Mary Lynn Baxter
Kobiet Danclera
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Czy dzisiaj go zobaczy? Czy Dancler dzisiaj wróci? Przerażona tą myślą, Marlee Bishop gwałtownie
usiadła na łóżku i zrobiła parę głębokich wdechów. Doskonale wiedziała, gdzie się znajduje, lecz
rozejrzała się wokół, próbując się opanować. Opadła na poduszkę, a z jej ust wyrwał się cichy jęk.
Leżała z szeroko otwartymi oczami, wsłuchując się w ciszę.
Spojrzała w okno. Wschodzące słońce zabarwiło niebo na pomarańczowo-żółty kolor. Nie ma to
jak wschód słońca we wschodnim Teksasie, pomyślała, wstając.
Przeciągnęła się i spojrzała na łąkę i pasące się na niej bydło. Za łąką widać było dęby i sosny.
Kiedy Marlee była mała, myślała, że te drzewa sięgają nieba i że mieszkanie na ranczo Dancler B
równa się przebywaniu w raju.
Teraz uważała inaczej. Zmarszczyła brwi. Myśl o pozostaniu na ranczo była nie do zniesienia, a
jednak Marlee wiedziała, że niema wyboru. Musiała wyzdrowieć. Był to warunek powrotu do świata
pokazów i modelek; świata, który pokochała.
Uniosła palec do twarzy, dotykając strużki spływającej po policzku. Łzy. Jęknęła i w tej samej chwili
poczuła ucisk w piersiach. Gdyby nie złapała w Paryżu infekcji wirusowej, która tak osłabiła jej
organizm, że nie mógł podołać wyczerpującej pracy ... Gdyby tylko... Wiele o tym myślała w ciągu
tygodnia spędzonego na ranczo.
Owczarek collie, należący do macochy Marlee, zaszczekał przy tylnych drzwiach, domagając się
jedzenia. Świerszcze grały tak, jakby współzawodniczyły ze sobą. N a szczycie dębu bawiły się dwie
wiewiórki. Och, tak, pomyślała Marlee, przyszła wiosna i stworzenia stały się niespokojne. Z nią
działo się to samo.
Przyrzekła sobie jednak, że nie wszystko stracone.
Wyzdrowieje i wypełni swoje zadanie, bez względu na Danclera. Raz jeszcze poczuła skurcz w
piersiach na samą myśl o nim - swoim przybranym bracie, Johnie Danclerze. W takim razie nie myśl o
nim, napomniała siebie, kierując się w stronę łazienki. Może nie wróci w tym tygodniu. Było to
wątpliwe, ale prawdopodobne, i mogła mieć taką nadzieję.
Nagle zadzwonił telefon, przerywając zamyślenie Marlee. Zbliżyła się do biurka i podniosła
słuchawkę. W drugim pokoju Connie zrobiła to samo.
- Halo? - rzuciła Marlee.
- To ty, Marlee?
Brzęknęła odłożona słuchawka drugiego aparatu. - Cześć, Jerome - powiedziała z radością, której
wcale nie czuła.
- Jak się masz, dziecinko? Marlee opadła na krzesło. - Chyba lepiej. A ty?
- Okropnie - jęknął. - Tak bardzo za tobą tęsknię.
Marlee przywołała w wyobraźni obraz swego agenta i przyjaciela, Jerome'a Powella, który wkrótce
mógł stać się kimś więcej w jej życiu. Oświadczył się jej, lecz jeszcze nie udzieliła mu odpowiedzi.
Nie był jej obojętny i wiele mu zawdzięczała. Z całą pewnością miał znaczny udział w rozwoju jej
kariery, ale czy Marlee kochała go tak, jak on ją? Nie. Mimo to zastanawiała się nad jego propozycją.
Mieli ze sobą wiele wspólnego, a poza tym Jerome był przystojny i czarujący.
Średniego wzrostu, o włosach blond, wspaniale kontrastujących z jego opalenizną. Miał także
rewelacyjne białe zęby i zielone oczy, ocienione gęstymi, czarnymi rzęsami. Niewątpliwie stanowił
cenną zdobycz. Gdyby tylko mogła...
- Marlee, jesteś tam? Potrząsnęła głową.
- Przepraszam, chyba się jeszcze nie obudziłam.
- Kiedy mogę przyjechać do tego zakazanego
miejsca i zobaczyć cię?
Marlee najeżyła się. Ona mogła marudzić i narzekać, że nudzi się na ranczo, ale nie podobało jej
się, gdy robił to ktoś inny.
- To "zakazane miejsce", jak je nazywasz, nie jest takie złe. Przynajmniej nabieram tu sił.
- T o wspaniale. Zresztą między innymi po to tam pojechałaś. - Przerwał. - No dobrze, rozmawiałaś
już z bratem?
Westchnęła.
- Nie, Jerome, nie rozmawiałam.
- Dlaczego?
- Ponieważ go nie ma.
- Nie ma?
Stłumiła narastające zniecierpliwienie.
- Mój przybrany brat pojechał do Kalifornii po srebro do siodeł.
Jerome westchnął.
- Siodła. Boże, nie zniósłbym myśli o tym, że tak mam zarabiać na życie.
- Wyrób siodeł jest sztuką -rzuciła, broniąc Danclera. Świadomość, że stanęła w jego obronie, była
szokująca. Poza tym nie widziała go przez długi czas, dokładnie przez pięć lat.
- Tak, ale to mi... nam nie pomoże - szybko dokończył Jerome.
Marlee stłumiła kolejne westchnienie. - Zdobędę pieniądze, nie martw się·
Jakby czując, że posunął się za daleko, Jerome zmienił ton.
- Och, maleństwo, wcale się o to nie martwię. Chcę tylko, żebyś wyzdrowiała, żebyśmy znów byli
razem i żebyś robiła to, w czym jesteś najlepsza. - Przerwał i westchnął. - Nie uwierzysz, jak wielkie
jest zapotrzebowanie na twoją osobę. Od kiedy zainteresował się tobą "Redbook" i CNN, jesteś
gwiazdą.
Po plecach Marlee przebiegł dreszcz podniecenia. - Och, Jerome, nie mogę się doczekać powrotu.
- Byle nie za szybko. Wdałem się w pewien interes.
- Jaki interes?
_ Aha! Nie powiem ci, w każdym razie nie teraz. Jeśli wypali, będziesz uszczęśliwiona. -
Zachichotał. - Będziemy uszczęśliwieni.
Marlee wiedziała, że wypytywanie nie ma sensu. Jerome opowie jej o wszystkim, kiedy uzna to za
stosowne.
_ W porządku - zgodziła się. - Jeśli nie chcesz mi powiedzieć, nawet o tym nie wspominaj. .
_ Słuchaj, muszę kończyć rozmowę - rzucił - Zadzwonię później. Całuję, kocham cię·
Marlee siedziała przy biurku, słuchając sygnału.
Potem drżącą dłonią odłożyła słuchawkę. Rozmowy z Jerome'em rozstrajały ją. Zaczynała tęsknić za
miejskim życiem i swoją pracą. Na co dzień mieszkała w Houston, ale większość czasu spędzała w
Nowym Jorku i za granicą.
Rozległo się pukanie do drzwi.
- Otwarte! - zawołała.
Do pokoju zajrzała macocha. - Dzień dobry.
- Cześć, Connie- powiedziała ciepło Marlee, unosząc głowę.
Connie Bishop była przystojną, silną kobietą o brązowych włosach przyprószonych siwizną,
obciętych krótko, tak, że fryzura podkreślała naturalne loki. Zresztą gdyby nawet była brzydka, nie
miałoby to znaczenia. Marlee zawsze ją uwielbiała.
Niebieskie, błyszczące oczy Connie z uwagą wpatrywały się w Marlee.
- Powinnaś jeszcze spać.
- Chciałabym, ale przyzwyczaiłam się do wstawania o świcie i budzę się rano, choć nie mam nic do
roboty.
Connie skrzywiła się.
- To niedobrze. Musimy coś na to poradzić.
- Nie sądzę. - Marlee z uśmiechem potrząsnęła głową. - Nawet nie myśl o przygotowaniu mi którejś
z tych twoich słynnych silnych trucizn.
Connie zaśmiała się.
- Przecież pomagają; przynajmniej niektóre.
- Wolę twoją kawę.
- Jest już zaparzona i czeka. - Spoważniała. - Po tygodniu wyglądasz o wiele lepiej. Jak tylko uda
mi się obłożyć ciałem te kości...
- Obawiam się, że to niemożliwe - przerwała jej Marlee. - Muszę być w stanie prezentować na
wybiegu stroje w najmniejszym rozmiarze.
Na twarzy macochy pojawił się grymas.
- Jeśli schudniesz jeszcze trochę, porwie cię wiatr.
- Niestety, takie są zasady tej gry.
Connie westchnęła.
- Zaraz zejdę na dół - rzuciła Marlee ze śmiechem. Po wyjściu macochy wzięła prysznic, zrobiła
makijaż i włożyła szorty. Wybrała koszulkę z kieszeniami na piersiach, dzięki czemu nie musiała
wkładać biustonosza. Zapięła sandały i zeszła na dół.
Dom był obszerny i wygodny. Marlee wprowadziła się do niego, gdy' miała sześć lat. Odkąd
pamiętała, kojarzył się jej z bezpieczeństwem. To się nie zmieniło, choć teraz wolała pełne emocji
życie w mieście niż spokojną farmę. Podejrzewała, że Connie wie i boleje nad tym, ale nie mogła
powiedzieć jej tego wprost.
Przed wyjazdem powiedziała macosze tylko tyle, że musi zacząć żyć na własny rachunek. Connie
nie protestowała i pozwoliła jej odejść. Z Danclerem jednak sprawa przedstawiała się inaczej.
Zadrżała i pomyślała o czymś innym.
Connie stała przy kuchence gazowej i smażyła na patelni kawałek mięsa. Olbrzymia słoneczna
kuchnia z okrągłym, dębowym stołem pośrodku i kilkoma krzesłami zawsze była ulubionym
pomieszczeniem Marlee. To również się nie zmieniło.
- Mam nadzieję, że nie przygotowujesz tego dla mnie - powiedziała Marlee, nalewając sobie kawę·
- Oczywiście, że tak, i w dodatku to zjesz.
- Słuchaj, Connie ...
- Nie będzie żadnego "słuchania", młoda damo.
Obiecałam, że postawię cię na nogi i zrobię to. Poza tym to mięso z indyka, w dziewięćdziesięciu
ośmiu procentach wolne od tłuszczu.
- Och, Connie, jesteś kochana i rozpieszczasz mnie.
- Hmm, rozpieszczałabym cię bardziej, gdybyś częściej przyjeżdżała do domu.
Marlee wydęła wargi. - Wiem, ale przy mojej pracy to niemożliwe.
- Skoro mówimy o twojej pracy - powiedziała
Connie, odkręcając gaz mocniej, tak, że mięso zaskwierczało. - Co zrobisz za jakieś pięć lat? Będziesz
miała wtedy trzydziestkę. Czy to w tym wieku modelki myślą o odejściu?
- Tylko dlatego, że zmuszają je do tego młodsze i ładniejsze dziewczyny.
- A więc myślisz, że przegrasz z konkurencją? Marlee omawiała już z Connie swoje plany na
przyszłość, ale najwyraźniej macocha nie była z nich zadowolona.
- Jeśli tak się stanie, będę miała udział w agencji, która powinna kwitnąć. Przynajmniej będę nadal
związana ze swoim zawodem.
Connie nie odpowiedziała od razu. Zdjęła mięso z patelni i położyła je na papierowym ręczniku,
żeby odsączyć tłuszcz. Potem spojrzała na Marlee; kąciki jej warg opadły.
- Myślisz, że to rozsądne inwestować w tak duży interes? - Zmarszczyła brwi. - Poza tym, czy dobrze
znasz Jerome'a1 Interesowałaś się jego przeszłością? - Connie! Myślałam, że tylko Dancler może
zadawać takie pytania.
Connie zaczerwieniła się i uniosła dumnie głowę. - Przykro mi, ale nie ufam temu młodemu człowie-
kowi.
- A ja tak. - stwierdziła sucho Marlee. - On mnie kocha. Wiem z doświadczenia: on wie, co robi.
Chodzi tylko o to, że nie ma ani pieniędzy, ani znajomości, żeby założyć agencję samodzielnie.
- Czy powiedział ci to wprost i poprosił o pieniądze?
- Nie, ja mu to zaoferowałam, pod warunkiem, że przyjmie mnie jako wspólniczkę.
- Rozumiem - odpowiedziała Connie. Zacisnęła wargi i zajęła się wbijaniem jajek do miski.
Marlee przyglądała się, jak macocha wlewa jajka na patelnię, na której przed chwilą smażyła
mięso. Od lat nie jadła tradycyjnego śniadania, choć Connie próbowała robić je od początku tygodnia.
Tego dnia nie zapytała - po prostu przygotowała.
Marlee straciła apetyt, ale wiedziała, że ze względu na Connie będzie musiała coś zjeść.
- Myślisz, że będę miała kłopoty z Danclerem?
- Znała odpowiedź, lecz chciała uzyskać potwierdzenie.
Connie przełożyła jajecznicę do miski
i
wyjęła z piekarnika brązowe herbatniki.
- Tak - powiedziała w końcu.
Oczy Marlee zabłysły.
- To moje pieniądze, tatuś mi je zostawił.
- To prawda, skarbie, ale Dancler jest twoim opiekunem i powinien sprawować nad tobą kontrolę
do dwudziestego ósmego roku życia.
- Twardy orzech do zgryzienia - rzuciła Marlee.
- Dlaczego tatuś nie pozwolił tobie zaopiekować się moimi pieniędzmi?
Connie uśmiechnęła się.
- Prawdopodobnie wiedział, że możesz mnie owinąć wokół palca.
- Z Danclerem to się nie uda. Trzęsie się o te pieniądze jak o swoje.
- Kochanie, chce dla ciebie jak najlepiej. Wiesz, że traktuje cię jak siostrę i troszczy się o ciebie.
- Nie sądzę, żeby umiał troszczyć się o kogoś poza sobą - wybuchnęła Marlee natychmiast poczuła
się okropnie, widząc ból na twarzy macochy. Dlaczego nie pomyślała, zanim to powiedziała?
- Wiesz, że to z powodu pracy. Życie łowcy nagród jest pełne niebezpieczeństw.
- Czy dlatego rzucił to zajęcie i wrócił do domu?
- Nie jestem pewna - powiedziała cicho Connie.
Postawiła talerze na stole i usiadła naprzeciwko Marlee. Żadna z nich nie sięgnęła po parującą
jajecznicę. Marlee popijała kawę i obserwowała twarz macochy.
- Stało się coś strasznego, co skłoniło go do przyjazdu tutaj, ale nie chce o tym mówić, więc go o
nic nie pytam. - Connie nie udało się zapanować nad drżeniem głosu. - Martwię się o niego. Dzięki
Bogu, zainteresował się wyrobem siodeł. Po śmierci Damona warsztat zaczął podupadać, a ja nie
mogłam na to patrzeć.
Damon był bratem Connie. Prowadził sklep z siodłami i interes kwitł. Zmarł pięć lat temu. Marlee
przyjechała na pogrzeb i właśnie wtedy widziała Danclera po raz ostatni.
- Cieszę się, że robi to, czego po nim oczekujesz - powiedziała Marlee. - Teraz jednak uczyni coś
dla mnie, czy tego chce, czy nie.
- Mam nadzieję, że nie będziecie kłócić się przez cały czas. Kiedyś byliście takimi dobrymi
przyjaciółmi. - To było zanim ... - Marlee przerwała i zacisnęła wargi.
- Mów dalej - nalegała Connie.
- Nieważne, to nic takiego.
- Musi być ważne, skoro chodzi o moje dzieci.
- Och, Connie - westchnęła żałując, że sprawiła macosze ból. - Wszystko się zmienia.
.
- Wiem. I to jest niedobre.
- Patrzcie, patrzcie. Córka marnotrawna zdecydowała się wrócić do domu.
Były tak pogrążone w rozmowie, że nie zauważyły nadejścia trzeciej osoby.
Marlee zamarła, rozpoznając natychmiast niski, chrapliwy głos. Jej serce zadrżało, gdy obróciła się
i spojrzała w niebieskie oczy przybranego brata.
Przesunęła językiem po wyschniętych wargach. - Cześć, Dancler.
ROZDZIAŁ DRUGI
John Shaw Dancler oderwał się od framugi drzwi i ruszył w głąb pomieszczenia. Wyglądał tak,
jakby właśnie wrócił z podróży: w wyblakłych dżinsach, niebieskiej koszuli i zakurzonych butach.
Jego oczy były intensywnie błękitne i niepokojące.
Marlee chciała coś powiedzieć, żeby uspokoić rozdygotane nerwy. Nawet otworzyła usta, ale nic
się nie wydobyło ze ściśniętego gardła.
Dancler nie miał takich problemów.
- Jak długo zostaniesz tym razem, siostrzyczko? W jego tonie brzmiała kpina, ale Marlee
postanowiła to zignorować. Nie chciała mu pokazać, jak bardzo wytrąca ją z równowagi.
- Tak długo, żeby wyzdrowieć. -Przerwała i spojrzała na niego. - Nieważne, ile czasu to potrwa; na
pewno zostanę tu dłużej niż ty.
Uśmiechnął się i zdjął kapelusz.
Marlee zauważyła, że jego włosy są potargane, jakby nie zadał sobie trudu uczesania ich rano.
- Nadal masz ostry język, tak? - zapytał.
- Hej, wy - wtrąciła się Connie, przenosząc wzrok z jednego na drugie. - Z pewnością możecie być
dla siebie grzeczniejsi po tak długiej rozłące.
- Przepraszam, mamo - powiedział Dancler. Pochylił się i pocałował ją w policzek.
Connie uśmiechnęła się.
- Nie wydaje ci się, że Marlee też na to zasługuje?
Dancler spojrzał na Marlee. Jego spojrzenie zdawało się docierać do jej duszy.
- Chcesz całusa, siostro?
Marlee zaczerwieniła się. Nie wiedziała, czego pragnie bardziej - chlusnąć kawą w jego twarz czy
rzucić mu się w ramiona. Zamiast tego oświadczyła zwięźle: -Bynajmniej.
Dancler zaśmiał się. - Tak myślałem.
- Dzieci, dzieci - rzuciła Connie z uśmiechem.
Jej oczy nie uśmiechały się i Marlee zauważyła to.
Niepokoił ją fakt, że w ciągu kilku sekund atmosfera w kuchni zmieniła się z przyjaznej we wrogą·
- A więc ... odpoczywałaś? - zapytał Dancler, podchodząc do kuchenki i nakładając sobie mięso na
talerz.
Marlee straciła zainteresowanie zawartością swego.
Myśl o jedzeniu zimnych jajek wywoływ~ła mdł?ści. Prawdę mówiąc, robiło się jej niedobrze me na
WIdok jedzenia, lecz na skutek rozmowy z D.ancler~.
- Marlee, skarbie, Dancler zadał Ci pytame. Zamrugała powiekami.
- Och, tak, bardzo dużo.
Dancler obrócił się ku niej i, milcząc, popatrzył na nią. Znów się zaczerwieniła. A niech go,
pomyśl~a:
Taki z niego łajdak i tak mu z tym do twarzy. Z drugiej
strony, zawsze był bardzo przystojny:
.
Indiańskie pochodzenie ze strony Ojca było widoczne. Dancler nie był pięknym mężczyzną,
przynaJmmeJ nie w tradycyjnym rozumieniu. Miał za ostre rysy; "grubo ciosane" było właściwym
słowem .. Nie raZiło to, zwłaszcza w połączeniu z ciemnymi włosami, wąsami i karnacją,
podkreślającą biel zębów. Skazami były: nos, złamany dwukrotnie w przeszłości - raz w pracy, raz
podczas gry w piłkę, i nadłamany przedni ząb.
Dancler usiadł obok Marlee. Zamarła w bezruchu, czując jego obecność każdym nerwem ciała.
Czy naprawdę minęło pięć lat, odkąd widziała go po raz ostatni? Wydawało się to niemożliwe.
Kiedy wszedł do kuchni, czas jakby się cofnął. Dancler był trzydziestoośmiolatkiem, był od niej
starszy o trzynaście lat. Jego ciało składało się z samych mięśni i świadczyło o sile, jaką posiadają
mężczyźni, którzy ciężko pracują albo dbają o siebie. Dancler zaliczał się do obu kategorii.
- Nie lubię opuszczać miłego towarzystwa - odezwała się Connie - ale za chwilę muszę iść na spo-
tkanie do klubu ogrodników. - Wstała i spojrzała na Marlee. - Może jednak dasz się namówić i
pójdziesz ze mną?
Marlee odczuła pokusę; uciekłaby wtedy od Danclera. Z drugiej strony wiedziała, że to byłaby
oznaka tchórzostwa, a ona nie była tchórzem. Prędzej czy później będzie musiała porozmawiać z
Danclerem o swoich pieniądzach. Chciała zrobić to jak najszybciej.
- Chętnie, ale ...
Connie machnęła ręką, przerywając jej.
- W porządku. Wiem, że nie interesujesz się ogrodnictwem.
Marlee uśmiechnęła się i skinęła głową.
- A czym się teraz interesujesz? - zapytał Dancler, odsuwając pusty talerz i wpatrując się w nią
przeszywającym wzrokiem.
Uśmiech Marlee zgasł.
- Na początek odzyskaniem moich pieniędzy. Jeśli jej bezpośredniość poruszyła go, nie pokazał tego
po sobie. Trudno było cokolwiek wyczytać z jego twarzy. Marlee zdawało się, że lekko zacisnął
wargi, ale równie dobrze mogło to być przywidzenie. Przy Danclerze stawała się przewrażliwiona.
- Nie wiem, czy mogę iść i zostawić was samych - powiedziała Connie z niepokojem. - Myślę, że
powinnam zostać i pełnić funkcję sędziego. - Westchnęła głęboko. - Och, gdzie są stare, dobre czasy,
kiedy mogłam odesłać was do swoich pokojów.
Marlee wstała i pocałowała Conme w policzek.
- Nie martw się o nas. Cóż w tym złego, jeśli się pokłócimy?
.
Uśmiechnęła się, próbując rozładować sytuaCJę, która wcale nie była przyjemna.
- Baw się dobrze, mamo. Poradzę sobie z tą księżniczką. Zawsze umiałem tego dokonać.
Marlee zagryzła wargi, żeby powstrzymać się od powiedzenia w obecności Connie czegoś, czego
mogłaby potem żałować.
. ..
.
- Marlee skarbie, nie przejmuj SIę kuchnią. Za chwilę przyjdzie Hattie i wszystko sprząta. .
Hattie była pokojówką, pracującą u mch od WIelu lat. Wszyscy uważali ją za członka rodziny.
- Na pewno? Nie mam nic przecIwko sprzątaniu.
- Ale ja mam - rzuciła Connie z naciskiem.
Marlee wzruszyła ramionami.
- W takim razie poćwiczę trochę na ławce i porozciągam się·
Dancler parsknął śmiechem.
.
Connie potrząsnęła głową z irytaCJą, odwroclła SIę i wyszła. .'
.
Przez długi czas panowała Cisza. WreSZCIe, nie mogąc tego znieść, Marlee zebrała naczynia i
zaniosła je do zlewu.
Czuła na sobie wzrok Danclera. Gdy się obróciła, nadal na nią patrzył. Wiedziała, że znów się czer -
wieni, ale nie odwróciła oczu. Uniosła dumnie gło
wę·
- Co do pieniędzy, odpowiedź brzmi: nie. Maclee głęboko westchnęła.
- Odmawiam przyjęcia tego do wiadomości. Dancler wzruszył ramionami.
Maclee postanowiła się opanować. Wiedziała, że wybuch gniewu donikąd jej nie doprowadzi.
Dancler potrafił być tak samo uparty jak ona, może nawet bardziej.
- Jak możesz tak mówić, nie znając szczegółów?
- Wiem wszystko, czego potrzebuję. Mama powie-
działa mi, że twój chłopak potrzebuje wielkich pieniędzy, żeby założyć własny interes. To prawda?
- Nie. N a s z interes. Agencja, którą chce otworzyć Jerome, będzie moim źródłem dochodów,
kiedy zakończę pracę modelki.
- Co wiesz o tym chłopaku?
- Wystarczająco dużo. - Przerwała. - Troszczy się
o mnie. Prawdę mówiąc, poprosił mnie o rękę.
Dancler znów parsknął śmiechem.
- Nie mówię o łóżku. Mówię o robieniu interesów. Rzuciła mu oburzone spojrzenie.
- Wiem, o czym mówisz, ale to się sprowadza do
zaufania. A ja mu ufam. Wie, co robi. - Ile chce?
- Dużo.
- Ile to jest: "dużo"?
Marlee spojrzała w okno. Zauważyła, że czyste, bezchmurne niebo ma kolor oczu Danclera; oczu,
które zdawały się widzieć ją na wskroś. Kiedyś jej dusza należała do niego.
- Ile to jest: "dużo"? - powtórzył ze zniecierpliwieniem.
- Nie jestem pewna. Jerome powie mi, jak tylko wszystko podliczy. - Wyczuła, że opór Danclera
słabnie. -Jeśli to sprawi, że poczujesz się lepiej, możesz sam z nim porozmawiać.
Przesunął ręką po szyi, mierzwiąc włosy, opadające na kołnierzyk koszuli, i spojrzał na nią
pociemniałymi oczami.
- Och, na pewno z nim porozmawiam.
Maclee westchnęła. Próbowała nie zauważać rozpiętych dwóch górnych guzików koszuli Danclera,
pozwalających dostrzec jego pierś. Na skórze lśniły kropelki potu. Odwróciła wzrok.
- Kochasz tego faceta?
Zdawało się, że pyta ją o to z czystej ciekawości.
Maclee uniosła kubek z kawą do ust i spostrzegła, że cała drży. Odstawiła kubek. Nie chciała, aby Danc1er
dostrzegł jej zdenerwowanie.
- To nie twoja sprawa.
- Może nie, ale i tak chcę wiedzieć. - Przerwał.
- Przecież jesteś moją siostrzyczką.
- Nie jestem! - rzuciła i odwróciła się plecami.
- Może nie, ale jestem twoim opiekunem i moim
obowiązkiem jest pilnować każdego centa, dopóki nie stanie się legalnie twój. Jeśli potem zechcesz to
wszyst-
ko rozdać, nie będę protestować.
.
Skrzypnęło krzesło, gdy wstał. Kiedy się obróciła, patrzył na nią. Ich spojrzenia skrzyżowały się.
Napięcie, panujące w pomieszczeniu, stało się niemal namacalne.
Marlee zastanawiała się gorączkowo, co może powiedzieć, żeby rozładować atmosferę. W tej samej chwili
Dancler chwycił kapelusz.
- Muszę zająć się pracą.
- Nie przyjmuję do wiadomości twojej odmowy. - W głosie dziewczyny dźwięczała złość.
Dancler zacisnął szczęki.
- Zobaczymy - powiedział i wyszedł.
Maclee z trudem pohamowała chęć rzucenia za nim jakimś przedmiotem. Wiedziała, że sama myśl o
tym jest dziecinadą. Do diabła, nadal umiał doprowadzić ją do szału i jednocześnie wpływać na jej zmysły
tak jak żaden inny mężczyzna. To właśnie najbardziej ją niepokoiło.
Opadła na najbliższe krzesło, z trudem chwytając oddech.
- Do diabła - mruknął Dancler pod nosem.
- Mówiłeś coś, szefie?
Danc1er zerknął na swego pomocnika, Rileya Nolana, i potrząsnął głową.
- Nie, tylko wydaje się, że kiedy dzień zaczyna się od poślizgu, później staje się jeszcze gorszy.
Riley zdjął kapelusz i podrapał się po łysiejącej głowie.
- Wiem, co masz na myśli. Skoro o tym mowa, to na południowym pastwisku kilka płotów wymaga
naprawy. Chcesz, żebym się tym zajął, czy potrzebujesz mnie w sklepie?
Dancler nie miał pojęcia, jak dałby sobie radę bez tego niskiego, krępego mężczyzny, który praktycznie był
jego cieniem od początku pracy na ranczo, to jest od sześciu miesięcy. Wyrób siodeł wymagał zupełnie
innych umiejętności i wiedzy niż ściganie przestępców i Dancler potrzebował każdej pomocy, jaką mógł
otrzymać. Poza tym musiał także dbać o ranczo i bydło.
Wszystko razem przytłaczało go, a jednak wolał to ~ż pracę łowcy nagród. Myśl o powrocie do
poprzedmego zawodu wywoływała u niego gęsią skórkę.
- Zbladłeś, szefie - zauważył Riley, przyglądając
się Danclerowi. - Dobrze się czujesz?
- Nie, prawdę mówiąc, nie za bardzo.
Riley nie wiedział, co powiedzieć, więc milczał.
- Może rozpakuj srebro, które przywiozłem, a ja pojadę na pastwisko - zaproponował Dancler.
- Cokolwiek każesz. Och, pani Connie poprosiła mnie, żebym popracował trochę przy jej rabatach
kwiatowych, jeśli znajdę chwilę czasu.
- Nie ma problemu. Musimy skończyć tylko jedno siodło do przyszłego tygodnia, w dodatku robocze.
- W takim razie do zobaczenia później.
Dancler wskoczył na konia, uderzył go obcasem w bok i odjechał.
Starał się nie myśleć o żadnych kłopotach i pozwolił, by wiatr pieścił jego twarz. Zapowiadał się
gorący dzień, ale w tej chwili słońce stało jeszcze nisko i upał nie dokuczał. Dancler przypomniał
sobie o kłopotach dopiero wtedy, gdy dojechał do połamanego płotu.
Zaklął, widząc szkodę. Wiedział, że trzeba ją naprawić, inaczej stracą kilka sztuk bydła. Mógłby
zrobić to dzisiaj. Wyładowałby w ten sposób frustrację. Marlee. To ona była źródłem jego kłopotów, a
nie płot. Przyznał się do tego przed sobą, choć doprowadzało go to do wściekłości. Dlaczego musiała
pojawić się tu właśnie teraz, kiedy próbował jakoś ułożyć sobie życie i pogodzić się ze swoim losem?
Co więcej, dlaczego musiała tak ślicznie wyglądać?
I
tak seksownie? To, że była chora, nie wpłynęło na jej urodę. Bladość twarzy i cienie pod oczami
raczej dodawały jej uroku.
~awet teraz widział w wyobraźni jej długie do ramIon włosy miedzianego koloru. Oświetlone słoń-
cem, zdawały się płonąć, podkreślając aksamitną biel skóry. Nie umiał odpędzić tego obrazu.
Poza tym miała doskonałe ciało. Była wysoka, ks.zt.ałtna, z zaokrągleniami we wszystkich
właściwych mIeJscach. Pod bawełnianą koszulką rysowały się wyraźnie jej wspaniałe piersi.
