CAROLE BUCK
Melodia na czas kochania
Przełożyła Agnieszka Kobylińska
Tytuł oryginału Simply Magic
ROZDZIAŁ 1
Noc była upalna. Z apartamentu poniżej dobiegały natarczywe dźwięki
muzyki.
Bębny, które naśladowały rytm uderzeń serca.
Fleyt swoimi nie skoordynowanymi dźwiękami chciały przyspieszyć
krążenie krwi słuchaczy.
Muzyka nie była głośna, ale jej niepokojący, egzotyczny rytm wybijał ją ze
snu. Codzienne hałasy; syreny straży pożarnej czy ryk rock and rolla z głośno
nastawionego radia, były znajome i nie przeszkadzały jej. Ale to…
Śpiew? Czy ktoś teraz śpiewał?
Brooke odwróciła się na plecy i zatkała uszy. Niewiele to jednak pomogło.
Wprawdzie muzyka była przytłumiona, lecz wciąż natarczywa. Brooke miała
wrażenie, jakby wsączała się w nią wszystkimi porami ciała!
Spojrzała w sufit, próbując opanować zdenerwowanie, wywołane tą
niesamowitą melodią. Muzyka rozbrzmiewała dopiero pół godziny, a irytacja, jaką
wyzwalała, narastała z każdą minutą.
Brooke wiedziała, że nie uda jej się zdrzemnąć. Po pierwsze była
przemęczona po pełnym napięcia weekendzie u rodziny w Connecticut. Na domiar
złego w Bostonie, podobnie jak i w pozostałej części Nowej Anglii, panował nie-
zwykły jak na tę porę roku upal, a klimatyzacja w sypialni nie działała. Ten
fizyczny i psychiczny dyskomfort był trudny do przezwyciężenia. Do tego
wszystkiego jeszcze ta niepokojąca muzyka…
Brooke spojrzała na budzik, stojący na małym stoliku przy łóżku. Minęła
północ, a następnego ranka musiała, jak zwykle, być w pracy! Wiedziała, że jej szef
w Instytucie Wildinga do spraw Badań Ziemi (WIWE) był bardzo wyrozumiały,
lecz nawet on nie tolerował pracowników, którzy w godzinach pracy zasypiają za
biurkiem.
Siedem miesięcy temu, kiedy przyjechała do Bostonu, właśnie szef
zaproponował jej mieszkanie w tym przepięknym apartamencie w Cambridge.
Kiedyś był to dom jednorodzinny, lecz właściciel (prawdopodobnie to on włączył
tę muzykę) dokonał w nim przeróbek i wynajął pierwsze piętro, zatrzymując dla
siebie mieszkanie na parterze.
Od pierwszej chwili Brooke podobał się ten elegancki, utrzymany w starym
stylu dom. Wysokość czynszu mile ją zaskoczyła. Wiązały się z tym jednak pewne
obowiązki. W czasie nieobecności właściciela, osoba wynajmująca piętro musiała
opiekować się całym domem, wraz z przylegającym doń urokliwym dziedzińcem.
Nawet przy takiej klauzuli Brooke nie wahała się ani przez moment. Jak się
okazało, jej obowiązki związane z domem nie były w ogóle uciążliwe. Musiała
wprawdzie dbać o zajmowane przez siebie mieszkanie, lecz raz w tygodniu
przychodziła sprzątaczka, która sprawnie radziła sobie z utrzymaniem czystości w
pozostałej części domu. Gdy zachodziła potrzeba, dwaj kilkunastoletni chłopcy z
sąsiedztwa kosili trawę, grabili uschnięte liście lub odgarniali śnieg - wszystko to
za umiarkowaną opłatą.
Jedynymi obowiązkami Brooke były wizyty na poczcie i odbiór listów
nadchodzących do właściciela. Otrzymała klucze do drzwi frontowych, więc mogła
zostawiać przesyłki w mieszkaniu na parterze.
Początkowo Brooke zastanawiała się, dlaczego korespondencji do doktora
Archimedesa Xaviera „Meade” O’Malleya nie dostarczano bezpośrednio do domu.
Po pierwszej wizycie na poczcie przestało ją to dziwić.
Właściciel domu otrzymywał tygodniowo więcej listów niż niejedna osoba w
ciągu całego życia. Wyglądało na to, że O’Malley prowadził korespondencję w
wielu językach z wieloma osobami z różnych państw. Prenumerował również około
tysiąca gazet i czasopism, wśród których znajdowały się zarówno poważne pisma
naukowe, jak i popularne brukowce. Te ostatnie, zapewne dla ochrony przed
ciekawskimi, pakowane były w brązowy papier.
Po siedmiu miesiącach sortowania poczty nadchodzącej do pana O’MaIleya,
której nie mogła przecież zostawiać bezładnie pod drzwiami, Brooke miała
wrażenie, że trochę poznała już tego człowieka. Oczywiście w Instytucie słyszała o
nim wiele plotek, z których może jedna czwarta była prawdziwa. Ale gdyby choć
część z tych opowieści o jego niesamowitych wyprawach była prawdą…
Wiedziała, że specjalizował się w etnobotanice, wiedzy łączącej antropologię
z nauką o roślinach. Spędził wiele lat w Amazonii, badając znajomość roślin
leczniczych wśród Indian i zastosowanie ich we współczesnej terapii. Kiedy się
wprowadzała, powiedziano jej, że Meade przebywa właśnie w amazońskiej
dżungli, skąd miał powrócić pod koniec sierpnia.
Brooke usiadła i zniecierpliwiona odgarnęła kosmyk blond włosów,
opadających jej na ramiona. Do końca sierpnia w amazońskiej dżungli, tak?
Według kalendarza do sierpnia pozostały jeszcze dwa miesiące.
Właściwie można się tego było po nim spodziewać. Najprawdopodobniej
właściciel wrócił przed oznaczonym terminem. I był teraz na dole i włączył tę
muzykę, jakby celowo chcąc doprowadzić ją do szału.
Niespodziewanie dźwięki bębna i fletu przeszły w tonację inną, bardziej…
erotyczną.
* * *
Miała tego dość! Odrzuciła prześcieradło, tłumacząc sobie, że nagłą
nadwrażliwość skóry wywołał wyłącznie upał i nic innego.
Długimi szczupłymi nogami dotknęła dywanu. Nie miała zamiaru całą noc
wysłuchiwać najnowszej listy przebojów jakiejś prymitywnej kultury. Postanowiła
zejść na dół i powiedzieć swemu gospodarzowi, co o tym myśli. Dobry Boże, ten
człowiek był chyba źle wychowany, że nawet nie przyszło mu do głowy przyjść,
przedstawić siei poinformować o swym powrocie! Nie była nawet w stanie
wyobrazić sobie przyczyny, dla której wrócił w środku nocy. Może zbyt długo
przebywał w towarzystwie łowców głów?
Brooke ponownie odgarnęła włosy. Doznała szczególnego, przyjemnego
wrażenia pieszczoty na szyi i ramionach.
Nie! Świadomie przełamała ogarniające ją rozleniwienie. Gorąco potęgowało
jej zmęczenie. Jasne, że czuła się trochę niedysponowana. Absurdem byłoby
doszukiwać się w tym jakichkolwiek doznań erotycznych.
To było więcej niż absurd. Brooke Livingstone, dwudziestoośmioletnia
kobieta, która nie potrafiła zaspokoić tęsknoty męża przez ostatnie pół roku
małżeństwa! Przez cały ten czas nie czuła pogłębiającego się uczucia fizycznej
oziębłości, które było przyczyną niepowodzenia. To niemożliwe, aby jakaś muzyka
mogła ją tak odmienić.
To, czego teraz potrzebowała, to mocny, długi sen.
Brooke sięgnęła po seledynowe kimono, leżące na podłodze przy łóżku.
