Tytuł oryginału THE STAINLESS STEEL RAT SINGS THE BLUES
ROZDZIAŁ l
Wejście na ścianę nie było łatwe, ale spacer po suficie okazał się zgoła niemożliwy. Dopóki nie odkryłem, że
zabieram się do tego w niewłaściwy sposób. Sprawa okazała się prosta, gdy już na to wpadłem. Trzymając się
rękami sufitu, nie mogłem poruszać stopami. Musiałem wyłączyć rękawiczki molekularne i zawisnąć na samych
podeszwach. Krew mi chlusnęła do głowy - i nic dziwnego - przynosząc z sobą falę mdłości i panicznego lęku.
Co ja tu robiłem, uwieszony głową w dół z sufitu Mennicy, obserwując, jak maszyna wybija na dole monety pół
miliona kredytek sztuka? Dzwoniły i spadały do czekających koszy - na to pytanie zatem odpowiedź była jasna. O
mało nie spadłem razem z nimi, kiedy odciąłem zasilanie w jednej stopie. Gigantycznym krokiem przeniosłem ją
do przodu i wyrżnąłem o sufit, włączając z powrotem energię wiążącą. Generator w bucie emitował pole tej samej
energii, która trzyma razem molekuły, i zamieniał mi stopę, przynajmniej czasowo, w kawałek sufitu. Dopóki
działało zasilanie. Jeszcze kilka długich kroków i byłem nad koszami. Starając się ignorować zawroty głowy,
pogmerałem ręką przy pasku i wyciągnąłem kabel spod wielkiej klamry. Złamałem się w pół, aby dosięgnąć
sufitu, wdusiłem o mur guzik na końcu kabla i uruchomiłem pole wiązania. Chwyciło jak diabli i mogłem uwolnić
stopy. Wisiałem teraz prawym bokiem do góry, kołysałem się i czułem, że z rumianej twarzy wysącza mi się krew.
- Do roboty, Jim, bez opieprzania się -pouczyłem sam siebie. - Lada moment włączy się alarm.
Jak na zawołanie zahuczały dzwonki, rozbłysły światła i ściany zadygotały od ryku syreny. Nie powiedziałem do
siebie: a nie mówiłem? Szkoda było czasu. Kciuk na guzik zasilania i potwornie silna, prawie niewidoczna linka
mono-molekularna wyskoczyła ze szczękiem z klamry i błyskawicznie spuściła mnie na dół. Zastopowałem, kiedy
moje rozpostarte ramiona dotknęły monet. Otworzyłem neseserek i ciągnąłem go z brzękiem przez monety,
dopóki nie wypełnił się błyszczącymi, roziskrzonymi ślicznotkami.
Zamknąłem i zaplombowałem, maleńki silniczek za-bzyczał i przyciągnął mnie z powrotem do sufitu. Stopy
rąbnęły o mur i przywarły; wyłączyłem zasilanie wyciągarki. W tym momencie otworzyły się pode mną drzwi.
- Chyba jest tu ktoś! - zawołał strażnik, a spluwa w jego ręku gorączkowo węszyła za ofiarą. - Alarm się włączył.
- Możliwe, ale nikogo nie widać - stwierdził drugi.
Patrzyli w dół i dookoła siebie. Ani razu durnie nie podnieśli wzroku. Liczyłem na to. Czułem, że twarz mi zalewa
pot. Zbiera się. Kapie.
Ze zgrozą patrzyłem na krople potu rozpryskujące się na hełmie strażnika.
Stalowy Szczur śpiewa bluesa 7
- Sąsiednie pomieszczenie! - krzyknął zagłuszając plusk.
Wybiegli na korytarz, drzwi się zamknęły. Przeczłapałem na drugi koniec sufitu, spełzłem po ścianie i opadłem
bez sił na podłogę.
- Dziesięć sekund, ani chwili dłużej - upomniałem siebie. Wola przeżycia to straszny tyran. To co kiedyś wy-
glądało na genialny pomysł, może i było nim naprawdę. Teraz jednak żałowałem, że ta krótka wzmianka w ogóle
wpadła mi w oko.
„Uroczyste otwarcie nowej Mennicy na Paskönjaku... planecie często zwanej Kuźnią Złota... Pierwsza w historii
emisja monet półmilionowych... Dostojnicy i media..."
To było niczym salwa z pistoletu startowego dla sprintera. Spakowałem się natychmiast. Tydzień później opuś-
ciłem terminal kosmoportu na Paskönjaku z neseserkiem pod pachą i fałszywą legitymacją prasową w kieszeni.
Nawet widok zmasowanych oddziałów wojska i gotowych na wszystko agentów ochrony nie wyleczył mnie z
szaleństwa. Aparatura w neseserze była odporna na wykrycie przez wszelkie znane detektory; w czasie
prześwietlania pokazywał absolutnie fałszywy obraz swojej zawartości. Krok miałem lekki, a uśmiech szeroki.
Teraz twarz moja była szara, a kiedy zmusiłem się do złapania pionu, nogi mi dygotały ze zmęczenia.
- Spokojne oczy, wzrok skupiony... mina niewiniątka.
Łyknąłem pigułkę spokoju i skupienia w polewie z benzedryny błyskawicznej. Jeden, dwa, trzy kroki ku drzwiom,
twarz rozpromieniona dumą, chód dostojny, sumienie czyste.
Nałożyłem odjazdowe okulary z klejnotami i wyjrzałem przez drzwi. Ultrasoniczny obraz był zamazany. Lecz na
tyle wyraźny, że zdołałem rozróżnić biegnące sylwetki. Kiedy zniknęły, nacisnąłem klamkę, wyślizgnąłem się i
zamknąłem drzwi za sobą.
Reszta mojej grupy żurnalistów cofała się w głąb korytarza przed rozwrzeszczanym tłumem ochroniarzy wyma-
chujących im przed nosem bronią. Wykonałem obrót, stanowczym krokiem pomaszerowałem w przeciwnym
kierunku i zniknąłem za hakiem.
Tamtejszy strażnik opuścił pukawkę i wycelował w klamrę mojego paska.
- La necesejo estas ci te? - spytałem z przymilnym uśmiechem.
- Coś pan powiedział? Co pan tutaj robi?
- Naprawdę? - Parsknąłem przez rozszerzone nozdrza. - Kiepsko wyglądamy z edukacją, a zwłaszcza znajomością
esperanta, co? Jeśli musi pan wiedzieć - mówiąc wulgarnym żargonem tej planety, powiedziano mi, że znajdę tutaj
kibel dla panów.
- Nic podobnego. W drugim końcu.
- To naprawdę zbytek uprzejmości z pańskiej strony.
Pokazałem mu plecy i wyruszyłem nieśmiało w przeciwnym kierunku. Nie zdążyłem postawić trzeciego kroku,
kiedy rzeczywistość przedarła się do ospałych zwojów mózgowych strażnika.
- Dokąd to, wracaj pan!
Stanąłem jak wryty, obróciłem się do niego i wyciągnąłem rękę.
- Tam? - spytałem. Miotacz gazu, który ukryłem w dłoni odwracając się plecami, wydał krótkie syknięcie. Facet
zamknął oczy i sflaczał na posadzkę. Wyciągnąłem mu gnata z bezwładnych rąk i przytuliłem do śpiących piersi;
nie był mi potrzebny. Przemknąłem obok i łokciem pchnąłem wejście na schody zapasowe. Zamknąłem drzwi,
podparłem je plecami i wziąłem głęboki oddech. Z zestawu prasowego wyszarpnąłem mapę i wbiłem palec w
punkt oznaczający klatkę schodową. Teraz na dół, do magazynów... gdzieś niżej rozległy się kroki.
W górę. Po cichu na palcach. Zmiana planu była konieczna z winy syreny alarmowej, która zakorkowała mi
tłumem ludzi prostą drogę ucieczki. W górę, pięć, sześć pięter, do miejsca, gdzie schody kończyły się drzwiami z
napisem KROV. Pewnie dach w miejscowym narzeczu.
Unieszkodliwiłem trzy rozmaite alarmy, kopnąłem drzwi na oścież i wyskoczyłem za próg. Rozejrzałem się po
typowym bałaganie na dachu: zbiorniki z wodą, wentylatory, jednostki napowietrzania - i słusznych rozmiarów
kominy wypluwające skażenia. Bosko.
Wrzuciłem trefną broń i narzędzia do torby ze szmalem, słysząc pożegnalny brzęk monet. Przekrzywiwszy klamrę
od paska, rozpiąłem ją, po czym wyjąłem bęben z silnikiem. Przyczepiłem wtyczkę pola molekularnego do torby i
spuściłem wszystko na przewodzie w głąb komina. Sięgnąłem możliwie najniżej i przytwierdziłem mechanizm
bębna do ścianki rury.
Gotowe. Powisi sobie tutaj, ile trzeba. Póki nie opadną emocje. Można powiedzieć - depozyt, który czeka na
podjęcie. Uzbrojony tylko w minę niewiniątka, wróciłem tą samą drogą schodami na parter.
Drzwi się otworzyły i zamknęły bezszelestnie. Zobaczyłem strażnika, stał plecami do wejścia i można było otrzeć
się o niego. Co też uczyniłem, klepnąwszy go w ramię. Wrzasnął jak opętany, odskoczył w bok, obrócił się i wy-
mierzył do mnie z pistoletu.
- Nie chciałem pana przestraszyć - zaintonowałem słodkim głosem. - Chyba odłączyłem się od mojej ekipy. Grupa
dziennikarzy...
- Sierżancie, mam tu jednego - wymamrotał do mikrofonu na ramieniu. - Ja, tak, szeregowiec Izmet, posterunek
jedenaście. Dobra. Przytrzymać go. Rozumiem. - Wycelował mi między oczy. - Nie ruszać się!
- Nie mam zamiaru, panie władzo. Proszę mi wierzyć.
Zacząłem podziwiać paznokcie na moich palcach, wyrwałem kilka nitek z kurtki, gwizdałem; starałem się ig-
norować migoczącą mi przed nosem lufę. Skądś doleciał łomot buciorów i pojawił się oddział na czele z
sierżantem o okrutnej twarzy.
- Witam, sierżancie. Może mi pan powiedzieć, dlaczego pański żołnierz mierzy do mnie z pistoletu? A zresztą,
dlaczego wszyscy do mnie mierzycie ze swej śmiercionośnej broni?
- Odebrać mu neseser. Zakuć go. Idziemy. - Coś małomówny typek z tego sierżanta.
Winda, do której mnie zapędzili, nie była zaznaczona na mapie dla dziennikarzy. Nie napomykała ona też o
licznych poziomach poniżej parteru, które wdzierały się głęboko we wnętrzności planety. W czasie jazdy czułem
rosnący ucisk w uszach - gmach musiał liczyć sobie całe mnóstwo pięter podziemnych, tyle co drapacze chmur
przeważnie nad ziemią, myślałem. Żołądek również podszedł mi do gardła, gdy dotarło do mnie, że najwyraźniej
porwałem się z motyką na słońce. Wykopali mnie na którejś z podziemnych kondygnacji, powlekli przez ciąg
zaryglowanych i okratowanych bram. Na koniec trafiłem do pojedynczej, przygnębiającej celi. Nagiej, jak każe
tradycja, z żarówkami bez osłony i taboretem. Oklapłem nań i westchnąłem głęboko.
Próby nawiązania przeze mnie rozmowy olano, tak samo jak moją kartę prasowe. Gwizdnęli mi ją razem z butami
- a potem kazali oddać resztę rzeczy. Naciągnąłem kaftan z szorstkiej czarnej juty, który mi podarowali w
prezencie, zagłębiłem się w stołek i usiłowałem nie walczyć na spojrzenia z moimi klawiszami.
Szczerze mówiąc, wpadłem w kanał, który jeszcze się pogłębił, kiedy efekty przeżucia kapsułki spokoju i
skupienia poczęły się zacierać. Tuż przed upadkiem mojego morale na dno głośnik wy skrzeczał niezrozumiałe
instrukcje i odstawiono mnie do innego pomieszczenia. Światła i taboret były identyczne - ale tym razem tkwiły
naprzeciw stalowego pulpitu, za którym rozwalał się oficer o jeszcze bardziej stalowych oczach. Jego piorunujący
wzrok wystarczył za przemowę, gdy omiótł ręką moje ubranie, torbę i buty, poddane szczegółowej rewizji.
- Nazywam się pułkownik Neuredan - wyskrzeczał. -Wpadłeś jak śliwka w kompot.
- Zawsze traktujecie w ten sposób dziennikarzy galaktycznych?
- Twoja legitymacja jest podrobiona. - Głos Neuredana był tak ciepły jak dźwięk trących o siebie kamieni. -Twoje
buty zawierają emitery pola wiązania...
- Prawo tego nie zabrania!
- Na Paskönjaku zabrania. Nasze prawo zabrania wszystkiego, co zagraża bezpieczeństwu Mennicy i galak-
tycznym kredytkom, które się w niej wytwarza.
- Nie zrobiłem nic złego.
- Wszystko, co zrobiłeś, jest złe. Próba wprowadzenia w błąd ochrony za pomocą fałszywej tożsamości,
ogłuszenie strażnika, wtargnięcie do Mennicy bez nadzoru - to wszystko są zbrodnie według naszego prawa. Za
dotychczasowe uczynki grozi ci czternaście jednoczesnych kar dożywotniego pierdla. - Ponury głos pułkownika
zrobił się jeszcze bardziej ponury. - Ale czeka cię też coś gorszego...
- Co może być gorszego od czternastu dożywoci? -Mimo usilnych starań o zachowanie spokoju słyszałem, że głos
mi zadrżał.
- Śmierć. Kara za kradzież w Mennicy.
- Ja niczego nie ukradłem! - Teraz zdecydowanie się załamał.
- To się zaraz okaże. Kiedy zapadła decyzja bicia monet po pół miliona kredytek, podjęliśmy wszelkie środki
ostrożności celem zapobieżenia kradzieży. Integralną część struktury monety stanowi transponder, który
nasłuchuje określonego sygnału na określonej częstotliwości. Włącza się i ujawnia lokalizację monety.
- Kretyństwo - odparłem z większą odwagą, aniżeli czułem. - Tutaj nic z tego nie wyjdzie. Przy takiej ilości
wybitych monet...
- Wszystkie leżą bezpiecznie za trzema metrami litego ołowiu. Odpornego na promieniowanie. Jeśli będą gdzieś
jakieś inne monety, sygnał się odezwie.
Jak na zawołanie rozległo się dalekie bicie w dzwony. Po stalowej twarzy śledczego przebiegł lodowaty uśmiech.
- Sygnał - zakomunikował. Dłuższą chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Raptem otworzyły się drzwi i wpadający
agenci rzucili na biurko bardzo znajomą torbę. Pułkownik bez pośpiechu uniósł jeden koniec i z brzękiem wysypał
monety na blat stołu.
- A więc tak wyglądają. Nigdy...
- Milczeć! -zagrzmiał. - Wyniesiono je z tłoczni. Dyndały w kominie wytapiacza. Razem z innymi rzeczami.
- To niczego nie dowodzi.
- To dowodzi wszystkiego! - Błyskawicznie jak wąż pochwycił moje dłonie i huknął nimi o jakąś płytkę na biurku.
W tej samej chwili w powietrzu zajaśniał hologram moich odcisków palców.
- Znaleźliście jakieś odciski na monetach? -rzucił przez ramię.
- Całe mnóstwo - odparł bezcielesny głos.
Z kolei wybrzuszył się kawałek biurka, ukazując coś jakby odbitki fotograficzne. Pułkownik zerknął na nie i drugi
raz poczułem strach na widok jego lodowatego uśmiechu, gdy cisnął zdjęcia do szczeliny. W powietrze wyskoczył
drugi hologram i popłynął bliżej pierwszego. Pułkownik musnął konsolę i oba hologramy połączyły się ze sobą.
Podwójny obraz zamigotał i stopił się w jeden.
-Identyczne! -oznajmił z tryumfem. –Teraz mi możesz podać imię i nazwisko, jeśli chcesz. Unikniemy błędu na
nagrobku. Ale tylko jeśli chcesz.
- O co panu chodzi z tym nagrobkiem? Jaka kara śmierci? Prawo galaktyczne zabrania kary śmierci!
- Tu nie obowiązuje prawo galaktyczne - oznajmił śpiewnie, jakby intonując marsz żałobny. - Istnieje wyłącznie
prawo Mennicy. Wyrok jest ostateczny.
- A proces... - wymamrotałem słabym głosem. Tańczyły mi przed oczyma wizje adwokatów, ripost, oskarżeń i
stosu papierów.
W głosie pułkownika nie było miłosierdzia, na jego wargach nie igrał nawet ślad lodowatego uśmiechu.
- Karą za kradzież w Mennicy jest śmierć. Proces odbywa się po egzekucji.
ROZDZIAŁ 2
Jestem jeszcze młody - i nie zapowiadało się na to, że będę choć trochę starszy. Życie przestępcy nie należy do
najdłuższych. Wpadłem zatem, nie doczekawszy nawet dwudziestki. Weteran dwóch wojen, częsty jeniec i
poborowy; ten, który popadł w depresję po śmierci dobrego przyjaciela Biskupa i któremu imponował Mark Forer,
wspaniała Sztuczna Inteligencja. Czy to prawda? Czy ja miałem to już za sobą? I już nic nowego w życiu mnie nie
spotka? Koniec.
- Nigdy!!! - ryknąłem, ale dwaj agenci chwycili mnie jeszcze mocniej za ramiona i pchnęli przed sobą w głąb
korytarza. Trzeci uzbrojony strażnik ruszył przodem i otworzył drzwi do celi. Czwarty z tyłu dźgał mnie lufą w
nerkę.
Znali się na rzeczy i nie ryzykowali. Byli wielcy i okrutni, ja zaś mały i chudy. Dygotałem ze strachu i kuliłem się
jeszcze bardziej. Cela stanęła otworem, strażnik z kluczami obrócił się do mnie i zdjął mi kajdanki.
Po czym sapnął ciężko, gdy moje kolano trafiło go w żołądek i odrzuciło w głąb celi. Zaraz po tym złapałem
dwóch strażników obok siebie za nadgarstki i w paroksyzmie wysiłku skrzyżowałem ramiona. Rąbnęli się
głowami; czaszki wydały należyty chrzęst. W tej samej chwili rzuciłem się do tyłu - i tyłem głowy trafiłem
czwartego strażnika w nasadę nosa. Wszystko to się wydarzyło mniej więcej równocześnie.
Dwie sekundy wcześniej byłem skuty i pojmany.
Teraz jeden strażnik zniknął z pola widzenia i jęczał w celi. Dwaj inni trzymali się za głowy i wyli, czwarty ściskał
zakrwawiony nos. Nie spodziewali się tego, odwrotnie niż ja.
Pobiegłem. Tą samą drogą, którą przyszliśmy, za próg otwartych nadal drzwi. Kiedy je zatrzasnąłem i zablokowa-
łem, ucichły gniewne, chrapliwe wrzaski. Gruba tafla zatrzęsła się od uderzenia ciężkich ciał po drugiej stronie.
- Mam cię! - rozległ się zwycięski okrzyk i chwyciło mnie dwoje brutalnych ramion. Skąd miał wiedzieć, że
posiadam Czarny Pas? Przekonał się o tym w bolesny sposób.
Leżał z zamkniętymi oczyma i swobodnie oddychał; nie zaprotestował, kiedy ogołacałem go z munduru i broni,
ani nie podziękował, kiedy osłoniłem suknią z juty jego bladą skórę, ukrywając przed wzrokiem podglądaczy
majteczki z koronki. Mundur leżał na mnie nie najgorzej. Też i nie najlepiej, bo czapka spadała mi na oczy. Ale jak
się nie ma, co się lubi...
Pomieszczenie miało troje drzwi. Zablokowane przeze mnie dudniły i dygotały we framudze. Sąsiednimi
weszliśmy. Na wykorzystanie kluczy nieprzytomnego strażnika do otwarcia trzecich wrót nie trzeba było
wysokiego ilorazu inteligencji.
Prowadziły do magazynu. W głębi niknęły ciemne półki wypełnione różnościami. Niezbyt obiecujące - ale nie
miałem wyboru. Wykonałem szybki skok z powrotem do drzwi wejściowych, odblokowałem je i kopnąłem na
oścież, po czym dałem nura do przechowalni. Gdy zamykałem za sobą te ostatnie drzwi, zanim jeszcze zdążyłem
założyć rygle, rozległ się potężny trzask i okrzyki wściekłości, kiedy napastnicy wyłamali w końcu drzwi na dole.
Zmylenie pościgu nie potrwa wiecznie. Szybki bieg wzdłuż regałów. Schować się tutaj? Nie - dokonają wszech-
stronnego przeszukania. Drzwi w drugim końcu izby, zaryglowane od środka. Uchyliłem je i zajrzałem do pustego
pomieszczenia. Otworzyłem do końca i wszedłem.
I stanąłem jak wryty, kiedy strażnicy, którzy płaszczyli się na ścianie, wymierzyli do mnie jak jeden mąż.
- Zastrzelić go! - rozkazał pułkownik Neuredan.
- Nie mam broni! - Wyrzuciłem ręce w powietrze, a gnat wyślizgnął mi się spod pachy i potoczył na podłodze.
Drgnęły palce na spustach - no to koniec.
- Nie strzelajcie... chcę go mieć żywego. Na razie.
Stałem tak zdrętwiały, nie oddychając, dopóki nie uspokoiły się palce na spustach. Podniosłem wzrok i szybko
odnalazłem pluskwę na suficie. Widocznie zalęgły się we wszystkich pomieszczeniach i korytarzach piwnicy. Od
początku mieli mnie na oku. Dobra robota, Jim. Pułkownik straszliwie zazgrzytał zębami i wymierzył we mnie z
palca.
- Brać go. Skuć. Związać. Odprowadzić.
Zrobiono to wszystko z bezwzględną skutecznością. Powleczono mnie do celi przy akompaniamencie łomotu
moich stóp o podłogę, rozebrano pod lufą, rzucono na beton, a na mnie znany już czarny worek z juty. Drzwi się
zatrzasnęły i zostałem sam. Strasznie sam.
- Nie trać ducha, Jim, byłeś w gorszych tarapatach -zaszczebiotałem wesoło. Po czym warknąłem: - Kiedy?
Znowu kanał. Na poronionej próbie ucieczki zyskałem tylko kupę siniaków.
- To nieprawda! - wykrzyknąłem. - To się nie może tak skończyć!
- Może... i skończy się - oznajmił pogrzebowym tonem głos pułkownika i drzwi celi otworzyły się ponownie.
Wymierzyło we mnie kilkanaście luf, a jeden ze strażników wniósł tacę z butelką szampana i kieliszkiem.
Nie wierząc własnym oczom przyglądałem się jak otępiały funkcjonariuszowi odkręcającemu drucik. Korek wy-
skoczył z tępym hukiem, trysnęło z szyjki i złocisty płyn wypełnił kieliszek. Podetknął mi go.
- Co to jest, co to jest? - zachrypiałem wybałuszając gały na fontannę bąbelków.
- Twoje ostatnie życzenie - odparł Neuredan. - Kieliszek szampana i papieros.
Wyjął jednego z paczki, zapalił i podał mi w wyciągniętej ręce. Potrząsnąłem głową.
- Nie palę - odmówiłem. Neuredan rzucił go na podłogę i rozgniótł pod obcasem. - Poza tym szampan i papieros
nie są m o i m ostatnim życzeniem.
- Owszem, są. Forma ostatniego życzenia została ujednolicona przez prawo. Pij.
Wypiłem. Smakowało nie najgorzej. Czknąłem i oddałem kieliszek.
- Proszę o dolewkę. - Cokolwiek, by zyskać na czasie, by zebrać myśli. Patrzyłem, jak wino wypełnia kieliszek, a
mój mózg tymczasem pozostawał ospały i pusty. - Nie opowiedział mi pan jeszcze... o egzekucji.
- Chcesz wiedzieć?
- Bynajmniej.
- To z przyjemnością ci opowiem. Wierz mi, odbyliśmy wszechstronne naradę w sprawie wyboru najwłaściwszej
metody. Braliśmy pod uwagę pluton egzekucyjny, krzesło elektryczne, komorę gazową - omówiliśmy sporo
możliwości, jakie daje prawo. Niestety, każda wymaga udziału kogoś drugiego, kto musi pociągnąć za spust albo
przerzucić dźwignię, a to byłoby niezbyt humanitarne.
- Humanitarne! A co ze skazańcem?
- Nieważne. Twoja śmierć została postanowiona i odbędzie się niezwłocznie. Będzie tak: odprowadzimy cię do
hermetycznej komory i skujemy. Wejście zamknie się na rygiel. Komora zostanie zalana wodą przez
automatyczne urządzenie uruchamiane ciepłem twojego ciała. Aparatura czynna jest zawsze, zawsze włączona.
Sam spowodujesz własną egzekucję. Czyż nie jest to bardzo, ale to bardzo humanitarne?
- Odkąd to utopienie człowieka jest humanitarne? - Może i nie jest. Ale zostawimy ci rewolwer i jeden nabój.
Możesz sobie strzelić w łeb, jeśli wolisz.
Otworzyłem jadaczkę, aby mu powiedzieć, co myślę o ich człowieczeństwie, lecz nim zdołałem wymówić
pierwsze słowo, pochwyciło mnie mnóstwo rąk i powlokło przed siebie. Kieliszek usunięto z celi, tak samo jak
mnie. Do wilgotnego lochu, gdzie zapleśniałe ściany ociekały wodą. Skuto mi łydki kajdankami i połączono za
pomocą łańcucha ze skoblem w ścianie. Wszyscy wyszli, został tylko pułkownik. Stał z ręką na lewarku
sterowniczym grubych, najwyraźniej wodoszczelnych drzwi.
Wyszczerzył zęby w tryumfalnym uśmiechu, schylił się i położył na podłodze starodawny rewolwer. Kiedy
rzuciłem się po niego, drzwi się zatrzasnęły i uszczelniły z pożegnalnym łomotem.
Czy to naprawdę koniec? Obróciłem rewolwer w dłoniach i zobaczyłem tępy kształt pocisku. Koniec Jima di
Griza, koniec Stalowego Szczura, koniec wszystkiego.
Nagle usłyszałem daleki, głuchy dźwięk otwieranego zaworu i z grubej rury w suficie lunął na mnie wodospad
zimnej wody. Rozlewała się z bulgotem po podłodze, zakrywając mi stopy i szybko podnosząc się do kostek.
Kiedy sięgnęła do pasa, podniosłem rewolwer na wysokość oczu i przyjrzałem mu się. Niewielki wybór. Woda
podnosiła się miarowo. Zakrywała mi już klatkę piersiową i doszła do podbródka. Poczułem ciarki.
Wtem woda przestała lecieć. Była lodowato zimna, dygotałem jak centryfuga. Światło w wodoszczelnej armaturze
ukazywało tylko betonowe ściany i szarą wodę.
- W co wy pogrywacie, bastardaĉoj - krzyknąłem. -Humanitarne tortury dla uatrakcyjnienia waszej humanitarnej
zbrodni?
Chwilę później dostałem odpowiedź. Poziom wody zaczął się obniżać.
- Miałem rację: tortury! - zawyłem. - Najpierw tortury, potem morderstwo. I wy uważacie siebie za cywilizo-
wanych? Po co to wszystko?
Ostatnia kałuża wody zabulgotała w odpływie i powoli otworzyły się drzwi. Wymierzyłem do nich z rewolweru.
Mogę iść na dno, jeśli zabiorę ze sobą pułkownika-idiotę albo sierżanta - sadystę.
W uchylonych drzwiach mignęło coś ciemnego. Pistolet wypalił i kula wbiła się w toto z głuchym hukiem.
Aktówka.
- Przestań strzelać! - zawołał męski głos. -Jestem twoim obrońcą.
- Miał tylko jedną kulę, nic panu nie grozi - usłyszałem pułkownika.
Aktówka z wahaniem wpłynęła do środka, niesiona przez siwego mężczyznę mającego na sobie tradycyjny,
wysadzany złotem i diamentami czarny garnitur, który zdobił adwokatów w całej galaktyce.
- Jestem twoim obrońcą z urzędu; nazywam się Pederasis Narcoses.
- Na co mi pańska pomoc - skoro rozprawa odbędzie się po egzekucji?
- Na nic. Ale takie jest prawo. Musze cię teraz wysłuchać, aby poprowadzić twoją obronę na procesie.
- To jakiś obłęd - będę już gryzł ziemię!
- Zgadza się. Ale prawo tak stanowi. - Odwrócił się do pułkownika. - Muszę zostać sam na sam z klientem. To też
jest przewidziane przez prawo.
- Macie dziesięć minut, ani sekundy więcej.
- Starczy. Za pięć minut proszę wpuścić mojego asystenta. Ma dokumenty sądowe i formularz testamentu.
Drzwi zatrzasnęły się z łoskotem; Narcoses otworzył aktówkę i wyjął plastykową butelkę wypełnioną zielon-
kawym płynem. Odkręcił wieczko i wręczył mi ją.
- Wypij, do dna. Potrzymam ci gnata.
Oddałem mu spluwę, wziąłem butelkę, poniuchałem i odkaszlnąłem.
- Okropne. Dlaczego mam to pić?
- Boja ci każę. To sprawa żywotnej doniosłości, a poza tym nie masz wyboru.
To była prawda - a w końcu, co za różnica? Wychłeptałem wszystko. Szampan smakował o niebo lepiej.
- Teraz ci wyjaśnię - oznajmił korkując butelkę i chowając ją do aktówki. - Przed chwilą wypiłeś
trzydziesto-dniową truciznę. Jest to opracowany przez komputer kompleks toksyn, które na razie będą neutralne -
ale które zadadzą ci straszną śmierć po upływie dokładnie trzydziestu dni. Jeśli nie otrzymasz antidotum. Jego
skład też jest dziełem komputerów i nie można go odtworzyć.
Kiedy rzuciłem się na niego, odskoczył do tyłu dość żwawo. Łańcuch na mojej kostce nie sięgał niestety tak
daleko. Strzeliłem palcami tuż przed jego gardłem.
- Jeśli przestaniesz łaskawie drapać pazurami w powietrzu, to ci wytłumaczę -powiedział tonem znużonej rutyny.
Zastanawiałem się, czy robił już coś podobnego wcześniej. Złożyłem ręce na piersiach i cofnąłem się pod ścianę.
- Teraz dużo lepiej. Choć jestem adwokatem upoważnionym do prowadzenia kancelarii na tej planecie, re-
prezentuję także Ligę Galaktyczną.
- Wspaniale. Paskönjakowie chcą mnie utopić - a pan otruć. Sądziłem, że trafiłem do miłującej pokój galaktyki?
- Tracisz czas. Przyszedłem, aby cię uwolnić. Liga potrzebuje przestępcy. Biegłego w swoim fachu i rzetelnego.
Jedno pozostaje w sprzeczności z drugim. Na razie wykazałeś się przestępczą biegłością, dokonując zuchwałej
kradzieży, która omal ci się nie powiodła. Trucizna gwarantuje twą rzetelność. Czy mogę wierzyć, że będziesz
współpracował? Przynajmniej pożyjesz trzydzieści dni dłużej.
- Tak, jasne, pan jest górą. Nie mam wyboru.
- Nie masz. - Zerknął na zegarek w paznokciu małego palca i odsunął się na bok. W tym momencie otworzyły się
drzwi, a do celi śmierci wkroczył brodaty i pyzaty młodzieniec z plikiem papierów.
- Znakomicie - ucieszył się Narcoses. - Masz testament? - Chłopak skinął głową. Drzwi się zamknęły i na powrót
uszczelniły.
- Pięć minut - oznajmił adwokat.
Przybysz rozpiął zamek swego jednoczęściowego gangu. Zdjął go z siebie - i sporo ciała przy okazji. Garnitur był
wypchany. Chłopak nie był wcale gruby, tylko szczupły i muskularny jak ja. Kiedy zdarł z twarzy sztuczną brodę,
przekonałem się, że był do mnie uderzająco podobny. Mrugałem jak opętany i wbijałem wzrok we własną twarz.
- Zostały tylko cztery minuty, di Griz. Wskakuj w garnitur. Przykleję ci brodę.
Dobrze zbudowany i przystojny nieznajomy przywdział, mój zrzucony kaftan z juty. Przesunąłem się na bok,
a Narcoses wyjął z kieszeni klucz, pochylił się i odpiął mi kajdanki z łydki. Podał je tamtemu, który spokojnie
kucnął i przykuł się za kostkę.
- Dlaczego... dlaczego to robisz? - spytałem chłopaka. Nie odpowiedział, po prostu sięgnął nade mną po rewolwer.
- Będę potrzebował drugiego pocisku - przemówił. Moim własnym głosem.
- Dostaniesz od pułkownika - odparł Narcoses. Wtedy przypomniałem sobie coś, co powiedział kilka chwil
wcześniej.
- Nazwał mnie pan di Grizem. Pan wie, jak się nazywam?
- Wiem dużo więcej - oznajmił przyklejając mi we właściwym miejscu brodę i wąsy. - Weź od niego dokumenty.
Wyjdziesz za mną z celi. Trzymaj gębę na kłódkę.
Zrobiłem to wszystko z dziką rozkoszą. Rzuciwszy pożegnalne spojrzenie swemu przykutemu sobowtórowi,
ruszyłem w podskokach na wolność.
ROZDZIAŁ 3
Biegłem za Narcosesem, ściskając w rękach papiery i starając się myśleć jak na brodatego grubasa przystało.
Straże olewały nas, z sadystyczną fascynacją przyglądały się za to, jak ich kolega przystępuje do zamykania
hermetycznych drzwi.
- Zaczekajcie - powiedział pułkownik otwierając małe pudełko, z którego wyjął pocisk. Kiedy przemykałem obok,
podniósł wzrok. Czułem, że pot mi tryska wszystkimi porami. Przelotne spojrzenie trwało chyba z godzinę. Puł-
kownik odwrócił się i zawołał do strażnika: - Otwieraj drzwi, idioto! Zamkniesz je, jak załaduję rewolwer. I
sprawa skończy się raz na zawsze.
Skręciliśmy za rogiem, zabójcza gromada zniknęła nam z oczu. W milczeniu, stosownie do instrukcji, pokonałem
za adwokatem mnóstwo strzeżonych bram, wszedłem do windy, opuściłem ją, a potem przekroczyłem ostatni próg
i opuściłem Mennicę. Minąwszy uzbrojone po zęby straże, skierowaliśmy się do naziemnego pojazdu, który na nas
czekał. Wówczas pozwoliłem sobie na westchnienie ulgi.
- Ja...
- Cisza! Do auta. W biurze pogadamy o podwyżce -nie wcześniej.
Narcoses musiał wiedzieć o czymś, o czym nie miałem pojęcia. Pluskwy detekcyjne w drzewach ozdobnych, obok
których jechaliśmy? Mikrofony kierunkowe? Doszedłem do wniosku, że moje precyzyjnie zaplanowane włamanie
było skazane na niepowodzenie od chwili, gdy je wymyśliłem.
Kierowca milczał jak grób - i był równie atrakcyjny. Obserwowałem zabudowania, które przesuwały się za ok-
nem; później ukazała się okolica podmiejska. Jechaliśmy i jechaliśmy; w końcu stanęliśmy przed małym
budynkiem na pełnych drzew peryferiach. Kiedy podeszliśmy do wejścia, frontowe drzwi otworzyły się, a potem
zamknęły za nami, najwyraźniej automatycznie. To samo miało miejsce z drzwiami wewnętrznymi, na których
widniał gustowny szyld ze złotych liter i brylantowych ćwieków PEDERASIS NARCOSES - ADWOKAT.
Zamknęły się bezszelestnie. Obróciłem się na pięcie i pogroziłem mu palcem.
- Wiedział pan o mnie, zanim wylądowałem na tej planecie.
- Oczywiście. Od chwili, gdy twoje fałszywe dokumenty trafiły do centrali.
- Przyglądaliście się więc z założonymi rękami, jak obmyślam, planuję i dokonuję przestępstwa, a potem dostaję
karę śmierci - i nie spróbowaliście mi przeszkodzić?
- Zgadza się.
- To zbrodnia! Jeszcze gorsza od mojej.
- Nieprawda. Zresztą w każdym przypadku mieliśmy cię wyciągnąć z tej ostatecznej kąpieli. Chcieliśmy tylko
sprawdzić, jak sobie poradzisz.
- I jak sobie poradziłem?
- Bardzo dobrze - jak na młodzieńca w twoim wieku. Dostałeś pracę.
- Cieszę się. Ale co z moim dublerem - tym frajerem, który zajął moje miejsce?
- Ten frajer, jak o nim mówisz, to jeden z najlepszych i najdroższych cyborgów, którego można zdobyć za
pieniądze. Które to pieniądze nie pójdą na marne, gdyż lekarz wystawiający w tym momencie akt zgonu znajduje
się na naszej liście płac. Sprawa została zamknięta.
- Wspaniale - westchnąłem opadając bezwładnie na kanapę. -Mogę dostać coś do picia? To był długi dzień. Ale nic
mocnego - wystarczy piwo.
- Doskonały pomysł. Napiję się razem z tobą.
Ze ściany wysunął się mały, ale dobrze zaopatrzony barek: dozownik zaserwował dwa schłodzone portery. Łyk-
nąłem duży haust i mlasnąłem.
- Znakomite. Skoro mam raptem trzydzieści dni, to może się dowiem, czego żądacie ode mnie?
- W swoim czasie - powiedział siadając naprzeciw mnie. - Kapitan Varod przesyła ci pozdrowienia. I wiadomość:
wiedział, że kłamiesz, obiecując rzucić życie przestępcy.
- I kazał mnie obserwować?
- Dobrze kojarzysz. Po wykonaniu dla nas ostatniego zadania staniesz się uczciwym człowiekiem. Albo...
- Kim pan jest, by tak mówić?! - zawołałem z kpiną i osuszyłem szklankę. - Sprzedajnym adwokaciną, który w
teorii bierze pieniądze za wspieranie prawa. Nie kiwnęliście palcem, by uniemożliwić tutejszym łobuzom
uchwalenie ustawy o procesie dopiero po egzekucji - a teraz wynajmujecie kryminalistę do popełnienia
przestępstwa. Pan to nazywa praworządnością?
- Po pierwsze - oznajmił podnosząc palec na modłę adwokatów - wcale nie przyklepaliśmy tajnego prawa
Mennicy. - To najnowszy pomysł miejscowego zarządu, który przejawia nadmiar paranoi. Ty pierwszy trafiłeś tu
do pierdla - i będziesz ostatni. Już mają miejsce liczne zmiany personalne. Po drugie - ciągnął podnosząc drugi
palec -Liga bynajmniej nie przystała na przemoc ani na czyny kryminalne. To pierwszy podobny wypadek i skutek
całej serii niezwykłych okoliczności. Po głębokim zastanowieniu zapadła decyzja, aby zrobić to ten jeden raz.
Pierwszy i ostatni.
- Miliony mogą to kupić - parsknąłem z niedowierzaniem. - Może już czas, bym dowiedział się od pana, na czym
polega moje zadanie?
- Nie... ponieważ sam tego nie wiem. Oddałem głos przeciw całej operacji, toteż zostałem wyłączony. Profesor
Van Diver opowie ci wszystko.
- A trzydziestodniowa trucizna?
- Skontaktujemy się z tobą dwudziestego dziewiątego dnia. - Wstał i podszedł do drzwi. - Złamałbym swoje
zasady, gdybym ci życzył powodzenia.
To był jego purytańsko-pompatyczny sposób wychodzenia. Minął się w drzwiach ze starszawym jegomościem z
białą brodą i monoklem.
- Profesor Van Diver, jeśli się nie mylę?
- Istotnie - odparł podając mi do uściśnięcia miękkiego i wilgotnego śledzia. - Musisz być tym ochotnikiem o pseu-
donimie Jim, o którego przybyciu zostałem poinformowany, a który miał mnie tu oczekiwać. To dobrze, że
podjąłeś się zadania, które należy określić jako dość naglące i skomplikowane.
- Dość naglące - przyznałem podejmując akademicki ton profesora. - Czy istnieje realna możliwość, bym dowie-
dział się czegoś o istocie przedsięwzięcia?
- Naturalnie. Posiadam niezbędne upoważnienie do przestawienia ci interpolowanej informacji odnośnie prze-
biegu wydarzeń i tragicznego faktu straty. Pomocy, jakiej potrzebujesz, udzieli ci druga osoba, której tożsamość
pozostanie nieznana. Zacznę od wydarzeń, które miały miejsce nieco ponad dwadzieścia lat temu...
- Piwo. Muszę się odświeżyć. Napije się pan ze mną?
- Unikam napojów zawierających alkohol i kofeinę.
Kiedy napełniałem kufel, błyskał na mnie szklanym wzrokiem przez groźny monokl. Pociągnąłem łyk, usiadłem i
dałem mu ręką sygnał do aktywności. Głos Van Divera obmył mnie wezbraną falą napuszonego stylu i wkrótce
zapadłem w lekką drzemkę - ale bardzo szybko rozbudziła mnie treść wykładu. Mówił o wiele za dużo, czyniąc
stanowczo zbyt wiele dygresji, ale poza tym była to fascynująca opowieść.
Z przedstawienia ogołoconej wersji nie miałby nawet w połowie tyle radości, a wygłoszenie jej trwałoby zaledwie
kilka minut. Po prostu Galaksia Universitato wysłał ekspedycję na znane stanowisko archeologiczne w odległym
zakątku Kosmosu - gdzie odkryto artefakt pochodzenia nieludzkiego.
- Pan mi wciska kit - odpowiedziałem. - W ciągu ostatnich trzydziestu dwóch tysięcy lat ludzkość zbadała większą
część galaktyki i nie znalazła śladu obcej rasy.
Parsknął gromkim śmiechem.
- Nie „wciskam kitu", jak twierdzisz swoją prostą gwarą ludową. Przyniosłem ze sobą dowód poglądowy, zdjęcie
wysłane do nas przez ekspedycję. Artefakt został odkryty w warstwie liczącej co najmniej milion lat i nie
przypomina niczego w dowolnej bazie danych istniejącej w znanym wszechświecie.
Wyjął zdjęcie z wewnętrznej kieszeni i podał mi. Wziąłem je do ręki, przyjrzałem się, a potem obróciłem w kółko,
ponieważ nie było wskazówki, gdzie góra, a gdzie dół. Dziwaczna plątanina kątów i figur nie przypominająca
niczego, co w życiu widziałem.
- Wygląda dość obco na to, aby być obcego pochodzenia - powiedziałem. Oczy mnie rozbolały od patrzenia na
fotografie, wiec cisnąłem ją na stół. - Do czego służy, z czego jest zrobiony i w ogóle?
- Nie mam najmniejszego pojęcia, bo uniwersytet nigdy go nie dostał. Mówiąc szczerze, artefakt zaginął w czasie
podróży i musimy koniecznie go odzyskać.
- Ktoś się po partacku obszedł z jedynym obcym artefaktem we wszechświecie.
- To przekracza moje kompetencje i nie będę zabierał głosu w tej sprawie. Zostałem jednak upoważniony do
odpowiedzialnego stwierdzenia, że artefakt trzeba odnaleźć i zwrócić. Za wszelką cenę - którą to kwotę mam
prawo zapłacić. Oficerowie Ligi Galaktycznej zapewnili mnie, że ty, występujący pod pseudonimem Jim, podjąłeś
się dobrowolnie odnaleźć i zwrócić artefakt. Przekonali mnie również, że mimo młodego wieku jesteś fachowcem
w swej dziedzinie. Pozostaje mi tylko życzyć ci sukcesu - i czekać na ponowne spotkanie z tobą, gdy powrócisz z
przedmiotem, na którym nam tak zależy.
Z tymi słowy opuścił pokój, a jego miejsce zajął umundurowany oficer floty. Zamknął drzwi i obrzucił mnie
stalowym wzrokiem. Oddałem mu spojrzenie.
- Czy od pana dowiem się nareszcie, o co chodzi? -spytałem.
- Tak, u diabła - warknął. - Piekielnie kretyński pomysł - ale innego nie mamy. Jestem admirał Benbow, szef
Departamentu Ochrony Armady Ligi Galaktycznej. Tępi naukowcy dopuścili do tego, że najcenniejszy przedmiot
we wszechświecie wyślizgnął im się z rąk - a teraz my musimy zakasać rękawy i wyciągać dla nich kasztany z
ognia.
Połączone metafory admirała były równie denerwujące jak akademickie dywagacje profesora. Czyżby jasne wyra-
ż
anie myśli stawało się sztuką zapomnianą?
- Daj pan spokój - odparłem. - Niech pan mi po prostu powie, co się stało i co mam zrobić.
- Dobrze. - Klapnął na fotel. - Jeśli to jest piwo, nie odmówię kufelka. Zresztą nie. Podwójna whisky wysoko-
oktanowa, nie, potrójna. Bez lodu. Wykonać.
Robobar obsłużył nas w drinki. Admirał skończył whisky, nim ja zdążyłem unieść moje piwo.
- Słuchaj zatem. Ekspedycja, o której mowa, wracała z planetarnych wykopalisk, kiedy statek doznał awarii
systemu łączności. Zaniepokojeni nawigacją, wylądowali na najbliższej planecie, która nieszczęśliwie i tragicznie
okazała się Liokukae.
- Dlaczego nieszczęśliwie i tragicznie?
- Zamknij usta, otwórz uszy. Odzyskaliśmy załogę i ich statek we względnie nienaruszonym stanie. Ale bez
artefaktu. Z pewnych powodów nie możemy zrobić nic więcej. Dlatego zwróciliśmy się do ciebie.
- No to proszę mi teraz ujawnić te powody.
Chrząknął i odwrócił wzrok. Nim odezwał się ponownie, przyjął pion i uzupełnił whisky w szklance. Gdybym nie
miał oleju w głowie, powiedziałbym, że stary zasuszony pies kosmiczny zapomniał języka w gębie.
- Musisz zrozumieć, że naszą rolą i celem jest utrzymanie pokoju w galaktyce. Nie zawsze jest to możliwe.
Zdarzają się osobnicy, a nawet całe grupy osób nie podzielających naszych celów. Ludzie gwałtowni, najwyra-
ź
niej nieuleczalnie obłąkani, którym obce jest poczucie odpowiedzialności. Mimo wszelkich starań pozostają od-
porni na nasze wysiłki i propozycje pomocy. - Wypił do dna i miałem uczucie, że wreszcie przybliżamy się do
prawdy.
- Skoro nie możemy ich zabić - chyba rozumiesz, że tylko najwyższe władze wiedzą o tym, co teraz usłyszysz
-staramy się, to znaczy, pilnujemy, aby, hmm, aby trafiali na Liokukae i żyli według własnych upodobań. Nie
zagrażając spokojnym narodom związku...
- Galaktyczne wysypisko! - zawołałem. - Szafa, pod którą zamiatacie swoje śmieci, świętoszki! Nic dziwnego, że
ukrywacie to w ścisłej tajemnicy.
- Pozbądź się much w nosie, di Griz. Czytałem twoją kartotekę - i moim zdaniem, mocno śmierdzi. Ale trzymamy
cię za kędziory, odkąd wypiłeś truciznę, która załatwi cię za siedemset dwadzieścia cztery godziny. Będziesz
zatem grzeczny. Zamierzam cię teraz napoić ohydną wiedzą o Liokukae, udostępnić ci nasze tajemnice, a potem
ułożysz plan odzyskania skarbu. Nie masz wyboru.
- Wielkie dzięki. Jakimi środkami dysponuję?
- Niezmierzonymi, nieograniczonym funduszem, absolutnym wsparciem. Każda planeta w galaktyce łoży na
Galaksia Universitato. Pławią się w takiej masie kredytek, że super magnat wygląda przy nich jak żebrak. Masz ich
oskubać.
- Nareszcie mówi pan moim językiem! Zaczyna, mnie wciągać ten zatruty pomysł. Niech pan podrzuci archiwa -i
trochę jedzenia - to zobaczę, co da się zrobić.
Niewiele, powiedziałem do siebie po godzinach wielokrotnego czytania cienkiej teczki, pożarłszy stos zleżałych i
pozbawionych smaku kanapek. Admirał zapadł w drzemkę na fotelu i chrapał niczym dysza od rakiety. Nie
znalazłem odpowiedzi, należało zatem postawić kilka pytań. Co dało mi słodką przyjemność obudzenia admirała.
Kilka mocnych szarpnięć załatwiło sprawę i wstrętne czerwone oczy wpatrzyły się w moje ze złością.
- Lepiej, żebyś miał dobre powody do tego, co zrobiłeś.
- Mam. Co pan wie osobiście o Liokukae?
- Wszystko, bałwanie. Dlatego tu jestem.
- Wydaje się solidnie uszczelniona.
- Solidnie to za mało powiedziane. Hermetycznie uszczelniona, strzeżona, patrolowana, obserwowana,
odizolowana, poddana kwarantannie - wybieraj, co chcesz. Armada dostarcza jedzenia i lekarstw. Nic nie
wychodzi na zewnątrz.
- Mają własnych lekarzy?
- Nie. Zespoły medyczne mieszkają w szpitalu wewnątrz stacji lądowania - zbudowanej jak forteca. Nim zapytasz,
odpowiedź brzmi - nie. Ta odrobina zaufania, jaka istnieje jeszcze między Armadą i Liokukaenami, dotyczy usług
medycznych. Zgłaszają się do nas i poddajemy ich leczeniu. Niech tylko zaczną podejrzewać, że medycy angażują
się w jakieś machinacje, a zaufanie pryśnie jak bańka mydlana. Choroby i śmierć będą nieuniknione.
- Skoro reszta cywilizowanej galaktyki nie ma o nich pojęcia - co oni wiedzą o nas?
- Pewnie wszystko. Nie praktykujemy cenzury. Transmitujemy całą sieć normalnych kanałów rozrywkowych TV
oraz programy edukacyjne i aktualności. Są dobrze wyposażeni w odbiorniki i mogą oglądać powtórki wszystkich
najbardziej obrzydliwych widowisk i seriali. Jest teoria, że jeśli zdołamy oszołomić ich umysły telewizyjnym
chłamem, to nie będą rozrabiać.
- I działa?
- Może. Na pewno zaś okupują pierwsze miejsce na galaktycznej skali nieprzerwanego siedzenia przed szklanym
pudłem.
- Latacie do nich i prowadzicie badania?
- Nie bądź głupi. W obudowie każdego odbiornika zatopiliśmy liczniki. Podsłuchują je orbitery.
- Mamy tu wobec tego planetę krwiożerczych, zbzikowanych fanatyków telewizji?
- Nic dodać, nic ująć.
Zerwałem się na nogi, rozsypując na dywanie suche okruchy niezjadliwej kanapki. Podniosłem dłonie i głos:
- To jest to!
Benbow zerknął na mnie, marszcząc czoło.
-Co?
- Sposób. Na razie tylko przebłysk koncepcji... ale wiem, że rozrośnie się i pogłębi w coś niewiarygodnego.
Prześpię się z nią, a kiedy się obudzę, wykończę i opowiem panu ze szczegółami.
- Co?
- Nie bądź pan taki zachłanny. Wszystko w swoim czasie.
ROZDZIAŁ 4
Automatyczna kuchnia, na wpół zdezelowana i rozregulowana, wyprodukowała kolejną nieświeżą kanapkę i
ciepławy kubek wodnistego kakao. Zjadłem i popiłem, a potem w głębi korytarza odszukałem sypialnię. Kli-
matyzowaną, rzecz jasna - ale okno nie było hermetyczne. Otworzyłem je i wciągnąłem nosem zimne, nocne
powietrze. Wschodził księżyc, dołączając do trzech pozostałych, które stały już na niebie. Dawały w sumie
całkiem interesujące cienie. Noga za parapet, skok do ogrodu - i byłbym daleko, nim ktokolwiek zdąży podnieść
alarm.
A po dwudziestu dziewięciu dniach leżałbym w grobie. Te parę łyków, które wypiłem w więzieniu, naprawdę
skoncentrowały moją uwagę i zagwarantowały lojalność. Czy jednak zdążę z tą skomplikowaną operacją w tak
krótkim czasie?
Zważywszy na konsekwencje, nie miałem wyboru. Westchnąłem, zamknąłem okno i poszedłem spać. To był
długi, ! bardzo długi dzień.
Rano przełamałem zamek na tablicy rozdzielczej w kuchni i byłem zajęty drobnymi ulepszeniami, kiedy wszedł
admirał Benbow.
- Mogę uprzejmie zapytać, co tutaj robisz, do wszystkich diabłów?
- Chyba widać, że staram się zmusić ten złośliwy mechanizm do wyprodukowania czegoś innego poza zjełczałymi
kanapkami ze zgniłym serem. No!
Zatrzasnąłem panel i wystukałem komendę. Pojawił się natychmiast kubek parującej kawy, a w ślad za nim
kanapka z wieprzowiną, parująca i soczysta. Admirał pokiwał głową.
- Ta będzie dla mnie - zrób sobie drugą. A teraz opowiedz mi o swoim planie.
Opowiedziałem. Mamrocząc z pełnymi ustami.
- Wydamy trochę kredytek z tej góry pieniędzy, do której mamy dostęp. Najpierw ustawimy parę spraw w me-
diach. Chcę mieć wywiady, recenzje, plotki i mnóstwo innych rzeczy - wszystko na temat kapeli rockowej, która
jest sensacją galaktyki.
Admirał zawył, po czym wydusił z siebie:
- Jakiej kapeli? Co ty u diabła gadasz?
- Odlotowej grupy rockowej, zwanej...
- No?
- Nie wiem. Jeszcze o tym nie myślałem. Coś odlotowego i łatwego do zapamiętania. Albo fikuśnego.
-Uśmiechnąłem się i podniosłem w natchnieniu palec. -Mam! Gotów? Zespół się nazywa... Stalowe Szczury!
- Dlaczego?
- A dlaczego nie?
Admirał nie był szczęśliwy. Zmarszczył brwi i warknął, dźgając mnie palcem niczym prokurator.
- Jeszcze kawy. Powiesz mi zaraz, o czym mówisz, albo
cię zabiję.
- Spokojnie, admirale, spokojnie. Niech pan pamięta o nadciśnieniu. Mówię o tym, żeby się dostać na Liokukae z
całym potrzebnym sprzętem oraz z odpowiednią pomocą. Zmontujemy grupę muzyków rockowych o nazwie
Stalowe Szczury...
- Jakich muzyków?
- Po pierwsze ja - a resztę pan mi dostarczy. Podobno jest pan szefem Ochrony Armady Ligi Galaktycznej?
- Owszem. Jestem.
- To proszę wezwać swoje oddziały. Niech któryś z pańskich techników sprawdzi wszystkich agentów terenowych
i odsieje każdego, kto brał udział w czymkolwiek, co uchodzi za akcję w tym cywilizowanym wszechświecie.
Badanie będzie proste, ponieważ interesują nas tylko pod jednym względem. Skłonności do muzyki. Czy umieją
grać na jakimś instrumencie, śpiewać, tańczyć, gwizdać albo chociaż czysto zanucić. Sporządź pan tę listę, a
będziemy mieli kapelę.
Skinął głową nad czarną kawą.
- Nareszcie mówisz do rzeczy. Grupa rockowa złożona z agentów ochrony. Ale trzeba czasu, aby ich zebrać, na
organizację i próby.
- Po co?
- Żebyście mieli dobre brzmienie, kretynie.
- Kto się na tym pozna? Słuchał pan kiedyś ludowej muzyki górniczej? Czy Aqua Regii i jej Kwaśnych Kwarków?
- Słusznie. A więc montujemy grupę i nadajemy jej taki rozgłos, że zna ją cała Liokukae...
- I słucha ich piosenek...
- I chce słuchać jeszcze więcej. Na trasie koncertowej. Która jest nierealna. Planeta podlega absolutnej izolacji.
- W tym zawiera się piękno mojego planu, admirale. Kiedy popularność zespołu sięga szczytu i jego sława dociera
do najdalszych zakątków galaktyki, Szczury dopuszczają się tak straszliwej zbrodni, że z miejsca zostają
odstawieni na tę planetę-więzienie. Gdzie spotkają się z entuzjastycznym przyjęciem. Bez żadnych podejrzeń.
Gdzie wyśledzą i odnajdą obcy artefakt i przywiozą go z powrotem, abym mógł otrzymać odtrutkę. Jeszcze jedno.
Zanim weźmiemy się do roboty, chcę trzy miliony galaktycznych kredytek. W świeżo wybitych monetach z
Mennicy.
- Nie ma mowy -burknął. - Fundusze będą wypłacane
na bieżąco.
- Pan mnie nie rozumie. To moje honorarium za przeprowadzenie akcji. Koszty operacyjne są poza tym. Płacicie
albo...
- Albo co?
- Albo umrę za dwadzieścia dziewięć dni i operacja umrze razem ze mną, a w pańskich aktach pojawi się czarna
kreska.
Osobisty interes dał mu bodźca do podjęcia natychmiastowej decyzji.
- Czemu nie? Przeładowanych forsą akademików stać na to, nawet się nie połapią. Załatwię ci tę listę.
Odpiął z paska słuchawkę, krzyknął do niej wielocyfrowy numer, po czym wyszczekał kilka krótkich komend.
Nim dopiłem kawę, drukarka biurowa z brzękiem obudziła się do życia; w skrzynce poczęły się gromadzić arkusze
papieru. Przejrzeliśmy listę i odfajkowaliśmy kilkanaście możliwości. Nie było nazwisk, same numery kodowe.
Zakończywszy pracę, oddałem wykaz admirałowi.
- Będą nam potrzebne kompletne akta wszystkich, których zaznaczyliśmy.
- To są poufne i tajne informacje.
- A pan jest admirałem i może je zdobyć.
- Zdobędę - i ocenzuruję. Nie dopuszczę do tego, abyś miał poznać jakieś sekrety mojego Departamentu Ochrony.
- Niech je pan zachowa dla siebie, mam to gdzieś. - Co było rzecz jasna wierutnym kłamstwem. - Może pan ich
zaopatrzyć w imiona kodowe oraz numery i nie ujawniać niczyjej tożsamości. Chcę tylko wiedzieć, czy mają
uzdolnienia muzyczne i czy będą dobrzy w polu, kiedy zrobi się gorąco.
To zajęło trochę czasu. Zrobiłem sobie małą przebieżkę dla rozluźnienia mięśni. Kiedy później moje ubranie schło
w próżniowej pralce, wziąłem gorący prysznic na zmianę z zimnym. Odnotowałem w pamięci, by sprawić sobie
nową odzież - ale dopiero po tym, gdy operacja ruszy z miejsca i nabierze rozpędu. Nie było ucieczki przed
ś
miertelnym zegarem, który wystukiwał sekundy do dnia sądu ostatecznego.
- Mam listę - powiedział admirał, kiedy wróciłem do gabinetu. - Żadnych nazwisk, wyłącznie numery. Agenci płci
męskiej są pod literą A...
- Niech zgadnę - kobiety są pod B?