Dancler oblał się potem. Zapomnieć o niej! Skoncent~j się na tym, po co tu przyszedłeś.
Oczywiście, łatWIej było to powiedzieć niż wykonać. Zwłaszcza że miał pewność, iż w tej chwili
Marlee krąży po domu. Jej jędrne pośladki i kołyszące się piersi doprowadzały go do szaleństwa.
Może jeśli da jej pieniądze, Marlee opuści ranczo i wróci do Houston, Nowego Jorku czy tam,
gdzie do tej pory mieszkała.
Wiedział jednak, iż nie mógłby tego zrobić i żyć w zgodzie ze swoim sumieniem. Ojciec Marlee
ufał, że Dancler zrobi wszystko dla jej dobra. Nie mógł przeciwstawić się życzeniom zmarłego,
niezależnie od tego, jak bardzo by tego chciał.
- Pieprzyć to - powiedział głośno. - Pieprzyć ją. Zamarł. Na tym polegał jego problem. Pragnął tego,
zawsze pragnął i zawsze będzie pragnął, ale wiedział, że to jest zakazane. Jednak to uzasadnienie nie
ugasiło jego pożądania.
Zaklął raz jeszcze, wskoczył na siodło i ruszył w stronę domu.
ROZDZIAŁ TRZECI
- Oddychaj, Marlee, oddychaj.
Choć stosowała się do własnych instrukcji, niewiele to pomagało. Wydawało się jej, że
dwudziestocentymetrowa ławka do ćwiczeń gapi się na nią szyderczo. W piersiach czuła ciężar
ołowiu.
Zrobiła kilka głębokich wdechów i poczuła nagły przypływ siły. Wróciła na ławkę
i
wykonała
osiem zestawów ćwiczeń, rozciągając mięśnie do taktu muzyki płynącej z taśmy magnetofonu.
Po twarzy i całym ciele spływał pot. Ćwiczyła zaledwie dziesięć minut, ale miała wrażenie, że robi to
raczej od dziesięciu dni. Dygotała ze mlęczenia. Mimo to wiedziała, iż nie może się rozleniwiać.
Praca modelki wymagała wytrzymałości, którą uzyskiwało się dzięki treningom. Należało ją rozwijać
poprzez godziny wytężonej, ciężkiej pracy, na ławce i na bieżni. Jednak lekarz zakazał jej biegania. N
a razie próbowała stosować się do jego zaleceń, choć nie było to łatwe. Zeszła z ławki, przycisnęła
palce do szyi i sprawdziła puls. Serce biło szybciej, co świadczyło o tym, że dobrze się rozgrzała. Nie
chciała jeszcze kończyć ćwiczeń. Dziesięć minut treningu to za mało. Zastanawiała się, czy osiodłać
swoją klacz i wybrać się na przejażdżkę. Choć w jeździe konnej mogła stawać w zawody z najlep-
szymi pracownikami ranczo i z równą im doskonało ścią wykonywać wszystkie manewry, już nie
sprawiało jej to przyjemności.
Przed rozpoczęciem kariery modelki było inaczej.
Nie mogła się wprost doczekać porannych przejażdżek z Danclerem. A może po prostu nie mogła się
doczekać zobaczenia Danclera. Ta myśl przyspieszyła rytm jej serca. Marlee potrząsnęła głową. Nie
chciała, żeby wspomnienie jego zachowania zepsuło ten piękny dzień.
Wyłączyła magnetofon, słysząc ciche pukanie do
drzwi i głos Connie: - Marlee?
- Wejdź, Connie.
Macocha otworzyła drzwi i na jej twarzy odmalowało się niezadowolenie.
- Co ty wyprawiasz, dziecko?
Marlee uśmiechnęła się, podeszła i cmoknęła ją w policzek.
- A jak ci się wydaje?
- Wielkie nieba, nie mam pojęcia. - Spuściła wzrok
na niską, twardą, gumową ławkę. - Przypomina mi to jakieś narzędzie tortur.
Marlee zaśmiała się.
- I· czasem nim jest, ale z całą pewnością dzięki niemu spala się mój tłuszcz.
- W takim razie tracisz czas, bo na twoim ciele nie ma ani grama tłuszczu.
- Już ci mówiłam, że nie mogłabym sobie na to pozwolić.
- Nie wydaje ci się, kochanie, że przesadzasz?
- zapytała Connie, siadając na łóżku. - Przecież jesteś
naprawdę chora i powinnaś odpoczywać i odzyskiwać siły, a nie tracić je, na litość boską·
- Wiem, Connie, ale to trudne. Brakuje mi mojej pracy, codziennego wysiłku. I chociaż jestem w do-
mu dopiero tydzień, wydaje mi się, że to ... wieczność.
Connie posmutniała i Marlee poczuła się okropnie. - Nie to chciałam powiedzieć - dodała szybko.
- Wiesz, jak lubię tu przyjeżdżać i widzieć cię, ale kiedy
ktoś ci mówi, że musisz coś robić, to już przestaje być zabawne.
- Wiem i mnie się też to nie podoba. - Connie uśmiechnęła się lekko. - Ale jestem egoistką i chcę
przebywać z tobą jak najczęściej. - Przerwała i obrzuciła Marle~ uważnym spojrzeniem. - Co dokład-
nie powiedział ci lekarz? Wiem, że złapałaś jakąś infekcję·
- Straszną, i to w Paryżu. Ale lekarz twierdzi, że jeśli będę przyjmować lekarstwa i odpoczywać, za
kilka tygodni wrócę do zdrowia.
- Czy mi się zdawało, że powiedziałaś "odpoczywać", kochanie?
Marlee ponownie roześmiała się.
- W porządku, zrezygnuję z ćwiczeń na ławce. Czy dzięki temu poczujesz się lepiej?
- Ty zapewne też, sądząc po wyglądzie t e j rzeczy.
--A
jeśli osiodłam Sunshine i wybiorę się na
przejażdżkę? Ostatecznie to ona się męczy.
- Jeśli już koniecznie musisz coś robić, to chyba jest to najlepsze wyjście. Och, a nawiasem
mówiąc, kiedy wybierasz się do doktora Wootena?
Marlee zmarszczyła brwi.
- Nie wiem. Doktor Henderson miał przesłać mu moją kartę. Chyba powinnam zadzwonić i
sprawdzić, czy już to zrobił.
- Też tak uważam. No, pora wziąć się do pracy.
- Connie podeszła do drzwi i przystanęła. Zmarszczyła brwi. - Czy mogłabym zrobić coś, żebyście nie
skakali sobie z Danclerem do gardeł?
Marlee zacisnęła wargi.
- Tak. Powiedz mu, że musi w końcu zrozumieć, iż nie jestem dzieckiem, którym może rządzić. - I
które już nie uważa każdego jego słowa za nieomylne, dodała w myślach.
- Zawsze był nadopiekuńczy w stosunku do ciebie.
Myślę, że trudno mu przełamać ten nawyk. - Zmienił się.
- Wiem. Ty też.
Marlee raz jeszcze zerknęła na macochę i jej spojrzenie złagodniało.
- Nie martw się, Connie. Wszystko się dobrze ułoży.
- Szkoda, że nie mogę mieć takiej pewności. W do-
datku może będę m usiała zostawić was samych w domu. - Dlaczego?
- Pamiętasz, mówiłam ci, że moja siostra Jessica
będzie miała operację serca?
Marl,ee skinęła głową.
- Zabieg ma być wykonany w najbliższych tygodniach. Oczywiście będę musiała pojechać do niej,
bo siostra nie ma nikogo bliskiego.
- Och, Connie, tak mi przykro. Wiem, jak kochasz ciocię Jessicę. Nie martw się o nas, poradzimy
sobie. Teraz Dancler zachowuje się jak rozjuszony niedźwiedź, ale przejdzie mu to.
- Chciałabym mieć taką pewność. Widziałam, jak na ciebie patrzył... - Przerwała i na jej policzki
wypłynął rumieniec. - Mielę ozorem, jakbym straciła zmysły. Lepiej zajmę się czymś. W domu panuje
straszny bałagan.
- Nieprawda. Chciałabym ci pomóc, zwłaszcza że Hattie nie może dziś przyjść.
- Nawet o tym nie myśl. Jeśli musisz, poczytaj, idź na długi spacer albo wybierz się na przejażdżkę.
Twoim jedynym zadaniem jest starać się wyzdrowieć.
Marlee podeszła do drzwi i uścisnęła Connie. - Kocham cię.
- I ja cię kocham - powiedziała Connie załamują-
cym się głosem.
Chwilę później Marlee wzięła prysznic, związała włosy w luźny kok, włożyła dżinsy,
pomarańczową koszulkę i buty do konnej jazdy i wyszła z domu. .
Czerwcowe, poranne słońce niemal ją oślepiło.
Zatrzymała się i wciągnęła w płuca aromatyczne, świeże powietrze. Czuła się o wiele lepiej niż
wówczas, gdy dowiedziała się o wykrytym w jej organizmie wirusie.
Planowała osiodłać Sunshine i pojeździć pół godziny, może godzinę. Po lunchu mogłaby
zastosować się do rady Connie i wyciągnąwszy się na hamaku, poczytać trochę. Przywiozła ze sobą
najnowszy bestseller.
Zbliżała się do stajni, kiedy zobaczyła Danclera.
Zatrzymała się i zaczęła oglądać płot przylegający do budynku. Dancler klęczał i zmłotkiem w dłoni
wyszarpywał gwoździe ze słupka przy bramie.
Zdawała sobie sprawę z tego, że ją zobaczył, i dlatego podeszła bliżej. Minęły trzy dni od ich
raczej mało przyjaznej rozmowy. W tym czasie Marlee starała się go unikać. Wiedziała, że potrzebuje
czasu na ochłonięcie i wymyślenie sposobu, dzięki któremu mogłaby skłonić go' do przekazania jej
pieniędzy.
Dancler nie wsta~ ale przerwał pracę i spojrzał na nią. Zsunął kapelusz na tył głowy.
- Proszę, proszę. Co wypędziło cię z domu tak wcześnie?
W jego tonie brzmiała kpina, ale Marlee postanowiła zignorować ją. Zdecydowała, że nie da mu się
wyprowadzićzrównowagi. W kontaktach z Danclerem nie mogła ujawnić swych emocji, gdyż
oznaczałoby to przegraną.
- Pomyślałam sobie, że osiodłam Sunshine
i
wybio-
rę się na przejażdżkę.
- Czy taka właśnie jest definicja odpoczynku?
- To zależy, czyja definicja.
- Powiedz Rileyowi, żeby osiodłał klacz.
- Mogę to zrobić sama.
- Jak chcesz. - Odwrócił się i pracował.
J ego czoło zraszał pot, dżinsy i koszula lepiły mu się do ciała. Wytarł rękę o spodnie. Mięśnie,
rysujące się pod dżinsami, zwracały uwagę swoją siłą. Zmysły Marlee ożyły. To dlatego, że tęsknię za
Jerome'em, powiedziała sobie, ale nie było to prawdą. To widok Danclera ją niepokoił.
Nagle mężczyzna obrócił się, jakby wyczuwając jej natarczywe spojrzenie. Przesunął wzrokiem po
jej ciele. Marlee gwałtownie wciągnęła powietrze. Dopiero gdy się odezwał, odetchnęła.
- Potrzebujesz kapelusza - stwierdził szorstko.
- Słońce już pali.
Marlee przydepnęła źdźbło trawy. - Dzięki za przypomnienie. Zapadła cisza.
Wreszcie Dancler odłożył młotek i stanął tak blisko niej, że mogła wyczuć woń potu i naturalny
zapach jego ciała. Pod wpływem jego bliskości poczuła mrowienie w całym ciele.
- Twoja matka ... martwi się o nas - wyjąkała. Spojrzał na nią.
- Mama zawsze się o nas martwiła i to już się nie zmieni.
- Wiesz, o czym mówię. Wzruszył ramionami.
- Wszyscy mamy jakieś problemy.
- Nic cię to nie obchodzi, prawda? Kiedy stałeś
się taki twardy, taki wywołujący ból w ... - Przerwała, nie mogąc dokończyć pod jego uważnym
spojrzeniem.
- Zadku? Czy nie to chciałaś powiedzieć?
- Tak - przyznała mimo woli. Umiał ją- podejść
i potrafił sprowokować do mówienia, zanim pomyślała.
Zaśmiał się, ale zabrzmiało to ponuro. - Taka już tu okolica.
- Twoja praca - stwierdziła krótko. - Connie
mówiła, że miałeś jakieś kłopoty.
Wsadził ręce do kieszeni. - Za dużo mówi.
- Nie nadużyła twojego zaufania. Chodzi o to, że
jesteś inny.
- Ty też. - Spojrzał bezczelnie na jej dekolt. Zaczerwieniła się, ale nie odwróciła wzroku. -
Dorosłam.
- Och, a więc to się stało. - Nadal przyglądał się jej
uważnie.
Rumieniec Marlee pogłębił się i tym razem odwróciła głowę.
- Jesteś cholemie chuda. Myślałem, że chcesz o siebie zadbać.
- Robię to, ale nie znoszę siedzieć bezczynnie.
- Jest mnóstwo rzeczy do zrobienia, niekoniecznie
trzeba dręczyć swoje ciało.
Zawrzała w niej krew.
- Słuchaj, wiem, co myślisz o mojej pracy. Uważasz ją za bezsensowną i bezużyteczną. W porządku.
Wiedz jednak, że ja też nie żywię szacunku dla tego, co ty robisz.
- Robiłem- poprawił ją.
- Jasne. Poczekaj tylko, aż sklep z siodłami zbank-
rutuje. Zaswędzą cię stopy, przypniesz z powrotem rewolwer i..;
Zawahała się i trwało to wystarczająco długo, żeby chwycił jej rękę i przyciągnął do siebie.
- Dancler!
- I co? - zapytał chrapliwie. - ... zabijesz kogoś. To
chciałaś powiedzieć?
Patrzyli na siebie. Serce Marlee biło szybko, ale nie szybciej niż Danclera. Czuła to. Widziała
zwężone oczy mężczyzny i poruszające się nozdrza. W takim stanie widziała go drugi raz. Wówczas
przeraziło ją to tak samo jak teraz. Ale to nie strach był najsilniejszą emocją. Ucisk jego palców na jej
ramieniu zdawał się palić jej skórę.
- Puść mnie!
- Marleel
Nieoczekiwany głos Connie sprawił, że oboje zwrócili się w jej kierunku. Stała na ganku,
osłaniając dłonią oczy od słońca. Gdy żadne nie odpowiedziało, zawołała jeszcze raz:
- Marlee, słyszysz mnie? Dziewczyna skinęła· głową.
- Jesteś proszona do telefonu, skarbie. To Jerome. Dancler westchnął głęboko i puścił ją. Marlee
nie
poruszyła się. Czuła dziwną słabość. Pomasowała ramię i oblizała wyschnięte wargi.
- No, idź - rzucił ostro, patrząc na nią z pogardą.
- Nie każ czekać swemu kochasiowi.
- Ty ... chamie! - szepnęła.
- Masz rację. I nigdy o tym nie zapominaj.
Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale nie mogła wykrztusić słowa. Powstrzymując łzy napływające
do oczu, obróciła się i pobiegła do domu.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Marlee odrzuciła prześcieradło, wstała i przeciągnęła się.
- Oj - ję1qJ.ęła, marszcząc brwi. Choć od przejażdżki na Sunshine minęły trzy dni, bolały ją wszystkie
mięśnie.
- Marlee Bishop, jesteś wrakiem.
Obrzucanie się wyzwiskami nie poprawiło jej samopoczucia. Rozgoryczona, skierowała się do łazienki.
Wzięła prysznic, zrobiła makijaż, ubrała się, związała włosy w koński ogon i była gotowa. Na co? Nie
miała żadnych planów na ten dzień.
Westchnąwszy głęboko, podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Niebo było zachmurzone, ale
wiedziała, że wkrótce pojawi się słońce i chmury znikną. Westchnęła ponownie i oparła czoło o ramę
okienną.
Przeżywała depresję. Chciała wrócić do pracy, lecz wiedziała, że nie pozwala jej na to stan zdrowia.
Sypiała źle i to również przyczyniało się do jej zmęczenia i niezadowolenia. Poza tym dręczyło ją poczucie
winy, gdyż nie umiała cieszyć się z pobytu w domu i spotkania z macochą. I byłjeszcze DancIer.
od
czasu ostatniej utarczki słownej robiła wszystko, żeby go unikać. Było to całkiem łatwe, ponieważ znów
wyjechał, tym razem do Oregonu, do garbami. Wrócił późno. Marlee słyszała, jak około północy jego
samochód wjeżdżał do garażu.
Mogła zejść na śniadanie i spotkać się z nim, ale nie miała na to ochoty. Ciągłe napięcie i wrogość
między nimi zniechęcały ją do tego. Jerome także nie przyczynił się do poprawienia nastroju. Kiedy
swoim telefonem przerwał wymianę zdań między nią i Danclerem, zmusił ją do podania terminu,
kiedy mógłby przyjechać i spotkać się z nią. Zanim odłożył słuchawkę, zapytał niezobowiązująco, czy
przekonała już Danclera, aby przekazał jej pieniądze. Napomknął, że poddawany jest naciskom w tej
sprawie.
Marlee chciała krzyknąć, żeby dał jej spokój. Wiedziała, że jedyne wyjście to szczera, ostateczna
rozmowa z Danclerem. Chciała wesprzeć Jerome'a. Jego agencja jawiła się jej jako zabezpieczenie na
niepewną przyszłość.
Poza tym postanowiła, że nie pozwoli Danclerowi kontrolować swego życia i dyktować, co wolno
jej robić, a czego nie. Na razie jednak nie mogła mu okazać, jak bardzo czuje się dotknięta
koniecznością błagania o to, co prawnie jej się należało.
Winę za to wszystko ponosił ojciec. Dancler wywarł na nim' takie samo wrażenie jak na Marlee.
Kiedy Foster Bishop ożenił się z Connie, postanowił zamieszkać na ranczo Dancler B. I tak miał
zamiar sprzedać dom w mieście. Tłumaczył, że wiąże się z nim za dużo wspomnień. Marlee nie miała
nic przeciwko przeprowadzce, gdyż zdążyła już poznać swego przyszłego przybranego brata i
natychmiast obdarzyć go bezgranicznym zaufaniem.
Fakt, że on traktował ją jak nieznośną, młodszą siostrę, nie miał wpływu na jej uczucia. Aż do tego
fatalnego dnia ... Marlee zamknęła oczy i desperacko próbowała pozbyć się tych wspomnień.
Przeszłość kryła zakazane terytorium, którego unikała ze strachu przed poczuciem winy.
Po chwili otworzyła oczy i zobaczyła Danclera.
Opuściła powieki, pewna, że wyobraźnia płata jej figle. Gdy znów je uniosła, Dancler był tam, gdzie
przedtem.
Tym razem nie usiłowała stracić go z oczu. Wy- . glądał tak, że nie sposób było go ignorować.
Siedział wyprostowany na klaczy, kierując się w stronę płotu. Koń stanął i Dancler pochylił się,
sprawdzając swoją robotę sprzed kilku dni. Mięśnie jego ramion i ud napięły się, kiedy poprawiał coś
przy zasuwie. Przywodziło to na myśl inny dzień, gdy jego mięśnie były tak samo napięte.
Nagle Marlee poczuła się słabo i nie miało to nic wspólnego z faktem, że ostatni posiłek zjadła
poprzedniego dnia w południe. Powodem był Dancler. Świadomość tego wystarczyła, żeby
zdecydowała się wracać natychmiast do Houston, nie zważając na samopoczucie.
- Daj temu spokój - szepnęła z napięciem. - Nie krzywdź siebie. Zapomnij o nim.
Nie pomogło. Marlee nie umiała zapomnieć. Im dłużej przyglądała się Danclerowi, tym
wyraźniejsze stawało się tamto wspomnienie. W końcu poddała się i wróciła myślami do dnia, w
którym ukończyła piętnaście lat ...
Kiedy wróciła do domu, nikogo nie było.' Na stole znalazła talerz ciastek i kartkę od Connie z
wiadomością, iż pojechała sprawdzić, jak się czuje siostra. Ojciec, oczywiście, pracował.
Jednak Dancler powinien być w domu, a przynajmniej był rano, kiedy wychodziła do szkoły.
Prawdę mówiąc, nie mogła doczekać się ostatniego dzwonka.
Marzyła o powrocie do domu i zobaczeniu brata. Wiedziała, że pojawia się na ranczo rzadko i na krótko.
W czasie wykonywania swojej pracy został ranny i tylko dlatego był teraz w domu. Nikt nie opowiadał
jej szczegółów, a ona nie pytała, lecz wiedziała, że praca łowcy nagród jest ciężka i niewdzięczna. Dancler
sam jej to wyznał. Nie obchodziło jej, co robi. Pragnęła być z nim, mimo że drażnił się z nią bezlitośnie w
każdej chwili.
Zjadła kilka ciastek, wypiła szklankę mleka, przebrała się w żółte szorty i koszulkę i ruszyła na
poszukiwania Danclera. Zajrzała do stajni, sklepu z siodłami i na podwórze.
Nigdzie go nie dostrzegła. Doszła do wniosku, że pewnie pojechał do ciotki z matką. Postanowiła iść
nad staw. Uznała to miejsce za odpowiednie do ułożenia mowy, którą następnego dnia miała wygłosić w
klasie.
Staw, zasilany kryształowo czystym, zimnym źródełkiem, należał do jej ulubionych zakątków. Mogła tu
nie tylko pływać, ale również napawać się spokojem i pięknem krajobrazu. Wysokie, omszałe dęby
osłaniały go przed słońcem jak parasol i dzięki temu zawsze panował tu miły chłód.
Marlee szła wolno ścieżką porośniętą dzikimi kwiatami. Właśnie zbliżała się do małego urwiska na
skraju stawu, gdy usłyszała jakiś dźwięk. Zatrzymała się, czując niepokój. Nie spodziewała się tu nikogo.
Stała, nasłuchując. Dźwięk powtórzył się. Domyśliła się, że ktoś pływa w stawie. Zapewne któryś z
chłopców z sąsiedniej farmy. Jej ojciec przyłapał ich parę razy na swoim terenie. Marlee nie bała się, ale
wolała nie podchodzić bliżej. Obawiała się, że mogą być nadzy.
Chciała wracać, ale ciekawość zwyciężyła. Wytłumaczyła sobie, że jeśli chłopcy są w wodzie, i tak nic
nie zobaczy. Cicho wspięła się na urwisko. Uklękła za zasłoną z krzaków i ostrożnie wyjrzała.
W
wodzie był tylko jeden pływak. Dancler. Jej serce niemal przestało bić. Czy powinna go
zawołać, ujawnić swoją obecność? Oczywiście, że tak, uznała. Mimo to,
gdy otworzyła
usta, nie
wydobył się z nich żaden
dźwięk.
.
Nie chciała mu przeszkadzać. Siedział w wodzie oparty o brzeg, z głową odrzuconą do tyłu. Czy
był nagi? Zaczerwieniła się, dłonie jej zwilgotniały. Zmru. żyła oczy, żeby lepiej widzieć, ale na nic
się to nie zdało. Woda, zwykle kryształowo czysta, teraz zdawała się być zamulona, a może to słońce
padało na nią pod dziwnym kątem. Marlee nie umiała powiedzieć, czy Dancler ma na sobie
kąpielówki.
Mogłaby się założyć, że nie miał. Czoło zrosił jej pot, nie mający nic wspólnego z panującym
upałem.
N
a chwilę opuściła głowę, czerwieniąc się. Co ona robi najlepszego? Ojciec by ją zabił, gdyby
przyłapał, jak podgląda Danclera.
I Dancler. O Boże ... Lepiej o tym
nie myśleć.
Jednak nie tylko ciekawość trzymała ją na miejscu.
Spotykała się z chłopcami i nawet całowała: z nimi, ale nie było to przyjemne. Najczęściej pocałunki
okazywały się zbyt wilgotne i oślizgłe. Kiedy chłopcy próbowali posunąć się dalej, nie pozwalała im
na to. Nie chciała, żeby pieścili jej piersi. Ale gdyby Dancler tego chciał...
Przycisnęła dłoń do ust, żeby stłumić okrzyk. Bóg z pewnością ukarze ją za takie myśli. Dancler
był jej przybranym bratem i nie powinna żywić do niego takich uczuć.
A jednak nic nie mogła na to poradzić. Uczucia te przebudziły się w niej, gdy zobaczyła Danclera
całują
cego dziewczynę, z którą się wówczas spotykał. Odwiedziła go kiedyś, gdy przyjechał do
domu. Wychodząc, przysunęła się do Danc1era i uniosła wydęte usta. Pocałował ją i w tym samym
czasie objął jej pierś.
Marlee poczuła ukłucie zazdrości, ale nie wiedziała, jak temu przeciwdziałać. Nie powinna żywić
takich uczuć, to było niewłaściwe, lecz nie potrafiła z tym walczyć. Chciała, żeby Dancler prawił jej
komplementy i zwracał uwagę na nią, a nie na jakąś pozbawioną rozumu kokietkę. Pragnęła być
kobietą Danc1era.
Tylko raz zwrócił na nią uwagę w ten sposób, odsyłając pewnego wieczora do jej pokoju. Właśnie
wybierała się na przyjęcie. Danc1er kazał jej się przebrać, twierdząc, że jej bluzka jest za obcisła, a
spódnica za krótka.
Obserwując go teraz, Marlee czuła nawrót tych uczuć, ale nie potrafiła poruszyć się czy choćby
odwrócić wzroku. Woda opływała jego muskularne, opalone ramiona i pierś. Próbowała wmówić
sobie, że nie robi nic złego i że to tylko ciekawość, gdyż nigdy przedtem nie widziała nagiego
mężczyzny. Mimo to czuła się winna.
Spuściła nieco wzrok, gdy Danc1er wstał. Zamarła, widząc jego nagość. Usiłowała złapać oddech,
ale okazało się to niemożliwe.
Nie mogła oderwać oczu od jego ciała. Przesuwały się po jego owłosionej piersi, po płaskim,
twardym brzuchu ... Zamknęła powieki, nie chcąc patrzeć, ale mimo woli koncentrowała się na tej
części jego ciała, która była twarda i powiększona, i której nie powinna oglądać.
Był tak piękny jak Apollo, o którym ostatnio uczyła się w szkole. Miała wrażenie, że podskoczyła jej
temperatura, gdy Danc1er obrócił się, ukazując pośladki, tak samo twarde i umięśnione jak reszta jego
ciała.
Nie wiedziała, co jej podpowiedziało, że zrobi najlepiej, uciekając natychmiast z tego miejsca.
Gdyby Danc1er ją złapał ... Nawet nie umiała sobie wyobrazić konsekwencji. Obróciła się i już miała
zsunąć się z urwiska, gdy usłyszała swe imię.
- Marlee.
Ugięły się pod nią kolana i musiała chwycić się najbliższego drzewa, żeby nie upaść.
- Marlee. - Głos Danclera brzmiał ostro. - Chodź
tutaj.
Zadrżała i odwróciła wzrok. - Chodź tutaj, do cholery!
Tym razem posłuchała. Zbliżyła się, nie podnosząc
oczu.
- Spójrz na mnie.
Uniosła wzrok, czując chłód w żołądku.
- Powinienem przełożyć cię przez kolano i zbić na kwaśne jabłko.
- Nie ośmieliłbyś się - zaprotestowała, próbując
ukryć panikę w głosie.
Pochylił się ku niej.
- Nie zakładałbym się o to.
Odwróciła głowę i poczuła, że po jej policzkach
płyną łzy.
- Nie chciałam patrzeć, tylko ...
- Byłaś ciekawa, tak?
Ze ściśniętego gardła nie mogło wydobyć się żadne słowo. Potrząsnęła głową.
- I przypuszczam, że tego też byłaś ciekawa? - powiedział stłumionym głosem.
Zanim mogła zareagować, Danc1er chwycił ją i wpił się wargami w jej usta, głęboko i namiętnie.
Marlee nie mogła złapać oddechu i przez chwilę myślała, że zemdleje.
Pocałunek skończył się tak samo szybko i gwałtownie, jak zaczął. Dancler patrzył na nią, gdy
chwytała oddech. Przez chwilę błysk w jego oczach nie był przerażający, tylko gorący i zaborczy. To
się zmieniło, jednak dopiero wtedy, gdy Marlee uniosła głowę i spojrzała na niego z zachwytem. Jego
twarz wówczas stężała.
- Na litość boską, nie patrz tak na mnie! - rzucił i zaklął. - Przebrałem miarkę i należy ze mnie
drzeć pasy.
Marlee cofnęła się, jej dolna warga drżała. - Przerażasz mnie.
- Mam nadzieję - odrzucił Dancler. - Powinnaś
wiedzieć, że igrając z ogniem, możesz się sparzyć. Jeśli kiedyś złapię cię na podglądaniu, mnie lub
kogoś innego, spiorę cię, przysięgam. A teraz zejdź mi z oczu, zanim zrobię coś, czego pożałuję.
Marlee wydała okrzyk, obróciła się i pobiegła do ścieżki. Zatrzymała się dopiero w łazience.
Pochyliła się nad toaletą i zwymiotowała ...
T eraz, kilka lat później, czuła ten sam ucisk w żołądku. Jednak sprawy nie wyglądały już tak
samo. Dorosła i mogła mu się przeciwstawić. Patrząc, jak Dancler poprawia coś przy furtce, musiała
przyznać, że ciągle czuje to zauroczenie i pociąg fizyczny. Choć nienawidziła tej słabości i wiedziała,
że takie uczucia są zabronione, nie miała sił, aby je zniszczyć.
Dlatego właśnie musiała skłonić go do przekazania jej pieniędzy i wynieść się stąd, uciec od niego.
ROZDZIAŁ PIĄTY
W sklepie z siodłami, znajdującym się w wydzielonej części stajni,unosiła się silna woń skóry, ale
nie był to przykry zapach. Stając
w
drzwiach, Marlee głęboko wciągnęła powietrze. Miała nadzieję, że
znajdzie tu Danclera.
Kiedy zmarł Damon i sprzedano jego posiadłość, Connie przeniosła sklep na ranczo Dancler B.
Liczyła na to, że znajdzie kompetentnego pracownika. Niestety, przeliczyła się. Wyrób siodeł był
sztuką rzadką i zanikającą. Niewielu ludzi miało cierpliwość czy zdolności, żeby nauczyć się tego
rzemiosła. Kiedy Dancler przejął interes, klienci nie pojawiali się zbyt często.
Connie twierdziła, że w tym krótkim okresie Dancler podźwignął sklep. Marlee jednak wiedziała o
niechęci przybranego brata do rodzinnego interesu. Jedną z przyczyn była nienawiść Danclera do jego
ojca, który z pomocą brataConnie prowadził sklep.
Wiedziała także, że Dancler uwielbia swoją matkę i po wielu latach rozczarowywania jej
postanowił zrobić coś, co ją ucieszy. Connie wszakże wymagała czegoś więcej niż dbania o ranczo.
