ALFRED HITCHCOCK
TAJEMNICA
FUTRZANEGO MISIA
PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW
(Przełożył: JAN JACKOWICZ)
Słowo od Alfreda Hitchcocka
Uwaga, miłośnicy tajemnic i zagadek!
Trzej Detektywi zwrócili się do mnie, abym opatrzył wstępem ich najnowsze przygody. Jest
to coś naprawdę wystrzałowego. Występuje w nich obsada, jaką można by spotkać tylko w
Hollywood. A dokładniej, w kręconych w Hollywood horrorach. Spotkacie tu więc wilkołaka,
wampira, a nawet dziewczynę z zadatkami na narzeczoną Drakuli. Trzej Detektywi stają twarzą
w twarz z nimi wszystkimi, choć tak naprawdę woleliby tego uniknąć!
Ale ci z Was, którzy nie zetknęli się dotychczas z Trzema Detektywami, pragnęliby może
przed rozpoczęciem lektury przeczytać krótkie wprowadzenie. Występujący tu chłopcy są
ś
miałymi i inteligentnymi prywatnymi agentami, którzy działają w małym kalifornijskim
miasteczku Rocky Beach. W dotychczasowej karierze rozwiązali już kilka naprawdę trudnych
zagadek. Udało im się to po części dlatego, że nigdy nie odrzucają żadnej teorii, choćby nawet
najbardziej dziwacznej i nieprawdopodobnej. Nie odmawiają też zajęcia się żadnymi sprawami.
Mottem całej paczki są słowa: „Badamy wszystko”. A pragnę Was zapewnić, że nie są to czcze
przechwałki.
Szefem grupy jest Pierwszy Detektyw Jupiter Jones. Jest on może odrobinę zbyt pulchny
(niektórzy nazywają go grubasem, co jest oczywistą przesadą), ale jego okrągła jak księżyc w
pełni buzia nie przeszkadza temu, że posiada on nadzwyczaj bystry umysł. Ma naprawdę
podziwu godną umiejętność kojarzenia różnych faktów i takiego analizowania informacji, że
rozwiązanie stojących przed nim zagadek jest po prostu nieuniknione.
Drugim Detektywem jest Pete Crenshaw. Wysoki, wysportowany chłopak odznacza się
ś
miałością, lojalnością i jak najlepszymi chęciami. W trakcie wyjaśniania przez chłopców
różnych tajemniczych spraw przypadają mu często zadania wymagające sprawności fizycznej i
odwagi.
Za dokumentację i analizy odpowiada trzeci z członków zgranej paczki — Bob Andrews.
Brakuje mu fizycznej dzielności Pete’a, nie jest też może tak bystry jak Jupe, odznacza się za to
cierpliwością i dokładnością. Bez niego Trzej Detektywi po prostu nie mogliby działać.
To już wszystko, co chciałbym Wam powiedzieć w tej chwili. Kiedy rozpoczniecie lekturę
„Tajemnicy futrzanego misia”, sami chłopcy zaczną rychło mówić za siebie!
Alfred Hitchcock
ROZDZIAŁ 1
Zagadkowe znalezisko
Tym, który jako pierwszy spostrzegł plastykową torbę, był Bob. Leżała tuż nad linią
przypływu na plaży w Rocky Beach, przysypana do połowy piaskiem. Podniósłszy ją z ziemi,
Bob przyjrzał się jej i odruchowo się uśmiechnął. Była to jedna z tych kolorowych torebek, za
którymi przepadają wszystkie małe dziewczynki. Na przezroczystym plastyku wymalowane były
różowe kociątka, przystrojone w ogromne niebieskie kokardy. Wewnątrz, pośród mieszaniny
przeróżnych drobiazgów, znajdował się mały miś, który wpatrywał się w Boba błyszczącymi
paciorkami czarnych oczu.
— A to pech, chłopaki — powiedział Bob. — Jakaś mała dziewczynka zgubiła swój dobytek.
Jego przyjaciel, Pete Crenshaw, rozejrzał się po plaży. Nie dostrzegł jednak żadnej małej
dziewczynki. Dzień miał się już ku końcowi i plaża była niemal zupełnie pusta. Jakiś samotny
miłośnik surfingu dźwigał deskę w kierunku drogi. Na zasłużony odpoczynek udawał się także
ratownik, który zszedł właśnie ze swego stanowiska na wieży obserwacyjnej.
— Jeżeli zostawimy tę torbę tam, gdzie ją znaleźliśmy, dzieciak przypomni sobie może o
zgubie i wróci po nią — powiedział Pete.
— Jeżeli jej właścicielka jest bardzo młoda, prawdopodobnie nie zrobi tego — odezwał się
trzeci z członków paczki, Jupiter Jones. — A poza tym, ktoś mógłby to zwędzić.
Jupe, jak nazywali go koledzy, był krępym chłopcem o zaokrąglonej, poważnej twarzy.
Wyróżniał się konstruktywnym odnoszeniem się do problemów, jakie stawały mu na drodze.
— Może jest tam coś, co pozwoli zidentyfikować właścicielkę — powiedział sadowiąc się na
piasku, a potem sięgnął po torbę. — Niewykluczone, że uda się nam znaleźć tę małą.
Bob podał mu torbę i Jupe wysypał jej zawartość ma rozpostartą na piasku bluzę.
— Hmm! — mruknął po chwili, a potem zmarszczył brwi.
W torbie nie było żadnego portfelika ani portmonetki, ani też dowodu tożsamości czy
legitymacji. Znajdował się w niej tylko mały, okryty futerkiem miś, książka zatytułowana „Do
sukcesu przez wyobraźnię”, egzemplarz czasopisma „People” i różnego rodzaju tubki i
pudełeczka z kosmetykami. Jupe doliczył się czterech różnych szminek, dwóch plastykowych
pojemników z cieniami do powiek, jednego z różem do policzków oraz kredki do oczu.
Dostrzegł także parę karminowych, plastykowych klipsów.
— W każdym razie nie chodzi o jakąś małą dziewczynkę — stwierdził w zamyśleniu. —
Musi to być prawie dorosła dziewczyna, która ma bzika na punkcie pacykowania buzi.
— A w dodatku lubi małe misie — dodał Pete.
Jupe przekartkował znalezioną w torbie książkę. Pochodziła z biblioteki. Na płóciennej
kieszeni przy tylnej okładce widać było pieczęć Biblioteki Publicznej w Fresno.
— Mamy przynajmniej jakiś trop! — wykrzyknął wesoło. Uwielbiał rozwiązywanie
tajemniczych zagadek. Zamknął książkę i wyszczerzył zęby do przyjaciół. — Biblioteka ma z
pewnością dane dotyczące osoby, która wypożyczyła tę książkę. Zadzwonimy tam i dowiemy
się, kto to jest. A potem oddamy torbę z całą zawartością jej właścicielce.
— Chcesz dzwonić do Fresno? — zapytał Bob, a potem wzruszył ramionami. — A zresztą
dobra, mam nadzieję, że starczy nam forsy na taką długodystansową rozmowę.
Pete zaśmiał się stłumionym chichotem.
— Założę się, że dziewczyna będzie tak zachwycona odzyskaniem szminek, że zwróci nam
wydatki na telefon.
— Albo zaprosi nas może do Fresno na winobranie — powiedział Jupiter. — Ale mówiąc
poważnie, jeżeli mamy zamiar dodzwonić się do tej biblioteki przed jej zamknięciem,
powinniśmy się raczej pospieszyć. Już po ósmej.
Cała trójka ruszyła w kierunku drogi biegnącej wzdłuż brzegu. Wsiadłszy na rowery chłopcy
odczekali, aż w sznurze pędzących aut pojawi się jakaś większa przerwa, a potem pospieszyli na
drugą stronę. Bez jednego słowa popędzili ostro do składu złomu Jonesów.
Skład ten należał do najbardziej charakterystycznych miejsc w Rocky Beach. Jego
właścicielami byli Tytus i Matylda Jonesowie, czyli wuj i ciocia Jupitera, który zamieszkał z
nimi po stracie rodziców. Na terenie składu znajdowała się wspaniała kolekcja używanych
rzeczy — od starych rur i pralek aż po antyczne gałki, zastępujące niegdyś klamki u drzwi, a
także inne podobne rupiecie. Nie brakowało nawet koników z jakiejś starej karuzeli.
Kiedy chłopcy dotarli do składu, zaczęło się już ściemniać. Wielka żelazna brama była
zamknięta na kłódkę. Za to okna stojącego po drugiej stronie ulicy domu Jonesów jaśniały
palącymi się wewnątrz światłami.
Chłopcy nie rzucili nawet okiem na dom. Minęli bramę i skierowali się ku dalszemu
krańcowi składu.
Otaczający go drewniany płot pokryty był fantazyjnymi dekoracjami. Ponieważ wuj Tytus
uważał, że należy wspierać talenty, mieszkający w Rocky Beach artyści często otrzymywali od
niego różne rzeczy po zniżonych cenach. Aby odwdzięczyć mu się za to, zebrali się kiedyś i
spędzili szampański weekend na malowaniu różnych obrazków na jego płocie. Na frontowej
ś
cianie widniało zielone jezioro, po którym pływały łabędzie, a także zielone fale oceanu, pośród
których jakiś żaglowiec walczył ze straszliwym sztormem. Tonącemu statkowi przyglądała się
namalowana zgrabnie rybka.
I właśnie jej oko było najczulszym miejscem w całym płocie. Jupiter położył na nim dłoń i
nacisnął mocno. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki odsunęła się na bok szeroka
drewniana sztacheta. Tak otworzyła się Zielona Furtka, jedno z kilku tajemnych wejść na teren
składu. Wszystkie one zostały skonstruowane przez Jupe’a i jego przyjaciół po to, aby mogli
wchodzić do środka i wychodzić, nie zauważeni przez ciocię Matyldę czy wuja Tytusa.
Chłopcy przecisnęli się przez przejście i znaleźli się w urządzonym pod gołym niebem
warsztacie Jupitera, oddzielonym od pozostałej części składu stertami złomu. Jupiter odsunął
ż
elazną kratę, opartą niewinnie o dolną część roboczego stołu, a potem zgiął się wpół i wpełzł do
wnętrza grubej, cynkowanej rury, zupełnie przedtem niewidocznej za zardzewiałą kratą.
Był to Tunel Drugi, jedno z sekretnych przejść zainstalowanych przez chłopców. Tuż za
Jupe’em wśliznęli się do rury Pete i Bob. Prowadziła ona pod stertami złomu aż do zapadowych
drzwi, po uniesieniu których można było dostać się do starej przyczepy kempingowej, w której
zgrana trójka urządziła sobie specjalną kryjówkę.
Przyczepa została porządnie trzaśnięta w jakimś wypadku drogowym i wuj Tytus kupił ją po
cenie złomu. Kiedy jednak po paru miesiącach okazało się, że nie ma na nią nabywców,
podarował ją w końcu Jupiterowi i jego przyjaciołom, aby urządzili sobie w niej coś w rodzaju
klubu towarzyskiego.
Przyczepie pisany był jednak całkiem inny los. Chłopcy wstawili do niej biurko i katalogową
szafkę z szufladkami, a także urządzili sobie w niej małe laboratorium kryminalistyczne i
fotograficzną ciemnię. Zainstalowali też telefon, za który płacili pieniędzmi zarobionymi przy
dorywczych pracach na złomowisku. W trakcie ich wykonywania systematycznie gromadzili
wokół przyczepy kawałki złomu, aż w końcu stała się ona zupełnie niewidoczna z zewnątrz.
Urządziwszy sobie siedzibę, chłopcy zabrali się do roboty. Założyli firmę o nazwie „Trzej
Detektywi”, ochrzcili przyczepę mianem Kwatery Głównej i zaczęli rozwiązywać różne, wielkie
i małe tajemnice. Także i teraz znaleziona na plaży torba przyprawiała Jupe’a o dreszcz
podniecenia. Zawsze zresztą odczuwał zapał, przystępując do pracy nad nową zagadką.
Znalazłszy się w Kwaterze Głównej, Jupe zadzwonił do informacji w Fresno. Zanotował
numer telefonu tamtejszej Biblioteki Publicznej i wykręcił go.
— Za dwadzieścia dziewiąta — odezwał się Pete, spojrzawszy na zegar stojący na szafce z
katalogiem. — Zdaje się, że nie zostało ci zbyt wiele czasu na zdobycie tych informacji.
Wszystko poszło jednak całkiem gładko. Jupe natychmiast został połączony z działem
zajmującym się rejestrowaniem wypożyczanych i zwracanych książek.
— Mówi Jupiter Jones — powiedział. Przedstawiając kobiecie, która podniosła słuchawkę,
powód swego telefonu, starał się nadać głosowi jak najpoważniejsze brzmienie.
— Dane o naszych czytelnikach przechowujemy w komputerze — odpowiedziała
bibliotekarka. — Spróbuję się do nich dostać — dorzuciła i odłożyła na moment słuchawkę.
Kiedy podniosła ją znowu, jej głos zdradzał wewnętrzne napięcie.
— Czy mogę oddzwonić do ciebie? — zapytała. — Czy dzwonisz z telefonu, pod którym
będę mogła cię zastać?
— Tak, ale przeważnie...
— Błagam! — przerwała mu bibliotekarka.
Jupe podał jej swój numer.
— Doskonale — powiedziała spokojniejszym tonem. — A teraz zostań tam, gdzie jesteś. Nie
odchodź od telefonu.
Kobieta wyłączyła się. Jupe także odłożył słuchawkę.
— Ciekawe, co to wszystko może znaczyć? — zamyślił się głośno.
— Ta kobieta była bardzo zdenerwowana. Powiedziała, że zadzwoni tutaj.
— Śmierdząca sprawa — stwierdził Pete. — W co wdepnęliśmy tym razem?
Telefon zadzwonił po paru minutach. Głos po drugiej stronie linii pobrzmiewał histerycznym
podnieceniem.
— Czy ją może widziałeś? — zapytała dzwoniąca kobieta. Nie była to jednak bibliotekarka, z
którą Jupe rozmawiał przed chwilą. — Zaraz przyjeżdżam. Kimkolwiek jesteś, już jadę do
ciebie. Muszę odnaleźć moją małą dziewczynkę!
ROZDZIAŁ 2
Uciekinierka!
Na biurku ustawiony był głośnik. Wykorzystując znalezione na terenie składu elementy
aparatów elektronicznych, Jupe podłączył go do małego mikrofonu i wzmacniacza. Kładąc
słuchawkę na skonstruowanym w ten sposób urządzeniu, umożliwiał całej trójce
przysłuchiwanie się rozmowie.
Tym razem chłopcy usłyszeli łkanie. A potem ozwał się jakiś męski głos:
— Na litość boską, Judy, opanuj się!
Słychać było szmer, jakby ktoś przekładał słuchawkę z ręki do ręki.
— Jupiter Jones? — zapytał męski głos.
— Tak — odparł Jupe.
— To ty znalazłeś na plaży książkę z biblioteki?
— Tak, proszę pana.
— Moja córka wypożyczyła tę książkę z Biblioteki Publicznej w Fresno tuż przed
zniknięciem.
— Och! — wyrwało się Jupe’owi.
— Rozumiesz, uciekła do Hollywoodu, żeby się wkręcić do filmu.
Jakby z pewnego oddalenia odezwał się głos kobiety.
— Powiedz mu, że przyjeżdżamy.
— Tak, tak, Judy. Powiem.
Mężczyzna po drugiej stronie linii wziął głęboki oddech.
— Nazywam się Charles Anderson. Twój telefon jest pierwszym konkretnym sygnałem, że
Lucille prawdopodobnie nie przydarzyło się nic złego. Musimy zobaczyć się z tobą. Być może
uda się nam dowiedzieć czegoś więcej. Nie przypuszczam, aby w tej torbie był jakiś adres?
— Nie, panie Anderson — poinformował go Jupe. — śadnego adresu.
— Policja nie okazała się zbyt pomocna — ciągnął pan Anderson. — Powtarzali nam w
kółko, że w Los Angeles jest bardzo dużo dziewczyn, które uciekły z domu. Tak więc gdybyś mi
podał swój adres, przyjechalibyśmy do ciebie jutro rano.
— Rozumiem, proszę pana — powiedział Jupe, a potem podyktował adres składu.
Pan Anderson podziękował mu i odłożył słuchawkę.
— Zaginiona córka! — wykrzyknął Pete. — To może być naprawdę fantastyczna szansa dla
Trzech Detektywów!
Jupe zabrał się do przeglądania książki z biblioteki w Fresno.
— Bez względu na to, czy będziemy, czy też nie będziemy pomagać państwu Andersonom,
miejmy nadzieję, że dziewczyna wkrótce się odnajdzie. Jeżeli się nie mylę, te karteczki, których
używała jako zakładek do książki, to kwity lombardowe. Ten na przykład pochodzi z firmy Hi-
Lo, Pożyczki pod Biżuterię. A tu mam pokwitowanie spółki Błyskawiczna Gotówka. Zdaje się,
ż
e dziewczyna jest bez grosza.
W zamyśleniu zamknął książkę i zaczął przyglądać się okładce.
— „Do sukcesu przez wyobraźnię” — przeczytał głośno jej tytuł. — Słyszałem o tej książce.
Zdaniem autora, każdy może odnieść życiowy sukces, jeśli tylko potrafi wyobrazić sobie siebie
samego na jakimś ważnym stanowisku albo w kosztownej rezydencji, czy też...
— Czy też w głównej roli w jakimś filmie? — dokończył Bob.
— Tak mi się wydaje — potwierdził Jupe, a potem otworzył książkę na chybił trafił i zaczął
czytać: — Nigdy nie korzystaj z siły twej woli. Siła woli koncentruje się na szczegółach, a
zajmowanie się szczegółami będzie tylko hamować twój marsz do przodu. Zamiast pracować i
niepokoić się nieustannie, przenieś się myślą w pełną sukcesów przyszłość. W tym właśnie tkwi
cała tajemnica. Staraj się odczuć swój sukces nie jako coś, co być może zdarzy się pewnego dnia,
ale jako rzeczywistość, która realizuje się już teraz.
Jupe z głośnym klaśnięciem zamknął książkę.
— Ten autor chyba trochę przesadził! — zauważył Pete. Cała trójka wybuchnęła zdrowym
ś
miechem. W chwilę potem chłopcy wymknęli się z przyczepy i poszli do domu.
Następnego ranka wszyscy trzej już czekali niedaleko biura składu, kiedy na dziedziniec
wjechała nieznajoma toyota. Kierowca wysiadł z auta powiedział, że chce się zobaczyć z
Jupiterem Jonesem. Był to wysoki, skromnie ubrany mężczyzna o lekko przerzedzonych,
ciemnych włosach i inteligentnej twarzy. W chwilę po nim wysiadła również ciemnowłosa
kobieta, której twarz zdradzała wielkie zaniepokojenie. W jej wyglądzie było coś ze statecznej
matrony, z czym kontrastowała starannie wypracowana puszysta fryzura.
— Czy mam przyjemność z panem Andersonem? — zapytał Jupe.
— Tak. Nazywam się Andersen. Czy to ty znalazłeś torbę Lucille?
— Tak, proszę pana. Jestem Jupiter Jones — powiedział Jupe, a potem przedstawił Pete’a i
Boba. Z biura wyszła ciocia Matylda, którą Jupe poinformował już o historii z zaginioną
dziewczyną, zaprosiła państwa Andersenów do środka.
Kiedy pan Anderson zobaczył leżącą na biurku plastykową torbę, skinął głową.
— Tak, Lucille lubi nosić tego rodzaju rzeczy — powiedział, a potem wysypał zawartość
torby na biurko, przyjrzał się kosmetykom i misiowi skrzywił się lekko. — Niewiele mi to mówi
— stwierdził krótko
Pani Andersen wzięła do ręki książkę i wyjęła z niej wystające spomiędzy stronic
lombardowe kwity.
— Charles, ona głoduje! — wykrzyknęła z przejęciem. — Prawdopodobnie łazi po ulicach z
jakimiś kryminalistami i włóczęgami. Mogło się jej przydarzyć jakieś nieszczęście!
Wręczyła jeden z kwitów panu Andersonowi, który rzucił nad okiem, przybierając na chwilę
prawdziwie ponurą minę. Potem odłożył go na biurko i powiedział stanowczym głosem:
— Ludzie zastawiają swoje rzeczy w lombardach także wtedy, gdy nie sypiają na ulicy
razem z włóczęgami. Nie wywołuj wilka z lasu.
W chwilę potem przyniósł z samochodu szarą kopertę i przechylił ją. Na biurko posypała się
lawina zdjęć.
— To jest Lucille — powiedział, a potem wyciągnął jedno z nich w kierunku chłopców. —
Ma szesnaście lat. Jeżeli często chodzicie na plażę, mogliście zwrócić na nią uwagę.
Chłopcy zaczęli przekazywać sobie z rąk do rąk kolejne fotografie. Ukazywały one ładną,
ciemnowłosą dziewczynę o piwnozielonych oczach. Na jednej z nich miała na sobie obcisłą
bluzkę, króciutką spódniczkę i wysokie białe buty, jakie noszą uczestniczki szkolnych parad
muzycznych, i była przesadnie wymalowana. Inne zdjęcia ukazywały ją w kostiumie baletnicy,
jeszcze inne w pątniczym habicie. Te ostatnie zostały zrobione w czasie jakiejś kościelnej
pielgrzymki czy procesji. Na niektórych widać było Lucille w wieku dziesięciu, na jeszcze
innych trzynastu lat, kiedy to zdobyła drugie miejsce w organizowanym w Fresno konkursie na
Miss Nastolatek.
Obejrzawszy wszystkie zdjęcia, chłopcy poczuli się jeszcze bardziej zakłopotani.
— Ona... ona wydaje się kimś zupełnie innym na każdym zdjęciu powiedział Pete. — Trudno
stwierdzić, jak naprawdę wygląda
— To dlatego, że bez przerwy zmienia uczesanie i makijaż — wyjaśniła pani Andersen. —
Czasem nosi długie włosy, a czasem krótkie. Raz maluje się bladą szminką, raz ciemnoczerwoną
albo pomarańczową. Zdaje mi się, że nie widziałam u niej nigdy tylko zielonego. I niebieskiego.
Nigdy nie maluje ust na niebiesko ani na sino. No i przed opuszczeniem domu nic farbowała
sobie włosów.
Pani Anderson zaczęła płakać.
— Przez cały czas dzwonimy do komisariatów policji w tej okolicy — powiedział pan
Anderson — ale oni dają nam ciągle wymijające odpowiedzi, prawdopodobnie takie same,
jakich udzielają wszystkim rodzicom w podobnej sytuacji. Myślę, że nie można ich za to winić,
ale my nie możemy tak po prostu czekać, aż Lucille znajdzie się sama. Może jej grozić jakieś
niebezpieczeństwo. Musimy od czegoś wreszcie zacząć. Chciałbym zobaczyć to miejsce na
plaży, w którym znaleźliście jej torbę, chciałbym tez porozmawiać z ratownikami.
Jupe skinął potakująco głową, po czym cała trójka zapakowała się do samochodu państwa
Andersenów. Aż do południa chłopcy przyglądali się im jak brodzili po całej plaży, wypytując
ratowników i młodych plażowiczów. Około pierwszej byli już zupełnie wyczerpani i
zniechęceni.
— Nikt nie rozpoznał jej na tych zdjęciach — powiedział cicho pan Andersen.
— Ona jest w rzeczywistości ładniejsza niż na tych fotografiach — dodała jego małżonka. —
W tym cały problem.
Pan Andersen spojrzał na nią z wyrzutem.
— Gdybyś nie wmawiała jej tego w kółko, nigdy nie odważyłaby się na taki krok —
powiedział.
Pani Andersen znowu zaczęła szlochać.
— Nie gniewaj się, kochanie — powiedział pojednawczo jej mąż. — Nie chciałem sprawić ci
przykrości. Znajdziemy ją.
Nie czekając na odpowiedź, pan Andersen zwrócił się do chłopców,
— Ile czasu zajęłoby nam porządne przeszukanie tego miasteczka? Moglibyśmy chodzić po
domach i wywieszać ogłoszenia w supermarketach. Moglibyśmy rozesłać ulotki do wszystkich
mieszkańców. Albo wydrukować płatne ogłoszenie w gazecie!
— Może powinien pan porozmawiać z komendantem Reynoldsem — zaproponował Bob. —
On jest szefem policji tu, w Rocky Beach. Bardzo fajny facet.
Pan Anderson pojechał więc do śródmieścia na posterunek policji. Komendant Reynolds z
zainteresowaniem wysłuchał opowieści o Lucille, która uciekła do Hollywoodu z pieniędzmi
zarobionymi przy doglądaniu cudzych dzieci.
Kiedy pan Anderson skończył opowiadanie, komendant westchnął ciężko.
— Kręci się tu za dużo tego rodzaju dzieciaków — powiedział, a potem przejrzał pobieżnie
plik zdjęć i pokiwał głową. — Ona jest rzeczywiście ładną dziewczyną, zgadza się. Mogę
zatrzymać jeden z tych obrazków?
— Oczywiście — odparła pani Anderson.
— Od jak dawna nie mieliście państwo wiadomości o córce?
— Od dwóch miesięcy — powiedziała Judy Anderson. — Odezwała się dwa dni po ucieczce
z domu. Zadzwoniła i powiedziała, żebyśmy się nie martwili, ale zanim zdążyliśmy dojść do
słowa, odłożyła słuchawkę.
Komendant Reynolds kiwnął ze zrozumieniem głową, a potem zapisał adres i telefon
państwa Andersonów.
— Powiem moim ludziom, żeby rozejrzeli się za nią — zapewnił ich.
— A tymczasem, może zainteresowaliby się sprawą ci oto trzej chłopcy? Jeśli już tego nie
zrobili.
Propozycja wyraźnie zaskoczyła pana Andersona.
— Chłopcy? Ci tutaj? Oni rzeczywiście okazali nam wielką uprzejmość, co do tego nie ma
ż
adnych wątpliwości, ale przecież...
— Oni są detektywami tyle, że nie zawodowymi — powiedział komendant Reynolds. W jego
głosie nie było nawet śladu kpiny. — Mają własną agencję detektywistyczną i zajmują się
badaniem wszelkiego rodzaju niezwykłych spraw i wypadków. Wprawdzie czasami wchodzą mi
w drogę i dają mi się we znaki, ale zdaje się, że mają naprawdę dryg do rozwiązywania różnych
zagadek. Poza tym wałkują sprawy dotąd, dopóki nie znajdą pełnego wyjaśnienia. Często chodzą
na plażę, więc jeśli córka państwa lubi przesiadywać nad wodą...
Komendant Reynolds nie dokończył zdania. Po prostu wlepił oczy w Jupe’a, który wyciągnął
portfel i wręczył panu Andersonowi wizytową kartę Trzech Detektywów, na której można było
przeczytać:
TRZEJ DETEKTYWI
Badamy wszystko
???
Pierwszy Detektyw . . . . . . . . Jupiter Jones
Drugi Detektyw . . . . . . . . . Pete Crenshaw
Dokumentacja i analizy . . . . . Bob Andrews
Przez chwilę pan Anderson przyglądał się wizytówce, a potem powiedział:
— Czemuż by nie? śadnej z osób, do których się zwracaliśmy, nie udało się dowiedzieć
niczego. Czy mam wam wypisać czek, chłopcy?
— To nie jest konieczne — powiedział Jupe. — Jeżeli zdołamy wytropić Lucille,
przedstawimy wtedy rachunek za ewentualne wydatki, na jakie być może się narazimy. W tej
chwili potrzebujemy tylko zdjęcia z podobizną pana córki.
— Wszystko, co tylko chcecie — oświadczył pan Anderson, wręczając Jupe’owi całą
kopertę. — Jeżeli będziecie czegoś potrzebować, dzwońcie do mnie. Na mój koszt.
— Co powinniśmy teraz zrobić? — zwróciła się smutnym głosem do komendanta pani
Anderson.
— Wrócić do Fresno — odparł Reynolds. — I siedzieć przy telefonie. Córka państwa może
się odezwać w każdej chwili. A my, jeśli tylko dowiemy się czegoś, zaraz państwa o tym
powiadomimy.
— Moja biedna dziecina — powiedziała dławiącym się głosem pani Anderson. — Co będzie,
jeżeli nie zobaczymy jej już nigdy?
ROZDZIAŁ 3
Hollywoodzki wilkołak
— Słyszeliście, co mówił komendant — wykrzyknął z podnieceniem Pete. — Praktycznie
biorąc, on nas zarekomendował. Coś nieprawdopodobnego!
Bob z nachmurzoną miną przyglądał się zdjęciom rozłożonym na biurku w Kwaterze
Głównej. Dziś wypadł mu dzień wolny od dorywczej pracy w bibliotece w Rocky Beach.
— Taak, to rzeczywiście było fenomenalne — powiedział. — Tylko od czego zaczniemy?
Dziewczyn, które uciekły z domu do Hollywoodu, musi być na pęczki.
Jupiter odpowiedział mu uśmiechem zdradzającym pewność siebie.
— A gdybyśmy zaczęli od tych lombardów?
Bob wyprostował się na krześle.
— Och, to jasne!
— Kiedy wuj Tytus był młody, podróżował sporo z jakimś cyrkiem —ciągnął Jupe — no i
często brakowało mu forsy. Dokładnie poznał zasady, na jakich działają lombardy. Mówi, że
kiedy pożycza się pieniądze od właściciela takiego przybytku, trzeba mu zostawić jakiś
wartościowy przedmiot jako zabezpieczenie długu, no i trzeba podać swoje nazwisko i adres.
— Fantastycznie! — wykrzyknął triumfalnie Pete. — W takim razie jesteśmy w domu!
— Pod warunkiem, że kwity z tej książki należą do Lucille Anderson — odparł Jupe. — I że
podała ona właścicielom lombardów swoje prawdziwe nazwisko i adres. Jeżeli nie, kwity okażą
się bezużyteczne. Nie zrobimy nawet pierwszego kroku. Na szczęście wszystkie one pochodzą z
lombardów działających na terenie Hollywoodu. Niedługo rusza tam Konrad, będziemy więc
mogli zabrać się razem z nim. Bardzo szybko przekonamy się, na ile te świstki pomogą nam
złapać właściwy trop.
Konrad był jednym z braci pochodzących z Bawarii, którzy zajmowali się transportowaniem
do składu ciężkich przedmiotów przeznaczonych na złom. Kiedy chłopcy nadbiegli gotowi do
wyjazdu, czekał na nich na podjeździe niedaleko biura składu. Jego uszu doszła już historia
zaginionej dziewczyny i martwiących się o nią rodziców. Z sympatią odniósł się do sprawy, i
choć wybierał się do Hollywoodu, aby przywieźć stamtąd jakieś wyrzucone rupiecie, chętnie
zgodził się zboczyć z drogi, aby podrzucić chłopców do pierwszego z lombardów.
Jupiter, Pete i Bob wyskoczyli z ciężarówki i weszli do środka. Wnętrze lombardu było
mroczne i przeniknięte zapachem stęchlizny. Właściciel obejrzał pokwitowanie wręczone mu
przez Jupitera, po czym odwrócił się i otworzył zamkniętą na klucz szafkę. Wyjął z niej mały,
srebrny medal wiszący na niebieskiej wstążce i podał go Jupiterowi.
— Chcesz go wykupić? — zapytał.
Na awersie medalu wybity był rysunek odrobinę przypominający Statuę Wolności. Na
odwrocie wygrawerowano napis informujący, że Lucille Anderson zajęła trzecie miejsce w
Konkursie Ortograficznym, organizowanym przez młodzieżową sekcję Izby Handlowej w
Fresno.
— Chodzi o dziewczynę, która to zastawiła — powiedział Jupe. — Jaki adres panu podała?
Jesteśmy zaprzyjaźnieni z jej rodzicami.
— Uciekinierka? — próbował odgadnąć właściciel lombardu.
— Tak. Zwiała dwa miesiące temu, żeby...
Mężczyzna przerwał Jupe’owi ruchem ręki.
— Nie musisz mi tego mówić — powiedział. — Znam to na pamięć. Przyjeżdżają tu, ażeby
zdobyć sławę, a zamiast tego łamią sobie życie.
Stwierdziwszy to, sięgnął po stojące na biurku pudełko z fiszkami.
— Możesz powtórzyć jej nazwisko i imię?
— Lucille Anderson — powiedział Jupe.
Mężczyzna pokręcił przecząco głową.
— Nic takiego tu nie ma. Ten przedmiot zastawiła osoba nazywająca się Valerie Cargill.
— Valerie Cargill? — powtórzył jak echo Bob. — śartuje pan!
— Nie lubię żartów i nigdy nie żartuję — odparł mężczyzna. — Nie mam poczucia humoru.
— Podała panu jakiś adres? — zapytał Jupe.
Mężczyzna znowu zagłębił nos w fiszkach. — Zachodnia dzielnica Los Angeles —
powiedział. — Riverside Drive 1648.
— W zachodniej dzielnicy Los Angeles nie ma ulicy Riverside Drive — stwierdził Bob.
— Podano mi taki adres — oświadczył mężczyzna, biorąc do ręki zdjęcie wręczone mu
przez Jupe’a. Obejrzawszy je posmutniał. — Śliczny dzieciak. Ale nie przypomina zbytnio
osoby, która zastawiała ten medal. Tamta była blondynką, z pieprzykiem na policzku. Takim, co
to jeszcze bardziej podkreśla urodę. Przypominała dziewczynę, która występuje w wieczornym
komercyjnym serialu pod tytułem... Tak, „Zwycięstwo”! Moja żona ogląda go w każdy
poniedziałek.
— Tą aktorką jest właśnie Valerie Cargill — stwierdził Jupe.
Właściciel lombardu kiwnął potakująco głową.
— Nie dziwi mnie to. Poza tym, nie trzeba być geniuszem, żeby się domyślić, że to nie
prawdziwa Valerie Cargill zastawiła ten wzruszający medalik. Ale wracając do rzeczy... macie
zamiar go wykupić? Jeśli tak, to będzie was kosztował osiem dolarów i siedemdziesiąt centów.
Jupe położył na ladzie żądaną kwotę i zabrał medal. W chwilę potem trzej chłopcy byli już z
powrotem w ciężarówce.
— A myślałem, że to będzie strzał w dziesiątkę — westchnął Pete.
— Musimy jednak próbować nadal — odparł Jupe. — Nie jest wykluczone, że w którymś
lombardzie natrafimy na prawdziwy ślad.
Ale mimo iż właściciel następnego lombardu okazał mnóstwo dobrych chęci, także i on nie
mógł udzielić chłopcom żadnych użytecznych informacji. Wyjaśnił tylko, że któregoś dnia
odwiedziła go młoda dziewczyna, żeby zastawić złoty, dziecinny pierścionek. Miała na sobie
długą tunikę i botki do kolan, i mocno przypominała jedną z bohaterek popularnego dreszczowca
kosmicznego.
— Czy podała panu jakieś nazwisko? — zapytał Jupiter.
— Tak, Allida Cantrell — odparł właściciel lombardu.
— Tak nazywa się aktorka, która grała główną rolę w tym filmie.
Ponieważ chłopcy nie mieli dość pieniędzy, aby wykupić pierścionek, wrócili do ciężarówki
bez niego. Oczekujący ich Konrad jadł jabłko i zaczynał się już niecierpliwić stratą czasu.
— Ja lubię wam pomagać, Jupe — stwierdził — tylko że ciocia Matylda mówi, żeby nie
marnować na to całego dnia.
— Nie zabierzemy ci już wiele czasu. Przyrzekam — powiedział Jupe. — Został tylko jeden
lombard. Znajduje się gdzieś przy Hollywood Boulevard.
Konrad nachmurzył się, ruszył jednak we wskazanym kierunku.
— Nie lubię tej ulicy — oświadczył niechętnie.
Trzej Detektywi mogli wkrótce stwierdzić na własne oczy, dlaczego.
Ulica okazała się bardzo biednym zakątkiem. Na jednym z rogów jakaś kobiecina grzebała w
pojemniku na śmieci, a po chodnikach snuli się ludzie w wytartych ubraniach. Chłopcy nie
dostrzegli nigdzie nawet śladu rzekomego przepychu Hollywoodu.
O parę domów za lombardem znaleźli wolne miejsce przy krawężniku. Konrad zaparkował
samochód, po czym chłopcy wysiedli i ruszyli z powrotem. Po drodze minęli mały sklepik z
hollywoodzkimi pamiątkami i planami rezydencji filmowych gwiazdorów. Lombard znajdował
się o dwie witryny dalej. Kiedy chłopcy podchodzili już do niego, na czoło wysforował się Pete.