Jedyną odpowiedzią było burknięcie pod nosem; admirał cierpiał na chroniczny brak poczucia humoru. Prze-
rzuciłem wykaz. Skromny wybór pań, które obejmowały pozycje od Bl do B4. Instrumentalistki - organy piszczał-
kowe, nie do wiary, harmonijka ustna, tuba - i wokalistka.
- Będę potrzebował fotografii B3. A co symbolizują inne oznaczenia przy Bl? 19T, 908L i pozostałych?
- Szyfr - oznajmił wyrywając mi arkusz z ręki. - To tłumaczy się jako sprawna w walce wręcz, tamto -wyszkolona
w strzelaniu z broni osobistej. Reszta to nie twój interes.
- Wspaniale, dziękuję. Nie wiem, co bym bez pana zrobił. Chyba wykorzystam tę agentkę - ale pod warunkiem, że
nie będzie musiała targać swoich organów na plecach. A teraz wybierzmy kogoś z listy panów i zaczekajmy na
fotografie. Poza tym jednym, A19. Obejdzie się bez fotografii - chce go tu widzieć natychmiast, we własnej
osobie.
- Dlaczego?
- To perkusista i gra na syntezatorze molekularnym. Nie znam się na muzyce - a więc mnie nauczy mojej roli w tej
kapeli. A19 pokaże mi, co trzeba, potem nagra kilka numerów i ustawi maszyny do grania różnych urywków. Ja
się ograniczę do szczerzenia zębów i naciskania guzików. Skoro mowa o maszynach - czy pański okryty ścisłą
tajemnicą serwis dysponuje na tej planecie naprawczymi urządzeniami elektronicznymi?
- To wiadomość poufna.
- Wszystko, co dotyczy naszej operacji, jest poufne. Ale będę musiał zająć się trochę elektroniką. Tutaj bądź gdzie
indziej. No więc?
- Uzyskasz dostęp do urządzeń.
- Dobrze. I proszę mi powiedzieć... co to jest gastrofon albo kobza?
- Nie mam pojęcia. Czemu pytasz?
- Są tu wymienione jako instrumenty, umiejętności czy coś w tym rodzaju. Muszę się tego dowiedzieć.
Nasmarowany strumieniem kredytek z uniwersytetu i obsadzony pupilkami admirała mechanizm mojego planu
zaczął się obracać na wysokim biegu. Liga faktycznie miała placówkę na tej planecie - pod przykrywką
międzygwiezdnej firmy spedycyjnej - z kompletnie wyposażonym warsztatem mechanicznym i aparaturą
elektroniczną. Fakt, że pozwolili mi korzystać ze wszystkiego, oznaczał, iż po zakończeniu operacji firma
niewątpliwie zniknie. Grafik przesłuchań był już ustalony, agent A19 przybył najszybszym z dostępnych środków
lokomocji. Pojawił się z lekko szklistym wyrazem oczu jeszcze tego samego popołudnia.
- Znam cię tylko z oznaczenia kodowego A19. Podasz mi jakieś lepsze imię, którym mógłbym się do ciebie
zwracać? Nie musi być twoje własne.
To był zwalisty facet o kwadratowej szczęce, którą pocierał spinając mózg do działania.
- Zach - to imię kuzyna. Mów mi Zach.
- Dobra, Zach. Masz niezły dorobek muzyczny.
- Ja myślę! Przebrnąłem uczelnię zagrywaniem w kapeli. Wciąż daję występy od czasu do czasu.
- Dostałeś pracę. Pójdziesz teraz na wycieczkę z otwartą książeczką czekową i kupisz najlepszą, najdroższą i naj-
bardziej skomplikowaną aparaturę do muzyki elektronicznej, jaką uda ci się znaleźć. Musi być możliwie
najbardziej zwarta i zminiaturyzowana do mikroskopijnej wielkości. Przyniesiesz ją tutaj, a ja wszystko zmniejszę
jeszcze bardziej, bo będziemy musieli to targać na własnych plecach. Jeśli nie znajdziesz czegoś na planecie,
skorzystaj z galaktycznej poczty wysyłkowej. Wydawaj! Im więcej wydasz, tym lepiej!
Oczy mu zabłysły muzyczną namiętnością.
- Mówisz poważnie?
- Absolutnie. Sprawdź u Benbowa. Admirał zatwierdza wszystkie wydatki. Leć!
Poleciał - i rozpoczęły się przesłuchania. Spuśćmy zasłonę na odrażające szczegóły następnych dwóch dni. Naj-
widoczniej zdolności muzyczne i dryl wojskowy nie idą w parze. Musiałem ciąć i lista szybko się kurczyła.
Liczyłem na duży zespół - a wychodziło na to, że będę miał maleńkie combo.
- To wszystko, admirale - powiedziałem i oddałem mu skrócony wykaz. - Braki ilościowe będziemy musieli
nadrabiać jakością. To będę ja i tych troje.
Zmarszczył brwi.
- Wystarczy?
- Musi. Odrzuceni może i są wspaniałymi agentami, ale przez lata będzie mi się śniło ich brzmienie. W nocnych
koszmarach. Niech pan weźmie wybrańców na stronę i opowie im o mnie i o naszej misji. Spotkam się z nimi po
lunchu w sali przesłuchań.
Rozstawiałem na stole szklanki i butelki z napojami chłodzącymi, kiedy cała czwórka wpadła gromadnie do
ś
rodka. Równym krokiem!
- Lekcja numer jeden! - zawołałem. - Rozumujcie jak cywile. Najmniejszy przejaw wojskowego drylu od razu nas
zabije. Jasne? Rozmawialiście z admirałem? Kiwacie głowami, to dobrze, bardzo dobrze. Kiwnijcie jeszcze raz,
jeśli zgadzacie się przyjmować rozkazy tylko ode mnie i od nikogo więcej. Znakomicie. A teraz przedstawię was
sobie. Nie wolno mi znać waszych prawdziwych nazwisk ani funkcji, a więc wymyśliłem naprędce kilka innych.
Pójdziemy w świat po nowemu. Gość po waszej lewej stronie, imię kodowe Zach, jest profesjonalnym grajkiem i
uczy mnie nowych umiejętności. Od niego przede wszystkim zależy, czy nasz projekt ruszy z miejsca. Nazywam
się Jim i niedługo będę umiał grać na elektronicznych zabawkach i liderować grupie. Obecna tutaj młoda dama,
aktualnie zwana Madonetką, to wielce uzdolniony kontralt i nasza wokalistka. Przywitajmy ją serdecznie.
Obdarzyli Madonetkę oklaskami, najpierw powoli, potem coraz śmielej i radośniej, aż musiałem podnieść dłoń, by
facetów uciszyć. Stanowili zgraję narwańców, należało ich rozluźnić. Madonetką miała jasną skórę i ciemne
włosy; wysoka, dobrze zbudowana i dość atrakcyjna cizia. Uśmiechnęła się i pomachała im ręką.
- Wystarczy, początkująca kapelo. Wy dwaj ostatni, Floyd i Stingo, stanowicie resztę grupy. Floyd to ten wysoki,
chudy gość ze sztuczną brodą - hoduje sobie prawdziwą, ale potrzebowaliśmy tej już teraz do zdjęć dla
kampanii reklamowej. Cudotwórcy od zarostu wynaleźli środek antydepilacyjny, który stymuluje porost włosów.
Za trzy dni Floyd będzie miał piękną bródkę. Poza hodowaniem szczeciny gra na kilku instrumentach dętych,
stanowiących, jeśli nie wiecie, historyczną rodzinę instrumentów muzycznych, w które należy dmuchać z całej
siły, aby wydobyć dźwięk. Floyd pochodzi z odległej planety zwanej Och'aye, która cieszy się być może
galaktyczną sławą dzięki innemu swojemu synowi o nazwisku Angus McSwiney, założycielowi sieci
automatycznych jadłodajni McSwineya. Floyd gra na instrumencie, którego przeszłość okrywa mgła zapomnienia.
Czasami żałuję, że nie doczekał naszych czasów. Prosimy cię o szybką melodyjkę na kobzie, jeśli łaska.
Słyszałem ją wcześniej, więc byłem trochę lepiej przygotowany. Floyd odemknął futerał i wyjął aparat podobny
do wielkiego, brzuchatego pająka z dużą liczbą czarnych nóg. Zarzucił go na siebie, dmuchnął z całej siły i
jednocześnie zaczął pompować wściekle łokciem brzuch robala. Patrzyłem na nich i podziwiałem straszny wyraz
ich twarzy, kiedy ryk z rzeźni wypełnił salę.
- Wystarczy! - krzyknąłem i jęk ostatniej zarzynanej świni przeszedł w śmiertelną ciszę. - Nie wiem, czy ten
instrument spełni jakąś rolę w czasie naszych recitali, musicie jednak przyznać, że niewątpliwie przykuwa uwagę.
Ostatnim, choć nie mniej ważnym członkiem kapeli, jest Stingo. Porzuciwszy służbę, stał się całkiem niezłym
adeptem gry na fidelinie. Stingo, prosimy o demonstrację.
Stingo uśmiechnął się po ojcowsku i pokiwał do nas ręką. Miał siwe włosy i imponujący brzuch. Martwił mnie
jego wiek i ogólna forma, lecz admirał po dyskretnym zbadaniu danych zapewnił mnie, że zdrowie Stingo ma
kategorii A+, że regularnie ćwiczy, że poza skłonnością do lekkiej nadwagi nadaje się do warunków polowych.
Machnąłem na to, bo niewiele mogłem zrobić. Z zapisów wynikało, że Stingo wziął się za muzykę po zakończeniu
aktywnej służby; z braku talentów kazałem przejrzeć również akta weteranów. Kiedy do niego dotarliśmy,
ucieszył się z powrotu do firmy. Fidelina miała dwa gryfy i brzmiała dość wesoło, wydając szarpiąco-zgrzytliwe
dźwięki, które wszystkim chyba się podobały. Stingo eleganckim ukłonem podziękował za uznanie.
- No, to już wszystko. Poznaliście zatem Stalowe Szczury. Są pytania?
- Tak - powiedziała Madonetka i oczy zebranych zwróciły się w jej stronę. - Jaką muzykę będziemy grać?
- Dobre pytanie - i wydaje mi się, że mam dobrą odpowiedź. Badania nad współczesną muzyką ukazują wielką
rozmaitość rytmów i tematów. Niekiedy okropnych, jak w muzyce wiejsko-hutniczej. Czasem dość uroczych, jak
u Wesołków i ich stada rozśpiewanych ptaków. My jednak potrzebujemy czegoś nowego i odmiennego. Albo
starego i odmiennego pod warunkiem, że nikt tego nie słyszał od tysięcy lat. By wspomóc natchnienie, kazałem
wydziałowi muzycznemu Galaksia Universitato przeszukać najdawniejsze bazy danych, jakimi dysponują.
Minęły tysiąclecia, odkąd ta muzyka rozlegała się po raz ostatni. Zwykle bardzo słusznie.
Podniosłem garść nagrań.
- Tylko tyle ocalało po wyczerpującym teście, jakim je poddałem. Jeśli mogłem słuchać dłużej niż piętnaście se-
kund, robiłem kopię. Obecnie wysubtelnimy proces jeszcze bardziej. Co wytrzymamy przez pół minuty,
przechodzi do następnej rundy.
Wetknąłem jeden z czarnych, mikroskopijnych chipów do odtwarzacza i rozsiadłem się wygodnie. Trzasnął w nas
grzmot atonalnej muzyki, a nasze uszy zaatakował sopran o głosie maciory w ostatniej godzinie ciąży. Wyrwałem
nagranie, rozgniotłem pod obcasem i sięgnąłem po następne.
Późnym popołudniem mieliśmy oczy podkrążone od łez, rwało nas w uszach, a nasze mózgi cierpły i puchły na
zmianę.
- Starczy na razie? - zapytałem słodkim głosem. Odpowiedzią był chór jęków. - Dobrze. Po drodze zauważyłem
pijalnię „Kurz na migdałkach". Sądzę, że to tylko drobny żart i mają na myśli spłukiwanie kurzu z migdałków
klientów. Pójdziemy sprawdzić?
- Idziemy! - zawołał Floyd i ruszył z kopyta na czele wędrówki ludów.
- Toast - powiedziałem, kiedy przybyły napoje. Podnieśliśmy szklanki. - Za Stalowe Szczury - oby grały długo!
Wznieśli okrzyk i wypili, a potem zażądali drugiej kolejki. Pomyślałem, że wszystko układa się klawo.
Tylko dlaczego byłem taki przygnębiony?
ROZDZIAŁ 5
Czułem przygnębienie, ponieważ plan był wariacki. Przewidziałem tydzień na to, by nasza popularność doszła do
zenitu, na zdobycie paru nagród muzycznych... po czym miała nastąpić zbrodnia. W tak krótkim czasie
musieliśmy nie tylko znaleźć jakąś muzykę, ale także przećwiczyć materiał i osiągnąć chociaż średni poziom.
Niezłe szansę. Mogliśmy się nie wyrobić. Potrzebowaliśmy pomocy.
- Madonetko, małe pytanko. - Najpierw pociągnąłem piwa. - Muszę się przyznać do kompletnej ignorancji, jeśli
chodzi o robienie muzyki. Czy jest ktoś taki, kto jakby wymyśla melodie i rejestruje materiał, który inni grają?
- Masz na myśli kompozytora i aranżera. To może być ten sam człowiek - ale na ogół lepiej rozdzielać funkcje.
- Możemy znaleźć jednego bądź obydwóch? Zach, jesteś największym profesjonalistą wśród nas... znasz kogoś?
- To nie powinno być trudne. Wystarczy się skontaktować z ISTOTĄ.
- Najwyższą?
- Nie z istotą. Z ISTOTĄ. To skrót Intergalaktycznego Stowarzyszenia Talentów. W muzyce panuje bezrobocie i
nie powinniśmy mieć trudności ze znalezieniem paru zdolnych ludzi.
- No to załatwione. Od razu każę admirałowi się tym zająć.
- Niemożliwe - warknął tym swoim zwykłym, przyjaznym stylem. - Żadnych cywilów, żadnych osób postronnych.
To ściśle tajna operacja od początku do końca.
- Na razie - ale za siedem dni zrobi się publiczna. Musimy tylko wymyślić jakąś historię dla mediów. Powiedzmy,
ż
e montuje się kapelę do realizacji holofilmu. Albo dla jakiejś dużej firmy na kampanię reklamową. Załóżmy, że
McSwineys postanowili zmienić wizerunek, sięgnąć wyżej. Chcą się pozbyć Blimeya McSwineya i jego
czerwonego pijackiego nosa, a w jego miejsce wziąć naszą grupę. Musi pan to zrobić - natychmiast.
Zrobił. Nazajutrz do sali prób przyprowadzono bladego i wychudzonego młodzieńca. Zach szepnął mi na ucho:
- Poznaję, to Barry Moyd Shlepper. Dwa lata temu napisał operę rockową Nie płucz po mnie, Angelino. Później
nie odniósł już sukcesu.
- Pamiętam. Musical o praczce, która wychodzi za dyktatora.
- To samo.
- Witamy, Barry, witamy - oznajmiłem podchodząc do niego i ściskając mu kościstą dłoń. - Nazywam się Jim i
jestem tutaj szefem.
- Babaryba, koleś. Babaryba - powiedział.
- Ja ciebie też babaryba. - Trzeba się będzie poduczyć żargonu muzycznego światka, jeśli nasz plan ma się po-
wieść. - Wyjaśnili ci już, co tu jest grane?
- Tak jakby. Rusza świeża firma nagraniowa z ciężkim szmalem do wydania. Chcą sfinansować parę nowych
kapel, by się załapać do branży.
- Właśnie. Ty odpowiadasz za aranże. Pokażę ci, co mamy, i nadasz temu formę.
Podałem mu słuchawki i odtwarzacz: nie byłem w stanie ponownie słuchać tych paskudztw. Wkładał kostki jedną
po drugiej i choć wydawało się to niemożliwe, jego blada skóra robiła się jeszcze bledsza. Przesłuchał wszystkie.
Westchnął drżącym głosem, zdjął słuchawki i otarł łzy z oczu.
- Mam ci powiedzieć szczerze, co o tym myślę?
- Wal.
- Cóż, nie chciałbym cię urazić, ale to naprawdę wciąga. Tchnie. Oszałamia.
- Potrafisz lepiej?
- Mój kot potrafi. I zrobić na tym forsę.
- No to wracasz z zasiłku. Do roboty!
Nie mogłem uczynić nic więcej, dopóki muzyka nie została napisana, przećwiczona, zarejestrowana. Tamci grali
na swoich instrumentach i śpiewali, moja rola ograniczała się do wciskania przełącznika przed każdym
kawałkiem. Potem wszystkie bębny, czynele, syreny, dzwony i syntezator molekularny Zacha wypalały z
głośników pełną mocą, a ja trącałem przełączniki, które do niczego nie służyły, waliłem w klawisze na odłączonej
klawiaturze. Kiedy więc oni robili muzykę, ja zajmowałem się bajerami.
Pociągało to za sobą konieczność obserwacji najpopularniejszych zespołów, grup i solistów. Część była
przyjemna, reszta okropna, wszystko za głośne. W końcu wyłączyłem dźwięk i oglądałem wiązki laserowe,
eksplozje fajerwerków
i akrobatykę fizyczną. Robiłem szkice, często do siebie mamrotałem, wydałem mnóstwo pieniędzy uniwersytetu.
I wbudowałem niewiarygodną ilość skomplikowanych obwodów do istniejącej elektroniki. Admirał niechętnie
pokrył ekstra wydatki, o jakie go prosiłem, i zmodyfikowałem wszystko w warsztacie elektronicznym. To był
całkiem zadowalający i efektywny tydzień. Na dodatek wydusiłem z admirała obiecaną zapłatę trzech milionów
kredytek.
- Wielkie dzięki - oznajmiłem pobrzękując szóstką roziskrzonych monet wartości pół miliona kredytek każda.
-Przyzwoite honorarium za przyzwoitą robotę.
- Lepiej zdeponuj je w skarbcu bankowym, póki jeszcze są - poradził zgryźliwie.
- Oczywiście. Kapitalna myśl.
Nadzwyczaj głupi pomysł. Banki były do rabowania i śledzenia przez władze podatkowe. Toteż udałem się
najpierw do warsztatu mechanicznego, gdzie popracowałem trochę w metalu, a potem spakowałem, zawinąłem i
oznaczyłem monety. Następnie poszedłem na spacer i na wszelki wypadek wykorzystałem mój wielki talent nie
zwracania na siebie uwagi, aby zgubić ewentualny ogon, który mógł mi przykleić admirał. Ryzykowałem życie -
w niejeden sposób - za ten szmal. Jeśli miałem wyjść z tego cało, chciałem, by na mnie czekał.
Dotarłem wreszcie do małej wiejskiej poczty, wybranej losowo, pod miastem. Obsługiwał ją krótkowzroczny i za-
awansowany wiekiem jegomość.
- Ekspres kosmiczny z ubezpieczeniem międzyplanetarnym. Będzie cię to kosztowało, młody człowieku.
- Nie marudź, dziadku, nie marudź. Mam drobne. -Zamrugał niezrozumiale oczami i powtórzyłem mu to w jego
rodzimym narzeczu. - Nie będzie kłopotów z opłatą, łaskawy panie. Musi mnie pan zapewnić, że przesyłka
dotrze natychmiast do profesora Van Divera z Galaksia Universitato. Czeka na te historyczne dokumenty.
Przegalafaksowałem profesorowi wcześniej, że wysyłam kilka przedmiotów osobistych, aby łaskawie je
przechował, dopóki się nie zgłoszę. Na wypadek gdyby nie mógł opanować ciekawości, zalutowałem wszystko w
pancernej kasecie, którą mogło otworzyć jedynie diamentowe wiertło. Byłem pewny, że ciekawość profesora nie
sięgnie tak daleko. Paczka zniknęła w otworze transportera i rzuciłem się z powrotem w wir pracy.
Pod koniec szóstego dnia wszyscy byliśmy zmordowani. Barry Moyd Shlepper nie kładł się dwie noce pod rząd. Z
zimnymi ręcznikami wokół głowy, wzmocniony kawą trójkofeinową, składał kilka numerów z archaicznego
chłamu. Okazał się znakomitym piratem - bądź adaptatorem, jak lubił o sobie mówić. Zespół ćwiczył, nagrywał i
znowu ćwiczył. Skupiłem się na kostiumach, bajerach, efektach wizualnych i byłem prawie zadowolony.
Po ostatniej przerwie zwołałem swoją gromadkę.
- Ucieszy was wiadomość, że damy teraz pierwszy występ publiczny. - Jak się spodziewałem, zaprotestowali
jękiem i piskliwymi okrzykami. Poczekałem, aż się uspokoją. -Doskonale wiem, co czujecie -bo czuję to samo.
Myślę, że numer bluesowy „Całkiem sama" to nasz najlepszy kawałek. Wiecie, że tutejszy personel bardzo nam
pomógł, i jesteśmy im to winni, aby pierwsi poznali nasze dokonania. Zaprosiłem około trzydziestu osób, wkrótce
się zjawią.
Jak na zawołanie drzwi się otworzyły i wmaszerowała gęsiego nieufna publiczność; każdy niósł składane krzesło.
Admirał Benbow wyrywał na czele, jego adiutant targał dwa krzesła. Zach doglądał zajmowania miejsc i nasze
przepastne studio do prób pierwszy raz zamieniło się w salę koncertową. Wycofaliśmy się na proscenium,
przyciemniłem światła ogólne i rzuciłem na siebie i mój sprzęt elektroniczny mały reflektor punktowy.
- Panie i panowie, drodzy goście. Wszyscy pracowaliśmy ciężko przez ostatni tydzień i w imieniu Stalowych
Szczurów serdecznie wam za to dziękuję.
Trąciłem przełącznik i mój wzmocniony głos powtórzył „dziękuję, dziękuję". W tym momencie zdusiło go
gwałtowne crescendo perkusji oraz grzmot pioruna z towarzyszeniem kilku realistycznych błyskawic. Poznałem
po wybałuszonych oczach i opadłych szczękach publiki, że przykułem uwagę.
- Jako nasz pierwszy numer melodyjna Madonetka wykona w sposób rozdzierający serce tragicznie smutnego
bluesa „Całkiem sama"!
Wypaliły na nas kolorowe jupitery, ukazując obcisłe stroje nakrapiane różowymi cekinami w całej ich opalizującej
wspaniałości. Kiedy zagraliśmy początkowe takty tematu, światła skoncentrowały się na Madonetce, której strój
miał więcej ciała niż tkaniny i wydawał się głęboko doceniony. Po ostatnim gwiździe wiatru oraz trzasku pioruna
i błyskawicy wyciągnęła swe urocze ramiona w kierunku publiczności i zaśpiewała:
Jestem sama, całkiem sama
Telefon milczy znów od rana
Patrzę w koło... i co widzę?
Cztery ściany, a w nich mnie
Mnie – mnie - mnie
Tylko tyle
Samą siebie
Tylko
mnie
mnie
mnie
mnie...
Towarzyszył temu akompaniament holograficznych dygoczących drzew, chmur burzowych i innych upiornych
efektów. Muzyka zawodziła dalej i Madonetka wbolerowała się w drugą część piosenki:
Całkiem sama, nocy mrok... Park za oknem, jeden krok. Dmie wichura, macha konarami... Martwe glosy jęczą nad
grobami! Uciekać, uciekać... tak, zniknąć stąd... Lecz ja wiem, idą po mnie, ciągle gonią mnie! Siedzę i plączę...
wiem, zgadza się... Jasne sionce wstaje... Nadciąga nocy kres...
Z ostatnim lamentem podniosła się za nami majestatycznie wstęga purpurowej mgły i muzyka powoli ucichła.
Cisza ciągnęła się niemiłosiernie - dopóki nie przerwała jej wreszcie burza oklasków.
- No dobrze, moi mili - powiedziałem. - Wygląda na to, że dopięliśmy swego. Mówiąc słowami Barry'ego Moyda,
wygląda na to, że wszystko jest babaryba!
Siódmego dnia nie święciliśmy. Po normalnym cyklu prób ogłosiłem wczesną przerwę.
- Poleżakujcie trochę. Spakujcie torby. Muzyka i bajery gotowe do drogi. Odbijamy o północy. Transport do portu
kosmicznego rusza o godzinę wcześniej - więc się nie spóźnijcie.
Podpierając się nosami ze zmęczenia, opuścili salę. Kiedy wyszli, na środek wparował admirał, ciągnąc za sobą
Zacha.
- Ten agent mi donosi, że przygotowania dobiegły końca i możecie ruszać w drogę. - Zdołałem jedynie skinąć
głową na potwierdzenie.
- Szkoda, że nie mogę się z wami zabrać - powiedział Zach.
- Ty to wszystko zorganizowałeś - masz za to naszą wdzięczność. Idź już.
Ś
cisnął mi na pożegnanie rękę, aż mi zdrętwiały palce, i drzwi się za nim zamknęły.
Uśmiech admirała zawierał całe ciepło przyczajonego węża.
- Zarząd Narkotyków wykrył tak straszliwą zbrodnię, że to oznacza natychmiastową deportację na Liokukae.
- To miło - na czym polega?
- Zażywanie cholernie drogiego narkotyku o wysokiej czystości, zwanego bakszyszem. Ty i pozostali muzycy
jesteście uzależnieni i zostaliście przyłapani na jego przemycie. Odtruwanie sprawia, że chory przez kilka dni
czuje się , bardzo słabo i ma drgawki. To powinno dać wam czas na rozejrzenie się w sytuacji przed pierwszym
koncertem. Rozeszła się już wiadomość o waszym aresztowaniu i skazaniu na pobyt w szpitalu więziennym za
bezprawne zażywanie narkotyków. Mieszkańcy Liokukae nie będą zdziwieni, kiedy się tam zjawicie. Pytania?
- Jedno wielkie. Co z łącznością?
- Zorganizowana. Wszczepiony do twojej szczęki nadajnik kodowany sięga z każdego miejsca na planecie do
odbiornika na terminalu wejściowym. Moi ludzie utrzymują tam stały dyżur, a jeden z oficerów będzie prowadzić
nasłuch w całym zakresie komunikacji. Twój łącznik na dole udzieli wam wszelkiej pomocy, nim opuścicie
zamknięty terminal. Potem przeniesie się na krążownik Bezlitosny, który stoi na orbicie i również będzie
monitorował wasze radio. Możemy uderzyć gdziekolwiek na planecie w ciągu maksimum jedenastu minut. Nadaj
sygnał, gdy znajdziesz artefakt, a natychmiast zjawią się komandosi. Melduj przynajmniej raz dziennie. O
lokalizacji i postępach śledztwa.
- Na wypadek, gdyby nas wykończyli i musielibyście wysłać drugą ekipę?
- Zgadłeś. To wszystko?
- Jeszcze małe pytanko. Czy pan nam życzy szczęścia?
- Nie. Nie wierzcie w szczęście. Sami je sobie zapewnijcie.
- No, stokrotne dzięki. Cóż za serdeczność.
Odwrócił się i wyszedł głośno tupiąc. Drzwi się za nim zamknęły. Poczułem falę znużenia i znowu targnęła mną
czarna rozpacz. Po co ja to robię?
Aby przeżyć, oczywiście. Jeszcze dwadzieścia dwa dni i moja kurtyna podniesie się do finału.
ROZDZIAŁ 6
Podróż nadświetlna na pokładzie statku Bezlitosny trwała na szczęście krótko. Towarzystwo wojska zawsze
szkodliwie wpływało na stan mojego ducha. Mieliśmy za sobą pełny dzień prób, marne jedzenie i miły nocny
wypoczynek, a nazajutrz przyjęcie bezalkoholowe... ponieważ Armada zaprzedała się abstynencji. Potem zaś,
kilka godzin przed przesiadką na wahadłowiec, medycy dali nam zastrzyki, które miały symulować skutki detok-
sykacji.
Sądzę, że wolałbym już sam detoks. Mogłem spokojnie patrzeć, jak po raz drugi ucieka mi ostatni posiłek; był
dość paskudny i nie tęskniłem za nim. Lecz wstrząsy i drgawki to zgoła coś innego. A gałki oczne moich
dygoczących i potykających się o własne nogi partnerów czerwieniły się jak ogień. Nie miałem odwagi spojrzeć w
lustro ze strachu przed tym, co w nim ujrzę.
Stingo miał szarą, wyciągniętą twarz i sprawiał wrażenie, że się postarzał o sto lat. Poczułem wyrzuty sumienia, że
wyrwałem biedaka ze spoczynku. Ustały błyskawicznie, kiedy pomyślałem o własnych problemach.
- Czy ja wyglądam tak okropnie jak ty? - wychrypiał Floyd. Jego pergaminowa skóra czerniła się świeżo wyho-
dowaną brodą.
- Chyba nie - odchrząknąłem w zamian. Madonetka wyciągnęła dłoń i jakby po matczynemu klepnęła mnie w
drżącą rękę.
- Nocą wszystko będzie dobrze, Jim. Tylko zaczekaj.
Nie odwzajemniłem się uczuciem synowskim, bo gwałtownie zaczynałem się w niej podkochiwać, mając
nadzieję, że dobrze to ukrywam. Mruknąłem coś pod nosem i pokuśtykałem w stronę kabiny, gdzie mogłem być
sam ze swoim nieszczęściem. Ale i to nic nie dało, bo głośnik na suficie złowrogo zachrzęścił - a potem wykipiał
głosem admirała Benbowa:
- Słuchajcie uważnie. Za dwie minuty Stalowe Szczury zbiorą się na rampie wyładowczej numer dwanaście. Znaj-
dujemy się teraz na orbicie parkingowej. Minuta i pięćdziesiąt osiem sekund. Minuta i pięćdziesiąt...
Wyskoczyłem do przejścia, by uniknąć głosu admirała, ale nie odstępował mnie przez całą drogę. Przybiegłem
ostatni, zwaliłem się z nóg i dołączyłem do reszty. Leżeli na pokładzie obok naszych plecaków. Nagle jak w złym
ś
nie pojawił się za mną admirał i wyryczał rozkaz:
- Baczność! Wstawać, bando flejtuchów!
- Nigdy! - przekrzyczałem go łamanym głosem i potoczyłem się w bok, aby ściągnąć rozkołysane ciała z po-
wrotem na pokład. - Zabieraj się, parszywy zupaku! Jesteśmy muzykami, cywilami, narkomanami na
przymusowym leczeniu, musimy tak myśleć i czuć. Pewnego dnia, jeśli przeżyjemy, paru z nas może znaleźć się z
powrotem na pańskiej wojskowej łasce. Ale nie teraz. Zostaw pan nas w spokoju i czekaj na raporty!
Burknął soczyste, marynarskie przekleństwo - ale miał tyle rozumu w głowie, że obrócił się na pięcie i zniknął.
Usłyszałem chrapliwe „hura" moich towarzyszy i poczułem się trochę mniej podle. Potem zapadła głucha cisza,
przerywana tylko sporadycznym jękiem. Wreszcie dał się słyszeć odległy szum silników i śluza wewnętrzna
otworzyła się majestatycznie. Wszedł przez nią gorliwy oficer z notatnikiem w dłoni.
- Zesłańcy na Liokukae?
- Wszyscy obecni, sami chorzy. Niech pan wyśle oddział roboczy po nasze rzeczy.
Wymamrotał coś do mikrofonu, Sięgnął za pas i odczepił parę kajdanek. Które natychmiast zatrzasnął mi na
nadgarstkach.
- Co, kurde? - mruknąłem bez związku, zezując w dół na bransoletki.
- Stul pysk, ćpunie, bo cię stuknę. Możesz sobie być ważniakiem w całej galaktyce, ale tutaj jesteś tylko łachudrą z
wyrokiem. I sam będziesz targał swoje paczki - takim palantom jak wy nie należy się żaden oddział roboczy.
Otworzyłem usta, by go zamordować słowami, ale ugryzłem się w język. To był mój pomysł, aby prawdę o naszej
misji znało jak najmniej osób. Ten do nich z pewnością nie należał. Dźwignąłem się na nogi i zatoczyłem do śluzy,
wlokąc za sobą ekwipunek; reszta poszła w moje ślady.
Wahadłowiec orbitalny był złowieszczy i ponury. Kiedy usiedliśmy, twarde żelazne siedzenia zatrzasnęły nam
klamry na kostkach - żadnych tańców na ławach w czasie podróży. Patrzyliśmy w milczeniu, jak nasze plecaki
lądują w skrzyni ładowniczej, a następnie spojrzeliśmy do góry na wielki ekran w grodzi dziobowej. Miriady
gwiazd. Wykonały obrót i w pole widzenia wpłynął kadłub Bezlitosnego, Kiedy silniki dały ognia, zmalał i
pozostał w tyle. Wtedy obiektyw przekręcił się ukazując rosnącą bryłę planety i uraczono nas starym i
trzeszczącym nagraniem muzyki marszowej. Po chwili zastąpiło ją przemówienie, wygłoszone brzydkim,
męskim, nosowym głosem:
- Słuchajcie, skazańcy. Udajecie się w podróż w jedną stronę. Oparliście się wszelkim działaniom poprawczym,
które miały przystosować was do życia w naszym humanitarnym i cywilizowanym społeczeństwie...
- Wsadź to sobie w dyszę! - warknął Stingo przejeżdżając palcami po siwych włosach. Pewnie sprawdzał, czy
jeszcze tam tkwią. Kiwnąłbym do niego głową z uznaniem, ale pękała mi czaszka.
- ... ściągnęliście na siebie wskutek własnych błędów. Po zejściu z promu zostaniecie odprowadzeni pod eskortą do
bram lądowiska. Tam odzyskacie swobodę ruchów oraz dostaniecie książeczkę orientacyjną, menażkę wody des-
tylowanej i tygodniowy zapas skoncentrowanych racji żywieniowych. W tym tygodniu zaczniecie szukać
karłowatych drzew, które rodzą ciężkie owoce. Mówię o dendronach, źródle pożywienia dla wszystkich. Ich
owoce są wynikiem precyzyjnej mutacji genetycznej oraz transplantacji, bogatym w białko zwierzęce. Nie wolno
ich spożywać na surowo ze względu na ryzyko włośnicy, tylko pieczone albo gotowane. Musicie pamiętać...
Nie chciałem niczego pamiętać i puszczałem jego słowa mimo uszu. Uspokajałem się myślą, że zwyczajni
skazańcy, którzy lecieli razem z nami, musieli popełnić zaiste straszną zbrodnię, by zasłużyć na swój los. Ja nie
należałem do skazańców. Pomimo tysiącleci cywilizacji człowiek dalej pastwi się nad człowiekiem, ilekroć ma
okazję.
Chmury na ekranie rozwiały się i wypłynął widok budynku o pięciu bokach. Dałbym głowę, że nazwali go
Pentagonem.
- Za chwilę wylądujemy wewnątrz stacji Pentagon. Pozostańcie na miejscach, dopóki nie usłyszycie rozkazu, aby
wstać. Stosujcie się do instrukcji, a wasze zejście przebiegnie dużo łatwiej...
Jakżeż pragnąłem ułatwić jemu zejście! Po czym uspokoiłem się i rozchyliłem powieki. Już niedługo będziemy
niezależni, z dala od strażników. Na tę chwilę trzeba się przygotować.
Poczłapaliśmy w milczeniu schodnią - czy raczej zsyp-nią - i trafiliśmy w grube mury Pentagonu. Przywitał nas
jeszcze jeden oficer Armady o ponurej twarzy, siwych włosach, z ciemnymi okularami na nosie.
- Natychmiast odprowadzić więźniów do Sali Przesłuchań Nr 9.
Oficer niższej rangi z naszej straży zaprotestował.
- To wbrew regulaminowi, kapitanie. Ci ludzie powinni...
- Sam powinieneś zamknąć dziób. Spójrz na rozkazy. Działaj zgodnie z instrukcją. Długo jeszcze chcesz być
niższym oficerem?
- Tak jest, kapitanie! Tędy, skazańcy!
Oficer wszedł za nami, zamknął drzwi, przekręcił zamek, ciepło się uśmiechnął i oznajmił przyjaźnie: - Milczeć.
-Następnie przespacerował się dookoła pokoju z jakimś aparatem w ręce. Poznałem w nim nowoczesny detektor
łączności. Nie mogłem pojąć, że ktoś chce mieć podsłuch na krańcu wszechświata - ale kapitan tu rządził. Z
zadowoloną miną odłożył detektor, odwrócił się do nas i podał mi klucz.
- W tym pomieszczeniu możecie zdjąć bransoletki. Nazywam się kapitan Tremearne i jestem waszym łącznikiem.
Witam na Liokukae. - Zdjął ciemne okulary, po czym uśmiechnął się i wskazał nam krzesła.
Zobaczyłem teraz, że policzki i nos przecinała mu paskudna blizna. Kapitan nie miał oczu, ale bez wątpienia
dobrze widział za sprawą wstawionych elektronicznych źrenic. Całe były pokryte złotem i nadawały mu
nadzwyczaj interesujący wygląd.
- Jestem jedynym człowiekiem w Pentagonie, który zna prawdziwą naturę waszego pobytu na Liokukae. Jesteście
ochotnikami i chciałbym wam za to podziękować. Częstujcie się tym, co wam przygotowałem, bo to ostatnie miłe
słowo, jakie usłyszycie przez dłuższy czas.
- Jak jest na zewnątrz? - spytałem zrywając plombę na schłodzonym pojemniku z piwem i biorąc łyk dla po-
krzepienia duszy. Były też świeże kanapki oraz hot-dogi i moi kompani rzucili się na to. Przyłączyłem się do nich,
przedtem jednak otworzyłem ukrytą szufladkę w syntezatorze i wyjąłem kilka niezbędnych drobiazgów.
- Jak wygląda życie na planecie? Ponuro - a nawet gorzej, Jim. W ciągu setek lat, przez które Liokukae pełni rolę
galaktycznego śmietnika ludzkiego, trwa tutaj dość śmiertelne utrząsanie odpadków. Wytopiły się tu w niczym w
tyglu rozmaite kultury. Albo gwałtowni ludzie siłą rozpuścili w sobie słabszych. Jedna z najbardziej stabilnych
kultur rozwinęła się tuż obok Pentagonu. Nazywają siebie Machmenami. Mężczyzna jest silny, kobieta słaba,
zasada męskości, siła przez siłę, na pewno znasz te sprawy. Najważniejszy pies w sforze, którego na pewno
wkrótce poznacie, nazywa się Svinjar.
- Czy te szajbusy to męskie szowinistyczne świnie, o których wspominają podręczniki psychologii? - spytałem.
Kapitan pokiwał głową.
- Nic dodać, nic ująć. Starajcie się zatem trzymać Madonetkę w ukryciu. I opanujcie sztukę chodzenia na palcach i
jednoczesnego pulsowania nozdrzami. Jeśli nie wymyślicie nic lepszego, naprężajcie ramiona i podziwiajcie
bicepsy.
- Istny raj - stwierdziła Madonetka.
- Nie będzie tak źle, musicie tylko uważać. Lubią, żeby ich zabawiać - bo są za głupi na to, by zabawiać się sami.
Pasjonują się kuglarstwem, zapasami, siłowaniem na rękę.
- A co z muzyką? - zapytał Stingo.
- Uwielbiają, póki jest głośna, wojskowa i mało sentymentalna.
- Zrobimy, co się da - powiedziałem. - Ale my właściwie szukamy Fundamentaloidów.
- Oczywiście. Jak wiecie, statek z ekspedycją archeologiczną wylądował w ich rejonie działania. Stałem na czele
ekipy ratunkowej, która zabrała stamtąd członków ekspedycji -dlatego też zostałem waszym łącznikiem.
Fundamentaloidzi to nomadzi, a do tego bardzo ograniczeni umysłowo i szkaradni. Próbowałem działać łagodną
perswazją. Nic z tego nie wyszło. W końcu zagazowałem zgraję, zszedłem na dół i wyciągnąłem naukowców.
Wówczas nie miałem jeszcze pojęcia o zagubionym artefakcie. Dowiedziałem się dużo później, kiedy byliśmy
daleko od planety, a nasi pasażerowie odzyskali przytomność i opadło podniecenie. Do tej pory banda, która ich
porwała, przeniosła się dalej i zaginął po niej wszelki ślad. Nie pozostało mi nic innego, jak złożyć raport. Teraz
wszystko w waszych rękach.
- Wielkie dzięki. Czy mógłby pan mi przynajmniej pokazać na mapie, gdzie się znajdują?
- Niestety... to są koczownicy.
- Wspaniale. - Uśmiechnąłem się nieszczerze. Dwadzieścia dni do granicy życia i śmierci. Raczej śmierci. Raz
jeszcze otrząsnąłem się z czarnych myśli i omiotłem wzrokiem swoją kapelę.
- Jeśli macie jakieś pytania, to nie krępujcie się, bo drugiej okazji nie będzie - powiedział Tremearne.
- Ma pan mapę? - spytałem. - Chciałbym po prostu wiedzieć, co nas czeka, kiedy stąd wyjdziemy.
Tremearne sięgnął i włączył projektor holograficzny. Nad stolikiem pojawiła się trójwymiarowa mapa
warstwicową.
- Jak widać, jest to spory kontynent. Planeta ma również inne kontynenty, niektóre są zamieszkane, ale nie łączą
się z tym. Artefakt musi być gdzieś tutaj.
To faktycznie upraszcza sprawę, powiedziałem do siebie. Tylko jeden kontynent do przeszukania i prawie trzy
tygodnie. Otrząsnąłem się z nowego przygnębienia, pogłębiającego stare.
- Wiecie, kogo i co możemy tam spotkać?
- Mamy wyrobiony pogląd. Zakładamy pluskwy, gdzie tylko można, często wypuszczamy latające oczy. - Stuknął
palcem w równinę na środku kontynentu. - Tutaj jest Pentagon otoczony Machmenami. Fundamentaloidzi mogą
być gdziekolwiek na tych sawannach w zależności od sezonu. Przez większość roku panuje tam klimat subtropi-
kalny, ale wysokość opadów się waha. Mają stada kozłowiec, bardzo silnych przeżuwaczy. Tam, na podgórzu
znajduje się coś, co w tych stronach może uchodzić za cywilizację. Społeczność rolnicza z przemysłem lekkim,
który wygląda dość porządnie, dopóki nie przyjrzeć mu się z bliska. Mają centralne miasto - o, tutaj - otoczone
farmami. Kopią i wytapiają srebro. Produkują monety zwane fedha. To jedyne pieniądze na planecie i prawie
wszyscy ich używają. - Wyciągnął ciężką torbę z szuflady i rzucił ją na blat. - Jak można się domyślić, nietrudno je
podrobić. Prawdę mówiąc, w naszych monetach jest więcej srebra. Te należą do was. Radzę je rozdzielić między
siebie i dobrze poutykać. Wielu oprychów z przyjemnością was pozabija choć za jedną. Ludzie, którzy
wydobywają srebro, nazywają swe miasto Rajem - co mija się z prawdą najbardziej, jak tylko można. Omijajcie
ich z daleka, jeśli będziecie mogli.
- Postaram się o tym nie zapomnieć. Chcę skopiować mapę do pamięci mojego komputera. O, tego.
Zdjąłem małą czarną metalową czaszkę, którą nosiłem na łańcuszku wokół szyi. Kiedy ją ścisnąłem, ślepka
rozjarzyły się zielono, a czuły na ciśnienie ekran holograficzny zamigotał i obudził się do życia. Skopiowałem
mapę, zastanowiłem się nad słowami kapitana... i uświadomiłem sobie, w jaki kanał wpadliśmy. Miałem jeszcze
jedno pytanie.
- A więc mieszkańcy Liokukae to same świry albo dziwolągi?
- Wszyscy, których zesłano tutaj za rozmaite przestępstwa. Inni, którzy się tu urodzili, wyrośli już na miejscu i
dostroili się do pozostałych.
- Nie odczuwa pan dla nich współczucia? Dla skazanych na zgubę, bo mieli pecha i przyszli na świat w tej
spluwaczce kosmicznej?
- Naturalnie, że odczuwam - i miło mi, że wypowiadasz się tak jasno w tej kwestii. Pierwszy raz usłyszałem o tym
ś
wiecie, kiedy ogłoszono alarm w sprawie artefaktu. Wyciągnąłem profesorów bez szwanku, a potem rozejrzałem
się trochę. Dlatego kieruję komitetem, który czuwa nad przebiegiem operacji na planecie. Była nader długo ig-
norowana przez zbyt wielu głupich polityków. Podjąłem się tego zadania, by samemu wszystkiego dopilnować.
Wasze raporty wraz z kompletnym sprawozdaniem, które złożycie po powrocie, pomogą nam odesłać to więzienie
do lamusa.
- Jeśli mówi pan poważnie, kapitanie, to jestem po pańskiej stronie. Ale spodziewam się, że nie nabiera pan starego
kanciarza tylko po to, aby doprowadzić robotę do końca?
- Masz moje słowo.
Mogłem jedynie liczyć na to, że mówi prawdę.
- Małe pytanko - odezwał się Floyd. - Jak się mamy skontaktować z kapitanem w razie czego?
- To was nie dotyczy; ja się będę kontaktował - odpowiedziałem i puknąłem się w podbródek. - Mam tu
wszczepiony mikrokomunikator. Tak mały, że może go zasilać tlen z mojej krwi, lecz na tyle silny, że słyszą go
wielkie odbiorniki w Pentagonie. Gdyby więc ukradli nam nawet cały sprzęt - pozostanie mi szczęka. A zatem
namawiam was usilnie, byśmy przez cały czas trzymali się razem. Mogę rozmawiać z kapitanem za
pośrednictwem mojego aparaciku, odbierać sugestie i rady. Ale nie ma mowy o fizycznym kontakcie, bo się
zdekonspirujemy. Jeśli będzie musiał nas wyciągnąć, to koniec z misją... czy zdobędziemy artefakt, czy nie.
Bądźmy zatem silni, chłopcy i dziewczyno, oraz samowystarczalni. Wchodzimy do ludzkiej dżungli.
- Święta prawda - stwierdził ponuro Tremearne. - Jeśli nie ma więcej pytań, nałóżcie z powrotem bransoletki i
idźcie.
- Tak, do diabła - powiedział wstając Stingo. - Zabierajmy się stąd.
Pakunki czekały na nas przed masywną, zamkniętą na zasuwę bramą. Zobaczyłem również cztery małe tandetne
plastykowe torby, które pewnie zawierały standardowe racje żywnościowe i wodę. Z każdej torby wystawała
książeczka orientacyjna. Kiedy zdejmowano nam kajdanki, do pomieszczenia wdepnął rezerwowy oddział straży.
Mieli ze sobą ogłuszacze i paralizatory bydlęce. Stali i przyglądali się nam.
- Do środka - rozkazał oficer niższej rangi, wskazując na sień przed bramą wyjściową. - Nim otworzą się drzwi
zewnętrzne, wewnętrzne zamkną się i zablokują. Macie tylko jedną możliwość wyjścia. Możecie też zostać w
ś
luzie, jeśli macie dosyć życia. Po pięciu minutach drzwi zewnętrzne zamykają się i przez te otwory na górze
automatycznie wtłacza się gaz paraliżujący.
- Nie wierzę! - warknąłem.
Obdarzył mnie lodowatym uśmiechem.
- Może pokręcisz się tu trochę i przekonasz się sam?
Podniosłem zaciśnięte pięści, ale drań szybko odskoczył. Paralizatory zaiskrzyły się w moją stronę. Pokazałem im
palec w starym jak świat intergalaktycznym geście, odwróciłem się i opuściłem ich w ślad za resztą. Z tyłu rozległ
się chrzęst i głuchy łoskot zatrzaskiwanej śluzy, ale nie odwróciłem się, by rzucić na nią okiem. Przed nami leżała
przyszłość, cokolwiek ze sobą niosła.
Pomogliśmy sobie nawzajem przy bagażach, zataczając się od zawrotów głowy z wysiłku. Kiedy brama zaczęła
się rozsuwać, po drugiej stronie dał się słyszeć huk wyciąganych rygli i ryk przeciążonych motorów.
Machinalnie odwróciliśmy się i zbiliśmy w gromadkę, aby stawić czoło nieznanemu.
ROZDZIAŁ 7
Przez bramę chlusnęło deszczem. Witaj, słoneczna, wakacyjna Liokukae. Kiedy wejście rozsunęło się szerzej,
zobaczyliśmy grupę ponurych osobników, którzy czekali na zewnątrz. Nosili zdumiewająco różnorodną odzież
-jakby wysyłano im tu dary charytatywne ze zbiórki w całej galaktyce. Mieli dwie cechy wspólne. Byli uzbrojeni
po zęby w pałki, miecze, maczugi i topory, a poza tym mieli wściekłe miny.
Tego się mniej więcej spodziewałem; łyknąłem kapsułkę dopalacza, którą włożyłem sobie wcześniej do ust. Nie
miałem większych złudzeń co do naszego planu „detoksykacji" i trzymałem procha w dłoni na wypadek, gdyby
był potrzebny. Był.
Poczułem napływ siły i energii, gdy mieszanka silnych chemikaliów, dopalaczy, stymulantów i adrenalin wymiot-
ła ze mnie zmęczenie i drgawki. Moc! Moc! Moc! Zgodnie z radą kapitana ruszyłem do przodu na czubkach
palców i zapulsowałem nozdrzami.
Wielgachny brodaty osiłek z prymitywnym choć poręcznym mieczem zmierzył mnie wzrokiem z góry na dół.
Odwzajemniłem mu się spojrzeniem i zauważyłem, że nie tylko jego oczy spotykały się w pół drogi, ale i włosy
zaczynały się przy samych brwiach. Gdy krzyknął do mnie, jego oddech przeraził mnie sto razy bardziej niż
wygląd.
- Hej ty, chłoptasiu! Dawaj, co tam niesiesz. Rzuć na ziemię swoje rzeczy albo pożałujesz.
- Nikt mi tu nie będzie rozkazywał, chyba że po moim trupie, ty niepiśmienny imbecylu! - odkrzyknąłem. Prędzej
czy później musiała nadejść męska próba sił z tymi stuprocentowo męskimi ciotami. Lepiej prędzej.
Ryknął z wściekłością na zniewagę, chociaż nie był w stanie jej zrozumieć, i zamierzył się mieczem. Parsknąłem
ś
miechem.
- Wielki tchórz zabije mieczem małego człowieczka, który nawet nie ma siekiery. - Pokazałem mu dwa palce, aby
w dwójnasób podkreślić znaczenie moich słów.
Liczyłem, że ta niewyszukana składnia odpowiada miejscowemu profilowi językowemu. Chciałem, by wszyscy
mnie zrozumieli. Musieli zrozumieć, bo Świński Oddech wypuścił miecz z ręki i rzucił się na mnie. Rzuciłem
torbę w bok i ruszyłem w błoto. Strzelał palcami i rozkładał szeroko ramiona, gotowe, aby mnie pochwycić i
zmiażdżyć.
Zrobiłem pod nimi unik. Podstawiłem mu nogę, i kiedy mnie mijał, runął z chlupotem w kałużę. Wstał jeszcze
bardziej rozeźlony, zacisnął pięści i ruszył naprzód, ale teraz nieco ostrożniej.
Mogłem to zakończyć tam i wtedy i ułatwić sobie życie. Lecz najpierw musiałem zademonstrować klasę, by jego
kumplom nie przyszło do głowy, że upadł przez przypadek.
Zablokowałem cios, chwyciłem jego ramię i wykręciłem ze stawu. Trafił w ścianę i wydał zadowalający chrzęst.
Krwotok z nosa nie zmniejszył jego wściekłości. Tak samo jak mój wykop, który sparaliżował mu jedną nogę, ani
cios kolanem, który wyłamał drugą. Pozbawiony wsparcia nóg upadł na kolana i zaczął się czołgać do mnie na
czworakach. W tym momencie największy nawet tępak wśród widzów znał już zwycięzcę pojedynku. Podniosłem
go więc za włosy, rąbnąłem w szyję kantem dłoni i pchnąłem do tyłu. Nieprzytomny zwalił się z pluskiem w muł.
Podniosłem z ziemi jego miecz, sprawdziłem kciukiem ostrze i podskoczyłem tak raptownie i groźnie, że zbrojna
banda odruchowo się cofnęła. Nabierałem rozpędu.
- Teraz ja mam miecz. Chcecie go, to dacie za niego gardło. A może jest wśród was cwaniak, który zaprowadzi
mnie do waszego wodza, Svinjara? Temu podaruję miecz na własność. Są chętni?
Oryginalność propozycji i wrodzona chciwość słuchaczy odwróciły na chwilę groźbę ataku.
- Wyjdźcie i ustawcie się za mną! - zawołałem przez ramię. - Postarajcie się zionąć nienawiścią. - Pomrukując i
zgrzytając zębami moja wesoła gromadka wyszła na światło dzienne i ustawiła w szeregu za moimi plecami.
- Dawaj miecz, zaprowadzę cię do Svinjara - oznajmił niezmiernie owłosiony i muskularny drab. Nosił tylko
maczugę, więc jego zachłanność była zrozumiała.
- Najpierw zaprowadź mnie do Svinjara, potem dostaniesz miecz. Ruszamy.
Nastąpiło wahanie, ponure spojrzenia, pomruki. Ze świstem przeciąłem im powietrze przed nosem dla zachęty, by
się znowu cofnęli.
- Mam w tej torbie śliczny prezent dla Svinjara. Zabije drania, który spróbuje go tego pozbawić.
67
Groźby wcisnęły się tam, gdzie nie zdołały pochlebstwa, i wszyscy ruszyliśmy w wodną nawałnicę. Błotnistymi
ś
cieżkami miedzy zawalonymi ruderami na małe wzgórze zwieńczone sporym budynkiem z nieokorowanych
okrąglaków. Wymachując mieczem, aby nikt się zbytnio nie zbliżał, wspiąłem się za przewodnikiem po
kamienistej dróżce do wejścia. Moi znużeni muzycy dreptali naszym śladem. Gryzło mnie trochę sumienie z
powodu dopalacza. Ale sprawy rozwijały się tak szybko, iż nie zdążyłem podać go innym. Stanąłem na progu i
przynagliłem ich do wejścia machnięciem ręki.
- Do środka, nareszcie w bezpiecznym porcie. Weźcie po jednej i natychmiast łyknijcie. To super dopalacz,
przywróci was światu ożywionemu.
Przewodnik z drewnianą pałką przecisnął się do środka i śmignął obok grupek ludzi, którzy rozwalali się po dużym
pokoju, do mężczyzny w wielkim kamiennym fotelu przy kominku.
- Tyś mój szef, wodzu Svinjar. Przyprowadziliśmy ich, jak kazałeś. - Obrócił się i tupnął na mnie. - Teraz dawaj
miecz.
- Jasne. Bierz.
Wyrzuciłem go za drzwi w ulewę i usłyszałem jęk bólu, gdy odbił się od któregoś z jego bandy. Przewodnik
wybiegł za nim, a ja podszedłem do kamiennego tronu.
- Tyś mój szef, wodzu Svinjar. A to mój zespół. Nawijają niezłą muzykę, daję słowo.
Zmierzył mnie lodowatym wzrokiem, wielki chłop o wielkich mięśniach - oraz o wielkim brzuchu, który wylewał
mu się zza paska. Z gęstwiny zjeżonych siwych włosów i brody wyzierały maleńkie świńskie ślepka. We wnęce w
kamiennym fotelu sterczała gałka miecza i Svinjar muskał ją palcami. Wypuścił ją z dłoni i pozwolił mieczowi się
przewrócić.
- Dlaczego mówisz tym odpychająco sprośnym żargonem?
- Co proszę? - spytałem i ukłoniłem się wzgardliwie. -Tak się do mnie zwracano i pomyślałem, że to miejscowy
dialekt.
- Zgadza się - ale tylko między durniami bez wykształcenia, którzy się tu urodzili. Nie obrażaj więcej moich uczuć,
skoro do nich nie należysz. Jesteście grajkami, którzy wpadli w głębokie szambo.
- Plotki szybko się rozchodzą.
Machnął ręką na trójwymiarowy odbiornik pod ścianą i poczułem, że wybałuszają mi się oczy. To był blok litego
metalu ze ścianką czołową ze szkła zbrojonego. Pod szkłem tkwiła antena. Z boku wystawała jakaś rączka.
-Nasi dozorcy wykazują nadzwyczajną hojność w dążeniu, aby nieustannie dostarczać nam rozrywki. Rozprowa-
dzają je w ogromnych ilościach. Niezniszczalne, wieczne -i czterysta dwanaście kanałów.
- Skąd zasilanie?
- Niewolnicy - odparł i wyciągnąwszy stopę, szturchnął palcem najbliższego. Nieszczęśnik jęknął, wstał,
pokuśtykał przed siebie, podzwaniając łańcuchami, po czym jął obracać korbą wewnętrznego generatora. Ekran
wybuchnął życiem reklamą pokarmu dla kotów w ilościach przemysłowych.
- Starczy! -rozkazał Svinjar; miauczenia po woli zanikły i ucichły. - Ty i twoi kompani trzymacie przy życiu
kanały aktualności. Kiedy powiedzieli „zbrodnia i szpitalna terapia", byłem prawie pewny, że chodziło im o
Liokukae. Gotowi do grania?
- Stalowe Szczury są zawsze do usług dla ludzi, którzy mają władzę. W tym wypadku oznacza to ciebie, jeśli się
nie mylę.
- Nie mylisz się. Dajecie koncert, i to zaraz. Brak nam występów na żywo, odkąd magik ludożerca umarł po
zakażeniu od przypadkowych ukąszeń w szale namiętności. Zaczynajcie.
Z konieczności cały nasz sprzęt musiał być miniaturowy. Głośniki wielkości dłoni zawierały holoprojektory, które
powiększały ich obraz do rozmiarów pokoju.
- No dobra, kochani - zawołałem. - Ustawcie się pod tylną ścianą. Pierwszy występ bez kostiumów, zaczynamy
„Szwedzkim potworem z Kosmosu".
Był to jeden z naszych najbardziej popisowych numerów. Ktoś go znalazł w najdawniejszych bazach danych, tekst
był napisany od dawna martwym językiem, swenskim czy szwedzkim, albo jakoś tak. Z dużym trudem pewnemu
komputerowi na uniwersyteckim wydziale lingwistyki udało się to przełożyć. Ale tekst okazał się tak okropny, że
wyrzuciliśmy go do kosza i śpiewaliśmy słowa oryginalne, zresztą dużo ciekawsze.
Ett fasanfullt monster med rumpan bar kryper in till en jungfru są rar.
Było tego więcej i Madonetka odśpiewała go pełną siłą głosu przy akompaniamencie mojej synkopowanej ścieżki
muzycznej, Floyd zaś męczył zasilaną dmuchawą kobzę. Stingo szarpał za struny miniaturowej harfy -której
hologram sięgał do sufitu. Dźwięk niósł się i rezonował w przestronnej izbie, wzbijając z kamiennych ścian obłoki
pyłu.
Nie sądzę, aby ta piosenka mogła trafić do pierwszej dziesiątki galaktycznej listy przebojów - lecz na pewno
spotkała się z powodzeniem tutaj, na krawędzi świata. Zwłaszcza skoro kończyła się chmurą grzyba atomowego,
który wyrósł do objętości pokoju - z towarzyszeniem dzielnie symulowanego przez wzmacniacze huku eksplozji
nuklearnej. Ta część audytorium, która nie runęła na posadzkę, uciekła z wrzaskiem na deszcz. Wyjąłem zatyczki
z uszu i usłyszałem nikłe brawa. Skłoniłem się w stronę Svinjara.
- Przyjemne divertimento - ale następnym razem wolałbym trochę mniej forza w finale i trochę więcej riposo.
- Twa najmniejsza prośba jest dla nas rozkazem.
- Szybko się uczysz jak na młodego, prostolinijnego chłopaka. Jak to się stało, że wpadłeś na rozprowadzaniu
narkotyków?
- To długa historia...
- Skróć ją. Do jednego słowa, jeśli możliwe.
- Forsa.
- Rozumiem. A więc w branży muzycznej sprawy idą kiepsko?
- Śmierdzi niczym jeden z twoich drabów. Wszystko dobrze, jeśli uda ci się utrzymać w czołówce razem z wiel-
kimi. My jednak obsunęliśmy się ze szczytu jakiś czas temu. Co przy opłatach za nagrania, prowizjach agentów,
różnych haraczach i łapówkach szybko zepchnęło nas na psy. Stingo i Floyd od lat wąchali bakszysz. Zaczęli go
rozprowadzać, by mieć na podtrzymanie nałogu. To dobry towar. Koniec opowieści.
- Albo początek nowej. Twoja piosenkarka, jak jej na imię? - Spojrzał na Madonetkę z bardzo niezdrowym
uśmiechem. Wytężyłem rozum. Niewiele mogłem wymyślić na poczekaniu.
- Chodzi ci o moją żonę, Madonetkę...
- Żonę? Szkoda. Jestem pewny, że da się to jakoś załatwić, choć niekoniecznie teraz. Wasze przybycie, skromnie
mówiąc, nastąpiło w samą porę. Pasuje mi do ogólnego planu działania, nad którym akurat pracowałem. Dla
powszechnego dobra mieszkańców.
- Jasne - powiedziałem powstrzymując entuzjazm dla wszelkich planów Svinjara, które mógłby wcielić w życie.
- Tak, jasne. Koncert przed widownią. Pieczyste i trunki za darmo. Publiczność uzna Svinjara za filantropa
najwyższego rzędu. Myślę, że zagracie na cel dobroczynny?
- Po to tu jesteśmy.
Prócz innych rzeczy, dla których tu jesteśmy, Svinjarze, stary capie. Ale najdłuższa podróż zaczyna się od po-
stawienia pierwszego kroku.
ROZDZIAŁ 8
- Martwi mnie przebieg operacji - oznajmiłem z przykrością, nabierając łyżkę mdłego kleiku, który okazał się
podporą życia w tym miejscu.
- Czy ktoś mówi inaczej? - zapytał Stingo spoglądając podejrzliwie na własną miskę z żarciem. - To świństwo nie
tylko wygląda jak klej, ono również tak smakuje.
- Przyklei ci się do żeber - powiedział Floyd.
Rozdziawiłem gębę; czyżby facet miał jednak poczucie humoru? Chyba nie. Patrząc na poważny wyraz jego
twarzy, nie potrafiłem uwierzyć, że rozważył wszelkie znaczenia swoich słów. Dałem spokój.
- Nie tylko jestem niezadowolony z dotychczasowego przebiegu operacji -podjąłem - ale również z towarzystwa,
w jakim się obracamy. Ze Svinjara i jego parszywych drabów. Zmarnowaliśmy prawie cały dzień - z niewielkim
pożytkiem. Jeśli artefakt znajduje się u Fundamentaloidów, powinniśmy ich szukać.
- Przecież obiecałeś koncert - zaznaczyła niegłupio Madonetka. - Budują estradę i wiadomość się rozeszła. Nie
chcesz chyba zawieść naszych fanów, co?
- Niech Bóg broni! - mruknąłem kleiście i odsunąłem miskę. Nie mogłem im powiedzieć o trzydziestodniowej
truciźnie ani o fakcie, że minęło już ponad siedem dni. Ani że niech to diabli wezmą. - Bierzmy się do roboty.
Proponuję szybką próbę dla sprawdzenia sprzętu oraz, mam nadzieję, naszej wciąż dobrej formy.
Z wielką przyjemnością odstawiliśmy lunch i zatargaliśmy bagaże na miejsce koncertu. Porastała go kępa drzew,
które posłużyły jako wsporniki dla niebywale prymitywnej estrady. Miedzy pniami ustawiono deski, podparte tu i
ówdzie, gdzie platforma zanadto się uginała. Nasza publiczność zbierała się niechętnie i ze strachem na
otaczającym polu. Były to małe jednostki rodzinne, w których mężczyźni, uzbrojeni w miecze i pałki, nie
spuszczali z oka kobiet. Cóż, w końcu to społeczeństwo niewolnicze, więc troska o niewiasty była koniecznością.
- Starają się przynajmniej, żeby ładnie wyglądało -zauważyła Madonetka.
Nędza i prymityw, pomyślałem, ale nie wypowiedziałem tego na głos. Powłóczący nogami niewolnicy znosili
sterty liściastych gałęzi, które ułożyli naokoło estrady. Między liście wetknięto nawet kilka kwiatów. O, dziś na
Liokukae zapowiadała się niezła zabawa.
Działałem na siebie okropnie deprymująco i nie chciałem zarazić ich tym samym.
- Jazda, kochani! - zawołałem, wrzucając torbę na estradę i gramoląc się na górę. - Nasz pierwszy koncert na żywo
dla tego wyposzczonego świata. Jeśli nie liczyć szybkiego występu po przylocie. Pokażemy im, do czego jest
zdolne stado prawdziwych szczurów!
Na nasz widok gromadząca się publiczność wzięła się na odwagę i przysunęła bliżej, a spóźnialscy biegiem
poczęli zajmować miejsca. Podczas strojenia instrumentów i po zagraniu jednej czy dwóch fraz huknąłem kilka
bajerów z piorunami, które sprawiły, że widownia zagapiła się w niebo. Gdy byliśmy gotowi, z tłumu wytoczył się
sam Svinjar z dwójką zbrojnych opryszków u boku. Z ich pomocą wspiął się na estradę i wyrzucił ramiona.
Zapadła totalna cisza. Może to był respekt, może strach i nienawiść - albo wszystko razem. Tak czy owak, działało.
Rozsyłał dookoła uśmiechy, uniósł wielki brzuch, by wetknąć kciuki za pas. Następnie wyrąbał przemówienie.
- Svinjar dba o swoich ludzi. Svinjar to wasz przyjaciel. Svinjar przedstawia wam Stalowe Szczury i ich magiczną
muzykę. A teraz wznieśmy wielki okrzyk na ich cześć!
Obdarzyli nas wielkim szmerem, który musiał wystarczyć. W czasie przemowy Svinjara dwa jego osiłki dźwig-
nęły na estradę obszerny wyściełany fotel. Szef zagłębił się w nim z towarzyszeniem skrzypienia i zgrzytów.
- Grajcie - rozkazał i rozparł się wygodnie, aby się delektować muzyką.
- Dobra, kochani. Jazda z tym koksem! - Dmuchnąłem do mikrofonu w butonierce i po audytorium przetoczył się
mój wzmocniony oddech. - Czołem, miłośnicy muzyki. W odpowiedzi na powszechne apele - i po zapuszkowaniu
nas za narkotyki - przylecieliśmy na waszą słoneczną planetę z muzyką znaną we wszystkich zakamarkach
Kosmosu. Z wielką przyjemnością dedykuję pierwszy kawałek samemu koncertmistrzowi, Svinjarowi... -Ten
skinął głową na zgodę i mogłem już huknąć z bębnów po otaczających polach.
- Utwór, który wszyscy poznacie i mam nadzieję, pokochacie. Coś, co możemy wspólnie przeżywać, czym
możemy się dzielić, z czego możemy razem cieszyć się, śmiać i płakać.
przedstawiam wam naszą własną i oryginalną wersję klasyka muzyki współczesnej - „Świerzbiące stopy"!
Rozległy się okrzyki zachwytu, wrzaski bólu i dzikiego entuzjazmu. Wybuchnęliśmy przesterowanym i bardzo
chwytającym -jeśli nawet nie świerzbiącym - kawałkiem.
Budzę się o świcie, widzę rzeki bieg
Mgła się tam podnosi, dreszcz przeszywa mnie
Drżą na drzewach liście, błyszczy w trawie rosa
Ciągle widzę ciebie... jesteś naga... bosa...
Tak daleko znowu jesteś dziś
To okropne... powiem tylko ci
Galaktyka jest ogromna, lubię krążyć w niej
Wśród gwiazd i dalej, już nie zmienisz mnie
Moje stopy...
Stopy świerzbią mnie, stopy świerzbią mnie
Każą gnać przed siebie
Moje stopy świerzbią, stopy świerzbią mnie
Każą gnać przed siebie... stopy świerzbią mnie!
Stopy świerzbią mnie, stopy świerzbią mnie!
Każą gnać z miejsc do miejsc
Dziś sam już nie wiem, co ze mną jest
Kiedy tak gnam, zobaczyć ciebie nie mam szans
Wciąż głębiej brnę w ten galaktyczny trans.
Wierzcie lub nie, ale słyszałem tupot świerzbiących stóp. Oraz mnóstwo okrzyków zachwytu i. radości, kiedyśmy
skończyli. Wsparci entuzjazmem, zagraliśmy jeszcze dwa numery, a potem ogłosiłem przerwę.
- Dziękuję, kochani, bardzo dziękuję - jesteście wspaniałą publicznością. A teraz dajcie nam łaskawie kilka minut,
zaraz wracamy...
- Świetna robota, faktycznie bardzo dobre - oznajmił Svinjar. Podszedł do mnie kaczkowatym chodem i wyrwał mi
mikrofon z kołnierza. - Wiem, że wszyscy słyszeliśmy ten zespół przedtem z nagrań, więc ich wspaniały występ
nie jest dla nas specjalną niespodzianką. Jednak widzę coś pięknego w tym, że grają dla nas osobiście. Jestem im
za to wdzięczny - wiem, każdy z was odczuwa wdzięczność. - Odwrócił się i wyszczerzył do mnie zęby. W jego
uśmiechu nie było śladu ciepła ani dobrego humoru. Wykręcił się z powrotem i rozłożył szeroko ramiona.
- Odczuwam taką wdzięczność, że przygotowałem dla wszystkich drobną niespodziankę - chcecie ją poznać?
Odpowiedziała mu absolutna cisza - i szuranie nogami wykradających się chyłkiem widzów. Widocznie nie gus-
towali w drobnych niespodziankach Svinjara. Mieli rację.
- Jazda! - wrzasnął do mikrofonu, tak głośno, że jego wzmocniony bas potoczył się jak grzmot. - Raz, dwa, trzy,
HOP!
Zatoczyłem się i o mały włos nie upadłem, kiedy scena podskoczyła i zadygotała. Rozległ się wrzask męskich
głosów, a spod naszych stóp wystrzeliła zgraja uzbrojonych mężczyzn, rozgarniających osłonę z liściastych gałęzi.
Pojawiało ich się coraz więcej; wywijając pałkami i wrzeszcząc jak opętani rzucali się na uciekającą publiczność.
Patrzyliśmy w osłupieniu, jak kobiety i mężczyźni padają pod ciosami maczug, a potem jak ich skuwają i wiążą.
Atak był błyskawiczny, okrutny i szybko dobiegł końca. Pola opustoszały, ostatni widz się ulotnił. Pozostali byli
skrępowani i leżeli cicho albo wyli z bólu. Nad jękiem cierpienia unosił się czysto i wyraźnie śmiech Svinjara.
Drab kołysał się w fotelu owładnięty sadystycznym nastrojem, a po jego policzkach toczyły się łzy.
- Ale skąd... - zaczęła Madonetka. - Skąd się oni wzięli? Na początku koncertu pod deskami nie było żywej duszy.
Skoczyłem na ziemię, rozkopałem kilka gałęzi i zobaczyłem ziejący otwór tunelu. Był schowany pod przysypaną
ziemią pokrywą, odrzuconą teraz na bok. Usłyszałem głuchy stuk i obok mnie wylądował Svinjar.
- Wspaniały, nie? - Pokazał ręką na tunel. -Moi ludzi żłobią go od miesięcy. Wydobyty piasek wkopują w błoto
podczas deszczu. Planowałem jakiś zlot, trochę prezentów, coś bardzo nieokreślonego. A nagle wy się zjawiacie!
Gdybym umiał odczuwać wdzięczność, to bym was błogosławił. Ale nie umiem. Ślepy traf. I tryumf ludzi - to
znaczy mój -którzy mają dość rozumu, aby wykorzystać sytuację. Teraz skromna uroczystość. Zjemy, wypijemy i
pogracie dla mnie.
Odwrócił się i wydał polecenia, a przy okazji dał kopniaka jednemu ze swoich nowych niewolników, który się
akurat napatoczył.
- Przyjemnie byłoby go uśmiercić - oznajmiła Madonetka. Wypowiedziała się za wszystkich, jeśli kiwanie
głowami cokolwiek znaczyło.
- Ostrożnie - przestrzegłem. - Na razie on ma wszystkie atuty i swoich zbirów. Dajmy koncert i pomyślmy, w jaki
sposób można później stąd nawiać.
Co nie zapowiadało się prosto. Ogromna chata Svinjara była wypchana jego ludźmi. Pijącymi, choć nie pijanymi,
chełpiącymi się swoimi osiągnięciami w piciu, pijącymi jeszcze więcej. Zagraliśmy jeden kawałek, ale nikt nie
słuchał.
Nie; Svinjar nadstawiał uszu. Słuchał i patrzył. Wreszcie pokuśtykał do nas i zdławił muzykę machnięciem ręki.
Opadł na fotel i jął bębnić palcami po rękojeści wielkiego miecza tkwiącego w kamieniu obok jego dłoni. Znowu
obdarzył mnie tym swoim fałszywym uśmieszkiem.
- Inaczej sobie wyobrażałeś tutejsze życie? Co, Jim?
- Trochę inaczej.
Jeśli szukał pretekstu, nie zamierzałem mu go dawać. Moje szansę nie przedstawiały się najlepiej.
- Sami układamy sobie nasze życie - i własne zasady. W dwupłciowych, uporządkowanych światach galaktyki
rządzą zniewieściali intelektualiści. Mężczyźni, którzy działają jak kobiety. My sięgamy w przeszłość, w czasy
prymitywnych, samczych, znaczących mężczyzn. Siła przez siłę. To mi odpowiada. I to ja tworzę zasady. - Patrzył
na Madonetkę w dziwnie lubieżny sposób. - Niezła wokalistka... i urocza dziewczyna - dodał i spojrzał na mnie. -
Ż
ona, powiadasz? Można na to coś poradzić? Niech no pomyślę... tak, można. Tam, na tak zwanych
cywilizowanych planetach, nic się nie da zrobić. Tutaj można. Bo masz do czynienia ze Svinjarem - a Svinjar
zawsze znajdzie jakieś wyjście.
Podniósł grubą rękę i puknął mnie w czoło.
- Na podstawie mojego prawa i obyczaju udzielam wam rozwodu. - Podniósł się na nogi, a jego giermkowie
ryknęli śmiechem z subtelnego dowcipu herszta.
- To niemożliwe. Tak nie można... Jak na swoje wymiary okazał się szybki, błyskawicznie wyciągając miecz z
wnęki przy tronie.
- Oto pierwsza lekcja dla mojej nowej panny młodej. Nikt nie sprzeciwia się Svinjarowi.
Błysnął miecz i poczułem na gardle jego ostrze.
ROZDZIAŁ 9
Odskoczyłem do tyłu, aby uniknąć cięcia, lecz potknąłem się o nogi jakiegoś człowieka i wpadłem na niego.
- Trzymaj go! - krzyknął Svinjar i w tym momencie zacisnęły się na mnie ramiona. Próbowałem się wyrwać, ale
nic z tego nie wyszło.
Svinjar stał nade mną i wbijał mi w szyję czubek miecza...
Zakołysał się nagle i upadł z głośnym hukiem, ujawniając fakt, że mimo wieku i nadwagi Stingo rzucił się jednak
do ataku i zdzielił go od tyłu w kark.
Co się potem działo, musiało zapaść w najmniejszy z ptasich móżdżków świadków wydarzenia. Mężczyźni dobyli
mieczy i miotali dzikie przekleństwa. Na moich oczach Floyd położył najbliższych osiłków - ale to mogło nie
wystarczyć. Przed upływem dwóch sekund odbędzie się rzeź orkiestry, jeśli nie zrobię czegoś, aby ją
powstrzymać.
Zrobiłem. Najpierw dźgnąłem łokciem mego prześladowcę w splot słoneczny. Zacharczał i puścił mi ręce. Minęła
sekunda. Nie traciłem czasu na wstawanie, po prostu wykręciłem się na bok i wyjąłem z kieszeni czarną kulkę,
wcisnąłem aktywator i rzuciłem ją pod sufit.
Dwie sekundy. Broń świszczała dookoła. Moją najlepszą obroną było wciśnięcie zatyczek z filtrami do dziurek w
nosie. Bomba gazowa pękła z hukiem i poświęciłem dwie kolejne pracowite sekundy na wymykanie się moim
prześladowcom. Poruszającym się coraz wolniej i wolniej, aż runęli na podłogę. Rozejrzałem się i zobaczyłem, że
gaz wykonał świetną robotę. Cała izba była wypełniona leżącymi i chrapiącymi sylwetkami. Uściskałem sobie
ręce nad głową.
- Wiwat dla grzecznych chłopców! - Moja publiczność składała się z jednej osoby. To znaczy ze mnie, co nie
odbierało zwycięstwu słodyczy. Gaz usypiający załatwił także mych przyjaciół, choć Floyd sprawiał się całkiem
dobrze, zanim upadł. Wokół niego leżało kilka skurczonych postaci. Otworzyłem torbę, wyjąłem miksturę i
podziurawiłem przyjaciół styretką. Następnie podszedłem do drzwi i wyglądałem ponuro na deszcz, póki nie
wrócili do przytomności.
Usłyszałem ciche kroki; Madonetka wzięła mnie delikatnie za ręce.
- Dziękuję ci, Jim.
- Nie ma za co.
- Jest. Uratowałeś nam życie. i
- Zagrożenie nie minęło - powiedział Floyd. - Madonetka ma rację, musimy ci podziękować. - Stingo skinął głową
na potwierdzenie.
- Nie dziękujcie. Gdyby operację zorganizowano nieco lepiej, takie niebezpieczeństwa nie miałyby miejsca. To
moja wina. Znajduję się, jakby tu powiedzieć, pod presją
czasu. Z przyczyn, w które nie mogę się teraz wdawać, w ciągu dwudziestu dni musimy odnaleźć artefakt i zakoń-
czyć operację.
- To mało czasu - stwierdził Stingo.
- Słusznie - a więc nie marnujmy go więcej. Zasiedzieliśmy się w gościnie. Chwyćcie jakąś broń, bo z pustymi
rękami możemy się stąd nie wydostać. Torby na ramiona, uzbrojeni do zabijania, bezlitośni, zacięte twarze.
Naprzód!
Po tym, co nas o mały włos nie spotkało u Svinjara i jego świniarzy, nie byliśmy w nastroju do żartów. Musiało się
to uwidaczniać na naszych twarzach - albo raczej w błysku naszych mieczy - ponieważ nieliczne grupki ludzi,
jakie mijaliśmy, pierzchały na nasz widok. Deszcz już prawie ustał i zza oparów mgły, która podnosiła się z
nasiąkniętej wodą ziemi, prażyło słońce. W tej okolicy szałasy stały w większej odległości, góry śmieci były
rzadsze i łatwiejsze do ominięcia. Tu i ówdzie zaczęły się pojawiać niskie krzaki, następnie drzewa i wyższe
zarośla porastające łagodne stoki wzgórz. Wśród nich było widać karłowate drzewa, z których zwisały kule o
grubej skórce i wielkości ludzkiej pięści. Może były to owe dendrony, o których nam wspomniano. Należało to
sprawdzić - ale nie teraz. Wyrywałem na przedzie w dobrym tempie, zarządzając postój dopiero po dotarciu w
zacisze pierwszego zagajnika. Spojrzałem do tyłu na prymitywne zabudowania i wielką bryłę Pentagonu, która
nad nimi górowała.
- Chyba nikt nas nie śledzi -i niech już tak zostanie. Co godzina pięć minut przerwy, maszerujemy aż do zmroku.
Dotknąłem komputera-czaszki, który wisiał na mojej szyi, i klawiatura ukazała się z trzaskiem. Wywołałem
holomapę, spojrzałem na słońce - po czym wskazałem przed siebie.
- Idziemy tam.
Początkowo droga była ciężka. Musieliśmy gramolić się pod górę, schodzić po drugiej stronie i pokonywać
kolejne wzniesienie. Wkrótce jednak zostawiliśmy za sobą las oraz pofałdowaną okolicę i weszliśmy na coś jakby
sawannę. Pod koniec pierwszej godziny zatrzymaliśmy się na odpoczynek; padliśmy na ziemię i upiliśmy trochę
wody. Najdzielniejsi spośród nas pracowicie gryźli skoncentrowane racje żywnościowe. Miały konsystencję
tektury - i równie ekscytujący smak. Niedaleko rozciągał się gaj dendronów. Poszedłem tam i zerwałem kilka
kulistych owoców. Były twarde jak skała i tak samo apetyczne. Włożyłem je do torby celem późniejszego
skosztowania. Floyd wygrzebał mały flet i zagrał skoczną melodyjkę, która nas podniosła na duchu. A kiedy
ruszyliśmy dalej, przygrywał nam wesołym marszem.
Madonetka szła obok mnie nucąc w takt fletu. Mocny piechur; chyba lubiła ćwiczenia fizyczne. I świetna
wokalistka, dobry głos. Wszystko miała dobre - łącznie z pupcią. Przekręciła głowę i złapała mnie na tym, że jej
się przyglądam. Odwróciłem wzrok i zwolniłem tempo, aby dla odmiany pomaszerować trochę obok Stinga.
Dotrzymywał nam kroku i ku memu zadowoleniu nie wyglądał na zmęczonego. Hmm, Madonetka... Odwróć
myśli, Jim, skup się na robocie. Nie na panienkach. Tak, wiem, Madonetka przykuwa uwagę dużo silniej niż
cokolwiek innego. Ale nie czas na zbytki i lekkomyślność.
- Jak daleko do zmierzchu? - zapytał Stingo. - Twoja pigułka zużywa się jak diabli. Rzuciłem hologram zegarka.
- Naprawdę nie wiem... bo nawet nie znam długości dnia na tej planecie. Zegarek, tak samo jak komputer, podlega
czasowi statku. Już dość dawno wyrzucili nas za bramę. -Zerknąłem na niebo. - Coś mi się zdaje, że słońce wcale
nie ma ochoty chylić się ku zachodowi. Pora na konsultację.
Trzykrotnie zagryzłem mocno zęby po lewej stronie szczęki, co powinno wysłać sygnał z modułu w dziąśle.
- Tu Tremearne - zadudniło mi pod czaszką.
- Słyszę pana.
- Co słyszysz? - spytał Stingo.
- Cicho, rozmawiam przez radio.
- Przepraszam.
- Odbiór czysty po tej stronie. Melduj.
- Machmeni nie oczarowali nas za bardzo. Parę godzin temu wyszliśmy z miasta i wędrujemy stepem...
- Mam was na mapie, namiar satelitarny.
- Widać jakieś zgraje Fundamentaloidów?
- Kilka.
- Czy któraś jest blisko nas?
- Tak, jedna, po lewej stronie. Mniej więcej w takiej odległości, jaką pokonaliście dotąd.
- Brzmi nieźle. Ale najpierw jedno ważkie pytanie. Jak długo trwa tutejszy dzień?
- Około stu godzin standardowych.
- Nic dziwnego, że czujemy zmęczenie, a słońce wciąż praży w najlepsze. Dzień trwa tu co najmniej cztery razy
dłużej, niż ustawa przewiduje. Czy może pan kazać orbiterowi spojrzeć na trasę, którą pokonaliśmy - i sprawdzić,
czy nie mamy ogona?
- Już to zrobiłem. Żadnych intruzów w polu widzenia.
- To wspaniała wiadomość. Koniec, wyłączam się. -Podniosłem głos. -Kompania - stój! Rozejść się. Przekażę
wam część rozmowy, której nie słyszeliście. Nikt nas nie śledzi. - Zaczekałem, aż ucichną bezładne okrzyki
radości. - Co oznacza, że zatrzymujemy się tutaj na jedzenie, picie, spanie i tak dalej.
Przeciągnąłem się leniwie, rzuciłem na ziemię torbę, uwaliłem się i oparłem o nią głowę, wskazując na odległy
horyzont.
- Fundamentoloidowscy nomadzi są gdzieś tam. Prędzej czy później musimy ich spotkać - głosuję za później.
- Wniosek poparty, przeszedł. - Wszyscy przyjęli już pozycję horyzontalną. Pociągnąłem spory łyk wody i nawi-
jałem dalej.
- Tutejsze dni są cztery razy dłuższe od tych, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Myślę, że wystarczy walki,
maszerowania i wszystkiego na dzisiaj, na ćwierć doby, czy jak to zwać. Prześpijmy się na ziemi, a po
wypoczynku ruszamy dalej.
Moja rada okazała się zbędna, gdyż powieki już się zamykały. Nie zostało mi nic innego, jak zacisnąć swoje.
Czułem, że odpływam, gdy raptem zaświtało mi, że nie jest to najlepszy pomysł pod słońcem. Stękając
podniosłem się z ziemi i wziąłem tyłek w troki, aby ich nie budzić.
- Halo, Tremearne. Słyszy mnie pan?
- Tu sierżant Naenda. Kapitan odpoczywa na tej zmianie. Mam posłać po niego?
- Nie, jeśli go pan zastępuje - i ma pod ręką aktualne obserwacje satelitarne.
- Mam.
- To proszę im się przyjrzeć. Zrobiliśmy sobie przerwę na sen i nie chciałbym go zakłócać. Jeśli pan zobaczy, że
coś lub ktoś podkrada się do nas - proszę krzyknąć.
- Zrobi się. No to lulu.
Lulu! Co się porobiło z tym wojskiem? Pokuśtykałem z powrotem do swoich współtowarzyszy i skorzystałem
gorliwie z ich pięknego przykładu. Nie miałem najmniejszego kłopotu z zaśnięciem.
Budzenie dla odmiany poszło mi ciężko. Musiałem przespać kilka godzin, bo kiedy rozchyliłem lekko zamglone
oczy na nieboskłon, słońce minęło już zenit i zmierzało nareszcie w stronę horyzontu. Co mnie obudziło?
- Uwaga, Jim di Griz! Baczność!
Rozejrzałem się i musiało minąć kilka chwil, nim dotarło do mnie, że to głos kapitana.
- Co jest? - wybełkotałem odrętwiały ze snu.
- Jedna z band Fundamentaloidów przemieszcza się -mniej więcej w waszym kierunku. Za jakąś godzinę mogą
was
zobaczyć.
- Do tego czasu powinniśmy być gotowi na gości.
Dzięki, kapitanie; koniec, wyłączam się.
Zaburczało mi w żołądku i doszedłem do wniosku, że skoncentrowane racje są trochę zbyt skoncentrowane. Po-
ciągnąłem parę łyków wody, aby spłukać z ust resztki snu, a potem palcem u nogi szturchnąłem Floyda.
Natychmiast otworzył oczy i uśmiechnął się słodko.
- Właśnie zgłosiłeś się na ochotnika. Pójdziesz do tamtych krzaków i zbierzesz trochę drewna na ognisko. Pora na
ś
niadanie.
- Słusznie, śniadanie, drewno... cudownie. - Zerwał się na nogi, ziewnął, przeciągnął się, podrapał w brodę i ruszył
z kopyta wykonać zadanie.
Nazbierałem dość suchej trawy na niewielki stos i wyjąłem z torby atomową bateryjkę. Mogła zasilać nasz sprzęt
muzyczny co najmniej przez rok, więc co jej szkodziło użyczyć teraz kilka woltów. Ściągnąłem izolację z obu
końcówek małego kabelka, zrobiłem krótkie spięcie i otrzymałem obfity snop iskier. Wetknąłem wszystko w
trawę. Po chwili zapłonęła pięknym ogniem, trzaskając i dymiąc, gotowa na przyjęcie suchych gałęzi, które
przytargał Floyd. Kiedy ognisko było dobre i gorące, do rozżarzonego popiołu wrzuciłem owoce dendronu.
Tamci poruszyli się z boku na bok, kiedy dym z ogniska powiał w ich stronę, ale obudzili się naprawdę dopiero po
tym, gdy rozłupałem pierwszy owoc. Skórka zrobiła się czarna, miałem więc nadzieję, że jest gotowy. Rozszedł
się mocny, ostry aromat pieczonego mięsa i w jednej chwili wszyscy się rozbudzili.
- Mniam, mniam - powiedziałem gryząc pachnący kęs. - Moje podziękowania dla genetyków, którzy to wymyślili.
Pokarm dla smakoszy - i rośnie na drzewie. Gdyby nie mieszkańcy, Liokukae byłaby rajem. ;
Zjadłszy śniadanie poczuliśmy się względnie po ludzku i przekazałem im komunikat.
- Mam kontakt z okiem na niebie. Grupa nomadów • sunie w naszą stronę. Pomyślałem, że lepiej niech oni tu
przyjdą niż my do nich. Czy jesteśmy już gotowi na spotkanie z nimi? :
Nastąpiły szybkie skinienia głowami, bez niepewnych spojrzeń ku mojej uciesze. Stingo podniósł siekierę nad
głowę i powiódł dookoła groźnym wzrokiem.
- Gotowi jak zawsze. Mam jedynie nadzieję, że ci okażą się bardziej przyjaźni niż pierwsza zgraja.
- Tylko w jeden sposób można się przekonać. - Trzykrotnie mocno zagryzłem zęby. - Gdzie są teraz
Fundamentaloidzi?
- Przechodzą trochę na północ od was - za tymi krzakami na lekkim wzniesieniu.
- A więc, idziemy. Torby na ramię, broń w pogotowiu, trzymać kciuki. Naprzód!
Zaczęliśmy bez pośpiechu wspinać się na zbocze góry, weszliśmy w zarośla - i stanęliśmy jak wryci na widok
przechodzącego wolno stada.
- Kozłowce - powiedziałem. - Zmutowane krzyżówki kozła z owcą, o którym nam mówili.
- Kozłowce -zgodziła się Madonetka. -Ale nie powiedzieli, że są takie ogromne! Nie sięgam im nawet do brzucha.
- Faktycznie -przyznałem. -To jeszcze nie wszystko. Są tak duże, że nadają się do jazdy. I jeśli się nie mylę,
zostaliśmy dostrzeżeni, a ci trzej jeźdźcy galopują w naszą stronę.
- Wymachując bronią - zauważył ponuro Stingo. -Znowu się zaczyna.
ROZDZIAŁ 10
Pędzili ku nam z łoskotem, wywijając mieczami i wzbijając ostrymi, czarnymi kopytami chmury pyłu. Kozłowce
miały wstrętne małe ślepia i paskudne zakrzywione rogi -oraz coś bardzo podobnego do kłów. Nie pamiętam,
ż
ebym widział kiedyś owcę czy kozła z kłami, ale zawsze musi być ten pierwszy raz.
- Ustawcie się w szyku i przygotujcie broń! - zawołałem unosząc miecz nad głowę.
Ubrany na czarno, najbliższy jeździec szarpnął gwałtownie cuglami i jego kosmaty wierzchowiec znieruchomiał.
Mężczyzna spiorunował mnie wzrokiem zza gęstej, czarnej brody i przemówił imponująco głębokim basem.
- Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie. Tak zostało napisane.
- Mówisz o sobie? - spytałem nie opuszczając broni.
- Jesteśmy spokojnymi ludźmi, bezbożniku, ale bronimy naszych stad przed niezliczonymi bandami kłusowników.
Mógł mówić prawdę; musiałem zaryzykować. Wbiłem miecz w piach i cofnąłem się. W każdej chwili byłem
jednak gotów po niego sięgnąć.
- My też należymy do spokojnych ludzi. Lecz chodzimy z bronią dla własnej ochrony w tym ohydnym świecie.
Zastanowił się przez chwilę nad moimi słowami i podjął decyzję. Wsunął miecz do skórzanej pochwy i zeskoczył
na ziemię. Bestia z miejsca rozdziawiła paszczę - to jednak b y ł y kły - i chciała go ugryźć. Prawie nie zwrócił na
to uwagi, zacisnął po prostu pięść i szybkim hakiem trafił bydlę pod szczękę. Zwierz kłapnął paszczą i zrobił krót-
kiego zeza. Nie był też zanadto pamiętliwy, bo gdy jego ślepia wróciły na swoje miejsce, całkowicie zapomniał o
jeźdźcu. Ten zaś stanął przede mną.
- Nazywam się Arroz con Pollo, a to są moi towarzysze. Zostaliście oszczędzeni?
- Nazywam się Jim di Griz, a to jest moja kapela. I nie wierzę w banki.
- Co to są banki?
- Miejsce, gdzie się oszczędza. Fedha.
- Niewłaściwie mnie zrozumiałeś, Jimie z di Grizów. To twą duszę należy oszczędzić - a nie twoje fedha.
- Ciekawa kwestia teologiczna, Arrozie z con Pollów. Musimy ją dogłębnie omówić. Co powiesz na to, byśmy
odłożyli broń i ubili trochę piany? Odłóżcie - krzyknąłem.
Arroz dał znak dwóm kompanom i wszyscy poczuliśmy się dużo lepiej, kiedy miecze opadły do pochew, a topory
do nóg. Pierwszy raz przeniósł wzrok ze mnie na moich towarzyszy. I wstrzymał oddech, zbladł pod opalenizną,
przysłaniając sobie oczy dłonią.
- Nieczyści - jęknął. - Nieczyści.
- No cóż, trochę ciężko o kąpiel na szlaku - zauważyłem. Nie dodałem, że sam też nie wyszedł prosto spod
prysznica.
- Nie na ciele; na duszy. Czyż nie ma wśród was naczynia zepsucia?
- Mógłbyś się wyrażać nieco jaśniej?
- Czy ta... osoba... to k o b i e t a? - zapytał nie odrywając dłoni od twarzy.
- Była kobietą, kiedy ostatnio ją widziałem. - Przesunąłem się na bok, trochę bliżej miecza. -A czym jest według
ciebie?
- Niech zakryje sobie twarz, aby ukryć nieczystość, i łydki, by nie wzbudzać pożądania w męskich sercach.
- To jakiś szajbus - oznajmiła ze wstrętem Madonetka. Facet warknął.
- I niech stłumi głos, aby nie kusić do grzechu błogosławionych!
Stingo kiwnął głową do Floyda i chwycił zdenerwowaną Madonetkę za rękę, ale dziewczyna go odepchnęła.
- Jim - powiedział do mnie. - Chcemy się trochę przejść wśród drzew i zaczerpnąć świeżego powietrza. Chyba uda
ci się jakoś z tego wybrnąć?
- Dobrze. - Patrzyłem, jak odchodzą, i kiedy zniknęli mi z oczu, spojrzałem na trzech nomadów, którzy na-
ś
ladowali gorliwie swego przywódcę i trzymali w górze ręce, jakby chcieli przewietrzyć sobie pod pachami. -
Niebezpieczeństwo minęło. Porozmawiamy teraz?
- Możecie wracać - powiedział Arroz do swoich kolesiów. - Sam wyjaśnię Prawo obcemu. Niech stado skubnie
trawy.
Odeszli szybkim krokiem, a jego wierzchowiec zabrał się do przeżuwania zielska na uboczu. Arroz usiadł ze
skrzyżowanymi nogami i skinął na mnie.
- Siadaj. Musimy porozmawiać.
Usiadłem przed nim. Ale plecami do wiatru, bo upłynął szmat czasu, odkąd on i jego ubranie miało do czynienia z
wodą i mydłem. A on mi tu mówi o czystości! Sięgnął pod habit, podrapał się solidnie, następnie wyciągnął
książkę i podał mi.
- Ta księga jest źródłem wszelkiej mądrości.
- Ładna. Jak się nazywa?
- Księga. Nie ma innych książek. Wszystko, co ludzie muszą wiedzieć, znajduje się tutaj. Esencja wszelkiej
mądrości. - Wydawała mi się trochę za cienka jak na esencję, ale przezornie trzymałem gębę na kłódkę. - Wielki
Założyciel, którego imienia nie wolno wypowiadać, poczuł natchnienie, aby przeczytać całą zawartość Świętych
Ksiąg ze wszystkich epok, i ujrzał w nich dzieło boga, którego imienia nie można wypowiadać. Zrozumiał, które
urywki były natchnione, a które głosiły nieprawdę. Spośród wszystkich owych ksiąg wyciągnął esencję
prawdziwej Księgi - a resztę rzucił w ogień. Ruszył w świat, a uczniów Jego były krocie. Inni jednak spoglądali na
to z zazdrością, próbując Go zniszczyć i Jego uczniów. Tak powiedziano. I mówi się, że aby uniknąć
bezsensownych prześladowań, On i Jego zwolennicy przybyli do tego świata, gdzie mogli bez przeszkód
odprawiać praktyki religijne. Właśnie dlatego zadałem pytanie - czy jesteście nieczyści? A może chodzicie także
Drogą Księgi?
- Nadzwyczaj ciekawe. Ja chodzę trochę inną drogą. Jednakże moja wierzy w poszanowanie twojej, więc nie
musisz się o mnie martwić.
Na te słowa skrzywił się i pogroził mi palcem.
- Istnieje tylko jedna Droga, tylko jedna Księga. Przeklęci, którzy sądzą inaczej. Teraz masz okazję, aby się
oczyścić, ukazałem ci bowiem prawdziwą Drogę.
- Serdeczne dzięki, ale nie skorzystam.
Wstał i wymierzył we mnie oskarżycielsko palcem.
- Nieczysty! Bluźnierca! Odejdź - kalasz mnie swą obecnością.
- Niech każdy zostanie przy własnym zdaniu. Do widzenia i życzę szczęścia przy strzyżeniu kozłowiec. Obyś
zebrał jak największe runo. Ale proszę o łaskę - nim odejdziesz, zechciej rzucić na to okiem. -Wyjąłem z kieszeni
zdjęcie obcego artefaktu i podałem mu.
- Nieczyste - mruknął i cofnął rękę za plecy.
- Z pewnością. Chcę tylko wiedzieć, czy widziałeś już kiedyś ten przedmiot na zdjęciu?
- Nie, nigdy.
- Miło mi się z tobą gawędziło.
Pomachałem mu ręką, ale nie odwzajemnił mego przyjaznego gestu. Podszedł do wierzchowca i kilkoma
kopniakami zmusił go do przyklęknięcia, po czym wdrapał się na górę i odjechał galopem. Wyciągnąłem miecz z
ziemi i dołączyłem do zespołu. Madonetka wciąż nie mogła się opanować.
- Obłudny, tępy, sfanatyzowany idiota.
- Tak, i jeszcze gorzej. Przynajmniej wydobyłem od niego jeden bit ujemnej informacji. Nigdy nie widział
artefaktu. Musiało go zabrać jakieś inne plemię.
- Będziemy musieli porozmawiać z każdym?
- Chyba, że masz lepszy pomysł. Który wypali w ciągu dziewiętnastu dni.
- Ja mu nie ufam - dodała. - Tylko nie kpij i nie mów, że to babska intuicja. Czym oni się różnią od tamtej zgrai,
która napadła na statek archeologów?
- Masz rację - a czyż to nie stukot setek kopyt wyrywających w naszą stronę?
- Tak, to oni! - krzyknął Floyd, wskazując kierunek. -Co teraz... uciekamy?
- Nie! Szybko z lasu na równinę! Instrumenty w pogotowiu. Zagramy przyjemniaczkom koncert, jakiego nie
zapomną do końca życia!
Arroz wrócił po swoich ludzi i pędziło teraz na nas co najmniej trzydziestu napastników z obfitością mieczy i głoś-
nego beczenia. Nastawiłem regulator dźwięku do oporu.
- Zatyczki do uszu, przygotować się, na trzy ładujemy im stary numer trzynaście „Rakiety gnają z hukiem na-
przód". Raz, dwa...
Na trzy eksplodował huragan dźwięków nie do wytrzymania. Kozłowce podskoczyły ze strachu, zwalając
jadących w pierwszym rzędzie na ziemię. Podrzuciłem draniom kilka bomb dymnych dla draki i strzeliłem w nich
holograficzną błyskawicą.
To była świetna robota. Nim doszliśmy do drugiego chórku, zapanował spokój. Ostatnie kozłowce uciekały w
przerażeniu, znikając nam z oczu. Ostatni Fundamentaloid w czarnym habicie wyczołgał się za horyzont, zdeptana
trawa była upstrzona porzuconymi mieczami, kłakami wełny i niezliczonym mnóstwem gnojowych bobków.
- Zwycięstwo! - krzyknąłem z rozkoszą.
I tylko dziewiętnaście dni, pomyślałem z rozpaczą. Nic z tego nie będzie. Miałem okropne uczucie, że możemy
spędzić dziewiętnaście dni albo dziewiętnaście tygodni na błądzeniu po planecie, nie dowiedziawszy się niczego w
sprawie artefaktu. Należało zmienić plan - i to natychmiast! Odszedłem na bok i trzy razy zagryzłem zęby.
Zrobiłem to z taką siłą, że omal nie wyłamałem sobie trzonowego.
- Tu kapitan Tremearne.
- A z tej strony ponury Jim di Griz. Śledziliście wszystko?
- Tak, i przyglądaliśmy się bacznie. Słyszałem, jak go prosiłeś o rozpoznanie obiektu. Zakładam, że tego nie
zrobił.
- Dobrze pan zakłada, daleki i odcieleśniony głosie. Słuchaj pan, trzeba zmienić plany. Opracowując pomysł
naszej misji sądziłem, że w tym ponurym świecie znajdę coś,
co choć trochę przypomina cywilizację. Że będziemy mogli wędrować od koncertu do koncertu, a jednocześnie
węszyć. Pomyliłem się.
- Przykro mi, że nie otrzymaliście kompletu danych w swoim czasie. Wiesz już jednak, że mamy całkowity zakaz
przekazywania informacji o tej planecie.
- Teraz wiem - ale to się nie uda. Z równym powodzeniem mogliśmy przylecieć tutaj w przebraniu oddziału
komandosów. Na razie każda zgraja, jaką napotykamy, próbuje nas zgnoić. To wszystko wina tego mendy
admirała Benbowa. Okłamał mnie co do warunków, jakie tu panują. Prawda?
- Jako oficer czynnej służby nie mogę kwestionować sposobu działania przełożonych. Ale mogę przyznać, że
ktokolwiek prowadził odprawę, potraktował prawdę dość skrótowo.
- Czy wie pan również, że dość skrótowo potraktował moje życie? Że za dziewiętnaście dni przekręcę się od
samoczynnie działającej trucizny?
- Dowiedziałem się z żalem, że tak się przedstawia sytuacja. A poza tym: osiemnaście. Wygląda na to, że zgubiłeś
jeden dzień.
- Osiemnaście? Piękne dzięki. A więc to, co mam do powiedzenia, jest tym bardziej naglące. Potrzebuję pomocy,
jakiegoś środka transportu.
- Zakazany jest wszelki kontakt z planetą.
- Właśnie zmieniłem reguły. Sam pan mówił, że stoi na czele komitetu, który ma dokonać na planecie poważnych
udoskonaleń? Pierwszą zmianą będzie przysłanie nam jednej z kapsuł statku. Dzięki niej mogę zdążyć do różnych
band kudłaczy na kozłowcach, zanim wybije moja ostatnia godzina.
- Nie mogę. Złamię rozkazy, a to oznacza koniec mojej kariery.
- No więc?
Cisza pod moim sufitem ciągnęła się niemiłosiernie. Czekałem. W końcu rozległo się coś, co mogło być tylko
westchnieniem.
- Mam nadzieję, że w dzisiejszych czasach nie brak zajęcia dla uzdolnionych cywilów. Kapsuła wyląduje po zmro-
ku. Jeśli nikt na dole tego nie zauważy, będę miał szansę na odroczenie terminu zmiany posady.
- Porządny z pana gość, Tremearne. Serdeczne dzięki.
Zanuciwszy dwa lub trzy takty „Szwedzkiego potwora", wróciłem do moich towarzyszy, aby podzielić się z nimi
najświeższą wiadomością.
- Jim, jesteś genialny! - zawołała Madonetka, po czym objęła mnie i pocałowała. - Stanowczo wolę latanie od
chodzenia.
Floyd pokiwał radośnie głową i wyciągnął ręce.
- Precz! - krzyknąłem. - Dziewczęta to w porządku, ale nie całuję brodatych facetów. Musimy zaraz się oddalić od
tych religijnych świrów, bo mogą wpaść na myśl, aby tu za chwilę wrócić. Czuję, że mamy przed sobą bardzo
pracowitą noc.
ROZDZIAŁ 11
- Obudź się, Jim, już prawie ciemno.
Delikatna ręka Madonetki była ze wszech miar pożądana, gdyż wyciągnęła mnie z naprawdę strasznego koszmaru.
Macki, wytrzeszczone ślepia, brr! Najwyraźniej osiemnastodniowy termin ostateczny wdzierał się do mojej
podświadomości. Wyprostowałem się, ziewnąłem i przeciągnąłem. Z wielką niechęcią słońce schowało się
wreszcie za horyzont, pozostawiając za sobą ustępującą powoli smugę światła. Zaczynały się pokazywać gwiazdy,
tworząc mało ciekawe konstelacje - a przy tym rzadko rozsiane. Ta więzienna planeta tkwi pewnie daleko na
peryferiach galaktyki.
Nagle coś przesłoniło widok gwiazd w zenicie i na ziemię powoli spłynął ciemny kształt, bezszelestnie napędzany
modułem antygrawitacyjnym. Kiedy podeszliśmy bliżej, otworzył się właz - i zapłonęły światła w kabinie.
- Zgaś je, bałwanie! -krzyknąłem. -Chcesz mi zniszczyć zdolność widzenia w ciemności? - Pilot obrócił się na
fotelu i uśmiechnąłem się nieszczerze na jego widok. -Przepraszam, kapitanie, za tego imbecyla; to tylko taka
figura retoryczna.
- To wyłącznie moja wina - odparł i puknął się w jedną ze swych elektronicznych gałek ocznych. - Stale o tym
zapominam. Przyprowadziłem tę maszynę, bo mam najlepszą zdolność widzenia w ciemności z całej Armady.
Zgasił światło i po omacku weszliśmy na pokład. Tylko słabe czerwone światło dyżurne rozjaśniało drogę. Usado-
wiłem się w fotelu drugiego pilota i zapiąłem pas.
- Masz jakiś plan? - spytał.
- Prosty. Zna pan pozycję wszystkich stad kozłowiec, prawda?
- Zaobserwowane i odnotowane w pamięci kapsuły.
- Wspaniale. Niech komputer wykona pomiary topologiczne celem wytyczenia kursu pozwalającego nam od-
wiedzić wszystkie stada w możliwie najkrótszym czasie. Lecimy do pierwszego, znajdujemy pasterza
spacerującego poza zasięgiem wzroku innych - i odbywamy rozmowę. Pokazujemy mu zdjęcie i przekonujemy
się, czy widział artefakt. Jeśli nie - skaczemy do następnej zgrai.
- Wygląda prosto i praktycznie. Pasy zapięte? Dobrze, a więc do pierwszego stada!
Wbiło nas w oparcia i ruszyliśmy w drogę. Wysoko i szybko po wytyczonym kursie. Następnie powoli, szybując
nisko nad ziemią, a Tremearne przewiercał wzrokiem ciemność.
- Widzę kogoś - oznajmił. - Na drugim końcu stada -całkiem sam. Pilnuje zwierząt albo nie pozwala im się rozbiec.
Mam propozycję. Zajdę go od tyłu i obezwładnię. Wtedy z nim pogadasz.
- Podchody w ciemnościach? Obezwładnianie zbrojnego i czujnego strażnika? To robota dla komandosa.
- A jak twoim zdaniem zdobyłem te elektroniczne cacka w oczach? Przyjemnie będzie znowu trochę popracować.
Nie miałem wyboru, musiałem się zgodzić. Kapitan okazywał się znakomitym sojusznikiem. W ten sposób nasze
działania będą dużo szybsze niż błądzenie w kółko samemu. Jeśli potrafi zrobić to tak, jak obiecał. Miałem co do
tego wątpliwości, ale zachowałem je dla siebie. Kapitan był siwowłosym gryzipiórkiem o elektrycznym wzroku,
który mógł mieć najlepsze lata za sobą.
Myliłem się. Po wylądowaniu opuścił kabinę i zniknął bez słowa w ciemnościach. Nie minęło pół minuty, kiedy
zawołał do mnie po cichu.
- Tutaj. Możesz włączyć światło.
Zapaliłem przenośną lampę; pod niemal bezgwiezdnym niebem panowała naprawdę czarna noc. Zobaczyłem dwie
postacie stojące jedna obok drugiej. Światło ukazywało twarz pasterza o wybałuszonych oczach, pochwyconego w
podwójnym nelsonie, przy czym dłoń na gardle uniemożliwiała mu wydanie głosu. Błysnąłem mu latarką pod nos.
- Słuchajże, pasterzu, coś obowiązków zaniedbał. Ręce, które cię trzymają, równie łatwo mogą cię zabić. A potem
możemy ci gwizdnąć całe to włochate stado i do końca świata wcinać szaszłyki. Aleja będę litościwy. Ta ręka
puści twą plugawą szyję, a ty nie będziesz krzyczał, bo naprawdę zginiesz. Będziesz grzecznie i cichutko
odpowiadał na moje pytania. Możesz już mówić.
Kiedy uchwyt zelżał, biedak zakaszlał i stęknął.
- Demony z ciemności! Puśćcie mnie, darujcie mi życie, powiedzcie, czego ode mnie chcecie, a potem wracajcie
do piekieł, z których uciekłyście...
Wyciągnąłem rękę i uszczypnąłem go boleśnie w nos.
- Zamknij się. Otwórz oczy. Spójrz na to zdjęcie. Gadaj, czy widziałeś to już kiedyś?
Podsunąłem zdjęcie przed oczy jeńca, oświetliwszy je latarką, a Tremearne szarpnął go jeszcze mocniej za rękę.
- Nie, nigdy, coś takiego bym pamiętał, nie... - Odpowiedź ugrzęzła mu w gardle i padł nieprzytomny na ziemię.
- Czy te pastuchy nigdy się nie myją? - spytał Tremearne.
- Tylko co drugi rok. Lecimy do następnego.
Szybko dopracowaliśmy się stałej procedury. Lądowaliśmy i kapitan znikał. Nim zdążyłem wyskoczyć z kapsuły,
już zazwyczaj mnie wołał. Niejeden przerażony pasterz zasnął głęboko tej nocy. Ale dopiero po obejrzeniu foto-
grafii artefaktu. Między odwiedzinami ucinałem sobie drzemkę i w głębi kapsuły rozlegało się chrapanie na
przemian z ciężkimi oddechami. Jedynie kapitan się nie kładł i nie odczuwał zmęczenia. Wydawało się, że przy
jedenastej wizycie był w takiej samej formie jak przy pierwszej. To była długa, długa noc.
Przy trzynastej zaczynałem słaniać się na nogach. Feralna trzynastka; kończyć z tym i do czternastej. Do kolejnej
pary wyłupiastych oczu zerkających znad kolejnej zmierzwionej brody.
- Patrz! - warknąłem. - Mów! A stękanie nie liczy się jako mowa. Widziałeś to kiedyś?
Ten rzęził zamiast stękać, po czym zawył, bo jego ramię wykręciło się nieco bardziej. Wyglądało na to, że nawet
powściągliwy kapitan zaczynał już tracić cierpliwość.
- Pomiot Szatana... dzieło diabła... ostrzegałem ich, ale nie chcieli słuchać... grób, mogiła!
- Rozumiesz coś z tego bełkotu? - spytał Tremearne.
- Jest nadzieja, kapitanie. Jeśli to nie przygłup, mógł go widzieć. Popatrz - przyjrzyj się! Widziałeś to kiedyś?
- Mówiłem mu, żeby tego nie dotykał, bo skończy się niechybną śmiercią i wiecznym potępieniem.
- Widziałeś. W porządku, kapitanie, może pan rozluźnić uchwyt, ale proszę być w pogotowiu. - Sięgnąłem do
kieszeni, wyjąłem garść srebrnych tulejek, miejscową walutę, i błysnąłem na nie światłem. - Hej, Smrodzie,
zobacz: fedha - i to wszystko dla ciebie. Wszystko twoje.
Szmal niezawodnie przykuł jego uwagę. Kiedy wyciągnął rękę i zaczął ich po omacku szukać, zacisnąłem dłoń.
- Najpierw odpowiesz na jedno proste pytanie. Nie zrobimy ci krzywdy - pod warunkiem, że nie skłamiesz.
Widziałeś ten przedmiot?
- Oni uciekli. Znaleźliśmy go w ich statku. Dotykałem go, nieczystego, nieczystego.
- Dobrze ci idzie. - Strząsnąłem połowę monet na jego czekającą dłoń. - A teraz pytanie za dziesięć tysięcy fedha.
Gdzie jest teraz?
- Kupili go, kupili go tamci. Mieszkańcy Raju. Niech będą przeklęci, na zawsze przeklęci...
Nie było to łatwe, ale w końcu zdołaliśmy wyciągnąć z niego wszystkie szczegóły. Ogołocona z klątw i
bluźnierstw, była to zwykła opowieść o grabieży i oszustwie. Statek wylądował - i gdy tylko otworzyła się klapa,
został zaatakowany. W powstałym tumulcie Fundamentaloidzi przewalili się przez statek i splądrowali go. Zabrali
pojemnik z artefaktem ze sobą, bo nie dał się otworzyć. Gdy w końcu osiągnęli cel, nie mieli pojęcia, co to może
być. A ignorancja rodzi strach. Pozbyli się go zatem na targu w Raju, gdzie można sprzedać niemal wszystko.
Koniec opowieści.
Nieprzytomny pasterz sflaczał na ziemię, ale pozwoliliśmy mu zatrzymać forsę.
- Musimy to omówić - powiedziałem.
- Zgoda, ale nie tak blisko stada. Skoczymy na płaskowyż zaczerpnąć świeżego powietrza.
Tym razem pozostali już nie spali, kiedy wylądowaliśmy. Pilnie wysłuchali relacji o naszym odkryciu.
- Cóż, to nieco zawęża pole - stwierdziła Madonetka.
- Tak myślisz? - spytałem. - Ile osób liczy sobie ów rajski naród?
- Jakieś sto tysięcy - przyznał Tremearne. - Może nie jest to najlepsza społeczność na planecie, ale sprawia
wrażenie najbardziej udanej. Słabo ją znam, tylko z fotografii i obserwacji.
- Czy ktoś w Pentagonie wie coś więcej?
- Możliwe. Lecz to są dane poufne, a oni nie należą do gadatliwych.
Strzeliłem knykciami, zmarszczyłem brwi i dźgnąłem go palcem.
- Taka informacja niewiele daje... prawda? Tremearne wyglądał na równie zmartwionego.
- Niestety, Jim, niewiele. Nie mam pojęcia, czemu dane są poufne, skoro wasza grupa działa oficjalnie na planecie.
Próbowałem sam zdobyć trochę danych i nie tylko mi odmówili, ale i odstraszyli.
- Kto się za tym kryje? Nie domyśla się pan?
- Nie... poza tym, że musi to być ktoś na samym szczycie. Ludzie, z którymi się kontaktowałem, rozumieją wasze
problemy i chcą pomagać. Ale wszystkie prośby są z góry odrzucane.
- Czy gnębi mnie mania prześladowcza, czy też może w hierarchii dowodzenia jest ktoś, komu nie podoba się
nasza operacja? Kto chce, aby nie wypaliła?
Teraz przyszła kolejka Tremearne'a na strzelanie knykciami i ponurą minę.
- Już mówiłem, jestem zawodowym oficerem. Lecz nie podoba mi się sytuacja na tym globie. Nie tylko sposób
traktowania waszego zespołu, ale cała parszywa planeta. Cóż, odnoszę wrażenie, że wszystko wymyka mi się z
rąk. Myślałem początkowo, że działając oficjalnie uda mi się przeprowadzić tutaj kilka zmian. To nie wystarczy.
Zostałem tak samo całkowicie zablokowany jak wy.
- Przez kogo - i dlaczego?
- Nie wiem. Ale robię co mogę, aby się dowiedzieć. W zasadzie o Raju ani o jego mieszkańcach nie mam
zielonego pojęcia.
- Szczera odpowiedź, kapitanie. Wielkie dzięki.
- Jeśli pan nie wie, to po prostu musimy dowiedzieć się sami - powiedział Stingo. - Zagramy raz czy dwa występy
i będziemy mieli oczy szeroko otwarte.
- Oby to było takie proste -mruknąłem pod nosem. -Rozwińmy mapy.
Wyglądało na to, że największa część ludności mieszkała w jednym rzadko zabudowanym mieście. Wychodziły z
niego drogi do niezbyt odległych wiosek, gdzie znajdowały się rzadko rozrzucone domostwa, najpewniej farmy.
Na trójwymiarowej mapie jedno wyłącznie budziło prawdziwe zdziwienie - jakiś mur, który przedzielał miasto na
pół. Dookoła miasta nie było wałów, tylko ten jeden mur pośrodku. Wskazałem na niego.
- Co to może być - albo znaczyć? Tremearne potrząsnął głową.
- Nie mam pojęcia. Wygląda jak mur, to wszystko. Ale wzdłuż niego ciągnie się droga. Chyba jedyna, która
prowadzi do miasta z równiny.
Stuknąłem palcem w holomapę.
- Tutaj. Tutaj droga znika w trawie. Tam musimy iść. A może ktoś ma lepszy pomysł?
- Ten mi się podoba - oznajmił Tremearne. -Wysadzę was na tym skrawku płaskowyżu, za tą krawędzią, skąd nas
nie zobaczą. Potem zabiorę stamtąd kapsułę i zostanę z wami w kontakcie radiowym.
Wysiedliśmy.
- Najpierw spać - ziewnął Floyd. - To była długa noc.
Była jeszcze dłuższa, niż mu się zdawało, przy dłuższych dobach na planecie. Tremearne odleciał i ułożyliśmy się
do snu. Spaliśmy, budziliśmy się, wciąż panowała ciemność i zasypialiśmy na nowo. Przynajmniej oni chrapali w
najlepsze; mnie zbyt dużo myśli plątało się po głowie. Mieliśmy już trop prowadzący do artefaktu. Trop, który był
bezużyteczny, póki nie zaczniemy szukać. A nie mogliśmy szukać w mroku. Ja zaś miałem - ile dni do chwili, gdy
załatwi mnie trzydziestodniowa trucizna? Policzyłem na palcach. Minęło osiemnaście, a więc pozostało
dwanaście. Cudownie. A może źle policzyłem? Zacząłem od nowa przebierać palcami, po czym wpadłem w złość
na siebie. Wystarczy już tych palców. Pstryknąłem w komputer i napisałem szybki program. Następnie dotknąłem
T, „termin ostateczny" -bądź „trup", wszystko jedno - i pojawiło się jaskrawe osiemnaście w towarzystwie
migotliwych dwunastu. Nie powiem, by mi się podobał widok cyferek, ale mogłem chociaż przestać się martwić
zmiennym rezultatem odejmowania. Jakaś część mojej osobowości musiała poczuć ulgę, ponieważ zasnąłem
głęboko.
Wreszcie, z wielkimi oporami i lenistwem, niebo zajaśniało i nastał nowy dzień. Nim zrobiło się zupełnie widno,
kapitan nisko i powoli ustawił kapsułę za wzgórzami, wziął nas na pokład, a potem wypuścił po drugiej stronie
ostatniego wzniesienia.
- Życzę szczęścia - bąknął cokolwiek markotnie.
Zatrzasnęło się dolne wyjście, kapsuła śmignęła pionowo i rozpłynęła się w jaśniejącym świetle. Nie bardzo
zdając sobie sprawę z tego, co robię, wbiłem T do komputera. Cyferki błysnęły na moment i równie szybko
zniknęły. Ale zapadły w pamięć.
Dzień dziewiętnasty.
ROZDZIAŁ 12
Szliśmy przed siebie, brzask wlókł się bez końca, słońce z wielką niechęcią wciągało się nad horyzont. Dzień na
dobre jeszcze się nie zaczął, gdy stanęliśmy przed konstrukcją stanowiącą najwyraźniej początek muru. Zaledwie
pojedynczy rząd cegieł przykrytych niemal całkowicie trawą.
- Jak myślisz? - zagadnąłem, nie kierując pytania do nikogo konkretnego.
Stingo pochylił się i opukał kamień kostkami palców.
- Cegła - stwierdził.
- Czerwona - dodała rezolutnie Madonetka.
- Dziękuję, dziękuję - mruknąłem z kompletnym brakiem uznania.
Po prawej stronie cegieł ciągnęła się ledwo widoczna ścieżka; z braku lepszych pomysłów weszliśmy na nią.
- Tu jest wyżej, spójrzcie - powiedział Floyd. - Dołożono drugą warstwę.
- A tam dalej jeszcze jedną - dodała Madonetka. - Ma już trzy cegły wysokości.
- Co to jest? - zdziwił się Stingo. Pochylił się rozsuwając trawę, aby lepiej widzieć, i przesuwał po cegle l
opuszkami palców. - Na każdej cegle jest odciśnięty jakiś symbol. - Teraz patrzyliśmy wszyscy.
- Rodzaj kółka i sterczącej z niego strzały.
- Strzała... kółko - mruknąłem. Nagle błysk intuicji przeszył mi czaszkę. - Widziałem gdzieś ten symbol - tak,
oczywiście! Niech ktoś łaskawie przejdzie nad ścianą i sprawdzi, czy po drugiej stronie jest kółko z krzyżykiem.
Madonetka ze zdziwieniem uniosła śliczne brwi, pokonała zgrabnie murek, pochyliła się i spojrzała. Brwi uniosły
się jeszcze wyżej.
- Skąd wiedziałeś? Po tej stronie na wszystkich cegłach odciśnięte jest kółko z krzyżykiem.
- Biologia - powiedziałem. - Pamiętam ze szkoły.
- Tak, oczywiście - stwierdziła wracając do nas. - Symbole mężczyzny i kobiety.
Floyd szedł dalej obok ściany, raptem stanął i zawołał:
- Święte słowa. Tutaj na cegle widać odciśnięty napis VIROJ. Przechylił się na drugą stronę muru. - A tam...
VIRINOJ.
W miarę naszego marszu mur stopniowo sięgał coraz wyżej. Pojawiły się nowe napisy - najpierw MEN, a potem
MTUWA, HERREN, SIGNORI.
- Wystarczy - powiedziałem i zatrzymałem się. - Torby zrzuć. Teraz zrobimy sobie przerwę i przyjrzymy się temu,
co tu mamy. Komunikat wydaje się bezsporny. Spójrzcie na ścieżkę, którą idziemy. Czy po drugiej stronie ciągnie
się podobna ścieżka?
Ceglany mur sięgał nam teraz do pasa. Floyd oparł się o niego ręką, przeskoczył na drugą stronę, schylił się i
popatrzył.
- Możliwe, ale nie widać zbyt wyraźnie. Kto wie, czy nie było jej tu kiedyś, ale tak bardzo zarosła trawą, że trudno
cokolwiek stwierdzić. Mogę już wrócić?
- Tak, bo najwyższy czas na decyzję. - Wskazałem na rosnący stopniowo mur. - Fundamentaloidzi mówili, że
poszli do miasta w celach handlowych. W takim razie musieli iść tędy, pewnie tą samą drogą, którą teraz idziemy.
Madonetka skinęła głową na znak potwierdzenia -
i braku aprobaty.
- To byli sami mężczyźni, pamiętam bardzo wyraźnie. Zaiste, nieczyści! Kobietom wstęp wzbroniony. A jeśli już
pokonywały tę trasę, musiały iść po drugiej stronie muru. Czego od nas oczekujesz, Jim?
- Czego oczekujemy od s i e b i e? Jak powiedziałem -najwyższy czas na decyzję. Czy trzymamy się razem, lek-
ceważąc wyraźne instrukcje? To jest pierwsze pytanie, na które musimy odpowiedzieć.
- Możemy napytać sobie biedy - odparła. - Budowa muru kosztowała dużo pracy. Jeśli więc zignorujemy komu-
nikat, na pewno wydarzy się coś nieprzyjemnego. Tak to już jest na tym świecie. Wybór należy do mnie. Przejdę
przez mur i będę szła po tamtej stronie...
- Nie - wtrąciłem. - Mur nieustannie rośnie, pozostaniemy rozłączeni, stracimy kontakt. Nic z tego.
- No trudno, ja tu nie zostanę - ani się nie wycofam. W takim razie musimy mieć kontakt, jak mówisz. Kłapnij
łaskawie radioszczęką i połącz się z kapitanem. Każ mu ściągnąć na dół kilka modułów łączności. Jeśli mamy
wykonać to zadanie prawidłowo, musimy wiedzieć, co się dzieje po obu stronach muru. Tylko ja mogę stwierdzić,
co
się dzieje -po tej.
Chwyciła torbę, wskoczyła tyłeczkiem na mur, przerzuciła nogi i uśmiechnęła się do nas z drugiej strony. Nie
byłem tym zachwycony.
- Nieważne, czy ci się to podoba, czy nie - powiedziała odczytując moje wątpliwości z wyrazu twarzy. - Tylko w
ten sposób możemy wykonać robotę. Załatw radia. Nie zapominaj, że Tremearne będzie trzymał stały nasłuch i
może przysłać komandosów w razie kłopotów kogoś z nas. Wywołaj go.
- Dobrze. Nim jednak złożymy zamówienie, zapewnijmy sobie radia właściwego typu. Mur z cegieł będzie
blokować tor radiowy. A poza tym kto wie, jaką ma dalej grubość? Może pochłaniać całe spektrum częstotliwości
i to będzie koniec. Znacie radio, którego sygnał potrafi sforsować kamień?
Głośno myślałem, po trosze dla żartu. Toteż zbaraniałem lekko, kiedy ktoś za mną odpowiedział:
- Tak.
Odwróciłem się i zobaczyłem Stinga. Polerował paznokcie o koszulę, a później podziwiał swój wizerunek na ich
błyszczących powierzchniach.
- Tyś to powiedział? - warknąłem. Skinął głową z powagą. - Dlaczego? - spytałem.
-Dlaczego to dobre pytanie. Odpowiem ci tak: choć masz teraz przed sobą starzejącego się muzyka amatora, który
dał się ściągnąć z zielonej trawki, aby ryzykować życie dla dobra publicznego, musisz pamiętać, że mam za sobą
dziesiątki lat pracy na rzecz tego samego dobra publicznego. Przy markowych środkach łączności. Pomagałem
przy opracowaniu małego i ślicznego aparaciku, zwanego SMO.
- SMOK? - powtórzyłem bezmyślnie.
- Blisko, Jim, mój dobry przyjacielu. SMO to skrót Satelitarnego Mikrokomunikatora Osobistego. Kłapnij proszę
szczękami i zamów ze dwie sztuki. A może cztery -dzięki temu wszyscy będziemy w stałej łączności ze sobą. I
przypomnij kapitanowi, aby wysłał na orbitę
Stalowy Szczur śpiewa bluesa
satelitę komunikacyjnego. Geostacjonarnego, wiszącego nad Rajem.
- SMO są nie tylko ściśle tajne, ale i niesamowicie drogie - oznajmił Tremearne, kiedy się z nim połączyłem.
- Tak samo jak nasz mały oddział specjalny. Może pan je załatwić?
- Oczywiście. Już lecą.
Pół godziny później sfrunęła z nieba mała paczka uczepiona do nośnika grawitacyjnego. Gdy tylko wyjąłem
zawartość, poderwała się ze świstem do góry i zniknęła. Z trzaskiem zerwałem pokrywkę i wytrząsnąłem garść
sztucznych paznokci. Wlepiłem w nie wzrok - i nagle przypomniałem sobie, jak Stingo polerował swoje praw-
dziwe paznokcie opowiadając mi o SMO.
- Sprytne - zauważyłem.
- Najwyższa technika i doskonała kryjówka - odparł Stingo. - W paczce powinien być klej. Występują parami. To
z literą S idzie na palec wskazujący lewej ręki. M przykleja się na mały paluszek także lewej. W środku paznokcia
znajduje się obwód holograficzny, więc można je spokojnie przycinać, żeby idealnie pasowały. Nie uszkodzi
obwodu.
- S? M? - zdziwił się Floyd.
- Słuchawka i mikrofon.
- Co potem? - spytałem niemal pokornie, do tego stopnia byłem oszołomiony raptownym pojawieniem się wśród
nas czarodzieja z krainy łączności.
- Zasila je proces niszczenia fagocytów zlatujących się na żer do miejsca, gdzie paznokcie dotykają naskórka. Co
oznacza, że energia płynie zawsze. Gdy jesteś na zewnątrz -albo w budynku o cienkich stropach - twój sygnał
ś
miga do satelity i wraca do drugiego odbiornika. Proste. Wystarczy włożyć palec wskazujący do ucha i mówić do
mikrofonu na małym paluszku.
Zmierzyłem jedną parę, przyciąłem i nakleiłem sobie na palce, które, muszę przyznać, drżały trochę z niepokoju.
- Mam nadzieję, że zadziała - powiedziałem wetknąwszy palec do ucha.
- Ma się rozumieć - odparł Tremearne, mówiąc dla odmiany z paznokcia, a nie z dziąsła.
Instalując sobie SMO, omawialiśmy na okrągło wszystkie możliwości i każdorazowo powracaliśmy do jedynego
realnego planu.
- Zróbmy to - stwierdziła Madonetka, podziwiając nowe paznokcie komunikacyjne. Zarzuciła torbę na ramię,
zsunęła ją do wygodniejszej pozycji, odwróciła się i odeszła po swojej stronie przegrody. Z każdym krokiem mur
rósł coraz wyżej, aż bardzo szybko zrównał się z głową dziewczyny, a potem ją przerósł. Zniknęła z pola widzenia,
machając nam na pożegnanie ręką.
- Bądźmy w kontakcie - szepnąłem do paluszka, -Melduj regularnie i zawołaj, jeśli cokolwiek zobaczysz
-cokolwiek.
- Wedle życzenia, szefie.
Zarzuciliśmy torby na plecy i ruszyliśmy przed siebie. Po niecałej godzinie mur nabrał niebotycznej wysokości.
Mimo że utrzymywałem z Madonetka łączność radiową, dziewczyna pozostała całkiem sama. Powtarzałem sobie,
ż
e w razie potrzeby z orbitera może śmignąć na dół zbrojna pomoc, ale nie poprawiało to mojego nastroju.
- Są już pierwsze pola uprawne - oznajmił Floyd. -I jeszcze coś. Widzicie tę chmurę pyłu obok muru - zbliża się do
nas.
- Przygotujcie broń, mam też pod ręką kilka granatów ogłuszających, na wypadek jeśli zrobi się gorąco.
Zatrzymaliśmy się, czekaliśmy i patrzyliśmy. Z tej odległości wyglądało to niczym koń galopujący w naszą stronę.
- Koń, ale bez jeźdźca - zauważyłem. Stingo miał lepszy wzrok.
- Nigdy w życiu nie widziałem takiego konia. Ten ma sześć nóg.
Zwierz zwolnił, a potem stanął i przyglądał się nam. Odwzajemniliśmy się tym samym. Robot z metalu. Nogi
przegubowe, a z przodu na dokładkę para mackowatych kończyn. O głowie szkoda gadać, po prostu dwoje oczu,
które wystawiał na szypułce. Głośnik między górnymi kończynami wydał szum i zaskrzeczał metalicznie.
- Bonan tagon - kaj bonvenu al Paradizo.
- Ja też ci życzę dobrego dnia - odparłem. - Nazywam się Jim.
- Męskie imię, nadzwyczaj fortunne. Nazywam się Hingst i z prawdziwą przyjemnością witam was...
Słowa stwora wytrysnęły z rykiem, a z jego tyłu wytrysnęła chmura czarnego dymu. Cofnęliśmy się ściskając w
dłoniach broń. Giętkie ramiona Hingsta uniosły się wysoko.
- Ja tylko życzę wam pokoju, nieznajomi. Nie wiecie tego, albowiem nie pobieraliście nauk, ale dźwięk i opary to
tylko spaliny z silnika na alkohol. Obraca szybko generator, który z kolei...
- Ładuje ci baterie. My też coś niecoś wiemy, Hingst, pozdrawiaczu przybyszy do Raju. Nie należymy do waszych
zwykłych koźlich nomadów.
- To dopiero przyjemna wiadomość, mili goście. Przed wbiciem mego systemu operacyjnego do tej raczej
prymitywnej konstrukcji byłem szefem kelnerobotów klasy A42 i pracowałem wyłącznie w najznakomitszych
restauracjach...
- Innym razem z przyjemnością posłucham twoich wspomnień - przerwałem mu. - Mamy kilka pytań...
- A ja jestem pewny, że mam kilka odpowiedzi -odparł zgryźliwie. - Najpierw jednak procedury wstępne. - Z tymi
słowy podszedł parę kroków bliżej i jedna z jego macek niczym żmija rzuciła się na mnie. Uskoczyłem do tyłu,
podniosłem miecz - ale dopiero po tym, gdy zimna metalowa końcówka błyskawicznie dotknęła moich ust i
równie szybko się cofnęła.
- Spróbuj jeszcze raz, a będziesz miał jedną mackę mniej - burknąłem.
- Spokojnie, spokojnie. Ostatecznie jesteście tu obcy i uzbrojeni, ja zaś tylko wykonuję swoje obowiązki. To
znaczy, pobieram próbkę waszej śliny. I testuję ją, co też uczyniłem. Możesz iść, szanowny Jimie, gdyż istotnie
jesteś płci męskiej. Byłbym wdzięczny za próbki od twoich kolegów.
- Jeśli tylko chodzi ci o ślinę - warknął Floyd i złożywszy dłonie podstawił je pod swe dolne partie.
- Ach, wierz mi, nowo przybyła osobo, doceniam twoje poczucie humoru. - Macka pobrała próbkę z ust Floyda.
-Teraz mogę powiedzieć - szanowny nieznajomy. Ostatni wędrowcze, bądź łaskaw. Doskonale, piękne dzięki.
Możecie już iść.
Odwrócił się tyłem, ja zaś skoczyłem przed niego.
- Chwileczkę, Hingst, Oficjalny Pozdrawiaczu. Kilka pytań...
- Wybacz. Nie jestem na to zaprogramowany. Bądź tak miły i cofnij się, szanowny Jimie...
- Najpierw chcę usłyszeć kilka odpowiedzi.
Kiedy nie ruszyłem się z miejsca, druga macka dotknęła mego ramienia - i strzelił piorun!
Leżałem oszołomiony na ziemi i patrzyłem, jak bydlę kuśtyka przed siebie.
- Wstrząsające, nie? - zawołał z dumą. - Niezłe te baterie.
Floyd pomógł mi wstać i otrzepać się z kurzu.
- Na razie dobrze - powiedział.
- Wielkie dzięki. Ale to nie ciebie zwarto na krótko. Ruszyliśmy dalej. Zgłosiłem się do Madonetki, a Tremearne
podsłuchiwał.
- Technika stosowana - oświadczył. - Może ta banda nie jest aż tak tępa jak reszta dupków na planecie.
Czułem jeszcze mrowienie i miałem w ustach smak spalenizny, więc roześmiałem się w duchu i nie zawracałem
sobie głowy odpowiadaniem. Niebawem Madonetka przekazała, że zbliża się do niej stwór podobny do opisanego
przeze mnie. Ścisnąłem rękojeść miecza z bezradnej wściekłości. Rozluźniłem się dopiero na ponowny dźwięk jej
głosu.
- Taki sam jak wasz - tylko inaczej się nazywa. Hoppe. Wykonał test i poszedł sobie. Co teraz?
- My pójdziemy dalej - a ty odpocznij sobie. Jeśli wypadki będą się toczyć identycznie lub podobnie po obu
stronach muru, dowiemy się tego pierwsi.
- Męska szowinistyczna wyższość?
- Zdrowy rozsądek. Nas jest trzech, a ty jedna.
- Dobry argument - i mogę skorzystać z pozostałych. Bądźmy w kontakcie.
- Załatwione. Ruszamy.
Ś
cieżka zrobiła się szersza i obecnie przypominała polną drogę. Minęliśmy kilka pól uprawnych i weszliśmy do
sporego zagajnika dendronów. Musiał je ktoś uprawiać, bo rosły w równych rzędach. Za sadem rozciągał się niski
wianuszek zabudowań, które mogły stanowić gospodarstwa.
Drogę zagrodził nam ceglany barak z arkadami w kształcie łuku, który rozpinał się nad drogą. Zwolniliśmy kroku
i zatrzymaliśmy się.
- Kojarzy wam się to z tym samym co mnie? - zapytał Stingo.
- Myślę, że mamy przed sobą budynek z arkadami -odparł Floyd. - I nie dowiemy się niczego więcej, jeśli
będziemy tu sterczeć.
Ruszyliśmy wolno przed siebie i zatrzymaliśmy się ponownie na widok mężczyzny w przejściu. Kiedy opuścił
portal i stanął w pełnym słońcu, ręce same odskoczyły nam od broni. Zmrużył przed blaskiem obwiedzione
czerwonymi kółkami oczy i kiwnął głową, aż mu zafalowała grzywa siwych włosów. Następnie puknął w symbol
strzały i kółka, wyhaftowany na biało pośrodku szarego habitu.
- Witajcie, obcy, witajcie w Raju. Nazywam się Afatt i jestem oficjalnym witaczem. Otwarcie targu jutro o świcie.
Możecie się tu zatrzymać, a jeśli wolicie obozować za sklepieniem, wasza broń znajdzie się pod dobrą opieką do
waszego powrotu. Wstęp jedna fedha.
Tak jednak zerkał przez ramię, kiedy to mówił, że domyśliłem się, iż drań raczej żądał łapówki niż opłaty.
- Mowy niema, sędziwy Afatcie -podjąłem. -Widzisz przed sobą nie kupców ze wsi, tylko słynny w całej galaktyce
zespół z pierwszych miejsc listy przebojów. Jesteśmy... Stalowe Szczury!
Opadła mu szczęka i cofnął się o krok.
- Nie potrzeba w Raju żadnych szczurów. Starczy jedna zardzewiała, poszczerbiona stara fedha...
- Mamy w sędziwym Afatcie prawdziwego fana -mruknął Floyd. - Sądziłem, że planeta nurza się w telewizorach.
Pod sklepieniem ukazał się nieco bardziej zmilitaryzowany tubylec. Młodszy, większy, nosił najprawdziwszy
metalowy hełm nabity ćwiekami i ciężką skórzaną uprząż.
- Coś ty powiedział? - spytał machając błyszczącą i szczególnie nieprzyjemnie wyglądającą siekierą.
- Słyszałeś, kochasiu. Nie będę się powtarzał dla byle łapserdaków.
Moje słowa sprowokowały bełkotliwe warknięcie i wykrztuszony rozkaz.
- Straż, chodźcie no tu. Przyszło kilku bobkojadów, którzy proszą się o lekcję dobrego wychowania.
W ślad za tym rozległ się szczęk metalu i głuchy tupot biegnących stóp.
Bardzo wielu stóp.
ROZDZIAŁ 13
Było ich krocie, uzbrojonych w rozmaitość okropnej i śmiercionośnie wyglądającej broni. Muszę się nauczyć
kontrolować zapalczywość mowy na tym wysypisku. Myśl szybciej, Jim, bo napytasz sobie biedy.
- Coś mnie podkusiło, aby palnąć głupi dowcip, łaskawy panie. Z radością ci powtórzę. Ty i twoi zacni ludzie
macie przyjemność przebywać w obecności najlepszych muzyków poznanej galaktyki!
Mówiąc to, dotknąłem modułu zdalnego sterowania z boku torby i potężne organy ryknęły kilka początkowych
taktów „Mutantów z Merkurego". Floyd i Stingo szybko włączyli się pierwszymi linijkami tekstu.
Co dwie głowy - to nie jedna
W nosie cewka moczopędna...
Efekt skromnej rymowanki o żarcie genetycznym był imponujący. Wojownicy jak jeden mąż zanieśli się rykiem i
rzucili w naszą stronę.
- Walka czy ucieczka? - zapytał ponuro Floyd, chwytając za miecz.
Miałem już krzyknąć „walka" - ale w ostatniej chwili
ugryzłem się w język - i zawołałem:
- Słuchajcie!
Ponieważ tamci zapomnieli o broni i wrzeszczeli z radości!
- To oni, jak w programie „Galaktyczny nóż do szmalu"...
- Ten zarośnięty brzydal - to Floyd!
- Zagrajcie „Po ile prochy w tym parku sztywnych?"! Otoczyli nas ze wszystkich stron, próbując uścisnąć nam
dłonie i wydając chrapliwe okrzyki entuzjazmu.
- Ale... ale... - wykrztusiłem. - Wasz oficjalny witacz
nigdy o nas nie słyszał?
Pierwszy wojownik - warczenie zdążyło już przejść w rechot - bez ceregieli odepchnął starego.
- Afatt nigdy nie ogląda telewizji. Ale my tak! Powiadam ci, że zrobiła się tu istna wioska samobójców na wieść,
ż
e was deportowano. Należało się domyślić, że skończycie u nas. Poczekajcie, aż chłopaki z baraków się
dowiedzą. Dziś wieczór stara knajpa zamieni się w dom wariatów!
Prowadzili nas wesoło pod sklepieniem na plac apelowy, a na czele pochodu maszerował z dumą nasz nowy gos-
podarz.
- Jestem Ljotur, sierżant gwardii. Nie przejmujcie się, kiedy będę się na to powoływał. Napoje! - rozkazał swoim
ludziom. - I jedzenie, wszystko, czego zażądają.
Nie skończyło się na tym. Piwo smakowało jak piwo, choć miało interesujący zielonkawy kolor. Wojownicy tło-
czyli się wokół nas, łowiąc uważnie każde słowo, jakie wypowiadaliśmy. Zagryzłem zęby, aby przyciągnąć uwagę
kapitana, i złożyłem mu raport w formie przemówienia.
- Waleczni rycerze Raju, jesteśmy pod wrażeniem waszego powitania. Przyjęliście nas, zaprawionych
narkotykami skazańców, jak bohaterów, na swoją ziemię. Poczęstowaliście nas obfitością jedzenia i picia oraz
głośnymi okrzykami radości. Czuję, że czeka nas tu piękna przyszłość.
- Mam nadzieję, że się nie mylisz - oznajmił w mojej głowie głos kapitana. - Ale dowiedz się najpierw, o co chodzi
w tej męsko-damskiej szopce. Tymczasem każę Madonetce zaczekać tam, gdzie jest.
- Zgadzam się całkowicie! - zawołałem. - Nie uważacie, koledzy, że spotkało nas tutaj najgorętsze powitanie w
naszej karierze?
Moi kompani skinęli głowami, nie przerywając powodzi jedzenia i picia. W miarę znikania piwa rozlegały się
zewsząd radosne wrzaski aprobaty. Akurat ocierałem usta, kiedy wyrósł przede mną Ljotur.
- Rozmawiałem z samym Żelaznym Johnem. Wzywa was natychmiast przed swoje oblicze. Ale zanim przyjadą
Rydwany Ognia, czy możecie - och, bardzo proszę - zagrać dla nas jakiś kawałek?
Jego słowa wykipiały na fali szczerych i męskich okrzyków radości.
- Zorganizujemy szybki występ, przyjaciele; ci chłopcy zasługują na to. - Rozejrzałem się wokoło. - Jakieś ży-
czenia?
Wykrzyczano całe mnóstwo propozycji, ale wydawało się, że „Nie ma kary zbyt okrutnej dla nieprzyjaciela"
cieszyła się największym powodzeniem. Był to również najlepszy wybór, skoro utwór miał tekst ze wszech miar
męski. Przetoczył się grzmot pioruna i wystrzelił zygzak błyskawicy. Nasi fani cofnęli się w entuzjastyczne
półkole, a my daliśmy czadu.
Ś
mierć i tortury, i zbrodnia, i gwałt...
W TO NAM GRAJ! W TO NAM GRAJ!
Rzezie, krew, mordy i rabunek
Dusić, dźgać. Sztylet, kulka w łeb.
Eksplozja, rozwałka, masakra i trup,
Puszczać z dymem, kopać wrogom grób,
Bo-o-o...
NIE MA KARY ZBYT OKRUTNEJ
DLA NIEPRZYJACIELA...
Pijaństwo, pijaństwo, pijaństwo, pijaństwo
Wrzaski, przekleństwa, kanty i draństwo.
Rwać mężatki, panny, całować i ściskać,
Pokazać tym dziwkom, ile mogą zyskać.
Jak łatwo można sobie wyobrazić, ów delikatny kwiat poezji znalazł wśród bractwa uznanie. Wciąż jeszcze wiwa-
towali, kiedy za naszymi plecami rozległ się syczący łoskot i odwróciliśmy głowy. Podstawiono środki transportu.
Może miejscowi przywykli do tego rodzaju pojazdów, ale turyści mieli prawdziwą sposobność do wybałuszenia
oczu.
- Tylko na specjalne okazje, dla specjalnych gości -powiedział z dumą Ljotur.
Gapiliśmy się w milczeniu, zabrakło nam słów w gębie. To były dwa wehikuły, oba drewniane, ozdobione
złoconymi spiralami i sznurami klejnotów. Każdy miał jedno koło z przodu połączone ze sterownicą. Obsługiwał
ją zasiadający na wysokiej grzędzie kierowca. Przyjrzałem się bliższemu pojazdowi. Na środku miał szerokie
siedzenie, a z tyłu dwa koła. Nic nadzwyczajnego, nie licząc zbytkowej dekoracji -jeśli pominąć napęd z tyłu. Była
to lśniąca metalowa rura, skrzypiąca w tym momencie i plująca od czasu do czasu kłębami dymu. Oderwałem od
niej oczy, kiedy zdobne drzwiczki otworzyły się gwałtownie. Wkroczyłem do wnętrza i usadowiłem się na
miękkiej kanapie. Floyda i Stinga zaprowadzono z szacunkiem do drugiego wehikułu. Zatrzasnęły się drzwi i
Ljotur ryknął na kierowców.
- Jazda! Podać paliwo! Frapu viajn startigilojn! Kierowcy, kopa w rozrusznik!
W tym momencie zobaczyłem, że pod siedzeniem mojego kierowcy znajduje się metalowy zbiornik. Szofer
sięgnął w dół, otworzył zawór i rozległ się bulgot płynu w przewodzie. Wtedy nadepnął na pedał, najwyraźniej
rozrusznika. Nie - on tylko rozruszał rozrusznik. Pedał szarpnął linką biegnącą na rolkach na drugi koniec rydwanu
do małego młotka. Młotek podniósł się i uderzył rozrusznik l w ramię. Był nim człowiek w całkowicie czarnej
odzieży, * siedzący na wąskiej platformie uwieszonej za kołami. Nie tylko ubranie było czarne, twarz i ręce też
miał sczerniałe, a na głowie wypalone ściernisko. Szybko wyszło na jaw dlaczego. Raptem z metalowej rury jęła
kapać jakaś ciecz, rozrusznik wyciągnął rękę i przyłożył zapałkę, a kiedy się zajęło, gwałtownie się odsunął.
Trysnęły języki czarnego dymu i ognia, osmalając żołnierzy, którzy nie dość szybko ustąpili z drogi.
Rozrusznik teraz kręcił zawzięcie korbą, pompując zapewne powietrze do prymitywnej dyszy. Po kilku sekundach
łoskot zrobił się jeszcze głośniejszy, ogień dłuższy -a mój Rydwan Ognia dostał drgawek i zaczął się powoli
toczyć. Z wielką paradą, choć prawdopodobnie wyciągał najwyżej milę na sto galonów. Pomachałem wesoło
moim współofiarom, które odwzajemniły mi się słabą i strachliwą gestykulacją. Rozluźnij się, Jim, usiądź
wygodnie i rozkoszuj się jazdą.
To było trudne zadanie. Przyznam, że nie przyglądałem się za bardzo mijanym widokom; zanadto byłem
pochłonięty myślami o przeżyciu. Nie miałem też okazji się odprężyć. Wreszcie nasz mały konwój się zatrzymał,
a lutlampa z tyłu zgasła. Drzwiczki rydwanu otworzyły się przed nawałnicą fałszujących trąb. Złapałem torbę i
zszedłem na szary kamienny stopień.
Był solidny, choć miękki. Odwróciłem się, spojrzałem i zobaczyłem, że to nie był stopień, lecz klęczący na
czworakach człowiek w szarym przyodziewku. Gdy zszedłem z niego, wstał i dał truchtem nogę. Towarzyszyły
mu kroki innego ludzkiego podnóżka - sięgającego mi mniej więcej do bioder karzełka i równie szerokiego. Moi
towarzysze zareagowali podobnie jak ja, nasze oczy się spotkały, ale trzymaliśmy gęby na kłódkę.
- Bądźcie pozdrowieni! - ryknął tubalny głos. - Witajcie, witajcie w Raju, drodzy goście!
- Piękne dzięki - powiedziałem do wysokiego mężczyzny z torsem jak beczka, obleczonego w złocistą tkaninę.
-Żelazny John, jeśli się nie mylę?
- Nader mi pochlebiasz, ale się mylisz. Muzyczni goście, uprzejmie proszę za mną.
Znowu rozryczały się trąby, a potem trębacze otworzyli szeregi. Trzech mężczyzn w szarych szatach wypadło ze
ś
rodka i porwało nasze torby. Rzuciłem się, aby protestować, po czym zdecydowałem wbrew sobie, że trudno się
mówi. Przyjęcie, które zgotowano nam przed portalem, było zbyt spontaniczne, nie mogło być zatem ukartowane.
Przy-odziany w złoto witacz złożył nam ukłon i ruszył przodem. Wziął azymut na ceglane schody ceglanego
budynku.
Nawet jeśli tubylcy odczuwali brak budulca, to z pewnością nie byli pozbawieni wyobraźni architektonicznej.
Skomplikowany epistyl belkowania wspierały strzeliste kolumny, zwieńczone dekoracyjnymi głowicami.
Identycznie jak na zajęciach z Architektury l. Po obu stronach na tarasy wychodziły wysokie okna. Całość
wzniesiono z czerwonej cegły.
- Na razie wygląda wspaniale - powiedział Floyd.
- Owszem, wspaniale -przyznałem. Oglądałem się jednak za siebie dla pewności, że tragarze z torbami dotrzymują
nam kroku. I nadal miałem w kieszeni żelazny zapasik granatów ogłuszających. Dobrze przygotowany nie popada
w tarapaty - jak się to mówiło u harcerzy.
Pognaliśmy w głąb ceglanego korytarza wybrukowanego cegłą. Przez ceglany portal do ogromnej, imponującej
komnaty. Oświecało ją kolorowo światło słońca, lejące się potokami przez sięgające po sufit witraże. Barwne
sceny ukazywały maszerujące, atakujące, walczące i ginące wojska; nic nowego. Motyw ten ciągnął się wzdłuż
ś
cian obwieszonych wystrzępionymi sztandarami wojennymi, tarczami i mieczami. Stojący dookoła mężczyźni w
habitach obrócili się na nasz widok i skinęli nam głowami. Ale nasz przewodnik poprowadził nas obok nich ku
przeciwległej ścianie. Znajdował się tam tron na postumencie, postawiony z wiadomo czego, na którym zasiadał
najwyższy facet, jakiego w życiu widziałem.
Najwyższy to mało powiedziane - golusieńki. Przynajmniej byłby goły, gdyby nie porastały go całego rdzawe,
czerwonawe włosy. Broda spadała mu kaskadą na piersi - również zakryte włosami. Miał włosy na ramionach,
nogach oraz - nie zdołałem się powstrzymać od rzucenia okiem, kiedy wstał - na brzuchu i niżej. Całość w
odcieniu rudy żelaza.. Wystąpiłem z szeregu i złożyłem lekki ukłon.
- Żelazny John. Hmm?
- Nikt inny - huknął niczym piorun za siedmioma górami. - Cześć, Jim... Floyd, Stingo. Witajcie, Stalowe Szczury.
Wasza sława dotarła tutaj przed warni.
Zawsze przyjemnie spotkać prawdziwego fana. Teraz wszyscy złożyliśmy ukłon, bo tego rodzaju powitanie
należy do rzadkości. Następny ukłon poświęciliśmy reszcie towarzystwa, które gromko wiwatowało.
Ż
elazny John ponownie usiadł i założył nogę na nogę. Albo malował sobie paznokcie, albo miały naturalną barwę
rdzy. Pominąłem to milczeniem, bo chciałem najpierw poznać masę innych spraw.
- Wszystkich w Raju ogarnęła głęboka depresja, kiedy was aresztowano - oznajmił. - Fałszywie, rzecz jasna?
- Rzecz jasna.
- Tak czułem. Tyle że strata dla galaktyki to dla nas zysk. Cieszymy się z posiadania, można rzec, monopolu na
wasze talenty.
Była w tym jakaś złowieszcza nuta. Zignorowałem ją na moment i wziąłem się do dłubania w uchu, a facet
basował dalej.
- Galaktyka jest do tego stopnia przeładowana zbrodnią, smutkiem i przewrotnością, że z obrzydzenia postano-
wiliśmy nie oglądać większości chłamu, jaki rozsiewa telewizja. Pękniecie chyba ze śmiechu na wiadomość, że od
waszego aresztowania i uwięzienia skasowaliśmy normalny program i na okrągło puszczamy wasze stare numery,
dzień i noc. A teraz, już niedługo, spłynie na nas łaska obcowania z samymi oryginałami!
Wtórował temu krzyk entuzjazmu, my zaś odpłaciliśmy się lekkimi skłonami, szczerzeniem zębów i uściskami
dłoni nad głową. Kiedy wrzaski zamarły, staruszek Zardzewiały ryknął to, co gawiedź chciała usłyszeć.
- Liczymy, że teraz... zagracie dla nas! - Nowa fala wrzasków. - Co za rozkosz usłyszeć na żywo nasz ulubiony
kawałek „Nie ma kary zbyt okrutnej dla nieprzyjaciela". Ale kiedy będziecie się rozkładać, odtworzymy nagranie
dla rozgrzewki naszej ogólnospołecznej publiczności, aby ją przygotować do pierwszego koncertu na żywo.
To nie był zły pomysł. Wprawdzie umieliśmy działać piorunem, ale ich technicy telewizyjni byli jakby z innego
ś
wiata. Niemalże z antycznego. Wyciągnęli grube na pięść kable, starodawne kamery domowej roboty, światła i
pozostały majdan, którego miejsce było w muzeum. Tymczasem z sufitu opuścił się ekran i po chwili zajaśniał
ż
ywą barwą w reakcji na włączenie telebeamu.
Zarejestrowany program nie robił największego wrażenia w galaktyce. Około tysiąca ogorzałych kulturystów
wbijało młotami w ziemię ciężkie pale przy akompaniamencie łoskotu bębna. Bębnienie w końcu ustało, ale młoty
waliły dalej po cichu w tle ludzkiego głosu:
- Mieszkańcy Raju - dzięki nam obejrzycie teraz niezwykłe wydarzenie, które zapowiedzieliśmy kilka minut temu.
Wiem, że jak ziemia długa i szeroka siedzicie przyśrubowani do waszych miejsc. Myślę, że tym razem będziemy
mieli wskaźnik stuprocentowy! Toteż kiedy Stalowe Szczury rozgrzewają się do swego pierwszego u nas występu
na żywo, mamy zaszczyt odtworzyć wam specjalną wersję „Gwiazdolotu styl"!
Zaiste, była specjalna. Oglądaliśmy samych siebie atakujących utwór ze zwykłą lubością i raz jeszcze wysłuchaliś-
my tych przeuroczych słów:
Praca przy silnikach, w maszynowni tłum,
Ładowanie, odpalanie, czekanie na bum,
Gdy wyrzutnie hukną jak trąby na Sąd.
Spijasz własny pot, czujesz czarny swąd.
Kapitan na mostku, palce przy sensorach,
Kosmiczne pociski na właściwych torach
Ś
migajcie na wroga, milion mil przez noc,
Maszynownia! - dajcie moc, moc, moc!
Moc, Moc, Moc - to protonów wir!
Moc, Moc, Moc - to fotonów świr!
Moc, Moc, Moc - to zwycięstwa tryl!
Moc, Moc, Moc - GWIAZDOLOTU STYL!
Kiwnęliśmy głowami i rozdaliśmy przyklejone uśmiechy. Widownia zamiast nas oglądała chwilowo ekran. Floyd
zerknął na mnie, przyłożył wskazujący palec do skroni i zatoczył szybkie, małe kółeczko. Uniwersalny symbol
obłąkania. Z markotną miną kiwnąłem doń głową, że także tego nie rozumiem.
Na ekranie pakowaliśmy znajomy zestaw przyodziani w regularne kostiumy estradowe. Tylko jedna rzecz się nie
zgadzała.
Do owej chwili żaden z nas nie widział tenora, który występował u naszego boku i śpiewał tę piosenkę.
Tenora? Śpiewano ją zawsze zmysłowym kontraltem Madonetki.
ROZDZIAŁ 14
Po telewizyjnym wstępie zagraliśmy swój numer, dość mechanicznie muszę przyznać. Nie to, że publiczność
zwróciła uwagę, za bardzo była podniecona samym przebywaniem w Obecności. Kołysali się, wymachiwali
rękami w powietrzu i walczyli o zachowanie ciszy. Ale kiedy Żelazny John przyłączył się do nas w chorusie MOC,
podnieśli wrzask radości, zawyli i odśpiewali go razem z wodzem. Uporawszy się z ostatnią mocą, rozdarli gęby
do wiwatów, które ciągnęły się bardzo, bardzo długo. Żelazny John śmiał się z tego dobrotliwie, aż w końcu
przerwał to uniesieniem czerwonobrązowego paluszka. Zapadła martwa cisza.
- Łączę się z wami w entuzjazmie dla naszych znakomitych gości. Musimy jednak dać im trochę czasu na wy-
tchnienie po pracowitym dniu. Na pewno zagrają jeszcze dla nas. Musicie pamiętać, że zostaną wśród nas na
zawsze. Spotkał ich rzadki przywilej wstąpienia do Raju jako pełnoprawnych obywateli i życia aż po kres czasu na
naszej pięknej ziemi.
Kolejne okrzyki męskiego zachwytu. Ukryliśmy przemożną radość z wyroku dożywocia i nie puściliśmy pary z
ust, chowając instrumenty i oddając je czekającej służbie. Publiczność zaczęła się rozchodzić, nadal lekko
dygocząc z muzycznej namiętności.
- Chwileczkę, proszę - oznajmił Żelazny John zaczekawszy, aż wszyscy wyjdą. Gdy zostaliśmy sami, wymacał
guzik przy boku i masywne drzwi zamknęły się bezszelestnie. - Ładna piosenka. Wszystkim nam się podobała.
- Sprawianie przyjemności to jedyny cel Stalowych Szczurów - wypaliłem.
- Cudownie. - Wesoła mina ulotniła się teraz z jego twarzy; obrzucił nas złym spojrzeniem. - Musicie postarać się
o coś jeszcze, aby sprawić mi przyjemność. Zabawicie tu dość długo, pragniemy zatem, abyście zaznali szczęścia.
Będziecie uszczęśliwiać wszystkich, nie wyłączając samych siebie, jeśli ograniczycie zakres tematów do dyskusji.
- O co ci chodzi? - spytałem, aczkolwiek wiedziałem już, do czego zmierza.
- Jesteśmy bardzo zadowoleni z naszego tutejszego życia. Dostosowani i bezpieczni. Nie życzę sobie, aby
cokolwiek zagrażało owemu bezpieczeństwu. Przybywacie na naszą ziemię z potwornie udręczonego świata
zewnętrznego. Galaktyka żyje w pokoju - przynajmniej tak mówicie. Ignoruje zarazem fakt odwiecznej wojny,
której nie widać końca. Konfliktu dychotomii, od której my jesteśmy wolni. Stanowicie wytwór społeczeństwa
niszczącego ludzkie ego, miast je budować. Cierpicie na negatywizm, który niweczy życie, osłabia ducha
cywilizacji, powala najsilniejszych. Wiecie, o czym mówię?
Swoim milczeniem Floyd i Stingo zrzucili na mnie obowiązek udzielenia odpowiedzi. Skinąłem głową.
- Wiemy. Moglibyśmy wprawdzie zaprzeczyć niektórym wnioskom, ale przedmiot rozważań nie ulega kwestii.
Mogę ci przyrzec, że nie będziemy nadużywać twojej gościnności i ani ja, ani moi kumple nie odezwiemy się do
nikogo słowem na temat drugiej płci. To znaczy dziewcząt, kobiet, samic. Jest to temat zakazany. Skoro jednak
sam podniosłeś tę kwestię, zakładam, że możesz o niej podyskutować...
- Nie.
- Dobrze, odpowiedź jest jasna. Skorzystamy zatem z gościny i nie będziemy jej psuć.
- Jesteś roztropny ponad swój wiek, młody Jimie -oznajmił i na jego twarz powrócił śladowy uśmiech. -Musicie
odczuwać zmęczenie. Ktoś was odprowadzi do waszych siedzib.
Otworzyły się drzwi, Żelazny John się odwrócił. Koniec posłuchania.
Wyszliśmy na zewnątrz z największą obojętnością, na jaką było nas stać. Stary Złocisty wyprowadził nas, tak
samo jak przedtem zaprowadził, do naszych kwater. Były one luksusowe, choć też z czerwonej cegły. Włączył
telewizor, sprawdził działanie kranów w łazience, podniósł i spuścił zasłony, na koniec złożył ukłon i zamknął za
sobą drzwi. Położyłem palec na ustach. Floyd i Stingo czekali w napiętej ciszy, ja zaś użyłem kapitańskiego
detektora do wymiecenia pokoju z pluskiew. Po tym, co widzieliśmy na ekranie, byłem pełen podziwu dla
tamtejszej elektroniki.
- Nic nie ma - stwierdziłem.
- Żadnych kobiet - powiedział Stingo. - I nawet nie możemy o nich rozmawiać.
- Mogę obyć się bez kobitek jakiś czas - wtrącił Floyd. - Ale kto odśpiewał nasz numer?
- Był to niezwykle jaskrawy przykład pierwszorzędnego dubbingu elektronicznego - stwierdziłem.
- Ale skąd się wziął ten typek? - spytał Floyd. - Przygrywam normalnie, a tu nagle jakiś gość śpiewa obok mnie - i
przysięgam, że nigdy go w życiu nie widziałem. Może naprawdę dmuchamy bakszysz i ta cała planeta to
narkotyczny koszmar!
- Wyluzuj się, uspokój nerwy. To żaden facet, raptem garść elektronicznych bajtów i bitów. Jacyś naprawdę
znakomici technicy zdigitalizowali całą piosenkę, razem z nami, kiedy ją gramy. Potem stworzyli komputerową
animację refrenisty, który naśladował wszystkie ruchy Madonetki. Wyciągnęli z pamięci obraz dziewczyny i
wpisali jego własny - a potem nagrali całość, jakby szło na żywo. Tyle że z nim, zamiast z nią.
- Ale po co? - zdziwił się Stingo opadając ze znużeniem na jedną z głębokich kanap.
- Nareszcie mądre pytanie. Odpowiedź jest jasna. Ta część Raju przeznaczona jest dla mężczyzn. Nie tylko nie
spotkaliśmy żadnych panienek - ale najwyraźniej usunięto je z telewizji i zapewne ze wszystkiego innego. To
prawdziwy świat mężczyzn. I nie pytaj więcej „dlaczego", ponieważ tego nie wiem. Widziałeś wysokość muru,
kiedy tutaj szliśmy. Monitoring orbitalny wykazuje, że miasto ciągnie się po o b u stronach muru. Kobiety zatem -
jeśli w ogóle są - mieszkają po drugiej stronie.
Nikt więcej nie zapytał „dlaczego", ale to była jedyna sprawa, jaka przykuwała naszą uwagę. Patrzyłem na ich
zmartwione twarze i próbowałem myśleć o czymś miłym. Z powodzeniem.
- Madonetka - bąknąłem.
- Co z nią? - spytał Stingo.
- Musimy jej o wszystkim powiedzieć. - Wetknąłem sobie kciuk w ucho i mruknąłem do paluszka. - Jim wzywa
Madonetkę. Jesteś na linii?
- Jak najbardziej.
- Ja też dobrze cię słyszę - odezwał się metalicznie Tremearne z mego kciuka.
Nakreśliłem wypadki dnia. Powiedziałem „odbiór" i zaczekałem na reakcję. Madonetka dyszała z wściekłości, nie
mogłem jej za to winić, ale Tremearne był sztywny jak zwykle.
- Świetnie wam idzie po tej stronie muru. Czy już czas na Madonetkę, aby rozejrzała się po swojej?
- Jeszcze nie, najpierw musimy znaleźć odpowiedzi na mnóstwo pytań.
- Zgoda, ale pospiesz się. Czego się dowiedziałeś o artefakcie?
- Na razie niczego. Daj pan spokój, kapitanie. Nie sądzi pan, że przybycie tutaj, walenie czołem i koncert
wystarczą na jeden dzień? - Cisza przedłużała się. - Tak, kapitanie, ma pan rację... nie wystarczą. Na tapecie mamy
pewien artefakt. Bez odbioru.
Wyjąłem z ucha palec, otarłem go z woskowiny i wpatrywałem się ponuro w przestrzeń.
- Jak go znajdziemy? - spytał Floyd.
- Nie mam zielonego pojęcia. Powiedziałem to tylko po to, żeby Tremearne odczepił się ode mnie.
- Wiem, od czego zacząć - oznajmił Stingo. Ze zdziwieniem strzeliłem oczami w jego stronę.
- Najpierw SMO, a teraz to. Nasz skromny harfista odsłania ukryte głębie.
Pokiwał głową i uśmiechnął się.
- Raczej wiele lat pracy dla Ligi. Zapomnieliście już, jak ten starożytny ściskacz dłoni przy bramie komunikował
nam, że jutro skoro świt odbędzie się targ?
- To jego własne słowa - przyznał Floyd. - Ale co z tego? Artefakt już dawno zniknął z bazaru.
- Oczywiście. Ale nie kupcy. Są duże szansę spotkania faceta, który go nabył.
- Geniusz! - przyklasnąłem. - Pod tą szarą czupryną gnieździ się jeszcze bardziej szara masa, która potrafi myśleć!
Kiwnął do mnie głową z aprobatą.
- Nigdy nie lubiłem się wylegiwać na zielonej trawce. Co dalej, szefuńciu Jimie?
- Dopadnij Złocistego. Wyjaw silne zainteresowanie targiem. Każ mu przysłać przewodnika, żeby nas tam rano
zaprowadził...
Jak gdyby wymówienie jego imienia było zawezwaniem; ryknęły trąby, otworzyły się drzwi i wkroczył nasz po-
złacany opiekun.
- Przynoszę wezwanie, o, szczęśliwcy! Żelazny John czeka na was w Veritorium. Chodźcie!
Poszliśmy - bo co było robić? Dla odmiany Złocisty nie miał nastroju do rozmów; każde pytanie zbywał mach-
nięciem ręki. Nowe korytarze, kolejne cegły - i następne drzwi. Rozwarły się w zamgloną ciemność. Błądząc i
zdzierając sobie skórę z łydek przedarliśmy się do rzędu czekających krzeseł. Stosownie do instrukcji zajęliśmy
miejsca. Kiedy Złocisty wyszedł i zamknął drzwi, zapadł jeszcze większy mrok.
- Nie podoba mi się to - mruknął Floyd w imieniu nas wszystkich.
- Cierpliwości - bąknąłem z braku mądrzejszej odpowiedzi, po czym ugniatałem nerwowo kostki dłoni, aż mi
zaczęły strzelać. W ciemnościach dał się wyczuć ruch powietrza i jaśniejący blask. W pole widzenia wpłynął
Ż
elazny John. Powiększona projekcja, jak żywa.
- Doświadczenie, które niebawem przeżyjecie, jest nieodzowne dla waszego istnienia. Wspomnienie o nim będzie
podtrzymywać wasze morale, dodawać wam otuchy i na zawsze zapadnie w pamięć. Wiem, że będziecie mi
wdzięczni do grobowej deski. Z góry przyjmuję łzawe podziękowania. Jest to doświadczenie, które was odmieni,
rozwinie, wzbogaci. Witajcie, witajcie w pierwszym dniu reszty waszego nowego, wypełnionego prawdą żywota.
Kiedy jego wizerunek się rozpłynął, zakaszlałem, aby ukryć pomruk podejrzeń, które wzbudził stary piernik.
Nigdy nie próbuj kantować kanciarza. Umieściłem wygodniej tyłek na krześle i przygotowałem się na rozpoczęcie
widowiska.
Zaraz na początku stwierdziłem, że holofilm został wykonany bardzo profesjonalnie. Przyznałem, że na młodych,
naiwnych - bądź na zwykłych durniach - mógłby wywrzeć wrażenie. Mgła zawirowała, zajaśniał rdzawy blask i
raptownie znalazłem się w samym środku scenerii.
Król w milczeniu spoglądał na grupę wojowników wchodzących ze znużeniem do lasu i znikających między
drzewami. Na pozór czekał cierpliwie, tylko od czasu do czasu unosił rękę i dotykał korony, jakby upewniając się,
ż
e spoczywa na swoim miejscu, że on nadal jest królem. Minął dłuższy czas. Nagle król odwrócił głowę i z uwagą
nasłuchiwał powolnych kroków, które zaszeleściły wśród gęstwiny pod koronami drzew. Z lasu nie wyszedł żaden
ze zbrojnych rycerzy, lecz tylko gruba i wykrzywiona postać królewskiego trefnisia. Podrygująca czapka
błazeńska, spienione usta.
- Co widziałeś? - spytał wreszcie król.
- Przepadli, Wasza Królewska Mość. Wszyscy przepadli. Tak samo jak tamci, którzy przepadli wcześniej.
Zniknęli wśród drzew porastających brzegi jeziora. Ani jeden nie powrócił.
- Oni nigdy nie wracają - szepnął król. Pogrążał się w ponurym nastroju smutku i niepowodzenia. Odpędzał je od
siebie bezwiednie, z niewidzącymi oczyma, gdy na podwórze wszedł jakiś młodzieniec i pewnym krokiem ruszył
w jego stronę. U jego boku dreptał cichy szary pies. Błazen rozdziawił usta, ślina ciekła mu po brodzie; cofał się
przed młodzieńcem.
- Skąd ten smutek, królu? - zapytał przybysz beztroskim, srebrzystym głosem.
- Smutno mi, ponieważ w części lasu mojego królestwa znikają mężczyźni. Znikają całymi grupami, po dziesięciu
i dwudziestu - i nikt już ich nie widzi.
- Ja pójdę - odparł młodzieniec. - Ale w pojedynkę -dodał i strzelił palcami.
Nie padło ani jedno słowo więcej i miody człowiek poszedł wraz z psem do lasu. Maszerował osłonięty koronami
drzew i wyniosłymi zaroślami wzdłuż żywopłotów i tańczących bazi aż na brzeg ciemnego jeziora. Stanął nad
wodą i przyglądał się spokojnej toni. Nagle jakaś ociekająca wodą ręka gwałtownie wynurzyła się nad
powierzchnię, chwyciła psa i wciągnęła go w otchłań. Fale zamarły stopniowo i toń powoli znieruchomiała.
Młodzieniec nie krzyknął, nie uciekł, a tylko pokiwał głową.
- To musi być tutaj - wyszeptał.
Ciemność ustąpiła i powróciło światło. Żelazny John zniknął, sala była pusta. Zerknąłem na Floyda, wydawał się
równie zdezorientowany jak ja.
- Czyżbym nie chwycił puenty? - zapytałem.
- Szkoda psa - odparł.
Spojrzeliśmy na Stinga, który w zamyśleniu kiwał głową.
- To dopiero początek - oznajmił. - Zrozumiecie, o co chodzi, kiedy obejrzycie resztę.
- Nie zechciałbyś nam wyjaśnić, o czym mówisz? Stingo potrząsnął głową ze zdecydowaną odmową.
- Później, ewentualnie. Nie sądzę jednak, abym musiał. Sami się przekonacie.
- Oglądałeś już tę holoszopkę?
- Nie. Czytałem natomiast mitologię. Lepiej obejrzyjcie resztę, zanim będziemy o tym dyskutować.
Już miałem protestować, ale ugryzłem się w język. Uświadomiłem sobie, że nie ma sensu go naciskać. Otworzyły
się drzwi i wrócił nasz przewodnik.
- Oto człowiek, którego szukamy - powiedziałem pamiętając o naszej wcześniejszej decyzji. -Dowiedzieliśmy się
z wiarygodnych źródeł, że jutro skoro świt odbywa się targ.
- Wasze źródła się nie mylą. Jutro mamy dziesiątego, a to jest dzień targowy. Zawsze dziesiątego, gdyż nomadzi
zapamiętają datę tym sposobem, że codziennie znaczą sobie palec sadzą i kiedy wszystkie palce mają już...
- Dobra, dobra, dzięki. Umiem liczyć do dziesięciu bez uwalanych paluchów. Moi przyjaciele muzycy i ja sam
chcielibyśmy wpaść na targ... czy to możliwe?
- Wystarczy poprosić, wielki Jimie ze Stalowych Szczurów.
- Właśnie poprosiłem. Czy ktoś może nam rano pokazać drogę?
- Najlepiej byłoby skorzystać z Rydwanów Ognia...
- Zgadzam się, najlepiej. Dla nas aż za dobrze. Spacer to cudowne doświadczenie.
- Przespacerujcie się zatem, skoro macie takie życzenie. Dostaniecie eskortę. Mamy teraz porę obiadową i
przygotowaliśmy bankiet na waszą cześć. Bądźcie łaskawi udać się za mną.
- Prowadź, przyjacielu. Dopóki nie każecie nam wtrajać dendronów na surowo, jesteśmy waszymi zachłannymi
gośćmi.
Po drodze odkryłem, że moje palce żyły własnym życiem. Albo raczej świerzbiła je moja markotna podświado-
mość. Śmignęły po pulpicie komputera i ujrzałem przed sobą rozjarzone liczby.
Dziewiętnaście i pulsujące czerwone jedenaście.
Jedenaście dni do końca. Lepiej, żeby targ o poranku zdał się na coś.
ROZDZIAŁ 15
- Zapowiada się śliczny dzień - oznajmił głos.
Każde słowo przeszyło mi głowę niczym zardzewiała strzała, rozdzierając i drapiąc coraz boleśniej jedną wielką
ranę, którą miałem w czaszce. Rozchyliłem mgliście jedno oko, ale jaskrawy blask tylko wzmógł cierpienie.
Energii mi starczyło na wykrzywienie ust i ponure warknięcie, kiedy nasz gospodarz w złotym przyodziewku
fruwał po kwaterze, którą nam przydzielono. Rozsuwał kotary, zbierał porozrzucaną odzież i ogólnie biorąc
zachowywał się jak najnieznośniej o szarej godzinie. Dopiero gdy usłyszałem trzask drzwi zewnętrznych,
wy-tarabaniłem się z łoża i zgasiwszy oślepiające światła, podczołgałem się do mojej torby, tam gdzie leżała, to
znaczy pod ścianą. Po dwóch nieudolnych próbach zdołałem wreszcie ją otworzyć i wypstryknąć tabletkę
otrzeźwiacza. Łyknąłem ją na sucho, a potem siedziałem sztywno i czekałem, aż zbawienne chemikalia wsiąkną
w moje znękane ciało.
- Co było w tym zielonym piwie? - wycharczał Floyd zanosząc się kaszlem. Między kaszlnięciami wył jak
opętany, gdy głowa jak z odbezpieczonym granatem w środku latała mu na wszystkie strony.
Ból powoli ze mnie wyciekał, toteż zdołałem wypstryknąć biedakowi tabletkę i niepewnym krokiem podszedłem
do jego łoża boleści.
- Łyknij. Ją. Szybko. Pomoże.
- Mieliśmy w nocy niezłą balangę - stwierdził życzliwie Stingo. Splótł palce i ułożył je wygodnie na obszernej
wypukłości brzucha.
- Zdechnij - wysapał Floyd, sięgnąwszy drżącymi palcami po procha. -I smaż się w piekle przez wieczność. Plus
jeden dzień.
- Mamy leciutkiego kaca? - wesoło zaszczebiotał Stingo. - I słusznie, wziąwszy długość tutejszych nocy. Ich
ochlaje muszą się ciągnąć w nieskończoność. A może to tylko tak wygląda? Trochę jedzonka, trochę snu. Trochę
jedzonka, trochę drinków. A może więcej niż trochę. Piwo było dosyć wstrętne, więc wypiłem tylko jedno. Ale te
mięsiwa, same pyszności! Te jarzynki, te zawiesiste sosy. Smakował mi chlebuś i czerwony sosik, a...
W tym momencie głos mu uwiązł w gardle, bo Floyd wypełzł z łóżka i zataczając się i jęcząc, uciekł z pokoju.
- Jesteś podły - mruknąłem do Stinga, z mlaśnięciem zaciskając spieczone usta i czując się już trochę lepiej.
