Christopher Reich Klub Patriotów

background image

CHRISTOPHER

REICH

KLUB PATRIOTÓW

AMBER

Przekład

Tomasz Wilusz

background image

Dla Richarda Pine'a z wdzięcznością

background image

Kiedyś w przeszłości

Ciepły wiatr znad East River porywał z ulicy kurz, pył i ptasie odchody. Dwaj mężczyźni
odwrócili twarze od smrodliwego podmuchu.
- Jak zwykle przesadzasz - powiedział generał. - Uspokój się. Nerwy cię zniszczą.
- Wcale nie przesadzam - odparł jego niższy o głowę towarzysz. - Popatrz tylko. Kraj
jest rozrywany na strzępy. Na zachodzie bandyci atakują budynki sądów. Farmerzy z
Pensylwanii dzień i noc domagają się obniżki podatków, a plantatorzy bawełny z Południa
nie chcą mieć z nami nic wspólnego. Jesteśmy ćwiartowani.
- Z czasem zaspokoimy ich roszczenia.
- Z czasem republika zginie! Kraj już teraz jest tak duży, rozwarstwiony. Przejdź
się Broadwayem, a usłyszysz same obce języki: niemiecki, rosyjski, hiszpański.
Gdziekolwiek spojrzeć, nowi imigranci. Znajdź człowieka mówiącego po angielsku, a masz
u mnie dolara.
- O ile dobrze pamiętam, ty też przybyłeś z zagranicy.
Niższy mężczyzna dawno nauczył się nie zważać na niewygodną prawdę
o swoim pochodzeniu. Był eleganckim, krępym prawnikiem z nosem rzymskiego senatora i
jasnoniebieskimi oczami.
- Straciliśmy cel. Wojna nas zjednoczyła. Dziś każdy dba tylko o siebie. Nie pozwolę
na to. Nie po tym wszystkim, co poświęciliśmy. Potrzeba nam silnej ręki, by naprawić
sytuację. Jednego głosu. Jednej wizji.
- Kierujemy się głosem ludu.
- I w tym problem! Vox populi nie jest godny zaufania. Lud to motłoch.
- To Amerykanie! - zaprotestował generał.
- Otóż to - padła gorzka odpowiedź. - Znasz bardziej kłótliwy naród?
Generał zaczął chodzić w tę i z powrotem, spoglądając w głąb Wall Street, ku
tętniącemu życiem nabrzeżu. Co dzień przypływały nowe statki. Kolejni przybysze
schodzili po trapie, by zaludnić tę bezkresną ziemię; każdy z własnymi obyczajami,
uprzedzeniami, tradycjami. I priorytetami, które z natury rzeczy były egoistyczne. Co
mogli dać temu krajowi, prócz niezgody?
- Cóż więc?
Prawnik gestem przywołał go do siebie.
- Mam pomysł - szepnął. - Wiem, co by ci pomogło.
- Mnie?
- Władzom. Krajowi. - Położył dłoń na ramieniu generała. - Znam sposób, żeby obejść
vox populi. Utrzymać porządek. Dopilnować, żeby spełniła się twoja wola.
Generał spojrzał z góry na kompana. Przyjaźnili się od prawie dwudziestu lat. W
czasie wojny młodszy mężczyzna służył jako jego adiutant. Wykazał się odwagą w ogniu
walki, udzielał mądrych rad. Był człowiekiem godnym zaufania.
- Jak niby mielibyśmy tego dokonać?
- Powołując klub, sir.
- Jaki klub?
Oczy prawnika rozbłysły.

background image

- Klub Patriotów.

Rozdział 1

Thomas Bolden obejrzał się przez ramię. Dwaj mężczyźni wciąż byli kilkadziesiąt metrów
za nim. Trzymali się na tę samą odległość od chwili, kiedy ich zauważył, wychodząc z
hotelu. Nie wiedział, czemu właściwie zwrócił na nich uwagę.
Wysocy, schludni, mniej więcej w jego wieku. Mieli na sobie eleganckie ciemne spodnie i
płaszcze. Na pierwszy rzut oka wydawali się niegroźni. Mogli być bankowcami wracającymi
do domów po długim dniu w biurze. Studentami spieszącymi
do Princeton Club na ostatnią kolejkę przed zamknięciem. Albo, co bardziej
prawdopodobne, dwoma z około trzystu uczestników kolacji wydanej na cześć Boldena.
A mimo to... coś mu się w nich nie podobało.
- Przepraszam, skarbie - powiedział. - Co mówiłaś?
- Gdzie to postawisz? - spytała Jennifer Dance.
- Mam to gdzieś postawić? - Bolden zerknął na dużą srebrną tacę, którą trzymała
Jennifer. - Na widoku? - Taca przypominała trofeum wręczane zwyciężczyni Wimbledonu,
tyle że wygrawerowano na niej napis: THOMAS F. BOLDEN, CZŁOWIEK ROKU KLUBU MŁODZIEŻY
HARLEMU. Bolden dostawał już tabliczki pamiątkowe, medale, dyplomy i puchary, ale tacy
jeszcze nigdy. Był ciekaw, który żartowniś z klubu wpadł na taki pomysł. Objął Jenny
ramieniem, przyciągnął do siebie i powiedział: - Nie, nie, nie. Ten cudnie rzeźbiony
kawał ołowiu trafi do szafy.
- Powinieneś być z niej dumny - zaoponowała Jenny.
- I jestem, ale i tak wyląduje w szafie.
- Przecież nie musisz ustawiać jej gdzieś, gdzie kłułaby cię w oczy. Znajdziemy
jakieś dyskretne miejsce. Na przykład na stoliku w korytarzu między sypialnią a
łazienką. Ciężko pracowałeś na tę nagrodę. Masz prawo być z siebie zadowolony.
Bolden spojrzał na Jenny i uśmiechnął się szeroko.
- Jasne - mruknął. - Tyle że nie chcę przypominać sobie, jaki jestem super, ile razy
pójdę się odlać. To takie... no nie wiem... nowojorskie.
- Nie ma co ukrywać swoich zdolności - odparła Jenny. - Sam tak mówiłeś.
- Tyle że wtedy chodziło o wsad piłki do kosza. O, to dopiero osiągnięcie, jak na
trzydziestodwuletniego faceta, metr osiemdziesiąt w kapeluszu. Zrób zdjęcie, jak robię
wsad, to postawię je na stoliku przy łazience. Oprawione w ramki.
Zbliżała się północ. Był wtorek, środek stycznia, wąskie ulice dzielnicy finansowej
dawno opustoszały. Ciemne niebo wisiało nisko nad ziemią, szare chmury przemykały
między biurowcami jak szybkie statki. Było kilka stopni powyżej zera, ciepło jak na tę
porę roku. Meteorolodzy zapowiadali silne sztormy na wschodnim wybrzeżu, ale wyglądało
na to, że tym razem prognozy się nie sprawdzą.
Doroczna gala na rzecz Klubu Młodzieży Harlemu zakończyła się przed półgodziną.
Impreza była pierwsza klasa: białe obrusy, koktajle z szampanem, czterodaniowy posiłek
ze świeżymi owocami morza zamiast kurczaka. Bolden miał zbyt wielką tremę przed swoim
przemówieniem, by się tym wszystkim nacieszyć. Poza tym nie przepadał za takimi
przyjęciami. Za dużo klepania po plecach. Zbyt wiele rąk do ściskania. Ciągły wymuszony
śmiech. Policzki miał obolałe od cmoknięć.
W sumie zebrali równe trzysta tysięcy dolarów. Dla takich pieniędzy warto było się
poświęcić.
Kropla deszczu spadla mu na nos. Podniósł głowę, oczekując następnej, ale na jednej
się skończyło. Wtulił się w Jenny.

background image

Kątem oka zauważył dwóch mężczyzn; nadal byli za nimi, może trochę dalej niż
poprzednio, i żywo o czymś dyskutowali. Nie pierwszy raz w ostatnim czasie miał
wrażenie, że jest śledzony. W zeszłym tygodniu, kiedy któregoś wieczoru wracał do domu
na Sutton Place, był przekonany, że ktoś za nim idzie. A dziś na lunchu czuł na sobie
czyjeś baczne spojrzenie. Czyje - tego nie zauważył.
A teraz napatoczyli się ci dwaj.
Zerknął na Jenny. Wpatrywała się w niego.
- Co?
- Cały ty - powiedziała ze znaczącym uśmiechem. - Boisz się z tym zerwać.
- Z czym?
- Z przeszłością. Ciągle się czaisz, zachowujesz jak chłopak z biednej dzielnicy.
Albo gangster, który ukrywa się przed policją w ciemnym zaułku w Chicago. Jakbyś się
bał, że ktoś cię rozpozna.
- Wcale nie. - Zmusił się, by wyprężyć pierś i wyprostować plecy. - Zresztą, taki
jestem i już. Stamtąd pochodzę.
- A teraz jesteś tu. To też twój świat. Spójrz na siebie. Zajmujesz kierownicze
stanowisko w najbardziej snobistycznym banku inwestycyjnym na Wall Street. Jadasz
kolacje z politykami i innymi szychami. Wszyscy ci ludzie nie przyszli na dzisiejszą
uroczystość dla mnie... tylko dla ciebie. Nie ma co ukrywać, daleko zaszedłeś.
Bolden wcisnął dłonie głębiej do kieszeni.
- Nieźle jak na szczura z rynsztoka.
Pociągnęła go za rękaw.
- Mówię serio, Thomas.
- Nie wątpię, skoro zwracasz się do mnie per Thomas.
Przeszli kilka kroków w milczeniu.
- Tommy, nie musisz przecież od razu pchać się do śmietanki towarzyskiej - zaczęła
Jenny. - Chodzi tylko o to, żebyś nie żył przeszłością. Twój świat jest tu i teraz.
Bolden pokręcił głową.
- Nie, jestem w nim tylko przelotem.
Jenny podniosła oczy z irytacją.
- Tak, od siedmiu lat. Przez ten czas imigrant ze Swazilandu mógłby dostać
amerykańskie obywatelstwo. Nie sądzisz, że to wystarczy, żebyś stał się nowojorczykiem?
Przecież nie jest tu aż tak źle. Czemu nie zostaniesz na dłużej?
Bolden się zatrzymał. Wziął Jenny za ręce i odwrócił się do niej.
- Mnie też się tu podoba. Ale wiesz... wolę zachować dystans. Nie zamierzam za
bardzo się do nich zbliżyć. Do ludzi z pracy. Do tych wszystkich nadętych ważniaków.
Trzeba trzymać się od nich z dala, bo inaczej zrobią z tobą, co chcą. Jak porywacze
ciał.
Jenny odrzuciła głowę do tyłu i wybuchnęła śmiechem.
- To twoi przyjaciele.
- Współpracownicy, owszem. Może nawet koledzy. Ale przyjaciele? Nie przypominam
sobie, żebym był przez nich zasypywany zaproszeniami na kolacje. Choć to może się
zmienić, sądząc po tym, jak kilku tych wieprzy gapiło się dziś na ciebie.
- Jesteś zazdrosny?
- I to jak.
Jenny uśmiechnęła się rozbrajająco.
- Poważnie?
Była wysoką blondynką zbudowaną jak sportsmenka. Miała szczerą twarz, często
przybierającą zacięty wyraz bądź wykrzywiającą się w kwaśnym uśmiechu. Uczyła siódmą
ósmą i dziewiątą klasę w „specjalnej” szkole w Village. Mawiała, że jest tam zupełnie
jak w szkole z Domku na prerii', wszyscy siedzieli w jednej sali, tyle że uczniowie nie
byli dziećmi pionierów, lecz nastolatkami uznanymi przez system za trudną młodzież,
innymi słowy, czarnymi owcami. Wydaleni z normalnych szkół chłopcy i dziewczęta
trafiali pod skrzydła Jenny do czasu, kiedy wyjdą na prostą i znajdzie się szkoła,
która zechce ich przyjąć. Tworzyli barwną grupkę. Dilerzy, złodzieje, oszuści i
prostytutki, do tego wszyscy poniżej piętnastego roku życia. Jenny była nie tyle
nauczycielką ile poskramiaczką lwów.
- A propos - powiedziała jakby nigdy nic. - Uroczystość dawno się skończyła, a ty
nadal w muszce.
- Serio? - Bolden podniósł dłoń do szyi. - Zaczyna się. Porywacze ciał mnie dopadli.
Jeszcze trochę, a zacznę nosić różowe koszule, białe mokasyny i chodzić na siłownię w

background image

obcisłych czarnych spodenkach. Słuchać opery i wymądrzać się na temat wina. Może nawet
zapiszę się do klubu golfowego.
- Nie ma w tym nic złego. Naszym dzieciom na pewno by się tam spodobało.
- Dzieciom! - Bolden wbił w nią przerażony wzrok. — Już cię przekabacili! Jestem
zgubiony.
Przez chwilę znów szli w milczeniu. Jenny położyła głowę na ramieniu Toma i splotła
palce z jego palcami. Bolden zobaczył w witrynie odbicie ich obojga. Nie pasował do
Jenny. Miał zbyt grubą szyję, za szeroką szczękę, jego ciemne włosy szybko przerzedzały
się na skroniach. Te, które zostały, były gęste, przyprószone siwizną i krótko
przystrzyżone. W jego branży trzydzieści dwa lata to już poważny wiek. Miał surową
twarz i czujne brązowe oczy - ich przenikliwe spojrzenie w niektórych budziło lęk. Jego
wargi tworzyły cienką prostą linię. Podbródek wyglądał jak wyciosany toporem. Ogólnie
Bolden sprawiał wrażenie człowieka śmiałego. Takiego, którego dobrze mieć u swojego
boku w razie kłopotów. Sam był zaskoczony, że tak mu do twarzy w smokingu. Czuł się w
nim wręcz naturalnie. Natychmiast zerwał muszkę i wcisnął ją do kieszeni.
Nowojorczyk, powiedział sobie w duchu. Ważniak ze srebrną tacą pod drzwiami kibla.
Nie. To nie on.
Był Tomem Boldenem, prostym chłopakiem ze Środkowego Zachodu, bez przywilejów,
rodowodu czy złudzeń. Matka zostawiła go, kiedy miał sześć lat. Ojca nie znał. Dorastał
pod okiem kuratora w Illinois, zaliczył tyle rodzin zastępczych, że nie mógł ich
zliczyć, siedział w najgorszym stanowym poprawczaku, a w wieku siedemnastu lat został
skazany za przestępstwo. Na polecenie sądu wyrok został usunięty z akt. Nawet Jenny o
nim nie wiedziała.
Szli pod rękę Wall Street. Minęli dom z numerem 23, dawną siedzibę główną J.P.
Morgan, z czasów, gdy jeszcze był to największy bank na świecie. Kilka metrów dalej w
1920 roku wybuchła bomba podłożona przez anarchistę - zginęło kilkudziesięciu
urzędników i przechodniów. Ślady po odłamkach zachowały się do dziś. Naprzeciwko
wznosił się gmach giełdy nowojorskiej, z wielką flagą amerykańską udrapowaną na
korynckich kolumnach. Świątynia kapitalizmu. Po prawej stronie strome schody prowadziły
do Federal Hall, siedziby rządu w czasach, kiedy stolicą był Nowy Jork.
- Wiesz, jaki dziś dzień? - spytał.
- Wtorek czternastego?
- Zgadza się. I...? Nie mów, że nie pamiętasz.
- O mój Boże - wydyszała Jenny. - Tak mi przykro. Miałam urwanie głowy przez tę
kolację, musiałam znaleźć suknię i w ogóle...
Bolden puścił jej dłoń i wbiegł na schody.
- Chodź! - zawołał.
- Co ty robisz?
- Chodź tu. Usiądź. - Odwrócił się i wskazał Jenny stopień.
- Zimno jest. - Spojrzała na niego z zaciekawieniem, po czym weszła na schody i
usiadła.
Uśmiechnął się szeroko. Uwielbiał chwile wyczekiwania, takie jak ta. Powiał
silniejszy wiatr, burząc włosy Jenny. Były piękne, gęste, naturalnie kręcone, o wielu
odcieniach, jak pole pszenicy w lecie. Przypomniał sobie moment, kiedy zobaczył ją po
raz pierwszy na boisku do koszykówki w YMCA. Przekozłowała piłkę między nogami i
rzuciła z wyskoku, trafiając prosto do kosza. Miała wtedy na sobie czerwone szorty,
obszerną koszulkę i sportowe buty. Spojrzał na nią teraz, subtelnie umalowaną, ubraną w
szykowną czarną suknię wieczorową i dech mu zaparło. Panna Jennifer Dance była klasą
sama dla siebie.
- Kto to widział, żeby facet musiał pamiętać o najważniejszych datach? - Wyjął z
wewnętrznej kieszeni prostokątne pudełko zawinięte w rdzawoczerwony papier i podał
Jenny. Minęła chwila, zanim zdołał wydobyć z siebie głos. - To już trzy lata. Dzięki
tobie najlepsze w moim życiu.
Jenny patrzyła to na niego, to na prezent. Powoli odwinęła papier. Jeszcze nie
wiedziała, co dostała, a łzy już napływały jej do oczu. Bolden zamrugał pospiesznie i
odwrócił wzrok.
- No, dalej - zachęcił.
Jenny wstrzymała oddech i otworzyła pudełko.

-

Tommy, to... - Wyjęła zegarek Cartier. Na jej twarzy podziw mieszał się z

niedowierzaniem.
- Wiem. To pospolite. W złym guście. To...

background image

- Piękne. - Przyciągnęła Toma do siebie. - Dziękuję.
- Tam jest dedykacja - powiedział. - Nie chciałem, żeby ci było przykro, że tylko ja
coś dzisiaj dostałem.
Jenny odwróciła zegarek i przeczytała wygrawerowane słowa. Tom obserwował jej twarz,
zmieniającą się pod wpływem wzruszenia. Patrzył na jej duże oczy, wyrazisty nos, na
którym ocalało jeszcze kilka piegów, szerokie, ekspresyjne usta. Nocami, leżąc u boku
Jenny, często wpatrywał się w nią i zastanawiał, jak to możliwe, że on, zawsze
niezależny, tak silnie się z kimś związał.
- Ja ciebie też kocham. - Położyła dłoń na jego policzku. - Na zawsze.
Bolden tylko skinął głową. Jak zwykle nie potrafił powiedzieć tych słów
na głos. Przynajmniej napisał. To już coś.
- Czy to znaczy, że przestałeś się bać? - spytała.
- Nie - odparł poważnym tonem. - To znaczy, że się boję, ale zaczynam się
przygotowywać. Tylko nigdzie mi nie uciekaj.
- Nie zamierzam.
Całowali się długo, jak para napalonych nastolatków.
- Trzeba to oblać - stwierdził po chwili.
- Chcę drinka o śmiesznej nazwie, takiego z parasolką - powiedziała Jenny.
- A ja coś poważnego, bez parasolki. - Przytulił ją. Zaśmiali się, ona ciszej, on
głośniej, bo zobaczył, że idący za nimi mężczyźni zniknęli. Tym razem szósty zmysł go
zawiódł.
Trzymając się za ręce, ruszyli w stronę Broadwayu. To była noc na świętowanie. Na
cieszenie się towarzystwem kobiety, którą kochał. Nie pozwoli, by nieufność, niepokój,
podejrzliwość - nabyte wielkim kosztem nawyki z lat młodości - zepsuły im zabawę. Jenny
miała rację. Najwyższy czas raz na zawsze pozostawić przeszłość za sobą.
- Taxi! - krzyknął, nie zważając na to, że w pobliżu nie było żadnego żółtego
samochodu. Był szczęśliwy i rozpierała go energia. - To dokąd idziemy?
- Może potańczyć? - zasugerowała Jenny.
- Niech będzie!
Na widok taksówki włożył palce w usta i gwizdnął. Jego gwizd zabrzmiał jak pisk
alarmu przeciwpożarowego; nieraz straszył nim na stadionie Yankees zawodników drużyn
przyjezdnych. Wyszedł na ulicę, żeby zatrzymać taksówkę. Wóz błysnął światłami i
zjechał na pobocze. Bolden odwrócił się i wyciągnął rękę do Jenny.
Wtedy ich zobaczył. Początkowo mignęły mu tylko dwie sylwetki na chodniku. Dwaj
biegnący mężczyźni. Od razu ich poznał. To ci sami, którzy szli za nimi od hotelu.
Wskoczył na chodnik, żeby osłonić Jenny.
- Cofnij się! - krzyknął.
- Tommy, co się stało?
- Uważaj! Uciekaj! - Zanim zdołał cokolwiek wyjaśnić, większy z dwóch mężczyzn wpadł
na niego, trafiając go ramieniem w mostek. Bolden runął na ulicę i uderzył głową w
beton. Oszołomiony, uniósł się i zobaczył nadjeżdżającą taksówkę. Zahamowała ostro i z
piskiem opon potoczyła się w stronę krawężnika.
Drugi mężczyzna złapał Jenny.
- Puść! - krzyknęła, wymachując rękami.
Trafiła go w szczękę. Kiedy napastnik się zachwiał, przypadła do niego i zamachnęła
się z furią. Mężczyzna zablokował cios i uderzył dziewczynę w brzuch. Jenny zgięła się
wpół, a on złapał ją od tyłu, przyciskając jej ramiona do boków.
Bolden, zamroczony, ukląkł na jedno kolano. Widział wszystko jak przez mgłę, kręciło
mu się w głowie. Zmusił się, żeby wstać. Jenny cię potrzebuje!
Mężczyzna, który go znokautował, złapał Jenny za nadgarstek. W jego podniesionej
ręce błysnął srebrny, kanciasty przedmiot. Dłoń opadła. Ostrze przecięło pasek zegarka
i skórę przedramienia. Trysnęła krew. Dziewczyna krzyknęła i złapała się za rękę.
Napastnik schował zegarek do kieszeni i rzucił się do ucieczki. Jego wspólnik odepchnął
Jenny i podniósł srebrną tacę z ziemi. Obaj zniknęli w oddali.
Bolden podbiegł do Jenny.
- Co ci jest? - spytał.
Dziewczyna trzymała się prawą ręką za nadgarstek. Krew przeciekała jej przez palce i
kapała na chodnik.
- Boli.
- Pokaż. - Odgiął jej palce i obejrzał ranę. Rozcięcie było długie na kilka
centymetrów i głębokie. - Zostań tu.

background image

- To tylko zegarek. Nie warto - wymamrotała.
- Nie chodzi o zegarek - powiedział tonem, który przeraził Jenny. Oddał jej swój
telefon. - Zadzwoń na policję. Niech cię zabiorą na pogotowie. Tam cię znajdę.
- Nie, Thomas, zostań... skończyłeś już z tamtym.
- Bolden zawahał się, zawieszony między przeszłością a teraźniejszością. I zaczął
biec.

Rozdział 2

Mężczyźni przebiegli przez Fulton na czerwonym świetle, zwalniając przed nadjeżdżającym
samochodem. Bolden wpadł na pasy kilka sekund za nimi. Zapiszczały opony. Koła się
zablokowały. Ktoś wcisnął klakson. Może nawet coś krzyknął.
Bolden nic z tego nie słyszał. Dorwać ich. W głowie huczała mu tylko ta jedna myśl.
Dudniła jak bęben, zagłuszając wszelkie inne dźwięki.
Złodzieje slalomem omijali przechodniów. Znajdowali się nie więcej niż dwadzieścia
metrów przed nim. Biegli szybko, ale dystans między nimi a Boldenem zmniejszał się z
każdą chwilą. Widział, jak oglądają się na niego szeroko otwartymi oczami, usłyszał,
jak jeden z nich zaklął. Już tylko kilka metrów... Patrzył na ich plecy, zastanawiając
się, którego zaatakować najpierw. Zasada pierwsza: zawsze zaczynaj od większego.
Bolden biegł śladem wolniejszego mężczyzny. Przypomniało mu się, jak przemykał
zaułkami Chicago. W dżinsach i koszulce z wizerunkiem Stonesów. Chudy, rozczochrany
chłopak. Bezczelny. Ponury. Nieprzystępny. Nikt nie dogonił Tommy’ego B.
Na rogu Delancey mężczyźni odbili w prawo, w boczną, ciemną ulicę. Było tam mniej
ludzi niż na Broadwayu. Już doganiał złodziei. Spróbował przyspieszyć kroku. Dawaj,
popędzał sam siebie. Pracował rękami, wypinał pierś, ale brakowało mu kondycji. Siedem
lat za biurkiem osłabiło mięśnie nóg. Cotygodniowe mecze koszykówki nie wystarczały,
żeby utrzymać dużą wydolność płuc. Pół minuty biegu i już paliło go w piersi. Miał
sucho w ustach, powietrze drapało w gardło jak zapałka pocierana o draskę.
Po prawej stronie był wylot zaułka. Po bokach stały pojemniki na śmiecie. Para
unosiła się z kanału. Woda kapiąca z pękniętej rury utworzyła kałużę na asfalcie.
Mężczyźni skręcili, Bolden za nimi. Wykrzesał z siebie resztki sił. Gdyby wyciągnął
rękę, mógłby złapać jednego za kołnierz...
Wtedy mężczyźni zatrzymali się i odwrócili.
Ten większy, Latynos, miał szeroką, małpią twarz. Jego nos nosił ślady wielu złamań.
Włosy, krótko obcięte z boków, były przylizane dużą ilością tłustego żelu, z
błyszczących oczu biła żądza walki. Drugi mężczyzna, kościsty blondyn w odróżnieniu od
swojego kompana, patrzył na Boldena z niezmąconym spokojem. Trzymał srebrną tacę pod
pachą jak piłkę do rugby. Na jego policzku czerniała blizna w kształcie gwiazdy. Ślad
po przypaleniu papierosem. Albo po kuli.
Bolden zrozumiał, że to pułapka, ale nie miał już odwrotu.
Zawsze zaczynaj od większego.
Bolden pochylił się, runął na Latynosa i uderzył go w splot słoneczny. Miał
wrażenie, że wpadł na bryłę cementu. Mężczyzna cofnął się o krok, chwycił Boldena za
rękę i przerzucił go przez biodro. Bolden przeturlał się w prawo, żeby uniknąć
potężnego kopniaka. Zerwał się na nogi i uniósł pięści. Uderzył raz, drugi, najpierw w
szczękę, potem w policzek. Latynos spokojnie przyjął atak i podszedł do Boldena. Miał
dłonie jak tasaki. Bolden złapał go za kołnierz, rozrywając materiał, i zadał cios z
dołu. Trafił powietrze. I nagle wszystko wywróciło się do góry nogami. Ziemia znalazła
się nad jego głową niebo zawirowało mu przed oczami. Zaczął spadać, a po krótkiej
chwili uderzył ramieniem w asfalt.

background image

Leżał na plecach, z trudem łapiąc powietrze. Obaj mężczyźni stanęli nad nim, z
opuszczonymi rękami. Nie byli zdyszani czy w ogóle choć trochę zmęczeni. Nóż zniknął.
Pojawił się pistolet z tłumikiem.
- No dobra - wystękał Bolden, klękając na kolano. - Wygraliście. Ale zegarek jest
grawerowany. Rano zgłoszę jego kradzież na policji. Nikomu go nie opchniecie. -
Wyrzucał z siebie słowa seriami, jak telegrafista nadający alfabetem Morse’a.
Latynos rzucił mu zegarek.
- Masz.
Bolden złapał cartiera.
- I co? Czekasz na podziękowania? - Zbity z tropu, spojrzał za plecy mężczyzny. U
wylotu zaułka zatrzymał się lincoln. Tylne drzwi otworzyły się, ale nikt nie wysiadł. -
Czego chcecie?
Blondyn z blizną na policzku podniósł lufę pistoletu.
- Pana, panie Bolden.

Rozdział 3

Pięciu mężczyzn zebrało się w Długiej Sali. Stali wokół masywnego, wypolerowanego stołu
i czekali, aż zegar wybije północ. Zebrania miały zaczynać się z nastaniem dnia. Nowy
dzień dawał nadzieję, a nadzieja stanowiła fundament republiki. Nikt nie pił ani nie
palił. Jedno i drugie było zabronione podczas spotkania. Nie zakazywano jednak rozmów.
Mimo to w sali panowała grobowa cisza. Pojawił się nieprzewidziany problem, z jakim
komitet jeszcze nigdy nie miał do czynienia.
- Cholerny zegar - mruknął pan Morris, zerkając z irytacją na stojący na kominku
zegar okrętowy z pozłacanego brązu. - Stanął, słowo daję.
Zegar pochodził z „Bonhomme Richard”, okrętu flagowego Johna Paula Jonesa , ale był
jak nowy. Z dzienników okrętowych Jonesa wynikało, że już w jego czasach się późnił.
- Cierpliwości - poradził pan Jay. - Jeszcze minuta i wszyscy powiemy, co nam leży
na sercu.
- Łatwo ci mówić - odparł pan Morris ze złością. - Domyślam się, że sąd nie pracuje.
Możesz spać cały dzień.
- Dosyć - uciął stanowczo pan Waszyngton i to wystarczyło, by obaj zamilkli.
Wywodzili się ze świata polityki, przemysłu i finansów. Byli prawnikami,
biznesmenami, politykami i stróżami prawa.
Po raz pierwszy w dziejach miejsce przy stole zajął też przedstawiciel czwartej władzy:
blisko związany z prezydentem dziennikarz, człowiek szczery do bólu.
Znali się dobrze, choć widywali się tylko przy oficjalnych okazjach. Trzej z pięciu
uczestniczyli w spotkaniach i, jak często bywało, spierali się przy tym stole od
dwudziestu kilku lat. Dziennikarz dołączył do tego grona najpóźniej bo przed trzema
laty. Ostami z obecnych - przywódca - stał na ich czele od ośmiu lat, przez tyle czasu
bowiem konstytucja pozwalała mu pełnić swoją funkcję.
Tego wieczoru zebrali się, by porozmawiać o jego następcy.
Zabytkowy zegar wybił północ. Mężczyźni zasiedli wokół stołu. Kiedy wybrzmiało
ostatnie uderzenie, spuścili głowy. Nadszedł czas na modlitwę.
- Z głębi serc prosimy cię, Panie - zaczął pan Waszyngton - abyś chronił Stany
Zjednoczone Ameryki i tchnął w obywateli ducha posłuszeństwa wobec rządu, a serca ich
napełnił braterską miłością do bliźnich, zwłaszcza tych, którzy przelewali krew za
ojczyznę. Prosimy cię także, byś wszystkich nas nauczył czynić sprawiedliwość, kochać
dobro i wymagać od siebie miłosierdzia, pokory i łagodności na wzór Boskiego Twórcy
naszej świętej wiary, za którego przykładem podążać musimy, by lud nasz uczynić

background image

szczęśliwym.
- Amen - odpowiedział chór głosów.
Pan Waszyngton miał prowadzić obrady. Podniósł się z miejsca u szczytu stołu i
zaczerpnął powietrza.
- Panowie, otwieram zebranie... - powiedział.
- Czas najwyższy - mruknął pan Morris. - O szóstej rano mam samolot do Nowego Jorku.

Rozdział 4

O co chodzi? Macie mnie. A teraz powiedzcie, co jest grane.
Thomas Bolden wychylił się do przodu, skubiąc odłamek szkła, który utkwił mu w dłoni.
Przewracając się na chodnik, rozdarł sobie spodnie i otarł skórę do krwi. Blondyn
siedział po jego prawej stronie z pistoletem na kolanie. Latynos zajął odchylane
siedzenie naprzeciwko. Przez przyciemniane szyby nie było nic widać. Szofera oddzielała
przegroda.
- Pan Guilfoyle na miejscu odpowie na wszystkie pytania - powiedział Latynos. Spod
jego koszuli, rozerwanej przez Boldena, wyłaniał się tatuaż na lewej piersi. Karabin
czy coś podobnego.
Guilfoyle. Bolden próbował przypomnieć sobie to nazwisko. Nie, nic mu nie mówiło.
Zauważył, że drzwi są zablokowane.
Pomyślał, że mógłby wybić szyby, ale co potem? Skupił się na porywaczach. Uciekali
przed nim dobre kilkaset metrów, ale nawet się nie zdyszeli. Ten większy musiał być
mistrzem judo albo podobnej sztuki walki. Niemal bez wysiłku rzucił Boldena na ziemię.
I jeszcze ten pistolet. Beretta 9 mm. Broń wydawana oficerom, na ogół jednak bez
tłumika. Bolden nie wątpił, że blondyn umie się nią posługiwać. Jego uwagę zwrócił
wygląd porywaczy - wyprostowane sylwetki, chłodne oczy, z których biła pewność siebie.
Domyślał się, że są byłymi wojskowymi. Mówili krótkimi, urywanymi zdaniami; zachowywali
żelazną żołnierską dyscyplinę.
- Odpręż się - powiedział Latynos.
- Odprężę się, jak wrócę po moją dziewczynę i zawiozę ją do szpitala - warknął
Bolden.
- Zajęto się nią. Nie musisz się martwić.
- Mam wam wierzyć?
- Irlandczyk, zadzwoń.
Blondyn wyjął z kurtki komórkę z krótkofalówką i przyłożył ją do ucha.
- Baza Jeden do Bazy Trzy. Jaki jest status panny Dance?
Panny Dance. Nazwisko Jenny też znali.
- Baza Jeden - padła odpowiedź wśród trzasków. - Tu Baza Trzy. Policjant wiezie
obiekt do szpitala uniwersyteckiego. Spodziewany czas przybycia: trzy minuty.
- Jak groźna jest rana?
- Powierzchowna. Góra dziesięć szwów.
Blondyn schował telefon do kieszeni.
- Jak mówił Wilk, nie masz się czym przejmować. Wyluzuj.
Wilk i Irlandczyk.
Bolden popatrzył po ich twarzach. Kim byli ci dwaj dobrze wyszkoleni bandyci? Skąd

background image

znali jego nazwisko? Kim jest Guilfoyle? I czego chcieli, na litość boską? Te pytania
nie dawały mu spokoju.
- Dokąd mnie wieziecie? - spytał cicho. - O co wam chodzi?
Wilk wbił w niego wzrok. W pożółkłych, lekko przekrwionych oczach błyszczała ledwo
kontrolowana wrogość. Emanował drapieżną siłą tak otrzeźwiającą i niedającą się
zignorować, jak cios w twarz.
- Pan Guilfoyle wszystko wyjaśni - powtórzył.
- Nie znam żadnego Guilfoyle’a.
- On zna ciebie.
- Nic mnie to nie obchodzi. Co to w ogóle znaczy? Napadacie na moją dziewczynę,
potem wciągacie mnie do wozu... kim, do cholery, jesteście? Żądam odpowiedzi!
Wilk zerwał się z miejsca i wbił złączone palce w pierś Boldena.
- Wyluzuj, mówię. Zrozumiano?
Bolden zgiął się wpół, nie mogąc złapać tchu. Wilk zaatakował tak szybko, że Bolden
nie zdążył zareagować czy choćby zauważyć niebezpieczeństwa.
- To chyba jakaś pomyłka - stęknął.
- Nie. - Irlandczyk pokręcił głową. - Nazywa się pan Thomas F. Bolden. Jest pan
skarbnikiem fundacji Klub Młodzieży Harlemu i zasiada w zarządzie klubu. Tę srebrną
tacę, która leży na podłodze, dostał pan w nagrodę za pracę na rzecz klubu. Zgadza się?
Bolden nie mógł wydusić z siebie ani słowa. Gdzieś z oddali doszedł go głos
odczytujący uzasadnienie przyznania nagrody, słowa niosły się gasnącym echem.
- Thomas Bolden rozpoczął pracę w Klubie Młodzieży Harlemu przed sześcioma laty, w
ramach Programu Mentorskiego Wall Street. Błyskawicznie znalazł wspólny język z
młodzieżą i wkrótce został wolontariuszem w klubie. Trzy lata temu, we współpracy z
wydziałem policji nowojorskiej do spraw walki z gangami, założył fundację Nowy Świt, by
wskazać młodym ludziom z obszarów zagrożonych przestępczością drogę ku lepszej
przyszłości. Poprzez organizowanie pomocy psychologicznej oraz kursów naukowych i
zawodowych, Nowy Świt daje nastoletnim mieszkańcom Harlemu alternatywę wobec
działalności przestępczej i umożliwia wyrwanie się z zaklętego kręgu przemocy, w którym
zginęło tak wielu młodych ludzi.
Irlandczyk kontynuował:
- Skończył pan z wyróżnieniem matematykę i ekonomię na uniwersytecie Princeton.
Został pan kapitanem drużyny rugby, ale na ostatnim roku studiów złamał pan nogę w
meczu z Yale i to był koniec pańskiej kariery sportowej. Pisał pan felietony
gospodarcze dla gazety „Common Cents”. Pracował pan dwadzieścia pięć godzin w tygodniu
na stołówce Butler Hall. Potem dostał pan stypendium w Wharton School. Odrzucił pan
ofertę zatrudnienia w Banku Światowym i zrezygnował ze stypendium Fulbrighta na rzecz
pracy w Harrington Weiss. W zeszłym roku został pan awansowany na kierownika,
najmłodszego w firmie. Zgadza się?
Bolden skinął głową.
Wilk się nachylił i poklepał go po policzku.
- Irlandczyk pyta, czy to się zgadza.
- Tak - odparł szeptem.
„Chcemy pana, panie Bolden”.
Samochód jechał w równym tempie. Bolden miał wrażenie, że kierują się autostradą na
północ. Wciąż byli na Manhattanie. Zauważyłby, gdyby przejechali przez most albo tunel.
Siedział nieruchomo jak głaz, ale w głowie kołatały mu się dziesiątki myśli. Nikomu
ostatnio nie podpadł. Nie nadużył niczyjego zaufania. Nie złamał żadnych przepisów.
Odchylił się na miękką czarną skórę i zmusił się, by cierpliwie czekać i wypatrywać
swojej szansy.
Podniósł srebrną tacę i położył ją sobie na kolanach. Program bankietu wypadł z
koperty. Irlandczyk przeczytał go i podał Wilkowi, który tylko rzucił na kartkę okiem i
cisnął ją z powrotem na podłogę.
- Po co zajmuje się pan takimi rzeczami? - spytał Irlandczyk. - Myśli pan, że coś
zmieni?
Bolden przyjrzał mu się uważnie. Blondyn miał szczupłą wręcz wychudzoną twarz, z
zapadniętymi policzkami, mocno napiętą skórą zaczerwienioną od wiatru. Zimne,
niebieskie oczy patrzyły zuchwale. To była twarz alpinisty, triatlonisty, maratończyka;
kogoś, kto lubił poddawać próbie swoją wytrzymałość. Blizna na policzku musiała być od
kuli.
- Służyliście w wojsku? - spytał. - Gdzie, w rangersach? W desancie?

background image

Nie zaprzeczyli i od razu zaczęli inaczej na niego patrzeć. Ze skrywaną dumą.
- Jak wy to mówicie? - ciągnął. - „Nikogo nie zostawimy”. Dlatego właśnie tym się
zajmuję. Tamte dzieciaki nie mają nikogo, kto by dopilnował, żeby nie zostały w tyle.
Wyjrzał przez szybę, chcąc sprawdzić, gdzie są, ale zobaczył tylko własne odbicie.
Czemu zajął się tymi dzieciakami?
Może dlatego, że w jego życie wkradła się rutyna, a przy nich nie działały żadne
schematy. Każda decyzja - od tej, jakiego koloru koszulę włożyć do szkoły, po wybór
miejsca, gdzie odrabiać lekcje mogła wywrzeć ogromny wpływ na ich przyszłość.
Balansowali na krawędzi i musieli być sprawni jak linoskoczkowie, żeby nie wpaść w
tarapaty. Może robił to dla siebie. Bo kiedyś był jednym z tych dzieciaków. Wiedział,
jak to jest - żyć z dnia na dzień, nie wybiegać myślą dalej niż dwa tygodnie naprzód.
Może robił to dlatego, że jemu się poszczęściło i wiele osiągnął, ale nie mógł
zapomnieć o swoich braciach.
Wilk spojrzał na zegarek.
- Zadzwoń, że za dwie minuty będziemy.
Irlandczyk wystukał numer.
- Sprawnie zorganizowana operacja - powiedział Bolden.
- Cel został osiągnięty, to się liczy - odparł Wilk.
- Ja nim jestem?
- Tak.
Bolden pokręcił głową. To absurd. Wariactwo. Choć tyle o nim wiedzieli, musieli go
pomylić z kimś innym. Absurd absurdem, ale Jenny była naprawdę ranna, a Irlandczyk miał
prawdziwy pistolet. Bolden spojrzał na tatuaż na piersi Wilka.
- Co to? Strzelba? Należałeś do gangu?
Wilk naciągnął rozerwaną koszulę na tatuaż i zapiął płaszcz.
- Skoro już się tak rozgadałeś, to może mi powiesz, po co nas goniłeś?
- Żeby odzyskać zegarek i dać wam po łbie.
- Ty? - Wilk uśmiechnął się z niedowierzaniem. - Cóż, nie jesteś w najlepszej
formie, ale przynajmniej masz jaja. Wiesz co? Odzyskałeś zegarek. Może teraz
przejdziesz do drugiej części planu? No, dalej. Wal, ile sił. Czekam. - Uśmiech
zniknął. Wilk nachylił się do Boldena, patrząc na niego wyzywająco.
- Śmiało, Bolden. Pokaż, co potrafisz. Chciałeś dać mi po łbie, proszę bardzo!
Bolden się odwrócił.
Wilk parsknął śmiechem.
- Co ty na to, Irlandczyk? Przydałby się w naszej drużynie?
Irlandczyk pokiwał głową.
- Zwariowałeś? Przebiegł kilkaset metrów i o mało się nie porzygał. Do niczego.
Kategoria D.
- Nieprzydatny do służby wojskowej - wyjaśnił Wilk. - Nie będzie z ciebie żołnierza.
Bolden miał gdzieś to, jak go oceniają. Co innego zwróciło jego uwagę.
- W jakiej drużynie? - spytał.
- Przecież wiesz - mruknął Irlandczyk.
- Dajcie choć wskazówkę - poprosił Bolden.
- Działamy w słusznej sprawie - powiedział Wilk. Wygrzebał chusteczkę odkażającą z
płóciennego worka leżącego mu pod nogami. - Wytrzyj się. Pan Guilfoyle nie lubi krwi.
Bolden otarł kolano. Zatrzeszczał telefon Irlandczyka i jakiś głos zakomunikował:
Spodziewany czas przyjazdu: dziewięćdziesiąt sekund. Samochód zwolnił i skręcił w lewo
po szerokim łuku.
- Mam dla ciebie radę - odezwał się Irlandczyk. - Daj panu Guilfoyle'owi to, czego
oczekuje. Nie kręć. Pamiętaj, wiemy o tobie wszystko.
- My, czyli wasza drużyna?
Irlandczyk skinął głową.
- Daj mu, czego chce - powtórzył. - Widzisz, pan Guilfoyle jest wyjątkowym
człowiekiem. Doskonale zna się na ludziach.
- To znaczy? - spytał Bolden.
- Każdego umie przejrzeć na wylot. Nawet nie próbuj kłamać. To go bardzo denerwuje.
- Czyli w razie czego zorientuje się, że mówię prawdę.
- No właśnie! - Irlandczyk dotknął jego kolana lufą pistoletu.
Wilk wyjął z płóciennego worka wełnianą czapkę.
- Włóż to.
Bolden obrócił w dłoniach czarną kominiarkę z łatami naszytymi na otwory na oczy.

background image

Kaptur skazańca.

Rozdział 5

Czwartego grudnia 1783 roku, po ośmiu latach walki z Brytyjczykami, Jerzy Waszyngton
spotkał się z najważniejszymi dowódcami swojej armii w tawernie Fraunces, szynku
nieopodal Wall Street, by oficjalnie zwolnić ich ze służby krajowi i wyrazić
wdzięczność za lata poświęceń i wyrzeczeń.
Traktat pokojowy został podpisany trzeciego września w Paryżu. Na jego mocy ustały
działania wojenne, a Wielka Brytania uznała niezawisłość StanówZjednoczonych. Ostatni
brytyjski żołnierz opuścił Nowy Jork osiem dni wcześniej. Na miejscu flagi brytyjskiej,
dotąd górującej nad Fort George na południowym krańcu Manhattanu, załopotał gwieździsty
sztandar amerykański. Nie obyło się bez kłopotów. Żołnierze brytyjscy na odchodnym
wysmarowali maszt łojem i nawet najbardziej krzepcy marynarze nie zdołali wdrapać się
dość wysoko, by sięgnąć flagi. Trzeba było wbić w maszt żelazne pręty, żeby dało się po
nich wejść na szczyt.
Waszyngton spotkał się z oficerami w Długiej Sali na piętrze tawerny. Przy piwie i
winie wspominali zwycięstwa i porażki. Lexington. Concord. Breed's Hill. Trenton i
Monmouth. Valley Forge. Yorktown.
Wspólnymi siłami pokonali najpotężniejsze mocarstwo świata. Z trzynastu różnorodnych
kolonii utworzyli państwo zjednoczone głęboką wiarą w prawa człowieka i rolę rządu.
Nigdy więcej nie sięgną po broń w tak szlachetnej sprawie.
Walczyli i zwyciężyli z honorem.
To było sentymentalne pożegnanie.
Dwieście dwadzieścia kilka lat później sala ta została wiernie odtworzona na piętrze
wiejskiej rezydencji w Wirginii. Nie pominięto żadnego szczegółu, od podłogi ze starego
drewna po jasnożółte ściany. Od kominka, w którym palono drzewem, po proste drewniane
krzesła, wszystko wyglądało tak, jak tamtej pamiętnej nocy. Podobno nawet stół był
wierną repliką tego, przy którym siedział Waszyngton i ze łzami w oczach ściskał dłonie
swoich najwierniejszych oficerów.
- Zmieniło się coś? - spytał pan Waszyngton. - Przyłączy się do nas?
- Nie - powiedział pan Jay. - Senator McCoy obstaje przy swoim. Jest uparta jak
osioł.
- Przecież to nie jest kwestia wyboru - stwierdził pan Hamilton, czerwieniejąc na
twarzy. - To obowiązek. Wobec Boga.
- Sam jej to powiedz - wtrącił pan Pendleton. - Zrobiła karierę dzięki temu, że
posyłała w diabły takich ludzi jak my. Nie wiedzieć czemu, właśnie za to lubią ją
wyborcy.
Sześciu mężczyzn siedziało wokół stołu. Zgodnie z tradycją każdy przybrał nazwisko
jednego z założycieli, którzy patrzyli na nich posępnie z olejnych portretów wiszących
na ścianie. Jerzy Waszyngton. Alexander Hamilton. John Jay, pierwszy przewodniczący
Sądu Najwyższego. Robert Morris, finansista, który z własnej przepastnej kieszeni
pokrył większość kosztów uzbrojenia Armii Kontynentalnej. Senator Rufus King z Nowego
Jorku. I Nathaniel Pendleton, wybitny prawnik i najbliższy przyjaciel Alexandra
Hamiltona.

background image

- Czy ona w ogóle wie, kim są „tacy jak my”? - spytał pan King. - Ciekaw jestem, czy
wyraziłeś się dość jasno.
- Na tyle jasno, na ile mi wolno, dopóki nie zostanie jedną z nas - odparł pan Jay.
- Nie możemy narażać na szwank naszej pozycji.
- Tę samą rozmowę kiedyś odbyłeś ze mną - stwierdził pan Waszyngton. Był wysokim,
dystyngowanym mężczyzną z gęstymi srebrzystymi włosami, których zazdrościli mu inni
sześćdziesięciolatkowie, i mrocznym spojrzeniem inkwizytora. - Większość uznałaby to za
zaszczyt. Problem leży w czym innym. Senator McCoy zdobyła rozgłos jako wolny strzelec.
Dzięki temu wygrała wybory. Przyłączając się do nas, złamałaby swoje zasady.
- A jeśli się nie przyłączy? - spytał Pendleton.
- Zrobi to - stwierdził pan King. - Musi.
Pan Pendleton mruknął coś pod nosem na znak, że nie podziela optymizmu swojego
młodszego kolegi.
- A jeśli nie? - naciskał.
Nikt nie odpowiedział. Pendleton spojrzał na gablotę w kącie. Leżały tam pamiątki po
ich poprzednikach. Kosmyk włosów Hamiltona, koloru miodu. Drzazga z trumny Waszyngtona,
zdobyta przez byłego członka grupy, kiedy szczątki Ojca Narodu zostały przeniesione do
Mount Vernon. Biblia Abrahama Lincolna. Podobnie jak on, byli realistami, liczyło się
dla nich tylko to, co osiągalne.
- To znak czasu - powiedział pan Jay. - Dla ludzi jest nie do pomyślenia, że władze
wywołują konflikty. Wolą, żeby Ameryka łagodziła spory. Gasiła pożary, zamiast je
wzniecać. Zdaniem senator McCoy to my stanowimy źródło wszystkich problemów.
Pan Waszyngton skinął głową.
- Już nie jest tak, jak dawniej, kiedy od reszty świata oddzielały nas dwa oceany.
Jeśli chcemy chronić nasze interesy, musimy działać, a nie tylko reagować na działania
innych. Bóg nie po to dał nam tę ziemię, żebyśmy płaszczyli się przed pomniejszymi
dyktatorami.
- To nie problemy, tylko szanse - dodał pan Pendleton. - Po raz pierwszy możemy
kształtować świat na nasze podobieństwo. To nasze przeznaczenie. Pora to wykorzystać.
- „Jesteście światłem świata, miasta zbudowanego na wzgórzu nie można ukryć” -
zacytował pan King. Ten dziennikarz i historyk napisał nagrodzoną Pulitzerem biografię
Johna Winthropa. Miał czterdzieści lat i był najmłodszym członkiem grupy, czy Komitetu,
jak sami siebie nazywali. Tylko jeden człowiek wstąpił do zgrupowania w młodszym wieku:
Alexander Hamilton, który założył klub w 1793 roku, w wieku trzydziestu ośmiu lat.
- Jak dużo wie? - spytał pan Pendleton. - Zna nazwiska? Szczegóły?
Rozmawiałeś z nią o naszych inicjatywach?
Nastrój w sali zmienił się tak gwałtownie, jak kierunek wiatru. Wskazówka barometru
przeskoczyła z pojednania na konfrontację.
- Nie podawałem żadnych szczegółów - odparł pan Jay, podsuwając okulary w rogowych
oprawkach na grzbiet nosa. Był niskim, tęgim mężczyzną, z mocno przerzedzonymi siwymi
włosami wieńczącymi ściągniętą, zasępioną twarz. - Ale ona wie o naszym istnieniu i
pewnie się domyśla, że jestem jednym z członków klubu. Zapewniłem, że całkowicie
pozostajemy do dyspozycji prezydenta. Że pomagamy w sytuacjach wymagających przedsię-
wzięcia nadzwyczajnych środków, o których lepiej nie informować opinii publicznej.
- I co? Nie chciała wiedzieć, kim właściwie jesteśmy? - spytał pan King.
- Co robiliśmy w przeszłości?
- Bez dwóch zdań, była bardzo dociekliwa. Rozmawiałem z nią o kilku sprawach, które
pomogliśmy załatwić. Na przykład o Traktacie Jaya.
- Powiedziałeś jej wszystko? - spytał pan King z przerażeniem.
- Nie, tylko tyle, żeby sama się mogła domyślić co i jak. To bystra kobieta.
Pan King powoli wypuścił powietrze z płuc. Jak dotąd tylko jeden prezydent odmówił
wstąpienia do klubu. John Adams. Inna sprawa, że w gruncie rzeczy był tylko figurantem.
Po wyborach zaszył się w Braintree, a za wszystkie sznurki pociągał Alexander Hamilton,
za pośrednictwem znajomych z gabinetu Adamsa. Dłonie pana Kinga zwilgotniały. Czuł się
wyjątkowo nieswojo. Był dziennikarzem. Pisać o historycznych wydarzeniach to jedno.
Wywoływać je - to zupełnie co innego.
Przed nim leżał stary, oprawny w skórę tom, w którym zapisywano protokoły zebrań.
Jako członek klubu z najkrótszym stażem, King został „sekretarzem”. Był odpowiedzialny
za prowadzenie dokumentacji. Przestudiował zapiski - w tym tomie i pięciu poprzednich -
z chorobliwym wręcz zainteresowaniem.
Traktat Jaya. Tak, pomyślał, od tego należało zacząć.

background image

Latem 1795 roku w kraju wrzało. Ameryka znalazła się w ciężkiej sytuacji: jej
najważniejszy sojusznik, Francja, stał w ogniu rewolucji, największy zaś wróg, Anglia,
nagminnie łamała ustalenia podpisanego dwanaście lat wcześniej Traktatu paryskiego. W
ciągu poprzedniego roku Brytyjczycy bezczelnie wdarli się na pokład przeszło dwustu
pięćdziesięciu amerykańskich statków handlowych, zarekwirowali ładunek, a załogi siłą
wcielili do swojej marynarki. Brytyjscy kapitanowie byli na tyle pewni siebie, że
któregoś dnia ustawili okręty u wyjścia z portu w Nowym Jorku i zajęli cztery amery-
kańskie statki. Na całym wschodnim wybrzeżu nawoływano do wojny z Wielką Brytanią. W
Filadelfii i Nowym Jorku wybuchły zamieszki. Patriotyczny żar objął cały kraj.
Pragnąc załagodzić spór, Jerzy Waszyngton wysłał do Anglii Johna Jaya, byłego
przewodniczącego Sądu Najwyższego.
Wynegocjowany przez Jaya traktat potwierdzał istnienie sojuszu między Anglią a Stanami
Zjednoczonymi, ale uznany został przez wielu za akt zdrady, ponieważ nie było w nim
mowy o spłacie zaległych brytyjskich długów. Podniosły się głosy, że Traktat Jaya
ponownie podporządkowuje Stany Zjednoczone Anglii i że równie dobrze można by
przywrócić Unii status kolonii króla Jerzego III.
Sprawę tę przedyskutowano na zebraniu, które odbyło się w czerwcu 1795 roku.

12 czerwca 1795
Obecni: generał Waszyngton, pan Hamilton, pan Jay, pan Morris, pan Pendleton, pan
King.
Pan Hamilton oświadczył, że podpisanie Traktatu Jaya jest koniecznością i sprawą
najwyższej wagi państwowej. Przyjaźń i handel z Wielką Brytanią są niezbędne dla
gospodarczego rozwoju kraju i przesądzą o jego przyszłej sytuacji strategicznej.
Generał Waszyngton przychylił się do tej opinii. Wojna z Wielką Brytanią jest pewna,
jeśli traktat nie zostanie podpisany.
Pan Morris wyraził sprzeciw i stwierdził, że należy zmusić Wielką Brytanię do
wypełnienia zobowiązań zawartych w Traktacie paryskim.
Zwrócił uwagę, że jemu samemu zajęto towary o wartości przeszło pięćdziesięciu tysięcy
dolarów.
Pan Hamilton zauważy!, że pięćdziesiąt tysięcy dolarów to „ drobiazg". Wojna z
Wielką Brytanią zamknie brytyjski rynek przed amerykańskimi towarami i spowoduje
ograniczenie importu surowców. Konsekwencją tego będzie kryzys gospodarczy, który
doprowadzi do
konfliktu między przedsiębiorcami a właścicielami ziemskimi. Unia tego nie przetrwa.
Pan Pendleton wyraził opinię, że największą przeszkodą na drodze do ratyfikacji
traktatu jest pan Elias X, wydawca pisma ____________.
Pan Hamilton zgodził się z przedmówcą. Pan X to podżegacz, któryż egoistycznych
pobudek gra na najniższych instynktach motłochu. Jest na tyle charyzmatyczny, by
wzniecić powszechny bunt, jeśli prezydent podpisze traktat.
Generał Waszyngton obiecał, że porozmawia z nim i przedstawi mu ciężkie położenie, w
jakim znalazł się kraj. Na następnym zebraniu zda relację.

Na kolejnym zebraniu, które odbyło się dziewiętnastego czerwca 1795 roku,
przedstawiono efekty rozmowy z panem X.

19 czerwca 1795
Obecni: generał Waszyngton, pan Hamilton, pan Morris, pan Jay, pan King, pan
Pendleton.
Generał Waszyngton poinformował zebranych, że rozmowa z panem X była bezowocna. Co
więcej, pan Xzagroził nasileniem wezwań do powstania, jeśli generał podpisze traktat.
Generał Waszyngton dał wyraz swojemu coraz mocniejszemu przekonaniu, iż odmowa
podpisania traktatu doprowadzi do wybuchu wojny z Wielką Brytanią.
Wszyscy się zgodzili, że jeśli pan X nie zostanie usunięty ze swojego wysokiego
stanowiska, kraj znajdzie się w niebezpieczeństwie.
Pan Hamilton zaproponował przedsięwzięcie nadzwyczajnych środków.
Wniosek został przyjęty jednogłośnie.
Nadzwyczajne środki.

background image

A trzy tygodnie później pojawił się kolejny, złowieszczy zapis:
Odmówiono modlitwę za pana Eliasa X, zamordowanego w ostatnią środę przez
„rozbójników" w drodze powrotnej z tawerny.

Pan King zabębnił palcami w księgę. W jego nozdrza uderzył zapach starej skóry,
upajający jak burbon Kentucky... te księgi... Prawdziwa historia Stanów Zjednoczonych.
Waszyngton podpisał Traktat Jaya w lipcu 1795 roku. Izba Reprezentantów przyznała
fundusze na jego wprowadzenie w życie minimalną większością głosów, pięćdziesięciu
jeden do czterdziestu dziewięciu. Stany Zjednoczone podjęły ryzyko i uzależniły swoją
przyszłość od marynarki brytyjskiej. Jak się okazało, była to mądra decyzja. Przez
następnych osiemnaście lat powierzchnia kraju powiększyła się dwudziestokrotnie w
następstwie zakupu Luizjany i obszarów na zachód od Missisipi. Produkcja wzrosła
trzykrotnie. Liczba ludności zwiększyła się o pięćdziesiąt procent. Co ważniejsze,
pięciokrotnie odbyły się wybory. Kraj miał już własną historię. Kiedy w 1812 roku
wybuchła wojna z Wielką Brytanią, Ameryka walczyła zjednoczona i doprowadziła do
patowej sytuacji w starciu z o wiele silniejszym przeciwnikiem.

W Długiej Sali zapadła cisza. Uczestnicy zebrania popatrzyli po sobie. Nie podobało
im się to, co nawzajem wyczytali ze swoich twarzy. Wreszcie pan Waszyngton odwrócił się
do pana Pendletona.
- Co z Koroną?
- Plan jest gotowy. Trzeba tylko wydać ludziom polecenia. Musimy mieć zgodą na
dokończenie przygotowań.
- Nie podoba mi się to - powiedział pan Jay. - Z zasady nie wolno nam wpływać na
wynik wyborów. Generał Waszyngton stwierdził jednoznacznie, że...
- Wybory już się odbyły. - Pan Pendleton uderzył otwartą dłonią w stół. - Lud
zdecydował.
- Nie możemy sobie pozwolić na osiem lat bezczynności - przytaknął pan Hamilton.
- Osiem lat - powtórzył pan Morris, zerkając na pana Jaya. - Mielibyśmy tyle czasu
pozostawać w cieniu? Sam mówiłeś, że była dociekliwa. A jeśli zainteresuje się naszą
przeszłością? Mogłaby chcieć nas zdemaskować, to w jej stylu. Jeszcze jedna krucjata.
- Uroczystość odbędzie się dopiero za dwa dni - powiedział pan Waszyngton. - Jutro
mam kurtuazyjne spotkanie z senator McCoy. Żeby oprowadzić ją po rezydencji i tak
dalej. Na pewno uda mi się zamienić z nią kilka słów na osobności.
- A co do tego czasu? - spytał pan Pendleton. - Ta sprawa nie może czekać.
- Najpierw zagłosujemy. - Pan Waszyngton położył dłonie na stole i wstał. Powiódł
wzrokiem po twarzach uczestników zebrania. Nie musiał mówić, co podlega głosowaniu. -
Kto jest za?
Jeden po drugim, mężczyźni siedzący wokół stołu podnieśli dłonie. Aby decyzja była
wiążąca, musiała zostać podjęta jednogłośnie. Pan King zawahał się i podniósł rękę. Pan
Waszyngton zrobił to samo, gdy przyszła kolej na niego. Spod rękawa szarej marynarki
wyłoniła się okrągła spinka do mankietu, ozdobiona pieczęcią prezydenta Stanów
Zjednoczonych.
- Wniosek przeszedł. Panie Pendleton, ma pan zielone światło dla poczynienia
niezbędnych przygotowań. Ale proszę nie podejmować żadnych działań bez mojej zgody.
Proponuję, żebyśmy spotkali się ponownie jutro wieczorem. - Przerwał na chwilę, po czym
dodał: - Naszą powinnością jest podjąć tę ostatnią próbę. Niektórzy wierzą, że pełniąc
funkcję senatora, mimo wszystko ma się odrobinę władzy. Jeśli nie zdołam przekonać
McCoy... - Jego twarz oblekła się smutkiem.
Nikt nic nie powiedział.
Zebranie Klubu Patriotów się zakończyło.

background image

Rozdział 6

Głowa w dół - zakomenderował Wilk.
Samochód ostro zahamował. Drzwi się otworzyły. Ktoś położył dłoń na głowie Boldena,
wypchnął go na zewnątrz i poprowadził do budynku, ściskając mocno za ramię. Bolden
uderzył w coś barkiem... w ścianę albo drzwi. Na podłodze walały się jakieś przedmioty.
Kilka razy się potknął i słyszał stukot drewna lub brzęk rury turlającej się po
betonie. Nagle stanęli. Otworzyła się krata. Został wepchnięty do małego pomieszczenia.
Wilk z Irlandczykiem wcisnęli się obok niego.
Krata się zatrzasnęła. Przez dziesięć następnych sekund winda jechała w górę. Od
wzrostu ciśnienia Boldenowi zatkało uszy. Drzwi się otworzyły. Ktoś poprowadził go
naprzód. W jego nozdrza uderzył zapach świeżej farby, kleju i trocin.
Otworzyły się następne drzwi, tym razem cicho. Poczuł pod nogami dywan. Jakaś ręka
chwyciła Boldena za ramię, obróciła w prawo i pchnęła pod ścianę.
- Czekaj tu - powiedział Irlandczyk.
Bolden stał nieruchomo, serce waliło mu w piersi. W ciasnym kapturze było mu
niedobrze, szorstkie włókna ocierały się o jego wargi i wciskały do ust. Ktoś wszedł do
pokoju. Bolden miał wrażenie, że atmosfera od razu zgęstniała. Poczuł na sobie badawcze
spojrzenie, oglądające go jak kawał mięsa. Odruchowo stanął na baczność.
- Panie Bolden, nazywam się Guilfoyle. - Głos był pewny, ochrypły od papierosowego
dymu, ale brzmiał uspokajająco. - Przykro mi, jeśli sprawiliśmy panu kłopot. Na swoją
obronę mogę powiedzieć tylko tyle, że muszę z panem porozmawiać i nie chcę, by
ktokolwiek nas słyszał. Wilk, zdejmij panu kaptur. Pan Bolden pewnie nie czuje się w
nim najlepiej. - Gdy Wilk wykonał polecenie, Guilfoyle mówił dalej: - A oto i nasz mały
szkodnik. Uparciuch z pana. - Był niskim, pięćdziesięciokilkuletnim brzydalem z wąskimi
ramionami, zgarbioną sylwetką i rzedniejącymi czarnymi włosami, zaczesanymi do tyłu od
zrytego zmarszczkami czoła. Miał ciemne oczy, pod którymi wisiały duże worki, ziemistą
skórę, obwisłe policzki i podbródek dyndający jak u indyka. Roztaczał wokół siebie
zapach tytoniu. - Proszę ze mną. - Guilfoyle zaprowadził Boldena do sąsiedniego pokoju.
Sądząc po wystroju, pomieszczenie zajmował jakiś urzędas: tania wykładzina, białe
ściany, dźwiękoszczelne płytki na suficie. Na środku stało fornirowane biurko z dwoma
krzesłami. Nie było okien. - Proszę usiąść.
Bolden usiadł.
Guilfoyle przysunął sobie drugie krzesło. Usiadł i wychylił się naprzód, nie
odrywając oczu od twarzy Boldena. Z zaciśniętymi wargami i wykrzywionymi ku górze
kącikami ust wyglądał, jakby patrzył na obraz, który mu się nie podobał.
„Zna się na ludziach”.
- Proszę się nie ruszać - powiedział cierpliwym, beznamiętnym tonem lekarza. - Jeśli
będzie się pan kręcił, bardzo mi pan utrudni zadanie. I wszystko niepotrzebnie się
przeciągnie. Mam tylko dwa pytania. Odpowie pan i droga wolna.
- Łatwiej niż w Miliardzie w rozumie.
- Tyle że to nie teleturniej.
Całkiem porządny garnitur, tani krawat, wprawa, z jaką Guilfoyle przystąpił do
przesłuchania - wszystko to wskazywało, że kiedyś był policjantem. Bolden złożył
dłonie.
- No i?
- Jak sądzę, wie pan, co mnie interesuje.
- Nie mam pojęcia.
- Doprawdy? Niemożliwe.
Bolden wzruszył ramionami i odwrócił wzrok.
- To obłęd.
Palce ścisnęły mu szczękę jak stalowe obręcze i odwróciły jego twarz z powrotem.
- Proszę się nie ruszać - powtórzył Guilfoyle, rozluźniając uścisk. - Zacznijmy od

background image

początku. Niech mi pan opowie o Koronie.
- O koronie? - Bolden rozłożył ręce. - Jakiej koronie? Królewskiej? Złotej?
Duńskiej? Takiej w zębie? Więcej szczegółów poproszę.
- Mogłem się spodziewać takiej odpowiedzi po kimś, kto zarabia na życie na Wall
Street. Ma pan jeszcze jedną szansę.
- Przykro mi, ale nie rozumiem - powiedział Bolden najzupełniej szczerze.
Guilfoyle przebiegł wzrokiem po jego twarzy, od czoła, przez oczy, po usta.
- Ależ rozumie pan, jak najbardziej - mruknął. - Ale zostawmy to. Postanowił mnie
pan zwodzić, w porządku. Mówi coś panu nazwisko Stillman? Bobby Stillman. Kiedy
widzieliście się ostatnio?
- Nigdy. Nie znam nikogo takiego.
- Bob-by Stillman. - Guilfoyle powtórzył nazwisko powoli, jakby miał do czynienia z
kimś niedosłyszącym i do tego nierozgarniętym.
Bolden poczuł na szyi ciężar jego spojrzenia, jak dotyk zimnej ręki.
- Pierwsze słyszę. Kto to?
- Myślałem, że pan mi powie.
- Nic z tego. Nie mam pojęcia, o kogo chodzi. - Dwa pytania, dwie odpowiedzi. Nie
zdał egzaminu. Przypomniał sobie, jak Irlandczyk recytował jego życiorys, jakby czytał
z książki. Ale wpadka. Tyle roboty na nic. Złapali niewłaściwego człowieka. - To
wszystko? - spytał. - Tylko po to mnie tu ściągnęliście? Cóż, najwyraźniej się
pomyliliście.
Guilfoyle uśmiechnął się przelotnie, obnażając brudne, poplamione tytoniem zęby.
- Nie było żadnej pomyłki - powiedział niemal beztrosko. - Obaj to wiemy. Ale muszę
przyznać, że jest pan dobry.
- Dobry? - Bolden domyślił się, do czego Guilfoyle zmierza. - Nie kłamię, jeśli to
pan sugeruje. Mówił pan o dwóch pytaniach. Odpowiedziałem na nie najlepiej, jak
potrafię. Prawda jest taka, że nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi. I pewnie w
najbliższym czasie się nie dowiem.
Guilfoyle nawet nie drgnął i nadal bacznie mu się przyglądał. Nagle poruszył się na
krześle.
- Chyba nie myśli pan, że tak łatwo się z tego wywinie. Kto jak kto, ale nie pan.
Wie pan, kim jesteśmy i jakimi środkami dysponujemy. Tak długo pan węszył... no, panie
Bolden.
- To raczej wy węszyliście, ale nic z tego nie wyszło. Przykro mi, że się
pomyliliście, ale chciałbym już iść. Ten nonsens musi się skończyć, myślę, że teraz
jest dobry moment.
Guilfoyle wypuścił powietrze z płuc i usiadł prosto, jakby chciał zasygnalizować, że
koniec żartów.
- Panie Bolden, ściągnąłem tu pana wyłącznie po to, żeby się przekonać, co pan wie o
Koronie. Nie wyjdę, dopóki nie usłyszę odpowiedzi. Chciałbym też, żeby powiedział mi
pan, skąd zdobył informacje... a ściśle, podał nazwisko informatora.
Widzi pan, pod pewnymi względami jesteśmy jak bank inwestycyjny. My też nie lubimy,
kiedy nasi ludzie ujawniają
zastrzeżone informacje. Byłbym więc wdzięczny, gdyby odpowiedział pan na moje pytania.
- Nie potrafię panu pomóc.
- Ależ wręcz przeciwnie. Korona. Bobby Still...
Tego wszystkiego było już za wiele. Ciasna klitka. Pytania. Czujne oczy świdrujące
go jak szpikulce.
- Jezu, dajcie mi wreszcie spokój! - Bolden zerwał się z krzesła, przewracając je na
podłogę. - Ile razy mam powtarzać? Nic nie wiem. Rozumiecie? Nie mam zielonego pojęcia,
jakimi środkami dysponujecie ani dla kogo pracujecie. Nigdzie nie węszyłem. To wy
jesteście w błędzie, nie ja. Starałem się być cierpliwy, ale nie mogę dać wam czegoś,
czego nie mam. Nie wiem, kim pan jest, panie Guilfoyle, ani dlaczego zadaje mi pan te
wszystkie pytania. I szczerze mówiąc, nic mnie to nie obchodzi. Powtarzam po raz
ostatni: nie mam pojęcia, pierwsze słyszą o jakiejś Koronie. A Bobby Stillman? Co mam
powiedzieć? Że w zeszły czwartek byliśmy na herbacie w Palm Court w Plaża? To nazwisko
nic mi nie mówi. Z niczym się nie kojarzy. Taka jest prawda.
- Niemożliwe - powiedział Guilfoyle. Nie ruszył się z krzesła, był spokojny,
opanowany.
- Jak to?
- Wiemy, że współpracujecie ze sobą.

background image

- Jasne, jesteśmy w jednej drużynie - skwitował Bolden z ironią i machnął rękami.
- Nikt jeszcze tego tak nie ujął, ale owszem... jesteście w jednej drużynie. Korona
- powtórzył Guilfoyle. - Bobby Stillman. Powie nam pan wszystko, co wie.
- Cholera! O co wam chodzi?!
Guilfoyle zadziwiająco szybko zerwał się z krzesła i wyjął z kieszeni marynarki mały
pistolet. Podszedł do Boldena i przystawił mu lufę do czoła.
- Wilk! - zawołał, nie odrywając od więźnia oczu. - Przydałaby się pomoc.
Potężne dłonie chwyciły ramiona Boldena i przygwoździły je do boków. Guilfoyle
otworzył drzwi na drugim końcu pokoju. W panujących za nimi ciemnościach wył wiatr.
- Zanosi się na burzę.
- Ruszaj - powiedział Wilk.
Bolden zaparł się nogami w dywan, ale nic to nie dało. Wilk dźwignął go jak skrzynkę
piwa i wyniósł na zewnątrz. Postawił Boldena na drewnianej platformie o wymiarach pięć
na pięć metrów, ułożonej na dwóch dźwigarach. Drzwi uderzyły z trzaskiem w metalową
ścianę i Bolden się zorientował, że pomieszczenie, w którym go trzymano, było
prowizorycznym biurem brygadzisty na placu budowy. W górze wznosiło się kilkanaście
pięter nieukończonego drapacza chmur, naprężone dźwigary sięgały ku niebu jak dłoń
tonącego. Stał twarzą na północ, pędzące chmury zasłaniały Harlem i Bronx.
Jest źle, pomyślał. Miał przechlapane.
- Posłuchaj no... - Bolden odwrócił głowę, ale dostał cios w nerkę i upadł na
kolano.
- Wstawaj - rozkazał Guilfoyle. Machnął pistoletem w stronę drugiego końca
drewnianej platformy.
Bolden podniósł się na nogi. Powoli przeszedł po platformie. Dźwigar wysuwał się
spod drewna i wystawał poza nadbudowę drapacza chmur jak trampolina. Do jego końca
przymocowany był gruby łańcuch. Wyglądało to jak wyciągarka.
- Tak, jesteś dobry, ale moja cierpliwość się wyczerpuje. Wybór należy do ciebie.
Powiedz mi o Koronie i o tym, co knujecie ze Stillmanem, a będziesz mógł wejść z
powrotem do środka. Razem zjedziemy na parter i dopilnuję, żebyś bezpiecznie wrócił do
domu. To sprawa najwyższej wagi. Nie odejdę stąd, dopóki się nie dowiem, jak głęboko w
tym siedzisz.
- A jeśli nie mogę nic powiedzieć?
- Nie możesz czy nie chcesz? - Guilfoyle wzruszył ramionami i spojrzał w dół. Od
ziemi dzieliło ich kilkadziesiąt pięter. - Chyba sam wiesz, co się stanie.
Bolden zobaczył pod sobą tylko otchłań, puste trzewia budynku, i połyskującą biel
ustawionego wzdłuż ulicy drewnianego płotu, otaczającego plac budowy. Daleko w dole
błyszczały reflektory samochodów zatrzymujących się na czerwonych światłach. Wiatr
uderzył Boldena w twarz i platforma się zakołysała. Kolano ugięło się pod nim, ale
odzyskał równowagę.
Wilk pewnym krokiem przeszedł po platformie, z ołowianą rurką w dłoni.
- Czas najwyższy, panie Bolden. Niech pan zacznie mówić. Proszę powiedzieć panu
Guilfoyle’owi to, czego chce się dowiedzieć.
Bolden zrobił krok w tył i stopa na chwilę zawisła mu w powietrzu, po czym znalazła
oparcie. Guilfoyle pewnie nie chciał go zastrzelić. Człowiek, który skacze z wieżowca,
jest samobójcą. Za to człowiek z kulką w ciele jest ofiarą morderstwa.
- Korona. Czekam na odpowiedź. Masz trzy sekundy.
Bolden rozmyślał gorączkowo. Korona. Koronowane głowy. Korona cierniowa. Klejnot w
Koronie. Czytał taki gniot na studiach? Korona... korona... strata czasu.
- Dwa - odliczał Guilfoyle.
- Nic nie wiem, przysięgam.
- Trzy.
- Nic nie wiem! - krzyknął.
Guilfoyle podniósł pistolet. Choć było ciemno, Bolden zobaczył czubki kul w bębenku,
a potem pomarańczowy błysk. Poczuł gorący podmuch na policzku. Usłyszał huk. Zasłonił
głowę, ale było za późno. Zapadła cisza. Na takiej wysokości wystrzał z pistoletu nie
jest głośniejszy od klaśnięcia w dłonie.
- Bobby Stillman - powiedział Guilfoyle. - Ostatnia szansa. Mówię serio. Raz...
Bolden pokręcił głową. Miał już dość powtarzania, że nic nie wie.
- Dwa. - Guilfoyle odwrócił się do Wilka. - Odśwież naszemu przyjacielowi pamięć.
Wilk zrobił krok do przodu, wymachując rurką jak mieczem. Bolden postawił na
dźwigarze jedną nogę, potem drugą. Cofał się centymetr po centymetrze, aż znalazł się

background image

metr od platformy, na stalowej wykałaczce. Nie miał już dokąd uciekać.
- To pomyłka - powiedział, patrząc na Guilfoyle’a. - Nawaliłeś.
- Dobra, niech ci będzie. - Guilfoyle przyjrzał mu się uważnie, odwrócił się i
wszedł do biura.
Irlandczyk ruszył za nim i zamknął drzwi. Winda zaczęła zjeżdżać. Bolden powiódł za
nią wzrokiem. Przed oczami stanął mu obraz spadających ciał, powoli, z gracją
bezdźwięcznie wirujących w powietrzu.
Wilk postawił nogę na dźwigarze, żeby sprawdzić, czy stalowa belka wytrzyma jego
ciężar. Trzymając rurkę przed sobą ruszył naprzód.
- Jeśli masz skrzydła, najwyższa pora, żebyś je rozłożył.
- Czemu to robisz? - spytał Bolden. Nie patrzył w dół.
- Taki mam zawód.
- Zabijasz ludzi?
- Rozwiązuję problemy. Robię, co trzeba.
- Dla „twojej drużyny”? Kim właściwie jesteście?
- Ściśle mówiąc, to nasza drużyna. Twoja. Moja. Każdego z nas.
- Co to znaczy „każdego”?
- Wszystkich. Obywateli. A co myślałeś? - Wilk otworzył szeroko usta, jego twarz w
ciemnościach zmieniła się w posępną złowieszczą maskę. Wbił wzrok w Boldena. - Skacz.
- Panie mają pierwszeństwo.
- Chciałeś dać mi po łbie, co? - Wilk zamachnął się rurką ale Bolden uchylił się
tak, że ołów ledwo zadrapał go po piersi. Wilk podszedł bliżej. - Masz kawał drogi do
ziemi. - Podniósł rękę. - Miłej podróży.
Bolden skoczył mu na pierś, objął go i ścisnął z całej siły.
- Sukinsynu, zabijesz nas obu - warknął Wilk ze złością i wybałuszył oczy. Upuścił
rurkę i złapał Boldena masywnymi rękami, usiłując oderwać go od siebie. Bolden jeszcze
mocniej ścisnął muskularny tors. Poczuł, że jego stopy odrywają się od dźwigara.
Wychylił się poza krawędź. Resztę załatwiła grawitacja. Runął głową w dół, zimny wiatr
dmuchał mu w oczy, łzy ciekły po policzkach. Czuł, że Wilk jest obok, ale nic nie
widział. W jego uszy wdarła się cisza głośniejsza od najdonośniejszego krzyku. Nie mógł
złapać tchu. Leciał tyłem, wymachując rękami, wirując w powietrzu. W dole i w górze
były tylko ciemności. Spadał. Spadał. Chciał krzyknąć, ale mimo rozpaczliwych prób nie
mógł wydobyć z siebie głosu.
Wpadł w poluzowaną siatką zabezpieczającą, która wisiała trzy piętra niżej. Jakimś
cudem wylądował na Wilku tak, że uderzył go łokciem w głowę. Prześladowca nie ruszał
się, krew leciała mu z nosa.
Bolden przeczołgał się na dźwigar. Leżał na nim przez chwilę, przyciskając policzek
do zimnej, szorstkiej stali. Wypatrzył tę siatkę w półmroku, zanim skoczył, tyle że
wydawało mu się, że była wyżej. Ukląkł na jedno kolano. Łokieć, którym uderzył Wilka,
strasznie go bolał. To się nazywa łut szczęścia.
Winda robocza znajdowała się w środku nadbudowy. Z rękami wyciągniętymi na boki jak
linoskoczek, Bolden ruszył po stalowych belkach, najpierw powoli, ostrożnie, potem
coraz szybciej, w miarę jak nabierał pewności. Przy kablu obok windy wisiała skrzynka
sterownicza. Złapał ją i wcisnął zielony guzik na środku. Rozległ się warkot mechanizmu
i winda ruszyła w górę. Wilk nawet nie drgnął. Leżał nieruchomo jak rekin w sieci.
Bolden zjechał windą na sam dół. Guilfoyle już się zmył, to pewne. Nie musiał tu
sterczeć, bo wiedział, że Wilk załatwi sprawę. Ale co z Irlandczykiem? Będzie czekał,
aż ciało spadnie na ziemię. Nie odjedzie bez wspólnika.
Bolden spojrzał w dół przez drucianą siatkę. Ponieważ winda została zamontowana z
boku budynku i składała się z samej kabiny, bez drzwi, wyraźnie widać było z niej cały
plac budowy. Lincoln czekał pod bramą. Nigdzie ani śladu szofera.
Irlandczyk stał przy wózku widłowym na drugim końcu placu i palił papierosa, żar pełgał
w ciemnościach jak robaczek świętojański. Winda znajdowała się już nad ziemią ale
Irlandczyk nawet się nie ruszył. Co prawda jechała cicho, ale musiałby mieć słuchawki
czy zatyczki w uszach, żeby nie usłyszeć, jak się zatrzymała.
Bolden otworzył kratę i przebiegł przez plac, omijając sterty kabli i stosy surówki.
Ogrodzenie miało trzy metry wysokości, górą biegł drut kolczasty. Brama była co prawda
niższa - może o metr - ale ją też wieńczył drut kolczasty.
Bolden obejrzał się i zauważył, że blondwłosa głowa Irlandczyka odwraca się w jego
kierunku. W tej samej chwili przednie drzwi samochodu się otworzyły i ktoś wyjrzał na
zewnątrz.

background image

- Ty tam! Stój!
Bolden uderzył faceta spodem dłoni w szczękę. Coś trzasnęło, szofer odbił się od
drzwi i osunął na bok. Jego noga została wewnątrz samochodu. Z tyłu rozległ się tupot.
Bolden odepchnął szofera i wcisnął się obok niego. Kluczyki tkwiły w stacyjce. Nie
zamykając drzwi, włączył silnik i wrzucił bieg.
Brama nie miała najmniejszych szans.

Rozdział 7

Jennifer Dance wstała ze stołu do badań i ostrożnie dotknęła szwów na lewym
przedramieniu.
- Jak długo będę je musiała nosić?
- Tydzień - odparł doktor Satyen Gupta. - Jeśli nie wda się zakażenie. Na oko rana
była czysta. Zszyć ją to pestka dla takiego lekarza, jak ja. Może pani ruszać palcami?
Nic nie boli?
Jenny skuliła palce lewej dłoni. Na szczęście ostrze nie uszkodziło nerwów.
- Nie.
- Teraz założę opatrunek. Proszę przez pięć dni nie moczyć ręki i dwa razy dziennie
smarować ranę żelem nawilżającym. I radzę nie uprawiać żadnego sportu ani nie
nadwerężać dłoni, dopóki nie zdejmiemy szwów. Jeśli będzie pani postępować zgodnie z
moimi zaleceniami, jest spora szansa, że nie zostanie nawet blizna. Znam się na rzeczy.
Cóż za skromność, dodała Jenny w duchu. Stała nieruchomo, lekarz zabandażował jej
przedramię i okleił przylepcem. Ostatni raz w szpitalu była przed rokiem, kiedy
pojechała do Kansas pożegnać się z matką, umierającą na raka płuc. Nie było żadnych
nienaprawionych krzywd czy nierozstrzygniętych sporów. Chciała tylko jej podziękować. I
powiedzieć, że ją kocha. Kiedy wylądowała, zamiast pojechać prosto do szpitala, wpadła
do brata. Mieszkał po drodze, a poza tym bała się spotkania z mamą. Wypili po piwie i
dopiero wtedy uznała, że jest gotowa. Kiedy wreszcie dotarła do szpitala, w drzwiach
sali minęła się z księdzem. Matka umarła dziesięć minut przed jej przyjazdem.
- I po wszystkim - powiedział doktor Gupta, przecinając przylepiec.
- Dziękuję. - Jenny złapała torebkę i ruszyła do wyjścia.
- Chwilę! - Doktor Gupta zapisał coś na kartce i wyrwał ją z notesu. - Proszę iść z
tym do pokoju pielęgniarek. Musi pani dostać zastrzyk przeciw- tężcowy. - Wygrzebał z
kieszeni marynarki bloczek z receptami. - Potem niech pani wykupi antybiotyki.
Zakażenie jest teraz największym zagrożeniem. Nie przyjmuje pani żadnych innych leków?
- Antivert. Jedną tabletkę dziennie przez ostatnie dwa miesiące.
- Aha. Nie powinno być kłopotów. Żegnam.
Policjant, który zawiózł Jenny do szpitala, czekał na korytarzu. Poprosił, żeby
opisała napastników.
- Ma pan może jakieś wiadomości od Thomasa... to znaczy, pana Boldena? - spytała na
koniec, kiedy policjant zamknął notes.
- Według informacji, które dostałem dziesięć minut temu, nikt odpowiadający jego
rysopisowi nie pojawił się na miejscu przestępstwa ani w komisariacie. Przykro mi.
Ruszyła w głąb korytarza i nagle zawróciła.
- Czemu nie zabrali mi torebki?

background image

- Słucham?
- Dlaczego nie ukradli torebki? Miałam ją na ramieniu. Złodziej nie potrzebowałby
nawet noża, mógł mi ją wyrwać i tyle.
Policjant wzruszył ramionami.
- Pewnie zależało im tylko na zegarku. Z takimi ludźmi nigdy nic nie wiadomo.
Najważniejsze, że zostawili panią w spokoju.
Ale to Jenny nie przekonało. Wiedziała co nieco o złodziejach. Miała kilku w swojej
klasie. Żaden z nich nie wzgardziłby torebką.
Podziękowała policjantowi i poszła do poczekalni. To była spokojna noc i znaczna
część miejsc pozostawała pusta. Oprócz osób autentycznie potrzebujących pomocy
schronienie znalazły tu też zbłąkane dusze. Ludzie, którzy nie mieli dokąd pójść, więc
w zimie gromadzili się wszędzie tam, gdzie mogli się ogrzać. Jenny rozejrzała się za
Thomasem, ale tu go nie było. Napotkała czujne spojrzenie staruszki w kurtce i
baseballówce Yankees. Uśmiechnęła się do niej, ale kobieta odwróciła wzrok.
Pielęgniarka dyżurna nie była w stanie jej pomóc. Nikt nie pytał o Jennifer Dance.
Zegar na ścianie pokazywał drugą piętnaście. Minęły dwie godziny od chwili, kiedy
Jenny została napadnięta. Powiedziała sobie w duchu, że niepotrzebnie się martwi. Kto
jak kto, ale Tommy poradzi sobie w wielkim, groźnym mieście. Mimo to niepokoiła się o
niego. Kiedy rzucił się w pościg za napastnikami, zobaczyła w jego oczach przerażający
błysk. Jakby nagle zmienił się w dziką bestią. Była pewna, że coś mu się stało. Wyjęła
z torebki telefon i zaczęła wystukiwać numer Toma, ale baterie się wyczerpały.
Zostawiła mu już kilka wiadomości. To na razie musiało wystarczyć.

Pod drzwiami pokoju pielęgniarek ustawiła się kolejka. Przed Jenny była młoda
Portorykanka, która trzymała dziecko na rękach i nuciła słodką melodię. Jenny znała tę
piosenkę. Drume Negrita. Przed Portorykanką stał stary Murzyn w długiej kolorowej
koszuli i czapce z lamparciej skóry. Gdyby jeszcze miał w ręku berło, można by go wziąć
za wodza jakiegoś plemienia. W głębi korytarza zobaczyła kobietę w czapce Yankees,
kręcącą sią przy wodotrysku z wodą pitną. Śledziła ją? Jenny starała się unikać wzroku
staruszki, ale nie miała wątpliwości, że kobieta na nią patrzy. Aż ciarki ją
przechodziły, kiedy czuła na sobie mroczne, pełne wyrzutu, szalone spojrzenie.
Cóż, w Nowym Jorku nie można narzekać na brak różnorodności.
Jennifer Dance przeprowadziła się tu przed dziesięcioma laty, kiedy przeniosła się z
uniwersytetu stanu Kansas na Columbię. Wcześniej studiowała anglistykę i marzyła, by
zostać następną Christiane Amanpour . A jeśli nie, to choćby Katie Couric . Miała po
temu predyspozycje. Nieźle pisała, była dociekliwa, uparta, atrakcyjna, uwielbiała
podróże. Nie bała się niewygód. Nie miała nic przeciwko mieszkaniu na odludziu, bez
bieżącej wody, prądu czy kanalizacji. Lubiła pikantne jedzenie.
Była też grzeczna. Bezwzględnie, niezawodnie, obrzydliwie grzeczna. Nie potrafiła
zachowywać się nieuprzejmie. Nie znaczy to, że była potulna. Broń Boże. Dowodziły tego
posiniaczone kłykcie jej prawej dłoni. Kiedy jednak ktoś mówił jej: „Nie, do licha, nie
mam nic do powiedzenia”, nie mogła się zmusić, by uparcie drążyć temat. Na samą myśl,
że miałaby podstawić komuś pod nos mikrofon i wykrzykiwać pytania, robiło jej się
niedobrze.
Odchodziła z Columbii z tytułem magistra historii Stanów Zjednoczonych i kiepskimi
perspektywami na przyszłość. Przez następny rok oprowadzała wycieczki po mieście i
pracowała w muzeum przyrody. Rodzice co kilka miesięcy wypytywali ją, kiedy do nich
wróci. Nie wyobrażała sobie, żeby mogła znów zamieszkać w Kansas City - ciarki
przechodziły ją na myśl o sobotnim szydełkowaniu z mamą, niedzielnych kolacjach w
kościele, opiece nad bliźniętami brata i pracy w banku taty. „Zaczniesz w dziale
funduszy powierniczych, dostaniesz na rękę dwadzieścia osiem tysięcy rocznie. Kupimy ci
małego forda, żebyś miała czym jeździć po mieście. Co ty na to, kwiatuszku?” Nie
chciała być na utrzymaniu rodziców, nie odpowiadały jej uświęcone tradycją obrzędy i
rytuały, wymuszone przyjaźnie i narzucone obowiązki. Miała dość tanich restauracji i
całego Kansas City. Jeśli za czymś tęskniła, to tylko za świeżymi zielonymi jabłkami
posypanymi solą i kanapkami z polędwicą wieprzową, musztardą i cebulą.
Rok później uzyskała uprawnienia nauczycielskie na Columbii.
Pierwszą pracę dostała w szkole parafialnej pod wezwaniem świętej Agnieszki w
Greenwich Village. Wtedy była jeszcze dobrą katoliczką i wydawało jej się, że nauczanie
w małych klasach i ścisła dyscyplina to jest to, czego szukała. Jednak dwudziesto-

background image

trzylatka pragnąca cieszyć się życiem nie mogła długo zagrzać miejsca u świętej
Agnieszki. Siostry kręciły nosami na swobodny styl życia Jenny - „swoboda” w tym
przypadku oznaczała nieobecność na porannej mszy piątkowej, picie margarity po pracy i
odrzucanie natarczywych awansów ojca Bemadina.
Nie przedłużono z nią umowy.
Została bez grosza przy duszy, bez referencji, ale nawet przez myśl jej nie
przeszło, by wrócić do rodziców. Wzięła pierwszą pracę, jaką znalazła. I już na dobre
została w Kraft School.
Oficjalnie miała uczyć przedmiotów ścisłych i plastyki. Tyle że przy tak
zróżnicowanym poziomie uczniów było to niemożliwe. Jenny uznała, że jej najważniejszym
zadaniem jest pokazać dzieciakom, że czasem opłaca się przestrzegać zasad. Że na
porządnym życiu można skorzystać. Że trzeba być punktualnym, stosownie się ubierać i
patrzeć w oczy ludziom, którym podaje się rękę.
Średnio co pięć dni w klasie panował chaos. Uczniowie się kłócili. Linijki śmigały w
powietrzu jak bumerangi. Raz podobno widziano fajeczkę do marihuany, palono też skręty,
a jakże. Nie była to szkoła z Domku na prerii. Jednak w te dni, kiedy w sali panowała
cisza, a wszystkie oczy, oprócz tych co bardziej przekrwionych, wpatrywały się w twarz
panny Dance, Jenny czuła, jakby docierała do tych dzieciaków. Jakby robiła coś, co
miało znaczenie. Wtedy było jej lekko na duszy.
- Dance - usłyszała stanowczy głos.
- To ja. - Jenny zrobiła krok do przodu, serce zamarło jej w piersi. Wyciągnęła
szyję w nadziei, że może ją wołają, bo przyszły wiadomości o Thomasie. W drzwiach
pokoju stała pielęgniarka i machała nad głową podkładką do pisania.
- Możesz wejść, słonko.
Trzy minuty później Jenny wyszła z nalepionym plastrem i kawałkiem lukrecji na
pocieszenie. Przyjechała winda. Jenny wsiadła i wcisnęła guzik z jedynką. Jaki bandyta
zostawiłby ofierze torebkę? To pytanie nie dawało jej spokoju. Skoro przeciął nożem
pasek zegarka, co mu przeszkadzało zabrać torebkę? Ile by mu to zajęło? Sekundę? I od
razu nasuwało się następne pytanie. Czemu Thomasa nie było w szpitalu? Dlaczego nie
zadzwonił, choćby z automatu? Minęły już dwie godziny, na litość boską!
Przypomniała sobie spojrzenie Thomasa tuż przed rozstaniem. W jego oczach widziała
coś więcej niż gniew. Żądzę krwi. Potarła piekące powieki. Nie pozwól, żeby stało ci
się coś złego, Thomas, modliła się w duchu. Tak mało o nim wiedziała.
Tak wielu rzeczy nie chciał jej powiedzieć.

Przedstawiono ich sobie na meczu koszykówki ligi YMCA, a potem poszli z grupą
wspólnych znajomych na kolację do meksykańskiej knajpy. Wszyscy zasiedli przy barze i
zamówili margarity, oprócz Thomasa, który poprosił tequilę i budweisera. Połowę grupy
stanowili adwokaci. Nie chcąc słuchać prawniczego bełkotu, Jenny zmieniła zamówienie,
poprosiła to samo, co Tommy, i zajęła sąsiedni stołek.
Nigdy nie zapomni tej pierwszej rozmowy. Nie była pewna, jak zeszli na temat, co
jest ważniejsze, geny czy wychowanie, ale Thomas nagle zaczął wygłaszać mowę o
wyższości dziedziczenia. Natura bierze górę nad otoczeniem. Albo człowiek się z czymś
rodzi, albo nie. Choćbym nie wiadomo ile trenował, nigdy nie będę zawodowym
koszykarzem, stwierdził. I nie dotyczyło to tylko sportu. Ludzie, przekonywał, rodzą
się w pełni ukształtowani. Nieważne, czy wychowujesz się w mieście, czy na wsi, w
bogatej czy biednej rodzinie, zawsze pozostaniesz tym samym człowiekiem, jakim się
urodziłeś. Jesteś napiętnowany.
Jego wywody przeraziły Jenny. Jako nauczycielka, każdego dnia widziała na własne
oczy, jak bardzo otoczenie kształtuje charakter. Pomagała dzieciom pokonać przeszkody
stawiane przez środowisko. Thomas odparł, że to strata czasu, nic innego, jak tylko
malowanie samochodu. Dopiero kiedy zajrzy się pod maskę, można się przekonać, co
naprawdę jest w środku. Jasne, na krótką metę pomoże tym dzieciakom - wypucuje je, da
ładniejsze ciuchy - ale pewnego dnia wrócą do swojego prawdziwego ,ja”. Z czterech
cylindrów nie zrobi się ośmiocylindrowego silnika.
- Przykro mi, ale się mylisz - powiedziała.
- Ach tak? - odparł napuszonym tonem. - Ile dzieciaków udało ci się uratować? Ile
wróciło do normalnej szkoły?
- No... ani jeden, ale nie o to chodzi - odparła Jenny. One nie miały pozytywnych
wzorców w domu ani w rodzinie, musiały same dźwigać ciężar dorastania w biedzie. Nie

background image

można było ich ot tak spisać na straty!
W odpowiedzi westchnął i wzruszył ramionami.
Jenny była wkurzona, ale postanowiła zmienić temat na lżejszy, postawiła więc
następną kolejkę i zaczęli rozmawiać o koszykówce. Powiedziała, że też od czasu do
czasu gra. On spytał, czy tylko dla rozrywki, czy na poważnie. Do dziś była dumna, że
zamiast od razu dać mu w twarz, żeby zniknął ten jego uśmieszek, odparła, że stawia sto
dolców, iż pobije go w rzutach za trzy. Zgodził się pod warunkiem, że to on ustali
reguły. Będą rzucać dziesięć razy z rzędu z dowolnego miejsca za linią trzech punktów.
Da jej trzy kosze przewagi. Jenny podziękowała. Z każdą chwilą coraz bardziej działał
jej na nerwy.
Cała grupa przeniosła się do stolika. Jenny odetchnęła z ulgą, że przypadło jej
miejsce naprzeciw Toma, na drugim końcu stolika. Choć starała się z tym walczyć, ciągle
jednak zerkała na niego. Thomas był na swój sposób przystojny, może nie w jej typie,
ale miał w sobie to coś. Kiedy ich spojrzenia się krzyżowały, czuła, jak chłopak wbija
w nią swoje ciemnobrązowe oczy. Z braku lepszego określenia uznała, że jest
pociągający. Owszem, był próżnym, seksistowskim egocentrykiem. Ale pociągającym.
A kiedy zażądał, żeby siedzący obok niej prawnik zamienił się z nim miejscami -
praktycznie podniósł go z krzesła - poczuła się mile połechtana i postanowiła dać mu
jeszcze jedną szansę. Nikt nie oparłby się takim oczom.
I wszystko było w porządku do chwili, kiedy powiedziała, że Lakersi z sezonu 1983/84
byli najlepszą drużyną w historii NBA. Magic. Kareem. I nie zapominajmy o Jamesie
Worthym! Lakersi rocznik 1984 mistrzami.
Spojrzał na nią tak, jakby chciał obrócić ją w kamień.
- Chicago Bulls, rocznik dziewięćdziesiąty piąty - powiedział bez żadnego
uzasadnienia.
Kiedy próbowała się z nim spierać, uniósł dłoń i się odwrócił. Koniec dyskusji.
Wtedy się zaczęło. Nikt... absolutnie nikt nie będzie uciszał Jennifer Dance.
Obrzuciła go wszystkimi wyzwiskami, jakie znała, i posłała do wszystkich diabłów. A co
się tyczy konkursu rzutów za trzy, może go sobie wsadzić w...
Wtedy wtrącił się znajomy Thomasa, Peter, i spytał Jenny, czy Bolden opowiadał jej o
swojej pracy w klubie młodzieżowym. Wyjaśnił, że Thomas zamierza we współpracy z
policją utworzyć specjalną komórkę interwencyjną, która miałaby proponować młodym
ludziom inne formy spędzania wolnego czasu niż wystawanie pod sklepami i szukanie guza.
Był w klubie trzy razy w tygodniu, siedział tam też w weekendy. Może Jenny
opowiedziałaby mu o swoich uczniach. Dała kilka wskazówek.
Peter odszedł i zapadła niezręczna cisza.
- Po co to robisz, skoro jesteś pewien, że nie ma dla nich nadziei? - spytała
wreszcie Jenny, uważnie wpatrując się w Thomasa.
- Jestem idealistą. Popieprzonym, wiem, ale taki już się urodziłem.
Jeszcze bardziej zbił ją z tropu.

W następną sobotę spotkali się w YMCA na pierwszym z wielu konkursów rzutów za trzy.
Skopała mu tyłek, wygrała dziesięć do czterech. Przez trzy następne lata nie pokonał
jej ani razu. Z drugiej strony, umiał robić wsad dwiema rękami.

Drzwi windy się otworzyły i Jenny wyszła na korytarz, ogarnięta głębokim niepokojem.
Jej urodzony twardziel powinien już dawno się odezwać. Wiedziała, że będzie mogła
złapać go w pracy, ale nie chciała czekać tak długo. Pora zacząć obdzwaniać szpitale.

background image

Rozdział 8

Thomas Bolden wpatrywał się w fusy po kawie, kiedy drzwi pokoju przesłuchań się
otworzyły i wszedł wysoki mężczyzna z zapuchniętymi oczami.
- Detektyw John Franciscus - przedstawił się. W jednej ręce trzymał kubek, pod pachą
niósł stertę akt. - Jak się pan czuje? Jeszcze kawy? A może herbaty?
Bolden podniósł głowę.
- A gdzie detektyw McDonough?
- To dla niego trochę za wysokie progi. - Franciscus wskazał styropianowy kubek
stojący przed Boldenem. - Niczego pan nie chce?
Bolden zgniótł kubek i wrzucił go do kosza.
- Za wysokie progi? Co to znaczy?
- Opowiedział pan niesamowitą historię. Rabunek. Uprowadzenie. Napaść. To już trzy
przestępstwa. W komisariacie aż huczy. - Franciscus wysunął krzesło i zastygł w pozycji
półsiedzącej. Był szczupły, przywiędły i wyglądał na sześćdziesiąt kilka lat. Miał
proste siwe włosy opadające na czoło i bystrą, kościstą twarz. Nosił na biodrze
trzydziestkęósemkę; przypięta do pasa odznaka dowodziła, że potrafił posługiwać się
bronią. - Nie smakuje panu ta lura? Mogę skoczyć na dół, kupić colę albo schłodzoną
herbatę. Bolden pokręcił głową.
- Co z tym człowiekiem, którego przywiozłem? - spytał. - Detektyw McDonough mówił,
że sprawdzacie jego odciski palców. Wiecie, kim on jest? Przeszukaliście plac budowy?
- Chwileczkę, nie tak szybko. - Franciscus zwalił się na krzesło. - Potrzeba mi
trochę czasu, żeby wszystko zorganizować. - Położył teczki na stole. Odpiął telefon
komórkowy od paska, upewnił się, że aparat jest włączony, i położył go w zasięgu ręki.
Z kieszeni na piersi wyłowił okulary dwuogniskowe i umieścił je obok telefonu. Potem
przysunął oba przedmioty do siebie.
- Plac budowy jest pusty. Nie ma tam nikogo. Bramy były zamknięte.
Bolden podrapał się po dłoni. Ciekawe, jak to możliwe, skoro jedną z bram
staranował przed dwiema godzinami.
- Wysłaliście kogoś na górę? Jest tam siatka zabezpieczająca i...
- Jak mówiłem, bramy były pozamykane. Nie zauważyliśmy śladów włamania. Wie pan co,
pojadę tam rano... i się rozejrzę. Może być?
- Oczywiście. - I tak nie sądził, żeby Wilk został tam do tej pory. Spojrzał na
zegar i ziewnął. Wpół do piątej. Po przyjeździe na komisariat pobrano mu odciski
palców, sfotografowano go, przesłuchano i zamknięto w pokoju przesłuchań. Podał
nazwisko, numer ubezpieczenia społecznego, adres, numer telefonu domowego, biurowego i
komórkowego. Pokazał im sińce na plecach i biodrach. Policjant, który obejrzał jego
policzek, stwierdził, że drobiny prochu wbiły się tak głęboko, iż wyjdą dopiero za
kilka miesięcy. Prosili, żeby im pomógł, więc pomagał, aż miło. Teraz tego samego
oczekiwał od nich.
- Mógłbym skorzystać z pańskiego telefonu?
- Jasne. - Franciscus rzucił mu komórkę, mocno, spod ręki. - Dobry refleks.
- Wiem.
- Dzięki niemu załatwił pan tego oprycha?
- Można tak powiedzieć.
- Nie zareagował pan zbyt ostro?
- Nie - odparł Bolden. - Chyba że myśli pan, że lubię sobie dla fantazji postrzelać
nad uchem albo poskakać z wieżowców. Prawdę mówiąc, detektywie, instynkt ocalił mi
życie.
Franciscus się zamyślił.
- Cóż, ma pan rację. I szczęście. W każdym razie, pańskie zeznania się potwierdzają.
Podany przez pannę Dance rysopis napastników, hm... - Przesunął palcem po kartce
leżącej na wierzchu. - ...Irlandczyka i Wilka jest zgodny z tym, który pan przedstawił.
Przed chwilą rozmawiałem z lekarzem, do którego trafił człowiek poturbowany przez pana.
Okazało się, że też ma tatuaż, taki sam, jaki widział pan u tego Wilka. Mała strzelba,

background image

wysoko na piersi. To nie wszystko. Na ramieniu ma wytatuowany spadochron, a pod nim
napis „Lepsza śmierć od hańby”. To popularny wzór w wojskach desantowych.
Wysłaliśmy jego linie papilarne do Fort Bragg i Fort Campbell w stanie Kentucky. Brak
danych. Jak to możliwe? Odciski palców pobiera się od wszystkich rekrutów zaraz na
początku szkolenia. A potem jeszcze raz, po wstąpieniu do dywizji.
Służyłem tam, więc wiem.
- No i co?
- „Kategoria D”. Tylko wojskowi tak gadają. Rangersi... Zielone Berety... wszystko
jedno. Dziwna sprawa, prawda? Ja nie wierzę w zbiegi okoliczności, a pan?
Bolden pokręcił głową.
- Dzwoniłem do komendanta żandarmerii z Benning - ciągnął Franciscus - i do kwatery
głównej armii, żeby przysłali zdjęcia wszystkich żołnierzy w wieku od dwudziestu jeden
do trzydziestu pięciu lat, odpowiadających rysopisowi mężczyzn, którzy pana
uprowadzili. Wilka i Irlandczyka. Na pana miejscu jednak nie robiłbym sobie zbyt
wielkich nadziei.
- A co z tym trzecim? Mówi coś?
- Na razie nic. Właśnie nastawiają mu szczękę. Przedstawimy mu zarzut posiadania
przedmiotów pochodzących z kradzieży i niezarejestrowanej broni.
- Pistolet był kradziony?
- Nie wiem. Numer seryjny został spiłowany. Moglibyśmy go odtworzyć, gdybyśmy się
bardzo postarali, ale skoro pan nie zginął, to w zasadzie nie ma potrzeby. Za
posiadanie broni bez zezwolenia dostaje się z automatu rok. Bez pytania. To komórka
była trefna. Jej kradzież zgłosiła wczoraj po południu pewna kobieta. Ktoś wyciągnął
jej telefon z torebki w knajpie niedaleko pańskiego miejsca pracy. Balthazar. Był pan
tam kiedyś?
- Uhm. - Bolden spuścił wzrok. - Dziś... to znaczy wczoraj, jadłem tam lunch.
- Co pan powie? - Franciscus zanotował coś, jego szpakowate brwi uniosły się za
okularami. - Nareszcie do czegoś dochodzimy.
- Mogę pana na chwilę przeprosić? - Bolden odwrócił się na krześle i wstukał numer
swojej komórki. Po drugim sygnale włączyła się poczta głosowa. Albo telefon był
wyłączony, albo padły baterie. Zadzwonił na swój numer domowy. Kiedy nikt nie podniósł
słuchawki, zostawił wiadomość, że z nim wszystko w porządku, wpadnie wziąć prysznic i
przebrać się przed wyjściem do pracy. Jakiś czas temu dostał ze szpitala wiadomość od
Jenny, że nic jej nie jest i zaraz zostanie wypisana. Wybrał jej numer domowy. Kiedy
odezwała się automatyczna sekretarka, rozłączył się. Już wcześniej nagrał wiadomość, że
zadzwoni później. Przesunął telefon po stole. - Dzięki.
- Nie ma sprawy. Dopiszemy koszt połączeń do pańskiego podatku komunalnego. -
Franciscus spojrzał na Boldena znad dwuogniskowych szkieł.
- To, szanowny panie, był żart. Może się pan uśmiechnąć.
Bolden zmusił się do uśmiechu.
- Zadowolony?
Franciscus odłożył długopis i splótł dłonie na stole.
- Panie Bolden, chciałbym dowiedzieć się o panu czegoś więcej.
- Na przykład?
- Chodzi o kilka szczegółów.
- Przecież już wszystko powiedziałem. Co mam jeszcze dodać?
- Ależ panie Bolden, ja tylko chcę pomóc. Nie musimy od razu zostawać najlepszymi
kumplami, ale myślę, że dobrze byłoby, gdybym trochę lepiej pana poznał.
Bolden nie miał siły się spierać.
- Jestem bankierem. Pracuję w firmie Harrington Weiss. Urodziłem się w Iowa.
Dorastałem w Illinois. Studiowałem w Princeton. Skończyłem studia ekonomiczne w
Wharton. Potem przyjechałem do Nowego Jorku. Nie, nie wiem, kto mógłby życzyć mi
śmierci. I nie, nie sądzę, by panna Dance miała wrogów. - Przysunął się do biurka. -
Wszystko to powiedziałem
już detektywowi McDonoughowi. Nigdy wcześniej nie widziałem żadnego z tych mężczyzn.
- Ale oni wiedzieli o panu wszystko. Nawet to, gdzie pan jadł lunch.
I że pracowałem dwadzieścia pięć godzin tygodniowo w stołówce Butler Hall, pomyślał
Bolden. Skinął głową. Później spróbuje to wszystko ogarnąć. Teraz chciał tylko wrócić
do domu. Franciscus jeszcze raz zajrzał do notatek.
- A ten Guilfoyle był pewien, że posiada pan cenne informacje o jakiejś Koronie i
Bobbym Stillmanie?

background image

Bolden znów skinął głową.
- Nie mam pojęcia, o co mu chodziło.
- Tego właśnie musimy się dowiedzieć - stwierdził Franciscus. - Jedno mnie ciekawi.
Gdzie pan nauczył się tak bić? Facet stracił trzy zęby. Aż zaczynam się zastanawiać,
kto tu na kogo napadł. Nie wiem, komu bardziej współczuć.
- Cóż, samo przyszło.
- Nieprawda. Coś takiego nie przychodzi samo. To wymaga nauki i treningu. Proszę mi
powiedzieć, gdzie taki inteligentny, dobrze wykształcony chłopak nauczył się kasować
zawodowców? Bolden spojrzał na stertę dokumentów. Domyślał się, że pewnie już
sprawdzili jego odciski palców. Zgodnie z prawem akta niepełnoletnich były utajniane w
momencie ukończenia przez oskarżonych osiemnastego roku życia.
- Nie wyczytał pan tego w papierach?
- Nie ma tu nic o panu. - Franciscus zamknął teczkę. - Jeśli chciałby mi pan coś
powiedzieć... coś, co pańskim zdaniem mogłoby nam pomóc... daję słowo, że to zostanie
między nami. - Kiedy Bolden nie odpowiedział, detektyw dodał: - Zacznijmy od tego
dzieła sztuki na pańskim ramieniu. Nie mogłem go nie zauważyć, kiedy zmieniał pan
koszulę. Kim są Zbójcy? Aha, a najbardziej podobała mi się druga część: „Nie zakapujesz
kumpla swego”.
Bolden oparł się pokusie, żeby spojrzeć na ramię. Zbójcy byli jego rodziną.
Przyjaciółmi, którzy pomagali sobie nawzajem. Kiedy wpadał w tarapaty, tylko na nich
mógł polegać.
- To starzy znajomi - wyjaśnił.
- Którym przydałoby się kilka lekcji posługiwania się igłą do tatuażu - mruknął
detektyw. - Gdzie pan go sobie zrobił? W więzieniu? W poprawczaku? To dlatego tak się
pan niepokoił, czy ma czystą kartoteką? Proszę się nie obawiać, pański szef niczego się
nie dowie.
Bolden spuścił wzrok. Czuł, że wraca do przeszłości, że znów budzi się w nim brak
zaufania do policji - i wszelkiej władzy.
- Przynależność do gangu nie jest przestępstwem, panie Bolden - powiedział
Franciscus. - Ta informacja mogłaby mi ułatwić zadanie.
- To nie był gang - sprostował Bolden. - Grupa kumpli i tyle. Od tamtej pory minęło
przeszło piętnaście lat. To nie ma nic wspólnego z tym, co dziś się stało.
- A gangi, z którymi współpracuje pan tutaj?
- Chodzi panu o program interwencyjny? Prowadzony jest przez Klub Młodzieży. Ja
tylko pomagam organizować niektóre imprezy. Zbieram pieniądze i tak dalej. W ostatni
weekend mieliśmy turniej szachowy. Odpadłem w drugiej rundzie. Tam też nie zyskałem
sobie wrogów.
- Czyli nie widzi pan związku między pańską działalnością w Klubie Młodzieży a
zdarzeniami ostatniej nocy?
- Nie.
Franciscus zdjął okulary i położył je na stole.
- To pańskie ostatnie słowo?
- Taka jest prawda.
Franciscus zaśmiał się gorzko. Prawda, to śliska sprawa, mówiły jego oczy.
- Będę z panem szczery, panie Bolden. Nie jestem do końca przekonany o pana
niewinności w tej sprawie. Myślę, że za tym wszystkim kryje się coś, o czym woli pan
nie mówić. - Franciscus przysunął krzesło bliżej i położył dłonie na stole, tak że
znaleźli się twarzą w twarz, jak dwaj przeciwnicy gotowi siłować się na rękę. - Zdradzę
panu pewną tajemnicę. Ci ludzie, którzy pana wywieźli i kazali skoczyć z wieżowca...
Miałem już z takimi do czynienia. Ostatnio jest ich coraz więcej. Policja prowadzi
utajnioną mobilizację. Co jakiś czas przychodzą do nas różni faceci z coraz to nowych
agencji specjalnych. Szef przyjmuje ich z otwartymi ramionami, obiecuje współpracę i
tak dalej. A mnie na ich widok aż ciarki przechodzą. Pracuję w policji trzydzieści
kilka lat. Wiem co nieco o biurokracji i zadaję sobie pytanie, kto, na Boga, pilnuje
tych wszystkich tajniaków? Ludzie, których odciski palców usuwa się z akt, to szpiedzy
albo pracownicy kontraktowi. Jeśli są szpiegami, w porządku. Takie są reguły gry. W
końcu, gdybym ja mógł wyciągnąć ich dane, to samo zdołałby zrobić ktoś z Iranu, Francji
czy Indii. Ale ten bydlak, którego pan oszpecił, nie pracuje dla CIA, NSA, DIA czy
innych służb. To widać. Domyślam się, że wspomniani bandyci są albo byli pracownikami
kontraktowymi.
Pracownicy kontraktowi. To określenie ostatnio często przewijało się w mediach.

background image

- Czyli kto ich zatrudnia? Kellogg Brown and Root? Halliburton? To przedsiębiorstwa
budowlane, zgadza się? Zajmują się wydobyciem ropy, budownictwem, prowadzą w bazach
wojskowych stołówki, pralnie i tak dalej.
- Ja myślałem raczej o osobach prowadzących bardziej dynamiczną działalność.
Ochroniarzach. Instruktorach wojskowych. Zna pan firmy, które w tej branży liczą się
najbardziej? Tidewater. Executive Resources. Milner Group.
Obecnie mają na Bliskim Wschodzie około dwudziestu tysięcy pracowników, którzy
ochraniają naszych marines. To mięśniaki w ciemnych okularach i kamizelkach z kevlaru.
Są uzbrojeni po zęby. - Franciscus pokręcił głową. - Cywile strzegą wojskowych? Do
czego to doszło. Świat stanął na głowie. - Wzruszył ramionami. - Pytanie tylko, czego
tacy ludzie chcą od pana?
Bolden zastanawiał się nad tym od chwili, kiedy został wrzucony na tylne siedzenie
limuzyny. Nie podobał mu się ton, jakim rozmawiał z nim Franciscus. Jak każdy glina,
jedną rękę wyciągał do pomocy, a w drugiej trzymał kajdanki.
- Rozumiem, że go aresztujecie?
- O, tak. Jak tylko zrobią mu porządek z zębami, wyślemy go do komendy głównej,
przydzielimy numer ewidencyjny i zrobimy fotkę. Jak mówiłem, w Nowym Jorku za
posiadanie broni bez zezwolenia automatycznie dostaje się rok więzienia.
Jeśli dorzucimy do tego kradzież komórki, chłopak zapozna się z naszym systemem
penitencjarnym lepiej, niżby tego sobie życzył. - Franciscus przez chwilę popatrzył na
Boldena. - Nie obawia się pan, że ci ludzie wrócą?
- Dam sobie radę.
- Na pewno? Jesteśmy od tego, żeby pomagać.
- Jasne - odparł Bolden z udawanym przekonaniem. - Wiedzą, że pomylili mnie z kimś
innym. Nie sądzę, żeby mieli nadal uganiać się za mną.
Franciscus odsunął się z krzesłem od stołu i wstał.
- Jeśli nie chce pan nic dodać do swojego zeznania, może pan odejść. Jeden z
policjantów podwiezie pana do domu. Gdyby coś się panu przypomniało, proszę zadzwonić.
Bolden wziął od niego wizytówkę i schował ją do kieszeni. Nie był pewien, czy
podziękować policjantowi, czy posłać go do wszystkich diabłów. Cieszył się, że może
wreszcie opuścić komisariat.
- Aha, jeszcze jedno, panie Bolden - powiedział Franciscus niemal niesłyszalnym
głosem. - Proszę uważać. Nie wiem, w co się pan wpakował. Ale to nie przelewki.

