Susan Spencer Paul
Przysięga miłości
Analogia
Najpiękniejsza Pora Roku 01
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Londyn, grudzień 1815 roku
Cieszył się, że po tylu latach powróci! do Londynu. To była Anglia, ziemia ojczysta, pomimo
chłodu, mgły i przenikliwej wilgoci o wiele przyjaźniej sza od tych wszystkich krajów, w których
przyszło mu spędzić kolejnych sześć świąt Bożego Narodzenia, lepsza od Portugalii, Hiszpanii i
Francji. Święta te były na tyle radosne, na ile mogły być, gdy sieje obchodzi w żołnierskim
gronie. Podczas nich Collina nawiedzało uczucie wdzięczności. Wciąż żył, podczas gdy wielu
jego przyjaciół zginęło. Pomimo wojny z jej przerażającą nędzą, nadal udawało mu się zaznać
miłych chwil – zaśpiewać i wypić kielich wina wspólnie z towarzyszami broni, z którymi łączyło
go braterstwo.
Tak, mógł być wdzięczny losowi, jednak nawet w owych radosnych momentach nadal
marzył o powrocie do Anglii, o spotkaniu z Różą, o spędzeniu z nią Bożego Narodzenia i całego
swojego dalszego życia.
Na ulicy prawie nie było pieszych, jedynie kilka powozów posuwało się powoli w gęstej,
chłodnej mgle. Stangreci z pewnością zastanawiali się, widząc stojącego pod latarnią Collina, co
człowiek przy zdrowych zmysłach robi na dworze w tak paskudną pogodę. Zwłaszcza że tuż
obok znajdowała się przytulna, zachęcająca do wejścia oberża. „Owieczka i Pastereczka” miała
dobrą reputację w tej części Londynu ze względu na gościnność, dobrą kuchnię oraz świetne
piwo. Spotykali się tu prawnicy, którzy praktykowali w Holborn, a w pokojach pomieszkiwali
dystyngowani goście i podróżni.
Ponad sześć lat temu Collin spędził w „Owieczce i Pastereczce” najszczęśliwszy miesiąc
swego życia. Wspomnienia tamtych czasów, a przede wszystkim Róży, pomogły mu przetrwać
przy zdrowych zmysłach piekło wojny, a teraz przywiodły go tutaj z powrotem. Stał teraz na
ulicy tonącej we mgle i wpatrywał się w budynek po przeciwnej stronie.
Musiał odnaleźć Różę. Przed laty obiecał, że wróci do niej, i uczyni to, mimo że napisała do
niego list, w którym zwalniała go z danego jej słowa. Wciąż pamiętał ból, jaki ogarnął go, gdy
czytał chłodne, jakby pisane obcą ręką słowa, tak różne od ciepłych i czułych listów, jakie
przysyłała mu wcześniej.
Nie podała powodów zerwania, oznajmiła jedynie, że najlepiej będzie, jeśli zapomni o niej i
obietnicy, jaką sobie złożyli. Napisała, żeby nie próbował jej szukać w oberży, kiedy wróci, bo
wyjeżdża stąd na zawsze. Niech nie zaprząta sobie nią myśli. Życzyła mu też, by przetrwał
szczęśliwie wojnę, wrócił do rodziny w Northamptonshire cały i zdrowy i by znalazł szczęście z
inną kobietą. Na końcu dopisała bardziej osobiste słowa: „Przepraszam cię”. I to było wszystko.
Collin najpierw był oszołomiony, potem zły, a w końcu, kiedy przeczytał list jeszcze raz,
ogarnęła go rozpacz. Nie potrafił zapomnieć o Róży, to było niemożliwe! Gdy tylko ujrzał ją w
„Owieczce i Pastereczce”, z miejsca się w niej zakochał. Była taka pogodna i uśmiechnięta, tak
zręcznie i wesoło zbywała zaczepki prawników, którzy próbowali z nią flirtować. Collin nie
dziwił się im, gdyż Róża była najładniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek widział. Miała
delikatną twarz okoloną burzą czarnych, długich loków, skórę w kolorze kości słoniowej z
delikatnym rumieńcem, a oczy tak błękitne, że szafiry mogłyby płakać z zazdrości.
Prawnicy odważali się jedynie na dość niewinne żarty, gdyż Róża była córką oberżysty, a
przy tym, choć miała zaledwie siedemnaście lat, umiała utrzymać mężczyzn na dystans. Również
Cołlina potraktowała z dużą rezerwą, kiedy próbował wdać się z nią w rozmowę. Dopiero po
tygodniu uporczywych wysiłków zdołał zdobyć jej zaufanie, i od tego czasu spędzali razem tyle
czasu, ile tylko było możliwe.
Ojciec wysłał Collina do Londynu, żeby zabawił przez miesiąc w stolicy, zanim wraz ze
swoim pułkiem wsiądzie na statek odpływający do Portugalii. Sir John Mattison, będąc surowym
a zarazem troskliwym ojcem, obstawał przy tym, by najmłodszy syn zamieszkał w miejscu
mającym dobrą reputację i opłacił mu pokój w „Owieczce i Pastereczce”.
Collin nie był z tego rad, ciągnęło go bowiem tam, gdzie łatwiej o rozrywki, jakich
zazwyczaj poszukują bawiący w Londynie młodzieńcy, lecz gdy spotkał Różę, w duchu
podziękował ojcu za ten wybór.
W ciągu trzech tygodni, które pozostały Collinowi do wyjazdu, spędzili ze sobą mnóstwo
czasu i zobaczyli tyle, ile się dało – Vauxhall, Tower, salon figur woskowych Madame Tussaud.
Mając za przyzwoitkę starszego brata Róży, Carla, wybrali się parę razy nad Tamizę na piknik
oraz na długie spacery po Hyde Parku w godzinach, w których paradowało tam mnóstwo ludzi.
Collin pamiętał każdą wspólnie spędzoną chwilę, a zwłaszcza te ukradkowe spotkania w
oberży, kiedy całowali się i tulili do siebie. Oboje pragnęli czegoś więcej, lecz Collin wiedział, że
musi trzymać swe uczucia na wodzy. Róża była zbyt droga jego sercu, by mógł potraktować ją
lekko, jak pierwszą lepszą dziewczynę, z którą spędza się noc. Ponadto wątpił, czy jej ojciec
pozwoliłby swej jedynej córce wyjść za mąż za mężczyznę, który dopuścił się czegoś podobnego.
Pewnego dnia złożyli sobie obietnicę. Collin przysiągł, że wróci i ożeni się z Różą, jak tylko
skończy się wojna, ona zaś przyrzekła, że będzie na niego czekać. Umówili się, że będą do siebie
często pisać. Collin wymógł jeszcze jedno przyrzeczenie – że jeśli cokolwiek mu się stanie, Róża
szybko o nim zapomni i pokocha innego mężczyznę. Nie chciał, aby żyła samotna, pogrążona we
wspomnieniach o niespełnionej miłości. Zasługiwała na szczęście.
Ciężko mu było na sercu, kiedy nadeszła chwila rozstania. Pamiętał tęsknotę, oczekiwanie i
radość, gdy otrzymał od Róży pierwszy list. Drżącymi palcami skruszył pieczęć z wosku i
rozłożył grubą kartkę papieru zapisaną starannym, drobnym pismem. Tak działo się przy każdym
kolejnym liście. Jego ludzie pokpiwali sobie ze stałości jego uczuć, gdy odmawiał uczestniczenia
w zabawach z kobietami, które chętnie udostępniały swe wdzięki żołnierzom. Wiedział jednak,
że tak naprawdę mu zazdroszczą, zwłaszcza kiedy przychodziły listy od Róży.
Niektóre z nich pewnie zaginęły po drodze, jako że jego dywizjon często przemieszczał się
po Hiszpanii w wojennej tułaczce. Collin miał szczęście, że dzięki pieniądzom ojca wykupił
sobie porucznikowską rangę, gdyż w innym przypadku być może w ogóle nie dostałby z kraju
żadnej przesyłki. Szybki awans na kapitana zawdzięczał już sobie, a kiedy Róża gorąco mu tego
pogratulowała, poczuł rozpierającą go dumę.
Był to jeden z ostatnich listów, przemknęło mu teraz przez myśl, w którym wyrażała miłość i
tęsknotę. Zachował go wraz z innymi i przywiózł z wojny jako najcenniejszą własność. Z
wyjątkiem tego ostatniego, który spalił, kiedy upił się z rozpaczy.
Minęły tygodnie od czasu otrzymania tego fatalnego listu, zanim Collin zaczął podejrzewać,
że być może Róża odtrąciła go nie z braku miłości. Napisała, że opuszcza „Owieczkę i
Pastereczkę”, na co nigdy by się nie zdobyła – chyba że znalazła nową miłość... albo nie miała
wyboru, gdyż musiała ratować życie.
Gryzła go myśl, że Róża oddała serce innemu, w głębi duszy jednak wierzył, że gdyby tak
było, przyznałaby się do tego otwarcie. Jednak nie podała powodu, dla którego zwalnia go z
danego słowa, pomyślał więc, że coś się za tym kryje. Jeśli Różę oraz jej rodzinę zmuszono do
opuszczenia oberży, musi odkryć, dlaczego tak się stało i dokąd się wynieśli. Musi sprawdzić,
czy Róża miewa się dobrze i czy jest szczęśliwa. Dopóki nie stanie przed nią, nie powie jej, że
nadal ją kocha, i dopóki sama nie wyzna, że jej miłość wygasła – dopóty nie zazna spokoju.
Często wyobrażał sobie, jak przekroczy próg „Owieczki i Pastereczki”, zawoła Różę i
zobaczy zaskoczenie, radość i miłość w jej oczach. Podbiegnie do niego, a ort wyciągnie
ramiona, żeby porwać ją w objęcia i przytulić mocno, całując bez opamiętania. Ludzie, którzy go
znają – ojciec Róży, jej brat, barman Jarvis, a nawet służące, powitają go serdecznie i piwo poleje
się strumieniem. A on będzie długo opowiadał o swoich przygodach, wpatrzony w uroczą
twarzyczkę Róży, trzymając jej dłoń i marząc, by tak już zostało na zawsze. Byłby to
najpiękniejszy wieczór w jego życiu.
Wnętrze wyglądało prawie tak samo – ciepłe, przytulne, gościnne – lecz nie dostrzegł żadnej
znajomej twarzy. Nie usłyszał tubalnych powitań, jakimi ojciec Róży częstował każdego nowego
przybysza, nie zobaczył uśmiechniętej twarzy Cala, podającego gościom jadło i picie. I nie
zobaczył też Róży, krzątającej się w spokojniejszej części oberży, gdzie bardziej szacowni
klienci zajęci byli rozmową i spożywaniem posiłków.
Nie byto tu nikogo z tych, których kochał, lubił, a choćby nawet znał z widzenia. Collin
spędził jednak nie na darmo ostatnich sześć lat na wojnie i teraz czuł się tak, jakby miał bojowe
zadanie do wykonania. Któraś z obecnych tu osób powinna naprowadzić go na trop Róży oraz jej
rodziny. Miał nadzieję, że zdobędzie potrzebne informacje jeszcze przed upływem nocy.
Pełen determinacji, ściągnął płaszcz i powiesił na wieszaku, żeby wysechł, odmówił w duchu
krótką modlitwę, by stał się bożonarodzeniowy cud, i ruszył tam, gdzie spodziewał się znaleźć
oberżystę.
ROZDZIAŁ DRUGI
Jak zwykle o tej porze roku, lady Dilbeck znowu dokuczały bóle rąk. Bolały ją też kolana,
ramiona, łokcie oraz kostki. Przenikliwy chłód bardzo szkodził starym stawom i kościom, o czym
Róża miała się okazję przekonać, przez kilka zim pielęgnując ojca. Kłopot w tym, że środki,
które mu pomagały, zaledwie łagodziły cierpienia lady Dilbeck. Róża nie wiedziała, co począć.
Gorący wosk, kamfora oraz mięta, pasta z liści eukaliptusa z solą, przynosiły tylko chwilową
ulgę. Róża jednak czulą, że zimową porą nic nie jest w stanie złagodzić cierpienia jej
pracodawczyni.
To nie z powodu chłodu Boże Narodzenie było dla lady Dilbeck męczarnią. Piętnaście lat
temu, właśnie w Boże Narodzenie, straciła swego jedynego syna i od tego czasu nie obchodziła
świąt, a także nie pozwalała obchodzić ich nikomu w swoich włościach. Tak więc te zazwyczaj
radosne dni, w majątku Dilbeck należały do najbardziej ponurych. Lady Dilbeck była
wymagającą panią, lecz w grudniu stawała się nie do zniesienia. Całymi dniami narzekała,
irytowała się i ze złością wydawała rozkazy. Nikt i nic nie mogło jej zadowolić.
– Czy jest pani wystarczająco ciepło? – zapytała Róża, stawiając na stole, obok łokcia lady
Dilbeck, parującą miskę. – Czy mam poprosić Jacoba, żeby przyniósł więcej drewna?
– Nie, nie, tu jest gorąco jak w piekle. Chyba chcesz, żebym się zapociła na śmierć – Lady
Dilbeck spojrzała z niesmakiem na zawartość miski. – Co to takiego? Jedna z twoich
bezużytecznych mikstur?
– To kamfora z miętą – odparła Róża spokojnie. – Ostatnio trochę pomogła.
– Wcale mi nie pomogła – sapnęła z irytacją lady Dilbeck, lecz nie zaprotestowała, kiedy
Róża wzięła jej rękę i nałożyła na nią ciepłą papkę. – Pachnie ohydnie – dodała, gdy dziewczyna
owijała jej rękę czystym, miękkim płótnem. – Mdli mnie od tego.
Róża uśmiechnęła się i zabrała się za drugą rękę.
– Poprzednim razem twierdziła pani, że pachnie za ładnie, dlatego się do niczego nie nadaje.
Może teraz będzie bardziej skuteczna.
Lady Dilbeck cisnęła Róży piorunujące spojrzenie, po czym odwróciła wzrok, mrucząc coś
pod nosem.
– Gotowe – rzekła Róża, poklepując delikatnie ramiona lady Dilbeck. – Zostawię panią teraz
i poproszę pannę Carpenter, żeby przyszła pani poczytać. Ręce muszą być zawinięte przez co
najmniej pół godziny. Jak już zdejmę okłady, przyniosę pani herbatę. Czy czegoś jeszcze teraz
pani potrzebuje?
Lady Dilbeck zmarszczyła brwi. zerkając na swoje owinięte i podparte poduszkami ramiona.
– Przyślij Jacoba, żeby porządnie rozpalił w kominku. Panuje tutaj lodowaty ziąb.
– Tak, proszę pani. – Róża wciągnęła powietrze, zbierając się na odwagę. – Jeśli można,
chciałabym z panią o czymś porozmawiać, na prośbę służby...
– Nie teraz. – Lady Dilbeck przymknęła oczy i odchyliła głowę na oparcie fotela. – Przyślij
natychmiast Jacoba. Czasami mam wrażenie, że chcesz, abym zamarzła na śmierć.
– Już po niego idę, jaśnie pani. – Róża dygnęła i wyszła z pokoju, zatrzymując się tuż za
drzwiami, by trochę się uspokoić.
Po chwili skierowała się w stronę kuchni, gdzie zastała całą służbę. Wyraźnie czekano na nią.
Na twarzach zebranych, począwszy od kamerdynera Camhorta, po kucharkę Janny, widać było
nadzieję pomieszaną z niepokojem.
– Jak się czuje? – zapytał Jacob, lokaj oraz główny służący.
– Rozmawiałaś z nią?
– Próbowałam. – Róża postawiła miskę na blacie kuchennym i wytarta ręce w czystą ścierkę.
– Jaśnie pani nie życzy sobie rozmawiać w tej chwili na żaden temat – powiedziała
przepraszająco. – Bolą ją ręce.
Janny pokręciła głową.
– Zawsze ją bolą o tej. porze roku. A jak nie ręce, to ramiona albo nogi czy głowa. Ma dosyć
siły, żeby uskarżać się godzinami na wszystkie swoje bóle, ale nie dość, by wysłuchać, co ma do
powiedzenia ktoś inny.
– Jeśli teraz nie da nam pozwolenia na wigilijną wieczerzę – rzekła pokojówka Emily – nie
zdążymy się przygotować, a już na pewno nie przyrządzimy puddingu.
– Nie będzie żadnego puddingu – stwierdził gorzko Ralf, chłopiec stajenny, kopiąc czubkiem
buta w podłogę. – Nigdy nie było i nie będzie.
Jego matka, Hester, druga pokojówka, objęła ramieniem wątłe barki syna.
– Nie trać nadziei, Ralf. Panna Róża poprosi o pozwolenie lady Dilbeck, prawda, panno
Różo? Tylko panienka jest w stanie to załatwić.
– Nie możemy obarczać tym panny Róży – powiedział Camhort, rzucając jej życzliwe
spojrzenie. – To nie fair oczekiwać, że zdoła przekonać jaśnie panią. Wszyscy wiemy, jaka
przykra potrafi być lady Dilbeck, kiedy się zezłości.
– Nie mam nic przeciwko temu, żeby ją o to poprosić – zapewniła go Róża. – Niestety tak
trudno nakłonić ją do słuchania. Obawiam się, że bez względu na to, czy wyłuszczę jej sprawę
delikatnie, czy też stanowczo, i tak nie zgodzi się, abyśmy wyprawili święta.
– Oczywiście, że się nie zgodzi – stwierdziła ze złością Janny. – Nic jej nie obchodzi, że to
wieczerza dla nas i wcale nie musi w niej uczestniczyć. Przez nią święta Bożego Narodzenia
będą smutne i ponure, jak co roku zresztą.
Emily postąpiła krok do przodu, przyciskając obie dłonie do białego fartucha.
– Panno Różo, jeśli jej pani powie, że to kolacja dla nas i odbędzie się w pokojach służby, a.
my będziemy zachowywać się cicho... pewnie się zgodzi. Nie musimy urządzać śpiewów ani
zabaw.
Róża uśmiechnęła się do młodszej od siebie dziewczyny, tak pełnej młodzieńczej nadziei i
entuzjazmu.
– Obiecuję, że zrobię wszystko, co możliwe, by ją przekonać.
– Kiedy? – nalegał Ralf, którego starała się uciszyć matka.
– Niebawem – odparła Róża. – Może dzisiaj wieczorem, jak pomogę jej położyć się do
łóżka. Wypije już wtedy trochę wina i może będzie w lepszym nastroju. A teraz trzeba się zając
domem, przygotowaniem obiadu oraz rachunkami. Nie zapominajmy o naszych obowiązkach.
Jacob – rzuciła, kiedy wszyscy zaczęli się rozchodzić do swoich prac. – Lady Dilbeck chce,
żebyś rozpalił większy ogień w salonie. Proszę, idź tam natychmiast.
Po czym ruszyła ku głównym schodom, wspięła się na trzecie piętro i zapukała do jednych z
drzwi.
Panna Nancy Carpenter była szczupłą, nerwową, młodą kobietą, która mnóstwo czasu
spędzała w swoim pokoju i gryzmoliła jakieś listy. Wychodziła jedynie wtedy, gdy wzywały ją
obowiązki i w porze posiłków. Jej ciotka, lady Dilbeck, potwornie ją przerażała i chociaż Róża
próbowała nauczyć dziewczynę, jak postępować z krewną obdarzoną tak trudnym charakterem,
nic to nie pomagało.
Nancy była dosyć ładną blondynką z dużymi niebieskimi oczami, szkoda, że tak bardzo
chudą i bladą. Róża uważała, że przydałoby się jej trochę świeżego powietrza oraz jakieś zajęcie
na dworze. Panna Carpenter przybyła do majątku Dilbeck rok temu jako dama do towarzystwa
lady Dilbeck, którą nazywała ciotką, choć łączyło je dość dalekie pokrewieństwo. Nakłonili ją do
tego rodzice, którym zależało, by córka zyskała przychylność bogatej krewnej.
Nancy wiodła w domu ciotki życie pozbawione towarzyskich przyjemności, wbrew temu, co
obiecali jej rodzice. Lady Dilbeck rzadko opuszczała dwór i nigdy nie zadała sobie trudu, aby
wprowadzić pannę Carpenter w świat. W dodatku nie najlepiej znosiła obecność swojej kuzynki,
chociaż trzeba uczciwie przyznać, że lady Dilbeck starała się zaprzyjaźnić z dziewczyną. Lata
samotności spowodowały, że była spragniona towarzystwa.
– Lady Dilbeck czeka, żeby pani jej trochę poczytała, panno Carpenter – powiedziała Róża. –
Jest w salonie.
Głośna lektura należała do codziennych obowiązków panny Carpenter. Nie znosiła tego, o
czym Róża dobrze wiedziała, więc nie zdziwiła się, gdy dziewczyna jeszcze bardziej pobladła, a
duże błękitne oczy stały się ogromne.
– Dziękuję, panno Benham, już idę.
Róża uśmiechnęła się, skinęła głową i zamierzała zamknąć za sobą drzwi, kiedy usłyszała
ciche:
– Panno Benham?
– Tak?
Panna Carpenter stała ze splecionymi mocno dłońmi. Zdaje się, że cała drżała.
– Panno Benham, Ja... ja wyjeżdżam. Tak szybko, jak to t... tylko możliwe. Jutro.
Róża stanęła w otwartych drzwiach i przyjrzała się pobladłej twarzy panny Carpenter.
– Rozumiem. Nic o tym nie wiedziałam. Lady Dilbeck nie napomknęła na ten temat ani
słowem.
– Ona jeszcze o tym n... nie wie – zająknęła się znowu panna Carpenter. – Przed chwilą
dostałam list od ojca. – Wskazała na leżącą na biurku kartkę. – P... pisze, że mogę przyjechać do
domu na Boże Narodzenie. A więc jadę. I nie zamierzam w... wracać. – Uniosła brodę na znak
niezłomności swego postanowienia.
– Obawiam się, że lady Dilbeck będzie się czuła bardzo samotna bez pani towarzystwa –
zauważyła spokojnie Róża.
Panna Carpenter zaśmiała się sarkastycznie.
– Ona mnie nienawidzi, a ja nigdy nie potrafię jej zadowolić. Na pewno będzie szczęśliwa,
kiedy wyjadę, tyle że będzie miała o jedną osobę mniej do poniżania. Przykro mi, że zostawiam
panią oraz pozostałych służących na pastwę jej humorów, ale nie jestem w stanie znosić tego
dłużej.
– Lady Dilbeck nie zawsze jest przyjemną osobą – przyznała Róża – ale to nieprawda, że
nienawidzi pani, panno Carpenter. Gdyby nauczyła się pani reagować trochę bardziej stanowczo,
kiedy zachowuje się nietaktownie, z pewnością miałaby do pani inny stosunek. Ona nie znosi
słabości, o czym pani wie.
– Owszem, wiem. – Panna Carpenter skinęła głową. – Panią traktuje na ogół przyzwoicie,
ponieważ rzadko kiedy pozwala jej pani na inne zachowanie. Ale ja nie potrafię się jej
przeciwstawić. To niemożliwe. – Wyglądała, jakby za chwilę miała się rozpłakać. – Po prostu
chcę jechać do domu. Proszę, niech mi pani pomoże, panno Benham. Obawiam się, że lady
Dilbeck nie zgodzi się, gdy dowie się o moich planach.
– Nie może pani zatrzymać, panno Carpenter – stwierdziła dobitnie Róża, wchodząc do
środka i zamykając za sobą drzwi. – To oczywiste, że pani musi jechać do domu, przynajmniej na
święta. Proszę usiąść, uspokoić się i powiedzieć mi, czego pani ode mnie oczekuje. Obiecuję, że
zrobię wszystko, by pani pomóc.
Dwie godziny później Róża znalazła w końcu chwilę wytchnienia. Poszła do swojej sypialni
z uczuciem ulgi, że ma wreszcie kilka minut spokoju, aby pozbierać myśli.
Udało się jej uspokoić pannę Carpenter i wypytać ją, jakie ma plany. Próbowała wpłynąć na
nią, żeby je zmieniła, lecz bez skutku. Gdy panna Carpenter była już bliska omdlenia, Róża
zlitowała się nad nią. Niepokoiło ją jednak to, że miała zataić przed lady Dilbeck wyjazd
kuzynki, aż ta zrealizuje swój plan.
Uważała, że będzie to okrutne. Wprawdzie lady Dilbeck sprawiała wrażenie osoby nieczułej,
ale tak naprawdę miała miękkie serce i łatwo było ją zranić. Złamana przez rodzinną tragedię i
podatna na ciosy, broniła się przed światem złością, wyrzekaniem na los i dokuczliwością, co
Róża dawno zrozumiała. Niestety panna Carpenter nie mogła w to uwierzyć, podobnie jak w to,
że ciotka będzie za nią tęskniła.
Róża wiedziała, że Nancy łatwo mogłaby się stać ulubienicą lady Dilbeck, lecz była zbyt
nieśmiała i zamknięta w sobie. Straciła więc szansę, by ciotka obdarowała ją miłością i fortuną,
na co z pewnością liczyli rodzice panny Carpenter. Gdyby tylko Nancy potrafiła wypatrzyć, co
naprawdę kryje się za kapryśną naturą lady Dilbeck, gdyby umiała dostrzec, jak jej twarz
rozjaśnia się, kiedy kuzynka wchodzi do pokoju, jak próbuje wciągnąć ją w rozmowę podczas
wspólnych posiłków...
Teraz lady Dilbeck będzie znowu jadać sama, jak to czyniła przez lata, zanim przyjechała
panna Carpenter, mając za towarzysza jedynie swój ból i wspomnienia. I tak zapewne będzie
przez resztę życia, ponieważ z bliższą rodziną nie łączyły jej serdeczne więzi, a z dalszymi
krewnymi prawie nie utrzymywała kontaktu.
Pomimo trudnego charakteru lady Dilbeck, Róża bardzo się do niej przywiązała Kiedy
została na świecie sama, co ją potwornie przerażało, starsza pani przygarnęła ją, zapewniając
dach nad głową oraz pracę. I nigdy nie oczekiwała od Róży wyrazów wdzięczności. Po prostu
wymagała, aby młoda ochmistrzyni solidnie wykonywała swoje obowiązki, i nie zawiodła się, a z
czasem nabrała wielkiego zaufania do jej inteligencji i zaradności.
A teraz Róża odpłaci za to wszystko, pomagając nieszczęśliwej kuzynce niepostrzeżenie
wyjechać. Lady Dilbeck będzie bardzo cierpieć, kiedy odkryje, co się stało, a kiedy dowie się, że
Róża miała w tym swój udział, z pewnością szanse na uzyskanie zgody na bożonarodzeniowy
posiłek zmaleją do zera. Być może zresztą Róża w ogóle straci pracę.
Siedziała w swoim pokoju przy oknie i wpatrywała się w ciemniejące niebo. Wkrótce
spadnie śnieg, pomyślała. Kiedy była dzieckiem, zawsze z wielkim podnieceniem czekała na
pierwszy w roku śnieg, bo to oznaczało, że niedługo nadejdą święta Matka i ojciec musieli co
wieczór zaganiać ją i brata do łóżek, gdyż inaczej siedzieliby do późna w nocy, wypatrując przez
okno białych płatków.