- Wcale nie. Próbuję tylko uwypuklić kilka prawd. Misja przede wszystkim. Tankowanie, kac i puszczanie pawia
w technikolorze zawieszamy do uroczystych obchodów naszego zwycięstwa.
Nie mogłem na to nic powiedzieć. Miał drań rację.
- Komunikat przyjęty - odparłem sięgając po ciuchy. -Spokojne życie, dużo odpoczynku i surowych warzyw.
Pozytywne myśli.
Brzask rozświetlił okno. Nowy dzień. Jeszcze dziesięć dni i po krzyku. Myślałem negatywnie, otrząsnąłem się
więc niczym mokry pies, aby pozbyć się złego nastroju.
- Ruszamy na bazar.
Kiedy opuściliśmy oazę wonności, czekał już na nas sierżant Ljotur. Strzelił obcasami dla przyciągnięcia uwagi i
potężnie oddał honory - tak samo zresztą jak oddział wojaków ze strażnicy przy bramie, których przyprowadził ze
sobą.
- Odprowadzimy was na targ! - zawołał. - Ci wszyscy ludzie to sami ochotnicy, ożywieni gorącym pragnieniem
dźwigania wszelkich zakupów, jakie mogą poczynić najwspanialsi muzycy galaktyki.
- Wielkie dzięki. Prowadź zatem - powiedziałem, kiedy zeszliśmy żwawo na czerwoną ceglaną drogę.
Gdy dotarliśmy na rynek, słońce było już rozpalonym krążkiem purpury na horyzoncie. Fundamentoloidowscy
nomadzi należeli wyraźnie do rannych ptaszków, bo jarmark tętnił życiem. I cały ociekał krwią; przez chwilę
wydawało mi się, że słyszę głuche jęki Floyda, ale beczenie i pierdnięcia kozłowiec na ogół zagłuszały większość
innych dźwięków. Bydlęta miały prawo się użalać, z ich grzbietów bowiem zwalano połcie mięsa byłych kumpli z
pastwisk. Ale tutaj musiało być coś jeszcze prócz handlu mięsem; odwróciwszy wzrok, przemknęliśmy obok
krwawej jatki.
Teraz brodaci nomadzi starali się zwrócić naszą uwagę błagalnym głosem, wskazując na atrakcyjność swych
towarów. Które nie były wcale atrakcyjne. Zmaltretowane warzywa, prymitywne garnki z gliny, zwały suszonego
łajna na podpałkę.
- Ale syf - mruknął Floyd.
- Nieważne -powiedziałem do niego, dźgając kciukiem w stronę spacerujących klientów. - To oni stanowią krąg
naszych zainteresowań. - Wyjąłem zdjęcia artefaktu, celu poszukiwań, i rozdałem kompanom. - Idźcie popytać,
czy któryś mieszkaniec Raju go nie widział.
- Nie wystarczy podetknąć im pod nos? - zapytał z powątpiewaniem Stingo.
- Właśnie. Nie wystarczy. W ciągu bezsennych godzin nocnych wymyśliłem bajeczkę bliską prawdy; polega mniej
więcej na tym: nomadzi znaleźli to coś w łożysku strumienia po gwałtownej powodzi. Próbowali go wcisnąć
strażnikom z Pentagonu, prowadzącego ścisłą politykę izolacji. Wtedy jednak udało się go tylko sfotografować, a
dopiero później wyszło na jaw, że jest to archeologiczny artefakt, który może być ciekawy.
- Niegłupie - oznajmił z powątpiewaniem Stingo. -Ale skąd mamy zdjęcia?
- Dali je nam, zanim nas stamtąd wykopali. Nawijali coś o nagrodach, możliwości złagodzenia wyroku, o kupie
forsy. Z wielkimi oporami przystaliśmy na szukanie artefaktu, bo co mamy w końcu do stracenia?
- Cieniutkie, ale może chwycić - stwierdził Floyd. -Nie zaszkodzi spróbować.
Rozmowa z tubylcami nie nastręczała trudności; na odwrót: trudno się było ich pozbyć po nawiązaniu kontaktu.
Ależ oni uwielbiali Stalowe Szczury! Wkrótce za mną ciągnęła się kolejka fanów - razem z większością oddziału
wartowników. Wszyscy chcieli pomagać: nikt nie wiedział o niczym. Ale w czasie wypytywania powtarzano stale
jedno imię - Sjonvarp.
Stingo wepchnął się przez ciżbę, powiewając wygniecioną fotografią.
- Ciągle nic nowego. Ale jakaś dwójka radzi zapytać Sjonvarpa. Zdaje się, że to główny kupiec w okolicy.
- Słyszałem to samo. Złap Floyda. Dochodzi do siebie, widziałem, jakim wzrokiem omiatał stoisko ze sfermen-
towanym mlekiem kozłowcy. Przyprowadź go, nim popełni błąd, który zapamięta na długo.
Sjonvarp był łatwy do znalezienia za sprawą niezliczonych palców, wskazujących nam drogę. Wysoki i atletyczny
mężczyzna o stalowosiwych włosach. Kiedy odwrócił się, aby zobaczyć, kto woła jego imię, surową twarz króla
straganiarzy rozpromienił uśmiech.
- Stalowe Szczury we własnych osobach! Niech ja skonam!
Zanuciliśmy mu dwa takty „Całkiem samej" i pogibaliśmy się trochę. Wzbudziliśmy salwę braw wśród widzów i
jeszcze szerszy uśmiech na gębie Sjonvarpa.
- Tyle rytmu i piękna! - powiedział.
- Śpiewamy to tak, jak lubicie - odparłem. - Podobno trzęsiesz handlem w tych stronach.
- To prawda. Miło was poznać, Jim, Floyd, Stingo.
- Nawzajem. Jeśli dysponujesz chwilką, mam tu jedno zdjęcie i chciałbym, abyś rzucił na nie okiem. - Podałem mu
fotografię, uderzając w kilka istotnych szczegółów naszej bajeczki. Słuchał jednym uchem, ale obrazkowi
poświęcił "całą uwagę. Obracał go dookoła w wyciągniętej ręce i wytężał mózgownicę, mrużąc oczy niczym
dalekowidz.
- Oczywiście! Domyślałem się. - Oddał mi zdjęcie. -Kilka jarmarków temu, nie pamiętam już ile, któryś z tych
cuchnących prostaków sprzedał to jednemu z moich pomagierów. Skupujemy wszystko, co może mieć wartość
naukową dla speców. Nie wyglądało na taki. Ale w końcu oddałem go staremu Heimskurowi.
- No, to załatwia sprawę - powiedziałem drąc zdjęcie na kawałki i rzucając je na ziemię. - Dajemy koncert dziś
wieczorem... mogę ci załatwić wejściówkę, jeśli chcesz.
Artefakt natychmiast poszedł w niepamięć... jak na to liczyłem, choć wyrywanie się ze szczelnych objęć fanów
zajęło trochę czasu. Uratowała nas dopiero gadka, że pora na próbę.
- To nie szukamy już skarbu? - spytał z niepokojem Floyd. Niezły muzyk, ale chyba alkohol rozpuszczał mu szare
komórki.
- Wiemy już, jak się typ nazywa - odparł Stingo. -Musimy się tym zająć potem.
- Jak? - dopytywał się Floyd, cierpiący jeszcze na paraliż umysłu.
- Dowolnie - oznajmiłem. - Ofiarując przyjaźń. Rzucając parę imion. Wśród nich imię Heimskura. Dowiemy się,
co to za jeden i co porabia. A teraz, w czasie spaceru, złożę raport.
Tremearne i Madonetka uważnie wysłuchali relacji. Kapitan wyłączył się bez odbioru, ale dziewczyna została na
pogawędkę.
- Jim, już pora, abym wyszła z mojej dziupli w murze i odwiedziła drugą połowę miasta. Nic mi chyba nie grozi...
- Mam nadzieję... ale nie' wiemy tego na pewno. Po co ryzykować, jak długo zguba jest po naszej stronie. Ciesz się
wolnym czasem. I nie ruszaj palcem w bucie, dopóki nie dowiemy się czegoś więcej tutaj.
W kwaterze czekał na nas obiad. Owoce i plastry klopsa na srebrnych półmiskach nakrytych kryształowymi
kopułami.
- Wspaniałe! - ucieszył się Floyd. przeżuwając plasterek.
- Pewnie siekany tyłeczek kozłowcy - stwierdził Stingo z nagłym smutkiem.
- Żarcie to żarcie, co mnie obchodzi dawca? - Floyd sięgnął po drugi kawałek, akurat kiedy pojawił się nasz
złocisty witacz.
- Miło widzieć, że dobrze się bawicie, muzyczne Szczury. Kiedy się najecie do syta, mam prośbę o obecność
Szczura Jima.
- Kto mnie pragnie? - spytałem podejrzliwie z ustami pełnymi słodkiej papki.
- Wszystko zostanie wyjawione. - Położył palec wskazujący wzdłuż nosa, zamrugał i wywrócił oczy. Dał mi jakiś
cynk, który chyba oznaczał: zaraz się dowiesz. Nie miałem wyboru. I straciłem apetyt. Wytarłem palce o wilgotny
materiał i podreptałem za facetem jeszcze raz.
Przed drzwiami Veritorium, gdzie oglądaliśmy zagadkowy holofilm, oczekiwał mnie Żelazny John.
- Pójdź za mną, Jim - powiedział głębokim basem niczym odgłos pioruna za siedmioma rzekami. - Dzisiaj
obejrzysz i zrozumiesz całość objawienia.
- Ściągnę moich...
- Innym razem, Jim. - Jego dłoń zamknęła się delikatnie, choć stanowczo na mym ramieniu i nie pozostało mi nic
innego, jak kroczyć u boku gospodarza. - Jesteś mądry ponad swój wiek. Sędziwa głowa na młodym ciele. Jesteś
zatem mężczyzną, któremu będzie udzielona największa pomoc poprzez zrozumienie tajemnicy, która tajemnicą
nie jest. Chodź.
Usadowił mnie, ale nie usiadł obok; czułem jednak jego obecność przy sobie w ciemnościach. Mgła zawirowała,
rozproszyła się i ponownie byłem nad jeziorem.
Mc nie mąciło ciszy w lesie otaczającym mroczne jezioro. Kiedy rozpłynął się ostatni krąg na wodzie, młodzieniec
odwrócił się i odszedł, nie oglądając się za siebie. Długo stawiał kroki na zeschłych liściach pod drzewami.
Wyłonił się wreszcie z lasu i zobaczył przed sobą króla.
- Muszę coś uczynić - oświadczył monarsze, nie dodając ani słowa więcej.
Król spostrzegł, że pies młodzieńca zniknął... ale że jego panu nic się nie stało. Miał do niego mnóstwo pytań, ale
nie wiedział, od czego zacząć. Zamiast tego powrócił z młodzieńcem do zamku. Na dziedzińcu młody człowiek
rozejrzał się dookoła i spostrzegł duży skórzany bukłak na wodę.
- Będzie mi potrzebny - oznajmił.
- Możesz wziąć. Pamiętaj, że udzieliłem ci pomocy. Któregoś dnia musisz mi opowiedzieć o tym, co znalazłeś w
lesie - rzeki król i odprawił młodzieńca gestem ręki.
Miody człowiek w milczeniu odwrócił się i wyruszył samotnie z powrotem do ciemnego jeziora. Przybywszy na
miejsce, zanurzył bukłak w wodzie i wylał zawartość do rowu. Potem jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze. Nie ustawał
w wysiłkach, nieprzerwanie pracował wyczerpując jezioro. Była to ciężka, żmudna harówka. Ale słońce nie
zachodziło, światło nie ulegało zmianie, młodzieniec nie przerywał pracy.
Po bardzo długim czasie woda znikła niemal całkowicie i w mulistym dnie ukazało się coś wielkiego. Młodzieniec
opróżniał jezioro w dalszym ciągu, dopóki nie odsłonił wysokiego mężczyzny, od stóp do głów pokrytego rudym
owłosieniem, przypominającym zardzewiałe żelazo. Wielkie oczy mężczyzny rozchyliły się i spojrzały na
młodzieńca, ten zaś skinął doń głową. Unosząc się i opadając, rdzawy mąż dźwignął się ociężale z dna jeziora i
poszedł za młodzieńcem przez las.
Do królewskiego zamku. Rycerze i pachołkowie pierzchali na ich widok i tylko osamotniony król wyszedł im na
spotkanie.
- Oto Żelazny John - oznajmił młodzieniec. - Musisz go uwięzić w żelaznej klatce na dziedzińcu zamku. Zarygluj
klatkę i oddaj klucz twej królowej, a las będzie znowu bezpieczny dla tych, którzy się weń zapuszczą.
Stalowy Szczur śpiewa bluesa 141
Podniosła się mgła i zaciemniła obraz. To był koniec.
Porośnięta rudą sierścią dłoń opierała się ciężko na ramieniu Jima - ale jemu to nie przeszkadzało.
- Teraz rozumiesz - rzekł Żelazny John głosem, do którego wróciło ciepło. - Możesz już uwolnić Żelaznego Johna.
Witaj, Jimie, bądź pozdrowiony.
Chciałem odpowiedzieć, że mam bardziej zamęt w głowie aniżeli zrozumienie. Że wprawdzie doświadczam cze-
goś, ale nie jestem w stanie tego pojąć. Miast wyrażać swe uczucia słowami, stwierdziłem nagle, że moje oczy
wypełniają łzy. Nie wiedziałem dlaczego - byłem jednak pewny, że nie musiałem się ich wstydzić.
Ż
elazny John uśmiechał się do mnie i dużym palcem ścierał łzy z moich wilgotnych policzków.
ROZDZIAŁ 16
- Co było grane? - spytał Floyd po moim powrocie do naszych kwater. Jazgotał na trombonii, skomplikowanym i
błyszczącym zestawie złotych rurek i suwaków, które faktycznie wytwarzały całkiem interesujące dźwięki.
Niestety, większość była natury druzgoczącej dla uszu.
- Dokończenie filmu szkoleniowego - odparłem z maksymalną nonszalancją, na jaką było mnie stać. Zaskoczyło
mnie drżenie mego głosu. Floyd fiukał w najlepsze i nie zorientował się w niczym. Stingo natomiast, który leżał na
kanapie i zdawał się spać, otworzył jedno oko.
- Filmu? Masz na myśli dalszy ciąg tej bajki o sadzawce w lesie?
- Trafiłeś w dyszkę.
- Wiesz już, co się kryło w wodzie? Co wciągnęło psa?
- Głupia historia - oznajmił Floyd i fiuknął trochę szybszą frazę. - Choć żal mi psiaka.
- To nie był prawdziwy pies - odparł Stingo. Patrzył na mnie, jakby czekał na moją wypowiedź, lecz zacisnąłem
szczęki i odwróciłem głowę. - Jezioro też nie było prawdziwe.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytałem świdrując go wzrokiem.
- Mitologia, drogi Jimie. Obrządek przejścia. Na dnie stawu znajdował się Żelazny John, prawda? Podskoczyłem,
jakby mnie prąd kopnął.
- Tak! Ale... skąd wiedziałeś?
- Mówiłem przecież, że znam mitologię. Ale niepokoi mnie najbardziej wcale nie ten film szkoleniowy, jak to
określasz, lecz fakt, że Żelazny John znajduje się tu we własnej osobie, cielesny i włochaty.
- Nie nadążam za wami - przemówił Floyd, przenosząc wzrok ze mnie na Stinga. - Małe wyjaśnienie byłoby mile
widziane.
- Chodzi o to - zaczął Stingo, przerzucając stopy na drugą stronę, by usiąść prosto na kanapie. - Rodzaj ludzki
wynajduje kultury - a kultury wynajdują mity w celu uzasadnienia i wyjaśnienia swego istnienia. Wybijają się
wśród nich mity i ceremonialne obrządki przejścia dla chłopców. Przejście od chłopięctwa do męskości. W tym
okresie życia chłopiec zostaje oddzielony od matki i pozostałych kobiet. W niektórych prymitywnych kulturach
chłopcy oddalają się i zamieszkują z mężczyznami - i nigdy już nie spotykają swoich matek.
- Mała strata - mruknął Floyd. Stingo pokiwał głową.
- Słyszałeś o tym, Jim. We wszystkich kulturach matki usiłują ukształtować synów na swoje kobiece podobień-
stwo. Dla ich dobra. Chłopcy stawiają opór - a rytuał wspomaga ten opór. Zawsze wchodzi tutaj w grę symbolizm,
ponieważ symbole to sposób przedstawiania mitów, które leżą u podstaw każdej kultury.
Zastanawiałem się nad tym, aż mnie głowa rozbolała.
- Przepraszam, Stingo, ale nie załapuję. Komentarzyk?
- Jasne. Pozostańmy przy Żelaznym Johnie. Powiedziałeś, że nie zrozumiałeś bajki -myślę jednak, że poruszyła cię
emocjonalnie.
Miałem chęć protestować, zełgać... ale się powstrzymałem. Po co kłamać? Zawsze unikałem okłamywania same-
go siebie. To był świetny moment na zastosowanie tej reguły.
- Masz rację. Wzięło mnie - i sam nie wiem dlaczego...
- Mity odnoszą się do emocji, a nie do faktów. Weźmy symbole. Czy młodzieniec wyczerpał jezioro i znalazł na
dnie Żelaznego Hansa albo Żelaznego Johna?
- Tak właśnie było.
- Kim jest Żelazny John, twoim zdaniem? To znaczy ten z bajki, nie ten, który się tu kręci. Nim jednak odpowiesz
na to pytanie... kim według ciebie był ów młody człowiek z opowieści?
- Nietrudno się domyślić. Obojętnie w kogo ta historia była wymierzona i obojętnie kto ją oglądał. W tym
wypadku, skoro ja tam siedziałem sam, to pewnie owym młodzieńcem byłem ja.
- Masz rację. W micie zatem ty i każdy inny młody człowiek poszukujecie czegoś w wodzie i musicie ciężko
machać wiadrem, aby to odnaleźć. Przejdźmy do Żelaznego Johna, do włochatego faceta na dnie jeziora. Czy to
był rzeczywisty człowiek?
- Nie, to absolutnie niemożliwe - odparłem. - Człowiek z dna jeziora z pewnością stanowi symbol. Część mitu.
Symbol męskości, samca. Prymitywny samiec, który mieszka wewnątrz każdego z nas.
- Brawo, Jim - mruknął Stingo półszeptem. - Bajka usiłuje ci wyjaśnić, że kiedy mężczyzna, nie chłopiec, zacznie
spoglądać do wnętrza swojej duszy, że kiedy będzie szukać
odpowiednio głęboko i długo, i dobrze się postara, odnajdzie w sobie włochatego samca.
Floyd przestał rzępolić i rozdziawił gębę.
- Wyście się chyba czymś naszprycowali, chłopaki, czego nie znam.
- Nie naszprycowali - odparł Stingo. - Czerpiemy ze źródła starożytnej mądrości.
- Wierzysz w ten mit? - zapytałem Stinga. Wzruszył ramionami.
- I tak, i nie. Tak, bo proces dorastania jest trudny i cokolwiek mu sprzyja, jest pożyteczne. Tak, bo mity i
ceremoniały przejścia do kolejnego etapu życia pomagają przygotować chłopców - dając im pewność siebie, której
tak potrzebują w czasie przemiany w mężczyznę. Ale to wszystko, jeśli o mnie chodzi. Protestuję stanowczo
przeciw tezie, że mit manifestuje się w rzeczywistości. Żelazny John pełen wigoru i zdrowia, przywódca bandy.
Tutaj żyje społeczeństwo rozłamane, bez kobiet, a nawet bez wiedzy o kobietach. To źle. To bardzo niezdrowo.
Poczułem niepokój.
- Nie zgadzam się zupełnie. Oglądanie tej historii poruszyło mnie do głębi. A jestem człowiekiem, którego trudno
wykantować. Trafiła do mnie.
- I bardzo dobrze, ponieważ dotykała samej istoty męskiej natury i osobowości. Czuję, Jim, że nie miałeś
szczęśliwego dzieciństwa...
- Szczęśliwego! - Parsknąłem śmiechem na samą myśl. - Spróbuj dorastać na bydlęcej farmie w otoczeniu
sielankowych chłopów, nie przewyższających inteligencją własnych trzód.
- Czy to dotyczyło również twojej matki i ojca? Zamierzałem odpowiedzieć ciepło, ale zorientowałem się, co on
kombinuje i do czego zmierza. Wziąłem na wstrzymanie. Floyd wytrząsnął ślinę ze swego tak zwanego
instrumentu muzycznego i przerwał ciszę.
- I tak żal mi psiny - oznajmił.
- To nie było prawdziwe zwierzę - powtórzył Stingo, odwracając głowę ku niemu. - Pies symbol, jak wszystko, co
tam widziałeś. Pies to twoje ciało, stworzenie, któremu wydajesz rozkazy „waruj", „podaj łapę".
Zdumiony Floyd potrząsnął głową.
- Za głębokie dla mnie. Jak to jezioro. Chciałbym choć na chwilę zmienić temat, przejść od spekulacji do
rzeczywistości - jaki jest następny punkt w grafiku?
- Odnalezienie Heimskura, ma się rozumieć. Wtedy się okaże, czy ma jeszcze artefakt - odparłem zadowolony z
odsunięcia bajki na bok. - Jakieś propozycje?
- Pustka we łbie - pochwalił się Floyd. - Przykro mi. Ten kac chyba nigdy się nie skończy.
- Cieszę się, że nie wszyscy się schlaliśmy. - W głosie Stinga pojawiła się nagle nuta złości.
Z powodów osobistych uradowały mnie jego słowa. To dobrze, że pozostał człowiekiem. Nieźle pograł z tą
mitologią. Zapomnijmy o tym na minutkę. Policzyłem na palcach.
- Są tylko dwie możliwości. Rozpytywać w koło o niego i zbierać wszelkie informacje, jakie się da. Albo
natychmiast się wygadać, że chcemy go zobaczyć. Osobiście jestem za tym drugim wariantem, bo czas śledztwa
jest nieco ograniczony. - Dziesięć dni do kostuchy. - Zapytajmy Złocistego, naszego majordomusa. Na razie
wiedział o wszystkim.
- Ja się tym zajmę - powiedział Stingo, po czym wstał i przeciągnął się. - Pogadam z nim jak ze starym kumplem i
zweksluję rozmowę na naukę i uczonych. Oraz Heimskura. Zaraz wracam.
Floyd patrzył w ślad za nim, fiukając krótki marsz i stepując do taktu.
- Te bzdury z Żelaznym Johnem mogły zaleźć za skórę - oznajmił, kiedy zamknęły się drzwi.
- Tak - i to jest najgorsze. Nie mam pojęcia, dlaczego mnie to niepokoi.
- Kobitki. Miałem sześć sióstr, poza tym mieszkały z nami dwie ciotki. Braci nie miałem. Staram się nigdy nie
myśleć o kobietach, najwyżej o jednej naraz we właściwej sytuacji.
Nim zmusił mnie do wysłuchania następnej męskiej i nudnej gadki o właściwej sytuacji, przeprosiłem na chwilę i
wyszedłem pobiegać. Wróciłem nieźle spocony, wykonałem kilka pompek i przysiadów i poszedłem się wykąpać.
Na progu minąłem Stinga. Kiedy uniosłem pytająco brwi, uściskał sobie dłonie nad głową.
- Sukces. Heimskur stoi na czele gromady, która Pracuje w Służbie Nauki, jak mówi Veldi.
- Veldi?
- Tutejszy portier. Okazuje się, że nosi jakieś imię. Czuję, że mamy do czynienia z bardzo poukładanym
społeczeństwem, wszyscy na właściwym miejscu. Naukowców otacza wielki szacunek. Veldi mówił o nich z
ogromnym respektem, bo ci faceci chyba dysponują tutaj dużą władzą.
- Wspaniale. Jak dotrzemy na spotkanie z Heimskurem?
- Zaczekamy cierpliwie - odparł Stingo, spoglądając na zegarek. - W każdej chwili może zjawić się transport, który
zabierze nas przed jego dostojne oblicze.
- Znowu te Rydwany Ognia? - wystękał Floyd.
- Nie, coś innego. Ale nazwę ma równie złowieszczą. Transport Rozkoszy...
Nie zdążyliśmy poświęcić tej kwestii więcej czasu. Rozległo się energiczne pukanie i odziany w złociste ciuchy
Veldi otworzył drzwi na oścież.
- Panowie - tędy, jeśli łaska.
Szliśmy raźno, zadzierając głowy. Tając wszelkie skrupuły, jakie mogliśmy odczuwać. Mimo to stanęliśmy jak
wryci na widok tego, co nas oczekiwało.
- Wasz Transport Rozkoszy - oznajmił z dumą Veldi, wymachując zamaszyście ręką w kierunku' pojazdu, do
którego najlepiej pasowała nazwa lądowej łodzi ratunkowej.
Była śnieżnobiała, poszyta na zakładkę, z drewnianym masztem w girlandach chorągwi. Spod kila wystawały
ledwo widoczne białe koła. Z wysokiego relingu patrzył na nas oficer w mundurze. Zasalutował, dał znak - i do
naszych stóp opadła z łoskotem drabinka sznurowa.
- Załoga na pokład! - zawołałem i ruszyłem jako pierwszy.
Powitały nas wyściełane otomany i służba, która zaczęła podtykać nam pod nos puchary z napojami chłodzącymi.
Kiedy rozsiedliśmy się wygodnie, oficer ponownie zaklaskał w dłonie i dobosz na dziobie wydobył pałeczkami
szybką frazę z werbla - po czym zajął się kotłem basowym. Po pierwszej serii rytmicznego łomotu Transport
Rozkoszy zadygotał. Następnie jął się powoli toczyć naprzód.
- Galera bez niewolników i wioseł - orzekł Floyd.
- Z całym mrowiem niewolników - powiedziałem, kiedy z ujścia rury wentylacyjnej w kształcie komina buchnęła
fala męskiego potu. - Zamiast przy wiosłach tyrają przy jakichś mechanizmach, które puszczają koła w ruch.
- Nie narzekaj - mruknął Stingo, pociągnąwszy łyk wina. - Zwłaszcza po wycieczce Rydwanami Ognia.
Toczyliśmy się z mozołem wśród zabudowań, kiwając głowami do mijanych widzów, a od czasu do czasu roz-
dawaliśmy królewskie skinienia dłoni wybranym przedstawicielom wiwatujących fanów. Sunęliśmy przez jakąś
bogatą dzielnicę mieszkaniową, a potem przecięliśmy okolicę wiejską o krajobrazie parkowym. Podróż
przebiegała wśród drzew, obok dekoracyjnych fontann, by skończyć się z mozołem przed ogromnym gmachem o
szklanych ścianach. Powitała nas elegancko ubrana grupa starożytnych. Dowodzona przez najbardziej
starożytnego ze wszystkich, odzianego na biało i trzymającego się prosto, jakby kij połknął. Ale twarz starca była
pomarszczona nie do uwierzenia. Zlazłem po drabince i opadłem przed nim.
- Czy mówię ze szlachetnym Heimskurem?
- Owszem. A ty, oczywiście, jesteś Jim ze Szczurów. Witaj, witajcie wszyscy.
Nastąpiło mnóstwo uścisków dłoni i wesołych okrzyków radości. Wreszcie Heimskur przerwał ceremonię powi-
talną i wprowadził mnie do szklanego budynku.
- Witajcie - powiedział. - Witajcie w dwójnasób. W Krynicy Wiedzy, którą płynie wszelkie dobro. Pójdźcie za
mną łaskawie, objaśnię wam naszą działalność. Skoro przybywacie z burzliwych, skundlonych światów po drugiej
stronie naszych pokojowych granic, docenicie zapewne, jakim sposobem wykorzystanie inteligencji czyni nasze
społeczeństwo tak szczęśliwym i spokojnym. Żadnych konfliktów, żadnych różnic, miejsce dla każdego i każdy
na swoim miejscu. Tędy wiedzie droga do Faz Fizyki i Chodników Chemii. Tam są Aleje Agrarne, obok roz-
ciągają się Murawy Medycyny, a tuż za nimi Lapidarium Ludzkości.
- Lapidarium? - rzuciłem natychmiast. - Ja wprost uwielbiam muzea.
- Musisz zatem obejrzeć nasze. Ukazuje trudności, jakie pokonaliśmy przed znalezieniem się tutaj, rytuał przejścia
i oczyszczenia, nim znaleźliśmy bezpieczny port na tym świecie. Tutaj wzrośliśmy i rozwijaliśmy się, a świadec-
two jest czytelne dla wszystkich.
I nudne jak flaki z olejem, jeśli nie wręcz absurdalne. Czystsze od czystego, bielsze niż białe. Brakowało tylko
aureoli na wizerunkach świętych, którzy uczynili tyle dobra.
- Ożywcze - powiedziałem, gdy dotarliśmy nareszcie do końca wystawy.
- W samej rzeczy.
- A co jest tam?
- Muzeum dla studentów. Młodzi biolodzy mogą badać życie roślinne naszej planety, geolodzy - warstwy i łupki.
- Archeolodzy?
- Niestety - bardzo mało. Najbardziej prymitywne wytwory pozostawione przez dawno wymarłych tubylców,
którzy mieszkali tutaj przed nami.
- Możemy?
- Proszę bardzo. Sam widzisz - patyki do krzesania ognia i surowe wyroby garncarskie. Siekierka, kilka grotów do
strzał. Wątpię, czy warto byłoby je przechowywać, gdybyśmy nie byli tak oddani swojej roli kronikarzy i ar-
chiwistów.
- Nic więcej?
- Nic.
Wyciągnąłem zdjęcie z wewnętrznej kieszeni, wziąłem głęboki oddech - i podałem mu je.
- Słyszałeś może, że strażnicy w Pentagonie obiecali nam względy, jeśli pomożemy im to odnaleźć?
- Tak, doprawdy? Nie uwierzyłbym w ani jedno ich słowo.
Wziął fotografię, rzucił na nią okiem i oddał mi.
- To do nich podobne, aby kłamać i powodować nieuzasadnione kłopoty.
- Kłamać?
- W tej sprawie. Przyniesiono tę rzecz do nas. Osobiście ją badałem. Brak jakichkolwiek dowodów na tubylcze
pochodzenie, to w ogóle nie wchodziło w rachubę. Pewnie odłamek starego pojazdu kosmicznego. Bez znaczenia
i wartości. Już go nie ma.
- Nie ma? - z trudnością powstrzymałem rozpacz w głosie.
- Odrzucony. Zniknął z Raju. Nie istnieje. Mężczyźni nie potrzebują takich śmieci, toteż przepadł na zawsze.
Zapomnij o rzeczach bez wartości i porozmawiajmy o daleko ciekawszych sprawach. O muzyce. Powiedz mi - czy
sami piszecie swoje teksty...?
ROZDZIAŁ 17
W drodze powrotnej nie odzywaliśmy się do siebie, ledwie świadomi całej gamy przyjemności, które sunęły
razem z nami Transportem Rozkoszy. Dopiero za drzwiami naszych kwater ulżyliśmy sobie na całego. Kiwałem
głową słuchając bluźnierczych i wulgarnych przekleństw Floyda. Umiał pięknie i długo rzucać mięsem, nie
powtarzając się ani razu.
- A ja to podwajam - palnąłem, kiedy się w końcu zapowietrzył. - Nieźle nam dokopali.
- Nieźle - przyznał Stingo. -I jeszcze nas wyrolowali.
- Co masz na myśli?
- To, że Heimskur wcisnął nam kit. Więcej niż połowa jego tak zwanej historii nauki to czysta propaganda dla
dupków. Jeśli nie wierzymy mu w tej sprawie - to jak możemy mu ufać, kiedy mydli nam oczy w sprawie artefak-
tu? Pamiętasz jego ostatnie słowa?
- Ja też nie. Ale mam nadzieję, że ktoś pamięta. Chyba nie zauważyłeś, lecz w czasie wycieczki notorycznie drapa-
łem się po głowie i dłubałem w nosie.
Floyd nie błyszczał tego dnia inteligencją i z rozdziawioną gębą słuchał nowin. Wyszczerzyłem zęby i wsadziłem
sobie kciuk do ucha.
- Odezwij się, ucho na niebie. Łapie mnie pan?
- Nie, ale cię słyszę - oznajmił kapitan Tremearne z mego kciuka.
- To dobrze. Ale co ważniejsze - był pan na podsłuchu w trakcie naszej wycieczki z przewodnikiem?
- Cały czas. Bardzo nudna. W każdym razie nagrałem ją tak, jak prosiłeś.
- Nie ja, tylko Stingo - każdemu według zasług. Czy byłby pan tak uprzejmy i odtworzył mi ostatnią mowę na
temat artefaktu?
- Już się robi. - Po krótkim klekocie i piskliwych głosach rozległ się świst naszego podstarzałego przewodnika.
- Odrzucony. Zniknął z Raju. Nie istnieje. Mężczyźni nie potrzebują takich śmieci, a więc przepadł na zawsze.
Zapisałem ją sobie i powtórzywszy kilka razy, wbiłem dobrze w pamięć.
- To wszystko. Dzięki.
- No i proszę - mruknął Stingo, dźgając palcem w papier. -Wieloznaczne słownictwo. Ten stary cwaniak zagrał
nam na nosie. Dobrze wiedział, że z jakiegoś powodu interesujemy się tym przedmiotem. Wcale nie twierdził, że
go zniszczono, ani razu tego nie powiedział. Odrzucono? To znaczy, że nadal może gdzieś się tu znajdować.
Zniknął z Raju - może być gdziekolwiek na planecie. Ale mnie podoba się zwłaszcza wzmianka o mężczyznach,
którzy go nie potrzebują. - Wyszczerzył się niczym pokerzysta wykładający piątkę asów.
- Jeśli mężczyźni go nie potrzebują - to co z kobietami?
- Z kobietami? - Poczułem, że opadła mi szczęka, a potem kłapnęła do góry. - Co z kobietami? Tu są sami
mężczyźni.
- Mnie to mówisz? A tuż po drugiej stronie muru można spotkać - co takiego? Założę się, że panienki. Bo inaczej
całą parą musiałoby iść tutaj klonowanie. Stawiam na prawa natury i jakąś komunikację przez ścianę.
Brzęknęła mi w uchu słuchawka, a zatoki przeszyło echo głosu kapitana.
- Zgadzam się ze Stingiem. Madonetka również. Już maszeruje do miasta wzdłuż muru i da znać zaraz, jak tylko
się czegoś dowie.
Chciałem się sprzeciwić, ale zrozumiawszy daremność protestu, ugryzłem się w język.
- To ma sens - powiedziałem. - Rządząca tym bajzlem zgraja kręci ze wszystkim, więc kit w sprawie artefaktu to
dla nich jak chleb z masłem. Musimy zaczekać...
Zamknąłem jadaczkę na odgłos cichego pukania Veldiego. Otworzył drzwi.
- Dobre wieści! - oznajmił z błyskiem namiętności w oczach. - Żelazny John postanowił odbyć rozmowę ze
Stalowymi Szczurami - w samym Veritorium. Zaszczyt ponad wszelkie zaszczyty. Pospieszcie się, panowie.
Najpierw jednak wyszczotkujcie swe ubrania i za wyjątkiem heroicznie brodatego Floyda zdepilujcie
popołudniowy cień zdobiący już wasze muzyczne szczęki. Jakież przyjemności czekają tam na was!
Przyjemności, bez których lepiej się obyć. Mieliśmy jednak do czynienia z królewskim rozkazem i w żaden sposób
nie można było się od niego wyłgać. Wziąłem kapkę błyskawicznego depilatora i przetarłem sobie jadaczkę na
gładko, przylizałem czuprynę i spróbowałem nie zawyć do siebie w lustrze. Pokazałem się ostatni; w milczeniu
zaokrętowaliśmy się na Transport Rozkoszy i poczęliśmy się toczyć ku swemu przeznaczeniu.
- Ciekawe, dlaczego wszyscy trzej? - zdziwił się Stingo, sącząc puchar schłodzonego wina. - Ostatnim razem tylko
ty byłeś na seansie filmu szkoleniowego, co, Jim?
- Nie mam pojęcia - mruknąłem, aby zmienić temat. Drażniło mnie też jego niefrasobliwe podejście. Starałem się
myśleć o Madonetce wchodzącej samotnie do tego drugiego miasta, ale moje myśli cofały się uparcie do
Ż
elaznego Johna. Co będzie tym razem?
Po wejściu do Veritorium zaskoczyły mnie jego ogromne rozmiary. Było w nim teraz dużo widniej i spostrzegłem,
ż
e rzędy siedzeń ciągnęły się aż pod sufit i tworzyły półkole. Tym razem wszystkie były zajęte - przez najstarsze
zgromadzenie tubylców, jakie dotąd spotkałem. Łyse i siwe głowy, zmarszczki i bezzębne dziąsła.
Ż
elazny John we własnej osobie wysforował się do przodu, aby nas odebrać.
- Witam z radością... a oto wasze miejsca. - Trzy najlepsze w pierwszym rzędzie, odseparowane od reszty.
-Jesteście naszymi honorowymi gośćmi, Stalowe Szczury. To szczególna okazja, zwłaszcza dla młodego Jamesa
di Griza. Jesteś tu najmłodszy, Jimie, ale niebawem dowiesz się dlaczego. Wierzę, że twoi koledzy będą patrzeć z
przyjemnością. Nie chodzi tylko o przyjemność; mam szczerą nadzieję, że wyciągną z obserwacji lekcję. A teraz
zaczynamy...
Na te słowa pogasły światła i Veritorium wypełniła ciemność. W mroku dały się słyszeć kroki i rozległ się krótki
ś
miech. Jasność wróciła; zobaczyłem małego chłopca. Biegł przed siebie, zataczając się trochę pod ciężarem
pudła, które dźwigał. Postawił je na podłodze, otworzył wieko i wyjął bąka, który zaczął się obracać, kiedy malec
trącił gałkę.
Następnie wyciągnął pudełko z klockami i zabrał się do budowania wieży. Kiedy osiągnęła dostateczną wysokość,
sięgnął do pudła po kolejną zabawkę. To był bardzo skupiony, bardzo gorliwy chłopczyk, w wieku jakichś ośmiu
lat. Pogrzebał głębiej, a później rozejrzał się dookoła, marszcząc po dziecinnemu brwi.
- Nie chowaj się, misiu - powiedział. Popatrzył za pudło z zabawkami, znowu zajrzał do środka, a potem odwrócił
się z nagłą determinacją i wybiegł. Zniknął bez śladu, ale wciąż słyszałem jego kroki, zrazu biegnące, później
zatrzymujące się. Następnie wracające. Ściskał w rękach pluszowego misia. Zwyczajnego, trochę podniszczone-
go, bardzo pospolitego pluszowego niedźwiadka. Cisnął go o pudło na zabawki i zaczął stawiać z klocków drugą
więżę.
Scena zajaśniała i zorientowałem się, że jesteśmy znowu na dziedzińcu zamkowym. Chłopiec był sam - ale czy na
pewno? Coś się poruszało w ciemnościach, jakiś kształt, który stawał się coraz wyraźniejszy.
Ż
elazna klatka, a w niej siedzący w milczeniu Żelazny John. Chłopiec krzyknął i przewrócił wieżę, następnie
przystąpił do zbierania rozrzuconych klocków. Spojrzał na Johna, a potem odwrócił wzrok. Zarówno klatka jak i
jej mieszkaniec musieli stanowić dla niego znajomy widok.
Nic innego się nie działo. Chłopiec się bawił, Żelazny John obserwował go w milczeniu. A jednak w powietrzu
czuło się napięcie, które zapierało dech w piersiach. Wiedziałem, że zaraz stanie się coś bardzo ważnego, i gdy
chłopiec sięgnął ponownie do pudełka z zabawkami, odruchowo wyciągnąłem szyję.
Kiedy wyjął małą złotą piłkę, uświadomiłem sobie, że wstrzymuję oddech; wypuściłem powietrze z głośnym
sapnięciem. I nie byłem w tym osamotniony, w ciemnościach dookoła mnie bowiem rozlegało się zwielokrotnione
echo mojego sapnięcia.
Piłka odbijała się od ziemi i toczyła, a chłopiec śmiał się radośnie.
Rzucił ją ponownie, silniej, niż zamierzał, a piłka toczyła się i toczyła. Przez kraty żelaznej klatki do stóp
Ż
elaznego Johna.
- To moja piłka - powiedział chłopiec. - Oddaj.
- Nie - odparł Żelazny John. - Musisz otworzyć klatkę i wypuścić mnie. Wtedy dostaniesz swoją złotą piłkę.
- Zamknięta.
Ż
elazny John skinął głową.
- Oczywiście. Lecz ty wiesz, gdzie znaleźć klucz. Chłopiec cofał się od klatki, kiwając przecząco głową.
- Gdzie klucz? - spytał człowiek z klatki, ale chłopca już nie było. - Gdzie jest klucz? Ale ty jesteś tylko chłopcem.
Może jesteś za mały, aby wiedzieć o kluczu. Najpierw musisz dorosnąć.
Wśród niewidocznej publiczności rozszedł się pomruk zgody. Znalezienie klucza było bardzo ważne, wiedziałem
o tym. Klucz...
Wtedy akurat poczułem na sobie wzrok Żelaznego Johna. Naprawdę znajdował się w klatce, to nie był holofilm.
Patrzył na mnie i kiwał głową.
- Jim, założę się, że wiesz, gdzie jest klucz. Nie jesteś już chłopcem. Możesz go znaleźć -teraz. _ Głos Johna
podziałał jak bodziec. Skoczyłem na nogi i skierowałem się do pudła z zabawkami. Stopą trąciłem jakiś klocek,
który potoczył się z grzechotem na bok.
- Klucz leży w pudle z zabawkami - powiedziałem, ale nie wierzyłem w te słowa, kiedy je wypowiadałem. Zerk-
nąłem na Johna; kiwał przecząco głową.
- Nie w pudle.
Powtórnie spojrzałem na dół i uprzytomniłem sobie, że nie wiem, gdzie jest klucz. Podniosłem wzrok na
Ż
elaznego Johna, ten zaś skinął uroczyście głową.
- Zrozum, przecież wiesz, gdzie leży klucz do klatki. Możesz mnie już wypuścić, Jim. Ponieważ wiesz, że klucz
jest tam. Wewnątrz...
- Pluszowego misia - rzuciłem.
- Pluszowego. Nie prawdziwego niedźwiedzia. Misie pluszowe są dla dzieci, a ty już nie jesteś dzieckiem.
Wewnątrz misia.
Sięgnąłem ręką, wymrugałem łzy, które mi zamazywały widzenie, chwyciłem zabawkę, poczułem w palcach
miękki materiał. Nagle gromki głos przeciął ciszę.
- Nieprawda, Jim. To nie tak. Tutaj nie ma klucza - on musi leżeć pod poduszką twojej matki!
Wyszedł do mnie Stingo, ostatnie słowa musiał wykrzyczeć, by nie zginęły w zgiełku głosów.
- Matka nie chce, aby syn ją opuścił. Chowa klucz do żelaznej klatki pod poduszką. Syn musi wykraść klucz...
Wrzask zagłuszył jego słowa. Nagle zapadła ciemność, ktoś wpadł na mnie i przewrócił na podłogę. Próbowałem
wstać, zawołać, ale twarda stopa przemaszerowała po mojej głowie. Krzyknąłem ze wszystkich sił, ale nikt mnie
nie słyszał w głośnej wrzawie. Ktoś inny wdarł się we mnie i ciemność stała się jeszcze bardziej intensywna.
- Jim - dobrze się czujesz? Słyszysz mnie?
Zobaczyłem nad sobą buźkę Floyda, wyglądał na zmartwionego. Czy się dobrze czułem? Nie wiedziałem.
Leżałem w łóżku, widocznie spałem. Dlaczego mnie budził?
Nagle przypomniałem sobie i wyprostowałem się, chwyciłem go za ramiona.
- Veritorium! Zapadły ciemności, coś się stało. Nie pamiętam...
- Nie mogę ci pomóc, bo też nie pamiętam. Mieliśmy niezłe przedstawienie. Trudno nadążyć za wątkiem, ale
byłeś w nim, pamiętasz? - Pokiwałem głową. - Chyba dobrze się bawiłeś, choć nie miałeś szczęśliwej miny, kiedy
wydzierałeś pakuły z pluszowego misia. To wtedy Stingo dołączył do ciebie na scenie i zabawa zaczęła się na
całego. Albo skończyła. Dalej wszystko mi się plącze.
- Gdzie Stingo?
- Dobre pytanie. Ostatnio widziałem go na scenie. Ja też spałem, przed chwilą się ocknąłem. Rozejrzałem się, ale
nie ma drania. Chrapałeś w najlepsze i musiałem cię potrząsnąć kilka razy.
- Jeśli go tu nie ma...
Dało się słyszeć delikatne pukanie do drzwi i po chwili się otworzyły. Zajrzał Veldi.
- Panowie, życzę wam dobrego, szczęśliwego dnia. Wydawało mi się, że słyszę wasze głosy, i miałem nadzieję, że
już nie śpicie. Przynoszę wiadomość od waszego przyjaciela...
- Od Stinga - widziałeś go?
- Istotnie, widziałem. Mieliśmy przyjazną pogawędkę przed waszym przebudzeniem. Potem, zanim wyszedł,
sporządził to nagranie. Kazał mi je wam przekazać. Podobno zrozumiecie.
Położył na stole mały rejestrator i cofnął się.
- Zielony klawisz do odtwarzania, czerwony do zatrzymania - powiedział i już go nie było.
- Wiadomość? - zdziwił się Floyd, biorąc do ręki aparat i przyglądając mu się dokładnie.
- Naciśnij klawisz, zamiast majstrować przy tej przeklętej zabawce!
Wyglądał na zaskoczonego moim tonem; odłożył aparat na stół i włączył.
- Dzień dobry, Jim i Floyd. Spaliście głęboko i nie chciałem was budzić przed wyjściem. Wiecie, zaczynam
dochodzić do wniosku, że to miasto jest nie dla mnie.
Potrzebuję trochę przestrzeni, by zebrać myśli. Przejdę się jeszcze raz wzdłuż muru, zaczerpnę świeżego
powietrza, poszukam trochę przestrzeni do myślenia. Trzymajcie się, będę w kontakcie.
- Kochany Stingo - powiedział Floyd. - Ależ charakter. To na pewno on. Jego głos, jak nic, i jego sposób myślenia.
Co za facet!
Podniosłem wzrok i popatrzyłem mu w oczy. Twarz miał równie ponurą jak ja. Bez słowa pokiwał przecząco
głową. Uczyniłem to samo. To nie Stingo pozostawił tę wiadomość. Zgoda, to był jego głos. Każdy elektronik bez
kłopotu mógłby go podrobić.
Stingo zniknął.
Co się stało?
ROZDZIAŁ 18
- Ja naprawdę spałem - powiedziałem. - Jak kamień. Pić mi się chce.
- Mnie też. Skoczę po sok i szklanki.
- Świetna myśl.
Zanim wrócił, nagryzmoliłem notatkę i pchnąłem do niego, sięgając po szklankę. Rozwinął ją za dzbankiem i
przeczytał.
- Tu się roi od pluskiew. Co robimy?
Kiwnął do mnie głową i przysunął mi szklankę soku.
- Dzięki - odparłem obserwując, jak odwraca kartkę i gryzmoli po drugiej stronie. Nie wiedziałem, czy prócz
fonicznych pluskiew były również optyczne. Na razie musieliśmy się tak zachowywać, jak gdyby były. Czytając,
chowałem kartkę w dłoni.
- Stingo bardzo się niepokoił. Przed naszym wyjściem na przedstawienie zostawił to dla ciebie.
Dopiłem sok, odstawiłem szklankę i uniosłem pytająco brwi. Zerknął na swą zaciśniętą pięść. Kiedy wstał i
przeszedł obok mnie, upuścił mi coś małego na kolana. Odczekałem chwilę, dolałem sobie soku, wypiłem i
rozparłem się z rękoma na kolanach. Dwa małe, miękkie przedmiociki. Znajome. Potarłem nos i rzuciłem na nie
okiem.
Zatyczki z filtrem do nosa. Do neutralizacji gazu. Stingo wiedział o czymś - albo się czegoś domyślał. Wiedział
też, jak bardzo podziałały na mnie seanse w Veritorium. Podejrzewał, że dopadło mnie coś fizycznego, nie tylko
sam seans szkoleniowy.
No jasne! Oczywiste, dla faceta o spóźnionym refleksie. Znałem bez liku gazów hipnotycznych, obniżających
zdolność logicznego myślenia i pozostawiających mózg otwarty na wpływy zewnętrzne. A więc to nie emocja
mną zawładnęła, tylko stara, zwyczajna chemia. Stingo to podejrzewał - ale dlaczego mi nie powiedział? Z
przygnębieniem doszedłem do wniosku, że udaremnił mu to stan mego umysłu, zapewne skutek wchłonięcia
narkotyku na poprzedniej sesji. Wiedział, że nie może mi powiedzieć. Ale był na tyle nieufny, że sam włożył
zatyczki.
A widząc, jak głęboko wciągam się w ceremoniał, któremu zdążył przeszkodzić, zastopował z piskiem całą
awanturę. Czułem, że szczękam zębami, i zmusiłem się, aby przestać.
Mówił o matce i kluczu pod poduszką - w obecności facetów, którzy zaprzeczali samemu istnieniu kobiet!
Uświadomiwszy sobie ogrom jego zbrodni w oczach mieszkańców Raju, poczułem przemożny lęk o jego życie.
Czy mogli go zabić - albo, co gorsza - czy już go nie zabili? Byli niewątpliwie zdolni do wszystkiego, teraz nie
miałem wątpliwości.
Co dalej? Konsultacja z zespołem rezerwowym w orbiterze stała się nieodzowna. Musiałem wyjść pod gołe niebo
daleko od pluskiew i skontaktować się z kapitanem. Zaznajomić go z aktualną sytuacją. Coś się stało Stingowi. Z
pewnością nasza dwójka także była w niebezpieczeństwie - i Madonetka, ją też to mogło dotknąć. Cała historia
nabierała okropnej i niebezpiecznej perspektywy.
A skoro mowa o niebezpieczeństwie - przez cały czas wisiało nade mną drugie niebezpieczeństwo. Komputer
błysnął mi wysoce niepożądaną wiadomość w postaci migającej czerwonej dziewiątki. Spałem dłużej, niż
myślałem.
Artefakt czy nie, jeszcze dziewięć dni i mój los się wypełni. Kiedy po raz pierwszy dowiedziałem się o
trzydziestodniowym nieprzekraczalnym terminie dla trucizny, nie przejmowałem się tym zbytnio. Trzydzieści dni
to kupa czasu. Tak sądziłem.
Dziewięć dni nie było wcale kupą czasu. Na dobitkę wraz z nagłym zniknięciem Stinga miałem jeszcze więcej
problemów, a nie mniej.
- Idę pobiegać! - zawołałem do Floyda i skoczyłem na nogi w przypływie wzmaganej strachem energii. - Muszę
rozprostować kości po takim długim śnie. Rozjaśnić umysł.
Nim jeszcze odpowiedział, zatrzasnąłem drzwi i wybiegłem na drogę. Wybrałem inną trasę niż zazwyczaj - a
potem skręciłem w pierwszą lepszą uliczkę. W dali rozciągał się sad dendronów rosnących w gustownych rzędach
i pęczniejących od owoców. Wbiegłem na ścieżkę obok drzew, rozglądając się na wszystkie strony. Nikogo w
polu widzenia. Strażnicy Raju chyba nie utykali pluskiew wśród gałęzi. Ale byli zdolni do wszystkiego. Skręciłem
na świeżo zaorane pole i wbiegłem między bruzdy. Tutaj powinieniem być bezpieczny. Dwukrotnie kłapnąłem
szczękami.
- Halo, Tremearne. Jesteś pan?
- Jak najbardziej, Jim. Z utęsknieniem czekamy na meldunek od ciebie. Możesz nam powiedzieć, co się dzieje?
Nagrywanie działa.
Potruchtałem chwilę w miejscu, następnie zgiąłem się, by zawiązać sznurowadło - ale odpuściłem sobie - po
prostu usiadłem na ziemi i złożyłem szczegółowy raport. Czułem zmęczenie; płatające się w moim organizmie
chemikalia nie były mi życzliwe.
- To na tyle -zakończyłem. - Stingo zniknął. Może już nie żyje...
- Żyje. Mogę cię o tym zapewnić. Przed kilkoma godzinami dostaliśmy od niego przekaz radiowy, raptem parę
słów, po czym straciliśmy kontakt. Musi być gdzieś w głębi miasta, za murami, których nie potrafią przeniknąć
fale radiowe. Kto wie, czy nie przemieszcza się z miejsca na miejsce i zabawił pod gołym niebem tylko na czas
potrzebny do nadania zwięzłego komunikatu.
- Co powiedział?
Nagranie było krótkie i zniekształcone. Rozpoczynało się od trzasków i kończyło w gwizdach. Ale to był ewident-
nie głos Stinga.
- ... nigdy dosyć! Kiedy położę łapę na tobie, ty...
- Dalsze słowa trudno było zrozumieć - wtrącił kapitan - ale mogę się domyślić kilku takich, które wypełnią lukę.
- Co mamy robić, pańskim zdaniem? Pryskać stąd?
- Nie; kontynuujcie poszukiwania. Ktoś się do was zgłosi.
- Zgłosi? Kto, jak, przez co? Odezwij się pan, Tremearne!
Odpowiedzi nie było. Wstałem i otrzepałem szorty. Bardzo tajemnicze. Tremearne dawał mi coś do zrozumienia,
ale nie chciał o tym mówić. Najwyraźniej bał się podsłuchu. Może wiedział o czymś, o czym ja nie wiedziałem?
Ruszyłem z powrotem wolnym truchtem, po kilku krokach zmieniłem to w szybki marsz. W wolny, wreszcie noga
za nogą. Gdyby droga była dłuższa, lazłbym chyba na czworakach. Przykuśtykałem jakoś do naszych kwater i
padłem bez tchu na kanapę. Floyd był zdumiony.
- Wyglądasz, jakbyś cię przetoczono po błocie.
- Czuję się jeszcze gorzej. Wody, szybko, dużo wody! Piłem, dopóki nie zaczęło mi chlupotać w brzuchu, a potem
wypiłem jeszcze trochę i oddałem szklankę bez sił.
- Sam się wykończyłem. Bądź dobrym koleżką i skocz po moją torbę. Mam trochę witamin, które podniosą mnie
na nogi. - Podał mi torbę, wypstryknąłem parę dopalaczy, dowalaczy. Łyknąłem jedną. - Witaminki dobrze ci zro-
bią - powiedziałem i podsunąłem mu drugą. Floyd ostatnio szybciej ruszał mózgownicą i nie zadawał pytań.
Zdążyliśmy w samą porę. Kiedy Veldi pchnął drzwi na oścież, fala dobrego samopoczucia i energii wypłukała ze
mnie krańcowe niemal zmęczenie.
- Wstawać! - wykrzyknął. Nie wykonałem ruchu.
- Veldi - odparłem. - Stary, wierny sługo. Nie zapukasz po cichutku? Nie przemówisz słodkim...
- Chodzą wieści, że wy, Stalowe Szczury, jesteście zwykłymi szczurami. Wichrzycielami. Zabierajcie się.
Dał się słyszeć szybki tupot maszerujących stóp i do pokoju wpadł sierżant Ljotur z oddziałem uzbrojonych
wojowników. Uzbrojonych w złowieszczo wyglądające włócznie o błyszczących końcach i w kolczaste maczugi.
- Macie iść ze mną! - zarządził. Nie wyglądał na zadowolonego ze swojej misji.
- Już nie jesteś miłośnikiem muzyki, Ljoturze? - spytałem gramoląc się powoli na nogi.
- Mam rozkazy. - Rozkazy, które najwyraźniej nie przypadły mu do gustu. Które rzecz jasna wykona, skoro w
wojsku nie zachęca się do niezależnej myśli. Floyd wyszedł za mną na zewnątrz i oddział uformował szyk.
Czwórka z przodu, czwórka z tyłu, my w środku. Ljotur sprawdził ustawienie, skinął głową, zajął miejsce na czele
i podniósł włócznię.
- Naprzód - burtu!
Poburtuowaliśmy wolnym krokiem w głąb ulicy i przy rogu skręciliśmy na prawo. Dzięki temu znaleźliśmy się na
drodze bezpośrednio prowadzącej do zabudowań z czerwonej cegły, gdzie tkwił Żelazny John, jak to
zapamiętałem z naszej pierwszej wizyty. Potruchtaliśmy tą drogą i weszliśmy do tunelu pod rzędem domów. Jeden
ze strażników stuknął mnie lekko w ramię.
- Pomóż mi, dobrze? - poprosił ochryple.
Potem obrócił się i wbił pięść w brzuch idącego obok wojaka. Ten złamał się w pół i upadł bezszelestnie.
Nie trzeba mi było powtarzać dwa razy. Odwróciłem się, kiedy mnie klepnął, więc nie przestałem obracać się do
tyłu. Sięgnąłem i położyłem ręce na szyjach dwójki pozostałych gwardzistów. Kiedy zwrócili na mnie ostrza
włóczni, mocno ścisnąłem.
- Floyd! - wysapałem i włożyłem całą siłę w swoje duszące chwyty, aby odebrać halabardnikom przytomność,
zanim wezmą mnie na harpun.
Jeden padł na kamienie, ale drugi, ten z twardszym karkiem, pchał nieustannie włócznię. W mój brzuch...
Nie, niezupełnie. Pierwszy strażnik, ten który wołał do mnie o pomoc, trafił go szybkim ciosem pod ucho. Obró-
ciliśmy się do tyłu, gotowi skoczyć na pomoc Floydowi. I znieruchomieliśmy.
Czterech pozostałych strażników leżało w milczeniu na podłodze. Floyd mocno wciskał włócznię pod brodę
Ljotura, unosząc drugą ręką jego głowę.
- Nie chcesz pogadać z przyjemniaczkiem? - zapytał. -Czy niech spoczywa razem z tamtymi?
- Nie mam nic do powiedzenia...
- Nie gadać. Śpij. Nim skończyłem mówić, bezwładny Ljotur dołączył do reszty śpiącego patrolu.
- A co z tym? - spytał Floyd, układając palce w łuk i pokazując na strażnika zdrajcę.
- Chwileczkę! On to wszystko zaczął. Musi mieć jakiś powód.
- Mam - oznajmił wojownik tym samym, chrapliwym głosem. - Chcę wam powiedzieć kilka rzeczy. Nie będziecie
się śmiać z niczego, co wam powiem - zrozumiano?
- Nie mamy zamiaru się śmiać! - odparłem. - Wspaniale, chłopie, dzięki za pomoc. Masz jakiś plan?
- Po pierwsze - pamiętajcie o śmiechu! Nie jestem facetem, jestem dziewczyną. Czy nie wyginacie warg?
- Skądże! - wykrzyknąłem dla ukrycia faktu, że lekki grymas wzruszenia faktycznie pojawił się w kącikach moich
ust. - Uratowałaś nas. Jesteśmy twoimi dłużnikami. Nie śmiejemy się. Opowiedz nam o tym.