Rozdział 9

Kiedy Thomas Bolden o szóstej rano wychodził z komisariatu, niebo było posępne i
ciemne, do wschodu słońca została jeszcze godzina. Usiadł na przednim siedzeniu
radiowozu i otworzył okno. Mroźny, orzeźwiający podmuch uderzył go w policzki. W
czasie, kiedy siedział w komisariacie, zrobiło się zimniej. Wiał przenikliwy wiatr,
spadały pojedyncze płatki śniegu. Nadciągała długo zapowiadana zamieć.
Ruszyli Columbus Avenue, po czym przecięli park przy Dziewięćdziesiątej Piątej.
Bolden przeciągnął się i ciaśniej owinął kurtką. Był cały obolały, czuł wszystkie
otrzymane ciosy. Ale jego umysł pracował na pełnych obrotach, odtwarzając wydarzenia
ostatniej nocy: przesłuchanie na komisariacie, szamotaninę na Sto Czterdziestej Piątej,
pytania Guilfoyle'a, przejażdżkę z Wilkiem i Irlandczykiem, i napaść, od której to
wszystko się zaczęło. Wydawało się, że minęła cała wieczność, od kiedy stał na podium w
zatłoczonej sali balowej i przyjmował najważniejszą nagrodę w swoim życiu.
Zamykając oczy, wciąż czuł aplauz widowni - nie słyszał, lecz czuł. Trzysta par rąk.
Burza oklasków.

background image

Nic nie dzieje się bez powodu, pomyślał.
Pracował w Klubie Młodzieży sześć lat. Spędził tam niezliczone wieczory

- w dni

powszednie i soboty. Zebrał przeszło milion dolarów. Uruchomił dobrze funkcjonujący
program interwencyjny.
Mógł stwierdzić bez fałszywej skromności, że zasłużył na tytuł Człowieka Roku.
Wyznawał zasadę, że wszystko ma swoją przyczynę. Nie chodziło o przeznaczenie czy
karmę; takie były po prostu prawa fizyki. Jak mówiła trzecia zasada dynamiki Newtona:
każde działanie wywołuje reakcję.
I vice versa: nie było reakcji bez uprzedniego działania.
Wpadł w tarapaty, a więc zrobił coś, co do tego doprowadziło.
Mimo to nie miał pojęcia, czym mógł zwrócić na siebie uwagę Guilfoyle’a i
organizacji, dla której ten typ pracował. Pracownicy kontraktowi, powiedział detektyw
Franciscus. Osoby prowadzące bardziej dynamiczną działalność.
Bolden miał kilku klientów z branży zbrojeniowej, ale pracujący tam ludzie raczej
nie wysługiwali się oprychami wymachującymi bronią. W końcu chodziło o duże,
międzynarodowe koncerny, zatrudniające najjaśniej świecące gwiazdy świata finansów.
Korporacje, w których zarządach zasiadali byli szefowie państw, laureaci Nagrody Nobla
i prezesi takich firm, jak IBM, GE, Procter and Gamble - funkcjonujących jak państwo w
państwie. Przez ostatnie sześć lat nie było najmniejszych zastrzeżeń do ich uczciwości.
O ile wiedział, żadna z nich nie miała udziałów w spółkach, które wynajmowały ludzi od
brudnej roboty.
No, pomyśl.
Bolden westchnął. Pomylili go z kimś. To wszystko.
Usiadł prosto. Nie był już zmęczony, raczej podminowany. Jego spojrzenie powędrowało
do sprzętu zamontowanego pod deską rozdzielczą radiowozu - komputer z klawiaturą,
kolorowy ekran dotykowy i radio, które wyglądało na dość silne, by wyłapywać rozmowy
policjantów z Reykjaviku.
- Niezłe - powiedział do kierowcy, sierżanta Sharplina. - Co to?
- Triton 550. Supercacko. Sercem systemu jest przenośny terminal. Dzięki niemu mam
dostęp do baz danych wszystkich służb. Wpisuję nazwisko, numer rejestracyjny i wiem,
czy gość jest poszukiwany, a samochód kradziony.
- Naprawdę wszystkich służb? Czy tylko lokalnych?
- Federalnych też. To w zasadzie taki terminal internetowy. Jesteśmy połączeni z
TECS, to znaczy Departamentem Skarbu, Agencją do spraw Narkotyków, a nawet Krajowym
Rejestrem Informacji o Przestępstwach. Z odpowiednim certyfikatem można też korzystać z
zasobów FBI.
- I to z tego samochodu? - Wiele się zmieniło od czasu, kiedy ostatnio jechał
radiowozem. No, ale wtedy był na tylnym siedzeniu.
- A jak.
Bolden zastanawiał się, co by zobaczył, gdyby wpisał nazwisko Guilfoyle’a. Nie, to
nie miało sensu. Guilfoyle. Wilk. Irlandczyk. To ksywki.
Ziewnął i wyjrzał przez okno.
Nic nie dzieje się bez powodu.
W tej chwili nie myślał już tylko o sytuacji, w jakiej się znalazł, ale też
o przeszłości.

Wybiła dziesiąta rano i dzwonek obwieścił koniec drugiej lekcji, ale piętnastoletni
Tomy Bolden, uczeń dziesiątej klasy liceum imienia Olivera Wendella Holmesa, przebywał
daleko od szkoły. Siedział w Burger Kingu. Wziął kęs podwójnego cheeseburgera z
dodatkową cebulą i popił colą. Był czwartek, drugi dzień jego trzydniowego zawieszenia.
Powoli policzył ślady po papierosach na blacie stolika. Kłykcie prawej dłoni miał
pokryte strupami, dolną wargę mocno spuchniętą. Następnym razem trzeba wcześniej kopać
po kolanach. Nie należy iść na wymianę ciosów z przeciwnikiem cięższym o dwadzieścia
kilogramów.
„Ej ty, to nasza ławka. Spadaj!”
Tym razem poszło o ławkę. Poprzednio o szafkę. Każdy pilnował swojego terytorium, a
nowemu wskazywano miejsce w szyku. Pieprzyć ich, pomyślał. Będzie siedział tam, gdzie
zechce, korzystał z szafki, którą mu przydzielono. Jeśli chcieli się o to bić, ich
problem. Na wspomnienie tego tępego tłuściocha Kuziaka, wijącego się na ziemi z
pogruchotanym kolanem, Bolden wściekł się jeszcze bardziej. Polaczek dostał za swoje.

background image

Ale to Boldena zawiesili, bo nie dał sobie w kaszę dmuchać.
Walnął pięścią w stolik. Kiedy przyszedł kierownik restauracji, Tommy tylko wbił w
niego wzrok. Facet odszedł bez słowa.
Tommy chodził do tylu szkół, że gdyby je wszystkie wymienić, można by się nauczyć
liczyć. River Trails. Aurora.
Gimnazjum Jackson. Frazier Heights. Birmingham. Osiemnaście szkół między drugą a
dziewiątą klasą.
Zanim poszedł do drugiej klasy, matka uczyła go w domu. Każdego ranka siedział przy
stole w kuchni i czytał, pisał, liczył. Matka co pół godziny sprawdzała, jak mu idzie.
Byli tylko we dwoje i to mu odpowiadało. Lubił znajdować się w centrum uwagi. Być głową
domu. Uwielbiał, jak łaskotała go w pięty, kiedy leżeli razem na kanapie i oglądali
telewizję. Nie chciał się nią z nikim dzielić.
Ciągle się przenosili, nie z okręgu do okręgu, lecz ze stanu do stanu. Kalifornia,
Arkansas, Missouri, Nowy Jork. Często wyjeżdżali w pośpiechu, w środku nocy. Któregoś
razu nie zdążyli nawet pozbierać jego zabawek, w tym ulubionego żołnierzyka.
Na myśl o matce poczuł się nieswojo. Pamiętał, że tryskała energią, ciągle coś
robiła, gdzieś biegała. Nie był pewien, jak wyglądała, poza tym, że miała długie
kasztanowe włosy i bladą, delikatną skórę. Wszystkie jej zdjęcia wraz ze swoimi
ubraniami, komiksami i kartami z hokeistami stracił podczas karkołomnej ucieczki od
jednego z ojczymów, Mike’a,
mechanika samochodowego, który jak na gust dziesięciolatka trochę za bardzo lubił
zapasy. Nie pamiętał, jaki miała kolor oczu, jak wyglądał jej uśmiech. Po tylu latach
była dla niego już tylko niewyraźną sylwetką, cieniem wymykającym się z rąk.
Bolden łapczywie zjadł resztę cheeseburgera, zostawił papierek i resztę coli na
stoliku i wyszedł. Nigdy więcej nie pójdzie do szkoły. Ani do żadnej rodziny
zastępczej. Miał dość kłótni i bicia. I grubasów, którzy dostawali wzwodu, grając w
futbol.
Na rogu czekał mały Phil Grabowski.
- Tommy! - zawołał.
Bolden przybił z nim piątkę, objął go za szyję i przyciągnął jego głowę do swojej
piersi.
- Siema, młody. Siema - powiedział, mierzwiąc mu włosy.
- Spadaj. - Philly zaczął się wyrywać. - Narobisz mi obciachu.
Phil Grabowski, mały chudzielec, ciągle marudził. Wyglądał, jakby był za młody, żeby
dostać trądziku, a mimo to miał całą twarz w syfach. Bystrością też nie grzeszył. Na
ogół albo narzekał, że jego starzy się rozwodzą albo opowiadał, co sobie zafunduje do
jedzenia, jak mu zdejmą aparat z zębów. Mimo to był tutaj - a nie w szkole - a to
czyniło go przyjacielem Boldena.
- Naprawdę to zrobimy? - spytał Philly. - Nie mówisz serio, co? To za ostra jazda,
nawet jak na ciebie.
- A masz lepszy pomysł, skąd skombinować sto dolców? Koncert jest w piątek. Nie
zamierzam przegapić Stonesów. - Bolden zaczął udawać, że gra na gitarze, i zaśpiewał
Brown Sugar. Miał na sobie levisy i koszulkę z krzykliwie czerwonymi wargami, logo
amerykańskiej trasy koncertowej Rolling Stonesów z 1974 roku. Jego dżinsy były
wyprasowane, stara, ale czysta koszula leżała idealnie. Bolden sam sobie robił pranie,
przygotowywał posiłki i ogólnie dbał o siebie. Jego ostatnia macocha z góry
zapowiedziała mu, że nie będzie „niczyją służącą”.
Nie, pomyślał Bolden, ona jest tylko od tego, żeby co miesiąc brać od rządu
czterysta dolców za to, że daje mu łóżko polowe w pokoju, w którym oprócz niego śpi
jeszcze sześcioro dzieci. Wieśniara. Niedługo będzie już tylko malejącą sylwetką w
lusterku wstecznym. Ona i reszta mieszkańców Ziemi Lincolna. Potrzebował pieniędzy nie
na koncert Stonesów, tylko po to, by zmyć się stąd w cholerę. Wyjechać z Chicago na
dobre.
Kiwając głową, ruszył w górę Brookhurst. Niebo pokryły chmury, zanosiło się na
deszcz. Zimny wiatr wlókł po chodniku zgniecioną paczkę papierosów. Bolden podniósł ją
żeby sprawdzić, czy jakiś nie został w środku.
- Pusta. - Wyrzucił paczkę przez ramię.
Kilka kilometrów dalej wznosiły się murowane wieżowce Cabrini-Green. Bolden
wiedział, że lepiej nie przechodzić na drugą stronę bulwaru Martina Luthera Kinga.
Biali nie mieli tam wstępu. Zresztą, jego dzielnica nie była lepsza. Wzdłuż ulicy
ciągnęły się drewniane domy w mniej lub bardziej opłakanym stanie. Jeden z wybitą szybą

background image

od frontu, drugi z dziurą w dachu, trzeci z walącymi się schodami. Lata zaniedbań
upodobniły je do siebie.
Był środek kwietnia, ale raptem trzy dni wcześniej spadł ostatni śnieg i na chodniku
leżały płaty brudnej brei. Bolden skakał z jednego na drugi, wymieniając nazwy wysp na
Pacyfiku. Midway, Wake, Guadalcanal, Tulagi. Albo centralnych prowincji Wietnamu. Quang
Tri. Binh Dinh. Da Nang. Często myślał, czy nie zaciągnąć się do marines.
- Jak mama się dowie, że znowu olałem szkołę, to mnie zabije - jęczał Philly
Grabowski, skacząc za kumplem.
- Nie mów, że tak się jej boisz - odparł Bolden. - Skończyłeś piętnaście lat. To ty
powinieneś jej rozkazywać.
- Co ty tam wiesz?
- Dużo. Wszystko. Miałem już ze trzydzieści matek.
- Nie takich prawdziwych.
- Musiały być prawdziwe, bo zachowywały się zupełnie jak twoja.
- To dlatego, że się o mnie troszczy.
- No to przestań marudzić - burknął Bolden ze złością, zatrzymał się i odwrócił do
niego. - Może nie jest taka zła.
- Może nie - przyznał Philly. - Przynajmniej mnie nie porzuciła.
- Moja też mnie nie porzuciła.
- To czemu się zmyła? Nigdy o tym nie mówiłeś.
- Miała robotę.
- Jaką?
- Ważną.
- Skąd wiesz? Miałeś sześć lat.
- Bo wiem.
- Może po prostu z tobą nie wytrzymała. Tak uważa moja mama.
Bolden zamyślił się nad jego słowami. Nie było dnia, żeby nie zadawał
sobie pytania, co mógł zrobić, by skłonić matkę do ucieczki. Może gdyby był milszy,
posłuszniejszy, weselszy, mądrzejszy, wyższy, szybszy, ładniejszy, bardziej uczynny i w
ogóle gdyby wszystko robił lepiej, przekonałby ją, żeby nie odchodziła. Wzruszył
ramionami.
- Może i tak.
Schował dłonie do kieszeni. Szli w milczeniu przez dwadzieścia minut. Dopiero kiedy
byli już blisko celu, zwolnił kroku i przedstawił plan.
- Gość przyjeżdża codziennie o jedenastej - powiedział - i pięć po wychodzi. Wpada
do środka, zgarnia kasę i szlus.
- Sam?
- Zawsze.
- Skąd wiesz?
- Bo wiem. Myślisz, że całymi dniami nic, tylko siedzę i się obijam?
- I ma kasę?
- Po to właśnie tu przyjeżdża. Zbiera forsę od ćpunów.
Człowiek, którego Bolden zamierzał obrobić, był handlarzem narkotyków i co dzień o
jedenastej odwiedzał melinę, o której w szkole opowiadano makabryczne historie.
Niektórzy gadali, że to meta dla żołnierzy mafii, inni, że kiedyś odprawiono tam
egzorcyzmy. Bolden obserwował ten dom przez tydzień i doszedł do bardziej prozaicznego
wniosku. Każdego wieczoru przychodziło tu kilkadziesiąt osób. Niektórzy kupowali towar
pod drzwiami. Inni ćpali w środku. Działki cracku chodziły po dziesięć dolców.
Przyjmując, że każdy klient brał dziesięć do dwudziestu działek, w domu musiało być co
najmniej trzy tysiące dolców.
- Mamy jakąś broń? - spytał Phil.
- Pałki - mruknął Bolden.
- Pałki? Jaja sobie robisz? Dilerzy mają pistolety.
- To takie specjalne pałki - wyjaśnił. - Wystarczą, jeśli człowiek umie się nimi
posługiwać.
Bolden miał ostatnio coraz większe kłopoty z poczuciem własnej tożsamości. Po części
wynikało to z tego, że nie pasował do żadnej szkolnej kliki, a po części z
nieznajomości własnych korzeni. Matka go zostawiła, ojca nie znał, nie widział nawet
żadnego jego zdjęcia. Nie był Murzynem, Latynosem, Chińczykiem, Żydem ani Polakiem.
Stwierdził, że Bolden to prawdopodobnie angielskie nazwisko. A że w Chicago każdy
musiał skądś pochodzić, uznał, iż Irlandczycy są jedyną grupą etniczną, z którą coś

background image

mogło go łączyć.
W pobliskiej bibliotece publicznej znalazł książkę o irlandzkiej sztuce walki z
wykorzystaniem pałek. Wyczytał, że pałki, odpowiednio użyte, mogą być równie
śmiercionośne jak pistolet. Wiedział, że musi wziąć poprawkę na fakt, iż książka
powstała przed stu laty, ale liczył na element zaskoczenia.
Sięgnął za plecy i wyjął zza paska dwie długie pałki, wyciosane z drzewa dębu,
twarde i ciężkie jak żelazo.
- Walnij go w szyję albo nerki. Od razu fiknie.
Philly patrzył na gładki kijek jak na granat z wyciągniętą zawleczką.
- No dobra, po prostu rób to, co ja.
Nietrudno było się zorientować, o który dom chodzi. Nawet wśród ruder rzucał się w
oczy: parterowy, drewniany, z rozpadającym się szarym sidingiem i oknami zabitymi
deskami. Okalał go cherlawy żywopłot, do drzwi prowadził popękany chodnik.
Bolden pokazał Philly’emu miejsce przy krawężniku, kilka domów dalej.
- Czerwone bmw - powiedział i usiadł, patrząc w dal. - Miej oczy otwarte.
- Zobaczy nas - zaprotestował Philly.
- No to co? Nie wyglądamy groźnie.
- A jeśli wyciągnie pistolet?
Punktualnie o jedenastej nadjechało czerwone bmw i zatrzymało się przed meliną.
Wysiadł około trzydziestoletni mężczyzna w dżinsach i krótkiej skórzanej kurtce. Miał
potargane brązowe włosy i szedł pochylony, jakby zmagał się z silnym przeciwnym
wiatrem. Bolden zaczekał, aż facet zniknie za drzwiami, i przebiegł na drugą stronę
ulicy. Ponieważ w czwartki przyjeżdżała śmieciarka, okoliczni mieszkańcy wystawili na
krawężnik podniszczone kubły ze śmieciami. Chłopcy ukucnęli za nimi.
Diler wyszedł po kilku minutach. Bolden zaczekał, aż mężczyzna podejdzie do
samochodu, po czym wyskoczył z kryjówki i rzucił się ku niemu. Gość zdążył tylko
zauważyć, że jakiś chudy małolat pędzi ku niemu jak oszalały Mohikanin - dostał pałką w
szyję i bark. Bijąc go, Bolden powtarzał sobie w duchu, że tylko tak może zyskać
wolność.
Mężczyzna osunął się na chodnik. Nawet nie krzyknął.
- Philly, chodź tu!
Phil Grabowski stał jak słup.
- Nie m-m-m-mogę.
Bolden walnął dilera jeszcze raz w nerki i kopnął go w brzuch. Ukląkł i przetrząsnął
mu kieszenie.
- Jest! - Wstał, wymachując zwitkiem brudnych banknotów. W pozostałych kieszeniach
znalazł fajkę do haszyszu,
kluczyki i pistolet, bez którego, jak zapewniał Philly, żaden szanujący się diler nie
mógłby się obejść. Pistolet był mały,
mieścił się w dłoni. Bolden schował broń do kieszeni. - Chodź!

- zawołał Philly'ego. -

Spadamy! - Przebiegł na drugą stronę bmw i usiadł za kierownicą.
- Czekaj - odparł Philly. - Już idę.
Diler leżał między nim a samochodem. Kiedy chłopak chciał przeskoczyć faceta, ten
nagle złapał go za nogę.
- Dokąd to?
- Tommy!
Bolden wyjrzał przez okno. Diler próbował wstać, opierając się na Phillym.
Tommy opuścił szybę.
- Przywal mu! Mocno!
Mały chudzielec rozpaczliwie wymachiwał pałką.
- Nie puszcza mnie. Tommy!
Drzwi domu rozwarły się na oścież. Po schodach zbiegli trzej mężczyźni. Bolden
szybko przeanalizował sytuację. Miał pieniądze, samochód, pistolet. Jeszcze minuta i
nie będzie go na tej ulicy. Jeszcze dziesięć minut i zniknie z tego miasta.
- Mocniej! - wrzasnął. - W łeb go! - Philly sam się wpakował w ten bajzel. Gdyby
przybiegł, kiedy Bolden go zawołał, wszystko poszłoby jak po maśle.
- Tommy!
Bolden wyskoczył z samochodu. Prześliznął się po masce i wylądował na chodniku, z
małym srebrnym pistoletem w dłoni.
- Stać! - krzyknął. - Ani kroku dalej.
Trzej mężczyźni zastygli w bezruchu. Dwaj podnieśli ręce.

background image

- Wsiadaj, Philly.
- Nie chce mnie puścić.
- Puść go! - ryknął Bolden.
Diler trzymał Philly'ego za kostki.
- Zapalniczka - wycharczał, patrząc zmrużonymi oczami na Boldena. - Ten pistolet to
pieprzona zapalniczka. Macie przesrane, gnoje.
Bolden podszedł do niego. Nigdy wcześniej nie widział żadnej broni z bliska.
Przyjrzał się perłowej rękojeści, precyzyjnie wytłaczanej lufie. Pistolet wyglądał jak
prawdziwy. Był ciężki. Dobrze leżał w ręku. I to miała być zapalniczka? Zabawka?
Poczuł się oszukany. Wymierzył w dilera i nacisnął spust. Pistolet podskoczył mu w
ręku, rozległ się huk jak od trzaśnięcia z bicza.
- Dostałem! Dostałem! Chryste Panie, dostałem! - zawył diler.
Smuga dymu uniosła się z dziury w skórzanej kurtce, pod barkiem.
Philly krzyknął. Mężczyźni rozbiegli się na różne strony.
- Idź - powiedział spokojnie Bolden. - No, spadaj.
Philly nie ruszył się z miejsca.
- A co z tobą?
Bolden spojrzał na rannego. Spod pleców mężczyzny pociekła strużka krwi. Płynęła po
chodniku, poszerzając się z każdą
chwilą.
- Zostaję.
- Ale... - Philly zamrugał i wybuchnął płaczem. - Ale...
- Idź. Nic twojej matce nie powiem. No, już cię tu nie ma. - Wreszcie przypadł do
niego i ryknął: - Won!
Philly odwrócił się i uciekł.
Bolden ukląkł przy dilerze. Włożył mu banknoty z powrotem do kieszeni. Było zimno.
Nie czuł palców. Rozpiął mężczyźnie kurtkę, zdjął koszulkę Stonesów, zwinął ją i mocno
przycisnął do rany.
- Głupio zrobiłeś, mówiąc, że to zapalniczka.
- Świr z ciebie, mały.
Po chwili usłyszał pierwszą syrenę. Zaraz dołączyła do niej druga, potem trzecia.
Wkrótce już cały świat domagał się aresztowania Tommy'ego Boldena. Chłopak zadygotał.
Uświadomił sobie, że zamienił jedno więzienie na inne, o wiele gorsze. Loch, tak to
nazywali. Stanowy Dom Poprawczy dla Chłopców.
Wrócił do rzeczywistości.
Czemu Guilfoyle go ścigał?
Nic nie dzieje się bez powodu.

Rozdział 10

Człowiek, który przybrał imię i nazwisko Nathaniela Pendletona, siedział za biurkiem i
wpatrywał się w statek.
- Cudo - szepnął do siebie. - Arcydzieło.
W specjalnie zamówionej szklanej gablocie spoczywał wykonany w skali jeden do
trzystu model amerykańskiego pancernika drugiej klasy zbudowanego w stoczni w Nowym

background image

Jorku i zwodowanego w 1890 roku. Drewniany kadłub pomalowano na biało i pod linią wodną
obito pancerzem mającym chronić jednostkę przed torpedami. Okręt wyposażony był w
cztery działa w obrotowych wieżyczkach. Oprócz tego miał sześć działek kaliber 15 mm,
piętnaście małych
karabinów maszynowych i cztery wyrzutnie torped. Nawet flagi były autentyczne i, jak
wynikało z drobiazgowych badań Pendletona, takie same jak te, które łopotały na wietrze
owego pamiętnego lutowego wieczoru przed przeszło stu laty.
Zamknął oczy i przez chwilę czuł w nozdrzach zapach portu: frangipani i olej
napędowy, woń smażonego kurczaka płynącą z mesy oficerskiej i słaby swąd dymu
dochodzący z odległych pól trzciny cukrowej. Okręt kołysał się leniwie, cumy się
naprężały, kadłub trzeszczał cicho. Z lądu dobiegały wesołe melodie, wygrywane przez
kapelę mariachi. Śmiech. Gwizdy. Gdzieś blisko rozległ się okrzyk marynarza:
„Kapitanie. Łódź za sterburtą!”
A potem wybuch.
Pendleton podskoczył na krześle i otworzył szeroko oczy. W wyobraźni wciąż widział
oślepiający błysk, czuł, jak pokład zapada się pod nim, a okręt przechyla się na prawą
burtę i opada na dno portu w Hawanie. Otrząsnął się i zobaczył swój gabinet.
Ale tam, w Hawanie, też był. Na Boga, na pewno.
Wstał i podszedł do modelu. Przesunął dłonią po gablocie. Przyczyna zatonięcia
okrętu oficjalnie pozostawała nieznana. On jednak wiedział, co się stało. Przyczepiona
do dziobu mina rozerwała kadłub i spowodowała wybuch zapasów amunicji. Niestety,
musiało do tego dojść, a szkoda. To był naprawdę piękny okręt.
Wyczuł, że ktoś stoi za jego plecami.
- Cóż - mruknął. - Skąd wiedział? Od Stillmana, tak? Został zwerbowany.
- Nie - odparł Guilfoyle. - Jest czysty.
Pendleton się odwrócił.
- Słucham?
- Bolden nic nie wiedział.
- Musiał wiedzieć. Figurował we wszystkich naszych raportach. Był zagrożeniem klasy
czwartej. Sam tak mówiłeś.
- Przypuszczam, że doszło do pomyłki.
- Zakładam, że go przesłuchałeś?
- Od tego jestem.
- No i? - spytał Pendleton.
- To najbardziej niewinny człowiek, jakiego widziałem. Był otwarty. Nie kręcił. Nie
bał się okazać złości. Poddałem go próbie. Mówił prawdę.
- Jak zareagował na nazwisko Stillman?
- Nic mu ono nie mówi.
- Przecież wszystko jest w raportach. Istnieje trop... związek.
- Musimy wziąć pod uwagę możliwość, że Cerber wyciągnął fałszywe wnioski.
Pendleton podszedł do biurka i przerzucił stertę papierów. Nagle uderzył w nie
dłonią.
- Tu! Zobacz! Połączenia telefoniczne. Środa, czwartek, piątek. Nie wmawiaj mi, że
Cerber się pomylił. Na ten system poszło już osiemset milionów z kasy państwowej. On
się nie myli.
Guilfoyle nie ruszył się z miejsca. Stał spokojnie, z rękami założonymi za plecy.
- Może to kwestia błędnych danych. Wie pan, śmieci na wejściu, śmieci na wyjściu.
System działa dopiero od kilku miesięcy. Jest wiele...
- Błędne dane? - Pendleton pokręcił głową. - Cerber wyciągnął informacje
bezpośrednio z telekomunikacji. Nie podawaliśmy, gdzie ich szukać. Sam je znalazł.
Zagrożenie klasy czwartej. To oznacza cztery przypadki wrogiej działalności. Cerber nie
popełnił błędu. Niemożliwe. - Zaczerpnął powietrza i potarł palcem usta, wpatrując się
w Guilfoyle'a. - Może nadszedł czas, żebyś przyznał, że maszyna radzi sobie lepiej od
ciebie.
Guilfoyle nie odpowiedział.
Czasem stał nieruchomo jak zabalsamowany.
Pendleton podszedł do dużego okna, wychodzącego na północ. Spojrzał w dół, na
ciemną, stalową wstęgę Potomacu i dalej, na sięgającą po horyzont panoramę Waszyngtonu
z mauzoleum Lincolna, Reflecting Pool, pomnikiem Waszyngtona i wznoszącym się na drugim
końcu Mail Kapitolem, którego kopuła niemal całkowicie ginęła w chmurach. Ten widok
głęboko go poruszył. Oto stolica największego imperium w dziejach, obejmującego obszar,

background image

jakiego Rzymianie mogliby tylko pozazdrościć. Pendleton żył tu, w samym jej sercu. Był
graczem. I to wpływowym.
Z rękami skrzyżowanymi na piersi, w trzyczęściowym ciemnografitowym garniturze i
wypastowanych na wysoki połysk butach wyglądał jak typowy arystokrata. Miał
sześćdziesiąt siedem lat, był wysoki i szczupły, jego surowa, nieufna twarz przywodziła
na myśl filmowych dyplomatów i szpiegów. Zresztą, swego czasu był jednym i drugim,
podobnie jak wszyscy jego przodkowie od czasów rewolucji. Uchodziłby za atrakcyjnego
mężczyznę, gdyby nie brwi, nierówne i gęste jak krzaki dzikiej róży, które nadawały mu
wygląd gwałtownego, nieobliczalnego człowieka. Jego przerzedzone włosy, niegdyś
kruczoczarne, teraz przyprószała siwizna. Przygładzał je lakierem i zaczesywał na
prawo, z idealnie równym przedziałkiem. Nosił tę samą fryzurę od 1966 roku, kiedy jako
młody porucznik piechoty morskiej służył w Republice Wietnamu. Od tamtej pory nie
znalazł powodu, by ją zmienić. Stare, dobre czasy.
Odwrócił się i spojrzał na Guilfoyle’a.
- Coś jeszcze?
- Jest pewien kłopot.
- Powinienem się domyślić. Tylko ty ze wszystkich moich pracowników przekazujesz mi
dobre wieści przez telefon, a złe osobiście. Cóż więc?
- Akcja przebiegła zgodnie z planem. Aż do ostatniego etapu.
- Proszę jaśniej.
- Jeden z moich ludzi został dotkliwie pobity przez Boldena. Teraz go opatrują,
potem przeniosą do Police Plaża.
- To znaczy, że go aresztowali? - Pendleton szybko zamrugał. Serce na chwilę zamarło
mu w piersi. - To nie kłopot. To katastrofa.
- Zajęliśmy się tym. Nasz człowiek w południe będzie wolny.
- Chcesz powiedzieć, że bankier z Harrington Weiss poradził sobie z pracownikiem
Scanlon uznanym za „zdolnego do rozwiązywania problemów”?
- Zgadza się.
- Przecież to doskonale wyszkoleni zabójcy. Z sił specjalnych. Zielone Berety.
Guilfoyle skinął głową i spuścił oczy. W jego przypadku było to równoznaczne z
przeprosinami.
- Mimo to radzę odpuścić - powiedział. - Bolden ma dużo pracy, jak pan wie. I, jak
mówiłem, jest czysty.
- Teraz już nie - warknął Pendleton. Szok zastąpiła wściekłość. Nie mógł dopuścić do
takiej fuszerki. Nie pod swoim nosem. Inni by mu tego nie darowali. - Moim zdaniem wie
wszystko.
- Usłyszał kilka słów, które nic mu nie mówią, i tyle. Za tydzień zapomni o sprawie.
- Za tydzień będzie za późno. Dla mnie liczy się to, co stanie się za dwa dni. Nie
możemy pozwolić, żeby potem ktoś zaczął węszyć.
- Sprawa jest bardziej złożona. - Guilfoyle raz jeszcze przypomniał o aresztowanym
pracowniku Scanlon i dodał, że Bolden oraz jego dziewczyna podali policji rysopisy
dwóch innych ludzi z firmy, Waltera „Wilka” Ramireza i Eamonna „Irlandczyka” Jamisona.
- Gdyby coś się stało Boldenowi, policja zaczęłaby coś podejrzewać. Trudno byłoby
sterować dochodzeniem w sprawie zabójstwa. Przypuszczam, że mnie Bolden też dość
dokładnie opisał.
- W dodatku wplątała się w to jakaś dziewczyna? - Pendleton zmarszczył brwi.
- Jest nikim - wyjaśnił Guilfoyle.
Pendleton zaczął bujać się na krześle. Taki kłopot da się zminimalizować.
Są na to odpowiednie środki.
- Wyłączcie go z obiegu. Skompromitujcie. Zniszczcie mu życie. Wiesz, co robić.
Jeśli nie możemy zabić Boldena, sprawimy, że jemu samemu odechce się żyć. A co do
dziewczyny... wyeliminujmy jąz gry. To będzie ostrzeżenie dla faceta, żeby siedział
cicho.
Guilfoyle długo patrzył na Pendletona bez słowa. Wreszcie skinął głową.
- No dobrze - mruknął Pendleton. - Wszystko jasne. - Zabębnił palcami w biurko,
wstał i podszedł do modelu pancernika. - Widzisz to?
Guilfoyle zbliżył się do niego.
- Precyzyjna robota — ocenił.
- Przyjrzyj się uważniej. Idealna kopia. Wykonał ją pewien Holenderz Curaęao.
Prawdziwy mistrz. Kosztowało mnie to dziesięć tysięcy dolarów. - Pendleton podniósł
rękę do modelu, jakby chciał sięgnąć nie tylko do gabloty, ale i w przeszłość. - Statek

background image

zatonął z dwustu pięćdziesięcioma marynarzami na pokładzie. Zginął kwiat naszej
młodzieży: dobrze wyszkoleni chłopcy, pełni zapału, gotowi do walki. Oddali życie, by
Ameryka mogła zająć należne jej miejsce na arenie międzynarodowej. Hawaje, Panama,
Filipiny, Haiti. Pięć lat po tym, jak okręt poszedł na dno, wszystkie te kraje były
nasze. Czasem, żeby coś osiągnąć, trzeba przelać trochę krwi. Niestety.
Guilfoyle nachylił się, żeby przeczytać nazwę na dziobie pancernika.
- Pamiętajcie „Maine”! - szepnął.

Rozdział 11

Bolden wszedł do domu i zobaczył Yodę, siedzącego na blacie kuchennym.
- Nie śpisz? Spałeś w ogóle?
Wielki, rudy, pręgowany kocur spojrzał na niego i ziewnął. Bolden zapalił światło.
- Napiłbyś się mleka, co?
Yoda podniósł łapę.
Bolden postawił na podłodze spodek i nalał mleka.
- Niech Moc będzie z tobą.
Na automatycznej sekretarce miał jedenaście wiadomości. Dziesiąta brzmiała: Thomas...
cześć. Dochodzi czwarta. Obdzwoniłam już wszystkie szpitale. Jestem w domu. Zadzwoń jak
najszybciej. Kocham cię.
Bolden wykręcił numer domowy Jenny. Odebrała po pierwszym sygnale.
- Thomas? Gdzie jesteś?
- Cześć - powiedział. - W domu. Wszystko w porządku.
- Gdzie byłeś? Martwiłam się o ciebie.
- To długa historia. Przepraszam, że nie zadzwoniłem wcześniej.
- Nic się nie stało. Dostałam twoją ostatnią wiadomość. Dokąd cię właściwie
wyniosło? Czekałam dwadzieścia minut na ulicy, aż policjant się uparł, żeby zabrać mnie
do szpitala.
- Odzyskałem twój zegarek.
Cisza. Bolden usłyszał szloch, potem stłumiony śmiech. Westchnął i ścisnął palcami
grzbiet nosa. Chciał, żeby tu była, przy nim.
- Zjedzmy razem lunch - zaproponował. - Wtedy porozmawiamy.
- Mogę przyjść teraz.
- O ósmej muszę być w pracy. Chodzi o tę transakcję z Jefferson. Wspominałem ci o
niej, pamiętasz?
- Nie idź - poprosiła Jenny. - Ja też wezmę dziś wolne. Przyjedź do mnie.
- Nie pożałujecie, towarzyszu - dodała jak tajna agentka rosyjska.
- Nie da rady - odparł, zły na siebie, że gada jak nadęty sztywniak.
- Potrzebuję cię, Tommy - powiedziała, zmieniając ton. - Przyjdź. Teraz.
- Jen, to ważna sprawa. Ludzie przylatują z Waszyngtonu. Nie mogę opuścić tego
spotkania.
Jenny westchnęła.
- No dobra, niech będzie lunch. - Głos miała aż za poważny. - Ja też muszę ci coś
powiedzieć.
- O co chodzi?

background image

- Nie teraz, wykluczone. Ale ostrzegam. Potem gdzieś cię uprowadzę.
- Jeśli wszystko dobrze pójdzie z Jefferson, może ci na to pozwolę. Do zobaczenia na
lunchu. Punkt dwunasta.
- Tam, gdzie zwykle?
- Tak. A co z tobą? Jak ręka? Dziesięć szwów wystarczyło?
- Skąd wiedziałeś?

Bolden włączył telewizor, ustawiony na informacje gospodarcze, ze ściszonym
dźwiękiem. Przez chwilę wpatrywał się w liczby przewijające się na dole ekranu.
Obligacje długoterminowe poszły w górę. Ropa z Morza Północnego potaniała o dolara na
baryłce. Indeks Nikkei w chwili zamknięcia wzrósł o pięćdziesiąt punktów.
Mgła przesłoniła mu oczy.
Korona. Bobby Stillman.
Bolden zacisnął powieki, usiłując wymazać te słowa z pamięci, wyciszyć martwy głos
Guilfoyle’a. To, że przed pięcioma godzinami ktoś strzelił mu prosto w twarz i chybił o
centymetry, że kazano mu stać na dźwigarze kilkadziesiąt pięter nad ziemią, że na tym
samym dźwigarze rzucił się na człowieka i przypadkowo spadł w rozwieszoną dwadzieścia
metrów niżej siatkę - wszystko to wydawało się nieprawdopodobne i odległe. To nie mogło
się naprawdę wydarzyć. Nie tego samego dnia, w którym zjadł śniadanie z klientami w
bostońskim Ritz-Carltonie, poszedł w smokingu na uroczystą kolację i wręczył Jenny
rocznicowy prezent na stopniach Federal Hall.
Otworzył oczy i wbił wzrok w liczby przewijające się po ekranie. Złoto kosztowało
czterysta sześćdziesiąt dolarów za uncję w Londynie - co do tego był pewien. W to, że
obligacje długoterminowe idą po pięć koma trzy, też wierzył. Liczby odnosiły się do
rzeczywistości. Mógł im ufać. To, że jacyś ludzie próbowali go zabić, bo myśleli, że
wiedział coś, czego nie wiedział, nie miało najmniejszego sensu. Korona. Bobby
Stillman. Nie mógł oprzeć się na czymś, czego nie rozumiał, więc musiał o tym
zapomnieć. Wymazać te wydarzenia z pamięci. Bolden potrafił zapominać.
Postanowił spróbować coś zjeść. Zapowiadał się długi, ciężki dzień. Poczucie
odpowiedzialności popychało go jak prąd morski, niewidzialna siła, której nie był w
stanie się oprzeć. Poczłapał do lodówki, wyjął jajka, ser z papryką, szynkę w
plasterkach i sok pomarańczowy. Z kredensu wziął witaminę C i proszek przeciwbólowy.
Usiadł przy pianinie i zaczął jeść jajka. Yoda wskoczył na ławeczkę obok niego.
Bolden dał kocurowi okrawek szynki.
Kiedy skończył, postawił talerz z resztkami na podłodze. Yoda rzucił się do jedzenia w
mgnieniu oka. Kot, który lubił jajka i pikantny ser - nic dziwnego, że ważył sześć
kilo.
Zapomnij. Zapomnij o wszystkim.
Odwrócił się i uderzył palcem wskazującym w klawisz. Pianino było cudo

stary

chickering. Wisiał nad nim oryginalny plakat do Yankee Doodle Dandy, z łobuzersko
mrużącym oko Jimmym Cagneyem. Bolden przesunął dłonią po klawiszach z kości słoniowej.
Chopsticks - tylko tyle umiał zagrać. Jak już zarobi dość kasy, weźmie lekcje. Chciał
nauczyć się grać trzy utwory: muzykę z Charliego Browna, Maple Leaf Rag Scotta Joplina
i Sonatę księżycową. Tommy Bolden grający Beethovena. Choć ze zmęczenia ledwo widział
na oczy, uśmiechnął się na tę myśl.
Kiedy włożył talerz do zlewu i puścił ciepłą wodę, zegar w kuchence pokazywał
szóstą dziesięć. Przeszedł do salonu i zwalił się na kanapę, patrząc przez okno na East
River. Na drugim jej brzegu przycupnęły betonowe bloki Queens, jak więzienie pod szarym
niebem. Rozejrzał się po mieszkaniu, do którego wprowadził się przed czterema laty.
Wówczas cały jego dobytek mieścił się w trzech walizkach i sześciu pudłach, nie licząc
fotela, lampy i oprawionego w ramki plakatu ze zdjęciem Led Zeppelin z koncertu w
Madison Square Garden.
To wszystko już dawno zniknęło.
Pierwszym bojowym zadaniem Jenny było wykształcić w nim dobry gust. Człowiek nie
rodził się z poczuciem estetyki, musiał się tego nauczyć. Dobry gust to bordowa sofa i
lustro ścienne w stylu art deco. To skórzany foteli dwumetrowa palma, plakat z
Cagneyem, niegdyś wiszący w holu kina Biograph na Times Square. Dobry gust to
popołudnia spędzone w niezliczonych sklepach z antykami w Greenwich w poszukiwaniu
czegoś... co by pasowało. Dobry gust, jak się przekonał, polegał na tym, by wydawać
kupę pieniędzy, ale nie kłuć luksusem w oczy.

background image

Pewnej słotnej jesiennej soboty, po wizycie w sklepie ze starociami, gdzie byli już
tydzień wcześniej, Bolden się zbuntował. Teraz jego kolej, stwierdził. Tego dnia za
kwintesencję dobrego gustu uznał odtwarzacz Macintosh z mocą dwustu watów na kanał i
koncertową wersję Midnight Rambler Stonesów, podkręconą na osiemdziesiąt decybeli. Do
tego: butelka taniego chianti, spaghetti z sosem pomidorowym, gorące pieczywo czosnkowe
ociekające masłem i rozłożona na podłodze stara kołdra, na której mogli się tym
wszystkim cieszyć. I seks wśród budzących się do życia świateł Manhattanu, a potem
wspólna gorąca kąpiel.
Spojrzenie Boldena powędrowało po podłodze, gdzie leżeli tamtego wieczoru, przykryci
jego wysłużoną, poprzecieraną kołdrą, przy świecy, którą Jenny zatknęła w butelkę po
chianti. U dołu butelka była owinięta słomą, po bokach spływał wosk.
- Okropny gust. Okropne wspomnienie - powiedziała tamtej nocy.
Bardzo mu jej brakowało.
Myśląc o pocałunku, jakim go wtedy obdarzyła, zamknął oczy i położył głowę na
poduszce. Musiał odpocząć. Choć przez kilka minut. Dziesięć czy piętnaście...

Bolden śnił. Stał na środku dużego pokoju, otoczony przez grupę chłopców, właściwie
nastolatków. Znał ich wszystkich. Gritsch, Skudlarek, Feely, Danis, Richens i reszta
ekipy z Lochu. Tupali w drewnianą podłogę i skandowali jego nazwisko. Spojrzał w dół.
Na podłodze ktoś leżał. Bolden schylił się i odwrócił ciało. Boyle miał groteskowo
wykręconą szyję, otwarte oczy i usta. Nie żył. „To był wypadek”, krzyknął
szesnastoletni Bolden. „Wypadek!”
Krąg zacieśniał się wokół niego, wszyscy wciąż skandowali jego nazwisko. Trzymali
pistolety. Takie same jak ten, z którego Guilfoyle wymierzył mu w głowę. Podnieśli
ręce. Bolden poczuł na czole dotyk lufy. Padł strzał.

Pistolet!
Bolden zerwał się ze snu. Właśnie wtedy przed oczami stanął mu ten obraz. Coś, co
zobaczył minionej nocy. Podbiegł do biurka, dziewiętnastowiecznego sekretarzyka. Na
wierzchu leżał notes. Bolden znalazł długopis i zaczął szkicować tatuaż widniejący na
piersi jego niedoszłego zabójcy. Pierwszy rysunek był zupełnie nieudany, przypominał
przeżutą kość. Bolden wyrwał kartkę, zmiął ją i wrzucił do kosza. Zaczął od nowa, tym
razem wolniej. Masywne łoże przechodzące w długą lufę, zwężającą się ku końcowi. Ten
szkic też nie wyglądał najlepiej, ale przynajmniej był bardziej podobny do oryginału.
Tommy obejrzał go w świetle.
Karabin starego typu, z około 1800 roku. Taki, jakim posługiwałby się Daniel Boone.
Karabin pioniera. Nie, nie karabin, poprawił się.
Muszkiet.

Rozdział 12

Detektyw John Franciscus nie wierzył własnym oczom. Dziesięć metrów od niego wysoki,
porządnie ubrany Murzyn, na oko czterdziestoletni, stał z wackiem w ręku i lał na
ścianę kościoła episkopalnego pod wezwaniem świętego Tomasza. Detektyw wściekł się na

background image

ten widok. Nie ma jeszcze ósmej, a ten tu szczy na dom boży, jakby róże podlewał.
Wcisnął hamulce, podjechał nieoznakowanym radiowozem do krawężnika i otworzył drzwi.
- Hej, ty! - krzyknął. - Nie ruszaj się!
- Czego, do jasnej... - Mężczyzna nie zdążył dokończyć zdania, bo Franciscus
przypadł do niego i strzelił go w pysk. Murzyn zatoczył się do tyłu i zasikał sobie
ubranie. - Cholera - jęknął, mrugając z niedowierzaniem.
Franciscus skrzywił się, czując od faceta alkohol.
- To, szanowny panie, była nauczka. Proszę przemyśleć swoją postawę. To pańska
dzielnica. Niech pan o nią dba.
Pokręcił głową i wrócił do samochodu, żeby poszkodowany nie zdążył mu się lepiej
przyjrzeć. Tego rodzaju działania, określane przez Frarciscusa prewencyjnymi, ostatnimi
czasy nie zyskiwały uznania. Niektórzy nazywali je nieuzasadnionymi czy wręcz
brutalnymi. Mimo to były zbyt skuteczne, żeby z nich ot tak zrezygnować. Franciscus
spełniał swój obywatelski obowiązek i tyle.
W końcu Harlem to też jego dzielnica. Już prawie trzydzieści pięć lat przepracował w
wydziale zabójstw północnego Manhattanu. Na jego oczach Harlem mozolnie odbijał się od
dna i krok po kroku zmieniał ze strefy działań wojennych, gdzie po zmroku nikt nie mógł
czuć się bezpieczny - bez względu na kolor skóry - w spokojną, tętniącą życiem
dzielnicę z czystymi chodnikami i dumnymi mieszkańcami.
Przymkniesz oko na drobne sprawy, a ludzie zaraz pomyślą, że nikt o nic nie dba. Co
to, to nie. Trzeba zgarniać bezdomnych, którzy plują na szyby i żądają dolara za ich
umycie; pijaków wyłudzających napiwki, bo niby pilnują zaparkowanych samochodów;
handlarzy crackiem, gapowiczów, grafficiarzy. Wszystkich tych, którzy sprawiali, że
ulice były brudne i niebezpieczne. Nie zamierzał tolerować tego, że jakiś idiota szczy
w miejscu publicznym, co więcej, pod kościołem. To właśnie walka z drobnymi
wykroczeniami pozwoliła odbić Harlem z rąk bandytów i złodziei i uczynić z Nowego Jorku
najbezpieczniejszą metropolię świata.
Półtora kilometra dalej Franciscus zjechał na bok i położył na desce rozdzielczej
tabliczkę z napisem POLICJA. Wyciągnął szyję i obejrzał wieżowiec. Hamilton Tower,
nazwany tak na cześć Alexandra Hamiltona, który niedaleko stąd zbudował swoją „wiejską”
posiadłość, The Grange. Co komuś strzeliło do głowy, żeby postawić tu luksusowy
biurowiec? Budynek wyglądał na ukończony w dwudziestu procentach. Franciscus popatrzył
na plac budowy. Zauważył tam tylko forda pikapa. Poszukał wzrokiem budowlańców,
sprawdził, czy ramię dźwigu się rusza. Nic. Na ogrodzonym terenie było cicho jak w
kostnicy. Franciscus wiedział, co to oznacza. Brak dinero. Kolejna rozgrzebana,
kosztowna inwestycja. Tylko tego Harlemowi brakowało.
Rozejrzał się na boki, wypatrując luki w strumieniu samochodów. Właściwie nie był
na służbie, ale musiał sprawdzić kilka rzeczy, bo inaczej nie zaśnie. Kiedy coś go
dręczyło, nie mógł wysiedzieć w domu - owszem, ładnym, dużym, piętrowym, z białym
płotem i trawnikiem, ale pustym jak cholera. Żona Franciscusa umarła przed trzema laty.
Jego synowie wiedli błogie życie w San Diego, obaj byli szeryfami, chwała Bogu. A on
został sam.
Przejechał samochód i Franciscus przebiegł przez ulicę. Pięć kroków i już oblał się
potem, a serce zatańczyło mu polkę w piersi. I to przy temperaturze wynoszącej niewiele
ponad zero stopni. Zwolnił kroku i otarł czoło.
Zapukał do baraku kierownika budowy i wsadził głowę w drzwi.
- Jest tu kto?
- Wejść - odparł chrapliwy głos.
Franciscus wszedł do środka i wyjął legitymację. Zaczekał, aż facet dobrze jej się
przyjrzy, żeby potem nie było żadnych wątpliwości. Odznaka już nie wystarczała. Każdy
mógł zdobyć fałszywą.
- Chciałbym się rozejrzeć. Mogę?
- Pewnie. Otwórzcie tu nowy komisariat. Jest dużo wolnych pięter. Od parteru do
osiemdziesiątego. Do wyboru, do koloru.
Kierownik budowy był starszym człowiekiem z mięśniem piwnym i twarzą czerwoną jak
burak. Na kolanach trzymał rozłożony „Post”, w popielniczce stojącej obok ogromnego
kubka kawy dymił zapalony papieros, na stole leżała paczka chipsów. Franciscus
przyjrzał mu się z zaciekawieniem. Że też mu jeszcze serce nie wysiadło.
- Muszę zajrzeć do biura brygadzisty - oznajmił.
- A proszę bardzo. Brama otwarta. Winda działa. Nie ma tam nic ciekawego. Tylko mi
nie podchodzić do krawędzi, jasne?

background image

- Bez obawy, na razie nie zamierzam uczyć się latać. - Franciscus wskazał głową
plac budowy. - Jakoś nie widzę robotników.
- To tak, jak ja. Ważniaki chcą się przekonać, czy ktoś tu się w ogóle zechce
wprowadzić, zanim dadzą więcej kasy. Jeśli będzie pan potrzebował pomocy, proszę wołać.
Głośno!
Franciscus parsknął śmiechem. Kiepski dowcip, ale przynajmniej facet się starał.
- Mówił pan, że brama jest otwarta. Nie zamykacie jej na noc?
- Proszę powiedzieć, że pan żartuje, a odzyskam wiarę w miejskie władze.
- Kto ma klucze?
- Ja. I jeszcze ze dwudziestu baranów. Tylko niech pan nie prosi o ich nazwiska.
- Nie, pańskie wystarczy. Czy my się skądś znamy? Pracował pan w policji? -
Powiedział tak, żeby pochlebić facetowi. Pozyskać jego zaufanie.
- Nie, ale odsłużyłem rok w Wietnamie. Potem miałem już dość munduru.
- Świetnie to rozumiem. Miłe wspomnienia. - Franciscus przewrócił oczami.
- Alvin J. Gustafson, do usług. - Wyjął z kieszeni wizytówkę. - Mów mi Gus. A w
ogóle, o co chodzi? Czego właściwie szukasz?
- Jakby ktoś pytał, Gus, podziwiam widoki.

Biuro brygadzisty wyglądało dokładnie tak, jak opisał je Bolden. Franciscus otworzył
drzwi. Wychodziły na północ, na Bronx. To też się zgadzało. Tak, to musiało zdarzyć się
tutaj.
Włożył ręce do kieszeni i oparł się o ścianę. W głowie miał pustkę, zero pomysłów,
zero podejrzeń. Przyjechał tu, żeby na podstawie opowieści Boldena spróbować odtworzyć
przebieg wydarzeń.
Ciągle myślał o człowieku, którego kazał trzymać pod strażą w szpitalu. Facet był
weteranem, to pewne, ale jak dotąd nie udało się go zidentyfikować na podstawie
odcisków palców. Nie miał przy sobie żadnych dokumentów, nie podał nazwiska. Nie chciał
nawet skorzystać z przysługującego mu prawa do jednego telefonu. Siedział cicho jak
mysz pod miotłą. Ani chybi był ważnym graczem. Franciscus koniecznie musiał się
dowiedzieć, kto napuścił drania na Thomasa Boldena.
Spojrzał na drzwi i krzesła, starając się ocenić, gdzie Bolden stał, gdzie upadł.
Przebiegając oczami po dywanie, zauważył pod biurkiem srebrną spinkę do kołnierzyka.
Podniósł ją. No proszę, od Tiffany'ego.
- A to szpaner z tego Boldena - mruknął i wrzucił spinkę do kieszeni.
Dowód zawsze się przyda.
Po chwili wrócił do windy. Zjeżdżając, porządkował w myślach wszystkie znane mu
fakty. Wczoraj o pierwszej Thomas Bolden poszedł na lunch do restauracji Balthazar. Był
śledzony. Człowiek, który miał go na oku, ukradł telefon komórkowy, żeby rozmawiać, nie
obawiając się namierzenia. Wieczorem dziewczyna Boldena została napadnięta przez dwóch
mężczyzn około trzydziestki. Zabrali zegarek (prezent rocznicowy, wart około sześciu
tysięcy dolarów) i dużą srebrną tacę. Bolden zaczął ich gonić i został uprowadzony.
Rabusie wsadzili go do limuzyny, zwrócili mu zegarek i tacę. W drodze jeden z nich dał
do zrozumienia, że służył w rangersach. Około wpół do pierwszej dojechali na opuszczony
plac budowy w Harlemie. Brama była otwarta. Biuro brygadzisty stosownie przygotowano -
pamiętano nawet o zdjęciu ze ścian projektów budynku. Wszystko zostało dopięte na
ostatni guzik. Niejaki Guilfoyle zaczął wypytywać Boldena o Koronę - cokolwiek to było
- i o jego kontakty z jakimś Bobbym Stillmanem. Bolden powiedział, że nic nie wie, więc
Guilfoyle wypchnął go na zewnątrz, na platformę wielkości znaczka pocztowego,
siedemdziesiąt pięter nad ziemią. Kiedy nie przyniosło to pożądanego efektu, strzelił
mu nad uchem z pistoletu, żeby się upewnić, że Bolden nie kłamie.
W tej chwili Franciscus pozwolił sobie na krótką dygresję: gdyby to jemu ktoś
przystawił pistolet do głowy, przyznałby się, że znał wodza Józefa z plemienia Nez
Perce. Do zapamiętania: pan Bolden ma stalowe nerwy.
Franciscus wrócił do rekonstrukcji wydarzeń. Guilfoyle kazał wspólnikowi, Wilkowi,
zabić Boldena i poszedł. Boldenowi udało się zepchnąć Wilka z dźwigara. Spadli razem w
wiszącą dwadzieścia metrów niżej siatkę zabezpieczającą. Bolden zjechał windą na sam
dół, zaatakował szofera z zaskoczenia, wybił mu zęby i uciekł samochodem, taranując
bramę. Dwie godziny później na placu budowy nie było śladu Wilka i w ogóle nic nie
wskazywało na to, by doszło tam do jakichkolwiek ekscesów.
Niesamowita historia, stwierdził Franciscus, idąc przez plac. Człowiek pokroju

background image

Boldena z byle powodu nie zgłosiłby się na policję. Detektyw postanowił go sprawdzić,
jeśli budżet to wytrzyma. Podrzucając w zamyśleniu spinkę do kołnierzyka, doszedł do
wniosku, że Bolden mówił prawdę. Pytanie tylko, czy rzeczywiście nic go nie łączyło z
Guilfoyle’em. Tyle zachodu, żeby dorwać niewłaściwego człowieka? Mało prawdopodobne.


- Jesteś tu jeszcze, Gus? - Franciscus zapukał do drzwi baraku kierownika budowy.
- Tak, praca wre.
Detektyw wszedł do środka.
- Niestety, muszę cię jednak poprosić o nazwiska osób, które mają klucze.
- Wiedziałem. - Gustafson wyrwał kartkę z notesu i podał policjantowi. Po lewej
stronie widniało sześć nazwisk. - Ojciec zawsze mi powtarzał, żebym był dobrze
przygotowany. Niestety, wszystkich nie spamiętałem. Całą listę możesz dostać w
centrali.
- To znaczy gdzie?
- W New Jersey. Atlas Ventures.
- Pierwsze słyszę. Czemu nie wystawili tablicy? - Franciscus nie widział jeszcze
placu budowy, który nie byłby zastawiony tablicami reklamującymi podwykonawców.
- Wystawili, ale kilka dni temu zabrali.
- Grafficiarze ją zasmarowali?
- Nie. Miejscowi raczej się nas nie czepiają. Cała dzielnica skorzysta na budowie
biurowca. Może trochę się już podniszczyła.
- Może. - Franciscus wzruszył obojętnie ramionami. - Ale widok jest super.
- No nie?

Po przejechaniu kilkudziesięciu metrów Franciscus wcisnął hamulec. Wyjrzał przez
szybę po prawej stronie na stary, dobrze utrzymany dom w stylu federalnym, z
jasnożółtymi ścianami. Na ganku wisiała flaga amerykańska. Przed wejściem stała tablica
informacyjna Towarzystwa Ochrony Zabytków. The Grange był ostatnim domem Alexandra
Hamiltona, zbudowanym niedługo przed jego śmiercią. W tamtych czasach uważany był za
wiejską rezydencję, na południowy Manhattan jechało się z Harlemu przeszło godzinę. Dom
już raz został przeniesiony, teraz planowano przemieścić go znowu. Z jednej strony
sąsiadowała z nim stara kamienica, z drugiej stał zaniedbany kościół.
Dlaczego tutaj?
To pytanie nie dawało mu spokoju. Po co uprowadzać człowieka niedaleko Wall Street i
wieźć go taki kawał drogi? Zawodowcy, którzy mieli dość cierpliwości, by obserwować
ofiarę przez wiele dni, mogli zabrać Boldena, gdzie tylko chcieli. Wybrali Harlem. To
tu miał zginąć.
Wbił wzrok we flagę łopoczącą na rześkim wietrze. Z jakiegoś powodu przypomniał mu
się muszkiet wytatuowany na piersi mężczyzny pozostającego pod strażą w szpitalu.

Rozdział 13

Firma Harrington Weiss zajmowała piętra od siódmego do czterdziestego drugiego w

background image

niepozornym szarym granitowym biurowcu kilkaset metrów od siedziby giełdy nowojorskiej.
Założona w 1968 roku, była nowicjuszką na Wall Street. W porównaniu z konkurentami, z
których wielu działało od stu lat, nie miała historii. Nie dorównywała im też pod
wzglądem wielkości. Z aktywami w wysokości trzech miliardów dolarów, zatrudniała nieco
ponad dwa tysiące pracowników, rozrzuconych po biurach w Nowym Jorku, Londynie,
Szanghaju i Tokio.
Jednak Solomon Henry Weiss nigdy nie chciał, by jego firma stała się największa.
Wolał być najlepszy. Pochodzący z Sheepshead Bay w Brooklynie Sol Weiss rzucił szkołę w
wieku czternastu lat i zatrudnił się na giełdzie jako goniec. Był pracowity, bystry i
chorobliwie nieufny. Szybko piął się po szczeblach kariery, zdobywając doświadczenie
jako makler, specjalista i wreszcie twórca rynku. Znudzony pośredniczeniem w
transakcjach innych osób, założył własną firmę, by zarządzać swoimi oszczędnościami i
drobnymi, które udało mu się wydębić od rodziny i przyjaciół.
To były lata sześćdziesiąte, era konglomeratów, i Wall Street zdominowała Cudowna
Pięćdziesiątka, pięćdziesiąt kilka firm, za których sprawą indeks Dow Jones Industrial
podskoczył z trzystu do prawie tysiąca punktów. Weiss jednak nigdy nie ulegał owczemu
pędowi. Jego celem nie było pobicie średniego indeksu o kilka punktów procentowych.
Chciał mu dokopać i rozłożyć go na łopatki na zasypanej karteluszkami podłodze giełdy.
Zyskał sobie markę „selekcjonera akcji”. Zwykle stawiał za jednym razem na góra
dwie-trzy firmy. Skupował ich akcje za pożyczone pieniądze. Niektórzy nazywali go
hazardzistą, on jednak uważał, że jest wprost przeciwnie. Firmy, w które inwestował,
znał na wylot. To nie był hazard, tylko kalkulowane ryzyko. W pierwszym roku
działalności zarobił na inwestycjach pięćdziesiąt procent, w drugim czterdzieści pięć.
Wkrótce zrobiło się głośno o jego imponujących wynikach. Po dziesięciu latach firma
Harrington Weiss zatrudniała już nie pięciu, ale pięciuset pracowników, a zarządzane
przez nią aktywa wzrosły z miliona do miliarda dolarów. To był dopiero początek.
Tak naprawdę we władzach firmy nie figurował żaden pan Harrington. Człowiek taki nie
istniał. Weiss wybrał to nazwisko, bo brzmiało podobnie jak „Harriman”, a Brown
Brothers Harriman uchodziła wówczas za wzór solidnej, „czysto anglosaskiej” spółki. Czy
też, jak sam to wymownie ujął: „Żadna szacowna jejmość nie powierzy spadku wnuczka
bandzie bezczelnych nowojorskich Żydów”.
Weiss był typowym produktem Wall Street. Niski, gruby i brzydki, miał wielkie,
smutne, brązowe oczy, obwisłe policzki, a jego włosy kolorem i ogólnym wyglądem
przypominały zmywak do naczyń, co Weiss nieskutecznie starał się tuszować wielkimi
ilościami żelu. Najczęściej paradował w śmiałych, prążkowanych garniturach i jeszcze
śmielszych koszulach w paski. Jego krawat trzymał się na czterokaratowej brylantowej
szpilce. Swój złoty zegarek marki Breguet nosił na mankiecie, jak Gianni Agnelli,
nieżyjący już włoski miliarder, prezes Fiata. Nieważne, że Weiss nie znał Agnellego,
nie mówił po włosku i w ogóle nigdy nie był w Europie. Po prostu wiedział, co to klasa.
Z tego samego powodu dziesięć godzin dziennie, siedem dni w tygodniu trzymał w palcach
cygaro marki Romeo y Julieta.
A mimo to, przy całej swojej ekstrawagancji, Weiss uchodził za uosobienie dyskrecji.
Cichy, szczery, głęboko religijny, w wieku sześćdziesięciu sześciu lat stał się niemal
legendą w świecie inwestorów. Był nieskazitelnie uczciwy, co zapewniło
mu status ulubionego consigliere najbardziej prestiżowych korporacji amerykańskich.
Wielokrotnie proponowano mu, by sprzedał firmę na nadzwyczaj korzystnych warunkach.
Wszystkie oferty odrzucił. Firma była jego rodziną, a rodzinę cenił o wiele bardziej
niż pieniądze. Zwracano się do niego per Sol.
Harrington Weiss obsługiwał klientów z wyższej półki: instytucje, banki i domy
maklerskie, co większe fundusze powiernicze. Minimalne saldo zarządzanych przez firmę
kont wynosiło dziesięć milionów dolarów, ale preferowano te, które wyceniano na co
najmniej pięćdziesiąt milionów. Dział bankowości inwestycyjnej specjalizował się w
doradztwie w sprawie fuzji i zakupów, i obsłudze finansowej nielicznych wybranych
spółek.
Na Wall Street HW znane było z podsuwania klientom „wygrywających” transakcji, to
znaczy niemal zawsze przynoszących zyski. Niektórzy mówili, że Weiss ma „szczęśliwą
rękę”, ale w rzeczywistości jego sukces wynikał z czego innego, myślał Bolden,
popychając ramieniem obrotowe drzwi. Wszystko brało się z ciężkiej pracy. Długich
godzin spędzonych na rozgryzaniu bilansów, rachunków strat i zysków, i poznawaniu
wewnętrznych mechanizmów firm. A potem zastanawianiu się, co zrobić dla ich
usprawnienia.

background image

Bolden przesunął identyfikator przez skaner i przeszedł przez bramkę.
- Dzień dobry, Andre. - Kiwnął głową ochroniarzom. - Dzień dobry, Jamaal.
- Dzień dobry, panie B.
Bolden przeszedł szybkim krokiem przez zatłoczony hol do wind jeżdżących na piętra
między trzydziestym czwartym a czterdziestym czwartym i wcisnął się do zatłoczonej
kabiny. Miał na sobie ciemnografitowy garnitur, niebieską koszulę w białe paski,
granatowy krawat i trencz. W jednej dłoni niósł wysłużoną, ale przyzwoicie wyglądającą
saszetkę, a w drugiej parasol. Spojrzał na otaczające go twarze. Zmęczeni, zamyśleni
mężczyźni, z podkrążonymi oczami. Nerwowe, zrezygnowane kobiety ze zbyt ostrym
makijażem. Pasował tu w sam raz.
Wysiadł na czterdziestym pierwszym piętrze i pomachał do recepcjonistek, Mary i
Rhondy. Na blacie leżały „Wall Street Journal” i „New York Times”, rozłożone jak talia
kart. Bolden nie wziął żadnej z gazet. Za czytanie prasy w godzinach pracy groziło
zwolnienie. Już lepiej trzymać na biurku otwartą butelkę Jacka Danielsa i zapalonego
jointa w popielniczce.
Wystrój biura był bogaty, w stylu regencji: drewniana podłoga przykryta pluszowymi
chodnikami, dyskretna jedwabna tapeta w kolorze kości słoniowej i wypolerowane
dziewiętnastowieczne stoły. Na ścianach wisiały grafiki przedstawiające polowania z
psami, stare amerykańskie okręty wojenne i sielskie pejzaże. Gdzieś było nawet
popiersie Adama Smitha.
O wpół do ósmej biuro dopiero budziło się do życia. Idąc korytarzem, Bolden
zauważył, że większość kierowników jest już w pracy. Siedzieli przy biurkach,
odpisywali na e-maile, przeglądali memoranda informacyjne i raporty analityków i
generalnie zastanawiali się, jaki fortel tym razem wykorzystać, by zarobić kilka
dolarów dla firmy. Harrington Weiss była spółką. Dochody skrupulatnie księgowano i na
tej podstawie przyznawano premie. Innymi słowy, żeby mieć co jeść, najpierw trzeba coś
upolować.
- Hej, Jake. - Bolden zajrzał do jednego z gabinetów. - Dzięki, że wczoraj
przyszedłeś. Twoja darowizna... aż nie wiem, co powiedzieć.
Smagły, myszowaty mężczyzna nawet nie podniósł głowy znad komputera.
- Jesteś gość, Tommy - odparł tubalnym głosem.
Jake Flannagan. Kierownik działu bankowości inwestycyjnej. Szef Boldena.
Bolden pracował w HW od sześciu lat. Zaczynał jako zwykły galernik, jeden z
dwudziestu. Dostawał równe sto tysięcy rocznie, bez premii. Na początku trafił do
działu fuzji i zakupów, gdzie godzinami ślęczał nad sprawozdaniami finansowymi,
usiłując oszacować docelową wartość rynkową badanej firmy. A gdyby dochody wzrosły o
dwa procent? Trzy procent? Cztery procent? A gdyby zmniejszyć wydatki? To były
niekończące się serie permutacji, pozwalające dokładnie zmierzyć głębokość kieszeni
klienta.
Stamtąd przeszedł do działu rynków kapitałowych, gdzie nauczył się wyceny papierów
wartościowych, pierwszych ofert publicznych, długów podporządkowanych, obligacji
śmieciowych, wszystkiego, jak leci. Potem trafił do bankowości inwestycyjnej i od
tamtej pory trzy razy w tygodniu latał po kraju i odwiedzał firmy, którym tłumaczył, co
kupić, jakie działy zlikwidować i dlaczego warto przeprowadzić wtórną emisję akcji.
Thomas Bolden: złota rączka w drogim garniturze, z saszetką w której każdy prezes
znajdzie coś dla siebie. Kiedy uznano, że mógłby mieć ładniejszy uśmiech, firma pokryła
koszt wybielenia jego zębów.
- Cześć, Adam... witam, panno Evelyn - powiedział do asystentów, ustępując im drogi.
Znał wszystkich z imienia. To było dla niego ważne.
Zostawił w szatni płaszcz i parasol, przeszedł na drugą stronę korytarza i wziął dwa
kubki kawy, jeden dla siebie, drugi dla swojej asystentki, Althei.
Przed rokiem został awansowany na kierownika w dziale inwestycji specjalnych,
odpowiedzialnym za relacje z firmami z sektora private equity. Jego klientami była sama
śmietanka: Halloran Group, Olympia Investments, Atlantic Oriental Group i Jefferson
Partners.
Firmy private equity, czy sponsorzy finansowi, jak ich nazywano w branży, kupowały
spółki, podejmowały niezbędne działania naprawcze i po kilku latach sprzedawały swoje
nabytki z zyskiem. W tym celu gromadziły pule kapitału, potocznie nazywane funduszami.
Ich wartość sięgała od pięciuset milionów do sześciu-siedmiu miliardów dolarów.
Najważniejszy klient Boldena, Jefferson Partners, planował lada dzień zamknąć pierwszy
w dziejach branży fundusz wynoszący dziesięć miliardów dolarów. Tego wieczoru, na

background image

uroczystej kolacji w Waszyngtonie, Bolden miał pomóc szefom Jefferson przekonać
ostatnich niedowiarków.
Musiał przede wszystkim słuchać, co w trawie piszczy; innymi słowy, szukać firm,
które chciałyby zmienić właściciela, i podsyłać informacje o nich swoim klientom. Nie
miało znaczenia, czy były to spółki publiczne, prywatne, działały w branży odzieżowej,
finansowej, spożywczej albo naftowej. Byle tylko były duże. Firmy private equity, z
którymi współpracował Bolden, nie kupowały niczego, co zostałoby wycenione poniżej
miliarda dolarów.
Dział inwestycji specjalnych przypominał drużynę gwiazd w sporcie. Krótszy dzień
pracy. Mniej klientów. Supergadżety. No i, rzecz jasna, premie. Nikt nie dorównywał
zarobkami szychom od inwestycji specjalnych. Z prostej przyczyny: bliskie kontakty z
klientami powodowały, że każdego roku co najmniej jeden członek zarządu porzucał HW na
rzecz nieporównanie bardziej intratnej posady w firmie private equity. Udziałowiec HW
mógł zarobić od pięciu do dwudziestu pięciu milionów dolarów rocznie. U sponsora
dostawał pięć razy tyle. To dopiero były prawdziwe pieniądze.

- Spóźniłeś się - powiedziała Althea poważnym tonem, obrzucając szefa podejrzliwym
spojrzeniem brązowych oczu.
Bolden postawił jej kawę na stole, prześliznął się do gabinetu i zdjął wieszak ze
ściany.
- Zamknij drzwi! - zawołał.
- Wejść czy zostać? - spytała.
- Wejdź.
- Co się stało? - Przyjrzała mu się uważnie. - Nie wyglądasz za dobrze.
- Mam drobny kłopot. I potrzebuję twojej pomocy.
Althea zamknęła drzwi.
- Oho.

Rozdział 14

Było pięć po ósmej. Pracownik firmy telekomunikacyjnej podniósł wzrok znad zegarka.
Nocny portier wyszedł z budynku i ruszył przez ulicę w stronę skrzyżowania Sutton Place
i Trzeciej. Stary Irlandczyk zataczał się lekko i monter wiedział, że powodem tego nie
było tylko zmęczenie po ciężko przepracowanej nocy. Zaczekał, aż portier zniknie za
rogiem, po czym wysiadł z wygodnej, ogrzanej furgonetki i wszedł do holu domu przy 47
Sutton Place.
Pomachał portierowi rozpoczynającemu dzienną zmianę i mignął mu zleceniem na
kontrolę łącz. Miał na sobie firmowy uniform z pasem z narzędziami na biodrach. Starał
się unikać kontaktu wzrokowego i mówił ze spuszczoną głową, jakby mimo swojej potężnej
postury był chorobliwie nieśmiały. Nie chciał, żeby portier zwrócił uwagę na jego
spuchnięty nos albo świeże rany przecinające podbródek i szyję. Po krótkiej rozmowie
zjechał windą do piwnicy i sprawdził skrzynkę przyłączową z kablami telefonicznymi
całego budynku. Po niecałej minucie zidentyfikował kabel biegnący do mieszkania 16B.
Urządzenie podsłuchowe, które zamontował przed kilkoma tygodniami, tkwiło na miejscu.

background image

Wszystkie rozmowy telefoniczne z tego numeru były przesyłane do stacji bazowej ukrytej
przy tej samej ulicy, a stamtąd za pośrednictwem satelity do centrum operacyjnego
organizacji w Waszyngtonie.
Zostawił narzędzia na podłodze, wrócił do windy i wjechał na piętnaste piętro. Bez
trudu uporał się z dwoma zamkami.
Minutę później był już w mieszkaniu Thomasa Boldena. Zdjął pas, położył go na podłodze
i włożył lateksowe rękawiczki chirurgiczne. Papierowe ochraniacze na buty tłumiły
skrzypienie podeszew z wibramu na parkiecie. Ostrożnie wytarł framugę drzwi i klamkę.
Mrrruuu.
Wilk obrócił się na pięcie, z obosiecznym nożem w ręku. Na blacie kuchennym siedział
kocur, największy, jakiego w życiu widział. Mężczyzna opuścił nóż i zaczekał, aż serce
mu się uspokoi. Kot podniósł łapę na powitanie i przekrzywił głowę.
- Boże miłosierny - mruknął Wilk, wsuwając nóż do pochwy. Nikt nic nie mówił o
kocie. Pogłaskał go, choć z zasady nie lubił kotów. Nie wiedziały, co to lojalność. W
tym cały problem.
Wilk naprawdę nazywał się Walter Rodrigo Ramirez. Urodził się w Ciudad Juarez w
Meksyku. Odkąd sięgał pamięcią, mówił o sobie „Wilk”, bo uważał wilki za
najszlachetniejsze stworzenia na ziemi. Polowały tylko wtedy, gdy musiały zaspokoić
głód. W pierwszej kolejności troszczyły się o rodzinę. Były lojalne wobec stada. I
siały postrach w lesie.
Całe plecy Ramireza zajmował kolorowy tatuaż wilka sprężającego się do skoku. W
ślepiach odbijała się jego ofiara, myśliwy stojący z podniesionymi rękami. Myśliwy
symbolizował czyste zło. On, Walt Ramirez, był wilkiem. Pomagać słabym. Bronić
niewinnych. Zabijać wrogów i zwyciężać zło w imię Boże.
Tak brzmiało życiowe motto Wilka.
A Bolden zajmował pierwszą pozycję na jego liście. Jako myśliwy. Uosobienie zła.
Wkrótce stanie przed Wilkiem z rękami w górze, błagając o litość. Nadaremnie. Nie
będzie zmiłowania. Nikt nie mógł bezkarnie upokarzać wilka.
Poczynając od punktu najbardziej oddalonego od wejścia, Wilk metodycznie przeszukał
mieszkanie. Łazienką. Sypialnię. Salon. Kuchnię. Jak na tak potężnie zbudowanego
mężczyznę, poruszał się cicho i pewnie. Pobierał nauki, między innymi w Ośrodku
Szkolenia w Technikach Walki Partyzanckiej i Szkole Sił Specjalnych. Swoje umiejętności
udoskonalił w czasie szesnastu lat służby w Kuwejcie, Bośni, Kolumbii i Afganistanie.
Jego specjalnością była, jak to eufemistycznie określano, ekstrakcja wrogów. Potocznie
nazywano go porywaczem ciał.
Od trzech lat nie nosił munduru, ale ani przez chwilę nie przestał służyć krajowi.
Za namową dowódcy odszedł ze służby czynnej i podjął pracę w firmie blisko powiązanej z
osobami z najwyższych kręgów rządowych. Nazywała się Scanlon Corporation i zajmowała
się tym, czym oficjalnie nie mogło zajmować sią wojsko. Zarabiał w niej cztery razy
tyle, niż wynosił żołd sierżanta, i został objęty pracowniczym planem emerytalnym. Do
tego dochodziła doskonała opieka zdrowotna i polisa ubezpieczeniowa na życie w
wysokości dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Wszystko to w dużym stopniu
zrekompensowało mu utratą pełnej emerytury wojskowej, do której uzyskałby prawo za
cztery lata. Wilk miał żonę i trójką małych dzieci, musiał je ubrać i wyżywić. Co
ważniejsze, swoją pracą przyczyniał się do utrzymania silnej pozycji Ameryki.
Przez ostatnie dwa lata polował na terrorystów w purpurowych górach Hindukuszu w
Afganistanie, Pakistanie i na ziemi niczyjej na pograniczu tych krajów. Kiedy namierzał
wroga, wzywał swoich „rosomaków”, którzy zajmowali pozycje i czekali na zapadnięcie
zmierzchu. On sam zakładał słuchawki i puszczał sobie z iPoda Metallicą. Kiedy wkraczał
do akcji, był nabuzowany adrenaliną.
Ale schwytanie bandziora to jeszcze nie wszystko. Potem należało go przesłuchać.
Liczyła się każda sekunda. Dziesięciominutowa zwłoka mogła pozwolić innemu terroryście
na ucieczką i przesądzić o życiu i śmierci amerykańskich żołnierzy. Tak to widział
Wilk. W czarno-białych barwach. Nie zgadzał się z całym tym gadaniem o nieskuteczności
tortur.
Były skuteczne, i to jak. Człowiek żywcem obdzierany ze skóry wydałby własną nowo
narodzoną córką. Ktoś, z kogo drzesz pasy rozgrzanym do białości ostrzem, nawet nie
pomyśli, żeby skłamać. Wilk do dziś słyszał krzyki ofiar, ale za bardzo się tym nie
przejmował.
Obowiązek. Honor. Ojczyzna.
Tak brzmiało jego drugie credo.

background image

Ameryka dała szansę jego ojcu, meksykańskiemu imigrantowi bez pieniędzy,
wykształcenia ani kwalifikacji. Teraz papa był właścicielem dobrze prosperującej pralni
chemicznej w El Paso i niedawno otworzył następną po drugiej stronie granicy, w Ciudad
Juarez. Jeździł czerwonym cadillakiem. Amerykańscy lekarze zoperowali siostrze Wilka
rozszczep podniebienia i zrobili z niej piękną dziewczynę. Teraz miała już męża i
dzieci. W wojsku Wilk nauczył się, że warto poświęcić się dla słusznej sprawy. Dzięki
temu stał się mężczyzną. Dzień, w którym uzyskał amerykańskie obywatelstwo, uważał za
najwspanialszy w swoim życiu. Każdego ranka i wieczoru modlił się za prezydenta.
A teraz taki palant jak Bolden próbował wszystko spieprzyć. Wsadzał nos w nie swoje
sprawy. Trzymał z bandą stukniętych lewaków, którzy uważali się za mądrzejszych od
ludzi z Waszyngtonu. Wilk rozejrzał się po mieszkaniu. Eleganckie meble, wypasiona
wieża, niesamowity widok z okien. Boldenowi za dobrze się powodziło, by psioczył na
system. Wilk na to nie pozwoli.
Przeszukanie zajęło mu siedemnaście minut. Znalazł tylko jeden ciekawy drobiazg:
kartkę w koszu na śmieci. Widniejący na niej rysunek był prymitywny, ale Wilk rozpoznał
go od razu. Zadzwonił do Guilfoyle’a.
- Gość jest dociekliwy - dodał na koniec rozmowy. - Tacy jak on nie zapominają.

Rozdział 15

Potrzebna mi jest lista wszystkich firm kupionych i sprzedanych przez moją grupę w
ostatnich dwudziestu latach - powiedział Bolden, kiedy Althea usiadła. - Informacje są
w memorandach inwestycyjnych. Trzeba tylko je przejrzeć i przepisać dane.
- Czemu prosisz o to właśnie mnie? Zadzwoń do któregoś ze współpracowników. Te
chłopaki lubią harować jeszcze ciężej od ciebie.
- Wolałbym, żebyś ty to zrobiła.
- Przykro mi, Tom, ale cały poranek mam zajęty. Muszę przejrzeć trzy twoje
sprawozdania finansowe i...
- Althea! - wybuchnął Bolden, zanim zdołał się powstrzymać. Wypuścił powietrze przez
zaciśnięte zęby. - Proszę cię.
Althea skinęła głową, ale widział, że była zła.
Jak połowa asystentek, Althea Jackson samotnie wychowywała dziecko i pracowała
dziesięć godzin dziennie, by zapewnić synowi lepsze życie. Pochodziła z St. Barts,
mówiła płynnie po francusku i znała hiszpański na tyle, by móc opieprzać ekipy
porządkowe, które nie sprzątały biurka Boldena, jak trzeba. Miała metr pięćdziesiąt
wzrostu i z zasady nie nosiła szpilek. Mimo to wyglądała jak królowa. Była
apodyktyczna, wyniosła i wybuchowa jak diabli, a oprócz tego niesamowicie inteligentna,
pracowita i lojalna. Aż szkoda, że okoliczności nie pozwoliły jej pójść na studia.
- Zacznij od Halloran, potem weź się do Atlantic Oriental i Jefferson Partners.
Znajdź memoranda dotyczące wszystkich funduszy zebranych przez te firmy. Na odwrocie są
listy poprzednich transakcji. Nazwy spółek, cena kupna i sprzedaży, i zysk inwestora.
Mnie interesują tylko nazwy i główne kierunki działalności.
- Czego konkretnie szukasz?
- Dowiem się, jak znajdę.
- Gdybyś powiedział coś więcej, może byłoby mi trochę łatwiej.

background image

Bolden nachylił się do asystentki.
- Zrób, o co proszę. Później wszystko wyjaśnią.
Althea przewróciła oczami i westchnęła. To oburzające, jak ją tu traktują. Wstała i
otworzyła drzwi.
- Twoje spotkanie z Jefferson Partners zostało przeniesione do sali konferencyjnej
na czterdziestym piętrze. Zaczyna się o ósmej.
- Kto potwierdził obecność?
- Z Jefferson, Franklin Stubbs i la Comtesse, Nicole Simonet.
- Twoja ulubienica - mruknął Bolden.
- Szkoda, że nie jest tak ładna, jak wskazywałby na to jej przydomek.
- Bądź miła, Althea - powiedział Bolden.
- Jeszcze mam być miła? Wiesz, skąd ona pochodzi? Z Bayonne w New Jersey. A myśli,
że zna francuski lepiej ode mnie.
- Widzę, że wszędzie masz swoich szpiegów. Aż strach pomyśleć, co wygrzebali na
mnie. - Bolden zaczął zbierać potrzebne papiery. - Co słychać poza tym?
- O dziesiątej masz spotkanie z komitetem finansowym. O jedenastej rozmowę
kwalifikacyjną z chłopakiem po Harvardzie. O wpół do dwunastej telekonferencję z
Whitestone'em. O dwunastej lunch z panem Sprecherem. Potem...
- Zadzwoń do niego i zmień termin. W południe jestem już umówiony.
Althea podniosła oczy znad notesu.
- Nie odwołasz lunchu z panem Sprecherem - oznajmiła kategorycznym tonem. - Nie
wystawia się do wiatru szefa komisji do spraw wynagrodzeń na dwa tygodnie przed
rozdziałem premii.
- Idę na lunch z Jenny.
- To nie pójdziesz. Ze Sprecherem jesteś umówiony od miesiąca. Zarezerwował stolik w
Le Cirque, kazał Marcie odwołać wszystkie spotkania do czwartej i zamówić masaż w
klubie na szóstą. Zamierza się świetnie bawić.
Bolden zabębnił palcami w biurko. Nie miał wyjścia. Premia Althei zależała od jego
premii. Jeśli nie pójdzie na spotkanie, asystentka nigdy mu tego nie zapomni.
- No dobra. - Spojrzał na zegarek. Jenny powinna właśnie zaczynać lekcję. Pogada z
nią za godzinę, kiedy będzie miała przerwę. - Przypomnij mi, żebym po spotkaniu z
ludźmi z Jefferson zadzwonił do Jenny.
Althea wyszła z gabinetu, kręcąc głową.
- Aha, Tommy! - zawołała od drzwi. - Masz coś na policzku. Jakbyś spał z głową na
gazecie. Zaraz przyniosę mokrą chusteczkę, żebyś się wytarł. To musiała być naprawdę
długa noc.
Bolden westchnął, wyjął z marynarki rysunek tatuażu i rozprostował go na biurku. U
dołu napisał Korona i Bobby Stiilman, po czym złożył kartkę z powrotem i schował do
kieszeni.
Pora skupić się na pracy.
- Althea! - zawołał. - Wieczorem lecą do Waszyngtonu na kolacją z przedstawicielami
Jefferson. Możesz sprawdzić, o której dokładnie mam samolot?
Zbierając materiały na spotkanie, rozejrzał się po gabinecie - niedużym, może piąć
metrów na cztery, jednym z pięciu po tej stronie czterdziestego pierwszego piętra. Okno
wychodziło na Stone Street i biurowiec naprzeciwko. Przyciskając policzek do szyby,
można było zobaczyć East River. Na półkach stały zdjęcia Jenny i chłopaków z Klubu
Młodzieży, którym udało się wyjść na prostą. Jeremiah McCorley, student ostatniego roku
na MIT i, o czym Bolden dowiedział się poprzedniego wieczoru, stypendysta Caltech w
Pasadenie; Toby Matthews, zawodnik drużyny baseballowej uniwersytetu stanu Teksas w
Austin, wybrany do drużyny gwiazd; Mark Roosevelt, kończący pierwszy rok studiów w
Instytucie Służby Dyplomatycznej w Georgetown, najlepszej na świecie placówce
kształcącej dyplomatów. Nieźle jak na grupą małolatów z Harlemu. Bolden był w kontakcie
z nimi wszystkimi, pisał do nich e-maile, wysyłał im paczki, kupował bilety na samolot
do domu.
Było tam też zdjęcie Boldena z jedynym chłopakiem, któremu sią nie udało. Dariusem
Feilem. Świetnym szachistą. Finalistą stanowych mistrzostw juniorów w futbolu
amerykańskim, dilerem cracku, zatwardziałym bandytą i ważną figurą w gangu. Darius
wymknął mu się z rąk. Wrócił do dżungli. Bolden szacował, że jeszcze rok i chłopak
trafi za kratki albo zginie.
Do rzeczy... Jefferson Partners... Trendrite Corporation... transakcja warta piąć
miliardów dolarów. Skup się, Bolden.

background image

Wziął oprawione, grube memorandum. Na okładce widniał kryptonim, jak zawsze w
przypadku transakcji, w których uczestniczyły spółki funkcjonujące w obrocie
publicznym. Tym razem chodziło o Trendrite, drugą w kraju firmą zajmującą się
przetwarzaniem danych, każdego dnia rozpatrującą wnioski o udostępnienie przeszło
miliarda informacji. Jeśli ktoś kupował samochód czy sprzedawał dom, Trendrite
dowiadywał się o tym, podobnie jak o niespłaconych ratach kredytu, niepokrytych
debetach czy rosnących składkach ubezpieczenia na życie. I nie tylko; zbierał także
nazwiska, daty urodzenia, numery ubezpieczenia społecznego, dane o zatrudnieniu,
zarobkach, mandatach i wyrokach plus siedemdziesiąt innych informacji o charakterze
osobistym. Każda osoba w bazie - która obejmowała dziewięćdziesiąt osiem procent
Amerykanów - w zależności od trybu życia przyporządkowywana była do jednej z
siedemdziesięciu grup, na przykład: Samotni w mieście, Z dwójką dzieci, bez perspektyw,
Nerwowe staruszki.
Informacje te były sprzedawane największym użytkownikom kart kredytowych w kraju,
niemal wszystkim dużym bankom, firmom ubezpieczeniowymi producentom samochodów, a
także, od niedawna, władzom federalnym, które wykorzystywały opracowane przez Trendrite
systemy sporządzania portretów psychologicznych do sprawdzania pasażerów samolotów.
Dawało to roczny dochód w wysokości trzech miliardów dolarów, z czego czterysta
pięćdziesiąt milionów stanowił zysk.
To Bolden był ojcem tej transakcji. Skontaktował się z firmą. Przekonał zarząd
Jefferson. Objął nadzór nad negocjacjami. Załatwił finansowanie. Wszystko dograł.
Prowizja dla HW miała wynieść ponad sto milionów. To będzie jego pierwsza duża wypłata.
Prawdziwe pieniądze.
Nagle zobaczył na drugim końcu korytarza siwą lwią grzywę Sola Weissa. Prezes miał
na sobie niebieski dwurzędowy garnitur z jedwabną chusteczką w kieszeni na piersi. W
ustach trzymał niezapalone cygaro, które wyglądało jak czujnik wskazujący drogę.
Towarzyszył mu Michael Schiff, dyrektor generalny.
- Althea! - zawołał jeszcze raz. - Co z tym samolotem?
Wyjrzał za drzwi. Althea siedziała za biurkiem i płakała.
- Co się stało? - spytał, podbiegając do asystentki. - Coś z Bobbym? Nic mu nie
jest?
Nawet na niego nie spojrzała.
- Och, Thomas - zaszlochała.
Bolden położył dłoń na jej ramieniu. Ku jego zdumieniu odtrąciła ją. Podniósł głowę.
Weiss, Schiff i dwaj pracownicy ochrony maszerowali korytarzem z kamiennymi twarzami.
Nie sposób było nie odgadnąć ich zamiarów. Łaknęli krwi. Bolden przez chwilę się
zastanawiał, kto tym razem miał przesrane.
- Tommy! - Sol Weiss wyciągnął rękę i wskazał go palcem. - Musimy porozmawiać.

Rozdział 16

Pięć kondygnacji pod przykrytą śniegiem Wirginią, Guilfoyle słuchał nagrania rozmowy
telefonicznej Thomasa Boldena z Jennifer Dance z godziny szóstej rano.
- Nie idź - powiedziała kobieta. - Ja też wezmę dziś wolne. Przyjedź do mnie. Nie
pożałujecie, towarzyszu.

background image

- Nie da rady - odparł Bolden.
- Potrzebuję cię, Tommy. Przyjdź. Teraz.
- Jen, to ważna sprawa. Ludzie przylatują z Waszyngtonu. Nie mogę opuścić tego
spotkania.
- No dobra, niech będzie lunch. Ja też muszę coś ci powiedzieć.
- O co chodzi?
- Nie teraz. Wykluczone. Ale ostrzegam. Potem gdzieś cię uprowadzę.
- Jeśli wszystko dobrze pójdzie z Jefferson, może ci na to pozwolę. Do zobaczenia na
lunchu. Punkt dwunasta.
- Tam, gdzie zwykle?
- Tak. A co z tobą? Jak ręka? Dziesięć szwów wystarczyło?
- Skąd wiedziałeś?
Koniec nagrania.
Guilfoyle siedział za stalowym biurkiem na górnym poziomie centrum dowodzenia
Organizacji. Była to sala wielkości auli uniwersyteckiej, zalana słabym niebieskim
światłem. Trzy niższe poziomy zajmowali technicy pracujący na komputerach, sami
mężczyźni. Wszyscy mieli doktoraty najlepszych uczelni z informatyki, elektrotechniki i
innych pokrewnych dyscyplin. Przed przejściem do Organizacji pracowali w Bell Labs,
Lucent, Microsofcie i innych renomowanych firmach. Nie zarabiali tu więcej niż tam.
Ważniejsze jednak od pieniędzy były dla nich zabawki, jakie dostali do ręki, i
perspektywa prowadzenia pionierskich prac przy najbardziej zaawansowanym i bez
wątpienia najtajniejszym oprogramowaniu w historii.
Rozległo się głuche dudnienie, od którego zadrżała podłoga. To włączyła się
klimatyzacja. Choć na górze panował mróz, tu, wśród pracujących superkomputerów, przy
braku naturalnej wentylacji było gorąco.
- Chce pan tego jeszcze raz posłuchać? - spytał znad konsoli technik nazwiskiem
Hoover.
- Dziękuję, to wystarczy. - Guilfoyle zabębnił palcami w biurko, nie odrywając oczu
od szkicu znalezionego w mieszkaniu Boldena. Westchnął. Cóż, wyglądało na to, że
Pendleton jednak miał rację. Może maszyna rzeczywiście okazała się mądrzejsza. Na
ścianie przed Guilfoyle’em wisiały trzy duże ekrany. Jeden pokazywał plan Manhattanu.
Po dolnej części rozrzucone były w równych odstępach niebieskie światełka, układające
się w kształt dzwonu. Co kilka minut przesuwały się po dokładnie oznakowanych ulicach,
jak w grze elektronicznej. Pod każdym widniały trzy świecące litery. RBX. ENJ. WRR.
Światełka oznaczały ludzi Guilfoyle'a, którzy na ramieniu mieli wszczepione czipy
radiolokalizacyjne, wskazujące miejsce pobytu danego człowieka. Oprócz nazwiska czip
przechowywał informacje o grupie krwi i przebytych chorobach.
Wśród niebieskich migotało słabe, czerwone światełko.
W tej chwili było na rogu Trzydziestej Drugiej i Piątej. Przeskakiwało między
przecznicami, co jakiś czas znikało, by znów pojawić się kawałek dalej. Gęsto ustawione
drapacze chmur i powszechnie używane komórki zakłócały słabe sygnały GPS, emitowane z
telefonu komórkowego czy, jak w przypadku Thomasa Boldena, urządzenia BlackBerry.
„Tam, gdzie zwykle”.
- Hoover, proszę o listę płatności dokonanych przez pana Boldena kartą kredytową w
ciągu ostatnich dwunastu miesięcy.
- Którą? Ma Visę, Mastercard i dwie American Express, osobistą i firmową.
- Wszystkimi, oprócz firmowej American Express. Nie interesują nas wydatki służbowe.
- Krótka rozmowa wystarczyła mu, żeby stwierdzić, że Bolden jest uczciwy. Nie był typem
człowieka, który postawiłby dziewczynie lunch na koszt firmy.
- Czego właściwie szukamy? - spytał Hoover.
- Zrób listę wszystkich restauracji w Nowym Jorku na południe od Czterdziestej
Ósmej. Zostaw tylko te, w których dokonywał transakcji między jedenastą a czternastą.
Choć wnętrze centrum dowodzenia było schłodzone do dwudziestu stopni, Guilfoyle'owi
z nerwów zrobiło się gorąco. Wyjął z kieszeni chusteczkę
i otarł czoło. Po chwili na ekran wyskoczyła lista lunchów Boldena opłaconych kartą.
Było ich dwanaście - mniej niż Guilfoyle się spodziewał - w dziesięciu restauracjach w
centrum Manhattanu.
Przed dziesięcioma laty Organizacja kupiła największą w kraju firmę zbierającą dane
o przyznawanych kartach kredytowych, kredytach hipotecznych i pożyczkach na zakup
samochodu. Zanim ją sprzedała, przezornie wprowadziła do używanego przez nią
oprogramowania „tylne wejście”, zapewniające nieograniczony dostęp do zasobów.

background image

- Sprawdźmy, z których bankomatów korzystał Bolden. Jeśli możesz, nanieś je na plan
miasta.
Minęła minuta. Czerwone i niebieskie światełka zniknęły i na ich miejsce pojawiły
się zielone kropki, pokrywające dolny Manhattan. Guilfoyle od razu zauważył, że ich
największe skupisko znajdowało się w pobliżu Union Square.
- Zaznacz wszystkie restauracje na Union Square.
Na obrzeżach Union Square Park rozbłysło sześć światełek.
- Czy Bolden płacił w którejś z nich kartą kredytową? - spytał Guilfoyle.
- Nie.
- Szukajmy dalej. Przejrzyj wszystkie rozmowy telefoniczne, nagrane od początku
obserwacji. Maile też. I sprawdź strony internetowe, na które najczęściej zaglądał.
Hoover się skrzywił.
- To może potrwać.
- Nie może. Bolden ma za trzy godziny lunch z panną Dance, a my musimy przy tym być.