— Tracimy tylko czas — mruknął z niezadowoleniem.
Nagle z wnętrza lombardu dobiegł chłopców głośny krzyk. Z drzwi wyskoczyła jakaś dziwna
postać i łokciem odtrąciła Pete’a na bok.
— Ej! — wrzasnął Pete. — Proszę uważać!
Dziwaczny osobnik odwrócił się do Pete’a i wyciągnął ku niemu ręce. Zdumiony Pete
wybałuszył na niego oczy. Zobaczył mroczną twarz o dziwnie stężałych rysach. W półotwartych
ustach lśniły długie i ostre zęby, przypominające wilcze kły. Tuż nad nimi Pete ujrzał potężny
nochal z szerokimi, rozdętymi nozdrzami. Nie mógł jednak dostrzec oczu. Były one zatopione
gdzieś w głębi głowy, niczym u jakiejś czarownicy rzucającej złe uroki.
Znowu otworzył usta, żeby krzyknąć, nie wyszedł z nich jednak żaden dźwięk. Popatrzył na
zaciskające się na jego ramionach dłonie. Czy raczej szpony, czerniejące pod okrywającym je
owłosieniem.
Ktoś krzyknął w głębi lombardu. Koszmarna zjawa puściła Pete’a i rzuciła się do ucieczki.
Przez krótką chwilę nikt nie ruszył się z miejsca.
— Łapać go! — ozwał się znowu męski głos z uchylonych drzwi lombardu.
Przerażający osobnik znikł we wnętrzu sklepu z pamiątkami. Rozległy się nowe wrzaski.
Pete pozbierał się wreszcie i ruszył w pościg za dziwacznym stworem, było już jednak za
późno. Uciekinier przedarł się do tylnych drzwi sklepu i w chwilę potem zniknął w bocznym
pasażu między domami.
Chłopcy wrócili do lombardu, aby porozmawiać z roztrzęsionym wciąż jeszcze właścicielem.
— Ten facet próbował mnie obrabować! — usłyszeli po wejściu do środka. — Kiedy
zobaczył was, chłopcy, przed drzwiami, przestraszył się i uciekł!
W chwilę później od strony bulwaru doszły dźwięki policyjnych syren. Naprzeciwko
lombardu zatrzymał się policyjny samochód, a zaraz potem jeszcze jeden. Zaczął się też
gromadzić tłum gapiów. Chłopcy wyszli na chodnik. Tuż za nimi wyszedł też właściciel,
bezładnie wymachujący rękami.
Jeden z policjantów polecił gapiom, aby usunęli się sprzed wejścia. Jego kolega zaczął
wypytywać właściciela lombardu, który wskazał dłonią Pete’a. Trzeci zwrócił się bezpośrednio
do oszołomionego tym wszystkim chłopca.
— Czy to ty próbowałeś zatrzymać napastnika? — zapytał funkcjonariusz policji.
Pete kiwnął potakująco głową.
— Jak on wyglądał?
Pete zawahał się.
— Obawiam się, że weźmie mnie pan za jakiegoś pomyleńca.
— Wal śmiało — zachęcił go policjant.
— Wyglądał jak... jak potwór!
Policjant pokiwał cierpliwie głową.
— Przypominał może coś w rodzaju goryla? — zapytał spokojnym tonem. — Czy jakieś
inne straszydło?
— No, tak. To znaczy, nie. Nie wyglądał dokładnie tak jak goryl. Raczej jak... wilkołak!
— Hmm — mruknął policjant, a potem zapisał coś w notesie. — Jak wysoki mógł być ten
wilkołak?
— Mniej więcej mojego wzrostu — odparł Pete. — I raczej krępy.
Policjant odwrócił się do Jupitera.
— A co ty widziałeś? — zapytał.
Także Jupiter stwierdził, że napastnik podobny był do wilkołaka.
— Ale widzę, że wcale nie jest pan zaskoczony naszymi zeznaniami — dodał.
Policjant uśmiechnął się.
— Rzeczywiście, a to dlatego, że w zeszłym tygodniu jakiś facet przebrany za goryla napadł
na stację benzynową.
— Tak, przypominam sobie, że czytałem o tym w gazecie — wtrącił właściciel lombardu. —
Słyszeliście też pewno o bandycie z wymalowaną na zielono twarzą, któremu z szyi sterczały
jakieś długie śruby czy coś w tym rodzaju? Napadł na sklep alkoholowy w Santa Monica.
Jeden z policjantów roześmiał się.
— W tym mieście nic nie jest normalne.
Po odjeździe policyjnych samochodów właściciel lombardu zwrócił się do chłopców:
— Przyszliście do mnie z jakąś sprawą?
Jupiter opowiedział mu o kłopotach z Lucille. Właściciel poprowadził ich do środka i zaczął
przeglądać kartotekę klientów. Następnie wyciągnął jakąś szufladę i wyjął z niej małą, misternie
wykonaną złotą spinkę w kształcie łuku.
— Bardzo nie lubię, kiedy ludzie zastawiają u mnie takie rzeczy —powiedział. — Tego
rodzaju spinki rodzice wręczają swoim córkom po skończeniu przez nie szkoły podstawowej.
— Czy zapamiętał pan dziewczynę, która ją zastawiła? — zapytał Jupiter. — Czy to mogła
być ona?
Właściciel lombardu wziął do ręki podane mu przez Jupitera zdjęcie Lucille i przyglądał mu
się przez chwilę.
— To możliwe. Dziewczyna miała wprawdzie na twarzy warstwę makijażu grubą na
centymetr, no i jaśniejsze włosy, ale to mogła być ona.
Jeszcze raz zajrzał do kartoteki i stwierdził, że spinkę zastawiła niejaka Juliette Ravenna.
— To jest imię i nazwisko znanej aktorki — jęknął Jupe. — Znaleźliśmy się w ślepej
uliczce!
ROZDZIAŁ 4
Dziewczyna
O
tysiącu twarzy
Tego samego wieczoru chłopcy spotkali się jeszcze raz w Kwaterze Głównej. Pete,
zasępiony, usiadł na podłodze.
— Jakim cudem mamy znaleźć dziewczynę, która każdego dnia wygląda inaczej?
Przez dłuższą chwilę jego kolegom nie przychodziła do głowy żadna sensowna odpowiedź.
Wreszcie Jupiter odważył się na przedstawienie pewnego planu.
— Jeżeli Lucille Anderson poważnie myśli o zagraniu w filmie, to mogła próbować
szczęścia w agencjach werbujących aktorów. Możemy pójść jej śladem.
— Rzeczywiście, nie zaszkodzi popytać tu czy tam — stwierdził Pete.
— Co mamy do stracenia?
Wczesnym rankiem następnego dnia cała trójka wsiadła do autobusu jadącego do
Hollywoodu. Zaczęli od pierwszego adresu z przygotowanej przez Jupe’a listy. Zatrudniona w
charakterze sekretarki, bardzo szczupła, młoda kobieta nie chciała ich nawet wysłuchać.
— Nie rozmawiamy z nikim o naszych klientach — powiedziała nie znoszącym sprzeciwu
tonem.
— Ale... ona może wcale nie została waszą klientką — rzucił znienacka Pete.
— Jestem zbyt zajęta, aby pozwalać sobie na jakieś zabawy z wami, chłopcy — odcięła się
sekretarka, po czym zaczęła znowu stukać w klawisze maszyny do pisania.
Na pytanie chłopców o Lucille Anderson sekretarka kolejnej agencji obrzuciła ich karcącym
spojrzeniem.
— Nawet gdybym ją znała, nie udzieliłabym wam żadnej informacji na jej temat —
stwierdziła ostro. — Wstydźcie się! Jesteście za młodzi, żeby polować na aktoreczki!
Jupiter poczuł, że się czerwieni.
— Nie polujemy na aktorki — powiedział. — Rodzice tej dziewczyny prosili nas tylko,
ż
ebyśmy pomogli im ją odnaleźć, no ...
— Młodociana uciekinierka? — przerwała mu sekretarka. — Rodzice powinni więc iść na
policję. A poza tym nie rejestrujemy tu dzieci, które uciekły z domu. Przykro patrzeć, jak
czyhają na jakiekolwiek zajęcie, które im się trafi.
Sekretarka trzeciej z kolei agencji przyjęła ich z większą serdecznością, prawdopodobnie
dlatego, że wydawało się jej nieobce nazwisko Jupitera.
— To ty jesteś Małym Tłuścioszkiem! — wykrzyknęła.
Chodziło jej o występy Jupe’a w telewizji w okresie, gdy był jeszcze małym bobasem. Jupe z
najwyższą niechęcią przyznawał się do kariery dziecięcego gwiazdora, którą zrobił niegdyś jako
pulchniutki malec. Najdelikatniejsza nawet aluzja do Małego Tłuścioszka wystarczała, aby
sprowokować go do podjęcia diety odchudzającej. Teraz, na dźwięk tego określenia,
spochmurniał tylko i wyciągnął zdjęcie Lucille Anderson.
Przyjrzawszy mu się, sekretarka z powątpiewaniem pokręciła głową.
— Dziewczyna wygląda tak samo, jak mnóstwo innych nastolatek — powiedziała. — Kim
ona jest dla ciebie? Siostrą? Koleżanką?
Jupe wręczył sekretarce wizytówkę Trzech Detektywów.
— Nazywa się Lucille Anderson — wyjaśnił. — Jej rodzice poprosili nas, abyśmy pomogli
ją odnaleźć. Uciekła z domu dwa miesiące temu.
— Chodząc po agencjach prawdopodobnie tracicie tylko czas — powiedziała sekretarka. —
Takich dziewcząt są tysiące. Ale jeśli ona chce zostać aktorką, jest pewna szansa, która to
umożliwia. Mogła zgłosić się na przesłuchanie do telewizyjnego programu „Zostań gwiazdą”.
Oni rzeczywiście umożliwiają amatorom pokazanie się w telewizji.
Udzieliwszy takich wyjaśnień, sekretarka podała chłopcom adres studia, w którym
przeprowadzano wstępną selekcję. Podziękowali jej i pędem wybiegli na dwór. Dotarłszy na
wskazaną ulicę, zobaczyli kolejkę kandydatów na gwiazdy ekranu, ciągnącą się wzdłuż całego
bloku i skręcającą za rogiem najbliższej przecznicy.
Jupe mruknął coś z niezadowoleniem i skierował się prosto do wejścia. Z tłumu czekających
cierpliwie dziewcząt i chłopców podniosły się głosy protestu.
Pete pociągnął Jupe’a za ramię.
— Musi być jakiś lepszy sposób na dostanie się do środka! W tej kolejce trzeba by spędzić
chyba resztę życia!
Jupe przysiadł na ławce, stojącej na przystanku autobusowym.
— Tak czy owak, rzeczywiście musimy tam dotrzeć — stwierdził z posępną miną.
W chwilę potem rozjaśnił się jednak.
— Wiem! Zrobimy ulotki! To samo, co pan Anderson chciał zrobić w Rocky Beach. Ale my
roześlemy je tylko do agencji, zajmujących się wyławianiem młodych talentów. Wydrukujemy
na nich opis i jedno albo dwa zdjęcia Lucille. Wyślemy je do każdej agencji i do każdego studia
w całym mieście, i poprosimy, aby wszyscy, którzy chociażby widzieli Lucille, zadzwonili do
nas.
Wygłosiwszy tę tyradę, Jupe z nadzieją w oczach popatrzył na Pete’a i Boba.
— To będzie godne Trzech Detektywów — dodał. — I proste. Nikt nie będzie się czuł
zmuszony do potraktowania nas jak natrętów.
— Podoba mi się ten pomysł — stwierdził Bob.
— Wolę robić cokolwiek, niż łazić po całym Hollywood i wyciągać informacje od ludzi,
którzy nie chcą nawet rozmawiać z nami — dodał Pete.
Wracając autobusem do domu, chłopcy czuli się dużo raźniej. Znalazłszy się w składzie
stwierdzili, że został w nim na dyżurze tylko brat Konrada, Hans. Wuj Tytus i ciocia Matylda
pojechali w sprawach handlowych do miasteczka Ventura, gdzie przeprowadzano właśnie
remont jakichś starych domów.
— Twoja ciocia powiedziała, że nie miała kiedy iść do supermarketu, więc nie znajdziesz w
lodówce nic do jedzenia — poinformował Jupitera Hans. — Kazała mi też powtórzyć ci, że
jeżeli będziesz głodny, możesz wziąć pieniądze z chińskiego imbryka i iść do pizzerii albo
czegoś w tym rodzaju.
— Świetna sprawa! — wykrzyknął Pete. — Możemy pójść z tobą.
— Jeżeli o mnie chodzi, to uprzedziłem mamę, że pewnie wrócę później — powiedział Bob
sprawdzając, czy w kieszeniach nie zostały mu jakieś pieniądze.
— Doskonale — stwierdził Jupe. — Przy jedzeniu spróbujemy naszkicować tę ulotkę. Albo
przynajmniej omówić ją dokładnie. Proponuję skoczyć do „Pagody”. Odpowiada wam?
Sprzeciwów nie było i po paru minutach jazdy rowerami cała trójka znalazła się na miejscu.
Położona przy ciągnącej się wzdłuż wybrzeża autostradzie pizzeria „Pagoda” była
popularnym w Rocky Beach miejscem spotkań nastolatków.
Można tu było zjeść pizzę, pograć na automatach, posłuchać muzyki i pogadać z
przyjaciółmi.
W chwili, gdy chłopcy weszli do środka, przed ekranem automatu do gier telewizyjnych
tłoczyło się przynajmniej z tuzin młodych ludzi, wesoło komentujących zmagania zwracającej
uwagę ekstrawagancką fryzurą, ciemnowłosej dziewczyny, która kołysała się w przód i w tył
przy każdym naciśnięciu joysticka.
Zamówili przy kontuarze wielką pizzę pepperoni i usiedli, aby zaczekać na jej podanie. Z
tłumku zgromadzonych wokół automatu chłopców doszła ich wrzawa wesołych śmiechów.
— Ta czarnulka musi być niezła — zauważył mimochodem Bob.
— W chwilę potem gra dobiegła końca. Przy akompaniamencie wesołych okrzyków
dziewczyna odwróciła się od ekranu. Także ona była roześmiana. Chłopcy usunęli się na bok,
aby zrobić jej przejście. Ruszyła w kierunku drzwi, zwracając uwagę siedzących przy stole
detektywów długością spódnicy, którą dosłownie muskała podłogę. Prócz niej miała na sobie
staromodną bluzkę zdobioną na przodzie mnóstwem falbanek. Przy jej uszach dyndały
błyszczące klipsy, a do bluzki przypięty był miniaturowy zegarek. Ten staroświecki strój i upięte
wysoko włosy, a także malująca się na jej buzi słodka powaga sprawiały, że robiła wrażenie
jakiejś panienki z poprzedniego stulecia.
Mijając wpatrzonych w nią trzech chłopców posłała im przelotny uśmiech, a potem wyszła
na ulicę.
— Po co ona zapakowała się w te wszystkie fatałaszki? — zdziwił się Bob. — Wyglądała
tak, jakby miała za chwilę zagrać w jakiejś sztuce czy rewii.
W drzwiach do kuchni ukazała się pulchna kelnerka z wyładowaną tacą. Postawiła przed
chłopcami ogromną pizzę i poszła do baru, aby podać im zamówione przez nich napoje.
Jupe wyciągnął nóż i widelec, aby odkroić sobie porcję ciasta. Nagle znieruchomiał niczym
kamienny posąg. Uniesiony już w górę kawałek wpadł z powrotem do pokrywającej pizzę
warstwy roztopionego, parującego sera.
— To była ona! — wrzasnął na całe gardło.
— Co takiego? — odkrzyknął mu Pete.
— To była ona! Lucille Anderson we własnej osobie!
Nie czekając na odpowiedź kolegów, Jupiter pognał do drzwi, pchnął je i wyskoczył na
parking przed pizzerią. Rozejrzał się na wszystkie strony, a potem popatrzył w kierunku
autostrady. Ale zobaczył tylko mknące nią samochody i parę osób spacerujących po drugiej
stronie. Dziewczyna w staroświeckim stroju znikła bez śladu!
ROZDZIAŁ 5
Ś
wieży trop
— Proszę wszystkich tu obecnych o chwilę uwagi! — krzyknął Jupiter. — Chodzi o ważną
sprawę!
Pierwszy Detektyw wrócił do pizzerii i próbował zwrócić na siebie uwagę młodych ludzi,
zabawiających się przy automatach do gry. Stał przed nimi z głową uniesioną najwyżej jak
potrafił i bardzo poważną miną. Zdziwieni gracze przerwali na moment zabawę i odwrócili się
ku niemu. Także biegnąca do kuchni kelnerka zatrzymała się w pół drogi.
— Od pewnego czasu próbujemy odnaleźć dziewczynę, która dopiero co stąd wyszła —
powiedział Jupiter.
Skupieni wokół niego chłopcy i dziewczęta popatrzyli po sobie. Na ich twarzach pojawiła się
podejrzliwość i zakłopotanie.
— A dlaczego jej szukacie? — zapytał jakiś chłopak.
Jupiter wyjął zdjęcia Lucille i zaczął je rozdawać wszystkim po kolei.
— Te fotografie otrzymaliśmy od rodziców dziewczyny, która nazywa się Lucille Anderson
— wyjaśnił. — Poprosili nas, abyśmy spróbowali ją odszukać. Ona mieszka w Fresno i dwa
miesiące temu uciekła z domu.
— Nic tu się nie zgadza — odezwał się inny z chłopców. — Ona nie nosi takiego nazwiska.
Ani imienia.
— Być może podaje się za kogoś innego — zasugerował Bob.
— Coś mi się widzi, chłopaki, że naoglądaliście się za dużo szpiegowskich filmów —
powiedziała jakaś dziewczyna.
— Nic podobnego! — zaprotestował ostro Pete. — Zrozumcie, jej mama odchodzi od
zmysłów z tego powodu. Jak by się poczuły wasze mamusie, gdybyście tak... tak po prostu znikli
pewnego dnia?
Stojący przed nim młodzi ludzie nadal mieli niewyraźne miny.
— Ta dziewczyna nie jest uciekinierką — zapewniła jedna z dziewcząt. — Ona mieszka
gdzieś tu, w pobliżu.
— Jesteś tego pewna? — zapytał Bob. — Znasz ją od dawna?
— Od pewnego czasu — odparła zapytana.
— Ale dłużej niż dwa miesiące?
Tym razem nie było odpowiedzi. Jupe i jego przyjaciele zaczęli zyskiwać przewagę nad
swymi oponentami.
— Zauważyliście pewno, że ona lubi pokazywać się w różnych przebraniach? No i często
zmienia kolor włosów? — dodał pytająco Jupe.
Zapadła cisza. Amatorzy gier telewizyjnych bez słowa spoglądali po sobie, tak jakby
dręczyło ich pytanie, kim właściwie są ci trzej wścibscy młodzieńcy.
W tej właśnie chwili przed pizzerią zatrzymało się brązowe audi i do środka wszedł
siwowłosy mężczyzna.
— Co tu dziś taki spokój? — zapytał. — Mamy jakieś problemy?
— Wszystko w porządku, panie Sears — powiedziała kelnerka. — Tylko jeden chłopak
szuka swojej koleżanki.
Pan Sears mruknął coś pod nosem i wszedł za kontuar. Wyglądało na to, że jest tu szefem, bo
otworzył kasę i zabrał się do liczenia pieniędzy.
W końcu jedna z dziewcząt zdecydowała się przerwać milczenie.
— Dziewczyna, która tu była — zwróciła się do Jupe’a — mieszka trochę dalej, przy
autostradzie, w jednym z tych domów, które wyglądają, jakby były bardzo stare. Wiesz, przy
Cheshire Square. Ma na imię Arianne.
— Arianne, a dalej? — zapytał Bob.
— Ardis. Arianne Ardis.
Jupe zaśmiał się cichym parsknięciem.
— Naprawdę myślisz, że to jest jej prawdziwe nazwisko?
— A czemuż by nie? — odezwał się jakiś chłopak. — A jeśli nawet ona uciekła z domu, to
można by zapytać, dlaczego to zrobiła. Ucieka się zawsze z jakiegoś powodu. Może nie mogła
już wytrzymać ze swoją mamuńcią albo...
— Ona chce zostać gwiazdą filmową — przerwał mu Pete. — Dlatego właśnie uciekła z
domu. Nikt jej tam nie dręczył ani nie uprzykrzał jej życia. A przynajmniej my nic o tym nie
wiemy.
— W porządku — odparł chłopak. — Kiedy tylko ją zobaczymy, powiemy, że rozglądacie
się za nią. Odpowiada wam to?
Jupe wahał się przez chwilę. W końcu wyjął wizytówkę Trzech Detektywów i dopisał na niej
numer telefonu w Kwaterze Głównej.
— Poproście ją, żeby zadzwoniła do nas — powiedział, a potem wręczył wizytówkę chłopcu,
który popatrzył na nią i uśmiechnął się.
— Ej, widzę, że to nie przelewki! Młodzieżowa agencja wywiadowcza? — zapytał z nutką
uznania w głosie, a potem schował wizytówkę do kieszeni dżinsów. — Dobra, chłopaki,
powiemy jej, co trzeba.
Jupe podziękował mu i wrócił do stolika, aby dokończyć jedzenia. Kelnerka, a za nią szef
lokalu, zniknęli w drzwiach kuchni. Dziewczęta i chłopcy zasiedli znowu przed ekranami
maszyn do gry.
— Naprawdę myślisz, że ta dziewczyna do nas zadzwoni? — zapytał Bob, pochylając się w
stronę Jupe’a.
— Nie, ani przez chwilę — wymamrotał Jupe z ustami pełnymi wystudzonej pizzy. — Ale
nie musimy przecież czekać, aż odezwie się pierwsza, no nie? Jeżeli mieszka przy Cheshire
Square, znajdziemy sposób, żeby ją tam wytropić. Dobrze się najedzcie, chłopaki.
Niewykluczone, że czeka nas długie popołudnie.
Domy przy Cheshire Square wyglądały na stare, w rzeczywistości jednak były zupełnie
nowiutkie. Całe osiedle zostało wykończone niespełna rok temu. Zbudowano je na omywanym
wodami oceanu skalistym urwisku. Stojące pośród nowo założonych kwietników i trawników
domy pachniały świeżą farbą i połyskiwały mosiężnymi okuciami okien i drzwi.
Budowniczy, który wzniósł osiedle, musiał być fantastą, obdarzonym niezwykłym
poczuciem humoru. W udzielonym jakiemuś dziennikowi wywiadzie stwierdził, że chciał spłatać
figla archeologom z odległej przyszłości.
— Pewnego dnia odkopią tu resztki domów zbudowanych w stylu z końca zeszłego stulecia
— powiedział. — Ale odkryją też, że zostały one naszpikowane wyrafinowanymi urządzeniami,
które weszły w użycie dopiero sto lat później. Nie będą w stanie połapać się w tym wszystkim!
Tak więc wybudowane przez pomysłowego architekta domy zdobione były spadzistymi
dachami, wieżyczkami i całym arsenałem drewnianych detali, typowych dla budownictwa z
czasów królowej Wiktorii. Nie zapomniał też o balkonach, attykach i piwnicach. Domy otoczone
były konwencjonalnymi ogródkami i parkanami z kutego żelaza. Zaś w samym środku osiedla
znajdował się miniaturowy park ze staroświecką muszlą koncertową, widoczną ze stróżówki
przy bramie wjazdowej, w której pełnił służbę strażnik ubrany w specjalny uniform.
— Nie, nie ma tutaj żadnej Lucille Anderson — odparł na pytanie Jupitera.
— A Arianne Ardis?
Mężczyzna rzucił chłopcom surowe spojrzenie.
— Czy ona was zna?
— Oczywiście — odparł Jupiter.
— Wasze nazwiska? — zapytał stróż.
— Ja nazywam się Jupiter Jones — powiedział Jupe. — A to jest Bob Andrews, no i Pete
Crenshaw. Jesteśmy znajomymi pana Charlesa Andersona z Fresno i jego żony. Mamy ważną
wiadomość dla Arianne.
Stróż położył z wahaniem rękę na słuchawce telefonu.
— Zobaczy pan, że będzie zachwycona naszą wizytą. Proszę tylko zadzwonić do niej i
powiedzieć, że tu jesteśmy — ciągnął Jupiter. — Ale niech ją pan koniecznie poinformuje, że
jesteśmy znajomymi państwa Andersonów.
Stróż nie słuchał go jednak. W tej właśnie chwili od strony autostrady doszedł dźwięk
syreny. Do osiedla zbliżał się całym pędem samochód policyjny.
Chłopcy odwrócili się ku spadzistej drodze, łączącej Cheshire Square z autostradą. Ich
oczom ukazał się policyjny patrol z komisariatu w Rocky Beach. Jechał tak szybko, że skręcając
z autostrady wpadł w poślizg, a potem z rykiem silnika popędził ku osiedlowej bramie.
Jednocześnie w którymś z domów rozległ się krzyk. A właściwie przeraźliwy pisk, pełen
strachu i złości.
— Chłopaki, coś tu się szykuje! — wrzasnął Bob.
Stróż zerwał się na równe nogi i w jednej chwili znalazł się przed drzwiami swej budki,
stając na drodze jakiemuś mężczyźnie, który wyskoczył nagle z jednego z wiktoriańskich
domów i z opuszczoną nisko głową pędził ku bramie wymachując rękami. Z daleka Trzej
Detektywi widzieli jedynie jego ciemne włosy i szarą koszulę. Kiedy jednak mężczyzna chcąc
wyminąć stróża uniósł głowę, chłopcy zauważyli, że osłonięta jest pończochą. Zobaczyli tylko
spłaszczony nos i zniekształcone rysy twarzy.
Stróż pochylił się, aby złapać mężczyznę za nogi, tamten odskoczył jednak i wymierzył mu
cios pięścią. Stróż zatoczył się i przewrócił na jezdnię. Jupe i Bob rzucili się ku niemu, aby
pomóc mu wstać. Natomiast Pete pobiegł za uciekającym, starając się przeciąć mu drogę.
Uciekinier jeszcze raz użył pięści, która tym razem wylądowała na szczęce chłopca. Pete ciężko
zwalił się na Ziemię. Zamaskowana postać znikła w porastających zbocze krzakach. Chłopcy
usłyszeli jeszcze, jak się przedziera i szamoce, starając się dotrzeć najkrótszą drogą na dół. W
chwilę potem nie było po nim śladu!
ROZDZIAŁ 6
Przerażająca niespodzianka
Koło stróżówki zatrzymał się z piskiem opon samochód policyjny. Wyskoczyło z niego
dwóch policjantów, którzy rzucili się po stromym zboczu za uciekającym mężczyzną. Nagle
podjechał kolejny wóz patrolowy, z którego wysiedli także dwaj policjanci. Jeden z nich
podszedł do stróża, aby pomóc mu wstać na nogi, drugi pochylił się nad leżącym wciąż na ziemi
Pete’em, który ostrożnie obmacywał swoją szczękę.
— Nic ci nie jest? — zapytał policjant. — Możesz się podnieść? Zabierzemy cię do
ambulatorium.
— Nie trzeba — odparł Pete. — Zdaje się, że wszystkie zęby są na swoim miejscu.
Uspokojony co do stanu swego uzębienia Pete podniósł się i oparł o ścianę stróżówki. W
chwilę potem zobaczył dziewczynę, tę samą staroświecko wystrojoną dziewczynę w długiej
spódnicy i bluzce obszytej falbankami. Tłumaczyła coś z ożywieniem policjantowi, który przed
chwilą chciał mu udzielić pomocy.
— On się włamał do środka! — powiedziała. — Nie mogło być inaczej! Bo w jaki sposób
znalazłby się w tym domu? Właśnie wróciłam z miasta. Poszłam na górę i idąc korytarzem
zorientowałam się, że ktoś jest w mieszkaniu.
Dziewczyna miała trupio bladą twarz i trzęsła się cała. Stróż pospieszył do swej budki i
wystawił z niej krzesło, aby mogła usiąść.
— Który to dom? — zapytał policjant. — Gdzie mieszkasz?
Dziewczyna wyciągnęła rękę w kierunku małego skweru. Nagle potrząsnęła głową i zaczęła
płakać.
— Ona mieszka u pani Fowler — powiedział stróż. — To tam — dodał wskazując grupę
stojących nieco dalej domów. — Numer czternaście. Dokładnie po drugiej stronie skweru.
Policjant kiwnął głową, a potem wsiadł razem ze swym kolegą do samochodu i ruszył we
wskazanym kierunku. Dziewczyna w długiej spódnicy została koło stróżówki. Dopiero teraz
Jupe i jego przyjaciele mogli się jej przyjrzeć. Miała szczuplejszą twarz niż dziewczyna ze zdjęć
dostarczonych przez pana Andersona, ale jej oczy były w tym samym zielonkawopiwnym
odcieniu. Czy mogła być poszukiwaną przez nich Lucille Anderson, czy też po prostu trochę do
niej podobną dziewczyną, która również lubiła nosić ekstrawaganckie, teatralne kostiumy?
Policyjny patrol wrócił w chwilę potem. Pojawili się także dwaj policjanci, którzy rzucili się
w pogoń za włamywaczem. Na ich spoconych twarzach malowało się zniechęcenie. Policjant,
który rozmawiał wcześniej z dziewczyną, przykucnął obok jej krzesła.
— Już się czujesz lepiej? — zapytał. — Mogłabyś wrócić teraz z nami do mieszkania, żeby
sprawdzić, czy nic nie zginęło?
Dziewczyna kiwnęła głową i zaczęła się podnosić. Opadła jednak znowu na krzesło.
— Dobrze, dobrze — powiedział policjant. — Odpocznij jeszcze.
— Doszłam już do połowy korytarza, kiedy usłyszałam, że ktoś zakradł się do domu —
zaczęła swą opowieść o tym, co się wydarzyło. — Znajdował się gdzieś za moimi plecami, ale
nie na korytarzu, lecz w którejś sypialni, więc aby dostać się do schodów, musiałabym przejść
koło niego. Nie mogłam... po prostu nie mogłabym tego zrobić.
Jej głos załamał się. Chłopcy bez trudu wyobrazili sobie grozę chwili, w której dziewczyna
uświadomiła sobie, że jakiś intruz zagradza jej drogę ocalenia z pułapki, w jakiej się znalazła.
Odchrząknąwszy, dziewczyna wróciła do swego opowiadania.
— Weszłam do sypialni pani Fowler i zamknęłam drzwi udając, że nie zauważyłam nic
niepokojącego. Podparłam drzwi krzesłem, włączyłam radio i z telefonu, stojącego koło łóżka,
zadzwoniłam na policję.
— Postąpiłaś, jak należy — stwierdził policjant. — Jesteś dzielną, opanowaną młodą osobą. I
co dalej?
— Nic nadzwyczajnego. To znaczy, czekałam po prostu na przyjazd policjantów. Ale kiedy
usłyszałam wycie syren tuż pod tym wzgórzem i zorientowałam się, że włamywacz zbiega po
schodach, dostałam nagle jakiegoś szału! Chciałam uniemożliwić mu ucieczkę, więc... zaczęłam
go gonić!
Policjant kiwnął głową.
— No, to nie było zbyt rozsądne. Na szczęście facet zmykał nie zatrzymując się.
Dziewczyna podniosła się z krzesła.
— Czuję się już dobrze — powiedziała. — Możemy pójść do domu pani Fowler.
Jej słowa nie uspokoiły jednak stróża.
— Nie powinnaś przebywać tam sama — powiedział. — Dlaczego nie poprosisz jakiejś
koleżanki, żeby ci towarzyszyła?
Dziewczyna pokręciła przecząco głową.
— Moje koleżanki... mieszkają poza miastem.
— W takim razie, Lucille, czemu nie zadzwonisz do swojej mamy? —zapytał cicho Jupe
robiąc krok w jej kierunku.
Dziewczyna wzdrygnęła się lekko, a potem obrzuciła Jupitera chłodnym spojrzeniem.
— Lucille? Nie nazywam się Lucille — powiedziała. — Mam na imię Arianne.
— Nie denerwujcie jej! — rzucił ostro stróż. — Nie widzicie, że dopiero co wyszła z szoku?
Dziewczyna wsiadła do patrolowego auta, które ruszyło ku przeciwległej stronie skweru.
Jeden z pozostałych policjantów zapisał nazwiska, adresy i zeznania chłopców. Te ostatnie nie
zawierały zbyt wielu szczegółów, które mogły okazać się użyteczne. Chłopcy stwierdzili tylko,
ż
e włamywacz był mężczyzną średniego wzrostu, miał ciemne włosy i nosił ciemnoszare
ubranie. Byli pewni tylko tych skromnych obserwacji.
Zamknąwszy to krótkie przesłuchanie, policjanci z patrolu, który został przy bramie, wsiedli
do swego auta i odjechali. Dozorca potrząsnął głową, przypatrując się czerwieniejącej plamie na
policzku Pete’a.
— Ostatnio włóczą się tu całe gromady podejrzanych typów — powiedział. — Takie dziecko
jak ona nie powinno przebywać samo w tym dużym domu. Szczególnie teraz, po tym włamaniu.
— A co się dzieje z właścicielami posesji? — zapytał Bob. — Gdzieś wyjechali?
— Pani Jamison Fowler — wyjaśnił dozorca — wyjechała przed kilkoma dniami do Europy.
Arianne przebywa u niej od paru tygodni. Pani Fowler jest ogromnie sympatyczną osobą.
Czasami przygarnia do swego domu młode dziewczyny, które próbują żyć na własny rachunek i
wpadają w wielkie kłopoty. Stara się dopilnować, aby miały gdzie mieszkać i co jeść i żeby ktoś
się nimi zaopiekował. Arianne znalazła sobie jakieś zajęcie, ale pani Fowler zlecała jej także
pewne prace tu, na Cheshire Square. Arianne pomagała w prowadzeniu domu gospodyni, którą z
powodu jakichś pilnych spraw rodzinnych wczoraj wezwano do domu.
Dozorca zawiesił na chwilę głos i rzucił chłopcom pytające spojrzenie.
— Sądzicie, że udało się wam rozpoznać tę dziewczynę?
Jupiter wręczył mu w odpowiedzi kilka zdjęć poszukiwanej.
— Otrzymaliśmy je od rodziców Lucille Anderson — wyjaśnił. — Co pan o tym myśli?
Dozorca przejrzał je powoli, nie reagując w widoczny sposób, kiedy jednak doszedł do
ostatniego, powiedział:
— Ja sam mam córkę w jej wieku.
— A gdyby to właśnie ona była pańską córką — zapytał Jupe — nie chciałby pan mieć
pewności, czy nie popadła w jakieś tarapaty?
Stróż pokiwał ze zrozumieniem głową.
— Pogadam z nią i dowiem się, czy nie miałaby ochoty na spotkanie z wami.
Niewykluczone, że to ona jest dziewczyną, której szukacie. Tyle że obecna chwila nie wydaje mi
się najodpowiedniejsza na taką rozmowę. Najadła się za dużo strachu, poza tym może ją
krępować obecność policji.
— To może wrócimy tu jutro rano?
— Doskonale. A ja tymczasem porozmawiam z Arianne i być może uda mi się przekonać ją,
ż
eby jutro nie wychodziła z domu. Albo przynajmniej żeby została do czasu waszego przyjazdu.
Następnego dnia Jupiter sam przyjechał na Cheshire Square. Chłopcy zadecydowali całą
trójką, że lepiej będzie, jeśli na konfrontację z dziewczyną w domu pani Fowler pojedzie tylko
jeden z nich.
— Nie chcielibyśmy chyba, żeby wyglądało to tak, jakbyśmy mieli zamiar ją zastraszyć —
zauważył Bob. — Widząc trzech przeciwko sobie, na pewno odniosłaby takie wrażenie.
Tak więc Jupiter samotnie stanął przed obliczem oczekującego go dozorcy.
— Nie wspomniałem jej nawet o tym, że prowadzicie poszukiwania na zlecenie jej rodziców
— powiedział na powitanie starszy pan. — Ona prawdopodobnie i tak się już tego domyśliła.
Poinformowałem ją tylko, że ty i twoi koledzy chcecie się upewnić, czy jest bezpieczna i czy nic
jej nie grozi. Zgodziła się porozmawiać z wami.
Dozorca wychylił się ze swej budki i wskazał Jupiterowi drogę.
— To ten duży dom, dokładnie po drugiej stronie skweru.