Miała nadzieję, iż syn przemówi do rozsądku swej przybranej siostrze. Tak jak i Dancler, nie darzyła
sympatią Jerome'a i nie popierała pomysłu pożyczenia mu pieniędzy na założenie agencji.
Marlee rozejrzała się po pomieszczeniu. Sklep wydałjej się prymitywny i zagracony. Nie
pamiętała, aby kiedykolwiek widziała tu taki bałagan; z drugiej strony swoje wizyty tutaj mogła
policzyć na palcach jednej ręki.
W kącie stały dwie klonowe ławy, po przeciwnej stronie dwa stoły do krojenia skóry. Na ścianach
wisiały narzędzia.
Gdy Danc1er dorastał, jego ojciec zmusił go do nauczenia się wyrobu siodeł, choć chłopak nie był
tym zainteresowany. Marlee uznała za ironię losu fakt, że obecnie Danc1er zajmował się czymś, co
sprawiłoby radość jego ojcu.
- Dancler?
Nie było. odpowiedzi. Zmarszczyła brwi. Kiedy przed chwilą wyglądała przez okno, widziała, jak
tu wchodził. Przypomniała sobie o magazynie na tyłach sklepu. Zapewne był właśnie tam. Ruszyła w
głąb sklepu, omijając nity i gwoździe porozrzucane na podłodze.
Nagle otworzyły się drzwi. Kiedy Dancler ją zobaczył, przystanął i jego oczy się zwęziły.
- Co tu robisz?
Marlee spojrzała najpierw na mokry kawał skóry, który trzymał w ręku, a potem na jego twarz.
Wyglądał na zmęczonego. Zmarszczki wokół ust i oczu wydawały się głębsze, jakby nie spał ostatniej
nocy. Włosy miał potargane bardziej niż zwykle, ale to tylko dodawało mu uroku. Obcisłe dżinsy
podkreślały kształt jego nóg.
Odwróciła się szybko, lecz zdążyła zauważyć, że zacisnął usta. Postanowiła nie dać się zastraszyć.
Przyszła, żeby przeprowadzić z nim poważną, spokojną rozmowę. Nie pozwoli się zirytować.
-
Pomyślałam,
że
możemy
porozmawiać.
- Naprawdę?
Przez chwilę milczała. Przyglądała się, jak Dancler rozkłada na stole kwadraty mokrej skóry i sięga
po narzędzie do krojenia.
- Jakie siodło robisz? Nie uniósł głowy.
- Paradne, dla Boba Simsa. W przyszłym roku jego arab będzie faworytem.
- W przyszłym roku? Tak długo będziesz nad nim pracował?
- Prawie, biorąc pod uwagę inne obowiązki. Po śmierci twojego ojca warsztat podupadł. Mama nie
mogła sobie z nim poradzić. Wiesz, że wujek Damon zachorował i nie mógł jej pomagać.
- Wiem, Connie było ciężko. - Przerwała. - Cieszę się, że wróciłeś. Ona cię potrzebuje.
- Ciebie też.
- Jestem tutaj - powiedziała cicho, mijając go.
Zastanawiała się, o czym myślał. Oparła się o pusty stół.
- Na jak długo? - zapytał z naciskiem. Drgnęła, słysząc wyrzut w jego głosie.
- Wiesz, że mam pracę, którą kocham. Tu nie mogę
znaleźć żadnego zajęcia.
Przyjrzał się jej uważnie, a potem wrócił do pracy. - Chyba masz rację.
Następnych kilka minut upłynęło w ciszy. Marlee szukała słów, którymi mogłaby udobruchać
Danc1era. Przyglądała się, jak kroi twardą, mokrą skórę ostrym nożem. Mięśnie jego ramion napięły
się, gdy zwijał ją w wymagany kształt.
Poruszał się z gracją, jego ruchy były pewne i precyzyjne. Większość znanych jej mężczyzn nie
potrafiła tego. Ciął skórę dokładnie w tych miejscach, które
zostały wytyczone przez rysunek wzoru.
Obserwowała go, zafascynowana jego energią i siłą.
DancIer pochylił się nad stołem. Mimo woli zauważyła zniszczoną koszulę, przylepioną do wilgotnych
pleców, gdy poprawiał rozłożony kawałek skóry.
- Masz inne zamówienia? - zapytała, czerwieniąc
się i usiłując znaleźć neutralny temat.
DancIer przerwał pracę i spojrzał na nią. - Tak, to za ławką.
Marlee obróciła się. Za ławką stał szkielet siodła: rama z sosnowego drewna z rozpiętą na niej nie
wyprawioną skórą.
- A więc masz dwa zamówienia?
- Trzy. Muszę zrobić jeszcze jedno siodło, którego
nie zacząłem.
- Myślisz, że zacznie ci się to opłacać?
- Mam nadzieję, ze względu na mamę.
Marlee wyjrzała przez okno ponad ramieniem DancIera. Czerwonawe słońce znajdowało się tuż nad
pastwiskiem. Przez zakurzoną szybę dostrzegła lecącego ptaka.
- Słuchaj, jeśli Connie potrzebuje pieniędzy, będę zachwycona, jeśli weźmie potrzebną sumę z moich
oszczędności. Wiem, że tatuś zabezpieczył ją, ale wiem także, iż większość pieniędzy przypadła mnie.
- Nawet o tym nie wspominaj - powiedział stanowczo. - Zresztą nie chodzi o pieniądze. To rzemiosło
rozwijało się w jej rodzinie przez całe pokolenia i ona nie chce, żeby tradycja zaginęła.
- A więc planujesz zostać tutaj i...
- Słuchaj - rzucił, przerywając pracę i zerkając na
nią. - Nie przyszłaś chyba po to, żeby dyskutować ze mną o mojej przyszłości?
Uszczypliwy ton jego głosu sprawił, że mimo postanowień straciła opanowanie.
- Kiedy zechcesz, potrafisz być prawdziwym chamem - stwierdziła ze złością.
Uśmiechnął się chłodno, obrzucając ją przeciągłym spojrzeniem.
- Tak właśnie mi mówiono.
Walczyła o odzyskanie samokontroli, czując na
so bie jego gorące, bezczelne spojrzenie.
- Co mam zrobić, żebyś oddał mi moje pieniądze?
- Przemyślałaś to?
- Oczywiście. Wiedziałam od samego początku, na
czym polega praca modelki, w jakie można wpaść pułapki w tym zawodzie i dokąd idą dziewczęta po
skończeniu kariery.
- A więc dlaczego sama nie otworzysz agencji?
- Bo nie mam o tym pojęcia, ale Jerome ma. Jest
dobry w interesach i wiem, że odniesie sukces.
- Nigdy temu nie przeczyłem, ale niech to robi bez
twoich pieniędzy.
- Dlaczego? Wyjaśnij mi.
- Znam takich facetów. T o naciągacz.
- Skąd, u diabła, możesz to wiedzieć? Nigdy go nie
spotkałeś.
- Nie muszę. Moim zdaniem jakikolwiek mężczyzna, próbujący naciągnąć na pieniądze kobietę, z którą
sypia, nie jest wart złamanego szeląga.
Marlee miała na końcu języka wyznanie, że nie sypia z Jerome'em, ale powstrzymała się. Nie powinno
to obchodzić DancIera i nie chciała się z niczego przed nim tłumaczyć.
- Nie masz racji. On jest zdolnym przedsiębiorcą i potrzebuje tylko szansy, żeby tego dowieść.
- W takim razie poradź mu, żeby zwrócił się do
któregoś banku. Można je znaleźć praktycznie na
każdym rogu.
- Widzę, że tracę tu tylko czas.
Nie mogła go błagać.
l
tak była dla niego zbyt uprzejma. Jednak nie zamierzała się poddać.
Zdecydowała, że w jakiś sposób postawi na swoim. Musiała tylko obmyślić nowy, lepszy plan.
Dancler, tak jak każdy człowiek, musi mieć słaby punkt. Po prostu trzeba go odkryć i wykorzystać dla
swoich celów.
Myśląc o tym, odwróciła się i ruszyła do drzwi. - Dokąd idziesz?
Patrzył na nią z natężeniem. Westchnęła głęboko. - Co cię to obchodzi? - wykrztusiła w końcu.
Przeczesując włosy palcami, odpowiedział:
- Ja ... -przerwał i jego twarz się zmieniła. Przypominała teraz maskę. - Nieważne.
Zacisnął szczęki i Marlee zrozumiała, iż nie wyciągnie już z niego ani słowa.
A
jednak zmusiła go
do tego.
- Och, li propos, za kilka dni przyjedzie Jerome.
Pomyślałam, że powinieneś o tym wiedzieć.
Idąc do drzwi, słyszała jego przekleństwa. Uśmiechnęła się.
Huśtawka na ganku skrzypiała pod ciężarem kołyszącej się pary. Zapadał zmierzch. Marlee
zamknęła oczy i próbowała odprężyć się, lecz bez powodzenia. Stres wypalał energię, a tego jej
wyniszczony organizm nie potrzebował.
Spojrzała kątem oka na Jerome'a. Patrzył przed siebie, a kąciki jego ust opadły. Przyjechał tego
ranka.
Szczekanie psa, oznajmiającego przybycie obcego, postawiło na nogi cały dom. Marlee ucieszyła
się na widok Jerome'a i uściskała go serdecznie.
W tej chwili Dancler wyszedł z domu, a za nim wybiegła Connie.
Connie uśmiechnęła się uprzejmie i oznajmiła Jerome'owi, że wszyscy przyjaciele Marlee są tu
mile widziani. Dancler zachował się zupełnie inaczej.
- Dancler, Jerome Powell - powiedziała Marlee, czując szybsze pulsowanie krwi.
- Powell-mruknął Dancler, ignorując wyciągniętą dłoń Jerome'a.
Jerome zaczerwienił się, a Marlee i Connie spiorunowały Danclera wzrokiem. Wcale go to nie
poruszyło. Robił, co chciał i nic go nie obchodziły uczucia innych.
Zaraz potem zniknął i od tej pory Marlee go nie widziała. Connie za to zachowywała się
przyjaźnie w stosunku do Jerome'a, niezależnie od swych uczuć, i Marlee była jej za to wdzięczna.
Terazjednak, patrząc na Jerome'a, czuła się dziwnie rozczarowana i nie umiała tego wyjaśnić.
Żałowała, że nie kocha go na tyle, aby go poślubić, na co nalegał już od dawna. Nie kochała go i nie
ufała mu bez reszty, a wszystko przez Danclera, myślała gorzko. Pokazał jej Jerome'a w takim
świetle, że zaczęła wątpić w jego miłość do niej. Czy naprawdę ją kochał, czy też pragnął poślubić ją
dla jej pieniędzy?
- Chciałbym wiedzieć, o czym myślisz - powiedział nagle.
Uśmiechnęła się, ale nie odpowiedziała od razu ..
Słuchała szczekania psa i cykania świerszczy. Wreszcie odezwała się:
- Moje myśli nie są warte nawet pensa. Jerome ujął jej dłoń.
- Masz ładny dom, ale wiesz, że nie należysz do tego miejsca.
- Wiem - zgodziła się.
- Wracaj zemną. Czujesz się lepiej. ZauwaZyłem to
od razu po przyjeździe.
Marlee ścisnęła jego rękę, czekając na żar podniecenia, jaki zawsze czuła, będąc w pobliżu
Danclera. Nawet nie musiał jej dotykać ... Nic nie poczuła i delikatnie cofnęła dłoń.
- Masz rację, czuję się lepiej. Tylko nie mogę
wracać do pracy, dopóki lekarz mi na to nie pozwoli. - Kiedy to będzie? - zapytał niecierpliwie.
- Nie wiem. Umówiłam się na wizytę pojutrze.
Przez chwilę milczał.
- Przypuszczam, że rozmawiałaś już z Danclerem? Westchnęła.
- Wiele razy.
- I co?
.
Czekała na to pytanie. Dziwiła się, że padło tak późno. Całe popołudnie spodziewała się rozmowy
o finansach. Jerorne jednak nie poruszał tematu. Zdawało się, że sprawia mu przyjemność oglądanie
ranczo i pogawędki z Connie.
- Jeszcze go nie przekonałam.
- Jak mu się wydaje, kim on jest?
.
- Dokładnie tym, co stwierdzono w testamencie
mojego taty: moim opiekunem do dwudziestego ósmego roku życia.
- Dlaczego twój ojciec to zrobił? Nie ufał ci?
- Nie, nie ufał. Uważał, że jestem impulsywna. Ale
i tak go uwielbiałam. - Na chwilę umilkła. - Kiedy dostał ataku serca, omal nie umarłam z żalu.
Jerorne znów ujął jej dłoń.
- Przykro mi, kochanie, ale teraz jesteś już dużą dziewczynką i starszy brat nie może zachowywać
się tak, jakby rządził twoim ciałem i duszą.
- Wiem. Uwierz mi, próbuję zrobić, co mogę: Ale Dancler jest bardzo uparty.
- Wyjdź za mnie, a wtedy nie będzie miał nic do powiedzenia.
- Będzie. Ma sprawować nade mną kontrolę niezależnie od tego, czy jestem panną, czy mężatką.
- Do diabła - jęknął Jerorne. - Musi być jakiś sposób. Potrzebuję tych pieniędzy. Oboje ich po-
trzebujemy. Kochanie, teraz jesteś u szczytu kariery. Prawdę mówiąc, najlepsi projektanci
doprowadzają mnie do szału, dopytując się, kiedy wracasz. Ale twoja popularność nie będzie trwać
wiecznie. Agencja zabezpieczy ci przyszłość.
Marlee wstała z huśtawki i rzuciła mu zaniepokojone spojrzenie.
- Myślisz, że o tym nie wiem? Nie sądzisz, że zdaję sobie sprawę z tego, iż pewnego dnia pojawi
się ładniejsza, lepiej zbudowana i bardziej utalentowana dziewczyna i wyeliminuje mnie? Tak jak
mówiłam Danclerowi, nie mam złudzeń co do swojej pracy.
- Kochasz ją, prawda?
- Tak. Kocham wszystko, co się z nią wiąże,
szczególnie ostrą konkurencję. - To lubię!
Marlee znów usiadła.
- Ale nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek otworzyła salon kosmetyczny.
- Zobaczymy. Na razie pracuj nad tym swoim bratem, a ja będę gromadzić środki na własną rękę.
Przekonasz go, żeby zmienił zdanie. Wiem o tym ...
Marlee żałowała, że tak jak on nie może być tego pewna. Przecież Jerorne nie znał Danclera.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Wymoczek. Ten głupiec Jerome jest mięczakiem i wymoczkiem, myślał Dancler, wysiadając z
półciężarówki i kierując się do baru.
Zatrzymał się w drzwiach i zamrugał powiekami, czekając, aż wzrok przystosuje się do panującego
w sali półmroku. Nie trwało to długo. Pragnął napić się czegoś, i to pilnie. Usiadł przy barze i rzucił
kapelusz na wolny stołek obok.
Sam Thigpen, barman i właściciel, przyglądał mu
się z szerokim uśmiechem na ustach.
- Ktoś ci nadepnął na odcisk, synu?
- Można tak powiedzieć. Masz zimne piwo?
- A czy Kowboje zdobędą puchar?
Dancler uśmiechnął się mimo woli. Wszyscy wiedzieli o miłości Sama do drużyny Kowbojów z
Dallas i o jego przekonaniu, że zdobędą po raz kolejny puchar.
- Dobre pytanie. Czy to znaczy, wobec tego, że piwo może nie być zimne?
- Zabawne - odrzekł Sam bez uśmiechu, ale otworzył puszkę zimnego piwa i przesunął ją po kon-
tuarze w kierunku Danclera.
- Pij, to na koszt firmy. Wyglądasz, jakbyś tego potrzebował.
Powiedziawszy to, Sam przeszedł na drugi koniec lady, żeby obsłużyć innego klienta. Dancler nie roz
glądał się, ale wiedział, że w barze powinno być pusto. Zbliżała się pora kolacji i wkrótce mieli się
zjawić stali bywalcy, a powietrze powinno wypełnić się zapachem tłustych, ale wyjątkowo
smacznych hamburgerów. Po powrocie do domu Connie z pewnością bez trudu odgadnie, gdzie był.
Zwykle marszczyła nos i mówiła:
, - Oho, byłeś u Sama. Wrzuć te ubrania do pralki. Smierdzą hamburgerami na kilometr.
Danclerowi to nie przeszkadzało. Zawsze przychodził do Sama, kiedy chciał odpocząć po ciężkim
dniu pracy w sklepie czy na pastwisku. Tym razem powód był inny.
Uniósł puszkę do ust i pociągnął spory łyk. Piwo ugasiło pragnienie, ale nie stłumiło ognia
płonącego w jego wnętrzu. Jerome Powell pasował do ranczo tak, jak ryba pasowałaby do suchego
lądu. Czemu, do diabła, nie wracał tam, skąd przyjechał?
Cholera, Dancler B było domem Marlee tak samo jakjego i nie bardzo mógł powiedzieć jej
gościowi, żeby pakował się i wynosił. Jednak nic nie mógł poradzić na to, że miał na to wielką
ochotę.
Nawet przez chwilę nie wierzył w miłość Jerome'a do Marlee; ten mięczak nie kochał jej tak, jak
na to zasługiwała. Do diabla, na pewno nie! Miał pewność, że wyznania miłości J erome'a służyły
tylko jako środek do zdobycia tego, czego chciał. .
Jerome był zwykłym naciągaczem.
Najwyraźniej oboje go unikali. Wyglądało na to, że Jerorne wie, iż Dancler jest niebezpieczny i
lepiej nie wchodzić mu w drogę, nie mówiąc już o nagabywaniu Marlee o pieniądze.
Zamówił kolejne piwo, marszcząc ponuro brwi.
Jerome Powell nie był jedyną przyczyną fatalnego nastroju Danclera. T o wina Marlee.
- Cholera - mruknął.
- Mówiłeś coś? - zapytał Sam, stając przed nim.
- Tak, podaj mi jeszcze jedno piwo.
Sam zaśmiał się.
- Mam wrażenie, że potrzebujesz czegoś innego niż piwo. Podać coś mocniejszego?
- Nie. Piwo wystarczy.
- Pomoże tylko w dużych ilościach. Ale twoja
mama zabije mnie, jeśli pozwolę ci upić się tak, że nie dojedziesz do domu.
- Nie martw się o to. Jestem dużym chłopcem. Sam prychnął.
- Tylko kobieta może doprowadzić mężczyznę do
takiego stanu.
Dancler rzucił mu spojrzenie spode łba. - Odczep się, dobrze?
Sam tylko się zaśmiał, podał Danclerowi drugie piwo i odszedł.
Dancler westchnął i wbił wzrok w puszkę. Odepchnął ją, rozgoryczony swoimi myślami. Już
dawno nie był tak bliski utraty samokontroli. Ostatni raz zdarzyło się to wówczas, gdy zrezygnował z
pracy. Zauważył, że od chwili gdy Marlee wróciła do domu, bardzo się denerwował i odczuwał takie
niezadowolenie i przygnębienie, jak gdyby coś niezbędnego ubyło z jego organizmu.
Ktoś podszedł do szafy grającej. Dancler usłyszał brzęk monet i po chwili rozległ się głos Gartha
Brooksa, śpiewającego "Przyjaciół na dnie". Piosenka zdawała się ożywiać towarzystwo. Dancler,
zadowolony z szansy zajęcia myśli czym innym, obrócił się i rozejrzał po barze.
Nic się tu nie zmieniło, przynajmniej od chwili gdy wiele lat temu przyszedł tu ~o raz pierwszy. Nie
przestawiono ani nie wymieniono stołów, przykrytych tradycyjnymi serwetami w czerwono-białą
kratkę. Te same fotografie, w większości przedstawiające byłych graczy drużyny Kowbojów z Dallas,
wisiały na pociemniałych ścianach. Mały parkiet otoczony był stolikami, gdzie z upodobaniem
zajmowali miejsca tancerze i zakochani.
Już miał odwrócić się plecami do sali, gdy nagle zamarł w bezruchu. Na sekundę zamknął oczy,
potem znów je otworzył. Nic się nie zmieniło. Oczy go nie myliły. Próbował przełknąć ślinę, ale nie
potrafił tego zrobić. Mógł tylko przyglądać się parze siedzącej przy odległym stoliku w kącie,
oświetlonej płomieniem świecy.
Marlee i J erome wpatrywali się w siebie
i
wydawali się być pogrążeni w rozmowie. Dancler
cicho zaklął, ale nie mógł odwrócić wzroku. Jak długo tu byli? Widzieli go? Wątpił w to; byli zbyt
zajęci sobą.
Na litość boską, co Marlee widzi w tym wymoczku?
Jest dość przystojny, przyznał Dancler, ale jego. chłopięca urodajest tak samo sztuczna jak jego
opalenizna. Dla niego Jerome był na wskroś fałszywy. W żaden sposób nie mógł okazać się
wystarczająco dobry dla Marlee.
Nagle poraziła go prawda. Nikt nigdy nie będzie wystarczająco dobry dla Marlee.
Znów zaklął, wpatrując się w nią. Nic dziwnego, że odnosiła sukcesy w pracy. Wyglądała
cudownie. Miała dwadzieścia pięć lat i była olśniewająco piękna. Jej piersi były w sam raz: nie za
duże i nie za małe. Miała szczupłą talię i fantastyczne, długie, kształtne nogi. Gęste miedziane włosy
opadały na ramiona falą, obramowując łabędzią szyję.
Było coś jeszcze. Przedtem Dancler nie umiał opisać tej szczególnej cechy, przyciągającej do niej
ludzi,
zwłaszcza mężczyzn. Teraz już wiedział, na czym to polega. N a jej twarzy malowała się niewinność
i jednocześnie zalotność, co doprowadzało mężczyzn do szaleństwa, sprawiało, że zachowywali się
nieobliczalnie i mieli szalone myśli, tak jak on teraz.
Tak było od chwili jej powrotu do domu. Głównie dlatego trzymał się od niej z daleka, starając się, aby
nie zauważyła, iż jej unika.
Zapomniał o Jeromie i zaczął analizować własne uczucia. Wiedział, że nigdy by tego nie robił, gdyby
nie wypite piwa.
Nie mógł po prostu patrzeć na nią i tłumić namiętności, o których wiedział, że są niewłaściwe. Za-
stanawiał się, jak smakowałaby jej skóra i jak czułby się, tuląc ją do siebie.
Na czole i górnej wardze poczuł gromadzący się pot.
Zrozumiał, że jest na drodze do katastrofy i próbował zmienić tok myśli. Nie udało się. Znowu wyobrażał
sobie, jak by to było, gdybymógłją posiąść. Prześladowała go ta myśl. Obrazy z przeszłości zawładnęły
całkowicie jego świadomością. Odetchnął i wypił następny łyk piwa.
Nie pomogło. Wiedział, że nie pomoże mu nic poza opuszczeniem tego miejsca. Już miał to zrobić, gdy
Jerome ujął rękę Marlee i zaczął ją pieścić.
Dancler zacisnął dłonie w pięści. Zabierz od niej łapy! chciał krzyknąć. Więcej, miał ochotę podejść do
stolika, chwycić tego miejskiego wymoczka za klapy marynarki i władować mu pięść w tę nalaną twarz.
Oczywiście, nie zrobił tego. Po krótkiej wewnętrznej walce udało mu się zapanować nad emocjami. Wtedy
zauważył poruszenie.
Przeniósł wzrok z Marlee na sąsiedni stolik. Dwóch mężczyzn i kobieta kłócili się o coś zapamiętale.
Nagle jeden z mężczyzn wstał i podszedł do Marlee z obleśnym uśmiechem na ustach.
- Usiądź, Guy - ostrzegła go kobieta - zanim zrobisz z siebie jeszcze gorszego idiotę, niż jesteś.
- Dobra rada, proszę pani - mruknął Dancler pod nosem.
Sam oparł się łokciem o kontuar.
- Chyba będą kłopoty. Lepiej zadzwonię po szeryfa. Nie mam ochoty, żeby ten wariat rozwalił mi lokal. -
Jeśli nie przestanie wgapiać się w Marlee, nie będziesz musiał prosić szeryfa. Sam zajmę się tym
sukinsynem.
- Nie mamowy -rzucił ponuro Sam. - Trzymaj się od niego z daleka. Niech Charlie robi swoje.
Dancler nic na to nie odpowiedział. Siedział bez ruchu, obserwując pijanego mężczyznę, który naj-
wyraźniej zignorował radę swej towarzyszki.
Intruz zbliżył się do Marlee i pochyliwszy SIę, powiedział:
- Cześć, skarbie. Chcesz zatańczyć?
Dancler zauważył, że Marlee zamarła w bezruchu.
Patrzyła na Jerome'a. Ten wstał i spojrzał pijakowi w twarz. Dancler jęknął i zerwał się ze stołka. Instynk-
townie przeczuwał, co za chwilę nastąpi.
- Daj jej spokój - powiedział Jerome piskliwym głosem.
- Hej - zaprotestował pijak. - Niech młoda dama
mówi za siebie.
Jerome zmarszczył brwi.
- Powiedziałem, daj jej spokój.
Pijak obrzucił Jerome'a pogardliwym spojrzeniem od stóp do głów.
- Och, do diabła - rzucił Dancler, ruszając w stronę stolika Marlee w tej samej chwili, gdy pijak
wymierzył cios pięścią w szczękę J erpme'a, a następnie w żołądek. J erome krzyknął i zgiął się wpół.
Marlee z szeroko otwartymi ze zdumienia oczami zerwała się na równe nogi. W tej samej chwili Jerome
wyprostował się i zachwiał.
- Przestańcie! - krzyknęła.
Dancler chwycił ją za ramię i usunął na bok.
- Dancler, zrób ... ! - Nie dokończyła, gdyż ciężar Danclera i siła impetu rzuciły ich na podłogę.
Znalazła się pod nim.
Zaskoczony, wpatrywał się w jej pobladłą twarz, oddychając gwałtownie.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Marlee wstrzymała oddech. Zaskoczona, wpatrywała się w twarz Danclera, oddaloną od jej własnej
zaledwie o kilka milimetrów. Przez długą chwilę żadne z nich się nie poruszyło. W ciszy rozlegały się
tylko ich
przyspieszone oddechy.
.
. Usiłowała znaleźć jakieś słowa. Czuła każdy mięsień Danclera. Kiedy ich ciała były tak blisko siebie,
mogły zostać uznane za perfekcyjnie ułożoną łamigłówkę·
Czuła wewnętrzny dygot, spowodowany bliskością twarzy mężczyzny i jego ciepłym, pieszczotliwym
oddechem. Jej wargi rozchyliły się. Dancler przysunął się jeszcze bliżej, nie odrywając od niej wzroku.
Zdawało się, że świat zewnętrzny przestał istnieć. Miała pewność, iż za chwilę Dancler ją pocałuje. Znów
wstrzyma
ła
oddech i poczuła takie samo podniecenie jak tamtego dnia przy stawie, kiedy tęskniła za
dotknięciem jego warg.
Nagle, jakby zdając sobie sprawę z tego, co za chwilę zrobi, Dancler odsunął
się
od niej. Podniósł
się
ostrożnie.
- Przepraszam za to, co się stało - powiedział dziwnym, drżącym głosem i wyciągnął do niej rękę.
Jej twarz płonęła. Wstała i dopiero wtedy zauważyła J erome'a, leżącego na stoliku. Z kącika ust ciekła
mu krew. Barman próbował go ocucić.
Rzuciła Danclerowi przerażone spojrzenie. - On nie umarł, prawda? - zapytała. Dancler
uśmiechnął się.
- Nie, skarbie, nie jest martwy. Tylko nieprzytomny.
Z jego twarzy znikło rozbawienie.
- Dzięki, Sam - powiedział, podchodząc do barmana. - Teraz ja się nim zajmę.
Atmosfera w lokalu wróciła do normy. Szeryf zakuł
pijaka w kajdanki i prowadził do drzwi.
.
- Jerome, słyszysz mnie? - zapytała Marlee. WYjęła z torebki chusteczkę higieniczną i wytarła
krew z twarzy ~wego przyjaciela.
Dancler posadził Jerome'a na krześle i położył mu
na czole ręcznik zmoczony w zimnej wodzie.
Jerorne jęknął i zamrugał oczami.
- Nic ci nie będzie - zapewnił go Dancler. Jerorne otworzył oczy i przez chwilę wyglądał na
kompletnie zdezorientowanego. Wreszcie spojrzał na Marlee i jego twarz wykrzywiła się z bólu.
- Niedobrze mi - jęknął, zginając się wpół.
- Powstrzymaj się - zażądał Dancler, ciągnąc go
w stronę męskiej toalety.
Barman zjawił się natychmiast. - Pozwólcie, że wam pomogę ..
Marlee stała bezradnie, potem opadła na krzesło.
Niemal natychmiast podeszła do niej kelnerka.
- Wszystko w porządku? Wygląda pani tak, jakby miała zemdleć. Może coś podać?
- Duża whisky byłaby chyba w tej chwili najlepsza.
- To na pewno pomoże - zapewniła ją kelnerka, żując gumę i obdarzając Marlee
porozumiewawczym uśmiechem.
Marlee wyciągnęła rękę i zatrzymała dziewczynę·
- Żartowałam.
- To niedobrze. Whisky zaraz przywróciłaby trochę koloru tym bladym policzkom.
Marlee zmusiła się do uśmiechu.
- Być może, ale wolę szklankę zimnej wody.
- Jak pani sobie życzy. - Kelnerka spojrzała na Marlee ze współczuciem. - Proszę się nie martwić.
Pani chłopakowi nic się nie stało. To trochę tak, jakby był pijany, a nie ma nikogo lepszego w
trzeźwieniu pijaków niż Dancler. - Roześmiała się głośno. - On też bywał trzeźwiony raz czy dwa.
Jest pani znajomą Danclera? Bo jak ten pijak podchodził do pani, Dancler zerwał się ze stołka jak
oparzony.
Marlee wstała. Zdenerwowała ją awantura sprzed kilku minut, a teraz pojawiła się ta kelnerka ze
swoimi irytującymi uwagami. Musiała stąd wyjść.
- Dziękuję za wszystko - zawołała pospiesznie - ale muszę odetchnąć świeżym powietrzem.
Była przy drzwiach, kiedy zauważyła obu mężczyzn wychodzących z toalety. Spojrzała na
Jerome'a. Wyglądał lepiej, pomimo bladości i zaciśniętych boleśnie warg. Przynajmniej oprzytomniał,
choć Marlee sądziła, że rano będzie obolały i nie zdoła wstać z łóżka. Zacisnęła usta, ale nic nie
mogło uspokoić ogarniającego ją drżenia. Jak do tego doszło: najpierw pijak ją zaczepił, potem
Jerorne stanął w jej obrome i wywiązała się bójka. I Dancler. Poczuła gorącą falę krwi napływającą do
twarzy. Wspomnienie dotyku jego ciała sprawiało, że czuła się bezsilna. Gdyby utracił samokontrolę i
pocałował ją... Potrząsnęła głową i ruszyła na spotkanie obu mężczyzn.