Kiedy dotarły do niego wieści o śmierci Sola Weissa i, co ważniejsze, ucieczce
Boldena, Guilfoyle właśnie przeglądał jego akta, usiłując dojść, dlaczego Cerber uznał
faceta za zagrożenie czwartej klasy. Cerber był psem strażniczym Organizacji,
równolegle połączonym superkomputerem, który miał za zadanie szukać przejawów
szkodliwej działalności. Korzystał w tym celu z billingów telefonicznych, list
pasażerów, baz danych prowadzonych przez firmy ubezpieczeniowe i banki, badań
konsumentów, aktów własności nieruchomości oraz wielu innych zbiorów informacji - z
czego wszystkie znajdowały się w prywatnych rękach.
Przez wiele lat Organizacja skupowała firmy prowadzące działalność na tym polu. I
choć jej głównym celem było dokonywanie ich restrukturyzacji i szybka, korzystna
sprzedaż, to przy okazji zapewniała sobie stały dostęp do baz danych.
Dopiero po jedenastym września zaczęła łączyć te zasoby w przemyślany sposób, i to na
prośbę rządu.
Po atakach terrorystycznych na World Trade Center i Pentagon, Departament Obrony
powołał Biuro Analizy Informacji, które miało stworzyć zintegrowaną sieć komputerową,
pozwalającą przewidywać zamachy i im zapobiegać. Program ten oficjalnie nazwano Totalną
Analizą Informacji, ale w obliczu gwałtownych protestów przeciwko ingerencji w prywatne
życie obywateli i zarzutów, że rząd staje się Wielkim Bratem, a Stany Zjednoczone
państwem totalitarnym rodem z Orwella, nazwę zmieniono na Analizę Informacji o
Terroryzmie. Motto jednak pozostało bez zmian: Sciencia est potentia. Wiedza to
władza.
Analiza Informacji o Terroryzmie wykorzystywała najnowocześniejsze rozwiązania do
pomocy organom ścigania w tropieniu terrorystów na całym świecie i przewidywaniu celów
ich ataków. Wybieranie danych, monitoring telekomunikacyjny, analiza dowodów,
poszukiwanie powiązań, programy rozpoznawania twarzy i chodu: to tylko niektóre z
zastosowanych narzędzi. Gwałtowne protesty obrońców prawa do prywatności zmusiły rząd
do zaniechania prac nad programem. Organizacja zaproponowała, że pomoże go wznowić.
Potajemnie. Przekonywała, że nikt nie jest do tego lepiej przygotowany. Rząd się
zgodził.
W wyniku tego powstał Cerber, nazwany tak od imienia krwiożerczego trzygłowego psa
strzegącego wrót Hadesu. I choć projekt oficjalnie pozostawał pod kontrolą rządu,
Organizacja wbudowała do niego portal dający swobodny dostęp do systemu. Choć
największe zagrożenia dla Stanów Zjednoczonych płynęły z zagranicy, Organizacja musiała
monitorować
niebezpieczeństwa wewnętrzne. Na zarzut, że wykorzystuje Cerbera do ingerencji w
prywatne życie obywateli, odpowiadała: „nonsens”. Chodziło o dobro ogółu. Lepiej, żeby
o niektórych sprawach wiedziało jak najmniej osób.
Ocena zagrożenia ze strony Thomasa Boldena zawierała cztery sygnały ostrzegawcze.
Trzy dawały odczyt „pozytywny” - co oznaczało, że na daną osobę należy zwrócić uwagę
jako na potencjalne źródło zagrożenia. Cztery sygnały wskazywały, że konieczne jest
założenie podsłuchu. Pięć zaś powodowało natychmiastową interwencję, a kopia raportu
trafiała do sekcji działań specjalnych.
Guilfoyle przejrzał wszystkie sygnały, jeden po drugim. Pierwszy pochodził z rozmowy
telefonicznej Boldena ze współpracownikiem. Drugi z e-maila, którego wysłał do
znajomego z innego banku inwestycyjnego. Trzeci z twardego dysku jego domowego

background image

komputera. Czwarty z wewnętrznej notatki przesłanej Solowi Weissowi, dotyczącej
polityki inwestycyjnej firmy.
Na żółto zostały zaznaczone słowa, które zwróciły uwagę Cerbera. Nieufność. Spisek.
Nielegalna operacja. Trendrite. Antyrządowy. Monopolistyczne. I Korona. „Wydobywanie
dowodów” -tak określano ten proces. Wyszukiwanie śladów w rozmaitych źródłach i
wiązanie ich ze sobą.
Analizując każdy z sygnałów ostrzegawczych we właściwym kontekście, Guilfoyle
zorientował się, na czym polegała pomyłka Cerbera. Kiedy Bolden używał słów kluczowych
w sąsiedztwie oficjalnej nazwy Organizacji, komputer interpretował to jako dowód
zagrożenia. Cóż, robił to, co nakazywał program. Owszem, wysoce zaawansowany. Ale nawet
najlepszy program nie wyłapie błędów programisty. Przynajmniej na razie.
Najbardziej zbił Guilfoyle’a z tropu sygnał, który pochodził z billingu. Wynikało z
niego, że w ubiegłym tygodniu Bolden przez trzy kolejne wieczory dzwonił z domu do
mieszkania w New Jersey, jak się okazało, wynajętego na nazwisko Stillman. Guilfoyle
jeszcze raz sprawdził daty. Wszystko się zgadzało. A mimo to był pewien, że Bolden nie
kłamał. Nie znał żadnego Bobby’ego Stillmana. I nic nie wiedział o Koronie.
Guilfoyle miał szczególny dar; potrafił nie tylko odczytać zamiary drugiej osoby,
ale i stwierdzić, czy ktoś mówi prawdę, czy kłamie. Zawsze wyczuwał fałsz, ale dopiero
w drugim roku pracy w policji w Albany w stanie Nowy Jork nauczył się ufać swojemu
szóstemu zmysłowi i od tamtej pory wyćwiczył go do perfekcji.
Pewnego dnia byli z partnerem na rutynowym patrolu w Pinewood. Nagle zauważyli
idącego chodnikiem bezdomnego mężczyznę w płaszczu koloru khaki, rajstopach i butach
wojskowych. Wcześniej dostali zgłoszenie, że człowiek odpowiadający jego rysopisowi
napastował kobietę wyprowadzającą psa. Podjechali do niego, otworzyli okno i spytali,
jak się nazywa. Nie odpowiedział. Jak wielu bezdomnych, wyglądał na osobę niespełna
rozumu i mamrotał coś pod nosem. Włosy miał długie i potargane, brodę pozlepianą i
zaniedbaną. Szedł dalej, łypiąc na nich dziwnie. Nic nie wskazywało, żeby był uzbrojony
czy miał złe zamiary. W Albany jeszcze nigdy żebrak nie napadł policjanta. To nie był
Nowy Jork.
Guilfoyle, który siedział za kierownicą, krzyknął do mężczyzny: „Stój!” Ten wreszcie
się zatrzymał. Partner Guilfoyle’a otworzył drzwi i spytał: „Co pan tu robi?” „Coś wam
pokażę”, odparł bezdomny. Podszedł do samochodu, wciąż mamrocząc do swoich
wyimaginowanych towarzyszy, z uśmiechem na ustach. Ot, nieszkodliwy świr, można by
pomyśleć. Kiedy jednak dwudziestotrzyletni wówczas Guilfoyle spojrzał mu w oczy,
natychmiast zrozumiał, że ten człowiek chce ich zabić. Bez wahania wyjął pistolet
służbowy, przycisnął partnera do oparcia i strzelił obdartusowi dwa razy w pierś. Kiedy
ten padł na ziemię, jego płaszcz rozchylił się, ukazując prymitywny miotacz ognia. Lufa
tkwiła w rękawie, jej wylot mężczyzna ściskał w dłoni. W drugiej ręce trzymał
zapalniczkę. W katolickim domu dla bezdomnych, gdzie mieszkał, w jego rzeczach
znaleziono pamiętnik, w którym pisał, że pragnie „posłać gliny w ogień piekielny”.
Dwa miesiące później Guilfoyle pojechał do kobiety, która się skarżyła, że bije ją
mąż. Nie zastał jej jednak pod wskazanym adresem. Mąż stwierdził, że poszła na drinka.
Spokojnie przyznał, że żona się wściekła, bo przegrał pieniądze. Guilfoyle z partnerem
przeszukali dom, ale kobiety nie znaleźli. We wszystkich pokojach panował idealny
porządek. Nic nie wskazywało, by doszło tam do przestępstwa. Mimo to Guilfoyle był
intuicyjnie pewien, że facet zabił żonę. Wystarczyła krótka rozmowa i po prostu
wiedział.
Wrócił do gospodarza, stanął przed nim - blisko, tak by widzieć jego twarz, czuć
oddech, dostrzec najlżejsze drgnięcie ust i zielone plamki w brązowych oczach - i
spytał, gdzie jest schowane ciało żony. Mężczyzna od razu pękł. Wybuchnął płaczem i
zaprowadził ich do garderoby w swojej sypialni. Jak się okazało, udusił żonę, a zwłoki
wcisnął do kufra podróżnego.
Wkrótce zrobiło się głośno o niezwykłych zdolnościach Guilfoyle’a. Dostał awans na
detektywa, z jego pomocy korzystano przy najtrudniejszych przesłuchaniach. Z
uniwersytetu stanowego w Binghamton przyjechali naukowcy pragnący zbadać jego
umiejętności. Kazali mu bez końca oglądać Stare odcinki programu Mówić prawdę.
Guilfoyle za każdym razem bezbłędnie wskazywał, kto jest oszustem. Pokazali biuletyn
Dziesięciu najbardziej poszukiwanych przestępców, na podstawie samych zdjęć potrafił
odgadnąć, który z nich jakie przestępstwa popełnił. Specjaliści z DARPA (Agencji
Departamentu Obrony do spraw Projektów Badawczych) poprosili go o pomoc w pracy nad
projektem Diogenes, nazwanym tak od imienia greckiego filozofa, który chodził ze świecą

background image

od drzwi do drzwi, szukając uczciwego człowieka. Przez wiele miesięcy Guilfoyle
pracował z nimi nad systematyką ludzkich min. Wspólnie przeglądali teksty medyczne,
sklasyfikowali czterdzieści trzy ruchy mięśni twarzy. Choć nie szczędzili starań, nie
zdołali przekazać jego umiejętności innym.
Twarz była płótnem, na którym człowiek malował swoje myśli i uczucia, jedne
delikatnymi, szybkimi ruchami pędzla, inne powoli, z namaszczeniem. Wystarczyło jednak
dobrze się przyjrzeć, żeby wszystko zobaczyć. Ściągnięcie brwi, zaciśnięcie ust,
zmrużenie oczu: Guilfoyle błyskawicznie analizował odruchowe reakcje i dzięki temu
potrafił czytać w myślach. To był jego dar.
I stąd wiedział, że Thomas Bolden mówił prawdę.
Ale z tego wynikałoby, że Cerber wyciągnął błędne wnioski, innymi słowy, że system
wskazał niewłaściwego człowieka. Guilfoyle nie mógł w to uwierzyć. No i pozostawała
jeszcze sprawa telefonów. Bolden i Bobby Stillman kontaktowali się ze sobą. Przecież
nie wydzwania się do kogoś, kogo się nie zna.
Guilfoyle przesunął palcem po rysunku muszkietu. Oczami wyobraźni zobaczył Boldena.
Znów byli w pokoju na siedemdziesiątym piętrze Hamilton Tower. Widział każdą zmarszczkę
na jego twarzy, każde drgnięcie warg, każdy ruch oczu. Stwierdził, że bardzo chciałby
jeszcze raz z nim porozmawiać. Miał niepokojące wrażenie, że być może po raz pierwszy
się pomylił i że Thomas Bolden jednak go przechytrzył. A Guilfoyle nie lubił, jak
robiono z niego idiotę.

- Hoover! - zawołał.
- Tak, panie Guilfoyle?
- Jak idzie?
- Powoli. Mamy dużo rozmów do sprawdzenia.
- Pospieszcie się. Musimy wysłać ludzi na miejsce, zanim Bolden się tam zjawi.
Wziął kartkę lewą ręką, z pietyzmem złożył ją w czworo i schował do kieszeni
marynarki. W dzieciństwie chciał być magikiem i całymi godzinami uczył się robić
sztuczki. Był w tym całkiem niezły, potrafił samodzielnie opanować nawet najtrudniejsze
triki. Mimo to wszyscy uważali go za marnego iluzjonistą. Miał jedną wadą, która od
początku skazała go na porażką. Nie potrafił sią uśmiechać. Ludzie woleli patrzeć na
jego ręce niż na twarz.

Rozdział 17

Cała czwórka weszła do gabinetu Boldena. Jeden z ochroniarzy zamknął drzwi i stanął
przy nich, blokując wyjście.
- Usiądź, Tommy - powiedział Michael T. „Mickey” Schiff, dyrektor generalny firmy.
- Dziękują, postoję, Mickey. Co jest grane?
- Usiądź, mówią. Nie ty tu decydujesz.
- Proszę, Tom - powiedział Sol Weiss. - Usiądź. Im szybciej to załatwimy, tym
lepiej.
- Jasne, Sol. - Został podprowadzony przez prezesa do jednego z foteli, zwykle
zarezerwowanych dla gości. - O co chodzi?

background image

- O ciebie, kolego. - Schiff nie złagodził napastliwego tonu. - O twoje haniebne
skłonności. O narażenie dobrego imienia czcigodnej instytucji i narobienie wstydu
człowiekowi, który dał ci szansę osiągnięcia sukcesu.
Dyrektor generalny Harrington Weiss był drobnym, żylastym mężczyzną, dumnym ze
swojej dobrej kondycji. Jego opalona skóra miała odcień wypolerowanego dębu. Schiff
uchodził za człowieka najlepiej poinformowanego w firmie, zimnokrwistego technokratę,
któremu HW zawdzięczała sukcesy na rynku instrumentów pochodnych i private equity. Jak
co dzień, miał na sobie nienagannie skrojony granatowy garnitur w białe prążki, z
mankietami koszuli na wierzchu. Włosy ufarbował na miedzianokasztanowy kolor, ale już
pojawiły się siwe odrosty. To musiał być ciężki tydzień.
- Chwila, moment - powiedział. - Nie zrobiłem nic, co mogłoby zaszkodzić HW. -
Zwrócił się do Sola Weissa. - O czym on mówi?
Na korytarzu gromadził się tłumek. Sekretarki, asystentki i nieliczni kierownicy
ustawili się w półkolu i zaglądali do gabinetu z posępnymi minami. Wśród nich, z wysoko
uniesionym podbródkiem, stała Althea.
- Thomas, mamy kłopot - oznajmił Weiss chrapliwym barytonem. - Dziś rano Diana
Chambers powiadomiła nas o nieporozumieniu, do jakiego doszło wczoraj między wami.
- Jakim nieporozumieniu? - spytał Bolden.
- Krótko mówiąc, oskarżyła cię o napastowanie w męskiej ubikacji hotelu po tym, jak
nie zgodziła się uprawiać z tobą seksu oralnego. Przykro mi, że wyrażam się tak
obcesowo.
Schiff wtrącił się, zniecierpliwiony.
- Tom, zwykłeś bić kobiety, które dają ci kosza? Jesteś zboczeńcem.
Myślisz, że być mężczyzną, to znaczy mieć władzę?
- Co ta Chambers nagadała? - spytał oszołomiony Bolden. Podobnie jak on, Diana
Chambers pracowała na kierowniczym stanowisku w HW. Była ładną, pruderyjną blondynką,
dumną absolwentką Yale. Niska, zgrabna, z oślepiająco białymi zębami i brązowymi
oczami, które były jeszcze ładniejsze, kiedy się uśmiechała. Pracowała w dziale rynków
kapitałowych, więc regularnie ją widywał. Utrzymywali stosunki koleżeńskie; nigdy nie
byli przyjaciółmi. - To nieprawda. Co za bzdura! Wczoraj rozmawiałem z Dianą może dwie
minuty. W żadnym razie nie wchodziliśmy razem do męskiej ubikacji. Nie proponowałem jej
seksu ani tym bardziej nie podniosłem na nią ręki. Gdzie ona jest? Nie mogę uwierzyć,
że coś takiego powiedziała. Chciałbym z nią porozmawiać.
- Niestety, to niemożliwe - oznajmił Sol Weiss. - Leży w szpitalu.
- W szpitalu?
- Zgruchotałeś jej oczodół - dodał Schiff.
- To nonsens. - Bolden spuścił wzrok, kręcąc głową.
- Cóż, zgadzamy się z tobą Tom - odparł Weiss. - Ale mamy jej pisemne oświadczenie,
złożone pod przysięgą. Na dole czekająna ciebie dwaj detektywi.
Schiff wyjął z ciemnożółtej koperty zdjęcie i podał je Boldenowi.
- Zostało zrobione wczoraj wieczorem, na oddziale urazowym. Możesz to wyjaśnić?
Bolden obejrzał fotografię. Widniało na niej zbliżenie kobiecej twarzy. Nie ulegało
wątpliwości, że to Diana Chambers. Okolica lewego oka była czamosina i potwornie
spuchnięta. Jak można sugerować... nie, oskarżać goo coś takiego? Złość ścisnęła
Boldena za gardło.
- Nie zrobiłem tego. Chryste, nigdy w życiu nie...
- Ona się zarzeka, że zrobiłeś - przerwał mu Sol Weiss. - Co mogę poradzić, Tom? Mam
związane ręce. Znasz Dianę. To dobra dziewczyna. Nie wyobrażam sobie, żeby kłamała, tak
jak nie wyobrażam sobie, żebyś ty był damskim bokserem.
- Ale ona kłamie - wybuchnął Bolden.
- Sąd to rozstrzygnie - stwierdził Schiff. - A teraz wyjdź. Nie słyszałeś, co mówił
Sol? Detektywi czekają dole, żeby cię aresztować.
- Uwierzcie mi - powiedział Bolden. - Sol, siedziałem wczoraj przy twoim stoliku. Z
Jenny. Zaczepiało mnie tylu ludzi, że nie mogłem odejść dalej niż na kilka kroków.
Widziałeś, jak rozmawiałem z Dianą Chambers?
- No wiesz, Tommy, sala była duża mruknął Weiss.
- Widziałeś, jak z nią rozmawiałem? - nie ustępował Bolden.
Weiss pokręcił głową i żachnął się z irytacją.
- Lubię cię, chłopcze. Wiesz o tym. Ale nie mam wyboru. Muszę podjąć decyzję w
oparciu o zeznanie Diany. Jeśli okaże się, że to bzdura, o wszystkim zapomnimy. Ale
najpierw musimy wyjaśnić sprawę do końca.

background image

Bolden powiódł wzrokiem po ich twarzach i głośno wypuścił ustami powietrze. Jeśli
wyjdzie z tego gabinetu, już nigdy tu nie wróci. HW nie patyczkowała się w takich
przypadkach. Zostanie na zawsze napiętnowany: brutal, który pobił Dianę Chambers.
Klienci zaczną omijać go szerokim łukiem. Oskarżenie było równoznaczne z kastracją
zawodową.
Musi dogadać się z Solem. Weiss był szefem. Startował na samym dole. Wiedział, co
Bolden czuje.
- Rozmawiałeś z Dianą? - spytał go. - Powiedziała ci to osobiście?
- Nie - odparł Sol. - Jej adwokaci skontaktowali się z firmą. Nie wiem, czy to choć
trochę podniesie cię na duchu, ale postanowiliśmy do czasu wyjaśnienia sprawy wysłać
ciebie i Dianę na płatny urlop.
- Nie mogę wziąć urlopu - zaprotestował Bolden. - Finalizujemy transakcję z
Jefferson.
- Przejmie ją Jake Flannagan.
Bolden przełknął ślinę i włosy zjeżyły mu się na karku. A co z premią? Ją też
przejmie Flannagan? To przecież była transakcja życia!
- Brednie! - wybuchnął, zerwał się z fotela i wyrzucił ręce w górę. - Całkowity
nonsens!
Schiff wystąpił naprzód, żeby zadać ostateczny cios.
- Adwokaci panny Chambers powiadomili nas, że ich klientka zamierza wnieść
oskarżenie przeciwko tobie i firmie. Nie tylko z powodu tego, co zaszło ostatniej nocy.
Twierdzi, że była napastowana także przy innych okazjach, w tym gabinecie.
- To pomyłka. - Bolden rozejrzał się, jakby szukał ratunku w swoich książkach i
papierach. - Diana musi kogoś kryć.
- Nie ma mowy o pomyłce - odparł Sol z narastającym rozdrażnieniem, a Bolden
uświadomił sobie, że na niego też już nie może liczyć. - Słuchaj, Tommy, załatwmy to
szybko i sprawnie. Mickey rozmawiał z ludźmi z dochodzeniówki i przekonał ich, żeby nie
aresztowali cię w siedzibie firmy.
- Aresztowali? Za co? Przecież tłumaczę wam, że nic złego nie zrobiłem.
- Zabierz swoje rzeczy i idź na dół...
- Nie pójdę ani na dół, ani nigdzie indziej - upierał się Bolden. - Nie wiem, co
jest grane... czemu Diana rzuca te niedorzeczne oskarżenia, ale nie zamierzam dłużej
tego znosić. Znacie mnie sześć lat. Wiecie, ile zrobiłem dla firmy. Dla klubu. Nie
jestem dziką bestią. - Jego słowa napotkały jednak kamienny mur milczenia. - Daję słowo
honoru, że nie dotknąłem Diany Chambers.
- Tommy, mamy wasze listy - powiedział Weiss. - Słodkie słówka, które wysyłaliście
sobie z Dianą e-mailem.
- Nie było żadnych e-maili - oponował Bolden. - W życiu nie napisałem miłosnego
listu do Diany Chambers.
Weiss pokręcił głową, nerwowo zaciskając usta.
- Jak mówiłem, Tom, mamy wasze listy.
- Nic nie macie.
Przez cały ten czas Schiff trzymał w ręku zwinięty plik papierów. Teraz podał je
Boldenowi.
- Twierdzisz, że nie ty to pisałeś?
Bolden przejrzał e-maile. Standardowe teksty. „Kocham cię. Pragnę cię. Chodźmy do
łazienki na małe bzykanko”. Wszystko, czego można się spodziewać po młodych,
egocentrycznych, napalonych bankierach.
- Wiem, z jakiego oprogramowania korzysta firma - powiedział. - Każde uderzenie w
klawisz jest odnotowywane. Jeśli rzeczywiście pisałem te listy, będzie to wykazane w
rejestrze. Z godziną i datą. Pokażcie rejestr.
- Można to obejść... - zaczął Schiff.
- Ściągnijcie specjalistę. - Bolden podszedł do Sola Weissa. - On stwierdzi, kto
grzebał w moim twardym dysku. Wtedy się dowiemy, o co chodzi. No, Sol. Wyjaśnijmy
wszystko do końca. Ktoś chce mnie wrobić.
- Kto? - wtrącił Schiff. - No, odpowiedz. Kto zmasakrował Dianie twarz? Napisał te
maile?
Bolden nie wiedział, jak ująć w słowa swoje podejrzenia. Od czego zacząć...
I to był koniec. Weiss się nachmurzył. Schiff ściągnął brwi. Bolden nie miał już
więcej sił. Wydawało się, że temperatura w gabinecie spadła o dziesięć stopni.
- Nikt nie będzie grzebał w twoim komputerze - oznajmił Schiff. - Miałeś romans z

background image

Dianą Chambers, i tyle. Strzeliłeś sobie kilka głębszych, krew ci zawrzała, zaciągnąłeś
kobietę do ubikacji. Nie dała ci tego, co chciałeś, więc ją pobiłeś. - Odwrócił się do
Sola Weissa. - Chodź, dość już czasu straciliśmy. Tak czy inaczej, cokolwiek Bolden
powie, mamy przesrane. Sprawa trafi do sądu i firma straci dobre imię.
Weiss położył dłoń na ramieniu Boldena.
- Posłuchaj, Tom, niestety, Mickey mówi prawdą. Przeciwko tobie i firmie zostanie
wniesione oskarżenie. Osobiście byłbym wdzięczny, gdybyś pozwolił, aby ci dżentelmeni
odprowadzili cię do holu.
Bolden spojrzał na ochroniarzy i uprzytomnił sobie, że ich nie zna. On, Thomas
Bolden, człowiek, który starał się rozmawiać z wszystkimi pracownikami, być z nimi na
„ty”, co nieco o nich wiedzieć, widział tych dwóch mięśniaków pierwszy raz w życiu. Nie
wyglądali na typowych ochroniarzy zatrudnionych przez większość firm, to pewne. Nie
byli sympatyczni ani wylewni. Nie mieli nadwagi, wad wzroku ani nawet wystających
zębów. Byli napakowani. Wysportowani. Wyszkoleni. Jak Wilk i Irlandczyk.
- Kim oni są? Nie znam ich.
- Chodźmy, proszę pana. - Jeden z ochroniarzy wyciągnął do niego rękę.

- Nie róbmy

zamieszania.
Bolden odtrącił jego dłoń. Dopiero teraz przyszło mu do głowy, że cała ta szopka to
dalszy ciąg wydarzeń ostatniej nocy. Guilfoyle jeszcze z nim nie skończył. Bolden
cofnął się o krok. Zaczął chaotycznie opowiadać, co go spotkało.O napadzie, jeździe do
Harlemu, przesłuchaniu dotyczącym spraw, o których nic a nic nie wiedział. Wskazał na
policzek i kazał im dokładnie się przyjrzeć.
- To ślad po prochu - wyjaśnił. - Ktoś próbował mnie zabić. Właśnie tak. Ma to
związek z jakąś Koroną. I nieznajomym mi facetem. Zajrzyjcie im pod koszule -
powiedział z ożywieniem, przeciskając się obok Schiffa w stronę ochroniarzy. - Mają na
piersi tatuaże. Muszkiety. Sami zobaczcie.
Sol Weiss złapał go za ramię.
- Tommy, uspokój się. Weź się w garść. Słuchamy cię.
- Wcale nie. - Bolden odwrócił się do szefa, odtrącając jego dłoń. - Nawet przez
chwilę mnie nie słuchaliście. Podjęliście już decyzję i popełniacie błąd.
Nie chciał zareagować aż tak gwałtownie, ale było za późno. Weiss stracił równowagę
i się przewrócił. Sześćdziesięcioośmioletni prezes ostatniej czystej spółki na Wall
Street krzyknął płaczliwie i wylądował w kącie. Miliarder napadnięty przez
rozhisteryzowanego pracownika. Brutalny, niezrównoważony kryminalista podniósł rękę na
właściciela firmy.
Bolden ukląkł, chcąc podnieść Sola z podłogi. Mickey Schiff też już nadciągał z
pomocą.
Miliarder został napadnięty!
- A niech to diabli - rzucił Schiff przez ramię. - Zabierzcie stąd Boldena. Już!
Jeden z dwóch ochroniarzy, ten bardziej rozmowny, wyciągnął pistolet z kabury.
- Panie Bolden, proszę z nami.
Do tej chwili Bolden trzymał nerwy na wodzy. Wystarczyło jednak, że zobaczył
pistolet, i wszystko się zmieniło. Za pierwszym razem chybili, powiedział sobie w
duchu. Następnym razem trafią. Wymknął im się tylko dzięki łutowi szczęścia. Nie
spodziewali się, że sobie z nimi poradzi. Był pewien, że ci na dole to nie policjanci i
że w całej tej sprawie nie chodzi o pobicie kobiety. Nic nie dzieje się bez powodu.
Zastawiono na niego pułapkę. I w tym momencie znów stał się Tommym sprzed lat, wrogim
wobec wszelkiej władzy, brutalnym, zuchwałym, chorobliwie nieufnym i, co najważniejsze,
obdarzonym nadzwyczaj silnym instynktem samozachowawczym.
Złapał stojącego obok Mickeya Schiffa za ramiona i pchnął go na uzbrojonego
ochroniarza.
- Przestań, Tommy. Nie! - krzyknął Sol Weiss.
Ochroniarz próbował wydostać się zza Schiffa. Bolden uderzył mięśniaka w dłoń.
Pistolet upadł na podłogę.
Drugi strażnik sięgnął po broń.
Bolden odepchnął Schiffa i podniósł pistolet z podłogi. Sol Weiss zerwał się i
stanął między nim a ochroniarzem.
- Odłóżcie broń! - krzyknął, machając rękami. - To Tommy Bolden. Nie pozwolę na to.
Nie.
- Broń! - ryknął pierwszy ochroniarz.
- Rzuć broń! - wrzasnął jego partner, podnosząc pistolet.

background image

- Przestańcie! Wszyscy! - krzyknął Weiss.
I wtedy padł strzał.
Okno zmieniło się w krwawy kalejdoskop.
Sol Weiss odwrócił się chwiejnie. Przez chwilę dygotał gwałtownie, łapiąc powietrze
jak ryba wyjęta z wody. Z jego gardła dobył się charkot, oczy zaszły mgłą.
- Sol! - zawył Bolden.
Weiss osunął się na podłogę. Strużka krwi sączyła się z otworu w samym środku jego
czoła.

Rozdział 18

Bolden przecisnął się przez grupę oniemiałych gapiów i wypadł na korytarz. Zostawił za
sobą Schiffa, Altheę, innych przyzwoitych ludzi, z którymi współpracował przez ostatnie
sześć lat. Nikt się nie odezwał. Nikt nie próbował go zatrzymać.
Cisza trwała pięć sekund, zanim wreszcie jedna z kobiet zaczęła piszczeć.
Bolden zerwał się do biegu. Po lewej stronie aż do narożnika budynku ciągnęły się
oszklone gabinety, takie same, jak ten, który zajmował on. Po prawej znajdowały się
ciasne, dwuosobowe boksy analityków i ich współpracowników, rozdzielone małymi
klitkami, gdzie stały szafki, kopiarki i biurka sekretarek. Urządzono to tak, żeby
pracownicy musieli od czasu do czasu wychodzić z boksów do ogólnie dostępnych
pomieszczeń i tam dyskutować o projektach. Nazywano to zapylaniem krzyżowym.
Wszyscy po tej stronie korytarza usłyszeli huk wystrzału. Ci, którzy nie poszli pod
gabinet Boldena, stali przy biurkach albo chowali się za nimi. Połowa trzymała telefony
przy uchu. Znali przepisy. Słyszysz strzał, dzwoń na policję. Kolejny pełnokrwisty
Amerykanin wpadł w szał.
Kilka osób ruszyło za nim, z początku nieśmiało. Na widok goniących go ochroniarzy
do pościgu przyłączyli się inni.
Bolden bardziej ich wyczuwał, niż widział. Nie tracił czasu na oglądanie się za siebie.
Niech cię diabli, Sol, zaklął w duchu. Po cholerę robiłeś z siebie bohatera? Co ci
strzeliło do łba, żeby stawać między mną a uzbrojonym oprychem?
Skręcił za róg i pobiegł słabo oświetlonym korytarzem, przecinającym czterdzieste
pierwsze piętro. Minął szatnię, barek zastawiony automatami z drogimi słodyczami,
maszynę do czyszczenia butów i dwie łazienki. Cokolwiek się stanie, wiedział, że już
nigdy nie wróci do Harrington Weiss. Nie on strzelił do Weissa, ale to się nie liczyło.
Podobnie jak nie miało znaczenia to, że palcem nie tknął Diany Chambers. Fakt, że Weiss
zginął w jego gabinecie, wystarczy. Bolden był napiętnowany.
Korytarz kończył się podwójnymi białymi drzwiami. Bolden wpadł w nie i znalazł się w
recepcji.
Ochrona wiedziała już, co się stało, i unieruchomiła windy. Wszyscy zatrudnieni
przez firmę ochroniarze na pewno czekali na dole. Wewnętrzne schody prowadziły po
idealnej spirali na czterdzieste piętro - gdzie znajdowała się sala maklerów i siłownia
członków zarządu. Stamtąd można było zejść do jadalni kierownictwa. Firma Harrington
Weiss zajmowała w sumie dziesięć pięter. Sol Weiss i najważniejsi członkowie zarządu
urzędowali na czterdziestym drugim. Dostać się tam można było tylko wewnętrzną windą, z
czterdziestego i czterdziestego pierwszego piętra. Aby wjechać do pomieszczeń zarządu z

background image

holu budynku, należało mieć odpowiedni klucz.
Bolden zbiegł po schodach, przeskakując po trzy stopnie. Na czterdziestym piętrze
wpadł na dwóch maklerów z działu instrumentów pochodnych.
- Ktoś strzelał do Sola! - zawołał, z trudem łapiąc powietrze. - Idźcie do niego,
trzeba mu pomóc!
Mężczyźni pobiegli na górę i Bolden po chwili usłyszał okrzyki zdumienia.
Najwyraźniej natknęli się na grupę pościgową.
Czterdzieste piętro było jak inny świat. Sala maklerska ciągnęła się przez całą
szerokość budynku. Przecinające ją rzędy biurek przypominały linie na boisku do futbolu
amerykańskiego. Maklerzy siedzieli, stali, kłócili się, przekomarzali, żartowali,
podlizywali sobie nawzajem, ale nigdy się nie obijali. Nikt nie tracił z oczu monitora
i telefonu. Było kilka minut po ósmej, więc po sali krążyli handlarze oferujący batony
energetyzujące, bajgle, wędzone łososie, owoce i nieprzebrane ilości Red Bulla i Diet
Coke.
Bolden wpadł w tłum, biegnąc z pochyloną głową i zgarbionymi ramionami. Kilku
znajomych zaśmiało się na widok szarżującego kolegi, inni wskazali go palcami.
Większość w ogóle nie zwróciła na niego uwagi. Widzieli już dziwniejsze rzeczy.
Parkiet podzielony był na stanowiska według instrumentów, którymi handlowano.
Biegnąc skrajem sali, Bolden minął maklerów pilnujących kursów akcji firm amerykańskich
i zagranicznych, a potem dilerów walutowych. Dalej urzędowali spece od obligacji:
firmowych, wymienialnych i miejskich. Kilku z nich krzyknęło coś do Boldena, ale nie
zareagował. Według starego powiedzenia, jeśli nie umiesz zarobić na obligacjach,
pozostaje ci tylko fucha kierowcy tira. Sądząc po wulgarnych słowach wykrzykiwanych pod
adresem Boldena, można by pomyśleć, że coś w tym jest. Tak naprawdę jednak większość
maklerów uzyskało MBA na najlepszych uczelniach.
Bolden minął stanowisko instrumentów pochodnych. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Tu
pracowały najtęższe mózgi w firmie. Normą były nie MBA, lecz doktoraty z fizyki
kwantowej i matematyki. Ci ludzie nie widzieli świata wokół siebie, dla nich istniały
tylko liczby. Byli to głównie Hindusi, Chińczycy i Rosjanie. Dlatego ten dział nazywano
Organizacją Narodów Zjednoczonych.
Praca maklera miała jeden wielki plus - odbywała się w ustalonych godzinach.
Zaczynało się o siódmej, kończyło o piątej. Minusem było to, że w tym czasie ani na
chwilę nie wychodziło się z sali. Rzadko kto jadał lunche na mieście. Niejeden makler
spędził całą karierę zawodową wydeptując ten sam kawałek wykładziny. Bolden wolał swoje
czternastogodzinne dni pracy, cotygodniowe wizyty w firmach i organizowane dwa razy do
roku wypady z klientami do St. Andrews, na wyspę Nevis czy na skoki narciarskie z
helikoptera w Bugaboos. To już przeszłość, przypomniał sobie.
Wzdłuż ściany ciągnęły się oszklone gabinety szefów działów. Wszyscy rozmawiali
przez telefon albo akurat odbywali zebrania. Nagle Bolden zo baczył, że Andy O’Connell,
szef działu obligacji wymienialnych, rzucił słuchawkę i wybiegł z gabinetu. O’Connell
stanął na środku korytarza, wymachując rękami, jakby chciał powstrzymać atakującego
byka.
- Mam go! - krzyknął, podsuwając okulary na grzbiet nosa. Natychmiast jednak został
staranowany przez Boldena. Z łomotem zwalił się na podłogę.
Wieść o zabójstwie Sola Weissa rozeszła się po sali jak tsunami. W jednej chwili
nikt nic nie wiedział. W następnej wszyscy wymieniali zszokowane spojrzenia, szeptali i
wstrzymując łzy, sięgali po telefony, żeby sprawdzić, czy to prawda.
Bolden uciekał na oślep, ale wiedział, że lepiej biec niż stać. Gdyby się zatrzymał,
zostałby schwytany. A niewinny człowiek nie mógł sobie na to pozwolić. Potrzebował
dystansu. I czasu.
- Thomas! - To był Mickey Schiff. Facet miał głos, jakby nadawał przez megafon.
Tkwił u wylotu korytarza prowadzącego do wind. Wziął się pod biodra. -Tom, daj spokój.
Nie uciekaj! - Poza, w jakiej stał, była aż nadto wymowna. Droga do wind została
zablokowana. Obstawiono wejścia i wyjścia.
Bolden odwrócił się, napotkał spojrzenie Schiffa i wyczytał w jego oczach gniew.
Przed sobą miał wyłożoną boazerią ścianę, dzielącą piętro na dwie części. Za nią
mieściła się sala gimnastyczna członków zarządu. Bolden ruszył w stronę prowadzących do
niej szklanych drzwi. Dwie młode kobiety siedzące w recepcji popatrzyły na niego z
zaskoczeniem.
- W czym możemy panu pomóc? Ależ, proszę pana... tam nie można...
Bolden ominął ich biurko i znalazł się w głównej sali. Nigdy jeszcze nie

background image

był w sali gimnastycznej dyrekcji. Choć tyle się mówiło o „zapylaniu krzyżowym”,
kontakty z robolami podlegały ścisłej kontroli. Połowę sali zajmował szereg rowerów
stacjonarnych, ustawionych przy oknie sięgającym sufitu. A na wypadek, gdyby widok na
Battery Park i Statuę Wolności okazał się niedostatecznie inspirujący, w każdym rowerze
znajdował się minitelewizor - każdy nastawiony na program gospodarczy lub giełdowy -
CNBC, Bloomberg.
Po lewej stronie stały bieżnie. Akurat nikt nie ćwiczył. Bolden pobiegł na drugi
koniec sali. Za nią była świetnie wyposażona siłownia. Też pusta. Zwolnił kroku,
wypatrując wyjścia, i ruszył w głąb korytarza. Przebiegł przez szatnię, saunę, zajrzał
do dwóch gabinetów masażu. Zegar na ścianie pokazywał dziewiątą pięć.
- Proszę pana...
Odwrócił się do jednej z recepcjonistek.
- Są tu gdzieś schody? - Oparł się rękami o kolana i oddychał ciężko. - Muszę
zejść...
- Tak, oczywiście. - Wskazała nieoznakowane białe drzwi półtora metra dalej. - Ale
dokąd chce pan iść?
Bolden otworzył drzwi i pędem ruszył na dół. Na klatce paliło się słabe światło.
Piętro niżej schody się kończyły. Bolden znalazł się w kuchni dyrekcji.
Jak każdy szanujący się bank, HW miał własną kuchnię. A właściwie dwie. Kafeterię na
trzydziestym siódmym piętrze i jadalnię na trzydziestym dziewiątym, gdzie podawano
posiłki dla kierownictwa i uczestników oficjalnych spotkań. Na czterdziestym drugim
piętrze znajdowały się mniejsze, bardziej intymne pokoje na okazje wymagające
zachowania całkowitej dyskrecji.
Kilku kucharzy rozpakowywało poranne dostawy. Poza nimi nie było tu nikogo. Bolden
zwolnił kroku i ruszył wzdłuż stalowych blatów, wypatrując drzwi dla personelu. Nigdy
nie widział żadnego z kucharzy poza kuchnią musieli więc mieć oddzielne wejście.
Zajrzał do spiżami i chłodni z mięsem. Podszedł do rozsuwanych drzwi, wbudowanych w
ścianę. W głębi znajdowała się winda do transportu dań - mała, ale mógłby się w niej
zmieścić. Naparł na nią całym ciężarem, przechyliła się niebezpiecznie. Cofnął się i
rozejrzał na boki. W oczy rzuciła mu się stalowa klapa zsypu. Zajrzał do środka. Nic,
tylko ciemność.
I wtedy zauważył czerwoną metalową skrzynkę z białą rączką. Alarm przeciwpożarowy.
Po jedenastym września dwa razy do roku organizowano próbną ewakuację firmy. Na
każdym piętrze wyznaczono szefa służby przeciwpożarowej. Kiedy włączał się alarm,
wszyscy kamie ustawiali się w kolejce do windyi spokojnie opuszczali budynek. Po
zejściu na parter pracownicy, z każdego piętra oddzielnie, szli w uprzednio ustalone
miejsce zbiórki, kilkaset metrów od siedziby firmy. Tam sprawdzano listę obecności i po
stwierdzeniu, że nikogo nie brakuje, wszyscy wracali do pracy. Nikt się nie skarżył.
Nie dowcipkował. Alarm przeciwpożarowy to poważna sprawa.
- Danny, rozejrzyj się. Panie kucharzu, nie widział pan, żeby ktoś tędy przechodził?
Tak? Dokąd poszedł? Dziękuję.
Bolden usłyszał głosy niosące się echem po kuchni. Spojrzał na alarm, potem na
drzwi. Przypadł do rączki i pociągnął, ile sił. Woda trysnęła z otworów w suficie.
Zawyła syrena, stroboskopy na ścianie zaczęły migać. Bolden podbiegł do windy do
transportu dań, chwycił stertę talerzy, wrzucił je do środka i nacisnął guzik. Odsunął
się na bok i wszedł do zsypu. Klapa zatrzasnęła się za nim. Szyb o wymiarach metr na
metr wykonany był ze wzmocnionego aluminium. Bolden zaparł się nogami w przeciwległe
ściany, jak alpinista w żlebie. Co kilka sekund się zsuwał. Centymetr. Dwa centymetry.
Panowały nieprzeniknione ciemności. Zsyp mógł prowadzić aż do piwnicy.

-

Ochrona mówi, że ktoś włączył alarm w kuchni. - To znów Schiff. Był blisko.

Rozejrzyjcie się, panowie.
Nad głową Boldena rozległy się kroki. Jego ręce ślizgały się od potu. Naprężył
mięśnie, ale to nie pomogło. Znów zaczął się zsuwać.
- Panie Schiff, winda transportowa jedzie na górę.
- Słucham?
- Bolden jest w windzie transportowej. Jedzie na czterdzieste drugie piętro.
Schiff wysłał tam swoich ludzi.
Bolden wstrzymał oddech. Zaczekał minutę, po czym zaczął powoli się wdrapywać. Jego
prawy but zaczepił o coś i zsunął mu się z nogi. Bolden próbował go złapać,
bezskutecznie. Pantofel zniknął w ciemnościach. Bolden odruchowo zaparł się stopą w
ścianę, ale skarpetka była przetarta już prawie na wylot.

background image

Poczuł, że zaczyna się zsuwać. Centymetr po centymetrze. Spadał. Rozpaczliwie
wyciągnął rękę do krawędzi otworu. Jego palce złapały powietrze. Spadał etapami,
najpierw dziesięć centymetrów, potem piętnaście, dwadzieścia, z każdą chwilą coraz
szybciej. Przycisnął dłonie do ściany, ale tylko się od niej odbił. Teraz już leciał na
łeb, na szyję, żołądek podszedł mu do gardła. Po chwili uderzył nogami w coś miękkiego.
Wylądował w stosie gnijących odpadków, resztek z poprzedniego lunchu. Zaczął kopać
ściany. W jednej otworzyły się drzwi. Za nimi znajdował się pokój dozorcy.
Trzydzieste ósme piętro oficjalnie nie istniało. Nie zatrzymywała się tam żadna
winda. Była to przestrzeń robocza wypełniona przeszło czterema tysiącami kilometrów
kabli i drutów z sali maklerskiej, serwerów, komputerów i urządzeń klimatyzacyjnych
Liebert, utrzymujących informatyczną infrastrukturę w idealnej temperaturze siedemnastu
stopni i, co najważniejsze, zapewniających nieprzerwany dopływ prądu.
Rozejrzał się po ciasnym holu. Po bokach były ściany. Z przodu winda dla personelu.
Zaczekał dwie minuty, zanim wcisnął guzik.

W holu głównym i na promenadzie otaczającej budynek tłoczyło się przeszło tysiąc
osób. Bolden wysiadł z windy towarowej i zmieszał się z tłumem. Dał się ponieść
ludzkiej fali, nie spieszył się, nie przepychał, szedł z pochyloną głową. Gdzieś w
pobliżu rozległy się podniesione głosy. Jeden ze strażników przecisnął się obok niego.
Nagle zatrzymał się i cofnął o krok.
- Thomas Bolden?
- Nie - warknął Bolden. - Jack Bradley.
Strażnik przyglądał mu się przez chwilę. Bolden był dla niego tylko kolejną białą
twarzą.
- W porządku, panie Bradley - powiedział. - Może pan iść.
Bolden przeszedł przez masywne szklane drzwi.
Temperatura spadła jeszcze bardziej. Nadciągnął siarczysty mróz. Dzień był szary i
zimny.

Rozdział 19

Nazywał się Ellington Fiske. Stał w strugach deszczu przed budynkiem imienia Ronalda
Reagana na rogu Pennsylvania Avenue i Czternastej. Woda ściekała mu z kaptura poncho na
buty, lała się z ramion i kapała z rękawów. Choć na plecach wypisane miał drukowanymi
literami POLICJA, tak naprawdę był pracownikiem Secret Service. Jako zastępca dyrektora
do spraw zabezpieczenia uroczystości państwowych, odpowiadał za bezpieczny przebieg
inauguracyjnego wystąpienia czterdziestego czwartego prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Fiske wyszedł na środek ulicy. Był niski - metr siedemdziesiąt w butach - i
szczupły; według cyfrowej wagi żony ważył siedemdziesiąt kilo. Rozejrzał się na boki,
uważając na przejeżdżające ciężkie maszyny. Choć Pennsylvania Avenue została zamknięta
dziewięć godzin wcześniej, ten czteropasmowy bulwar tętnił życiem. Wózki widłowe
toczyły się po chodniku i usuwały przeszło trzysta betonowych zapór, ustawionych przed
budynkami federalnymi. Grupy robotników składały rusztowania pod trybuny. W powietrzu
niósł się stukot młotków wbijających sworznie i wałki zębate. Półtora metra od Fiske’a

background image

zatrzymał się duży dźwig. Do sygnalizatora świetlnego na wysepce na środku ulicy
przymocowano łańcuchy. Ramię dźwigu skoczyło do góry. Wyrwany z bruku sygnalizator
spoczął na
platformie furgonetki. Do czwartej tego popołudnia ten sam proces miał powtórzyć się na
Pennsylvania Avenue jeszcze dwadzieścia razy.
W ciągu dwudziestu czterech godzin całą Pennsylvania Avenue od Czwartej do Białego
Domu należało zmienić z jednej z najbardziej ruchliwych ulic w Waszyngtonie w
„oczyszczoną”, „wolną od zagrożeń” trasę parady, z miejscami siedzącymi dla
pięćdziesięciu tysięcy widzów i stojącymi dla kilkuset tysięcy. Deszcz odstraszy część
ludzi, ale i tak przyjdzie tłum.
Fiske spojrzał na wschód, w stronę Kapitolu, i dreszcz przeszedł mu po plecach. Nie
z zimna. Ubrał się stosownie do pogody i okoliczności, w termoaktywną bieliznę i
ocieplane buty. To było ostrzeżenie. Zachowaj czujność.
Na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych została wybrana senator Megan McCoy. Choć
zwyciężyła przytłaczającą większością głosów, wciąż wielu nie mogło pogodzić się z tym,
że najwyższe stanowisko w państwie zajmie kobieta. Te same osoby nie życzyły sobie
Murzyna w Sądzie Najwyższym i Ellingtona J. Fiske'a na trzecim w hierarchii stanowisku
w Secret Service. W ostatnim okresie Fiske i jego zastępcy zatrzymali i przesłuchali
trzy razy więcej niż zwykle wariatów grożących, że zabiją panią prezydent.
Ale nie chodziło tylko o pogróżki szaleńców. Fiske miał przeczucie, że jakieś
niebezpieczeństwo wisi w powietrzu. Przejrzał plany setki, może nawet tysiące razy.
Mimo to był pewien, że coś mu umknęło. Inna sprawa, że zawsze miał takie wrażenie przed
ważną uroczystością. Między innymi dlatego ten syn śmieciarza z Karoliny Południowej
zaszedł tak wysoko w wieku zaledwie czterdziestu czterech lat.
Przejechała kolumna ciężarówek, ochlapując go od stóp do głów. Fiske zaklął
siarczyście, ale powstrzymał się od pogrożenia im pięścią. Ciężarówki wyładowane były
żelaznymi barierami, które miały zostać ustawione dokładnie metr od chodnika. Inne
staną w poprzek bocznych ulic, tworząc obszar ograniczonego dostępu. Dziewięć „wąskich
gardeł” pozwoli na kontrolę osób wchodzących na teren parady. W każdym z tych punktów
widzowie przejdą przez magnetometr, a ich rzeczy zostaną przeszukane. Oprócz tego sześć
dodatkowych „wąskich gardeł” powstanie przy wejściach dla posiadaczy biletów na
trybuny.
Fiske podszedł do grupki policjantów, którzy schronili się przed deszczem na
zadaszonym dziedzińcu budynku Reagana. Po kolei sprawdził ich upoważnienia.
„Kontrolując dokumenty, kontrolujesz uroczystość” - taka była jego najważniejsza
zasada. Dlatego też każdy policjant przydzielony do obsługi inauguracji został
dokładnie prześwietlony, zanim otrzymał przepustkę oznaczoną określonym kolorem w
zależności od wydziału, w jakim pracował, i obszaru, na jaki miał wstęp.
Choć oficjalnie to Secret Service nadzorował wszystkie przygotowania, nie został
pozostawiony sam sobie. FBI, policja, straż Kapitolu, straż parkowa, wojsko i Komisja
do spraw Inauguracji sprawowały kontrolę nad częściami bądź całością trasy i Kapitolu,
gdzie pani prezydent miała zostać zaprzysiężona w czwartek, w samo południe.
Nie o profesjonalistów jednak Fiske martwił się najbardziej.
Tak wielka uroczystość wymagała ściągnięcia setek tymczasowych pomocników. Byli wśród
nich emerytowani policjanci, pracownicy obsługi technicznej, wolontariusze i
ochroniarze z prywatnych agencji. Nad tą grupą miał mniejszą kontrolę, więc starał się,
by ci ludzie trzymali się jak najdalej urzędników państwowych, za których ochronę mu
płacono.
Podjechał granatowy suburban ze znakiem Secret Service na drzwiach. Fiske wsiadł.
- Jak sytuacja, szefie? - spytał Larry Kennedy, jego prawa ręka, napakowany
rudzielec z Bostonu.
- Zimno jak cholera. - Fiske otrząsnął się z deszczu. - Słyszałem o jakiejś awarii.
Co się stało?
- Zwarcie w mikrofonie na podium. Spece już jadą.
- Podium prezydenckim?
Kennedy skinął głową, widząc w oczach Fiske'a wzbierającą burzę, o wiele
gwałtowniejszą od tej, która przechodziła nad miastem.
- Co to za jedni?
- Bez obaw, szefie. Są czyści. Pracują w Triton.
Fiske'owi nie spodobała się ta odpowiedź.
- Triton Aerospace? To ci od rakiet? Czemu oni mają grzebać w moim podium?

background image

- Rakiet, systemów obrony przeciwlotniczej. Właściwie robią wszystko. Nawet system
łączności, który mamy w samochodzie. Triton 550. Najwyraźniej nagłośnieniem też się
zajmują.
Fiske się zasępił.
- Zawieź mnie tam.
- To twoja impreza, szefie.
- A żebyś wiedział. - Spojrzał na Kennedy’ego. - Mam nadzieję, że przywiozłeś mi
kawę!

Rozdział 20

Była dziewiąta. Członkowie zarządu Jefferson Partners spotkali się w przestronnym
gabinecie Jamesa Jacklina na porannym zebraniu.
- Dzień dobry, Guy - powiedział Jacklin, założyciel i prezes Jefferson, idąc przez
gabinet. - Dzień dobry, Mike. Są wszyscy? To dobrze. Zaczynajmy.

-

Bob jest w Nowym Jorku - wyjaśnił Guy de Valmont. - Czyli nikt więcej nie

przyjdzie.
- No cóż, quorum mamy. - Jacklin zszedł stopień niżej, do części gościnnej. - To już
dziś - powiedział. - Kolacja zaczyna się o ósmej. Chcę, żebyście przyszli trochę
wcześniej. Nasi goście nie mogą błąkać się jak zagubione owce. Obowiązują smokingi.
Byle nie białe. Nie ma co się popisywać. Przekażcie to pozostałym.
Jacklin usiadł na wygodnym, lakierowanym krześle, jedynym, które dawało odpocząć
jego plecom.
- No to jak... wszyscy przyjdą?
- Czy przyjdą? Będzie ich aż za dużo - skomentował de Valmont, współzałożyciel
firmy, wysoki, elegancki pięćdziesięciolatek. - Przez nas połowa gabinetu prezydent
McCoy pójdzie na inaugurację na kacu. To największy hit sezonu.
- I dobrze - odparł Jacklin. - Zamówiliśmy tyle kawioru, że przez dziesięć lat w
Morzu Kaspijskim nie pojawi się żadna ryba.
Dwadzieścia pięć kilo kawioru bieługi, pomyślał Jacklin ponuro, do tego sałatka z
zieleniny, capellini z białymi truflami - kolejny niewiarygodnie drogi frykas,
specjalnie przygotowane, soczyste steki i mus czekoladowy. Po tym, jak kontuzja
kręgosłupa zmusiła go do rezygnacji z golfa, przerzucił się na gotowanie. Osobiście
skomponował menu.
Uroczysta kolacja miała odbyć się w jego rezydencji w McClean w Wirginii. Oficjalnie
było to przyjęcie połączone ze zbiórką pieniędzy. Po raz pierwszy w dziejach branży
private equity firma zgromadziła dziesięć miliardów dolarów w jednym funduszu. A
przynajmniej tak twierdziła, bo naprawdę brakowało jeszcze przeszło miliarda. Jacklin
musiał zrobić, co w jego mocy, by zapełnić tę lukę przed kolacją. Prasa nazwała
planowaną uroczystość Kolacją Dziesięciu Miliardów.
Jacklin uśmiechnął się w duchu. Takiego rozgłosu nie zapewniłby sobie za żadne
pieniądze.
Wszedł niski, smagły mężczyzna w niebieskiej marynarce ze złotymi galonami na
pagonach.
- Witam, panie Jacklin, co podać na śniadanie?

background image

- Witaj, Juan. Poproszę omlet z białek z wędzonym łososiem i plasterkiem bekonu.
Kruchego. Bardzo kruchego.
- Pani Jacklin mówiła, że lekarz zabronił panu jeść bekon. Z uwagi na ciśnienie.
Musi pan unikać soli.
Jacklin delikatnie poklepał filipińskiego służącego po ramieniu.
- Chrzanić go, Juan. Trzeba żyć, póki można. Aha, i nie zapomnij o krwawej mary.
Wiesz, jaką lubię najbardziej. To będzie ciężki dzień.
- Tak jest, panie Jacklin. Kawę też podać? Kucharz ma nową mieszanką z Sumatry.
Bardzo dobra.
- Świetny pomysł, Juan. Dobry z ciebie chłopak.
Gabinet Jacklina podzielony był na dwie części i miał kształt litery L, umieszczonej
w północnowschodnim narożniku dziewiętnastego piętra. Część robocza biegła wzdłuż
północnej ściany budynku. Wstawiono tam biurko - wymyślnie zdobione mahoniowe
okropieństwo, które należało do George’a Pattona, gdy po II wojnie światowej był
gubernatorem Bawarii - a oprócz tego krzesła dla udziałowców i członków dyrekcji, oraz
półki ozdobione nieodzownymi „nagrobkami”, czyli trofeami upamiętniającymi
sfinalizowane transakcje. Gdzieś wśród nich Jacklin poustawiał zdjęcia rodziny. Zerknął
w tamtą stronę. Za cholerę nie było ich widać.
Jego wspólnicy zajęli miejsca w części gościnnej. Siedzieli na wygodnych, niskich
kanapach, ustawionych naprzeciwko siebie przy trawertynowym stoliku. Joe Regal spędził
trzydzieści lat w dziale operacji CIA. Rodney Bridges przez dwadzieścia lat pracował
jako prawnik na Wall Street, po czym przeszedł na drugą stronę barykady, do Komisji do
Spraw Giełdy i Papierów Wartościowych, a ostatnio znów zmienił barwy klubowe. Michael
Remington, do niedawna sekretarz stanu, asystent trzech prezydentów.
No i sam Jacklin. Zdjęcia wiszące na ścianie ilustrowały jego drogę na szczyt.
Pierwsze przedstawiało dwudziestoczteroletniego Jacklina, świeżo upieczonego absolwenta
akademii morskiej w Pensacola, na pokładzie lotniskowca „Enterprise” na środku Morza
Południowochińskiego, z intruderem A-6 w tle. Następne uwieczniało moment, kiedy w
wieku trzydziestu dwóch lat składał ślubowanie w Kongresie, a na trzecim z kolei,
zrobionym dziesięć lat później, był już sekretarzem obrony. Nowsze zdjęcia pokazywały
go w towarzystwie trzech ostatnich prezydentów - przy grze w tenisa, łowieniu okoni i
na uroczystości w Kennedy Center. Wszyscy goście reagowali na widok tych fotografii
okrzykami podziwu. O tak, stary dobry J.J. miał niezłe znajomości.
Firmę Jefferson można by nazwać członkiem arystokracji finansowej. Private equity
było nowym określeniem znanej od lat gry. Anglicy nazywali ją bankowością kupiecką w
czasach, gdy niepodzielnie panowali na morzach, a Kompania Wschodnioindyjska miała w
swoich rękach wszystko, co warto było mieć. Ojciec J.P. Morgana, Junius, opanował tę
grę do perfekcji i przywiózł ją do Stanów z Londynu. Jacklin dokonał w jej regułach
drobnych poprawek - wprowadził koncepcję „dźwigni finansowej”, by dać inwestorom
większe możliwości działania. Kiedy przed dwudziestoma pięcioma laty otwierał interes,
Jefferson uchodziła za firmę specjalizującą się w wykupie kredytowanym. Mówiło się o
niej tonem zarezerwowanym dla rozbójników i piratów, nie członków królewskiego rodu.
Czas i bezprecendensowa seria sukcesów stępiły wszelką krytykę. Od swojego powstania
Jefferson Partners włożyła około stu osiemdziesięciu pięciu miliardów dolarów w
przeszło trzysta inwestycji, które przyniosły jej przeciętnie dwadzieścia sześć procent
zysku rocznie. Dziesięć milionów zainwestowane w Jefferson na początku działalności
teraz warte było miliard dwieście tysięcy. Dla porównania, ta sama kwota włożona w Dow
Jones Industrial Average dałaby nędzne dwieście milionów. Grosze dla frajerów.
Wśród klientów Jefferson najważniejszą rolę odgrywały fundusze emerytalne i
stypendialne, skarbnicy firm i co większe rodzinne fundacje powiernicze. Przez lata
praktycznie błagały, by to Jefferson inwestował ich pieniądze. Minimalny wkład
wynosił sto milionów dolarów, ale kolejka chętnych była długa.
W ostatnich latach jednak pojawiało się coraz więcej firm private equity. Stagnacja
na rynku sprawiła, że inwestorzy zaczęli rozglądać się za alternatywnymi instrumentami,
które pozwoliłyby ich dolarom ciężej pracować na siebie. Rynki zagraniczne? Za duże
ryzyko. Kto mógłby zapomnieć o tym, co stało się w Rosji w dziewięćdziesiątym ósmym?
Instrumenty pochodne? Kapitał długoterminowy. No i był jeszcze Jefferson, po cichu
kupujący i sprzedający firmy, działający dyskretnie, a mimo to zgarniający wysokie
wygrane. Jak inni mogli na to nie wpaść? Przez cały ten czas mieli przed oczami
rozwiązanie swoich problemów.
Dla ludzi z zewnątrz private equity wydawało się łatwym sposobem zarabiania

background image

pieniędzy. W końcu czego potrzeba, by w to wejść? Kilku bystrych chłopaków z odrobiną
doświadczenia i palmtopem z nazwiskami najbliższych. Wystarczy zebrać trochę kasy,
znaleźć zbyt nisko wycenianą firmę, trochę ją doszlifować i jazda. I to bez udziału
kosztownej infrastruktury banku. To pomysły stanowiły najważniejszy kapitał. Trzeba
było tylko ruszyć głową. I mieć odrobinę inwencji.
Potem mogło być już tylko lepiej. Struktura zysków została ustalona tak, by
nagradzać osoby z pomysłami. Nie dzielono fifty-fifty. Większość funduszy obiecywała
określony zysk z inwestycji. Nazywano go stawką graniczną. Zwykle wynosiła około
dwudziestu procent. Choć zysk sam z siebie nie był gwarantowany, Jefferson nie zarabiał
ani grosza, dopóki na konta inwestorów nie wpłynęła suma równa ustalonej stawce
granicznej.
Zasada przedstawiała się tak: po osiągnięciu stawki granicznej i spłaceniu klientów
resztę dzielono według proporcji osiemdziesiąt do dwudziestu, z czego lwia część
przypadała firmie private equity. Było to tym bardziej korzystne, że firma, tak zwany
sponsor finansowy, wykładała na zakup najniższą kwotę, zwykle wynoszącą pięć procent
ceny.
Załóżmy, że spółka kosztuje miliard dolarów. Firma private equity wykłada
dwadzieścia procent tej kwoty, resztę zaś finansuje zaprzyjaźniony bank, wystawiając
stosowne gwarancje. Przyjrzyjmy się jednak owym dwudziestu procentom, czyli dwustu
milionom dolarów wpłacanym przez firmę. Z tej sumy sto sześćdziesiąt milionów, czyli
osiemdziesiąt procent, pochodzi z funduszu. Sama firma dorzuca tylko czterdzieści
milionów dolarów z kieszeni udziałowców. Za to w momencie sprzedaży to ona odnosi
największe korzyści.
Jeśli po upływie roku spółka zostaje sprzedana - przyjmijmy — za dwa miliardy
dolarów, zysk dzielony jest następująco: inwestorzy z funduszu otrzymują zwrot swojego
wkładu plus dwadzieścia procent, czyli mniej więcej sto dziewięćdziesiąt dwa miliony.
Oprócz tego dostają dwadzieścia procent z pozostałych dziewięćset sześćdziesięciu ośmiu
milionów, czyli sto dziewięćdziesiąt trzy miliony, w sumie zarabiają więc trzysta
osiemdziesiąt sześć milionów na inwestycji wynoszącej sto sześćdziesiąt milionów. Po
upływie roku! Oczywiście, to dużo. Ale w porównaniu z zyskiem firmy private equity to
grosze.
Pozostałe osiemdziesiąt procent wynoszącego dziewięćset sześćdziesiąt osiem milionów
zysku, około siedemset siedemdziesiąt czterech milionów, minus dwadzieścia trzydzieści
milionów na honoraria banków inwestycyjnych, prawników i księgowych, trafia prosto do
kieszeni udziałowców. Należy przypomnieć, że firma private equity wyłożyła czterdzieści
milionów dolarów własnych pieniędzy. Rok później zaś może sobie wypisać czek na
siedemset siedemdziesiąt cztery miliony plus, rzecz jasna, czterdzieści milionów jako
zwrot pierwotnej inwestycji. To dopiero były zyski!
Jefferson utrzymał swoją czołową pozycję w branży dzięki dotychczasowym osiągnięciom
i nieustającemu dążeniu do tworzenia coraz większych funduszy. Przed kilkoma laty jeden
z nich osiągnął pięć miliardów dolarów i jako pierwszy nazwany został megafunduszem.
Tego wieczoru udziałowcy spotkają się, by wznieść toast za Jefferson Capital Partners
XV, który miał zaniknąć się kwotą przeszło dziesięciu miliardów dolarów. Nie wymyślono
jeszcze nazwy, jaką można by określić tak wielki fundusz.

- Mogę na słówko?
Guy de Valmont wziął Jacklina za łokieć i zaprowadził w kąt gabinetu.
- Czytałeś artykuł w dzisiejszym „Journal”?
- Nie - powiedział Jacklin. - Nie miałem kiedy.
- Dotyczy Tritona. Piszą, że jeśli ustawa o podziale środków publicznych nie
przejdzie, Triton będzie musiał złożyć wniosek o upadłość.
Jacklin podrapał się w podbródek. Triton Aerospace, producent systemów obrony
przeciwlotniczej, został przejęty przez Jefferson przed ośmioma laty. Osiem lat to w
branży private equity cała wieczność. Tylko szybkie działanie gwarantowało sukces.
Kupić spółkę, wyprowadzić ją na prostą, zwiększyć przepływ wolnej gotówki, a potem
sprzedać. Tak to się robiło. Przeciętny okres zarządzania spółką przez Jefferson,
wynoszący cztery lata, był najkrótszy w branży.
- Wpadli w niezłe gówno. Nie znajdziemy nabywcy, jeśli ten osioł Fitzgerald nie
poprze ustawy.
„Tym osłem” był senator Hugh Fitzgerald, przewodniczący senackiej komisji do spraw

background image

podziału środków publicznych, a ustawa, o której mówił de Valmont, dotyczyła przyznania
wojsku nadzwyczajnych funduszy w wysokości sześciu i pół miliarda dolarów, z czego
dwieście sześćdziesiąt pięć milionów miało pójść na zakup ruchomych systemów obrony
przeciwlotniczej Hawkeye, produkowanych przez Triton.
Jacklin spojrzał w dół, na Potomac. W szarym świetle słotnego poranka rzeka wydawała
się martwa. Pomyślał o zaplanowanym na wieczór przyjęciu i starannych przygotowaniach,
mających uczynić z tej imprezy wielkie wydarzenie. No i o wydatkach, jakie poczynił.
Trufle. Kawior. Samo wynajęcie big-bandu Petera Duchina kosztowało sto tysięcy dolarów.
Wiadomość, że jedna ze spółek w portfolio Jefferson ma ogłosić upadłość, zepsułaby całą
uroczystość. Cholerny teksański truteń! Jacklin zacisnął pięść. Za nic nie pozwoli, by
Hugh Fitzgerald w pojedynkę załatwił Tritona.
- Mam dziś przesłuchanie przed komisją w tej sprawie - powiedział, zerkając przez
ramię. - Potem porozmawiam z senatorem, może uda mi się go przekonać.
- Fitzgeralda? Powodzenia, J.J. Facet jest na lewo od Gandhiego.
- Wiem. Wiem. - Jacklin machnął ręką. - Ale to mój stary znajomy. Poradzę mu, żeby
zastanowił się nad przyszłością.
W końcu ma już siedemdziesiąt cztery lata. Najwyższy czas, żeby zmienił coś w swoim
życiu.
- A jeśli tego nie zrobi? - De Valmont wyszarpnął z kieszeni jedwabną chusteczkę i z
pietyzmem zaczął ją składać.
- Na pewno jakoś go przekonamy. Nie marchewką, to kijem.
De Valmont skinął głową, ale jego oczy wyrażały powątpiewanie.
Jacklin wrócił na środek gabinetu i usiadł na swoim krześle. Zdawał sobie
sprawę, że nie będzie łatwo, ale nie ma rzeczy niemożliwych. To nie przypadek, że wielu
członków zarządu Jefferson wcześniej zajmowało wysokie stanowiska rządowe. Niektórzy
nazywali to „kapitalizmem politycznym”. J.J. Jacklin wolał określenie „dobry biznes”.
- Panowie - zwrócił się do wspólników. — Przejdźmy do rzeczy.

Rozdział 21

Thomas Bolden siedział na tylnym siedzeniu taksówki, z policzkiem przyciśniętym do
zimnej metalowej framugi. Tkwiące w korku samochody posuwały się naprzód metr po
metrze. Niebo przybrało stalowoszarą barwę, chmury zlały się w twardą ciemniejącą
ścianę. Taksówka się zatrzymała. Przechodnie przemykali mokrymi chodnikami, zerkając w
górę, jakby się zastanawiali, kiedy pojedyncze płatki śniegu ustąpią przed prawdziwą
zamiecią.
Bolden zerknął na swoją prawą rękę - dygotała jak w ataku febry. Przestań, nakazał
jej w duchu, ale drżenie nie ustało.
Zaczerpnął powietrza, położył lewą dłoń na prawej i znów wyjrzał przez szybę.
Do tej pory wszystko to wydawało się koszmarną pomyłką. Napad, uprowadzenie i
przesłuchanie, nieudana próba zabójstwa. Był skłonny puścić te wydarzenia w niepamięć.
Guilfoyle złapał niewłaściwego człowieka. Zdarza się. Teraz jednak, jadąc Piątą Aleją,
z drżącą ręką piekącymi oczami, w spodniach poplamionych olejem roślinnym i wczorajszym
gulaszem cielęcym, Bolden uświadomił sobie, że był w błędzie. To, czy on zapomni, nie
miało znaczenia. Oni nie zapomną.

background image

„Oni” weszli do jego biura.
„Oni” podpuścili Dianę Chambers.
„Oni” zabili Sola Weissa.
Nie liczyło się to, że w życiu nie słyszał o Koronie ani Bobbym Stillmanie. Fakt, że
wiedział o „nich”, wystarczał.
„Oni” nie zostawią go w spokoju. Ani teraz, ani nigdy.
Pomyślał o Jenny.
Skoro bez skrupułów dobrali się do Diany Chambers, Jenny mogła być następna.
- Panie kierowco. - Zastukał w pleksiglasową przegrodę dzielącą wnętrze taksówki. -
Proszę na skrzyżowanie Czternastej i Broadwayu. Do Kraft School. Dwie dychy ekstra,
jeśli dojedzie pan tam w dziesięć minut.

Rozdział 22

Oczywiście, napad był jedynym tematem rozmów.
- Uspokójcie się - powiedziała Jennifer Dance. Siedziała na skraju biurka, dyndając
nogami. - Każdy po kolei. Pamiętajcie, kiedy ktoś zaczyna mówić, zachowajcie swoje
przemyślenia dla siebie, dopóki nie skończy.
- Ej, panno Dance. - Podniósł się wysoki, gruby Latynos obcięty na jeżyka, z zieloną
łzą wytatuowaną w kąciku oka.
- Tak, Hectorze, proszę bardzo. - Zwróciła się do reszty klasy: - Teraz kolej
Hectora. Wysłuchajcie go.
- Właśnie, zamknąć ryje - dodał Hector z autentyczną groźbą w głosie, strzelając
oczami na boki. - Boja sobie myślę, że skoro nóż był taki ostry, to czemu ręki pani nie
przeciął? Znaczy się, tak głęboko, jak przy patroszeniu kota. - Zerknął na kumpla. -
Dziesięć szwów, stary. Ja bym to lepiej załatwił.
- Dziękuję, że podzieliłeś się z nami tym spostrzeżeniem, Hectorze, ale zdaje się,
że już odpowiedziałam na twoje pytanie. Nie wiem, czemu ten człowiek nie zrobił mi
większej krzywdy. Pewnie miałam szczęście i tyle.
- Bo niezła z pani laska - huknął głos z ostatniej ławki. - Chłopaki chcieli panią
wydupczyć.
Jenny wstała i przeszła szybkim krokiem przez klasę. Była to sala, jakich wiele,
jeden uczeń na ławkę, na każdej ścianie tablica, za biurkiem nieużywane mapy. W
ostatniej ławce siedział barczysty chłopak. Jenny stanęła przed nim.
- Wystarczy, Maurice - powiedziała zdecydowanym tonem.
Maurice Gates wzruszył masywnymi ramionami i wbił oczy w podłogę, jakby nie
wiedział, dlaczego panna Dance tak się uniosła. Był potężnie zbudowany - metr
osiemdziesiąt wzrostu, co najmniej sto kilo wagi. Na jego koszulce futbolowej dyndał
złoty naszyjnik, choć w szkole obowiązywał zakaz noszenia biżuterii. Na głowie miał
baseballówkę, odwróconą daszkiem w bok.
- No co, mówię prawdę - mruknął. - Jest pani niezła. Chłopakowi cipki się zachciało,
to wszystko. Wiedział, że pani będzie chętna, to i nie chciał za bardzo pani poobijać.
- Wstań - warknęła Jenny.
Maurice spojrzał na nią zaspanymi oczami.
- Wstań - powtórzyła, tym razem łagodniej. W tej klasie trzeba było panować nad

background image

sobą. Gdyby straciła zimną krew, przegrałaby bitwę.
- Tak jest, psze pani. - Maurice podniósł się, krzywiąc się i stękając tak, że nawet
Hiob by mu nie dorównał.
- Panie Gates - zaczęła spokojnie - kobiety to nie suki, laski czy cipki. Rozumiemy
się? My, kobiety, nie żyjemy w stanie ciągłego podniecenia. A nawet gdyby tak było, do
jego zaspokojenia nie potrzebowałybyśmy takich prymitywnych, szowinistycznych
mięśniaków, jak ty.
- Dobrze gada - rzucił jeden z uczniów z tylnego rzędu.
Maurice przestępował z nogi na nogę, z obojętną miną. Jenny mówiła dalej.
- Jesteś w mojej klasie już dwa tygodnie - powiedziała, stojąc z nim twarzą w twarz.
- Dzień w dzień powtarzam, żebyś powstrzymał się od używania wulgarnego języka. Jeśli
nie nauczę cię algebry, chciałabym chociaż wpoić ci szacunek dla innych. Jeżeli jeszcze
raz stracę z twojego powodu choćby sekundę czasu, jaki powinnam poświęcić całej
klasie... jedną sekundę... wylecisz ze szkoły. - Ostatnie słowa wypowiedziała niemal
prosto do ucha Maurice’a Gatesa. - Obecność na lekcjach jest warunkiem twojego
zwolnienia z Rikers. Jeśli nie zamierzasz tam wrócić, siadaj, zamknij się, a wszelkie
komentarze na temat lepszej płci zachowaj dla siebie.
Spojrzała chłopakowi w oczy. Powieki drgały mu z nienawiści, wrzała w nim furia,
wywołana upokorzeniem wobec całej klasy. Inni uczniowie nazywali go „s-synem”, ale
zawsze z szacunkiem. Był gniewnym, porywczym młodym człowiekiem. Z jego akt wynikało,
że maczał palce w kilku zabójstwach. Jenny jednak nie mogła na to zważać. Musiała
uczyć.
Utrzymywać porządek.
- Usiądź - powiedziała.
Maurice Gates stał jeszcze przez chwilę. Wreszcie zgarbił ramiona i usiadł.
Przez następne dziesięć sekund w klasie panowała cisza.
- Rozmawialiśmy o tym, jaką karę wymierzyć za napad. - Jenny wróciła na swoje
miejsce. - Pamiętajcie, że odzyskałam zegarek. Byłam tylko lekko ranna i bardzo
wystraszona.
- No i jednemu dała pani w zęby.
- To prawda. - Jenny podniosła głowę trochę wyżej. - Prawym sierpowym. - Nadal miała
opuchnięte i obolałe kłykcie.
Spojrzała na zegarek. Wpół do dziesiątej. Według planu przed przerwą powinna jeszcze
zrobić matematykę i angielski. Matematyka już przepadła. Liczyła na to, że choć
angielski uda się ocalić. Ostatnio czytała klasie Najniebezpieczniejszą grę, opowieść o
szalonym łowcy, który zwozi ludzi na swoją prywatną porośniętą dżunglą wyspę, by tam na
nich polować. Książka zawierała wiele sugestywnych metafor, zwłaszcza pod koniec, kiedy
Władca dostaje za swoje.
- Dwadzieścia lat! - krzyknął ktoś. - W Sing Sing.
- E tam, dziesięć, ale bez prawa do zwolnienia warunkowego.
- Dziesięć lat? - spytała Jenny. - Za kradzież zegarka i skaleczenie ofiary? Nie
uważacie, że to za surowa kara?
- Wcale nie. - To był Maurice Gates. - Jak inaczej się nauczą?
- Przepraszam, Maurice, masz coś do powiedzenia?
Potężny nastolatek pokiwał głową.
- Trza dać łobuzom szkołę. - Wbił wzrok w Jenny. - Być twardym. Zero litości.
Rozumie pani? Bo inaczej wrócą w środku nocy. Jak są stuknięci, mogąnawet pociąć panią
w jej własnym łóżku. Zamknięte drzwi to nie przeszkoda. Włamią się i panią pokroją. Mam
rację, panno Dance? Pozamykać ich i już.
Jenny wytrzymała jego spojrzenie, choć zastanawiała się, czy będzie musiała wezwać
ochronę. Nawet nie próbuj, mówiła mu oczami. Poradzę sobie z tobą.
- Dziesięć lat - powiedział Hector, tupiąc w podłogę.
Reszta klasy zaczęła skandować razem z nim.
- Dziesięć lat. Dziesięć lat.
- Wystarczy! - Jenny uniosła dłonie. Popatrzyła po twarzach swoich podopiecznych.
Hector obrabował sklepik spożywczy. Lacretia żyła na ulicy, odkąd skończyła dwanaście
lat. W gruncie rzeczy dobre były z nich dzieciaki. Owszem, nie święte, ale Jenny miała
nadzieję, że nauczy ich odróżniać dobro od zła.
- Panno Dance?
- Tak, Frankie.
Frankie Gonzales podszedł i położył głowę na jej ramieniu. Niski, cherlawy i zwinny,

background image

był samozwańczym klasowym błaznem.
- Panno Dance - powtórzył i domyśliła się, że na jego usta wypłynął złośliwy
uśmieszek. - Zabiję sukinsynów, jak pani dotkną.
Klasa wybuchnęła śmiechem. Jenny poklepała go po głowie i odesłała na miejsce.
- Dziękuję, Frankie, ale to chyba byłoby zbyt drastyczne. No i niezgodne z prawem.
Zeskoczyła z biurka i podeszła do tablicy, żeby wypisać propozycje kar i
przeprowadzić głosowanie.
Nagle drzwi klasy otworzyły się i do środka zajrzał wysoki, chudy mężczyzna z krótko
ostrzyżonymi siwymi włosami i twarzą zrytą zmarszczkami.
- Panno Dance, mógłbym prosić na słówko?
Jenny odłożyła kredę.
- Zaraz wracam - powiedziała do klasy. Wyszła z uśmiechem na ustach. To pewnie
kurator, pomyślała, albo policjant, który chciał przekazać informacje o nowym uczniu. -
Słucham?
Mężczyzna podszedł do niej z miną skazańca.
- Jeśli chce pani zobaczyć Thomasa Boldena żywego powiedział głosem twardym jak
diament - proszę pójść ze mną.

Rozdział 23

Ty znowu tutaj? - powiedział detektyw Mike Melendez, kiedy John Franciscus wszedł do
pokoju odpraw. - Nocna zmiana ci nie wystarcza? Jak chcesz, możesz mnie zastąpić.
- Mały Mike. Co słychać? Kaloryfery mi w domu wariują - skłamał Franciscus, stanął
przy biurku Melendeza i zastukał w nie kłykciami, jakby pukał do drzwi. - Gorąco tam
jak w saunie. O dwunastej ma przyjść spec i rzucić na nie okiem. Tylko tego mi
brakowało. Znów stówa w plecy.
Melendez wstał od biurka, rozciągając swoje dwumetrowe cielsko, i ruszył w stronę
korytarza.
- Siedzisz od czwartej do pierwszej? Nie widziałem cię na liście.
- Nie. Pomyślałem sobie, że wypełnię kilka papierków i zdrzemnę się w pokoju
dyżurnego.
Melendez spojrzał na niego jak na wariata.
- A rozgość się.
Franciscus poszedł na drugi koniec pokoju i przywitał się z chłopakami. Dzień
nowojorskiego detektywa dzielił się na trzy zmiany: od ósmej do szesnastej, od
szesnastej do pierwszej - która tak naprawdę kończyła się o północy - i zmianę nocną.
Dwa razy w miesiącu każdy odbębniał dwudziestoczterogodzinny dyżur. Ponieważ większość
policjantów mieszkała w innej części stanu, w dyżurce były dwa łóżka polowe z czystą
pościelą.
Pokój odpraw detektywów z komisariatu Manhattan North znajdował się na piątym
piętrze nieoznakowanego budynku z cegły na skrzyżowaniu Sto Czternastej i Broadwayu. W
tym samym gmachu mieściła się siedziba wydziału pomocy ofiarom, izba dziecka i lokalna
agencja pomocy społecznej. Od rana do wieczora panował tu chaos. Tylko pokój odpraw
był bezpieczną przystanią: duży, czysty, ogrzany do dziewiętnastu stopni. Po bokach
biegły rzędy biurek, rozdzielone szerokim przejściem. Podłogę pokrywało stare,

background image

ale czyste linoleum. Na jednej z dźwiękoszczelnych ścian wisiała tablica z naszywkami
pozostawionymi na pamiątkę przez goszczących tu policjantów. Franciscus wolał patrzeć
na nią niż na zdjęcia obok. Na przykład to z szychami. Ważniaki, kurde. Komendant, jego
zastępca, szef policji i szef detektywów. Kiedyś Franciscus marzył, że jego zdjęcie też
tu zawiśnie, ale sprawy potoczyły się inaczej.
Wrócił Melendez.
- Wszyscy zabrani? - spytał Franciscus. Co dzień o ósmej rano furgonetka zabierała
przywiezionych nocą aresztantów na 1 Police Plaża, czyli „Jeden PP”, gdzie oficjalnie
przedstawiano im zarzuty.
- Pół godziny temu. Ten twój był grzeczny.
- Nadal nic nie mówi?
- Ani słowa. Ciekawe dlaczego.
- Nie wiem. Idę do Vicki. Może coś wygrzebie.
- Jego nazwisko?
- Nie, niestety. Inne, które wymienił poszkodowany.
- Kto? Ten gość z Wall Street?
Franciscus skinął głową.
- Niesamowite, że tak wysoko zaszedł. Widziałeś jego tatuaż? „Nie zakapujesz kumpla
swego”. Podoba ci się? Gdybym ja miał na ramieniu taki tekścik, wyleciałbym z wydziału
na kopach.
- Teraz pochodzenie się nie liczy. Ważne, co potrafisz. Jak sobie radzisz w życiu.
Billy skończył tylko studia inżynierskie, a do czego doszedł...
Młodszy brat Melendeza, Billy, był maklerem w zagranicznej firmie, której siedziba
mieściła się w Drugiej Wieży, na osiemdziesiątym czwartym piętrze. Żadna z osób
przebywających powyżej osiemdziesiątego trzeciego nie przeżyła zamachu.
- Panie, świeć nad jego duszą.
- Amen - powiedział Mały Mike Melendez. - Aha, porucznik mówił, że chciałby z tobą
pogadać. Jakby co, jest w swoim gabinecie.
- Już się nie mogę doczekać. - Jako przedstawiciel związku zawodowego, Franciscus
był nieustannie zasypywany pytaniami o opiekę zdrowotną, emerytury i tym podobne
sprawy. Porucznik odpracował trzydzieści lat i miał za miesiąc przejść na emeryturę. Od
wielu tygodni o niczym innym nie mówił.
Ledwie Franciscus zdążył wygodnie usiąść, porucznik Bob McDermott wychylił się z
gabinetu i podniósł rękę.
- Johnny. Dwa słowa.
Franciscus podniósł się z wysiłkiem.
- Nadal myślisz, żeby się ubezpieczyć? Odpuść sobie.
McDermott pokręcił głową i zmarszczył brwi, jakby nie miał ochoty mówić o sobie.
- Chodź na chwilę. Muszę ci coś powiedzieć.
- Właśnie miałem iść do sekcji komputerowej, żeby sprawdzić...
- Johnny, minuta. - McDermott położył mu dłoń na ramieniu i poprowadził go w stronę
gabinetu. Jak na takiego poczciwca, to było prawie jak napad z bronią w ręku. McDermott
zamknął za sobą drzwi i przeszedł za biurko.
- Mam tu raport twojego lekarza.
- Uhm - mruknął Franciscus, jakby nigdy nic. - Byłem u niego w zeszłym tygodniu. -
Poczuł ucisk w dołku.
- Nic nie mówiłeś.
- Nie było o czym. Zwykłe badanie.
- Tu napisane jest co innego.
Franciscus machnął lekceważąco ręką.
- A, takie pieprzenie - burknął. - Mała wieńcówka i tyle. Dostałem całą kupę
prochów. I po kłopocie.
- EKG nie kłamie. - McDermott utkwił wzrok we Franciscusie. - Johnny, przeszedłeś
zawał...
- To nie był zawał, tylko... - Franciscus próbował robić dobrą minę do złej gry, ale
nie wychodziło mu to najlepiej. Problem w tym, że porucznik był naprawdę dobrym
człowiekiem, prawdopodobnie bardziej nadającym się do zakonu niż do policji. - W
porządku, nie wiedziałem - powiedział wreszcie. - Myślałem, że po prostu mam zły dzień.
No wiesz... że przemęczenie.
- Słuchaj, pięć twoich głównych tętnic jest zamkniętych w osiemdziesięciu
procentach. W osiemdziesięciu procentach! Johnny, twoje serce to bomba zegarowa. Czemu

background image

nie zgłosiłeś się na zabieg?
- Zabieg? - Franciscus się skrzywił. - No co ty. Od pięciu lat nie palę. Od
dziesięciu nie piłem nic mocniejszego od piwa. Wszystko będzie dobrze.
- Popatrz na siebie. Wyglądasz jak zjawa - powiedział McDermott z nie - udawaną
troską.
- A co, myślałeś, że z wiekiem stanę się przystojny? Zresztą, tobie też daleko do
ideału. - Franciscus odwrócił się, zły na siebie, że zadał cios poniżej pasa.
McDermott rzucił na biurko teczkę, która zawierała przyszłość Franciscusa.
- Usiądź.
- Słuchaj, Bob, pozwól mi wyją... - zaczął Franciscus.
- Proszę cię, John. - McDermott przez chwilę bujał się na krześle. Spojrzeli sobie w
oczy. Franciscus wzruszył ramionami. - Widziałem twoje akta - odezwał się porucznik po
chwili. - Przepracowałeś trzydzieści cztery lata, plus trzy w wojsku. Niektórzy
uznaliby, że to wystarczy. Powinieneś odejść razem ze mną.
- I co potem? Znajdziesz mi robotę w ochronie?
- Chętnie. Przecież wiesz.
- Daruj sobie. Nie chcę być kapusiem, który zagląda ludziom przez ramię, czy aby nie
podkradają dwu dych z kasy.
- Powiem ci, co zrobisz. Zgłosisz się na zabieg. Złożysz wniosek o rentę z powodu
utraty zdolności do pracy. Do końca życia będziesz dostawał cztery piąte dotychczasowej
pensji. Nieopodatkowane. Znasz przepisy, Johnny. Policjant, który ma chorobę
zagrażającą życiu, nie może pracować.
- Ale to nie będzie zwykłe udrażnianie naczyń balonikiem - zaprotestował Franciscus.
- Rozerżną mnie piłą. Żaden policjant nie może wrócić na służbą po operacji na otwartym
sercu.
- Zostało ci półtora roku do obowiązkowej emerytury. Co zamierzasz zrobić? -
McDermott obrócił się na krześle i wskazał kciukiem okno. - Chcesz tam umrzeć?
Przez długą chwilę siedzieli w milczeniu. Franciscus wsłuchał się w dźwięki
dochodzące z biura: stukot klawiatur komputerowych, wybuchy śmiechu i gwizdy, trzask
zamykanych i otwieranych drzwi. Wszystko to tworzyło gwar tętniącej życiem,
niezastąpionej instytucji. Zawsze myślał, że praca detektywa jest najlepsza na świecie.
Sam Bóg musiał ją wymyślić, tak była fajna.
- Mówisz, że to koniec - powiedział szeptem.
- Masz sześćdziesiąt dwa lata, John. Pomyśl, co będziesz robił przez resztę życia.
- Mogę się jeszcze przydać.
- Oczywiście. Swojej rodzinie. Dzieciom. Wnukom. Dziś po południu chcę mieć na
biurku wniosek o skierowanie na operację. Jeśli coś stanie ci się teraz, kiedy wiesz,
że twoje zdrowie szwankuje, a mimo to nic z tym nie robisz, zostaniesz na lodzie.
Ubezpieczenie cię nie obejmie. Ta sprawa nie może czekać.
- Mam coś ważniejszego na głowie - odparł Franciscus. Wstając z krzesła, czuł się
jak stuletni starzec. - Przepraszam, poruczniku.
McDermott odsunął się z krzesłem od biurka i wymierzył palec w wychodzącego
Franciscusa.
- Chcę widzieć te formularze na biurku do piątej!
Franciscus poszedł do ubikacji i ochlapał twarz zimną wodą. Oderwał kilka
papierowych ręczników i wytarł policzki, czoło i brodę, wpatrzony w lustro. Dziwne. Nie
widział po sobie choroby, która niszczyła mu serce, odcinała dopływ drogocennej krwi.
Skórę miał szarą ale zawsze tak wyglądała. I nie zawiniło złe odżywianie się. Właściwie
był nawet za chudy. Przez pół roku trzymał się diety niskowęglowodanowej i teraz, jak
połowa chłopaków z oddziału, przypominał szkielet, jego oczy wyglądały, jakby miały
lada chwila wyskoczyć z orbit, a twarz stała się koścista, jeśli nie wychudzona. Nawet
nie czuł się szczególnie źle, nie licząc tego, że męczył się na schodach bardziej niż
kiedyś i z byle powodu pocił się jak koń wyścigowy.
Wyrzucił ręczniki do śmieci i stanął prosto. Ramiona w tył. Broda do góry. Jak kadet
na uroczystości zakończenia studiów. Coś trzasnęło mu w plecach. Skrzywił się i
pozwolił, by ramiona się rozluźniły. Kadetem to on już za cholerę nie był. Uśmiechnął
się smutno do swojego odbicia. Kłamał, że nie zauważył ataku serca. Tak naprawdę
przeżył już dwa. Za każdym razem czuł nagły, przenikliwy ból promieniujący z piersi na
szyję, a stamtąd przechodzący po lewej ręce aż do palców, które zaczynały go mrowić.
Trwało to minutę, może dwie. Tłumaczył sobie, że to uciśnięty nerw. Tak naprawdę
jednak wiedział. Wewnętrzny głos podszepnął mu prawdę.

background image

Wyszedł z ubikacji i ruszył do gabinetu w głębi korytarza.
- Jesteś, Vick?
Ładna Latynoska z bujnym biustem podniosła głowę znad rzędu komputerów.
- O, cześć, Johnny. Dla ciebie zawsze.
Vicki Vasquez miała najwięcej klasy w całej brygadzie. Właściwie nie była
policjantką, tylko administratorką danych, co oznaczało, że musiała zajmować się
stertami papierów wytwarzanych przez Franciscusa i jego kolegów. Ubrała się jak zwykle
ładnie: szare spodnie i nienagannie wyprasowana biała bluzka. Na szyi miała sznur
pereł.
- Chciałbym, żebyś sprawdziła mi jedno nazwisko.
- Zamieniam się w słuch.
- Bobby Stillman.
- Jedno „l” czy dwa?
- Spróbuj tak i tak. - Franciscus przysunął sobie krzesło. Mógłby bez końca wąchać
jej perfumy. Woda różana i migdały. Coś pięknego. Swego czasu mieli się z Vicki ku
sobie, ale nic z tego nie wyszło. Franciscus był wtedy żonaty. Choć miał na Vicki
wielką ochotę, nie mógł zostawić żony i dzieci. - Na nic nie liczę. Po prostu jeden
facet wczoraj wymienił to imię i nazwisko.
Do obowiązków Vicki należało sprawdzanie w komputerze centralnym odcisków palców,
numerów seryjnych i lewych nazwisk. Mówiło się, że wkrótce zostanie zainstalowany
system pozwalający detektywom na samodzielne wyszukiwanie, ale Franciscus był
przekonany, że nieprędko do tego dojdzie. Do dziś nie wszyscy jeszcze oswoili się z e-
mailem.
- Z jednym „l” nie ma nic - poinformowała Vicki. - Spróbuję z dwoma. - Wpisała
nazwisko po raz drugi, nie przestając mówić. - Słyszałeś, że porucznik przechodzi na
emeryturę? Szkoda, co? Powinieneś zająć jego miejsce. Nie możesz do końca życia być
detektywem.
- Taa, słyszałem. Bob od miesiąca zawraca mi głowę, jaką emeryturę wybrać.
Standardową czy...
- Ojej! - zawołała nagle Vicki, podnosząc dłoń do ust.
- Ugryzłaś się?
- Ojej - powtórzyła. - To przybrane nazwisko. Bobby Stillman vel Sunshine Awakening
vel Roberta Stillman vel Paulette Dobrianski...
- Sunshine i jak dalej? - Franciscus przysunął się do monitora, podnosząc nos jak
pies myśliwski, który zwietrzył trop.
- Awakening.
- Czyli to kobieta?
- Roberta Stillman? Tak - powiedziała Vicki Vasquez. - Wystawiono na jej nazwisko
nakaz aresztowania za morderstwo. Trafiłeś w dziesiątkę. - Zaczęła czytać z ekranu: -
„Poszukiwana w sprawie zabójstwa posterunkowego Brendana O’Neilla i sierżanta Samuela
K. Shepherda. Lipiec 1980”. - Obróciła się na krześle, niemal podtykając Franciscusowi
cycki pod nos. - Nie pamiętasz? Grupa hipisowskich niedobitków podłożyła bombę w
siedzibie firmy komputerowej w Albany. Nazywali siebie Wolnym Społeczeństwem. Zabili
policjantów, którzy chcieli ich przesłuchać. Potem zostali otoczeni przez
antyterrorystów, wywiązała się ostra strzelanina. Pokazywali ją na żywo w telewizji.
Pamiętam, przez cały czas siedziałam w kuchni i jadłam lody. Przytyłam chyba ze dwa
kilo.
- Jaja sobie robisz? Przepraszam...
Vicki Vasquez potrząsnęła głową.
- Ta twoja Bobby Stillman zabiła policjantów. Wyznaczono za nią nagrodę, oferta jest
wciąż aktualna. Pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
Franciscus odgarnął włosy z czoła. Zabójczyni policjantów, której głowa warta jest
pięćdziesiąt tysięcy dolarów. No, proszę. Nie czuł się już staro. Wrócił do
przeszłości, do czasów, kiedy miał dwadzieścia lat.
- Dzięki, Vick. - Ujął jej twarz w dłonie i pocałował ją w czoło. - Jesteś cudowna!

background image

Rozdział 24

Bolden bez pukania wszedł do klasy Jenny i zobaczył morze podniesionych głów.
- Tak? W czym mogę pomóc? - spytała nauczycielka, drobna Chinka.
- Gdzie jest Jenny Dance? - Bolden rozejrzał się po sali.
- A pan to kto?
- To Thomas - wyrwał się jeden z uczniów. - Jej facet.
- Gach - dodał drugi głos przy wtórze śmiechów i niewybrednych żartów.
- Tommy, coś kiepsko wyglądasz! - krzyknął ktoś inny.
Bolden nie zwracał na nich uwagi.
- Nazywam się Tom Bolden - wyjaśnił. - Muszę z nią porozmawiać. To ważne.
Nauczycielka obrzuciła wzrokiem jego brudne ciuchy i dała znak, by wyszedł z nią na
korytarz. Zamknęła drzwi.
- Jenny nie ma - poinformowała, wyraźnie poruszona.
- Nie zjawiła się w pracy?
- Była. Ale dwadzieścia minut temu wyszła z klasy i nie wróciła.
- I nic nie powiedziała?
- Nic a nic. Uczniowie mówili, że przyszedł jakiś mężczyzna. Kazała im siedzieć
cicho, a sama poszła do niego na korytarz. Długo nie wracała, ale nikt się nie przejął.
Te dzieciaki... - Drobna kobieta wzruszyła ramionami. - ...Cóż, orłami nie są. W końcu
jeden z nich przyszedł do mnie.
- Widzieli tego mężczyznę?
- Murzyn, to wszystko, co zapamiętali. Musiał być porządnie ubrany, bo kilka osób
wzięło go za dyrektora szkoły. Czy coś się stało?
Bolden odwrócił się i ruszył do wyjścia.
- Czy coś się stało? - powtórzyła nauczycielka.

- Panie Guilfoyle, trafiłem na ciekawą informację - powiedział mężczyzna nosowym
głosem, z południowoazjatyckim akcentem.
Guilfoyle wstał z krzesła i zszedł po schodach. Człowiekiem, który się z nim
skontaktował, był Singh, młody Hindus ściągnięty z Bell Labs.
- Tak, Singh?
- Przeglądałem akta ubezpieczenia Boldena, żeby sprawdzić, czy nie odwiedza
regularnie jakiejś apteki w okolicy. Nic nie znalazłem, więc zajrzałem do akt panny
Dance. - Singh nachylił się do monitora, mrużąc oczy. - Z dokumentacji ubezpieczenia
zdrowotnego wynika, że ostatnio raz w miesiącu kupuje lek na receptę w aptece na Union
Square. W środy, około dwunastej. Tak, jak dziś.
- Co to za lek? - spytał Guilfoyle.
- Antivert.
- Pierwsze słyszę. Nie wiesz, na co to jest?
- Ależ jak najbardziej. - Singh odwrócił się na krześle, twarzą do Guilfoyle'a. -
Substancją czynną jest meklizyna. Łagodzi mdłości. Tak się składa, że moja żona też
tego używała. To lek na poranne nudności.
- Dziękuję, panie Singh. - Guilfoyle przeszedł na drugi koniec pomieszczenia i
położył dłoń na ramieniu Hoovera. - Mógłbyś zaznaczyć tę aptekę?
- Gdy na rogu Szesnastej i Union Square West rozbłysło światełko, dodał jeszcze: -
Znajdź numery telefonów wszystkich restauracji w obrębie czterech przecznic od apteki.
Potem porównaj je z billingami Boldena. Z telefonu komórkowego, stacjonarnego i

background image

służbowego.
Hoover wydął wargi i zerknął przez ramię na Guilfoyle’a.
- To zajmie mi kilka minut.
- Zaczekam.

Na Canal Street Bolden kupił u handlarza ulicznego sok pomarańczowy i wyżłopał go w
dziesięć sekund. Wyrzucając butelkę do kosza, zauważył, że ma na rękawie ciemne plamy.
Przyjrzał im się uważniej, dotknął ich palcem. To była krew. Krew Sola Weissa. Cofnął
rękę jak rażony prądem. Spojrzał w głąb ulicy i opadły go wspomnienia. Wrócił myślami
do tamtego dnia, przed wieloma laty, kiedy też miał krew na rękawie.
- Przyjdź do Jezusa. Przyjdź do Jezusa.
Modlitwa.
W uszy Boldena wdarły się rytmicznie skandujące głosy dwudziestu chłopaków, którzy
otoczyli go w piwnicy Caxton Hall, w stanowym domu poprawczym. Było to duże, niskie
pomieszczenie, tonące w półmroku, cuchnące potem i uryną. Mówili o nim „Loch”; później
nazwa ta objęła cały poprawczak.
- Przyjdź do Jezusa.
- Jesteś ze mną, Bolden? - spytał Coyle, hardy, muskularny osiemnasto- latek, który
przebywał w Lochu od sześciu lat. Nazywali go Pastorem.
Była północ. Przyszli po niego do sypialni, założyli mu na głowę poszwę od poduszki,
związali ręce i zaciągnęli na dół, do piwnicy.
- Nie - powiedział Bolden.
Boyle uśmiechnął się kwaśno.
- Jak sobie chcesz.
Podszedł bliżej, trzymając w opuszczonej ręce nóż, ostrzem do góry, i powoli zaczął
krążyć wokół Boldena. Próżny, pogardliwy uśmiech zniknął z jego ziemistej twarzy. Oczy
patrzyły ze spokojem. Wielkie czarne źrenice przypominały ślepia rekina.
Bolden schronił się za podwójną gardą i opuścił ramiona. Wiedział, co go czeka.
Przez miesiąc zdążył już poznać zasady. W tym najważniejszą: albo sam pójdziesz do
Coyle’a i poprosisz, by przyjął cię do swojej ekipy „chórzystów”, albo on przyjdzie po
ciebie. Coyle był mięśniakiem, niczym więcej, dużym, silnym, wyrośniętym ponad wiek
gówniarzem, który znęcał się nad mniejszymi, grubszymi, słabszymi i wolniejszymi od
siebie. Bolden go nie znosił. I nie zamierzał powiększać grona chórzystów. Wiedział, że
Coyle się go boi, bo nigdy dotąd się nie zdarzyło, by zostawił nowego w spokoju przez
cały miesiąc.
Błysnął nóż i Bolden odskoczył do tyłu, z sercem ściśniętym ze strachu. Zaraz jednak
odzyskał zimną krew. Odkąd pamiętał, potrafił się bić, choć nikt nigdy go tego nie
uczył. Wiedział, że musi być stale w ruchu, by sprowokować Coyle’a do ataku. Nie mógł
znieruchomieć nawet na ułamek sekundy. Obejrzał się szybko. Krąg się zacieśnił. To, że
był otoczony, nie miało znaczenia. Nawet gdyby się stąd wyrwał, nie miałby dokąd uciec.
- Przyjdź do Jezusa. - Głosy nie milkły. Chórzyści skandowali pean Coyle'a na cześć
jego katolickiego wychowania.
Nagle Coyle rzucił się na niego z nożem w wyciągniętej ręce. Bolden odskoczył w bok
i zwinnie uchylił się przed ostrzem, które przecięło mu koszulę. Coyle zaskoczony
unikiem stracił równowagę i siłą rozpędu poleciał do przodu. Bolden przypadł do niego i
uderzył go łokciem tuż poniżej ucha w tej samej chwili, kiedy Coyle zaczął się
odwracać. Cios trafił celu z obrzydliwym chrzęstem. Łokieć wbił się w wyprężoną szyję.
Coyle zwalił się na podłogę jak szmaciana lalka. Nie wstał.
Nie krzyknął. Leżał nieruchomo.
Pozostali nawet nie drgnęli. Skandowanie ucichło. Chłopcy stali w kręgu jak wryci.
Bolden ukląkł przy Coyle’u.
- Terry?
Coyle zamrugał, poruszył ustami, ale nie wydobył z siebie głosu.
- Wezwijcie lekarza - powiedział Bolden. - Zawołajcie 0’Harę.
Nikt się nie ruszył.
Przepastne czarne oczy Coyle’a wypełniały się łzami, błagały o ratunek.
- Nic ci nie będzie - mruknął Bolden, choć wiedział, że to nieprawda. Czuł, że stało
się coś strasznego. - Zatkało cię, i tyle.
Coyle poruszył ustami.
- Duszę się - wyszeptał z trudem.

background image

Bolden wstał i przebił się przez krąg oniemiałych chłopaków. Pobiegł do domku
dyrektora i wezwał O’Harę. Kiedy wrócił z nim do piwnicy, nie było tam już żadnego
chórzysty. Coyle leżał na środku. Nie żył. Miał złamany drugi kręg szyjny.
Udusił się.
- Zabiłeś go - wymamrotał O’Hara.
- Nie, miał... - Bolden spojrzał na Coyle’a, potem na swoją rozciętą koszulę.
Przesunął dłonią po brzuchu i zobaczył na palcach krew. Przebiegł oczami po podłodze,
wypatrując noża, ale ktoś go zabrał. - Nóż... - próbował tłumaczyć, ale, podobnie jak
Coyle, nie mógł wydobyć z siebie głosu.
Bolden zamrugał i wspomnienie zblakło. Nóż. Pistolet. Trup. Coyle. A teraz Sol
Weiss. Thomas był mordercą.
Na liście pracowników znalazł adres e-mailowy Diany Chambers. Napisał: Diana,
proszę, skontaktuj się ze mną, jak tylko będziesz mogła. Kto Ci to zrobił? Dlaczego?
Tom. Wiedział, że nic to nie da, ale musiał jakoś zareagować.
Bolden przypiął BlackBerry do pasa i ruszył przed siebie. Niesione silnymi
podmuchami wiatru krople deszczu kąsały go w policzki. Marzył o gorącej kąpieli i
czystym ubraniu. Zastanawiał się, czy iść do domu, czy do Jenny, ale uznał, że i tu, i
tu groziło mu niebezpieczeństwo. Wszyscy, którzy się nim interesowali - jak choćby
policja i ludzie Guilfoyle'a - na pewno znali oba adresy. Zaczynał nawet podejrzewać,
że jedni i drudzy są w zmowie.
Spuścił głowę i postawił kołnierz kurtki. Jeśli temperatura spadnie jeszcze
o stopień, deszcz zmieni się w śnieg. Przyspieszył kroku, omijając zamarznięte kałuże.
Starał się nie myśleć o Jenny.
Pierwsza sprawa: zdjęcie Diany Chambers. Jeśli było autentyczne - a na takie
wyglądało - ktoś musiał ją uderzyć. I to nie dla picu. Dostała potężny cios, jakiego
nie powstydziłby się „Żelazny Mike” Tyson u szczytu kariery.
Co zaproponowali ci w zamian, Diano?
Zawsze będzie ją pamiętał jako rozszczebiotaną dziewczynę po Yale, która na
sponsorowanym przez firmę rejsie wokół Manhattanu odśpiewała Boola Boola pracownikom
wydziału finansowego. A wszystko przez to, że Bolden namówił towarzystwo na kilka
kolejek tequili, by rozkręcić imprezę. Jak ją skłonili, żeby złożyła fałszywe zeznania?
Przekonali ją czy zmusili? Nie sądził, by Diana była zachwycona swoim nowym makijażem.
Według Mi- ckeya Schiffa miała zgruchotany oczodół.
Idąca z naprzeciwka staruszka obrzuciła go spojrzeniem od stóp do głów. Uśmiechnęła
się ze współczuciem. Potrzebował butów. Płaszcza. Policjant, który natknąłby się na
niego, natychmiast zacząłby zadawać pytania. Kawałek dalej był sklep z odzieżą męską.
Bolden wypuścił powietrze przez zaciśnięte zęby. Ktoś z firmy współpracował z
Guilfoyle’em. Jak inaczej wyjaśnić to, że tak szybko dobrali się do Diany Chambers,
napisali miłosne e-maile i podrzucili je na firmowy serwer? Zbyt dużo dowodów
w zbyt krótkim czasie. Cokolwiek o tym sądzić, podjęli spore ryzyko.
Przechylił głowę i spojrzał w niebo. Duży płatek śniegu wylądował mu na nosie.
Wytarł go. Nadszedł dzień sądu. Długo dopisywało mu szczęście, teraz los się odwrócił.
Nie był tym zaskoczony.
Owszem, w dzieciństwie wiele miał na sumieniu. Gdy jednak dostał szansę, chwycił ją
obiema rękami. Uczył się, zaciskał pasa, zbierał grosz do grosza. Ciężko harował. A
kiedy wreszcie osiągnął sukces, podzielił się nim z innymi. Najpierw z poczucia
obowiązku, potem dla przyjemności. Nie zrobił nic, by zasłużyć na to, co go spotkało.
Nie ukradł ojczymowi dwudziestu dolarów z portfela, nie pobił największego łobuza w
swojej ostatniej szkole. Nie kłamał, kiedy pytali go, gdzie spędził poprzednią noc i
skąd w jego portfelu wzięło się zdjęcie cudzych rodziców.
Zrobił jednak inne rzeczy. Takie, które niełatwo zapomnieć, mimo usilnych starań.
Przyspieszając kroku, zaczął się zastanawiać, czy wreszcie dosięgła go kara za
grzechy. Czy była to tylko kolejna z wielu katastrof w jego życiu, czy też ostatni akt
dramatu, który rozpoczął dawno temu, kiedy został porzucony przez matkę w wieku sześciu
lat. Bolden zaśmiał się z siebie. Gorzko, z pogardą. Gdzieś, kiedyś, ktoś nawciskał mu
do głowy bzdur o karmie. O dobrej i złej energii. O chi i równowadze. Co za nonsens.
Przeszłość. Przyszłość. Istniała tylko chwila obecna.
Bolden nie patrzył za siebie.

background image

Rozdział 25

W mieszkaniu śmierdziało. Całe pomieszczenie: sypialnia, salon, łazienka, było
zapuszczone, ot, typowa nędzna nora, podobna do tych, jakie przedstawiano w „Timesie” w
artykułach z serii Przypadki szczególnej troski. Jennifer Dance usiadła
po turecku na środku zapadającego się łóżka. Chciało jej się siku, ale nie mogła się
przemóc, by wejść do łazienki. Za otwartymi drzwiami widać było złuszczone linoleum,
spod którego wystawały przegniłe deski. Sedes z drewnianą i popękaną deską pochodził
chyba z lat trzydziestych, wodę spuszczało się, pociągając za łańcuszek. Na podłodze
stał przepychacz. Do sypialni napływał drażniący zapach wybielacza i amoniaku. To
jeszcze bardziej psuło ogólne wrażenie.
Jenny mogła znieść bałagan i smród. Kible w szkole nie wyglądały o wiele lepiej.
Raptem tydzień temu jeden cymbał włożył do sedesu kupę na kawałku papieru toaletowego,
oblał jągazem do zapalniczek i podpalił. „Zrobiłem płonący naleśnik”, przechwalał się
na korytarzu i dzięki temu go złapali.
Bardzo przeszkadzały jej za to karaluchy. Było ich mnóstwo, jakby chmarą uciekły
prosto z planu horroru. Zerknęła przez ramię i mignął jej cień przemykający pod
posadzką, a zaraz za nim następny.
Z salonu dobiegały głosy. Jenny przechyliła głowę, usiłując wychwycić choćby jedno
słowo. Co to za ludzie? Najpierw zabrali ją ze szkoły, grożąc, że jeśli nie pójdzie z
nimi, już nigdy nie zobaczy Thomasa, a potem powiedzieli, że ma się zamknąć, siedzieć
spokojnie i robić, co każą. Nie wiedziała, czy ją chronili, czy więzili.
- Nie rozsuwaj zasłon — rozkazała kobieta, ledwie Jenny weszła do mieszkania. - Nie
podchodź do okna.
Jenny zastanawiała się, po co te wszystkie zakazy. Na pewno nie chodziło o to, by
zataić, dokąd została przywieziona. Wiedziała, że są w Brooklynie, na osiedlu
Williamsburg. Przyjechali tu zdezelowanym volvo; ona, elegancki facet, który zabrał ją
ze szkoły, i kierowca, nieogolony, kędzierzawy mężczyzna pod pięćdziesiątkę, który
dziwnie się do niej uśmiechnął. Nie przedstawili się. Nawet słowem nie dali do
zrozumienia, kim są ani czego chcą. Nie, stwierdziła Jenny, zasłony nie miały chronić
przed wyglądaniem przez okno, ale raczej uniemożliwiać zaglądanie do mieszkania z
zewnątrz.
W tej chwili dwaj mężczyźni zamknęli się w drugim pokoju z kobietą. Najwyraźniej ona
tu rządziła. Miotała się od ściany do ściany jak generał planujący odwrót, a pozostali
schodzili jej z drogi. Była wysoka i szczupła, miała ściągniętą, skupioną twarz i
przenikliwe spojrzenie, jakby dostrzegała inną rzeczywistość. Czarne włosy nosiła
związane w koński ogon. W dżinsach, białej koszuli wypuszczonej na wierzch i
tenisówkach wyglądała jak studentka. Najbardziej przerażał Jenny zapał tej kobiety.
Jedno spojrzenie i człowiek był gotów skoczyć za nią w ogień, nieważne, czy w słusznej
sprawie.
Po tym, jak zabroniła Jenny zbliżać się do okna, więcej nie odezwała się do niej ani
słowem. Za to dokładnie jej się przyjrzała. Obrzuciła ją wzrokiem od stóp do głów,
trwało to może sekundę, ale Jenny poczuła się jak na wyjątkowo drobiazgowej rewizji
osobistej.

Na korytarzu rozległy się kroki.

Jenny wstała z łóżka i przystawiła ucho do drzwi. Rozpoznała głos kobiety.
Nieznajoma mówiła spokojnie, ale z naciskiem.

background image

- Zrobili coś takiego? - spytała. - Są zdesperowani. - Potem, o wiele łagodniejszym,
jakby nie swoim głosem, dodała: - Nic mu nie jest?
Zanim Jenny usłyszała odpowiedź, drzwi się otworzyły do wewnątrz. Cofnęła się o
krok.
- Chodź - powiedziała kobieta. Musimy jechać.
- Dokąd? Co z Thomasem? To o nim rozmawialiście? - Tym razem Jenny zadawała pytania.
Stanęła na środku pokoju, z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Ale jeśli szukała zwady,
to musiała poczekać na inną okazję.
- Pospiesz się - rzuciła kobieta. - Wiedzą, że tu jesteśmy.
- Dokąd jedziemy? - Jenny nie ustępowała.
- W bezpieczne miejsce.
- Chcę wrócić do domu. Tam jest bezpiecznie.
Kobieta pokręciła głową.
- Nie, skarbie. Już nie.
Ale Jenny nie chciała jej wierzyć. Udzieliła jej się nieufność i paranoja tych ludzi.
- Z Thomasem wszystko w porządku?
- Boldenem? Na razie tak.
- Na razie tak? - powtórzyła kpiąco. - Mam dość tych niejasnych odpowiedzi. Kim
jesteście? Czego ode mnie chcecie? Kto ściga Thomasa?
Kobieta złapała ją za ramię.
- Idziemy - szepnęła, wbijając jej paznokcie w skórę. - I to już. Jesteśmy po waszej
stronie. Nic więcej nie musisz wiedzieć.