- Dobrze. Ale odciągnijcie najpierw z drogi tych tak zwanych żołnierzy. Wtedy możemy iść dalej. Był rozkaz
przyprowadzić was do Żelaznego Johna i zamierzam go wykonać. Wasz przyjaciel jest w niebezpieczeństwie. Nie
wykonujcie żadnych pospiesznych ruchów. Naprzód.
Poszliśmy. Nastawieni sceptycznie, ale do przodu. Floyd otworzył usta, lecz podniosłem dłoń.
- Daruj sobie dyskusje. Wyjaśnienia przydadzą się po tym, jak wyciągniemy Stinga z kłopotów. Słuchaj, Floyd
-przerwij mi, jeśli się mylę - czy widziałem, jak załatwiasz pięciu drani, kiedy się rozprawiałem z dwoma?
- Nie widziałeś. Zanim się odwróciłeś i spojrzałeś, było już po wszystkim.
Ten sam stary, wyluzowany Floyd - ale czyż do jego słów nie wkradł się ton stanowczości? To był dzień nie-
spodzianek. I miał rację - nie widziałem go przy robocie, zobaczyłem tylko rezultaty.
W pole widzenia wpłynął ceglany pałac. Najwyraźniej nie wszystkie oddziały były powiadomione, że
przestaliśmy być herosami, bo gwardia przy wejściu strzeliła obcasami na baczność i oddała honory, gdy ją
mijaliśmy.
- Stać! - zawołał(a) nasz(a) nowy(a) przyjaciel(ółka). Zatrzymaliśmy się przed strażą na wprost drzwi. - Mam
rozkaz doprowadzić tych dwóch do Żelaznego Johna. Możemy wejść?
- Wchodzić! - krzyknął dowódca gwardii. Wrota rozwarły się i zamknęły za nami. Zobaczyliśmy obszerną izbę, a
w środku Żelaznego Johna. I jeszcze kogoś.
Stinga. Leżał pod ścianą cały we krwi i ranach. Jedno oko spuchnięte. Chciał się odezwać, ale udało mu się tylko
wykrztusić coś bez związku.
- Jesteście tu teraz wszyscy - odezwał się Żelazny. -Żołnierzu -pilnuj wejścia. Nikomu nie wolno wchodzić ani
wychodzić. Mam porachunki z tymi intruzami. Ponieważ zmieniłem zdanie na temat tajemnicy w tej sprawie.
Posłuchałem doradców i bardzo tego żałuję. Dyskrecja dobiega końca i bluźniercom zostanie wymierzona
sprawiedliwość. Oto, co się stanie. Najpierw zabiję tego podstarzałego diabła, który mówił plugastwa. Wy
będziecie patrzeć. A później zabiję i was.
Ruszył w kierunku Stinga, rudy olbrzym tryskający energią. Wyciągający ręce, aby zabijać.
ROZDZIAŁ 19
- Dawaj włócznię! - krzyknąłem do strażniczki przy drzwiach. Potrząsnęła w milczeniu głową i powiedziała
głośno:
- Mam rozkazy. - Z tej strony nie należało się spodziewać pomocy.
Ż
elazny John skręcił w kierunku Stinga. Zrobiłem dwa ciche kroki w jego stronę i wystrzeliłem w powietrze, by go
rąbnąć w kark z góry. Wyciągniętą piętą, morderczy cios.
Nagle padłem jak od uderzenia młotem. Żelazny John był równie szybki, jak ciężki. Kiedy znajdowałem się w po-
wietrzu, wykonał obrót i machnął ręką. Odrzucił mnie na bok; runąłem jak kłoda na posadzkę. Usłyszałem jego
głęboki, złowieszczy bas, niczym dalekiego wulkanu.
- Chcesz iść na pierwszy ogień, gnojku? Pragniesz, aby przyglądali się twej zgubie? Zresztą, może to nawet
sprawiedliwe, skoro jesteś ich przywódcą.
Kroczył bez pośpiechu w moją stronę. Czułem, że cały drżę ze strachu. Ze strachu? Tak, bo on nie był
człowiekiem, był czymś więcej. To Żelazny John, część legendy życia, nie zdołałbym wyrządzić mu krzywdy.
Nieprawda! Podźwignąłem się mimo bólu nogi i odszedłem na bok. On był dużo większy, szerszy, silniejszy ode
mnie. Ale nie, nie był wcale mitem. To żywy ;'| człowiek.
- Tłusty, rudy dupek! - wrzasnąłem. - Włochaty oszust!
Wybałuszył oczy, przekrwione i dzikie. Wyciągnęły się ku mnie jego zagięte palce. Dałem mu fangę w podbródek,
ale drań się odsunął i zablokował cios. Nie przerywałem obrotu i poczęstowałem go kopniakiem nie do obrony w
kolano.
Doszedł - ale sukinsyn nawet nie próbował go umknąć. Poczułem ból stopy. Jego kolano i rzepka wyglądały na
całe i zdrowe.
- Jestem Żelazny John! - krzyknął. - Żelazny, że-la-zny!
Cofałem się, nie było ucieczki. Wyprowadziłem dyszla ze skrętem, którego przyjął na bicepsy. Jakbym walił w
skałę. Potem jego pięść trafiła mnie w żebra, zatoczyłem się i upadłem.
Kiedy walczyłem o oddech, ból rozsadzał mi piersi. Czułem, że coś mi tam pękło. Wstawaj, Jim! Uniosłem się na
kolana, a wtedy ruszył na mnie.
Zamrugałem na widok pary ramion, które chwyciły Johna za nogi i sprawiły, że się potknął. John wierzgnął stopą.
To był Stingo. Podczołgał się z tyłu i próbował zwalić tamtego z nóg. A teraz wpadał z hukiem na ścianę. Osunął
się i znieruchomiał.
Ledwo zdałem sobie z tego sprawę, bo gdy tylko Żelazny John spuścił mnie z oczu, skoczyłem. Złapałem go za
szyję i założyłem nelsona. Cisnąłem przedramieniem na gardło, bo chciałem mu zmiażdżyć krtań, odciąć dopływ
krwi i powietrza. Chwyt, który zabija na miejscu. Miałem twarz wbitą w jego bujną rudą sierść i ciągnąłem, szar-
pałem, zaciskałem mocno jak nigdy w życiu.
Nadaremnie. Czułem, jak ścięgna jego szyi sztywnieją niczym stalowe pręty, przejmując ucisk, który powinien
zmiażdżyć mu gardło. Powoli uniósł jedną rękę i zatopił palce w moim ciele...
...i cisnął mną z łoskotem o przeciwległą ścianę. Zwalił z nóg.
Uświadomiłem sobie, że jęczący z bólu głos jest moim własnym. Nie mogłem się poruszyć. Strażniczka przy
drzwiach rzuciła mi szybkie spojrzenie i odwróciła wzrok. Stingo leżał w bezruchu po tym jednym, straszliwym
uderzeniu. Ja też mógłbym się najwyżej czołgać.
Przynajmniej Żelazny John zapamięta mojego nelsona; rozcierał sobie szyję. Uśmiech zniknął z jego rudej gęby,
wargi miał pokryte spienioną śliną. Jeden cios i śmierć...
- Żelazny Johnie, zapomniałeś o czymś. Zapomniałeś o mnie.
To powiedział Floyd. Chudy, czarnobrody, nie zaangażowany. Musiał stać i patrzeć, jak Stingo dostaje wycisk. Ja
leżałem powalony. Dopiero teraz się ruszył.
Po cichu do przodu. Ręce wyciągnięte, palce lekko zgięte. Żelazny John dostał szału. Skoczył i walnął na odlew.
Ale nie trafił, bo Floyda już tam nie było. Uskoczył w bok i kopnął rudego olbrzyma w żebra, aż ten się zachwiał i
omal nie upadł.
- Chodź no tu! -warknął Floyd tak cicho, że z ledwością go słyszałem. - Chodź i spójrz śmierci w oczy!
Teraz Żelazny John zachowywał ostrożność; wiedział, jak szybko potrafi reagować jego nowy przeciwnik. Roz-
łożył szeroko ramiona i powoli ruszył przed siebie. Siła natury. Nieprzejednana i nieuchronna.
Dwa prędkie łomoty, huknęły dwa ciosy i Żelazny John się zachwiał. Floyd był znowu poza jego zasięgiem i
powoli go okrążał. Niespodziany kopniak, szybki cios i odskok.
Wszelkie poczynania Johna szły na marne. Był ostrożny, atakował znienacka, sięgał i wyprowadzał cios. Trafiając
jedynie w powietrze. Floyd był przed nim, obok niego, za nim - zadając mu uderzenia. Wyczerpywał drania.
Krążyli tak dwie minuty wokół siebie. Floyd nie tracił szybkości i uderzał bezkarnie. Rudy potwór poruszał się za
to coraz wolniej, ręce opuszczał coraz niżej, w miarę jak nieustanne ciosy Floyda odbierały im siłę. Musiał dojść
do wniosku, że walka na takich warunkach może mieć tylko jedno zakończenie. Ciągle jednak był niebezpieczny.
Jak gdyby przypadkowo walczący przesuwali się w moją stronę.
Uzmysłowiłem sobie, że Johnowi chodzi o mnie! Miałem ułamek sekundy na to, żeby cofnąć nogi, nim się obrócił
i dał nura ku mnie.
I dostał kopniaka w gębę. Padł - ale jego dłonie zamknęły się na mojej łydce i przyciągnęły mnie do niego.
Sięgnęły wyżej...
Wtedy Floyd uderzył. Żadnej fachowości tym razem -brutalna siła. Kilka potężnych ciosów w plecy i nerki
olbrzyma starczyło, aby rozdziawił usta z bólu i puścił moją nogę, starając się uciec przed swoim dręczycielem.
Nowe ciosy spadły na jego głowę. Próbował się podnieść, wykopano spod niego nogi. Łomot szybkich ciosów
przypominał pracę jakiejś straszliwej maszyny. Potem raptowna cisza.
Chwila wahania, a później z twarzą nie wyrażającą żadnych uczuć Floyd dał potwornego, zamaszystego kopniaka
w skroń olbrzyma. John przekręcił się i znieruchomiał.
- Trup? - wycharczałem. Floyd przykląkł i sprawdził mu puls na szyi.
- Nie, nie chciałem go zabijać. Przeżyje. Myślę jednak, że nie zapomni tej walki. - Błysnął uśmiechem, po czym na
jego twarz wrócił spokój. - Jeśli nic ci nie jest, rzucę okiem na Stinga.
- Czuję się wspaniale. Jestem cały poobijany, ale czuję się wspaniale - wyskrzeczałem dźwigając się z trudem na
nogi.
- Puls normalny - powiedział z klęczek przy naszym przyjacielu. - Dostał lanie, ale nie widzę, aby miał coś
złamanego. Wyjdzie z tego bez szwanku.
Słaniałem się na nogach. Jeszcze bardziej osłabiony uczuciem ulgi, palnąłem bez zastanowienia:
- On się czuje dobrze. Ja czuję się dobrze. Czulibyśmy się jednak o niebo lepiej, gdybyś się wcześniej włączył do
tej awantury.
Widząc skurcz na jego twarzy, chciałem cofnąć swoje słowa. Ale tego się nigdy nie da zrobić.
- Przepraszam, na serio. Musiałem zaczekać, przekonać się, do czego jest zdolny. Wiem, że jesteś niezły, Jim.
Byłem pewien, że przynajmniej uda ci się go przytrzymać. Przykro mi, ale zanim wziąłem się do Johna, musiałem
sprawdzić, jak szybko potrafi się poruszać. Musiałem go zmęczyć, nie dając się trafić. Wiedziałem, że mogę tego
dokonać -i ruszyłem, gdy tylko się dowiedziałem. Przepraszam...
- Melduję - odezwał się nasz damski strażnik. - Rudy leży nieprzytomny.
Kiedy podszedłem do niej z gotowymi do ciosu ramionami, opuściła w dłoni moduł łączności wielkości monety.
- Z kim rozmawiasz? Po której stronie jesteś? Co się tu dzieje? Gadaj - albo cię zgnoję.
Strażniczka opuściła włócznię i wymierzyła ją we mnie. Nie ustępowała.
- Odpowiedź na twoje pytania już nadchodzi. Tam. -Ostrze włóczni przesunęło się i wskazywało na miejsce poza
mną. Fortel? Kto wie, tego wzrusza. Odwróciłem się i spojrzałem na olbrzymi tron Żelaznego Johna.
Obracał się powoli na jakiejś niewidocznej osi. Zwróciliśmy z Floydem twarze w tamte stronę, unosząc
odruchowo ręce w geście samoobrony. Ukazał się czarny otwór, a kiedy tron znieruchomiał, w mroku poza nim
coś się poruszyło. Pojawiły się dwie postacie i wyszły na środek pomieszczenia.
Dwie kobiety.
Jedną z nich była Madonetka.
- Cześć, chłopaki - powiedziała uśmiechając się i machając ręką. - Chciałabym wam przedstawić nową koleżankę,
Matę.
Nieznajoma była mniej więcej mojego wzrostu, a ciemna szata przetykana złotem nadawała jej królewski wygląd.
Twarz miała opanowaną, spokojną; jedynie drobne zmarszczki w kącikach oczu i nieliczne pasemka siwizny za-
znaczały jej wiek.
- Witaj po drugiej stronie Raju, Jim - powiedziała i wyciągnęła rękę. Uścisk miała mocny i twardy.
Otworzyłem usta, ale nie mogłem wymyślić niczego sensownego.
- Wiem, że masz dużo pytań. - Jej słowa wypełniły lukę. - Wszystkie znajdą odpowiedź. Będzie jednak
najroztropniej przenieść naszą małą pogawędkę w inne miejsce. Chwileczkę, proszę.
Z wiszącej przy talii torebki wyjęła bardzo sprawnie wyglądającą strzykawkę. Usunęła pokrywkę i pochyliła się
nad Żelaznym Johnem. Odgarnęła mu włosy na nodze i zrobiła zastrzyk.
- Będzie mu się lepiej spało - stwierdziła. - Bethuel, zechcesz pójść przodem?
Strażniczka zasalutowała szybkim uniesieniem włóczni i pomaszerowała zdecydowanym krokiem obok tronu w
stronę wyjścia. Madonetka dotknęła policzka Stinga, po czym machnęła na Floyda.
- Pomóż mi go przenieść. Jim będzie miał dość roboty z przemieszczaniem samego siebie.
Uraziło mnie to - plama na męskim honorze? - ale nim zdążyłem przekuśtykać choćby krok, podnieśli go i ruszyli
za strażniczką Bethuel.
W tunelu za tronem nie było lamp. Przynajmniej dopóki Mata nie weszła za nami i nie zatrzasnęła wejścia.
Zamigotało nikłe oświetlenie, wystarczające jednak, by przy nim widzieć. Również odległość do drugiego końca
tunelu nie była duża. Znaleźliśmy się w rozległym pomieszczeniu z czerwonej cegły, mogącym stanowić lustrzane
odbicie izby, którą przed chwilą opuściliśmy.
Ale tylko pod względem wielkości. Tutaj ściany były pokryte gustownymi obiciami, gobelinami słonecznych i
kwietnych pejzaży, w miejsce mieczy i tarcz zdobiących tamte mury. Kolorowe witraże przedstawiały widoki gór
i dolin, wiosek i lasów. Odmiennie niż okna Żelaznego Johna, ukazujące zbrojne starcie, plamy zakrzepłej krwi.
Te były zgoła ucywilizowane.
Tak samo jak szmer zatroskanych głosów kobiecego audytorium. Z czułością zaniosły Stinga na kanapę, gdzie
zaopiekowała się nim jakaś niewiasta w białej szacie. Opadłem na najbliższe krzesło i patrzyłem spode łba na
ż
eńską krzątaninę.
- Czy któraś, którakolwiek, zechce mi powiedzieć, co się tu u diabła dzieje?
Styl, w jakim mnie zignorowano, stanowił wystarczający komentarz. Ale jakieś uśmiechnięte dziewczę przyniosło
mi kieliszek chłodnego wina -po drodze do tamtych z identyczną posługą. Madonetka usadowiła się obok Maty.
Na chwilę zetknęły się głowami, a potem Madonetka powiedziała:
- Pierwsza sprawa - i najważniejsza, teraz kiedy jesteście bezpieczni - to fakt, że artefakt znajduje się tutaj, pod
dobrą opieką. Poza tym...
- Wybacz, jeśli ci przerwę - wtrąciłem. - Kwestia priorytetu. - Dwa razy klapnąłem szczękami. - Słyszał pan,
Tremearne? - Dziąsła przyniosły odpowiedź.
- Słyszałem, ale...
- Priorytet, kapitanie. - Mówiłem po cichu, więc tylko on słyszał. - Zadanie wykonane. Obcy artefakt zwrócony.
Czekam na odtrutkę. Dziewięć dni to kupa czasu na to, aby ją podrzucić. Zrozumiał pan wszystko?
- Oczywiście, Ale jest mała komplikacja...
- Komplikacja! - Zdołałem usłyszeć pisk strachu w swoim głosie. - Jaka?
- Posłałem po antidotum dla trzydziestodniowej trucizny, zaraz gdy się o niej dowiedziałem. Nie zamierzałem
czekać do ostatniej chwili. Niestety, w czasie transportu zdarzył się wypadek. - Nagle pot zaperlił mi się na czole i
zacząłem nerwowo przytupywać. - Takie rzeczy się zdarzają. Zamówiłem drugą partię, jest już w drodze.
Zakląłem ordynarnie pod nosem. Raptem się zorientowałem, że jestem obiektem więcej niż jednego zatroskanego
spojrzenia. Uśmiechnąłem się sztywno i warknąłem w odpowiedzi:
- Działaj pan. Załatw sprawę. Żadnych wymówek. I to już. Jasne?
- Jasne.
- To dobrze. - Przestałem mamrotać i zawołałem na cały głos: - Co za radość, że artefakt wreszcie się odnalazł. A
teraz proszę o wyjaśnienie, co tu jest grane.
- To chyba oczywiste - odezwała się Madonetka niewątpliwie poirytowana moim gburowatym tonem. - Zdaje się,
ż
e one uratowały ci tyłek i winieneś podziękować.
Nie oczyściła atmosfery.
- Jak sobie przypominam - przypomniałem - to ci panowie, nie bez pewnych kosztów fizycznych, muszę dodać,
załatwili się z tym rdzawym rotwailerem, zanim pojawiłyście się na scenie. Pamiętam również, że od początku
walki na śmierć i życie byliśmy pod obserwacją waszej milutkiej koleżanki, która nie kiwnęła palcem, aby nam
pomóc.
Wulgarna odpowiedź trysnęła jej na usta, ja zaś powarkiwałem dookoła na żeńskie towarzystwo. Zewsząd błyskał
gniew, ale Mata ostudziła nasze zapały.
- Dzieci, wystarczy już tych zmartwień i bólu, nie przyczyniajcie sobie więcej. - Zwróciła się do mnie. - Jim, ja ci
to wyjaśnię. Strażniczka, która pomogła wam uciec, Bethuel, to jedna z naszych tajnych agentek informujących
nas stale o wszelkich męskich poczynaniach po drugiej stronie muru. Kazałam jej wam pomóc w ucieczce od
waszych .strażników, co też uczyniła. Zabroniłam jej przy tym ujawnić się przed Żelaznym Johnem. Mężczyźni za
murem nie mają pojęcia, że są pod naszą stałą obserwacją i chcę ten stan utrzymać. Pomogła wam uciec i
powinniście czuć wdzięczność.
Czułem - i powinienem ją wyznać - ale nadal szedłem w zaparte, bo byłem wściekły i zawziąłem się, aby mruczeć
i warczeć. Mata pokiwała głową wesoło, jakbym zakomunikował coś nadzwyczaj istotnego.
- Rozumiesz, jak pięknie wszystko się skończyło? Znajdujesz się tutaj, zdrów i cały, twoim przyjaciołom również
nic nie grozi, a obiekt poszukiwań, obcy artefakt, jest w bezpiecznym miejscu, tuż obok.
Słuchałem jednym uchem. Pięknie dla kapeli. Ale działały także inne siły, które nie wróżyły niczego dobrego mej
przyszłości. Wypadki w czasie transportu nie zdarzają się przypadkiem. W machinie biurokratycznej ktoś mną
manipulował - nie lubił mnie. Może nigdy mnie nie lubił i od początku zamierzał nie dopuścić do mnie odtrutki. Z
pewnością mieliby ze mną mniej kłopotów, gdybym bezpiecznie wykorkował. I zostało raptem dziewięć dni na
załatwienie sprawy.
Kiedy powyższe myśli przenikały mój zmęczony mózg, odruchowo musnąłem klawisze komputera. Zajaśniały
cyferki. Zaiste, spałem dłużej, niż mi się zdawało.
Osiem dni do opuszczenia kurtyny.
ROZDZIAŁ 20
Obrzuciłem wzrokiem spokojną żeńską krzątaninę i nagle ogarnęło mnie wielkie, ogromne zmęczenie. Bolał mnie
bok i czułem, że mam złamanych kilka żeber. Sączyłem wino, ale nie pomagało. Żeby powrócić do czegoś przypo-
minającego życie, musiałbym łyknąć ze dwie pigułki od-palacza. W torbie...
- Moja torba! - wychrypiałem z krzykiem. - Mój sprzęt, wszystko! Ci łajdacy mają nasz cały majdan!
- Niezupełnie - stwierdziła Mata łagodzącym tonem. -Zaraz jak wyszedłeś, posłaliśmy tragarza Veldiego do krainy
snów i obie torby są teraz tutaj. Rzeczy twojego kompana, Stinga, nie było w waszym lokalu, sądzimy zatem, iż są
w posiadaniu Żelaznego Johna albo jego kumpli.
- To źle. - Chapnąłem zębami w paznokieć. - Są w nich rzeczy, których nie powinni widzieć...
- Można się wtrącić? - przemówił głos kapitana z mojej radioszczęki. - Zwlekałem z powiedzeniem ci tego, aż się
wszystko uspokoi. Torba Stinga jest bezpieczna.
- Leży u pana?
- Raczej - została zabezpieczona. Wasze torby mają ukryte zasobniki z rotgrotem. Po odebraniu zakodowanego
sygnału radiowego środek ten w jednej chwili rozkłada zawartość na pojedyncze molekuły.
- Dobrze wiedzieć. Niejedna tajemnica wychodzi ostatnio na jaw, co?
Szczęka nie przyniosła odpowiedzi. Uniosłem kieliszek po dolewkę wina.
- Proste odpowiedzi na proste pytania, jeśli łaska. -Wściekłość zelżała we mnie od zmęczenia, stępiła się z lęku
przed nadciągającą śmiercią. Mata reagowała na to kiwaniem głowy. - No, dobra. Na historyczną nutę - dlaczego
chłopaki tam, a dziewczyny tutaj?
- Wspólnota z rozsądku - odparła Mata. - Przed wielu laty nasze pramatki zostały siłą odesłane na tę planetę.
Mimowolne przesiedlenie wpłynęło na nie trzeźwiąco. Wszelka przesada w gorliwości, którą wykazywały kiedyś
w innych światach, nie powtórzyła się tutaj. Górę wzięły spokój, precyzyjne rozumowanie i chłodna logika.
Stałyśmy się takie, jakimi widzisz nas teraz.
- Kobiety - powiedziałem. - Społeczeństwo kobiet.
- Masz rację. Przez bardzo długi okres tutejsze życie stanowiło nieustanną walkę, przynajmniej tak to zapisano..
Fundamentaloidzi próbowali nas nawrócić, a najbliżsi sąsiedzi usiłowali wytępić. Nazywali nas gorszą płcią, za-
grożeniem dla ich bytu. Kiedy przybyłyśmy na tę planetę po raz pierwszy, okazało się, że ci superszaleńcy byli już
tu dobrze urządzeni. Nasza grupa musiała zdobyć się na wielki wysiłek po to tylko, aby się ich wystrzegać. Matki
założycielki uznały, że to strata czasu i energii, szukały więc metod
zaprowadzenia spokoju. Ostatecznie przekonały rządzącą męską klikę, że mogłaby nieźle prosperować zużywając
energię w bardziej pozytywny sposób. Odwołały się do wrodzonego egoizmu i poć dały panom sąsiedniego społe-
czeństwa sposoby utrzymania się na szczycie, zapewniając sobie jednocześnie absolutną władzę nad resztą
mężczyzn.
- To straszne - stwierdziła Madonetka. - Pozamieniać wszystkich mężczyzn w niewolników.
- Tylko nie w niewolników! Raczej w chętnych współpracowników. Pokazaliśmy będącym u władzy, a zwłaszcza
osobnikowi zwanemu obecnie Żelaznym Johnem, w jaki sposób można rządzić dużo łatwiej, posługując się
bardziej rozumem aniżeli siłą mięśni. Dzięki naszej inteligencji i znajomości nauk oraz dzięki ich muskułom
zrodziły się dwie oddzielne społeczności. Początkowo między dwiema grupami panowała głęboka nienawiść i
rozbieżność. Zanikły one dopiero po decyzji, aby tylko męscy przywódcy wiedzieli o naszym istnieniu. Pasowało
to im doskonale.
- To wtedy zbudowano oba miasta - i mur?
- Owszem. Planeta obfituje w czerwoną glinkę i paliwo kopalne, toteż mężczyźni prędko oszaleli na punkcie wyro-
bu cegieł. Najpierw musiałyśmy im rzecz jasna pokazać, jak budować piece. Odbywały się konkursy, kto odleje,
wypali albo przeniesie najwięcej cegieł. Mistrz był nazywany ceglarzem miesiąca i cieszył się wielką sławą.
Trwało to, dopóki góry cegieł nie poczęły zasłaniać drzew. Szybko przepatrzyłyśmy swoje bazy danych odnośnie
wznoszenia murów i zaprzęgłyśmy mężczyzn do roboty.
Delikatnie wysączyła trochę wina i zatoczyła ręką dookoła.
- Oto wyniki - i na dodatek dosyć atrakcyjne. Kiedy nasze uczone fizyczki selekcjonowały tym sposobem męż-
czyzn, specjalistki od kultury przeglądały teorie supermeńskie, które doprowadziły ich do takiego stanu. Mit
Ż
elaznego Hansa był tylko częścią panteonu. Myśmy to uprościły i zmieniły. Następnie przy użyciu biologii
genetycznej zmodyfikowałyśmy fizyczną strukturę ich przywódcy, dzięki czemu jest taki, jakim widzicie go
obecnie. Początkowo był nam zobowiązany, choć uczucie wdzięczności od dawna w nim wygasło.
- Od jak dawna?
- Od stuleci. Do terapii należała długowieczność komórkowa.
Zaczynało mi świtać.
- Daję głowę, że pamiętasz to z pierwszej ręki - skoro ty i pozostałe przywódczynie poddałyście się identycznej
terapii?
Skinęła z zadowoleniem głową.
- Bardzo roztropnie, James. Tak, poddały się jej autorytety po obu stronach muru. Chodziło o ciągłość przy-
wództwa...
- I potrzebę wzajemnego zachowania w tajemnicy swego istnienia, która utrzymuje zwierzchność przy władzy?
Mata potrząsnęła głową z wyrazem zdziwienia.
- Jesteś doprawdy nadzwyczaj bystry. Jaka szkoda, że nie ty przewodzisz naszym sąsiadom, tylko ten zarośnięty
półidiota...
- Dzięki za ofertę pracy - ale nie reflektuję. Mężczyźni zatem nie wiedzą, że za murem znajdujecie się wy, kobiety.
To samo dotyczy waszych mieszkanek...
- Bynajmniej. One wiedzą o mężczyznach - i wcale o to nie dbają. Mamy skończoną i zadowalającą społeczność.
Rodzicielstwo dla tych, które tego pragną. Ambitne, intelektualne życie - dla wszystkich.
- A religia? Macie kobiecą odpowiedniczkę Żelaznego Johna?
Roześmiała się wesoło na tę myśl, tak samo jak pozostałe niewiasty przysłuchujące się naszej rozmowie. Nawet
Madonetka szczerzyła zęby, dopóki nie napotkała mojego piorunującego spojrzenia i nie odwróciła głowy.
- Wystarczy - warknąłem. - Bawcie się dobrze. A kiedy skończycie, jeśli to w ogóle nastąpi, dajcie mi łaskawie
znać, na czym polegał dowcip.
- Strasznie mi przykro, James - powiedziała Mata bez śladu wesołości, tym razem naprawdę serio. - Zachowałyś-
my się niegrzecznie, bardzo przepraszam. Odpowiedź na twoje pytanie jest prosta. Kobiety nie potrzebują mitów
dla uzasadnienia swojej kobiecości. Wszelkie legendy o Żelaznym Hansie, Żelaznym Johnie, Barbarossie czy
Merlinie i innych legendarnych mężczyznach wraz z ich zbawczymi mitami są czysto męskiej natury. Tylko
pomyśl. To nie jest ocena, ale stwierdzenie faktu. Takiego jak ten, że mężczyźni są na ogół bardziej wojowniczy,
konfliktowi, groźni, chwiejni - i potrzebują chyba takich mitów do usprawiedliwienia swego istnienia.
Plotła bzdury... może nie same, ale liczne. Mnóstwo wniosków bez pokrycia i trochę uogólnień. Odpuściłem jej na
chwilę, by dowiedzieć się czegoś więcej o działaniu tej społeczności. Podniosłem palec.
- Proszę mi przerwać, jeśli się pomylę. Prowadzicie wygodne życie z tej strony muru. Dostarczacie naukowego
wsparcia mężczyznom po drugiej stronie. Aby pętali się po swojej rajskiej klatce. Słusznie?
- Między innymi. W zasadzie słusznie.
- Ośmielam się zapytać, czego dostarczają w zamian?
- Niedużo, prawdę mówiąc. Świeżego mięsa od nomadów. Ci nie tylko nie chcą z nami handlować, ale zaprzeczają
teraz gorliwie naszemu istnieniu, choć po cichu z radością starliby nas na proch. Poza tym od czasu do czasu
otrzymujemy dostawę nasienia dla uzupełnienia naszego banku spermy. Niewiele więcej. Mamy ich pod
obserwacją, staramy się, by działali według przyzwyczajeń.
Jeśli przeciętny mężczyzna nie wie o naszym istnieniu, nie może nam sprawić kłopotu. Mężczyźni również znaj-
dują wielką przyjemność w odpędzaniu nomadów, kiedy ci zaczynają nas niepokoić. Całkowicie zadowalające
partnerstwo.
- Najwyraźniej na takie wygląda. - Dopiłem kieliszek wina i zorientowałem się, że zaczynam odczuwać skutki
alkoholu. Lepsze to niż siniaki i obolałe żebra. Należało je wkrótce obejrzeć - ale nie za szybko. Rozwijający się
dramat cywilizacyjnego grochu z kapustą był nazbyt ciekawy. - Jeśli łaska... jedno lub dwa pytanka, nim poślemy
po medyczki. Wpierw pytanie najważniejsze. Wspomniała pani o bankach spermy, więc chyba ciąża i
macierzyństwo nadal występują?
- Ależ oczywiście! Nawet na myśl by nam nie przyszło pozbawiać kobiety ich hormonalnych, psychologicznych i
fizycznych praw. Te co chcą, zostają matkami. To dość proste.
- Zaiste. Rozglądam się i widzę, że mają tyle szczęścia, iż rodzą same dziewczynki.
Pierwszy raz zobaczyłem Matę nie całkiem spokojną i odprężoną. Odwróciła wzrok, spojrzała do tyłu... podniosła
kieliszek i upiła trochę wina.
- Musisz być bardzo zmęczony - powiedziała w końcu. - Dokończymy tę rozmowę kiedy indziej...
- Mata! - wykrzyknęła Madonetka. - Myślę, że unikasz tematu. Tak nie wolno. Mam tyle podziwu dla ciebie i
twoich kobiet. Może powiesz, że się mylę?
- Nie, skądże! - odparła. Sięgnęła i wzięła dłonie Madonetki w swoje własne. - Po prostu już tak dawno nie
dyskutowałyśmy o tym. W tamtym czasie decyzje wydawały się oczywiste. Niektóre z nas od początku miały
wątpliwości, ale cóż, niewiele można zmienić w tym momencie...
Głos jej ugrzązł w gardle i opróżniła kieliszek. Była zdenerwowana, żałowałem, że ją tak przyszpiliłem.
Ziewnąłem.
- Masz rację - oznajmiłem. - Sądzę, że najważniejszy jest odpoczynek i powrót do zdrowia. Potrząsnęła stanowczo
głową.
- Madonetka ma rację. Ówczesne decyzje należy poddać ocenie, przedyskutować. Mniej więcej połowa ciąż to
chłopcy, męskie embriony. Decyduje o tym kilka pierwszych tygodni. - Zobaczyła smutek na twarzy Madonetki i
jeszcze raz potrząsnęła głową. - Nie, proszę! Wysłuchajcie mnie do końca i nie wyobrażajcie sobie najgorszego.
Wszystkie zdrowe ciąże są donoszone aż do naturalnego rozwiązania. W przypadku embrionów męskich korzysta
się z banków butelek...
- Butelek! Cóż za niefortunny termin!
- Może w twoim społeczeństwie, Jim. Tutaj to oznacza po prostu wysoko udoskonalone syntetyczne łona. Tech-
nicznie lepsze, mówiąc prawdę. Nie ma samorzutnych małżeństw, następstw złej diety i tak dalej. Pod koniec
dziewiątego miesiąca zdrowe męskie płody są...
- Wylewane?
- Nie, wydawane na świat. Po urodzeniu się trafiają do rąk mężczyzn. Specjalnie przeszkolonych sanitariuszy, któ-
rzy nadzorują zdrowy rozwój chłopców. Wychowanie i asymilację do życia w ich społeczeństwie.
- Bardzo ciekawe - oznajmiłem, bo takie faktycznie było. Zawahałem się nad kolejnym pytaniem, ale zżerała mnie
ciekawość i nie mogłem się opanować. - Jeszcze ciekawsze jest to, skąd się biorą dzieci zdaniem mężczyzn?
- Dlaczego sam ich o to nie zapytasz? - odparła lodowato Mata i zrozumiałem, że audiencja dobiegła końca.
- Teraz czuję się zmęczony... ciąg dalszy nastąpi -westchnąłem zapadając się z powrotem w kanapę. - Czy w domu
jest lekarz?
Wykrzesałem tym nielichą dawkę uczuć macierzyńskich i przyciągnąłem sporo uwagi. Nie czułem zastrzyku,
który mnie ululał, ani tego, który mnie dużo później ocucił. Kobiet już nie było i zostaliśmy sami. Madonetka
trzymała mnie za rękę. Wypuściła ją z namaszczeniem widząc, że otwieram oczy.
- Dobra wiadomość, dzielny Jimie. Wszystkie kości masz całe. Jedynie sporo siniaków. Wiadomość lepsza
-siniaki są w trakcie kuracji. Najlepsza - Stingo jest w dobrej formie, zważywszy na okoliczności, i chce się z tobą
zobaczyć.
- Niech wejdzie.
- Za chwilę. Kiedy ty spałeś, porozmawiałam z Matą. Dowiedziałam się mnóstwa szczegółów na temat tutejszego
ż
ycia.
- A czegoś o noworodkach?
- To naprawdę przemiła osoba, Jim. Wszystkie były dla mnie miłe i...
- Ale masz kilka zastrzeżeń? Kiwnęła głową.
- Kilka to skromnie powiedziane. Zewnętrznie sprawy wyglądają ładnie - i może takie są. Lecz boję się o noworo-
dki. Na pewno są pod dobrą opieką medyczną, a nawet psychologiczną. Ale żeby wierzyć w głupi mit!
- Który z głupich, żywotnych mitów martwi cię najbardziej?
- O samorództwie, dałbyś wiarę? Wszyscy mężczyźni zbierają się wokół sadzawki Żelaznego Johna na ceremoniał
ż
ycia. Złote jaja wypływają na powierzchnię i wpadają do przygotowanych sieci. Każde jajo niesie zdrowego
chłopczyka! I dorośli mężczyźni wierzą w takie brednie!
- Dorośli mężczyźni - a także kobiety - od wieków wierzą w jeszcze gorsze brednie - powiedziałem. - Mit ten
przyjmowano powszechnie dla tak zwanych niższych form życia. Na przykład much, powstających samorodnie w
stertach gnoju. Bo nikt nie zawracał sobie głowy związkiem między rozwijającymi się tam larwami a składającymi
jajeczka muchami. Wszelkie mity kreacyjne ludzkości, bogowie schodzący na ziemię, rzeźbiący w glinie i tchnący
ż
ycie, dzieworództwo i tak dalej. Wszystko brednie, kiedy się to dokładnie zbada. Ale trzeba chyba od czegoś
zacząć. Martwi mnie tylko to, na czym ci ludzie kończą.
Rozległ się trzask i głuchy stukot, a zaraz po tym otworzyły się drzwi. Floyd wepchnął fotel na kółkach, Stingo
wyciągał do góry rękę owiniętą białym bandażem.
- Wygląda na to, Jim, że dopiąłeś swego. Koniec misji. Moje gratulacje.
- Wzajemnie, Stingo -i Floyd. A skoro Stalowe Szczury są w komplecie, może po raz ostatni, wyjaśnijcie łaskawie
kilka rzeczy. Od dawna mam uczucie, że waszym wyborem nie kierował ślepy traf. Pozwólcie, że zapytam - kim
wy właściwie jesteście? Podejrzewam, iż wybrano was dla innych zdolności niż muzyczne - prawda, Stingo?
Skinął zabandażowaną głową.
- Niemal całkowita. Tylko Madonetka jest osobą, na którą wygląda...
- Panienką zza biurka, która śpiewa dla przyjemności -powiedziała o sobie.
- Strata dla biura to zysk dla muzyki. -Wyszczerzyłem się i posłałem jej całusa. - Jedno poszło, dwa do wzięcia,
Stingo. Czuję, że wcale nie byłeś na zielonej trawce. Zgadza się?
- Zgadza. Ja naprawdę jestem dumny ze swych umiejętności muzycznych. Dzięki którym, jak musisz wiedzieć,
zostałem wciągnięty do tej operacji przez mojego starego kompana od butelki, admirała Benbowa...
-Kompana od butelki! Ten, kto żłopie z admirałem...
- To również musi być admirał. Idealna zgodność. Jestem Kosk...
- Nie za bardzo kapuję.
- Kosk to skrót od „Komendanta Odcinka Stosunków Kulturowych". Możesz już wyprostować usta. Może w tym
kontekście „stosunki" nie jest najwłaściwszym słowem. „Wymiana Kulturalna" wyrażałaby to lepiej. Mam stopnie
naukowe z archeologii i antropologii kulturowej, co głównie przyciągnęło mnie do służby cywilnej. Rodzaj
praktycznego zastosowania teorii. Sprawę obcego artefaktu śledziłem z wielką ciekawością. Byłem więc dojrzały
do zerwania, można powiedzieć, kiedy Śmierdziel Benbow zaproponował mi zgłoszenie się na ochotnika.
- Śmierdziel?
- Tak, zabawne przezwisko, jeszcze z czasów akademii. Dotyczy jakiegoś eksperymentu chemicznego. To nie ma
absolutnie nic do rzeczy. Dobrze się zastanowiłem nad tą robotą, nim wziąłem urlop zza biurka. Wspaniała
zabawa. Aż do teraz, mówiąc ściśle.
- Zostaje nam młody Floyd. Też admirał? Zrobił potulną minę.
- Daj spokój, Jim, ty chyba nie wiesz, co mówisz. Ja w ogóle wyleciałem z akademii, nigdy jej nie ukończyłem...
Pogroziłem mu palcem.
- Musisz mieć jakąś wartość dla Korpusu Specjalnego, nawet bez dyplomu.
- Tak. No cóż, mam. Naprawdę jestem jakby instruktorem...
- Pochwal się, Floyd! - zawołał z dumą Stingo. - Stanowisko głównego instruktora w szkole walki wręcz to nie
powód do wstydu.
- Całkowicie się zgadzam! - wykrzyknąłem. - Przecież gdybyś nie był cudownym dzieckiem w sztuce walki bez
użycia broni, nie byłoby nas tutaj. Dziękuję, przyjaciele.
Misja skończona z pomyślnym skutkiem. Wypijmy za sukces.
Kiedy wstaliśmy z miejsc, stuknęliśmy się szklaneczkami i wypiliśmy do dna, pomyślałem o mojej matce. Robię
to bardzo rzadko; najwyraźniej to całe mącenie męsko damskiej mitologii wydobyło ją z zapomnienia. Czy jak to
zwykła nawijać bardzo przesądna Mamuśka. Miała zabobon na każdą okazję. Najlepiej pamiętam, jak załatwiała
faceta, kiedy coś podziwiał albo rozpływał się nad pogodą. Zwykle mówiła „Ugryź się w język".
Co miało znaczyć: nie kuś bogów. Nie zadzieraj nosa. Pochwały na pewno wywołają przeciwny efekt.
Ugryź się w język, kochana staruszko. Co za dyrdymały.
Opuściwszy szklankę, zobaczyłem jakąś kobietę, która wkuśtykała przez drzwi. Młoda niewiasta w podartym
odzieniu, brudna i słaniająca się na nogach.
- Śmiertelne niebezpieczeństwo... - wymamrotała. -Katastrofa... zagłada!
Madonetka chwyciła ją nad samą podłogą, wysłuchała szeptu i podniosła wzrok ze strasznym wyrazem twarzy.
- Jest ranna, bełkocze... coś o... gmachu nauki... Zniszczony, przepadło. Wszystko.
Czułem, jak lodowate szczypce wpijają mi się w piersi i gniotą tak mocno, że nie mogę złapać oddechu.
- Artefakt... - Zdołałem wykrztusić. Madonetka wolno pokiwała głową.
- Właśnie tam się znajdował, tak mi powiedzieli. W gmachu nauki. Na pewno więc też uległ zniszczeniu.
ROZDZIAŁ 21
Wspólna decyzja Stalowych Szczurów była prosta: wystarczy jak na jeden dzień. Byliśmy przy życiu, może tylko
w nie za dobrej formie. Znaleźliśmy artefakt, a zatem wypełniliśmy misję. Fakt, że uległ zniszczeniu, nie miał
związku z naszym sukcesem. Przynajmniej miałem taką nadzieję. Teraz muszą mi dostarczyć antidotum na
truciznę. Trzymałem się kurczowo tej myśli, kiedy kładłem się spać. Przyszedł czas na odpoczynek. Rany musiały
się wygoić, tkanka zabliźnić, zmęczenie ulotnić: medytacja i dobry nocny sen zatroszczyły się o to wszystko.
Kiedy nazajutrz rano zwlokłem się z łóżka, słońce oświetlało jaskrawo ogród naszej nowej rezydencji. Sen
odegnał znużenie, co znaczyło, że każdego siniaka czułem z jeszcze większym entuzjazmem. Medytacja
zaczynała przezwyciężać zmęczenie; opadłem na fotel i czekałem na zadziałanie miłosierdzia. Niebawem wszedł
Stingo, zataczał się na kulach i wyglądał tak samo, jak ja się czułem. Klapnął w fotel naprzeciw mnie. Przywitałem
go uśmiechem.
- Dzień dobry, admirale.
- Proszę cię, Jim - wciąż jestem Stingo.
- A więc, Stingo, skoro przebywamy chwilowo sami, pozwól wyrazić sobie serdeczną wdzięczność za przerwanie
seansu prania mózgu u Żelaznego Johna. Za co zapłaciłeś niestety iście fizyczną cenę.
- Dzięki, Jim. Doceniam to. Lecz musiałem tak postąpić. Ocalić cię przed zaprogramowaniem. Poza tym naprawdę
straciłem panowanie nad sobą. Zaiste, miś pluszowy! Kompletne zafałszowanie historii.
- Żadnego misia pluszowego? Żadnej złotej piłki?
- Złota piłka, owszem. Symbolizuje niewinność, przyjemności dzieciństwa bez odpowiedzialności. Traci się je,
człowiek dorasta. Aby odzyskać wolność, mit podpowiada nam, że musimy znaleźć piłkę pod matczyną poduszką
- i wykraść.
- Ale w społeczeństwie pozbawionym kobiet nie można mieć matki - więc mit należało ułożyć na nowo?
Stingo kiwnął głową, po czym skrzywił się i dotknął bandaży na głowie.
- Raczej opowiedzieć. W pierwotnej legendzie Matka nie pozwala swojemu maluchowi dorosnąć, postrzega syna
jako małego i zależnego chłopca na zawsze. Niezależność trzeba matce wydrzeć - stąd złota piłka pod poduszką.
- Co za chłam.
- Ale fascynujący. Ludzkość potrzebuje mitów do racjonalizowania życia. Wypacz mity, a wypaczysz społe-
czeństwo.
- Tak jak Wielki Rudzielec i jego kumple po drugiej
stronie muru?
- No właśnie. Ale mieliśmy tam do czynienia z czymś dużo groźniejszym od zmiany mitu. Podejrzewałem, że
powietrze zostało nasycone jakimiś silnymi gazami narkotycznymi - i nie pomyliłem się. Mieliście z Floydem
szklane oczy i byliście praktycznie sparaliżowani pod hipnozą. Nie chodziło zatem o wysłuchanie kolejnej
pogadanki o magnetyzmie brutalnej męskości. Szło o nafaszerowanie twojego umysłu, o wbicie do twej
podświadomości niezwykle szkodliwej i obłąkańczej teorii. Poddawano cię praniu mózgu, sterowaniu myśli - a
tego rodzaju wymuszona] sugestia może poczynić niezmierne szkody. Musiałem to zatrzymać.
- Ryzykując życie?
- Możliwe. Ale daję głowę, że zrobiłbyś to samo dla mnie w analogicznej sytuacji.
Nic nie odpowiedziałem. Zrobiłbym? Uśmiechnąłem się jakby smutno.
- Mogę ci chociaż podziękować?
- Możesz. Doceniam twoją wdzięczność. A zatem do| pracy. Nim pojawią się tamci, omówmy bardziej naglącą!
sprawę. Skoro zostałem, że tak powiem, ujawniony, odciążyłem kapitana Tremearne i przejąłem komendę nad
operacją. Będę w dogodniejszej sytuacji do usunięcia przeszkód z hierarchii dowodzenia i dopilnowania, byś
natychmiast dostał swoją odtrutkę. Albo jeszcze wcześniej. Moim pierwszym kategorycznym rozkazem jako
dowódcy było posłanie po nią.
- Wiesz zatem o trzydziestodniowej truciźnie? Mówiąc szczerze... przyznam ci... bardzo mnie to martwi. Dzięki...
- Nie dziękuj na razie. Chcę mieć twoje zapewnienie, że nie wycofasz się, bez względu na truciznę.
- No jasne. Przyjąłem tę robotę, dostałem szmal i dałem słowo, że ją skończę. Trucizna to pomysł jakiegoś
zidiociałego biurokraty na bon gwarancyjny.
- Byłem pewny, że tak powiesz. Wiedziałem, że będziesz to ciągnął, pod groźbą śmierci czy nie.
Dlaczego czułem się nieswojo, kiedy to powiedział? Przecież mówił to mój stary druh, Stingo. Może jego słowa
silnie zalatywały admirałem? Kto raz założy mundur, na zawsze pozostanie zupakiem... Nie, nie mogłem myśleć o
nim źle. Lepiej jednak nie zapominać, że trucizna nadal kipiała. Szczerzył do mnie zęby i odpłacałem mu tym
samym. Choć gdzieś w środku strapienie i lęk wciąż napominały, pukały do moich myśli. Znajdź artefakt, Jim. To
jedyna gwarancja odtrutki.
Roześmiałem się i zrobiłem wesołą minę. Ale tylko zewnętrznie.
- Pociągnę, naturalnie. Artefakt musi się znaleźć.
- Musi, masz rację. Trzeba kontynuować poszukiwania! - Spojrzał ponad moim ramieniem i zamachał ręką. -O,
jest Floyd... i Madonetka. Witajcie, moi drodzy, witajcie. Wstałbym, aby się z wami przywitać, ale tylko z najwyż-
szym trudem.
Madonetka uśmiechnęła się i pocałowała go w czoło pod bandażem. Zjawiła się na końcu, rzecz jasna, przywilej
kobiety. Chociaż powinienem się wystrzegać ocen typowych dla męskiego szowinisty. Przynajmniej mieszkając u
pań po tej stronie Raju.
- Rozmawiałam z Matą - oznajmiła, usadowiwszy się i wysączywszy odrobinę soku owocowego. - Gmach nauki
był pusty w momencie eksplozji, tak że nikt nie odniósł obrażeń. Nieustannie przesiewają ruiny i okazało się, że
ś
lad po artefakcie zaginął.
- Na pewno? - spytałem.
- Na pewno. Po drugiej strony muru stale podsłuchują, wiedziały zatem świetnie o naszym zainteresowaniu
artefaktem. Czekały cierpliwie, aż wszyscy męscy naukowcy obejrzą go i nadotykają się do syta. Zgodnie z
oczekiwaniami ci szlachetni panowie - określani tutaj jako „geriatrycznie niekompetentni" - nie doszukali się
niczego ciekawego.
Straciwszy zainteresowanie znaleziskiem, naukowcy kazali ,j je oddać. Tutejsze uczone opracowały program
naukowy dla zbadania artefaktu, ale eksplozja przerwała prace na samym początku. Koniec raportu.
Artefakt mógł więc ulec grabieży, niewykluczone, że znajdował się gdzieś w pobliżu. Mogłem pomóc go szukać.
Mogłem także przestać liczyć dni. Wcześniej, kiedy obudził mnie komputer, błyskał rozjarzoną siódemką na moją
korzyść. Teraz admirał Stingo uwolnił mnie od tego chronicznego niepokoju.
Ale dostałem sześć monet półmilionowych za robotę -i nadal byłem ciekaw, czym naprawdę jest ów przedmiot.
Polowanie na artefakt będzie zatem trwało dalej. Minus presja dni. Omiotłem wzrokiem moje muzyczne szczury i
doszedłem do wniosku, że nic się dla nich nie zmieniło. Poszukiwania artefaktu były nadal aktualne. No dobra
-czemu nie?
- Co teraz? - zapytałem.
Stingo, teraz bardziej admirał niźli muzyk, zaproponował możliwe warianty.
- Czy eksplozja była nieszczęśliwym wypadkiem? Jeśli nie - to kto ją spowodował? Zaiste mnóstwo pytań
wymaga odpowiedzi...
- Mata prosiła wam przekazać, byście ze wszystkimi pytaniami zwracali się do Aidy - rzuciła wesoło Madonetka.
Skupiliśmy się nad tym przez chwilę i stwierdziliśmy, że nie mamy zielonego pojęcia, o czym ona mówi. Stingo
-wciąż admirał - przemówił w imieniu nas trzech.
- Kto to jest Aida?
- Nie kto - tylko co. Skrót, pierwsze litery Asemblera Integracji Danych. Myślę, że to ichni centralny komputer. W
każdym razie dysponujemy terminalem.
Położyła na stole coś na kształt zwykłej jednostki przenośnej i włączyła zasilanie. Żadnej reakcji.
- Aida, jesteś tam? - spytała.
- Gotowa na wezwanie o każdej porze, kochanie -powiedział głos. Głębokim i seksownym kontraltem. Zdębiałem.
- Mówiłaś, że to komputer?
- Czy ja słyszę męski głos? - spytała Aida i dodała z chichotem: -Minęło już tyle czasu! Mogę zapytać o imię,
kochasiu?
- Jim... tylko nie kochasiu. Dlaczego tak do mnie
mówisz?
- Trening i zaprogramowanie, drogi chłopcze. Nim zajęłam się tą robotą, prowadziłam statek badawczy. Męska
obsada, nie kończące się lata w Kosmosie. Moi twórcy uważali, że głos i wygląd kobiety będzie skuteczniejszy dla
ducha załogi niż wygląd maszyny czy faceta.
- Ostatni statek badawczy poszedł na żyletki wieki temu - zauważył Stingo.
- Damy nie lubią, aby im przypominać o wieku -rzuciła Aida. - Ale to prawda. Kiedy mój trafił do kruszarki,
spisano mnie ze stanu jako zbędną. Jako w zasadzie program komputerowy jestem - marzenie każdej kobiety
-wieczna. Miałam, powiedzmy, dość bogatą przeszłość, zanim skończyłam tutaj. Nie myśl, że się skarżę. Mam
bardzo miłe zajęcie. Mogę sobie ucinać pogawędki z czarującymi paniami, włączać się do baz danych i banków
pamięci, ilekroć przyjdzie mi ochota. Najprzyjemniejsze... ale chyba za dużo trajkoczę? Podobno macie jakiś
problem? Gdybyście się zechcieli przedstawić po imieniu, nasza rozmowa przebiegałaby dużo łatwiej. Jim i
Madonetka, to już wiem. Jak brzmi nazwisko pana, który odezwał się przed
chwilą?
- Admirał... - zaczął Stingo, ale urwał w pół zdania.
- Dobrze, obejdziemy się bez nazwisk, imiona wystarczą. Masz na imię Admirał. A inni?
- Floyd - powiedział Floyd.
- Bardzo miło was poznać. W czym mogę pomóc?
- Do gmachu nauki trafił ostatnio pewien przedmiot, określany mianem artefaktu. Wiesz coś na ten temat?
- No, oczywiście. Sama go badałam i doskonale znam jego budowę. Konkretnie miałam go pod obserwacją w
chwili eksplozji.
- Widziałaś, co się z nim stało?
- Traktując dosłownie czasownik „widzieć", drogi Jimie, muszę ci odpowiedzieć przecząco. W owym czasie nie
miałam czujników optycznych, nie widziałam zatem fizycznie, co się z nim stało. Znam jedynie kierunek, w
którym się | oddalił. Trzydzieści dwa stopnie w prawo od zerowego koła podbiegunowego szerokości północnej.
- W tym kierunku rozciąga się absolutna pustka -oznajmił Stingo. - Żadnych osad, żadnych plemion ko-
czowniczych. Nic prócz nagich równin aż do samej czapy polarnej. Skąd wiesz, że artefakt zabrano w tamtym kie-
runku?
- Wiem, mon Amiral, ponieważ obiekt ten emituje tachjony, a obserwowałam go za pomocą tachjometru;
prowadziłam rachunki, że tak powiem. Nadzwyczaj ciekawy obiekt, muszę dodać. Nie emitował ich dużo -
ostatecznie, jakie źródło to robi? - ale kilka to o wiele lepiej niż nic. Zapis wam potwierdzi, że wyemitował jeden
tachjon z kierunku, jaki wam podałam, na parę mikrosekund przed eksplozją, która zniszczyła moją aparaturę.
- Nie doznałaś... obrażeń? - spytała Madonetka.
- Jak słodko, że o to pytasz! Nie doznałam, bo mnie tam nie było. Gdy tylko skończyłam montaż nowego
tachjometru, dostarczyłam go na miejsce eksplozji, niestety bez rezultatów. Teraz występuje tam jedynie
promieniowanie tła.
- Wiesz, co spowodowało eksplozję?
- Witaj na swobodnej wymianie poglądów wspólnoty towarzyskiej, przyjacielu Floydzie. Odpowiadając na twoje
pytanie - tak, wiem. To była bardzo silna eksplozja. Mogłabym ci podać wzór chemiczny, ale jestem pewna, że
uznasz to za niezmiernie nudne. Mogę cię wszak zapewnić, że ów środek wybuchowy był dość powszechnie
produkowany swego czasu dla przemysłu górniczego. Nosi nazwę ausbrechitytu.
- Nigdy o nim nie słyszałem.
- To zrozumiałe, admirale, ponieważ okazało się, że w miarę czasu traci stabilność. Produkcję wstrzymano i
ausbrechityt zastąpiono nowszym, bardziej stabilnym materiałem wybuchowym.
- Kiedy to było?
- Nieco ponad trzysta lat temu. Chciałbyś dokładną datę?
- Nie, doskonale wystarczy.
W milczeniu zamrugaliśmy do siebie nie wiedząc, co począć z tym osobliwym świadectwem historyczno
naukowym. Tylko Madonetka miała olej w głowie i zadała właściwe pytanie.
- Aido - masz jakieś teorie na temat tego, co się stało?
- Tysiące, moja droga. Lecz nie ma sensu ich omawiać przed zebraniem większej liczby dowodów. Można powie-
dzieć, że jesteśmy teraz w fazie wczesnych ruchów partii szachowej o milionach możliwości na resztę gry. Ale
mogę wam podrzucić kilka figur. Prawdopodobieństwo przypadkowej eksplozji - zero. Prawdopodobieństwo, że
eksplozja była związana z kradzieżą - sześćdziesiąt siedem procent. Dalsze wydarzenia zależą od was.
- Jak?
- Pomyślcie o stanie faktycznym. Ty możesz się poruszać, cher Jim, podczas gdy ja, że tak powiem, jestem
uwiązana do swej posady. Mogę dawać rady i towarzyszyć
wam w formie modułu, kiedy stąd wyjdziecie. Co będzie dalej - decyzja zależy wyłącznie od was.
- Jaka decyzja? - Czasami Aida potrafiła irytować.
- Dostarczę nowy tachjometr. Jeśli zabierzecie go w kierunku, który wam wskazałam, może zdołacie wpaść na
ś
lad artefaktu.
- Dziękuję - powiedziałem. Sięgnąłem i wyłączyłem gadułę. - Wygląda na to, że my, ludzie, musimy sami podjąć
decyzję. Kto idzie za tropem? Nie mówmy wszyscy naraz, pozwólcie mi przemówić pierwszemu, bo jestem
przewodnikiem stada. Najwyższy czas uszczuplić nasze szeregi. Moim zdaniem Madonetka zostanie.
Potrzebowaliśmy jej do muzyki - i była w tym wspaniała! - ale nie do telepania się i szukania stuletnich bomb w
skorupkach od orzechów.
- Popieram wniosek - powiedział admirał Stingo.
- Ja też - rzucił naprędce Floyd, kiedy Madonetka otwierała usta. - To nie robota dla ciebie. Ani dla Stinga.
- Może sam o tym zdecyduję? - warknął Stingo, jak na admirała przystało.
- Nie - zaproponowałem. - Jeśli chcesz naprawdę pomóc, to lepiej załóż tutaj bazę operacyjną. Stwierdzam, że
wniosek został poparty i przeszedł mimo różnych sprzeciwów. To tylko demokracja, póki mi odpowiada.
Stingo uśmiechnął się i admiralski grymas zniknął z jego twarzy; był za mądry, aby się kłócić.
- Zgoda. Jestem już dobrze przeterminowany na prace polowe. Przypominają mi o tym moje obolałe kości. Proszę
cię, Madonetko, ustąp łaskawie pod naporem historii. Kiwasz główką, acz niechętnie? Świetnie. Niezależnie od
wszelkiej pomocy ze strony Aidy dopilnuję, by Korpus Specjalny dostarczył cały potrzebny sprzęt. Pytania? - To
rzekłszy, omiótł nas groźnym wzrokiem, ale milczeliśmy. Skinął z zadowoleniem głową, a Madonetka podniosła
rękę.
- Skoro decyzja już zapadła - czy wolno mi o coś poprosić? Odkryłam, że miejscowe panie to wierne fanki
Szczurów, więc...
- Czy możemy dać ostatni występ przed rozwiązaniem kapeli? No jasne. Jednogłośnie.
Wybuchły owacje, do których nie włączył się Stingo. Krzywił się na myśl, że komplet jego instrumentów zredu-
kowano do garści molekuł. Ale pomysłowa zwykle Madonetka wykonała trochę pracy, nim wspomniała o
występie.
- Rozpytywałam wśród dziewcząt. Podobno mają tutaj dość dobry zespół kameralny i orkiestrę symfoniczną
-muszą mieć choć jeden instrument, na którym umie grać Stingo.
- Na każdym, na wszystkich - tylko spuśćcie mnie z łańcucha! - zawołał i tym razem otoczyły nas uśmiechy i
wiwaty.
Dzięki cudom nowoczesnej medycyny, lekom terapeutycznym i uzdrawiającym oraz środkom przeciwbólowym i
porządnej szprycy dla Stinga, byliśmy gotowi do występu pod koniec dnia. Popołudniówka, jako że do tutejszego
wieczora brakowało jeszcze dwóch naszych dni i nie warto było czekać.
Na stadionie sportowym zgromadził się niezły tłumek. Przywitały nas brawa i okrzyki radości. Nikomu chyba nie
przeszkadzało, że Stingo nie miał na sobie kostiumu i grał z fotela na kółkach. Skoro miała to być ostatnia odsłona
dla Stalowych Szczurów, chcieliśmy, aby występ zapadł w pamięć. Odstawiwszy na chwilę co bardziej
militarystyczne i samcze piosenki, wybuchnęliśmy miękkim numerem bluesowym.
Smutny świecie...
Słuchaj pieśni mej
Smutny świecie...
Com ci ja zawinił
Smutny świecie
Blagom, pomóż mi
Smutny świecie ty...
Tu nasz dom...
Nie ma dokąd iść
Tu nasz dom...
Na tym globie przyszło żyć
Smutny świecie.
Usiedliśmy gładko
Jak mucha na szkle
Pod niebieskim słońcem
Bawiliśmy się,
Było tak jak w bajce
Lecz smutny jest kres.
Grawitacja trzyma
W zębach nas jak pies
Tak jak wściekły pies...
Tego dnia daliśmy wiele bisów. Skończyliśmy wreszcie, wyczerpani i pełni szczęścia, które daje jedynie poczucie
dobrze wykonanej roboty artystycznej. Sen przyszedł łatwo, ale nie mogłem się powstrzymać i obrzuciłem
ostatnim spojrzeniem dni, które mi pozostały do zamknięcia powiek.
Jeszcze siedem. Jeszcze tydzień. Kupa czasu dla mego drogiego kumpla, admirała Stinga na ruszenie tyłkiem i
załatwienie odtrutki. Sądzę, że się uśmiechałem zasypiając. Pomyśleć, to wielka zmiana w porównaniu z
poprzednimi dwudziestoma siedmioma zaśnięciami. Zaiste, wielka.
Dlaczego więc nie mogłem usnąć? Zamiast leżeć i wpatrywać się nerwowo w ciemność? Odpowiedź była prosta.
Zostało mi tylko siedem dni życia do tej cudownej chwili, gdy pociągnę za spust i wstrzyknę sobie antidotum.
Lulu, Jim. Śpij dobrze...
ROZDZIAŁ 22
Albo byłem śpiochem, albo zwolniony z obowiązków muzyka admirał okazał się pracoholikiem. A może jedno i
drugie. Bo nim zdążyłem się pojawić, bez niczyjej pomocy zorganizował naszą ekspedycję aż po ostatni detal.
Mamrotał coś nad stertą aparatury i dźgał palcem spis rzeczy na trzymadle. Podniósł wzrok, od niechcenia
machnął mi ręką i posprawdzał ostatnie pozycje.
- To twój nowy plecak. Włożyłem kilka rzeczy, które mogą ci się przydać - a tu masz wydruk zawartości. Sądzę, że
w starej torbie trzymasz sporo nielegalnych i zapewne śmiercionośnych obiektów, które przełożysz po moim
wyjściu. Aida składa właśnie nowy tachjometr i wybieram się po niego. Floyd niebawem dołączy do ciebie - a oto
Madonetka; witamy, witamy.
Stingo opuścił nas z maksymalnym wdziękiem, na jaki pozwalały mu kule. Madonetka, chodząca otucha,
wślizgnęła się do środka i wzięła moje dłonie w swoje. Doszła do wniosku, że nie było to dość entuzjastyczne
przywitanie, więc pocałowała mnie serdecznie w policzek. Odruchowo otoczyłem ją ramionami, ale objęły puste
powietrze, bo zdążyła się wykręcić i klapnęła na sofę.
- Chciałabym pójść z tobą, Jim - ale wiem, że to niemożliwe. Mimo to nie tęsknię wcale za powrotem do starego,
zatęchłego biura.
- Będzie mi cię brakowało - palnąłem. To miało być spokojne stwierdzenie, ale usłyszawszy swój głos, poczułem
grozę, że wyszło tak łzawo i ckliwie. - Wszystkim oczywiście będzie ciebie brakowało.
- Nawzajem. Było kilka gorących momentów, ale trzymałeś rękę na pulsie, prawda? - Ciepło i uznanie były tak
silne, że poczułem rumieńce na twarzy. - W sumie było to doświadczenie na całe życie. I za nic w świecie nie
wrócę do tych wszystkich kartotek, odpraw personelu i hermetycznych okien. Od tej pory wyłącznie praca
terenowa. Na świeżym powietrzu! Dobry pomysł, no nie?
- Zaiste, wspaniały. - Już za nią tęskniłem. Nie wiem, czym by się to wszystko skończyło, gdyby nie odrażająco
radosne wejście Floyda.
- Siemanko dla wszystkich. Dzień dobry, ekspedycjo. Cześć i smutne do widzenia, Madonetko, towarzyszko
licznych przygód. Praca z tobą była pasmem uciech.
- Mógłbyś mnie nauczyć walki na gołe pięści?
- Z przyjemnością. Łatwizna, jeśli się przyłożysz.
- I będę mogła przejść kurs agentów terenowych?
- Czy ja wiem? Ale głowę daję, że sprawdzę.
- Zrobiłbyś to? Będę wdzięczna do śmierci. Właśnie mówiłam Jimowi, że nie chcę więcej pracować w biurze.
- I nie powinnaś! Dziewczyna o twoich zdolnościach może znaleźć dużo lepsze zajęcie.
Uśmiechali się do siebie z przeciwległych rogów kanapy, stykając się niemal kolanami, pochłonięci sobą. O mnie
już zapomniano. Znienawidziłem bezczelność Floyda. Mało nie padłem ze szczęścia, słysząc coraz bliżej głuchy
stukot kuł i powłóczyste kroki.
- Wszyscy obecni - stwierdził Stingo. - Bardzo dobrze. Tachjometr gotowy.
Drepcząca za nim maszyna wysforowała się przed niego. Była to najbrzydsza, drepcząca na sztywnych nogach
podróbka psa, jaką widziałem w życiu. Pokryta syntetyczną, czarną i wyłażącą garściami sierścią, miała czarne,
paciorkowate oczy jak guziki, a szczekając wywalała suchy, czerwony język.
- Hau! Hau!
- Jakie hau-hau? - wysapałem na cały głos. - Cóż to za odrażające straszydło?
- Tachjometr - oznajmił admirał Stingo.
- Hau! Hau! - zaszczekało po raz drugi. - A dla wygody tachjometr zamontowany jest wewnątrz tego ruchomego
terminalu - dodało ludzkim głosem.
- Aida? - spytałem ostrożnie.
- Nikt inny. Podoba ci się przebranko?
- Jak żyję nie widziałem sztuczniejszego sztucznego psa.
- Cóż, nie musisz się od razu obrażać. Fido jest arcydziełem sztuki - i to sztuki współczesnej, jeśli chodzi ci po
głowie coś brzydkiego. Po pierwsze, drogie psisko komunikuje się ze mną za pomocą fal grawitacyjnych, których,
jak dobrze wiesz, nie można wytłumić, odwrotnie niż fal radiowych. Przenikają najmasywniejsze budynki,
przewiercają najbardziej gigantyczne pasma górskie. Jesteśmy zatem w stałej łączności ze sobą, w nieustannym
kontakcie. Trzeba przyznać, że Fido pamięta lepsze czasy. Znasz jednak to powiedzenie o żebrakach?
- Znam. Ale my możemy wybierać, nie będąc żebrakami. Ja zaś wolałbym lepszy terminal ruchomy.
- Twoja wola, przystojniaku. Daj mi dwa dni i możesz dostać, co tylko zechcesz.
Dwa dni? A mnie zostało góra sześć i pół dnia życia, chyba że zjawi się odtrutka. Nabrałem głęboko powietrza i
zagwizdałem.
- Do nogi, Fido. Ładny piesek. Idziemy na spacer.
- Hau! Hau! - odpowiedział i zaczął dyszeć najsztuczniej, jak tylko można.
- Oto plan - przemówił admirał Stingo. - Ja będę monitorował operację z orbitera razem z kapitanem
Tremearne'em. Jim i Floyd wezmą kurs na północ w kierunku przyjętym przez zaginiony artefakt. Aida pozostanie
w kontakcie z tym terminalem, który poza tym będzie szukał źródła emisji tachjonów. - Chyba zabrakło mu słów,
bo umilkł i tarł podbródek.
- Ładny plan - powiedziałem, ale nie mogłem powstrzymać pewnej drwiny w moim głosie. - Po odparowaniu
wychodzi, że będziemy truchtać na północ, dopóki coś się nie wydarzy.
- Zadowalająca interpretacja. Powodzenia.
- Dzięki. I zachowasz inną, nadzwyczaj pilną sprawę pewnego zastrzyku w pierwszym punkcie swojego grafiku?
- Zamęczę pytaniami wszystkich zainteresowanych -odparł ponuro. Myślę, że miał taki zamiar.
Wypchaliśmy torby, skróciliśmy pożegnania do minimum, wzięliśmy ładunek i poszliśmy za Fidem, nie oglądając
się za siebie. Polubiłem Madonetkę. Może za bardzo jak na taką misję. Naprzód, Jim, naprzód. Goń za swoim
tachjonem tułaczem.
Przemaszerowaliśmy za trzepoczącym ogonem z nylonu kilka przecznic i skręciliśmy ku leżącym na uboczu
farmom. Mijane kobiety machały do nas radośnie, niektóre pogwizdywały nawet urywki naszych piosenek dla
dodania nam otuchy. Zostawiliśmy za sobą ostatnie gospodarstwo i otworzyły się przed nami otwarte równiny.
Kłapnąłem radio-szczęką.
- Jest pan tam, Tremearne?
- Słucham.
- Widać jakieś szczepy nomadów w okolicy - na przykład przed nami?
- Nie widać.
- Zabudowania, farmy, ludzie, kozłowce - cokolwiek na naszym kursie?
- Nie widać. Przeprowadziliśmy szczegółowy ogląd aż po sam lód polarny na północy. Nic.
- Dzięki. Bez odbioru. - Cudownie. - W koło głusza, przed nami całkowite pustkowie - doniosłem Floydowi. -Nie
zmieniamy zatem kierunku, dopóki nasz plastykowy nowofundland nie wykryje jakichś tachjonów - albo zdobę-
dziemy biegun i zamarzniemy na śmierć.
- Chciałbym o coś zapytać. Co to jest tachjon?
- Dobre pytanie. Aż do teraz uważałem go tylko za jednostkę hipotetyczną, wyśnioną przez uczonych, którzy chcą
wyjaśnić funkcjonowanie wszechświata. Jeden z bytów subatomowych, które występują albo jako fale, albo jako
cząstki. Nie mają realnej egzystencji, dopóki się ich nie zaobserwuje. Mówi się - a kim ja jestem, by to podważać
- że istnieją w otchłani prawdopodobieństwa wielu możliwych stanów nałożonych. - Szczęka Floyda zaczęła
powoli opadać, a oczy błyszczeć. Potrząsnął
głową.
- Dołóż więcej starań, Jim - już dawno się zgubiłem.
- Dobra, wybacz. Spróbuję inaczej. W fizyce są różne rodzaje jednostek. Foton to jednostka energii światła, a
elektron - energii elektrycznej. W porządku?
- Wspaniale. Jak dotąd nadążam.
- Grawiton stanowi jednostkę grawitacji, a tachjon jednostkę czasu.
- Znowu się zgubiłem. Sądziłem, że jednostkami czasu są minuty i sekundy.
- Bo są, Floyd, ale tylko dla takich prostaczków jak ty i ja. Fizycy lubią patrzeć na świat w inny sposób.
- Wierzę. Przepraszam, że spytałem. Czas na postój, pięć minut co godzina.
- Zgoda. - Odpiąłem menażkę i wziąłem potężnego łyka, po czym zagwizdałem na nasz człapiący terminal, który
zniknął już prawie z pola widzenia. - Wracaj, Fido. Odsapka.
- Ty tu jesteś szefem - powiedziała Aida. Pies przylazł z powrotem, zaszczekał i obwąchał mój plecak, który
odrzuciłem na ziemię obok siebie.
- Bez przesady z realizmem! - krzyknąłem. - Niech ten plastykowy kundel nie podnosi nogi nad moją torbą!
Cały dzień ciągnął się w ten sposób. Najwyraźniej miał się już nigdy nie skończyć. Czołgaliśmy się po krajobrazie,
a słońce czołgało się po niebie. Po ponad pięciu godzinach marszu zmęczenie dawało mi popalić. Floyd sadził
naprzód długim krokiem.
- Zmęczyłeś się już?! - wykrzyknąłem.
- Nie. Świetna zabawa.
- Dla tych, których nie sponiewierało czerwone niebezpieczeństwo.
- Jeszcze trochę.
Jeszcze trochę trwało trochę za długo jak na mój gust i miałem już położyć lachę, kiedy Fido dał głos.
- Hau, hau, panowie. Właśnie przechwyciłem dwa tachjony, śmigały obok nas. Nie byłem pewny co do pierw-
szego, ale - tak, jest następny - i jeszcze jeden!
- Skąd lecą? - zapytałem.
- Skądś na wprost nas. Pozostańmy na tym kursie, to wyśledzimy źródło. Mimo że, zdaje się - tak, na pewno
-istnieje silne prawdopodobieństwo późniejszego zboczenia z drogi.
- Aha! - wykrzyknąłem. - Umiem poznać dwuznacznik. Nawet z paszczęki plastykowego łącznika z komputerem
zmurszałego statku.
- Słowo „zmurszały" jest tak bolesne...
- Przeproszę, jeśli mi opowiesz o tej komplikacji.
- Przeprosiny przyjęte. Uwzględniając krzywiznę planety, anomalie grawitacyjne i inne czynniki, jestem
zmuszony sądzić, że źródło tachjonów nie znajduje się na powierzchni globu.
- Pod ziemią?
- Podziemie to słowo w sam raz odpowiednie w tym wypadku.
Przygryzłem szczękofon.
- Tremearne, proszę o połączenie z admirałem.
- Jestem tutaj, Jim. Aida przekazała tę ewentualność jakiś czas temu i od tej pory śledzę rozwój wypadków. Z
oczywistych względów nie chciałem cię niepokoić.
- Jasne, że zapomnieliśmy zabrać łopat. Czego jeszcze mi nie powiedziałeś?
- Czekałem na dane, akurat napływały. Wysłałem na dół sondę powierzchniową. Ma odnaleźć anomalie
grawitacyjne, które wykryła Aida. Wygląda na to, że jest ich kilka. Nanosimy je na mapę.
- Jakiego rodzaju anomalie? Złoża metalu?
- Wprost przeciwnie. Podziemne jaskinie.
- To się trzyma kupy. Bez odbioru. Wiemy przynajmniej, gdzie jest artefakt.
- Gdzie? - spytał Floyd, gdyż słyszał tylko moją część rozmowy.
- Pod ziemią. Na wprost nas są jakieś jaskinie lub pieczary. Na powierzchni niczego nie widać - ale są tam bez
dwóch zdań. Nasi zawodowi obserwatorzy dają głowę, że artefakt spoczywa w którejś z tych jaskiń. Moglibyśmy
teraz urządzić sobie postój i zaczekać na meldunki?
- Przypuszczam, że tak.
Floyd słusznie przypuszczał, co było pożyteczne, bo gdy tylko padliśmy na ziemie, wystrzelono ku nam grad
pocisków. Przeleciały ze świstem w powietrzu nad miejscem, gdzie dopiero staliśmy.
Floyd trzymał w ręce wielką i groźną spluwę, która wcale go nie przyhamowała, gdy prześlizgiwał się obok mnie
na czworakach do schronienia z ziemnego pagórka wokół dendronów.
- Ktoś do nas strzela! -krzyknąłem przez radioszczękę.
- Nie widać źródła ognia.
Fido stał na tylnych nogach - nagle wyrwał z podskokiem do góry, lekceważąc drugą salwę.
- Hau, hau. Ktoś może nie widzieć, ale nie ja.
- Co to jest?
- Jakieś urządzenie na poziomie gruntu. Mam je zlikwidować? i
- Jeśli możesz. i
- Grrr! - warknął i wciągnął nogi, po czym śmignął nad l ziemią tak szybko, że ledwo go było widać. Po kilku
chwilach rozległa się głucha eksplozja i krzaki obsypał z brzękiem grad odłamków.
- Szybko się uwinął - powiedziałem.
- Dziękuję - odparł Fido. Wynurzył się spod poszycia z wyszczerbionym kawałkiem metalu w pysku. - Chodźcie
za mną, jeśli chcecie obejrzeć szczątki.
Udaliśmy się za nim do dymiącego dołka z kłębowiskiem pogiętej aparatury na środku. Fido upuścił swój odłamek
i podniósł przednią nogę. Wyciągnął głowę, naprężył ogon - wystawiał.
- Zdalnie sterowana wieżyczka strzelecka. Zauważcie, że górną płytę ma zamaskowaną, ukrytą za warstwą pyłu i
pędów roślin. Sterowanie hydrauliczne - ta czerwień to oliwa, a nie krew - do unoszenia działka nad ziemię. Tam
leżą resztki celownika optycznego. Zwróćcie uwagę na cztery karabiny maszynowe, Rapellit-Binetti
X-dziewięt-nastki. Szybkostrzelność - tysiąc dwieście pocisków na minutę. Osiemdziesiąt na sekundę - pociski
przeciwpancerne i wybuchowe.
- Odkąd to jesteś autorytetem w zakresie uzbrojenia, Aido? - spytałem.
- Od dawna, skarbie. W rozkwicie młodości musiałam poznać się na takich sprawach. Wiem też, że tej konkretnie
broni nie wytwarza się już od ponad pięciuset lat.
ROZDZIAŁ 23
Wziąłem kolejny łyk wody, żałując, że nie jest to coś mocniejszego. W sumie jednak cieszyłem się, że nie było,
gdyż jasny umysł stanowił cenną rzecz w tym momencie.
- Ile lat mogą mieć? - spytałem. Odpowiedź nie padła, ponieważ nasz fałszywy czworonóg rył ziemię niczym
najprawdziwszy jamnik, w wielkim tempie wzbijając tumany pyłu. Wkopywał się pod wieżyczkę strzelecką.
- Pięćset - mruknął Floyd. - Jak to możliwe? Jaki sens używać takiego rzęcha?
- Jeśli nie ma się pod ręką nic innego. Oto tajemnica, którą zaraz rozwiążemy. Pamiętasz ten starożytny materiał
wybuchowy, który wysadził w powietrze laboratoria? To też antyk. Pomyśl przez chwilę. A jeśli planeta była
zasiedlona wcześniej, nim poczęli zrzucać na nią ludzkie śmieci? A jeśli żyli na niej osadnicy - tyle że ukrywali się
pod ziemią? To niewykluczone. I jeśli mam rację - to minęło pięćset lat od ich przybycia. Już tak długo ci
tajemniczy imigranci kryją się tutaj. Konkretnie, pod nami. Musieli się osiedlić, zanim Liga w ogóle odkryła tę
planetę. Dlatego nie ma żadnych danych na ich temat.
- Kim są?
- Wiem tyle co ty.
- A psik! - parsknął psobot przez uwalane ziemią nozdrza. - W gruncie ciągnie się światłowód, najwyraźniej
sterujący wieżyczką.
- Prowadzi w głąb do jaskiń. A więc następne pytanie -jak się tam dostać?
- Jim - przemówiła szczęka. - O trzy sekundy na północ od was dzieje się coś ciekawego, na tym samym azymucie.
Zainstalowałem wzmacniacze obrazu na teleskopach elektronowych i widzimy to dość wyraźnie...
- I co widzicie dość wyraźnie?
- Grupę uzbrojonych ludzi, wyłaniającą się z jakiegoś otworu w ziemi. Zdaje się, że ciągną za sobą jednego
osobnika, spętanego. Teraz stawiają metalowy słup. Trwa jakaś szamotanina - najwyraźniej przywiązują jeńca do
słupa.
Moją mózgownicę przeszyły wspomnienia tysięcy starożytnych dreszczowców.
- Powstrzymajcie ich! To na pewno egzekucja - śmierć przed plutonem egzekucyjnym. Zróbcie coś.
- Mc z tego. Jesteśmy na orbicie. Prócz torpedy wybuchowej, która w tym momencie nie jest wskazana, nie dys-
ponujemy niczym, co mogłoby dotrzeć na miejsce przed upływem piętnastu minut.
- Mniejsza z tym! - Zagwizdałem na psobota i wetknąłem rękę do torby. - Fido! Łap!
Podskoczył wysoko i chwycił w powietrzu bombę gazową.
- Biegnij. W tamtą stronę. Słyszałeś wiadomość - gnaj do facetów i wgryź się z całej siły w ten drobiazg.
Ostatnie słowa wykrzyknąłem w ślad za ogonem, który znikał już wśród zarośli. Złapaliśmy torby i ruszyliśmy
jego śladem. Floyd wyprzedził mnie z łatwością i nim dotarłem na miejsce, ciężko dysząc i słaniając się na nogach,
wszystko należało do historii. Nasz wierny przyjaciel szczekał i z uniesioną przednią nogą oraz wyprostowanym
ogonem wystawiał leżące martwym bykiem ciała.
- Dobra robota, najlepszy przyjacielu człowieka - pochwaliłem go i bez trudu powstrzymałem odruch, by po-
głaskać jego plastykową sierść.
- Do protokołu - oznajmiłem na pożytek radia w dziąśle. - Sami mężczyźni, wszyscy uzbrojeni w jakąś broń
ręczną. Dwunastu nosi mundury maskujące. Trzynasty -zapewne feralny numer - stoi przywiązany do słupa. Bez
koszuli.
- Ranny?
- Nie. -Wyczuwałem silne tętno na jego szyi. -Zdążyliśmy w samą porę. Ciekawe: to młody facet, młodszy niż
tamci. Co teraz?
- Decyzję podjął komputer planowania strategicznego. Zbierzcie broń. Weźcie jeńca, przenieście go na bezpieczną
odległość i przesłuchajcie.
Parsknąłem z pogardą, rozplątując więzy na przegubach nieszczęśnika.
- Nie potrzeba komputera planowania strategicznego, żeby na to wpaść.
Uwolniony chłopak osunął się na ziemię, ale Floyd pochwycił go i zarzucił sobie na plecy. Zebrałem torby i
wyciągnąłem rękę.
- Chodźmy do tego jaru i zniknijmy z pola widzenia.
Zdetonowana przez naszą psią atrapę bomba zawierała gaz o działaniu okresowym. Jeden wdech i spałeś jak
niemowlę. Przez jakieś dwadzieścia minut. Nie potrzebowaliśmy więcej na targanie naszych ciężarów w błocie
wyżłobionego deszczem parowu i znalezienie suchego miejsca pod wystającą skarpą. Nasz więzień - a może gość
- zaczął kręcić głową i mamrotać. Floyd, ja i nasza maskotka usiedliśmy na ziemi, patrząc i czekając. Nie trwało to
długo. Bąknął coś pod nosem, rozchylił powieki i zobaczył nas. Uniósł się na łokciach z przerażoną miną.
- Fremzhduloj! - krzyknął. - Amizhko mizh.
- Przypomina wyjątkowo złą wersję esperanta - stwierdził Floyd.
- A czego można się spodziewać, skoro on i jego krewniacy przez stulecia byli odcięci od świata zewnętrznego?
Mówmy powoli, to nas zrozumie.
Odwróciłem się do niego i uniosłem dłonie w geście, który moim zdaniem symbolizował powszechny znak
pokoju.
- Jesteśmy przybyszami, tak jak powiedziałeś. Ale co powiedziałeś jeszcze? Brzmiało jak „moi przyjaciele"?
- Przyjaciele, tak, przyjaciele! - odparł kiwając szaleńczo głową, po czym spłoszył się, kiedy Fido zaczął szczekać.
- Aido, proszę cię. Niech twój plastykowy pudel zamknie pysk. Straszy naszego gościa. Fido przestał szczekać i
powiedział:
- Chcę tylko donieść, że jestem w kontakcie z obserwatorami na orbicie. Komunikują, że pozostali, którzy stracili
przytomność wskutek gazu, wrócili do siebie dosłownie i w przenośni.
- Wspaniale. Zarejestruj wszystko, później złożysz raport. - Odwróciłem się z powrotem do naszego gościa. Było
widoczne, że gadający pies zrobił na nim wrażenie. - No dobra, przyjacielu. Na imię mi Jim, a to jest Floyd.
Włochata podróbka nosi imię Fido. Nazywasz się jakoś?
- Nazywam się Niezwyciężony, syn Nieczułego.
- Miło cię poznać. A teraz... możesz nam powiedzieć, dlaczego miałeś być stracony przez ten pluton egzekucyjny?
- Za niewykonanie rozkazu. Byłem na Warcie. Zobaczyłem, że nadchodzicie. Dałem do was ognia z wieżyczki
strzeleckiej - ale nie irytujcie się! Celowałem, żeby chybić. Otwarcie ognia wymaga zgody Wachmistrza. Dlatego
miałem być stracony. Nie zwróciłem się do niego o pozwolenie.
- Wypadki się zdarzają.
- To nie był wypadek. Strzelałem wedle rozkazów.
- Rozumiesz coś z tego? - spytał Floyd.
- Nie za bardzo. Powiedz, Niezwyciężony, kto ci kazał strzelać, skoro nie był to Wachmistrz?
- To była nasza zbiorowa decyzja.
- Kim są ci „my"?
- Nie mogę tego powiedzieć.
- Zrozumiałe. Lojalność wobec przyjaciół. - Po przyjacielsku klepnąłem go w plecy, aż się zatrząsł. - Robi się J
zimno. Dam ci koszulę.
Pogrzebałem w torbie i korzystając z okazji przemruczałem rozmowę radioszczęką.
- Jakieś pomysły? Pańskie - lub pańskiego komputera planowania strategicznego?
- Owszem. Jeśli nie chce śpiewać, to może jego wzmiankowani towarzysze okażą się bardziej rozmowni? Spróbuj
zorganizować spotkanie.
- Słusznie. - Wróciłem z koszulą. - Proszę, Niezwyciężony. Wypędź zimno z kości. - Wstał i założył ją na siebie. -
No, trudno. Wymyśliłem coś. Nie musisz ujawniać mi spraw, których ci nie wolno. Ale może twoi przyjaciele, ci,
o których przed chwilą wspominałeś, mają prawo nam powiedzieć, co się tu dzieje. Możemy się z nimi zobaczyć?
Zagryzł wargę i potrząsnął głową.
- Nie? Trudno się mówi, spróbujemy z innej beczki. Możesz wrócić do swoich przyjaciół? No to powiedz im o nas.
Dowiedz się, czy któryś byłby gotów opowiedzieć nam o wszystkim. Zgoda?
Przenosił wzrok ze mnie na Floyda, nie pominął nawet dyrdającego ogonem Fida. Wreszcie podjął decyzję.
- Chodźcie ze mną.
Był młody i silny i kroczył przed siebie we wściekłym tempie. Dla Floyda i mechanicznego kundla była to łatwiz-
na, ale mnie wróciły wszystkie bóle i dolegliwości. Wlokłem się z tyłu i zamierzałem akurat ogłosić postój, gdy
Niezwyciężony przystanął na skraju zagajnika dendronów.
- Poczekajcie tutaj - oznajmił, kiedy na nich zadyszałem. Wykręcił się i zniknął wśród drzew. Nie zwrócił uwagi,
ż
e Fido podkurczywszy nogi, wciągnąwszy ogon i łeb, pofrunął w ślad za nim w przebraniu czarnej miotły.
Przerwa w aktywności fizycznej była mile widziana -tak samo jak ciepły posiłek błyskawiczny, który wykopsałem
z torby. Mielony kotlet wieprzowy z sosem. Floyd też rozłamał swoją porcję i oblizywaliśmy akurat palce z re-
sztek delicji, kiedy wiecheć niczym zjawa ukazał się z powrotem. Nogi, ogon i głowa wyskoczyły na swoje
miejsce. Zaszczekał.
- Najpierw melduj, później sobie poszczekasz.
- Wasz nowy kolega wcale mnie nie widział. W lesie jest płyta kamienna nakrywająca wejście pod ziemię. Wszedł
tamtędy. Mam wam pokazać, gdzie to jest?
- Potem - w razie potrzeby. Na razie weźmy dziesięć minut oddechu i sprawdźmy, czy przekaże wiadomość.
Oklapłem ze zmęczenia. Zamknąłem oczy i wziąłem więcej niż dziesięć minut. Kiedy wypłynąłem na
powierzchnię, słońce balansowało na horyzoncie. Komputer spełnił moją prośbę i przeskoczył z czerwonej szóstki
na piątkę. Głowa do góry, Jim - admirał Stingo jest po twojej stronie! Taka nikła pociecha nie odniosła realnego
skutku i miałem nieodparte wrażenie, że trzydziestodniowa trucizna zaczyna się już pienić i przesiąkać do
krwiobiegu.
Floyd pochrapywał z cicha, spał głęboko. Mimo to jego oczy otworzyły się natychmiast, kiedy wrócił Fido i
przewracając trochę kamieni, zsunął się po skarpie.
- Hau, hau, dzień dobry panom. Wasz nowy przyjaciel wyszedł spod kamiennej pokrywy w towarzystwie kolegi.
Podążają w naszą stronę. Pamiętajcie - usłyszeliście to wpierw ode mnie.
Fido usiadł i czekał, a następnie radośnie szczeknął na powitanie dwóch mężczyzn, którzy wyłonili się z lasu. Byli
schludnie ubrani w mundury maskujące i stalowe hełmy. Każdy hełm wieńczył błyszczący kolec. Ramiona mieli
udrapowane bandoletami z nabojami, a na biodrach nosili duże i imponujące egzemplarze broni palnej. Ale
spluwy tkwiły w pochwach i były zapięte na klamerkę z guzikami. Odprężyłem się na świadomość, że przy
Floydzie lekki ruch palca w kierunku tych guzików oznacza natychmiastową utratę świadomości.
- Witaj ponownie, Niezwyciężony - oznajmiłem. - Witam również twojego towarzysza!
- Nazywa się Niezmordowany i jest Dowódcą Enklawy. Ten brodaty to Floyd, a tamten drugi - Jim.
Niezmordowany nie podał ręki, z głuchym hukiem natomiast grzmotnął się prawą pięścią w klatkę piersiową.
Zrobiliśmy to samo, bo nigdy nie zaszkodzi uczyć się miejscowych zwyczajów.
- Po co przyszliście? - zapytał Niezmordowany w nader lodowaty i ciekawski sposób. Trochę mnie to wnerwiło.
- Na przykład po to, by uratować twego kompana od pewnej śmierci przed plutonem egzekucyjnym. Dziękuję za
wyrazy uznania.
- Gdybyście tu nie przyszli, to by nie strzelał i nie został skazany na śmierć.
- Słuszna uwaga. Ale pamiętam, że rozkaz strzelania był decyzją grupową. Należałeś do tej grupy?
Widziałem teraz, że szorstkie maniery Niezmordowanego miały przysłaniać fakt, że jest on bardzo nerwowy.
Międlił dolną wargę i skakał po nas wzrokiem. Zerknął nawet na fałszywego psa, który w rewanżu zaszczekał.
Nareszcie z wielkimi oporami przemówił.
- Nie mogę na to odpowiedzieć. Kazano mi was zaprowadzić do tych, którzy mogą udzielić odpowiedzi na wasze
pytanie. A teraz wy musicie odpowiedzieć na moje. Dlaczego tu przyszliście?
- Nie ma sensu trzymać tego w tajemnicy. Przybyliśmy tutaj po to, aby znaleźć winnych wysadzenia w powietrze
pewnego budynku i wykradzenia tamtejszym ludziom -oraz nam - przedmiotu o wielkim znaczeniu.
Po tym stwierdzeniu wyraźnie mu ulżyło. Przestał żuć wargę, a Niezwyciężony prawie się uśmiechał; pochylił się
do przodu i szeptał coś drugiemu do ucha. Zgodnie kiwali głowami, po czym przypomnieli sobie, gdzie są, i
usztywnili się, jakby połknęli kije.
- Pójdziecie z nami - powiedział Niezmordowany tonem nie znoszącym sprzeciwu.
- Być może - odparłem. Nie lubię, jak mi się rozkazuje. - Musisz nam jednak powiedzieć wcześniej: czy to będzie
niebezpieczne?
- Jesteśmy przyzwyczajeni do niebezpieczeństwa; uwalniamy się od niego dopiero w chwili śmierci. -To brzmiało
niczym jakiś cytat, zwłaszcza że Niezwyciężony poruszał
unisono ustami.
- Tak, cóż, to dość ogólne stwierdzenie filozoficzne. Ale ja mówiłem konkretnie o tym, co nam grozi teraz.
- Będziecie pod opieką - odparł próbując opanować parsknięcie wzgardy wobec naszych mizernych sylwetek i
swojej niezaprzeczalnej przewagi.
- Ach, dziękuję - powiedział Floyd z szokującą szczerością. - Mając takie zapewnienie, pójdziemy z wami bez
wahania. Prawda, Jim?
- Oczywiście, Floyd. Pod opieką takich zuchów włos nam z głowy nie spadnie. - Mógłby ich obu schrupać na
ś
niadanie, i jeszcze parunastu na deser, ale nie było sensu się przechwalać.
Sięgnęliśmy po torby, ale Niezmordowany nas powstrzymał.
- Niczego nie bierzecie ze sobą. Żadnej broni. Musicie nam zaufać.
Floyd wzruszył ramionami na zgodę, bo jego bronią było całe ciało.
- To najpierw chociaż parę łyków wody - zaproponowałem. Podniosłem menażkę i wypiłem trochę. Odstawiając
ją na miejsce, ukryłem w dłoni kilka małych granatów. -I oczywiście nasz towarzysz, nasze ulubione psisko idzie
razem z nami.
Fido odegrał swoją rolę szczekaniem, wywalaniem języka i dyszeniem. Następnie przedobrzył nieco uniesieniem
tylnej nogi nad moją torbą. Może ten fragment psiej pantomimy przekonał ostatecznie naszych nowych kumpli z
wojska, bo skinęli głowami na zgodę.
- Musimy wam zasłonić oczy - powiedział Niezwyciężony i wyciągnął dwie czarne przepaski. - Dzięki temu nie
odkryjecie sekretnego zejścia do Schronu.
- Jeśli masz na myśli ten kamień w cieniu dendronów, który odsuwa się, gdy go pchnąć, to możesz schować
szmaty.
- Skąd wiecie?
- Wchodzimy, czy nie?
Wyglądali na zaszokowanych mym odkryciem; odeszli na bok i odbyli szeptem krótką konferencję. Wrócili nie-
chętnie i znowu mieli groźne miny.
- Wchodźcie. Szybko.
Pokuśtykaliśmy razem z psem do zagajnika, a potem w ślad za Niezwyciężonym zeszliśmy po szczeblach do
tunelu pod głazem. Fido zaszczekał, a kiedy podniosłem na niego wzrok, skoczył mi na plecy. Złapałem go i
spuściłem w głąb. Niezmordowany zamknął pokrywę, a ja spoglądałem ponuro w mroczną czeluść korytarza.
Miałem tylko nadzieję, że podjęliśmy słuszną decyzję, ponieważ dni mi nadal ubywało. Schodzenie pod ziemię
zanadto przypominało pochówek.
I okaże się nim dla mnie, jeśli nie dostanę w porę odtrutki.
ROZDZIAŁ 24
Kiedy już moje oczy dostosowały się do ciemności, zauważyłem cienką linię światła biegnącą na wysokości
barków po obu stronach tunelu. Posadzka była gładka i twarda, tak samo jak ściany, gdy dotykałem ich palcami.
Szliśmy w milczeniu przez jakiś czas, aż w końcu dotarliśmy do podziemnej krzyżówki.
- Teraz nie gadać! Oddychajcie jak najciszej - nie kręćcie się - szepnął któryś z przewodników. - Pod ścianę.
Czekaliśmy w ten sposób długie minuty. Na ścianach, gdzie krzyżowały się tunele, widziałem rozjarzone numery.
Do moich zasobów bezużytecznej wiedzy włączyłem informację, że znajdujemy się w tunelu Y-82790 w miejscu
przecięcia z tunelem NJ-28940. Podpierałem ścianę i poważnie myślałem o ucięciu sobie drzemki, kiedy
usłyszałem raptem głuchy tupot butów maszerujących tunelem NJ-28940. Zaraz oprzytomniałem, ale milczałem
w bezruchu.
Po chwili z wylotu tunelu po prawej stronie wyszedł oddział mniej więcej dwudziestu mężczyzn i pomaszerował
prosto przed siebie do tunelu o tym samym numerze z lewej strony. Kiedy echo ich kroków prawie zamarło,
ruszyliśmy dalej na
wyszeptany rozkaz.
- Skręcamy w lewo, za nimi. Jak najciszej.
Była to wyraźnie jedyna niebezpieczna część naszej wyprawy, ponieważ skręciwszy do drugiego tunelu, nasi
gospodarze znowu zaczęli szeptać do siebie. Byłem ciekaw, czy Fido jest nadal z nami.
- Nie szczekaj - powiedziałem możliwie najciszej. -Jeśli jesteś w pobliżu, najlepszy przyjacielu człowieka, i sły-
szysz mnie swoim cudownym zmysłem słuchu, możesz
cichutko warknąć.
Gdzieś z okolicy moich łydek dało się słyszeć gardłowe
Grrr.
- Znakomicie. A teraz podwójne grrr, jeśli czytasz numery na ścianach i niektóre zapamiętujesz.
Uspokoiłem się na dźwięk podwójnego grrr. Nie musiałem zatem śledzić całej masy zakrętów. Szliśmy w
milczeniu przez męczący okres; nie wróciłem jeszcze do pełni sił. Bardzo się ucieszyłem, ujrzawszy w przedzie
jasną poświatę i zderzyłem się z naszymi przewodnikami, którzy akurat
przystanęli.
- Cisza! - syknął Niezwyciężony. Wstrzymaliśmy z Floydem oddechy i słuchaliśmy - po czym rozległo się głuche
dudnienie biegnących kroków. Zatupotały przed nami i nagle stanęły.
- Odgłosy śmiertelnego boju... - powiedział przybysz.
- Echo wołań ginącego - odpowiedział Niezwyciężony. Hasło i odzew. Dość ponure. - Czy to ty, Nieodwracalny?
- spytał Niezwyciężony.
- Ja. Kazano mi was ostrzec. Otrzymaliśmy wiadomość od-wiecie-kogo, że dostrzeżono was, kiedy wychodziliście
i wracaliście do tuneli. Rozesłano czujki i musicie uważać.
- Jak? - spytał Niezmordowany z drobną jedynie nutą histerii w głosie.
- Nie wiem. Miałem was tylko ostrzec. Niech was Bóg Bitew prowadzi. - Po tym błogosławieństwie biegnące kro-
ki zadudniły głucho jeszcze raz i zginęły w ciszy tego samego korytarza, którym przybiegły.
- Co robimy? - zapytał ze smutkiem Niezwyciężony. Jego kompan był równie stanowczy.
- Sam nie wiem...
Mogę przysiąc, że słyszałem, jak szczękają zębami. Kimkolwiek byli, ci dwaj młodzieńcy nie nadawali się na
intrygantów ani spiskowców. Czas, żeby do gry wszedł profesjonalista.
- Powiem wam, co trzeba zrobić - oznajmiłem jak stary, dumny intrygant i spiskowiec.
- Co? - zapytali jednocześnie.
- Skoro przeszukują tunele - to musimy z nich wyjść.
- Cudownie -mruknął Floyd. Jemu to się mogło wydawać dość oczywiste, ale młodzieńcy przyjęli pomysł niczym
rozkaz od samego Boga Bitew.
- Tak! Wyjdźmy stąd, zanim nas znajdą!
- Wyjdźmy!
Nieźle, jak dotąd, pomyślałem. Kiedy cisza się przedłużała i zrozumiałem, że na tym skończył się ich udział,
zadałem żywotne pytanie.
- No dobrze, wyjdźmy. Ale dokąd pójdziemy? Z powrotem na powierzchnię?
- Nie, wszystkie wyloty są pod obserwacją - zauważył Niezmordowany.
- Jest tylko jedna droga - oznajmił z rosnącym entuzjazmem Niezwyciężony. - Na dół, musimy iść na dół.
- Do Agrobezkresów! - dodał jego kompan przepełniony takim samym entuzjazmem.
- Idziemy - powiedziałem ze znużeniem. Nie miałem pojęcia, o czym mówią. - Zgodnie z wolą Boga Bitew.
Ruszyli szybkim krokiem, a my za nimi. Do następnego tunelu za rogiem, gdzie rozjarzony zarys wskazywał, że w
murze tkwią metalowe drzwi. Żaden z naszych gospodarzy nie pociągnął za rączkę, więc pewnie były za-
blokowane. Niezmordowany podszedł do podświetlonej klawiatury na ścianie obok wejścia.
- Odwróćcie wzrok - powiedział. - Kod wejściowy jest ściśle tajny.
- Bierz to, Fido - szepnąłem.
Aida zareagowała od razu; plastykowy czworonóg wypchnął ostre pazury, podskoczył wysoko, a potem wspiął się
po moim przyodziewku i raniąc mi boleśnie ucho, usadowił się na głowie. Oparłem się pokusie krzyknięcia au! i
zamarłem w miejscu, by mógł odczytać wybijane cyfry. Bramka otworzyła się ze zgrzytem i stworzenie jednym
skokiem wróciło na ziemię. Kiedy przekroczyliśmy próg, z wejścia dął lekki wiatr, niosący świeży zapach wiosny.
Tutaj, w podziemiu? Weszliśmy w ciemności po omacku, aż nagle bramka zatrzasnęła się ze szczękiem i
zapłonęły światła. Znajdowaliśmy się w małej izbie u wylotu krętych schodów. Gospodarze natychmiast ruszyli na
dół, a my za nimi.
Gdy w końcu dotarliśmy na ostatni stopień, zaczynałem już odczuwać zawroty głowy od tej karuzeli. Tu z kolei
otwarte drzwi jaśniały od światła. Mrużąc zmęczone oczy, poszedłem za tamtymi. Pod gołe niebo, na zagon doj-
rzewającej kukurydzy. Zaskoczone ptaki rozpierzchły się z trzepotem skrzydeł, a coś małego i futerkowego
zniknęło pośród łodyg.
Wiedziałem, że to niemożliwe, byśmy się znajdowali pod gołym niebem, zwłaszcza po takiej jaskiniowej
wędrówce. Musiała to być wobec tego zaiste bezkresna pieczara, zaopatrzona w jakieś jaskrawe źródła światła na
sklepieniu. Ci ludzie faktycznie byli niezależni od powierzchni - nic dziwnego, że nikt o nich nie wiedział.
Niezwyciężony kroczył na czele pochodu wśród łanów kukurydzy, a my za nim. Było gorąco, w powietrzu unosił
się pył, zmęczenie dalej mnie nie opuszczało - a kilka gatunków maleńkich komarów za wszelką cenę próbowało
wkłuć mi się do nosa. Kichnąłem, potarłem skórę i wpadłem na masywne ciało Niezmordowanego, który nagle
przystanął.
- Witaj Domu i Radości z Przetrwania! - wykrzyknął.
- Witaj, witaj, dzielny Obrońco - zareagował czyjś głos.
Słodki i piskliwy głos kobiety.
Podjęliśmy marsz, ja zaś wyszedłem zza pleców wielkiej postaci mojego przewodnika, rozcierając nos i siąkając.
Mignęła mi kobieta i troje lub czworo dzieci nad motykami. To było bardzo szybkie mignięcie, gdyż na mój widok
niewiasta krzyknęła.
- Dzień Inwazji!
Wszystko odbyło się niewiarygodnie szybko. Dzieci dały nura na ziemię, kobieta zaś chwyciła ciężki pistolet,
który miała zawieszony na ściągaczu pod szyją. Wymierzyła i zaczęła do nas strzelać.
Wbiliśmy się w pył szybciej niż maluchy. Niezwyciężony krzyczał, gnat pluł ogniem, kule świstały mi koło uszu i
rozpryskiwały się wśród zbiorów.
- Stój! Nie! To nie Inwazja! Dosyć! Dosyć!
Chyba go w ogóle nie słyszała. Próbowałem odczołgać się przez warstwę gleby, bo widziałem, że szarpała za spust
coraz mocniej; miała wybałuszone z przerażenia oczy, pod którymi dostrzegłem białe zęby zatopione w dolnej
wardze. Pozostaliśmy przy życiu jedynie dzięki temu, że pistolet mocno kopał, lufa zadzierała się ku niebu i
ostatnie pociski ulotniły się w zenicie.
Skończyło się równie szybko, jak się zaczęło. Dzieci zniknęły, kobieta zanosiła się histerycznym płaczem. Nie-
zmordowany wyrwał mamuśce gnata i klepnął ją w plecy.
- Dobry trening - powiedział Niezwyciężony z uznaniem. -Nieskazitelna to świetna kobieta, dobra matka...
- I na szczęście kiepski strzelec - dodałem. -Może nam powiesz, o co tu chodziło?
- O trening. O przetrwanie. Całej masy pokoleń. Galaktykę rozdzierają wojny, naszym celem natomiast jest
wyłącznie pokój. Utrzymujemy się przy życiu. Tamci się pozabijają, ale my przetrwamy!
Zabierał się do bicia piany dla mobilizacji ducha, więc mu przerwałem, nim rozpuści ozór na całego.
- Stop! Minuta starczy. Wojny w galaktyce i Krach skończyły się wieki temu. Nie ma więcej wojen.
Opuścił zaciśniętą pięść, westchnął i jął trzeć knykciami
po nosie.
- Wiem. Niektórzy z nas wiedzą. Większość nigdy nie stanie w obliczu prawdy - nie może. Jesteśmy zanadto
szkoleni do przetrwania i do niczego innego. W naszym zaprogramowaniu i w naszym życiu nic nas nie
przygotowywało na czasy wolne od wojny. Nie zagrożone inwazją. Część z nas odbywa spotkania, dyskutujemy,
podejmujemy decyzje. Na temat przyszłości. Mamy przywódcę - nie śmiem powiedzieć ci więcej!
Przerwał, bo akurat Niezmordowany wrócił w podskokach.
- Nadeszła wiadomość - pora wychodzić. Poszukiwania się rozszerzyły. Jeśli wyruszymy teraz, możemy się
utrzymać za plecami tropicieli i przedostać na miejsce
zebrania. Szybko!
Przyśpieszyliśmy - i znowu zaczynałem padać z nóg. Dużo łatwiej było schodzić krętymi schodami, niż się nimi
wspinać. Floyd dostrzegał mój stan fizyczny i gdyby mnie na poły nie wyciągnął, to chyba bym w ogóle nie
wylazł. Znowu w czarne tunele. Ledwo zdawałem sobie sprawę z obecności dwóch przewodników, Floyda i
gnającej sylwetki Fida. Przy najbliższym postoju sflaczałem pod ścianą. Miałem dosyć; koniec, kropka.
- Zostaniecie tutaj z Niezwyciężonym - zarządził Niezmordowany. - Ktoś po was przyjdzie.
Nasz dozorca również nie chciał odpowiedzieć na pytania w ciągu tych kilku minut czekania.
- Idziemy -rozkazał wreszcie jakiś głos i poszliśmy. Do rozjaśnionej nikłym światłem izby, która wydawała się
rażąco jaskrawa dla naszych zaadaptowanych do ciemności oczu. Za długim stołem siedziało kilku młodych
mężczyzn odzianych identycznie jak nasi przewodnicy.
- Stańcie tam - zarządził Niezmordowany, a potem dołączył do Niezwyciężonego i usiadł obok reszty.
- Nie ma dla nas krzeseł? - spytałem, ale mnie zignorowano. Fido czuł się równie nieswojo, wskoczył na stół,
zaszczekał i skoczył z powrotem na ziemię, by uniknąć dyszla w nos.
- Milczeć! - zaproponował któryś z mężczyzn. - Czekamy na rozkazy. Jesteśmy na miejscu, Alfamega.
Obrócili głowy ku czerwonej skrzynce na stole. Była zrobiona z plastyku i nie miała żadnych cech szczególnych
prócz kratki na jednej ściance.
- Czy to są dwaj Nieznajomi, o których obecności wspominaliście mi między innymi? - zapytało pudło. Głos był
płaski, mechaniczny i wydobywał się naturalnie z okultera mowy.
- Ci sami.
- Zwracam się do was, Nieznajomi. Słyszałem, że przyszliście tutaj w poszukiwaniu przedmiotu, który wam za-
brano.
- Zgadza się, mówiąca skrzynko.
- Jaka jest funkcja tego przedmiotu?
- Sama nam to powiedz; to wyście go ukradli. - Zaczynał mnie drażnić cały ten chłam w stylu płaszcza i szpady.
- Twoja postawa jest nie do przyjęcia. Odpowiadaj na moje pytania albo spotka cię kara.
Wziąłem głęboki oddech - i odzyskałem panowanie nad sobą.
- Chętnie ją przyjmę - powiedział wesoło Floyd. Miał tak samo dosyć tych bzdur jak ja.
Nie wiadomo, czym by się wymiana słów skończyła, ponieważ w tym momencie rozległy się szybkie kroki i do
pokoju wparował wyrostek o dzikich oczach.
- Alarm! Zbliża się patrol!
Tupot kilku stóp dodał nutkę pilności jego ostrzeżeniu. Ale przynajmniej nasi strażnicy byli przygotowani na
niebezpieczeństwo. W ścianie za nimi otworzyły się drzwi i nastąpił szturm do wyjścia. Młodzieniec musiał
wiedzieć, co się stanie, i jako ostatni dołączył do tłumu wypadającego w bezpieczne miejsce.
Stół blokował przejście. Rzuciłem się za niego w samą porę, aby rąbnąć twarzą w drzwi, które akurat się
zamykały. Dałem im kopa, ale nie chciały ustąpić. Zerknąłem na milczącą skrzynkę.
- Gadaj, Alfamega. Jak się można stąd wydostać? Czerwone pudło zaskrzeczało - po czym stanęło w og-a|u.
Stopiło się w kałużę plastyku.
- Dziękuję - powiedziałem.
- Jest stąd jakieś wyjście? - spytał Floyd.
- Nie widzę żadnego.
Pośpieszne kroki były tuż za progiem. Nim zdążyłem dokopać się granatu gazowego, do izby wpadła gromada
mężczyzn z bronią gotową do użycia.
Wszczął się rejwach. Floyd położył trzech pierwszych, ja się uporałem z dwoma następnymi. Potem zrobiło się
gorąco, bo coraz więcej intruzów wpychało się do środka. Niektórzy mieli broń boczną, wszyscy nosili maski
ochronne przymocowane do szpiczastych hełmów. Nie próbowali do nas strzelać, tylko z upodobaniem tłukli nas
czym popadnie.
Dostałem czymś twardym w tył głowy, zatoczyłem się i upadłem. Ostatnią rzeczą, jaką widziałem, zanim się na
mnie rzucili, był Fido. Wchodził na ścianę niczym pająk, by zniknąć w ciemności. W tym momencie dostałem
łomot i ogarnął mnie własny, rozkoszny mrok.
- Już ci lepiej, Jim? - spytał odległy głos. Poczułem na czole coś wilgotnego i chłodnego.
- Szbsz... - powiedziałem, bądź coś w tym rodzaju. Mlasnąłem suchymi ustami i rozchyliłem powieki. W pole
widzenia wpłynęła mgliście twarz Floyda. Zamrugałem i spostrzegłem uśmiech na jego obliczu. Przykładał mi do
czoła zimną szmatę, jej dotyk był bardzo przyjemny.
- Masz fatalną ranę z tyłu głowy - oznajmił. - Mnie nie pobili aż tak ciężko.
Chciałem zapytać „gdzie jesteśmy?", ale uprzytomniłem sobie, że pytanie jest mętne, a odpowiedź jasna.
Widziałem zakratowane drzwi, które były wystarczającą wskazówką. Zabolało, kiedy usiadłem prosto na pryczy.
Floyd podał mi plastykowy kubek wody. Wyżłopałem do dna i zwróciłem po dolewkę. Z nadzieją klepnąłem się
po kieszeniach i szwach spodni - ale cała moja tajna broń zniknęła.
- Widziałeś gdzieś ostatnio jakieś psy?
- Dobre sobie!
A więc byłem załatwiony. Rąbnięty w głowę. Uwięziony. Porzucony przez najlepszego przyjaciela człowieka.
Gdzieś pod ziemią, a zatem moja radioszczęka pewnie też nie do użytku. Tylko na wszelki wypadek kłapnąłem
głośno zębami i poprosiłem o uwagę. Nie odebrałem nawet jednego gwizdu ani trzasku.
- Cóż... mogło być gorzej -powiedział Floyd odpychająco wesolutkim tonem. Już miałem przejechać mu się po
rodzinie, gdy dostał odpowiedź, na którą zasłużył.
- I będzie. Czeka was śmierć - oznajmił mężczyzna po drugiej stronie kraty. - Na miejscu. Jeśli spróbujecie tknąć
mnie albo Śmierciobota za moimi plecami. Jasne?
Był siwy, o bezwzględnej twarzy i nosił taki sam mundur wojskowy oraz hełm z iglicą jak wszyscy, których tu
spotkałem. Jedyną różnicę stanowiła iglica -ta była ze złota i miała stylizowane skrzydełka. Przesunął się w bok i
po-skazał na złowieszczo wyglądający zbiór ruchomego arsenału. Same spluwy, pałki, koła i metalowe szczypce.
Chyba do rozdzierania gardeł?
Nie miałem zamiaru przekonywać się o tym.
- Za mną - powiedział klawisz, odwracając się i wychodząc. Drzwi celi zazgrzytały i rozwarły się na oścież.
Wykuśtykaliśmy na zewnątrz i ruszyliśmy za nim w dyskretnej odległości. Śmierciobot po turkotał naszym
ś
ladem.
Choć korytarz przygnębiał bezbarwnym odcieniem szarości, to przynajmniej było w nim jasno. Regularnie mi-
jaliśmy wiszące fotografie w ramkach - najwyraźniej tego samego osobnika. Albo kilku nadętych postaci,
różniących się jedynie galonami i orderami na uniformach maskujących.
Nasz gospodarz skręcił do wejścia oskrzydlonego stalowymi kolumnami. My za nim - zbyt dobrze świadomi
obecności krwiożerczej machiny, która ze zgrzytem deptała nam po piętach.
- Imponujące - powiedziałem, rozejrzawszy się po ogromnym pomieszczeniu. Podłoga i ściany z czarnego
marmuru. Wielkie okno wychodzące na obóz wojskowy, przepełniony łopoczącymi flagami, maszerującymi
oddziałami, rzędami pojazdów opancerzonych. Skoro znajdowaliśmy się głęboko pod ziemią, były to oczywiście
projekcje - tyle że znakomite. Motywy militarne ciągnęły się również na wewnętrznych dekoracjach. Galanteria z
granatów, doniczki z karabinów maszynowych, draperie ze strzępów starożytnych sztandarów. Co za koszmar.
Nie oglądając się za siebie, nasz dozorca pomaszerował dookoła stołu konferencyjnego i zasiadł w pojedynczym
fotelu z wysokim oparciem. Machnięciem ręki wskazał dwa mniejsze fotele na wprost nas.
- Siadajcie - rozkazał. Z tyłu dał się słyszeć szczęk i grzechot, syk ulatniającej się pary. Siedliśmy.
Coś musnęło moją łydkę. Zerknąłem pod stół i ujrzałem na swoich nogach wyściełane klamry; zafurkotał motor i
poczułem mocny zacisk.
Wyrzuciłem ramiona, akurat gdy klamry w poręczach fotela opisały łuk i zamknęły się z trzaskiem na pustym
powietrzu.
- To nierozsądne - warknął gospodarz. Rozległ się podwójny szczęk koło mojego ucha i poczułem, że coś zimnego
dźga mnie w kark. Ani chybi lufa. Klamry na oparciu odemknęły się z trzaskiem. Westchnąłem i opuściłem ręce.
Nie musiałem patrzeć, aby wiedzieć, że Floyd został uwięziony w identyczny sposób.
- Wyjdź.
Na rozkaz swego pana ruchoma machina wojenna zagrzechotała i turkocząc wyjechała z izby. Doleciał mnie
szczęk zamykania się ciężkich wrót.
- Jestem Komendantem - powiedział nasz prześladowca. Rozpierał się w fotelu i ćmił duże zielone cygaro.
- To twój stopień czy nazwisko? - spytałem.
- Jedno i drugie - odparł wydmuchując pod sufit kółko niebieskiego dymu. - Uwięziłem was, bo nie chcę stać się
celem ataku - a poza tym w czasie naszej rozmowy nie chcę mieć tutaj innych ludzi lub przedmiotów. - Wcisnął
guzik na biurku i spojrzał na tętniące, purpurowe światełko. -Teraz podsłuch nam nie grozi.
- Dowiemy się od ciebie, kim jesteście, czym się tutaj zajmujecie i tak dalej? - zapytałem.
- Oczywiście. Jesteśmy Przetrwaliści.
- Słyszałem już gdzieś o waszej gromadzie.
- Niewątpliwie. W ciągu tylu lat od Krachu przewinęło się kilkanaście grup o tej nazwie. Tylko my na nią za-
sługujemy, ponieważ tylko my utrzymujemy się przy życiu.
- Przetrwaliści - odezwał się Floyd i mówił dalej tak, jakby czytał z księgi: - Grupy wierzące w nieuchronność
nadciągającej wojny i w niezdolność swoich rządów do zapewnienia im ochrony. Usunęły się ze społeczeństwa do
podziemnych bunkrów zaopatrzonych w żywność, wodę, amunicję i zapasy wystarczające do przeżycia wszelkiej
katastrofy. Żadna grupa nie przetrwała.
- Bardzo dobrze, cytujesz za...?
- Podręcznikiem Historycznych Świrusów, Kultów i Zbawicieli.
- Bardzo dobrze... wyjąwszy tytuł i ostatni wers.
Myśmy przeżyli.
- Nawet aż za dobrze - powiedziałem. -Wojny okresu Krachu dawno minęły i w galaktyce panuje pokój.
- Miło mi to słyszeć. Tylko nie powtarzaj tego tutaj
nikomu więcej.
- Dlaczego? Ale niech zgadnę. Chcesz kultywować głupotę swoich ludzi i trzymać ich w garści, bo masz w tym
interes. Jak długo trwa wojna albo zagrożenie jej wybuchem, ludzie pełniący władzę dążą do utrzymania się przy
władzy. Którą tutaj oczywiście jesteś ty.
- Wyśmienite podsumowanie, Jim. Choć zdarzają się niezadowoleni ze stanu rzeczy...
- Spotkaliśmy ich. Wyrostki, którzy może nie są zbyt zadowoleni z militarystycznego status quo i odwiecznej
wojny. Którzy może wolą przyszłość na łonie rodziny. Zakładam, że macie tu rodziny?
- Oczywiście, nie zagrożone i bezpieczne w mieszkalnych jaskiniach. Strzeżemy ich i chronimy...
- I świetnie się bawisz w żołnierzyka, dominując nad wszystkimi dookoła?
- Twój krytycyzm staje się męczący.
Spojrzał figlarnie na popiół z cygara, po czym wbił je w popielniczkę przed sobą. Coś czarnego zakotłowało się na
samym skraju mojego pola widzenia, ale nie wykonałem najlżejszego ruchu w tym kierunku. Nadszedł czas na
pojawienie się Fida.
- Czego więc od nas chcesz? - spytał Floyd.
- Sądziłem, że to jasne. Chcę się dowiedzieć, kim jesteście i co wiecie o nas.
Odbył się szybki ruch spod stołu na mój fotel poza linią wzroku Komendanta. Obiekt musiał wdrapać się tylną
stroną mojego fotela, gdyż usłyszałem koło ucha szept Aidy.
- Przeprowadziłam analizę głosu rejestracji, którą zrobiłam w trakcie przerwanego zebrania. Oczyściłam ją z in-
terferencji głosu okultera i wiem teraz, kim jest mówiący, określający siebie jako Alfamega...
- Ja już wiem - powiedziałem.
- Co wiesz? - podjął Komendant. - Co mówisz?
- Przepraszam, że wypowiadam swoje myśli na głos. Wynika z nich, że prowadzisz jakąś skomplikowaną grę,
słusznie? Zwracałeś się do mnie po imieniu - a nie byliśmy sobie przedstawieni. Oczywiście, gdybyś był obecny
na zebraniu młodych dysydentów, wiedziałbyś, kim jestem. A teraz ja wiem, kim ty jesteś.
Wyszczerzyłem zęby i nim przemówiłem ponownie, kazałem ciszy się przeciągać.
- Komendantem... czy Alfamega... które imię wolisz? Przecież jesteś i tym, i tym, w jednej osobie.
ROZDZIAŁ 25
- Mogę cię zabić, i to szybko - powiedział Komendant lodowato łagodnym głosem. Lecz jednocześnie gasił i
rozgniatał cygaro w nader nerwowy sposób.
- Spokojnie, spokojnie - odparłem. - Skoro jesteś najwyraźniej przy władzy po obu stronach tego wewnętrznego
konfliktu i sprowadziłeś nas tutaj oczywiście z jakiegoś powodu - to może zwyczajnie poinformujesz nas o nim?
Teraz miotał groźne spojrzenia, był wściekły i niebezpieczny. Jak mawiała droga mamuśka - dlaczego ciągle
wracają jej wspomnienia? - więcej wieprzów złapiesz na miód niż na ocet. Łagodna perswazja czyni cuda.
- Proszę, Komendancie -błagałem. -Jesteśmy po twojej stronie, nawet jeśli nikt więcej. Ty wiesz dokładnie, co
robisz - podczas gdy twoje oddziały nie mają najmniejszego pojęcia, co jest grane. Nie tylko masz tutaj władzę, ale
wygląda na to, że udało ci się wywołać umiarkowaną rewolucję na twoich warunkach. Wykonałeś niewiarygodną
pracę, której nikt inny nie byłby w stanie wykonać. Możemy ci pomóc - jeśli nam pozwolisz.
Złość ustąpiła. Floyd poszedł za moim przykładem, wyszczerzył się, skinął głową i nic nie powiedział. Pokazało
się i zapaliło nowe cygaro. Podniosły się kłęby dymu, a palacz pokiwał łaskawie głową.
- Masz oczywiście rację, Jim. To wielka odpowiedzialność, nieustanne napięcie. A jestem otoczony przez durniów
- stulteguloj, kretenoj. Wieki krzyżowania się i ukrywania pod ziemią nie przyczyniły się do rozwoju ich mózgów.
Dziwne, że ja sam mam tyle inteligencji, iż to dostrzegam. Tak bardzo się od nich różnię, jakbym się urodził na
innej planecie, jakbym pochodził od niepospolitych rodziców.
Gdzieś już to słyszałem. Każdy twardziel, dyktator czy wódz wierzy, że jest ulepiony z lepszej gliny.
- Jesteś inny - odezwał się niemal pokornie Floyd. -Wiedziałem o tym od chwili, kiedy cię usłyszałem.
Zaiste, czytaliśmy te same podręczniki. Odnosiłem jednak wrażenie, że Floyd zanadto się podlizuje. Nie miałem
racji.
- Udało ci się to zauważyć? Moim zdaniem różnica jest wyraźna dla przybysza z Zewnątrz. Wierz mi, to nie było
proste. Początkowo chciałem nawet rozmawiać ze starszymi oficerami, powyjaśniać niektóre zagadnienia i
podsunąć rozwiązania. Większy kontakt mógłbym nawiązać ze ścianą. Młodsi nie są wcale lepsi. Choć jest w nich
zapał, trzeba im przyznać. Kiedy już to się dzieje, samo przetrwanie nie sprawia zbyt wielkiej radości. Najwyżej
początkowo, może jest w tym wtedy jakieś wyzwanie. Ale po kilku wiekach przyjemności stają się mało treściwe.
- Czy to właśnie zapał młodych nasunął ci myśl o dostarczeniu im przywódcy? - spytałem.
- Z początku - nie. Dostrzegałem jednak, że młodzi tracą szacunek dla starszych. Może tylko uczeni cieszyli się
jakim takim poważaniem. Z punktu widzenia młodych uczeni sprawiali przynajmniej wrażenie, że robią coś nowe-
go i ważnego. Wtedy właśnie wszedłem w rolę Alfamegi. Sądzą, że jestem jednym z młodszych naukowców.
Buntownikiem, któremu stare ideały i utarte ścieżki udaremniają rozwój... i dlatego musi skrzyknąć innych o
podobnym wieku i umyśle.
- Ręce mi sztywnieją - powiedział z uśmiechem Floyd. -Miałbyś coś przeciw temu, aby mi trochę poluzować
klamry?
- Miałbym. Macie siedzieć tam, gdzie jesteście.
Sprytny ten nasz nowy znajomek. Całe ciepło ulotniło się w jednej chwili. Tak mocno zaciągnął się cygarem, że
zaczęło strzelać i sypać iskrami.
- My, Przetrwaliści, obserwujemy wydarzenia bardzo dokładnie - na całej planecie. Za pomocą sieci wywiadow-
czej, zainstalowanej przed przybyciem innych mieszkańców. Stale odtąd rozszerzanej i wzmacnianej. Żaden ptak
się nie sfajda, żaden owoc nie spadnie z dendrona bez naszej wiedzy. Bez mojej wiedzy. Gdyż to ja czuwam nad
obserwatorami. Spostrzegłem tedy, że mnóstwo energii i pracy poszło na odzyskanie tego artefaktu. Kryje się za
tym coś bardzo ważnego - i chcę się tego dowiedzieć. Kazałem oddziałowi wykraść go, zniszczyć budynek i za-
trzeć ślady. Niemożliwością było ich wyśledzenie. A jednak wam się to udało. Chcę się również dowiedzieć, jak to
zrobiliście. Mówcie zatem -ja słucham.
- Z przyjemnością - odparłem. - Mój obecny tu przyjaciel nie ma pojęcia o artefakcie. Ale ja tak. Ja go pierwszy
znalazłem, a później wyśledziłem i przyszedłem za nim aż tutaj. Tylko ja mogę objaśnić ci jego funkcjonowanie -i
pokazać, do jakich niewiarygodnych rzeczy jest zdolny.
Jeśli zaprowadzisz mnie do niego, miło mi będzie ci zademonstrować, jak działa.
- Świetnie. Pójdziesz ze mną. Twój kompan zostanie tu jako zakładnik - zgoda, prawda? - Wstał i przypiął dużą,
dość agresywnie wyglądającą spluwę.
- Oczywiście. Wybacz, Floyd - mruknąłem odwracając twarz do nieszczęśnika. Mrugnąłem lewym okiem, tym,
którego nasz gospodarz nie mógł widzieć. - Wiem, że poszedłbyś za mną i pomagał, gdybyś mógł. Ale nie możesz.
Zostań zatem, nic ci się nie stanie. Masz na to słowo Jamesa Fido di Griza.
- Nic mi nie będzie. Uważaj na siebie, Jim.
Miałem tylko nadzieję, że ta mieszanina aluzji, cynków i sugestii dotrze, gdzie trzeba. Mogłem jedynie trzymać
kciuki w myślach i liczyć na cud. Drzwi się rozwarły. Usłyszałem za plecami syk, turkot i szczęk, po czym z
trzaskiem otworzyły się klamry. Roztarłem sztywne ramiona i powoli, ostrożnie wstałem. Śmierciobot spojrzał na
mnie złowrogo pomarańczowymi ślepiami i machnął osmalonym miotaczem ognia w stronę drzwi. Wyszedłem za
Komendantem Alfamegą, pozostawiając uwięzionego Floyda w fotelu. Nie na długo, jeśli Fido-Aida pojęła moje
sugestie.
Kroczyliśmy obok siebie szerokim korytarzem z oprawionymi portretami bohaterów na ścianach. Mój przewodnik
ciepło się do mnie uśmiechał. Przy tym wyciągał na zmianę pistolet z pochwy i wpuszczał go z powrotem.
- Chyba rozumiesz, że jeśli piśniesz choć słowo o treści naszej rozmowy, zostanie z ciebie mokra plama?
- Owszem, doskonale zdaję sobie sprawę, dzięki. Absolutne milczenie na ten temat. Tak jest. Spojrzę na artefakt i
objaśnię jego działanie. Nic poza tym.
Może uśmiechałem się na zewnątrz - ale w duszy popadałem w straszne przygnębienie. Ładujesz się w gnój
głębiej niż świnia, Jim. Przygnębiająca myśl - i słuszna. Ale ja naprawdę nie miałem wyboru.
Spacer się przeciągał i ponownie zaczynałem odczuwać zmęczenie. Kiedy skończy się to wszystko - o ile się skoń-
czy - obiecałem sobie długie wakacje. Głowa do góry, Jim! Myśl pozytywnie i przygotuj się do improwizacji.
Rozwarły się ostatnie drzwi i znaleźliśmy się w pomieszczeniu, które musiało być jakimś laboratorium.
Kompletnym, z tablicami rozdzielczymi, kablami zasilającymi, kipiącymi retortami i sędziwymi naukowcami w
białych fartuchach. Kiedy pojawił się przywódca, nastąpiła cała seria lojalnych łomotów pięści w klatki piersiowe.
Oddał honory leniwym pacnięciem luźnej pięści. Cofnęli się z respektem, dopuszczając nas do stołu
laboratoryjnego. Leżał na nim artefakt, obrosły teraz drutami i połączeniami, obstawiony aparaturą badawczą.
Stuknąłem się w czoło i zachwiałem na nogach.
- Co wyczyniacie z syfatorem, idioci?! - ryknąłem. -Wszyscy zginiemy, jeśli go uruchomicie!
- Nie, nie - to niemożliwe! - zaskrzeczał podstarzały naukowiec. Raptem przymknął jadaczkę i spojrzał z prze-
strachem na Komendanta. Ten się odpłacił szyderczym
uśmiechem.
- Durnie z was. Masz powiedzieć temu z Zewnątrz, coście narozrabiali - rozkazał. - Tylko on zna możliwości
tego urządzenia.
- Dzięki ci, dzięki! Oczywiście, jak sobie życzysz. -Pomarszczony odwrócił się do mnie z drżącymi rękoma i
wyciągnął dygoczący palec. - Prześwietliliśmy go tylko promieniami rentgenowskimi i zidentyfikowaliśmy zespół
obwodów. Bardzo skomplikowany, jak pan wie. Nastąpiła jednakże... - Zaczął się pocić i przewracać oczami z
miną nieszczęśnika. - Pewna reakcja w czasie badań obwodu.
- Reakcja? Jeśli popełniliście błąd, to świat się już skończył. Pokaż pan.
- Nie, niewielka reakcja. Artefakt po prostu wchłonął elektryczność z naszego obwodu testującego. Nie wiedzieliś-
my o tym początkowo - ale widząc, co się dzieje, natychmiast przerwaliśmy badania.
- I co właściwie zobaczyliście? - zapytał Komendant głosem przypominającym szlifowanie stali narzędziowej.
- To, panie. Zobaczyliśmy to. Odskoczyła jakaś pokrywka i odsłoniła się ta wnęka. I światełka. To wszystko.
Zwykłe światełka...
Zafascynowani pochyliliśmy się do przodu, zaglądając do środka. Tak, była wnęka. A w środku cztery małe
kropelki światła. Zielona, czerwona, pomarańczowa i biała.
- Jaką rolę spełniają? - zapytał mój inkwizytor, przebierając palcami po kolbie pistoletu.
- Mało ważną - odparłem powstrzymując się od ziewnięcia nad błahością tego wszystkiego. - Po prostu obwód
testowy testuje obwody waszego obwodu testowego.
Obojętnie wyciągnąłem palec w stronę rozjarzonych lampek i poczułem, że jego spluwa wdziera mi się w biodro.
- To jakieś brednie. Prawda, natychmiast, albo nie żyjesz.
Bywają sekundy, które zdają się rozciągać przez czas graniczący z wiecznością. To była jedna z takich okazji.
Komendant przebijał mnie wzrokiem. Starałem się przybrać minę niewiniątka. Naukowcy z rozdziawionymi
gębami patrzyli na swego guru. Śmierciobot czekał w wejściu i szczękał sam do siebie, sycząc dymem i
rozglądając się pewnie za kimś, kogo można by ukatrupić. Czas stanął w miejscu i zaczynała nadciągać wieczność.
Otwierało się przede mną bardzo niewiele możliwości.
Na przykład żadna.
- Prawdę mówiąc... - powiedziałem. I zapomniałem języka w gębie. Co ja w końcu mogłem powiedzieć, by zrobić
wrażenie na tym maniaku? Nagle rozległa się straszna eksplozja i przez drzwi wpadły ze szczękiem i grzechotem
odłamki Śmierciobota.
Jak możecie sobie wyobrazić, to naprawdę przykuło ogólną uwagę. Tak samo jak głos, który zabrzmiał chwilę
później.
- Jim... padnij!
Na progu stał Floyd wywijający jakąś bronią. Fido wykonał swoje zadanie i uwolnił go. Załatwił Śmierciobota, a
teraz podejmował dalsze kroki.
Komendant wyszarpnął z pochwy spluwę i uniósł ją gotową do strzału.
Nie padłem, jak mi przykazano, bo owładnęła mną halucynacyjna chwila szaleństwa. Ostatnio za bardzo dawałem
sobą pomiatać i poczułem nagle przemożną chęć drobnej zemsty.
Ś
wiatełka w artefakcie jarzyły się zachęcająco i mój palec wyciągał się ku nim.
Po co?
By dotknąć jednego z kuszących światełek, rzecz jasna. ; Którego?
Co oznaczał który kolor dla starożytnych obcych, konstruktorów tej machiny?
Nie miałem pojęcia.
Ale zielony zawsze kojarzył mi się z „idź".
Zanosząc się histerycznym rechotem, nacisnąłem zielone światełko...
ROZDZIAŁ 26
Na pozór nic się nie stało. Cofnąłem palec i spoglądałem na światełka. Potem na Komendanta i jego wyciągniętą
spluwę, zastanawiając się, czemu z niej nie korzysta.
Później znowu na niego. Zauważyłem, że się nie porusza. To znaczy, stał w absolutnym bezruchu. Jak spara-
liżowany. Skamieniały. Zamroczony i odrętwiały.
Jak wszyscy na tej sali. Floyd stał w drzwiach z podniesioną bronią i ustami otwartymi w nie kończącym się
krzyku. Za nim spostrzegłem, po raz pierwszy, nieruchomego Fida.
Ś
wiat był zakrzepłym kadrem filmowym i tylko ja nie znajdowałem się w tej pułapce. Otaczali mnie ludzie za-
trzymani w trakcie mówienia, chodzenia, poruszania się. Odchyleni ze stanu równowagi, z podniesionymi rękoma,
rozdziawionymi gębami. Znieruchomiali, milczący - martwi?
Ruszyłem w stronę Komendanta, by uwolnić go od pukawki - palec miał zaciśnięty na spuście! Ale z każdym
krokiem czułem coraz silniejszy opór powietrza; było coraz twardsze, aż miałem wrażenie wbijania się w litą
ś
cianę. Nie mogłem już oddychać - powietrze zamieniło się w gęstą ciecz, której nie byłem w stanie wtłoczyć w
płuca.
Nagle ogarnął mnie paniczny lęk - po czym równie szybko ustąpił, gdy zrobiłem krok do tyłu. Znowu czułem się
normalnie. Powietrze było powietrzem, wdychało się je i wydychało zupełnie łatwo.
- Puść w ruch mózgownicę, Jim! - krzyknąłem na siebie. Słowa odbiły się głośnym echem w zalegającej ciszy. -
Coś się dzieje - tylko co? Coś się stało, kiedy dotknąłeś zielonego światełka. To się łączy z artefaktem.
Wbiłem w niego wzrok. Opukałem go kostkami dłoni. Szukałem na ślepo natchnienia. Przyszło!
- Tachjony! Ten drobiazg emituje tachjony - wiemy o tym, bo przecież dzięki temu namierzyła go Aida. Tachjony
-jednostki czasu...
Artefakt zaczął działać - włączyłem go przyciskając światełko. Zielone oznacza „idź". Dokąd?
Bezruch albo szybkość. Albo ja przyspieszyłem, albo świat zwolnił. Jak mogłem to rozróżnić? Z mego punktu
widzenia wszystko wydawało się spowolnione i nieruchome. Artefakt coś zrobił, stworzył projekcję pola
temporalnego lub wstrzymał ruch cząsteczek. Albo wywołał zjawisko zastygnięcia otaczającego świata w
pojedynczej jednostce czasu. Czas stanął wszędzie w polu mojego widzenia -oprócz bezpośredniego sąsiedztwa
aparatu. Przysunąłem się jeszcze bliżej i poklepałem go.
- Mała, dobra maszynko czasu. Siło napędowa, spowalniaczu, hamulcu, blokado czasu - czymkolwiek jesteś.
Zgrabna sztuczka. Tylko co mam dalej robić?
Nie chciała odpowiedzieć. Bo też nie oczekiwałem tego od niej. To był teraz mój problem i musiałem się zmusić
do zastanowienia nad nim bez pośpiechu. Na razie dysponowałem całym czasem, jakiego potrzebowałem. Ale w
końcu będę musiał coś zrobić. To znaczy, nacisnąć pewnie drugi kolorowy guziczek. Albo stać i patrzeć jak
oniemiały na aparat, umierając spokojnie z głodu, pragnienia bądź z innych przyczyn.
Tylko które światełko?
Zielone było dosyć oczywiste - teraz, po fakcie. A decyzję powziąłem na granicy życia i śmierci. Tym razem nie
byłem pewny. Sięgnąłem, ale opuściłem rękę. Mając kupę czasu na dokonanie wyboru, stałem się panem
niezdecydowania. Zielone oznaczało „idź", „włącz", „uruchom". Czy czerwone mogło znaczyć „wyłącz",
„zatrzymaj"? Kto wie? A co z białym i pomarańczowym?
- Jimmy, ciężka sprawa, chłopie. - Powiedziałem to z nadzieją na wesoły ton, ale wyszło bardzo ponuro i
fatalistycznie. Wyłamywałem sobie ręce z niezdecydowania. Nagle przestałem i spojrzałem na dłonie, jakbym
miał tam wydrukowaną odpowiedź. Zobaczyłem jedynie brud za paznokciami.
- Czeka cię to wcześniej czy później, więc zrób to wcześniej, zanim nerwy zawiodą cię kompletnie! - ryknąłem na
siebie. Wyciągnąłem palec - i cofnąłem. Wyglądało na to, że faktycznie nerwy zawiodły mnie kompletnie.
- Weź się w garść, Jim! - rozkazałem. Sięgnąłem do tyłu, wziąłem się za kołnierz i potrząsnąłem sobą najsilniej,
jak mogłem.
Nic z tego. A może na chybił trafił? Co za różnica, szansę nie mniejsze niż na loterii. Wystawiłem palec i obie-
całem sobie, że nacisnę pierwszy z brzegu kolor, kiedy skończę wyliczankę.
- Ene, due, like, fake. Złap...
Nigdy się nie dowiedziałem, co miałem złapać, bo przerwało mi echo zbliżających się korytarzem kroków.
Echo?
Tutaj, gdzie nic się nie poruszało!
Podskoczyłem unosząc ręce w geście samoobrony. Opuściłem je i czekałem, a kroki dudniły coraz głośniej, coraz
bliżej drzwi...
Ś
mignąłem obok zastygłego ciała Floyda.
- Obcy! Potwory! - wysapałem przyhamowując. Chciałem uciec, ale wiedziałem, że nie ma ucieczki.
Dwa obrzydliwe, metalowe monstra. Rozwidlone członki, bryłowate czaszki, rozjarzone ślepia, szponiaste łapy.
Podążały w moją stronę. Zatrzymały się. Sięgnęły...
Nie! Sięgnęły do góry, aby ukręcić sobie łby. Usłyszałem wrzaskliwy rechot i ledwo zdałem sobie sprawę, że to ja
go wydałem.
Obróciły, ukręciły i podniosły...
Hełmy. Z dużą dozą ciekawości spojrzały na mnie dwie nadzwyczaj ludzkie jadaczki. Oddałem im spojrzenia z
równym wzruszeniem. Uświadomiłem sobie, że mimo krótkich włosów istota po lewej stronie to kobieta.
Uśmiechnęła się i przemówiła.
- Wes hal, eltheodige, ac hwa bith thes thinfreond?
Zamrugałem nie kapując ani słowa. Wzruszyłem ramionami i obdarzyłem ich triumfalnym moim zdaniem
uśmiechem. Drugi przybysz potrząsnął głową.
- Unrihte tide, unrihte elde, to earlich eart thu icome!
- Słuchajcie no - wymamrotałem. Miałem tego po dziurki i pilnie potrzebowałem kilku odpowiedzi. - Moglibyście
spróbować esperanta? Starego, dobrego, prostego, drugiego języka galaktycznego, esperanta?
- Oczywiście - powiedziała ukazując śnieżnobiałe zęby w triumfalnym uśmiechu. - Nazywam się Vesta
Timetinker. Mój towarzysz to Othred Timetinker.
- Mąż i żona? - spytałem, nie wiadomo dlaczego.
- Nie, rodzeństwo klanowe. A ty - masz jakieś imię?
- No jasne. James di Griz. Ale wszyscy mówią mi Jim.
- Miło mi cię poznać, Jim. Dziękujemy za włączenie temporyzatora. Odbierzemy go teraz od ciebie.
Ruszyła w kierunku artefaktu - o którym wiedziałem już, że był temporyzatorem. Ale na tym się kończyła moja
skromna wiedza. Zasłoniłem go ciałem i powiedziałem:
- Nie.
- Nie? - Dość ładne czoło Vesty pokryło się bruzdami, a twarz Othreda nabrała nagle ponurego wyglądu. Obró-
ciłem się lekko, by mieć na niego oko.
- Skoro „nie" brzmi zbyt ostro - powiedziałem - to poprawię się i powiem: zaczekaj momencik, jeśli łaska. Może
nie dziękowałaś mi przed chwilą za odnalezienie
urządzenia?
- Dziękowałam.
- Skoro je odnalazłem, to znaczy, że zginęło. A odzyskałaś je za moją sprawą. Uważam, że jesteś mi winna co
najmniej wyjaśnienie.
- Bardzo nam przykro, ale ujawnianie informacji aborygenom temporalnym jest absolutnie zakazane.
Niezbyt to pochlebne, szepnąłem w duchu. Ale byłem na tyle gruboskórny, że to kupiłem.
- Słuchaj, masz przed sobą aborygena, który już wie sporo na ten temat - wyjaśniałem ostrożnie. - Obecnie ja
posiadam wasz temporyzator, wehikuł do myszkowania w czasie. Zdaje się, że wy albo wasi protoplasci nie tylko
straciliście nad nim kontrolę, ale sami zagubiliście się w czasie i przestrzeni. To fatalne, bo nie wolno wam
ujawniać własnych działań mieszkańcom ścieżek czasu, które eksplorujecie.
- Skąd... skąd o tym wiesz? - zapytała.
245
Dobra robota, Jim. Może opanowali lingwistykę, ale na pewno brak im wyobraźni i umiejętności wnioskowania.
Tak trzymać.
- Kiedy my, aborygeni, znaleźliśmy wasz artefakt, myśleliśmy początkowo, że jest to konstrukcja obcych z
dalekiej przeszłości, zbudowana przez dawno przypadłych, wymarłych przed wiekami obcych. Prawdziwe
wyjaśnienie rzecz jasna jest dużo prostsze. Artefakt wysłano z przyszłości, ale wskutek awarii wyrwał się spod
kontroli. - Teraz po prostu zgadywałem, ale ich zaszokowane miny wskazywały, że szło mi dobrze. - Usterka
okazała się niezwykle poważna. Wehikuł nieustannie cofał się w czasie aż do zużycia energii. Po wyczerpaniu
ź
ródeł wewnętrznego zasilania nie mogliście go zlokalizować. Myśleliście, że uległ zniszczeniu. To dlatego
powstała wielka konsternacja, kiedy zasygnalizował swą obecność. I wysłano was po niego.
- Ty... ty czytasz myśli? - wyszeptała. Stanowczo skinąłem głową, że tak.
- Nauka telepatii mentalnej jest bardzo zaawansowana w naszej epoce. Jestem wszakże pewny, że całokształt
wiedzy o naszych zdolnościach psychicznych został usunięty z waszych rejestrów w przyszłości. Teraz jednak po-
wstrzymam swój umysł od czytania. Wiem, że świadomość jawności własnych myśli przed obcymi jest
nadzwyczaj żenująca. - Odwróciłem głowę, stuknąłem się w czoło i znowu popatrzyłem jej w twarz. -
Wyłączyłem tę funkcję. Teraz możemy się porozumiewać słowami.
Spojrzeli po sobie, miny mieli nadal nieprzytomne.
- Proszę mówić. Od tej pory nie wiem, co myślicie. Tylko dzięki mowie możemy wzajemnie poznać nasze
myśli.
- Wiedza o podróżowaniu w czasie jest zakazana -
powiedział Othred.
- Nie do mnie z pretensjami - sami zgubiliście aparat. Zrozumcie, ja już wszystko o nim wiem - tak samo jak moi
bracia w telepatokinezie, którzy słuchają obecnie moich myśli. Ale ślubowaliśmy milczenie! Jeśli chcecie swoją
tajemnicę zachować w tajemnicy, pozostanie ona tajemnicą. Tyle że musicie nam pomóc w utrzymaniu owej
tajemnicy w tajemnicy. Rozejrzyjcie się. Widzicie tego wstrętnego osobnika w rogatym hełmie? Zaraz położy
mnie trupem. A na progu potknęliście się na pewno o szczątki uzbrojonej po zęby śmiercionośnej machiny,
prawda? Kiwacie głowami - to dobrze. Potwór chciał ukatrupić mnie i mojego przyjaciela, ale sam dostał
pierwszy. Jak widać, zwykłe wyłączenie temporyzatora i ucieczka nie wchodzą w rachubę. Pozostawicie za sobą
ś
miertelną i zgubną sytuację.
- Co mamy zrobić? - spytała Yesta.
- Przed ponownym uruchomieniem czasu pomożecie uciec mnie i moim kompanom.
- To powinno być możliwe - stwierdził Othred.
- A więc umowa stoi. Dalej, potrzebuję drugiego temporyzatora. Chciałbym go zabrać ze sobą.
- Zakazane! Niemożliwe!
- Wysłuchajcie mnie, proszę. Wystarczy mi nie działający temporyzator. Realistyczna makieta, która ukryje fakt,
ż
e wy i wasz wehikuł byliście tutaj. Kapujecie?
- Nie.
Zaiste, w przyszłości płodzą tępaków. Albo pozbawionych wyobraźni i temu podobnych. Zaczerpnąłem głęboko
powietrza.
- Uważajcie. Musicie pamiętać, że wszyscy tutejsi uczeni, w aktualnym czasie, wiedzą o istnieniu urządzenia
podobnego do waszego temporyzatora. Tyle że uważają go za obcy artefakt z głębokiej przeszłości. Utwierdźmy
ich w tym przekonaniu. Jeśli nam się to uda, nikt już nigdy nie
dowie się o was ani o waszym zaginionym skarbie. Niech wasi technicy poszukają jakiejś skały sprzed miliona lat
i wyrzeźbią z niej coś podobnego. Podamy to za oryginał, tajemnica zostanie dotrzymana, honor uratowany,
wszystko dobre, co się dobrze kończy.
- Znakomity pomysł - powiedziała Yesta i ze swego pancernego ciucha wyciągnęła mikrofon. - Zaraz każę go
zbudować. Będzie tu za parę sekund...
- Chwileczkę. Chciałbym prosić o jeszcze jedną drobną przysługę. Duplikat musi mieć wbudowane pewne
funkcje, by nasi nie nabrali podejrzeń. Jakieś proste urządzenie, które ulegnie samozniszczeniu po pierwszym
zadziałaniu. Wasi technicy nie będą mieli z tym kłopotu,
daję głowę.
Tym razem musiałem ich przekonywać nieco dłużej, ale w końcu niechętnie się zgodzili. Duplikat stanowił
dokładną kopię oryginału. Wyłonił się przed nami w powietrzu, pomrugując światełkami. Othred sięgnął ręką
ponad głowę i ściągnął go niżej; kiedy mi go podawał, w środku rozlegały
się trzaski.
- Wspaniały - powiedziałem wkładając go pod pachę. - No to w drogę? - Skinęli głowami i nacisnęli
hełmy.
Kazałem swoim temporalnym towarzyszom wyłączyć wpierw pole staży na dłoni Floyda, abym mógł go rozbroić.
Jak u naszego wspólnego wroga, jego palec też zaciskał się na spuście. W jakimż to świecie rodzącego się
niebezpieczeństwa żyjemy! Wepchnąłem spluwę za pasek i kiwnąłem głową na tempotechów.
Muszę to Floydowi oddać - refleks miał fantastyczny. Zakręcił się i skoczył do gardła Othreda w tej samej chwili,
kiedy odzyskał swobodę ruchów - i zatrzymał się na mój okrzyk.
- To przyjaciele, Floyd. Przestań, chłopie! Szpetne monstra, które nas stąd wyciągną. Rozejrzyj się, a zobaczysz,
ż
e wszystkich naszych wrogów poraziła niezdolność czynu - zostaną w tym stanie, póki nie wyjdziemy. Nie
potknij się po drodze o kawałki Śmierciobota. Aha, Vesto, mam prośbę. Stuknij swoją czarodziejską różdżką w ten
kłębek syntetycznej sierści, by mógł się do nas przyłączyć.
- Co się tu dzieje, u licha? - spytał Floyd. Miał zamęt w głowie i mrugając powiekami wytężał mózgownicę, aby
cokolwiek zrozumieć.
- Należy się nam chyba jakieś wyjaśnienie - oznajmiła Aida, a Fido zaszczekał ze złością.
- Popieram wniosek - dodał Floyd.
- Już niedługo. Zaraz jak stąd wyjdziemy. Bądź tak miły i wyprowadź nas na powierzchnię.
Odwróciłem się, aby podziękować moim temporalnym wybawcom, ale obojga już nie było. Nie tylko brakowało
im wyobraźni, ale i manier. Znikając cofnęli także staże czasu; znowu słyszałem odgłos naszych kroków. Ze
zgrozą rzuciłem okiem przez ramię, ale staza należycie obejmowała dalej wroga, jak na to wskazywała
nieruchoma postać ordynarnego Komendanta ze spluwą w dłoni.
- Czas w drogę - powiedziałem. - Nie wiadomo, jak długo te palanty będą tkwiły w jednym miejscu. Marsz!
- Żądam wyjaśnień! - krzyknął Floyd w nie najlepszym nastroju.
- Za moment - bąknąłem wymijająco... i stanąłem jak wryty. Bo przez chwilę byłem opętany jeszcze bardziej
przerażającą myślą. Ta cała zabawa z czasem -jaki miała wpływ na mój termin z trucizną! Szukałem po omacku
komputera w czaszce pod szyją, ale przepadł oczywiście z resztą sprzętu. Ile czasu minęło? Czy trucizna
przystąpiła już do dzieła? Czy miałem wyciągnąć kopyta..?
Zlany potem i drżący, upuściłem zastępczy temporyzator artefaktowy i wziąłem na ręce plastykowego pudla.
- Aido - czy Fido nadaje?
- Oczywiście.
- Jaki mamy czas - to znaczy, który to dzień? Nie, cofam. Połącz się z admirałem. Spytaj go, ile czasu mi zostało.
Kiedy mija termin. Natychmiast - proszę. Nie zadawaj zbędnych pytań. Będzie wiedział, o czym mówisz. Zrób to!
Niezwłocznie!
Powiem wam, że czas wlókł się na bardzo niemrawych nogach. Floyd musiał słyszeć rozpacz w moim głosie, bo
trzymał gębę na kłódkę. Sekunda, minuta - upłynęło subiektywne sto lat, nim otrzymałem odpowiedź. To pewnie
dzieło Aidy - uzyskała w dodatku znakomite połączenie. Ponieważ pierwszym rozmówcą Fida był sam admirał
Stingo.
- Dobrze mieć znowu wiadomość od ciebie, Jim...
- Przestań gadać. Słuchaj. Nie wiem, jaki dzień dzisiaj. Ile czasu do zadziałania trucizny?
- Cóż, Jim. Na twoim miejscu nie martwiłbym się o to...
- Nie jesteś na moim miejscu. Ja się martwię, więc odpowiedz na pytanie albo cię powolutku obedrę ze skóry przy
pierwszej okazji. A propos zabijania... - Nagle głos mi ugrzązł w gardle.
- Ja nie żartowałem. Groźba śmierci wskutek trucizny nie
istnieje.
- Masz odtrutkę?
- Nie. Ale trzydzieści dni minęło. Przedwczoraj!
- M i n ę ł o! To już nie żyję!
Ale żyłem. Mózg mi trzeszczał, szczękał i próbował wskoczyć z powrotem na właściwy bieg. Trzydzieści dni
minęło. Nie ma odtrutki. Żyłem. Słyszałem zgrzytanie własnych zębów, kiedy to powiedziałem.
- A więc zastrzyk, trucizna - dodałem - ta cała szopka była dęta od początku, tak?
- Niestety, chyba tak. i bardzo przepraszam. Ale musisz zrozumieć, że aż do teraz nie wiedziałem o niczym. Tylko
jedna osoba znała prawdę - prowodyr operacji.
- Admirał Benbow!
- Obawiam się, że nie do mnie należy ujawnianie szczegółów.
- Nie musisz tego robić - same wychodzą na jaw. Prawnik, który dał mi zastrzyk, działał zgodnie z instrukcją.
Prawnicy zrobią wszystko, kiedy im dobrze zapłacić. Benbow miał władzę i Benbow wymyślił bajeczkę z
trucizną, żeby mnie trzymać w karbach.
- Być może, Jim, być może. - Jego głos nawet w czasie transmisji za pośrednictwem plastykowego setera cuchnął
nieszczerością i lekceważeniem. - Ale nic nie możemy zrobić. To już przeszłość. Najlepiej zapomnij o wszystkim.
Dobrze?
Skinąłem głową, pomyślałem - i wyszczerzyłem zęby.
- Dobrze, admirale. Puśćmy w niepamięć całą awanturę. Wszystko dobre, co się dobrze kończy, a jutro wstaje
nowy dzień. Nie ma sprawy.
Na razie, dodałem w duchu, ale nie wypowiedziałem na głos owego krótkiego i ważnego suplementu.
- Cieszę się, że rozumiesz, Jim. No to koniec animozji. Puściłem Fida, odwróciłem się, radośnie poklepałem
Floyda w plecy, a potem schyliłem się po lipny artefakt.
- Wygraliśmy, Floyd. Wygraliśmy. Wszystko ci wyjaśnię po drodze. Z najdrobniejszymi detalami. Lecz jak sam
widzisz, jesteśmy wolni i posiadamy artefakt. Zadanie wykonane. A teraz - prowadź, wierny Fido, jeśli pamiętasz
ś
cieżki wejście-wyjście. Tylko nie spiesz się - bo to był naprawdę sądny dzień.
Czułem głód i pragnienie. Ale jeszcze bardziej pragnienie - czego? Zemsty? Nie, zemsta to ślepy zaułek. Jeśli nie
zemsty - to czego?
Przyszedł czas na mały bilans, na krótki przegląd sytuacji. Jak dziecko dałem się wziąć na kant z trucizną. I
dlatego, nim zostanie postawiona ostatnia kropka nad i, nim na wieczny spoczynek trafi ostatni obcy artefakt,
sprawiedliwości stanie się zadość.
Na moich warunkach.
ROZDZIAŁ 27
- Floyd, ponieś to przez chwilę, dobrze? - zapytałem podając mu rzekomy temporyzator. Opuściliśmy ostatni
rozjaśniony tunel i musieliśmy odtąd polegać na Aidzie i jej znajomości drogi. - Odczuwam lekkie zmęczenie.
- Nic dziwnego. Ale musisz zrozumieć - moja cierpliwość właśnie się wyczerpała. Spręż się, wygrzeb jeszcze
trochę energii i gadaj, co się stało. Czuję zamęt w głowie. Pamiętam, że zlikwidowałem Śmierciobota ze spluwy,
którą masz za paskiem. Dostałem ją od Fida. Później skoczyłem przez drzwi i kazałem ci paść na ziemię. Chciałem
rozwalić Komendanta i każdego, kto by mi wszedł w drogę.
- Tak to właśnie pamiętam.
Fido zaszczekał i skręcił do kolejnego mrocznego tunelu, jeszcze ciemniejszego. Floyda ogarnął niepokój.
- Pamiętam, że nacisnąłem spust - nagle ty trzymasz pukawkę, a nie ja, i obok mnie stoją jakieś dwa stwory,
ludzie, roboty, diabli wiedzą. Mrużę oczy i zaglądam do laboratorium. Wszyscy stoją jak zamurowani. Nic się nie
porusza - kompletna martwota. Oglądam się i widzę, że dwie metalowe istoty zniknęły. Czuję, że dostałem
pomieszania zmysłów. Toteż byłbym zobowiązany, gdybyś zechciał łaskawie - tylko szybko - objaśnić mi to
wszystko.
- Sam chciałbym wiedzieć. Widziałem to samo co ty. Nie wiem, co się stało.
- Przecież musisz wiedzieć - rozmawiałeś z nimi!
- Tak? Nie pamiętam. Mam jakąś mgłę przed oczami.
- Jim - nie rób mi tego. Musisz sobie przypomnieć! O czym krzyczałeś do admirała? O jakiejś truciźnie i innym
admirale?
- Na to odpowiedź jest dość prosta. Pewni ludzie szantażem zmusili mnie do udziału w naszej operacji.
Powiedzieli, że zażyłem truciznę i zostało mi trzydzieści dni życia, o ile nie dostanę odtrutki. Żadnej trucizny nie
było -i dlatego nie ma antidotum. Gdy ganialiśmy z kąta w kąt, ja bez przerwy łamałem sobie głowę trucizną i
liczeniem dni do chwili, kiedy kopnę w kalendarz.
Milczał jakiś czas, po czym oznajmił:
- Brzmi dość tragicznie. Jesteś tego pewny?
- Tak. Na dodatek jestem krańcowo wyczerpany, więc bądź łaskaw odłożyć tę rozmowę na później. Chciałbym się
przez moment skoncentrować nad stawianiem stopy przed stopą.
Chcąc nie chcąc, Floyd musiał na razie ustąpić. Gdyż potrzebowałem kilku chwil na głębokie zastanowienie i
sklecenie jakiejś sensownej bajeczki dla niego - i dla pozostałych. Kuśtykałem ze zmęczenia, ciesząc się, że w
tunelach nie napotykamy żadnych przeszkód. Ale na wszelki wypadek ściskałem spluwę w garści. Kiedy Fido
uruchomił klapę wyjściową i ukazał się błękit nieba – westchnąłem z ulgą. Oddałem gnata Floydowi i resztką sił
wygramoliłem się na powierzchnię. Padłem z jękiem, opierając głowę o pień dendronu.
- Trzymasz spluwę, Floyd? - zagadnąłem. - To zwróć mi ten starożytny artefakt, jeśli łaska. Aido, czy jest jakiś
transport w drodze?
- Powinien już być. Przetransmitowałam waszą pozycję, gdy tylko opuściliście podziemie i mogłam obliczyć
współrzędne. Nadciąga pomoc.
I faktycznie - czarna plamka na niebie szybko urosła w szalupę ze starego, dobrego Bezlitosnego. Wylądowała z
przyprawiającym o zgrozę hukiem. Z czymś mi się to kojarzyło, toteż nie zdziwiłem się widokiem kapitana w
otwartych drzwiach.
- Moje gratulacje - powiedział wyciągając rękę. - To wielki sukces, Jim.
- Dzięki - odparłem, kiedy o mały włos nie zmiażdżył mi dłoni swym uściskiem. - Tylko niech pan nie myśli, że to
był chleb z masłem.
- Nigdy! Byłem tam -pamiętasz? Mogę cię uwolnić od tego ciężaru?
- Nie! - wykrzyknąłem i zszokowany usłyszałem ton histerii albo początków obłędu w swoim głosie. A niech tam,
czemu nie! - Oddam go panu, wraz ze szczegółowym opisem jego natury, na spotkaniu.
- Na jakim spotkaniu?
- Które pan zwoła zaraz w Pentagonie. Z udziałem kompletu Stalowych Szczurów. Ostatni zjazd rodzinny, że tak
powiem. Madonetka wróciła już do swej celi w biurze?
- Powinna. Ale nie chciała opuścić planety przed waszym powrotem.
- Wierna do końca! A więc prócz stada Szczurów chciałbym skrzyknąć także kilku innych przyjaciół.
- Przyjaciół? - Tremearne był wyraźnie zmieszany. -Kogo mianowicie?
- No, na przykład tego tłustego samca, opryszka Svinjara. Króla Machmenów. Dalej może pan zaprosić Żelaznego
Johna i Matę. Siebie też pan zaproś. Uczyni to z nas interesującą paczkę.
- Interesującą - owszem! Ale niemożliwą. Żadnemu banicie na tym więziennym globie nie wolno przekroczyć
progów Pentagonu.
- Naprawdę? A ja myślałem, że nikt inny tylko pan zamierzał stanąć na głowie, aby opróżnić i uprzątnąć
Liokukae?
- No tak... ale...
- Nadszedł czas, kapitanie. Na spotkaniu zamierzam nie tylko pokazać obcy artefakt i ujawnić jego tajemnicę -
chcę też opowiedzieć wszystkim, jaki los czeka tę planetę.
- Jaki?
- Jest pan zaproszony na spotkanie. Wtedy się pan
dowie.
- Trudno je będzie zorganizować.
- Tak, wiem. - Pokazałem na Floyda. - Proszę go zapytać o dziwne rzeczy, jakie wydarzyły się u Przetrwalistów.
Admirał Stingo potwierdzi jego słowa. Jest tu więcej spraw do uporządkowania, niż pan myśli. Niech pan zbierze
do kupy wszystkie argumenty, skonsultuje się z przełożonymi i zaopiekuje się tym. - Podałem artefaktowy
artefakt. - I proszę mnie nie budzić przed załatwieniem sprawy.
Wdrapałem się mozolnie do ładownika. Pchnąłem do góry oparcia foteli w tylnym rzędzie. Wyciągnąłem się i
natychmiast zasnąłem.
Następnym doznaniem było delikatne szarpanie mnie za rękę przez Floyda.
- Jesteśmy już w Pentagonie. Zebranie odbędzie się zgodnie z twoimi życzeniami. Zamówiłem ci śniadanie i
czystą odzież. Będą gotowe razem z tobą.
Prysznic zionął ciepłą wodą i gorącym powietrzem. Sterczałem pod nim o wiele za długo. Ale czynił cuda nie
tylko z moim samopoczuciem - z obolałymi mięśniami także. Nie spieszyło mi się. Zorganizowali spotkanie - na
moich warunkach - jedynie dlatego, że nie mieli wyboru. Kazaliby mi się wypchać, gdyby mogli. Ale badający
artefakt laboranci znaleźli figę z makiem. Floyd opowiedział im pewnie swoją pogmatwaną wersję zdarzeń o tym,
co się działo, jak wpadł do pracowni z gnatem w ręku. Niesamowicie pogmatwaną. Wyciągnęli w końcu wniosek,
ż
e jeśli chcą poznać wypadki w podziemnym laboratorium, muszą mnie skłonić do puszczenia farby. Mając tyle
sukcesów w prawdomówności, sądzili zapewne, że potrafią zrobić ze mną, co im się podoba.
- No dobra, Jim - powiedziałem do swego roześmianego i ulizanego odbicia w lustrze, przyczesując dokładnie
włosy. - Dajmy im to, na czym im tak zależy.
Za przewodnika miałem Floyda. Przytupywał do taktu ze mną w labiryncie korytarzy do samej sali kon-
ferencyjnej.
- Cześć, kochani! - zawołałem radośnie na powitanie dalekim od przychylności twarzom.
Jedynie Madonetka oddała mi uśmiech i zamachała na próbę ręką. Admirał Stingo był poważny, Tremearne
-zamknięty w sobie, tak samo jak Mata. Floyd miał zgnębioną minę - ale mrugnął do mnie, kiedy posłałem mu
szybkie spojrzenie. Żelazny John i Svinjar siedzieli przykuci do krzeseł, inaczej by mnie zatłukli na miejscu. A tak
zostało
im tylko napinanie muskułów, że mało im gały nie wyskoczyły z morderczej wściekłości. Z rozkoszą patrzyłem na
obandażowaną czaszkę i rękę na temblaku mojego rudego przyjaciela. Pradawny artefakt leżał przed nimi na stole.
Poszedłem i usiadłem obok na krawędzi blatu.
- Opowiedz nam o nim - powiedział z dozą rozsądku i przyjaźni admirał Stingo.
- Jeszcze nie teraz, admirale. Rozumiem, że waszym technikom nie udało się go rozpracować?
- Stwierdzili, że ma ponad milion lat. To wszystko.
- Niedużo tego. Najpierw jednak chciałbym przedstawić parę osób. Ten potłuczony jegomość o rudym puchu to
Ż
elazny John. Przywódca kultu, który zamierzacie teraz zlikwidować. Możecie go odesłać na leczenie do zakładu
dla obłąkanych morderców. Razem z tłuściochem, który rozwala się obok niego. Są tutaj, bo chciałem wam
pokazać, do czego wasza polityka dobrodusznej nieinterwencji doprowadziła mieszkańców tego galaktycznego
ś
mietnika.
Wyszczerzyłem zęby i czekałem, aż ustaną złorzeczenia i plucie. Następnie z sympatią pokiwałem głową nad tą
szkodliwą dla zdrowia parką.
- Czy ktoś z obecnych chciałby żyć w tego rodzaju społeczeństwie, na jakie narażacie niewinnych i bezbronnych
mieszkańców Liokukae? Trzeba powołać komitet. Stworzyć plany oswobodzenia z niewoli kobiet i dzieci.
Przekonacie się, że Mata może udzielić wam kilku dobrych rad w tej dziedzinie. Niektórych mężczyzn na planecie
lepiej przesłuchiwać oddzielnie. Jednemu czy drugiemu zapewne podoba się ich świat takim, jakim jest. Reszta
zasługuje na lepszy los. Ale to dotyczy przyszłości. Najpierw rzućmy światło na przeszłość. Daję głowę, że
członkowie mojej kapeli boleją nad rozpadem Stalowych Szczurów. Daliśmy ostatni występ, zaśpiewaliśmy
ostatnią pieśń. Sprawiliśmy
się całkiem nieźle jak na zgraję amatorów. Młodociany kryminalista, admirał, spec od walk na gołe pięści oraz...
kim jesteś naprawdę, Madonetko? Tylko nie mydlij mi znowu oczu jakąś wyimaginowaną pracą urzędniczą. To
nie w twoim stylu. Wszyscy otworzyli dusze - na co czekasz? Wyprostowała się marszcząc brwi - a potem się
uśmiechnęła.
- Zasługujesz na prawdę, Jim. Moje biuro faktycznie istnieje. Tyle że w Galaksia Universitato, wykładam w
katedrze archeologii. Uniwersytet wyłożył tyle pieniędzy, że nalegał na swego reprezentanta.
- Cieszę się, że to ty nim zostałaś, pani profesorko. Współpraca z tobą to pasmo uciech. - Posłałem jej całusa.
Skradła go z powietrza i oddmuchnęła z powrotem.
- Nie wiedziałem o tym! - żachnął się admirał Stingo. -Zdaje się, że w tak zwanej operacji odzyskiwania artefaktu
istnieją nieznane poziomy tajności i fałszu. Im więcej się dowiaduję - tym bardziej mi to cuchnie. I tym wyraźniej
odciska się na tym pieczęć Śmierdziela Benbowa.
- To poufny przydomek i będzie skreślony z protokołu - zazgrzytał obrzydliwie znajomy głos od strony gwał-
townie otwieranych drzwi. - Gry i zabawy się skończyły. Siadaj, di Griz. Ja tu teraz dowodzę.
- Jak ja żyję i oddycham! - Przepełniony radością odwróciłem się przed wiecznie skrzywioną gębę admirała
Benbowa. - To chyba zbyt piękne, aby było prawdziwe. Stary truciciel osobiście - we własnej osobie.
- Przymknij się. To rozkaz. Stingiem zatrzęsło.
- Benbow, ty sukinsynu - kombinujesz za moimi plecami? Są jeszcze sprawy, o których ja nawet nie wiem?
- Dużo więcej. Ale twoje zapotrzebowanie na wiedzę sięga dużo niżej wtajemniczonej hierarchii dowodzenia.
Weź więc przykład z tego grandziarza i przymknij się.
- Koniec z pańskimi rozkazami, Benbow - wtrąciłem. Z pewną niechęcią, bo nic mnie tak nie rajcuje, jak widok
dwóch admirałów skaczących sobie do gardła. Ale szkoda było czasu na igraszki. Najpierw obowiązki. -Teraz
powiedz mi pan prawdę dla odmiany. Czy to pan wpadł na pomysł, aby mi podać lipną trzydziestodniową
truciznę?
- Oczywiście. Umiem postępować z kryminalistami. Żadnego zaufania, sam strach. I absolutna kontrola.
-Krokodyle wargi wykrzywiły się w lodowatym uśmiechu. -Zademonstruję ci, jak to działa.
Strzelił z palców i do sali wpadł pomocnik ze znajomym zawiniątkiem. Admirał podniósł pakunek i żmijowaty
uśmiech zrobił się jeszcze szerszy.
- Nie sądziłeś chyba, że pozwolę ci z tym prysnąć, co?
To była paczka z trzema milionami kredytek, którą wysłałem pod opiekę do profesora Van Divera. Moje
honorarium za narażanie życia, dobrze zasłużona nagroda. Teraz w rękach wroga. Nie tylko miałem to gdzieś - nie
posiadałem się z radości.
- Serdeczne dzięki, admirale - zarechotałem. - Krąg się zatoczył, koło zamknęło. Zabawa skończona, artefakt
odzyskany. Ostatnia pieśń przebrzmiała. Dziękuję, dziękuję...
- Nie rżnij wesołka, di Griz - bo wpadłeś w gówno po same uszy. Nie dasz gardła za obrabowanie Mennicy, ale
czeka cię zasłużone więzienie. Honorarium, które wydarłeś uniwerkowi, wróci teraz do niego. Razem z artefak-
tem...
- Aha, przypomnieliśmy sobie nareszcie. Nie chce pan wiedzieć, czym on jest, jak działa?
- Nie. Nie moja działka. Niech się uniwerek o to martwi. Od początku byłem przeciw całej awanturze. Już
po wszystkim i odtąd życie będzie się toczyć tak jak przedtem.
- Na tej nikczemnej planecie również?
- Oczywiście. Nie pozwolimy żadnym filantropom sabotować zdrowych rządów prawa.
- Admirale - zaiste, podziwiam pana - odparłem wstając i zwracając się do zasłuchanej publiczności. -Słyszysz,
Ż
elazny Johnie? Możesz wracać do starych obowiązków na dnie jeziora, gdy już podleczysz stare kości. Svinjar,
czekamy na nowe trupy i bezeceństwa z twojej strony. Wróci prawo i porządek - na warunkach admirała Benbowa.
- Aresztować tego człowieka! - rozkazał. Dwóch uzbrojonych agentów wpadło do pokoju i skręciło w moją stronę.
- Pójdę grzecznie - poinformowałem. Wykonałem półobrót i dotknąłem artefaktu, tak jak mnie poinstruowano. -
Ale sam.
Zapadła taka cisza, że mogłem usłyszeć spadający włos. Ale rzecz jasna żaden włos nie mógł spaść.
Nic nie mogło się poruszyć, nic się nie poruszało. Dopiero po dłuższej chwili.
Poza mną, ma się rozumieć. Podreptałem na drugi koniec sali nucąc „Nie ma kary zbyt okrutnej dla nie-
przyjaciela". Uwolniłem admirała od mego ciężko zarobionego honorarium, śmiejąc się dobrotliwie w tę jego
wściekłą i zastygłą buźkę. Masz tak sterczeć dłuższą chwilę. Odwróciłem się i pomachałem ręką posągowemu
audytorium.
- Z tego wszystkiego najlepsza była praca ze Stalowymi Szczurami. Dziękuję, kochani. Panu też, kapitanie
Tremearne. Szczerze mówiąc - nie tylko dziękuję panu - ale chciałbym również prosić o niewielką pomoc.
Z tymi słowy podszedłem i dotknąłem ręki kapitana. Zamknąłem go w polu odpornym na staże czasu, które mnie
otaczało.
- W czym mam ci pomóc? - Przeciągnął wzrokiem po nieruchomej scenerii i dodał ze zdziwieniem: - Co się
dzieje?
- To co widać. Nikt nie jest ranny, ale nikt się nie poruszy przez dłuższą chwilę. Staza czasu. Kiedy ją opuszczą,
nie będą wiedzieć, że w niej byli.
- To samo spotkało Floyda?
- Żebyś pan wiedział.
- Co?
- Podróżnicy w czasie. Obcy artefakt nie jest wcale obcy - to tylko konstrukcja ludzi z odległej przyszłości,
wysłana wstecz i zagubiona w czasie. Ślubowałem nikomu nie mówić. Uczynię ten jeden wyjątek, bo potrzebuję
pańskiej pomocy.
- W czym?
- W wydostaniu stąd pana i mnie, byśmy mogli przystąpić do porządków na tej zgniłej planecie. To nasz
obowiązek. Dopiero co przybył admirał Benbow, jak pan widział, więc na orbicie krąży teraz statek
międzygwiezdny. Porwiemy z panem jakiś transport i skoczymy na górę. Kiedy tam przyfruniemy, wykorzysta
pan swój stopień, spryt i gwałtowne maniery do tego, byśmy mogli wejść na pokład i prysnąć z Liokukae. Po
powrocie na łono cywilizacji nadamy wielki rozgłos łajdactwom, jakie czynią ludzie na tej planecie. Będzie
skandal i posypią się głowy.
- Moja pierwsza. Trybunał wojskowy, murowana degradacja i stuprocentowe dożywocie.
- Nie powinno być tak źle. Jeśli przeciągniemy siły światła na naszą stronę, to siły ciemności nie zdołają pana
tknąć.
- Trzeba czasu...
- Kapitanie - przeszedłem do konkretów. - Tego akurat nam nie brakuje! Jest go dobre sześć miesięcy. Tyle potrwa
staza. Nie będą wiedzieć, nie będą świadomi upływu choćby jednej sekundy. Cóż to będzie za panika, kiedy
odkryją tyle zmian wokół siebie w trakcie drzemki. Po moim wyjściu staza scali się samoczynnie, nieprzenikalna,
nieprzepuszczalna. Zanim ustąpi, kampania na rzecz reform odniesie sukces i więzienna planeta będzie już tylko
złym snem.
- A ja w cywilu, bez pracy, emerytury - jak się mogę spodziewać.
- I niejeden człowiek zazna pełni życia i szczęścia, zamiast ginąć lub żyć w pogardzie. Poza tym armia to nie
miejsce dla dorosłego mężczyzny. Z milionem kredytek w banku może pan kupować prawników, używać życia,
zapomnieć o przeszłości.
- Z jakim milionem?
- Łapówką, którą zamierzam wpłacić na pańskie za-szyfrowane konto, abyś pan na tym nie stracił. Zamachał mi
pięścią przed nosem.
- Kanciarz z ciebie, di Griz! Myślisz, że się zniżę do twojego przestępczego, kanciarskiego poziomu?
- Nie. Ale może pan zostać prezesem fundacji „Ratujmy Liokukae", założonej przez anonimowego dobroczyńcę.
Spiorunował mnie wzrokiem i otworzył usta, aby zaprotestować. Powstrzymał się jednak i parsknął śmiechem.
- Jim - nie poznaję cię! Co, u licha - zgoda! Ale na moich warunkach, rozumiesz?
- Zrozumiałem. Podaj mi pan tylko adres na kopertę z czekiem.
- Dobrze. Na razie poszukamy ci jakiegoś munduru, a później sfabrykuję kilka zamówień spedycyjnych. Czuję, że
polubię życie cywila.
- Polubi pan, polubi. Idziemy?
Poszliśmy. Krok w krok w nader wojskowym stylu. Maszerując ku przyszłości, ku lepszej, jaśniejszej przyszłości.
Blues zaśpiewany. Strona odwrócona, rozdział zakończony. Tremearne wykona dobrą robotę i uprzątnie ten
okropny świat. Ja się sprawię równie dobrze, zmykając chyłkiem w szczeliny społeczeństwa.