Wiedziała dokładnie, jak rozmawiać z doktorem A.X. O’Malleyem. Zamierzała być
szalenie uprzejma, lecz stanowcza. Miała zamiar wyraźnie dać mu do zrozumienia,
że…
Muzyka zmieniła się ponownie. O, nie! Flety zamilkły i ktoś - coś? - zaczął
śpiewać. Brooke nie próbowała nawet odgadnąć, w jakim języku. Bez względu na
to, o czym opowiadała pieśń, była pewna, że nie ma w niej rymów „gniew”,
„śpiew”, „drzew” i „zew”. Była to najbardziej niepokojaca melodia, jaką słyszała.
Musiała przerwać tę niesamowitą muzykę.
Archimedes Xavier „Meade” O’Malley krążył po pełnym książek i dzieł
sztuki salonie swego mieszkania jak uwięziona dzika pantera. Prymitywna muzyka
z nowoczesnego magnetofonu świetnie oddawała ogarniające go uczucie
niepokoju.
Może nawet zbyt dobrze. Może powinien włączyć coś bardziej
uspokajającego. Na przykład Mozarta. Świętej pamięci Sebastian Browning,
nauczyciel i osoba, po której odziedziczył zarówno ten dom, jak i wiedzę,
wielokrotnie powtarzał, że słuchanie Mozarta jest lekarstwem na prawie wszystkie
emocjonalne dolegliwości.
Meade był w pełni świadomy odczuwanego zdenerwowania. Zawsze po
powrocie z podróży miał wrażenie pewnego nieprzystosowania. Było to wynikiem
zmęczenia, częściowo szoku kulturowego i czegoś jeszcze, czego nawet nie
próbował określić. Wiedział, że za dzień lub dwa poczuje się znów jak w domu, a
przynajmniej będzie mu znów wygodnie we własnej skórze. Do tego czasu musi po
prostu pogodzić się z uczuciem obcości i niedopasowania.
Meade przybył na lotnisko Logan sześć godzin temu. Tym razem nie
uprzedzał nikogo o swym powrocie. Przy odprawie celnej trafił na wyjątkowo
podejrzliwego urzędnika. Przewidując, że zarówno jego wygląd, jak i zawartość
bagaży niejednokrotnie powodowała trudności na każdym dużym lotnisku świata,
nie powinien być zaskoczony takim przyjęciem. Mimo wszystko było to irytujące.
W końcu, dzięki interwencji pewnego kontrolera, który pamiętał go z jednej
z poprzednich podróży, zaoszczędzono mu upokarzającej rewizji osobistej i
pozwolono wreszcie przekroczyć granicę. Po pospiesznym wrzuceniu rzeczy do
toreb i oziębłym „do widzenia” ze strony celników, złapał taksówkę do Bostonu.
Po krótkim namyśle zrezygnował z wizyty u rodziców. „Będzie na to czas
rano” - pomyślał. Nie chodziło nawet o to, że rodzina nic go nie obchodziła, ani też
on ich; wręcz przeciwnie. W tym stanie ducha nie był przygotowany na czułe
powitanie rodziny.
Meade wiedział z wielokrotnych doświadczeń, że jego pojawienie się na
progu rodzinnego domu zapoczątkowałoby huczne przyjęcie. Jego matka najpierw
by się rozpłakała i przytuliła go do piersi, po czym ruszyłaby do telefonu, aby
zaprosić jego siostry - bliźniaczki Kathleen i Mary Marga-ret, a także każdego
kogo by sobie przypomniała. Ojciec również by się rozpłakał i przytulił go, a
potem zaproponowałby mu coś do picia. Po kilku minutach rozległyby się dzwonki
do drzwi i w domu zaroiłoby się od osób z klanów Petrakis i 0’Malley. I znów
kolejne pocałunki, uściski, drinki i jedzenie...
Drinki. O, Boże. Już sama konieczność picia wystarczyła, by odwlec
moment spotkania z rodziną. Podczas pobytu w dżungli zdarzało mu się pić jeden z
najsilniejszych trunków świata, ale była to tylko ciekawość badacza. No dobra,
może nie tylko. Zdarzyły się dwie, no może trzy sytuacje, gdy skosztował
podsunięty napój w obawie, że odmowa mogłaby śmiertelnie urazić gospodarzy, co
łączyło się z niebezpieczeństwem.
W każdym bądź razie, zdarzyło mu się próbować alkohol, w porównaniu z
którym bimber wydawał się zaledwie soczkiem, Ale nic nie powodowało
większego kaca niż wychylane na przemian szklaneczki whisky i ouzo. A tego
oczekiwano po nim w czasie wszystkich spotkań rodzinnych. Musiał przecież
manifestować swą przynależność i pochodzenie -zarówno greckie, jak i irlandzkie.
Pomyślał nagle o butelce wina i zapasach jedzenia, które zgromadził. Może
powinien otworzyć wino i napić się kieliszek dla odprężenia. Ale nie był o tym
przekonany. Prawdę powiedziawszy, nie miał ochoty ani na picie w samotności, ani
też w towarzystwie rodziny.
Meade zatrzymał się i przeciągnął, próbując zmniejszyć napięcie w
mięśniach szyi i ramion. Przeczesując palcami gęste, czarne jak sadza włosy,
rozejrzał się po pokoju. Zatrzymał wzrok na stertach korespondencji, ułożonych na
wytartym perskim dywanie przed kominkiem. Niejaki B. Livingstone, którego
nazwisko wypisane było starannym pismem na skrzynce pocztowej, odwalił kawał
dobrej roboty.
Osiem miesięcy temu, gdy Meade wyruszał na organizowaną przez WIWE
wyprawę do Ameryki Południowej, mieszkanie piętrze było puste. Poprosił
wówczas Davida Quincy, dyrektora Instytutu, o znalezienie odpowiedniego
lokatora. Meade darzył Davida pełnym zaufaniem, mimo że poprzedni lokator
mieszkał tu ze swym ulubionym wężem boa o wdzięcznym imieniu Urszula. Nie
chodziło o uprzedzenia Meade’a wobec węży. Urszula była jednym z
najokazalszych przedstawicieli rodziny Boidae z jakim się zetknął i bardzo ją lubił.
Niestety, miała zwyczaj wygrzewania się na wypolerowanym parkiecie w hallu.
Kobieta, z którą Meade był wówczas związany, panicznie bała się wszelkich
gadów.
Oczywiście, że przez pewien czas żałował rozstania. Ale, mimo że lubił
Jeanne, nie łączyła ich miłość, Prawdę mówiąc, gdy rozstali się, czuł, że jego
matka była bardziej rozczarowana niż on sam. Meade przypuszczał, że fakt, iż
mając trzydzieści pięć lat, był wciąż kawalerem, stanowił dla jego matki wieczne
zmartwienie.
B. Livingstone. Barney? Benjamin? Bob? Po przyjeździe z lotniska zapukał na
wszelki wypadek do drzwi mieszkania na piętrze, mimo że światła były zgaszone.
Nie było odpowiedzi. Zszedł na dół, wziął prysznic, ogolił się i zdecydował wyjść
do miasta, aby coś zjeść. Wrócił po półtorej godziny i ponownie wszedł na górę.
Przez moment wydawało mu się, że słyszy jakiś dźwięk, lecz nikt nie zareagował
na pukanie do drzwi. Wzruszył ramionami i wrócił do siebie.
B. Livingstone. Bradley? Bernard?
Meade przyjrzał się uważnie korespondencji, próbując odgadnąć cokolwiek
ze sposobu jej ułożenia. To, że nowy lokator miał zamiłowanie, a może nawet
obsesję na punkcie porządku, wydawało się oczywiste. A fakt, że przesyłki zostały
poukładane tak uważnie, wskazywał, że B. Livingstone może być dociekliwym
facetem. Hm... może naukowcem. Tak. Specjalistą w jakiejś ścisłej dziedzinie.
Zapewne znakomity w laboratorium, lecz mający problemy z realnym życiem. A
wygląd fizyczny? Niski? Szczupły? A może przeciwnie - wysoki i przygarbiony?