Kiedy Róża dorosła, śnieżna bądź deszczowa aura przynosiła jej więcej pracy, z uwagi na
błoto, jakie wnosili ze sobą goście. Jednak nawet w oberży odczuwało się świąteczny nastrój.
Ludzie byli serdeczniejsi i pogodniejsi, stali bywalcy więcej żartowali, śpiewano kolędy, a wiele
osób korzystało z okazji, jaką dawała jemioła, wieszana co roku u wejścia. Nawet dodatkowa
robota, jaką trzeba było wykonać, aby przygotować słynny świąteczny obiad, nie była w stanie
popsuć nikomu humoru.
Róża uśmiechnęła się w zadumie i przymknęła oczy. Tak dobrze wszystko pamiętała, tak
łatwo w wyobraźni wracała w tamte miejsca. Nie powinna jednak puszczać wodzy fantazji,
ponieważ czuła się przez to nieszczęśliwa. Jak jednak w świąteczny czas miała nie wspominać
dawnych czasów, nie myśleć o tym, jak kiedyś wyglądało jej życie? A co gorsza, wciąż przed jej
oczyma ukazywał się Collin.
Myślała o nim przez cały rok, a zwłaszcza późnym latem, kiedy wszystko przypominało jej
owe wspólnie spędzone, cudowne tygodnie. Najbardziej, jednak zamartwiała się o niego w czasie
zimowych miesięcy. Zastanawiała się nie tylko, czy jest bezpieczny i zdrowy, lecz również czy
nie marznie, czy ma dosyć koców, jedzenia oraz suche i ciepłe miejsce do spania.
Pewnie teraz jest już w domu, w Northampton, pomyślała, otwierając oczy, żeby zerknąć na
ciemne niebo. Bezpieczny i otoczony miłością rodziny, pewnie dochodzi do siebie po wojennej
tułaczce. Wiedziała, że przeżył, ponieważ śledziła listy poległych i rannych oficerów. Tylko raz
znalazła jego nazwisko: „Kapitan Collin Mattison, ranny pod Salamanką”. Pamięta paraliżujący
strach, z jakim śledziła następne listy, ponieważ tylu rannych żołnierzy umierało, lecz nazwisko
Collina już się na nich nie pojawiło. Czytała o nim w różnych gazetach, gdzie rozpisywano się o
rozmaitych bitwach oraz o oficerach, którzy dowodzili oddziałami. O zasługach Collina
wspominano prawie przy każdej większej potyczce, a we wszelkich informacjach dotyczących
ostatecznej bitwy, która odbyła się zaledwie miesiąc temu w Belgii, nie pominięto jego
znaczącego udziału w zwycięstwie.
Wojna skończyła się przed kilkoma miesiącami, a teraz Collin i jego rodzina szykowali się,
by świętować nie tylko Boże Narodzenie, lecz również jego szczęśliwy powrót do Anglii.
Swego czasu sądziła, że będzie brać udział w tych uroczystościach. W rozmowach, a potem
w listach snuła z Collinem marzenia o tym cudownym dniu. Żyła marzeniami przez blisko trzy
lata, śniąc o chwili, kiedy Collin przekroczy próg „Owieczki i Pastereczki” i porwie ją w
ramiona.
Miłość mnie ogłupiła, pomyślała z westchnieniem. Wstała z krzesła i podeszła do szafy, by
wyjąć z niej ciepły szal, który narzuciła na ramiona. Z powodu miłości uwierzyła, iż nic nie jest
w stanie zagrozić szczęśliwej przyszłości. Lecz nie była to prawda. Miłość nie mogła uchronić jej
przed życiem, które zniszczyło jej marzenia, rozbiło je doszczętnie.
ROZDZIAŁ TRZECI
Droga była zasypana śniegiem, ale powóz wyjeżdżający z majątku Dilbeck mimo to pędził z
szaloną prędkością. Collin musiał zjechać na bok drogi, żeby nie zostać potrąconym. Stanie się
cud, jeśli nie dojdzie do wypadku, pomyślał, lecz widać istniał jakiś palący powód takiego
pośpiechu. Kiedy powóz mijał go, dostrzegł w przelocie twarz młodej dziewczyny, na której
malowała się panika.
Po chwili pojazd znikł, a tętent koni ucichł.
Majątek Dilbeck popadał w ruinę. Nawet otulający wszystko śnieg nie był w stanie tego
ukryć. Dwór, pamiętający czasy świetności, rozpadał się i wymagał gruntownego remontu. Pola,
przez które przejeżdżał Collin, nie widziały pługa ani kosy od wielu lat, co można było poznać
nawet zimą. Folwarki wyglądały na opuszczone albo zaniedbane, a to, zdaniem Collina, było
grzechem.
Znał setki ludzi, którzy daliby wszystko za dach nad głową i pole uprawne, które
umożliwiało uczciwe zarobkowanie. Większość zwykłych żołnierzy z jego kompanii po
powrocie do Anglii szukała rozpaczliwie środków do życia. Ojczyzna nie zgotowała im
radosnego powitania, więcej, wcale ich nie potrzebowała. Majątek ziemski Dilbeck, wyraźnie
cierpiący na brak rąk do pracy, dla wielu z nich mógłby stać się wymarzoną przystanią.
Zastanawiał się, czy jest również przystanią dla Róży, czy też czymś zupełnie innym.
Niewiele dowiedział ojej pracodawczyni, lady Dilbeck, oprócz tego, że uchodziła za dziwaczkę
oraz że po śmierci jedynego syna stała się zupełnym odludkiem. Jak doszło do tego, że Róża
poznała tę kobietę, było zagadką, ale to, czego zdołał się dowiedzieć o ukochanej, prowadziło go
do tego miejsca.
Był już tak blisko niej. Serce zaczęło mu bić szybciej. Jeśli wszystko pójdzie dobrze i jeśli
okaże się, że Róża jest tutaj, wkrótce ją zobaczy. Wreszcie będzie mógł z nią porozmawiać, a
może nawet przytulić, jeśli ucieszy się na jego widok. Tak wiele wydarzyło się w ciągu ostatnich
kilku lat, a on już wiedział, dlaczego Róża przysłała mu ów pamiętny list. Poznanie prawdy nie
oznaczało jednak, że wszystko jest w porządku.
Właściwie nie miało to dla niego znaczenia. Kochał Różę bardziej niż kiedykolwiek i nie
mógł uwierzyć, żeby jej miłość wygasła. Dlatego przyjechał tu, żeby sprawdzić, co do niego
czuła. Będzie wiedział, gdy tylko ją zobaczy, gdyż potrafi z jej kochanych niebieskich oczu
wyczytać wszystkie uczucia i myśli.
Spiąwszy konia, wjechał na zaśnieżoną drogę i skierował się ku dużemu, podupadłemu
dworowi, który teraz był też domem Róży.
Stajnia była jeszcze bardziej zrujnowana niż budynek mieszkalny. Oprócz młodego chłopca,
który wyszedł z niej niespiesznie i zerkał podejrzliwie na Collina, nikogo innego nie było.
– Dzień dobry – rzekł Collin do stajennego. Był pewien, że zajmie się jego koniem.
– Nie udzielamy schronienia podróżnym, nawet kiedy jest duży śnieg – oznajmił tymczasem
chłopak. – We wsi jest oberża, zaledwie dwie mile stąd.
– Co takiego? – spytał groźnie Collin, marszcząc brwi. – Bez względu na pogodę twoja pani
odprawia szlachcica, nie proponując mu nawet kąta w stajni? Chłopak skinął głową.
– Zgadza się – powiedział niespeszony, mierząc Collina wzrokiem. – Zwłaszcza żołnierzy.
To są jej własne słowa. Zresztą nie sądzę, by chciał pan się tutaj przespać. – Wskazał na
znajdującą się za nim stajnię. – Dach przykrywa tylko część budynku, w której jaśnie pani trzyma
swoje konie, a ja robię, co mogę, żeby w tę pogodę było im ciepło. To nie jest schronienie dla
jaśnie pana, o nie.
– Jestem kapitan Collin Mattison. – Collin wyciągnął w kierunku chłopca dłoń w rękawiczce.
– A ty jesteś... ?
– Ralf. – Chłopak ujął ostrożnie jego dłoń, uścisnął ją lekko i natychmiast puścił. Przechylił
głowę na bok. – A skąd pan wie, że mam panią, a nie pana?
– Ponieważ przyjechałem zobaczyć się z twoją panią, lady Dilbeck, oraz inną panią, która
podobno tutaj mieszka, o co się w głębi serca modlę. Mam nadzieję, że ulżyło ci, iż nie
zamierzam przenocować w stajni.
– Z jaką panią? – zapytał Ralf. W jego oczach malowała się coraz większa nieufność.
– Panną Różą Benham.
– Panną Różą? – Ralf cofnął się o krok i zmrużył oczy. – Czego pan od niej chce?
Collinowi serce skoczyło w piersi.
– A więc ona tutaj jest? Dzięki Bogu. Powiedziano mi, że tu przebywa, ale obawiałem się, że
może gdzieś wyjechała. Czy dobrze się czuje? Jest szczęśliwa? – Wybuchnął śmiechem na widok
oniemiałej twarzy chłopca. – Nie powinienem zawracać ci głowy takimi rzeczami, Ralf.
Przepraszam.
– Pan zna pannę Różę?
– Bardzo dobrze – zapewnił go Collin. – Byliśmy nawet po słowie przed kilku laty.
Ralf rozwarł szeroko oczy, mierząc wzrokiem postać Collina, tym razem z uznaniem.
– Pan i panna Róża?
– Zgadza się. Przebyłem długą drogę z Londynu w nadziei, że ją spotkam.
Nie powiedział nic więcej, lecz Ralf zrozumiał, w czym rzecz. Podszedł bliżej, by
przytrzymać konia.
– Jest w domu, razem z jaśnie panią, która teraz ciska na nią gromy. Czy minął pana po
drodze powóz?
– Uhm, pędził tak, że o mało co się nie wywrócił.
– To była kuzynka jaśnie pani, która wyjechała i za nic nie zamierza tu wracać. Panna Róża
pomogła jej wyjechać bez wiedzy jaśnie pani, co jaśnie panią nie bardzo zachwyciło.
Collin rzucił spojrzenie na podupadły dwór.
– W takim razie powinienem tam pójść i zobaczyć, czy będę się mógł na coś przydać.
Ralf roześmiał się smętnie.
– Nie zna pan jaśnie pani – rzekł gorzko. – Nic pan nie poradzi. A my znowu, jak od lat, nie
będziemy mieć Bożego Narodzenia.
Collin uśmiechnął się do niego.
– Boże Narodzenie nadejdzie tak czy owak, czy nam się to podoba, czy nie. Jeśli chodzi o
twoją panią, nie wątpię, że jej gniew może być groźny, lecz nie wyobrażam sobie, by była gorsza
od batalionu francuskiej piechoty ruszającego do szturmu przy łoskocie werbli. – Spojrzał na
stajnię i znowu na dwór. – Czy jest w tym majątku jakiś zarządca, Ralf?
– Nie. Jaśnie pani nie zatrudnia żadnego zarządcy. Ledwie utrzymuje tę garstkę służby, która
zajmuje się nią samą.
– Doskonale – mruknął Collin, odwiązując w pospiechu wiszącą przy siodle torbę, w której
znajdował się cały jego skromny dobytek. – Zajmij się moim koniem, jeśli możesz, Ralf. –
Przerzuciwszy torbę przez ramię, mrugnął do chłopca. – A lady Dilbeck pozostaw mnie.
Róża nie wiedziała, co jest gorsze – oskarżenia lady Dilbeck, czy jej długotrwałe milczenie.
Zasłużyła sobie na krytykę, to oczywiste. Spodziewała się takiej reakcji. Nie ułatwiało to jednak
sprawy.
– Powinnaś była do mnie przyjść – powiedziała lady Dilbeck, nie patrząc na Różę. Siedziała
w swoim ulubionym fotelu przy kominku z rękoma zawiniętymi w ciepłe wełniane szale. –
Wierzyłam, że zawsze jesteś ze mną szczera. Całkowicie szczera.
Róża słyszała w jej głosie ból, co było dla niej największą karą. Przynajmniej tak jej się
zdawało, dopóki starsza pani nie zaczęła płakać. Wtedy Róża rozpłakała się również.
– Powinnam była pani powiedzieć – przyznała cicho, zaciskając palce aż do bólu. – Ale
panna Carpenter i tak by wyjechała, z moją pomocą czy bez. Nie chciałam, żeby niepotrzebnie
wytrąciła z równowagi innych domowników. – A zwłaszcza panią, dodała w duchu, wyobrażając
sobie straszną scenę, do jakiej by doszło, gdyby lady Dilbeck próbowała powstrzymać swoją
kuzynkę. Dziewczyna była w takiej panice, że niemal postradała zmysły. Róża naprawdę
obawiała się, że gdyby w takiej chwili zjawiła się lady Dilbeck, zdesperowana dziewczyna,
reagując jak osaczone zwierzę, mogłaby zdobyć się na jakieś okrucieństwo. Gdyby lady Dilbeck
dowiedziała się, jakie kuzynka ma zdanie na jej temat, bardzo by ją to dotknęło, znacznie
mocniej niż sam wyjazd.
– Bardzo tęskniła za domem – skłamała Róża w nadziei, że jaśnie pani zaakceptuje
wymówkę – i chciała się tam znaleźć przed Bożym Narodzeniem. Próbowałam ją przekonać,
żeby została, a sama zamierzałam porozmawiać z panią o tym, by dwór uczynić trochę
weselszym... nie tylko dla niej, ale dla nas wszystkich. Lecz nie chciała mnie słuchać... – Róża
rozłożyła ręce. – Aż w końcu przyrzekłam, że nic nie powiem o jej planach. To nie było w
porządku i nie ma wytłumaczenia na moją dwulicowość. Mogę tylko powiedzieć, że jest mi
ogromnie przykro i błagam panią o przebaczenie, nawet jeśli życzy sobie pani, abym opuściła jej
dom. Proszę, błagam, niech mi pani wybaczy, zanim stąd odejdę.
– Jeszcze nie powiedziałam, że cię odeślę – ofuknęła ją lady Dilbeck. – Uważam, że
powinnaś mi była powiedzieć o planach, jakie się zrodziły w głowie Nancy. To młoda
dziewczyna, a dziewczyny to głupie istoty z małym rozumkiem oraz śmiesznymi poglądami.
Doszłabym do tego, co ją dręczy, i wyperswadowałabym jej ten wyjazd.
– Zapewne tak by było, jaśnie pani.
– Głupiutka smarkula – mówiła dalej lady Dilbeck. Jej głos drżał, choć Róża wiedziała, że
próbowała ukryć, jak bardzo czuje się dotknięta. – Pozwoliłabym jej spędzić wesoło Boże
Narodzenie, skoro tak bardzo tego pragnęła. Pozwoliłabym – rzekła szorstko, jakby chciała
przekonać samą siebie – gdyby tylko mnie o to poprosiła. Z pewnością znalazłabym sposób, aby
poczuła się szczęśliwa. Ale ty nic mi nie powiedziałaś.
– Nie, nie powiedziałam – mruknęła Róża – i bardzo mi jest z tego powodu przykro.
– Przykro ci – żachnęła się lady Dilbeck, kręcąc głową z dezaprobatą. Przez chwilę milczały,
a kiedy starsza pani odezwała się znowu, ton jej głosu nie był już taki karcący, ale bardzo
smutny. – To nie twoja wina, Różo. Wiem, dlaczego Nancy wyjechała. – Utkwiła spojrzenie w
dłoniach. – Wiem, że czuła się tutaj nieszczęśliwa, z dala od wielkiego świata, mając za
towarzystwo starszą kobietę o trudnym charakterze.
– Och, nie, wcale tak nie myślała...
– Nie kłam, Różo – rzekła lady Dilbeck ostro. – I nie oszczędzaj mnie. Może i jestem głupia,
ale nie chcę, żeby tak mnie traktowała moja ochmistrzyni.
– Nie, jaśnie pani – powiedziała cicho Róża. – Oczywiście, że nie. Czy... zechciałaby pani,
abym tutaj przyniosła śniadanie?
– I zrezygnowała z przyjemności siedzenia samej przy stole w jadalni? – zapytała lady
Dilbeck tonem przepełnionym goryczą. – Nie, moja droga. Muszę się do tego znowu
przyzwyczaić, ponieważ nie sądzę, aby moja kuzynka zamierzała do nas powrócić. – Spojrzała
na Różę. – Nieprawdaż?
Róża westchnęła.
– Nie, jaśnie pani. Panna Carpenter już tu nie wróci. Lady Dilbeck pobladła.
– Rozumiem. – Spoczywające na podołku opatulone ręce drgnęły niespokojnie. – Czuję się
bardzo zmęczona, choć to dopiero ranek – mruknęła. – Zaprowadź mnie, Różo, do mojego
pokoju. Napiję się tam herbaty.
– Tak, jaśnie pani.
Róża skierowała się ku swojej pani, lecz zatrzymała się, słysząc pukanie do drzwi. Po chwili
w salonie zjawił się Camhort. Na jego twarzy malowała się konsternacja.
– Proszę mi wybaczyć, jaśnie pani, ale przyjechał jakiś młodzieniec i upiera się, że
niezwłocznie musi z panią porozmawiać.
– Cóż, odpraw go – poleciła mu poirytowana lady Dilbeck. – Nigdy nie przyjmuję nikogo o
tej porze.
– Powiedziałem mu to, jaśnie pani – zapewnił Camhort – ale on jest bardzo zdecydowany.
– Istotnie jestem zdecydowany – przyznał mężczyzna stojący za Camhortem. Kiedy uchylił
szerzej drzwi, ukazał się w całej okazałości.
W pierwszym momencie Róży przemknęło przez myśl, że się niewiele zmienił od czasu, gdy
widziała go po raz ostatni, poza tym, że jest nieco wyższy i bardziej muskularny. Dopiero po
chwili w jej skołatanej głowie zabrzmiało pytanie: Na Boga, co on tu robi?
Nie przypuszczała, że go jeszcze kiedyś zobaczy, lecz oto stał w drzwiach, jak zawsze
przystojny i pociągający. Uśmiechał się do niej w tak bardzo znajomy sposób. Blond włosy były
o wiele za długie i wymagały przycięcia, ale nadal połyskiwały złotem, co uważała za szalenie
ponętne, a niebieskie oczy skrzyły się tym samym blaskiem co przed laty.
Pod lewym okiem widniała cienka szrama, a druga biegła przez policzek, lecz jego
prawdziwie męska uroda nie doznała uszczerbku. Już przed łaty kobiety, spotykając Collina,
patrzyły za nim pełnym podziwu wzrokiem, a Róża zarazem była zazdrosna, jak i dumna, że
zdobyła serce takiego mężczyzny. Teraz jednak na widok Collina zrobiło jej się słabo.
Pociemniało jej w oczach. Przeraziła się, że za chwilę zemdleje, robiąc z siebie kompletną
idiotkę. Collin zorientował się, co się dzieje, gdyż uśmiech z jego twarzy znikł. Zrobił krok w
kierunku Róży, lecz ona cofnęła się odruchowo też o krok. Dzięki temu odzyskała przytomność
umysłu.
– Kim pan jest? – żachnęła się lady Dilbeck. – Jak pan śmiał wtargnąć do mojego domu bez
zaproszenia.
Collin zatrzymał na moment spojrzenie na Róży, po Czym z ujmującym uśmiechem zwrócił
się do lady Dilbeck.
– Proszę mi wybaczyć, pani, ale muszę z panią porozmawiać w pewnej niecierpiącej zwłoki
sprawie. Pozwoli pani, że się przedstawię. Jestem Collin Mattison, pochodzę z
Northamptonshire, ale przebywałem ostatnio w Hiszpanii, Francji i Belgii. – Zdjął kapelusz i
ukłonił się.
– Mattison? – powtórzyła lady Dilbeck, przyglądając mu się nieco uważniej. – Z
Northamptonshire? Czy jest pan spokrewniony z sir Johnem Mattisonem z tego hrabstwa?
– Istotnie, pani. – Uśmiechnął się szeroko. – Sir John to mój ojciec.
– Doprawdy? – rzekła lady Dilbeck, pochylając się do przodu. – Trudno mi w to uwierzyć,
ponieważ to wręcz nieprawdopodobne, aby sir John, człowiek o nieskazitelnych manierach,
największy dżentelmen, jakiego kiedykolwiek spotkałam, wychował syna kompletnie
pozbawionego znajomości zasad dobrego wychowania. Z pewnością nie pozwoliłby swojemu
synowi, by nieproszony zjawił się z wizytą.
– Faktycznie, nie pozwoliłby – przyznał Collin. – Mimo to jestem jego synem. Wiem też, że
ojciec uniósłby się gniewem, gdyby okazało się, że nie dotrzymałem zobowiązania. Zwłaszcza w
bardzo ważnej kwestii.
Zerknął na Różę, której z wrażenia kompletnie odebrało mowę. Co Collin tu robi? Czy
zamierza powiedzieć lady Dilbeck, że się znają? Jak w takim przypadku powinna zareagować?
Czy można uznać to za zbieg okoliczności, że się zjawił? Raczej wykluczone. Collin przyjechał
do majątku Dilbeck ze względu na nią. Przyjechał, by zażądać od niej tego, czego nie była w
stanie napisać w swoim ostatnim liście. Wyjaśnienia.
Powinna była się tego po nim spodziewać. W ciągu kilku wspólnie spędzonych tygodni
zorientowała się, że Collin Mattison dąży do upragnionego celu z niebywałym samozaparciem.
Pomimo obiekcji ojca dzięki wytrwałości wstąpił do wojska, a także zdobył ją. Wcale się nie
zrażał, że kiedy się poznali, traktowała go chłodno. I dotąd będzie drążył, aż nie uzyska
wyjaśnienia, bez względu na to, czy Róża ma ochotę je dać, czy też nie.
– A cóż tak niecierpiącego zwłoki spowodowało, że zapomniał pan o dobrych manierach? –
spytała kąśliwie lady Dilbeck.
– Przychylność – odparł. – Wielka pani przychylność. Przyjechałem prosić, aby przyjęła
mnie pani jako zarządcę. Mogę rozpocząć pracę od zaraz, nawet jeszcze dziś.
Wszyscy w pokoju, włączając Cąmhorta, wlepili wzrok w Collina, Róża otwarła usta ze
zdumienia i kosztowało ją sporo wysiłku, aby się opanować.
– Co takiego? – rzekła, i zaraz się przeraziła, że wymknęło jej się coś podobnego.
Collin posłał jej uśmiech.
– Słucham, panienko? Pokręciła głową bez słowa.
– Widzę, że panią zaskoczyłem – zwrócił się do lady Dilbeck. – Proszę jednak, błagam
nawet, aby pozwoliła mi pani wyjaśnić całą sprawę.
Lady Dilbeck w milczeniu skinęła głową.
Collin postąpił krok do przodu, trzymając w rękach nieco wyświechtany kapelusz. Róża
spostrzegła dopiero teraz, że jego płaszcz oraz mundur są w rozpaczliwym stanie. Strasznie się
wysłużyły podczas wojennych zmagań w obcych krajach.
– Dopiero co wróciłem do Anglii po zakończeniu służby w Belgu. Miałem nadzieję być już z
rodziną, lecz coś się wydarzyło. .. a raczej nie doszło do skutku. Niestety nie wolno mi wyjawić,
o co chodzi, powiem jedynie, że z tego powodu na razie nie mogę zjawić się w domu. Dlatego też
przyjechałem do pani, pamiętając, że jest pani zaprzyjaźniona z moim ojcem. Mam nadzieję, że
skorzysta pani z moich usług w zamian za wikt oraz dach nad głową. Zadowolę się każdym
kątem, który uzna pani za stosowny, nawet w stajni, ponieważ jako żołnierz przywykłem
nocować w różnych warunkach. A jeśli chodzi o majątek Dilbeck... cóż, wybaczy pani – dodał
mniej formalnym tonem – ale przydałby mu się zarządca. Będzie pani miała ze mnie pożytek,
obiecuję. Ojciec wprowadził mnie w tajniki zarządzania majątkiem ziemskim.
Lady Dilbeck wpatrywała się w niego zdumiona.
– Chce pan zostać moim zarządcą – wycedziła. – Jedynie za wikt i dach nad głową?
– Na początek tak – odparł. – Powiedzmy do Bożego Narodzenia bez zapłaty. Potem, jeśli
będzie pani zadowolona z mojej pracy, ustalimy jakieś rozsądne wynagrodzenie, niekoniecznie w
pieniądzach.
– Nie dostanie pan ode mnie ziemi – uprzedziła lady Dilbeck.
– Nigdy bym o nią nie prosił – oznajmił nieco urażony. – Gdybym dopuścił się tak
haniebnego czynu, zasłużyłbym sobie na ojcowskie baty. Nigdy jednak nie przyniosłem wstydu
mym rodzicom, i tak zostanie. Jakiekolwiek ustalimy warunki, muszą być dla pani w całości do
zaakceptowania.
Lady Dilbeck przyglądała mu się przez długą chwilę, rozważając propozycję.
– W trzy tygodnie nie uda się ani panu, ani nikomu innemu, zdziałać zbyt wiele, kapitanie
Mattison. Przecież jadąc tu, zauważył pan, w jakim stanie znajduje się majątek.
– Owszem. Wierzę jednak, że nawet w tak krótkim czasie potrafię udowodnić pani, i
wszystkim innym, ile jestem wart. – Zerknął znowu na Różę, po czym skupił uwagę na lady
Dilbeck. – Czy zechce mi pani dać szansę?
– Powinnam domagać się, by wytłumaczył pan lepiej swoją sytuację – odrzekła. – Pana ojca
znał lepiej niż ja mój małżonek. Pozostajemy w przyjaznych stosunkach od lat i nie chciałabym
mieszać się w zatarg ojca z synem. Nie mam ochoty wypytywać pana o sprawy, które ze względu
na osobisty charakter woli pan zachować dla siebie, lecz chcę mieć pewność, że zatrudniając
pana, nie narażę się na gniew sir Johna.
Collin przyłożył kapelusz do serca.
– Nie ma mowy o żadnym zatargu, a mój ojciec nie wpadnie w gniew. Daję pani na to słowo
honoru.
Róża pokiwała głową, zdumiona faktem, że lady Dilbeck rozważa choćby przez chwilę
ewentualność, aby kompletnie obcy człowiek zarządzał jej majątkiem, nawet jeśli łączyła ją
zażyłość z jego ojcem. Sama należała do ludzi, którzy zawsze próbują dobić targu, ale
jednocześnie była szalenie nieufna wobec obcych. Nie wyobraża sobie, by mogła zawrzeć jakąś
umowę z nieznajomym.
– To jest moja ochmistrzyni, panna Benham. – Lady Dilbeck wskazała owiniętą wełnianym
szalem ręką Różę.
– Panno Benham... – zwrócił się Collin do Róży i czyniąc zadość formom, ukłonił się nisko.
– Miło mi panią poznać.
Róża próbowała wymówić jego nazwisko, lecz udało jej się jedynie wykonać nieznaczny
dyg.
– Szalenie polegam na zdaniu panny Benham, kapitanie – stwierdziła lady Dilbeck,
rzuciwszy okiem na Collina. – Pozostawiam jej decyzję co do pana losu. Jak uważasz, Różo?
Czy powinnyśmy dać kapitanowi Martisonowi szansę, której tak pragnie?
