31
31
31
31
JANE ZAMRUGAŁA I SPOJRZAŁA W DÓŁ, na kubek z gorącą czekoladą, który
trzymała w dłoni. Coś do niej kapało.
Jezu... Łzy lały się jej po twarzy, wpadając do kubka, mocząc jej koszulę. Całe jej ciało
drżało, kolana się uginały, czuła potworny ból w klatce piersiowej. Z jakieś niezrozumiałego
powodu miała ochotę paść na podłogę i szlochać.
Ocierając policzki, rozejrzała się po kuchni. Na blacie zauważyła mleko, kakao i łyżkę. Z
garnka na kuchence wciąż unosiła się para. Szafka po lewej nie była całkowicie domknięta.
Nie mogła sobie przypomnieć momentu, kiedy wyjmowała te wszystkie rzeczy, ale zwykle
tak się dzieje z powtarzanymi często czynnościami. Wypiera się je ze świadomości.
Co, do diabła? Przez okno naprzeciwko kącika śniadaniowego ujrzała kogoś.
Mężczyznę. Potężnego mężczyznę. Stał tuż obok kręgu światła rzucanego przez uliczną
latarnię, więc nie mogła dostrzec jego twarzy, ale była pewna, że jej się przygląda.
Bez żadnego wyraźnego powodu łzy zaczęły lać się niemal strumieniem. A płacz jeszcze
się nasilił, gdy nieznajomy odwrócił się i poszedł w dół ulicy.
Jane odstawiła kubek na blat i wybiegła z kuchni. Musi go dogonić. Musi go zatrzymać.
Kiedy jednak dotarła do drzwi, potworny ból głowy dosłownie zwalił ją z nóg. Leżąc na
białych, zimnych płytkach przekręciła się na bok, potarła palcami skronie i westchnęła.
Leżała tam Bóg wie jak długo, oddychając i modląc się, żeby ból minął. Kiedy to
wreszcie nastąpiło, uniosła się i oparła o drzwi wejściowe. Zastanawiała się, czy to był
wylew, ale nie było żadnych rozpoznawalnych objawów ani widocznych zaburzeń. Tylko
jeden potworny atak bólu.
To muszą być pozostałości po grypie, która męczyła ją przez cały weekend. Wirus, który
krążył po szpitalu od tygodni, dosłownie zrobił z niej warzywo. To miało sens. Od dawna nie
chorowała, więc widocznie musiała to nadrobić.
Mówiąc o zaległościach... Cholera, czy w ogóle zadzwoniła, żeby przełożyć rozmowę w
Columbii? Nie miała najmniejszego pojęcia... więc pewnie nie. Do diabła, nie pamiętała
nawet, jak opuściła szpital w czwartek wieczorem.
Nie była pewna, jak długo robiła za blokadę drzwi, ale w pewnym momencie zegar nad
kominkiem zaczął wybijać godzinę. To był jeden z zegarów z gabinetu jej ojca w Greenwich,
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
staroświecki Hamilton wykonany z solidnego mosiądzu, mogłaby przysiąc, że wybijał
godziny z brytyjskim akcentem. Nigdy go nie znosiła, ale dobrze chodził.
Szósta rano. Czas iść do pracy.
Świetny plan, ale kiedy usiłowała wstać, nie miała już wątpliwości, że nie pójdzie do
szpitala. Była oszołomiona, słaba i wyczerpana. Nie była w stanie zajmować się pacjentami,
wciąż czuła się fatalnie.
Niech to szlag... musi zadzwonić i powiedzieć, że nie przyjdzie. Gdzie jest jej pager? I
telefon?
Zmarszczyła brwi. Płaszcz i torba, którą zapakowała na wyjazd, leżały na podłodze przed
szafą w holu.
Ale nie było komórki. Ani pagera. Zawlokła swój nędzny tyłek na górę i sprawdziła przy
łóżku, tam też ich nie było. Wróciła na dół i poszła do kuchni. Nic. Nie było też jej torby na
ramię, którą zawsze brała do pracy. Czy to możliwe, że zostawiła ją na cały weekend w
samochodzie?
Otworzyła drzwi do garażu, światło zapaliło się automatycznie.
Dziwne. Jej samochód był zaparkowany przodem. Zazwyczaj wjeżdżała tyłem.
Co tylko dowodziło, jak źle musiała się czuć. Oczywiście jej torba była na przednim
siedzeniu. Przeklinała samą siebie pod nosem, wróciła do mieszkania i wybrała numer. Jak
mogła zniknąć na tak długo bez uprzedzenia? Nawet jeśli inni lekarze mogli ją zastąpić, nigdy
nie pozwalała sobie na bycie poza zasięgiem dłużej niż pięć godzin.
Miała kilka wiadomości, ale na szczęście żadna z nich nie była pilna. Najważniejsze,
dotyczące pacjentów, zostały przekazane do kogoś, kto miał dyżur, więc resztą mogła zająć
się później.
Wychodząc z kuchni do sypialni, spojrzała na kubek kakao. Nie musiała go dotykać,
żeby wiedzieć, że było już zimne. Mogła je wylać. Podniosła kubek, ale nagle zawahała się. Z
jakiegoś powodu nie mogła znieść myśli o wylaniu. Zostawiła kubek w tym samym miejscu
na blacie, mleko jednak schowała do lodówki.
W sypialni zrzuciła ubranie na podłogę, założyła czysty podkoszulek i weszła do łóżka.
Układając się pod kołdrą, zdała sobie sprawę, że jej ciało jest dziwnie zdrętwiałe,
zwłaszcza wewnętrzna strona ud i dół pleców. W innych okolicznościach powiedziałaby, że
to przez rewelacyjny seks... albo górską wspinaczkę. Tymczasem to tylko zwykła grypa.
Cholera. Columbia. Rozmowa.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Później zadzwoni do Kena Falchecka, przeprosi, mając nadzieję po raz drugi, że da się
przełożyć spotkanie. Bardzo chcieli ją zatrudnić, ale niestawienie się na rozmowę z
ordynatorem oddziału było dużym nietaktem. Nawet jeśli powodem była choroba.
Zupełnie nie mogła się ułożyć na poduszce. Szyję miała spiętą, a kiedy sięgnęła ręką,
żeby ją wymasować, zmarszczyła brwi. Z prawej strony znalazła obolałe miejsce... Co, do
diabła? Miała tam jakiś ślad, zgrubiałe kropki.
Nieważne. Wysypka nie była czymś niezwykłym podczas grypy. A może ugryzł ją
pająk?
Zamknęła oczy i nakazała sobie odpoczynek. Odpoczynek był dobry. Odpoczynek
pomoże jej szybciej uporać się z chorobą. Odpoczynek przywróci ją do normalnego stanu,
pomoże naładować się jej organizmowi.
Zaczynała zasypiać, kiedy nagle w myślach zobaczyła obraz mężczyzny z bródką i
diamentowymi oczami. Jego usta poruszały się, układając się w słowa... „kocham Cię”. Jane
kurczowo chwytała się tego obrazu, ale szybko zapadała w objęcia ciemności. Walczyła ze
snem, przegrywając. Ostatnią rzeczą, jakiej była świadoma, były łzy spływające na poduszkę.
Czyż to nie było dziwne?
John usiadł w siłowni na ławce do wyciskania i przyglądał się, jak Zbihr pracuje nad
bicepsami. Wielkie, metalowe ciężarki wędrowały w górę i w dół, wydając subtelny,
stukający dźwięk, jedyny dźwięk w pomieszczeniu. Jak dotąd nie rozmawiali; to było jak
jeden z ich spacerów, tylko bez lasu. Jednak przemowa się zbliżała, John to przeczuwał.
Z odłożył ciężarki na matę i wytarł twarz. Jego goła pierś lśniła, podnosząc się i
opadając.
Jego żółte oczy spojrzały na Johna. „Zaczyna się”, pomyślał.
– Więc, jeśli chodzi o twoją przemianę...
Dobra... czyli zaczniemy od łatwiejszej sprawy.
Co w związku z tym?
– Jak się czujesz?
Dobrze. Niepewnie. Inaczej. – Wzruszył ramionami. – Wiesz jak to jest, kiedy obcinasz
paznokcie i masz to dziwne uczucie w palcach przez cały dzień, taką nadwrażliwość? Ja tak
się czuję na całym ciele.
Co on, do cholery, wygaduje. Przecież Z sam przeszedł przemianę. Dobrze wiedział, jak
to jest potem.
Zbihr upuścił ręcznik i podniósł ciężarki do drugiej rundy ćwiczeń.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Masz jakieś fizyczne problemy?
Nic mi o tym nie wiadomo.
Z utkwił wzrok w matach i kolejno podnosił ramiona, najpierw lewe, potem prawe.
Lewe. Prawe. Lewe. Zadziwiające, że takie ciężary wydawały taki delikatny dźwięk.
– Wiesz, Layla złożyła raport.
O... cholera.
Co powiedziała?
„Proszę... tylko nie o prysznicu...”
– Powiedziała, że nie uprawialiście seksu. Mimo że w pewnym momencie wyglądało
na to, że chciałeś.
John bezmyślnie śledził powtórzenia Z. Prawa. Lewa. Prawa. Lewa.
Kto o tym wie?
– Ghrom i ja. Tylko my. Nikt więcej o tym nie wie. Pytam o to na wypadek, gdyby
dolegało ci coś fizycznie. Coś, co trzeba by przebadać.
John wstał i zaczął chodzić, chwiejąc się jak pijany.
– Dlaczego przerwałeś, John?
