oświatowych, politycznych czy
estetycznych
8
. Ta definicja pornografii, która przez sądy
amerykańskie jest faktycznie stosowana od prawie 30 lat,
sprawia, że w sądzie każda próba cenzurowania czegokolwiek
kończy się przegraną cenzurującego (w ostatnich latach
wprowadzono dodatkowy element definicji pornografii, tj. utwór
w którym pokazywane są nagie dzieci). A więc w Stanach nie
można cenzurować. Można za to chwycić się wszelkich innych
środków, które umożliwią powstanie lub rozpowszechnianie
jakiegokolwiek utworu, który się komuś nie podoba. I tego
właśnie chwycili się przeciwnicy wszelkiego dotowania sztuki ze
środków publicznych. Nie całkiem wygrali, ale przynajmniej
doprowadzili do tego, że ze strachu przed “ostatecznym
rozwiązaniem tej kwestii” komisje przyznające granty bardzo
uważają, by pieniądze publiczne nie były w najdrobniejszym
stopniu zaangażowane w przedsięwzięcie, które budzi
jakiekolwiek kontrowersje. A więc finansowanie ze środków
publicznych – tak, ale jak najmniejsze, a sztuka przez nie
finansowana jak najmniej kontrowersyjna, czyli jak najmniej
eksperymentatorska, łamiąca dotychczasowe kanony i tabu.
Dopuszczalna jest tylko sztuka państwowotwórcza, prorodzinna,
prokościelna, jednym słowem współczesna sztuka dworska.
Teatr – nawet w pełni komercyjny – nie może się jednak utrzymać
tylko ze sprzedaży biletów. Teatr to eksperyment, to ryzyko –
artystyczne i finansowe – to budzenie ludzi do refleksji nad tym,
co w naszym świecie złe i antyhumanitarne. W teatrze
komercyjnym tylko około 5 proc. spektakli przynosi zwrot
kosztów produkcji i jakiś dochód. Resztę inwestycji komercyjnych
inwestorzy muszą wpisać w swoje “straty nadzwyczajne” i odpisać
sobie od dochodu i podatku. Ale teatr komercyjny to już tylko
mała wysepka ciągle kurczącego się Broadwayu (z więcej niż
pięćdziesięciu pół wieku temu pozostało obecnie jedynie
kilkanaście). Produkcja jest tam tak droga, że można w nich
wystawiać tylko musicale (wtedy można za bilet żądać 60 do 150
dolarów), które mogą się zwrócić najwcześniej po 1,5 do dwóch
lat przy założeniu, że widownia na wszystkich spektaklach będzie
zajmowała co najmniej 90 proc. miejsc.
Jeśli tak jest, to może ratunkiem dla teatru dramatycznego jest
sponsoring prywatny: wielkie korporacje, fundacje i prywatni
donatorzy. Przyjrzyjmy się tym pierwszym. Wielkie korporacje od
dawna dotowały teatr, a w ostatnim dziesięcioleciu przedstawiały
siebie jako alternatywę dla dotacji państwowych. I faktycznie, ich
dotacje kilkakrotnie przewyższają fundusze, które na działalność
teatralną przeznacza państwo. Jest ich około 750.
Odpowiedzialna za tą pozytywną zmianę jest idea korporacji
“dobrego sąsiada”, który nie tylko dba o swój zysk, ale stara się
podnieść jakość życia w otoczeniu, w którym działa, subsydiując
działalność przede wszystkim artystyczną, kulturową i
edukacyjną. Na pomysł wizerunku “dobrego sąsiada”, zastępujący
wizerunek ponadnarodowego jastrzębia, który nie dba o ludzi, a
tylko o swój zysk, korporacje wpadły, gdy zauważyły, że
bezpośrednia reklama produktu jest coraz mniej skuteczna, a o
wiele bardziej przydaje się przekonanie konsumenta, że zyski ze
sprzedaży papierosów, benzyny czy pasty do zębów wracają do
konsumenta w postaci sponsoringu. I mogą to być nawet
spektakle kontrowersyjne – wtedy większe jest zainteresowanie
prasy, więcej się o tym mówi i korporacja dodatkowo zyskuje
miano nieustraszonego sponsora sztuki awangardowej. Idea
wspaniała, tylko że korporacje stawiają dwa warunki: po pierwsze,
chcą, aby w decyzjach jak wydawany jest każdy grosz,
uczestniczył ich przedstawiciel, od którego decyzji zależy dalsze
wypłacanie nawet już przyznanych pieniędzy, a po drugie by to,
co sponsorują, nie tylko nikogo nie raziło, ale nawet by nie mogło
się skojarzyć z czymś negatywnym, co odbiłoby się na odbiorze
ich firmy. A więc znowu niezbyt delikatne przypomnienie, kto tu
rządzi w jakim celu. A tym celem bynajmniej nie jest sztuka. Czyli
teatr w stosunku do sponsorujących go korporacji jest w roli
potulnego klienta, zależnego od wyniku finansowego, jaki
przyniósł swojemu sponsorowi.