Collin i lady Dilbeck wpatrywali się w nią pełni oczekiwania, a kompletnie zagubiona Róża
patrzyła na nich.
– Ja... jaśnie pani z pewnością nie chce, abym zadecydować w tak istotnej sprawie.
– Oczywiście, że tak – odparła poirytowana lady Dilbeck. – Przecież przed chwilą to
stwierdziłam, nieprawdaż?
– Czułbym się zaszczycony, gdyby pani zechciała rozważyć moją prośbę, panno Benham –
rzekł Collin. – Przychylę się do pani zdania. Jeśli pani zadecyduje, że powinienem odjechać,
natychmiast ruszam w drogę, by nie przysparzać paniom więcej kłopotu.
Podszedł bliżej, spoglądając jej prosto w oczy, tak boleśnie znajome, pełne uwielbienia dla
niegdyś jej Collina.
– Ale jeśli powie pani, żebym został, zostanę i dołożę wszelkich starań, by udowodnić pani w
każdej chwili swoją wartość.
Róża wcale nie chciała, żeby został i udowadniał jej cokolwiek. Modliła się, by go nigdy
więcej nie zobaczyć, nie czuć bólu, nie zadręczać serca. Decyzja o rozstaniu była najcięższą w jej
życiu, ale nie miała innego wyjścia. Umarłaby z rozpaczy, gdyby znalazła się blisko niego,
rozmawiała z nim, czuła ciepło jego ciała, a potem znów musiała się z nim rozstać.
Nie mogła do tego dopuścić... wiedziała, że nie powinna... lecz patrząc na jego ukochaną
twarz... nie potrafiła zdobyć się na odmowę.
– Proszę zostać – wyszeptała. – Skoro naprawdę pan tego pragnie.
– Tak, pragnę tego. I to z całego serca. Ogromnie dziękuję, panno Benham. – Zwrócił się
znowu do lady Dilbeck. – Czy mogę już zacząć pełnić swoje obowiązki? Moim koniem zajął się
Ralf, a cały mój dobytek mieści się w torbie, którą zostawiłem na zewnątrz. Jestem gotów
rozpocząć pracę od zaraz, jeśli sobie pani życzy.
– Tak, proszę niezwłocznie zabrać się do pracy, kapitanie – powiedziała lady Dilbeck.
Wyglądała na zmęczoną. – Róża... panna Benham... wskaże panu dogodny pokój, a Jacob, mój
lokaj, oprowadzi pana po moich ziemiach. Proszę nie wprowadzać żadnych zmian w majątku bez
uprzedniego uzgodnienia tego ze mną, w przeciwnym razie w ciągu godziny będzie pan w drodze
do Northampton bez życzliwego słowa na pożegnanie.
– Nie zrobię nic, nie porozumiawszy się uprzednio z panią – obiecał Collin. – Jeśli wyrazi
pani zgodę, po południu zrobię objazd majątku, a wieczorem przedstawię pani pierwsze
spostrzeżenia oraz propozycje działań.
– Dzisiaj wieczorem? – rzekła lady Dilbeck, skinąwszy z aprobatą głową. – Rzeczywiście
jest pan szybki, kapitanie. Podoba mi się to. Różo, zaprowadź kapitana Mattisona do
wschodniego skrzydła i zadbaj o to, by się rozgościł. Będzie pan tam mieszkał sam, lecz pokoje
są wystarczająco wygodne.
– Dziękuję. Jestem zadowolony, że znajdzie się dla mnie kąt.
– Collin ukłonił się na pożegnanie, po czym spojrzał wyczekująco na Różę.
Westchnęła głęboko i nasunęła głębiej na ramiona szal.
– Proszę wziąć swoje rzeczy, kapitanie, i iść ze mną – powiedziała, zmierzając w kierunku
drzwi. – Pokażę panu pokój.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Róża zmieniła się w ciągu minionych sześciu lat. Wspaniałe, czarne włosy, dawniej
spływające kaskadą na ramiona, teraz zaczesane miała gładko do tyłu i upięte w ciasny kok.
Twarz, niegdyś tryskająca młodością i zdrowiem, była chuda i blada, niemal zupełnie
pozbawiona koloru. Ciało miała również wychudzone, przez co jej figura znacznie zatraciła swą
rozkoszną, pełną cudnych krągłości bujność, która budziła w nim tak wielkie pożądanie.
Mimo tych wszystkich zmian Collin, patrząc na Różę, gotów był przysiąc, że jest
najpiękniejszą, najbardziej ponętną kobietą na ziemi. W ciągu lat spędzonych w wojsku spotkał
wiele powabnych kobiet, ale na widok żadnej z nich nie zakołatało mu serce, o żadnej nie
mógłby powiedzieć, że jego los spoczywa w jej rękach.
Kiedy wszedł do salonu i spojrzał na Różę, ogarnęło go dziwne uczucie. Wprost nie mieściło
mu się w głowie, że znów był tak blisko niej. Wprawdzie w pierwszej chwili zareagowała na jego
widok nie tak, jak sobie wymarzył, lecz trwało to tylko moment. Teraz znów, mimo przeciwności
losu, byli razem, i nic już tego nie zmieni!
Szła przodem, wspinała się na schody wyprostowana jak struna. Zdawała się niewzruszona i
niedostępna. Kiedy się odezwała, jej głos brzmiał chłodno i z dystansem:
– Niech pan się tu zatrzyma – powiedziała, kiedy dotarli na drugie piętro i pchnęła pierwsze
drzwi. – Od dawna nikt nie zajmował tego pokoju, ale kominek działa. Przyślę zaraz Jacoba z
węglem, a także służącą, żeby posprzątała. – Podeszła do jednego z dwóch wysokich okien,
energicznie rozsunęła ciężkie zasłony i podeszła do drugiego okna. Zimowe światło wlało się do
ponurego, pokrytego grubą warstwą kurzu pomieszczenia. – Ma na imię Hester. Byłabym
wdzięczna, gdyby nie obciążał jej pan zbytnio pracą i ograniczył swoje wymagania. – Odwróciła
się ku niemu. Była spięta, ale jej twarz miała nieprzenikniony wyraz. – Polecę Hester, żeby
przynosiła panu co wieczór ręczniki oraz wodę, a każdego ranka ciepłą wodę.
– Różo... – zaczął Collin. – Ja...
Podeszła do wysokiego łoża stojącego na środku pokoju i zaczęła zdejmować zakurzoną
kapę sztywnymi, energicznymi ruchami.
– Rzeczy do prania proszę zostawić rano Hester, a ja zadbam o to, żeby wróciły do pana
czyste wieczorem.
– Różo... – zaczął znowu, zsunąwszy torbę z ramienia i postawiwszy ją na podłodze. – Różo,
musiałem cię odnaleźć. Na pewno wiedziałaś, że będę cię szukać, jak tylko powrócę do Anglii.
Nie patrzyła na niego, w ogóle nie zareagowała, tylko zaczęła ściągać z mebli zakurzone
pokrowce. Całkiem okazały pokój, przemknęło przez myśl Collinowi, a stanie się przytulny, gdy
w kominku zapłonie ogień.
– Słyszałem o twoim ojcu oraz bracie – powiedział łagodnym tonem, podchodząc bliżej do
Róży, która zdejmowała pokrowiec z fotela stojącego przy kominku. – A także o kuzynie, który
odziedziczył oberżę. Ogromnie mi przykro z tego powodu, uwierz mi.
– Służba jada posiłki w kuchni – oznajmiła sucho, jakby w ogóle nie powiedział słowa, i
zaczęła składać ciężki, biały pokrowiec. – Trzymamy się godzin wiejskich, ale Janny, kucharka,
wstaje skoro świt i jeśli będzie pan musiał opuścić dwór przed podaniem śniadania, da panu coś
do jedzenia. Collin podszedł jeszcze bliżej. Mógłby jej dotknąć.
– Dlaczego nie wyznałaś mi prawdy w Uście? – zapytał pełnym napięcia głosem. – Może
wystarałbym się o przepustkę i przyjechałbym do ciebie albo wysłałbym cię do rodziców w
Northampton, żebyś się u nich zatrzymała do czasu, aż skończy się wojna. Przyjęto by cię tam z
wielką radością – zapewnił.
– Dobrze wiesz, że rodzice pragnęli, abyś zamieszkała u nich, gdy mnie nie będzie w Anglii,
ale rozumieli, iż jesteś potrzebna w oberży. Ojciec pamiętał cię doskonale, gdyż gościł w
„Owieczce i Pastereczce”, matka natomiast znała cię tylko z listów i miała nadzieję poznać
bliżej. – Wyciągnął rękę i dotknął jej ramienia.
– Różo, wysłuchaj mnie przez chwilę.
Wyszarpnęła mu się, a jej ciało przeszył dreszcz. Odwróciła się i podeszła do drugiego fotela.
– Posiłki w południe jada się w wolnej chwili. Janny trzyma przez cały dzień na ogniu
kociołek zupy, więc zawsze można zjeść miskę. Jeśli zaplanuje pan całodzienny pobyt poza
domem, spakuje panu trochę chleba i sera. Obiad podawany jest o siódmej, po kolacji jaśnie pani.
– Ściągnęła pokrowiec z fotela, w pokoju uniósł się tuman kurzu. Róża złożyła szybko materiał w
schludną kostkę. – Jeśli nie zdąży pan na obiad, poprosi pan Janny, żeby coś przygotowała, czym
nie będzie zachwycona, bo wieczory ma wolne. Nie wątpię jednak, że uda się panu ją oczarować,
więc z chęcią wyciągnie ledwo co umyte garnki, by panu coś upichcić. Potrafi pan oczarować
każdą kobietę. Lady Dilbeck nie stanowi wyjątku w tym względzie.
Nie było w jej głosie ani goryczy, ani ironii, po prostu stwierdziła fakt. Zabrzmiało to jednak
dość poufale, przez co w serce Collina wstąpiła nadzieja.
– Będę musiał trochę poćwiczyć – rzekł. – Nie miałem bowiem zbyt wielu okazji do
czarowania pań, odkąd przed sześciu laty opuściłem Anglię... oraz panią.
Prychnęła, nie wiedzieć, by zatuszować śmiech, czy też dać wyraz niedowierzaniu.
– Tak jak ci obiecałem, Różo, byłem ci wierny, i wcale nie przyszło mi to z trudem. Nawet
po ostatnim Uście.
Nie odzywając się ani słowem, nie patrząc na niego, przeszła przez pokój, by pozbierać
poskładane pokrowce. Zdeterminowany Collin postępował krok w krok za nią.
– Dlaczego nie napisałaś mi w liście prawdy, Różo? Nie wiedziałem, że Carl nosił się z
myślą wstąpienia do wojska. Nigdy nie wspomniałaś o tym w żadnym z poprzednich swoich
listów. Gdybym o tym wiedział, a on dotarłby żywy do Hiszpanii, odnalazłbym go i zrobił
wszystko, co w mojej mocy, aby odesłać go z powrotem do domu. Nigdy nie powinien był
zostawić ciebie i ojca. To było głupie posunięcie. Różo, dlaczego na mnie nawet nie spojrzysz?
Odwróciła się, trzymając na ręku stertę pokrowców, i spojrzała mu prosto w oczy.
– Jeśli będzie pan czegoś potrzebował, kapitanie Mattison, proszę się zwrócić bezpośrednio
do mnie, zamiast do Camhorta czy też którejś ze służących. Upewnię się, że ma pan wszystko,
czego panu potrzeba. Kiedy będzie pan dzisiaj po południu objeżdżał majątek, Hester oraz Emily,
nasza druga służąca, odświeżą pana pokój. – Skierowała się ku drzwiom. – A teraz wybaczy pan,
ale wzywają mnie obowiązki.
Collin zagrodził jej drogę.
– To bez sensu! – wybuchnął. – Nie możesz udawać, że mnie nie znasz, Różo. Nie po tym,
co nas łączyło.
– To nie ja zapoczątkowałam tę farsę – odparła, ciskając mu gniewne spojrzenie. – W
obecności lady Dilbeck udawałeś, że jesteśmy sobie obcy. Ja jedynie podjęłam twoją grę.
– Zrobiłem to dla twojego dobra, a nie dla swojego. Nie przyznałaś się lady Dilbeck, że
kiedyś byłaś zaręczona z żołnierzem, prawda? A może się mylę?
Zaróżowiła się na policzkach, a jej ton stał się mniej zjadliwy.
– Nie widziałam ku temu powodu, tak jak nie pojmuję przyczyny, dla której tu się zjawiłeś. –
Na moment przymknęła oczy. – Powinnam była ci powiedzieć o ojcu i Carlu, obawiałam się
jednak, że się poczujesz w obowiązku coś dla mnie zrobić. – Odwróciła wzrok. – Dlatego
napisałam ci list tej treści w nadziei, że samemu będzie ci lepiej.
– Oczywiście, że bym coś zrobił! – wykrzyknął. – Kochałem cię. Przez cały czas, aż do
chwili kiedy otrzymałem twój ostatni list, wierzyłem, że zostaniesz moją żoną, że tego pragniesz
równie gorąco jak ja. Gotów byłem uczynić dla ciebie wszystko.
– Wiem o tym – powiedziała drżącym głosem, podnosząc wzrok i spoglądając mu znowu w
oczy. – Ale to nie byłoby słuszne. Gdyby Carl nie wyjechał z Londynu, po śmierci tatusia nie
zostałabym sama i wszystko jakoś by się ułożyło. Z pomocą Jarvisa, Mary i Anny poradziłabym
sobie z prowadzeniem oberży. Ale wkrótce po tacie umarł Carl w drodze do Hiszpanii i wszystko
zostało stracone na rzecz dalekiego kuzyna taty, niejakiego Klivansa, którego nigdy w życiu nie
widziałam.
– A on odprawił cię z niczym – rzekł Collin łagodnie, spostrzegłszy zaskoczenie w jej
oczach. – Powiedział mi o tym Jarvis. Klivans był na tyle rozsądny, by zatrzymać przynajmniej
jednego zaufanego służącego w oberży, bo przecież pozbył się też Anny i Mary. Wiem to od
Jarvisa.
– Rozumiem. – Odwróciła się, podeszła do stołu i położyła na nim pokrowce. – Kiedy
zobaczyłam cię na dole, pomyślałam w pierwszej chwili, że pewnie wiesz, co się stało, a zarazem
miałam nadzieję, że nie wiesz najgorszego. Ale może tak jest lepiej, bo teraz rozumiesz, dlaczego
napisałam do ciebie list o takiej treści. Dlaczego musiałam zwolnić cię z danego mi słowa.
Collin pokręcił głową.
– Nie, nie rozumiem. To prawda, wydarzyło się wiele, ale między nami nic się nie zmieniło.
Odwróciła się, spoglądając na niego szeroko rozwartymi oczami.
– Jak możesz tak mówić? Nawet kiedy żył ojciec i brat, nasze małżeństwo byłoby
mezaliansem. Szczęśliwie oberża dawała mojej rodzinie jakąś pozycję, a ja byłam córką
powszechnie szanowanego człowieka, który prowadził własny interes. Ale i tak można uznać za
cud, że twoi rodzice nie mieli obiekcji, kiedy napisałeś im o mnie.
– Nie mieli obiekcji?! Jak możesz w tak zimny sposób określać ich reakcję? Byli niezmiernie
ukontentowani, gdy się dowiedzieli, że wybranką mego serca jest przyzwoicie wychowana
dziewczyna o złotym sercu, która potrafi też pracować, a nie jakaś pełna pretensji damulka.
Stracili nadzieję, że kiedykolwiek spoważnieję na tyle, aby się ożenić.
– Owszem, odniosłam wrażenie, że są zadowolenie, chociaż traktowali mnie z pewną
rezerwą, czemu nie możesz zaprzeczyć. – Westchnęła. – Trudno się zresztą temu dziwić, bo twój
ojciec znał mnie krótko, a matka wcale. Mimo wszystko byli wobec mnie bardzo uprzejmi,
zwłaszcza twoja matka, która zapewniła mnie w liście, że aprobują nasz związek. Świadczy to o
ich miłości i zaufaniu do ciebie, skoro nie podawali w wątpliwość twojego wyboru.
– Posiadasz całe mnóstwo zalet – oświadczył gniewnie. – Masz w sobie wszystko, czego
pragnę u żony, a to liczy się przede wszystkim. Zarówno twoja matka, jak i ojciec pochodzili z
dobrych rodzin, zadbali też o twoje wykształcenie.
– Moi rodzice prowadzili oberżę – rzekła cicho – a ja pracowałam na równi ze służącymi.
Gotowałam, sprzątałam i podawałam do stołów. Dobrze urodzone panny tego nie robią, Collin,
lecz być może dla czwartego syna szlachetnie urodzonego ziemianina byłam stosowną partią. –
Uśmiech znikł z jej twarzy. – Lecz teraz jestem służącą, a nie córką oberżysty. Mało tego... –
Westchnęła głęboko. – Zanim lady Dilbeck zlitowała się nade mną, znaczyłam nawet mniej niż
służąca. – Mimowolnym gestem splotła ramiona, jakby chciała się osłonić. – Znacznie mniej,
Collin. Klivans kazał mi się wynosić, pozwalając zabrać zaledwie kilka rzeczy... Starałam się
jakoś przeżyć. Nie mam ochoty opowiadać ci szczegółowo o tych czasach. Wystarczy, jak
powiem, że miałam szczęście i nie musiałam sprzedawać siebie dla... dla przyjemności
mężczyzn. – Policzki jej zapłonęły, odwróciła wzrok. – Co prawda wiodłam życie tylko o cień
lepsze od owych dam. Wspólnie z kilkoma równie zdesperowanymi kobietami starałam się jakoś
przetrwać. Przypuszczam, że się domyślasz.
Collinowi ścisnęło się serce na myśl, co musiała przeżywać. Może przystała do jakiejś bandy
złodziei? Pełno ich było na londyńskich ulicach, lecz nie potrafił sobie wyobrazić, by Róża żyła
wśród przestępców.
– Mniejsza z tym – mruknął, starając się zapanować nad zaskoczeniem. – Wiele osób cierpi
w tych ciężkich czasach i każdy próbuje jakoś przetrwać. Wielu żołnierzy, którymi dowodziłem,
ludzi dumnych i honorowych, stoczyło się po powrocie do Anglii, bo nie mieli za co żyć.
– Wiem o tym. – Na jej ustach pojawił się cień smutnego uśmiechu. – Wśród ludzi, z którymi
przebywałam, znajdowali się również dawni żołnierze. Wielu z nich potraciło w bojach za
ojczyznę ręce czy nogi... lecz mimo tych strasznych okaleczeń woleli kraść, ryzykując stryczek,
niż żebrać. – Potrząsnęła głową na bolesne wspomnienie. – Podobnie jak ja wolałam kraść niż
zostać prostytutką. Jakoś wydawało się to bardziej honorowe, ale po co się okłamywać, te hańby
są sobie równe. – Spuściwszy głowę, Róża skierowała się ku drzwiom. Tym razem Collin nie
zagrodził jej drogi. – Teraz już chyba rozumiesz, Collinie, że nie możesz się ze mną ożenić.
Twoja rodzina po prostu nie wyraziłaby na to zgody...
– To nie ma znaczenia!
– Ależ ma, bo nigdy się nie zgodzę, abyś zrobił głupstwo i ożenił się bez ich pozwolenia i
błogosławieństwa. Żebym nie wiem jak bardzo cię kochała i jak bardzo pragnęła wyjść za ciebie.
Collin spojrzał na nią, nie ruszając się z miejsca.
– Czy kochasz mnie nadal, Różo? Wpatrywała się w niego przez dłuższą chwilę.
– Będę cię kochać zawsze – powiedziała z mocą, i jakby chcąc uciec przed tym wyznaniem,
gwałtownie otworzyła drzwi. – Przyślę Jacoba z węglem i poproszę go, by zabrał zakurzone
pokrowce – rzuciła oficjalnym tonem.
– Nie wyjadę stąd – uprzedził Collin – dopóki nie uda mi się ciebie przekonać, żebyś została
moją żoną. Też cię kocham, Różo, i zawsze będę kochać. Mówiłem ci to kiedyś, powiedziałem to
dzisiaj i wciąż będę powtarzać. Nie poddam się, bo to dla mnie zbyt ważne, dobrze o tym wiesz.
Po raz pierwszy jej oczy napełniły się łzami. Szybko zamrugała, by je powstrzymać.
– Nie bądź niemądry, Collinie. Między nami nic już nie ma, a ty tylko pogarszasz sytuację,
nie chcąc się z tym pogodzić. W końcu będę zmuszona napisać list do twoich rodziców i wyjawić
im całą prawdę o tym, jak żyłam i co robiłam. Mam nadzieję, że przemówią ci do rozsądku,
skoro ja nie potrafię.
– Napisz. To dobry pomysł. Wtedy przekonasz się sama, czy zmienią swój stosunek do
ciebie.
Po policzku ściekła jej łza. Collin pragnął ją otrzeć, pragnął wziąć Różę w ramiona i
scałować z jej twarzy całe cierpienie i smutek. Ale wpatrywała się w niego wzrokiem, w którym
nie dostrzegł czułości, a tylko żal, a nawet złość, więc wolał nie ryzykować. Jeszcze nie teraz.
Potrzebowała czasu, żeby się upewnić, iż Collin nadal darzy ją głębokim, bezwarunkowym
uczuciem. Chciał ofiarować jej swoją miłość, lecz by ją potrafiła przyjąć, musiało upłynąć trochę
czasu.
Róża zatrzymała się w drzwiach.
– Chcę, abyś wiedział jedno. – Uniosła rękę i otarła łzy. – Po tym, jak opuściłam oberżę,
próbowałam znaleźć uczciwe zatrudnienie. Szukałam wszędzie, gotowa byłam podjąć każdą
pracę, ale nic nie znalazłam.
– Wiem o tym, bo znam ciebie. Lecz byłby to prawdziwy cud, gdybyś znalazła pracę w
Londynie choćby jako pomywaczka. W całej Anglii panuje bezrobocie, Różo. To, że zostałaś
ochmistrzynią u lady Dilbeck, jest niebywałym szczęściem.
– Tak – szepnęła. – Nawet sobie nie wyobrażasz, jak wielkim. Proszę cię, nie zmuszaj mnie,
żebym z tego zrezygnowała, aby znaleźć się daleko od ciebie.
Otworzył usta, by powiedzieć, że nigdy tego nie zrobi, ale Róża wymknęła się z pokoju,
pozostawiając go samego z kłębowiskiem pogmatwanych myśli.
ROZDZIAŁ PIĄTY
– No proszę! – Collin cofnął się o krok i otarł pot z czoła. – Na pewno nam się przydadzą.
– Sanie? – zapytał Jacob, spoglądając poza ramieniem Collina. – Są w dobrym stanie. Trzeba
je tylko oczyścić, troszkę podmalować i będziemy mogli w każdej chwili zaprząc konie, by
wyruszyć w drogę.
– Stały zagrzebane pod stertą koców i starych mebli – oznajmił Collin. – Pewnie nie
używano ich przez lata.
– Co najmniej przez dziesięć, nawet jak śnieg był za głęboki dla powozu, bo jaśnie pani nie
wyrusza wtedy w drogę. Jak czegoś potrzeba, to jadę do wsi na starym koniu Robbie albo kupcy
przyjeżdżają do nas. Ale to całkiem przyzwoite sanie – stwierdził Jacob, wycierając ręce w
skórzany fartuch. – Chociaż nikt ich nie używa.
– Lady Dilbeck naprawdę nigdzie nie wyjeżdża w zimie? – zapytał Collin. – Nawet na mszę
do kościoła?
Jacob pokręcił głową.
– Pastor przyjeżdża co niedzielę na herbatę, czyta biblię i modli się z jaśnie panią, która
zjawi się w kościele dopiero na wiosnę, kiedy stopnieje śnieg.
Było późne popołudnie, ale Collin uparł się, by rozpocząć reparację dachu stajni. W ciągu
dnia objechał majątek, żeby po
rozmawiać z dzierżawcami, jacy jeszcze się ostali na ziemiach lady Dilbeck. Kilku z nich
zgodziło się przyjść rano i pomóc przy pracy, pod warunkiem, że dopisze pogoda.
Harówka w zimowej aurze nie należała do przyjemności, lecz trzeba się było z tym uporać.
Collin zamierzał dzisiaj zrobić to wszystko, co mogło ułatwić jutrzejszy remont.
– Postawmy sanie przy koniach. Zadaniem Ralfa będzie je wyczyścić.
Przepchnęli je w drugi koniec stajni.
– Wspaniale – uśmiechnął się Jacob, zdjął z głowy kapelusz i przeczesał dłonią ciemne,
kręcone włosy. – Jaśnie panią pewnie to nie zachwyci, ale dobrze będzie zobaczyć stare cudeńko
w pełnej krasie. – Obszedł olbrzymi wehikuł, przejeżdżając dłonią po drewnie.
Jacob był przystojnym mężczyzną o pogodnym usposobieniu, mniej więcej w wieku Collina,
silnym, wysokim i w dobrej kondycji, a przy tym świetnie sobie radził z różnymi pracami. O ile
Collin zdołał się zorientować, był zadurzony po uszy w urodziwej pokojówce Emily. Widział, jak
tych dwoje spoglądało na siebie, kiedy Camhort przedstawił go całej służbie.
– Pamiętam, że jaśnie pan, niech Bóg ma go w swojej opiece, lubił przejażdżki saniami. Były
wtedy wypucowane do połysku i udekorowane gałązkami. Jaśnie pani oraz pan Bruce zasiadali
obok niego, śmiejąc się radośnie. Byli tacy szczęśliwi. – Jacob westchnął. – Nigdy nie widziałem
równie szczęśliwej rodziny, zwłaszcza wśród szlachetnie urodzonych. Jaśnie pan, nie tak jak
wielu równych mu stanem, był otwarty, szczery, lubił się głośno śmiać, podobnie jego syn. A
jaśnie pani... och, jaka była piękna! Zycie obeszło się z nią okrutnie. Zupełnie się zmieniła.
Słodka, miła pani, która uwielbiała Boże Narodzenie...
– Doprawdy? – Collin spojrzał na Jacoba z zaciekawieniem. – Czy to śmierć syna
spowodowała, że lady Dilbeck przestała obchodzić święta?
– Śmierć syna ją dobiła – odparł Jacob ponuro. – Ale zaraz przed nim zmarł lord Dilbeck, co
przeżyła bardzo boleśnie. To on wprowadzał pogodny nastrój we dworze. Cały dom
udekorowany był ostrokrzewem i jagodami, nawet portrety w sali jadalnej. Nad drzwiami
zawieszano jemiołę, pod którą skradziono niejednej urodziwej pannie całusa. Wśród nich
znajdowała się również moja najstarsza siostra, zanim wyszła za mąż i wyjechała z dworu.
– Czy właśnie dzięki temu się tutaj znalazłeś? – zapytał Collin, kiedy przeszli z powrotem do
części stajni, gdzie nie było dachu. – Ponieważ pracowała tutaj twoja siostra?