Przy krawężniku czekał samochód, inny niż poprzednio. Jenny usiadła z tyłu, razem z
kobietą i mężczyzną, który zabrał ją ze szkoły. Wóz ruszył, zanim zamknęli drzwi. Sto
metrów dalej kierowca kazał im się pochylić. Z naprzeciwka nadjeżdżały z dużą
prędkością dwa sedany, w każdym za szybą rysowały się dwie głowy. Jenny wcisnęła twarz
w kolana kobiety. W boczne drzwi uderzył podmuch powietrza, wywołany przez rozpędzone
wozy.
- To byli oni?
- Tak - potwierdziła kobieta.
- Kim są?
- Zdaje się, że poznałaś ich wczoraj wieczorem.
- Skąd wiesz... - Jenny nie miała pojęcia, jak dokończyć to pytanie. Skąd kobieta
wiedziała, co ich wczoraj spotkało? Dlaczego sądziła, że to ci sami ludzie?
Kobieta się zaśmiała i jej wesołość udzieliła się pozostałym.
- Trening czyni mistrza - odparła wreszcie.
Kierowca spojrzał na nią przez ramię.
- Jezu, Bobby, niewiele brakowało.
- Fakt - przyznała Bobby Stillman. - Są coraz lepsi.

Rozdział 26

Ma pan może inną kartę? - spytał sprzedawca.

background image

- Słucham? - Bolden stał przy ladzie. Właśnie zapiął pasek w nowych dżinsach. Brudne
ciuchy spakował do torby. Oprócz dżinsów, miał na sobie ciemną flanelową koszulę,
sięgającą bioder kurtkę i buty po kostki. Wszystko było nowe, ze skarpetami, majtkami i
T-shirtem włącznie.
- Ta została odrzucona.
- Jest pan pewien? To pewnie błąd odczytu. Proszę spróbować jeszcze raz.
- Próbowałem już trzy razy - powiedział sprzedawca, punk świeżej daty, ze
sterczącymi włosami, niezdrową cerą, ubrany w elegancką koszulę trzy rozmiary za
szeroką w kołnierzyku. - Powinienem ją zarekwirować, ale nie chcę robić zamieszania.
Niech pan ją weźmie. Nie ma pan Visy albo Mastercard?
Bolden podał mu Mastercard. To niemożliwe, żeby jego karta kredytowa została
anulowana. Płacił rachunki w terminie. Nie żył ponad stan. Kiedy znajomi jakby nigdy
nic opowiadali o swoich nowych porsche turbo, drugich domach w Telluride czy uszytych
na zamówienie garniturach - kosztujących siedem tysięcy dolarów - czuł się dziwnie
obco. Nie żeby uważał, że jest coś złego w kupowaniu ładnych rzeczy, po prostu nie
potrafił być rozrzutny. Zegarek Cartier, który dał Jenny, był jego najdroższym zakupem.
- Nic z tego - oznajmił sprzedawca z drugiego końca lady. - Zawołam kierownika. Może
pan z nim porozmawiać.
- Szkoda czasu - powiedział Bolden. - Zapłacę gotówką. - Zajrzał do portfela. W oczy
rzucił mu się banknot pięciodolarowy i trzy jednodolarowe. Zerknął na pryszczatego
sprzedawcę w koszuli ze zbyt szerokim kołnierzykiem i wszystko stało się dla niego
jasne. Ci ludzie mogą wynająć oprychów, by porwali człowieka z ruchliwej ulicy w
centrum miasta. Podrzucić fałszywe e-maile. Zmasakrować twarz kobiety i przekonać ją,
żeby oskarżyła o to niewinną osobę. Cóż to dla nich przejąć kontrolę nad czyimś kontem.
- Chyba nic z tego nie będzie. Pójdę przebrać się z powrotem.
- Nie ma sprawy. - Sprzedawca odłożył słuchawkę. - Zdarza się. Proszę zostawić
ubrania na krześle w przymierzalni.
Bolden wziął torbę i przeszedł przez dział ze spodniami. Nie mógł wyjść na ulicę w
brudnych ciuchach. Za bardzo rzucały się w oczy. Korytarz po lewej stronie prowadził do
dwóch przymierzalni. Tu i ówdzie kręcili się pojedynczy klienci, ale poza tym sklep był
pusty. Bolden zatrzymał się i udał, że zagląda do torby, jakby chciał się upewnić, że
wszystko ma. Wyjście ewakuacyjne znajdowało się na wprost, za działem z koszulami i
butami, i gabinetem kierownika. W lustrze zauważył, że sprzedawca wyszedł zza lady i
powoli ruszył w jego kierunku.
W tej chwili z gabinetu, kilka metrów od Boldena, wyłonił się tęgi brodacz. W jednej
ręce trzymał podkładkę do pisania, drugą przyciskał do ucha telefon komórkowy.
- Przepraszam! - zawołał Bolden. - Pan tu jest kierownikiem?
- Momencik - rzucił mężczyzna do komórki. Podszedł ociężałym krokiem do Boldena. -
Tak, proszę pana, w czym mogę pomóc? - spytał, przywołując uśmiech na usta.
Bolden wskazał ruchem głowy sprzedawcę.
- Ten kasjer jest bezczelny - powiedział ze złością. — Powinien pan z nim
porozmawiać.
- Jake? Naprawdę? Bardzo mi przykro. Co właściwie...
- Proszę, niech pan to weźmie. - Bolden wcisnął mu w ręce torbę z brudnymi ciuchami.
Kierownik chwycił ją nieporadnie. Bolden wyminął brodacza.
- Hej! - krzyknął sprzedawca. - Ten facet nie zapłacił. Nie daj mu wyjść.
- Przecież zostawił ubrania - odparł kierownik, pokazując torbę.
Droga była wolna. Bolden rzucił się biegiem do wyjścia.
Sprzedawca zaczął go gonić.
- Hej, gościu, wracaj tu! Nie zapłaciłeś. Stój!
Bolden wpadł w drzwi, które otworzyły się na oścież i uderzyły w ścianę z głośnym
hukiem. W zaułku nie było żywej duszy, po prawej stronie stał pojemnik na śmieci, po
lewej piętrzyły się sterty tekturowych pudeł. Zamiast uciekać, Bolden przywarł plecami
do ściany obok wyjścia. Sprzedawca wybiegł ze sklepu. Bolden złapał go za ramiona i
przycisnął do muru.
- Nie idź za mną - powiedział. - Wrócę. Zapłacę za wszystko.
- Tak, stary, jasne. Jak chcesz.
Bolden uśmiechnął się ponuro i uderzył go w brzuch. Sprzedawca zgiął się wpół i padł
na ziemię.
- Wybacz, kolego, nie ufam ci.

background image

Kilkaset metrów dalej był bank. Bolden wybrał w bankomacie język angielski i wpisał
PIN: 6275. Urodziny Jenny. Kiedy bankomat zaświergotał i pojawiło się menu główne,
kamień spadł mu z serca. Wybrał opcję „wypłata gotówki” i wprowadził sumę tysiąca
dolarów. Na ekranie wyskoczyła informacja, że żądana kwota jest za wysoka. Wpisał więc
pięćset dolarów.
Czekając, wbił wzrok w nowe buty. Można by prześledzić całe życie człowieka na
podstawie jego butów, pomyślał. W wieku kilkunastu lat oddałby wszystko za parę air-
jordanów, ale kosztowały siedemdziesiąt pięć dolców, więc były poza jego zasięgiem. Nie
miał co nawet o nich marzyć. Pierwsze pieniądze, które zarobił na studiach, poszły na
parę mokasynów. Takich czerwonobrunatnych, z frędzlami. Kierownicy zmiany w Butler Hall
nie mogli chodzić w byle czym. Wydał sześćdziesiąt sześć dolarów, żeby porządnie
wyglądać, serwując potrawkę z tuńczyka i zapiekane ziemniaki. W niedzielne wieczory
rozkładał na podłodze pierwszą stronę „Sunday Timesa”, brał szczoteczkę do zębów, pastę
Kiwi, irchę i ścierkę i przez godzinę pastował buty. Sześćdziesiąt sześć dolarów to nie
byle co. Tamte mokasyny służyły mu przez trzy lata studiów. Do dziś nie kupował butów
kosztujących więcej niż dwieście dolarów.
Wbił wzrok w ekran, czekając na miły dla ucha furkot banknotów przygotowywanych do
wypłaty. Zamiast tego zobaczył kolejny komunikat: transakcja nie może zostać
zrealizowana; z uwagi na brak dostępu do konta karta zostanie zatrzymana; prosimy o
kontakt pod numerem...
Bolden wyszedł z posępnego pomieszczenia. Zimne powietrze uderzyło go w twarz.
Pobiegł na najbliższe skrzyżowanie.
Na rogu zatrzymał się, otworzył portfel i jeszcze raz przeliczył pieniądze. Miał w
sumie jedenaście dolarów.

Rozdział 27

Co to za jedni? - spytała Jennifer Dance, kiedy wysłużony sedan, podskakując i
klekocząc, skierował się Atlantic Avenue w stronę Mostu Brooklyńskiego.
- Starzy znajomi - odparła Bobby Stillman.
- To z ich powodu nie pozwalałaś mi rozsunąć zasłon?
- O rany, nic, tylko pyta - mruknął kierowca. - Hej, paniusiu, przymknij buźkę.
- Spokojnie, Walter powiedziała Bobby Stillman i skierowała na Jenny swoje
przenikliwe spojrzenie. - Powiem ci, kim są - stwierdziła. - Wrogami. Wielkim Bratem.
Słyszałaś o „Wszechwidzącym Oku” masonów?
Jenny niepewnie pokiwała głową.
- To właśnie oni. Obserwują. Szpiegują. Scientia est potentia. Wiedza to władza.
Donoszą. Uciszają. Piorą mózgi. Ale to im nie wystarcza. Mają wizję. Są powołani do
wyższych rzeczy. I dla nich gotowi są zabić.
Ta kobieta była szalona. Wielki Brat, masoni? Scientia est potentia? Dementia
raczej. Łacińskie brednie. Zaraz zacznie gadać, że Obcy są wśród nas, a ona sama ma
miniaturowe nadajniki w zębach trzonowych. Jenny poczuła, że musi trzymać się od niej z
dala. Kłopot w tym, że nie miała się jak odsunąć.
- Skąd ich znasz? - spytała.

background image

- O, to długa historia. Ja poluję na nich, oni próbują mnie powstrzymać.
- Kim są ci „oni”?
Bobby Stillman położyła rękę na oparciu i spojrzała z wahaniem na Jenny, jakby się
zastanawiała, czy warto tracić dla niej czas.
- To klub - mówiła spokojniej, wręcz rozważnie. Teraz, kiedy wróciła na Ziemię, jej
słowa brzmiały bardziej przekonująco. - Zabawne, co? Ale tak właśnie siebie nazywają.
Klubem Patriotów. Kim są? Ważniakami z Waszyngtonu i Nowego Jorku, grupą trzymającą
władzę. Myślisz, że jak znaleźli Thomasa? Wszędzie ich pełno.
- To znaczy?
- W rządzie, biznesie, sądach, szkolnictwie, służbie zdrowia.
Jenny potrząsnęła głową. Czuła się nieswojo, słuchając tych enigmatycznych oskarżeń.
Chciała poznać nazwiska, twarze, plany. Dowiedzieć się czegoś, o czym mogłaby
przeczytać w „New York Timesie”.
- Kto należy do klubu?
Bobby Stillman pogładziła ją po głowie.
- Nie znam ich wszystkich, kochanie, a nawet gdybym znała, nic bym ci nie
powiedziała. Wtedy stałabyś się numerem dwa na ich liście, razem z twoim chłopakiem,
zaraz za moją skromną osobą. Po prostu jest to grupa...
- Klub...
Stillman skinęła głową.
- Klub zrzeszający bardzo wpływowych ludzi, którzy chcą trzymać ster państwa.
Spotykają się. Rozmawiają. Knują. I wsadzają nos w nie swoje sprawy. Nie godzą się na
to, żeby rząd funkcjonował tak, jak powinien. Nie ufają nam, czyli obywatelom... tobie,
mnie i temu sprzedawcy hot dogów. Ich zdaniem nie jesteśmy zdolni do podejmowania
decyzji.
- Ustawiają wybory?
- Oczywiście, że nie - powiedziała Bobby Stillman z irytacją. - Czy ty mnie w ogóle
słuchasz? Współpracują z tymi, którzy mają władzę. Wmawiają im, że kierują się
szlachetnymi intencjami. Straszą ich, zmuszają do działania. Do przejęcia kontroli nad
głosem ludu... a wszystko to w imię demokracji.
Jenny odchyliła się na oparcie. Miała mętlik w głowie. Spojrzała na paznokcie i
zaczęła skubać kciuk, czego nie robiła, odkąd skończyła czternaście lat. To wszystko ją
przerastało. Cała ta historia była zbyt niejasna. I zdecydowanie zbyt przerażająca.
- Gdzie Thomas? - spytała znowu.
- Właśnie jedziemy się z nim spotkać.
- Nie wierzę.
- Nie umówiliście się na lunch? O dwunastej? Tam, gdzie zwykle?
Jenny zesztywniała.
- Skąd wiedziałaś?
- My też słuchamy - odparła Bobby Stillman. - Ale nie czytamy w myślach.
Walter, kierowca, odwrócił się i spojrzał na Jenny.
- To dokąd jedziemy, mała?

Rozdział 28

background image

W głównej filii nowojorskiej biblioteki publicznej, oficjalnie znanej jako Biblioteka
Nauk Humanistycznych i Społecznych, o wpół do jedenastej było całkiem sporo ludzi.
Stali bywalcy jak co dzień sztywno maszerowali schodami w górę i w dół.
Po korytarzach snuli się turyści, z modnymi plecakami i rozdziawionymi ustami. Wolniej
od nich chodzili tylko pracownicy biblioteki.
Wzniesiona w 1911 roku w miejscu, gdzie wcześniej znajdował się Croton Reservoir,
budowla w stylu Beaux-Arts zajmowała dwie przecznice między Czterdziestą a Czterdziestą
Drugą przy Piątej Alei. W chwili ukończenia budowy był to największy marmurowy gmach na
świecie. Główna galeria, architektoniczne cudo z białego marmuru, miała sufit
trzydzieści metrów nad podłogą. Po obu stronach przestronnego westybulu pięły się
monumentalne schody, okolone strzelistymi kolumnadami. Gdzieś w tym budynku
przechowywano Biblię wydrukowaną przez Gutenberga, pierwsze pięć manuskryptów sztuk
Szekspira i odręczną kopię Pożegnalnej Mowy Waszyngtona, najsłynniejszego z nigdy
niewygłoszonych przemówień.
Bolden przeciął rotundę na drugim piętrze i przez czytelnię główną skierował się do
sklepionego przejścia prowadzącego do drugiej, mniejszej czytelni, w której stały
komputery. Wpisał się na listę oczekujących i po piętnastu minutach został zaprowadzony
do komputera z nieograniczonym dostępem do Internetu. Przysunął się do biurka i
wyciągnął z kieszeni sporządzony rano szkic. Wygładził pomarszczoną, wilgotną kartkę.
Walczę papierowym mieczem ze smokiem, pomyślał.
Włączył wyszukiwarkę, wybrał opcję szukania obrazów i wpisał MUSZKIET. Ekran
wypełniły zdjęcia wielkości znaczków pocztowych. Na połowie z nich widać było cienką
strzelbę z długą lufą, przypominającą tę, której używał Daniel Boone.
Inne przedstawiały ludzi ubranych w mundury z czasów wojny o niepodległość, angielskie,
heskie i amerykańskie, a nawet pudla wpatrzonego w obiektyw (może wabił się Muszkiet?).
Znalazło się tam też zdjęcie trójki przyjaciół wznoszących toast kuflami ozdobionymi
sprośnymi rysunkami. W Internecie wszystkie drogi prowadzą do seksu.
Na drugiej stronie widniało zdjęcie miniaturowego żelaznego muszkietu, który ktoś
trzymał na czubku palca wskazującego. Imponujące, pomyślał Bolden, ale nie tego szukał.
Dalej była kolejna fotka pijanych imprezowiczów. Według podpisu nazywali się Dre
Muskets. Bolden uznał, że to „Trzej muszkieterowie” po niderlandzku.
I wtedy jego wzrok padł na trzecie zdjęcie w pierwszym rzędzie. Widniejący na nim
muszkiet różnił się od pozostałych dziwnym kształtem kolby. Była niesymetryczna, na
górze węższa o kilkanaście centymetrów. Zdjęcie podpisano: Karabin skałkowy Kentucky,
ok. 1780 roku. Bolden porównał go z rysunkiem. Tak, to ten sam. Kliknął, żeby uzyskać
dokładniejszy opis.
Karabin skałkowy Kentucky stanowił dobrą alternatywę dla popularniejszego
brytyjskiego muszkietu Brown Bess. Po pierwsze, był lżejszy - ważył cztery kilo, a
Brown Bess siedem; po drugie, gwintowana lufa pozwalała na oddanie celnego strzału z
odległości dwustu pięćdziesięciu metrów, gdy zasięg Brown Bess, znanej z braku
precyzji, wynosił zaledwie osiemdziesiąt metrów.
Boldenowi rzuciło się w oczy słowo „Minutemen”*. Pomyślał, że to dobra nazwa dla
tajnego ugrupowania, którego symbolem byłby tatuaż przedstawiający broń z czasów wojny
o niepodległość. Wpisał MINUTEMEN i przez kilka następnych minut sprawdzał sensownie
wyglądające odnośniki. Przeczytał krótką historię Minutemenów, Paula Revere’a i
Williama Dawesa. Nie miał pojęcia, że Minutemeni stanowili starannie wyselekcjonowaną
elitę straży ochotniczej - trafiał do nich tylko co czwarty ochotnik - i że działali od
1645 roku, głównie walcząc z najeźdźcami i broniąc granicy przed Indianami. Do tej pory
uważał ich za bohaterskich ochotników, którzy pokonali Brytyjczyków pod Lexington i
Concord w 1775 roku.
Zaintrygował go następny odnośnik. Minutemeni gotowi do walki z komunistycznym
zagrożeniem. Artykuł opisywał ultraprawicowe ugrupowanie utworzone w Houston, w
Teksasie, w latach sześćdziesiątych po to, by walczyć z Czerwonymi, gdyby kiedyś
postawili nogę na amerykańskiej ziemi. Była to rotariańska organizacja paramilitarna,
urządzająca ćwiczenia strzeleckie. Nawiedzeni fanatycy z bronią pomyślał Bolden. Tacy z
pewnością bez skrupułów blokowaliby karty kredytowe i grzebali w dokumentach bankowych.
Bolden splótł dłonie za głową i zaczął bujać się na krześle. Franciscus
przypuszczał, że Wilk i Irlandczyk mogli współpracować z wojskiem. Bolden wpisał nazwy
wymienionych przez detektywa firm, jedną po drugiej, i obejrzał ich strony internetowe.
Executive Resources, Tidewater i Milner Group. Wszystkie szukały nowych pracowników.
Wymagania

background image

zostały jasno sprecyzowane: kandydaci muszą mieć za sobą co najmniej pięć lat czynnej
służby w armii, marynarce wojennej lub marines, najlepiej w piechocie, artylerii lub
wojskach pancernych. Niektóre oferty szły jeszcze dalej i adresowane były wyłącznie do
weteranów jednostek elitarnych: 82. i 101. Desantowej - „Screaming Eagles” - rangersów,
sił specjalnych, oddziału Delta, SEALs, służby ratowniczej wojsk lotniczych lub
piechoty marines. Najciekawsze na tych stronach wydawało się to, że wyglądały skromnie,
niczym nie różniły się od wielu innych. Na żadnej jednak nie zamieszczono symbolu
karabinu skałkowego Kentucky.
Po dwudziestu minutach Bolden odsunął się z krzesłem od biurka i poszedł nalać sobie
wody.

- Panie Guilfoyle, mam coś, co powinien pan zobaczyć.
Hoover zaczekał, aż Guilfoyle podejdzie, i wskazał plan Manhattanu. Czerwone
światełko oznaczające Thomasa Boldena nie przeskakiwało już z miejsca na miejsce, tylko
tkwiło na rogu Czterdziestej i Piątej Alei.
- Biblioteka publiczna. Sygnał jest silny, więc Bolden musi być blisko wejścia, okna
albo na ostatnim piętrze.
Guilfoyle wbił wzrok w samotne czerwone światełko. Zastanawiał się, jak to
rozegrać.
- Jak długo tam siedzi?
- Około dwudziestu minut.
- Nadal nie wiadomo, gdzie się umówił z dziewczyną?
- Sprawdzamy to.
Guilfoyle ścisnął fałd tłuszczu zbierającego mu się pod brodą.
- Połącz mnie z Wilkiem.

KARABIN SKAŁKOWY KENTUCKY.
Bolden wpisał hasło i zaczekał na wyniki wyszukiwania, w nadziei że znajdzie zdjęcie
na tyle wyraźne, że będzie je można wydrukować. Przeglądając kilka stron, zauważył
fotografię niepasującą do pozostałych. Zamiast muszkietu przedstawiała czterech szeroko
uśmiechniętych mężczyzn, obejmujących się ramionami. Sądząc po ich wyglądzie, zdjęcie
pochodziło z przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych; mężczyźni mieli krótko
przystrzyżone włosy, czarne krawaty i okulary w szylkretowych oprawkach. Ot, grupa
zadowolonych z siebie inżynierów. Nieliczni. Dumni. Jajogłowi. Uwagę Boldena zwróciła
duża tablica za ich plecami. Widniał na niej napis SCANLON CORPORATION CENTRALA. Zza
nazwy firmy wyłaniał się kontur karabinu skałkowego Kentucky. Bolden przysunął twarz do
ekranu. Tak, to ten sam, co na jego rysunku. Miał nawet charakterystyczną naciętą
kolbę, jakiej Bolden nigdy wcześniej nie widział.
Kliknął na rysunek i na monitorze pojawił się napis: STRONA ZASTRZEŻONA. DOSTĘP
TYLKO DLA ZAREJESTROWANYCH UŻYTKOWNIKÓW. Wrócił do zdjęcia i wydrukował je. Adres
brzmiał www.bfss.org/yearbook/1960/BillF.jpg, ale Bolden nie liczył na to, że znajdzie
jakiegoś „Billa F”. Wpisał BFSS, ale wyszukiwarka pokazała zero wyników. Spróbował
SCANLON
INDUSTRIES. Niestety, strona firmy nie istniała. Wyskoczyło jednak kilka artykułów.
Pierwszy zawierał tylko informację, że Scanlon w roku 1949 zdobył kontrakt na budowę
autostrady w Houston, w Teksasie. Drugi był bardziej szczegółowy. Scanlon Corporation,
pisał autor, powstała w 1936 roku w Austin, w Teksasie, jako firma budowlana zajmująca
się głównie budową dróg. W artykule wymieniono kilka jej inwestycji, na koniec zaś
pojawiała się informacja, że najnowsze przedsięwzięcia firmy Scanlon prowadzone są we
współpracy z wojskiem.
Trzeci artykuł pochodził z pisma „Army Times”.

...Scanlon Industries, firma z Vienna w stanie Wirginia, podpisała wart czterdzieści
pięć milionów dolarów kontrakt na budowę trzech baz lotniczych i pasów startowych w
Republice Wietnamu. Bazy powstaną w Da Nang, Bien Hoa i Phu Cat.
„Scanlon wielokrotnie dowiódł, że nie tylko ma najmniejsze wymagania finansowe, ale
i jest firmą godną najwyższego zaufania", powiedział rzecznik sił zbrojnych, Carl
Mclntire. „Nasi chłopcy w mundurach zasługują na wszystko, co najlepsze, a Scanlon im

background image

to zapewnia". Prezes Scanlon, Russell Kuykendahl, dodaje: „Jesteśmy dumni, że
Departament Obrony i dowództwo sił pomocniczych w Wietnamie właśnie nam powierzyło
budowę i remont amerykańskich baz wojskowych i lotniczych w Republice Wietnamu. Mamy
nadzieję, że pobyt naszych wojsk w Wietnamie będzie krótki i uwieńczony sukcesem".

Bolden przeczytał artykuł raz jeszcze. Ten kontrakt był dla Scanlon żyłą złota.
Uzyskać wyłączność na budowę pasów startowych i baz lotniczych w przededniu największej
interwencji zbrojnej w dziejach Stanów Zjednoczonych to wymarzony interes. Dziwne, że
nazwa firmy nic mu nie mówiła. Dodał nazwisko Kuykendahla do swojej listy, a obok
dużymi literami dopisał: PODWYKONA WCY CYWILNI/WOJSKOWI.
Zaintrygowany, zaczął sprawdzać wszystkie odniesienia do Scanlona. W kilkunastu była
mowa o przyznanych firmie kontraktach rządowych na budowę generatorów i składów broni,
ułożenie w ziemi przewodów elektrycznych, a nawet prace remontowe po tajfunie w bazie
lotniczej Andersen na wyspie Guam. W grę wchodziły duże kwoty. Dwadzieścia,
pięćdziesiąt, sto milionów dolarów.
Ostatnie artykuły wspominały o zmianie profilu firmy. Zamiast prowadzić prace
budowlane, Scanlon pomagał szkolić armie: kolumbijską i filipińską. Choć nie podano
wartości kontraktów, autorzy wspominali, że w ciągu pół roku do krajów tych wyjechać
miało czterdziestu pięciu „instruktorów”.
Ostatnia notatka, z datą szesnasty czerwca 1979, zawierała informację, że
przedstawiciele Scanlon Corporation zamierzają przeprowadzić rozmowy kwalifikacyjne w
hotelu Holiday Inn w Fayetteville. Bolden wiedział, że Fayetteville leży w pobliżu Fort
Bragg w Karolinie Północnej. Scanlon werbował pracowników w kwaterze głównej Sił
Specjalnych Stanów Zjednoczonych.

I na tym ledwo co odkryty trop się urywał.
Po 1980 roku nie było już żadnej wzmianki o firmie Scanlon. Ani słowa o bankructwie,
fuzji, wykupie kredytowanym, zupełnie nic. Scanlon zapadł się pod ziemię. Nie mógł
jednak ot tak zniknąć. To pewne. Duża korporacja, zdobywająca ważne kontrakty rządowe,
musiała zostać przez kogoś wchłonięta. I to tylko przez korporacyjną firmę z branży
zbrojeniowej, budowlanej lub ewentualnie naftowej. W 1980 roku działało nie więcej niż
trzydzieści takich firm. Dziś było ich jeszcze mniej.
Bolden poruszył się na krześle i odpiął BlackBerry od paska. Przeglądając spis
adresów, znalazł kilkanaście osób, które mogły coś wiedzieć o Scanlon. Położył
BlackBerry na biurku. Wszyscy jego klienci na pewno zostali powiadomieni, że Thomas
Bolden już nie pracuje w Harrington Weiss. Cichy głos w słuchawce zapewne dodał, że
informacja, jakoby Bolden pobił koleżankę z pracy, nie jest tylko plotką. I owszem, to
prawda, że Sol Weiss został zabity, gdy przedstawiał Boldenowi dowody winy.
Thomas Bolden był persona non grata.
Wstał, uprzedził bibliotekarkę, że za kilka minut wróci, i poszedł do rotundy, żeby
podzwonić po znajomych. Pomyślał o wszystkich e-mailach z gratulacjami, które rano
odebrał. Na pewno znajdzie się ktoś, kto poda mu rękę. Zaczął od Josha Liebermana,
bankowca z działu fuzji i zakupów firmy Lehman.
- Cześć, Josh, mówi Tom Bolden.
- Czy ja w ogóle powinienem z tobą rozmawiać?
- Czemu nie? Domyślam się, co słyszałeś, ale to wszystko kłamstwo. Wierz mi.
- Dzwonisz z BlackBerry?
- Tak - powiedział Bolden. - Słuchaj, potrzebuję...
Wybacz, stary... nie da rady... powodzenia.
Bolden zadzwonił do Barry’ego O’Connora z Zeus Associates, firmy, która też była
sponsorem finansowym.
- Jezu Chryste, Bolden, wiesz, w jakie gówno wdepnąłeś? - wysapał O’Connor. Choćby
Bolden zdobył Mount Everest albo zsekwencjonował ludzki genom, nie miałoby to teraz
znaczenia. - Stary, wpadłeś po uszy!
- Ktoś chce mnie wrobić. Palcem nie tknąłem tej dziewczyny.
- Jakiej dziewczyny? Nie słyszałem o żadnej dziewczynie. Chodzą słuchy, że zabiłeś
Sola Weissa.
- Weissa? Oczywiście, że go nie...
- Znajdź sobie dobrego adwokata, bracie. Mówi się tu o tobie przykre rzeczy. Bardzo
przykre.

background image

- Czekaj... chciałbym cię o coś prosić...
- Tom, chętnie bym ci pomógł, ale... - O’Connor zniżył głos do szeptu. - Telefony,
stary, są na podsłuchu, przecież wiesz.
- To zajmie tylko chwilkę. Potrzeba mi informacji o jednej firmie...
- W takiej chwili myślisz o sprawach zawodowych? Daj sobie spokój. Ktoś dzwoni na
drugiej linii. Powodzenia, Tommy.
Bolden przejrzał spis telefonów. W oczy rzuciło mu się jedno nazwisko. Pomyślał, że
głupio zrobił, szukając pomocy tylko u nowojorskich bankowców. Na Wall Street plotki
rozchodziły się jak ogień w buszu. Lepiej było zwrócić się do kogoś spoza branży.
Wybrał numer z kierunkowym 202. Znał go na pamięć.
- De Valmont. - Człowiek, który odebrał, mówił flegmatycznie, z lekkim brytyjskim
akcentem.
- Guy, tu Tom Bolden.
- Cześć, Tom - powiedział Guy de Valmont, jeden z głównych udziałowców Jefferson. -
Co słychać? Coś nie tak z Trendrite’em?
Bolden odetchnął z ulgą Wreszcie ktoś, kto nie znał najnowszych wiadomości.
- Nie, wszystko w porządku. Dzwonię w innej sprawie. Interesuje mnie firma o nazwie
Scanlon Corporation. Przyjmowała zlecenia od wojska w latach pięćdziesiątych i
sześćdziesiątych, dużo zarobiła w Wietnamie. Po 1980 roku przepadła bez śladu. Wiem, że
Jefferson od dawna działa w tej branży, i pomyślałem, że mógłbyś pomóc mi ustalić, co
się z nimi stało.
- Jak się nazywała? Scanlon? Pierwsze słyszę, ale 1980 rok to całe wieki temu.
Sprawdzę to. Zadzwonić do ciebie do biura?
- Nie, na komórkę. - Wyrecytował numer.
- Gdzie jesteś? Słabo cię słychać.
- W... - Zawahał się. De Valmont z pewnością wkrótce dowie się o śmierci Weissa. W
razie czego lepiej, by nie mógł poinformować policji, że domniemany zabójca siedzi w
bibliotece publicznej. - Na dworcu Grand Central.
- Daj mi kilka minut, powiedzmy pół godziny, i zadzwoń. Ale bądź tak dobry i
poszukaj miejsca z lepszym zasięgiem.
- Nie możesz sprawdzić tego od razu? To ważne.
- Niestety, nie. J J. mnie woła. Na razie.
Bolden rozłączył się i szybko wrócił do czytelni. Usiadł przy biurku i wbił wzrok w
puste okienko wyszukiwarki. Dla jaj wpisał Bobby STILLMAN. Było wielu Robertów
Stillmanów, ale ani jednego Bobby’ego. Odsunął się z krzesłem od biurka i poszedł do
działu czasopism.
- Szukam informacji o pewnej firmie - zwrócił się do kobiety z obsługi. - Scanlon
Corporation. Chciałbym przejrzeć stare numery „Wall Street Journal”, „Army Times”,
„Fortune” i „Forbes”. Ile mnie to wyniesie?
- Od którego rocznika?
- Siedemdziesiątego piątego.
- Chwileczkę, muszę sprawdzić, czy mamy wszystkie numery na mikrofilmach. Z „Army
Times” mogą być kłopoty.
Dział czasopism znajdował się przy wejściu, w boksie przylegającym do ściany,
ogrodzonym z trzech stron. Obok było sklepione przejście do głównej czytelni. Czekając,
aż asystentka wyliczy koszt zamówienia, Bolden zaczął przypatrywać się dwóm mężczyznom,
którzy właśnie weszli. Ubrani w eleganckie marynarki i spodnie, stanęli po obu stronach
drzwi i zaczęli się rozglądać.
- Proszę pana?
- Tak. - Bolden odwrócił się do bibliotekarki.
- Dobra wiadomość: mamy „Army Times”. Koszt przeszukania wyniesie dwanaście dolarów
siedemdziesiąt pięć centów. Trzy dolary od pisma, plus VAT. Za dwadzieścia dolarów
możemy skorzystać z bazy LexisNexis. To pozwoli poszerzyć zakres poszukiwań.
Bolden wyjął z portfela siedem dolarów.
- Wystarczy „Times” i „Wall Street Journal”.
- Zaraz przyniosę resztę.
- Jasne - odparł Bolden w roztargnieniu. Jego uwagę zaprzątnęli dwaj mężczyźni.
Zamiast podejść do wolnego komputera lub któregoś z bibliotekarzy, sterczeli jak wryci
i powoli rozglądali się po przestronnym pomieszczeniu. Bolden spojrzał na drugie
wejście, oddalone o kilkadziesiąt metrów. Tam również stali dwaj krótko ostrzyżeni,
schludnie ubrani mężczyźni. I też uważnie się rozglądali.

background image

Bolden spuścił głowę. To niemożliwe. Nie mogli znaleźć go w bibliotece. Nie
sprawdził tego dokładnie, ale był pewien, że ze szkoły Jenny wyszedł sam. W sklepie z
ubraniami na pewno nikt go nie obserwował. Nie, wykluczone.
- Proszę. Sześćdziesiąt sześć centów reszty.
Nagle zobaczył, że mężczyzna stojący najbliżej pochylił głowę i szepnął kilka słów
do klapy marynarki. Bolden zesztywniał. Uszy mu się zatkały, przełknął ślinę, by je
odetkać. Rusz się, nakazał mu wewnętrzny głos. Wychodź stąd, już. Widzieli cię.
- Proszę pana? Wszystko w porządku?
Bolden nachylił się nad blatem.
- Przepraszam, gdzie łazienka? - spytał ze zbolałą miną. Złapał się za brzuch i
skrzywił. - Źle się czuję. Muszę jak najszybciej pójść do toalety.
- Ależ oczywiście. Jest zaraz za czytelnią główną. Chwileczkę, pomogę panu.
Kobieta wyszła zza biurka i wzięła go pod ramię. Razem skierowali się do wyjścia,
mijając stojących przy nim mężczyzn. Bolden zauważył kątem oka, że jeden z nich uważnie
mu się przygląda.
Wyrwał się bibliotekarce i rzucił do ucieczki. Nie obejrzał się. Miał dziesięć
kroków przewagi, nie więcej. Przebiegł przez czytelnię główną szerokim przejściem
między stolikami, głośno tupiąc w parkiet. Wszystkie spojrzenia zwróciły się na niego.
Rozległy się syknięcia: „Cicho!”, „Wolniej!” Nadstawił uszu i usłyszał za sobą
zbliżające się kroki.
Wypadł z czytelni głównej i przemknął przez rotundę do marmurowych schodów.
Mężczyźni obserwujący go z drugiego końca westybulu zamienili kilka słów, po czym jeden
z nich zerwał się do biegu. Bolden bez namysłu popędził schodami na dół, przeskakując
po trzy-cztery stopnie. Gdyby się potknął, mógłby złamać sobie nogę albo - co bardziej
prawdopodobne - kark. Skręcając na antresoli pierwszego piętra, zobaczył swoich
prześladowców. Dwaj trzymali się za nim, dwaj pozostali biegli drugimi schodami.
Ciężko dysząc, dotarł na parter. Usłyszał krzyk i zobaczył, że jeden z mężczyzn
spadł ze schodów na drugim końcu westybulu. Spojrzał na główne wejście. Do biblioteki
prowadziło pięcioro podwójnych drzwi. Gdyby tylko udało mu się wydostać na zewnątrz,
miałby szansę. Rzucił okiem przez ramię. Dwaj goniący go mężczyźni wpadli na ostatnią
antresolę. Jeden z nich miał rozpiętą marynarkę, pod którą połyskiwał metal. Bolden
musiał się zdecydować, w którą stronę uciekać. Zwolnił kroku i zawahał się w najgorszym
możliwym momencie. Spojrzał na główne wejście. Nie, to niemożliwe. Te same masywne
bary, szyja twarda jak stal. Płonące oczy fanatyka.
Wilk zobaczył go w tej samej chwili i natychmiast zerwał się do biegu, pracując
rękami jak sprinter.
Bolden rzucił się w przeciwnym kierunku, na tyły biblioteki, do labiryntu korytarzy,
w którym mieściły się biura administracji i czytelnie dla naukowców. Przez chwilę biegł
prosto, potem odbił w lewo. Na drzwiach ciągnących się po obu stronach korytarza
widniały nazwiska i tytuły naukowe. Z gabinetu tuż przed nim wyłoniła się kobieta z
nosem w papierach. Bolden wpadł na nią całym impetem, odrzucając ją na ścianę.
Zatrzymał się, by pomóc kobiecie wstać, po czym wskoczył do gabinetu i zatrzasnął
drzwi. Siedzący przy komputerze młody naukowiec gapił się na niego z rozdziawionymi
ustami.
- Da się je zamknąć? - rzucił Bolden. Kiedy mężczyzna nie odpowiedział, wrzasnął: -
Da się je zamknąć?!
- Na zasuwę.
Bolden pchnął zasuwę, minął oniemiałego mężczyznę i wszedł do sąsiedniego gabinetu.
Było tam szerokie, otwierane pionowo okno z widokiem na kawiarnię biblioteczną i Bryant
Park rozległą zasypaną śniegiem łąkę, ciągnącą się przez szerokość całej przecznicy.
Bolden próbował otworzyć okno, ale klamka nawet nie drgnęła. Ktoś załomotał do drzwi.
Bolden ze wszystkich sił szarpnął klamkę. Ustąpiła. Okno odemknęło się gwałtownie.
Za jego plecami drzwi wyskoczyły z zawiasów z trzaskiem pękającego drewna. Rozległ
się brzęk tłuczonego szkła i łoskot przedmiotów spadających na podłogę. Młody mężczyzna
zaprotestował głośno.
Bolden zeskoczył z wysokości trzech metrów i znalazł się na stoliku. Zachwiał się i
przewrócił. Wstając, pośliznął się na zamarzniętej kałuży, ale zaraz odzyskał równowagę
i pobiegł do parku.
Wilk przełożył nogi przez parapet i też zeskoczył na stolik. Źle wylądował, prawe
kolano ugięło się pod jego ciężarem. Zwalił się na ziemię.
Bolden odważył się zerknąć przez ramię. Wilk próbował wstać, ale nogi odmówiły mu

background image

posłuszeństwa. Po chwili był już tylko niewyraźną plamą w oddali, a w końcu zniknął
zupełnie.
Bolden zatrzymał się dopiero za parkiem, na Szóstej Alei.
Jak to możliwe? - zadawał sobie pytanie. Jak mnie znaleźli?

Rozdział 29

Ellington Fiske wszedł na schody prowadzące do Kapitolu.
- Co się stało? - spytał tłoczących się wokół ludzi.
- Mikrofon się usmażył - powiedział ktoś ze zgromadzonych.
- Coś się spieprzyło w kablach - dorzucił inny.
- Gdzie główny elektryk?
- Na podium - padła odpowiedź z tłumu.
Fiske przecisnął się przez zwarty kordon. Byli tu pracownicy straży Kapitolu, straży
parkowej, członek Komitetu do spraw Inauguracji i dwaj pułkownicy z waszyngtońskiego
okręgu wojskowego. Zatrzymał się w miejscu, gdzie prezydent miała złożyć przysięgę i
wygłosić mowę inauguracyjną.
Za jego plecami, na schodach prowadzących do esplanady Kapitolu ustawiono platformy,
a na nich rzędy ponumerowanych krzeseł. Zaproszono tysiąc gości, a każdy z nich będzie
musiał okazać bilet i dokument. Obowiązywało to wszystkich, od przewodniczącego Sądu
Najwyższego po czteroletniego siostrzeńca senator McCoy.
- Kto mnie szuka? - Podniósł się tęgi, nieogolony mężczyzna w niebieskim
kombinezonie i znoszonej parce. - Mike Rizzo - przedstawił się, wyjmując przepustkę. -
Pan w sprawie mikrofonu?
- Zgadza się - powiedział Fiske. - Jeśli się zepsuł, czemu go po prostu nie
wymienicie? Odkręćcie skubańca i wstawcie nowy.
- Nie da rady - odparł Rizzo. - Mikrofon został wmontowany w podium, jest częścią
pulpitu. Właściwie są to cztery
mikrofony kierunkowe wielkości znaczków pocztowych. - Wzruszył obojętnie ramionami. -
Ostatnie osiągnięcie techniki.
Fiske przesunął dłonią po krawędziach pulpitu. Mikrofony były zupełnie niewidoczne.
Jezu... zawsze coś musi się zepsuć...
Rozpadało się na dobre, małe bomby wodne rozbryzgiwały się na jego policzkach.
Prognozy zapowiadały na noc jeszcze silniejsze ulewy, które mogły przejść w śnieżycę.
Fiske postanowił skontaktować się z zarządem dróg i postawić ekipy odśnieżające w stan
gotowości.
- Czy ktoś mógłby ustawić tu daszek?! - krzyknął.
Przygotowania do inauguracji na dobre rozpoczęły się przed rokiem. Fiske podzielił
prace przy zabezpieczeniu uroczystości na dziewięć obszarów: działania wywiadowcze,
wykrywanie materiałów wybuchowych i niebezpiecznych substancji, obsługa prawna,
przygotowanie planów awaryjnych, kontrola dokumentów, zabezpieczenie okolicy,
koordynacja międzyagencyjna, transport i lotnictwo. Przygotowanie podium wchodziło w
zakres kompetencji komitetu do spraw zabezpieczenia okolicy. Do jego zadań należał
montaż miejsc siedzących, wybór usytuowania wieży telewizyjnej i nadzór nad jej budową.
Komitet musiał również wyznaczyć specjalną strefę dla dziennikarzy i zapewnić sprawne

background image

funkcjonowanie urządzeń elektrycznych.
Tylko jedno mogło być gorsze od awarii mikrofonu w chwili zaprzysiężenia nowej pani
prezydent.
Fiske obszedł podium. Niczym nie różniło się od tego, z którego prezydent korzystał
w czasie publicznych wystąpień w plenerze. Drewnianą podstawę wieńczył granatowy pulpit
z przyczepionym magnesami godłem prezydenckim. Podium powstało w Wirginii i zostało
wykonane z drzewa klonu z Georgii, chińskiej płyty pilśniowej i indyjskiego plastiku. W
tych czasach trudno było o bardziej amerykański produkt. Fiske się rozejrzał. Wielkie
amerykańskie flagi wisiały na ścianach Kapitolu. Na schodach nad podium leżał niebieski
dywan, na szczęście nakryty plastikiem. Kuloodporne szyby osłaniały balkon i trybunę
główną. Spojrzenie Fiske’a powędrowało do strategicznych punktów na dachu Kapitolu,
które mieli zająć snajperzy. Dalej, poza zasięgiem wzroku, zostały rozlokowane baterie
dział przeciwlotniczych Avenger. Po obu stronach pulpitu stały telepromptery. Fiske był
pewien, że działają.
Odwrócił się i spojrzał w stronę pomnika Waszyngtona. W odległości dwudziestu metrów
wznosił się szkielet wieży telewizyjnej, częściowo zasłaniający Mail. Na długiej
promenadzie leżały brunatne muldy, topniejący śnieg pokrywał uśpioną trawę. Nie było
tam nikogo oprócz przechadzających się parami policjantów, którzy pilnowali barier
mających umożliwić zapanowanie nad tłumem. Za dwadzieścia cztery godziny, bez względu
na aurę, zbierze się tu przeszło trzysta tysięcy ludzi, Amerykanów pragnących
uczestniczyć w najważniejszej ceremonii w życiu kraju. W zaprzysiężeniu czterdziestego
czwartego prezydenta Stanów Zjednoczonych.
- Nie da się jakoś wymienić mikrofonu? - dopytywał Fiske pana Rizzo.
- Jest tylko jeden sposób - wtrącił nieznajomy głos. Jak się okazało, należał do
młodego, białego, nijakiego mężczyzny. - Bill Donohue. Triton Aerospace. To my
zmontowaliśmy podium. Trzeba dostać się do panelu awaryjnego i przeciąć kable, a
na górze postawić urządzenie zewnętrzne.
- Urządzenie zewnętrzne? - spytał Fiske.
- Tak, proszę pana. To znaczy, zwykły mikrofon. Można wywiercić w podium otwór,
puścić kabel środkiem i podłączyć go do systemu nagłośnienia.
Fiske uśmiechnął się i pokręcił głową Ten szczeniak chyba sobie kpił. Zewnętrzny
mikrofon. Wielki czarny banan, który sterczałby przed nosem senator McCoy wygłaszającej
przemówienie do dwustu pięćdziesięciu milionów ludzi. Senator miała metr sześćdziesiąt
w szpilkach. Nie, to niedobre rozwiązanie. No chyba żeby Fiske chciał zostać
przeniesiony do ambasady w Sierra Leone.
- Jakieś wieści z komórki wywiadowczej? - spytał swojego asystenta, Lariy’ego
Kennedy’ego.
Komórka wywiadowcza miała za zadanie sprawdzać informacje przekazywane przez CIA,
FBI, DIA i inne wiarygodne agencje, a dotyczące wszelkiego rodzaju możliwych zagrożeń,
od skoordynowanego zamachu terrorystycznego po atak samotnego szaleńca. Jutro przez
dwie godziny stopnie Kapitolu będą największą tarczą strzelniczą na świecie. I
najtrudniejszym celem.
- Żadnych - zameldował Kennedy.
- Panie Donohue - warknął Fiske.
- Słucham?
- Macie zapasowe podium?
- Tak, panie Fiske. Właśnie pracują nad nim w magazynie w McClean. Powinno być tu o
czwartej. Trzeba jeszcze tylko przyczepić godło prezydenckie.
- Ma być o drugiej. - Fiske, nachmurzony, odszedł od podium. - I pamiętajcie, żeby
dokładnie wszystko sprawdzić przed zamontowaniem. Zadzwońcie, jak je przywiozą. - Wbił
wzrok w niebo. Ciężko będzie pilnować trzystu tysięcy ludzi w strugach deszczu.
Cieszyłby się, gdyby miał problem tylko z podium. Ulewa lunęła mu w twarz. - Gdzie
daszek? - spytał głośno. - Za dwadzieścia cztery godziny zaprzysiężona zostanie
pierwsza kobieta prezydent w historii Stanów Zjednoczonych i nie pozwolę, żeby deszcz
zniszczył jej fryzurę. Ma wyglądać dobrze i już.

background image

Rozdział 30

Ilekroć John Franciscus wkraczał w wypucowany, tętniący życiem, pleksi- glasowy świat 1
Police Plaza, komendy głównej nowojorskiej policji, mamrotał pod nosem stare
powiedzenie: „Ci, którzy coś potrafią, robią to. Ci, którzy nie potrafią nic,
siedzą za biurkiem”. Zawsze uważał, że policjanci są od pilnowania porządku. Innymi
słowy, od lania po łbach i łapania bandytów. Tymczasem te ważniaki z komendy głównej...
cóż, byli ważniakami i tyle. Ludźmi, którzy traktowali pracę w policji jako szczebel do
upragnionej władzy, planowali dzień z zegarkiem w ręku, a nie na podstawie akt
trafiających na ich biurka, i do tego nie byli dumni z munduru. Franciscus widział, jak
w Dzień Świętego Patryka wiercili się w swoich galowych uniformach, rozluźniali wysokie
kołnierzyki, poprawiali czapki i ogólnie wyglądali na głęboko zażenowanych.
Franciscus się zaczerwienił. To nie fair, przeklinał w duchu, spuszczając wzrok, by
nikt nie pomyślał, że płacze. To po prostu nie fair. Gdy jednak złość mu przeszła, sam
nie potrafił wyjaśnić, co właściwie jest nie fair ani dlaczego tak się tym
przejął.

Archiwum zostało przeniesione na inne piętro, ale tu też oświetlenie było zbyt
jasne, a pomieszczenie zbyt niskie. Tłusty, łysiejący Latynos z miotlastymi wąsami
siedział za długim, sięgającym piersi blatem i czytał gazetę.
- Matty L. - Franciscus stanął w drzwiach. - Ciebie też nie mogą się pozbyć?
- Johnny Fran! Stęskniłeś się za blaskiem jarzeniówek?
Uścisnęli sobie dłonie. Franciscus chciał, by ten uścisk trwał jak najdłużej. Przez
dwadzieścia lat siedzieli przy sąsiednich biurkach w komisariacie Manhattan North, do
czasu, gdy Lopes został postrzelony w kręgosłup przy nieudanej próbie aresztowania. Po
rocznej rehabilitacji i otrzymaniu orderu z rąk samego burmistrza wylądował w archiwum.
Za jego plecami wszyscy nazywali go „Lewusem”. Podobno tamtego feralnego dnia,
wkraczając do akcji, upuścił pistolet.
- Sprawdzam niewyjaśnioną sprawę - wyjaśnił Franciscus. - Sprzed wielu lat. Z
osiemdziesiątego roku.
- Osiemdziesiątego? To jak epoka lodowcowa.
- Podwójne zabójstwo w Albany. Może coś o tym słyszałeś.
- Nazwiska ofiar?
- Brendan O’Neill i Samuel Shepherd.
- Zamach na Sentinel - powiedział Lopes bez namysłu. - Kto by tego nie pamiętał? W
całym stanie było o tym głośno.
Lopes miał rację. Ta sprawa wzbudziła powszechne zainteresowanie. Tyle że Franciscus
w tamtym czasie wyjechał, by przesłuchać podejrzanego o wielokrotne zabójstwo, i w
odróżnieniu od dwudziestu milionów nowojorczyków nie miał okazji śledzić w telewizji
obławy na zamachowców. Dziś, przed przyjazdem na komendę główną przeczytał kilka
starych artykułów z „Timesa” i wychodzącej w Albany „Times Union”. Fakty były
następujące:
Dwudziestego szóstego lipca 1980 roku o godzinie dwudziestej trzeciej trzydzieści
sześć w powietrze wyleciała siedziba Sentinel Microsystems, firmy z Albany, zajmującej
się produkcją procesorów i oprogramowania. Eksperci szacowali, że eksplodowało sto
kilogramów TNT, zapakowanego do dwóch walizek, które ustawiono pod drzwiami
laboratorium badawczego na pierwszym piętrze. Ładunek zdetonowano zdalnie. Policja
ustaliła, że materiały wybuchowe zostały skradzione tydzień wcześniej z pobliskiego

background image

placu budowy. Dwaj świadkowie zeznali, że dzień przed wybuchem widzieli krążącą wokół
siedziby Sentinela furgonetkę firmy przewozowej U-Haul. Dane uzyskane w lokalnym
przedstawicielstwie agencji U-Haul doprowadziły policję do domu Davida Bernsteina,
ogólnie szanowanego profesora prawa, lepiej znanego jako Manu Q, samozwańczy
rewolucjonista i rzecznik radykalnej organizacji pod nazwą Wolne Społeczeństwo.
Policjanci O’Neill i Shepherd pojechali do Bernsteina, by go przesłuchać. Padły
strzały. Obaj funkcjonariusze zginęli na miejscu. Wezwano antyterrorystów i kiedy
Bernstein odmówił poddania się, dom został wzięty szturmem.
Kilka tygodni później wyszło na jaw, że jednej z podejrzanych udało się zbiec. Jej
odciski palców znaleziono na broni, z której strzelano do 0’Neilla i Shepherda. Na ich
podstawie ustalono, że była to Bobby Stillman vel Sunshine Awakening, znana członkini
Wolnego Społeczeństwa i konkubina Bernsteina. Świadkowie zeznali, że widzieli ją w
pobliżu placu budowy, z którego skradziono dynamit użyty w zamachu.
Franciscusa jednak nie interesowały doniesienia prasowe. Chciał się dowiedzieć, co o
sprawie mieli do powiedzenia detektywi. Najważniejsze wiadomości nigdy nie trafiały do
gazet.
- Czemu mówisz, że to niewyjaśniona sprawa? - spytał Lopes. - Przecież dorwali
faceta, który załatwił policjantów. Nazywał się Bernstein. Był stuknięty. Nadał sobie
ksywkę Manu Q. Pamiętam to jak dziś. Dostał chyba ze czterdzieści kulek. Jego zdjęcie
zamieszczono w „Gazette”.
Franciscus widział tę fotografię - ciało podziurawione jak ser szwajcarski. Zabójcy
policjantów nie zasługiwali na lepszy los.
- Była druga podejrzana - powiedział. - Kobieta. Udało jej się uciec.
- Nie pamiętam. I ucieka do dziś? - Lopes zmrużył oczy z obrzydzeniem.
- Przez tyle lat nikt jej nie dopadł? Wstyd. Jak się nazywa?
- Bobby Stillman, ale zmienia nazwiska jak rękawiczki.
- Daj mi pięć minut. - Lopes ruszył wzdłuż blatu, bębniąc w niego palcami.
- Przyniosę akta. Oryginalne są w Albany, ale mamy wyciąg.
Franciscus usiadł w kącie małej poczekalni. Na stoliku leżało kilka pism. Przejrzał
„Newsweeka” sprzed miesiąca, sprawdził, co jest w telewizji. Telewizor w kącie włączony
był na The View. Pięć lasek użalało się, że nikt ich nie chce. Chłopaki z pokoju odpraw
oglądali to dzień w dzień. I nic dziwnego, stwierdził Franciscus z rezygnacją. W końcu
kto jak kto, ale policjanci nie mieli po co oglądać powtórek Nowojorskich gliniarzy,
skoro takie rzeczy widzieli na co dzień.
Po kilku minutach spojrzał na zegarek, ciekaw, czemu Lopes jeszcze nie wrócił.
Zegarek, pozłacany bulova z paskiem ze sztucznej skóry aligatora, dostał w prezencie z
okazji trzydziestu lat pracy w policji. Tarczę zdobił symbol nowojorskiej policji.
Franciscus postukał w szkiełko kciukiem, jakby nie dowierzał, że zegarek dobrze chodzi.
Kiedyś obliczył, że spędził ponad dwa tysiące godzin na obserwacji podejrzanych.
Wydawało się, że zaledwie wczoraj skończył akademię i trafił do oddziałów prewencji.
Tłumił zamieszki, rozpędzał demonstracje, protesty i tym podobne. To był rok 1969 i
świat zwariował. Wietnam. Ruch wyzwolenia kobiet. Wolna miłość. Narkotyki. Nikt nie
chciał być potworem w niebieskim mundurze, z pałką, schowanym za tarczą. Ale Franciscus
dokonał wyboru i robił to, co mu kazano. Nie zadawał pytań. Nie skarżył się. Zawsze
uważał, że służba w policji jest zaszczytem.
Po raz drugi w ciągu godziny zaczerwienił się i poczuł gorąco na karku. Spojrzał na
telewizor, usiłując dojść do siebie, ale zamiast prowadzącej Barbary Walters zobaczył
tylko niewyraźną plamę, której nawet kolejna operacja plastyczna by nie pomogła.
Odwrócił się i ścisnął nos kciukiem i palcem wskazującym. Drugi raz dzisiaj zakręciło
mu się w głowie. Co się dzieje, do licha? Wyjął z kieszeni chusteczkę i wytarł nos.
Wtedy usłyszał podniesione głosy, dochodzące z głębi archiwum. Po chwili wrócił
Matty Lopes.
- To nie do wiary - powiedział. - Nie ma tych akt.
Franciscus wstał i podszedł do blatu.
- Ktoś je wypożyczył?
- Nie, po prostu zniknęły. Kartki zostały wyrwane. Dzwoniłem do Albany, u nich to
samo. Nie ma nawet skrawka. Nic. Zniknęły i już.
- Kiedy?
- Nikt tego nie wie. Przepadły i tyle. - Lopes uważnie przyjrzał się Franciscusowi.
- Jesteś pewien, że powiedziałeś mi wszystko? - spytał.
- Z ręką na sercu. - Franciscusowi przyszło do głowy, że każde śledztwo, otwarte czy

background image

zamknięte, musi być przez kogoś prowadzone, a tego rodzaju informacje są przechowywane
w głównym komputerze. - Kto prowadził dochodzenie?
- Chcesz, to sprawdzimy. - Lopes otworzył bramkę i zaprosił go gestem do środka. -
Chodź. Wkurzyłem się, mówię ci. To mój dom. Nikt nie będzie bez pozwolenia brał moich
rzeczy.
Franciscus poszedł za Latynosem wzdłuż rzędów półek zawalonych teczkami. Pewnego
dnia ich zawartość zostanie zeskanowana i wprowadzona do komputera, ale nieprędko to
nastąpi. W głębi pomieszczenia stał stół z pięcioma komputerami. Do ściany przyklejona
była kartka z instrukcjami dla użytkowników. Lopes usiadł i dał Franciscusowi znak,
by zajął sąsiednie miejsce. Spojrzał na kartkę i wpisał do komputera numer akt sprawy.
- Theodore Kovacs - odczytał Lopes z ekranu. - Zmarł w 1980 roku. Trzy miesiące po
zamachu.
- Ile miał lat?
- Trzydzieści jeden.
- Młody jak na detektywa. Przyczyna śmierci?
- Nadzwyczajne okoliczności.
Franciscus i Lopes wymienili spojrzenia. „Nadzwyczajne okoliczności” w policyjnym
żargonie oznaczały samobójstwo. Innymi słowy, Theodore Kovacs połknął kulkę.
- O rany - mruknął Franciscus. - Kto był jego partnerem?
Zgodnie z przepisami za śledztwo odpowiadało dwóch detektywów.
- Nie wiadomo. Jest tylko nazwisko Kovacsa. - Lopes wskazał ekran.
- Jak to? - Franciscus odsunął się z krzesłem. - Przecież nie można złożyć akt do
archiwum bez dwóch podpisów. Może jeszcze powiesz, że ktoś włamał się do komputera i
nazwisko partnera Kovacsa też wykradł?
Matty Lopes tylko wzruszył ramionami i spojrzał na Franciscusa z poważną miną.
- Wychodzi na to, że sprawa rzeczywiście nie została wyjaśniona.

Rozdział 31

Guy de Valmont szedł korytarzem charakterystycznym, kołyszącym krokiem, z jedną ręką w
kieszeni i drugą gotową, by pomachać znajomym, zasalutować żartobliwie czy odgarnąć
uciążliwy lok z oczu. Był wysoki i chudy, w bieliźnie wyglądał wręcz jak szkielet.
Jednak dzięki mistrzom igły z Saville Row i swoim naturalnie szerokim, choć kościstym
ramionom, mógł nosić się z wyrafinowaną niedbałością angielskiego arystokraty. I o to
właśnie chodziło.
Dziś obchodził pięćdziesiąte trzecie urodziny. Aby to uczcić, pozwolił sobie z
samego rana na lampkę szampana. Wciąż czuł w ustach jego smak, co oznaczało, że trafił
na dobry rocznik. Myśli o urodzinach, wieczornej gali, a może i wypity szampan,
wprawiły go w dziwnie refleksyjny nastrój. Nie żeby martwił się swoim wiekiem; bardziej
przygnębiająca była świadomość, że spędził w Jefferson dwadzieścia pięć z
pięćdziesięciu trzech lat życia. Dzień w dzień, nie licząc czterech tygodni urlopu
rocznie... no, ostatnio ośmiu. Mimo to przez bite dwadzieścia pięć lat robił to samo.
Bruzdy przecięły jego blade czoło. Ależ ten czas leci.
Wydawało się, że zaledwie wczoraj rozpoczęli z J.J. działalność. Jacklin, wówczas
czterdziestokilkuletni, świeżo zdymisjonowany sekretarz obrony, i on, Guy de Valmont,

background image

cudowne dziecko Wall Street, autor szalonego planu: skupować za cudze pieniądze firmy w
tarapatach, wyprowadzać je na prostą, wyciskać do ostatniego centa, a potem pozbywać
się ich, czy to w drodze oferty publicznej, czy, co korzystniejsze, po prostuje
sprzedając. Na papierze wszystko wydawało się proste, ale w pierwszych latach o mało
nie poszli z torbami; a to kupili niewłaściwe firmy, a to zainwestowali za dużo
pieniędzy i za mało zdrowego rozsądku. Potem Jacklin wpadł na genialny pomysł, który
zapewnił Jefferson sukces. Obrotowe drzwi, tak to określił. Z jednej strony Waszyngton,
z drugiej Wall Street. Owszem, tak było zawsze, a przynajmniej od czasów „kuchennego
gabinetu” Andrew Jacksona. Ale do tej pory mówiło się o tym tylko szeptem, jak o czymś
wstydliwym. Tymczasem Jefferson praktycznie to zinstytucjonalizował.
De Valmont zagwizdał cicho It’s a Long Way to Tipperary. Na tabliczkach gabinetów po
jego lewej i prawej stronie widniały nazwiska znane z pierwszych stron gazet. Billy
Baxter, dyrektor do spraw budżetu w administracji Busha Pierwszego. Loy Crandall, szef
sztabu sił powietrznych. Arlene Watkins, przewodnicząca Agencji do spraw Środków
Publicznych, zatwierdzającej wszystkie kontrakty zawierane przez władze z firmami
prywatnymi. I można by tak jeszcze długo wyliczać. Adwokat prezydenta. Przewodniczący
największego klubu w Senacie. Szef Ligi Miejskiej. Dyrektor Międzynarodowego Czerwonego
Krzyża. Brakowało tylko głównego harcmistrza.
Wszyscy pracowali w Jefferson, gdzie odbijali sobie lata służby krajowi za marne
grosze i zbierali pieniądze na emeryturę swoją, swoich dzieci, a nawet wnuków. Na
zarobki nie mogli narzekać. Sam de Valmont już dawno został miliarderem. Granicę pięciu
miliardów przekroczył gdzieś w okolicy swoich pięćdziesiątych urodzin. W zamian Jacklin
wymagał od nich tylko, żeby dzwonili po znajomych, wykorzystywali wpływy i przypominali
się osobom mającym wobec nich dług wdzięczności. Najczęściej chodziło o zdobycie
poparcia dla ustaw zwiększających fundusze na taki czy inny projekt, złagodzenie
restrykcji na eksport nowych technologii wojskowych, czy zgłoszenie wniosku o objęcie
danymi przepisami kolejnego stanu. Jeśli korzystały na tym firmy z portfolio Jefferson
Partners, tym lepiej.
- J.J.?! - zawołał, wchodząc lekkim krokiem do okazałej nory Jacklina, większej od
jego gabinetu w Pentagonie. Jacklin ślęczał nad jakimiś papierami. Podchodząc bliżej,
de Valmont zorientował się, że przyjaciel ściszył aparat słuchowy. Przez te wszystkie
loty bojowe za sterami A-6 J.J. był głuchy jak pień. De Valmont stanął za jego plecami.
- Buu!
Jacklin o mało z butów nie wyskoczył.
- Niech cię diabli, Guy - powiedział, czerwieniejąc. - Wystraszyłeś mnie na śmierć.
De Valmont puścił reprymendę mimo uszu.
- W życiu nie zgadniesz, kto do mnie dzwonił. Tom Bolden z HW.
Rysy Jacklina stężały.
- Ten chłopak, który zabił Sola Weissa?
- We własnej osobie.
- Czego chciał?
- Pytał o Scanlon.
- Scanlon! Boże, dawno nie słyszałem tej nazwy.
- I dobrze. Mieliśmy o niej zapomnieć. Był zdenerwowany.
- Nie dziwię się. Co mu powiedziałeś?
- Że jestem zajęty, ale sprawdzę co i jak, i oddzwonię. - De Valmont wzruszył
ramionami i obejrzał paznokcie. Musiał zrobić sobie manikiur. Nie mógł wyglądać na
wieczornym przyjęciu jak barbarzyńca. - Jak myślisz, co znalazł?


- Proszę pana!
- Tak, Hoover.
Hoover pokręcił głową, zaskoczony.
- Myślałem, że pan gdzieś poszedł.
- Cały czas jestem przy tobie. - Guilfoyle ukląkł na jedno kolano. - Co tu masz?
- Coffee Shop. To restauracja na rogu Szesnastej i Union Square West. Bolden dzwonił
tam dwa razy w tym samym dniu, kiedy panna Dance poszła do apteki. O dwunastej
szesnaście skorzystał z bankomatu w pobliżu. Aha, w Coffee Shop nie można płacić kartą.
- Coffee Shop - powtórzył Guilfoyle. - Dobra robota. - Szybko wrócił do swojego
biurka nad centrum dowodzenia i wziął telefon komórkowy. W odróżnieniu od standardowych
modeli, ten miał urządzenie kodujące. Zmieniało ono rozmowę w kakofonię skrzeków,

background image

pisków i szumów na wypadek, gdyby ktoś podsłuchiwał. W telefonie, na który zadzwonił,
zamontowany był podobny aparat, dekodujący transmisję w czasie rzeczywistym.
- Tak? - odezwał się głęboki, ponury głos.
- Mam dobrą wiadomość.
- Uwierzę, jak usłyszę - powiedział Wilk.
- Ustaliliśmy, gdzie Bolden będzie w południe. W Coffee Shop na Union Square.
- Jesteście pewni?
Guilfoyle spojrzał nad biurkiem na szeregi techników pracujących przy komputerach. Z
pochylonymi głowami i dłońmi biegającymi po klawiaturze, przywodzili na myśl galerników
ze starożytnej Grecji. Ludzie w niewoli maszyn.

-

To dane z Cerbera - odparł. - Chcę, żebyś zabrał tam cały oddział.

- Ilu ludzi mamy w okolicy?
- Ośmiu, bez ciebie i Irlandczyka. Mogą dołączyć do was za dwanaście minut.
- Są jacyś strzelcy?
Guilfoyle przesunął kursorem po czerwonych światełkach, oznaczających jego ludzi.
Pod planem miasta pojawiła się lista nazwisk.
- Jensen - powiedział. Malcolm Jensen, dawny snajper marines. - Będziesz jego
obserwatorem.
- Ale...
- Jensen musi mieć kogoś, kto wie, jak wygląda cel. Możemy założyć, że Bolden
przyjdzie w przebraniu. Trzeba go bacznie wypatrywać. - Wilk chciał coś wtrącić, ale
Guilfoyle mu przerwał. - Nie możesz w tym bezpośrednio uczestniczyć. Bolden
cię widział. Nie możemy spłoszyć faceta. To moje ostatnie słowo.
- Tak jest.
- Myślę, że pan Bolden już wystarczająco długo nam bruździł. Prawda?

Rozdział 32

BlackBerry, pomyślał Bolden.
Zgodnie z przepisami, każdy aparat miał GPS pozwalający namierzyć go z dokładnością do
stu metrów. Numer pagera Boldena znajdował się na liście pracowników HW. Na tej
podstawie można było ustalić operatora sieci - w tym przypadku, Verizon Wireless. Żeby
jednak odnaleźć źródło sygnału - odczytać współrzędne GPS - trzeba było mieć wtyczkę w
firmie telekomunikacyjnej. Kogoś, kto podłączyłby się do sieci przesyłowych i namierzył
określonego abonenta.
Bolden ścisnął aparat w dłoni. Stał wśród przemykających przechodniów jak głaz w
łożysku potoku. Telefon był niczym nadajnik naprowadzający na cel. Bolden sam wystawił
się na strzał. Pobiegł na najbliższy róg i wyrzucił BlackBerry do kosza. Zapaliło się
zielone światło. Ludzie wylegli na pasy. Bolden zszedł na ulicę, rozmyślił się i
zawrócił.
- Taxi! - zawołał, podnosząc rękę.
Podjechała taksówka.
Bolden otworzył drzwi i wsadził głowę do środka.
- Ile zapłacę za kurs do Bostonu?
- Do Bostonu? - Sikhijski taksówkarz się zastanowił. - Pięćset dolarów plus koszt

background image

paliwa. Gotówką. Nie przyjmuję żadnych kart kredytowych.
- Pięćset? Aż tyle? - Bolden udał, że rozważa jego propozycję, i wsunął BlackBerry
do schowka za fotelem pasażera.
Sikh energicznie pokiwał głową.
- Dziesięć godzin jazdy. Ani centa mniej.
- Nie, to za dużo. No nic, dzięki. - Wrócił na chodnik i odprowadził wzrokiem
odjeżdżającą taksówkę.
Na rogu Lexington i Pięćdziesiątej Pierwszej zbiegł po schodach na stację metra,
stanął przy ścianie i obserwował przechodzących ludzi. Zaczekał pięć minut. Kiedy
nabrał pewności, że nikt go nie śledzi, przeskoczył przez kołowrotek i zszedł schodami
na południowy peron.
Był bezpieczny. Nie namierzą go GPS-em, nie znajdą go w biurze. Na jego telefon
domowy na pewno założyli podsłuch, ale rozmawiając z Jenny, nie podał nazwy
restauracji, w której się umówili. Przypadkiem udało się zachować ją w tajemnicy.
Wsiadł do ekspresu i dziesięć minut później wysiadł na Szesnastej.

Jenny wsunęła się do boksu i przywarła do ściany. Patrząc przed siebie, zdjęła
szalik i rozpięła guziki płaszcza. Włosy miała schowane pod czarnym beretem. Nie zdjęła
go.
Byli tu. Zapewniła ją o tym Bobby Stillman. Nie powiedziała, ilu ich było, czy to
mężczyźni, czy kobiety, i skąd wiedzieli, gdzie szukać. Tylko że już tu są. Trzeba to
zawsze przyjmować za pewnik, oznajmiła Bobby. Traktować jako dogmat. Jeśli nawet ich
nie ma, zachowuj się, jakby tu byli, bo następnym razem zjawią się już na pewno. Amen.
W Coffee Shop było głośno i tłoczno. Kelnerki i kelnerzy krążyli między pełną salą a
kuchnią, dolewali kawy, wnosili tace zawalone kotletami, hamburgerami i podgrzanymi
kanapkami z serem. To był jeden z tych lokali, w których lunch podaje się na grubych
porcelanowych talerzach, a kawę w wyszczerbionych, emaliowanych kubkach, a pracownicy
krzyczą do siebie przez całą długość sali.
Oni tu są.
Jak w Duchu. Są, ale ich nie widać. Jenny podstawiła kubek kelnerowi, by nalał jej
kawy. Wsypała dwie torebki cukru i ogrzała dłonie na gorącym naczyniu. Obróciła
nadgarstek. Pięć po dwunastej. Tom spóźniał się pięć minut. Już miała zerknąć przez
ramię, ale się powstrzymała. To dopiero pięć minut. Zaraz przyjdzie. Coś go zatrzymało
w pracy. W biurze zawsze wszystko się przeciągało, a to trzeba było w ostatniej chwili
nanieść jakieś poprawki, a to przedłużało się spotkanie... tyle że Thomas nigdy się nie
spóźniał. Dla niego „punktualnie” oznaczało dziesięć minut przed czasem. I jak tu
wytrzymać z takim facetem? Nie docierało do niego, że powinien przychodzić pięć minut
po umówionej porze i że imprezy rozkręcają się co najmniej godzinę po rozpoczęciu. Z
drugiej strony, to znaczyło, że będzie wspaniałym ojcem.
Wzięła łyk kawy i rozejrzała się po restauracji. Popatrzyła na dwóch facetów, którzy
przekrzykiwali się nawzajem, nie zważając na stygnące hamburgery, starszego pana
zajętego rozwiązywaniem krzyżówki i grupkę menedżerów, niby zasłuchanych w słowa szefa.
A czemu nie miałaby to być któraś z kobiet? Czy ich też nie powinna podejrzewać? A
jeśli to tamte dwie blondynki grzebiące w sałatkach? Albo studentki rozwalone w boksie
jak brudne ubrania? Albo... Jenny utkwiła wzrok w kawie. To mógł być każdy. A może
wszyscy byli w zmowie? Odpędziła tę myśl. Paranoja Bobby Stillman okazała się
zaraźliwa.
Gdzie Thomas?

Guilfoyle wbił wzrok w niebieskie światełko błądzące po Upper East Side na
Manhattanie. Poruszało się za szybko, biorąc pod uwagę, że Bolden chodził pieszo.
Okrążyło kwartał ulic i zatrzymało się na kilka minut. Pomknęło dziesięć przecznic
dalej i zawróciło. W tej chwili było na moście Triborough. Kurs na lotnisko, pomyślał
Guilfoyle. Taksówkarz miał dobry dzień.
- Hoover! - krzyknął.
- Tak jest.
- Wyłącz śledzenie sygnału z BlackBerry Boldena.
Blada, zmęczona twarz odwróciła się do Guilfoyle’a.
- Mamy go?

background image

- Niestety, wręcz przeciwnie. Wie, że jest obserwowany.
Guilfoyle zaśmiał się cicho, śledząc niebieskie światełko, które przebiło się przez
dżunglę Queens i zniknęło z mapy. Oto kolejny dowód, że Bolden udał się w przeciwnym
kierunku. Do centrum. Na Union Square.

Choć zanosiło się na śnieg, a temperatura leciała na łeb, na szyję, w porze lunchu
ulice były pełne ludzi. Kurtki, szale i berety odcinały się tęczą na tle szarego nieba.
Bolden okrążył Union Square. Trzymał się blisko ścian, krył się po bramach, szedł ze
spuszczonymi oczami i twarzą schowaną w fałdach kurtki. Cały czas jednak uważnie się
rozglądał.
Kilkudziesięciu studentów blokujących wejście do akademika Uniwersytetu
Nowojorskiego zbierało podpisy pod petycją przeciwko niedawno przywróconej obowiązkowej
służbie wojskowej. W parku po drugiej stronie ulicy kwartet trębaczy raczył tłumek
przygodnych melomanów fugą Bacha. Kawałek dalej mniejsza grupa zebrała się przed
magnetofonem, z którego dobywały się dźwięki reggae. Wszystko zdawało się na swoim
miejscu. Życie toczyło się zwykłym, gorączkowym rytmem.
Bolden skręcił z Union Square na zachód, przeszedł kilkaset metrów, odbił na
południe i ruszył z powrotem. Zwolnił przy wylocie zaułka prowadzącego na tyły Coffee
Shop. Rozejrzał się, ale i tym razem nie zauważył niczego podejrzanego.
Tylne wyjście było otwarte. Z pomieszczenia w głębi sączył się cichy gwar rozmów i
strumień ogrzanego powietrza. Bolden wszedł do środka. Ciepło okryło go jak koc. Po
prawej stronie znajdowały się ubikacje, a za nimi stał ekspres do kawy. Po lewej,
wahadłowe drzwi prowadziły do kuchni. Ruszył przed siebie i obrzucił wzrokiem salę.
Jenny siedziała sama w boksie przy oknie, skulona nad kubkiem kawy. Miała na sobie
dżinsy, gruby biały sweter i płaszcz z wielbłądziej wełny.
Bolden się rozejrzał. Nikt nie patrzył na Jenny.
Nikt oprócz niego.
Byli bezpieczni.

Zauważyła go.
Brunet siedzący sam przy stoliku po drugiej stronie sali. Już drugi raz zerknęła na
niego i napotkała jego spojrzenie. Był jednym z nich. Musiał być. Młody, silny,
wysportowany. Ubrany podobnie jak ci dwaj, którzy napadli ją wczoraj wieczorem. Bobby
Stillman miała rację. On był tego dowodem. Siedział pięć metrów od Jenny i ukradkiem ją
obserwował. Podniosła głowę, ich spojrzenia znów się skrzyżowały. Przystojny, musiała
przyznać. Dobrze wybrali agentów. Tak ich nazwała Bobby Stillman. Tym razem jednak
mężczyzna nie odwrócił wzroku. Uśmiechnął się. Flirtował z nią. O Boże, nawet uniósł
brew.
Jenny wbiła wzrok w stolik. Mogła skreślić tego człowieka z listy podejrzanych. Z
godną mikrobiologa wnikliwością obejrzała krawędź kubka. Nie znała się na tym. Na
kłamaniu. Odgrywaniu roli. Udawaniu. Mówiąc najbardziej niewinne kłamstewko, cała
trzęsła się ze wstydu.
- Jak ręka?
Jenny drgnęła. Nie wiedziała, czy ma podnieść głowę i odpowiedzieć, czy zignorować
Thomasa. Nie poznała go w dżinsach i ciemnej kurtce roboczej.
- Dziesięć szwów - powiedziała. - Skąd wiedziałeś?
- To długa historia.
- Nic nie mów. Musimy stąd wyjść. - Wysunęła nogę z boksu i zamarła. Podniosła dłoń
do policzka Boldena. - Mój Boże - szepnęła.
- To nic takiego - mruknął.
- Nic takiego?
- Proch. Dobra wiadomość jest taka, że facet chybił. - Bolden zmrużył oczy w
zdumieniu. - Co się stało? Czemu tak się o mnie martwisz?
- Przyszli do szkoły - wyjaśniła Jenny. - Mówili, że masz kłopoty i że mnie też może
grozić niebezpieczeństwo. Ukryli mnie w mieszkaniu na Brooklynie. Ale potem zjawili się
ci inni...
- Kto przyszedł do szkoły? Kto ci nagadał, że mam kłopoty?
- Bobby Stillman. Powiedziała, że ją znasz.
- To kobieta?

background image

Jenny skinęła głową.
- Czeka na nas. Oni tu są. Ludzie, którzy cię ścigają. Musimy już iść. Natychmiast
się stąd wydostać...
- Przestań, Jen.
- Nie! - szepnęła, zaciskając zęby. Chciała, by choć raz bez sprzeciwu zrobił, o co
go prosiła. - Musimy uciekać.
Ale Thomas nawet nie drgnął.
- Wszystko gra - zapewnił, rozglądając się. - Przysięgam. Nie wiedzą że tu jesteśmy.
Nie mam pojęcia, co ci ktoś naopowiadał, ale przyszedłem tu sam. Rozumiesz? To nasza
restauracja. Nikt nie wie, że spotykamy się w Coffee Shop.
- Na pewno?
- Tak.
Jenny jednak wyczuła nutę niepokoju w jego głosie. Miał zmęczone oczy. Nachyliła się
nad stolikiem i wzięła go za rękę.
- Co się dzieje, do diabła?
Thomas opowiedział Jenny o wszystkim, co przeszedł w ciągu ostatnich dwunastu
godzin. Na zakończenie stwierdził:
- Zdziwiłem się, kiedy nie zastałem cię w szkole. Początkowo uznałem, że pewnie źle
się poczułaś, ale potem... - Uśmiechnął się i spojrzał na nią czule, z miłością. -
Opowiedz mi o Bobby Stillman? Kim ona jest?
- To znaczy, że jej nie znasz?
- Wbrew opinii ogółu, nie.
- Boję się tej kobiety. Jest nawiedzona. Rozpiera ją jakaś mroczna energia
i strach. Przypomina bombę wodorową która w każdej chwili może wybuchnąć. Mówiła, że
ściga cię jakiś klub czy komitet, nie pamiętam. Ci ludzie myślą że coś o nich wiesz.
Boją się. Ale ona też przed nimi ucieka.
- Przyszła po ciebie do szkoły?
- Nie osobiście, przysłała znajomego. Powiedział, że muszę z nim pójść, jeśli chcę
cię jeszcze zobaczyć żywego. Początkowo im nie wierzyłam, ale potem... - Jenny wzięła
chusteczkę i wytarła oczy. - Oni pomogą ci... nam. Proszę, chodź już. Stillman
powiedziała, że mogą nas tu namierzyć. Zaraz zwariuję od tego wszystkiego. Ludzie
czytający w myślach, Wielki Brat, Wszechwidzące Oko.
- Wspominała coś o Scanlonie? Albo o organizacji o nazwie Minutemen?
- Nie. A co to za jedni?
Bolden opowiedział o tatuażu, który widział na piersi Wilka, i o podobnym rysunku w
logo Scanlon Corporation, „cywilnego przedsiębiorstwa”, dawniej budującego bazy
wojskowe, później świadczącego usługi ochroniarskie, obejmujące także szkolenie sił
zbrojnych innych krajów.
- Uznałem, że jedno z drugim wiąże się zbyt ściśle, by mógł to być zbieg
okoliczności.
- A kim są Minutemeni?
- To grupa prawicowych fanatyków, działała w latach sześćdziesiątych. Wiem tylko, że
wywodziła się z Houston, podobnie jak Scanlon, i za symbol też miała karabin skałkowy
Kentucky.
- Słyszałam tylko o prawdziwych Minutemenach, no wiesz, tych od Paula Revere’a,
bitew pod Lexington i Concord, patriotycznych wierszy, kościoła Old North i tak dalej.
- Kiedy Bolden się odwrócił, Jenny wyczytała rozczarowanie z jego oczu. - Przykro mi -
powiedziała.
- Szukamy wiatru w polu. - Załamał ręce.
- Zaraz, zaraz. Przypomnij mi, dokąd cię zabrali?
- Do Harlemu. Do Hamilton Tower. Niedaleko Convent Avenue.
- Wiem, gdzie to jest. W pobliżu starego domu Alexandra Hamiltona. The Grange.
- No i co?
- Nie wiem... to ty opowiadasz o Minutemenach i karabinach skałkowych. Bobby
Stillman mówiła, że ten klub istnieje od zawsze. Właściwie „od początku”. Może powstał
w czasach, kiedy Hamilton był sekretarzem skarbu.
- Czyli przeszło dwieście lat temu.
- Istnieją dłużej działające kluby. Zakon Podwiązki. Stowarzyszenie Cincinnati. -
Jenny spojrzała na zegarek. - Chodź. Za długo już tu siedzimy. Sam ją o wszystko
spytasz. Czeka na nas.
Wstała, minęła kasjera i przecisnęła się przez tłumek oczekujących na wolne miejsca.

background image

Thomas trącił ją w ramię.
- Hej, Jen, mówiłaś, że masz mi coś do powiedzenia.
- Chcesz teraz o tym rozmawiać? Nie wiem, czy to najlepszy moment.
- Pewnie, że chcę.
- No dobrze. - Odwróciła się i wzięła go za rękę. - Jestem... - Nagle zaschło jej w
ustach. Kilku mężczyzn wstało od stolików. Rzucili się w stronę kasy. Wszyscy wyglądali
podobnie: mniej więcej w jej wieku, wysportowani, schludnie ubrani. Romeo, ten, który
tak się na nią gapił, też zerwał się na nogi. W sumie było ich pięciu. To oni.
- Pospiesz się - ponagliła, ciągnąc Thomasa za rękę. - Klub już tu jest.
- O czym ty mówisz?
- Są tu! Klub, komitet, czy jak tam się nazywają. Proszę cię, Tommy. Idź za mną.
Jenny pchnęła drzwi i wybiegła na chodnik. Wzdłuż budynku wiła się kolejka osób
czekających na wolne miejsca. Jenny przedarła się przez tłum i stanęła przy krawężniku.
- Miał tu czekać samochód. - Rozejrzała się.
Union Square West był zamknięty dla ruchu. Po drugiej stronie ulicy, obok parku,
stał dodge dart. Kawałek dalej czekał lincoln, ulubiona marka właścicieli wypożyczalni
limuzyn. Zerknęła przez ramię. Mężczyźni wypadli z restauracji i rozbiegli się po
chodniku.
- Gdzie samochód? - spytał Bolden.
- Nie wiem - odparła Jenny, nerwowo skubiąc dłonie.
Bolden się obejrzał.
- Nie możemy tu stać. Musimy...
Nagle dodge dart eksplodował.

Rozdział 33

Dym buchnął spod maski. Języki ognia strzeliły ku niebu z bloku cylindrów, bagażnika i
fotela pasażera. Żar był nie do zniesienia. Wśród klientów czekających na miejsca w
Coffee Shop zapanowało zamieszanie. Niektórzy stali jak słupy, oniemiali i
wstrząśnięci. Inni padli sobie w ramiona. Kilku pokazywało palcami miejsce wybuchu.
Część rzuciła się do ucieczki. Co odważniejsi podeszli do płonącego samochodu.
- Ktoś jest w środku! - wrzasnął jeden ze śmiałków.
- Wyciągnijcie go! - krzyknął drugi. - Szybko!
Ściana żaru odstraszyła jednak wszystkich bohaterów.
Bolden odciągnął Jenny od samochodu. W uszach brzęczało mu od huku, oczy łzawiły od
dymu. Rozejrzał się za rannymi, ale nie zauważył żadnych rozerwanych, zakrwawionych
koszul ani osmalonych twarzy. Gdyby to była bomba, nie dałoby się uniknąć ofiar, a z
niego samego zostałyby buty i dymiące szmaty. Potoczył wzrokiem wokół siebie. Gdzieś w
tłumie znajdowali się ludzie, których Jenny wypatrzyła w restauracji. Dzięki eksplozji
zyskał kilka sekund.
- To Bobby Stillman. - Jenny wskazała postać, która wyłoniła się z dymu.
Przy masce samochodu, nie zważając na ogień, stała kobieta. Krzyczała, przywoływała
ich do siebie. Wysoka, blada, pięćdziesięciokilkuletnia, z zaciętą twarzą.
Jak bomba wodorowa, rozpierana mroczną energią i strachem, mogąca w każdej chwili
wybuchnąć, przypomniał sobie słowa Jenny.

background image

Bobby Stillman machała do niego.
- Thomas - mówiła. Wyczytał to z ruchu jej warg. - Szybko!
To niemożliwe, żebyście się nie znali, upierał się Guilfoyle.
Cóż, pod tym względem też musiał go zawieść. Widział ją pierwszy raz w życiu.
Jenny weszła na ulicę, ale Bolden złapał ją za rękę. Nie chciał iść do parku, gdzie
mógłby zostać otoczony. Tłum był jego sprzymierzeńcem. Zamieszanie. Chaos. Nauczył się
tego w dzieciństwie. Domyślił się, że to Bobby Stillman zdetonowała „bombę dymną”, żeby
dać mu możliwość ucieczki. A z tego wynikało, że wiedziała o jego uprowadzeniu, a zatem
znała Guilfoyle’a.
Popatrzył na nią jeszcze chwilę i podjął decyzję.
- Chodź. Pociągnął Jenny za rękę.
- Ale...
Ścisnął mocniej jej dłoń i ruszył w przeciwnym kierunku, stopniowo przyspieszając
kroku.
Skierowali się w stronę Piętnastej, przedzierając się przez tłum gęstniejący wokół
płonącego samochodu. Aktywiści zapomnieli o petycji i odeszli od stolików. Muzycy
tulili trąbki do piersi, jakby kołysali dzieci do snu. Studenci wylali się z akademika;
sądząc po ich podekscytowanych minach, uważali, że prawdziwe życie było ciekawsze od
książek. Gdzieś niedaleko zawyła syrena.
Ktoś wpadł na Boldena. Dłoń Jenny wyśliznęła się z jego dłoni. Odwrócił się i
odetchnął z ulgą, widząc, że dziewczynie nic się nie stało.
- Jeszcze kawałek - powiedział. - Trzeba tylko wyjść za róg.
Jenny odgarnęła włosy z twarzy i skinęła głową.
Kiedy Bolden odwrócił się z powrotem, napotkał spojrzenie zimnych brązowych oczu.
Stał przed nim mężczyzna w jego wieku, z prostymi ciemnymi włosami. Bolden od razu się
zorientował, że ma do czynienia z zaślepionym fanatykiem. Coś twardego wpiło mu się w
żebra. Spojrzał w dół i zobaczył lufę pistoletu.
- Coś ty za jeden? Czego chcesz?
Mężczyzna odpowiedział ze spokojem, niepasującym do napięcia wyzierającego z jego
twarzy.
- Pora przestać wsadzać nos w nie swoje sprawy.
Pistolet wbił się mocniej w żebra Boldena, szczęki mężczyzny się zacisnęły.
- Nie! - krzyknął Bolden.
I wtedy twarz napastnika złagodniała. Oczy stanęły mu w słup i padł na kolana.
Podtrzymał go jakiś mężczyzna. Wyglądał na pięćdziesiąt kilka lat, był wysoki,
szczupły, nieogolony, spod marynarskiej czapki wystawały mu krótkie szpakowate włosy. W
prawej ręce trzymał skórzany woreczek z kamieniami. Przekrwione oczy nieznajomego
przeskoczyły z Boldena na Jenny.
- Idź, skarbie - powiedział chrapliwym głosem. - Uciekaj. Sytuacja jest pod
kontrolą.
Bolden ominął go i ruszył chodnikiem przed siebie.
- Znasz go? - spytał przez ramię.
- To Harry — powiedziała. - Przyjaciel.
- Świetnie - odparł. - Potrzeba nam przyjaciół.
Na drugim końcu ulicy pojawił się radiowóz, który pomknął ku nim z włączoną syreną.
Zaraz za nim nadjechał następny. Bolden obejrzał się za siebie. Zobaczył scenę jak z
filmów dokumentalnych o demonstracjach z lat sześćdziesiątych: ludzie rozbiegali się na
wszystkie strony, w powietrzu wisiał gaz łzawiący, panowało ogólne zamieszanie. Dwaj
mężczyźni - ponury, ciemnowłosy napastnik i Harry, stary pijak, który go znokautował -
zniknęli, wchłonięci przez wzburzony tłum. A co z pozostałymi? Wiedział, że banda
zajadłych tropicieli gdzieś tu jest. Pewnie nawet bliżej, niż się spodziewał. Musieli
uciekać. Ale dokąd?
Dwa radiowozy przemknęły obok nich. Tłum się rozstąpił, żeby przepuścić samochody.
- Co się stało, Thomas? - spytała Jenny, wpadając na niego.
Zrobił krok do przodu.
- Nic...
Usłyszał, jak kula trafiła Jenny. Zabrzmiało to jak klepnięcie w udo. Czerwona
mgiełka trysnęła z jej barku. Jenny zatoczyła się do tyłu, runęła na chodnik i uderzyła
głową w beton. Bolden odskoczył w lewo. Pocisk odbił się rykoszetem od ziemi w miejscu,
w którym stał przed chwilą. Czekał na następny strzał, ale na dwóch się skończyło.
Rozejrzał się. Tłum znów zlał się w jedną wielką masę. Bolden ukląkł na jedno kolano i

background image

omiótł wzrokiem budynki po drugiej stronie placu, wypatrując miejsca, z którego padł
strzał. Zauważył ruch na drugim piętrze, dokładnie naprzeciwko. W otwartym oknie
majaczyła ciemna sylwetka. To był człowiek, nachylony nad jakimś długim, cienkim
przedmiotem. Po chwili zniknął.
Jenny leżała nieprzytomna z zamkniętymi oczami i oddychała płytko. W płaszczu miała
dziurę wielkości dziesięciocentówki. Widać w niej było ranę.
- Trzymaj się - powiedział błagalnym tonem.
Nadbiegli dwaj policjanci. Na rogu zatrzymał się trzeci radiowóz. Jego drzwi
otworzyły się na oścież. Policjanci wyskoczyli na ulicę i rzucili się w stronę Boldena
i Jenny. Wokół gromadził się tłum gapiów, do których dotarło, że ktoś został
postrzelony.
Bolden nachylił się i pocałował Jenny w czoło. Popatrzył na nią jeszcze chwilę, po
czym wstał i wmieszał się w tłum. Nic jej nie będzie, powiedział sobie. Wyjdzie z tego.

Rozdział 34

Nazywała się Dance? Jesteś pewien? - spytał Franciscus, kiedy oficer dyżurny pokrótce
opowiedział mu, co się stało. Co najmniej dwudziestu mundurowych zabezpieczało okolicę,
radiowozy blokowały ulicę. Żółta taśma została rozpięta od spalonego samochodu po
miejsce, w którym stał Franciscus.
- Uhm. Jennifer Dance - odparł, zaglądając do notesu. - Wiozą ją do szpitala
uniwersyteckiego. Została postrzelona w ramię. Nie wiem, w jakim jest stanie.
- Była z kimś? Może z mężczyzną? Metr osiemdziesiąt, ciemne włosy, dobrze zbudowany.
- Świadkowie zeznali, że ktoś zbiegł z miejsca zdarzenia, ale nie mamy rysopisu.
- Powiedziała coś?
- Niewiele. Pamięta tylko, że stała na chodniku i nagle się przewróciła. Wysłałem
dwóch ludzi, żeby porozmawiali z nią w szpitalu. Na razie przesłuchujemy świadków. A
co?
- Odezwę się później, dobrze?
Franciscus poklepał mundurowego w ramię i ruszył ulicą w stronę samochodu.
Dym buchał z silnika jak para z kanału. Maska wygięła się w łuk, ale jakimś cudem
nie odpadła. Płomienie osmaliły karoserię i stopiły przednią szybę. Kilku strażaków z
gaśnicami stało wokół wraku. Franciscus podszedł do nich, machając ręką przed nosem.
- Na litość boską co tak śmierdzi?
- Siarka.
- Siarka? Zdetonowali bombę z gazem cuchnącym?
Jeden ze strażaków grzebał w silniku.
- Jest! - krzyknął i wyciągnął mały, powyginany kawałek metalu, z którego sterczały
kable. - Zapalnik. - Podał go detektywowi.
Franciscus obejrzał szczątki ze wszystkich stron.
- Jedno mnie ciekawi: czemu samochód nie wyleciał w powietrze?
- Bo było mało paliwa - odparł strażak, prawdopodobnie specjalista od podpaleń. -
Zaledwie kilka litrów. Wygląda na to, że sprawcy rozlali trochę benzyny w bagażniku i
wewnątrz auta, ale tylko tyle, żeby wywołać pożar. Za mało na wielkie bum. Precyzyjna
robota. Proszę spojrzeć na maskę. Impet wybuchu poszedł w górę. Pionowo. Ładunek był

background image

dość silny, by głośno huknęło, ale za słaby, żeby rozwalić samochód na kawałki. Tu nie
chodziło o to, żeby zabić, tylko narobić hałasu. - Jeszcze raz zajrzał pod maskę i
wskazał zwęglony osad na ścianie silnika. - „Willy Pete”. Fosfor biały. Stąd dym. Tej
samej substancji używamy w świecach dymnych. To nie ładunek z gazem cuchnącym.
Nie, detektywie, to nic innego, jak wielka bomba dymna.
Franciscus nachylił się nad silnikiem. Numer seryjny został starty. Tablice
rejestracyjne na pewno były kradzione. Obszedł samochód. Dodge dart. Co za gruchot.
- Czyli nie zrobił tego Osama bin Laden?
- Nie. Raczej jakiś czarodziej.

Franciscus właśnie wyszedł z komendy głównej i wsiadł do wozu, kiedy z radia
dobiegły podniesione głosy. Wybuch samochodu pułapki w Union Square Park. Świadkowie
donoszą, że doszło do wymiany ognia. Jedna osoba jest ranna. Możliwe, że są ofiary
śmiertelne. Wzywa się wszystkie radiowozy. Brzmiało to tak, jakby wybuchła wojna.
Franciscus postawił koguta na dachu i w kilka sekund rozpędził crown vica do setki.
Zbliżając się do Dwunastej, zobaczył wzbijający się w powietrze kłąb czarnego dymu.
Dzień - marzenie.
Po tym, jak Franciscus dowiedział się o zniknięciu akt w sprawie zamachu w Albany,
od razu poszedł do rejestracji sprawdzić, co stało się z człowiekiem, którego przywiózł
Bolden. Nieważne, czy facet miał wybite zęby, czy nie, Franciscus zamierzał wyciągnąć z
niego, czemu napadł Thomasa Bol- dena, a jego kolesie napalili się na Bobby Stillman,
poszukiwaną za zabójstwo kobietę, która zniknęła ćwierć wieku temu. Ku swojemu
zaskoczeniu usłyszał, że podejrzany podał swoje dane - Trey Parker - i numer
ubezpieczenia społecznego, po czym przepadł. Nie postawiono mu zarzutów. Nie wniesiono
o kaucję. Nic. Jawnie złamano prawo, na mocy którego za nielegalne posiadanie broni na
rok pozbawiano wolności. Co gorsza, nikt nic nie wiedział. Papiery wypełniane przy
zwalnianiu aresztantów zniknęły razem z panem Parkerem.
Franciscus postanowił uprzedzić Boldena, że Parker może go szukać. Bolden dziwnie
przypadł mu do serca. Może przez ten tatuaż: „Nie zakapujesz kumpla swego”. Inni
ważniacy z Wall Street już dawno by usunęli taką ozdobę.
Kiedy zadzwonił do biura, został połączony z Michaelem Schiffern, dyrektorem
generalnym HW, który powiadomił go, że tego ranka zamordowano Salomona Weissa, a potem
ględził jeszcze dobre dziesięć minut, oskarżył Boldena o zabójstwo szefa i wygadywał
masę innych rzeczy, w które Franciscus dotąd nie mógł uwierzyć.
Naprawdę, dzień jak marzenie, pomyślał, wchodząc do Coffee Shop i rozglądając się za
czymś do picia. W kącie stał barek z sokami. Za ladą siedział młody Portorykańczyk,
żujący kawałek trzciny cukrowej.
Franciscus usiadł na lśniącym ciemnoczerwonym stołku.
- Masz coś, co dobrze zrobiłoby takiemu staremu piernikowi, jak ja?
- Lubi pan perz?
Franciscus się skrzywił. Próbował go dwa razy. Pierwszy i ostatni. Równie dobrze
można by jeść skoszoną trawę.
- A jest kawa?
Franciscus chciał zapłacić, ale mężczyzna stanowczo odmówił. Zostawił więc
dwudolarowy napiwek.
- Przepraszam, pan detektyw Francioso? - Jakaś kobieta wsadziła głowę w drzwi.
Wyglądała jak żółw wyglądający ze skorupy.
- Prawie - powiedział.
Kobieta weszła do środka i rozejrzała się niepewnie.
- Mam film. Słyszałam, że pewnie chętnie by go pan zobaczył.
- Film? Jaki film? - Franciscus obrócił się na stołku, by lepiej jej się przyjrzeć.
Wyglądała na pięćdziesiąt lat, miała krótkie, rude włosy, sympatyczną twarz i kilka
kilogramów nadwagi.
- Przyjechałam do córki. Studiuje na uniwersytecie. Dziennikarstwo. Zapowiadał się
taki cudowny dzień. Widziałyśmy Empire State Building...
- Mówiła pani o jakimś filmie?
- Ach, tak. Byłam w parku, kiedy to się stało. Filmowałam Sharon i jej przyjaciół...
muzyków... są świetni... kiedy ktoś strzelił do tej nieszczęsnej młodej damy.
- To znaczy, że nagrała pani całe zdarzenie?
Skinęła głową.

background image

- Pomyślałam, że to mogłoby się przydać policji. Może coś znajdziecie.
Franciscus zerwał się na nogi.
- Jasne. Pokaże mi pani ten film?
- Oczywiście.
Franciscus zaprowadził kobietę do stolika w cichym kącie sali. Pomogła detektywowi
rozłożyć mały ekranik, wcisnęła „play” i wyregulowała dźwięk. Pojawił się obraz.
Młoda kobieta stała w parku i słuchała kwartetu trębaczy. Obraz był stabilny, bez
nagłych najazdów i odjazdów. Ta kobiecina znała się na kręceniu filmów. Kamera objęła
całą okolicę, w tle widniała restauracja. Na pierwszym planie znajdował się niebieski
dodge. Córka kobiety weszła w kadr, kierując się ku restauracji Coffee Shop. Nagle z
lokalu wyłonili się Thomas Bolden i Jennifer Dance. Podbiegli do krawężnika. Mimo że
przed Coffee Shopem wiła się kolejka klientów, a wokół roiło się od przechodniów, na
ekraniku wyraźnie było widać, że za Boldenem wyszło trzech groźnie wyglądających
mężczyzn.
W tym momencie spod maski samochodu wystrzelił płomień, chwile potem wzbił się
ogromny kłąb dymu. Nawet w głośniku wielkości guzika hałas brzmiał przeraźliwie. Obraz
zatrząsł się gwałtownie, a kiedy wszystko znów stało się wyraźne, kamera była
skierowana w ziemię. Po chwili podniosła się i uchwyciła płonący samochód. Wokół auta
panowało zamieszanie. Na pierwszym planie wśród dymu wyrosła ludzka sylwetka. Kobieta.
Machała rękami. Franciscus zatrzymał obraz i wbił wzrok w jej twarz, po czym wcisnął
„play”. Kamera skierowała się w głąb ulicy. Bolden rozmawiał ze szczupłym blondynem. Co
chwila zasłaniali ich ludzie przechodzący przed obiektywem.
Z głośniczka dobiegł krzyk i kamera zakołysała się na boki, by wreszcie zrobić
zbliżenie Thomasa Boldena trzymającego w ramionach Jennifer Dance, leżącą na chodniku.
Blondyn zniknął. Nagranie się skończyło.
- Droga pani, reporterzy wiele mogliby się od pani nauczyć - powiedział Franciscus.
- Nie wiem, jak dziękować, że przyszła pani z tym do mnie.
- Uznałam, że tak trzeba.
- Niestety, będziemy musieli zabrać taśmę. Ale zaraz... każę zrobić dla pani kopię.
Proszę podać mi adres, to wyślemy ją najszybciej, jak się da.
Franciscus odprowadził kobietę wzrokiem i dopił kawę. Wyszedł na zewnątrz i stanął w
miejscu, gdzie upadła Jennifer Dance, usiłując dojść, skąd padł strzał. Zauważył
otwarte okno w budynku naprzeciwko. Zawołał policjanta, wysłał go tam i kazał poszukać
śladów włamania, łusek i wszelkich innych dowodów.
Patrząc za pospiesznie idącym przez plac policjantem, odtworzył w pamięci film i
porównał jedną z twarzy, które w nim zobaczył, z inną, uwiecznioną na fotografii
dołączonej do artykułu opublikowanego przed dwudziestoma kilkoma laty. Nie różniły się
aż tak bardzo. Włosy co prawda zmieniły kolor, a twarz była szczuplejsza, z
ostrzejszymi rysami, może po operacji plastycznej. Ale oczy pozostały te same.
Franciscus nie miał wątpliwości, że kobieta z filmu to Bobby Stillman.
I bądź tu mądry.
Tak, ta sprawa rzeczywiście nie została wyjaśniona.