Podziękowawszy mu, Jupiter wszedł w bramę i pomaszerował w kierunku oznaczonego
numerem czternastym piętrowego budynku, zdobionego fantazyjnymi wieżyczkami, kolorowymi
okiennicami i drewnianymi ornamentami. Kiedy był już blisko, drzwi domu uchyliły się i na
ganek wyszła dziewczyna udająca, że ma na imię Arianne.
— Cześć! — powiedziała na powitanie. — Czekałam na ciebie.
— Jupiter Jones — przedstawił się Jupe, wyciągając rękę.
Dziewczyna potrząsnęła nią krótko, z uśmiechem zdradzającym zakłopotanie, po czym
odwróciła się, aby poprowadzić go do środka. Idąc za nią, Jupe poczuł się nagle tak, jakby
znalazł się w innej epoce. Z przestronnego, wysokiego hallu wejściowego szerokie schody
prowadziły na pierwsze piętro. Za bujnie rozrośniętymi paprociami widać było boazerie z
ciemnego drewna. Odgłosy stąpania ginęły w grubych, czerwonych dywanach, a ściany pokryte
były obrazami w lśniących złoceniami, ciężkich ramach.
— Okropnie tu, prawda? — spytała dziewczyna. — Chodźmy do kuchni, tam jest
przyjemniej.
Jupe pospieszył za nią w głąb domu. Minąwszy schody, weszli do pomieszczenia z
ogromnym kredensem, a potem do obszernej, słonecznej kuchni. Na staromodnie wyglądającym
piecyku, który w rzeczywistości był kuchenką elektryczną, buchał parą czajnik z wrzącą wodą.
Dziewczyna wskazała Jupe’owi miejsce przy okrągłym stole, między dwoma oknami. Sama
zaś zabrała się do przygotowania herbaty dla siebie i gazowanego napoju dla swego gościa. Jupe
przyglądał się jej bez słowa. Miała na sobie spódniczkę obszytą u dołu muskającymi podłogę
frędzlami czy falbankami. Jej długie włosy ściągnięte były z tyłu wstążką, odsłaniając
uformowaną w kształcie serduszka twarz o delikatnych rysach i małym, zdecydowanie
zarysowanym podbródku. Wyglądała jeszcze bardziej oryginalnie i staroświecko niż poprzednio.
Jupe’owi przyszło na myśl, że jej strój został dobrany tak, aby pasował do wnętrza domu.
— To wspaniale, że pani Fowler pozwala ci tu mieszkać — zaczął.
— Tak, rzeczywiście — przytaknęła dziewczyna. — Pani Fowler potraktowała mnie
naprawdę wyśmienicie.
— W jaki sposób udało ci się ją poznać? — zapytał Jupe.
— Och, wiesz, przecież pracuję w salonie piękności. W Tender Touch.
Jupe kiwnął głową. Przypomniał sobie, że taką nazwę nosi jeden z zakładów kosmetycznych
w Rocky Beach.
— Prawdę mówiąc, ta robota jest taka więcej kretyńska — ciągnęła dziewczyna. — Po
każdym strzyżeniu zamiatam podłogę. Ale inne aktorki robiły jeszcze gorsze rzeczy przed
rozpoczęciem kariery. Zresztą mniejsza o to. Pani Fowler przychodzi tam często, żeby ułożyć
sobie włosy, miałam więc nieraz okazję porozmawiać z nią. Parę tygodni temu wspomniała, że
wybiera się w podróż do Europy, a ponieważ jej gospodyni nie lubi siedzieć w domu samotnie,
zapytała, czy nie zechciałabym na jakiś czas zamieszkać u niej. Pomyślałam, że to jest coś w
sam raz dla mnie. Po prostu perfekt.
— Rzeczywiście — zgodził się Jupe. — Mogłaś ograniczyć godziny pracy w salonie,
poświęcić więcej czasu sprawom kariery aktorskiej, no i mieć zapewniony wikt i opierunek.
Dziewczyna obrzuciła Jupe’a spojrzeniem pełnym uznania. Ten chłopak zdawał się czytać w
jej myślach.
— Larry Evans mówił mi, że byłeś zaniepokojony — powiedziała.
— Larry Evans? Stróż, który pilnuje bramy?
— Tak. — Dziewczyna z rozmysłem cedziła każde słowo, tak jakby bała się wygadać z
czymś jeszcze przed upewnieniem się, kim właściwie jest ten Jupe i co wie na jej temat.
Jupe przyszedł na spotkanie uzbrojony w zdjęcie Lucille, zrobione w czasie gdy była
uczestniczką Konkursu na Miss Nastolatek w Fresno. Wyjął je teraz i położył przed nią na stole.
Dziewczyna przez chwilę patrzyła na nie w milczeniu, a potem odwróciła twarz do okna.
— Słuchaj, Lucille, otrzymałem to zdjęcie...
— Dlaczego upierasz się, żeby nazywać mnie tym imieniem? — przerwała mu ze złością. —
Jestem Arianne! Arianne Ardis!
— Brzmi to w moich uszach jak pseudonim sceniczny — stwierdził Jupe.
— A co cię to właściwie obchodzi? — zapytała dziewczyna. — Kim jesteś?
— Twoja mama i ojciec przyjechali tu niedawno, żeby zobaczyć się ze mną i moimi dwoma
kolegami. Jupe opowiedział Lucille o tropieniu właścicielki pozostawionej na plaży torby, które
doprowadziło go aż do Fresno.
— Twoi starzy jechali przez całą noc, żeby spotkać się z nami. A twoja mama przez cały
czas płakała.
— Powiedziałam im przecież, że nie mam żadnych problemów — wykrzyknęła dziewczyna.
Jupe odetchnął z ulgą. Przyznała to wreszcie! Po raz pierwszy przyznała, że rzeczywiście jest
poszukiwaną przez niego Lucille Anderson.
— Być może gdyby mieli z tobą stały kontakt, byliby pewni, że jesteś bezpieczna i nie masz
kłopotów — powiedział cicho.
— Tylko by mi się naprzykrzali, żebym wróciła do domu! — stwierdziła z żalem Lucille.
— Możliwe, ale w obecnym stanie rzeczy oni wyobrażają sobie, że mogły ci się przytrafić
wszelkiego rodzaju okropności. Gdybyś zechciała do nich zadzwonić...
— Och, nie ma sprawy! — wykrzyknęła Lucille, zrywając się tak gwałtownie z krzesła, że
stojąca przed nią herbata rozlała się po stole. Tuż koło zlewozmywaka Jupiter dostrzegł wiszący
przy ścianie telefon. Lucille podbiegła do niego i błyskawicznie wybrała numer.
Czując, że wykonał już swoje zadanie, Jupe rozparł się wygodnie na krześle.
— Halo? — zapytała po dłuższej chwili Lucille. — Halo, to ty, mamo?... Tak, mamo, to
naprawdę ja. Tak. Jest tu ze mną także ten chłopak... wiesz, ten pucołowaty, no i…
Przez moment Lucille milczała.
— Och, na litość boską, mamo! — rzuciła z rozdrażnieniem. — Ja nie chcę! Czuję się
doskonale! Ten chłopak powiedział mi, że chcieliście tylko...
Lucille znowu zamilkła na dłuższą chwilę, a potem nagle aż zesztywniała ze złości.
— Nie dotarło do ciebie to, co powiedziałam? Nie chcę wracać! —wykrzyknęła. — Czuję się
dobrze, mam pracę i mieszkam w fantastycznym domu. Mam zamiar zapisać się na jakiś kurs i...
Lucille na chwilę zawiesiła głos, a potem powiedziała niecierpliwym tonem:
— Oczywiście na kurs gry aktorskiej, mamusiu. A ty co myślałaś? Mam już dość algebry!
Ze słuchawki popłynął potok bełkotliwych protestów.
— Co masz na myśli twierdząc, że tata nie będzie już nigdy mógł żyć tak, jak dotąd? Nie
próbuj nawet obwiniać mnie o to — ucięła ostro Lucille. — Wiedziałam, że rozmowa z tobą
zamieni się w nową kłótnię — dodała i z hałasem odwiesiła słuchawkę.
— Powinnam była to przewidzieć — wykrzyknęła rozżalonym głosem. — Dlaczego daję się
podejść wszystkim pomyleńcom, którzy nie mają nic lepszego do roboty od zawracania ludziom
głowy? Dom i kochana mamusia! Masz pojęcie, co to oznacza? Jeszcze jeden rok duszenia się w
liceum, a potem ślub z jakimś cholernym nudziarzem!
Raz wreszcie detektyw Jupiter Jones nie miał doprawdy nic sensownego do powiedzenia.
Siedział w milczeniu, jakby go zatkało.
ROZDZIAŁ 7
Drugi żywot Drakuli
Andersonowie przyjechali do Rocky Beach jeszcze tego samego dnia, na krótko przed
zmierzchem. Kiedy samochód z rejestracją z Fresno wjechał w bramę składu, Jupiter, Pete i Bob
zajęci byli jakąś robotą, zleconą im przez ciocię Matyldę. Jupiter zadzwonił do rodziców Lucille
natychmiast po powrocie do Kwatery Głównej. Podał im przybrane imię i nazwisko ich córki
oraz jej adres. Zrelacjonował też obszernie rozmowę, jaką odbył z nią tego ranka. Czemu więc
zjawili się tutaj?
— O Boże, znowu oni! — jęknął Pete. — Nie mam już ochoty włóczyć się w sprawach tego
faceta.
Samochód zatrzymał się koło kantorku i wysiadła z niego pani Anderson.
— Znaleźliście ją! — zawołała. Mimo iż miała zaczerwienione oczy, uśmiechała się szeroko.
— Tak, psze pani — potwierdził Jupe. — Znaleźliśmy ją. Tak jak powiedziałem pani przez
telefon.
Pani Anderson przeniosła wzrok na Pete’a. Na jego szczęce widać było fioletową śliwkę.
— Mam nadzieję, że ten siniak nie ma nic wspólnego z naszą małą córeczką. Chyba nie
zadała się z jakimiś bandziorami, prawda?
— Nie, psze pani — odparł Pete.
Z auta wysiadł pan Anderson.
— Bardzo bym się cieszył, gdyby znalazła się znowu w naszym domu, tam gdzie jest jej
miejsce. — Na jego twarzy malowało się ogromne wyczerpanie.
— Jestem zaskoczony tym, że nie pojechali państwo prosto na Cheshire Square — zauważył
Jupe. — Czy coś państwu przeszkodziło?
— Nie, ale sam rozumiesz... — zaczęła pani Anderson, uśmiechając się jakby trochę zbyt
szeroko. — Zastanawialiśmy się, czy by nie zabrać także i was. Może się okazać, że Lucille
będzie trochę poirytowana naszymi odwiedzinami no a wy jesteście tacy mili, więc gdybyście
tam pojechali z nami, ona nie śmiałaby może powiedzieć nam czegoś, co mogłoby się jej
wypsnąć, gdyby...
Jupiter uświadomił sobie nagle, że Andersonowie boją się własnej córki. Przyszło mu do
głowy, że wolałby nie oglądać ich więcej na oczy.
Pete zakręcił się niespokojnie, jakby miał ochotę gdzieś prysnąć. Bob zaczął z
zainteresowaniem majstrować przy jakimś zardzewiałym mechanizmie. Koniec końców cała
trójka znalazła się jednak w samochodzie państwa Andersonów, udającym się w stronę Cheshire
Square.
W stróżówce przy bramie wjazdowej nie było tym razem Larry’ego Evansa. Służbę pełnił
inny dozorca, który z radością przyjął wieść, że rodzice dziewczyny mieszkającej w domu pani
Fowler przyjechali w odwiedziny do córki.
— Może uda się państwu coś z tym zrobić! — powiedział, a potem zachęcającym ruchem
ręki wskazał panu Andersonowi drogę w głąb skweru.
— Co za elegancik! — zauważyła pani Anderson zerkając na dozorcę.
— Na litość boską, co znaczą te wszystkie... — zaczął pan Anderson, wpatrując się ze
zdumieniem w stojące przed domem po drugiej stronie skweru samochody. Parkowało tam
przynajmniej z tuzin przeważnie wiekowych już aut. Niektórym z nich brakowało fragmentów
karoserii, inne zwracały uwagę chromowanymi rurami wydechowymi i jaskrawymi,
fantazyjnymi malunkami.
Obok aut, które wyglądały dziwnie nie na miejscu pośród pedantycznie wymuskanych,
wiktoriańskich domów otaczających skwer, kręciły się grupki nastolatków. Sceneria, jakby
ż
ywcem przeniesiona z „Domu zwierząt”, tonęła w rzęsistych światłach reflektorów. Jeden z
chłopców wdrapał się aż na dach domu pani Fowler. Siedział tam oparty plecami o komin i
karmił kukurydzianymi płatkami małe stadko gołębi. Paru chłopaków stało też na balkonie,
pokrzykując wesoło do swych rówieśników, którzy najwyraźniej urządzili sobie na podjeździe
konkurs tańca.
Ponad tym wszystkim unosił się płynący z głośników łomot. Jednostajny, straszliwy,
ogłuszający łomot, od którego zdawała się wibrować ziemia.
— Ona najwidoczniej urządziła przyjęcie — zauważyła pani Anderson.
— To nie jest żadne przyjęcie — stwierdził pan Anderson. — To prawdziwa orgia!
Z braku miejsca zaparkował samochód o cztery domy za posesją pani Fowler. Idąc wraz z
ż
oną z powrotem zauważył, że cały ogród pełen jest młodych ludzi. Wypełniali oni także taras
przy bocznej ścianie domu. Podążający za nimi Trzej Detektywi rozpoznali wśród nich parę
chłopców i dziewcząt, widzianych w „Pagodzie”.
Przeważająca część rozbawionego tłumu tańczyła przy ogłuszającej muzyce, podśpiewując i
przekrzykując się nawzajem, albo posilając się pizzą podawaną na kartonowych talerzykach.
Kilka dziewczyn miało na sobie biżuterię wykonaną z błyszczących neonowych rurek. Jakiś
chłopak w stroju sporządzonym głównie z agrafek paradował z owiniętym wokół szyi żywym
wężem. Jeden z chłopców najwyraźniej nie miał czasu na tańce, ponieważ zajęty był
opróżnianiem akwarium do basenu, widocznego w rogu tarasu.
Pani Anderson weszła po schodach i przy drzwiach frontowych nacisnęła guzik dzwonka,
którego dźwięk utonął w ogłuszającym ryku głośników.
Zza rogu budynku wychynął jakiś chłopak z pudłem proszku do prania w rękach.
— Hej, dziecinko! — wrzasnął na widok państwa Andersonów. —Masz gości!
Nie zważając na nowo przybyłych, wsypał zawartość całego pudła do małej fontanny,
bulgocącej w ogródku od ulicy.
Z głośników grzały nadal ogłuszające dźwięki.
Fontanna wypełniła się mydlaną pianą, która szybko przelała się przez obramowanie i
zaczęła spływać na trawnik. Jednocześnie wiatr porywał i unosił pojedyncze bańki. W chwilę
potem okryły one pobliski żywopłot i gałęzie drzew.
— Nie z tej ziemi! — wykrzyknął chłopak z odcieniem podziwu w głosie.
Pan Anderson zacisnął dłonie w pięści i walił nimi w drzwi domu. Wyglądało to tak, jakby
wpadł w jakiś trans.
Drzwi otworzyły się w końcu. Wyjrzało z nich jakieś dziwne stworzenie o twarzy pokrytej
trupio bladym makijażem i ustach wymalowanych prawie czarną szminką.
— Lucille! — krzyknęła pani Anderson.
— Kogo udajesz tym razem? — wrzasnął pan Anderson. — Morticię Addams?
Lucille pociągnęła drzwi, jakby chciała je zatrzasnąć, jednak pan Anderson wysunął do
przodu stopę i zablokował je.
— Kochanie, to my! — powiedziała pani Anderson, wyciągając ramiona do swej córki.
Lucille wahała się przez chwilę, potem poddała się jednak i ze łzami w oczach opadła w
objęcia matki. W jednej chwili biała bluzka pani Anderson pokryła się czarnymi smugami od
spływającej z twarzy Lucille mieszaniny szminek i czernideł. Pani Anderson nie zauważyła tego
nawet.
— Boże, dzięki ci! — powiedział pan Anderson, opierając się o framugę drzwi. Przez dobrą
minutę stał tak bez ruchu, wpatrzony w córkę płaczącą w objęciach matki. A potem przecisnął
się obok nich do środka, rozejrzał się za źródłem muzycznego jazgotu i wyłączył magnetofon.
Zapadła oszałamiająca cisza.
Niedługo potem party skończyło się. Tancerze zdali sobie sprawę z obecności rodziców i
zaczęli się ulatniać. Po kilku minutach Lucille została wraz z rodzicami pośrodku morza
talerzyków z porcjami stygnącej pizzy i porozsypywanych wszędzie ziemniaczanych chipsów.
Trzymający się na uboczu Trzej Detektywi nie mogli oprzeć się wrażeniu, że woleliby
znajdować się gdzie indziej.
Stwierdziwszy, że jej przyjęcie umarło śmiercią naturalną, a goście wyparowali, Lucille
przestała płakać i zaczęła robić rodzicom gorzkie wyrzuty.
— Zrujnowaliście je... zupełnie tak samo, jak zrujnowaliście całe moje życie — stwierdziła
płaczliwym tonem. — Zrujnowaliście mi przyjęcie, którym Craig chciał uczcić mój kontrakt...
— Kontrakt? — wykrzyknął pan Anderson. — Jaki kontrakt?
— Na film „Drakula, moja miłość” — odparła chełpliwie Lucille. — Och, mamo! Tato! To
może być naprawdę moja wielka szansa! Wiem, że przez cały czas martwiliście się o mnie, ale
sami widzicie, że moje sprawy idą świetnie. Uczę się wielu nowych rzeczy i udaje mi się
odłożyć nawet trochę pieniędzy, ale najważniejszy ze wszystkiego jest film. Powierzają mi rolę
księżniczki-wampira!
Łzy całkiem już obeschły z jej oczu. Lucille promieniała dzieląc się swymi nowinami.
— Tak więc, jak widzicie, naprawdę zaczynam dochodzić do czegoś. Wprawdzie to
wspaniała rzecz mieć mamę i tatę, którzy się o mnie martwią, ale w tym przypadku to jest
całkiem niepotrzebne. A wszystko zawdzięczam panu McLain! To jest właśnie Craig McLain!
Craig, chodź tu zapoznać się z moimi rodzicami! — zawołała w stronę schodów. — Kiedy tylko
Craig mnie zobaczył, już od pierwszej chwili miał pewność, że będę idealną księżniczką-
wampirem!
Nie ulegało wątpliwości, że schodzącym na dół mężczyzną jest właśnie pan McLain, który
zbliżył się z krótkim:
— Dobry wieczór.
Po jego twarzy przemknął przelotny uśmieszek.
Pani Anderson obrzuciła go surowym spojrzeniem. Jej małżonek mruknął coś pod nosem.
Craig McLain mógł mieć około trzydziestu lat i odznaczał się miłym obejściem. Jego
łagodną, gładką twarz okalały zakrywające uszy, jasne, starannie ułożone włosy. Miał na sobie
brązowe spodnie z gładkiej gabardyny i marynarkę z lejącego się, niemnącego atłasu.
— Czyżbym miał przyjemność z mamusią Arianne? — zwrócił się do pani Anderson. Jego
głos był tak samo przymilny i gładki, jak cały jego wygląd. — Rozpoznałbym panią wszędzie i
w każdych okolicznościach.
W jego słowach nie było wprawdzie nic specjalnie oryginalnego, mogło się jednak wydawać,
ż
e sprawiły przyjemność pani Anderson, która wpadła w jeszcze większy zachwyt, kiedy
McLain ujął jej dłoń z takim nabożeństwem, jakby to był największy skarb.
— Tak się cieszę, że państwo przyjechaliście — dodał. — Czułem, że powinienem spotkać
się z państwem, nawet jeśli sfinalizowanie kontraktu z Arianne zajmie jeszcze trochę czasu.
Pani Anderson odpowiedziała jakimś niezrozumiałym mruknięciem. Jej mąż zrobił minę,
jakby nagle znalazł coś gnijącego na dnie lodówki.
— Drakula? — zapytał. — Drakula, moja miłość?
— Dalszy ciąg klasycznej wersji filmu o Drakuli — wycedził pan McLain. —
Poszukiwaliśmy aktorki.., raczej nieznanej... do roli Miny. Zawsze czułem, że Mina Harker
nigdy nie obrałaby zwykłego, spokojnego życia u boku swego nudnego męża po tym, jak
znalazła się w objęciach wampira. Marzyłaby o powrocie do swego kochanka z zaświatów, i w
naszym filmie to właśnie jej się udaje.
— Sprytne kłamstwo! — rzucił pan Anderson. — O ile dobrze pamiętam, przy końcu tego
pierwszego filmu Drakula rozsypuje się w proch i w pył.
— Wampiry żyją według innych praw niż zwykli śmiertelnicy — odparł z niezmąconym
spokojem McLain. — W naszym filmie Mina odkrywa sekret, pozwalający na przywracanie
wampirów do życia, dzięki czemu oboje mogą się połączyć zgodnie z przeznaczeniem, które jest
im pisane.
Pan Anderson odchrząknął niepewnie i właśnie w tym momencie ktoś spadł ze schodów.
— Och! — mruknął pan McLain. — Pozwólcie państwo, że przedstawię mojego
współpracownika, Henry’ego Morella. On uwielbia takie właśnie, dramatyczne pojawianie się na
scenie. Henry, podejdź tu, proszę, i zapoznaj się z rodzicami Arianne.
Henry Moreli okazał się raczej krępym indywiduum o zaokrąglonej twarzy. Mógł mieć tyle
samo lat, co McLain, zdawał się jednak przeciwieństwem swego przyjaciela. Miał krótkie,
kręcone, ciemne włosy, połyskujące tak, jakby dopiero co zostały zmoczone. Zwracał uwagę
odstającymi uszami i okrągłymi, ciemnymi oczami, a także drobnym nosem, nie pasującym do
krągłego oblicza. Z głupawym uśmieszkiem podniósł się z podłogi u stóp schodów.
— Miło mi państwa poznać... — wymamrotał. — Zaczepiłem o coś butem...
— Henry do niedawna związany był z wytwórnią Twentieth Century-Fox — powiedział
Craig McLain. — Dopiero kilka tygodni temu zgodził się przyłączyć do McLain Productions.
Ma niewiarygodne doświadczenie w kręceniu horrorów, a w tej dziedzinie obaj wyznajemy
naprawdę zbliżone poglądy. Nasz film będzie raczej rozbudzał wyobraźnię widzów, niż zalewał
ich potopem krwi i specjalnych efektów. Strach będzie się dawał odczuć sam przez się.
— Ka-pi-tal-ne! — stwierdził z szyderczym odcieniem pan Anderson.
— Słuchaj, Lucille, może usiadłybyśmy razem i porozmawiały sobie — zaproponowała pani
Anderson.
— Nigdy w życiu! — odparła Lucille z miną zwiastującą kolejny napad złego humoru. —
Nie mamy o czym!
Craig McLain wydawał się leciutko zaniepokojony.
— Lucille, kochanie? Nie przesłyszałem się? Myślałem, że masz na imię Arianne. —
Widząc jednak, że jego podopiecznej zbiera się na dąsy, pospieszył z wyjaśnieniami. — Och,
jaki ze mnie tępak! Arianne jest oczywiście twoim filmowym imieniem. A teraz, kochanie,
domyślam się, że będziesz chciała poświęcić trochę czasu rodzicom. Wszystko to, co zobaczyli,
musiało wywrzeć na nich w pierwszej chwili raczej przytłaczające wrażenie. Dam znać w ciągu
jednego, dwóch dni. A tymczasem, gdybyście państwo mieli jakieś pytania, proszę bez wahania
zadzwonić pod ten numer — powiedział, a potem wyjął z portfela wizytówkę i wręczył ją ojcu
Lucille.
— W tej chwili prowadzimy z Henrym coś w rodzaju pasterskiego żywota. Mieszkamy w
rezydencji położonej wysoko na wzgórzach. Kiedyś należała ona do Cecila DeMille’a.
Uwierzylibyście, że dziś rano zbudziło nas beczenie stada owiec, które pasły się za domem?
Naprawdę, bycza sprawa. Nie mamy tam jeszcze telefonu, ale moja sekretarka może przekazać
mi wszystko w każdej chwili.
Pan Anderson włożył wizytówkę do kieszeni, nie spojrzawszy nawet na nią.
— Jeżeli próbuje pan namotać jakieś oszustwo, postaram się odwiedzić pana w więzieniu —
oświadczył sucho.
— Tato! — wrzasnęła Lucille.
— Nie dziwi mnie to — powiedział słodziutkim głosem McLain. —Wszyscy ojcowie
jednakowo odczuwają takie rzeczy — dodał, a potem, nie czekając na odpowiedź, skierował się
wraz ze swym przyjacielem do drzwi.
— A teraz — powiedział pan Anderson — może uda się nam wyjaśnić sobie parę rzeczy!
ROZDZIAŁ 8
Ostrzeżenie
— Lucille, mój skarbie — powiedziała pani Anderson — wiesz przecież, że cię kochamy i
ufamy ci.
— A niby w czym? — spytał pan Anderson.
— Jeżeli rzeczywiście masz przed sobą wielką szansę — ciągnęła pani Anderson —
chcielibyśmy ci pomóc, ale...
— Judy, co ty wygadujesz? — wykrzyknął jej małżonek.
Pani Anderson spojrzała w jego stronę.
— Prędzej czy później będziemy musieli obdarzyć zaufaniem nasze własne dziecko —
powiedziała. — Ona... ona jest już prawie dorosłą osobą. Ale gdyby miało to poprawić twoje
samopoczucie, mogłabym tu z nią zostać.
— Ależ, mamo, ja nie potrzebuję już niańki — krzyknęła Lucille. — A zresztą, nie mogłabyś
tu mieszkać. Ten dom nie jest moją ani twoją własnością. Należy do pani Fowler, a ja opiekuję
się nim na jej zlecenie. To jest moja praca! A poza tym, jeśli chcesz wiedzieć, pracuję też w
pewnym salonie piękności!
— Jesteś osobą nieletnią — stwierdził jej ojciec. — Jeżeli zażyczymy sobie, żebyś wróciła
do domu, znajdziesz się tam, i to prędzej, niż...
— Charles, nie mów tak! — przerwała mu błagalnym tonem pani Anderson. — Będzie cię
nienawidzić do końca życia!
— To jej sprawa — stwierdził pan Anderson. — Ona wcale nie musi mnie lubić. Jestem jej
ojcem.
Pan Anderson nie robił jednak wrażenia człowieka, któremu zależy na tym, aby go
nienawidzono. Jeszcze przez jakiś czas pomrukiwał groźnie, ale jego pogróżki stawały się coraz
łagodniejsze, aż w końcu pozwolił swej małżonce ująć się pod ramię i poprowadzić do drzwi.
Już na progu zatrzymał się i wyjął portfel.
— Masz być ostrożniejsza w nawiązywaniu znajomości, słyszysz? — rzucił na pożegnanie, a
potem wcisnął zwitek banknotów w dłoń Lucille i pomaszerował do samochodu.
Ani on, ani jego żona nie pomyśleli nawet o tym, żeby przedstawić córce Pete’a i Boba.
Wszyscy trzej chłopcy czuli się zresztą bardzo niezręcznie w charakterze przypadkowych
ś
wiadków przeciągającej się rodzinnej sprzeczki. Teraz, kiedy Lucille się odnalazła, marzyli
tylko o tym, aby czym prędzej wrócić do Kwatery Głównej. Los chciał jednak inaczej.
Tymczasem wyszli za Andersonami na ulicę i wsiedli do ich samochodu.
— Producent filmowy, co za bzdura! — rzucił nagle pan Anderson. — Jeżeli ten nędzny
typek jest rzeczywiście producentem filmowym, jestem gotów zeżreć mój kapelusz!
Samochód minął bramę Cheshire Square i zaczął zjeżdżać w dół ku autostradzie.
— Być może masz słuszność — powiedziała spokojnie pani Anderson.
— Być może? — W głosie jej męża pobrzmiewało zdziwienie.
— Pan McLain wygląda na sympatycznego, młodego człowieka, ale mimo wszystko
powinniśmy zdobyć więcej informacji na jego temat — stwierdziła pani Anderson, a potem
odwróciła się do siedzących z tyłu chłopców. — Czy mając jego wizytówkę bylibyście w stanie
sprawdzić, kim on naprawdę jest? — zapytała błagalnym tonem. — Na pewno są jacyś ludzie, z
którymi moglibyście o tym porozmawiać. Tak sprytnie odnaleźliście Lucille, więc na pewno
zdołacie też dowiedzieć się, czy pan McLain jest rzeczywiście producentem filmów.
Pete’owi wyrwało się prawie niesłyszalne westchnienie.
— Przypuszczam, że moglibyśmy ustalić, czy jest on osobą znaną w środowisku filmowym
— powiedział Jupe. — Ale myślę, że po to, aby być producentem, nie trzeba koniecznie być
członkiem jakiegoś związku czy stowarzyszenia. Według mnie wystarczy mieć pomysł i trochę
pieniędzy.
— Ten facet jest hochsztaplerem! — mruknął pan Anderson. —Księżniczka-wampir! To
jeden z tych pomysłów, które się bierze prościutko z sufitu. A ten jego kumpel, który zleciał ze
schodów, wydał mi się całkiem nierozgarnięty.
Zjechawszy z autostrady, pan Anderson skierował się przez miasto ku składowi złomu.
— Posłuchaj, Judy — zwrócił się do żony. — Załatwimy sprawę kompromisowo. Ja wrócę
do domu, a ty zostań tu, żeby obserwować rozwój wypadków.
Pani Anderson pokręciła głową.
— Lucille wydaje się całkowicie zdeterminowana. Musimy zostawić jej trochę swobody,
ż
eby mogła spróbować stanąć na własnych nogach.
Pan Anderson nie dał się przekonać tak łatwo. Przez pewien czas jeszcze mruczał pod nosem
jakieś groźby, kiedy jednak znalazł się przed bramą składnicy, westchnął ciężko i wręczył
Jupe’owi wizytówkę McLaina.
— Zadzwoń do mnie do Fresno, jak tylko uda ci się dowiedzieć czegoś konkretnego —
powiedział. — Gdybyście musieli ponieść jakieś wydatki, nie wahajcie się ani chwili, zwrócę
wszystko. Muszę wyświetlić tę sprawę do samego dna. Nigdy nie uwierzę, aby jakiś facet przy
zdrowych zmysłach powierzył Lucille pierwszoplanową rolę w filmie, którego nakręcanie może
pochłonąć tysiące dolarów.
— Och, pewnie raczej miliony! — westchnęła pani Anderson. W jej głosie można było
wyczuć prawdziwe rozrzewnienie.
Wczesnym rankiem następnego dnia Trzej Detektywi spotkali się znowu w Kwaterze
Głównej.
— Naszym najbliższym zadaniem jest sprawdzenie, czy Craig McLain jest tym, za kogo się
podaje — zaczął Jupiter.
— Ta Lucille ma, zdaje się, szczególny talent do wpadania w kłopoty — powiedział Bob. —
Jak myślicie, czy włamanie do domu pani Fowler ma jakiś związek z jej osobą?
— Chyba nie — pokręcił głową Pete. — Bez przerwy słyszy się o rabunkach i włamaniach.
Pamiętacie tych rabusiów z Hollywoodu, przebranych za potwory z filmów?
— Jestem skłonny zgodzić się z tobą, Pete — powiedział Jupiter. — Proponuję zadzwonić
do pana Hitchcocka.
Jupiter miał na myśli zaprzyjaźnionego z nimi sławnego reżysera, który był niegdyś także
prywatnym detektywem.
— On ma mnóstwo kontaktów w Hollywood — dodał po chwili. —Być może słyszał też o
Craigu McLainie.
Słuchawkę podniósł kucharz i służący pana Hitchcocka, Wietnamczyk Don, który
poinformował chłopców, że pan Hitchcock pojechał z grupą filmowców gdzieś do Idaho na
zdjęcia plenerowe.
— Nie będzie go przez parę dni, może przez tydzień — dodał. — Ale nie jestem tego
pewien. Jak tylko wróci, powiem mu, że dzwoniliście.
Jupe podziękował mu i odłożył słuchawkę. Po krótkiej naradzie chłopcy zdecydowali, że
najlepiej będzie spróbować najprostszej drogi.
— Mamy przecież wizytówkę McLaina — stwierdził Jupe. — Możemy pojechać do jego
biura.
— śeby przepytać jego sekretarkę? — zapytał Bob. — Przecież one dostają forsę za to, żeby
nie udzielać obcym żadnych informacji, no nie?
— Jestem pewien, że już samo obejrzenie jego biura pozwoli nam na wyciągnięcie jakichś
wniosków — odparł Jupe.
I nie zwlekając wykręcił numer agencji „Wynajmij auto i w drogę”, zajmującej się
wypożyczaniem samochodów. Jeden z klientów firmy „Trzej Detektywi” z wdzięczności
załatwił chłopcom możliwość korzystania od czasu do czasu z antycznego rolls-royce’a wraz z
angielskim kierowcą, niejakim Worthingtonem, który przyjeżdżał zawsze ubrany w szoferski
uniform i odnosił się do chłopców tak, jakby byli milionerami, a nie trójką pełnych zapału
pędraków. Z czasem pan Worthington stał się aktywnym sojusznikiem chłopców, a obecnie
zaczął się nawet uważać za nieoficjalnego współpracownika ich detektywistycznego zespołu.
Tego ranka rolls i Worthington byli wolni, toteż błyszcząca złoceniami czarna limuzyna
wkrótce podjechała pod bramę składu.
Na widok eleganckiego auta ciocia Matylda wydała żałosny jęk.
— Och, znowu widzę ten wytworny samochód. Zdaje się, Jupciu, że nie będzie cię przez
cały dzień. A co z robotą, którą miałam dla ciebie?
— Jutro, obiecuję — powiedział z ręką na sercu Jupiter. — Musimy załatwić pewną sprawę,
na której zależy państwu Andersonom.
— Zawsze znajdziesz jakąś wymówkę — mruknęła pani Jones.
W chwilę potem chłopcy byli już w drodze, kierując się ku Bulwarowi Zachodzącego
Słońca, wymienionemu na wizytówce McLaina. Jazda zajęła im prawie pół godziny. Znalazłszy
się na Bulwarze, Worthington zwolnił, aby łatwiej odnaleźć podany przez Jupe’a numer.
— Przy krawężniku jest miejsce na zaparkowanie samochodu — poinformował chłopców.
— Chcecie, żebym się tu zatrzymał? Rolls-royce zazwyczaj zwraca jednak na siebie uwagę.
Może wolelibyście pozostać nie zauważeni?
— Wolałbym, żeby nikt nas nie rozpoznał — powiedział Bob. — Gdyby Lucille
zorientowała się, że sprawdzamy producenta, z którym jest zaprzyjaźniona, mogłaby wpaść w
złość.
— Wolałbym nie oglądać czegoś takiego — powiedział z uśmiechem Worthington.
Dojechawszy do najbliższej przecznicy, skręcił w nią i zatrzymał się na pierwszym wolnym
miejscu, nadającym się do zaparkowania.
— Walimy do tego McLaina całą paczką? — zapytał Pete.
Jupiter przez chwilę zastanawiał się nad tym.
— Chyba nic nie zyskamy, zwalając mu się na głowę we trzech — powiedział w końcu. —
Lepiej pójdę do niego sam.
Nie czekając na reakcję kolegów, wyskoczył z samochodu i poczłapał z powrotem w stronę
Bulwaru.
Biuro McLaina znajdowało się w zdobionym sztukaterią, jednopiętrowym budynku z
kawiarnią na parterze. Jego fasada nie wyglądała zbyt imponująco. Jupiter wszedł po schodach
na górę i stwierdził, że spółka „McLain Productions” dzieli pierwsze piętro z jakimś biurem
księgowym.
W chwili gdy kładł rękę na klamce, usłyszał dochodzące z wnętrza głosy.
— Skończony idiota! — powiedział jakiś mężczyzna.
— Wstrzymali kręcenie do czasu, aż im dostarczymy kaskadera. Hickock sam nie wykona
tego skoku — odpowiedział mu kobiecy głos.
— Dobra, dobra, damy sobie radę — stwierdził mężczyzna. Nie był to jednak McLain.
Dochodzące uszu Jupe’a dźwięki ani trochę nie przypominały słodkiego głosiku rzekomego
producenta. — Nie mielibyśmy tych kłopotów, gdyby zdecydował się kręcić te sceny tutaj.