– Tak. Wychowałem się w majątku, a do dworu przyjechałem jako młody chłopiec. Lady
Dilbeck była tak dobra, że zatrzymała mnie jako chłopca stajennego, chociaż zwolniła tylu
innych pracowników. W dawnych czasach w majątku i we dworze było służby ile trzeba, lokai,
pokojówek, ogrodników, chłopców stajennych, wszyscy w liberiach. A wszystkie gospodarstwa
miały dzierżawców i wprost kwitły. Lord Dilbeck wspaniale zarządzał dobrami, co dziś trudno
sobie wyobrazić.
Collin i Jacob sprzątali stajnię w miejscu, gdzie brakowało dachu, zgarniając na bok
pozostałe śmieci.
– Syn lady Dilbeck zmarł ładnych parę lat temu, prawda?
– Piętnaście lat temu. Ledwie co odziedziczył po zmarłym ojcu tytuł. Pan Bruce miał
zaledwie dwadzieścia pięć lat i zapowiadał się na dobrego ziemianina, lecz dostał febry. Było to
tuż przed Bożym Narodzeniem. Zmarł miesiąc potem, w styczniu. Przez cały czas lady Dilbeck
pielęgnowała go, murem tkwiła przy łóżku, obserwowała, jak nasila się choroba. Młody pan
skonał na jej rękach. Dlatego nie lubi tej pory roku...
– To straszne, jak los ją doświadczył – powiedział Collin ze współczuciem. – Straciła męża
oraz syna w przeciągu miesiąca.
– Tak, a poza nimi właściwie nikogo nie miała – stwierdził Jacob, zadumał się na chwilę, po
czym sięgnął po miotłę, by zabrać się do pracy.
– Przecież lady Dilbeck musi mieć jakąś rodzinę? – zapytał Collin, wkraczając do akcji z
drugą miotłą. Wyglądało na to, że w tej części stajni nie sprzątano od lat.
– Bardzo daleką – odparł Jacob niechętnie. – Nazywam ich sępami, które czyhają wyłącznie
na pieniądze jaśnie pani. Jak na przykład panna Carpenter – mruknął z niesmakiem. – A Bóg mi
świadkiem, że wcale nie była najgorsza z tej sępiej rodziny. Choć wystarczająco zła. Zapatrzona
w siebie, a przy tym tak nieśmiała i strachliwa, że podskakiwała na widok własnego cienia. –
Przestał zamiatać i spojrzał na Collina. – Wyjechała, i dobrze, szkoda tylko, że swą nagłą
ucieczką zraniła lady Dilbeck i przysporzyła kłopotów pannie Róży – dodał smętnie. –
Zniweczyła też naszą szansę na przyzwoite Boże Narodzenie. Teraz jaśnie pani nigdy się nie
zgodzi, żebyśmy przygotowali świąteczny posiłek, choćby panna Róża nie wiem jak próbowała
ją przekonywać.
– Obiecała wam, że porozmawia w tej sprawie z jaśnie panią? Nie sądzisz, że lady Dilbeck
mogłaby wysłuchać kogoś innego? Może Camhorta?
– Nie. – Jacob pokręcił głową. – Jaśnie pani nie słucha nikogo oprócz panny Róży, a i to nie
zawsze, szczególnie kiedy panna Róża nalega na coś, co jest dobre dla zdrowia jaśnie pani. No i
wtedy dopiero się dzieje, bo jak panna Róża się uprze, to też nie ma co z nią dyskutować –
powiedział ze śmiechem. – Od słowa do słowa, i potrafi całkiem nieźle podkręcić lady Dilbeck,
jeśli pan rozumie, co mam na myśli.
– Doskonale rozumiem – odparł Collin, pamiętając, jak uparta potrafi być Róża. Zawsze go
to w niej zachwycało.
– Ralf powiedział mi, że pan od dawna zna pannę Różę – rzekł Jacob, zerkając na Collina. – I
to podobno bardzo dobrze.
– Byliśmy zaręczeni, zanim poszedłem na wojnę – wyjaśnił Collin, przekonany, że i tak
wszyscy już o tym wiedzą. – Ale w czasie wojny raptem coś się zmieniło, nad czym ogromnie
ubolewam. Lady Dilbeck nie wie, że byłem kiedyś związany z panną Różą, a panna Róża z kolei
nie życzy sobie, żeby się dowiedziała... przynajmniej na razie. Więc zachowaj tę wiadomość dla
siebie. I poproś też innych o dyskrecję, dla dobra panny Róży. Będę ci ogromnie zobowiązany.
Jacob wyprostował się i spojrzał na Collina przenikliwym wzrokiem.
– Hm... Mam nadzieję, że nie zamierza pan sprawić przykrości pannie Róży, prawda?
Ton jego głosu oraz wzrok wskazywały, że to ostrzeżenie. Collin uśmiechnął się. Wszyscy
ludzie w majątku Dilbeck, z lady Dilbeck na czele, darzyli Różę ogromną sympatią.
– Kocham pannę Różę – odparł z prostotą – i nigdy jej nie zranię. Daję ci słowo jako oficer
armii Jego Królewskiej Mości oraz jako dżentelmen.
Jacob spiekł raka po czubek głowy. Zaczął znowu zamiatać klepisko.
– Nie miałem na myśli, że jest pan złym człowiekiem, kapitanie.
– Nawet nie przyszło mi to do głowy – odparł Collin życzliwie, odstawiając na bok miotłę i
rozglądając się dookoła. – Wygląda całkiem nieźle. Jak Bóg da, powinno nam się udać jutro do
wieczora pokryć ten kawałek stajni dachem, . Skończ zamiatanie, a ja pójdę porozmawiać z
Janny w sprawie jedzenia i picia dla ludzi.
Jacob spojrzał na niego zaciekawiony.
– Jedzenie i picie? Jaśnie pani nie zgodzi się na to. Uważa, że sami powinni zadbać o
wyżywienie.
Collin wziął płaszcz i zarzucił go na ramiona.
– Obiecałem ludziom wikt za pracę i zamierzam dotrzymać słowa. Pomyślałem też, że
gorący poncz z rumem doda im animuszu. Mam nadzieję, że uda mi się namówić Janny, by go
przygotowała.
Jacob wybuchnął śmiechem.
– Poncz z rumem? Chyba pan oszalał, kapitanie, skoro sądzi pan, że jaśnie pani zgodzi się na
coś podobnego.
– A dlaczego miałaby się nie zgodzić? – zapytał Collin, zapinając kołnierz płaszcza. –
Przecież zbliżają się święta Bożego Narodzenia, więc czy istnieje coś bardziej stosownego o tej
porze niż poncz z rumem?
– Lepiej niech pan poprosi o przygotowanie ponczu Camhorta – poradził z uśmiechem Jacob,
gdy Collin skierował się ku wyjściu. – Janny, jak to kobieta, na pewno poskąpi rumu.
Róża nie znosiła przeglądać się w lustrze. Uważała, że jest brzydka, chuda i blada jak ściana.
Kiedyś była trochę próżna. Mężczyźni podziwiali jej gęste, kręcone włosy i zgrabną figurę,
zapewniając ją niejednokrotnie, że jest śliczną i szalenie ponętną kobietką.
Lecz to były dawne czasy. Żeby nie wiem jak długo i intensywnie wpatrywała się w swoje
odbicie, musiała przyznać, że wygląda fatalnie. W ciągu ostatnich pięciu lat stała się cieniem
samej siebie. Miała nadal długie, kręcone włosy, lecz gdy je rozpuściła, zwisały smętnie bez
połysku, blada skóra i sińce pod oczami też nie dodawały jej uroku. Ale zdecydowanie najgorzej
prezentowało się ciało. Miała figurę niedojrzałej młódki – chudą i wiotką jak trzcina. Na myśl o
tym, jakie Collin odniósł wrażenie, gdy ją ujrzał, czuła wzbierające w gardle łzy. Od ich
rozmowy ciągle musiała walczyć, żeby nie wybuchnąć płaczem.
Jeśli to w ogóle możliwe, przez tych sześć lat jeszcze wyprzystojniał. Wówczas był młodym
chłopakiem, teraz stał się prawdziwym mężczyzną, miał bardzo męską twarz, był silny,
stanowczy i pewny siebie. Co prawda Collin zawsze był pewny siebie, pomyślała, odwracając się
od lustra. Swego czasu ona również, gdyż czuła się tak, jakby w życiu nie groziło jej żadne
niepowodzenie.
Doświadczyła jednak boleśnie, jak bardzo się myliła. Teraz musi sprawić, by Collin to
zrozumiał, czy mu się to podoba, czy nie.
Podeszła do toaletki i sięgnąwszy po list, przebiegła wzrokiem kilka nakreślonych przez
siebie zdań: Starała się być rzeczowa. Uważała, że to, co napisała, powinno wystarczyć, aby
rodzice Collina wkroczyli do akcji i uratowali swego upartego syna przed konsekwencjami
umowy, jaką zawarł z lady Dilbeck. Z pewnością zażądają, aby natychmiast opuścił majątek
Dilbeck. Miała nadzieję, że nastąpi to szybko, jak najprędzej. Bo ile czasu zdoła bronić się przed
podszeptami niemądrego serca?
Pragnęła wskrzesić w sobie wiarę, że istnieje jakaś szansa... że może stanie się cud... że może
będą razem. Ale nie powinna była tego róbić. To zbyt bolesne łudzić się nadzieją na coś, co
nigdy nie się wydarzy. Tak długo usiłowała odnaleźć spokój po zerwaniu z Collinem, a teraz
będzie musiała pozbierać się od nowa, jak tylko jej ukochany stąd wyjedzie.
Bo z pewnością wyjedzie. Postarają się o to jego rodzice, jeśli sam się nie opamięta. Lecz w
to ostatnie wątpiła, gdyż postępował ze zdumiewającą determinacją. Przebył szmat drogi, by ją
odnaleźć, i zniżył się do roli zarządcy w podupadłym majątku, co świadczyło o jego
niezmierzonym uporze i konsekwencji w dążeniu do celu.
Pojechał na objazd ziem zaraz po tym, jak Camhort przedstawił go reszcie służby. Wrócił po
kilku godzinach, późnym popołudniem, i jak to Róża przepowiedziała, umiał zdobyć sympatię
Janny, która bez szemrania przygotowała ciepły posiłek. Następnie zjednał sobie Jacoba, który
pomógł wysprzątać stajnię, a potem poinformował służbę, lecz nie lady Dilbeck, że nazajutrz
kilku dzierżawców przyjdzie zreperować dach.
Róża ostrzegła go, że nie spodoba się to jaśnie pani, lecz Collin tylko uśmiechnął się,
zapewniając, że wszystko będzie w porządku, po czym udał się z Jacobem do stajni. Przez
następne dwie godziny Róża musiała sprytnie wymigiwać się od pytań lady Dilbeck na temat
kapitana Mattis. ona, modląc się, by Collin jeszcze przed końcem dnia dyplomatycznie
powiadomił starszą panią o swych planach.
Robiło się późno, a mrok zapadał wcześnie o tej porze roku. Róża powinna wybrać się do
wsi teraz, by nie wracać do dworu po ciemku.
Gdy mijała kuchnię, usłyszała głośny śmiech. Zatrzymała się i zaczęła nasłuchiwać. Okazało
się, że Janny zaproponowała kapitanowi Mattisonowi filiżankę świeżo zaparzonej herbaty.
Janny nigdy nie parzyła herbaty o tej porze, chyba że dla lady Dilbeck, ale jaśnie pani już
spała.
Do holu dobiegł tubalny głos Collina, po chwili znowu rozległ się śmiech Janny. Róża
przewróciła oczami, słysząc tę perlistą serenadę. Spędziła we dworze blisko trzy lata i przez cały
ten czas widziała Janny uśmiechniętą zaledwie kilka razy, a śmiejącej się głośno – nigdy. Collin
przebywał tu pół dnia, a już zdołał rozweselić kapryśną kucharkę.
Już pół godziny żwawo maszerowała przez śnieg, kiedy usłyszała za sobą odgłos końskich
kopyt.
– Różo! – zawołał Collin i ściągnął wodze, a koń zwolnił do stępa. – Dlaczego wybrałaś się
na piechotę w taką pogodę? Jeśli chcesz udać się do wsi, zaprzęgnę dla ciebie powóz.
Kontynuowała marsz, patrząc prosto przed siebie.
– Jaśnie pani życzy sobie, aby powóz był wyłącznie do jej użytku – odparła – Do wsi nie jest
daleko, poza tym lubię spacery.
– Na pewno stopy zmarzły ci na kość – oburzył się – a buty będą schły godzinami. Pozwól,
że cię podwiozę. – Pochylił się i wyciągnął do niej rękę.
– Mam się dobrze, dziękuję. – Collin ma rację, pomyślała poirytowana. Stopy miała jak dwa
sople lodu.
– Różo – odezwał się ostrzegawczym tonem. – Nie odjadę stąd, dopóki nie wsiądziesz na
konia. Chcesz, żebym jechał całą drogę przy tobie i zadręczał cię swym naleganiem i uwagami?
Trudno coś takiego znieść, prawda? Na twoim miejscu, dla świętego spokoju, ustąpiłbym.
Rzuciła mu wrogie spojrzenie.
– Życzę sobie, żebyś zostawił mnie samą. Uśmiechnął się czarująco.
– Nie zrobię tego. Jestem dżentelmenem i za nic się nie zgodzę, byś kolejną milę brnęła
przez śnieg. Nie bądź taka uparta.
Zatrzymała się i spojrzała mu prosto w twarz.
– Śmiesz mnie nazywać upartą? – zapytała z niedowierzaniem. – To ty jesteś najbardziej
upartym człowiekiem na całym bożym świecie, Collinie Mattisonie.
– To prawda – przyznał. – Miło mi, że przynajmniej w tej kwestii panuje zgoda między nami.
Skoro jednak jestem aż tak gigantycznie uparty, czy jakakolwiek dyskusja ze mną ma sens?
Natura człowieka upartego charakteryzuje się bowiem uporem, a człowieka upartego
gigantycznie...
Róża fuknęła ze złością, natomiast Collin uśmiechnął się.
– A więc nie masz wyjścia. Postaw nogę na moim bucie, a ja podciągnę cię w górę. –
Pochylił się, wyciągając do niej rękę.
Zrezygnowana Róża po chwili siedziała w siodle. Collin dla bezpieczeństwa objął ją jedną
ręką w talii i ruszyli w drogę.
– No, mamy tu dosyć miejsca – rzekł radośnie. – Wygodnie ci, prawda?
Wcale nie było jej wygodnie. Poczuła się okropnie skrępowana, gdy przywarł silnym,
rozpalonym ciałem do jej pleców. Przed laty tulił ją w ramionach, całował i pieścił, a ona
odwzajemniała jego pocałunki i pieszczoty, głaszcząc jego barki, ramiona i...
– Różo?
– Tak, wygodnie mi – odparła drżącym głosem. – Co ty właściwie tu porabiasz o tej porze? –
Usiłowała zapanować nad głosem. – Objeżdżałeś ziemie, potem pracowałeś z Jacobem w stajni.
Nie czas odpocząć?
– Muszę zdobyć na jutro prowiant. Janny obiecała przygotować smaczny posiłek dla
dzierżawców, a Camhort zrobi poncz z rumem. Okazało się jednak, że nie ma rumu, Janny zaś
stwierdziła, że jaśnie pani nie pozwoli tknąć żadnej z szynek wiszących w spiżarni.
– Chcesz przez to powiedzieć, ze zamierzasz zapłacić za rum i szynkę z własnej kieszeni? –
zapytała Róża, odwróciwszy się, by zerknąć na Collina. – Będzie cię to całkiem sporo kosztować.
Nie powinieneś tego robić. Porozmawiam z lady Dilbeck.
– Chętnie wydam parę groszy – zapewnił. – Pieniądze nie mają dla mnie większego
znaczenia.
– Przecież nie otrzymujesz zapłaty za pracę – zaprotestowała Róża. – Nie powinieneś
wydawać pieniędzy na coś, za co powinna zapłacić lady Dilbeck.
– Różo, jest mi to obojętne.
Ścisnął ją delikatnie w talii. Uśmiechnął się, gdy się do niego odwróciła. Ich twarze były
teraz tak blisko, że ledwie powstrzymał się przed pocałunkiem. Nie był przygotowany na to, że
znajdzie się znowu w jego ramionach, że będzie jej dotykać, trzymać w objęciach. Po tylu latach,
po tylu marzeniach, Róża znajdowała się tuż-tuż, czuł ciepło jej ciała. Patrzyła na niego, na poły
z podziwem, na poły z gniewem, a na jej twarzy malowało się wahanie. To go wprost
zachwyciło.
Od spaceru i zimna na jej policzkach wystąpiły zdrowe kolory, a w niebieskich oczach
odnalazł w końcu tak dobrze mu znany ogień.
– Doprawdy niezbyt mnie obciąży ten drobny wydatek, a już cieszę się na myśl, że rozweselę
ludzi, którzy przyjdą jutro pracować, i dam im odrobinę świątecznego nastroju, chociaż do świąt
Bożego Narodzenia zostało jeszcze trochę czasu.
Róża pobladła.
– Cołlin, nie wolno ci wspominać o Bożym Narodzeniu w rozmowie z jaśnie panią. Ona nie
obchodzi świąt i czuje się bardzo nieszczęśliwa, jak ktoś porusza ten temat. Nie wolno ci
celebrować świąt, nawet z dzierżawcami. Jeśli lady Dilbeck się o tym dowie...
– Nie obawiaj się, wszystko będzie w porządku.
– Collin...
– Zaufaj mi – powiedział łagodnie. – Wiem, dlaczego jaśnie pani nie lubi Bożego
Narodzenia, więc będę postępować z najwyższą ostrożnością. A po co ty się wybierasz do wsi tak
późną porą? – zapytał, ucinając dalszą dyskusję. – Musiałabyś sama wracać do domu po ciemku i
jaśnie pani z pewnością by się zaniepokoiła. – A my wszyscy razem z nią, dodał w duchu.
Odwróciła się i milczała przez chwilę, aż w końcu oświadczyła:
– Napisałam do twoich rodziców list i chcę go natychmiast wysłać.
– Cieszę się – oparł. – Na pewno sprawi im radość to, że się odezwałaś.
– Collin! – żachnęła się. – Zawsze taki byłeś, że czarne widziałeś jako białe. Ale proszę,
przejrzyj na oczy. Twoi rodzice wpadną w gniew, gdy się dowiedzą, że przyjechałeś do majątku
Dilbeck tylko po to, by mnie odnaleźć, i natychmiast przemówią ci do rozsądku.
– Jestem dorosły i samodzielny, Różo, i choć czuję głęboki szacunek dla rodziców, nie są w
stanie niczego mi nakazać ani zakazać w tak istotnej sprawie jak miłość. Jako czwarty z kolei syn
mam trochęwięcej swobody. Oczywiście nie dysponuję fortuną, ale przez lata wojaczki
zaoszczędziłem sumę, która wystarczy na zakup małego majątku ziemskiego i pozwoli mi
założyć rodzinę. Da to gwarancję skromnego, ale uczciwego życia, i moja żona nie będzie
musiała się wstydzić. I nie zazna biedy.
– Jestem o tym przekonana – mruknęła Róża. – Ale twoi rodzice mimo wszystko będą
nalegać, żebyś ożenił się z odpowiednią kandydatką, niezależnie od tego, jakie będziesz wiódł
życie.
– Wybiorę sobie żonę sam, Różo. Modlę się, żeby i ona wybrała mnie. Moi rodzice mają
niewiele do powiedzenia w tej sprawie. No, prawie dojechaliśmy. – Ściągnął wodze. – Powiedz
mi, skąd można wysłać list, a potem zaprowadź mnie do rzeźnika. Załatwmy sprawunki i szybko
wracajmy, zanim zajdzie słońce.
Tak jak powiedział, wyruszyli w drogę powrotną jeszcze przed zmrokiem. Koń obładowany
był pakunkami. Collin, kompletnie głuchy na protesty Róży, najpierw zapłacił za wysłanie listu
do swojej rodziny, a potem zupełnie zwariował podczas zakupów. Do siodła przytroczona była
szynka, spora pieczeń wołowa, zawinięta w papier bryła łoju, mała baryłka wybornego rumu,
butelka brandy w woreczku z sukna, pięć bochenków chleba, dwa spore krążki sera, suszone
owoce oraz orzechy, a nawet trochę karmelków dla Ralfa.
Róża wiedziała, do czego zmierza Collin, i wcale nie pochwalała jego zachowania, chociaż w
głębi ducha miała nadzieję, że mu się powiedzie. Mimo to, gdy tylko wyjechali ze wsi,
skomentowała zgryźliwie:
– Twój koń nieźle się zmęczy, dźwigając tyle zbytecznych ciężarów, a lady Dilbeck nigdy
nie wyrazi zgody, abyśmy urządzili Boże Narodzenie. Zmarnowałeś sporo pieniędzy, lecz skoro
to lubisz... Cóż, dalej pójdę na piechotę – dodała trochę bez przekonania, ponieważ o wiele
przyjemniej było czuć ciepło Collina i jechać wygodnie, niż maszerować po śniegu w
zapadającym zmierzchu. – Nie powinieneś tak obciążać konia.
– Mój koń – odparł Collin – dźwigał o wiele większe ciężary w znacznie trudniejszych
warunkach. Przewoziliśmy rannych żołnierzy z pola bitwy, czasami po dwóch naraz. W
porównaniu z nimi jesteś słodkim ciężarem. A jeśli chodzi o Boże Narodzenie, to Janny
zapewnia mnie, że będzie wspaniałe, a więc nie martw się o to. Po prostu ciesz się
nadchodzącymi dniami i najpiękniejszą porą roku. W czasie wojny często marzyłem, że jestem w
Anglii. Patrzyłem na ziemię zbroczoną krwią, a widziałem wspaniałe, czyste, bielusieńkie
połacie. Marzyłem też o takiej chwili. – Objął ją mocniej. – I zawsze będzie to dla mnie dar losu,
który nigdy nie stanie się zwyczajną i nudną codziennością.
Róża starała sobie wyobrazić, co przecierpiał Collin podczas wojennych zim, a potem
pomyślała, w jak wspaniałym teraz znalazł się świecie. Spowity w niepokalanej bieli krajobraz
wiejski był piękny, dziewiczy i mimo chłodu oraz wilgoci, przyjazny. Jadąc na grzbiecie konia,
bezpieczna w ramionach Collina, czuła się po prostu błogo. Ten jeden jedyny raz posłucha jego
rady, ciesząc się chwilą, a o jutro martwić się będzie, gdy nastanie następny dzień.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Gdy przybyli do dworu, panowało tu zamieszanie. Przed półgodziną w podłym humorze
obudziła się lady Dilbeck i zażądała, żeby natychmiast zjawiła się Róża. Kiedy dowiedziała się,
że jej nie ma, wpadła w furię, a cała służba bezskutecznie próbowała ją zadowolić. Hester
pomogła się ubrać jaśnie pani i zaprowadziła ją do salonu, gdzie zniecierpliwiona lady Dilbeck
czekała teraz na podanie obiadu.
– Czy to danie dla lady Dilbeck? – zapytał Collin, kładąc warzywa i orzechy na olbrzymim
stole. Podszedł do kuchni i uniósł pokrywkę garnka. – Pachnie bosko! – Rzucił uśmiech Janny,
która zagniatała chleb. – Ileż bym dał za miskę zupy ogonowej w czasie wojny. Czułbym się
wybrańcem losu, ja i moi żołnierze, gdyby nasz kucharz choć w ćwierci był tak doskonały jak ty,
Janny.
Uśmiech rozjaśnił twarz kucharki. Co więcej, ku zdumieniu Róży, Janny zarumieniła się.
– To bardzo prosty przepis, mam go od matki. Zawsze się udaje. To jedna z ulubionych
potraw jaśnie pani.
– Stanie się ulubioną potrawą każdego, kto jej spróbuje. – Collin przykrył garnek i odwrócił
się do zadumanej Róży, która postawiła ostrożnie butelkę brandy obok innych wiktuałów
przywiezionych ze wsi. – Czy starczy zupy, aby dziś wieczorem do stołu z jaśnie panią zasiadły
jeszcze dwie osoby, Janny? – zapytał.
Wszyscy podnieśli wzrok, łącznie z Emily, która czyściła kieliszki do wina, oraz
Camhortem, szykującym dla lady Dilbeck srebra stołowe do dzisiejszego obiadu.
– Jaśnie pani nie spodziewa się gości – powiedziała Róża, ! modląc się, żeby figlarny błysk
w oczach Collina nie oznaczał przypadkiem tego, co przyszło jej na myśl.
– A ja sądzę, że owszem – odparł.
Poszło mu nawet lepiej, niż się spodziewał. Pewność siebie, jaką okazywał, gdy twierdził, że
poradzi sobie z lady Dilbeck, i była z jego strony fortelem. Przekonał się jednak w czasie wojny,
że fortel bywa wielkim sprzymierzeńcem człowieka. Nie zamierzał zranić czy też oszukać lady
Dilbeck, ale wiedział, że musi postępować ostrożnie.
Był przekonany, że lady Dilbeck, wbrew temu co twierdziła, i wolałaby nie zasiadać sama do
stołu. Bardzo ją ubodła dezercja panny Carpenter, chociaż nigdy by się do tego nie przyznała.
Niemniej nie spierała się z nim zbyt długo ani zbyt zawzięcie , i nie zarzuciła mu braku
wychowania, bezczelności czy głupoty, i kiedy zaproponował, że on i Róża dotrzymają jej
towarzystwa przy stole. Dzięki temu będą mogli w trójkę przedyskutować plany związane z
majątkiem.
Co prawda dyskusja z lady Dilbeck nie była zajęciem łatwym. Zbijała każdy argument,
krytykowała wszystkie pomysły jCollina, począwszy od zreperowania dachu stajni.
– Mowy nie ma – oznajmiła, odkładając łyżkę do zupy obok pustego talerza. – Nie zgadzam
się, żeby obcy ludzie kręcili się J po mojej posiadłości, zaglądali we wszystkie kąty i mieszali się
w moje sprawy – rzekła z taką stanowczością jak generał, który wydaje rozkaz rozpoczęcia
szturmu.
Collin miał ogromne doświadczenie w obcowaniu z generałami.
– To nie są obcy ludzie, tylko dzierżawcy, pani. Przyjadą wcześnie rano, a jeśli dopisze nam
pogoda i będziemy ciężko pracować, uporamy się z robotą przed zachodem słońca. Dach stajni to
pierwszy z remontów, jakie zostaną wykonane w majątku w czasie zimowych miesięcy.
Dzierżawionym gospodarstwom również należy poświęcić sporo uwagi, a wszyscy ludzie zabiorą
się uczciwie do roboty w zamian za pomoc przy ich domach i zabudowaniach gospodarczych.
Jak już zaspokoimy potrzeby dworu i dzierżawców, zatroszczymy się o wydzierżawienie
opuszczonych majątków oraz gruntów leżących odłogiem.
– Nie potrzebujemy nowych dzierżawców – stanowczo oznajmiła lady Dilbeck i
wyprostowała się w krześle, podkreślając w ten sposób, kto tu rządzi. – Sprawiają więcej
kłopotów, niż dają zysku, ciągle narzekają i pozwalają swoim dzieciom włóczyć się samopas.
Będę zadowolona, kiedy obecni dzierżawcy wyniosą się stąd.
Collin odczekał, aż Camhort nałoży jaśnie pani na talerz potrawę z ryby, a potem
odpowiedział:
– Bez dzierżawców Dilbeck stanie się niedochodowy, a majątek ziemski pozbawiony zysków
błyskawicznie popada w ruinę. Dwór wymaga tak dużego remontu, że przerasta możliwości
wszystkich pracujących tu ludzi. – Nałożył sobie na talerz rybę, którą zaoferował mu Camhort.
Bieluteńka ryba w delikatnym sosie, przyprawiona ziołami, była kolejną specjalnością Janny. – Z
pewnością nie życzy sobie pani, lady Dilbeck, aby majątek o tak historycznym znaczeniu popadł
w zatracenie. Rodzina pani męża mieszka tu od wielu pokoleń, nieprawdaż?
Róża odchrząknęła, próbując ściągnąć jego uwagę, ale niestety za późno. Zorientował się po
minie lady Dilbeck, że powiedział coś niestosownego.
– Tak – mruknęła, spuszczając głowę. Widelec zwisł smętnie w jej dłoni. – Dilbeck
znajdował się w rękach rodziny Favreau przez ponad trzy stulecia – powiedziała cicho. – Lecz po
mojej śmierci nie będzie miał kto go przejąć, ponieważ nie ma potomka rodu Favreau w prostej
linii. Majątek ziemski Dilbeck przejdzie w ręce jakiegoś nieznanego krewnego albo jeszcze
gorzej, obcego człowieka, ponieważ wraz ze śmiercią mego syna nastąpił koniec majoratu. –
Zwiesiła głowę jeszcze smętniej, jakby słowa te wyssały z niej resztkę sił.
– Rozumiem – rzekł Collin łagodnie i zdobywając się na odwagę, współczującym gestem
dotknął jej dłoni. – W takim razie musimy przynajmniej zadbać, by przez lata pani życia majątek
przynosił pani korzyści, czego z pewnością życzyliby sobie zarówno lord Dilbeck, jak i pani syn.
Proszę mi powiedzieć, czy była pani w Dilbeck, zanim poślubiła swego męża, czy też zawitała tu
pani po raz pierwszy jako panna młoda?
Pytanie to, o czym Róża była przekonana, Collin zadał nie tylko po to, by zmienić temat, lecz
również by zwrócić myśli lady Dilbeck ku weselszym sprawom. Uwielbiała ponad wszystko
wspominać pierwsze lata małżeństwa, spędzone w majątku Dilbeck, kiedy syn był jeszcze
dzieckiem, a ona wiodła szczęśliwe życie. Unikała rozmów o późniejszych czasach,
naznaczonych bolesnym piętnem śmierci ukochanego męża i syna, lecz mogła gawędzić bez
końca o wcześniejszych latach.
Róża w milczeniu jadła obiad, przyglądając się ze zdumieniem Collinowi, który tak zręcznie
zabawiał rozmową lady Dilbeck. Zwykle pogrążona w smutku jaśnie pani teraz była ożywiona i
radosna. Wyglądała nieomal młodzieńczo, a jej pochmurny wzrok złagodniał. Jednak gdy zjedli
obiad i zasiedli w salonie przy kominku, zmęczenie i ból znów dały o sobie znać.
– Czy dokuczają pani ręce? – zapytał Collin, odstawiając na bok filiżankę herbaty. – Mam w
pokoju balsam, który bardzo mi pomógł w czasie wojny. Jestem przekonany, że uśmierzy nieco
ból. Pozwoli pani, że go przyniosę.
– Nie, proszę nie robić sobie kłopotu – rzekła jaśnie pani, gdy wstał z krzesła. – Nic mi już
nie jest w stanie pomóc. Lecz Róża i tak zaraz przygotuje miksturę i zaaplikuje mi ją, czy mi się
to podoba, czy nie.
Collin jednak nie dał się odwieść od swojego zamiaru. Opuścił salon i kilka minut później
wrócił z niedużą, poobijaną puszką. Gdy ją otworzył, w powietrzu rozszedł się ostry, cierpki
zapach maści.
Róża cofnęła się z niechęcią.
– Boże kochany! – mruknęła. Jaśnie pani zakryła dłonią nos.
– Na Boga, proszę zakryć tę puszkę. Co za wstrętny zapach. Proszę to zabrać. Nie zamierzam
użyć takiego świństwa.
Róża była przekonana, że Collinowi nie uda się nakłonić jaśnie pani do wypróbowania
nowego lekarstwa, ale myliła się. O dziwo, nawet nie musiał jej długo przekonywać i po chwili
nasmarował grubą warstwą cuchnącej maści obie ręce starszej pani, a potem z pomocą Róży
owinął je starannie płócienną ściereczką.
– Wcale nie piecze, jak się obawiałam – stwierdziła lady Dilbeck z aprobatą, unosząc
zawinięte ręce i wykręcając je na próbę w różne strony. – To nawet całkiem przyjemne i kojące
uczucie, jakby lekkie mrowienie. – Podniosła wzrok na zdumioną ochmistrzynię. – Z każdą
chwilą ból staje się łagodniejszy. Co to może być, Różo?
Sądząc po zapachu, wcale nie chciała zgadywać, co to takiego, ale skoro maść koiła
cierpienie jaśnie pani, nauczy się sporządzać cuchnące smarowidło.
– Nie wiem, jaśnie pani. Może kapitan Mattison mógłby zdradzić recepturę?
– Bardzo bym tego pragnął, gdybym tylko był w stanie – odparł Collin. – Niestety nie wiem,
co to jest. Maść przygotowywał żołnierz z mojego pułku. To interesujący młody człowiek,
potrafił wyleczyć każdą ranę, nawet taką, która wyglądała na śmiertelną.
– Czy ten człowiek to lekarz? – zapytała lady Dilbeck.
– Nie – odparł Collin, sięgając po filiżankę. – Elliot Haysbert jest ogrodnikiem. To znaczy
był zatrudniony przed wojną jako ogrodnik w majątku ziemskim w Sussex, a teraz przebywa w
Londynie wraz z wieloma innymi ludźmi, którzy służyli pod moim dowództwem. – Podał
filiżankę Róży, która zaproponowała, że doleje mu herbaty. – Lady Dilbeck, chętnie napiszę do
Elliota i poproszę, by przysłał mi recepturę. A może lepiej będzie, gdyby tu przyjechał i nauczył
pannę Różę, jak ma przygotowywać maść. W ten sposób wykluczymy wszelkie pomyłki.
Róża spojrzała na niego z ukosa.
– Jestem przekonana, że potrafię zrozumieć pisemne wskazówki – oświadczyła chłodno.
Lady Dilbeck usadowiła się wygodniej w fotelu i przymknęła oczy.
– To niezły pomysł, kapitanie – zawyrokowała po chwili namysłu. – Niech pan napisze do
niego jutro, żeby natychmiast przyjeżdżał – To jakiś cudotwórca, skoro umie sporządzać tak
skuteczną maść. Żaden środek nie przyniósł mi takiej ulgi w cierpieniu.
– Cieszę się – mruknął Collin, uśmiechając się łagodnie do Róży. – Napiszę do Elliota z rana,
zanim pójdę nadzorować pracę przy dachu stajni. Miło mi będzie zobaczyć go znowu –
powiedział, zanim jaśnie pani zdążyła zaprotestować w sprawie remontu. – Ogromnie mi brakuje
ludzi, z którymi walczyłem na wojnie, nawet tych, którzy sprawiali mi kłopot. Wprost trudno
uwierzyć, jak bardzo wszyscy tęskniliśmy za Anglią, zwłaszcza o tej porze roku. Przekonaliśmy
się jednak po powrocie, że wcale nie jesteśmy mile widziani i że nie ma dla nas pracy.
– Bo Anglię zalała plaga łotrów i złodziei – oświadczyła lady Dilbeck. – Ot, kto powrócił do
kraju. Wyłączając oczywiście oficerów – poprawiła się – którzy przynajmniej pochodzą z
zacnych rodów. Ale reszta to coś okropnego! Przysparzają jedynie kłopotów. Są sprawcami
ulicznych awantur, okradają przyzwoitych ludzi, szerzą demoralizację i choroby. Wellington
powinien był zostawić ich w Hiszpanii i Francji.
Róża dostrzegła w niebieskich oczach Collina gniewny błysk, ale jego twarz miała nadal
spokojny i uprzejmy wyraz.
– Większość z nich pozostała w owych krajach. Zginęli, aby inni, także ci, którzy nie
walczyli, mogli wieść spokojne, radosne życie. Nie zaprzeczam, że wielu moich ludzi to byli
łajdacy i złodzieje, a niektórzy wstąpili do wojska tylko dlatego, by uciec przed stryczkiem. Ale
walczyli i byli gotowi na śmierć, nawet jeśli nie za Anglię, to jeden za drugiego, a także za swego
dowódcę.
Lady Dilbeck wcale nie zasmuciła się ich losem ani też nie żachnęła się na ton nagany
pobrzmiewający w głosie Collina, tylko z wielkim ożywieniem prowadziła rozmowę. Róża nie
na żarty się wystraszyła, gdy Collin w tak otwarty i swobodny sposób wiódł dyskurs z jaśnie
panią, jednak milczała, by nie pogarszać sytuacji. Była przekonana, że lady Dilbeck za chwilę wy
buchnie gniewem i wyrzuci Collina z posiadłości bez prawa powrotu.
Nie wiedziała, czy poczuje wtedy ulgę, czy ogarnie ją ból... lecz mając na względzie
wszystkie okoliczności, chybaby wolała, żeby stąd odjechał.
Ale jaśnie pani wcale nie odprawiła Collina, tylko zdawała się z każdą chwilą bardziej go
lubić. Kiedy wyczerpali już wszystkie argumenty i żądania ustąpiło choćby na jotę, wybuchnęli
śmiechem. Zgodnie doszli do wniosku, że są równie zażarci i uparci w polemicznych bojach,
więc nie ma sensu dalej się spierać, tylko pozostać na swoim, przyjmując do wiadomości opinię
drugiej strony.
– Czego brakowało panu najbardziej na obcej ziemi, kapitanie Mattison? – spytała wyraźnie
odprężona jaśnie pani. – Rodziny? A może ukochanej?
– Z pewnością najbardziej brakowało mi mojej ukochanej – odparł Collin, spoglądając
wymownie na Różę, która szybko odwróciła wzrok. – Oczywiście również rodziny. Tęskniłem
też do naszych angielskich świąt, a już szczególnie umiłowałem Boże Narodzenie.
Róża odchrząknęła nerwowo i wykrztusiła ż trudem:
– Czy może dolać pani herbaty?
Ale lady Dilbeck w ogóle nie zwracała na nią uwagi, tylko wpatrywała się w Collina.
– Boże Narodzenie? – powtórzyła. – Nie Wielkanoc czy też Dzień Świętego Jerzego, patrona
Anglii?
– Och, te święta również – przyznał. – Ale najważniejsze było Boże Narodzenie. W wieczór
wigilijny zasiadaliśmy wokół ogniska i myśleliśmy o rodzinie, która spożywała wieczerzę w
bezpiecznym domu, w cieple i sytości. Kiedy o tym rozmawialiśmy, okrutna rzeczywistość
wojny na chwilę od nas odpływała. Gdy zbliża się zima – rzekł z westchnieniem – wciąż wraca
do mnie wspomnienie długich nocy spędzonych w obcych krajach, zimna ziemia, na której
spaliśmy. Nie zawsze mieliśmy namioty czy prowiant, lecz rozpalaliśmy ognisko i dzieląc się
trunkiem, spędzaliśmy nasze żołnierskie Boże Narodzenie. Róża i lady Dilbeck słuchały w
pełnym skupienia milczeniu.
– Pewnego roku – mówił dalej – żona jednego z żołnierzy uciułała trochę produktów i zrobiła
mały pudding, którym podzieliliśmy się przy ognisku w wieczór wigilijny. – Zaśmiał się na to
wspomnienie. – Był zupełnie bez smaku, lecz nam wydawało się, iż nigdy nie jedliśmy czegoś
równie wspaniałego. – Spojrzał na lady Dilbeck. – Wyobrażam sobie, jak wspaniałe puddingi
podaje się w rodowym majątku Dilbecków.
– Najbardziej wyśmienity ze wszystkich jadłam za życia lorda Dilbecka – ożywiła się starsza
pani. – Kiedy nastawała pora mieszania puddingu, mój mąż zbierał wokół kociołka wszystkich
domowników, a każdy dzierżył łyżkę w dłoni. Jako pierwsze zaczynały dzieci służących, a potem
wszyscy po kolei, jeden po drugim, a ostatni był mój mąż. – Zachichotała. – Dostojnym gestem
mieszał pudding i uroczyście oznajmiał, że nadeszły święta Bożego Narodzenia, jakby dawał je
nam wszystkim w podarunku. Był całkiem szalony na punkcie świąt. – W jej głosie brzmiało
rozbawienie i czułość. – Myślę, że świętowałby cały rok, gdyby miał na to siłę.
– Z pani słów wynika, że był to cudowny człowiek – powiedział Collin łagodnie.
– O tak – zapewniła lady Dilbeck. – Wszyscy w majątku go uwielbiali, począwszy od
dzierżawców, przez służbę, a skończywszy na mieszkańcach wioski.
– Szkoda, że nie miałem okazji go spotkać. Znam lorda Dilbecka tylko z opowieści moich
rodziców. Mój ojciec i matka zawsze wyrażali się o nim niezwykle pochlebnie, a także i o pani,
lady Dilbeck.
Uśmiechnęła siei skinęła głową, lecz po chwili spoważniała.
– Powinien pan być teraz z rodziną, kapitanie Mattison, obchodząc święta, jak pan marzył
przez lata wojny. Majątek Dilbeck to nie miejsce dla pana. Od czasu kiedy zmarł mój mąż i syn,
nie obchodzimy już Bożego Narodzenia.
Collin wzruszył lekko ramionami.
– Specjalnie mi to nie przeszkadza. Prawdę powiedziawszy, wolę być tu niż w domu. Jak
powiedziałem młodemu Ralfowi, Boże Narodzenie nadchodzi, czy nam się to podoba, czy też
nie. Nawet na polu walki w obcym kraju oraz tu, w majątku Dilbeck.
– Myli się pan, kapitanie – sprzeciwiła się jaśnie pani. – Mój mąż miał rację, traktując święta
jak podarunek. Wręczał go nam z radością, a po nim tę rolę miał przejąć syn...
– Wzorem Boga, który w betlejemskim żłobku tak hojnie obdarował ludzkość – mruknął
Collin. – Może ma pani rację. Lecz być może na dworze znów objawi się ktoś, kto zacznie
wręczać podarki?
– Doskonała robota – stwierdziła Róża pół godziny później, stojąc pod drzwiami do pokoju
lady Dilbeck – albo wielka nieostrożność z twojej strony.
– Widziałem, że przez cały czas byłaś przerażona – stwierdził z przekorą, uśmiechając się do
niej szeroko. – Zupełnie nie masz do mnie zaufania. Przyznaj, że cały czas siedziałaś jak
wystraszony zając, czekając, kiedy lady Dilbeck wybuchnie swym osławionym gniewem.
Pomógł Róży zaprowadzić lady Dilbeck na górę, z łatwością podtrzymując zmęczoną
staruszkę. Róża często marzyła, by dysponować równie silnym ramieniem. Łagodność i
cierpliwość, z jaką traktował jaśnie panią, mimo że bywała opryskliwa i poirytowana, szczerze
zdumiewała Różę. Odkrywała nowe oblicze Collina, równie wspaniałe jak cała reszta.
– Zgadza się, byłam przerażona. Nigdy przedtem nie widziałam jaśnie pani tak uległej, a już
z pewnością nie wtedy, kiedy dyskusja dotyczyła Bożego Narodzenia. Pytając ją o młode lata w
Dilbeck, chyba doznałeś olśnienia. Jaśnie pani uwielbia wspominać dawne czasy, kiedy była taka
szczęśliwa.
– To dotyczy nas wszystkich, Różo, lecz nasila się z wiekiem. Pozwól, że wezmę świecę i
odprowadzę cię do twojego pokoju.
Policzki jej zapłonęły na te słowa, ale na szczęście w holu było ciemno.
– To tamten pokój – mruknęła, skinąwszy głową w stronę drzwi. – Sypiam obok jaśnie pani,
na wypadek gdyby potrzebowała mnie w nocy. Ma dzwonek, którym w razie czego mnie wzywa.
– Aha... – rzekł Collin, jakby dręczyła go jakaś rozterka. – Rozumiem. W takim razie...
– Chętnie odprowadzę cię do twojej sypialni – wyrwało się Róży, zanim zdążyła ugryźć się
w język. I zaraz pomyślała, że chyba postradała zmysły, składając taką propozycję.
– Nie chciałbym cię fatygować, Różo.
– Ale przecież potrzebna ci świeca, żeby trafić do pokoju. A ja nie zgasiłam jeszcze lamp w
salonie i jadalni.
– Nie zajmuje się tym Camhort?
– Nie. Przejęłam od niego ten obowiązek dwa lata temu, kiedy spostrzegłam, jak bardzo jest
zmęczony wieczorem. Często kładzie się do łóżka wcześniej niż lady Dilbeck, lecz w jego wieku
to normalne.
– Pomogę ci pogasić lampy – powiedział łagodnie, kiedy skierowali się ku schodom. –
Dziwiło mnie, jak Camhort radzi sobie z obowiązkami lokaja. Przypuszczam, że służy u lady
Dilbeck od wielu lat.
– Prawie przez całe życie. Oczywiście nie powinien już pracować, ale ma tutaj raczej lekkie
obowiązki, a lady Dilbeck nigdy by go nie odprawiła.
– Tak, nie sądzę, by się na to zdobyła.
Rozmawiając przyciszonym głosem o błahych sprawach, przemierzali puste pomieszczenia,
gasząc kominki i lampy. Dom pogrążał się w ciemności, wokół panowała cisza.
Collin szedł tuż przy Róży. Wiedziała, że choć rozmawiał z nią o drobiazgach, podobnie jak
ona myślami błądził gdzie indziej. Wiedziała też, co się wydarzy. Było to nieuniknione od chwili,
gdy zaproponowała mu, że odprowadzi go do pokoju. Rozsądek podpowiadał jej, że powinna
zawrócić, lecz serce kazało iść dalej.
– Co to jest? – spytał Collin, kiedy mijali jakieś drzwi. Zatrzymała się.
– Pokój muzyczny.
– Lady Dilbeck ma pokój muzyczny? – W jego głosie słychać było rozbawienie. Oplótł
palcami dłoń Róży. – Możemy tam wejść?
Serce waliło jej jak młot.
– Tak – wyszeptała drżącym głosem.
Otworzyła drzwi, a kiedy weszli do środka, Collin zamknął je bezszelestnie. Olbrzymie,
eleganckie pomieszczenie oświetlała tylko jedna świeca, którą trzymała Róża. Podeszła powoli
do przeciwległej ściany, on jak cień szedł za nią.
– To portret lorda Dilbecka – powiedziała, unosząc święcę, żeby oświetlić pokaźnych
rozmiarów podobiznę przystojnego dżentelmena.
– Musiałem go spotkać, będąc dzieckiem, bo ta twarz wydaje mi się znajoma – mruknął
Collin, stojąc tak blisko Róży, że czuła ciepło jego ciała. – Różo? – Dotknął jej ramienia,
musnąwszy palcem skórę szyi, aż poczuła rozkoszny dreszcz.
Cofnęła się tak gwałtownie, że płomień świecy zamigotał i prawie zgasł.
– A ten mniejszy portret to pan Bruce Favreau, jak miał zaledwie dwadzieścia lat.
– Różo – rzekł znowu, wyjął z jej rąk świecznik i postawił go na stole. Przyćmione światło
ledwie rozjaśniło tonący w mroku pokój. – Tak długo o tobie marzyłem – szepnął, biorąc jej
twarz w dłonie. – Nie jesteś w stanie wyobrazić sobie, jak bardzo cię pragnąłem... jak bardzo
marzyłem o tej chwili.
Pochylił głowę i ich usta spotkały się.
Wszystko w nim było tak cudownie znajome. Zapach, dotyk dłoni... Róża też marzyła o tej
chwili. Poczuła się jak w jakimś baśniowym świecie, gdzie niepodzielnie władają zmysły i
uczucia. Zawirowało jej w głowie.
Kiedy poczuła we włosach jego dłonie, chwyciła go za ramiona. Gorący, namiętny pocałunek
przesycony był pożądaniem i miłością. Róża przywarła do Collina tak mocno, że ich ciała stopiły
się niemal w jedno.
Przestał ją na moment całować, uniósł w górę i przycisnął do ściany. Przywarł znowu ustami
do jej warg, całując jeszcze bardziej żarliwie, Róża zaś oplotła go ramionami.
Collin wsunął jej znowu ręce we włosy i zaczął rozplątywać misterny kok, aż wyswobodzone
loki spłynęły kaskadą w dół.
– Och, Różo – wyszeptał, odchylając się do tyłu, by spojrzeć na nią. – Kocham cię.
Kochałem cię zawsze. Nigdy nie przestanę cię kochać. Moje życie bez ciebie nic nie znaczy.
– Ja też cię kocham – odparła, czując, że serce tłucze się w jej piersi jak oszalałe. – I też
jesteś mi bardzo potrzebny.
To była szczera prawda i wcale nie wstydziła się tych słów. Oddając się Collinowi,
sprawiłaby jemu i sobie podarunek, coś, co pamiętałaby i hołubiła do końca swych dni. Kochała
go tak bardzo, że nigdy nie potrafiłaby oddać serca innemu mężczyźnie. Na zawsze więc zostanie
sama... dlatego tak bardzo pragnęła miłosnego spełnienia, tej jednej ukradzionej chwili szczęścia.
Nawet w ciemności dostrzegła jego olśniewający uśmiech.
– A więc wyjdziesz za mnie, Różo? Chcesz? Jak tylko uzyskam pozwolenie?
Serce jej zamarto. Mocno odepchnęła Collina, opadła na podłogę i popatrzyła mu w oczy.
– Nie – powiedziała z trudem. – Pójdę z tobą teraz... do twojego pokoju. Kocham cię i pragnę
spędzić z tobą noc. Lecz nic więcej nie będzie między nami.
Uśmiech zgasł na jego twarzy.
– Ale ja pragnę czegoś więcej, Różo! O wiele więcej. Pragnę, abyś została moją żoną i
pragnę dać ci całego siebie jako twój mąż. Obiecaj mi, że wyjdziesz za mnie, a natychmiast
zaniosę cię do swojego łóżka.
Jej oczy napełniły się łzami.
– Nie mogę cię poślubić. Powiedziałam ci dlaczego, lecz ty mnie nie słuchałeś. Byłam
złodziejką. Okradałam ludzi dla własnej korzyści i jedynie dzięki łasce niebios oraz pomocy
przyjaciół nie wtrącono mnie do więzienia, lecz nikt nie może mi tego wybaczyć poza Bogiem,
powiernikiem moich sekretów. Jak mógłbyś wziąć sobie za żonę kobietę, która splamiona jest
taką hańbą?
– Skoro Bóg może ci przebaczyć, jak mógłbym sam tego nie uczynić, skoro nam,
śmiertelnikom, nakazane jest naśladować Chrystusa, który obdarował nas łaską przebaczania?
Różo, jakim prawem, z jakim sumieniem mógłbym cię prześladować za dawne grzechy? Jeśli w
ogóle popełniłaś grzech. Kradłaś, ponieważ byłaś głodna i zdesperowana, a nie z chciwości, nie z
żądzy bogactwa. Starałaś się przetrwać, podobnie jak ja robiłem wszystko, aby przeżyć wojnę, W
chwilach ostatecznych chwytamy się ostatecznych sposobów... – Zadumał się na chwilę. – Każdy
człowiek winien mieć dach nad głową, bezpieczeństwo dla siebie i bliskich, a także pracę, gdy
jednak tego brak, musi walczyć. Osądzasz siebie tak surowo, a przecież kradłaś tylko dlatego, by
nie umrzeć z głodu... lub by nie stać się igraszką dla rozpustników... – Gniewnie zacisnął zęby. –
Nie z twojej winy los rzucił cię na dno, lecz broniłaś się, jak mogłaś. Coś o tym wiem, bo
żołnierska tułaczka niejednego uczy. Dlatego nie potępiam cię, Różo, bo musiałbym potępić i
siebie. Jednak tego nie czynię, bo wiem, że w skrajnych sytuacjach dokonywałem słusznych
wyborów, choć jakże często niezgodnych z tym, co uchodzi za moralne w normalnym świecie.
Podobnie czyniłaś i ty. Dlatego sądząc moją ludzka miarą, nie ma w tobie grzechu, Różo.
– Prawa nie obchodzi, dlaczego złodziej kradnie, liczy się tylko to, że tak czyni. Jestem więc
złodziejką, a takiej kobiety nie możesz pojąć za żonę, Collinie. Nie pozwolę ci na to.
Ujął znowu w dłonie jej twarz, przyglądając jej się bacznie.
– Nie obchodzi mnie prawo, które nie dostrzega istoty życia, nie śledzi ludzkich losów ani
nie wnika w intencje, tylko ubiera wszystko w sztywne formuły. Kocham cię i to, co wydarzyło
się kiedyś, nie ma dla mnie znaczenia, skoro zachowałaś dumę, czyste serce i uczciwość. O co i
ja ze wszystkich sił zabiegałem w podobnym piekłu świecie wojny... Och, Różo, czy mamy się
karać za naszą przeszłość, której sami nie wybieraliśmy? Czy słońce nigdy nam nie zaświeci?
Błagam, uczyń mnie szczęśliwym i zostań moją żoną. Wyjdź za mnie, Różo.
– Nie – wyszeptała drżącym głosem. Opuścił ręce i cofnął się o krok.
– W takim razie pozwól, że zaprowadzę cię do twojego pokoju. Nie potrzebuję świecy, żeby
wrócić do siebie. – I zakończył z naciskiem: – Nie jestem aż taki ślepy, jak ci się wydaje.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Boże Narodzenie to podarunek, twierdziła lady Dilbeck, wspominając swego męża. Według
Collina święta nadchodziły, czy to się człowiekowi podobało, czy też nie. A może oba te sądy
były w jakiejś części słuszne? Róża nie potrafiła zdecydować, kto w tym sporze miał rację, lecz
w świetle faktów ten dylemat okazał się czysto teoretyczny. A wszystko za sprawką Collina,
który wprawdzie lubił dyskutować, lecz nade wszystko cenił czyny i nie oglądając się na nic ani
na nikogo, postanowił uczynić z Bożego Narodzenia podarunek dla wszystkich mieszkańców
majątku.
Za forpocztę posłużył tak długo nieobecny w Dilbeck pudding. Janny za podszeptem Collina
zaczęła przygotowywać pyszną mieszaninę, gdy tylko podała dzierżawcom, którzy przybyli do
pracy, sute śniadanie, składające się z chleba, smażonej szynki i piwa. Przy akompaniamencie
dochodzących z oddali odgłosów remontu, siekła, tarła i ucierała składniki. Promieniała radością,
choć narzekała przy tym co parę minut, że pudding powinno się było przygotować tydzień
wcześniej, żeby się lepiej przegryzł.
– Będzie się odstawał tylko przez dwadzieścia dni, co odbije się na smaku, ale przynajmniej
będziemy mieć na Boże Narodzenie pudding, i to przygotowany z najlepszych produktów, jakie
tylko można było dostać we wsi. – Przerwała mieszanie i podniosła wzrok na Różę, która
dopijała filiżankę herbaty. – Jaśnie pani pozwoli nam, prawda, panno Różo? Kapitan Mattison
powiedział, że tak, ale lady Dilbeck przez tyle lat nie wyrażała zgody...
– Nie wiem – odparła szczerze Róża. – Nie pozostaje nam nic innego, jak modlić się i
czekać, co się wydarzy.
– Gdyby poszło źle, byłoby to straszne marnotrawstwo – stwierdziła Janny, spoglądając na
leżące przed nią składniki. – Tyle dobra... A pudding i tak się uda, choć będzie się odstawał
zaledwie dwadzieścia dni.
– Pozostawmy tę sprawę kapitanowi Mattisonowi – rzekła Róża dla dodania otuchy. – O
niczym nie wspominajmy lady Dilbeck, zanim on z nią nie porozmawia. – Wstała. – A teraz, jeśli
śniadanie jaśnie pani jest już gotowe, to zaniosę je na górę.
Kiedy Róża weszła do pokoju, okazało się, że lady już się obudziła i siedzi w łóżku ze
wzrokiem utkwionym w okno.
– Dzień dobry, lady Dilbeck. – Róża postawiła tacę na stoliku obok łóżka. – Wygląda pani
doskonale.
– Co to za hałasy dochodzą z dworu? Czyżby reperowano stajnię?
– Tak, jaśnie pani. Czy napije się pani dzisiaj rano czekolady, czy też herbaty?
Lady Dilbeck odrzuciła nakrycie.
– Pomóż mi podejść do okna, Różo. Chcę zobaczyć, co tam się dzieje.
– Dobrze. Proszę jednak, by otuliła się pani pledem i włożyła pantofle. Ranek jest dosyć
chłodny. Oto pled...
Po chwili jaśnie pani zaczęła przyglądać się ludziom na dole.
– Kapitan Mattison pracuje na równi z innymi – mruknęła – Jakby był jednym z nich. Jego
ojciec zapewne wpajał mu co innego.
Róża uśmiechnęła się. Jej wzrok również przykuła przystojna postać Collina. Słyszała jego
radosny głos dobiegający przez grabą szybę w oknie, pochwyciła uśmiech, refleks światła w
złotych włosach. Mimo wczesnej pory oraz zimna wszyscy pracowali z ochotą. Nad płomieniem
wisiał wielki kociołek, w którym bulgotał, jak przypuszczała Róża, wyśmienity poncz rumowy
Camhorta.
– Proszę mi wybaczyć, jaśnie pani, sądzę jednak, że ojciec kapitana Mattisona wpajał w
niego szczytne ideały.
Lady Dilbeck westchnęła.
– Powinnam pójść na dół i porozmawiać z ludźmi. To mój obowiązek, przecież jestem tu
panią.
Różę zdumiały te słowa. Do tej pory lady Dilbeck nigdy nie okazywała żadnego
zainteresowania swoim dzierżawcom.
– Nie oczekują tego od pani – powiedziała ostrożnie.
– Mój mąż tak by postąpił. Pomóż mi się ubrać, Różo, a wtedy zjem śniadanie i zejdę na dół.
Róża była zdumiona nagłym postanowieniem lady Dilbeck, podobnie zresztą jak dzierżawcy,
którzy na widok jaśnie pani idącej w asyście ochmistrzyni w ich stronę przerwali pracę i ustawili
się rzędem, ściągając z szacunkiem czapki z głów. Róża spostrzegła, że Collin wcale nie jest
zaskoczony.
– Witamy jaśnie panią – wykrzyknął wesoło i elegancko się ukłonił. – I pannę Benham. –
Posłał Róży wyjątkowo czarujący uśmiech. Miał na sobie robocze ubranie, a nie mundur, lecz
mimo to wyglądał szykownie.
– Przyszłam zobaczyć, jak idzie praca, kapitanie – oznajmiła lady Dilbeck sztywnym,
oficjalnym tonem. – Oraz podziękować dzierżawcom za pomoc – dodała po chwili wahania.
Dzierżawcy zaszurali nogami. Wyraźnie zadowoleni, a zarazem zażenowani, nieśmiało
mruczeli jakieś słowa.
– Mamy doskonały, gorący poncz, jaśnie pani. – Collin wskazał na bulgoczący kociołek, z
którego unosił się w mroźnym, zimowym powietrzu wspaniały aromat. – Czy zechciałaby nas
pani zaszczyć i przyjąć poczęstunek?
– Z przyjemnością – odparła lady Dilbeck. Zebrani wokół niej mężczyźni wyraźnie się
rozluźnili.
Róża spędziła kolejne pół godziny, obserwując lady Dilbeck, która stała w gronie
dzierżawców i rozmawiała z nimi protekcjonalnym tonem, jak przystało na właścicielkę majątku.
Nigdy nie widziała jaśnie pani w takiej roli, nie przypuszczała nawet, że potrafi się tak
zachowywać. Chociaż mogła się tego spodziewać. Jak powiadano, przed laty lady Dilbeck była
osobą wesołą i otwartą na ludzi.
Collin przyglądał się temu z ogromną satysfakcją. Widać było, że lady Dilbeck dobrze się
bawi. Wypiła już dwie filiżanki rumowego ponczu i wyraźnie miała ochotę na trzecią.
Dzierżawcy czuli się zaszczyceni obecnością swojej pani. Rumienili się i jąkali, gdy z
uśmiechem im dziękowała. Wyraźnie podbiła ich serca. Chętnie wyremontowaliby cały majątek,
byle tylko ją uszczęśliwić.
Róża natomiast była piękniejsza niż zazwyczaj. Stała z boku i unikała jego wzroku. Miała
dzisiaj włosy upięte bardziej swobodnie, a kilka luźnych, kruczoczarnych loczków tańczyło
wokół jej zaróżowionych od chłodu policzków.
Nie wiedział, czy mu wybaczy, że ją odtrącił wczorajszego wieczoru. Przez wiele godzin
przewracał się na łóżku w męce pragnienia, żalu i wyrzutów sumienia. A może po prostu
zachował się jak głupiec? Być może Róża dałaby się przekonać, gdyby spędzili razem tę noc.
Cóż, zabrakło mu sprytu. Gdyby powiedział lady Dilbeck oraz matce i ojcu, co między nimi
zaszło, zaraz byłby tu pastor pozwolenie na ślub. Róża zostałaby panią Mattison, zanim
zdążyłaby zaprotestować.
Byłby to jednak przymus, niegodny dżentelmena podstęp. Pragnął, aby została jego żoną z
własnej woli.
– Kapitanie Mattison? – zagadnęła go łady Dilbeck. – Czy zechciałby pan zamienić ze mną
parę słów na osobności?
Była zadowolona i odprężona, ale zmęczona. Podał jej ramię.
– Naturalnie, pani. Odeszli parę kroków na bok.
– Od dawna nie czułam zapachu bożonarodzeniowego puddingu, kapitanie – powiedziała bez
ogródek lady Dilbeck. – Sądzę jednak, że natychmiast bym go rozpoznała. Proszę mi powiedzieć,
czy się mylę, lecz sądzę, że poczułam ten zapach, kiedy wychodziłyśmy z Różą z domu.
– Muszę wyznać, że nie pomyliła się pani. Proszę jednak nie mieć pretensji do Janny. To ja
poprosiłem ją, by przygotowała na Boże Narodzenie pudding i dostarczyłem niezbędnych
składników. Jeśli użyła czegokolwiek z zapasów w pani spiżarni, chętnie pokryję koszty.
– Nie, nie – żachnęła się lady Dilbeck. – Nie jestem aż taką liczykrupą.
Collin zatrzymał się i zwrócił ku niej twarz.
– Zapewniam, że nie miałem zamiaru urazić pani, prosząc Janny o zrobienie puddingu,
chociaż nie byłem pewien, jak pani to przyjmie. Jednak po naszej wczorajszej rozmowie miałem
nadzieję, że przyjmie to pani jako prezent ode mnie. Prezent, który przywoła miłe wspomnienia
związane z pani mężem i synem. Ośmielam się prosić panią, lady Dilbeck, by zajęła pani miejsce
męża przy mieszaniu puddingu i udzieliła domownikom błogosławieństwa.
– Nie – rzekła stanowczo zimnym tonem. – Nie obchodzę Bożego Narodzenia, kapitanie
Mattison. Nigdy więcej.
Collin ujął delikatnie jej dłonie.
– Wiem. Proszę jednak rozważyć pewną kwestię. Dla nas znaczyłoby to bardzo wiele, ja
zaś... proszę wybaczyć mi zuchwałość... szczerze wierzę, że również pani małżonek życzyłby
sobie, by wyraziłaby pani zgodę na uczczenie świąt.
Rzucając mu gniewne spojrzenie, uwolniła z uścisku dłonie.
– Rzeczywiście jest pan zuchwalcem i impertynentem – oznajmiła. – Bez względu na to,
jakie kierują panem powody!
– Proszę mi wybaczyć. Jestem jednak przekonany, że mówię prawdę. Lord Dilbeck uwielbiał
Boże Narodzenie, o czym sama mi pani powiedziała. Byłoby mu przykro, gdyby wiedział, że
jego małżonka czuje się w święta nieszczęśliwa.
Lady Dilbeck wpatrywała się w niego przez dłuższą chwilę, dają odczuć, jak głęboko jest
oburzona. W końcu odwróciła się i zawołała na Różę, żeby ją zaprowadziła do dworu.
Collin powrócił do pracy przy remontowaniu stajni w nieco posępniejszym nastroju niż
przedtem. Zaczął sobie układać w głowie mowę, którą zamierzał wygłosić do Janny oraz
pozostałych domowników, gdyby okazało się, że jaśnie pani, nie ustąpi. Trzeba będzie wszystko
odwołać, a pudding wyrzucić...
Lecz lady Dilbeck zaskoczyła wszystkich, kiedy nadeszła pora mieszania puddingu.
Prowadzona przez Różę zjawiła się w kuchni, gdzie domownicy zebrali się wokół parującego
kociołka, każdy z nich gotów zająć miejsce przy łyżce. Kiedy zobaczyli w drzwiach jaśnie panią,
zesztywnieli, po czym szybko odstąpili na boki, spodziewając się najgorszego.
Collin wysunął się do przodu.
– Lady Dilbeck...
Starsza pani władczym gestem nakazała mu milczenie i podeszła do kociołka.
– Lord Dilbeck, niech mu Bóg da wieczny odpoczynek, co roku stawał u steru, kiedy
nadeszła pora mieszania puddingu. Przez wzgląd na pamięć o moim mężu teraz będę robić to ja.
Wszyscy wpatrywali się w nią ze zdumieniem i niedowierzaniem.
– No, na co czekamy? – spytała, rzuciwszy wyzywające spojrzenie. – Pora zabrać się do
mieszania puddingu. Ralf, jesteś najmłodszy, więc będziesz mieszał pierwszy. Kapitanie
Mattison, gdzie podziali się ludzie, którzy byli rano? Moi dzierżawcy?
– Pracują wciąż przy dachu stajni. Nie sądziłem, że zażyczysz sobie, pani, aby...
– Proszę ich przyprowadzić – przerwała rozkazującym tonem. – Wszystkich. I proszę
przynieść poncz, jeśli coś. zostało. Napijemy się po filiżance, jak skończymy mieszać pudding,
błogosławiąc imię mojego zmarłego małżonka.
Collin skłonił się, po wojskowemu trzaskając obcasami.
– Rozkaz, pani. – I szybko się oddalił.
– Podejdź tu, chłopcze – zwróciła się lady Dilbeck do Ralfa łagodniejszym tonem. – Pomyśl
sobie jakieś bożonarodzeniowe życzenie, a potem zacznij mieszać pudding. Pamiętaj, że musisz
mieszać z całych sił, jeśli chcesz być pewien, że życzenie się spełni.
Pudding został już prawie wymieszany. Oczy jaśnie pani promieniały, śmiała się równie
głośno i radośnie jak wszyscy pozostali, również dzierżawcy. Collin zdawał sobie sprawę, że dla
lady Dilbeck była to trudna decyzja, musiała bowiem przełamać bolesny uraz. Szczerze ją
podziwiał, a gdy jako ostatnia zajęła miejsce przy kociołku, poczuł pełną wzruszenia
wdzięczność.
– Lord Dilbeck, jak zapewne niektórzy z was pamiętają – zaczęła uroczyście – kiedy
nadeszła jego kolej mieszania puddingu, miał zwyczaj wygłaszać długą przemowę. Gdyby był tu
z nami, powiedziałby zapewne: „Dzięki Bogu mamy zapewnione dostatnie i radosne Boże
Narodzenie. Boże, pobłogosław każdego mieszkańca tego dworu, wszystkich ludzi w naszej
wiosce oraz w hrabstwie, w naszym kraju i na całym bożym świecie”. – Jej głos stał się dziwnie
łagodny, wręcz czuły. – Szkoda, że nie pamiętam całej przemowy lorda Dilbecka i nie jestem tak
dobrym mówcą jak on. Pragnę jednak powiedzieć to, co mój małżonek chciałby, abym rzekła. –
Zrobiła krótką pauzę, żeby skupić uwagę zgromadzonych. – Dziękuję wam, że wkładacie tyle
pracy i serca w utrzymanie majątku Dilbeck. Niech was Bóg błogosławi. A oto moje życzenie. –
Zaczęła mieszać pudding. – Życzę wam wszystkim wesołych świąt Bożego Narodzenia oraz
zdrowia, szczęścia i wszelkiej pomyślności w Nowym Roku.
W kuchni rozległy się radosne wiwaty, a potem wzniesiono, kielichy i ochoczo wypito za
zdrowie lady Dilbeck oraz za pamięć lorda jej małżonka.
Drzwi może nie stały jeszcze otworem, ale na pewno zostały uchylone wystarczająco, by
święta Bożego Narodzenia mogły ponownie zagościć w posiadłości.
Collin oraz inni starali się zachowywać jak najdyskretniej, lecz lady Dilbeck doskonale
wiedziała, że do jej domu wnoszono coś ukradkiem. Najpierw gałązki ostrokrzewu przystroiły
ramy portretów w holu wejściowym, a potem w korytarzach, następnie przyszła kolej na jadalnię,
gdzie kominki udekorowano girlandami z ostrokrzewu i świerkowych gałązek. Salon, jak
przypuszczała lady Dilbeck, pominięto przez wzgląd na nią, jako że spędzała tam większość
dnia.
Była wdzięczna służbie, że liczy się z jej uczuciami, zarazem jednak wiedziała, że wszyscy
pragną obchodzić Boże Narodzenie. Jeszcze niedawno by się na nich rozgniewała, lecz teraz...
teraz, kiedy przechadzała się po dworze i patrzyła na zachodzące zmiany, nie potrafiła określić,
jakie są jej uczucia.
Przez tyle lat bała się świąt, a szczególnie owej radosnej krzątaniny, która je poprzedzała, bo
łączyły się z bolesnymi wspomnieniami o mężu i synu. Nie chciała już tak cierpieć, nie miała na
to siły. Lecz oto, ku swemu zdumieniu, nie czuła szarpiącego bólu, tylko rzewną nostalgię za
dawnymi czasy, które wprawdzie nigdy już nie wrócą, ale były tak piękne... Pojęła nagle, że owe
wspomnienia są jej najdroższym skarbem, którego powinna strzec i dzielić się nim z innymi, bo
taki jest los starych ludzi. Dzielić się uśmiechem, dobrem...
Zadumała się głęboko. Tak, odnalazła cień radości, gdy wspólnie z innymi mieszała pudding.
Może odkryje sposób, aby święta znowu zaczęły sprawiać jej przyjemność. Póki człowiek żyje,
poty powinien cieszyć się bożymi darami...
Minęło pięć dni od mieszania puddingu. Róża podała pani herbatę i zamierzała wyjść z
salonu, kiedy lady Dilbeck powstrzymała ją gestem.
– Tak, jaśnie pani?
– Chcę porozmawiać z tobą o dekoracjach we dworze. Może uważacie, że jestem ślepa, ale
widziałam je.
Róża lekko pobladła.
– Czy mam porozmawiać z innymi?
– Naturalnie, że tak – oznajmiła lady Dilbeck zrzędliwym głosem. – Przekaż, że czuję się
głęboko dotknięta.
– Tak, jaśnie pani. – Róża ze smutkiem kiwnęła głową. – Zrobię to natychmiast.
– To dobrze. Otóż spodziewam się, że zajmą się również salonem, i to jak najszybciej.
Jednak najpierw muszą udekorować portrety mojego męża i syna w pokoju muzycznym. A ty
dopilnuj, żeby wszystko było porządnie zrobione.
Róża omal nie wypuściła tacy z ręki.
– Jaśnie pani?
Lady Dilbeck uniosła ostrożnie filiżankę, udając, że bardzo jest zajęta bandażami, jakie ma
na rękach.
– Co takiego, Różo? Czyżbyś mnie nie zrozumiała? Wlepiła w nią wzrok.
– Tak myślę.
– Tak myślisz? Nie wydaje mi się, bym mówiła w obcym języku lub wydala polecenie w
zbyt zawiłej formie. Chyba też nie bełkocę. Chcę, by udekorowano salon oraz portrety mego
męża i syna. I to jak najszybciej.
Różę ogarnęło ogromne podniecenie.
– Tak, jaśnie pani. – Uśmiech rozjaśnił jej twarz. – Natychmiast im to powiem. Dziękuję
pani. Dziękuję serdecznie.
– Nie bądź niemądra – napomniała ją lady Dilbeck. – Idź już. I powiedz kapitanowi
Mattisonowi, że oczekuję go dzisiaj wieczorem na wieczerzy. Punktualnie.
Gdy Róża wyszła, lady Dilbeck westchnęła i zaczęła popijać łyczkami herbatę. Gdy
pomyślała o dworze udekorowanym zieleniną, odczuła przyjemność. Wiele wart był również
uśmiech na ustach Róży, bo dziewczyna tak rzadko się uśmiechała. Co prawda lady Dilbeck
uważała, że sytuacja znacznie się poprawiła od czasu, kiedy przyjechał kapitan Mattison. Trudno
było nie zauważyć, że nowy zarządca był zachwycony ochmistrzynią.
W gruncie rzeczy cieszyła się, że Róża przypadła do serca kapitanowi Mattisonowi, chociaż
podejrzewała, że jego rodzice będą nieco skonsternowani. Jeśli tych dwoje by się pobrało,
prawdopodobnie kapitan zostałby w majątku Dilbeck, czego szczerze pragnęła. Ten młody
człowiek był sympatyczny i inteligentny, podobnie jak jego ojciec. No i miał głowę pełną
pomysłów, jak podnieść z upadku majątek. Często o tym dyskutowali, a nawet spierali się, jak to
dwoje bystrych uparciuchów. Starsza pani uśmiechnęła się. Jak to się stało, że z każdym dniem
coraz mocniej interesowała się posiadłością?
Przez wiele lat była przekonana, że sama nie jest w stanie uchronić swych dóbr przed
upadkiem. Zrezygnowana zaakceptowała fakt, że zanim ona umrze, majątek straci wszelką
wartość. Ot, jałowa ziemia, nieruszane przez lata ugory. Pogodziła się z tą myślą, a nawet miała
nadzieję, iż tak się stanie. Nie było dziedzica, nie było też nikogo, kto kochałby ten majątek tak
jak ona, więe czy nie wszystko jedno, w jakie ręce pójdzie po jej śmierci?
Kapitan Mattison może by tu został, gdyby miał jakiś dobry powód, a gdyby został, z
pewnością okazałby się świetnym gospodarzem. Lady Dilbeck nikomu innemu nie powierzyłaby
pieczy nad posiadłością, a tym bardziej nie przekazałaby jej w spadku. Była przekonana, że lord
Dilbeck by się z nią zgodził.
Chyba powinna napisać list do rodziców kapitana Mattisona i zaprosić ich tutaj, zastanawiała
się. Tak, im prędzej przyjadą, tym lepiej.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Śnieg, który spadł w nocy, pokrył grubą pierzyną całą okolicę, a krzewy i drzewa ustroił w
wielkie czapy. Collin zastanawiał się, czy stojące przed nim i Różą zadanie będzie w ogóle
możliwe do wykonania. Lady Dilbeck chciała, aby we dworze nad wejściem zawisł konar z
jemiołą, pod którą tradycyjnie można się będzie całować. W dodatku uparła się, żeby to jej
ochmistrzyni oraz zarządca wybrali się na poszukiwanie jemioły. Wypogodziło się i lady Dilbeck
stwierdziła, że jest wręcz idealna pora na takie przedsięwzięcie. Oczywiście pojechali saniami,
które pięknie odnowił Ralf.
Nie po raz pierwszy w ciągu ostatnich kilku dni jaśnie pani wyznaczała Collinowi i Róży
jakieś wspólne zadania. Collin zaczął się zastanawiać, czy lady Dilbeck przypadkiem nie zabawia
się w swatkę. Oczywiście wcale mu to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie. Byt wdzięczny za
każdą sposobność, by być z Różą sam na sam. Niestety, ona zdawała się nie podzielać jego
uczucia. Była uprzejma, ale trzymała go na dystans. Tak trwało od owego pamiętnego wieczoru
w pokoju muzycznym. Jednak Róża kochała go, sama mu to przecież powiedziała. I dopóki
wierzył, że to prawda, żył nadzieją.
– Nie wierzę, że znajdziemy tu jemiołę – powiedziała Róża, otuliwszy mocniej szyję
kołnierzem ciepłego płaszczem. – W zeszłym tygodniu Jacob i Emily przez kilka godzin szukali
jej zawzięcie i pewnie wybrali wszystko. Collin roześmiał się.
– Jacob i Emily zawzięcie wypróbowywali każdą jemiołę, na jaką tylko natrafili.
Wystarczyła mała gałązka, a już padali sobie w ramiona. A nawet i bez tego.
Róża również się roześmiała, a przez Collina przebiegł rozkoszny dreszcz.
– Wciąż się całują, gdy tylko myślą, że nikt ich nie widzi. Pewnego dnia przyłapałam ich
pięć razy. Nie zdziwię się, jeśli na wiosnę odbędzie się ślub. A może nawet wcześniej.
– Tworzą dobraną parę – stwierdził Collin, ściągając konie na zakręcie. – Jak myślisz, czy
lady Dilbeck będzie miała jakieś obiekcje?
– Nie mam pojęcia – odparła zamyślona Róża. – Mówiono mi, że kiedyś nie podobało jej się,
kiedy służba żeniła się, ale jak jest naprawdę, nie wiem. To pierwszy flirt odkąd tu jestem.
– Cóż, mało służby, to i flirtów niewiele – odparł Collin z szerokim uśmiechem. – Ale nic
straconego, bo wciąż nas przybywa. Ostatnio zatrudnieni zostali Elliot i Jimmy, no i oczywiście
ja.
– Za dużo tu mężczyzn, a za mało kobiet.
– Emily i Jacob odpadają, bo już zajęli się sobą, a z uwagi na wiek również Camhort.
Pozostają więc trzy panie i trzech panów... a wziąwszy pod uwagę, że ja ubiegam się o ciebie...
– Collin – ofuknęła go Róża. – Przestań!
– No cóż, z pewnością nie pozwolę, żeby smalił do ciebie cholewki Elliot albo Jimmy, panno
Benham. Byłem w czasie wojny ich kapitanem i nie dam się wymanewrować swoim
podwładnym, zwłaszcza gdy w grę wchodzi kobieta. W wojsku porządek musi być i kropka.
Miał nadzieję, że rozbawi ją ta wypowiedź, i tak też się stało. Elliot Haysbert, wezwany
przez Collina pilnym listem, przyjechał do majątku przed trzema dniami. Przybył w towarzystwie
Jimmy’ego Steele’a, który również służył pod rozkazami Collina. Jimmy dołączył do Elliota w
nadziei, że w majątku ziemskim Dilbeck przyda się ktoś, kto świetnie zna się na koniach, i nie
zawiódł się w swych rachubach, lady Dilbeck bowiem, zachwycona cudowną maścią Elliota, jak
i oczarowana nim samym, natychmiast zatrudniła jego towarzysza.
Elliot prędko się zadomowił we dworze. Jak się okazało, mieli z lady Dilbeck wspólną pasję,
czyli ogrodnictwo. Szybko stało się zwyczajem, że kiedy Elliot zajmował się chorymi rękami
jaśnie pani, a czynił to każdego dnia, jednocześnie rozwijała się dyskusja o kwiatach, gatunkach
krzewów i drzew, architekturze ogrodowej, a nawet o ziołolecznictwie. Między weteranem wojen
napoleońskich a arystokratyczną damą wywiązała się szczególna zażyłość i Elliot przejął od
Róży część opieki nad jaśnie panią, która bardzo była z tego rada. Twierdziła, że młodzieniec ten
jest zarówno czarujący, jak i kompetentny. Dzięki zabiegom Elliota lady Dilbeck odczuwała
znacznie mniejsze bóle, mogła też toczyć z nim interesujące dyskusje. W ten sposób
zdemobilizowany i do niedawna pozbawiony wszelkich perspektyw żołnierz zyskał stałą pracę,
dach nad głową i życzliwych ludzi.
– Cieszę się, – że Elliot i Jimmy przyjechali – powiedziała Róża. – Camhort, Janny i Jacob z
nostalgią wspominają dawne czasy, kiedy w majątku było mnóstwo służby i wiele się działo,
zwłaszcza w czasie świąt, ja czułam się tu samotna. Była nas garstka i miałam wrażenie,
jakbyśmy byli odcięci od reszty świata. Tak rzadko miewaliśmy gości, z wyjątkiem pastora,
który zimą przyjeżdżał w każdą niedzielę. Miło, że we dworze zrobiło się trochę gwarniej. –
Uśmiechnęła się do Collina. – Zwłaszcza w okresie Bożego Narodzenia.
– Pewnie dlatego, że przywykłaś do oberży, gdzie zawsze był duży ruch. Tak bardzo
pragnąłem spędzić z tobą Boże Narodzenie w oberży, i z takim rozrzewnieniem wspominam
nasze wspólne chwile.
– W okresie świąt w „Owieczce i Pastereczce” zawsze była cudowna atmosfera –
powiedziała z westchnieniem. – Też pragnęłam, abyś był z nami. Gdybyś w te dni zobaczył
mojego ojca i brata, na pewno byś uznał, że są całkiem zwariowani.
– Bardziej niż zwykle? To chyba niemożliwe – wypalił. Ucieszył się, gdy się roześmiała.
Dawniej Róża tak często się śmiała.
– Spójrz. – Wskazała na kępę dębów pokrytych śniegiem. – To jemioła, prawda?
Collin nieco zwolnił.
– Tak, zdaje się, że tak. A do tego jest jej pod dostatkiem. Byłem tylko zdołał jej dosięgnąć.
Collin musiał wspiąć się na jedną gałąź, potem następną, a Róża niespokojnie dreptała pod
drzewem.
– Uważaj. – Spoglądała z lękiem w górę. – Jak spadniesz i się połamiesz, nie dam rady
wnieść się na sanie.
– Niech Bóg broni – mruknął Collin, sięgając po upatrzoną jemiołę. – Zostałbym na śniegu, a
ty musiałabyś gnać po pomoc. Przemarzłbym na kość, zanim...
– Collin!
Jemioła oderwała się z trzaskiem od konaru, podobnie jak Collin, który zleciał z gałęzi i
upadł w śnieg u stóp Róży, rozpłaszczywszy się plecami na ziemi.
– O Boże! – krzyknęła przerażona Róża. – Nic ci się nie stało? Collin? – Uklękła i pochyliła
się nad nim, wpatrując się w jego szeroko rozwarte oczy.
Wzdrygnął się, zakasłał, po czym westchnął głęboko.
– Nic mi nie jest – wykrztusił. – Śnieg zamortyzował upadek. – Uniósł w górę rękę. – Udało
mi się zerwać jemiołę.
Róża objęła dłońmi jego twarz. W jej oczach malował się niepokój.
– Czy możesz się poruszyć? Nie, poczekaj, nic nie rób. Możesz zrobić sobie jeszcze większą
krzywdę. – Spadł mu kapelusz. Róża zaczęła głaskać go po głowie, by sprawdzić, czy jest cała.
– Nic mi nie jest, Różo. Niczego nie złamałem.
– Jesteś pewien? – Wciąż go głaskała.
– Całkowicie. – Chcąc to udowodnić, upuścił jemiołę i oplótł Różę ramionami, wciągając
niemal na siebie. – Au, boli...
– Mój Boże, gdzie? A jednak się połamałeś!
– Tak... Ale jak mnie pocałujesz, od razu się zrośnie.
– Collin, nie drażnij się ze mną! – Zaczęła mu się wyrywać, aż w końcu ją puścił. Usiadła i
zapytała znowu, tym razem surowym tonem: – Dowiem się wreszcie, czy możesz się ruszać?
– Mogę – powiedział, po czym energicznie usiadł i znowu objął Różę. Chciał ją tylko
przytulić, ale wyszedł z tego żarliwy pocałunek. Po chwili Collin na powrót leżał na ziemi, a
Róża na nim. Zachęcona czułymi słówkami, rozchyliła miękkie i ciepłe wargi i przywarła do jego
ust.
Kiedy ręce Collina próbowały odnaleźć drogę do jej ciała otulonego ciężkim płaszczem,
Róża zręcznie mu umknęła, a potem wygramoliła się ze śniegu, wstała i próbowała jak
najszybciej się uspokoić.
. – Przyznaję, że nie jest to zbyt wygodne miejsce, żeby się kochać – powiedział. Podniósł się
i otrzepał płaszcz ze śniegu. – Mam jednak nadzieję, że nie było to dla ciebie przykre przeżycie.
Sądząc po twojej reakcji, jestem przekonany, że w tamtej chwili nie postępowałaś wbrew swojej
woli.
– W ogóle nie powinnam była do tego dopuścić.
– Nie widzę powodu, żebyś raniła moje uczucia.
– Ty również nie masz prawa ranić moich uczuć – stwierdziła cierpko, poprawiając czepek. –
Byłam gotowa pójść z tobą do łóżka, ale mnie odrzuciłeś.
– Wiesz dobrze, że tego pragnę. Od tamtej chwili myślę o tym niemal bez przerwy.
Spojrzała na niego ze złością.
– Dlaczego kpisz ze mnie?
– Wcale nie kpię. – Podszedł do niej bliżej. – Jak mógłbym kpić z mojej miłości... bo
kocham cię, Różo. Jak mógłbym kpić z moich pragnień... bo do szaleństwa cię pragnę. Marzę o
tym, żeby się z tobą kochać niemal od dnia, kiedy cię poznałem. Nie zamierzam jednak dzielić z
tobą łoża, dopóki nie będziemy do siebie naprawdę należeć. Dopóki nie zostaniemy mężem i
żoną.
– Zadręczasz mnie, Collin – jęknęła Róża. – Jak mam przemówić ci do rozumu? Jak cię
przekonać, że to niemożliwe? – Błagalnie spojrzała mu w oczy. – Kiedy wyjedziesz z majątku
Dilbeck, nie zobaczymy się już nigdy. Proszę, nie dawaj mi płonnej nadziei, bo nasz związek jest
nierealny. Takie cuda się nie zdarzają. – Potrząsnęła smutnie głową, – Nawet w Boże
Narodzenie.
– W tym roku owszem – odparł stanowczo, podszedł do niej jeszcze bliżej i ujął jej dłonie. –
Sprawię, że stanie się cud. Przed Bogiem obiecuję ci, Różo, że nic nas już nie rozdzieli.
Przenigdy. Nie wyjadę stąd bez ciebie, a jeśli ty wyjedziesz, pojadą za tobą choćby na kraj
świata. Żyliśmy w rozłące przez sześć długich lat i nie zamierzam spędzić choćby jednego dnia
więcej bez ciebie.
– Będziesz musiał – powiedziała Róża. – Collin, posłuchaj mnie. Twoi rodzice przyjeżdżają
z wizytą. Lady Dilbeck dostała od nich dzisiaj rano wiadomość. Zjawią się tu być może już jutro
rano, jeśli będzie sprzyjać pogoda i nie spadnie znowu śnieg. Przyjeżdżają, żeby ci przemówić do
rozsądku i żeby cię zabrać do domu.
Collinowi odebrało na moment mowę, nie na wieść o przyjeździe rodziców, lecz ze względu
na Różę, która była przekonana, iż są w stanie nakłonić go do zrobienia czegoś, na co nie ma
najmniejszej ochoty.
– Wiem, że się tu zjawią, zresztą ku mojej wielkiej radości – odezwał się w końcu. – Ale cóż,
jak widać zapomniałaś, że jestem dojrzałym mężczyzną, który sam decyduje o swym losie.
Tym razem Róża się zdumiała.
– Wiesz, że tu będą?
– Oczywiście, że tak. Napisałem do nich list i poprosiłem, żeby przyjechali.
– Och, nie – jęknęła Róża skonsternowana. Pokręciła głową i uwolniła ręce z uścisku. – Och
nie, Collin. Ja też napisałam do nich z prośbą, żeby przyjechali i zmusili cię do wyjazdu. Na
Boga, co oni sobie o nas pomyślą?
– Że mają do czynienia z wariatami! – Wybuchnął śmiechem. – Chciałbym zobaczyć ich
miny, kiedy dostali twój list. Ależ muszą ci współczuć, że masz ze mną do czynienia.
Roześmiał się znowu, natomiast Róża usiłowała przybrać wyraz dezaprobaty. Lecz próżne to
były starania. Collin wyglądał niczym psotny chłopiec, z burzą blond włosów, rozwichrzonych i
błyszczących w południowym słońcu. W niebieskich oczach malowała się wesołość, a jego twarz
promieniała radością. Róża, zanim się spostrzegła, zaczęła się również śmiać, chociaż nie bardzo
wiedziała, co ją tak rozweseliło. A może po prostu lubiła się śmiać razem z Collinem?
W końcu opanowała się i westchnęła, lecz jak zwykle nie zrobiło to żadnego wrażenia na
Collinie.
– W gruncie rzeczy nie ma w tym nic śmiesznego – powiedziała. – Nieważne, z jakiego
powodu przyjeżdżają twoi rodzice, tak czy siak nie udzielą nam błogosławieństwa. W swoim
liście napisałam im całą prawdę, również o miesiącach, które spędziłam wśród złodziei oraz o
tym, że brałam udział w kradzieżach.
Uśmiech na twarzy Collina zgasł.
– Mówiłem ci, że nie obwiniam cię o to, Różo. Robiłaś, co mogłaś, żeby przetrwać, i
wybrałaś mniejsze zło. Nie tylko cię nie obwiniam, ale cenię cię za to. Jeśli to uspokoi twoje
sumienie, obiecuję, że kiedy się pobierzemy, zwrócimy okradzionym ich pieniądze.
Mimo zimna policzki Róży płonęły ze wstydu.
– To bardzo szlachetnie z twojej strony, Collinie, lecz... ludziom zrekompensowano już
krzywdy. Przynajmniej w większości. Zwłaszcza te najgorsze.
Collin spojrzał na nią zdziwiony. Róża, zawahawszy się w pierwszej chwili, zaczęła mówić
dalej.
– Tak naprawdę to nigdy nic własnoręcznie nie ukradłam. Służyłam za... wabika.
Zagadywałam elegancko ubranego dżentelmena i starałam się odwrócić jego uwagę. Kiepsko mi
to szło, ale cóż, brałam w tym udział... – Zarumieniła się jeszcze mocniej i odwróciła głowę – W
tym czasie złodziejaszki opróżniały jego kieszenie.
– Wcale się nie dziwię – powiedział łagodnie Collin. – Jesteś bardzo piękna, Różo, dlatego z
pewnością bez trudu odwracałaś uwagę dżentelmenów. Mogę sobie wyobrazić, że czułaś się w
takich chwilach okropnie.
– Nienawidziłam tego! – rzekła gwałtownie. – Ale, prawdę powiedziawszy, gdybym była w
tym dobra, pewnie nie zostałabym przyłapana. Co uważam za błogosławieństwo.
– Złapano cię? I oddano w ręce władz?
– Nie, przyłapał mnie mężczyzna zwany Czarnym Hrabią. Oczywiście to nie jest jego
prawdziwe nazwisko. Tak naprawdę to hrabia Cardemore. Znasz go? A może o nim słyszałeś?
Skinął powoli głową, a na jego twarzy pojawiła się konsternacja.
– Cardemore ma reputację człowieka, który prowadzi ciemne interesy w zaułkach Londynu.
Krążyły plotki, że kiedyś wiódł życie pirata, aż zmarł jego starszy brat, po którym odziedziczył
rodzinny majątek. Mam nadzieję, że nie wyrządził ci żadnej krzywdy?
– Och, nie, absolutnie nie – zapewniła go czym prędzej. – Prawdę mówiąc, był dla mnie
szalenie uprzejmy. Oczywiście najpierw się na mnie okropnie zezłościł. Pewnej nocy z moją
pomocą został okradziony jeden ze znajomych hrabiego. Hrabia rzucił się na nas i złapał mnie.
Moi wspólnicy uciekli. Wiedziałam, że nie mam co na nich liczyć, zwłaszcza gdy zorientowałam
się, jak wielki postrach budzi w nich Czarny Hrabia. Dla mnie człowiek ten stanowił
wybawienie, ponieważ mnie rozpoznał. Gościł ostatnimi laty w „Owieczce i Pastereczce”, gdzie
spotykał się w interesach, i okazało się, że mnie pamięta. Nalegał, żebym mu powiedziała, jak to
się stało, że znalazłam się w towarzystwie złodziei. Trzęsłam się tak strasznie z przerażenia, że
jeszcze teraz na wspomnienie tego cierpnie mi skóra. Kiedy opowiedziałam mu całą historię,
zrobił się wobec mnie uprzejmy i łagodny. Zrozumiał moją sytuację i nawet zaproponował, że
może mi pomóc pozbyć się kuzyna. – Roześmiała się cicho. – A potem zabrał mnie do swojego
domu.
– Do swojego domu! – Powtórzył Collin, zwijając dłonie w pięści. – Byłaś z nim tam sam na
sam?
– Nie, ani przez chwilę – zapewniła pospiesznie. – W domu hrabiego było pełno służby.
Hrabia przydzielił mi pokojówkę i damę do towarzystwa, która zawsze była obecna, kiedy
spotykałam się z nim. Pomógł mi też uregulować sprawy ze wszystkimi osobami, które wniosły
do władz skargę przeciwko młodej kobiecie o moim rysopisie. Zaprowadził mnie nawet do sądu,
aby rozstrzygnięto sporne kwestie, chociaż nikt nie miał pojęcia, kim jestem, dlatego mało
prawdopodobne, by ktoś mógł kiedykolwiek wpaść na mój trop. Lord Cardemore wolał jednak
nie ryzykować, a ja również pragnęłam naprawić zło. Nigdy nie będę w stanie odwdzięczyć się
hrabiemu za okazaną mi wielkoduszność. Stracił dla mnie niemal fortunę.
– Zwrócę mu wszystko co do grosza – wycedził Collin przez zęby, wyraźnie zły, że jakiś
obcy człowiek ujął się za Różą i tyle dla niej zrobił.
– Obraziłbyś go taką propozycją – stwierdziła Róża – a on i tak by jej nie przyjął.
Wielokrotnie próbowałam wyrazić mu wdzięczność, lecz na próżno. Hrabia z wyraźną
przyjemnością robił na złość mojemu kuzynowi, dlatego mi pomógł. Oburzyło go, że można być
tak okrutnym wobec krewnej. Przypuszczam, że ma to jakiś związek ze stosunkami panującymi
w jego rodzinie.
– Pewnie tak – mruknął Collin. Kiedyś coś o tym słyszał, lecz pamiętał jak przez mgłę.
– Po tym wszystkim, co dla mnie zrobił, znalazł mi jeszcze zatrudnienie u lady Dilbeck,
przekonując ją, by mnie przyjęła, chociaż nie miałam żadnego listu polecającego ani
doświadczenia w prowadzeniu domu. – Położyła Collinowi dłoń na ramieniu, widząc, że ma
wciąż naburmuszoną minę. – Gdyby nie hrabia, żyłabym nadal na ulicach Londynu, a może w
więzieniu...
Collin rozprężył mięśnie i delikatnie przykrył ręką dłoń Róży.
– To prawda, dlatego wstyd mi, że jestem zazdrosny. Gdybym to ja mógł troszczyć się o
ciebie, wtedy wszystko by się dobrze skończyło. Ale nie wiedziałem, co cię spotkało.
– Mamy to już za sobą. – Czuła wielką ulgę, że nareszcie cała prawda została wyjawiona. –
Ale teraz z pewnością rozumiesz, dlaczego nie mogę wyjść ani za ciebie, ani za nikogo innego.
Stawałam przed sądem, a popełnione przeze mnie przestępstwa spisano w protokołach.
– To nie były żadne przestępstwa – oświadczył stanowczo Collin. – Przecież nikogo nie
zamordowałaś, a nawet nie byłaś złodziejką.
– Zaznaczono, że pomagałam złodziejom – oznajmiła, rozkładając ręce. – Spisano też
zeznania okradzionych, którzy mi zresztą potem przebaczyli. Każdy może dotrzeć do owych
protokołów. Wyobrażam sobie, jak bardzo by ci było wstyd wobec przyjaciół i znajomych,
gdyby odkryli prawdę.
Collin nie posiadał się z gniewu, co zdradzał wyraz jego twarzy. Chwycił Różę za ramiona i
mocno nią potrząsnął.
– Jak możesz mówić takie rzeczy? Może o tobie wiedzieć cały świat, zupełnie mnie to nie
obchodzi. Kocham cię i chcę,
żebyś została moją żoną, bez względu na to, co myślą o tobie inni ludzie.
– Collin, pomyśl o swojej rodzinie. O swoich rodzicach i o skandalu, jaki wybuchnie, kiedy
wyjdzie na jaw, że ich syn ożenił się ze złodziejką. Kiedy się nad tym zastanowisz, dojdziesz do
tego samego co ja.
Po raz pierwszy dostrzegła w jego oczach cień wątpliwości. Przybrał posępną, poważną
minę.
– Pomyśl o plotkach, jakie się rozejdą – nalegała. – O tym, jak ludzie będą się gapić, śmiać i
szeptać, chowając za wachlarzami, ilekroć twoi bliscy pojawią się w towarzystwie. Czy jesteś w
stanie ożenić się ze mną, mając świadomość, że dobre imię twoich rodziców, braci i sióstr oraz
reszty rodziny może z tego powodu ucierpieć?
– Tak – wyszeptał. – Będę szczęśliwy i wdzięczny losowi, jeśli pojmę cię za żonę.
– Och, Collinie. – Ujęła jego ukochaną twarz i pocałowała. – Nie zrobisz tego. Za bardzo
kochasz swoją rodzinę, a ja nie mam prawa cię wiązać, pewnego dnia bowiem gorzko byś
pożałował swojego wyboru. Sądzisz, że ja, tak bardzo cię kochając, mogłabym się zgodzić na coś
takiego?
Collina zaskoczyły te słowa, lecz zaraz na jego wargach zagościł sprytny uśmiech.
– Różo, pozwól, że zawrzemy umowę.
– Jaką umowę?
– Że ostateczną decyzję podejmą moi rodzice. Jeśli nie będą mieć nic przeciwko naszemu
małżeństwu, pobierzemy się natychmiast. Jeśli zgłoszą jakiekolwiek zastrzeżenia, zostawię cię w
spokoju.
– Z pewnością przekonasz ich, żeby zaakceptowali nasz związek – zarzuciła mu Róża. –
Nawet jeśli faktycznie nie będą sobie tego życzyli.
Collin wyprostował się i położył rękę na sercu.
– Przysięgam ci na honor i miłość do ciebie, że nie zrobię nic, by wpłynąć na ich decyzję.
Ani słowem, ani czynem.
Róża uznała, że ta umowa jest dla niej korzystna. Rodzice Collina, o ile ich nie przekabaci na
swoją stronę, a dzięki umowie tego nie uczyni, nie zaakceptują dla syna takiej partii.
– W porządku – powiedziała z naciskiem. – Zgadzam się, aby w tej sprawie zadecydowali
twoi rodzice. A ty bez dyskusji podporządkujesz się ich decyzji.
– Zgoda – obiecał i uśmiechając się szeroko, porwał ją w ramiona.
– Collin! – zaprotestowała, choć stawiała jedynie symboliczny opór.
– Musimy przypieczętować naszą umowę pocałunkiem, Różo – oznajmił. – Bo inaczej
będzie nieważna.
– Równie dobrze możemy podać sobie ręce.
– Nie w Boże Narodzenie. W te radosne dni liczy się tylko pocałunek.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
W majątku Dilbeck obchodzono Boże Narodzenie po raz pierwszy od wielu lat, zrozumiałe
więc, że wszystkich ogarnął szaleńczy entuzjazm. Zwłaszcza Ralf nie posiadał się z radości. Co i
rusz zakradał się do kuchni, by spróbować różnych smakołyków, które Janny szykowała na
bożonarodzeniową ucztę.
Lady Dilbeck, wykazując nadspodziewaną hojność, posłała do wsi po bezcenne skarby
kulinarne, jakich Ralf jeszcze nigdy nie widział we dworze. Janny przygotowała w wielkiej ilości
rozmaite łakocie, ciasta i słodycze, a rozgorączkowany chłopak liczył dni i godziny, jakie jeszcze
pozostały do świąt. Szczęśliwie kucharka od czasu do czasu pozwalała mu trochę potasować, co
łagodziło tortury oczekiwania.
Również dom przeszedł istną metamorfozę. Wszystkie pokoje pootwierano, wysprzątano i
udekorowano, nawet pokój muzyczny, który przez lata był zamknięty. Co więcej, we dworze
rozbrzmiewała muzyka, okazało się bowiem, że panna Róża gra na fortepianie. Zachęcana przez
kapitana Mattisona, umilała domownikom zimowe wieczory. Kosztowało ją to trochę, bo musiała
przełamać nieśmiałość, chociaż nie miała powodu, by wstydzić się swych umiejętności. Miała też
piękny mezzosopran, a ponieważ Collin dysponował melodyjnym barytonem, stworzyli udany
duet i śpiewali dawne kolędy, które wśród słuchaczy budziły miłe wspomnienia. Nawet lady
Dilbeck uśmiechała się w zadumie, kiwając głową w takt muzyki.
Na polecenie jaśnie pani co wieczór we wszystkich zakamarkach zapalano świece, a także
podawano poncz. W okazałym kominku w pokoju muzycznym zgromadzono duży zapas
olbrzymich polan. Rozpalenie ognia miało zapoczątkować oficjalnie Boże Narodzenie.
Ogólne poruszenie wywołała wiadomość, że rodzice kapitana Mattisona będą świętować
Boże Narodzenie w majątku Dilbeck. Przygotowano dla nich najlepsze pokoje gościnne.
Zwłaszcza Camhort cieszył się, że jak za dawnych lat znów zjawią się zacni i powszechnie
poważani goście, a on będzie mógł błysnąć swą kamerdynerską sztuką. Wstąpiła w niego nowa
energia i wraz z panną Różą zapamiętale pracował, by dwór znów zajaśniał niegdysiejszą krasą.
W wieku siedemdziesięciu lat stary sługa wyczekiwał Gwiazdki z niecierpliwością właściwą
dzieciom.
Na dwa dni przed Bożym Narodzeniem, zgodnie z dawną tradycją, pod nadzorem jaśnie pani
przygotowano kosze dla dzierżawców, zawierające szynkę, bochenek chleba, słodycze i ciasto, a
także butelkę przedniego wina.
Następnego ranka, w wigilię Bożego Narodzenia, Elliot, Jimmy i Collin załadowali kosze do
sań, a potem, ukradkiem obserwowani przez całą służbę zgromadzoną przy oknach, pomogli
jaśnie pani zająć w nich miejsce.
– Po tylu latach w końcu zdobyła się na ten gest – powiedziała Janny, pociągając nosem i
wycierając fartuchem oczy, gdy sanie ruszyły w drogę. – Niech Bóg błogosławi kochanego
kapitana Mattisona. Dzięki niemu jaśnie pani odzyskała radość życia.
– Wygląda na szczęśliwą, nieprawdaż? – mruknęła Emily, uśmiechając się słodko do Jacoba,
który oczywiście odpowiedział uśmiechem.
– Jak za dawnych lat – westchnęła Janny. – Lord Dilbeck, niech Bóg go błogosławi, bardzo
by się ucieszył.
– Och, z pewnością się cieszy – wtrącił wzruszony Camhort. – Patrzy z nieba i się raduje.
Tak bardzo lubił Boże Narodzenie.
– No, dość tego leniuchowania – westchnęła Róża, odsuwając się od okna. – Mamy mnóstwo
pracy, zejdzie nam do wieczora. Musimy przygotować salę do tańca, nie zapominajcie też, że w
każdej chwili może się tu zjawić sir John oraz lady Mattison.
W świetnych humorach powrócili do swoich zajęć. Janny, krzątając się w kuchni, śpiewała
na cały głos, a Emily i Jacob całowali się nieustannie pod każdą wiązką jemioły wiszącą we
dworze. Camhort lustrował wszystkie pomieszczenia i w pogoni za doskonałością nieustannie
coś zmieniał. Hester szykowała pokoje gościnne, a Ralf kręcił się wszystkim pod nogami.
Panowała powszechna radość, a jedynym wyjątkiem była Róża. Uciekała w pracę, co nie
było trudne, bo jako ochmistrzyni miała mnóstwo obowiązków, nie chciała bowiem oddawać się
gorzkim rozmyślaniom. Cóż, dla niej będą to wyjątkowo smutne święta Bożego Narodzenia, jako
że podczas nich nastąpi ostateczny kres wszelkich złudzeń. Do tej pory, szczególnie w
przedsennej porze, mogła wyobrażać sobie, że znów jest z Collinem i wszystko jest jak przed
laty, lecz teraz będzie musiała zmierzyć się z okrutną rzeczywistością. W efekcie pozostanie
kompletnie samotna, bo nawet z marzeń przyjdzie jej zrezygnować.
To niemądre tak się smucić i użalać nad sobą, stwierdziła stanowczo. Od dawna wiedziała, że
nie może być z Collinem, choć kochała go całym sercem. Rodzice zmuszą go do opuszczenia
majątku Dilbeck, i taki będzie kres wielkiej miłości. Musi się z tym pogodzić.
Lady Dilbeck wróciła do dworu zmęczona, lecz uradowana. Choć policzki szczypały ją od
mrozu, a ręce bolały, wycieczka sprawiła jej ogromną przyjemność.
– Och, Różo, co za szczęście, że mamy tak wspaniałych dzierżawców. Zaprosiłam ich
wszystkich, by przyjechali na Trzech Króli. Po kolacji będą tańce i poncz, a dla dzieci upominki.
Jak myślisz, czy Janny zechce upiec ciasto z ukrytą fasolką?
– Z pewnością tak, jaśnie pani – odparła Róża. – Będzie zachwycona.
– W takim razie będziemy mieć króla lub królową balu. Och, jak się cieszę na te święta. Czy
sir John oraz lady Mattison już przyjechali? Nie widziałam ich powozu.
– Jeszcze nie, jaśnie pani, ale jestem przekonana, że będą tu lada chwila.
– Tak, tak – przytaknęła lady Dilbeck. Właśnie dotarły do jej pokoju. – Obudź mnie, jak
przyjadą. Chcę ich należycie przywitać.
– Tak, jaśnie pani.
– Mam nadzieję, że zdążą na mszę. Kapitan Mattison powiedział, że zawiezie nas do
kościoła. Nie mogę się doczekać tej chwili. A potem będzie wspaniała wieczerza oraz tańce i
muzyka... – Ziewnęła.
– Przyniosę puszkę z maścią – zaproponował Elliot i oddalił się.
Róża pomogła lady Dilbeck położyć się do łóżka, po czym nasmarowała ręce jaśnie pani
maścią przyniesioną przez Elliota.
Uśmiechnęła się, gdyż jaśnie pani przymknęła oczy, ale mimo zmęczenia nadal opowiadała o
swoim wyjeździe. Była podekscytowana niczym dziecko. Po tylu latach wreszcie odnalazła
swoje szczęście, pomyślała Róża, i sama poczuła się dużo lepiej.
Sir John oraz lady Mattison przyjechali późnym popołudniem, akurat na czas, by w
towarzystwie lady Dilbeck zasiąść do lekkiego obiadu.
Zajechali trzema powozami. W pierwszym podróżowali państwo, w drugim kamerdyner sir
Johna oraz pokojówka lady Mattison, a w trzecim bagaże. Camhort zaniemówi! z radości na ten
widok.
Róża wraz z resztą służby ukradkiem wyglądała przez drzwi. Przede wszystkim obserwowała
Collina, który pospieszył rodzicom na powitanie. Była bardzo niespokojna. Ukochany po
zakończeniu służby wojskowej przyjechał, zamiast do rodzinnego domu, wprost do niej. Sir John
i lady Mattison na pewno znienawidzili ją za to. Wiedzieli, że ich syn po sześciu latach wojaczki
powrócił do Anglii, lecz dopiero teraz mieli okazję go ujrzeć.
Przygotowana była na najgorsze, kiedy Collin wprowadził rodziców do środka, zatrzymując
się najpierw przy lady Dilbeck, która wymieniła z nimi serdeczne uściski i całusy, jako że nie
widzieli się od wielu lat, a następnie podszedł do niej.
– To jest Róża – powiedział z dumą w głosie. – Choć jestem przekonany, że sami już to
wiecie.
Ugięła kolano, chcąc złożyć głęboki dyg, lecz lady Mattison powstrzymała ją i serdecznie
wyściskała.
– Oczywiście, że wiemy. Od razu cię rozpoznałam, droga Różo. – Matka Collina była
głęboko wzruszona.
Róża poczuła w oczach piekące łzy.
– Dziękuję, jaśnie pani – wyszeptała.
Lady Mattison cofnęła się o krok i spojrzała na Różę. Była wyjątkowo piękną kobietą, a
Collin odziedziczył po niej urodę. Miała lśniące złote włosy i olśniewająco błękitne oczy.
Wyglądała bardzo młodo i tylko kiedy się uśmiechała, widać było parę zmarszczek, a we
włosach tu i ówdzie srebrzyły się siwe pasemka. Gdyby nie to, można by ją wziąć za siostrę
Collina.
– Nie dziękuj, moja droga, bo po prawdzie to sir John i ja powinniśmy podziękować tobie.
Nieprawdaż? – Pociągnęła małżonka do przodu.
Sir John był wysokim, wytwornym dżentelmenem o spokojnej urodzie, ciemnych włosach
przyprószonych siwizną i łagodnych zielonych oczach. Ujął dłoń Róży i pochylił się, aby złożyć
delikatny pocałunek.
– Panno Benham, miło mi ponownie widzieć panią. Wątpię, czy pani mnie pamięta, lecz
miałem szczęście gościć w „Owieczce i Pastereczce” podczas krótkiej wizyty w Londynie, i
wyznać muszę, iż zachwyciła mnie pani uroda. Kiedy Collin powiedział mi, kto jest wybranką
jego serca, od razu wiedziałem, że to pani i niezmiernie się ucieszyłem. Mam nadzieję, że
wkrótce będę miał zaszczyt, a zarazem przyjemność, nazywać panią swoją córką.
– O czym ty mówisz, John? – wtrąciła się lady Dilbeck. – Róża i kapitan Mattison zamierzają
się pobrać?
– Nie wiedziałaś o tym, Eunice? – Spojrzał na nią zdumiony. – Panna Benham i Collin
zaręczyli się, nim Collin wyruszył na wojnę.
Lady Dilbeck osłupiała. Wpatrywała się z niedowierzaniem w Różę, która gwałtownie
pokręciła głową.
– Tak było, lecz kiedy przyszłam na służbę do majątku Dilbeck, nie byłam już narzeczoną
kapitana Mattisona. Lady... – Wyciągnęła błagalnie rękę do matki Collina – Z pewnością
otrzymała pani mój list, w którym wszystko wyjaśniam?
– Otrzymaliśmy z sir Johnem sporo listów – stwierdziła lady Mattison z ledwie skrywanym
rozbawieniem. – Od ciebie, Różo, od Collina, a także od drogiej lady Dilbeck. Wszyscy prosili,
abyśmy jak najszybciej tutaj przyjechali. Zachęcani przez tyle osób, jak mogliśmy odmówić?
Teraz z kolei Róża spojrzała zdumiona na lady Dilbeck.
– Jaśnie pani również napisała list do sir Johna i lady Mattison?
Jaśnie pani żachnęła się, by ukryć zakłopotanie.
– Nie pora dyskutować o tych sprawach, zwłaszcza że sir John i lady Mattison muszą być
zmęczeni podróżą. Z pewnością pragną też w bardziej intymnej atmosferze nacieszyć się swoim
synem. John i Madeline, zapraszam do salonu, gdzie czeka rozpalony kominek.
– Ale Róża dotrzyma nam towarzystwa. – Lady Mattison wzięła Różę za rękę. – Bardzo
pragnęłam spotkać się z Collinem, lecz równie gorąco chcę poznać narzeczoną mojego syna.
– Nie, nie mogę. – Róża czuła, jak wlepiają się w nią spojrzenia wszystkich obecnych osób. –
Muszę dopilnować, by obiad podany był w porę, żeby wszyscy zdążyli do kościoła, a także
pomóc kamerdynerowi i pokojówce państwa rozpakować bagaże. Proszę, niech państwo przejdą
do salonu razem z lady Dilbeck i kapitanem Mattisonem, a ja zaraz przyślę herbatę.
– Pomogę Róży – zaoferował się Collin – i przyniosę herbatę w jej towarzystwie, tak że
będziemy mogli wszyscy razem zasiąść w salonie.
– Nie, proszę – błagała, ogromnie skrępowana całym tym zamieszaniem wokół jej osoby.
Cóż, sytuacja była nad wyraz niezręczna Róża ubrana była jak służąca, a mimo to odnoszono się
do niej jak do jakiejś ważnej osoby. – Proszę mi wybaczyć, ale naprawdę mam mnóstwo pracy.
Proszę, niech państwo przejdą do salonu. Camhort spełni każde państwa życzenie.
Lady Mattison pogłaskała Różę po ręku, uśmiechając się do niej ze współczuciem.
– Doskonale cię rozumiem, moja droga. Człowiek ma zawsze więcej obowiązków na głowie,
kiedy pod nogami kręci się tyle osób. Zostawimy cię w spokoju, żebyś uwinęła się ze wszystkimi
sprawami, ale później, musisz mi to solennie przyrzec, utniemy sobie miłą, długą pogawędkę.
Tylko we dwie. – Pocałowała ją w policzek. – Nie mogłam się doczekać przez te długie lata,
kiedy cię wreszcie poznam, więc teraz nie wystawiaj mojej cierpliwości na próbę.
– Tak, jaśnie pani – mruknęła Róża, rzucając niepokojone spojrzenie Collinowi, który
odpowiedział jej uśmiechem i skinieniem głowy. – Cała przyjemność po mojej stronie.
Dygnęła i odprowadziła wzrokiem lady Dilbeck oraz jej gości, którym Camhort wskazał
drogę do salonu. Zaczęli ożywioną rozmowę, mówiąc jeden przez drugiego – lady Dilbeck do sir
Johna, a Collin do matki.
Kiedy odwróciła się, by przywitać się z kamerdynerem sir Johna oraz pokojówką lady
Mattison, cała służba we dworze, a także Ralf, uśmiechali się do niej od ucha do ucha.
– To o niczym nie świadczy – zapewniła ich stanowczo.
– Nie, oczywiście, że nie – odparła Hester, wybuchając śmiechem, a reszta zawtórowała jej
ochoczo.
– O ile się nie mylę, przed chwilą do jaśnie pani przyjechali goście – powiedziała Róża,
unosząc brodę. – Jeśli nie chcemy jej przynieść wstydu, powinniśmy zatroszczyć się o wszystko,
co potrzeba. Jacob i Elliot, bądźcie tak uprzejmi i pomóżcie stangretom sir Johna wnieść bagaże.
Hester, sprawdź, czy pokoje są gotowe, a ja zaraz przyprowadzę na górę kamerdynera i
pokojówkę. Janny i Emily, proszę, pospieszcie się z herbatą. Powiem Camhortowi, by zaniósł
tacę do salonu, jak tylko będziecie gotowe. A ty, Ralf, pomóż Jimmy'emu przy koniach.
Pospieszcie się! – Klasnęła w ręce dla większego efektu.
Rozlokowanie nowo przybyłej służby, bagażu, koni i powozów zajęło Róży sporo czasu, aż
nadeszła pora obiadu. Poprosiła Camhorta, żeby powiadomił o tym zebranych w salonie, by
mogli się przebrać. Okazało się jednak, że lady Dilbeck oraz jej goście postanowili udać się od
razu do jadalni, a przebiorą się dopiero przed wigilijną mszą.
Sir John i lady Mattison wyrazili życzenie, by Róża towarzyszyła im przy obiedzie, a lady
Dilbeck przystała na to. Poprosiła Camhorta, by przekazał jej wiadomość, aby miała czas
przygotować się na tę okazję.
– Chcą, żebym im dotrzymała towarzystwa przy obiedzie? – powtórzyła Róża zdumiona. Co
innego Collin i lady Dilbeck, z nimi czuła się swobodnie, ale zapraszać zwyczajną ochmistrzynię,
by wraz z oficjalnymi gośćmi zasiadła do stołu... To przekraczało wszelkie granice.
Camhort skiną! głową.
– Jaśnie pani zgodziła się z nimi całkowicie. Nie muszę dodawać, że kapitan Mattison
również. – W jego zazwyczaj ponurych oczach malowała się wesołość. – Oczekują cię w salonie
za dwadzieścia minut, a potem wszyscy razem pójdziecie do jadalni.
– Rozumiem – rzekła Róża z rezygnacją. – Muszę się więc pospieszyć. Dziękuję ci,
Camhort.
Punktualnie wkroczyła do salonu. Ubrana była w jedyną naprawdę ładną suknię, jaką
posiadała, prostą, lecz elegancką, z błękitnego muślinu. Przed wyjazdem Róży do Dilbeck kupił
ją lord Cardemore, na wypadek gdyby nadarzyła się jakaś towarzyska okazja. Róża nie chciała jej
przyjąć, ale tak nalegał, że musiała ustąpić. Teraz w głębi duszy dziękowała mu, że był taki
uprzejmy i przewidujący.
Collin ogarnął jej postać pełnym aprobaty, łakomym wzrokiem, żałował tylko, że nie miała
czasu na jakąś zmyślniejszą fryzurę. Zdążyła jedynie uczesać włosy i związać niesforne, czarne
loki wstążką.
Podszedł do Róży i ujął ją pod ramię.
– Wyglądasz przepięknie – szepnął, prowadząc ją na miejsce. – Będzie to jeden z
najszczęśliwszych wieczorów w naszym życiu, przyrzekam ci.
Róża sądziła, że będzie bardzo skrępowana, prowadząc rozmowę z rodzicami Collina, bo
znali jej wstydliwą przeszłość. Myliła się jednak. Byli czarujący i przyjaźni, zwłaszcza matka
Collina, której miły uśmiech i bezpośredni sposób bycia spowodowały, że poczuła się
swobodnie. Lady Mattison zabawiała ją rozmową podczas obiadu oraz w drodze do kościoła, a
także kiedy po mszy wracali z powrotem do majątku Dilbeck.
Ale gdy dotarli do domu, wesoły nastrój prysł. Lady Mattison zdjęła rękę syna z ramienia
Róży i rzekła:
– Moja droga, czy zechciałabyś pójść na moment ze mną na górę, do mojego pokoju?
Pogawędzimy sobie trochę, a przy okazji liczę, że będziesz tak dobra i pomożesz mi się przebrać
w coś bardziej stosownego do tańca.
Róża spojrzała na Collina. Serce waliło jej jak miot, na przemian targało nią zażenowanie i
radość. Skinął głową dla dodania otuchy, po czym powiedział.
– Nie zatrzymuj Róży zbyt długo, mamo.
– Znając twoją niecierpliwość, nie odważyłabym się – odparła wesoło.
Gdy tylko weszły do pokoju, lady Mattison odprawiła pokojówkę.
– Rozgość się, proszę, Różo – rzekła, wskazując fotel w pobliżu kominka. – Wiem, że
niepokoisz się, chciałabym jednak, żebyś się rozluźniła.
– Obawiam się, że nie będzie to takie proste – wyznała szczerze Róża, gdy już usiadły
naprzeciwko siebie. – Mówiła pani, że otrzymała mój list i jeśli przeczytała go pani do końca, zna
pani całą prawdę. Przykro mi, jeśli Collin sugerował, iż uważam, że jest wobec mnie
zobowiązany moralnie danym mi kiedyś słowem. Ze względu na niego jest pani dla mnie
uprzejma, nie uwierzę jednak, że naprawdę pragnie pani, aby się ze mną ożenił.
– Jedyne, czego pragniemy z moim małżonkiem, to szczęścia naszych dzieci. A zwłaszcza
leży nam na sercu Collin, który tyle przecierpiał podczas wojny. Przyznaję, że początkowo
miałam pewne obiekcje, kiedy napisał, że zakochał się w dziewczynie, której nie znamy, lecz
przekonały mnie jego listy, a także twój. Ważne było też to, że mój mąż wspominał cię ciepło.
Znam swego syna na tyle dobrze, aby wierzyć, że gdyby nie darzył cię prawdziwym uczuciem,
zdradziłby się przed nami prędzej czy później. Jako chłopiec był szalenie niestały w afektach –
rzekła z uśmiechem. – Lecz wobec ciebie zachowuje się zupełnie inaczej, Różo. Teraz, kiedy cię
w końcu poznałam, rozumiem, że Collin zakochał się w tobie od pierwszego wejrzenia i kocha
cię nadal. Wierzę z głębi serca, że nigdy nie przestanie cię kochać, bez względu na to, co
powiedzą jego rodzice czy ktokolwiek inny.
– Lady Mattison...
– Jeszcze chwilę, Różo. Kiedy przeczytałam twój list, uświadomiłam sobie, że kochasz
Collina równie gorąco, bo inaczej nigdy byś nie wyjawiła tak bolesnych wspomnień, mając na
uwadze wyłącznie jego dobro.
Róża posmutniała i zwiesiła głowę. Cóż, gdyby nie splątane ścieżki losu, ta miłość jaśniałaby
cudownym blaskiem...
– Tak, kocham go, ale to nie ma żadnego znaczenia. Nie uwierzę, że pragnie pani, aby pani
syn pojął za żonę złodziejkę. Ani pani, ani sir John.
– Gdybyś była złodziejką z wyboru albo nie okazała skruchy za swoje czyny, mimo że
zmusiły cię do tego okoliczności, pewnie odebralibyśmy to inaczej. Przyznam jednak szczerze,
że kiedy patrzę na ciebie, Różo, i gdy słyszę, że zarówno mój mąż, jak i syn, wyrażają się o tobie
w samych superlatywach, nie mówiąc o lady Dilbeck, która wychwala cię pod niebiosa, nie
jestem w stanie ujrzeć cię w niekorzystnym świetle. Patrząc na ciebie – rzekła, unosząc głowę i
przyglądając się z zadumą Róży – widzę uroczą, inteligentną, młodą kobietę o doskonałych
manierach i wielkiej kulturze, osobę o ujmującej osobowości, z którą miło się rozmawia. Jestem
przekonana, że ani sir John, ani ja nie wyobrażamy sobie bardziej odpowiedniej żony dla naszego
syna. A przy tym, co należy uznać za zrządzenie losu, bardzo się kochacie z Collinem. Stałoby
się źle, gdybyście zmarnowali ten rzadki dar...
Róża nie mogła uwierzyć, że lady Mattison przemawia do niej w te słowa. Miała wrażenie,
że to sen, który za chwilę się skończy i ustąpi miejsca bolesnej rzeczywistości.
– Lady Mattison, nie dość, że byłam złodziejką i żyłam na ulicy, to zostałam zwykłą służącą.
Bez względu na to, z jakiej pochodzę rodziny i jak mnie wychowano, nic nie zmieni tego, kim się
stałam.
Lady Mattison ścisnęła Róży rękę.
– Lecz tylko od ciebie zależy, kim zostaniesz, a przeszłość nie ma znaczenia – stwierdziła z
głębokim przekonaniem. – Niech moja osoba posłuży ci za przykład. Nie urodziłam się panią,
Różo, wcale nie pochodzę z dobrej rodziny. Kiedy poznałam sir Johna, byłam, tak jak ty teraz,
ochmistrzynią w lordowskim domu. Sir John przyjechał z wizytą do majątku, poznaliśmy się i
zakochaliśmy w sobie. Wierz mi, byłam przekonana, iż nigdy nie dostaniemy zgody na ślub,
zwłaszcza że John jest najstarszym synem i głównym spadkobiercą. Moją jedyną rekomendacją,
podobnie jak w twoim przypadku, była dobra edukacja, co zawdzięczam memu ojcu, który był
pastorem, oraz miłość, jaką żywiłam do Johna.
– Jego rodzice zaakceptowali panią?
– Och, dopiero po pewnym czasie. Początkowo nie chcieli, abyśmy się pobrali, a ja,
podobnie jak ty, postanowiłam rozstać się z Johnem, by nie komplikować mu życia. Ale on był
równie uparty jak jego najmłodszy syn i zagroził, że mnie uprowadzi i zmusi do małżeństwa, jeśli
jego rodzice i ja nie wyrazimy zgody. W końcu musieli się poddać, choć niezbyt chętnie. Lecz po
jakimś czasie pokochali mnie i zaakceptowali. A kiedy urodziłam im wnuki, wręcz oszaleli na
moim punkcie. – Roześmiała się, sprawiając, że Róża uśmiechnęła się po raz pierwszy, odkąd
przestąpiły próg pokoju.
– To bardzo piękna opowieść – szepnęła cicho.
– Bo życie bywa piękne... Oczywiście na początku nie było mi łatwo, ponieważ nie zostałam
wychowana jako dama, ale teściowa wzięła mnie pod opiekuńcze skrzydła i nauczyła mnie, jak
być odpowiednią żoną dla Johna oraz sprostać obowiązkom, jakich wymaga ode mnie moja
pozycja. Chlubię się tym, że poradziłam sobie na tyle dobrze, iż prawie ucichły krążące na mój
temat plotki... choć rozsiewane są do dziś.
– Nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek wyrażał się o pani niepochlebnie, jaśnie pani –
powiedziała szczerze Róża. – Nigdy nie spotkałam damy równie wykwintnej jak pani.
– Uwierz mi zatem, że tobie, przyszłej żonie dżentelmena, będzie znacznie łatwiej, gdyż
masz zalety, które ja dopiero musiałam wypracować w sobie. Przede wszystkim umiesz
prowadzić wystawny dom. Ta umiejętność okaże ci się wyjątkowo przydatna, zwłaszcza gdy na
świat przyjdą dzieci.
Róża oblała się rumieńcem na tę myśl.
– To wszystko wydaje mi się takie nieprawdopodobne – szepnęła. – Po prostu nie mogę
uwierzyć, że coś podobnego może się wydarzyć. Dokładnie tak jak to sobie wymarzyłam.
– Tak samo było ze mną – odparła lady Mattison. – Zresztą czy naprawdę wierzysz, że
Collin, który tak bardzo cię kocha, pozwoli ci odejść? Biedny chłopak czekał sześć lat, żebyś
została jego żoną, niemal tak długo jak biblijny Jakub, więc dłużej niech już nie czeka, dobrze? –
Uśmiechnęła się uroczo.
– Dobrze... – wyszeptała Róża.
– Ty również czekałaś zbyt długo – stwierdziła lady Mattison i pogładziła Różę po ręku. – I
przecierpiałaś zbyt wiele jak na młodą damę. Jednak Bóg czuwał nad tobą, bo w końcu znalazłaś
u lady Dilbeck bezpieczne schronienie. Ale życie idzie naprzód, dlatego powinnaś wykorzystać
to, co los niesie ci w darze, czyli wspólne życie z Collinem, wypełnione radościami i kłopotami,
jakie spotykają ludzi, którzy naprawdę się kochają. Przypominam ci jednak, o czym zresztą sama
dobrze wiesz, że Collin wprawdzie jest czarujący, ale też uparty jak... no, bardzo uparty.
– Och, dobrze o tym wiem – odparta Róża ze śmiechem. Uklękła przed lady Mattison, ujęła
jej dłonie i podniosła wzrok. – Lady Mattison, czy jest pani pewna, że również pani sobie tego
życzy? – spytała drżącym głosem.
– Tak, moja droga, całkiem pewna, zarówno ja, jak i mój mąż. Bo chodzi o szczęście naszego
syna, a ty trzymasz do niego klucz. No, tylko się nie rozpłacz, bo będziesz miała czerwone oczy,
jak pójdziesz na dół porozmawiać z Collinem. Niecierpliwie i pełen niepokoju czeka, aż
wrócimy, a damie nie przystoi witać mężczyznę łzami, jak powiedziałaby moja świętej pamięci
teściowa.
Pomimo życzliwej przestrogi oczy Róży napełniły się łzami. Rzuciła się lady Mattison na
szyję i uściskała ją mocno.
– Dziękuję – szepnęła. – Bardzo pani dziękuję. Przyrzekam, że nie będzie pani nigdy
żałowała, że tak się stało.
Lady Mattison zachichotała i uścisnęła czule Różę.
– Moja droga, to ja powinnam ci podziękować. Wiem, że uczynisz Collina szczęśliwym, a to
jedyne, czego od ciebie oczekujemy. Chodź. – Uniosła jej twarz, po której ściekły strugi łez, i
uśmiechnęła się. – Pomóż mi się przebrać na dzisiejszą, tak bardzo szczególną uroczystość,
wszak będziemy świętować Boże Narodzenie oraz wasz przyszły związek. Potem musisz się
udać prędko na dół do Collina, zanim przybiegnie tu, szukając ciebie.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Mimo napomnień ojca, Collin nie był w stanie zapanować nad sobą. Nerwowo dreptał u
podnóża schodów, licząc minuty, które upłynęły od chwili, gdy matka i Róża wspięły się na górę.
Już był o krok od tego, aby pójść za nimi, wtargnąć do pokoju matki i zażądać wyjaśnień, co się
dzieje. Szczęśliwie jednak ujrzał na półpiętrze Różę.
Wprawdzie płakała, lecz uśmiech na jej twarzy objawił mu najradośniejszą wieść. Pognał ku
ukochanej, susami pokonując schody, i porwał ją w ramiona.
– Czy wszystko w porządku? – zapytał, bo nic mądrzejszego nie potrafił wymyślić.
– Tak – odparła Róża i pocałowała go.
Wszystkie cierpienia, jakich Colłin zaznał w ciągu minionych sześciu lat, nagle się ulotniły, a
świat zdecydowanie zyskał na urodzie. Róża była jego i nigdy nie pozwoli jej odejść. Czyż
mądrzy ludzie nie twierdzą, że prawdziwe dobro jednak istnieje?
– Obiecuję, że będziesz szczęśliwa. – Wciąż trzymając ją w ramionach, zaczął schodzić po
schodach. – Wszystko będzie tak, jak sobie zażyczysz. Jeśli chcesz pozostać w majątku,
zostaniemy, a jeśli chcesz stąd wyjechać, wyjedziemy, gdziekolwiek tylko zapragniesz. Chociaż
wolałbym zostać – dodał, kiedy dotarli do ostatniego schodka – ponieważ mam mnóstwo planów,
a lady Dilbeck strasznie by nas brakowało...
Pocałowała go znowu, długo i mocno, aż zabrakło mu tchu.
– Zostaniemy, jeśli lady Dilbeck będzie sobie tego życzyła, oraz jeśli nie będą mieć nic
przeciwko temu twoi rodzice. Ale jak przyjdą na świat dzieci, kapitanie Mattison, powinniśmy
pomyśleć o własnym domu.
– Och, dużo wcześniej – odparł, uśmiechając się szeroko. Nadal ją niósł, aż dotarł pod
przyczepioną do konaru jemiołą. – Tak się składa, że jaśnie pani posiada nieduży mająteczek,
niedaleko stąd, którego nikt nie dzierżawi. Dom jest obszerny i solidny, wprost wymarzony dla
licznej rodziny, a leżąca odłogiem ziemia aż prosi o oracza.
– Chyba wiem, o czym mówisz – powiedziała zaskoczona Róża. – Masz na myśli tę
posiadłość, która znajduje się o milę na wschód od dworu? Lady Dilbeck jest jego właścicielką?
– Tak. Rozmawiałam o tym z jaśnie panią i zgodziła się sprzedać ten majątek za szokująco
niską cenę, gdyż dzięki temu będziemy w pobliżu, a ja nadal pozostanę zarządcą na jej ziemiach.
Była strapiona, że będzie musiała znaleźć sobie nową ochmistrzynię, ale pogodziła się z tym.
– Collin! – Róża zaczęła go odpychać od siebie, aż postawił ją na ziemi. – Zaplanowałeś
wszystko, mimo że nie wiedziałeś, co powiedzą twoi rodzice? I co ja powiem?
– Gdyby rodzice nie wyrazili zgody na nasze małżeństwo, zgodnie z umową zostawiłbym cię
w spokoju, to znaczy nie nagabywałbym cię. Jednak nadal miałbym nadzieję, że z czasem
zgodzisz się na nasz ślub. Zamieszkałbym nieopodal, jako zarządca bywałbym we dworze...
– Lady Mattison powiedziała, że jesteś uparty jak... – Zachichotała. – No, bardzo uparty.
– Mam to po ojcu – odparł z dumą.
– Nie rozumiem jednak, dlaczego przemilczałeś również to, że twoja matka też kiedyś była
ochmistrzynią – zarzuciła mu. – Przecież wówczas mniej bym się obawiała reakcji twoich
rodziców na moją osobę.
Wzruszył ramionami.
– Nie wziąłem tego pod uwagę – odparł szczerze. – Naprawdę, kochanie, w ogóle o tym nie
myślałem – zapewnił ją, widząc malujące się na jej twarzy niedowierzanie. – Zawsze było mi to
obojętne. Nigdy nie wstydziłem się matki, więcej, zawsze byłem z niej dumny, a kiedy w szkole
koledzy próbowali mi dokuczać z jej powodu, podbiłem niejedno oko i rozkwasiłem wiele nosów
– dodał wesoło. – I to z przyjemnością. Skutek był taki. że w krótkim czasie wszyscy koledzy
zaczęli niezmiernie poważać moją matkę.
– Mogę to sobie wyobrazić – rzekła Róża, obejmując go czule za szyję. – Nie chcę jednak,
abyś staczał boje w obronie mego dobrego imienia, nie chcę, by czyniły to nasze dzieci. Nie
zmienię tego, kim byłam, lecz jak stwierdziła twoja matka, tylko ode mnie zależy, kim się stanę.
W razie plotek, a z pewnością będą nam towarzyszyć przez całe życie, zwalczymy je za pomocą
zdrowego rozsądku. Twoja matka to bardzo mądra kobieta.
– Och, zgadzam się. Podobnie jak moja przyszła małżonka, panna Róża, która jej wysłuchała
i wybrała szczęście zamiast niedoli. Nasze wspólne szczęście. – Przygarnął ją bliżej. – Co prawda
jeszcze nie jest Boże Narodzenie, lecz pozwól, że złożę ci życzenia. Wesołych świąt, Różo.
– Wesołych świąt, Collin – szepnęła, wspinając się na palce, by spotkać jego usta.
Przyglądała im się nie tylko lady Dilbeck oraz rodzice Collina, lecz również cała służba,
która zebrała się w salonie, by śpiewem i tańcami uczcić Wigilię.
– Będą to niezapomniane święta – rzekła lady Mattison wesoło, wymieniając uśmiechy ze
swoim małżonkiem.
– Pełne miłych wspomnień – mruknęła lady Dilbeck, wycierając oczy chusteczką. – Które
zatrą w pamięci przykre wspomnienia.
Sir John położył jej dłoń na ramieniu, chcąc dodać jej otuchy.
– Otrząśniesz się ze wspomnień, Eunice, mając pod bokiem Różę i Collina. Znam mojego
syna i wiem, będzie wpadał do ciebie codziennie, przedstawiając ci swoje plany modernizacji
majątku. – Roześmiał się. – Czekają cię trudne chwile, bo nie ustąpi, póki ich wszystkich, co do
jednego, nie zaakceptujesz. Collin jest najbardziej upartym młodzieńcem na tym bożym świecie i
zawsze musi postawić na swoim. Współczuję mojej przyszłej synowej.
– Nie ma powodu – stwierdziła lady Mattison. – Róża też jest stanowcza, a nawet uparta, i
nie ulegnie tak łatwo mojemu synowi. Pasują do siebie idealnie. Przy takich charakterkach na
pewno nie grozi im nuda.
Lady Dilbeck z uśmiechem skinęła głową, spoglądając na parę, która wciąż stała pod
konarem z jemiołą.
– Oto oni – rzekła z czułością. – Dziękuję Bogu, że sprowadził ich do mnie – dodała drżącym
głosem. – Czułabym się bez nich bardzo samotna. Bez was wszystkich. – Spojrzała po gościach i
służbie. – Wypijmy lampkę wina, wznosząc toast za nasze zdrowie i zdrowie młodej pary, która
wkrótce się pobierze, a co najważniejsze, życzmy sobie wzajemnie błogosławieństwa bożego
oraz wszystkiego najlepszego z okazji nadchodzących świąt Bożego Narodzenia.