- Dobrze się czujesz? - zapytał szorstko Dancler.
- Tak.
- A ja nie - rzucił Jerome jękliwym tonem.
- Ach, nic ci nie będzie - zapewnił go Sam,
puszczając oko do Danclera. - Przypuszczam, że to twoja pierwsza bójka w barze. Ale dla nas to normalne.
- Zachichotał. - Mam rację, Dancler?
- Masz, Sam. Dzięki za wszystko.
- Cała przyjemność po mojej stronie. A teraz uważajcie na siebie, słyszycie?
- Dobrze - obiecał DancIer, wyprowadzając Mar
100
i Jerome'a z baru.
Na zewnątrz zatrzymali się. Przez chwilę milczeli.
Marlee przenosiła wzrok z DancIera naj erome'a i po raz pierwszy w życiu nie wiedziała, co mogłaby
powiedzieć.
Jerome nie miał takich problemów. Spojrzał na DancIera, mrużąc oczy.
- Nie doszłoby do tego, gdybyś się nie wtrącił.
- Jerome! - krzyknęła Marlee.
Jeżeli Dancler poczuł się urażony, nie dał tego po sobie poznać. Wzruszył ramionami i jeśli wzrok nie
mylił Marlee, kąciki jego ust uniosły się, jakby się uśmiechał. - Masz rację.
- Moim zdaniem przekroczyłeś pewne granice.
Jeśli nie robi ci to różnicy, wolałbym, żebyś zostawił Marlee w spokoju. To ja jestem za nią
odpowiedzialny.
Marlee spojrzała na Jerome'a i już chciała coś powiedzieć, ale DancIer ubiegł ją.
- Na twoim miejscu, Powell, byłbym ostrożny i nie próbowałbym podskakiwać wyżej dupy.
- Nie boję się ciebie! - rzucił Jerome z pogardą· Dancler nieznacznie poruszył wąsem. Podszedł bliżej. Na
twarzy Jerome'a odmalowało się przerażenie. Cofnął się o krok.
- Przestańcie! - krzyknęła Marlee. - Chodźmy, Jerome.
- Dobrze - zgodził się.
Dancler milczał. Skrzyżował ramiona na piersi i odprowadził ich wzrokiem.
Gdy wsiedli do samochodu, Jerome odwrócił się do Marlee.
- Twój przybrany brat naprawdę musi znać swoje miejsce. Te pieniądze są twoje i on ...
Marlee pomasowała pulsującą bólem prawą skroń. - Zamknij się, Jerome. Po prostu się zamknij!
- Trzymaj go, Riley.
- Nie martw się, szefie. Mam tego małego.
Dancler wziął żelazo do wypalania piętna z oznakowaniem "DancIer B" i przyłożył je do skóry cielaka. -
No - mruknął, wstając i ocierając pot z czoła. - Jestem skonany.
- Ja też, ale na szczęście ten był ostatni.
- Dzięki Bogu - westchnął DancIer, patrząc na słońce. - Dopiero wpół do ósmej, a już jest goręcej niż w
piekle.
- Może to nas nauczy naprawiać płoty natychmiast po zauważeniu dziury.
Dancler spochmurniał.
- To moja wina. Powiedziałeś mi o tym, a ja nie naprawiłem ogrodzenia.
- To nie twoja wina, szefie. Powinienem był sam naprawić płot, za to mi płacisz. Do diabła, ty i tak
masz pełne ręce roboty.
DancIer uśmiechnął się.
- W porządku, w takim razie obaj daliśmy plamę. Riley odwzajemnił uśmiech i powiedział:
- Co mam robić teraz?
- Skoś trawę za domem, a potem pojedź do miasta po kilka przesyłek, które już powinny nadejść.
- Zrobione - odpowiedział Riley, wskakując na konia. - Na pewno nie chcesz mojej pomocy przy
sprzątaniu tego bałaganu?
Dancler rozejrzał się: Na trawie poniewierały się sztachety, drut kolczasty, młotki, gwoździe' i
różne narzędzia.
- Nie, sam się tym zajmę. Ty jedź. Do zobaczenia później.
Popatrzył za oddalającym się Rileyem, myśląc
o
tym, jakie miał szczęście, zatrudniając go. Riley zastukał do drzwi dziś o piątej rano z
informacją, że mnóstwo cielaków przeszło przez zniszczony płot na pastwisko sąsiada.
Po zapędzeniu zwierząt na miejsce, Dancler zauważył trzy nie oznakowane cielęta, postanowił
więc zająć się tym i od razu naprawić płot.
Kiedy Riley zniknął, Dancler podszedł do najbliższego dębu i oparł się o pień. Czuł pot,
spływający po całym ciele, ale nie martwiło go to. Wiedział, że pot oczyszcza ciało. Chciałby móc
powiedzieć to samo o swojej duszy, cierpiącej nieustanne męki. Tamtej nocy w barze omal nie
przegrał. Miał ochotę poddać się grzesznej namiętności i wpić się wargami w usta Marlee.
Przez jego ciało przebiegł dreszcz. Kiedy matka powiedziała mu o chorobie Marlee i o jej
przyjeździe na ranczo na czas rekonwalescen,cji, miał nadzieję, że będzie w niej widział wyłącznie
swoją małą siostrzyczkę·
Gdy jednak zobaczył ją rano w kuchni, lata rozłąki ~ na nic się nie zdały. Marlee znów zawładnęła
jego sercem, tak jak wtedy, gdy przyłapał ją przy stawie na podglądaniu.
Nic się nie zmieniło. Zawsze była poza jego zasię giem. Była jego siostrą. Dlaczego nie mogło to do
niego dotrzeć? Znał odpowiedź. Dlatego, że jej pragnął.
Zdjął kapelusz i odkleił od czoła wilgotne włosy. Był
, spocony, zmęczony, brudny i w dodatku chory z miłości. Nie wiedział, jak długo jeszcze uda mu się
trzymać się z daleka od niej, i to go przerażało. Obecność Jerome'ajątrzyła rany. Kiedy zobaczyłich
w barze, coś w nim pękło. Na razie nie udało mu się pozbierać i zacząć myśleć racjonalnie.
Gniew matki powstrzymywał go od popełnienia niewybaczalnego błędu. Co powiedziałaby,
gdyby wiedziała, jakim uczuciem darzy jej ukochaną pasierbicę? Wyobrażał sobie jej wściekłość.
Poza tym związek z Marlee, nawet gdyby był możliwy, okazałby się niewypałem. Dancler nie był
dla niej odpowiedni. Marlee była młoda i delikatna, a on stary i kanciasty, w dodatku przytłoczony
brzemieniem doświadczeń.
Nagle powróciły zmory przeszłości i Dancler przestraszył się, że ma w sobie coś ze swego ojca.
Vernon Dancler był zimnym, brutalnym człowiekiem, często bił syna i żonę. Umarł na marskość
wątroby, gdy Dancler był nastolatkiem.
Dancler wyjechał z domu wkrótce po ślubie matki z ojcem Marlee. Uczynił to, mimo że Foster
Bishop był dla niego dobry i traktował go lepiej niż rodzony ojciec.
Foster ufał mu, powierzając opiekę nad 'Marlee.
Wiedział, że nie da się jej omamić.
- Ta dziewczyna jest jak dzika klacz, synu - stwierdził pewnego dnia. – Musisz ją krótko trzymać,
inaczej będzie zbaczać z drogi przy każdej możliwej okazji. - Zaśmiał się, powstrzymując łzy
napływające do oczu.
- Tak bardzo przypomina swoją matkę.
Umarł dwa dni później i wraz z jego odejściem znikło poczucie bezpieczeństwa Danclera.
Nie zamierzał wracać na ranczo, ale po śmierci wuja matka potrzebowała go. Podejrzewał
wówczas, że tak jak i teraz Connie chciała, aby zwrócił baczniejszą uwagę na postępowanie Marlee.
Na razie nic nie zrobił w tym kierunku. Pragnął jej do bólu i nie mógł już się kontrolować. Nawet
w tej chwili myśl o tym, jak czuł obok siebie jej ciało, wywołała falę pożądania. Co miał robić?
- Wyplącz się z tego - powiedział głośno - a potem wynoś się z Dodge. Zanim zrobisz coś, czego
będziesz żałować do końca życia - dodał cicho.
Nie chciał jednak wyjeżdżać. Tu było jego miejsce.
Nie kusił go powrót do zawodu łowcy nagród. A więc jaka jest odpowiedź? Na początek zimny
prysznic, pomyślał z ironicznym uśmiechem.
Zaczął porządkować porozrzucane na trawie narzędzia.
ROZDZlAL ÓSMY
- Wieczorem muszę wyjechać. Marlee zmarszczyła brwi.
- Tak szybko?
- Byłem tu juź parę dni. Nie mogę pozwolić sobie na dłuższy pobyt.
Pili kawę w jadalni. Connie pr-zed chwilą wyszła do piekarni. Marlee zjawiła się w kuchni
wcześniej, licząc na spotkanie z Danc1erem, ale nie zastała· go. Od incydentu w barze unikali się.
Poprzedniego dnia była z Jerome'em w Tyler. Obejrzeli wystawy, poszli do kina i potem na obiad do
restauracji.
Marlee była zachwycona. Dawno już nie spędziła takiego dnia i zapomniała, jaki to daje efekt
terapeutyczny. Od kiedy zalecono jej oszczędzanie się, odkryła, że nawet podoba jej się taki sposób
spędzania czasu, choć nie chciałaby przeżyć tak reszty życia. Kochała swoją pracę i nie mogła
doczekać się powrotu na wybieg, ale oznaczałoby to rozstanie. z Danc1erem. na dłuższy czas. Co
prawda wyszłoby jej to na dobre ...
- Jesteś dziś bardzo spokojna, a może raczej smutna - uśmiechnął się Jerome.
Marlee zaskoczyła jego spostrzegawczość. Zwykle był tak zajęty sobą, że nie zwracał uwagi na
innych.
- Muszę sporo rzeczy przemyśleć; to wszystko. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, pijąc kawę.
Sytuacja była niezręczna i Marlee ucieszyła się, gdy Jerome odezwał się:
- Możesz określić w przybliżeniu, kiedy wrócisz do
pracy?
Westchnęła i odstawiła kubek.
- Jutro u lekarza dowiem się czegoś więcej.
- Zadzwoń do mnie natychmiast po wizycie.
- Wiesz, że to zrobię.
Ponownie zapadła cisza. J erome nerwowo przenosił wzrok z przedmiotu na przedmiot, unikając
spoglądania na Marlee.
- Słuchaj, kiedy chcesz znów zwrócić się do ... swojego przybranego brata o pieniądze?
Marlee gwałtownie wstała, podeszła do zlewu i wylała chłodną kawę. Nie odwróciła się i nie
odpowiedziała. Wyjrzała przez okno, zauważając, jak chmury przesłoniły słońce. Były ciemne i
wisiały nisko. Wy-
glądały jak barwiona bawełna.
.
- Marlee, robisz uniki.
Jękliwy ton w głosie Jerome'a sprawił, że przed oczami zobaczyła czerwoną mgłę. Gwałtownie od-
wróciła się do niego.
- Czy ty myślisz wyłącznie o pieniądzach? - Moich pieniądzach, chciała dodać, ale nie zrobiła tego.
Na jego twarzy odmalowało się napięcie, potem rozluźnił się, jakby zdał sobie sprawę z jej gniewu.
- Kochanie, przecież wiesz - rzucił uspokajająco.
- Rozmawiamy o naszej przyszłości.
- Jesteś pewny, że to n a s z a przyszłość?
- Przecież weźmiemy ślub.
- Nigdy nie obiecywałam, że wyjdę za ciebie.
- Nie powiedziałaś także, że tego nie zrobisz.
Marlee odgarnęła włosy za ucho. - To prawda, ale ... - Hej, nie musimy mówić o tym teraz.
Zaczekajmy, aż wrócisz do Houston, do pracy. - Przerwał i wzruszył ramionami. - Tu, w tym miejscu,
wszystko wygląda inaczej. Właściwie to jakbyśmy byli na innej planecie.
- Myślę, że to dobre określenie. Tu jesteśmy daleko
od miejskiego zgiełku.
- Jaki będzie twój następny ruch?
Nie próbowała udawać, iż nie rozumie.
- Nie wiem. Nie myślałam o tym od ... - urwała. Jerome wstał i zacisnął wargi.
- Od. tamtego żałosnego wieczoru w barze - skończył za nią. - Tak?
Skinęła głową. Nie wspominali tamtej nocy. Kiedy kazała Jerome'owi zamknąć się, zrozumiał, że
jest zła i na niego, i na Danclera. Wiedziała, iż pod maską spokoju Jerome kryje pogardę i nienawiść
do Danclera. Widziała to w jego oczach.
- Na pewno możesz zrobić coś, żeby uległ. - Nagle twarz J erome' a rozjaśniła się. - Może poproś o
pomoc macochę?
- Nie. Ona też wolałaby, żebym nie dostała tych pieniędzy.
- Dlaczego nie, u diabła?! - zawołał Jerome. - Na litość boską, jesteś dorosła. Wydaje mi się, że oni
nie chcą, abyś wyjechała i odniosła sukces. Chcą zatrzymać cię tutaj, żebyś zgniła w tym zabitym
dechami miasteczku.
Marlee, wbrew sobie, roześmiała się.
- Wiem, że Connie tego chce, ale Danclera nie obchodzi, co robię.
- Bzdura.
- Naprawdę. Jemu chodzi o kontrolę. Byli bardzo
zaprzyjaźnieni z moim ojcem i teraz Dancler jest zdecydowany wypełnić jego życzenia co do joty.
- Cholera, potrzebuję tych pieniędzy.
Coś we wnętrzu Marlee drgnęło. Zapytała zimnym tonem:
- Potrzebujesz czy chcesz, Jerome? Jaka jest praw-
da?
Zaczerwienił się i odwrócił wzrok.
- Chyba i to, i to. .
- To, co powiedziałeś Danclerowi tamtej nocy,
z pewnością nie pomogło naszej sprawie.
- Może nie - rzucił z rozdrażnieniem - ale należało mu się. Poza tym nie podoba mi się sposób, w
jaki tobą rządzi.
- Jesteś pewny, że to wszystko?
Jerome spojrzał na nią. Jego twarz była pozbawiona wyrazu.
- Co masz na myśli?
- Chodzi o to, że jesteś tak poruszony, tak ...
- urwała, nie mogąc znaleźć właściwego słowa.
Westchnął, zrezygnowany.
- T o proste. Chcę mieć te pieniądze.
.
- Ale po co ten pośpiech? Czy musisz je mieć
natychmiast?
J erome potrząsnął głową.
- Jeśli założę agencję teraz, mogę zatrudnić kilka najlepszych modelek, niezadowolonych ze
swoich obecnych agentów. W przypadku odwlekania sprawy dziewczyny te rozejrzą się za kimś
innym,
- To prawda - stwierdziła Marlee. Podszedł do niej, jego oczy błyszczały.
- Nie możemy przepuścić tej szansy. Ty też tego chcesz, prawda? Nawet jeśli osiągniesz wielki
sukces, a jestem tego pewny, to nie będzie trwało wiecznie. Agencja da nam poczucie bezpieczeństwa.
Możemy mieć wszystko, o czym marzymy i jechać, dokądkolwiek zapragniemy.
- Zgadzam się z tym, ale ...
- Ale co, kochanie?
- Nie wiem, czy uda mi się nakłonić Danclera do
zmiany zdania - stwierdziła Marlee ponuro. - A więc na wszelki wypadek powinieneś mieć plan
awaryjny. - Co się dzieje między wami?
Nieoczekiwane pytanie zaskoczyło Marlee.
- Nie wiem, o czym mówisz.
- Na pewno wiesz. Widziałem, jak na ciebie patrzy.
Najpierw zdawało mi się, że to braterska troska, ale po tym wieczorze w barze nie jestem już tego
całkiem pewny. Tak, wydaje mi się, że podobasz mu się jako kobieta.
Marlee zaczerwieniła się. - To bzdura.
- Naprawdę? Nie byłbym taki pewny. - Rzucił jej
spojrzenie z ukosa. - Nie jestem też pewny twoich uczuć. On zdecydowanie ma nad Jobą jakąś
władzę. - Mówisz głupstwa.
- W takim razie dowiedź, że się mylę.
- W porządku - rzuciła ze złością. - Nieważne, ile
mnie to będzie kosztować, zdobędę te pieniądze.
Bolała ją głowa i nie mogła otworzyć oczu. Miała wrażenie, że są przybite gwoździami i dlatego
czuje tępy ból w głowie. Wreszcie zmusiła się do spojrzenia na zegarek. Trzecia. Jęknęła głośno.
Położyła się przed lunchem, chcąc odpocząć. Nie mogła uwierzyć, że zasnęła. Zastanowiła się, co
robił Jerome. Na pewno się nie nudził. Jerome umiał znaleźć sobie zajęcie, przynajmniej na krótko.
Zaburczało jej w brzuchu. Przypomniała sobie, że
spóźniła się na lunch, ale nie miała ochoty na
jedzenie. Weszła do łazienki i zerknęła w lustro. Znów jęknęła. Wyglądała okropnie.
Umyła zęby i poprawiła makijaż. Wróciwszy do sypialni zastanawiała się, co robić dalej. Łóżko nadal
kusiło. Nie czuła się wypoczęta. I umysł, i ciało były zbyt pobudzone. Bała się wizyty u lekarza. Nie
chciała usłyszeć, że jeszcze nie może wrócić· do pracy.
W takim razie co powinna zrobić? Chciała trzymać się z daleka od Danclera, a jednocześnie zostać przy
nim.
Przypominanie sobie o tym, że takie uczucia w stosunku do przybranego brata są złe, nie pomagało.
Dlatego wolałaby nie zbliżać się do niego. Ale dała słowo i miała zamiar go dotrzymać.
Wyprostowała się i wyszła z pokoju.
- Hej.
Dancler obrócił się. Marlee na próżno próbowała odczytać jego myśli.
- Hej - odpowiedział nieco chrypliwym głosem.
Potem wrócił do pracy.
Weszła do sklepu. Obserwowała każdy ruch Danclera i czuła, że z każdym krokiem jej serce szybciej
bije. Powietrze było wilgotne i gorące, więc Dancler zdjął koszulę. W sklepie zamontowano klimatyzację,
ale nie była włączona.
Spojrzała na jego pierś, pokrytą potem. Przeniosła wzrok na płaski brzuch. Czuła wewnętrzne drżenie,
jak zawsze, gdy była z nim sam na sam. Dziwne wrażenie zaczynało się od żołądka i rozchodziło po całym
ciele.
Nagle odwrócił się i napotkał jej wzrok. Przez moment w jego oczach coś błysnęło, potem znikło.
Westchnął.
- Czego chcesz?
Powiedział to zmęczonym głosem. Marlee spojrzała mu w oczy. Wyglądał źle. Zdawało się, że skóra na
twarzy jest napięta bardziej niż zwykle, na szyi drgał mięsień.
- Dlaczego myślisz, że czegoś chcę?
Odłożył narzędzia, roześmiał się głośno i potrząsnął głową.
Chciała zwymyślać go za takie zachowanie, ale powstrzymała się. Jeśli zdenerwuje go teraz, jej plan
spali na panewce. Tym razem nie da się zaskoczyć i nie dopuści, aby emocje zwyciężyły zdrowy rozsądek.
Konstruując pułapkę użyje miodu zamiast jadu.
- Jak ci idzie z siodłem?
Znów westchnął, tym razem ze zniecierpliwieniem, ale odpowiedział spokojnie:
- Wydaje mi się, że dobrze.
Zatrzymała się tuż przy nim i zerknęła na kawałek skóry, rozłożony na stole. Rozpoczęty wzór był
skomplikowany i piękny.
- Wygląda wspaniale. Spojrzał na nią spod oka. - Tak ci się wydaje, co?
- Tak. To chyba twoje najlepsze dzieło.
- Dzięki - rzucił szorstko i wrócił do pracy.
Marlee nie ruszyła się. Zapach wody kolońskiej i potu działał na jej zmysły. Nagle zapragnęła dotknąć
go, zlizać krople wilgoci z górnej wargi... Wzięła
głęboki oddech, ale to nie pomogło.
'
- Potrzymaj to - powiedział Danc1er, nie patrząc na nią.
Marlee przytrzymała kawałek skóry. Ich ręce zetknęły się. Wstrzymała oddech i zerknęła na Danclera.
Patrzył na jej piersi. Znów nie włożyła biustonosza.
Podejrzewała, że przez materiał koszulki widać jej sutki.
- Dancler - powiedziała z wysiłkiem - daj mi te pieniądze.
Potem, zanim zdążył odpowiedzieć, zrobiła coś, czego nie zaplanowała. Pogładziła dłonią jego ramię.
- Proszę·
Dancler gwałtownie upuścił narzędzie, chwycił ją i przyciągnął do siebie. Jego twarz wykrzywiał
grymas, oddychał z trudem.
- Czyżbym nie mówił ci wcześniej, że jeśli igrasz z ogniem, możesz się oparzyć? - Wbijał w nią
spojrzenie, wzmacniając uścisk.
Przez chwilę była zbyt zaszokowana, aby odpowiedzieć.
- To boli - wykrztusiła wreszcie. Drżały jej kolana.
- Jeszcze nie. Będzie, jeśli nie przestaniesz tego
robić.
Oblizała suche jak pieprz wargi. - Nie wiem, o czym mówisz.
- Niech mnie szlag, jeśli nie wiesz! - Bezczelnie
przesunął po niej wzrokiem. Potem mruknął jakieś przekleństwo, odepchnął ją i głęboko westchnął.
Mimo to w jego oczach nadal płonął ogień. - Najlepiej będzie, jeśli zaraz wyniesiesz się stąd do
diabła, zanim zrobię coś, czego oboje będziemy żałować do końca życia.
Pomimo ostrzeżenia i ognia płonącego w oczach Danclera, Marlee nie mogła się ruszyć.
- No już - ponaglił, a w jego głosie brzmiało udręczenie. - Wynoś się stąd. W tej chwili!
Wybiegła.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- Czemu nie chcesz zostać na noc i wyjechać rano? J erome potrząsnął przecząco głową, ale postawił
torby na ziemi i usiadł na huśtawce. Marlee zrobiła to samo. Przez kilka minut milczeli. W ciszy
rozlegało się tylko skrzypienie zawiasów.
- Powinnaś ją naoliwić - powiedział w końcu Jerome.
Marlee uśmiechnęła się.
- Wiem, ale brakowałoby mi tego dźwięku. Zawsze skrzypiała.
- Na pewno nie chcesz jechać ze mną? Ostatecznie mogłabyś iść do swojego lekarza w Houston.
- To prawda, ale to on zalecił mi wyjazd i odpoczynek. Nie będzie uszczęśliwiony, jeśli pojawię się
w jego gabinecie. Uzna, że usiłuję przerwać rekonwalescencję. Poza tym i tak nie pozwoli mi na
powrót do pracy, więc równie dobrze mogę zostać tutaj.
- Ale tam byłabyś ze mną.
,
- Wiem, Jerome - powiedziała Marlee z lekkim
żalem. - Oboje też wiemy, że bywasz w domu rzadko. Prawie bym cię nie widywała.
J erome westchnął.
- Masz rację. Dlatego nie mogę zostać dłużej. Mam dużo zajęć. Chciałbym jedynie ... - przerwał i
zagryzł wargi.
Marlee wiedziała, co chciał powiedzieć, ale nie
zdradziła się z tym. Nie mogła nawet myśleć o swoim
planie "zmiękczenia" Danclera i o tym, jak w końcu ów plan obrócił się przeciwko niej. Wspomnienia
tamtego popołudnia wywoływały rumieniec na jej policzkach. Powinna wiedzieć, że z Danclerem nie
wygra. Początek flirtu i przegrana to były jedne z najgorszych chwil w jej życiu.
- Marlee.
Otrząsnęła się i spojrzała na Jerome'a. - Nie martw się, zdobędę te pieniądze.
- Nie mówiłem ...
- Tak,mówiłeś-wtrąciła.-Jestemjużtymzmęczona.
Wstał i wziął ją za rękę.
- Odprowadź mnie do samochodu.
Dancler wpatrywał się w żarzący koniec papierosa.
Zaklął z niesmakiem,· rzucił niedopałek na ziemię i zmiażdżył obcasem.
Nie palił od dziesięciu lat, ale dziś tak bardzo zapragnął papierosa, że poddał się. Zatrzymał się przy
stacji benzynowej i kupił paczkę. Potem schował do kieszeni koszuli i zapomniał o niej do chwili, gdy
wyszedł z domu i natknął się na Jerome'a i Marlee.
Natychmiast skrył się w cieniu. Nie chciał, żeby go zauważyli. Obiecał sobie unikać Jerome'a i
dotrzymał słowa. Bał się, że gdyby tego nie zrobił, doszłoby do takiej awantury jak w barze z pijakiem.
Niech Bóg go od tego broni! Marlee nigdy by mu tego nie wybaczyła.
Teraz uderzył się po kieszeni koszuli, powstrzymując się od wyciągnięcia drugiego papierosa.
Zauważył bagaże lerome'a na stopniu ganku. Chyba już czas, żeby ruszył na południe, pomyślał.
Spodziewał się jego wyjazdu następnego ranka po bójce w barze, ale Jerome nie zrobił tego.
Nie miał zamiaru wyjeżdżać, dopóki nie uczyni ostatniego wysiłku w celu położenia łap na pieniądzach
Marlee. Dancler miał pewnoŚĆ, że to on nakłonił Marlee do robienia z siebie kokietki w sklepie z
siodłami.
Schował ręce do kieszeni, odwrócił wzrok od pary na huśtawce i spojrzał w niebo. Gwiazdy wydawały
się blade w porównaniu z księżycem. Westchnął myśląc o tym, że niebo w Teksasie nie da się porównać do
żadnego w innym miejscu. Prawdę mówiąc, nigdy nie zauważał nieba, nie mówiąc już o podziwianiu,
dopóki nie wrócił na ranczo. Zastanawiał się, czy Marlee brakowało księżyca i gwiazd, kiedy przenosiła się
z miasta do miasta.
Marlee. Ostatnio myślał tylko o niej. Jej twarz była pierwszą rzeczą, jaką widział każdego ranka po
przebudzeniu, o ile udało mu się zasnąć, i ostatnią, jaką widział przed pójściem do łóżka. Pragnął jej aż do
bólu. Choć nienawidził siebie za to, nie umiał kontrolować swych uczuć. Marzył o tym, żeby wyjechała, a
jednocześnie nie chciał tego.
Znalazł się w straszliwym kłopocie i nie widział wyjścia. Kiedy pracował jako łowca nagród, zawsze
kontrolował sytuację. Gdy popełnił błąd, zrezygnował z tego zajęcia. Wiedział, że nie jest już użyteczny. A
więc dlaczego nie mógł tego zrobić teraz, z Marlee? Odpowiedź była oczywista. Musiałby stąd odejść, ale
dokąd? To był jego dom, chciał w nim zostać i zacząć nowe życie.
Nie mógł jednak dłużej żyć w ten sposób. Albo zapomni o Marlee, albo oszaleje. Raz już prawie oszalał
i nie chciał tego powtórnie przeżywać. Nie miał więc wyboru; musiał robić to, co należało. Zostawić ją w
spokoju. Pracować do upadłego każdego dnia.
Umawiać się z innym.i kobietami. Na samą myśl o tym poczuł skurcz żołądka. Nie chciał widywać innych
kobiet. Pragnął tylko tej jednej.
- Ale wiesz doskonale, że nie możesz jej mieć
-mruknął.
.
Zauważył poruszenie na ganku. Oboje wstali z huśtawki. Dancer znów poczuł skurcz żołądka. Nie mógł
znieść widoku tego faceta, dotykającego Marlee. Zacisnął zęby i obserwował, jak idą do samochodu,
trzymając się za ręce.
Jerome otworzył bagażnik i wrzucił do środka torby. Potem odwrócił się i wyciągnął ręce do Marlee.
Dancler stał bezradnie i patrzył, jak J erome składa pocałunek na wargach dziewczyny.
Poczuł palącą zazdrość. Miał ochotę uderzyć Jerome'a pięścią w twarz. Nawet kiedy ten wsiadł do
samochodu i odjechał, Danc1er nie rozluźnił się.
Marlee odprowadziła wzrokiem znikający samochód i wolno ruszyła w stronę ganku. W świetle
księżyca Dancler widział jej biodra, opięte obcisłymi szortami. Przeniósł wzrok na dekolt koszulki i zama-
rzył o dotknięciu skóry Marlee.
Nie chciał ujawniać swej obecności, ale mimo woli z jego ust wyrwało się imię dziewczyny.
- Marlee.
Zatrzymała się na ganku i odwróciła w jego stronę.
Ze zdumieniem szeroko otworzyła oczy. A może był to gniew?
- Dancler?
~ Tu jestem - powiedział, odrywając się od drzewa i ruszając w stronę ganku. Zatrzymał się kilka
kroków od niej.
Cofnęła się, zacisnęła dłonie w pięści i spojrzała na niego.
- Jak długo tam stałeś? Wzruszył ramionami.
- Wystarczająco długo.
- Szpiegowałeś mnie - stwierdziła rzeczowo.
- Nie nazwałbym tego w ten sposób.
- A jak byś to nazwał?
- Wyszedłem zaczerpnąć świeżego powietrza i zo-
baczyłem was na ganku. To wszystko.
Popatrzyli na siebie z gniewem.
- Zobaczyłeś, co chciałeś? -dopytywała się Marlee. Oddychała szybko i na chwilę Dancler przeniósł
wzrok na jej piersi. Nawet w ciemności mógł dostrzec . zarys sutek. Poczuł narastające podniecenie i zaklął
w duchu.
- Zadałam ci pytanie. Spojrzał jej w oczy.
- Słyszałem, do cholery. Odpowiedź brzmi: nie.
Nie zobaczyłem tego, co chciałem. Chciałbym widzieć, jak go policzkujesz.
Marlee otworzyła usta, zaskoczona.
- Kiedy wreszcie się nauczysz, że to, co robię, nie powinno cię interesować?
- Powinno jak cholera, przynajmniej teraz, gdy
jestem odpowiedzialny za twoje pieniądze.
- Za moje pieniądze, tak. Ale nie za moją osobę. Ich spojrzenia skrzyżowały się na moment.
- Kochasz go? - zapytał nagle Dancler stłumionym
głosem.
Marlee westchnęła głęboko.
- Powiedziałam ci już, że to nie twoja sprawa.
- A jeśli chcę, żeby to była moja sprawa?
- Do diabła, Dancler, przekraczasz wszelkie granice.
- Być może; a ty jesteś upartą oślicą.
- Ja? Oślicą? Myślę, że powinieneś to odwołać.
Parsknął śmiechem.
- Boisz się spojrzeć prawdzie w oczy, choć tak łatwo to uczynić.
- A co jest, twoim zdaniem, prawdą? - W jej głosie brzmiał sarkazm.
Dancler zignorował to pytanie. Postanowił, że powie swoje, niezależnie od wszystkiego. Zbyt długo
cierpiał.
- Po pierwsze, on cię nie kocha.
- Skąd o tym wiesz?
- Po drugie, wykorzystuje cię, żeby zdobyć pienią-
dze.
- Do diabła, Johnie Dancler! Nic nie wiesz o Jeromie poza tym, co wymyślił twój spaczony umysł.
- Akurat, nie wiem! Potrafię rozpoznać naciągacza, kiedy go widzę. Wyobrażam sobie, że pieprząc się z
tobą, myśli o pieniądzach!
Wydała okrzyk i uniosła dłoń z zamiarem uderzenia
go w twarz.
W Danclerze coś pękło. - O, niel
Chwycił jej nadgarstek i kierując się impulsem,
przyparł ją do ściany.
Patrzyli na siebie ze złością, oddychając z trudem. - A niech cię -mruknął i wpił się ustami w jej wargi.
Jęknęła. Nie mógł się powstrzymać i wsunął język
między jej usta. Pocałunek zmienił się. Zdawało się, że Marlee topnieje w objęciach Danclera.
Wzmacniając pocałunek, ocierał się o nią ciałem.
Westchnęła, gdy ich wargi złączyły się, ale Dancler nie poprzestał na tym. Zrobił coś, czego sam sobie
zabraniał - wsunął dłoń pod jej koszulkę. Kiedy dotknął piersi dziewczyny, poczuł, że drżą mu kolana.
Marlee wpiła palce w jego szyję, jakby nie mogła utrzymać się na nogach. DancIer przesunął rękę z jej
piersi na pośladek.
- DancIer - szepnęła, gdy ujął jej biodra i przywarł do niej całym ciałem.
Dopiero gdy zaczął poruszać się w górę i w dół, usłyszał jej szept.
- Nie ... Dancler ... przestań.
Przestał, ale nie puścił jej. Spojrzał na nią, zaciskając szczęki.
- Powiedz mi, czy Jerome sprawia, że czujesz się tak samo?
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Młoda damo, już niedługo będzie pani całkiem zdrowa.
Niebieskie oczy doktora Wootena wpatrywały się w nią przyjaźnie. Marlee bała się wizyty i tego,
co mogła usłyszeć. Czuła się lepiej, ale nie wiedziała, czy infekcja ustępuje ..
Teraz zerknęła z niepokojem na lekarza i zapytała: - Czy ma pan na myśli to, że moja choroba jeszcze
trwa?
Poklepał ją po ramieniu. Jego siwe włosy nadawały mu raczej wygląd dostojeństwa niż starości.
- Proszę się ubrać, a potem porozmawiamy. - Wyszedł.
Marlee westchnęła, zsunęła się z kozetki i włożyła ubranie. Po chwili doktor Wooten wrócił i zajął
miejsce na stalowym taborecie. Marlee usiadła na krześle naprzeciwko.
- Wyniki badania krwi poznamy dopiero pojutrze, to znaczy w środę.
- Ale nie spodziewa się pan żadnych komplikacji,
prawda? Chodzi mi
II
to, że czuję się znacznie lepiej.
Doktor zmrużył oczy.
- Jest pani tego pewna?
Marlee na chwilę odwróciła wzrok. - I tak, i nie.
- Powiedziałbym, że to niezbyt jasne.
- Przepraszam. Chciałam powiedzieć, że jednego dnia czuję się wspaniale, a następnego paskudnie.
- Czytałem kartę informacyjną, którą przesłał mi doktor Henderson, i szczerze mówiąc uważam, że
ma pani szczęście. Ta infekcja naprawdę była brzydka. - Kiedy będę mogła wrócić do pracy? Wydaje
mi się, że już teraz mogłabym ją zacząć w niepełnym wymiarze godzin.
Doktor Wooten potrząsnął głową. - T o niemożliwe.
- Dlaczego? - zapytała Marlee. - Powiedział pan,
że niedługo całkiem wyzdrowieję.
- To prawda. - Ton lekarza nie zmienił się. Mówił spokojnie i przyjaźnie. - Ale teraz nie jest pani
jeszcze zdrowa.
- Przecież muszę wrócić do pracy. - Tym razem Marlee nie zapanowała nad nutką rozpaczy w głosie. -
I zrobi to pani we właściwym czasie. Najpierw jednak musimy dowiedzieć się, dlaczego ma pani
podwyższoną temperaturę.
Marlee była zaskoczona.
- Gorączka? Nie wiedziałam o tym.
- Nie jest wysoka, musimy jednak poznac Jej
przyczynę. Mam nadzieję, że badanie krwi to wykaże. Jeśli nie, trzeba będzie zrobić inne testy.
- Myśli pan, że to coś poważnego i nie uda mi się pozbyć infekcji?
- Nie, nie myślę tak. Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale mam wrażenie, że nie dbała pani o
swoje zdrowie jak należy. - Doktor przerwał i spojrzał na nią z ukosa. - Czy jest coś, co panią martwi i
może o bniźać
odporność?
.
Zaczerwieniła się i spuściła wzrok. - Marlee.
Uniosła głowę, ale nie patrzyła lekarzowi w oczy. - Prawdę mówiąc, mam pewne problemy.
- Proszę się ich pozbyć.
Po raz pierwszy głos doktora zabrzmiał surowo i stanowczo. Maclee uśmiechnęła się z wysiłkiem.
- Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. Pan o tym wie.
- W pani przypadku to konieczność. Chyba że nie
chce pani wracać do pracy.
Maclee poczuła, że blednie. Lekarz ciągnął:
- Musi pani odpoczywać i unikać stresu, który jeszcze bardziej osłabia pani organizm. Potrzebuje
pani dużo snu, ćwiczeń i odpowiedniego jedzenia.
- Cały czas to robię - zapewniła Marlee.
- A więc musi pani bardziej się do tego przyłożyć.
Doktor Wooten spoważniał. - Jeśli chce pani porozmawiać i powiedzieć mi, jaka jest przyczyna
tego stresu, z przyjemnością pani wysłucham.
- Dziękuję, ale muszę sama sobie z tym poradzić.
- Proszę więc to zrobić. N a razie dam pani receptę
na witaminy. Kiedy otrzymam wyniki badania krwi i skonsultuję się z doktorem Hendersonem,
zadecydujemy, co robić dalej. - Uśmiechnął się uspokajająco. - Do tego czasu proszę odpoczywać.
- Czy robienie zakupów to też odpoczynek?
- Tylko wówczas, jeśli są niewielkie.
- Wtedy przestają być przyjemnością.
- Niech się pani nie przemęcza. - Wstał i podszedł
do drzwi. - Chciałbym zobaczyć panią za dwa tygodnie. - Dziękuję - powiedziała Marlee poważnym,
smutnym tonem.
Doktor Wooten rzucił jej przeciągłe spojrzenie
i
wyszedł z gabinetu.
Maclee sięgnęła po torebkę, ale nie wstała, Oparła czoło o ścianę i usiłowała powstrzymać łzy.
Wiedziała, co opóźnia jęj wyzdrowienie. Powodem był Dander, ale tego nie mogła powiedzieć
lekarzowi. Nikomu nie mogła o tym powiedzieć. Musiała sama zwalczyć namiętność do swego
przybranego brata. Gdyby jej nie dotykał! Gdyby jej nie pocałował!
W końcu sama do tego doprowadziła. Jeśli igrasz z ogniem, możesz się sparzyć. W porządku,
sparzyła się· Wystarczył dotyk Danclera, a jej ciało płonęło. Znała niebezpieczeństwo, wiedziała,
jakie jest ryzyko. Mimo to nic nie mogła zrobić, zwłaszcza wtedy, gdy przycisnął ją do siebie. Marlee
przestała kontrolować swoje zmysły i przylgnęła do niego, podczas gdy jego ręce przesuwały się po
jej ciele.
Na samo wspomnienie zaczerwieniła się i ukryła twarz w dłoniach.
Nawet jego nieobecność nie pomogła. Wyjechał na trzy dni. Mimo to jej ciało i dusza nie zaznały
spokoju. Prześladowała ją myśl o Danclerze i poczucie winy. Czasem poczucie winy stawało się tak
silne, że czuła się chora.
Czy była zakochana? Miłość. To słowo w odniesieniu do Danclera nigdy nie przyszło jej do głowy.
Dopiero teraz. Serce Marleezabiło szybciej. Możliwość zakochania się w przybranym bracie była nie
do przyjęcia.
Taka ewentualność nie mieściła się w jej planach życiowych. Być może powodem był fakt, że
nigdy jeszcze nie była zakochana. Tylko raz omal nie zaangażowała się w poważny związek. Romans
zakończył się, kiedy odkryła, iżjej wybranek lubi popijać w ukryciu. Niezależnie od tego i tak nie
mogłaby go poślubić. Jej problem polegał na tym, że każdego mężczyznę, nawet Jerome'a,
porównywała z Danc1erem.
Czuła się związana z Jerome'em, ale nie kochała go.
W przeciwieństwie do innych, Jerome zawsze w nią wierzył. Pieniądze, które zamierzała mu
pożyczyć, miały być po części zapłatą za tę lojalność. Niemiało to nic wspólnego z miłością.
A więc dlaczego nie umiała określić swych uczuć do Danclera? Dlaczego tak silnie na niego
reagowała? Seks. To musi być przyczyną wszystkiego, uznała, podkreślając w myślach, że ich cele
życiowe kolidują ze sobą·
Mimo ostrej konkurencji i ciągłych podróży, związanych z karierą modelki, pragnęła odnieść
sukces. Myśl o ustabilizowanym życiu na ranczo nie kusiła jej.
Potarła skronie. Gdzie wkradł się błąd? zapytała samą siebie. Jechała do domu z zamiarem
uwolnienia umysłu od zmartwień i ciała od szaleńczego tempa życia w mieście. To drugie udało się
jej, ale pierwsze ... Jakoś nie widziała rozwiązania.
Poczuła narastającą panikę. Musiała pogodzić się ze swym uczuciem do Danclera, spojrzeć
prawdzie w oczy, a potem zapomnieć o nim na zawsze. Ale jak? Powrót do miasta był jedynym
rozsądnym i pewnym lekarstwem .
Zmęczona ponurymi myślami i własnym towarzyst-
wem Marlee wstała i przeszła do holu.
Connie uśmiechnęła się z niepokojem. - No
i?
- Nic strasznego. - Ujęła macochę pod rękę. - Opo-
wiem ci wszystko po drodze.
- Sukinsyn!
Dancler upuścił młotek i wsadził palec do ust. Oparł się o stół i tak długo ssał palec, aż ból zelżał.
Następnie obejrzał stłuczone miejsce. Palec był opuchnięty i fioletowy.
Nie zamierzał przerywać pracy. Chciał skończyć projekt. Podszedł do biurka, stojącego w rogu
pokoju, otworzył środkową szufladę i wyjął plaster.
Od chwili powrotu na ranczo planował wysprzątanie sklepu i urządzenie go według własnych
potrzeb. Musiał mieć miejsce na dodatkowe narzędzia, wzory i resztki materiału, których nie chciał
wyrzucać. Postanowił zrobić półki na ścianę.
Opatrzywszy palec, schylił się i podniósł młotek.
Spojrzał na półkę, ale nie był zadowolony. Stale widział przed sobą twarz Marlee.
- Sukinsyn! - powtórzył i potrząsnął głową. Ciągle jednak widział jej twarz i pamiętał scenę sprzed
tygodnia, gdy przyparł ją do ściany i pocałował.
Już to było złe, ale gdyby na tym poprzestał, sytuacja byłaby do uratowania. Niestety, stracił rozum
i posunął się za daleko.
Nagle zrobiło mu się słabo. Oparł się o stół. Kiedy już przekroczył granicę, posmakował jej
słodkich ust i dotknął piersi, z trudnością zmusił się, żeby przerwać. Dobry Boże, kusiło go, żeby
wziąć ją tam, na ganku.
Spocił się. Zdjął koszulę, rzucił ją na stół i otworzył okno. Choć czerwcowy poranek nie był parny,
wiedział, że klimatyzacja byłaby najlepszym rozwiązaniem. Nie chciał jednak siedzieć w zamkniętym
pomieszczeniu. Wolał oddychać czystym powietrzem, jakby liczył na to, że oczyści ono jego głowę z
niegodziwych myśli.
- Nigdy w życiu, Dancler - mruknął pod nosem.
Wiedział, że zasługiwał na pogardę.
Mimo to wyczuwał, że Marlee też przeżyła chwilę rozkoszy. Bez wątpienia oddała mu pocałunek.
Co to znaczyło?
Nie znał odpowiedzi. Spojrzał na młotek. Wyglądał tak, jakby wzywał go do kontynuowania zaczętej
pracy. Nie pokusił się o to. Bał się, że w obecnym stanie zmiażdży sobie całą dłoń.
- Cholera! - To nie pomogło. Musiał poradzić sobie z tą burzą zmysłów. - Ale jak? Na litość boską, jak?
- Można włączyć się do rozmowy, czy wolisz dyskutować sam ze sobą?
Danc1er obrócił się wolno i spojrzał na Rileya. Nie czuł się zawstydzony tym, że przyłapano go na
mówieniu do siebie.
- O co chodzi? - zapytał. Rileypotarł podbródek. - Masz gościa.
- Gościa?
- Tak. Ciemnowłosy mężczyzna z brodą. Nie
przedstawił się.
Danc1er zaklął.
- Chcesz, żebym się go pozbył? - zapytał Riley.
- Widzę, że nie masz ochoty na towarzystwo.
- Wcale.
- W takim razie zaraz go spławię. - Riley odwrócił
się do drzwi.
- Zaczekaj. Przyślij go tutaj. Riley wzruszył ramionami.
- Ty jesteś szefem.
Danc1er zaklął pod nosem, kiedy do sklepu wszedł gość.
- Cześć, Shank1e.
Nie spodziewał się wizyty swego byłego szefa i była to ostatnia rzecz, jakiej potrzebował. Tim Shankle
był jednym z najpodlejszych ludzi. Dancler wiedział, że w pracy łowcy nagród to pożądana cecha.
- Myślałem, że nie uda mi się pozbyć tego twojego goryla - powiedział Shankle.
- Aja nie byłem pewny, czy chcę, żeby się od ciebie
odczepił.
- Hmm, a więc dalej cię to gryzie?
- Niewykluczone.
- Mogę usiąść?
- Jak chcesz.
- Widzę, że życie na ranczo nie złagodziło twoich
obyczajów.
- A liczyłeś na to?
Shankle roześmiał się, siadając na krześle.
- Właśnie dlatego nie udało mi się ciebie zastąpić.
- Na szczęście to twój problem, nie mój.
Shankle zacisnął dłonie i wzruszył ramionami.
- Mogę się założyć, że trochę tęsknisz za dawną robotą. Do diabła, człowieku, jesteś do niej stworzony. -
Posłuchaj, Shankle, oszczędź sobie kłopotu. Nie wrócę do agencji. Nie chcę spędzić reszty życia, ścigając
przestępców. Poza tym ...
- Wiem, wiem - przerwał Shankle. - Czujesz się odpowiedzialny za to ranione dziecko i zabicie tego
mężczyzny.
.
- Daj spokój, dobrze? Nie chcę o tym mówić.
- W porządku, nie będziemy - zgodził się Shunkle.
- Ale przynajmniej wysłuchaj mnie. Mam pracę, wartą
mnóstwo forsy, a każd y banknot pod pisany jest twoim nazwiskiem.
Tym razem to Danc1er wzruszył ramionami.
- Słyszałem to już przedtem.
.
- Nie; przynajmniej nie za takie pieniądze. W każ-
dym razie, wykonaj tę jedną pracę, a odczepię się od ciebie na zawsze.
- Chyba źle słyszysz, Shankle. Nic z tego nie będzie.
Żadne pieniądze nie skłonią mnie do ponownego wdepnięcia w to bagno.
Shankle zaczerwienił się i wstał.
- Przemyśl to. Będę z tobą w kontakcie.
- Idź do diabła, Shankle.
Mężczyzna zaśmiał się i opuścił sklep.
Dancler długo stał bez ruchu. Myślał o tym, że być może znalazł rozwiązanie nurtującego go
problemu.
Może powinien po prostu dać Marlee jej pieniądze, a potem przyjąć ofertę Shankle'a. Uspokoiłoby
to jego sumienie, ale nie pomogłoby na ból serca.
Wziął do ręki gwóźdź i uderzył weń młotkiem.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Marlee pochyliła się i cmo1qlęła Connie w policzek. - Pro~adź ostrożnie, słyszysz?
- Dzięki za radę. Zadzwonię, jak tylko dojadę
i zorientuję się w sytuacji.
. Zeszłej nocy Connie dowiedziała się, że stan zdrowia jej siostry uległ pogorszeniu. Uznała, iź
natychmiast musi do niej pojechać.
Marlee zatrzasnęła drzwiczki samochodu i spo-
jrzała na macochę.
-
- Jeśli mogłabym coś dla ciebie zrobić, daj mi znać. Connie uścisnęła jej dłoń.
- Dbaj o siebie i Danclera. - Zmarszczyła brwi.
- Ostatnio zachowywał się jak ranny niedźwiedź. Coś
go gryzie, ale kiedy pytam, udziela wymijających odpowiedzi, a potem zaciska szczęki.
Marlee poczuła rumieniec wypływający na szyję.
Odwróciła wzrok.
- Nic mu nie będzie. Nie martw się. Zajmiemy się domem.
Connie westchnęła i uśmiechnęła się.
- Szkoda, że nie mogę przestać martwić się o dzieci.
Moje życie byłoby o wiele łatwiejsze. - Connie, nie jesteśmy już dziećmi.
- Tego mi nie udowodnisz.
- Rusz wreszcie
i
wynoś się stąd - rzuciła żartobliwie Marlee. - Zaopiekuj się ciocią Jessicą.
Connie skinęła głową i odjechała. D9piero gdy samochód zniknął za rogiem, Marlee poruszyła się.
Nie chciała wracać do domu. Dzień był przepiękny.
Może spacer po lesie pomógłby jej pozbyć się kłopotliwych myśli i spojrzeć na wszystko z innej
perspektywy?
Skręciła za rogiem domu i spojrzała na azalie i krzewy hibiskusa. Nieco dalej płot, odgradzający
podwórze od pastwiska, pokryty był kwitnącym bluszczem. Postanowiła zerwać kilka gałązek na
bukiet i wstawić je do wazonu.
Szła przez podwórze, gdy zobaczyła Danclera.
Wstrzymała oddech. Pochylony przy pompie, podstawiał twarz pod strumień wody. Po chwili wypros-
tował się, wyjął z kieszeni chusteczkę i wytarł oczy. N a twarzy i we włosach kropelki wody lśniły jak
diamenty.
Marlee stała jak zaklęta. On nie jest aż tak wysoki, pomyślała. Raczej masywny i dobrze
zbudowany. Wydawał się taki olbrzymi, ponieważ miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i był
wspaniale umięśniony.
Coś w niej drgnęło. Znała to uczucie, ale nie chciała się do tego przyznać. Dancler,jakby nagle
zdając sobie sprawę z jej obecności, odwrócił się. Popatrzyli na siebie w milczeniu. Wreszcie
odwrócił wzrok i schował chusteczkę do kieszeni. Marlee nagle poczuła się zawstydzona, jednak nie
ruszyła się nawet wówczas, gdy Dancler zaczął się zbliżać.
Stanął o krok przed nią. Zadrżała. Choć byłoby to głupie i niebezpieczne, pragnęła, aby podszedł
jeszcze bliżej. Każdy nerw w jej ciele dygotał, kiedy Dancler przesuwał po niej spojrzeniem.
Pożałowała, że nie ubrała się inaczej. Jednak, spodziewając się upału, wybrała szorty, krótką
koszulkę i sandały.
Oderwała od Danclera wzrok dopiero w chwili, gdy zapytał szorstko:
- Dokąd idziesz?
Spojrzała na niego, próbując nie zwracać uwagi na niezręczność sytuacji. Nie mogła zapomnieć
jego pocałunkui tego, jak dotykał jej piersi ... Ze sposobu, w jaki się jej przypatrywał, zrozumiała, że
on też nie potrafi o tym zapomnieć. Odezwało się w niej poczucie winy.
- Pomyślałam, że pójdę na spacer do lasu. Jest taki piękny ranek.
- O, tak.
- Pracowałeś? - zapytała, zaszokowana faktem, że
prowadzą normalną rozmowę. - Od piątej rano.
- W takim razie widziałeś się z Connie?
- Tak. Powinna teraz być w drodze do cioci Jessiki.
- Właśnie odprowadziłam ją do samochodu.
Zapadło milczenie. Marlee rysowała coś czubkiem sandała na piasku.
- Potrzebujesz towarzystwa?
Podniosła głowę, jej wargi rozchyliły się. Dancler się
uśmiechnął.
- Zamknij buzię. Dobrze słyszałaś.
- Nie masz nic do roboty?
- Mam. Ale od czasu do czasu każdy człowiek musi
odpocząć. Mam rację?
Westchnęła i odpowiedziała: - Chyba tak.
- Wybierasz się w jakieś określone miejsce?
- Nad staw.
Na chwilę zapadła cisza. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Znów wiedziała, o czym Dancler
pomyślał. Przypomniał sobie dzień, kiedy przyglądała się, jak nagi wychodził z wody.
Zaczerwieniła się i spuściła głowę. - Chodźmy.
Choć szła obok niego, nie mogła w to uwierzyć.
Zerkała na niego z ukosa. Jaką grę teraz prowadzi, zastanawiała się. Może dręczyły go wyrzuty
sumienia za zachowanie się tamtego wieczora. Może chciał ',' zawrzeć pokój, zwiększając dystans
między nimi i trak.: tując ją znowu jak małą siostrzyczkę.
Nie miała jednak pojęcia, co 'dzieje się, w jego umyśle. Mogła tylko próbować odczytać to z jego
twarzy, która teraz była maską kryjącą wiele sekretów.
- Co powiedział lekarz?
- Connie ci tego nie powtórzyła?
- Nie dowiedziałem się niczego konkretnego. Po-
wiedziała tylko, że wyniki badań są niezłe.
- Wydaje mi się, że "niezłe" to tak samo dobre określenie jak każde inne.
- A więc kiedy wyjedziesz? " Wydało jej się, że zapytał o to z pewnym wysiłkiem.
Kiedy jednak spojrzała na niego, jego twarz nie ujawniała żadnych emocji.
- Obawiam się, że nieprędko. Mam lekką gorączkę·
- A to dopiero. Zawiadomiłaś ... Jerome'a? Usłyszała wahanie w jego pytaniu i wiedziała, że znaleźli
się na niepewnym gruncie.
- Nie, jeszcze nie.
W milczeniu doszli do polany. Marlee zatrzymała mę i podziwiała piękny widok. Ulubiona
kryjówka nie zmieniła się przez te wszystkie lata. M oże tylko stała się jeszcze piękniejsza.
Trawiaste zbocze porastały cyprysy i niewysokie dęby. Było tu chłodno i cicho. Poranne słońce słało
promienie poprzez zasłonę z liści. Gęsty, szary mech porastał niskie gałęzie. Na wodzie unosiły się
nenufary.
MarIee usiadła na brzegu. Dancler oparł się o pień drzewa.
- Wczoraj miałeś gościa, prawda? - zapytała Marlee po dłuższym poszukiwaniu tematu do roz-
mowy.
- Skąd wiesz?
- Wsiadał do samochodu, kiedy wróciłam z Connie
od lekarza.
Danc1er spojrzał na taflę wody, jakby zastanawia~
się, ile może powiedzieć. - To mój były szef.
- Rozumiem, że chce cię znów zatrudnić.
- Dusze w piekle też chcą zimnej wody, ale jej nie
dostają.
- A więc zamierzasz zostać tutaj?
- Na razie.
- Przynajmniej tyle wiesz na pewno. Jeśli nie uda
mi się wyzdrowieć ... - Umilkła.
- Chciałbym obiecać ci, że wszystko będzie dobrze.
- Ja też bym tego chciała - odrzekła.
- Ale nie mogę.
- Wiem.
- I
co z nami będzie? - zapytał stłumionym głosem.
Unikała jego wzroku. Wiedziała, co miał na myśli. - Chciałabym to wiedzieć.
- Jeśli chodzi o tamtą noc ...
Marlee wstała i spojrzała na niego. - Żałujesz tego, co się stało?
- Nie, do cholery, i to właśnie jest mój problem.
Przez długą chwilę żadne z nich nie odezwało się i nie poruszyło.
- Marlee. - W tym jednym słowie Danc1er zawarł najgorętsze emocje.
Opanowując pragnienie rzucenia mu się w ramiona i błagania, aby ją przytulił, Marlee powiedziała
szybko:
- Chodź, przejdziemy gię.
Gdy odwróciła się ku niemu, zobaczyła, że stoi bliżej, niż przypuszczała. Wstrzymała oddech,
zderzywszy się z jego piersią. Nabrał gwałtownie powietrza i coś błysnęło w jego oczach. Czy był to
ból? Potem jednak odsunął się.
Szli w milczeniu, choć serce Marlee biło tak głośno, iż miała pewność, że Dancler to słyszy.
Próbowała odsunąć od siebie niespokojne myśli.
Wkrótce znaleźli się w części lasu, którą rzadko odwiedzali ludzie.
- Hej, nie sądzisz, że powinniśmy wracać? - zapytał
Dancler. - Czy to nie za duży wysiłek dla ciebie?
Nie odpowiedziała.
- Do diabła, Marlee, nie możesz ...
Zatrzymała się nagle. Ostry, gorący ból przeszył jej
kostkę. Krzyknęła i uniosła stopę·
- Co, u diabła . .
- Moja kostka . .. Coś mnie ugryzło!
DancIer zaklął i opadł dla kolana.
Marlee wsparła się na jego ramieniu. W tej samej chwili zobaczyła węża przesuwającego się po
liściu. Krew ścięła się w jej żyłach, ale mimo to udało się jej wykrztusić drętwiejącymi wargami:
- DancIer! Widzę go. Za tobą! Obrócił się.
- Cholera, gdzie?
Usłyszała panikę w jego głosie. - Tam - powiedziała cicho.
Spojrzał we wskazanym kierunku. Widoczny był tylko ogon, ale to wystarczyło. DancIer poderwał
się gwałtownie, chwycił gałąź i skoczył w stronę węża.
Marlee oparła się o drzewo i przyglądała się, jak Dancler zabija gada. Potem uniósł truchło i
przyjrzał mu się uważnie.
- O Boże - jęknęła Marlee.
- N o tak, to miedzianka. - Odrzucił węża i spojrzał
na dziewczynę. - Musisz znaleźć
się
w
szpitalu, ale najpierw obmyję ci ranę wodą z potoku. Zaczekaj
tutaj.
Wrócił po chwili i delikatnie obmył ranę.
- Teraz pójdę do domu po lód. Nie ruszaj
się
stąd. Marlee zagryzła drżącą wargę i skinęła głową.
Danc1er wrócił po dwóch minutach, zaniósł ją do samochodu i obłożył kostkę lodem.
- Umrę? - zapytała Marlee, patrząc prosto przed siebie.
- Nie - odpowiedział ponuro, ruszając.
Pewność, brzmiąca w jego głosie, uspokoiła ją.
Zanim zdała sobie sprawę z tego, co się dzieje, Danc1er zdjął rękę z kierownicy i objął ją. Położyła
głowę na
jego ramieniu i modliła się.
.
DancIer spacerował nerwowo po korytarzu szpitalnym i miał wrażenie, że wkrótce wydepcze
dziurę w posadzce. Dzięki Bogu był tu sam. Nie musiał nic nikomu tłumaczyć.
Oczywiście, że ona nie umrze, powtarzał sobie bez przerwy. Zrobił wszystko jak należało,
szkolenie w wojsku okazało się przydatne. Mimo to strach w oczach i głosie Marlee zasiał niepokój
w jego sercu. Była dzielna. Nie krzyczała i nie płakała. Siedziała prosto i patrzyła przed siebie,
dopóki jej nie przytulił. Potem wyczuł jej drżenie i sam zaczął się bać.
Teraz też się bał, czekając na lekarza. - Dander.
Obrócił się. Doktor Bedford stał przed wejściem do sali operacyjnej. Był młody, miał
jasnobrązowe włosy i piegi na nosie.
- Jak się czuje Marlee?
- Dobrze, dzięki tobie.
Poczuł ulgę. " - Mogę ją zobaczyć?
- Oczywiście.
Dander wszedł za lekarzem do jasno oświetlonego pokoju. Marlee, blada, ale przytomna, spojrzała
na niego. Podszedł do niej. Zauważył elektrokardiogram i butlę z kroplówką.
- Jak się czujesz? - zapytał zdławionym głosem.
- Dobrze. - Uśmiechnęła się słabo. - Dzięki za
uratowanie mi życia.
- Nie wydaje mi się, żebym to zrobił.
- Ależ tak - szepnęła.
Dancler odchrząknął. - To nieważne.
- Lekarz powiedział, że mogę już wrócić do domu.
Dander uniósł brwi i spojrzał na doktora. - Czy to prawda?
- Tak. Dam jej lekarstwa i za kilka dni poczuje się
zupełnie dobrze. A teraz muszę was pożegnać.
Kiedy doktor wyszedł, Dancler przyjrzał się Marlee. Miał wrażenie, że mógłby utonąć w jej
oczach.
- Powinnam być ostrożniejsza - powiedziała, spuszczając wzrok.
- Cicho, nic nie mów. Odpoczywaj.
Marlee zamknęła oczy. Dancler siedział bez ruchu, czując, jak rana w jego sercu pogłębia się.
ROWZIAŁ DWUNASTY
Marlee wyszła z łazienki, i kulejąc, wróciła do sypialni. Zatrzymała się w drzwiach i zerknęła na
plecy Danclera, widząc, że zniszczony materiał koszuli napina się na szerokich ramionach.
Natychmiast po powrocie ze szpitala Dancler zaniósł ją do jej· pokoju. Teraz patrzył przez okno w
ciemność, rozjaśnioną tylko blaskiem kilku gwiazd. Był zdenerwowany i Marlee zastanawiała się, o
czym myśli.
Odwrócił się, jakby wyczuł jej spojrzenie. Jego czoło pokryte było zmarszczkami. Po raz pierwszy
dostrzegła na jego twarzy ślady wyczerpania. W oczach także malowało się zmęczenie. Zmarszczki
wydaw3ły się głębsze. Serce dziewczyny zabiło gwałtowniej. Wiedziała, że to ona jest
odpowiedzialna za wszystko.
Opadła na najbliższe krzesło. Spojrzał na nią, marszcząc brwi. - Jak się czujesz?
Zmusiła się do przywołania na wargi uśmiechu.
- Nieźle, jak na osobę ukąszoną przez węża. Zresztą to moja wina.
- Nie rób sobie wyrzutów. Poza tym i tak masz szczęście. Od ukąszenia węży umarło wielu
mieszkańców wsi.
Spojrzała w okno. Niebo przecięła błyskawica.
Rozległ się grzmot.
Dancler zbliżył się do niej.
- Powinnaś być w łóżku - zauważył z troską w głosie.
- Ostatnio tak dużo leżałam, że wcale mi się to nie uśmiechało. Ale teraz mam na to ochotę.
Byli w domu dopiero od pół godziny. Doktor Bedford polecił Marlee zażywać lekarstwo, pić dużo
płynów i odpoczywać. Wiedziała, że Dancler dopilnuje tego.
- Może masz ochotę na sok?
- Nie, dziękuję. Napiję się czegoś trochę później,
obiecuję·
Znów błysnęło
j
rozległ się grzmot.
- Chodź, położysz się do łóżka. - Dancler odrzucił pościel. - Wskakuj.
Podeszła do niego, czując na sobie palące spo-
jrzenie. Zaczęła się szarpać z paskiem od szlafroka. - Cholera - mruknęła.
Odsunął jej dłoń.
- Ja to zrobię.
Wolała nie patrzeć na niego. Bała się tego, co mogła odczytać w jego oczach, a jeszcze bardziej
tego, co zdradzały jej własne. Gdy była tak blisko niego, czuła się bezsilna.
- No i co? - zapytał niskim głosem. Zdjął z niej szlafrok i rzucił w nogi łóżka.
Marlee spuściła głowę i w tej samej chwili rozległ się kolejny grzmot. Zadrżała gwałtownie i nagle
w jej oczach pojawiły się łzy.
- Hej, coś cię boli? - szepnął, unosząc palcem jej
podbródek.
Potrząsnęła głową, nie mogąc wykrztusić słowa. - O Boże, kochanie, nie płacz.
- Dancler ... nie zostawiaj mnie, proszę. - Jej zęby
zadzwoniły. - Zostań ze mną.
Jęknął. Wiedziała, że prosi o coś niemożliwego, ale nie chciała zostać sama. Miała pewność, że
przyśni się jej wąż. Załkała.
- Kochanie, nie. Poczujesz się gorzej.
Przytulił ją do siebie, jakby nie mógł się powstrzymać. Chwilę później Marlee przestała drżeć.
- Widzisz, już lepiej. To opóźniona reakcja. - Obrócił ją i położył do łóżka. Kiedy ją nakrył, dodał:
- Jeśli będziesz mnie potrzebowała, zawołaj.
Chwyciła go za ramię, otwierając szeroko oczy.
- Zostań ze mną - poprosiła jeszcze raz. - N a
krótką chwilę.
W jego oczach odmalował się ból.
- Marlee, nie wydaje mi się, że to dobry pomysł ...
- Proszę. Nie chcę zostać sama. - Gotowa była go
o to błagać.
Potarł kark, usiadł na brzegu łóżka i przyciągnął ją do siebie. Drżąc, przylgnęła do jego piersi.
Razem opadli na posłanie. Dancler tulił ją, dopóki nie usnęła.
Coś ją obudziło. Przez chwilę nie wiedziała, gdzie się znajduje. Rozejrzała się po pokoju.
Błyskawice rozświetlały niebo. W tej chwili zobaczyła przy sobie Danclera. Widziała jego nagą pierś,
wznoszącą się i opadającą w rytm oddechu. We śnie ślady wyczerpania zniknęły z jego twarzy. Nie
wyglądał już na tak zmęczonego. Mimo to nie przypominał silnego, twardego mężczyzny, jakiego
zawsze w nim widziała. Teraz wydawał się bezbronny.
Zmusiła się do zrobienia kilku głębokich wdechów.
Spojrzała na zegar: wpół do drugiej. Czy powinna obudzić Danclera i odesłać go do jego pokoju?
Oczywiście, że tak. Jeśli Connie ... W tej chwili przypo mniała sobie. Connie wyjechała. Byli z
Danclerem sami w domu.
Poruszyła nogą i poczuła ostre ukłucie. Lekarz powiedział jej, że będzie czuła ból przez następnych
kilka dni.
Odsunęła się od Danclera i próbowała zasnąć.
Niestety, nie mogła, Wyczuwała jego obecność każdym nerwem. Przed zaśnięciem musiał wstać i
zdjąć koszulę. Rozpiął także pasek dżinsów.
- Dancler?
- Mm?
- Nie śpisz?
Poruszył się. Gdyby przesunęła się o milimetr, ich ciała dotknęłyby się. Serce biło jej jak szalone,
brakowało oddechu.
- Marlee, dobrze się czujesz?
Musiała spojrzeć na niego i odpowiedzieć. Uniosła wzrok i spojrzała mu w oczy. Deszcz uderzał o
szyby, grzmiało, ale oni prawie tego nie dostrzega
li.
Dancler oparł się na ramieniu i przyjrzał się jej. - Jak się czujesz? Boli cię noga?
- Trochę·
- Wiesz, że powinienem odejść - powiedział szorst-
ko.
- Nie - szepnęła.
- Co: nie?
- Nie odchodź. - Wyciągnęła rękę i dotknęła jego
piersi.
Wydał ochrypły jęk, jakby poraził go prąd. Ona .czuła się tak samo. Drżała i pieściła go delikatnie
koniuszkami palców.
- Marlee, tak nie wolno - zaprotestował stłumionym głosem.
- Nie obchodzi mnie to - szepnęła, przyciągając jego głowę do swojej. - Pragnę cię.
- Ja też cię pragnę - wyznał, przysuwając się bliżej. Jego wargi były gorące, wilgotne i natarczywe.
Chwytając gwałtownie oddech, odsunął się na moment, żeby wkrótce pokryć jej szyję kąsającymi
poca~nkami. Przytuliła się do niego, czując palące pożąda
me.
Wiedziała, że będzie właśnie tak, że Dancler potrafi rozpalić ją jak żaden inny mężczyzna.
Nagle odsunął się, a na jego twarzy pojawił się
wyraz cierpienia.
- Jeśli mnie teraz nie powstrzymasz ...
- Szsz. Nie chcę, żebyś przestawał.
- Och, Marlee, tak bardzo cię pragnę.
- A więc weź mnie.
Nakrył jej wargi swoimi i zaczął zsuwać ramiączka jej koszuli. Pomogła mu, a potem krzyknęła,
gdy jego usta spoczęły najpierw na jednej, potem na drugiej sutce.
- Och, tak!
N amiętność płonęła w niej tak gwałtownie, że miała wrażenie, iż za chwilę jej ciało roztopi się jak
wosk.
Oderwał się od niej i już chciała zaprotestować, gdy zobaczyła, że rozpaczliwie próbuje pozbyć się
dżinsów i slipów. Kiedy spoczęły na podłodze, znów ją chwycił w ramiona, ale zdążyła jeszcze rzucić
okiem na jego piękne ciało. Chłonęła pieszczoty, stopniowo pogrążając się w ekstazie.
Potem czuła już tylko jego ręce na swoim ciele.
Ogarniała ją rozkosz, gdy ściskała w dłoniach jego pośladki, gdy jego męskość napierała na jej
brzuch. - Widzisz, jak bardzo cię pragnę?
- Tak - wyznała załamującym się głosem.
Pokrył jej piersi pocałunkami.
- Dotknij mnie - poprosił, wsuwając rękę między jej nogi.
Jęknęła, spełniając jego prośbę.
- Och, Marlee, proszę... nie. Za chwilę... to za szybko.
Przestała go dotykać i w tej samej chwili Dancler zaczął pieścić palcami najintymniejszy fragment
jej ciała. Drgnęła i poddała się fali rozkoszy.
- Och, Dancler! - krzyknęła, przytulając się do niego mocniej.
Wycofał dłoń, uniósł się i wszedł w nią. Myślała, że ją rozerwie; był taki duzy, ale zarazem tak
delikatny.
- Sprawiam ci ból? - zapytał, patrząc jej w oczy. Marlee potrząsnęła głową i zaczęła poruszać się
razem z nim. Kiedy zbliżała się do szczytu, zmienił pozycję i teraz ona unosiła się nad nim.
- Och, Marlee! - krzyknął, osiągając orgazm. Ona również krzyknęła, czując bolesne spełnienie.
Opadła na pierś Danclera.
Później nie pamiętała, jak długo leżeli objęci, odpoczywając. W końcu Dancler ułożył ją obok
siebie i nakrył ich oboje kołdrą.
Długo milczeli. Wreszcie Dancler odezwał się swo-
im niskim, chrypliwym głosem:
- Jeśli powiesz, że tego żałujesz, to cię uduszę.
- Nie żałuję.
Poczuła, jak się odprężył i wziął głęboki oddech.
Przytuliła się do niego, postanawiając, że o wszelkich problemach pomyśli następnego dnia.
Obudziły ją promienie słońca. Spojrzała na łóżko.
Było puste. Tego mogła się przecież spodziewać.
Zrknęła na zegar: zbliżało się południe. Nic dziwnego, ze go nie ma, pomyslała, odrzucając kołdrę. W
tej samej chwili wydała okrzyk
i
chwyciła się za kostkę.
CIcho Jęcząc, opadła na poduszkę. Po chwili uniosła się i przyjrzała się swojej nodze.
I
stopa,
i
kostka wyglądały normalnie, jakby nic się nie stało. Spodziewała się, że noga będzie czerwona i
spuchnięta, ale tak we było. Mimo to czuła silny, kłujący ból.
Dotknęła swej twarzy. Gorąca. Miała podwyższoną temperaturę. Posmutniała. Jeśli nie uda jej się
szybko wyzdrowieć, nie będzie już miała pracy. Projektanci zwykle szukają młodych, obiecujących
modelek i znajdują je.
Zaciskając zęby, usiadła na brzegu łóżka, włożyła przez głowę koszulę nocną i spróbowała wstać.
Ból zmusił ją do opadnięcia na łóżko.
- Cholera, cholera, cholera - mruknęła ze złością. Odwróciła się i spojrzała na miejsce obok siebie, na
którym spał Dancler. Zaczerwieniła się. Prawdę mówiąc, niewiele było tego spania. Kochali się
niezliczoną ilosc razy. Straciła humor do reszty. Wygładził prześcieradło i nic nie wskazywało na to,
że spędził z nią noc w tym łóżku.
Dlaczego Dancler to zrobił? Czy w ten sposób chciał coś jej powiedzieć? Może zaczął żałować
tego, co się stało? W tej chwili Marlee czuła się zbyt źle i była za bardzo zmęczona, żeby móc się nad
tym zastanawiać. Postanowiła rozważyć później przyczyny jego zachowania i przewidzieć wszelkie
tego konsekwencje.
- Jak się czujesz?
Zaskoczona, spojrzała na uśmiechniętą twarz macochy.
- Connie, co ty tu robisz?
- To nie jest najmilsze przywitanie, ale chyba musi mi wystarczyć. - Uśmiechając się, podeszła do
łóżka i usiadła obok Marlee.
Dziewczyna zarzuciła jej ręce na szyję i mocno się
przytuliła. Connie odsunęła się. - Kochanie, jesteś rozpalona.
- Wiem. Mam gorączkę - przyznała.
- Przyniosę ci aspirynę. I nawet nie myśl o wstawa-
niu z łóżka. - Spojrzała na kostkę Marlee i zadrżała. - Biedactwo. Nie mogę uwierzyć, że ukąsił cię
wąż.
- Podejrzewam, że to Dancler ściągnął cię do
domu?
Próbowała ukryć urazę. Widocznie przemyślał wszystko i nie chciał przebywać z nią sam na sam.
Dobry Boże, w co się wplątała?
- Oczywiście, zadzwonił do mnie - przyznała Connie. - Bał się, że możesz poważnie zachorować.
Wiedział, że gdybyście mnie nie powiadomili, nigdy bym wam tego nie wybaczyła.
- Jak się czuje ciocia Jessica? Mam nadzieję ...
- Nawet o tym nie myśl. Czuje się tak dobrze,
jak to możliwe w jej stanie. A ja jestem dokładnie tu, gdzie powinnam być. Teraz lepiej przyniosę ci tę
aspirynę·
Connie wstała i w tej samej chwili zadzwonił telefon.
Bez zastanowienia podniosła słuchawkę. - Halo?
Marlee obserwowała ją i zauważyła, że zacisnęła
wargi.
- Tak, jest. Proszę zaczekać. Nakryła słuchawkę ręką.
- To Jerome. Mówi, że musi z tobą pomówić. Marlee potrząsnęła głową.
- Powiedz mu, że jestem chora i nie mogę teraz rozmawiać. Zadzwonię do niego ... później.
Jerome był ostatnią osobą, z którą miała ochotę rozmawiać. W tej chwili czuła, że coś ściska ją w
żołądku. Zrobiło się jej niedobrze.
Connie odłożyła słuchawkę i spojrzała na dziewczynę z niepokojem.
- Może zawołam Danclera i poproszę, żeby zawiózł cię do szpitala?
- Proszę, nie. - Marlee wyciągnęła rękę. ~ Aspiryna na pewno mi pomoże.
- W porządku.
Connie wróciła po chwili z kapsułkami. Przyjrzała się Marlee z niepokojem.
- Nie wiem, czy powinnam cię zostawiać samą.
- Oczywiście - oświadczyła Marlee z całkowitym przekonaniem. Chciała zostać sama i zająć się
swoim zranionym sercem.
- Dobrze, ale jeśli będę ci potrzebna, zawołaj, słyszysz?
Kiwnęła głową, wsuwając się pod kołdrę. Zamknęła oczy i gdy wyczuła, że została sama, dała
upust łzom.
Płakała aż do momentu zaśnięcia.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Minęły trzy dni, zanim Marlee mogła zadzwonić do Jerome'a. Noga bolała ją tak bardzo, że prawie
cały ten czas spędziła w łóżku, śpiąc.
Tego dnia jednak wstała i czuła się lepiej niż kiedykolwiek. Zdawało się, że gorączka wreszcie
minęła.
Choć jej stan fizyczny polepszył się, psychiczny znacznie pogorszył. Wszystkiemu był winien
Danc1er. Kiedy go widywała, a zdarzało się to rzadko, miała ochotę potrząsnąć nim tak, żeby
zadzwoniły mu zęby. Jednocześnie marzyła o wtuleniu się w jego ramiona i błaganiu, aby się z nią
kochał.
Nie chciała mu pokazać, jak bardzo ją rani, trzymając się od niej z dala. Wiedziała, dlaczego to
robił. Dręczyły go wyrzuty sumienia. Widziała to w jego oczach. To go jednak nie usprawiedliwiało.
Marlee sądziła, że powinni omówić ten problem i znaleźć jakieś rozwiązanie.
- Tak, a świnie zaczną latać - mruknęła, gasząc światło w sypialni i przemykając się do kuchni.
- O, dzień dobry -powiedziała Connie, wstając zza stołu i nalewając kawę do filiżanki. - Wyglądasz
jak nowo narodzona.
Marlee cmoknęła ją w policzek.
- I czuję się podobnie. Wydaje mi się, że wreszcie zdrowieję i po ukąszeniu, i po infekcji.
Connie uśmiechnęła się z ulgą.
- To cudownie, kochanie. - Uśmiech zniknął. - Ale jestem egoistką i chciałabym zatrzymać cię tu
jak najdłużej.
- Och, Connie, zawsze lubiłam przyjeżdżać do domu.
- Oczywiście, skarbie. Nie cieszyłabym się, gdyby było inaczej.
- Jerome mówi, że z każdym dniem nieobecności coraz więcej tracę.
- Rozumiem to, ale ... - Connie przerwała i machnęła ręką. - Nie zwracaj na mnie uwagi. Po prostu
bardzo się cieszę, że tu jesteś.
Marlee uśmiechnęła się.
- Co powiesz na piknik ze mną?
- Kochanie, to bmni cudownie, ale wybieram się dziś na lunch do klubu. Może Danc1er zechce ci
towarzyszyć. Ostatnio coś go dręczy. Czy przypadkiem nie pokłóciliście się? Nie chcę się wtrącać,
ale przypominacie dwóch bokserów, gotowych do walki. - Westchnęła. -Chodzi o pieniądze,
prawda? Odmawia ich wydania?
Marlee odwróciła wzrok, zbyt zaskoczona, żeby cokolwiek odpowiedzieć. Odkąd kochała się z
Danclerem, nawet nie pomyślała o pieniądzach. Jerome też o nich nie wspomniał, może dlatego, że
opowiedziała mu o ukąszeniu węża.
Connie była spostrzegawcza i nie dałaby się długo oszukiwać. Na szczęście Marlee miała wkrótce
wyjechać. T o najlepsze rozwiązanie. Zadrżała na myśl o reakcji Connie, gdyby przypadkiem poznała
prawdę o niej i Danclerze.
- Kochanie, źle się czujesz? - zapytała macocha.
Marlee uśmiechnęła się z przymusem i wypiła łyk kawy.
- Nie. Wszystko w porządku.
- W takim razie weź sobie coś z lodówki. Jest tam
smażony kurczak, owoce i chyba trochę sałatki ziemniaczanej, jeśli Dancler nie zjadł wszystkiego.
- Wystarczy mi wino, ser i krakersy.
Connie wstała.
- Muszę iść. Do zobaczenia wieczorem. - Przy drzwiach odwróciła się. - Kiedy chcesz wyjechać?
Marlee nie namyślała się długo.
- Chyba pojutrze. Zdecyduję o tym jutro, po wizycie u lekarza.
Connie skinęła głową i wyszła.
Westchnąwszy, Marlee wstała i zaczęła przygotowywać się do pikniku. Kiedy spakowała
wiklinowy kosz, wyjrzała przez okno. Dzień nie mógłby być przyjemniejszy, szczególnie po ostatnich
deszczach. Z jakiegoś powodu zapragnęła spędzić go nad stawem.
Postawiła kosz na stole i weszła do pokoju. Związała włosy w koński ogon. Miała na sobie zielone
szorty i koszulkę w tym samym kolorze, gdyż liczyła na upalny dzień. Ponieważ nie chciała się opalić,
pomyślała, że może powinna się przebrać.
- Nie - powiedziała głośno.
Staw znajdował się w cieniu, nawet w najbardziej słoneczne dni. Wyszła z pokoju, wzięła kosz i
ruszyła w stronę stawu.
Marlee leżała na materacu, napawając się panującym wokół spokojem. Nad wodą wisiała
przejrzysta mgła. Liście wysokich, majestatycznych drzew poruszały się na lekkim wietrze.
Choć wyspała się w nocy, czuła, że opadają jej powieki. Obudziła się godzinę później. Nie prze
jmowała się drzemką. Przyszła tu, żeby odpocząć i pomyśleć, znaleźć jakiś sposób na swoje kłopoty.
- Czy to prywatne przyjęcie?
Usiadła gwałtownie. Dancler stał przy brzegu materaca i patrzył na nią. Spojrzała mu w oczy i
zadrżała. W tej chwili uświadomiła sobie prawdę, ukrytą do tej pory w głębi serca. Kochała go.
Zakochała się w swoim przybranym bra.cie.
Chciała wykrzyczeć głośno swoje uczucia, ale nie ośmieliła się. Nie wiedziała, co myśli o niej
Dancler, poza tym, że jej pożąda. Pożądanie nie musiało równać się miłości. W jego oczach widziała
coś, czego nie umiała zinterpretować. Dawało jej to nadzieję·
-' Takie przyjęcia nigdy nie są zabawne - powiedziała jednym tchem.
.Na chwilę odwrócił wzrok. Wygląda okropme, pomyślała, jakby za dużo wypił poprzedniego
dnia .. A może tak było.
Uklękła i znów popatrzyli na siebie. Wreszcie panujące milczenie zagłuszył świergot ptaków.
Dancler odchrząknął.
- Musimy porozmawiać.
Wiedziała, ile kosztuje go to stwierdzenie.
- W takim razie dlaczego mnie unikałeś? - zapytała załamującym się głosem.
- Myślałem, że uda mi się to przełamać - przyznał niskim, chrapliwym głosem. - Myślałem, że
jeśli będę trzymał się od ciebie z daleka, jakoś pogodzę się z tym, co zaszło. - Przerwał i westchnął
głęboko. - Ale to nie pomogło. To, że jestem przy tobie i nie mogę cię dotknąć, sprawia mi
niewyobrażalne cierpienie.
- Och, Dancler, czuję się tak samo. Myślałam ... że tego żałujesz, że nienawidzisz mnie za ...
- Nie! Nienawidziłem siebie za to, że straciłem panowanie nad sobą.
- Tylko dlatego, że cię do tego zmusiłam - powiedziała drżącym głosem.
Rysy jego twarzy złagodniały.
- Och, skarbie, nie zmusiłaś mnie. Pragnąłem cię, pragnąłem kochać się z tobą więcej razy, niż
mogę zliczyć.
~arlee przełknęła głośno ślinę, czując dziwną słabosc.
- Och, Danc1er.
Opadł na kolana i przyciągnął ją do siebie. Gdy ich serca zaczęły bić spokojniej, położył ją na
materacu i pocałował.
Marlee napawała się smakiem jego ust i dotykiem rąk, ale to jej nie wystarczało. Pragnęła, żeby się
z nią kochał.
Wyznała to.
- Tutaj? - upewnił się Dancler.
- Tak, tutaj.
- Och, Marlee, przysięgam, że dam ci spokój
i pozwolę odejść z mego życia; ale nie uda mi się to, jeśli jeszcze raz będę się z tobą kochać.
- Dancler, nie wiesz, że cię kocham i nie chcę, żebyś pozwolił mi odejść?
- Kochasz mnie? - zapytał szeptem.
- Tak - potwierdziła ze łzami w oczach .
. - Ja też cię kocham.
- Udowodnij mi to - poprosiła. Nie potrzebował zaproszenia. W ciągu kilku sekund pozbyli się
ubrań i leżeli na materacu. Wargi Danclera spoczęły na jej ustach.
- Masz niezrównany smak - mruknął. - I zapach. Kąsała jego ramię i pieściła je językiem.
- Ty tęż masz doskonały smak. Trochę słonawy, ale uwielbiam go.
Wyciągnął spinkę z jej włosów i przeczesał je palcami, patrząc na jej ciało. Marlee oddawała hołd
jego ciału dłońmi. Pieściła jego brzuch, pępek, a w końcu wzięła w dłoń jego męskość.
- Marlee - westchnął.
Pochyliła się i zastąpiła dłoń ustami. Chciała mu udowodnić, jak bardzo go kocha.
- Och! - wykrzyknął, nie protestując. Wkrótce jednak położył ręce na jej ramionach i nakłonił do
spojrzenia w oczy. -Już nie. - Pociągnął ją na materac.
Marlee objęła go za szyję i przyciągnęła bliżej. Jego wargi pieściły jej piersi, ssąc i kąsając sutki.
Kiedy wyczuł, że jest już gotowa, uniósł ją nad siebie.
Wszedł w nią głęboko, ujął jej piersi w dłonie.
Zaczęli poruszać się i równocześnie doświadczyli rozkoszy.
- Kocham cię - powiedział Dancler ochrypłym głosem.
- I ja cię kocham.
Przytulili się do siebie i łzy, płynące po ich policzkach, zmieszały się.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Leżeli objęci do chwili, gdy ich oddechy i uderzenia serc wróciły do normalnego rytmu. Dancler
nie był w stanie nic powiedzieć. Po wyznaniach miłości tulenie Marlee w ramionach całkiem mu
wystarczało.
Mimo to nie patrzył na świat przez różowe okulary. Choć było im ze sobą wspaniale, problemy do-
piero się zaczynały. Narastało w nim poczucie winy. Wykorzystał Marlee. Z drugiej strony Marlee
była przecież dorosłą kobietą, zdolną do podejmowania decyzji.
Opanowała go myśl o trwałym związku, lecz wydawał się on niemożliwy. Zadrżał z obawy i
umocnił w swoim postanowieniu. Nie zamierzał z niej zrezygnować. Kochała go i musiał zrobić
wszystko, żeby o tym pamiętała.
Westchnął z ulgą.
" Marlee poruszyła się i przesunęła stopą po jego nodze. Drgnął, czując się tak, jakby jego podbrzusze
poraził prąd. Odsunęła się i spojrzała na niego z uśmiechem.
- Lubisz to, prawda?
Pochylił się nad nią i złożył pocałunek na jej wargach.
- Jesteś czarownicą, wiesz o tym?
- Czarownicą, która oszalała na twoim punkcie - szepnęła Marlee.
- Spodziewam się, że lada moment obudzę się
spocony w łóżku i okaże się, że to był sen.
Obrysowała palcem jego dolną wargę. - Ja też. Ale to nie jest sen.
- Dzięki Bogu. - Przytulił ją mocniej i po chwili
dodał: - Wiem, że nie bierzesz pigułek. - Masz rację - westchnęła.
- Powinienem był o tym pomyśleć, ale kiedy jestem
przy tobie, tracę rozum.
- Ja też. - Spojrzała na niego z miłością. Jęknął i przyciągnął ją bliżej.
- Co teraz? - spytała.
Usłyszał nutę niepewności w jej głosie i choć podzielał to uczucie, nie okazał go. Musieli coś
wymyślić. Wiedział jednak, że miłość nie musi oznaczać całkowitego oddania. Przypomniał sobie
miłość Mar
100
do jej pracy.
- Ty mi to powiedz - odpowiedział w końcu.
- Wiem, co myślisz o swojej pracy.
- Zależy mi na niej.
Poczuł ucisk w żołądku.
- Nie musisz mi tego tłumaczyć. Pamiętam, jak wyśmiewałem się z niej kiedyś, do tego stopnia, że
miałaś ochotę dać mi w łeb kijem baseballowym. Mam rację?
- Właściwie myślałam o kopnięciu cię w inne
miejsce.
Udał zaszokowanego.
- Marlee Bishop, powinnaś się wstydzić.
- Może kij baseballowy byłby lepszy. Może wbiła-
bym trochę rozumu do tej twojej twardej głowy.
Zaśmiał się głośno.
- Wiesz, jak dawno nie słyszałam twojego śmiechu? Spoważniał.
- Do twojego powrotu nie miałem zbyt wiele okazji do śmiechu. Potem byłem zdenerwowany, gdyż
pragnąłem cię, a wiedziałem doskonale, że nie mogę cię mieć.
- Wygląda na to, że nie wiesz wszystkiego.
- Kocham cię - wyznał. - Nigdy nie mówiłem tego
innej kobiecie.
- Och, Dancler. - Uniosła głowę i pocałowała go w usta. - Ja też cię kocham. Chyba zawsze cię
kochałam.
- A co z Jerome'em? - Nie udało mu się ukryć zazdrości i niepokoju. Jego głos zadrżał.
- Właściwie zawsze był tylko przyjacielem, nikim więcej.
- Kocha cię - stwierdził rzeczowo Dancler.
- Tak mu się wydaje. Jest oddany swojej pracy
bardziej, niż mógłby oddać się jakiejkolwiek kobiecie. - A więc chcesz pożyczyć mu pieniądze?
- A ty wciąż uważasz, że to zły pomysł?
- W obecnej sytuacji gospodarczej na pewno. Wy-
obrażam sobie, że konkurencja jest ostra. - To prawda.
- A więc jeszcze raz: chcesz go wspomóc?
- Nie wiem.
Dancler nie drążył tematu. Nie chciał zepsuć. uroczego dnia.
- Nigdy nie opowiadałaś mi o swojej pracy.
- Nie ma o czym opowiadać, poza sprawami za-
kulisowymi.
7"
Każda praca ma swoje złe strony.
- Nie miałam złudzeń. Praca modelki jest wyczerpująca i okrutna, dlatego dostajemy tak wysokie pensje.
Wiadomo, że w zawodzie liczą się· głównie młode, energiczne kobiety. Starsze, mądrzejsze
zmu
szone są
do odejścia, co ja uważam za błąd. Nigdy nie można być pewnym tego, co zdarzy się następnego dnia. -
Musisz kochać swoją pracę, skoro to wytrzymujesz.
- Kocham.
Dancler spojrzał w jej rozświetlone oczy i zadrżało mu serce. Nigdy nie poświęciłaby dla niego kariery,
choć nie prosiłby jej o to, ale ...
- I jeżeli się czegoś nauczyłam - ciągnęła, wyrywając go z zamyślenia - to cierpliwości. Komu jej
brakuje, ten ma kłopoty od samego początku. Ta gra polega na czekaniu: na fotografa, na obiecującego
klienta, często za drzwiami na przystosowanie świateł. - Uśmiechnęła się figlarnie. - I cały czas wymaga
się od nas spokoju i pełnej współpracy.
Pochylił się i pocałował ją w nos.
- Ty i współpraca? Może. Ale spokój? Nigdy w życiu.
- Muszę przyznać, że w tej dziedzinie osiągnęłam
wysokie wyniki.
Prychnął i wyszczerzył zęby. - Skoro tak twierdzisz.
Dała mu kuksańca i już poważnie zapytała: - A co z twoją pracą?
-' Mówisz o wyrobie siodeł?
- Nie.
_. Zapomnij, że kiedykolwiek byłem łowcą nagród.
To już historia.
- Dlaczego to porzuciłeś i wróciłeś do domu? Wiem, jak bardzo cenisz wolność. - Przerwała i gdy znów
się odezwała, sprawiała wrażenie, jakby starannie dobierała słowa. - Wiem, że coś się stało, coś strasznego,
ale ...
Dancler patrzył w niebo, na jego twarzy malowało się napięcie.
- Nie chciałbym o tym mówić. Wciąż gnębi mnie poczucie winy, choć uwolniono mnie od
zarzutów.
- Co się stało? - zapytała cicho Marlee.
- Ścigałem w Houston zbiega. Wskoczył do auto-
busu, ja oczywiście za nim. Kiedy mnie zobaczył, chwycił małą dziewczynkę z sąsiedniego siedzenia
i przystawił jej nóż do gardła.
- Och, nie.
- Dalej było jeszcze gorzej. Już prawie go przeko-
nałem, żeby ją puścił, ·;kiedy mała spróbowała się wyrwać. Szaleniec wpadł we wściekłość i ranił ją.
- Okropne! Co zrobiłeś?
- Zastrzeliłem sukinsyna. - Jego głos był zimny,
tak samo jak spojrzenie.
- Och, Dancler, to straszne. - Dotknęła go, jakby chciała przejąć na siebie cząstkę jego bólu.
- Dzięki Bogu dziecko przeżyło i ma tylko bliznę jako wspomnienie tego zdarzenia. Moje blizny są,
niestety, głębsze i chyba już nigdy się nie zagoją.
- Connie mówiła, że lubiłeś tę pracę.
- To prawda. Wiązała się z ryzykiem, ale były
w niej i zabawne zdarzenia. Raz dostałem w głowę patelnią·
- Żartujesz.
- Nie. Innym razem ścigałem po ulicy nagiego
faceta.
- Zmyślasz.
- Nie, skarbie. Niektórzy ze zbiegów mają nie po
kolei w głowach.
Objęła go i przyciągnęła bliżej.
- Gdyby nie ten wypadek, nie bylibyśmy razem.
- .A jesteśmy? - zapytał i zdawało mu się, że czeka całą wieczność na odpowiedź.
- Chcesz tego?
Spojrzał jej prosto w oczy.
- Bardziej niż czegokolwiek na świecie.
- W takim razie masz mnie.
- Na jak długo?
- Czy całe życie to wystarczająco długo?
- Kochanie, nie mów tak, jeśli masz zamiar ze mnie
żartować. Ja ...
- Kocham cię, Dancler.
- A co z twoją karierą?
- W tej chwili ty jesteś moją karierą.
Oddychał z trudem.
- Czy w takim razie zostaniesz na ranczo i po-
ślubisz mnie?
Zarzuciła mu ręce na szyję.
- Myślałam, że nigdy mnie o to nie poprosisz.
'- Och, Marlee - szepnął załamującym się głosem, pochylając się i pieszcząc językiem jej sutki.
Jęknęła i przytuliła go mocniej. Później leżeli w milczeniu, poznając swoje ciała, jak gdyby byli ze
sobą po raz pierwszy.
Kiedy się kochali, zapadł półmrok i nad· stawem opadła mgła.
Dwa tygodnie później Marlee szczypała się od czasu do czasu, żeby się upewnić, iż nie śni. Jednak
ich wyznania miłości i przysięgi były prawdziwe.
Postanowili na razie trzymać swoje plany w tajemnicy, nawet przed Connie. Głównym powodem
był strach przed jej reakcją, ale były też inne. To, co czuli do siebie, było zbyt cenne i zbyt intymne.
Marlee wiedziała, że jeśli poddaje się analizie coś pięknego, ta rzecz nagle traci urok. Nie chciała,
aby ludzie zrobili to zjej związkiem z Danclerem. Krytyka ze strony rodziny i przyjaciół wydawała się
niemal pewna.
Nie miało to jednak wpływu na sposób, w jaki spędzali razem czas. Kochali się w lesie więcej
razy, niż Marlee mogła zliczyć. Gdy Connie wyjechała na kilka dni do siostry, spali w tym samym
łóżku.
T o były najszczęśliwsze chwile życia Marlee, choć poślubienie Danclera i zamieszkanie na ranczo
oznaczały rezygnację z kariery modelki.
Jedyną ciemną chmurą na pogodnym niebie było nieoczekiwę.ne pojawienie się Jerome'a. Właśnie
wrócili z Danclerem z objazdu pastwisk i przed domem zobaczyli samochód. Dancler chciał
powiedzieć intruzowi, żeby się wynosił, ale Marlee uspokoiła go mówiąc, iż winna jest Jerome'owi
przynajmniej jakieś wyjaśnienie.
Nie spodobało mu się to, ale nie protestował. Kiedy weszła na ganek, Connie zostawiła ich samych.
Przez kilka sekund panowała kompletna cisza. - Jak się czujesz? - zapytał w końcu Jerome, pochylając
się i całując ją w policzek. Zauważył, że odwróciła twarz, i zmarszczył brwi.
- O wiele lepiej.
- W takim razie mogę liczyć na twój powrót w tym
tygodniu? Nie musiałbym przyjeżdżać, ale nie odpowiadałaś na moje telefony.
Marlee zaczerwieniła się.
- Przepraszam. Byłam zajęta.
- To nie jest wyjaśnienie - odparował.
Usiadła na huśtawce. Jerorne zrobił to samo.
- Dalej pracuję nad naszym przedsięwzięciem, ale muszę przyznać, że nie jestem pewien sukcesu.
Zniknęłaś tak dawno.
- Nie liczyłam na sukces. Zresztą teraz nie ma to znaczenia.
- O czym, u diabła, mówisz?
Marlee westchnęła i spojrzała mu w oczy. - Jerome, nie wracam do pracy. . Otworzył usta
ze zdumienia.
-Co?!
- Uspokój się! Connie cię usłyszy.
Jerorne zacisnął wargi.
- Dancler poprosił mnie o rękę i przyjęłam jego oświadczyny.
- Wielki Boże, zwariowałaś?
- Nie - odpowiedziała ostro. - Ale gdyby nawet,
nie powinno to cię obchodzić. - Co z pieniędzmi?
- Jeszcze się nie zdecydowałam, ale Dancler chyba
mi je da.
- Na pewno - rzucił drwiąco. - Przecież wlazł ci do łóżka.
- Zamknij się! Nic nie rozumiesz. - Starała się zapanować nad gniewem. Wiedziała, że Jerorne jest
zdenerwowany. - Słuchaj, może lepiej wyjedź stąd. Pojawię się w mieście wkrótce, żeby pozałatwiać
różne sprawy, zlikwidować apartament i tak dalej. Wtedy porozmawiamy.
Jerorne wstał i wsadził ręce do kieszeni. .
- Wyjadę, ale nie odczepię się od ciebie tak łatwo.
Jesteś mi coś winna, Marlee. Poza tym masz talent i możesz znaleźć się na szczycie. Nie pozwolę ci
tego zmarnować.
- Tracisz czas, Jerome.
- Zobaczymy - rzucił i zeskoczył z ganku. Roz-
mowa miała miejsce tydzień temu, ale Marlee starałasię nie pamiętać o niej. Miała ważniejsze rzeczy
na głowie, na przykład plany przebudowy domu.
Kiedy postanowili się pobrać, Dancler zaczął rozważać kwestię mieszkania. Chciał zostać w domu
i zachować też trochę prywatności. Rysowali różne plany, uwzględniając osobne mieszkanie dla
Connie.
Właśnie siedzieli przy stole kuchennym, próbując
wybrać najlepszy plan.
Dancler rzucił ołówek i przeciągnął się. - Boże, jaki jestem zmęczony.
- Za długo pracowałeś dziś w sklepie.
- Wiem. - Uśmiechnął się. - A nadmiar pracy
ogłupia.
Przechyliła głowę.
- Też tak słyszałam.
- Może powinniśmy coś na to poradzić?
- Może.
- Chcesz usiąść mi na kolanach?
- I co wówczas zrobisz? - zapytała bezwstydnie.
Ożywił się.
- Na początek mógłbym rozpiąć spodnie, a ty zdjąć figi ... - Przerwał i uśmiechnął się lubieżnie. -
Wiesz, o co chodzi?
- Och, doskonale. - Zmarszczyła nos. - Johnie
Dancler, jesteś świntuchem. - Nie lubisz mnie za to?
- A jak myślisz?
Jego błękitne oczy płonęły.
- Myślę, że lepiej będzie, jeśli pozwolisz mi się zaraz
sobą zająć.
- A jeśli wejdzie Connie?
- Do diabła, zapomniałem, że mama już wróciła.
Marlee oblizała wargi.
- Może później wymkniemy się na huśta,:"kę. Uniósł brwi.
- Proszę, proszę, panno Bishop. I to pani wyzywa mnie od świntuchów.
Kopnęła go w kostkę.
- Zapłacisz mi za to.
.;.... Liczę na to, mała - rzucił chrapliwym głosem. W milczeniu popatrzyli sobie w oczy.
- No, no, co za przyjemny widok.
Drgnęli, odwrócili się i spojrzeli na Connie, stojącą w drzwiach kuchni.
- Connie - westchnęła Marlee, zerkając na Danclera. Zdawało jej się, że zbladł.
Connie wyglądała na zmieszaną.
- Co tu się dzieje? - Spojrzała na papiery rozłożone na stole.
Zapadło niezręczne milczenie .
- W porządku, widzę, że coś knujecie . O co chodzi ? Nie wyjdę, dopóki się do wszystkiego nie
przyznacie .
Marlee serce podeszło do gardła na myśl o tym, że miałaby powiedzieć macosze, iż zamierza
poślubić jej syna. Spojrzała błagalnie na Danclera .
Dancler odchrząknął
- Mamo, lepiej usiądź .
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Connie zignorowała słowa Danclera i wpatrywała się w Marlee.
. -Kochanie, wyglądasz tak samo jak w dzieciństwie, kiedy przyłapywałam cię na czymś, czego nie
powinnaś
robić.
.
Dancler odchrząknął, zerwał się z krzesła i podsunął Connie drugie.
- Mamo, usiądź, proszę.
- Och, synu, skoro tak nalegasz, to czuję, że macie
kłopoty. - Connie skrzyżowała ramiona na piersiach i uśmiechnęła się. - Jeśli ci to nie przeszkadza,
wolę stać.
Dancler wzruszył ramionami, zerknął na Marlee i wrócił na swoje miejsce.
Marlee ciągle brakowało słów. Bała się reakcji Connie. Teraz, gdy nadszedł właściwy moment, za-
brakło jej odwagi. Intuicyjnie przeczuwała, że Connie nie będzie uszczęśliwiona i uzna, iż oboje
stracili rozum. Macocha była typową mieszkanką niewielkiego miasteczka, gdzie sąsiedzi i ich opinia
bardzo się liczyli. Tu sąsiedzi byli przyjaźni i interesowali się potrzebami bliźnich. I lubili plotki.
- No, czekam. Nie mów mi, że zacięły ci się szczęki. Dancler zachichotał, ale Marlee zmusiła się tylko
do lekkiego uśmiechu.
- Mamo, co byś powiedziała, gdybyś dowiedziała się, że nam z Marlee bardzo na sobie zależy?
- Tak powinno być, na litość boską. Jesteście rodzeństwem.
Serce Marlee przestało bić~ Jej obawy rosły. Nie odważyła się spojrzeć na Danclera, ponieważ
bała się tego, co może zobaczyć w jego oczach. Wiedziała, że nie chciał martwić matki. Connie
zaliczała się do twardych kobiet, wiele w życiu przeszła. Marlee chciała uczynić jej życie lżejszym, a
nie cięższym. Ale przecież ona i Dancler mieli prawo do szczęścia.
- Mamo, daj spokój - powiedział Dancler. Potarł czoło i spojrzał na nią.
- Dobrze, słucham.
Marlee przenosiła wzrok z jednego na drugie. Nie mogła zdecydować, co Connie knuje i czy
celowo udaje, że niczego się nie domyśla.
. - Marlee i ja kochamy się i chcemy się pobrać.
Connie przycisnęła dłonie do ust, jakby poczuła mdłości. Dancler przyglądał się jej ze stoickim
spokojem. Marlee gwałtownie chwytała oddech, ciągle nie będąc w stanie wykrztusić słowa. Napięcie
stało się nie do zniesienia.
Nagle Connie zaśmiała się głośno, klasnęła w ręce i krzyknęła:
- Alleluja!
Marlee drgnęła zaskoczona, Dancler ze zdumienia otworzył usta. Patrzyli na Connie, oszołomieni.
Sprawiała wrażenie, jakby wygrała na loterii milion dolarów.
- Nie mogę uwierzyć ...
- że nie jestem zła? - przerwała dziewczynie Con-
nie. - Oczywiście, że nie. Jestem zachwycona. Jak mogliście myśleć inaczej?
Dancler odsunął krzesło i wstał. Teraz był już spokojny i oczy błyszczały mu z radości. Podszedł do
matki i uścisnął ją.
- Danc1er! - krzyknęła, kiedy podniósł ją
i
zaczął się z nią obracać.
Marlee wiedziała, że macocha to uwielbia. Jej policzki zaróżowiły się, a w oczach, takiego
samego kolorujak u syna, pojawił się identyczny błysk. Dancler postawił ją na podłodze i oboje
spojrzeli na Marlee.
- Masz zamiar tam siedzieć? - zażartował Danc1er. Marlee uśmiechnęła się p.rzez łzy.
Obserwowanie w tej chwili dwójki ludzi, których kochała najbardziej, odebrało jej siły.
- Chyba jestem za słaba, żeby się ruszyć. Mimo to wstała i uścisnęła Connie.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo i od jak dawna modliłam się o taki dzień jak ten - powiedziała
Connie ze łzami w oczach.
Marlee potrząsnęła głową.
- Miałam cichą nadzieję, że tak zareagujesz, ale
prawdę mówiąc, nie byłam pewna. - A dlaczego nie?
- Po pierwsze, co powiedzą sąsiedzi?
- Kogo to obchodzi?
Marlee spojrzała na Danc1era, chcąc zobaczyć jego reakcję. Mrugnął i uniósł kciuk w górę.
Zachowywali się jak dzieci, ale kto by się tym przejmował? T o była . chwila warta zapamiętania.
- Na pewno nie mnie. - Marlee wypuściła Connie z objęć i stanęła przy Danclerze. Przyciągnął ją
do siebie. - Nigdy nie przejmowałam się plotkami.
- Wstydź się - powiedziała Connie z uśmiechem.
- A teraz nie trzymajcie mnie w niepewności. Jak do
tego doszło?
Przez następnych kilka minut siedzieli przy kuchen nym stole, pijąc kawę i piwo. Marlee i Dancler
opowiedzieli Connie o większości zdarzeń, ktÓre miały wpływ na ich decyzję. Ominęli tylko
najbardziej intymne.
Kiedy skończyli, Connie potrząsnęła głową ze zdumieniem.
- Muszę uczciwie przyznać, że nie miałam najmniejszego pojęcia, co się dzieje. Widziałam tylko,
że oboje chodzicie jak chmury gradowe. Myślałam, że dalej kłócicie się o pieniądze.
- Tak było - przyznał Danc1er. - Pieniądze to tylko pretekst. Istniała inna przyczyna naszych kłótni.
Connie zaśmiała się, Marlee uniosła oczy do nieba. - Mamo, co byś powiedziała na przebudowanie
domu?
- Jestem za.
- W porządku, więc przejdźmy do szczegółów - rzucił Dancler, biorąc do ręki ołówek.
Pół godziny później plan mieszkania Connie został jednogłośnie zatwierdzony.
Connie wstała od stołu akurat w chwili, gdy zadzwonił telefon.
- Odbiorę - powiedziała. - To na pewno ktoś z klubu ogrodniczego. Szykujemy wielkie przedsię-
wzięcie.
Jednak kiedy uniosła słuchawkę, spoważniała i wyciągnęła ją w stronę Marlee. - To do ciebie.
Jerome.
Marlee jęknęła, a Dancler zaklął.
- Powiedz mu, że jest zajęta - powiedział z gniewem.
- Nie, porozmawiam z nim. Jestem mu winna chociaż tyle. .
Twarz Danclera zachmurzyła się, ale nic nie powiedział.
- Ustalcie to między sobą - stwierdziła Connie.
- Miałam ciężki dzień i muszę iść do łóżka. - Położyła
słuchawkę na stoliku, pocałowała ich oboje i podeszła do drzwi. - Jutro uczcimy wasze zaręczyny.
Nie patrząc na Danclera, Marlee podniosła słucha-
wkę i powiedziała: - Cześć, J erome.
Zaczął mówić jak nakręcony.
- Hej, zwolnij. Nic nie rozumiem.
Z każdym usłyszanym słowem oczy Marlee robiły się coraz większe.
- Zadzwonię do ciebie - powiedziała pełnym radości głosem.
Odłożyła słuchawkę i spojrzała na Danclera. Wyglądał tak, jakby otrzymał niespodziewany cios.
Jego oczy płonęły.
Zadrżała. Wierzyła, że potrafi czytać w jej myślach. - O co chodzi? - zapytał głosem pozbawionym
emocji.
Spojrzała w okno. Słońce było nisko i już tak nie
paliło.
- Marlee!
Oprzytomniała, słysząc surowy ton.
- Odpowiedz-zażądał. - Wyglądaszjak nieobecna
duchem.
- Mniej więcej tak się czuję.
- Czego chciał ten mięczak?
- Nie nazywaj go tak.
- W porządku. A więc, czego chciał Jerome? - za-
pytał drwiąco.
- On ... udało mu się nawiązać współpracę z największymi projektantami.
- No
i?
- Gwarantuje mi posadę najlepszej modelki, co zgodnie z jego zapewnieniami przyniesie mi kontrakt
na reklamę najlepszych kosmetyków.
-Rozumiem.
- Nie wydaje mi się.
- Masz rację - powiedział rzeczowo. - Nie rozu-
miem.
Marlee nie była pewna, czy ona sama wszystko rozumie. Nieoczekiwane wydarzenie wstrząsnęło
nią. Nie wierzyła w taki sukces.
Poza tym postanowiła już, że zrezygnuje z dalszej kariery. Miała zostać na ranczo z Danclerem, a
nie uganiać się po całym świecie za ulotnym snem. Dlaczego więc nie umiała pozbyć się dręczących
"gdyby" i żyć jak zwyczajna kobieta? Przecież właśnie się zaręczyła. Nic nie mogło tego zmienić. A
może? Krew przestała krążyć jej w żyłach.
- Jakie myśli kłębią się w twojej główce? - zapytał Dancler, patrząc na nią surowo.
- Nie jestem pewna. - Spojrzała na niego, szukając w jego twarzy czegoś, czego nie umiała nazwać.
- Ale ja jestem.
-w
jego głosie brzmiał tłumiony gniew. - Powiedziałaś, że zadzwonisz do niego
później, tak?
- Tak.
- To wspaniale. To naprawdę wspaniale.
Zaczerwieniła się.
- Dancler, posłuchaj ...
- Nie, to ty posłuchaj. - Jego głos znów był
rzeczowy i ostry, jakby odzywał się do obcej osoby. - Prawda jest taka, że nie jesteś w stanie odrzucić
tej oferty.
- To ...
- Pozwól mi skończyć - przerwał ostro. - Chciałabyś spróbować, tak?
Serce Marlee biło jak oszalałe, jej twarz płonęła szkarłatnym rumieńcem.
- Tak, do cholery? - nalegał.
Otworzyła usta, chcąc zaprzeczyć, ale uświadomiła sobie, że Dancler ma rację. Wpadła w panikę.
Nie powinna tak myśleć. Już zdecydowała, co jest dla niej ważniejsze. Nie mogła tak po prostu
zmienić zdania. Zbyt wiele ryzykowała. W grę wchodziła ich wspólna przyszłość.
A jednak Jerome oferował jej coś, czego zawsze pragnęła i o czym marzyła tak bardzo, aż stało się
to jej obsesją. Teraz, kiedy wreszcie jej marzenia mogły się spełnić, musiała dokonać wyboru.
Dlaczego? Czyż nie mogła odnosić sukcesów i być żoną mężczyzny, którego kocha? Inne kobiety
mogły.
- A więc co postanowiłaś? - zapytał Dancler po dłuższym milczeniu.
Licząc na to, że gotów jest przedyskutować z nią problem, rzuciła pospiesznie:
- Ta oferta jest moją życiową szansą. Sesja zdjęciowa nie potrwa długo. - Uśmiechnęła się z przy-
musem. - Możemy poczekać ze ślubem kilka tygodni.
Kiedy to powiedziała, uświadomiła sobie, że już podjęła decyzję i zdecydowała się zaryzykować,
choćby po to, żeby udowodnić sobie, iż może to zrobić. - T o nie będzie miało wpływu na naszą
przyszłość, obiecuję. Nie pozwolę na to.
Dancler spojrzał na nią. Jego oczy pociemniały
i posmutniały.
- A co z następnym razem?
- Nie będzie następnego razu.
Zaśmiał się, ale nie był to śmiech wesoły.
- O, tak, będzie, i oboje o tym wiemy.
- Nieprawda. - W swoim głosie Marlee usłyszała nutę rozpaczy.
- I pewnego dnia nie wrócisz - ciągnął Dancler. .:.... To też wiemy.
Wyciągnęła rękę.
- Dancler, proszę, bądź rozsądny. Na litość boską, przecież nie uciekam od ciebie.
- Według mnie to właśnie tak wygląda.
- Bzdura. Jesteś nietolerancyjny i niesprawiedliwy - zaprzeczyła.
- Nie bardziej niż ty.
Wzięła głęboki oddech. Zastanawiała się, jakie słowa mogą go przekonać, że kocha go z całego serca i
chęć kontynuowania kariery nie zmieni tego faktu. - Kocham cię i wiesz o tym, ale to nie znaczy, że
muszę przestać żyć i porzucić marzenia. A może tak? - Nie - odpowiedział zimno.
- W takim razie dlaczego ...
- Ponieważ nie wrócisz, do cholery. - Jego głos na moment załamał się. - Stracę cię.
Twarz Marlee złagodniała, w oczach błysnęły łzy.
Podeszła do niego.
- Nieprawda - szepnęła, wyciągając rękę. Odsunął się.
- Nie. Nie dotykaj mnie. Drgnęła, jakby ją uderzył.
- Dancler, proszę. Czy możemy o tym porozmawiać, znaleźć jakiś kompromis?
Na chwilę zamknął oczy i westchnął głęboko. Kiedy spojrzał na nią, jego spojrzenie było
pozbawione wyrazu.
- Nie, nie możemy iść na kompromis. Nie w tej sprawie.
- A
więc co proponujesz? - zapytała, drżąc.
- Jeśli wyjedziesz, możesz nie wracać.
- Nie ... nie myślisz tak.
- Och, tak. Nie chcę przeszkadzać ci w robieniu
kariery. Ani teraz, ani nigdy.
- W takim razie nigdy mnie nie kochałeś.
- Może masz rację - zgodził się i wyszedł z pokoju.
Marlee jęknęła, uniosła dłonie do twarzy i zagryzła palce. Czy to koniec? Po prostu? Miała
wrażenie, że za chwilę pęknie jej serce. Nie mogła się ruszyć. Próbowała poradzić sobie z bólem
przeszywającym jej ciało.
- Dlaczego, Dancler, dlaczego? - łkała.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Marlee siedziała na balkonie i piła kawę. Po dwóch łykach odstawiła kubek. Kawa nie smakowała
jej, ale ostatnio nic jej nie smakowało.
Po południu umówiła się z lekarzem. Bała się tej wizyty, a zarazem nie mogła się jej doczekać. Nie
miała pewności, czy kiepskie samopoczucie spowodowane jest chorobą, czy stresem. Sądziła, że w
grę wchodzi to drugie. Poza tym dwa tygodnie wcześniej skończyły się jej witaminy i to też mogło
powodować. uczucie ciągłego zmęczenia.
Westchnęła i spojrzała na krzewy hibiskusa porastające brzeg przystani. Zwykle ich widok
podnosił ją na duchu, ale nie dziś.
Odwróciła się i zapatrzyła w przestrzeń. Musiała wyjść z depresji i żyć dalej. Tylko jak? Od chwili
wyjazdu z ranczo zadawała sobie to pytanie setki razy.
Czuła ucisk w gardle, ilekroć przypominała sobie Dancłera. Nie mogła przestać o nim myśleć. Łzy
również nie koiły bólu. Minęło sześć tygodni od rozstrzygającej kłótni z Danclerem. Następnego
ranka spakowała rzeczy i wyjechała. Zal i gniew otępiły jej zmysły. Niestety, odrętwienie minęło i
został tylko ból, pulsujący i tępy, trwający dzień i noc.
Gdyby wiedziała, że Dancler zareaguje tak silnie, może nic by nie powiedziała; jednak wątpiła w
to.
Nigdy nie lubiła wykrętów. Zawsze była szczera i teraz zapłaciła za to utratą ukochanego mężczyzny.
Udało jej się wrócić w koleiny dawnego życia bez większego wysiłku, ale miała wrażenie, że
wszystko się zmieniło. Urok i podniecenie gdzieś zniknęły.
Tęskniła za Danclerem, za dotykiem jego silnych ramion i głośnym śmiechem. Ku jej zdumieniu,
brakowało jej spokoju i ciszy zycia na ranczo.
Liczyła na to, że praca pozwoli zapomnieć o bólu, lecz stało się inaczej. Zachowywała się jak robot
i pracowała do granic wytrzymałości, pomimo fatalnego samopoczucia. Miała nadzieję znaleźć
choćby namiastkę spokoju.
W pierwszym tygodniu pobytu w Houston rozważała powrót na ranczo i obiecanie Danclerowi, że
porzuci dla niego karierę mQdelki. Tylko duma i poczucie krzywdy powstrzymały ją. Każdy związek
musiał opierać się na zaufaniu. Nie wierząc jej, Dancler zranił ją głęboko, i tego nie mogła mu
zapomnieć.
,'j
Connie również stanowiła problem. Tego dnia, gdy Marlee wyjeżdżała, macocha błagała ją ze łzami
w oczach o pozostanie i rozmowę z Danclerem.
- Nie możesz tak po prostu odejść - mówiła.
- Byliście tacy szczęśliwi, mieliście przed sobą przy-
szłość.
- On mi nie ufa - odpowiedziała Marlee załamującym się głosem.
- Jeśli dasz mu jeszcze jedną szansę, zacznie myśleć rozsądnie, wiem o tym.
- Nie sądzę, Connie. Kocham go i zawsze kochałam, ale tak nie może być. Musi mi ufać i rozumieć
moje potrzeby.
- Myśl o twoim wyjeździe jest nie do zniesienia.
- Connie płakała, tuląc ją.
Marlee czuła się podle, ale nie miała wyboru i musiała wyjechać.
Weszła do pokoju. Kiedy znalazła to mieszkanie, bawiło ją urządzanie go i nadawanie mu
indywidualnego charakteru. Pokoje były słoneczne, idealne do hodowania kwiatów.
Po długim dniu pracy Marlee nie czuła się tu jednak jak w domu. Było to po prostu miejsce
odpoczynku przed następnym dniem. Spojrzała na zegarek i skrzywiła się. Jeśli zaraz się nie ruszy,
wkrótce nie będzie miała pracy. Weszła do sypialni.
-Byłaś fantastyczna!
Marlee uśmiechnęła się do Jerome'a, choć jej oczy pozostały smutne.
- Starałam się.
- Och, skarbie, zrobiłaś więcej: rzuciłaś ich na
kolana!
- Jesteś stronniczy.
- To prawda, ale jestem też twoim najsurowszym krytykiem. Liczy się jednak coś, a raczej ktoś,
inny: Ivan Courtier. Uwierz mi, zrobiłaś na nim wrażenie.
Ivan był jednym z najlepszych projektantów i nawet teraz Marlee nie mogła uwierzyć, że zatrudnił
ją jako modelkę. Pochlebiało jej to, ale nie mogła wykrzesać z siebie nawet iskierki entuzjazmu i pod-
niecenia. Odgrywała swoją rolę i widocznie to skutkowało.
- Och, li propos - rzucił Jerome. - Producent kosmetyków ograniczył swój wybór do trzech dziew-
cząt. I zgadnij, co się stało?
- Odrzucili mnie.
- Ha! Skądże znowu! Jesteś w finałowej trójce. Co powiesz na małą imprezę dziś wieczorem?
- Dzięki, ale nic z tego nie będzie. Po trzech pokazach po południu nie będę w stanie iść na
przyjęcie.
Byli w hotelu "Warwiek" na trzydniowym pokazie, który sprowadził do miasta wszystkich
liczących się w świecie mody ludzi.
Jerorne zmarszczył brwi.
- Kiedy się od tego uwolnisz, Marlee? Kiedy wreszcie zapomnisz o tym bezczelnym pastuchu? Słu-
chaj, on nie jest wart...
Oczy Marlee zabłysły.
- Daj spokój, Jerorne. Nie chcę o tym rozmawiać.
- W porządku, ale tracisz czas, myśląc o tym
prostaku.
Spojrzała na niego zimno.
- Moje życie osobiste nie powinno cię interesować. Jerorne zaczerwienił się i zamilkł. Szybko
zmienił
temat.
- Znalazłem sponsora dla agencji. Myślę, że powinnaś o tym wiedzieć. Oczywiście, nadal możesz
się do nas przyłączyć, jeśli chcesz. - Kąciki ust mu opadły. - To znaczy, jeśli możesz zainwestować w
to przedsięwzięcie swoje pieniądze.
Marlee westchnęła.
- Z tym, co płaci mi Ivan, nie potrzebowałabym nikogo prosić o pieniądze. Ale myślę, że nie
zostanę twoją wspólniczką. Ty rób, co chcesz.
- Mam nadzieję, że nie będziesz tego żałowała.
- Ja też.
Powiedziała to szczerze. Od powrotu do Houston Jerorne był przy niej, choć wiedziała, że. kieruje
nim egoizm. Mimo to była mu wdzięczna za okazywaną troskę·
- Co powiedział lekarz?
- Wizytę mam dzisiaj.
- Nie czujesz się dobrze, prawda?
Nie była zdziwiona, że się tym tak interesuje.
Ostatecznie zainwestował w nią. Jako jej agent musiałby wziąć na siebie część winy za nieudany
pokaz, a tego nie mógłby znieść.
- Tak - przyznała szczerze. - Ale nie martw się, witaminy pomogą.
- Liczę na to - jęknął. - Nie możesz pozwolić sobie na kolejną przerwę w pracy.
- Będę musiała, jeśli zaraz stąd nie wyjdziesz i nie
pozwolisz mi przygotować się do następnego pokazu.
Jerorne natychmiast ruszył ku drzwiom. - Do zobaczenia później.
Gdy wyszedł, zdjęła szlafrok i włożyła purpurowy jedwabny kostium. Powstrzymywała się od
płaczu. Gdyby tylko mogła zobaczyć Danclera ...
Doktor Walt Henderson uśmiechnął się do Marlee.
Odwzajemniła uśmiech, myśląc, że jego zachowanie to dobry znak. Spędziła w jego gabinecie w
szpitalu diagnostycznym dwie godziny. Została gruntownie przebadana i teraz czekała na wyniki.
- Mam dla pani wiadomości. Liczę na to, że okażą się dobre.
Marlee zmarszczyła brwi.
- Chyba nie rozumiem. Czy chce pan powiedzieć, iż pozbyłam się infekcji?
Doktor skrzyżował ramiona na piersiach. Marlee siedziała na brzegu kozetki i wpatrywała się w
niego. - Jeśli wyniki krwi są prawidłowe, infekcja rzeczywiście minęła.
- Wspaniale. Ostatnio jednak czułam się przemęczona.
- To dlatego, że jest pani w ciąży.
- Słucham? ...
- Jest pani w ciąży. Dlatego tak się pani czuje, a nie
z powodu choroby.
Wargi Marlee rozchyliły się, ale nic się z nich nie wydobyło. Język przykleił się do podniebienia,
serce waliło jak młotem.
O Boże, co miała teraz zrobić?
- Marlee, czy mogę wejść?
Zmarszczyła brwi. I van Courtier był ostatnią osobą, jaką chciałaby teraz widzieć. Śpiesząc się do
lekarza, zostawiła na stoliku w garderobie biżuterię. Nie zależało jej na niej, ale zależało na czasie.
Powrót do hotelu był dobrym sposobem na opóźnienie powrotu do domu, gdzie znów zostałaby sama
ze swoimi myślami.
Ciąża. Mimo zapewnień lekarza nie mogła uwierzyć, że ona i Danc1er poczęli dziecko. Zakładała,
że spóźniony okres spowodowany jest stresem i chorobą. Powinna była to przewidzieć. Sądziła,
głupia, że jej nie może się to zdarzyć. Nie czuła się jednak załamana. Może nastąpi to później, kiedy
informacja na dobre dotrze do jej świadomości. Na razie myśl o urodzeniu dziecka Danc1era
uszczęśliwiała ją, niezależnie od tego, co mogło się stać z jej karierą.
Najpierw chciała wskoczyć do samochodu, poje. chać na ranczo i oznajmić Danc1erowi, że
wkrótce zostanie ojcem. Głos rozsądku jednak stłumił ten impuls. Nie miała pojęcia, jak mu to
powiedzieć.
Teraz, słysząc ponowne pukanie do drzwi, zacisnęła wargi i uchyliła drzwi. Ivan wszedł do
garderoby. Patrzyła na niego, czekając na wyjaśnienia.
- Dziwię się, że jeszcze tu jesteś, skarbie.
Ivan Courtier był niskim, ciemnowłosym mężczyzną o szerokim uśmiechu, białych zębach i ciem-
nych wąsikach nad górną wargą. Ubierał się nieskazitelnie i miał wiele czaru, ale nie podobał się
Marlee.
- Zapomniałam czegoś. Podkręcił wąsa.
- Mm, widzę. Co byś powiedziała na wspólne
zjedzenie obiadu?
Zaskoczył ją. - Teraz?
- Oczywiście - odpowiedział z uwodzicielskim
uśmiechem.
- Och, przykro mi, ale nie mogę. Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Z pewnością nie mówisz tego poważnie?
- Ależ tak.
Uśmiech zniknął. Mężczyzna podszedł bliżej, wyciągnął rękę i przesunął palcem po jej ramieniu.
- Na pewno potrafię cię przekonać, żebyś zmieniła zdanie.
Marlee nie wiedziała, czy czuje większe obrzydzenie, czy złość.
- Nie sądzę - odpowiedziała zimno. - Jestem zmęczona i idę do domu. - Wyminęła go i ruszyła w
stronę drzwi.
Stanął przed nią.
- Radzę, żebyś zmieniła zdanie, skarbie. Na pewno mówiono ci, że nie warto gryŹĆ ręki, która cię
karmi. - Znów się uśmiechnął, zerkając na jej piersi.
Marlee z trudem pohamowała się przed spoliczkowaniem go, wyłącznie ze strachu przed jego
reakcją. Nie on pierwszy z jej pracodawców zachowywał się w taki sposób, ale pierwszy jej groził.
- Proszę mnie przepuścić. Jestem zmęczona i chcę
iść do domu.
Nie wzruszała go jej odmowa.
- Jestem pewny, że możemy razem coś zrobić. Ślepa furia sprawiła, że w pierwszej chwili Marlee
nie mogła wykrztusić ani słowa. Po chwili rzekła stanowczo:
- Zrozum to, Ivan. Nigdzie z tobą nie pójdę. Skrzywił się, lecz jego głos był spokojny, gdy odezwał
się, masując jej ramię:
- Wiesz, że mogę cię kimś zastąpić.
Gwałtownym ruchem strąciła jego dłoń ze swego ramienia jak obrzydliwego owada.
- Rób co chcesz, a na razie trzymaj ręce przy sobie.
- Ty dziwko! - prychnął. - Nie ujdzie ci to na
sucho.
- O tak, ujdzie, ponieważ odchodzę! Zaśmiał się.
- Nie mówisz poważnie.
- No to patrz. - Marlee odwróciła się i wyszła,
trzaskając drzwiami.
Później, w mieszkaniu, krążyła po pokoju. Nagle przystanęła. Co robi? Dlaczego traci czas, myśląc
o Ivanie? Ona potrzebuje Danclera. Położyła ręce na jeszcze płaskim brzuchu i uśmiechnęła się.
Wiedziała już, co powinna zrobić.
Rano wsiądzie w samolot i wróci do domu. Do domu i do Danclera.
ROWZlAL SIEDEMNASTY
Wyglądała przez okno, gdy samolot uniósł się w górę. Leciała do domu, do Danclera.
Na chwilę zamknęła oczy. Hałas panujący w samolocie sprawił, że coś przewracało się jej w żo-
łądku. Po wzięciu kilku głębokich oddechów otworzyła oczy. Żołądek uspokoił się i odetchnęła z
ulgą.
Na razie miała szczęście. Doktor uprzedził ją, że będzie odczuwać nudności rano i w nocy. Do tej
pory nie miała takich dolegliwości.
Problemem było zmęczenie, spowodowane ciążą i pracą. Nie wiedząc jeszcze o swym stanie,
pracowała do granic wytrzymałości. Co prawda to już się skończyło, ale czuła narastającą panikę. Czy
dobrze zrobiła, porzucając obiecującą karierę i licząc na to, że Dancler da jej jeszcze jedną szansę?
A jeśli jest już za późno? Jeśli Dancler jej nie zechce?
Może wpadnie we wściekłość na wiadomość o dziecku? Odsunęła te myśli i starała się zachować
rozsądek. I tak z powodu dziecka nie mogłaby pracować jako modelka. Nie musiała jednak wracać do
domu. Mogła zostać w Houston i wejść
w
spółkę z Jerome'em, tak jak planowali.
Westchnęła, przypominając sobie plany sprzed kilku tygodni. Tyle się zdarzyło w tak krótkim czasie.
Musiała grać kartami, jakie rozdawano. Ostatecznie przeżyła jakoś śmierć obojga rodziców dzięki
Connie i Danclerowi.
Dander. Serce zaczęło jej bić szybciej. Czy zażąda od niej, żeby poddała się zabiegowi? Ta myśl
tak ją zaniepokoiła, że omal nie zwymiotowała. Jerome domagał się właśnie tego.
Czuła, że powinna poinformować go o swoim stanie. Najpierw jednak powiedziała mu o obrzyd-
liwym zachowaniu się Ivana Courtiera.
- Mój Boże, Marlee, nie powinnaś się dziwić! Jesteś dużą dziewczynką, a przynajmniej powinnaś
za taką się
o
uważać. Znasz reguły gry. Na pewno nie po raz pierwszy złożono ci taką propozycję i nie po
raz ostatni. - Tak, ostatni, bo rzucam pracę. Powiedziałam o tym Ivanowi.
- Co zrobiłaś? - krzyknął, a potem zaczął się jąkać.
Jego twarz była tak czerwona, że zdawało się, iż za chwilę stanie w płomieniach. - Nie wolno ci tego
robić. - Podniósł słuchawkę telefonu. - Zadzwoń do niego i przeproś, powiedz, że cierpisz na zespół
napięcia przedmiesiączkowego. Na Boga, powiedz mu co chcesz, ale powiedz!
Jak mogłam kiedykolwiek myśleć o dzieleniu życia z tym człowiekiem, pomyślała Marlee.
Obserwując zachowanie Jerome'a, uświadomiła sobie, że nigdy go nie lubiła, nie mówiąc o kochaniu.
Zobaczyła go takim, jakim był: płytkim materialistą. Czy właśnie tak Dancler widział ją?
- Nie, nic mu nie powiem - odezwała się w końcu swym najspokojniejszym, najchłodniejszym
tonem.
- Nie pozwolę ci zmarnować mojej ciężkiej pracy!
- Obawiam się, że nie masz wyboru. - Przerwała. -Jestem w ciąży, Jerome. Wiem, że to nie ty
powinieneś dowiedzieć się pierwszy, ale jestem ci to winna.
J ego oczy zabłysły.
- Można temu zaradzić, wiesz. Mogę nawet zapłacić za zabieg, tym bardziej że to jest dziecko tego
pastucha.
Nie chciała go spoliczkować, ale zrobiła to. Głośny dźwięk rozległ się w pokoju.
Jerorne westchnął, a potem jego oczy zwęziły się groźnie.
- Nie powinnaś była tego robić.
- Nieprawda. Powinnam była to zrobić dawno
temu. żegnaj, Jerome. Mimo wszystko życzę ci szczęś
CIa.
Potem wyszła i nie czuła żalu, choć wiedziała, że za jakiś czas zatęskni za pracą. N a razie co
innego było ważniejsze. Uniosła rękę do brzucha. Musiała myśleć o dziecku i o tym, jak przekonać
Danclera, że go kocha i że wraca do domu na zawsze.
Dancler zeskoczył z konia, podszedł do na wpół przewróconego płotu i zacisnął na górnej części
linę. Potem wskoczył na siodło.
- No, stary, zobaczmy, czy uda nam się wyrwać ten pal raz a dobrze.
Popędził konia, zerkając przez ramię. Wkrótce płot runął całkowicie.
Zatrzymał się, zdjął kapelusz i wytarł wierzchem dłoni pot z czoła. Zerknął w niebo. Na tle błękitu
nie rysowała się żadna chmura. Okrutne promienie paliły. Podjechał do dębu i zsiadł z konia. Oparł
się o drzewo, czując się tak, jakby znalazł cień na pustyni. Temperatura dokuczała mu, wilgotnoŚĆ
niemal zabijała.
Opływał potem, tak jak czasem po kochaniu się z Marlee.
- Cholera - mruknął, wściekły z powodu tych skojarzeń.
Gdziekolwiek był, cokolwiek robił czy myślał, Marlee była z nim. Nie umiał pozbyć się jej obrazu
z umysłu i z serca.
Znów zaklął. Przez ostatnie dwa tygodnie pracował na pastwisku. Zamęczył Rileya prawie na
śmierć, więc zaproponował mu wolny weekend. Doszedł do wniosku, że jeśli tego nie zrobi, będzie
musiał płacić za jego
, pobyt w szpitalu.
Burzenie płotów powinno być zakończone już dawno, ale nie musiał robić tego w jeden dzień.
Jednak potrzebował czegoś, co zmęczyłoby ciało i umysł. Mimo to nie mógł spać. Wiedział, że
wygląda okropnie. Mówiło mu to wielu ludzi, ale nic nie mógł na to poradzić. Nawet jedzenie
smakowało jak trociny.
Powachlował się kapeluszem, ale to nie pomogło.
Marzył wyłącznie o zimnym prysznicu. Zerknął na zegarek. Osiemnasta, a mimo to słońce paliło. To
normalne
w
Teksasie, pomyślał, uśmiechając się cynicznie.
W takie dni powinien siedzieć w sklepie z włączoną klimatyzacją. Myśl o zamkniętym
pomieszczeniu była jednak nie do zniesienia. Poza tym skończył wszystkie zamówione siodła.
Wiedział, że nie uda mu się utrzymywać takiego tempa. Musiał opanować się i zacząć
kontrolować swoje emocje i swoje życie. Ona przecież odeszła. Dlaczego nie potrafił tego
zrozumieć?
Gdy chodziło oMarlee, zawsze był miękki. Działała na niego już jako nastolatka, ze swoimi
miedzianymi włosami, brązowymi oczami i radosnym śmiechem.
Gdyby się z nią nie kochał, może umiałby poradzić sobie z jej utratą. Myśl o innym mężczyźnie do-
prowadzała go do szaleństwa. Rozważał samobójstwo, wspominając chwile miłosnej ekstazy,
zamglone oczy Marlee i jej wilgotne, splątane włosy.
Dzisiejszy dzień nie był pod tym względem wyjątkowy. W dodatku zabrakło już płotów do
burzenia. Skończył pracę. Oczywiście musiał je odbudować, ale wymagało to czasu i pieniędzy,
których nie miał.
Podszedł do konia, stojącego w cieniu.
- Wiem, Sugar, jest gorzej niż w piekle. Co powiesz na powrót do stajni?
Koń zarżał cicho. Dancler poklepał go i wskoczył na siodło. Chwilę później wyszedł ze stajni i
zatrzymał się przy pompie. Wsadził głowę pod strumień zimnej wody. Kiedy obsechł na słońcu, dalej
czuł się spocony i zakurzony.
Po chwili wziął prysznic. Ubrał się w czyste dżinsy i niebieską koszulę. Odświeżony, wszedł do
kuchni.
Matka siedziała przy stole, rozwiązując krzyżówkę.
Uniosła głowę i uśmiechnęła się smutno.
- Dostaniesz udaru - powiedziała z nie ukrywaną
troską·
- Nie mam aż takiego szczęścia. Dolna warga Connie zadrżała.
- Nie mów tak, proszę.
Czując się jak ostatni łajdak, Dancler podszedł i pocałował matkę w czubek głowy.
- Przepraszam, nie chciałem cię urazić.
- Tak, chciałeś - zaprzeczyła cicho. - Wciąż starasz
się mnie urazić od dnia wyjazdu Marlee.
, - Słuchaj, nie chcę o niej rozmawiać - rzekł, otwierając lodówkę i wyjmując puszkę piwa.
- Przygotować ci coś do jedzenia? Usmażyłam rano kurczaka. A może lepiej wybierzmy się na obiad
do miasta? Właśnie otworzono nową restaurację· Spojrzenie Danclera złagodniało.
- Dzięki, mamo, ale to nie pomoże. Muszę sam to przeżyć.
- A więc zrób to - zawołała Connie ze złością.
- Albo jedź po nią.
Zamarł.
- Co powiedziałaś?
- Słuch cię nie myli.
Wypił resztę piwa dwoma łykami. - Daj spokój.
- Dlaczego?
- Pytasz: dlaczego? - rzucił ostro. - Ponieważ to
ona mnie zostawiła.
- W takim razie nie pozwól jej odejść.
- Boże, jak to łatwo powiedzieć.
- Wiem, że to nie jest łatwe. Dla żadnego z nas. Nie
wydaje ci się, że mnie też jej brakuje, że też odczuwam ból?
Nie odpowiedział. Patrzył na nią. Jego oczy były mroczne i smutne.
- Oczywiście, że tak - ciągnęła Connie. - Ale jeszcze bardziej boli, gdy widzę, jak próbujesz sam
siebie zniszczyć.
Odstawił pustą puszkę na stół i ruszył do drzwi. - Przeżyję to - rzucił stanowczo.
- Dancler.
Obrócił się i czekał. Kiedy mówiła takim tonem, wiedział, że musi jej wysłuchać, choćby nie
podobało mu się to co usłyszy.
- Nie cierpię, gdy zachowujesz się jak ... twój ojciec. Drgnął.
- Co to ma znaczyć?
- Trzeźwy czy pijany, nigdy nie umiał przyznać, że nie ma racji.
- A ty twierdzisz, że nie mam racji?
- Jak sądzisz? Czy nie dlatego pracujesz ponad siły, nic cię nie obchodzi, wstajesz rano z łóżka i
chodzisz jak naładowany pistolet, gotów wystrzelić w każdej chwili?
- Mamo ...
- Żadnych "mamo". Przemyśl, co powiedziałam,
i potem zastanów się, czy nie ponosisz takiej samej winy jak Marlee.
W innych okolicznościach być może rozśmieszyłyby go te rady. Nie ukrywał swego bólu i tego, że
winił Marlee. Wbrew twierdzeniu matki, nie zrobił nic złego.
- Ciągle ją kochasz? - spytała Connie, przerywając milczenie.
- Tak - mruknął.
- W takim razie składam bron. - Wstała i pocało-
wała go w policzek.
Gdy Dancler został sam, oparł się o kredens i ukrył twarz w dłoniach. Przysięgał, że nigdy nie
będzie taki jak ojciec, i myśl o tym, iż może okazać się tak zakłamany i nietolerancyjny jak on,
doprowadzała go do szalenstwa. Może właśnie takim widziała go Marlee.
Prześladował go wyraz jej twarzy. Naprawdę coś w niej pękło. Widział ból w jej oczach, słyszał go
w jej głosie, ale zbyt był zajęty kojeniem własnego, żeby ją pocieszyć.
Czy był taki jak ojciec? Egoista, który nie był w stanie zrozumieć problemów innego człowieka?
Nie zaufał Marlee, choć ona twierdziła, że mu ufa?
Nagle, uświadomiwszy sobie prawdę, oblał się zimnym potem. Przez chwilę nie mógł się ruszyć, ale
wkrótce to minęło. Chwycił kartkę papieru i napisał kilka słów do matki.
Nie oglądając się, wybiegł z domu.
Marlee wysiadła z samolotu na lotnisku Tyler's
Pounds Field i uśmiechnęła się do stewarda .. - Dziękuję·
Steward odwzajemnił uśmiech. - Życzę miłego dnia.
Wiatr rozwiewał jej włosy, gdy umieszczała kosmetyczkę pod jedną pachą i torebkę pod drugą.
Tak jak zaplanowała, chciała pojawić się w domu bez uprzedzenia. Jednak odwagają opuściła.
Kusiło ją, żeby zawrócić, wsiąść do samolotu i błagać pilota, aby zawiózł ją do Houston.
Ta myśl była śmieszna. Opanowując lęk, Marlee weszła do małego, zatłoczonego terminalu.
Prawie wszystkie miejsca w poczekalni były zajęte .. Minęła kasę i poszła odebrać bagaż.
Za rogiem zatrzymała się gwałtownie. Danc1er stał, oparty o ścianę, i patrzył w przestrzeń.
Serce podeszło jej do gardła. Zwilżyła wargi i zastanawiała się, co robić. Widziała tylko jego profil.
Zmarszczki wokół jego oczu i ust powiedziały jej wszystko. Schudł i wyglądał na wyczerpanego.
Nie wiedziała, ile czasu minęło, zanim na nią spojrzał. Zbladł. Wpatrywała się w niego, jakby
chciała zapamiętać goi wyryć jego obraz w swym sercu.
Zrobiła krok, a przynajmniej tak się jej zdawało.
Później uznała, że to on ruszył się pierwszy. - Dancler, ja ...
- Boże, Marlee ...
Oboje zaczęli mówić równocześnie i równocześnie przerwali.
- Chodź do mnie -mruknął Dancler załamującym się głosem.
Marlee upuściła torby i padła w wyciągnięte ramiona Danclera. Objął ją tak, jakby już nigdy nie
miał zamiaru jej puścić.
- Przepraszam i kocham cię - szeptał, wtulając twarz w jej szyję.
Nie mogła odpowiedzieć; za bardzo dławiło ją w gardle. Wreszcie odsunęła się od niego i
powiedziała: - Nie wiem, czy mam cię pocałować, czy uszczypnąć.
Odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się.
- A co powiesz na obie te rzeczy, kochanie?
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Sutka nabrzmiewała pod wpływem ssania i pieszczot językiem.
Marlee jęknęła i wbiła palce w kark i plecy Danclera, próbując przyciągnąć go bliżej.
Uniósł nieco głowę i spojrzał jej w oczy.
- Tak bardzo cię kocham - powiedział zdławionym głosem.
- Ja ciebie też - szepnęła.
Leżeli na kocu przy stawie. 'Przyszli tu natychmiast po dotarciu na ranczo. Connie wyszła, więc
śmiejąc się i całując jak nastolatki, ruszyli do swojego ulubionego miejsca.
Rozłożywszy koc pod dębem, zrzucili ubrania i gwahownie padli sobie w ramiona.
Teraz, w obecności wyłącznie słońca i lsniącego lustra wody, rozpaczliwie chcieli nadrobić
stracony czas.
Dancler znów odnalazł jej wargi i wpił się w nie.
Przesuwała stopą po jego nodze, aż wreszcie wsunęła dłoń między ich ciała i ujęła jego męskość.
- Och, Marlee - jęknął Dander. Gwałtownie chwytał oddech.
Pieściła go, aż westchnął i obrócił ją. Patrząc błyszczącymi oczami, pochylił się i przesunął językiem
po brzuchu aż do ukrytej doliny między jej nogami. - Och, Dancler, ja nie ...
- Szsz, to przyjemne.
Pochylił głowę i kiedy jego język dótknął wrażliwej części ciała, jęknęła cicho.
Wreszcie uniósł biodra i wsunął się w nią. Kryjąc twarz w jej szyi, zaczął się poruszać. Objęła go
nogami i poruszała się razem z nim, coraz szybciej.
, Równocześnie wydali okrzyk rozkoszy.
Danc1er opadł na nią i po chwili przetoczył się na koc. Przez długi czas nie byli w stanie odezwać
się. Ich przyspieszone oddechy zagłuszały śpiew ptaków i szelest liści.
Marlee uniosła się i spojrzała na Danc1era. On też na nią patrzy t Jej serce biło szybko, gdy
wyciągnęła rękę i dotknęła jego twarzy.
Chwycił jej palec w usta i zaczął ssać.
- Myślałam, że już nigdy nie poczuję cię w sobie
- szepnęła.
- Mnie też ta myśl doprowadzała do szaleństwa.
Prawdę mówiąc, całkiem oszalałem. Zapytaj mamę. - Ucieszy się, kiedy nas zobaczy - stwierdziła
Marlee.
- T o za mało powiedziane. Spodziewam się, że natychmiast zadzwoni do pastora Billa i poprosi go
o przyby~ie na ranczo.
.
Marlee zachichotała.
- Nie wydaje mi się, żeby to był zły pomysł.
- W takim razie wyjdziesz za mnie? - Spoważniał,
patrząc jej w oczy.
Tym razem nie zadrżała, choć znów miała wrażenie, że Danc1er czyta w jej duszy. Nie miała przed
nim tajemnic. Poza jedną, pomyślała, wstrzymując oddech. - Wiesz, że tak - szepnęła w końcu.
- Kiedy?
- Kiedy zechcesz.
Pacaławał ją.
- Pawiem Cannie, żeby spr.owadziła pastara. Przez chwilę milczeli, .obserwując wiewiórki, ska-
czące z drzewa na drzewa. W k.ońcu sp.ojrzeli na siebie. - Marlee?
- Tak, kachanie?
- C.oz tw.oją pracą?
- Ta maczy?
Sp.ochmurniał.
- Wiem, że nie chcesz z niej zrezygnawać.
- Dancler ...
- Nie, pozwól mi sk.ończyć. Muszę ta p.owiedzieć.
Zachawałem się jak głupiec, próbując wł.ożyć cię da swajej f.oremki i zap.ominając, że k.ocham cię taką,
jaka jesteś. Tw.oja praca jest częścią ciebie. Na więc chcę, żebyś wiedziała, że jeśli dalej pragniesz
pracawać jaka madelka, ta nie mam nic przeciwka temu. Bylebyś była zemną·
Sp.ojrzała na nieg.o błyszczącymi .oczami.
- Wiem, ile kasztawała cię p.owiedzenie teg.o, bi.orąc pad uwagę ta, c.o myślisza majej pracy. -
Uśmiechnęła się i potargała mu włosy na piersi.
On też się uśmiechnął, choć niepewnie.
- Maże to wyda ci się dziwne, ale naprawdę tak myślę·
Uśmiech zniknął z twarzy Marlee.
- Wiem i kocham cię za ta jeszcze bardziej. Ale nie chcę wracać da pracy, a przynajmniej nie na wybieg.
Zmarszczył brwi. - Nie r.ozumiem.
- Widzisz, myślałam o otworzeniu małego studia i sali gimnastycznej w mieście dla dziewcząt, które
chcą zostać modelkami. Mogłabym ich wiele nauczyć.
- Przerwała i sp.ojrzała na nieg.o, czekając na reakcję.
- C.o .o tym myślisz?
- Myślę, że ta wspaniały p.omysł, pa prastu wspa-
niały.
- W takim razie nie masz nic przeciwka temu, żeby
dać mi na ta część maich pieniędzy?
- Na, teg.o nie jestem pewny - zakpił. Marlee szarpnęła ga za ucha.
- Auu!
- Sam się .o ta pr.osiłeś.
- A ty pr.osisz się .o ta. - Przyciągnął ją da siebie
i caławał tak długa, aż .ob.ojgu zabrakł.o tchu.
Czuła na brzuchu pulsawanie jeg.o męsk.ości.
- Nigdy nie mam cię dasyć - pawiedział pa prostu, jakby czytał w jej myślach. - Musisz wiedzieć, że
jesteś wszystkim, czeg.o pragnę. Nigdy więcej pracy ł.owcy nagród, nigdy więcej niebezpieczneg.o życia.
Chcę mieć radzinę···
- Skora mowa a rodzinie - mruknęła, patrząc mu w.oczy.
Znieruchamiał i w jego oczach odmalawało się zaskoczenie.
Skinęła głową.
- Ta prawda, kachanie. Twoje marzenie się spełniła. Będziemy mieli dziecka.
Otworzył usta, zamknął, mów je otworzył. Zaśmiała się cicha i pocałowała go
- Rzadka widziałam cię niezdolnego do mówienia.
- Och, Marlee, nie mogę w ta uwierzyć. - Jego głos był ochrypły i pobrzmiewała w nim panika. - Dabrze
się czujesz? Chodzi mi a ta, czy pa winniśmy byli...
- Oczywiście, głuptasie. Mażemy się kochać, kiedy chcemy. Przecież jestem w ciąży, a nie kaleką.
Dancler westchnął z ulgą i spojrzał na jej brzuch.
- Nie wyglądasz na ciężarną - powiedział ze zdumieniem.
- Wiem, ale uwierz mi na słowo. Pewnie niedługo będę gruba jak. beczka.
Nadal przyglądał się jej badawczo.
- Czy to ci będzie przeszkadzać? Chodzi mi o twoje wymiary?
- Nie - odpowiedziała miękko. - Chcę dziecka bardziej niż czegokolwiek. Ale co z tobą? Jesteś pewny,
że pragniesz tego dziecka?
- Och, kochanie, poza poślubieniem cię nie marzę o niczym więcej.
Pochylił się i pocałował ją w brzuch, potem przytulił Marlee i mocno trzymał, podczas gdy ich serca
biły jednym rytmem.
- No i co myślisz?
Dancler cmoknął ją w szyję, obejmując jej duży brzuch.
- Myślę, że dziewczyny wspaniale się bawią. Mama też.
•
Marlee zaprosiła swoje uczennice na obiad. Dancler obawiał się, że to za duży wysiłek jak na ósmy
miesiąc ciąży, ale Marlee tak. bardzo tego chciała, że pomagał w przygotowaniach, jak. mógł.
- A ty? -zażartowała. - Nie próbuj mi wmawiać, że nie podobają ci się te wszystkie dziewczęta,
zachwycające się tobą na każdym kroku.
- Skoro o tym wspomniałaś ... - Jego oczy zalśniły.
- Ale ...
- Ale co?
- Żadna z nich nie ma ... - Uniósł sugestywnie brwi.
- Johnie Shaw Danclerl Jesteś okropny.
Roześmiał się.
- Zgadza się.
Marlee wybuchnęła śmiechem, ale nagle krzyknęła i chwyciła się za brzuch.
- Coś się stało? - zapytał Dancler, podtrzymując ją. - Powiedz!
. Usłyszał przestrach w swoim głosie, ale nie mógł się opanować. Gdyby coś przydarzyło się Marlee, nie
chciałby dłużej żyć.
- Co tu się dzieje? - W drzwiach kuchni stanęła Connie. - Usłyszałam ...
- To Marlee. Ma bóle !
- O mój Boże!
- Zabieram ją do szpitala.
W samochodzie Marlee siedziała z głową opartą o jego ramię, trzymając się rękoma za brzuch. Connie
zajęła miejsce z tyłu. Dancler był mokry od potu, jego serce biło jak młotem.
- Marlee, kochanie, trzymaj się. Jesteśmy prawie na miejscu.
- Nie chcę ... żeby coś się stało dziecku - jęknęła.
- Wiem. Wszystko będzie dobrze, i z tobą, i z dzieckiem. - Dancler wziął głęboki oddech i zaczął się
modlić.
- Wszystko w porządku, kochanie - wtrąciła Connie. - Wszystko będzie dobrze.
Gdy Dancler zatrzymał się przed wejściem do szpitala, był cały mokry, a jego kolana dziwnie drżały.
Nie wiadomo skąd wykrzesał tyle siły, aby unieść Marlee w ramionach.
Podeszła do nich pielęgniarka. Dancler nie musiał niczego wyjaśniać. Spojrzawszy na brzuch Marlee i
jej wykrzywioną twarz, kobieta zawołała lekarza.
- Zadzwoń do doktora Bensona! T o jej lekarz. Dancler przyglądał się, jak. dwie pielęgniarki wwożą
Marlee do sali i zamykają drzwi. Oparł się o ścianę i drżał.
- Nic jej się nie stanie synu - powiedziała Connie. Nie odpowiedział.
- Dancler.
Oprzytomniał, słysząc swoje imię. Przed nim stał doktor Benson. Razem z Connie czekali wiele
godzin na informacje. Ponieważ nastąpiły komplikacje, Marlee przewieziono na chirurgię.
Podczas oczekiwania Dancler nie wiedział, czy przeżyje ból przeszywający mu serce. W
dzisiejszych czasach kobiety nie umierają przy porodzie, powtarzał sobie. Mimo to zdawał sobie
sprawę, że czasem tak się dzieje. Bał się i wiedział, że nic nie może zrobić.
Teraz, patrząc na młodego ciemnowłosego lekarza czuł, że serce podchodzi mu do gardła.
Doktor uśmiechnął się.
_. Pańska żona czuje się dobrze.
Dancler omal nie upadł, lecz udało mu SIę wykrztusić:
- Dzięki Bogu.
Connie stała obok. Ścisnęła go ~a ramię, w jej oczach lśniły łzy.
- Nastąpiły nieprzewidziane komplikacje i w rezultacie nie będzie mogła mieć więcej dzieci.
Przykro mi. Zrobiliśmy, co w naszej mocy.
- A dziecko? - Dancler nie rozpoznał własnego głosu.
Doktor uśmiechnął się szeroko.
- Co pan powie na dwoje? Jest pan ojcem dwójki dzieci, chłopca i dziewczynki.
Tym razem Dancler stracił władzę w nogach, tylko ściana uratowała go przed upadkiem.
- Kiedy ... kiedy mogę zobaczyć żonę?
- Nawet w tej chwili.
Kilka sekund później siedział na krześle przy łóżku Marlee. Pochylił się i pocałował ją w policzek.
- Czy lekarz powiedział ci? - szepnęła, patrząc na niego z miłością.
Dancler nie mógł wykrztusić słowa. - Wszystko dobrze, kochanie.
- Marlee, Marlee - powiedział załamującym się głosem.
- Szsz, w porządku. Wiem, że nie mogę mieć więcej dzieci, ale to nie ma znaczenia. Za jednym
zamachem mamy ich dwoje.
- Och, Marlee - wykrztusił Dancler. - Kocham cię.
- Ja też cię kocham.
Drzwi pokoju otworzyły się i weszły dwie pielęgniarki. Każda niosła niemowlaka.
Dancler wstał i spojrzał na maleństwa. Marlee roześmiała się radośnie.
Jego oczy, przepełnione łzami, zwróciły się na nią.
- Wszystko dobrze. Nie bój się, weź je na ręce. - Uśmiechnęła się. - Są przecież twoje.
Dancler odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się.
Przesłał jej pocałunek i wyciągnął ramiona ..