Czym właściwie różni się to wzgórze w Meksyku od którejś z górek w Parku Griffitha?
Jupiter nacisnął klamkę i otworzył drzwi.
Zobaczył kobietę o siwych, kędzierzawych włosach i w okularach bez oprawek. Siedziała
przy biurku, trzymając w ręku słuchawkę telefoniczną.
Łysiejący mężczyzna rzucił Jupe’owi niechętne spojrzenie swych błyszczących, niebieskich
oczu, a potem wycofał się do sąsiedniego pokoju i zatrzasnął za sobą drzwi.
— W czym mogę ci pomóc? — zapytała kobieta nie odkładając słuchawki.
— Czy zastałem pana McLaina? — spytał Jupe.
— Trafiłeś na niedobrą chwilę — powiedziała kobieta. — W jakim celu chcesz się widzieć z
panem McLainem?
— Ja... rozmawiałem z nim wczoraj wieczorem — odparł Jupe, który poczuł nagle przypływ
natchnienia. — Spotkaliśmy się w domu naszego wspólnego znajomego. Przyszło mi do głowy,
ż
e pan McLain mógłby zatrudnić mnie w filmie, który właśnie kręci.
— Zatrudnić ciebie?
— Mam za sobą pewne doświadczenia — wyjaśnił Jupe. — Jeżeli tylko w filmie o Drakuli
jest jakaś chłopięca rólka...
— Panie McLain! — zawołała sekretarka.
Z drzwi do sąsiedniego pokoju wyjrzała głowa łysiejącego mężczyzny.
— Panie McLain, ten chłopiec twierdzi, że rozmawiał z panem wczoraj wieczorem u
jakiegoś znajomego. Wspomniał mitu o jakimś filmie o Drakuli.
Mężczyzna wyszedł ze swego gabinetu.
— O Drakuli? Mało mam kłopotów z ekipą, która robi plenery w Ensenadzie? Potrzebuję
jeszcze, żeby ktoś mi zawracał głowę Drakulą?
Zdumiony Jupe wpatrywał się w niego przez jedną albo dwie sekundy, a potem wyciągnął
wizytówkę, którą dał mu ojciec Lucille, i bez słowa wręczył ją mężczyźnie. Ten popatrzył na nią
i pogardliwie parsknął.
— Facet, który wczoraj wieczorem dał mi tę wizytówkę, powiedział, że jest osiągalny pod
tym adresem — wyjaśnił Jupe. — Przedstawił się jako Craig McLain. Coś mi się zdaje, że nie
mówił prawdy.
— Możesz śmiało założyć się o ostatnią parę butów, że tak rzeczywiście było — stwierdził
łysiejący mężczyzna. — Czy powiedział ci może, że mógłby zatrudnić cię w filmie?
— Tak naprawdę, to tę pracę miała dostać pewna dziewczyna —sprecyzował Jupe, a potem
opowiedział pokrótce historię Lucille Anderson.
— Więc on rozdaje moje karty wizytowe — powiedział prawdziwy McLain. — Przykro mi,
mój chłopcze, ale nie zamierzam robić filmu o Drakuli. Nie zajmuję się tego rodzaju filmami.
Kręcę filmy dokumentalne, a czasami także reklamowe. W tej chwili nie mam żadnych ról dla
młodocianych aktorów i radziłbym dziewczynie, która ma nadzieję zagrać w filmie o Drakuli,
ż
eby jeszcze raz przemyślała tę sprawę. Powiedz jej, że najlepiej będzie, jeśli zapomni o
wszystkim i znajdzie sobie jakieś miłe zajęcie, na przykład jako kelnerka. Czy ona ma jakieś
pieniądze?
Jupiter pokręcił przecząco głową.
— Nie, nie sądzę.
— Przyjaźnisz się z nią?
— Poznałem ją niedawno temu.
— Powiedz jej, żeby uważała na facetów, którzy twierdzą, że są producentami filmów. A
szczególnie na takich, którzy używają cudzych wizytówek.
— Zrobię to na pewno — odparł Jupiter. — Czy nie domyśla się pan przypadkiem, kto by to
mógł być? Czy coś takiego zdarzyło się już panu przedtem?
Pan McLain wzruszył ramionami.
— Jak dotąd, nie. Ale rozdaję mnóstwo kart wizytowych, ponieważ je wymyślono właśnie
po to. Wiesz, jak to jest. Wręcza się taką kartę i mówi: „Proszę do mnie przedzwonić. Może będę
miał jakąś rólkę”. I czasami taki ktoś dzwoni, czasami nie. A jak ten facet wyglądał?
— Mógł mieć około trzydziestki — powiedział Jupe. — Jasnokasztanowe włosy. Taki...
ulizany, również w zachowaniu. Powiedział, że mieszka w tej chwili gdzieś na wzgórzach, w
domu, który należał do Cecila DeMille’a.
— Niczym nie ryzykował — stwierdził McLain. — DeMille już nie żyje! Jeżeli przyjaźnisz
się z tą dziewczyną — dodał w zamyśleniu — to powiedz jej, żeby wycofała się natychmiast z
tej sprawy. Czasami facetom, którzy podszywają się pod grube ryby, chodzi tylko o forsę, i to
już wystarcza, żeby przysporzyć ludziom kłopotów. Ale jeśli przypadkiem są jakimiś
zboczeńcami, mogą się okazać naprawdę niebezpieczni!
ROZDZIAŁ 9
W objęciach strachu
Kiedy rolls-royce pokonał wzniesienie prowadzące na Cheshire Square i znalazł się pod
bramą, chłopcy stwierdzili, że służbę w stróżówce pełni znowu Larry Evans, który wyszedł ze
swej budki, aby przyjrzeć się niezwykłemu samochodowi.
— No, no, ale maszyna! — wykrzyknął z uznaniem w głosie. — Doprawdy, jestem pod
wrażeniem! Czy Arianne wie, że jedziecie do niej takim wystrzałowym autem? Czy też chcecie
sprawić jej niespodziankę?
— W każdym razie czeka ją duża niespodzianka — powiedział Pete.
— Kiedy usłyszy to, co mamy jej do powiedzenia, będzie wystarczająco zaskoczona.
— Czy ona jest aby w domu? — zapytał Jupe.
— Tak — odparł dozorca. — Niedawno był u niej ten nadęty facet z długimi włosami, razem
z tym drugim, ale obaj pojechali już jakiś czas temu. Zadzwonię do niej.
Z tymi słowami dozorca wycofał się do swej budki. Chłopcy przyglądali się przez okno, jak
wybiera numer telefonu, a potem czeka ze słuchawką przy uchu. Trwało to bardzo długo. W
końcu dozorca zmarszczył brwi i odłożył słuchawkę.
— U pani Fowler nikt nie odpowiada — stwierdził stając w drzwiach.
— Może Lucille dokądś wyszła? — zapytał Bob.
Larry Evans pokręcił głową.
— Zauważyłbym ją.
Jupe poczuł nagle, że przeszywa go strach.
— Jest pan pewien, że nie wyjechała stąd razem z McLainem?
— Nie, nie mogła tego zrobić — odparł dozorca. — McLainowi towarzyszył ten jego
nieodłączny przyjaciel. Wiecie, taki mały grubasek z kręconymi włosami. Ale Arianne z nimi nie
było.
Na twarzy dozorcy odmalowało się zakłopotanie. Chłopcy domyślali się, ze musiał mieć
polecenie, aby nie wpuszczać nikogo na teren Cheshire Square bez uprzedniego porozumienia
się z którymś ze stałych mieszkańców.
— Spróbuję jeszcze raz — powiedział, a potem wrócił do budki, wybrał numer domofonu i
odczekał dłuższą chwilę ze słuchawką przy uchu. Nie doczekawszy się odpowiedzi,
machnięciem ręki zachęcił kierowcę rolls-royce’a, aby wjechał do środka. — Zapukajcie do
drzwi — polecił chłopcom. — Przeszukajcie okolice basenu. Jeżeli jej nie znajdziecie, dajcie mi
o tym znać.
Minąwszy bramę, Worthington okrążył miniaturowy skwer. Wokół domu pani Fowler
panował spokój, wszędzie pełno było jednak pozostałości po wczorajszym przyjęciu. Pod jakimś
krzewem bieliła się papierowa taca. Kiedy jeszcze Trzej Detektywi weszli na chodnik
prowadzący do drzwi, pod nogami zatrzeszczały im ziarna prażonej kukurydzy.
Jupe nacisnął dzwonek. Chłopcy usłyszeli jego dźwięk dochodzący z wnętrza domu, nikt nie
podszedł jednak do drzwi.
— Nie ma jej tam — powiedział Bob.
— Coś tu nie gra — stwierdził Jupe. — Jestem pewien, że coś jest tu nie w porządku.
— Pobiegnę do bramy — zaofiarował się Pete. — Stróż musi mieć zapasowa klucze.
Nie czekając na reakcję kolegów, Pete odwrócił się i minąwszy czekającego obok rolls-
royce’a Worthingtona popędził z powrotem.
W oczekiwaniu na jego powrót Jupe i Bob okrążyli dom. Nigdzie nie było ani śladu po
Lucille.
Kiedy znaleźli się znowu przy frontowym ganku, Pete czekał tam już na nich w towarzystwie
dozorcy. Z wyrazem zaniepokojenia na twarzy podszedł też Worthington. Dozorca otworzył
kluczem zapasowym drzwi wejściowe, po czym wszyscy weszli go hallu, po którym także
porozrzucane były resztki wieczornego przyjęcia.
— Lucille! — krzyknął Jupiter.
Odpowiedziała mu cisza.
Chłopcy rzucili się, aby jak najprędzej przeszukać dom. W mgnieniu oka przebiegli
pomieszczenia parteru, a potem, razem z Larrym Evansem popędzili na górę. Worthington
pozostał na dole, aby pilnować drzwi wejściowych.
Niektóre z pokoi na górze były zamknięte. Evans zaczął je otwierać jeden po drugim.
Chłopcy zaglądali do mrocznych, nie używanych sypialni z zaciągniętymi kotarami. Ale przy
końcu korytarza znaleźli pokój, z którego musiano często korzystać. Znajdowało się w nim
szerokie łoże z odrzuconą do tyłu, bladoróżową narzutą. Pod krzesłem stała para domowych
pantofli, obszytych białym króliczym futerkiem. W nogach łóżka leżał przerzucony przez nie
szlafrok z pikowanej satyny.
Larry Evans rozsunął zasłony i pokój wypełnił się światłem.
— Tu musiała chyba sypiać Lucille — powiedział Jupe.
— Myślę, że kiedy pani Fowler jest w domu, sama korzysta z tej sypialni — stwierdził
Evans, spoglądając na toaletkę, na której widać było małą tacę, zastawioną kryształowymi
buteleczkami z perfumami. — Arianne jest miłą dziewczynką, ale chyba nie mogłaby korzystać
z tego pokoju i używać rzeczy pani Fowler.
Pete zaczął myszkować po sypialni. Otworzył drzwi do sąsiadującej z nią alkowy i zobaczył
szafę tak ogromną, jak sypialne pokoje używane przez większość ludzi. Była wypchana
ubiorami.
— Pani Fowler pojechała, zdaje mi się, do Europy? — spytał Pete. —Ale jeśli wszystkie te
ciuchy zostały tutaj, to co w takim razie zabrała ze sobą?
Nikt nie próbował nawet szukać odpowiedzi na jego pytanie. Jupe wlepił oczy w rozpostarty
na podłodze dywan, miętosząc przy tym dwoma palcami dolną wargę. Był to znak, że jego
mózgownica pracuje na wysokich obrotach.
— Czy można się tu dostać jakąś inną bramą? — zwrócił się do Evansa. — Czy ona mogła z
niej skorzystać i wymknąć się, nie przechodząc obok pana budki?
— Oczywiście, jest tylne wejście — odparł dozorca. — Korzystają z niego ciężarówki
wywożące śmieci, a także samochody dostawcze i inne służby. Ale przez cały czas jest
zamknięte.
— A u kogo są klucze? — spytał Jupe.
— Nie ma żadnych kluczy. Kiedy ktoś chce tamtędy wjechać, zawiadamia mnie o tym, a ja
otwieram bramę elektronicznym guzikiem, zainstalowanym w budce.
— A może Lucille poszła po prostu w odwiedziny do sąsiadów? —powiedział po chwili
namysłu Bob.
— Nie wydaje mi się — odparł Evans. — Arianne nie zadawała się zbytnio z innymi
mieszkańcami osiedla.
Pete otworzył następne drzwi. Spodziewał się zobaczyć jeszcze jedną szafę, drzwi
prowadziły jednak do łazienki, w której na powierzchni wody wypełniającej marmurową wannę
unosiła się gruba warstwa piany. Powietrze przesycone było żywicznym aromatem. Na
marmurowej półce między dwiema umywalkami stało mnóstwo buteleczek i pojemników z
kosmetykami. Jedna z buteleczek była przewrócona. Sączący się z niej bursztynowy płyn rozlał
się po półce i ściekał na podłogę.
— Co za bałaganiara z tej dziewuchy — zauważył Bob.
— Może nie aż taka znowu wielka — skomentował jego uwagę Jupe, który z progu łazienki
przyglądał się panującemu w niej rozgardiaszowi. — Przypuśćmy, że leżąc w wannie usłyszała
dzwonek telefonu. Dowiedziawszy się, że przy bramie jest McLain, kazała dozorcy wpuścić go
na teren osiedla. A potem naprędce wrzuciła coś na siebie i zeszła na dół, aby otworzyć drzwi. I
wtedy właśnie musiało się coś wydarzyć. Coś tak gwałtownego albo tak ważnego, że nie wróciła
do łazienki, żeby opróżnić wannę.
— Opowiadam się za gwałtowną wersją — stwierdził Bob. — Ktoś musiał ją tu zaskoczyć, a
ten płyn rozlał się podczas szamotaniny z napastnikiem.
— Zdaje się, że za bardzo popuszczacie cugli waszej fantazji, chłopcy — powiedział Evans.
Na jego twarzy malowało się wielkie rozdrażnienie. — Lucille jest trochę nieporządną
dziewczyną i jeśli ktoś nie zwróci jej uwagi, nie opróżni wanny ot tak, odruchowo. Za bardzo
przyzwyczaiła się do tego, że wszystko robiła za nią troskliwa mamusia. Kiedy rozlała ten
szampon czy tam jakieś pachnidło, pomyślała sobie, że posprząta później. Zeszła na dół, żeby
otworzyć drzwi McLainowi, a potem... potem...
— A potem co? — zapytał Jupe. — Gdzie mogła zniknąć? Jeśli nie pojechała z McLainem i
nie poszła z wizytą do sąsiadów, co się z nią stało?
Tym, który znalazł mały ręcznik dla gości, był Bob. Stojąc koło toaletki, zajrzał z góry do
koszyka na śmieci.
— Ej, popatrzcie no na to! — zawołał, a potem pochylił się i wyciągnął ręcznik, trzymając
go w dwóch palcach. Ręcznik był biały, z motylkiem wyhaftowanym przy jednym z końców.
Widać było na nim rdzawoczerwone plamy.
— Aż się boję powiedzieć, co to może być.
Larry Evans zrobił przerażoną minę.
— Krew — stwierdził krótko, a potem wyciągnął rękę, żeby dotknąć ręcznika. — Jeszcze
wilgotny. Macie słuszność, chłopcy. Tu rzeczywiście coś się dziś rano wydarzyło. Biegnę
dzwonić po policję!
ROZDZIAŁ 10
Gdzie jest ciocia Matylda?
W niedługim czasie na miejscu zjawił się we własnej osobie komendant Reynolds. Z
posępnym wyrazem twarzy obejrzał chaos panujący w łazience, a potem rzucił nachmurzone
spojrzenie Lary’emu Evansowi.
— Mówi pan, że ktoś odwiedził ją dziś rano? Czy zanotował pan numer rejestracyjny jego
samochodu?
— Tak — odparł Evans. — Mam go w zeszycie raportów, w stróżówce. Ale mógłbym
przysiąc, że dziewczyny nie było w tym samochodzie.
— W każdym razie, jakoś musiała opuścić to miejsce — stwierdził komendant schodząc na
dół. — Porozmawiam z sąsiadami — dodał po chwili. — Może ktoś coś widział. A wy, chłopcy,
zmykajcie do domu. Nie chcę, żebyście się tu plątali. Zrozumiano?
— Proszę pana... — zaczął Jupe.
— Już was tu nie ma! — przerwał mu Reynolds. — Teraz sprawę przejmuje w swoje ręce
policja.
Worthingtonowi pozostało więc tylko odwieźć trójkę młodych detektywów do składu złomu.
Kiedy ruszył, w samochodzie zapadła posępna cisza.
Pierwszy przerwał ją Pete.
— No cóż, chłopaki, ten przypadek bije na głowę wszystko, z czym mieliśmy dotąd do
czynienia.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał Bob.
— Najpierw znajdujemy na plaży plastykową torbę — ciągnął Pete — i próbujemy
zidentyfikować właściciela. Sprawa wydaje się prosta, wystarczy zadzwonić do biblioteki.
Tymczasem dowiadujemy się, że zgubiła się nie tylko torba, ale także i jej właścicielka. Więc
zwyczajnie odnajdujemy ją. Ale jej rodzicom to nie wystarcza i zlecają nam następne zadanie.
Tym razem mamy znaleźć i sprawdzić faceta, który zaproponował dziewczynie pracę. Tyle że i
on gdzieś nam ginie.., albo może nigdy nie istniał. I kiedy próbujemy ostrzec przed nim
dziewczynę, ta znowu znika nam z oczu.
— A w momencie, gdy sprawa zaczyna być naprawdę interesująca — dodał Jupe — policja
zabrania nam się nią zajmować.
— Zdaje się, że to wszystko zaprowadzi nas do domu wariatów! —podsumował Pete.
Odwiózłszy chłopców na miejsce, Worthington odjechał. Jupe ze zdziwieniem wlepił oczy w
bramę składu. Była zamknięta. W środku dnia wydawało się to niesłychane.
— Gdzie też mogą być wuj Tytus i ciocia Matylda? — zaczął zastanawiać się głośno.
— Nietrudno zgadnąć — powiedział Bob. — Dowiedzieli się, że w Nome na Alasce będą
burzyć kilka starych domów, i pojechali zobaczyć, czy nie da się stamtąd przywieźć jakichś
zardzewiałych rur wodociągowych albo poobijanych zlewów.
Bob mówił to żartem, ale jego domysły okazały się niedalekie od prawdy. Po drugiej stronie
bramy pokazał się Konrad, który poinformował Jupitera, że jego wuj pojechał do Los Angeles po
złom pozostały po rozbiórce jakiegoś budynku.
— A twoja ciocia poszła do domu coś tam ugotować — dodał Konrad. — Zamknąłem
bramę, bo mam dużo zajęć, a tu są różne rzeczy, które ktoś mógłby gwizdnąć.
W chwilę potem Konrad przyniósł z kantorku klucz.
— Jeżeli posiedzisz tu, żeby obsłużyć ewentualnych klientów — powiedział Jupe’owi,
otwierając bramę — nie będę jej zamykał.
Jupe obiecał pozostać w pobliżu, a potem pożegnał się z oboma kolegami, którzy udali się do
swych domów. Usiadłszy na schodkach do kantoru, przez chwilę dumał o Lucille Anderson.
Przed oczyma stanął mu nieład panujący w łazience pani Fowler. Co tam się mogło wydarzyć?
Dozorca nie zauważył, aby dziewczyna opuściła teren Cheshire Square. Czy mogła zostać
umieszczona w bagażniku samochodu McLaina? Czy też zwyczajnie znowu uciekła? Ale co w
takim razie oznaczały plamy krwi na ręczniku?
Po pewnym czasie Jupe’owi przyszła do głowy kolejna niepokojąca myśl. Co się stało z
ciocią Matyldą? Dlaczego nie ma jej tak długo? Zdarzało się jej wprawdzie czasami wyskoczyć
na chwilę do domu po drugiej stronie ulicy, żeby postawić na kuchence coś, co wymagało
dłuższego duszenia, nigdy jednak jej nieobecność nie przekraczała paru minut.
— Konrad! — krzyknął na cały głos.
Z głębi złomowiska wyłonił się spocony Konrad.
— Muszę skoczyć na małą chwilkę do domu — powiedział Jupe. — Chciałbym coś
sprawdzić.
— Dobrze, idź — odparł Konrad. — Popilnuję bramy.
Znalazłszy się koło stojącego po drugiej stronie ulicy domu Jonesów Jupe stwierdził, że
drzwi do kuchni są uchylone.
W kuchni nie było jednak nikogo. Nie było też żadnego naczynia na kuchence. Na podłodze
leżał upuszczony garnek do gotowania rosołu. Jego pokrywka potoczyła się aż pod ścianę.
Jupe poczuł nagle zimny pot na czole.
Zaczął nasłuchiwać. W domu panowała absolutna cisza. Czy powinien zawołać ciocię
Matyldę? Może poszła gdzieś w głąb domu? Czy też krył się tu ktoś obcy... ktoś, kto tak
przestraszył ciocię Matyldę, że upuściła garnek, ... I co? Gdzie ta ciocia się podziała?
Na palcach podszedł do drzwi jadalni i zajrzał do środka. Na podłodze leżały rozrzucone
bezładnie talerze i serwety. Ktoś do połowy powyciągał szuflady z kredensu i powyrzucał z nich
sztućce.
Jupe’owi całkiem zaschło w ustach. Miał ochotę krzyknąć, zdecydował się jednak nie robić
tego. Napastnik wciąż jeszcze mógł gdzieś tu być. A co gorsza, mógł więzić sterroryzowaną
ciocię Matyldę!
Ostrożnie przemknął przez jadalnię w kierunku saloniku. Także tam panował nieopisany
bałagan. Na podłodze leżały strącone z półek książki i bibeloty, a także szufladki z szafek i
regałów. Minąwszy salonik, Jupe znalazł się w holu prowadzącym do frontowego wejścia.
Znajdująca się tam szafa była otwarta. Ktoś powyciągał z niej ubrania, płaszcze i buty i rozrzucił
po podłodze.
Nie było jednak śladu po cioci Matyldzie!
Splądrowano także pokój wuja Tytusa. Brakowało magnetofonu, gramofonu i wzmacniacza.
Pozostały tylko kolumny. Być może wydały się złodziejowi zbyt ciężkie i niewygodne do
wyniesienia. Czy też ktoś go spłoszył, zanim zdążył je zabrać?
Tak, ktoś go musiał spłoszyć! Na pewno! Przecież ciocia Matylda przyszła na chwilę do
domu ze składu. Złodziej usłyszał pewno, jak kładła przenośną kasę przyniesioną z kantorku.
W tej samej chwili Jupe przypomniał sobie, że wchodząc do domu kuchennym wejściem,
widział po drodze kasę. Stała tuż koło małego telewizora na ladzie w kuchni.
Szybko wrócił do kuchni. Kasa rzeczywiście znajdowała się tam, gdzie ją widział przed
chwilą. Otworzył ją i stwierdził, że w środku są pieniądze. I to całkiem sporo pieniędzy.
Wchodząc do kuchni, ciocia Matylda miała ze sobą prawie sto dolarów. Złodziej pozostawił je
nietknięte.
Dlaczego? Gdzie ona zniknęła?
— Ciociu Matyldo, jesteś tu? — zawołał. Głos drżał mu z podniecenia.
Usłyszał jakieś dziwne dźwięki. Stłumione, dochodzące jakby z oddali szmery i trzaski,
którym towarzyszyły odgłosy tupania czy dobijania się. Może także krzyki.
Skoczył w stronę małego ganeczku czy przybudówki, do której wchodziło się z kuchni. Tam
właśnie stała pralka i maszyna do zmywania statków, a w schowku w kącie przechowywano
szczotki do zamiatania. Dziwne hałasy dochodziły właśnie ze schowka.
Drzwi schowka zatrzaśnięte były na głucho. Ktoś zaklinował je od zewnątrz szczotką
umocowaną tak, że jej rękojeść blokowała drzwi, a poprzeczka z włosiem opierała się mocno o
maszynę do mycia naczyń.
— Ciociu Matyldo! — wrzasnął Jupe. — Nic cioci nie jest? To ja, Jupiter!
Ze schowka doszły go jeszcze wścieklejsze hałasy, toteż bez namysłu szarpnął za szczotkę,
która dała się wyciągnąć już przy pierwszej próbie. Drzwi schowka otworzyły się. Wytoczyła się
z nich ciocia Matylda, a za nią runęły na podłogę jakieś zakurzone ubrania, pojemniki ze
ś
rodkami czyszczącymi, puszki i bańki.
— Jupiter! Nareszcie!
Z zaczerwienioną ze złości twarzą i zmierzwionymi włosami, ciocia Matylda przysiadła na
podłodze ganku, rzucając wokół wściekłe spojrzenia.
— Niech no tylko ta kanalia wpadnie mi w ręce! — krzyknęła dusząc się z gniewu. —
Będzie żałował, że mamusia wydała go na świat!
ROZDZIAŁ 11
Jupe błaga o pomoc
Policja przyjechała po kilku minutach. Ciocia Matylda zdążyła już ochłonąć z przeżytego
szoku i siedziała przy kuchennym stole ze wzrokiem wbitym w filiżankę kawy, zaparzonej przez
Jupe’a.
— Czy jest pani w stanie opowiedzieć nam, co się stało? — zapytał jeden z funkcjonariuszy.
Ciocia Matylda oczywiście była w stanie to zrobić, i to z wielką pasją. Wstąpiła na chwilę do
domu, żeby postawić na wolnym ogniu zupę na kościach. Wyjęła z kredensu garnek do
gotowania rosołu i w tym momencie usłyszała jakieś szmery w jadalnym. Sądząc, że mógł to być
Jupiter, zawołała go po imieniu.
W chwilę potem ktoś chwycił ją od tyłu i obwiązał jej twarz jakimś miękkim i duszącym
gałganem. W czasie tej szamotaniny garnek upadł na podłogę. Następnie została wepchnięta do
schowka na szczotki i zamknięta na głucho. Nie zdążyła rzucić nawet okiem na napastnika,
ponieważ przez cały czas trzymał się za jej plecami. Odniosła jednak wrażenie, że działał w
pojedynkę.
Przesłuchujący ją policjant znalazł na podłodze schowka małą poduszkę.
— To jest prawdopodobnie ten miękki przedmiot, użyty przez napastnika — stwierdził. —
Jak pani myśli, czy po zamknięciu pani w schowku osobnik ten jeszcze przez dłuższy czas
przebywał w tym domu? Czy też raczej od razu uciekł? Nie dotknął nawet kasy, zostawił też w
spokoju srebrne sztućce, tak jakby uległ napadowi panicznego strachu.
— Tak, tak, chętnie bym mu napędziła panicznego strachu! —oświadczyła ciocia Matylda.
— Nie jestem tego pewna, ale nie wydaje mi się, żeby został tu długo. Nie słyszałam go już na
jakiś czas przed przyjściem Jupitera. A kiedy zjawił się Jupiter, myślałam początkowo, że to
może być złodziej myszkujący po kuchni, więc siedziałam cicho.
Obszedłszy cały dom policjanci stwierdzili, że w jednym z okien w pokoju jadalnym została
zerwana moskitiera.
— Najprawdopodobniej tędy właśnie włamywacz dostał się do środka — powiedział jeden z
policjantów, zwracając się do Jupe’a. — Twoja ciocia musiała go zaskoczyć w momencie, gdy
dopiero zabierał się do wyniesienia łupu, i chociaż udało mu się zamknąć ją w tym schowku, był
za bardzo przestraszony, aby porządnie dokończyć roboty. Włamania to, zdaje się, dość
nerwowe zajęcie. Rabusie wpadają w przerażenie i wieją nawet wtedy, gdy nikt ich nie goni.
Ostrzegłszy ciocię Matyldę, że nadzieja na odzyskanie stereofonicznego sprzętu jest bardzo
nikła, policjanci odjechali. Kiedy niedługo potem do domu wrócił wuj Tytus, Jupiter kończył już
porządkować wnętrze domu. Umocowanie moskitiery zlecono Konradowi, toteż Jupiter mógł się
wymknąć do swego warsztatu w jednym z zakątków składu.
Czekał tam na niego Pete, zajęty majsterkowaniem przy swoim rowerze.
— Jadąc tu mijałem gliny — powiedział. — Byli może u ciebie w domu? Przyjechałbym,
ż
eby popatrzeć, ale w takich przypadkach gliny mówią zawsze, żeby nie robić zbiegowiska, bo i
tak można będzie zobaczyć wszystko w wieczornym dzienniku. A wieczorem okazuje się, że
wcale tego nie ma.
— Tego na pewno byś nie zobaczył — stwierdził Jupe, a potem zrelacjonował przyjacielowi
przygodę cioci Matyldy z włamywaczem. — Rocky Beach zaczyna być miastem coraz
gorętszym. Dwa dni temu została napadnięta Lucille, a dziś to samo spotkało ciocię Matyldę.
— Będziemy sami szukać złodziejaszka, który napadł na ciocię Matyldę? — zapytał Pete. —
Czy też zostawimy to gliniarzom?
— Chyba nie będziemy się w to mieszać — odparł Jupiter. — Sprawa wygląda na robotę
zawodowego włamywacza.
— Tak więc będziemy mogli zająć się spokojnie przypadkiem panny Anderson —
powiedział Pete.
Na twarzy Jupe’a pojawił się wyraz zwątpienia.
— Też nie, jeżeli komendant Reynolds nie zmieni zdania. Chyba nie zapomniałeś, że kazał
nam trzymać się od tego z daleka. Ale czekaj, czekaj — dodał rozjaśniając się nagle. —
Zobowiązaliśmy się przecież zadzwonić do Andersonów i poinformować ich o tym, czego się
dowiedzieliśmy do tej pory.
— Co masz na myśli, mówiąc „my”? — zapytał Pete z odcieniem przekory w głosie. —
Chętnie zostawię ci tę przyjemność. Nie dlatego, żebym nie lubił Andersonów, ale... Widzisz,
oni przypominają mi ulubioną operę mydlaną mojej mamusi pod tytułem „Oszalała rodzinka”.
Jupe skrzywił się lekko, bez słowa jednak odsunął kratę zasłaniającą wejście do Tunelu
Drugiego i, mając Pete’a za plecami, potelepał się na czworakach w stronę przyczepy,
zamienionej na Kwaterę Główną. Kiedy obaj znaleźli się w środku, nakręcił numer telefonu
Andersonów w Fresno. Usłyszał sygnał, potem drugi i trzeci. Ale nawet po dziesiątym dzwonku
nikt nie odezwał się po drugiej stronie, odłożył więc słuchawkę.
— Są poza domem — stwierdził niechętnie.
— Może zadzwonił do nich komendant Reynolds — powiedział Pete.
— Niewykluczone, że już tu jadą.
— To całkiem prawdopodobne — zgodził się Jupe. — Zastanówmy się, jakie nici mamy w
ręku? Wizytówka McLaina okazała się fałszywa. A jego towarzysz, który... który...
Jupe znieruchomiał nagle, z ręką wciąż jeszcze opartą na telefonicznej słuchawce.
— Który co niby? — spytał Pete. — Wpadłeś na coś?
— Henry Moreli — wykrzyknął Jupe. — Facet, który przedstawiał się jako McLain,
powiedział w pewnym momencie, że Moreli do niedawna pracował dla firmy Twentieth
Century-Fox. Czy to nie byłoby śmieszne, gdyby przypadkiem powiedział prawdę?
Pete błyskawicznie wyciągnął książkę telefoniczną z najniższej półki regału. Znalazłszy
numer telefonu słynnej wytwórni, podyktował go Jupe’owi, który natychmiast go nakręcił.
Na początek Jupe zapytał, czy mógłby mówić z Henrym Moreliem. Telefonistka, która
podniosła słuchawkę, poinformowała go obojętnym tonem, że nie ma w swym spisie takiego
nazwiska. Jupe poprosił więc o rozmowę z kimś z działu personalnego. Kiedy otrzymał
połączenie, przedstawił się jako kuzyn Henry’ego Morelia, który znalazłszy się nieoczekiwanie
w Los Angeles chciałby się z nim skontaktować.
— Czy ty zawsze musisz komponować przy byle okazji pięcioaktową operę? — mruknął
cicho Pete.
Jupe zakrył dłonią mikrofon.
— A co miałem powiedzieć? śe chcę go zatrudnić i sprawdzam jego referencje? Nie sądzę,
ż
eby mi uwierzyli.
W słuchawce zabrzmiał znowu głos pani z działu personalnego wytwórni Twentieth Century-
Fox, która stwierdziła, że nazwisko Henry Moreli jest tu zupełnie nieznane.
Jupe podziękował i odłożył słuchawkę.
— Niewesoło, jak widzisz — powiedział. — śadnego śladu. Nie wiadomo, od czego zacząć.
Faceci, którzy kręcili się koło Lucille Anderson, rozpłynęli się jak mgła. Ona zresztą też.
— A może by tak zajrzeć do tej pizzerii? — spytał Pete. — Te typy, które tam przychodzą,
mogą coś wiedzieć. Byli na przyjęciu u Lucille i nie jest wykluczone, że wykapowali coś na
temat tego McLaina i jego kumpla. Może nawet ich znają?
Była to nikła szansa, ale przecież istniała. Dwaj chłopcy prędko przeczołgali się tunelem do
wyjścia i Jupe wyciągnął swój rower. Nie zadzwonili do Boba, żeby się do nich przyłączył,
ponieważ tego popołudnia miał on dyżur w bibliotece. We dwóch pomknęli więc przez miasto
ku autostradzie, a potem skręcili w stronę „Pagody”.
Jak zwykle, z głośników grzała młodzieżowa muzyka, a ekrany maszyn do gier
komputerowych zachęcały migotaniem kolorowych świateł. Wokół małych stolików cisnęli się
młodzi chłopcy i dziewczęta, posilając się i rozmawiając.
Kiedy Pete i Jupiter weszli do środka, natychmiast rozpoznał ich jeden z chłopaków, którzy
byli na przyjęciu w domu pani Fowler.
— Hej! — krzyknął do nich, a potem gestem ręki dał im znak, aby podeszli bliżej. — I co,
braciszkowie w krótkich spodenkach? Jak wam leci? — zapytał szczerząc zęby.
— Niespecjalnie — poinformował go Jupiter. — A poza tym, nie jesteśmy niczyimi
braciszkami. Jesteśmy kolegami Lucille i szukamy jej właśnie.
— Nie jesteście braciszkami? — włączył się jakiś starszy chłopak. — Nie próbujcie mnie
nabierać. Kiedy zobaczyłem, że ta Lucille, Arianne, czy jak jej tam, w ogóle nie zwraca na was
uwagi, pomyślałem sobie, że musicie być jej młodszymi braciszkami albo kimś w tym guście.
Moja starsza siostra traktuje mnie dokładnie w ten sam sposób.
Powiedziawszy to, chłopak przesiadł się na drugie krzesło, robiąc miejsce Jupe’owi. Pete
usiadł po drugiej stronie stolika.
— Lucille Anderson znikła z Cheshire Square — powiedział Jupe. — Podejrzewamy, że
mogła zostać porwana.
Nowy znajomy zrobił zdziwioną minę.
— Chyba przesadzasz — stwierdził.
Jupe potrząsnął głową.
— Jeszcze dziś rano była w domu pani Fowler. Rozmawiała z dozorcą. A potem odwiedził ją
facet podający się za McLaina. Przyjechał razem z Henrym Moreliem, i od tej pory nikt już jej
nie widział.
Chłopak siedział przez chwilę bez ruchu, a potem nagie ożywił się.
— Hej, chłopaki! — krzyknął. — Chodźcie tu! Posłuchajcie bajeczek, które serwuje mi ten
młodzieniec!
Natychmiast ustało brzęczenie i migotanie automatów do gry i wokół stolika zaczął
gromadzić się tłumek chłopców i dziewcząt. Także pulchna kelnerka pochyliła się nad bufetem,
nadstawiając uszy.
Jupe opowiedział o zniknięciu Lucille, nie pomijając żadnego szczegółu. Wspomniał o
przygotowanej do kąpieli wannie, o rozlanym szamponie czy innym kosmetyku, a także o
zakrwawionym ręczniku znalezionym w koszu.
— Może, kiedy McLain przyszedł z Morellem, żeby ją zabrać, stoczyła z nimi walkę —
powiedział. — Niektórzy z was widzieli tego McLaina. Ale tak się składa, że to nie jest jego
prawdziwe nazwisko. Jak dotąd nie wiemy, jak on się rzeczywiście nazywa, i nic nie wskazuje
na to, abyśmy się tego dowiedzieli w najbliższym czasie. Chyba że ktoś z was ma jakieś
informacje na ten temat.