Okulary. Mógłby się założyć...
Jego rozmyślanie przerwało pukanie do drzwi. Meade zamarł na ten dźwięk i
poczuł, jak powracają przyzwyczajenia nabyte w dżungli. Adrenalina zaczęła
szybciej krążyć w żyłach.
Rozległo się kolejne pukanie, tym razem natarczywe.
- Już idę - zawołał ostro Meade i podszedł do drzwi. Odsunął zasuwę i
otworzył.
Ostatnią rzeczą, której się spodziewał, była stojąca przed nim piękna kobieta.
Była szczupła, ubrana w jakąś jedwabną szatę. Strój ten, w kolorze wiosennych
liści, niczym kochanek obejmował wdzięcznie okrągłości jej ciała. Miała długie,
rozpuszczone włosy koloru promieni słonecznych. Wyraz jej owalnej twarzy
przypominał niewinność Madonny. Tylko usta były inne. Ich kształt i barwa
dojrzałych wiśni przywodziły na myśl ziemskie namiętności. Oczy miała zielone,
ozdobione długimi rzęsami, wzrok uważny. Można się było w nich zagubić,
Meade przyglądał się stojącej przed nim osobie,
Z plotek krążących po Instytucie wynikało, że Meade jest współczesnym
Casanovą. Brooke domyślała się więc, że będzie przystojny. Nie była jednak
przygotowana na spotkanie mężczyzny będącego połączeniem rozbójnika
morskiego z greckim bogiem!
Brooke miała pięć stóp i siedem cali wzrostu, a on przewyższał ją o
przynajmniej sześć cali. Był szczupły, potężnie zbudowany i odziany jedynie w
zniszczone szorty koloru
Kręcone włosy wyglądały tak, jakby od miesięcy nie widziały fryzjera.
Opalenizna twarzy miała ciepłą barwę i uwydatniała kości policzkowe. Brooke
widywała podobnie zniewalające oblicza u marmurowych rzeźb starożytnych
-Ateńczyków. Ale żaden z tych potężnych posągów nie miał oczu w kolorze morza
w pogodny dzień. Każda kobieta mogłaby utonąć z radości w tych błękitnych,
błyszczących głębiach.
Brooke patrzyła niemal zauroczona.
Meade nie wiedział, jak długo tak stali, patrząc na siebie. Miał wrażenie,
jakby powietrze w pokoju było naelektryzowane, zupełnie jak po burzy.
Ostre dźwięki bębnów przerwały muzykę. Taśma zatrzymała się, wydając
ledwie słyszalny trzask. Po kilku sekundach... minutach... milczenia Meade
odezwał się pierwszy.
- B. Livingstone, jak przypuszczam? - spytał.
„B. Livingstone, jak przypuszczam?” Boże, nie pamiętał już kiedy ostatnio
użył tak pospolitego wyrażenia.
Brooke zamrugała.
- Ja... Proszę? - odparła niepewnym głosem. Czuła zupełny mętlik w głowie.
- Nieważne - odpowiedział ponuro, - To taki stary dowcip. Nie warto go
powtarzać.
- Stary dowcip? - Brooke ponownie zamrugała, próbując zebrać myśli. - To
znaczy... to, co pan powiedział... to przypuszczenie, że nazywam się Livingstone?
- Tak jest - skinął głową i uśmiechnął się, - Przepraszam. Pewnie słyszała już
pani wiele żartów na ten temat.
- Właściwie nie - zaprzeczyła Brooke. - Livingstone to jest... było nazwisko
mojego męża. To znaczy, to wciąż jest jego nazwisko. Moje również. Zatrzymałam
je po tym, jak... rozumie pan... my... - poczuła, że się rumieni. - My... rozwiedliśmy
się - skończyła sucho.
Zapadła cisza, w czasie której Brooke zwymyślała się w duchu za swe
zmieszanie. Zawsze uważała, że życie osobiste jest wyłącznie jej prywatną sprawą.
Wszystko, co wiązało się z trwającym sześć lat małżeństwem traktowała jak
tajemnicę; zaczęło się wspaniale, a zakończyło fatalnie. I oto stała tutaj, zdradzając
temu prawie nagiemu mężczyźnie swoje najbardziej bolesne przeżycia.
Brooke wyprostowała się, czując sztywnienie kręgosłupa. Skrzyżowała
ramiona. Nie była pewna, czy gest ten miał oznaczać ochronę siebie, czy
odepchnięcie Meade’a. Czuła po prostu instynktowną potrzebę odgrodzenia się od
świata.
- Przykro mi - powiedział Meade.
Nie podjął tematu, i to nie z braku zainteresowania tą kobietą; wręcz
przeciwnie. Wiedział jednak dużo na temat mowy ciała, aby właściwie odczytać
gest ZAKAZ WSTĘPU. To nie był moment na zadawanie pytań.
Napotkał jej niepewne spojrzenie i dał jej do zrozumienia, że może mu ufać.
W jej oczach zauważył niepokojące cienie.
Pomyślał o lasach podzwrotnikowych, które tak niedawno opuścił.
Brooke zaczęła się powoli odprężać.
- Jestem... jestem Brooke Livingstone - przedstawiła się. Z ulgą zauważyła,
że jej głos brzmiał prawie naturalnie. - Mieszkam na górze.
Brooke. Meade pomyślał, że prostota tego imienia bardzo do niej pasowała.
- Brooke Livingstone - powtórzył, wyciągając dłoń. - Jestem Archimedes
Xavier O’MalIey.
Brooke odruchowo podała mu rękę. Poczuła silny uścisk męskich palców.
- Miło... mi pana poznać, doktorze 0’Malley - powiedziała Brooke, próbując
ignorować ogarniające ją podniecenie.
Dotyk jej dłoni stał się dla Meade’a niezwykłym przeżyciem. Miała gładką
skórę i był gotów się założyć, że pachnie cudownie.
- Po prostu Meade - poprawił ciepłym głosem. Jego zalśniły. - Wszyscy
nazywają mnie Meade. O ile nie wolisz… - powiedział kilka słów w egzotycznie
brzmiącym dialekcie.
Brooke zaczerpnęła głęboko powietrze, usiłując zapanować nad emocjami.
Co się z nią działo? I dlaczego?
- Proszę? - spytała ostrożnie, z niechęcią uwalniając dłoń.
Uśmiechnął się szeroko, sprawiając wrażenie niesfornego chłopca.
- Tak nazywali mnie tubylcy, wśród których ostatnio przebywałem -
wyjaśnił. Czuł przemożną chęć ponownego dotknięcia jej dłoni, lecz postanowił
nie kusić losu. A przynajmniej jeszcze nie teraz.
- Rozumiem - odpowiedziała niepewnie Brooke.
- To oznacza „olbrzymi przybysz o skórze jak podbrzusze ropuchy”.
Brooke nie mogła opanować śmiechu.
- Och, oczywiście. Tak właśnie myślałam - odparła.
Jakiś głos ostrzegł ją, że rozmowa przybiera niepokojący obrót. Stoi w
drzwiach mieszkania półnagiego mężczyzny, którego dopiero co poznała, sama w
nocnym stroju, i gawędzi jakby… cóż, sama nawet nie potrafiła określić.
Meade po raz pierwszy znajdował się w takiej sytuacji. Brooke Livingstone
wywarła na nim znacznie większe wrażenie niż ktokolwiek wcześniej. Czuł, że jest
w tym coś więcej niż tylko zauroczenie.
- To było tylko tłumaczenie tych słów - powiedział, mierzwiąc włosy. - Może
masz ochotę wstąpić na chwilę? Nie uważasz, że musimy śmiesznie wyglądać, gdy
tak stoimy w progu?
- Ach... - zawahała się.
- Proszę... Brooke? - przyglądał się jej w napięciu. Spuściła na chwilę wzrok.
- W porządku - zgodziła się. - Ale tylko na parę minut.
- Jasne - cofnął się, by ją przepuścić.
Zapach jej skóry podrażnił jego zmysły. Jej biodra, podkreślone jedwabiem
szlafroka, przypomniały jego wcześniejsze domysły co do płci lokatora.
- Rzeczywiście, B, Livingstone - mruknął pod nosem.
- Proszę? - spytała Brooke, odwracając się w jego stronę.
- Słucham? Och - uświadomił sobie, że musiała słyszeć, jak wymawiał jej
nazwisko. - Myślałem tylko... sądziłem, że jesteś kimś innym.
Brooke nie wiedziała, jak zareagować na tę dość dziwną uwagę. On też nie
był taki, jak myślała.
- Naprawdę? - odparła po chwili. - A czego oczekiwałeś?
- Prawdę mówiąc, faceta imieniem Barney lub Benjamin - przyznał z
uśmiechem.
- Słucham? - spytała Brooke po namyśle.
- Widziałem inicjały na skrzynce pocztowej i przypuszczałem... - przerwał,
coś sobie przypominając. - Poczta! O mój Boże! Przepraszam. Powinienem
podziękować ci za zajęcie się przez te wszystkie miesiące moją korespondencją.
Bardzo jestem ci wdzięczny. Mam nadzieję, że nie był to dla ciebie duży kłopot.
- O, nie - zapewniła go Brooke. Zawahała się przez moment, by powrócić do
przerwanego wątku. - A więc... przypuszczałeś, że B. Livingstone to mężczyzna?
- Między innymi to - odparł, wzruszając ramionami. - Powiedzmy, że
popełniłem błąd, wyciągając wnioski jedynie na podstawie skąpych przesłanek.
- Czy robi ci to jakąś różnicę? - Brooke zmarszczyła brwi.
- Co? Stwierdzanie faktów na podstawie niepełnych informacji?
- Nie - potrząsnęła przecząco głową - to, że nie jestem mężczyzną.
Oczywiście, nie była również w pełni kobietą, lecz Archimedes Xavier
0’Malley nic o tym jeszcze nie wiedział. To był jej sekret. Jej i Petera. Nie miała
zamiaru dzielić się z nikim tą tajemnicą. Z nikim i nigdy.
Przez moment Meade zastanawiał się, czy Brooke nie próbuje z nim
flirtować. Jej pytanie brzmiało jak zachęta. Kiedy już miał odpowiedzieć w
podobnym tonie, dostrzegł w wyrazie jej oczu coś, co go powstrzymało.
Ona wcale z nim nie flirtowała. Była zaniepokojona. Ale dlaczego, na Boga?
- Nie - odpowiedział. - To nie jest żaden problem.
Nastąpiła chwila niezręcznej i pełnej wyczekiwania ciszy. Brooke miała
świadomość, że Meade ją obserwuje. To powodowało wzbierające w niej uczucie
niepewności i dziwnego podniecenia. Zaczerwieniła się i spojrzała w bok,
odgarniając z czoła blond włosy.
Meade uświadomił sobie, że się w nią wpatruje. Poczuł zawrót głowy, jakby
był pod wpływem narkotyku.
- Przepraszam. - Co było w tej kobiecie, że pozostawał pod jej urokiem? -
Nie wiem, co się ze mną dzieje. To chyba z powodu różnicy czasu. Lot z Brasilii do
Bostonu jest... ach - rozłożył ręce.
Brooke spojrzała na niego.
- Może powinnam już iść - powiedziała. - Z pewnością jesteś zmęczony po
podróży. Nie zdawałam sobie sprawy... - uczyniła krok w stronę drzwi.
- Nie! - krzyknął Meade, chcąc ją zatrzymać. Czubkami palców dotknął jej
ramienia i poczuł przebiegający go dreszcz.
Spojrzał w jej rozszerzone zielone oczy, w których odbijało się zdziwienie, i
wiedział, że doznała podobnego wrażenia, co on... ale wydało mu się, że się tego
obawia. Czemu?
- Proszę - powiedział stanowczo. - Nie możesz odejść, dopóki nie powiesz
mi, co cię tu sprowadziło.
- Co mnie... Och, tak! To ta muzyka - wyjaśniła niezręcznie. - Chciałam z
tobą... o tym porozmawiać.
Gdy do niego dotarł wreszcie sens jej słów, poczuł się jak idiota.
- Do diabła. Przepraszam. Nigdy bym się tak nie zachował, nie wiedziałem,
że ktoś jest u góry. Byłem tam dwukrotnie…
- Byłeś? - przerwała Brooke. - Kiedy?
- Pukałem dość głośno...
- Nie wątpię - zapewniła go. - Ale nie było mnie przez weekend...
- Nie było cię? - zdziwił się.
- Byłam u rodziny w Connecticut - wyjaśniła Brooke, usiłując się nie
skrzywić. Dlaczego matka i starsza siostra nalegały na ponowne roztrząsanie
nieudanego małżeństwa? I dlaczego opowiadały jej o byłym mężu i jego nowej
żonie? - Musiałam wrócić wkrótce potem, jak pukałeś po raz pierwszy, a za drugim
razem byłam pod prysznicem - przerwała, marszcząc brwi. - Ty pewnie też nie
słyszałeś, jak pukałam do drzwi...
- Widocznie nie było mnie w domu. Wyszedłem po zakupy - odpowiedział.
- Ach - twarz Brooke rozpogodziła się, gdy wszystko zostało wyjaśnione. -
Innymi słowy: dobre intencje, zły czas.
- Dokładnie tak. Mimo to, przepraszam. Zazwyczaj nie nastawiam muzyki na
pełny regulator, zwłaszcza o pierwszej w nocy. Czułem napięcie po podróży i
pomyślałem sobie, że trochę muzyki mogłoby... - wykonał gest ręką, obejmując
wzrokiem całą jej postać. - Jeszcze raz przepraszam. Z pewnością cię obudziłem.
- Właściwie nie obudziłeś - powiedziała Brooke, dotykając paska szlafroka.-
Nie spałam jeszcze. Byłam zmęczona po podróży. A potem, no cóż, potem
usłyszałam muzykę - spojrzała na niego z ukosa. - Słuchałeś tego, żeby się
odprężyć? - spytała z powątpiewaniem, pamiętając o niepokoju wywołanym tą
muzyką.
- Niezupełnie - przyznał. - Trudno jest... właściwie nie wiem, dlaczego
wybrałem właśnie tę kasetę. Jeszcze raz przepraszam. - Przerwał na chwilę. - A
wracając do zakupów, o których wspomniałem. Mam w lodówce butelkę wina i
zmierzałem ją otworzyć, gdy usłyszałem twoje pukane. Może uda mi się namówić
cię na kieliszek?
- Nie, jest już zbyt późno - grała na zwłokę, podnosząc rękę i odgarniając
włosy za uszy. - Rano muszę iść do pracy...
- Tylko jeden kieliszek. Na pewno pomoże ci zasnąć.
Brooke zawahała się chwilę, w końcu zgodziła się.
- Tylko jeden kieliszek - podkreśliła.
- Umowa stoi - uśmiechnął się radośnie, a w kącikach oczu pojawiły się
siateczki drobnych zmarszczek. - Czuj się jak usiebie. - Odwrócił się i wyszedł do
kuchni.
Brooke spostrzegła na jego lewym ramieniu skomplikowany rysunek czarno-
czerwonego tatuażu. Ciekawe w jakich okolicznościach powstał? Teraz, gdy
poznała już Medea’a O’Malleya, Brooke przestawała wątpić w prawdziwość
wszystkich opowieści krążących po Instytucie. Mogła teraz uwierzyć w każdą z
nich - i w wiele jeszcze innych.
Brooke rozejrzała się wokół. Kiedy po raz pierwszy znalazła się w tym
pokoju, była zdziwiona jego wyglądem. Zgromadzono w nim niezliczone ilości
przedmiotów artystycznych, pochodzących z różnych kultur, tak odległych
współczesnemu człowiekowi. Były tam przepiękne, choć dziwaczne, maski i
rzeźby. Włócznie i tarcze. Kusze i wyroby z pereł, i wiele innych, których
przeznaczenie trudno było ustalić. Mnóstwo książek i oprawionych w srebrne
ramki fotografii. Mimo to pokój sprawiał wrażenie przytulnego.
- Proszę bardzo - wesoło powiedział Meade, podając jej kieliszek białego
wina. Wszedł bardzo cicho do pokoju.
Brooke drgnęła lekko na dźwięk jego głosu.
- Dziękuję - odparła, biorąc kieliszek i wypijając pospiesznie łyk wina. -
Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, że podziwiałam twoje zbiory.
- Oczywiście, że nie - odrzekł szczerze. Pijąc powoli swoje wino,
przypatrywał się uważnie gościowi. Delikatny bukiet zmrożonego chardonnay
doskonale pasował do atmosfery wywołanej wizytą Brooke. Uznał, że na nową
lokatorkę patrzy się z przyjemnością. Była niewątpliwie atrakcyjną kobietą, ale jej
charakter wzbudzał jego większe zaciekawienie.
Brooke przymknęła oczy. Ponownie uświadomiła sobie, że Meade oceniają
swoim wzrokiem. Peter również przyglądał się jej bez słów. Doszukiwał się w niej
wad i na Boga, udawało mu się znaleźć ich dość dużo. Potrafiła zrozumieć, aż za
dobrze, dlaczego tak z nią postąpił. Peter twierdził, że zawiodła go pod każdym
względem: jako żona, a także jako kobieta... Doszło wreszcie do sytuacji, że
przyjęła jego sposób myślenia.
Bo faktycznie go zawiodła...
Brooke wypiła kolejny łyk wina. Zlizała kilka kropli z dolnej wargi.
- To jest niezwykły pokój - skomentowała, rozglądając się. - Kiedy
przyszłam tu po raz pierwszy z twoją korespondencją, odniosłam wrażenie, że
wchodzę do muzeum.
- Szkoda, że nie byłaś tu przed śmiercią profesora Browninga - odpowiedział
jej Meade. - Większość swej kolekcji zapisał muzeum. To co tu zostało, to głównie
jego osobiste pamiątki.
- Część z tych rzeczy to z pewnością twoje zbiory - Brooke chętnie podjęła
ten temat, ponieważ bardzo ją interesował i był względnie bezpieczny. - Wiem, że
odziedziczyłeś ten dom po profesorze. Ale mimo wszystko...
- Te maski tancerzy są moje - przyznał. - Tamte totemy również. Interesuje
mnie magia plemienna.
- Magia? - powtórzyła. Zastanowiła się, jakby coś sobie przypomniała. -
Chyba słyszałam... ktoś kiedyś w Instytucie wspomniał, że pokazujesz kanibalom
sztuczki karciane.
Meade zachichotał, potrząsając głową.
- Znam kilka sztuczek - przyznał. - Czasami wykorzystałem je, pracując w
terenie. Prawdę mówiąc, wywierało to większe wrażenie, niż gdybym wymachiwał
moją rozprawą doktorską. A co do zabawiania rzekomych kanibali... - ponownie
potrząsnął głową. - Jedno z plemion, wśród których przebywałem, upiekło kiedyś
na ruszcie kilku hiszpańskich zakonników. Ale ponieważ zdarzyło się to parę wie-
ków temu. chyba nie ma sensu dziś im tego wypominać. W końcu, jeśli zbadać
rodowód każdego, kto wie, co można by znaleźć.
- Na przykład kościotrupy w spiżarni? - delikatnie podsunęła Brooke.
- Dokładnie tak - zgodził sic Meade, a jego oczy rozbłysły z zadowolenia. -
Kościotrupy w spiżarni... podoba mi się to. Masz coś przeciwko temu, żebym je
kiedyś użył w mojej publikacji?
- Nie, o ile w przypisach podasz źródło - odcięła się Brooke. Czuła się z
Meade’em coraz swobodniej. Nie była pewna, czy powinna się z tego cieszyć.
- Źródło... - zmarszczył ciemne brwi. - Czekaj chwilę. Mówiłaś coś na temat
Instytutu. Czy to znaczy, że pracujesz w WIWE?
Brooke potrzasnęła głową.
- Jestem asystentką Davida Quincy. Ale poza tym mam jeszcze wiele innych
obowiązków. Mam dyplom z anglistyki i pewne umiejętności wydawnicze jeszcze
z czasów uniwersyteckich, więc zajmuję się również korektą przygotowanych
monografii.
- Hm - uniósł brwi. - Innymi słowy, jesteś w pewnym sensie moim
wydawcą?
Pytanie zabrzmiało częściowo żartobliwie, częściowo pieszczotliwie. Brooke
doszła do wniosku, że bezpieczniej będzie nie odpowiadać.
- Wspomniałeś przed chwilą profesora Browninga - podjęła po chwili. - Tak
wiele o nim słyszałam. To musiał być fascynujący człowiek.
Nie był to najfortunniejszy sposób zmiany tematu, jednakże nie
zaprotestował.
- Sądzę, że słowo „fascynujący” jest właściwe - odparł.
- Byłeś jego studentem?
- Tak, od dwunastego roku życia.
- Co takiego? - Brooke była zaskoczona. Wprawdzie wszyscy uważali
Archimedesa O’Malleya za niezwykle zdolnego człowieka, ale nigdy nie słyszała,
żeby rozpoczynał studia w wieku dwunastu lat!
- To znaczy miałem tyle lat, gdy go poznałem - wyjaśnił Meade. - Mój ojciec
ma, a właściwie miał, bo przeszedł już na emeryturę, przedsiębiorstwo robót
elektrycznych. Któregoś dnia zabrał mnie do pracy, na czwarte piętro Muzeum
Botanicznego. Zdecydowałem się na samodzielne zwiedzanie i nagle znalazłem się
w laboratorium profesora Browninga. Kiedy zobaczyłem tam porozrzucane
włócznie i dmuchawki, zacząłem ich dotykać. Właśnie podniosłem kamienny grot,
gdy usłyszałem głos mówiący z brytyjskim akcentem: „Młody człowieku, trucizna
tam umieszczona zabija jaguara w ciągu kilku sekund. Proszę, spróbuj być
ostrożny”. - Dwa ostatnie zdania Meade wypowiedział z teatralnym akcentem.
- I co... co zrobiłeś?
- Oczywiście, że byłem bardzo ostrożny - zapewnił ją z uśmiechem. -
Próbowałem zachować spokój, ale byłem przerażony.
- Każdy by był! - powiedziała Brooke, wyobrażając sobie tę scenę. - Czy tam
naprawdę była trucizna?
- Jasne, że tak - potwierdził. - Kurara. Profesor Browning zrobił mi wykład o
tym. Gdy już opanowałem strach, zacząłem zadawać pytania. - Meade przerwał,
przywołując miłe wspomnienia. - Nie sądzę, aby profesor oczekiwał ode mnie, że
porzucę szkołę i zjawię się u niego następnego dnia, ale to właśnie zrobiłem.
Czułem się jak ryba złapana na haczyk. On był... jedyny w swoim rodzaju.
- Te zdjęcia... wszystkie są jego? - Brooke podeszła do stolika przy kominku.
- Muszę przyznać, że od razu mnie zaciekawiły.
Pochyliła się nieco, chcąc przyjrzeć się dokładniej jednej fotografii. Przy tym
ruchu rozchyliły się lekko poły jej szlafroka, odsłaniając dekolt. Meade pospiesznie
wypił łyk wina i odwrócił wzrok.
- Ta kobieta to Gabriela Browning, żona profesora - wyjaśnił, czując, jak
widok niemal obnażonych piersi powoduje przyspieszone bicie jego serca. - Była
od niego dużo młodsza. Zginęła w wypadku samochodowym, gdy profesor
przebywał za granicą. Profesor Browning... przeżył to bardzo ciężko.
Brooke delikatnie pogładziła palcami ramkę, w którą oprawiony był ślubny
portret. Ze zdjęcia emanowało życie i miłość. Nic nie mogła na to poradzić, ale
zazdrościła tej młodej parze. Czy ona i Peter kiedykolwiek tak wyglądali? Czy
podobnie czuli…?
Po chwili, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, Brooke odstawiła
kieliszek i podniosła ze stołu jedną z kamiennych figurek. Była dziwnie ciężka jak
na swoją wielkość. Ciężka i ciepła w dotyku.
- Co…? - zastanowiła się głośno.
- Pochodzi z terenów, gdzie teraz jest Kolumbia - powiedział swobodnym
głosem Meade. - To figurka bogini płodności. Według dawnych wierzeń pomagała
kobietom w zajściu w ciążę.
Płodność.
Brooke poczuła obejmujący ją chłód.
- Och - powiedziała, przyglądając się małemu posążkowi i widząc
brzemienność w okrągłych kształtach.
Figurka płodności.
- Brooke? - spytał Meade.
Powoli i ostrożnie odłożyła statuetkę na miejsce. Chciała rzucić rzeźbę tak,
aby roztrzaskała się o podłogę. Wiedziała jednak, że to i tak nic by nie pomogło.
Nic nie może jej pomóc.
- Brooke? Nic ci nie jest?
- Wszystko w porządku - skłamała.
ROZDZIAŁ 2
Brooke chciała o tym nie myśleć, lecz jej wysiłki okazywały się
bezskuteczne. Statuetka płodności.
Skrzywiła się na widok swego odbicia w lustrze i wpięła kolejną wsuwkę we
włosy. Statuetka płodności! Dlaczego zainteresowała się właśnie tą figurką? W
mieszkaniu O’Malleya było tak wiele innych. Po raz tysięczny chyba zadawała
sobie to samo pytanie. Jaki przekorny instynkt to spowodował?
Jej najgorętszym marzeniem było posiadanie męża i dzieci. Kiedyś
wydawało się to możliwe do osiągnięcia, ale ten czas minął.
Swego przyszłego męża, Petera Livingstone, poznała na pierwszym roku
studiów. Pobrali się w miesiąc po jej dyplomie. Miała na sobie białą suknię z
koronki, ozdobioną kwiatem pomarańczy, tak konwencjonalną, że druhny aż
żartowały z niej. Ale jej to nie przeszkadzało. Była wierna tradycji i dawnym
wartościom. Ślub z ukochanym mężczyzną, wspólne tworzenie domu - to znaczyło
dla niej wszystko.
Oboje pragnęli tego samego. Wciąż pamiętała żarty na temat zajścia w ciążę
już w czasie miesiąca miodowego. W głębi ducha pragnęła tego.
Miodowy miesiąc się skończył, a ona nie była w ciąży.
Podobnie po dwóch latach małżeństwa. Naciski ze strony jej i jego rodziców
rozpoczęły się zaraz po drugiej rocznicy ślubu. Obie strony coraz częściej pytały,
kiedy i oni będą mogli cieszyć się z własnych wnuków.
Konsultacja ze specjalistą do spraw płodności wypłynęła od Brooke.
Propozycja ta rozgniewała początkowo Petera. Poczuł się urażony, tak jakby jego
męskość została w ten sposób zakwestionowana. Ta pierwsza poważna kłótnia od-
słoniła inne oblicze Petera. Jednak zgodził się na badania. Lekarz przedstawił im
wyniki analiz w sposób niezwykle taktowny i delikatny. Nie powiedział wprost „To
twoja wina, Brooke”, lecz dla niej tak to właśnie zabrzmiało. I takie samo
oskarżenie ujrzała w oczach męża.
Była gotowa na każde poświęcenie. Badania przez innych lekarzy. Testy.
Leki. Nawet na operację. Przeszła wiele upokorzeń. Lecz nikt i nic nie było w
stanie jej pomóc.
Ich małżeństwo zaczęło się rozpadać. Nagle to kalendarz dyktował terminy
współżycia. Zalecenia lekarzy rządziły sposobem, w jaki kochali się z Peterem.
Zabrakło spontaniczności. Zaniechali czułej gry wstępnej, tak cenionej przez
Brooke. Seks stał się przykrym obowiązkiem, wypełnianym na zimno, bez radości.
Potem Peter zaczął ją lekceważyć. Początkowo żartował tylko wtedy, gdy byli
sami. Po pewnym czasie zauważyła, że postępuje tak i w obecności innych. Nabrał
zwyczaju mówić, że to nie jego należy winić za to, że nie są normalną rodziną.
Brooke nie wiedziała, kiedy zdradził ją po raz pierwszy. Była jednak tego
pewna.
Koniec nastąpił w dniu szóstej rocznicy ślubu. Peter wrócił do domu późno,
lekko wstawiony. Spytała go, gdzie był, na co odpowiedział jej z bezczelną
szczerością.
„Dlaczego? Naprawdę chcesz wiedzieć dlaczego? Bo jestem mężczyzną, a ty
nie możesz mi dać tego, czego potrzebuję! Nie potrafisz dać mi syna i nie potrafisz
dać mi satysfakcji w łóżku! Jesteś nie tylko bezpłodna, ale także oziębła!”
Ten wieczór, a także rozwód, który nastąpił wkrótce, załamały Brooke. Lecz
w ciągu ostatniego roku udało jej się pozbierać. Przyjazd do Bostonu, choć trochę
się go obawiała, miał być dla niej zmianą na lepsze. Tak było do chwili, kiedy
usłyszała tę niepokojącą muzykę. I poznała tego przystojnego faceta. I wzięła do
ręki tę przeklętą…
Dźwięk dzwonka do drzwi oderwał Brooke od rozpamiętywania przeszłości.
- Brooke? - spytał męski głos. Kolejny dzwonek.
- Brooke?
- Tak… już otwieram - zawołała.
Brooke rzuciła okiem na swe odbicie w lustrze i wyszła i łazienki. Gdy szła,
obcasy wieczorowych sandałów zastukały o podłogę. Aby się uspokoić,
zaczerpnęła głęboko powietrza, po czym otworzyła drzwi.
Sądziła, że ujrzy ucywilizowaną postać nocnego znajomego, a tymczasem
ujrzała wytwornego mężczyznę w garniturze od Savile Row z olbrzymim bukietem
kwiatów.
- Meade? - spytała zaskoczona.
- Czyżbym wczoraj zachowywał się aż tak nieokrzesanie? - Meade uniósł
brwi.
- Nieokrzesanie? - powtórzyła Brooke, próbując zapanować nad emocjami.
Nie było to takie proste. - Nie, nie! Oczywiście, nie. Tylko, tylko ty... po prostu
inaczej wyglądasz.
Rzeczywiście inaczej, pomyślała. Jego zbyt długie, ciemne włosy zostały
starannie ostrzyżone. Wyglądał inaczej, jak kandydat na okładkę pisma dla
biznesmenów, a nie jak ktoś, co większość ostatniego roku spędził w dżungli!
Meade uśmiechnął się, odsłaniając swe białe zęby, kontrastujące z opaloną
na brąz skórą.
- Ty także wyglądasz inaczej, Brooke - powiedział cicho, przyglądając jej się
błyszczącymi, błękitnymi oczami.
Miała na sobie prostą koktajlową sukienkę, uszytą z lejącej się bladożółtej
tkaniny. Blond włosy upięła w kok, uszach i na szyi lśniły perły. Całość była
niezwykle elegancka. Mimo to Meade miał wrażenie, że Brooke wygląda tak samo
prowokująco, jak w stroju, który pamiętał z ich pierwszego spotkania.
Brooke poruszyła się nieznacznie, przesuwając palcami po sznurze pereł na
szyi. Była pod wrażeniem tego nowego obrazu Meade’a.
- Czy mogę coś dla ciebie zrobić? - spytała po chwili krępującego milczenia.
Meade uśmiechem dał jej do zrozumienia, że pytanie zostało zręcznie
sformułowane.
- Cóż, po pierwsze możesz przyjąć to! - odparł.
„To” oznaczało kwiaty, które trzymał w ręku. Podał je Brooke, wykonując
przy tym lekki ukłon.
- Ale... ale dlaczego? - spytała, wyciągając dłoń po bukiet. - Nie rozumiem.
- Jako podziękowanie za pocztę i przeprosiny za muzykę.
- Och, nie... - zaprotestowała.
- Proszę - przerwał jej, podnosząc rękę. - Nie mów mi, że nie powinienem
tego robić.
- Bo nie musiałeś - odrzekła szybko. - To było niepotrzebne, ale bardzo miłe.
Nie musiałeś- powtórzyła stanowczo, po czym jej twarz rozjaśnił radosny uśmiech.
Spojrzała na wspaniały bukiet, następnie na Meade’a. - Ale cieszę się. Dziękuję.
- Drobiazg.
- Powinnam włożyć je do wody - powiedziała, zastanawiając się, czy nie
wpatruje się zbyt natrętnie w Meade’a. Urok jego błękitnych oczu był
zniewalający. - Czy masz ochotę wstąpić na parę minut?
- Chętnie.
- Albo nie... właściwie to wychodzę.
- Nie ma problemu. Ja także.
- Och - Brooke odwróciła się, czując niepokój. A więc taki był powód jego
niezwykłego przeobrażenia. Wychodził.
- Brooke - zaczął Meade, po czym przerwał, spoglądając na dekolt z tyłu jej
sukni. Rozcięcie sięgało łopatek. Ten widok, a także bezbronność jej odkrytego
karku sprawiły, że poczuł, jak robi mu się gorąco.
- Tak? - spytała Brooke, obracając się do niego.
W czasie godzin, które upłynęły od ich pierwszego spotkania, Meade
usiłował sobie wytłumaczyć, że wrażenie, jakie wywarła na nim Brooke,
spowodowane było trwającą prawie rok abstynencją seksualną. Od czasu wyjazdu z
Bostonu nie był z żadną kobietą, była to sprawa wyboru a nie braku okazji. To
zrozumiałe, że przy spotkaniu z każdą atrakcyjną kobietą powinien zareagować w
taki sposób.
Niekonsekwencją tego rozumowania było to, że po powrocie wstąpił na
chwilę do swego biura na uniwersytecie. Spotkał tam niezwykle ponętną swoją
byłą studentkę. Jej widok nie wzbudził w nim żadnej reakcji. Nawet gdy dała mu
jasno do zrozumienia, że gdyby tylko zechciał, to ona byłaby chętna, nie czuł
nawet cienia pożądania.
- Meade? - spytała niepewnie Brooke. - Czy coś jest nie tak?
Jej spojrzenie wywołało w nim dziwny dreszcz. Wyglądał - niemalże na...
zagniewanego.
- Coś nie tak? - powtórzył. Przeczesał palcami włosy, przeklinając się w
duchu za swój brak opanowania. - Nie, wszystko jest w porządku. Jestem tylko...
tylko - wzruszył ramionami. - To nic takiego.
- Jesteś pewien? - zmarszczyła czoło. Poczuła, że pragnie go dotknąć. Ukoić
to, co go gnębi, cokolwiek to jest. Brooke nie wierzyła w siebie.
- Całkowicie - Meade zdobył się na beztroski uśmiech.
- Cóż, może mogłabym coś ci zaproponować?
„Na przykład wrzucić mi do spodni wiadro lodu?” - odparł w duchu.
- Nie, dziękuję - powiedział głośno. - Proszę, Brooke, zajmij się kwiatami.
- Dobrze - zgodziła się po chwili. - Może usiądziesz? Za minutę będę z
powrotem.
Nie było jej trzy lub cztery minuty, lecz Meade nie protestował. Połowę tego
czasu spędził na uspokajaniu swoich zmysłów, a resztę na rozglądaniu się po
salonie. Pokój urządzony był w angielskim, wiejskim stylu, świadczącym o dobrym
smaku gospodyni. Kolorystyka - krem, złoto i zieleń - była delikatna i spokojna. W
pokoju panował ład, czego można się było domyślać po sposobie, w jaki Brooke
zajęła się pocztą. Meade czuł, że był to dom, a nie tylko wynajęte na pewien czas
mieszkanie.
- Meade, one są takie piękne - powiedziała Brooke, wracając do pokoju.
Ułożyła kwiaty w prostym, owalnym wazonie ze szkła, który ustawiła nad
kominkiem. - A jak pachną! - zanurzyła nos w aksamitnych płatkach.
W sposobie, w jaki traktowała bukiet, było coś zmysłowego. Meade, czując
narastające napięcie, szybko zmienił temat.
- Ładnie się tu urządziłaś - powiedział, siadając w fotelu przy kominku.
Brooke zwróciła się z uśmiechem w jego stronę.
- Dziękuję - powiedziała. - To mieszkanie jest przepiękne - wykonała gest
ręką. - Zakochałam się w nim, gdy weszłam tu po raz pierwszy.
- Daniel też o tym wspominał.
- Pan Quincy? - Brooke była zdziwiona. - Kiedy z nim rozmawiałeś?
Daniel Quincy dowiedział się o powrocie Meade’a dopiero dziś rano,
właśnie od niej. Nie mówił nic, co...
- Wstąpiłem do WIWE kilka minut po piątej - odpowie dział Meade. -
Miałem nadzieję, że cię zastanę, ale już wy szłaś. Skończyło się na wypiciu kilku
drinków z Danielem.
Daniel był bardziej hojny w serwowaniu maltańskiej whisky z prywatnych
zapasów, niż w informacjach o swej asystentce. Meade zdobył zaledwie dwie
informacje od starszego pana - to, że małżeństwo Brooke trwało sześć lat, i to, że
jej życie towarzyskie nie było intensywne.
Meade miał wrażenie, że dowiedział się więcej o Brooke Lvingstone w
czasie ich pierwszego spotkania, niż Daniel Quincy w ciągu siedmiu miesięcy.
- Rozumiem - odrzekła wolno Brooke, siadając na sofie na wprost kominka.
Nie było nic dziwnego w tym, że jej nazwisko padło podczas rozmowy gospodarza
z pracodawcą. Natomiast nie było dla niej zrozumiałe, dlaczego Meade swe
pierwsze kroki skierował właśnie do Instytutu.
- Powiedziałeś, że pojechałeś do Instytutu, żeby zobaczyć się ze mną, nie z
panem Quincy? - spytała.
- Chciałem zaprosić cię na kolację.
Brooke otworzyła szerzej oczy i poczuła, że się rumieni.
- Na kolację? Dzisiaj?
- Taki miałem zamiar, dopóki nie dowiedziałem się od Daniela, że jesteś dziś
wieczorem zajęta. Obowiązki służbowe.
- Masz na myśli przyjęcie u Amandy Wilding? - spytała rozbawiona.
Sformułowanie „obowiązki służbowe” było wyjątkowo trafne, lecz nie powinna
żartować z kobiety, która przekazała milion dolarów na rzecz WIWE.
- Dokładnie - potwierdził Meade i pochylił się nieco. - To spowodowało, że
musiałem zmienić mój początkowy plan. Czy masz coś przeciw temu, żebym był
twoją eskortą?
- Eskortą…!? Meade! Masz zamiar wedrzeć się na przyjęcie u Amandy
Wilding?
Krążyły plotki, że taka próba została już raz w przeszłości podjęta. Nie było
jednak do końca wiadomo, czy nieproszony gość został zneutralizowany przez
jakieś pozaziemskie siły, czy też po prostu aresztowany pod zarzutem włamania.
Meade roześmiał się szelmowsko.
- Co? Miałbym ryzykować, że zostanę zawleczony do więzienia czy
zamieniony w słup soli? - zażartował.
- A więc jak...
