Bolesław Mrówczyński
Leśna drużyna
Na polach Grunwaldu
H
arcerz Michał Olechnowicz spacerował powoli dokoła namiotów. Nudziło mu się trochę,
był tu bowiem samotny. Zerkał od czasu do czasu na pobliskie zabudowania spodziewając się, że
ktoś się ukaże, z kim można by pogawędzić, lecz jak na złość ludzie jakby się zapadli pod
ziemię. We wsi panowała zupełna cisza.
Zirytowała go ona w końcu, odwrócił się więc, przystanął i popatrzył w przeciwnym
kierunku. Krajobraz nie wyróżniał się niczym szczególnym: las na horyzoncie, bliżej
wyglądające z kotliny wierzchołki drzew unoszące się nad niewidocznymi z tego miejsca
domami Grunwaldu, na prawo i na lewo pola uprawne. Przesunął wzrok w stronę Stębarku:
widok był znacznie ciekawszy. Na prawie płaskim, przedziwnie uporządkowanym terenie
strzelały w górę dwie nie dość wyraźne z tej odległości kolumny. Panował koło nich jakiś
niezwykły ruch. Z boku, od szosy, napływały nieustannie pojazdy i pojawiały się coraz liczniej
drobne ludzkie postaci. Niespodziewanie zaczęły się one zwierać, tworzyć prostokąty i
czworoboki, posuwać się naprzód. Jednolity strój i sprawność świadczyły wymownie, że to
wojskowe oddziały.
Michał spojrzał na zegarek. Zamierzał znowu rozpocząć swoją wędrówkę dokoła namiotów,
lecz w ty. momencie co innego zajęło jego uwagę. Z ciżby stłoczonych w dali pojazdów wysunął
się samochód osobowy i pędził teraz samotnie ku wsi. „Po co on tutaj się pcha? — zastanowił
się. — Benzyny tu nie mają, mleka nie dają; zdążyliśmy je przecież wypić..."
Uśmiechnął się do swych myśli i patrzył dalej. Samochód wpadł między opłotki, na krótko
zniknął mu z oczu, ale gdy go znowu zobaczył, ogarnęło go wielkie zdumienie. Była to taksówka
olsztyńska, a takie wozy nie zaglądały tu nigdy. I niewątpliwie obóz harcerski był celem tej
dalekiej wędrówki. Przyglądał się coraz uważniej: nie zmieniała kierunku, stawała się coraz
bliższa. A wkrótce rzeczywiście zajechała przed namioty, przystanęła raptownie i zaniosła
kurzem.
Michał postąpił krok naprzód, zasalutował uprzejmie i czekał. Z samochodu wysiadł smukły
młodzieniec o twarzy wesołej i krótko przyciętym wąsiku. Ubrany był na pozór skromnie, lecz
elegancko: wąskie, świetnie skrojone spodnie świadczyły z daleka o drogim materiale, z jakiego
je wykonano, ładny sweter tchnął zagranicznym żurnalem, przerzucony niedbale przez ramię
aparat fotograficzny dodawał mu szyku. Za to dziewczyna, która wysunęła się za nim, mniej
rzucała się w oczy. Powitała harcerza i pierwsza nawiązała rozmowę.
— Nie jestem pewna, czy dobrze trafiliśmy — przemówiła żywo. — Czy to obóz Karola
Osińskiego ze Starej Wsi?
Michał popatrzył na nią bacznie. „Sroka — ocenił w myśli. — Piętnaście lat ma, chyba nie
więcej. Mila jest. O harcerstwie ma jednak niewielkie pojęcie..."
— To obóz Leśnej Drużyny ze Starej Wsi na Mazurach — odparł grzecznie, chociaż z
naciskiem. — Druh Osiński jest tu komendantem.
Dziewczyna zrozumiała z tego tylko, że trafiła dobrze, klasnęła więc w ręce z uciechy. Nie
ukrywała radości i dumy, że wśród setek obozów, rozsianych w tej okolicy, od razu odnalazła
właściwy.
— Nazywam się Zofia Urbanek — dodała, przypomniawszy sobie wreszcie, że w tym
uniesieniu zapomniała o najważniejszym. — Mieszkam na Opolszczyźnie. A to — wskazała
głową na stojącego obok młodzieńca — Kurt Wagner, syn mojej przyrodniej siostry. Jestem dla
niego ciotką!
Obserwowała przez chwilę, jakie wywarła wrażenie tym oświadczeniem. Ładne, błękitne
oczy rozbłysły humorem. „Sroka — potwierdził Michał w myśli swoją poprzednią opinię. —
Cieszy się z byle czego. Ale wdzięku jej nie brak. Paple jednak stanowczo za dużo".
— A można wiedzieć — rzekł tonem śmiertelnie poważnym — kto szanowną ciotkę
skierował do nas?
Wybuchła śmiechem. Bardzo jej z nim było zresztą do twarzy. Nie była właściwie ładna,
lecz gdy tylko ukazała się w jej oczach wesołość, nabierała od razu jakiegoś niezwykłego uroku:
przyciągała do siebie, budziła radość, czarowała spojrzeniem.
— Byliśmy w Starej Wsi — odparła usiłując dodać sobie godności. — U Boenigowej. Ona
wie przecież o was wszystko... A gdzie Karolek? — przeskoczyła na inny temat. —
Chcielibyśmy przyjrzeć się dzisiejszym uroczystościom — wskazała ręką dwie widniejące w dali
kolumny. — Zdaje się, że zaczną się one o jedenastej...
W głosie rozbrzmiało jakby zakłopotanie. Michał popatrzył na zegarek.
— O jedenastej — potwierdził. — Karol wróci za dziesięć minut. Pójdziemy tam wszyscy.
Dziewczyna odwróciła się do swego towarzysza podróży. Stał on do tej pory na uboczu,
obserwując obojętnie roztaczający się przed nim krajobraz. Michał drgnął: usłyszał szybko
wypowiadane, niemieckie słowa. Popatrzył na nich czujnie: prowadzili ożywioną, przeplataną
ś
miechem rozmowę, ale wyłącznie w obcym języku.
— On nie rozumie po polsku? — zapytał, gdy dziewczyna podeszła znowu do niego.
— Ani słowa. Przyjechał do nas na wakacje z Hamburga.
--- Stale mieszka w Niemczech?
--- Od urodzenia.
--- Aha!... Ale jak to się stało, że nic nie rozumie, jeśli ma taką ciotkę?
--- Ba, gdybym ja go wychowywała! — dziewczyna rezolutnie wygięła usta. — Cóż zrobić
— westchnęła lekko. — Ma ojca Niemca, a moja siostra wyszła za mąż, gdy miała szesnaście lat.
Otarła pot z czoła. Słońce prażyło niemiłosiernie.
— Zrobiło się gorąco — rzekła i spojrzała na Michała zalotnie. — Można wejść do
któregoś z namiotów? Tam chyba chłodniej?
Twarz Michała zmierzchła, zarysował się na niej wyraz niechęci. Wahał się chwilę, jakby
zamierzał odmówić. Rozpogodził się jednak szybko.
— Proszę — skłonił się lekko. — Tam na pewno jest chłodniej.
Przestał się nimi zajmować. Podszedł do taksówki, zainteresował się żywo motorem i
ilością spalanej benzyny. Czynił przy tym tak fachowe uwagi, że kierowca przyglądał mu się z
coraz większym uznaniem.
--- Znasz się na tym, druhu — stwierdził. — Sądziłem dotąd, że harcerzy interesuje jedynie
pole i las
--- I to jest ważne, i tamto. Znać się trzeba na wszystkim. W naszej drużynie nie ma nikogo
wśród starszych, kto by nie potrafił prowadzić samochodu czy motocykla. Dziś nie ma tak
dobrych nóg, aby im nie były potrzebne kółka.
Michał pokiwał głową tak uroczyście, jak gdyby przyprószyła ją już dawno siwizna, a
potem spojrzał na wieś. Na drodze ukazała się Leśna Drużyna. Kilkudziesięciu harcerzy, różnych
wiekiem i wzrostem, maszerowało dwójkami, raźnie, swobodnie, lecz równo jak wojskowa
kolumna. Minęli ostatnie zabudowania, rozległy się krótkie, dobitne rozkazy. Przybili twardo i
przystanęli. Padła nowa komenda: rozpadło się wszystko. Zaroiło się naokoło, rozszumiało,
rozgłośny gwar ożywił puste dotąd namioty.
Michał podszedł do dowódcy tego harcerskiego oddziału i zameldował o przyjeździe gości.
Tuż za nim pojawiła się także dziewczyna. Nic nie pozostało z jej poprzedniej werwy. Była jakaś
zakłopotana, jakby onieśmielona tym, co widziała przed chwilą, a może i tą stojącą teraz
naprzeciw niej smukłą, lecz silnie zbudowaną, poważną nad wiek, dziwnie skupioną w sobie
postacią. Znała Karola. Widziała go przed trzema laty, gdy ze swym dziadkiem, Zygfrydem
Boenigiem. przyjechali odwiedzić jej ojca. Wtedy wydał się cichym, trochę niezdarnym,
spoglądającym jakoś nieufnie chłopcem, który nie sprawił na niej żadnego wrażenia. Dziś był to
młodzian siedemnastoletni, opanowany wprawdzie w ruchach, ale sprężysty, nie szafujący
zbytnio gestami, a mimo to znajdujący od razu posłuch. I oczy też były inne. Zniknęła z nich ta
niepokojąca dawniej nieufność. Dzisiaj spoglądały śmiało i jasno.
Karol wyciągnął do niej rękę na powitanie.
— Ty tutaj, Zosiu? — zdziwił się. — Co za niespodzianka! Jak do nas trafiłaś?
Było w jego głosie tyle szczerej radości, że całe jej onieśmielenie natychmiast prysło.
Przedstawiła mu Kurta, nie omieszkała wspomnieć, że jest dla niego ciotką, i poprosiła, aby ich
oprowadził po polach grunwaldzkich. Karol przywitał się z gościem i powiedział kilka
uprzejmych słów. W odpowiedzi usłyszał niemniej uprzejme słowa niemieckie. Na jego czole
zarysowała się zmarszczka.
— Możesz mi przetłumaczyć, co on mówi? — zwrócił się do Zosi.
Dziewczyna przetłumaczyła, w jej oczach rozbłysło wielkie zdziwienie.
— Byłam przekonana, że znasz język niemiecki... — przemówiła niepewnie. — Rozumiesz,
jego ojciec jest Niemcem... On się tam urodził. Chyba ci nie przeszkadza, że go tutaj
przywiozłam?
Karol oderwał od niej wzrok i utkwił go w dachu najbliższego namiotu.
— Nie — odparł powoli — nie przeszkadza... Na długo przyjechał?
— Na kilka tygodni.
Dlaczego więc nie przybyliście nieco później? Dziś odbędzie się tylko próba tego, co
moglibyście zobaczyć na wielkich uroczystościach niedzielnych.
--- Ale dziś jest 15 lipca 1960 roku, pięćset pięćdziesiąta rocznica bitwy. Kurt uważa, że
wystarczy dla niego, gdy zobaczy pobojowisko właśnie w tym dniu. Podejrzewam, że on się po
prostu boi — Zosia ściszyła głos i uśmiechnęła się porozumiewawczo. — Sądzi, że gdyby w
takim tłumie, jaki tu będzie w niedzielę, odkryto przypadkiem, że jest Niemcem, mogłoby mu się
co stać...
Karol popatrzył na nią z niedowierzaniem.
— Tak przypuszczasz? — zapytał. — W takim razie ten Kurt nie zna nas, chociaż ma
matkę Polkę. Jeśli czuje się Niemcem, wolno mu mówić po niemiecku nawet na polach
Grunwaldu.
Zosia przetłumaczyła te słowa Kurtowi, nie szczędząc mu przy okazji docinków.
— A widzisz — zakończyła z przekąsem. — Polacy nie hitlerowcy. Nie wywożą do
Oświęcimia.
Kurt dobrodusznie pokiwał głową. Nie wydawał się wcale dotknięty tak obcesową
odprawą, nawet próbował się usprawiedliwiać i wreszcie przypomniał, że zrobiło się późno.
Karol już nie zwlekał i po minucie wyruszył z całą drużyną. Tym razem szedł każdy jak chciał,
szyk nie było obecnie potrzebny. Karol, idący z gośćmi na końcu, rzucił okiem na pozostającą za
nimi taksówkę.
— Nie zwalniacie jej? — zapytał. — Nie wrócimy szybko. Zapłacicie dużo pieniędzy.
Dziewczyna roześmiała się beztrosko.
— A cóż to ma za znaczenie dla Kurta? — rzekła. — Ma bogatego ojca, stać go na
wszystko. Przywiózł pieniędzy jak lodu. Nawet do Starej Wsi pojechaliśmy z Olsztyna taksówką.
Ktoś tam na czele przyśpieszył, wszyscy zaczęli iść szybciej. Karol nie podtrzymał
rozmowy, za to wpatrzył się bacznie w obraz, który się przed nimi roztaczał. Przybierał coraz
bardziej na wyrazistości. Wydłużały się dwie przedtem słabo widoczne kolumny, drobne ludzkie
postaci osiągały normalne kształty, w oddziałach wojskowych można już było rozróżnić barwy.
Wyłaniały się także szczegóły: działa ustawione z boku, trybuna honorowa, namioty, kioski i
wreszcie olbrzymia mapa plastyczna pola, na którym spotkały się przed wiekami dwa potężne
obozy.
— Ładnie to zrobiono — rzekł Kurt z uznaniem. — Macie zdolnych i pomysłowych
artystów.
Minęli pomnik i liczne grupy napływających ciągle turystów i wydostali się na tyły, pod
zagajnik, gdzie można było rozłożyć się swobodnie. Widok z tego miejsca był doskonały, a miało
ono jeszcze i tę zaletę, że nikt nie przeszkadzał.
— Możemy usiąść — odezwał się Karol. — Za pięć minut rozpocznie się próba
niedzielnych uroczystości
Zosia usiadła obok. Spoglądała z zaciekawieniem przed siebie. Obraz nabierał szybko
rumieńców. Oto orkiestra: sprawdza raz jeszcze swe instrumenty, poprawia ton... Poczty
sztandarowe wyrównują linie, otaczające je kompanie wojskowe nieznacznie zmieniają szyk. Z
pośpiechem zajmują swe miejsca przedstawiciele młodzieży. Skupiają się coraz gęściej przypad-
kowi turyści...
Po twarzy dziewczyny przemknął nieznaczny cień. Przysunęła się bliżej.
— Nie powiedziałam ci o najważniejszym —- szepnęła Karolowi do ucha. — U nas
zmieniło się dużo... Za kilka tygodni wyjeżdżamy do NRF-u.
Na gładkim dotąd czole Karola pojawiła się nagle zmarszczka i zastygła jak rysa na
rozpalonym do czerwoności żelazie, po którym przeciągnięto jakimś twardym narzędziem. Nie
drgnął jednak i nie odwrócił oczu od pomnika, na którym właśnie utknęły, jakby wcale nie
usłyszał tych słów.
— Kurt mówi, że tam, u nich, ludzie żyją zupełnie inaczej — głos Zosi zabrzmiał
energiczniej, jak gdyby podnieciło ją jego milczenie. — Stać ich na wszystko. Jego ojciec ma
jakąś fabryczkę. Dla nas znajdą się tam dobre posady. Nawet dla mnie, gdy skończę szkołę!...
Powiał wiatr, a równocześnie tam, naprzeciw, kapelmistrz poruszył batutą. Wzbił się pod
nieco hymn narodowy. Harcerze zerwali się z miejsc i stanęli na baczność, na całym polu
znieruchomiały wszystkie postaci. Dźwięki przybierały na sile. Pobiegły w dal, uderzyły o
wyniosłości i zagajniki i naraz zaniosły echem, spotężniały, rozpaliły młodzieńcze twarze,
wznieciły w sercach gwałtowny rytm. Oczy przymknęły się, jakby ogarniał je sen. Z tych chat
wychylających swe dachy zza drzew, z pól i ugorów, z kwiatów na miedzach i z srebra zbóż, z
zieleni borów widocznych na horyzoncie i z blasków słońca napływał upojny czar i słał się jak
mgła, przesycał ciała, tchnieniem przeszłości budził radosny dreszcz, przeszywał mózg
dźwiękiem nabrzmiałej tradycją wieków melodii. A ona toczyła się jak rzeka, jak wezbrany
gwałtownie nurt: to uderzyła twardo o brzeg, to jękła z bólu, to rozhuczała się jak grzmot
potężny, to zanuciła tęsknie, na mieliznach szukając przejścia. I wydało się w pewnej chwili, że
między tą melodią a pieśnią, która rozbrzmiewała na tym polu przed wiekami, gdy polskie hufce
szły do boju z posępnymi rycerzami Krzyżackiego Zakonu, nie ma właściwie żadnej różnicy: i z
jednej, i z drugiej przebijała ta sama płomienna wiara w sprawiedliwość dziejową i to samo
umiłowanie wolności.
Hymn przebrzmiał. Harcerze powoli, jakby z namysłem, zajmowali swoje poprzednie
miejsca. Zosia popatrzyła na Karola spod oka: był jakiś nieswój, nieprzystępny i nieruchomy. W
zamyśleniu obserwował pomnik, kolumny wojskowe, działa, karabiny i generalskie wężyki.
Ostrożnie, z wahaniem dotknęła jego ramienia.
— Aha!... — odezwał się takim tonem, jak gdyby coś sobie przypomniał. — Więc
wyjeżdżacie wkrótce do Niemiec. Franek także?
Znał tam wszystkich. Franek był jej najstarszym bratem.
— Nie — odparła i na jej twarzy pojawiło się znowu zakłopotanie. — Franek pozostaje
na gospodarce. Jest przeciwny temu wyjazdowi, lecz ojciec się uparł... Nie chce go nawet
słuchać. Kurt zresztą twierdzi, że będzie nam wszystkim bardzo dobrze. Od siostry i szwagra
otrzymujemy ciągle listy przynaglające — ożywiła się. — A ty co o tym sądzisz?
Karol drgnął, zmarszczka na jego czole zarysowała się ostrzej. Nie odpowiadał przez
dłuższy czas. Powtórzyła natarczywiej pytanie.
--- Zaskoczyłaś mnie tym wszystkim... — przemówił niepewnie. — Po kim, jak po kim,
ale nie spodziewałem się tego po twoim ojcu. Przecież to był druh serdeczny mego dziadka
Boeniga. Coś się w nim widocznie zmieniło, jeśli obrał Niemcy za waszą nową ojczyznę.
--- Jak to... ojczyznę? — żachnęła się gniewnie. — Tu się urodziliśmy i nie będziemy
niczego zmieniali. Wyjeżdżamy nie po to!
— A po co? — Karol popatrzył na nią z uwagą. — Nie, ty tego nie rozumiesz... — rzekł
jakby do siebie. — I słowa nie są twoje, musiałaś je usłyszeć już przedtem. Nie mów nic więcej.
Tak będzie lepiej.
Odwrócił od niej powoli oczy i utkwił spojrzenie w widniejącym naprzeciw pomniku. Po
twarzy dziewczyny przemknęło najpierw zdumienie, potem głęboki żal i naraz wzburzyło się w
niej wszystko, stanęła w pąsach. W zdenerwowaniu zaczęła coś szybko opowiadać Kurtowi.
Tam zaś, przed nimi, prowadzono dalej próbę według ustalonego porządku. Odezwały się
działa, popłynęły pieśni, na niebie ukazały się samoloty: krzykliwe „kukuruźniki" z biało-
czerwonymi flagami, śmigłowce, bombowce i wreszcie ze straszliwym hukiem przemknęły
samoloty ponaddźwiękowe.
— Ładnie to wypadło — przyznał Kurt, gdy już byli w drodze powrotnej. — Zastanawiam
się tylko... Proszę nie wziąć mi tego za złe, nie chcę nikogo dotknąć. Czy to wszystko było
potrzebne? Mówi się dziś tyle o pokoju, a wy tu urządzacie zbrojne manifestacje.
Zosia przetłumaczyła. Karol czujnie rzucił na niego okiem.
--- To nie manifestacja — odrzekł obojętnie. — Grunwald jest dla nas symbolem męstwa i
ofiarności. Uderza się z dział, by naród pamiętał o tym.
--- Wobec świata ma to jednak inną wymowę. Niepotrzebnie łączy się u was Krzyżaków z
Niemcami. To nie to samo.
Karol spojrzał na niego zdumiony.
— Tego ja znów nie mogę zrozumieć — odrzekł. — Mógłbym powołać się na wiele
argumentów historycznych, lecz one są w tej chwili nieważne. Kanclerz Adenauer zrobił to za
mnie: przywdział uroczyście płaszcz rycerza Krzyżackiego Zakonu. Mógł i powinien się od
niego odżegnać, a jednak postąpił inaczej. Nakreślony przez niego znak równania bardzo jest nie-
bezpieczny. Dlatego pojawiły się nad Grunwaldem także samoloty ponaddźwiękowe. Niemcy,
niestety, zmuszają nas do nieustannej czujności.
Zbliżali się do obozu. Kurt zwiesił głowę i szedł dalej w milczeniu. Zosia, która do tej
pory służyła, im za tłumacza, spoglądała na niego spod oka, jakby nie była pewna, czy za chwilę
nie poniesie go gniew. Kurt jednak opanował się szybko, a gdy odezwał się znowu, głos jego
brzmiał spokojnie i uprzejmie jak przedtem.
— Staram się was zrozumieć — mówił. — Jako Niemcowi, oczywiście, nie jest mi łatwo,
ale wysunął pan istotnie ważki argument... Ech, nie zawracajmy sobie tym głowy — machnął
wesoło ręką. — Niech tymi sprawami martwią się politycy! Słyszałem, że w przyszłym roku
otrzyma pan maturę?
— Tak.
— Zastanawiam się — głos Kurta nabrał miękkości — czy nie lepiej byłoby panu gdzie
indziej... Że Urbankowie wyjeżdżają do Niemiec, to pan już wie. Znajdzie się dla nich miejsce,
znajdzie się także dla pana. A u nas rzeczywiście żyje się lepiej, bo zarabia się dużo. Nawet
gdyby chciał pan kształcić się dalej, nie będzie to trudne. Jako Mazurowi nikt nie odmówi i panu
pomocy.
Zośka tłumacząc, jakby nagle odżyła.
— Wspaniały pomysł! — dodała od siebie. — Zamieszkałbyś razem z nami, razem
chodzilibyśmy do kina i na wycieczki. O pieniądze się nie martw, bo co Kurt mówi, to święte.
Słyszałam w Starej Wsi, że w sierpniu wyjeżdżasz z obozem wędrownym na Opolszczyznę.
Zajrzyj do nas! Ojciec cię na pewno przekona!
Karol popatrzył na nią w zamyśleniu, potem przeniósł wzrok na jej towarzysza podróży.
Z uśmiechu, który dostrzegł, przebijała jedynie niekłamana życzliwość.
— Dobrze, przyjadę — rzekł takim tonem, jakby zrodziła się w nim nagła decyzja. — Nie
wiem jeszcze kiedy, ale zajrzę na pewno.
Dziewczyna klasnęła w ręce z radości.
— Wspaniale! — wykrzyknęła. — Tylko nie zapomnij! — przygroziła palcem zalotnie.
— Nie wybaczyłabym ci tego do śmierci!
Przetłumaczyła szybko Kurtowi treść tej rozmowy. Ten się rozpromienił, jak gdyby i
jemu osobiście ta decyzja sprawiła wielką przyjemność.
— Koniecznie powinien pan przyjechać — przemówił z naciskiem. — Dziadek ucieszy
się, gdyż musi pana bardzo lubić, bo często wspomina. Zresztą i my wtedy będziemy mieli
więcej czasu na pogawędkę. Kto wie, może uda mi się pana namówić na wyjazd do Niemiec —
uśmiechnął się przyjaźnie. — Zastanowić się nad tym na pewno warto.
Namioty były tuż. Uszli jeszcze kilka kroków i przystanęli. Kurt wyciągnął rękę na
pożegnanie.
— A więc do zobaczenia! — rzekł raźnie. — Czuję, że tam, na Zachodzie spotkamy się
wszyscy. Pan wyjedzie, wyjadą Urbankowie, wyjedzie wielu ich dobrych przyjaciół — poniósł
go niespodziewanie entuzjazm. — Moja w tym głowa! W Niemczech nikomu nie zabraknie
pieniędzy...
Karol spoglądał długo za znikającą w obłokach kurzu taksówką. „Moja w tym głowa!" —
brzmiało mu jeszcze w uszach. „Moja w tym głowa!..." — wirowały mu w mózgu wesołe słowa,
mimo że samochód zniknął już gdzieś pod Stębarkiem. — „Moja w tym głowa..."
Odwrócił się wreszcie, przysiadł w cieniu i wpatrzył się w słabo widoczną z tej odległości
sylwetkę grunwaldzkiego pomnika. W obozie nie było słychać żadnego gwaru, mimo że
przebywało tu teraz kilkudziesięciu harcerzy. Była to bowiem drużyna niezwykła. Składała się z
potomków ludzi, którzy na Mazurach przez wieki walczyli nieustępliwie o zachowanie polskości;
i takich, którzy przywędrowali gdzieś spoza Wilna i Nowogródka, a nawet z dalekiej Syberii; i
tych, którzy ściągnęli z głębi kraju, spod Kielc czy Myszyńca. Ci młodzi jednak wychowali się
razem, na ziemi mazurskiej, gdzieś w Złotej Puszczy. I właśnie z niej wynieśli wielką
wrażliwość, a w tej chwili wyczuwali intuicyjnie, że to nieoczekiwane spotkanie sprawiło
Karolowi dużo przykrości. Dlatego zachowywali się cicho.
W Opolu
U
płynęły dwa tygodnie. W poniedziałek 1 sierpnia Leśna Drużyna znalazła się na
dworcu w Opolu. Pod Grunwaldem składała się z kilkudziesięciu harcerzy, tutaj tylko z dwunastu
i to wyłącznie starszych, zdolnych do pokonania trudów miesięcznej wędrówki. Rzeczywiście
byli dobrani świetnie: dobrze wyrośnięci, ogorzali, dziarscy, skorzy do uśmiechu i żartu ściągali
na siebie powszechną uwagę. Mile zaskakiwał także panujący wśród nich wzorowy porządek.
Nie było nawoływań ani zbytecznych okrzyków, zastępowała je niegłośna, rozważna komenda.
Ktoś odebrał rowery z wagonu bagażowego, podprowadził, zwarli się szybko. A potem
dwójkami odmaszerowali do miasta.
Pora była wczesna, przypadkowi przechodnie pojawiali się rzadko. W ciepłym,
ożywczym powietrzu unosiła się wilgoć rosy napływającej znad Odry i z rozrzuconych tu
wszędzie gęsto skwerów, drzew i ogrodów. Gdy zaś dotarli do parku, płuca ich zaczęły oddychać
jeszcze swobodniej, w całej pełni odczuli świeżość poranka. Weszli w głąb, zrzucili plecaki i
przysiedli na ławkach. Rozejrzeli się: rozłożyste korony, wiekowe pnie, smugi trawników, aleje,
klomby tonęły w półmroku; słońce dotąd nie zdążyło tu dotrzeć. Mieli, więc czas. Owinęli się w
koce, ułożyli wygodnie i zdrzemnęli, aby nieco wypocząć po trudach całonocnej podróży.
Obudził ich chrzęst żwiru i delikatny szum, dochodzący z pobliskich uliczek. Bez
pośpiechu wstawali z ław. Rozejrzeli się ponownie i naraz na ich twarzach pojawiło się głębokie
zdumienie. Park wyglądał teraz zupełnie inaczej. Drzewa pojaśniały, w potokach światła
rozbłysły kwiaty i zagrały żywymi barwami, zieleń przybrała na soczystości, rozigrały się
radośnie cienie i blaski. Nie to jednak było powodem ich nagłego skupienia. W tym
niewątpliwym pięknie dostrzegli coś więcej: troskę dobrego gospodarza i zręczność ogrodnika-
artysty.
— Ślicznie tu — przerwał wreszcie Michał zupełną ciszę. — Gdybym nie wiedział, że
profesor Raciborski dawno już zmarł, dałbym głowę, że to on maczał w tym palce.
Ruszyli powoli. Wyszli na plac, skręcili w boczną uliczkę, minęli rynek i w barze
mlecznym urządzili sobie śniadanie. Gdy zjedli, drużyna poszła oglądać stare piastowskie
pamiątki, Karol zaś z Michałem udali się do Okręgowego Zarządu Lasów, aby tam zameldować
o swym przybyciu.
— O, znamy was, znamy! — powitano ich niezwykle uprzejmie. — Leśna Drużyna!
Druh Kowalski tyle nam naopowiadał, że tylko możemy się cieszyć z waszego przybycia.
Chodźcie, prowadźcie ćwiczenia, pomagajcie; wszystkie lasy stoją przed wami otworem. Wiemy,
ż
e kto jak kto, ale wy nie zrobicie im krzywdy.
Leśnik to zawód szczególny, często wyzwala w człowieku ujmującą prostotę i
bezpośredniość. Nic więc dziwnego, że rozmowy potoczyły się wartko, tym bardziej że i Karol, i
Michał znali się dobrze na sprawach, które w tym biurze uważano za najważniejsze.
Starszy szpakowaty inżynier rozłożył na stole mapę, a potem zaczął ją porównywać z
ładnie wykonanym szkicem odręcznym, wyciągniętym z szuflady.
— Zastanawiałem się niejednokrotnie nad tym planem waszej wędrówki — rzekł. —
Druh Kowalski, wręczając mi go, prosił, abym się w nim dokładnie rozejrzał i poczynił swoje
uwagi... Pomyślany on jest dobrze, wybraliście najmniej dostępne zakątki. Nawet dla
zawodowego leśnika. Jeśli jednak pozwolicie, chciałbym zaproponować pewne poprawki.
Wpatrzył się uważnie w harcerzy, jak gdyby nie był pewien, czy nie poczują się tym
dotknięci. Karol uśmiechnął się. Odgadł widocznie te wątpliwości.
— Przyjmiemy je tylko z wdzięcznością — wyraził natychmiast zgodę. — Po to tutaj
przyszliśmy. Przecież pan lepiej zna te tereny niż my.
Inżynier ucieszył się szczerze z tego stwierdzenia.
— Otóż to właśnie! — przemówił żywo. — Osobiście jestem zdania, że te okolice —
przesunął palcem po mapie — można śmiało opuścić. Las jak każdy inny, nie mamy z nim
ż
adnych kłopotów. Zaoszczędzony czas będziecie mogli za to spożytkować na obejrzenie tego
terenu — dotknął punktu wysuniętego daleko na północ. — Smutny teren, roi się od szkodników.
A poza tym ma ciekawostkę: wspaniały niegdyś bór, który ostatnio zamienia się w bagno...
Westchnął. Musiało mu przyjść do głowy coś niemiłego, bo dotychczasowe ożywienie
zniknęło nagle bez śladu.
--- Mówię: ciekawostkę — dodał po chwili. — Oczywiście dla was. Dla nas jest to bardzo
poważna strata. Jeszcze przed trzema laty rosło tam wszystko pięknie, wysadziliśmy nawet
modrzewie. Dziś robi się cmentarzysko. Zimą trzeba będzie wycinać. Lada chwila może powstać
siedlisko wszelkiej zarazy, która zacznie się przerzucać na lasy sąsiednie.
--- Oczywiście rowy pewnie kopano — wtrącił Michał. — Nie ma mowy o odwodnieniu?
--- Wykluczone! Teren naokoło wysoki, prawie płaski jak stół. A pośrodku ta niecka.
Dawniej wody odpływały z niej same, jakimiś podziemnymi drogami. Dziś coś tam się zakleiło.
Zatrzasły się jakieś bramy i nie dopuszczają do odpływu nadmiaru wody.
--- Budowa głębszego rowu nie opłaci się?
--- Absolutnie. Daleka byłaby droga...
Karol, który z zainteresowaniem wpatrywał się w mapę, naraz pochylił się mocniej.
--- Tak, droga daleka — powtórzył. — Do najbliższej rzeczki przynajmniej sześć
kilometrów .. A to co? — w głosie zabrzmiało zdziwienie. — Wilków?...
--- Wilków — potwierdził uprzejmie inżynier. — Duża wieś już za lasem, nad Kalinianką.
Zna ją druh może?
Karol nie uniósł głowy.
--- Byłem tam niegdyś — odparł powoli. — Oczywiście chętnie zmienimy trasę według
pańskich wskazówek — ożywił się. — Teren bardzo ciekawy. Obejrzymy go sumiennie, a przy
okazji przeprowadzimy nowe pomiary tej Niecki i okolicy. Może...
--- Obejrzeć na pewno warto — inżynier wpadł mu w słowa. — Tym bardziej, że w
przyszłym roku wszystko będzie wyglądało inaczej. Jak to: chcecie wymierzać?... — zastanowił
się. — Czy masz, druhu, na myśli normalne prace miernicze?...
--- Tak. Są między nami specjaliści od takiej roboty.
Inżynier obserwował go przez chwilę z niedowierzaniem.
--- Ha, mierzcie! — uśmiechnął się wreszcie — Rozumiem, ćwiczenia topograficzne...
Cudów, rzecz jasna, nie odkryjecie. Ostukaliśmy dokładnie tę Nieckę Ale dla was taka praca
może mieć istotnie duże znaczenie. To, moim zdaniem, wymarzony teren harcerski. Wolno wam
robić tam wszystko.
--- Nawet wycinać drzewa? — zapytał Karol pół-żartem.
--- Nawet wycinać drzewa! Jeśli jesteście naprawdę Leśną Drużyną, będziecie wiedzieli, co
wolno, a czego nie wolno. Złożycie przed nami egzamin!
Inżynier rozbawił się. Pracujący przy sąsiednim biurku inny leśnik, który przysłuchiwał
się uważnie rozmowie, wstał i przybliżył się do nich.
— Z tymi drzewami nie takie proste — przemówił ostrożnie. — Może lepiej dać druhom
zezwolenie na piśmie? Tamtejszy nadleśniczy...
Inżynier zbagatelizował machnięciem ręki kryjącą się za tymi słowami obawę.
--- Swój chłop! — wtrącił. — O co ma z nimi się kłócić? O Nieckę? I tak pójdzie na wyrąb.
A bez potrzeby na pewno niczego nie wytną. Przecież to Leśna Drużyna!
--- Jestem przekonany, że nie będzie żadnych kłopotów — poparł go Karol. — Spytałem o
te drzewa tak tylko, na wszelki wypadek. A na co by nam pan jeszcze zwrócił uwagę? —
przeszedł na inny temat. — Jakie w tych lasach, przez które będziemy przechodzili, istnieją
potrzeby?
Rozmawiali jeszcze z pół godziny, Karol notował szybko. Temat się wreszcie wyczerpał.
— To chyba wszystko — rzekł podnosząc się z miejsca. — Czy ten nadleśniczy — dodał
przypominając sobie zastrzeżenia siedzącego obok leśnika —- rzeczywiście jest tak
nieprzystępny?
Inżynier roześmiał się.
--- Ech, nie! — zaprzeczył. — Trochę dziwak, trzeba się przyzwyczaić. Za to doskonały
fachowiec. I kocha las. Szczególnie o tym powinniście pamiętać.
--- Jeśli tak, nie będzie między nami nieporozumień. Ludzi naprawdę kochających las nie
spotyka się często.
--- Też prawda. Gdyby jednak... — inżynier zawahał się. — Jeśli jednak natrafilibyście na
jakieś trudności, zatelefonujcie do mnie albo do dyrektora.. Chociaż nie! — zaprzeczył swoim
własnym obawom. — Nie natraficie z jego strony na żadne kłopoty. Uprzedzimy go zresztą o
waszym przybyciu.
Pożegnali się i wkrótce znaleźli się na ulicy. Przez dłuższy czas szli w zupełnym milczeniu.
Michał rzucał niekiedy na Karola ukradkowe spojrzenia i ważył coś w myślach.
--- A co z tym Wilkowem? — odezwał się wreszcie. — Co to za wieś? Wydało mi się, że
coś wprowadziło cię w zakłopotanie, gdy ją odnalazłeś na mapie.
--- Rzeczywiście tak było. W Wilkowie mieszka Zosia Urbankówna. Wiesz, ta, która nas
odwiedziła na polach Grunwaldu.
--- Aha, rozumiem!... A u Urbanków mieszka ten Niemiec, Kurt. Co ci to przeszkadza? —
Michał wzruszył ramionami. — Miałeś tam zajrzeć, więc nawet lepiej, że nie będziesz musiał
daleko wędrować.
--- Może i racja... Nie przypuszczałem jednak, że znajdziemy się w tak bliskim sąsiedztwie.
--- Rozumiem. Towarzystwo niezbyt przyjemne. Karol, jakby w nagłym przypływie złości,
zaczął dobitniej odmierzać krok.
Śląski powstaniec
D
ruh Kowalski, o którym wspomniał kilkakrotnie inżynier, niegdyś dowódca sławnego
zastępu „Czajek", a obecnie student trzeciego roku medycyny, pełnił w Leśnej Drużynie rolę
szczególną: był jej doradcą, opiekunem i faktycznym zwierzchnikiem. Przed czterema laty
przyczynił się walnie do jej powstania; odtąd czuwał nad nią nieustannie, a większe prace zawsze
były uzgadniane i często prowadzone wspólnie. Na Opolszczyznę przybył nieco wcześniej.
Prowadził inny obóz wędrowny, lecz zaczął z innego miejsca: od podnóża Sudetów. Teraz
kierował się już na północ. Mniej więcej za dwa tygodnie obie drużyny miały się spotkać i iść
dalej pod jego dowództwem.
Karol więc, zmieniwszy trasę, wstąpił zaraz na pocztę i wysłał szczegółowy meldunek,
podając nowe adresy. O drugiej wsiadł znów do pociągu, a w dwie godziny później rozbił
namioty o kilkadziesiąt kilometrów od Opola, pod wsią Kotłowice.
Dzień był piękny, upalny. Po ulewnych deszczach ipowodziach, jakie nawiedziły kraj w
drugiej połowie lipca, ludzie zaczęli wreszcie ufniej spoglądać w niebo. Na polach się zaroiło.
Spieszono się ze żniwami, nadmiernym wysiłkiem starano się nadrobić stracony czas. Jednakże
nazajutrz, jak gdyby na przekór nadziejom, potoki wody zalały ponownie ziemię, powiały
chłodem, zgasiły uśmiechy, zagroziły wyniszczeniem całorocznego dorobku. Pochylone silnie
zboża zwiotczały i ostatecznie opadły z sił.
W zagrodach czuło się przygnębienie. Leśna Drużyna, która wczoraj pomagała do późnej
nocy przy żniwach, pozostała na miejscu. Nie mogło być mowy o marszu w taką szarugę, lecz
zaraz po śniadaniu wynalazła sobie nowe zajęcie. Dwaj gospodarze stawiali domy; zgłosiła się
więc do nich i zaczęła pomagać. Obserwowano ją z coraz większym zdziwieniem Że znała się
ś
wietnie na kosie i podbieraniu, stwierdzili to wszyscy; ale że umiała także obchodzić się
zręcznie z wapnem i kielnią i że panowała doskonale nad dłutem czy heblem, dopiero teraz
rzuciło się w oczy. Na Opolszczyźnie słowa pochwały padają oględnie, patrząc jednak na tych
uczynnych i sprawnych w pracy harcerzy, nie umiano ukryć zachwytu.
Leśna Drużyna zaś, jak gdyby pragnąc wstępnym bojem zdobyć serca tych ludzi,
popisywała się, zaskakiwała pomysłami, solidność wykonania łączyła z szybkością. I nic
dziwnego, że wychodziło to dobrze. Była to bowiem pod wieloma względami niezwykła
drużyna. Wychowana na wsi, znała się tak samo dobrze na roli, jak na piecu czy na ciesielstwie,
bo o fachowca tam nie jest łatwo. A zresztą i specjalistów nie brakowało. Ci, którzy brali udział
w tym wędrownym obozie, przebywali obecnie w większości w mieście, ucząc się w liceach i
szkołach technicznych. Spotykali się rzadko, najczęściej w czasie wakacji. Skupiali wówczas swe
siły, wzmacniali pracę harcerską wśród młodszych, pomagali w gospodarstwie, organizowali
wspólnie coraz dalsze wyprawy. Mimo że w czasie zimy należeli do różnych drużyn, nie tracili z
sobą kontaktu. I byli z tego niezmiernie dumni. Nie było bowiem roboty, której by w tak
dobranym zespole nie zdołali wykonać.
Po południu dały się odczuć silniejsze podmuchy wiatru, deszcz przemienił się w
napływające falami mżawki. Wreszcie koło czwartej i one ustały. Niebo przetarło się i
niespodziewanie ukazało się słońce. Słabe jeszcze było, przyćmione, poszarpane jak umęczony
ż
ołnierz wychodzący z morderczej walki. Ale już chlustało na ziemię ciepłem, rozrywało
piętrzące się wokół chmury, rozpychało je nieustannie, coraz jaśniejszym światłem zalewało
domy, lasy, pola, pastwiska.
Karol, pracujący w szopie, zestawił oheblowaną właśnie ramę okienną, sprawdził raz
jeszcze wiązania i wyszedł. Spojrzał na niebo: w pobliżu tarczy słonecznej zalegała nadal szara,
jednolita powloką; nieco jednak dalej chmury przybrały już bardziej wyraźne kształty i
poganiane wciąż wiatrem, przemykały coraz szybciej na wschód.
Przywołał do siebie Michała.
— Pogoda wraca — zawyrokował. — Przeniesiemy obóz o dziesięć kilometrów dalej, do
leśniczówki. Weź do pomocy Stefana i Waldka. Zwińcie namioty i przewieźcie je na rowerach.
Ruszymy za wami, gdy tylko zakończymy rozpoczęte roboty.
— Przez las?...
Karol rzucił okiem na widniejące dokoła kałuże i uginające się od wilgoci gałęzie drzew
owocowych.
— Za mokro — pokręcił głową. — Pójdziemy drogami. O normalnej pracy nie może być
mowy.
Michał odszedł, a w pół godziny później i reszta zagłębiła się w las. Ostatnie ulewy i tutaj
wycisnęły swe piętno. Droga, aczkolwiek wymoszczona żużlem, była w wielu miejscach
błotnista. Gdy zaś przeskoczyło się tylko za rów, nogi grzęzły w zbutwiałych złożach igliwia i
liści, tu i ówdzie przebłyskiwały przez gałęzie tafle szeroko rozlanej wody. Za to zieloność
panowała wszędzie wszechwładnie. Lasy Opolszczyzny, położone przeważnie na równinach,
poprzerzynane gęsto rzekami i potokami, na brak wilgoci nie mogą prawie nigdy narzekać.
Obecnie jednak, po tych kilkutygodniowych ulewach, jakby napęczniały, przybrały na
soczystości, zagrały żywością odcieni. Zwłaszcza karliki leśne rozwinęły się bujnie: śmignęły w
górę trawy, rozrosły, złączyły swe kępy, tworząc tu i ówdzie całe łąki pod kopułami drzew i
wylewając się na przesieki, polany i ścieżki; paprocie rozłożyły szeroko swoje korony i zakryły
zupełnie ziemię; gdzie indziej znów lśniące, czyściutkie, jakby wydobyte z kąpieli pola borowiny
upodobniły się do starannie wypielęgnowanych plantacji. Natomiast wzdłuż ruczajów i dróg,
gdzie tylko światło dzienne mogło dotrzeć w większej ilości, rozsiadły się maliny i ich
pobratymcy. I one także nie wydawały się niezadowolone z nadmiaru deszczów; owoców wydały
w tym roku mniej, to prawda, za to puściły w nadmiarze nowe pędy i zadziwiały wielkością.
Właśnie przez taki las — podmokły silnie, lecz schludny, maszerowała teraz Leśna
Drużyna. Nie uszła jednak daleko. Zatrzymała ją wkrótce niewielka rzeczka i mostek. Karol
przystanął.
— Staszek i Jurek zostają ze mną — oświadczył. — Reszta naprzód. Spotkamy się w
leśniczówce.
Właśnie dopiero teraz zaczynała się ich właściwa praca, dla której przybyli na
Opolszczyznę. Tam, we wsi, pomagali, gdyż usługa jest naturalnym odruchem harcerza; tu, w
lesie, mieli wykonać swe planowe zadania: przejrzeć go, zbadać, odkryć braki i poprawić to, co
leżało w ich mocy, a czego służba leśna z braku czasu, ludzi czy pieniędzy wykonać dotychczas
nie mogła.
Złożyli plecaki na pelerynach, Karol przeszedł powoli przez mostek. Ruchami rąk i nóg
sprawdzał uważnie jego wytrzymałość i wrażliwość na wstrząsy. Dwaj inni harcerze
kontrolowali z dołu wiązania i słupy.
— Filary mocne — zameldował po chwili Staszek Lenc twardym akcentem mazurskim.
— Jedna poprzeczka — stuknął w nią kijem — do wymiany. To wszystko.
— Filary mocne — potwierdził zaraz z przeciwnej strony Jurek Czerski, który nie wyzbył
się dotąd śpiewnej mowy, przywiezionej przez jego rodziców gdzieś z Wileńszczyzny.. —
Poprzeczki bez zarzutu. Zaraz, zaraz, a to co?... — wsunął się głębiej pod mostek. — Aha, mam
cię, łotrze! Huba! No, zaraz wyrwiemy ci zęby. Przestaniesz gryźć...
Gawędził tam dalej, lecz już tak tylko, aby się nie nudziło. Dało się słyszeć energiczne
skrobanie, Karol więc przestał się tym zajmować i zagłębił się w las. Odnalazł uschnięty
ś
wierczek, wyciął go, ociosał i wrócił. Lenc właśnie oderwał nadwerężoną poprzeczkę. Na jej
miejscu ułożyli obecnie nową.
— Wytrzyma tyle co inne — mruknął zadowolony, dobijając ją mocno siekierką. —
Nawet nie potrzeba gwoździ: weszła jak w kleszcze.
Słysząc pod sobą nieustający monolog, i on się rozgadał. Gdy jednak Czerski wylazł
wreszcie ze strumienia, umilkli obaj. Zajęli się teraz gorliwie oczyszczaniem powierzchni z
glonów, grzybów i mchów, które w czasie niepogody rozpleniły się obficie i wdzierały
podstępnie w każdą szczelinę.
— Możemy iść dalej — zadecydował Karol, kiedy odmieciono starannie okruchy. —
Wiatr przewieje, słońce wypali resztę. Do następnego roku powinien być spokój.
Trafiali odtąd często na ślady robót, wykonane przez tych, którzy ruszyli wcześniej.
Droga wyglądała odświętnie, nie było na niej ani kamienia, ani gałązki. Na skrzyżowaniach
przepchnięto przepusty, usunięto przeszkody z rowów, woda przepływała swobodnie. Na ósmym
zaś kilometrze natrafiono znowu na mostek. Grupa, która biedziła się przy nim, jeszcze nie ukoń-
czyła swego zadania. Potrzeby tu były duże. Połączono więc siły, uporano się szybko i w pół
godziny później wszyscy znaleźli się w leśniczówce. Karol rzucił dokoła okiem: namiotów nie
było; Michał siedział na ganku i gawędził beztrosko z otaczającymi go harcerzami. Na widok
nadchodzących sprężyście zerwał się z miejsca i wybiegł naprzeciw.
— Wszystko w porządku, druhu komendancie! — zameldował dziarsko. — Z polecenia
gospodarza nocleg w szopie na sianie, bo pod namiotami za zimno. Kolację przygotowuje pani
leśniczowa. Nie wolno się wtrącać, wyrzuciła nas z kuchni. Tu ona rządzi!
Mrugnął okiem porozumiewawczo. —- Swoje zrobiliśmy — dodał ściszając głos. — Wi-
dzisz, jak błyszczy się wszystko?
Karol rozejrzał się: podwórze było uprzątnięte starannie, przed domem wysypano
ż
ółciutkim piaskiem, w płocie odgradzającym warzywnik znać było świeże naprawy. Był także
pewien, że obmyto okna. Jaśniały ślicznie nie przerysowane najdrobniejszą smugą brudu, który
musiałby pokryć szyby nawet w najschludniejszym domu po takich ulewach. Przyznał więc w
duchu, że Michał dobrze zaprezentował drużynę i wszedł do środka. Przedstawił się gospodyni i
przez pewien czas gawędził z nią w kuchni. Nadszedł wkrótce leśniczy. Posłuchał chwilę i wziął
Karola pod rękę.
— Uciekajmy stąd! — rzekł żartobliwie. — Wiem z doświadczenia, że w kuchni nie
należy przebywać zbyt długo, zwłaszcza wtedy, gdy zjawili się goście. Co słychać w lesie? —
zapytał, gdy znaleźli się w sąsiedniej izbie. — Druh Michał wspominał, że po drodze
prowadziliście jakieś roboty.
Karol złożył mu sprawozdanie. Leśniczy Łabęda, starszy człowiek o skroniach silnie już
przyprószonych siwizną, podsumował wyniki i nadspodziewanie wesoło pokręcił głową.
— Szybko pracujecie — stwierdził z uznaniem. — Nie wątpię, że wykonaliście tam
wszystko tak samo solidnie jak ci, którzy tu u mnie zrobili porządek. No, no... — zastanowił się
nad czymś. — Przybyliście w sam czas. Te niepogody sprawiły nam niemało kłopotu. Nie
wiadomo, gdzie ręce wetknąć... Skąd pochodzicie? — ożywił się. — Michał wspomniał, że z
Mazur...
Karol opowiedział zwięźle o Starej Wsi, o dziwnych początkach swojej drużyny i o jej
dotychczasowym dorobku. Przeszedł z kolei do roli, jaką druh Kowalski odegrał w tym
wszystkim. Leśniczy zaczął trzeć ręką czoło.
— Zaraz, zaraz... — przerwał mu. — Druh Kowalski?... Chyba nie ten zastępowy
„Czajek", który harcował niegdyś po Złotej Puszczy?
— Właśnie ten.
Leśniczy z wielkiego zdumienia szeroko otworzył oczy.
— Nieprawdopodobna historia! — wykrzyknął. — Takie spotkanie! Słyszę o Złotej
Puszczy, o Starej Wsi, słyszę nazwisko: Karol Osiński i nawet mi przez głowę nie przeszło, że ja
o tym wszystkim czytałem. Dopiero ten druh Kowalski!... Więc ty, synu, jesteś tym chłopcem,
który płatał mu wtedy figle?
Karol uśmiechnął się.
— Tym samym — przyznał. — Trochę się chyba jednak zmieniłem?
Leśniczy objął jego barczystą postać rozbawionym spojrzeniem.
— Zmieniłeś się, drabie! — stwierdził z humorem.— Przybyło ci lat, przybyło ci wzrostu.
Tylko ten kosmyk włosów, który opadał ci wówczas nieustannie na czoło, jakoś nie zniknął... Ale
ż
arty na bok. Jeśli jesteś tym właśnie Osińskim,, to Zygfryd Boenig jest twoim dziadkiem. Co się
z nim dzieje?
Twarz Karola zmierzchła.
— Nie żyje — odrzekł. — Zmarł przed rokiem... Milczeli przez dłuższy czas. Leśniczy
westchnął.
— Ano cóż, wykrusza się stara gwardia — odezwał się wreszcie. — Czas robi swoje...
Szkoda Boeniga. Pamiętam go jeszcze z okresu plebiscytów.
Mówił powoli, z namysłem, coraz ciekawsze fakty odgrzebywał w pamięci. Przed
czterdziestu laty walczył o przyłączenie Śląska Opolskiego do Polski. Brał udział we wszystkich
powstaniach i należał do tych, którzy złożyli broń jako ostatni, gdy zawiodły już wszystkie
nadzieje.
— Pan znał osobiście mojego dziadka? — wtrącił Karol cicho.
— Ci, którzy byli bardziej ruchliwi czy to na Śląsku, czy na Ziemi Lubuskiej, na
Mazurach czy Warmii znali się z sobą wszyscy. Łatwiej było przecież wtedy komunikować się
przez Berlin niż przez Warszawę. Widziałem go nieraz. Mądry był z niego człowiek.
— Mądry. Szkoda, że go zabrakło, bo bardzo byłby mi teraz potrzebny...
Z kuchni dobiegł brzęk naczyń. Leśniczy spojrzał na drzwi, jak gdyby spodziewał się
zobaczyć w nich żonę, ale gdy się nie uchyliły, odwrócił głowę. Rzucił uważnie okiem na
pochyloną nad stołem postać swego rozmówcy.
— Co miałeś na myśli, synu — rzekł miękko — mówiąc, że dziadek byłby ci bardzo
potrzebny? Powiedz. Może będę ci mógł coś poradzić w tej sprawie?
Karol nie odpowiedział od razu. Wahał się najwyraźniej, po twarzy przemknął jakby cień
nieufności. Im dłużej jednak wpatrywał się w tego człowieka o skroniach przyprószonych
siwizną, tym jego oczy wydawały mu się jaśniejsze, tkliwsze, zachęcające do zwierzeń, coraz
podobniejsze do oczu dziadka Boeniga.
— Powiem! — tym nieporadnym trochę, ale stanowczym słowem przełamał w sobie
jakieś zapory. — Niedaleko stąd, w Wilkowie, mieszka rodzina Urbanków. Zamierza wkrótce
wyjechać do Niemiec...
Opowiedział szczegółowo o dziwnym spotkaniu na polach Grunwaldu i o propozycjach,
jakie czynił mu Kurt.
— Jestem przekonany, że gdyby żył dziadek, Urbanek by nie wyjechał — kończył
powoli. — Żyli w wielkiej przyjaźni...
Zaczęto wnosić naczynia. Leśniczy, który przedtem nie przerwał mu ani razu, w czasie
kolacji też nie wrócił do tego tematu. Potem zaś zamknął się w swym pokoju służbowym i tylko
częste dzwonki wskazywały, że wciąż prowadzi telefoniczne rozmowy.
Dochodziła dziesiąta. Leśna Drużyna już układała się do snu, Karol też się zaczął
rozbierać. Czuł się jakoś nieswojo. Przebiegał nieustannie w myśli słowa, które wypowiedział na
temat Urbanków, i dochodził coraz bardziej do przekonania, że było wśród nich wiele
zbytecznych. Leśniczy, bądź co bądź, był dla niego obcym człowiekiem, widział go po raz
pierwszy. Mówił z nim zbyt otwarcie. Niepotrzebne były zwierzenia...
Zdenerwował się sam na siebie. Szybkim, nieopanowanym ruchem ściągnął z siebie
koszulę, lecz nie zdążył jej jeszcze odrzucić, gdy wrota szopy uchyliły się i ukazała się jakaś
sylwetka.
--- Karolu — usłyszał ściszony głos — śpisz?
--- Nie.
--- Przyjdź więc do mnie. Pogawędzimy. Mam wiele do powiedzenia wnukowi Boeniga, a
jutro nie będzie czasu..
W domu wszyscy już spali. Leśniczy wprowadził gościa do pokoju służbowego i zamknął
za sobą drzwi.
— Rozmawiałem z różnymi ludźmi — rzekł. — Jest tak, jak powiedziałeś: Urbanek
wyjeżdża w drugiej połowie sierpnia. Gospodarkę przepisał na najstarszego syna. Wszystko się
zgadza i, jak się zdaje, nic na to nie poradzimy... Ma w Niemczech córkę. Wolno mu przenieść
się do niej na stare lata.
Opowiadał trochę rozwlekle, sucho, prawie że obojętnie, jak o sprawie zupełnie mu obcej.
Karol przygryzł wargi. Poprzednie zastrzeżenia zwaliły się na niego z podwójną siłą.
--- Ale Zosię zabiera z sobą... — bąknął, usiłując za wszelką cenę nadać głosowi normalne
brzmienie.
--- I Szymka. Młodszego syna. Na to też nic nie można poradzić. Jego dzieci.
Niepełnoletnie.
--- Ale on nie ma im prawa zmieniać ojczyzny! Niech same o tym zadecydują, kiedy
dorosną!
Karolem targnął jakby wewnętrzny ból, długo tłumione wzburzenie doszło nareszcie do
głosu. Leśniczy obserwował go przez chwilę z wielką uwagą.
— No tak -— odezwał się znowu. — Do tego nie ma prawa. To jest jednak tylko nasza
opinia, państwo się do tego nie wtrąca. Nie może. Dzieci są jego, nie można mu ich odebrać.
Byłoby to bowiem właśnie bezprawie.
Zamyślił się. Widać było, że i on, wbrew pozorom, nie brał tej sprawy lekko.
--- Tak — przemówił znowu — nie są to sprawy łatwe. Wszystko ułożyłoby się inaczej,
gdyby żyła jego nieboszczka żona. Była podobno bardzo rozsądną kobietą. A dziś jak tu na niego
oddziałać? Jego córce tam, w Niemczech, powodzi się dobrze. Chce zabrać ojca do siebie. A że
stary jest jeszcze w pełni sił i może pracować, więc ten Kurt, jego wnuk, mami go dużymi
zarobkami i dobrobytem. Czy tego młodego, uważającego się za Niemca, należy za to ganić?
Chyba nie... Chce zabrać dziadka z sobą. To nawet ładnie...
--- On się jednak nie ogranicza tylko do tego. Czuję, że namawia do wyjazdu i innych.
--- To nie jest karalne. Namawiać wolno. Każdy ma swój rozum i według niego postąpi.
Ton leśniczego stał się znów suchy i obojętny. Szczęki Karola drgnęły podejrzanie.
Najwyraźniej targały nim jakieś sprzeczne uczucia, których nie potrafił poskromić.
Niecierpliwym ruchem poprawił niesforny kosmyk włosów, zsuwający mu się na czoło.
--- Wszystko, co pan powiedział, jest słuszne — przemówił dobierając ostrożnie słowa. —
Zaprzeczyć nie mogę. Ale czy z tym wolno mi się pogodzić?
--- Na pewno nie wolno! — oświadczył leśniczy stanowczo i naraz zmienił się zupełnie na
twarzy. — Z tego, co mówiłem, należy wyciągnąć taki wniosek: jeśli Kurt czy jemu podobni
mają prawo przekonywać, to i my mamy to samo prawo. Bardziej nawet niż tamci!
Karol wpatrzył się w niego czujnie. Dostrzegł coś niezwykłego zarówno w słowach, jak i w
błyszczących oczach swego rozmówcy.
--- Aha!... — odezwał się cicho. — Zaczynam rozumieć... Na argument musi się znaleźć
lepszy argument. Nikt stąd nie wyjedzie, jeśli potrafimy go z sobą związać. Jeśli będzie mu z
nami dobrze.
--- O właśnie! — w głosie leśniczego zabrzmiała radosna nuta. — Świetnie to zrozumiałeś.
Wszelkie urzędowe zakazy są więc zbyteczne, gdyż to jest sprawa społeczna. Możemy i
powinniśmy rozwiązać ją sami. A wy, harcerze, możecie bardzo nam pomóc. Na początek
spróbujcie więc z Urbankami. Może jeszcze coś z tego wyjdzie...
Ociężale podniósł się z krzesła.
— No, chodźmy spać — dodał po chwili. — Przez cały czas rozmowy starałem się
zachowywać spokojnie. Ale wierz mi, synu, że to nie było łatwe... Przeżywam to mocniej z
pewnością niż ty. Dla mnie bowiem, starego powstańca, każdy taki wyjazd do Niemiec to cios w
samo serce... Ale z tym Urbankiem — powtórzył — spróbujcie. Oczywiście my, starsi, wam
pomożemy. Kiedyś dzielny był z niego chłop...
Karol, wyszedłszy na podwórze, zaczerpnął głęboko powietrza. „Chyba jednak
postąpiłem słusznie opowiadając mu wszystko... — zastanowił się. — Ale na siebie muszę
bardziej uważać. Kilka razy dałem się ponieść wzburzeniu. To niepotrzebne..."
Spojrzał na niebo. Nieliczne gwiazdy jaśniały wprawdzie pięknie, lecz tylko pogłębiały
czerń firmamentu. Było prawie zupełnie ciemno.
Pierwszy zwiad
S
mutne i niedobre było to lato 1960 roku. Nazajutrz słońce rozgrzało nieco ziemię, lecz
potem chmury przyciemniały je często. Deszcz padał rzadko, prawda, wody spływały szybko i
wiatr suszył zboża, jednakże troska o zbiory nie schodziła z ludzkiego oblicza. Pracowano do
późnej nocy, wytężano wszystkie siły, aby uniknąć klęski. I wyglądało na to, że człowiek rzeczy-
wiście odniesie w końcu zwycięstwo: szarość na niebie nie ustępowała, choć na szczęście zawsze
zabrakło jej sił, aby się przemienić w ulewę; za to wypełniały się błyskawicznie stodoły i
spichrze.
Leśna Drużyna, obserwując z bliska ten morderczy wyścig o chleb, raz jeszcze zmieniła
plany. Wbrew pierwotnym założeniom wymknęła się z lasu i przywarła do pól. Z dwóch
ważnych spraw wybrała tę, która okazała się w tej chwili groźniejsza, i w żniwa wkładała teraz
całą swoją energię.
Jednakże około 10 sierpnia atmosfera wielkiego nerwowego napięcia nieco osłabła.
Znikały szybko snopy, naokoło coraz liczniej pojawiały się rżyska, pługi rozpoczęły już
podorywki. Rolnik odetchnął uszczęśliwiony. Pozostała jeszcze pszenica, owsy czekały swojej
kolei, niepokoiły podmokłe silnie kartofle. Mimo to nadzieja zajrzała do serc: udało się sprzątnąć
ż
yto, uda się chyba i resztę...
Odetchnęła także Leśna Drużyna. Szła znowu przez las. Naprawiała mostki, przepychała
dreny i rowy odwadniające, poprawiała tablice, stawiała osłony dla mrówczych gniazd, notowała
starannie stare lub rzadkie drzewa, grodziła młodziutkie modrzewie. Czuła się nareszcie w swoim
ż
ywiole, ślady jej pracy były wszędzie widoczne. Przed jej oczyma nic nie zdołało się ukryć;
potrafiła niejednokrotnie odnaleźć braki i ciekawostki, uchodzące nawet uwagi bystrych oczu fa-
chowca.
Las zaś zmieniał się ciągle. Szli to gęstym borem mieszanym, podmokłym i
niegościnnym, to wśród smukłych i prześwietlonych dobrze sosnowych pni, to po przerażająco
pustej, tonącej w mroku, pokrytej jedynie igliwiem ziemi, gdzie poprzez korony świerków nie
mogły się przedrzeć nigdy promienie słońca, to znów przez poręby, polany i łąki wrzynające się
głęboko w zielony mur. Wsie stawały się coraz rzadsze, coraz trudniej było się natknąć na
przypadkowego przechodnia. Aż wreszcie któregoś dnia byli zmuszeni stanąć obozem z dala od
ludzkiego osiedla. Zabrakło czasu, aby wędrować dalej.
Dochodziła piąta. W obozie brakowało jeszcze Michała, który ze Stefanem i Waldkiem
nadal myszkował po okolicy. Inni wylegiwali się beztrosko, korzystając z ładnej pogody,
niektórzy weszli w las poszukując grzybów, malin i rzadkiej już wprawdzie, ale za to soczystej i
słodkiej czarnej jagody. Nie było nic do roboty. Polanka, na której się zatrzymali, była niewielka,
nie można więc było ani rozpalić ogniska, ani przygotować kolacji i należało się obejść suchym
prowiantem.
Karol siedział z boku i w zamyśleniu przyglądał się mapie. Gdzie rzucił okiem, zieleniło
się wszędzie, a kolor biały, czarne kwadraty oraz prostokąty zabudowań i brązowe warstwice
pojawiały się rzadko. Jedynie na północy, o kilkanaście kilometrów od tego miejsca, za rzeką
Kalinianką, las częściowo zanikał. I o nazwy osiedli było tam łatwiej. „Wilków... — bezwiednie
odczytał jedną z nich głośno i poruszył się niespokojnie. — Więc to już Wilków! — zastanowił
się. — Powinienem dawno tam być..."
Przypomniał sobie nocną rozmowę z leśniczym Łabędą i poczuł wyrzuty sumienia.
„Powinienem dawno tam być — powtórzył w myśli. — Czas biegnie szybko. Jeśli nawet nie
spróbuję powstrzymać Urbanków, po co w ogóle zaprzątam tym sobie głowę... Czy jednak
mogłem coś zrobić wcześniej? — usiłował się bronić przed samym sobą. — Nie było kiedy. Oni
jeszcze nie odjeżdżają. Natomiast żniwa czekać nie mogły..."
Gdzieś w dali rozległ się grzmot. Przetoczył się ciężko nad borem i ucichł, lecz zaraz po
nim odezwał się drugi i trzeci. Karol uniósł głowę. „A jednak żniwa były ważniejsze! —
zadecydował, obserwując napływającą z zachodu szarą, bezkształtną zasłonę. — Ale i na sprawę
Urbanków także najwyższy czas."
Odwrócił się, gdyż za jego plecami dał się słyszeć ostry zgrzyt nadepniętej niebacznie
gałęzi. Ktoś nadchodził z wielkim pośpiechem, trzaski powtarzały się coraz częściej. Dostrzegł
wkrótce Michała z dowodzonym przez niego patrolem. Zdziwił się. Nie spodziewał się po nim
takiej nieostrożności.
— Dlaczego tak późno? — wykrzyknął. — Co was tak gna? Znaleźliście coś ciekawego?
Michał, idący szybko, jeszcze bardziej przyśpieszył kroku. Widać było i z ruchów, i z
twarzy, że coś głęboko przeżywa, że trawi go jakaś gorączka. Zresztą i jego wygląd był
niezwyczajny: zachlapane nogi i ubranie zbryzgane błotem świadczyły wymownie, że spotkała
go jakaś przygoda.
— Znaleźliśmy — odrzekł z triumfem. — Roboty będzie po uszy. Obeszliśmy wszystko!
Odsapnął i przysiadł ciężko na ziemi. Zaczął energicznie wykruszać z bluzy zeschnięte
grudki.
— Widzisz, jak to draństwo nas urządziło? — przemówił gniewnie. — A tu, popatrz na
nogi! Ugrzązłem po kolana i ledwie odnalazłem zgubiony but!
Karol spojrzał na Stefana i Waldka. Wyglądali tak samo jak Michał.
--- Mów jaśniej — rzekł. — Co się właściwie stało? Na kogo się skarżysz?
--- Jak to: na kogo? — Michał wybuchnął. — Na tę Nieckę, o której wspominał inżynier
w Zarządzie Lasów! Dotarliśmy do niej nareszcie. Obeszliśmy dokoła, spróbowałem się dostać
do środka. Patrzę — na oko powierzchnia gładka, trawy w bród, wygląda wszystko normalnie.
Brzeg tam wysoki, skaczę więc z wdziękiem, bo akurat taka mi przyszła ochota. Krzyknąłem
nagle ze strachu. Ziemia rozstępuje się przede mną, nogi grzęzną w jakiejś ohydnej mazi,
zalewają mnie krople wody, syczą przeraźliwie pęcherzyki powietrza. Brr, teraz jeszcze
przechodzą mnie ciarki...
Plasnął dłonią w kolano w przypływie złości.
— Już my cię unieszkodliwimy, czarci potworze! — dorzucił z werwą. — Choćbym miał
wodę wynieść wiadrami, nie będzie tam bagna!
--- Duże ono jest?
--- Ma chyba co najmniej kilometr w kwadracie.
— I chcesz z niego wyczerpać wodę wiadrami?... W spokojnych na pozór słowach Karola
czuło się wyrzut i upomnienie. Michał w pierwszej chwili machnął ręką lekceważąco, kiedy
jednak spojrzał na niego uważniej, oczy mu rozbłysły w wesołym uśmiechu.
— Tak się tylko mówi — odparł. — Wiadomo, że nie wiadrami. Jakoś się jednak poradzi.
Bagno trzeba unieszkodliwić, to jasne! — wpadł w ton zuchowaty. — Nie takich rzeczy
dokonywało się w życiu!
— Dobrze, dobrze — zmitygował go Karol łagodnie. — Jeśli nie podołali temu
inżynierowie, i my chyba zdziałamy niewiele. Opowiedz teraz dokładnie, jak tam wygląda.
Michał skupił się w sobie. Szczegółowo i przejrzyście,
punkt po punkcie omawiał całą wyprawę. Będąc żywego usposobienia i skory zawsze do żartu, a
nawet do lekkiej przesady, gdy szło o sprawy mniej ważne, w przypadkach trudnych i przy
meldunkach mógł być każdemu stawiany za wzór. Teraz doszedł do wniosku, że na to już czas.
W pięć minut później Karol nie tylko był sumiennie poinformowany o wszystkim, lecz mógł
nawet rozejrzeć się w sporządzonych odręcznie szkicach topograficznych.
--- A więc w zasadzie jest tak, jak mówił inżynier — podsumował jego wywody. —
Wielkie zagłębienie, niecka, z której nie ma żadnego odpływu. Gdybyś tam nawet postawił
pompy parowe, wody nie wylejesz, bo natychmiast podejdzie nowa.
--- A jednak trzeba się o to pokusić! — Michał powtórzył z uporem swoją opinię. — Gdyby
to było takie sobie zwyczajne bagno, utworzone tam przed wiekami, założyłbym ręce bezradnie.
Inżynier jednak twierdził, że przed trzema laty można było chodzić tam suchą nogą. Co się więc
stało?
— Tak, to zagadka... Musiał być jakiś odpływ.
— A widzisz! A którędy? Oczywiście nie wierzchem, bo byłby tam jakiś ślad. A więc
kanał podziemny, o czym inżynier także wspominał. Czy nie warto go odkryć?
Karol zastanawiał się nad tym pytaniem przez dłuższy czas.
— Sądzę, że odkryto by go już dawno, gdyby to było możliwe — odezwał się wreszcie.
— Ale pokusić się można... Praca niewątpliwie ciekawa. Trzeba porozmawiać na ten temat z
drużyną.
Przed wieczorem odbyła się generalna narada. Karol omówił sprawę, a zaraz po nim
Michał wtrącił swoje trzy grosze i wywołał niespodziewanie entuzjazm.
— Jak tego dowiódł Jan Czerski: gdy idzie o wiedzę, nawet Humboldtowi zbytnio ufać
nie można — zaraz po Michale zabrał głos Jurek Czerski, geolog drużyny, wywodzący
okrężnymi drogami swe pokrewieństwo ze słynnym badaczem Syberii. — Sprawdzić zawsze
warto. Gdyby ta Niecka znajdowała się w górach, sprawa byłaby dużo prostsza. Tu, na równinie,
trzeba się będzie pobiedzić. Zajrzę raz jeszcze do podręczników, może tam coś wynajdę. A od
rana zabiorę się do roboty w terenie.
--- Potrzeba ci pomocników?
--- Oczywiście. Czasu przecież pozostało niewiele. Karol skierował z kolei wzrok na
Lenca, kończącego w przyszłym roku technikum miernicze.
— Ty chyba będziesz miał więcej nawet pracy niż Jurek — rzekł. — Bez dokładnych
pomiarów nie ma mowy o jakimkolwiek badaniu. Zastanawiam się, czy są one w ogóle do
wykonania. Czasu rzeczywiście pozostało niewiele.
Lenc w zamyśleniu przeczesał palcami włosy.
— Tak, to sprawa niełatwa — przyznał, akcentując rozważnie słowa. — Kilometr w
kwadracie! A przecież nie tylko brzegi należy wymierzać... No cóż, trzeba będzie poświęcić
więcej uwagi jedynie niektórym wycinkom. Odsunie się od razu te, które nie mogą wchodzić w
rachubę... Sam jednak...