Rozdział 35

background image

James Jacklin, prezes Jefferson Partners, poprawił krzesło i podsunął sobie mikrofon.
- Słyszy mnie pan, senatorze?
- Głośno i wyraźnie, panie Jacklin - powiedział Hugh Fitzgerald, senator z Vermont i
przewodniczący senackiej komisji do spraw podziału środków publicznych. - Kogo jak
kogo, ale pana zawsze słychać.
- Potraktuję to jako komplement.
- Jak pan sobie życzy. A zatem... - Fitzgerald odkaszlnął, aż zatrzęsło się całe
jego blisko dwustukilogramowe cielsko. - Pan Jacklin przyszedł wyrazić poparcie dla
ustawy o przyznaniu wojsku nadzwyczajnych funduszy na czas działań wojennych. Jest tu,
żeby nam wyjaśnić, dlaczego podatnicy mają dać Pentagonowi sześć i pół miliarda dolarów
na uzupełnienie rezerw w zamorskich bazach.
Od czasów zimnej wojny w strategicznych punktach na całym świecie składowano ogromne
ilości broni i amunicji (wszystko - od butów żołnierskich po czołgi M1 Abrams), by w
razie potrzeby można je było natychmiast przetransportować do strefy działań zbrojnych.
Zakładano, że szybciej, taniej i po prostu łatwiej przewieźć pięćdziesięciotonowy czołg
do Iraku z Diego Garcia na Oceanie Indyjskim niż z Fort Hood w Teksasie. Dzięki
istnieniu składów militarnych przygotowania do akcji zbrojnej trwały raptem kilka dni,
nie tygodni. Najważniejsze znajdowały się na wyspie Guam, Diego Garcia i w Rumunii;
oprócz tego siły zbrojne miały pływające platformy na Pacyfiku, Morzu Śródziemnym i
Oceanie Indyjskim. Składy uważane były za podstawę mocarstwowej pozycji Stanów
Zjednoczonych.
- To prawda, panie przewodniczący -- powiedział Jacklin. - Jako ekspilot i weteran
działań wojennych, a także konsultant Naczelnej Izby Kontroli, uważam za swój obowiązek
pomóc naszym dzielnym żołnierzom, którzy przebywając na terytorium wroga, zmagają się z
brakami w zaopatrzeniu.
- Doceniamy i podzielamy pańską głęboką troskę - odezwał się Hugh Fitzgerald.
- A zatem zrozumiecie panowie, dlaczego byłem tak wstrząśnięty, kiedy wyczytałem w
raporcie NIK, że składy są praktycznie puste. Nasz kraj stoi w obliczu
bezprecedensowego zagrożenia. Wojska amerykańskie stacjonujące za granicą są
u kresu wytrzymałości.
- Myślę, że pan przesadza. Raport stwierdza, że tylko dwie trzecie składów są
niewystarczająco zaopatrzone, i nie ma w nim mowy o żadnym kresie wytrzymałości. -
Fitzgerald założył okulary dwuogniskowe i utkwił nos w leżących przed nim
papierach. Jego niebieskie oczy za półkolistymi szkłami były zimne i bezdenne. Popękane
naczynia krwionośne przebijały przez jego obwisłe policzki. Miał na sobie zimowy
uniform: czarny trzyczęściowy garnitur z zegarkiem kieszonkowym w kamizelce. Wyglądał w
nim jak dziewiętnastowieczny dżentelmen. Zimą nosił czarną wełnę, latem biały len.
Ubierał się tak, odkąd przyjechał do stolicy przed trzydziestoma pięcioma laty,
niedługo po tym, jak porucznik James J. Jacklin wrócił z orderem z Wietnamu i rozpoczął
dwuletni staż w Białym Domu. Po krótkiej przerwie Fitzgerald mówił dalej: - Cóż, nie
bardzo widzę, jak wojna, w której uczestniczy niecałe dziesięć procent naszych wojsk,
może doprowadzić kogokolwiek do „kresu wytrzymałości”. Kusi mnie, by zasugerować,
abyśmy wyciągnęli z tego wnioski i na przyszłość dobrze się zastanowili, zanim
podejmiemy jakąkolwiek interwencję.
- Panie przewodniczący, nie zamierzam dyskutować o polityce. Chcę tylko przytoczyć
fakty zawarte w tym wstrząsającym raporcie -- powiedział Jacklin. Nie jesteś od tego,
żeby lubić czy nienawidzić członków Kongresu, przypomniał sobie. Masz ich tylko
wykorzystywać. - Na Bliskim Wschodzie dysponujemy przeszło dziesięcioma tysiącami
pojazdów. Czołgów, transporterów, dżipów i tym podobnych. Prawie wszystkie pochodzą z
naszych składów, podobnie jak amunicja, racje żywnościowe i, co najważniejsze, części
zamienne.
- A pan popiera tę ustawę, bo umożliwi ona uzupełnienie zapasów?
- Tak.
- A nie możemy zaczekać do zakończenia działań zbrojnych, przewieźć sprzęt z
powrotem do składów i wykorzystać go ponownie?
Jacklin gwałtownie pokręcił głową.
- Warunki na pustyni są ciężkie. Czołgi często się psują, trzeba je naprawiać. Mamy
tak mało silników i przekładni biegów, że musimy brać części zamienne z innych
pojazdów. Przypominam, że czołgi te mogą pozostać w rejonach walk jeszcze nawet pięć
lat. Po tym czasie zaledwie dziesięć procent z nich będzie nadawało się do dalszej
eksploatacji.

background image

- Czyli musimy kupić nowe?
- Tak, panie przewodniczący.
- Nowe czołgi, transportery, bradleye?
- Tak, panie przewodniczący.
- Żeby uzupełnić zapasy.
- Zgadza się.
- I wszystko po to, abyśmy mogli z byle powodu rozpętać następną wojnę? Nie
dopuszczę do tego!
- Chodzi o to, żebyśmy byli w stanie się bronić! - odparował Jacklin.
- Panie Jacklin, nie widziałem nad Pearl Harbor irackich samolotów. Zwracam panu
uwagę, że jest różnica między budową imperium a obroną republiki.
Przecież to jedno i to samo, odparł Jacklin w duchu. Nie można siedzieć i czekać, aż
wąż ukąsi cię w tyłek. Raz już tak postąpili i skończyło się II wojną światową. Jedynym
sposobem zapewnienia światu bezpieczeństwa jest eksport demokracji. Trzeba obalić
tyranów, despotów i dać każdemu na tym skorzystać. To nie budowa imperium. To ekonomia.
Pusty żołądek rodzi niezadowolenie - które ostatnio kierowało się wyłącznie przeciwko
Ameryce. Jeśli usunąć przyczynę niezadowolenia, zniknie nienawiść, a przy tym otworzą
się nowe rynki.
- Panie przewodniczący, chodzi tylko o to, by doprowadzić nasze siły zbrojne do
stanu minimalnej gotowości bojowej. Nie mówimy tu o przygotowaniach do wojny.
Fitzgerald teatralnym gestem wyjął z teczki podsuniętej przez asystenta jakąś kartkę
i zaczął czytać.
- Osiemset siedemdziesiąt dziewięć milionów dolarów na hełmy, buty i jedwabną
bieliznę. Sto trzydzieści dwa miliony na opancerzenie. Dwa miliardy na nowy sprzęt.
Może się mylę, ale czy nie mamy tego wszystkiego na miejscu, w Stanach Zjednoczonych?
- Prawie wszystko, owszem. Ale koszt transportu byłby zbyt wysoki.
- Większy niż sześć miliardów dolarów? - Fitzgerald pokręcił głową i uśmiechnął się
nieprzyjemnie. - Dobry Boże, do czego to dojdzie, jak ktoś postanowi stawić nam opór?
Jacklin wiedział, że nie ma co odpowiadać na to pytanie. Skupił się, by siedzieć
prosto. Plecy bolały go jak diabli, cholerny odłamek przypominał o sobie, pamiątka z
Wietnamu mszcząca się trzydzieści lat po fakcie. Gdyby wiedział, że przesłuchanie tak
się przeciągnie, przywiózłby swoje krzesło. Zamrugał i spojrzał prosto przed siebie.
Stary wiarus, przygnieciony brzemieniem lat, ale nie złamany.
- Panie Jacklin, chciałbym teraz porozmawiać o jednym z punktów tej ustawy. Widzę tu
zamówienie na siedemset ruchomych systemów obrony przeciwlotniczej Hawkeye. Ich
producentem jest spółka Triton Aerospace Company z Huntington Beach w Kalifornii,
zakupiona przed kilkoma laty przez pańską firmę, Jefferson Partners.
- Siedemset to zamówienie wstępne - odparł Jacklin.
- No tak, ale Avenger, system, który zostałby zastąpiony przez Hawkeye’a, służył
dopiero dziesięć lat. Mam tu napisane, że Avenger wystrzeliwuje osiem stingerów, może
być przeładowany w sześć minut i posiada potężny karabin maszynowy. Rzadko się psuje.
Jest łatwy w obsłudze i bardzo skuteczny. No, no, ten Avenger coraz bardziej mi się
podoba. Byłby pan łaskaw przypomnieć, dlaczego powinniśmy wymieniać jeden z nielicznych
systemów uzbrojenia, które działają jak należy?
- Na tym etapie nie ma mowy o wymianie avengerow, tylko o wzmocnieniu obrony
przeciwlotniczej - wyjaśnił Jacklin. - Okoliczności zmusiły nas do przeniesienia
przeszło siedemdziesięciu procent avengerow do strefy działań wojennych.
- Proszę wybaczyć, ale jakoś umknęły mi wiadomości o nalotach nieprzyjacielskich
bombowców. Odniosłem wrażenie, że największe kłopoty sprawiają nam bomby podkładane na
poboczach dróg.
- Avenger to przestarzały i nieskuteczny system - ciągnął Jacklin. - Hawkeye
wystrzeliwuje szesnaście rakiet stinger 2, jest nowszy i bardziej precyzyjny. Może być
przeładowany w zaledwie cztery minuty i posiada cięższy karabin, amerykańskiej
produkcji. Karabin Avengera produkuje się w Belgii.
- No proszę, a myślałem, że Belgowie robią tylko koronki - zakpił Fitzgerald.
Reakcją była ogólna wesołość, więc Jacklin zmusił się do uśmiechu.
Amerykanie nie lubili ponuraków. - Avenger też może strzelać stingerami 2, zgadza się?
- spytał przewodniczący.
- Tak.
- A teraz proszę odświeżyć moją pamięć. Tyle razy widzieliśmy się przez te wszystkie
lata. Czy dobrze pamiętam, że dziesięć lat temu siedział pan przede mną na tym samym

background image

krześle i zarzekał się, że Avenger będzie nam służył minimum dwadzieścia pięć lat?
- Cóż, chyba wszyscy jesteśmy zaskoczeni tempem rozwoju technologii.
- Rozumiem, że to znaczy „tak”.
- Wojsko traktuje Hawkeye’a jako priorytet.
- A propos wojska, mówi coś panu nazwisko King? Lamar King.
- Generał King to doradca Jefferson.
- Doradca? - Fitzgerald udał zdumienie. - Czyli ktoś, kogo my, zwykli śmiertelnicy,
nazwalibyśmy „pracownikiem”?
- Jest zatrudniony w Jefferson.
- A czy to nie aby generał King swego czasu złożył w imieniu wojska zamówienie na
pięćset avengerów?
Jacklin skinął głową.
- Współpracując z nim, miałem okazję dobrze go poznać i nabrać do niego szacunku.
Generał został naszym konsultantem przy programie Hawkeye. Wszyscy w firmie jesteśmy
dumni, że znalazł się w naszym gronie.
Fitzgerald wyciągnął szyję i zwrócił wzrok na obwieszonego orderami oficera,
siedzącego za plecami Jacklina.
- Generale Hartung, ma pan trzy gwiazdki na pagonach, co wskazuje, że wkrótce
przejdzie pan w stan spoczynku. Jeśli wolno spytać, czy zamierza pan dołączyć do
swojego poprzednika, generała Kinga, w Jefferson? - Fitzgerald machnął ręką
na znak, że wycofuje pytanie. - Nie musi pan odpowiadać. Cóż, nie wątpię, że Hawkeye
jest odrobinę nowocześniejszy ani że nasze siły zbrojne zasługują na wszystko, co
najlepsze. Nie wątpię też, że dwieście siedemdziesiąt milionów dolarów przeznaczonych
na program Hawkeye można wydać na pilniejsze potrzeby.
Jacklin wbił wzrok w Fitzgeralda. Triton Aerospace desperacko potrzebowała tego
kontraktu. Dział łączności leżał, dział elektroniki użytkowej gonił resztką sił. Firma
wpadła w gówno. Jeśli wojsko nie kupi Hawkeye’a, nie zrobi tego żaden z sojuszników.
Australia, Indonezja, Polska - wszyscy chcieli mieć taki sam sprzęt, jak Amerykanie.
Bez zamówień wojskowych program Hawkeye nie przetrwa. A to będzie koniec. Wkład
Jefferson przepadnie. Pięćset milionów dolarów pójdzie w błoto. Kompromitująca i
kosztowna porażka w najgorszym możliwym momencie.
- Mamy obowiązek przygotować się na każdą ewentualność, panie przewodniczący -
powiedział Jacklin. - Dwieście siedemdziesiąt milionów to niewygórowana cena za
bezpieczeństwo naszych żołnierzy.
- Jeśli wolno spytać, ile innych firm z portfolio Jeffersona skorzysta na szybkim
przyjęciu ustawy o nadzwyczajnych funduszach?
- Panie przewodniczący, to niestosowne insynuacje.
- Bynajmniej. Dziękuję, panie Jacklin, jest pan wolny.

Rozdział 36

Kiedy tylko ogłoszono przerwę w przesłuchaniu, Jacklin zerwał się na nogi i dał
Fitzgeraldowi znak, że chciałby porozmawiać z nim na osobności. Senator z Vermontu
poczłapał do schodów na końcu podium i wyciągnął rękę do Jacklina, by ten pomógł mu
zejść.

background image

- No proszę, J.J., czemu zawdzięczam ten zaszczyt? Rozmowa twarzą w twarz z
prawdziwym miliarderem. Mam zemdleć z zachwytu czy wystarczy, że poproszę o autograf?
- Nie chrzań, Hugh - powiedział Jacklin. Udało mu się zachować uśmiech na twarzy, a
nawet przybrać pojednawczy ton.
- Skąd ta niechęć do składów broni?
- Składów broni czy Hawkeye’a?
- Jednego i drugiego! Avenger był dobry, Hawkeye będzie jeszcze lepszy. Daj mu
szansę. Zmniejsz wstępne zamówienie do sześciuset sztuk, a ja obetnę koszt jednej
sztuki o dziesięć procent i dorzucę części zamienne gratis.
- Mamy się targować? - Fitzgerald wziął sfatygowaną teczkę i ociężale powlókł się do
wyjścia. - J.J., stary przyjacielu, cały ten program jest zbędny. Avengery mogą nam
jeszcze służyć przez dobre dziesięć lat. A nawet dłużej, jeśli je unowocześnimy. Weź
takie F-14. Latamy na nich już trzydzieści pięć lat. Gdyby ustawa przeszła, to byłoby
tak, jakbyśmy dawali pijakowi do ręki naładowaną broń.
- Prezydent McCoy pali się do wszczynania wojen nie bardziej niż ty. Bądźmy poważni.
- Ludzie się zmieniają. Wiem to z własnego doświadczenia. Po miesiącu w Białym Domu
nawet pacyfista staje się tak zagorzałym zwolennikiem wojny, jak... jak... no cóż, jak
ty. Nie chcę mieć na rękach krwi kolejnych amerykańskich chłopców.
- Na litość boską, przestań prawić kazania. Jedno ci muszę przyznać: twardy jesteś.
W tych czasach trzeba mieć nerwy ze stali, żeby przeciwstawić się wojsku.
- Bzdura. Wystarczy ostre pióro.
Jacklin zarechotał i klepnął Fitzgeralda w plecy.
- Napijesz się czegoś? - spytał z niemal autentycznym entuzjazmem. - Już prawie
pierwsza. Bary w Kapitolu są otwarte od dwunastej.
- Nie, dziękuję, J.J. Nie obraź się. Lekarz zabronił.
- Najwyższy czas, żebyś zaczął lepiej o siebie dbać. Jak długo tu siedzisz?
Trzydzieści lat?
- Prawie trzydzieści sześć. Czasem sobie myślę, że nigdy stąd nie odejdę. Będą mnie
musieli wynieść nogami do przodu.
Jacklin przysunął się do Fitzgeralda tak, że ich ramiona lekko otarły się
o siebie.
- Człowiek, który osiągnął tyle, ile ty, zasługuje na lepsze zakończenie kariery.
Fitzgerald się zatrzymał i stanął prosto. Spojrzał z góry na niższego Jack- lina.
- Czy to propozycja, bym poszedł w ślady generała Kinga i został jednym z waszych
„doradców”?
- Płacimy lepiej niż podatnicy. Pensja jest niezła, ale equity to prawdziwa żyła
złota. Wyprowadzasz na prostą taką firmę, jak Triton, znajdujesz właściwego kupca... -
Jacklin znacząco uniósł brew. Nic więcej nie musiał dodawać.
Fitzgerald ruszył dalej.
- Pochlebiasz mi, ale nie nauczysz starego psa nowych sztuczek.
- Nie ma się czego uczyć - powiedział Jacklin. - Przecież umiesz posługiwać się
piórem. Musiałbyś tylko znaleźć takie z czarnym atramentem, zamiast czerwonego.
Obiecaj, że się zastanowisz. Spotkasz u nas wielu starych przyjaciół.
- Domyślam się, że jest ich tam więcej, niż mógłbym przypuszczać, niestety. Podobno
drzwi się u was nie zamykają.
- Ach, Fitz, nie utrudniaj sobie życia.
Pod drzwiami podali sobie ręce. Jacklin nakrył dłonią dłoń Fitzgeralda
i podszedł bliżej, tak że stali pierś w pierś.
- Wiesz co? Dziś wieczorem urządzamy uroczystą kolację dla kilku naszych
najważniejszych klientów. O ósmej u mnie, w White Rose Ridge. Przyjdzie Frances
Tavistock.
Fitzgeraldowi opadła szczęka.
- Nie mów, że ona też do was dołącza.
Jacklin uniósł brwi. Wydanie oficjalnego komunikatu, że była premier Wielkiej
Brytanii zasilili szeregi Jefferson Partners jako „doradca specjalny”, miało być
ukoronowaniem wieczoru.
- Znajdziesz się w dobrym towarzystwie, Hugh. To już prawie panteon. Najwyższy czas,
by naród ci się odwdzięczył. Bóg mi świadkiem... jesteśmy twoimi dłużnikami.
Fitzgeraldowi te słowa sprawiły wyraźną przyjemność.
- O ósmej, tak?

background image

Rozdział 37

To znowu pani? - powiedział lekarz.
Jenny podniosła głowę z noszy.
- Dzień dobry, doktorze Gupta.
Młody Hindus zasunął zasłonę i zajrzał do karty.
- Mówiłem, że jestem dobry, ale to już przesada.
- Pan jeszcze w pracy?
- Robię staż. Siedzę tu dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ale właśnie się
zdrzemnąłem, więc pewnie niczego nie schrzanię. Z drugiej strony, nigdy nic nie
wiadomo. - Ostrożnie odchylił opatrunek na jej ramieniu. - Ho, ho...
- Zostałam postrzelona - poinformowała Jenny.
- No tak, widzę. Pewnie już pani powiedzieli, że miała pani mnóstwo szczęścia.
Jenny skinęła głową. Odzyskała przytomność, gdy opatrywano ją w drodze do szpitala.
Kula trafiła w krawędź barku i przeszła przez ramię, żłobiąc w skórze płytki rowek. Nie
doszło do dużego upływu krwi, rana tylko wyglądała groźnie.
- Znów trzeba będzie szyć?
- Nie, samo się zagoi. Zostanie paskudna blizna, wyślemy panią do mojego starszego
brata. Jest chirurgiem plastycznym. Wszyscy w rodzinie mamy zwinne ręce. - Uniósł ramię
Jenny i rozłożył jej palce na swojej dłoni. - Proszę poruszyć wszystkimi palcami po
kolei. Zacisnąć dłoń. Podnieść.
Jenny zrobiła wszystko, co kazał.
- No, nieźle pani idzie - ocenił Gupta.
- Tak, prawdziwa ze mnie profesjonalistka. - Dopiero kiedy podniosła ramię, coś
poczuła. Sztywność, jak po dźwiganiu zbyt dużego ciężaru, a potem bolesne ukłucie, od
którego aż drgnęła.
Mimo to Gupta był wyraźnie zadowolony.
- Nerwy nie są uszkodzone. To powierzchowna rana. - Położył rękę Jenny u jej boku,
podszedł do blatu i zaczął przygotowywać środek odkażający. - Boli?
- Nie tak bardzo.
- Dam coś, co pani ulży.
- Będę po tym senna?
- Trochę.
- To dziękuję, nie chcę.
Doktor Gupta obejrzał się przez ramię.
- Czemu?
- Bo... bo nie - wyjąkała. - Muszę być przytomna. Nie wolno mi zasnąć.
- Zamierza pani dziś obsługiwać ciężki sprzęt? Wózek widłowy? Koparkę?
- Nie - odparła śmiertelnie poważnym tonem.
Gupta odłożył bandaże.
- Obmyję ranę roztworem soli, zaaplikuję miejscowe znieczulenie, a potem, moja
droga, będę musiał odciąć ci skrawek skóry. Nazywamy to opracowaniem chirurgicznym.
Kule przenoszą różne paskudne bakterie. Musimy je zniszczyć, żeby uniknąć zakażenia.
Dam trochę vicodinu. Lekko zakręci się pani w głowie, ale to wszystko. W najgorszym
razie zdrzemnie się pani. Odpoczynek to dobra rzecz po takich przejściach.
- Nie - powiedziała Jenny z naciskiem. Podniosła się, ale za szybko, i krew uderzyła

background image

jej do głowy. Łapiąc powietrze, położyła się z powrotem. - To znaczy, dziękuję, nie
skorzystam. Nie chcę żadnych prochów. Nie mogę tu zostać.
Doktor Gupta skrzyżował ramiona na piersi, mrużąc oczy.
- Nie mogę żądać wyjaśnień, ale byłbym za nie wdzięczny. To nie przypadek, że jest
pani tu drugi raz w ciągu jednego dnia, prawda?
Jenny spojrzała w ciemne, brązowe oczy ciepło uśmiechniętego lekarza. Westchnęła.
- Tak. Krótko mówiąc, strzelali do mnie ci sami ludzie, przez których zostałam
napadnięta w nocy. Porwali mojego chłopaka, a kiedy im uciekł, próbowali go zabić. Tyle
że chybili i trafili mnie. Tak przypuszczam.
Spodziewała się zobaczyć na jego twarzy sceptyczny uśmieszek, ale Gupta miał
śmiertelnie poważną minę.
- To znaczy, że ci ludzie mogli śledzić panią w drodze do szpitala? - spytał.
- No właśnie.
- I przypuszczalnie podejmą kolejną próbę, żeby zrobić pani coś złego podczas
rekonwalescencji?
- Otóż to.
Gupta bez słowa wyszedł z pokoju badań. Wrócił po dwu minutach.
- Rozmawiałem z ochroną. Nie wpuścimy nikogo, kto będzie o panią pytał, chyba że
dostaniemy listę osób, z którymi chce pani rozmawiać. Pielęgniarka dyżurna już wie o
wszystkim. Każdy zainteresowany zostanie odesłany do ochrony bądź do mnie.
- Dziękuję - powiedziała Jenny.
- Nie ma za co, robię to z czysto egoistycznych pobudek. Następnym razem zamiast
pani mogą trafić mnie. - Z uśmiechem zdjął kitel i zakasał rękawy koszuli. Wziął z
blatu butelkę roztworu i zaczął obmywać ranę. - A tak w ogóle, w którym tygodniu ciąży
pani jest?
Jenny się odwróciła.
- W ósmym.
- Nadal źle pani się czuje?
- Fatalnie. Ale tylko rano. W południe wszystko wraca do normy.
- Chłopiec czy dziewczynka? Co by pani wolała?
- Nieważne, byleby dziecko było zdrowe - odparła, choć wiedziała, że to chłopiec.
Położyła dłoń na brzuchu. Czuła go w sobie. Nie żeby kopał czy się ruszał. Był na to
jeszcze o wiele za mały. Ale czuła, jak dziecko rośnie. Czerpało z niej tyle
energii, że co rano padała z nóg i miała mdłości. Co innego wieczorem. Punktualnie o
szóstej doznawała przypływu energii, wręcz wpadała w euforię. I tak aż do zaśnięcia.
- Ojciec wie? - spytał doktor Gupta.
- Tom? Chciałam powiedzieć mu dziś rano, ale... okoliczności nie pozwoliły.
- Na pewno bardzo się ucieszy.
- Też tak myślę... chyba.
Gupta zaaplikował miejscowy środek znieczulający. Ciarki przeszły Jenny po skórze i
straciła czucie w ramieniu. Gupta wziął kleszcze i zaczął grzebać w ranie.
- Dobra wiadomość jest taka - mruknął - że to pestka w porównaniu z porodem.

- Jeden kawałek czy dwa? - powtórzył sprzedawca.
Bolden zerknął na tablicę z cenami. Kawałek zwykłej pizzy kosztował dwa dolary
dwadzieścia pięć centów, a pepperoni - dwa dolary siedemdziesiąt pięć.
- Jeden. Pepperoni. Do picia Dr Pepper. Na wynos.
- Następny!
Bolden odsunął się na bok. W barze było ciepło i duszno, w powietrzu wisiał
smakowity zapach gotowanych pomidorów, czosnku i gorącego sera. Mimo to Bolden nie miał
apetytu. Głowa mu pękała, oczy piekły i łzawiły od drobin kurzu, które utkwiły w nich
podczas wybuchu. Kasjerka wbiła na kasę kwotę do zapłaty. Bolden dał pieniądze i stanął
pod ścianą, czekając na zamówioną pizzę. Ustawiony na lodówce z napojami telewizor
włączony był na lokalne wiadomości.
- Dziś trafił do nas wstrząsający materiał: kaseta wideo z nagraniem zabójstwa
Solomona H. Weissa - oznajmiła spikerka.
Bolden natychmiast odwrócił się do telewizora.
Spikerka mówiła dalej:
- Weiss, prezes i założyciel prestiżowego banku inwestycyjnego Harrington Weiss,
został zastrzelony dziś rano podczas kłótni z długoletnim podwładnym. Pragniemy ostrzec

background image

widzów, że materiał, który wyemitujemy, jest drastyczny i zostanie zaprezentowany bez
skrótów.
Bolden obejrzał poranne zajście zarejestrowane przez kamerę umieszczoną we framudze,
nad drzwiami. Nagranie trwało dziesięć sekund; na ekranie widać było, jak w trakcie
szamotaniny Boldena z ochroniarzem pada strzał i Sol Weiss przewraca się na podłogę.
Tyle że jedno się nie zgadzało: ochroniarz miał twarz Boldena i vice versa. Cały świat
widział, jak Thomas Bolden strzela do Sola Weissa.
Spikerka potwierdziła to po chwili.
- Podejrzany, trzydziestodwuletni Thomas Bolden, pozostaje na wolności, jest
uzbrojony i niebezpieczny. Jeśli ktoś ma informacje na temat jego miejsca pobytu,
prosimy o telefon na podany niżej numer.
Ekran wypełniła fotografia Boldena - jego ostatnie zdjęcie paszportowe. Był ciekaw,
skąd je wytrzasnęli. Wyglądał na nim tak, jakby nie tyle patrzył w obiektyw, ile
przeszywał go nienawistnym wzrokiem. I nic dziwnego, zrobił sobie zdjęcie po
nieprzespanej nocy, spędzonej w kancelarii adwokackiej na poprawianiu projektu
memorandum informacyjnego. Był blady, miał podkrążone oczy. Wyglądał groźnie. Jak
morderca.
- Proszę. - Kucharz podał mu torbę z kawałkiem pizzy i napojem.
Kasjerka, oglądająca wiadomości razem z Boldenem, odwróciła się do niego
i znów spojrzała w ekran. Stacja telewizyjna właśnie ponownie odtwarzała scenę
zabójstwa Sola Weissa.
- To ty - powiedziała kasjerka matowym tonem.
- Nie - odparł Bolden. - Facet jest do mnie podobny i tyle. - Odwrócił się i ruszył
do wyjścia.
- To ty - powtórzyła. - To on - zawołała do klientów, tym razem głośniej.

- O mój

Boże, to on!

Doktor Gupta wrócił po piętnastu minutach.
- Z najwyższą przyjemnością donoszę, że w poczekalni nie ma bandziorów. Nie
zaobserwowano żadnych osobników uzbrojonych w karabiny maszynowe, maczety czy granaty
ręczne.
- A strzelby na słonie?
- Tego akurat nie sprawdziłem. Ale mam dobre wieści. Jest tu pani brat, Daniel.
Przywiozła go policja. Bardzo się niepokoi.
Jenny poczuła, że robi jej się słabo.
- Mój brat mieszka w Kansas City.
- To wysoki, przystojny blondyn, zgadza się? Właśnie rozmawiałem z nim na korytarzu.
Nie wiedziałem, że to nie pierwszy pani kontakt z bronią palną. Opowiedział mi, jak
postrzeliła go pani w policzek z wiatrówki. Muszę przyznać, że nie jesteście do siebie
podobni...
- Danny ma metr siedemdziesiąt pięć wzrostu i waży sto dwadzieścia kilo. Jest łysy i
nie dałby rady dobiec do skrzynki na listy.
- No tak, ale... - Gupta obejrzał się przez ramię i popatrzył na nią zakłopotany.
- Gdzie on jest? - spytała, podnosząc się ze stołu. Nie była pewna, co przeraziło ją
bardziej że w szpitalu jest ktoś, kto próbuje się do niej dostać, czy też że ten
człowiek wie, iż postrzeliła Danny’ego z wiatrówki... tyle że tak naprawdę trafiła
go w tyłek.
- Rozmawia pod stanowiskiem pielęgniarek z doktorem Rosenem, szefem pogotowia.
Powiedziałem, że zaraz panią przyprowadzę.
- Koszula. Potrzebna mi koszula. - Jenny stała z obnażonymi piersiami i opatrunkiem
przyklejonym do ramienia.
- Nie może pani wyjść. Muszę dać leki... wypisać receptę... musi pani podpisać
papiery.
- Człowiek, który tam czeka, próbował zabić mnie i mojego chłopaka - powiedziała
Jenny. - Niech pan zdejmie koszulę.
- Co takiego? Ale...
Wyciągnęła rękę.
- Dawaj ją już! I kitel.
- Ale jest z nim policja... oni też chcą z panią porozmawiać. Na pewno wszystko gra.
- Gupta z ociąganiem zdjął fartuch i rozpiął koszulę. - Proszę.

background image

- Stetoskop.
- Jest drogi - zaprotestował Gupta, ale go oddał.
Jenny narzuciła na siebie jego koszulę i kitel.
- Ma pan recepturkę?
Gupta zaczął grzebać w szufladzie.
- Jedna wystarczy?
- Tak. - Jenny związała włosy i upięła je na czubku głowy. Spojrzała w lustro. Z
bliska nikt nie dałby się nabrać, ale z daleka niczym nie będzie się różniła od innych
lekarek. - Jest tu tylne wyjście?
- Mieszkam w tym grobowcu od piątego lipca zeszłego roku. Znam wyjścia, o których
projektantom nawet się nie śniło.
- Gupta zawahał się i spojrzał na nią niepewnie. - Ale przecież...
Jenny podeszła do drzwi.
- No to którędy mam wyjść? Byle nie od frontu czy przez garaż karetek. Najlepsze
byłoby jakieś boczne wyjście, z którego nikt nie korzysta.
Gupta rozejrzał się niespokojnie, mamrocząc pod nosem.
- No dobrze. W końcu znam ten szpital jak własną kieszeń. Niech pani idzie
korytarzem do automatów ze słodyczami, za nimi trzeba skręcić w prawo. Potem schodami
na piętro. Zobaczy pani pasaż łączący nasz budynek z sąsiednim, w którym mieści się
oddział pediatryczny. Proszę iść korytarzem do samego końca i zjechać windą na
podziemny parking. Jest tam kafeteria. I schody prowadzące na ulicę. Nic lepszego nie
wymyślę.
Jenny spojrzała na chudego doktora, obnażonego po pas.
- Dziękuję - powiedziała. - Mam nadzieję, że nieprędko się zobaczymy.
- Powodzenia.
Jenny otworzyła drzwi i ruszyła korytarzem w przeciwnym kierunku od stanowiska
pielęgniarek. Zerknęła kątem oka w bok. Tylko na ułamek sekundy, ale to wystarczyło.
Białe włosy. Ogorzała cera. Od razu go poznała. To on poprzedniego wieczoru ukradł jej
zegarek. Thomas nazwał go Irlandczykiem.
Ruszyła w głąb korytarza, nie oglądając się za siebie.

Rozdział 38

Bill Donohue przeszedł szybkim krokiem przez magazyn Triton Aerospace w Alexandrii
- Nowe podium gotowe? - spytał wiceprezesa do spraw sprzedaży.
- Zaraz załadujemy je na wóz.
- Sprawdźcie kable. Ci z Secret Service dostają białej gorączki.
- Wszystko działa. Dokładnie je uszczelniliśmy.
- Gdzie to podium? Obiecałem Fiske’owi, że przywiozą je przed drugą. - Donohue
spojrzał na zegarek. Była już za dwadzieścia trzecia. Wyjeżdżając z centrum, utknął w
korkach. Jeśli spadnie śnieg, w drodze powrotnej będzie jeszcze gorzej. Czuł, że z tego
wszystkiego zaraz rozboli go głowa.
- Proszę za mną. Może nam pan pomóc.
Donohue ruszył w stronę strefy załadunku. Wózki widłowe hałaśliwie toczyły się po
podłodze, wioząc palety ze sprzętem elektronicznym. Pracownicy stojący na

background image

dziesięciometrowych kolumnach ze skrzyń pokrzykiwali na siebie. W głośnikach
huczała piosenka God Bless the USA Lee Greenwooda. Magazyn w Alexandrii zajmował się
wysyłką i naprawą produktów Triton Aerospace, nieużywanych przez wojsko. Były to
krótkofalówki, odbiorniki pasma częstotliwości wykorzystywanego przez policję, systemy
łączności, urządzenia nagłaśniające i części zamienne.
Jak wielu członków kadry kierowniczej Tritona, Donohue przyszedł do firmy prosto z
wojska. Po ukończeniu akademii marynarki wojennej przez osiem lat latał na EA-6B
prowlerach, czterośmigłowych machinach, które tropiły sowieckie okręty podwodne.
Ponieważ tych było coraz mniej, zapotrzebowanie na pilotów o jego specjalności
gwałtownie spadło. Proponowano mu, że jeśli zostanie w wojsku, dostanie awans i pracę
przy werbunku. Do tamtej pory cierpliwie znosił długie godziny pracy i niski żołd, bo
kochał latać. Jeśli miał siedzieć za biurkiem - i to w Detroit - chciał przynajmniej
przyzwoicie zarabiać. Odszedł więc ze służby i zatrudnił się w Tritonie. Jako młody
małżonek, który za sześć miesięcy miał zostać ojcem, musiał zacząć myśleć o
przyszłości.
- A oto i ono - zakomunikował Merchie Rivers, wiceprezes. Rivers zachowywał się jak
nieustraszony wojownik, który zapomniał, że od pięciu lat nie miał na głowie zielonego
beretu.
Donohue patrzył, jak dwaj robotnicy przetaczają zapakowane podium.
- Jest jakby większe.
- To najnowszy model. Szef stwierdził, że skoro transmisję będzie oglądać miliard
ludzi, trzeba im dać, co mamy najlepszego. Podstawa jest pięć centymetrów szersza. W
sumie podium waży piętnaście kilo więcej.
- Skąd te zmiany? - spytał Donohue. Będąc pilotem, nauczył się wykłócać o każdy
dodatkowy kilogram, który miał zabrać na pokład.
- To cholerstwo tak opancerzono, że nawet z granatnika nie da się go przebić. A
kevlar lekki nie jest.
- Jasne. W tych okolicznościach nigdy nie dość zabezpieczeń.
- Amen - dodał Rivers.
Robotnicy załadowali podium na tył furgonetki i przypięli je pasami.
Donohue zamknął tylne drzwi.
- Tylko nie zapomnijcie o prezydenckim godle.
- Bez obaw, stary - powiedział Rivers, potrząsając jego dłonią jak szmatą. - To
podium zostało wykonane specjalnie dla prezydent McCoy.

Rozdział 39

Przeklęte maszyny.
Guilfoyle siedział u szczytu stołu konferencyjnego w Cichej Sali, otoczony przez
czterech najlepszych analityków firmy. Na blacie były rozrzucone dokumenty kredytowe
Boldena, jego akta medyczne, oceny ze studiów, rachunki za karty kredytowe, gaz, prąd i
telefon, wyciągi z kont bankowych i rachunków maklerskich, lista prenumerowanych przez
niego czasopism, dane dotyczące odbytych podróży, w tym informacja, które miejsca w
samolocie najchętniej wybierał, mandaty, polisy ubezpieczeniowe, PIT-y i doniesienia o
preferencjach politycznych.

background image

Wszystko to zostało wprowadzone do Cerbera, który na podstawie danych stworzył model
typowego dnia Thomasa Boldena. Czterdziestostronicowy, starannie oprawiony raport
leżący przed Guilfoyle’em nosił tytuł Portret psychologiczny. Guilfoyle mógł się z
niego dowiedzieć, gdzie Bolden jadał, ile rocznie wydawał na ubrania, w którym miesiącu
robił sobie badania, jaką lubił markę samochodu, co najchętniej oglądał w telewizji i,
nieprzypadkowo, na kogo zagłosuje w wyborach. Gorzej, że raport nie podawał, gdzie
facet będzie za godzinę.
- Możemy stwierdzić z czterdziestoprocentowym prawdopodobieństwem, że Bolden pójdzie
do jednej z trzech restauracji w centrum - mówił jeden z analityków. - Poza tym, na
dziesięć procent, zrobi po pracy zakupy, a wieczorem pewnie zajrzy do Klubu Młodzieży
Harlemu, co jest prawdopodobne na dziewięćdziesiąt siedem procent. Należy jednak
uwzględnić błąd statystyczny, wynoszący jeden do dwóch procent. Mimo to proponuję wziąć
pod obserwację wszystkie trzy restauracje i Klub Młodzieży.
- Facet jest zbiegiem - powiedział Guilfoyle. - Nie trzyma się swoich przyzwyczajeń.
Zrobił zakupy, tyle że o dziesiątej rano, i to w sklepie, w którym nie był nigdy
wcześniej. Założę się, że wieczorem nie przyjdzie do Klubu Młodzieży.
Choćby dlatego, że wie, że będziemy tam na niego czekać.
- Przepraszam, że wejdę panu w słowo odezwał się Hoover, lnianowłosy olbrzym ze
skórą tak jasną, jak te przeklęte jarzeniówki. - Sporządzony przez Cerbera portret
psychologiczny wskazuje, że Bolden jest agresywny, aktywny i dobrze radzi sobie ze
stresem...
- Też mi rewelacja. - Guilfoyle powoli tracił cierpliwość. - Jak dla mnie, facet
jest jedną wielką niewiadomą. Niby bankowiec, a zachowuje się jak doświadczony agent.
Gdzie Cerber o tym wspomina?
- To musi mieć związek z dzieciństwem Boldena - powiedział Hoover. - Najwyraźniej
nie uzyskaliśmy pełnego obrazu. Gdybyśmy tylko mogli wprowadzić wiarygodne dane
dotyczące...
Guilfoyle uniósł dłoń, uciszając dryblasa. Hoover za długo miał do czynienia z
maszynami. Wszystkie jego odpowiedzi zaczynały się od „Gdybyśmy tylko...”. Gdybyśmy
tylko mogli to ulepszyć. Gdybyśmy tylko posiadali więcej czegoś tam. Jak matka
niegrzecznego dziecka, usprawiedliwiał wszystkie wady systemu.
Z panoramicznego okna Cichej Sali roztaczał się widok na centrum łączności.
Guilfoyle założył okulary i odwrócił się do ściany. Na ekranie wyświetlana była tak
zwana mapa połączeń. W jej centrum świeciła niebieska kula z inicjałami „TB”. Pod nią
widniały numery telefonu domowego, biurowego, komórkowego i BlackBerry. Z tej kuli,
niczym promienie słońca, odchodziły linie prowadzące do innych, mniejszych i większych
kulek. One też oznakowane były inicjałami i numerami telefonów. Większość z nich
łączyła się ze sobą.
Kulki oznaczały znajomych Boldena. Większe - tych, z którymi, jak wskazywały
billingi, rozmawiał najczęściej. Wśród nich była jego dziewczyna, Jennifer Dance,
według ostatnich meldunków opatrywana w szpitalu uniwersyteckim. Poza tym kilku
współpracowników z Harrington Weiss, członkowie Klubu Młodzieży Harlemu i kilkunastu
znajomych z innych banków i firm private equity. Mniejsze kulki wskazywały
współpracowników i znajomych, z którymi kontaktował się rzadziej, a także kilka
restauracji. W sumie wokół słońca Boldena krążyło około pięćdziesięciu planet.
Guilfoyle kazał Cerberowi monitorować każdą linię telefoniczną zaznaczoną na mapie
połączeń. Superkomputer porównywał głosy podsłuchiwanych osób z nagranym tego ranka
głosem Thomasa Boldena. Guilfoyle miał za mało ludzi, by obserwować wszystkich jego
znajomych. Mapa połączeń rozwiązywała ten problem. Jeśli Bolden zadzwoni na
którykolwiek z zamieszczonych na niej numerów, Guilfoyle będzie mógł go podsłuchać i,
co ważniejsze, namierzyć.
Kłopot w tym, że Bolden okazał się cwany. Zorientował się, że jego telefon jest na
podsłuchu, a korzystanie z komórki grozi schwytaniem. Mapa połączeń stała się zatem
bezużyteczna.
Guilfoyle przetarł oczy. Jeden z kątów sali zajmowało przeszło sto monitorów,
ustawionych od podłogi po sufit. Widać było na nich zdjęcia z kamer monitoringowych
rozmieszczonych w centrum i na południowym Manhattanie. Obrazy zmieniały się co chwila,
pokazując różne części miasta. Program porównywał twarze przechodniów z trzema
zdjęciami Thomasa Boldena. Jednocześnie analizował chód każdej z uchwyconych osób i na
podstawie skomplikowanego algorytmu zestawiał go z modelem opracowanym na podstawie
uzyskanego rano nagrania Boldena idącego korytarzem siedziby Harrington Weiss. Chodziło

background image

nie tyle o sam krok, ale o odległości między kostką a kolanem, kolanem a biodrem i
kostką a biodrem. Sumując te trzy wielkości, uzyskiwało się liczbę, która u każdego
człowieka była tak niepowtarzalna, jak odciski palców.
Niestety, śnieg, deszcz lub wilgoć w powietrzu pogarszały jakość obrazu w stopniu
uniemożliwiającym sprawne funkcjonowanie programu.
Mimo niebotycznych sum utopionych przez Organizację w Cerberze, mimo milionów godzin
spędzonych przez najtęższe mózgi w kraju - mało w kraju, na całym świecie - przy pracy
nad jego oprogramowaniem, był on tylko maszyną. Potrafił analizować. Ale nie miał
intuicji. Nie umiał zgadywać.
Guilfoyle zdjął okulary i ostrożnie odłożył je na stół. Dyscyplina, której
podporządkował całe swoje życie, spłynęła na niego jak płaszcz, tłumiąc irytację,
powściągając gniew. Mimo to tylko najwyższym wysiłkiem woli udało mu się powstrzymać od
krzyku. Jeden Hoover zauważył, jak Guilfoyle’owi drga kącik ust.
Cholerne maszyny.


Wilk Ramirez siedział w milczeniu w ciemnym kącie pokoju hotelowego, ostrząc nóż Ka-
Bar na kamieniu. Co za burdel, pomyślał, przeciągając ostrze ku sobie. Zbyt wielu
ludzi, którzy za bardzo się miotali, zamiast iść prostą drogą do celu.
Czego właściwie się spodziewali? Trudno oczekiwać, by sfora psów zrobiła coś, co
potrafi tylko wilk.
Ramirez podniósł oczy na telefon komórkowy leżący przed nim na stole.
Po chwili znów skoncentrował się na nożu. Żeby wyostrzyć go tak, jak chciał, musiał
pracować nad nim całą godzinę. Dopiero wtedy Ka-Bar będzie ostry jak brzytwa.
Wystarczająco, by wejść w ciało jak igła i precyzyjnie oddzielić skórę od warstwy
tłuszczu. By ściągnąć z człowieka sześć warstw tkanki tak starannie, jak przy
oprawianiu pstrąga. Równe, pewne cięcia. Precyzja to podstawa.
Wilk nie lubił zostawiać za sobą bałaganu. Chciał, by pamiątką po spotkaniu z nim
było doskonale precyzyjne dzieło sztuki. Ból szybko minie, ale blizny zostaną na
zawsze. Wilk szczycił się swoim talentem.
Wbił wzrok w telefon.
Tym razem aparat zadzwonił.
Wilk się uśmiechnął. Guilfoyle prędzej czy później zawsze zwracał się do niego.
- Tak? - mruknął.
- Znajdziesz go?
- Może. Ale musisz być wobec mnie szczery.
- Czego chcesz?
- Żebyś powiedział mi jedno: o czym Bolden nie może się dowiedzieć.

Rozdział 40

Bolden minął wejście do siedziby głównej Harrington Weiss. Przez wysokie okna dokładnie
widział całe wnętrze. O wpół do drugiej w holu nie było zbyt tłoczno; cienki, ale
nieprzerwany strumień ludzi wpływał i wypływał przez drzwi. Ciało Weissa pewnie zostało
już zabrane, gabinet zamknięto i wysprzątano, świadków przesłuchano, a meldunki

background image

wylądowały na biurkach przełożonych. Nie licząc ochrony budynku, nie widać było żadnego
stróża porządku.
Jak posłaniec, który przegapił właściwy adres, Bolden zawrócił i wszedł do środka.
Posadzka z białego marmuru, wysoki sufit i solidne granitowe filary upodabniały hol do
dworca kolejowego. Bolden podszedł do recepcji.
- Ray’s Pizza. Zamówienie dla pani Althei Jackson. Harrington Weiss. Czterdzieste
pierwsze piętro. - Postawił torbę z pizzą i napojem na blacie
i położył obok wizytówkę pizzerii.
- Już dzwonią - powiedział ochroniarz. - Althea, czterdzieste pierwsze piętro, tak?
Bolden skinął głową i się rozejrzał.
Kilka metrów dalej stało kilkunastu umundurowanych policjantów, skupionych wokół
dwóch tajniaków, którzy udzielali im instrukcji. Bolden odwrócił się szybko.
Po tym, jak zobaczył swoje zdjęcie w telewizji, za resztę pieniędzy kupił tanią
baseballówkę i jeszcze tańsze ciemne okulary. Był pewien, że Althea jest w pracy. W
normalnym biurze człowiek dostałby wolne, gdyby na jego oczach zastrzelono
współpracownika. Firma zostałaby zamknięta, choćby po to, by okazać szacunek jej
szefowi, i w dodatku założycielowi. Ale banki inwestycyjne normalne nie były. Tu nie
zatrudniano osób liczących na uregulowany czas pracy. Handel walutami nie ustawał,
kiedy państwo przestawało spłacać pożyczki. Transakcji nie stopowano, kiedy umierał
przedstawiciel jednej ze stron. W świecie finansów nie było litości ani przestojów.
Bolden odpowiadał za zakup Trendrite’a. I choć uciekł z pola bitwy, sprawy toczyły
się swoim rytmem. Z pewnością Jake Flannagan, jego bezpośredni przełożony, przejął
stery, tak jak kiedyś, kiedy jeden z udziałowców dostał ataku serca i przez tydzień nie
mógł pracować. Jake na pewno w tej chwili zawracał głowę Althei, by przyniosła
wszystkie dokumenty, numery telefonów i w ogóle przedstawiła mu sytuację.
- Nie obchodzi mnie to, że nie zamawiała pani pizzy - ryknął ochroniarz do telefonu.
- Ktoś zamówił. Proszę przyjść, bo sam ją zjem. Ładnie pachnie, wie pani? - Opuścił
słuchawkę i spojrzał na Boldena. Jaka to pizza?
- Pepperoni.
Strażnik powtórzył to do telefonu.
- I dobrze. Tylko szybko. - Odłożył słuchawkę. - Już idzie.
Bolden oparł się łokciem o blat. Na jednej z serwetek napisał list do Althei: Nie
wierz w to, co słyszysz ani co widzisz. Zrób coś dla mnie. Poszukaj w LexisNexis
informacji o Scanlon Corporation i Russellu Kuykendahlu. Z okresu od 1945 roku do
dziś. Spotkamy się za godzinę przy kiosku w południowo-wschodnim narożniku stacji metra
WTC. Potrzebuję $$$! Uwierz mi, przez wzgląd na Bobby'ego. Podpisał się Tom. I choć
chciał zostawić torbę z pizzą strażnikowi, musiał zostać, by pobrać zapłatę i napiwek.
W telewizji leciały wiadomości. Stacja powtarzała w nieskończoność nagranie
zabójstwa Sola Weissa, z krótkimi przerwami na dyskusje z tak zwanymi ekspertami. Kilku
strażników patrzyło w ekran z fascynacją i zarazem przerażeniem.
Ktoś poklepał Boldena po ramieniu.
- Hej.
Bolden odwrócił się i zobaczył policjanta.
- Masz na zbyciu kawałek pizzy?
Bolden pokręcił głową.
- Nie, przykro mi, panie władzo. Ale proszę złożyć zamówienie, tu jest numer
telefonu. - Podał wizytówkę.
Policjant przysunął do siebie i otworzył torbę.
- Ładnie pachnie. - Pogrzebał w środku. - Może ta pani się ze mną podzieli?
- Niech pan ją spyta. Ja tylko roznoszę.
- Jezu! - krzyknął policjant. - To on. Ten pieprzony bandyta. - Dopiero teraz
zauważył telewizor w recepcji. - Chłopaki, zobaczcie. Widać go jak na dłoni.
Podszedł drugi policjant. Gwizdnął i przywołał kumpla. Po chwili Boldena otaczało już
dziesięciu gliniarzy wgapionych w ekran. Jeden po drugim zaczęli snuć przemyślenia na
temat motywów zbrodni.
- Pewnie liczył na premię i jej nie dostał - powiedział jeden.
- E tam, wygodniejszego gabinetu mu się zachciało.
Każda kolejna uwaga wywoływała głośniejszą salwę śmiechu. Policjanci przyciskali
Boldena do blatu recepcji. Nagranie się skończyło i na jego miejsce pojawiło się
zdjęcie podejrzanego. Bolden, uwięziony, wbił wzrok w swoją twarz wypełniającą ekran.
Spuścił głowę. Nie rozglądał się. Spodziewał się, że lada chwila któryś z policjantów

background image

trąci go w ramię i spyta: „Hej, kolego, czy to aby nie ty?”
Zerknął w bok i zobaczył Altheę przemierzającą hol zdecydowanym krokiem. Bał się,
jak asystentka zareaguje. Nie mógł ryzykować. Jeśli gliniarze zwrócą na niego uwagę,
będzie źle.
- Przepraszam panów. - Złapał torbę i zaczął przeciskać się między policjantami.
Czuł się, jakby brnął w stygnącym betonie. Funkcjonariusze stali niewzruszenie, z
oczami utkwionymi w telewizorze, czekając na zapowiedzianą powtórkę nagrania.
Za późno.
Althea już oparła się łokciami o blat.
- Kto składał zamówienie? - warknęła do strażnika. - Nie ja. Nie zamawiałam żadnej
pizzy.
- Jego niech pani spyta. - Strażnik wskazał palcem Boldena.
- Pytam: kto składał zamówienie? Bo ja na pewno nie... - Althea nagle urwała w pół
zdania. - Ano tak - powiedziała. - Tak, ja, rzeczywiście.
Bolden w końcu wyrwał się z chmary policjantów i dał jej torbę z kawałkiem pizzy i
napojem.
- Cztery pięćdziesiąt. Plus dolar za dostawę. W sumie pięć pięćdziesiąt. Szef coś
tam dorzucił, specjalnie dla pani.
Althea zajrzała do torby. Wsunęła palec do środka, wyjęła serwetkę i przeczytała
list. Jeden z policjantów, wyjątkowo czujny, zorientował się, że coś nie gra, i
podszedł do nich.
- Wszystko w porządku?
- Oczywiście, panie władzo. - Althea szybko zamknęła papierową torbę.
- Chłopak przyniósł nie to, co zamówiłam, i tyle. Czasem się dziwię, że w ogóle
trafiają pod właściwy adres. - Wyjęła z torebki portfel i dała Bolde- nowi
dwudziestodolarówkę. - Masz wydać?
Bolden spojrzał na banknot. Za ostatnie pieniądze kupił czapkę i okulary. Mimo to
sięgnął po portfel, czując na sobie baczne spojrzenie policjanta.
- Tylko z dziesięciu - skłamał. - Mały dziś ruch.
- Chwileczkę - mruknął policjant i wyciągnął z kieszeni zwitek banknotów. Wyjął ze
środka dwie dziesiątki i zamienił je na dwudziestkę Althei. - A ty... - powiedział,
zsuwając Boldenowi palcem ciemne okulary i patrząc mu groźnie w oczy - ...na przyszłość
słuchaj uważniej i przynieś pani to, co zamówiła.
Nie czekając na odpowiedź, wrócił do swoich towarzyszy.
Althea dała Boldenowi dziesięć dolarów.
- Jenny jest ranna - szepnął. - Zawieźli ją do któregoś ze szpitali na południowym
Manhattanie. Nie wiem nic więcej, ale proszę, sprawdź, co z nią.
Althea skinęła głową w milczeniu.
Bolden spojrzał na nią wyczekująco.
- Masz dla mnie listę? - Chodziło mu o spis, o który prosił ją wcześniej, z nazwami
wszystkich firm kupionych i sprzedanych przez jego klientów w ciągu ostatnich
dziesięciu lat. Tylko tam mógł znaleźć wskazówkę, kto współpracował z dostawcami
wojskowymi.
Althea zmarszczyła brwi.
- Zapomniałam.
- Naprawdę tego potrzebuję. Twojego telefonu też.
Althea dała mu komórkę.
- Tyko nie dzwoń do Australii - szepnęła. - Muszę oszczędzać.
- Do zobaczenia za godzinę - powiedział Bolden. - I przynieś tę listę!
Zanim zdążył jej podziękować, odwróciła się i ruszyła w stronę windy.
Nikt nie musiał uczyć Althei Jackson, jak zachowywać się w obecności policji.

background image

Rozdział 41

Detektyw John Franciscus jechał powoli, patrząc na numery drewnianych domów w stylu
kolonialnym. Prószący śnieg przykrywał zasypane już trawniki dodatkową warstwą bieli.
Sople zwisały z nagich gałęzi, kołyszących się na wietrze. A miało być jeszcze gorzej,
zanim pogoda się poprawi. Prognozy zapowiadały na wieczór śnieżycę nad Nowym Jorkiem.
Przewidywano, że spadnie od kilkunastu do kilkudziesięciu centymetrów śniegu.
Franciscus podkręcił ogrzewanie.
Wieś Chappaqua administracyjnie stanowiła część miasta New Castle. Choć detektywi
nowojorscy mieli prawo działać na terenie całego stanu, grzeczność nakazywała uprzedzić
miejscową policję o planowanej wizycie. Franciscus tego nie zrobił. Akta przestępców,
takich jak Bobby Stillman, nie znikały bez powodu. Podejrzani nie wychodzili ot tak z
aresztu, nie pozostawiając śladu po sobie. Ktoś patrzył. Lepiej więc było na jakiś czas
stać się niewidzialnym.
Zjechał na bok i przekręcił kluczyk, wsłuchując się w gasnący terkot silnika i szum
wiatru uderzającego w przednią szybę. Sprawdził w lusterku wstecznym, czy ma czyste
zęby. Rzucił okiem na krawat. Jeszcze tylko miętowy listek i można iść.
Franciscus wysiadł z wozu. Najpierw jednak się upewnił, że chodnik nie jest
oblodzony. Złamane biodro to po sześćdziesiątce niemal norma. Dwa domy dalej mężczyzna
mniej więcej w jego wieku wyciągał z szopy dmuchawę śniegową. Pomachał do Franciscusa i
pokręcił głową ze smutkiem. Widać miał już dość śniegu tej zimy. Obraz zarumienionego
starszego pana, zmagającego się z maszyną na długo zapadł detektywowi w pamięć. Za rok
z nim będzie tak samo. I co wtedy? Czym się zajmie w środowe popołudnia?
Po uprzątnięciu śniegu wróci do domu i weźmie prysznic. Pachnący dziecięcym pudrem i
wodą po goleniu, zejdzie do kuchni, zrobi sobie drinka, wsypie do salaterki ciasteczka
ryżowe i spędzi długi wieczór w fotelu przed telewizorem. Będzie oglądał powtórki
starych sitkomów. W końcu zaśnie, a po jakimś czasie się ocknie, półprzytomny i
zdezorientowany, co on tu, do diabła, robi. Nie tyle w tym fotelu, ile w domu, na
emeryturze, ze złotym zegarkiem, rentą i suwakiem na piersi, skazującym go na
następnych dwadzieścia lat takiego życia.
Zadzwonił do drzwi. Otworzyła atrakcyjna brunetka po czterdziestce.
- Detektyw Franciscus?
Wyglądała oszałamiająco - wysoka, szczupła, z krótkimi, ładnie ułożonymi włosami.
Kovacs opuścił ten padół w wieku trzydziestu jeden lat. Franciscus zakładał, że żona
była mniej więcej w wieku Kovacsa. Jak widać, nie każda wdowa musi być starą zaniedbaną
kobietą o urodzie wora kartofli. Odwzajemnił uśmiech.
- Pani Kovacs?
- Niech pan wejdzie.
- Proszę mi mówić John - zaproponował, wkraczając do chłodnego przedpokoju. -
Dziękuję, że zgodziła się pani tak szybko ze mną spotkać. Nie przeszkadzam, mam
nadzieję.
- Skądże znowu. Zawsze znajdę czas dla kogoś, kto chce porozmawiać o moim mężu.
Proszę, mów mi Katie. Może przejdziemy do salonu?
Minęli kuchnię i skierowali się w głąb korytarza. Gdziekolwiek spojrzeć, w oczy
rzucały się nowoczesne gadżety. W wyłożonej granitem kuchni stała lodówka z nierdzewnej
stali, był też kącik roboczy, a w nim komputer. Franciscus zaczął się zastanawiać, ile
ta kobieta zarabia, skoro stać ją na taki standard. Cóż, jak się dostaje pensji
osiemdziesiąt pięć tysięcy rocznie, trudno nie być trochę przewrażliwionym.
- To Theo. - Wskazała oprawione zdjęcie na ścianie.
Kovacs we własnej osobie, pomyślał Franciscus. Fotografia przedstawiała młodego
policjanta w mundurze i nienagannie ułożonej czapce. Ufne oczy, szeroki uśmiech,
wiewiórcze policzki. Wyglądał na niepoprawnego optymistę. Człowieka, który trzy noce z
rzędu sprząta kible i nie narzeka. Tacy raczej nie strzelają sobie w łeb. Z drugiej
strony, na początku wszyscy tak wyglądają.
Ruszyli dalej. Katie Kovacs pokazała swój gabinet. Wzdłuż dwu ścian ciągnęło się

background image

wąskie biurko, służące za podstawę dla trzech dużych płasko- ekranowych monitorów, na
których, niczym lampki choinkowe, migotały czerwone, zielone i białe symbole. Obok
piętrzyły się stosy dokumentów, kilka kartek walało się na podłodze. Katie uśmiechnęła
się przepraszająco.
- Sprzątam co wieczór.
Franciscus dopiero teraz zwrócił uwagę na jej ubiór - granatowe spodnie,
wykrochmalona biała koszula.
- Mam nadzieję, że nie spieszysz się na jakieś spotkanie.
- Nie, nie. Pracuję w domu - wyjaśniła pospiesznie. - Ubieram się tak, żeby mieć
odpowiednie nastawienie. Inaczej nic, tylko bym jadła i oglądała telewizję.
- Wątpię - mruknął Franciscus. - Jeśli wolno spytać, czym się zajmujesz?
- Jestem specjalistką od finansów miejskich. Pomagam miastom z całego stanu
pozyskiwać fundusze. Małe kwoty: nie więcej niż sto milionów.
- Ciekawa praca - powiedział Franciscus, myśląc: Wygląda na to, że robisz na tym
niezłą kasę.
Kovacs zachichotała.
- A gdzie tam.
Usiedli na długiej białej kanapie w salonie, pod bacznym spojrzeniem telewizora
plazmowego. Kovacs przyniosła tacę z dzbankiem kawy, filiżankami, spodkami i kilkoma
puszkami coli. Franciscus napił się kawy. Zauważył, że gospodyni nie wzięła nic dla
siebie. Usiadła naprzeciw niego, na skraju fotela. Uśmiech zniknął z jej twarzy.
- Jak już wspominałem przez telefon, mamy nowe informacje dotyczące twojego męża -
zaczął Franciscus. - Namierzyliśmy jedną z osób podejrzanych o udział w zamachu na
Sentinel Microsystems i zabójstwo dwóch policjantów, O’Neilla i Shepherda. Nazywamy ją
Bobby Stillman, ale w tamtych czasach posługiwała się innym imieniem i nazwiskiem.
- Sunshine Awakening, jeśli się nie mylę.
- Tak. Pamiętasz tę sprawę...
- Doskonale.
- Przykro mi. - Franciscus wiedział, że bliscy samobójców często traktowali ich czyn
jako śmierć poniesioną z ręki niewidzialnych mocy.
- To nie było samobójstwo - powiedziała, jakby czytała mu w myślach. - To nie w
stylu Theo. Miał zaledwie trzydzieści jeden lat. Cieszył się jak dziecko, że został
detektywem. Jego szefowie wciskali mi ten sam kit, co wszystkim wdowom: policjant żyje
w ciągłym napięciu, przynosi swoje zawodowe problemy do domu i tak dalej. O nie, nie
Theo.
Franciscus siedział z dłońmi złożonymi w daszek, złączając i rozłączając kciuki dla
podkreślenia swoich słów.
- Dlaczego sądzisz, że jego śmierć miała coś wspólnego z tą sprawą?
Katie Kovacs się zamyśliła. Nagle zmrużyła oczy.
- Znaleźliście tę kobietę, która uciekła? - spytała. - Bobby Stillman. To dlatego tu
jesteś?
- Nie do końca. To nazwisko przewija się w innym śledztwie, które prowadzę.
Przejrzałem jej akta i zauważyłem kilka nieścisłości.
- Tylko kilka? - spytała z ironią.
- Nie dziwi cię to?
- Mój mąż nie popełnił samobójstwa. Został zamordowany. - Zamilkła, by jej słowa w
pełni do niego dotarły. - Przepraszam na chwilę, detektywie Franciscus. - Ruszyła do
drzwi i nagle się zatrzymała. - Wybacz, ale po tym wszystkim jakoś nie mogę mówić
policjantom po imieniu. - Zniknęła na chwilę, po czym wróciła z tekturowym pudłem.
Postawiła je na stoliku i usiadła obok Franciscusa. Zdjęła wieko i zaczęła przerzucać
teczki, wycinki z gazet i akta policyjne. - O, tego szukałam. - Podała mu artykuł z
pierwszej strony „Albany Times Union”, z datą dwudziesty dziewiąty lipca 1980. -
Przeczytaj.
- Jasne. - Artykuł szczegółowo opisywał szturm na dom przy Rockcliff Lane,
przeprowadzony przez antyterrorystów z Albany po dwudniowym oblężeniu, i śmierć najemcy
oraz jedynego lokatora, Davida Bernsteina, niegdyś profesora prawa na uniwersytecie
nowojorskim. Bernstein, samozwańczy rewolucjonista, znany pod pseudonimem Manu Q,
podejrzany było dokonanie zamachu na Sentinel Microsystems oraz zabójstwo dwóch
policjantów z Albany, którzy chcieli go przesłuchać.
- Już? - spytała.
Kiedy Franciscus skinął głową, podała mu odbitkę słynnego zdjęcia, tego samego,

background image

które przed laty wszyscy wyrywali sobie z rąk. Przedstawiało ono obnażonego do pasa
Bernsteina vel Manu Q leżącego w bezładnej pozie na drewnianej posadzce. Jego tors
przeszywały niezliczone otwory po kulach. Franciscus oddał jej fotografię.
- Już to kiedyś widziałem.
- Więc teraz obejrzyj to. - Wręczyła mu kilka czarno-białych fotografii
przedstawiających pociski zniekształcone pod wpływem uderzenia w cel. - Trzy kule
kaliber 11 milimetrów. Wszystkie wystrzelone z jednego pistoletu, fanninga
znalezionego w dłoni Davida Bernsteina. Pierwsze dwie zabiły Shepherda i O’Neilla.
Trzecią wydobyto z mózgu Bernsteina.
Franciscus wbił wzrok w zdjęcia - standardowe fotografie używane w badaniach
balistycznych: pocisk i przyłożona do niego linijka z podziałką. Na wszystkich trzech
widniały podobne oznaczenia.
- To znaczy, że Bernstein zabił policjantów, a potem popełnił samobójstwo?
- Niezupełnie. Według lekarza sądowego, strzał, od którego zginął Bernstein, padł z
odległości trzech metrów. To nie dawało Theo spokoju, choć nie na tyle, by miał się z
tego powodu zabić. Jak David Bernstein mógł strzelić sobie w głowę z trzech metrów? I
skoro już nie żył, po co antyterroryści jeszcze tak go zmasakrowali?
- W artykule piszą o wymianie ognia.
- Teoria była taka, że to Bobby Stillman, czy Sunshine Awakening, jak nazywały ją
gazety, strzelała do policji. Ale z pistoletu Bernsteina oddano tylko trzy strzały. W
magazynku zostało osiem kul.
- A Bobby Stillman nie została schwytana - dodał Franciscus.
- Twierdzili, że uciekła z domu otoczonego przez antyterrorystów. - Katie Kovacs
zaśmiała się gorzko. - Już w to wierzę. Powtarzam więc: jak można strzelić sobie w
głowę z odległości trzech metrów? I po co strzelać do martwego człowieka?
- Dobre pytanie. Twój mąż szukał na nie odpowiedzi?
- Theo był jak bulterier. Jak już czegoś się złapał, to nie odpuszczał.
- I co stwierdził?
- Na pistolecie znaleziono odciski palców drugiej osoby, w tym kilka bardzo
wyraźnych. Na tej podstawie mój mąż uznał, że David Bernstein został zamordowany
przed szturmem antyterrorystów. Powiedział, że sprawdził te odciski i wie, kto je
zostawił.
- Mężczyzna? - spytał Franciscus.
- Tak sądzę. W przeciwnym razie Theo coś by powiedział. Myślałeś, że to były odciski
Bobby Stillman?
- Może odparł Franciscus. Wtedy wszystko trzymałoby się kupy. Nie mówił ci, do kogo
należały?
- Nie. - Zwiesiła ramiona. - Więcej o tym nie wspomniał, a ja go nie pytałam. Miałam
wtedy dziewiętnaście lat. Bardziej interesował mnie Bruce Springsteen i serial Dallas.
- Nie obwiniaj się. - Franciscus poklepał ją po plecach. - Skąd mogłaś wiedzieć, jak
to się skończy. - Nachylił się i zaczął grzebać w pudełku. - Co w tej sprawie zrobiła
policja? - Pomyślał o przechowywanych na 1 Police Plaża aktach z powyrywanymi kartkami.
O detektywie, który usunął z dokumentów swoje nazwisko.
- Nic. Komendant nie chciał tego dłużej ciągnąć. Bernstein nie żył. Znaleziono
narzędzie zbrodni. Akcja przebiegła sprawnie. A mimo to ze wszystkich stron padały
pytania, dlaczego policja nie złapała Bobby Stillman. Komendant wolał uniknąć
kolejnych, dotyczących okoliczności śmierci Bernsteina. - Kovacs odwróciła się i
spojrzała Franciscusowi w oczy. - Mojego męża najbardziej wkurzyło to, że nawet jego
partner namawiał go, żeby dał sobie spokój.
- Domyślam się, że rozmawiał z nim o odciskach, które znalazł.
- Oczywiście. Theo uważał go za wyrocznię. Zresztą, jak wszyscy. Facet był gwiazdą
wydziału. Czytał w myślach. Mówili na niego „Carnac”. Tak miał na imię bohater programu
Johnny’ego Carsona. „Camac Wspaniały”. Theo wszystko z nim konsultował.
„Camac Wspaniały” - detektyw, który usunął swoje nazwisko z akt w komendzie głównej.
Franciscus przesunął się na skraj kanapy.
- Dlaczego nie chciał zająć się tą sprawą? - Franciscus widział jedno wyjaśnienie.
Partner Kovacsa wiedział, czyje to były odciski, i uznał, że lepiej się w to nie
mieszać.
- Theo nic nie powiedział, ale czuł się strasznie zawiedziony. Zrobił, co mu kazano,
i zostawił sprawę. Chciał zostać komendantem. Pocieszał się, że na dłuższą metę
rachunek się wyrówna. Wystarczy mieć na koncie więcej sukcesów niż porażek. Po dwóch

background image

miesiącach został zamordowany. A wiesz, co jest ciekawe? Kilka dni wcześniej zamienił
smith and wessona na fannin- ga kaliber 11 milimetrów.
- Jego partner też miał fanninga, prawda?
Katie Kovacs spojrzała na Franciscusa.
- Skąd wiedziałeś? - Kiedy nie odpowiedział, odwróciła się i utkwiła wzrok w oddali.
- Facet potrafił wzrokiem przenikać człowieka na wylot, zaglądać w głąb duszy.
- Jak się nazywał?
- Francois. Pochodził z francuskojęzycznej części Kanady. Po śmierci Thea odszedł z
policji. Powiedział mi, że miał już dość. Nie wiem, co się z nim potem stało.
- Detektyw Francois?
- Nie, Francois to imię. - Zaczerpnęła powietrza. - Nazywał się Francois Guilfoyle.
Franciscus musiał drgnąć albo zrobić jakąś minę, bo Katie Kovacs spytała, czy słyszał
to nazwisko. Odparł, że nie, ale sprawdzi, co to za jeden. Schowała rzeczy z powrotem
do pudła.
- Weź to, jeśli chcesz. Może ci się przyda.
- Dziękuję. Niedługo się odezwę.
- Nie spiesz się. Już dwadzieścia pięć lat bezskutecznie proszę komendanta, żeby
wrócił do tej sprawy. - Wstała i odprowadziła Franciscusa do drzwi. - Przykro mi, jeśli
niewiele ci pomogłam.
- Ależ pomogłaś. I to bardzo.

Rozdział 42

To trochę przytłaczające, myślała senator Megan McCoy, idąc korytarzem na piętrze
Białego Domu. Każdy pokój miał swoją nazwę i historię. Na przykład taki Map Room, gdzie
podczas drugiej wojny światowej odbywały się specjalne odprawy organizowane dla
Franklina Delana Roosevelta. Albo East Room, kiedyś służący za kojec dla aligatora,
którego markiz de Lafayette, wówczas generał, podarował Johnowi Quincy’emu Adamowi.
Aligator, niezły prezent. McCoy pomyślała, że nie jest z nią jeszcze tak źle, skoro ma
tylko trzy koty, papużkę i stuletniego żółwia imieniem Willy, podobno dawniej
należącego do prezydenta Williama McKinleya. Spojrzała w głąb jasno oświetlonego
korytarza. Jutrzejszej nocy i przez następne cztery lata - a jeśli dobrze się spisze,
przez osiem - będzie spała pod tym dachem.
- A oto Sypialnia Lincolna - poinformował Gordon Ramser, prezydent Stanów
Zjednoczonych. - Jak sądzę, wiesz już, że Lincoln nie przespał tu ani jednej nocy.
- To był jego gabinet, prawda? - spytała McCoy.
- W czasie wojny domowej. Wtedy na ścianie zamiast tych portretów wisiały mapy.
McCoy weszła do sypialni. Bocznączęść pomieszczenia zajmowało ogromne łoże. Meble
wyglądały, jakby pochodziły z czasów Lincolna: obite perkalem sofy, szyfonowe fotele,
masywne mahoniowe komody. Jeden z poprzednich prezydentów uczynił z noclegu w Sypialni
Lincolna nagrodę dla najhojniejszych darczyńców, największych figur świata biznesu i
nielicznych szczęśliwców, których zaliczał do grona swoich przyjaciół. Ramser poszedł
krok dalej. Podobno za przywilej spędzenia tu nocy żądał pół miliona dolarów,
przelewanych w ratach na konto wskazanego komitetu wyborczego. Mówiło się też, że
główną atrakcją pobytu jest seks w łożu Lincolna. To było coś, czym człowiek mógł się

background image

szczycić w towarzystwie.
Megan McCoy nie liczyła na to, że sama się o tym przekona. W wieku pięćdziesięciu
pięciu lat miała za sobą dwa małżeństwa, dwa rozwody i, niestety, nie dane jej było
zostać matką. Choć po wyborze na prezydenta jej atrakcyjność towarzyska na pewno
wzrośnie, to szanse na seks spadną praktycznie do zera. McCoy była kobietą starej daty.
Mogła spać tylko z mężczyzną, którego kochała. W tej chwili nikogo takiego nie miała
pod ręką ani nawet na horyzoncie - i obawiała się, że obowiązki prezydenta nie zostawią
jej dość czasu na kolacje w blasku świec lub spacery w świetle księżyca, nieodzowne dla
narodzin uczucia.
Ramser wskazał na drugi koniec pokoju.
- Bujane krzesło pod oknem jest identyczne jak to, na którym siedział Lincoln, kiedy
został zamordowany w teatrze Forda. Wiele osób czuje jego obecność w tym pomieszczeniu.
Kilku pracowników w ogóle tu nie wchodzi. Podobnie jak mój pies, Tootsie. Szczeka tylko
pod tymi drzwiami, nigdzie indziej. I za nic w świecie nie przejdzie przez próg.
- Wierzysz w duchy? - spytała McCoy z uśmiechem.
- O, tak - odparł Ramser z niepokojącą powagą. - Nie można pełnić funkcji głowy
państwa i nie czuć na sobie spojrzeń wielu par oczu. Nie wiem, czy „duchy” to właściwe
słowo. Może raczej „widma”. Widma przeszłości. Urząd prezydenta to żywa istota. Nie
zdobywasz go, on zdobywa ciebie.
Ramser wszedł w wąskie drzwi za łóżkiem.
- To Salon Lincolna. Bardzo się przydaje, jeśli człowiek chce choć na chwilę oderwać
się od tego wszystkiego. Przychodzę tu, żeby pobyć sam. Na tym urzędzie rzadko trafia
się po temu okazja.
- Ja mam co wieczór, kiedy kładę się spać. To jedna z wielu zalet życia w stanie
wolnym.
Ramser się uśmiechnął.
- Nikt nie obiecywał, że będzie lekko. Wszyscy zbieramy cięgi.
Stan cywilny McCoy stanowił główny cel ataków jej kontrkandydata. To i jej wygląd.
Przez swoją skłonność do nadwagi nie spełniała ani współczesnych, ani dawnych kryteriów
piękna. Miała krótko obcięte włosy i nie kryła siwizny. Ubierała się w luźne czarne
kostiumy i nosiła okulary, bo od szkieł kontaktowych strasznie swędziały ją oczy.
Szefem kampanii McCoy była Afroamerykanka, a funkcję rzecznika prasowego pełnił gej z
Greenwich Village. Zdaniem bulterierów wynajętych przez konkurencyjnego kandydata na
prezydenta, czyniło to z niej grubą, czterooką lesbę, która chciałaby mieć w rządzie
samych pedałów, czarnuchów i bezbożników. Mimo wygranej rany jeszcze nie do końca się
zagoiły.
- Może usiądziesz? - spytał Ramser.
- Chętnie. - McCoy wiedziała, że nie zaproponował tego przez grzeczność. Był
wyraźnie spięty od chwili, kiedy przed godziną zaczął ją oprowadzać po Białym Domu. -
Zaraz mi nogi odpadną - powiedziała. - Czuję się, jakbym od lutego nie miała chwili
odpoczynku.
Ramser usiadł naprzeciwko niej. Przez długą chwilę milczeli. Deszcz bębnił w dach.
Silne podmuchy wiatru uderzały w okna. Gdzieś za ścianą skrzypiała belka. Widząc świeżo
odmalowane pomieszczenia i chroniące budynek stingery, łatwo było zapomnieć, że Biały
Dom ma przeszło dwieście lat.
- Słyszałem, że rozmawiał z tobą Ed Logsdon - zaczął prezydent.
- Przewodniczący Sądu Najwyższego? Tak, mówił mi wiele ciekawych rzeczy.
- Wiem, że niewiele nas łączy, ale jako osoba sprawująca urząd prezydenta przez
ostatnich osiem lat, pragnę poprosić cię... ba, nalegam, abyś jeszcze raz przemyślała
jego propozycję.
- Tajne kluby i zakulisowe rozmowy to nie dla mnie, panie prezydencie.
- Mów mi Gordon, proszę. Muszę znów się przyzwyczaić do swojego imienia.
- Gordon - powiedziała posłusznie. - Kandydowałam pod hasłem „Głos ludu”. Vox
populi. Nie sądzę, by moi wyborcy byli zachwyceni, gdyby się dowiedzieli, że podejmuję
decyzje bez ich upoważnienia, w jakichś zadymionych pokojach.
- Też tak kiedyś myślałem, ale sprawowanie tego urzędu pociąga za sobą ogromną
odpowiedzialność. I dlatego właśnie zasiadałem w Komitecie. Widzisz, prezydent musi być
wiemy nie tylko wyborcom, którzy mu zaufali, ale przede wszystkim ideom Ameryki.
- Twoim zdaniem, dla zwykłych ludzi nie liczą się idee?
- I tak, i nie. Ludzkie potrzeby są z natury egoistyczne. Pamiętasz, co powiedział
Mark Twain? Że nie powierzyłby portfela człowiekowi, który nie głosował. Przeciętny

background image

wyborca ma na uwadze tylko dobro własne i swojej rodziny. Czy żyje mu się lepiej, czy
gorzej niż przed czterema laty.
- A co w tym złego?
- Ależ nic. Sam taki jestem. Chodzi mi tylko o to, że nie można podejmować decyzji,
których skutki będą odczuwane przez setki lat, tylko po to, by na pół roku zadowolić
swój elektorat.
- Mocne słowa z ust człowieka, który czeka na wyniki sondaży, zanim zdecyduje, czy
włożyć niebieski, czy szary garnitur.
Ramser puścił tę złośliwość mimo uszu.
- Jesteś odpowiedzialna przede wszystkim wobec państwa, dopiero potem wobec narodu.
- Myślałam, że to jedno i to samo.
- Nie zawsze. Czasem prezydent musi podjąć decyzję sam. Bez sporów w Kongresie. Bez
sondaży, na których, przyznaję, za bardzo polegałem. Zobaczymy, czy sobie bez nich
poradzisz! Sąchwile, kiedy trzeba działać szybko i zdecydowanie. W tajemnicy. To
uprawnienie domniemane, wynikające z udzielonego nam zaufania.
- Innymi słowy, ludzie oczekują, że będziemy ich okłamywać?
- W gruncie rzeczy tak. Liczą na to, że głównodowodzący podejmie decyzje leżące w
interesie kraju. Trudne decyzje, z którymi na krótką metę mogą się nie zgadzać.
- I po to właśnie jest ten komitet?
- Owszem. Realizuje strategiczne plany od 1793 roku, kiedy powstał.
- Sędzia Logsdon opowiedział mi o roli, jaką odegraliście w podpisaniu Traktatu
Jaya.
- Tylko nikomu o tym ani słowa, bo trzeba by na nowo napisać podręczniki historii -
zażartował Ramser.
McCoy nie odwzajemniła uśmiechu.
- Czyli to nie wszystko?
- Bynajmniej.
- Co jeszcze zrobiliście?
- Nie wolno mi o tym mówić, dopóki do nas nie dołączysz. Mogę tylko powiedzieć, że
jak do tej pory Komitet nie przeprowadził żadnej akcji, z którą bym się nie zgadzał.
- Zawsze miałam wrażenie, że dobrze sypiasz.
- Jefferson, Lincoln, JFK... współpracowali z nami wszyscy prezydenci. Byłoby dla
nas zaszczytem przyjąć cię do naszego grona. Są sprawy, którymi musisz się zająć.
- Jestem pewna, że przeczytam o nich w raportach wywiadu.
- Nie sądzę.
McCoy nachyliła się ku niemu.
- Nie podzielam twojego braku wiary w Amerykanów. Z własnego doświadczenia wiem, że
jeśli wygarnąć im prawdę prosto w oczy, bez owijania w bawełnę, potrafią sami podjąć
słuszną decyzję. Twój kłopot, Gordon, polega na tym, że nigdy im nie ufałeś. Zresztą,
może to samo dotyczy nas wszystkich. Wmówiliśmy sobie, że naród, naszych mężów, braci,
przyjaciół, trzeba omamić tak, by uwierzyli, że sprawy mają się lepiej lub gorzej niż w
rzeczywistości. Że są ważniejsze, groźniejsze, straszniejsze. Ja jestem innego zdania.
Myślę, że Amerykanie mają już dość słuchania bzdur i chętnie zobaczą, jak sytuacja
wygląda naprawdę.
- Takie gadanie było dobre na czas kampanii, Meg. Niestety, pora wrócić do
rzeczywistości. Wierz mi, ludzie nie chcą znać prawdy. Jest zbyt przerażająca.
- Zobaczymy.
Ramser spuścił wzrok i westchnął. Kiedy znów podniósł głowę, jego twarz była blada.
Wyglądał, jakby nagle przybyło mu
lat.
- Rozumiem, że to twoja ostateczna odpowiedź.
- Nie, Gordon. Moja ostateczna odpowiedź brzmi tak: epoka zakulisowych spisków
dobiegła końca. Nie przystąpię do Komitetu, bo ta organizacja przestanie istnieć. Moim
priorytetem po złożeniu przysięgi będzie pozbycie się was wszystkich, co do jednego.
Dość tajemnic.
- Niby jak to zrobisz?
- Mam w „Post” znajomych, których bardzo zainteresuje to, co mi powiedziałeś. W
porównaniu z tym Watergate to błahostka.
- Posłużysz się prasą?
Senator McCoy przytaknęła.
- Myślę, że to coś w sam raz dla Charlesa Connolly’ego.

background image

Ramser skinął głową.
- Och, co do tego masz rację, Meg. Jestem pewien, że Charles Connolly bardzo chętnie
cię wysłucha. - Przez długą chwilę patrzył jej w oczy. - Przykro mi, Meg.
Silny dreszcz przeszedł McCoy po plecach. Prezydent Stanów Zjednoczonych mówił z tak
głębokim smutkiem, jakby składał jej kondolencje.

Rozdział 43

Profesor Walsh?
Kudłaty brodacz w czarnym, wykonanym ściegiem warkoczowym swetrze i okularach w
szylkretowych oprawkach podniósł głowę znad biurka.
- Dziś nie przyjmuję - powiedział oschłym tonem. - Mam dyżury w poniedziałki i
piątki od dziesiątej do jedenastej. Ta informacja jest podana w gablocie i planie
zajęć, do którego najwyraźniej nie raczyła pani zajrzeć.
- Profesorze Walsh, to ja, Jennifer Dance. Pamięta pan? Byłam u pana na seminarium i
w klubie historycznym.
Wodniste niebieskie oczy rozbłysły za grubymi szkłami.
- Jennifer? Jennifer Dance? To ty?
Jenny niepewnie weszła do gabinetu.
- Witam, panie profesorze. Przepraszam, że przeszkadzam. Nie przyszła- bym, gdyby
nie chodziło o coś ważnego.
Walsh wstał i zaprosił ją gestem.
- Wchodź, wchodź. Myślałem, że to znów jakiś geniusz przyszedł narzekać na oceny. Ta
dzisiejsza młodzież... spróbuj nie dać im piątki, od razu przyłażą i jęczą że
pozbawiasz ich perspektyw na przyszłość. Banda niewdzięczników. - Odwrócił się i
przecisnął obok wypchanej książkami biblioteczki. Był szeroki w barach i dobrze
zbudowany, bardziej przypominał górala niż profesora historii Stanów Zjednoczonych i
przewodniczącego Nowojorskiego Towarzystwa Historycznego. -Nadal oprowadzasz wycieczki
po mieście?
Jenny zamknęła drzwi.
- Już nie. Uczę. Trudną młodzież, w Kraft School.
- Uczysz? I bardzo dobrze. Zawsze mówiłem, że ci, którzy coś potrafią, uczą
innych... a resztę niech diabli wezmą. Mój Boże, jak ja cię dawno nie widziałem.
Rozłożył ręce i Jenny podeszła, by go uściskać.
- Osiem lat.
- Ciii. - Położył palec na ustach. - To by znaczyło, że już stuknęła mi
sześćdziesiątka. Nikomu ani mru-mru. Dziś panuje kult młodości. Nowy szef wydziału ma
czterdzieści lat. Czterdzieści. Wyobrażasz sobie? Ja w tym wieku dopiero zaczynałem
zapuszczać baki.
Jenny się uśmiechnęła. W czasie studiów spędziła sporo czasu w tym gabinecie. Po
zaliczeniu czterech semestrów u profesora Harrisona Walsha, na ostatnim roku została
jego asystentką i pisała u niego pracę magisterską. Profesorowie dzielili się na trzy
kategorie: znienawidzonych, tolerancyjnych i ubóstwianych. Walsh zaliczał się do tej
ostatniej grupy. Mówił długo, głośno, z pasją. I niech Bóg broni, żeby ktoś przyszedł
na jego zajęcia nieprzygotowany. Od razu taki delikwent wylatywał za drzwi albo przez

background image

godzinę cierpiał piekielne męki pod tablicą.
- Siadaj, dziecko - powiedział Walsh. - Jakaś blada jesteś. Napijesz się kawy?
Gorącej czekolady? Czegoś mocniejszego?
- Nie, dziękuję - odparła. - Po prostu trochę zmarzłam.
Wyjrzała przez okno. Gabinet Walsha wychodził na główny dziedziniec, Dolną
Bibliotekę i posąg Alma Mater, co, jak wiedzieli wszyscy studenci Columbii, oznaczało
Matkę Karmiącą. Niebo zmieniło się w perłowoszarą kopułę, która opadała coraz niżej,
przygniatając miasto. Miotane przeciwnymi wiatrami płatki śniegu tańczyły w powietrzu,
jakby miały w ogóle nie spaść na ziemię.
Harrison Walsh klasnął w dłonie.
- Cóż więc sprowadza cię na uczelnię w tak paskudny dzień?
- Mam do pana pewne pytanie. Dotyczące przeszłości.
- Kiedy ostatnio sprawdzałem, nadal mieścił się tu wydział historii. Przyszłaś więc
we właściwe miejsce.
Jenny położyła torebkę na kolanach i usiadła, próbując się nie krzywić z bólu.
- Chodzi o pewien klub - zaczęła. - Stary klub. To znaczy, działający od bardzo
dawna. Od początków istnienia państwa. Taki w stylu masonerii, ale bardziej tajemniczy,
do którego należą urzędnicy państwowi, przemysłowcy, ważne figury. Zdaje się, że
nazywają go komitetem.
- A czymże zajmują się członkowie tego komitetu, prócz ćwiczenia sekretnych uścisków
dłoni?
Jenny przypomniała sobie słowa Bobby Stillman.
- Szpiegują, słuchają, ingerują. Pomagają rządowi osiągać jego cele bez aprobaty
narodu.
- O nie, tylko nie to - jąknął Walsh.
Jenny usiadła prosto.
- To znaczy, że wie pan, kim są?
- W pewnym sensie, ale zwróciłaś się do niewłaściwej osoby. Potrzeba ci speca od
teorii spiskowych. Jenny, podany przez ciebie opis pasuje do wszystkich, od Komisji
Trójstronnej po tajne stowarzyszenie Bohemian Grove, nie wspominając o Instytucie Spraw
Międzynarodowych. To może być każda z tych instytucji. Niewidzialne ręce ciągnące za
sznurki.
- Nie chodzi o jakiś tam spisek, profesorze - oznajmiła Jenny poważnym tonem. - Ta
grupa istnieje naprawdę i dla własnych korzyści próbuje wpływać na politykę rządu.
- Funkcjonuje do dziś?
- Na pewno.
Walsh zmrużył oczy. Wziął przycisk do papieru wykonany z łuski po pocisku z czasów
pierwszej wojny światowej i zaczął przerzucać go z ręki do ręki.
- No dobrze - powiedział wreszcie. - Pierwsze, co mi przychodzi do głowy, to grupa
pod przewodnictwem Vincenta Astora. Nazywała się „Pokój”. W latach trzydziestych XX
wieku jej członkowie pomogli Wild Billowi Donovanowi założyć Biuro Działań
Strategicznych. Byli to sami ochotnicy, biznesmeni, głównie bogaci nowojorczycy, którzy
po powrocie z zagranicznych wojaży spotykali się na pokładzie jachtu Astora i
plotkowali przy burbonie. To o nich ci chodzi?
- Nie. Interesujące mnie osoby starają się wpływać na sytuację wewnętrzną kraju.
Zabijają wszystkich, którzy się z nimi nie zgadzają.
- Krótko mówiąc, nieprzyjemne typy.
- Tak - odparła Jenny z kamienną miną. - Nieprzyjemne typy.
Walsh odłożył łuskę i oparł się łokciami o biurko.
- Jenny, mówisz serio?
Skinęła głową w milczeniu. Nie chciała wchodzić w szczegóły. Była zbyt roztrzęsiona.
Walsh przyjrzał jej się uważnie.
- Masz jakieś kłopoty?
- Nie - odparła. - Skądże. Po prostu jestem ciekawa.
- Na pewno?
Jenny zmusiła się do uśmiechu.
- Może jednak napiję się kawy.
- Już podaję. - Walsh podszedł do wypełnionego przeróżnymi rupieciami kredensu.
Znalazł styropianowy kubek i nalał kawy z dzbanka.
Jenny wzięła łyk.
- Widzę, że gust się panu nie poprawił.

background image

- Stara dobra Maxwell House. Starbucks będzie się musiał obejść beze mnie. -
Odchylił się na oparcie i pozwolił jej pić w spokoju. Po długiej chwili zmarszczył brwi
i spytał: — Możesz mi powiedzieć coś więcej o tym „istniejącym naprawdę” klubie?
Jenny usiłowała sobie przypomnieć, co jeszcze mówiła Bobby Stillman.
- Jedno z ich haseł brzmi: Scientia est potentia - powiedziała po chwili.
- Wiedza to władza. Dobre motto dla grupy szpicli. - Uderzył dłonią w stół.

- Nie

mogę ci pomóc, Jen. To mnie przerasta. Zajmuję się XX wiekiem, od powstania Trzeciej
Rzeszy po dzień dzisiejszy. Przykro mi.
- Cóż, przychodząc tu, nie robiłam sobie wielkich nadziei. Przepraszam, że zajęłam
panu...
- Ale powinnaś porozmawiać z Kenem Gladdenem - ciągnął Walsh. - To nasz spec od
Ojców Założycieli. Jak się pospieszysz, może jeszcze go zastaniesz.

Rozdział 44

Trwał codzienny exodus, półtorej godziny szaleństwa; czas, kiedy masy pracujące Nowego
Jorku przeciągały z biur na stacje metra, dworce kolejowe i terminale promowe. Ludzie
tłoczyli się między Broadwayem a Vesey Street jak sardynki w puszce. Wszyscy wyszli
wcześniej z pracy, by zdążyć przed śnieżycą.
- Nie zatrzymuj się - powiedział Bolden, zrównując się z Altheą Jackson.

— Patrz

przed siebie. Słyszę cię wyraźnie.
- Tom, do licha...
- Patrz przed siebie!
- Co to ma być, musztra? - warknęła Althea.
Bolden zerknął przez ramię. Szedł za asystentką przez kilka przecznic. Gdyby nie
znał jej tak dobrze, gdyby z daleka nie rozpoznawał jej ubrania, fryzury, workowatej
torby i lekko przechylonej sylwetki, już z pięć razy straciłby ją z oczu. Nie miał
pojęcia, czy była śledzona.
- Znalazłaś Jenny? - spytał.
- Jest w szpitalu uniwersyteckim. „Udzielamy jej pomocy medycznej”, tyle usłyszałam.
- Pomocy medycznej? Co to znaczy? Co z Jenny? Jest operowana?
- „Udzielamy jej pomocy medycznej” - powtórzyła. - Nic więcej nie powiedzieli.
Zadałam im te same pytania i niczego się nie dowiedziałam.
Bolden powściągnął niepokój i irytację.
- Rozmawiałaś z lekarzem?
- Nie. Tylko z telefonistką.
- Mogłaś wcisnąć kit, że jesteś członkiem rodziny.
- Zrobiłam to, Thomas, i nic.
- Dobrze, nie denerwuj się.
Przeszli kilka kroków i wpadli na grupkę przechodniów czekających na zmianę świateł.
Inni zaczęli napierać na nich z tyłu. Bolden poczuł się jak w klatce. Musiał zwalczyć
instynktowną pokusę, żeby odwrócić się i sprawdzić, kto jest za nim. Zapaliło się
zielone światło. Nacisk z tyłu zelżał. Uwięzieni w gąszczu ludzi, Bolden i Althea
przeszli na drugą stronę ulicy.
- Boję się - powiedziała. - Jacyś ludzie przeszukują twój gabinet. Zabrali komputer,

background image

pochowali dokumenty do pudeł.
- Policja?
- A skąd. Policja wyszła o drugiej. Zaraz po tym, jak się spotkaliśmy w holu. Oni
przynajmniej byli kulturalni, nie to, co ci. - Althea pokręciła głową z niesmakiem.
- Co to za jedni? - dopytywał Bolden. - Ludzie z firmy? Technicy? Konserwatorzy?
- W życiu nie widziałam ich na oczy. Próbowałam przypilnować, żeby nie zabrali
twoich osobistych rzeczy, ale mnie wywalili. Zaciągnęli zasłony. Twierdzą, że zabiłeś
Weissa. Nazywają cię mordercą. Powiedziałam, że tego nie zrobiłeś. Powtarzam wszystkim
wokół, że widziałam, co się stało, i że to był nieszczęśliwy wypadek. Nikt mi nie
wierzy. Wszyscy każą mi oglądać nagranie puszczane w telewizji.
- To dopiero coś, nie?
- Thomas... nie zabiłeś go, prawda?
- Przecież byłaś przy tym. Sama widziałaś.
- Wiem. Wydawało mi się, że strzelał strażnik, ale kiedy zobaczyłam to nagranie... -
Pokręciła głową zdezorientowana.
Bolden zdusił gniew. Oto potęga mediów. Althea, naoczny świadek zabójstwa Weissa,
już nie była pewna, co tak naprawdę widziała.
- Nie, Altheo, nie zabiłem Weissa. Kochałem Sola. Jak wszyscy. To strażnik go
postrzelił.
Ale wszystko było tak pokręcone, że sam zaczynał się zastanawiać, czy to prawda.
- I nie pobiłeś Diany Chambers?
- Nie, Altheo.
- No to dlaczego...
- Nie wiem - przerwał jej Bolden z nieskrywanym zniecierpliwieniem. - Próbują tego
dojść.
Przyszło mu do głowy, że może powinien doradzić Althei, żeby wzięła syna, Bobby’ego,
i wyjechała z nim na kilka dni za miasto. Zwracając się do swojej asystentki o pomoc,
naraził ją na niebezpieczeństwo. Uznał jednak, że lepiej przed niczym jej nie
ostrzegać. Najbezpieczniej dla niej będzie po prostu chodzić codziennie do pracy. Tak
czy inaczej, najpóźniej za miesiąc zostanie pod byle pretekstem zwolniona.
Najprawdopodobniej już po sfinalizowaniu zakupu Trendrite.
- Znalazłaś coś o Scanlon? - spytał.
Althea zmarszczyła brwi.
- Niewiele. Kilka wzmianek z końca lat siedemdziesiątych na temat współpracy z
wojskiem. Szkolenia żołnierzy i takie tam. W 1980 roku Scanlon Corporation została
wykupiona przez Defense Associates. Nie podano ceny. Transakcja była poufna.
- Defense Associates. Pierwsze słyszę. Ich też sprawdziłaś?
- Zbankrutowali dziewięć miesięcy po zakupie Scanlon. To wszystko, czego się
dowiedziałam.
- Widziałaś wniosek o upadłość?
- Jaki wniosek?
- O upadłość.
- Chodzi ci o ten, w którym Mickey Schiff wymieniony jest jako dyrektor firmy?
Bolden zerknął z ukosa na Altheę.
- Schiff? Przecież w osiemdziesiątym roku służył w marines.
- Nie, dziecko. Z wniosku o upadłość wynika, że podpułkownik w stanie spoczynku
Michael T. Schiff zajmował stanowisko dyrektora w Defense Associates, kiedy firma
poszła z torbami. Ten drugi człowiek, o którego pytałeś, Russell Kuy... nawet nie będę
próbowała wymawiać tego nazwiska... figurował jako prezes.
Bolden przetrawił tę informację. Powiedzieć, że to dobra wiadomość, to przesada, ale
przynajmniej miał już punkt wyjścia. Pozostawało pytanie, co stało się ze Scanlon?
Skoro Defense Associates zbankrutowała, czemu najemnicy z wytatuowanym na piersi logo
Scanlon ganiali Boldena po całym Manhattanie?
- Mały jest ten świat, co? - mruknęła Althea.
- Bo Schiff pracował w Defense Associates? Fakt.
- Nie, bo pracował tam też pan Jacklin.
- Co? James Jacklin? - Jeśli Bolden przez chwilą był nieobecny myślami, to na dźwięk
nazwiska prezesa i założyciela Jefferson natychmiast wrócił do rzeczywistości.
- Nie wiedziałam, że Mickey Schiff współpracował z Jacklinem. Przynajmniej teraz już
się domyślam, dlaczego kazałeś mi sprawdzić Scanlon. W końcu to ty odpowiadasz za
kontakty z Jefferson Partners.

background image

- Przepraszam, Altheo, ale mam za sobą ciężki dzień. Nie rozumiem, co mi chcesz
powiedzieć.
- James Jacklin był szefem zarządu Defense Associates. Thomas, dobrze się czujesz?
Jesteś cholernie blady.
W 1980 roku James Jacklin skończył czteroletnią kadencję na stanowisku sekretarza
obrony. Bolden nie wiedział, że potem J.J. zaangażował się w nieudane przedsięwzięcie
biznesowe. Pewnie do niewielu dotarła ta informacja.
- Nic mi nie jest, Altheo. Po prostu nie spodziewałem się usłyszeć nazwiska
Jacklina.
- Jego też sprawdziłam. Znalazłam za dużo artykułów, żeby wszystkie wydrukować.
Przyniosłam tylko te, które dotyczą Scanlon i Defense Associates. - Zawiesiła głos. -
Jeszcze jedno. Wiesz, kto został z największą częścią bezwartościowego długu? My.
Harrington Weiss. HW jest największym wierzycielem Defense Associates.
- Ile tego jest?
- Pięćdziesiąt trzy miliony.
Bolden gwizdnął przeciągle.
Przy wejściu do terminalu PATH przy WTC tłum zwolnił i atmosfera zrobiła się
bardziej nerwowa. Na ogrodzonej wysoką siatką skarpie pracowały wywrotki, dźwigi,
spychacze i koparki. Z miejsca, w którym stał Bolden, wyglądały jak zabawki. Jak zwykle
na widok Ground Zero obudziła się w nim cała gama złożonych uczuć. Gniew przeszedł w
żal, potem w żądzę zemsty. Nade wszystko jednak wspomnienie tego, co było kiedyś -
widmo dwu wież - osłabiło w nim poczucie człowieczeństwa.
- Nadal interesuje cię lista firm, które twoi klienci kupili i sprzedali?
- Jest na niej Scanlon?
- Nie.
- Dobra, mogę rzucić na nią okiem - powiedział Bolden. - Nie chcę, żebyś myślała, że
twój wysiłek poszedł na marne.
Althea zwolniła kroku i wzięła go za ramię.
- Thomas, ty już nie wrócisz, co?
Bolden położył dłoń na jej dłoni.
- Moje dni w HW są policzone.
- Co będzie ze mną?
- Zostań, rób swoje. Kiedy się z tego wyplączę, skontaktuję się z tobą. W końcu
pracujemy razem.
- Mam Bobby’ego.
- To dobry chłopak.
- Tak. Zasługuje na coś lepszego.
Przeszli sto metrów w milczeniu.
- Widzisz ten kosz? - Bolden wskazał ruchem głowy kwadratowy pojemnik, oddalony o
kilka metrów. - Wrzuć do niego papiery. Zabiorę je za minutę. Potem idź do domu i
nikomu nie mów, że mnie widziałaś ani że ze mną rozmawiałaś.
- Dobrze, szefie. — Althea opuściła rękę. - Mam dla ciebie coś jeszcze. Po drodze
zrobiłam przystanek. - Kiedy Bolden uścisnął jej dłoń, wcisnęła mu starannie złożone
banknoty. - Uważaj na siebie, dziecko - szepnęła. - Nie wiem, co powiem mojemu
Bobby’emu, jeśli coś ci się stanie.
- Postaram się.
- To nie wystarczy. Twierdzisz, że ci ludzie zamienili na taśmie twarz strażnika na
twoją. Piszą na nowo historię. Musisz być ostrożny, bo inaczej napiszą na nowo mój i
twój życiorys.

background image

Rozdział 45

Przykro mi, że nie mogłem pani bardziej pomóc. W razie czego proszę śmiało dzwonić, o
każdej porze. Mówię poważnie.
- Dziękuję za wszystko. - Jenny zamknęła drzwi gabinetu profesora Mah- muda
Basraniego, poszła w głąb korytarza i zwaliła się na najbliższe krzesło. W ciągu
ostatniej godziny rozmawiała z dwoma profesorami historii Stanów Zjednoczonych,
profesorem politologii i wykładowcą socjologii. Spotkała się z różnymi reakcjami, od
zdumienia po konsternację, i za każdym razem słyszała to samo. Nikt nie miał zielonego
pojęcia, o co jej chodziło. Poszukiwania dobiegły końca, zanim na dobre się zaczęły.
Walsh miał rację. Musiała znaleźć speca od teorii spiskowych.
Łzy wezbrały jej w oczach. Ledwie zaczęła szukać tego klubu, a już poniosła klęskę.
Przecież on istnieje, chciała krzyczeć. Postrzelili mnie. Chcecie zobaczyć? Czy może
być coś bardziej realnego?
Jenny ogarnęło głębokie znużenie. Strasznie bolało jąramię, była w ósmym tygodniu
ciąży, nie miała dokąd pójść ani do kogo się zwrócić - bo wolała już nikogo nie
narażać. Co najgorsze, ojciec dziecka i mężczyzna, którego naprawdę kochała, był w
śmiertelnym niebezpieczeństwie, a ona w żaden sposób nie mogła mu pomóc.
- Jesteś Jennifer?
Jenny podniosła oczy i zobaczyła chudą, rudowłosą dziewczynę. Zdobyła się tylko na
skinienie głowy.
- Peg Kirk. Asystentka profesora Walsha. Harry mówił mi o twojej wizycie.
Rozmawialiśmy o...
- O tym moim „klubie”? - wtrąciła Jenny, tylko na wpół ironicznie. - Wiem, to głupio
brzmi. Myślałam, że znajdę tu kogoś, kto by mnie trochę oświecił.
- Nie - powiedziała Peg poważnym tonem. - To wcale nie głupie.
Jenny spojrzała na drobną asystentkę o pospolitej twarzy, rozświetlonej szerokim,
ufnym uśmiechem i niebieskimi oczami, w których błyszczał entuzjazm. Dziewczyna miała
na sobie znoszone dżinsy i obszerną bluzę. Studentka, pomyślała Jenny. Pasjonatka.
Boże, też kiedyś taka byłam.
- Dzięki, ale wiem, kiedy dać za wygraną.
Peg usiadła obok.
- Nie przejmuj się nimi. To banda zgredów. Wiedzą tyle, co gdzieś wyczytają. Nie
interesują się historią alternatywną.
- Alternatywną?
- No wiesz... tym, co mogłoby się stać. Czy, jak mawiamy my, „co stało się naprawdę”
i zostało zatajone, przemilczane lub po prostu zatuszowane.
- Interesujesz się takimi rzeczami?
Peg wzruszyła ramionami.
- Szczerze mówiąc, jeszcze sama nie wiem. Ale w gruncie rzeczy to jedyny niezbadany
obszar. Cała reszta została już opisana na wszelkie możliwe sposoby. Ojcowie
Założyciele, wojna domowa, Manifest Destiny. Cały XX wiek od razu można sobie wybić z
głowy. Wszystko już było. Mnie pozostaje tylko czytać między wierszami i pytać: „co by
było, gdyby?”
- No to mam dla ciebie niesamowitą historię. - Jenny pokręciła głową.
- Nie dla mnie - odparła Peg. - Dla Simona. To z nim powinnaś porozmawiać. Scientia
est potentia. Będzie zachwycony.
- Simon? To twój znajomy?
- Simon Bonny znajomym? Broń Boże. To mój guru. Jest wykładowcą, szefem katedry na
uniwersytecie w Glasgow. I poszukiwaczem. Szuka prawdy w ciemnych zakamarkach.
Teraz powinna zabrzmieć muzyka z Archiwum X, pomyślała Jenny. Następny przystanek:
Trójkąt Bermudzki.
- Glasgow. - Uśmiechnęła się smutno. - Cóż, to już przynajmniej coś.
- Nie, głuptasie - zaprotestowała Peg. - Nie ma go w Glasgow. Jest tu, na Columbii.
Prowadzi zajęcia na pierwszym roku. Musisz z nim porozmawiać.
- I ten profesor Bonny... słyszał o klubie?

background image

Peg zgarbiła ramiona.
- Jeśli nie on, to kto? Aha, jeszcze jedno. - Dała Jenny znak, by przysunęła się
bliżej. - On wie, kto naprawdę zabił JFK.

Pub Old Scotland był ciemny, wyłożony drewnem i miał wiele mrocznych zakątków, do
których Jenny nie ośmieliłaby się wejść. W powietrzu wisiał zapach wczorajszego piwa.
Simon Bonny czekał przy barze. Przed nim stał pełny kufel i popielniczka z niezapalonym
papierosem.
- To ty jesteś Jenny?
- Profesor Bonny? - Jenny podała mu rękę. - Dziękuję, że zgodził się pan ze mną tak
szybko spotkać.
- Nie ma sprawy - powiedział Bonny.
Wysoki, chudy jak szczapa profesor przyszedł na spotkanie w dżinsach, wymiętej
koszuli i tweedowej marynarce. Blady i niespokojny, miał oczy wąskie jak szparki,
nerwowo drgające usta i wydatne jabłko Adama. Szkocki odpowiednik Ichaboda Crane’a.
- Telefon od ciebie zaostrzył mój apetyt. Klub wpływowych dżentelmenów, powstały
dwieście lat temu. Władza sprawowana bez zgody narodu. Scientia est potentia. Wiedza to
władza. Fascynująca historia.
Nareszcie entuzjastyczna reakcja. Jenny zrobiło się lżej na duszy.
- Naprawdę coś to panu mówi?
- Być może - odparł Bonny napuszonym tonem. - Najpierw jednak muszę ci powiedzieć,
że dzwoniłem do Harry’ego Walsha. Chciałem się upewnić, że można ci zaufać. Chyba się
nie obrazisz? Wydawałaś mu się trochę roztrzęsiona. Martwi się o ciebie. Ma powód?
- Nie, nie. - Jenny spuściła głowę. - Po prostu ostatnio czytałam różne rzeczy.
Profesor Walsh... to znaczy, Harry... był moim promotorem. Pomyślałam, że mógłby mi
wyjaśnić kilka spraw.
- Porządny gość, ale ślepo wierzy źródłom. Przyjmuje wszystko za pewnik. I w tym
cały kłopot. Historia pisana jest przez zwycięzców. Jeśli chcesz wiedzieć, co stało się
naprawdę, musisz zainteresować się przegranymi... zastanowić się nad ich interpretacją
wydarzeń... szukać rozrzuconych po źródłach informacji, pokazujących drugą stronę
medalu.
- Pan się tym zajmuje?
- Ja, moja droga, jestem patronem przegranych - oznajmił Simon Bonny z dumą,
podkreślając swoje słowa dużym łykiem piwa. - W każdym razie, o czym to mówiliśmy?
Scientia est potentia. To klucz. Pociągnął nosem i potarł dłonią usta. - Talleyrand -
powiedział.
- Co?
- Nie „co”. „Kto”. Charles Maurice de Talleyrand-Perigord. W skrócie Talleyrand.
Minister spraw zagranicznych Napoleona. Oszust. Łajdak. Wizjoner. Patriota. Ciekawy
facet.
- No i?
- Był dobrym znajomym Alexandra Hamiltona. Zakumplował się z nim w 1794 roku, kiedy
uciekł do Filadelfii przed Robespierre’em i rządami terroru. A wszystko z powodu
drobiazgu zwanego rewolucją francuską.
O nie, pomyślała Jenny. Pedant spuszczony ze smyczy.
- A co to właściwie ma wspólnego z klubem?
- Momencik, skarbie. Widzisz, Hamilton i Talleyrand szybko znaleźli wspólny język.
Obaj byli realistami zainteresowanymi skutecznym sprawowaniem władzy. Dwa chytre
gnojki, mówiąc szczerze. Ale za to tęgie głowy. Jak cholera. Napoleon nazwał
Talleyranda „gównem w jedwabnej pończosze”, a Thomas Jefferson Hamiltona „złym
olbrzymem, którego należy powstrzymać przy pierwszej okazji”. Po powrocie Talleyranda
do Francji utrzymywali ze sobą korespondencyjny kontakt. Wszystko to znajdziesz w mojej
książce. Władca w cieniu: Hamilton w latach 17901800.
- Proszę wybaczyć, profesorze, ale musiałam ją przeoczyć. Ostatnimi czasy czytam
głównie Jane Austen.
- Jak wszyscy. - Ku zaskoczeniu Jenny Bonny zaśmiał się serdecznie. - Na wiosnę
wyjdzie w miękkich okładkach. Wtedy na pewno jej nie przegapisz.
Jenny zdawała sobie sprawę, że profesor próbuje być zabawny, ale nie mogła zmusić
się do uśmiechu. Ramię bolało jak diabli. Teraz żałowała, że nie wzięła żadnych środków
przeciwbólowych.

background image

- Wróćmy do tych listów. - Bonny przysunął się bliżej, wbijając wąskie zielone oczy
w twarz Jenny. - Widzisz, Hamilton bardzo szczegółowo opisuje w nich prywatne, innymi
słowy: potajemne, spotkania w Długiej Sali tawerny Fraunces w Nowym Jorku i w Tawernie
Miejskiej w Filadelfii. Uczestniczyły w nich same grube ryby: Jerzy Waszyngton,
John Jay, Robert Morris, a później Monroe, Madison, Gallatin i Pendleton.
- Nie znam żadnego Pendletona.
- Nathaniel Pendleton. Przyjaciel Hamiltona. Prawnik, sędzia. Sekundant Hamiltona
podczas najgłośniejszego pojedynku stulecia, Hamilton kontra Burr.
- Aha.
- Spotkania rozpoczynały się punktualnie o północy. Najpierw odmawiano ulubioną
modlitwę Waszyngtona, ułożoną w obozie zimowym w Valley Forge podczas wojny o
niepodległość. Uczestnicy nie mogli pić alkoholu, przeklinać ani palić tytoniu. Rozmowy
przebiegały w śmiertelnie poważnej atmosferze i często trwały do samego rana. Po ich
zakończeniu Waszyngton prowadził wszystkich do kaplicy Świętego Pawła na poranną mszę,
jak członków swojego gabinetu po pierwszej inauguracji.
- O czym rozmawiali?
- Hamilton nie pisał o tym otwarcie, za szczwany był z niego lis, ale mam swoje
podejrzenia. W jednym z listów do Talleyranda wspomniał, że na spotkaniach dyskutowano
o sposobach umożliwienia generałowi Waszyngtonowi działania z pominięciem władzy
ustawodawczej lub, co zdarzało się równie często, szybszego wprowadzenia w życie
decyzji, nad którymi Kongres miał głosować pół roku później.
Jenny była nieprzekonana.
- Mówimy o tym samym Hamiltonie, który pomógł napisać Konstytucję i Eseje polityczne
federalistówl Ten człowiek powołał Kongres. Dlaczego pozbawiałby go władzy?
- Każdy może zmienić zdanie, nie? - Bonny zaczerpnął powietrza i zajrzał we
wszystkie zakamarki pubu, jakby się zastanawiał, od czego zacząć. - Jest rok 1793. Kraj
rozpada się na oczach Hamiltona. Ścierają się partykularne interesy. Każdy dba tylko o
siebie. Farmerzy z Pensylwanii chcą jednego, bankierzy z Nowego Jorku czegoś zupełnie
innego. Hamilton był zwolennikiem dużego państwa. Nawiasem mówiąc, jako jeden z
pierwszych uznał, że naturalną zachodnią granicą Stanów Zjednoczonych jest Pacyfik. Na
razie jednak los młodej republiki wisiał na włosku. Paraliżowały ją konflikty
interesów. A wszystko to z braku silnej władzy wykonawczej, która mogłaby działać
zdecydowanie, bez wywalczonej w pocie czoła zgody Kongresu. „Lud, mój panie, jest
bestią”, pisał Hamilton w liście. Nie sprzeciwiał się powszechnemu prawu do głosowania,
ale chciał ograniczyć uprawnienia Izby Reprezentantów i Senatu do powstrzymywania
„głównodowodzącego” przed podejmowaniem działań, które uważał za stosowne. Jefferson
nazywał go monokratą. Pól monarchistą, pół demokratą.
- Przecież Hamilton nie chciał, by krajem rządził król. Nienawidził monarchii.
- Do pewnego stopnia, owszem. Jego słowa jednak dowodzą czegoś wprost przeciwnego.
„Wszelkie społeczności dzielą się na dwie grupy: mniejszość i większość”, pisał do
Talleyranda. „Mniejszość stanowią bogaci i szlachetnie urodzeni, większość to porywczy,
zmienny motłoch. Tylko nieliczni potrafią kierować się rozsądkiem i podejmować
właściwe decyzje. Dlatego właśnie winniśmy zapewnić oświeconej mniejszości stałe
uczestnictwo w organach władzy. Pozwoli nam to sprawować kontrolę nad nieprzewidy-
walnymi masami”. „Stałe uczestnictwo w organach władzy”, o którym wspomniał, miało być
zapewnione poprzez ustanowienie urzędu prezydenta. Hamilton uważał, że czteroletnia
kadencja jest za krótka. Postulował wydłużenie jej do dziesięciu lat. Prezydent stałby
się de facto monarchą.
- Ale co mogli w tym celu zrobić... Waszyngton, Hamilton i cała reszta?
- Na przykład kogoś zabić.
Jenny spojrzała na niego sceptycznie.
- A może tylko tak siedzieli i gadali?
- O, gadali dużo. Na pewno. Ale nie zapominaj, z kim mamy do czynienia. To byli
żołnierze, którzy doskonale znali smak krwi. Nie było wśród nich ani jednego salonowego
generała. Hamilton w czasie bitwy pod Monmouth stracił dwa konie, a trzeci padł pod nim
z wyczerpania. Waszyngton niezliczoną ilość razy galopował przed szeregami wojska,
narażając się na ostrzał. Ci ludzie byli ze śmiercią na ty.
- Kogo więc zabili?
- Łajdaka. Parweniusza. Człowieka zagrażającego republice, a zatem wroga. Pamiętasz
Traktat Jaya?
- Mgliście. To jakaś umowa, dzięki której uniknęliśmy wojny z Wielką Brytanią.

background image

- Otóż to. Gdyby nie podpisano tego traktatu, doszłoby do wojny... a potem, do
rozpadu państwa. W tamtym czasie byliście za słabi, żeby znów stawać do walki z Anglią.
Dostalibyście ostro w tyłki. Państwo nie przetrwałoby. Nastąpiłby podział, podobny do
tego, jaki stał się przyczyną wojny domowej. Północ kontra Południe. Hamilton zdawał
sobie z tego sprawę. Traktat Jaya jest najważniejszym z szerzej nieznanych dokumentów.
- Jak nazywał się człowiek, którego zabili?
- X. To moja tajemnica. Napiszę o tym w następnej książce.
Jenny gwałtownie potrząsnęła głową i skrzywiła się z bólu.
- Co z twoim barkiem? - spytał profesor.
- Nic.
- To czemu się za niego trzymasz? - Bonny wyciągnął do niej rękę.
Jenny uchyliła się odruchowo.
- Ostrożnie.
- Co ci się stało? - zaniepokoił się Bonny.
- Zostałam postrzelona.
Westchnął, spojrzał w sufit i przewrócił oczami. Wziął łyk piwa.
- Ja nie żartuję, panno Dance. Naprawdę... - powiedział.
- Trzy godziny temu ktoś strzelał do mnie z karabinu snajperskiego. Podobno kaliber
30,6 mm. Kula właściwie tylko mnie drasnęła, ale boli jak...
- Mówisz serio? - Odstawił gwałtownie kufel.
- Tak.
- O mój Boże - wybuchnął Simon Bonny. Zaczął szybko mrugać, dolna warga drżała mu,
jakby mówił do siebie. Zadygotał i się uspokoił. To co tu w ogóle robisz, na litość
boską?
- Próbuję ustalić, kto strzelał, zanim znów weźmie mnie na cel. Tacy ludzie raczej
dwa razy nie chybiają. - Jenny wskazała jego kufel. - Mogę łyka?
- Chryste, wypij wszystko. Albo zamów sobie szkocką. Ja stawiam.
- Nie mogę. Jestem w ciąży.
- O rany, robi się coraz ciekawiej. - Bonny włożył do ust niezapalonego papierosa,
udał, że się zaciąga, i odłożył go do popielniczki. - No to słucham.
- Jak dużo chce pan wiedzieć?
Bonny ostrożnie obejrzał się przez lewe i prawe ramię, po czym przysunął się do
Jenny.
- Wiele rzeczy nie jest dla mnie tajemnicą, na przykład tożsamość osoby, która
wysłała wąglik do siedziby Senatu - szepnął i pokiwał głową na znak, że to nie żart. -
Zamieniam się w słuch. I mów mi po imieniu.

