background image

31

31

31

31    

JANE  ZAMRUGAŁA  I  SPOJRZAŁA  W  DÓŁ,  na  kubek  z  gorącą  czekoladą,  który 

trzymała w dłoni. Coś do niej kapało. 

Jezu... Łzy lały się jej po twarzy, wpadając do kubka, mocząc jej koszulę. Całe jej ciało 

drŜało, kolana się uginały, czuła potworny ból w klatce piersiowej. Z jakieś niezrozumiałego 

powodu miała ochotę paść na podłogę i szlochać. 

Ocierając policzki, rozejrzała się po kuchni. Na blacie zauwaŜyła mleko, kakao i łyŜkę. Z 

garnka na kuchence wciąŜ unosiła się para. Szafka po lewej nie była całkowicie domknięta. 

Nie  mogła  sobie  przypomnieć  momentu,  kiedy  wyjmowała  te  wszystkie  rzeczy,  ale  zwykle 

tak się dzieje z powtarzanymi często czynnościami. Wypiera się je ze świadomości. 

Co,  do  diabła?  Przez  okno  naprzeciwko  kącika  śniadaniowego  ujrzała  kogoś. 

MęŜczyznę.  PotęŜnego  męŜczyznę.  Stał  tuŜ  obok  kręgu  światła  rzucanego  przez  uliczną 

latarnię, więc nie mogła dostrzec jego twarzy, ale była pewna, Ŝe jej się przygląda. 

Bez Ŝadnego wyraźnego powodu łzy zaczęły lać się niemal strumieniem. A płacz jeszcze 

się nasilił, gdy nieznajomy odwrócił się i poszedł w dół ulicy. 

Jane odstawiła kubek na blat i wybiegła z kuchni. Musi go dogonić. Musi go zatrzymać. 

Kiedy jednak dotarła do drzwi, potworny ból głowy dosłownie zwalił ją z nóg. LeŜąc na 

białych, zimnych płytkach przekręciła się na bok, potarła palcami skronie i westchnęła. 

LeŜała  tam  Bóg  wie  jak  długo,  oddychając  i  modląc  się,  Ŝeby  ból  minął.  Kiedy  to 

wreszcie  nastąpiło,  uniosła  się  i  oparła  o  drzwi  wejściowe.  Zastanawiała  się,  czy  to  był 

wylew,  ale  nie  było  Ŝadnych  rozpoznawalnych  objawów  ani  widocznych  zaburzeń.  Tylko 

jeden potworny atak bólu. 

To muszą być pozostałości po grypie, która męczyła ją przez cały weekend. Wirus, który 

krąŜył po szpitalu od tygodni, dosłownie zrobił z niej warzywo. To miało sens. Od dawna nie 

chorowała, więc widocznie musiała to nadrobić. 

Mówiąc o zaległościach... Cholera, czy w ogóle zadzwoniła, Ŝeby przełoŜyć rozmowę w 

Columbii?  Nie  miała  najmniejszego  pojęcia...  więc  pewnie  nie.  Do  diabła,  nie  pamiętała 

nawet, jak opuściła szpital w czwartek wieczorem. 

Nie była pewna, jak długo robiła za blokadę drzwi, ale w pewnym momencie zegar nad 

kominkiem zaczął wybijać godzinę. To był jeden z zegarów z gabinetu jej ojca w Greenwich, 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

staroświecki  Hamilton  wykonany  z  solidnego  mosiądzu,  mogłaby  przysiąc,  Ŝe  wybijał 

godziny z brytyjskim akcentem. Nigdy go nie znosiła, ale dobrze chodził. 

Szósta rano. Czas iść do pracy. 

Świetny  plan,  ale  kiedy  usiłowała  wstać,  nie  miała  juŜ  wątpliwości,  Ŝe  nie  pójdzie  do 

szpitala. Była oszołomiona, słaba i wyczerpana. Nie była w stanie zajmować się pacjentami, 

wciąŜ czuła się fatalnie. 

Niech  to  szlag...  musi  zadzwonić  i  powiedzieć,  Ŝe  nie  przyjdzie.  Gdzie  jest  jej  pager?  I 

telefon? 

Zmarszczyła brwi. Płaszcz i torba, którą zapakowała na wyjazd, leŜały na podłodze przed 

szafą w holu. 

Ale nie było komórki. Ani pagera. Zawlokła swój nędzny tyłek na górę i sprawdziła przy 

łóŜku, tam teŜ ich nie było. Wróciła na dół i poszła do kuchni. Nic. Nie było teŜ jej torby na 

ramię,  którą  zawsze  brała  do  pracy.  Czy  to  moŜliwe,  Ŝe  zostawiła  ją  na  cały  weekend  w 

samochodzie? 

Otworzyła drzwi do garaŜu, światło zapaliło się automatycznie. 

Dziwne. Jej samochód był zaparkowany przodem. Zazwyczaj wjeŜdŜała tyłem. 

Co  tylko  dowodziło,  jak  źle  musiała  się  czuć.  Oczywiście  jej  torba  była  na  przednim 

siedzeniu.  Przeklinała  samą  siebie  pod  nosem,  wróciła  do  mieszkania  i  wybrała  numer.  Jak 

mogła zniknąć na tak długo bez uprzedzenia? Nawet jeśli inni lekarze mogli ją zastąpić, nigdy 

nie pozwalała sobie na bycie poza zasięgiem dłuŜej niŜ pięć godzin. 

Miała  kilka  wiadomości,  ale  na  szczęście  Ŝadna  z  nich  nie  była  pilna.  NajwaŜniejsze, 

dotyczące pacjentów, zostały przekazane do kogoś, kto miał dyŜur, więc resztą mogła zająć 

się później. 

Wychodząc  z  kuchni  do  sypialni,  spojrzała  na  kubek  kakao.  Nie  musiała  go  dotykać, 

Ŝeby wiedzieć, Ŝe było juŜ zimne. Mogła je wylać. Podniosła kubek, ale nagle zawahała się. Z 

jakiegoś powodu nie mogła znieść myśli o wylaniu. Zostawiła kubek w tym samym miejscu 

na blacie, mleko jednak schowała do lodówki. 

W sypialni zrzuciła ubranie na podłogę, załoŜyła czysty podkoszulek i weszła do łóŜka. 

Układając  się  pod  kołdrą,  zdała  sobie  sprawę,  Ŝe  jej  ciało  jest  dziwnie  zdrętwiałe, 

zwłaszcza wewnętrzna strona ud i dół pleców. W innych okolicznościach powiedziałaby, Ŝe 

to przez rewelacyjny seks... albo górską wspinaczkę. Tymczasem to tylko zwykła grypa. 

Cholera. Columbia. Rozmowa. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Później  zadzwoni  do  Kena  Falchecka,  przeprosi,  mając  nadzieję  po  raz  drugi,  Ŝe  da  się 

przełoŜyć  spotkanie.  Bardzo  chcieli  ją  zatrudnić,  ale  niestawienie  się  na  rozmowę  z 

ordynatorem oddziału było duŜym nietaktem. Nawet jeśli powodem była choroba. 

Zupełnie  nie  mogła  się  ułoŜyć  na  poduszce.  Szyję  miała  spiętą,  a  kiedy  sięgnęła  ręką, 

Ŝeby  ją  wymasować,  zmarszczyła  brwi.  Z  prawej  strony  znalazła  obolałe  miejsce...  Co,  do 

diabła? Miała tam jakiś ślad, zgrubiałe kropki. 

NiewaŜne.  Wysypka  nie  była  czymś  niezwykłym  podczas  grypy.  A  moŜe  ugryzł  ją 

pająk? 

Zamknęła  oczy  i  nakazała  sobie  odpoczynek.  Odpoczynek  był  dobry.  Odpoczynek 

pomoŜe  jej  szybciej  uporać  się  z  chorobą.  Odpoczynek  przywróci  ją  do  normalnego  stanu, 

pomoŜe naładować się jej organizmowi. 

Zaczynała  zasypiać,  kiedy  nagle  w  myślach  zobaczyła  obraz  męŜczyzny  z  bródką  i 

diamentowymi oczami. Jego usta poruszały się, układając się w słowa... „kocham Cię”. Jane 

kurczowo  chwytała  się  tego  obrazu,  ale  szybko  zapadała  w  objęcia  ciemności.  Walczyła  ze 

snem, przegrywając. Ostatnią rzeczą, jakiej była świadoma, były łzy spływające na poduszkę. 

CzyŜ to nie było dziwne? 

John  usiadł  w  siłowni  na  ławce  do  wyciskania  i  przyglądał  się,  jak  Zbihr  pracuje  nad 

bicepsami.  Wielkie,  metalowe  cięŜarki  wędrowały  w  górę  i  w  dół,  wydając  subtelny, 

stukający  dźwięk,  jedyny  dźwięk  w  pomieszczeniu.  Jak  dotąd  nie  rozmawiali;  to  było  jak 

jeden z ich spacerów, tylko bez lasu. Jednak przemowa się zbliŜała, John to przeczuwał. 

Z  odłoŜył  cięŜarki  na  matę  i  wytarł  twarz.  Jego  goła  pierś  lśniła,  podnosząc  się  i 

opadając. 

Jego Ŝółte oczy spojrzały na Johna. „Zaczyna się”, pomyślał. 

–  Więc, jeśli chodzi o twoją przemianę... 

Dobra... czyli zaczniemy od łatwiejszej sprawy. 

Co w związku z tym? 

–  Jak się czujesz? 

Dobrze.  Niepewnie.  Inaczej.  –  Wzruszył  ramionami.  –  Wiesz  jak  to  jest,  kiedy  obcinasz 

paznokcie i masz to dziwne uczucie w palcach przez cały dzień, taką nadwraŜliwość? Ja tak 

się czuję na całym ciele. 

Co on, do cholery, wygaduje. PrzecieŜ Z sam przeszedł przemianę. Dobrze wiedział, jak 

to jest potem. 

Zbihr upuścił ręcznik i podniósł cięŜarki do drugiej rundy ćwiczeń. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Masz jakieś fizyczne problemy? 

Nic mi o tym nie wiadomo. 

Z  utkwił  wzrok  w  matach  i  kolejno  podnosił  ramiona,  najpierw  lewe,  potem  prawe. 

Lewe. Prawe. Lewe. Zadziwiające, Ŝe takie cięŜary wydawały taki delikatny dźwięk. 

–  Wiesz, Layla złoŜyła raport. 

O... cholera. 

Co powiedziała? 

„Proszę... tylko nie o prysznicu...” 

–  Powiedziała, Ŝe nie uprawialiście seksu. Mimo Ŝe w pewnym momencie wyglądało 

na to, Ŝe chciałeś. 

John bezmyślnie śledził powtórzenia Z. Prawa. Lewa. Prawa. Lewa. 

Kto o tym wie? 

–  Ghrom  i  ja.  Tylko  my.  Nikt  więcej  o  tym  nie  wie.  Pytam  o  to  na  wypadek,  gdyby 

dolegało ci coś fizycznie. Coś, co trzeba by przebadać. 

John wstał i zaczął chodzić, chwiejąc się jak pijany. 

–  Dlaczego przerwałeś, John? 