Fundacje prywatne od lat były najbardziej amerykańskim (czyli:
daj pieniądze na dobry projekt, ale potem nie stawiaj żadnych
warunków) sposobem sponsorowania teatru. W przeszłości
bardzo często finansowały poszczególne sztuki, festiwale itd.
Ostatnio jednak zmieniły swoją filozofię i wolą dotować
(najczęściej przy pomocy tzw. dotacji równoważonych
funduszami zdobytymi z innych źródeł prywatnych) istnienie
ustabilizowanych instytucji, o wysokiej renomie, które znalazły
już sobie miejsce w panoramie miasta czy stanu. Przy pomocy ich
pieniędzy można zbudować czy wyremontować budynek, założyć
fundusz powierniczy (endowment), a nawet zatrudnić artystów na
roczne kontrakty, tylko nie można wystawiać sztuk. Nie ma tu
więc sytuacji, w której teatr występuje w roki sługi, petenta,
klienta łaski pańskiej, ale nie ma też wielkich nadziei, by taki teatr
był teatrem nowatorskim.
Pozostają jeszcze indywidualni widzowie. Ci najczęściej
sponsorują teatr wykupując abonament na 4-6 sztuk
prezentowanych w danym teatrze w nadchodzącym sezonie i w
ten sposób dostarczają mu środków na realizację repertuaru. Jeśli
nawet trafi się tam sztuka, która komuś się nie spodoba, to i tak
na następny sezon pozostanie kilka lub kilkanaście tysięcy
subskrybentów, którzy zapewnią teatrowi 40-80 procent jego
budżetu bieżącego. Tak więc subskrypcje dają teatrowi
największą swobodę i niezależność.
Czy jednak tych pieniędzy wystarczy, aby teatr utrzymał się bez
dotacji? Nie. Dochody teatru niekomercyjnego z biletów stanowią
zaledwie od 12 do 20 proc. jego rocznego budżetu na działalność
artystyczną. Subskrypcje mogą dać następnych kilkadziesiąt
procent. (NEA parę lat temu stwierdziła, że idealny teatr
regionalny powinien z tych źródeł zdobywać nawet 50 proc.
swojego budżetu). Pozostaje kilkadziesiąt procent bieżącego
budżetu, który musi pochodzić z dotacji instytucjonalnych, które,
jak widzieliśmy, obwarowane są wieloma zastrzeżeniami. A więc,
najogólniej mówiąc, teatr amerykański musi być subsydiowany,
musi – być teatrem w pewnym sensie “dworskim.” Na szczęście
zawsze znajdzie się jakiś zwariowany meloman, który da
pieniądze na teatr, który będzie go obrażał, ale sztukę teatru
będzie posuwał naprzód.
Przypisy
1
Najlepszym źródłem do poznania historii tego paroletniego
epizodu w historii amerykańskiego teatru jest książka Hallie
Flanagan, dyrektora tego programu, pt. Arena. (New York,
Banjamin Bloom, 1940).
2
The Rockefeller Brothers Fund. The Performing Arts: Problems and
Prospects
(New York, McGraw-Hill, 1965). Drugim, podobnym
studium, było opracowanie Williama Baumola i Williama Bowena
Performing Arts – The Economic Dilemma
(New York, McGraw-Hill,
1966) w którym autorzy również zalecają większe i
systematycznie zaangażowanie pieniędzy rządowych w rozwój
teatru w USA.
3
Dane wg Steven Samuels, Jeniffer Dineen, David S. Valde.
2Theater Facts 1995
, “American Theater” 14/12, December 1997, s.
26-30.
4
Informacja z serwisu internetowego poświęconego cenzurze
sztuki w USA oraz artykuły w “Denver Post”.
5
Carlson cytowany w Stephen Nunn. Out North Takes a Hit,
“American Theatre” 15/1, January 1998, s. 72-73.
6
Ten warunek został podany przez sędziego Sądu Najwyższego
USA w uzasadnieniu wyroku w sprawie Schenk vs United States
(1919).
7
W sformułowaniu zaproponowanym przez American Law
Institute brzmi to następująco: “A thing is obscene if, considered
as a whole, its predominant appeal is to prurient interest, i.e., a
shameful or morbid interest in nudity, sex or excretion and if it
goes substantially beyond customary limits or candor in
description or representation of such matters” (cyt. w The Report of
the Commissionon Obscenity and Pornography. William B Lockheart,
Chairman
. Bantam Books, 1970, s. 364).
8
Druga część tej definicji pochodzi z uzasadnienia wyroku w
sprawie US vs Roth (United States Court of Appeals, 2d Circuit.
Decision in U.S. vs. Roth, 1956.)
W swoim uzasadnieniu sąd napisał: “All ideas having even the
slightest redeeming social importance – unorthodox ideas,
controversial ideas, even ideas hateful to the prevailing climate of
opinion have the full protection of the guarantees [of the First and
Fourteenth Amendments] unless excludable because they
encroach upon the limited area of more important interests. But
implicit in the history of the First Amendment is the rejection of
obscenity as utterly without redeeming social importance” (cyt.
wg The Report of the Commission on Obscenity and Pornography, Bantam
Books, 1970:368).