Spojrzał na brata i już chciał go jakoś spławić, kiedy nagle zdał sobie sprawę, że nie jest
w stanie tego zrobić. Z oczu Z dało się wyczytać, że on wie.
Kurwa mać. Agrhes się wygadał. Ta sesja terapeutyczna w klinice, kiedy John
opowiadał, co mu się przytrafiło na klatce schodowej, wyszła na jaw.
Ty wiesz – John westchnął z wściekłością. – Ty, kurwa, wiesz, prawda?
– Tak, wiem.
Ten pierdolony terapeuta powiedział, że to poufne...
– Kopia twojej historii choroby została tu przysłana. To standardowa procedura dla
wszystkich uczniów na wypadek, gdyby coś się stało w siłowni lub gdyby przemiana
rozpoczęła się, gdy jesteś w obiekcie.
Kto to czytał?
– Tylko ja. I nikt inny tego nie przeczyta, nawet Ghrom. Schowałem to i tylko ja wiem
gdzie.
John odetchnął. To było pocieszające.
Kiedy to przeczytałeś?
– Tydzień temu, kiedy zdałem sobie sprawę, że twoja przemiana nastąpi lada dzień.
Co... co tam było napisane?
– Właściwie wszystko.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Kurwa.
– To dlatego nie chcesz iść do Agrhesa, prawda? – Z ponownie odłożył ciężarki. –
Myślisz, że ten facet znowu urządzi ci terapię?
Nie lubię o tym mówić.
– Nie dziwię ci się. I wcale cię o to nie proszę.
John zdobył się na lekki uśmiech.
Nie uraczysz mnie całym tym gównem o tym, jak to rozmowa jest dla mnie dobra, co?
– Nie. Sam też nie jestem zbyt rozmowny, więc nie mogę polecać tego innym. – Z
oparł łokcie na kolanach i pochylił się do przodu. – Sprawa wygląda tak, John. Chcę,
żebyś był absolutnie pewien, że to zostanie między nami. W porządku? Jeśli ktokolwiek
będzie chciał zobaczyć twoje akta, osobiście dopilnuję, żeby tak się nie stało, nawet
jeśli będę musiał skurwysyna spalić na popiół.
John przełknął, czując nagle grudę w gardle. Sztywnymi rękami zamigał:
Dzięki.
– Ghrom chciał, żebym porozmawiał z tobą o tej sprawie z Laylą bo martwił się, że po
przemianie może tyć coś nie tak z twoją pompką. Powiem mu, że byłeś zdenerwowany i
dlatego tak wyszło, w porządku?
John kiwnął głową.
– Konia już waliłeś?
John zaczerwienił się od stóp do głów i rozważał możliwość zemdlenia. Gdy oceniał
odległość od podłogi, która zdawała się być długa na sto jardów, stwierdził, że to całkiem
niezłe miejsce, żeby się przewrócić. Mnóstwo mat, na które można upaść.
– Waliłeś?
Potrząsnął powoli głową.
– Zrób to raz, żeby upewnić się, że wszystko jest w porządku. – Z wstał, wytarł
ręcznikiem tors i włożył koszulę. – Zakładam, że zajmiesz się tym w ciągu najbliższych
dwudziestu czterech godzin. Nie będę pytał, jak ci poszło. Jeśli nic nie powiesz, uznam,
że wszystko jest OK. Jeśli nie będzie, przyjdziesz do mnie i powiesz. Jakoś sobie z tym
poradzimy. Może być?
Nie bardzo. A co, jeśli nie będzie mógł tego zrobić?
Chyba tak.
– Jeszcze jedno. Co do tej spluwy i reduktorów.
Kurwa, w głowie już mu wirowało, a jeszcze musi się użerać z tą pieprzoną dziewiątką.
Podniósł ręce, żeby zacząć się usprawiedliwiać...
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Nie obchodzi mnie, że biegaliście jak sfora. Prawdę mówiąc, chcę, żebyś chodził do
Zero Sum uzbrojony.
John gapił się zdziwiony.
To wbrew regułom.
– Czy ja wyglądam na takiego, który przejmuje się tym gównem?
John uśmiechnął się.
Nie bardzo.
– Jeśli znowu będziesz na celowniku tych zabójców, zrób z nimi to samo, co wtedy. Z
tego, co zrozumiałem, wyciąłeś im niezły numer i jestem z ciebie dumny, że wstawiłeś
się za swoimi kumplami.
John się zarumienił, serce śpiewało mu w piersi. Nic poza bezpiecznym powrotem
Tohrtura nie mogłoby go bardziej uszczęśliwić.
– Domyślam się, że już wiesz, co powiedziałem Blastherowi? O twoich papierach i
dowodzie osobistym i o chodzeniu do Zero Sum?
John kiwnął głową.
– Chcę, żebyś nadal chodził do tego klubu, jeśli tylko będziesz w centrum,
przynajmniej przez miesiąc, aż będziesz wystarczająco silny. I mimo że mam ochotę cię
uściskać za to, co się stało wczoraj, nie chcę, żebyś polował na reduktorów. Jeśli
dowiem się, że to robisz, dam ci szlaban jak dwunastolatkowi. Masz przed sobą wiele
nauki i nie masz jeszcze pojęcia, jak korzystać ze swojego ciała. Jak będziesz się
włóczył i dasz się zabić, będę naprawdę wkurwiony. Chcę, żebyś dał mi słowo, John.
Teraz. Nie uganiaj się za tymi draniami, dopóki nie powiem ci, że jesteś gotowy.
Rozumiemy się?
John wziął głęboki oddech i spróbował wymyślić najpoważniejszą przysięgę, jaką
mógłby złożyć, ale wszystko wydawało się nieprzekonujące. Westchnął więc tylko i zamigał:
Przysięgam, że nie będę na nich polował.
– Dobrze. W porządku, na dzisiaj wystarczy. Idź spać. – Kiedy Z się odwrócił, John
zagwizdał, żeby zwrócić jego uwagę. Brat spojrzał przez ramię.
– Tak?
John musiał zmusić swoje ręce do zamigania tego, co krążyło mu po głowie... ponieważ
wątpił, że będzie miał odwagę zrobić to ponownie.
Czy teraz myślisz o mnie inaczej? Z powodu tego, co się wtedy stało... no wiesz, na
klatce? Powiedz szczerze?
Z mrugnął. Drugi raz. I trzeci. A potem dziwnie cienkim głosem powiedział:
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Nigdy. To nie była twoja wina, nie zasłużyłeś na to. Słyszysz? To nie była twoja
wina.
John zamrugał, czując napływające łzy. Musiał odwrócić wzrok i spojrzał w dół swojego
wielkiego ciała prosto na maty. Z jakiegoś powodu, mimo że daleko miał do ziemi poczuł się
niższy niż kiedykolwiek.
– John – powiedział Z. – Słyszałeś, co powiedziałem? Nie twoja wina. Nie zasłużyłeś
na to.
John wzruszył ramionami, potem westchnął.
Jeszcze raz dzięki, że nic nie powiedziałeś. I że nie zmuszasz mnie do mówienia o tym.
Kiedy Z się nie odezwał, spojrzał w górę. Tylko po to, żeby zrobić krok w tył. Twarz Z
zmieniła się. Nie tylko dlatego, że jego oczy stały się czarne. Kości policzkowe wydawały się
bardziej wydatne, skóra ściągnięta, blizna bardzo widoczna. Jego ciało emanowało zimnem,
chłodząc powietrze, zmieniając szatnię w lodówkę.
– Nikt nie powinien zostać pozbawiony niewinności siłą. Ale jeśli komuś się to
zdarzy? Musi nauczyć się radzić sobie z tym, bo to tylko jego dotyczy. Jeśli nie
będziesz chciał powiedzieć ani jednego pieprzonego słowa na ten temat, ode mnie też
nic o tym nie usłyszysz.
Wyszedł i temperatura zaczęła wracać do normy.
John wziął głęboki oddech. Nigdy by nie przypuszczał, że Z będzie tym bratem, który
stanie się mu najbliższy. W końcu oni dwaj nie mieli ze sobą nic wspólnego.
Ale z pewnością nigdy nie zawiódł żadnego ze swoich przyjaciół.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
32
32
32
32
KILKA GODZIN PÓŹNIEJ Furiath rozsiadł się na sofie w gabinecie Ghroma, zakładając
nogę na nogę. To było pierwsze spotkanie Bractwa od czasu, gdy V został postrzelony i wciąż
jeszcze wszystko było jakby nienaturalne. No i jeszcze ta sprawa, o której nikt na razie nie
mówił.
Spojrzał na Vrhednego. Brat stał przed podwójnymi drzwiami i patrzył prosto przed
siebie pustym wzrokiem, jaki można zobaczyć u kogoś oglądającego stare westerny w
telewizji. Lub gdy całe życie staje przed oczami.
Ten efekt żywego trupa był łatwy do rozpoznania, ponieważ już kiedyś mogli to w tym
pokoju obserwować. Podobnie zachowywał się Rankohr, kiedy myślał, że stracił Mary na
zawsze. A nawet Z, gdy zdecydował się pozwolić odejść Belli.
Taaa... Zakochane wampiry były bez swoich samic jak puste naczynia, nic poza kupą
mięśni i kości obleczonych skórą. I mimo że każdy taki przypadek wywoływał żal, całe to
gówno z Najsamcem, które V miał na głowie, czyniło stratę Jane jeszcze bardziej okrutną.
Chociaż, jak – do cholery – na dłuższą metę miałoby to funkcjonować? Lekarz człowieków.
Wampir wojownik. śadnego wspólnego mianownika.