W pizzerii zapadła głucha cisza.
Drzwi otworzyły się nagie i do środka wszedł siwowłosy mężczyzna, ten sam, który
poprzednio wydał się chłopcom szefem lokalu. Jego wzrok spoczął na otaczającym Jupitera i
Pete’a tłumku.
— Co tu się dzieje? — zwrócił się do kelnerki.
— Ci chłopcy szukają swojej przyjaciółki, panie Sears — wyjaśniła zapytana. — To taka
ładna, młoda dziewczyna. Zaglądała tu często, żeby pograć na automatach, a teraz gdzieś
zniknęła. Oni podejrzewają, że ktoś ją porwał.
— Porwał ją? — zapytał mężczyzna marszcząc ostro brwi.
— Na to wygląda — odparła kelnerka.
Teraz Jupe odwrócił się w jej stronę.
— Czy nie zapamiętała pani czegokolwiek, co by dotyczyło człowieka, który fundował
wczorajsze przyjęcie? Podawano tam mnóstwo pizzy. Czy on zamówił ją tutaj?
Kobieta kiwnęła potakująco głową.
— Tak, tak, taki wymuskany laluś — powiedziała. — Od razu pomyślałam, po co właściwie
kręci się koło tej wypacykowanej laleczki. On jest za stary i nie pasuje ani do niej, ani do jej
towarzystwa.
— On jest poważnym producentem z Hollywoodu — odezwał się chłopiec stojący tuż koło
Jupe’a. — Przynajmniej tak twierdzi. Sam już nie wiem. Może po prostu miał to przećwiczone.
Wiesz, jak to się robi... Mówi się „Ślicznotko, jesteś fantastyczna, wkręcę cię do filmu”. Z tym,
ż
e kiedy ten facet wszedł tu wczoraj i przyuważył Arianne...
— Spotkali się tutaj? — przerwał mu Jupe.
— Tak. Arianne siedziała przy automacie i kiedy on wszedł razem z tym grubym
kurdupelkiem, od razu można się było skapować, że postanowili ją poderwać. Pogadali chwilkę,
przyglądając się jej, a potem McLain podszedł do niej i przedstawił się. Zachowywał się całkiem
tak, jakby się natknął na wielką bryłę złota albo coś w tym rodzaju. Powiedział, że poszukuje
kogoś dokładnie takiego jak ona.
Do stolika przysiadła się jedna z dziewczyn, które były na przyjęciu.
— Arianne żyje w świecie, który nie przystaje zbytnio do rzeczywistości — zwróciła się do
Jupe’a. — Rozumiesz, co mam na myśli? Ona jest przekonana, że byle zręczny piruecik
zaprowadzi ją do filmu, więc kiedy jakiś facet mówi jej, że jest producentem i że chce jej dać
rolę w filmie, zapala się jak bożonarodzeniowa choinka. Domyślasz się, co było dalej. Faceci
zamówili pizzę, a ona przysiadła się do nich. A potem zaprosili wszystkich obecnych na
przyjęcie dla uczczenia kontraktu Arianne.
— Czegoś tu nie rozumiem — powiedział Pete. — Po co on zaprosił na przyjęcie całe to
towarzystwo?
— Nie chciał, żeby pomyślała, że ma do czynienia z kimś nienormalnym, no i przyszło mu
do głowy, że ona będzie się lepiej czuła, mając wokół siebie swoich przyjaciół — wyjaśniła
dziewczyna. — Tak przynajmniej sam powiedział.
— Wyglądało to tak — dodała z poważną miną — że zapraszając nas wszystkich facet chciał
zrobić dobre wrażenie. To znaczy, wiesz, mówiono nam zawsze, żeby nie chodzić nigdzie z
obcymi, nie wsiadać do samochodów itepe, no i że bezpieczniej jest trzymać się w większych
grupach. No a wczorajsza wyprawa byłą po prostu fantastyczna! Musiało tam być z pięćdziesiąt
osób. Więc... więc ona naprawdę zaginęła? Nie bujasz?
Jupe potwierdził skinieniem głowy.
Na twarzy dziewczyny pojawiło się zaniepokojenie.
— Próbowałam zadzwonić do niej do salonu — powiedziała. —Tam, gdzie pracuje. Tyle, że
dziś nie przyszła do pracy i zdaje się poważnie się im naraziła. Chciałam dowiedzieć się, jak
sobie poradziła z rodzicami.
— Jej rodzice wrócili do Fresno — wyjaśnił Jupiter. — Ale jeżeli komendant Reynolds
dzwonił do nich, pewno znowu tu jadą.
— Dlaczego twierdzisz, że ten facet nie nazywa się McLain? — zapytał jeden ze stojących
wokół chłopców. — Jesteś tego pewien?
— Dziś rano byliśmy u prawdziwego Craiga McLaina — odparł Jupe. — Z całą pewnością
to nie on był na przyjęciu.
— Craig? — spytał chłopiec. — Mówił, że nazywa się Craig McLain? Jego kumpel nazywał
go inaczej. Jakoś tak.., dziwacznie, naprawdę dziwacznie.
— Iggy — odezwała się jakaś dziewczyna. — Zwracał się do niego per „Iggy”.
— Iggy? — Tym razem głos należał do mężczyzny stojącego za kontuarem.
Wszyscy odwrócili ku niemu głowy. Na jego twarzy pojawiło się zakłopotanie.
— Kto może nosić takie imię? — powiedział potrząsając głową. —Chyba tylko złoczyńca,
który ucieka z młodą dziewczyną. śyjemy w okrutnych czasach.
Nawet nie próbowano mu zaprzeczyć. Jupe i Pete posiedzieli jeszcze w nadziei, że dowiedzą
się czegoś więcej o fałszywym producencie filmowym. Nikt nie miał jednak żadnych
szczegółowych informacji.
Tajemniczy facet rozpłynął się jak we mgle!
ROZDZIAŁ 12
Zaatakowany!
Państwo Andersonowie przyjechali do Rocky Beach w nocy. Parę minut po ósmej rano,
niewyspani i z podkrążonymi oczami, zjawili się w domu wuja Tytusa. Byli już po rozmowie z
komendantem Reynoldsem.
Ciocia Matylda całkowicie otrząsnęła się z wczorajszych przeżyć i robiła, co mogła, aby jak
najserdeczniej przyjąć pogrążone w zmartwieniu małżeństwo. Zazwyczaj tego rodzaju pomoc i
pocieszenie z jej strony przyjmowały formę czegoś dobrego do jedzenia, ale tym razem nie udało
się jej zachęcić Andersonów do przełknięcia nawet jednego kęsa.
— Nie mogę uwierzyć, żeby nikt niczego nie zauważył — stwierdził pan Anderson. —
ś
aden z sąsiadów. Pan Reynolds wypytywał ich, ale żaden nie widział Lucille wychodzącej z
domu z tymi dwoma nędznikami. A samochód, którym McLain przyjechał, zarejestrowany jest
na niejakiego Henry’ego Vance’a. Vance sprzedał go jakiemuś Smithowi już pewien czas temu,
ale Smith nie przerejestrował go na siebie, więc sprawdzenie numeru rejestracyjnego nic nie
dało. Wiemy tylko, że samochód pomalowany jest na szary kolor. Dzwoniliśmy też do salonu, w
którym Lucille pracuje. Stara kwoka, która podniosła słuchawkę, nawet nie próbowała nam
pomóc.
W głosie pana Andersona można było wyczuć prawdziwe rozgoryczenie.
— Panie Anderson, wygląda pan na zmęczonego, a i pańska małżonka jest całkiem
wyczerpana tym wszystkim — powiedziała ciocia Matylda. — Może odpoczniecie u nas choć
parę godzin. Mamy tu wolną sypialnię. Gdyby coś się wydarzyło, damy wam znać.
— Nie, dziękuję — odparł pan Anderson, spoglądając niespokojnie w okno saloniku
Jonesów. — Zarezerwowaliśmy pokój w hotelu w Rocky Beach. W tej chwili powinien już być
przygotowany. Wprowadzimy się tam i będziemy czekać na wiadomości od Reynoldsa albo od
kogokolwiek, kto będzie miał nam coś do powiedzenia. Nasz domowy telefon został podłączony
do sąsiada, na wypadek, gdyby porywacze zadzwonili do nas do Fresno. Rozumie pani, tak
byłoby może najprościej... — W jego oczach pojawiły się iskierki nadziei. — Może zażądają
okupu?
Pani Anderson podniosła się bezwiednie, niczym w jakimś somnambulicznym odruchu.
— Wiem, że zrobiliście wszystko, co było możliwe — powiedział pan Anderson zwracając
się do Jupitera. — Chciałbym podziękować tobie i twoim kolegom.
W chwilę potem podniósł się i, ująwszy swą małżonkę pod ramię, poprowadził ją do
samochodu.
Jupiter także wybiegł z domu, aby zajrzeć do Kwatery Głównej. Pete i Bob już tam byli.
— Cześć — powitał go Pete, który z zaspaną miną rozsiadł się na podłodze, oparty plecami o
regał. — Zobaczyłem pod twoim domem samochód Andersonów, więc zadzwoniłem do Boba,
ż
eby zaraz tu przyszedł. Coś nowego?
— Nie, nic — odparł Jupe zajmując swe zwykłe miejsce za biurkiem.
— Andersonowie instalują się w Rocky Beach lnn. Wydaje mi się, że zostaną tam dotąd,
dopóki nie nadejdzie jakaś wiadomość.
— Miejmy nadzieję, że nadejdzie — powiedział Bob przeglądając swoje notatki w notesie.
— Każda próba, jaką podejmujemy, kończy się w ślepej uliczce. Można odnieść wrażenie, że
dwaj faceci, którzy zorganizowali to przyjęcie na cześć Lucille, zjawili się znikąd, a potem...
rozpłynęli się w powietrzu bez śladu. Co najmniej jeden z nich używa fałszywego nazwiska.
Prawdopodobnie ten drugi także. Przypomnijcie sobie, w Twentieth Century-Fox nikt nie słyszał
o żadnym Morellu.
Jupe nachmurzył się.
— Nie zgadza mi się mnóstwo rzeczy. Można by wziąć tych dwóch typków za parę
rzezimieszków, którzy całkiem przypadkowo poderwali Lucille, a potem ją porwali. Ale jeżeli
jedynym ich celem było porwanie, to po co podjęli tyle ryzykownych posunięć? Pokazali się
całej gromadzie jej przyjaciół, wydali przyjęcie na jej cześć, a do tego jeszcze spotkali się z jej
rodzicami. Zwykli kidnaperzy nie robią takich rzeczy!
Jupiter zamyślił się na chwilę, stykając koniuszkami palce obu dłoni tak, że utworzyły coś w
rodzaju małej klatki. — Poza tym jest jeszcze nie wyjaśniony dotąd przypadek z włamywaczem,
który wtargnął do domu pani Fowler, zanim Lucille poznała McLaina i Morella. Czy mógł on
być jednym z nich, to znaczy McLainem albo Morellem? Jeżeli tak, to w jakim celu się włamał?
ś
eby porwać Lucille? Czy może zabrać coś z tego domu?
— Może to zwykły zbieg okoliczności? — odezwał się Bob. — Jak z tym wampirem, który
napadł na lombard, ten sam, w którym Lucille zastawiła spinkę? To był chyba czysty przypadek.
Rabusie poprzebierani za straszydła pojawiali się przecież w całym mieście w różnych
miejscach, które, o ile nam wiadomo, nie mają nic wspólnego z Lucille.
Pete ziewnął głośno.
— Moglibyśmy miętosić te rzeczy przez cały dzień — powiedział. — I nigdzie by nas to nie
doprowadziło. Pewne jest, że Lucille zniknęła razem z dwoma nikomu nie znanymi facetami i
nie posuniemy się ani o krok, dopóki ich nie znajdziemy.
Znaleziona na plaży mała plastykowa torebka wciąż jeszcze znajdowała się w Kwaterze
Głównej. śaden z chłopców nie pomyślał o tym, żeby ją zabrać na spotkanie z Lucille. Bob
sięgnął teraz po nią na czubek regału i wysypał jej zawartość na biurko, a potem wlepił oczy w
kolekcję kosmetyków, książkę z biblioteki i małego niedźwiadka, tak jakby któryś z tych
przedmiotów mógł okazać się kluczem do znalezienia miejsca pobytu Lucille. Pokryty
jedwabistym, ciemnobrązowym futerkiem miś patrzył na chłopców przezroczystymi paciorkami
swych oczu.
Jupe wziął do ręki znalezioną książkę i zaczął ją kartkować. Na wielu stronicach zaznaczone
były fragmenty tekstu.
— Każdego wieczoru, oczekując na nadejście snu, powtarzaj słowa: sukces, miłość,
bogactwo. Staraj się wyobrazić sobie, że cieszysz się posiadaniem tych wartości — zaczął
deklamować z przesadną egzaltacją. — Możesz być tak pewny, że zdobędziesz to wszystko, jak
tego, że jutro znów wstanie słońce!
Trzej Detektywi popatrzyli po sobie, a potem wybuchnęli śmiechem.
Pete ujął małego niedźwiadka i przemówił do niego z profesorskim namaszczeniem:
— Wyobraź sobie, że chłodzi cię świeży wietrzyk w bujnie rozrosłym lesie. Kto wie, jutro
obudzisz się może jako Miś Uszatek!
Chłopcy roześmiali się znowu. W chwilę potem Pete i Bob poszli do domu. Jupe pozostał w
przyczepie, aby podumać jeszcze nad sprawą zaginionej dziewczyny. Wpatrywał się w leżącego
na biurku misia i nie mógł pozbyć się myśli, że klucz do rozwiązania tajemnicy tkwi w czymś,
czego on nie wziął pod uwagę. Wszystkie te dziwaczne wydarzenia mogły mieć coś wspólnego,
co pozwoliłoby ułożyć je w spójny obrazek. Gdyby tylko mógł odkryć tę zasadę, mógłby też
odnaleźć Lucille.
Włożył misia z powrotem do torby, potem także książkę, w końcu zgarnął do niej rozsypane
po blacie biurka kosmetyki.
Nagle usłyszał jakiś szmer, tak jakby coś poruszyło się tuż za ścianką przyczepy.
Wstrzymał oddech i zaczął nasłuchiwać. Co to mogło być? Jakieś małe zwierzątko,
myszkujące w zwalonym wokół przyczepy złomie?
Szmer powtórzył się, ale tak cichy, że z trudem tylko dawał się odróżnić od szumu wiatru. A
nawet był jeszcze cichszy niż wiatr. Jupiter usłyszał westchnienie, tak jakby ktoś czaił się na
dworze.
W jednej chwili uświadomił sobie, że powinien sprawdzić najbliższe otoczenie Kwatery
Głównej. Coś, a może ktoś musiał tam być i Jupe wiedział, że nie będzie mógł spokojnie
odetchnąć, dopóki nie odkryje źródła niepokojących hałasów.
Ostrożnie podniósł się z krzesła pilnując, aby nie szurnąć nim po podłodze. Obszedł biurko, a
potem zatrzymał się i znowu zaczął słuchać.
Na zewnątrz panowała niezmącona cisza.
To tylko jakieś zwierzątko, pomyślał starając się dodać sobie otuchy. Pewnie nornica
postanowiła sobie może uwić gniazdko między kawałkami starego żelastwa. Albo jakaś
bezdomna kotka z małymi kociakami. A może szczur? Szczury są wprawdzie wstrętnymi
stworzeniami, ale można jakoś ułożyć z nimi wzajemne stosunki.
Kwaterę opuszczało się najszybciej Wyjściem Ewakuacyjnym Trzecim i Jupiter skorzystał
teraz właśnie z niego. Drzwi przyczepy otwierały się wprost na ogromny kocioł parowy, na tyle
duży, aby pomieścić nie tylko chłopca, ale dorosłą osobę. Z kotła z kolei krótkie przejście
między zwalonymi na siebie granitowymi blokami prowadziło do osadzonych we framudze
dębowych drzwi. Jupe uchylił je, wystawił głowę i ostrożnie rozejrzał się po złomowisku. Nie
dostrzegł nic nienormalnego.
Przez parę minut krążył po składzie, rozglądając się na wszystkie strony, nie znalazł jednak
ani zwierzątka, ani żadnego zagadkowego intruza. Rekonesans zakończył w swoim prywatnym
warsztacie pod gołym niebem, a potem ciężko dysząc popełznął Tunelem Drugim z powrotem
do Kwatery. Znalazłszy się w środku, rozejrzał się błyskawicznie. Znaleziona na plaży torba
leżała jak przedtem, na biurku. Nie wszystko wyglądało jednak tak jak przedtem. Pozostawiony
na biurku tuż koło telefonu notes był otwarty. Kiedy Jupe sprawdzał teren składu, ktoś zakradł
się do Kwatery Głównej i zajrzał do notesu, aby dowiedzieć się, co w nim zapisano. Jupe poczuł
na plecach gęsią skórkę.
W notesie nie było nic ważnego. Jupe zabawiał się rysowaniem w nim bezmyślnych
bazgrołów. Był jednak pewien, że Kwaterę odwiedził jakiś nieproszony gość. Nagle zorientował
się, że ów intruz ciągle tu jest!
Znieruchomiał, czując jego obecność za plecami. Dotykał nimi kotary oddzielającej główną
przestrzeń Kwatery od małej ciemni fotograficznej. Jupe zdał sobie sprawę, że owa tajemnicza
istota czai się za kotarą, nieruchoma, starając się oddychać jak najciszej...
W pierwszej chwili jej oddech był prawie niesłyszalny. Nagle zaczął przybierać na sile.
Zmienił się w straszliwy, szorstki zgrzyt, wdzierający się z najbliższej odległości wprost do uszu
Jupe’a.
A potem wnętrze przyczepy wypełnił demoniczny śmiech!
Jupe błyskawicznie odsunął się od kotary, a potem obrócił, aby stanąć twarzą do intruza.
Kotara odjechała na bok. Jupe zobaczył przed sobą straszliwą, przerażającą zjawę, pokrytą
łuskami, groźnie szczerzącą wyszczerbione zęby, wystające z bezkształtnej, potwornej twarzy.
Zjawa zaśmiała się znowu. Jupe zobaczył wyciągające się ku niemu czarne szpony.
Odskoczył do tyłu, nadział się jednak na kant biurka. Przykucnął, starając się przesunąć
gdzieś w bok.
Rechoczący potwór zamierzył się do ciosu!
Jupe poczuł uderzenie, a potem ujrzał pędzący na spotkanie z nim regał z kartoteką.
Jego głowa wyrżnęła w metalową ściankę. Ogarnęła go ciemność!
ROZDZIAŁ 13
Tropem misia
— Chodziło mu o coś, co znajdowało się w torbie — powiedział Jupe.
— Uświadomiłem to sobie, jak tylko się ocknąłem i zobaczyłem, że torba zniknęła. Czegoś
schowanego w niej szukał włamywacz, który zamknął ciocię Matyldę w schowku na miotły.
Także dlatego porwano Lucille. Ta maszkara znalazła to wreszcie tutaj, w naszej Kwaterze!
Wróciwszy jako tako do siebie, Jupiter zadzwonił do Pete’a i Boba, którzy zjawili się
natychmiast i w tej właśnie chwili siedzieli naprzeciwko niego, po drugiej stronie biurka. Na
jego pobladłej twarzy wciąż jeszcze widać było ślady po przebytym szoku. Także jego
przyjaciele byli zaskoczeni tym, co się stało. Ktoś przedostał się przez bariery, tak pieczołowicie
przez nich zainstalowane Zaatakowano Jupe’a w samym sercu ich sekretnej warowni!
— A ja jeszcze mu to ułatwiłem — stwierdził ponuro Jupe. — Usłyszałem jakieś szmery na
dworze i wyszedłem, wskazując mu drogę do środka! Kiedy wróciłem, już na mnie czekał!
Jupe wzdrygnął się na wspomnienie przerażającej twarzy i wyciągających się ku niemu
pazurów.
Także Pete nie zapomniał jeszcze szokującego wrażenia, jakie wywarła na nim zamaskowana
maszkara, która rzuciła się na niego przed lombardem w Hollywood.
— Czy on miał na sobie taką samą maskę? — zapytał. — Wiesz, mam na myśli wilkołaka,
którego widzieliśmy niedawno.
— Nie, ale z całą pewnością mógł to być ten sam mężczyzna — odparł spokojnym głosem
Jupe, na którego twarzy pojawiło się nawet coś w rodzaju normalnego rumieńca. — Wiemy, że
McLain i Moreli uczyli się kręcenia dreszczowców A przynajmniej mówili, że się tym pasjonują.
Być może doszli do wniosku, że byłoby artystycznym wyczynem dokonywanie napadów w
kostiumach postaci z takich filmów.
— W takim razie trzeba by uznać faceta, który próbował obrabować dom na Cheshire
Square, za zwykłego nudziarza — stwierdził Bob. — Miał na łbie zwyczajną, starą pończochę,
jak wszyscy normalni rabusie.
— Z jednym zastrzeżeniem — odparł Jupe. — Tamto włamanie również miało związek z
Lucille Anderson. Mógł go więc dokonać ten sam człowiek.
— Rzeczywiście! — włączył się Pete. — Ale czego ta maszkara mogła szukać w torbie?
Kwitów lombardowych?
— Masz na myśli pokwitowania, które Lucille powkładała między stronice książki? —
nachmurzył się Jupe. — Nie sądzę, aby chodziło mu o nie. Lucille zastawiała wyłącznie
zwyczajne drobiazgi, bez większej wartości. Dziecinny pierścionek, medalik ze szkolnego
konkursu, malutką złotą spinkę. Mogła otrzymać za to wszystko najwyżej kilkanaście dolarów.
Nikomu nie chciałoby się gonić za tymi kwitami. Nie zapominajmy i o tym, że właściciel
lombardu, u którego Lucille zastawiała spinkę, był tylko jednym z wielu obrabowanych przez
tych przebierańców. Wątpię, czy spinka ma coś wspólnego z tym wszystkim.
— A mnie zaczyna już od tego boleć głowa — jęknął Pete. — Jeżeli ta maszkara nie szukała
kwitów lombardowych, to o co mogło jej chodzić? O książkę?
— O biblioteczną szmirę? — roześmiał się Bob. — W żadnym przypadku. Chyba że coś w
niej było zapisane. Lucille mogła porobić w niej jakieś notatki. Ale na jaki temat? Nie wyglądała
na kogoś, kto miałby do ukrycia jakieś tajemnice. Próbowała tylko wydostać się spod kurateli
swych starych, żeby w tym czasie znaleźć sobie rolę w jakimś filmie.
— To ten miś! — rzucił nagle Jupe.
Bob i Pete wybałuszyli na niego oczy.
— Czego chcesz od tego misia? — zaciekawił się Pete.
— A jeśli tej maszkarze chodziło o niego? — zapytał Jupe. — To nie była taka zwyczajna
zabawka. Dzieci bawią się przeważnie pluszowymi misiami. A on miał na sobie prawdziwe
futerko.
— I co z tego? — zaoponował Pete. — Nawet gdyby był zrobiony z najrzadszej norki na
całym świecie, nie byłby wart aż tyle zachodu.
— Przypuśćmy, że coś schowano w jego wnętrzu? — zamyślił się głośno Jupe.
— Nareszcie gadasz do rzeczy! — krzyknął Bob. — To jest to! Brylanty! Albo narkotyki!
McLain i Moreli dowiedzieli się, że miś Lucille jest wypchany czymś naprawdę cennym.
Włamali się do domu pani Fowler, żeby go zabrać, ale przeszkodziła im Lucille. Wrócili więc
jeszcze raz i nie znalazłszy misia zabrali dziewczynę, żeby ją zmusić do wyjawienia, gdzie go
schowała. Od niej dowiedzieli się, że miś musi być u nas, i rzeczywiście tak było. Przeszukali
twój dom, Jupe, ale nie znalazłszy go, wyśledzili nas aż tutaj.
— I przez cały czas trzymali u siebie Lucille, żeby nie zadzwoniła na policję — dokończył
Pete.
— Piękna teoria — stwierdził Jupe. — Pasuje do wszystkich znanych nam faktów. Wyjaśnia
nawet i to, dlaczego kasa cioci Matyldy pozostała nietknięta. I stąd w łazience u pani Fowler
wziął się ręcznik poplamiony krwią.
— Tak — powiedział Pete. — Musieli się nieźle szamotać i ktoś się skaleczył!
Jupe funkcjonował już na wysokich obrotach. Z błyszczącymi oczami podniósł słuchawkę
telefonu.
— Pierwszą zagadką, jaką musimy rozwiązać, jest to, skąd Lucille wzięła tego misia —
oświadczył. — To jest jedyny trop, który może nas doprowadzić do tego upiornego
włamywacza. I do miejsca pobytu Lucille!
Rozłożywszy przed sobą książkę telefoniczną, zaczął ją kartkować wolną ręką.
— Mam — rzucił wreszcie. — Rocky Beach Inn.
Wybrał znaleziony w książce numer i po zgłoszeniu się recepcjonistki poprosił o połączenie
z pokojem państwa Andersonów.
— Mówi Jupiter Jones — przedstawił się, usłyszawszy w słuchawce męski głos. — Być
może znaleźliśmy trop, po którym możemy posunąć się naprzód w poszukiwaniach. Czy pamięta
pan małego misia, który znajdował się w torbie Lucille? Czy wyjeżdżając z Fresno Lucille
zabrała go z domu? Miś jest zrobiony z prawdziwego futerka.
— Miś? — powtórzył jak echo pan Anderson. — Sekundę, muszę zapytać żonę.
Przez chwilę w słuchawce słychać było stłumione odgłosy rozmowy, po których zabrzmiał
znowu głos pana Andersona.
— śona nie pamięta, aby Lucille miała pośród swych zabawek futrzanego misia. O ile nam
wiadomo, zabrała z domu wyłącznie ubrania i kosmetyki. Ale dlaczego o to pytasz?
— Nie jesteśmy jeszcze całkiem tego pewni, proszę pana, ale jeśli Lucille kupiła tego misia
gdzieś tutaj, być może ten fakt okaże się punktem zwrotnym w naszych poszukiwaniach. Bardzo
panu dziękuję za informację, będziemy z panem w kontakcie.
— Zdobyła tego misia gdzieś tutaj — powiedział, odłożywszy słuchawkę.
— No dobra, ale gdzie mogła go kupić? Jak by tu się dowiedzieć, gdzie sprzedają takie
rzeczy?
— Zajrzyjmy do „Pagody” — zaproponował Bob. — Może jakaś dziewczyna będzie miała
wiadomości na ten temat?
— Od czegoś trzeba zacząć — stwierdził Jupe. — Jedziemy.
W parę minut później chłopcy byli już po drugiej stronie nadmorskiej autostrady. Kiedy
weszli do pizzerii, natychmiast paru stałych bywalców pomachało im przyjaźnie rękami. Stojąca
za kontuarem kobieta uśmiechnęła się.
— Nie zamawiają wprawdzie zbyt wiele — odezwała się do siwowłosego pana Searsa, który
właśnie siedział przy kasie — ale to sympatyczne pędraki. Zachowują się bez zarzutu.
Pan Sears zbył ją milczeniem, jednak z uwagą przypatrywał się i przysłuchiwał Jupe’owi,
gdy zaczął on wypytywać przebywające w pizzerii dziewczyny i chłopców, czy któreś z nich nie
pamięta misia, którego Arianne Ardis nosiła w swej podręcznej torbie.
— Misia? — wykrzyknął jeden z chłopców. — Chyba się zgrywasz! Ta lalunia miałaby
nosić ze sobą misia?
— Mnóstwo dziewczyn tak robi — powiedziała jakaś pannica umalowana krwistoczerwoną
szminką, z jasnobrązowym makijażem wokół oczu.
— Nie ma w tym nic nienormalnego. Arianne starała się być naprawdę oryginalną
dziewuchą. Miś w futrze z norek! Pytałam ją, gdzie go kupiła, ale nie chciała mi powiedzieć.
— Czy wiesz, od jak dawna miała tego misia? — zapytał Jupe.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
— Dzień czy dwa, coś w tym rodzaju.
Ponieważ nikt więcej nie miał żadnych informacji o misiu, Trzej Detektywi podziękowali
wszystkim i wyszli.
— No, dobra — powiedział Pete. — Do kogo zwrócimy się teraz?
— Logiczne byłoby zajrzeć do paru sklepów z zabawkami — odparł Jupe.
Pete wydał przeciągły jęk.
— Zdajesz sobie sprawę, ile sklepów w tej okolicy sprzedaje pluszowe niedźwiadki?
— Tylko przykładanie wagi do szczegółów może zapewnić sukces prawdziwemu
detektywowi — odciął się Jupiter.
Najbliższy sklep z zabawkami znajdował się bardzo blisko „Pagody”, toteż chłopcy od niego
rozpoczęli swe poszukiwania. Na widok tłoczącego się na półkach tłumu pluszowych misiów
Pete jęknął znowu.
— Przecież do następnego potopu nie uda się nam dowiedzieć, skąd Lucille wzięła tego
zwierzaka — powiedział pełnym zwątpienia głosem.
— Na pewno nie tu — zgodził się Jupe. — Nie ma tu ani jednego misia w prawdziwym
futerku.
I rzeczywiście. W sklepie były tylko misie z pluszu i filcu.
Właścicielka sklepu zrobiła zdziwioną minę, kiedy Jupe powiedział, że szuka futrzanego
misia.
— Z prawdziwego futra — sprecyzował Jupe. — Prawdopodobnie z norki.
— Widzę, że szukasz czegoś oryginalnego — odparła sprzedawczyni. — Czy musi to być
koniecznie norka?
— Jakieś ciemne futerko — powiedział Jupe. — Nasza koleżanka miała takiego misia i
właśnie się zastanawiałem, czy nie kupiła go tutaj.
— Nie. Powinieneś spróbować w Santa Monica, w sklepie naprzeciwko nabrzeża. Oni
miewają tam naprawdę drogie zabawki. Jeśli nawet nie będą dysponować misiem z norki, to
prawdopodobnie będą wiedzieli, gdzie mógłbyś go kupić.
Po przyjeździe autobusem do Santa Monica chłopcy łatwo odnaleźli sklep koło nabrzeża. Na
szyldzie nad wejściem widniał napis: „Tęczowy Świat”, w środku zaś, oprócz niedźwiadków i
królików wszelakich rozmiarów i z przeróżnych materiałów, znajdowały się setki zabawek i
przedmiotów z naklejonymi serduszkami albo łukami tęczy, a czasami oboma tymi znakami
naraz.
Futrzanych misiów jednakże nie było. Młoda ekspedientka poradziła chłopcom, aby
spróbowali zajrzeć do niektórych sklepów w dzielnicy Beverly Hills.
— Do Beverly Hills jeździ się po futra z norek — wyjaśniła, a potem podała chłopcom
adresy paru sklepów z zabawkami w alei Beverly Drive, a także w Little Santa Monica.
Podziękowali i wyszli na ulicę. Odczekawszy, aż przejedzie brązowe audi, przeszli na drugą
stronę i zatrzymali się koło przystanku autobusowego. Pete ciężko opadł na ławkę.
— Boję się, że znaleźliśmy zajęcie na resztę życia — poskarżył się pełnym przygnębienia
głosem.
— Może niekoniecznie — odparł Jupe. — Oczyma duszy widzę pozłacanego rolls-royce’a.
ROZDZIAŁ 14
Nerwowy kuśnierz
Worthington był na szczęście wolny. Przyjechał swoim rollsem i zawiózł chłopców do
Beverly Hills, gdzie zaparkował auto przy ruchliwej Beverly Drive, w miejscu zarezerwowanym
dla wozów dostawczych.
— Zostanę w samochodzie — powiedział. — Gdybym musiał stąd odjechać, będę się kręcił
w obrębie najbliższych przecznic.
Koło samochodu przeszły wolnym krokiem dwie kobiety. Jedna z nich miała w ręku otwarty
przewodnik po mieście.
— Posłuchaj, co tu jest napisane — zwróciła się do swej towarzyszki. — Beverly Hills jest
jednym z najdroższych miejsc w kraju. Na zboczach falistych wzgórz wznoszą się tu rezydencje
najlepiej opłacanych gwiazd filmu i przemysłu rozrywkowego. Handlowe centrum... —
Obejrzawszy się za przyjaciółką, urwała w pół zdania. — Thelma! — pisnęła z przejęciem. —
Nie przejechałabyś się takim cackiem? — Błyskawicznie podniosła do oczu aparat fotograficzny
i zrobiła zdjęcie.
Worthington udał, że nic nie widzi. Kobieta gapiła się w jego stronę jeszcze po odejściu
chłopców.
Na następnej ulicy chłopcy znaleźli dwa sklepy z zabawkami. W pierwszym z nich nie
dowiedzieli się niczego, jednak w drugim szczupły sprzedawca w skórzanych spodniach
poinformował ich, że widział futrzanego misia.
— Właściwie to ten miś nie był na sprzedaż — powiedział. — Jedna z naszych klientek
otrzymała go jako coś w rodzaju bezpłatnej premii. W sklepie na rogu Wilshire i Olympic
zamówiła futrzaną kurteczkę, i kiedy kurtka została jej dostarczona do domu, razem z nią
przywieziono jej tego misia. Jako upominek dla stałej klientki.
— Ach, więc to tak! — powiedział Jupe.
— Jeżeli naprawdę zależy ci na takim niedźwiadku, to myślę, że będziesz mógł go kupić
wprost od kuśnierza.
— Dziękuję panu za tę informację — powiedział Jupe.
— Drobiazg. Gdybyś kiedyś potrzebował mysiego domku, wpadnij tu do mnie. Mam parę
naprawdę ślicznych egzemplarzy.
— Domku dla myszek?
— Oczywiście takich do zabawy, nakręcanych — powiedział sprzedawca. — Prawdziwe
myszy są w Beverly Hills bezlitośnie tępione. Nie ma tu dla nich miejsca.
Pete’owi wyrwało się głośne parsknięcie.
Kiedy wrócili do samochodu, Worthington był właśnie zajęty wyjaśnianiem jakiemuś
przechodniowi, że jego rolls nie jest filmowym rekwizytem. Na widok chłopców odetchnął z
ulgą. W chwilę potem, już w drodze do sklepu na rogu Wilshire i Olympic zauważył, że aleja
Beverly Drive stała się prawdziwym deptakiem turystycznym.
— Przez te parę minut, kiedy was nie było, co chwilę ktoś mnie fotografował — stwierdził z
rozbawieniem. — Zdawało mi się, że biorą mnie za gwiazdora filmowego.
— Musi pan jednak przyznać — powiedział Bob — że ten samochód i pana uniform
wyglądają nadzwyczaj oryginalnie, nawet w Beverly Hills.
— Chyba trafiłeś w dziesiątkę — przyznał chichocząc Worthington.
Z szyldu nad sklepem na rogu Wilshire i Olympic wynikało, że należy on do Braci
Vronskych. Wnętrze zwracało uwagę jasnoperłowym kolorem ścian i grubym dywanem, w który
można się było zapaść prawie po kostki.
W chwili gdy chłopcy stanęli w drzwiach, niepozorny człowieczek z krawiecką miarą na szyi
krzątał się nerwowo wokół markotnego młodzieńca, z bezmyślną miną krążącego po sklepie z
elektrycznym odkurzaczem w ręku.
— Futrzane misie? — odparł kuśnierz na pytanie zadane mu przez Jupe’a. — Rzeczywiście,
miałem parę sztuk. Ale nie mam w tej chwili ani jednego. Wszystkie zostały zabrane.
— Zabrane? — powtórzył jak echo Jupe.
— Kiedy włamano się do sklepu — odparł kuśnierz. — Nie słyszałeś o tym? No, oczywiście,
mogłeś o tym nie słyszeć. Niby jak? W tych czasach dwa włamania to żadna nowina.
Jupe aż podskoczył z podniecenia.
— Włamania? Kiedy?
— Za pierwszym razem zabrali tylko futra. To było z tydzień temu. A w dwa dni później
ukradli też fiszki z mojej kartoteki. Ale dlaczego pytasz? Po co ci taki miś? Jeżeli chcesz misia,
idź do sklepu z zabawkami.
— Ale nam chodzi o futrzanego misia, takiego samego, jakiego widzieliśmy u naszej
koleżanki — wyjaśnił Jupe. — Miał chyba futerko z norek. Właściwie to zdobyliśmy już takiego
misia, ale ktoś dostał się do naszego domu i go zwędził.