Rozdział 46

Jenny postawiła torebkę na kontuarze i usiadła na stołku.
- Zaczęło się wczoraj wieczorem - powiedziała. - Dwaj mężczyźni napadli na mnie i
mojego chłopaka w centrum, niedaleko Wall Street.
- Co za dzień - mruknął Simon Bonny.
Jenny skinęła głową i opisała wydarzenia ostatnich piętnastu godzin. Opowiedziała o
wszystkim po kolei - od przesłuchania Thomasa przez Guilfoyle’a, wypytującego o Koronę

background image

i Bobby Stillman, poprzez niespodziewaną wizytę nieznajomego w szkole i zamach przy
Union Square West, aż po obecność w szpitalu człowieka podającego się za jej brata.
- Nie sądzę, żeby chciał mi życzyć rychłego powrotu do zdrowia.
- Fakt przyznał Simon Bonny. - Cóż więc... masz kłopoty, jak widać.
- Jeśli zdecydujesz się wyjść, zrozumiem. Nie chcę mieszać cię w coś, co
ciebie nie...
- Nie, nie, nie mogę wyjść. Teraz, kiedy spotkałem kogoś, kto naprawdę jest
prześladowany? Wykluczone. No dobrze. Scientia est potentia. Stillman powiedziała ci,
że to tak brzmi ich motto, zgadza się? Jest to jedno z ulubionych powiedzeń Hamiltona.
Ale po co te wszystkie sekrety? Czemu ścigają twojego chłopaka? Czym się zajmuje?
- Jest bankowcem inwestycyjnym. Pracuje w Harrington Weiss, obsługuje duże firmy
private equity, jak Atlantic, Whitestone i Jefferson. Kumpluje się z miliarderami, lata
ich prywatnymi samolotami do Aspen, namawia, by kupowali spółki za pośrednictwem HW.
- Może któregoś okantował?
- Thomas? W życiu. Nie ma uczciwszego człowieka. Mówi, że to jakaś pomyłka.
Bonny wydął wargi i sceptycznie pokręcił głową.
- Czy któraś z tych firm ma związki z rządem? Albo z CIA?
- Nie, skądże. Są w stu procentach prywatne. Interesują ich tylko zyski. Tom mawia,
że Szkot Nat jest najbardziej chciwym człowiekiem na świecie. I najlepszym biznesmenem.
- Szkot Nat?
- James Jacklin, prezes Jefferson Partners.
- Wiem, który to. Były sekretarz obrony. Zatwardziały kapitalista. Ale zaraz, jak na
niego mówią?
- „Szkot Nat” - powtórzyła Jenny. - Tak nazywają go znajomi. Oczywiście, nie Thomas,
tylko, no wiesz... najbliżsi przyjaciele. Pewnie jest z pochodzenia Szkotem. A dlaczego
pytasz?
Bonny znów zaczął szybko mrugać oczami.
- „Szkot Nat” to przydomek Pendletona - wyjaśnił, podnosząc głos o pół oktawy. -
Nathaniela Pendletona, kumpla Hamiltona. Był jednym z założycieli klubu.
- To pewnie zbieg okoliczności - powiedziała Jenny, choć sama w to nie wierzyła.
- Znałaś wcześniej kogoś o takim przydomku? - spytał Bonny.
- Nie - przyznała. - Ale nie przesadzajmy, to było dwieście lat temu, nawet więcej.
Tamten klub już nie istnieje.
- Niby dlaczego? Przez osiem lat, w ciągu których Hamilton i Talleyrand
korespondowali ze sobą, skład klubu się zmienił. Odszedł Waszyngton, jego miejsce zajął
John Adams. Dokooptowano Gallatina, pochodzącego ze Szwajcarii sekretarza skarbu. Czemu
klub nie miałby istnieć do dziś? Masoni szczycą się tysiącletnią historią. Dwieście lat
to dopiero początek.
- Mówisz, że Waszyngton w tym uczestniczył? Przecież był prezydentem.
- Według Hamiltona, nie opuścił ani jednego spotkania. Podobnie jak Jefferson. W
końcu po to właśnie powołano klub: by pomóc prezydentowi w sytuacji, kiedy Kongres
rzucał mu kłody pod nogi. Tyle że teraz strzelali do ciebie, biedne dziecko. Dobry
Boże, to wszystko zmienia.
- Nie wierzę. Mówimy o starych dziejach.
- Nie pamiętasz, co mówiła ta twoja znajoma, Stillman? To jest klub. Właściwie mówią
o sobie „komitet”, ale co za różnica? Liczy się skala.
- Nie rozumiem.
- Zauważ, jak wielki rozmach ma operacja, której celem jest odnalezienie i usunięcie
ciebie i twojego chłopaka. Tak, nie łudź się, oni chcą was zabić. Dla dobra kraju. O
tak, skala to podstawa, skarbie. Pomyśl: musieli wynająć ludzi, wziąć was pod
obserwację, namierzyć GPS-em, założyć podsłuch na telefony. Rząd na pewno macza w tym
palce. Chryste, poszli na całego.
- Wysuwasz za daleko idące wnioski. - Na wspomnienie rządu Jenny ogarnął strach. To
wszystko wydawało się zbyt naciągane, zwariowane. - Nie można snuć takich teorii na
podstawie jednego przydomka. Może są dziesiątki „Szkotów Natów”.
- Nie. Wierz mi, młoda damo. Sam jestem Szkotem, tylko zapomniałem kiltu. - Bonny
skrzyżował ramiona na piersi i zaczął chodzić w tę i z powrotem, mówiąc ni to do
siebie, ni do Jenny. - Wiedziałem. Wiedziałem, że działają do dziś. Widziałem ich
ślady, ale nikt mi nie wierzył. Wszyscy mówili: „Bonny, wariat jesteś”, „Bonny’emu
odbiło”. Ale nie...
- Co, tropiłeś członków klubu?

background image

- Żartujesz? Ich ślady są wszędzie, na każdej stronie podręczników historii. Jak
myślisz, kto wysadził w powietrze pancernik „Maine” w porcie w Hawanie?
- Doszło do wybuchu w kotłowni - odparła Jenny. - To był chyba samozapłon. Czytałam
o tym w „National Geographic”.
- Wybuch w kotłowni? - Bonny pokręcił głową z politowaniem. - Samozapłon?
Powiedzieli tak, bo nie mieli pojęcia, co się stało. Tak naprawdę ktoś podłożył bombę
pod statek i to dało początek erze imperializmu amerykańskiego. Nie minęło pół roku, a
Teddy Roosevelt prowadził szarżę na Kettle Hill na Kubie. Po kilku latach Hawaje,
Panama i Filipiny były terytoriami amerykańskimi. Kuba i Haiti w gruncie rzeczy też.
Tak narodziło się amerykańskie mocarstwo. Z fajerwerkami, można powiedzieć.
Jenny pokręciła głową. Ale jej sceptyczny uśmiech tylko zachęcił Bonny’ego do
kontynuowania tematu.
- A o „Lusitanii” słyszałaś? - spytał. - Jak myślisz, kto dał szkopom znać, że
statek jest wyładowany materiałami wybuchowymi?
- Zatopił go U-boot. Podobnie jak wiele innych statków. Trwała pierwsza wojna
światowa. Okręty podwodne grasowały na morzach.
- O naiwności - westchnął Bonny. Jego oczy nabrały hardego wyrazu. - Siódmy maja
1915 roku. Mimo ponawianych ostrzeżeń o patrolujących okolicę U-bootach kapitan Charles
Turner wpływa na wody, na których w ciągu kilku poprzednich tygodni zatopione zostały
trzy statki. Na dodatek zmniejsza prędkość i kieruje się w stronę wybrzeży Irlandii,
gdzie, co było powszechnie wiadome, zwykle czyhały U-booty. Czy Turner płynie
zygzakiem, jak postąpiłby każdy bogobojny kapitan z prawie dwoma tysiącami pasażerów na
pokładzie? Otóż nie. Kapitan Turner płynie prosto. Później twierdził, że to z powodu
mgły. Mgły? A jeśli nawet była mgła, to co? Czego się bał? Góry lodowej. Przypominam,
działo się to w maju, zresztą wyjątkowo ciepłym. „Lusitania”, trafiona jedną torpedą
poszła na dno w osiemnaście minut. Czterokominowiec! Kolos! I nie dał rady nędznej
niemieckiej torpedzie z dziesięcioma kilogramami materiałów wybuchowych. No i co ty na
to, moja
droga? To było ukartowane, od samego początku. Tamtej nocy tysiąc stu
dziewięćdziesięciu pięciu ludzi przeniosło się na łono Abrahama. Ale nie kapitan
Turner. Dziwnym trafem udało mu się ocalić własne życie. Półtora roku później żołnierze
amerykańscy szturmowali już niemieckie okopy. Alvin York, Dan Dailey i inni Jankesi
zajmowali las Belleau. Chyba nie myślisz, że to tylko przypadek? Zwłaszcza po tym, co
cię dziś spotkało? Działają tu ukryte moce. Niekoniecznie ciemne. Zdaniem niektórych,
wręcz oświecone.
- Przecież „Lusitania” zatonęła prawie sto lat temu.
- Rok 1964. Zatoka Tonkińska. Chyba nie myślisz, że Północni Wietnamczycy byli na
tyle głupi, by rozkazać łodzi patrolowej ostrzelać amerykański niszczyciel, co?
- Simon, to wszystko bełkot dla wyznawców spiskowej teorii dziejów.
- Tak myślisz? Cóż, zanim zaczniesz obalać moje teorie, spojrzyj w lustro. Bo
widzisz, moja droga, kolejna teoria spiskowa dotyczyć będzie ciebie.
- Mnie?
Bonny pokiwał głową z posępną miną.
- Jutro albo pojutrze ktoś przystawi ci pistolet do pleców i pociągnie za spust.
Żegnaj, Jenny. Policja stwierdzi, że doszło do zabójstwa na tle rabunkowym. Albo zwali
winę na grasującego szaleńca. Wszyscy uznają to za tragedię. Koniec, kropka. A niech
tylko ktoś wspomni o klubie, od razu zostanie uznany za wariata.
- Ale... ale... - Jenny poczuła się zdruzgotana. Złapała kufel i duszkiem wypiła
resztę piwa Bonny’ego. - Jezu... - wysapała, z trudem łapiąc powietrze.
- To wszystko jest gdzieś udokumentowane - szepnął Simon Bonny, z wybałuszonymi
oczami i nerwowo drgającym podbródkiem. - Hamilton kazał protokołować spotkania, by
przyszłe pokolenia mogły docenić, jak wielką odegrał rolę. Ojcowie Założyciele
stanowili bandę próżnych osłów. Najważniejsze dla nich było to, jak oceni ich historia.
Dlatego pisali pamiętniki, listy i artykuły. Rywalizowali między sobą. Stary Szkot Nat
spisywał protokoły. Musiał. Jako jedyny nie był członkiem rządu. Podobno wiele spotkań
odbyło się w jego domu. Mieszkał na Wall Street, obok swojego najlepszego kompana,
Hamiltona. - Profesor nagle urwał i wbił w Jenny przerażony, pytający wzrok. - Chyba
nie masz tego przy sobie, co? Znaczy, telefonu?
- Mam, ale nie swój. Lekarza. Zabrałam mu przypadkiem, wychodząc ze szpitala.
Bonny wyjął portfel, zaczął wyszarpywać z niego banknoty i rzucać je na kontuar.
- Dziesięć? Wystarczy... a, dobra, dam im dwadzieścia. - Wziął czapkę ze stołka,

background image

chwycił płaszcz i szalik. - Wyrzuć telefon... równie dobrze mogłabyś nosić na głowie
nadajnik naprowadzający.
- Przecież nie wiedzą, że go mam.
- Skąd ta pewność? Wiedzieli, że postrzeliłaś brata z wiatrówki. Wolę nawet się nie
domyślać, jak zdobyli tę informację. Ktoś rozmawiał przez telefon z tatusiem, co?
Skala, moja droga. Skala. Rozejrzyj się. To największy rząd na całym tym cholernym
świecie!
- Ale...
- Żadne ale!
Simon Bonny westchnął ciężko i wybiegł z pubu.

Rozdział 47

Doktor Satyen Gupta odebrał telefon przy stanowisku pielęgniarek.
- Tak?
- Mówi detektyw John Franciscus z trzydziestego czwartego komisariatu. Numer odznaki
M jeden osiem sześć osiem. O ile wiem, opatrywał pan Jennifer Dance.
- Została postrzelona. Rana wymagała dezynfekcji i opracowania. Nic poważnego.
- Wszystko dobrze poszło?
- Tak - odparł Gupta.
- Ma pan gdzieś Jennifer Dance pod ręką? Muszę zadać jej kilka pytań dotyczących
tego zdarzenia.
- Panna Dance opuściła szpital przed kilkoma godzinami.
- Została wypisana?
- Nie. Wyszła na własną prośbę. Pytał o nią człowiek podający się za jej brata. Bała
się tego mężczyzny. Nalegała, żebym pozwolił jej wyjść.
- On był tam... w szpitalu?
- Tak. Próbowałem z nim porozmawiać.
- I co?
- Nic. Odwrócił się i poszedł sobie. Chce pan się z nią skontaktować, detektywie?
- Tak.
- Dałem jej swój kitel, żeby mogła wymknąć się niepostrzeżenie. W kieszeni
zostawiłem telefon komórkowy. Mam nadzieję, że go znalazła. - Gupta podał swój numer. -
Niech pan spróbuje zadzwonić. Kobieta w jej stanie nie powinna chodzić po mieście w
taką pogodę, tym bardziej w sytuacji, kiedy obawia się o swoje życie.
- Mówił pan, że rana nie jest poważna.
- Nie chodzi o ranę. Panna Dance jest w ósmym tygodniu ciąży. Taki stres mógłby
wywołać poronienie nawet u najsilniejszej kobiety.
Nastąpiła długa chwila ciszy. Thomas Bolden wbił wzrok w telefon, od naśladowania
chrapliwego głosu detektywa drapało go w gardle. To była ostatnia próba. Już
kilkanaście razy pytał o Jenny, ale telefoniści dostali zakaz udzielania jakichkolwiek
informacji.
- Detektywie, jest pan tam jeszcze?
- Tak - odparł Bolden. - Dziękuję za pomoc.

background image

Bolden stał w bokserkach i skarpetach na zapleczu pralni Ming Fung w Chinatown, z
komórką Althei przy uchu.
- Odbierz, Jenny. Odbierz.
Po czterech dzwonkach włączyła się poczta głosowa doktora Gupty.
- Dzień dobry, tu numer...
Bolden rozłączył się, wypuszczając powietrze przez zaciśnięte zęby. Wokół niego
pracownicy pralni pchali wielkie płócienne kosze z brudnymi ubraniami w stronę
przemysłowych pralek, układali koszule na deskach do prasowania, a wyprasowane rzucali
na wysokie sterty, potem je pakowali i przenosili do punktu odbioru od frontu budynku.
Na pierwszym roku Princeton Bolden traktował pralnię Ming Fung jak sklep z
ubraniami. Raz na kilka miesięcy przyjeżdżał przejrzeć nieodebrane ciuchy i znajdował,
a to koszule od Ralpha Laurena w idealnym stanie za pięć dolarów, a to spodnie
flanelowe za dziesięć. Teraz koszule sprzedawano po dziesięć, a spodnie po dwadzieścia.
Niebieska marynarka, którą wybrał, kosztowała go pięćdziesiąt dolarów. Jeśli
gdziekolwiek mógł się ukryć, to właśnie w Chinatown. To był inny świat.
Ósmy tydzień ciąży.
Dlaczego nic nie powiedziała? Westchnął, zły na siebie. Pewnie chciała, w czasie
lunchu, ale tak się rozgadał o swoich problemach, że nie dopuścił jej do głosu. Ale
czemu nie zrobiła tego wcześniej? Wczoraj, po kolacji? Albo w niedzielę rano,
kiedy leżeli w łóżku? Czy w którymkolwiek momencie? Cóż, znał odpowiedź. Sam sobie był
winien - zimny, egoistyczny geniusz finansowy w pełnej krasie. Wczoraj wieczorem
wspomniała coś o dziecku, a co on na to? Nazwał ją porywaczem ciał. Dobra robota,
palancie! Bolden usiadł i przesunął dłonią po czole. Będzie ojcem.
Na twarz wypłynął mu uśmiech. Takiej wiadomości się nie spodziewał. To cudowne.
Więcej niż cudowne. Ósmy tydzień ciąży. Dziecko urodzi się we wrześniu. Pokręcił głową.
Będzie ojcem. Nie przypuszczał, że aż tak się ucieszy. Nie oczekiwał, że poczuje się
tak... wyzwolony. No właśnie, wyzwolony. Jakby zapaliły się światła ukazujące drogę do
wylotu tunelu.
Nagle spochmurniał.
Była w ósmym tygodniu ciąży. A oni strzelili do niej jak do zwierzęcia. Zatrząsł się
z gniewu i poczerwieniał. Nie, to im nie ujdzie na sucho.
Przejrzał teczkę od Althei. Wszystko miał czarno na białym. Scanlon Corporation
należała do Defense Associates, w której dyrektorem był Mickey Schiff a prezesem James
Jacklin. Kiedy firma Defense zbankrutowała, Schiff przeszedł do Harrington Weiss.
Jacklin zaczął od zera i utworzył Jefferson Partners z Guyem de Valmontem, wówczas
młodszym wspólnikiem w HW. Czy nastąpiła wymiana? Schiff do HW, de Valmont do
Jefferson. Coś w rodzaju rekompensaty za pięćdziesiąt kilka milionów, które HW musiał
spisać na straty po bankructwie Defense Associates? Zgodnie z nakazami zdrowego
rozsądku, Sol Weiss nie powinien więcej zainwestować nawet centa w jakiekolwiek
przedsięwzięcia Jacklina. Tymczasem po dwudziestu latach więzi między Jefferson a HW
były mocne jak nigdy. HW zainwestował we wszystkie fundusze Jefferson i dobrze na tym
wyszedł. Zyski rzędu osiemdziesięciu, a nawet stu procent nie dziwiły. Aż do
niedawna...
W branży private equity robił się coraz większy tłok. Nazywano to „zbyt intensywnym
połowem”. Pięć - sześć rekinów polowało w tych samych wodach na te same transakcje.
Kiedy jakaś spółka została wystawiana na sprzedaż, wszyscy składali oferty. Następowała
licytacja. Jedna dwie firmy odpadały, ale reszta skwapliwie podnosiła stawkę o sto,
dwieście milionów, a nawet miliard. A im wyższa oferta, tym mniejszy zysk. To była
prosta arytmetyka. Zysk równał się cenie sprzedaży pomniejszonej o cenę zakupu.
I na tym polegał problem: HW inwestował we wszystkie fundusze swoich klientów,
podobnie jak większość dużych funduszy emerytalnych, fundacji uniwersyteckich i banków
inwestycyjnych. Celem była dywersyfikacja środków, utrzymanie ryzyka w rozsądnych
granicach. Tyle że wskutek tego H W de facto rywalizował na przetargach z samym sobą.
Kiedy Jefferson podbijał cenę oferowaną przez Atlantic, korzystał z pieniędzy HW. Także
kontroferta Atlanticu opierała się na funduszach uzyskanych z HW. To było tak, jakby
grać z samym sobą w pokera.
Ale HW nie mógł inwestować wyłącznie w Jefferson. Atlantic i inni sponsorzy
wykorzystaliby to jako pretekst do rezygnacji z jego usług. Honoraria, nie zyski, były
źródłem utrzymania HW.
Po przeanalizowaniu spadających zysków z inwestycji HW Bolden napisał do Sola Weissa

background image

notatkę z propozycją, by firma przestała topić pieniądze w megafunduszach i zamiast
tego skoncentrowała się na mniejszych, bardziej agresywnych funduszach, skupujących
spółki wyceniane na mniej niż miliard dolarów. Większe ryzyko, ale i większe
potencjalne zyski. No i przynajmniej nie musieliby przelicytowywać samych siebie.
Najniższe zyski przynosił Jefferson Partners.
Znowu oni.
Bolden przejrzał przygotowaną przez Altheę listę firm kupionych i sprzedanych przez
klientów jego działu w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Raz po razie jego spojrzenie
wracało do kolumny z nagłówkiem Jefferson. TruSign. Kupiona w 1994 roku, sprzedana w
1999. Narodowy Bank Danych. Kupiony w 1991, sprzedany w 1995. Williams Satellite.
Kupiona w 1997, sprzedana w 2004. Triton Aerospace. Kupiona w 2001. Wciąż w posiadaniu
Jefferson. I tak dalej.
TruSign, jeden z najważniejszych dostawców usług internetowych, obsługiwał około
dwudziestu miliardów adresów stron internetowych i e-maili dziennie. Prowadził też
największą sygnałową sieć telekomunikacyjną na świecie - oferującą roaming, wysyłanie
wiadomości tekstowych i identyfikację rozmówcy - a także pośredniczył w przeszło
czterdziestu procentach transakcji internetowych w Ameryce Północnej i Europie.
Narodowy Bank Danych weryfikował czeki dla przeszło sześćdziesięciu procent
amerykańskich banków.
Bell National Holding był głównym dostawcą usług telefonicznych w Regionie
Śródatlantyckim.
Wszystkie te firmy zapewniały Jefferson nieograniczony dostęp do e-maili i
Internetu, dokumentów bankowych i kredytowych, połączeń telefonicznych i satelitarnych,
dokumentacji ubezpieczeniowej i medycznej oraz wielu innych informacji. Razem tworzyły
sieć pozwalającą wytropić każdego, kto miał telefon komórkowy bądź konto bankowe,
płacił kartami kredytowymi, korzystał z bankomatów, posiadał ubezpieczenie medyczne
albo regularnie podróżował. Krótko mówiąc, umożliwiały szpiegowanie każdego Amerykanina
między Sag Harbor a San Diego.
A teraz dochodziła do tego Trendrite. Transakcja, którą poprowadził Bolden. Trendrite
była kropką nad i, firmą zbierającą dane o pożyczkach konsumpcyjnych, oferującą
klientom dokładny portret każdego amerykańskiego konsumenta.
A Scanlon? Zniknęła, ale nie zginęła. U dołu listy Althei widniała nazwa firmy
kupionej przez Jefferson w ramach pierwszego funduszu, powstałego w 1981 roku. SI
Corporation. Z McClean w Wirginii. Po dziś dzień nie została sprzedana.
Scanlon była prywatną armią Jefferson. Jej zbrojnym ramieniem.
Bolden jeszcze raz spróbował zadzwonić do Jenny. Kiedy znów odezwała się poczta
głosowa, rozłączył się. Zadzwonił na informację i poprosił numer Prell Associates.
Telefonistka połączyła go z centralą firmy.
- Dawaj Marty’ego Kravitza - rzucił do słuchawki. - Powiedz mu, że dzwoni Jake
Flannagan z HW. I że to pilna sprawa. Nie, zaraz. Przekaż, że to pilne jak jasna
cholera.
- Słucham? - odezwał się urażony, nadęty głos.
- Słyszałaś, co powiedziałem. - Jake Flannagan, szef Boldena w HW, miał najbardziej
niewyparzoną gębę na Wall Street. W branży nazywano go krzykaczem. Miał trzech synów i
od czasu do czasu zabierał ich ze sobą do pracy. Byli grzecznymi, ładnymi chłopcami,
zawsze w przyzwoitych marynarkach. Po biurze krążył żart, że Jake, któremu przekleństwa
nie schodziły z ust, nazywa swoje dzieciaki Małymi Sukinsynami.
- Chwileczkę, już łączę.
Bolden poszedł na zaplecze pralni i schował się do łazienki. Tam, dokąd się
wybierał, będzie mu potrzebny garnitur. Zamknął drzwi i usłyszał w słuchawce głos
Marty’ego Kravitza.
- Jezu, Jake. Sekretarkę mi wystraszyłeś.
- Kij jej w oko odparł Bolden, przybierając południowy akcent Flannagana. - Trochę
emocji jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Przynajmniej sutki staną dziewczynie na
baczność.
- Już myślałem, że na starość dojrzejesz - mruknął Kravitz, były szef nowojorskiego
biura FBI.
- Co ja, wino jestem, do diabła?
- Jak się trzymacie?
- Więc już słyszałeś. Katastrofa. Sol nie żyje.
- Cała Wall Street jest w szoku. Szef przesyła wyrazy współczucia. Allen próbował

background image

dodzwonić się do Mickeya, ale akurat siedziała u niego policja. - Kravitz zniżył głos
do szeptu. - Na litość boską, co się tam u was dzieje? W wiadomościach mówili, że to
był spór płacowy. Widziałem nagranie. Nie kupuję tego. Wyglądało to tak, jakbyście
chcieli gościa aresztować. Nazywa się Bolden, prawda? Co zrobił? Wynosił poufne
informacje? Grzebał w księgach? Posuwał sekretarki? Co?
- To zostanie między nami?
- Słowo firmy. Oczywiście, będę musiał powiedzieć wszystko Allenowi.
- Nie ma sprawy.
Allen Prell założył Prell Associates, firmę, której dał nie tylko nazwisko, ale i
imprimatur na nadzwyczaj skuteczne i całkowicie dyskretne działanie. Prell Associates
była czołową prywatną agencją detektywistyczną świata. Banki inwestycyjne tak często
korzystały z jej usług, że nazywano ją Prywatnym Detektywem Wall Street. Harrington
Weiss wynajmował Prell Associates do sprawdzania spółek, analizy ich działań i badania
przeszłości potencjalnych pracowników. Jednak agencja specjalizowała się nie tylko w
zleceniach ze świata wielkiej finansjery.
Pomagała też rządom przeżywających trudności państw w odzyskaniu skradzionego
majątku. I tak dzięki niej pani Aquino odnalazła miliardy wywiezione przez Marcosów z
Filipin. Agencja odszukała też mniejszą sumę zadołowaną przez „Baby Doc” Duvaliera i
pomogła rządowi amerykańskiemu w poszukiwaniach czterech miliardów dolarów ukrytych w
Libii i innych krajach przez Saddama Husajna. Prell zatrudniał byłych policjantów,
wojskowych i pracowników wywiadu. Ludzi, którzy czuli się pewnie w cieniu i wiedzieli,
że rozumienie litery prawa zależy od tego, w jakim języku zostało ono spisane. Ich
usługi były bardzo drogie, bardzo profesjonalne i bardzo skuteczne. Mówiło się, że
pracowników Prell najłatwiej rozpoznać po brudzie pod paznokciami. Nikt nie kopał
głębiej.
Bolden zastanawiał się, o czym mówić, a co pominąć. Postanowił powiedzieć prawdę.
- Mickey Schiff przyszedł rano do Sola z tekstem, że Tom Bolden rzucił się na jedną
dziewczynę z firmy - zaczął. - Znasz Toma?
- Ledwo, ledwo. To taki świętoszek, nie?
- Mhm. W każdym razie, podobno wczoraj poprosił tę pannę na jakiejś imprezie, żeby
zrobiła mu laskę, i kiedy odmówiła, dał jej w zęby. Historia stara jak świat, co?
- Niestety - przyznał Kravitz. - Zawsze najbardziej trzeba uważać na tych świętszych
od papieża. Szukasz winnego, sprawdź, kto ma aureolę.
- Mickey mówił, że rano dzwonili do niego adwokaci dziewczyny. Narobili szumu i
zagrozili, że pozwą firmę i wydoją ją do ostatniego szekla, jeśli Bolden nie zostanie
oddany w ręce policji.
- Pewnie pozwaliby was tak czy inaczej - skomentował Kravitz.
- No właśnie. A Tommy podobno twierdzi, że nawet nie tknął tej dziewczyny. Ochrona
próbowała go zatrzymać, chłopak wpadł w szał. Rozmawiałem z kilkoma osobami, które
wszystko widziały. Zarzekają się, że śmierć Sola to wypadek.
- To po co gość uciekał? Mam wrażenie, że większy z niego gagatek, niż ci się
wydaje.
Bolden stłumił przekleństwo cisnące mu się na usta.
- Jak znajdziesz chłopaka, sam go spytasz.
- To zlecenie?
- Nie, niech policja się tym zajmie.
- A gdzie ta dziewczyna? - spytał Kravitz.
- I właśnie na to pytanie musimy znaleźć odpowiedź. Nazywa się Diana Chambers.
Znasz?
- Nie, ale sprawdzaliśmy wszystkich pracowników HW. Na pewno mamy w aktach też Dianę
Chambers. Jaka kancelaria ją reprezentuje?
- Mickey nie powiedział. Pokazał nam tylko paskudne zdjęcia jej buzi. Między innymi
to nas zaniepokoiło. Posłuchaj, Marty, sprawa jest pilna. Jutro musimy podać nazwisko
następcy Sola. Mickey to świetny gość, ale trzeba go sprawdzić, jak każdego. Nie zdziw
się, gdyby ktoś pytał o mnie. - W ten sposób Bolden zasugerował, że to właśnie
Flannagan może zostać nowym szefem.
- Zawsze do usług, Jake - powiedział Kravitz tonem dobrego sprzedawcy.
- Jeszcze jedno...
- Wal.
- Chodzi o Boldena. Jego akta też mnie interesują.
- Już, chwileczkę... no proszę, co za korzystny zbieg okoliczności... będziesz

background image

zadowolony. Thomas F. Bolden. Sprawdzaliśmy go w zeszłym tygodniu.

Zgadnij, na czyje

zlecenie? - Bolden nie musiał zgadywać, a Kravitz szybko odpowiedział na swoje pytanie:
- Mickeya Schiffa.
- Wygląda na to, że wyprzedził mnie o krok. Chciałbym, żebyś do szóstej przyniósł mi
wszystko, co masz na Schiffa i Boldena.
- W porządku - powiedział usłużnie Kravitz. - Dostarczę materiały osobiście. Wiesz,
Prell może ci pomóc na wiele sposobów. Lubimy współpracować z prezesami.
- Firma ma apartament w Peninsula na Pięćdziesiątej Piątej. Zarząd życzył sobie,
żebym załatwił tę sprawę poza biurem. Szósta pasuje?
- Jasne.
Bolden się rozłączył. Jake Flannagan nigdy nie mówił „do widzenia”.

Rozdział 48

Czytelnia na trzecim piętrze archiwum wyglądała jak typowa siedziba instytucji
państwowej - popękane linoleum na podłodze, pożółkłe tabliczki z napisem ZAKAZ PALENIA,
Z czasów przed wydaniem oficjalnego ostrzeżenia ministra zdrowia o szkodliwości
papierosów. Po lewej stronie stały drewniane katalogi, po prawej znajdowały się
czytniki mikrofilmów, ustawione w rzędach jak ławki w klasie. Tylko dwa były w użytku.
W głębi ciągnęły się rzędy oświetlonych jarzeniówkami półek, zastawionych księgami,
rejestrami i innymi dowodami cierpliwego i skrupulatnego odnotowywania narodzin,
zgonów, ślubów i rozwodów przez trzysta lat dziejów Nowego Jorku.
Jenny przeszła przez pomieszczenie, tupot jej nóg odbijał się echem od ścian. W ten
śnieżny poniedziałek panowała tu atmosfera jak w muzeum po godzinach zwiedzania.
- Halo - zawołała, podchodząc do pustego stanowiska archiwisty.
- Sekundę.
Samotny urzędnik siedział za biurkiem w boksie schowanym z boku. Był ponurym,
pulchnym mężczyzną z zaspanymi czarnymi oczami i kręconymi włosami, które otaczały jego
głowę jak rój much. Przed nim leżał „New York Post”. Jenny zajrzała za blat i
zauważyła, że gazeta jest otwarta na szóstej stronie, gdzie zamieszczano plotki. Nie
pozostawało jej nic innego, jak tylko czekać cierpliwie, z przyklejonym do ust
sztucznym uśmiechem, zarezerwowanym dla urzędników. Wreszcie mężczyzna złożył gazetę i
podź- wignął się z krzesła.
- Tak?
- Pomagam znajomemu odtworzyć jego drzewo genealogiczne - oznajmiła Jenny.
- Co pani nie powie? - Urzędnik nie tylko wyglądał na zawodowego cynika, ale i
najwyraźniej nim był. - Ten znajomy nazywa się jakoś?
- James J. Jacklin.
- A szuka pani kogo? Dziadka? Pradziadka?
- Najstarszych przodków, jakich da się znaleźć.
- Data urodzenia?
- Słucham?
- Poda mi pani datę urodzenia pana Jacklina i jedziemy z tym koksem. - Zaczął
naśladować rękami ruch kół parowozu i wydawać dźwięki jak jadący pociąg.
- Nie jestem pewna. Miałam nadzieję, że da się to sprawdzić w Internecie. To dość

background image

znana postać.
Mężczyzna gwałtownie pokręcił głową. Najwyraźniej często spotykał się z tego rodzaju
prośbami i miał na nie gotową odpowiedź.
- Nie wolno korzystać z Internetu w celach prywatnych.
- A nie wie pan, gdzie jeszcze jest Internet?
- W bibliotece publicznej. W biurze. W domu. Tam, gdzie zwykle.
- To pilna sprawa. Nie mam czasu iść do domu.
Urzędnik wzruszył ramionami. Nie jego problem.
Jenny nachyliła się ku niemu.
- Chodzi o Jamesa J. Jacklina, byłego sekretarza obrony.
- Tego miliardera?
Jenny zerknęła przez ramię, jakby się bała, że ktoś ją podsłucha.
- To mój wujek.
- Pani wujek?
- Tak.
- Czyli w pewnym sensie to też pani drzewo genealogiczne.
- Fakt - potwierdziła Jenny z nadzieją, że wreszcie udało jej się dotrzeć do tego
palanta.
- A zatem nie będzie pani miała nic przeciwko wniesieniu dwudziestodolarowej opłaty.
- Jakiej dwudziestodolarowej... - zaczęła ostrym tonem i w porę ugryzła się w język.
- Nie, skądże - dokończyła z udawaną serdecznością. - Absolutnie. - Sięgnęła do torebki
i podała mężczyźnie banknot dwudziestodolarowy.
Urzędnik wprawnie wyrwał go z jej dłoni, odwrócił się i zniknął w labiryncie przejść
między półkami. Wrócił po minucie.
- Jacklin urodził się trzeciego września 1938 roku. Katalog aktów urodzenia z lat
1898-1940 jest w szafce numer cztery, na lewo od wejścia. Jeśli pan Jacklin urodził się
w Nowym Jorku, nie będzie kłopotu ze znalezieniem danych jego rodziców. W katalogach
uwzględnione są dokumenty od 1847 roku. Jeśli interesuje panią wcześniejszy okres,
trzeba sięgnąć do materiałów nieskatalogowanych.
- Nieskatalogowanych? - powtórzyła ze zdziwieniem Jenny.
- To głównie spisane odręcznie rejestry ludności. Oprócz tego stare książki
adresowe, dokumenty szpitalne i tym podobne. To potrwa. Długo. Bardzo długo. Dziś na
pewno pani nie zdąży.
Jenny rozejrzała się po sali. Kilka widmowych postaci przemykało między półkami.
Było tu tak cicho, jak w grobach, do których zamierzała zajrzeć.
- A pan?
- Co ja? - spytał urzędnik.
- Nie mógłby mi pan pomóc?
- Och, wtedy zaniedbałbym swoje obowiązki.
Jenny spojrzała znacząco na rozłożoną gazetę.
- Widzę, że jest pan zapracowany.
- I to jak.
- Oddałby mi pan przysługę.
- Przysługę? - Urzędnik parsknął śmiechem, jakby dawno nie słyszał tego słowa.
Jenny wręczyła mu następną dwudziestkę.
- Może znajdzie się kilka minut w moim napiętym harmonogramie. - Oparł się o blat i
przesadził go jednym susem z taką miną jakby od dawna marzył, by to zrobić. Podał Jenny
rękę. - Stanley Hotchkiss. Witam w moim świecie.

Jamesa Jacklina znaleźli bez trudu. Urodzony w szpitalu Lenox Hill o siódmej
trzydzieści pięć, trzeciego września 1938 roku. Imiona rodziców: Harold i Eve.
- Co pani wie o jego ojcu?
- Niewiele - odparła Jenny. - Zdaje się, że pochodził z Nowego Jorku. Był ważną
figurą podczas drugiej wojny światowej.
- No to trzeba jeszcze raz zajrzeć do Internetu. - Hotchkiss zniknął między półkami.
Wrócił po kilku minutach. - Urodzony w 1901 roku. Kongresman z trzeciego okręgu w Nowym
Jorku. Zastępca sekretarza wojny. Zasiadał w komisji do spraw działalności
antyamerykańskiej, pracował jako asystent antyamerykańskiego senatora Josepha
McCarthy’ego. Innymi słowy, Harold Jacklin był czystej krwi faszystą.
Hotchkiss ukląkł i wyciągnął dolną szufladą szafki numer 4. Znalazł właściwy mikrofilm

background image

i wyświetlił go na ekranie najbliższego czytnika.
- Zobaczmy. Rok 1901. Nic. Nie ma go. Jest pani pewna, że pochodził z Nowego Jorku?
- Jego rodzina należała do elity, razem z Morganami, Astorami i Van- derbiltami. To
nowojorczycy pełną gębą.
- Prawdziwi knickerbockerzy, co? Sprawdźmy kolejne lata, do roku 1905.
Po dziesięciu minutach i kilku kursach do szafki z mikrofilmami niczego
nowego się nie dowiedzieli.
- Proszę się nie martwić - powiedział Hotchkiss. - To dopiero rozgrzewka.
Jenny usiadła obok urzędnika przy czytniku.
- Gdzie jeszcze możemy znaleźć coś na jego temat?
Hotchkiss się zastanowił.
- W policyjnym spisie ludności z 1915 roku - odparł po chwili.
- No i? - spytała Jenny, uśmiechając się już bardziej z entuzjazmu niż z obowiązku,
ale Hotchkiss stał jak wrośnięty w ziemię. - No, poszukajmy go - ponagliła. - Mówił
pan, że to dopiero rozgrzewka.
- Przykro mi, licznik się wyzerował.
Jenny oddała mu ostatnią dwudziestkę.
- Więcej nie mam - powiedziała i nie puściła banknotu, kiedy Hotchkiss próbował go
wyrwać. - To będzie musiało wystarczyć do końca.
Archiwista ścisnął banknot w dłoni.
- Umowa stoi. - Zerwał się na nogi i odmaszerował jak żołnierz, który dostał rozkaz.
Zniknął między półkami i po chwili wrócił ze stertą nadgryzionych przez mole tomów,
oprawnych w skórę. - Proszę. - Rzucił je na pobliski stół. - To księgi ludności.
Przypominam, że w 1915 roku nie było komputerów ani baz danych. Wszystko zapisywano
ręcznie. Rachmistrze znosili formularze do tego budynku, a urzędnik taki jak ja
wprowadzał informacje do ksiąg. - Przerwał wywód, a Jenny zaczęła się zastanawiać, na
co Hotchkiss próbuje ją przygotować. - I tu właśnie pojawia się kłopot - podjął
po chwili urzędnik. - Spis przeprowadzono dzielnicami. Mieszkańcy nie są wymienieni w
kolejności alfabetycznej, tylko na podstawie adresów. Innymi słowy, rachmistrz
odpowiedzialny, na przykład za Pearl Street, zaczynał od pierwszego domu po lewej,
potem przechodził do następnego i tak aż do końca ulicy. Wtedy zawracał i spisywał
mieszkańców po drugiej stronie.
- Czyli mam szukać na podstawie adresu, tak?
Hotchkiss skinął głową.
- A w ogóle to zdaje się, że pani mi się nie przedstawiła.
- Pendleton - powiedziała. - Jenny Pendleton.
Otworzyła księgę leżącą na wierzchu. Każda strona podzielona była na kilka rubryk.
Najpierw nazwisko, dalej adres, zawód, płeć, wiek i obywatelstwo. Na górze, wypisany
fantazyjnymi zawijasami, widniał nagłówek Lista mieszkańców.
- Będziemy tu siedzieć całą noc.
- Niekoniecznie - pocieszył ją Hotchkiss. - Wiemy, gdzie Harold Jacklin mieszkał,
kiedy urodził mu się syn. Jeśli dopisze nam szczęście, jego ojciec mieszkał pod tym
samym adresem.
Z pomocą Hotchkissa Jenny znalazła księgę ze spisem mieszkańców Park Avenue w 1915
roku. Ich lista zajmowała trzy strony. Pod 55 Park Avenue - adresem podanym przez
Harolda Jacklina na świadectwie urodzenia syna, Jamesa - widniał starannie
wykaligrafowany, ale wyblakły już wpis: Edmund Pendleton Jacklin, urodzony
dziewiętnastego kwietnia 1845 roku, zawód bankowiec, obywatel amerykański. Niżej
wpisana została jego żona, Eunice, i ich dzieci: Harold, czternaście lat, Edmund, Jr.,
dwanaście lat, i Catherine, osiem lat.
- Pendleton... to pani nazwisko? - spytał Hotchkiss.
Jenny skinęła głową.
- 1845 rok - mruknął Hotchkiss, przygryzając wargę. - Teraz dopiero będzie ciekawie.
- To mi się nie podoba.
Stanley Hotchkiss spojrzał na nią z wyrzutem.
- Zawsze dotrzymuję umów. Poza tym mnie też to wciągnęło. No dobra, rok 1845. Z
punktu widzenia dokumentacji to średniowiecze. Nie było wtedy typowych szpitali. Nie ma
co szukać dokumentów medycznych. Wszyscy rodzili się w domu.
- A co z aktami urodzenia? Wiemy, kiedy Edmund Jacklin się urodził.
- Nic z tego. Miejski katalog zaczyna się od 1847 roku. Niewiele zabrakło, ale
jednak.

background image

- Były jakieś inne spisy ludności?
- Tak, w latach 1816, 1819 i 1821 sporządzono listy kandydatów do ław przysięgłych,
tyle że nie będzie z nich pożytku. Pendletonowie na pewno wtedy nie mieszkali w domu
przy 55 Park Avenue, bo zabudowa nie sięgała tak daleko. Nowy Jork miał zaledwie około
trzydziestu tysięcy mieszkańców. - Hotchkiss przechylił głowę i wbił wzrok w ślepiający
tunel z jarzeniówek. - Gazety - powiedział. - Jeśli pani rodzina była rzeczywiście
ważna, na pewno opublikowano zawiadomienie o narodzinach potomka.
- Jaka gazeta wychodziła w tamtym czasie?
- Było ich kilkanaście, ale najlepiej zacząć od „New York American”. Poza tym, tylko
tę mamy w archiwum.
Wyciągnął kolejne mikrofilmy i przewinął do okresu po dziewiętnastym kwietnia 1845
roku.
- Nic nie widzę - zakomunikował. - Trzeba by przejść na górę.
Jenny zerwała się, gotowa iść, gdzie to konieczne.
- Nie - powstrzymał ją Hotchkiss. - Na górę, czyli do Waszyngtonu. Chodzi o spis
powszechny. Przeprowadzano go co dziesięć lat. Sprawdzimy rok 1850. Proszą nie robić
sobie wielkich nadziei. Nie wiadomo, czy informacja, której szukamy, w ogóle została
wprowadzona do bazy danych. Plus jest taki, że nazwiska zamieszczono w kolejności
alfabetycznej.
Hotchkiss zaprowadził Jenny do swojego stanowiska i przysunął krzesło, by mogła także
usiąść przy komputerze. Zalogował się na stronie www.an- cestors.com, wszedł do spisu
ludności stanu Nowy Jork z 1850 roku, wpisał Manhattan jako miejsce zamieszkania i
potem: Edmund Jacklin. Edmundów Jacklinów było dwóch, ale tylko jeden miał pięć lat.
Edmund P. Jacklin, syn trzydziestodwuletniego Josiah Jacklina i dwudziestoletniej Rose
Pendleton. Adres: 24 Wall Street.
- Macie tu spisy mieszkańców? - spytała Jenny. Dawne spisy stanowiły odpowiednik
współczesnych książek telefonicznych, zawierały nazwiska, adresy i zawody mieszkańców
miasta, wymienionych według miejsca zamieszkania.
Hotchkiss był wyraźnie zaskoczony, że wiedziała o ich istnieniu.
- Jasne. Który rok panią interesuje?
- 1796.
- Nie chce pani sprawdzić roku, w którym się urodził? 1818?
- Nie - odparła stanowczo Jenny. - Taki mam kaprys.
- Posiadam oryginały. Chce pani?
- Jeśli tak będzie szybciej - powiedziała Jenny.
Jakaś kobieta zawołała Hotchkissa i krzyknęła, by kończył, cokolwiek robi, i
posprzątał archiwum przed zamknięciem. Hotchkiss nie odpowiedział, tylko poszedł po
spis mieszkańców. Wrócił z rocznikiem 1796. Oprawny w skórę wolumin, ledwie
centymetrowej grubości, rozsypywał się w rękach.
- Oto on, do pani dyspozycji - oznajmił urzędnik.
Jenny ostrożnie wzięła książeczkę do ręki. Delikatnie przewracała kartki; papier był
gruby, dobrej jakości, z pozłacanymi brzegami. Szybko znalazła Wall Street. Pod numerem
24 mieszkał Nathaniel Pendleton vel Szkot Nat.
Sąsiedni dom, pod numerem 25, należał do jego najlepszego przyjaciela, Alexandra
Hamiltona.
Znali się jak łyse konie, według słów Simona Bonny’ego.
Jenny spuściła wzrok. A zatem Bobby Stillman miała rację. Ten klub naprawdę istniał.

background image

Rozdział 49

Była piąta. Czas na „Wygłupy”. James „Szkot Nat” Jacklin pospiesznie przeszedł przez
gabinet i włączył telewizor. Co dzień o piątej po południu Pentagon podawał w swojej
kodowanej sieci telewizyjnej nazwy firm, którym lotnictwo, armia i marynarka wojenna
postanowiły przyznać kontrakty. W biurze określano to mianem „Popołudniowych wygłupów”.
Ponieważ w portfelu Jefferson było wiele spółek zależnych od kontraktów rządowych,
Jacklin śledził transmisje z Pentagonu, kiedy tylko mógł. Tego popołudnia jednak
wszyscy musieli je oglądać. Aż cztery z firm Jacklina czekały na decyzje dotyczące
kontraktów wartych w sumie miliard dolarów. Dla dwóch z nich była to sprawa życia i
śmierci. Zdobycie kontraktu zapewni im świetlaną przyszłość. Porażka zmusi je do
zwinięcia interesu, a Jefferson do spisania inwestycji na straty.
- Może cygaro, drodzy państwo? - Jacklin wyjął paczkę swoich ulubionych cohibas. -
Zawsze przynoszą mi szczęście. No, nie krępujcie się. Ty też, La Wanda.
Towarzyszyli mu jego najbliżsi doradcy. Lamar King, czterogwiazdkowy generał w
stanie spoczynku i były zastępca szefa sztabu. Hank Baker, który przez dziesięć lat
piastował stanowisko przewodniczącego komisji do spraw papierów wartościowych i giełdy.
I LaWanda Makepeace, jego najnowszy nabytek; to dzięki niej zakup Trendrite będzie mógł
dojść do skutku. Mężczyźni wzięli po cygarze. Makepeace grzecznie podziękowała.
Rzecznik Pentagonu stanął za podium.
- Dzień dobry, panie i panowie - przywitał słuchaczy. - Kontraktów jest dość dużo,
więc od razu przejdę do rzeczy...
- Dzięki Bogu - mruknął Jacklin pod nosem. Nachylił się i położył dłonie na biurku.
W zębach miał cygaro. Był zbyt przejęty, by je zapalić.
- Zacznijmy od sił powietrznych - powiedział rzecznik, komandor marynarki wojennej.
- Lockheed Martin Aeronautics otrzyma wart siedemdziesiąt siedem milionów czterysta
dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów poprawiony kontrakt na sfinansowanie ekonomicznej
wielkości zamówienia dla sił powietrznych Stanów Zjednoczonych...
- Nie mamy co zawracać sobie tym głowy - skomentował Jacklin. - Samoloty to paskudny
interes. Zero zysku.
Spojrzał przez okno na kopułę Kapitolu, wyrastającą na drugim brzegu Potomacu.
Pomyślał o senatorze Hugh Fitzgeraldzie i ustawie o podziale sześciu i pół miliarda
dolarów przeznaczonych dla wojska. Nowe kontrakty będą dla firm należących do Jefferson
jak manna z nieba.
Przesłuchania w sprawie ustawy powinny dawno się skończyć. Fitzgerald pewnie
siedział już w swojej pięknej rezydencji w Georgetown i sączył beczkowego burbona z
Tennessee, którego tak lubił. Po trzydziestu latach w stolicy ten były profesor wyższej
uczelni z Vermont nabrał wyrafinowanego gustu. Oprócz burbona, stary Hugh miał słabość
do garniturów szytych na zamówienie, samochodów z szoferem i gwatemalskiej służącej, z
którą wdał się w burzliwy romans. Jacklin zdobył zdjęcia - obrzydlistwo. Niełatwo
prowadzić taki styl życia i utrzymywać rodzinę w Burlington za skromną pensję senatora.
Jacklin sprawdził stan jego finansów. Nie znalazł potajemnych wpłat od lobbystów,
lewych honorariów za niewygłoszone wykłady czy kont w Zurychu. Fitzgerald był czysty.
Za to tonął w długach. Jacklin odwrócił się z powrotem do telewizora.
- A teraz kolej na marynarkę wojenną - oznajmił rzecznik Pentagonu.
- To my - rzucił Jacklin.
- No, jazda - dodał generał Lamar King.
- Wart dwieście siedemdziesiąt pięć milionów dolarów kontrakt ze stałą ceną na zakup
systemów sterowania pociskami i kontroli ognia zostanie przyznany...
Jacklin przesunął się na skraj krzesła.
- Dynamie Systems Control -- szepnął, przyciskając do piersi zaciśnięte pięści. -
Boże, spraw, abyśmy to dostali.
- ...Everett Electrical Systems z Redondo Beach w Kalifornii.
Jacklin uderzył dłonią w stół.
- Zostały jeszcze trzy - krzyknął. - Nie poddajemy się!
Rzecznik mówił dalej.
- Wart czterysta czterdzieści trzy miliony pięćset tysięcy dolarów kontrakt, którego
przedmiotem jest dostarczenie siedmiu radarowych systemów kontroli lądowania i lotu...

background image

- Triton Aerospace, Triton Aerospace... - mamrotał Jacklin.
- ...Leading Edge Industries, Dział Radarowy, Van Nuys, Kalifornia.
- To jakieś kpiny! - wrzasnął Jacklin, zerwał się z miejsca, minął model pancernika
„Maine” i zaczął chodzić po gabinecie. Wcisnął guzik interkomu. - Juan - odezwał się do
głośnika. - Przynieś mi podwójną szkocką. Lamar, co chcesz?
- Burbona.
- Dla mnie sherry - poprosił Hank Baker.
- E tam, sherry - oburzył się Jacklin. - Pij jak mężczyzna!
- No to niech będzie burbon - powiedział Baker niepewnie. - Hm... Wild Turkey.
LaWanda Makepeace zamierzała zamówić colę, ale zmieniła zdanie, kiedy napotkała
miażdżące spojrzenie Jacklina.
- Dżin z sokiem cytrynowym, skarbie. Skoro zaczynamy tak wcześnie, pójdę na całość.
- Jeszcze dwa - wysapał Jacklin, machając cygarem w stronę telewizora.

- Nie mogą

nas zupełnie wyeliminować.
Po pięciu minutach było po wszystkim. Pozostałe dwa kontrakty zostały przyznane
firmom spoza portfela Jefferson.
Rozległo się pukanie do drzwi. Do gabinetu wszedł Juan.
- Dzień dobry panu.
- Zostaw drinki. Sami się obsłużymy.
Filipiński steward postawił srebrną tacę na stoliku. Z namaszczeniem rozłożył
serwetkę i przeniósł na nią kryształową szklankę wypełnioną szkocką z lodem.
- Powiedziałem, że sami się obsłużymy, ty śniada małpo - krzyknął Jacklin.
- Tak, proszę pana. - Juan uśmiechnął się niepewnie.
- Nie dość, że jesteś głuchy, to jeszcze ślepy? Zapal mi to zasrane cygaro!
Juan wyjął zapalniczkę Zippo.
- Już się robi.
Jacklin wypił duszkiem pół szklanki i potarł skronie. Stracone kontrakty powoli
stawały się normą. Pytanie, jak wieczorem sprzeda złe wieści swoim gościom. Będzie
ciężko. Tylko jedna osoba mogła uratować przyjęcie. Fitzgerald. Musiał skłonić
go do zapowiedzenia, że poprze ustawę o nadzwyczajnych funduszach.
Jacklin wrócił za biurko. Być może zdjęcia z gwatemalską służącą wykorzysta
wcześniej, niż planował.

Rozdział 50

Franciscus uchylił nogą drzwi gabinetu Vicki Vasquez i zajrzał do środka.
- Jesteś tu jeszcze, Vick? - krzyknął, usiłując pewniej chwycić wypadające mu z rąk
pudło z dokumentami zebranymi przez Theo Kovacsa.
- Jestem - padła odpowiedź od strony szafek.
- To ja. Chciałem cię prosić o przysługę.
- Już idę. - Vicki Vasquez wyłoniła się z zaplecza. Miała żakiet zapięty na ostatni
guzik, ciemne włosy starannie uczesane. Franciscus zauważył, że wszystkie komputery w
gabinecie są wyłączone, a biurka wysprzątane. Najwyraźniej Vicki była na ostatnim
etapie sprawnie przeprowadzonej ewakuacji z biura. I nic dziwnego, godziny pracy
dobiegały końca. Podeszła do niego, chowając szminkę do torebki. Hej, Johnny, co tam

background image

targasz? - spytała.
- Cudze śmieci - wysapał.
- Pomóc ci?
- Nie, dzięki. - Franciscus postawił pudło na rogu najbliższego biurka. - Chcę cię
prosić o przysługę, Vick - powtórzył. - To nie potrwa długo.
Vicki Vasquez wzięła się pod biodra.
- Mam bilety do teatru. To będzie randka.
- Zabiorę ci tylko minutę.
- Minutę? - Spojrzała na zegarek i zrobiła krok w stronę drzwi. - Nie możesz z tym
poczekać do jutra? Dla ciebie przyjdę nawet o siódmej. Ale teraz już muszę lecieć.
Franciscus uśmiechnął się przepraszająco.
- Szukam adresu emerytowanego policjanta z Albany. Ciekaw jestem, gdzie wysyłają mu
emeryturę.
- Emeryturę? - spytała.
Franciscus skinął głową.
- Tak, to wszystko. Potem dam ci spokój.
- Ma to coś wspólnego z tą twoją uciekinierką? Bobby Stillman?
- Właśnie. Od tego, co znajdziesz, zależy wyjaśnienie trzech zabójstw.
Vicki odłożyła torebkę i usiadła przy najbliższym komputerze.
- Nazwisko? - spytała, uruchamiając sprzęt.
- Francois J. Guilfoyle. Detektyw. Przeszedł na emeryturę w 1980 roku. - Guilfoyle
może i usunął swoje dane z akt, ale Franciscus gotów był się założyć, że facet z
emerytury nie zrezygnował. Żaden policjant nie odmówiłby przyjęcia rządowych pieniędzy.
Vicki zerknęła na Franciscusa przez ramię.
- To zajmie kilka minut. Muszę zadzwonić na komendę i poprosić o szybkie
rozpatrzenie wniosku. Nie wiadomo, czy jest tam ktoś o tej porze.
- Będę trzymał kciuki. - Dźwignął pudło. - Zdążysz do teatru?
- Zobaczymy.
- Jestem twoim dłużnikiem - powiedział Franciscus. Zatrudniająca przeszło
pięćdziesiąt tysięcy osób policja nowojorska przypominała armię. Tylko dwóch na
dziewięciu policjantów nosiło mundury i broń, pozostałych siedmiu obsługiwało
biurokratyczną machinę. Przy drzwiach Franciscus się odwrócił. - Hej, Vick?
- No?
- Miły jest?
- Może być.
- Ma imię?
- To samo, które dostał na chrzcie.
- To jak... lubisz go?
Vicki Vasquez westchnęła ze zniecierpliwieniem.
- Idź już i daj mi pracować.
Franciscus przeniósł pudło na drugą stronę korytarza i postawił je na biurku. Pokój
odpraw był pusty. Trudno się dziwić. Detektywi zarabiali na życie na ulicach, nie przed
telewizorem. Spod pudła wystawał plik papierów. Na wierzchu leżał formularz z
nagłówkiem Orzeczenie o niezdolności do pracy... Przylepiona była do niego kartka od
porucznika, z nazwiskiem i numerem telefonu kardiologa. Franciscus wyjął papiery spod
pudła i wrzucił je do szuflady. Wyciągnął szyję i zajrzał w głąb korytarza. W gabinecie
porucznika nie paliło się światło. Zerknął na zegarek. Piąta pięć. Cóż, nie pierwszy
raz spóźnia się z papierkową robotą.
Wstał i zaczął przekopywać się przez dokumenty Theo Kovacsa. Po kilku minutach na
biurku piętrzył się już stos kartek, głównie artykułów o zamachu na Sentinel
Microsystems, zabójstwie dwóch policjantów i akcji anty- terrorystów. Franciscus
skoncentrował się na jej przebiegu; najbardziej interesowały go okoliczności śmierci
profesora Davida Bernsteina vel Manu Q i ucieczki jego konkubiny, Bobby Stillman vel
Sunshine Awakening.
Szybko znalazł spore rozbieżności w opisach przebiegu wydarzeń. Z domu padły
strzały. Nikt nie strzelał. Policja widziała wewnątrz kilku podejrzanych. Policja
przypuszczała, że Manu Q był sam. Bernstein osobiście zastrzelił dwóch policjantów.
Bernstein miał wspólnika. Wszystkie gazety zgadzały się co do jednego: na pistolecie
Bernsteina znaleziono odciski palców Bobby Stillman. Theo Kovacs był innego zdania.
Jeśli wierzyć jego żonie, przypłacił to życiem.
Franciscus wyjął z dna pudła brązową teczkę z aktami śledztwa. Zaczął szukać w niej

background image

arkuszy z odciskami palców. Znalazł tylko linie papilarne Bernsteina. Wbrew
doniesieniom gazet, nie było odcisków palców Bobby Stillman ani trzeciej
osoby, rzekomo zidentyfikowanej przez Theo Kovacsa.
Raport jasno stwierdzał, że David Bernstein ani razu nie strzelił do otaczających
dom antyterrorystów. Nie zauważono również, by ktokolwiek mu towarzyszył.
Przeglądając protokoły przesłuchań i zeznania świadków, Franciscus pomyślał o
Thomasie Boldenie. Pół miasta szukało faceta w związku ze śmiercią Sola Weissa. Komenda
główna rozesłała jego zdjęcie do wszystkich komisariatów z poleceniem, by zrobić kopie
i rozdać je ulicznym patrolom.
Zdaniem Franciscusa, coś tu śmierdziało. Po pierwsze, pokazane w telewizji nagranie
było niewyraźne. Całe zajście wyglądało na wypadek. Po drugie, co ze zwolnionym z
aresztu bandziorem ze złamaną szczęką? I po trzecie, po kiego grzyba urządzać taką
obławą na Boldena? Za zabójstwo drugiego stopnia? Bez przesady! Cała ta sprawa cuchnęła
polityką, jeśli nie czymś gorszym. A najbardziej intrygowało Franciscusa to, czemu
emerytowany detektyw Francois Guilfoyle wypytywał Boldena o Bobby Stillman, kobietę,
która od ćwierć wieku uciekała przed policją.
Chwycił duży zeszyt i zaczął spisywać fakty.
Roberta Stillman i David Bernstein podłożyli bombę w Sentinel Microsystems. To
pewne. Policjanci, którzy mieli aresztować Bernsteina, zostali zastrzeleni. Bernstein
zabarykadował się w domu i czterdzieści osiem godzin później zginął, tyle że, według
Kovacsa, nie od kul antyterrorystów, lecz od strzału w głowę oddanego z odległości
około trzech metrów. Pocisk pochodził z tego samego pistoletu, z którego zabito
policjantów O’Neilla i Shepherda, teoretycznie należącego do Bernsteina.
Theo Kovacs znalazł na pistolecie odciski palców drugiej osoby - prawdopodobnie
mordercy - ale jego partner, detektyw Francois Guilfoyle, przekonał go, by nie szedł
dalej tym tropem. Kovacs nie posłuchał rady. Zanim zdążył komukolwiek powiedzieć o
swoich ustaleniach, popełnił samobójstwo.
Dwadzieścia pięć lat później ten sam Guilfoyle ściga Thomasa Boldena i wypytuje go o
Bobby Stillman i jakąś Koronę.
Franciscus rzucił ołówek na biurko. Czegoś tu brakowało. I wiedział czego. Odcisków
palców zdjętych przez Kovacsa z pistoletu.
Odłożył teczkę z aktami i przejrzał resztę papierów. Było wśród nich zdjęcie grupy
Kovacsa z akademii i kilka fotografii policjantów przy pracy. Franciscus obejrzał je,
próbując odgadnąć, który to Guilfoyle. Człowiek z oczami zaglądającymi w głąb duszy,
jak określiła żona Kovacsa. Potrafił czytać w myślach. Carnac. Spojrzenie Franciscusa
padło na nieprzyjemnego faceta z cerą białą jak mleko i ciemnymi, podkrążonymi oczami.
Tak, to musiał być on.
Odłożył zdjęcie i wziął odznakę Kovacsa przypiętą szpilkami do tekturowej podkładki,
którą nosiło się pod koszulą. Chłopak miał sześć medali. Musiał być świetnym gliną. Z
przyszłością. Wypadła jedna ze szpilek i Franciscus odłożył odznakę. Żeby medale
trzymały się munduru, wszyscy policjanci stosowali pewną sztuczkę: przypinali je
szpilkami do schowanych pod koszulą małych gumowych zatyczek używanych w fiolkach z
crackiem. To zawsze działało. Franciscus wziął odznakę, żeby ją naprawić, ale wtedy
całkiem oderwała się od tekturowej podkładki, która spadła na biurko.
- Cholera - mruknął.
- John, mam coś dla ciebie!
Franciscus rzucił odznakę na blat i pospiesznie poszedł do gabinetu Vicki.
- Co?
- Adres i numer telefonu Guilfoyle’a. - Podała mu kartkę z notesu. - A myślałeś, że
co? Bilet do teatru?
- Nie dzisiaj - odparł, patrząc jej w oczy. - No, spadaj. Jeszcze zdążysz. Ale gdyby
gnojek ci się naprzykrzał, zadzwoń.
- Dobrze, tato - powiedziała, nie odwracając wzroku.

Franciscus westchnął i usiadł za biurkiem. Nazwisko. Adres. Francois Guilfoyle, 3303
Chain Bridge Road, Vienna, Wirginia. Wielkie rzeczy. Gość nawet się nie ukrywał. Co
miesiąc odbierał emeryturę i spokojnie sobie żył. Franciscus poczuł, jak w gardle
rośnie mu gula, wielka jak bryła węgla. Przeczytał nazwisko. Guilfoyle. Nie znał
człowieka, a i tak go nienawidził. Guilfoyle wbił partnerowi nóż w plecy. Franciscus
nie miał na to dowodu, ale podobnie jak Katie Kovacs wiedział, że tak się stało. Theo

background image

Kovacs przyszedł do Guilfoyle’a z odciskami palców, których nie powinno być na
pistolecie Davida Bernsteina, i co? Guilfoyle kazał mu zapomnieć o sprawie. Śledztwo
zamknięte. Życie toczy się dalej.
Franciscus zmarszczył brwi. Takich rzeczy się nie robi.
Kiedy człowiek jest młody i dopiero zaczyna służbę w policji, on i jego partner nie
stanowią zespołu, lecz niepodzielną całość. Gdy jeden ma przeczucie lub trafia na trop,
sprawdzają to razem. Jak jeden wpada w kłopoty, drugi mu pomaga. I nie dotyczyło to
tylko pracy, ale i życia osobistego. Czy chodziło o radę, pieniądze, dobre słowo,
partner zawsze mógł na ciebie liczyć. Nie posyłało się go w diabły. Nie... Franciscus
nie mógł zmusić się do tego, by dopowiedzieć „zabijało się go”. To byłaby przesada. Nie
można bez dowodów oskarżać człowieka o morderstwo. Takich rzeczy też się nie robi.
Franciscus schował papiery Kovacsa do pudła, najpierw artykuły, potem teczkę z
aktami. Została jeszcze leżąca na biurku odznaka. Wbił w nią wzrok. Cholerna blacha.
Podniósł ją i zważył w dłoni. Po trzydziestu latach nadal coś dla niego znaczyła.
Sięgnął po prostokątną tekturową podkładkę i przyłożył ją do odznaki. Zauważył, że
róg podkładki się odgiął. Spod tektury wystawało przezrocze. Obejrzał je z bliska.
- Co, u... - mruknął.
Wyjął z szuflady pincetę i wyciągnął mały kwadracik. Złożony w czworo kawałek
przezroczystego plastiku był niewiele większy od znaczka pocztowego. Franciscus
rozłożył go i podniósł do światła. Na przezroczu widać było dwa wyraźne odciski palców.
Pod spodem widniała odręcznie napisana informacja, że zostały zdjęte dwudziestego
dziewiątego lipca 1980 roku z lufy fanninga kaliber 11 mm, należącego do Davida
Bernsteina.

Rozdział 51

Drzwi ewakuacyjne otworzyły się i wyjrzała młoda Afroamerykanka.
- Pan Thomas?
- Tak. - Bolden stał pod ścianą przy wejściu służbowym do hotelu Peninsula. Śnieg z
wąskiego gzymsu, pod którym się schronił, spadał mu na buty. W ciemnym płaszczu,
niebieskiej marynarce i flanelowych spodniach wyglądał, jakby przyszedł na nocną zmianę
albo czekał na spóźnioną dziewczynę.
- Jestem Catherine. Proszę za mną. - Nie czekając na odpowiedź, weszła do środka.
Bolden ruszył za pracownicą hotelu. Była ubrana w czarny żakiet, szarą spódnicę za
kolana i wyprasowaną białą koszulę. Szła szybko, nie oglądając się na niego. Wcisnęła
guzik przywołujący windę dla personelu i stanęła w pozie zawodowej hostessy, z rękami
złożonymi na podołku i lekko pochyloną głową. Tylko z jej oczu można było wyczytać, że
Bolden nie jest tu mile widziany.
- Umieściłam pana w pokoju 421 To apartament - dodała, kiedy przyjechała winda i
weszli do środka. - Darius mówił, żeby zadzwonił pan, gdyby czegoś jeszcze potrzebował.
Czegokolwiek. Tak kazał powiedzieć.
Nazywała się Catherine Fell i oficjalnie pracowała na stanowisku asystentki
dyrektora. Bolden wcześniej spotkał ją tylko raz, na lunchu w Schrafft’s. Na prośbę jej
brata, Dariusa, załatwił dziewczynie pracę w hotelu, wykorzystując wpływy swojej firmy.
Darius Fell był jego największą porażką w Klubie Młodzieży i człowiekiem, który w

background image

ostatni weekend pokonał go w dwudziestu ruchach na turnieju szachowym. Dariusza jednak
nie interesowały szachy. Jego nieprzeciętny umysł najbardziej zaprzątała działalność
przestępcza. Narkotyki, broń, hazard: święta trójca Harlemu. Darius Fell był ważną
figurą w gangu Macoutes, powiązanym z budzącą lęk haitańską tajną policją, Tonton
Macoutes. Un homme d 'importance, jak to określano w krwawej hierarchii gangu.
Pod drzwiami pokoju Catherine dała mu klucz.
- Został pan zameldowany pod nazwiskiem Flannagan.
- Dziękuję. - Bolden spróbował się uśmiechnąć. - Proszę się nie obawiać. Nie wypiję
niczego z minibarku.
Ale Catherine Fell nadal miała ponurą minę. Brat zawsze sprawiał kłopoty, po jego
znajomych więc też nie należało się spodziewać niczego dobrego.
- Proszę wyjść przed dziewiątą. Wtedy odbywa się druga kontrola pokojów. Nie chcę,
żeby personel zaczął coś podejrzewać.

Apartament był tak luksusowy, jak należało oczekiwać, płacąc tysiąc dwieście dolarów
za noc. Każdy centymetr kwadratowy zdobiły eleganckie akcesoria. Wielkie, nakryte
kołdrą łoże, biurko na lwich łapach, egipska sofa, szyfonowe zasłony, a wszystko to w
ciepłych, złocistych odcieniach.
Bolden wziął pomarańczę z kosza z owocami i usiadł na łóżku. Podniósł słuchawkę, ale
zaraz ją odłożył. Wolał nie ryzykować, że zostanie namierzony. Mimo to nie mógł
przestać myśleć o Jenny. Włączył telewizor. Na wszystkich trzech kanałach pokazywano
ostatnie chwile Sola Weissa. Zamknął oczy, próbując się zdrzemnąć, ale sen nie
nadchodził. Wyobraził sobie śpiącą w jego ramionach Jenny, z twarzą koloru alabastru.
Obudź się, chciał jej powiedzieć. Zaczniemy ten dzień od nowa. To wszystko było
złudzeniem. Ale ona nawet nie drgnęła.
Nagle usłyszał głośne pukanie do drzwi. Zerwał się na równe nogi. A jednak zasnął.
Zegar przy łóżku pokazywał osiemnastą pięć.
- Tak? - zawołał. - Już idę. Kto tam?
- Martin Kravitz - padła stłumiona odpowiedź. - Z Prell.
Bolden przystanął obok kanapy, na której zostawił płaszcz. Z bocznej kieszeni wyjął
cienką, obitą skórą pałkę długości kilkunastu centymetrów. Jej rozmiar był zwodniczy.
Gdy brało się zamach, umieszczona wewnątrz sprężyna rozciągała ją do trzydziestu
centymetrów, przydając schowanemu w środku ołowianemu ciężarkowi śmiercionośnego
impetu. Jednym ciosem można było rozwalić człowiekowi głowę.
Wyjrzał przez judasza. Na korytarzu stał Marty Kravitz, z teczką w dłoni. Bolden
przyglądał mu się przez kilka sekund, wypatrując gestów mogących wskazywać, że Kravitz
powiadomił policję albo kogoś przyprowadził. Bolden przycisnął policzek do drzwi obok
judasza i zajrzał w głąb korytarza. Zobaczył tylko ginącą w oddali złotą wykładzinę.
Otworzył drzwi, odwrócił się i ruszył do salonu.
- Wejdź - powiedział do Kravitza.
- Jak leci, Jake? - spytał Kravitz. - Niezła chata. W razie czego przyda się na
kryjówkę.
Bolden zaczekał, aż usłyszy trzask zamykanych drzwi. Kiedy Kravitz podszedł bliżej,
Bolden wykonał szybki obrót i uderzył go w brzuch. Powietrze uszło z detektywa jak z
przebitej opony.
- Nie jestem Jake. - Bolden przycisnął go do ściany ramieniem. Podniósł mu twarz. -
Poznajesz mnie?
Kravitz skinął głową wybałuszając oczy.
- Bolden.
- Ja też się cieszę, że mogę cię poznać. Teraz słuchaj. Powiem to tylko raz: nie
zabiłem Sola Weissa. Materiał, który widziałeś, został spreparowany przez... nieważne,
wystarczy, żebyś wiedział, że został spreparowany. Rozumiemy się?
- Tak - wychrypiał Kravitz.
- A teraz masz dwie możliwości: usiąść i grzecznie mi opowiedzieć, co wiesz o
Mickeyu Schiffie, albo się bronić. Jeśli chcesz się bić, źle się to dla ciebie skończy,
obiecuję.
Kravitz pojednawczo uniósł dłoń.
- Dobra - wydyszał. - Wyluzuj. Wszystko gra.
Bolden zwolnił uścisk i się cofnął. Kravitz przeszedł chwiejnym krokiem przez
przedpokój i zwalił się na sofę. Był niskim mężczyzną pod pięćdziesiątkę, lekko

background image

przygarbionym, ze szczupłą sylwetką biegacza i czarnymi, kręconymi włosami. Miał
długi, kościsty nos i cofnięty podbródek, w jego brązowych oczach czaiła się niema
groźba. Wziął głęboki oddech.
- Wpakowałeś się po uszy, przyjacielu.
- Jakbym nie wiedział.
Kravitz złapał się za brzuch, krzywiąc się.
- A ja myślałem, że robię za chłopca na posyłki nowego prezesa HW. No cóż.
Bolden usiadł na skraju łóżka.
- Czego się dowiedziałeś?
- Najpierw ty mi wyjaśnij, dlaczego tak cię interesuje Schiff.
- Mam swoje powody. Lepiej dla ciebie, żebyś ich nie znał. Załóżmy, że Schiff to
szuja.
- Jeśli próbujesz poruszyć moje sumienie, daruj sobie. Zostawiłem je za drzwiami,
kiedy zacząłem pracować w Prell. Nie jesteśmy dobrymi wróżkami.
- Dość już się nasłuchałem ludzi, którzy gadają że dobro i zło ich nie obchodzi -
powiedział Bolden. - Chcesz poznać moje powody. Proszę bardzo. Oto jeden z nich:
wczoraj w nocy jacyś faceci zgarnęli mnie z ulicy i postanowili zadać mi kilka
ciekawych pytań akurat wtedy, kiedy stałem na wąskiej belce siedemdziesiąt pięter nad
ziemią. Nie miałem pojęcia, o co im chodzi, ale to nieważne. Oni też nie byli dobrymi
wróżkami. U jednego z nich zobaczyłem na piersi tatuaż, jaki prawdopodobnie noszą
wszyscy pracownicy Scanlon Corporation. Sprawdziłem to i owo i ustaliłem, że Mickey
Schiff pracował w firmie, która przed dwudziestoma laty wykupiła Scanlon. Wystarczy?
- Prawie. Ja dodałbym jeszcze, że Schiff stał obok ciebie w chwili, kiedy Sol Weiss
dostał kulkę. Ä propos, widziałem nagranie. Poza tym, jak się domyślam, uważasz, że to
przez Schiffa wyleciałeś z pracy. Coraz więcej tych zbiegów okoliczności, muszę
przyznać. Wychodzi na to, że załatwiłeś niewłaściwego człowieka.
- Nie zabiłem Sola.
- Już mówiłeś. - Kravitz odchylił się na oparcie i założył nogę na nogę. -
Przynajmniej teraz już wiem, czemu wczoraj w nocy zgłosiłeś napad na trzydziestym
czwartym komisariacie.
Spojrzeli na siebie.
- Ktoś próbuje mnie zabić - powiedział Bolden po chwili.
- To mi wystarczy. - Kravitz wskazał drzwi. - Moja aktówka. Są tam materiały, które
mogą cię zainteresować.
- To znaczy, że powiesz mi, co znalazłeś na Schiffa?
- Jeśli pozwolisz?
Bolden przyniósł aktówką. Kravitz otworzył ją i metodycznie, jedną po drugiej,
wykładał na stół tekturowe teczki.
- No dobrze, po kolei - odezwał się po chwili. - Zacznijmy od Diany Chambers. -
Otworzył pierwszą teczkę. - Nie została zarejestrowana w żadnym szpitalu. W domu też
jej nie ma. A przynajmniej nie otwiera drzwi ani nie odbiera telefonów. Łatwy podstęp:
wystarczy zamówić coś do żarcia na wynos i podać jej adres. Nie zgłosiła się też na
policję w żadnej z pięciu nowojorskich dzielnic, a mówiłeś, że do przestępstwa doszło
na Manhattanie.
- W centrum.
- No właśnie. W każdym razie, nigdzie nie ma ani słowa o tym, że wielki zły Bolden
stłukł ją na kwaśne jabłko. Nikt o jej nazwisku nie wniósł oskarżenia przeciwko tobie.
- Mickey Schiff mówił co innego. Wezwał detektywów, żeby mnie zabrali na komisariat.
- Kłamał - odparł Kravitz beznamiętnym tonem. - Z Schiffern mieliśmy więcej
szczęścia. Nie wiedziałem, że był w marines.
- Taa, Mickey to bohater pełną gębą - mruknął Bolden.
- Nie przesadzajmy. - Kravitz położył sobie teczkę na kolanach. - Podpułkownik
Schiff służył w zaopatrzeniu. Odpowiadał za dostawy. Radził sobie świetnie. Był
wielokrotnie odznaczony. W sumie wzorowy żołnierz. Po zakończeniu służby zatrudnił się
w firmie Defense Associates.
Bolden skinął głową. Kolejny kawałek układanki znalazł się na swoim miejscu.
- Wytrzymał tam całe dziewięć miesięcy, po czym przeniósł się do HW.
- Defense Associates zbankrutowała - zauważył Bolden.
- I nie było w tym nic podejrzanego. Konsekwencja kilku nieudanych inwestycji, to
wszystko. Za dużo wyłożyli za Fanning Firearms, ale mimo wysiłków Schiffa nie
wyprowadzili jej na prostą. I tyle.

background image

- Co potem?
Kravitz milczał jak grób. Zaczął chować dokumenty z powrotem do aktówki.
- Jeszcze nie skończyliśmy - powiedział Bolden.
- Mów za siebie. - Kravitz zamknął teczkę i wstał. - Moim zdaniem, Tom, już i tak za
bardzo dałem ci się wykorzystać.
Bolden nie drgnął.
- Chcesz, to idź. Ciekawe, jak wytłumaczysz Allenowi Prellowi, że bez pytania
wyciągnąłeś informacje z firmy, żeby przekazać je człowiekowi podejrzanemu o
morderstwo. Myślałeś, że wykonujesz zlecenie nowego prezesa HW. Cóż, nawaliłeś. Masz
przechlapane tak samo, jak ja. Pomagając mi, pomożesz samemu sobie. Jeśli mnie złapią,
prędzej czy
później wyjdzie na jaw, że się spotkaliśmy. A twoja firma, jak moja, pewnie pozbędzie
się niewygodnego pracownika. - Bolden wzruszył ramionami. - Decyzja należy do ciebie.
Kravitz minął Boldena.
- Powodzenia, Tom. - Otworzył drzwi i wyszedł.
Bolden pozwolił mu odejść. Nie zamierzał błagać, by został. To bez sensu. Kravitz
potwierdził jego dotychczasowe ustalenia. Schiff miał powiązania z Defense Associates.
Bolden otworzył butelkę wody i pociągnął duży łyk.
Nagle ktoś zapukał. Bolden wyjrzał przez judasza i otworzył drzwi.
- Wróciłeś?
Martin Kravitz pospiesznie wszedł do sypialni.
- Nie jestem cynicznym draniem, za jakiego mnie bierzesz. Gdybyś to ty zabił Sola
Weissa, nie dałbyś mi wyjść. Dlatego uznaję, że jesteś niewinny i że ktoś z twojej
firmy pomaga cię wrobić. Biorąc pod uwagę to, czego dziś dowiedziałem się o Mickeyu
Schiffie, myślę, że mogę ci udzielić wsparcia.
Bolden skinął głową.
- Cieszę się. Siadaj.
Kravitz ponownie rozpakował aktówkę. Westchnął i klepnął się w kolana.
- A zatem... ostatnim zadaniem podpułkownika Schiffa podczas służby w dziale
zaopatrzenia był nadzór nad przetargiem na broń ręczną nowej generacji dla korpusu
marines. Zgodnie z jego zaleceniami, marines zawarli z Fanning Firearms wart
siedemdziesiąt milionów dolarów kontrakt na zakup pistoletów samoczynnych kaliber 9 mm.
- Ciekawe.
- Nie tak ciekawe, jak fakt, że kilka miesięcy po odejściu z wojska Schiff kupił
wart milion dwieście tysięcy dolarów dom w McClean w Wirginii. Przypominam, że działo
się to w roku 1984, kiedy za milion dolarów można było dostać coś więcej niż chatę z
marmurową posadzką i kiblem, w którym myje się tyłek. Jego posesja sąsiadowała z
majątkiem Kennedych, Hickory Hill.
- Przyjemna okolica.
- Odchodząc z wojska, Schiff miał zaszeregowanie „0-10”. Po dziewiętnastu latach
służby zarabiał nie więcej niż pięć tysięcy dwieście dolarów miesięcznie.
- Może wziął pieniądze z funduszu powierniczego - zasugerował Bolden, wcielając się
w rolę adwokata diabła. - Albo odziedziczył je po rodzicach.
- Nie. Największa suma, jaką miał na koncie, to dwadzieścia dwa tysiące dolarów.
Sporo, ale za mało, by opłacić pierwszą ratę za dom, wynoszącą trzysta dwadzieścia
tysięcy dolarów.
- Aż tyle? Nieźle jak na zawodowego wojskowego. - Bolden spojrzał Kravitzowi w oczy.
- Twierdzisz, że Schiff załatwił kontrakt Defense Associates i w nagrodę dostał dom i
pracę.
- Nic takiego nie powiedziałem. Nie mam dowodów, że doszło do jakichkolwiek
uchybień, Tom. Przedstawiam tylko przypuszczenia oparte na informacjach, które udało mi
się zdobyć. Ale... - dodał po chwili - ...brzmi to całkiem rozsądnie. - Kravitz urwał i
zaczerpnął powietrza. Kiedy znów zaczął mówić, jego głos był cichszy i brzmiała w nim
nuta strachu. - Robisz jakieś interesy z Jefferson Partners?
- Pomagam im w zakupie firmy przetwarzającej dane o konsumentach. Trendrite. Mówi ci
to coś?
- O, tak. Zdecydowanie. - Kravitz spuścił oczy. - Wspominałeś o Scanlon Corporation.
Otóż pod koniec lat siedemdziesiątych wyodrębniono w niej dwa działy. Jeden z nich
zajął się produkcją oprogramowania do prowadzenia inwigilacji i, co ciekawe,
uzyskiwaniem za jego pomocą informacji o konsumentach. Zdaje się, że ostatnio nazywa
się to „wybieraniem danych”. Niedługo potem został przekształcony w firmę o nazwie

background image

Sentinel Microsystems, z siedzibą w Albany.
- Pierwsze słyszę.
- Nic dziwnego. Stare dzieje. Ciebie powinno zainteresować to, że przed kilkoma laty
firma zmieniła nazwę. Teraz nazywa się Trendrite.
- Mówiłeś, że Scanlon podzieliła się na dwie części?
- Drugi dział prowadził szkolenia. Oferował ludzi do wynajęcia. Oficjalnie przerwał
działalność, ale nieoficjalnie... - Kravitz wzruszył ramionami i wyjął z aktówki szarą
kopertę, zanim Bolden zdążył zadać następne pytanie. - Byłbym zapomniał. Chciałeś,
żebym przyniósł twoje akta. Proszę bardzo. Nie wiesz, czemu twoja matka zmieniła
nazwisko?
Bolden zaprzeczył.
Kravitz spakował się, wstał i poklepał go po ramieniu.
- Zadarłeś z grubymi rybami. Uważaj.
- Nie - powiedział Bolden, kiedy Kravitz ruszył do drzwi. - Oni zadarli ze mną.
Przekaż im to, gdybyś się z nimi widział.

Rozdział 52

W przestronnym salonie domu w Georgetown, senator Hugh Fitzgerald położył nogi na
otomanie i z rozkoszą zagłębił się w wysłużonym, wygodnym skórzanym fotelu.
- Ach - westchnął tak głośno, że szyby zadrżały. - Marto, szklaneczkę najlepszej
whisky z Tennessee, por favor. I generoso. Muy generoso.
To był ciężki dzień, od samego rana. O siódmej połączone z modlitwą śniadanie z
republikańskimi senatorami - tak, nawet tacy demokraci, jak Fitzgerald, wierzyli w Boga
- a potem standardowe spotkania z dygnitarzami z rodzinnego stanu. Dziś znalazł się
wśród nich szef Rady Promocji Produktów Mlecznych Vermontu i zwycięzca ogólnokrajowego
konkursu ortograficznego, niezwykły młody człowiek z Rutlandu. A później jeszcze te
przeciągające się w nieskończoność przesłuchania w sprawie ustawy o podziale
nadzwyczajnych funduszy.
Sześć koma dwa miliarda dolarów na uzupełnienie zapasów w składach wojskowych.
Niepojęte, że siły zbrojne potrzebowały takich pieniędzy. Sześć koma dwa miliarda...
tylko po to, by przywrócić kraj do stanu gotowości bojowej. To było niezbędne minimum.
Nie chodziło o zwiększenie liczebności wojska czy szykowanie się do rychłego konfliktu.
Te pieniądze miały pozwolić na uzupełnienie braków w stopniu umożliwiającym Stanom
Zjednoczonym zdecydowaną reakcję na dwa regionalne konflikty jednocześnie. Sześć koma
dwa miliarda na buty, kule, mundury i gotowe posiłki. Ani dolara na nowe czołgi,
samoloty czy okręty.
Cóż za ironia losu. Ameryka miała najlepszy sprzęt i najlepiej wyszkolonych
żołnierzy, ale nie stać ją było, by wykorzystać te siły w boju. Prowadzenie działań
wojennych w obecnych czasach wiązało się z ogromnymi wydatkami, przerastającymi
możliwości nawet najbogatszego państwa na świecie. Trwająca od roku niby-wojna z
żałosnym przeciwnikiem kosztowała kraj ponad dwieście miliardów dolarów. I na co to
poszło?
Jako przewodniczący komisji do spraw podziału środków publicznych, Hugh Fitzgerald
znał kompromitujące fakty, które nigdy nie zostaną ujawnione. Wiedział na przykład, że

background image

jedna z elitarnych dywizji przez dwa dni nie miała żywności - nawet herbatnika czy
puszki brzoskwiń - inna zaś musiała odstąpić od planowanego natarcia, bo skończyła się
woda. Jego ulubiona ciekawostka dotyczyła jednak marines. Podczas zaciekłej potyczki w
Trójkącie Sunnickim jednemu z batalionów zabrakło kul. Kule. Kosztowały pięćdziesiąt
centów za sztukę, a mimo to najdzielniejsi wojownicy na świecie mieli puste magazynki.
Nawet tym cholemym Arabom nie brakowało kul. Kupowali je na pniu.
- Proszę, senatorze. - Marta bezszelestnie weszła do pokoju i podała mu wieczornego
drinka.
- Gracias - powiedział. - Tak, tak, muy generoso. Jesteś dla mnie za dobra. - Wziął
duży łyk i odstawił szklankę. - Chodź, Marto, usiądź przy mnie. Zaopiekuj się starym,
zmęczonym człowiekiem.
Marta przycupnęła na poręczy skórzanego fotela. Była smukła, ważyła zaledwie
pięćdziesiąt kilo. Czarne włosy miała związane w koński ogon. Uśmiechnęła się do
Fitzgeralda, patrząc na niego ciemnymi, smutnymi oczami. Wsunęła mu dłoń za koszulę i
zaczęła masować bark.
- Już lepiej - mruknął. - Doskonale.
Zamknął oczy. Aż trudno uwierzyć, że tak drobna kobieta mogła być tak silna. Miała
palce jak ze stali. Westchnął. Pod jej wprawnymi dłońmi napięcie zniknęło bez śladu.
Cóż, potrzebował więcej takich masaży i mniej kłótni na Kapitolu.
Sześć koma dwa miliarda dolarów. Nie mógł przestać myśleć o tej sumie.
Nawet jeśli ustawa nie przejdzie, projekt zostanie wniesiony ponownie na następnej
sesji, tyle że kwota zwiększy się o miliard czy dwa, po uwzględnieniu inflacji. W głębi
duszy coś mu mówiło, że to najlepsze rozwiązanie. Grać na zwłokę. Bezzębny lis nie może
grasować w kurniku. Z drugiej strony, musiał myśleć o bezpieczeństwie współobywateli.
Zaczął się zastanawiać nad złożoną przez Jacklina propozycją pracy w Jefferson
Partners. Są gorsze sposoby zakończenia kariery, stwierdził, mimo że nie cierpiał tego
nadętego bufona. Lata działalności w polityce oduczyły go chowania urazy. Na Kapitolu
nie istniała ani przyjaźń, ani nienawiść. Liczył się tylko pragmatyzm. Fitzgerald
wyobraził sobie, jak przechadza się korytarzami banku inwestycyjnego i wita klientów w
dużym, luksusowo urządzonym gabinecie. Koniecznie z widokiem na Potomac. Będzie miał
prestiż, wpływy i góry pieniędzy. Nietrudno się domyślić, ile zarabiali udziałowcy
Jefferson. Jackson i jemu podobni byli miliarderami, wszyscy bez wyjątku. Miliarderami.
Fitzgerald widział na własne oczy domy i samochody ludzi, którzy wyrobili sobie
nazwisko w Kongresie, by potem sprzedać je Jefferson.
On sam dorastał w gospodarstwie mlecznym na przełomie lat trzydziestych i
czterdziestych. W tamtych czasach mieć pieniądze oznaczało móc kupować nowe ubrania
przed Bożym Narodzeniem i jeść trzy posiłki dziennie. Ci, których stać było na wyjazd
latem nad morze, uchodzili za bogaczy. Jego ojciec nigdy nie zarobił więcej niż dwa
tysiące dolarów rocznie.
Miliarder. Jeśli Jacklinowi naprawdę leżało na sercu dobro wojska, powinien dorzucić
do puli kilkaset milionów dolarów z własnej kieszeni. Nawet nie zauważyłby ich braku.
Silne, giętkie palce Marty przynosiły odprężenie po trudach dnia i oczyszczały
umysł. Fitzgerald rozważył inne możliwości. Następna kadencja, sześć kolejnych lat u
steru władzy. Sześć lat targów... i perspektywa śmierci w słońcu świecącym nad zatoką
Chesapeake. Nie, tego już było za wiele dla chłopaka z Vermontu.
Oczywiście, mógł wrócić w rodzinne strony, wykładać na uczelni i zarabiać jeszcze
mniej niż teraz. Prychnął tak głośno, że Marta aż podskoczyła.
- Przepraszam, moja droga. - Otworzył oczy i popatrzył na tę dobrą, kochającą młodą
kobietę. No i co stałoby się z Martą?
Poklepał służącą po nodze. Złapała go za rękę i przesunęła na swoje udo.
- Dobry Boże, tylko nie to - krzyknął Fitzgerald, przenosząc dłoń w bezpieczniejsze
miejsce. - Na samą myśl padam z wyczerpania. Dziś wieczorem muszę iść na przyjęcie.
Gdybym pozwolił sobie na figle-migle, nie wstałbym do rana.
Marta się uśmiechnęła. Miała gorącą krew, ot co. Przyciągnął dziewczynę do siebie i
pocałował w policzek. Nie mógłby opuścić swojej Marty.
Sześć koma dwa miliarda dolarów.
W tych czasach to przecież nie tak dużo.
Później, powiedział sobie. Później zdecyduje.

background image

Rozdział 53

Franciscus szybko poszedł do pokoju rejestracji. W kącie stała beżowa, sięgająca bioder
machina, podobna do kopiarki. Było to urządzenie LiveScan, oficjalnie znane pod nazwą
TouchPrint 3500. Minęły już chyba ze trzy lata od chwili, kiedy ostatnio przyciskał
palce podejrzanego do brudnej poduszeczki z tuszem i męczył się, by uzyskać dziesięć
odcisków nadających się do umieszczenia w kartotece. Jeszcze gorsze - nie wspominając o
tym, że bardziej czasochłonne - było to, że w toku dalszego postępowania znów pobierano
odciski. Jeden zestaw trafiał do policji stanowej w Albany, drugi do Departamentu
Sprawiedliwości w Waszyngtonie. A teraz wystarczyło przyłożyć palec do skanera
wielkości wizytówki, sprawdzić na monitorze, czy linie papilarne są dobrze widoczne, i
- hokus-pokus! - odcisk był przesyłany do komendy głównej, Albany i Waszyngtonu. A
wszystko za naciśnięciem guzika.
Franciscus położył na skanerze przezrocze. Przykrył je kartką żeby uzyskać dobry
odczyt. LiveScan z cichym szumem zdigitalizował obraz i zapisał go w pamięci.
Franciscus wysłał dane do Krajowego Rejestru Informacji o przestępstwach w Clarksburgu
w Zachodniej Wirginii i wydziału informacji FBI. Tam porównają odciski z tymi, które
znajdowały się w kartotece, obejmującej urzędników państwowych, żołnierzy w służbie
czynnej i w stanie spoczynku, zarejestrowanych cudzoziemców i wydziały ruchu drogowego
z czterdziestu ośmiu stanów.
Franciscus wyszedł i zamknął drzwi. Minie co najmniej godzina, zanim system coś
znajdzie. W razie czego LiveScan prześle zawiadomienie mailem. Idąc korytarzem,
detektyw zobaczył, że Mike Melendez wystawił głowę z pokoju odpraw.
- Hej, John!
- O co chodzi? - Franciscus zauważył, że Mały Mike jest podenerwowany.
- Ty mi powiedz. Szef dzwoni.
- Czyj szef? Porucznik?
- Nie. Esposito. Na pierwszej linii.
- Niemożliwe. Już po piątej. - Mimo to Franciscus szybko poszedł do swojego biurka.
„Szefem” był komendant Charlie Esposito, „Charlie Czołg” dla przyjaciół, „Charlie
Ćwok” dla reszty, a dla wszystkich bez wyjątku najwyższy rangą umundurowany policjant w
mieście. Tylko komendant główny i jego zastępca stali wyżej w hierarchii, ale byli
mianowani przez polityków. Franciscus i Esposito studiowali na jednym roku w akademii w
czasach jurnej młodości. Ale Franciscus pracował w policji, bo sprawiało mu to
przyjemność, dla Esposito natomiast liczyła się tylko kariera. Nie podjął ani jednej
decyzji, która mogłaby mu zaszkodzić. Oficjalnie nadal byli przyjaciółmi.
- Detektyw John Franciscus - powiedział do słuchawki i mimo woli się wyprostował.
- John, mówi komendant Esposito. Interesują cię stare śledztwa?
- To znaczy?
- Zabójstwo Shepherda i O’Neilla w Albany.
Franciscusa aż zatkało. Myślał, że Esposito dzwoni, żeby ochrzanić go, że nie złożył
wniosku o urlop zdrowotny. A tu taka niespodzianka. Miał zupełny mętlik w głowie. Skąd,
na litość boską, Esposito dowiedział się o cichym dochodzeniu Franciscusa? I po co
dzwonił?
- No i?
- Ta sprawa jest zamknięta.
- Serio? Z tego, co widzę, główna podejrzana od ćwierć wieku wodzi policję za nos.

background image

- Ustalono już wszystko, co było do ustalenia - warknął Esposito.
- Wybacz, ale się nie zgadzam.
Nastąpiła długa chwila ciszy. Wreszcie rozległo się bardzo wymowne, ciężkie
westchnienie.
- Odpuść sobie, John.
Franciscus zaczerpnął powietrza. Powinien się domyślić, że tak się to skończy, gdy
tylko Esposito przedstawił się jako „komendant”.
- Charlie... - Odwrócił się plecami do pokoju odpraw i zniżył głos. Teraz rozmawiali
jak mężczyzna z mężczyzną, bez owijania w bawełnę. - Słuchaj, to długa historia, ale ta
sprawa wiąże się z dzisiejszym zajściem na Union Square. Był tu wczoraj niejaki Tom
Bolden...
- Bolden? Zabójca Weissa? Rozesłaliśmy za nim list gończy. Federalni też już się
włączyli do akcji. Zostaw to Manhattan South.
- Nie, nie, Charlie. Słyszałeś o dziewczynie, która została postrzelona? Nazywa się
Jennifer Dance. Bolden był z nią na Union Square. Jest jego narzeczoną. Rozumiesz,
Charlie? Ktoś chciał załatwić Boldena, ale chybił.
- Nie wiem, jak zabójstwo z Albany miałoby się z tym wiązać, i szczerze mówiąc, nie
chcę wiedzieć. Dość węszenia. Manhattan South zajmie się Boldenem. Nie zawracaj sobie
nim głowy.
- Charlie, przecież mnie znasz.
- Słyszałeś, co mówię? Nie utrudniaj sobie życia.
- Sobie czy tobie? Powiedz, Charlie, kto cię przycisnął?
- John, doszły mnie słuchy, że podupadłeś na zdrowiu. Działasz niezgodnie z
przepisami, a przecież nikt nie szanuje regulaminu bardziej niż ty. Zwalniam cię z
aktywnej służby. Od tej chwili jesteś na płatnym urlopie.
- To moje terytorium, Charlie. Utrzymywałem tu porządek przez przeszło trzydzieści
lat. Jeśli coś dzieje się w tym rejonie, muszę to wyjaśnić.
- Jedzie do ciebie Bill McBride. Chce z tobą porozmawiać.
- O czym? - spytał Franciscus hardym tonem.
- O tym, czy mam ci na dobre odebrać odznaką i broń. A wtedy sam zapłacisz za
bajpasy! Albo wyciągniesz kopyta!
- Kto na ciebie naciska, Charlie? - Serce Franciscusa łomotało jak pędzący pociąg,
brakowało mu tchu. O w mordę, szepnął pod nosem. Musiał usiąść.
- John - odezwał się Esposito już łagodniej. Teraz mówił jak kumpel, nie jak szycha.
- Lepiej, żebyś trzymał się od tego z dala.
Nie zwracał się do Franciscusa takim tonem od czasu, kiedy prosił go o pomoc w
uwolnieniu syna, aresztowanego za posiadanie heroiny.
- Czemu nasłałeś na mnie McBride’a? Co, wybije mi zęby, jeśli nie będę posłuszny?
- Kiedy przyjedzie Bill, chcę, żebyś oddał mu wszystko, co dostałeś od Kovacs.
- Od kogo?
- Słyszałeś. Wiemy, co knujesz, John.
Franciscus odłożył słuchawkę. Czuł się, jakby serce miażdżył mu dziadek do orzechów.
Wyprostował lewą rękę i zacisnął pięść, spodziewając się, że lada chwila poczuje w
lewym boku ostry, paraliżujący ból. Wypuścił powietrze z ust i złapał oddech. Ciężar
spadł mu z piersi. Zerknął na sufit i parsknął śmiechem. Robił się z niego prawdziwy
histeryk.
Melendez klepnął go w ramię.
- Johnny, wszystko w porządku? Co się dzieje?
- Mógłbyś przynieść mi szklankę wody? - poprosił Franciscus.
- Jasne. Już.
- Dzięki. - Nachylił się nad biurkiem i ukrył twarz w dłoniach. Niepotrzebnie tak
się przejął. Melendez wrócił ze szklanką. Franciscus napił się wody. Czuł się już
lepiej.
Sprawdził, czy przyszła wiadomość o odciskach znalezionych przez Thea Kovacsa. Na
razie nic. Podniósł słuchawkę i zadzwonił na komendę główną.
- Tak? - odezwał się nieznany głos.
- Szukam Matty’ego Lopesa.
- Nie ma go. Z kim rozmawiam?
- Mówi John Franciscus.
Głos przeszedł w szept.
- Zmądrzejesz wreszcie?

background image

- Słucham?
- Ostrzegam cię, Johnny. Uważaj. Wiesz, co robimy ludziom, którzy za dużo węszą?
Obcinamy im nosy.
- Kto mówi? Jesteś koleżką Guilfoyle’a? Co to za gierki?
- Takie, które cię przerastają.
- Mnie? Ja jestem zwykłym gliną. Nikim. Tu chodzi o prawo. Strzelanie do ludzi.
Zabijanie. Nikt nie stoi ponad prawem.
- Prawo? Zdradzę ci pewną tajemnicę. Prawo to my.
Franciscus rzucił słuchawką.
- To ty tak uważasz - warknął pod nosem.


Wychodząc na korytarz, Franciscus usłyszał tubalny głos Billa McBride’a,
rozmawiającego z Małym Mike’em i Larsem Thorwaldem. Dał nura do pokoju rejestracji.
Wprowadził swój kod do LiveScan i sprawdził wyniki ostatniego przeszukania.
Usłyszał, jak McBride pyta o niego. „Gdzie Johnny Dżentelmen?” - jakby wpadł z czysto
towarzyską wizytą. „Widział ktoś tego starego barana?” Na szczęście nie słyszał, żeby
Melendez cokolwiek odpowiedział. Wszyscy nienawidzili McBride’a - sługusa z komendy
głównej.
Ekran LiveScanu był pusty. Jak dotąd wprowadzonych do pamięci odcisków nie
znaleziono w żadnej z baz. Franciscus miał pecha. Esposito mógł mu zabrać odznakę, ale
nie papiery Katie Kovacs, o nie. Położył rękę na klamce, zastanawiając się, gdzie je
schować. Uchylił drzwi i wyjrzał na korytarz. McBride stał odwrócony tyłem i wyraźnie
zwlekał z odejściem.
W tej chwili LiveScan zapikał. Franciscus przypadł do ekranu. System znalazł coś w
Federalnej Bazie Danych. To oznaczało, że odciski palców należały do urzędnika
rządowego albo emerytowanego wojskowego. Franciscus zaznaczył bazę danych i kliknął
myszką. Po chwili na ekranie pojawiło się nazwisko człowieka, który zostawił odciski na
fanningu Davida Bernsteina, jego numer ubezpieczenia społecznego, adres zamieszkania i
informacja, że nie jest poszukiwany przez policję. Franciscus z wrażenia zapomniał o
pudle z papierami.
- Chryste Panie - mruknął. Charlie Esposito rzeczywiście był poddawany naciskom. Z
samej góry.

Rozdział 54

Co to jest Korona? - krzyknęła Bobby Stillman.
- Nie wiem - chyba po raz czterdziesty powtórzył mężczyzna, którego schwytali na
Union Square.
- Oczywiście, że wiesz. - Stillman uderzyła go w twarz. Jej ostre paznokcie wyryły
głębokie bruzdy w policzku.
Siedział na piętach na twardej lastrykowej posadzce, ze związanymi rękami i nogami,
naciągniętym na głowę kapturem skazańca i kijem od miotły za kolanami. Typowy
amerykański mięśniak, napakowany, poddany praniu mózgu, nauczony zabijać przez
najtęższe wojskowe umysły i wyrzucony na ulicę, by sprzedał swoje usługi temu, kto da

background image

najwięcej.
- Pracujesz dla Scanlon Corporation - powiedziała, obchodząc go wkoło i wyrzucając
słowa z ust, jak kule z karabinu. - A może wytatuowałeś sobie muszkiet na piersi, żeby
robić wrażenie na dziewczynach? Scanlon współpracuje wyłącznie z Jefferson. Co robisz w
Nowym Jorku?
- Jeździmy, gdzie nam każą.
- A tobie kazali zabić Toma Boldena, tak?
- Nie. Mogę wstać?
Siedział związany już pół godziny. Przygniatany ciężarem ciała kij od miotły wpijał
się w nogi, odcinając dopływ krwi do stóp. Po tak długim czasie człowiek miał uczucie,
jakby wbijano mu w palce nóg tysiące ostrych igieł. Wkrótce ból ogarnie kostki i łydki.
Stillman wypróbowała to na sobie. Czegoś takiego nie dało się wytrzymać. Po kwadransie
zaczęła krzyczeć.
- Nie - odparła. - Nie możesz. Co robiłeś na Union Square?
- Szukałem Boldena.
- Żeby go zabić!
- Nie.
- Snajper chybił. Postrzelił niewinną kobietę. Pogadajmy o czymś, czego nie wiem. Co
to jest Korona?
Mężczyzna próbował się podnieść, ale Bobby Stillman pchnęła go z powrotem na
podłogę. Jęknął, ale nic nie powiedział. Kiedy jęki przeszły w krzyki, a potem wrzaski,
przewróciła dryblasa nogą na bok.
- Pięć minut - warknęła. - Potem zaczniemy od nowa.
Wyszła z domu i wbiła wzrok w padający śnieg. Była zmęczona. Nie wydarzeniami
ostatniego dnia czy tygodnia. Tak ogólnie brakowało jej sił. Uciekała od ćwierć wieku.
Miała pięćdziesiąt osiem lat i zaczynała tracić wiarę w słuszność sprawy.
Podmuch wiatru cisnął śniegiem na werandę. Spadło już co najmniej osiem centymetrów.
Drogi prowadzące do domku Stillman w górach Catskill znikały pod warstwą bieli. Za
godzinę staną się całkowicie nieprzejezdne. Będą tu odcięci od świata. Odetchnęła
głęboko, wsłuchując się w ciszę. Wciąż miała w uszach krzyki schwytanego mężczyzny. To
konieczne, powiedziała sobie.
Przypomniała jej się tamta noc, wiele lat temu. W gorącym, wilgotnym powietrzu
rozbrzmiewał koncert świerszczy i cykad. A potem wszystko zagłuszył potężny huk bomby,
którą tak skrupulatnie skonstruowali z Davidem, wybuchającej pod laboratorium badawczym
Sentinel Microsystems. To był pierwszy krok; wtedy zdecydowała, że zagłosuje nogami.
Zbuntuje się. Nie, poprawiła się w duchu. Że skorzysta z przysługującego jej prawa do
obrony Konstytucji.
Dwadzieścia pięć lat... szmat czasu.