— Nie sam — przerwał mu Karol szybko. — Pomożemy ci wszyscy. Chwilowo
przynajmniej ta sprawa jest najważniejsza.
Narada wkrótce się skończyła, w pół godziny później ułożyli się do snu. Wstali natomiast
bardzo wcześnie i wcześnie zaszyli się w las. Na miejscu pozostało tylko czterech harcerzy, a
wśród nich Karol i Michał, który miał się zająć przeniesieniem obozu.
Zwinięto pośpiesznie namioty i załadowano na rowery. Karol, pomagający w tej pracy,
wyprostował się powoli, jakby się nad czymś namyślał.
— Znasz sprawę Urbanków -— odezwał się wreszcie. — Zastanawiam się, czy nie
należałoby odwiedzić ich dzisiaj.
Michał, który był dokładnie poinformowany o przebiegu rozmowy z leśniczym Łabędą,
poparł ten projekt gorąco.
— Ani chwili nie powinieneś się wahać! — odrzekł. — Dziwiłem się nawet, że do tej
pory nie byłeś tam jeszcze. Moim zdaniem ta właśnie sprawa jest dziś najważniejsza! Nad czym
się tu namyślać?
— Nie namyślałbym się, gdyby nie wizyta, którą wypadałoby złożyć dziś w
nadleśnictwie... Niecka przecież znajduje się na innym terenie.
--- Wolno jej. Złożę zatem wizytę w twoim zastępstwie.
--- Ale nadleśniczym jest tu ten dziwak, o którym wspomniano w Zarządzie Lasów.
Pamiętasz? A jak natkniesz się na jakieś trudności...
Michał wywinął wargi lekceważąco.
— Ech, nie zawracałbyś sobie głowy takim drobiazgiem! — machnął ręką. —
Nadleśniczy też człowiek, jak to druh Kowalski pouczał nas zawsze. Jeśli mnie spławi, to ciebie
też. Pluniemy wtedy na Nieckę. Ale nie będzie tak źle. Otrzymał chyba pismo z Opola, telefony
także zrobiły swoje. Spotkaliśmy się gdzieś tutaj z nieżyczliwością?
Rzeczywiście był to mocny argument. Leśna Drużyna była dobrze już znana w okolicy, a
w czasie rozmów telefonicznych wspominano ją często i polecano szczególnej opiece. Karol czuł
to i wiedział o tym. Zresztą był pewien, że Michał nie zawiedzie w razie jakichś kłopotów, gdyż
w trudnych sytuacjach z ludźmi radził sobie niekiedy lepiej nawet od niego.
Rozważywszy to wszystko, wsiadł na jeden z obładowanych rowerów i ruszył na czele
dwóch pozostałych harcerzy do Świerkowa, gdzie miały być rozbite namioty. W tej wsi
pozostawił bagaż, a potem już samotnie, okrężną drogą wokół Niecki, skierował się do
Urbanków.
Dyplomatyczna rozmowa
M
ichał miał tego dnia pełne ręce roboty. Trzeba było jak najszybciej dosłać gorącą
kawę tym, którzy znajdowali się w lesie, potem urządzić obóz, zabezpieczyć zapasy żywności i
zająć się przygotowaniem obiadu. Uwijał się więc jak w ukropie i w końcu ułożyło się wszystko
dobrze, lecz dopiero koło trzeciej naprawdę poczuł się wolny. Wsiadł więc na rower i pojechał do
nadleśnictwa.
Nie była to konieczna wizyta. Z Zarządem Lasów uzgodnili trasę, wszystkie placówki w
terenie były powiadomione o ich wędrówce. Leśna Drużyna przywiązywała jednak wielką wagę
do tej formalności, wychodząc z założenia, że jest to nie tylko uprzejmość, ale i oznaka szacunku.
Stosowała tę zasadę bardzo szeroko i nie pominęła nigdy nawet sołtysa we wsi ani gajówki.
Zależnie od okoliczności, meldowała o swym przybyciu niekiedy jeszcze przed przekroczeniem
nowego rejonu, innym razem w trakcie marszu, a czasem i później, zwłaszcza gdy odległości
były zbyt wielkie. Nie miało to już szczególnego znaczenia. Michał więc nie śpieszył się zbytnio,
tym bardziej że dopiero dziś rozpoczęli w tej okolicy swe normalne zajęcia.
Gmach nadleśnictwa, jak prawie wszędzie na Opolszczyźnie, był okazały, murowany,
ładny w kształcie i lśnił wielką czystością. Michał zeskoczył z roweru i podszedł do drzwi.
Wisiała na nich oprawiona w ramki, za szybą, wywieszka. „Nadleśniczy przyjmuje w sprawach
urzędowych od 8 do 9 rano" — odczytał. Machnął ręką, to nie mogło się odnosić do niego.
Nacisnął klamkę, znalazł się w korytarzu. Było pusto, oczywiście w biurze zakończono dawno
urzędowanie. Nie zraził się tym wiedząc, że nadleśniczy ma w tym budynku swoje mieszkanie
prywatne, i ruszył dalej. Z bocznych drzwi wychyliła się jakaś głowa kobieca. Skłonił się,
poprosił grzecznie o informacje. Dano mu je równie uprzejmie, po czym skierował się do ogrodu.
Nadleśniczy siedział w trzcinowym fotelu i czytał książkę. Młody nie był, musiał mieć
dobrze po pięćdziesiątce. Usłyszał widocznie kroki, uniósł bowiem powoli głowę i spojrzał.
Twarz miał dziwną, jakby wyschniętą, mogącą wprawić w zakłopotanie. Nie wiadomo, czego
było w niej więcej: czy powagi, czy oschłości, czy smutku, czy surowości. „Niedobrze... —
zakłopotał się Michał. — Co za stwór? Takiej twarzy nie spotkałem dotychczas nigdy..."
Podszedł jednak krokiem swobodnym, zasalutował sprężyście, przedstawił się, a że chłop
był z niego na schwał i gdy mu na tym zależało, potrafił zaprezentować się godnie, razem
wypadło to pięknie, lecz na nadleśniczym nie sprawiło żadnego wrażenia. Nie wstał, nie
przywitał się, w jego oczach nie przemknął nawet cień życzliwości.
Michał tym się nie speszył.
— Dziś wkroczyliśmy na podległe panu tereny — informował dalej beztrosko. —
Drużyna przebywa już w lesie. Ja przyjechałem tu specjalnie, aby zameldować o naszym
przybyciu...
Reszta słów utknęła mu w gardle. Twarz nadleśniczego pozostała nadal nieruchoma jak
maska; za to oczy przymknęły się nieznacznie i nadały jej wyraz odpychający.
— O tej porze?... — wycedził. — Przyjmuję interesantów tylko od 8 do 9 rano.
Wywieszka wisi na drzwiach. A teraz — spojrzał na zegarek — dziesięć minut po czwartej. O tej
porze nie urzęduję.
Po plecach Michała przemknęło mrowie. Znajdował się nieraz w życiu w najrozmaitszych
sytuacjach, lecz z takim powitaniem zetknął się po raz pierwszy. Na chwilę zabrakło mu tchu.
— Wydawało mi się — bąknął, z trudem zbierając myśli — że złożenie wizyty panu
nadleśniczemu... że przybycie tutaj... nie jest sprawą urzędową.
— A jaką?
Pytanie padło nie tylko oschle, ale i tak stanowczo, że kryła się w nim równocześnie
odpowiedź. Sprawa nie mogła podlegać dyskusji. „A to mnie rąbnął w móżdżek!... — Michał
westchnął bezwiednie. — Rzeczywiście, jaka to sprawa? Może ma słuszność? Że jest w niej
trochę urzędowości, to pewne..."
Pobladł i przestąpił niepewnie z nogi na nogę. „Co robić? zastanawiał się rozpaczliwie. —
Odejść stąd jak zmyty, stracić na próżno czas?... Co za paskudny wzrok! — targnął nim naraz
gniew. — Wierci mnie nim jak świdrem, trzyma jak na uwięzi, stara się coś we mnie wyczytać.
A, bratku, toś ty tropiciel!... — ucieszył się w duchu. — Zaraz, zaraz, spróbujemy tego sposobu i
my."
Przesunął rozgorączkowane spojrzenie po zielonym mundurze, po rozłożonej na kolanach
książce i wreszcie utkwił je w dłoniach, które palcami obejmowały ją z obu stron. Wydały mu się
dziwnie chropawe, zgrubiałe, dostrzegł nawet odciski. „To od siekiery lub szpadla — ucieszył
się, jakby dokonał wielkiego odkrycia. — No no, nie jest jeszcze tak źle... Nie próżnuj, hultaju —
pognał sam siebie — popracuj główką! Jaką druh Kowalski przepisałby na to receptę? Przecież z
człowiekiem, który ma takie łapy, powinieneś się jakoś dogadać..."
Przymknął na chwilę powieki, ale gdy je rozwarł, nic już nie pozostało z jego
dotychczasowego zmieszania. Zmienił postawę, ręka oparła się beztrosko o pas. Na twarzy
pojawił się przyjazny uśmiech, jak gdyby całe poprzednie zajście było jedynie żartem, a nie nie-
przyjemną wymianą słów.
— Kiepski ze mnie harcerz — odezwał się dobrodusznie. — Wywieszki są nie po to, aby
je tylko czytać, ale aby z nich także wyciągać wnioski. Nadleśniczy też człowiek, powinien
czasem odpocząć. A zresztą musi wszędzie obowiązywać jakiś porządek!
Przymrużone dotąd oczy wpiły się w niego bacznie. — O właśnie! Choćby jakiś
porządek...
— Proszę mi więc wybaczyć niezręczność — Michał skłonił się z wdziękiem. — Zepsuli
nas inni leśnicy, którzy na to nie zwracali uwagi. Teraz to doskonale rozumiem. Przeczytawszy
wywieszkę, należało albo odejść i zgłosić się jutro, albo przyjść tu do ogrodu jedynie że zwykłą,
grzecznościową wizytą.
— Prywatną!
--- Oczywiście prywatną. I jestem pewien, że wtedy rozmawiałby pan ze mną chętnie. Jeśli
więc wolno mi jeszcze naprawić błąd...
--- Nie ma przeszkód. Na towarzyską pogawędkę — proszę uprzejmie. Osobiście bardzo
lubię harcerzy, a o Leśnej Drużynie słyszałem niejedno. Z przyjemnością dowiem się więcej.
Mam akurat chwilę oddechu. A o to w naszej pracy niełatwo.
W głosie nadleśniczego, aczkolwiek nadal suchym i beznamiętnym, wyczuwało się jednak
teraz nutę miękkości. I zachowywał się odtąd inaczej. Wskazał gościowi sąsiedni fotel,
zainteresował się żywo akcją obozów wędrownych. Michał poczuł się nareszcie w swoim
ż
ywiole. Umiał opowiadać barwnie, żywo, dowcipnie
,
toteż szybko osiągnął efekt. Znalazł
bardzo uważnego słuchacza. Nadleśniczy rozpogodził się, zadawał często pytania i wreszcie
ukazało się na jego twarzy coś w rodzaju uśmiechu.
— Zaschło pewnie druhowi w gardle — rzekł, korzystając z chwilowej przerwy. —
Trzeba by się czegoś napić. Mam w domu doskonałą maślankę. Zaraz przyniosę.
Gdy odszedł, Michał odetchnął głęboko. „Nie taki znów z ciebie kiep, na jakiego
wyglądasz — pomyślał o sobie z uznaniem.
:
— Powiedziałem mu chyba wszystko, co było
potrzebne, druga wizyta będzie zbyteczna. A z jego leśniczymi dogadamy się łatwiej."
Przerwał swe rozmyślania i przybrał wesołą minę, gdyż nadchodził gospodarz. Ustawił
duży dzban na stojącym obok stoliku, napełnił kubki i jeden z nich podsunął gościowi.
— Proszę sobie nie żałować — zachęcił. — Dzień jest parny, a taki trunek nie zaszkodzi
nikomu. Więc jak to było na Opolszczyźnie? — wrócił do poprzedniej rozmowy. — Zaczęliście
od żniw?
Michał rozwiódł się szeroko nad dotychczasowymi pracami, wspomniał o zadaniach,
które zamierzają wykonać w tej okolicy, i doszedł wreszcie do wniosku, że należy zakończyć
wizytę. Podniósł się z miejsca.
— Muszę, niestety, wracać do obozu — rzekł grzecznie. — Serdecznie dziękuję za miłe
przyjęcie. Sądzę — dodał robiąc niewinną minę — że poinformowałem pana dokładnie o
wszystkim i chyba nie będziemy potrzebowali zgłaszać się jutro o ósmej?
Nadleśniczy zmienił się w jednej chwili. Umknęła dotychczasowa uprzejmość, na twarzy
pojawiła się dawna surowość i nieprzystępność.
— Grzecznościowej wizyty nie mogę uznać za oficjalny meldunek — przemówił oschle.
— Proszę zgłosić się jutro w godzinach, o których mówi wywieszka.
Michał przytaknął bez słowa. Nadleśniczy? objął go surowym spojrzeniem.
— Proszę przy tym pamiętać — dodał — że wszelkie urzędowe sprawy przyjmuję tylko
na piśmie. Musi być jakiś porządek.
Michał pokraśniał. Niechcący trafiono w jego najczulszy punkt.
— Zrozumiale, porządek musi być! — potwierdził z zapałem. — Dobrze, zgłosimy
wszystko na piśmie.
Nadleśniczy udobruchał się nieco.
— Czuję, że dopasujemy się szybko — odezwał się znacznie łagodniej. — Czy druh jest
komendantem obozu?
— Nie. Jego zastępcą.
Brwi nadleśniczego drgnęły podejrzanie.
— Komendant musiał dziś odjechać gdzie indziej — dodał Michał z pośpiechem. — W
sprawie — uzupełnił z naciskiem, przypominając sobie słowa z jakiegoś formularza urzędowego
— nie cierpiącej zwłoki.
— A, jeśli w sprawie nie cierpiącej zwłoki, wszystko w porządku. Ale jutro będzie?
— Będzie.
Gdy Michał znalazł się znów na rowerze, poczuł się jak pacjent opuszczający po
przykrym zabiegu mury szpitala. Niesmak miał w ustach, ręce były jak z gumy, nogi z
największym trudem naciskały pedały. W chwilach trudnych potrafił przedzierzgnąć się w jednej
chwili w innego jakby człowieka, odsunąć od siebie obawy, spojrzeć pogodnie na świat. Działo
się to odruchowo i naturalnie. Kiedy jednak niebezpieczeństwo minęło, stłumione przedtem
niepokoje zwalały się na niego z podwójną siłą. Słabł wówczas, przeżuwał po raz drugi wypadki,
naprężone do ostateczności nerwy odmawiały mu posłuszeństwa. Zazwyczaj w takich chwilach
zaszywał się w kąt. Teraz, na szczęście, miał przed sobą długą drogę przez las i tak mu potrzebną
samotność. Monotonne kręcenie kół, delikatny powiew powietrza, szum liści, kwilenie ptactwa
— to wszystko oddziaływało kojąco. Uciekały powoli złe myśli, łagodniały urazy, zaczęły się
wyłaniać coraz wyraziściej komiczne strony całego zajścia. „Jakiś porządek musi być —
przypomniał sobie naczelne hasło nadleśniczego i uśmiechnął się raźnie. — Co do tego
niewątpliwie ma słuszność — przyznał. — A że on rozumie ten porządek jakoś trochę inaczej niż
my... No cóż, trzeba się z tym pogodzić, może słuszność po jego stronie. Zastanowimy się zresztą
nad tym. Widocznie biurokrata, takiemu też damy radę. Bądź co bądź, on ma tylko jeden mózg, a
naszych jest razem dwanaście... Ech, na pewno zdołamy się dopasować!"
Musiało mu przyjść do głowy coś wesołego, parsknął bowiem śmiechem, przerzucił ciało
do przodu, nacisnął mocno pedały i pomknął jak strzała. Gdy zaś minął Świerków i ujrzał przed
sobą namioty, był już w doskonałym nastroju. Drużyna była w komplecie; płonęły ogniska, nad
kociołkami unosiła się para. Dopiero widok Karola nasunął mu nieciekawe refleksje. Jego
zmęczona twarz i powolne ruchy świadczyły wymownie, że coś go gryzie, że chyba nie powiodła
się jego misja w Wilkowie.
Michał zahamował przy nim i zeskoczył na ziemię.
--- Zastałeś Urbanka? — zagadnął, stawiając rower obok namiotu.
--- Zastałem — padła krótka odpowiedź.
--- I co?
--- I nic. 25 sierpnia wyjeżdża do Niemiec.
— O, już jest nawet dokładna data! A dzieci? Karol pochylił się, jak gdyby usiłował
bardziej skupić swe myśli.
— No cóż, Szymek nie ma jeszcze czternastu lat... — odparł. — Cieszy się na myśl o
dalekiej podróży. A Zosia?... Kurt jej tyle ciągle opowiada o cudach na Zachodzie i o jej
wspaniałej przyszłości, że dziewczyna o niczym innym nie myśli.
--- Nie żałuje stron rodzinnych, koleżanek, przyjaciół? Chodziła przecież do szkoły. Musi
ich mieć.
--- Głupie to jeszcze mimo swoich piętnastu lat. Na wszystko odpowiada, że nie zapomni o
nikim. I że będzie przysyłała stamtąd stale widokówki i listy.
Jakiś wesoły chochlik rozhulał się nagle w oczach Michała.
— Hm, listy... — mruknął. — Muszę wobec tego ja podać jej adres. Trzeba ją było
zaprosić do nas.
--- Zaprosiłem.
--- I przyjedzie?
--- Przyjedzie.
Michał odsunął się, wziął szmatkę do ręki i zaczął wycierać koła. Potem przeciągnął raz i
drugi po ramie, sprawdził szprychy i zagwizdał jakąś skoczną melodię.
--- Wszystko w porządku — oświadczył zadowolony. — A tego Kurta widziałeś?
--- Nie. Wyjechał akurat do sąsiedniej wsi. Podobno do jakichś znajomych swej matki.
--- Często tak wyjeżdża?
--- Jest ostatnio bardzo ruchliwy.
--- A adresy tych jego znajomych odnotowałeś?
Nie usłyszał odpowiedzi, odstawił więc rower i wrócił. Karol na niego nie patrzył. Stał
wyprostowany sztywno, zamknięty w sobie i nieruchomy, a jego spojrzenie utknęło gdzieś w
głębi lasu, jakby tam szukał rozwiązania jakiejś zagadki.
— No tak — mruknął Michał, wytłumaczywszy sobie po swojemu jego milczenie. —
Niepotrzebnie pytam. Wiadomo, że ty nie zapomnisz o niczym... Nie warto by odwiedzić tych
ludzi?
Karol odsunął się nieco i usiadł na trawie. Nadal nie odrywał oczu od drzew.
--- Na pewno warto -— odparł. -— Ale czy starczy nam na to czasu?... Mamy i inne
zajęcia.
--- Z wielu zadań wybiera się zawsze to najważniejsze! — Michał potworzył dobitnie
hasło, które obowiązywało w Leśnej Drużynie od lat. — A takim właśnie, moim zdaniem, jest
sprawa Urbanków.
Karol nic nie odpowiedział. Siedział nadal nieruchomo, lecz wreszcie odwrócił głowę od
lasu i spojrzał na Michała.
— Tak, to są sprawy niełatwe... — odezwał się takim tonem, jak gdyby kończył jakąś
rozmowę. — No cóż, zastanowimy się nad tym jeszcze — na pokrytą smutkiem twarz zaczęła
wracać powoli energia. — A jak tobie udała się podróż? Załatwiłeś wszystko?
— Tylko częściowo... — odparł Michał ostrożnie. — Nadleśniczy prosił, abyśmy zgłosili
się do niego jeszcze jutro, o ósmej. Rzeczywiście trochę dziwak — roześmiał się. — Pragnie
mieć wszystko na piśmie.
Harcerski trop
P
ismo było krótkie. Zawiadamiało o przybyciu Leśnej Drużyny, wymieniało ogólnie
prace, które zamierzała wykonać w tej okolicy, i prosiło o życzliwą pomóc ze strony służby
leśnej, gdyby zaszła potrzeba.
Karol sam je ułożył. Nie lubił nigdy nadmiaru słów, toteż wypadło ono i przejrzyście, i
urzędowo. Michał, przeczytawszy je, skrzywił się nieco, wydało mu się bowiem za suche, ale
poza tym nic nie miał do zarzucenia. Gdy więc tylko uporali się z rannymi zajęciami, wsiedli na
rowery i punktualnie o ósmej zjawili się w nadleśnictwie. Innych interesantów jeszcze nie było.
Przywitali się z sekretarzem i weszli do gabinetu. Karol, ujrzawszy za biurkiem człowieka, o któ-
rym do tej pory miał dość niejasne pojęcie, zdziwił się nieco bijącym od niego chłodem. Nie dał
nic jednak poznać po sobie. Podszedł bliżej i zameldował się przepisowo.
Nadleśniczy wstał i przez chwilę przyglądał mu się badawczo. Wyciągnął wreszcie rękę
na powitanie.
— Muszę stwierdzić z przyjemnością, że wstajecie wcześnie. Punktualność — spojrzał na
zegarek — jak na młodzież, niezwykła. Oczywiście pismo też macie?
Karol bez słowa wyciągnął z mapnika złożony we czworo arkusz papieru. Nadleśniczy
wziął go do ręki i zaczął rozkładać. Ledwie jednak rzucił okiem na pierwsze litery, ręka mu
opadła bezwładnie!
— A gdzie pieczątka? — obruszył się gniewnie. — A numer? Także go nie ma! Jak to:
przychodzicie do mnie z pismem, które nie przeszło jeszcze przez dziennik?
Teraz Karol zaczął mu się przyglądać bardzo uważnie. Przez chwilę panowała w pokoju
zupełna cisza.
--- Nie używaliśmy nigdy pieczątki w czasie podróży — przemówił powoli. — Mój podpis
zawsze wystarczał...
--- Ale nie dla mnie! Gdyby druh złożył pismo od siebie, nie miałbym żadnych zastrzeżeń.
To jest jednak pismo od Leśnej Drużyny, a nie należy do moich obowiązków, aby znać podpisy
wszystkich harcerzy. Bez pieczątki nie przyjmę.
--- Ech, to drobiazg — wtrącił Michał pogodnie. — Proszę nam wybaczyć niedopatrzenie.
Pieczątki nie używamy, lecz mamy ją z sobą.
Rzeczywiście Karol nosił ją zawsze w mapniku. Słysząc słowa Michała, oparł go o biurko i
zaczął otwierać. Przeszkodził mu nadleśniczy.
— Nie w tym pokoju! — wybuchnął. — O tej porze przyjmuje się tutaj interesantów. Nie
mam czasu na takie zabawy. Pieczątka, numer dziennika i dopiero do mnie. Żegnajcie!
Zabrzmiało to nie tylko opryskliwie, lecz również niegrzecznie, toteż gdy znaleźli się
znowu w sąsiednim pokoju, Michał zerknął zezem na Karola pragnąc stwierdzić, jakie to
uczyniło na nim wrażenie. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu nie dostrzegł na jego twarzy ani
zmieszania, ani też śladu urazy. Przeniósł wzrok na stojącego obok sekretarza nadleśnictwa.
— Stary nas spławił — oznajmił wesoło. — Potrzebna mu pieczątka i numer dziennika.
Młody, sympatyczny urzędnik dobrodusznie pokiwał głową.
— Nie was pierwszych, nie warto się tym przejmować — pocieszył. — W gruncie chłop
bardzo porządny. Trzeba tylko do niego się przyzwyczaić. Dajcie ten papierek. Zaraz wpiszemy,
co trzeba.
Karol wyjął pieczątkę i przybił ją nad swoim podpisem. Zakłopotał się nagle.
— Może nie tutaj?... — mruknął niepewnie. — Czy nie lepiej u góry?
Michał zbagatelizował tę sprawę machnięciem ręki.
— Przybij także u góry — rozstrzygnął natychmiast. — Albo jedna, albo druga będzie na
pewno dobra.
Wśród urzędników zapanowała wesołość. Karol przybił powtórnie, sekretarz podał numer
dziennika, po minucie wszystko było gotowe. Michał był zachwycony i tą szybkością, i
pieczątkami, i pięknie wykaligrafowanym numerem.
--- To się nazywa dokument! — wykrzyknął. — Gdyby zaszła potrzeba, nie powstydziłbym
się go pokazać nawet w Ministerstwie Leśnictwa!
--- Nie błaznuj — skarcił go Karol. — Jeśli urząd tego wymaga, trzeba wykonać, bo inaczej
nie będzie porządku. Jak pan sądzi? — zwrócił się z pytaniem do sekretarza. — Nadleśniczy
zechce nas przyjąć ponownie?
— Na pewno.
Musieli trochę poczekać, gdyż zaczął się już ruch i w gabinecie znajdował się interesant.
Wyszedł wkrótce, Karol rzucił na niego ciekawie okiem. Niewątpliwie był to jakiś okoliczny
gospodarz. Nie czuło się w nim niepokoju, nie było nawet śladu jakiegokolwiek zakłopotania.
Zbliżył się do jednej z urzędniczek i obojętnym głosem zaczął coś z nią omawiać.
Weszli do środka. Nadleśniczy przejrzał pismo, coś tam podkreślił, potem odwrócił na
drugą stronę. Przez dłuższy czas robił na nim jakieś notatki.
— Oczywiście drzewo, gwoździe, drut kolczasty otrzymacie w odpowiedniej ilości —
rzekł nie przerywając swojej roboty. — O tym napisze się także do leśnictw. Czy zezwolić wam
na wycinanie drzew w razie nagłej potrzeby? — zastanowił się. — Chyba tak... Jeśli Łabęda
uważa, że niczego nie zmarnujecie, pewnie ma rację. Znacie — zapytał znienacka — leśniczego
Łabędę?
Karol potwierdził. Nadleśniczy uniósł raptownie głowę i popatrzył na niego bystro.
— Łabęda to wyjątkowy człowiek — odezwał się szorstko, jak gdyby w ten sposób chciał
zamaskować kryjącą się za tymi słowami pochwałę. — On zna się naprawdę na lesie. To nie
technik, który umie tylko robić szybko wyręby i obliczać drewno...
Chciał widocznie powiedzieć coś więcej, bo przez chwilę nie zamykał ust, lecz się
rozmyślił i znowu zabrał się do pisania. Odłożył wreszcie ołówek.
--- Możecie odejść — oznajmił. — Leśniczowie i gajowi otrzymają odpowiednie
wskazówki...
--- Na piśmie? — wtrącił Michał niewinnie.
--- Oczywiście na piśmie. Wy także dostaniecie odpowiedź na piśmie. Zgłosicie się jutro.
— Czy nie można by tego załatwić od ręki? — zapytał Karol.
Nadleśniczy wyprostował się w krześle.
--- Jak to sobie wyobrażacie? — rzekł opryskliwie. — Tak szast, prast i po wszystkim? Moi
ludzie mają dosyć roboty. Widzieliście, żeby ktoś tam próżnował?
--- Nie widzieliśmy. Proszę nas jednak zrozumieć: te jazdy zabierają nam dużo czasu. A
nam szkoda każdej godziny, bo nie zabawimy tu długo. Jeśli tu przebywamy, nie ma nas w lesie.
Przez to może ucierpieć jakiś modrzew, mostek, dren czy mrowisko.
— Ucierpieć?...
Spokojne, pełne rozwagi, wypowiedziane bez pośpiechu słowa Karola wywarły na
nadleśniczym niewątpliwie wrażenie. Przez chwilę wpatrywał się w niego w wielkim napięciu.
Naraz wstał, zabrał pismo i otworzył drzwi.
— Proszę natychmiast przygotować odpowiedź — rzekł wręczając je sekretarzowi. —
Według moich wskazówek.
— Nie zdążymy przed, dziewiątą...
— Nie szkodzi, poczekam. Sprawa bardzo pilna.
Wrócił do biurka. Harcerze powstali. Wyciągnął do nich rękę na pożegnanie.
— Poczekajcie w korytarzu lub na werandzie, gdyż mam jeszcze innych interesantów —
przemówił swym zwykłym tonem, lecz bez dawnego cienia oschłości. — Przy okazji zajrzę do
was, aby się przekonać, jak pracujecie.
W pół godziny później otrzymali do ręki uprzejme pismo, dziękujące im za chęć
ułatwienia pracy leśnikom oraz wymieniające w punktach pomoc, jakiej będą im mogły udzielić
poszczególne placówki. Oczywiście zredagował je niewątpliwie sekretarz. Materiał jednak do
niego dał jego zwierzchnik. I on je także podpisał.
— Co o tym sądzisz? — zapytał Michał szykując się do odjazdu. — Gdy nas wyprosił za
drzwi, bałem się, że wybuchniesz.
Karol wzruszył ramionami.
--- Dlaczego? — rzekł obojętnie. — Że ma przywary? Któż ich nie ma? Ale ma z
pewnością zalety i powinniśmy je odkryć. Zauważyłeś jego wrażliwość na te mrowiska i mostki?
--- Właśnie! To mnie zaskoczyło. Przyznasz jednak, że jest biurokratą. Bardzo lubi
papierki. A z tą pieczątką!...
— Tego nie jestem pewien. Umie on załatwiać sprawy od ręki.
Michał położył nogę na pedale, ale zatrzymał się jeszcze. Coś mu nie dawało spokoju.
— Człowiek może być oschły, nieprzyjemny, odpychający — przemówił z namysłem —
to wszystko mogę zrozumieć. Zrozumiałbym nawet, gdyby rzeczywiście okazał się biurokratą.
Ale czego on od nas chce? Przecież tak postępuje, jak gdyby chciał nas stąd wypędzić za wszelką
cenę. Dobrze, że zabraliśmy z sobą pieczątkę. A gdybyśmy jej w ogóle nie mieli? Co wtedy?...
--- Wtedy musielibyśmy opuścić jego rejon. Albo odwoływać się do Zarządu Lasów, a to
nie ułatwiłoby nam tutaj zadania; nie ma chyba nic gorszego niż narzucanie komuś współpracy.
Pod tym względem masz słuszność: czai się w nim jakaś nieufność. Chociaż z drugiej strony
wydaje się, że jesteśmy mu potrzebni i że on to doskonale rozumie.
--- Słowem: chciałby, a boi się. Czuję, że będziemy mieli z nim jeszcze sporo kłopotów.
Karol przechylił rower i przerzucił nogę.
--- Też tak sądzę — potwierdził. — Ma on w sobie jakieś zadry; coś go gnębi, coś
przeszkadza być człowiekiem normalnym. A co?... To należy wybadać — kończył, dobierając
coraz ostrożniej słowa. — To jest niewątpliwie także harcerski trop...
Ostra potyczka
J
eszcze tego samego dnia wydzielono grupę saperską, a po południu ruszyła ona do lasu,
aby prowadzić zwykłe prace konserwacyjne na tym nowym dla nich terenie. Według
pierwotnych planów miały być one przeprowadzone dopiero po zakończeniu badań nad Niecką;
po rannej rozmowie z nadleśniczym Karol doszedł jednak do wniosku, że należy zabrać się do
nich od razu. „Jeśli tym argumentem zdołaliśmy zmusić go do pośpiechu — wyjaśnił Michałowi
i innym — to znaczy, że przykłada do nich ogromną wagę. Byłoby więc źle, gdyby nic nie
znalazł w czasie inspekcji".
Lenc i Czerski sarkali nieco, gdyż opóźniało im to ich własne roboty, lecz pogodzili się z
koniecznością. Rozumieli, że inaczej postąpić nie można. Wykonali zresztą sporo przed
południem i przystąpili już nawet do prac szczegółowych. Ponieważ współpracowników mieli
obecnie mniej, zdwoili więc energię i wieczorem mogli stwierdzić, że mimo wszystko osiągnęli
duże wyniki.
Karol, doszedłszy do przekonania, że wszystko idzie normalnie, wybrał się nazajutrz na
dłuższą wędrówkę. Należało się liczyć z koniecznością przesunięcia obozu w pobliże Niecki, a
wybranie odpowiedniego miejsca nie było łatwe. Nie tylko odległości grały dziś rolę, ale także
pogoda. Wisiała ciągle na włosku. Mogło się zdarzyć, że znowu ziemię zaleją deszcze, że mogą
powstać kłopoty z aprowizacją. Trzeba się więc było rozejrzeć w terenie i z góry przewidzieć
wszystko.
Zresztą Karol miał i inne cele na myśli. Według informacji otrzymanych w Wilkowie,
Kurt też często zaglądał w te okolice. Postanowił pójść jego śladem, poznać ludzi, z którymi
prowadzi rozmowy. „Że nie jeździ do nich bez powodu — rozumował — to pewne. Że robi
wszystko, aby zachęcić ich do opuszczenia kraju, także jest jasne. Niedwuznacznie zapowiedział
to pod Grunwaldem. Ale to mu wolno, jakby się wyraził leśniczy Łabęda... Warto jednak poznać
jego metody. Bo że on ma jakieś własne metody, nie może być wątpliwości. Urbanka opanował
zupełnie, nie trafia do niego żaden argument. Na Zosię ma znowu inne sposoby. Sprytu mu nie
brakuje. Jednakże metodzie można przeciwstawić lepszą metodę. I kto wie, czy nie uda się
rozwiązać wtedy sprawy Urbanków..."
Dostrzegł w tym rozumowaniu luki i niejasności, lecz tym się nie zrażał. Wiedział z
doświadczenia, że w każdym badaniu najpierw trzeba skrzętnie gromadzić fakty, potem sumować
je powoli i stopniowo rozszerzać wnioski. Zbierał więc teraz sumiennie materiał mający mu
służyć do uogólnień. Nie napotykał na żadne trudności. Powszechnie budził sympatię jego
mundur harcerski, twardy zaś, nieco gardłowy akcent zwracał na niego od razu uwagę. Zresztą
wiadomość o znajdującej się w pobliżu drużynie ze Starej Wsi na Mazurach często wywoływała
sensację. W jednej z miejscowości, do której trafił w południe, tak przypadł ludziom do serca, że
nie chciano go stamtąd wcale wypuścić.
— Jedz, synu, jak najwięcej i niech ci pójdzie na zdrowie —• zachęcał gospodarz, który
wyciągnął go z ciżby i wprowadził do swego domu na obiad. — Nasz jesteś, pochodzisz bowiem
z ziemi, której losy układały się podobnie jak u nas, na Opolszczyźnie. Opowiadaj, jak tam jest
na Mazurach.
I Karol opowiadał. O rzeczach dobrych i złych, o radościach i smutkach i o ludziach,
którzy obecnie mieszkali w jego rodzinnej wsi. Dawniej współżycie nie było łatwe, dziś ułożyło
się; zniknęły żale, nieporozumienia, zawiści. A młodzież, wychowana już razem, wędruje w
najlepszej zgodzie po pięknej Ziemi Opolskiej.
Słuchano chętnie i ufnie. Mówił przecież Mazur — młody wprawdzie jeszcze, ale
rozważny nad wiek, a Mazurów znał tu nie tylko leśniczy Łabęda. Ten i ów wtrącał coraz
częściej swoje uwagi: a to że „u nas było podobnie", że zmieniają się czasy, że młodzi chodzą
razem do szkół, że razem pracują, że żenią się, nie zastanawiając się, skąd kto pochodzi, że
istotnie „dociera się wszystko". I wreszcie ktoś dodał z westchnieniem: „Gdyby nie te granice..."
Karol znał dobrze to powiedzenie i rozumiał je doskonale. Nie dziwił się takim
westchnieniom. Tutaj, na Opolszczyźnie, podobnie zresztą jak na Mazurach czy Warmii,
niejednokrotnie za polską sprawę ofiarnie lała się krew i niejednokrotnie przekonano się o mści-
wości niemieckiej i bezpłodności pielęgnowanych pieczołowicie nadziei. Dziś jest tu nareszcie
polska władza i polski rząd. Ale tam w NRF-ie, kanclerz Adenauer przywdziewa uroczyście
płaszcz rycerza Zakonu Krzyżackiego, w oczach innych narodów, stanowiący przecież symbol
krwawych pochodów wojennych, podstępnych podbojów i masowych mordów, dokonywanych
w imieniu Krzyża. Młodzieży wciąż się opowiada o starych granicach, nie ma dotąd
międzynarodowego traktatu. Toteż co starsi, pamiętający dobrze działalność bojówek
hitlerowskich i obozy koncentracyjne, zachowywali się powściągliwie, wzdychali, obawiali się
podświadomie powrotu czasów pogardy. Ale rozumieli także przemiany. I widzieli, że ich dzieci
nie dosięga już lęk, że łączą się szybko z całym narodem, że biorą coraz czynniejszy udział w
jego życiu i że myślą, i pracują już tak samo jak wszyscy.
Karol więc nie brał tych westchnień zbytnio do serca, wiedział bowiem, że chociaż są
jeszcze częste, należą one już do przeszłości. Nasłuchiwał jednak z zaciekawieniem. Jeśli były
głośniejsze, świadczyło to, że stąd zbyt mało młodzieży wyjechało do szkół. Cichsze natomiast
były niezawodną oznaką najrozmaitszych powiązań: to z zakładami pracy, w których przebywali
ci młodsi, to z urzędami, gdzie zajęli miejsca poczesne, to z uczelniami. W tej wsi, w której
przebywał obecnie, tych westchnień nie było wiele. Za to zaraz po nich pojawiła się informacja:
— Był tu u nas niedawno Kurt Wagner, krewniak Urbanków z Wilkowa. Porządny chłopak:
zabiera dziadka do siebie.
Od słowa do słowa opowiedziano o wszystkim: Kurt nie tylko był, ale swoim zwyczajem
opowiadał o Niemczech, chwalił tamtejsze życie, wspominał o wysokich zarobkach, gotów był
pomóc każdemu, kto by się zdecydował na wyjazd. Czy osiągnął jakieś wyniki? „No, nie... Któż
by porzucał swą ojcowiznę? A bo to nam tutaj źle? A za co tam, w Niemczech, wykształciłbym
dzieci? Chłopak za rok kończy politechnikę, dziewczyna wstąpiła na medycynę..."
Za to w następnej wsi sprawa przedstawiała się gorzej, słowa Kurta zrobiły swoje. Dwie
rodziny złożyły podanie o paszport.
Karol odwiedził jeszcze kilka miejscowości, zapędził się aż pod Wilków i
niespodziewanie zawrócił, pędząc z taką szybkością, jakby brał udział w wyścigu. Koło szóstej
znalazł się znowu w obozie.
— Mamy gościa we wsi! — przyjęto go wielką nowiną. — Przyjechał ten Niemiec, który
był u nas na polach Grunwaldu.
Karol, może zmęczony podróżą, a może zaskoczony tą wieścią, jakoś niezgrabnie i ciężko
zeskoczył z roweru.
— Dajcie coś pić — rzekł. — Tego się spodziewałem... Dawno tu przybył?
— Pół godziny temu.
Podano mu kubek mleka. Zbiegli się wszyscy.
— Co słychać w innych wsiach? —- zapytał Michał, który bardziej był wprowadzony w
tę sprawę niż inni. — Zaglądał wszędzie?
— Zaglądał.
--- Namówił kogoś do wyjazdu?
--- Namówił. I to niejednego.
Poruszyli się wszyscy. Do tej pory nie przypuszczali, że za tą sympatyczną z wyglądu
postacią młodego Niemca może się kryć jakaś nieprzyjazna robota, Karol bowiem, poza
Michałem, nie omawiał z nikim szczegółów. Teraz przestał robić z nich tajemnice. Opowiedział
dokładnie i o sprawie Urbanków, i o tym, czego dowiedział się po wsiach.
--- Powiadomiłbym natychmiast milicję! — uniósł się Stefan, usłyszawszy wszystko. —
Przecież to wróg!
--- Wystarczy materiałów, aby zmusić go do wyjazdu — wtrącił ktoś inny. — Niepotrzebni
nam tacy goście!
Okrzyki padały jeden po drugim, coraz szybsze i coraz bardziej namiętne. Ci młodzi ludzie,
których miłość do ziemi ojczystej kształtowała się w bardzo ciężkich warunkach, byli
przywiązani do niej gorąco, a każdą próbę oderwania kogoś od polskości byli gotowi uznać za
zbrodnię.
Michał widząc, że Karol zachowuje się tak, jakby tego wszystkiego nie słyszał, podniósł
do góry rękę.
— Spokój! — wykrzyknął. — Kochana młodzieży! Weź się w garść i zachowuj się nieco
ciszej.
Nabrzmiałe sztuczną powagą słowa zrobiły swoje. Umilkł od razu gwar.
— To nie takie proste — Michał kończył powoli. — Nie będziemy wzywali milicji.
Szum odezwał się znowu, ale zaraz zwyciężył zdrowy rozsądek i dyscyplina. Wiecowanie
nie należało zresztą do obyczajów Leśnej Drużyny, a to dzisiejsze podniecenie było zupełnie
wyjątkowym zjawiskiem. Można je było wytłumaczyć jedynie wkroczeniem obcej siły w ich
najświętsze uczucia.
— Gdyby ten Kurt zamierzał wysadzić w powietrze most albo fabrykę — głos Michała
stał się niezwykle poważny — pierwszy bym wystąpił za oddaniem go w ręce milicji. Ale on
tego nie robi. A może — zwrócił się do Karola niepewnie — odkryłeś tam coś innego?...
--- Nie.
--- A widzicie! Jeśli więc tylko namawia do wyjazdu, wystarczy naszych dwanaście głów.
Cóż to — wyprężył się zuchowato — nie damy rady jednemu Kurtowi? A jak? Wkrótce i do
tego...
--- Gadu gadu, chłop śliwki rwie! — przerwał mu nagle Czerski, od pewnego czasu
obserwujący uważnie wieś. — Widzicie go? Przenosi się do innego domu! Zamierza widocznie
nocować.
Wszyscy spojrzeli we wskazanym przez niego kierunku. I wieś, i Kurt byli stąd doskonale
widoczni. Towarzyszyło mu dwóch mężczyzn, prowadzących z nim ożywioną rozmowę. Po
chwili razem zniknęli w najbliższej furtce.
— No i co teraz? — zastanowił się głośno Lenc. — My go widzimy, on też o nas wie
wszystko. Pod Grunwaldem potraktowaliśmy go grzecznie, więc jest przekonany, że ma wśród
Mazurów przyjaciół. Chyba już czas, aby dać mu jakąś nauczkę.
Jak zwykle, przemawiał bez pośpiechu, rozważnie odmierzał słowa. Karol, nie
odzywający się dotąd wcale, objął go zamyślonym spojrzeniem. Coś ciekawego musiał dostrzec
w tej skupionej postaci, bo naraz rozbłysły mu oczy, jakby spłynęło na niego olśnienie.
— Masz przy sobie flet? — zapytał.
Lenc wyciągnął z zanadrza instrument. Nie rozstawał się z nim nigdy, gdyż nawet w lesie
oddawał mu on często nieocenione usługi.
— Zagraj którąś z melodii opolskich —- Karol odezwał się znowu. — Choćby „Starego
dziada"... Świetnie — pochwalił, gdy Lenc wyciągnął tak pięknie dziadowską pieśń, że chyba
umarłego zmusiłby jeszcze do łez. — A teraz z organkami: „Prószkowski mostek".
Wysunęło się dwóch innych harcerzy. Rozbrzmiało mocno, z uczuciem. Karol
zastanawiał się nad czymś przez dłuższy czas.
--- Spróbujemy więc najpierw tego sposobu... — rzekł jakby do siebie. — Ty, Michale,
wypożyczysz skrzypce w tej chacie na końcu wsi. Ja na pewno dostanę harmonię...
--- A ja mandolinę! —- wtrącił ochoczo Czerski. — Wyszperałem ją wczoraj wieczorem.
Pożyczą, wspominałem tam nawet o takiej okazji.
Leśna Drużyna posiadała w Starej Wsi wspaniałą orkiestrę, lecz że większe instrumenty
obciążałyby ich zbytnio, pozostawili je w domu. Nie miało to zresztą większego znaczenia. W
każdej wsi można było coś znaleźć i nieraz już umilali mieszkańcom wieczory, organizując na
poczekaniu koncerty.
— No tak — mruknął Michał — domyślić się nietrudno, do czego zmierzasz. Sądzisz, że
pobijemy w ten sposób Kurta?
— Zrobimy próbę. Uda się albo nie. Moim zdaniem powinna się udać... My tu
poznaliśmy ludzi i oni nas też. Powinniśmy trafić do serc. Trzeba tylko przygotować umiejętnie
program.
Kilku harcerzy zabrało się do gotowania, reszta przysiadła z boku. Obradowali dość
długo, a koło dziewiątej ruszyli do wsi. Gdy doszli do pierwszych budynków, rozdźwięczały się
organki, Lenc od czasu do czasu zanucił na flecie. Oczywiście była to tylko przygrywka, mająca
na celu zainteresowanie słuchaczy. Dotarli do końca wsi, zebrali instrumenty i zawrócili.
Przystanęli, jakby przypadkiem, przed domem, w którym zatrzymał się Kurt. Nie byli już sami,
skupiło się koło nich sporo młodzieży. Gawędzono po przyjacielsku. Wieść rozeszła się już
wszędzie, pokazali się starsi. Czerski brzdąknął na mandolinie, Karol przeciągnął miechy. Ludzie
zaczęli napływać szybciej, wyjrzał ktoś z domu naprzeciw. Harcerze pomachali wesoło rękami,
w środku rozległ się śmiech. Po chwili zaś ukazał się na drodze gospodarz z Kurtem oraz kilku
innych mężczyzn, z którymi widocznie prowadził dotąd rozmowę.
Karol odsunął się nieco i wdał się w pogawędkę z jakąś ładną dziewczyną. Po chwili
przyłączył się do nich Czerski. Kurt powiódł wzrokiem naokoło, wypatrzył ich w tłumie, a
widząc, że koło niego zrobiło się pusto, postąpił kilka kroków i znalazł się obok.
--- Dobry wieczór! — przemówił po niemiecku i wyciągnął rękę na powitanie. —
Nareszcie się spotkaliśmy.
--- Dobry wieczór! — odparł Karol po polsku krótko, ale uprzejmie.
--- Szczerze żałowałem, że nie mogliśmy się zobaczyć w Wilkowie. Dowiedziałem się, na
szczęście, gdzie przebywacie, i przyjechałem, aby i wam złożyć wizytę.
--- Co on mówi? — przerwał mu Karol, zwracając się do dziewczyny.
--- Nie rozumiem... — odparła zakłopotana.
--- Wyraża żal, że nie mógł się widzieć z druhem w Wilkowie — podpowiedział usłużnie
jakiś starszy gospodarz i przetłumaczył ciąg dalszy dosłownie.
— Aha!... Proszę mu podziękować w naszym imieniu. My cieszymy się również...
Potoczyła się pełna uprzejmości, choć dość banalna rozmowa. Kurt wypytywał o ich
leśne przygody, o sposób życia w obozie i wreszcie zainteresował się instrumentami i tym
nieoczekiwanym zebraniem. Wyglądało na to, że usiłuje za wszelką cenę utrzymać na sobie
powszechną uwagę. Głos jego rozbrzmiewał dźwięcznie, może nawet nieco sztucznie w swojej
czystości, z każdego słowa przebijała pewność siebie i narzucająca się swoboda otrzaskanego ze
ś
wiatem młodzieńca. Pewien efekt osiągnął. Starsi mieszkańcy wsi, którzy przeszli przez szkoły
niemieckie i wojsko i znali dobrze język, którego używał, słuchali go z ciekawością. Młodzież
natomiast skupiła się koło harcerzy, a że wśród nich sporo było takich jak Michał — obrotnych w
języku i umiejących zręcznie posługiwać się żartem, więc co chwila słychać tam było kaskady
ś
miechu.
Kurt wreszcie się zmęczył. Zapadła dokoła cisza.
— Zagralibyście coś wesołego — przemówiła żartobliwie jakaś starsza kobieta. —
Zmordowały nas żniwa. Trzeba by trochę potańczyć.
Karol rozejrzał się niepewnie, udając wielkie zmartwienie.
--- Jak tu zagrać — zapytał niechętnie — kiedy nawet krzeseł nie chcą podać muzykom?
--- Hej tam, chłopcy! — dały się słyszeć wesołe okrzyki. — Krzesła i ławy dla
muzykantów, bo gotowi nam uciec!
Karol chwycił w lot doskonałą okazję.
— Drużyna — zakomenderował donośnie — do pomocy mieszkańcom! Nie zapomnieć
także o miejscach dla gospodarzy!
Rozszumiało się jak w ulu. Młodzież pomknęła do domów przy wtórze chichotów,
pisków i wzajemnych przynagleń, a w pięć minut później usadzono uroczyście muzyków,
zamknięto w półkolu i zagrożono, że nie wypuści się ich, dopóki nie zaspokoją wszystkich
ż
yczeń słuchaczy.
Dawno już zapadł zmrok, po niebie przetaczał się powoli sierp księżycowy. Słysząc
wzmagający się gwar, zbiegała się szybko reszta mieszkańców. Karol poczekał chwilę, sprawdził
nieznacznie gotowość swojej drużyny i gdy jeszcze ludzie gwarzyli w najlepsze, niespodziewanie
nacisnął miechy. Popłynęła raźnie melodia i natychmiast wspomógł ją chór:
Posłuchojta ludzie O takowym cudzie...
Urwało się. Słuchacze znieruchomieli na chwilę i nagle parsknęli śmiechem.
— A cóż to za cud? — padły zewsząd okrzyki. — Gadajcie! Pokażcie ten cud!
W odpowiedzi zagrzmiała potężna mazurska przyśpiewka, stanowiąca bilet wizytowy
Leśnej Drużyny:
Ż
abu żabu żabu żab,
Żabu żabu żabu da,
Zabu, żabu żabulynka...
I znowu coś tam trzasło, jak zgrzyt złamanej gałęzi. Zaczęto bawić się świetnie, ale oto
odezwał się chór:
A na ony górze
Bzili sia dwa tchórze.
Przyszed zilczek na to,
By zgodzić jech w lato.
Biegła zwrotka za zwrotką, w dźwięku i słowie rozhulała się beztrosko piosenka spod
Szczytna. A gdy już padł do niej ostatni akord, jak refren niespodziewany rozbrzmiało skocznie:
Żabu żabu żabu żab...
Rozległy się huczne brawa, rozochocili się nawet starsi. Nie pozwolono im jednak zbyt
długo oddychać. Muzycy już grali, z Mazur przeskoczyli teraz w te okolice. Harmonia zawiodła
tęsknie piosenkę opolską, flet natychmiast się włączył, rozdźwięczały organki, pomogły im
skrzypce, mandolina z lekka zaczęła wybijać rytm. Karol odtąd już nie ustawał. Przewinęła się
jedna melodia, za nią następna i jeszcze jedna, i jeszcze...
Przebrzmiało wreszcie, uleciały w niebo ostatnie tony. Naokoło zaległa kompletna cisza.
--- Ładnie grają — dały się słyszeć niegłośne wprawdzie, ale zupełnie wyraźne słowa
niemieckie. — Słyszałeś kiedyś coś podobnego?
--- Rzeczywiście ładnie — przyznał Kurt w odpowiedzi. — Nie spodziewałem się tego po
tych harcerzach. Ale i nasze piosenki są ładne.
--- Na pewno. Chociaż jest między nimi różnica. Te wasze mogą się podobać, lecz nam
nie trafią do serca. Tak jak nasze mogą nie trafić do serca Niemcowi.
--- Chyba pan nie ma racji. Mnie one rozmarzyły. Czuję je tak samo dobrze, jak wy.
--- Widocznie dlatego, że twoja matka pochodzi stąd. Pozostałbyś z nami, to byś je
jeszcze lepiej rozumiał.
--- Kto, ja? — żachnął się ostro Kurt. -— Pozostać z wami, w tej nędzy? A cóż bym ja
tutaj robił?
--- Pracowałbyś jak inni. Słyszałem, że się kształcisz na politechnice, fach będziesz miał
dobry. Tacy u nas nie mają kłopotów z otrzymaniem posady. I to dobrej.
Kurt roześmiał się sztucznie.
— Żarty się pana trzymają — burknął ze złością. — Ja, Niemiec, miałbym wybierać
polskie porządki! Co innego, gdyby granica wróciła na dawne miejsce. Z wami mógłbym...
Nie dokończył, bo niespodziewanie wtrąciła się w tę rozmowę harmonia, zawtórowały jej
inne instrumenty, wiotką melodię podtrzymały natychmiast rześkie, młodzieńcze głosy. Ledwie
przebrzmiał kujawiak, już krakowiak zawirował w powietrzu, zafurkotał zawrotnym rytmem,
grzmotnął o bór, zawrócił z rozpędu, rozpalił głowy. Niejedne ręce jakby w gorączce zaczęły
wybijać takt.
--- No i co, Kurcie? — rozległy się znowu łagodne słowa w języku niemieckim. — A to
jak ci się podoba?
--- Też ładne...
--- Bardzo ładne. Widziałeś, jak nasza młodzież bawi się świetnie? A popatrz na twarze
starszych: im także oczy się błyszczą. A wiesz, dlaczego? Bo to również są nasze pieśni. I ty
każesz nam to wszystko porzucić?
--- Tam ojczyzna, gdzie chleb!
--- Wybacz mi, ale przypomnę ci, że masz tylko dwadzieścia lat i nie wszystko jeszcze
rozumiesz. Ojczyzna tam, gdzie nawet na widok kamienia czy drzewa drgnie ci serce, gdyż
potrafią one wzbudzić w tobie mocne i tkliwe uczucia.
— Przestarzałe pojęcia! Dziś nikt nie bawi się w sentymenty. Dobra maszyna, to grunt! A
kto zrobi lepszą niż Niemcy?
— Oczywiście inni. Polacy także.
— Polacy?... — w głosie Kurta rozbrzmiała nietajona pogarda. — Ci...
Palce Karola poruszyły się energicznie. Harmonia przegięła się zwinnie, zwarła się nagle,
buchnęła dźwiękiem.
„Poszła Karolinka do Gogolina..." — zanucili z temperamentem harcerze.
„Poszła Karolinka do Gogolina..." — przywtórzyły hucznie głosy miejscowej młodzieży.
„A Karliczek za nią, jak za jaką panią..." — rozśpiewali się naraz wszyscy, nawet
najstarsi. Karol przybił mocniej, Czerski roztargał gwałtownie struny, roztętniło się dokoła jak w
tańcu. I wydało się przez chwilę, że zgromadzonych tu ludzi opanował jakiś niezwykły szał, lecz
w tym szale było tyle radości, serdecznego uczucia, wdzięku i piękna, że zamiast razić —
czarowało bezpośredniością, oszałamiało swobodą, zniewalało jednością głosów, porywało
tężyzną, ciału i duszy narzucało ten sam bliski i swojski, niezapomniany rytm.
Gdy ucichło wreszcie, w miejscu, gdzie siedział Kurt, rozległ się cichy śmiech.
— Radzę ci, pozostań z nami — jakiś rozbawiony głos przemawiał w języku niemieckim.
— Nie wytrzymałeś. Klaskałeś jak my, bo i ciebie porwała ta skoczna piosenka. Na pewno
czułbyś się u nas dobrze.
Kurt zerwał się, jakby zamierzał uciekać. Opanował się jednak, postał chwilę i usiadł.
--- Głupstwa gadacie! — warknął nie panując już nad swymi nerwami. — Ja jestem
człowiekiem interesu. Gdzie mi może się powodzić lepiej niż w Niemczech? Tam są kapitały,
tam rzetelna robota, tam przyszłość! A tu, w tej...
--- A wiesz, gdzie jest Gogolin? — przerwano mu. — Słyszałeś o tej miejscowości?
— Nie.
— Tuż za Opolem. Dawniej była to wioska; ludzie, jak u nas, żyli z rolnictwa. Czasy się
zmieniły i tam się zmieniło, a piosenka została. I stała się dzisiaj głośna. Nie tylko na
Opolszczyźnie. W całej Polsce. I za granicą.
--- Co z tego? Piosenka nie da pieniędzy! Chyba orkiestrze i śpiewakowi.
--- Mylisz się. Raźniej się przy niej pracuje, bo swojska. A dzięki temu można wykonać
więcej...
--- Niż w Niemczech? Phi, też pomysł! Przyrównywać ten wasz Gogolin do naszej
organizacji...
--- Milczałbyś lepiej — rozległ się gniewny kobiecy głos, także w języku niemieckim. —
Ż
e ty czujesz się Niemcem, to twoja sprawa. Ale nie plułbyś przynajmniej w gniazdo, w którym
urodziła się twoja matka, bo go zupełnie nie znasz. Rozumu ci jeszcze brak. Gdybyś go miał, nie
twierdziłbyś, że jedynie twój naród jest ze wszystkich najlepszy!
--- A może więcej zarabiacie niż my? — w głosie Kurta zabrzmiał ton zaczepny i
arogancki. — Komu się dzisiaj lepiej powodzi niż Niemcom?
--- A ty ciągle swoje — słowa kobiety przybrały na surowości. — Pieniądze i tylko
pieniądze. Otóż wiedz, że na pieniądzach nie kończy się świat! I bacz pilnie, aby tam, u was, nie
obrócono tego nadmiaru pieniędzy na nową wojnę. Bo po niej mogłoby wam ich na zawsze
zabraknąć!
Kurt coś zaczął mówić gwałtownie, ale nikt nie usłyszał. Zagłuszyła go nowa melodia.
Nie była teraz ani skoczna, ani tęskna, ani smutna, ani zabawna. Tchnęła z niej za to moc
niezwyczajna i wielka powaga. Nie trwała zresztą długo, stanowiła jakby przygrywkę. Bo oto
zaraz po niej odezwał się hymn, który krzepił niegdyś na tych ziemiach serca polskie, a i w tej
chwili przyśpieszył ich bicie, okrył twarze zadumą, rozjaśnił oczy. Gdy umilkł, przez długi
jeszcze czas panowała dokoła kompletna cisza.
Leśna Drużyna poruszyła się wreszcie, szykując się do odejścia. Na ten widok i ludzie
zaczęli powoli powstawać. Kurt zerwał się nagle z miejsca, przepchnął się między innymi i stanął
naprzeciw Karola. W skąpym świetle księżyca wydawał się niezwykle blady, a kiedy otworzył
usta, padły słowa świadczące o głębokim wzburzeniu:
--- Dlaczego udajesz, że nie rozumiesz nic po niemiecku? Przerywaliście rozmowę w
najważniejszych momentach! Przeszkadzaliście mi ciągle!
Karol odwrócił się obojętnie i spojrzał na otaczających ich mieszkańców wsi. --- Co on
mówi? --- zapytał. Przetłumaczono natychmiast.
--- Proszę mu w takim razie przypomnieć --- Karol akcentował rozważnie słowa --- że jest
gościem na polskiej ziemi. Takim tonem przemawiano do nas za czasów Hitlera. Teraz nie
ż
yczymy go sobie. Tym bardziej, że panu Kurtowi okazujemy do tej pory bardzo dużo
grzeczności.
Tłumaczenie wypadło nad podziw dokładnie. Kurt poczerwieniał i zacisnął pięści, jak
gdyby zamierzał rzucić się na Karola, lecz gospodarz, u którego przebywał przedtem, ujął go
mocno za ramię.
— Czas na nas --- mruknął zakłopotany. — Chodź spać!
Kurt poruszył nerwowo ustami, przeżuł jakieś przekleństwo, oczy mu rozbłysły złowrogo.
Zakręcił się wreszcie, a potem ruszył szybkim krokiem do furtki. Rozstępowano się przed nim w
milczeniu.
--- A to drań! — odezwał się ktoś. — Widzieliście, gotów był bić! A w ciągu dnia taki był
gładki. I pomyśleć, że w tym chłopaku połowa jest polskiej krwi!...
--- To właśnie najgorsze — westchnęła jakaś kobieta. — Biedna ta jego matka. Znałam ją
niegdyś. Dobra z niej była dziewczyna...
Naprzeciw, zza bramy, wyjechał ktoś na rowerze. Ostro nacisnął pedały i pomknął drogą.
--- Kurt odjechał! — rozległy się głosy młodzieży. — Kurt odjechał!... — rozbrzmiewało
coraz weselej.
--- Chwała Bogu — wtrącił ktoś starszy. — Niemców możemy także przyjmować i
gościć, nikomu to nie przeszkadza. Tacy jednak nam niepotrzebni.
Dwie drogi
L
eśna Drużyna spała już w najlepsze, gdy nieoczekiwanie oderwała się od lasu jakaś
sylwetka. Czerski, stojący właśnie na warcie, spojrzał na zegarek. Nafosforyzowane strzałki
wskazywały pół do dwunastej. Wpatrzył się czujnie. Las rzucał długi, głęboki cień: postać byłaby
niewidoczna, gdyby nie zdradzał jej ruch. „Kie licho?— zastanowił się. — Pora dość późna, jak
na wizyty... Nie można by mieć pretensji, jeśliby szedł drogą, jak człowiek. A ten wyskoczył z
mateczników i wali na nas, jak dziki zwierz..."
Ś
cisnął mocniej w garści laskę harcerską i wysunął się naprzód. Tamten wyszedł już z
cienia, ciemna przedtem sylwetka zaczynała nabierać kształtów. Rzeczywiście bardzo się
ś
pieszył, a w miarę jak się przybliżał, Czerskiego ogarniało coraz większe zdziwienie. Sylwetka
wydała mu się znajoma, ruchy także, sprawdzał teraz poszczególne części ubrania. „Oczywiście
nie Kurt — odetchnął z wyraźną ulgą. — Ten gospodarz, u którego bierzemy codziennie
mleko!... Ale co go tutaj przynosi? I dlaczego wychodzi z lasu? Przecież widziałem go na
koncercie..."
Przyszło mu do głowy, aby ogłosić alarm, lecz po namyśle uznał to za zbyteczne. Jeden
człowiek i do tego znajomy. Nie było powodu do obaw.
— Stać! — zakomenderował półgłosem. Gospodarz postąpił jeszcze dwa kroki i stanął.
Roześmiał się cicho.
--- Zrozumiałe: porządek jak w wojsku — przemówił także półgłosem. — Druhu Czerski
— poznał wartownika — chciałbym się widzieć natychmiast z komendantem. I przepraszam, że
przeszkadzam wam o tej porze.
--- Nie można by zaczekać do rana? Chłop umęczył się dzisiaj porządnie. Bardzo pilna
sprawa?
--- Tego nie wiem. Druh Osiński sam to najlepiej oceni. Zbudzić go jednak trzeba.
Czerski wahał się. Aby obudzić Karola należało albo zaalarmować, albo opuścić
posterunek, a zachowanie się Kurta nakazywało mu czujność. Z drugiej jednak strony dobrze
znał człowieka stojącego naprzeciw, nigdy nie wzbudził w nim nieufności. „No cóż —
zastanawiał się szybko — budzić wszystkich na pewno nie warto... Za błaha sprawa".
Wszedł do namiotu i dotknął leżącego najbliżej ciała. Karol ocknął się w jednej chwili.
— Wstań i chodź — mruknął do niego Czerski. — Jest gość.
Wysunął się zaraz na zewnątrz i stwierdził z zadowoleniem, że gospodarz stał ciągle na
dawnym miejscu. „Zna porządek — pomyślał wesoło. — Służył na pewno w wojsku".
Pojawił się Karol. W pośpiechu narzucił na siebie bluzę.
--- Co tam nowego? A, to pan! — poznał od razu gościa. — Stało się coś?
--- Nie. Byłem u naszego leśniczego. Telefonował tam akurat leśniczy Łabęda i prosił,
abym tu wstąpił. „Jeśli druh nie jest za bardzo zmęczony — tak on się właśnie wyraził — niech
dziś jeszcze do mnie zadzwoni." Jeśliby więc druh zdecydował się pójść, chętnie bym towa-
rzyszył. A jeśli nie, odłożymy sprawę do jutra.
Karolowi przyszły pewnie na myśl wątpliwości, które miał przedtem Czerski, bo zawahał
się także, lecz to wahanie trwało tylko ułamek sekundy.
--- Dobrze, chodźmy — zgodził się. — Może zabierzemy rowery?
--- Nie warto. Księżyc ledwie świeci, w lesie prawie zupełnie ciemno. Łatwo rozbić głowę.
Pójdziemy ścieżką. Przecież to tylko kilometr.
Po kwadransie byli na miejscu. Leśniczy czekał. Zamknął za nimi cicho drzwi, wprowadził
ich do swego pokoju, zakręcił korbką telefonu, przekomarzał się przez chwilę z rozespaną
widocznie telefonistką, ale za to połączyła go szybko. Zgłosił się Łabęda. Karol wziął do ręki
słuchawkę.
--- Przepraszam, że fatyguję po nocy — usłyszał znany mu dobrze, przyjemny głos. —
Opowiedziano mi jednak szczegółowo o przebiegu waszego dzisiejszego koncertu i to nasunęło
mi nowe myśli. Wspaniale rozegraliście tę partię.
--- Udało się...
--- Udaje się tylko to, co się dokładnie przemyśli. Kurt do tej wsi chyba nigdy już więcej nie
zajrzy.
--- Mnie też tak się zdaje.
--- Na pewno nie zajrzy. Wracajmy jednak do sprawy. Otóż według moich przewidywań
Kurt nie odjechał dziś do Wilkowa.
Nastąpiła chwilowa przerwa, jakby Łabęda spodziewał się jakiegoś okrzyku. Karol
zmarszczył brwi. Rzeczywiście zaskoczyło go to przypuszczenie.
— A dokąd? —zapytał powoli.
--- Do Raczek!
--- Tam już był. Zdaje się, że nie wskórał nic specjalnego.
--- Nie wskórał. I właśnie dlatego po raz drugi spróbuje szczęścia.
--- Mieszkańcy nie zdziwią się, gdy zjawi się w nocy?
--- Zdziwią się, ale wytłumaczy się łatwo: zasiedział się na koncercie w Swierkowie.
Karol ze zrozumieniem pokiwał głową.
— Tak — potwierdził Łabęda. — Argument jest prawdziwy, więc dobry. Gdy się obudzi
rano, powinien, moim zdaniem, zobaczyć w pobliżu namioty waszej drużyny. Gdyby na ten
widok nie odjechał od razu, zorganizujecie wieczorem koncert podobny do dzisiejszego.
Karol nie odpowiadał przez dłuższy czas. Łabęda też się nie odzywał, sądząc widocznie, że
trzeba mu dać czas do namysłu. Coś kilkakrotnie zabrzęczało w słuchawce. Zląkł się, że nastąpiło
jakieś uszkodzenie na linii. Zawołał głośno.
--- Jestem, jestem — uspokoił go Karol. — Zastanawiam się nad pańskim projektem.
--- No i co?
--- Ma on pewne luki. Po pierwsze: według naszych planów przeniesiemy jutro obóz, lecz w
inne miejsce.
--- Co za różnica czy w Raczkach, czy w innej wsi? Wasze prace możecie prowadzić w
każdym zakątku lasu.
--- Niezupełnie. Badamy obecnie Nieckę. Ten las, który zamienia się w bagno.
--- Wobec tego świetnie się składa! Raczki leżą w pobliżu.
--- Ale z przeciwnej strony. Będziemy tam może, jednakże na pewno nie jutro. To jedna
przeszkoda. A druga?... Otóż taki koncert w Swierkowie musiał osiągnąć skutek, bo przebywamy
tu trzeci dzień. Ludzie poznali nas, zżyliśmy się z nimi, zyskaliśmy zaufanie, okazują nam dużą
ż
yczliwość...
--- To prawda. Zaufanie jest nieodzowne...
--- Otóż to! W innej miejscowości, gdzie pokażemy się po raz pierwszy, zaufanie trzeba
dopiero zdobywać.
O tym więc, aby zaraz występować z koncertem, nie może być mowy. Kurt zresztą mógłby
łatwo to wykorzystać na swoją korzyść i uprzedzić do nas wieś, zbagatelizować sprawy poważne.
O to nie jest tak trudno.
--- Hm, tak... — w głosie Łabędy rozbrzmiało zakłopotanie. — Niewątpliwie masz
słuszność, druhu... A zdawało mi się to takie łatwe: pognać trochę chłopaka, sam szybko
ucieknie. Okazało się dziś, że nie umie odpierać ataku. Słabe ma nerwy.
--- I tu właśnie dochodzimy do punktu najważniejszego — mówił Karol dalej, ważąc coraz
dokładniej słowa. — My nie chcemy go przeganiać. Gdyby to było potrzebne, odsunęlibyśmy się
natychmiast, gdyż w takim przypadku powinna wystąpić milicja. Na szczęście, aż tak groźny on
nie jest. Zresztą dla nas Kurt jest nieważny, stanowi on tylko jedną z dróg, prowadzących do
rozwiązania sprawy Urbanków. Toteż straszenie, odpędzanie czy walka jest niepotrzebna. Niech
sobie gada, namawia, mami obietnicami wysokich zarobków. Nie zrobi tego on, zrobi kto inny.
My natomiast będziemy się starali jak najmocniej wiązać z okoliczną ludnością, pogłębiać wiarę,
usuwać obawy, ukazywać przyszłość ojczyzny w tym świetle, w jakim my na nią patrzymy. I być
może, uda nam się jeszcze powstrzymać Urbanków...
Po drugiej stronie aparatu panowało głuche milczenie. Karol go nie przerywał. To co
mówił przed chwilą, wyczerpało go, widać było na twarzy wielkie zmęczenie. Gdyby nie znał
dobrze leśniczego Łabędy, pewnie nie zdobyłby się na podobną wypowiedź, za bardzo był w
sobie zamknięty. Teraz czuł, że była ona potrzebna to w takiej formie.
— Pamiętam doskonale naszą poprzednią rozmowę — odezwał się znowu, nie słysząc
ż
adnego głosu. — I wydaje mi się, że pan właśnie w ten sposób postawił sprawę.
--- Na tak... tak... --- zabrzmiało nieco chropawo w słuchawce. --- Prawie tak samo.
Człowiek stary, a może się od ciebie niejednego nauczyć, mój synu... Zaczynam żałować, że
niepotrzebnie zerwałem cię ze snu. Chociaż to dobrze... Ostrzegłeś mnie mimo woli, abym i ja
przypadkiem nie palnął głupstwa. Martwię się jednak, że nie zdążycie zakończyć pracy.
Odjedziecie stąd przecież wkrótce.
— Dopiero za dwa tygodnie.
— Niewiele to czasu. Kurt jest ruchliwy, rozszerza nieustannie swoją działalność.
Dawniej może nawet gadał sobie ot tak, dla zabawy, odwiedzał z nudów. Wiem, że on jest
nieważny, ale im więcej ma słuchaczy, tym gorzej dla sprawy Urbanków. A dziś wykazał, że
tkwi w nim pruska zawziętość.
--- Nie szkodzi. Zawziętość jest zawsze kiepskim doradcą. Łatwo wtedy o błąd.
--- No no, synu... Mówisz jak człowiek dojrzały. Kto cię tego nauczył?
— Dziadek Boenig.
--- Aha! Tak, to był mądry człowiek... Co więc radzisz?
--- Muszę się zastanowić. Mniej więcej za tydzień przyłączy się do nas druh Kowalski z
Drużyną Służby Społecznej. Będzie nam wtedy łatwiej.
--- Ha, wobec tego wracaj do obozu. Nic już więcej nie uradzimy. Ty rób dalej swoje, ja
również będą czuwał. Zadzwoń do mnie od czasu do czasu.
Pożegnali się, Karol odłożył słuchawkę. Odwrócił się od aparatu. Leśniczy i gospodarz,
który go tu przyprowadził, wpatrywali się w niego tak jakoś dziwnie, że błyskawicznie rzucił
okiem po izbie, jakby w obawie, że zobaczy coś niezwykłego.
— Stało się coś? — odezwał się powściągliwie. Leśniczy wstał. Jego zamyślona
przedtem twarz rozjaśniła się nikłym uśmiechem.
— Ech, nie — odparł. — Przysłuchiwaliśmy się tylko twojej rozmowie... Tyś Mazur?
— Mazur.
Leśniczy przygładził starannie siwiejącą czuprynę.
— No, idźcie już — przemówił powoli. — Wszyscy musimy się wyspać...
Wysunęli się na palcach, aby nikogo nie zbudzić, i znowu zaszyli się w las. Niebo,
przesłaniane przedtem często chmurami, oczyściło się widocznie, gdyż zewsząd błyskały
gwiazdy. Zrobiło się jaśniej, ścieżka była doskonale widoczna. Gospodarz, idący początkowo
przodem, zrównał się naraz z Karolem.
— Dobrze druh ujął tę sprawę — odezwał się cicho. — A z tymi Raczkami nie będzie
ż
adnego kłopotu.
Karol odwrócił głowę i popatrzył na niego bacznie. Uderzyła go pewność, przebijająca z
tych słów.
— Nie będzie — potwierdził gospodarz. — Ludzie tam rozsądni, Kurt nie znajdzie
posłuchu. Oczywiście słuchają go chętnie, bo każdego interesuje, co dzieje się za granicą, i nie
tylko w Niemczech. Ale spłynie to po nich jak woda. Tym bardziej teraz. Kurt jest przecież
skompromitowany po dzisiejszym wieczorze.
— Jak to: skompromitowany?... Gospodarz roześmiał się.
— Prosta sprawa — odparł. — Czy sądzisz, druhu, że to zajście przejdzie bez echa? Na
pewno nie. Było zbyt wielu świadków. Szybko oni rozniosą i pochwały o was, i szczegóły o
zachowaniu się Kurta. Nie wypadną one dla niego pochlebnie.
Ś
cieżka zwęziła się, wysokie trawy zrzucały przy każdym trąceniu krople wilgoci.
Gospodarz znowu wysunął się naprzód i przez dłuższy czas maszerowali w milczeniu. Wkrótce
dotarli do krańca lasu. Przed nimi wiła się droga prowadząca do wsi, a nieco z boku było widać
ciemne sylwetki namiotów.
— A więc jesteśmy w domu — gospodarz przystanął. — Czy nie masz mi za złe, druhu,
ż
e wyciągnąłem cię na tę nocną wędrówkę?
— Bynajmniej. Niewątpliwie była ona potrzebna.
— Mnie też tak się zdaje. Przydała się ona wszystkim. I ja patrzę teraz nieco inaczej na
sprawę Kurta... Więc jutro nas opuszczacie?
— Tak. Przenosimy się do Rudawki.
— Niedaleko. Spodziewajcie się teraz zaproszeń od innych wsi.
Karol popatrzył na niego czujnie.
--- Czy ma pan na myśli takie zaproszenia samorzutne, wypływające wprost od
mieszkańców? — zapytał.
--- Właśnie takie. Żadne dodatkowe zachęty są niepotrzebne, bo kto dowie się o
dzisiejszych wypadkach, sam będzie was pragnął zobaczyć. Zwłaszcza w tych miejscowościach,
gdzie widziano już Kurta.
Karol uścisnął mu rękę.
— To by nam sprawiło dużo radości, w ten koncert bowiem włożyliśmy niemało uczucia
— rzekł. — I mieliśmy nadzieję, że właśnie takie zaproszenia powinny po nim nastąpić...
Sprawa honoru
N
ad ranem spadł deszcz, a chociaż wkrótce ustał, świt przeciskał się z trudem przez
grubą powłokę chmur. Niebo było nadal szare i smutne, po polach i łąkach wałęsały się mgły.
Koło siódmej jednak ociepliło się znacznie. Opary zanikały szybko, a słońce, aczkolwiek ciągle
niewidoczne, wysysało chciwie nagromadzone wszędzie wielkie zapasy wilgoci. Najmniejszy
podmuch nie poruszał nagrzewającego się coraz mocniej powietrza.
Leśna Drużyna, dobrze zahartowana i przyzwyczajona już do takich poranków, krzątała
się według ustalonego od dawna porządku. Karol zamierzał towarzyszyć jej dziś, pragnąc
obejrzeć interesujące stanowiska, o których wspomniano we wczorajszych raportach. Gdy więc
kolumna stanęła gotowa do drogi, zarzucił mapnik na ramię i wysunął się naprzód, chcąc dać
znak do odmarszu. Powstrzymał go jednak terkot pędzącego motoru. Spojrzał na wieś. Zobaczył
zielony mundur, a że przybliżająca się szybko postać wydała mu się znajoma, więc postanowił
zaczekać.
Motocykl minął ostatnie domy, podsunął się pod las, skręcił w prawo i zatrzymał się koło
namiotów. Zsiadł z niego nadleśniczy. Padła komenda, drużyna stanęła na baczność. Karol
powitał gościa.
— Dobrze się urządziliście — pochwalił nadleśniczy, rozglądając się uważnie dokoła. —
I porządek u was wzorowy...
Karol obserwował go bacznie. Nie mógł zrozumieć, dlaczego ten człowiek przybył tak
wcześnie, mimo że przecież od ósmej powinien przyjmować w biurze interesantów. W jego
głosie wyczuł nieznaczne zmiany, jak gdyby od czasu ich ostatniego widzenia przybrał on na
miękkości. Twarz jednak nie zmieniła się wcale: była tak samo chłodna i nieprzystępna, jak
dawniej.
— Cóż to za uzbrojenie? — nadleśniczy zwrócił uwagę na rynsztunek i trzymane przez
niektórych harcerzy dość dziwacznie wyglądające przyrządy. — Wybieracie się na wojnę? —
próbował żartować.
Karol uśmiechnął się lekko.
— Na wojnę — potwierdził. — Ochrona lasu wymaga pełnej gotowości bojowej.
Gościowi musiało się to powiedzenie spodobać, bo z wyraźnym zadowoleniem pokiwał
głową.
--- Już ruszacie?
--- Tak.
--- Wobec tego idę z wami.
--- Dość daleko. Zabierze pan z sobą motocykl? Nadleśniczy z obrzydzeniem popatrzył na
znajdującą się obok maszynę.
— Niech stoi! — mruknął. — Gdybym nie musiał przebywać kilkadziesiąt kilometrów
dziennie, nigdy bym tego paskudztwa nie wprowadził do lasu. Cuchnie to, straszy zwierzynę,
przeraża ptactwo, zatruwa powietrze. Diabelski wynalazek!
Jak się wydawało, był w dobrym humorze. Karol na wszelki wypadek odnotował w
pamięci tę jego dość niezwykłą opinię i dał znak do odmarszu. W pół godziny później znajdowali
się już głęboko w lesie. Drużyna szła raźnie i nie zatrzymywała się, mimo że nadleśniczy
niespodziewanie przystanął. Karol przekazał komendę Czerskiemu i zrobił to samo.
Na lewo od drogi widać było spore mrowisko, a przy nim coś w rodzaju stożka zbitego z
grubych bierwion i okręconego drutem kolczastym. Wzrok nadleśniczego spoczął z
zaciekawieniem na tej konstrukcji.
— Wasza robota? — zapytał.
Karol potwierdził. Nadleśniczy przysunął się bliżej, poruszył, nacisnął. Nie drgnęło nic.
--- Solidna robota — rzekł. — Chociaż... Chyba nie dopasowana dokładnie?
--- Wykluczone! — przeciwstawił się Karol stanowczo. — Nie robiliśmy tego na oko.
Gdyby nie mrówki, które mogą panu dokuczyć, moglibyśmy nałożyć.
Nadleśniczy strzepnął ostrożnie kilka z tych groźnych owadów, rozpoczynających już
energiczny zwiad w zakamarkach jego munduru.
— Przyzwyczaiłem się do nich — mruknął. Nałóżmy. Ujęli z dwóch stron i ponieśli nad
kopiec. Nadleśniczy chciał opuścić od razu, Karol jednak zrobił jeszcze pół kroku w bok, skręcił
nieco i dopiero wtedy pozwolił obniżać. Konstrukcja okryła całe mrowisko i przyległa szczelnie
do pieńka, o który było ono oparte.
— Hm, więc to tak... — w głosie nadleśniczego zabrzmiało miłe zdziwienie. — Pasuje
jak ulał!
Wyprostował się i bez gniewu, delikatnie strzepnął po raz drugi owady, które ruszyły
teraz do generalnego ataku.
— Ładna robota — pochwalił ponownie. — Nie zwali tego najsilniejszy odyniec, a
mrówki będą mogły rozmyślać spokojnie o zwalczaniu szkodników. A dlaczego — zapytał
znienacka — nie nakryliście kopca od razu?
— Trochę za wcześnie. Mają one swój własny kalendarz i o tej porze nie lubią nowości.
Wyglądało to na egzamin. Karol odpowiadał cierpliwie i nie miał mu tego za złe.
Rozumiał, że kto chce pomóc lasowi, musi się na tym znać. A ten człowiek po to tu był, aby nie
dopuszczać do strat i wiedzieć dokładnie, kogo ma koło siebie. Wykazywał przy tym w swej
pracy wielką wrażliwość. Karol dostrzegł natychmiast tę jego ostrożność przy zrzucaniu mrówek
z ubrania, obserwował także z uznaniem, jak uważnie wymijał ich ścieżki. I musiał przyznać w
duchu, że taka delikatność jest rzadkim zjawiskiem nawet wśród doświadczonych leśników.
Wyszli na drogę. Drużyny nie było widać.
— Poszli na stanowiska, aby nie tracić czasu — wyjaśnił. — Wkrótce powinniśmy się
natknąć na grupę saperską.
Uszli kilkaset kroków. Przed nimi dał się słyszeć trzask wyłamywanych zbutwiałych
bierwion i uderzenia siekierek, a gdy przybliżyli się bardziej, rozległy się. dźwięczne stukoty
młotka. Ujrzeli dwóch harcerzy naprawiających zwątlały mostek.
Nadleśniczy podszedł do nich. Przypatrzył się całości, potem poświęcił okrąglakom sporo
uwagi, sprawdził wcięcia, lecz nic już obecnie nie mówił. Coś zaszurgotało gdzieś w głębi lasu.
Uniósł raptownie głowę. Niedaleko, na strzale sosny, wsparty wygodnie na opasującej i jego, i
drzewo linie, zawisł Waldek i majstrował coś przy widniejącym tam sztucznym gnieździe.
--- Co wy wyrabiacie? — wybuchnął nadleśniczy i błyskawicznie podbiegł do pnia. —
Kto wam pozwolił? O tej porze roku? Zmarnowaliście ptasią rodzinę!
--- Gniazdo jest opuszczone — padła z góry nieco nerwowa odpowiedź. — Oczyścić
można i trzeba, bo od dawna tu nikt nie zaglądał... A zresztą i poprawić trzeba...
Waldek odsunął się. Skrzynka była przechylona, brakowało najwidoczniej dolnego
gwoździa. Płonący gniewem wzrok nadleśniczego zmatowiał, na twarzy wy-kwitło przykre
zakłopotanie.
— No tak... — odezwał się niewyraźnie, usiłując bezskutecznie je ukryć. — No tak:
gniazdo nie zamieszkane...
„Aha, mam cię! — ucieszył się w myśli Karol, obserwujący z wielką uwagą tę scenę. —
Prześladuje cię nieustannie strach, że coś możemy ci zepsuć w lesie. Interesująca poszlaka,
oczywiście na twoją korzyść. Muszę ją zapamiętać..."
Odeszli w milczeniu. W pewnej odległości natrafili na czwartego z grupy saperskiej,
przymocowywał właśnie drewnianą tablicę do pnia. „Remiza II" — przeczytał Karol napis,
ś
wiadczący, że tu znajduje się teren ochronny, do którego myśliwy nie ma dostępu.
— Dużo szkód wyrządziły te deszcze — zauważył. — Wilgoć wgryzła się wszędzie,
wżarła się rdza i próchnica, wichry dokonały reszty. Najlepszy leśnik staje bezradny w tej
sytuacji.
Nadleśniczy nie odezwał się słowem. Uszli z pół kilometra, Karol zaszył się w gąszcz.
Wędrówka stawała się coraz trudniejsza. Wysoka, prawie do kolan trawa opłaty wała nogi;
czepiały się ubrań jeżyny, trzeszczały nieprzyjemnie suche gałęzie, przeciwstawiały się twardo
szeroko rozłożone, zwarte, rozrośnięte bujnie młodziki.
— Dokąd idziemy? -— nadleśniczy wreszcie przemówił.
--- Do grupy mierniczej.
--- A skąd druh wie, że ona tam jest?
--- Po śladach.
Przygnieciona lekko trawa wiła się przed nimi jak wstęga. Nadleśniczy pokręcił głową.
— Ech, to nie jest wskazówka — mruknął z jakąś dziwną niechęcią. — Takich śladów
sporo jest wszędzie. Nawet tam, gdzie przemknie dzik...
— Ale takich nie ma — wtrącił Karol szybko, zwracając jego uwagę na nienaturalnie
poprzyginane ku ziemi gałęzie.
Nadleśniczy znowu popadł w zadumę. Minęło z pięć minut. Przesunęli się wygodnie po
pustej ziemi między świerkami, raz jeszcze drogę zagrodził im gąszcz. Wcisnął się wprawdzie w
niego, lecz zaraz przystanął.
--- Daleko jeszcze? — zapytał zniecierpliwiony.
--- Jesteśmy prawie na miejscu.
--- Jak to: na miejscu?... Nic tu nie słychać.
— Bo my w lesie pracujemy cicho. Chyba że trzeba użyć siekiery lub młotka.
Rzeczywiście zaczęło się wkrótce przerzedzać i naraz w luce między drzewami wyrosła
sylwetka Lenca. Stał przed jakimś dziwnym i niespotykanym nigdzie przyrządem. Właściwie
była to masywna laska harcerska z podpórkami, dźwigająca u góry coś w rodzaju skompli-
kowanego mechanizmu, którego główną część stanowiła pomalowana na szaro rurka,
przypominająca z wyglądu lunetę. Lene wpatrywał się właśnie w nią, gdy usłyszał za sobą trzask.
Odwrócił się szybko, zasalutował i złożył krótki meldunek.
— Dziękuję, pracujcie dalej — zezwolił Karol. — Przyjrzymy się.
Lenc wrócił do swej roboty. Pochylił się i przyłożył oko do rurki. Wyglądał w tej chwili
jak inżynier czy technik, wymierzający nawierzchnię ulicy. Nadleśniczy obserwował go przez
pewien czas z dużym zainteresowaniem, potem jednak zabłąkał się na jego twarzy pobłażliwy
uśmieszek i tam już pozostał. Dopiero gdy harcerz machnął kilkakrotnie ręką w prawo i w lewo,
jak gdyby dawał komuś jakieś znaki, jak to praktykuje się normalnie w miernictwie, uśmiech
zniknął, za to na czole pojawiły się zmarszczki. Pobiegł wzrokiem w kierunku, jaki wyznaczał
przyrząd. Nie dostrzegł nikogo. Wszędzie było widać jedynie pnie, gałęzie i liście.
Lenc wyprostował się, wyciągnął z torby gruby zeszyt i coś odnotował. Nadleśniczy sam
teraz popatrzył w rurkę. Przetarł naraz gwałtownie oczy, jak by im nie dowierzał. Po chwili
pochylił się jednak znowu. Ujrzał naprzeciw delikatnie zarysowany krzyżyk, którego środek
przylegał ściśle do wierzchołka trójkąta, wymalowanego na ustawionej gdzieś w głębi i wcale
stąd niewidocznej innej lasce harcerskiej.
Długo tam patrzył. Kiedy jednak skończył te obserwacje, twarz jego była taka jak zwykle:
oschła, surowa i nieprzystępna.
— Co wy tu naprawdę robicie? — odezwał się obojętnie. — Jakaś harcerska zabawa?
Lene, opanowany zazwyczaj harcerz, poczuł się trochę dotknięty tym posądzeniem.
--- Nie, to praca — odparł dość szorstko. — Wymierzamy tereny dokoła Niecki.
--- Aha, dokoła tego bagniska!... Prawdę mówiąc, szkoda na to waszego czasu. Inni
zrobili to wcześniej i na pewno o wiele dokładniej.
Lenc wyczuł w tych słowach lekceważenie i to ukłuło go do żywego. W technikum
uchodził za mistrza w takich robotach. Zdarzało się nawet niekiedy, że w precyzyjności obliczeń
przewyższał techników i inżynierów, którzy w swoim zawodzie pracowali od lat.
— O większej dokładności nie może być mowy — zaprzeczył stanowczo. — Moje
przyrządy są niezawodne.
— Które? Te?...
Lenc potwierdził skinieniem. Nadleśniczy obejrzał raz jeszcze wszystko i naraz parsknął
ś
miechem.
--- Proszę się na mnie nie gniewać, druhu, ale nie przesadzajmy — przemówił
protekcjonalnie. — Rozumiem: przyrządy zostały wykonane własnymi rękami. Można być z nich
dumnym, lecz nie mówmy tu o precyzji. Zresztą to obojętne — machnął ręką. — Chcecie,
mierzcie; wasza sprawa. Ale dziś już mogę wam podać wyniki. Na północ od błot aż do
Kalinianki teren idealnie równy...
--- Nie spotkałem jeszcze w żadnym polskim lesie idealnie równego terenu na tak wielkiej
przestrzeni!
--- Możliwe — głos nadleśniczego zabrzmiał zgrzytliwie i nieprzyjemnie. — Więksi
jednak fachowcy to stwierdzili i właśnie na tym terenie... Na wschodzie i zachodzie — podobnie.
Na południu zaś od tej Niecki, jak ją nazywacie, istnieje ponadto wzniesienie...
— Szerokości do trzystu metrów. Wał.
— Zgadza się, wał. Za nim zaś teren znów płaski, jak tu, pod naszymi nogami. Lecz
zawsze dużo wyższy od Niecki. Jeśli więc chodzi wam o wykrycie jakiejś zapadliny — spojrzał
nieznacznie na stojącego w pobliżu Karola --- wybijcie to sobie z głowy. Jak powiedziałem,
szkoda czasu i zużyjcie go raczej na konserwacje. Na tym na pewno się znacie.
Lenc otworzył usta, jak gdyby zamierzał coś dodać, ale rozmyślił się. Podszedł do swego
przyrządu, coś tam pokręcił, przechylił nieco lunetę i zaczął prowadzić dalej pomiary, nie
zwracając już na niego uwagi. Po chwili przysiadł na piętach, przeprowadzając szybko jakieś
obliczenia w zeszycie.
— No, chodźmy — odezwał się nadleśniczy, wyraźnie zaskoczony tą jego nagłą
obojętnością. — Gdzie reszta?
Karol bez słowa wysunął się naprzód i poprowadził przez gąszcz. Po kwadransie
rozjaśniło się, przed ich oczyma ukazała się szkółka. Nadleśniczy przyśpieszył kroku.
— A tam kto się włóczy? — wykrzyknął w złości. Długotrwałe niepogody i tu wycisnęły
swe piętno. Siewki wprawdzie podrosły, ale najwięcej skorzystały trawy i zielska, które rozrosły
się gdzieniegdzie tak bujnie, że zasłoniły wszystko. Właśnie w jednym z takich zachwaszczonych
zakątków widać było mundur harcerski, a obok dość już szeroką jaśniejszą plamę, świadczącą o
sumiennym pieleniu.
— Nie wyrywać! — nadleśniczy wpadł biegiem przez bramę i już nie krzyczał, lecz
ryczał, jak by ogarnęło go naraz szaleństwo. — Kto wam pozwolił dotykać siewek? Co, to ten
harcerz, który był u mnie?... — odetchnął ciężko i zwolnił kroku. — To by mi nigdy nie przyszło
do głowy! Jakże tak można, druhu? Przecież do pielenia potrzeba delikatnych rąk, potrzeba ludzi
z wielką praktyką!...
W głosie brzmiał wyrzut i skarga poruszonego do głębi i rozżalonego serdecznie
człowieka.
— Jakże tak można? — powtórzył już nieco spokojniej. — Jak można...
Pochylił się i nerwowo rozrzucał wyrwane chwasty. Natknął się na maleńką sosenkę, a
zaraz potem na drugą i trzecią. Twarz mu rozgorzała, a gdy się wyprostował, zdawało się, że za
chwilę ogarnie go furia.
— A więc stało się najgorsze... -— słowa grzęzły mu w gardle. — Zamordowali razem z
chwastami!... Fachowcy! Kamienie wam tłuc, a nie wchodzić do lasu...
Zatchnął się. Michał, zaskoczony początkowo tym niezwykłym wybuchem, dochodził do
siebie. Nie odczuł dziś tego zakłopotania jak wówczas, gdy spotkał się z nim po raz pierwszy.
Otworzył usta, aby przemówić, lecz uprzedził go Karol:
— Pan pozwoli, że wyjaśnimy...
— Nie pozwalam! — nadleśniczy odzyskał głos. — Nie mam .czasu. Proszę stąd
wychodzić natychmiast!
Po twarzy Karola przemknął nieznacznie bunt i coś w rodzaju wrogości. Zacisnął mocno
szczęki. Gdy je rozwarł, rozlał się na niej kamienny spokój i wielkie skupienie.
--- Pan powinien pozwolić — przemówił powoli, z naciskiem. — Jeśli wyrwano
niepotrzebnie te siewki, to sprawa karalna...
--- Tak, karalna! Sądowa sprawa!
--- A jeśli to sprawa sądowa, potrzebne jest dochodzenie. W dochodzeniu zaś nie tylko
prokurator ma prawo głosu, ale także obrona. Toteż pańskim obowiązkiem jest wysłuchać tego,
kogo pan tak ciężko oskarża. I to tutaj, na miejscu. Dopóki są świeże ślady.
Słowa Karola brzmiały sucho, urzędowo i beznamiętnie, i to chyba wywarło na
nadleśniczym największe wrażenie. Opuścił głowę i nie odpowiedział.
--- Mów — Karol zwrócił się do Michała, traktując tę ciszę jako przyzwolenie na
wyjaśnienia. — Dlaczego tu wszedłeś?
--- Bo to było moim obowiązkiem. Kontrolujemy las, sprawdzamy każdy zakątek,
staramy się odkryć nawet to, czego leśnicy nie mogą dojrzeć. Wszedłem więc także tutaj i
obejrzałem wszystko. W tym miejscu zobaczyłem wyjątkowo wysokie chwasty i cień. Zacząłem
rwać...
--- Leśna Drużyna — wtrącił Karol — ma wiele nagród i dyplomów za pielęgnację upraw
i szkółek.
--- Gdy oczyściłem częściowo teren — Michał mówił dalej coraz swobodniej, obserwując
nieznacznie milczącą postać nadleśniczego — uważnie przyjrzałem się siewkom. To nie był
przypadek, że te właśnie wyrwałem. Ja postanowiłem je wyrwać!
Nadleśniczy odrzucił głowę do tyłu, jakby ukąsił go giez.
— Tak, wyrwałem świadomie — potwierdził Michał z pośpiechem, zanim tamten zdążył
otworzyć usta. — I gdyby pan nie nadszedł, wyrwałbym pewnie jeszcze niejedną siewkę. Bo
mnie także dobro lasu leży na sercu. Na nich bowiem zadomowił się grzyb, który w ciągu kilku
miesięcy zniszczyłby całą szkółkę!
Michał zakończył twardo. Nadleśniczy rozwarł szeroko oczy. Przez chwilę stał jak
osłupiały. Naraz pochylił się gwałtownie ku ziemi, gorączkowym ruchem chwycił najbliższy
krzaczek i zaczął go dokładnie przeglądać.
— Jaki tu grzyb? — w głosie rozbrzmiało rozdrażnienie grożące lada chwila wybuchem.
— Co to za bujdy? Mnie się chce zamydlić oczy?
Michał już wrócił zupełnie do swego zwykłego pogodnego nastroju. Trochę tanecznym
ruchem podniósł z ziemi olbrzymie szkło powiększające, które w czasie patrolowania lasu
zawsze miał z sobą, przyłożył je do krzaczka, spojrzał, poprawił nieco i podniósł głowę.
— Nie ufaj oku, gdy masz szkło powiększające pod ręką — wypowiedział pogodnie
ułożoną niegdyś przez siebie sentencję. — O, proszę popatrzeć! Jest?... Jest! Oczywiście ta
wiedźma — zaraza wielożywna, Phytophtora omnivora, jak nazywają ją naukowcy. Że mała, po-
winniśmy się tylko cieszyć, gdyż uda się jeszcze ocalić resztę. Wlazła tu, bo chwasty
przysporzyły jej cienia, a ona nie cierpi słońca. Co zostało zaatakowane przez nią — należy
spalić, ziemię wynieść w bezpieczne miejsce, resztę siewek przewietrzyć. I wyrośnie znów
młody i zdrowy las. Zaprowadziłem więc tu tylko porządek. A pan rzucił się na mnie jak na
złoczyńcę.
Przemawiał coraz weselej, w ostatnich słowach przebijała nuta przyjacielskiego wyrzutu.
Nadleśniczy, jak się zdawało, nie słuchał, za to gorliwie przyglądał się Phytophtorze. Coś tam
poruszył paznokciem, wykruszył. I wreszcie skierował na Michała surowe, gniewne, prawie
wrogie spojrzenie.
— Prędzej mi włosy na dłoni wyrosną niż ktoś wykaże, że na tych siewkach znajduje się
jakiś szkodnik! — wybuchnął. — Trzeba się długo uczyć, młodzieńcze, aby stawiać takie
diagnozy. Za mało masz jeszcze lat!
--- Michał zna się dobrze na grzybach pasożytniczych — wtrącił Karol miękko. —
Zwłaszcza na tej zarazie. W lipcu pracował z profesorem...
--- Nic mnie nie obchodzi, co robił w lipcu! Za młody! Nie wolno dotykać tego, o czym
nie może się mieć żadnego pojęcia.
Michał nie lubił swarów i nawet w najbardziej kłopotliwych sytuacjach gotów był przykrą
sprawę obrócić w żart. Teraz jednak miał już tego wszystkiego dość. Zabolały go i zarzuty, i
gniewny ton, i lekceważenie, i niemożliwość jakiejkolwiek dyskusji. Właśnie w lipcu prowadził z
jednym z profesorów wyższych uczelni badania nad Phytophtorą w Złotej Puszczy i zyskał z jego
strony wielkie uznanie. Był więc pewny siebie. Zagrała też w nim dotknięta do żywego ambicja.
— Ja się nie znam na tym szkodniku? — uniósł się nagle. — Dobrze, jeśli pan uważa, że
popełniłem przestępstwo, proszę oddać sprawę do sądu! A że czasu jest niewiele, więc trzeba
będzie natychmiast przeprowadzić egzamin. Muszę uratować tę szkółkę, niezależnie od sądu!
Proszę zatem zwrócić się dziś jeszcze do Zarządu Lasów w Opolu, aby powołano specjalną
komisję. Taka sprawa nie może czekać.
Nadleśniczy wywinął wargi lekceważąco.
--- Phi, komisję! — w głosie rozbrzmiała drwina. — Nam nie są potrzebne żadne komisje.
Druh skończy wyższą uczelnię, przywiezie dyplom botanika albo inżyniera leśnika i wtedy
będziemy mogli dyskutować o Phytophtorze.
--- A wówczas nie będzie już nawet śladu z tej szkółki!
Nadleśniczy nagle osowiał.
— Na wszelki wypadek — bąknął niepewnie — wyślę te krzaczki do Instytutu
Leśnictwa...
— A zanim nadejdzie analiza, szkółka padnie, a zaraza zdąży się roznieść po okolicy. Pan
może czekać, ma pan bowiem jeszcze ważniejsze sprawy na głowie. Ja nie. Mam najwyżej dwa
tygodnie czasu i dlatego muszę domagać się egzaminu. I to natychmiast, dopóki w tym lesie nie
rozszaleje się śmierć. Dziś jeszcze złożę w tej sprawie podanie!
— Podanie?... Do kogo?
— Oczywiście drogą służbową: przez nadleśnictwo do Zarządu Lasów w Opolu.
Michał był bardzo zirytowany i podniecony. Nadleśniczy obserwował go przez pewien
czas z nie ukrywanym zdumieniem. Nie wiadomo, czy zaskoczyła go ta niezwykła propozycja,
czy pewność siebie tego miłego skądinąd harcerza, czy też może zrodził się w nim podświadomy
lęk, że jednak ma on słuszność i że na las może się zwalić nowe nieszczęście; w każdym razie
zmienił się bardzo po tym oświadczeniu. Zniknął nie tylko gniew, ale i widniejąca zazwyczaj na
tej wyrazistej twarzy surowość, a na ich miejscu pojawiła się bezradność nie wiedzącego co robić
człowieka.
--- Hm, podanie... — bąknął, aby coś tylko powiedzieć. — Ha, jeśli wpłynie urzędowo do
nadleśnictwa, przez dziennik...
--- Oczywiście przejdzie przez dziennik! — potwierdził Michał skwapliwie. — I numer
będzie. Sprawa urzędowa!
— Zgadza się, urzędowa... Zrozumiałe, trzeba nadać jej bieg. Ale to potrwa długo — w
oczach nadleśniczego rozbłysł niespodziewanie jakiś złośliwy chochlik. — Wiadomo, teraz
urlopy. Jeśli nawet powoła się komisję, to nie wcześniej niż w październiku.
Michał wzruszył ramionami.
— Trudno, poczekam — rzekł nadspodziewanie sucho i obojętnie. — Podanie złożę, a co
z tego wyniknie, nie moja sprawa.
Schylił się i podniósł jeden z nieszczęsnych krzaczków.
--- Ten zabiorę z sobą, abym i ja miał coś na swoją obronę --- dodał. --- A tamte dwa
należą do pana, jako dowody dla sądu.
Nadleśniczy zabrał je i skierował się w stronę bramy.
--- Chodźmy --- odzyskiwał powoli energię. --- Tej szkółki proszę więcej nie dotykać! I
takich robót nie prowadzić już nigdzie.
Zamknęli za sobą bramę. Karol wahał się chwilę, czy tu się pożegnać, czy też
poprowadzić do Czerskiego , aby i jego prace pokazać. Nie spodziewał się takich przykrości po
tej wizycie, z tak ostrym potraktowaniem przez leśnika nie spotkał się dotąd nigdy.
Nawet siewki nie usprawiedliwiały nieopanowanego wystąpienia, tym bardziej, że
Michał, Karol wierzył w to mocno, na pewno miał słuszność. A co będzie dalej? A nuż czegoś
się jeszcze dopatrzy?... „Ech, chyba skończyły się jego pretensje --- pocieszał się w duchu. --- A
zresztą.. Jeśli ma się palić, niech od razu zapali się wszystko! Nie warto rozdrabniać sprawy.”
Raz się zdecydowawszy, poprowadził śmiało na stanowisko, na którym Czerski z innym
harcerzem badał poziom wód gruntowych i glebę. Był przygotowany na wybuch, to jednak, co
teraz usłyszał, przeszło wszelkie jego oczekiwania. Na widok dołków, w które zapuszczano
jakieś dziwne przyrządy, nadleśniczy po prostu się wściekł. Wyjaśniano mu, że każdy dołek jest
zasypywany starannie, pokazywano mu miejsca, gdzie nawet najwprawniejsze oko nie
dostrzegłoby śladów poprzedniego kopania. Nic nie pomogło.
— Zwierzyna połamie przez was nogi! — krzyczał. — Przerwać natychmiast!
Karol dał za wygraną. Nie odzywał się, inni także milczeli. Wreszcie i nadleśniczy się
zmęczył.
— Od dziś żadnego kopania ani zaglądania do szkółek! — zakończył twardo. — Mierzyć
wam wolno, przeprowadzać naprawy również. Nic więcej. Jak więc chcecie: albo pogodzicie się
z tym, albo opuścicie moje tereny.
Gdy odszedł wreszcie, harcerze przez dłuższy czas trwali w zupełnym bezruchu.
— No cóż — Michał przerwał przygnębiającą ciszę — trzeba się stąd wynosić. Nie widzę
innego wyjścia... To nieużytek. Zmarnujemy zdrowie i nerwy, a przydadzą się one gdzie indziej.
Karol spojrzał na zegarek. Dochodziła dziesiąta.
— Mamy czas — rzekł biegnąc za jakimiś myślami. — Uciekać stąd? — nawiązał do
słów Michała. — Po takiej przeprawie chyba nie warto. Co najgorsze, za nami. Że to dziwny
człowiek, to pewne, ale właśnie dlatego należy pozostać. Trop harcerski wiedzie przecież nie
tylko przez pola i las; wiedzie on także do ludzkich serc. A w tym sercu jest tyle interesujących
zakamarków, że nie wolno nam się odsuwać, dopóki ich nie poznamy. Dziś wściekł się i to bez
powodu...
Zawahał się. Zawsze starannie kontrolował słowa i myśli.
--- Nie bez powodu! — zaprzeczył sam sobie. — On miał swoje powody, chociaż dla nas
są one błahe, a nawet krzywdzące. Wydaje mi się, że przeżył kiedyś jakąś wielką tragedię. Może
ktoś lekkomyślnie zniszczył mu las. A może nie tylko to... Że za tą dzisiejszą gburowatością
kryje się coś poważnego, to pewne. Chyba jednak nie niski poziom umysłu...
--- Głupi on nie jest — rozstrzygnął Michał krótko. — Rozmawiałem z nim długo. A poza
tym, gdy zobaczyłem go po raz pierwszy, miał w ręku książkę. I to nie byle jaką, bo
Hemingwaya!
Rozejrzał się triumfalnie, jakby obwieszczał o wielkim odkryciu.
--- Tak, moi drodzy --- dodał po chwili. --- Czytał prawdziwą powieść! A wśród leśników
nie jest to, niestety, zbyt częstym zjawiskiem.
--- Ale, że z niego gbur, nie może być wątpliwości --- wtrącił z niesmakiem Czerski. ---
Potrafi dopiec do żywego. Nie zdołałbym zachować się tak potulnie, jak dziś, gdybym nie był
harcerzem. Trudno z nim będzie wytrzymać. A nasza Niecka, jak na złość, leży całkowicie na
jego terenie. Ależ nieużytek, chyba przyjdzie się przed nim kryć! Porzucić jej przecież nie
można...
Zakłopotał się szczerze. Karol objął go zamyślonym spojrzeniem.
— Boję się, że możesz wpaść łatwo na błędny trop — rzekł. — Moim zdaniem nie jest to
człowiek, którego można osądzić z wyglądu. Zachował się gburowato, to fakt. Może to jednak
stan wyjątkowy, mający swoje przyczyny?... O jednej wspomniałem. Spróbujmy poszukać ich
więcej.
Popatrzył znów na zegarek.
— Czas na nas — zwrócił się do Michała. — Trzeba zaraz napisać podanie i zawieźć do
nadleśnictwa. A może się rozmyśliłeś?...
Michał poruszył się energicznie.
--- Kto, ja? — wykrzyknął czupurnie. — Miałbym się zlęknąć egzaminu? Musi się odbyć,
bo to nie tylko moja sprawa, ale całej drużyny! Sam jednak zawieź podanie — dodał, tracąc
szybko na dotychczasowej fantazji. — Nie mam ochoty przyglądać się tej smętnej twarzy
ponownie.
--- Dobrze — zgodził się Karol obojętnie. — A wy przyłączcie się tymczasem do Lenca
— rzekł do pozostałych harcerzy. — On ma bardzo pracowite zadanie. Pomoc jest mu potrzebna.
Koło Rudawki jest gęsty las...
G
dy przybyli do obozu, Michał zaraz zabrał się do pisania. Nie szło mu widocznie zbyt
składnie, gdyż minęło pół godziny, a on jeszcze nie wychodził z namiotu. Karol, robiący do tej
pory jakieś notatki w namiocie sąsiednim, zajrzał do niego i zdziwił się widząc, że wciąż macha
piórem, mimo że ma już gotowe dwa pełne arkusze.
— Piszesz poemat? — zażartował zaglądając przez ramię. — Podrzyj to wszystko. —
Potrzebne jest przecież tylko podanie.
Michał obraził się w pierwszej chwili, lecz po namyśle napisał pod jego dyktando.
Wspomniał krótko o odnalezieniu Phytophtory, o swych umiejętnościach i pracach
przeprowadzonych w Złotej Puszczy oraz o wątpliwościach nadleśniczego. Ponieważ poza tym
ogniskiem mogą znaleźć się w tej okolicy i inne, prosił o poddanie go komisyjnemu egzaminowi,
aby mógł swobodnie prowadzić poszukiwania i oddać tutejszym lasom jak największe usługi w
czasie swego krótkiego pobytu.
--- O, widzisz! — ucieszył się Karol, gdy padło ostatnie słowo. — Brzmi teraz i
urzędowo, i grzecznie. Ktokolwiek przeczyta, od razu zrozumie sens.
--- Może by dopisać u góry: „Bardzo pilne"? W urzędach ma to podobno duże znaczenie.
Tym razem Karol nie oponował. Gdy wszystko było gotowe, złożył podanie i wsunął je
do mapnika.
— Zajmij się spakowaniem obozu — rzekł. — Gdybym nie wrócił do trzeciej, nie czekaj
na mnie i przenieś go do Rudawki. Lencowi daj tylu ludzi, ilu potrzeba. Resztę przyłącz do
grupy saperskiej.
Michał popatrzył na niego w zakłopotaniu.
— Wysyłam cię na rzeź, a sam kryję się w kącie — mruknął. — O tej godzinie nic nie
załatwisz. Gotów cię jeszcze wyrzucić... Może byłoby lepiej, gdybym ja tam pojechał?
Karol zbagatelizował te jego skrupuły i wsiadł na rower. Wydawał się spokojny. Kiedy
znalazł się jednak na drodze, i jego zaczęły męczyć niedobre przeczucia. Rozumiał może nawet
lepiej niż Michał, że nie tylko pora nie była odpowiednia, ale i cała sprawa wyglądała dość
chwiejnie. „Tak czy owak — zadecydował — zajrzeć tam warto. Trop jest bardzo świeży, łatwiej
o najrozmaitsze szczegóły. Nie można się od niego odsunąć. Choćby nic z tego nie wyszło..."
Gdy znalazł się w nadleśnictwie, nie czuło się w nim najmniejszego wahania. Twarz była
pogodna jak zwykle, ruchy rozważne, jedynie kosmyk włosów, opadający mu tak chętnie na
czoło, ułożył się jakby nieco inaczej: trochę śmielej, odważniej, może nawet czupurnie.
Miły sekretarz, zobaczywszy go w drzwiach, uśmiechnął się uprzejmie, lecz zaraz
zmarkotniał.
--- Stary dziś w kiepskim humorze — poinformował półgłosem. — Czy druh ma pilną
sprawę? Może raczej poczekać do jutra?
--- Przywiozłem tylko podanie — odparł obojętnie Karol. — Sprawa jest bardzo pilna i
chciałbym dziś jeszcze otrzymać odpowiedź. Ale z nadleśniczym nie muszę się widzieć.
Sekretarz rozpogodził się, lecz gdy przejrzał pismo, na jego czole zarysowały się
zmarszczki.
— Ach, więc o to poszło!... — zafrasował się szczerze. — No, teraz rozumiem wszystko.
Musieliście mieć z nim ciężką przeprawę — dodał współczująco. — Gdy wrócił, wydał mi się
wzburzony jak nigdy.
Karol zbył jego obawy machnięciem ręki. Sekretarz popatrzył na niego spod oka i
pokręcił głową.
— W każdym razie przyjemnie tam chyba nie było — rzekł. — Znam go od dawna, a nie
widziałem, aby kiedykolwiek uniósł się w biurze. A dziś to się właśnie zdarzyło i akurat ja
padłem ofiarą... Chociaż — zastanowił się — coś mi się tutaj nie klei. Dlaczego was tak
wychwalał, jeśli tam się pokłócił z wami...
— Chwalił nas? Kiedy?
--- Właśnie po powrocie. Wie on coś o tym podaniu? Może lepiej zapomnieć o
wszystkim?
--- To ważna sprawa. Proszę mu zanieść. Zresztą jest uprzedzony.
Sekretarz już bez słowa podszedł do urzędniczki prowadzącej dziennik, zaczekał, aż
załatwi formalności, a potem udał się do sąsiedniego pokoju. Gdy po kilku minutach wrócił
stamtąd, wydawał się jakiś nieswój.
— Zaczynam go nie rozumieć — bąknął. — Przyznam się teraz szczerze — ożywił się.
— To podanie uważałem w duchu za dziecinadę, bo któż to słyszał, aby nadleśnictwo
egzaminowało harcerzy? Jeśli mimo to zaniosłem, to tylko dlatego, aby druhowi nie sprawić
przykrości. A ten potraktował je niezwykle poważnie. Przeczytał od razu, wypytał, kto je tu przy-
niósł, i łączy się teraz z Opolem. Kazał druhowi poczekać.
Karol podziękował i wyszedł na werandę, aby mu nie przeszkadzać. Było tu przyjemnie i
cicho. Popatrzył na rzeczkę płynącą tuż prawie przed domem, na kępy krzewów otulających ją z
obu stron, na przerzucony przez nią mostek. Wzrok pomknął dalej, drogą przecinającą niewielkie
pola uprawne. Była pusta, na końcu łączyła się z szosą. A jeszcze dalej rozciągał się las. Zataczał
szeroki łuk otaczając nadleśniczówkę jak wstęgą o trzech równoległych pasach,
zharmonizowanych wprawdzie z sobą, przyjemnych dla oka, lecz odcinających się od siebie
wyraźnie: ten przy ziemi był soczystozielony i składał się z trawy oraz drobnej krzewiny rosnącej
zwykle na skraju; środkowy, najszerszy, utkany ze smukłych sosnowych strzał, lśnił migotliwie
brązem wszelkich odcieni w zależności od oświetlenia i głębi. Natomiast górny, złożony
wyłącznie z koron, przedstawiał się mniej malowniczo, tracąc wiele na ostrości i linii: między
rzadkie gałęzie często wkradał się błękit nieba i osłabiał jego kontury.
Karol początkowo przyglądał się temu obrazowi dość obojętnie, widział bowiem w życiu
wiele podobnych, w miarę jednak jak patrzył, coś tam zaczęło coraz bardziej przyciągać jego
uwagę. Nie był to zwykły, mieszany las, tak pospolity na Opolszczyźnie i zaskakujący mile
różnorodnością gatunków i bogactwem podszycia. Przejeżdżał przez niego kilkakrotnie na
rowerze, lecz wtedy musiał czuwać nad kierownikiem; na wąskiej dróżce niepodobna było objąć
okiem całości. Teraz miał go przed sobą: proste i śmigłe pnie jak kolumny w jakiejś antycznej
ś
wiątyni, barwy zaś niekiedy tak mocne, że prawie nienaturalne. I dziwnie nienaturalne wy-
dawały się te skąpe korony...
Jakiś mocniejszy promień słońca przebił się przez szarą powłokę nieba i skoczył w bór.
Karol pochylił się nagle naprzód jak człowiek, którego niespodziewanie urzekło nie zauważone
dotąd, a zdumiewające zjawisko. Pod wpływem blasku strzały pokryły się złotem i mocniej
uwydatniły korony, które w tym momencie jakby zamarły, zrudziały, wydały się tylko kępami
usychającego igliwia. Jak na ściętych gałęziach, które mają spłonąć za chwilę w ogniu...
Karol wyprostował powoli zgarbione plecy. Odetchnął głęboko i cofał stopniowo wzrok.
Osunął go znowu na szosę, potem na zagony i rżyska, na mostek, przeskoczył rzeczkę i gdy
wreszcie znalazł się na werandzie, zaczął się błąkać niepewnie, jak gdyby zastanawiał się nad
czymś, szukał właściwych dróg. Naraz umknęło z niego wszelkie wahanie: śmiało zakręcił w
prawo i utknął w oknach budynku. Dwa pierwsze należały do biura, gdzie pracował sekretarz i
urzędnicy. Nie mieli rozległego widoku, przesłaniał go bez. Natomiast z dwóch następnych,
należących do pokoju nadleśniczego, można było patrzeć bez przeszkód. I z pewnością można
było z nich dostrzec to samo, co ze stopni werandy...
W korytarzu dały się słyszeć kroki. Wyszedł sekretarz.
— Proszę do środka — przemówił w zakłopotaniu. — Coś tam się dzieje. Zdaje się, że
ktoś z Opola chce koniecznie z druhem rozmawiać.
Przeprowadził Karola przez biuro i uchylił drzwi. Nadleśniczy stał przy oknie i spoglądał
w nie w zamyśleniu. Odwrócił się teraz powoli. Twarz miał ściągniętą, surową jak zwykle, lecz
nie wyczuwało się w niej ani złości, ani nawet najmniejszej oznaki niechęci. Na pozór była
obojętna. Za to w oczach czaiło się coś, czego dawniej nie było: ni to matowy blask, ni mgła
zasnuwająca spojrzenie, a może i jedno, i drugie.
„To chyba smutek... — zastanowił się Karol obserwując go czujnie. — Tak, to na pewno
smutek. Ciekawe... A więc ten człowiek podlega i takim uczuciom..."
Skłonił się lekko. Nadleśniczy wskazał mu bez słowa odłożoną słuchawkę i wyszedł.
Karol przybliżył się do aparatu. Poznał od razu głos inżyniera, który przyjmował go tak życzliwie
w Zarządzie Lasów w Opolu.
--- Co tam się u was dzieje? — padło niespokojne pytanie. — Pokłóciliście się z
nadleśniczym?
--- Ależ nie! Taka zawodowa sprzeczka o leśne szkodniki...
— Wiem, wiem! Opowiedziano mi wszystko. Jeśli tylko tyle, to rzeczywiście niegroźne.
W słuchawce zaszumiało lekko, jak gdyby kłoś tam głęboko odetchnął. Po chwili rozległ
się cichy śmiech.
--- Cieszę się, druhu, że tak na to patrzysz — mówił żartobliwie inżynier. — Że szum tam
musiał być nie lada, nie wątpię. Nie zażądalibyście bez powodu komisyjnego egzaminu, i do tego
na piśmie. Bardzo odważne jest to wystąpienie. Ten Michał zna się rzeczywiście dobrze na
Phytophtorze?
--- Zna.
--- To dla mnie najważniejsze — w głosie inżyniera rozbrzmiało zakłopotanie. —
Rozumiesz, druhu... Byłoby chyba nam wszystkim nieprzyjemnie, gdyby egzamin nie wypadł
pomyślnie. Przecież to jeszcze bardzo młody człowiek.
— Egzamin wypadnie pomyślnie. Po drugiej stronie zaległa cisza. Dało się słyszeć nie-
wyraźne chrząknięcie.
— No dobrze, egzamin będzie — odezwał się znowu inżynier. — Po tym, co słyszałem
od druha Kowalskiego, muszę ufać słowom komendanta Leśnej Drużyny. Zresztą i nadleśniczy
popiera gorąco wasze podanie, chociaż, jak na nasze leśne stosunki, jest ono dość osobliwe... Nie
domyślasz się, druhu, dlaczego mu tak na tym zależy? O ile go znam, a znam go dobrze, należy
wykluczyć z rozumowania chęć wykazania Michałowi nieuctwa czy też podrażnioną ambicję.
--- Też jestem tego zdania — przyświadczył Karol spokojnie. — Sądzę, że on lęka się
jednak tej Phytophtory. Możemy przecież mieć rację.
--- Możecie. Rozpoznanie szkodnika w początkach zawsze jest trudne. Jednego tylko
jeszcze nie mogę zrozumieć: po co mu potrzebny egzamin?
— Aby ułatwić nam pracę, jeśli rzeczywiście się na tym znamy. Bo któż teraz szybciej
zapobiegnie zarazie niż my? A gdy się ona rozwinie, może być już za późno.
W słuchawce rozległo się pełne zdumienia gwizdnięcie.
— Ho, ho, ho!... — inżynier mruczał, jakby pragnął zyskać na czasie. — Okazuje się, że
stary umie być przewidujący. Istotnie musiałby długo czekać na pomoc, bo zewsząd mamy
alarmy... Z tego jednak, co słyszę, mogę wnioskować, że obserwujecie go uważnie. To dobrze;
nie jest on taki zły, na jakiego wygląda. Powiem nawet więcej: ma złote serce. Sam widziałem,
jak płakał, gdy tuż przed nim dogorywała ciężko zraniona sarna. To taki leśnik, który by
najchętniej ogrodził las murem, nie zezwolił na wycięcie jednego drzewa i nie dopuścił nikogo
do środka!
Karol skupił się w sobie i słuchał w coraz większym napięciu. Nie poruszył się nawet,
mimo że inżynier zrobił przerwę, jak gdyby spodziewał się z jego strony jakiegoś pytania.
--- No cóż, kończmy rozmowę — usłyszał znów jego głos. — Pewnie nadleśniczy jest w
pokoju, że druh wypowiada się tak oględnie?
— Nie, nie ma go.
— Wyszedł?... Ładnie to z jego strony. Przyznam się, że kiedy indziej zabilibyście mi
klina takim podaniem. Dziś, na szczęście, nie mam żadnych kłopotów. W przejeździe na urlop
zatrzymał się u mnie na kilka dni specjalista od pasożytów leśnych, profesor wyższej uczelni.
Zabiorę go z sobą jako członka komisji. Niech Michał dobrze się zastanowi!
W ostatnim zdaniu więcej było wesołości aniżeli pogróżki. Inżynier powiedział jeszcze
kilka uprzejmych słów i odłożył słuchawkę. Karol zrobił to samo. Podszedł do drzwi,
zamierzając opuścić pokój. Naprzeciw ukazał się nadleśniczy. Powstrzymał go gestem i zajął
swoje miejsce za biurkiem.
— Proszę powiedzieć swemu zastępcy — przemówił swym suchym, zwyczajnym tonem
— że egzamin odbędzie się jutro o dziewiątej. Zaraz po załatwieniu interesantów.
Karol skłonił się i podziękował za szybkie załatwienie podania.
— Drobiazg... — mruknął nadleśniczy nieporadnie, tracąc nagle całą swą sztywność. —
Czy jednak ten Michał — w głosie nieoczekiwanie rozbrzmiała troska — nie sprawi nam
zawodu?... Czy rzeczywiście on dużo umie? Przecież będzie egzaminował profesor wyższej
uczelni.
„To na pewno troska! — ucieszył się Karol w duchu. — Ale o co on się właściwie
martwi? Może o siebie? Że nasze dość dziwne podanie potraktował poważnie i że to może go
skompromitować wobec Zarządu Lasów... Nie, to przypuszczenie należy wykluczyć! Gdyby ten
moment grał rolę, inżynier by go powstrzymał. A więc o Michała... Prawdopodobne. Wygląda na
to, że mniej mu w tej chwili idzie nawet o las. Boi się po prostu, że chłopak może najeść się
wstydu..."
Spojrzał w okno i utkwił wzrok w ścianie lasu, która z tego miejsca była doskonale
widoczna.
— Dużo on umie — odparł z namysłem. — I na pewno nam — starannie podkreślił
ostatnie słowo — nie sprawi zawodu. Przeczytał chyba wszystkie książki z tej dziedziny, a przy
tym poznał pasożyty praktycznie, w lesie... A tam co się wdarło? — zmienił temat i wskazał
głową na widoczne w dali zrudziałe korony. — Czyżby osnuja gwiaździsta?
Nadleśniczy odwrócił się na pięcie i popatrzył w tym samym kierunku. Po twarzy
przemknęło nagłe wzburzenie.
--- Osnuja także — odparł chropawo. — Przede wszystkim jednak borecznik-sosnowiec.
On to usiłuje uśmiercić ten las.
--- I nie ma żadnej nadziei?
Nadleśniczy wzruszył ramionami jakby w nagłym przypływie złości.
— Nadzieja jeszcze jest — rzekł jakoś bezbarwnie — choć tak nikła jak nitka pajęcza.
Użyliśmy wszelkich sposobów, opyliliśmy z samolotów już po raz trzeci. Teraz wóz albo
przewóz: drzewa odżyją lub pod siekierami zamienią się w drewno.
„Aha, tu go boli! — Karol odnotował błyskawicznie pamięci. — Rzeczywiście można
stracić nerwy. Widok z tego okna jest straszny..."
Skłonił się, zamierzając opuścić gabinet.
— Chwileczkę, chwileczkę, druhu! — nadleśniczy wrócił się szybko. — Zdaje się, że
przeprowadzacie s i ę dziś do Rudawki?
--- Tak.
--- Ładna wieś. Otoczona mieszanymi, gęstymi lasami...
--- Urwał i nie dokończył. Na pewno chciał coś jeszcze powiedzieć.
--- Może ma pan dla nas jakieś zlecenie? — podpowiedział Karol usłużnie.
--- Nie... Drobiazg... Ile tam dni zamierzacie pozostać?
--- Dwa albo trzy.
Nadleśniczy, wpatrujący się dotąd w jakiś dokument rozłożony na biurku, oderwał
nareszcie od niego oczy i podniósł głowę. Był znowu chłodny jak zwykle.
— Jeśli tylko tyle — rzekł obojętnie — możemy poczekać. Nic poważnego... Proszę więc
pamiętać: jutro o
dziewiątej rozpoczynamy egzamin.
Z nadleśnictwa Karol udał się do położonego o kilometr dalej pocztowego urzędu. Co
kilka dni wysyłał szczegółowy raport do druha Kowalskiego, a że ostatnie godziny obfitowały w
wyjątkowo interesujące wypadki, postanowił spisać je na gorąco. Usiadł więc w poczekalni i
zaczął wyciągać z mapnika notatnik. „Co on właściwie miał na myśli wspominając o Rudawce?
— zastanowił się nagle. — Że jest otoczona gęstymi lasami, to przecież wiemy. Ale dlaczego tak
wyraźnie podkreślił to słowo? I dlaczego urwał w połowie zdania?..."
Wyjął pióro z kieszeni, rozłożył notatnik i pochylił się nad stołem. „Mieszanymi, gęstymi
lasami... — wrócił znowu myślą do ostatniej rozmowy. — Ten człowiek nie lubi nadmiaru słów.
A tu powiedział i gęstymi, i mieszanymi. Jak na niego, stanowczo za dużo. Czyżby miały one
jakieś szczególne znaczenie?..."
Do pustej do tej pory poczekalni ktoś wszedł. Karol uniósł nieznacznie głowę. Ku swemu
wielkiemu zdziwieniu zobaczył Kurta. Ten także go dostrzegł natychmiast, lecz zamiast
powitania zacisnął tylko szczęki i wyprostował się hardo. W oczach rozbłysła nietajona
nienawiść.
Kołacz weselny
K
iedy Karol odjechał do nadleśnictwa, Michał raz jeszcze przejrzał swój niedokończony
rękopis, pokiwał nad nim głową z rozrzewnieniem, westchnął ciężko i wreszcie z gestem
rozpaczy podarł go na drobne kawałki.
— Kiep z niego — rzekł do Stefana, pełniącego dziś wartę. — Z tamtym podaniem
nadleśniczy wyleje go na pysk i wszystko przepadnie. A gdybym ja to zawiózł, już bym
dopilnował, aby przeszło przez dziennik. Musiałby go przeczytać. A gdyby się nad nim nie roz-
czulił, zażądałbym przesłania go do Opola. Tam ludzie mają miększe serca. Użaliliby się,
zapłakali nad moim losem i musieliby dopuścić do egzaminu!...
Gaworząc tak to do siebie, to do wartownika, równocześnie zwijał z wielką wprawą
obozowisko. Plecaki ustawił z boku, pod sznur, jak harcerzy na zbiórce, powyciągał gumowe
poduszki i materace, wypuścił z nich powietrze, zebrał naczynia, wreszcie zrolował koce.
— Niech sobie chłopaki trochę dzisiaj odpoczną — westchnął uradowany, że robota idzie
nadzwyczaj szybko i sprawnie. — Przeżyli sporo. Trzeba mieć takie nerw y jak my — mrugnął
okiem porozumiewawczo do Stefana — aby nic sobie z tego nie robić... Ale i ty także nie
próżnuj! — pognał go zaraz ostro.
Skończyli z tamtym, z kolei zabrali się do namiotów. Zwalili pierwszy, gdy naraz Michał
uniósł raptownie głowę.
— Oho — wykrzyknął wesoło — otrzymujemy posiłki! Spójrz, jak pędzi do nas jakaś
dzierlatka!
Rzeczywiście na skraju wsi ukazał się rower, a na im postać dziewczęca. Zboczyła
właśnie z drogi na ścieżkę prowadzącą do harcerskiego obozu. Michał, obserwując ją bacznie,
zatarł ręce z jakiejś wewnętrznej uciechy.
— Poznajesz? — uradował się głośno. Stefan skinął głową z wrodzoną Mazurowi
powagą.
--- Poznaję — potwierdził. — To ta dziewczyna spod Grunwaldu. Urbankówna.
--- Oczywiście ona! — rozpromienił się Michał. — Zaczynam wierzyć, że ten źle zaczęty
dzień doskonale się skończy. Musimy przecież odnieść wreszcie jakieś zwycięstwo!
Nie zdążył wyjaśnić, na czym ma ono polegać, dziewczyna bowiem była tuż, a w chwilę
później zeskoczyła zręcznie na ziemię. Michał usłużnie odstawił rower, pozdrowił i mocno
uścisnął jej rękę.
— No, nareszcie! — zaczął raźnie wywijać językiem. — My tu martwimy się, płaczemy z
rozpaczy, wysyłamy Karola do Wilkowa, a panna Zosia nic, tylko szykuje się do wyjazdu. Kurt i
Kurt! Rozumiem, chłopak niebrzydki. Ale czy to między nami brak takich? A czy nie ma
piękniejszych? Proszę choćby popatrzeć na mnie!
Wyprostował się dumnie, z wdziękiem przechylił głowę, ujął się pod boki, wyprężył
pierś. Istotnie było mu z tym wszystkim do twarzy. Dziewczyna, zaskoczona początkowo tym
nieoczekiwanym przyjęciem, rozbawiła się szybko. Oczy rozbłysły jej filuternie, zaczęła się
ś
miać.
--- Przyjechałabym dawno, gdybym wiedziała, że tak za mną tęsknicie — przemówiła
swobodnie. — Ale od kogo miałam się o tym dowiedzieć? Od Karola? On mówił o wszystkim,
tylko nie o tym. Powinniście mieć do niego pretensje.
--- No, dam ja mu, kiedy wróci! Pewnie nawet ukłonów od nas nie przekazał?
Dziewczyna załamała ręce w tragicznym geście.
--- Nie przekazał! — westchnęła. — A pan, panie Michale, chyba polecił powiedzieć mi
coś szczególnie miłego?
--- Oczywiście! — Michał przytaknął gorliwie. — Ale tego „pana" można opuścić —
przyzwolił łaskawie. — Jestem człowiekiem poważnym, to prawda, i nie poufalę się z każdym,
lecz tak miły gość może nazywać mnie po imieniu.
— Wobec tego nie będę dłużna. Co prawda — jestem dorosła, nie spoufalam się z
każdym, ale tak przystojny harcerz, który okazuje mi tyle serca, maże po prostu nazywać mnie
Zośką.
Zaczęli bawić się świetnie. Naraz Michał zerknął na zegarek i niespodziewanie przybrał
marsową minę.
— Cywile, nie przeszkadzać w zajęciach służbowych! — warknął. — Za pół godziny
obiad. Do tego czasu wszystko musi być uprzątnięte!
Dziewczyna nie wzięła tych słów zbyt poważnie i z zaciekawieniem zaczęła się rozglądać
po obozie. Tam, pod Grunwaldem, widziała namioty i panujący dokoła nich wzorowy porządek;
tu wszystko było już przygotowane do popołudniowego transportu, toteż pytaniom nie było
końca, a że obaj harcerze wyjaśniali jej chętnie, więc praca nie posunęła się ani na krok. Zosia
obserwowała ich nieznacznie, na jej twarzy błąkał się coraz swawolniejszy uśmieszek. Zdawało
się, że waży coś w myślach, że trzyma jakiś kawał w zanadrzu. I nagle wyprostowała się
energicznie, ujęła pod boki i rzuciła na nich groźne spojrzenie.
— Ach, wy gaduły, wagabundy, wałkonie! — zaterkotała jak rozpędzona maszyna. — Do
roboty, próżniaki. Zakasać natychmiast rękawy i uprzątnąć szybko. Obiad za pół godziny!
Michał na chwilę oniemiał.
— No, no... — wybełkotał wreszcie. — Głosik niczego... Stefku — odzyskiwał powoli
humor — czy kobiety mają prawo nam rozkazywać?
Stefan, słynący w Leśnej Drużynie z najlepszej znajomości przepisów prawnych, przyjął
to pytanie z konieczną w tej sytuacji rozwagą.
--- Nic sobie nie przypominam w tej sprawie... — oświadczył ostrożnie. — Nie... z
pewnością nie ma żadnego przepisu.
--- Ha, jeśli nie wyczytałeś, że tego nie wolno, to znaczy, że wolno. Zgoda, przyjmujemy
komendę. Oczywiście tylko chwilowo. Ze względu na szczególne warunki.
--- A na stałe się nie zgodzicie? — wtrąciła Zośka zaczepnie.
Michał uśmiechnął się chytrze.
--- Stefku — odwołał się znowu do znawcy, — co na ten temat mówią regulaminy?
--- Do męskich drużyn dziewcząt przyjmować nie wolno.
Michał rozłożył ręce bezradnie.
— Widzisz, nie wolno — westchnął. — Ale jakąś radę znajdziemy... O, już mam!
Założysz sobie żeńską drużynę!
Rozbawili się na dobre, lecz Zośka nie pozwoliła im dalej marnować czasu. I zaraz można
było dostrzec, że nie tylko umie obracać dzielnie językiem, ale i jej ręce potrafią poruszać się
zręcznie. Rozkazując, sama także nie próżnowała. W kwadrans zaś później, gdy wszystkie
namioty już zdjęto i wyrównano teren, rozejrzała się, poszukując nowego zajęcia. Dostrzegła
koce.
--- Wytrzepać! — zarządziła natychmiast.
--- Nie nasza sprawa! — zastrzegł się Michał stanowczo. — To każdy robi sam.
— Chyba jednak jest coś o uczynności w waszych harcerskich prawach?
Michał westchnął ciężko.
— Nie zniósłbym takiej komendy, gdybym miał ją stałe w obozie — burknął. — Nie dość
jej roboty, zaczyna wypominać mi regulamin. Oczywiście, uczynność obowiązuje... A że tamtych
wciąż nie ma...
Westchnął raz jeszcze, lecz odtąd spełniał potulnie wszelkie rozkazy. Wytrzepali koce,
ułożyli wszystko jak na paradzie i zaczęli podmiatać.
— O, idą nareszcie! — Michał odetchnął- uszczęśliwiony na widok wysuwającej się z
lasu drużyny. — Pora obiadowa! — zbuntował się nagle. — Do trzeciej nie ruszę palcem!
Zosia rozejrzała się po spakowanych bagażach.
— Obiad?... — przemówiła niepewnie. — A co będą jedli?
Michał dumnie wyprężył pierś.
— Kto pracuje, z głodu nie umrze — rzekł. — Ucztujemy dzisiaj na koszt mieszkańców
Ś
wierkowa! Skąpy to naród, ci Opolanie, nie znajdziesz tu gościnności jak na Mazurach czy
Warmii. Dziś jednak, gdy nas zaprosili do siebie, wystąpią chyba z przepychem.
Zosia poczuła się dotknięta w swych opolskich uczuciach tą nie ukrywaną
uszczypliwością.
— A cóż to — palnęła naraz mówkę — chciałbyś, aby otwierać drzwi dla lada
przybłędów? My nie tacy. Gdy widzą cię po raz pierwszy, odpowiedzą tylko na pytanie, bo
grzeczni. Ale gdy cię dobrze poznają, a zwłaszcza, gdy im przypadniesz do serca, to nie tylko cię
przyjmą chętnie i ugoszczą, lecz i kołacz ci przyślą. A wiesz, co to jest kołacz?
Ujęła się pod boki jak rozgniewana kumoszka i popatrzyła na niego z góry. Michał ze
zdumienia szeroko otworzył oczy. Chciał coś odpowiedzieć, ale nie zdążył.
--- Kołacz, widzisz, to placek — zagrzmiała znowu.— Tak smaczny i słodki, że się
rozpływa w ustach. A jakie na nim kruszonki! Nie jest to jednak zwyczajny placek. Kto go
otrzyma, to tak samo, jakby dostał uroczyste zaproszenie na ślub...
--- Na ślub? — Michałowi udało się wpaść jej nareszcie w słowa. — Oczywiście ty mi go
przyślesz?
--- Nie przyślę! — odparła gniewnie, chociaż oczy jej rozbłysły zalotnie.
Musieli przerwać te pogwarki, drużyna bowiem już wkraczała na plac obozowy. Poranne
przejścia wycisnęły na wszystkich piętno: nie czuło się zwykłej w takich okazjach beztroski.
Obecność gościa pogłębiła jeszcze panującą w szeregach ciszę, lecz zły nastrój uległ natychmiast
zmianie. Oczywiście do tego przyczynił się Michał. Zaprezentował dziewczynę po swojemu, z
humorem, a że ona nie lubiła być dłużna, więc zaszumiało jak w ulu i kłopoty ulatywały szybko z
pamięci. Ruszyli zresztą zaraz ku wsi.
— Ciekawa jestem — Zosia zerknęła na idącego obok Michała — czy i dla mnie znajdzie
się miejsce przy stole?
Wywinął wargi w geście pełnym zakłopotania i wątpliwości.
--- Z tym może być kłopot — mruknął zafrasowany. — Widzisz, to jest tak: u nas, na
Opolszczyźnie, nie otwiera się drzwi dla lada przybłędy... Musimy człowieka najpierw poznać, a
dopiero gdy nam przypadnie do serca...
--- Nie błaznuj — przerwała mu w złości. — Obejdę się bez was!
--- O co ci chodzi? — Michał zrobił niewinną minę. — Domyślam się, że masz tu jakichś
znajomych. Ale my, Opolanie...
--- Przestań! Co z ciebie za Opolanin?
— Otóż my, Opolanie — Michał wcale się nie zraził okazaną mu nieufnością — umiemy
się opiekować kobietą. Jesteś naszym gościem i do nikogo nie pójdziesz. A że nam przypadłaś do
serca — mówił coraz powolniej — więc może i kołacz dostaniesz.
— Przecież wesela tu nie ma...
— Ale będzie. I kołacz będzie! Upieczono go w tajemnicy, aby zrobić nam
niespodziankę. O tym — sza, bo my nic jeszcze nie wiemy! Podobno olbrzymi. Wystarczy dla
całej drużyny!
Michał spojrzał triumfująco na Zosię.
— A wiesz, co to jest kołacz? — ciągnął ze wzrastającą wciąż werwą. — To nawet
więcej niż drukowane zaproszenie na ślub. To oznaka wielkiej przyjaźni. Polubili nas tutaj
ludzie!
Dziewczyna nic nie odpowiedziała. Stała się naraz jakaś nieswoja, spłoszona,
dotychczasowa wesołość zniknęła bez śladu. Michał ujął ją delikatnie za ramię.
— Ech, Zosiu, nie bierz mi tego za złe — przemówił serdecznie. — Przecież to tylko
ż
arty.
Uśmiechnął się. Ona też mu wprawdzie odpłaciła uśmiechem, lecz nie przerwała
milczenia. I później nie mówiła wiele, odzywając się tylko wówczas, gdy ją ktoś o coś zapytał.
Przy stole zresztą to nie raziło. Gwar był ogromny, zebrało się bowiem sporo młodzieży i
starszych. Pracowita, oszczędna, rozbudowująca się wspaniale opolska wieś wystąpiła tym razem
nadspodziewanie gościnnie. Michał niewątpliwie miał słuszność: polubili ich wszyscy. Nie
szczędzono więc im niczego, a uczynne ręce podsuwały coraz to nowe przysmaki. I wreszcie,
wniesiony uroczyście, pojawił się kołacz. Michał podniósł się z miejsca. Podziękował tak
pięknie, że takiego przemówienia mógł mu pozazdrościć najlepszy mówca.
— Na wesele przyjedziemy — kończył już bardzo wesoło. — Zagramy i zaśpiewamy tak,
ż
e o tym ślubie będzie się opowiadało przez lata. Nie tylko tutaj, na Opolszczyźnie, ale i na
Mazurach. I w całej Polsce...
Byłby jeszcze coś pewnie powiedział, lecz naraz w izbie zaszło coś niezwykłego. Oto
Zosia, usuwająca się dotąd w cień, zerwała się nagle, zasłoniła chusteczką oczy i wybiegła z
pokoju.
— Co się jej stało? — rozległy się niespokojne pytania. — Dlaczego uciekła?... Dlaczego
płacze?
Ogarnęło wszystkich wzburzenie. Wymieniano uwagi, domysły, padały na drzwi
rozgorączkowane spojrzenia. Ukazała się w nich wreszcie starsza kobieta, która przedtem wyszła
tuż za dziewczyną.
— Biedne dziecko — westchnęła siadając na krześle. — Je tu z nami, a równocześnie
nasłuchuje, przygląda się, widzi jak się weselimy, jak nam tutaj przyjemnie... A przecież ona ma
to wszystko porzucić wkrótce. Nie jest znów taka młoda, rozumie wiele. Głupi ten Urbanek, oj
głupi!... Chce jechać do starszej córki, to jego sprawa. Ale po co ciągnie te dzieci? Najstarszy syn
pozostaje na gospodarce. Mógłby je wszystkie utrzymać...
Michał poruszył się, jakby zamierzał wyjść.
— Proszę tymczasem jej nie przeszkadzać — powstrzymała go. — Beczy dzieciak, niech
się wybeczy. Musi przegryźć w sobie ten żal. Coś w niej się załamało, roztargały się jakieś
struny... I chyba biedna już odtąd będzie. A najbiedniejsza, kiedy znajdzie się w Niemczech...
Zamyśliła się nad czymś, usta zacisnęły się w jakimś bolesnym grymasie. Musiała
przeżyć niejedno, świadczyła o tym zorana zmarszczkami, jakby zastygła w bólu, bezkrwista
twarz. Michał popatrzył na nią z uwagą i powoli przesunął wzrok dalej. Milczeli wszyscy. Spoj-
rzał na zegarek: za kwadrans trzecia.
— Na nas, niestety, czas — odezwał się cicho, nie chcąc zamącać tej smutnej chwili. —
Raz jeszcze dziękujemy serdecznie za wszystko...
Wynieśli się bez hałasu. Za nimi, tak samo bezszelestnie, wysunęli się inni. Młodzież
miejscowa pomieszała się z harcerzami i odprowadziła ich do obozu. Zły nastrój mijał. Było
ciepło, na niebie zamiast niedawnej szarości pojawiało się coraz więcej błękitu, słońce zsyłało na
ziemię coraz złocistsze blaski. Pojaśniały lasy, pola i domy, wszędzie zrobiło się jakoś weselej.
Na miejscu dawnego obozu często słyszało się teraz śmiech.
--- Odjedziecie i zapomnicie — przekomarzała się z Czerskim jakaś dziewczyna. —
Takie włóczęgi nigdzie nie lubią zagrzewać miejsca.
--- Bo obecnie jest lato. Co innego — pod zimę. Świerków wieś gospodarna, węgla jej nie
zabraknie. Kto wie, może przyjedziemy się ogrzać.
Zanosiło się na dłuższą pogawędkę, inni bowiem też zaczęli wtrącać swoje trzy grosze do
tej rozmowy, więc Michał musiał ją w końcu przerwać. Zarządził zbiórkę, na cześć miłych gości
zorganizował owację, a potem grupę za grupą odsyłał w las. Na miejscu pozostali tylko Stefan i
Waldek, którzy mieli mu pomóc w przetransportowaniu obozu.
Goście zaczęli się żegnać.
— Do zobaczenia na weselu! — wykrzyknął jakiś młodzian. — Dopilnujcie tylko, aby
wasz drużynowy nie zniknął jak dziś.
Michał wytłumaczył wprawdzie jego nieobecność zaraz na początku biesiady, lecz mimo
to wspominano go często. Michała lubiano powszechnie; Karola tu szanowano za jego rozwagę i
opanowanie, co na Opolszczyźnie cenione jest bardzo wysoko.
Odszedł ostatni gość, Waldek i Stefan zaczęli załadowywać rowery. Michał westchnął
przesadnie.
--- Skaranie Boskie z takim komendantem obozu! — mruknął. — Nie tylko sam znika,
lecz porywa nam jeszcze rower. A ty męcz się, człowieku!
--- Widocznie nadleśniczy zaprosił go do siebie na obiad — wtrącił Stefan niewinnie. —
Czuję, że nie sprawdziły się twe przepowiednie. Szykuj się do egzaminu na jutro!
--- Phi, egzamin! Nie o niego mi idzie, lecz o Karola. A nuż coś tam się stało?... Z tym
nadleśniczym nigdy nic nie wiadomo.
Zasępił się, jak gdyby rzeczywiście obawiał się jakiegoś nieszczęścia. Prawdę mówiąc,
mniej mu szło o Karola niż o los jego podania. „Przyjęto, czy nie przyjęto? — próbował
odgadnąć. — Dlaczego on ciągle nie wraca? Czyżby pojechał wprost do Opola? Może istotnie w
nadleśnictwie nie chciano z nim wcale rozmawiać?..."
Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym większe ogarniało go rozdrażnienie. Dopiero teraz
zaczął dostrzegać, że sprawa nie była prosta, jego skory do żartu umysł odkrył w niej nawet
pewne cechy śmieszności. I zląkł się naraz, że tym wystąpieniem może okryć niesławą całą
drużynę. „Całe szczęście — odetchnął, — że Karol nie chciał zabrać mojego pisma... To drugie
było poważne w treści. Nie, wyśmiać nie mogą! — uspokoił się znacznie. — Co najwyżej
odmówią. Karol jest zresztą zbyt ostrożny, nie palnie głupstwa. Zresztą i ten nadleśniczy nie
wydaje mi się taki ostatni... Jeśli nawet nic z tego nie wyjdzie, rozgłosu chyba nie zrobi. Czegoś
mu brak, to niewątpliwe, lecz z rozumem na bakier nie jest. Nie czytałby przecież powieści..."
Pomachał wesoło ręką, Stefan i Waldek bowiem odjeżdżali z pierwszym transportem.
Popatrzył za nimi, dopóki nie zniknęli w lesie, potem rozłożył koc i wyciągnął się na nim
wygodnie. Nie miał nic do roboty. Utkwił wzrok w domu, w którym jedli niedawno obiad.
Przypomniała mu się Zosia. „Siedzi tam pewnie jeszcze i chlipie — przyszło mu na myśl. —-
Biedne dziewczynisko, jak słusznie powiedziała ta starsza kobieta... Dotychczas widziała tylko
dobre strony podróży, Kurt podsycał nieustannie marzenia; dziś spostrzegła, że z tej podróży nie
ma powrotu, że nas porzuca na zawsze. Dziecko przemieniło się w myślącą dziewczynę. Ale
dlaczego stało się to tak nagle, właśnie przy tym obiedzie?... Ech, chyba nie tak znów nagle —
myśli zaczęły się plątać.. — Pewnie Karol też maczał w tym pałce. Był przecież u Urbanków,
niewątpliwie z nią także rozmawiał. A on, gdy chce, umie przekonać... Zresztą i inni mogli dodać
to i owo, gromadziło się wszystko. Trzeba było tylko lontu, aby wybuchło..."
Zaplątał się ostatecznie. Coś wyczuwał, uzasadnienie jednak nie było łatwe. Rozgniewał
się sam na siebie, doszedł bowiem do wniosku, że jego „główka" nie pracuje normalnie, i pewnie
byłby zaczął rozważania od nowa, lecz właśnie co innego zajęło jego uwagę. Przy domu, który
obserwował, uchyliła się furtka i ukazała się Zosia. Odwróciła się na chwilę, jakby się tam z kimś
jeszcze żegnała, a potem, skierowała się wprost do obozu. „Oczywiście musi tu przyjść —
uradował się w duchu. — Rower jest tu. Bez niego do Wilkowa nie wróci..."
Powitał ją wesoło, jak gdyby nic się nie stało, nie podtrzymała jednak rozmowy. Oczy
miała podkrążone, ślady łez znać było jeszcze na twarzy. Podeszła do roweru i przez chwilę
spoglądała na niego w milczeniu.
— Część pakunków zabrano już do Rudawki? — odezwała się wreszcie.
Michał wyczuł intuicyjnie, że nie należy więcej próbować żartów. Za dużo było w niej
smutku.
— Tak — odparł rzeczowo. — Pojechał tam Waldek i Stefan.
— Dawno?
— Nie upłynęło chyba jeszcze dziesięć minut. Zastanowiła się nad czymś.
--- Tak, powinnam zdążyć... — rzekła, kończąc jakąś ukrytą myśl. — Zarzuć mi na rower
kilka pakunków — zwróciła się do Michała. — Podwiozę.
--- Ech, to nie dla ciebie robota... Damy sobie z tym radę.
--- Nie marudź! — ofuknęła go szorstko. — Ładuj, bez obaw — głos jej złagodniał. —
Umiem jeździć z bagażem.
Nie przeciwstawiał się dalej. Nałożył trochę, lecz gdy po raz drugi go ofuknęła, dokładał
dotąd, dopóki sama nie uznała, że dość. Nie odzywał się teraz wcale. Dopiero gdy miała nacisnąć
pedał, zdobył się na krótkie pytanie:
--- Co mam powiedzieć Karolowi?
--- Nic! Nie... — zawahała się nagle. — Powiedz mu, że się z nim jeszcze zobaczę...
Wydawało mu się, że jakiś spazm zdusił jej gardło, nie był tego jednakże pewien, gdyż
ostatnie słowa mógł także osłabić pęd. Ruszyła z miejsca ostro i nabierała coraz większej
prędkości.
— Ta umie jeździć — mruknął z uznaniem. — Jeśli tak będzie jechała przez cały czas,
gotowa dogonić tamtych...
Obserwował, dopóki nie zniknęła wśród drzew, a potem położył się znowu na kocu.
Myśli błądziły to po lesie i siewkach, to po nadleśnictwie, to po Świerkowie, aby
niespodziewanie powrócić raz jeszcze do tej dziwnej dziewczyny. Wreszcie rozpierzchły się, na
drugim bowiem krańcu wsi ukazał się Karol. Zsiadł z roweru przed pierwszym domem, wstąpił
na chwilę do środka, wyszedł stamtąd i udał się do zagrody następnej. „Aha, żegna się z
gospodarzami! — Michał odgadł cel tej wędrówki. — Ten chłop nie zapomni o niczym, zupełnie
jak druh Kowalski czy Piętek. Szkoda tylko, że zajmie mu to niemało czasu..."
Wbrew jego obawom wizyty trwały krótko i dopiero w domu, w którym jedli obiad,
zatrzymano go dłużej. „Oczywiście jemu też się należy posiłek — przyznał Michał uczciwie. —
Chłop na pewno nic dotąd nie jadł, a gorzkich pigułek nałykał się' chyba sporo..."
Ogarnął go znowu niepokój, pchały się do głowy złe myśli. Toteż ucieszył się szczerze,
gdy w kwadrans później dostrzegł znowu Karola. Pozostały mu tylko cztery domy do
odwiedzenia. Zabawił w nich krótko i wreszcie znalazł się na miejscu dawnego obozu.
— Przygotuj się do egzaminu — oznajmił pogodnie. — Jutro o dziewiątej w
nadleśnictwie. W skład komisji wejdzie profesor wyższej uczelni.
Michał skoczył na równe nogi.
— Kpisz ze mnie? — wybuchnął. — Już jutro? Chcesz we mnie wmówić, że załatwiłeś
sprawę od ręki?
Karol obojętnie rozwijał trzymaną w ręku paczuszkę.
— Jutro o dziewiątej — powtórzył. — Ładne są te opolskie zwyczaje — dodał
spoglądając na placuszek, który się wyłonił z papierów. — Podobno specjalnie dla mnie.
Michał, ciągle jeszcze oszołomiony wielką dla niego nowiną, obudził się z osłupienia.
— A to co? — wykrzyknął. — Jeszcze jeden kołacz?
— Ano tak. Trzeba będzie godnie wystąpić na tym weselu... Ale co to było z Zosią? Coś
mi tam opowiadano. Już odjechała?
Michał odzyskał werwę. Opowiedział o przybyciu niezwykłego gościa, o zabawnych
scenkach i wesołej rozmowie. Kiedy jednak doszedł do przykrej sceny w czasie obiadu, humor
mu już nie dopisał. W głosie rozbrzmiało współczucie i rzadka u niego nuta tkliwości.
--- No i odjechała z naszym bagażem — kończył. — Chociaż to jest pewnie sprzeczne z
regulaminem, nie przeszkadzałem. Nie chciałem jej sprawiać przykrości.
--- Słusznie postąpiłeś. Więc powiedziała, że zobaczy się ze mną?
--- Tak. A teraz opowiedz mi, jak tam odbyło się w nadleśnictwie...
Michał, poznawszy szczegóły, wyciągnął z plecaka kilka książek, ułożył się na kocu i
zaczął je powoli przeglądać.
— Jak egzamin, to egzamin! — gadał już teraz do siebie, gdyż Karol odsunął się w inne
miejsce. — Nie zaszkodzi przejrzeć raz jeszcze... Pokażę ja temu niedowiarkowi, na kogo trafił!
Nie będzie czekał, aż skończę wyższą uczelnię...
Pomrukując tak od czasu do czasu, równocześnie powoli przerzucał strony. Do płynących
spod serca połajanek i dobrotliwych pogróżek włączały się coraz częściej słowa łacińskie, jakieś
przewlekłe określenia, cudaczne zwroty i groźnie niekiedy brzmiące nazwy leśnych szkodników.
— Ja mu pokażę!... — rozgadał się głośniej. — Niech się dowie, co potrafią harcerze z
Leśnej Drużyny. Aha, jeszcze jeden rak, modrzewiowy... Oczywiście trafia się najczęściej w
młodych drzewostanach, na wilgotnych siedliskach. Przygotuję taką niespodziankę, że oczy wyj-
dą mu na wierzch! Nie chciał ze mną gadać, bo jestem dla niego smarkaczem. Pogada z
uczonym... Zwalczanie: obcinać porażone gałęzie... No, zadam ci, bracie, łupnia!...
Urwał nagle, bo w dali ukazał się Waldek, a za nim Stefan. Wracali po nowy ładunek.
--- Długo to trwało — zauważył Karol spoglądając na zegarek. — Natrafiliście na jakieś
przeszkody?
--- Zrozumiałe! — głos Stefana był rozdrażniony, jak gdyby dotknęły go słowa Karola. —
A wszystko przez Michała. Powierza bagaże obcym. I do tego dziewczynie! Wbrew wszelkim
przepisom!
--- Zaraza wielożywna — Michał zarecytował donośniej. — Ten grzyb powoduje zgorzel
siewek zarówno liściastych jak i iglastych...
--- Ona wam przeszkodziła? — zdziwił się Karol. — Oddała chyba ładunek i pojechała
dalej...
--- Gdyby tak było! Dogoniła nas jeszcze w drodze. Chcieliśmy złożyć rzeczy w
najbliższej zagrodzie i wrócić. A ona: nie! Rozbijajcie natychmiast obóz!
— I zgodziliście się na to?
— Zaraza wielożywna, zwalczanie — zamruczał Michał. -— To tak pilnujecie porządku?
A rozkazy, to co? Mowa trawa?... Aha, zwalczanie! Oczywiście: zdrowe opryskać cieczą
burgundzką albo bordoską...
Stefan zwiesił bezradnie głowę.
--- Nie wykonaliśmy rozkazu — przyznał. — Czy jednak tej biednej dziewczynie...
--- Przyznajmy się lepiej szczerze —- wtrącił pogodnie Waldek. — Wzięła nas do galopu
i zanim zdążyliśmy coś odpowiedzieć, komenderowała nami, aż się kurzyło. Zupełnie jak nasza
Rojkowa ze Starej Wsi... Siedzi tam teraz samotnie i pilnuje rzeczy.
--- Przyznaj także — dodał Stefan sumiennie — że wobec niej nie wypadało inaczej
postąpić po dzisiejszym zajściu. Naruszyliśmy przepisy, prawda, lecz to...
--- Siła wyższa! -— podpowiedział usłużnie Michał i zaczął znowu mamrotać szybko. —
Zaraza wielożywna: koniec. Teraz osutka sosnowa. Znam cię dobrze, kochana wiedźmo...
Zajął się odtąd wyłącznie własnymi sprawami, zaczęto bowiem załadowywać na nowo
rowery. Wkrótce Stefan i Waldek ruszyli w drogę. Karol przysunął do siebie plecak.
--- Pomóż mi — zwrócił się do Michała — chcę zabrać twoje bagaże.
--- To ci się chwali. Szczęśliwie wobec tego dowiozę swoją donicę. A to w tej chwili
rzecz najcenniejsza.
Objął tkliwym spojrzeniem dużą pakę, owiniętą szczelnie papierem i przypominającą z
wyglądu kwiat doniczkowy. Karol znał widocznie zawartość tego ładunku, nie zwrócił bowiem
na jego słowa żadnej uwagi. Sprawdził, czy wszystko trzyma się dobrze, potem nacisnął pedały i
ruszył. Wjechał wkrótce w las, skręcił na prawo i po kwadransie jazdy znalazł się w nowym obo-
zie. Waldek i Stefan już czekali na niego.
— A gdzie Zosia? — zapytał rozglądając się naokoło zdziwiony.
Waldek wzruszył ramionami.
— Odpłynęła — odparł. — Gdy nas tylko dostrzegła. Nic z tego nie mogę zrozumieć.
Gdy była sama, okopała namioty, wypełniła powietrzem poduszki i materace i ułożyła je w
ś
rodku. Sprytna dziewczyna, zdążyła wszystko podpatrzeć... To jednak nie wyjaśnia, dlaczego
uciekła. Urazy chyba do nas nie czuje, gdyż ułatwiła nam pracę. A może z tobą nie chce się
widzieć? Albo czegoś się boi?...
Karol rozejrzał się, jak gdyby spodziewał się gdzieś ją zobaczyć. Niestety. Rudawka była
wprawdzie ładną, ale niewielką wsią, którą otaczał zewsząd, jak to słusznie' określił nadleśniczy,
gęsty, mieszany bór. W ciągu minuty można było przejechać przez nią od końca do końca. Zosia
musiała dawno zniknąć poza drzewami na przeciwległym krańcu osiedla.
— Może nie chce się ze mną widzieć — rzekł w zamyśleniu. — A może ogarnął ją lęk...
A przed czym? Chyba przed przyszłością. I chyba dlatego potrzebna jest jej w tej chwili
samotność...
Popatrzył raz jeszcze na otaczający ich bór. Rzeczywiście koło Rudawki, nawet jak na te
okolice, był on niezwykle gęsty.
Niespokojna noc
L
enc, mimo rannych nieprzyjemności, wrócił do obozu bardzo zadowolony z
osiągniętych wyników. Dla niego to zajście miało i dobre strony: powiększył swą grupę, pomógł
mu przy tym Czerski. Razem wykonali olbrzymią pracę: otoczyli Nieckę dwiema liniami pomia-
rów, uzupełnili szczegółami kwadrat zachodni, zdążyli się nawet wbić szerokim klinem z
północy. Jedząc teraz kolację, pośpiesznie przeglądał notatki. Przygotowywał się do wieczornej
narady. Karol chciał się zorientować dokładnie w całości, spodziewał się bowiem jutro różnych
pytań w czasie rozmowy z inżynierem z Zarządu Lasów.
I Czerski nie odpoczywał w czasie posiłku. Jego dorobek wydawał się dużo skromniejszy,
stracił bowiem prawie w całości dzisiejszy dzień, a zresztą prace, które prowadził, były mniej
efektowne. Sądził jednak, że ma się czym pochwalić: w najważniejszych punktach próbki ziemi
zostały pobrane, ustalono głębokość wód podskórnych i grubość gleby.
— Oczywiście ja będę mógł coś powiedzieć dopiero po ostatecznym zakończeniu
pomiarów — przemówił pierwszy, gdy zebrano się przy ognisku. — W tej chwili gromadzę tylko
materiał.
Karol wziął od niego notatki i schował. Nie spodziewał się więcej. Z jednej grudki trudno
jest coś odczytać; za to efekt mógł być niezwykły, gdy zebrało się ich i porównało z sobą
dziesiątki.
— A ty co nam możesz powiedzieć? — zwrócił się z kolei do Lenca.
Ten ułożył przed sobą starannie poszczególne arkusze, wygładził je i dopiero wówczas
uniósł nieznacznie głowę. Ze względu na wielką skrupulatność i. sposób przemawiania zwano go
powszechnie profesorem, toteż na wstępie wygłosił swoim zwyczajem sumiennie opracowany,
ale suchy referat o ukształtowaniu terenu dokoła Niecki. W miarę jednak jak mówił, twarz
ożywiała się, oczy nabierały blasku, słowa stawały się wyrazistsze i niespodziewanie buchnął z
nich nieopanowany entuzjazm.
--- To, o czym mówiłem poprzednio, ma tylko orientacyjne znaczenie — przystępował
powoli do wniosków. — A teraz spróbujcie wyobrazić to sobie w myśli. Na północy płynie
Kalinianka. Od niej, ku południowi, ciągnie się czterokilometrowa przestrzeń prawie równa, a
dalej — Niecka. Ale Niecka leży przeciętnie o metr niżej od poziomu rzeki, a więc
odprowadzenie jej wód w tym kierunku jest niemożliwe.
--- Więc nadleśniczy miał słuszność? — odezwał się Karol.
--- Tylko częściowo, o różnicy poziomów nie wspomniał. Ale to nieistotne, bo nie
podniesie się wody w Niecce. Sprawdziliśmy dokładnie na miejscu.
--- Jak to: sprawdziliście? — w głosie Karola rozbrzmiał nagły niepokój. — Weszliście
na Nieckę?
Lenc speszył się nieco i popatrzył zezem na Czerskiego i innych.
— Ano, weszliśmy — przyznał wpadając znowu w suchy i beznamiętny ton wykładowcy.
— Po tej porannej rozmowie należało sięgnąć po jakiś ważki argument.
Przerwał. Spoglądające na niego z wyrzutem oczy wytrąciły mu wątek.
— Źle postąpiłeś — rzekł Karol. — Na bagno nie wchodzi się bez ubezpieczenia.
Lenc próbował coś odpowiedzieć, lecz nic z tego nie wyszło. Zaczął ratować go Czerski.
— Zarzut jest słuszny — przemówił ze zwykłą werwą. — Jednak i pośpiech był
wskazany, gdyż nie wiadomo, czy nadleśniczy nie zabroni nam jutro i tego. Ruszyliśmy więc do
ataku. Oczywiście z ubezpieczeniem, nieraz przecież to robiliśmy. Zresztą w tej Niecce nie jest
jeszcze tak źle: istnieją drzewa i kępy. Dalej jednak mów ty. Opowiesz dokładniej niż ja.
Ta zachęta dodała Lencowi ducha.
— Tam właśnie ustaliliśmy rzecz zasadniczą: różnicę poziomów. Wykluczyliśmy w ten
sposób z pomiarów północ, bo w tym kierunku wody nigdy spływać nie mogły. Pozostało
południe. Tam spędziliśmy dziś dużo czasu. I wiecie, do jakiego doszliśmy wniosku?... — zrobił
efektowną pauzę jak dobry mówca, który chce utrzymać słuchaczy w napięciu. — Że Nieckę —
wyrecytował dobitnie — można osuszyć!
Czerski zaczął się kiwać z wielkiego zadowolenia. Najwidoczniej uzgodnili ten wniosek.
Na innych, nie dopuszczonych dotąd do tajemnicy, wywarł on wielkie wrażenie. Natomiast Karol
zachował zupełny spokój. Rzucił okiem na mapę. Znał prawie na pamięć wszelkie znaki i linie,
ale chciał się jeszcze upewnić. Jeśli Kalinianka odpada, wobec tego pozostaje rzeczywiście tylko
droga na południe, gdyż z dwóch innych stron różnice poziomów muszą być jeszcze większe.
Ale tam także teren jest bardzo wysoki. A wody z łąk świerkowskich spływają już w zupełnie
innym kierunku...
Wyraził głośno swe wątpliwości. Zawsze poważny Lenc roześmiał się cicho.
--- Rozumujesz jak nadleśniczy — odparł wesoło. — Na twojej mapie, tak samo jak i na
wielu innych, kartograf połączył linią tylko jednakowe poziomy. Odczytać z tego drobniejsze
wklęśnięcia czy wyniosłości jest bardzo trudno. My natomiast weszliśmy właśnie w te luki.
--- Nadleśniczy czy Zarząd Lasów — bąknął Karol niepewnie — ma chyba plany bardziej
dokładne...
--- Na pewno. I jestem przekonany, że ci, którzy je tworzyli, starali się wykonać swą
pracę sumiennie. Ale w lesie o dokładność jest bardzo trudno, a za to łatwo o błąd. Widok masz
przed sobą niewielki, często brak światła. Co zresztą wziąć za podstawę: czy glebę, czy zleżałą
warstwę igliwia i liści, dochodzącą niekiedy do kilkunastu centymetrów grubości?
--- A wy co braliście?
--- Oczywiście glebę. Ściółkę można łatwo poruszyć, w razie potrzeby prąd wody zmyje
ją szybko. Toteż nasze pomiary wypadły nieco inaczej. O trzysta metrów od Niecki, między
Rudawką a Swierkowem, pozornie równe płaszczyzny pochylają się ku sobie. Już na początku,
prawie tuż u stóp Wału, ta zapadłość jest o dwadzieścia centymetrów niższa od Niecki!
Oczy Lenca rozbłysły triumfem. Karol w zamyśleniu zaczął się bawić mapnikiem.
Poruszyło go to, co przed chwilą usłyszał. Takie ćwiczenia miernicze urządzali nie po raz
pierwszy i wiedział z doświadczenia, że do najlepiej sporządzonych planów i map można było
dodać zawsze nowe szczegóły. Teraz jednak wchodziła w grę zbyt poważna sprawa, aby mógł
polegać na słowach Lenca bez dokładnego sprawdzenia.
--- Ta zapadłość istnieje chyba jednak tylko na niewielkiej przestrzeni?... — zapytał
ostrożnie.
--- Bynajmniej. Ciągnie się zakrętami jak koryto strumienia, nieustannie przez las.
Wrzyna się daleko na południe, potem zawraca w prawo. Tam dalej spraw jest prosta: istnieją
rowy odprowadzające wody przez łąki świerkowskie. I wiecie, gdzie one giną? W rzeczce, która
przepływa pod oknami nadleśniczego!
Lenc stracił naraz swoją powagę i popatrzył triumfująco na wszystkich. Efekt osiągnął.
Zaszumiało jak w ulu, bo młodzieńcza fantazja ujrzała nagle dwa wspaniałe obrazy: i osuszoną
Nieckę, i wzburzoną twarz człowieka, który rano wyrządził im tyle przykrości.
— Tam różnica poziomów jest już poważna — dodał Lenc, usiłując z trudem wrócić do
swego zwykłego tonu. — Ponad dwa metry. Tak więc nasz strumień, mimo że skierowalibyśmy
go w przeciwnym kierunku, wpadłby w końcu do Kalinianki.
Karol spojrzał znowu na mapę. Rzeczka, płynąca obok nadleśnictwa, istotnie o
kilkanaście kilometrów dalej łączyła się z rzeką, przepływającą obok Wilkowa.
--- Jeśli wszystko się zgadza... — zaczął mówić powoli.
--- Zgadza się! — przerwał mu Lenc. — Pomiary są bardzo dokładne. Oczywiście bez
Jurka — wskazał głową Czerskiego — nie doszedłbym tak prędko do tego odkrycia. On jednak
ma nosa! Gdy odszedłeś z nadleśniczym, on się wściekł z kolei na niego, porównał swoje notatki
z moimi i nagle ruszył jak pies tropiący zwierzynę... Coś tam wywęszył. Resztę pracy
wykonywaliśmy już według jego wskazówek. I pomiary wykazały słuszność jego domysłów.
--- Nie wspomniałeś nic o tym w swoim raporcie. — Karol skierował zdziwione
spojrzenie na „geologa".
--- Bo i tak nie zrozumielibyście, gdyby Staszek nie wyłożył przedtem swych racji.
Wcześniej już zwróciłem uwagę na większą wilgotność gleby w niektórych miejscach, a spisane
przez niego cyfry potwierdziły słuszność moich przypuszczeń.
Opowiedział pokrótce o wędrówkach po lesie i o wnioskach, jakie wyciągnął z próbek
pobranej ziemi. Wypadło to dość nudnie, starał się bowiem hamować przyrodzoną mu werwę i
wypowiadać się możliwie najskromniej. Leśna Drużyna, znając go od dawna, umiała wykryć
jednakże w tych słowach ogromny trud, jaki włożył w tę pracę, toteż urządziła mu burzliwą
owację.
— Chamiarnia, ciszej! -— rozległ się naraz donośny głos wychylającego głowę z namiotu
Michała. — Jednych chwalicie, drugich nie doceniacie. Zachowajcie gardła na jutro, bo
przybędzie wam pierwszy prawdziwy uczony z dyplomem. A ci co są warci? Odnaleźli łożysko?
Co z tego? A jak przeprowadzą wodę przez Wał, który na trzystu metrach oddziela ich
fantastyczną rzekę od Niecki? Na to na pewno nie odpowiedzą. Precz z nieukami! I nie
przeszkadzać naukowcowi!
Wypyskował się, cofnął szybko i zarzucił płachtę namiotu. On jeden nie brał udziału w
naradzie. Siedząc przy świeczce, bo zaczęło się ściemniać, wertował ciągle książki, toteż zaraz
wrócił do swego zajęcia. Ta ostra przemowa zrobiła jednakże swoje. Uciszyło się, przygasł
entuzjazm. Na dotychczasowych referentach spoczęły niespokojne spojrzenia.
— Michał ma słuszność — przyznał Lenc bez najmniejszego zakłopotania. — Na
dwunastu kilometrach nie natrafimy na szczególne przeszkody. Za to te trzysta metrów stanowi
mocną zaporę. Wał jest wysoki. Czy go zdołamy przekopać?... — zawahał się. — My na pewno
nie. I nadleśnictwo nie da rady, kosztowałoby to za dużo pieniędzy — słowa padały coraz
niepewniej. — Nie opłaci się... No cóż — westchnął — to już nie moja głowa. Musimy
zastanowić się wszyscy. Może coś się wymyśli...
Zakończył powoli i przygasł. Starał się nie widzieć do tej pory tego problemu, poniósł go
bowiem także entuzjazm. Teraz, gdy Michał uderzył od razu w najczulszy punkt, poczuł, że
sytuacja jest właściwie bez wyjścia i że niepotrzebnie wzbudził nadzieję. Naokoło zaległa cisza.
Pochylił głowę przygnębiony, czuł się, bowiem za nią odpowiedzialny.
Natomiast Czerski nie wydawał się wcale zakłopotany. Usiadł wygodniej, przeciągnął się,
trochę lekceważąco wywinął wargi. Gdy jednak nieco uważniej popatrzył na Lenca, w jego
oczach ukazało się naraz wielkie skupienie. Przesunął kilkakrotnie palcami po czole, jak gdyby
chciał jakoś dokładniej ułożyć myśli. Otworzył usta, lecz zamknął je szybko. Zastanawiał się nad
czymś, na twarzy znać było walkę między chęcią wyjawienia czegoś, co tu wszystkich zaskoczy,
a niepewnością. Cisza stawała się coraz bardziej napięta, skupiły się na nim wszystkie spojrzenia.
— Nie ma powodu do paniki — odezwał się wreszcie. — Trzystu metrów nie
przekopiemy, to jasne. I dwustu nie, bo tam potrzebny jest nie rów, ale kanał tak głęboki, że
można by postawić w nim dwa namioty na sobie. Gdyby jednak pozostało nam tylko sto... Mogli-
byśmy się o to pokusić?
Karol obserwował go bacznie. Wiedział z doświadczenia, że chociaż często popuszcza on
wodze fantazji, jest bardzo sumienny, gdy idzie o obliczenia. I co najważniejsze, miewa niekiedy
kapitalne pomysły.
--- To byłoby chyba do wykonania — odparł. — Sądzisz, że można by tak bardzo
zmniejszyć odległość?
--- Nie wykluczone. O tym, co powiem za chwilę, nie wspomniałem nawet Staszkowi,
gdyż zabrakło mi czasu, aby sprawdzić swoje domysły. Zrobię to jutro... A teraz wrócę do
znanego nam dobrze faktu: przed trzema laty woda musiała stamtąd w jakiś sposób odpływać. Za
Wałem, jestem o tym przekonany najmocniej, znaleźliśmy jej właściwe łożysko. Ale jak się
przedostawała przez Wał? Oczywiście przez niego nie przeskoczyła. Musiała więc przesuwać się
dołem, pod ziemią. To zaś powinno pozostawić jakieś ślady na wierzchu. Tak rozumowałem... I
rzeczywiście już je częściowo odkryłem. A jutro...
Urwał nagle, ciszę bowiem wieczorną rozdarł niespodziewanie ostry warkot motoru.
Wszyscy skierowali wzrok na przeciwległy kraniec lasu, skąd właśnie wychynęło światło
reflektora i rozjaśniło pogłębiające się szybko ciemności.
--- Ki bies? — ktoś mruknął. — Co go przygnało tak późno?...
--- Chyba tylko przejeżdża — odezwał się ktoś inny. — Powinniśmy go za chwilę
zobaczyć.
Nie miał racji. Motocykl wtoczył się między zabudowania, zachrypiał i stanął. Światło
zgasło.
— Nie do nas — odezwał się Karol obojętnie. — Sądzę — wrócił do przerwanej narady
— że na tym możemy zakończyć. Potrzebne nam są dalsze szczegóły. Jutro omówimy tę sprawę
ponownie.
Spojrzał znowu na wieś. „Rudawka otoczona jest zewsząd mieszanymi, gęstymi lasami
— ni stąd, ni zowąd zawirowało mu w mózgu zdanie, którego nadleśniczy nie chciał, czy też nie
mógł wyjaśnić. — Gęstymi... A on przecież nie lubi używać nadmiaru słów..."
Machnął nieznacznie ręką, jak gdyby chciał tym gestem odsunąć od siebie niesforne
myśli, lecz mimo to nie uciekły. Zrobiło się prawie zupełnie ciemno, jasne ściany domów ledwie
były widoczne.
— Jurku — rzekł do Czerskiego — weź kogoś z sobą i przejdźcie się po wsi. Dowiedzcie
się, kto tam przyjechał.
Minęło pół godziny. Drużyna poszła spać, nawet Michał zagasił światło. Karol objął
pierwszą wartę i czekał. Z uporem wpatrywał się w wieś. Nic się tam nie działo, motocykl się
nadal nie ruszał. „O co ja właściwie się martwię? — zirytował się sam na siebie. — Motocykli tu
przecież nie brak. Wrócił ktoś do domu i śpi już w najlepsze. Wysłałem ich niepotrzebnie..."
Z mroku wyłoniły się harcerskie sylwetki. Czerski wysunął się naprzód.
— Nigdy byś nie zgadł, co to za goście — przemówił półgłosem. — Nadleśniczy z
leśniczym Łabędą!
Karol milczał przez dłuższy czas.
— Gdzie się zatrzymali? — zapytał wreszcie.
— W trzecim domu z tamtego końca. U tego gospodarza, co to podobno też chce
wyjechać do Niemiec.
— Aha, wiem! W porządku... Kładźcie się spać.
Zadął chłodny wiatr. Karol zarzucił więc koc na plecy
i zaczął się przechadzać przed namiotami. Zaskoczyła go ta wizyta. Że Łabęda tu się pojawił, nie
zdziwiło go specjalnie; mógł się wybrać na pogawędkę do człowieka zamierzającego wyjechać
do Niemiec, mimo że mieszkał w innym rejonie. Ale co robił tu nadleśniczy? I dlaczego przybyli
razem? Czyżby zamierzał mu pomóc w tej, może nawet niezbyt przyjemnej, rozmowie?...
Odrzucił zaraz to przypuszczenie, wydało mu się bowiem nieprawdopodobne. „Złym
człowiekiem, mimo wszystko, on nie jest — rozważał. — Do takich jednak rozmów z pewnością
się nie nadaje, ma w sobie za dużo szorstkości. Przy tym dopuszcza do siebie gniew, nie panuje
nad odruchami — przypomniał sobie poranne zajścia. — To łatwo wywołuje niechęć i bunt, a w
każdym razie nie ułatwia mu pozyskiwania ludzkiej sympatii. A tu tej sympatii potrzeba dużo..."
Wiatr uderzył mocniej. Naprężyły się liny namiotów, od lasu spłynął monotonny,
ś
wiszczący szum. I niebo zaczęło się zmieniać: rozerwało nagle na części ciemną, czarną
dotychczas powłokę, krańce chmur oblamowało srebrzystymi wstęgami, utkanymi z blasku
niewidocznych wciąż gwiazd. „Nie będzie jutro deszczu — ucieszył się Karol. — Ten wicher
musi rozpędzić chmury..."
Stanął między namiotami, bo tu było najciszej, i mocniej naciągnął koc. „A to co? —
wytężył mocniej wzrok, gdyż wydało mu się, że z lasu wypłynął jakiś ruchliwy cień. —Czyżby
znowu jakaś wizyta?"
Przysiadł na piętach, cień zarysował się ostrzej. Szybko nabierał kształtów: na dole, przy
ziemi, rozszerzył się znacznie, pośrodku wyskoczył w górę, zaokrąglił się z boków. Nie mogło
być wątpliwości: jechał ktoś na rowerze. Nie zatrzymał się jednak we wsi. Minął ją, zwolnił
biegu. Wydawało się, że sprawdza drogę, że się za czymś rozgląda. Ujechał jeszcze trochę i
stanął. Teraz ostrożnie prowadził rower, kierując się ścieżką wprost do obozu.
Karol wyszedł naprzeciw. Ciemna sylwetka zatrzymała się o kilka kroków od niego.
— Czy tu przebywa harcerz Osiński? — padło przytłumione pytanie.
Karol znieruchomiał. Gdyby w tej chwili zapłonęła na niebie zorza polarna, nie
sprawiłaby na nim większego wrażenia. Znał doskonale ten głos, był to głos starego Urbanka!
„Albo szuka guza — przemknęło mu przez myśl — albo stało się jakieś nieszczęście. Czyżby
Zosia nie dojechała do domu?..."
Z trudem opanował wzburzenie. Przybliżył się bardziej.
— Trafił pan szczęśliwie — rzekł już zupełnie spokojnie. — Stoję właśnie na warcie.
Stało się coś złego? Dlaczego pan przybywa tak późno?
Urbanek także go poznał. Nie wyciągnął jednak ręki na powitanie ani nic nie
odpowiedział. Słychać było wyraźnie jego nierówny oddech, jakby dusił się w sobie, jak gdyby
hamował siłą jakieś gwałtowne odruchy.
— Nie, nic się nie stało — wyrzekł wreszcie. — Do ciebie tylko mam sprawę... — starał
się nieporadnie złagodzić ton. — Odprowadź mnie do wsi. Pogawędzimy...
Po chwili namysłu Karol obudził Waldka i przekazał mu wartę. Ruszył za Urbankiem.
Przez pole przeszli w milczeniu, ale gdy się znaleźli na drodze, stary znowu otworzył usta.
— Ciemno, choć oko wykol! — zagderał. — O mało nie połamałem i roweru, i siebie.
Lepiej było przyjść pieszo z Wilkowa...
Nie to chciał powiedzieć, nie mogło być wątpliwości. Przez pewien czas zbierał powoli
myśli. Coś tam układał w głowie, przeżuwał w sobie jakąś wewnętrzną rozterkę.
— Muszę chyba tu przenocować — rozgadał się znowu. — Paskudna stąd droga do
Wilkowa, po raz drugi nie zaryzykuję. Życie mi jeszcze miłe...
Srebrzyste wstęgi zniknęły dawno, chmury szczelnie zakryły niebo. Stary potknął się o
coś i zaklął. Karol nasłuchiwał czujnie. „Kiedy on wreszcie powie, o co mu idzie naprawdę? —
zastanowił się. — Jest roztrzęsiony, coś go wzburzyło do głębi. O coś jest na mnie wściekły.
Trzeba mu chyba pomóc... Niech mówi!"
— Całe szczęście — rzekł — że Zosia wskazała panu dokładnie, gdzie rozbiliśmy
namioty. Przynajmniej tutaj się pan nie błąkał.
Nacisnął właściwą strunę. Urbanek w jednej chwili przestał nad sobą panować.
— Idzie właśnie o Zośkę! — wybuchnął. — Ty, Karolu, przestań ją nareszcie buntować!
Dziewczyna była dziś u was, a teraz ryczy. Na Kurta wpadła z pięściami, a i na mnie, rodzonego
ojca, ośmieliła się podnieść głos! A kto ją tego nauczył? Ty!
Zasapał się ciężko i stanął.
— Szanowałem twego dziadka, Boeniga — rozżalił się nagle. — To był mój druh
serdeczny, przeszliśmy razem niejedno. I nigdy nie przypuszczałem, że jego wnuk wejdzie mi
kiedyś w drogę. Dlaczego ją tumanisz? Dlaczego tłumaczysz, że jej miejsce jest w Polsce, gdy
ona musi wyjechać! — budził się znowu gniew. — Tam, w Niemczech, będzie jej lepiej! Gdzie
może więcej zarobić?
Karol ruszył naprzód. Nie odrzekł nic.
— Ty więc nie przeszkadzaj ani jej, ani mnie! — głos Urbanka rozbrzmiał donośniej. —
Przyjechałem tu specjalnie po nocy, aby ci to wreszcie wygarnąć. Dotąd milczałem, bo
pamiętałem, że jesteś wnukiem Zygfryda. Teraz mam tego dość. Przestań się wtrącać do nie swo-
ich spraw, bo jesteś jeszcze na to za młody. Nie rozumiesz tyle co ja!
Minęli pierwszy budynek. Pod przydrożnymi drzewami nic prawie nie było widać.
--- Pan ma już oczywiście paszport gotowy? — zapytał Karol znienacka.
--- A mam!
--- Czy panu ktoś stawiał przeszkody?
--- Nie...
— A czy ktoś pana zmuszał do pozostania w Polsce?
--- Niechby spróbował!
--- Zrozumiałe, nawet nikt nie próbował — mówił Karol z coraz większym naciskiem. —
W takim razie dlaczego pan chce Zosię zmusić do wyjazdu? Tego nie mogę zrozumieć. Czy to
jest w porządku? Ona ma już prawie szesnaście lat.
Urbanek przystanął raptownie. Coś w nim się rozedrgało, jakby zabrakło mu tchu. Karol
przygotował się na nowy atak wściekłości. Był przekonany, że swoim wystąpieniem wywołał
burzę. Zamiast niej jednak popłynęły słowa tak ciche, że ledwie mógł je usłyszeć w poszumie
wiatru:
— Zdawało mi się, że usłyszałem głos twojego dziadka, Zygfryda. Mówisz zupełnie jak
on... I uderzyłeś mnie w samo serce. Rzeczywiście nikt mnie nie zmusza do pozostania... A czy
mam prawo zmusić do wyjazdu Zośkę? Mam. Co ona tu pocznie beze mnie?
--- Franek pozostaje na gospodarce. Utrzyma i siebie, i ją. Czy pan zresztą musi
wyjechać?
--- Muszę. Starość zjawi się niezadługo, a wtedy przy kim będzie mi lepiej aniżeli przy
tamtej córce? Widziałeś przecież Kurta. Domyślasz się chyba, jakie muszą mieć oni dochody.
Pieniędzy tam...
--- O tym wszystkim słyszałem — przerwał Karol spokojnie. — Oczywiście zrobi pan, co
będzie uważał za słuszne. To pańska sprawa. Ale co do Zosi i Szymka, nie należy ich, moim
zdaniem, odrywać od ziemi rodzinnej. Zwłaszcza Zosi, która, jak pan twierdzi, wyjechać nie
chce.
Cień Urbanka poruszył się, jakby wstąpiła w niego nowa energia.
— Powiedziałem ci już: przestań się wtrącać! Zośka jest moim dzieckiem i postąpię jak
chcę. Wracaj do obozu, bo niepotrzebnie znowu ci nawymyślam.
Ruszył naprzód bez pożegnania.
— Odprowadzę pana jeszcze — rzekł Karol ruszając także. — Kurt pozostał w
Wilkowie?
— Pozostał.
Szli dalej w milczeniu. Minęli kilka domów, w jakimś oknie ukazało się światło. Urbanek
przystanął.
— O, jeszcze nie śpią! — ucieszył się. — Będą chyba zadowoleni, że przyjechałem. No,
dobranoc. I nie miej do mnie żalu. Kiedyś to jeszcze zrozumiesz...
Doszedł do bramy, otworzył furtkę, wprowadził rower i zniknął. Karol nie ruszył się z
miejsca. Nie chciało mu się spać, a zresztą zainteresowało go to domostwo. Był pewien, że
obliczył dokładnie: tu mieszka człowiek, który także zamierzał wyjechać. I właśnie w tym domu
przebywał obecnie nadleśniczy. A także leśniczy Łabęda...
Oparł się o płot i zamyślił. Było tu zacisznie, wiatr nie dochodził. Urbanek wszedł
widocznie do mieszkania, gdyż dobiegły do jego uszu jakieś szmery spoza oświetlonego okna,
jak gdyby tam wewnątrz odsuwano pośpiesznie krzesła. Ktoś coś głośniej powiedział, ktoś się
roześmiał. Potem uciszyło się, lecz wkrótce otwarto drzwi od podwórza. Rozległy się czyjeś
kroki.
— Żegnajcie, moi mili — Karol rozpoznał głos nadleśniczego, jakiś niezwykle wesoły i
przyjacielski. — Niestety, nie mogę dłużej pozostać. Mam dziś jeszcze robotę w lesie...
Oczywiście... Tak, podbierają nam drewno...
Ktoś, jakby Urbanek, wypytywał o coś, lecz słowa nie dobiegły wyraźnie. Karol nie był
zresztą ciekawy dalszego ciągu rozmowy. Bez pośpiechu skierował się w stronę obozu. Nie
minął jeszcze ostatniego domostwa, gdy za nim rozległ się terkot. Wysunął się z panujących pod
drzewami kompletnych ciemności. Motocykl zahamował raptownie.
— A, to druh Osiński! — ucieszył się nadleśniczy. — Tak późno na spacer?
Karol uścisnął wyciągniętą ku niemu rękę. „Jak mu się zmienił głos! — przebiegło mu
błyskawicznie przez myśl. — Nie ma w nim ani odrobiny oschłości. Więc on i taki potrafi
być!..."
--- Odprowadziłem Urbanka — wyjaśnił. — A że spać mi się nie chce, więc się tu kryję
przed wiatrem i staram się odgadnąć z chmur jutrzejszą pogodę.
--- Więc stary był także w obozie? A to ciekawe!... Można wiedzieć, co go do was
przyniosło?
Karol opowiedział pokrótce przebieg nieprzyjemnej rozmowy. Nadleśniczy roześmiał się
cicho.
— Widocznie Kurt mu napędził strachu — rzekł. — Ale ta Zośka musi mieć
temperament, jeśli zdecydował się tutaj przyjechać natychmiast. Rzeczywiście skoczyła na Kurta
z pięściami?
— Tak powiedział Urbanek.
--- Ciekawe, ciekawe... Czy już kiedyś zachował się on wobec ciebie, druhu, tak
niegrzecznie jak dziś?
--- Nigdy. Gdy byłem u niego, powiedziałem mu dużo więcej i nie tylko nie spotkałem się
z ostrym słowem, lecz nawet słuchał mnie chętnie. Zdawało mi się, że argumenty do niego
trafiają.
--- Kto wie?... Kurt widocznie podburzył go po tym wybuchu Zośki. Nic dziwnego,
podobno po wczorajszym wieczorze stracił zupełnie nerwy. Nie spytałeś przypadkiem, druhu,
czy on jest dzisiaj w Wilkowie?
— Spytałem. Jest.
Zapadła nagle cisza. Karol odniósł wrażenie, że czymś zaskoczył swego rozmówcę, że
jego proste słowa wywołały w nim głęboki niepokój.
— Aha, jest!... — nadleśniczy drgnął lekko, jakby coś sobie przypomniał. — No, może
tak być... Na oko chłopak sympatyczny. Obserwowałem go kiedyś z bliska: rozmowny,
uprzejmy, elegancki, chociaż, mimo wszystko, tkwi w nim sporo dzikości. Mściwy jest na
pewno. I nie zdziwiłbym się —" słowa zaczęły padać z coraz większym naciskiem — gdyby
niespodziewanie palnął tu jakieś głupstwo...
— No, chyba na nas nie napadnie — zażartował Karol. — Niebezpiecznie jest wojować z
Leśną Drużyną.
Spodziewał się jakiejś odpowiedzi, choćby w najgorszym razie cichego śmiechu, lecz
zamiast niego zapadło znowu głuche milczenie. „To nienaturalne — przyszło mu naraz na myśl.
— Bez powodu nie odpowiada się milczeniem na żart. Ostrzegają mnie przed czymś, czegoś nie
chcą powiedzieć głośno. Czyżby rzeczywiście Kurt miał dla nas być groźny?..."
— Czas w drogę — odezwał się niespodziewanie Łabęda. — Nie mamy tu nic do roboty.
Dobranoc, druhu!
Karol dłużej przytrzymał mu rękę.
--- Proszę wyjaśnić mi jedną sprawę — przemówił powoli. — Co robił Urbanek niegdyś,
przed wojną? Dziadek darzył go wielką przyjaźnią, a on nie szafował nadmiernie takim
uczuciem. Musiały istnieć poważne powody. Ale jakie? Nie mówił mi o nich nigdy.
--- Urbanek ma rzeczywiście duże zasługi. W okresie walk powstańczych i plebiscytów
był naszym zaufanym kurierem. Krążył wtedy nieustannie i po Opolszczyźnie, i po Mazurach.
— Aha!... Że też zdecydował się dzisiaj na taki krok!
— Cóż, starość robi swoje — odezwał się nadleśniczy spokojnie. — Człowiek zmęczony
ż
yciem, szuka wygody. A wygoda jest zawsze kiepskim doradcą.
Motor warknął, zniknęli po chwili w lesie. „Zupełnie inny człowiek — stwierdził Karol
ponownie, kierując się do namiotów. — I co za miły głos!... A przedtem nawet mi nie przyszło
do głowy, że potrafi prowadzić także przyjacielskie rozmowy..."
Rozejrzał się po niebie: chmury rozpadły się powtórnie, srebrzyste wstęgi omotały ich
krańce. Wiatr hulał coraz zacieklej i wypełniał bór przenikliwym jękiem rozkołysanych konarów
i liści.
Pocisk artyleryjski
J
ak Karol przewidział, następny dzień był pogodny. Przyjemny, ożywczy ranek
rozradował ciepłem, powitał ludzi złotymi blaskami słońca. Po niebie snuły się mlecznobiałe
smugi chmur, to znów umykały z wdziękiem poza horyzont, ciągnąc za sobą powiewne welony.
Nic więc dziwnego, że Leśna Drużyna ruszyła do pracy raźniej niż zwykle, a i Michał, chociaż
czekała go wielka próba, weselił się i tryskał humorem. W miarę jednak, jak się przybliżał do
nadleśnictwa, skupiał się w sobie, poważniał, zabawne okrzyki stawały się coraz rzadsze. I
wreszcie umilkł zupełnie. Naprzeciw ukazał się biały, przysadzisty budynek. Przypomniał mu, co
go czeka. I po raz pierwszy ogarnęły go wątpliwości.
Oparli rowery o płot. Michał zdjął ostrożnie „donicę" i jak wielki skarb wnosił ją na
werandę. Była osłonięta szczelnie, toteż swoim wyglądem budziła powszechną ciekawość.
Interesanci, których zebrało się dzisiaj sporo, zaczęli żartować na ten temat, padły zaintrygowane
pytania. Michał odpowiadał półgębkiem i nic nie wyjaśniał. Ustawił ją w kącie korytarza, jak
gdyby nie chciał, aby na nią patrzono.
--- Kiepska sprawa — odezwał się do Karola. — Nigdy chyba nie było tutaj takiego
tłoku... Gotowi opóźnić egzamin.
— Na pewno nie wszyscy do nadleśniczego. Ręczę, że zacznie się punktualnie. Tu
przecież panuje wzorowy porządek.
Karol uśmiechnął się do swych myśli, a równocześnie do trojga młodych ludzi, którzy się
właśnie do nich zbliżali. Jednego z nich znał. Zaprzyjaźnili się z sobą w Swierkowie.
--- Niełatwo nam się rozstać — powitał go żartobliwie.
--- Ano niełatwo — padła pełna życzliwości odpowiedź. — Za takimi jak wy goni się
nawet do nadleśnictwa, aby tylko ich nie wypuścić. I przekazać w dobre ręce.
Młody człowiek przedstawił swego towarzysza i stojącą obok dorodną dziewczynę.
— Chcą was porwać do Raczek — mówił dalej. — Dowiedzieli się przypadkowo, że dziś
tutaj będziecie, więc korzystają z okazji. Chyba im nie odmówicie? Mamy przed sobą dwa dni
ś
wiąteczne...
Stąd do Raczek było znacznie bliżej niż do Rudawki, toteż Karol nie zdziwił się, że tu
właśnie przybyli. Ucieszył się przy tym, bo przypomniały mu się przepowiednie gospodarza ze
Ś
wierkowa, że odtąd nie zabraknie zaproszeń. Z czasem też nie było kłopotu. Nazajutrz była
niedziela i należało ją poświęcić na wypoczynek. Ale świąteczny poniedziałek był wolny.
Wspomniał o tym terminie.
— Świetnie! — uradowała się dziewczyna. — W poniedziałek o dwunastej przyjedziemy
po was wozami. Oczywiście obiadu nie przygotowujcie, bo zjecie go z nami.
Karol próbował się przeciwstawić. Wyżywienie takiej gromady mogło sprawić wsi
niemałe kłopoty. Dziewczyna jednak ponowiła energiczniej swe zaproszenie, a i Michał wtrącił
zaraz swoje trzy grosze.
— Nie targuj się, gdyż i tak nie dasz rady takiemu posłowi! Jeśli nie pomoże uśmiech,
rozgorzeje w nim gniew. A wtedy polecisz na skrzydłach. Te Opolanki mają temperament.
Znamy już taką jedną!
Rozbawili się wszyscy, wkrótce musieli jednak skończyć rozmowę, gdyż zajechał
samochód. Wychylili się z korytarza. Ukazał się inżynier z Zarządu Lasów, a tuż za nim profesor.
Weszli na werandę, przywitali się z harcerzami i zaczęli gawędzić. Karol obserwował nie-
znacznie człowieka, który niewątpliwie będzie miał decydujący głos w tej niezwykłej komisji.
Zachowywał się powściągliwie, lecz nie sprawiał groźnego wrażenia. Oczy miał bardzo
ruchliwe: jakby z przyzwyczajenia biegały one nieustannie po pniach, gałęziach i liściach.
Niespodziewanie wycofały się stamtąd i utknęły na wskazówkach zegarka.
— Dochodzi dziewiąta — rzekł. — Chodźmy. Nadleśniczy pewnie już czeka.
Inżynier także sprawdził godzinę.
— Jeszcze trzy minuty — stwierdził dokładnie. — Nie potrzebujemy się śpieszyć. Tutaj
panuje wzorowy porządek.
Karol uśmiechnął się lekko. A więc nie tylko oni stosowali to powiedzenie do
nadleśnictwa...
Ruszyli powoli. Gdy inni weszli do biura, Michał skierował się do swej „donicy". Wziął
ją tak samo ostrożnie jak przedtem i udał się także za nimi. Tamci znajdowali się już w gabinecie.
Wsunął się więc i on, nieznacznie ustawił ją z boku i dopiero wtedy podszedł do reszty.
— Bardzo mi miło widzieć panów u siebie — witał właśnie gości nadleśniczy. — Panu,
panie profesorze, jestem szczególnie wdzięczny... A gdzie druh Osiński? — zaniepokoił się
nagle. — Nie przybył?
Karol dyskretnie pozostał w biurze. Nadleśniczy ukazał się w drzwiach, przywitał się z
nim nadspodziewanie uprzejmie i zaprosił do środka.
— Proszę, proszę!... Komendant obozu jest także pełnoprawnym członkiem komisji —
popatrzył na inżyniera. — Czy nie tak?
Inżynier potwierdził skwapliwie. Zasiedli przy niewielkim, okrągłym stoliku. Profesor
rozejrzał się po pokoju: był umeblowany skromnie, poza ładnym obrazem olejnym nie było w
nim nic ciekawego. Przesunął wzrok niżej, do kąta, w którym stała tajemnicza „donica".
— A to co? — zapytał zaciekawiony.
— Ciężki pocisk artyleryjski — wypalił Michał bez zająknienia. — Na wypadek, gdybym
nie miał innego wyjścia.
Profesor wydął lekko policzki, jak gdyby nie wiedział, czy można to przyjąć za żart, ale
gdy inni się uśmiechnęli, on uśmiechnął się także.
— Sądzę, że do samobójstwa nie dojdzie — rzekł pobłażliwie. — Zastanawiałem się nad
tym egzaminem — zwrócił się do członków komisji. — Według mnie nie powinno w nim iść o
jakiś wywód akademicki, lecz o sprawdzenie czysto praktycznych wiadomości, niezbędnych do
wykrywania, oznaczania i zwalczania grzybów pasożytniczych. Czy właściwie rozumiem nasze
zadanie?
Ponieważ zarówno nadleśniczy jak i inżynier zgodzili się bez zastrzeżeń, profesor zaczął
stawiać pytania. Michał odpowiadał najpierw ostrożnie, z namysłem, jakby trochę nieśmiało,
szybko jednak nabierał werwy. Profesor rzucił na niego raz i drugi okiem i pogłębił temat.
Odpowiedź była niezmiernie szczegółowa i potoczysta. W oczach egzaminatora pojawiło się
głębokie zdumienie. Zastanowił się chwilę, coś starannie rozważył i wreszcie w słowach
precyzyjnie dobranych wysunął problem.
Michał poczerwieniał, odetchnął głęboko i naraz zarecytował jak z nut. Jak górski
strumień popłynęły porywiście słowa łacińskie i polskie, rodzaje i gatunki; opisy siedlisk i form,
nie kończące się wyliczenia poszczególnych drzew i zagrażających im pasożytów. A Michał
rozgrzewał się coraz bardziej, nabierał rozpędu, gnał już jak wspaniały rumak, który ujrzał przed
sobą równy, bezkresny step. I niespodziewanie przed oczyma słuchaczy zaczęły się przewijać
obrazy: oto zdrowy, potężny bór, a oto miliardy maleńkich stworów, atakujących go zaciekle ze
wszystkich stron i nieubłagana, straszliwa walka. Wkracza w to wszystko człowiek: wykrywa
wrogów, stosuje środki zaradcze, wstrzymuje klęskę, ratuje od zagłady las...
Padają nazwiska autorów, tytuły książek i artykułów. Michał przytacza niekiedy z
pamięci nawet bardzo długie cytaty. W pokoju panuje zupełna cisza, utkwione są w nim
nieruchomo wszystkie spojrzenia. A on to widzi i czuje, i wydaje mu się, że każda para tych oczu
na swój sposób wyraża podziw dla jego pamięci i uznanie, i cichą zachętę, i zaciekawienie, a
także i lęk podświadomy, aby się przypadkiem nie zaciął, nie zgubił wątku. Ale dostrzega i
zasadnicze różnice: oczy należące do profesora oceniają sumiennie, wyważają, sumują, są
zaskoczone ogromem wiadomości i znajomością rządzących tą dziedziną subtelnych praw; oczy
inżyniera radują się, jak gdyby ten egzamin składał nie prawie nie znany mu harcerz, lecz ktoś z
jego najbliższych; oczy nadleśniczego przymknęły się nieco, drżą lekko, boją się widocznie, że
można by z nich zbyt wiele wyczytać, a mimo to nie potrafią ukryć wyrywającej się z nich
gwałtownie, nieustannie narastającej, chwytającej za serce, przepełnionej życzliwością sympatii.
Natomiast oczy Karola są szeroko otwarte i jasne: na początku był w nich entuzjazm, ale zniknął
szybko, nabrały teraz kamiennego spokoju. Nie zwiedzie to jednak Michała, zna go zbyt dobrze.
I wie, że pod tym pozornym spokojem zaległa duma przywódcy Leśnej Drużyny, który jest
pewien w tej chwili, że już wygrano walkę, że drużyna zyskuje, wzmacnia się, krzepnie, pogłębia
zaufanie do siebie i w sposób zdecydowany zdobywa nieprzyjacielską pozycję.
Michał wyczerpał temat i umilkł. Nikt się nie poruszył, nikt nie drgnął. Wreszcie powoli,
z namysłem, jak gdyby pod naporem kłębiących się myśli, profesor uniósł nieznacznie rękę i
oparł na niej policzek.
— Fenomenalne!... — wyszeptał. — Nigdy jeszcze dotąd nie spotkałem takiego studenta
— głos zaczynał nabierać powoli barwy. — Gdybym nie wiedział, że mam przed sobą szesnasto-
czy siedemnastoletniego harcerza, byłbym przekonany, że to jakiś niezwykle utalentowany
młody uczony...
Michał zerknął na Karola, jakby chciał mu krzyknąć do ucha: „Słyszysz"?, i pokraśniał z
radości.
— Zupełnie niezwykłe... — ciągnął profesor dalej. — Sądzę — dodał prostując się w
krześle — że nie ma potrzeby pytać o więcej. Ile to zajęło nam czasu? — spojrzał na zegarek. —
No tak, prawie równą godzinę!... Czy panowie macie jeszcze jakieś pytania?
Ostatnie zdanie zabrzmiało urzędowo, poruszyli się wszyscy. Zarówno nadleśniczy jak i
inżynier mieli tylko słowa uznania. Michał, zachowujący się do tej pory skromnie, usiadł teraz
wygodnie i założył nogę na nogę.
--- Czy egzamin mogę uważać za zakończony? — zapytał.
--- Oczywiście w zakresie teorii — zastrzegł nadleśniczy szybko. — Pozostaje jeszcze
strona praktyczna. Chyba będzie najlepiej, jeśli sprawdzimy ją w lesie?
— Słusznie — zgodził się z nim profesor. — Jestem przygotowany na wyjazd do lasu,
aby tam przeprowadzić ćwiczenia. Ale w zakresie teorii istotnie możemy uznać egzamin za
zakończony.
--- Czy mogę wiedzieć, jaki otrzymam stopień?
Profesor roześmiał się.
— O, i wyszedł sztubak z worka — rzekł. — Stopień, rzecz najważniejsza! Nie mam
odpowiedniego stopnia dla takiego przypadku — spoważniał. — Gdyby jednak druh robił u mnie
pracę dyplomową z tego przedmiotu, oceniłbym ją na pewno na piątkę.
Michał popatrzył zezem na nadleśniczego.
--- To dla mnie ważne stwierdzenie — odezwał się. — Prawdę mówiąc, nie tyle mi idzie
o stopień, ile o określenie poziomu mych wiadomości. Czy można by to uznać za poziom
akademicki?
--- Na pewno! — przytaknął profesor gorąco, — I to mnie właśnie najbardziej dziwi. W
jaki sposób uczeń liceum, choćby nawet taki, który przystępuje już do matury, mógł ogarnąć tak
olbrzymią dziedzinę wiedzy? Samodzielne opanowanie w tym wieku takiego materiału nie
wydaje mi się możliwe. Ktoś musiał druhowi pomagać.
--- Oczywiście — Michał opowiedział o swej lipcowej praktyce. — Mam zresztą miłego
nauczyciela w szkole — dodał — który daje mi wskazówki i dobiera lekturę. Ale najwięksi moi
mistrzowie to profesor Raciborski i las.
--- Kto? Raciborski?... Jaki Raciborski?
— No ten nasz największy botanik! Marian. Profesor wpatrzył się w niego czujnie.
— Aha!... — mruknął, jakby przyszło mu do głowy coś niezwykłego. — Wielki to mistrz,
chociaż umarł już dawno. Rozumiem teraz lepiej: to on cię nauczył, druhu, także i pracy, gdyż w
tę naukę musiałeś włożyć wielki wysiłek. A że to grzyby stanowiły kiedyś jego wielką
specjalność... I do tego indonezyjskie...
— Oglądałem je kiedyś w Ogrodzie Botanicznym w Krakowie — Michał usiadł jeszcze
wygodniej. — Niestety, wiele z nich dotąd nie opracowano.
Profesor przechylił się przez stół, jak gdyby chciał lepiej go dojrzeć.
--- Wiesz co, druhu? — wykrzyknął. — Mam pomysł! Kiedy rozpoczniesz studia, zabierz
się do tych grzybów. Olbrzymia praca, a Raciborski w tej dziedzinie nie ma dotychczas następcy.
--- Oho, profesor zarzuca sieci — zażartował inżynier. — Będzie czas o tym pogadać.
Zabierzmy się z kolei do egzaminu z praktyki.
Profesor uśmiechnął się w odpowiedzi i wstał.
— Chwileczkę — zatrzymał go nadleśniczy. — Mam na miejscu okazy, które mogą
stanowić wstęp do egzaminu. Zaraz przyniosę.
Wrócił po kilku minutach. W ręku trzymał dwie nieszczęsne siewki, które były
bezpośrednią przyczyną konfliktu.
— Chciałbym, aby pan zechciał je obejrzeć — rzekł, wręczając profesorowi. — Czy jest
na nich jakiś grzyb?
Pytał spokojnie, w głosie nie wyczuwało się nawet najdrobniejszej oznaki podniecenia
czy drażliwości. Po prostu: chciał stwierdzić, po czyjej stronie jest słuszność. Karol rzucił na
niego okiem i przeniósł wzrok na Michała: wydawał się pewny siebie. Kiedy jednak profesor
podszedł z siewkami do okna, zauważył na jego twarzy niepokój. „Nic dziwnego — wytłumaczył
to sobie — ważą się jego losy. Egzamin z teorii wypadł świetnie. Ta jednak opinia może
przekreślić wszystko..."
Profesor obrócił krzaczek na wszystkie strony, przeciągnął palcami po szpilkach, coś
rozmazał na dłoni i dmuchnął. Wreszcie zabrał się do korzeni.
— Hm — mruknął niepewnie — coś jest. Jakby rdza...
Zbadał raz jeszcze uważnie.
— Nie byłem na to przygotowany — odezwał się znowu. — Potrzeba tu narzędzi
laboratoryjnych. A ja przecież jadę na urlop...
Michał z leżącej obok „donicy" torby wyciągnął swe wielkie szkło powiększające i podał
mu je usłużnie.
— Ładny przyrząd — stwierdził profesor przyglądając mu się ze znawstwem. — Ano,
spójrzmy... Nie — dodał po chwili — nic poważnego nie widzę. Chyba to jednak resztki błota
albo zbutwiałych liści...
W pokoju zaległa cisza. Inżynier przygryzł wargi, na twarzy nadleśniczego nie odbiło się
ż
adne uczucie. I na twarzy Karola nie było go także.
--- Nie, chyba nie ma... — profesor zaczął się przyglądać drugiemu krzaczkowi. — Może
pod mikroskopem udałoby się coś tam odnaleźć... Domyślam się, o co tu poszło — uniósł
raptownie głowę. — Widocznie nasz student — uśmiechnął się nikle — znalazł na tych
krzaczkach jakiegoś szkodnika, a pan nadleśniczy zaprzeczył. Niestety, niczego nie uda się
stwierdzić. Krzaki wyschły. Trzeba było — popatrzył na Michała z wyrzutem — zachować je w
wilgoci. A przynajmniej w cieniu...
--- To moja wina — przerwał mu nadleśniczy. — Rzuciłem je pod domem, bo nie
przywiązywałem do nich najmniejszej wagi. Oczywiście wiatr i słońce zrobiły swoje.
Karol drgnął. „Sprawiedliwy człowiek — pomyślał z uznaniem. — Postąpił źle i
przyznaje się do winy, gdyż mogłoby to rzucić cień na Michała. Nie ma rady — trzeba jechać do
szkółki. A jeśli tam nie znajdziemy więcej krzaków dotkniętych zarazą?...'"
Nie zdążył odpowiedzieć sobie na to pytanie, gdyż Michał się teraz poruszył. Raźnym
krokiem przeszedł przez pokój, zabrał z kąta swoją „donicę", podniósł i z wielką
pieczołowitością ustawił na biurku.
— Wobec tego strzelamy z ciężkiego działa! — przemówił raźnie. — Tam, w lesie,
wyrwałem trzy krzaki, i podzieliliśmy je między siebie. Dwa pan już widział, panie profesorze. A
oto ostatni. Przechowywałem go — zaczął z wielką powagą akcentować poszczególne wyrazy —
w najodpowiedniejszych warunkach. Zgodnie z potrzebami nauki.
Rozwinął papier i beztrosko rzucił go na podłogę. Ukazała się rzeczywiście donica, w niej
jednak, zamiast kwiatu, tkwił krzaczek otulony na spodzie w mech i tak świeży, jak gdyby przed
chwilą wyrwano go z ziemi.
Na ten widok twarz profesora rozbłysła.
— Ach, jakie to śliczne! — wykrzyknął z uznaniem. — Co za wspaniała robota!...
Chwycił gorączkowym ruchem szkło powiększające, lecz ledwie je przytknął do igliwia,
odskoczył jak oparzony.
--- Uff!... — odetchnął głęboko. — Phytophtora omnívora!
--- Zaraza wielożywna — przetłumaczył Michał na polski.
Czoło nadleśniczego pokryło się chmurą, wzrok jego uleciał przez okno. „Dla nas
zwycięstwo, dla niego klęska — stwierdził Karol obserwując go czujnie. —-Chociaż nie... —
zawahał się spostrzegłszy, że jego wzrok utknął na widniejącym w dali sosnowym lesie,
zmagającym się w tragicznej walce o życie. — Nie o to mu idzie. To jest dla niego nowe
nieszczęście... Tak, o nas on na pewno w tej chwili nie myśli. Wściekł się tam w lesie, gdyż jest
zmęczony; nie chciał wtedy dopuścić do siebie myśli o możliwości nowego ataku. A teraz męczy
się, próbuje jeszcze ratować siły. Chyba jednak straci obecnie te resztki pogody, które nie wy-
paliły się w jego wnętrzu..."
„Nie wypaliły?... — zastanowił się. — Aha, dochodzę nareszcie do sedna!... Oczywiście
ten człowiek, wbrew pozorom, umie być także pogodny, jeśli oderwie się tylko od lasu.
Zauważyłem to przecież wczoraj wieczorem. Za to w tym pokoju nie ma ani chwili swobodnego
oddechu, ten las prześladuje go ciągle. I chyba dlatego jest w nim tyle szorstkości..."
— To nieprzyjemne — dał się słyszeć cichy głos inżyniera. — Należałoby się właściwie
cieszyć, że nasz harcerz zdał znowu pomyślnie egzamin, a z drugiej strony trzeba ubolewać, że
zaraza pojawiła się na tym terenie...
Zakłopotał się szczerze. Natomiast ani profesor, ani Michał nie zwrócili na te słowa wcale
uwagi.
--- Śliczna hodowla! — profesor nie odrywał oczu od krzaczka. — Miała wszystkiego
dość: i ciepła, i cienia. Jednakże istotnie to kłopot — coś tam widocznie dotarło do jego
ś
wiadomości ze słów inżyniera. — Taka epidemia wcale nam niepotrzebna... Szeroko jest roz-
winięta w terenie?
--- Na szczęście nie — odparł Michał stanowczo. — Przejrzałem spory kawał lasu i
znalazłem ją tylko w szkółce. Oczywiście nie można wykluczyć, że nie znajdzie się jej w jakichś
dalszych siedliskach. Wiadomo: rozwija się szybko, aby tylko natrafiła na dogodne warunki.
Nieźle ją chyba odkarmiłem tej nocy? Nie żałowałem żadnych frykasów. Toteż mogła posłużyć
dzisiaj za pocisk artyleryjski.
Włożył ręce za pas w nagłym przypływie dumy. Przechylony lekko do tyłu, z wysuniętym
naprzód podbródkiem i rozstawionymi nieco nogami prezentował się imponująco. Zrobił
wrażenie. Profesor wpatrzył się w niego jak urzeczony.
--- Druhu, zaraz po maturze proszę zgłosić się do mnie! — powiedział. — Zabierzemy się
do tych potworków Raciborskiego!
--- Oho — wtrącił żywo inżynier — zaczyna się znowu! Pogadacie o tym później.
Zbierajmy się w drogę!
Profesor ujął Michała pod rękę i wyszli z budynku. Ponieważ w samochodzie nie mogliby
zmieścić się wszyscy, nadleśniczy udał się na podwórze, aby sprowadzić motocykl. Karol,
korzystając z tej zwłoki, przybliżył się do grupki interesantów, wśród których dostrzegł
znajomych. Powitali się po przyjacielsku i potoczyła się, jak to najczęściej bywa w takich
przypadkach, zwykła banalna rozmowa.
— Co tu robicie?
— Ano gadamy. Przygotowują dla nas w biurze papierki.
Karol skupił się w sobie. „Papierki?... — poruszyły się w nim jakieś uśpione chwilowo
myśli. — Oczywiście, oni też tu składają podania. I otrzymują dokumenty i odpowiedzi. Hm,
warto zbadać ten trop..."
— Od rana tak czekacie? — padło obojętne na pozór pytanie.
Nie wiadomo dlaczego, ogarnęła wszystkich wesołość.
— Tu nikt nie czeka — ktoś zaraz wyjaśnił. — Ustala się dzień i godzinę i otrzymuje się
punktualnie co do minuty.
Z dalszych wypowiedzi wynikało, że interesanci niekiedy przybywają wcześniej ot tak,
aby z sobą pogadać. Muszą wtedy poczekać na swoją kolejkę. I właśnie dzisiaj tak było.
— Ja mam otrzymać pismo za dziesięć minut — dodał ktoś inny. — Na pewno któryś z
urzędników przywoła mnie zaraz. Tak, w tym biurze panuje wzorowy porządek. Oby wszędzie
tak było — westchnął.
„Wspaniały trop! — ucieszył się Karol. — Nie spuszczaj go z oczu!"
--- Istotnie tu jest porządek — przyznał głośno. — Tylko z tymi godzinami przyjęć chyba
dość niewygodnie. Trochę za wcześnie. A może i trochę za krótko...
--- Ech, to nie ma znaczenia! My wstajemy wcześnie. A przy tym, co najważniejsze,
człowiek wie, że jeśli zjawi się między ósmą a dziewiątą, sprawę zawsze załatwi. Szybko i
sprawnie, gdyż nadleśniczy nie znosi gadulstwa. O to nie można mieć do niego pretensji. Podanie
— i natychmiast decyzja. A gdzie indziej jak jest? Przyjdziesz o ósmej — poczekaj do
dziewiątej. A o dziewiątej akurat wyszedł ten, który powinien załatwić. Poczekasz, złapiesz go,
potrafi obiecać ci wszystko. A potem — znów od początku, bo nie załatwił. Lepsze już takie
porządki. Nie — to nie, tak — to tak! Wie się od razu, czego się trzymać.
Zawarczał motor, nadleśniczy zajechał przed dom. Karol pożegnał się szybko. „Na dzisiaj
wystarczy — stwierdził w duchu z zadowoleniem. — Trop staje się coraz przejrzystszy. I
niewątpliwie posunąłem się naprzód. Ten człowiek cieszy się zaufaniem miejscowej ludności..."
Samochód ruszył, Karol przysiadł na siodełku za nadleśniczym. Michał dawał wskazówki
kierowcy. Wjechali w las i udali się najpierw do szkółki. Odnaleźli jeszcze kilka krzaczków
nawiedzonych przez zarazę, wyrwali, spalili. Nadleśniczy coraz bardziej pochmurniał.
--- Co ja z tym pocznę? — rozżalił się wreszcie. — Znaleźliśmy jedno siedlisko, mogą
znaleźć się inne. Trzeba obejrzeć wszystko. A pieniędzy nie mam na te roboty...
--- Niech pan się nie zastanawia — przerwał energicznie inżynier — i bierze ludzi do
pracy. Jasne, że tu trzeba działać natychmiast. Jakieś kredyty się znajdą.
Karol otworzył szeroko oczy z wielkiego zdumienia. To, co teraz nastąpiło, przypomniało
mu żywo przykrą scenę z dnia wczorajszego. Nadleśniczy zmienił się w jednej chwili. Zniknęło
poprzednie opanowanie, w sposób rażący rozlała się na twarzy surowość i oschłość. W oczach
zaczęły przemykać iskry wściekłości,
— Kredyty się znajdą! — wybuchnął. — Nie, panie inżynierze, nie wydam grosza,
dopóki nie otrzymam przydziału na piśmie! Oczywiście — starał się pohamować — wniosek
jeszcze dziś panu wręczę... Proszę się nie gniewać, panie inżynierze — złagodniał zupełnie, a
jedynie drżenie głosu świadczyło nadal o wewnętrznym wzburzeniu. — Ale pan mnie rozumie...
Dziś obiecają wszystko, każą się śpieszyć, nie liczyć się z pieniędzmi, bo akcja jest pilna, nie
wolno jej opóźnić ani o sekundę. A jutro?...
Inżynier poklepał go dobrodusznie po plecach.
— Rozumiem, rozumiem — rzekł. — Wniosek zabiorę i postaram się załatwić go jutro.
Może jeszcze przed południem otrzyma pan od nas telefonogram.
Nadleśniczy coś tam zamruczał i ruszył ku drodze. „Zdaje się — rozważał Karol — że
zbliżam się szybko do końca tropu. A więc w tym tkwi jedna z głównych, o ile nie
najgłówniejsza przyczyna jego oschłości... Na pewno temu człowiekowi wyrządzono kiedyś
straszliwą krzywdę. Ktoś musiał wprowadzić go w błąd lub wyparł się odpowiedzialności w
chwili, gdy las wymagał natychmiastowego ratunku..."
Podszedł do inżyniera i szczerze wyjawił mu swe przypuszczenia.
--- Właśnie tak było — usłyszał cichą odpowiedź. — Ale to dawne sprawy. Nie warto ich
przypominać.
--- I od tego właśnie czasu domaga się on w każdej sprawie podania?
Inżynier popatrzył na niego z uwagą. Uśmiechnął się z wyraźnym przymusem.
— Dlaczego, druhu — zapytał — tak się interesujesz tą sprawą?
— Ponieważ to także harcerski trop.
— Harcerski trop? Ciekawe... Hm, rzeczywiście może tak być. Wobec tego odpowiem:
właśnie od tego czasu.
Wyszli na drogę. Profesor z Michałem siedzieli już w samochodzie i omawiali z
ożywieniem jakieś problemy. Nie zwrócili wcale uwagi na nadchodzących. Dopiero kiedy
inżynier stanął przy drzwiach, profesor rzucił na niego okiem, lecz tylko strzepnął niecierpliwie
palcami, jak gdyby chciał odpędzić intruza. Zaraz jednak jego oczy spojrzały przytomniej.
— Aha, trzeba jechać dalej!... — odezwał się niechętnie. — Doszedłem do wniosku, że
nie ma przecież najmniejszego sensu włóczyć się po lesie na ślepo. Akurat możemy nie znaleźć
nic ciekawego, a o huby czy inne widoczne z daleka narośle nie mogę przecież wypytywać
naszego młodego uczonego — głos rozbrzmiał wesoło. — Mógłby się na mnie obrazić. Ma on
podobno w zanadrzu jeszcze niejeden ciężki pocisk artyleryjski. Jeśli dobrze wystrzeli, egzamin
praktyczny także będziemy mogli zaliczyć na piątkę. Niech więc prowadzi.
I Michał prowadził. To przez wysokie drzewostany, to przez młodziki, to wygodnymi
drogami wśród z rzadka rozsianych pni, to znów wśród traw sięgających do pasa, to przez
karczowiska, to przez zwarty, kaleczący twarze i ręce gąszcz zbitych z sobą świerkowych i sos-
nowych gałęzi. Niekiedy wskazywał, jakby od niechcenia, jakieś skazy na liściach paproci,
poziomek czy malin, lecz nie zaszczycał ich nawet dłuższym spojrzeniem. One były dla lasu
niegroźne. Dopiero na dużej, silnie zachwaszczonej uprawie, gdzie ładnie się rozrosły kilkuletnie
sosenki, zatrzymał się dłużej. „Osutka sosnowa — poinformował. — Lato było bardzo mokre,
więc zaczyna rozwijać się szybko. Musimy tu zastosować natychmiast opryskiwanie".
Przemawiał coraz częściej jak rolnik znający świetnie swe gospodarstwo — to radujący
się pięknym plonem, to zatroskany chorobliwym wyglądem jakiegoś zagonu, to chylący pokornie
głowę wobec szkody, której niepodobna było uniknąć, to stawiający hardo czoło rzeczywistości,
gdy na ratunek nie było jeszcze za późno. Profesor odzywał się rzadko. Pytania nie były
potrzebne.
Wrócili do drogi, wsiedli do samochodu i ujechali ze dwa kilometry. Znaleźli się teraz
wśród młodych modrzewi.
— Rak — oznajmił Michał wskazując na widoczne tu i ówdzie na gałęziach drobne,
nieco wgłębione plamy. — Na szczęście i ta choroba jest dopiero w zarodku. Zniszczymy ją
łatwo.
Profesor obszedł cały drzewostan. Rzeczywiście ogniska nie były liczne.
—Tak czy owak — oświadczył wróciwszy na dawne miejsce — działać trzeba
pośpiesznie. Teraz to, na szczęście, drobiazgi. Nie będzie z nimi większych kłopotów. Ale za
miesiąc...
Nie dokończył. Nadleśniczy wbił oczy w ziemię, a jego przygnębiające milczenie
zwróciło ogólną uwagę. Michał, zajęty do tej pory wyłącznie swymi egzaminacyjnymi sprawami,
przyjrzał mu się i stracił nagle na minie.
— Ja się popisuję jak uczniak — przemówił zmieszany — a nie zastanawiam się, ile
moje odkrycia mogą innym sprawić przykrości...
Nadleśniczy nie uniósł głowy.
— Tak, przykrości — mówił Michał dalej z coraz większym namysłem. -— Ale czy
należy się martwić?... Ten las na pewno nie jest wyjątkiem, po tych ulewach grzyby
rozpanoszyły się wszędzie. Tu odnaleźliśmy wroga. To dobrze. Tę Phytophtorę, osutkę i raka, o
ile pan pozwoli, weźmiemy na siebie i wybijemy w ciągu najbliższych dni. Im damy radę!
Nadleśniczy poruszył się wreszcie. Na twarzy znać było wielkie znużenie.
— Po dzisiejszym dniu wierzę, że tego dokonacie — rzekł. — To jest jednak tylko
wycinek boru. A co z resztą? Co tam się dzieje?
Inżynier ujął go po przyjacielsku pod ramię.
— No, stary — przemówił jowialnie — głowa do góry! Znam wielu takich, którzy będąc
na twoim miejscu, machnęliby ręką i poszli spokojnie spać. O kredyty się postaramy. Las też
umie sobie radzić w wielu wypadkach i sam zniszczy niejednego szkodnika. A zresztą, jak
słyszałeś, Leśna Drużyna pomoże. To także twój zysk.
— Nie mój. Las na tym zyska.
Profesor doszedł do wniosku, że też powinien wystąpić.
— Tragedii nie ma — rzekł starając się najwidoczniej zbagatelizować tę sprawę. —
Choroba w zarodku, wyleczyć nietrudno. Jeśli w tej okolicy istnieje coś jeszcze, druh — spojrzał
na Michała z nie tajoną sympatią — na pewno odkryje. Toteż rozwodzić się nad tym dalej nie
warto. Stanowimy komisję egzaminacyjną i sądzę, że czas wydać opinię. Moim zdaniem —
uśmiechnął się — nasz młody uczony zdał z praktyki także na piątkę.
Entuzjastycznie zabrzmiały ostatnie słowa. Michał pokraśniał i przestąpił niepewnie z
nogi na nogę, jak gdyby nie wiedział, jak mu wypada postąpić w tej sytuacji. Opinię profesora
potwierdzili zgodnie inżynier i nadleśniczy. Dodało mu to natychmiast energii.
--- Oczywiście — rzekł — otrzymam potwierdzenie tego egzaminu na piśmie?
--- Czy to potrzebne — zdziwił się inżynier. — Do czego? Chyba na pamiątkę.
--- Na pamiątkę także, ale przede wszystkim dlatego, że musi obowiązywać jakiś
porządek — wypalił Michał stanowczo. — Złożyłem podanie oficjalnie, na dziennik,
powinienem więc otrzymać oficjalną odpowiedź.
--- Słusznie — zgodził się nadleśniczy. — Osobiście dopilnuję tej sprawy. A byłoby
jeszcze lepiej — dodał z namysłem — gdyby druh otrzymał tę odpowiedź nie ode mnie, ale z
Zarządu Lasów.
Michał, pewny już swego, mrugnął okiem w stronę Karola. Profesor to zauważył i
parsknął śmiechem.
— Tak — poparł go także — naszemu młodemu uczonemu należy się nie tylko pismo,
ale i dyplom, i to właśnie z pieczęciami Zarządu Lasów! Wyjątkowy to był egzamin i wyjątkowo
należy go potraktować. Lasy tego na pewno nie pożałują.
— A i gdzie indziej może się on przydać —- wtrącił Michał. — Jak pan sądzi, panie
profesorze — dodał robiąc niewinną minę — czy to, co umiem, bardzo różni się jeszcze od
wiedzy, opanowanej przez studentów wyższych uczelni?
Profesor spoważniał. Przez dłuższy czas zastanawiał się nad tymi słowami.
— Hm, co tu dużo gadać... — odezwał się wreszcie w jakimś wielkim skupieniu. —
Chciałbym mieć takich asystentów, którzy nie tylko opanowali tyle wiadomości, ale którzy tak
ładnie umieją prowadzić wykład. To już nie zdolności. To dar...
Ruszył w zamyśleniu w drogę powrotną. Obeszli bokiem gąszcz i zaczęli się posuwać po
mchu, porastającym puste płaszczyzny wśród smukłych brzozowych pni. Niespodziewanie
gdzieś z boku rozległ się zgrzyt, jak gdyby ktoś uderzył szpadlem o kamień. Nadleśniczy
przystanął raptownie i bacznie nastawił uszu.
— A to co? — mruknął. — Ktoś kopie...
Dźwięk się powtórzył, potem jednak zaległa cisza. Karola ona nie zwiodła: najwyraźniej
rozróżniał w dalszym ciągu szybkie i energiczne przerzucanie ziemi od szelestu poruszanych
wiatrem brzozowych liści. Nadleśniczy musiał to także usłyszeć.
— Wracajcie do drogi — rzekł cicho. — Ja muszę sprawdzić, co tam się dzieje.
Pomknął ostrożnie, czuwając, aby nie nadepnąć na jakąś wysuszoną gałązkę. Karol bez
namysłu poskoczył za nim. Podświadomie ogarnął go lęk. Wydało mu się, że te dźwięki, prawie
nieuchwytne dla ucha, były mu dziwnie znajome i bliskie. Czyżby?... Przecież to niemożliwe,
musiałby o tym coś wiedzieć! A przecież...
Zgrzyty stawały się coraz wyraźniejsze, narastał szum przesypywanej pośpiesznie ziemi.
Nadleśniczy naraz przystanął i rozgarnął powoli bujnie rozrośnięte gałęzie niewysokich sosenek.
Karol zmartwiał. Ujrzał przed sobą porośnięty z rzadka drzewami Wał, a tuż naprzeciw wyciętą
w nim równo pionową ścianę. Dwaj harcerze z Leśnej Drużyny pracowali przy niej zapamiętale i
ryjąc łopatkami coraz głębiej wrzynali się w głąb.
Karol popatrzył na nadleśniczego: stał nieruchomy, z na pół otwartymi ustami, jakby
zabrakło mu tchu.
U progu wielkiego odkrycia
T
ego ranka Lenc z Czerskim odmaszerowali z obozu wcześniej, zamierzali bowiem
odbyć długą wędrówkę. Zapuścili się najpierw głęboko w las, aż poza Świerków, a potem zaczęli
zawracać ku południowi. Posuwali się szybko. Szlak był wytknięty tykami, droga znana do-
kładnie. O zabłądzeniu nie mogło być mowy.
Uszedłszy tak ze dwa kilometry, Czerski rozejrzał się uważnie w szkicach
topograficznych i odtąd poruszał się na pozór mniej pewnie. Podważał często warstwę próchnicy,
odchodził niekiedy na boki, wyszukiwał miejsca najwilgotniejsze, od czasu do czasu kazał coś
wymierzyć ponownie. Lenc ze swą grupą roboczą spełniali szybko jego zlecenia, a po
odnotowaniu cyfr przenoszono się dalej według jego wskazówek.
Dochodziła jedenasta. Teren jakby uniósł się nagle, osechł, zniknęły zupełnie paprocie, na
ich miejscu pojawiły się borowiny. Czerski przystanął. Towarzyszący mu harcerze skupili się
koło niego.
— Możemy odpocząć — odetchnął z ulgą. — Straciliśmy trochę czasu, lecz za to
zarobiliśmy na rzetelności: zapadłość rzeczywiście istnieje, pomiary są dobre, kierunek
wyznaczony jest prawidłowo. Tu się jednak wszystko urywa...
Przysiedli z Lencem na ziemi i zaczęli rozglądać się w planach.
--- Tak, do tego miejsca wszystko jest jasne --- Czerski wskazał na nich punkt, w którym
urywała się cienka przerywana linia, oznaczająca odkryte Łozysko. --- Ale jak teraz przeskoczyć
przez Wał?...
Zakłopotał się. Zapowiedział wprawdzie wczoraj, że widzi możliwości pomniejszenia
przeszkody, lecz wyczuwał je tylko, nie oparł dotąd na cyfrach. Teraz miał przystąpić do
rozstrzygnięcia tego problemu. I zdawał sobie sprawę, że wbrew przewidywaniom ta
trzystumetrowa zapora może mu zepsuć wszystko.
Usiadł wygodnie, składał powoli plany. Rozpogadzał się. Wyjął z chlebaka bułki i
przysunął do siebie manierkę.
— Trzeba podkarmić ciało, aby duch zaczął lepiej pracować — rzekł prawie wesoło. —
Podjedzcie, chłopaki, porządnie, bo nie wiadomo, na czym dzisiaj się skończy.
Ugryzł kęs, popił solidnie kawą i wstał. Mimo że nie wymienili między sobą słowa, Lenc
zrobił natychmiast to samo.
— Rozejrzymy się? — zapytał.
— Uhum... — odmruknął Czerski przeżuwając ostrożnie. — Oni niech tu pozostaną —
wskazał głową na zajętych jedzeniem harcerzy. — My nie marnujmy jednakże czasu.
Poszli naprzód. Na grzbiecie Wału skręcili w lewo, zrobili kilkaset kroków i zawrócili.
--- Nie tędy droga — zawyrokował Lenc. — Teren i wysoki, i gładki, i twardy.
--- Nie tędy — zgodził się Czerski. — Spróbujmy więc szczęścia w przeciwnym
kierunku.
Szli po Wale, jak go określali w swoich raportach, lecz na oko prawie wcale nie
wyczuwało się nierówności. Tu, na grzbiecie, gdzie się znajdowali obecnie, ziemia była często
naga, poza mchami i nielicznymi borowinami nie było na niej żadnego pokrycia; tam niżej, gdzie
się zatrzymali na odpoczynek, paprocie, wysoka trawa i gęsto rozrzucone młode drzewka oraz
zarośla krzewów utrudniały widok i pozornie zrównywały wysokość. Ale dla Czerskiego czy
Lenca nie miało to żadnego znaczenia. Zdeptali tu wielokrotnie każdy metr powierzchni,
wymierzyli dokładnie, wyczuwali pod stopami różnice. Tam jednak, dokąd zmierzali obecnie,
mogły się kryć niespodzianki; nie działały tam jeszcze ich instrumenty. Przedtem całą swą uwagę
skupili na wyznaczonym przez naturę łożysku. Dopiero teraz jednak szukali dla niego przejścia.
Uszli znowu kilkaset metrów i przystanęli.
— Nic z tego — mruknął Lenc z rezygnacją. — Dziury tu żadnej nie ma.
Flora przyziemna była w tym miejscu nieco bogatsza. Wśród borowin ukazały się
jagodziny, na nasłonecznionej przestrzeni kępa jeżyn rozesłała swe najeżone kolcami gałązki.
Przed nimi, nieco dalej, wyrastał już młody lasek z nasion naniesionych tu wiatrem. Na lewo
łączył się on z pobliską gęstwiną Niecki; na prawo, ku południowi, przenikał w zwarty, dobrze
podszyty, wilgotny bór, ciągnący się daleko za Świerków.
— Na co się tak gapisz? — zirytował się naraz Lenc, gdyż Czerski, zamiast wracać,
przysiadł na piętach i wpatrywał się w jakimś ogromnym zapamiętaniu w snujące się jakby
strugą zielone płaty. — Przecież to tylko mech!
— Mech mchowi nierówny... Poczekaj tu chwilę... Czerski, zgięty we dwoje, zaczął
posuwać się naprzód.
Lenc właściwie wczoraj określił: biegł w podskokach, z oczyma wbitymi w ziemię, jak
pies gończy, który pochwycił trop. Zniknął wkrótce poza zasłoną utkaną z leśnej młodzieży.
— Staszku — dał się słyszeć jego stłumiony głos — chodź tutaj! Widzisz? — zapytał,
gdy Lenc znalazł się obok niego.
--- No cóż?... I to mech.
--- Powiedziałem ci: mech mchowi nierówny. W zależności od gleby, nasłonecznienia i
wilgotności wyrastają różne gatunki. Przyjrzyj się dobrze!
Istotnie ten mech wyglądał odmiennie. Tam między rzadkimi pniami był jasny, niski,
spłowiały, jakby zasnuty kurzem; tu natomiast radował oczy soczystością zieleni i wysokością.
— Oczywiście inny gatunek — bąknął Lenc, nic z tego nie rozumiejąc. — O co ci idzie?
Czerski wyprostował się wreszcie. — Nadepnij! — rzekł cicho.
Lenc zrobił, co mu kazano. Stopa zniknęła w całości wśród miękkich, elastycznych
łodyżek.
— Nie zawracałbyś mi głowy! — zirytował się teraz na dobre. — Zwykła dziura, gdzie
zebrało się nieco więcej wilgoci. Jest ich w tym lesie tysiące. Nie chcesz mi chyba wmówić, że
wodę przepompowywano kiedyś tędy przez Wał?
Czerski przestał na niego zwracać uwagę. Pochylił się znowu i pobiegł, klucząc
zygzakiem, tak jak mknęły przed nim soczyste mchy. Zniknął wśród drzew. Przez pewien czas
nie było go widać, lecz gdy się pojawił, przesunął się bez słowa jak duch i raz jeszcze zaginął w
gąszczu, ale po stronie przeciwnej.
Wrócił po pięciu minutach. Był zadyszany, spocony, oczy mu błyszczały gorączką.
— Sprowadź tu wszystkich! — wykrzyknął. — I zabierzcie z sobą przyrządy!
Lenc zamierzał zażądać wyjaśnień, lecz widząc, że przykląkł, odgarnął mech i zaczął
dłubać w ziemi łopatką, odszedł wypełnić jego zlecenie. Kiedy przybył z całą grupą, Czerski
skinął na nich głową i poprowadził w kierunku północnym. Rzecz dziwna: towarzyszyły im
ciągle te same soczyste mchy. Niespodziewanie wkroczyli na rozległą, dostrzegalną nawet gołym
okiem zapadłość.
Czerski przystanął.
--- Oznaczyłeś ją na planie? — zastanowił się głośno. — Tak, na pewno! Jaka jest różnica
poziomów?
--- W stosunku do Niecki? Zaledwie piętnaście centymetrów. Ale od niej oddziela ją Wał
o szerokości pięćdziesięciu metrów i na trzy metry wysoki.
--- A po przeciwnej stronie?
--- Drugie ramię Wału: szerokość — prawie sto metrów, wysokość do dwóch.
--- Oczywiście, ty takie cyfry doskonale pamiętasz... — Czerski rozłożył przed sobą
szkic. — Wszystko się zgadza. A więc to jakby druga Niecka... Tylko tyle że nieco wyższa od
tamtej i dlatego nie zamieniła się dotąd w bagno. Jak to się przedstawia w ogólnym rachunku?...
Aha! Pięćdziesiąt metrów wysokiego wzniesienia; ponad sto — Małej Niecki, w której
wystarczyłoby przekopać płyciutki kanalik; i jeszcze sto. Dużo tego, nie przekopiemy...
Zakłopotał się szczerze.
--- Hm, niedobrze... — dodał po chwili. — Zaraz, zaraz... Przecież to w sumie tylko
dwieście pięćdziesiąt metrów! Nie pomyliłeś się w obrachunkach?
--- Nie. Tutaj Wał jest właśnie najwęższy. To nam jednak nic nie ułatwi. Stąd do łożyska
Wyschniętej Rzeczki jest trzysta metrów. Trzeba by kopać nowy kanał, niezależnie od tego przez
Wał. Nie na nasze siły i możliwości.
Szkic topograficzny Lenca miał wiele nigdzie więcej nieznanych nazw. Ułatwiało to i
pomiary, i orientację. Czerski przyjrzał się raz jeszcze liniom naniesionym na plan i jakoś bardzo
radośnie pokiwał głową.
— Kiep ze mnie, jeśli teraz nie wpadłem na dobry trop! — ucieszył się głośno. —
Posuwajmy się zatem dalej.
Mchy zniknęły. Nie szukał ich zresztą. Wybierał za to teraz linię najwyższych traw.
Rozsiadły się one tu gęsto, ziemia bowiem była przesycona wilgocią. A wkrótce woda zaczęła
syczeć pod naciskiem ich stóp.
--- Nie zapadniemy się? -— zapytał na wszelki wypadek.
--- Wykluczone! Powiedziałem: najniższy poziom — piętnaście centymetrów powyżej
Niecki. Zapadlisk nie ma tu nigdzie.
Rzeczywiście przebrnęli szczęśliwie. Ziemia wzniosła się nagle, las zrzedł, zniknęły
trawy, za to pojawiły się mchy. Nie były tak soczyste jak tamte, ale także nie były suche.
— Świetnie, doskonale! — Czerski wykrzykiwał jak dziecko, któremu bardzo podoba się
gra. — Górą Leśna Drużyna!...
Wał spływał nieznacznie, dalej był gęsty bór. Czerski przerwał wędrówkę.
--- Masz ten punkt naniesiony na plan? — zapytał.
--- Ten, na którym stoimy? Nie.
--- Nanieś go zatem. Ja pójdę dalej sam i wkrótce powrócę. Przygotujcie w tym czasie —
zwrócił się do pozostałych harcerzy — kilkanaście wysokich tyk. Będą nam zaraz potrzebne.
Pobiegł skokami wzdłuż Wału to dotykając łopatką ziemi, to kołując nieznacznie, ale ani
na chwilę nie tracąc zasadniczego kierunku. Dotarł w ten sposób do miejsca pierwszego postoju,
zebrał kilka suchych patyków i zawróciwszy tą samą drogą, zaczął nimi wytyczać szlak.
Zabrakło ich wkrótce, poszukał nowych. Aż wreszcie dotarł do Lenca. Ten właśnie kończył jakiś
skomplikowany rachunek.
— Nie ma błędu — rzekł odrywając oczy od cyfr.
Sprawdzam już po raz trzeci. Skąd wiedziałeś — na Czerskim spoczęło z uznaniem jego
zadziwione spojrzenie — że właśnie tutaj znajduje się najwrażliwszy punkt?
--- Najwrażliwszy?... Co przez to rozumiesz?
--- Dwadzieścia centymetrów poniżej Niecki!
--- Aż tyle? Wspaniale! Wobec tego musi się zgodzić i reszta. Idź więc dalej wzdłuż
Wału, jak wskazują patyki. Wymierz tę drogę dokładnie.
Lenc spojrzał na zegarek.
— Zrobiło się późno — rzekł zaskoczony. — Nie warto zaczynać. Powinniśmy już
dawno ruszyć na obiad.
Czerski osowiał. W zapale poszukiwań zapomniał zupełnie o czasie.
— Wiesz co, Staszku? — przemówił zakłopotany. — Nie przerywajmy roboty... Boję się,
ż
e jeśli stąd odejdziemy, utracę węch. A jeśli zostaniemy, mamy wszelkie dane, aby dziś jeszcze
rozwiązać zagadkę. Potraktujmy to jako wypadek szczególnej wagi i zużyjmy żelazne porcje. A
obiad zjemy zamiast kolacji.
Leśna Drużyna nie wychodziła nigdy z obozu bez porcji „żelaznych", jednakże naruszyć
je było wolno jedynie w sytuacjach wyjątkowych, uniemożliwiających powrót do obozu w
terminie. Lenc wahał się chwilę.
--- Sądzisz, że istotnie trafiłeś na przełom przez Wał? — zapytał z namysłem. — Wydaje
się niemożliwe, aby łożysko Wyschniętej Rzeczki skręcało tuż przed Niecką o kilkaset metrów w
bok i szukało gdzie indziej ujścia...
--- A jednak daję za to głowę! — uniósł się Czerski. — Czy spodziewałeś się, że w tym
miejscu, w którym teraz stoimy, znajdzie się taka zapadłość? A jednak jest! Pójdziesz dalej
szlakiem oznaczonym patykami i przekonasz się, że i co do niego mam słuszność.
--- A jeśli mimo wszystko twoje rachuby zawiodą? Jak wytłumaczymy zużycie żelaznych
porcji?
Lenc należał do ludzi sumiennych, nie lubił nigdy naruszać obowiązującego porządku. A
i Czerski, aczkolwiek bardziej skłonny do ryzyka, rozumiał doskonale swe obowiązki i dlatego
tylko proponował, a nie narzucał decyzji.
— Oczywiście muszę brać pod uwagę i taki wypadek — przyznał. — Zdarzyć się może
wszystko... No cóż, jeśli się pomyliłem, to też nasza praca będzie miała poważne znaczenie.
Drużyna będzie wiedziała, czego się można spodziewać. A ślad jest zbyt wyraźny, aby go
zlekceważyć.
Lenc pokiwał głową ze zrozumieniem.
— Masz słuszność — stwierdził rozważnie. — Tak czy owak, sprawa jest wyjątkowa, to
pewne. Nie wydaje mi się jednak aż tak pilna, aby innych nie zapytać o zdanie. Jeśli się zgodzą,
pozostaniemy.
Nie tylko nikt się nie przeciwstawił, ale przeciwnie — padły liczne słowa zachęty. Cicha
nadzieja, drzemiąca nieprzerwanie w duszach, rozgorzała na nowo, kiedy dowiedziano się
szczegółów o celu niezrozumiałych początkowo czynności. Gdy zaczęto znowu wymierzać taśmą
odległość, ustawiać tyki, celować, wydało się, że wszystkim nagle przybyło sił. Czerski
przyglądał się temu przez pewien czas, kiedy jednak otrzymał dwie następne cyfry, przestał się
nimi zajmować. Zabrał dwóch harcerzy i wrócił na dawne miejsce. Tu oznaczył dwie długie,
równoległe do siebie linie w kierunku Niecki, a potem kazał im zdejmować między nimi ziemię
warstwami. Janek Banach, szczupły blondynek, skierował na niego zaniepokojone spojrzenie.
— Zastanowiłeś się nad tym dobrze? — zapytał. — Możemy znowu mieć piekło...
Czerski machnął ręką.
— Nadleśniczy krzyczał, gdyż był w kiepskim humorze — rzekł obojętnie. — Nie miał
racji, bo znacznie większych dziur jest w tym borze tysiące. Jednakże on tu jest gospodarzem i
jego wolę trzeba szanować. O tym pamiętam. Toteż nie będzie dołków. Kopiemy rów.
--- Odwadniający?
--- Odwadniający!
Banach uspokoił się i o nic więcej nie pytał. Zabrali się do roboty. Czerski wysunął się
kilka kroków naprzód, a za nim, w równych odstępach, ustawili się pomocnicy. Nie wkopywali
się w głąb ziemi, ale odkrywali powoli stok. Wgryzali się w Wał najpierw płytko, potem coraz
grubszymi warstwami, aż wreszcie zaczęła się zarysowywać przed nimi pionowa ściana i w
miarę pracy stawała się coraz wyższa.
O pierwszej przerwali zajęcia. Poszli do grupy mierniczej, aby spożyć razem południowy
posiłek.
--- No i co? — zapytał Czerski zaciekawiony. — Zgadza się czy się nie zgadza?
--- Zadziwiające! --- Lenc odsunął się od swojego niezwykłego instrumentu i przetarł
oczy. --- Jak dotychczas, zgadza się wszystko. Zdarzy się niekiedy kilkucentymetrowa różnica,
lecz to nie ma przecież żadnego praktycznego znaczenia. Jak ty do tego doszedłeś?
W głosie dało się wyczuć głębokie uznanie. Czerski uśmiechnął się i z namaszczeniem
wyciągnął z chlebaka swoją żelazną porcję. Niewątpliwie przypadła mu do serca ta nie
wypowiedziana słowami pochwała.
— Ech, drobiazg — zbagatelizował tę sprawę. — Każdy z nas ma swoje sposoby, ja też.
Po prostu: trzeba rozumieć ziemię, wyczuć jej możliwości. A reszta pójdzie już gładko.
Lenc pokręcił głową i także zabrał się do jedzenia. Z góry spadła kropelka wody. Spojrzał
na niebo poprzez luki między drzewami.
— I znowu deszcz! — westchnął. — Dobrze się stało, że zostaliśmy... Po południu chyba
nie będzie można opuścić namiotów.
Istotnie piękno poranka zniknęło bezpowrotnie. Niebo przybrało znowu swą zwykłą
szarą, wyblakłą barwę. Deszcz pokropił delikatnie, ale na szczęście ustał zaraz. Pociemniało
jednak wszystko, jakby zanosiło się na długą i nieprzyjemną szarugę.
Zjedli pośpiesznie i wrócili na stanowiska. Czerski zmienił swych pomocników, kopanie
bowiem łopatkami jest uciążliwe. Znowu szedł pierwszy; za nim dwaj inni, każdy na swoim
stopniu.
— Nie idzie! — usłyszał naraz za sobą głos. — Ziemia twarda jak kamień.
Zszedł na stopień najniższy i sam nacisnął łopatką. Weszła wprawdzie, lecz z wielkim
trudem i niespodziewanie ześliznęła się w bok. Spróbował w prawo: to samo. Uderzył z lewej
strony: łopatka zawadziła o kamień.
— Ziemia gęstnieje — wyjaśnił w sposób wprawdzie nienaukowy, lecz zrozumiały. —
Niestety, kierunku nam zmienić nie wolno. Wykruszaj po trochu. Gdy się zmęczysz, ustąpisz
nam miejsca.
Wrócił na swoje stanowisko. Zdjął gruby pokład metrowej długości i na jego końcu
ustawił gałązkę.
— Dobijcie do tego miejsca i stromo zetnijcie ścianę — rzekł. — Jeśli do tego czasu nie
wrócę, odpoczywajcie. Teraz pójdę obejrzeć raz jeszcze Wał.
Kroczył tą samą drogą, którą przebył poprzednio. Zszedł do Małej Niecki, wydostał się na
południowe ramię wzniesienia i zaczął zsuwać się w dół. Pochyłość była w tym miejscu wyraźna.
Mchy, które służyły mu ciągle za przewodnika, zaprowadziły go niespodziewanie w olbrzymią
wyrwę. Zeskoczył ostrożnie: zachlupało, lecz nogi nie ugrzęzły w wodzie. Przebrnął z trudem
przez rosnący tu gąszcz. Natknął się na przewyższającą go znacznie wysokością ścianę omotaną
tak gęsto korzeniami, że prawie nie było widać tam ziemi. Wydostał się po nich na wierzch.
Kilka potężnych drzew zagrodziło mu drogę.
— Hm, to tęga przeszkoda — stwierdził półgłosem. — Kto wie, czy właśnie w tych
pniach nie kryje się tajemnica przepływu. No, zobaczymy...
Rozejrzał się naokoło. Drzewa nie rosły samotnie, wszędzie było ich pełno. Pogrzebał w
ziemi, poruszył mchy i skierował się dalej. Natknął się wkrótce na inną wyrwę, o wiele płytszą i
zakrytą całkowicie kłębami krzewiny. Obmacał ją kijem, wymierzył, coś zapisał w notesie i
znowu rozpoczął wędrówkę. Gąszcz stawał się niesamowity, przedzieranie było coraz
trudniejsze. Postępował ostrożnie, krok za krokiem, dotykając uprzednio każdego miejsca
wysuniętą do przodu nogą. I naraz lekko zapadła się ona w głąb.
— Aha — ucieszył się — więc to już Niecka! Zboczył nieco na prawo: tu grunt był
jeszcze twardy. Posunął się kilka metrów. Rozjaśniło się, przed nim wyrosło jakby rumowisko ze
zwalonych przez burzę pni i straszących swą potwornością, oblepionych ziemią korzeni.
— A, Zatoka Zniszczenia! — przypomniał sobie nazwę naniesioną na planach Lenca. —
No, no, nie przypuszczałem, że aż tu mnie zawiedzie ten szlak!...
Postał chwilę i zawrócił w drogę powrotną. Szedł teraz na przełaj, wybierając miejsca
najwygodniejsze. „Sto, sto i pięćdziesiąt — obliczał w myśli — razem dwieście pięćdziesiąt... Od
ś
rodka Wału szlak poszedł w bok, przybyło ze trzydzieści metrów, a więc dwieście osiem-
dziesiąt. Ale z tego można odrzucić długość Małej Niecki i obu wyrw, mniej więcej sto
osiemdziesiąt metrów. Pozostaje więc tylko sto. A może i mniej... To byłaby już bagatela.
Możemy się odwołać do wsi, niejeden z naszych przyjaciół na pewno pomoże nam chętnie.
Zresztą przybędzie druh Kowalski ze swą drużyną. Roboty będzie huk, bo i tam niżej trzeba
będzie pogłębić nieco łożysko. Mimo to powinniśmy..."
Przystanął raptownie. Wydało mu się, że gdzieś z boku rozległ się cichy szmer, jak gdyby
ktoś rozchylał gałęzie. Rozejrzał się gorączkowo. Jego dwaj współpracownicy byli już doskonale
widoczni. Kopali beztrosko, co chwila wylatywała w powietrze ziemia, wyrzucana przez nich z
rozmachem. Nastawił uszu. Szmer się powtórzył, wzmocniły go dźwięcznie puszczone
swobodnie gałązki. „Nie, to nie stamtąd — rozważał szybko. — Nieco dalej, na lewo... A zwierz
to nie jest na pewno; nie podchodziłby przecież tak blisko..."
Ogarnął go dziwny niepokój. Skoczył chyłkiem naprzód, wyminął bezszelestnie kępę
krzewiny i nagle nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Z gąszcza wysunął się nadleśniczy!
„No, teraz on nam tu zagra na swojską nutę! — przed oczyma przetoczyła mu się nieprzyjemna
wczorajsza scena. — To już przecież nie rowki. To cała kopalnia!..."
Poczuł niesmak w ustach, zrobiło mu się nieswojo. Nie lubił awantur. A jak temu
człowiekowi wytłumaczyć, że ta robota jest tutaj konieczna? Nie zechce w ogóle słuchać. Jeśli z
powodu dołków wpadł w gniew, dziś chyba poniesie go furia...
Poczuł coś w rodzaju wyrzutów sumienia, dojrzał bowiem także Karola, i przyszło mu na
myśl, że niepotrzebnie może naraził na przykrości nie tyle siebie, ile całą drużynę. Przeniósł
szybko oczy na nadleśniczego. Spodziewał się zobaczyć na jego twarzy oznaki wściekłości; był
pewien, że już otwiera usta do gwałtownego wybuchu. Nic się jednak nie stało. Stał nieruchomo,
zamknięty w sobie i nieprzystępny, ale nie wydawał się groźny.
— Hm — mruknął do siebie Czerski, nabierając powoli ducha — albo ten człowiek
zmienił się w ciągu tej nocy, albo Michał złożył dobrze egzamin. Tak, to najpewniej to... Dałbym
głowę, że popadł w tej chwili w zakłopotanie. Zrozumiałe: jakże na nas uderzać powtórnie?
Abym ja z kolei zażądał zwołania komisji?...
Jego pomocnicy przerwali zajęcia i spoglądali bezradnie na nieproszonych gości. Czerski
wysuną! się naprzód. Był przekonany, że jest im w tej chwili bardzo potrzebny. „Co będzie, to
będzie! — dodał sobie odwagi. — Nie ma powodu, aby skrupiło się na nich. Jeśli ktoś zawinił, to
tylko ja. Niech więc na mnie powarczy!"
Ś
miałym krokiem podszedł do nadleśniczego i zasalutował.
— Grupa robót ziemnych Leśnej Drużyny przy pracy! — zameldował. -— Kopiemy rów.
Brzmiało to ładnie i grzecznie. „Raz kozie śmierć! — przemknęło mu przez mózg
popularne hasło bohaterów i samobójców. — Niech wie, że to rów, a nie dołek jak przedtem.
Jeśli teraz na mnie nie skoczy, wygrałem partię!"
A nadleśniczy nie „skoczył". Zdawało się nawet, że na meldunek nie zwrócił uwagi, gdyż
trwał nadal w całkowitym milczeniu.
--- Aha!... — odezwał się wreszcie jakoś bardzo bezbarwnie. — Rów.
--- Rów! — potwierdził Czerski twardo w przekonaniu, że chyba jednak dojdzie do
awantury.
--- No tak, to istotnie wygląda na rów... Można wiedzieć, dlaczego kopiecie?
W słowach nie tylko nie czuło się groźby, ale dźwięczała nawet uprzejmość. „Co się z
nim właściwie dzieje? — zastanowił się nagle Czerski. — Albo rzeczywiście się zmienił, albo
trzyma w zanadrzu rewolwer i chce wypalić znienacka. Hm, trzeba z nim zagrać w otwarte
karty!..."
— Szukamy przejścia do Niecki — przemówił raźnie. — Przed trzema laty nie było tam
błota. Wody więc musiały jakąś drogą odpływać.
— Niewątpliwie. Dawniej musiały odpływać... Nadleśniczy zamyślił się znowu.
— Tak, musiały odpływać — powtórzył po chwili. — No cóż kopcie. Oczywiście kanału
nie przekopiecie. Przykro mi, że to nie jest na wasze siły...
Czerski poczuł się naraz jakiś lekki, swobodny, wesoły, miał ochotę zaśpiewać na cały
głos. „Zezwolił kopać! — zawirowało mu w mózgu. — I przykro mu!... Nie ma co gadać,
zmienił się stary! I krzyczał nie będzie. No, to my ci, bracie, przemienimy za dobre serce cały ten
las! Wodę z Niecki podprowadzimy ci pod same okna, abyś skakał z radości jak my!"
Miękkim, prawie tanecznym ruchem ruszył za nadleśniczym, który wszedł właśnie w
rów. Zatrzymali się przed ściętą równiutko ścianą. Była gładka, poszczególne warstwy ziemi
odcinały się od siebie wyraźnie. Ta górna, przemieszana silnie z próchnicą i zwilgotniała,
wydawała się prawie czarna. Za to środkowa, poprzetykana brązowymi smugami na jasnym tle,
była zupełnie sucha. Wzrok nadleśniczego przesunął się po nich obojętnie i zatrzymał na
najniższej, podobnej do szeroko rozlanej plamy. Coś w niej się działo. Ciemniała w oczach,
zmieniała swą gładką dotychczas powierzchnię, pęczniała. Zdawało się, że coś w niej żyje, coś
tam rusza się w środku, coś chce się wydobyć na wierzch...
Nadleśniczy przysiadł nagle na piętach. Ściana zarysowała się w kilku miejscach,
ziarenka piasku zleciały w dół, ukazały się drobne otworki. I niespodziewanie potoczyły się po
niej dwie strużki wody, żłobiąc w ziemi delikatne pręgi i porywając za sobą okruchy.
Nadleśniczy powoli odwrócił głowę. Wydawał się poruszony tym widokiem do głębi. Na
Czerskim spoczęło pytające spojrzenie.
— Nie, to nie z Niecki — padła cicha, pełna wzruszenia odpowiedź. — To jeszcze nie z
Niecki. Ale jeśli ta woda spływa, przyjdzie ona i stamtąd...
Nadleśniczy podniósł się ociężale i nie patrząc na nikogo wydostał się z rowu.
--- Wracajmy — rzekł do Karola. — Tamci się niecierpliwią... Ile metrów — zwrócił się
do Czerskiego — z tego miejsca do Niecki?
--- W prostej linii dwieście pięćdziesiąt.. Ale nasza droga jest znacznie krótsza: nie
przekracza stu.
--- Wasza droga? Aha!...
Czerski uczuł naraz dla niego jakąś niezrozumiałą, nie uzasadnioną wypadkami, a mimo
to żywiołową sympatię. „Przedziwny człowiek — przemknęło mu przez myśl. — Na oko
nieużytek, a właściwie można by go do rany przyłożyć. I co najważniejsze, chwyta w lot zagad-
nienie. Może opowiedzieć mu wszystko?... — zawahał się. — Nie, na to za wcześnie. A nuż nic
z tego nie wyjdzie? I na tych stu metrach można przecież połamać zęby...!"
Nadleśniczy postał jeszcze chwilę, jakby spodziewał się jakichś wyjaśnień, lecz gdy ich
nie usłyszał, skierował się w drogę powrotną. Był milczący i zamyślony. Karol, idąc za nim, nie
odzywał się także. Wyczuwał intuicyjnie, że jest mu potrzebna cisza.
Ukazał się samochód. Profesor z Michałem siedzieli w środku, inżynier natomiast kręcił
się po lesie i skrzętnie zbierał jagody.
--- I co? — powitał nadchodzących wesoło. — Schwytaliście jakiegoś przestępcę?
--- Oczywiście — nadleśniczy popatrzył na niego w roztargnieniu, jak gdyby przebywał
myślami gdzie indziej. — I to niejednego. Na szczęście, to pożyteczni przestępcy...
--- O takich jeszcze nie słyszałem — rozbawiony profesor wychylił się z wozu. — Co za
jedni?
— Harcerze z Leśnej Drużyny. Rozkopują mi znowu las. Jeśli im się to jednak uda...
Urwał. Zastanawiał się nad czymś przez chwilę, jakby nie był pewien, czy wolno mu
dokończyć zaczętej myśli.
— Jeśli im się to jednak uda — powtórzył wreszcie powoli — to... kto wie? Może
nareszcie odzyskam uśmiech...
Walka przybiera na sile
G
dy grupa Czerskiego i Lenca znalazła się wreszcie w obozie, była przemoczona do
nitki. Złapał ich w drodze ulewny deszcz, w wodzie i we mgle zatopił cały krajobraz. Ustał
wprawdzie wkrótce, lecz niebo pozostało już szare i smutne. Oziębiło się przy tym znacznie.
Chociaż więc przebrali się natychmiast, długo jeszcze szczękali zębami.
W godzinę jednak później ożywili się wszyscy: przybył Karol z Michałem. Otoczono ich
natychmiast ze wszystkich stron, padły gorączkowe pytania.
— Spokojnie, spokojnie kochana młodzieży — przemówił uroczyście Michał,
spoglądając z góry na otoczenie. — Wobec naukowca tej miary, co ja, należy zachowywać
większy szacunek. Proszę układnie i grzecznie. A przede wszystkim — nie zabierać głosu bez
zezwolenia!
Zrobiło się wesoło, z jego bowiem sztucznej powagi i wielce łaskawych gestów
domyślono się trafnie, że z egzaminem nie miał większych kłopotów.
— Słusznie! — poparł go Czerski występując naprzód i kłaniając się elegancko. —
Wobec tego witamy serdecznie. Pan profesor będzie łaskaw zaszczycić swą osobą nasze gościnne
namioty.
— Jeszcze nie profesor — zastrzegł się Michał skromnie. — Tymczasem: młody uczony.
Wystarczy na dziś. A za rok znów się coś mądrego wymyśli.
Ktoś zaczął klaskać z uciechy. Michał mocniej wyprężył pierś.
— Co za dzikie obyczaje w tym waszym obozie? — zapytał z wielką godnością,
spoglądając na Karola z wyrzutem. — Jak wychowujecie tę młodzież? Żadnego szacunku dla
starszych! A co wy myślicie, błazny jedne — wypadł nagle ze swej wspaniałej roli — że może
pokpiłem sprawę? Profesor mnie tak nazwał: młody uczony! Karolu, potwierdź tę prawdę z
wysokości swego urzędu. Niech wiedzą, z kim mają zaszczyt!
Karol uśmiechnął się i skinął głową potwierdzająco. To wywarło wielkie wrażenie.
Uciszyło się od razu, na Michała zaczęto spoglądać z nie ukrywanym uznaniem. Czerski wysunął
się znowu.
— Jeśli pan pozwoli, panie profesorze... — przemówił z werwą.
Michał machnął ręką pobłażliwie. Odzyskał utraconą chwilowo powagę.
— Pozwalam — przerwał w połowie zdania. — Możesz odejść, druhu, na swoje miejsce.
— Ale jeśli pan pozwoli, panie profesorze — Czerski powtórzył dobitniej — to wspomnę
o pewnym wyjątkowo niechlujnym harcerzu z Leśnej Drużyny. Otóż gdy kiedyś, w pełni sławy,
wrócił on z egzaminu...
Zrobił efektowną pauzę. Michał poruszył się niespokojnie.
— Zgubił po drodze krawat! — zakończył Czerski żałobnie.
Zaległa głucha cisza, wszystkie twarze jakby pobladły z wrażenia. Michał sięgnął
nerwowym ruchem do szyi: krawat wisiał na swoim miejscu. Wzrok mu zapłonął wściekłością.
— To tylko kawał — wyjaśnił Czerski niewinnie. — Krawat na pewno jest.
Rozległ się gromki śmiech. Michał też się rozbawił i odtąd opowiadał o swych
przeżyciach w sposób bardziej normalny. Ponieważ znowu zaczęło siąpić, skryli się w namiocie,
skąd często dobiegały to okrzyki zdziwienia, to wesołe pomruki, to żartobliwe docinki. Karol nie
brał w tym udziału. Siedział w sąsiednim namiocie z wartownikiem i słuchał jego raportu.
— Mamy więc trzy zaproszenia na najbliższe dni — kończył on właśnie sprawozdanie z
wizyt, które mu złożyli przed południem przedstawiciele okolicznej młodzieży. — Ci z Kań
prosili, abyśmy byli u nich jutro. Co do innych, zastrzegłem, że powiadomimy ich o terminie.
Karol popatrzył na mapę. Kanie znał. Leżały na południe od Niecki, niedaleko Wilkowa.
--- Jutro niedziela.., — zastanowił się. — Nie, nie ruszymy się stąd. Rudawka musi mieć
przed wszystkimi pierwszeństwo. Jutro więc tu wystąpimy, w poniedziałek w Raczkach... Wobec
tego w Kaniach możemy być dopiero we wtorek. Wspominali coś o wozach? Przyjadą po nas?
--- Przyjadą.
Wrócił do tej sprawy wieczorem na ogólnej naradzie, na której omówiono szczegóły, a
rano kurierzy wyjechali do poszczególnych miejscowości, aby zawiadomić gospodarzy o
wyznaczonych terminach. Nie było kłopotów, wszędzie zgodzono się na nie chętnie. Dzień więc
minął spokojnie. Za to nazajutrz, już o jedenastej, zjawiły się wozy z Raczek wypełnione
tamtejszą młodzieżą. Narobiła szumu, przepełniła obóz żartami i wesołością i w pół godziny
później ruszyła w drogę powrotną z Leśną Drużyną.
Podejmowano ich nadzwyczaj gościnnie. Po obiedzie potańczono, po podwieczorku
znowu urządzono zabawę. Ale po siódmej wszyscy przeszli do sali szkolnej, gdzie miał odbyć się
koncert. Pogoda była wciąż kiepska, zimno dokuczało, o wystąpieniu pod gołym niebem nie
mogło być mowy.
Ludzi zebrało się sporo, sala była wypełniona po brzegi. Zaczęło się uroczyście. Ktoś
powitał, ktoś przemówił w imieniu miejscowej młodzieży. Karol podziękował za zaproszenie.
Potem potoczyła się jedna piosenka i druga, rozległy się brawa. Weszło jeszcze kilka osób, które
nie zdążyły się uporać wcześniej z domowymi obowiązkami, ktoś zaczął się przepychać do
ś
rodka. I niespodziewanie ukazał się w drzwiach także Urbanek. Widocznie znano go tutaj
dobrze, nikt się bowiem nie tylko nie zdziwił, lecz nawet pobiegło ku niemu wiele życzliwych
uśmiechów. Ktoś tam do niego zagadał, ktoś przywołał go po imieniu, ktoś inny wskazał mu
miejsce.
Urbanek wszedł między ławki. Usiadł w pierwszym rzędzie, uścisnął dłonie sąsiadom,
uprzejmie skinął głową harcerzom. Potem zaczął gawędzić: o żniwach, pogodzie, o swoim
bliskim wyjeździe. Karol, obserwujący go nieznacznie, doszedł do wniosku, że przerwa trwa już
zbyt długo i przystąpił do następnego punktu programu. „Co go tutaj przyniosło? — zastanawiał
się, bacząc równocześnie pilnie na swoją harmonię. — I do tego w taką pogodę! O nas nic chyba
nie wiedział. A może i wiedział?... Przecież nie śpieszy się, nikogo nie wyciąga z sali, zachowuje
się, jak by tu zamierzał nocować. A jak on słucha! Pije, chwyta ustami, wchłania w siebie tę
znaną mu dobrze melodię!"
Przeciągnął miechy silniej, rozdźwięczała się mocniej cała orkiestra. I naraz przeskoczył
na „Kukułeczkę", Michał wystąpił jako solista. Zanucił z temperamentem, porwał słuchaczy,
włączył do refrenu harcerzy, wkrótce przyciągnął salę. Gdy skończył, wydało się, że popękają
szyby w oknach od burzy oklasków. A najmocniej bił brawa Urbanek.
Ładnie grają — pochwalił, kiedy nieco ucichło. — A z tego Karola zuch! Nie
przypuszczałem, że ma taki talent i do dyrygowania, i do instrumentu.
Poparli go sąsiedzi, każdy dodał od siebie coś przyjemnego. Zresztą nie tylko oni. I
młodzież, i dorośli wymieniali między sobą głośno pochlebne uwagi o harcerzach, gdyż każdy z
nich miał swych sympatyków na sali.
— Wyrósł ten Karol, wyrósł... — dał się słyszeć znów głos Urbanka. — Kto by pomyślał!
Znałem go, gdy był jeszcze w pieluchach...
Sąsiedzi zainteresowali się żywo tą niezwykłą dla nich nowiną.
--- Ano tak! — potwierdził żywo Urbanek podnosząc głos, aby przegłuszyć panujący na
sali gwar. — Znam go od najmłodszych lat. Przecież to wnuk mojego serdecznego przyjaciela
Boeniga.
--- Boeniga? — wykrzyknął ktoś ze starszych. — Którego? Zygfryda?
--- Właśnie Zygfryda! Ty go na pewno pamiętasz. W czasie plebiscytu...
Gwar na sali zagłuszył słowa, młodzi bowiem zaczęli się przepychać w stronę harcerzy i
wkrótce otoczyli ich ciasno. Niektórzy z nich też mieli wystąpić, w tej wsi organizowano bowiem
własną orkiestrę. Korzystali więc z dłuższej przerwy, przewidzianej programem, i coś tam
omawiali wesoło.
— O, przeżyliśmy z Boenigiem niejedno — gawędził dalej Urbanek. — Co jednak
poradzimy, na śmierć nie ma lekarstwa. Zmarło się staremu. A i nam trzeba się powoli
przygotowywać do tej ostatniej podróży...
Westchnął, westchnęli inni. Każdy z otaczających go ludzi nosił co najmniej sześć
krzyżyków na karku.
— I nie żal ci — odezwał się ktoś — opuszczać na stare lata ziemię rodzinną? Znajdziesz
tam tylu znajomych? Usłyszysz takie piosenki?
— Ano żal... Ale co robić? Tu serce ciągnie, ale i tam również. Do córki, do wnuków. A i
o najmłodszych też muszę myśleć. Franek odziedziczył gospodarkę, ma już dzieci, może przybyć
mu więcej. Coraz bardziej trzeba zaciskać pasa. A tam starczy pieniędzy dla wszystkich.
Pokiwali głowami ze zrozumieniem. Wielu z nich także miało krewnych rozsianych po
całych Niemczech, bo przecież przed wojną wędrowało się stąd za chlebem nie do Warszawy,
lecz do Berlina czy do Westfalii. Niektórzy osiadali na stałe, zakładali tam nowe rodziny. Wtedy
nie miało to szczególnego znaczenia, gdyż wystarczyło wsiąść do pociągu, aby po kilku
godzinach znaleźć się znowu w domu. Dzisiaj zmieniły się granice i zmieniły się czasy. Kto stąd
wyjeżdżał, musiał pogodzić się, że chyba nie powróci tu nigdy.
--- Ja jednak nie zaryzykowałbym na twoim miejscu takiego wyjazdu — odezwał się inny
gospodarz. — Właśnie ze względu na dzieci. Mówisz, że masz tam córkę. Prawda. Ale gdybyś
pozostał, miałbyś na miejscu dwóch synów i córkę, a do tamtej zawsze ci wolno zajrzeć. Tu czują
się oni dobrze, między swymi nie zginą. A jeśli tam coś się nagle odmieni twemu zięciowi?
--- Jemu się odmieni? — wybuchnął nagle Urbanek. — Człowiekowi z takim majątkiem?
--- Takiemu właśnie najprędzej. Pieniądz śliska rzecz. A wtedy co zrobisz? Wychowasz
sam dzieci? Dasz im wykształcenie? Bo przecież musisz przyznać, że u nas uczyć się może
każdy, aby tylko nie zabrakło mu chęci. I to za darmo. A tam niemało musiałbyś za to zapłacić.
Rozmawiali spokojnie, po przyjacielsku, troskliwie rozważali przeszkody i możliwości.
— A i ten twój mały — wtrąciła się jakaś kobieta. — Przecież on słowa nie umie po
niemiecku.
--- Nauczy się, nauczy...
--- Pewnie, że się nauczy. Lecz kiedy? A twoja Zośka? Tej będzie trudniej. Paple to
wprawdzie gładko, ale co to za niemczyzna w jej ustach? Boże, pożal się... Jeśli chce być
kucharką czy robotnicą — w porządku, takich tam zawsze potrzeba. A przecież ona chodzi już do
liceum. A tam? No, może ci się uda... Daj ci, Boże, najlepiej...
Młodzież zaczęła wracać na swoje miejsca. Harcerze nastroili swe instrumenty, popłynęły
nowe melodie. Na sali robiło się coraz przyjemniej, jakoś dziwnie wesoło, przytulnie, swojsko.
Karol wyczuwał to doskonale. Zmieniał niekiedy nieznacznie program, włączał coraz częściej
miejscowych muzyków, wzmacniał chór głosami wszystkich obecnych. Obserwował uważnie
twarze: to radowały się, to powaga wygładzała im rysy, to humorem rozbłysły, to w oczach
zalśniła rzewność. W zależności od pieśni i dźwięków.
Naraz coś zmieniło się na tej sali, zrodził się jakiś szum. Karol spojrzał na drzwi: stał w
nich Kurt. Zdziwił go jego wygląd: minę miał hardą, nawet odpychającą, w ruchach czuło się
wyraźnie zdenerwowanie.
— Urbanek, Urbanek! — zaczęto nawoływać półgłosem. — Powiedzcie mu: Kurt chce z
nim rozmawiać. Ma pilną sprawę.
I tutaj widocznie znano go dobrze. Urbanek nareszcie usłyszał i odwrócił głowę. Skinął
bez słowa ręką, przywołując do siebie. Kurt wykonał podobny gest, krótki i gniewny, ale w
kierunku odwrotnym. Urbanek popatrzył na niego przeciągle, potem odwrócił się powoli, przyjął
poprzednią pozycję i nie ruszył się z miejsca.
Karol odetchnął głęboko. Serce uderzyło mu nierównym rytmem, jak gdyby dostrzegł w
tej niemej scenie coś niezwykłego, coś, co nim wstrząsnęło do głębi. Przyśpieszył rytm. Muzycy
pociągnęli ostro, z temperamentem i zanim jeszcze skończyli, rozszalała się burza oklasków.
— Dziadku — dały się słyszeć głośne niemieckie słowa — chodź! I zabierz z sobą
sąsiadów!
Urbanek bez pośpiechu przechylił głowę.
— Nie przeszkadzałbyś, nicponiu — odparł żartobliwie w tym samym języku. — Siadaj i
posłuchaj z nami, bo ładnie śpiewają i grają. Same swojskie melodie. W Niemczech na pewno
ich nie usłyszysz.
Poparli go inni. Zewsząd zaczęły padać wesołe słowa zachęty. Kurt poczerwieniał.
— Nie mam czasu! — odburknął gniewnie, nie licząc się już zupełnie z salą. —
Słyszałem ich raz, nie potrzebuję słuchać ich więcej. Jeśli nie wyjdziecie zaraz, odjeżdżam!
Wśród młodzieży, rozumiejącej coś niecoś i domyślającej się reszty z gburowatego tonu
tej wypowiedzi, zaszumiało, tu i ówdzie rozległy się syki i świsty. A i na starszych nie sprawiła
ona przyjemnego wrażenia.
— Nie chcę cię dotknąć — odezwał się ktoś do Urbanka po niemiecku — ale chociaż ten
twój wnuk ma dużo pieniędzy, wychowania mu brak. Tak się odzywać do dziadka! No, no...
Kurt usłyszał. Zamiast go uspokoić, te słowa podrażniły widocznie tylko jego ambicję,
wydął bowiem pogardliwie policzki.
— Jak chcecie — wykrzyknął. — Czekam pięć minut przed wejściem. Jeśli nie
przyjdziecie, odjeżdżam!
Odwrócił się ostro, na miejscu, jak żołnierz wyćwiczony sumiennie w musztrze, i zniknął.
Grobową ciszę, jaka zapadła, przerwała zaraz orkiestra. Grała „Karolinkę", a wkrótce zaczęli
ś
piewać ją wszyscy.
Nikt nie wyszedł z sali. Urbanek nachmurzył się, siedział odtąd mroczny, gryzł się czymś,
lecz nie ruszył się z miejsca, dopóki się koncert nie skończył. A i wtedy nie śpieszył się zbytnio.
Wraz z innymi wysunął się na korytarz, tu się zatrzymał i wdał się w rozmowę z miejscowymi
gospodarzami. Kiedy zaś ukazał się Karol, wziął go pod rękę i odsunął się w kąt.
— Zajrzałbyś do nas — odezwał się ciepło. — Ot, choćby jutro.
— Jutro będziemy zajęci w Kaniach.
--- W Kaniach? Tym lepiej, bo do nas blisko. Po koncercie odeślesz swoich harcerzy, a
sam udasz się do Wilkowa.
--- Nie będę miał z sobą roweru... — Karol szukał jakiejś wymówki, jak gdyby wcale mu
się nie uśmiechała tak późna wyprawa.
--- Ech, na twoje młode nogi te trzy kilometry to drobiazg! Przejdziesz, zanim zdążysz
prześpiewać jakąś piosenkę. A na powrót pożyczymy ci swego. Więc jak, przyjdziesz?
Urbanek dobierał ostrożnie słowa i wypowiadał powoli. Czuło się w nich i prośbę, i
odcień smutku, i przygnębienie, i melancholię niepewnego siebie i steranego wiekiem człowieka.
— Więc jak — przynaglił, gdyż Karol nie udzielał wciąż odpowiedzi — przyjdziesz?
Wszyscy będziemy ci radzi. Zaproszę też trochę młodych. Pogadacie sobie, może i w Wilkowie
wystąpicie z takim koncertem. Chciałbym raz jeszcze posłuchać...
Pozostali sami na korytarzu, gdyż publiczność i harcerze wyszli dawno na zewnątrz.
Wbiegł jakiś wyrostek.
--- Kurt czeka — zawiadomił robiąc pocieszną minę.
Urbanek machnął ręką ze złością.
— Niech czeka! — odrzekł zgrzytliwie. — Powiedz mu, że jeśli chce, może odjechać.
Wyrostek, widocznie bardzo zadowolony z tej odpowiedzi, wywinął wargi w komicznym
geście i wybiegł.
— Dlaczego Kurt jest tak zdenerwowany? — zagadnął Karol znienacka. — Rzeczywiście
ma coś pilnego do załatwienia?
--- Ech, drobiazg! Kilku ludzi z tej wsi prosiło go, aby dowiedział się o różne sprawy tam,
w Niemczech. Napisał do domu i dziś otrzymał odpowiedź. Dlatego przyjechał, a że pewnie
wszystkie drzwi zastał zamknięte, więc się rozzłościł. Spodziewał się chyba, że będą tu na niego
czekali z otwartymi rękami.
--- A dlaczego nie przyjechaliście razem?
— Bo zawieruszył się gdzieś za Kalinianką. Umówiliśmy się tu na wieczór, ale
przybyłem trochę wcześniej, bo dowiedziałem się o waszym koncercie. I nie żałuję wcale —
Urbanek ujął Karola pod rękę. — Warto było posłuchać. Jakże więc, zjawisz się jutro? Zośka też
się bardzo ucieszy.
— Zosia?... Może lepiej, żeby mnie nie widziała? Oczy Urbanka cofnęły się trwożnie.
Milczał przez chwilę.
— Nie możesz mi zapomnieć tej nocnej rozmowy — odezwał się cicho. — Byłem wtedy
bardzo zirytowany. Kurt mi za dużo nagadał... Nie warto o tym wspominać. Dziewczynie żal
wyjeżdżać, to zrozumiałe. Ponarzeka, popłacze... Nic się jednak nie zmieni, furtka zamknięta.
Mam paszport i dla siebie, i dla niej.
Pociągnął Karola za sobą i wyszli z budynku. Harcerze gawędzili wesoło przy wozach z
młodzieżą i dorosłymi. Przybliżyli się do nich. Urbanek wyciągnął rękę na pożegnanie.
— A więc czekamy na ciebie jutro — rzekł takim tonem, jakby nie było już wątpliwości.
Karol nie stawiał dalej oporu. Wyraził zgodę i chciał się oddalić, gdy w tym momencie
wysunął się z mroku Kurt. Szarpnął Urbanka za ramię.
— Chodźże wreszcie, dziadku! — rzekł niecierpliwie. — Zmarzłem zupełnie.
Urbanek wydawał się rozbawiony.
--- Jeszcze tu jesteś? — zapytał udając zdziwienie. — A ja byłem pewien, że odjechałeś,
gawędzę więc sobie z Karolem beztrosko. Jutro przyjedzie do nas. A kto wie, czy nie urządzimy
takiego koncertu i w naszym Wilkowie.
--- A to po co? — warknął Kurt, starając się bezskutecznie ukryć nagłe wzburzenie. —
Komu oni są tam potrzebni?
Urbanek poklepał go pobłażliwie po plecach.
— Nie wygadywałbyś głupstw — rzekł. — Mili chłopcy i grają ładnie. Nie mogę
zrozumieć, dlaczego okazujesz im tyle niechęci? A wobec Karola zachowujesz się jak gbur.
Nawet nie podałeś mu ręki.
— Ciszej! — syknął Kurt jakby w nieoczekiwanym przypływie lęku.
— Dlaczego ciszej? On nie rozumie po niemiecku, sam mi przecież mówiłeś. Czy oni
zrobili ci coś złego...
Dalszych słów nie można już było usłyszeć. Kurt pociągnął Urbanka za sobą i coś tam
burknął głucho. Odsunęli się szybko. Karol obserwował ich w zamyśleniu, dopóki całkowicie nie
zginęli w ciemnościach.
„Kurt Wagner, halt!"
I
znowu ten smutny sierpień zarzucił deszczem. Następny ranek był dżdżysty, ponury i
zimny, jakby to nie było lato, lecz późna jesienna szaruga. Leśna Drużyna, zazwyczaj
nieustępliwa w działaniu, tym razem nie opuściła namiotów. Nikt się zresztą nie nudził. Nagro-
madziło się wiele spraw. Należało uporządkować je, uzgodnić, przedyskutować wspólnie.
Jednakże koło dziesiątej pojaśniało. Chmury wzbiły się wyżej, rozdzieliły, nabrały
ostrych konturów i wreszcie, pognane wiatrem, zaczęły uciekać na wschód. Słońce wychyliło się
raz i drugi, a potem już zerkało bez przerwy. Ociepliło się. Harcerze, zmęczeni zbyt długim
siedzeniem w zamknięciu, wychodzili na zewnątrz. Robiło się coraz przyjemniej, szybko znikała
wilgoć. Odżył dobry nastrój. Ktoś zagwizdał raźnie, ktoś zanucił piosenkę.
I odtąd ten dzień nie zawiódł już pokładanych nadziei. Nie należał wprawdzie do
pięknych, lecz i tak wszyscy byli mu wdzięczni. Po południu więc prace poszły normalnie. O
zwykłej porze grupy robocze udały się do lasu i o zwykłej wróciły. Koło siódmej zaś zjawiły się
wozy i w pół godziny później Leśna Drużyna znalazła się w Kaniach.
Koncert wypadł dobrze, może nawet lepiej aniżeli gdzie indziej, gdyż nic nie zamąciło
tego miłego wieczoru. Toteż nastrój był doskonały. Pożegnanie odbyło się entuzjastycznie, a
sporo miejscowej młodzieży wsiadło także na wozy, aby towarzyszyć gościom do obozu w
Rudawce.
Karol skinął na Michała. Odsunął się z nim na bok i omówił raz jeszcze sprawy, które
mogły wyniknąć, w czasie jego nieobecności.
--- Przejmujesz więc od tej chwili komendę — kończył. — Gdybym nie wrócił w nocy...
--- Na pewno nie wrócisz — przerwał mu Michał beztrosko. — Teraz jest pół do
dziesiątej, będziesz tam na dziesiątą. Pogadasz trochę i ani się nie obejrzysz, gdy minie północ.
Do jutra nic się nie stanie.
--- Tego nie jestem pewien. Może nadejść Drużyna Służby Społecznej. Deszcze opóźniły
ich marsz, lecz druh Kowalski, według moich obliczeń, powinien być niedaleko. W każdym razie
na siódmą będę na pewno. Chyba w nocy nie zwalą się nam na głowy.
— A gdyby nawet? Przyjmiemy ich godnie! Cóż to, nie znam się na urządzaniu weselisk?
Mówkę się palnie, huknie parę razy na wiwat, a potem już można śpiewać i tańczyć. Nie martw
się. Taki poważny uczony nie może popełnić błędu.
Roześmiali się, Michał wskoczył na wóz. Karol poczekał, aż tamci odjadą, a potem ruszył
w swoim kierunku. Kanie, tak samo jak Raczki, Rudawka czy Świerków były także tylko wielką
uprawną polaną, dookoła której rozciągał się las. Ledwie więc uszedł kilkaset kroków, ściemniło
się jeszcze bardziej, po obu stronach wyrosły drzewa. Zwolnił nieco, przyzwyczajał powoli
wzrok do niewielkiej tu widoczności. W miarę jednak jak posuwał się naprzód, oczy coraz lepiej
rozróżniały szczegóły: nie wyschnięte jeszcze kałuże rozbłysły matowym światłem, wyraźniej
zarysowały się koleiny, spowite wrzosami rowy ułożyły się równo jak obrzeżyny torowisk.
Gdyby się uparł, mógłby nawet policzyć pnie. Zresztą doskonałym przewodnikiem był skrawek
nieba, biegnący w górze: stanowił jakby odbicie drogi, chociaż znacznie szersze i poszarpane po
bokach przez wdzierające się weń nierówno wierzchołki. I był od niej jaśniejszy: ciągnął się jak
smuga świetlista, usiana tu i ówdzie gwiazdami.
Karol maszerował raźnie. Lubił takie nocne samotne wędrówki, gdy ptactwo już ułożyło
się do snu, las milczy , a jedynie większa zwierzyna wychodzi na żer. I lubił wtedy rozmyślać: o
przeszłości i chwili obecnej, o nauce i pracy, o Leśnej Drużynie i codziennych zajęciach , o
sobie i innych, a także o tym, co się stanie w przyszłości. Dziś tematów miał wiele. Tłoczyły się
początkowo, mieszały, kłóciły o prawo pierwszeństwa, ale wreszcie uzgodniły między sobą
kolejność. A więc: program zasadniczy wędrówki. Jak do tej pory, wykon an y z nadwyżką.
Kładki, mostki, przepusty, rowy, gniazda, tablice, ochrona mrowisk, modrzewi. O, dużo się
uzbierało, nie pominięto chyba niczego... A teraz: współdziałanie z miejscową ludnością. W akcji
ż
niwnej nie pożałowano ani czasu, ani wysiłku; po wsiach, w chwilach wolnych, wykonano
wiele robót ciesielskich; obecnie nadspodziewanie pomyślnie rozwija się akcja koncertów. I daje
ona szczególnie cenny dorobek: przyjaźń z miejscową młodzieżą; pamięć o Leśnej Drużynie
pozostanie tu chyba na długo... A zyski indywidualne? Michał wysunął się oczywiście na czoło:
zdał zupełnie nieprzewidziany i niezwykły egzamin. Lecz nie to jest najważniejsze; on tutaj
pogłębił swą wiedzę, umocnił entuzjazm, po tym wszystkim niewątpliwie nie oderwie się od
nauki już nigdy. A Lenc?... Zawsze sumienny, solidny w pracy ujrzał dziś blask wielkiego odkry-
cia, bijący z umiejętnie zestawionych cyfr i obliczeń. To wielki zysk. Czerski natomiast...
Karol przystanął raptownie. W lesie jego wyostrzony słuch działał automatycznie,
niezależnie od myśli, i właśnie pochwycił jakiś nienormalny szum. Przez pewien czas pilnie
nadstawiał ucha. Szum wzrastał, rozdzielał się na najrozmaitsze tony, gdzieś w dali zatrzeszczały
łamane beztrosko gałązki. I wreszcie rozległo się charakterystyczne pomrukiwanie.
— Hm, dziki — stwierdził Karol półgłosem, uśmiechając się mimo woli. — Nie ma
wiatru. Nie czują.
Kiedy indziej wyszedłby im naprzeciw, przepadał bowiem za taką zabawą, gdy czujność
zwierza szła o lepsze ze zręcznością człowieka. Obecnie nie było czasu. Ruszył więc dalej bez
nadmiernego hałasu, ale też nie kryjąc specjalnie swej obecności. Pod stopami zachrzęściły
ziarenka żużlu, nadeptanego niebacznie. Zwierz musiał usłyszeć. Zakotłowało się nagłe, coś
trzasło, potoczyło się w głąb i uciekło. „A więc Czerski... — wrócił do przerwanego tematu. —
Jeśli ten chłopak rozwiąże zagadkę Niecki, to trzeba będzie przyznać, że dodał jeszcze jedną
chlubną kartę do sławnego nazwiska. Tamten Czerski, powstaniec styczniowy, genialny samouk
wywracający już w młodzieńczych latach teorie Humboldta, musiał być do niego podobny... A
Stefan?..."
Oceniał tak po kolei imiona, nazwiska, prace, zalety i zyski. I dochodził coraz bardziej do
przekonania, że ten obóz wędrowny, chociaż wyjątkowo trudny do prowadzenia ze względu na
przykrą pogodę, dał coś każdemu, że zahartował nie tylko ciała, ale umysły i serca. ,,A teraz ci
inni, spoza drużyny — zastanowił się. — Nadleśniczy... Hm, to sprawa szczególna..."
Znowu naprężył zmysły. Prawie tuż przed nim zamajaczył na ułamek sekundy jakiś
niejasny kształt, prysnął w bok i przepadł bez śladu wśród ścielących się przy ziemi ciemności.
Nie zwolnił kroku, niejednokrotnie był świadkiem podobnych scen. „Oczywiście szarak — za-
decydował. — Przycupnął z boku i czekał, aby sprawdzić, kto się do niego przybliża. Wiadomo:
zające naród ciekawy..."
Rozbawiło go to określenie. Przypomniał sobie wiele komicznych spotkań z tymi
przemiłymi skoczkami i we dnie, i w nocy. Uporządkowane przedtem starannie myśli rozbiegły
się, zaczęły hasać swobodnie, przeskakiwać beztrosko z tematu na temat. Za to zmysły stały się
teraz jeszcze czujniejsze. Z pozornie kompletnej ciszy wyławiał coraz liczniej subtelne dźwięki:
to jakiś matowy, powiewny ton, jakby nieuchwytny prawie dla ucha podmuch powietrza,
poruszanego skrzydłami sowy; to krótkie, płaczliwe kwilenie pisklęcia gadającego coś tam po
swojemu przez sen; to znów jakieś drapnięcia, szurgoty, pomruki, sapania...
Zwolnił nieznacznie kroku. Coś w tym wszystkim wydało mu się naraz nienaturalne, do
poszeptów i wzdychań wkradł się jakiś dysonans. Nastawił uszu. Przed nim, gdzieś w dali, coś
chrobotało nierówno. To rzadziej, to częściej, lecz nie ulegało wątpliwości, że krył się za tymi
dźwiękami jakiś wyraźny rytm. Zastanowił się i wszedł w koleinę, gdzie łatwiej było natrafić na
ż
użel, nie zakryty jeszcze darniną. Odnalazł, raz i drugi nadepnął. Odgłos ten sam, tylko tyle, że
tamten przytłumiony jest odległością. „Czyżby jeleń lub sarna?... To niemożliwe! Zwierzęta nie
popełnią takiej nieostrożności, bez koniecznej potrzeby nie zejdą z trawy. A więc chyba
człowiek... Idzie koleiną, bo nie chce zbytnio zamoczyć nóg; rosy przecież pełno na każdej
łodyżce..."
„Tak, na pewno człowiek! — upewnił się zaraz, rozróżnił bowiem niegłośne wprawdzie
jeszcze, ale równo odmierzone stąpania. — Aha, natrafił na twardą warstwę! Nie śpieszy się,
idzie spacerkiem. Widocznie stąd nie pochodzi. Miejscowy człowiek nie lękałby się wilgoci, nie
zadawałby sobie takiego trudu. Ale jeśli to człowiek..."
Przestał kłopotać się tym zagadnieniem i ruszył szybciej. Gdyby miał przed sobą zwierzę,
pewnie popróbowałby je podejść, zaskoczyć; spotkanie z człowiekiem nie miało dla niego
ż
adnego znaczenia. Był przekonany, że to jakiś zapóźniony przechodzień, pewnie ktoś z miasta,
kto spędza urlop w Kaniach lub gdzieś w okolicy. Przejdzie obok i miną się jak ludzie obcy,
którzy w tym mroku nie dojrzą nawet dokładnie twarzy.
Trafił na żużel, butem uderzył o niego mocniej, nie kryjąc celowo swej obecności. „Jeśli
to mieszczuch — uśmiechnął się sam do siebie — może ze strachu pęknąć mu serce. Tacy w
nocy lękają się lasu, a zwłaszcza ludzi, którzy umieją chodzić tak cicho, jak ja. Niech wie, że
przed nim człowiek, i to człowiek, który nie ma zamiaru napaść na niego z zasadzki".
Tamten usłyszał go widocznie, niespodziewanie bowiem na drodze wszystko ucichło.
Karol zawahał się, ale nie zaprzestał marszu. Nasłuchiwał za to pilnie. Odległość nie mogła być
wielka. Coś tam musiało się dziać, bo naraz zafurkotały nieprzyjemnie potrącone gałązki, a
krople rosy stoczyły się w dół. Niewątpliwie ktoś skoczył w gąszcz.
Karol bezszelestnie odsunął się w bok, pod drzewa, i stanął. Zaczęło mu się to nie
podobać. Ze tamtego mógł nagle oblecieć strach, nie byłoby w tym nic szczególnego, zwłaszcza
jeśli to mieszczuch; ale że narobiwszy hałasu nie schował się dalej, gdzieś w głębi lasu, już
trudno było zrozumieć. Człowiek lękliwy postąpiłby tak na pewno; popełniwszy błąd,
próbowałby go w ten sposób naprawić. A ten nawet nie drgnął, najmniejszy szelest nie zamącił
ciszy. „A może umie się on tu poruszać nie gorzej niż ja? — zawahał się. — Może jednak
umknął gdzieś w bok?..."
Odrzucił natychmiast to przypuszczenie. Człowiek tak nierozumnie ostrożny na równej
drodze nie potrafiłby okazać tyle zręczności na sosnowym igliwiu. „Dlaczego się więc kryje? —
zaczęło go dręczyć natarczywe pytanie. — Kłusownik? Złodziej leśny, który wybrał się po
drzewo, a teraz sądzi, że minę go obojętnie? Taki by się jednak nie chował. Szedł przecież drogą,
nie słychać było nigdzie rąbania, nikt nie wystrzelił. Nawet gdyby go spotkał leśnik, nic by mu
nie mógł zarzucić. Chyba że nie mógł ukryć przy sobie narzędzia..."
Myśli biegły z błyskawiczną szybkością. „Rudawka otoczona jest mieszanymi i gęstymi
lasami" — zawirowało mu nagle w mózgu zdanie, którego nadleśniczy nie chciał dokończyć.
Wyczuł wtedy w nim ostrzeżenie i to ostrzeżenie zwaliło się teraz na niego z ogromną siłą „Ktoś
się przyczaił na ciebie, ktoś czeka, abyś się tylko przybliżył!... To niemożliwe — próbował
zaprzeczać. — Komu zależałoby na uczynieniu mi krzywdy? Zresztą to nie jest ten las spod
Rudawki; ani nie jest on gęsty, ani mieszany. Sosny tu tylko rosną. Prześwietlone są dobrze;
rzadkie, młodziutkie świerczki nie sięgają nawet mojego wzrostu... Ale stanowią doskonałą
osłonę — przeciwstawił kontrargumenty. — A te ciemności doskonale zastępują gęstość. Jeśli
nadleśniczy rzeczywiście miał zamiar mnie przestrzec..."
„Las koło Rudawki jest gęsty"! — wydało mu się, że ktoś mu krzyknął do ucha.
„Niedobrze — zakłopotał się — sam zaczynam się lękać. I czego? Człowieka, który pewnie
myśli to samo o mnie!"
Swoim zwyczajem mocno zacisnął szczęki, obawy pierzchły. „Jeśli ktoś rzeczywiście
przyczaił się na mnie, dam sobie radę — stwierdził, ściskając w garści góralską ciupagę, którą
zabrał na tę wędrówkę. — A jeśli to kłusownik czy złodziej, też go należy nastraszyć. Nie ma w
pobliżu służby leśnej ani milicji. Do mnie więc należy ten obowiązek."
Chwilowa niepewność rozwiała się, wróciła energia. Był silny, zręczny,
wygimnastykowany, nie bał się walki. Zresztą nie przewidywał jej tutaj. Był przekonany, że
wystarczy jedynie zatargać nerwami człowieka, który się przed nim krył. Działał więc odtąd
rozważnie, obliczając sumiennie każdy-następny ruch. Dotknął delikatnie najbliższych gałązek,
rozchylił je bez pośpiechu, przesunął się między nimi i dopiero wtedy cofnął powoli ręce. Obfita
rosa zalała mu dłonie, ubranie przemokło. Za to minął bezszelestnie najtrudniejszą zaporę. Zrobi-
ło się luźno, dopiero w odległości kilku kroków ujrzał najbliższy pień. Wysunął naprzód nogę.
Wyczuł pod nią coś twardego, cofnął więc nieznacznie i dopiero wtedy postawił mocno. Znał
doskonale z doświadczenia trzask łamanych stopą suchych gałązek, rozlegający się wśród ciszy
nocnej z siłą rewolwerowego wystrzału; największa nawet wilgoć nie potrafi go stępić. Toteż ta
wędrówka zabrała mu sporo czasu. Zatoczył łuk, zaszedł „nieprzyjaciela" z tyłu i przystanął
wreszcie, aby nieco odetchnąć. Zmęczyła go ta uciążliwa przeprawa. Wytężył słuch: milczenie
panowało zupełne.
„Wypędzimy cię z nory, bratku! — pomyślał z zadowoleniem, gdyż zrodził się już w nim
zapał tropiącego zwierzynę myśliwca. — Tak cię nastraszymy, że się nie oprzesz aż w domu. A
przy okazji sprawdzimy, kim jesteś. Jeśli z ciebie przyzwoity człowiek — umkniesz drogą w
kierunku Kań, bo tam szedłeś. A jeśli złoczyńca — spróbujesz zaszyć się w las. Wtedy pogonimy
jak lisa. Aż do zupełnego zmęczenia".
Odetchnął raz jeszcze głęboko, jak gdyby chciał nabrać powietrza na zapas, a potem
przykląkł i dotknął palcami ziemi. Namacał w pobliżu sporo chrustu. Podgarnął, dokładnie
wymierzył kierunek i powstał. Czekał jeszcze chwilę, skupiał się w sobie. Naraz runął z wielkim
rozmachem na susz i zaczął go deptać z wściekłością.
Była to jedna z tych wspaniałych sztuczek Leśnej Drużyny, którą udoskonalała z roku na
rok i stosowała niejednokrotnie. Skutek zawsze był niezawodny: huk przerażał swą
potwornością, zaskakiwał bliskością, paraliżował mózg atakiem od tyłu, zwielokrotniał ilość tu-
piących nóg. Zdawało się, że to jakieś potężne stado dzików wypadło z chaszczy i toczy się,
łamie, tratuje, że zwali się za chwilę jak bezlitosny, wszystko miażdżący czołg. Najsilniejsze
nerwy odmawiały wtedy posłuszeństwa, każdy biegł, gdzie go oczy poniosą. I teraz stało się
właśnie tak samo. Naprzeciw, z ogromnej plamy kompletnej czerni, wypadło coś nagle jak z
procy, przełamało krzewy, jak groźny cień przewinęło się ponad drogą i po jej przeciwnej stronie
runęło w las. A potem gnało już bez wytchnienia, jakby goniła je śmierć.
Karol bez szczególnego pośpiechu rzucił się w pościg. „A więc jednak złoczyńca —
przemknęło mu błyskawicznie przez mózg. — Nie uciekł do Kań!... Trzeba go mocno popędzić.
Nie ma prawa ochłonąć, dopóki nie zabraknie mu tchu".
Pobiegł szybciej nie licząc się już teraz, że ktoś go może usłyszeć. Przeciwnie — starał
się czynić jak najwięcej hałasu, świadomie roztrącał gałęzie, bił mocno butami w ziemię. Tamten
zwalił się raz i drugi, nadrobił jednak stratę zwiększonym wysiłkiem. I znowu upadł, krzak
trzasnął, aż jękło. Karol czuł, że gdyby w tej chwili wytężył siły, mógłby go dopaść, schwycić za
kark. Ale nie zrobił tego. Zwolnił nawet, utrzymywał nadal równą odległość. Rozsądek działał
sprawnie, powstrzymywał go od pośpiechu. „Jeśli złoczyńca — podpowiadał bez przerwy —
może mieć przy sobie siekierę czy "broń. Tu ciemno, nikt nie usłyszy; może zdarzyć się
wszystko. Ścigaj, ale nie dochodź blisko. Przetrzymasz go, z pewnością masz więcej sił. A kiedy
padnie, zaczekasz na świt. Przestanie wtedy być groźny".
Już z kwadrans trwała ta zacięta gonitwa, w której przewodnikiem przeważnie był słuch,
gdy niespodziewanie zaczęło się przed nim rozjaśniać. Karol pochylił się w biegu: dostrzegł
wyraźniej kontury drzew. „A więc przed nami uprawa albo poręba! — ucieszył się z tego
widoku. — Wkrótce powinienem go dojrzeć".
Przyśpieszył nieco, przybliżył się. Zamajaczył przed nim ruchliwy cień. Przysiadł nagle
przy ziemi: na tle pokrytego gwiazdami nieba zarysowały się ostro kształty. I naraz na moment,
w skoku, uwydatniła się smukła sylwetka. Spodnie musiały być obcisłe i wąskie, tors wydał się
nagi; jeśli coś go okrywało, to chyba tylko sweter przylegający ściśle do ciała.
Sylwetka opadła, zamazała się znowu. Uciekała bez przerwy, Karol jednak nie drgnął,
jakby zamarł w jakimś nienaturalnym bezruchu. To, co zobaczył, usuwał dotąd usilnie ze swoich
myśli, nie chciał dopuścić tej możliwości. Teraz był wstrząśnięty do głębi: znał doskonale tę
postać!...
Pierś uniosła się gwałtownie, jakby targnęła nią wściekłość. Wyprostował się
błyskawicznie.
— Kurt Wagner halt! — wykrzyknął dobitnie twardą i czystą niemczyzną. — Ich habe
dich erkannt. Fliehe nicht! * ( niem.-Kurcie Wagnerze, stój. Poznałem cię. Nie uciekaj!)
Tamten uskoczył w bok, jak gdyby zacięto go biczem. Zmienił kierunek, pobiegł skrajem
poręby. Gwiezdna poświata osłabła. Karol runął naprzód, znowu otoczył ich las. Wpadli na grube
sprężyste mchy. Trzask suszu ustał. Jeszcze przez pewien czas było słychać szelest roztrącanych
gałęzi, ale i to wkrótce zanikło.
Karol przystanął. „Schował się, drań! — w jego duszy zaczęła się rodzić zaciętość. —
Sądzi, że go nie odnajdę. Nie znasz ty jeszcze Mazura! Ja twojego tropu nie stracę!"
Powoli posuwał się naprzód. „Właściwie dlaczego ja się tak męczę? — przyszło mu nagle
na myśl. — Nie kłusownik, nie złodziej... Ale złoczyńca na pewno! — szarpnął nim gniew. —
Nie czaiłby się na mnie, nie uciekał jak jakiś opryszek. Przemówiłem do niego w języku, który
zna dobrze, a mimo to milczy. Boi się czegoś, ukrywa twarz! Jeśli go puszczę, jutro wszystkiemu
zaprzeczy. A kto wie, czy jeszcze czego innego nie kryje w zanadrzu..."
Oparł się o pień zastępujący mu drogę.
— Kurt, komm heraus! — rozkazał po niemiecku. — Das bin ich, Karol Osiński **.
(niem.-Kurcie, wyjdź z ukrycia! To ja, Karol Osiński.)
Odpowiedziała mu głucha cisza.
— Kurt, ich rede zum letzten Mai — odezwał się ostrzej. — Komm heraus und sag
endlich, warum du dich versteckst! Wenn du es nicht sofort tust, so wirst du mein Feind!*
(niem.- Kurcie, przemawiam po raz ostatni. Wyjdź i powiedz w końcu, dlaczego się ukrywasz!
Uznam cię za wroga, jeśli nie zrobisz tego natychmiast!)
Niemieckie słowa rozbrzmiały stanowczo i tak bezwzględnie, jak bezwzględne były
niegdyś na tej ziemi rządy niemieckie.
I znowu cisza. Karol mocno zacisnął szczęki. Zmagał się z sobą przez chwilę, starał się
uśmierzyć wewnętrzną burzę. Poruszył się wreszcie. Nogi stąpnęły najpierw niepewnie, zaraz
jednak zaczęły wybijać twardy miarowy rytm. Szedł śmiało do miejsca, gdzie jego zdaniem ukrył
się Kurt. I rzeczywiście obrał prawidłowy kierunek. Tamtego zawiodły widocznie nerwy, bo
zerwał się nagle. Rozszeleściły się na nowo gałęzie, susz energicznie zaczął dawać o sobie znać.
Zbieg nie wypowiedział słowa. Za to uciekał ile tchu w piersi.
Męcząca to była gonitwa. Karol czuł, że tamten już biegnie resztkami sił, ale i jemu
zaczynało ich także brakować. Był cały mokry, podrapany, serce waliło jak dzwon. Coraz
częściej przychodziło mu do głowy, aby go dopaść, zwalić się na niego całym ciężarem, przy-
gnieść do ziemi i tak zaczekać, dopóki nie wzejdzie słońce. „Nie, tego ci zrobić nie wolno —
przeciwstawił się jednak rozsądek. — Nie możesz doprowadzić do walki wręcz, chyba że sam na
ciebie uderzy. Niech ucieka, póki nie padnie. Wytrzymasz".
„Wytrzymasz!" — tętniło mu w uszach coraz donośniej. „Musisz wytrzymać!" — coraz
mocniej zaciskał zęby. I gnał nieubłaganie, z jakimś straszliwym uporem, jak gdyby od tego
zależała jego przyszłość i życie.
Las zwarł się. Gdy niespodziewanie wypadli na jakąś dróżkę, Kurt z niej już nie ustąpił.
Bał się teraz widocznie zapuszczać w gąszcz. Karol pomknął szybciej udając, że go dogania.
Zbieg zaczął dobywać resztek swych sił. Wyminął niewielki zagajnik, rzucił się w bok i znalazł
się znów wśród rzadkich sosnowych pni. Biegł, gdzie go oczy poniosą, nie zważał obecnie na
nic. Pogłębiały się coraz bardziej ciemności. O coś zawadził, rąbnął o ziemię, aż zazgrzytało, ale
podniósł się szybko. Lecz i Karolowi potknęła się noga. Pośliznął się, odbił ręką od mchów,
przytrzymał krzaka. Udało mu się utrzymać równowagę, skoczył więc naprzód jak żbik i
wyrównał odległość. Pod nogami poczuł jakieś wyrwy, wyboje, pieńki, ubranie zaczepiało co
chwila o sterczące na wszystkie strony korzenie. „Burza musiała przejść tędy — przemknęło mu
przez myśl. — Gdzie my właściwie jesteśmy...?"
Nie zdążył odpowiedzieć sobie na to pytanie, potknął się bowiem ponownie. Przerzucił
ciało z rozmachu na lewą nogę, zapadł nią głęboko w rozmiękłej ziemi, zakołysał się, jęknął
nagle z bólu, runął jak długi w kłębowisko korzeni, o coś twardego uderzył głową i nie poruszył
się więcej.
Skrwawiony ślad
T
ego ranka i druhowi Kowalskiemu pogoda zepsuła szyki. Miał zamiar odmaszerować
wcześnie, aby po południu połączyć się z Leśną Drużyną. Deszcz uniemożliwił jednak
wędrówkę, więc harcerze rozeszli się po śniadaniu po domach. Gdy jedni pomagali w
gospodarstwie, inni z najstarszymi mieszkańcami wsi wdali się w pogawędki. Wypytywali o
znane im legendy, pieśni i bajki, o dawne zwyczaje i obyczaje, o wspomnienia z lat mło-
dzieńczych i z okresu ostatniej wojny. Notowali to wszystko skrzętnie. Starzy, znalazłszy miłych
i chętnych słuchaczy, opowiadali obszernie, wtrącali często i wyjaśniali rdzennie opolskie
zwroty, tu i ówdzie pokazali nawet jakiś interesujący przedmiot, którego dziś nie kupi się już za
ż
adne pieniądze. Korzystali z tego rysownicy i fotografowie, przygotowujący materiał do
zilustrowania ludoznawczego dorobku drużyny.
O jedenastej zarządzono zbiórkę w szkole, gdzie mieściła się ich tymczasowa kwatera.
Przez godzinę porządkowano notatki, potem zjedzono obiad i spakowano bagaże, a o drugiej
wszyscy przygotowali się do odmarszu. Piętek, zastępca komendanta i kwatermistrz obozu, miał
ruszyć pierwszy na czele zastępu gospodarczego.
— Wejdź do wsi cichaczem, nie robiąc szumu — pouczył go druh Kowalski tuż przed
odjazdem. — Chcę zrobić niespodziankę. Karol domyśla się mniej więcej terminu, lecz go nie
zna dokładnie. Przenocujemy w tamtejszej szkole, a z rana zerwiemy się wcześniej. Przed ósmą
powinniśmy spotkać się z Mazurami.
Tak zawsze nazywał harcerzy z Leśnej Drużyny. Piętek, dorodny młodzian o bystrej,
ruchliwej twarzy, mrugnął domyślnie.
— Rozumiem — przytaknął. — Tamci mają tu wszędzie, jak się wydaje, doskonałe
stosunki. Nie potrzeba, aby doniesiono im o nas za wcześnie.
Uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo, Piętek odjechał. W dziesięć zaś minut
później poruszyła się także cała drużyna. Zachowywała się jakoś, dziwnie. Nie zwarła się, nie
sformowała żadnego szyku. Odchodziła grupkami. Na drodze rozsypywały się one w dwóch
przeciwnych kierunkach, niektóre wkrótce zniknęły w lasach. Niespodziewanie jednak coś
zaczęło się zmieniać w tym pozornym bezładzie, jakby ktoś niewidzialny zaprowadzał porządek,
jakby naraz dotarł do wszystkich rozkaz. Harcerze odwrócili się teraz twarzą do pól,
znieruchomieli na chwilę, a potem spokojnie, bez pośpiechu zaczęli posuwać w tym samym
kierunku: miedzami i wygonami, dróżkami i na przełaj przez łąki i rżyska. Gdyby nie odmienny
strój, można by pomyśleć, że to tyraliera wojskowa rozsypała się szeroko, a teraz sumiennie
przetrząsa wszelkie zakątki w nieznanym jej zupełnie terenie.
I rzeczywiście to porównanie nie było dalekie od prawdy. Warunki wprawdzie były
odmienne i cele różne, ale sens pozostał ten sam: ci harcerze istotnie badali teren i notowali
wszelkie szczegóły, zamieszczając je w swoich raportach. Równocześnie jednak wykonywali
prace, którymi wojsko nie interesuje się w czasie akcji, gdy uwiązana na pastwisku krowa -
oplatała linką kołek i ryczała bezradnie, uwalniali ją z tej pułapki, a w razie potrzeby i kołek
przesuwali na inne miejsce; gdy trafili na płot ochronny, sprawdzali, czy nie ma usterek, a jeśli je
odnaleźli, naprawiali natychmiast; mostek, kładka czy przepust na łące były zawsze powodem
ich troski i nie poszli dalej, dopóki nie doprowadzili ich do porządku. Usuwali nawet kamień czy
gałąź, które znalazły się przypadkiem na drodze, aby dla roweru czy motocykla nie stały się
przyczyną wypadku. Ludzie obserwowali to z zaciekawieniem, dziwili się niekiedy, kręcili
głowami, lecz nie szczędzili też pochwał. Zaskakiwała ich niezwykłość tych prac; za to uprzej-
mość, życzliwość i zręczność tych młodych ludzi, którzy w tak pożyteczny sposób spędzali
wakacje, budziła wszędzie uznanie.
I nic dziwnego. Była to przecież Drużyna Służby Społecznej, mająca uczynność we krwi.
Szła tak już trzeci tydzień od południa, z Sudetów, i jak skrzętny gospodarz opatrywała Ziemię
Opolską — mniej może skorą do zawierania znajomości, ostrożniejszą, bardziej od innych
zamkniętą w sobie, ale za to wrażliwszą i pamiętliwszą, gdy zetknie się ona z
bezinteresownością, gdy zoczy solidność, dostrzeże serce. Toteż ta drużyna tam wszędzie, gdzie
przeszła, cieszyła się wyjątkowymi względami. Dopóki wędrowała przez gęsto zaludnione
tereny, przekazywano ją sobie od wsi do wsi, wieść o niej wyprzedzała ją w marszu; obecnie,
kiedy osiedla stały się rzadsze, a lasów przybyło, nie zawsze tak się działo, lecz wystarczyła
godzina, aby z miejscową ludnością ułożyły się doskonale stosunki.
I dzisiaj stało się właśnie tak samo. Zastęp służbowy zagospodarzył się szybko w nowym
miejscu postoju; dzieciarnia otaczała go zewsząd i pomagała, jak mogła, a i starsi zaglądali do
niego chętnie. Piętek, nie tracąc ani chwili na próżno, znajdował jednakże czas i na rozmowy: to
z kierownikiem szkoły, w której urządził kwaterę, pogawędził o ruchu harcerskim, to pożartował
z gospodynią, u której zamówił masło, a która chciała zobaczyć na własne oczy, jak sobie tu
radzą; to dla odmiany z jakimś rolnikiem omówił poważnie tegoroczne kłopoty żniwne. A gdy
druh Kowalski tuż przed piątą ukazał się w sali, powitał go nie tylko meldunkiem, ale
i zabieloną dobrze mlekiem, gorącą kawą.
— Dużo kożucha dla druha komendanta! — zakomenderował gromko, zwracając się do
kucharzy. — Lekarze wiedzą, co dobre — mrugnął wesoło okiem na otaczających go ludzi. —
Przybywa podobno od niego dużo rozumu.
Był mistrzem w przeplataniu zajęć żartami, a rezultat był taki, że robota szła zawsze jak z
płatka. Przybyło zaraz pięciu harcerzy, napoił ich, po nich następnych, a gdy w pięć minut
później zjawiła się reszta drużyny, błyskawicznie napełniono kubki i nikt nie czekał w kolejce.
Druh Kowalski, zorientowawszy się, że wszystko gra jak w zegarku, obejrzał
pomieszczenia i wrócił. Zaczęto mu składać raporty. Jedna z grup, nie mająca przy sobie aparatu,
odkryła po drodze olbrzymi samotny dąb, a inna na jedną z tych pięknych kapliczek
przydrożnych, które aż do czasów, Hitlera nosiły na sobie widome znaki polskości. Wysłał tam
fotografów, a widząc, że Piętek jest wolny nareszcie, przybliżył się teraz do niego.
— Co słychać w Leśnej Drużynie? — zapytał. — Wysłałeś zwiad?
Piętek, do tej pory na pół rozbawiony, na pół poważny, od razu skupił się w sobie.
--- Zwiad już wrócił — odparł ściszając głos. — Szykują się tam do wyjazdu. Mają dziś
koncert w Kaniach. Otrzymują podobno coraz więcej zaproszeń. Ludzie bardzo ich chwalą.
--- Skąd o tym wiesz? — w oczach Kowalskiego rozbłysł niepokój — Chyba zwiadowcy
nie zajrzeli do wsi?...
— Oczywiście, że nie. Zwiad prowadził Janicki!
To nazwisko musiało być gwarancją zręczności i przebiegłości, Kowalski bowiem
przestał się tym od razu interesować. Wieczorem wysłał zwiadowców ponownie. Leśna Drużyna
rzeczywiście wyjechała do Kań, w obozie pozostał jedynie wartownik. Otrzymawszy te
uspokajające wieści, przejrzał otrzymane dotychczas od Karola raporty, popatrzył na mapę
okolicy i wkrótce zarządził apel. Nazajutrz wstali wszyscy wcześniej, a o siódmej Drużyna
Służby Społecznej maszerowała już w stronę Rudawki.
W tym zaś czasie Michał, wesoły jak szczygieł, ale nie zapominający ani na chwilę, że
pełni funkcję komendanta obozu i że można dziś spodziewać się gości, krzątał się energicznie.
Zresztą nie tylko on. Każdemu tu zależało, aby zaprezentować godnie i siebie, i całą drużynę, ci
bowiem goście byli dla nich szczególnie mili, związani z nimi nićmi przyjaźni od lat. A chociaż
nie przypuszczano, aby mogli zjawić się tak wcześnie, to jednak robiono szybko generalne
porządki i przybierano namioty odświętnie w, obawie, że później może na to zabraknąć czasu.
— Uwaga! — wykrzyknął nagle Waldek, stojący właśnie na warcie i obserwujący czujnie
wszelkie drogi i dróżki. — Harcerz na horyzoncie!
Przerwano zajęcia, poruszyli się wszyscy. Rzeczywiście od lasu oderwał się jakiś harcerz
i zamaszystym krokiem kierował się ku wsi, na nic nie zwracając pozornie uwagi. Wkrótce zaś
ukazał się drugi. Nie gonił tamtego, nie próbował się z nim połączyć, za to pilnie baczył, aby
utrzymać jednakową odległość.
— Jurku — Michał zwrócił na Czerskiego, rozgorączkowane spojrzenie — wsiadaj na
rower i pędź ile sił do Wilkowa! Co się stało z tym naszym komendantem? — mruknął
niechętnie, spoglądając na zegarek. — Za kwadrans ósma, a zapowiedział, że będzie na siódmą...
Powiedz mu...
Podniósł głowę: Czerskiego nie było. Pedałował już zawzięcie i znikał właśnie wśród
zabudowań Rudawki.
— Ech, on już wie, co należy powiedzieć -— machnął obojętnie ręką. — Staszku —
zwrócił się teraz do Lenca — zabierz kogoś i wyjedźcie tamtym naprzeciw. Że zbliżają się nasi,
nie może być wątpliwości. Ten pierwszy — na pewno Janicki!
Rzeczywiście był to Janicki, ten sam, który wczoraj prowadził zwiad. A i obecnie nie
było trudno odgadnąć, że ze swym kolegą stanowią tylko straż przednią jakiejś większej
kolumny. Jakoż rzeczywiście zaczęła ona wypływać po chwili z lasu. Ukazały się najpierw mło-
dziutkie niegdyś „Niedźwiadki", a dziś nieźle wyrośnięte „Niedźwiedzie" nadrabiające
marsowymi minami swą dobroduszność. Krótka przerwa i oto pojawia się druh Jankowski na
czele zastępu „Kruków" — rozbawionych, roześmianych od ucha do ucha, idących miękkim,
elastycznym, prawie tanecznym krokiem, tak samo jak ich dowódca. A dalej tabory: rower za
rowerem, każdy obładowany jak wielbłąd pustynny i poruszający się podobnie w równych,
dobrze odmierzonych odstępach. I znowu przerwa.
— Druh Kowalski! — rozkrzyczała się nagle Leśna Drużyna. — Jest i on. Niech żyje!
Nikt ich tam pewnie nie usłyszał, bo jeszcze było daleko, ale niewątpliwie zauważono
podniesione wysoko ręce, machające ku nim radośnie.
— O, i są wszyscy! — cieszył się głośno Michał. — Oczywiście Staszek wie doskonale,
jak ma w tym przypadku postąpić — obserwował uważnie posła. — Tak, powitali patrol, w
porządku... Teraz do druha Kowalskiego. Meldują się ładnie, podają sobie teraz ręce... Świetnie!
Chłopaki -— odwrócił się raptownie na pięcie — sprawdzić raz jeszcze wszystko i z powrotem
na stanowiska! Pokażemy, jak Leśna Drużyna umie przyjmować gości!
Nie przechwalił się, mówiąc Karolowi przy pożegnaniu, że wywiąże się godnie z zadania.
I raport złożył gładko, i mówkę palnął piękną, i zręcznie przekazał komendę głównemu
dowódcy. Gdy skończyła się część oficjalna, gwar powstał niesamowity. Wszyscy znali się od
lat, łączyły z sobą i tradycje wspólnej pracy, i serdeczne stosunki. Nastrój więc stawał się coraz
gorętszy, coraz głośniej rozbrzmiewały okrzyki i coraz częściej rozlegał się żywiołowy,
młodzieńczy śmiech.
— Niech się bawią — odezwał się Kowalski biorąc Michała pod rękę i prowadząc
ś
cieżką do wsi. — Czy to szkoła? — zapytał wskazując na widniejący niedaleko jednopiętrowy
budynek.
— Szkoła.
— Przeniesiemy się tam dziś wszyscy. Dni coraz zimniejsze.
— Nam one nie zaszkodzą. Kowalski roześmiał się.
— Oczywiście, takie odyńce ze Złotej Puszczy mogą spać nawet w błocie i też im to
wyjdzie na zdrowie — rzekł. — Ale lepiej nie ryzykować — dodał poważnie. — Dziś pewnie
będzie pogoda, jutro może znów spadnie deszcz. Więc Karol wyjechał do Wilkowa? — przeszedł
na inny temat. — Coś bardzo pilnego?
Michał opowiedział o ostatnim spotkaniu z Urbankiem, o jego nieoczekiwanym
zaproszeniu i o wczorajszym koncercie w Kaniach.
— Zapowiedział, że będzie o siódmej — dodał. — Trochę się dziwię, że go dotąd nie ma,
bo nie zdarzyło się jeszcze, aby nie dotrzymał terminu. Widocznie coś nagłego zmusiło go do
przedłużenia pobytu. Na wszelki wypadek wysłałem Czerskiego w stronę Wilkowa.
Weszli do szkoły.
--- Oczywiście nie ma żadnych przeszkód, abyście rozgościli się u mnie — powitał ich
ż
yczliwie kierownik. — Sam nawet to proponowałem Leśnej Drużynie. Nie chcieli.
--- Twardy naród — rzekł żartobliwie Kowalski. — Wiadomo, Mazurzy. Co innego moja
drużyna: cherlaki z miasta. Trzeba ich hartować stopniowo.
Trochę przesadzał z tym cherlactwem, gdyż i tamtym niczego nie brakowało, lecz temat
niewątpliwie był interesujący, toteż zaczęli gawędzić. Zabrało im to trochę czasu, a że potem
przeszli jeszcze przez wieś, dopiero o wpół do dziewiątej znaleźli się znowu w obozie. W kilka
zaś minut po nich zjawił się Czerski. Wydawał się czymś mocno przejęty. Nie zameldował się
przepisowo, nawet nie przywitał z nikim, ale zaraz ujął Kowalskiego pod ramię i wyprowadził go
za namioty.
— Stało się coś niezwykłego — oznajmił cicho. — Karol nie był wcale w Wilkowie!
— Może gdzieś się zatrzymał po drodze?
— Nie ma po drodze żadnego osiedla. Zresztą coś wiedzielibyśmy o tym. Wyjeżdżając,
podaje zawsze adresy. Na wszelki wypadek zatelefonowałem do Raczek i do leśniczówek w tej
okolicy. Także nic tam o nim nie wiedzą. Przepadł jak kamień w wodzie!
Zapadła cisza. Kowalski długo ważył coś w myślach i wreszcie przywołał Michała i
Piętka. Powtórzył im otrzymaną wiadomość.
— A co na to Urbankowie? — zapytał Czerskiego.
--- Są zaskoczeni. Zośka zaczęła rozpaczać, jak gdyby już Karola spotkało jakieś
nieszczęście.
--- A stary? Przypomnij sobie dobrze, jak się zachował.
Czerski milczał przez chwilę, porządkując wrażenia i skupiając myśli.
— A więc było tak... — odparł powoli. — Stary zbladł najpierw, potem przygryzł wargi i
oczy wbił w ziemię. Następnie poczerwieniał, jakby ogarnął go gniew.
— A Kurt? Ten Niemiec, który u nich przebywa.
— Nie zastałem go. Franek, najstarszy syn Urbanka, mówił mi, że wyjechał dziś rannym
pociągiem do Opola.
--- A w nocy był w domu?
--- Był.
Znowu zapadła cisza. Druh Kowalski, początkowo zadający pytania dość obojętnie,
poważniał coraz bardziej, aż wreszcie jego czoło pokryło się gęsto zmarszczkami.
— Opowiedz mi szczegółowo o waszym koncercie w Raczkach — zwrócił się do
Michała. — I o waszym rozstaniu z Karolem w Kaniach.
Słuchał uważnie. Jego oczy, spoglądające gdzieś w głąb lasu, stały się jakieś bezbarwne,
matowe, jak gdyby uciekło z nich życie. Kiedy jednak Michał zakończył, zapłonęły natychmiast
blaskiem.
--- A czy dzwoniłeś — głos rozbrzmiał jasno i czysto — do nadleśniczego?
--- Dzwoniłem. Od rana nie ma go w domu.
--- A kiedy wyszedł? Nie dowiedziałeś się przypadkiem?
--- Próbowałem. Sekretarz był trochę zdenerwowany, gdyż od ósmej czekają interesanci,
a to się tam podobno nigdy nie zdarza...
--- I co więcej? — padło przynaglające pytanie.
--- Wspomniał, że zbudził go przed świtem warkot motoru. Mieszkają blisko siebie, w
sąsiednich domach... Domyśla się, że to nadleśniczy odjechał dokądś tak wcześnie.
Pierś Kowalskiego podniosła się i opadła nagle, jakby ta wiadomość sprawiła mu ulgę.
--- Zatem Kurt i nadleśniczy zniknęli z domów przed świtem — zastanowił się głośno. —
Dziwny zbieg okoliczności... A Karol nie doszedł do celu, chociaż wyszedł z Kań wczoraj o pół
do dziesiątej...-
--- Czy nie należałoby powiadomić milicji? — wtrącił Piętek. — Czuję w powietrzu coś
niedobrego.
--- Hm... Ten nadleśniczy psuje mi nieco szyki... Nie, chwilowo musimy poczekać. Jeśli
Karola spotkał jakiś wypadek i leży gdzieś w lesie, odnajdziemy go szybciej aniżeli milicja. A
jeśli stało się coś gorszego... Za dużo jest tu spraw niejasnych. Trzeba postępować ostrożnie. Nie
wiadomo, komu możemy zaszkodzić... Do dwunastej — zdecydował się nagle — mamy czas. O
ile z naszych badań nic nie wyjdzie, powiadomimy milicję.
Popatrzył na harcerzy gawędzących wesoło przed namiotami. Niekiedy biegły stamtąd
zaciekawione spojrzenia, lecz na ogół niewiele poświęcano uwagi omawiającej coś na boku
komendzie.
--- Nie róbmy tymczasem alarmu — dodał. — Może nie będzie wcale potrzebny. Każ
tylko zabrać„Czajkom” żelazne porcje --- zwrócił się do Piętka --- i niech natychmiast popędzą
na rowerach do Kań. Tarkę zatrzymaj, pojedzie ze mną. Jankowski obejmie komendę na czas
mojej nieobecności i przeniesie obóz do szkoły. Grupy robocze wyruszą do lasu pod twoim
dowództwem --- skierował wzrok na Czerskiego. --- Zatrudnisz je według swego uznania.
--- A ja? — wtrącił Michał nieco zdziwiony usunięciem go w cień.
--- Udasz się ze mną do Wilkowa. Znasz teren i ludzi lepiej ode mnie, będziesz więc
przewodnikiem... Aha, jeszcze jedno! Jest tu gdzieś w pobliżu telefon?
— O dwa kilometry stąd. W leśniczówce.
— Wyślij tam zaraz dwóch na rowerach. Niech się połączą natychmiast z nadleśniczym.
— Jeśli jeszcze go nie ma, niech czekają, dopóki nie wróci.
— A jeśli jest?
— Niech go poinformują o zaginięciu Karola. Wszelkie wiadomości niech przekazują do
obozu, a stąd pójdą meldunki do mnie. Dobierz obrotnych chłopców, sprawa poważna. Dyżur
przy telefonie należy utrzymać do odwołania.
Błyskawicznie wykonano wszelkie zlecenia i w pięć minut później Kowalski z Michałem
i Tarką pędzili do Kań. Próbowali dogonić „Czajki", które wyskoczyły przed nimi, ale był to
daremny trud. Połączyli się w Kaniach. Tu u jednego z gospodarzy pozostawiono część rowerów,
a potem pieszo skierowano się do Wilkowa. Dopóki nie weszli w las, nie zwracali na nic uwagi.
Potem jednak oczy nabrały wielkiej czujności, mimo że już obecnie nie maszerowali, a biegli.
„Czajki" rozsypały się po drodze, wydłużyły, na czoło coraz bardziej zaczął wysuwać się Tarka.
Ten niemrawy niegdyś chłopiec, który przed czterema laty w Złotej Puszczy dokazał cudów
ucząc się tam dopiero tropicielskiego rzemiosła, dziś zmienił się bardzo: nadal wprawdzie był
małomówny, uśmiechał się rzadko, za to zadziwiał gibkością ruchów i ostrością spojrzenia. Gdy
tak prowadził zastęp, zdawało się, że chwyta trawę, próbuje jej smaku, szuka najlepszej, pochylał
się bowiem często i prostował nagle jak rozbrykany źrebak uganiający się po pastwisku. Nie
zatrzymywał się jednak ani na chwilę. Strawa, której naprawdę szukał, ciągle nie była widoczna.
Słońce ukazało się niedawno nad drogą i nie zdążyło jeszcze ogrzać miękkiej,
przesyconej wilgocią ziemi, spływał bowiem na nią dotąd chłodny, poranny cień. Tu i ówdzie
ostro rysowały się koleiny, często wystawał z nich żwir. Tarka, jak do tej pory, pozornie nie
zwracał na to uwagi. Kiedy jednak uszli z kilometr, przystanął raptownie. „Czajki" zaryły się w
miejscu, mimo że nie było żadnego rozkazu, i nie drgnęły odtąd, chociaż ich oczy nadal
rozglądały się bacznie.
— Czy Karol miał na nogach sandały? — dał się słyszeć niegłośny wprawdzie, ale
wyraźny głos przewodnika.
— Sandały! — odparł Michał natychmiast.
— Jeśli miał zeszłoroczne — dodał Piętek — to szerokość wynosi dziesięć i pół
centymetra, długość trzydzieści, obcas dziewięć. Równo ścięty, od środka niezagłębiony.
Miał w głowie wymiary obuwia wszystkich swoich przyjaciół. Tarka przykląkł,
sprawdził, obejrzał dokładnie i wstał.
— Potwierdza się wszystko — oznajmił. — To Karol.
Skinął nieznacznie ręką. „Czajki" przybliżyły się I każdy teraz uważnie obejrzał ślad. Był
on w. tym miejscu wyrazisty, odbity mocno w płytkiej koleinie, g dzie gruba warstwa ziemi
pokryła zupełnie żużel.
Ruszyli dalej, ale już bez pośpiechu. Tarka kontrolował drogę, niektórzy obserwowali ze
wzrastającą czujnością rosnące po bokach krzewy, drzewa i liście.
— Stop! — zakomenderował Janicki idący w środku. „Czajki" zamarły znowu w
bezruchu. Tarka cofnął się i obok niego teraz badał przez pewien czas każdą trawkę, aż wreszcie
odchylił lekko gałęzie.
— Karol w tym miejscu wszedł w las — oświadczył czytając z drobnych odbić, zagięć i
załamań jak z otwartej księgi. — Bez pośpiechu, na palcach. Albo skrył się przed kimś, albo
postanowił kogoś zaskoczyć...
Zastanowił się nad czymś.
— Spróbuj pójść dalej tym tropem — zwrócił się po chwili do Janickiego. — Gdybyś go
zgubił, zatrzymaj się i poczekaj.
Pozostawił na miejscu dwóch innych harcerzy, resztę zaś zabrał z sobą. Nie uszli daleko.
Ukazał się inny ślad, a nieco dalej zdeptane silnie trawy i połamane gałęzie zaczęły opowiadać
coraz wymowniej o niedawnej tragedii.
— Karol kogoś ścigał — domyślił się trafnie Tarka, węsząc z nosem prawie utkwionym
w ziemi. — Gdyby jego ścigano, nie znaleźlibyśmy tu jego odcisków.
Michał uderzył się nagle w, czoło, jakby spadło na niego olśnienie. Bez słowa zagłębił się
w las, dotarł do drzewa, koło którego znajdowało się sporo pomiażdżonego nogami suszu i od
razu domyślił się sztuczki.
— Karol wypłoszył kogoś — oznajmił, znalazłszy się znowu na drodze. — Tamten
prysnął ze strachu, Karol pogonił za nim. O, tam!...
Wskazał prawidłowy kierunek. Punkt za punktem odkryli wszystko. Ci młodzi ludzie,
uprawiający sztukę tropienia od lat, nabyli ogromnej wprawy i teraz trop nie miał dla nich
tajemnic. Kowalski wysłuchał wszystkich głosów, to i owo sam sprawdził. Na jego twarzy
pogłębiał się coraz bardziej niepokój.
--- To nam nie wyjaśnia, dlaczego Karol do tej pory nie wrócił — odezwał się cicho
Piętek, jak gdyby odgadł powód tej troski.
--- Tak. Tego nam nie wyjaśnia...
Znajdowali się już dość głęboko w lesie. Po krótkiej naradzie komendę objął Piętek i na
czele „Czajek" podążył dalej. Na drodze pozostał tylko łącznik z rowerem, inni skierowali się do
Wilkowa. W domu Urbanków przyjęto ich bez zdziwienia, lecz przygnębienie, wyzierające tutaj
z każdego kąta, pogłębiło się jeszcze bardziej, kiedy zamknęli za sobą drzwi. Tarka przywitał się
tylko i zaraz gdzieś zniknął. Michał wyprowadził Zosię do ogródka i tam prowadzili cichą,
przerywaną często szlochem dziewczyny rozmowę. Kowalski natomiast przeszedł ze starym do
innej izby, gdzie nikt im nie mógł przeszkodzić, a kiedy usiedli, zaczął się wypytywać o Kurta.
Odpowiedzi były ogólnikowe, niejasne, coraz bardziej niechętne. Wreszcie Urbanek zdenerwo-
wał się na dobre i odmówił stanowczo wszelkich wyjaśnień.
— Nie moja sprawa — burknął. — Przebywał u mnie, bo miał do tego prawo i paszport.
Teraz wyjechał, także mu wolno. A dokąd i po co? Nie wiem!
Kowalski objął go zamyślonym spojrzeniem.
--- Proszę rozważyć dokładnie, co teraz powiem — przemówił powoli. — Karol idąc
wczoraj wieczorem do Wilkowa, zaginął w lesie. Natknął się po drodze na Kurta...
--- Nieprawda! — zaprzeczył gwałtownie Urbanek. — Kurt był w domu. Czuł się
niedobrze i dlatego już dziewiątej położył się spać!
--- Hm, o dziewiątej... To wcale nie wyklucza faktu, że nieco później znalazł się w lesie.
On wrócił z tej nocnej wyprawy, a Karol nie. Proszę więc teraz wybierać: albo odpowie pan na
wszystkie pytania mnie, albo milicji. Jeśli nie dowiem się niczego więcej, nie wolno mi nie
złożyć natychmiast meldunku. Proszę zastanowić się nad tym dobrze. Sprawa jest bardzo
poważna.
Urbanek oparł głowę na rękach i milczał. Coś ważył w myślach, widać było, że targają
nim jakieś sprzeczne uczucia. Nie ulegało wątpliwości, że o czymś wiedział, a może się tylko
domyślał i bał się, że jakieś niebaczne słowo może zaszkodzić i jemu, i jego wnukowi. Ciało
drgnęło nieznacznie, z piersi wydobyło się przytłumione westchnienie.
--- Proszę pytać — odezwał się wreszcie. — A jeśli odpowiem na wszystko, milicja
rzeczywiście nie będzie potrzebna?
--- Tego nie wiem. Nie orientujemy się dotąd, co za tym się kryje. Jeśli sprawę trzeba
będzie przekazać milicji, to przekażemy.
Urbanek przełamał się w sobie, nie podniósł jednakże głowy.
--- Proszę pytać -— przemówił chrapliwie. — Postaram się odpowiedzieć na wszystko.
--- Tak będzie najlepiej. Kurt wiedział, że Karol tu przyjdzie?
--- Wiedział. Powiedziałem mu o tym w Raczkach, przy wszystkich. Chciałem, aby Karol
zorganizował taki koncert także w Wilkowie.
--- O tym wiem. Omawialiście później tę sprawę z Kurtem?
--- Omawialiśmy.
--- I co on na to? Jak się zachował?
--- Był temu przeciwny.
--- Wściekł się pewnie? Oburzył? Może groził w gniewie, że nie dopuści do tego? Czy nie
tak było?
Odpowiedziało mu głuche milczenie. Kowalski popatrzył w nagłej zadumie na pochyloną
nad stołem siwą zupełnie czuprynę.
--- Niewątpliwie tak było — potwierdził sam sobie. — Może nawet z tego wzburzenia
rzeczywiście rozbolała go w końcu głowa... Ale przejdźmy do innej sprawy. Kurt mieszka na
górze, nieprawda? Ma oddzielny pokoik?
--- Tak.
--- A o dziewiątej położył się spać... — ciągnął Kowalski z coraz większym namysłem.
— Co stało się rano?
— Wszedł do mego pokoju po cichu, na palcach, bo spali jeszcze wszyscy. Powiedział, że
musi wyjechać na kilka dni do Opola. Rannym pociągiem.
--- Nie wyjaśnił przyczyny tego nagłego wyjazdu?
--- Nie. Byłem do tego przyzwyczajony, wyjeżdżał często. W takim Wilkowie nudziło się
chłopakowi z wielkiego miasta.
Kowalski pokiwał głową ze zrozumieniem.
— Oczywiście — przyznał. — Bardzo był zdenerwowany? — zadał znienacka pytanie.
Urbanek uniósł raptownie głowę.
--- Czym miał być zdenerwowany? — wybuchnął. — Spał przecież przez całą noc!
--- No, niech tak będzie... Więc pan sądzi, że nie był wcale zdenerwowany?
--- Nie! A zresztą — zawahał się Urbanek — skąd mógłbym o tym wiedzieć, gdyby
nawet było inaczej? Mówił szeptem, aby nikogo nie zbudzić. A przy tym było zupełnie ciemno.
Ktoś zapukał do drzwi. Ukazał się Tarka i stanął w progu. Kowalski wysunął się z nim na
korytarz.
--- Ślad zgadza się — poinformował go Tarka szeptem. — Sprawdziłem przy domu i
wokół wsi. To Kurt. Znalazłem dwa tropy: jeden w kierunku Kań, drugi o wiele świeższy,
powrotny. Z głębi lasu przez łąki.
--- Co zamierzasz teraz uczynić?
--- Pójść tropem powrotnym. Gdy zetknę się z „Czajkami”, wszystko powinno być jasne.
Zwiadowca zniknął. Kowalski wrócił na dawne miejsce.
— Kurt spał w tym domu, ale nie przez całą noc — oświadczył cicho, ale stanowczo. —
Wierzę, że pan o tym nic nie wie — dodał szybko widząc, że Urbanek zamierza zaprzeczyć. —
Nie będę więc już o nic pytał. Rozumiem, że to wszystko musi być dla pana niezmiernie przykre:
tu pański wnuk, a tam wnuk pańskiego serdecznego przyjaciela, towarzysza walk z lat plebiscytu.
Znałem go dobrze...
Na jego twarzy ukazało się głębokie wzruszenie. Urbanek to dostrzegł.
--- Pan go znał? — poruszył się niespokojnie. — Zygfryda Boeniga?
--- Właśnie jego. Był czas, gdy oddaliśmy mu poważną przysługę... No, ale to inna
sprawa, może kiedyś jeszcze do niej wrócimy. A teraz chciałbym obejrzeć pokoik Kurta.
Urbanek nie stawiał sprzeciwu. Był jakiś zgaszony, przybity, sprężysta zazwyczaj postać
załamała się, z ruchów przebijała bezradność. Bez słowa wyszedł z izby i poprowadził na górę.
Kowalski rzucił okiem na pokój, wyjrzał przez okno, poprosił, aby Urbanek otworzył szafę i
stojącą w kącie dużą walizę. Nie poruszył tam niczego i kazał natychmiast zamknąć. Zeszli po
chwili na dół.
--- To wszystko — oświadczył. — Nie będę panu zabierał więcej czasu.
--- Dostrzegł pan coś ciekawego?... . — Nie.
--- A widzi pan! — Urbanek odetchnął z ulgą. — Przecież gdyby Kurt był w lesie,
musiałby pozostawić jakieś ślady w pokoju. Choćby powalane błotem ubranie czy buty...
Szukał argumentów na obronę wnuka, to było widoczne. Kowalski pokiwał głową.
— Oczywiście, coś takiego powinno pozostać... — rzekł w zamyśleniu. — Kurt miał
jeszcze jedną, niewielką walizkę podręczną, nieprawda? Zabrał ją z sobą?
Urbanek cofnął się, jakby za tym pozornie niewinnym pytaniem czaiła się groźba.
— Chyba zabrał... — nie zaprzeczył jednakże. — No tak, musiał zabrać, w pokoju jej
przecież nie było — w głosie rozbrzmiało zdenerwowanie. — Wyjechał na kilka dni...
Harcerz wyciągnął rękę na pożegnanie i wyszedł. Przywołał Michała, wsiedli na rowery i
pomknęli drogą do Kań. Milczeli w drodze. Dopiero gdy znaleźli się w miejscu, gdzie czekał
łącznik. Kowalski otworzył usta.
--- Co z dziewczyną? — zapytał. — Powiedziała coś ciekawego?
--- Powiedziałaby mi dużo, lecz niestety nic nie wie. Twierdzi, że Kurt poszedł spać
bardzo wcześnie. Aha, jeszcze jedno: Kurt zrobił staremu wczoraj awanturę, Że chce
zorganizować koncert w Wilkowie.
--- Tak, to by się zgadzało... No, chodźmy za „Czajkami". Jeśli one nie odkryły nic
ciekawego, trzeba zgłosić się do milicji.
Udali się teraz pieszo w głąb lasu, po tropie „Czajek". Nie marnowali czasu na
wyszukiwanie śladów, prowadziły ich bowiem rozrzucone gęsto harcerskie znaki, toteż w pół
godziny później dostrzegli znane im dobrze postaci. Stały skupione dokoła potwornego zwaliska
korzeni i wywróconych przez burzę drzew, przy których rozsiadły się nisko przycięte pieńki i
wyrwy zalane wodą.
--- Druhu komendancie --- zameldował z przejęciem Piętek --- krew!
Tragicznie rozbrzmiały te słowa pośród zupełnej ciszy. Kowalski pochylił się, przygarbił i
wolnym krokiem podszedł do miejsca, gdzie odczytano tę wieść. Piętek wskazał rdzawe plamy
na drewnie.
— Karol musiał się potknąć, potem runął w korzenie, rozbił się i zakrwawił — wyjaśnił.
— To na pewno był on?
--- Na pewno. Kurt pomknął dalej.
--- Nie było walki?
--- Nie było. Kurt nie zawrócił. Sprawdziliśmy.
--- A co się stało z Karolem? Przecież tutaj go nie ma.
Piętek ożywił się nagle.
— Otóż w tym jest nasza pociecha! — wykrzyknął. — Proszę popatrzeć tu — prowadził
między pieńkami, wyrwami i korzeniami. — Ktoś się czołgał od miejsca, gdzie znajduje się
krew. Wygląda na to, że Karol zdołał się wydostać z potrzasku, lecz zabrakło mu sił. Nie mógł
stanąć na nogach...
Uszli ze dwieście kroków głębokim wyraźnym śladem, jak gdyby ktoś przeciągnął tędy
wór mąki lub zboża.
--- A tu się wszystko urywa — odezwał się Piętek. — Ślad Karola zniknął, pojawiły się
za to dwa inne. Nieznane.
--- Dwa inne? Kurta tam nie ma?
--- Nie. Wszystko wskazuje, że jacyś dwaj nieznani mężczyźni wzięli Karola na ręce albo
na nosze i dokądś ponieśli.
--- Nie dowiedzieliście się dokąd?
--- Nie zdążyliśmy.
Poczekali, dopóki nie zjawi się Tarka. Tropy się więc zbiegły, lecz nie wyjaśniły
najważniejszego. Ruszyli teraz wszyscy śladami dwóch nieznanych im ludzi. Były bardzo
wyraźne, mocno wgłębione w ziemię, toteż świadczyły wymownie o dźwiganym ciężarze. Nie
tracili więc cennego czasu na mozolne poszukiwania. Po kilku minutach wyszli na przesiekę, a w
kwadrans później stanęli na gładkiej, asfaltowej szosie, biegnącej wzdłuż Kalinianki. Na niej
zatarło się wszystko.
— Musiał czekać na nich jakiś samochód — odezwał się Piętek w zakłopotaniu. — To
wygląda na zorganizowaną robotę. Ci dwaj znali dokładnie miejsce, gdzie leżał Karol. Ich trop
tam nigdzie nie kluczył.
--- W jakim promieniu to sprawdziliście?
--- Ze dwieście metrów.
— Za mało. Z tego nie wynika, że nie kluczyli wcześniej...
Kowalski byłby coś jeszcze powiedział, lecz właśnie wyłonił się z lasu kurier z obozu.
Był spocony, zdyszany, musiał biec bardzo szybko. Oddychał przez chwilę ciężko.
— Druhu komendancie — przemówił wreszcie — o dwunastej nadleśniczy przyjeżdża do
naszego obozu! Chce się koniecznie widzieć z druhem.
— Już wrócił?
— Nie. Ale dzwonił do nadleśnictwa. Jest podobno w Opolu. Zajedzie do nas prosto ze
stacji.
Kowalski zapatrzył się w ciemną wstęgę drogi, płynącą między drzewami i ginącą w dali
na zakręcie czy nierównościach. Przez długi czas bił się z jakimiś myślami.
— Trzeba wracać — Michał przerwał panującą dokoła ciszę. — Nadleśniczy musi mieć
pilną sprawę, jeśli do nas zajeżdża ze stacji. A ja może udam się na posterunek milicji?... Do
niego stąd niedaleko.
Kowalski jakby się ocknął.
— Niedaleko?... — powtórzył bezwiednie. — Nie, na milicję jeszcze jest czas — głos
nabrał zwykłego spokoju i stanowczości. — Wszyscy wracamy do obozu.
--- Nie będzie za późno?...
--- Na milicję? Nie. Mamy przecież telefon w pobliżu. Godzina opóźnienia jest w tym
wypadku niegroźna. A nadleśniczy może akurat przywieźć coś, co wpłynie w sposób zasadniczy
na nasze decyzje. Przecież nie tylko Kurt zniknął przed świtem z domu i udał się do Opola. On
także...
Gdy gwiazdy wskazują drogę
W
luce między koronami drzew przemknęła bezszelestnie sowa, obniżyła łagodnie lot i
jak bezkształtny, budzący trwogę, posępny cień zaczęła zataczać kręgi nad ciałem Karola,
spoczywającym bezwładnie wśród postrzępionych korzeni. Sprawdzała, czy jeszcze żyje, czy też
już może stanowić żer. Opadała ostrożnie, nieznacznie zmniejszała koła, wybierała umiejętnie
najgłębszy mrok. I wreszcie tylko delikatny powiew powietrza świadczył, że ciągle tu jeszcze
wiruje i że znajduje się coraz bliżej od ziemi.
Niespodziewanie śmignęła w górę. Jej bystre oczy dostrzegły ruch. Ręka Karola drgnęła
lekko, sprężyło się ciało, rozległ się jęk. Sowa wzbiła się jeszcze wyżej, poruszyła niepewnie
skrzydłami i znikła. Nie miała tu nic do roboty, bo człowiek żył. Uniósł lekko głowę, próbował
otworzyć oczy. Rozwarły się niechętnie, z wielkim trudem dojrzały nad sobą słaby, czarniawy
blask. Przymknęły się zaraz, jakby pod wpływem bólu, za to nadbiegły myśli. „Gdzie my
właściwie jesteśmy?... — pojawiło się to samo pytanie, na które nie zdążył odpowiedzieć w
chwili upadku. — Co się stało?... — próbował coś wydobyć z pamięci. — Aha, goniłem Kurta!
Potknąłem się, zwaliłem. Musiałem o coś uderzyć..."
Dotknął palcami skroni. Ześliznęły się po jakiejś lepkiej cieczy i osunęły bezradnie.
„Czyżby krew?... Z pewnością krew! -— myśli układały się coraz sprawniej. - - Nie leżałbym tu
bez powodu. Kurt więc uciekł... Miał więcej szczęścia ode mnie. Wywracał się wielokrotnie,
pokaleczył się chyba nie gorzej niż ja, ale nie rozbił głowy... Siły mu jednak nie brak, trzeba to
przyznać. No i oczywiście poganiał go strach. To lepsze niż bat..."
Zmęczył się, odetchnął głęboko i przez chwilę leżał spokojnie. Dostrzegł nareszcie nad
sobą gwiazdy. „Musi być późno — starał się odgadnąć z nich czas. — Zdaje się, że to dyszel
Wielkiej Niedźwiedzicy. Tak błyszczy dopiero po jedenastej... Trzeba wracać! — odezwała się
naraz uśpiona do tej pory energia. — Do Wilkowa nie ma po co już iść."
Opuścił rękę chcąc dotknąć ziemi, lecz nie znalazł oparcia. Cofnął ją, starał się coś
wymacać w ciemności. „Korzenie — mruknął niechętnie. — Na nich widocznie leżę..."
Dopiero teraz poczuł, że coś uciska plecy, że coś twardego ugniata mu kark. Skupił się w.
sobie, mocno zacisnął szczęki. Działał rozważnie, z namysłem, zląkł się bowiem naraz, że przy
lada niezręczności może zapaść się w wyrwę. Znał takie wykroty, spotykał je w życiu
niejednokrotnie. Zbadał palcami wszystko, co go otacza, odkrył twarde punkty, oparł się na nich,
podźwignął i naraz runął z powrotem na dawne miejsce z bolesnym okrzykiem.
Oddychał przez chwilę ciężko. „Co się stało?... — postawił sobie znowu pytanie. — Nogi
bezwładne... Czyżbym połamał? — zawirowało w mózgu trwożne pytanie. — No, trzeba to
sprawdzić. I wydostać się trzeba! — energicznie wtrąciła się woła. — Inaczej przemarznę."
Ponownie obmacał wszystko i teraz już nie przewidział pracy dla nóg. Przekręcił się na
bok, potem na plecy. Udało się, ale ciągle jeszcze znajdował się na korzeniach. Zacisnął zęby i
nieznacznie poruszył nogą. Jęknął, lecz się równocześnie ucieszył. „Palce działają, reszta również
— uradował się. — A spróbujmy z drugą."
Poruszył ją także. „Ależ jestem słaby — stwierdził zdziwiony wielkim zmęczeniem, które
go nagle opadło. — Więc złamań nie ma — próbował rozważać na chłodno. — A jeśli ich nie
ma, to mogę stać. Wobec tego ruszajmy!"
Powoli, z wielkim wysiłkiem podciągnął kolana, nogi się na czymś oparły. Odepchnął się
mocno, podniósł się trochę, lecz opadł natychmiast. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa.
„A jednak coś tam się stało... — dyszał ciężko, ocierając z czoła kroplisty pot. — Trzeba
odpocząć. Jeśli mam się stąd wydostać, muszę polegać jedynie na rękach..."
Obmacał wszystko ponownie. Nareszcie odnalazł wilgotną ziemię. Przesunął się nieco,
ziemia stała się bliższa. Nie śpieszył się teraz, unikał gwałtownych ruchów. Centymetr po
centymetrze przechylał się na bok, przyginał nieznacznie ramię. Przeliczył się jednak z siłami.
Przekręcił się nagle, potoczył. Jęknął z bólu, ale równocześnie ogarnęła go niezwykła wesołość.
„Wydostałem się z matni! Jestem nareszcie poza zasięgiem korzeni. Dojdę stąd do obozu choćby
na rękach. One przecież działają sprawnie."
Odpoczywał tym razem długo. Coś zaszeleściło w pobliżu. „Jakiś zwierz — stwierdził z
mimowolnym żalem. — On może biegać, ja nie... A gdybym nawet mógł — zastanowił się —
jaki obrać kierunek? Ta pogoń pogmatwała mi wszystko... Ale jeśli to dyszel Wielkiej
Niedźwiedzicy, tam powinna być Gwiazda Polarna. I północ..."
Ułożył się na brzuchu, oparł mocno łokcie, przesunął nieznacznie ciało. „Dobrze idzie —
ucieszył się. — Aby tak dalej!" Stopniowo zwiększał wysiłek. Natrafił głową na jakiś pień,
ominął go. Syknął z bólu, noga bowiem zaczepiła o coś twardego. „Jeszcze trochę — dodał sobie
otuchy. — Aby wydostać się na przesiekę lub dróżkę. Tam już będzie wygodniej."
Znowu uderzył o pień. „Trzeba więcej zgromadzić sił — pomyślał, gdyż niespodziewanie
ta przeszkoda wyrosła w jego wyobraźni do olbrzymich rozmiarów. — Odpocznę i pójdę dalej.
Ręce i łokcie to jednak nie nogi — westchnął. — Ale pozostać mi tutaj nie wolno! —
podpowiedział natychmiast rozsądek. — Zimno. Przeziębić się łatwo, nieszczęście gotowe. A
przy tym co o mnie pomyślą w obozie, gdybym się nie zjawił o siódmej? Może i druh Kowalski
już nadszedł..."
Łokcie zaczęły pracować rytmicznie. Raz lewy, raz prawy i tak na zmianę, dopóki mu nie
zabrakło oddechu. „Ciężkie jest ciało, gdy trzeba je włóczyć za sobą — użalił się nad sobą. —
Ale iść trzeba! Tutaj nikt mnie nie znajdzie. Jagody zebrane, grzybów prawie nie ma, bo ciągle
deszcze i chłód... Nikt nie zagląda. Nawet nasi prowadzą roboty gdzie indziej. Ależ ten Kurt
kluczył! No, nic dziwnego, on nie myślał wtedy o żadnym kierunku... Ale, ale! — zakłopotał się
nagle. — Czy idę dobrze?..."
Odwrócił głowę i spojrzał w niebo: przednia gwiazda dyszla była nadal doskonale
widoczna. „W porządku — stwierdził zadowolony. — Głowa działa dobrze, węch też.
Wykaraskam się jakoś z tej biedy..." Zacisnął zęby, bo przy poruszeniu roztargało się w nim
naraz wszystko, jak gdyby miał rozpaść się za chwilę na cząstki. Przemógł się jednak i nie
zatrzymał. Przebrnął szczęśliwie przez kępę paproci, wpadł w jakąś bruzdę, wyczołgał się na
wierzch, uchwycił przed sobą gałąź, podciągnął. „Przydała się — pomyślał o niej z wdzięcz-
nością. — Młodziutka, a mocna. Może znajdzie się druga..."
Wysunął rękę i rzeczywiście na nią natrafił. Gdy jednak spróbował poszukać następnej,
ręka zapadła się głęboko i niespodziewanie utknęła w wodzie. „Brr! — po ciele przemknęły
ciarki. — Wyrwa. Nadleśniczy pieklił się na nas za dołki, a o takich dziurach nie pomyślał —
ogarnął go naraz żal. — Jeszcze tylko potrzeba, abym połamał ręce..."
Gdy zatrzymał się znowu, nie ruszał się bardzo długo. Zesztywniał cały, mięśnie
odmówiły mu posłuszeństwa. Nie czuł już bólu, za to urobiło mu się niezmiernie gorąco. Przetarł
spocone czoło, potem przekręcił się na bok i dyszał ciężko. „Dyszel jest! — ucieszył się
rzuciwszy okiem w górę --- Rzecz najważniejsza: nie stracić kierunku!"
I myśli zaczynały go męczyć. Oparł głowę na ręku, ogarnęła go senność. „Zasnąć nie
wolno! — próbował bronić się przed nią jak w młodych latach na warcie. — Muszę być w obozie
o siódmej! Co by o mnie pomyślał..."
Rozchwiało się wszystko, słowa zgubiły sens, stały się jakieś dalekie, nieważne. Zrobiło
mu się dziwnie przyjemnie, ciepło, przytulnie. Poprawił łokieć i naraz jakieś źdźbło oblało mu
rosą policzek. Ocknął się w jednej chwili. „Co to, zasnąłem? — przeraził się. — Do tego
dopuścić nie wolno... Nie wolno! — wykrzyknął głośno, jak gdyby czająca się w środku rozpacz
przełamała wreszcie wszelkie przeszkody i siłą przebijała się teraz na zewnątrz. — Muszę
dotrzeć do drogi!"
Zmienił obecnie taktykę. Zamiast używać wyłącznie rąk, przykląkł i posunął się na
kolanach. Poszło nad podziw dobrze. „Ha, mam nareszcie sposób! — rozradował się. — Że też
mi to wcześniej nie przyszło do głowy — dodał zdziwiony, poruszając się szybko. — O,
ś
wietnie! Raz, dwa... Raz, dwa, trzy, cztery! Raz, dwa..." Uszedł tak ze dwadzieścia metrów, gdy
niespodziewanie szarpnął nim ból tak potworny, że skulił się i padł plackiem jak długi. Nogi
jakby obrzmiały, po plecach przebiegał mróz. „Nie dojdziesz daleko, nieboraku... — rozżalił się
znów nad sobą. — Sposób niezły. Lecz sił ci brak..."
Ułożył się wygodnie. Senność zaczęła staczać walkę z wolą wytrwania. „Nie dam się! —
mruczał zawzięcie. — Zasnąć nie wolno! Zasnąć..."
Cichło wszystko, rozpływało się w jakiejś mgle, wreszcie zaginęło w ciemnościach. Jakiś
cień pojawił się w górze, delikatnie zamiótł powietrzem: to sowa sprawdzała, czy jednak na nią
nie nadszedł czas. Dmuchnął wiatr, ptak czmychnął w mrok. Za to z drzew spadły grube krople
rosy i zastukały dźwięcznie na dolnych gałązkach.
Karol otworzył oczy. Potężne rosochate konary wydały mu się w pierwszej chwili
groźnymi mackami jakiegoś potwornego polipa pochylającego się nad nim, aby go pochwycić w
swe szpony. Ale uspokoił się zaraz. Między nimi dostrzegł coś, co dodało mu ducha: Wielką
Niedźwiedzicę w całości — siedem gwiazd błyszczących jak diamenty na tle prawie czarnego
nieba. Rozjaśniły się myśli. „Nie tracę kierunku — stwierdził. — Wydostanę się więc wcześniej
czy później..."
Jeszcze jednak nie ruszał się z miejsca, ciało było bezwładne. „Wielki jest ten las —
zadumał się. — Mieszany i gęsty... Kto to powiedział? — drgnął nagle. — Aha, nadleśniczy!
Rudawka jest otoczona... Oczywiście, on. Że chciał mnie przestrzec, to pewne. I że to ostrzeżenie
odnosiło się do Kurta, doskonale teraz rozumiem. Ale dlaczego interesował się tymi sprawami,
co go to obchodziło? Hm, z Łabędą są, jak się zdaje, w przyjacielskich stosunkach... Łabędę boli
sprawa Urbanków, chciałby, aby tu pozostali. I chyba używa wszelkich środków perswazji,
włącza do tej pracy i innych. Zapowiedział to przecież przy pierwszej rozmowie...
Wiatr zaszeleścił wśród koron, posypała się znowu rosa. Karol podsunął łokieć i oparł
głowę wygodniej. „Tak, chyba to... — potwierdził po chwili swoje domysły. — Włączył innych,
włączył i nadleśniczego. Ale że ten zajmuje się i takimi sprawami!... Dziwny człowiek: szorstki,
oschły i nieprzystępny, a przecież to tylko pozory... I cieszy się zaufaniem... O Kurcie widocznie
wie dużo, określił go trafnie: tkwi w nim dużo dzikości. I niewątpliwie był zaskoczony, gdy w
czasie tej naszej nocnej rozmowy powiedziałem, że pozostał w Wilkowie. Tak, zaskoczony! A
dlaczego?... Czyżby już wtedy spodziewał się zobaczyć go w pobliżu naszego obozu?..."
Przeszył go ostry dreszcz. Poprawił się nieco, szerzej otworzył oczy. „Zasnąć nie wolno!
— powtórzył rozkaz, zwilżając językiem spieczone wargi. — Jeszcze trochę odpocznę i powlokę
się dalej... Aha, nadleśniczy! Mógł się tego spodziewać... Przecież powiedział wyraźnie, że boi
się, aby Kurt w swej pruskiej zawziętości nie palnął jakiegoś głupstwa... Kto wie, czy oni nie
dlatego wtedy przybyli... Może pragnęli czemuś przeszkodzić?..."
W głowie zrodził się szum, skronie zaczęły gwałtownie pulsować. „Dziwny człowiek —
usiłował na to nie zwracać uwagi. — Przywiązanie do urzędowych papierków jest zrozumiałe,
wyjaśnił to już inżynier. Obawa o las może być powodem oschłości i nieopanowanych wystą-
pień, nieustannie bowiem przygniata go troska. Z nami pogodził się, zrodziło się zaufanie. Ale ta
jego nocna wizyta w Rudawce nie jest jeszcze zbyt jasna. Gdyby kryła się za nią i troska o nas,
ś
wiadczyłoby to, że i serce bije w nim mocno. A jeśli..."
Ś
cisnął rękami skronie, bo wdarł się do nich straszliwy ból i szarpnął tak mocno, że aż
oczy wyszły mu z orbit. „Co się ze mną dzieje? — przeraził się nagle. — Trzeba iść dalej,
natychmiast! Nie wolno..."
Nie dokończył, pogmatwały się myśli. Zerwał się jednak, stanął na kolanach, zaczął
pełzać nerwowymi ruchami. „Nie wolno, nie wolno — powtarzał bezładnie w wielkim,
gorączkowym napięciu. — Muszę być o siódmej w obozie! Raz, dwa, trzy, cztery! Raz, dwa...
Nie wolno! Naprzód, do drogi! Nie wolno..."
Kroki stawały się coraz krótsze, powolniejsze, leniwsze, jakieś dziwnie ospałe i wreszcie
runął jak długi. „Nie wolno! — szeptały coraz ciszej spieczone usta. — Do drogi. Nie wolno..."
Słowa zamarły. Głowa Karola przywarła do ziemi i nie poruszyła się więcej.
Mijały godziny. Ciemne niebo zszarzało, gwiazdy bladły powoli i wreszcie zagasły. W
koronach drzew rozległo się wesołe kwilenie, gdzieś z boku wrony zaskrzeczały ochryple.
Rozjaśniało się szybko. I niespodziewanie z oddali dobiegły tu ludzkie głosy.
Karol uniósł się powoli na rękach. Oczy spojrzały obłędnie.
— Kurt Wagner, halt! — wykrzyknął dobitnie. — Erkläre dein Benehmen, sonst wirst du
mein Feind! * {niem.- Wytłumacz się, bo cię uznam za wroga!...} Do drogi! Nie wolno!...
Usiłował się czołgać. Upadł jednak zaraz, policzek zarył się w mchu. Głosy przycichły, za
to dało się słyszeć wyraźne trzeszczenie suszu.
--- Nie wolno! — szepnął Karol bezdźwięcznie. — O siódmej muszę być w obozie... Do
drogi!...
— Trzask wzmógł się, można już było rozróżnić kroki.
— Nie wolno zasnąć! — wrzasnął Karol na całe gardło. — Do drogi!
Poruszył gwałtownie głową, mech zatkał mu usta. Ktoś biegł z największym pośpiechem,
tratując pod sobą wszystko.
W szpitalu
N
adleśniczy spał krótko tej nocy. Przed dwunastą wrócił z jakiejś nocnej wycieczki, a
jeszcze na długo przed świtem zbudziło go pukanie do okna. Otworzył drzwi: ukazał się w nich
Łabęda. Nie zdziwił się wcale i bez słowa wprowadził gościa do środka. Wyglądało na to, że ta
wizyta była umówiona z góry. Nadleśniczy ubrał się szybko, potem wsiedli na motocykl i
pojechali do leśniczówki nad Kalinianką. Zabawili tam krótko i dalej, już pieszo, zaszyli się w
las. Zaczynało się właśnie rozwidniać. Szli szybko, chociaż bowiem mieli na sobie płaszcze,
przemarzli w czasie jazdy, a zresztą wydawało się, że coś przynagla ich do pośpiechu. Po
kwadransie skręcili ze ścieżki w przesiekę, wkrótce minęli inną i wtedy Łabęda przystanął.
— To musiało stać się gdzieś tutaj — odezwał się, przerywając po raz pierwszy
milczenie. — Trzeba przeszukać ten kwadrat.
— Nie mylisz się?... Czy nie bliżej Wilkowa?
— Wykluczone! Gdy usłyszę biegnące w nocy dziki, mogę określić dokładnie nie tylko,
ile ich było, ale i miejsce, gdzie się zatrzymały na popas. A ci dwaj pędzili jak stado słoni. Z tego
kwadratu wydostał się tylko jeden, drugi pozostał tutaj. Co do tego tez nie może być wątpliwości.
— No, zobaczymy... Pewnie i jego już nie ma, lecz chodźmy. Lepiej sprawdzić, niż
później płakać...
Weszli między drzewa i zaczęli posuwać się w pewnej odległości od siebie, badając
uważnie wzrokiem każdy zakątek i nawołując się często. Las tonął jeszcze w półmroku.
Rozwidniało się jednak powoli, a gdy dotarli do przeciwległej przesieki, rozgadało się ptactwo.
Zawrócili przemierzając tor równoległy do poprzedniego, jak doświadczeni grzybiarze umiejący
oszczędzać własne nogi i czas. I teraz nie dostrzegli nic ciekawego. Dopiero gdy zakręcili
ponownie, zatrzymał ich w połowie drogi jakiś przytłumiony wprawdzie odległością, jakby za-
chrypły, ale wyraźny krzyk. Łabęda doskoczył do nadleśniczego.
— Słyszałeś? — wykrzyknął. — Ktoś woła! Po niemiecku. Widocznie Kurt!
Nadleśniczy bez słowa skierował się tam, skąd doszedł głos.
— Szybciej! — przynaglił Łabęda. — Kurt czy nie Kurt, ale ktoś na pewno potrzebuje
pomocy!
Ruszyli biegiem. Głos odezwał się znowu, ale teraz po polsku.
— To nie Kurt! — w głosie nadleśniczego rozbrzmiało głębokie wzburzenie. — On
słowa nie umie po polsku!...
Łabęda tylko przytaknął, oszczędzał tchu. Sapał potężnie, lecz pędził naprzód z coraz
większym rozmachem, nie zwracając na nic uwagi.
— Nie wolno zasnąć! — przeraźliwy wrzask zaciął go nagle jak biczem.— Do drogi!...
Runął przez krzaki, korzenie, łamał w rozpędzie własnym ciałem zagradzające mu drogę
gałęzie. Dojrzał nareszcie leżące na ziemi ciało.
— Więc jednak ty, synku... — westchnął żałośnie, klękając nad nim. — Robiliśmy
wszystko, aby cię od tego uchronić, czuwaliśmy do późnej nocy. I nie udało się...
Nadleśniczy przykląkł obok. Przebiegł szybko palcami po bezwładnym ciele, poruszył
ręce i nogi.
— Opuchliny duże — stwierdził rzeczowo. — Potłukł się porządnie, ale złamań, na
szczęście, nie ma. I ran także nie widać... Obejrzyjmy jeszcze głowę...
Podniósł ją nieco, oderwał od mchu. Dostrzegł skaleczenia na skroni. Wyjął chustkę,
zamoczył w rosie i otarł krew.
— Z tym gorzej... — zakłopotał się. — Może się wszystko przyplątać. Bez szpitala się nie
obejdzie.
Odwrócił go na wznak. Zamknięte dotychczas oczy rozwarły się powoli, zamajaczył w
nich ostry, gorączkowy blask. Popękane usta poruszyły się energicznie.
— Kurt Wagner, halt! — dały się słyszeć ciche wprawdzie, lecz twarde, bezwzględne w
brzmieniu niemieckie słowa. — Erkläre dein Benehmen, sonst wirst du mein Feind!
Łabęda pieszczotliwie pogładził mu twarz.
--- Ach, toś ty to wykrzykiwał!... — rzekł takim tonem, jakby się z czegoś ucieszył. —
No, nie martw się już... Nie ma tu Kurta. Masz koło siebie przyjaciół. Nie poznajesz?
--- Więc on mówi po niemiecku? — zdziwił się nadleśniczy. — Przecież na tych
wieczorynkach kazał sobie wszystko tłumaczyć...
Łabęda jakoś bardzo wesoło pokiwał głową.
— Ano, widocznie mówi — odparł. — Ale ma chłopak swoje zasady. Wyczuł w tym
Niemcu wroga od pierwszej chwili. Wspominał mi o ich. rozmowie na polach Grunwaldu... A z
wrogami mówi się w Polsce tylko po polsku. Nasza krew. Krew Zygfryda Boeniga!...
Karol wpatrzył się w niego czujnie, jak gdyby któreś z tych słów potrąciło gdzieś w głębi
duszy o jakąś serdeczną strunę. Przymknął po chwili oczy. — Nie wolno!... — wyszeptały
opierzchłe usta. — Nie wolno....
--- Czego ci nie wolno, synku?
--- Nie wolno... zasnąć... Do drogi!...
— Aha! Teraz jednak możesz już zasnąć... Czuwają inni. Odpoczniesz trochę, pójdziemy
razem...
Łabęda uniósł powoli głowę.
— Otrzyj mu rosą twarz -— przemówił głosem zduszonym. — Ma silną gorączkę.
Sprawdzę tylko, co się tu stało, i zaraz pójdziemy.
Ruszył wytartym szlakiem. Dotarł do miejsca wypadku, pokręcił się dokoła, odnalazł
zagubioną ciupagę i mapnik. Przed jego doświadczonym okiem nic nie mogło się ukryć.
Zrozumiał wszystko.
— Wypadek — oświadczył, wróciwszy na dawne miejsce. — Potknął się i zwalił między
korzenie. Jak to w takiej gonitwie... Nikt na niego nie napadł.
Nadleśniczy objął zamyślonym spojrzeniem śpiącego teraz spokojnie Karola.
--- Nie mogę jednego zrozumieć: dlaczego go nie dogonił? — zastanowił się. — Chłop
silny jak tur, w lesie czuje się jak w domu...
--- Wygląda na to, że nie chciał. A dlaczego?... No, zobaczymy... Na pewno bez powodu
tego nie zrobił.
Ś
ciągnął z siebie płaszcz. Ułożyli na nim Karola, wynieśli na przesiekę i wreszcie dotarli
do jakiejś leśnej drożyny.
--- A teraz dokąd? — zapytał Łabęda. — Do leśniczówki?
--- Nie! — przeciwstawił się nadleśniczy stanowczo. — Jemu potrzebny jest szpital, i to
natychmiast. Na motorze go nie dowieziemy, do stacji daleko. Nie ma zresztą o tej porze
pociągu. Jedyny ratunek w szosie. Trzeba zatrzymać jakiś samochód.
Pora była wczesna, ruch więc niewielki, ale doczekali się w końcu jakiejś ciężarówki i w
kilka minut po siódmej byli w szpitalu. Lekarze i pielęgniarki, widząc nieprzytomnego harcerza,
zajęli się nim gorliwie i zanim leśnicy zdążyli załatwić formalności, przewieziono go na salę
operacyjną.
--- Szybko idzie — odezwał się Łabęda, siadając w niewielkiej poczekalni przylegającej
do oddziału chirurgicznego. — Aby tylko nie zechcieli obcinać mu nóg...
--- Nie będzie potrzeba. Sprawdziłem dobrze.
Głos brzmiał spokojnie, lecz chmurna twarz nadleśniczego zdradzała głęboką troskę.
Zaczął się przechadzać powoli. Upływały minuty, kwadranse, minęło pół do dziewiątej. Przez
oszklone drzwi widać było długi korytarz. Spoglądał tam często: migały białe fartuchy, niekiedy
przewijali się chorzy spowici w bandaże. Około dziesiątej zaskrzypiał wózek. Łabęda, siedzący
dotąd nieruchomo w kącie, zerwał się z miejsca.
— Wiozą go! — szepnął. -— Wciąż nieprzytomny...
— Ech, śpi — nadleśniczy machnął obojętnie ręką. — Gdyby tobie dali tyle zastrzyków,
też byś się pewnie nie ruszał.
Zacisnął szczęki! na twarzy ukazała się zwykła surowość. Oparł się plecami o drzwi i
obserwował w napięciu. Wózek wtoczył się do sali, po chwili wyjechał pusty. Na korytarzu
pokazało się kilku lekarzy, a wśród nich ordynator. Zajrzał do chorego, pobył tam chwilę i
wyszedł do poczekalni.
--- Rzadki wypadek — oświadczył wesoło, podchodząc do obserwujących go bacznie
leśników. — Chłopak ma szczęście. Dwa zwichnięcia, a żadnego złamania. Nawet odprysku.
--- A co z głową? — wtrącił żywo Łabęda. — Dlaczego tak wielka gorączka?
Ordynator wbił oczy w ziemię.
— Z tym nieco gorzej — odrzekł. — Wyjaśni się wszystko w ciągu godziny, najwyżej
dwóch. Miejmy nadzieję, że i z tym nie będzie kłopotu. W każdym razie nie ma żadnych
uszkodzeń, a to najważniejsze. Będziecie panowie czekali na wiadomości?
— Tak.
Lekarz odszedł. Łabęda usiadł, a po chwili wahania nadleśniczy zrobił to samo. Spojrzał
na zegarek.
— Co tam mówią dziś o mnie interesanci?... — westchnął — Nie bardzo wierzyłem,
abyśmy kogoś znaleźli. I dlatego nawet sekretarz nie wie, gdzie jestem i kiedy wrócę.
— Może zatelefonujesz do niego? Nadleśniczy zastanowił się.
— Myślałem o tym — odparł. — Jeśli jednak zadzwonię, muszę wspomnieć o wypadku i
może niepotrzebnie narobię szumu. Lepiej poczekać, dopóki wszystko się nie wyjaśni.
--- A co z Leśną Drużyną? Nie zawiadomić ich? Martwią się tam pewnie o niego.
--- Ech, nie... „Nie wrócił do ósmej — rozumują — widocznie coś mu wypadło". Znają
go lepiej od nas i wiedzą, że się nie spóźnia bez istotnego powodu. W Wilkowie mógł zresztą
rzeczywiście dłużej pozostać, gdyby tam doszedł... A po ósmej? Wiesz, jaki u nich panuje
porządek. Ruszyli punktualnie do lasu, w obozie pozostał tylko wartownik. Do dwunastej nikt
tam nie będzie się martwił.
Łabęda w zamyśleniu pokiwał głową.
--- Masz słuszność, nie ma powodu wszczynać alarmu za wcześnie — przyznał. — A co z
milicją?
--- Jeśli to był tylko wypadek, jak twierdzisz...
--- Na pewno wypadek!
--- Wobec tego chwilowo nie ma o co oskarżać. Tymczasem to tylko nasza, społeczna
sprawa. Jeśli Osiński obudzi się, wypytamy go jeszcze. Gdyby jednak okazało się...
Nie dokończył i popadł w zadumę. Łabęda mu nie przeszkadzał. Słowa ordynatora
wpłynęły na niego kojąco, szpitalny zapach medykamentów usypiał. Oparł więc głowę na rękach
i zaczął drzemać.
Upłynęła może godzina, gdy na twarzy nadleśniczego pojawił się nagły niepokój. Uniósł
rękę, spojrzał uważnie na zegarek i wstał.
— Zadzwonię jednak... — przemówił niepewnie. — Zanim mnie połączą, upłynie sporo
czasu, a tam mogę być akurat bardzo potrzebny... Zresztą i z tymi harcerzami nigdy nic nie
wiadomo. A nuż go szukają!...
Odszedł do kancelarii, Łabęda zaś nie tylko się teraz zdrzemnął, ale i zasnął. Przyśniło mu
się, że jest znowu w lesie i kogoś tropi z całą Leśną Drużyną, lecz potyka się co chwila. Naraz
poczuł, że ktoś go szarpie za ramię. Ocknął się: przed nim stał ordynator.
— Przehulał pan widocznie tę noc — odezwał się żartobliwie. — No, nic nie szkodzi.
Odrobi pan dzisiaj braki, bo przynoszę dobre nowiny. Skontrolowaliśmy wszystko. Nie ma nic
groźnego, za tydzień pacjent będzie już zdrów. Chyba że rozwinie się zapalenie płuc, ale to
wątpliwe. Zresztą to byłby drobiazg. Chłopak ma końskie serce. Wytrzyma.
Łabęda złożył ręce jak do modlitwy.
— Serdecznie panu dziękuję za te wiadomości, panie doktorze — wyszeptał. — Sprawił
mi pan dużo radości. Obudził się może?
— Obudził.
Łabęda przestąpił niepewnie z nogi na nogę.
— Mógłbym go zobaczyć? — zapytał. — Choćby na chwilę...
Lekarz zawahał się.
— Lepiej byłoby mu nie przeszkadzać — odparł posoli. — Ale ostatecznie... No, niech
będzie! — zdecydował się. — Pięć minut. Nie więcej.
— Wystarczy, panie doktorze, wystarczy! Chcę tylko rzucić na niego okiem.
Łabęda przemknął szybko przez korytarz, lecz do sali wszedł już ostrożnie, na palcach.
Dostrzegł od razu Karola. Był blady, bandaż na głowie sprawiał przykre wrażenie. Oczy jednak
spoglądały przytomnie.
— Poznajesz mnie? — Łabęda podszedł do łóżka. Karol spróbował się nawet
uśmiechnąć.
— Oczywiście poznaję — odrzekł głosem cichym, ale wyraźnym. — A przedtem nie
poznawałem?
— Nie. Gdy cię znaleźliśmy w lesie...
--- Pan mnie znalazł?
--- Nadleśniczy i ja.
--- Więc i nadleśniczy tam był?...
--- A jakże...
Łabęda urwał nagle, zauważył bowiem na twarzy Karola jakiś ogromny wysiłek, jak
gdyby starał się coś wydobyć z pamięci i nie mógł.
— Nie mówmy o tym — dodał z pośpiechem. — Nie ma to w tej chwili żadnego
znaczenia. Najważniejsze, że za tydzień będziesz już zdrów. Tak mi lekarz powiedział!
Karol popatrzył na niego bacznie.
--- Za tydzień?... — zastanowił się. — Więc aż przez tydzień nie będzie mnie w obozie?...
--- O nic się nie martw! Zaraz tam pojedziemy. Zajmiemy się chłopcami, nie zginą. A i z
tego Michała chłop sprytny, na pewno nie zrobi ci wstydu.
--- Ale co powie druh Kowalski? — westchnął Karol ciężko. — Zjawi się dziś albo jutro.
Twarz Łabędy rozbłysła w pełnym pogody uśmiechu.
— Więc druh Kowalski przybywa? — ucieszył się głośno. — Dziś albo jutro, mówisz?
Ś
wietnie! O co się więc martwisz? Już on...
W progu ukazała się siostra szpitalna i wymownym spojrzeniem dała znać, że trzeba
szykować się do odejścia.
--- Dobrze, idę — mrugnął do niej wesoło Łabęda. — Powiedz mi tylko jeszcze jedno,
synku — zwrócił się do Karola ściszając głos. — Czy Kurt napadł na ciebie?
--- Nie. Zaczaił się tylko między drzewami, ale go wystraszyłem. Pognałem przez las...
--- I nie chciałeś go dopaść? Schwycić za kark?
--- Nie chciałem.
Szczęki Karola zacisnęły się silnie. Łabęda popatrzył na niego bacznie i uśmiechnął się
znowu.
— Możesz więcej nie mówić, rozumiem wszystko — rzekł. — Oczywiście ty masz swoje
zasady... No, bywaj zdrów! Odwiedzę cię przy okazji.
Wymknął się znowu na palcach, ale gdy minął korytarz, krok jego stał się pewny i
dziarski jak u młodzieńca.
Skierował się prosto do kancelarii. Nadleśniczy kończył właśnie rozmowę.
— Proszę więc im powiedzieć, że o dwunastej będę w obozie — dodał z pośpiechem,
obserwując w napięciu twarz wchodzącego Łabędy. — Druh Kowalski niech czeka. Muszę się z
nim widzieć osobiście. Tak: osobiście! Proszę podkreślić to słowo.
Odłożył słuchawkę. Łabęda go chwycił za rękę.
— Widziałem Karola! — bezskutecznie usiłował przytłumić głos. — Wszystko w
porządku. Opuści szpital za tydzień!
Surowa dotąd twarz nadleśniczego stała się naraz jakaś przedziwnie miła i ujmująca.
— Dobra wiadomość — rzekł cicho. — To bardzo dobra wiadomość... Ucieszą się nasi
harcerze...
Uśmiechnął się przekornie.
A ty — dodał — mówisz o nim z takim uczuciem, jak gdyby był co najmniej twym
synem.
— Synem nie. Ale wnukiem — zgodził się dobrotliwie Łabęda. — Dziadek mu zmarł,
więc ja go teraz muszę zastąpić. Bo to, widzisz, wśród nas, dawnych... Ech, nieważne! Coś ty
tam mówił o druhu Kowalskim? — przypomniał sobie ostatnie zdania telefonicznej rozmowy. —
Ma czekać na ciebie w obozie? Więc jest już na miejscu?
--- Przybyła podobno nowa drużyna. Na jej czele stoi właśnie ten jakiś Kowalski.
--- Nie jakiś! — przerwał mu gwałtownie Łabęda. — Druh Kowalski.
Nadleśniczy popatrzył na niego zdziwiony.
— A cóż to znów za figura? — zapytał.
— Nie wiesz, kto to jest?... — Łabęda pokręcił głową. — Nie czytałeś o nim? Przecież
ten człowiek kiedyś tak narozrabiał w Złotej Puszczy na Mazurach, że nie tylko wydobył z
więzienia starego Boeniga, ale o mało tamtejszego prokuratora nie wciągnął do swego zastępu!
No, no... — popatrzył z politowaniem. — O takim coś trzeba wiedzieć. Wtedy był jeszcze młody.
A dziś to medyk na trzecim roku! Nadleśniczy spojrzał na zegarek.
— Musisz mi o tym opowiedzieć w drodze — rzekł. — Rzeczywiście ciekawe... Ale teraz
ś
pieszmy się, bo za piętnaście minut odchodzi pociąg. Motocykl podprowadzą nam do stacji,
dzwoniłem także do leśniczówki. Na dwunastą zdążymy.
Wyszli.
Z tego, co mówiłeś, wynikałoby, że temu Kowalskiemu nie brak rozumu — odezwał się,
gdy znaleźli się już na ulicy. — To dobrze, będzie można z nim ustalić niejedno... Karol coś
wspomniał o swej przygodzie?
--- Tak. Walki nie było. Kurt się na niego przyczaił..
--- A jednak się przyczaił! I chłopak nie dogonił go, nie rzucił się na niego, nie skręcił mu
karku, mimo że miał w garści ciężką, góralską ciupagę? Hm, to bardzo interesujące...
Zamyślił się. Przez pewien czas szli w zupełnym milczeniu. Naprzeciw ukazał się skwer,
zaczerwieniły się za nim dworcowe budynki. Łabęda zerknął na niego spod oka.
— O czym tak dumasz? — zapytał.
--- O czym?... O wszystkim po trochu. Dochodzę do wniosku, że w każdym nieszczęściu
jest trochę szczęścia. Jeśli ten druh Kowalski jest podobny do naszego Karola, to coś mi
podszeptuje do ucha, że po tych wszystkich wypadkach wygramy jednak sprawę Urbanków!...
„Czy wytrwasz? Czy starczy ci na to sił?..."
R
anek wstał wyjątkowo piękny, toteż nawet w sali szpitalnej zrobiło się jakoś
przytulniej. Karol obserwował radośnie okna, zjadł z apetytem śniadanie i wstał. Czuł się nieźle,
wolno mu było chodzić. Pospacerował po korytarzu, zajrzał do sąsiednich sal i wrócił. Położył
się znowu na łóżku. Stosował się ściśle do zaleceń lekarzy. Bóle mu wprawdzie prawie wcale nie
dokuczały, lecz nie należało przemęczać nadmiernie mięśni. Odpoczął z godzinę. Weszła
pielęgniarka, podała lekarstwa. Połknął wszystko i rozpoczął spacer od nowa.
W pokoju ordynatora zadźwięczał telefon. — Kto taki? — usłyszał przez na pół
przymknięte drzwi. — Aha, ten! Dobrze, wpuścić.
Wizyta o tej porze była rzadkim zjawiskiem. Karol trochę z nudów, a trochę z ciekawości
wsunął się do poczekalni, aby zobaczyć wczesnego gościa. Oczy mu nagle rozbłysły: ukazał się
na schodach Kowalski!
Serdeczne to było powitanie. Nie widzieli się od wielu tygodni, w szpitalu bowiem zjawił
się po raz pierwszy. Następnego dnia po wypadku przybył tu tylko Piętek i zapowiedział, że
odtąd nikt go nie będzie odwiedzał, jako że choremu potrzebny jest spokój i zamącać go nie
należy. Karol przyjął dość obojętnie to oświadczenie, nawet myśli nie układały się wtedy zbyt
składnie. Potem jednak zaczęła mu ciążyć samotność, dziwił się w duchu tej obojętności.
Szczerze teraz wyjawił swoje uczucia.
— Nie odwiedzałem cię, prawda — usłyszał beztroską odpowiedź — lecz w szpitalu
jestem już po raz czwarty. Doszliśmy z ordynatorem do wspólnego wniosku, że nie należy
zaprzątać ci głowy nowymi sprawami. Miałeś dość tamtych. Dziś za to możemy rozmawiać
swobodnie. Wolno!
Uśmiechnęli się do siebie. Znali się od lat i rozumieli się dobrze.
— A teraz opowiedz mi dokładnie, co zaszło w lesie — dodał Kowalski po chwili. —
Sami dowiedzieliśmy się sporo, niejedno powiedział mi Łabęda i nadleśniczy, wspomniałeś o
tym i owym Piętkowi. Obecnie chciałbym podsumować wszystko. Więc Kurt nie wytrzymał
nerwowo i postanowił nie dopuścić do twojej wizyty w Wilkowie. Przyczaił się w lesie...
Dalej wyręczył go Karol. Korzystając, że poczekalnia, jak zwykle o tej porze, jest pusta,
nie tylko opisał szczegółowo wypadki, lecz także motywy, które nim kierowały w czasie tej
zaciekłej pogoni. Gdy skończył, znać było na nim znużenie. Mimo że starał się zachować spokój,
wspomnienia wytrąciły go z równowagi.
--- To chyba wszystko — dodał niepewnie. — Zrobiłem, co było możliwe...
--- Więcej nie można było zrobić. Nie ma żadnego błędu w twoim działaniu.
Karol najwyraźniej ucieszył się z tego stwierdzenia, na bladej ciągle twarzy wykwitły
lekkie rumieńce. Teraz on zaczął stawiać z kolei pytania, a że w ciągu tygodnia nagromadziło się
ich niemało, więc padały z coraz większą szybkością.
— Trzeba to jakoś uporządkować — poskromił go z uśmiechem Kowalski. — Zatem
sprawa pierwsza: nasze prace w terenie. O ochronie lasu nie wspomnę, robimy, co do nas należy.
Michał też nie próżnuje: wytępił chyba doszczętnie w tej okolicy wszelkie raki i Phytophtory.
Gospodarzy w lesie jak książę udzielny, nie tylko bowiem my mu pomagamy, ale i nadleśniczy
oddał sporo ludzi pod jego komendę. A teraz: kanał odwadniający...
Karol właśnie od niego uczył się starannego układania swych myśli. Skupił się więc w
sobie i tylko słuchał uważnie. A wiadomości były bardzo ciekawe. Pomiary Lenca i wnioski
Czerskiego okazały się zadziwiająco dokładne. Sprowadzono z Opola fachowców. Przejrzeli
wszystko, skontrolowali, nie znaleźli żadnego błędu. Zabrano się więc do roboty. Pierwotny plan,
który przewidywał, że woda z Małej Niecki przerwie się sama podziemnym korytem, nieco
zmieniono. Postanowiono przekopać kanał przez cały Wał, aby przyśpieszyć odpływ. Do
harcerzy przyłączyła się ochoczo okoliczna młodzież, więc praca poszła jak z płatka i dziś
powinna być zakończona.
Karol nie wytrwał w milczeniu. Niespodziewanie poniosła go duma.
--- Więc jednak przydała się na coś Leśna Drużyna? — rzekł raźnie. — Czułem od
początku, że idziemy właściwą drogą. I dlatego nie ustąpiłem, mimo że spotkały nas
najrozmaitsze przykrości.
--- Wiem o nich. A teraz sprawa następna: ludność miejscowa. Zna nas obecnie doskonale
cała okolica, koncerty odbywają się prawie codziennie. W niedzielę zaś wystąpiliśmy na weselu
w Swierkowie.
— Na tym, na które nas zaproszono?
— Właśnie na tym. Narobiliśmy takiego szumu, że będą nas chyba wspominali do końca
ż
ycia. Wiesz przecież, co potrafimy zdziałać, gdy w takich wypadkach połączymy obie drużyny!
I Kowalskiego poniosła duma. Karol westchnął lekko.
--- Szkoda, że mnie tam nie było — przemówił z żalem. — Obiecałem wziąć udział w
uroczystości.
--- Pamiętali o tym. Na pociechę powiem, że do każdego domu w Swierkowie będziesz
miał drzwi zawsze otwarte. To bardzo ważne. Przejdźmy z kolei do sprawy Urbanków. Niestety,
ta się przedstawia najgorzej. Odjeżdżają jutro. O trzeciej, popołudniowym pociągiem.
Radosny nastrój prysł, zapadła kompletna cisza. Karol wbił oczy w, ziemię.
--- A ja miałem ciągle nadzieję — odezwał się wreszcie. — Tyle wysiłku, i na nic... I w
tej sprawie zrobiliśmy chyba wszystko, co było możliwe?
--- Jeszcze nie wszystko. Mamy przed sobą prawie trzydzieści godzin, to sporo. Mam
pewien plan, lecz pomówimy o tym na końcu. Tymczasem rozważmy szczegóły. Sprawa
Urbanków jest dziś mniej groźna niż na początku: rozchwialiście ją mocno, osłabiliście swoim
działaniem wrażliwe punkty. Szymek nie zastanawia się specjalnie nad niczym, bo uśmiecha mu
się podróż w nieznane. Ale właśnie dlatego może się w każdej chwili wykruszyć, aby zdarzyła
się tylko odpowiednia okazja. Zosia odczuwa na sobie wyraźnie przymus, czego przedtem nie
było. A i stary Urbanek jest dzisiaj inny: odżyła w nim przeszłość, pogłębiły się patriotyczne
uczucia. Dziś trzyma go tylko ambicja. Za dużo rozpowiadał wszystkim o swym wyjeździe i nie
umie się teraz z tego wycofać.
--- A Kurt?
--- Urbanek ma go już dość. Zwłaszcza po twoim wypadku. Ciebie bardzo lubi, a w udział
Kurta, jak mi się zdaje, nie wątpi, chociaż formalnie ciągle temu zaprzecza.
--- Z Kurtem rozmawiałeś?
--- Rozmawiałem. Dopiero wczoraj powrócił. Znać na nim ucieczkę przez las, nosi dotąd
plastry na rękach i twarzy.
--- Czym tłumaczy?
--- Że w drodze do stacji wpadł w jeżyny i tam się pokaleczył. Oczywiście nikt w to nie
wierzy. Starszy syn Urbanka, Franek, udaje, że go nie widzi, a Zosia w ogóle z nim nie
rozmawia. Dziewczyna z charakterem. Szkoda by było, gdyby musiała wyjechać.
Zamyślili się obaj. Zajrzała siostra szpitalna, uśmiechnęła się do pacjenta i znikła znowu
za drzwiami.
--- A co mówią sąsiedzi? — Karol wrócił do przerwanego tematu. — Rzuciło się chyba
im w oczy niejedno?
--- Nie bardzo, gdyż Kurt nie pokazuje się nigdzie. Ale o tobie mówi się wszędzie i dużo.
Są nawet tacy, którzy łączą twój wypadek z nieobecnością Kurta.
W oczach Karola rozbłysł nagły niepokój.
--- Nie ujawniliście chyba właściwych przyczyn? — zapytał szybko. — Sądzę, że Łabęda
nic nie powiedział...
--- Na pewno. I z nim, i z nadleśniczym nie ma kłopotów, ludzie rozumni. Oczywiście
zachowujemy tymczasem milczenie. Nie będziemy stawiali Urbanka w trudnej sytuacji, gdyż
wtedy, poza wyjazdem za granicę, nie miałby już żadnego wyjścia. Do tego nie wolno dopuścić.
Przed nami przecież jeszcze trzydzieści godzin.
Karol spojrzał na niego z wdzięcznością.
— Tak, ty rozumiesz to dobrze — rzekł cicho. — Nie zatrzaśnijmy furtki za wcześnie...
Czy sądzisz — poruszył temat, który długo ważył w myślach, lecz wciąż nie śmiał go
wypowiedzieć — że Kurt, czając się w lesie, rzeczywiście miał zamiar na mnie napaść?
— Na pewno. Chciał cię pouczyć na swój sposób, że nie masz co robić w Wilkowie, gdyż
rozpadała się w oczach cała jego robota. Był zresztą pewny siebie. Jest wysportowany, należy do
klubu bokserskiego, miał nawet przy sobie jakąś laskę czy kij, jak to wskazywały ślady. A że noc
była ciemna, a z domu wyrwał się tak, że nikt tego nie spostrzegł, był więc przekonany, że ujdzie
mu wszystko na sucho.
--- Brr. — wzdrygnął się Karol. — Nie nasze metody. Musi należeć do jakiejś odwetowej
organizacji.
--- Możliwe. Dlatego pewnie tak gorliwie namawiał ludzi na wyjazd do Niemiec. Czuł się
tu swobodnie, wszyscy okazywali mu dużo grzeczności, więc się rozzuchwalił, tym bardziej, że
w końcu poniosła go wściekłość. Tacy młodzi ludzie mają niekiedy najdziwaczniejsze ambicje,
zwłaszcza, że nie znają dobrze naszego kraju. Trudne sprawy wydają im się niekiedy niezmiernie
łatwe.
--- Ale że Kurt nie ma żadnych skrupułów!... Przecież ma matkę Polkę!
--- I to jest chyba jego nieszczęściem. Z nami się nigdy nie związał, tamci nie uznali go
jeszcze za swego. Toteż stara się zaskarbić ich względy, zdobyć jakieś zasługi, pozyskać ich
zaufanie. A jak to osiągnąć? Oczywiście uderzając jak najbrutalniej w to, co takie zaufanie
osłabia: a więc w Polaków i w Polskę. Bo przecież gdyby chciał, mógłby pozostać między nami
na zawsze; ma takie samo prawo do nas, jak i do Niemiec. Pali więc za sobą wszystkie mosty,
aby nikt nie śmiał tam podać jego niemieckości w wątpliwość.
Rozgadali się na ten temat. Zajrzała pielęgniarka, przesunął się ktoś obcy, jakiś pacjent
wypalił tu papierosa i wyszedł. Zrobiło się znowu cicho.
— Powiedz mi jeszcze: w jaki sposób Łabęda odkrył mnie w lesie? — Karol uzupełniał
luki. — Wspominał coś na ten temat?
Kowalski uśmiechnął się lekko.
— Wy czuwaliście, oni także czuwali — odrzekł. — Ty nie chciałeś dopuścić do głowy
myśli, że Kurt może się odważyć na napad, oni wcale tego nie wykluczali. Dowiedzieli się, że z
Kań udasz się do Wilkowa, więc udali się tam wcześniej. Kurt ich także wprowadził w błąd,
wymknął się, bowiem cichaczem. Kiedy więc zaczęła się przybliżać dziesiąta, a ciebie nie było,
wyszli naprzeciw.
— Aha! I wtedy usłyszeli pewnie gonitwę.
— Właśnie. Pobiegli za wami, ale że to ludzie starsi, dogonić nie mogli. Zorientowali się
jednak w przybliżeniu, w którym miejscu upadłeś. Szukali dość długo. Niestety, nie odnaleźli. I
dlatego wrócili rano.
Karol popadł w zadumę. Twarz mu drgnęła, jak gdyby poruszyły go do głębi jakieś
przykre wspomnienia.
--- Piętek mi opowiadał, że byłeś w pokoju Kurta zaraz po jego wyjeździe i że nie
natrafiłeś na nic ciekawego — przemówił po chwili. — Musiał chyba zabrać z sobą zniszczone
rzeczy?
--- Domyśliłeś się trafnie. Niewątpliwie tak było. Wyrzucił je po drodze do stacji albo
spalił w piecu u kogoś ze swych znajomych. Bał się na pewno, że wkroczy w to wszystko
milicja. I dlatego też tak się długo ukrywał.
--- Sądzisz, że nie przyszło mu do głowy, aby natychmiast wyjechać?
--- Może i przyszło, lecz nie chciał. Szeroko rozrzucił tu sieci. Kto wie, czy w listach
wysyłanych do swoich przyjaciół w Niemczech nie przechwalał się już obfitym połowem. A
teraz miałby wyjechać nawet bez Urbanków?... Ambicja nie pozwalała. Wolał poczekać.
— To było ryzykowne. Głupi on nie jest.
— Też tak myślę. Toteż musiał być w kontakcie z Urbankiem. Stary był w tym czasie
kilka razy w Opolu. Kiedy więc dowiedział się od niego, że nie robimy hałasu, przycupnął gdzieś
spokojnie i czekał, dopóki zadrapania nie przyschną.
Karol patrzył na niego z coraz większym zdumieniem.
— Taki wyciągnąłeś wniosek?... — zapytał powoli. — Nie krzywdzisz przypadkiem
Urbanka?
--- Nie. Przecież to jego wnuk, miał prawo zaopiekować się nim. Być może nawet nie
pytał go o nic, w każdym razie musiał domyślać się wiele. Uspokoił się przy tym, gdy się
dowiedział, że będziesz zdrów. W tej sytuacji żalu mieć do niego nie można.
--- Oczywiście. Zastanawiam się tylko: czy ten fakt, że okazywał Kurtowi pomoc, jest dla
nas stratą czy zyskiem?
--- Z pewnością zyskiem. Urbanek dostrzegł z całą wyrazistością olbrzymią różnicę
między nami a Kurtem. I to niewątpliwie różnicę na naszą korzyść. Ale przestańmy już o tym
mówić. Zajmijmy się teraz tobą. Jutro opuścisz szpital...
Kowalski opowiedział pokrótce o rozmowie, którą przeprowadził wczoraj z ordynatorem.
Karol mógł odejść, chociaż nadal powinien dzielić ostrożnie czas między spacer a odpoczynek, a
o jakimkolwiek większym wysiłku fizycznym nie mogło być mowy jeszcze przez kilka tygodni.
--- Wziąłem za ciebie odpowiedzialność, że przystosujesz się do tych warunków. —
kończył. — Jutro podjedzie tu po ciebie samochód. Że możesz jechać, opinia lekarzy jest zgodna.
Ale teraz chciałbym usłyszeć twoją opinię. Powiedz szczerze: jak się naprawdę czujesz i czy
wytrwałbyś co najmniej pół godziny w postawie stojącej?
--- Oczywiście! Spaceruję nawet godzinę i więcej bez żadnego zmęczenia.
--- Za szybko mi odpowiedziałeś. Zastanów się nad tym jeszcze. I weź pod uwagę taką
sytuację: ktoś skacze ci z pięściami do oczu, ktoś przed tobą bije drugiego człowieka, a tobie nie
wolno poruszyć palcem, nie powinien drgnąć żaden muskuł. Stoisz w postawie na baczność. Czy
wytrwasz? Czy starczy ci na to sił?
Na czole Karola ukazały się krople potu.
--- Jak to — zapytał cicho — mam się nie ruszać, mimo że biją innego człowieka?...
--- Nie wolno. Nie było rozkazu.
Kowalski wpatrzył się w niego w napięciu. Dostrzegł zarysowane sińce pod oczami i
drgające lekko policzki. Wkrótce jednak znieruchomiały. Wyrównała się twarz, a zaciśnięte
mocno usta nadały jej niespodziewanie wyraz twardości i mocy.
--- Tak, ty wytrwasz... — rzekł w zamyśleniu. — Kiedy indziej wcale bym cię o to nie
pytał. Dziś jednak musiałem, gdyż po takich przeżyciach nie tylko słabnie ciało, ale i nerwy... A
co sądzisz o innych? Michał też wytrwa?
--- Wytrwa — padła krótka odpowiedź. — Wytrwa cała Leśna Drużyna. Nikt rozkazu nie
złamie.
Twarz Kowalskiego pokryła się głęboką powagą.
— Też tak sądzę — potwierdził. — Nie zrobi tego także moja drużyna... Być może, że do
tego wszystkiego nie dojdzie — dodał przechylając się lekko. — Dziś wieczorem wystąpimy z
uroczystym koncertem w Wilkowie... Gdyby nic jednak z tego nie wyszło...
Przechylił się mocniej i chociaż w poczekalni nie było nikogo, mówił dalej szeptem, tuż
przy uchu Karola. Ten słuchał uważnie, niekiedy przytaknął gestem, lecz na jego twarzy nie
można było wyczytać żadnego uczucia. Była nieruchoma, może tylko nieco bledsza niż na
początku, lekko przymknięte oczy świadczyły o wewnętrznym skupieniu.
Gdzieś w korytarzu zaskrzypiał wózek, jakiś lekarz przeszedł przez poczekalnię. Karol się
wreszcie poruszył.
— A jeśli i to zawiedzie? — zapytał cicho. — Co wtedy?
Kowalski wyprostował się. Uniósł nieco dłonie i przez chwilę obserwował je z wielką
uwagą.
— No cóż, to będzie ostatni bój — odparł powoli. — Jeśli pociąg odjedzie, zasalutujemy.
Zrobimy wszystko, aby nie mieli do nas najmniejszych pretensji. A potem wykreślimy z naszego
notatnika sprawę Urbanków...
Ostatni bój
P
rześliczny był ten czwartkowy dzień. Słońce, jak gdyby chcąc odrobić swe zaległości,
od rana zalało potokami światła wszystkie zakątki, rozzłociło pola, łąki, ugory, osiedla,
opromieniło wierzchołki drzew, ciałom ludzkim dodało prężności i mocy. I gdyby nie snopy
suszące się jeszcze tu i ówdzie na zrudziałych ścierniskach, można by sądzić, że nie było ani
deszczów, ani powodzi, ani tych strasznych klęsk żywiołowych, które nawiedziły kraj w ciągu
ubiegłych tygodni.
I stacja kolejowa prezentowała się pięknie w tej spóźnionej sierpniowej krasie.
Podmalowana klombami kwiecia, udrapowana drzewami, przymilna i schludna, zamknięta w
borze jak leśniczówka, wabiła chłodem i ciszą, a równocześnie podniecała blaskiem torów,
biegnących gdzieś w nieskończoność w dwóch przeciwległych kierunkach. Ludzi nie było widać.
Kto tu pracował czy mieszkał, krył się pewnie przed skwarem wewnątrz głównego budynku.
Dochodziła trzecia. Zza otwartych okien dobiegł odgłos dzwonka, zaterkotał zaraz
telegraf. W chwilę zaś później wypadł z lasu wóz zaprzężony dostatnio i zajechał przed dworzec.
Podróżni wysiedli, zmarudzili trochę czasu przy kasie i wreszcie zaczęli kolejno wychodzić na
peron. Ukazał się Urbanek dźwigający ciężką walizę, za nim Franek, jego najstarszy syn, potem
Szymek i Zosia i wreszcie pojawił się Kurt. Rozejrzeli się naokoło, popatrzyli na nie podniesiony
jeszcze semafor i powlekli się powoli do ławki.
Usiedli. Kurt się przeciągnął, oparł wygodnie, nogi wysunął przed siebie. Wydawał się na
coś zły, ale próbował nadrabiać miną.
— Czuję już Hamburg i nareszcie zaczynam oddychać swobodniej — odezwał się udając
rozradowanie. — Obrzydł mi ten kraj. Śmierdzi tu wszędzie jak w chlewie.
Uznał to widocznie za dowcip, roześmiał się bowiem, rozsiadł jeszcze wygodniej i
założył nogę na nogę. Odpowiedziało mu zupełne milczenie. Urbanek siedział sztywno,
zamknięty w sobie i nieprzystępny.. Franek spod przymkniętych powiek obserwował z wielką
uwagą tory. Zosia zacisnęła mocno usta i tępo spoglądała w ziemię. Nie czuło się wśród nich
wcale radości. Nawet wyrostek wydawał się jakiś nieswój i z wyraźnym zniecierpliwieniem nogą
potrącał żwir.
Kurt zerknął na nich spod oka, wydął wargi pogardliwie, przerzucił rękę przez oparcie
ławki i spojrzał na semafor wjazdowy. Właśnie podskoczył w górę.
— A więc już! — przemówił raźnie. — Za godzinę będziemy w Opolu, wieczorem na
granicy, a jutro w domu. Dopiero tam zobaczycie, jak naprawdę wygląda świat!
Rozwiódł się nad tym szeroko, bo choć ten temat omawiał niejednokrotnie, zawsze lubił
do niego powracać. A teraz zaczynała go jeszcze ponosić pasja. Wściekał się w duchu na te
ż
ałobne miny, chciałby zobaczyć na tych twarzach choć odrobinę uśmiechu. Przecież wywoził
ich, jego zdaniem, z piekła do raju; powinni tu, na stacji, cieszyć się, zachowywać wesoło choćby
dla oka, dla pokazania służbie kolejowej i nielicznym podróżnym, którzy pojawili się na peronie,
ż
e odjeżdżają stąd z lekkim sercem, że nic ich tutaj nie wiąże, że radują się z tego wyjazdu. Był
gniewny, lecz próbował rozchmurzyć oblicza, żartował, coraz głośniej popisywał się swoją
niemczyzną. Wśród obcych wzbudził zaciekawienie. Ci jednak, na których mu zależało, milczeli
uparcie. I byłby pewnie w końcu wybuchnął, gdyby niespodziewanie nie rozległ się gdzieś na
tyłach budynku miarowy krok, jak gdyby wychodziła z lasu wojskowa kolumna. Wstał raptownie
i pobladł. Zdawało się, że się przestraszył, ostro zarysowały się nie wyleczone dotąd zadrapania
na czole i na policzkach. Zaraz jednak wyprostował się beztrosko, przybrał postawę wyzywającą.
Ci, których ujrzał, nie byli widocznie dla niego groźni: nosili harcerskie mundury. Mimo to
obserwował ich czujnie. Z przejścia między zabudowaniami a niewielkim ogródkiem wysunął się
Kowalski. Rzucił okiem na peron, dostrzegł Urbanków, zasalutował i poszedł dalej. Za nim
pojawił się Michał na czele Leśnej Drużyny, potem Piętek prowadzący Drużynę Służby
Społecznej. Przemknęły „Kruki", „Niedźwiedzie", wypłynęły spoza ogrodzeń „Czajki": zgrabne,
dorodne, trochę jakby zawadiackie, lecz skupione w sobie i panujące świetnie nad każdym
odruchem.
Przetoczyło się to wszystko bez pośpiechu, zachrzęściło żwirem, zaskoczyło wszystkich
wspaniałym rytmicznym krokiem, skręciło w prawo i wreszcie stanęło twardo. W miejscu, gdzie
powinien się zatrzymać parowóz, rozległa się krótka, donośna komenda. Dotychczasowe dwójki
zamieniły się w szereg i wyciągnęły równo, pod linię.
Dały się słyszeć naokoło pochwalne słowa, sprawnie to bowiem wypadło. Kurt
poczerwieniał. W oczach zamigotały iskry wściekłości.
— A oni co tutaj robią? — z trudem hamował głos. — Przeklęte polskie szczeniaki!
Zaklął ordynarnie. Młody Urbanek, trzydziestoletni prawie mężczyzna nie zwracający
pozornie dotąd na nic uwagi, poruszył się gniewnie.
--- Kurcie — przemówił cicho, ale dobitnie -— radzę ci wyrażać się grzeczniej. Chociaż
należę do ludzi spokojnych, zaleje mnie w końcu krew. Milczałem dotychczas, gdyż jesteś synem
mojej siostry przyrodniej i masz zaledwie dwadzieścia lat. Teraz ci wreszcie wygarnę wszystko.
Kiedy przyjechałeś, zachowywałeś się grzecznie, potrafiłeś nawet być ujmujący. Ostatnio
zmieniłeś się nie do poznania: zohydzasz, opluwasz, zachowujesz się jak najgorszy cham.
Uderzyły ci do głowy hitlerowskie wspomnienia, zapominasz, gdzie jesteś. Jeśli chcesz być
Niemcem, wolno ci być. Ale jeśli jeszcze raz usłyszę...
--- Co, grozisz mi? — zaperzył się Kurt. — Bronisz tych polskich...
Urbanek zerwał się z miejsca i pochylił się nad nim groźnie.
— Zamknij pysk! — syknął. — Bo zaduszę cię tu własnymi rękami, na oczach
wszystkich!
Kurt cofnął się, dojrzał bowiem w jego oczach taką zaciekłość, że przeszył go dreszcz.
Stary pociągnął syna za rękaw.
— Daj spokój — mruknął. -— Młody, więc głupi. Pod łagodnym tonem czuło się
głębokie wzburzenie. Przyglądał się im przez chwilę, lecz widząc, że Kurt stracił ochotę do
kłótni, a Franek zdołał się opanować, powoli odwrócił głowę. Co innego zajęło obecnie jego
uwagę. Widocznie z tamtej strony budynku zajechał samochód, gdyż motor właśnie zachrypiał
głośniej i ucichł nagle. Ktoś tam zatrzasnął drzwiczki: I znowu pojawił się mundur harcerski, tym
razem jednak samotny. Szedł Karol. Był słaby jeszcze, poruszał się wolno, skroń i czoło
przesłaniał mu bandaż. Podtrzymywał go leśniczy Łabęda. Przeprowadził przez peron, umieścił
w szeregu i odszedł. Karol stanął teraz na czele wszystkich; Kowalski przemaszerował na prawe
skrzydło.
Zosia znieruchomiała, zdawało się, że z jej twarzy odpłynęła zupełnie krew. Za to w
oczach coś się kłębiło, przewijały się na przemian najrozmaitsze uczucia: to żal serdeczny, to
gniew, to niepewność, to bunt, to znów iskra radości. Drgnęła naraz, poruszyła się, jakby
zamierzała porzucić to wszystko i pobiec tam, gdzie trwała nieruchomo ta tak dobrze jej znana
harcerska sylwetka. Opanowała jednakże odruch. Popatrzyła nieznacznie na ojca, na twarzy
zarysowała się znienacka rozwaga: cicha, ostrożna, skupiona, dodająca rysom jakiejś dziwnej
twardości. I odtąd nie znikła, mimo że zaczynała już działać dokoła gorączka towarzysząca pa-
sażerom w chwili odjazdu. Bo oto rozległ się gwizd, pociąg wjeżdżał na stację. Kurt chwycił
walizy. Przynaglił gwałtownie innych i skoczył tam, gdzie powinny się zatrzymać ostatnie
wagony.
— Schnell, schnell! * (niem. – Szybko, szybko).
Parowóz odsapnął ciężko i stanął.
— Schneller! ** (niem. – Szybciej) — ryknął Kurt widząc, że Zośka się jakoś ociąga.
Otworzył, wrzucił do środka wagonu swoje bagaże, pomógł staremu, podsadził chłopca, sam
wskoczył, podciągnął dziewczynę, odebrał ostatnią walizę z rąk młodego Urbanka i zatrzasnął
drzwi. Spojrzał w bok: przedziały były z sobą połączone i prawie puste.
— Później ułożymy na półkach — machnął wesoło ręką. — Popatrzmy teraz na stację.
Otworzył okno, ujął się pod boki i wyjrzał. Przed nim stał Franek, lecz na niego nie
zwrócił uwagi. Przesunął wzrok po peronie i naraz czoło pokryły mu zmarszczki. Był święcie
przekonany, że harcerze wsiądą także, że mają zamiar dokądś pojechać. Tymczasem oni stali
nadal w tym samym miejscu, nieruchomi i milczący jak przedtem, zupełnie obojętni, nie roz-
glądający się nigdzie. Targnął nim nagły niepokój. W tym bezruchu dostrzegł coś
niebezpiecznego, wydało mu się, że uniosła się nad nim jakaś posępna groźba. Cofnął się
odruchowo, ale znowu wychylił. Nikt na niego nie patrzył i to mu dodało ducha. Wyprężył się,
wywinął wargi, na twarzy ukazała się głęboka pogarda.
Rozległy się okrzyki konduktorów. Trzasnęły gdzieś blisko drzwi, pociąg szarpnął lekko i
ruszył. Przez sąsiednie okno żegnał się jeszcze Urbanek z synem, dalej stał Szymek,
wykrzykujący coś głośno, przy następnym zaś Zosia. Ona nie interesowała się wcale bratem,
który tu miał pozostać, cała jej uwaga skupiła się na harcerzach. Przybliżali się do niej powoli.
Oto ich główny dowódca, druh Kowalski, miły, uprzejmy człowiek... Podnosi rękę do daszka i
salutuje. Jak on to ładnie robi!... A oto zastęp „Czajek". Raz go tylko widziała, lecz doskonale
zapamiętała twarze i nazwiska, Michał bowiem opowiedział jej szczegółowo ich niezwykłą
historię, gdy tam, w Złotej Puszczy, walczyli o starego Boeniga. Ten pierwszy — niewątpliwie
Zdanecki, sympatyczny chłopiec, znający podobno na pamięć wszystkie polskie rośliny; on
również salutuje. Robi to także Rubel, Malczak, Kaźmierczak... A teraz Janicki umiejący, jak
nikt inny, prowadzić zwiad. Ten, to na pewno Tarka, tropiciel. W ten straszny dzień, kiedy
Karola odwieziono do szpitala, kręcił się długo koło ich domu, szukając śladów po Kurcie...
Serce Zosi uderzyło nierówno, rumieniec okrył jej twarz. Poruszyło ją to wspomnienie. A
tam, naprzeciw, ręce podnosiły się ciągle. Uprzejmie, po kolei, lecz bez żadnej komendy. Z tych
niemych gestów powiało smutkiem, pogłębiały nagromadzoną w niej żałość, zaczęły wreszcie
rozrywać duszę. „Po co tam jedziesz? — zapytywały utkwione w niej nieruchomo spojrzenia. —
Przecież tu jest twoja ojczyzna. Gdzie będzie ci lepiej aniżeli wśród nas? Po co tam jedziesz? —
zdawały się mówić milczące wargi. — Po co? Po co?..."
Pociąg nabierał rozpędu, ręce wznosiły się coraz szybciej. Drgnęły „Niedźwiedzie",
poruszyły się „Kruki", zasalutował poważnie Piętek, zaczęły się przyginać ramiona Leśnej
Drużyny. Palce z coraz większym rozmachem uderzały o daszek, w, miarę jak wagony
wzmacniały stopniowo rytm. Po kolei, bez żadnej komendy. Zosia jakby osłabła. Oparła się
ciężko o ścianę, po twarzy spłynęły łzy. „Po co tam jedziesz, kiedy tu twoja ojczyzna! —
rozhuczało się w niej nagle, jak dzwon bijący na trwogę. — Po co tam jedziesz? — buchnęło z
oczu Michała pełne wyrzutu pytanie. — Po co..."
Wyprostowała się odruchowo. Nie, wzrok Karola o to nie pytał. On spoglądał jasno i
ś
miało, dodawał siły swoją twardością, wzmacniał energię, rozbudzał wolę. „Nie jedź! —
przemawiał dobitnie. — Tu twoje miejsce. Nie tam!"
„Nie jedź, nie jedź, nie jedź..." — rozterkotały się śpiewnie koła wagonów. — „Tu twoje
miejsce, nie tam!" — podpowiedział natychmiast Karol z naciskiem. Wyprostowała się
energicznie, rozgorzał w niej bunt. „Z kim ja jadę? — przemknęło jej błyskawicznie przez myśl.
— Z tym Kurtem, który się zachowuje jak cham i tutaj pogardza wszystkim? I dokąd mnie
wiezie? — rozpalił się gniew. — Może do takich samych jak on?"...
Szarpnęła klamką i pchnęła silnie. Drzwi rozwarły się szeroko, przycisnął je pęd.
Zeskoczyła na stopień, odepchnęła się mocno, zwaliła się w dół.
— Zośka! — rozległ się za nią przeraźliwy głos starego Urbanka.
— Zośka! — ryknął Kurt wściekle.
Karol nie drgnął, jak nie drgnął nikt w harcerskich szeregach. Jedynie oczy zapłonęły im
blaskiem, wchłaniały w siebie z przejęciem najmniejszy ruch. Dziewczyna już stała na ziemi, już
biegła. Ale oto otworzyły się drugie drzwi i wypadł z nich Kurt.
— Ty wariatko! — wrzasnął. — Wracaj natychmiast!
Była już na peronie: rozpromieniona z wysiłku, zadyszana, zacięta i gniewna. Niemieckie
słowa jakby podcięły ją biczem, dodały sił. Zdążyła dopaść Karola i oparła się ufnie.
— Wsiadaj do pociągu! — zahuczał nad nią wzburzony głos Kurta. — Co ty wyprawiasz,
wariatko?
Za nim rozległ się zgrzyt, ktoś widocznie zerwał hamulce. Pociąg przystanął. Kurt rzucił
na niego okiem i chwycił ją mocno za rękę. Wyrwała się, przylgnęła do Karola, spojrzała mu w
twarz: była jak martwa. Szczęki zacisnęły się silnie, oczy spoglądały gdzieś w dal. Ogarnął ją
strach.
— Dlaczego mnie nie bronisz? — zajęczała żałośnie.
Nie odpowiedział. Kurt szarpnął nią mocniej. Przypadła do Michała, ale i ten, jak posąg z
marmuru, był chłodny i nieprzystępny. Oparła się o Czerskiego, potem o Lenca, o Waldka,
przebiegła wzdłuż całej Leśnej Drużyny, natrafiła na Piętka. Popatrzyła na niego błagalnie.
Zacisnął mocno usta, lecz nie drgnął...
Kurt, onieśmielony do tej pory bliskością zielonkawych mundurów i usiłujący nad sobą
panować, popuścił wodze wściekłości. Rozzuchwaliła go ta bezczynność. Schwycił dziewczynę
za rękę, pociągnął za sobą brutalnie. Niespodziewanie jednak natknął się na zaciekłość. Wydało
się, że dziewczyna przeistoczyła się w furię. Zanim się spostrzegł, paznokciami rozorała mu
twarz, rozerwała koszulę, pchnęła go w pierś. Nie ochłonął jeszcze, gdy już była przy druhu
Kowalskim. Jednakże i on trwał jak inni w absolutnym bezruchu. Załamała się na ten widok.
— Dlaczego nie chcecie mnie bronić? — zaniosła się szlochem. — Przecież ja jestem
Polką! Ja nie chcę wyjeżdżać!...
Kowalski milczał, jakby odjęło mu mowę. Kurt znalazł się znowu przy niej.
— Wsiadaj do wagonu! Jeśli nie...
Rzucił okiem na stojącego przed nim nieruchomo harcerza i nie dokończył pogróżki. Z
pociągu zaczęły dobiegać głośne okrzyki. Dziewczyna popatrzyła w tamtym kierunku:
konduktorzy biegali jakoś bezradnie, pasażerowie coś tłumaczyli, ojciec dawał jej jakieś znaki.
Przesunęła wzrok na harcerzy i wreszcie jej spojrzenie spoczęło bezradnie na druhu Kowalskim.
Kurt wyczuł w niej chwilę słabości i powstrzymywana dotąd wściekłość wyładowała się
nagle z podwójną siłą. Zaklął ordynarnie, chwycił ją za włosy i szarpnął. W tym jednak
momencie stało się coś, czego zupełnie się nie spodziewał: silna ręka rąbnęła go w dłoń. I
natychmiast między dziewczynę, a niego wpadł harcerz i spojrzał mu prosto w twarz.
— U nas, w Polsce, namawiać do wyjazdu wolno — przemówił Kowalski
nadspodziewanie spokojnie w czystym, niemieckim języku. — Natomiast zabierać siłą, nie
wolno. Pan nie ma tu nic więcej do roboty. Proszę odejść. Pański pociąg odjeżdża.
Rzeczywiście konduktorzy, zorientowawszy się, że nic nie usprawiedliwia postoju, już
poprawili hamulce i zamykali pośpiesznie tu i ówdzie otwarte drzwi. Kurt stał jak skamieniały;
oszołomiły go i te stanowcze słowa, i cisza, która po nich zapadła. Dopiero gdy Zosia,
korzystając z tego, odsunęła się szybko w bok, zapomniał w jednej chwili o wszystkim, oczy
nabiegły mu krwią. Dziewczyna to natychmiast dostrzegła. Rzuciła się pędem do wyjścia.
— Nie chcę wyjeżdżać! — rozkrzyczała się głośno, bo poniósł ją znowu lęk. — Nie
chcę!...
Kurt skoczył za nią, lecz tym razem natrafił na nieprzepartą zaporę. Osadził go młody
Urbanek, uderzając weń piersią o pierś.
— Idź precz! — warknął zwijając pięści. — Wracaj do Niemiec, bo tam twoja ojczyzna.
Twój pociąg odjeżdża! Nie słyszysz?
Zosia już była w lesie. Pociąg poruszył się, koła zaczęły terkotać rytmicznie. Kurt
rozejrzał się niepewnie, pobladł, oczy mu rozbłysły złowrogo. Urbanek zrobił krok naprzód. Kurt
odwrócił się na pięcie i pobiegł za odjeżdżającym pociągiem. Ostatni wagon był tuż. Odbił się
mocno od ziemi, zdążył pochwycić poręcz. Rozhulały się gniewnie koła na mijanym właśnie
rozjeździe.
Człowiek, który odnalazł serce
H
arcerskie szeregi zwiotczały, poruszyły się wreszcie nieruchome postaci. Karol
odszedł na bok. Inni natomiast zwarli się i znowu utworzyły się dwójki.
Do druha Kowalskiego przybliżył się teraz młody Urbanek.
— Dziękuję wam wszystkim — przemówił serdecznie. — Postąpiliście z nim uczciwie,
daliście mu wszystkie szanse. Przegrał i powinien odjechać samotnie, jak sam tutaj przybył. Do
ludzi niemieckich nie mam osobiście pretensji, każda narodowość ma swoje zalety. Tacy jednak
nam tu niepotrzebni.
Otoczyli ich miejscowi kolejarze. Podszedł także leśniczy Łabęda.
--- Ale z tej Zośki zuch! — rzekł z uznaniem. — Inna nie wytrzymałaby takiej ogniowej
próby. Dobrze jej z nami będzie.
--- Pewnie, że dobrze — przyznał Urbanek. — Po co szukać chleba gdzie indziej, gdy u
nas też jest. Tam, na Zachodzie, niewątpliwie mają więcej pieniędzy, za to serca nasz człowiek
nie znajdzie.
Łabęda pokiwał głową.
— Masz słuszność, synu — przyznał. — Szkoda tylko, że stary zabrał tego małego...
Urbanek roześmiał się.
— A bo to prawda? — rzekł rozbawiony. — Nie widzi go pan tam, pod lasem, jak
wygrywa Kurtowi na nosie? Wymknął się nieznacznie i nie uciekał, jak Zośka, torem. Sprytny
smyk. Pognał od razu w bór. To przecież najlepsze schronienie.
Spojrzeli we wskazanym kierunku. Rzeczywiście dostrzegli chłopaka. Oderwał właśnie
oczy od znikającego w dali pociągu, odwrócił się, zauważył, że go obserwują, i pomachał wesoło
ręką.
— Chodźże do nas! — przywołał Urbanek. — Nie bój się, nie pojedziesz do Niemiec.
Wszystko się ułoży jak przedtem — dodał pogodnie, zwracając się do otaczających go osób. —
Ojciec dojedzie do Opola i także wróci.
Twarz Łabędy rozbłysła.
— Tak sądzisz, synu? — zapytał ciepło. — Bardzo bym się z tego ucieszył. Bądź co
bądź, kiedyś to był przecież także mój druh...
— Wróci! — potwierdził Urbanek stanowczo. — Widział wszystko tak samo dobrze jak
my, a przeżył chyba o wiele więcej. Jemu zresztą rzeczywiście chodziło najbardziej o dzieci.
Sądził, że tam im zabezpieczy dobrobyt. A teraz po co ma jechać? Dzieci są tu. I na pewno już
nie wyjadą!
Dostrzegł przybliżającego się do nich Karola. Wyszedł naprzeciw i mocno uścisnął mu
rękę.
— Zamartwialiśmy się o ciebie z Zośką — rzekł. — Chyba zabierzesz się ze mną?
— Mamy samochód — wtrącił Łabęda.
--- Odeślijcie. Zależałoby mi na tym... — w głosie Urbanka rozbrzmiało zakłopotanie. —
Ze względu na Zośkę. Dziewczyna jest wystraszona, może popełnić jakieś głupstwo. A kiedy
zobaczy przy mnie Karola...
--- Słusznie — wpadł mu w słowa Kowalski. —- Tak będzie najlepiej. I dla was, i dla
niego. Spokojny kąt i łóżko są mu bardzo dzisiaj potrzebne.
Rozradowany Urbanek wziął Karola pod rękę i poprowadził do wyjścia. Ruszyli się także
harcerze. „Czajki" maszerowały teraz pierwsze i prowadziły za sobą obie drużyny. Wkroczyli na
drogę zagłębiającą się i w las, lecz nie uszli daleko. Niespodziewanie wyłonił j się zza drzew
nadleśniczy, a obok Zosia i Szymek.
Kowalski zatrzymał oddział.
— Pan także tu? — zdziwił się niepomiernie.
— Ano jestem. Byłem przekonany, że będę świadkiem pogrzebu, toteż ukryłem się
między drzewami. Ale stamtąd widziałem wszystko... I przydałem się na coś. Znalazły we mnie
oparcie te zbłąkane owieczki.
Przygarnął do siebie dziewczynę i Szymka i uśmiechnął się dobrodusznie. Wyglądał jak
odmieniony. Twarz wygładziła się, zniknęła z niej zupełnie surowość, w oczach, zamiast
zwykłego chłodu, widniało wzruszenie. Na próżno usiłował je ukryć.
— Zbierajmy się w drogę — dodał, nadrabiając miną. — Zośka na wóz, smyk pojedzie ze
mną na motocyklu!
Obejrzał się, chcąc sprawdzić, jakie ta decyzja wywarła wrażenie na chłopcu, lecz „smyk"
zdążył już dobiec do stojącej między drzewami maszyny i dokonywał fachowego przeglądu,
sprawdzając sumiennie opony, hamulce i światło. Nadleśniczy dobrodusznie pokiwał głową.
— Pierwszy raz mnie zobaczył, a patrzcie, jaki odważny — rzekł udając zgorszenie. —
Ż
adnego szacunku dla mojego munduru... No, ruszajmy!
Kowalski wyciągnął do niego rękę.
— Pożegnamy się chyba — przemówił trochę niepewnie. — My musimy zaraz skręcić w
lewo.
Na twarzy nadleśniczego pojawiło się głębokie zdumienie.
— Jak to: wy nie do Wilkowa? — wykrzyknął. — Niemożliwe! Nie, trzeba się tam
pokazać — zaczął perswadować spokojnie. — Stąd; do Rudawki daleko. A stamtąd dostaniecie
na pewno wieczorem konie.
Urbanek, który ze swego wozu słyszał doskonale rozmowę, zeskoczył na ziemię i
podbiegł do nich.
--- Nie śmiałem o to dotychczas prosić — rzekł żywo. — Bardzo bym się jednak ucieszył,
gdybyście zajrzeli do nas. Byłoby razem raźniej...
--- Oczywiście! — poparł go nadleśniczy. — Ludzie jak to ludzie, będą ciekawi. Po co
mają odpowiadać Urbankowie? Wy zrobicie to zręczniej. Zresztą gdy stary wróci z Opola...
Kowalski spojrzał na niego bacznie.
--- Pan też sądzi, że wróci? — zapytał.
--- Głowę daję! Warto by nawet po niego wyjechać. O której jest pociąg powrotny?
--- O siódmej.
--- Świetnie, zdążymy. Otóż gdy on wróci do domu, będzie miał sytuację znacznie
trudniejszą niż Szymek czy Zośka. To, poza wszystkim, człowiek ambitny. Odczułby ciężko,
gdyby, mu wytykano, że córka wyprowadziła go w pole. Trzeba więc wieś powiadomić, że
wkrótce powróci. Będzie to wyglądało, jakby sam zadecydował o tym odwrocie.
--- A jeśli nie wróci? — zapytał Kowalski niepewnie.
--- Wróci! Głaz by się rozczulił, gdyby patrzył na to, na co my patrzyliśmy. A chyba i ten
Kurt zbrzydł mu już ostatecznie. Wyobrażam sobie, jakie tam było piekło w wagonie. Ten
chłopak stracił zupełnie umiar... Więc jak, idziecie? Staremu trzeba zgotować cieple przyjęcie, a
wy nadajecie się do tego najlepiej. W gruncie rzeczy chłop z niego porządny. Niech się tu czuje...
W głosie pojawiło się tyle miękkości, że wszyscy zwrócili na to uwagę. Urwał nagle i
rzucił naokoło płochliwe spojrzenie.
— Rozczulam się niepotrzebnie — dodał szybko, starając się narzucić na twarz maskę
obojętności. — Tak czy owak, do Wilkowa powinniśmy udać się wszyscy — słowa znów
brzmiały sucho, jak w nadleśnictwie za biurkiem. — Chciał wyjechać, to jego sprawa. Ale że
pozostanie teraz z nami...
Zaplątał się, zmiękł znowu i nie dokończył. Karol, który przez cały czas obserwował go w
wielkim napięciu, drgnął lekko. „Po co ten człowiek się męczy? — zdenerwował się nagle. —
Powinien powiedzieć po prostu, że tu, na Opolszczyźnie, trzeba patrzeć na ludzi nieco inaczej niż
w głębi kraju, gdyż ich historia potoczyła się innymi drogami. Co nam wydaje się
;
dziwne, tutaj
jest naturalne. Krótko mówiąc, trzeba ich lepiej rozumieć. Przecież on o tym wie, ta prawda
przebija z jego każdego słowa. Dlaczego więc nie stawia tej sprawy jasno? Nie chce, nie może,
boi się? Nie potrafi?..."
Karol oparł się ręką o deskę, jak gdyby zamierzał zeskoczyć z wozu, lecz się powstrzymał
w ostatniej chwili. Właśnie Kowalski otworzył usta.
--- Nam nie potrzebuje pan tego wyjaśniać — rzekł. — My rozumiemy to dobrze.
Oczywiście udamy się do Wilkowa. Jeśli się wahałem, to tylko z obawy, że sprawimy tam zbyt
wiele kłopotów. Jest nas przecież niemała gromada...
--- O to proszę się nie martwić — przerwał Urbanek gorąco. — Przyjmiemy was całym
sercem. Starczy chleba dla wszystkich!
Padła komenda. Poruszyła się harcerska kolumna, Urbanek cmoknął na konie.
Nadleśniczy podszedł do motocykla. Sprawdził, czy jest wszystko w porządku, coś tam wesoło
zagadał do Szymka, a potem usiedli razem na trawie. Karol obserwował ich bez zdziwienia.
Wiadomo — dogonią łatwo. Odwrócił więc głowę i powrócił do swoich myśli. „Aha!... Dlaczego
on nie postawił tej sprawy jasno? Niewątpliwie tkwią w nim jakieś zapory. To chyba minie,
zmienił się bardzo. Już ma wszystko na wargach, ale jeszcze się waha. Chyba tylko z
przyzwyczajenia... Z dawnej oschłości..."
Drgnął nagle. Siedząca obok Zosia, milcząca dotąd i nieruchoma, dotknęła go lekko ręką.
— Dlaczego nic nie mówisz? — spytała. — Mógłbyś się choć wytłumaczyć.
Przemówiła przez nią bezmierna żałość, do której wdarła się gniewna nuta. Spojrzał na
nią spod oka.
— Z czego? Że nie chwyciłem Kurta za kark?
— Właśnie! Rozumiem, że ty jesteś jeszcze słaby, ale inni by ci na pewno pomogli.
Byłam święcie przekonana, że od ciebie mogę oczekiwać pomocy.
Wahał się chwilę, jakby nie był pewien, co odpowiedzieć.
— Nie było rozkazu... — zaczął mówić powoli.
--- To bez rozkazu — wpadła na niego czupurnie — pozwoliłbyś mnie nawet bić?
--- Niepotrzebnie o to pytasz. Widziałaś sama, jaką druh Kowalski dał odprawę Kurtowi,
gdy podniósł na ciebie rękę.
Milczała spłoszona. W głosie Karola było dużo jakiejś uroczystej powagi.
— To była zbyt drażliwa sprawa, aby ktokolwiek z nas miał prawo ruszyć się bez rozkazu
— ciągnął dalej tym samym tonem. — Szło nie tylko o ciebie... Brakowało nam przy tym
jednego żołnierza, który miał zadecydować o losach bitwy. Początkowo stał na uboczu, nie
wtrącał się do niczego. Należało go przyciągnąć, zachęcić, dodać mu odwagi, podniecić. No i
uderzył we właściwej chwili.
Ś
ciszył głos. Zosia pochyliła się ku niemu zdumiona.
— On? — zapytała szeptem, wskazując na siedzącego przed nimi młodego Urbanka. —
O niego chodziło?
— O niego. Jemu wolno było wściec się, bić nawet, oddać Kurta w ręce milicji. W
zastępstwie ojca on ma pełne prawo do roztaczania nad tobą opieki. To przecież twój brat. I
zrobił, co nakazywał mu obowiązek. Więcej nie było potrzeba.
Popadł w zadumę. Zosia nie śmiała dalej pytać. Zapatrzyła się na maszerujących przed
nią harcerzy. Szli raźnie, „Czajki" zanuciły jakąś piosenkę. Melodia poskoczyła do tyłu, nabrała
mocy, odbiła się o las, wdzięcznie zaniosła echem. Konie zaczęły strzyc ochoczo uszami.
Gdzieś z tyłu rozległ się warkot motoru. Karol odwrócił głowę: nadjeżdżał nadleśniczy.
Był rozbawiony, jakoś dziwnie radosny, beztroski. Zdawało się, że przekomarza się ze
„smykiem", wychylającym mu się nieustannie spod ramion. „Bardzo się ten człowiek zmienił w
ostatnich czasach — Karol wrócił do swych rozważań. — Gdzie leży przyczyna? Czyżby to była
nasza zasługa?... Zdaje się, że nie popełniliśmy wobec niego specjalnych błędów. Gdy w sposób
bezwzględny domagał się przestrzegania formalności, byliśmy posłuszni; gdy nas lekceważył,
milczeliśmy; gdy krzyczał, zachowaliśmy spokój; gdy nie dowierzał naszej znajomości lasu,
potrafiliśmy wzbudzić w nim zaufanie. Pewnie też słyszał o nas niejedno od Łabędy, z którym
łączą go przyjacielskie stosunki... Aha, więc ma przyjaciela! Może więc on tak wpłynął na niego,
nie my..."
Motocykl przybliżał się bez pośpiechu. Karol obserwował przez pewien czas, jak figlarnie
wypisuje na drodze zygzaki, jak podbiega pod gałęzie i unika ich nagle, coraz częściej słyszał
chłopięcy śmiech. „Może nie tylko my... — powrócił do swoich myśli. — Dlaczego to się jednak
nie stało wcześniej? Widocznie my też musieliśmy coś tutaj wnieść. I coś istotnego, co wydobyło
z tej zamkniętej duszy i radość życia, i uśmiech..."
Motocykl prysnął naprzód jak iskra i zahamował raptownie o kilka metrów, od wozu.
Nadleśniczy spojrzał na Karola. Uśmiechnął się i wesoło pokiwał mu ręką.
— Zabawiamy się, druhu! — wykrzyknął. — Chłopak jak stworzony do motoru.
Przykleił się i ani rusz nie mogę zrzucić go z siodła.
Oczy Karola rozbłysły pogodnie, ale zaraz cofnęły się w głąb. „Oho, mam go! —
przebiegło mu błyskawicznie przez mózg. — Tuż, tuż kończy się trop!... Ależ tak, to właśnie to!"
Opanowało go podniecenie. Odwrócił się, uniósł nieco i opadł ciężko, jak gdyby naraz
zabrakło mu sił. Zosia poruszyła się trwożnie.
— Co ci jest? — zawołała z przestrachem. — Źle się czujesz?
Karol spoglądał gdzieś w dal. Zdawało się, że nie usłyszał. Dotknęła go ręką.
— A, co mi jest?... — powtórzył bezwiednie. — Nie, nic — glos nabierał powoli barwy.
— Widzisz, prawie przez cały miesiąc biegłem po tropie i ciągle mi się wymykał. Dopiero w tej
chwili dostrzegłem jego koniec. I pełny obraz człowieka!
— Człowieka?... Nie rozumiem. O czym ty mówisz?
--- O człowieku, którego zobaczyłem na końcu tropu — Karol nie zauważył niepokoju,
nurtującego w jej głosie. — Dawniej widywałem niejednokrotnie jego sylwetkę, lecz zawsze była
zamazana, niejasna. Potrzeba było jakiejś mocniejszej barwy, aby nabrała blasku. I nareszcie
odkryłem prawdę!
--- Odkryłeś prawdę? — spytała jakoś bardzo łagodnie. — Więc temu człowiekowi czegoś
brakowało?... Wiesz czego?
--- Teraz wiem: serca.
--- Jak to: serca? Nie miał go wcale?
--- Oczywiście swoje miał. Nawet, wbrew pozorom, bardzo wrażliwe. Ale brakowało mu
serca ze strony innych osób, aby jego mogło rozbłysnąć mocniej.
--- A któż mu je obecnie okazał?
Zosia popatrzyła na niego niepewnie. Zauważył wreszcie w jej oczach troskę i jakby się
ocknął.
--- Sądzisz, że zwariowałem — uśmiechnął się i delikatnie pogładził jej rękę. — To,
widzisz, taki sposób rozmyślań... Trzeba się mocno skupić, aby odgadnąć sedno. Oczywiście nie
domyślasz się, o kim mówiłem.
--- Nie.
--- O nadleśniczym.
--- Ach, o nim! Nie znałam go dawniej, lecz to i owo słyszałam. Podobno bardzo
porządny człowiek, ale odludek. A mnie wydał się niesłychanie miły i ujmujący.
--- O, właśnie! — ucieszył się Karol. — Potwierdzasz moje odkrycie. Coś w nim kiedyś
się załamało. Zaskorupił się w sobie, gdyż otaczał go chłód. Teraz nareszcie zrobiło się dokoła
niego przytulnie i ciepło. Odtajał.
--- I sądzisz, że to wasza zasługa?
Karol zawahał się. Na twarzy pojawiło się znowu głębokie skupienie.
— Chyba jednak nasza, harcerska zasługa... — odparł powoli. -— Obserwował nas
bardzo uważnie, badał nas po swojemu. My zaś nawet w najtrudniejszych sytuacjach staraliśmy
się zawsze okazać mu serce...
Na czele kolumny rozległy się wesołe okrzyki. Ściana lasu umknęła w bok. Naprzeciw
ukazały się pola uprawne i lśniące pięknie w słonecznym blasku, malowniczo rozrzucone nad
Kalinianką, dostatnie zabudowania Wilkowa.
„Odpalaj, druhu: na wiwat!"
N
azajutrz, zaraz po śniadaniu, Czerski z Lencem wsiedli na rowery i pomknęli we
dwójkę nad Nieckę. Pragnęli raz jeszcze spojrzeć na wszystko, zanim przybędą goście.
Tak, goście też mieli być: z okolicy, z Opola. Był to bowiem dzień uroczysty: ostatni
pobytu na Opolszczyźnie i pierwszy dla kanału odwadniającego Nieckę. Zrobili wprawdzie
wszystko, co do nich należało, i już wczoraj uznano, że nie można zrobić nic więcej. Kiedy
jednak stanęli przy Wale, na ich czołach na nowo zarysowała się troska: „A nuż coś tam nie jest
jeszcze w porządku?... A może?..."
Zatrzymali się w miejscu, gdzie przy gładko ściętej ścianie niegdyś przydybał ich
nadleśniczy. Dziś już nie istniała, zastąpiła ją niska tama. Dalej zaś, w głąb Wału, ciągnął się
prosty głęboki rów. Tego Czerski początkowo nie przewidywał. Woda miała tutaj sama wyżłobić
sobie przejście, nieliczne podkopy miały jej tylko ułatwić nieco zadanie. Przystosowywał projekt
do sił. Kowalski, rozejrzawszy się w sytuacji, odwołał się o pomoc do okolicznej ludności.
Rezultat był niezwykły: ponad stu ludzi zgłosiło się natychmiast na ochotnika i przekopano ten
odcinek kanału w ciągu dwu
Przeszli, powoli rowem, sprawdzili sumiennie ściany, które w najwyższym punkcie
dochodziły do kilku metrów wysokości, i znaleźli się w Małej Niecce.
— Co sądzisz? — zapytał Czerski niepewnie.
— Chyba wszystko w porządku — odparł z wahałem Lenc. — Skarpy łagodne, świerczki,
które na nie przesadziliśmy, nie usychają. Obsunąć się nie powinno...
— Nie ma prawa! — Czerski po tym oświadczeniu nabrał od razu ducha. — Tama jest
także w porządku: ani się nie załamie, ani nie dopuści do nadmiernego osuszenia Niecki. Nie,
błędu tu nigdzie nie ma. Obliczenia ty przecież robiłeś, a nie jakiś tam partacz!
Było tyle uznania w tym oświadczeniu, że Lenc pokraśniał i skromnie opuścił głowę.
— Widzisz, jak woda się sączy? — wykrzyknął Czerski entuzjastycznie. — Mała Niecka
pewnie wyschła zupełnie.
Trzeba było jego bystrych oczu, aby to dostrzec, lecz woda rzeczywiście musiała się
sączyć: dno rowu było wilgotne. Zresztą i co do Małej Niecki miał słuszność: była zupełnie
sucha. Przeszli przez nią i dotarli do drugiego ramienia Wału. Płytki przedtem rów wyrastał
szybko do ogromnych rozmiarów i gdy uszli jeszcze kilkadziesiąt kroków, natrafili na
nieprzepartą przeszkodę: twardą, poprzetykaną gęsto korzeniami rosnących tam w górze
potężnych drzew, masywną ścianę, która całkowicie zamykała tu wyjście.
Wydostali się na wierzch. Czerski popatrzył ze smutkiem na smukłe pnie i przepiękne
korony.
— Ha, braciszkowie — pokiwał głową — niestety, nadszedł wasz kres. Przykre to dla
harcerza, ale wierzcie mi, że nic innego wymyślić nie można... Jak sądzisz — zwrócił się z
pytaniem do Lenca — nie popełniłem tutaj przypadkiem jakiegoś błędu?
Ten z niemym wyrzutem wskazał ręką na widoczne jeszcze dokoła ślady licznych
wykopków, Czerski, bowiem próbował jakoś obejść te drzewa, szukał długo innego przejścia.
Nic z tego nie wyszło. Grunt wszędzie był tak samo twardy i wszędzie trzeba by ponieść takie
same ofiary.
— No cóż — westchnął — inaczej nie może być... Te padną, za to ocaleją tysiące w
Niecce. Chodźmy dalej.
Zeszli w Wielką Wyrwę. Wody było tu teraz dużo. Przesunęli się ostrożnie bokiem,
czepiając się nieustannie gałęzi. Ukazał się potężny, wyrobiony ludzkimi rękami wyłom, łączący
ją z wyrwą następną. Minęli ją, skryli się znów w wykopie i dotarli do Zatoki Zniszczenia.
Widok z tego miejsca był obecnie mniej przykry. Drobne krzewy powycinano, zniknęły także
zwalone drzewa, które wyciągnięto na Wał.
— Sądzę, że i tu nie mamy nic do roboty — bąknął Lenc. — Nie zapomnieliśmy o
niczym. Przecież nawet wkopaliśmy się w Nieckę...
Rzeczywiście kanał się wydłużał w tym miejscu, pasmem wody przerzynał całą zatoczkę
i urywał się dopiero o kilkanaście metrów od Wału pod rozrośniętym szeroko dębem. Na
pierwszy rzut oka można było poznać, że to drzewo trawi jakaś choroba.
Czerski uśmiechnął się do niego, jakby dostrzegł człowieka.
— Nie martw się, dziaduniu — przemówił wesoło. — Za tydzień odżyjesz, nabierzesz
krzepy. I dotrwasz do swego tysiąclecia,, bo nikt cię odtąd nie dotknie. Zaraz cię przekażemy
ludzkiej pamięci.
Wyciągnęli z krzaków kilka desek, które sprowadzono specjalnie, gdy kopano tu rów.
Przerzucając je stopniowo przez bagnisko, przedostali się po nich do dębu. Koło niego grunt był
twardszy, korzenie też dawały doskonałe oparcie. Czerski stanął na nich mocno i zaczął odwijać
opakowaną starannie drewnianą tablicę, z którą nie rozstawał się przez cały czas tej uciążliwej
podróży. Kiedy się z tym uporał, unieśli ją w górę, przystawili do pnia i umocowali solidnie.
— Hm, nieźle to brzmi... — Czerski odsunął się nieco przyglądał się z zadowoleniem
wykonanej robocie. — ,,Pomnik przyrody — odczytywał powoli tekst. — Harcerska Drużyna
Służby Społecznej i Leśna Drużyna ze Złotej Puszczy uratowała ten dąb przed zniszczeniem,
odwadniając Nieckę w sierpniu 1960 roku." Druh Kowalski nie miał racji, chcąc nas umieścić na
pierwszym miejscu! — stwierdził stanowczo. — Gdyby nie on i „Czajki", nas by przecież w
ogóle nie było... A ten Waldek, trzeba przyznać, umie malować. Ładnie to zrobił.
--- Nie sądzisz, że napis jest może trochę za szumny? Pomnik przyrody!...
--- A czego, twoim zdaniem, brakuje temu dębowi? — oburzył się nagle Czerski. —
Obejmiemy go razem rękami? Nie! Ma kilkaset lat? Na pewno ma! Zresztą to nie koń, nikt mu w
zęby nie zajrzy i lat nie policzy. A pomnik jest tu potrzebny i będzie stał. Coś niecoś wykonało
się przecież w tych lasach.
Lenc pokręcił głową. Ciągle miał jeszcze jakieś skrupuły.
— No, ostatecznie z tym pomnikiem... — rzekł cicho. — Ale co się stanie, jeśli zawiodą
nasze nadzieje? A nuż Niecka nie spłynie? A jeśli nawet spłynie, kto wie co stanie się z dębem.
Moczył przecież korzenie w wodzie przez tyle lat...
Czerski załamał ręce w geście rozpaczy.
— Człowieku, co się z tobą dzieje? — wykrzyknął. — Ty robiłeś wszystkie pomiary?
--- No, ja...
--- Widocznie więc coś źle obliczyłeś!
— Wykluczone! — zaperzył się Lenc. — Sprawdzałem wielokrotnie. Kontrolował także
specjalista z Opola!
Czerski popatrzył na niego z politowaniem.
— A ty się ciągle obawiasz!... — rzekł uderzając się palcem w czoło. — Rozumiałbym,
gdyby obliczał i mierzył kto inny. Ale ty!... Woda musi spłynąć! A co do dębu, nie padnie... Tak
powiedział Michał, a to solidna firma. Bez potrzeby nie męczyłby się przy oczyszczaniu.
Zresztą — machnął wesoło ręką — szczęścia nam także nie brak. Człowiek się wprawdzie
naorze, natyra, namęczy, ale skutek jest zawsze pewny. Nawet taki Kurt dla nas bedłka. Toteż
teraz pozostaje nam tylko wysłać szczegółowy opis i fotografię do profesora Szafera, aby i ten
pomnik odnotował w, swoim rejestrze.
--- Ech, profesor Szafer zajmowałby się takimi sprawami!... .
--- A kto? — uniósł się Czerski. — Pomnik wymaga ochrony? Wymaga! A kto jest od
ochrony przyrody? Wiadomo — profesor Szafer! Więc o co ci idzie? Aha!... Widocznie o to
pisanie... No, już profesor da sobie radę, ma przecież wprawę. Toteż i teraz znajdzie kogoś, kto
się tym zajmie.
W doskonałym nastroju ruszyli w drogę powrotną. Dobrnęli szczęśliwie do Wału,
wyciągnęli deski i po kilku minutach znaleźli się znowu przy tamie. Czerski zdjął czapkę, pięknie
wygładził rogi, przeciągnął palcem po daszku i nałożył ją na głowę z wielką fantazją., —
Chodźmy teraz coś przegryźć — mrugnął okiem porozumiewawczo. — Mam tu w pobliżu ładną
plantację jeżyn. Zbiór powinien być dziś obfity, bo słońce przygrzewa nieźle.
Postąpił krok naprzód, ale się zaraz zatrzymał. Lenc stał w miejscu i spoglądał w
zamyśleniu na trzymaną w ręku łopatkę.
--- Nad czym tak medytujesz? — Czerskim targnął nagły niepokój.
--- Nad tamą. Jeśli woda się sączy, to po drugiej stronie zebrało się pewnie i nieco piasku.
Warto by sprawdzić.
— Hm, możliwe... Oczywiście, należy sprawdzić!
Weszli do rowu. Przy tamie wody było sporo. Zdjęli więc buty, przeczyścili starannie
dno, a potem na wszelki wypadek przejechali łopatkami przez kanał do Małej Niecki. Czerski
wyprostował się wreszcie i otarł z czoła kroplisty pot. Słońce prażyło już mocno.
— Chyba wystarczy — mruknął. — Wiesz, co mi przyszło w tej chwili do głowy? —
ożywił się. — Warto by wykopać rowki pod drzewami. Czasu mamy dość, a to ułatwiłoby
później robotę.
Lenc zastanowił się poważnie nad tym projektem.
— A znasz się na tym? — zapytał po chwili. — Wiesz, gdzie kopać i jak?
— No, nie bardzo... Coś niecoś na ten temat czytałem...
— Za mało. To trzeba umieć robić. A jeśli się na czymś nie znasz, nie dotykaj, gdyż albo
palniesz głupstwo, albo zmarnujesz czas niepotrzebnie!
Była to jedna z tych żelaznych zasad, które obowiązywały w Leśnej Drużynie. Czerski
smętnie pokiwał głową.
— Racja — przyznał. — Chodźmy więc do mojej plantacji.
Ruszyli tym razem zgodnie, lecz po kilku krokach Czerski przystanął.
— Nie, tak nie można... — bił się przez chwilę z jakimiś myślami. — Gdy drzewa padną,
może spłynąć dużo ziemi, zanim zdążymy oczyścić kanał. Warto by przygotować się na taki
wypadek.
— Chcesz pewnie pogłębić rów w Małej Niecce — domyślił się Lenc. — Słuszna uwaga.
Tak, trzeba być przygotowanym na wszystko... Bierzmy się więc do roboty.
Zajęło im to z pół godziny. Jeszcze trzykrotnie wybierali się do jeżynowej „plantacji",
lecz za każdym razem coś stanęło im na przeszkodzie. Aż wreszcie ukazały się wśród drzew
harcerskie mundury. Na ich widok Czerski, kopiący już nad Zatoką Zniszczenia, westchnął
ciężko.
— Przepadło nasze śniadanie — rzekł spoglądając w wielkim przygnębieniu na Lenca. —
A szkoda... Jeżyny muszą być dziś słodkie jak miód. Ha, co robić?... Trzeba będzie się zabrać
teraz nareszcie do porządnej roboty. A potem, niestety, będzie za późno...
---Dlaczego? Pójdziemy tam razem z gośćmi. Czerski otworzył szeroko oczy, jakby
spłynęło na niego olśnienie.
— Kapitalny pomysł! — wykrzyknął. — Oczywiście prosimy tam gości na poczęstunek.
To wspaniała plantacja. Dla wszystkich wystarczy!
Rozweselił się i odtąd już nie tracił dobrego humoru, jak zapowiedział, „zabrał się
wreszcie do pracy", a harcerzami zaczęli napływać goście, trzeba było odpowiadać nieustannie
na najrozmaitsze pytania. Zeszło się ich sporo i młodych, i starszych. Gnała wszystkich
ciekawość, Niecka bowiem była obecnie tak samo sławna w tej okolicy, jak drużyny, które
wydały jej walkę.
Dochodziła dziesiąta. Wysunęło się zza drzew jeszcze kilka osób, a tuż za nimi
nadleśniczy i inżynier z Zarządu Lasów. Prowadzili z sobą Karola, po którego podjechali
samochodem do obozu, aby ułatwić mu podróż. Przyjęto ich owacyjnie, ale ci, którzy się ukazali
za nimi, wzbudzili powszechny entuzjazm: na czele sporej gromady kroczył profesor,
egzaminujący ongiś Michała, nim Urbanek z całą swoją rodziną, a dalej liczni mieszkańcy
Wilkowa.
— A, jest mój asystent! — profesor dostrzegł natychmiast „młodego uczonego" i postąpił ku
niemu przyjaźnie. — Jakże tam: osutka sosnowa zniszczona? Nie a już Phytophtory?
Michał wyprężył się jak struna.
--- Nie ma, panie profesorze! — zameldował służbiście.
Profesor popatrzył na niego trochę nieufnie.
— Rzeczywiście zlikwidowano wszystkie ogniska? — zwrócił się z pytaniem do
nadleśniczego. — Nie przypuszczałem, żeby poszło tak gładko...
--- Na moim terenie: tak. Oczywiście trzeba pilnować nadal.
--- Słusznie. Kredyty przydzielone? — profesor skierował na inżyniera badawcze
spojrzenie.
--- Trochę już daliśmy. Reszta nadejdzie wkrótce.
--- Warto przyśpieszyć. Chociaż byłem na urlopie, tu i ówdzie zajrzałem do lasów. To
przykre lato zrobiło swoje: niebezpieczeństwo wszędzie jest duże, szkodników nie brak. A takich
harcerzy nie spotkałem gdzie indziej. Pilnujcie więc teraz dobrze sami, aby nie było za późno.
Spojrzał znów na Michała. Poważna przedtem twarz rozbłysła w przyjacielskim
uśmiechu.
--- Kiedy matura? — zapytał.
--- Za rok.
--- A więc za rok spotkamy się chyba. Trzeba się zabrać do tych indonezyjskich
potworków Raciborskiego. Przemyślałeś tę sprawę, druhu?
--- Nad czym tu rozmyślać, panie profesorze? — Michał wzruszył ramionami
lekceważąco. — Uwiniemy się rączo z naszymi, trzaśniemy je porządnie po łebkach i na kilka lat
będzie spokój. A wtedy tamte chwycimy w garść. Indonezyjczycy, naród porządny. Warto im po-
móc. Nie mają przecież jeszcze swojego Raciborskiego.
Profesor się śmiał. Wyciągnął do niego rękę.
— Wobec tego przybijmy interes — rzekł uderzając mocno o jego dłoń. — Drzwi do
mojej uczelni są dla druha zawsze otwarte.
--- Też tak sądzę — przyznał Michał skromnie. — Mam przecież kartkę polecającą.
--- Kartkę?... — na twarzy profesora ukazało się wielkie zdziwienie. — Któż ją druhowi
dał?
Inżynier jowialnie szturchnął go w bok.
— Ty ją dałeś — rzekł rozbawiony. — Nie podpisywałeś dyplomu?
— A!... Istotnie, to bezcenny dokument. Z takim poleceniem przyjmujemy z otwartymi
rękoma.
Michał przybrał minę niewiniątka, dla którego wszyscy ludzie są dobrzy.
— Bez egzaminu? — zapytał. Profesor przygroził mu palcem.
— Tu cię boli! — mruknął udając surowość. — Szuka się już protekcji!... No, no —
poklepał go dobrodusznie po plecach — z przyjęciem na pewno nie będzie kłopotu. Leśna
Drużyna przecież nie boi się egzaminów.
— Nie boi! — przyznał Michał wkładając beztrosko rękę za pas.
Odwrócili się naraz wszyscy. Gdzieś z głębi lasu dobiegł szum monotonny i potoczył się
naprzód, coraz równiej i wyraziściej jednocząc tony w miarowym rytmie kroków. Aż wreszcie
ukazały się wśród drzew żołnierskie mundury. Nadchodziła kompania saperów mająca w
dzisiejszych uroczystościach odegrać doniosłą rolę. Prowadził ją młody porucznik, obok zaś
maszerował Piętek, służący im widocznie za przewodnika. Pojawił się także inżynier-pułkownik,
dowódca pobliskiej wojskowej jednostki.
Kompania przybliżyła się, dobiła twardo i przystanęła. Kowalski podbiegł do pułkownika
i w serdecznych słowach podziękował mu za tę niespodziewaną wizytę.
— Tyle mi, druhu, naopowiadałeś o tej Niecce — odrzekł oficer, — że postanowiłem sam
ją obejrzeć. Co potrafi wojsko, wiem. Ale chciałbym też zobaczyć, co potrafią harcerze.
Z nadleśniczym znali się widocznie od dawna, przywitał się bowiem z nim, jak ze starym
znajomym. Potem podał rękę innym, lecz gdy inżynier przedstawił mu profesora i gdy
dowiedział się, jaką odegrał on tutaj rolę, wydał się zaskoczony. Nic jednak nie rzekł i gdy mu o
tym opowiadano, rozglądał się nieznacznie dokoła. Prześliznął się okiem po nierównościach, po
drzewach, po ludziach i w końcu utkwił wzrok w swojej kompanii.
— Przybyliśmy trochę wcześniej — odezwał się wreszcie — gdyż z tymi leśnymi
drogami nigdy nic nie wiadomo. Pokażcie mi tymczasem tę swoją budowę.
Skierował się wzdłuż wykopu, za nim ruszyli wszyscy: i harcerze, i ludzie miejscowi, i
wojsko. Minął prawą odnogę Wału, Małą Nieckę, zabawił krótko przy potężnej zaporze i. dotarł
do Zatoki Zniszczenia. Tu się zatrzymał dłużej. Przypatrzył się strudze wody, potem dębowi,
odczytał napis na widniejącej na nim tablicy i zawrócił tą samą drogą. Przy zaporze znowu
przystanął. Do tej pory nie mówił nic. Teraz nareszcie otworzył usta.
— Sprytnie pomyślane — osądził. — I sami to wszystko wykonaliście?
Czerski, który do tej pory z wielką werwą udzielał wyjaśnień, naraz okazał się
małomówny.
--- Przy pomocy kolegów — odparł wskazując głową na otaczających ich młodych ludzi,
którzy pomagali im przy kopaniu.
--- Rowy wykonaliście przy ich pomocy, rozumiem. Nie to jednak miałem na myśli. Kto
wpadł na pomysł, kto to wszystko wyliczył? Kto nakreślił drogę kanału?
— Leśna Drużyna.
Pułkownik spojrzał na niego uważnie i zeskoczył w dół. Przez pewien czas oglądał
nierówną ścianę i plątaninę korzeni, potem przedostał się na drugą stronę i tam zrobił to samo.
Gdy znalazł się znowu na Wale, jakoś przedziwnie pokręcił głową.
--- Przyznam się teraz szczerze — rzekł. — Gdy druh Kowalski wmawiał we mnie, że
idzie o drobiazg, nie bardzo mu wtedy wierzyłem. Dlatego przyprowadziłem całą kompanię. A
teraz widzę, że jednak miał słuszność. Na dobry ład wystarczyłby tu doświadczony sierżant, bo
reszta jest wykonana na medal...
--- Zastanowił się nad czymś.
— Nie szkodzi — dodał zaraz. — Moi chłopcy nie zmarnują tu czasu, gdyż się czegoś
nauczą. Do tej pory nie mieli okazji przyjrzeć się takiej robocie... Poruczniku — zwrócił się do
dowódcy kompanii — proszę poprowadzić ćwiczenia według planu i przygotować ładunki.
Odszedł na bok. Ludzie się rozstąpili, żołnierze wysunęli się teraz na front. Obserwował
przez pewien czas, jak sprawnie wykonywali rozkazy, a kiedy zajęli już wyznaczone im
stanowiska, zdjął czapkę i zaczął się nią wachlować.
— Uff, gorąco! — odsapnął. — Ładna robota — rzekł do nadleśniczego, ale tak głośno,
ż
e słyszeli go wszyscy. — Moim zdaniem ta harcerska tablica na dębie mówi prawdę: oni już
uratowali ten las. To bowiem, co zrobimy za chwilę, będzie rzeczywiście drobiazgiem.
Naokoło dały się słyszeć przytakiwania. Stary Urbanek rozpromienił się, jakby i do niego
odnosiła się zawarta w tych słowach pochwała. Przygarnął do siebie Karola.
— Przyjemnie słyszeć te słowa — odezwał się. — Zwłaszcza, że pochodzą z takich ust.
Nie ma co gadać: dzielne chłopaki!
Pułkownik łypnął na niego wesoło okiem.
— Dzielne chłopaki! — potwierdził gromko. Rozległy się brawa. Czerski, który do tej
pory nie odstępował saperów, zjawił się tu nagle i chciał coś powiedzieć, lecz musiał poczekać,
dopóki wrzawa nie ścichła.
— Panie pułkowniku — doszedł wreszcie do głosu. — Czy pan pozwoli założyć mi jeden
ładunek, a potem odpalić?
— Hm, niebezpieczna robota... Czy to potrzebne?
— Sam pan powiedział, że to tylko ćwiczenia. Chciałbym się więc i ja czegoś nauczyć
przy tej okazji. Takie roboty znam dotychczas tylko z teorii, potrzebna mi jeszcze praktyka.
Wszystko może się przydać.
— Prawda, przydać może się wszystko... — pułkownik objął go uważnym spojrzeniem.
— Zgoda. Proszę się zgłosić do dowódcy z mojego rozkazu.
Opóźniło to nieco przygotowania, porucznik bowiem zajął się nowym „rekrutem" bardzo
sumiennie i objaśniał cierpliwie tajemnice pracy minerskiej, lecz w pół godziny później
ukończono wszystkie zajęcia. Pułkownik kazał „oczyścić" teren. Gdy ludzie odsuwali się szybko,
sam ruszył wzdłuż kabla do miejsca, gdzie znajdowały się złącza. Czerski mu towarzyszył.
Naokoło zrobiło się pusto, a jedynie jeszcze saperzy byli tu i ówdzie widoczni.
— A ten szkrab co tu robi? — oburzył się nagle pułkownik. — Kto cię tu przysłał?
Mały Urbanek korzystając, że nikt na niego nie zwraca uwagi, podczołgał się zręcznie i
przylgnął obok do ziemi. Teraz poczerwieniał. Spłoszył go ostry ton tego człowieka w oficerskim
mundurze.
— To... — bąknął Czerski próbując go jakoś ratować. — To kandydat na harcerza! —
dodał już śmiało. — Do techniki ma szczególne zacięcie.
Pułkownik udobruchał się w jednej chwili.
— A, jeśli kandydat na harcerza — machnął ręką — niech siedzi. — Pilnuj tylko dobrze
głowy! Bez niej nie ma ani sapera, ani harcerza.
Chłopak rozpłaszczył się i znieruchomiał, a jedynie bystre oczy wierciły się nieustannie i
podglądały w wielkim napięciu. Czerski przeniósł wzrok na przedpole. Saperzy także zniknęli,
stał jeszcze tylko porucznik. Ale oto i on pada, ginie zupełnie dla oka. Nastała chwila kompletnej
ciszy, jak gdyby wszelkie życie tu nagle zamarło. Czerski pobladł. Serce uderzyło gwałtowniej,
zapulsowały skronie. I wydało mu się naraz, że znad Niecki dobiega jakiś śpiew monotonny, lecz
miły dla ucha jak poszum zboża poruszonego wiatrem o świcie.
— No, odpalaj, druhu — słyszy obok spokojny głos pułkownika. — Na wiwat. Za dobrą
harcerską robotę!
Czerski wysuwa ręce, palce mu drżą. Widzi doskonale wierzchołki nieszczęsnych drzew:
prężą się jeszcze dumnie, jeszcze wznoszą ku słońcu swe wspaniałe korony, jeszcze nie
przeczuwają niczego. „Nie ma innej rady — z piersi wydobywa się ciche westchnienie. — Te
zginą, ocaleją tysiące..."
— Odpalaj, druhu — słyszy ponownie cichy, życzliwy głos. — Na wiwat!
Palce stwardniały, zsunęły się bez pośpiechu, złączyły. I naraz jakby rozszalał się grom.
Zadygotało, huknęło potężnie, zaniosło wichrem, pnie skryły się w kłębach kurzawy. Za to
wierzchołki skoczyły w górę. Znieruchomiały na chwilę, jak gdyby tylko przybyło im wysokości,
jak gdyby jakiś mocarz podniósł je nieco, wysunął z tłoku ku słońcu, skąpał w jego blasku
rozłożyste korony. Ale zaraz zachwiały się, zaczęły się przechylać, osuwać, nabierać coraz
większej prędkości. I wreszcie runęły bezwładnie przy żałobnym jęku druzgotanych gałęzi.
Czerski nie ruszał się jeszcze. Patrzył przed siebie. Jak zza mgły wypływały powoli pnie,
krzaki, trawy i mchy, jakby spod ziemi wyłonił się nagle porucznik. Dał znak. Jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki ożywił się natychmiast martwy dotąd krajobraz: wyrośli saperzy, zerwali
się harcerze, wyskoczyła młodzież okoliczna, poruszyli się starsi.
— I my chodźmy — pułkownik wstawał powoli. — Wygląda na to, że i moi chłopcy
wykonali ładnie robotę. Kanał powinien być czysty. A gdzie nasz kandydat na harcerza? —
przypomniał sobie Szymka, stojącego teraz cichutko z boku. — A, jesteś! Świetnie. Wysadzałeś
razem z nami drzewa w powietrze, będziesz więc towarzyszył nam dalej. Skąd pochodzisz?
— Z Wilkowa.
— Niedaleko ode mnie. Powinieneś mnie kiedyś odwiedzić.
Gawędząc tak, doszli do zwalonych drzew. Ludzie rozstąpili się i zwarli natychmiast,
onieśmielony chłopiec gdzieś zniknął. Pułkownik wyczuł to widocznie, gdyż odwrócił się
szybko. Dostrzegł w tłumie płową czuprynę.
— Przejście dla adiutanta! — rozkazał gromko. — Tu jego miejsce!
Rozstąpiono się ponownie. Szymek, czerwony jak burak, lecz dumny z wyróżnienia,
podniósł hardo głowę, przemaszerował dziarskim krokiem przez lukę i zarył się twardo w ziemi
jak żołnierz, który ma za chwilę złożyć meldunek swemu dowódcy. Wypadło to nadspodzie-
wanie ładnie, ludzie więc odruchowo klasnęli w ręce. Pułkownik, bardzo zadowolony z efektu,
ujął chłopca pod ramię.
— A teraz patrz! — odezwał się głośno, aby słyszeli go wszyscy. — Tam, gdzie
leżeliśmy, druh Czerski tylko poruszył palcami. A widzisz, co się tu stało?
Pochylili się wszyscy. Kanał był w tym miejscu znacznie szerszy, trochę poszarpany, lecz
skośne ściany wyglądały w wielu miejscach prawie tak, jakby wykonała je ludzka ręka. Drzewa
leżały z boku, na Wale, a jedynie sterczące gdzieniegdzie nad zagłębieniem korzenie
przypominały, że przed chwilą rosły one w tym miejscu.
— Czysta robota, chłopcy — zwrócił się pułkownik do swych saperów. — Harcerze mile
zaskoczyli nas solidnością, ale i nam też nic nie można zarzucić. Należałoby tylko oczyścić dno i
nieco dalej odsunąć drzewa — przeniósł oczy na otaczających go ludzi. — Damy im radę bez
ciągników i koni?
Nie potrzeba było nikogo zachęcać. Drzewa były potężne, lecz bezsilne wobec
działających zgodnie dziesiątków rąk. Przetoczono je błyskawicznie. A potem zaszurały w dole
łopatki i szpadle...
Karol patrzył. Wyrównywało się pod nim wszystko, pracujący tam ludzie opuszczali
kolejno swe stanowiska. Aż wreszcie tak się złożyło, że pozostał tylko Urbanek, gdyż i on wziął
udział w tej niecodziennej robocie. Krzepki był ciągle, zręcznie wywijał szpadlem. Ziemi
pozostało jeszcze na stopę. Przeciął ją na połowę, podebrał, wyrzucił w górę. Pochylił się znowu.
Wjechał głęboko, zaczerniało wilgocią. Jakby przyczaił się w tym momencie, jakby nabierał
oddechu. I naraz szarpnął gwałtownie: wielka gruda wyskoczyła jak z procy, zatoczyła łuk w
powietrzu i zwaliła się ciężko na Wał.
Karol skulił się w sobie, przygarbił i zastygł w jakiej zadziwiającej martwocie. Jedynie
oczy żyły i z przemożną siłą wpiły się w stopy Urbanka. Chlusnęła właśnie na nie woda,
zmoczyła buty, prysnęła na spodnie, zaczęła się między nimi przetaczać coraz grubszymi
strugami. Nogi jednak nie drgnęły. Zaparły się mocno w tej ziemi, jak gdyby nie były jeszcze
pewne, czy wolno ustąpić. Ale woda posuwała się coraz raźniej. Zmywała grudki, torowała sobie
drogi dokoła i łączyła się dalej w jasną, świetlista wstęgę, rozwijającą się wesoło i szybko w
suchym dotychczas rowie.
Karol prostował się powoli, spojrzenie stopniowo unosiło się w górę. Przemknęło po
ostrzu szpadla, potem po chropowatych, żylastych dłoniach dzierżących go mocno, zatrzymało
się na chwilę na piersi dyszącej jeszcze z nadmiernego wysiłku i spoczęło wreszcie na twarzy:
była szara, ziemista, jakby przeżarta jakąś wewnętrzną troską. Ale ożyła szybko. Ugięły się
plecy, szpadel opadł ponownie, nogi odsunęły się w bok. Urbanek oczyszczał teraz starannie rów,
wyrabiając dla wody coraz wygodniejsze łożysko.
Karol rozpogodził się i odwrócił. Pożartował z Michałem i Zosią, którzy stali w pobliżu, a
potem powlókł się do tamy. Usiadł tu i przez dłuższy czas pozostawał samotny. Potem jednak
zjawił się profesor, nadszedł też pułkownik z nadleśniczym, przybliżali się inni. Aż wreszcie
zgromadzili się tutaj wszyscy. Wody przybywało bez przerwy. Spoglądali na nią od czasu do
czasu, Czerski coś tam nawet wymierzał z Lencem i przerzucał swe spostrzeżenia na papier.
Poziom podnosił się szybko. Zniknęła jedna deska, zniknęła druga. Zaczęło przelewać się
wierzchem.
— Ależ to cała rzeka! — odezwał się podniecony tym widokiem pułkownik. — Nic
dziwnego, że tak wam ta Niecka zmarniała... Co za szybkość odpływu! Jeśli tylko woda nie
zaleje gdzieś pól...
— Wykluczone! — Czerski zaprzeczył stanowczo.— Obliczenia wykonał harcerz
Stanisław. Lenc z Leśnej Drużyny. Nie może być błędu!
— Nie powinno być błędu... — poparł go nadleśniczy z wahaniem. — Osobiście
sprawdzałem plany...
Czerski objął go niechętnym spojrzeniem. Nie spodobała mu się widocznie ta chwiejność.
--- Czy pan pułkownik — skłonił się uprzejmie — zechciałby się spotkać dziś z nami raz
jeszcze, o siódmej? Oczywiście już bez żołnierzy.
--- Bardzo chętnie. Mam wieczór wolny. Chcecie jeszcze pokazać coś ciekawego?
— Tak. Chwilowo jednak to tajemnica.
— Niech będzie. A gdzie? Chyba nie tutaj. Czerski uśmiechnął się chytrze.
--- O, nie! — zaprzeczył. — Jeśli pan nadleśniczy pozwoli, wyznaczylibyśmy spotkanie u
niego.
--- Na pewno pozwoli! — zadecydował za zainteresowanego pułkownik. — Jakże
mógłby odmówić takim gościom jak my? Ale dlaczego akurat o siódmej? Nie można wcześniej?
Czerski z głębokim namysłem pokręcił głową.
— Nie da się wcześniej — odparł — Siódma wynika z obliczeń, które zrobiliśmy przed
chwilą. Może trochę później. Ale na pewno nie wcześniej.
Teraz nadleśniczy przyjrzał mu się bardzo uważnie i naraz na jego twarzy pojawiło się
pełne niepokoju zakłopotanie. Jakby się zląkł czegoś, jakby targnęła nim obawa, że i ten harcerz
chce wypłatać mu figla. Popatrzył na niego baczniej. Nie dostrzegł widocznie nic złego, bo
rozpogodził się, oczy mu nawet rozbłysły humorem. Podszedł do tamy. Chwycił mocno górną
deskę, wyrwał i odstawił ją na bok. Woda zwaliła się z wielką siłą, odbiła się w dole, skręciła
nagle i potoczyła się bystro wzdłuż Wału.
— Niech płynie swobodnie! — oświadczył — Przyjadę tu jutro specjalnie i zastawię na
nowo, a tymczasem nie czyńmy jej przeszkód. Wyjmijcie i drugą deskę!
Kilku harcerzy skoczyło w wodę. Z przeciwnej strony, nie zważając na zamoczenie, rwał
się do pracy Szymek. Urbanek poruszył się, jakby miał zamiar powstrzymać go, lecz widząc
gorliwość, z jaką pomaga, machnął beztrosko ręką.
--- Nic się nie stanie — rzekł. — Gorąco, osuszy się szybko. A co zrobi, to zrobi.
--- Słusznie — potwierdził gospodarz z Raczek, z którym prowadzili rozmowę na
koncercie Leśnej Drużyny. — Przyjemnie na to wszystko popatrzeć... A wczoraj jeszcze — dodał
ż
artobliwie — chciałeś nas porzucić na zawsze!
Urbanek zachmurzył się.
— At, nie wypominałbyś mi tego, co było — przemówił niechętnie. — Tam chyba
byłoby mi wygodniej. Ale chłopak na pewno nie czułby się tak dobrze jak tu. A później,
zachowaj Boże, mógłby się może stać nawet takim jak Kurt... Nie, nie mówmy o tym! Wiadomo:
między swymi najlepiej...
Sąsiad przyjacielskim ruchem położył rękę na jego ramieniu.
— Nie miej do mnie żalu o tę uwagę — rzekł. — Wspomniałem tylko dlatego, że cieszę
się z twojej decyzji i że właśnie ten szum wody rozweselił mi myśli. Przyszło mi bowiem do
głowy, że z tą Niecką jak z nami: było ciężko i jeszcze nie jest zbyt lekko, lecz rozjaśnia się coraz
bardziej; młodzież przecież dorasta. Zaczyna zmieniać, osusza bagna... I las znowu rozrośnie się
pięknie...
Rozległ się chrzęst żołnierskich kroków: to saperzy, uprzątnąwszy teren, podeszli także
do tamy. Porucznik zameldował gotowość kompanii do marszu.
--- Spotkamy się więc wieczorem-— pułkownik żegnał się po kolei — Zatem punktualnie
o siódmej? — zwrócił się do Czerskiego.
--- Tak jest, panie pułkowniku!
Wojsko zniknęło poza drzewami. Czerski wpatrywał się chwilę w gąszcz, jak gdyby
spodziewał się jeszcze ujrzeć mundury, gdy niespodziewanie ktoś dotknął jego ramienia.
Odwrócił się. Stał przed nim uśmiechnięty profesor.
— Doszły do mnie plotki, druhu — rzekł — że masz tu gdzieś starannie ukrytą
plantację...
Czerski ujął się dumnie pod boki.
— Wspaniała plantacja, panie profesorze! — ogłosił entuzjastycznie. — Jeżyny jak
ś
liwki. Zapraszam wszystkich na poczęstunek!
Ruszyli naprzód, a za nimi inni. Szli gromadą, wesoło, nie obowiązywał żaden porządek.
Harcerze bowiem zakończyli swoje letnie zajęcia.
Spłynie wszystko. Trzeba tylko trochę poczekać...
N
adleśniczówka wydawała się pusta. Pochylone mocno nad horyzontem słońce złociło
jeszcze dach, lecz ściany budynku znikały powoli w cieniu. Gdzieś z podwórza dochodziło
gęganie gęsi, w ogrodzie przekomarzało się ptactwo. I w krzewach nad rzeczką odzywało się ono
często. Ludzkiego jednak głosu nigdzie nie było słychać.
Zbliżała się siódma. Pracowity bocian przemknął majestatycznie, w kępie krzewów
poruszyły się kuropatwy. Przycichły zaraz, otworzyły się bowiem frontowe drzwi i ukazał się
nadleśniczy. Rozejrzał się dokoła niepewnie, jakby nie wiedząc, czy pójść dalej, czy się cofnąć,
czy też pozostać. Popatrzył na słońce: dotykało już leśnych wierzchołków. Usiadł na ławce i
popadł w zadumę.
Upływały minuty. Kuropatwy doszły widocznie do wniosku, że nie potrzebują się niczego
obawiać, szurgot bowiem odezwał się znowu. Nadleśniczy rzucił okiem w tamtym kierunku,
potem przesunął wzrok po obrośniętej sitowiem i tatarakiem rzeczułce i zatrzymał go wreszcie na
widniejącej naprzeciw drodze. Właśnie na jej końcu, w miejscu, gdzie łączyła się z szosą, ukazał
się ktoś na rowerze. Przybliżał się szybko, a wkrótce można już było rozpoznać zielony mundur
leśnika. Po ruchach domyślił się bez trudu, że to Łabęda, pokiwał mu więc ręką na powitanie.
Rower przesunął się przez mostek, leśniczy z niego zeskoczył.
--- Jakże tam poszło? — zapytał żywo, wchodząc na werandę. — Kanał otwarty?
--- Otwarty. Świetnie wszystko wypadło. Z saperami przybył dowódca jednostki. Bardzo
chwalił robotę.
Łabęda się rozpromienił.
--- Czego się dotkną, musi się udać! -— rzekł z entuzjazmem. — Mają szczęście
chłopaki.
--- Nie tylko szczęście. Oni umieją pracować. A przede wszystkim potrafią się uczyć...
Na drodze ożywiło się znowu. Tym razem pędziło kilka rowerów, lecz jeźdźcy, chociaż
także ubrani na zielono, leśnikami nie byli, jak świadczyły o tym krótkie spodenki.
— Są więc i nasi harcerze — ucieszył się nadleśniczy i spojrzał na zegarek. —
Punktualność, jak zawsze, wzorowa: siódma za trzy minuty. A tam już widać „łazika" —
przesunął wzrok dalej, ku szosie. — Niewątpliwie pułkownik.
Na twarzy Łabędy odbiło się wielkie zdziwienie.
— Więc oni dziś nie wyjeżdżają? — zapytał niespokojnie. — Przecież pożegnali się ze
mną wczoraj. Co się znów stało?
— Wyjeżdżają, lecz mają jeszcze dość czasu. Pociąg odchodzi o dziesiątej. Kłopoty?...
Nie. Takie małe przyjacielskie spotkanie...
Łabęda popatrzył na niego podejrzliwie, gdyż wydało mu się, że coś przed nim ukrywa,
lecz nie zdążył o nic zapytać. Harcerze już zsiadali z rowerów. Był Kowalski, był Czerski, był
Lenc. Nie weszli jeszcze na werandę, gdy zajechał pułkownik. Nie był sam: przybywał z nim
także Karol.
— Zrobiłem wam niespodziankę — śmiał się oficer. — Wstąpiłem do obozu i porwałem
wam jednego harcerza. Nieładnie, panie doktorze — zwrócił się z udanym wyrzutem do
Kowalskiego. — Porzucił pan pacjenta, którego nie wolno opuszczać.
Nadleśniczy przerwał żartobliwie te przyjacielskie wymówki i wprowadził ich do swego
prywatnego mieszkania. Gdy zamykał za sobą drzwi, spojrzał uważnie na gości.
— A gdzie Czerski? — zastanowił się.
Czerski przywitał się ze wszystkimi i zdawało się, że także wszedł do budynku.
— Przyjdzie, przyjdzie — uspokoił go niefrasobliwie Kowalski. — Taki nigdzie nie
zginie.
Roześmiali się i usiedli przy stole. Pułkownik, głodny widocznie, nie dał się dwa razy
prosić, a że i inni nie jedli jeszcze kolacji, więc półmiski zaczęły pustoszeć szybko. Gawędzono
przy tym przyjemnie: o dzisiejszych robotach, o harcerzach, leśnikach, o wojsku, o
Opolszczyźnie. Kowalski, aczkolwiek ożywiony bardziej niż zwykle, zerkał od czasu do czasu na
zegarek i pułkownik zwrócił wreszcie na to uwagę.
— O co się tak martwisz, druhu? — zapytał. — O pociąg? Zdążycie. Do obozu chyba nie
wracacie?
— Nie. Stąd do stacji jest bliżej. Ale jazda rowerami po ciemku i do tego przez las...
Pułkownik zbagatelizował te obawy machnięciem ręki.
--- Nie ma o czym gadać — przerwał jowialnie. — Na łaziku zmieścimy się wszyscy, a
rowery na głowę! Raz się jeździło tak w życiu? Lepiej coś nam opowiedz, druhu, o sobie. W
czym się zamierzasz specjalizować?
--- W chirurgii.
Pułkownik aż klasnął w ręce z wielkiej uciechy.
— Nareszcie widzę rozsądnego medyka! — wykrzyknął. — Tylko chirurgia! Skleić
gości, coś wyciąć, pozszywać, rozumiem: uczciwa i solidna robota. Ale te inne specjalności, to
jedynie znachorstwo. Ostukają cię, wymierzą puls i gorączkę, dadzą jakieś paskudztwa do picia,
czasem zastrzyki i co z tego? Pacjent wcześniej czy później i tak musi pójść do chirurga!
Rozgorzała gorąca dyskusja, temat bowiem był obszerny i popularny, na którym — jak
powszechnie wiadomo — doskonale znają się wszyscy. Kowalski spojrzał znów na zegarek: za
pięć pół do ósmej.
— Co to, mierzysz puls, druhu? — zażartował pułkownik. — Zaręczam, jest doskonały.
Aha — domyślił się naraz — idzie pewnie o Czerskiego!... Rzeczywiście, gdzie się ten chłopak
zapodział? Zaprosił nas na siódmą...
Nadleśniczy zakasłał głośno, jakby chciał nie dopuścić do niewygodnego tematu.
Pułkownik popatrzył na niego bacznie i roześmiał się.
— Przecież pan chyba nie potraktował tej sprawy poważnie — rzekł dobrodusznie. —
Nie zauważył pan tej chytrej miny, gdy mnie Czerski zapraszał? Dobry, harcerski kawał: chciał
zmusić pana do postawienia im raz chociaż kolacji, a ja byłem potrzebny mu do obrony. Na
pewno do tej pory nigdy pan tego nie zrobił.
Nadleśniczy spłoszył się i w zakłopotaniu zaczął się bawić widelcem. Wyratował go
Lenc.
— To nie kawał — stwierdził swym starannie odmierzonym, poważnym głosem, jakiego
zwykle używał. — Obliczyliśmy dokładnie. Nie może być błędu.
Pułkownik wesoło pokiwał głową.
— W czym? — zagadnął znienacka. Lenc nie dał się wpędzić w matnię.
— Chwilowo tajemnica — odparł natychmiast. — Musimy trochę poczekać.
— Mieliście ją przecież wyjaśnić o siódmej.
--- O siódmej, a może trochę później. Ani minuty wcześniej. Tak właśnie wyraził się
Jurek.
--- Poddaję się, tak się wyraził! Wobec tego czekajmy, do pociągu jest czas. Kiedy się
wybierzemy...
Urwał raptownie. Ktoś biegł przez korytarz, drzwi się otworzyły gwałtownie. Wpadł
Czerski. Był czerwony z wysiłku, zziajany, oczy mu płonęły gorączką.
— Za mną! — krzyknął takim głosem, jakby się gdzieś paliło. — Prędzej, prędzej!...
Zakręcił się jak fryga i wyleciał z powrotem. Wszyscy, wzburzeni do głębi, rzucili się za
nim hurmem.
--- Co się stało? — krzyczał nadleśniczy. — Mówże, człowieku!
--- Prędzej, prędzej! — przynaglał Czerski. — Stało się! Niecka płynie! Niecka!...
Nadleśniczy uderzył z rozpędu w wyjściowe drzwi, odbił się od werandy, jednym susem
przeskoczył drogę i oparł się ciężko na mostku.
--- Gdzie?... — wykrzyknął takim tonem jak przedtem Czerski. — Gdzie? — powtórzył z
przejęciem.
--- Tam, tam! Proszę spojrzeć na tę mętną, prawie czarną powłokę. To woda z Niecki!
Nadleśniczy przechylił się silnie. Tu, przy mostku, woda była jasna i przezroczysta;
jeszcze teraz widać było na jej dnie każdy kamyczek. Tamta natomiast, o kilkanaście kroków
dalej, odcinała się od niej ostro, raziła brudem, przerażała grubością mierzwy. Było w niej
wszystko, co tylko mogła pochwycić w bagnie: i zbutwiałe igliwie, i chwasty, i liście, i mchy.
Posuwała się powoli, lecz nieustępliwie jak żałobny pokrowiec, który za chwilę ma pokryć
trumnę.
--- Niecka płynie... — odezwał się nadleśniczy cicho w jakimś uroczystym zdumieniu. —
Niecka płynie! — wykrzyknął nagle na cały głos i w serdecznym odruchu rzucił się Czerskiemu
na szyję. — Synu, ująłeś mi lat! Spływa nareszcie woda z tej Niecki!...
--- Spływa...
--- I ty wiedziałeś, że ona tutaj przypłynie?
--- Oczywiście. Obliczyliśmy ze Staszkiem dokładnie.
--- Ale mogła się gdzieś przecież zatrzymać...
--- Nie miała prawa! Mogła zawadzić o jakąś przeszkodę, domyślaliśmy się nawet gdzie.
Toteż daliśmy jej na to godzinę czasu, bo na dobry ład powinna być tutaj o szóstej. I nie
pomyliliśmy się wiele...
--- Nie pomyliliście się. Więc dlatego sprosiłeś nas tu na kolację?
Czerski przychodził powoli do siebie.
--- Dlatego — potwierdził i zakłopotał się zaraz. — Kiedyś, przyznam się teraz szczerze,
wściekłem się trochę na pana...
--- Miałeś prawo do tego... Miałeś prawo.
--- I wtedy zapowiedziałem, że podprowadzę panu wodę z Niecki pod okna — Czerski
odetchnął głęboko, jak gdyby wyzbył się jakiegoś ciężaru. — No i udało się.
Uśmiechnął się rozbrajająco. Nadleśniczy przycisnął go znowu do serca.
— Toś ty taki zawzięty, synu! — z oczu zaczęły mu spływać łzy. — Bądź taki dalej,
może jeszcze osuszysz niejedną Nieckę. Bądź taki dalej...
Otarł oczy chusteczką. Łabęda zrobił zaraz to samo, a i pułkownik jakoś podejrzanie
zamrugał.
— Za dużo tu wody! — odezwał się udając złość. — Ale że ona płynie z Niecki — dodał
pochylając się nad poręczą — to pewne. A i po drodze zebrała niemało brudu.
Rozgadał się na ten temat. Nadleśniczy zeszedł nad brzeg, wygarnął z wody garść
mierzwy, popatrzył na nią, odrzucił i obmył ręce. Po chwili wrócił na mostek i zatrzymał się przy
Kowalskim. Milczał przez dłuższy czas.
— Proszę mi odpowiedzieć, druhu, na kilka pytań — odezwał się wreszcie cicho. — Od
dawna nie dają mi one spokoju... Jak to się stało, że w tak nielicznej wiejskiej drużynie
harcerskiej; która wyrosła gdzieś w Złotej Puszczy, zebrało się tyle nieprzeciętnych jednostek?
Nie mówię już o Karolu, Michale, Czerskim czy Lencu Ale i wśród tych młodszych widać jakąś
niezwykłą prężność, przy pierwszym zetknięciu rzuca się wyraźnie w oczy już skrystalizowany
charakter. To nie może być tylko przypadek!
— Oczywiście. Przyczyn jest wiele. Nie bez znaczenia jest fakt, że pochodzą właśnie ze
Starej Wsi na Mazurach. Mieszkają tam dziś różni ludzie, wywodzący się z różnych stron. Były
nieporozumienia, tarcia, niekiedy nawet bardzo ostre zatargi. Dzieci na to patrzyły. I dlatego
dojrzały wcześniej.
--- Rozumiem. Z tych dzieci wyrośli teraz młodzieńcy... Dlaczego do tej pory nie opuścili
waszych harcerskich szeregów?
--- Bo znajdują w nich ujście dla swych zainteresowań. I wiedzą, że to, co robią, nie tylko
im przynosi pożytek, ale także i społeczeństwu.
— Rzeczywiście to rozumieją?...
— Gdyby tak nie było, nie spotkałby pan ich tutaj, na Opolszczyźnie, i nie osuszyliby
Niecki. Proszę przy tym wziąć pod uwagę, że niedaleko Złotej Puszczy jest Grunwald.
— Grunwald?... Nie bardzo rozumiem...
— Grunwald jest miejscem, które nieustannie przypomina im naszą historię. Może ich
pan tam spotkać corocznie 15 lipca, dokładnie w rocznicę bitwy. Tam właśnie robią obrachunek
za okres ubiegły, tam też kreślą plany na przyszłość. To wymaga skupienia, powagi.
— Aha!...
— I może dlatego są ruchliwsi, energiczniejsi od innych, umieją spojrzeć daleko w
przyszłość. Grunwald przecież to wyraz mocy, przykład wielkiego zwycięstwa odniesionego
dzięki ofiarnemu zespoleniu wysiłków i doskonałej organizacji. A przy tym nie ma on w sobie
nic z zachłanności zaborcy, była to bowiem tylko obrona.
Rozbrzmiał mocniej głos pułkownika. Opowiadał właśnie Łabędzie i harcerzom o jakichś
niezwykłych przeżyciach z okresu ostatniej wojny. Kowalski objął go zamyślonym spojrzeniem.
— Tak, Grunwald uczy ich wiele — wrócił po chwili do przerwanego tematu. — Nie
tylko skupienia i hartu.
--- Oczywiście! — wtrącił nadleśniczy żywo. — Nieraz podziwiałem, z jak wielką
rozwagą i taktem podchodzili do spraw bardzo trudnych, wobec których ludzie o wiele od nich
starsi nie umieliby się właściwie zachować. Ci chłopcy starają się każdego zrozumieć!
--- Dobrze pan ujął tę sprawę. Lecz to już nie tylko skutek Grunwaldu, Grunwald,
bowiem jest dziś tylko pomnikiem. To wynik sumiennej pracy nad sobą.
Nadleśniczy tak wydawał się zaskoczony tym określeniem, że Kowalski uśmiechnął się
lekko.
— Dziwi to pana? — zapytał. — Rozumiem, te słowa dziś używane są rzadko. Mówi się,
ż
e powinniśmy pracować, oszczędzać, zdobywać wykształcenie, uprawiać sport. Poucza się nas
nieustannie, wychowawców, dokoła pełno. Na wszystko są gotowe recepty. A gdzie charakter,
gdzie wola, gdzie serce, od których zależy cała ludzka kultura? Gdzie jest właśnie praca nad
sobą, która powinna obowiązywać zarówno wychowywanych, jak i wychowawców? Ktoś mi
kiedyś powiedział, że dzisiejszą młodzież to nie interesuje, że woli się bawić. Nieprawda! Jeśli
przekłada łatwiznę, to tylko dlatego, że nikt jej o tym wszystkim dotychczas nie wspomniał, nie
wskazał, jak do tego się zabrać. Toteż w naszych drużynach praca nad sobą ma przed wszystkim
pierwszeństwo.
Głos pułkownika rozbrzmiał znowu donośniej. Opowiadał z ożywieniem o udziale
jednostek saperskich w ratowaniu ludzi i ludzkiego dobytku w czasie ostatniej powodzi.
--- Mów, druhu, dalej — nadleśniczy przysunął się bliżej do Kowalskiego. — Niezwykłe
to sprawy i wszystkie bardzo ciekawe...
--- Te sprawy omawiamy często między sobą, każdy ustala dla siebie zadania. A jak to
wygląda w praktyce? Dam jeden z najprostszych przykładów. Lenc ma dużo w głowie, lecz z
wysławianiem się nie szło mu łatwo. Natychmiast dostawał tremy, plątał się, jąkał. Co zrobił?
Najpierw wygłaszał krótkie przemówienie przed lustrem, potem przed zastępem, wreszcie przed
całą drużyną. Systematycznie, co tydzień. Brak mu jest jeszcze swady. Ale i do tego dojdzie,
gdyż wyrobił w sobie cierpliwość. Albo taki Czerski...
— No, no! Co z Czerskim?
— Trzeba go było znać przed dwoma laty. Szaławiła bez wytrwałości, choć chłopak
bystry. Kiedyś dałem mu do przeczytania krótką biografię Dybowskiego o Janie Czerskim,
słynnym badaczu Syberii. Chłopak zapalił się, uznał go za swego krewniaka, kupił podręcznik
geologii i zaczął studiować.
— Szybko poszło.
— Ba, gdyby poszło! Po trzech dniach rzucił książkę do kąta. Spotkałem się z nim
później, pogadaliśmy, o mało nie płakał. Rozumiał, czego mu brak. Postanowił wzmocnić w
sobie wytrwałość i wynalazł proste ćwiczenie... Będzie się pan śmiał, gdy powiem jakie.
--- No, no?
--- Postanowił stać codziennie na jednej nodze.
--- Niemożliwe. I co, pomogło?
--- Gdzie tam! Jak zwykle, ruszył z kopyta. „Pół godziny dziennie!" — postanowił. — I
oczywiście załamał się w pierwszej chwili. Bo to, wbrew pozorom niełatwe ćwiczenie.
--- Też tak myślę... Co dalej? Przecież dziś ten chłopiec bardzo dużo potrafi!.
--- Znowu się zobaczyliśmy, omówiliśmy szczegóły. „Trzy minuty dziennie, potem
zwiększać stopniowo" — brzmiała moja recepta. Poszło odtąd nieźle. Zawziął się...
--- Zawziął się! — uśmiechnął się nadleśniczy.
--- Tak. Wola zaczynała działać coraz lepiej, mięśnie stężały. Po tygodniu zaczęło mu się
nudzić w tej pozycji, bo czasu było coraz więcej, wobec tego odnalazł podręcznik geologii, brał
go do ręki i czytał. Taki był właśnie początek. A dziś? Wzór wytrwałości, gdy idzie o
przeprowadzenie jakiegoś badania. Sam pan to widział.
--- Kapitalne! — cicho śmiał się nadleśniczy. — Kto by pomyślał?... I każdy tak stara się
wyrównywać swe braki?
--- Każdy. Zrozumiałe: każdy w inny sposób, w zależności od usposobienia i zamiłowań.
Nadleśniczy zastanawiał się nad czymś przez dłuższy czas.
--- Jeszcze na jedno proszę mi odpowiedzieć — odezwał się znowu. — Czy tej pracy, jak
na tak młodych ludzi, nie jest za dużo? Przecież oni tutaj ani chwili nie próżnowali. A gdzie
wypoczynek?
--- No, nie jest to takie ścisłe... I na wypoczynek czasu im nie brak. Proszę jednak
pamiętać, że praca, do której się człowieka nie zmusza, nie jest trudem, lecz przyjemnością. My
ją tylko organizujemy, wskazujemy kierunek, tworzymy ramy. A każdy z harcerzy na swój
sposób wypełnia je treścią.
— Tak, to zauważyłem...
— Dla przykładu weźmy choćby Nieckę. Karol wyczuł tylko, że każdy znajdzie przy niej
zajęcie, lecz nikomu nic nie narzucał. Lenc więc wymierzał, bo to jego przyszły zawód i pasja.
Czerski dłubał w ziemi, sprawdzając swoje umiejętności. Michał odkrył przy okazji szkodniki, bo
gotów byłby pójść za nimi do piekła. Mógłbym tak po kolei wyliczyć wszystkich. Kiedy jednak
zsumowali swe obserwacje, okazało się, że są bliscy doniosłego odkrycia. Czy można się dziwić
ich późniejszemu zapałowi i ogromnej energii, jaką włożyli w pracę?
Nadleśniczy przechylił się mocniej przez poręcz i wpatrzył w wodę. Ciemna powłoka
toczyła się nieprzerwanie.
— Tak, dużo mi pan wyjaśnił... — rzekł w zamyśleniu. — Kim będzie Michał, mogę
powiedzieć dziś. Czerski — wiadomo, Lenc także. I z innymi nie miałbym szczególnego
kłopotu... Ale czym naprawdę interesuje się Karol Osiński? Jako komendant jest doskonały,
charakter — piękny. Ale czy on także obrał już jakiś kierunek praktyczny? Tego dotychczas od-
kryć nie potrafiłem...
Przesunął spojrzenie na drugą stronę mostka. Karol stał tam z dala od innych, samotnie, z
rękami opartymi o poręcz. Zdawało się, że łowi czujnie toczące się za jego plecami rozmowy,
chociaż oczy uciekły gdzieś w dal ku tonącym w blasku zachodzącego słońca leśnym
wierzchołkom.
— To zupełnie inna dziedzina — Kowalski ściszył głos prawie do szeptu, jak gdyby nie
chciał naruszyć jego zadumy. — Będzie z niego psycholog, może pedagog... Chociaż, moim
zdaniem, najbliższy jest socjologii. Obserwator z niego nadzwyczaj czuły. A przy tym ma
zadziwiający, jak na swój wiek, dar koncentracji. Skupi się niekiedy na jakimś pozornie dro-
biazgu, zamknie się w sobie, zatonie w myślach. A gdy się ocknie, wypowiada z taką jasnością
prawdę, jak gdyby odczytywał ją z księgi...
Zaczęło się zmierzchać. Pola, rzeczkę i leśniczówkę pokrył zupełnie cień. Poruszyli się
wszyscy. Pułkownik skończył właśnie jakąś opowieść i stanął pośrodku mostka.
— My tu gadu, gadu — rzekł żartobliwie — a Czerski słania się z głodu. Cóż to,
gospodarzu, zapomniałeś o nim zupełnie? Mało sprawił ci przyjemności?
Przechylił się przez poręcz i jeszcze raz popatrzył na rzeczkę.
— A to zrobiliście nam niespodziankę! — zadziwił się, jak gdyby zobaczył po raz
pierwszy tę czarną teraz kompletnie wodę. — Zauważyliście, że przybyło jej na szybkości?
Wychylili się wszyscy i nagle, zapadła cisza. Dopiero teraz zwrócili uwagę na
dochodzący od czasu do czasu plusk. Tego przedtem nie było.
— Tak, prąd jest silniejszy, nie może być wątpliwości — potwierdził pułkownik
stanowczo. — Niecka szybko odżyje. Ależ zebrało się tego paskudztwa!... Czujecie, jak cuchnie
bagnem? Zapaskudzi nam i tę rzeczkę, i Kaliniankę!
Karol wyprostował się bez pośpiechu.
--- Spłynie wszystko — rzekł obojętnie. — Trzeba tylko trochę poczekać.
K O N I E C
Spis treści
Na polach Grunwaldu..................................................1
W Opolu.......................................................................8
Ś
ląski powstaniec........................................................10
Pierwszy zwiad...........................................................16
Dyplomatyczna rozmowa...........................................19
Harcerski trop.............................................................24
Ostra potyczka............................................................27
Dwie drogi................................................................. 34
Sprawa honoru........................................................... 38
Koło Rudawki jest gęsty las.......................................46
Kołacz weselny.......................................................... 51
Niespokojna noc......................................................... 59
Pocisk artyleryjski.......................................................66
U progu wielkiego odkrycia....................................... 76
Walka przybiera na sile.............................................. 83
„Kurt Wagner, halt!"...................................................88
Skrwawiony ślad.........................................................94
Gdy gwiazdy wskazują drogę....................................104
W szpitalu..................................................................108
„Czy wytrwasz? Czy starczy ci na to sil?..................112
Ostatni bój..................................................................117
Człowiek, który odnalazł serce..................................122
„Odpalaj, druhu: na wiwat!".......................................126
Spłynie wszystko. Trzeba tylko trochę poczekać.......136