Kuśnierz pokiwał ze zrozumieniem głową.
— To tak jak tu. Kiedy przyszli za pierwszym razem po futra, zabrali także misie. Ale potem
wrócili, żeby grzebać w kartotece. Rozrzucili wszystko po całej podłodze. Niektórych fiszek nie
mogę znaleźć do tej pory. Wystarczy, że straciliśmy futra, ale były one przynajmniej
ubezpieczone. Ci złodzieje nie musieli robić bałaganu w mojej kartotece. To była czysta
złośliwość z ich strony. Chcieli okazać swoją pogardę dla ludzi, którzy ciężko pracują, żeby
sobie radzić.
— Tak, rozumiem pana — powiedział Jupiter.
Młody człowiek z odkurzaczem wyciągnął wtyczkę z kontaktu i znikł na zapleczu. Kuśnierz
kiwnął za nim głową.
— Na przykład ten tutaj! Może uczciwy, a może nie. Można mieć tylko nadzieję. Ale
przynajmniej wykonuje swoje obowiązki. Chłopak, którego miałem przedtem, był całkiem
beznadziejny. Nie robił kompletnie nic. Można by z takim samym skutkiem zatrudnić trupa
odkopanego na cmentarzu. Nie znał się na żadnej robocie, bez przerwy gadał tylko o jakichś
filmach.
Jupe zamarł z wrażenia. Poczuł, jak Pete spina się za jego plecami. Także Bob pochylił się w
stronę kuśnierza, starając się nie przegapić ani jednego słowa.
— Więc pański ostatni pomocnik był kinomanem? — zapytał Jupe. — Miał może dużo
wiadomości na temat horrorów?
— Zgadłeś! Nic, tylko Drakula! Wilkołaki! Jakieś poczwary, które wyłażą z grobów i
pożerają ludzi! Okropieństwo!
Nagle kuśnierz cofnął się o krok z podejrzliwą miną.
— Znałeś mojego ostatniego pomocnika? O co tu właściwie chodzi? Kim wy jesteście i
czego sobie życzycie?
— My... pomagamy odnaleźć naszą koleżankę — zaczął Jupe, starając się jak najostrożniej
dobierać słowa. — Dziewczynę, która miała futrzanego misia i która gdzieś zaginęła. To
ogromnie ważna sprawa. Niech pan nam powie, proszę, jak pan znalazł tego pomocnika? Czy
przysłała go tu jakaś agencja?
Kuśnierz nachmurzył się.
— Nie, sam tu przyszedł. Powiedział, że poszukuje pracy i gotów jest robić wszystko.
— Czy zjawił się tu przed włamaniem, czy po nim? — zapytał Jupe. — I od jak dawna go tu
nie ma? Czy długo u pana pracował?
— Nie przesiedział nawet całych dwóch dni. Nie zamierzałem go tu trzymać. Zwolniłem go
przeszło dwa tygodnie temu. Ale co to cię właściwie obchodzi?
— Czy mógłby pan podać nam jego adres? — nieustępliwie dopytywał się Jupe. — Gdzie on
mieszka? Jakiego używa nazwiska? Czy pana stałą klientką jest może pani, która mieszka na
Cheshire Square w Rocky Beach? Pani Fowler?
— Chcecie wyciągnąć ode mnie informacje na temat moich klientów? — zapytał
podejrzliwie kuśnierz. — To jakaś podejrzana sprawa. Dzwonię po policję!
— Bardzo pana proszę, to jest strasznie ważne! — wykrzyknął Jupe, a potem przedstawił
kuśnierzowi historię dziewczyny, która uciekła z domu i zamieszkała u pani Fowler.
Opowiedział też o znalezionej na plaży torbie podręcznej. I o zrozpaczonych rodzicach
dziewczyny. — Przypuszczamy, że została porwana i że musi to mieć jakiś związek z futrzanym
misiem.
Na twarzy kuśnierza nadal malowała się podejrzliwość. Przyznał, że nieobce mu jest
nazwisko Fowler, ale nie może potwierdzić, że pani ta jest jego klientką. Zarzucony pytaniami o
byłego pomocnika, z ociąganiem udał się na zaplecze i przyniósł jakieś dokumenty.
Jednym z nich był urzędowy formularz, zawierający nazwisko i numer socjalnego
ubezpieczenia pracownika, wysyłany do odpowiednich agend rządowych. Widniało na nim
nazwisko Frank Jessup. Kuśnierz pokazał też Jupiterowi inny formularz, na którym figurowało
to samo nazwisko i imię, wpisane ręcznie, oraz adres.
— Wysłałem temu leniowi przekaz pocztowy — powiedział kuśnierz.
— I poczta go zwróciła? — zapytał Jupe.
— Nie.
— A jak ten Jessup wyglądał? Był może szczupły i miał długie, zachodzące na uszy, gładko
przyczesane włosy?
— Nie. Był niski, raczej przysadzisty i miał ciemne włosy. Ciemne, kręcone. Ale dość już
tych pytań. Zaczyna mi się to wszystko nie podobać...
— Jeszcze tylko jedno pytanie — powiedział błagalnie Jupe. — Skąd pan miał te misie? Nie
robi ich pan sam, prawda?
— Nie. Otrzymuję je od dostawcy. Firma R. J. Importers.
— I podarował pan jednego pani Fowler, zgadza się? — podchwytliwie zapytał Jupe.
— Wynosić mi się stąd! — oświadczył kuśnierz.
Wychodząc ze sklepu chłopcy usłyszeli, że nakręca numer telefonu.
— Dzwoni na policję — powiedział Pete.
Jupe nie zareagował na jego uwagę. Podszedł do skraju chodnika, skąd odjeżdżało właśnie
brązowe audi, a potem ruszył na drugą stronę ulicy, w kierunku czekającego tam rolls-roycea.
— Myślę, że bez żadnego ryzyka możemy przyjąć — stwierdził z satysfakcją — że pani
Fowler kupiła jakiś czas temu u Braci Vronskych futro czy inną część garderoby i dostała od
nich misia z norek, którego po jej wyjeździe do Europy pożyczyła sobie Lucille. Musimy teraz
wytropić tego leniwego amatora horrorów.
— Zapamiętałeś adres tego Jessupa? — spytał Bob.
— To jedna z bocznych uliczek w Santa Monica — odparł Jupiter. — Podany był też numer
mieszkania, musi się ono znajdować w jakimś dużym bloku.
— Prawdopodobnie adres jest tak samo zmyślony, jak i nazwisko — stwierdził Pete.
Jupe uśmiechnął się.
— Niekoniecznie. Ten kuśnierz wysłał mu przekaz i poczta go nie zwróciła. Ktoś w Santa
Monica musiał go zainkasować. Tak więc następnym krokiem musi być ustalenie, kto to taki. Od
tego może zależeć życie Lucille!
ROZDZIAŁ 15
Kolekcjoner z Santa Monica
— Może byłoby lepiej, gdyby nie wszyscy mieszkańcy Santa Monica dowiedzieli się od
razu, że tu jesteśmy — powiedział Jupe.
— Rzeczywiście, wydaje mi się, że dziś przyciągamy uwagę mnóstwa osób — odparł
Worthington, skręcając w jakąś boczną uliczkę. — Znajdujemy się mniej więcej o trzy
przecznice od adresu, podanego przez kuśnierza. Gdybyście zechcieli pokonać resztę drogi
pieszo, mógłbym zaczekać tu na was. Nie musicie się spieszyć z mojego powodu. Mam
egzemplarz londyńskiego „Timesa” będę, więc miał czym się zająć.
Chłopcy wysiedli i ruszyli z powrotem. Skręciwszy na rogu, przez pewien czas mijali niskie
mieszkalne bloki i skromne, stojące oddzielnie domki, wreszcie dotarli do otoczonego ogrodem,
okazałego budynku, odległego o jakieś pół kilometra od oceanu. Apartament oznaczony
numerem 15 znajdował się na parterze, z tyłu.
— I co robimy? — zapytał z wahaniem w głosie Pete.
— Dzwonimy do drzwi — zdecydował Jupe, a potem nacisnął na dzwonek.
W środku panowała niczym nie zmącona cisza.
Po jednej czy dwóch minutach wyczekiwania Bob przykleił nos do okna. To, co zdołał
zobaczyć, było pomieszczeniem zarzuconym bezładną mieszaniną książek, starych gazet i
podniszczonych trzcinowych mebli. Na regale leżało kilka pojemników na taśmy filmowe i jakiś
okrągły przedmiot przypominający czaszkę. Tuż nad nią wisiał na ścianie plakat z czarno
odzianą postacią o zielonkawej twarzy, wychodzącą z otwartego grobu. Trzeci Doroczny Zjazd!
— głosił napis umieszczony nad upiorną zjawą. — Północnoamerykański Klub Miłośników
Horroru. 14—15 sierpnia, Miejskie Audytorium w Santa Monica.
— Z całą pewnością trafiliśmy pod właściwy adres — powiedział Bob.
— Ej tam, chłopcy! — zawołał jakiś głos.
Cała trójka odwróciła się. Chłopcy zobaczyli wysoką, rudowłosą kobietę.
— Szukacie pana Morella? — zapytała. Wyglądała na dozorczynię.
— Albo jego przyjaciela, Franka Jessupa — odparł Jupe. Poczuł, że ogarnia go takie samo
podniecenie jak w chwili, gdy kuśnierz wspomniał o horrorach.
— Jessupa? Nie znam takiego. Ale zdaje się, że pan Morell umieścił to nazwisko na kilka dni
na swojej skrzynce na listy. Pana Morella nie ma od jakiegoś czasu w domu. Pewno jest na
urlopie. Chcecie zostawić jakąś wiadomość? Jak się pokaże, to ją odbierze. Albo ten drugi, ten
Jessup.
— Och, dziękujemy pani — powiedział Jupe, wyciągając z kieszeni notes.
— Kobieta pokręciła z powątpiewaniem głową.
— Ale ja nigdy nie widziałam tego Jessupa. Może pan Moreli gościł go tylko przez parę dni.
Tak jak pana Pelucciego.
— Pelucciego? — Jupe’a znowu ogarnął podniecający dreszcz. Przemknęło mu przez głowę,
ż
e może w końcu udało się im wytropić fałszywego Craiga McLaina. — Może to ten pan, który
ma długie jasne włosy? Takie zachodzące aż na uszy?
— Tak. Iggy Pelucci.
— Iggy? — powtórzył machinalnie Jupe. — To chyba zdrobnienie od Ignatius, prawda?
— Taak — odpowiedziała kobieta, najwyraźniej znużona tym odpytywaniem. — Więc
chcecie zostawić wiadomość dla pana Morella czy nie?
Jupe napisał w swym notesie: Proszę zadzwonić do Edwarda Hyde’a, 555-6359, a potem
wydarł kartkę i wręczył ją kobiecie.
— Interesuje mnie, czy pan Moreli nie zechciałby pohandlować ze mną. A może ma pani
telefon do niego do pracy? Mógłbym spróbować tam zadzwonić.
— On nigdzie w tej chwili nie pracuje — wyjaśniła kobieta. — Jeszcze parę tygodni temu
miał pracę w jakimś studiu filmowym, ale musieli chyba go zwolnić.
Powiedziawszy to, kobieta z zainteresowaniem przyjrzała się Jupe’owi.
— Więc ty też należysz do tej ich paczki?
— Jakiej paczki?
— Miłośników tych straszydeł — wyjaśniła kobieta. — Henry Moreli ma kolekcję takich
dziwnych rzeczy. Zawalił tym całe mieszkanie i garaż, a że nie wszystko mu się mieściło,
wynajął jeszcze garaż ode mnie. A swój samochód trzyma na ulicy. Zdaje mi się, że czasami nie
dojada, żeby zaoszczędzić na jakieś obrazki, stare szkielety i tym podobne szkaradzieństwa. Nie
trać na to życia, chłopcze. Jeszcze jesteś młody, możesz się wycofać.
Z wnętrza domu dobiegł nagle dzwonek telefonu. Kobieta przeprosiła chłopców i odeszła,
aby podnieść słuchawkę.
— Morell jest więc kolekcjonerem — powiedział Jupe. — Można się było tego domyślić. A
jego kumplem Iggy Pelucci mieszka z nim od czasu do czasu. Jeżeli ten Pelucci jest facetem,
który podawał się za McLaina, możemy naprawdę powiedzieć, że robimy postępy!
— Więc jak, dzwonimy na policję? — zapytał Pete. — Czy sami obstawiamy to miejsce?
Jeżeli Moreli jest kolekcjonerem, wróci tu prędzej czy później. Kolekcjonerzy zawsze wracają
tam, gdzie trzymają swoje zbiory, no nie?
— Mnie też tak się zdaje — zgodził się Jupe zerkając na tyły budynku. Po drugiej stronie
alejki dojazdowej znajdował się rząd garaży, raczej starszego typu, z kłódkami na drzwiach. Nie
mogąc oprzeć się ciekawości, ruszył w ich kierunku. Już prawie miał zajrzeć do środka przez
jakąś szczelinę w drzwiach, kiedy w tylnej bramie pojawił się krępy, ciemnowłosy mężczyzna.
Jupe poczuł, że drętwieje.
— Och, to przecież Moreli! — szepnął Pete.
Był to rzeczywiście kędzierzawy mężczyzna, który towarzyszył fałszywemu McLainowi na
przyjęciu u Lucille. Moreli rozpoznał chłopców i stanął jak wryty. W chwilkę później odzyskał
jednak zimną krew i podjął swój marsz.
— A więc spotykamy się znowu — powiedział. — Co was tu sprowadziło?
— Lucille Anderson — odparł spokojnie Jupe. — Albo Arianne Ardis, jeśli woli pan jej
pseudonim.
— Ale co... Jaki ona ma z tym związek?
— Jak pan doskonale wie, ona zaginęła — powiedział Jupe. —Facet, który przedstawia się
jako Craig McLain...
— Staruszek Craig? — Moreli próbował zmusić się do niedbałego uśmiechu, bez
powodzenia jednak. — No i co z tym Craigiem?
— On nie nazywa się wcale McLain — powiedział Jupe. — Jeżeli zechce nam pan
powiedzieć, gdzie on jest, to może wystarczy nam ta pogawędka. Bo jeśli nie, to...
W tym momencie Pete stracił cierpliwość i złapał Morella za ramię.
— Niech pan nie próbuje robić nas w bambuko — powiedział. — Gdzie jest ten facet? I
gdzie jest Lucille Anderson?
— Nie mam pojęcia, o czym mówicie — odparł Moreli, na którego czole pojawiły się
kropelki potu. — Słuchaj no, zabierz ode mnie te łapy, bo zadzwonię po gliny.
— Niech pan tak zrobi — krzyknął Pete. — Wyręczy nas pan!
— Och, chciałem powiedzieć — wyjąkał Moreli, rzucając ukradkiem na boki swymi
małymi, okrągłymi oczkami — posłuchajcie, McLain jest... zatrzymały go na mieście małe
kłopoty. Jak tylko wyprostujemy parę drobiazgów, puszczamy w ruch kamery. Lucille, och, to
znaczy Arianne ma talent, ale jest jeszcze surowa. Trzeba ją ukształtować, poduczyć tego i
owego. Załatwiliśmy więc dla niej trochę lekcji. Emisję głosu, naukę aktorstwa, sami
rozumiecie. Jej zdolnościom trzeba dodać blasku, żeby błyszczała jak rzadki diament.
Nagle twarz Morelia rozjaśnił uśmiech.
— Chodźcie ze mną — powiedział. — Mam dla was miłą niespodziankę.
Podszedłszy do drzwi jednego z garaży, wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i otworzył kłódkę.
— Stare rekwizyty! — powiedział takim tonem, jakby chodziło o jakieś drogocenne relikwie.
— Popatrzcie tylko! Pamiętacie scenę z filmu „Krwawe żniwa”, kiedy to żywy trup wchodził do
zamku? A tu, to są drzwi, które otwierały się same, kiedy zagrało się określone dźwięki na
organach. A tam stoi trumna z „Przeklętego miasteczka”. Udało mi się też zdobyć kilka
oryginalnych postaci z pierwszego filmu o muzeum figur woskowych, a nawet prawdziwe cacka,
których Lon Chaney użył w filmie „Upiór w operze”! śeby nie wspomnieć o kopiach
oryginalnych filmów i starych scenariuszy!
— Tu jest całkiem... całkiem jak w muzeum! — powiedział Bob.
Mimo woli Trzej Detektywi weszli za Morellem w głąb garażu i jak zaczarowani rozglądali
się po otaczających ich, budzących grozę przedmiotach. Jupe’a szczególnie zachwycił
oprawiony w ramę plakat. Reklamował on film „Frankenstein” z Borisem Karioffem w roli
głównej, i znajdował się w doskonałym stanie. Ktoś przechowywał go przez pół wieku, albo i
dłużej, niczym jakiś rzadki obraz.
W chwilę potem Jupe odwrócił się, aby zapytać o coś Morella, nie zobaczył go jednak. Trzej
Detektywi zostali sami pośród galimatiasu filmowych pamiątek.
— Panie Moreli! — krzyknął Jupe.
Nie otrzymał jednak odpowiedzi. Nagie drzwi garażu zatrzasnęły się i chłopcy pogrążyli się
w ciemności.
— Hej tam! — wrzasnął Pete.
Usłyszeli szczęk skobla, a w chwilę potem odgłos zamykania kłódki na klucz.
— Hej, panie Moreli! — Potykając się w mroku, Pete rzucił się ku drzwiom, przez szczeliny
których sączyła się odrobina światła. — Niech pan otworzy!
Na próżno jednak krzyczał i walił w drzwi. Nic nie zmąciło ciszy panującej na zewnątrz.
Henry Moreli oddalił się, zostawiając chłopców w zamknięciu!
ROZDZIAŁ 16
Jaskinia grozy!
— Ktoś musi nas w końcu usłyszeć! — zapiszczał przeraźliwym głosem Bob, który także
zabrał się do walenia w drzwi garażu. — Hej! Hej! Jest tam kto?
ś
adnej odpowiedzi.
Pokrzyczawszy jeszcze parę minut, chłopcy poddali się.
— Gdybyśmy nie zostawiali rollsa tak daleko — powiedział z żalem Pete. — Ciekawe, kiedy
Worthingtonowi przyjdzie do głowy, żeby podjechać tu i rozejrzeć się za nami? Ale czy on
pomyśli o tym, żeby zajrzeć do tych garaży?
— Nie możemy czekać na Worthingtona — stwierdził Jupe. —Przypuśćmy, że ten Moreli
wróci i przyprowadzi swoich kolesiów. Mogą być uzbrojeni!
Pete jęknął cicho.
— Wolałbym, żebyś nie myślał głośno o takich rzeczach.
— Musimy znaleźć inny sposób na wydostanie się stąd — powiedział stanowczo Jupe. —
Może jest tu gdzieś jakieś okienko. Czasami w garażach widuje się okna. A jeżeli jest i tu, to
powinno znajdować się w szczytowej ścianie budynku. Zdaje mi się, że jesteśmy w drugim
pomieszczeniu od końca. Jeśli wewnętrzne ściany nie są zbyt solidne, powinniśmy się przebić.
— A jeżeli się nam nie uda, to co wtedy? — spytał Bob.
— Zaczniemy znowu walić w drzwi — odparł Jupe, który zabrał się już w mroku do
szukania jakiegoś przejścia między hałdami starych rekwizytów. Macając po omacku, zawadził
rękami o żelazne narzędzia tortur. Natychmiast odsunął się od drzwi, starając się omijać jakieś
przedmioty ze skóry i z gumy, zapewne kostiumy. Dłonie mówiły mu, że dotyka upiornych
masek i peruk, nogami co i raz potrącał kanistry, różnej wielkości pojemniki i butelki.
Z półmroku wyłaniały się groźne zarysy bezkształtnych postaci, bardziej może przerażające
dlatego, że niezbyt widoczne, o rozmazanych konturach, pobudzające wyobraźnię. Wszystko
przeniknięte było cuchnącym zapachem starzyzny, zbyt długo zamkniętej w małym
pomieszczeniu.
Bob i Pete starali się trzymać tuż za plecami Jupe’a. Kiedy cała trójka dobrze już zanurzyła
się w mroku, poczuli naraz, że Jupe staje w miejscu, ciężko dysząc.
— Co tam widzisz? — zapytał szeptem Bob.
— Coś tu jest przede mną — odszepnął Jupe. — Naprawdę obrzydliwe!
Wyciągnąwszy ręce, Jupe zaczął badać napotkaną przeszkodę. Najpierw dotknął gładkiej,
twardej powierzchni, potem poczuł pod palcami sierść, wreszcie otwartą paszczę. I zęby.
Prawdziwe długie i ostre kły.
Jupe pochylił się do przodu, obmacując bez przerwy wstrętne stworzenie. Jego oczy powoli
przyzwyczajały się do mroku.
Stojąca mu na drodze poczwara okazała się w połowie małpą, a w połowie człowiekiem. W
chwilę potem Jupe był już prawie pewien, że wie, co to jest.
— Pamiętacie potwory, które wychodziły z jaskiń na filmie „Wyspa koszmarnych snów”? —
zapytał cicho. — Przypuszczam, że to jeden z nich.
— W jaki sposób temu Morellowi udało się je zdobyć? — zapytał Bob, starając się nadać
swemu głosowi rzeczowy ton. — Nie wiedziałem, że wytwórnie w ogóle sprzedają takie rzeczy.
— Kogo to w tej chwili obchodzi? — wtrącił Pete. — Postarajmy się wyleźć stąd wreszcie!
Nie czekając na reakcję kolegów, Pete ruszył do przodu, starając się ominąć bokiem
obrzydliwą przeszkodę. Nagle stanął jak wryty. Straszydło poruszyło się. Gdzieś z jego wnętrza
doszło zgrzytliwe wycie jakiegoś mechanizmu. Groźna postać wyprostowała się, uniosła swe
długie ramiona i zaczęła, szczękając i klekocąc, kołysać nimi nad głowami chłopców. Jej
paszcza otwierała się i zamykała jak u zgłodniałego zwierzęcia.
Jednocześnie w drugim końcu garażu ozwały się jakieś piski i chrobotania. Chłopcy zbili się
w ciasną gromadkę, obejmując się kurczowo nawzajem.
— Szczury! — wymamrotał na pół sparaliżowany ze strachu Pete.
Jupiter odchrząknął, żeby odzyskać swój normalny głos.
— Nic nam nie zrobią — powiedział pewnym siebie tonem. — Szczury są niebezpieczne
tylko wtedy, gdy zapędzi się je w pułapkę bez wyjścia, a my nie moglibyśmy im tu zagrozić,
nawet gdybyśmy chcieli.
— Jeżeli myślisz, że to mnie uspokoiło, to się mylisz — powiedział zgryźliwie Bob.
Mechaniczny potwór przestał wyć i szczękać. Nagle znieruchomiały, zagradzał im drogę,
stojąc z uniesionymi w górę ramionami. Chłopcy zdali sobie sprawę, że muszą ominąć jakoś tę
przeszkodę, nie dotykając jej.
— Może by odsunąć te kartony — powiedział Pete i z miejsca zabrał się do roboty.
Bob i Jupe zaczęli mu pomagać, sapiąc przy tym i postękując. Udało się im zrobić wąskie
przejście, sięgające słupków oddzielających poszczególne przegrody garażu. Pete jako pierwszy
przedostał się do sąsiedniego, wolnego pomieszczenia. Wtem przykucnął nagle, dławiąc się i
wymachując rękami nad głową.
— Co to? — szepnął Bob.
— Pajęczyny! A niech to! — syknął Pete, nie przestając kręcić rękami młynka niczym
kiepski pływak, którego niespodziewanie wepchnięto do wody.
Jego dłoń natknęła się na coś twardszego od pajęczyny. Zorientował się, że jest to jakiś
sznur, rozciągnięty w poprzek pustego garażu. Złapał go i ostrożnie pociągnął.
Rozległ się dziwnie żałosny, przeraźliwy pisk. Coś nadleciało z ciemności i musnąwszy
twarz Pete’a, znikło.
Pete krzyknął i zrobił raptowny unik.
— Holender! — prychnął gniewnie. — Co krok to pułapka. Zdaje mi się, że to był
mechaniczny nietoperz.
Bob roześmiał się niepewnie.
— Ten Morell musiał obrabować jakieś wesołe miasteczko.
Chłopcy zobaczyli jeszcze jedną, niewyraźnie majaczącą w mroku przeszkodę. Stanowił ją
rząd trumien, opartych pionowo o ścianę garażu. Ze szczelin między nimi padały smużki światła.
— Fantastycznie! — wrzasnął Jupe. — Tu jest okno!
Od tej chwili przestali już zwracać uwagę na dochodzące z dalszych zakątków garażu
szelesty i na latające im nad głowami straszydła. Byli pewni, że za chwilę uwolnią się i będą
mogli odetchnąć świeżym powietrzem!
Pete rzucił się do odsuwania trumien. Bob i Jupe pospieszyli mu z pomocą, starając się
wspólnymi siłami odciągnąć ciężkie skrzynie od okna. Jednak mimo postępów w robocie, W
garażu zrobiło się tylko odrobinę widniej.
W końcu utorowali sobie drogę do okna. Moreli zabił je od wewnątrz deskami, zrobił to
jednak byle jak. Przez szpary między nimi chłopcy zobaczyli oleandry, rosnące na przytykającej
do ściany części podwórka.
Pete szarpnął jedną z desek, nie zdołał jednak jej oderwać. Dopiero kiedy przyłożyli się do
niej całą trójką, deska puściła z przeraźliwym zgrzytnięciem.
Do garażu wpadło odrobinę więcej światła.
Następna deska złamała się Pete’owi w rękach, więc odsunął tylko na bok oba kikuty.
Trzecia i czwarta ustąpiły bez większych oporów.
Pete otworzył okno i wystawił przez nie głowę. Instynktownie wyczuł, że ktoś czai się tuż
obok niego.
Obrócił głowę i zobaczył policjanta z rewolwerem w dłoni.
— Ja się zabiję! Ładna historia! — rzucił odruchowo.
— Wychodzić spokojnie i bez żadnych sztuczek! — powiedział policjant.
Jego kolega, stojący po drugiej stronie okna, z lekkim uśmieszkiem przyglądał się, jak Pete
gramoli się przez parapet. Tuż za nim wydostał się Bob. Jupe pokazał się na końcu, starając się
zachować możliwie godną postawę.
O parę kroków od garażu chłopcy zobaczyli rudowłosą dozorczynię.
—. Tak, to te same dzieciaki — powiedziała. — Te chłopaki wypytywały mnie o pana
Morella. Kiedy usłyszałam krzyki w jego garażu, od razu pomyślałam, że to mogą być oni. Jak
wam się udało wejść do środka?
Nie zwracając na nią uwagi, Jupe odezwał się do policjantów.
— Chciałbym wnieść skargę — powiedział. — Zostaliśmy tam uwięzieni przez Henry’ego
Morella.
— Ohoho! — mruknął jeden z nich. Rewelacje Jupe’a najwyraźniej nie zrobiły na nim
najmniejszego wrażenia.
— Pana Morella nie ma w domu od dobrych paru dni — odezwała się dozorczyni. .
Jupe wyprostował się i zaczął mówić spokojnym, wyważonym głosem.
— Zaginęła pewna dziewczyna — stwierdził. — Nazywa się Lucille Anderson. O ile nam
wiadomo, ostatnimi osobami, które się z nią spotkały, byli Henry Moreli i jego kolega. Miało to
miejsce wczoraj na Cheshire Square. Podejrzewamy, że Henry Moreli i jego kompan wywieźli ją
ukradkiem przez pilnowaną bramę, ukrywając ją w bagażniku albo na tylnym siedzeniu
samochodu. Mogła być przykryta jakimś kocykiem albo płaszczem tak, żeby stróż jej nie
zauważył.
— Nie oglądacie przypadkiem za dużo filmów w telewizji? — zapytał jeden z
funkcjonariuszy.
— Może pan sprawdzić to, co mówię — odparł Jupe. — Wystarczy zadzwonić do pana
Reynoldsa, komendanta posterunku policji w Rocky Beach. On osobiście prowadzi dochodzenie
w sprawie zaginięcia Lucille Anderson i dobrze nas zna.
Zza rogu budynku wyszedł starszy wiekiem mężczyzna o spokojnej, trochę zmęczonej
twarzy. Towarzyszył mu niepozorny osobnik wyraźnie od niego młodszy. Byli po cywilnemu,
nie ulegało jednak wątpliwości, że policjanci znają ich obu. Jeden z policjantów cofnął się z
szacunkiem, aby umożliwić im porozmawianie z chłopcami.
Jupe natychmiast zdał sobie sprawę, że ma przed sobą tajnych wywiadowców lub
detektywów. Przyszło mu do głowy, że mógł ich wezwać okradziony kuśnierz, z którym dopiero
co rozmawiali.
Na ich życzenie jeszcze raz opowiedział o wszystkim. Kiedy uświadomili sobie, że może
istnieć związek między kradzieżą futer i zaginioną dziewczyną, zaczęli go słuchać uważniej.
Starszy z dwóch agentów poprosił chłopców, aby zaczekali, a potem oddalił się na parę
minut. Odeszli także umundurowani policjanci, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście Morella nie
ma w domu. Po ich powrocie Trzej Detektywi zostali pouczeni, aby nie wtykali nosa w nie swoje
sprawy i nie wyręczali policji w ściganiu przestępców. Starszy z agentów zapisał sobie nazwiska
i adresy całej trójki, a potem zwolnił chłopców do domu.
Wokół stojącego przed domem policyjnego auta zgromadził się tłumek ciekawskich
sąsiadów.
— Plose pana! — zapytał jakiś pędrak na trzykołowym rowerku. —Cy gliny złapały
złodzieja?
— Niezupełnie — poinformował go Jupiter.
Chłopcy czym prędzej przecisnęli się przez ciżbę i puścili się biegiem w kierunku uliczki, na
której pozostawili Worthingtona i jego samochód.
W połowie drogi Jupe zauważył jasnobrązowe audi, zaparkowane przy krawężniku. Kiedy
zbliżyli się do niego, siedzący w środku kierowca odwrócił głowę.
— O rany! — wyrwało się Jupe’owi, który zawahał się na ułamek sekundy, czy się nie
zatrzymać, potem jednak ruszył dalej, patrząc prosto przed siebie.
— Co to było? — spytał Bob. — Zauważyłeś coś?
— Nie oglądaj się — syknął Jupe. — Ten facet, siedzący w samochodzie, który dopiero co
minęliśmy, prawdopodobnie obserwował stąd dom Morella.
— No to co? Pół dzielnicy wyszło na dwór, żeby gapić się na ten dom. Co w tym
niezwykłego?
— Mógłbym przysiąc, że to brązowe audi plącze mi się przed oczami przez cały dzień. I
jestem prawie pewien, że kierowcą jest pan Sears z pizzerii „Pagoda” w Rocky Beach. Udawał,
ż
e nas nie widzi. I odwrócił twarz, żebyśmy go nie rozpoznali. Co on tu może mieć do roboty?
ROZDZIAŁ 17
Ryzykowny upadek
Wróciwszy na miejsce, gdzie został Worthington, chłopcy znaleźli go w gromadzie dzieci,
które zbiegły się z całej okolicy, aby popatrzeć na niezwykły samochód. Na widok Trzech
Detektywów kierowca rolls-royce’a rozjaśnił się. Stałe obowiązki widocznie weszły mu w krew,
bo pospieszył do tylnych drzwi, aby je otworzyć, ułatwiając chłopcom wskoczenie do środka.
— Dokąd jedziemy, proszę dżentelmenów? — zapytał uprzejmie.
— Do najbliższej budki telefonicznej — odparł Jupiter. — Mamy zamiar wytropić jaskinię, z
której wychodzą na świat futrzane misie. — Jupe zamierzał zadać kilka pytań hurtownikowi,
który dostarczał kuśnierzowi misie.
Kiedy rolls przejeżdżał obok jakiejś stacji benzynowej, Jupe kazał Worthingtonowi
zatrzymać się i zaczekać, sam zaś pobiegł sprawdzić adres w książce telefonicznej. Okazało się,
ż
e firma R. J. Importers znajduje się w Long Beach, o około czterdzieści pięć minut jazdy w
kierunku południowym.
— Skoro ustaliliśmy związek między Morellem i kuśnierzem, między kuśnierzem i misiami,
wreszcie między misiami i Lucille, logiczne wydaje się zbadanie miejsca, z którego dostarczano
misie kuśnierzowi — powiedział wróciwszy do samochodu.
— Adres znajduje się poza granicami terytorium, na którym zwykle się poruszam —
stwierdził Worthington. — Mam jednak plan ulic w Long Beach, więc na pewno tam trafimy.
Kiedy auto nabierało szybkości, chłopcy zaczęli z ożywieniem dyskutować o możliwych
powiązaniach między misiem znalezionym w torbie Lucille a misiami, które zostały skradzione
ze sklepu razem z futrami.
— To muszą być narkotyki! — oświadczył Bob. — Bo i co by to mogło być innego? Ten
facet z Long Beach importuje je z Ameryki Południowej albo z Azji. Są ukryte w misiach tak,
aby celnicy nie mogli ich znaleźć. Z powodu jakiegoś błędu dostawa misiów nafaszerowanych
kokainą albo heroiną czy innym świństwem trafia do tego biedaczyny z Beverly Hills, no i
Moreli wraz ze swym kompanem muszą w jakiś sposób je odzyskać!
— Ale jeżeli misie mają futerko z norek, twoja teoria się nie potwierdzi — zaoponował Pete.
— Mam ciocię, która nosi futro z norek. Mówiła mi, że norki importowane są głównie z Kanady.
A heroiny nie sprowadza się chyba przez Kanadę? Ani kokainy?
— Jednej rzeczy możemy być absolutnie pewni — stwierdził Jupe. — W tym wszystkim
chodzi o coś więcej niż o zwykłą zabawkę!
— Ale czym według ciebie mogą być wypchane te misie? — nie ustępował Pete.
Pierwszy Detektyw nie odpowiedział. Miał jednak taką minę, jakby już rozszyfrował ten
sekret.
Na miejscu okazało się, że firma R. J. Importers zajmuje długi, niski barak stojący przy
obskurnej uliczce w pobliżu wybrzeża. Budynek był zaniedbany i wyglądał tak, jakby nikt z
niego nie korzystał. W oknach nie paliły się światła, w pobliżu nie było też widać żadnych
ciężarówek.
Także tym razem wydawało się, że lepiej będzie, jeśli Worthington zaparkuje w jakimś mniej
widocznym miejscu. Chłopcy umówili się z nim, że będzie czekał w małej restauracyjce,
niedaleko głównej drogi, o dwie czy trzy przecznice od baraku. Podrzuciwszy chłopców na
miejsce, elegancki kierowca przyłożył dłoń do daszka swej szoferskiej czapki i odjechał.
Bob popatrzył spode łba na fronton budynku, wychodzący ku zachodowi, w stronę oceanu.
— Co robimy? — zapytał. — Nie wydaje mi się, żeby ktoś tam był.
— Zapukamy i dowiemy się tego — powiedział Jupe.
— A jeżeli ktoś podejdzie do drzwi, co mu powiemy? — zastanawiał się głośno Pete. — Ze
chcemy kupić pluszowego niedźwiadka?
— Czemu nie? — odparł Jupe. — Możemy powiedzieć, że widzieliśmy takiego misia u pani
Fowler i wytropiliśmy go aż tu, a teraz chcemy kupić drugiego na prezent dla... cioci Matyldy.
— Twoja ciocia nie byłaby zachwycona takim prezentem — zauważył Bob.
— Ale dopóki ten importer nie pozna jej upodobań, nic nam nie grozi z tej strony —
stwierdził Jupe, a potem wszedł na niskie schodki i zapukał do drzwi.
Nie zjawił się jednak nikt, aby je otworzyć, ze środka nie dochodziły też odgłosy żadnej
krzątaniny. Jupe przylepił nos do małej szybki w górnej części drzwi. Zobaczył ciemnawe
wnętrze małego, schludnego i całkiem pustego biura.
— Tu nie da się zrobić nic więcej. — Jupe odwrócił się od drzwi i rozejrzał po okolicy.
Po północnej stronie budynku rozciągał się pusty obecnie parking. Znalazłszy się na nim,
chłopcy zaczęli się przyglądać zakratowanym oknom. Pete spostrzegł leżącą przy ścianie
drewnianą skrzynkę, przyciągnął ją pod okno i wspiął się na nią, żeby zajrzeć do środka.
— I co? — zapytał Bob.
— Wygląda to na jakiś duży skład czy magazyn — powiedział Pete.— Stoi tu mnóstwo
stalowych regałów z towarem. Czekaj, są misie! Widzę kilka misiów, poza tym lalki i kartonowe
pudła. Stoi też duży stół, a na nim rolka brązowego papieru, jakieś przybory do pakowania i
rolka z etykietkami. W sumie jest to duże pomieszczenie z wydzieloną częścią od frontu, zdaje
się na biuro czy coś takiego. Och, w jednym z kątów w głębi, od tyłu, widzę jakby mały,
kwadratowy pokoik, całkowicie oddzielony od. reszty. Może to być toaleta. Nie, toaleta znajduje
się od frontu, zaraz za tym przepierzeniem na biuro. Na drzwiach tego pokoju jest jakaś tabliczka
z napisem.
— Może w tym pokoiku przechowują narkotyki albo kosztowności, czy jakiś inny towar,
którym faszerują misie — próbował domyślić się Bob.
Pete zeskoczył ze skrzynki i podniósł ją z ziemi.
— Może będzie widać coś więcej z drugiej strony — powiedział.
Znalazłszy się jednak na tyłach baraku, a potem przy jego ścianie południowej, chłopcy
stwierdzili, że nie ma tam żadnych okien, które dawały wgląd do małego pokoiku. Obie ściany,
do których przylegał, były ślepe.
— Musi tam być ciemno jak w grobie — mruknął Bob.
— Tak! — wykrzyknął Pete. — Na pewno trzymają tam narkotyki czy diamenty!
— Psss! Cicho! — ostrzegł go nagle Jupe.
Przed frontem budynku zatrzymał się jakiś samochód, niewidoczny z tej strony. Uszu
chłopców doszedł szum motoru, który zgasł nagle. Usłyszeli, że ktoś zatrzaskuje drzwi, a potem
idzie po schodkach do wejścia.
— Ej, chłopaki — szepnął Bob. — Pora na odegranie tej komedyjki. Możemy teraz tam iść i
spróbować kupić misia dla cioci Matyldy.
Kiedy jednak wyjrzeli ostrożnie zza rogu, zaniemówili z wrażenia.
Przy krawężniku stało jasnobrązowe audi, dokładnie takie samo, jak samochód
zaobserwowany przez nich na ulicy, przy której mieszkał Henry Morell.
Wycofali się pod ślepą ścianę baraku.
— Sprawy zaczynają przybierać nieoczekiwany obrót — powiedział Jupe. — Czy to może
być ten sam człowiek, który obserwował dziś dom Morella? A może raczej nas
7
I czy to
rzeczywiście jest pan Sears, właściciel pizzerii? Czy też tak mi się tylko zdawało?
— Spróbujemy przyjrzeć mu się, jak będzie wychodził — podsunął Bob. — Prędzej czy
później musi przecież stamtąd wyjść.
Rozejrzawszy się za jakąś kryjówką, spostrzegli zaparkowaną niedaleko ciężarówkę.
Schowali się za nią. Minęło piętnaście, potem dwadzieścia minut, wreszcie drzwi firmy R. J.
Importers otworzyły się. Wyszedł z nich mężczyzna, dźwigający płócienny worek. Włożył go do
bagażnika audi, a potem usiadł za kierownicą i odjechał.
— Pewno chętnie byście mu pomogli nieść ten wór! — wykrzyknął Pete. — To ten facet!
Sears we własnej osobie! On prawdopodobnie kieruje całą operacją. A my przesiadujemy w jego
restauracyjce, żeby paplać o Lucille i jej misiu! Nic dziwnego, że nas śledzi!
— Musimy dostać się do środka! — powiedział Bob. — Tam musi być jakiś dowód
rzeczowy! Albo... O rany, w tym małym pokoiku może być zamknięta Lucille!
— Gliny! — powiedział Pete. — Zadzwonimy po policjantów, a oni przyjadą z nakazem
rewizji i uwolnią ją.
— Nie sądzę, aby to było takie proste — stwierdził Jupe pełnym zniechęcenia tonem. —
Jeżeli nie będą mieli wiarygodnych poszlak, że chodzi o aferę kryminalną, nie dostaną takiego
nakazu. A my, co właściwie mamy im do powiedzenia? śe facet jest właścicielem lokalu, w
którym opowiadaliśmy o zniknięciu Lucille? I że jest on przypuszczalnie właścicielem tego
baraku, a przynajmniej ma do niego dostęp? To nie są żadne dowody. Za mało tego, żeby
wzbudzić podejrzenia u jakiegokolwiek gliniarza!
— Poczekaj! — rzucił nagle Pete, strzelając palcami. — Świetliki! Na dachu tego baraku są
ś
wietliki. Widziałem je, jak zaglądałem do środka przez okno. Jeżeli także nad tym pokoikiem
jest świetlik, moglibyśmy zajrzeć tam prosto z góry.
Nie czekając na reakcję kolegów, Pete popędził ku tylnej ścianie budynku. Jupe i Bob
pobiegli za nim. Blisko rogu przylegającego do parkingu znajdowała się rampa do ładowania
towarów na ciężarówki. Pete wskoczył na nią, podbiegł do umocowanej przy samym rogu rynny
i błyskawicznie wspiął się po niej na dach.
— Nie próbuj wchodzić do środka — ostrzegł go Jupe. — Być może jest tu instalacja
alarmowa. Lepiej, żebyś nie wpadł w pułapkę.
— I pospiesz się! — dodał Bob. — Jeżeli ktoś nas tu zobaczy, nie trzeba będzie wzywać
policji. Gliny przyjadą bez względu na to, czy będziemy chcieli, czy nie!
— Dobra, dobra — uspokoił ich Pete, a potem zaczął ostrożnie stąpać po dachu. Był on na
szczęście płaski, a świetliki rozmieszczono w równomiernych odstępach. Pete naliczył ich sześć,
stwierdzając przy tym z radością, że ostatni z pewnością wypada nad zamkniętym pokoikiem w
przeciwległym rogu baraku.
Znalazłszy się przy nim, ukląkł i spojrzał w dół. W pierwszej chwili nie dostrzegł nic. Pokój
pogrążony był w mroku, a jedyne światło wpadało do niego właśnie przez ów świetlik, pokryty
w dodatku warstwą brudu.
Zaczął przecierać szybę zaciśniętą w pięść dłonią. Dopiero teraz dostrzegł, że okienko jest
zakratowane.
Przywarł twarzą do szyby i osłonił dłońmi oczy. Przymrużył powieki i zobaczył gołe ściany i
cementową podłogę, a na niej stosy jakichś ciemnych przedmiotów, wyglądających jak
wypchane czymś woreczki.
— Co tam widzisz? — Tuż za jego plecami ozwał się niespodziewanie głos Jupe’a. Krępemu
chłopakowi także udało się wdrapać na dach i dołączyć do Pete’a. Zamiast odpowiedzi Pete
odsunął się lekko na bok, tak aby także Jupe mógł zajrzeć do środka.
— Jak myślisz, co to może być? — zapytał w chwilę potem Jupe.
— Nie mam pojęcia.
Jupe wyprostował się, przysiadając na piętach.
— W każdym razie mamy pewność, że nie zamknęli tu Lucille. Nie oznacza to, że
zbliżyliśmy się choćby o milimetr do rozwiązania naszej zagadki. Ale zaraz, zaraz... Zabawki!
Tak, pan Sears musi być importerem zabawek! Albo współpracuje z jakimś importerem. Ale czy
Moreli i McLain pracują dla niego? Czy Lucille odkryła może jakiś ponury sekret związany z
zabawką, którą nosiła w swej podręcznej torbie?
Nie ruszając się z miejsca, Jupe przez dobrych parę minut zastanawiał się gorączkowo nad
tym, czy nie przeoczył czegoś, co mogłoby się okazać kluczem do rozwiązania zagadki.
— Ej, chłopaki! — zawołał w końcu przyciszonym głosem Bob. — Nic się wam nie stało?
— Zaraz schodzimy — odkrzyknął mu Jupe, a potem podniósł się i ruszył z powrotem ku
rynnie.
Nagle stare, spróchniałe deski dachu zatrzeszczały groźnie pod jego stopami. Jupe zatrzymał
się.
— Stój w miejscu! — ostrzegł go Pete. — Nie ruszaj się!
Przyklęknąwszy, aby lepiej rozłożyć swój ciężar, Pete popełznął ku krawędzi dachu.
— Rozejrzę się za jakąś deską albo czymś innym, co dawałoby się położyć na dachu...
Jupe kichnął nagle.
— Nie wygłupiaj się! — syknął Pete, przekładając jedną nogę przez obramowanie krawędzi
dachu.
Jupe kichnął znowu, tym razem jeszcze głośniej. Zachwiał się przy tym i bezwiednie zrobił
krok do tyłu.
Dach zatrzeszczał głośno, a potem załamał się.
Na próżno Jupe próbował złapać się czegoś. Z zamarłą z przerażenia twarzą wpadł w dziurę,
która otworzyła się pod nim!
ROZDZIAŁ 18
Nie ma kryjówki!
Leżąc w mroku Jupe próbował zaczerpnąć powietrza. W pierwszej chwili nie był w stanie
tego zrobić. Z wysiłkiem odwrócił się na bok i odetchnął wreszcie pełną piersią.
— Jupe! Ej, Jupe, nic ci nie jest? — ozwał się z góry głos Pete’a, który leżąc na brzuchu
podsunął się najbliżej, jak to uznał za możliwe, do dziury w dachu.
— Jupe, odezwij się!
— Jestem, jestem, nic mi się nie stało — odkrzyknął mu Jupe, podnosząc się na kolana. W
chwilę potem wstał i oparł się o najbliższą ścianę. Była to ściana oddzielająca tajemniczy
pokoik. Jupe zleciał do głównego pomieszczenia, tuż obok drzwi do owego pokoiku.
— Jupe, bądź ostrożny — doszedł go błagalny szept Pete’a.
— Jasne, nie przejmuj się mną — rzucił uspokajająco Jupe, a potem sięgnął do klamki,
próbując ją przekręcić. Drzwi nie otworzyły się. Jupe naparł na nie z całej siły, ale nawet nie
drgnęły. Były zbyt solidnie zbudowanie i zamknięte.
Rozejrzał się po metalowych regałach wypełniających wnętrze baraku. Leżały na nich
futrzane misie, małe koniki, uśmiechające się sztuczne lalki. Były pudła z klockami i kartony
pełne piłeczek jo-jo na gumce. Wszędzie widać było wszelkiego rodzaju zabawki.
Podszedł do jednej z półek i wziął do ręki futrzanego misia. Był identyczny jak miś Lucille.
Trzymając swą zdobycz w garści, Jupe ruszył w stronę drzwi wejściowych. Po drodze musiał
jeszcze przejść przez oddzieloną wysoką przegrodą przestrzeń biurową.
Z łatwością otworzył drzwi wbudowane w przegrodę. Minął kilka stojących za nią biurek i
skierował się do głównych drzwi. Już miał je otworzyć, kiedy z zewnątrz doszedł go szum
podjeżdżającego samochodu.
Wyjrzał przez małą szybkę w drzwiach i zobaczył zatrzymujące się przed nimi brązowe
audi!
Odwrócił się i popędził z powrotem do magazynu. Mijając drzwi biura, zamknął je za sobą.
Leżący na dachu Pete podciągnął się bliżej dziury.
— Jupe, gdzie jesteś? — zapytał pełnym zaniepokojenia, głośnym szeptem.
Nadbiegający od strony drzwi Jupe spojrzał w górę.
— Złaź stamtąd! — rzucił Pete’owi w odpowiedzi. — Ten facet tu wraca!
Pete odczołgał się od dziury. W chwilę potem Jupe’a doszedł odgłos jego ostrożnych kroków
ku zbawczej rynnie. Znalazłszy się nad nią, Pete zsunął się na dół, lądując na towarowej rampie.
Jupe uśmiechnął się do siebie. Przynajmniej Pete jest już bezpieczny.
Na odgłos klucza obracającego się w zamku Jupe przykucnął za stertą jakichś kartonów.
Ktoś wszedł do biura za przepierzeniem. Jupe usłyszał odsuwanie krzesła na popiskujących
cicho rolkach. Potem krzesło zatrzeszczało pod ciężarem siadającej na nim osoby. Szurnęła
szuflada, potem zaszeleściły jakieś papiery. Mężczyzna głośno odchrząknął.
Po co ten Sears tu wrócił? Czy miał do wykonania porcję papierkowej roboty? Ile czasu
mogła ona zająć?
Jupe obejrzał się ku tylnej ścianie budynku. Zobaczył podwójne rozsuwane drzwi,
prowadzące na towarową rampę. Można by wymknąć się tamtędy... Ba, ale przedtem trzeba by
dać sobie radę z otwarciem drzwi. Jupe mógł też wybrać inne, nie mniej rozpaczliwe
rozwiązanie: mógł zaczaić się i po prostu czekać w nadziei, że Sears opuści barak, nie
zajrzawszy do magazynu. Gdyby tak się stało, Sears nie dostrzegłby dziury w dachu, po jego
wyjściu Jupe miałby szansę na wyświetlenie zagadki zamkniętego pokoju.
Nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić, Jupe usunął się w mroczny kąt za rzędem
obładowanych regałów i czekał.
Nie trwało to długo. Usłyszał nagle odgłos odsuwania krzesła, a potem zbliżające się kroki.
Za chwilę pan Sears otworzy wewnętrzne drzwi do magazynu. Wejdzie tu i...
Tak, zobaczy wszystko! Dziurę w dachu i szczątki spróchniałych desek na podłodze. Od razu
domyśli się, co tu się stało!
Jupe obejrzał się ku drzwiom otwierającym się na rampę. Czy dałby sobie z nimi radę?
Nie zdążyłby. Wewnętrzne drzwi otworzyły się nagle. Jupe przykucnął za parawanem z
futrzanych misiów i wiecznie uśmiechających się lalek, próbując coś dojrzeć przez szczeliny
między półkami. Zobaczył zwalistą postać pana Searsa i usłyszał jego kroki dudniące po
zakurzonej podłodze magazynu.
Nie zrobiwszy nawet dziesięciu kroków, pan Sears zatrzymał się i pochylił do przodu.
Zobaczył rozrzucone po podłodze kawałki desek i papy.
Uwagę Jupe’a przykuła jego ręka, która znikła na moment pod połą marynarki. W chwilę
potem Jupe zobaczył pistolet. Siwowłosy mężczyzna musiał wyciągnąć go z kabury ukrytej pod
marynarką. Trzymając go przed sobą, zrobił teraz parę szybkich kroków w stronę leżących na
podłodze odłamków.
Jupe skulił się jeszcze bardziej. Gdyby Sears szedł dalej w tym samym kierunku, za chwilę
oddaliłby się wystarczająco, aby otworzyć Jupe’owi drogę ucieczki. Jupe musiał zdecydować się
na nią, zanim jeszcze Sears nie rozpoczął systematycznego przeszukiwania magazynu.
Wystarczyłaby mu sekunda, aby wymknąć się zza regału i dopaść wewnętrznych drzwi do biura.
Znalazłszy się za nimi, błyskawicznie wypadłby na dwór. Na ulicy byłby już bezpieczniejszy.
Sears nie odważyłby się strzelać na otwartej przestrzeni. Jupe był pewien własnych nóg i tego, że
udałoby mu się dopaść Worthingtona i uratować się.
Usłyszał nagle policyjną syrenę. Dochodziła z bliskiej odległości. Na twarzy Searsa pojawiło
się zaniepokojenie. Stanął w miejscu, z pistoletem gotowym do strzału. Kiedy dźwięki syreny
zaczęły się oddalać, znowu ruszył do przodu.
Teraz! To najlepszy moment! Tylko czy Jupe’owi wystarczy odwagi?
Nagle wydarzył się istny cud. Ktoś zaczął walić do drzwi wejściowych.
Człowiek z pistoletem obejrzał się gwałtownie. Nie pobiegł jednak do wyjścia, lecz zaczął
nasłuchiwać z niezdecydowaną miną. Walenie ozwało się znowu.
— Hej, jest tam kto? — zawołał jakiś donośny głos. — Jest tam kto? Potrzebuję pomocy!
Sears odwrócił się i ruszył w kierunku biura.
— Kto tam? — zawołał.
— Strasznie pana przepraszam za zawracanie głowy, ale całkiem się zgubiłem! —
odkrzyknął mu ktoś z ulicy. — Mógłby mi pan powiedzieć, gdzie znajdę firmę Cartera z
częściami zamiennymi?
— Po drugiej stronie ulicy, trochę dalej — wyjaśnił gburowatym tonem Sears.
— Ale nie ma tam żadnego szyldu — odparł mężczyzna stojący na schodkach. Powiedział to
takim tonem, jakby mu się wcale nie spieszyło i był gotów omawiać tę sprawę przynajmniej do
zachodu słońca. Jupe nie czekał ani chwili dłużej. Wymknął się zza regału i pobiegł prosto ku
drzwiom wychodzącym na rampę. Na szczęście, rygiel blokujący drzwi od wewnątrz dał się
zwolnić łatwo i bez hałasu. Udało się! Kiedy Jupe odsunął jedno skrzydło drzwi na tyle, aby
wymknąć się na dwór, wciąż jeszcze miał w uszach przytłumiony głos Worthingtona, coś tam
paplającego o trudnościach z odszukaniem adresów w źle oznakowanej dzielnicy.
Jupe z uśmiechem przecisnął się przez szczelinę i znalazłszy się na rampie, cicho zamknął za
sobą ciężkie drzwi.
Rolls-royce wesoło mknął ku północy.
— Panie Worthington, był pan po prostu fenomenalny! — wykrzyknął Jupiter.
Worthington kiwnął dobrodusznie głową.
— Czuję się zaszczycony tym, że mogę czymś się wam przysłużyć — powiedział ze
skromną miną.
— Baliśmy się, że narobi pan sobie jakichś kłopotów — odezwał się Pete. — Wiedzieliśmy,
ż
e to znowu Sears. Przyszło nam do głowy, że gdybyśmy sami zastukali do drzwi, mógłby nas
rozpoznać. Za to pana nie widział nigdy na oczy. A więc, Jupe, jak ci poszło tam w środku?
Znalazłeś coś ciekawego?
— Nic specjalnego — przyznał Jupe. — Facet miał w garści pistolet i w każdej chwili mógł
go użyć. Ale tak naprawdę broń nie ma większego znaczenia. Wiele osób ją posiada.
Jupe wciąż jeszcze trzymał w ręku misia zabranego z magazynu. Oglądał go teraz,
postukując palcami w twardy korpus.
— To dziwne — mruknął. — On nie jest miękki jak większość takich wypchanych
zwierzątek. Wygląda na to, że musi mieć pod futrem drewno albo plastyk.
Pociągnął misia lekko za głowę, aby się przekonać, czy uda się ją oderwać.
— To może być mała skarbonka, Jupiterku — powiedział Worthington. — Jedna z moich
klientek ma podobną zabawkę. Prawdopodobnie wkłada do swojego misia biżuterię, a potem
kładzie go na łóżku, w widocznym miejscu. Wiele dorosłych pań sadza na swoich łóżkach
wypchane zwierzaki i nie budzi to w nikim specjalnego zainteresowania. Nawet zawodowi
złodzieje nie zwracają na nie uwagi i wychodzą z domu z pustymi rękami.
Pete rąbnął się dłonią w czoło.
— O rany — jęknął. — Powinniśmy byli zapytać o to pana na samym początku.
— Głowa jest odkręcana — dodał Worthington.
Rzeczywiście tak było. Kiedy Jupiter zajrzał do wnętrza małego zwierzaka, nie znalazł nic,
wydrążenie w plastykowym korpusie było zupełnie puste.
— Nie ma tu wcale narkotyków — poinformował kolegów. — Ani szmuglowanych
brylantów. Zupełnie nic. Przykro mi.
Bob zagłębił się w oparciu siedzenia. Pete zachmurzył się.
— Chcesz powiedzieć, że nadal jesteśmy w punkcie wyjścia? — pożalił się Pete. — Jakiś
facet, przebrany za wampira z filmu o Drakuli, myszkuje po naszej Kwaterze Głównej, daje ci
porządnie w łeb i ucieka z misiem. Prawdopodobnie musiał to być Morell, który wie wszystko o
Drakuli. Więc po co to zrobił? W misiu, którego miała Lucille, musiało coś być. I to coś na tyle
cennego, że warte było tego całego zachodu. Także misie skradzione temu kuśnierzowi musiały
być czymś nafaszerowane. Założę się, że Morell miał coś wspólnego z tą aferą!
— Jupiterku, będziesz zawiadamiał policję? — zapytał Worthington.
Jupe zawahał się.
— Jeżeli pójdziemy na komisariat, to co właściwie będziemy mogli im powiedzieć? —
zapytał w końcu. — Prawdę mówiąc, wiemy niewiele więcej niż wtedy, gdy rozmawialiśmy z
agentami pod domem Morella. Tyle że jakimś dziwnym przypadkiem, właściciel pizzerii w
Rocky Beach wydaje się być również szefem hurtowni, z której pochodzą takie same misie jak
ten, którego miała Lucille. Ale to jeszcze nie zbrodnia, no nie? Może to być zwykły zbieg
okoliczności.
Worthington skinął głową.
— Święta prawda — powiedział, i były to jego ostatnie słowa aż do Rocky Beach.
Kiedy rolls podjechał pod skład złomu, słońce miało się już dobrze ku zachodowi. śelazna
brama wjazdowa była na dobre zamknięta. Stał jednak przed nią wuj Tytus, najwyraźniej
wyczekując Jupe’a i jego kolegów.
— Mogłeś przynajmniej zadzwonić — powiedział gderliwym tonem na powitanie. — Ciocia
Matylda zaczynała się już niepokoić.
— Przepraszam cię, wujku — próbował tłumaczyć się Jupe. — Byliśmy w okolicy, w
której... nie było telefonu. A poza tym zostawiłem w domu zegarek.
— Dobrze, że nic ci się nie stało — powiedział wuj Tytus. — Ale proszę, żebyś nie
wychodził więcej na cały dzień, nie uprzedziwszy nas o tym. I chciałbym jeszcze zapytać cię o
coś. Właśnie zastanawiałem się... Jak myślisz, czy to włamanie do naszego domu ma coś
wspólnego z dziewczyną z Cheshire Square?
— Bardzo możliwe, wujku — odparł Jupe.
— Wolałbym, żeby ten włamywacz nie przychodził tu więcej i nie napędzał strachu twojej
cioci. Tobie samemu nie byłoby chyba miło, gdybyś się bał wejść do własnej kuchni?
— Nie ma już żadnych powodów do strachu — zapewnił go Jupiter. — Złodziej ma już to,
czego szukał, i nie wróci tu więcej.
— W takim razie — stwierdził z uśmiechem wuj Tytus — radzę ci powiedzieć dobranoc
kolegom i dobrze się umyć, zanim ciocia zabierze się do obdzierania cię żywcem ze skóry!
ROZDZIAŁ 19
Jupe’a prześladują dziwne przeczucia
Jupe obudził się w środku nocy. Usłyszał dochodzące z ulicy odgłosy kroków. Po chwili ktoś
zaczął nucić starą, smutną piosenkę. Opowiadała ona o biednych małych jagniątkach, które
zgubiły się w lesie i popłakiwały smutno: bee, bee, bee. A potem o małej czarnej owieczce, która
zabłąkała się i także...
Rozbudzony tym śpiewaniem długo leżał z otwartymi oczami zastanawiając się, czy będzie
musiał zabrać się do liczenia owiec, żeby usnąć znowu. Jego myśli zaczęły błądzić po tym
wszystkim, co do tej pory...
Nagle usiadł wyprostowany na łóżku. Owce! Małe jagniątka! Tak, to jest właśnie trop, który
powinien doprowadzić go do porywaczy Lucille!
Rzucił okiem na zegar stojący na nocnej szafce. Była trzecia nad ranem. Za wcześnie, aby
zadzwonić do Worthingtona. Czy do Pete’a albo Boba. Trzecia rano to nie jest pora na
telefonowanie. W dodatku po to tylko, aby sprawdzić jakąś teoryjkę. A poza tym, i tak żaden z
nich nie zdziałałby wiele po ciemku.
Leżał więc czekając niecierpliwie, aż skończą się wreszcie ciche i ciemne, nocne godziny.
Od czasu do czasu zapadał w krótką drzemkę, ale zaraz potem budził się znowu. Kiedy zaczęło
się w końcu rozjaśniać, wstał, ubrał się i zjadł śniadanie.
O siódmej trzydzieści zadzwonił do Boba.
— Pamiętasz, co McLain powiedział podczas rozmowy z rodzicami Lucille? — zapytał.
— śe wkręci ją do filmu — odparł Bob.
— W tej chwili nie chodzi o to. Powiedział też, że chwilowo mieszka w domu, który był
kiedyś własnością Cecila DeMille’a, że w pobliżu pasą się tam owce.
W odpowiedzi Bob ziewnął prosto do słuchawki.
— Ta jego uwaga na temat Cecila DeMille’a jak ulał pasuje do oszusta, który chce zrobić na
kimś dobre wrażenie — ciągnął Jupe. — Zależało mu na tym, żeby Andersonowie pomyśleli, że
mają przed sobą bogatego i wpływowego człowieka. Ale owce? Nie sądzę, aby i w tym była
jakaś premedytacja. Niechcący powiedział prawdę. Posłuchaj, Bob, jestem pewien, że tam, gdzie
przemieszkuje teraz McLain, to znaczy Pelucci, naprawdę pasą się owce. A gdzie w okolicach
Los Angeles można znaleźć pastwisko dla owiec?
— Nie mam zielonego pojęcia — odparł Bob. — Czasami wczesną wiosną można je spotkać
na zboczach wzgórz niedaleko wybrzeża, potem jednak wywożą je do Sierra Madre czy Sierra
Nevada albo jeszcze gdzie indziej.
— Masz słuszność — powiedział Jupe. — Przenoszą je do chłodniejszych okolic, żeby miały
ładniejszą wełnę. Część jednak na pewno gdzieś tu zostaje. Posłuchaj, na tych wzgórzach musi
być jakiś stary dom albo opuszczona stodoła, w której paru facetów mogło urządzić sobie
kryjówkę. W pobliżu pastwisk dla owiec. Od rozmowy, w której Pelucci wspomniał o tym,
minęły dopiero trzy dni, są więc wszelkie szanse na to, że te owce są tam nadal.
— W porządku — stwierdził Bob. — Więc na co czekamy? — W jego głosie można było
wyczuć chęć podjęcia nowych działań.
— A co do Worthingtona — dodał Jupe — myślę, że jeśli tylko nie jest zajęty, chętnie
weźmie udział w tej wyprawie.
— Więc dzwoń do niego czym prędzej — ponaglił go Bob. — A ja zawiadomię Pete’a.
Worthington podjechał pod skład złomu parę minut przed dziewiątą. Tym razem nie
prowadził jednak rolls-royce’a, lecz siedział za kierownicą terenowego dżipa z szerokimi
oponami i brezentowym daszkiem.
— Rolls wydał mi się nieodpowiedni na dzisiejszą wyprawę — oświadczył zwięźle. — A ten
wóz należy do mojego przyjaciela, który jeździ nim podczas weekendów na, jak to sam określa,
terenowe rajdy. Zupełnie nie pojmuję, dlaczego niektórzy porzucają gładkie drogi, żeby się
trząść po górskich wertepach, ale jemu taka jazda zdaje się sprawiać przyjemność. Samochód ma
zresztą kilka urządzeń, które ją ułatwiają, na przykład napęd na cztery koła.
— Panie Worthington, pan jest fantastyczny! — wykrzyknął Bob.
— Staram się, jak tylko mogę — odparł z uśmiechem kierowca.
Chłopcy wskoczyli do środka i w chwilę potem byli już w drodze. Tym razem jechali ostrzej
niż zwykle. Po kilkunastu kilometrach jazdy na północ nadmorską autostradą skręcili w wąską,
gruntową drogę prowadzącą ku Topolowej Przełęczy. Worthington włączył bieg terenowy i
samochód bez żadnych protestów zaczął się wspinać po stromym wzniesieniu. Przez cały czas
chłopcy pilnie obserwowali okolicę.
W niecały kwadrans potem wyjechali na szosę, prowadzącą wzdłuż górskiego łańcucha z
Hollywoodu w kierunku Ventury. Worthington skręcił ku miastu, ponieważ tam można się było
spodziewać większej liczby domów.
Jupe miał ze sobą lornetkę i omiatał nią teraz wznoszące się po obu stronach wzgórza,
szukając trawiastych plam w dolinach i kanionach. W pewnym momencie dopędzili jakiegoś
rowerzystę, pedałującego w pocie czoła pod górę. Worthington zatrzymał się na poboczu. Jupiter
dał znak ręką dzielnemu kolarzowi, który chcąc nie chcąc zatrzymał się także.
— Szukamy znajomego — powiedział Jupe. — Człowieka, który gdzieś tu na wzgórzach
hoduje owce. Jego rodzinie przydarzył się nieszczęśliwy wypadek i chcemy go o tym
zawiadomić.
— Przykro mi — wysapał w odpowiedzi rowerzysta — ale nie widziałem tu żywej duszy.
Ruszyli dalej. Po przejechaniu paru kilometrów Jupe dojrzał na zboczu wznoszącym się nad
drogą szare plamki. W pierwszej chwili wziął je za głazy. Kiedy jedna z nich poruszyła się, nie
miał już żadnych wątpliwości — były to owce. Niedaleko nich stała poobijana furgonetka, a
przed nią, na składanym krześle, siedział jakiś człowiek przygrywający sobie na organkach.
— Mamy je! — powiedział Jupe, wskazując owce ręką.
Worthington obrzucił wzgórze krótkim spojrzeniem, a potem skręcił ostro i zatrzymał dżipa
u stóp stromego wzniesienia. Chłopcy wysiedli i zaczęli wdrapywać się ku pasącemu się stadu.
— Szukamy naszych znajomych — krzyknął Jupe, zbliżywszy się do pasterza na odległość
głosu. — Dwóch mężczyzn i dziewczyna. Mieli być gdzieś w tej okolicy, nie zostawili nam
jednak adresu.
Bob rozejrzał się wokół. Nigdzie, dokąd mógł sięgnąć wzrokiem, nie było śladu żadnego
domostwa — komina, dachu czy choćby wydeptanej ścieżki, idącej od drogi.
— Jeden z naszych przyjaciół mówił, że z okna domu słuchał beczenia owiec — ciągnął Jupe
widząc, że pasterz przygląda mu się bez słowa. — Ale nie widzieliśmy tu nigdzie żadnych
domów. Czy pasą się tu gdzieś w pobliżu inne stada?
Owczarz wzruszył ramionami.
— Nie widziałem innych stad — powiedział z lekkim europejskim akcentem. — Może
gdybyście pojechali tą drogą bardziej na zachód, mielibyście więcej szczęścia. Aż do wczoraj
wieczorem moje stado pasło się właśnie tam, o jakieś trzy, cztery kilometry stąd, poniżej drogi.
Jupe podziękował, po czym cała trójka wróciła do samochodu.
— W kierunku zachodnim — powiedział Jupe Worthingtonowi. — Ten pasterz mówi, że
pasł tam swoje owce, na hali poniżej drogi. Być może będziemy musieli zjechać na chwilę z
drogi i potelepać się po tych górkach.
— Możemy to zrobić bez żadnych obaw, że gdzieś utkniemy, Jupiterku — odparł
Worthington.
Zawróciwszy, ruszyli z powrotem tą samą trasą. Wkrótce potem minęli skrzyżowanie z
dróżką idącą do Topolowej Przełęczy i zwolnili trochę.
Także tu wzgórza wydawały się nie zamieszkane. Mimo iż od Rocky Beach dzieliło ich
zaledwie kilka minut jazdy, chłopcy czuli się tak, jakby otaczały ich dzikie pustkowia.
Nagle, jakiś kilometr za skrzyżowaniem, zza drzew rosnących poniżej drogi ukazała się
szara, kamienna wieża. W miarę zbliżania się, coraz wyraźniej odsłaniały się jej chropawe
ś
ciany, zwieńczone u góry obronnymi blankami.
— To jakiś zamek! — wrzasnął Pete.
Worthington zatrzymał samochód niedaleko wyboistej, zakurzonej dróżki, prowadzącej w
stronę zamku.
— Patrzcie! Jest nawet fort! — powiedział Bob, wskazując niskie zabudowania, widoczne
koło jednej ze ścian zamku. Na fort składało się kilka baraków zbitych z grubych bali,
otoczonych wysokim częstokołem.
— No i dawne miasteczko z Dzikiego Zachodu — dodał Pete, wpatrując się w atrapę
frontonów drewnianych budynków, wzniesioną przy czymś w rodzaju wąskiej uliczki po drugiej
stronie zamku.
— To tutaj! — wykrzyknął Jupe. — Znaleźliśmy to miejsce! — Oczy błyszczały mu
podnieceniem. Miał przecież tylko niejasne przeczucie, ale, jak się okazało, nadzwyczaj trafne.
— Zaraz, zaraz.., przecież to nie jest żaden dom czy rezydencja — zaoponował Pete. — To
tylko jakieś stare dekoracje filmowe!
— Dokładnie tak! — stwierdził Jupe. — Taki oszust jak Pelucci nigdy nie przyznałby się
nikomu, że nie posiada luksusowej rezydencji, zwłaszcza że po obrabowaniu sklepu
futrzarskiego znalazł sobie kryjówkę na opuszczonym planie filmowym. Więc dla dodania sobie
powagi stwierdził, że chwilowo mieszka w posiadłości, która należała kiedyś do Cecila
DeMille’a. Miejmy tylko nadzieję, że i fałszywy producent filmowy, i ten jego kumpel w
przebraniu z dreszczowca są tu nadal. I że jest z nimi Lucille!
ROZDZIAŁ 20
Ucieczka donikąd!
— Panie Worthington, niech pan tu zaczeka — powiedział Jupiter. Gdybyśmy wpadli w
jakieś kłopoty i gdyby wyglądało na to, że sobie z nimi nie poradzimy, niech pan pospieszy po
pomoc.
— Możesz na mnie liczyć, Jupiterku — odparł kierowca.
Unikając drogi na wypadek gdyby Moreli i Pelucci prowadzili obserwację, Trzej Detektywi
zaczęli schodzić w dół usianym głazami zboczem. Kryjąc się między krzewami, podeszli z boku
do starych dekoracji. Dawny pian filmowy był mieszaniną podniszczonych budowli,
połączonych pustą, pokrytą kurzem uliczką. Oprócz wieży, fortu i miasteczka z Dzikiego
Zachodu, stało tu jeszcze parę domów, reprezentujących różne historyczne okresy, oraz kościół z
Nowej Anglii z wysoką wieżą. Z większości domów pozostały już tylko sfatygowane szkielety
ze ścianami z dwóch albo trzech stron i wnętrzami wystawionymi na deszcz i wiatr.
Jak większość filmowych planów, także i ten musiał być co jakiś czas poddawany
przeróbkom, podczas których dostawiano nowe budynki albo zmieniano już istniejące. Niektóre
domy były przenoszone z miejsca na miejsce albo częściowo rozmontowywane. To, co chłopcy
mieli teraz przed oczami, wciąż jednak znajdowało się w nie najgorszym stanie. Na fasadach
domów, stojących w dwóch rzędach, chłopcy spostrzegli szyldy wielobranżowego sklepu i
saloonu, a także biuro szeryfa i areszt.
Na całym terenie filmowego miasteczka było bardzo spokojnie.
— Od czego zaczniemy przeszukiwania? — zapytał szeptem Bob.
Decyzja nie była łatwa. Przez dłuższą chwilę Jupe błądził wzrokiem po sfatygowanych
obiektach. W końcu doszedł do wniosku, że jeśli Morell i Pelucci rzeczywiście tu koczowali, z
pewnością wybrali budynek jako tako chroniący przed niepogodą, a więc mający przynajmniej
cztery ściany i dach. Te warunki spełniał trzymający się nieźle i w miarę kompletny areszt, a
także sklep. W stosunkowo dobrym stanie znajdowały się też zabudowania fortu oraz zamek i
kościół.
W końcu Jupe zdecydował, że najlepiej będzie rozpocząć poszukiwania od zamku. Jego
mury wyglądały solidnie, jakby były wykonane z prawdziwego kamienia, w szarych ścianach
widać też było zakratowane okienka. Jeśli nawet Moreli i Pelucci nie urządzili sobie w nim
biwaku, mogli przynajmniej trzymać Lucille w którymś z zakratowanych wewnętrznych
pomieszczeń.
Jupe wskazał więc ruchem ręki zamek i ruszył w jego kierunku. Bob i Pete poszli za nim.
Kiedy podeszli bliżej, zobaczyli, że na drzwiach w jednej ze ścian wisi błyszcząca, nowa kłódka.
— To tu! — szepnął Bob.
Jupe ruchem ręki nakazał mu milczenie.
Podkradłszy się pod ścianę, Trzej Detektywi zajrzeli ostrożnie przez okratowane okienko do
ś
rodka. Zobaczyli obszerne, mroczne wnętrze. Podłoga wykonana była z szerokich drewnianych
listew. Niedaleko okna kłębiła się na niej jakaś bezkształtna masa. Wyglądało to tak, jakby ktoś
rzucił tam zwój jakiejś ciemnej tkaniny i zostawił go aż do zupełnego rozsypania w proch i pył.
— Lucille! — zawołał cicho Jupe. — Lucille, jesteś tam?
Bezkształtna masa poruszyła się. Jakaś postać uniosła się do pozycji siedzącej. Jupe
rozpoznał w niej Lucille Anderson. Dziewczyna miała bladą twarz i bardzo podkrążone oczy.
— Lucille, to ja, Jupiter Jones — powiedział Jupe. — Są ze mną również moi koledzy, Pete i
Bob. Gdzie jest teraz Moreli i Pel..., to znaczy McLain?
Dziewczyna odrzuciła koc i wydostała się z krępującego ją niczym kokon śpiwora, a potem
podniosła się na nogi i utykając podeszła do okna. Miała na sobie ciemną spódnicę i białą
bluzkę, te same, w których chłopcy zobaczyli ją po raz pierwszy. Bluzka poznaczona była
brudnymi plamami, także włosy dziewczyny przypominały potargany, zmierzwiony kłąb.
Stąpała po podłodze gołymi stopami.
— Wydostaniemy cię stąd — obiecał jej Jupe, który wciąż jeszcze mówił szeptem.
— Bądźcie ostrożni! — szepnęła w odpowiedzi Lucille. — Zdaje mi się, że to są dwaj
szaleńcy.
— Gdzie oni są teraz?
— Tam, trochę dalej. W sklepie.
Jupe kiwnął głową na znak zrozumienia, a potem wraz z Pete’em zaczął badać blokujące
okno kraty. Bob natomiast popędził z powrotem w górę po zboczu, żeby wysłać Worthingtona
po policję.
Jak większość wyposażenia w zbudowanym jedynie na pokaz miasteczku, także kraty w
oknach, za którymi więziona była Lucille, udawały tylko, że są prawdziwe. W rzeczywistości
zrobione były z drewna, a nie z żelaza czy stali. Kiedy Bob zbiegł znowu na dół, jego dwaj
koledzy starali się wyciągnąć gwoździe, za pomocą których kraty przytwierdzone były do
framugi. Uwięziona w wieży Lucille zaczęła zanosić się płaczem.
— To szaleńcy! — powtarzała w kółko. — Prawdziwi szaleńcy! Zrobili to wszystko z
powodu jednej głupiej zabawki!
— Z powodu misia? — zapytał Jupe. — To o niego im chodziło, prawda? I zdobyli go w
końcu. Ale dlaczego? Dlaczego tak im na nim zależało?
— Nie wiem. Wychodziłam właśnie z wanny, kiedy przyszli do domu pani Fowler i
powiedzieli mi, że chcą porozmawiać ze mną na temat filmu o Drakuli. Było to zwykłe
kłamstwo. Podczas gdy rozmawiałam z Henrym w saloniku na dole, Craig poszedł na górę.
Powiedział, że idzie do kuchni po szklankę wody, ale poszedł na piętro. Usłyszałam, jak tam
myszkuje, i zaczęło mnie to dziwić, więc poszłam za nim. Henry próbował mnie zatrzymać, ale
nie udało mu się. Zastałam Craiga w sypialni pani Fowler, jak wyciągał szuflady w komódce.
Bez przerwy pytał o futrzanego misia, w końcu... w końcu złapał mnie za ramię i zażądał, żebym
mu powiedziała, gdzie on jest.
Lucille załamała się znowu i zaczęła szlochać.
— Krzyczał, że muszę mu powiedzieć, bo w przeciwnym razie... Uciekłam do łazienki i
próbowałam zatrzasnąć za sobą drzwi, ale on pchnął je i... uderzył mnie. Z nosa zaczęła mi
kapać krew, on jednak wcale się tym nie przejął. Wykręcił mi rękę tak, że zaczęła mnie boleć i
powiedziałam mu w końcu, że miałam misia w tej torbie i że prawdopodobnie... jest teraz u
ciebie, więc...
— Nie przejmuj się tym — powiedział Jupe.
Początkowo gwoździe nie dawały się wyciągnąć, ale Jupe zaczął wyważać je w końcu przy
pomocy śrubokręta w szwajcarskim wojskowym scyzoryku, który zawsze nosił przy sobie.
— Myślałam, że zostawią mnie w spokoju i sobie pójdą, jak im powiem o tym misiu, ale nie
zrobili tego.
— Bali się, że zadzwonisz na policję — powiedział Jupe. — Zdaje się, że wiem, co było
dalej. Ukryli cię w samochodzie i przywieźli tutaj.
— Tak, w bagażniku. Henry pokazał mi pistolet. Powiedział, że jeśli narobię hałasu, to mnie
zastrzeli.
Jupe wyciągnął z framugi ostatni gwóźdź. Teraz Pete uchwycił obiema rękami drewniane
kraty i pociągnął.
Z cichym zgrzytnięciem drewniana konstrukcja puściła. Lucille uchwyciła się parapetu i z
pomocą chłopców przecisnęła się przez okno. Zaczepiła przy tym o coś spódnicą, która
przytrzymywała ją przez chwilę, dziewczyna szarpnęła jednak mocniej i uwolniła się. Cała
czwórka rzuciła się biegiem w kierunku zbocza, aby jak najprędzej oddalić się od fałszywego
zameczku i znaleźć na głównej drodze. Lucille zdawała się nie zwracać uwagi na swoje bose
stopy i biegła tak, jakby nie zauważała leżących na ziemi kamyków i odłamków skalnych.
Nagle z drzwi budynku, udającego wielobranżowy sklep, wyszedł Henry Moreli. W ręku
trzymał kartonową tackę z jakimś jedzeniem. Na widok uciekającej z chłopcami Lucille
znieruchomiał na moment. A potem wrzasnął:
— Iggy! Iggy!
Chłopcy przyspieszyli kroku. Z jednej strony za łokieć podtrzymywał Lucille Pete, z drugiej
Bob. W pewnej chwili dziewczyna potknęła się o coś i omal nie upadła. Syknęła z bólu, ale nie
zatrzymała się.
Na drodze uciekających znalazła się filmowa atrapa angielskiego domku. Drzwi wejściowe
były otwarte i chłopcy błyskawicznie przemknęli przez nie, pociągając za sobą Lucille.
Zatrzasnąwszy je za sobą, popędzili przez pozbawione tylnych ścian wnętrze. Nisko pochyleni
pobiegli teraz wzdłuż rzędu jakichś budyneczków, wreszcie wskoczyli przez otwarte okno do
małego kościółka.
Porządnie zziajani rzucili się na podłogę. Bob wyjrzał ostrożnie przez szparę w frontowej
ś
cianie.
Morell i Pelucci znajdowali się na ulicy, z pistoletami w dłoniach. Na twarzach obu
niedoszłych filmowych potentatów malowało się przerażenie. Zdawali sobie sprawę, że muszą
na nowo złapać Lucille, bo inaczej oskarży ich ona o kidnaping. Ale aby uwięzić ją jeszcze raz,
musieli ująć też trzech chłopców. I co dalej? Czy byli na tyle zdesperowani, aby sprzątnąć całą
czwórkę?
Bob zobaczył, że obaj ruszyli ulicą. Po drodze zaglądali do mijanych drzwi. Doszedłszy do
końca, zawrócili. Tym razem prowadzili swoje poszukiwania bardziej systematycznie.
— Holender! — mruknął Bob. — Idą w tę stronę. Na pewno nas znajdą!
Chłopcy zaczęli rozglądać się naokoło, szukając jakiejś możliwości ucieczki. Nie było
jednak którędy się wymknąć. Gdyby pobiegli w kierunku drogi, dwaj faceci dojrzeliby ich i
zaczęliby strzelać. Chłopcy musieli znowu szukać jakiegoś schronienia.
Pete jako pierwszy zwrócił uwagę na maleńką dzwonnicę, wznoszącą się nad ich głowami.
Nie prowadziły na nią wprawdzie żadne schody, ale między deskami poprzybijanymi do słupów
nośnych widać było szerokie szczeliny, ściana mogła więc posłużyć za drabinę. Gdyby całej
czwórce udało się dostać na dzwonnicę, ich prześladowcy może by ich tam nie znaleźli.
Coraz wyraźniej dochodziły ich głosy obu mężczyzn, porozumiewających się przy
przeszukiwaniu kolejnych budynków. Słychać było trzaskanie otwieranych ze złością drzwi. W
pewnym momencie Pelucci wrzasnął głośno na widok węża, odkrytego w jakimś zakamarku.
Lucille wzdrygnęła się, zachowała jednak ciszę. Bob ujął ją za rękę i ponaglił, aby czym
prędzej wchodziła po zastępującej schody ścianie. Zrobiła to bez wahania, ścisnąwszy przedtem
w dłoni rąbek swej długiej spódnicy. Wspięła się aż na coś w rodzaju platformy, znajdującej się
w połowie wysokości wieży. Chłopcy poszli jej śladem.
Platforma okazała się zbyt mała dla nich wszystkich. Aby nie dojrzano ich z dołu ani przez
boczne okienka, musieli rozpłaszczyć się na podłodze, jedno przy drugim.
Prześladowcy byli już w forcie po drugiej stronie ulicy. Stamtąd przeszli do sąsiadującego z
kościółkiem kolonialnego domu. W chwilę potem chłopcy usłyszeli odgłos otwierania drzwi
kościoła. Na drewnianej podłodze zadudniły ciężkie kroki.
Nagle gdzieś w górze ozwały się przeraźliwe, ostre popiskiwania. Na samym szczycie
wieży, w mrocznych zakątkach tuż pod dachem kryły się jakieś stworzenia. Uszu chłopców
doszło ledwo słyszalne trzepotanie skrzydeł. Nietoperze!
Lucille spojrzała w górę. Otworzyła szeroko oczy i zrobiła taką minę, jakby miała ochotę
krzyknąć. Jupiter wyciągnął rękę, aby ją uciszyć.
Lucille nie krzyknęła jednak. Z jej ust wyrwał się tylko stłumiony jęk.
To wystarczyło. Skradający się na dole mężczyzna znieruchomiał na moment. A potem jego
kroki znowu zadudniły po podłodze. Stanął pod dzwonnicą i zadarł do góry głowę.
— Schodźcie na dół — powiedział spokojnym, opanowanym głosem — bo was naszpikuję
ołowiem!
Jupe rozpoznał głos Morella. W pierwszej chwili miał ochotę się roześmiać. Ten Morell był
w swym zachowaniu tak samo staroświecki, jak jego ulubione, stare dreszczowce. Miał jednak
pistolet. Lepiej było siedzieć cicho.
— Schodźcie na dół, powtarzam! — Tym razem głos Morella przeszedł w krzyk. — Wiem,
ż
e tam jesteście!
Chłopcy już mieli się poruszyć, kiedy usłyszeli zupełnie nowe odgłosy. Z początku bardzo
słabe, przybliżały się i rosły z każdą chwilą. Jakby szum motorów, przemieszany z dźwiękami
klaksonów. A potem nad tym wszystkim uniosły się krzyki.
Stojący wciąż pod dzwonnicą Morell cofnął się o parę kroków. Zaniepokojony i zdziwiony
podszedł do okna.
Pete uniósł się na kolana i wyjrzał przez małe okienko w dzwonnicy.
— Niewiarygodne! — szepnął.
— Co takiego? — zapytał szeptem Bob. — Co tam widzisz?
Ale zanim Pete zdążył odpowiedzieć, na dole znowu rozległy się głośne dudnienia. To
Morell rzucił się do drzwi kościoła, ponaglany krzykami stojącego na ulicy Pelucciego.
W chwilę potem Pete zobaczył, że Pelucci biegnie w kierunku fortu, otwiera wielką bramę z
drewnianych belek i pędzi do dużego, zdezelowanego, szarego samochodu, zaparkowanego za
częstokołem, mając tuż za plecami Morella. W parę sekund później auto wytoczyło się za bramę.
Przyczajeni na wieży chłopcy ześliznęli się wraz z Lucille na dół i wybiegli na dwór. Szare
auto oddalało się zakurzoną ulicą, kierując się ku drodze prowadzącej do szosy. Nagie
zatrzymało się w miejscu. Chłopcy ujrzeli nadjeżdżającą z hałasem z przeciwka karawanę
kolorowo wymalowanych, ryczących motorami i klaksonami samochodów.
Jadące na czele auto kiedyś było pewnie zwykłym fordem. Teraz mieniło się fioletowym
lakierem, na którym po obu stronach karoserii tańczyły zielone plamy. Z jego dwu rur
wydechowych dobywał się grzmiący warkot, a spod ogromnych kół wznosił się tuman kurzu.
Tuż za nim jechał zardzewiały, poobijany dziwoląg bez dachu, pełen młodych chłopaków. Na
widok nadjeżdżającego z przeciwka szarego auta zaczęli głośno pokrzykiwać, a jeden z czterech
dobrze umięśnionych, najwyraźniej zaprawionych w surfingu zawadiaków grzmotnął pięścią w
bok zardzewiałego gruchota.
— Hej — hoooooo! — wrzasnęła dziewczyna siedząca za kierownicą pomarańczowego,
maleńkiego volkswagena garbusa”. Trzej towarzyszący jej chłopcy wydawali się gotowi do
bardziej energicznych działań. Z nadjeżdżającej za volkswagenem, również wyładowanej
młodymi ludźmi toyoty, także dochodziły groźne pokrzykiwania. Na końcu tej procesji jechał
swym dżipem Worthington. Towarzyszyła mu kelnerka z „Pagody”, uzbrojona w wałek do
ciasta.
Siedzący za kierownicą szarego auta Pelucci zorientował się, że nie zdąży wydostać się na
szosę. Za chwilę armia rozzłoszczonych nastolatków znajdzie się na wąskiej, gruntowej dróżce,
blokując mu wyjazd. Chciał jednak zwiać za wszelką cenę. Energicznie nacisnął na pedał gazu.
Samochód skoczył do przodu, miotając fontannę kurzu spod tylnych kół. Z piskiem opon
auto zawróciło o sto osiemdziesiąt stopni i ruszyło w stronę otwartych wzgórz, widocznych za
miasteczkiem filmowym. Ominęło lekkim łukiem słup flagowego masztu, otarło się niemal o
skrzydło bramy fortu i przemknęło tuż obok stojących w drzwiach kościoła chłopców. A potem,
kołysząc się i podskakując na kamienistych wybojach i nierównościach terenu, zaczęło
przedzierać się przez strome zbocze.
Z początku szło to nawet nieźle. Potem przed maską samochodu wyrósł ogromny głaz.
Pelucci szarpnął za kierownicę, chcąc go ominąć. Jednym z kół wjechał jednak na skałę, podczas
gdy drugie zaczęło ześlizgiwać się po piasku. Silnik zawył na wysokich obrotach i samochód
skoczył do przodu, a potem przechylił się ostro i ześliznął tak, że jedno z kół napędowych
zaczęło obracać się luźno w powietrzu.
Samochód zatrzymał się, na dobre unieruchomiony.
Pelucci i Morell wygramolili się na ziemię i potykając się zaczęli uciekać pieszo po zboczu.
Ale rozzłoszczeni młodzieńcy siedzieli im już na karku.
Na moment przed dopędzeniem go Morell odwrócił się i uniósł pistolet. Biegnący na czele
pościgu wysportowany chłopak był jednak szybszy. Rzucił się w kierunku nóg Morella,
przewracając go na ziemię. Pistolet wypadł bandycie z ręki i potoczył się po zboczu.
Jego kompan Pelucci usiadł po prostu na ziemi i bez oporu poddał się zwalającym się na
niego chłopakom. Zrozumiał, że nie ma żadnych szans!
ROZDZIAŁ 21
Worthington przyjeżdża na herbatkę
Kiedy w tydzień po uwolnieniu Lucille Anderson Alfred Hitchcock wrócił z Idaho, Jupiter
natychmiast zadzwonił do niego.
— Właśnie zakończyliśmy kolejne dochodzenie — powiedział. — Nie miałby pan ochoty
posłuchać, co to było?
— Czy przypadkiem sprawa nie miała czegoś wspólnego z tą nastolatką z Fresno? — zapytał
Alfred Hitchcock.
— Jak pan się tego domyślił?
— Tknęło mnie, kiedy czytałem o tym w gazetach. Przyszło mi do głowy, że wasza paczka
musiała maczać w tym palce — odparł chichocząc słynny reżyser. — Może być jutro o czwartej?
Przyjedźcie na herbatkę. W tych dniach Don częstuje gości herbatą.
Jupiter zawahał się. Pomyślał, że bardziej odpowiadałaby mu kolejka coca-coli.
— Będzie ci smakować — zachęcił go pan Hitchcock. — Wierz mi.
— No dobrze — odpowiedział Jupe. — Możemy zabrać ze sobą dwójkę przyjaciół?
— Czy przypadkiem nie ma wśród nich pewnej młodej osóbki z aktorskimi ambicjami? —
zapytał pan Hitchcock.
— Tak, ale ona obiecuje, że nie będzie pana prosić o rolę w filmie. Chce tylko pana poznać.
Pana miłośnikiem jest również Worthington. Był na wszystkich pana filmach.
— Och, to wspaniale! Zawsze pragnąłem zawrzeć z nim znajomość. Przywieźcie go ze sobą.
Albo raczej niech on was przywiezie.
Jupe uśmiechnął się i odłożył słuchawkę. Następnie zadzwonił do domu pani Fowler, a
potem do Worthingtona.
Sympatyczny kierowca zjawił się następnego popołudnia punktualnie o pół do czwartej.
Siedział za kierownicą bajecznego, pozłacanego rollsa, ale nie miał na sobie zwykłego
szoferskiego uniformu. Tym razem włożył szare spodnie i granatową wiatrówkę.
— Dzisiaj jestem zaproszonym gościem, a nie kierowcą — oświadczył na powitanie. —
Pomyślałem, że trzeba odpowiednio się ubrać.
— Wygląda pan świetnie, panie Worthington — Pete uśmiechnął się z aprobatą. — Ciekaw
jestem, w co też wystroi się dzisiaj Lucille.
— Założę się, że będzie to coś wystrzałowego — powiedział Bob. — Będzie chciała rzucić
na kolana pana Hitchcocka!
Kiedy jednak Lucille pojawiła się w drzwiach domu pani Fowler, okazało się, że ubrana jest
po prostu w spodnie i bawełnianą bluzkę.
— Lucille! — krzyknął Pete. — W kogo wcieliłaś się na to popołudnie?
— Sam byś nie zgadł? — odcięła się Lucille. — Jestem po prostu sobą. Te kostiumy już mi
się przejadły.
Po przejechaniu kilkunastu kilometrów ciągnącą się ku północy nadmorską autostradą,
skręcili w poprowadzoną dnem kanionu drogę dojazdową do rezydencji pana Hitchcocka.
Lucille pochyliła się do przodu, niecierpliwie wyglądając domu słynnego reżysera. W końcu
wyłonił się zza kolejnego zakrętu.
— Ej, pan Hitchcock rzeczywiście zachował neonowe światła z czasów, kiedy była tu
restauracja. Myślałam, że próbujecie mnie nabrać.
— Nic z tych rzeczy — odparł Bob. — On nadal ich używa. Zapala je wieczorem z myślą o
gościach, którzy nie znają drogi. Podbarwiają cały dom na różowo.
Kiedy samochód się zatrzymał, zobaczyli na ganku pana Hitchcocka. Tuż za nim, kłaniając
się wchodzącym po schodkach gościom, stał służący Hoang Van Don. Szczególne wrażenie
zdawał się wywierać na nim Worthington. Posłał mu długą serię ukłonów, a potem znikł w głębi
domu tak, jakby nagle czymś się zawstydził.
— Wiadomość, że będzie pan tu dzisiaj, panie Worthington, strasznie podnieciła Dona —
wyjaśnił pan Hitchcock. — Naoglądał się angielskich seriali w telewizji i teraz, mogąc poznać
prawdziwego Anglika we własnej osobie, czuje się po prostu w siódmym niebie. Przygotowywał
się do tego przez cały dzień. Z kuchni dochodzą naprawdę cudowne aromaty.
— Nie do wiary! — powiedział Worthington.
Sławny reżyser uśmiechnął się do Lucille i podał jej rękę, aby poprowadzić ją w głąb domu.
Od ostatniej wizyty Trzech Detektywów w przestronnym salonie zaszło wiele zmian. Stojący
przed kominkiem werandowy stół i płócienne fotele zostały zastąpione nowoczesnym,
chromowanym kompletem, przy którym zazwyczaj zasiadano do kawy. Pan Hitchcock dodał też
beżowy dywan, wyglądający elegancko, a także kosztownie.
Pete aż gwizdnął z wrażenia.
— Podoba ci się? — zapytał pan Hitchcock. — Pewna moja przyjaciółka przekonała mnie,
ż
e powinienem postawić tu parę mebli z prawdziwego zdarzenia, a potem sama je zamówiła
podczas mojej nieobecności. Wyglądają bardziej elegancko od starych mebli ogrodowych, ale
czasami robi mi się zimno, kiedy na nie patrzę. Wolę rzeczy, które są bardziej przytulne i miłe w
dotyku. No, a teraz opowiedzcie mi, co też przydarzyło się wam tym razem — dodał, wskazując
swym gościom miejsca.
Odchrząknąwszy, Bob przedstawił w paru słowach ostatnią przygodę Trzech Detektywów,
od czasu do czasu zaglądając do swych notatek. Kiedy dobrnął do wielkiego finału, z udziałem
Worthingtona i grupy nastolatków, pan Hitchcock wybuchnął śmiechem.
— Panie Worthington, na litość boską, dlaczego sprowadził pan tych małolatów, a nie
policję? — zapytał.
Worthington uśmiechnął się.
— W poszukiwaniu telefonu musiałem pokonać całą drogę z powrotem, aż do nadmorskiej
autostrady — wyjaśnił — ale pierwszy publiczny automat, jaki znalazłem, był zepsuty.
Pojechałem więc dalej, aż wreszcie natrafiłem na działający aparat, który przypadkiem
znajdował się w tej pizzerii, „Pagodzie”. Paru znajomych panny Anderson podsłuchało moją
rozmowę z policją i zaoferowało pomoc. Udało się nam wrócić na teren filmowego miasteczka
tuż przed przyjazdem policjantów. Muszę powiedzieć — dodał — że znakomicie się bawiłem,
obserwując tę akcję.
Całe towarzystwo wybuchnęło gromkim śmiechem.
— No, moi drodzy, a jak to było z tym misiem? — zapytał pan Hitchcock. — Tym, z
powodu którego uprowadzono Lucille. Dlaczego on był aż tak ważny?
— Teraz dopiero się pan ubawi! — wykrzyknęła Lucille.
— Kiedy policjanci zajęci byli łapaniem Morelia i Pelucciego, Jupe odnalazł tego misia —
powiedział Bob. — Najpierw przypomniał sobie, że już gdzieś widział taki zamek.
— To było w starym dreszczowcu pod tytułem „Więzień Zaczarowanego Wzgórza” —
wyjaśnił Jupe. — Miałem w pamięci scenę, w której władca zamku otwiera sekretny schowek w
ś
cianie i znajduje w nim czarodziejską koronę. Byłem pewien, że scena ta była znana również
Morellowi i Pelucciemu.
— Tak więc Jupe pomaszerował do zamku, skierował się do małej komnaty i położył rękę na
drewnianej płycie. No i hurra! Płyta się otworzyła! — dokończył Pete. — A w środku był miś
Lucille!
— No, no, dobra robota, Jupe — stwierdził z uznaniem pan Hitchcock. — Ale co w końcu
było w tym misiu? Narkotyki? Diamenty? Umieram z ciekawości!
— Przykro mi, że będę musiał pana rozczarować — uśmiechnął się Jupe — ale w misiu były
wyłącznie pieniądze.
— Pieniądze? — powtórzył jak echo reżyser. — Pewno fałszywe? — zapytał z
zaintrygowaną miną.
— Och, wcale nie — odparł Jupe. — Były prawdziwe, i o dużych nominałach. Moreli i
Pelucci ukradli je Searsowi.
— Chcesz powiedzieć, że oni nie współpracowali ze sobą?
— Absolutnie nie — zapewnił Jupe. — Prawda jest taka, że Morell i Pelucci byli dwoma
marzycielami, zwariowanymi na punkcie kina. Jednak w żaden sposób nie udawało się im
wkręcić do tej branży. Morell był przez jakiś czas gońcem w wytwórni Globe, ale zwolnili go
stamtąd. Pelucciemu udawało się od czasu do czasu znaleźć jakąś robotę w filmie, to go jednak
nie zadowalało. Postanowili więc zostać niezależnymi producentami. Wydawało się im, że
potrzebują do tego jedynie pomysłu na film i pewnej sumy pieniędzy, a Moreli znalazł właśnie
taki pomysł. Chciał nakręcić dalszy ciąg Drakuli.
— Robiono to już kilka razy — stwierdził sucho pan Hitchcock.
Pete uśmiechnął się.
— Może dlatego właśnie nikt nie chciał dać im pieniędzy na zrobienie tego filmu.
— Czystym przypadkiem — ciągnął Jupe — Pelucci znalazł pracę w dziale ekspedycji w
hurtowni zabawek pana Searsa, polegającą głównie na załatwianiu zamówień pocztowych.
Zainteresował go wiecznie zamknięty pokój w magazynie, ten sam, do którego i nam nie udało
się dostać. Pewnego dnia „pożyczył” sobie klucze pana Searsa i wszedłszy tam znalazł mnóstwo
worków pełnych pieniędzy. Ukradł jeden z nich, ale ponieważ nie mógł ot tak sobie wyjść z nim
do domu, poupychał zwitki banknotów w misie, które miały zostać wysłane do jakiegoś
kuśnierza. Pudło z misiami wysłano pocztą i Pelucci nie pokazał się już więcej w magazynie.
Teraz przyszła kolej na Morella, który zatrudnił się u tego właśnie kuśnierza, żeby po cichu
powyjmować z misiów cenny ładunek. Był jednak tak leniwy, że kuśnierz zwolnił go jeszcze
przed nadejściem transportu. Tak więc Moreli i Pelucci włamali się do sklepu i wynieśli zarówno
futra, jak i misie. Sprzedali futra przygodnemu paserowi i opróżnili misie z banknotów. Jednego
misia jednak brakowało, tego właśnie, który został przesłany pani Fowler, więc musieli włamać
się do sklepu jeszcze raz, żeby zabrać kartotekę klientów i dowiedzieć się, do kogo ten miś trafił.
— Nie mogli darować sobie tego jednego misia? — zapytał Hitchcock.
— śadną miarą! Tkwiło w nim dziesięć tysięcy dolców! — powiedział Pete. — A oni dla
sfinansowania swego filmu o Drakuli potrzebowali każdego centa.
— Dochodzimy teraz do tej części całej historii, w której i nam przypadły do odegrania
pewne role — podjął Jupe. — Moreli włamał się do domu pani Fowler, ale zamiast misia znalazł
Lucille. A że łatwo było ją rozpoznać w noszonym przez nią wiktoriańskim stroju, on i Pelucci
odnaleźli ją w Rocky Beach, zawarli z nią znajomość i zdołali ją przekonać, że są producentami
filmowymi. Aby dostać się do domu pani Fowler i poszukać tam misia, zafundowali na cześć
Lucille przyjęcie. Misia oczywiście nie było, ponieważ znajdował się w naszej Kwaterze
Głównej. Więc następnego dnia Pelucci i Morell uprowadzili Lucille i zmusili ją do zdradzenia
im, gdzie jest miś, po czym Morell włamał się najpierw do mnie do domu, a potem do Kwatery.
— Mając na sobie ten śmieszny kostium jakiegoś potwora — dodał pogardliwie Pete.
— Ale czy oni nie przebierali się w ten sam sposób częściej? — zapytał pan Hitchcock. —
Czy nie napadli na właściciela lombardu i na sklep monopolowy przebrani za straszydła z
horrorów?
— Nie — odezwał się Bob. — To była robota jakiegoś innego niebieskiego ptaszka. Od
czasu jak Pelucci i Moreli siedzą w areszcie, obrabował on już kilka firm. Do dziś nie wiadomo,
kim jest, ale to on podsunął Morellowi pomysł wykorzystania tego rodzaju przebrań w ich
własnych napadach. Ci dwaj faceci w niczym właściwie nie okazali się oryginalni.
Pan Hitchcock roześmiał się.
— A wracając do naszej historii, co ten Sears wyczyniał z taką furą pieniędzy? I dlaczego
właściwie was śledził?
— Ponieważ podsłuchał w swojej pizzerii, jak opowiadaliśmy o misiach i o Iggym —
powiedział Bob. — Miał nadzieję, że doprowadzimy go do Pelucciego, który zwędził mu
pieniądze i zniknął.
— Więc dlaczego nie zadzwonił po prostu na policję?
— Nie chciał składać doniesienia o kradzieży — wyjaśnił Jupe —ponieważ najwyraźniej
para się on praniem brudnych pieniędzy.
Słynny reżyser uśmiechnął się.
— Ach tak! Przypuszczałem, że może tu chodzić o coś w tym rodzaju.
— Zupełnie nie kapuję, o czym wy mówicie — odezwała się Lucille. — Co to takiego to
pranie brudnych pieniędzy?
— Polega to na tym, że bierze się takie „brudne” pieniądze, to znaczy zyski z jakiejś
nielegalnej działalności, na przykład rozprowadzania narkotyków albo z gier hazardowych, i
znajduje się sposób, żeby je „oczyścić”, to znaczy zamienić na legalny zarobek — wyjaśnił pan
Hitchcock.
— Nie lepiej po prostu wpłacić je do banku? — dopytywała się Lucille.
— Gdybyż to mogło być tak proste... — powiedział pan Hitchcock.
— Wyjaśnię ci to dokładniej. Banki mają obowiązek zdawania sprawy urzędom skarbowym
z wszelkich gotówkowych transakcji na każdą sumę powyżej dziesięciu tysięcy dolarów, co
pozwala potem na sprawdzenie pochodzenia tych pieniędzy. Władzom zależy głównie na
wychwytywaniu tych, którzy rozprowadzają narkotyki. Nie zajmują się natomiast tak gorliwie
pieniędzmi pochodzącymi z legalnego handlu, na przykład z supermarketów i restauracji, które
wpłacają spore sumy w żywej gotówce.
— A Sears jest właścicielem całej sieci małych zakładzików, które mają do czynienia z
gotówką — powiedział Bob. — Takich jak pizzeria „Pagoda”, kilka pralni, kręgielnia. Policja
nie podejrzewa Searsa, że zajmował się osobiście sprzedażą narkotyków. On prał tylko pieniądze
narkotykowych dealerów. Cała jego rola sprowadzała się do przemieszania nielegalnych zysków
klientów z legalnymi dochodami jego firm, wpłacania wszystkiego na własny rachunek
handlowy w banku, zapłacenia nawet podatku, a potem znalezienia sposobu na zwrócenie
klientom ich pieniędzy. Oczywiście brał przy tym procent dla siebie.
— Policja przypuszcza też, że Sears zabierał ze sobą mnóstwo pieniędzy swych klientów w
liczne podróże handlowe po zabawki za granicę — powiedział Jupe. — No i umieszczał je na
tajnych kontach w bankach szwajcarskich.
— I co pan Sears ma o tym wszystkim do powiedzenia? — zapytał pan Hitchcock.
— Nic. Zwyczajnie się ulotnił! — powiedział Pete. — Prawdopodobnie zwiał za granicę.
— A tymczasem Morell i Pelucci czekają na proces o włamania i kidnaping — dodał Jupe.
— W nadziei na łagodniejsze wyroki wyśpiewali wszystko, co wiedzieli na temat Searsa, ale nie
było tego dużo. Nie umieli podać nazwiska ani jednego z rekinów, którzy byli klientami Searsa.
Tak więc Pelucci i Morell są w poważnych opałach, ponieważ Lucille obciąży ich swoimi
zeznaniami, a w dodatku w samochodzie Pelucciego znaleziono kartki z kartoteki kuśnierza, co
bardzo ich obciąża.
— W każdym razie udało im się w końcu stworzyć prawdziwy horror, w którym nic nie
zostało zmyślone — podsumował pan Hitchcock.
W drugim końcu salonu otworzyły się drzwi i słynny reżyser wyprostował się w fotelu z
wyczekującą miną.
— Ach, idzie Don. Zapraszam na skromny poczęstunek.
Do stołu podszedł wietnamski służący z ogromną tacą w rękach. Postawił ją przed panem
Hitchcockiem i powiedział:
— Najprawdziwsza angielska herbata, taka, jaką prawdziwi dżentelmeni i ich ladies popijają
po południu. Będzie państwu smakować!
I rzeczywiście, była to prawdziwa angielska herbata, podana w imbryku otulonym watowaną
kołderką. Do tego dzbanek z wrzątkiem do rozcieńczania, śmietanka, cukier i cytryna. Plus
grzanki i sandwicze z zieleninką, chrupiące babeczki i małe ciasteczka pokryte kolorowym
lukrem.
— Babeczki są mojego własnego wypieku — powiedział Don.
— Coś wspaniałego! — stwierdził z rozanieloną miną Worthington. — Nie oglądałem
czegoś takiego od przyjazdu do Ameryki. Brawo, Don, przygotowałeś naprawdę wspaniały
podwieczorek.
Uśmiechnięty Don, ukłoniwszy się, wrócił do kuchni.
Pan Hitchcock poprosił Lucille o nalanie wszystkim herbaty. Uszczęśliwiona tym
dziewczyna natychmiast podchwyciła rolę angielskiej damy i obsłużyła całe towarzystwo tak,
jakby przez całe życie nie robiła nic innego. Trzej Detektywi odnieśli się wprawdzie do herbaty
bez większego nabożeństwa, nie tknęli też sandwiczów z rzeżuchą, zabrali się za to do zmiatania
wszystkich pozostałych specjałów. Uszczęśliwiony takim obrotem sprawy Worthington sam
zajął się sandwiczami.
Po posiłku Lucille zdobyła się na dramatyczne zwierzenie.
— Muszę wrócić do szkoły! — powiedziała. — Przez parę dni byłam w domu w Fresno i po
długich dyskusjach obgadałam wszystko z mamą i tatą. Zostanę u pani Fowler, żeby pomagać jej
w prowadzeniu domu, tak jak to robię teraz, będę musiała jednak zrezygnować z pracy w salonie
piękności i dokończyć liceum w Rocky Beach. A potem spróbuję dostać się do jakiejś naprawdę
dobrej szkoły aktorskiej. I uroczyście oświadczam, że nie będę już nigdy pożyczać od nikogo
pluszowych ani futrzanych misiów!
— Całkiem niezły plan — powiedział reżyser. — A przynajmniej nie zapowiadający tak
dramatycznych przygód jak te ostatnie — dodał mrużąc oczy.
Przy stole ozwało się znaczące westchnienie.
Kiedy po ostatnim ciasteczku zostało już tylko wspomnienie, Worthington spojrzał na
zegarek. Popołudniowa herbatka się skończyła. Lucille i Worthington podnieśli się i poszli do
samochodu. Trzem Detektywom nie było tak pilno rozstawać się z panem Hitchcockiem.
— Lucille bardziej podoba mi się teraz, kiedy zachowuje się jak normalna osoba, a nie jak
coś w rodzaju imitacji gwiazdy filmowej — stwierdził Pete.
Pan Hitchcock zachichotał
— Korzystaj więc, póki czas. Bo kobieta, która raz poczuła się aktorką, zawsze już nią
będzie. W przyszłym tygodniu może się zamienić w lady Makbet albo w narzeczoną
Frankensteina.
— Niech pan nie wywołuje wilka z lasu! — zaprotestował Pete. — Mam powyżej uszu
przygód z ludźmi, którzy zbzikowali na punkcie horrorów. Nie zniosę już ani jednej awantury
tego rodzaju!