Przyjechała do Waszyngtonu latem 1971 roku. Była młoda, ambitna i chciała dokonać
czegoś ważnego. Jako absolwentka Wydziału Prawa Uniwersytetu Nowojorskiego, redaktor
biuletynu prawniczego i zagorzała przeciwniczka wojny wietnamskiej, gorąco pragnęła
służyć ludziom. Nigdy nie postrzegała wykonywania zawodu prawnika jako sposobu na
zarabianie pieniędzy. Traktowała to jako misję. Zamierzała pilnować skrupulatnego
przestrzegania praw przyznanych w Konstytucji tak obywatelom, jak i władzom. Kiedy
została ekspertem podkomisji Izby Reprezentantów do spraw wywiadu, jej przyjaciele byli
wstrząśnięci. Na zarzuty, że przeszła na drugą stronę barykady i dołączyła do
establishmentu, odpowiadała: nonsens. Uważała, że to naturalny wybór. Gdzie, jak nie na
Kapitolu, mogła najlepiej urzeczywistnić swoje powołanie? „Czyńcie prawość, nie wojnę”
- tak brzmiało jej motto.
Stanowisko wiceprzewodniczącego podkomisji piastował wówczas niezależny kongresman z
Nowego Jorku, James Jacklin. Jacklin był wielokrotnie odznaczonym weteranem, kawalerem
Krzyża Marynarki Wojennej, i pierwszym prawdziwym „bohaterem”, jakiego poznała, jeśli
można tak nazwać człowieka, który zrzucał napalm na kobiety i dzieci, bezpiecznie
schowany w stalowej rurze, śmigającej z prędkością ponaddźwiękową nad ich głowami.
Przyszła do pracy gotowa rzucić wszystkim wyzwanie, rudowłosa buntowniczka w mini, z
maksymą na każdą okazję i niespożytą energią. Jej zadanie polegało na opiniowaniu
legalności działań proponowanych przez wywiad. Już dała się poznać jako czujny
obserwator.
Od razu znalazła wspólny język z Jacklinem. Nie był jastrzębiem, za jakiego go

background image

miała. Też sprzeciwiał się wojnie i nie bał się głośno o tym mówić. Znalazła w nim
sprzymierzeńca. Razem ujawnili tajną wojnę w Kambodży. Protestowali przeciwko
wspieraniu przez CIA generała Augusto Pinocheta, skorumpowanego chilijskiego dyktatora.
Żądali zakończenia bombardowań Hanoi. Kiedy opinie młodej prawniczki były odrzucane,
Jacklin namawiał ją, by kontynuowała walkę, zabierała głos. Namaścił ją na sumienie
komisji.
Odbierała jego słowa jako prawdziwą pochwałę. Służył w wojsku. Stracił na wojnie
brata. Znał z pierwszej ręki koszty wojny. Twierdził, że ceną za udział w zamorskich
konfliktach jest utrata nie tylko ludzi, ale też wpływów i - nade wszystko -
autorytetu moralnego. A tego właśnie Ameryka powinna strzec szczególnie. Bardziej niż
inne kraje. Musiała być światłem przewodnim demokracji i bastionem wolności, jako
jedyne państwo utworzone na bazie wspólnej ideologii. Ameryka musiała pozostać
symbolem.
I za to Stillman pokochała Jacklina. Bo odważył się mówić o etyce. Wyrażał swoje
idee z elokwencją, o jakiej ona mogła tylko marzyć. Pokazał jej, iż wartości
amerykańskie to nie kwestia polityki, lecz zdrowego rozsądku.
Aż do wieczoru, kiedy nakryła go na kopiowaniu przygotowanych przez nią dokumentów i
przekazywaniu ich swoim znajomym z CIA.
James Jacklin był szpiegiem. Tak zwanym kretem. Miał rozpracować nadgorliwą młodą
Stillman i, jak powiedział, „lewicowe środowisko”, które reprezentowała. Kazano mu
zdobyć jej zaufanie. Wpływać na wydawane przez nią opinie.
Meldować z wyprzedzeniem o działaniach wroga. Odniósł wspaniały sukces.
Bobby Stillman natychmiast przystąpiła do frakcji radykalnej.
Zrezygnowała z pracy w Kapitolu. Przeniosła się do Nowego Jorku. Tam zatrudniła się
w organizacji będącej zmorą wszystkich ustawodawców, bez względu na wiek, kolor skóry,
wyznanie czy przynależność partyjną: Amerykańskiej Unii Swobód Obywatelskich.
Przygotowywała dokumenty. Uczestniczyła w procesach. Pisała artykuły, w których
protestowała przeciwko ingerencji władz w życie obywateli. Mimo to uważała, że robi za
mało.
Przyglądała się z boku, jak Jacklin zostaje sekretarzem obrony i skrycie odbudowuje
potęgę militarną kraju. Słuchała, jej jak dawny guru obiecuje, że siły zbrojne służyć
będą wyłącznie utrzymaniu pokoju, że najważniejsza jest sytuacja wewnętrzna, i
wiedziała, że on kłamie. Co dzień przyrzekała sobie, że się temu przeciwstawi. Im
bardziej czuła się bezsilna, tym większa wzbierała w niej złość. Wreszcie, po czterech
latach, dostała szansę.
Jacklin odszedł z Pentagonu i założył Defense Associates, firmę inwestycyjną
specjalizującą się w restrukturyzacji przedsiębiorstw z branży zbrojeniowej. Kiedy się
dowiedziała, że wykupił Sentinel Microsystems, zwietrzyła okazję do działania.
Firma Sentinel Microsystems produkowała najnowocześniejsze urządzenia podsłuchowe
znane ludzkości. Anteny paraboliczne zdolne wychwycić rozmowy z odległości kilkuset
metrów. Miniaturowe pluskwy rejestrujące dźwięki nawet przez ścianę. Czerwoni nie mieli
szans. Opowiadał o tych technologiach z entuzjazmem jeszcze w czasach, kiedy dzielili
łóżko. Myśl, że teraz wykorzysta najnowsze zdobycze techniki przeciwko ludziom,
przepełniła czarę goryczy.
A potem było Albany.

Z rozpadającej się chaty dobiegł krzyk. Bobby Stillman z ociąganiem wróciła do
środka. Jej wspólnicy podnieśli agenta Scanlon do pozycji klęczącej. Popatrz na niego,
powiedziała sobie w duchu. To wróg.
Nie była już tego pewna.
W ciągu ostatniej godziny zaczęła nabierać przekonania, że jest równie winna, jak
on.
- Co to jest Korona?

background image

Rozdział 55

Bolden zapatrzył się na brylantowe kolczyki od Bulgariego. Dwadzieścia siedem tysięcy
dziewięćset dolarów. W sąsiedniej gablocie leżały zegarki. Dziesięć tysięcy dolarów za
kawałek gumy i nierdzewnej stali.
Przez okna sklepu jubilerskiego wyraźnie widział hol Time Warner Center i drzwi z
przydymionego szkła, strzegące wejścia do 1 Central Park, luksusowych rezydencji
zajmujących piętra od pięćdziesiątego do siedemdziesiątego piątego. Czekał tu już
dziesięć minut. W tym czasie za pilnowanymi przez ochroniarza drzwiami zniknęli:
prowadząca dwa shi-tzu dama z lawendowymi włosami, gwiazdor filmowy sprzed lat i
zasępiony muzyk rockowy, którego twarz Bolden rozpoznał od razu.
Nie opodal rozległ się gwar ożywionych rozmów. Do budynku przy Columbus Circle
wmaszerowała grupka mężczyzn i kobiet. Większość miała teczki, jedna osoba niosła
okrągłą tekturową tubę na arkusze z projektami. Wszyscy byli ubrani na czarno.
Zdradzały ich charakterystyczne okulary o regularnych kształtach oprawek. Architekci,
pomyślał Bolden.
Przyglądał im się uważnie, ciekaw, czy pójdą w lewo, czy w prawo, do sklepów przy
wejściu. Kiedy skręcili ku drzwiom z przydymionego szkła, opuścił punkt obserwacyjny
przy sklepie jubilera i szybko przeszedł przez hol. Napotkał spojrzenie młodej kobiety,
która została w tyle za resztą grupy.
- Dopiero się pani wprowadziła? - spytał, doganiając dziewczynę.
- Ja? Och, nie, ja tu nie mieszkam - odparła.
- A szkoda - powiedział. - Widok jest cudowny. W pogodny dzień... ech, szkoda gadać.
Mężczyzna idący na czele grupy skinął na strażnika, który otworzył drzwi i gestem
zaprosił wszystkich do środka.
- Najfajniej jest na najwyższych piętrach - trajkotał Bolden. - Mieszkania kosztują
fortunę, ale skoro człowiek ma rozbić bank, to czemu nie pójść na całość? Co, szykuje
się impreza urodzinowa? A może ktoś dostał podwyżką?
Zachowywał się jak cwaniak, jakich zawsze nienawidził, sypał durnymi tekstami jak z
rękawa. Ku jego przerażeniu to działało. Ta na pierwszy rzut oka poważna, pełna rezerwy
dziewczyna nie dość, że go słuchała, to jeszcze wydawała się mile połechtana, że
zwrócił na nią uwagę.
- Świętujemy - powiedziała. - Zdobyliśmy zamówienie. Szef zaprosił nas na szampana.
- No, moje gratulacje. Pani na pewno odwaliła całą robotę.
Dziewczyna uśmiechnęła się nieśmiało.
- Nie, tylko część.
- Kłamie pani. To widać. Czerwienieją pani policzki. Już ja swoje wiem.

- Bolden ani

na chwilę nie oderwał od niej wzroku. Kątem oka zauważył, że strażnicy liczą
wchodzących, uważnie im się przyglądając. I właśnie wtedy młoda kobieta się potknęła.
Zaczepiła obcasem o wykładzinę i wykręciła kostkę. Bolden wyciągnął rękę, by jej pomóc,
i wpadł na przytrzymującego drzwi strażnika. Dziewczyna krzyknęła, odzyskała równowagę
i parsknęła śmiechem. Jej współpracownicy zatrzymali się i spojrzeli do tyłu, czy
wszystko w porządku. Szef, starszy mężczyzna z długim szpakowatym kucykiem, zaofiarował
się, że odprowadzi ją do windy. Cała grupa ruszyła w głąb korytarza, rozmawiając
wesoło.
Bolden został sam. Odwrócił się z uśmiechem na twarzy. Przypuszczał, że strażnik
zaraz położy mu rękę na ramieniu i spyta, co on za jeden i jak w ogóle śmie wkradać się
do budynku mieszkalnego. Zamiast tego usłyszał pokorne: „Przepraszam najmocniej”, a
potem: „Życzę miłego wieczoru”.
I to wszystko. Przeszedł przez drzwi do holu skąpanego w odcieniach dyskretnej
szarości i wypolerowanego srebra, mijając antyki z Dalekiego Wschodu i kopie arrasów z

background image

Bayeux.
Dogonił grupę architektów i wszedł z nimi do windy. Wysiedli na pięćdziesiątym
piątym piętrze. Dopiero kiedy wyszli, wcisnął guzik z liczbą siedemdziesiąt siedem -
poddasze. W pracy mówiło się, że aby tam mieszkać, trzeba wyłożyć dwanaście milionów.
Nieźle.
Zagwizdał do kamery monitoringowej melodię On a Clear Day, by dodać sobie otuchy.
Wyjął z kieszeni płaszcza baseballówkę. Wystarczyło kilka telefonów, by dowiedzieć się,
że Schiff był w domu i czekał na Barry’ego, szofera.
Dyrektor HW miał jechać na lotnisko Teterboro, a stamtąd lecieć do Waszyngtonu na
Kolację Dziesięciu Miliardów zorganizowaną przez firmę Jefferson.
Drzwi windy otworzyły się i Bolden wyszedł na chłodny korytarz. Beżowa wykładzina,
beżowa boazeria, przyćmione światła. Było tu tylko dwoje drzwi, umieszczonych naprzeciw
siebie. Bolden wiedział, że apartament Schiffa wychodzi na wschód, w kierunku parku.
Wcisnął guzik dzwonka. Odwrócił się bokiem i przekrzywił głowę, by ukryć twarz. Czekał.
W mieszkaniu panowała cisza. Może Schiff nie wrócił jeszcze ze szpitala. Zaraz jednak
rozległo się brzęczenie. Zatrzask otworzył się automatycznie. Z niewidocznego głośnika
dobiegł głos:
- To ty, Barry?
- Tak, proszę pana.
Bolden otworzył drzwi.
Mickey Schiff wszedł do przedpokoju. Był opalony i ubrany w strój wieczorowy. Bolden
skoczył do niego, złapał go za kołnierz i rzucił na ścianę.
- Won - wrzasnął Schiff. - Wezwałem ochronę.
- Gdybyś to zrobił, nie wpuściłbyś mnie.
Bolden wepchnął go do salonu. Drogie, pretensjonalne, niezbyt funkcjonalne meble,
telewizor plazmowy i wielki obraz Picassa z okresu niebieskiego - wnętrze typowe dla
kawalera... który dysponuje kilkuset milionami dolarów, mówiąc ściśle.
- Siadaj. - Bolden wskazał kanapę.
Schiff z ociąganiem usiadł na poduszce.
- Idziesz na przyjęcie wydane przez Jefferson?
- Jak wszyscy.
Bolden zajął miejsce na identycznej kanapie po drugiej stronie stolika.
- Pierwsza sprawa: masz przesrane.
- Niby dlaczego? - spytał Schiff, strzepując niewidzialny pyłek ze smokingu.
- Już wszystko wyjaśniam, podpułkowniku Schiff. Krótko i zwięźle. Otóż ostatnia
decyzja, którą podjąłeś jako oficer zaopatrzeniowy marines, dotyczyła zawarcia wartego
siedemdziesiąt pięć milionów dolarów kontraktu z Fanning Firearms, firmą należącą do
Defense Associates, funduszu wykupu kredytowanego, założonego przez Jamesa Jacklina w
1979 roku, zaraz po jego odejściu z Pentagonu. W nagrodę Jacklin dał ci ponad milion
dolarów. Trzysta dwadzieścia tysięcy poszło na pierwszą ratę za dom w Wirginii. Reszta
trafiła na specjalnie założone konto w Harrington Weiss. Do tego doszła wygodna
posadka w Defense Associates, z pensją początkową pól miliona dolarów. Nawet dziś to
dużo, jak na człowieka bez doświadczenia w bankowości. W tamtych czasach była to
prawdziwa fortuna.
- Niczego takiego nie zrobiłem - warknął Schiff. - Co za bezczelne kłamstwo!
- Liczby nie kłamią. - Bolden wyjął zza pasa plik papierów i rzucił je na stolik. -
To pierwsze, czego nas nauczyłeś na szkoleniu. W każdym razie tu znajdziesz wszystkie
szczegóły.
Schiff obejrzał papiery.
- Skąd masz te... - Urwał i rzucił je na tapczan. - Stare dzieje. Sprzed dwudziestu
pięciu lat. Sprawa uległa przedawnieniu.
- A kto mówi, że chcę to zgłosić na policji? Idę prosto do „Wall Street Journal”.
Każdy dziennikarz dałby sobie rękę uciąć za taki materiał. Mickey... to nie będzie
artykuł, tylko książka. Poza tym - dodał Bolden - żeby kierować firmą na Wall Street,
trzeba mieć zasady. Tu przedawnienie nie obowiązuje.
- Jeśli naprawdę w to wierzysz, rób, jak uważasz.
- Wiesz co? Chciałbym w to wierzyć.
Schiff zamyślił się, popatrując to na papiery leżące na stoliku, to na Boldena.
Przesunął dłonią po ustach, marszcząc brwi i wydymając wargi.
- No dobra - powiedział wreszcie. - Czego oczekujesz?
- A jak myślisz? Twojej pomocy.

background image

- I co potem?
- Podrę dokumenty.
- Dajesz słowo?
- Jedno mogę obiecać: że cię nie wydam. Ale HW nie dostaniesz. Nie zrobię tego
Solowi.
- Solowi? A co, on teraz święty? - Schiff odwrócił wzrok, jakby miał się zaraz
rozpłakać. W jego oczach jednak zagościł jeszcze większy spokój, a twarz była jak z
kamienia. - Wal.
- Nie ty pierwszy, a już na pewno nie ostatni, wziąłeś od Jacklina łapówkę za
załatwienie kontraktu. Taki jest jego styl działania. Założę się, że połowa doradców
Jefferson siedzi u niego w kieszeni. Chcę tylko, żebyś pomógł mi to sprawdzić.
- I w zamian zapomnisz o moich powiązaniach z Defense Associates?
- To jeszcze nie wszystko. Pójdziesz też na policję i powiesz, że nie zabiłem Sola i
jesteś gotów zeznać pod przysięgą, że nie ja trzymałem pistolet, z którego padł strzał.
Napiszesz też notatkę, w której powiadomisz wszystkich pracowników firmy, że nie
tknąłem Diany Chambers.
- Coś jeszcze? - spytał Schiff.
- Tylko jedno. - Bolden nachylił się i położył ręce na kolanach.
- To znaczy?
- Opowiesz mi o komitecie, klubie, czy jak to tam zwał.
- Jakim klubie?
- Tym, którego rozkazy wykonujesz. Kto kazał ci siedzieć cicho, kiedy telewizja
pokazała spreparowany materiał robiący ze mnie zabójcę Sola Weissa? Na czyje polecenie
pobiłeś Dianę Chambers i podrzuciłeś fałszywe e-maile na firmowy serwer? Wiem, że
Jacklin jest w to zamieszany, ale inni też musieli maczać w tym palce. Akcja została
przeprowadzona na zbyt szeroką skalę. - Bolden wstał i obszedł stolik, nie odrywając
oczu od Schiffa. - Pomóż mi, Mickey. Ktoś przecież stoi za tym wszystkim.
- Nie wiem, o czym mówisz. Naprawdę.
- Trudno. - Bolden zebrał dokumenty i ruszył do drzwi.
Kiedy zrobił pięć kroków, Schiff krzyknął:
- Usiądź, Tom. Wracaj. Masz mnie w garści.
Bolden nie usiadł.
- Słuchaj, dobry z ciebie chłopak - ciągnął Schiff. - Przykro mi, że się wplątałeś w
całą tę aferę, ale chyba zdajesz sobie sprawę, że świat nie zawsze działa zgodnie z
regułami.
- To jak, zgadzasz się na moją propozycję czy nie?
- Tak, jasne. Chcesz sprawdzić konta, proszę bardzo. Ale o Jacklinie nie pisnę ani
słowa. Zamierzasz mnie zdemaskować? Nie ma sprawy. Dzwoń do „Journal”. Do „Timesa”.
Rób, co uważasz za konieczne. Nic więcej jednak ze mnie nie wyciągniesz.
- Nie?
- Nie. - Schiff z pietyzmem poprawił mankiet marynarki, tak by wystawały spod niego
dokładnie dwa centymetry białej bawełny.
Bolden przypadł do Schiffa w czterech susach. Złapał go za włosy i odciągnął jego
głowę do tyłu.
- Strzelali do mojej dziewczyny, rozumiesz? Jest w ciąży. Pytam, kim oni są, Mickey.
Dyrektor HW wygiął plecy w łuk i usiłował odtrącić rękę napastnika. Ale spod bólu w
jego oczach przebijał smutek, jakby, mimo własnych kłopotów, Schiff ani trochę nie
zazdrościł Boldenowi.
- Wystarczy ci wiedzieć, że istnieją.
Bolden rozluźnił palce.
- Wstawaj - rozkazał. Był wściekły na Schiffa i na siebie za to, że musiał podpisać
cyrograf z diabłem. - Zawieziesz mnie do biura swoim mayba- chem. Ciekaw jestem, czy
śmierdzi tam gównem, którym masz uwalane ręce.
- Muszę wziąć kluczyki i portfel. - Schiff niepewnie wskazał sypialnię.
- Proszę bardzo. - Bolden trzymał się pół kroku za dyrektorem.
Doszli do połowy korytarza, kiedy zza drzwi po prawej stronie dobiegł jakiś dźwięk.
Stłumiony okrzyk. Bolden się zatrzymał.
- Co to było? - Przyłożył ucho do drzwi. - Kto tam jest?
Schiff spojrzał na niego i rzucił się do sypialni.
Bolden po chwili wahania pobiegł za nim. Usłyszał trzask zamykanych drzwi. Uderzył w
nie ramieniem i poczuł, że ustępują. Schiff jednak zdążył zamknąć zasuwę. Bolden cofnął

background image

się o krok i kopnął klamkę. Za drugim razem ościeże poszło w drzazgi. Za trzecim drzwi
otworzyły się i zakołysały na zawiasach.
Schiff stał obok łóżka, przyciskając słuchawkę telefonu głową do ramienia. Z
szuflady nocnego stolika wyciągnął wielki niklowany pistolet i gorączkowo wciskał nabój
do komory. Bolden bez namysłu rzucił się ku zdrajcy. Schiff upuścił broń, chwycił
posążek z jadeitu i zaatakował. Bolden uchylił się, ale statuetka trafiła go w bark.
Zachwiał się. Schiff znów wziął zamach, ale Bolden złapał go za nadgarstek i wykręcił
mu rękę. Statuetka upadła na podłogę. Nie puszczając Schiffa, Bolden wyrwał mu
słuchawkę i rzucił ją na widełki.
- Kto jest w tamtym pokoju?
Schiff nie odpowiedział.
- Kto jest w...
Kolano Schiffa wbiło się w jego brzuch. Bolden zgiął się wpół. Cios w plecy powalił
go na podłogę. Schiff wybiegł z sypialni. Pistolet leżał tuż obok. Bolden podźwignął
się na kolana, złapał broń i ruszył w pościg, zataczając się i ciężko dysząc.
Schiff chodził w tę i we w tę po salonie, odwrócony plecami do okna. Wyglądał jak
samotny człowiek unoszący się wśród chmur. Miał przy uchu słuchawkę telefonu.
- Odłóż to! - ryknął Bolden.
Schiff patrzył na niego wyzywająco.
- Halo - powiedział. - Mówi...
Bolden podniósł pistolet. Cyngiel był lekki jak piórko. Okno pokryło się siatką
pęknięć, ale szyba nie wyleciała. Schiff upadł na kolano, nie puszczając telefonu.
- Halo - zawołał. - Tu...
Zwalił się na dywan, uderzony rękojeścią pistoletu w szyję. Bolden odłożył słuchawkę
i wrócił do pokoju, w którym słyszał stłumiony okrzyk. Drzwi były otwarte. W łóżku
leżała Diana Chambers. Na stoliku piętrzyły się worki z lodem, obok stało kilka fiolek
ze środkami przeciwbólowymi. Diana miała opuchnięte oko, siniec przybrał
ciemnofioletową barwę.
- Słyszałam krzyki. - Usiadła.
- To tylko Schiff.
- Nic mu nie jest? - Choć była na prochach, wydawała się autentycznie zaniepokojona.
- Chyba nie zastrzeliłeś też Mickeya?
- A co ci do tego?
Spojrzenie, jakie mu posłała, mówiło samo za siebie. Ona też brała udział w spisku.
Biurowa kochanka Mickeya, pragnąca zrobić coś dla dobra sprawy. Czym w końcu jest
podbite oko w porównaniu z ciosami, które znosiła na co dzień, walcząc z dyskryminacją
w miejscu pracy?
- Co ci obiecał? - spytał Bolden. - Podwyżkę? Awans? Obrączką?
Diana padła na łóżko i utkwiła wzrok w suficie.
Bolden podszedł bliżej.
- Dlaczego Mike to zrobił?
Przeszyła go wściekłym wzrokiem i odwróciła twarz. Bolden chwycił ją za głowę, żeby
patrzyła mu w oczy.
- Co za maniery, Diano. Przecież jeszcze nie skończyliśmy rozmawiać. Mam pytanie.
Czym jest Korona? Mickey wspominał coś o tym? Mówił kiedyś o kobiecie nazwiskiem
Stillman?
- Nie - odparła Diana po chwili. - Nigdy.
- To czemu chce mnie zniszczyć? Co ci nagadał, że zgodziłaś się zrobić z siebie
worek treningowy? Jesteś inteligentna. Nie poszłabyś na to bez powodu.
- Nic nie wiem.
- Nie wiesz czy nie chcesz powiedzieć?
- Nie wiem - powtórzyła.
- Gówno prawda! - Bolden uderzył dłonią w poduszkę, centymetry od podbitego oka. -
Mów!
- To przez wzgląd na nich. Jego przyjaciół.
- Jakich przyjaciół? - Bolden nachylił się, zbliżając twarz do jej twarzy. -
Wszystko wyśpiewasz, Diano, obiecuję. Zaczniesz mówić albo pójdę po pistolet i
zastrzelę cię, jak Mickeya.
- Chyba go nie...?
Delikatnie dotknął palcem wskazującym środka jej czoła.
- Dokładnie tu - szepnął. - Jeden strzał. Niczego nie poczujesz. Na pewno nie będzie

background image

bolało tak, jak lanie od Mickeya. A może zaszczyt zmasakrowania pięknej buzi przypadł
komu innemu? Facetowi o pseudonimie Wilk? Wysoki, nieprzyjemny, zbudowany jak blok
cementu?
Diana potrząsnęła głową, sztywniejąc ze strachu.
- Idź, sama zobacz - zachęcił Bolden.
Zaczęła się podnosić, ale zaraz znów opadła na łóżko. Spojrzała na Boldena i
uderzyła go w twarz. Złapał ją za ręce.
- Kim są ci jego przyjaciele? - spytał, potrząsając Dianą. - Nazwiska!
- Nie!
- Mów, do cholery. - Bolden szamotał się z dziewczyną, nie dając jej wstać.
Zawładnął nią strach, nienawiść, której nie potrafił pojąć.
W końcu uspokoiła się, ale jej twarz wciąż była wykrzywiona odrazą.
- Klub - wymamrotała. - W Waszyngtonie. Załatwiają sprawy. Ważne sprawy. Szare
eminencje... rozumiesz?
- Szczerze mówiąc, nie bardzo - powiedział Bolden. - Jak się nazywają?
- Mickey to pan Morris. Nie znam pozostałych, wiem tylko, że mówi o nich „pan
Waszyngton”, „pan Hamilton”... - Odwróciła się. - Działają w interesie państwa, tylko
tyle się dowiedziałam. Mickey mówił, że mogę oddać krajowi przysługę. On już odsłużył
swoje dwadzieścia lat w wojsku. Przecież zniosę kilka ciosów dla Wuja Sama, prawda?
- I nie miałaś nic przeciwko temu, żeby przy okazji załatwili mnie.
- Jesteś niebezpieczny. Chcesz zaszkodzić klubowi. Ty i Bobby Stillman. Ona od lat
ich prześladuje. To wariatka, więc nie łudź się, że robisz coś dobrego. Oboje jesteście
szaleni. I bez szans. Oni was powstrzymają.
- Może tak, może nie. Zobaczymy. Jedno wiem na pewno: ty przegrasz.
Bolden znalazł w spiżami taśmę klejącą a w komodzie skarpety Schiffa.
Wrócił do pokoju gościnnego i skrępował nogi Diany. Kiedy zaczęła krzyczeć,
zakneblował jej usta. Wreszcie okleił taśmą nadgarstki dziewczyny i zawlókł ją do
łazienki. Zamknął zamek i zatrzasnął drzwi.
To samo zrobił z Schiffem. Zajęło mu to pięć minut.
Nagle zadzwonił telefon. Ochrona, pomyślał Bolden. Dopiero po chwili zorientował
się, że to komórka. Rozejrzał się.
Dźwięk dochodził z kuchni. Telefon leżał przy portfelu i kluczach Schiffa.
- Tak?
- Panie Morris, po dzisiejszej kolacji spotkamy się w Długiej Sali. O północy. Ufam,
że przyjedzie pan mimo złej pogody.
- Oczywiście - odparł Bolden. - Będę.

Rozdział 56

John Franciscus zatrzymał radiowóz przy krawężniku w strefie zakazu parkowania pod
terminalem Delta lotniska LaGuardia. Wziął z fotela pasażera kartkę z napisem SPRAWA
SŁUŻBOWA, położył jąna desce rozdzielczej i wysiadł. Zostawił kluczyki w stacyjce i nie
zamknął drzwi. Niech ktoś inny zajmie się wozem. On spieszył się na samolot.
W terminalu panował tłok. Ludzie gnali do swoich samolotów, wielu z nich po drodze
kupowało w pośpiechu kawę i gazety. Ci, którzy dopiero przylecieli, szli prosto do

background image

punktu odbioru bagażu. Wszyscy zachowywali się, jakby byli spóźnieni. Nowy Jork,
pomyślał Franciscus. Miasto, które chce się jak najszybciej odwiedzić i jak najszybciej
opuścić.
Pokazał odznakę szefowi ochrony, który przepuścił go obok wykrywaczy metalu. Wbiegł
po pochylni do pomieszczenia z kasami biletowymi. Kolejka pasażerów czekających na
karty pokładowe ciągnęła się przez kilkanaście metrów. Franciscus podszedł prosto do
okienka.
- Sprawa służbowa. - Położył na blacie legitymację i odznakę. – Muszę o wpół do
ósmej polecieć do Waszyngtonu.
- Sprawdzę, czy są miejsca.
- To pilne, proszę pani.
- Oczywiście, detektywie. Dwieście dolarów poproszę.
Franciscus zapłacił kartą kredytową. Kasjerka bez dalszych ceregieli wydała mu kartę
pokładową.
Nie zauważył dobrze zbudowanego bruneta, który podszedł za nim do okienka i zażądał
biletu na ten sam samolot.

Czarne bmw 760LI zwolniło na rogu Czterdziestej Szóstej i Broadwayu. Szyba się
opuściła.
- Hej... wsiadaj.
Bolden otworzył drzwi i wśliznął się na tylne siedzenie. Wóz włączył się w strumień
samochodów. Za kierowcą siedział młody Afroamerykanin w granatowym garniturze, z tego
co Bolden wiedział, zaprojektowanym przez Alana Flussera. Chłopak miał na sobie także
białą koszulę z wysokim kołnierzem i wielki różowy krawat - a właściwie fular, tak się
to nazywało, przypomniał sobie Bolden. Buty młodzieńca wyglądały, jakby ani razu nie
dotknęły chodnika. Gdyby nie lśniący brylantowy zegarek, młody elegant mógłby uchodzić
za jednego ze współpracowników Toma Boldena.
Darius Fell patrzył prosto przed siebie, z wypisanym na twarzy oburzeniem.
- Siema - odezwał się po chwili. - Jak leci?
- Nie najlepiej.
- Szacuneczek - odparł. - Wreszcie skumałeś, że mam rację. Nikomu nie można ufać.
Nigdy.
- Nie spotkałem się z tobą, żeby się kłócić.
- Coś ty taki spięty? Widziałem cię w telewizji. Wyglądałeś jak Ruski, jeden z tych
gości z Małej Odessy, jarzysz? Można się przestraszyć, w mordę.
- Nagranie jest fałszywe - wyjaśnił Bolden.
Darius Fell zaśmiał się i dopiero teraz spojrzał na Toma. Wyciągnął dłoń.
- Skąd ja to znam?
Uścisnęli sobie dłonie. „Piątka białasa” - tak to nazywał Feli. Nic wymyślnego. Bez
fantazyjnych ruchów dłoni, pstrykania palcami czy wskazywania siebie nawzajem. W ciągu
czterech lat znajomości z Dariusem Bolden często miał wrażenie, że jedyne, czego
nauczył chłopaka, to znaczenie oficjalnego uścisku dłoni i nazwy sklepów, w których
można kupić porządny garnitur.
- Siostra ci pomogła?
- Tak. Podziękuj jej jeszcze raz. Mam u was dług.
- E tam. Rób swoje i git. Jesteśmy kwita.
Na ekranach zamontowanych w oparciach foteli leciał film pornograficzny. W kaburze
przy lewej nodze kierowcy tkwił pistolet maszynowy uzi. Feli nawet nie próbował ukryć
zgrubienia, które oznaczało broń schowaną pod lewą pachą.
- Przekaż swoim ludziom, że jedziemy do centrum - powiedział Bolden.
- Znaczy gdzie?
- Na Wall Street.

Pierwszy poziom podziemnego parkingu zarezerwowany był dla najważniejszych
udziałowców Harrington Weiss i goszczących w firmie grubych ryb. Hala przypominała
wielki salon wystawowy. O każdej porze dnia i nocy stały tu najnowsze modele porsche,
ferrari, bmw i mercedesa. Tego wieczoru jednak parking świecił pustkami. Członkowie
zarządu zmyli się przed wpół do ósmej. Co najmniej połowa z nich była w drodze do
Waszyngtonu na Kolację Dziesięciu Miliardów Jacklina. Został tylko jeden samochód.

background image

Dziesięcioletni mercedes Sola Weissa.
BMW zwolniło. Bolden wyskoczył.
- Czekaj trzy minuty, potem ruszaj - poinstruował Darius Fell.
Bolden skinął głową i zamknął drzwi.

Caleb Short był szefem ochrony budynku przy 55 Wall Street. Siedział przy konsoli
monitorów, na biurku przed nim leżała papierowa torba z jedzeniem. Żona spakowała mu
kanapkę z pasztetową, masłem orzechowym, selerem i marchewką i kartonik soku
jabłkowego. On sam dorzucił do tego czekoladowy baton. Nie wytrzymałby
dwunastogodzinnej zmiany bez
odrobiny słodyczy. Każdy miał swoje granice.
- A to się narobiło - zwrócił się do swojego partnera, Lemona Wilkiego, zadziornego
chłopaka z Bensonhurst, który nosił pistolet na biodrze.
- Popieprzona sprawa - mruknął Wilkie. - Jak to pozory mogą mylić.
- Znasz tego Boldena?
- Widywałem go w firmie. Ważniak. A ty?
- Też. Pracuje do późna. Sympatyczny gość. W życiu bym nie pomyślał, że facet zrobi
coś takiego.
- Taa. - Wilkie parsknął śmiechem, zasłaniając usta dłonią. - Ale co ty tam wiesz?
Short się wyprostował. Miał ochotę dać chłopakowi po mordzie, ale stłumił złość.
Wiedział dużo... na pewno więcej od dwudziestodwuletniego rezerwisty, Lemona Wilkiego.
Dwadzieścia lat był żandarmem w 10. Dywizji Górskiej i dosłużył się stopnia starszego
sierżanta sztabowego. Trzy szewrony na górze. Trzy kołyski na dole. Przez pięć lat od
zakończenia służby przybyło mu dobre dwadzieścia kilo. Ale to, że miał lekką nadwagę,
nie znaczyło, że stracił formę.
Spojrzał na monitory. Było ich dwadzieścia. Cztery umieszczone przed nim pokazywały
hol główny, garaż i czterdzieste drugie piętro, na którym pracowali najważniejsi
członkowie zarządu Harrington Weiss. Na pozostałych ukazywały się obrazy z kamer na
różnych piętrach. Przebiegł po nich wzrokiem i wyjął kanapkę. Pracował w tym gmachu
trzy lata i w tym czasie tylko raz zdarzyło się coś ciekawego: jeden z członków
zarządu HW dostał ataku serca, czekając na windę. Short wypatrzył go na monitorze.
Facet wił się po podłodze jak ryba wyjęta z wody. Dzięki temu, że Short w porę wezwał
pogotowie, ocalił ważniakowi życie. Od tej pory gość co roku zapraszał Caleba Shorta z
żoną na kolację z okazji Święta Dziękczynienia i wręczał mu kopertę z równym tysiącem
dolarów, a do tego butelkę francuskiego wina.
- Kto idzie pierwszy, ty czyja? - spytał Lemona.
Każdej nocy musieli robić co najmniej sześć obchodów budynku, czyli sprawdzić
wszystkie piętra po kolei. Obchód trwał nieco ponad godzinę.
- Mogę iść, nie ma sprawy - powiedział Wilkie.
Tego wieczoru personel był zredukowany do minimum. Oprócz dwóch Somalijczyków w
recepcji w budynku zostali tylko Short i Wilkie.
Caleb Short podał partnerowi klucze, ale Lemon Wilkie nie wyciągnął po nie ręki.
- O w mordę - zaklął pod nosem chłopak. - Patrz na trzecią kamerę.
Short spojrzał na monitor pokazujący hol główny. Do recepcji podeszło trzech
Afroamerykanów. Dwaj mieli pistolety, a trzeci uzi.
- Cholerny świat - mruknął.
- Bierzesz to... czyja mam tam pójść? - spytał Wilkie.
Zgodnie z przepisami, ktoś musiał zostać w dyżurce.
- Biorę to - oznajmił Short.
- Tak jest.
Short zerknął na Lemona z ukosa. Młody wreszcie się nauczył szacunku.
Nagle usłyszał huk wystrzałów, brzmiących jak wybuchy fajerwerków. W podłodze i
suficie pojawiły się dziury. Dyżurka znajdowała się dokładnie nad recepcją. Short wbił
wzrok w monitor. Trzej mężczyźni strzelali po całym holu.
- Chodź, Wilkie. Bierz gnata. Ruszamy razem.
- Wezwę policję. Nigdzie nie idę.
Caleb Short pokręcił głową.
- Tylko bez takich. To nasz budynek, nikt nie będzie go niszczył.
Wilkie wstał i nieporadnie chwycił pistolet. Wydawał się bledszy niż zjawa.
Wyszli z dyżurki.

background image

Żaden z nich nie zauważył Thomasa Boldena wysiadającego z windy na czterdziestym
drugim piętrze.

Wnękowe lampy, rozdzielone plamami ciemności, świeciły słabo, rzucając cienie na
blat recepcji i wydłużając korytarz. Bolden szedł szybkim krokiem, nasłuchując. Miał
pięć, góra dziesięć minut. Darius Fell obiecał, że jego kumple będą robić dym do czasu
przyjazdu policji i ani chwili dłużej. Gdzieś z oddali dobiegł terkot odbieranego
faksu. Bolden skręcił za róg, mijając gabinet Sola Weissa.
Weiss, człowiek, który doszedł do wszystkiego pracą własnych rąk, dobry,
charyzmatyczny przywódca, zagorzały obrońca statusu firmy jako spółki cywilnej. Ileż
razy odrzucał propozycje jej sprzedaży, zwiększenia kapitału poprzez emisję akcji
czy fuzji z jednym z gigantów Wall Street? Mówił, że chce bronić ducha przedsiębior-
czości, specjalizować się w wybranych dziedzinach. Najczęściej jednak po prostu
wyjaśniał, że HW to jedna wielka rodzina. Jego rodzina. Bolden nigdy nie doszukiwał się
w tym drugiego dna. Czy to takie dziwne, że znalazł się człowiek, który potrafi cieszyć
się tym, co sam stworzył?
Tak naprawdę jednak Sol Weiss z innych powodów chciał, aby firma pozostała w jego
rękach.
Bolden minął jadalnię i salę posiedzeń zarządu. Drzwi gabinetu Mickeya Schiffa były
zamknięte. Dopiero za trzecim razem Tomowi udało się znaleźć właściwy klucz. Otworzył
drzwi i wśliznął się do środka - nie tyle do gabinetu, ile do komnaty żywcem
przeniesionej z włoskiego pałacu. Pomieszczenie ciągnęło się przez dwadzieścia kilka
metrów i zostało urządzone z przepychem, jakiego brakowało w mieszkaniu Schiffa.
Podzielone było na część gościnną wybieg dla pana na włościach, i znajdujący się
naprzeciwko drzwi kącik do pracy. Gdzieś wśród sięgających sufitu półek z książkami
kryło się tajne wejście do prywatnej łazienki. W zeszłym roku pewnej soboty Schiff
przyprowadził tu Boldena i palnął typową gadkę: „kiedyś to wszystko może być twoje”.
Trzeba pokazać galernikom, że mają perspektywy. Pozłacane kurki, reprodukcje Hockneya i
gabinet wielkości Rhode Island. To była marchewka. Kija zarząd nie potrzebował. W HW
starannie dobierano pracowników. Wszystkich bez wyjątku łączyło jedno: paniczny lęk
przed niepowodzeniem. Każdy sam trzymał nad sobą kij.
Bolden podszedł do biurka i zasiadł na niskim krześle kapitańskim Schiffa. Dostęp do
Nightingale’a, zastrzeżonego oprogramowania stosowanego przez firmę, uzyskiwało się
tylko przy użyciu karty identyfikacyjnej. Karta zawierała dane o uprawnieniach
posiadacza i na jej podstawie system ustalał, co pokazać. Schiff mógł zobaczyć
wszystko. Bolden przeciągnął kartę przez skaner umieszczony na klawiaturze. Monitor się
włączył. Po kilku falstartach Bolden dostał się do katalogu „zarządzanie portfelem”. Na
ekranie pojawiła się prośba o wpisanie nazwiska klienta lub numeru konta. Starał się
przypomnieć sobie, kto ostatnio przyszedł do HW.
Wpisał LAWANDA MAKEPEACE.
Pół roku wcześniej, kiedy LaWanda Makepeace przewodniczyła FCC, Federalnej Komisji
Łączności, organ ten z niewyjaśnionych przyczyn zniósł jeden z obowiązujących
przepisów, co pozwoliło należącej do Jefferson firmie telekomunikacyjnej rozszerzyć
działalność poza granice macierzystego stanu. Dwa miesiące później Makepeace przeszła z
FCC do Jefferson Partners. Wydawało się więc, że od niej warto zacząć.
Na ekranie pojawiły się trzy numery kont. Dwa oznaczały standardowe rachunki
maklerskie. Bolden otworzył je szybko. Zawierały akcje czołowych przedsiębiorstw,
obligacje miejskie i gotówkę w postaci udziałów w funduszach rynku pieniężnego. Ich
całkowita wartość oscylowała wokół miliona dolarów. Nieźle jak na pięćdziesięcioletnią
urzędniczkę państwową, która liczyła każdy grosz.
Trzecie konto nosiło nazwę Omega Associates.
Bolden kliknął na ikonę. U dołu strony, w najważniejszej rubryce, podającej saldo,
widniała liczba 34, a po niej sześć zer. Trzydzieści cztery miliony dolarów. Kto by się
tego spodziewał po kobiecie, która przez całe życie pracowała w rządowych stajniach
Augiasza? Nawet gdyby je wszystkie oczyściła? Bolden wypuścił powietrze przez zęby.
Trzydzieści cztery miliony dolarów. To nie łapówka. To gigantyczny przekręt.
Lista wpłat wskazywała, że pieniądze zostały przelane w dwu ratach. Pierwsza
wpłynęła pół roku wcześniej, a druga przed trzema miesiącami, czyli wtedy, kiedy FCC
wydała orzeczenie korzystne dla Jefferson.
Bolden przypomniał sobie, co Marty Kravitz mówił o rozsądnych przypuszczeniach.

background image

Pieprzyć przypuszczenia. Pora zdobyć dowody.
Zaznaczył przelew i kliknął dwa razy myszą. Na ekranie pojawiły się dane dotyczące
pochodzenia trzydziestu czterech milionów dolarów. Pieniądze zostały przekazane z konta
w prywatnym banku Milbank and Mason, z siedzibą w Nassau na Bahamach. Bolden odszukał
numer SWIFT, międzynarodowy kod nadawany wszystkim legalnie działającym bankom, i
zażądał, by program wyszukał transakcje między Milbank and Mason a klientami HW.
Wyskoczyła kilkustronicowa lista. Tu dwa miliony, tam dziesięć. Żaden z przelewów
nie opiewał na mniej niż siedmiocyfrową kwotę. W sumie dawało to fortunę, ale dla
firmy, która rok w rok zapewniała inwestorom dwudziestosześcioprocentowy zysk, były to
grosze. Nazwiska też robiły wrażenie. Senatorowie. Urzędnicy państwowi.
Generałowie. Ambasadorzy. Same wpływowe osoby. Mężczyźni i kobiety u władzy. Bolden
doliczył się co najmniej siedmiu aktualnych pracowników Jefferson Partners. Wszyscy
byli klientami Harrington Weiss.
I wtedy Bolden znalazł klucz. Transakcję, która wiązała wszystko w logiczną całość.
Nie była to wypłata, lecz wpłata na konto w Milbank and Mason w Nassau na Bahamach.
Suma: dwadzieścia pięć milionów dolarów. Odbiorca: tu widniał numer konta, podany wraz
z nazwiskiem właściciela, na potrzeby wewnętrznej dokumentacji. Guy de Valmont,
wiceprezes Jefferson Partners.
Bolden sprawdził numer raz jeszcze. Tak, to z tego konta przelano pieniądze dla
LaWandy Makepeace i pozostałych.
Trop doprowadził do celu.
Było jeszcze jedno nazwisko: Solomon H. Weiss. Kwota: pięćdziesiąt milionów dolarów.
Zapłata za dalszą współpracę. Kieszonkowe mające chronić przed wścibskimi spojrzeniami.
Bolden przesłał pliki na drukarkę. Koniec z przypuszczeniami. Miał dowód. Drukarka
zaczęła wypluwać kartki. Spojrzał na jednąz nich. Łapówka to niewłaściwe słowo,
pomyślał. Należałoby raczej nazwać to rabunkiem. Ale rabunkiem czego?
Uczciwości. Wiary. Odpowiedzialności. Tammany Hall

1

nie umywała się do Jefferson,

firmy, która przejęła kontrolę nad rządem i trzymała go w kieszeni.
Kiedy drukarka skończyła pracę, Bolden wyłączył komputer i wyszedł z gabinetu.
Zamknął drzwi i spojrzał w głąb korytarza.
- Pif-paf- powiedział głos za jego plecami. - Nie żyjesz.
Bolden zamarł.
Wilk stał metr od niego, w ręku miał pistolet z tłumikiem.
- Koniec zabawy - powiedział.

Rozdział 57

Wilk wreszcie go złapał - oznajmił Guilfoyle, podchodząc do Jamesa Jacklina pod
drzwiami jego gabinetu.
- Alleluja. Myślałem, że nie dożyję tej chwili. Gdzie?
Guilfoyle wziął Jacklina na stronę.

1 Towarzystwo dobroczynne związane z Partią Demokratyczną w drugie połowie XIX wieku
zasłynęło z korupcji (przyp. tłum.).

background image

- W gabinecie Mickeya Schiffa.
- A co on tam, do cholery, robił?
- Sprawdzał finanse niektórych naszych doradców.
- Łebski facet, trzeba przyznać.
- Dziwi cię to? - Guilfoyle uważnie przyjrzał się Jacklinowi. Jak zawsze, z twarzy
Jamesa nie dało się wyczytać niczego oprócz pogardy i ogólnej frustracji faktem, że
świat nie jest urządzony tak, jakby J.J. sobie tego życzył.
W gabinecie było cicho, jak na środowy wieczór. Cały personel dostał zaproszenia na
kolację. Większość członków zarządu dotarła już do Jacklina, a część właśnie
dojeżdżała. Kilku maruderów kręciło się po korytarzach, narzucając smokingi albo
poprawiając krawaty.
- Rozmawiałeś z Schiffem? - spytał Jacklin.
- Nagrałem mu się na pocztę głosową. Czekam, aż przyjedzie. To dokumenty, które
Bolden miał przy sobie.
Jacklin wziął stertę papierów przefaksowanych do Guilfoyle’a.
- Ależ z niego pracuś. Inni na jego miejscu już dawno poszliby po rozum do głowy i
dali dyla. - Przewertował kopie i zmarszczył brwi na widok raportów LexisNexis, w
których Schiff wymieniony był jako dyrektor Defense Associates. - Wydrukowano je dziś
po południu. Kto z firmy mu pomaga?
- Jego asystentka Althea Jackson. Możemy założyć, że zapoznała się z materiałami.
- Mężatka?
- Nie, ale ma syna. Dwunastoletniego.
- Cholera. - Jacklin pokręcił głową i westchnął. - Dopilnuj, żeby dobrze nim się
zaopiekowano. Ufunduj mu stypendium. Przypomnij mi, żebym zadzwonił do St. Paul’s. Znam
proboszcza. Chętnie pomagają potrzebującym.
Guilfoyle skinął głową.
- Rozmawiałem z Martym Kravitzem. Zaklina się, że Bolden zamówił raporty, podając
się za członka zarządu HW, a potem siłą wyciągnął z niego informacje. Myślę, że Kravitz
będzie siedział cicho. Gdyby ci od Prella chwalili się wszystkimi kompromitującymi
materiałami, jakie znajdują, nie zostałby im ani jeden klient.
- No dobra, ściągnij tu Boldena. Chcę z nim porozmawiać w cztery oczy.
- Jest już w drodze. - Guilfoyle podszedł bliżej. - Masz jeszcze chwilę?
- Limuzyna czeka na dole. Mogę cię podrzucić.
- To nie potrwa długo. - Guilfoyle wziął Jacklina za ramię i zaprowadził do
gabinetu. - Jest coś, co musisz wiedzieć. To dotyczy Albany.
Jacklin skrzyżował ramiona na piersi i wbił wzrok w twarz Guilfoyle’a.
- Co?
- Pewien detektyw z Nowego Jorku przepuścił odciski twojego kciuka i palca
wskazującego przez bazę danych NCIC. Wie już, że należały do ciebie.
- Skąd, do cholery, wziął kopie moich odcisków?
- Nie mam pojęcia, ale musimy zakładać najgorsze.
- To znaczy?
- Że odciski pochodzą z pistoletu, z którego zabito Davida Bernsteina.
- Jak to możliwe? Myślałem, że ta sprawa została dawno załatwiona.
- Nie udało mi się wtedy ich znaleźć. Trochę mnie to niepokoiło, ale pomyślałem, że
skoro Kovacs nie żyje, nie warto już zawracać sobie tym głowy. Problem został
zminimalizowany. Minęło dwadzieścia pięć lat, J.J. Szczerze mówiąc, też jestem w szoku.
- Naprawdę? - Jacklin zniżył głos do szeptu przypominającego syczenie grzechotnika.
- Zawarliśmy umowę. Ty robisz porządek, ja załatwiam ci wygodną posadę w Jefferson.
Myślałem, że to uczciwy układ. Teraz już nie jestem pewien. - Jacklin podszedł do
modelu pancernika „Maine”. - Kto sprawdził te odciski? - spytał.
- Detektyw John Franciscus. Wczoraj przesłuchiwał Boldena.
- Co on taki ciekawski?
- Pewnie jest dobrym gliną i tyle. Moi ludzie widzieli go, jak wsiadał do samolotu
do Waszyngtonu.
- Leci tutaj? Doskonale. Może powinniśmy zostawić mu na lotnisku zaproszenie na
przyjęcie.
- Spokojnie, J.J. Mnie też to mocno wkurza.
- Ciebie? - Jacklin pogroził mu palcem. - Ty jesteś zimnym draniem. Nic nie wiesz o
uczuciach. Nie masz pojęcia, co to znaczy być wkurzonym.
Guilfoyle poczuł się urażony. Wiedział o uczuciach tyle, ile wszyscy. Że są

background image

destruktywne. Władają ludźmi. I że ten, kto im ulega, jest bezbronny.
- Nasz człowiek, który miał wypatrywać Boldena na LaGuardia, dostał się na pokład
samolotu Franciscusa.
- Na co więc czekasz? - spytał Jacklin.
- To policjant.
- No i co? Do tej pory nie miałeś z tym problemu. Przez te odciski obaj możemy
trafić za kratki.
- Najpierw musiałby znaleźć się świadek, który widział cię na miejscu zdarzenia.
- I jest taki - wybuchnął Jacklin. - Bobby Stillman. Te odciski sąjej przepustką na
wolność.

Rozdział 58

Agent firmy Scanlon leżał na boku i dyszał ciężko.
- No, nieźle - powiedziała Bobby Stillman. - Nie wiedziałam, że można za pieniądze
kupić taką lojalność. - Uklękła na jedno kolano i podłożyła dłoń pod bark mężczyzny. -
Wstawaj.
Gdy się nie ruszył, podniosła go siłą. Twarz miał czerwoną od otrzymanych ciosów,
ale poza tym wyglądał nie najgorzej. Mimo to zauważyła, że przyjaciele patrzą na nią
jakoś inaczej.
Była zimną suką. O, tak.
- A więc nie wiesz, co to jest Korona? - spytała, a kiedy mężczyzna pokręcił głową
wyjęła z kieszeni nóż do cięcia dywanów. - Cóż, muszę się upewnić, czy nie kłamiesz. -
Powoli wysunęła ostrze. Cyk. Cyk. Cyk. Stalowy trójkąt wyłaniał się milimetr po
milimetrze, aż osiągnął wielkość paznokcia. Przyłożyła ostrze do policzka agenta.
Spłynął na nią spokój. Po wszystkich krzykach, namowach, groźbach i wreszcie ciosach
zadanych milczącemu jeńcowi jej sumienie zamilkło. Przez cały czas zastanawiała się, do
czego będzie zdolna się posunąć; co zrobi, jeśli mężczyzna nie przerwie milczenia.
Spojrzała mu w oczy. Widziała w nich upór. Nawet przez chwilę nie wierzyła, że
naprawdę niczego nie wiedział. J.J. zawsze mawiał, że trzeba ufać swoim ludziom, mówić
im prawdę i pozwolić, by się z nią oswoili. Dlatego uznała, że od tej chwili nie
obowiązują jej żadne zasady. Pieprzyć konwencję genewską i kodeks honorowy. To nie
wojna ani walka bokserska. Aż dziwne, że po tylu latach spędzonych poza granicami
cywilizowanego świata dopiero teraz doszła do tego wniosku. Jacklin zrobił to już
dawno. Zawsze był gotów podporządkować wszystko efektowi końcowemu. Cel uświęcał
środki.
Bobby Stillman nachyliła się do ucha mężczyzny.
- Zaczynamy spowiedź - szepnęła.
Po raz pierwszy wyczytała strach z jego oczu, jakby wreszcie zrozumiał, że ona nie
odpuści.
J.J. byłby ze mnie dumny, stwierdziła w duchu, i na tę myśl ogarnął ją głęboki
smutek.


To był upalny dzień. Któryś z rzędu. Wszyscy chodzili cali w nerwach. Ludziom

background image

wyczerpały się zasoby optymizmu. Dopiero zaczął się lipiec, ale każdy miał już
wrażenie, że lato trwa za długo. Bobby przyszła do domu dokończyć pakowanie. W
papierowej torbie niosła rzeczy, które mogły przydać się na nowym miejscu. Masło
orzechowe, batony
muesli, nowa piżama z Supermanem dla Jacky Jo. Samolot do Buenos Aires odlatywał o
jedenastej z lotniska JFK. Znikną na rok albo dłużej, zależnie od sytuacji. Weszła do
przedpokoju i zobaczyła Davida rozmawiającego z Jacklinem.
- Co ty tu robisz?
- Myślałaś, że spuszczę cię z oczu? - spytał Jacklin z pogardliwym uśmiechem. -
Kiedy budynek wyleciał w powietrze, od razu wiedziałem, kto za tym stoi.
- Mają nagranie wideo - powiedział David Bernstein. - Z kamery monitoringowej.
Jacklin podszedł do Bobby.
- Nie utrudniaj sobie życia, skarbie. Policja jest już w drodze. Im się
wytłumaczysz.
W głowie zapaliło jej się światełko ostrzegawcze. Coś tu nie gra, pomyślała. Czemu
J.J. czeka na przyjazd policji?
Złapała Davida za rękę.
- Chodźmy. Już. Uciekajmy.
Ruszyła do schodów. Na antresoli czekało dwóch oprychów Jacklina. Szerokie bary,
krótko ostrzyżone włosy, obojętne twarze. Znała ten typ.
- Przykro mi, Bobby - powiedział Jacklin. W ręku miał ich bilety na samolot. -
Przyszedłem raz na zawsze wyjaśnić to nieporozumienie.
- Nieporozumienie? Chyba chodzi o zbrodnię.
- Nazywaj to, jak chcesz.
- Nie ma czego wyjaśniać - rzuciła Bobby. - Jesteś faszystą. Zamierzasz wszystkich
szpiegować, żeby mieć pewność, że nikt nie robi czegoś, co ci nie odpowiada. Uważasz
się za Wielkiego Brata, choć wyprostowany wchodzisz pod stół. To, że nie jesteś już w
rządzie, nie znaczy, że z nim nie współpracujesz. - Odwróciła się do mężczyzn na
schodach. - A te goryle to kto? Tweed- le-Dee i Tweedle-Dum? Po co ich tu przyprowa-
dziłeś? Sam sobie nie poradzisz? A ja cię miałam za bohatera. - Prowokowała go, wrzała
ze złości, nerwy jej puszczały. - J.J., zawsze byłeś maminsynkiem, błaznem w stroju
kowboja.
- Wystarczy, Bobby. - Wyciągnął pistolet. - Właśnie kupiliśmy firmę, która takie
produkuje - powiedział, machając bronią. - Fanning Firearms. Uznałem, że coś mi się za
to należy.
- Chryste, J.J., to już przesada. Pistolet? Myślałeś, że będziemy stawiać opór?
Dwoje prawników? Rewolwerowcy broniący Konstytucji? Oto Bernstein the Kid, najszybszy
Żyd na Zachodzie. A ja jestem... - Urwała w pół zdania i odwróciła się do kochanka. -
David, popatrz na niego.
- Cicho bądź, Bobby - powiedział David Bernstein poważnym tonem.
On wiedział, wyrzucała sobie Bobby Stillman dwadzieścia pięć lat później. Był synem
policjanta. Znał podstawową zasadę posługiwania się bronią. Nie wyciąga się pistoletu,
jeśli nie zamierza się go użyć. A ona zrobiła wszystko, by przeczucie Davida się
sprawdziło.
- Weź, schowaj to, J.J. - rzuciła. - Policja jest w drodze. I dobrze! - Wyciągnęła
ręce przed siebie, jakby chciała, by zakuto ją w kajdanki. - A niech nas aresztują.
Chętnie przedstawię w sądzie prawdę o tej twojej zasranej firmie. Serio myślisz, że
wszyscy uwierzą, że urządzenia produkowane przez Sentinel będą używane tylko przez
wojsko? I to za granicą? Założę się, że FBI już złożyło duże zamówienie. Kto jeszcze?
Służby celne? Departament Skarbu? Agencja do spraw Walki z Narkotykami? Wszystkim
przydadzą się takie zabawki. W rok zamontują je w każdej centrali telefonicznej. A to
dzięki Jamesowi Jacklinowi i Sentinel Microsystems.
- Bystrość ci szkodzi, Bobby - zaszydził Jacklin.
Popatrzył na nią z nienawiścią, po czym odwrócił się i strzelił Davidowi
Bernsteinowi w głowę. David upadł na podłogę i nawet nie jęknął. Bobby Stillman nigdy
nie zapomni tego widoku: nogi ugięły się pod nim, a całe jego ciało zwiotczało, jakby
ktoś wyłączył je z kontaktu. A potem, kiedy już leżał bez życia, stało się coś
makabrycznego. David wierzgnął nogą. Uderzył obcasem w drewnianą podłogą. I
znieruchomiał.
Jacklin podszedł do niego.
- Nikt nie będzie gadał w sądzie o Sentinel, skarbie - powiedział. — To kwestia

background image

bezpieczeństwa narodowego.
Bobby zamarła. Zaczęła kręcić głową. Jej oczy wypełniły się łzami. Nie chciała
płakać, ale nie mogła się powstrzymać.
- Ty potworze - zaszlochała. - Zabiłeś go. I wezwałeś policję? Już tu jadą?
- Mam nadzieję.
W tej chwili pod dom podjechał radiowóz. Dwaj policjanci wysiedli i wsunęli pałki za
pas. Krzyk wezbrał w gardle Bobby. Rzuciła się do okna. Jeden z ludzi Jacklina złapał
Stillman i zakrył jej usta. Zabrzęczał dzwonek.
Jacklin otworzył. Zastrzelił policjantów, zanim zobaczyli Davida Bernsteina. Trafił
obu prosto w serce, z tak bliska, że ich koszule zapaliły się na chwilę.
Wymierzył pistolet w Bobby.
- Wyjdź - rozkazał.
Dygocząc, przestąpiła przez ciała i wyszła na ganek. Jacklin długo stał w milczeniu
z podniesionym pistoletem. Żadne z nich nie drgnęło.
- Co z Jacky Jo? - spytała.


I tak Jacklin powołał do życia Bobby Stillman, zabójczynię policjantów. Zmusił ją do
ucieczki. To było doskonałe posunięcie. Za jednym zamachem pozbawił Bobby wszystkiego.
Wolności. Wiarygodności. Syna.
Stillman cofnęła się o krok. Zerwała mężczyźnie bokserki. Zaczekała chwilę, żeby
poczuł się bezbronny.
Mocno ścisnęła penisa agenta.
- Co to jest Korona? - spytała, przystawiając nóż do jego męskości. Poruszyła ręką i
ostrze przecięło skórę. - Masz ostatnią szansę.
- Waszyngton... senator McCoy - wydyszał.
- Więcej szczegółów.
- Wydano wyrok.
- Kiedy zostanie wykonany?
- Na inauguracji... jutro.

Rozdział 59

Samolot, rejs 1967, z lotniska LaGuardia w Nowym Jorku na lotnisko imienia Ronalda
Reagana w Waszyngtonie, wylądował o dwudziestej trzydzieści trzy, z półgodzinnym
opóźnieniem. John Franciscus wysiadł drugi, wyprzedziła go tylko fioletowowłosa kobieta
na wózku inwalidzkim. Strzałki wskazały detektywowi drogę do wypożyczalni samochodów.
Miał kilku znajomych w policji waszyngtońskiej, których mógłby poprosić o podwiezienie,
znał też dwóch policjantów stanowych z Marylandu. Porządne chłopaki, ale nie chciał ich
w to wciągać. Moment nie był odpowiedni, żeby zastanawiać się, komu można zaufać, a
komu nie. Machnął pracownikowi wypożyczalni odznaką przed oczami i dostał ostatni
dostępny samochód z napędem na cztery koła. Z kluczykami w ręku poszedł zaczekać na
autobus, który miał zawieźć go na parking.
Sypał tu jeszcze gęstszy śnieg niż w Nowym Jorku. Przetaczał się w wielkich obłokach,
jak zawieszony w powietrzu ocean gęsiego pierza. Przyjechał autobus. W ostrym świetle

background image

lamp sodowych Franciscus zobaczył w szybie swoją twarz. Wyglądał szaro i szaro się
czuł.
W którymś momencie lotu, między Trenton a Gettysburgiem, podjął decyzję. Pójdzie na
zabieg. Dwadzieścia lat z suwakiem na piersi było lepsze niż dwadzieścia lat bez
suwaka. Wpadł nawet na idiotyczny pomysł, żeby przenieść się do Los Angeles i załapać
na posadę konsultanta przy serialu kryminalnym. Ich twórcom przydałby się ktoś, kto
pokazałby, jak jest naprawdę. Dość już tych analiz dowodów. Chciał, żeby przestępstwa
rozwiązywano jak za dawnych lat. Jak on to robił. Ściskasz gościa za gardło na klatce
schodowej dotąd, aż wyda sprawcę. Albo pod wpływem przeczucia szurasz do Albany i
wracasz z odciskami palców dowodzącymi, że pewien człowiek jest zamieszany w morderstwo
popełnione dwadzieścia pięć lat temu. Może nawet poprosi Vicki Vasquez, żeby z nim
wyjechała. Robił już bardziej szalone rzeczy.
Spojrzał w niebo. Sprawa wyglądała tak: jego czas się kończył, nawet jeśli schwyta
mordercę. Nie można napluć szefowi w twarz i nie ponieść konsekwencji. Esposito był
mściwym sukinsynem. Nie zapomni. Franciscus dopilnuje, żeby miasto zapłaciło za
operację. Kumple ze związku staną za nim murem. Porucznik miał rację. Trzydzieści
cztery lata pracy to kawał czasu. Kto powiedział, że po sześćdziesiątce nie można
zacząć od nowa?
Wsiadł do autobusu. Kiedy dmuchnęło na niego ciepłe powietrze, poczuł się lepiej,
choć pewnie by się do tego nie przyznał. Przed laty pokłócił się z żoną o to, co
gorsze: mróz czy upał. On twierdził, że upał. Jak jest zimno, zawsze można włożyć
jeszcze jedną warstwę ciuchów. A w upale, jak zdejmiesz o jedną warstwę za dużo, to cię
aresztują. Teraz zaczynał dochodzić do wniosku, że się mylił.
Autobus zatrzymał się ze zgrzytem. Kierowca - kobieta - obejrzała się przez ramię.
- Jesteśmy na miejscu, młody człowieku - powiedziała. - Bez bagażu?
- Wziąłem tylko siebie.
- Trzymaj się ciepło - dodała.
Kiedy zszedł po schodkach i wsiadł do wynajętego samochodu, nie mógł zdecydować, co
bardziej nim wstrząsnęło: jej przewrotna szczerość czy troska bijąca z oczu.
Zamknął drzwi i podkręcił ogrzewanie na maksa. Samochód wyposażony był w
automatyczny system nawigacji; zaprogramowanie adresu Francois Guilfoyle’a zajęło
minutę. Na wszelki wypadek Franciscus wyjął ze schowka mapę Dystryktu Kolumbii i
Wirginii.
- Chain Bridge Road - mruknął pod nosem, wertując spis ulic.
Jakiś cień przesunął się obok samochodu.
Franciscus podniósł głowę, ale niczego nie zauważył.
Wrócił do studiowania mapy.
Nagle otworzyły się przednie i tylne drzwi od strony pasażera. Do auta wsiedli dwaj
mężczyźni. Ten z przodu wbił lufę pistoletu w brzuch Franciscusa.
- Jeden niewłaściwy ruch i nie żyjesz - warknął, nachylił się i zabrał detektywowi
broń. - Odpalaj i jedź.


- Dobry wieczór, senatorze Marvin. Cieszę się, że jest pan z nami.
James Jacklin, w eleganckim, przepasanym szarfą smokingu i z włosami
przylizanymi odrobiną pomady, witał gości w drzwiach swojego domu. Mężczyźni mogli
liczyć na potężny uścisk dłoni, kobiety na całusa w policzek i szczery komplement.
Jeśli ludzie odnieśli wrażenie, że gospodarz jest w lepszym humorze niż zwykle, ba, że
emanuje wręcz serdecznością nie mylili się. Przez ostatnią dobę żył w stresie i
niepewności, ale teraz wszystko znów zaczynało układać się po jego myśli. Nie dość, że
dorwali Boldena, to jeszcze Guilfoyle zgarnął wścibskiego detektywa z Nowego Jorku. Do
hattricka brakowało tylko jednej osoby, ale Jacklin był zbyt doświadczony, by prosić
los o więcej. Gonił tego króliczka przez dwadzieścia pięć lat i nic. Tak naprawdę
chciał już tylko usłyszeć z ust Hugh Fitzgeralda „tak” dla ustawy o podziale funduszy,
by uznać, że to wymarzona noc.
- Generale Walker, bardzo mi miło - powiedział Jacklin, kładąc mu dłoń na ramieniu.
- Fitzgerald odezwał się już w sprawie składów wojskowych? Sytuacja jest tragiczna.
- Trzymajmy kciuki - mruknął Walker.
- Dyrektorze von Arx, cieszę się, że pana widzę - zwrócił się Jacklin do szefa FBI.
Szeptem dodał: - Dziękuję, panie Hamilton. Złapaliśmy tego młodego człowieka. Wszystko
dobre, co się dobrze kończy. Po przyjęciu zapraszam na drinka.

background image

- Podwójnego, mam nadzieję -- powiedział von Arx.
W kolejce gości zrobiła się przerwa. Jacklin wyszedł przed dom i spojrzał na
samochody i limuzyny zastawiające długi podjazd. Nawet pogoda nie odstraszyła gości.
Zerknął na niebo. Chmury były gęste jak wata cukrowa, śnieg sypał równo. Rozciągający
się przed domem trawnik przypominał biały tort weselny.
- Proszę, proszę, miliarder we własnej osobie. - Senator Hugh Fitzgerald wgramolił
się na schody. W szynelu i czarnym krawacie wyglądał jak dziewiętnastowieczny stangret.
Bardzo tęgi stangret. W klapie miał czerwonego goździka. - Myślałem, że zatrudniasz
lokaja do otwierania drzwi.
- Hugh, czekam tu specjalnie na ciebie. - Jacklin ścisnął Fitzgeraldowi dłoń, złapał
go za przedramię i przyciągnął do siebie. Był to gest zarezerwowany dla najbliższych
przyjaciół. - Jesteś jednym z najważniejszych gości. Pewnie jeszcze nie przemyślałeś...
- Ależ wręcz przeciwnie, J.J. Przez cały czas nic, tylko myślałem.
- No i?
- Ach... - Fitzgerald klepnął Jacklina w ramię i mrugnął porozumiewawczo. - Nie
powiedziałem, że się zdecydowałem.
Wybuchnęli radosnym śmiechem, po czym gospodarz odwrócił się do następnego gościa.
- Ach, sekretarz Luttwak... - zawołał z entuzjazmem, ale jednocześnie zaklął w
duchu.

Kolejka samochodów ustawionych po obu stronach wąskiej dwupasmowej drogi niknęła w
oddali. Jenny zajęła ostatnie miejsce i wyłączyła silnik. Wycieraczki znieruchomiały.
Zanim śnieg zakrył szybę i świat zniknął w bieli, zauważyła dwóch mężczyzn w czerwonych
wiatrówkach, jeden wbiegał na wzgórze, drugi pędził na dół. Jakiś samochód zatrzymał
się za nią, oświetlając reflektorami wnętrze jej auta. W lusterku wstecznym przez
chwilę widziała odbicie swoich oczu. Źrenice były jak punkciki. Miała zaciśnięte wargi
i bladą twarz. Zmusiła się, by zaczerpnąć powietrza. Nałożyła na usta świeżą warstwę
szminki i podmalowała oczy kredką. Nie dam rady, powiedziała do swojego odbicia. Jestem
nauczycielką, nie szpiegiem. Położyła dłoń na brzuchu. Pomyślała o rosnącym w niej
nowym życiu. Szpieg. Przypomniało jej się, że Mata Hari zginęła przed plutonem
egzekucyjnym. Lepsze to niż kula w plecy czy niespodziewana śmierć.
- Przepraszam - zawołała, otwierając drzwi.
- Tak, proszę pani? - odezwał się parkingowy, młody chłopak z gęstymi czarnymi
włosami przyprószonymi śniegiem.
- Ma pan parasol?
- Proszę zostawić wóz na końcu podjazdu, to go zaparkuję.
- Być może będę musiała się stąd szybko ewakuować.
Podszedł bliżej i przyjrzał się Jennifer. Groźna mina zniknęła z jego twarzy.
Uśmiechnął się ciepło.
- Proszę zaczekać. Zaraz wracam.
Pobiegł gdzieś i zniknął w padającym śniegu. Zanim wrócił, minęło pięć minut, dość
czasu, by Jenny wybiła sobie z głowy myśl o szybkiej ewakuacji. Rozłożył parasol i
podał jej ramię. Skorzystała z pomocy. Miała wysokie obcasy, nie chciała połamać sobie
nóg na lodzie. Ramię w ramię ruszyli ulicą przed siebie, przeszli na drugą stronę i
skręcili na długi podjazd.
Dom był brzydszą kopią posiadłości Mount Vernon, większą, śmielszą i pod każdym
względem bardziej krzykliwą. Przed wejściem zamontowano prowizoryczny daszek,
osłaniający przybywających gości przed śniegiem. Po lewej stronie przejechał samochód i
zatrzymał się pod markizą. Jenny bacznie obserwowała pary przedstawiające zaproszenia
potężnemu odźwiernemu. Zauważyła, że przy garażu i po obu stronach domu czuwali
mężczyźni w ciemnych płaszczach.
- Po co tyle tu ochroniarzy? - spytała, kiedy ruszyli pod górę.
- O dziesiątej ma przyjechać prezydent. Zje deser i wygłosi krótką mowę. Na ten
wieczór Secret Service przejął dom na własność.
Jenny poczuła ucisk w gardle.
- Cholera - zawołała nagle. - Nie wzięłam zaproszenia.
- Zostało w samochodzie? Mogę po nie skoczyć.
- Nie, niestety. W domu. Skoczyłby pan do Georgetown? Bo wygląda na to, że bez niego
się nie obejdę.
Parkingowy wyczytał żal z jej oczu.

background image

- Proszę ze mną - powiedział. - Wprowadzę panią od kuchni. Z pani strony chyba nic
nam nie grozi.
- Pozory mogą mylić - odparła z uśmiechem i ścisnęła jego ramię.
W garażu kłębił się tłumek parkingowych, częstujących się kanapkami z wołowiną,
kurzymi udkami, napojami i kawą. Wśród nich stali dwaj pogrążeni w rozmowie agenci
Secret Service. Jenny uśmiechnęła się do potężnych mężczyzn. Nawet im pomachała,
przekonana, że wysoka blondynka z typowo amerykańską urodą nie wzbudzi podejrzeń.
Po chwili wyrośli tuż przed Jenny. Obaj byli wyżsi od niej o głowę, mieli karki
szerokości pięciu hydrantów i ledwo widoczne kabelki w uszach.
- Pani zaproszenie? - spytał jeden z agentów.
- Zostawiłam w domu - odparła Jenny wprost. - Wiem, to głupio z mojej strony. Ten
młody człowiek był tak dobry, że zgodził się mnie wprowadzić.
- Przykro mi, ale nie możemy wpuścić pani na teren posesji.
- Jasne - przyznała Jenny. - Tyle że jest tu mój szef i będzie zły, jeśli nie
przyjdę. Kolacja Dziesięciu Miliardów. Rozumiecie panowie, to wielka rzecz.
- Pani nazwisko?
- Pendleton - powiedziała. - Jennifer Pendleton.
Wyższy rangą agent nachylił się do klapy płaszcza.
- Dallas jeden, tu Dallas cztery. Proszę o sprawdzenie gościa. Jennifer Pendleton. -
Odwrócił się do Jenny. - To zajmie chwilę. Poproszę pani prawo jazdy.
- Tak, tak, już pokazuję. - Jenny otworzyła torebkę i zaczęła przerzucać chusteczki,
szminkę, kredkę do oczu i gumy do żucia. Za nic w świecie nie mogła pokazać Secret
Service prawa jazdy z prawdziwym nazwiskiem. Nieobecność na liście gości to jedno.
Kłamstwo to już coś zupełnie innego.
Weszli trzej inni agenci Secret Service i otoczyli ją półkolem. Mężczyzna, który
prosił o prawo jazdy, zwrócił się do niskiego, barczystego agenta. Ani chybi,
przełożonego.
- Nieproszony gość - oznajmił. - Ta pani nie ma zaproszenia. Jej nazwisko nie
widnieje też na liście gości.
Najwyższy rangą agent wziął Jenny za ramię.
- Chcę zobaczyć pani prawo jazdy. Albo jakikolwiek dokument potwierdzający
tożsamość.
Jenny wzruszyła ramionami.
- Przykro mi, zostawiłam w domu.
- Razem z zaproszeniem?
- Tak.
Wszyscy pokiwali głowami. Jenny wyczuła, że atmosfera stała się bardziej napięta.
Zaraz odchylą poły płaszcza, rozepną marynarki i sięgną po rewolwery, pomyślała.
- Proszę ze mną- powiedział barczysty agent. Nachylił się do klapy płaszcza. - Mary,
mamy Kod Alfa. Przyjdź do garażu.
Minęło dziesięć sekund. Z domu wyłoniła się szczupła kobieta z oliwkową skórą, w
takim samym granatowym garniturze, jaki nosili jej partnerzy. Szybkim krokiem
przemierzyła garaż.
- To Mary Ansenelli - wyjaśnił najwyższy rangą agent. - Musimy poddać panią rewizji
osobistej. Ma pani prawo odmówić, wówczas zostanie pani aresztowana i przewieziona na
najbliższy komisariat policji.
- Aresztowana? Jestem gościem pana Jacklina i firmy Jefferson. Przykro mi, jeśli
czegoś nie dopatrzyli i nie ma mnie na liście. Pracuję w Harrington Weiss. Musicie mnie
przeszukać, proszę bardzo. Ja tylko chcę wejść na przyjęcie, najchętniej zanim podadzą
deser.
- Rozumiem, że jest pani zdenerwowana. Jeśli pani nam pomoże, na pewno wszystko się
wyjaśni.
- Jeśli pomogę? Co jeszcze powinnam zrobić? Zaparkowałam tam, gdzie trzeba.
Przyszłam punktualnie. Nie wiedziałam, że przewidziano rozbieranego pokera.
Agentka mocno chwyciła Jenny za ramię.
- Proszę ze mną.
Jenny odtrąciła jej rękę.
- Nigdzie nie pójdę!
- Gary, dawaj kajdanki.
- Nie zakujecie mnie. Jestem zaproszonym gościem, nie intruzem!
Barczysty agent złapał dziewczynę za ręce i wykręcił je do tyłu.

background image

- Proszę o spokój.
- Puszczaj! - krzyknęła Jenny, wyrywając się. - Zawołajcie pana Jacklina! Jestem
jego gościem!
Kajdanki zatrzasnęły się na nadgarstkach panny Dance. Ktoś obrócił Jenny, a agentka
poprowadziła ją w stronę wyjścia z garażu. Zaaferowany głos wezwał wóz. Drugi kazał
komuś przygotować się na przyjęcie więźnia. Czyjaś dłoń popchnęła dziewczynę do przodu.
Jenny przeszła obok parkingowych i stołu zastawionego kanapkami i kawą. Obejrzała się
przez ramię. Drzwi kuchenne oddalały się coraz bardziej.
- Tylko ostrożnie - warknęła. - Jestem w ciąży.
Podjechał ciemny samochód. Wysiadł niski mężczyzna z kręconymi włosami. Złapał Jenny
za ramię.
- Uważać na głowę - wyrecytował, otworzył tylne drzwi, położył rękę na głowie
aresztantki i wepchnął Jenny do samochodu.
- Jakiś kłopot, agencie Reilly?
Jenny odwróciła się i zobaczyła surową twarz Jamesa Jacklina.
- Ta pani próbowała dostać się na przyjęcie - poinformował agent. - Nie ma
zaproszenia, nie figuruje na liście gości.
Jenny popatrzyła na agenta, a potem na Jacklina. Kiedy pochwyciła jego spojrzenie,
uśmiechnęła się z głęboką ulgą.
- Panie Jacklin, to ja... Jenny Pendleton. Pewnie mnie pan nie pamięta. Pracuję w
Harrington Weiss w Nowym Jorku. W dziale planowania finansowego. Moim szefem jest Jake
Flannagan.
- Oczywiście, znam Jake’a. Przykro mi, że nie mógł przyjść. - Jacklin przesunął
wzrokiem po twarzach agentów. - Panowie, myślę, że możecie rozkuć panią.
Reilly zdjął dziewczynie kajdanki.
Jenny położyła dłoń na piersi i westchnęła głęboko.
- Dzięki Bogu. Nareszcie ktoś, kto nie bierze mnie za bandziora. Jake zabije mnie za
to, że się spóźniłam, ale...
Jacklin odpędził agentów Secret Service ruchem ręki.
- Proszę nas zostawić. Pani Pendleton pracuje dla jednego z najważniejszych klientów
Jefferson. Ręczę za nią. - Podał Jenny ramię. - Tędy, moja droga. Chętnie pokażę ci
dom, ale najpierw zapraszam na drinka. Nalegam. Zimno na dworze, co?
Jenny skinęła głową, z uśmiechem przyklejonym do ust. O dziwo, nie mogła wydobyć z
siebie głosu.

Rozdział 60

Samolot był gulfstreamem III starego typu. Dziesięć miejsc, popękane skórzane fotele,
boazeria ze sztucznej czeczoty, kabina niższa niż w nowszych modelach. Bolden zajmował
miejsce na środku, z dłońmi i nogami skrępowanymi plastikowymi obejmami, które wrzynały
się głęboko w skórę. Wilk siedział w ogonie samolotu, zajęty przykręcaniem i
odkręcaniem tłumika pistoletu.
- Pociski o niskiej prędkości - wyjaśnił Boldenowi, kiedy tylko wsiedli. - Dość
mocne, by cię przedziurawić, ale za słabe, żeby przebić kadłub.
Bolden nie po raz pierwszy leciał prywatnym odrzutowcem ani nawet nie drugi, czy

background image

dziesiąty. Kupno i sprzedaż wartych miliardy dolarów korporacji wymagało działania w
gorączkowym tempie. Czas to pieniądz. Nie można było go tracić w kolejkach po bilety i
do stanowiska kontroli, czy zdawać się na kaprysy linii lotniczych. Przez sześć lat
pracy w charakterze doradcy największych firm w kraju zaliczył ni mniej, ni więcej,
tylko pięćdziesiąt kursów samolotami służbowymi.
Ten lot jak dotąd był jednym z najgorszych. „Spartański” - tak należałoby go
określić. Bez standardowych udogodnień. Nie dostał dietetycznej coli, herbaty z żeń-
szenia ani uskrzydlającego Red Bulla, nie wspominając o schłodzonym Dom Perignon dla
uczczenia sfinalizowanej transakcji. Nie podano domowej roboty herbatników z dżemem,
winogron, sera brie ani czipsów tortilla z guacamole. Nie było ciepłych ręczników, a
tym bardziej pokładowej kosmetyczki oferującej manikiur lub dziesięciominutowy
„pobudzający” masaż.
Boldena naszła refleksja, że to niesamowite, jak bardzo życie człowieka może się
zmienić w ciągu dwudziestu czterech godzin. Jeszcze wczoraj miał status gwiazdy.
Człowieka Roku. Świetlane perspektywy. Jego życie uległo zmianie również pod innym,
ważniejszym względem. Był ojcem dziecka rosnącego w łonie kobiety, którą kochał.
Wyjrzał przez okno i zobaczył w ciemnościach twarz Jenny.
Samolot przechylił się na lewe skrzydło i wynurzył z chmur nad uniwersytetem
Georgetown. Nadlecieli nisko nad Potomakiem, mijając Kennedy Center. Bolden poczuł
wstrząs towarzyszący wypuszczaniu podwozia. Zza Mauzoleum Lincolna wyłaniał się
Reflecting Pool. Pomnik Waszyngtona ginął wśród mgły i śniegu.
Bolden pomyślał, że to jego ostatnie lądowanie.

- Jesteś pewna, że się spotkaliśmy? - spytał Jacklin. - Nie sądzę, żebym mógł
zapomnieć tak uroczą kobietę.
Jennifer Pendleton energicznie pokiwała głową.
- Widzieliśmy się tylko raz... dość dawno temu. Nie wiem, jak dziękować, że
przyszedł mi pan na ratunek. Już zaczynałam się trochę bać.
- Niepotrzebnie, moja droga. Wszystko by się wyjaśniło.
Stali w głównym salonie, wśród tłumu mężczyzn oraz kobiet w smokingach i kreacjach
wieczorowych. Jenny położyła dłoń na ramieniu Jacklina. Mimo woli przysunął się do
młodej kobiety. Była cholernie ładniutka.
- Mówiłaś, że jesteś z Pendletonów?
- Tak, nawet mamy wspólnego prapradziadka. Edmunda Greene’a Pendletona. Nasza gałąź
rodu przeniosła się do Ohio. Byliśmy farmerami, nie politykami.
- Czym byłby nasz kraj bez farmerów? O ile się nie mylę, Waszyngton też uprawiał
tytoń.
- Proszę powiedzieć, panie Jacklin...
- Mów mi J.J., do licha, przez ciebie czuję się staro.
- Powiedz mi, J.J. - ciągnęła, wskazując portrety olejne wiszące na ścianie - czy
jest wśród nich jakiś Pendleton?
- To głównie Jacklinowie. - Poklepał Jenny po dłoni. - Chętnie ci o nich opowiem. -
Oprowadził ją wokół sali, przedstawiając krótkie życiorysy sportretowanych przodków.
Jego ojca, Harolda Jacklina, wybitnego kongresmana. Dziadka, Edmunda Jacklina,
budowniczego kolei i bankiera. Czarująca dziewczyna, pomyślał. W niczym nie
przypominała zimnych ryb paradujących po Wall Street. Kiedy skończył prezentację, ku
swojemu zadowoleniu stwierdził, że towarzyszka nadal trzyma dłoń na jego ramieniu.
- Wiesz, J.J. - odezwała po chwili. - Zawsze byłam zdania, że Pendletonowie zostali
niesłusznie zapomniani. W podręcznikach historii nie ma prawie ani słowa o Nathanielu
Pendletonie, a przecież przyjaźnił się z Alexandrem Hamiltonem i Jerzym Waszyngtonem.
Pora oddać naszej rodzinie sprawiedliwość.
- Podzielam twoje zdanie. Przyznam ci się, że historia to mój konik. My,
Jacklinowie, mamy wierność tradycji we krwi. Szanujemy przeszłość. Jestem piątym z
kolei Jacklinem, który służył krajowi. Ja w marynarce. Stary Nat Pendleton był
pułkownikiem kawalerii.
- W Karolinie Południowej, prawda?
- No proszę. Widzę, że dobrze znasz dzieje rodu.
- Bo mnie też fascynuje historia. Kiedyś oprowadzałam wycieczki po Nowym Jorku.
Zaczynaliśmy od tawerny Fraunces, potem szliśmy do kaplicy Świętego Pawła.
- Tawerny Fraunces? Czyli słyszałaś o Długiej Sali?

background image

Jennifer Pendleton skinęła głową.
- Generał Waszyngton pożegnał się tam ze swoimi oficerami. Zdaje się, że czwartego
grudnia 1783 roku.
Jacklin zobaczył tę dziewczynę w zupełnie innym świetle. Była piekielnie bystra.
Pomyślał, że pogada z Mickeyem Schiffem, żeby wkręcić ją na miejsce Boldena. Chętnie
podrzuciłby HW kilka dodatkowych zleceń, gdyby dzięki temu mógł odbyć kilka nocnych
rozmów z tą złotowłosą młodą damą. Spojrzał na zegarek.
- Chcesz ją teraz zobaczyć?
- Długą Salę? Do Nowego Jorku kawał drogi.
Jacklin przyciągnął Jenny do siebie i szepnął jej na ucho:
- A kto mówi, że musielibyśmy jechać do Nowego Jorku? Chodź. Ale musimy się
pospieszyć. Zaraz podadzą do stołu. Sam ułożyłem menu. Lubisz trufle?
Zaprowadził dziewczynę na górę. Zatrzymał się pod drzwiami.
- Poświęciłem dwadzieścia lat, żeby wszystko było jak należy. By każdy drobiazg
wyglądał tak, jak tamtej nocy w 1783 roku.
Młoda kobieta uśmiechnęła się i spojrzała na niego wyczekująco. A niech mnie,
pomyślał. Ona naprawdę ma bzika na punkcie historii. Jak ja.
Otworzył drzwi i włączył światło. Wskazał gablotę z Biblią Lincolna i włosami
Hamiltona. Kiedy zobaczył skupioną minę Jenny, na nowo rozgorzał w nim zapał do
historii.
- Nat Pendleton spotykał się z generałem Waszyngtonem i tym lisem Hamiltonem w tym
właśnie pokoju. Był to dla nich bardziej klub niż tawerna.
- Klub? Naprawdę? - Serce Jenny zabiło mocniej. Klub istniał. Potwierdziły się słowa
Bobby Stillman. Podobnie jak zapewnienia Simona Bonny’ego.
- Tak. Miejsce, gdzie mogli się zaszyć, zapalić cygaro, wypić kilka kufli piwa. Ale
Waszyngton był poważnym człowiekiem. On tu nie odpoczywał, tylko zajmował się sprawami
wagi państwowej. - Jacklin przesunął dłonią po dużej cygarnicy, umieszczonej na
dopasowanej drewnianej podstawce. - Widzisz to?
- Piękna - przyznała.
- Wykonana ręcznie. Generał Waszyngton miał identyczną. To nie kopia, tylko drugi
egzemplarz. - Otworzył pojemnik i wyjął cygaro Romeo y Julieta, które będzie w sam raz
do podanego podczas deseru porto. Przypomniało mu się, że w obecnych czasach kobiety
też paliły te cholerstwa. Nie chciał, by dziewczyna traktowała go jak swojego dziadka.
- Zapalisz... Jenny, dobrze zapamiętałem?
- Och, dziękuję, ale uważam, że palenie cygar jest przywilejem pana domu.
Jacklin pokiwał głową z uznaniem. Mówiła jego językiem. Przeszedł
wzdłuż stołu.
- O, tak - powiedział. - Podjęto tu więcej ważnych decyzji, niż mógłbym się
domyślać.
- Aż dostaję gęsiej skórki - zaszczebiotała Jenny.
- Już dobrze, dobrze. Rozgrzeję cię. - Jacklin potarł jej ramiona. - Drżysz.
- Powinnam założyć szal.
- Nonsens. - Jacklin objął Jenny w talii i powoli zsunął dłoń na jej pośladki.
Chryste, ale była zgrabna. Aż się podniecił. Może zdąży ją choć pocałować.
- Mówiłeś, że generał Waszyngton odbywał tu spotkania? - zagadnęła. - Nawet wtedy,
kiedy już został prezydentem?
- O, tak. O pewnych sprawach nie mógł mówić w Filadelfii. Zbyt wielu było tam
szpiegów. Nawet się nie domyślasz... - Z dołu dobiegł brzęk dzwonka. Jacklin spojrzał
na drzwi. - Kolacja. - Nie zabrał dłoni i zauważył, że Jenny to nie przeszkadzało. No
cóż, może ta noc okaże się bardziej interesująca, niż oczekiwał. - Przy którym stole
siedzisz, moja droga?
- Nie pamiętam, zostawiłam zaproszenie w domu.
- A zatem możesz przysiąść się do Leony i do mnie.
- Nie, dziękuję, nie chcę się narzucać. I tak już zajęłam ci dość czasu.
Jacklin wyłączył światło i zamknął drzwi.
- Nie ma o czym mówić - powiedział, podekscytowany myślą o wpadającej w jego ręce
zdobyczy. - W końcu jesteśmy rodziną. Musimy trzymać się razem.

background image

Rozdział 61

To był dom Jacklina. Franciscus domyślił się bez niczyjej pomocy. Zobaczył okazały
budynek za kępą sosen, kiedy jechali gruntową drogą przylegającą do posesji. Klasyczna
posiadłość w stylu kolonialnym, ze żłobkowanymi białymi kolumnami, jasnozielonymi
okiennicami i portykiem, w którym zmieściłby się spory wóz. Impreza też musiała być
niczego sobie. Dom był oświetlony jak ekskluzywny sklep. Na podjeździe stały mercedesy,
bmw, nawet rolls-royce’y. Ani jednego forda. Samochód podskoczył na kamieniach i
zatrzymał się gwałtownie. Spośród drzew wyłoniło się kilku mężczyzn, którzy uformowali
kordon pod drzwiami od strony Franciscusa. Na sygnał tych drabów detektyw został
wywleczony z samochodu i zaprowadzony kamienną ścieżką do stajni oddalonej o trzysta
metrów. Pilnował jej jeden strażnik. Kiedy podeszli, powiedział coś
do mikrofonu w klapie marynarki i otworzył drzwi. Franciscus wszedł do środka z dwoma
mężczyznami, którzy przywieźli go z lotniska.
Przeszli wzdłuż szeregu pustych boksów do siodłami. Na drewnianych kołkach wisiały
siodła, w kącie leżała sterta pledów. Było to małe pomieszczenie, pięć na pięć metrów,
z betonową podłogą, starą ławą i lampą sztormową podwieszoną pod sufitem. Franciscus
usiadł na ławie i zatarł ręce. Było zimno i wilgotno. Miał na sobie płaszcz i
marynarkę, ale idąc od samochodu, zdążył się spocić. Przechodziły go dreszcze.
Pierwszy raz znalazł się w niewoli i prawdę mówiąc, czuł się przerażony. Widział
zwłoki Davida Bernsteina. Zdawał sobie sprawę, że ludzie, w których ręce wpadł, są
zdolni do morderstwa. Przede wszystkim jednak bał się, bo wiedział, czego od niego
chcą, a postanowił, że im tego nie da.
W drzwiach stanął mężczyzna mniej więcej w wieku detektywa, zgarbiony, z ziemistą
cerą. Miał na sobie smoking, ani chybi należał do wyższych sfer. Jego oczy spoczęły na
Franciscusie. Były ciemne. Bezdenne. Zaglądały w głąb duszy.
- Cześć, Carnac - powiedział Franciscus.
- Dawno nie słyszałem tego przezwiska. A propos, nigdy mi się nie podobało. -
Guilfoyle gestem ręki odprawił swoich ludzi. - Skąd wziąłeś odciski palców? - spytał.
- Były w rzeczach Kovacsa - odparł Franciscus życzliwym tonem.
- Poważnie? Wydawało mi się, że dobrze je przeszukałem. Gdzie dokładnie?
- Czy to ważne?
- Mam nadzieję, że masz je przy sobie.
Franciscus spojrzał na niego jak na wariata.
- A ty, kiedy byłeś policjantem, nosiłeś dowody przy sobie?
- Zostawiłeś je w Nowym Jorku? Przekopaliśmy twoje biurko i cały dom. Coś przeoczy-
liśmy? A tak w ogóle, wykasowaliśmy plik z odciskami z pamięci LiveScana. Jedyną kopię
linii papilarnych pana Jacklina masz ty. Punkt dla ciebie.
Franciscus wzruszył ramionami.
- Oddałem to Billowi McBride’owi.
- Ja bym mu nawet kwitu z pralni nie dał. No, detektywie, czekam.
- Przykro mi, że cię rozczarują, ale naprawdę nie mam tych odcisków przy sobie.
- Możemy cię przeszukać?
- Proszą bardzo. - Franciscus wstał, rozłożył ręce na boki i obrócił się wkoło. -
Ale kupon totolotka zostawcie. Coś mi sią zdaje, że wygram.
- Zdejmij marynarką i spodnie.
- To na nic.

background image

- No, dalej - ponaglił Guilfoyle.
Franciscus oddał mu marynarką i spodnie. Przyglądał się, jak Guilfoyle wywraca
kieszenie na lewą stroną, obmacuje klapy i szwy. Choć Franciscus sam nic nie robił,
czuł, że traci siły. Kilka razy musiał powstrzymywać mdłości, oczy zachodziły
mu mgłą. Guilfoyle wziął jego portfel i obejrzał zawartość. Wyjął pieniądze, karty
kredytowe i różne papierki, które swego czasu wydały sią Franciscusowi dość ważne, by
je zachować. Potem położył portfel na stołku, obok kart kredytowych, odznaki i
legitymacji policyjnej.
- Muszą mieć te odciski palców, detektywie. Już.
- Domyślam się - mruknął Franciscus. - W końcu były na pistolecie, z którego zabito
Shepherda, O’Neilla i Davida Bernsteina.
Guilfoyle przesunął dłonią po brodzie. Nagle spojrzał na stołek. Odtrącił na bok
portfel i odznaką Franciscusa, chwycił legitymacją policyjną, otworzył ją i wsunął
kciuk pod fotografią. Westchnął i rzucił dokument na podłogę.
- Detektywie... wiesz, w co sią wpakowałeś. Pan Jacklin jest ważnym człowiekiem.
Przyznaję, że dla mnie te odciski też są istotne. Puścimy cię wolno, kiedy je oddasz.
Żyjemy w świecie dowodów, nie plotek. Znam ludzi twojego pokroju. Tacy jak ty nie
walczą z wiatrakami. Jesteś realistą, ja też. Przekazujesz mi odciski i odzyskujesz
wolność. Jeden z moich współpracowników zawiezie cię na lotnisko. Masz moje słowo.
Franciscus patrzył na Guilfoyle’a z odrazą.
- Szkoda, że odszedłeś ze służby. Jesteś bardzo wygadany.
- Odciski, detektywie.
Franciscus pokręcił głową.
- Nie wchodzą w układy z łajdakami. Zabiłeś Theo Kovacsa. Być może przyłożyłeś rękę
do zabójstwa Shepherda i O’Neilla. Chciałeś załatwić Bol- dena, ale zamiast niego
postrzeliłeś niewinną dziewczynę. Napaskudziłeś na moim terenie i dopilnuję, żebyś za
to odpowiedział.
I tyle. Franciscus wygłosił swoją mowę. Spodziewał się, że jego słowa wywrą większe
wrażenie. Ale tu, w zimnej, pustej stajni, zabrzmiały słabo i nieprzekonująco. Stał
boso, z obnażoną piersią, drżał z zimna i czuł się głupio. Co gorsza, ogarnęło go
poczucie klęski.
- Muszę iść na przyjęcie - oznajmił Guilfoyle, kiedy wezwał swoich ludzi do środka.
- Chłopcy, postarajcie się rozwiązać panu detektywowi język.

Kolację podano w wielkim namiocie, rozstawionym na korcie tenisowym. Ściany
ozdobiono białymi kratownicami, oplecionymi bugenwillą. Ziemię przykryto drewnianym
parkietem. Między stołami wznosiły się wysokie grzejniki. Na końcu namiotu ustawiono
scenę. Orkiestra grała z werwą jakiś skoczny utwór.
Kelnerzy już uprzątnęli pierwsze danie. Jacklin krążył wśród stolików. Zauważył przy
barze Guya de Valmonta i podszedł do niego.
- No i jak, J.J., jesteś zadowolony? - spytał de Valmont. - Mimo paskudnej pogody
towarzystwo dopisało. Jak dla mnie, bomba.
Jacklin przebiegł wzrokiem po twarzach gości.
- W życiu nie widziałem, żeby byli tak wyluzowani. Przypomnij mi, żebym od tej pory
zbiórki funduszy organizował u siebie.
- Są wszyscy, co do jednego. - De Valmont rozejrzał się po namiocie i zaczął
wyliczać dostrzeżonych gości. - Chłopcy z Armonk, Jerry Gilbert z Grosse Pointe,
jajogłowi z Fundacji Harvardu...
- Jest nawet ta wiedźma z Calpers - szepnął Jacklin. - Kiedy twoje zaproszenie
przyjmują liberałowie z Kalifornii, wiesz, że osiągnąłeś sukces.
- GM obiecało dodatkowe dwieście milionów - zameldował de Valmont.

- Zapowiada się

udany wieczór.
Jacklin się rozpromienił.
- Prezydent zgodził się wprowadzić Frances Tavistock. To powinno przynieść nam
jeszcze z pół miliarda.
- Ogłosiłeś oficjalnie, że Ramser przechodzi do nas?
- Trzeba zachować pozory, Guy. Niech zaczeka rok, objedzie kraj z wykładami. Wtedy
będzie to lepiej wyglądało. Pamiętaj, pośpiech jest złym doradcą. - Jacklin uściskał de
Valmonta. Wspomnienie poniesionych tego popołudnia porażek rozwiało się jak dym z
odległego pożaru. - Dziesięć miliardów. Jesteśmy już prawie u celu.

background image

Jenny weszła na górę. Muzyka ucichła w oddali. Przy poręczy u szczytu schodów stał
agent Secret Service. Prezydent miał przyjechać lada chwila. Jenny machnęła ręką w
stronę łazienki. Agent skinął głową przyzwalająco.
Korytarz był wąski i jasno oświetlony, drewnianą posadzkę przykrywała niebieska
wykładzina. Jenny minęła łazienkę i otworzyła sąsiednie drzwi. W Długiej Sali panował
mrok, cienie poruszanych wiatrem gałęzi tańczyły na podłodze. Zamknęła za sobą drzwi i
przez chwilę stała nieruchomo. Duchy. Czuła, jak kryją się po kątach, bacznie ją
obserwują. Była tu Biblia Lincolna, włosy Hamiltona i drzazga z trumny Waszyngtona.
Święte relikwie.
Spotkania zaczynały się o północy. Na początku odmawiano modlitwę...
Jenny włączyła światło. Przestronny pokój niczym nie różnił się od oryginalnej
Długiej Sali. Wrażenie było niesamowite. Ale po co ją w ogóle rekonstruować? - zadała
sobie pytanie, przekradając się w głąb pomieszczenia. Czy to tylko kaprys zapalonego
miłośnika historii? A może istniał inny powód? Na środku stał stół, po bokach
rozstawiono pozostałe meble: niską komodę, biurko i dużą oszkloną szafę. Zajrzała do
wszystkich szuflad i szafek. Niczego nie znalazła.
Protokołowali spotkania, twierdził Simon Bonny. Za najważniejsze uważali to, jak ich
oceni historia.
Drzwi sąsiedniego pomieszczenia były zamknięte. Do dziurki pasował klucz kościelny,
za duży, by nosić go w kieszeni. Kolejny wiernie odtworzony szczegół. Jenny przesunęła
dłonią po framudze i zajrzała do górnej szuflady szafki stojącej obok. Klucz leżał w
środku. Zamek otworzył się bez trudu. Był jednozapadkowy - to również zgadzało się z
oryginałem. Jenny wyjęła klucz i drzwi otworzyły się, wabiąc ją by weszła dalej.
Książki.
Piętrzyły się z trzech stron, na półkach od podłogi po sufit, czwartą ścianę
zajmowało otwierane pionowo okno z widokiem na trawnik przed domem Jacklina. Jenny
zamknęła drzwi i zapaliła stylową lampę ze szklanym zielonym abażurem. Stare, oprawne w
skórę tomy wypełniały półki co do centymetra. Wypisane złotymi literami tytuły zatarły
się tak, że nie dało się ich odczytać. Jenny przejechała dłonią po skórzanych
grzbietach. Pokój był zatęchły i zawilgocony, jakby od lat go nie wietrzono. Obejrzała
się. W słabym świetle zdawało się, że książki ją okrążają jakby chciały tu uwięzić
przybysza wraz z przeszłością. Wyciągnęła jeden wolumin: Francja i Anglia w Ameryce
Północnej Francis Parkmana. Obok stało pierwsze wydanie autobiografii Ulyssesa S.
Granta. Na wyklejce widniał podpis autora z dedykacją: Edmundowi Jacklinowi,
obywatelowi i patriocie, w uznaniu wieloletniej służby. Jenny odstawiła książkę na
miejsce. Czuła, jak podłoga drga w rytm utworu odgrywanego przez orkiestrę. Spojrzała
na zegarek. Była tu już sześć minut. Przyłożyła ucho do drzwi i zaczęła nasłuchiwać. Na
korytarzu panowała cisza.
Od czego zacząć? Stanęła na środku biblioteki i obróciła się wkoło. Były tu setki,
może nawet tysiące książek, wszystkie oprawione jak klasyki reklamowane na ostatniej
stronie działu literackiego w gazecie. Żadna nie wyglądała jak dziennik.
I wtedy w oczy rzuciła jej się półka wyższa od pozostałych, schowana za szklanymi
drzwiami, z aż nazbyt nowoczesnym zamkiem. Jenny przestawiła lampkę, by oświetlić
wnętrze zabezpieczone matowym szkłem. W środku leżało kilka dużych brązowych ksiąg,
ułożonych jedna na drugiej. Wielkością i wyglądem przypominały spisy ludności, które
widziała w archiwum.
Jenny podkasała suknię i owinęła prawą dłoń grubym muślinem. Podeszła do półki i
uderzyła pięścią w szybę. Rozległ się stłumiony brzęk, kilka odłamków spadło na
podłogę. Wbiła wzrok w drzwi i czekała, modląc się, by nikt nie wszedł. Wyjęła pierwszy
tom, potem drugi. Zostało jeszcze sześć. Wzięła wszystkie i usiadła na krześle.
Ostrożnie podniosła okładkę pierwszego. Kartki były kruche i pożółkłe ze starości.
Papier pokrywały plamy po herbacie. Protokoły. Nie miała wątpliwości.
Pierwsza strona była pusta.
Druga też.
Serce zabiło Jenny mocniej.
Na trzeciej stronie znajdowały się zdjęcia. Cztery czarno-białe odbitki,
pomarszczone ze starości. Pokazywały uśmiechniętego, jasnowłosego chłopca w marynarskim
ubranku, przyciskającego do piersi małą żaglówkę. W słabym świetle trudno było odczytać
widniejące na dole podpisy. Jenny przysunęła zdjęcie do oczu: J.J., 1935.

background image

Przewróciła kartkę i zobaczyła następne fotografie. Jacklin z matką i ojcem. Z
gosposią. Z siostrą. Zajrzała do pozostałych ksiąg. Rodzinne albumy Jacklinów.
Zirytowana i zaniepokojona wróciła do Długiej Sali. Omiotła ją wzrokiem od ściany do
ściany, ale nie zauważyła żadnego miejsca, w którym można by schować jakiekolwiek
księgi. Do szafek już zaglądała. Zaczynały jej puszczać nerwy. Członkowie klubu
spotykali się tutaj. Na pewno. Najlepszym potwierdzeniem był chełpliwy ton Jacklina.
Napalony stary zbereźnik. Jenny zadrżała na wspomnienie jego chamskich zalotów.
Wróciła myślą do wizyty w archiwum. Spis mieszkańców Nowego Jorku z 1796 roku
zachował się w zaskakująco dobrym stanie. Dlaczego? Bo przechowywano go w chłodnym
miejscu, z dala od światła słonecznego. Jenny jeszcze raz zajrzała do biblioteki. Przez
co najmniej pół dnia półki stały w słońcu. W środku panował wręcz upał, powietrze było
suche jak pieprz. W lecie dawałaby się we znaki klimatyzacja. Nikt nie przechowywałby
tu cennych dokumentów.
Chłodne osłonięte miejsce.
Stała temperatura osiemnastu stopni.
Odpowiednia wilgotność.
Jej spojrzenie padło na cygarnicę. Była wbudowana w szafką z czeczoty, która, o
dziwo, nie miała drzwi. Jenny otworzyła pojemnik na cygara. W jej nozdrza uderzył mocny
zapach tytoniu. Uklękła i obejrzała szafkę, wodząc po niej palcami. Z tyłu, w prawym
rogu, zauważyła wąski otwór. Wsunęła paznokieć w szczelinę i próbowała ją poszerzyć,
ale cholerstwo ani drgnęło. Wstała i zamknęła pojemnik na cygara. Położyła dłonie na
jego ściankach i pociągnęła do góry.
Cygarnica otworzyła się jak pozytywka.
Jenny zajrzała do środka.
Zobaczyła oprawny w skórę dziennik, nie większy od typowej beletrystycznej książki w
twardej oprawie. Pod nim były następne. Wszystkie w idealnym stanie. Ostrożnie uniosła
okładkę. Na pierwszej stronie widniały fantazyjnie wykaligrafowane słowa:

Klub Patriotów

1 czerwca 1843-31 lipca 1878

Protokoły posiedzeń

Rozdział 62

J.J., mogę na słówko?
- Tak, co się stało? Prezydent przyjechał?
- Jeszcze nie - odparł Guilfoyle, kucając przy Jacklinie. - Ma być za osiem minut.
Kolumna wozów właśnie przejechała przez Key Bridge.
Jacklin uśmiechnął się uprzejmie do gości. Podano kolację. Na parkiecie było pełno
tańczących. Talerze zostały zabrane; przyniesiono digestif. Jacklin podniósł do ust
kieliszek armaniaku i wziął łyk.
- No to o co chodzi?
- Dziewczyna Boldena jest w Waszyngtonie.
- Wydawało mi się, że leży w szpitalu.
- Właśnie dzwonił Hoover z centrum dowodzenia. Cerber wykrył, że jej kartą kredytową

background image

zapłacono za bilet na samolot US Airways i wynajęcie samochodu na lotnisku Reagana.
- Czemu mówisz mi to dopiero teraz? Cerber działa w czasie rzeczywistym. Już dawno
powinien nam podać te informacje.
- Chłopaki z centrum dowodzenia też myśleli, że ona leży w szpitalu. Dlatego nie
spieszyli się z wprowadzaniem jej danych do systemu.
Jacklin powściągnął złość. Miał ochotę walnąć tego bezdusznego robota w pysk.
- Myślisz, że się tu wybiera?
- Kupiła strój wieczorowy w butiku na Madison Avenue.
Jacklin wstał od stołu i wyszedł z Guilfoyle’em na zewnątrz. Orzeźwiający wiatr
smagał ich policzki.
- Zobacz tylko... - Popatrzył w ołowiane niebo. - To dopiero będzie inauguracja.
Guilfoyle podniósł głowę, ale nic nie powiedział.
- Co z tym gliną? - spytał Jacklin. - Oddał...?
- To kwestia czasu.
Jacklin odwrócił się nagle i złapał Guilfoyle’a za klapy.
- Nie mamy czasu. Nie dociera to do ciebie? Ja żądam wyników, a ty nic, tylko
przynosisz mi problemy. Chwalisz się tą swoją intuicją, a na razie przewidujący jesteś
jak, nie przymierzając, szympans. Najpierw schrzaniłeś sprawę z Boldenem, potem nie
poradziłeś sobie z gliniarzem, a teraz jeszcze mi mówisz, że dziewczyna Boldena chce
narobić nam kłopotów. Chwała Bogu, że jest tylko kobietą. - Puścił Guilfoyle’a i
wypuścił powietrze przez zęby. - Jak ona wygląda?
- Zdjęcia jeszcze nie dosłali. Trzydzieści lat, wysoka blondynka, falujące włosy do
ramion. Względnie atrakcyjna.
- Jak się nazywa?
- Dance. Jennifer Dance.
Jacklin nachylił się ku niemu.
- Jennifer?