Spojrzał na brata i juŜ chciał go jakoś spławić, kiedy nagle zdał sobie sprawę, Ŝe nie jest 

w stanie tego zrobić. Z oczu Z dało się wyczytać, Ŝe on wie. 

Kurwa  mać.  Agrhes  się  wygadał.  Ta  sesja  terapeutyczna  w  klinice,  kiedy  John 

opowiadał, co mu się przytrafiło na klatce schodowej, wyszła na jaw. 

Ty wiesz – John westchnął z wściekłością. – Ty, kurwa, wiesz, prawda? 

–  Tak, wiem. 

Ten pierdolony terapeuta powiedział, Ŝe to poufne... 

–  Kopia  twojej  historii  choroby  została  tu  przysłana.  To  standardowa  procedura  dla 

wszystkich  uczniów  na  wypadek,  gdyby  coś  się  stało  w  siłowni  lub  gdyby  przemiana 

rozpoczęła się, gdy jesteś w obiekcie. 

Kto to czytał? 

–  Tylko ja. I nikt inny tego nie przeczyta, nawet Ghrom. Schowałem to i tylko ja wiem 

gdzie. 

John odetchnął. To było pocieszające. 

Kiedy to przeczytałeś? 

–  Tydzień temu, kiedy zdałem sobie sprawę, Ŝe twoja przemiana nastąpi lada dzień. 

Co... co tam było napisane? 

–  Właściwie wszystko. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Kurwa. 

–  To  dlatego  nie  chcesz  iść  do  Agrhesa,  prawda?  –  Z  ponownie  odłoŜył  cięŜarki.  – 

Myślisz, Ŝe ten facet znowu urządzi ci terapię? 

Nie lubię o tym mówić. 

–  Nie dziwię ci się. I wcale cię o to nie proszę. 

John zdobył się na lekki uśmiech. 

Nie uraczysz mnie całym tym gównem o tym, jak to rozmowa jest dla mnie dobra, co? 

–  Nie.  Sam  teŜ  nie  jestem  zbyt  rozmowny,  więc  nie  mogę  polecać  tego  innym.  –  Z 

oparł  łokcie  na  kolanach  i  pochylił  się  do  przodu.  –  Sprawa  wygląda  tak,  John.  Chcę, 

Ŝebyś był absolutnie pewien, Ŝe to zostanie między nami. W porządku? Jeśli ktokolwiek 

będzie  chciał  zobaczyć  twoje  akta,  osobiście  dopilnuję,  Ŝeby  tak  się  nie  stało,  nawet 

jeśli będę musiał skurwysyna spalić na popiół. 

John przełknął, czując nagle grudę w gardle. Sztywnymi rękami zamigał: 

Dzięki. 

–  Ghrom chciał, Ŝebym porozmawiał z tobą o tej sprawie z Laylą bo martwił się, Ŝe po 

przemianie moŜe tyć coś nie tak z twoją pompką. Powiem mu, Ŝe byłeś zdenerwowany i 

dlatego tak wyszło, w porządku? 

John kiwnął głową. 

–  Konia juŜ waliłeś? 

John  zaczerwienił  się  od  stóp  do  głów  i  rozwaŜał  moŜliwość  zemdlenia.  Gdy  oceniał 

odległość  od  podłogi,  która  zdawała  się  być  długa  na  sto  jardów,  stwierdził,  Ŝe  to  całkiem 

niezłe miejsce, Ŝeby się przewrócić. Mnóstwo mat, na które moŜna upaść. 

–  Waliłeś? 

Potrząsnął powoli głową. 

–  Zrób  to  raz,  Ŝeby  upewnić  się,  Ŝe  wszystko  jest  w  porządku.  –  Z  wstał,  wytarł 

ręcznikiem tors i włoŜył koszulę. – Zakładam, Ŝe zajmiesz się tym w ciągu najbliŜszych 

dwudziestu czterech godzin. Nie będę pytał, jak ci poszło. Jeśli nic nie powiesz, uznam, 

Ŝe wszystko jest OK. Jeśli nie będzie, przyjdziesz do mnie i powiesz. Jakoś sobie z tym 

poradzimy. MoŜe być? 

Nie bardzo. A co, jeśli nie będzie mógł tego zrobić? 

Chyba tak. 

–  Jeszcze jedno. Co do tej spluwy i reduktorów. 

Kurwa, w głowie juŜ mu wirowało, a jeszcze musi się uŜerać z tą pieprzoną dziewiątką. 

Podniósł ręce, Ŝeby zacząć się usprawiedliwiać... 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Nie obchodzi mnie, Ŝe biegaliście jak sfora. Prawdę mówiąc, chcę, Ŝebyś chodził do 

Zero Sum uzbrojony. 

John gapił się zdziwiony. 

To wbrew regułom. 

–  Czy ja wyglądam na takiego, który przejmuje się tym gównem? 

John uśmiechnął się. 

Nie bardzo. 

–  Jeśli znowu będziesz na celowniku tych zabójców, zrób z nimi to samo, co wtedy. Z 

tego, co zrozumiałem, wyciąłeś im niezły numer i jestem z ciebie dumny, Ŝe wstawiłeś 

się za swoimi kumplami. 

John  się  zarumienił,  serce  śpiewało  mu  w  piersi.  Nic  poza  bezpiecznym  powrotem 

Tohrtura nie mogłoby go bardziej uszczęśliwić. 

–  Domyślam  się,  Ŝe  juŜ  wiesz,  co  powiedziałem  Blastherowi?  O  twoich  papierach  i 

dowodzie osobistym i o chodzeniu do Zero Sum? 

John kiwnął głową. 

–  Chcę,  Ŝebyś  nadal  chodził  do  tego  klubu,  jeśli  tylko  będziesz  w  centrum, 

przynajmniej przez miesiąc, aŜ będziesz wystarczająco silny. I mimo Ŝe mam ochotę cię 

uściskać  za  to,  co  się  stało  wczoraj,  nie  chcę,  Ŝebyś  polował  na  reduktorów.  Jeśli 

dowiem się, Ŝe to robisz, dam ci szlaban jak dwunastolatkowi. Masz przed sobą wiele 

nauki  i  nie  masz  jeszcze  pojęcia,  jak  korzystać  ze  swojego  ciała.  Jak  będziesz  się 

włóczył  i  dasz  się  zabić,  będę  naprawdę  wkurwiony.  Chcę,  Ŝebyś  dał  mi  słowo,  John. 

Teraz.  Nie  uganiaj  się  za  tymi  draniami,  dopóki  nie  powiem  ci,  Ŝe  jesteś  gotowy. 

Rozumiemy się? 

John  wziął  głęboki  oddech  i  spróbował  wymyślić  najpowaŜniejszą  przysięgę,  jaką 

mógłby złoŜyć, ale wszystko wydawało się nieprzekonujące. Westchnął więc tylko i zamigał: 

Przysięgam, Ŝe nie będę na nich polował. 

–  Dobrze.  W  porządku,  na  dzisiaj  wystarczy.  Idź  spać.  –  Kiedy  Z  się  odwrócił,  John 

zagwizdał, Ŝeby zwrócić jego uwagę. Brat spojrzał przez ramię. 

–  Tak? 

John musiał zmusić swoje ręce do zamigania tego, co krąŜyło mu po głowie... poniewaŜ 

wątpił, Ŝe będzie miał odwagę zrobić to ponownie. 

Czy  teraz  myślisz  o  mnie  inaczej?  Z  powodu  tego,  co  się  wtedy  stało...  no  wiesz,  na 

klatce? Powiedz szczerze? 

Z mrugnął. Drugi raz. I trzeci. A potem dziwnie cienkim głosem powiedział: 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Nigdy.  To  nie  była  twoja  wina,  nie  zasłuŜyłeś  na  to.  Słyszysz?  To  nie  była  twoja 

wina. 

John zamrugał, czując napływające łzy. Musiał odwrócić wzrok i spojrzał w dół swojego 

wielkiego ciała prosto na maty. Z jakiegoś powodu, mimo Ŝe daleko miał do ziemi poczuł się 

niŜszy niŜ kiedykolwiek. 

–  John – powiedział Z. – Słyszałeś, co powiedziałem? Nie twoja wina. Nie zasłuŜyłeś 

na to. 

John wzruszył ramionami, potem westchnął. 

Jeszcze raz dzięki, Ŝe nic nie powiedziałeś. I Ŝe nie zmuszasz mnie do mówienia o tym. 

Kiedy Z się nie odezwał, spojrzał w górę. Tylko po to, Ŝeby zrobić krok w tył. Twarz Z 

zmieniła się. Nie tylko dlatego, Ŝe jego oczy stały się czarne. Kości policzkowe wydawały się 

bardziej wydatne, skóra ściągnięta, blizna bardzo widoczna. Jego ciało emanowało zimnem, 

chłodząc powietrze, zmieniając szatnię w lodówkę. 

–  Nikt  nie  powinien  zostać  pozbawiony  niewinności  siłą.  Ale  jeśli  komuś  się  to 

zdarzy?  Musi  nauczyć  się  radzić  sobie  z  tym,  bo  to  tylko  jego  dotyczy.  Jeśli  nie 

będziesz  chciał  powiedzieć  ani  jednego pieprzonego słowa na ten temat, ode mnie teŜ 

nic o tym nie usłyszysz. 

Wyszedł i temperatura zaczęła wracać do normy. 

John  wziął  głęboki  oddech.  Nigdy  by  nie  przypuszczał,  Ŝe  Z  będzie  tym  bratem,  który 

stanie się mu najbliŜszy. W końcu oni dwaj nie mieli ze sobą nic wspólnego. 

Ale z pewnością nigdy nie zawiódł Ŝadnego ze swoich przyjaciół. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

32

32

32

32    

KILKA GODZIN PÓŹNIEJ Furiath rozsiadł się na sofie w gabinecie Ghroma, zakładając 

nogę na nogę. To było pierwsze spotkanie Bractwa od czasu, gdy V został postrzelony i wciąŜ 

jeszcze  wszystko  było  jakby  nienaturalne.  No  i  jeszcze  ta  sprawa,  o  której  nikt  na  razie  nie 

mówił. 

Spojrzał  na  Vrhednego.  Brat  stał  przed  podwójnymi  drzwiami  i  patrzył  prosto  przed 

siebie  pustym  wzrokiem,  jaki  moŜna  zobaczyć  u  kogoś  oglądającego  stare  westerny  w 

telewizji. Lub gdy całe Ŝycie staje przed oczami. 

Ten efekt Ŝywego trupa był łatwy do rozpoznania, poniewaŜ juŜ kiedyś mogli to w tym 

pokoju  obserwować.  Podobnie  zachowywał  się  Rankohr,  kiedy  myślał,  Ŝe  stracił  Mary  na 

zawsze. A nawet Z, gdy zdecydował się pozwolić odejść Belli. 

Taaa...  Zakochane  wampiry  były  bez  swoich  samic  jak  puste  naczynia,  nic  poza  kupą 

mięśni  i  kości  obleczonych  skórą.  I  mimo  Ŝe  kaŜdy  taki  przypadek  wywoływał  Ŝal,  całe  to 

gówno  z  Najsamcem,  które  V  miał  na  głowie,  czyniło  stratę  Jane  jeszcze  bardziej  okrutną. 

ChociaŜ, jak – do cholery – na dłuŜszą metę miałoby to funkcjonować? Lekarz człowieków. 

Wampir wojownik. śadnego wspólnego mianownika. 

–  V? Hej, Vrhedny? – zabrzmiał głos Ghroma. 

V podskoczył 

–  Co? 

–  Po południu idziesz do Pani Kronik, prawda? 

–  Tak. – Usta V ledwie się poruszyły. 

–  Musisz  zabrać  ze  sobą  przedstawiciela  Bractwa.  Zakładam,  Ŝe  to  będzie  Butch, 

zgadza się? 

V spojrzał na glinę siedzącego w jasnoniebieskim fotelu. 

–  Nie masz nic przeciwko temu? 

Butch, który najwyraźniej martwił się o V, natychmiast wstał: 

–  Oczywiście, Ŝe nie. Co mam robić? 

Gdy V się nie odezwał, ciszę przerwał Ghrom: 

–  Chyba  najlepszym  odpowiednikiem  u  człowieków  jest  druŜba  na  ślubie.  Dzisiaj 

pójdziesz na prezentację, a potem na ceremonię, która odbędzie się jutro. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Prezentacja? Jakby ta samica była jakimś pieprzonym obrazem, czy co? – Butch się 

skrzywił. – Szczerze mówiąc, nie kumam tej całej sprawy z Wybrankami. 

–  Stare zasady. Stare tradycje. – Ghrom potarł oczy pod ciemnymi okularami. – DuŜo 

musi  się  zmienić,  ale  to  wciąŜ  jest  terytorium  Pani  Kronik,  nie  moje.  Dobra...  więc... 

kilka zmian. Furiath, ty dzisiaj będziesz w terenie. Tak, wiem, Ŝe jesteś spięty po tym, 

jak zostałeś ranny, ale zauwaŜyłem, Ŝe opuściłeś swoje ostatnie dwa dyŜury. 

Gdy Furiath kiwnął głową, Ghrom uśmiechnął się krzywo. 

–  śadnego sprzeciwu? 

–  śadnego. 

Prawdę mówiąc, i tak musiał coś załatwić. Więc zajebiście mu to pasowało. 

Po Drugiej Stronie, w świętej marmurowej komnacie kąpielowej, Cormia marzyła o tym, 

Ŝeby  mogła  opuścić  swoje  ciało.  Co  teraz,  gdy  było  ono  tak  starannie  przygotowane  dla 

Najsamca, zakrawało na ironię. MoŜna by pomyśleć, Ŝe w tej sytuacji powinna pragnąć w nim 

pozostać. W końcu została poddana tylu rytualnym kąpielom... jej włosy zostały umyte... na 

twarz  nałoŜono  maseczki  z  róŜanej  maści,  potem  z  lawendowej,  a  następnie  z  szałwii  oraz 

hiacyntów. Całe ciało nacierano jej olejkami, podczas gdy pozostałe Wybranki paliły kadzidła 

i intonowały modlitwy na cześć Najsamca. Wszystko to sprawiło, Ŝe poczuła się jak jedna z 

pozycji w bufecie. 

Kawałek mięsa, przyprawiony i gotowy do spoŜycia. 

–  Będzie tu za godzinę – powiedziała przełoŜona. – Nie marnujcie czasu. 

Serce Cormii stanęło, a potem zaczęło walić jak oszalałe. Stan odrętwienia spowodowany 

parą  i  ciepłą  wodą  ustąpił,  pozostawiając  ją  boleśnie  świadomą  faktu,  iŜ  Ŝycie,  jakie  dotąd 

wiodła, wkrótce dobiegnie końca. 

–  Och, jest juŜ szata – powiedziała z zachwytem jedna i Wybranek. 

Cormia  spojrzała  przez  ramię.  Przez  złote  drzwi  po  przeciwnej  stronie  wielkiej 

marmurowej  sali  weszły  dwie  Wybranki,  niosąc  białą  szatę  z  kapturem.  Szata  wyszywana 

była diamentami i złotem, które jaskrawo lśniły w świetle świec. Za nimi kolejna z Wybranek 

niosła w ramionach przezroczysty szal. 

–  Przynieś ten woal – rozkazała przełoŜona. – I załóŜ go jej. 

Przejrzysty  szal  został  udrapowany  na  głowie  Cormii  i  osiadł  na  niej  cięŜarem  tysiąca 

kamieni. Kiedy opadł na jej twarz, świat dookoła okrył się mgłą. 

–  Wstań! – usłyszała rozkaz. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Wstając,  z  trudem  złapała  równowagę.  Serce  tłukło  się  w  jej  piersi,  dłonie  zaczęły  się 

pocić. Jej panika wzrosła, gdy ujrzała Wybrane niosące cięŜką szatę. Kiedy obrzędowa szata 

została  jej  juŜ  załoŜona,  poczuła  się  tak,  jakby  ta  materia  ją  w  sobie  uwięziła,  jakby  jakiś 

olbrzym stał za nią, ściskając jej ramiona wielkimi łapami. 

ZałoŜono jej na głowę kaptur i wtedy okryła ją ciemność. 

Rząd  guzików  został  zapięty  i  Cormia  starała  się  nie  myśleć  o  tym,  w  jakich 

okolicznościach  i  w  jaki  sposób  zostaną  rozpięte.  Próbowała  oddychać  powoli  i  głęboko. 

Przez  otwory  w  okolicach  szyi  docierała  odrobina  świeŜego  powietrza,  jednak  było  go  za 

mało. O wiele za mało. 

Pod  szatą  wszystkie  dźwięki  były  stłumione,  równie  cięŜko  byłoby  usłyszeć  jej  głos  na 

zewnątrz. Ale w końcu ona nie odgrywała istotnej roli ani w prezentacji, ani w rytuale godów. 

Była  symbolem,  a  nie  samicą,  więc  jej  osobista  reakcja  nikogo  nie  obchodziła.  Liczyła  się 

tylko tradycja. 

–  Doskonale – powiedziała jedna z sióstr. 

–  Olśniewająco. 

–  Godna nas. 

Cormia otworzyła usta i wyszeptała do siebie: 

–  Jestem sobą. Jestem sobą. Jestem sobą... 

Łzy  jej  płynęły,  ale  nie była w stanie sięgnąć twarzy, Ŝeby je wytrzeć, więc płynęły po 

policzkach i szyi, ginąc gdzieś w fałdach szaty. 

Nagle,  bez  ostrzeŜenia,  uczucia  wymknęły  się  jej  spod  kontroli,  niczym  dzikie  zwierzę 

wypuszczone  na  wolność  W  panice,  nad  którą  nie  była  w  stanie  zapanować,  biegła 

skrępowana cięŜką szatą. Ruszyła tam, gdzie były jej zdaniem drzwi. Jak przez mgłę słyszała 

odbijające się echem po komnacie kąpielowej krzyki zaskoczenia oraz odgłosy tłukących się 

buteleczek i słoiczków. 

Machała rękami, próbując zerwać z siebie cięŜką szatę. 

W desperacji usiłowała uwolnić się od swojego przeznaczenia. 

 

 

 

 

 

 

 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

33

33

33

33    

W  CENTRUM  CALDWELL,  W  północno–wschodnim  skrzydle  szpitala  St.  Francis 

Medical Center, doktor Manuel Manello odłoŜył słuchawkę, mimo Ŝe do nikogo nie dzwonił, 

ani  teŜ  nikt  nie  dzwonił  do  niego.  Wlepił  wzrok  w  konsolę  telefonu.  Była  naszpikowana 

guziczkami i dzwonkami, marzenie kaŜdego miłośnika gadŜetów. 

Miał ochotę rzucić nią o ścianę. 

Miał  ochotę,  ale  tego  nie  zrobił.  Przestał  rzucać  rakietami  tenisowymi,  pilotami 

telewizyjnymi,  skalpelami  i  ksiąŜkami.  Od  czasu,  jak  został  najmłodszym  w  historii  St. 

Francis szefem chirurgii, rzucał tylko pustymi butelkami i papierkami po batonach do kosza 

na śmieci. Tylko po to, Ŝeby nie wyjść z wprawy. 

Odchylił się w tył w skórzanym fotelu, okręcił wokoło i spojrzał za okno gabinetu. To był 

bardzo ładny gabinet. DuŜy, wymyślny jak cholera, cały wyłoŜony mahoniowymi panelami i 

orientalnymi  dywanami.  Nazywany  był  Salą  Tronową  i  od  pięćdziesięciu  lat  był  siedzibą 

naczelnego chirurga. Od prawie trzech lat był jego kwaterą i Manello obiecywał sobie, Ŝe jak 

tylko  będzie  miał  trochę  wolnego  czasu,  całkowicie  go  przemebluje.  Cały  ten  blask 

wywoływał u niego alergiczne swędzenie. 

Popatrzył na pieprzony telefon i wiedział, Ŝe musi zadzwonić, chociaŜ nie powinien. Był 

to przejaw wkurwiającej słabości, ale nawet typowa dla niego arogancja nie była wstanie tego 

zmienić. 

Mimo to pozwolił swoim dłoniom wybrać numer. 

śeby  odwlec  nieuniknione,  gapił  się  bezczynnie  w  okno.  Ze  swojego  punktu 

obserwacyjnego  widział  otoczone  roślinnością  wejście  na  teren  St.  Francis  Medical  Center 

oraz leŜące poniŜej miasto. To był bezsprzecznie najlepszy widok na tereny szpitala. Wiosną 

na  środku  podjazdu  kwitły  wiśnie  i  tulipany.  Liście  rosnących  wzdłuŜ  alejek  klonów  latem 

były zielone jak szmaragdy, by jesienią przybrać brzoskwiniową i Ŝółtą barwę. 

Zazwyczaj  nie  spędzał  zbyt  duŜo  czasu  na  podziwianiu  scenerii,  ale  doceniał  fakt  jej 

obecności. Czasami człowiek musiał jakoś zebrać myśli. 

Właśnie teraz był jeden z takich momentów. 

Poprzedniego  wieczoru  zadzwonił  do  Jane,  spodziewając  się,  Ŝe  wróciła  juŜ  z  tej 

przeklętej rozmowy. śadnej odpowiedzi. Zadzwonił do niej dzisiaj rano. śadnej odpowiedzi. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

W  porządku.  Jeśli  nie  miała  zamiaru  niczego  mu  opowiedzieć,  dotrze  bezpośrednio  do 

źródła.  Zadzwoni  do  samego  szefa  tamtejszej  chirurgii.  Ego  to  jedna  sprawa,  ale  jego  były 

mentor  na  pewno  nie  zawaha  się  przed  ujawnieniem  kilku  szczegółów.  Tyle  Ŝe  będzie  to 

strasznie poniŜające. 

Manny odwrócił się, wystukał dziesięć cyfr i czekał na połączenie, postukując piórem. 

Kiedy sygnał dzwonka ucichł, nie czekając na powitanie, powiedział: 

–  Faicheck, ty stara fujaro. 

Ken Faicheck roześmiał się: 

–  Manello, masz talent do przemawiania. A ja zwłaszcza jako starszy od ciebie, jestem 

zszokowany. 

–  Jak tam Ŝycie na bocznym torze, staruszku? 

–  Dobrze. A teraz powiedz mi, chłopczyku, czy pozwalają ci juŜ jeść stały pokarm, czy 

wciąŜ jesteś na przecierkach dla niemowląt? 

–  Jestem  juŜ  na  owsiance.  A  to  oznacza,  Ŝe  będę  miał  wystarczająco  duŜo  sił,  Ŝeby 

wszczepić ci protezę biodra, kiedy w końcu znudzi ci się ten twój balkonik. 

To,  oczywiście,  były  totalne  bzdury.  W  wieku  sześćdziesięciu  dwóch  lat  Ken  Faicheck 

był  w  doskonałej  formie  i  pracował  równie  cięŜko  jak  Manny.  No  i  byli  w  świetnej 

komitywie, odkąd piętnaście lat temu Manny był jego staŜystą. 

–  Z  całym  szacunkiem  dla  starszych  –  ciągnął  Manny  –  czemu  zawracasz  głowę 

mojemu chirurgowi urazowemu? I co o niej myślisz? 

Na chwilę zapadła cisza. 

–  O  czym  ty  mówisz?  W  czwartek  dostałem  wiadomość  od  jakiegoś  faceta,  Ŝe  ona 

musi  przełoŜyć  spotkanie.  Myślałem,  Ŝe  dlatego  dzwonisz.  śeby  się  napawać  tym,  Ŝe 

mnie spławiła i zostaje u ciebie. 

Manello poczuł się tak, jakby ktoś plasnął mu na kark garść zimnego błota. Zdołał jednak 

zapanować nad głosem. 

–  Przestań, jak mógłbym to zrobić? 

–  Mógłbyś. To ja cię szkoliłem, pamiętasz? Wszystkie złe nawyki przejąłeś ode mnie. 

–  Tylko te zawodowe. A ten facet, który dzwonił, masz jego nazwisko? 

–  Nie. Uznałem, Ŝe to pewnie jej asystent czy ktoś taki. Najwyraźniej to nie byłeś ty. 

Znam twój głos, poza tym ten facet był uprzejmy. 

Manny  przełknął  z  trudnością.  Dobra,  musi  szybko  zakończyć  rozmowę.  Jezu  Chryste, 

gdzie więc była Jane? 

–  Więc, Manello, czy mam załoŜyć, Ŝe zatrzymasz ją u siebie? 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Spójrzmy prawdzie w oczy, mam jej wiele do zaoferowania. – Między innymi siebie. 

–  Naturalnie poza kierowaniem oddziałem. 

BoŜe,  w  tym  momencie  cała  polityka  szpitala  nie  miała  I  znaczenia.  Jane  zaginęła  i 

musiał ją odnaleźć. 

Ze świetnym wyczuciem czasu jego asystentka wsunęła głowę przez drzwi gabinetu: 

–  O, przepraszam... 

–  Nie,  czekaj.  Hej,  Faicheck,  muszę  kończyć.  –  Rozłączył  się,  nie  czekając  na 

poŜegnanie  Kena,  i  natychmiast  wybrał  domowy  numer  Jane.  –  Posłuchaj,  muszę 

zadzwonić... 

–  Właśnie dzwoniła doktor Whitcomb, Ŝe jest chora. 

Manny uniósł wzrok znad telefonu. 

–  Rozmawiałaś z nią? Czy dzwoniła osobiście? 

Asystentka spojrzała zdziwiona. 

–  Oczywiście.  Przez  cały  weekend  męczyła  ją  grypa.  Goldberg  przejmie  dzisiaj  jej 

przypadki i weźmie wszystkie nowe. Hej, dobrze się pan czuje? 

Manny  odłoŜył  słuchawkę  i  pokiwał  głową,  mimo  Ŝe  czuł  się  kompletnie  oszołomiony. 

Cholera, perspektywa, Ŝe Jane mogło coś się stać, ścięła mu krew w Ŝyłach. 

–  Jest pan pewien, doktorze Manello? 

–  Tak, wszystko w porządku. Dzięki za informację o doktor Whitcomb. – Kiedy wstał, 

podłoga zawirowała jedynie odrobinę. – Za godzinę muszę być na sali operacyjnej, więc 

idę coś zjeść. Masz coś jeszcze dla mnie? 

Asystentka omówiła z nim jeszcze kilka spraw i wyszła. 

Kiedy  drzwi  się  za  nią  zamknęły,  Manny  opadł  na  fotel.  BoŜe,  musi  się  skupić.  Jane 

Whitcomb zawsze go rozpraszała, ale ta ulga, jaką odczuł na wieść o tym, Ŝe nic jej nie jest, 

zaskoczyła go. 

OK. Musiał coś zjeść. 

Plując  sobie  w  brodę,  wstał  i  podniósł  plik  podań  o  rezydenturę,  które  chciał  zabrać  ze 

sobą do stołówki. Nagle coś wyślizgnęło się na jego biurko. Schylił się, Ŝeby to podnieść, i 

zmarszczył brwi. To była kopia zdjęcia serca, które... miało sześć komór. 

Coś zaświtało mu w głowie, jakiś cień, myśl na granicy poznania, która za chwilę miała 

się skrystalizować. Zaraz potem poczuł ostry, przeszywający ból w skroniach. Zaklął i zaczął 

się  zastanawiać,  skąd  –  u  diabła  –  wzięło  się  to  zdjęcie.  Spojrzał  na  datę  i  godzinę  na  dole 

strony.  Zostało  zrobione  tutaj,  na  terenie  jego  szpitala,  w  jego  sali  operacyjnej,  a  wydruk 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

został  zrobiony  tu  –  w  jego  gabinecie.  To  jego  drukarka  zostawiała  na  kartkach  kropkę  w 

dolnym lewym rogu. 

Podszedł do komputera i sprawdził pliki. Takie zdjęcie nie istniało. Co jest, do cholery? 

Spojrzał  na  zegarek.  Nie  ma  na  to  teraz  czasu,  naprawdę  musi  iść  coś  zjeść,  zanim 

wejdzie na salę operacyjną. 

Wychodząc z gabinetu, zdecydował, Ŝe tego wieczoru będzie lekarzem w starym stylu. 

Pierwszy raz w swojej zawodowej karierze złoŜy wizytę domową. 

Vrhedny  załoŜył  luźne,  czarne,  jedwabne  spodnie  i  pasującą  do  nich  górę,  która 

wyglądała  jak  smokingowa  marynarka  z  lat  czterdziestych.  Na  szyi  zawiesił  zapomniany 

przez Boga medalion Najsamca i opuścił pokój. Zaczynało świtać. Kiedy schodził do holu, z 

salonu dobiegł go głos przeklinającego pod nosem Butcha. Jednym tchem wyrzucał z siebie 

całą  litanię  kurw  i  całkiem  ciekawe  wersje  dupka.  „Niektóre  z  nich  warte  zapamiętania”, 

pomyślał V. 

V znalazł go na kanapie, patrzącego gniewnie na laptop Marissy. 

–  Co robisz? 

–  Chyba  padł  twardy  dysk.  –  Butch  podniósł  wzrok.  –  Jezu  Chryste...  wyglądasz  jak 

Hugh Hefner. 

–  To wcale nie jest śmieszne. 

Butch zamrugał. 

–  Przepraszam. Cholera... V, prze... 

–  Zamknij się i daj mi rzucić okiem. – V podniósł komputer z kolan Butcha i przyjrzał 

mu się ze znawstwem. – Padł. 

–  Powinienem  się  domyślić.  W  Azylu  mają  w  dupie  technikę.  Najpierw  padł  im 

serwer,  a  teraz  to.  Tymczasem  Marissa  i  Mary  zastanawiają  się,  skąd  wziąć  więcej 

pracowników. I po co jej to wszystko? 

–  Zaniosłem cztery nowe maszyny do magazynu obok gabinetu Ghroma. Powiedz jej, 

Ŝeby wzięła sobie jeden. Zainstalowałbym go, ale muszę lecieć. 

–  Dzięki, stary. Zaraz będę gotowy i moŜemy iść... 

–  Nie musisz tego robić. Butch zmarszczył brwi. 

–  Pieprzyć to. Jestem ci potrzebny. 

–  Ktoś inny moŜe iść za ciebie. 

–  Nie zamierzam cię opuścić... 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Nie będę czuł się opuszczony. – Vrhedny podszedł do stołu z piłkarzykami i zakręcił 

jedną  z  rączek.  Podczas  gdy  rząd  małych  ludzików  wirował,  V  wolno  wypuścił 

powietrze. – To byłoby jak... sam nie wiem. Jeśli tam będziesz, wszystko stanie się takie 

cholernie realistycznie. 

–  Więc chcesz, Ŝeby ktoś inny z tobą poszedł? 

V  ponownie  zakręcił  rączką,  rozległ  się  dźwięk  wirujących  ludzików.  Wybrał  Butcha 

odruchowo,  ale  prawda  była  taka,  Ŝe  to  wszystko  by  tylko  skomplikowało.  Był  mu  tak 

cholernie bliski, Ŝe prezentacja i rytuał byłyby dla niego jeszcze trudniejsze. 

V spojrzał na niego. 

–  Tak. Myślę, Ŝe chcę kogoś innego. 

W tej krótkiej chwili ciszy, jaka zapadła, Butch wyglądał jak ktoś trzymający talerz zbyt 

gorącego jedzenia: był niepewny i niespokojny. 

–  Wiesz, Ŝe zawsze moŜesz na mnie liczyć, niewaŜne co się stanie. 

–  Wiem, Ŝe jesteś lojalny. – V podszedł do telefonu, rozwaŜając róŜne moŜliwości. 

–  Jesteś pew... 

–  Tak  –  odparł,  wybierając  numer.  Kiedy  usłyszał  głos  Furiatha,  zapytał:  –  MoŜesz 

pójść dzisiaj ze mną? Butch nie moŜe. Tak. Aha. Dzięki, stary. 

Rozłączył  się.  Wybór  mógł  wydawać  się  dość  dziwny,  poniewaŜ  nigdy  nie  byli  sobie 

szczególnie bliscy, ale jemu oto właśnie chodziło. 

–  Furiath ze mną pójdzie, nie ma problemu. Wpadnę teraz do jego pokoju. 

–  V... 

–  Daj spokój. Wrócę za kilka godzin. 

–  Cholernie chciałbym, Ŝebyś nie musiał tego... 

–  NiewaŜne. To nic nie zmieni. – No właśnie, Jane i tak z nim nie będzie; nadal będzie 

zaangaŜowany, ale samotny. Więc tak, wszystko bez zmian, wszystko bez znaczenia. 

–  Jesteś pewien, Ŝe nie chcesz mnie zabrać ze sobą? 

–  Po prostu czekaj tu na mnie ze szklaneczką. Po wszystkim będę musiał się napić. 

V  opuścił  Bunkier  podziemnym  tunelem.  Kiedy  szedł  do  rezydencji,  próbował  spojrzeć 

na wszystko z dystansem. 

Ta  Wybranka  była  tylko  ciałem.  Tak  jak  on.  Oboje  zrobią,  co  do  nich  naleŜy,  co  jest 

konieczne. To tylko spotkanie męskich i Ŝeńskich części ciała, potem powtarzanie pchnięć, aŜ 

do  ejakulacji.  Jeśli  chodzi  o  brak  podniecenia,  nie  ma  problemu.  Wybranki  miały  do 

dyspozycji  najróŜniejsze  maści  zapewniające  erekcję  i  kadzidła  pomagające  dojść.  Więc, 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

mimo  Ŝe  nie  miał  najmniejszej  ochoty  na  seks,  jego  ciało  zrobi  to,  czego  od  niego 

oczekiwano. Zapewni przetrwanie najlepszym genom gatunku. 

Cholera, chciałby, Ŝeby to wszystko odbyło się w warunkach klinicznych. Ale wampiry 

próbowały  juŜ  zapłodnienia  in  vitro,  niestety  bez  skutku.  Młode  musiały  zostać  poczęte  w 

dobry, stary, tradycyjny sposób. 

BoŜe, nie chciał nawet myśleć o tym, z iloma kobietami będzie musiał być. Nie mógł tam 

iść. Jeśli pójdzie, to... 

Vrhedny zatrzymał się w środku tunelu. 

Otworzył usta. 

I krzyczał, ile miał sił w płucach. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

34

34

34

34    

KIEDY  VRHEDNY  I  FURIATH  PRZESZLI  NA  DRUGĄ  STRONĘ,  zmaterializowali 

się na białym dziedzińcu otoczonym białą arkadą korynckich kolumn. W centrum znajdowała 

się  biała  marmurowa  fontanna,  z  której  woda  spływała  do  głębokiego  białego  zbiornika.  W 

odległym końcu dziedzińca, na białym drzewie pokrytym białymi kwiatami, siedziało stadko 

ptaków.  Wyglądało  to  jak  babeczka  z  posypką  na  czubku.  Słodkie  trele  zięb  i  sikorek 

współgrały z odgłosami fontanny, zupełnie jakby intonowały ten sam radosny dźwięk. 

–  Wojownicy – usłyszeli za sobą głos Pani Kronik i V poczuł, jak kurczy mu się skóra, 

ciasno opinając kości. – Uklęknijcie, abym mogła was powitać. 

V nakazał ugiąć się swoim kolanom i po chwili zgięły się jak zardzewiałe nogi stolika do 

gry w karty. Furiath najwyraźniej nie miał z tym Ŝadnych problemów, bo opadł gładko. 

Jednak to nie on klękał przed obliczem matki, którą pogardzał. 

–  Furiacie, synu Aghona, jak ci się wiedzie? Brat odpowiedział w Starym Języku: 

–  Wiedzie mi się dobrze, gdyŜ mogę stanąć przed tobą, z całym oddaniem płynącym z 

głębi mego serca. 

Pani Kronik zachichotała. 

–  Oto  właściwe  powitanie.  Jak  to  miło  z  twojej  strony  To  pewnie  duŜo  więcej,  niŜ 

mogę oczekiwać po moim synu 

V  bardziej  poczuł,  niŜ  zobaczył  gwałtownie  odwracającą  się  ku  niemu  głowę 

zaskoczonego  tą  wiadomością  Furiatha.  „O,  przepraszam,  pomyślał.  Chyba  zapomniałem 

wspomnieć o tym drobnym fakcie, bracie”. 

Pani Kronik podeszła bliŜej. 

–  Och,  więc  mój  syn  nic  ci  nie  powiedział  o  swoim  pochodzeniu?  Z  czystej 

przyzwoitości, jak mniemam? Nie chciał zaszkodzić mojej reputacji jako dziewicy? Czy 

to dlatego, Vrhedny, synu Krhviopija? 

V podniósł wzrok, mimo Ŝe nie dostał na to zgody. 

–  A moŜe po prostu to ja nie chcę cię uznać? 

Dokładnie  tego  chyba  się  po  nim  spodziewała.  Czuł  to,  nie  musiał  nawet  czytać  jej  w 

myślach, poniewaŜ na pewnym poziomie byli jednością. Byli niepodzielni mimo powietrza i 

odległości ich dzielących. 

Oho. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Twoja  powściągliwość  w  uznaniu  mnie  za  swoją  matkę  niczego  nie  zmienia  – 

powiedziała  twardym  głosem.  –  Zamknięta  ksiąŜka  nie  zmienia  tuszu  na  swoich 

stronach. W środku jest to, co jest. 

V  wstał,  nie  czekając  na  pozwolenie,  i  spojrzał  w  okrytą  kapturem  twarz  matki, 

dosłownie mocując się z jej wzrokiem. 

Furiath  pewnie  zbladł  jak  ściana.  CóŜ,  będzie  przynajmniej  pasował  do  wystroju.  Poza 

tym Pani Kronik nie spopieli Najsamca, swojego ślicznego chłopczyka. Nie ma mowy. Więc 

się nie przejął. 

–  Miejmy to juŜ z głowy, „mamo”. Chcę wrócić do mojego prawdziwego Ŝycia... 

W mgnieniu oka V znalazł się na plecach, nie mogąc złapać oddechu. Czuł się tak, jakby 

na jego piersi stało wielkie pianino, a przecieŜ jego ciała nic nie przyciskało. 

Podczas  gdy  oczy  wychodziły  mu  na  wierzch  i  walczył  o  oddech,  Pani  Kronik 

podpłynęła do niego. Kaptur sam zsunął jej się z głowy, spojrzała w dół z wyrazem znudzenia 

na upiornej, świetlistej twarzy. 

–  Przysięgnij,  Ŝe  w  obecności  Wybranek  będziesz  zachowywać  się  w  stosunku  do 

mnie  z  szacunkiem.  Rozumiem,  Ŝe  masz  swoje  prawa,  ale  nie  zawaham  się  zmienić 

twojej  przyszłości  na  znacznie  gorszą  od  tej,  do  której  wstydzisz  się  przyznawać 

publicznie. Umowa stoi? 

Umowa? Umowa? No tak, jasne, tak zwana wolna wola, ale zdąŜył się juŜ przekonać, Ŝe 

takowej nie posiada. 

Pieprzyć to. Ją. 

Vrhedny  powoli  wypuścił  powietrze.  Rozluźnił  mięśnie.  I  pozwolił,  aby  jego  organizm 

zaczął się dusić. 

Utkwił w niej wzrok... i zaczął umierać. 

Mniej  więcej  po  minucie  jego  system  nerwowy  zbuntował  się.  Płuca  uderzały  o  ściany 

klatki  piersiowej,  walcząc  o  tlen.  Zacisnął  zęby,  usta  i  gardło,  aby  udaremnić  odruchowe 

wciąganie powietrza. 

–  O, Jezu – drŜącym głosem powiedział Furiath. 

Ogień  palący  płuca  V  ogarnął  resztę  jego  ciała.  Obrazy  przed  jego  oczami  zaczęły  się 

zamazywać, całym ciałem wstrząsały dreszcze. Stopniowo walka ta stała się mniej potyczką z 

matką,  a  bardziej  próbą  osiągnięcia  spokoju.  Bez  Jane  śmierć  była  dla  niego  jedynym 

wyjściem. 

Zaczął tracić przytomność. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Nagle  cały  ten  nieistniejący  cięŜar  zniknął  z  jego  piersi,  a  potem,  jak  za  dotknięciem 

niewidzialnej ręki, powietrze zostało dosłownie wtłoczone do jego płuc. 

Jego organizm odzyskał samokontrolę. Wbrew swojej woli zaczął wciągać powietrze jak 

wodę.  PołoŜył  się  na  boku,  łapał  wielkie  hausty  powietrza,  a  jego  widzenie  stopniowo 

wracało do normy, aŜ wreszcie mógł skupić wzrok na rąbku szaty matki. 

Kiedy w końcu odkleił twarz od białej podłogi i spojrzał w górę, nie była juŜ tą świetlistą 

postacią,  do  jakiej  przywykł.  Wyglądała  jak  przyciemniona,  zupełnie  jakby  ktoś  wcisnął 

wyłącznik światła. 

Jednak jej twarz się nie zmieniła. WciąŜ była przezroczysta i piękna, a przy tym twarda 

jak diament. 

–  Czy  moŜemy  rozpocząć  prezentację?  –  zapytała.  –  A  moŜe  wolisz  przyjąć  swoją 

Wybrankę, leŜąc plackiem na moich marmurach? 

V usiadł oszołomiony. Miał gdzieś, czy zemdlał, czy teŜ nie. Myślał, Ŝe będzie czuł się 

zadowolony z wygrania tej bitwy z matką, ale wcale tak nie było. 

Spojrzał  na  Furiatha.  Brat  był  przeraŜony,  miał  szeroko  otwarte  oczy,  cerę  ziemistą  i 

bladą. Wyglądał tak, jakby stał pośrodku basenu z aligatorami, mając na stopach steki zamiast 

butów. 

Sądząc  po  tym,  jak  jego  brat  przyjął  tę  małą  rodzinną  sprzeczkę,  V  nie  potrafił  sobie 

wyobrazić, Ŝe Wybranki w obliczu otwartego konfliktu między nim i jego koszmarną matką 

poradziłyby  sobie  lepiej.  Nawet  jeśli  V  nie  darzył  tych  kobiet  sympatią,  nie  było  powodu, 

Ŝeby aŜ tak je denerwować. 

Furiath wstał akurat w momencie, gdy V, usiłując wstać, zatoczył się. Złapał go za ramię 

i pomógł odzyskać równowagę. 

–  Chodźcie  za  mną.  –  Pani  Kronik  poprowadziła  ich  do  arkady,  płynąc  nad 

marmurową  posadzką.  Nie  wydawała  przy  tym  Ŝadnego  dźwięku  ani  nie  wykonywała 

Ŝadnego ruchu. 

Dotarli  do  złotych  drzwi,  za  którymi  V  nigdy  wcześniej  nie  był.  Drzwi  były  masywne, 

ozdobione  napisem  we  wczesnej  wersji  Starego  Języka,  z  którego  V  mógł  zrozumieć  mniej 

więcej tyle: 

„Ujrzyj świątynię Wybranych, święte królestwo przeszłości, teraźniejszości i przyszłości 

Rasy”. 

Drzwi otworzyły się bez niczyjego udziału, ukazując sielankowy obraz, który w innych 

okolicznościach  uspokoiłby  V  jak  cholera.  Gdyby  nie  fakt,  Ŝe  wszystko  było  tam  białe, 

mógłby  to  być  kampus  kaŜdego  college'u.  Budynki  w  gregoriańskim  stylu  wzniesione  były 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

wśród mleczno – białej trawy, pomiędzy białymi dębami i wiązami. Furiath szedł po białym, 

jedwabnym  dywanie,  a  Pani  Kronik  unosiła  się  stopę  nad  nim.  Powietrze  miało  idealną 

temperaturę  i  było  tak  spokojne,  Ŝe  właściwie  się  go  nie  czuło.  Mimo  Ŝe  grawitacja  wciąŜ 

trzymała V na ziemi, czuł się niezwykle lekki i w dziwny sposób radosny... jakby za chwilę 

miał wziąć rozbieg i zacząć skakać po trawniku jak ludzie lądujący na KsięŜycu. 

O  cholera,  moŜe  to  wraŜenie  księŜycowego  kroku  spowodowane  było  tym,  Ŝe  właśnie 

smaŜył mu się lekko mózg. 

Kiedy wspięli się na szczyt, ich oczom ukazał się amfiteatr. Oraz Wybranki. 

O,  Jezu...  Około  czterdziestu  samic  ubranych  w  identyczne,  białe  szaty,  z  upiętymi 

włosami, w rękawiczkach skrywających dłonie. Mimo Ŝe wśród nich były blondynki, brunetki 

i rudowłose, z powodu szczupłej budowy ciała i tych samych szat sprawiały wraŜenie, jakby 

były  tą  samą,  powieloną  tylko  osobą.  Stały  w  dwóch  grupach,  wzdłuŜ  ścian  amfiteatru,  z 

lekko  wysuniętą  prawą  stopą.  Przypominały  greckie  kariatydy,  rzeźby  kobiet,  które  swoimi 

królewskimi głowami podtrzymywały frontony lub dachy. 

Zastanawiał się, czy mają bijące serca i pompujące tlen płuca. Były przecieŜ nieruchome 

jak powietrze. 

„To był właśnie problem z Drugą Stroną”, pomyślał. Tu nigdy nic się nie poruszało. To 

było Ŝycie... bez Ŝycia. 

–  Podejdź – rozkazała Pani Kronik. – Prezentacja czeka. 

O... BoŜe... Znów nie mógł oddychać. 

Furiath połoŜył mu rękę na ramieniu. 

–  Potrzebujesz chwili? 

Pieprzyć  chwilę,  potrzebował  stuleci.  Ale  nawet  zakładając,  Ŝe  miałby  tyle  czasu,  i  tak 

nie  mógłby  zmienić  przeznaczenia.  Przypomniał  sobie  nagle  tamtego  cywilnego  wampira, 

którego znalazł w alejce, tego, na którego natknął pamiętnej nocy, gdy został postrzelony. 

„Naprawdę  potrzebują  więcej  wojowników  w  Bractwie”,  pomyślał,  podchodząc.  A 

bocian tego za nich nie załatwi. 

Przed nim było jedno miejsce siedzące, coś w rodzaju złotego tronu zwróconego w stronę 

krawędzi sceny amfiteatru. Patrząc z tego miejsca, zdał sobie sprawę, Ŝe to, co wcześniej brał 

za pustą, białą ścianę, w rzeczywistości było olbrzymią, białą, aksamitną kotarą. 

–  Siadaj – powiedziała Pani Kronik, najwyraźniej mająca go juŜ dość. To zabawne, ale 

on w stosunku do niej czuł to samo. 

V usiadł, a Furiath stanął z tyłu. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Pani  Kronik  podpłynęła  w  prawo,  przyjmując  pozycję  z  boku  sceny,  niczym 

szekspirowski reŜyser kierujący całym tym dramatem. 

Ile by dał w tym momencie za osikowy kołek. 

–  Zaczynajcie! – zawołała dostojnym głosem. 

Kotara  rozsunęła  się,  ukazując  samicę  okrytą  od  stóp  do  głów  szatą  ozdobioną 

szlachetnymi kamieniami. Wybranka stała pod jakimś dziwnym kątem. Jezu, wyglądało na to, 

Ŝe  znajdowała  się  na  jakiejś  pochylonej  płycie.  W  tej  pozycji  przypominała  przyszpilonego 

motyla. 

Kiedy  w  towarzystwie  dwóch  innych  kobiet  zbliŜyła  się,  stało  się  jasne,  Ŝe  faktycznie 

była  do  czegoś  przymocowana.  Ramiona  miała  przywiązane  w  górze  pasami  ukrytymi  pod 

biŜuterią pasującą do jej szaty. 

To  musiała  być część ceremonii. Samica kryjąca się pod tą szatą przygotowywana była 

nie tylko do prezentacji i mającego potem nastąpić rytuału, ale równieŜ do zajęcia pierwszej 

pozycji  wśród  pozostałych  samic.  Wybranka  Najsamca  cieszyła  się  specjalnymi  prawami  i 

mógł sobie tylko wyobrazić, jak dobrze się dzięki temu bawiła. 

I  chociaŜ  mogłoby  się  to  wydawać  niesprawiedliwe,  czuł  potęŜną  pogardę  dla 

wszystkiego, co kryło się pod tym splendorem. 

Pani  Kronik  skinęła  głową  i  samice  towarzyszące  Wybrance  zaczęły  rozpinać  jej  szatę. 

Powiew  energii  rozprzestrzeniał  się  w  amfiteatrze  jak  kręgi  na  nieruchomej  tafli  wody.  Oto 

kulminacja całych dekad oczekiwania Wybranek na powrót starego porządku. 

V  patrzył  bez  emocji,  jak  wyszywana  szlachetnymi  kamieniami  szata  została  zdjęta, 

ukazując oszałamiająco piękne kobiece ciało, spowite cienkim jak pajęczyna szalem. Zgodnie 

z  tradycją  twarz  Wybranki  skrywał  kaptur,  poniewaŜ  to  nie  ona  była  mu  ofiarowana,  lecz 

wszystkie Wybranki za jej pośrednictwem. 

–  Podoba ci się? – zapytała oschle Pani Kronik, jakby doskonale wiedziała, Ŝe kobieta 

była skończenie idealna. 

–  Wszystko jedno. 

Szmer niepokoju rozległ się wśród Wybranek jak chłodny powiew wiatru wśród trzcin. 

–  MoŜe inaczej sformułujesz swoje odczucia? – warknęła Pani Kronik. 

–  Ujdzie. 

Po  niezręcznej  pauzie  jedna  z  Wybranek  podeszła,  niosąc  kadzidło  i  białe  pióro. 

Trzykrotnie  okadziła  samicę  dymem  od  zakapturzonej  głowy  do  gołych  stóp,  raz  za 

przeszłość, raz za teraźniejszość, raz za przyszłość. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Podczas  gdy  rytuał  toczył  się  dalej,  V  zmarszczył  brwi  i  pochylił  się  do  przodu.  Cały 

przód cienkiego szala jego Wybranki był mokry. 

To pewnie od wonnych olejków. 

Odchylił  się  w  tył  na  tronie.  Cholera,  nie  cierpiał  tych  staroŜytnych  ceregieli. 

Nienawidził całej tej pieprzonej sprawy. 

Ukryta  pod  kapturem  Cormia  osłabła.  Powietrze  było  gorące,  wilgotne  i  duszące,  było 

gorzej, niŜ gdyby nie miała w ogóle czym oddychać. Kolana miała miękkie jak źdźbła trawy, 

dłonie ociekały potem. Gdyby nie podtrzymującej, więzy, upadłaby. 

Po panicznej próbie ucieczki i złapaniu jej w salonie kąpielowym, na rozkaz przełoŜonej 

wmuszono w nią jakiś gorzki napój. Na pewien czas eliksir ją uspokoił, ale teraz przestawał 

działać i górę znów zaczynał brać strach. 

Oraz  uczucie  upodlenia.  Kiedy  poczuła  ręce  rozpinające  złote  zapięcia  jej  szaty, 

zapłakała.  Następnie  cięŜka  szata  została  z  niej  zdjęta  i  poczuła  chłód  i  ulgę  uwolnienia  od 

cięŜaru, jaki na niej spoczywał. 

Potem usłyszała słowa Pani Kronik: 

–  Podoba ci się? 

Cormia czekała na odpowiedź brata, modląc się o odrobinę ciepła w jego głosie. 

Jednak Ŝadnego się nie doczekała. 

–  Wszystko jedno. 

–  MoŜe inaczej sformułujesz swoje odczucia? 

–  Ujdzie. 

Serce  Cormii  stanęło,  strach  zamienił  się  w  przeraŜenie.  Vrhedny,  syn  Krhviopija,  miał 

lodowaty głos, świadczący o duŜo gorszych skłonnościach, niŜ sugerowałaby reputacja jego 

ojca. 

Jak ma przetrwać rytuał, godnie reprezentując czcigodne Wybranki? W łaźni przełoŜona 

w brutalnych słowach opisała Cormii, jaką hańbę przyniosłaby, gdyby nie zachowywała się z 

naleŜną  godnością.  Gdyby  nie  spełniła  swojej  powinności.  Gdyby  nie  była  odpowiednią 

przedstawicielką ich wszystkich. 

Jak ona ma to wszystko wytrzymać? 

Cormia ponownie usłyszała słowa Pani Kronik: 

–  Vrhedny, twój przyboczny nawet nie obdarzył jej swoim spojrzeniem. Furiacie, synu 

Aghona, jako świadek Najsamca musisz obejrzeć ofiarowaną mu Wybrankę. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Cormia  zadrŜała,  przeraŜona  kolejną  parą  męskich  oczu,  wpatrujących  się  w  jej  ciało. 

Poczuła  się  nieczysta,  mimo  Ŝe  nie  miała  na  ciele  nawet  najmniejszego  pyłku.  Skryta  pod 

kapturem marzyła, Ŝeby być malutka, tak mała, Ŝe zawstydziłaby łepek szpilki. 

Gdyby  była  mała,  ich  oczy  nie  mogłyby  jej  ujrzeć.  Gdyby  była  malutka,  mogłaby  się 

ukryć pomiędzy większymi rzeczami... Mogłaby zniknąć. 

Furiath utkwił wzrok w oparciu złotego tronu i nie miał najmniejszej ochoty patrzeć na 

cokolwiek innego. Wszystko to było nie w porządku. Wszystko. 

–  Furiacie,  synu  Aghona?  –  Pani  Kronik  wymówiła  imię  jego ojca, jakby cięŜar jego 

pochodzenia mógł zawaŜyć na tym, czy Furiath będzie w stanie kontynuować rytuał. 

Podniósł wzrok na samicę... 

Wszystkie jego procesy myślowe zatrzymały się. 

Zareagowało  za  to  jego  ciało.  Natychmiast.  Mimo  Ŝe  był  tym  potwornie  zawstydzony, 

dostał  erekcji  w  czasie  tak  krótkim  jak  jeden  oddech  i  jego  jedwabne  spodnie  w  widoczny 

sposób  się  napięły.  Jak  mógł  być  tak  okrutny?  Zamknął  oczy,  skrzyŜował  ręce  na  piersi  i 

zaczął zastanawiać się, w jaki sposób moŜe skopać swój własny tyłek, stojąc jednocześnie. 

–  Jak ją znajdujesz, wojowniku? 

–  Olśniewająca. – Padło z jego ust nie wiadomo skąd. Po czym dodał: – Godna tradycji 

Wybranek. 

–  Ach,  i  oto  właściwa  odpowiedź.  Po  dokonanej  akceptacji,  ogłaszam  ją  jako  wybór 

Najsamca. Dokończcie rytuał okadzania. 

Furiath  był  świadomy  obecności  zbliŜających  się  dwóch  Wybranek  niosących  kadzidła, 

znad  których  unosił  się  biały  dym.  Kiedy  zaczęły  śpiewać  wysokimi,  kryształowo  czystymi 

głosami,  wciągnął  głęboko  powietrze,  dokładnie  badając  zapachy  kobiet  niczym  kwitnący 

ogród. 

Odnalazł  zapach  Wybranki.  Musiał  być  jej,  poniewaŜ  jako  jedyny  w  całym 

pomieszczeniu był przesiąknięty przeraŜeniem. 

–  Przerwijcie ceremonię – powiedział V twardo. 

Pani Kronik odwróciła głowę w jego stronę. 

–  Dokończą. 

–  Na pewno nie, do diabła. 

Brat podniósł się z tronu i ruszył na scenę. Najwyraźniej on teŜ poczuł ten zapach. Kiedy 

podszedł, Wybranki rozproszyły się z piskiem. Samice rozbiegły się z łopotem białych szat. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Furiathowi  przyszły  na  myśl  papierowe  piknikowe  serwetki,  zdmuchnięte  przez  wiatr  i 

bezwolnie tańczące po trawie. 

Tylko Ŝe to nie była niedziela w parku. 

Vrhedny  jednym  ruchem  zarzucił  Wybrance  wyszywaną  szatę  i  rozerwał  więzy.  Gdy 

zaczęła opadać, złapał ją za ramię i podtrzymał. 

–  Spotkamy się w domu, Furiath. 

Zerwał się wiatr emanujący z Pani Kronik, lecz V stawił mu czoło. Jemu i swojej... cóŜ, 

swojej matce. 

Matka. Chryste, tego się nie spodziewał. 

V trzymał tę biedną kobietę w Ŝelaznym uścisku i patrzył z nienawiścią na Panią Kronik. 

–  Furiath, wypieprzaj stąd. 

Mimo Ŝe Furiath wgłębi serca był pokojowo nastawiony, wiedział, kiedy nie powinien się 

wtrącać  w  rodzinne  sprzeczki.  Najlepsze,  co  mógł  zrobić,  to  modlić  się,  Ŝeby  jego  brat  nie 

wrócił w urnie. 

Zanim  wyszedł,  po  raz  ostatni  spojrzał  na  zakapturzoną  postać.  V  trzymał  ją  mocno, 

wyglądało na to, Ŝe Wybranka zemdlała. Ale bajzel. 

Furiath  odwrócił  się  i  pospieszył  po  białym  jedwabnym  dywanie  na  dziedziniec  Pani 

Kronik. Pierwszy przystanek? Gabinet Ghroma. Król musi się dowiedzieć, co poszło nie tak. 

Mimo Ŝe najwyraźniej większa część tej historii ma się dopiero rozegrać. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

35

35

35

35    

KIEDY  CORMIA  ODZYSKAŁA  PRZYTOMNOŚĆ,  leŜała  na  plecach  i  wciąŜ  miała 

kaptur na głowie. Wydawało jej się, Ŝe nie jest juŜ przywiązana do tej płyty. Nie... nie była... 

Nagle  wszystko  sobie  przypomniała.  Najsamiec  przerywający  ceremonię  i  uwalniający 

ją. Silny wiatr szalejący po amfiteatrze. Kłótnia brata i Pani Kronik. 

W  tym  momencie  Cormia  zemdlała  i  reszta  wydarzeń  ją  ominęła.  Co  się  stało  z 

Najsamcem? Z pewnością nie przeŜył, poniewaŜ nikt nie sprzeciwia się Pani Kronik. 

–  Chcesz to zdjąć? – zapytał twardy męski głos. 

Dreszcz  przebiegł  jej  po  kręgosłupie.  Ocalał  więc,  Pani  Kronik  okazała  się  łaskawa. 

Instynktownie zwinęła się w kłębek. 

–  Nie bój się, nic ci nie zrobię. 

Sądząc po szorstkim tonie jego głosu, nie mogła mu zaufać. Gniew zmieniał kaŜdą sylabę 

w ostrze i mimo Ŝe go nie widziała, czuła jego niezwykłą moc. Doprawdy był wojownikiem, 

synem Krhviopija. 

–  Posłuchaj, zdejmę ci kaptur, Ŝebyś mogła oddychać, w porządku? 

Spróbowała przed nim uciec, ale splątana szata więziła ją. 

–  Uspokój się. Chcę ci tylko pomóc. 

Zamarła,  czując  na  sobie  jego  ręce.  Pewna  była,  Ŝe  ją  uderzy,  zamiast  tego  poluzował 

tylko dwa zapięcia i zdjął jej kaptur z głowy. 

Poczuła  na  twarzy  powiew  słodkiego,  czystego  powietrza.  Luksus  jak  jedzenie  dla 

głodnego,  ale  nadal  nie  mogła  oddychać.  Cała  była  spięta,  z  zaciśniętymi  oczami  i  ustami 

wykrzywionymi w dziwnym grymasie, jakby bała się czegoś, o czym wie tylko Pani Kronik. 

Tyle  Ŝe  nic  się  nie  stało.  On  był  wciąŜ  obok  niej...  czuła  jego  przeraŜający  zapach... 

jednak jej nie dotknął i nie odezwał się słowem. 

Usłyszała chrapliwy dźwięk i świst wciąganego powietrza. Potem poczuła dym i cierpki 

zapach. Jak kadzidło. 

–  Otwórz czy – usłyszała za sobą jego władczy głos. 

Uniosła powieki i zamrugała kilka razy. Stała na scenie amfiteatru z twarzą zwróconą w 

kierunku pustego tronu i białego jedwabnego dywanu prowadzącego w górę wzgórza. 

Usłyszała cięŜkie kroki. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

I  oto  stanął  przed  nią.  Górował,  był  większy  niŜ  wszelkie  istoty,  jakie  dotąd  widziała. 

Jego jasne oczy i twarz były tak lodowate, aŜ się cofnęła. 

Podniósł  do  ust  biały,  cienki  rulonik  i  zaciągnął  się.  Kiedy  się  odezwał,  z  jego  ust 

wydobył się dym. 

–  Mówiłem. Nic ci nie zrobię. Jak ci na imię? 

–  Wybranka – powiedziała ze ściśniętym gardłem. 

–  Tym jesteś – warknął. – Ja pytałem o imię. Chcę znać twoje imię. 

Czy wolno mu o to pytać? Czy...? O co chodzi? PrzecieŜ on moŜe robić, co zechce. Jest 

przecieŜ Najsamcem. 

–  C...C...Cormia. 

–  Cormia.  –  Ponownie  zaciągnął  się  białym  rulonikiem,  którego  koniec  jasno  się 

rozjarzył. – Słuchaj, nie bój się mnie Cormio, zgoda? 

–  Czy  jesteś...  –  Głos  jej  się  załamał.  Nie  wiedziała,  czy  moŜe  go  o  to  zapytać,  ale 

musiała się upewnić. – Czy jesteś bogiem? 

Jego czarne brwi opadły nisko nad jasnymi oczami. 

–  Nie, do diabła, nie. 

–  W takim razie, jak udało ci się... 

–  Mów głośniej, nie słyszę cię. Spróbowała mówić mocniejszym głosem: 

–  Jak  udało  ci  się  przeciwstawić  Pani  Kronik?  –  Gdy  ujrzała  jego  gniewną  twarz, 

zaczęła przepraszać. – Przepraszam, nie chciałam cię obrazić... 

–  Daj  spokój.  Słuchaj  Cormio,  ty  chyba  nie  masz  ochoty  na  cały  ten  rytuał  godowy, 

co? – Kiedy nie odpowiedziała, na jego twarzy odmalowało się zniecierpliwienie. – No, 

powiedz coś. 

Otworzyła usta, ale nic nie powiedziała. 

–  Na miłość boską.– Przeczesał włosy dłonią w rękawiczce i zaczął się przechadzać. 

Z  pewnością  był  jakimś  bóstwem.  Wyglądał  tak  groźnie,  Ŝe  nie  zdziwiłaby  się,  gdyby 

zaczął ciskać błyskawicami. Zatrzymał się i nachylił ku niej. 

–  Powiedziałem przecieŜ, Ŝe nic ci nie zrobię. Myślisz, Ŝe kim ja jestem, do cholery? 

Potworem? 

–  Nigdy wcześniej nie widziałam samca – wyrzuciła z siebie. – Nie mam pojęcia, jaki 

jesteś. 

To wyznanie go zmroziło. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Jane  obudziła  się  tylko  dlatego,  Ŝe  usłyszała  piszczenie  drzwi  garaŜowych  –  wysoki 

dźwięk  dochodzący  z  mieszkania  po  lewej.  Przewracając  się  na  bok,  spojrzała  na  zegarek 

Piąta po południu. Przespała większość dnia. 

CóŜ,  tak  jakby  spała.  Prawie  cały  czas  była  uwięziona  w  dziwacznym  śnie,  w  którym 

dręczyły  ją  nieuformowane  i  niewyraźne  obrazy.  Był  w  nim  potęŜny  męŜczyzna,  który 

zdawał  się  częścią  niej,  ale  jednocześnie  był  całkiem  obcy.  Nie  widziała  jego  twarzy,  ale 

znała jego zapach: ostry i wonny. Odczuwała go blisko, był dookoła niej, był wszędzie... 

Nagle wrócił rozsadzający głowę ból i natychmiast zarzuciła swoje rozmyślania, zupełnie 

jakby  trzymała  za  niewłaściwy  koniec  rozŜarzony  pogrzebacz.  Na  szczęście  ból  w  czaszce 

zelŜał. 

Na  dźwięk  silnika  samochodu  podniosła  głowę  z  poduszki.  Przez  okno  obok  łóŜka 

zobaczyła  na  podjeździe  jakiś  wóz.  Ktoś  się  wprowadził  do  mieszkania  obok.  BoŜe,  miała 

nadzieję,  Ŝe  to  nie  jakaś  rodzina.  Ściany  nie  były  wprawdzie  tak  cienkie  jak  w  normalnych 

mieszkaniach, ale na dłuŜszą metę nie okazywały się wcale dźwiękoszczelne. A wrzeszczące 

dzieci to nie było coś, o czym marzyła. 

Siadając, poczuła się gorzej niŜ źle. Czuła ostre kłucie w klatce piersiowej i nie był to ból 

mięśniowy. Kołysząc się z boku na bok, miała wraŜenie, Ŝe juŜ kiedyś czuła się podobnie, ale 

nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ani gdzie. 

Prysznic był męką. Cholera, juŜ samo dojście do łazienki było trudnym zadaniem. Dobrą 

wiadomością był fakt, Ŝe rutynowe namydlanie i spłukiwanie trochę ją oŜywiło, a jej Ŝołądek 

był juŜ gotowy na przyjęcie jedzenia. Z mokrymi włosami zeszła na dół i zrobiła sobie kawę. 

Plan był taki, Ŝe dojdzie trochę do siebie i wykona kilka telefonów. śeby się waliło i paliło, 

idzie jutro do pracy. 

Z  kubkiem  w  ręku  przeszła  do  salonu  i  usiadła  na  kanapie.  Miała  nadzieję,  Ŝe  kofeina 

przyjdzie z odsieczą i pomoŜe jej poczuć się jak człowiek. Kiedy spojrzała w dół na jedwabne 

poduszki,  zamrugała.  To  były  te,  które  jej  matka  tak  często  wygładzała.  Były  jak  barometr 

zdradzający,  czy  wszystko  jest  w  porządku,  czy  nie.  Jane  zastawiała  się,  kiedy  ostatnio  na 

nich usiadła. BoŜe, chyba nigdy. Z tego, co wiedziała, ostatni tyłek, który się z nich podniósł, 

mógł naleŜeć do jednego z jej rodziców. 

Nie, raczej do któregoś z gości. Jej rodzice siadali tylko w fotelach, ojciec po prawej, z 

fajką i gazetą, matka po lewej, z robótką ręczną na kolanach. Wyglądali jak z muzeum figur 

woskowych. Eksponaty przedstawiające zamoŜnych męŜów i Ŝony, którzy nigdy ze sobą nie 

rozmawiają. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Jane  pomyślała  o  przyjęciach,  które  wydawali,  o  wszystkich  ludziach  kłębiących  się  w 

ich  domu,  o  kelnerach  serwujących  przekąski.  Za  kaŜdym  razem  ten  sam  tłum  i  te  same 

rozmowy, te same małe czarne i te same garnitury. Jedyne, co się zmieniało, to pory roku, i 

jedyną  rzeczą,  która  zakłóciła  ten  rytm,  była  śmierć  Hannah.  Po  pogrzebie,  na  polecenie  jej 

ojca, wieczorki nie odbywały się przez sześć miesięcy, ale potem wszystko wróciło do normy. 

Przyjęcia rozpoczęły się na nowo. Matka, chociaŜ wydawała się tak krucha, Ŝe mogłaby się 

złamać,  nakładała  makijaŜ  i  małą  czarną  i  stawała  w  drzwiach  wejściowych  wystrojona  i 

sztucznie uśmiechnięta. 

BoŜe, Hannah uwielbiała te przyjęcia. 

Jane  zmarszczyła  czoło,  połoŜyła  rękę  na  piersi  i  nagle  uświadomiła  sobie,  kiedy 

wcześniej  czuła  podobny  ból  w  klatce.  Taki  bolesny  ucisk  czuła  wtedy,  kiedy  na  zawsze 

straciła Hannah. 

Dziwne, Ŝe po przebudzeniu tak się właśnie poczuła. PrzecieŜ nikogo nie straciła. 

Biorąc łyk kawy, przez chwilę Ŝałowała, Ŝe nie zrobiła sobie gorącej czekolady... 

Przed  oczami  pojawił  się  zamazany  obraz  męŜczyzny  podającego  jej  kubek.  W  środku 

była  gorąca  czekolada,  którą  przygotował  dla  niej,  poniewaŜ...  musiał  ją  opuścić.  O...  BoŜe, 

musiał ją opuścić... 

Poczuła ostry ból głowy, który przerwał jej niewyraźną wizję. W tym samym momencie 

rozległ się dzwonek do drzwi. Pocierając nos, spojrzała w kierunku korytarza. 

Zupełnie nie była w towarzyskim nastroju. 

Dźwięk rozległ się ponownie. 

Zmusiła  się,  Ŝeby  wstać  i  powłócząc  nogami,  podeszła  do  drzwi  wejściowych.  Kiedy 

przekręcała zamek, pomyślała: „Jeśli to jakiś domokrąŜca, to dam mu popalić...”. 

–  Manello? 

Przed drzwiami stał szef chirurgii, jak zwykle z wyrazem pewności siebie, zupełnie jakby 

miał jakieś prawo stać I na jej wycieraczce. Ubrany był w szpitalne ciuchy, na które zarzucił 

niebrzydki,  zamszowy  płaszcz  w  brązowym  kolorze  pasującym  do  jego  oczu.  Jego  porsche 

zajmowało połowę podjazdu. 

–  Przyszedłem zobaczyć, czy Ŝyjesz. 

Jane nie mogła się nie uśmiechnąć. 

–  Jezu, Manello, nie bądź taki romantyczny, 

–  Wyglądasz gównianie. 

–  Jeszcze te komplementy. Przestań, bo się zarumienię. 

–  Wchodzę do środka. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Oczywiście  –  wymamrotała,  odsuwając  się  na  bok  Rozejrzał  się  dookoła  i  zrzucił 

płaszcz. 

–  Zawsze,  kiedy  tu  przychodzę,  myślę  o  tym,  jak  bardzo  to  miejsce  do  ciebie  nie 

pasuje. 

–  Spodziewałeś  się  tu  czegoś  róŜowego  i  frywolnego?  Zamknęła  drzwi  i  przekręciła 

zamek. 

–  Nie, kiedy szedłem tu po raz pierwszy, myślałem, Ŝe będzie pusto jak u mnie. 

Manello  mieszkał  w  Commodore,  luksusowym  apartamentowcu,  ale  jego  mieszkanie 

było tak naprawdę tylko drogim schowkiem. Miał tam sprzęt do ćwiczeń, łóŜko i ekspres do 

kawy. 

–  Racja – powiedziała. – Raczej nie jesteś materiałem na dekoratora wnętrz. 

–  No to powiedz, jak się czujesz, Whitcomb. 

Manello  przyglądał  się  jej.  Jego  twarz  nie  wyraŜała  Ŝadnych  emocji,  ale  oczy  wyraźnie 

mu  płonęły.  Wróciła  myślą  do  ich  ostatniej  rozmowy,  kiedy  to  powiedział,  Ŝe  coś  do  niej 

czuje. Nie mogła sobie przypomnieć szczegółów, ale miała wraŜenie, Ŝe było to na oddziale 

intensywnej terapii podczas badania jakiegoś pacjenta... 

Znowu zaczęła boleć ją głowa. Manello powiedział: 

–  Siadaj. No juŜ. 

MoŜe to był dobry pomysł. Poszła w kierunku kanapy. 

–  Chcesz kawy? 

–  W kuchni, tak? 

–  Zaraz zrobię... 

–  Sam mogę sobie nalać. Lata praktyki. Ty usiądź. 

Usiadła  na  kanapie  i  szczelniej  okręciła  się  szlafrokiem.  Zaczęła  masować  skronie. 

Cholera, czy kiedyś wreszcie dojdzie do siebie? 

Manello wszedł w momencie, gdy pochyliła się lekko do przodu i objęła głowę dłońmi. 

Widząc  to,  zachował  się  jak  przystało  na  zatroskanego  lekarza.  Odstawił  kubek  i  uklęknął 

przed nią na dywanie. 

–  Co się dzieje? Powiedz coś. 

–  Głowa – zajęczała Jane. 

–  PokaŜ oczy. 

Spróbowała się wyprostować. 

–  JuŜ przechodzi... 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Cicho bądź. – Manello złapał ją delikatnie za nadgarstki i odsunął jej ręce od twarzy. 

– Sprawdzę ci źrenice. Odchyl głowę. 

W końcu się poddała i oparła się wygodnie o kanapę. 

–  Od lat nie czułam się tak fatalnie. 

Manny kciukiem i palcem wskazującym delikatnie rozsunął powieki jej prawego oka, z 

kieszonki  kitla  wyciągnął  malutką  latarkę  wielkości  długopisu.  Był  tak  blisko,  Ŝe  widziała 

jego długie rzęsy i popołudniowy zarost. Ładnie pachniał. Wodą po goleniu. 

„Co to za zapach”, zastanawiała się lekko oszołomiona. 

–  Dobrze, Ŝe przyszedłem przygotowany – powiedział, zapalając latarkę. 

–  No, prawdziwy z ciebie skaut... Hej, ostroŜnie z tym. 

Spróbowała zamrugać, kiedy zaświecił jej prosto w oko, ale nie pozwolił. 

–  Bardziej cię od tego zabolało? – zapytał, zaglądając do lewego oka. 

–  Nie, skąd. Świetne uczucie. Nie mogę się doczekać, aŜ... Cholera, jakie to jasne. 

Wyłączył latarkę. 

Reakcja źrenic prawidłowa. 

–  Co za ulga. Czyli spokojnie mogę czytać w świetle lamp łukowych, tak? 

Złapał ją za nadgarstek, poszukał pulsu i spojrzał na zegarek. 

–  Czy ubezpieczenie pokrywa koszty tego badania zapytała. 

–  Ciii. 

–  Bo chyba nie mam Ŝadnej gotówki... 

–  Ciii. 

Dziwnie to było uczucie – bycie pacjentem. Konieczną milczenia jeszcze to pogarszała. 

I  nagle...  Ciemny  pokój.  MęŜczyzna  leŜący  w  łóŜku.  I  ona  mówiąca...  mówiąca  o... 

pogrzebie Hannah. 

Następna fala ostrego bólu przeszyła jej głowę, aŜ z sykiem wciągnęła powietrze. 

Cholera. 

Manello puścił nadgarstek i dotknął dłonią jej czoła. 

–  Nie masz gorączki. 

PołoŜył obie ręce na jej szyi, zaraz pod linią szczęki. Kiedy ją badał, powiedziała: 

–  Nie boli mnie gardło. 

–  No cóŜ, węzły nie są powiększone. – Zjechał palcami w dół jej szyi, aŜ w pewnym 

momencie zamrugała. Nagle przechylił jej głowę na bok. – Cholera... Co to jest? 

–  Co? 

–  Masz tu jakąś rankę, czy coś takiego. Cholera, co cię ugryzło? 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Podniosła dłoń. 

–  A, to, nie wiem. Ani kiedy mi się to stało. 

–  Wygląda  na  to,  Ŝe  goi  się  prawidłowo.  –  Dotknął  podstawy  jej  szyi  tuŜ  nad 

obojczykami.  –  Tutaj  teŜ  nie  ma  opuchlizny.  Przykro  mi  to  mówić,  Jane,  ale  to  nie 

grypa. 

–  Jak to nie? 

–  Po prostu nie. 

–  Jesteś ortopedą, a nie specjalistą chorób zakaźnych. 

–  To nie jest reakcja immunologiczna, Whitcomb. 

Pomacała się po szyi. Pomyślała o tym, Ŝe nie kicha, nie kaszle i nie wymiotuje. Ale, do 

cholery, co to oznaczało? 

–  Chciałbym ci zrobić tomografię komputerową głowy. 

–  ZałoŜę się, Ŝe mówisz to wszystkim dziewczynom. 

–  Tym, które mają takie objawy? Oczywiście. 

–  A  myślałam,  Ŝe  jestem  wyjątkowa.  –  Uśmiechnęła  się  słabo.  –  Dam  sobie  radę, 

Manello. Muszę tylko wrócić do pracy. 

Zapadła długa cisza, podczas której zdała sobie sprawę, Ŝe jego ręce leŜą na jej kolanach. 

A on cały czas był blisko, pochylając się ku niej. 

Podniosła wzrok. Manello patrzył na nią nie jak lekarz, ale jak męŜczyzna, który się o nią 

martwi. Cholera, był taki atrakcyjny, zwłaszcza teraz... tylko coś tu było nie w porządku. Nie 

z nim – z nią. 

Oczywiste. PrzecieŜ bolała ją głowa. 

ZbliŜył się jeszcze trochę i dotknął jej włosów. 

–  Jane... 

–  Co? 

–  Zgodzisz  się,  Ŝebym  umówił  cię  na  tomografię?  –  JuŜ  chciała  mu  odmówić,  kiedy 

dodał: – Pomyśl o tym jako przysłudze dla mnie. Nie mógłbym sobie darować, gdyby 

coś ci dolegało, a ja bym odpuścił. 

Cholera. 

–  OK. W porządku. Ale ja nie potrzebuję... 

–  Dziękuję.  –  Na  chwilę  zaległa  cisza.  A  potem  nagle  pochylił  się  i  pocałował  ją  w 

usta.