– V? Hej, Vrhedny? – zabrzmiał głos Ghroma.
V podskoczył
– Co?
– Po południu idziesz do Pani Kronik, prawda?
– Tak. – Usta V ledwie się poruszyły.
– Musisz zabrać ze sobą przedstawiciela Bractwa. Zakładam, że to będzie Butch,
zgadza się?
V spojrzał na glinę siedzącego w jasnoniebieskim fotelu.
– Nie masz nic przeciwko temu?
Butch, który najwyraźniej martwił się o V, natychmiast wstał:
– Oczywiście, że nie. Co mam robić?
Gdy V się nie odezwał, ciszę przerwał Ghrom:
– Chyba najlepszym odpowiednikiem u człowieków jest drużba na ślubie. Dzisiaj
pójdziesz na prezentację, a potem na ceremonię, która odbędzie się jutro.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Prezentacja? Jakby ta samica była jakimś pieprzonym obrazem, czy co? – Butch się
skrzywił. – Szczerze mówiąc, nie kumam tej całej sprawy z Wybrankami.
– Stare zasady. Stare tradycje. – Ghrom potarł oczy pod ciemnymi okularami. – Dużo
musi się zmienić, ale to wciąż jest terytorium Pani Kronik, nie moje. Dobra... więc...
kilka zmian. Furiath, ty dzisiaj będziesz w terenie. Tak, wiem, że jesteś spięty po tym,
jak zostałeś ranny, ale zauważyłem, że opuściłeś swoje ostatnie dwa dyżury.
Gdy Furiath kiwnął głową, Ghrom uśmiechnął się krzywo.
– śadnego sprzeciwu?
– śadnego.
Prawdę mówiąc, i tak musiał coś załatwić. Więc zajebiście mu to pasowało.
Po Drugiej Stronie, w świętej marmurowej komnacie kąpielowej, Cormia marzyła o tym,
żeby mogła opuścić swoje ciało. Co teraz, gdy było ono tak starannie przygotowane dla
Najsamca, zakrawało na ironię. Można by pomyśleć, że w tej sytuacji powinna pragnąć w nim
pozostać. W końcu została poddana tylu rytualnym kąpielom... jej włosy zostały umyte... na
twarz nałożono maseczki z różanej maści, potem z lawendowej, a następnie z szałwii oraz
hiacyntów. Całe ciało nacierano jej olejkami, podczas gdy pozostałe Wybranki paliły kadzidła
i intonowały modlitwy na cześć Najsamca. Wszystko to sprawiło, że poczuła się jak jedna z
pozycji w bufecie.
Kawałek mięsa, przyprawiony i gotowy do spożycia.
– Będzie tu za godzinę – powiedziała przełożona. – Nie marnujcie czasu.
Serce Cormii stanęło, a potem zaczęło walić jak oszalałe. Stan odrętwienia spowodowany
parą i ciepłą wodą ustąpił, pozostawiając ją boleśnie świadomą faktu, iż życie, jakie dotąd
wiodła, wkrótce dobiegnie końca.
– Och, jest już szata – powiedziała z zachwytem jedna i Wybranek.
Cormia spojrzała przez ramię. Przez złote drzwi po przeciwnej stronie wielkiej
marmurowej sali weszły dwie Wybranki, niosąc białą szatę z kapturem. Szata wyszywana
była diamentami i złotem, które jaskrawo lśniły w świetle świec. Za nimi kolejna z Wybranek
niosła w ramionach przezroczysty szal.
– Przynieś ten woal – rozkazała przełożona. – I załóż go jej.
Przejrzysty szal został udrapowany na głowie Cormii i osiadł na niej ciężarem tysiąca
kamieni. Kiedy opadł na jej twarz, świat dookoła okrył się mgłą.
– Wstań! – usłyszała rozkaz.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Wstając, z trudem złapała równowagę. Serce tłukło się w jej piersi, dłonie zaczęły się
pocić. Jej panika wzrosła, gdy ujrzała Wybrane niosące ciężką szatę. Kiedy obrzędowa szata
została jej już założona, poczuła się tak, jakby ta materia ją w sobie uwięziła, jakby jakiś
olbrzym stał za nią, ściskając jej ramiona wielkimi łapami.
Założono jej na głowę kaptur i wtedy okryła ją ciemność.
Rząd guzików został zapięty i Cormia starała się nie myśleć o tym, w jakich
okolicznościach i w jaki sposób zostaną rozpięte. Próbowała oddychać powoli i głęboko.
Przez otwory w okolicach szyi docierała odrobina świeżego powietrza, jednak było go za
mało. O wiele za mało.
Pod szatą wszystkie dźwięki były stłumione, równie ciężko byłoby usłyszeć jej głos na
zewnątrz. Ale w końcu ona nie odgrywała istotnej roli ani w prezentacji, ani w rytuale godów.
Była symbolem, a nie samicą, więc jej osobista reakcja nikogo nie obchodziła. Liczyła się
tylko tradycja.
– Doskonale – powiedziała jedna z sióstr.
– Olśniewająco.
– Godna nas.
Cormia otworzyła usta i wyszeptała do siebie:
– Jestem sobą. Jestem sobą. Jestem sobą...
Łzy jej płynęły, ale nie była w stanie sięgnąć twarzy, żeby je wytrzeć, więc płynęły po
policzkach i szyi, ginąc gdzieś w fałdach szaty.
Nagle, bez ostrzeżenia, uczucia wymknęły się jej spod kontroli, niczym dzikie zwierzę
wypuszczone na wolność W panice, nad którą nie była w stanie zapanować, biegła
skrępowana ciężką szatą. Ruszyła tam, gdzie były jej zdaniem drzwi. Jak przez mgłę słyszała
odbijające się echem po komnacie kąpielowej krzyki zaskoczenia oraz odgłosy tłukących się
buteleczek i słoiczków.
Machała rękami, próbując zerwać z siebie ciężką szatę.
W desperacji usiłowała uwolnić się od swojego przeznaczenia.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
33
33
33
33
W CENTRUM CALDWELL, W północno–wschodnim skrzydle szpitala St. Francis
Medical Center, doktor Manuel Manello odłożył słuchawkę, mimo że do nikogo nie dzwonił,
ani też nikt nie dzwonił do niego. Wlepił wzrok w konsolę telefonu. Była naszpikowana
guziczkami i dzwonkami, marzenie każdego miłośnika gadżetów.
Miał ochotę rzucić nią o ścianę.
Miał ochotę, ale tego nie zrobił. Przestał rzucać rakietami tenisowymi, pilotami
telewizyjnymi, skalpelami i książkami. Od czasu, jak został najmłodszym w historii St.
Francis szefem chirurgii, rzucał tylko pustymi butelkami i papierkami po batonach do kosza
na śmieci. Tylko po to, żeby nie wyjść z wprawy.
Odchylił się w tył w skórzanym fotelu, okręcił wokoło i spojrzał za okno gabinetu. To był
bardzo ładny gabinet. Duży, wymyślny jak cholera, cały wyłożony mahoniowymi panelami i
orientalnymi dywanami. Nazywany był Salą Tronową i od pięćdziesięciu lat był siedzibą
naczelnego chirurga. Od prawie trzech lat był jego kwaterą i Manello obiecywał sobie, że jak
tylko będzie miał trochę wolnego czasu, całkowicie go przemebluje. Cały ten blask
wywoływał u niego alergiczne swędzenie.
Popatrzył na pieprzony telefon i wiedział, że musi zadzwonić, chociaż nie powinien. Był
to przejaw wkurwiającej słabości, ale nawet typowa dla niego arogancja nie była wstanie tego
zmienić.
Mimo to pozwolił swoim dłoniom wybrać numer.
śeby odwlec nieuniknione, gapił się bezczynnie w okno. Ze swojego punktu
obserwacyjnego widział otoczone roślinnością wejście na teren St. Francis Medical Center
oraz leżące poniżej miasto. To był bezsprzecznie najlepszy widok na tereny szpitala. Wiosną
na środku podjazdu kwitły wiśnie i tulipany. Liście rosnących wzdłuż alejek klonów latem
były zielone jak szmaragdy, by jesienią przybrać brzoskwiniową i żółtą barwę.
Zazwyczaj nie spędzał zbyt dużo czasu na podziwianiu scenerii, ale doceniał fakt jej
obecności. Czasami człowiek musiał jakoś zebrać myśli.
Właśnie teraz był jeden z takich momentów.
Poprzedniego wieczoru zadzwonił do Jane, spodziewając się, że wróciła już z tej
przeklętej rozmowy. śadnej odpowiedzi. Zadzwonił do niej dzisiaj rano. śadnej odpowiedzi.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
W porządku. Jeśli nie miała zamiaru niczego mu opowiedzieć, dotrze bezpośrednio do
źródła. Zadzwoni do samego szefa tamtejszej chirurgii. Ego to jedna sprawa, ale jego były
mentor na pewno nie zawaha się przed ujawnieniem kilku szczegółów. Tyle że będzie to
strasznie poniżające.
Manny odwrócił się, wystukał dziesięć cyfr i czekał na połączenie, postukując piórem.
Kiedy sygnał dzwonka ucichł, nie czekając na powitanie, powiedział:
– Faicheck, ty stara fujaro.
Ken Faicheck roześmiał się:
– Manello, masz talent do przemawiania. A ja zwłaszcza jako starszy od ciebie, jestem
zszokowany.
– Jak tam życie na bocznym torze, staruszku?
– Dobrze. A teraz powiedz mi, chłopczyku, czy pozwalają ci już jeść stały pokarm, czy
wciąż jesteś na przecierkach dla niemowląt?