Obchodzili się z nim brutalnie. Identycznie postępowała mafia z ludźmi, którzy za
dużo wiedzieli albo byli trochę zbyt uciążliwi. Kiedy czytało się o takich rzeczach,
człowiek kręcił z niedowierzaniem głową, a przed snem modlił się, by nie doświadczył
tego na własnej skórze. Najpierw bili, potem zadawali pytania. Wymierzali ciosy tak
mocne, że po niektórych Franciscus nie pamiętał, co działo się przez ostatnie pięć
minut i gdzie jest. Tak, było ciężko. Co najgorsze, wiedział, jak to się skończy.
- Jestem policjantem - wybełkotał przez połamane zęby, choć zabrzmiało to jak:
„Feftem folifjantem”. - Nie noszę dowodów przy sobie.
- Zostawiłeś je w Nowym Jorku?
Franciscus próbował unieść głowę, ale nie mógł ruszyć szyją. Bili go bez pośpiechu.
Zaczęli od twarzy, potem schodzili coraz niżej, centymetr po centymetrze. Posuwali się
jak pociąg osobowy przystający na każdej stacji. Był prawie pewien, że ma złamaną kość
policzkową. Wciąż jeszcze czuł tamten cios. Pracownicy kontraktowi, powiedział
Boldenowi. Najlepsi, jakich rząd może wyszkolić.
Ktoś znów uderzył go w twarz, dokładnie w rozwalony policzek. Głuchy łoskot. Kość
roztrzaskała się jak porcelanowy talerz. Choć Franciscus miał ciągle otwarte oczy, nie
widział niczego oprócz deszczu iskier z flary, która eksplodowała w głębi jego mózgu.
Na chwilę stracił przytomność. Kiedy się ocknął, zobaczył nad sobą tych samych dwóch
oprychów. Obaj zdjęli marynarki. Z kabur pod ich pachami wystawały pistolety kaliber 9
milimetrów.
Leżąc na betonowej podłodze, Franciscus zobaczył przed sobą swój kciuk. Wytężył całą
siłę woli i spróbował go zgiąć.
Udało się. Palec zadrżał, jakby puszczono przez niego tysiąc woltów. Franciscus
usłyszał swój oddech, płytkie, chrapliwe rzężenie. Chryste, ten, kto wydaje takie
odgłosy, długo nie pociągnie, pomyślał.
I właśnie wtedy powiedział sobie, nie. To jeszcze nie koniec. Nie pozwoli, by te dwa
goryle go załatwiły. Nie da im się zabić, nie bez walki. Jego uszy wypełniło ciche, ale
charakterystyczne bicie werbli. Wezwanie do boju. Kilkaset metrów dalej bawiła się
setka mężczyzn i kobiet. Wystarczy tam dojść i będzie bezpieczny. Pokaże odznakę. Poda
nazwisko. Aresztuje winnego, tak czy inaczej. Dorwie Jacklina.
Zebrał się w sobie. Musiał działać szybko, dopóki miał dość sił, by dowlec się do
posiadłości. Leżał nieruchomo jak głaz, wstrzymując oddech. Jeden z jego oprawców od

background image

razu zorientował się, że coś jest nie tak. Uderzony człowiek powinien drgnąć, nie leżeć
jak kłoda. Podszedł do Franciscusa i spojrzał na niego jak na złowionego krokodyla,
który jeszcze może ugryźć.
- Gość chyba odwalił kitę. Jest siny.
Drugi mężczyzna zaśmiał się sceptycznie.
- A przestał się pocić? Po tym poznasz, że nie żyje.
- Chyba serce mu wysiadło.
- Pokaż. - Mężczyzna ukląkł na jedno kolano i nachylił się nad Franciscusem. Położył
dłoń na jego nadgarstku. Spojrzał na wspólnika. - Nie wyczuwam pulsu. Sprawdź, może
tobie się uda.
- Zasrany Guilfoyle. Mówiłem mu, że to bez sensu tłuc dziadka. Mój ojciec też jest
gliną. Nie chcę mieć tego faceta na sumieniu.
- Cii. Jeszcze słucham.
- I?
- Nic.
- Idź po Guilfoyle’a. Facet zsiniał jak ryba.
Jennifer Dance czytała protokoły spotkań Klubu Patriotów.
6 grudnia 1854
Obecni: Franklin Pierce, Henry Ward Beecher, Frederick Douglass, Horace Greeley,
Thomas Hart Benton.
...Komitet postanowił przyznać panu Beecherowi dotację w wysokości dwudziestu pięciu
tysięcy dolarów na zakup karabinów Sharpa przeznaczonych dla zwolenników ruchu
abolicjonistycznego i przeciwników niewolnictwa w Kansas.
Prasa z Północy później nazwała te karabiny Bibliami Beechera. Za ich przyczyną
Kansas stało się polem bitwy znanym jako Krwawe Kansas.
8 września 1859
Obecni: James Buchanan, William Seward, Horace Greeley, Ralph Waldo Emerson, Henry
Ward Beecher.
...cała amunicja zostanie przekazana panu Johnowi Brownowi i jego synom przed
planowanym atakiem na arsenał w Harpers Ferry...
Atak na Harpers Ferry zakończył się klęską, ale wydany na Johna Browna wyrok śmierci
za zdradę stanu Wirginia i egzekucja przyspieszyły wybuch wojny secesyjnej.
1 kwietnia 1864
Obecni: Abraham Lincoln, William Seward, U. S. Grant, Salomon P. Chase, Horace
Greeley, Cornelius Vanderbilt.
...Komitet odrzuca złożoną przez generała Lee propozycję zawieszenia broni między
Unią a Konfederacją, przyjęcia przez Konfederację dekretu o zniesieniu niewolnictwa i
przywrócenia przedwojennego stanu rzeczy.
Zawieszenie broni? Jenny nigdy nie słyszała o nieudanej próbie doprowadzenia do
zawieszenia broni między zwaśnionymi stanami. Abraham Lincoln prowadził wojnę dotąd, aż
Południe skapitulowało, wyczerpane, zdziesiątkowane, pozbawione szansy na zwycięstwo na
polu bitwy.
Jenny otworzyła drugą księgę, obejmującą okres 1878-1904. Przerzucała kartki, aż
znalazła datę trzydziesty pierwszy stycznia 1898.
Obecni: William McKinley, Alfred Thayer Mahan, Elihu Root, J.P. Morgan, John
Rockefeller, J.J. Astor, Thomas B. Reed, Frederick Jackson Turner.
Nie możemy dłużej ignorować pilnej potrzeby uzyskania zamorskich kolonii. Dalszy
rozwój floty wymaga założenia stacji bunkrowych na Pacyfiku... trzeba powstrzymać
brytyjskiego kolosa, nim zapanuje nad całym światem.
Przebiegła oczami w dół strony.
...incydent niezbędny, by skłonić naród do poparcia wojny... proponowane cele: Kuba,
Haiti, Filipiny... kraje, w których wysłannicy demokracji będą uważani za wyzwolicieli
i entuzjastycznie przyjmowani przez miejscową ludność... pan Root zaproponował
zatopienie U.S.S „Maine”, pancernika drugiej klasy patrolującego wody u wybrzeży Kuby.
Z korytarza dobiegły głosy. Jenny zaczęła coraz szybciej przewracać kartki. Szukała
jeszcze jednej nazwy, ostatniego dowodu, że wbrew temu, co podpowiadał rozsądek, to
wszystko było prawdą.
13 marca 1915
Obecni: Woodrow Wilson, płk A.E. House, gen. J.J. Pershing, Theodore Roosevelt, J.P.
Morgan, Vincent Astor.
...kwestią najwyższej wagi jest znalezienie pretekstu do przystąpienia do wojny w

background image

Europie... nieograniczone ataki okrętów podwodnych są złamaniem zasad obowiązujących w
cywilizowanym świecie... liniowiec „Lusitania” opuści Nowy Jork pierwszego maja.
Departament Wojny wyśle na jego pokładzie dwa tysiące ton amunicji dla państw
sprzymierzonych. Ładunek ten nie zostanie odnotowany w manifeście okrętowym... kuszący
cel dla marynarki niemieckiej...
Drzwi rozwarły się na oścież.
Sylwetka Jacklina odcinała się na tle światła. Za jego plecami stali dwaj
ochroniarze. Pamiętała ich z poprzedniej nocy. Wilk i Irlandczyk. Jacklin powoli
przeszedł przez salę i wyrwał księgę z rąk Jenny.
- Panna Dance... jak sądzę?

Rozdział 63

Rozwiążcie go - rozkazał James Jacklin, kiedy wszedł do domku gościnnego i zobaczył
Boldena. - Jezu Chryste. Ten człowiek jest bankowcem, nie bandytą.
Wysoki, posępny mężczyzna przypadł do więźnia, popędzając Wilka, by szybciej
ściągnął obejmy.
- Tak lepiej, Tom? - odezwał się znów Jacklin.
Bolden potarł nadgarstki.
- Tak - powiedział. - Dziękuję.
- Dobrze więc... - Jacklin zmierzył go wzrokiem. - Co ci podać? Piwo? Szkocką? Mów,
jakiej trucizny sobie życzysz.
- Napiłbym się wody.
Jacklin kazał przynieść wodę i coś do jedzenia. Niby wspominał, że Bolden
niepotrzebnie został skrępowany, ale na wszelki wypadek trzymał się blisko ochroniarza.
- O rany, Tom, może mi wyjaśnisz, jak to się stało, że nasze drogi tak się rozeszły.
Z tego, co pamiętam, kilka miesięcy temu proponowaliśmy ci pracę.
- Ty mi to wyjaśnij. Wczoraj wieczorem ni stąd, ni zowąd zabrali mnie z ulicy ten
tutaj, Wilk i Irlandczyk.
- Godny pożałowania błąd - mruknął Jacklin, spuszczając głowę, jakby cała ta
awantura wprawiała go w zakłopotanie. - Proszę o wybaczenie. To pan Guilfoyle zajmuje
się tymi sprawami.
- Guilfoyle doskonale wie, że nie mam pojęcia ani o żadnej Koronie, ani o kimś, kto
się nazywa Bobby Stillman.
Jakiś cień poruszył się w kącie pokoju. Guilfoyle wstał z fotela.
- Może wytłumaczę to nieporozumienie - powiedział, z rękami w kieszeniach i niemal
uprzejmą miną. - Tom, jak się zapewne orientujesz, Jefferson ma w portfelu kilka spółek
działających w branży informatycznej, produkujących zarówno sprzęt, jak i oprogramo-
wanie, w wielu przypadkach wykorzystywane przez wojsko. Dość powiedzieć, że nasze
systemy wskazały ni mniej, ni więcej, tylko cztery powody, dla których stanowisz
zagrożenie dla Jefferson.
Trendrite. Narodowy Bank Danych. Triton Aerospace. Bolden znał firmy wspominane
przez Guilfoyle’a.
- Wygląda na to, że będziecie musieli nad tymi systemami jeszcze popracować. Może
się mylę, ale czy to oprogramowanie nie miało przyczynić się do wzrostu bezpieczeństwa

background image

narodowego? Czemu Jefferson przy nim majstruje?
- Bylibyśmy głupi, gdybyśmy nie wykorzystali pewnych zawartych w nim opcji - odparł
Guilfoyle rzeczowym tonem. - Dzięki jednej z nich dowiedzieliśmy się, że ty i Bobby
Stillman kontaktowaliście się ze sobą.
- Pierwsze słyszę - parsknął Bolden.
Guilfoyle nie ustępował.
- Jak wyjaśnić, że z twojego domu dzwoniono do mieszkania wynajmowanego przez
Stillman w New Jersey?
- Nie ma czego wyjaśniać. Nie znam faceta. Ani razu do niego nie dzwoniłem.
- Faceta? - Jacklin pokręcił głową. - Bobby Stillman jest kobietą, jak zapewne
doskonale wiesz. Dokumenty nie kłamią. Dzwoniłeś do niej trzy wieczory z rzędu,
czternastego, piętnastego i szesnastego grudnia.
- Bardzo ciekawe, bo akurat czternastego i piętnastego byłem w Milwaukee, a dzień
później w Denver. Ten cudowny program nie powiedział wam tego? A w ogóle, jak możesz
mówić, że dokumenty nie kłamią? Przecież sam włamałeś się do komputera mojego banku i
zablokowałeś mi konto. Przynajmniej wiem już, jak dostałeś się do systemu HW. Mickey
Schiff ci pomógł.
- Wyższa konieczność - odparł Guilfoyle.
- To naruszenie prywatności.
Jacklin zaśmiał się gorzko.
- Jakbym słyszał Bobby.
- Bobby? Czyli się przyjaźnicie?
- Gdzie tam - mruknął Jacklin.
- Kim ona jest? - spytał Bolden. - Chcesz mnie zabić, bo myślisz, że się z nią
kontaktowałem. Dlaczego?
- Jest cierniem w moim boku, tak to można nazwać. Ciebie jeszcze do końca nie
rozgryźliśmy. - Jacklin wypuścił powietrze z ust i uniósł dłonie w pojednawczym geście.
- Słuchaj, Tom - powiedział przyjaźnie. - Na świecie czai się wiele niebezpieczeństw.
My tylko staramy się chronić kraj.
- Naprawdę? A mnie się wydawało, że własne interesy.
- Uspokój się.
- Nie, dzięki.
- Posłuchaj mnie przez minutę, może się czegoś nauczysz.
Bolden uznał, że upór nic mu nie da. Usiadł.
- Zamieniam się w słuch.
Jacklin westchnął i rozparł się na krześle naprzeciw Boldena.
- Firmy, o których wspominał pan Guilfoyle, uczestniczyły w finansowanych przez rząd
pracach nad systemem inwigilacji terrorystów. Wykorzystano w nich najnowocześniejsze
technologie, pozwalające uzyskać dostęp do sporej liczby zastrzeżonych danych
osobowych. Kiedy wyszło to na jaw, zapanował ogólny niepokój. Nikt nie chce, by rząd
wiedział za dużo. Posiadanie tego rodzaju informacji stwarza możliwość różnego rodzaju
nadużyć. Opinia publiczna zażądała, by Departament Obrony zakończył prace nad
programem. Ale technologia jest puszką Pandory. Po jej otwarciu nie da się ukryć tego,
co jest w środku. Nie ma powrotu. Albo przejmiemy kontrolę nad technologią i
dostosujemy ją do
naszych celów, albo zrobi to ktoś inny. Nieprzyjaciel. Kiedy zaczęło robić się gorąco,
moi starzy znajomi z Departamentu Obrony poprosili nas o pomoc. Wystarczyłoby umieścić
firmę badawczą w jednym z naszych funduszy. Federalni mieliby nadzorować prace na
odległość. Zaskakuje cię to?
- Nie - przyznał Bolden. W głębi duszy pomyślał nawet, że to dobry pomysł. Jasne, że
rząd czasem musi pracować nad projektami, o których opinia publiczna nie powinna nic
wiedzieć. - Ale nie mogłeś oprzeć się pokusie, co? - spytał. - Natychmiast
przywłaszczyłeś sobie wyniki dotychczasowych prac i wykorzystałeś je do własnych celów.
I dlatego obarczyłeś winą niewłaściwego człowieka. Mam jedno pytanie.
- Wal - powiedział Jacklin.
- Skoro tak blisko współpracujesz z rządem, czemu musisz przekupywać połowę
odchodzących senatorów albo proponować im pracę?
- Przekupywać? My uważamy to za premię motywacyjną. - Jacklin zbył tę różnicę zdań
machnięciem ręki. - Inwestujemy w ludzi, by wesprzeć inwestycje w firmie. Leży to w
interesie naszych klientów i, przyznaję, w naszym również. Tom... jesteś inteligentnym
człowiekiem. Widziałeś rzeczy, których nie powinieneś widzieć. Spotkały cię pewne

background image

nieprzyjemności. Jesteśmy tu, by puścić wszystko w niepamięć. Przeprosiłem cię. Możemy
potraktować to jako punkt wyjścia?
- A co z Jenny? Przeprosiłeś ją za to, że twoi ludzie do niej strzelali? Jest w
ciąży. Wiedziałeś o tym? A gdybyś wiedział, uwzględniłbyś to w swoich kalkulacjach?
Prawe oko Jacklina drgnęło, ale pojednawczy wyraz twarzy i uśmiech przyklejony do
ust pozostał.
- Jak mówiłem, przykro mi z tego powodu. Muszę jednak spytać, czy pokazałeś komuś
dowody przelewów, których dokonaliśmy na rzecz części członków zarządu naszej firmy i
pewnych urzędników państwowych? Skopiowałeś je?
Wysłałeś e-mailem komuś ze znajomych?
- Spytaj Wilka. Był przy tym.
- Wilk nie jest pewien.
- A jeśli to zrobiłem?
Jacklin spojrzał na Guilfoyle’a, a potem na Boldena.
- Tom, będę z tobą szczery. Chcemy, żebyś przeszedł do Jefferson. Jesteś
inteligentnym młodym człowiekiem. Harujesz jak wół. Wiele osiągnąłeś. Moim zdaniem,
najtrudniejsze mamy już za sobą. Zobaczyłeś część naszych brudów. Czy jest ich
tak dużo? Oczywiście, że nie, zwłaszcza gdy uwzględnić ogólną sytuację. Wykorzystajmy
to. Przydałby mi się asystent. Długo już nie pociągnę. Dziesięć lat, jeśli wątroba
wytrzyma. Chcę, żebyś ze mną współpracował. Stał u mojego boku. Podaj swoją cenę. Na
razie nie mogę ci zaproponować miejsca w zarządzie. Ale za trzy-cztery lata? Człowiek
tak zdolny jak ty ma nieograniczone możliwości. Chłopaki ze Scanlon do dziś plują sobie
w brodę, że tak ich wyrolowałeś. Na początek damy ci okrągły milion. Drugie tyle
wyniesie premia. Nieźle jak na młodego człowieka z niewielkim jeszcze doświadczeniem.
Ściągnij Jenny do Waszyngtonu. Jest miłośniczką historii, będzie zachwycona.
Dostaniecie przytulną małą rezydencję w Georgetown. Wkręcimy cię do lokalnego Klubu
Młodzieży. Przyda się nam ktoś z ogniem we krwi. Słowo daję, w zimne poranki ja sam
potrzebuję kogoś, kto wyciągnąłby mnie z wyra. Co ty na to, Tom? - Jacklin wyciągnął
rękę. - Świat stoi przed tobą otworem.
Bolden spojrzał na jego dłoń. Pieniądze. Pozycja. Przywileje. Uśmiechnął się blado.
Oczywiście, to wszystko było fałszywą obietnicą. Jacklin za nic nie dotrzymałby takiej
umowy. Swoją drogą, ciekawe, na jakiej podstawie uznał Boldena za tak chciwego głupca.
Może po prostu uważał, że w tej branży wszyscy hołdują wyłącznie forsie.
Bolden podniósł głowę i spojrzał w brązowe oczy Jacklina.
- Mojej matce to by się nie spodobało.
Wyraz triumfu spłynął z twarzy Jacklina jak wiosenny śnieg.
- Wiesz, czym grozi odmowa?
- Domyślam się.
Jacklin spojrzał na Guilfoyle’a, który wzruszył ramionami, i odwrócił się z powrotem
do Boldena. Miał zacięty wyraz twarzy, zimne spojrzenie, opuszczone kąciki ust.
- Przekazałeś komuś te informacje?
Bolden wzruszył ramionami.
- Może.
- To nie wystarczy.
- Będzie musiało.
Jacklin odwrócił się do Guilfoyle’a.
- Mówi prawdę?
- Nie wiem.
- Jak to nie wiesz? - warknął Jacklin.
Guilfoyle wpatrywał się w Boldena.
- Przykro mi, J.J., ale nie wiem.
- No to niech ją wprowadzą.
Bolden wstał i rzucił się w stronę drzwi. Ktoś złapał go z tyłu i posadził z
powrotem na krześle. Drzwi się otworzyły. Weszła Jenny, a za nią Irlandczyk.
- Tom...
- Jenny! - Bolden wyciągnął do dziewczyny ręce, ale Irlandczyk ją przytrzymał. Była
cała i zdrowa. - Dzięki Bogu, nic ci nie jest.
Skinęła głową. Z jej twarzy wyczytał, że coś przed nim ukrywa.
- Spytam raz jeszcze, Tom - odezwał się Jacklin. - Skopiowałeś dokumenty finansowe?
Jeśli myślisz, że będę miał opory, by zrobić pannie Dance krzywdę, jesteś w błędzie. -
Uderzył Jennifer w twarz grzbietem dłoni, rozcinając sygnetem jej policzek.

background image

- Dość! - krzyknął Bolden, wyrywając się. - Odpowiedź brzmi „nie”. Nie zrobiłem
żadnych kopii. Nikomu nie wysłałem informacji, które znalazłem w komputerze Mickeya
Schiffa. Nie zdążyłem. Wilk zabrał mi wszystkie egzemplarze.
Jacklin ruszył do drzwi. Zanim wyszedł, obejrzał się.
- Myślę, że kłamiesz. Cóż, Wilk będzie musiał sprawdzić, czy mam rację.

Rozdział 64

Czubek noża zatrzymał się milimetr od obnażonej piersi Boldena. Ka-Bar miał rękojeść
oklejoną białą taśmą. Ostrze z jednej strony ząbkowane, z drugiej zaś naostrzone z
niespotykaną precyzją. Bolden siedział z rękami skrępowanymi za plecami i nogami
przywiązanymi do nóg krzesła. Nie mógł się ruszyć.
- Czemu to robisz? - spytał. - Wiesz, że nie wysłałem żadnych papierów. Cały czas
mnie obserwowałeś.
Wilk pociągnął nosem i zastanowił się nad odpowiedzią.
- Prosta sprawa: chcę wyrównać rachunki. Dopilnować, żebyś odszedł do Pana
naznaczony piętnem tych, którzy stanęli Wilkowi na drodze. Źli ludzie muszą je nosić.
- Zabić wszystkich, Bóg rozpozna swoich, o to chodzi?
- Och, nie zabiję cię. Na razie. - Wcisnął Boldenowi do ust bawełnianą chusteczkę i
zakleił mu wargi taśmą. - Wielu chłopaków biło mudżahedinów. Najpierw tłukli tak, żeby
zrobić im papkę z mózgu, a dopiero potem zadawali pytania. Inni woleli na początku
miażdżyć palce u rąk i nóg. Ja nie. Ja lubię skórę. Większość ludzi wie, czego się
spodziewać, kiedy łamiesz im palce czy wsadzasz bambus pod paznokcie. Za to nikt nie ma
pojęcia, jakie to uczucie, być obdzieranym ze skóry, centymetr po centymetrze. Mówię
ci, stary, koszmar. Średniowieczna tortura. W takiej sytuacji człowiek zaczyna mówić
nie tyle z bólu, ile ze strachu.
Czubek noża wpił się w pierś Boldena, na prawo od sutka. Wypłynęła kropla krwi.
Ostrze weszło głębiej i Wilk pociągnął je po prostej linii w dół, w stronę brzucha. Na
wysokości bioder przesunął nóż dwa centymetry w bok, obrócił go i ostrze zaczęło
wędrować z powrotem ku górze.
Ból był straszliwy, ale dało się go wytrzymać. Bolden spojrzał w oczy Wilka i
zobaczył ciemność. Otchłań.
- Niech żyje rock! - zawołał Wilk. Nadział na ostrze wycięty w skórze pasek i
poderwał nóż.
Bolden wrzasnął.

Jacklin wypatrzył Hugh Fitzgeralda, pogrążonego w rozmowie z Frances Tavistock.
- Widzę, że już zostaliście sobie przedstawieni - powiedział i przysiadł się do
dyskutującej pary.
Była premier Wielkiej Brytanii, elegancka starsza dama, miała ufryzowane siwiejące
włosy, surową twarz i dystyngowane maniery, których nie powstydziłaby się sama królowa
Wiktoria.
- Senator Fitzgerald właśnie opowiadał mi o swoim pobycie na Oksfordzie. Wiedziałeś,
że oboje studiowaliśmy w Balliol? Cóż za nadzwyczajny zbieg okoliczności.

background image

- To prawda. Musiałem przyznać Frances, że nie jest taka zła, jak na toryskę.
- Och, Hugh. - Klepnęła go w nogę. - Blair w gruncie rzeczy też jest konserwatystą.
- Czy mam przez to rozumieć, że przejdziesz na naszą stronę barykady? - spytał
Jacklin.
- Myślę, że senator coraz lepiej rozumie prawdziwą naturę tego świata - wtrąciła
Tavistock. - Zło, wszędzie zło. Nieprawdaż? Zawsze: „My kontra oni”. Trzeba uzyskać
maksymalnie dużą przewagę.
- Tak nakazuje zdrowy rozsądek - zgodził się Jacklin. - Niepokoję się głównie o
żołnierzy. Nasi chłopcy nie zasługują by umierać tylko dlatego, że jakiś kraj ma
kompleks niższości wobec Ameryki. Przykro mi, ale takie jest moje zdanie.
- No dobrze, niech wam będzie - powiedział Hugh Fitzgerald. - Wystarczy.
Wygraliście. J.J. Jutro oficjalnie poprę ustawę o podziale funduszy. Frances przekonała
mnie, że sześć miliardów to nie nazbyt wysoka cena za bezpieczeństwo naszych chłopców.
- Brawo - zawołała Frances Tavistock i uścisnęła Fitzgeraldowi dłoń. - Prawda, że
przyjemnie robić to, co słuszne?
- Propozycja pozostaje aktualna, jeśli zamierzasz przejść na emeryturę - dodał
Jacklin. - Gabinet już czeka.
- Och, przejdź do Jefferson, Hugh. Byłoby cudownie. Chciałabym mieć kogoś, z kim
podczas wizyt mogłabym jeść pieczeń wołową i pudding Yorkshire.
Ale Fitzgerald poczynił już dość ustępstw, jak na jeden wieczór.
- Zastanowię się, J.J. Daj mi trochę czasu.
Jacklin wstał.
- Nie musisz się spieszyć.
Orkiestra zagrała Witchcraft. Fitzgerald podał rękę pani Tavistock.
- Zatańczymy?

- Kiedyś dorwaliśmy naprawdę twardego mudżahedina - mówił dalej Wilk.

- Był jak

wściekły pies. Dwa metry wzrostu. Wyższy ode mnie o głowę. Niebieskie oczy, drapieżne
spojrzenie. Po prostu bestia. Miał pod sobą około dwustu dzikusów. Wierz mi,
prawdziwych dzikusów. Szanuję wszystkie religie, islam, buddyzm i tak dalej... ale ci
faceci... byli z innego świata. Trudno ich nawet nazwać ludźmi. W każdym razie tego
gościa znalazłem bez trudu. Przywieźliśmy go do bazy w Bagram na przesłuchanie. Prawdę
mówiąc, trochę się go bałem. Myślałem, że sukinsyn wytrzyma dłużej niż ja. Chodził z
rozwalonym kolanem. Pomyśl, jaki to musi być ból? - Wilk pokręcił głową z podziwem. -
Wiesz, ile czasu minęło, zanim zaczął gadać? Dziesięć minut. Nawet nie dokończyłem
gwiazdy, którą wycinałem mu w skórze, na pamiątkę po spotkaniu z Wujem Samem. Ty
jeszcze się trzymasz. Twardy z ciebie śmierdziel. - Wilk wyjął knebel z ust Boldena i
znów wbił mu czubek noża w pierś.

- Pytam jeszcze raz, Tommy. Zrobiłeś kopie

dokumentów pana Jacklina?
- Nie zdążyłem - wyszeptał Bolden. - Byłeś przy tym. - Miał sucho w ustach, ślina
zastygła mu na wargach. Nie mógł się zmusić, by na siebie spojrzeć. Byłoby gorzej,
gdyby zobaczył na własnej skórze dzieło Wilka. Oddychał płytko, przy najlżejszym ruchu
klatki piersiowej czuł się, jakby włócznia przebijała mu trzewia. Jakby płonął żywym
ogniem.
- Kłamiesz - stwierdził Wilk. - Wiem, że to zrobiłeś. Powiedz tylko, do kogo je
wysłałeś.
- Nie było czasu. Widziałeś.
- Zła odpowiedź - skwitował Wilk.
Nóż błysnął w migoczącym świetle.

Po skończonej robocie Wilk wrzucił Boldena do pokoju, w którym była Jenny.
- Wygląda na to, że mówił prawdę. Zajmij się nim. Twardy jest. Jenny spojrzała na
pierś Boldena, na wycięty w niej krzyż prawosławny,
i stłumiła okrzyk.
- Mój Boże, coś ty z nim zrobił?
- Naznaczyłem go dla Pana.
Bolden zachwiał się i padł jej w ramiona.

background image

Rozdział 65

Stary zegar okrętowy wybił północ. Wszyscy pochylili głowy do modlitwy.
- ...i za to dziękujemy Ci, Panie. Amen - wyrecytował Gordon Ramser, prezydent
Stanów Zjednoczonych. Podniósł wzrok. - Jutro nas wszystkich czeka pracowity dzień,
więc proponuję, żebyśmy od razu przeszli do rzeczy. Z przykrością donoszę, że moja
rozmowa z senator McCoy nie przyniosła oczekiwanych rezultatów.
- Mogłem się założyć, że tak będzie - wtrącił James Jacklin.
- Szkoda - powiedział Ramser. - Bardzo by się nam przydała.
- E tam, szkoda. - Jacklin nie cierpiał takiej łzawej hipokryzji. Albo ktoś był z
nimi, albo przeciwko nim. Choćby bez końca prawili morały, nie zmienią tego, co musieli
zrobić, ani nie zmażą piętna, jakim te działania ich naznaczyły. - Czekałoby nas osiem
lat asekuranctwa - ciągnął. - Całowania sojuszników po tyłkach i przepraszania za to,
że mieliśmy dość odwagi, by zrobić to, co słuszne, zamiast tego, co korzystne. W
pierwszą podróż zagraniczną pani McCoy pojechałaby do Francji, a potem wybrałaby się w
górę Renu, by cmoknąć w zadek kanclerza Niemiec, wszystko to w imię naprawy wzajemnych
stosunków. Sojusze rodzą brak zdecydowania. Niczego nie zyskamy, umizgując się do
starej Europy. Tak czy inaczej, tam tylko czekają, kiedy powinie się nam noga. Odmowa
McCoy to najlepsze, co mogło nas spotkać, rzecz jasna oprócz wprowadzenia naszego
człowieka do Białego Domu. Plany wobec Iranu i Syrii wylądowałyby w koszu. Bliski
Wschód wpadłby w ręce fundamentalistów. Cały nasz wysiłek poszedłby na marne. Wolę
nawet nie myśleć, co zrobiłaby z wydatkami na obronność.
- Z wydatkami na obronność? - powtórzył ze zdziwieniem John von Arx, dyrektor FBI. -
O to w tym wszystkim chodzi? Mówimy tu o zabójstwie przyszłej prezydent Stanów
Zjednoczonych. Jezu Chryste, J.J., czasem mam wrażenie, że dobro kraju myli ci się z
dobrem twojej firmy.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - prychnął Jacklin.
- Że nie podoba mi się, iż oczekujesz od moich ludzi, by rozwiązywali twoje
problemy. Mówię o Tomie Boldenie i o tym, co stało się dziś rano na Manhattanie.
- Bolden był zagrożeniem, które należało zneutralizować.
- A ja słyszałem, że to jedna wielka pomyłka.
- Kto ci tak nagadał?
- Wiesz, jestem szefem FBI. Mam swoje źródła. - Von Arx zwrócił się do pozostałych
uczestników spotkania. - Moi ludzie oglądali taśmę z nagraniem zabójstwa Sola Weissa.
Twierdzą, że to fałszywka. Fachowa robota, owszem, ale komputery od razu wychwyciły
montaż. Materiał nie nadaje się do wykorzystania w sądzie.
- Musiałem działać szybko - usprawiedliwiał się Jacklin. - Facet stanowił zagrożenie
dla Korony. Trzeba go było zgarnąć.
- Gdzie jest teraz? - spytał von Arx.
- W bezpiecznym miejscu. Mamy ten problem z głowy.
Gordon Ramser splótł dłonie na stole i wbił się wzrokiem w Jacklina.
- Plotki na temat Jefferson wymykają się spod kontroli - stwierdził stanowczym
tonem. - Wasze „obrotowe drzwi” stają się ulubionym tematem prasy. Nie chcę więcej
słyszeć o „kapitalizmie politycznym”. Wyrażam się jasno, J.J.?
- No pewnie - przyznał z zapałem Jacklin. - W końcu daję łapówki tylko wtedy, kiedy
każecie.

background image

- Panuje przekonanie, że dorwaliście się do koryta i obżeracie się na koszt
podatnika - powiedział Logsdon, przewodniczący Sądu Najwyższego.
- Brednie! - krzyknął Jacklin.
- Słowo przestrogi, J.J. - powiedział Ramser. - Komitet to nie twoja firma.
Jacklin pokręcił głową z niedowierzaniem i odrazą.
- Nie wciskajcie mi tu bajek o rozdzielaniu prywatnych i publicznych interesów. To
stary Pierpont Morgan wciągnął nas w pierwszą wojnę światową i praktycznie pokrył
wszystkie związane z tym koszty. Historia kraju jest pełna przykładów pomocy rządu dla
sektora prywatnego i odwrotnie. Ręka rękę myje. Hamilton zdawał sobie z tego sprawę,
kiedy zakładał klub z Natem Pendletonem. Ekonomia musi kształtować politykę.
- Często powołujesz się na Hamiltona - zauważył Charles Connolly, znany też jako
Rufus King. - On nigdy nie czerpał zysków z decyzji, jakie wspólnie z innymi
podejmował. Wiele razy odrzucał propozycje objęcia terenów w Ohio i dolinie Missouri,
na których mógłby zbić fortunę.
- I to on wprowadził nas na tę wyboistą drogę, usuwając łajdaka zagrażającego
Traktatowi Jaya - przypomniał Jacklin. - Nie praw mi morałów, powołując się na
Hamiltona. Facet nie był święty. Latał za spódniczkami, jak mało kto. „Nie starczało
prostytutek na zaspokojenie jego nienasyconego apetytu”. O ile sobie przypominam, to
cytat z twojej książki, Charlie. - Jacklin wstał od stołu. - Ja też czytałem protokoły.
Pamiętacie Johna Rockefellera i Standard Oil czy „Komandora” Vanderbilta z jego
kolejami? Oni wszyscy siedzieli na tym krześle, co ja. Przypomnijcie sobie Averella
Harrimana i jego koleżków. Wzbogacili się dzięki decyzjom podjętym w tej sali. W
interesie Ameryki jest robienie interesów. Powiedział to człowiek mądrzejszy ode mnie.
- To były inne czasy - stwierdził Gordon Ramser. - Nie obowiązywała wtedy taka
jawność. Nie możemy ściągać na siebie nadmiernej uwagi.
Jacklin położył dłoń na oparciu krzesła.
- Do czego zmierzacie?
- Uważaj, co robisz - ostrzegł Ramser. - Nie pozwolimy, żeby twoje działania
skompromitowały motywy, którymi się kierujemy. Najważniejsze jest dobro kraju. Pamiętaj
o tym.
- Przekażę to Hugh Fitzgeraldowi. Mamy jego głos. Ustawa o funduszach przejdzie.
Zapasy wojskowe powinny zostać uzupełnione w pół roku. Możemy śmiało kontynuować prace
nad planami cywilizowania tej przeklętej pustyni.
- Gratulacje - powiedział Ramser, a w ślad za nim kilku pozostałych uczestników
spotkania.
W uszach Jacklina ich słowa brzmiały jednak pusto, nieszczerze. Zauważył, że nie
patrzyli mu prosto w oczy, odwracali twarze. Ani chybi przed spotkaniem znów rozmawiali
za jego plecami. Wiedział dlaczego. Był zbyt bezpośredni. Zbyt bezczelny, jak dla nich.
Tylko on miał odwagę mówić, co myśli. Dwulicowe dranie, nie śmieli nawet na niego
spojrzeć. Potrafili wyłącznie mleć jęzorami.
Jacklin odkaszlnął.
- O ile sobie przypominam, rozmawialiśmy o senator McCoy. Trzeba to załatwić z
bliska. Dysponuję czymś, co nasza brytyjska filia przygotowała na zamówienie MI-6...
- Przepraszam, J.J., ale jeszcze nie przeprowadziliśmy ostatecznego głosowania w tej
sprawie - zauważył sędzia Logsdon.
- Głosowania? Wczoraj podjęliśmy decyzję. Gordon dał pani senator ostatnią szansę.
Mamy związane ręce. Wszyscy prezydenci należeli do klubu. Skoro McCoy nie łapie aluzji,
cóż, sama kręci na siebie bicz. Bóg mi świadkiem, bez niej będzie nam lepiej.
- Nie! - wybuchnął Charles Connolly, a jego okrzyk odbił się echem od ścian.
- Co: nie? - spytał Jacklin.
- Nie możemy tego zrobić. Jest prezydentem. Naród ją wybrał.
Jacklin przeszedł wzdłuż stołu.
- Od kiedy to przejmujemy się głosem narodu? Komitet powstał po to, by temperować
wolę ludu. By nie pozwolić, aby nasi rodacy doprowadzili kraj do ruiny.
- Ale nie po to, by zabić prezydenta - odparował Connolly.
- Czyżbyś się bał, że stracisz specjalną przepustkę do Białego Domu? Co, McCoy
obiecała już, że wpuści cię za kulisy, byś zobaczył na własne oczy, jak uchroni nas od
„nowego Wietnamu”? O to chodzi, Charlie? O materiał na nową książkę?
- Nic nie rozumiesz? - ciągnął Connolly. - Jeśli mamy jakiekolwiek uprawnienia, to
tylko dlatego, że jest wśród nas prezydent. Bez niego... czy niej... nie jesteśmy
patriotami, tylko renegatami. - Spojrzał ze zjadliwą ironią na Jacklina. - Grupą

background image

biznesmenów chcących wzbogacić się kosztem kraju.
- Nonsens! - zawołał Jacklin.
- Na pewno? Ludzie oczekują, że prezydent będzie robił to, co konieczne. Że czasem
nie może, a wręcz nie powinien się z nimi konsultować. To właśnie ich domniemane
zaufanie do głowy państwa stanowi źródło naszych uprawnień. Hamilton nie powołałby
klubu bez Waszyngtona.
- Pieprzyć go - wyparował Jacklin. - Nie żyje od dwustu lat.
- Ale jego idee żyją - odkrzyknął Connolly.
- Dobro klubu jest ważniejsze od dobra jednostki - przypomniał Jacklin.

- Choćby od

prezydenta. Mamy obowiązki wobec narodu. Wobec historii. Ten kraj praktycznie jest
naszą własnością. Przekupiliśmy tego żabojada Talleyranda, żeby doprowadzić do zakupu
Luizjany. Namówiliśmy starego Duponta, by udzielił gwarancji na pożyczkę, dzięki której
zapłaciliśmy za nowe tereny. Kto wpadł na pomysł, by szantażem skłonić cara do
sprzedaży Alaski w cenie trzech centów za akr? Mieliśmy udział we wszystkich zdobyczach
terytorialnych w dziejach tego kraju. Twierdzisz, że potrzebujemy prezydenta. Ja
uważam, że to my stanowimy najwyższą władzę. Biały Dom jest tu, w tej sali!
- Zamknij się, J.J. - Sędzia Logsdon aż poczerwieniał ze złości. - Posuwasz się za
daleko.
- Nigdy nie jest za daleko. - Jacklin pogardliwie machnął ręką.
- Co na to pozostali? - wtrącił się Ramser. - Zmieniliście zdanie?
Przez długą chwilę wszyscy milczeli. Ciszę mąciło tylko tykanie zegara okrętowego
Johna Paula Jonesa. Jacklin chodził w tę i we w tę, jak kapitan zaatakowanego statku.
- No, von Arx... Położył dłoń na ramieniu szefa FBI. - Wiesz, co trzeba zrobić.
Von Arx z ociąganiem pokiwał głową.
- Przykro mi, J.J., ale zgadzam się z Charliem - powiedział. - To nieuprawniona
ingerencja. Musimy dać McCoy szansę, by sama do nas przyszła. Kiedy się przekona, co to
znaczy rządzić, nawróci się.
- Tak, dajmy jej czas - zawtórował Logsdon.
- A co ty na to? - zwrócił się Jacklin do prezydenta Gordona Ramsera.
- Moja opinia nie ma znaczenia. Są trzy głosy sprzeciwu. Tego rodzaju decyzje mogą
zapaść tylko jednogłośnie.
- Chrzanić zasady. Co, twoim zdaniem, powinniśmy zrobić?
Ramser podszedł do Jacklina.
- J.J. - zaczął. - Myślę, że trochę się zagalopowaliśmy. Teraz, kiedy Fitzgerald
zgodził się udzielić nam wsparcia, nie musimy się spieszyć. Wojsko potrzebuje co
najmniej pół roku, zanim zdoła podjąć jakiekolwiek działania. Komitet Szefów
Połączonych Sztabów pracuje nad modyfikacją strategii. Odetchnijmy głęboko, uspokójmy
się. - Przerwał na chwilę. - Tak, dajmy McCoy czas. - Zaśmiał się na całe gardło, by
rozładować napięcie. - Sama nie wie, co ją czeka.
Jacklin zmusił się do uśmiechu i przyłączył się do ogólnej wesołości. Czuł jednak
ucisk w żołądku, a nerwy ledwo wytrzymywały napięcie. Gordon Ramser miał rację. Nie
wiedziała, co ją czeka.

Rozdział 66

background image

Zeszli schodkami na dół i ruszyli żwirową ścieżką, biegnącą między starannie
przystrzyżonymi żywopłotami. Wkrótce znaleźli się w groźnym, dzikim lesie. Gęste
sklepienie nad głowami przepuszczało tylko nieliczne płatki śniegu. Panowały
nieprzeniknione ciemności.
- Nie zatrzymywać się - rozkazał Wilk.
Bolden ruszył dalej, powłócząc nogami. Miał na sobie luźną koszulę, rozpiętą do
pasa, i poplamioną kurtkę w kratę. Pierś paliła go żywym ogniem, rany zasklepiały się,
naciągając potwornie pokaleczoną skórę. Podmuchy zimnego powietrza czy dotyk
spadających płatków śniegu powodowały, że łzy napływały mu do oczu.
Zerknął za siebie. Do Wilka i Irlandczyka dołączył trzeci ochroniarz. W oddali, po
lewej stronie, błysnęły dwa czerwone reflektory. Światła hamulcowe, pomyślał. Jego
oprawcy też je zauważyli, ale nie zareagowali. Widząc to, Bolden stracił resztki
nadziei. To były światła karawanu, który go zabierze.
Spędził kilka minut sam na sam z Jenny. Siedzieli, trzymając się za ręce, i
opowiadali sobie o wszystkim, czego się dowiedzieli. O łapówkach Jefferson dla
urzędników państwowych. O Jacklinie i Klubie Patriotów. Przede wszystkim jednak
rozmawiali o dziecku.
Jenny stwierdziła, że to na pewno chłopiec, i Bolden zaproponował, żeby nazwali go
„Jack”. To imię zawsze mu się podobało. Stwierdził, że najlepiej, by ich syn wychowywał
się w Kostaryce czy na Fidżi. W jakimś ciepłym kraju, jak najdalej od Stanów
Zjednoczonych. Po namowach zgodził się, że Connecticut czy północne New Jersey też może
być. Domek nad wodą w Greenwich, to jest to. Jack nauczyłby się pływać żaglówką. To
znaczy, Tom najpierw zrobiłby patent, a potem przekazał wiedzę synowi. Wysłaliby go do
szkoły publicznej. Jenny stwierdziła, że dziecku przydałyby się lekcje gry na
fortepianie. Bolden odparł, że bez koszykówki się nie obejdzie.
A czym zająłby się on sam? Koniec z bankowością inwestycyjną, to pewne. Nie
wiedział, w czym jeszcze może być dobry. Ale dzięki oszczędnościom nie musiałby
natychmiast podejmować pracy. Jenny będzie siedziała w domu z Jackiem. W szkole
widziała na własne oczy, jakie są konsekwencje braku matczynej opieki... zresztą,
wystarczy popatrzeć na Toma. Parsknęli śmiechem. Wkrótce Jack będzie miał siostrę i na
tym koniec. Jenny chciała, by jeździli na wakacje całą rodziną, a cztery to dobra,
okrągła liczba.
Marzenia.
Bolden się rozejrzał. Drzewa napierały na ścieżkę z obu stron. Jego wszechświat
skurczył się do tunelu, bez początku ani końca. Wziął Jenny za rękę.
- Kocham cię - wyszeptał.
- Ja ciebie też.
- Na zawsze.
Przyszło mu do głowy, żeby uciec. Ale dokąd? Byli otoczeni ze wszystkich stron.
Widział na trzy metry przed sobą. Zresztą, z tak zmasakrowanym torsem nie zdołałby
biec.
Wyszli na małą, okrągłą polanę, w sam raz na ognisko.
- Stać - zawołał Wilk. - Na kolana.
Bolden się zatrzymał. Jenny spojrzała na niego. Skinął głową. Uklękli razem. Ziemia
była zamarznięta, przysypana gałązkami i kamykami. Serce waliło mu w piersi. Ktoś
zarepetował pistolet nad jego uchem. Tom poczuł na karku dotyk czegoś zimnego i
twardego.
Wziął Jenny za rękę i zaczął się modlić.
Bobby Stillman przekradała się przez zarośla ze zwinnością doświadczonej
uciekinierki. Przez dwadzieścia pięć lat wymykała się tylnymi drzwiami, przeskakiwała
przez ogrodzenia. W tym czasie jednak ani razu nie wykorzystała swoich umiejętności, by
pomóc drugiej osobie. Harry trzymał się o krok za nią, Walter zabezpieczał tyły. Siły
wolności i sprawiedliwości, tak ich nazwała.
To, że znaleźli Thomasa, nie zdarzyło się cudem. Zmusili schwytanego na Union Square
jeńca, by skontaktował się z kwaterą główną i zameldował, że został uprowadzony przez
Bobby Stillman, ale udało mu się uciec. Centrala powiadomiła go, że Bolden ma zostać
przewieziony do posiadłości Jacklina. Nowoczesna technologia pozwalała Bobby obserwować
znajdujących się w pobliżu agentów Scanlon. Harry był od brudnej roboty, myśleniem
zajmował się Walter. I to właśnie on skonstruował odbiornik sygnałów emitowanych przez
czipy wszczepione agentom.
Rozlegające się z przodu kroki ucichły.

background image

Bobby znieruchomiała.
- Harry? - szepnęła.
Obok niej wyrósł potężny cień.
- Musimy się rozdzielić - powiedział. - Obejść ich. Idź cicho. Pięta, palce.
Bobby wypatrzyła w ciemności grupę postaci. Jedna, dwie... nie wiedziała, ile
dokładnie ich było. Zaczekała, aż Harry zajmie pozycję i zaczęła przekradać się przez
krzaki. Gałązki drapały ją po policzkach. Konar zablokował drogę. Z bezgraniczną
cierpliwością odsunęła go na bok i przeszła na drugą stronę. Nie wiedziała, jak to
rozegrać. Harry miał pałkę obitą skórą poza tym nie dysponowali żadną bronią. Bobby nie
pozwalała im nosić pistoletów ani noży. Zwykle była dumna z tej zasady, teraz jednak
głęboko tego żałowała. Mogli liczyć tylko na element zaskoczenia.
Kilka metrów od celu przykucnęła. Spowiły ją ciemności. Świszczący w zaroślach wiatr
kąsał w policzki. Po minucie Bobby czuła już ból w stawach.
Kiedy tak czyhała sama w mroku, opadły ją wspomnienia dnia, w którym zostawiła syna.
Nadchodzą!
Zobaczyła go, jak uciekał korytarzem mieszkania w Village. Był tylko małym,
przerażonym chłopcem. Bobby biegła z tyłu, popędzając synka. Na końcu korytarza
otworzyła drzwi garderoby. Ukucnęła i uniosła deski w podłodze, ukazując prostokątny
otwór w ziemi.
- Wskakuj - poleciła cicho.
Mały Jack jednym płynnym ruchem zsunął się na dół i położył, tak jak to wiele razy
ćwiczyli. Spojrzała na swojego chudego, wystraszonego chłopca z kędzierzawą czupryną.
Był dobrym dzieckiem, uczynnym, posłusznym i zawsze bliskim płaczu. Wiedziała, że to
przez nią synkowi udzieliła się paranoja matki. Podzielał jej lęki i nieustający strach
przed światem.
- Wrócę po ciebie - wyszeptała.
- Kiedy? - spytał.
Milczała. Nie mogła się zmusić, by znów go okłamać. Jak powiedzieć „nigdy”?
Zaczęła szybko odkładać deski na miejsce. Jack leżał nieruchomo, z rękami
przyciśniętymi do boków. Nachyliła się nad dzieckiem, wyczuwając bijący od niego
strach. Niesforne kosmyki rozpuszczonych rudych włosów połaskotały jego policzek.
Uśmiechnęła się, on otworzył szeroko oczy i przez chwilę wyglądał tak, jakby wierzył,
że wszystko będzie dobrze. Zaraz jednak powrócił koszmar, który dręczył go na jawie.
Wiedział, że matka odchodzi. Łzy trysnęły mu z oczu. Ale się nie skarżył. Był
posłuszny.
Zacisnął wargi i przywołał na usta blady uśmiech. Chciał, żeby wiedziała, że jest
silny. Że jej Jacky Jo da sobie radę.
Odłożyła ostatnią deskę na miejsce i wybiegła z domu.
Nadchodzą!
Dopiero potem uprzytomniła sobie, że nie powiedziała synowi, że go kocha.
Miała nadzieję, że dostanie jeszcze jedną szansę.
Gdzieś z przodu twardy głos rozkazał:
- Na kolana.
Serce zamarło Bobby w piersi. Rozejrzała się na boki. Czekała na sygnał Harry’ego.
Zobaczyła tylko ciemność. Zmrużyła oczy i wypatrzyła cienie, zjawy zrodzone w jej
wyobraźni. Zrobiła jeden krok do przodu, potem drugi. Wtedy dostrzegła Thomasa -
klęczał na środku małej polany. Obok niego Jenny.
Bobby podeszła bliżej i trzasnął złamany patyk. Wszystkie spojrzenia zwróciły się w
jej stronę. Zastygła w bezruchu. W czarnych spodniach, czarnej koszuli z długim
rękawem, z włosami ufarbowanymi na czarno wtapiała się w ciemność. Nie zobaczyli
niczego.
Nie mogła oderwać wzroku od swojego Jacky’ego Jo.
Dostrzegła błysk metalu. Ktoś podszedł do Jacka... nie, do Thomasa. Musiała nazywać
go imieniem, pod którym przeżył całe swoje życie. Jakiś mężczyzna stał przy jej synu,
ze sztywno wyprostowaną ręką. W dłoni trzymał pistolet.
Harry, gdzie jesteś? - miała ochotę krzyknąć. Na co czekasz? Walter? I wtedy
zrozumiała, że to na nią czekają. Ona była przywódczynią.
- Nie! - krzyknęła, zapaliła latarkę i rzuciła się biegiem przez krzaki. Z boków
rozbłysły dwa inne światła.
Huk wystrzału wdarł się w noc.

background image

John Franciscus leżał nieruchomo, z na wpół otwartymi, szklistymi oczami. Oddychając
płytko i bezdźwięcznie. Bliżej, zachęcał dwóch strażników w duchu. Jeszcze trochę.
- Pospiesz się - ponaglał kompana mężczyzna stojący przy detektywie. - Spytaj, czy
mamy wezwać pogotowie.
Franciscus zauważył kątem oka, jak jeden ze strażników wybiega z siodłami. Drugi
nachylił się i przyłożył ofierze ucho do piersi. Detektyw zerknął w lewo. Zobaczył
rękojeść pistoletu. Centymetry od jego palców. Kabura była odpięta, broń zabezpieczona.
Strażnik podniósł głowę i odwrócił się w stronę otwartych drzwi.
- Szybciej! - wrzasnął.
Wtedy Franciscus poderwał się z podłogi i wyszarpnął pistolet z kabury. Strażnik
krzyknął, zbyt zaskoczony, by wykonać jakiś ruch. Franciscus błyskawicznie odbezpieczył
broń i strzelił mu w pierś. Mężczyzna stęknął i przewrócił się na bok. Franciscus
przystawił mu pistolet do czoła, pociągnął za spust, przeturlał się na bok i wstał.
- Frankie, co jest?
Drugi strażnik wbiegł do środka. Franciscus ruszył do niego chwiejnym krokiem i
strzelił raz, drugi. Mężczyzna się przewrócił. Jego głowa uderzyła w beton z głuchym
łoskotem, jak kula armatnia. Franciscus oparł się o ścianę, ciężko łapiąc powietrze.
Było z nim gorzej, niż przypuszczał. Zgruchotany policzek bolał jak diabli. Co gorsza,
działo się coś dziwnego z jego wzrokiem, światło rozszczepiało się w oczach na tysiące
kawałków niczym w kalejdoskopie. Franciscus zrobił krok do przodu i zajrzał przez drzwi
do stajni. Była pusta.
Teraz albo nigdy, powiedział do siebie. Miał silny głos, to dało mu nadzieję. No
proszę, może jeszcze nie wszystko stracone. Pomyślał o Vicki Vasquez. Żeby tylko dostał
szansę.
Ruszył środkiem stajni. Trzymał pistolet przed sobą z palcem na cynglu. Przy każdym
kroku rzucało nim na boki, z trudem zachowywał równowagę. Był rozchybotany jak stara
szopa. Teraz to na pewno spodobałby się Vicki. Starego dziadygę ze słabym sercem może
jeszcze by wzięła. Co innego na wpół oślepłego kalekę z twarzą jak po dziesięciu
rundach z Tysonem.
Musiał wyjść. Jeszcze dziesięć kroków. Strzeli kilka razy, wezwie pomoc. Zaraz
zbiegnie się tłum. Sięgnął do tylnej kieszeni i wyczuł pod palcami znajomy kształt
futerału na odznakę. Chciał się uśmiechnąć, ale miał zbyt zmasakrowaną twarz. Przez
chwilę spłynęło na niego ciepło i dziwne uczucie zadowolenia.
Wyciągnął rękę do drzwi stajni, ale coś było nie tak - odchylały się w jego stronę.
Próbował się cofnąć. Za wolno. Dostał drzwiami. Zatoczył się do tyłu. Ktoś rzucił się
do niego. Ciężko powiedzieć kto. Cholerne oko. Siatkówka się odkleiła. Podniósł
pistolet i strzelił na oślep. Zanim zdążył nacisnąć cyngiel po raz drugi, fala gorąca
przeszyła mu pierś. Upadł na podłogę.
Podniósł oczy na huśtającą się w górze lampę sztormową. Światło przygasało, jakby
ktoś zdmuchnął świecę. Miał sucho w ustach; zabrakło mu tchu.
Guilfoyle nachylił się nad nim, z futerałem na odznakę w ręku. Otworzył go i wsunął
kciuk pod odznakę. Kiedy nic tam nie znalazł, zaklął i rzucił futerał na podłogę.
- Tylko tam zapomniałem sprawdzić - powiedział. - Męczyło mnie to przez dwadzieścia
pięć lat. Więc jak, gdzie one są? Co zrobiłeś z odciskami palców Jacklina?
Franciscus próbował otworzyć usta, ale nie panował już nad swoim ciałem. Odciski są
bezpieczne, chciał powiedzieć. Wysłał je w dobre miejsce. Z dala od ludzi pokroju
Guilfoyle’a i Jacklina.
- Gdzie odciski? - wrzasnął Guilfoyle. - Cholera jasna, gadaj.
Ale Franciscus już go nie słyszał. Wzbił się ku niebu, szybował wysoko nad stajnią i
sosnowym lasem.

Thomas Bolden podskoczył na dźwięk wystrzału. Pistolet oderwał się od jego karku.
Światło zalało polanę. Ktoś krzyknął: „Nie!” Bolden odwrócił się i podciął Wilka.
Skoczył na bandziora i zaczął okładać go pięściami po twarzy i głowie. Pierś, całe
ciało paliło Toma niemiłosiernie, jakby stał w płomieniach. Nie zważał na to. Furia
tłumiła ból. Teraz najważniejsze, by nie przerywać ataku. Raz po razie tłukł swojego
niedoszłego zabójcę po twarzy.
Wilk wyswobodził rękę i uderzył Boldena pięścią w szczękę, przewracając go na
ziemię. Poderwał się na nogi. Miał posiniaczoną twarz, strużki krwi płynęły mu z nosa.

background image

Bolden wstał. Zaczęli obchodzić się wkoło, pistolet leżał między nimi.
Z zarośli wybiegli jacyś ludzie. Wysoki, siwowłosy mężczyzna uderzył Irlandczyka
ciężką latarką, Jenny objęła oszołomionego pracownika Scanlon za szyję i chwyciła jego
głowę w żelaznym uścisku. Rozległ się trzask wystrzału z pistoletu z tłumikiem, a potem
gruchot rozbijanej czaszki.
Wilk splunął krwią i niedbale wytarł twarz. Bolden czekał, dysząc ciężko. Wilk
rzucił się na niego. Tom uprzedził atak, złapał napastnika za nadgarstek, wykręcił mu
rękę i przerzucił przez ramię. Wilk runął na ziemię. Bolden skoczył przeciwnikowi na
pierś, wbił kolano w mostek i zacisnął palce na gardle. Wymacał krtań. Wilk szamotał
się, sięgał do twarzy Boldena, usiłując wyłupić mu oczy. Bolden przydusił go całym
swoim ciężarem, czuł, że chrząstka zaczyna ustępować...
- Nie, Thomas, nie...
Bolden nie słyszał tych słów. Zwiększył nacisk, kciuk wchodził coraz głębiej. Wbił
wzrok w płonące brązowe oczy, pragnąc na zawsze zgasić w nich ogień nienawiści.
- Dość!
Ręce złapały go za ramiona i odciągnęły na bok. Ktoś przeszedł nad nim i latarką
uderzył w twarz podnoszącego się Wilka. Agent Scanlon zwalił się na ziemię i
znieruchomiał.
Bolden leżał na plecach, ledwie dysząc. Oszołomiony, podniósł oczy na swoją matkę.
Bobby Stillman stała nad nim z latarką w dłoni.
- Nie chcę, żeby mój syn był mordercą.

Rozdział 67

Podłoga wysłużonego jeepa wagoneera była przeżarta rdzą ziały w niej dziury wielkości
granatów. Bolden siedział z tyłu, z wełnianym kocem na ramionach. Widział przemykającą
w dole oblodzoną ścieżkę, słyszał stukot żwiru uderzającego w podwozie. Krzywił się za
każdym razem, kiedy samochód podskakiwał na wybojach, skręcał czy przyspieszał.
Adrenalina i emocje trochę łagodziły ból, ale to nie wystarczało. Obok siedziała Jenny,
a dalej jego matka, Bobby Stillman. Wóz skręcił ostro i zarzuciło nim na śliskim
chodniku. Bolden stłumił krzyk.
- Nadal leżą? - spytał kierowca. Na imię miał Harry. Bolden rozpoznał w mężczyźnie
chudzielca, którzy przyszedł mu z pomocą na Union Square.
- W każdym razie się nie ruszają - odparł Walter, siedzący obok, niższy, grubszy.
Wyglądał, jakby dawno się nie golił ani nie mył. Wpatrywał się w prostokątne urządzenie
przypominające palmtopa, z jasno podświetloną mapą topograficzną na ekranie. Na jej
skraju widniały trzy nieruchome punkciki. Satelitarne urządzenie naprowadzające -
wyjaśnił. - Słyszeliście o LoJacku? To działa na tej samej zasadzie, tyle że śledzi
ludzi, nie samochody. Zdaje się, że reszta oprychów poszła do domu uciąć sobie drzemkę.
- Ludzi z nadajnikami? - spytała Jenny.
- Są„oczipowani” - powiedział Harry. - Nie rób zdziwionej miny. Armia wykorzystuje
tę technologią od lat. Bez niej nie znaleźliby naszych agentów Delta w Afganistanie. -
Zerknął przez ramię. - Jak tam, stary? Wytrzymasz do szpitala?
Lekarz cię raz-dwa opatrzy.
- On nie może pójść do szpitala - sprzeciwiła się Bobby Stillman. - Jeszcze nie.

background image

Jest poszukiwany za zabójstwo, na litość boską. Myślisz, że wejdzie na izbę przyjęć z
krzyżem wyrytym w piersi i nikt nie zwróci na niego uwagi? - Wychyliła się do przodu i
poklepała Harry’ego po ramieniu. - Jak dojedziemy do Waszyngtonu, znajdź sklep
całodobowy. Kupimy lidokainę, krem odkażający i bandaże. To na razie będzie musiało
wystarczyć.
Bolden ciaśniej owinął się kocem. Nie mógł oderwać wzroku od Bobby Stillman. Szukał
podobieństw, dowodów, że naprawdę była jego matką, innych niż formularz zmiany nazwiska
znaleziony przez Marty’ego Kravitza w urzędzie miejskim w Albany. W dokumencie widniał
wpis, że od podanej daty John Joseph Stillman już zawsze miał być znany jako
Thomas Franklin Bolden.
- Zastanawiasz się, czy naprawdę jesteś moim synem? - spytała Bobby Stillman, kiedy
zauważyła, że jej się przygląda. - To przez operacje plastyczne. Nos, policzki,
ufarbowane włosy... po dwudziestu pięciu latach zdziwiłabym się, gdybyś mnie poznał,
nawet gdybym zachowała naturalny wygląd.
- Byłaś tam - wychrypiał. - Wczoraj wieczorem. Widziałem cię.
- Na kolacji? - spytała Jenny, patrząc to na Toma, to na Bobby.
- Stała na zewnątrz.
- Tak - przyznała Bobby Stillman.
- Od jak dawna mnie obserwujesz?
- Całe twoje życie.
Bolden się zamyślił.
- Ani razu do ciebie nie dzwoniłem - powiedział.
- To prawda.
- O czym wy mówicie? - spytała Jenny.
- Od tego się zaczęło - wyjaśnił Bolden powoli. - Guilfoyle wychwycił kilka
niepokojących sygnałów, ale to wszystko były drobiazgi, które mogły mieć związek z moją
pracą. Dopiero te telefony rozwiały wszelkie wątpliwości. Trzy wieczory z rzędu ktoś
dzwonił do Bobby z mojego mieszkania.
Ale to nie ja. W zeszłym tygodniu byłem w Milwaukee. - Spojrzał na matkę.
- Nie chciałaś, żeby to przeoczyli.
Stillman skinęła głową, ale Bolden zobaczył w lusterku wstecznym, że Walter się
uśmiechnął. To jego robota. Ludzie z Jefferson włamali się do kont bankowych Boldena,
Walter podpiął się pod jego telefon. Niech żyje prywatność.
- Nie łatwiej byłoby odpalić flarę? - spytał.
- Zrozum, musieliśmy przeniknąć do Jefferson. Wiele razy próbowaliśmy i nic. Mieli
zbyt dobre zabezpieczenia.
- Czemu mnie po prostu o to nie poprosiłaś?
- A co miałam powiedzieć? „Cześć, jestem twoją matką. Przepraszam, że nie odzywałam
się dwadzieścia pięć lat. No, ale wróciłam i mam dla ciebie złą wiadomość. Robisz
interesy z człowiekiem, który jest szują, mordercą i stanowi zagrożenie dla kraju. A
teraz chciałabym cię poprosić, żebyś naraził na szwank własną karierę i wszystko, do
czego doszedłeś ciężką pracą, i pomógł mi go załatwić”. - Bobby Stillman spojrzała w
oczy syna. - Nie sądzę, by to cię przekonało. Nie, Thomas, musiałeś sam się przekonać,
poczuć na własnej skórze, do czego ci ludzie są zdolni.
- Czego ode mnie oczekiwaliście?
- Wiedzieliśmy, że Jacklin wykona pierwszy ruch. To nie Guilfoyle wychwycił te
sygnały, tylko Cerber, ich tak zwany wszechwiedzący i wszystkowidzący system wybierania
danych. Jak się nazywa spółka, którą miałeś przehandlować Jefferson? Trendrite. No
właśnie, Cerber to taki Trendrite na sterydach. W każdym razie zwrócił na ciebie uwagę.
Myśleliśmy, że cię przesłuchają, może narobią ci trochę kłopotów w pracy. Początkowo
dyskretnie, tak żebyś wiedział, że naruszyli twoją prywatność, nic ponadto.
- I co potem?
- Mieliśmy skontaktować się z tobą i wyjaśnić ci sytuacją. Wskazać właściwą drogę.
Wystarczyło pozwolić, żebyś był sobą. Nie dałbyś im się.
Bolden patrzył jej w oczy z wyrzutem.
- Widać jestem słabszy, niż myślałaś.
- Ja... ja nie... - Słowa ugrzęzły Bobby w gardle.
- Co? - nie odpuszczał Bolden. - Nie spodziewałaś się, że zrobią mi coś takiego?
Sama powiedziałaś, że powinienem poczuć to na własnej skórze. I wiesz co? Poczułem.
- Nie przypuszczałam, że są aż tak zdesperowani. Ja...
- Doskonale wiedziałaś, że mogą mnie zabić. Bez mrugnięcia okiem wystawiłaś mnie na

background image

strzał.
Bobby Stillman przełknęła ślinę. Miała zacięty wyraz twarzy.
- Nie. Tym razem było inaczej. Posunęli się za daleko.
- Chodzi o Koronę - wtrąciła się Jenny. - Widziałam to w protokołach.
- Jakich protokołach? - spytała Bobby Stillman.
- Klubu - odparła Jenny. - Znalazłam je w domu Jacklina, na górze. Tak właśnie o
sobie mówią. Klub Patriotów. Von Arx z FBI, Edward Logsdon, Jacklin, Gordon Ramser,
Charles Connolly i Mickey Schiff. Zamierzają coś zrobić senator McCoy - ciągnęła. - Ona
nie chce przyłączyć się do nich. Prezydent Ramser ma jeszcze raz spróbować ją namówić.
- Chcą zabić McCoy - powiedziała Bobby Stillman. - Rano, podczas inauguracji.
Wszystko już gotowe.
- O tym też wiedziałaś? - spytał Bolden.
Jego matka skinęła głową.
- Wyciągnęliśmy to z agenta Scanlon złapanego na Union Square. Punkt dla nas. Ale
niestety nie powiedział, kiedy i jak chcą ją zabić. Znał tylko miejsce.
Korona. Bobby Stillman. Bolden położył dłoń na czole. Teraz wszystko było jasne.
- Dzwoniliście na policję albo do Secret Service? - spytała Jenny.
Bobby Stillman zmarszczyła brwi.
- I co miałabym powiedzieć? Przedstawić się? Albo wspomnieć, że ukrywam człowieka
poszukiwanego za zabójstwo? To już dwoje morderców. A może od razu zadzwonić do FBI?
Proszę mnie połączyć z dyrektorem von Arksem. Och, przepraszam, zapomniałam, on też
jest w klubie.
Jenny spojrzała na Bobby z przerażeniem.
- Czyli... nie powstrzymamy ich.
Bobby Stillman spuściła głowę.
- Nie wiem, co moglibyśmy zrobić.

Jechali w milczeniu. Śnieg sypał równo, reflektory wyławiały z mroku białe
pustkowie. Skręcili na George Washington Parkway. Tu i ówdzie zza drzew wyłaniał się
Potomac, szeroki, płaski i ciemny. Bolden wbił wzrok w wodę.
- Nawet nie wiesz, jak ciężko było odejść.
Powiedziała to tak cicho, że Bolden w pierwszej chwili miał wrażenie, że usłyszał
wewnętrzny głos. Spojrzał na matkę.
- Byłem twoim synem. Zostawiłaś mojego ojca. Mnie nie powinnaś opuszczać.
- Uciekałam. Nie mogłam wziąć cię ze sobą.
- Dlaczego? Co stałoby się w najgorszym razie? Schwytaliby cię, a mnie zabrali. Na
jedno by wyszło.
Bobby Stillman spuściła wzrok.
- Przeszkadzałeś mi, Tommy.
- Nareszcie prawda.
- Ale nie chciałam, żeby oni cię zabrali. Zwróciłam się do znajomych, którym,
wydawało mi się, mogę zaufać. Niestety... na nich też się zawiodłam.
- Lewicowi radykałowie - mruknął Bolden. - Niezawodni, zawsze do usług.
Cień przemknął po twarzy jego matki. Westchnęła ze złością rozpaczą a może też
nadzieją i zaczęła opowiadać o przeszłości. O zamachu na Sentinel Microsystems i
zabójstwie Davida Bernsteina, o tym, jak Jacklin ją wrobił. O swoim życiu, spędzonym na
nieustannych przeprowadzkach z miasta do miasta, o ciągłym braku pieniędzy. I na koniec
o misji, której celem było zdemaskowanie Jefferson, ujawnienie ich oszustw i położenie
kresu ingerencji w życie obywateli.
- Jak mógłbyś to zrozumieć? - spytała. - Panowały szalone czasy. Byliśmy gniewni,
krew w nas wrzała. Wierzyliśmy w słuszność sprawy. Czy w dzisiejszych czasach ktoś w
cokolwiek wierzy?
- Ale nie wróciłaś - powiedziała Jenny. - Nawet nie napisałaś do Toma.
- Uznałam, że lepiej dla niego, by o mnie zapomniał.
- Kiedy odeszłaś, nie miałem dwóch lat, tylko sześć - przypomniał Bolden.
- I co, zrozumiałbyś mnie? Uważasz, że sześciolatek potrafi pojąć, czym jest
poświęcenie? Dzieci myślą tylko o sobie. Cóż, synku, musisz spojrzeć prawdzie w oczy:
są rzeczy ważniejsze niż cola i uśmiech.
Bolden pokręcił głową. Nie użalał się nad sobą. Już dawno się z tego wyleczył. Nagle
usłyszał, jak jego matka bierze głęboki wdech. Ku swojemu zdumieniu zobaczył łzy na jej

background image

twarzy. Odwróciła głowę, ocierając policzki.
- O Boże. - Zaśmiała się gorzko. - Byłam straszna, wiem. Wtedy dokonałam takiego
wyboru i dziś nie postąpiłabym inaczej. Nie mogłam pozwolić, żeby Jacklin zawłaszczył
głos ludu. Taki właśnie jest jego cel. Ten człowiek nam nie ufa. Żadnemu z obywateli. A
zatem wiesz już wszystko. Zła ze mnie matka. Musiałam żyć z tą świadomością dzień w
dzień. Ale zrobiłam, co musiałam.
Bolden wyciągnął do niej rękę. Bobby spojrzała na dłoń syna. Podniosła na niego
oczy. Splotła palce z jego palcami i mocno ścisnęła.

Rozdział 68

Agent Secret Service, Ellington Fiske, wszedł frontowymi drzwiami do Białego Domu i
zwrócił się do grupy osób czekających w środku.
- Panie prezydencie. Senator McCoy. Jesteśmy gotowi.
Była dziesiąta rano, czwartek, dwudziesty stycznia. Wyznaczony przez Kongres Dzień
Inauguracji. W westybulu siedzieli: prezydent z Pierwszą Damą, ich troje dorosłych
dzieci i dwoje wnucząt, senator McCoy, jej ojciec, siostra i dwie siostrzenice. Na
słowa Fiske’a wszyscy pospiesznie odstawili filiżanki i ruszyli do wyjścia.
Na zewnątrz czekały cztery limuzyny: opancerzone czarne cadillaki z amerykańskimi
chorągiewkami na maskach, przypominającymi proporce kawalerii. Jednak tylko dwa
samochody - drugi i trzeci w szyku - były przystosowane do transportu prezydenta.
Zamontowano w nich dodatkowy pancerz, mogący wytrzymać bezpośrednie trafienie z
granatnika, kuloodporne szyby, których nie przebiłby wystrzelony z bliska pocisk
kaliber 30 mm, i odporne na przebicia opony.
Prezydent Gordon Ramser i senator Megan McCoy wsiedli do drugiej limuzyny, a
członkowie ich rodzin oraz goście do trzeciej i czwartej. Choć inauguracja miała
rozpocząć się o dwunastej, protokół nakazywał, by odchodzący i nowy prezydent
udali się na Kapitol na spotkanie z kierownictwem Kongresu. Fiske upewnił się, że drzwi
są pozamykane, jak należy, po czym przeszedł na czoło kolumny i wsiadł do wozu
dowodzenia, granatowego chevroleta suburbana bez pancerza, szyb kuloodpornych i ze
standardowymi oponami radialnymi. Agenci Secret Service nie byli niezastąpieni.
- Tomahawk do Braves. Jedziemy do Kapitolu. Ruszajcie. - Fiske odłożył krótkofalówkę
i spojrzał na swojego zastępcę, Larry’ego Kennedy’ego.
- Zaczęło się. Wielki dzień.
- Tak jest, szefie - powiedział Kennedy. Pokiwał głową z przekonaniem.
- Wszystko pójdzie jak z płatka.
- Oby Bóg cię wysłuchał.
Przez cały rok Fiske pracował w pocie czoła, żeby nic nie popsuło uroczystości.
Miarą sukcesu było to, jak prędko przeciętny Amerykanin ją zapomni. Fiske chciał, by
ceremonii poświęcono cztery minuty w wieczornych wiadomościach i ani sekundy więcej.
Larry Kennedy podał mu rękę. Wymienili mocny uścisk dłoni.
- Jazda.
Kolumna wozów odjechała z 1600 Pennsylvania Avenue, skręciła w prawo, a potem na
końcu przecznicy jeszcze raz w prawo, na Piętnastą. Fiske podejrzliwie wyjrzał przez
szybę. Śnieg przestał padać. Chmury się rozstąpiły. Błękitne niebo wyjrzało zza zasłony

background image

z białego runa. Promienie słońca ozłociły świeży śnieg i wzbiły z mokrych ulic spirale
odbitego światła. Fiske niechętnie pokiwał głową. Najwyższy czas, żeby Bóg zrobił, co
do Niego należy.
Widzowie ustawiali się wzdłuż trasy parady, zajmując co korzystniejsze miejsca na
chodniku i zapełniając trybuny. Przy każdym z wejść do ogrodzonych sektorów,
obejmujących trzy przecznice, zamontowano osiem magnetometrów. To wynikało z prostej
arytmetyki. Przez każdy punkt kontrolny w ciągu godziny mogło przejść trzy tysiące
osób. Było dwadzieścia punktów kontrolnych. Innymi słowy, w ciągu godziny sześćdziesiąt
tysięcy ludzi mogło dostać się na trasę parady i National Mail. W poprzedniej
inauguracji wzięło udział około trzystu tysięcy widzów, stłoczonych między Mail a
trasą parady. Ale teraz... Fiske się skrzywił. Pogoda poprawiła się, więc pewnie
przyjdą tłumy. Przez punkty kontrolne wzdłuż trasy przepływały niekończące się potoki
ludzi. Jak dotąd wszystko grało.
Fiske spojrzał na dach budynku imienia Reagana. Nad gzymsem mignął jakiś cień.
Snajperzy byli rozlokowani w siedemnastu strategicznych punktach na trasie parady. W
ośmiu innych ustawiono baterie dział przeciwlotniczych. Po prawej stronie policjanci z
psami szukali materiałów wybuchowych pod trybunami.
Dwa tysiące umundurowanych policjantów.
Dwustu ludzi Fiske’a.
Tysiąc wolontariuszy.
Wszystko zgodnie z planem.
Fiske odchylił się na oparcie. Pozostawało tylko czekać.

Thomas Bolden brnął nieporadnie w śniegu, z ręką zarzuconą na ramię Jenny. Mimo
grubego opatrunku i potężnej dawki lidokainy pierś bolała go jak diabli. Będzie musiał
jeszcze trochę wytrzymać. Na National Mail kłębił się tłum widzów. Cały teren od
Kapitolu po zbocza pagórków u podnóża pomnika Waszyngtona pokrywało morze głów i co
chwila napływały kolejne fale. Bobby Stillman szła pierwsza, bezceremonialnie
rozpychając się łokciami. Przez godzinę Bolden upierał się, że powinien ostrzec Secret
Service. Matka nie chciała nawet o tym słyszeć. Ledwie wspomni o zagrożeniu życia
pani prezydent, zostanie zabrany do celi i przesłuchany. Pierwsze, co zrobią, to
poproszą go o prawo jazdy albo numer ubezpieczenia społecznego i sprawdzą dane w
komputerze. Dowiedzą się wtedy, że jest poszukiwany za zabójstwo, i już po wszystkim.
Sprawa zamknięta. Słowo zbiega nie ma wartości.
Przyszli obserwować. Modlić się, by zdołali wypatrzyć zamachowców i w porę ostrzec
senator McCoy.
Zatrzymali się pod wieżą telewizyjną. Usłyszeli orkiestrę marines. Same instrumenty
dęte i bębny, rytmiczna muzyka wzywająca do boju.
- Marsz Sousy. Od razu serce mocniej bije - skomentował Harry. - Aż mam ochotę
stanąć na baczność i zasalutować.
- A ja jak najdalej uciec - odparł Walter.
Podium prezydenckie znajdowało się kilkadziesiąt metrów od nich. Prawie wszystkie
miejsca przy podeście były zajęte. Bolden wypatrzył von Ark- sa z FBI, Edwarda
Logsdona, Charlesa Connolly’ego i, rzecz jasna, Jamesa J. Jacklina. Klub Łajdaków.
Brakowało tylko Ramsera i Schiffa.
Bolden spojrzał na zegarek. Dochodziła dwunasta. Inauguracja rozpocznie się za kilka
minut. Zerknął przez ramię i rozejrzał się po tłumie. Wszędzie było pełno mundurowych.
W gazecie wyczytał, że do pilnowania porządku ściągnięto dodatkowych tysiąc czterystu
policjantów. Matka mówiła, że skorzystano też z usług firmy Scanlon, która miała
wzmocnić ochronę i stworzyć „bezpieczne, ale przepuszczalne środowisko”. Wiedział, co
to znaczy. Będą ubrani po cywilnemu, ale uzbrojeni, i w razie konieczności zaczną
interweniować. Zdawał sobie sprawę, że niektórzy wypatrują właśnie jego.
- Walter - zwrócił się do kompana matki. - Masz ten swój mały radar?
Niski, tęgi mężczyzna wyciągnął urządzenie z tylnej kieszeni.
- Pomyślałeś to, co ja?
- Ciekaw jestem, ilu naszych znajomych kręci się w pobliżu.
Walter włączył urządzenie. Czarna kropka wskazywała jego położenie. Migające iksy
oznaczały transmisje RFID, czyli „oczipowanych” agentów Scanlon.
- Nic - oznajmił po chwili. - Czekaj, sprawdzę na innych częstotliwościach.
Nagle orkiestra ucichła. Wszystkie spojrzenia zwróciły się ku schodom Kapitolu.

background image

Ciszę mącił tylko odległy warkot śmigłowców blackhawk, które krążyły na wysokości
trzystu metrów, zapewniając ochronę z powietrza. Prezydent wraz z Pierwszą Damą zeszli
po schodach, za nimi kroczyli: senator McCoy, wiceprezydent i wiceprezydent elekt.
- Cholerny świat. - Walter podniósł urządzenie do oczu. - Są wszędzie. Doliczyłem
się co najmniej osiemnastu w promieniu stu metrów.
- Robią co do nich należy, nie? - mruknął Bolden.
James Jacklin zajął miejsce na trybunie honorowej obok dwóch jego poprzedników na
stanowisku sekretarza obrony. Nieprzypadkowo obaj pracowali w Jefferson Partners.
Wcisnął ręce głęboko do wyściełanych kaszmirem kieszeni płaszcza. Wiceprezydent
skończył składać przysięgę przed kilkoma minutami. Czas na główną atrakcją. Jacklin się
rozejrzał. Był pod wrażeniem całej tej pompy i ceremoniału, obszytych złotem sztandarów
i długich czerwonych dywanów, od czasów Cezara symbolizujących majestat. Na Kapitolu
wisiały ogromne flagi. Zupełnie jak w Imperium Rzymskim. Chryste, coś pięknego.
Cóż za uroczystość. Przypomniał sobie pierwszą inaugurację, w której uczestniczył,
przed trzydziestoma laty. Wtedy odbywała się po wschodniej stronie Kapitolu, chłostanej
wiatrem znad równiny Anacostia. W 1841 roku „Stary Tippecanoe”, William Henry Harrison,
przez półtorej godziny wygłaszał mowę inauguracyjną, nie bacząc na przenikliwy chłód.
Miesiąc później zmarł na zapalenie płuc. Dopiero Reagan zmienił obowiązujący dotąd
zwyczaj. Stwierdził, że składając przysięgę, chce patrzeć ku zachodowi. W głąb lądu.
Tam, gdzie czekały wielkie możliwości. Manifest Destiny nie umarł. Nie, pomyślał
Jacklin, wypinając pierś, dopiero zaczynamy wcielać go w życie. Ludzie mówili o Wieku
Ameryki. To będzie Milenium Ameryki. Sprawowanie rządów - to przeznaczenie tego kraju.
A on, James Jacklin, zamierzał trzymać stery władzy. Och, nie na urzędzie prezydenta.
Nigdy. Chciał sprawować władzę zza kulis. Francuzi mieli na to odpowiednie określenie.
Eminence grise. Szara eminencja. Jacklin będzie rządził z ukrycia.
Pochwycił spojrzenie von Arksa i skinął głową. Szef FBI odwrócił się, jakby go nie
zauważył. Za Pierwszą Damą siedział Charles Connolly, jej piesek salonowy.
Przewodniczący Sądu Najwyższego Logsdon stał na trybunie honorowej; w czarnej
todze bardziej przypominał skurczonego, cierpiącego na niestrawność żałobnika niż
głównego interpretatora Konstytucji. Ich spojrzenia skrzyżowały się na ułamek sekundy.
Logsdon pospiesznie schylił głowę.
Mylili się. Wszyscy. McCoy nie przyłączy się do klubu. Ani teraz, ani nigdy. To ona
była renegatem. Jej bezczelność rozwścieczyła Jacklina. Za kogo ona się uważa, że
odrzuca propozycję przystąpienia do klubu? Za pół roku stanie się jeszcze gorsza. Teraz
mieli jedyną szansą. Dlaczego nikt oprócz niego nie potrafił tego zrozumieć?
Jacklin uśmiechnął się chytrze. Wiedział, że spiskowali przeciwko niemu, szeptali za
jego plecami, planowali, jak się go pozbyć. Nie przejmował się tym ani trochę. Tego
zimnego poranka, pod łopoczącą na wschodnim wietrze amerykańską flagą i niebem koloru
wypłowiałych dżinsów, czuł się bezpieczny jak nigdy. Był panem sytuacji. Miał własne
plany.
- Wychodzą - zakomunikował Walter.
- Jak to? - Bolden stanął u jego boku. - Kto wychodzi?
- Ludzie ze Scanlon. Zmywają się. - Walter pokazał Tomowi urządzenie naprowadzające.
Iksy oznaczające wysłanników Scanlon przesuwały się w kierunku krawędzi ekranu.
Rozejrzał się, świadom, że i tak nie ma szans wypatrzyć agentów w tłumie.
Bobby Stillman wyrwała urządzenie z rąk Waltera.
- Już - powiedziała. - Zaczęło się. Wycofuje ich!
Z głośników dobiegł głos senator McCoy:
- Uroczyście przysięgam, że będę wiernie wypełniać obowiązki prezydenta Stanów
Zjednoczonych i ze wszystkich sił strzec Konstytucji Stanów Zjednoczonych.
Bolden przebiegł wzrokiem po rzędach miejsc za plecami pani prezydent. Dopiero po
chwili dostrzegł Jacklina. Prezes Jefferson Partners siedział spokojnie i patrzył na
senator McCoy. To, że ludzie ze Scanlon opuszczali swoje stanowiska, nie miało
najmniejszego sensu. Bolden nie znał się na zabezpieczaniu imprez publicznych, ale
wiedział, że ochroniarze powinni zostać na miejscach do czasu, aż prezydent zejdzie z
podium i uroczystość zostanie oficjalnie zakończona. A przecież później jeszcze miała
odbyć się parada, której trasa biegła obok Mail.
- Spotykają się gdzieś? - spytał. - Może zostali wezwani na odprawę.
- Rozbiegają się na wszystkie strony - poinformował Walter. - Idą w diabły.
Głos McCoy ucichł i z setek tysięcy gardeł dobył się gromki ryk. Bolden
dał się ponieść fali entuzjazmu, dzikiemu, nieskrępowanemu wiwatowi na cześć

background image

demokracji. Dokonało się. Naród miał nowego przywódcę. Ludzie siedzący za panią
prezydent porwali się z krzeseł, bili brawo, klepali się po plecach, niektórzy padli
sobie w objęcia. Bolden spojrzał w stronę Jacklina. Jego miejsce było puste.

Rozdział 69

Bolden przypadł do pierwszego policjanta, którego wypatrzył.
- Panie władzo, muszę porozmawiać z kimś z Secret Service. To pilne. Chodzi o panią
prezydent.
Towarzysze Boldena obserwowali go, schowani w tłumie. Toma nie obchodziło, czy
zostanie aresztowany. Nie było innego wyjścia. Jeśli tylko nie użyje słów „zamach” czy
„zabójstwo”, może uda mu się wygłosić swoją kwestię, zanim go wywiozą.
Niski, pulchny policjant, z podwójnym podbródkiem wylewającym się na kołnierz,
zmierzył Boldena wzrokiem.
- To znaczy?
- Muszę koniecznie porozmawiać z kimś z Secret Service - powtórzył Thomas.
Funkcjonariusz się wyprostował.
- Może pan przekazać informację mnie.
- To powinien usłyszeć ktoś z Secret Service. Chodzi o sprawę najwyższej wagi.
- I dotyczy pani prezydent?
- Tak. - Bolden z trudem powstrzymał się od krzyku. Miał ochotę złapać tego
nieogolonego tłuściocha za bety i siłą przemówić mu do rozsądku. Albo zerwać z siebie
koszulę, obnażyć pierś i powiedzieć: „Zobacz, do czego ci ludzie są zdolni. Zabiją
panią prezydent, jeśli ich nie powstrzymamy”.
Policjant podniósł krótkofalówkę do ust. Ale zamiast wezwać wsparcie, zapytał:
- Kiedy przychodzi następna zmiana?
- O pierwszej - odpowiedział głos z głośnika.
- Zrozumiałem. - Policjant spojrzał tępo na Boldena, jakby chciał spytać: „Ty
jeszcze tutaj?”
Bolden patrzył mu w oczy. Bez trudu odgadł jego myśli. „Czy taki nawiedzony idiota
naprawdę wie coś, co byłoby istotne dla prezydenta? Jeśli go zignoruję, może sobie
pójdzie”.
Prezydent Megan McCoy wygłaszała mowę inauguracyjną. Jej silny, dźwięczny głos niósł
się w powietrzu, napełniając serca słuchaczy nową nadzieją. Wszystkie twarze zwrócone
były w stronę trybuny honorowej. Bolden obrócił się z ciężkim westchnieniem, coraz
bardziej zdesperowany. Skrzywił się z bólu. Pod wpływem gwałtownego ruchu rany musiały
znów się otworzyć. Ruszył w stronę ulicy. Najbliższy punkt kontrolny znajdował się dwie
przecznice dalej. Trzeba będzie biec.
- Mogę w czymś pomóc?
Bolden obejrzał się przez ramię. Mężczyzna miał na sobie granatową marynarkę,
płaszcz, ciemne okulary i słuchawkę, która stała się nieodłącznym elementem rynsztunku
agentów Secret Service.
- Dzieje się coś dziwnego - powiedział Bolden powoli, jakby zgłaszał meldunek. -
Pracownicy firmy Scanlon opuszczają teren. Zmywają się stąd w cholerą. Rozchodzą się we
wszystkie strony. Muszę porozmawiać z szefem ochrony.

background image

- Skąd pan to wie?
- W tej chwili to bez znaczenia. Ważne, że ci ludzie opuszczają sektor położony
najbliżej podium prezydenckiego, choć, zdaje się, mieli go pilnować. Wychodzą.
- Co pan sugeruje? O co chodzi?
Bolden odwrócił się z irytacją.
- Ty mi powiedz - odparł zbyt głośno. Zasoby jego cierpliwości wyczerpywały się,
znikały tak szybko, jak ostatnie ziarnka piasku w klepsydrze. - A co skłoniłoby ciebie
do tego, by zmyć się jak najdalej od pani prezydent? Rusz głową.
Agent patrzył na niego przez chwilę, po czym złapał go za klapę kurtki i odciągnął
kilka metrów na bok.
- Proszę tu zostać. Nazwisko?
- Thomas Bolden.
- Dobrze, panie Bolden. Ani kroku. Zrozumiano?
Bolden skinął głową.
Agent przez mikrofon zrelacjonował przełożonemu wszystko, co przed chwilą usłyszał.
- Pan Fiske już jedzie.
Nie minęły dwie minuty, a podjechał niebieski chevy suburban. Zatrzymał się z
piskiem opon i na ulicę wyskoczył szczupły Afroamemykanin.
- Ty jesteś Bolden?
- Tak.
- Mówisz, że Scanlon opuszcza teren? Co to za brednie?
- Pan jest tu najwyższy rangą?
- Nazywam się Ellington Fiske. Ja tu rządzę.
- Spytał pan ludzi ze Scanlon, czemu się rozchodzą?
Fiske zacisnął usta.
- Nie możemy się z nimi skontaktować.
W tej chwili podbiegł do nich wysoki, rumiany agent.
- Thomas Bolden jest poszukiwany przez policję nowojorską za morderstwo. Załatwił
wczoraj jakiegoś gościa na Wall Street.
- Nazywał się Sol Weiss - powiedział Bolden. - Ja go nie zabiłem. To był wypadek.
Weissa zastrzelił ochroniarz zatrudniony przez moją firmę, Harrington Weiss, ale
prawdopodobnie także pracujący dla Scanlon. Sam się do was zgłosiłem. Musicie mnie
wysłuchać. Dojdzie do zamachu na panią prezydent. I to zaraz! Ruszycie wreszcie tyłki?
Zróbcie coś!
Rumiany agent złapał Boldena, odwrócił go i założył mu kajdanki.
- Już robimy.
- Zaraz - warknął Fiske i podszedł do Thomasa. - Skąd to wszystko wiesz?
- Bo wiem. - Patrzył mu w oczy. - Chcesz czekać, żeby sprawdzić, czy kłamię?
Fiske odwrócił się, mocno zaciskając zęby.
- No dobra, panie Bolden. Masz dwie minuty, żeby mnie przekonać. Larry, rozkuj
faceta. Bolden, wsiadaj. Pojedziesz ze mną.

W ścianach podium zmontowanego przez Triton Industries umieszczono od wewnątrz
piętnaście kilogramów RDX, czyli heksogenu. Ten najbardziej śmiercionośny z
produkowanych współcześnie materiałów wybuchowych wykorzystywano głównie do niszczenia
głowic nuklearnych. Był pod tak ścisłą kontrolą że jego sygnatura chemiczna nie
znalazła się wśród tych, których wyszukiwaniem zajmował się Secret Service. Produkowała
go Olney Corporation z Towson w stanie Maryland. Przed dwoma laty Olney wykupiona
została przez Jefferson Partners.
James Jacklin ostatni raz spojrzał na senator McCoy, która właśnie zaczęła wygłaszać
mowę inauguracyjną po czym wstał z miejsca i skierował się do bocznego przejścia między
siedzeniami. Kiedy wdrapywał się po schodach i przechodził przez esplanadę Kapitolu,
wszystkie oczy zwrócone były na panią prezydent. Jacklin został uprzedzony, że musi
oddalić się co najmniej na pięćset metrów od miejsca wybuchu. Pole rażenia RDX
dochodziło do sześćdziesięciu metrów. Heksogen zawdzięczał swoją skuteczność nie tyle
sile wybuchu, ile powstającemu w tym czasie ogromnemu gorącu. W momencie eksplozji
temperatura przekroczy tysiąc pięćset stopni. Na trybunie honorowej wszyscy usmażą się
jak kurczaki.
Jacklin spojrzał na zegarek. Miał dwie minuty, żeby odejść na bezpieczną odległość.
Tak naprawdę już teraz nic mu nie groziło. Fala uderzeniowa odbije się od schodów za

background image

podium i skieruje w stronę widzów. Mimo to wolał nie ryzykować.
Kiedy dotarł do schodów budynku imienia Dirksena, prezydent McCoy urwała
przemówienie w pół zdania. Stłumiony pomruk przeszedł przez tłum. Zawyła jedna syrena,
potem druga i wkrótce wydawało się, że wszystkie radiowozy w mieście pędzą w stronę
podium. Jacklin jeszcze raz spojrzał na zegarek. Za późno już na ratunek.

Było dwadzieścia po dwunastej. Ellington Fiske, nie zdejmując nogi z gazu, skręcił
za róg Constitution Avenue i Drugiej.
- Cholerny świat, czy ktoś wreszcie połączy mnie z tymi sukinsynami ze Scanlon?!
- Ich odbiorniki nie działają - poinformował Larry Kennedy, jego zastępca. - Pewnie
doszło do zwarcia, szefie.
- Tak jak w mikrofonie na podium - mruknął pod nosem Fiske.
- Zarządzamy ewakuację? - spytał Kennedy.
Fiske spojrzał na Boldena spode łba.
- Mów dalej - powiedział.
- Wyciągnęliśmy tę informacją z pracownika firmy Scanlon - wyjaśnił Bolden. - Akcja
ma kryptonim „Korona”. Chcą zabić McCoy, bo nie zgodziła się przystąpić do klubu.
- Jacklin?
- Tak.
- Ten miliarder? Szef Jefferson Partners? Utrudniasz mi zadanie, Bolden.

I to

bardzo.
Suburban przechylił się na lewy bok, skręcając za Kapitol. Przejechali przez kordon
radiowozów i karetek. Fiske gwałtownie zahamował.
- Wyskakuj. - Fiske spojrzał podejrzliwie na Boldena, który wysiadał, krzywiąc się i
stękając. - A tobie co znowu?
Bolden uznał, że szkoda czasu na wyjaśnienia.
- Czy w ciągu ostatnich dwóch dni zdarzyło się coś niezwykłego? Coś związanego z
panią prezydent? Pojawili się specjalni goście, sprowadzono nowy sprzęt?
- Tylko podium. - Fiske przeszedł szybkim krokiem przez esplanadę.
Wejścia na trybuną honorową strzegło kilkunastu policjantów. Ku zachodowi,
u stóp pomnika Waszyngtona, rozpościerało się morze ludzi. Gdziekolwiek spojrzeć, widać
było amerykańskie flagi; wokół zaśnieżonych łąk, na budynkach rządowych, w dłoniach
tysięcy widzów. Zalew czerwieni, bieli i błękitu.
- Podium - podchwycił Bolden, usiłując dotrzymać kroku szefowi Secret Service. -
Skąd je przywieźli?
- Z Wirginii - odparł Fiske.
- Z Triton Aerospace?
Fiske zatrzymał się w pół kroku.
- Skąd wiesz?
- Triton jest w rękach tych samych ludzi, którzy kontrolują Scanlon. Jefferson
Partners. To firma Jacklina. Wygląda na to, że ma pan kłopot.
Fiske podniósł rękę do czoła.
- Cholera - mruknął. Spojrzał na Kennedy’ego. - Udało się wywołać Scanlon?
- Nie.
Fiske spuścił głowę. Cień udręki przesunął się po jego twarzy. I nagle zniknął.
- Mamy kod czerwony - warknął do klapy płaszcza. - Wolny orzeł. Powtarzam, Wolny
orzeł. - Spojrzał na Boldena. - Obyś się nie pomylił.
Bolden poszedł za nim przez kordon policjantów. Agenci Secret Service otoczyli
prezydent McCoy, niewidoczną w morzu granatu i czerni, szybko sprowadzili ją ze sceny i
ruszyli schodami na górę. Fiske wybiegł im naprzeciw, krzycząc: „Szybciej!” Widzowie
patrzyli, nikt nie drgnął, na twarzach malowało się przerażenie.
Jest bezpieczna, powiedział w duchu Bolden.
Błysk był niesamowity, oślepiający, pomarańczowoczarny, jaśniejszy od tysiąca słońc.
Niewidoczna siła poderwała Boldena z ziemi i rzuciła na plecy. Składane krzesła runęły
z trzaskiem. Spojrzał w prawo. Obok niego leżała noga w skarpecie i bucie. Usiadł i
zaczekał, aż na dobre odzyska wzrok. Miał coś w oczach. Otarł twarz i zobaczył na dłoni
krew. Nieopodal leżał Kennedy, z osmaloną twarzą i rozciętym policzkiem. Zastępca
Fiske’a wymamrotał coś, zerwał się na nogi i pobiegł na dół.
Bolden wstał niepewnie. Trybuna honorowa była zniszczona. Dym wisiał w powietrzu.
Pierwszych kilka rzędów przestało istnieć. Został tylko poszarpany, czarny krater w

background image

stopniach Kapitolu. Podium, zmontowane przez Triton, dosłownie wyparowało w wybuchu. Z
boku wisiała poszarpana amerykańska flaga, płomienie trawiły czerwone i białe pasy.
Wszędzie widać było ciała, porozrywane, rozczłonkowane i krwawiące. Powietrze
przecinały jęki. Rozległy się wołania o pomoc, najpierw nieśmiałe, potem głośniejsze,
natarczywe. Bolden chwiejnym krokiem zszedł kilka stopni niżej. Prezydent Stanów
Zjednoczonych wyłoniła się z kordonu agentów Secret Service. Wyglądało na to, że nie
doznała większych obrażeń niż otarcie na łydce. Dwaj agenci złapali McCoy za ramiona i
dosłownie wnieśli schodami na górę. Ellington Fiske leżał przewieszony przez rząd
krzeseł, zalany krwią, z głową przechyloną pod nienaturalnym kątem.
Bolden usiadł i ukrył twarz w dłoniach.
Już po wszystkim.
Pani prezydent żyła.

Rozdział 70

James Jacklin wrzucił do walizki ostatnią koszulę i zasunął suwak. Pod szedł do komody,
wziął paszport, portfel i kopertę wypchaną pięćdziesięcioma tysiącami dolarów. Schował
to wszystko do kieszeni marynarki. Było dopiero wpół do piątej. Mógł się odprężyć. Miał
dość czasu, by zdążyć na samolot o ósmej do Zurychu. Stanął przed lustrem, poczesał
włosy, jak zawsze z idealnie równym przedziałkiem, i zacisnął węzeł krawata. Jutro o
dziewiątej rano miał spotkanie ze swoim bankierem na Bahnhofstrasse w Baur au Lac.
Z okna zobaczył limuzynę, która skręciła na podjazd i zatrzymała się przy portyku.
Zapadał zmierzch. Sierp księżyca wisiał nisko na niebie. Pora się zmywać. Śledztwo
wykazało, że w zamachu sprzed trzech dni wykorzystano RDX. Znaleźli nawet numer
seryjny. Connolly i Ramser zginęli, ale przeżyli Logsdon i von Arx, choć ten ostatni
stracił prawą nogę. Jacklin nie rozmawiał z żadnym z nich od czasu incydentu. Kiedy
usłyszą, że użyto RDX, domyślą się, kto za tym stał. I wiedział, jakie działania
podejmą. Nie był prezydentem, więc klub go nie potrzebował, żeby uprawomocnić swoje
istnienie.
Schodząc przed dom, Jacklin przypomniał sobie też inne zmartwienia. Jego ludzie z
Komisji do spraw Papierów Wartościowych i Giełdy donieśli, że w ręce ich szefa trafiły
poufne dokumenty dotyczące wysokich sum przekazanych przez Jefferson Partners
kilkunastu byłym urzędnikom państwowym, w tym przewodniczącemu Komisji i znanemu
czterogwiazdkowemu generałowi. Dokumenty zostały dostarczone anonimowo, ale Jacklin
wiedział, że zrobił to Bolden. A jednak udało się draniowi wysłać kilka kopii do
przyjaciół, pomyślał. Cóż, zajmą się tym adwokaci. On sam w tym czasie zaszyje się na
swojej prywatnej wyspie. Stamtąd pokieruje standardowymi działaniami. Dysponował około
ośmioma miliardami dolarów. Za taką kasę można kupić wielu zaufanych współpracowników.
Pieniądze przejdą z ręki do ręki. Jefferson to za olbrzymia firma, by ją ot tak
zlikwidować. Miała zbyt dużo tajemnic. Tymczasem Jacklin zobaczy, co się da
zrobić z Logsdonem i von Arksem. Prędzej czy później wróci przecież do kraju.
Jacklin otworzył drzwi. Szofer już czekał, z nasuniętą na oczy czapką. Miał na
policzku dziwną szramę.
- Biorę tylko jedną torbę - powiedział Jacklin. - Zaraz przyjdę.
- Proszę się nie spieszyć, nie ma potrzeby.

background image

Jacklin zostawił na blacie kuchennym list do żony, włączył alarm i zamknął drzwi.
Spojrzał jeszcze raz na dom. Wszystkiego dopilnował. Protokoły zostały wysłane w
bezpieczne miejsce. Jak najdalej od wścibskich spojrzeń. Pamiątki po Waszyngtonie i
Hamiltonie też. Nie chciał, by gniły w muzeum. Tylko wybrani mogli je oglądać.
Wziął haust swojego ukochanego wirgińskiego - amerykańskiego - powietrza i wsiadł na
tył limuzyny. Dopiero kiedy odchylił się na oparcie, zobaczył, że ktoś siedzi
naprzeciwko. Potężny mężczyzna z ciemną skórą i wąskimi brązowymi oczami, patrzącymi z
nienawiścią.
- To ty, Wilk?
- Przyszedłem życzyć szerokiej drogi, panie Jacklin.
Jacklin w popłochu sięgnął do drzwi. Zaczął szarpać klamkę.
- Zamknięte - oznajmił spokojnie Wilk.
- Dlaczego... kto ci powiedział... co się dzieje? Zaraz, zaraz! Czekaj! To rozkaz!
Wilk przypadł do niego na ugiętych nogach. W ręku miał ostry, kanciasty przedmiot.
- Władze się zmieniły. Pani prezydent kazała pozdrowić.
Nóż błysnął w gasnących promieniach słońca.

Epilog

Z nastaniem wiosny ziemia okryła się intensywną zielenią. Powietrze było ciepłe,
zbłąkana bryza niosła się przez Central Park. Thomas Bolden i Jennifer Dance siedzieli
na ławce przy pustym boisku do baseballu i trzymali się za ręce.
- Do Meksyku? - spytała Jennifer. - Nawet nie znasz hiszpańskiego.
- Nauczą się - odparł Bolden. - To będzie największy Klub Młodzieży w kraju.
Potrzebuję kogoś, kto by nim kierował.
A przede wszystkim pomógł zebrać pieniądze na jego funkcjonowanie.
- Czy tam nie jest niebezpiecznie?
Bolden wzruszył ramionami.
- Damy sobie radę.
Jenny skinęła głową.
- To tak daleko...
- Bez ciebie nie pojadę.
- Nie?
- Nawet by mi to przez myśl nie przeszło.
- A co z twoją matką? - spytała Jenny.
- Bobby? Będzie mogła nas odwiedzać co kilka miesięcy. To chyba wystarczy, nie?
Trzy dni po zamachu na prezydent Megan McCoy do Boldena przyszła koperta z
kopiąodcisków palców znalezionych na pistolecie, z którego przed dwudziestoma pięcioma
laty zabito dwóch policjantów z Albany. Dołączona była do niej informacja, że linie
papilarne należą do Jamesa J. Jacklina. Pod notatką widniał podpis detektywa Johna
Franciscusa. Po ujawnieniu nowych dowodów - i przy braku naocznych świadków - wszelkie
zarzuty wobec Bobby Stillman zostały wycofane.
- Pewnie masz rację - powiedziała Jenny. Zmrużyła oczy. - Meksyk... Myślisz, że ot

background image

tak spakuję się i pojadę z tobą do obcego kraju? Przecież nawet jeszcze ze sobą nie
mieszkaliśmy.
Bolden wstał z ławki i zaprowadził Jenny do pierwszej bazy. Ukląkł i wziął
dziewczynę za rękę.
- Jennifer Dance. Kocham cię. Chcę spędzić z tobą całe życie. Czy...
Urwał w pół zdania. Jego uwagę rozproszył czarny lincoln, który akurat w tej chwili
zatrzymał się przy trybunach. Drzwi otworzyły się i wysiadł przysadzisty starszy
mężczyzna w posępnym czarnym garniturze. Bolden od razu go rozpoznał.
- Hm, chwileczkę, Jenny.
Wstał i podbiegł do mężczyzny.
- Witam, panie sędzio - powiedział.
- Przeszkadzam? - spytał Edward Logsdon.
- Nawet bardzo.
- Przykro mi, synu. To ważna sprawa. - Logsdon położył Boldenowi dłoń na ramieniu. -
Muszę o czymś z tobą pomówić.
Bolden skinął głową i zerknął za siebie. Jenny stała przy pierwszej bazie z
ramionami skrzyżowanymi na piersi.
- Słucham. O co chodzi?
Logsdon przystanął i odwrócił się do niego.
- Przyszedłem porozmawiać z tobą o klubie. Chyba nie myślałeś, że zawiesiliśmy
działalność?
Bolden pokręcił głową.
- Nie.
- Jesteśmy ci winni przeprosiny i mamy wobec ciebie dług wdzięczności.
- Proszę pana, cokolwiek zamierza mi pan zaproponować, z góry dziękuję. Nie jestem
zainteresowany. Było, minęło. Chcę żyć spokojnie.
- Proszę, przynajmniej wysłuchaj...
Bolden spojrzał na Jenny i westchnął.
- Dobrze.
Logsdon przysunął się bliżej.
- Prawdę mówiąc, Tom, przyszedłem poprosić, żebyś dołączył do nas.
- Do was? To znaczy, do klubu?
- Tak.
- Żartuje pan? Dlaczego akurat ja? Nie jestem trochę za młody?
- Owszem, jesteś. Ale w tym przypadku nie wiek decyduje.
Bolden czekał w milczeniu.
- W Klubie Patriotów zawsze był członek rodu Pendletonów - ciągnął Logsdon. -
Przyjęte przez nas reguły nakazują mi zaprosić cię do naszego grona.
Bolden przełknął ślinę.
- James Jacklin... - zaczął.
- To twój ojciec.

- O co chodziło? - spytała Jenny, kiedy Bolden wrócił.
- Chcą żebym wstąpił do klubu.
- Tego klubu? Co powiedziałeś?
- Że się zastanowię. Na razie mam ważniejszą sprawę do załatwienia. - Thomas Bolden
ukląkł na jedno kolano. - O czym to ja mówiłem?

background image

Podziękowania

Pragną podziękować za pomoc następującym osobom: Thomasowi McKennie, emerytowanemu detektywowi policji nowojorskiej;

Thomasowi Sloanowi, emerytowanemu agentowi specjalnemu Secret Service; dr, Dougowi Fischerowi, agentowi specjalnemu kalifornijskiego
Departamentu Sprawiedliwości; dr. Gregory’emu Piatetsky'emu-Shapiro; dr. Raghu Ramakrishnanowi; Richardowi Brookhiserowi; Jeffreyowi
Kroesslerowi; Bobowi Friedmanowi z Blackstone Group; Tomowi Flanaganowi z Lehman Brothers; dobrym ludziom z tawerny Fraunces na
Manhattanie; i mojemu bliskiemu przyjacielowi, Niklausowi Leuenbergerowi z hotelu Peninsula w Nowym Jorku.
Specjalne podziękowania należą się także innemu nowojorczykowi - Danowi Starero- wi z ResearchforWriters.com. Dan jest mistrzem w
odnajdywaniu informacji niezbędnych dla pisarza i zawsze z czystym sumieniem polecam jego usługi.
Chciałbym podziękować również pracownikom Bantam Dell: Irwynowi Applebaumo- wi, Nicie Taublib, Micahlyn Whitt, Susan Corcoran, Betsy
Hulsebosch, a przede wszystkim mojemu redaktorowi Billowi Masseyowi.
Każdy pisarz ma wielki dług wdzięczności wobec rodziny. Moja żona Sue jest dla mnie partnerem na każdym etapie mojej pracy. Słowa nie
wystarczą...
Na koniec pragnę podziękować mojemu agentowi, Richardowi Pine ’owi, któremu ta książka jest dedykowana, i jego współpracownikom z
Inkwell Management, zwłaszcza niezmordowanej Lori Andiman.

Obrady Izby Reprezentantów i Senatu zwyczajowo zostają zawieszone przed inauguracją prezydenta. W mojej książce w tym czasie trwają
przesłuchania przed komisją do spraw podziału środków publicznych. Mam nadzieję, że nasi czcigodni ustawodawcy wybaczą mi ten przejaw
swobody twórczej.
Christopher Reich, Olivenhain, Kalifornia, kwiecień 2005


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron