K L A T K A
Czwartek. Dziś, jak każdego dnia roboczego, prosto po pracy ruszyłem do baru
„Kubik”. W ten jeden z pierwszych dni majowych, tak ciepłym i tak ową ciepłotą
męczącym, zimne piwo zamknięte w gruboszklistym, pękatym kuflu i lane wprost z kija
zdawało się być eliksirem przeobrażającym mnie w zmiennocieplnego zwierza. W
zwierza potrafiącego ścierpieć katusze palącego okropnie słońca.
Siedziałem tak wlewając owy złoty, kojący trunek w przełyk a samemu zanurzając
się, czy nieomal tonąc w pięknie i błogości tej przelotnej chwili. Nagle ktoś nakreślił
wielką, ohydną i potwornie okropną rysę na tym mym piwnym diamencie, tak misternie
przeze mnie inkrustowanym w zardzewiałą codzienność. Tym kimś okazała się kobieta.
Kobieta tak okropna i tak brzydka, że ciarki poczęły mi biec po plecach finiszując na
dłoniach i po chwili dopiero kończąc swój wyścig na mecie: w opuszkach mych palców.
Wzdrygnęło mnie z tej okropności widoku i krzyknąłem na cały bar, bo wytrzymać tej
brzydoty nie mogłem:
- Do klatki !
Po chwili wyszedłem wielce zniesmaczony.
Piątek. Szedłem właśnie z „Kubika”, a idąc biegłem, bo niemal zapomniałem, iż
nie cierpiącą zwłoki sprawę miałem w banku do załatwienia. Dzień był jeszcze gorętszy
od poprzedniego, więc pociłem się strasznie. Pot z ud i kostek wlewał mi się w buty i
bezlitośnie topił stopy. Pot z klatki piersiowej, pleców i pach zmieniał świeżo
krochmaloną, szarobrunatną koszulę na stójce w przemoczoną szmatę. Pot, natomiast, z
czoła zlewał mi się na oczy i to właśnie on był przyczyną tego co nastąpiło w następnej
kolejności. Otóż tak tym moim potem oślepiony wlazłem na jakiegoś starca co pod
sklepową wystawą zbierał drobne monety na równie drobny swój żywot. Zmęczony,
przepocony a nader wszystko zdenerwowany, obróciłem się i krzyknąłem (sam nie wiem
po co i w jakim celu) :
- Do klatki !
Sobota. Dzisiaj jest taki skwar, że żyć nie idzie. Najpewniej nie ruszałbym się dziś
nigdzie z domowego cienia (słowo ognisko wydaje mi się bardzo nie na miejscu przy
takiej temperaturze za oknem) i ciął w karty przy zimnym piwie. Bardzo zimnym.
Wszystko zniweczył syn mój Edward, który właśnie dziś, nie zważając na plany
taty, zapragną wybrać się do ogrodu zoologicznego.
Gdy opuściliśmy dom w myślach zmieniłem „zimne piwo” na „lodowate”, taki
panował zaduch i skwar niemiłosierny.
- Tato chcę popatrzeć na lwa – poinformował mnie syn mój Edward a ja zgodziłem się
prędko, wciąż przed oczami (chociaż tysiąc razy bardziej wolałbym w gardle) mając wizję
piwa lodowatego.
1
Oto i lew. Lew, czy zlew, czy chlew – wszystko już było mi obojętne. I może z tej
ciepłoty, czy może tak po prostu siadłem na ławeczce i syna mego Edwarda
poinstruowałem:
- Tylko nie zbliżać mi się do klatki !
I nie wiem czy to z tego gorąca, czy tak po prostu syn mój Edward usłyszał tylko
ostatni człon zdania ojca swego. A że był synem rodziców wielce szanującym, więc po
chwili usłyszałem tylko krótki, urwany krzyk chłopca i ryk lwa.
Poniedziałek. Po pogrzebie szybko wróciłem do domu i nie robiłem nic. Raz tylko
wyjrzałem na klatkę schodową bo zdało mi się, że ktoś przyszedł.
Niedziela. Już prawie tydzień z domu nie wychodzę. Cały czas przesiaduje w
łazience i chodzę w kółko.
2