– Jestem już na owsiance. A to oznacza, że będę miał wystarczająco dużo sił, żeby
wszczepić ci protezę biodra, kiedy w końcu znudzi ci się ten twój balkonik.
To, oczywiście, były totalne bzdury. W wieku sześćdziesięciu dwóch lat Ken Faicheck
był w doskonałej formie i pracował równie ciężko jak Manny. No i byli w świetnej
komitywie, odkąd piętnaście lat temu Manny był jego stażystą.
– Z całym szacunkiem dla starszych – ciągnął Manny – czemu zawracasz głowę
mojemu chirurgowi urazowemu? I co o niej myślisz?
Na chwilę zapadła cisza.
– O czym ty mówisz? W czwartek dostałem wiadomość od jakiegoś faceta, że ona
musi przełożyć spotkanie. Myślałem, że dlatego dzwonisz. śeby się napawać tym, że
mnie spławiła i zostaje u ciebie.
Manello poczuł się tak, jakby ktoś plasnął mu na kark garść zimnego błota. Zdołał jednak
zapanować nad głosem.
– Przestań, jak mógłbym to zrobić?
– Mógłbyś. To ja cię szkoliłem, pamiętasz? Wszystkie złe nawyki przejąłeś ode mnie.
– Tylko te zawodowe. A ten facet, który dzwonił, masz jego nazwisko?
– Nie. Uznałem, że to pewnie jej asystent czy ktoś taki. Najwyraźniej to nie byłeś ty.
Znam twój głos, poza tym ten facet był uprzejmy.
Manny przełknął z trudnością. Dobra, musi szybko zakończyć rozmowę. Jezu Chryste,
gdzie więc była Jane?
– Więc, Manello, czy mam założyć, że zatrzymasz ją u siebie?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Spójrzmy prawdzie w oczy, mam jej wiele do zaoferowania. – Między innymi siebie.
– Naturalnie poza kierowaniem oddziałem.
Boże, w tym momencie cała polityka szpitala nie miała I znaczenia. Jane zaginęła i
musiał ją odnaleźć.
Ze świetnym wyczuciem czasu jego asystentka wsunęła głowę przez drzwi gabinetu:
– O, przepraszam...
– Nie, czekaj. Hej, Faicheck, muszę kończyć. – Rozłączył się, nie czekając na
pożegnanie Kena, i natychmiast wybrał domowy numer Jane. – Posłuchaj, muszę
zadzwonić...
– Właśnie dzwoniła doktor Whitcomb, że jest chora.
Manny uniósł wzrok znad telefonu.
– Rozmawiałaś z nią? Czy dzwoniła osobiście?
Asystentka spojrzała zdziwiona.
– Oczywiście. Przez cały weekend męczyła ją grypa. Goldberg przejmie dzisiaj jej
przypadki i weźmie wszystkie nowe. Hej, dobrze się pan czuje?
Manny odłożył słuchawkę i pokiwał głową, mimo że czuł się kompletnie oszołomiony.
Cholera, perspektywa, że Jane mogło coś się stać, ścięła mu krew w żyłach.
– Jest pan pewien, doktorze Manello?
– Tak, wszystko w porządku. Dzięki za informację o doktor Whitcomb. – Kiedy wstał,
podłoga zawirowała jedynie odrobinę. – Za godzinę muszę być na sali operacyjnej, więc
idę coś zjeść. Masz coś jeszcze dla mnie?
Asystentka omówiła z nim jeszcze kilka spraw i wyszła.
Kiedy drzwi się za nią zamknęły, Manny opadł na fotel. Boże, musi się skupić. Jane
Whitcomb zawsze go rozpraszała, ale ta ulga, jaką odczuł na wieść o tym, że nic jej nie jest,
zaskoczyła go.
OK. Musiał coś zjeść.
Plując sobie w brodę, wstał i podniósł plik podań o rezydenturę, które chciał zabrać ze
sobą do stołówki. Nagle coś wyślizgnęło się na jego biurko. Schylił się, żeby to podnieść, i
zmarszczył brwi. To była kopia zdjęcia serca, które... miało sześć komór.
Coś zaświtało mu w głowie, jakiś cień, myśl na granicy poznania, która za chwilę miała
się skrystalizować. Zaraz potem poczuł ostry, przeszywający ból w skroniach. Zaklął i zaczął
się zastanawiać, skąd – u diabła – wzięło się to zdjęcie. Spojrzał na datę i godzinę na dole
strony. Zostało zrobione tutaj, na terenie jego szpitala, w jego sali operacyjnej, a wydruk
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
został zrobiony tu – w jego gabinecie. To jego drukarka zostawiała na kartkach kropkę w
dolnym lewym rogu.
Podszedł do komputera i sprawdził pliki. Takie zdjęcie nie istniało. Co jest, do cholery?
Spojrzał na zegarek. Nie ma na to teraz czasu, naprawdę musi iść coś zjeść, zanim
wejdzie na salę operacyjną.
Wychodząc z gabinetu, zdecydował, że tego wieczoru będzie lekarzem w starym stylu.
Pierwszy raz w swojej zawodowej karierze złoży wizytę domową.
Vrhedny założył luźne, czarne, jedwabne spodnie i pasującą do nich górę, która
wyglądała jak smokingowa marynarka z lat czterdziestych. Na szyi zawiesił zapomniany
przez Boga medalion Najsamca i opuścił pokój. Zaczynało świtać. Kiedy schodził do holu, z
salonu dobiegł go głos przeklinającego pod nosem Butcha. Jednym tchem wyrzucał z siebie
całą litanię kurw i całkiem ciekawe wersje dupka. „Niektóre z nich warte zapamiętania”,
pomyślał V.
V znalazł go na kanapie, patrzącego gniewnie na laptop Marissy.
– Co robisz?
– Chyba padł twardy dysk. – Butch podniósł wzrok. – Jezu Chryste... wyglądasz jak
Hugh Hefner.
– To wcale nie jest śmieszne.
Butch zamrugał.
– Przepraszam. Cholera... V, prze...
– Zamknij się i daj mi rzucić okiem. – V podniósł komputer z kolan Butcha i przyjrzał
mu się ze znawstwem. – Padł.
– Powinienem się domyślić. W Azylu mają w dupie technikę. Najpierw padł im
serwer, a teraz to. Tymczasem Marissa i Mary zastanawiają się, skąd wziąć więcej
pracowników. I po co jej to wszystko?
– Zaniosłem cztery nowe maszyny do magazynu obok gabinetu Ghroma. Powiedz jej,
żeby wzięła sobie jeden. Zainstalowałbym go, ale muszę lecieć.
– Dzięki, stary. Zaraz będę gotowy i możemy iść...
– Nie musisz tego robić. Butch zmarszczył brwi.
– Pieprzyć to. Jestem ci potrzebny.
– Ktoś inny może iść za ciebie.
– Nie zamierzam cię opuścić...
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Nie będę czuł się opuszczony. – Vrhedny podszedł do stołu z piłkarzykami i zakręcił
jedną z rączek. Podczas gdy rząd małych ludzików wirował, V wolno wypuścił
powietrze. – To byłoby jak... sam nie wiem. Jeśli tam będziesz, wszystko stanie się takie
cholernie realistycznie.
– Więc chcesz, żeby ktoś inny z tobą poszedł?
V ponownie zakręcił rączką, rozległ się dźwięk wirujących ludzików. Wybrał Butcha
odruchowo, ale prawda była taka, że to wszystko by tylko skomplikowało. Był mu tak
cholernie bliski, że prezentacja i rytuał byłyby dla niego jeszcze trudniejsze.
V spojrzał na niego.
– Tak. Myślę, że chcę kogoś innego.
W tej krótkiej chwili ciszy, jaka zapadła, Butch wyglądał jak ktoś trzymający talerz zbyt
gorącego jedzenia: był niepewny i niespokojny.
– Wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć, nieważne co się stanie.
– Wiem, że jesteś lojalny. – V podszedł do telefonu, rozważając różne możliwości.
– Jesteś pew...
– Tak – odparł, wybierając numer. Kiedy usłyszał głos Furiatha, zapytał: – Możesz
pójść dzisiaj ze mną? Butch nie może. Tak. Aha. Dzięki, stary.
Rozłączył się. Wybór mógł wydawać się dość dziwny, ponieważ nigdy nie byli sobie
szczególnie bliscy, ale jemu oto właśnie chodziło.
– Furiath ze mną pójdzie, nie ma problemu. Wpadnę teraz do jego pokoju.
– V...
– Daj spokój. Wrócę za kilka godzin.
– Cholernie chciałbym, żebyś nie musiał tego...
– Nieważne. To nic nie zmieni. – No właśnie, Jane i tak z nim nie będzie; nadal będzie
zaangażowany, ale samotny. Więc tak, wszystko bez zmian, wszystko bez znaczenia.
– Jesteś pewien, że nie chcesz mnie zabrać ze sobą?
– Po prostu czekaj tu na mnie ze szklaneczką. Po wszystkim będę musiał się napić.
V opuścił Bunkier podziemnym tunelem. Kiedy szedł do rezydencji, próbował spojrzeć
na wszystko z dystansem.
Ta Wybranka była tylko ciałem. Tak jak on. Oboje zrobią, co do nich należy, co jest
konieczne. To tylko spotkanie męskich i żeńskich części ciała, potem powtarzanie pchnięć, aż
do ejakulacji. Jeśli chodzi o brak podniecenia, nie ma problemu. Wybranki miały do
dyspozycji najróżniejsze maści zapewniające erekcję i kadzidła pomagające dojść. Więc,
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
mimo że nie miał najmniejszej ochoty na seks, jego ciało zrobi to, czego od niego
oczekiwano. Zapewni przetrwanie najlepszym genom gatunku.
Cholera, chciałby, żeby to wszystko odbyło się w warunkach klinicznych. Ale wampiry
próbowały już zapłodnienia in vitro, niestety bez skutku. Młode musiały zostać poczęte w
dobry, stary, tradycyjny sposób.
Boże, nie chciał nawet myśleć o tym, z iloma kobietami będzie musiał być. Nie mógł tam
iść. Jeśli pójdzie, to...
Vrhedny zatrzymał się w środku tunelu.
Otworzył usta.
I krzyczał, ile miał sił w płucach.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
34
34
34
34
KIEDY VRHEDNY I FURIATH PRZESZLI NA DRUGĄ STRONĘ, zmaterializowali
się na białym dziedzińcu otoczonym białą arkadą korynckich kolumn. W centrum znajdowała
się biała marmurowa fontanna, z której woda spływała do głębokiego białego zbiornika. W
odległym końcu dziedzińca, na białym drzewie pokrytym białymi kwiatami, siedziało stadko
ptaków. Wyglądało to jak babeczka z posypką na czubku. Słodkie trele zięb i sikorek
współgrały z odgłosami fontanny, zupełnie jakby intonowały ten sam radosny dźwięk.
– Wojownicy – usłyszeli za sobą głos Pani Kronik i V poczuł, jak kurczy mu się skóra,
ciasno opinając kości. – Uklęknijcie, abym mogła was powitać.
V nakazał ugiąć się swoim kolanom i po chwili zgięły się jak zardzewiałe nogi stolika do
gry w karty. Furiath najwyraźniej nie miał z tym żadnych problemów, bo opadł gładko.
Jednak to nie on klękał przed obliczem matki, którą pogardzał.
– Furiacie, synu Aghona, jak ci się wiedzie? Brat odpowiedział w Starym Języku:
– Wiedzie mi się dobrze, gdyż mogę stanąć przed tobą, z całym oddaniem płynącym z
głębi mego serca.
Pani Kronik zachichotała.
– Oto właściwe powitanie. Jak to miło z twojej strony To pewnie dużo więcej, niż
mogę oczekiwać po moim synu
V bardziej poczuł, niż zobaczył gwałtownie odwracającą się ku niemu głowę
zaskoczonego tą wiadomością Furiatha. „O, przepraszam, pomyślał. Chyba zapomniałem
wspomnieć o tym drobnym fakcie, bracie”.
Pani Kronik podeszła bliżej.
– Och, więc mój syn nic ci nie powiedział o swoim pochodzeniu? Z czystej
przyzwoitości, jak mniemam? Nie chciał zaszkodzić mojej reputacji jako dziewicy? Czy
to dlatego, Vrhedny, synu Krhviopija?
V podniósł wzrok, mimo że nie dostał na to zgody.
– A może po prostu to ja nie chcę cię uznać?
Dokładnie tego chyba się po nim spodziewała. Czuł to, nie musiał nawet czytać jej w
myślach, ponieważ na pewnym poziomie byli jednością. Byli niepodzielni mimo powietrza i
odległości ich dzielących.
Oho.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Twoja powściągliwość w uznaniu mnie za swoją matkę niczego nie zmienia –
powiedziała twardym głosem. – Zamknięta książka nie zmienia tuszu na swoich
stronach. W środku jest to, co jest.
V wstał, nie czekając na pozwolenie, i spojrzał w okrytą kapturem twarz matki,
dosłownie mocując się z jej wzrokiem.
Furiath pewnie zbladł jak ściana. Cóż, będzie przynajmniej pasował do wystroju. Poza
tym Pani Kronik nie spopieli Najsamca, swojego ślicznego chłopczyka. Nie ma mowy. Więc
się nie przejął.
– Miejmy to już z głowy, „mamo”. Chcę wrócić do mojego prawdziwego życia...
W mgnieniu oka V znalazł się na plecach, nie mogąc złapać oddechu. Czuł się tak, jakby
na jego piersi stało wielkie pianino, a przecież jego ciała nic nie przyciskało.
Podczas gdy oczy wychodziły mu na wierzch i walczył o oddech, Pani Kronik
podpłynęła do niego. Kaptur sam zsunął jej się z głowy, spojrzała w dół z wyrazem znudzenia
na upiornej, świetlistej twarzy.
– Przysięgnij, że w obecności Wybranek będziesz zachowywać się w stosunku do
mnie z szacunkiem. Rozumiem, że masz swoje prawa, ale nie zawaham się zmienić
twojej przyszłości na znacznie gorszą od tej, do której wstydzisz się przyznawać
publicznie. Umowa stoi?
Umowa? Umowa? No tak, jasne, tak zwana wolna wola, ale zdążył się już przekonać, że
takowej nie posiada.
Pieprzyć to. Ją.
Vrhedny powoli wypuścił powietrze. Rozluźnił mięśnie. I pozwolił, aby jego organizm
zaczął się dusić.
Utkwił w niej wzrok... i zaczął umierać.
Mniej więcej po minucie jego system nerwowy zbuntował się. Płuca uderzały o ściany
klatki piersiowej, walcząc o tlen. Zacisnął zęby, usta i gardło, aby udaremnić odruchowe
wciąganie powietrza.
– O, Jezu – drżącym głosem powiedział Furiath.
Ogień palący płuca V ogarnął resztę jego ciała. Obrazy przed jego oczami zaczęły się
zamazywać, całym ciałem wstrząsały dreszcze. Stopniowo walka ta stała się mniej potyczką z
matką, a bardziej próbą osiągnięcia spokoju. Bez Jane śmierć była dla niego jedynym
wyjściem.
Zaczął tracić przytomność.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Nagle cały ten nieistniejący ciężar zniknął z jego piersi, a potem, jak za dotknięciem
niewidzialnej ręki, powietrze zostało dosłownie wtłoczone do jego płuc.
Jego organizm odzyskał samokontrolę. Wbrew swojej woli zaczął wciągać powietrze jak
wodę. Położył się na boku, łapał wielkie hausty powietrza, a jego widzenie stopniowo
wracało do normy, aż wreszcie mógł skupić wzrok na rąbku szaty matki.
Kiedy w końcu odkleił twarz od białej podłogi i spojrzał w górę, nie była już tą świetlistą
postacią, do jakiej przywykł. Wyglądała jak przyciemniona, zupełnie jakby ktoś wcisnął
wyłącznik światła.
Jednak jej twarz się nie zmieniła. Wciąż była przezroczysta i piękna, a przy tym twarda
jak diament.
– Czy możemy rozpocząć prezentację? – zapytała. – A może wolisz przyjąć swoją
Wybrankę, leżąc plackiem na moich marmurach?
V usiadł oszołomiony. Miał gdzieś, czy zemdlał, czy też nie. Myślał, że będzie czuł się
zadowolony z wygrania tej bitwy z matką, ale wcale tak nie było.
Spojrzał na Furiatha. Brat był przerażony, miał szeroko otwarte oczy, cerę ziemistą i
bladą. Wyglądał tak, jakby stał pośrodku basenu z aligatorami, mając na stopach steki zamiast
butów.
Sądząc po tym, jak jego brat przyjął tę małą rodzinną sprzeczkę, V nie potrafił sobie
wyobrazić, że Wybranki w obliczu otwartego konfliktu między nim i jego koszmarną matką
poradziłyby sobie lepiej. Nawet jeśli V nie darzył tych kobiet sympatią, nie było powodu,
żeby aż tak je denerwować.
Furiath wstał akurat w momencie, gdy V, usiłując wstać, zatoczył się. Złapał go za ramię
i pomógł odzyskać równowagę.
– Chodźcie za mną. – Pani Kronik poprowadziła ich do arkady, płynąc nad
marmurową posadzką. Nie wydawała przy tym żadnego dźwięku ani nie wykonywała
żadnego ruchu.
Dotarli do złotych drzwi, za którymi V nigdy wcześniej nie był. Drzwi były masywne,
ozdobione napisem we wczesnej wersji Starego Języka, z którego V mógł zrozumieć mniej
więcej tyle:
„Ujrzyj świątynię Wybranych, święte królestwo przeszłości, teraźniejszości i przyszłości
Rasy”.
Drzwi otworzyły się bez niczyjego udziału, ukazując sielankowy obraz, który w innych
okolicznościach uspokoiłby V jak cholera. Gdyby nie fakt, że wszystko było tam białe,
mógłby to być kampus każdego college'u. Budynki w gregoriańskim stylu wzniesione były
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
wśród mleczno – białej trawy, pomiędzy białymi dębami i wiązami. Furiath szedł po białym,
jedwabnym dywanie, a Pani Kronik unosiła się stopę nad nim. Powietrze miało idealną
temperaturę i było tak spokojne, że właściwie się go nie czuło. Mimo że grawitacja wciąż
trzymała V na ziemi, czuł się niezwykle lekki i w dziwny sposób radosny... jakby za chwilę
miał wziąć rozbieg i zacząć skakać po trawniku jak ludzie lądujący na Księżycu.
O cholera, może to wrażenie księżycowego kroku spowodowane było tym, że właśnie
smażył mu się lekko mózg.
Kiedy wspięli się na szczyt, ich oczom ukazał się amfiteatr. Oraz Wybranki.
O, Jezu... Około czterdziestu samic ubranych w identyczne, białe szaty, z upiętymi
włosami, w rękawiczkach skrywających dłonie. Mimo że wśród nich były blondynki, brunetki
i rudowłose, z powodu szczupłej budowy ciała i tych samych szat sprawiały wrażenie, jakby
były tą samą, powieloną tylko osobą. Stały w dwóch grupach, wzdłuż ścian amfiteatru, z
lekko wysuniętą prawą stopą. Przypominały greckie kariatydy, rzeźby kobiet, które swoimi
królewskimi głowami podtrzymywały frontony lub dachy.
Zastanawiał się, czy mają bijące serca i pompujące tlen płuca. Były przecież nieruchome
jak powietrze.
„To był właśnie problem z Drugą Stroną”, pomyślał. Tu nigdy nic się nie poruszało. To
było życie... bez życia.
– Podejdź – rozkazała Pani Kronik. – Prezentacja czeka.
O... Boże... Znów nie mógł oddychać.
Furiath położył mu rękę na ramieniu.
– Potrzebujesz chwili?
Pieprzyć chwilę, potrzebował stuleci. Ale nawet zakładając, że miałby tyle czasu, i tak
nie mógłby zmienić przeznaczenia. Przypomniał sobie nagle tamtego cywilnego wampira,
którego znalazł w alejce, tego, na którego natknął pamiętnej nocy, gdy został postrzelony.
„Naprawdę potrzebują więcej wojowników w Bractwie”, pomyślał, podchodząc. A
bocian tego za nich nie załatwi.
Przed nim było jedno miejsce siedzące, coś w rodzaju złotego tronu zwróconego w stronę
krawędzi sceny amfiteatru. Patrząc z tego miejsca, zdał sobie sprawę, że to, co wcześniej brał
za pustą, białą ścianę, w rzeczywistości było olbrzymią, białą, aksamitną kotarą.
– Siadaj – powiedziała Pani Kronik, najwyraźniej mająca go już dość. To zabawne, ale
on w stosunku do niej czuł to samo.
V usiadł, a Furiath stanął z tyłu.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Pani Kronik podpłynęła w prawo, przyjmując pozycję z boku sceny, niczym
szekspirowski reżyser kierujący całym tym dramatem.
Ile by dał w tym momencie za osikowy kołek.
– Zaczynajcie! – zawołała dostojnym głosem.
Kotara rozsunęła się, ukazując samicę okrytą od stóp do głów szatą ozdobioną
szlachetnymi kamieniami. Wybranka stała pod jakimś dziwnym kątem. Jezu, wyglądało na to,
że znajdowała się na jakiejś pochylonej płycie. W tej pozycji przypominała przyszpilonego
motyla.
Kiedy w towarzystwie dwóch innych kobiet zbliżyła się, stało się jasne, że faktycznie
była do czegoś przymocowana. Ramiona miała przywiązane w górze pasami ukrytymi pod
biżuterią pasującą do jej szaty.
To musiała być część ceremonii. Samica kryjąca się pod tą szatą przygotowywana była
nie tylko do prezentacji i mającego potem nastąpić rytuału, ale również do zajęcia pierwszej
pozycji wśród pozostałych samic. Wybranka Najsamca cieszyła się specjalnymi prawami i
mógł sobie tylko wyobrazić, jak dobrze się dzięki temu bawiła.
I chociaż mogłoby się to wydawać niesprawiedliwe, czuł potężną pogardę dla
wszystkiego, co kryło się pod tym splendorem.
Pani Kronik skinęła głową i samice towarzyszące Wybrance zaczęły rozpinać jej szatę.
Powiew energii rozprzestrzeniał się w amfiteatrze jak kręgi na nieruchomej tafli wody. Oto
kulminacja całych dekad oczekiwania Wybranek na powrót starego porządku.
V patrzył bez emocji, jak wyszywana szlachetnymi kamieniami szata została zdjęta,
ukazując oszałamiająco piękne kobiece ciało, spowite cienkim jak pajęczyna szalem. Zgodnie
z tradycją twarz Wybranki skrywał kaptur, ponieważ to nie ona była mu ofiarowana, lecz
wszystkie Wybranki za jej pośrednictwem.
– Podoba ci się? – zapytała oschle Pani Kronik, jakby doskonale wiedziała, że kobieta
była skończenie idealna.
– Wszystko jedno.
Szmer niepokoju rozległ się wśród Wybranek jak chłodny powiew wiatru wśród trzcin.
– Może inaczej sformułujesz swoje odczucia? – warknęła Pani Kronik.
– Ujdzie.
Po niezręcznej pauzie jedna z Wybranek podeszła, niosąc kadzidło i białe pióro.
Trzykrotnie okadziła samicę dymem od zakapturzonej głowy do gołych stóp, raz za
przeszłość, raz za teraźniejszość, raz za przyszłość.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Podczas gdy rytuał toczył się dalej, V zmarszczył brwi i pochylił się do przodu. Cały
przód cienkiego szala jego Wybranki był mokry.
To pewnie od wonnych olejków.
Odchylił się w tył na tronie. Cholera, nie cierpiał tych starożytnych ceregieli.
Nienawidził całej tej pieprzonej sprawy.
Ukryta pod kapturem Cormia osłabła. Powietrze było gorące, wilgotne i duszące, było
gorzej, niż gdyby nie miała w ogóle czym oddychać. Kolana miała miękkie jak źdźbła trawy,
dłonie ociekały potem. Gdyby nie podtrzymującej, więzy, upadłaby.
Po panicznej próbie ucieczki i złapaniu jej w salonie kąpielowym, na rozkaz przełożonej
wmuszono w nią jakiś gorzki napój. Na pewien czas eliksir ją uspokoił, ale teraz przestawał
działać i górę znów zaczynał brać strach.
Oraz uczucie upodlenia. Kiedy poczuła ręce rozpinające złote zapięcia jej szaty,
zapłakała. Następnie ciężka szata została z niej zdjęta i poczuła chłód i ulgę uwolnienia od
ciężaru, jaki na niej spoczywał.
Potem usłyszała słowa Pani Kronik:
– Podoba ci się?
Cormia czekała na odpowiedź brata, modląc się o odrobinę ciepła w jego głosie.
Jednak żadnego się nie doczekała.
– Wszystko jedno.
– Może inaczej sformułujesz swoje odczucia?
– Ujdzie.
Serce Cormii stanęło, strach zamienił się w przerażenie. Vrhedny, syn Krhviopija, miał
lodowaty głos, świadczący o dużo gorszych skłonnościach, niż sugerowałaby reputacja jego
ojca.
Jak ma przetrwać rytuał, godnie reprezentując czcigodne Wybranki? W łaźni przełożona
w brutalnych słowach opisała Cormii, jaką hańbę przyniosłaby, gdyby nie zachowywała się z
należną godnością. Gdyby nie spełniła swojej powinności. Gdyby nie była odpowiednią
przedstawicielką ich wszystkich.
Jak ona ma to wszystko wytrzymać?
Cormia ponownie usłyszała słowa Pani Kronik:
– Vrhedny, twój przyboczny nawet nie obdarzył jej swoim spojrzeniem. Furiacie, synu
Aghona, jako świadek Najsamca musisz obejrzeć ofiarowaną mu Wybrankę.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Cormia zadrżała, przerażona kolejną parą męskich oczu, wpatrujących się w jej ciało.
Poczuła się nieczysta, mimo że nie miała na ciele nawet najmniejszego pyłku. Skryta pod
kapturem marzyła, żeby być malutka, tak mała, że zawstydziłaby łepek szpilki.
Gdyby była mała, ich oczy nie mogłyby jej ujrzeć. Gdyby była malutka, mogłaby się
ukryć pomiędzy większymi rzeczami... Mogłaby zniknąć.
Furiath utkwił wzrok w oparciu złotego tronu i nie miał najmniejszej ochoty patrzeć na
cokolwiek innego. Wszystko to było nie w porządku. Wszystko.
– Furiacie, synu Aghona? – Pani Kronik wymówiła imię jego ojca, jakby ciężar jego
pochodzenia mógł zaważyć na tym, czy Furiath będzie w stanie kontynuować rytuał.
Podniósł wzrok na samicę...
Wszystkie jego procesy myślowe zatrzymały się.
Zareagowało za to jego ciało. Natychmiast. Mimo że był tym potwornie zawstydzony,
dostał erekcji w czasie tak krótkim jak jeden oddech i jego jedwabne spodnie w widoczny
sposób się napięły. Jak mógł być tak okrutny? Zamknął oczy, skrzyżował ręce na piersi i
zaczął zastanawiać się, w jaki sposób może skopać swój własny tyłek, stojąc jednocześnie.
– Jak ją znajdujesz, wojowniku?
– Olśniewająca. – Padło z jego ust nie wiadomo skąd. Po czym dodał: – Godna tradycji
Wybranek.
– Ach, i oto właściwa odpowiedź. Po dokonanej akceptacji, ogłaszam ją jako wybór
Najsamca. Dokończcie rytuał okadzania.
Furiath był świadomy obecności zbliżających się dwóch Wybranek niosących kadzidła,
znad których unosił się biały dym. Kiedy zaczęły śpiewać wysokimi, kryształowo czystymi
głosami, wciągnął głęboko powietrze, dokładnie badając zapachy kobiet niczym kwitnący
ogród.
Odnalazł zapach Wybranki. Musiał być jej, ponieważ jako jedyny w całym
pomieszczeniu był przesiąknięty przerażeniem.
– Przerwijcie ceremonię – powiedział V twardo.
Pani Kronik odwróciła głowę w jego stronę.
– Dokończą.
– Na pewno nie, do diabła.
Brat podniósł się z tronu i ruszył na scenę. Najwyraźniej on też poczuł ten zapach. Kiedy
podszedł, Wybranki rozproszyły się z piskiem. Samice rozbiegły się z łopotem białych szat.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Furiathowi przyszły na myśl papierowe piknikowe serwetki, zdmuchnięte przez wiatr i
bezwolnie tańczące po trawie.
Tylko że to nie była niedziela w parku.
Vrhedny jednym ruchem zarzucił Wybrance wyszywaną szatę i rozerwał więzy. Gdy
zaczęła opadać, złapał ją za ramię i podtrzymał.
– Spotkamy się w domu, Furiath.
Zerwał się wiatr emanujący z Pani Kronik, lecz V stawił mu czoło. Jemu i swojej... cóż,
swojej matce.
Matka. Chryste, tego się nie spodziewał.
V trzymał tę biedną kobietę w żelaznym uścisku i patrzył z nienawiścią na Panią Kronik.
– Furiath, wypieprzaj stąd.
Mimo że Furiath wgłębi serca był pokojowo nastawiony, wiedział, kiedy nie powinien się
wtrącać w rodzinne sprzeczki. Najlepsze, co mógł zrobić, to modlić się, żeby jego brat nie
wrócił w urnie.
Zanim wyszedł, po raz ostatni spojrzał na zakapturzoną postać. V trzymał ją mocno,
wyglądało na to, że Wybranka zemdlała. Ale bajzel.
Furiath odwrócił się i pospieszył po białym jedwabnym dywanie na dziedziniec Pani
Kronik. Pierwszy przystanek? Gabinet Ghroma. Król musi się dowiedzieć, co poszło nie tak.
Mimo że najwyraźniej większa część tej historii ma się dopiero rozegrać.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
35
35
35
35
KIEDY CORMIA ODZYSKAŁA PRZYTOMNOŚĆ, leżała na plecach i wciąż miała
kaptur na głowie. Wydawało jej się, że nie jest już przywiązana do tej płyty. Nie... nie była...
Nagle wszystko sobie przypomniała. Najsamiec przerywający ceremonię i uwalniający
ją. Silny wiatr szalejący po amfiteatrze. Kłótnia brata i Pani Kronik.
W tym momencie Cormia zemdlała i reszta wydarzeń ją ominęła. Co się stało z
Najsamcem? Z pewnością nie przeżył, ponieważ nikt nie sprzeciwia się Pani Kronik.
– Chcesz to zdjąć? – zapytał twardy męski głos.
Dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie. Ocalał więc, Pani Kronik okazała się łaskawa.
Instynktownie zwinęła się w kłębek.
– Nie bój się, nic ci nie zrobię.
Sądząc po szorstkim tonie jego głosu, nie mogła mu zaufać. Gniew zmieniał każdą sylabę
w ostrze i mimo że go nie widziała, czuła jego niezwykłą moc. Doprawdy był wojownikiem,
synem Krhviopija.
– Posłuchaj, zdejmę ci kaptur, żebyś mogła oddychać, w porządku?
Spróbowała przed nim uciec, ale splątana szata więziła ją.
– Uspokój się. Chcę ci tylko pomóc.
Zamarła, czując na sobie jego ręce. Pewna była, że ją uderzy, zamiast tego poluzował
tylko dwa zapięcia i zdjął jej kaptur z głowy.
Poczuła na twarzy powiew słodkiego, czystego powietrza. Luksus jak jedzenie dla
głodnego, ale nadal nie mogła oddychać. Cała była spięta, z zaciśniętymi oczami i ustami
wykrzywionymi w dziwnym grymasie, jakby bała się czegoś, o czym wie tylko Pani Kronik.
Tyle że nic się nie stało. On był wciąż obok niej... czuła jego przerażający zapach...
jednak jej nie dotknął i nie odezwał się słowem.
Usłyszała chrapliwy dźwięk i świst wciąganego powietrza. Potem poczuła dym i cierpki
zapach. Jak kadzidło.
– Otwórz czy – usłyszała za sobą jego władczy głos.
Uniosła powieki i zamrugała kilka razy. Stała na scenie amfiteatru z twarzą zwróconą w
kierunku pustego tronu i białego jedwabnego dywanu prowadzącego w górę wzgórza.
Usłyszała ciężkie kroki.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
I oto stanął przed nią. Górował, był większy niż wszelkie istoty, jakie dotąd widziała.
Jego jasne oczy i twarz były tak lodowate, aż się cofnęła.
Podniósł do ust biały, cienki rulonik i zaciągnął się. Kiedy się odezwał, z jego ust
wydobył się dym.
– Mówiłem. Nic ci nie zrobię. Jak ci na imię?
– Wybranka – powiedziała ze ściśniętym gardłem.
– Tym jesteś – warknął. – Ja pytałem o imię. Chcę znać twoje imię.
Czy wolno mu o to pytać? Czy...? O co chodzi? Przecież on może robić, co zechce. Jest
przecież Najsamcem.
– C...C...Cormia.
– Cormia. – Ponownie zaciągnął się białym rulonikiem, którego koniec jasno się
rozjarzył. – Słuchaj, nie bój się mnie Cormio, zgoda?
– Czy jesteś... – Głos jej się załamał. Nie wiedziała, czy może go o to zapytać, ale
musiała się upewnić. – Czy jesteś bogiem?
Jego czarne brwi opadły nisko nad jasnymi oczami.
– Nie, do diabła, nie.
– W takim razie, jak udało ci się...
– Mów głośniej, nie słyszę cię. Spróbowała mówić mocniejszym głosem:
– Jak udało ci się przeciwstawić Pani Kronik? – Gdy ujrzała jego gniewną twarz,
zaczęła przepraszać. – Przepraszam, nie chciałam cię obrazić...
– Daj spokój. Słuchaj Cormio, ty chyba nie masz ochoty na cały ten rytuał godowy,
co? – Kiedy nie odpowiedziała, na jego twarzy odmalowało się zniecierpliwienie. – No,
powiedz coś.
Otworzyła usta, ale nic nie powiedziała.
– Na miłość boską.– Przeczesał włosy dłonią w rękawiczce i zaczął się przechadzać.
Z pewnością był jakimś bóstwem. Wyglądał tak groźnie, że nie zdziwiłaby się, gdyby
zaczął ciskać błyskawicami. Zatrzymał się i nachylił ku niej.
– Powiedziałem przecież, że nic ci nie zrobię. Myślisz, że kim ja jestem, do cholery?
Potworem?
– Nigdy wcześniej nie widziałam samca – wyrzuciła z siebie. – Nie mam pojęcia, jaki
jesteś.
To wyznanie go zmroziło.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Jane obudziła się tylko dlatego, że usłyszała piszczenie drzwi garażowych – wysoki
dźwięk dochodzący z mieszkania po lewej. Przewracając się na bok, spojrzała na zegarek
Piąta po południu. Przespała większość dnia.
Cóż, tak jakby spała. Prawie cały czas była uwięziona w dziwacznym śnie, w którym
dręczyły ją nieuformowane i niewyraźne obrazy. Był w nim potężny mężczyzna, który
zdawał się częścią niej, ale jednocześnie był całkiem obcy. Nie widziała jego twarzy, ale
znała jego zapach: ostry i wonny. Odczuwała go blisko, był dookoła niej, był wszędzie...
Nagle wrócił rozsadzający głowę ból i natychmiast zarzuciła swoje rozmyślania, zupełnie
jakby trzymała za niewłaściwy koniec rozżarzony pogrzebacz. Na szczęście ból w czaszce
zelżał.
Na dźwięk silnika samochodu podniosła głowę z poduszki. Przez okno obok łóżka
zobaczyła na podjeździe jakiś wóz. Ktoś się wprowadził do mieszkania obok. Boże, miała
nadzieję, że to nie jakaś rodzina. Ściany nie były wprawdzie tak cienkie jak w normalnych
mieszkaniach, ale na dłuższą metę nie okazywały się wcale dźwiękoszczelne. A wrzeszczące
dzieci to nie było coś, o czym marzyła.
Siadając, poczuła się gorzej niż źle. Czuła ostre kłucie w klatce piersiowej i nie był to ból
mięśniowy. Kołysząc się z boku na bok, miała wrażenie, że już kiedyś czuła się podobnie, ale
nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ani gdzie.
Prysznic był męką. Cholera, już samo dojście do łazienki było trudnym zadaniem. Dobrą
wiadomością był fakt, że rutynowe namydlanie i spłukiwanie trochę ją ożywiło, a jej żołądek
był już gotowy na przyjęcie jedzenia. Z mokrymi włosami zeszła na dół i zrobiła sobie kawę.
Plan był taki, że dojdzie trochę do siebie i wykona kilka telefonów. śeby się waliło i paliło,
idzie jutro do pracy.
Z kubkiem w ręku przeszła do salonu i usiadła na kanapie. Miała nadzieję, że kofeina
przyjdzie z odsieczą i pomoże jej poczuć się jak człowiek. Kiedy spojrzała w dół na jedwabne
poduszki, zamrugała. To były te, które jej matka tak często wygładzała. Były jak barometr
zdradzający, czy wszystko jest w porządku, czy nie. Jane zastawiała się, kiedy ostatnio na
nich usiadła. Boże, chyba nigdy. Z tego, co wiedziała, ostatni tyłek, który się z nich podniósł,
mógł należeć do jednego z jej rodziców.
Nie, raczej do któregoś z gości. Jej rodzice siadali tylko w fotelach, ojciec po prawej, z
fajką i gazetą, matka po lewej, z robótką ręczną na kolanach. Wyglądali jak z muzeum figur
woskowych. Eksponaty przedstawiające zamożnych mężów i żony, którzy nigdy ze sobą nie
rozmawiają.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Jane pomyślała o przyjęciach, które wydawali, o wszystkich ludziach kłębiących się w
ich domu, o kelnerach serwujących przekąski. Za każdym razem ten sam tłum i te same
rozmowy, te same małe czarne i te same garnitury. Jedyne, co się zmieniało, to pory roku, i
jedyną rzeczą, która zakłóciła ten rytm, była śmierć Hannah. Po pogrzebie, na polecenie jej
ojca, wieczorki nie odbywały się przez sześć miesięcy, ale potem wszystko wróciło do normy.
Przyjęcia rozpoczęły się na nowo. Matka, chociaż wydawała się tak krucha, że mogłaby się
złamać, nakładała makijaż i małą czarną i stawała w drzwiach wejściowych wystrojona i
sztucznie uśmiechnięta.
Boże, Hannah uwielbiała te przyjęcia.
Jane zmarszczyła czoło, położyła rękę na piersi i nagle uświadomiła sobie, kiedy
wcześniej czuła podobny ból w klatce. Taki bolesny ucisk czuła wtedy, kiedy na zawsze
straciła Hannah.
Dziwne, że po przebudzeniu tak się właśnie poczuła. Przecież nikogo nie straciła.
Biorąc łyk kawy, przez chwilę żałowała, że nie zrobiła sobie gorącej czekolady...
Przed oczami pojawił się zamazany obraz mężczyzny podającego jej kubek. W środku
była gorąca czekolada, którą przygotował dla niej, ponieważ... musiał ją opuścić. O... Boże,
musiał ją opuścić...
Poczuła ostry ból głowy, który przerwał jej niewyraźną wizję. W tym samym momencie
rozległ się dzwonek do drzwi. Pocierając nos, spojrzała w kierunku korytarza.
Zupełnie nie była w towarzyskim nastroju.
Dźwięk rozległ się ponownie.
Zmusiła się, żeby wstać i powłócząc nogami, podeszła do drzwi wejściowych. Kiedy
przekręcała zamek, pomyślała: „Jeśli to jakiś domokrążca, to dam mu popalić...”.
– Manello?
Przed drzwiami stał szef chirurgii, jak zwykle z wyrazem pewności siebie, zupełnie jakby
miał jakieś prawo stać I na jej wycieraczce. Ubrany był w szpitalne ciuchy, na które zarzucił
niebrzydki, zamszowy płaszcz w brązowym kolorze pasującym do jego oczu. Jego porsche
zajmowało połowę podjazdu.
– Przyszedłem zobaczyć, czy żyjesz.
Jane nie mogła się nie uśmiechnąć.
– Jezu, Manello, nie bądź taki romantyczny,
– Wyglądasz gównianie.
– Jeszcze te komplementy. Przestań, bo się zarumienię.
– Wchodzę do środka.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Oczywiście – wymamrotała, odsuwając się na bok Rozejrzał się dookoła i zrzucił
płaszcz.
– Zawsze, kiedy tu przychodzę, myślę o tym, jak bardzo to miejsce do ciebie nie
pasuje.
– Spodziewałeś się tu czegoś różowego i frywolnego? Zamknęła drzwi i przekręciła
zamek.
– Nie, kiedy szedłem tu po raz pierwszy, myślałem, że będzie pusto jak u mnie.
Manello mieszkał w Commodore, luksusowym apartamentowcu, ale jego mieszkanie
było tak naprawdę tylko drogim schowkiem. Miał tam sprzęt do ćwiczeń, łóżko i ekspres do
kawy.
– Racja – powiedziała. – Raczej nie jesteś materiałem na dekoratora wnętrz.
– No to powiedz, jak się czujesz, Whitcomb.
Manello przyglądał się jej. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, ale oczy wyraźnie
mu płonęły. Wróciła myślą do ich ostatniej rozmowy, kiedy to powiedział, że coś do niej
czuje. Nie mogła sobie przypomnieć szczegółów, ale miała wrażenie, że było to na oddziale
intensywnej terapii podczas badania jakiegoś pacjenta...
Znowu zaczęła boleć ją głowa. Manello powiedział:
– Siadaj. No już.
Może to był dobry pomysł. Poszła w kierunku kanapy.
– Chcesz kawy?
– W kuchni, tak?
– Zaraz zrobię...
– Sam mogę sobie nalać. Lata praktyki. Ty usiądź.
Usiadła na kanapie i szczelniej okręciła się szlafrokiem. Zaczęła masować skronie.
Cholera, czy kiedyś wreszcie dojdzie do siebie?
Manello wszedł w momencie, gdy pochyliła się lekko do przodu i objęła głowę dłońmi.
Widząc to, zachował się jak przystało na zatroskanego lekarza. Odstawił kubek i uklęknął
przed nią na dywanie.
– Co się dzieje? Powiedz coś.
– Głowa – zajęczała Jane.
– Pokaż oczy.
Spróbowała się wyprostować.
– Już przechodzi...
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Cicho bądź. – Manello złapał ją delikatnie za nadgarstki i odsunął jej ręce od twarzy.
– Sprawdzę ci źrenice. Odchyl głowę.
W końcu się poddała i oparła się wygodnie o kanapę.
– Od lat nie czułam się tak fatalnie.
Manny kciukiem i palcem wskazującym delikatnie rozsunął powieki jej prawego oka, z
kieszonki kitla wyciągnął malutką latarkę wielkości długopisu. Był tak blisko, że widziała
jego długie rzęsy i popołudniowy zarost. Ładnie pachniał. Wodą po goleniu.
„Co to za zapach”, zastanawiała się lekko oszołomiona.
– Dobrze, że przyszedłem przygotowany – powiedział, zapalając latarkę.
– No, prawdziwy z ciebie skaut... Hej, ostrożnie z tym.
Spróbowała zamrugać, kiedy zaświecił jej prosto w oko, ale nie pozwolił.
– Bardziej cię od tego zabolało? – zapytał, zaglądając do lewego oka.
– Nie, skąd. Świetne uczucie. Nie mogę się doczekać, aż... Cholera, jakie to jasne.
Wyłączył latarkę.
Reakcja źrenic prawidłowa.
– Co za ulga. Czyli spokojnie mogę czytać w świetle lamp łukowych, tak?
Złapał ją za nadgarstek, poszukał pulsu i spojrzał na zegarek.
– Czy ubezpieczenie pokrywa koszty tego badania zapytała.
– Ciii.
– Bo chyba nie mam żadnej gotówki...
– Ciii.
Dziwnie to było uczucie – bycie pacjentem. Konieczną milczenia jeszcze to pogarszała.
I nagle... Ciemny pokój. Mężczyzna leżący w łóżku. I ona mówiąca... mówiąca o...
pogrzebie Hannah.
Następna fala ostrego bólu przeszyła jej głowę, aż z sykiem wciągnęła powietrze.
Cholera.
Manello puścił nadgarstek i dotknął dłonią jej czoła.
– Nie masz gorączki.
Położył obie ręce na jej szyi, zaraz pod linią szczęki. Kiedy ją badał, powiedziała:
– Nie boli mnie gardło.
– No cóż, węzły nie są powiększone. – Zjechał palcami w dół jej szyi, aż w pewnym
momencie zamrugała. Nagle przechylił jej głowę na bok. – Cholera... Co to jest?
– Co?
– Masz tu jakąś rankę, czy coś takiego. Cholera, co cię ugryzło?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Podniosła dłoń.
– A, to, nie wiem. Ani kiedy mi się to stało.
– Wygląda na to, że goi się prawidłowo. – Dotknął podstawy jej szyi tuż nad
obojczykami. – Tutaj też nie ma opuchlizny. Przykro mi to mówić, Jane, ale to nie
grypa.
– Jak to nie?
– Po prostu nie.
– Jesteś ortopedą, a nie specjalistą chorób zakaźnych.
– To nie jest reakcja immunologiczna, Whitcomb.
Pomacała się po szyi. Pomyślała o tym, że nie kicha, nie kaszle i nie wymiotuje. Ale, do
cholery, co to oznaczało?
– Chciałbym ci zrobić tomografię komputerową głowy.
– Założę się, że mówisz to wszystkim dziewczynom.
– Tym, które mają takie objawy? Oczywiście.
– A myślałam, że jestem wyjątkowa. – Uśmiechnęła się słabo. – Dam sobie radę,
Manello. Muszę tylko wrócić do pracy.
Zapadła długa cisza, podczas której zdała sobie sprawę, że jego ręce leżą na jej kolanach.
A on cały czas był blisko, pochylając się ku niej.
Podniosła wzrok. Manello patrzył na nią nie jak lekarz, ale jak mężczyzna, który się o nią
martwi. Cholera, był taki atrakcyjny, zwłaszcza teraz... tylko coś tu było nie w porządku. Nie
z nim – z nią.
Oczywiste. Przecież bolała ją głowa.
Zbliżył się jeszcze trochę i dotknął jej włosów.
– Jane...
– Co?
– Zgodzisz się, żebym umówił cię na tomografię? – Już chciała mu odmówić, kiedy
dodał: – Pomyśl o tym jako przysłudze dla mnie. Nie mógłbym sobie darować, gdyby
coś ci dolegało, a ja bym odpuścił.
Cholera.
– OK. W porządku. Ale ja nie potrzebuję...
– Dziękuję. – Na chwilę zaległa cisza. A potem nagle pochylił się i pocałował ją w
usta.