- Nie muszę się tam wdzierać. Po rozmowie z Danielem zadzwoniłem do
Amandy i powiedziałem jej, że wróciłem już z brazylijskiej dżungli i tęsknię za
jakąś imprezą.
- I co ona na to? - Jego słowa brzmiały niedorzecznie. A mimo to Brooke
była przekonana, że tak właśnie było.
- Och, powiedziała, że wątpi, by jej przyjęcie było imprezą, w czasie której
mógłbym się zabawić tak, jak tego pragnę, ale żebym mimo to wpadł.
Brooke roześmiała się.
- Mówisz poważnie? - spytała.
Meade skinął głową, ciesząc się na widok iskierek rozbawienia, tańczących
w zielonych oczach dziewczyny.
- Mniej więcej. Słuchaj, chodzę na te przyjęcia od czasu studiów. One są jak
marzenie antropologa. Czysty rytuał plemienny. A poza tym naprawdę lubię
Amandę Wilding. Poznaliśmy się dzięki profesorowi Browningowi. Miał zwyczaj
mówić, że gdyby Amanda urodziła się w innej epoce, zostałaby królową lub
księżną.
- A ja spotkałam się z opinią, że gdyby urodziła się w innym stuleciu,
spalono by ją na stosie jako czarownicę.
- Tak. Ci ludzie są towarzystwem wzajemnej adoracji, które czasem zaczyna
prowadzić między sobą otwartą wojnę - przyznał kwaśno Meade. - Ale wracając do
mojej propozycji: czy uczynisz mi ten zaszczyt i pozwolisz mi być dziś twoją
eskortą? Nie musisz się obawiać. W przeciwieństwie do wrażenia, jakie mogłaś
odnieść dziś rano, potrafię zachowywać się w towarzystwie.
- Nie rozumiem - powiedziała po chwili Brooke, szczerze zaskoczona tym,
co przed chwilą usłyszała. Dwa ostatnie zdania zabrzmiały niemal żartobliwie.
- Mam na myśli to, w jaki sposób opuściłaś moje mieszkanie... - zaczął.
W głowie Brooke zabłysło czerwone światełko alarmu. Boże! Była
całkowicie pewna, że udało się jej ukryć niepokój, jakiego doznała, podnosząc
figurkę płodności. Odłożyła tę rzecz spokojnie i ostrożnie, nie upuszczając na
podłogę. I odczekała dobre pięć minut, zanim przeprosiła i wyszła, zamiast uciec w
panice z mieszkania Meade’a.
- Myślisz, że to z twego powodu? - spytała. Trochę ją deprymowało, że
zauważył jej zdenerwowanie i zmieszanie, nawet jeśli błędnie je sobie tłumaczył.
Meade wstał i przesunął dłonią po szyi.
- Mam zwyczaj szybko wracać do normalności - przyznał po kilku
sekundach. - Czasem trochę trwa, zanim przypominam sobie dobre maniery. -
Spojrzał na nią. - Jeśli uczyniłem cokolwiek... powiedziałem cokolwiek... -
rozpostarł bezradnie ramiona.
- Nie, nie. - Brooke potrząsnęła przecząco głową. - To nie chodzi o to, że coś
powiedziałeś lub zrobiłeś. Naprawdę - przerwała, zastanawiając się nad
przekonującym wyjaśnieniem. Nie mogła… nie chciała powiedzieć mu prawdy.
-Po prostu nagle poczułam, że jestem okropnie zmęczona i musiałam się położyć -
dokończyła. - Przykro mi, jeśli odniosłeś wrażenie, że byłam nieuprzejma.
- Nie byłaś. - Meade nie był pewien, jakie odniósł wrażenie… i dlaczego. Ale
miał zamiar poznać przyczyny.
Brooke wstała, pragnąc zakończyć już temat.
- Może wypiłam zbyt wiele wina? - zastanowiła się, poprawiając sukienkę.
Może, lecz Meade miał co do tego poważne wątpliwości. Widział, jak wypiła
cztery, może pięć łyków chardonnay.
- Jesteś pewna, że nie powiedziałem ani nie zrobiłem nic go, co mogło cię
urazić? - nalegał.
- Całkowicie.
Przez kilka następnych sekund Meade wpatrywał się delikatną twarz Brooke.
Dziewczyna przechyliła lekko głowę, spokojnie wytrzymując jego spojrzenie.
W swym życiu Meade nauczył się wielu rzeczy. Wiedział, kiedy należy
nalegać, a kiedy być cierpliwym. Teraz czuł instynktownie, że powinien być
cierpliwy.
- Cóż, w takim razie - powiedział wreszcie - czy zechcesz pójść razem ze
mną na przyjęcie do Amanda Wilding?
- Tak - odparła po prostu Brooke.
Półtorej godziny później Brooke stała samotnie, obserwując zgromadzonych
ludzi. Meade miał rację. To był czysty rytuał plemienny. Spojrzała w przeciwległy
kraniec pokój gdzie Meade zajęty był rozmową z Amandą Janaway Wilding.
Siwowłosa starsza pani zagarnęła go jakieś dwadzieścia minut temu. Wygłosiła
przy tym dość złośliwą uwagi twierdząc, że jak na kogoś, kto spędził osiem
miesięcy w dżungli, Meade wygląda nadspodziewanie korzystnie. Zareagował
natychmiast, przepraszając za to, że wszystkie swoje przepaski na biodra oddał do
pralni chemicznej. Po tym wyjaśnieniu groźna dama z szacownego bostońskiego
rodu zaśmiała się głośno. Następnie, po wygłoszeniu kilku uprzejmych uwag pod
adresem Brooke, uprowadziła Meade’a ze sobą.
Brooke zdawała sobie sprawę, że wiele osób uważało Amandę Wilding za
osobę apodyktyczną. Za każdym razie gdy starsza pani wykonywała swoje władcze
rundy po Instytucie, dziewczyna sama czuła nieodpartą potrzebę złożenia
dworskiego ukłonu. Meade zaś... Cóż, nie potrafiła sobie wyobrazić, aby
ktokolwiek mógł go onieśmielić.
Potrafiła jednak wyobrazić go sobie w przepasce na biodrach. Obraz ten
wywołał w niej silne podniecenie. Brooke zacisnęła palce wokół wysmukłej,
kryształowej nóżki kieliszka. Zaczerpnęła głęboko powietrza i zamknęła na chwilę
oczy, próbując odpędzić tę wizję.
- A więc - zabrzmiał tuż za nią cichy, niski głos - poznałaś wreszcie
O’Malleya. I co o nim sądzisz?
Brooke otworzyła szeroko oczy.
- Jazz! - wykrzyknęła, odwracając się w kierunku kobiety, z którą
zaprzyjaźniła się zaledwie sześć miesięcy temu. - Co... Nie sądziłam, że cię tu dziś
spotkam!
Jazz O’Leary Wilding uśmiechała się szeroko. Jej olbrzymie szare oczy
zalśniły radośnie.
- Cóż, oczekiwana czy nie, jestem tutaj i nie sposób mnie nie zauważyć. -
Kpiącym, lecz niezmiernie czułym spojrzeniem zerknęła w dół. Była w
zaawansowanej ciąży.
Przez moment Brooke poczuła przypływ znajomych uczuć. Smutek...
zazdrość... złość. Oczywiście, że cieszyła się razem z Jazz. Przez ostatnie miesiące
w pewien sposób uczestniczyła w radości przyjaciółki. Mimo to, gdzieś w głębi
duszy, słyszała wciąż powtarzające się pytanie: „Dlaczego to nie ja?”
- Czy… czy Ethan jest tu z tobą? - spytała szybko, szukając wzrokiem męża
Jazz, wysokiego, dystyngowanego bankiera.
Nie chciała, aby jej twarz zdradziła to, co tak bardzo starała się ukryć. Jej
przyjaciółka - jak Brooke przekonała się już niejednokrotnie - była niezmiernie
wrażliwa na cierpienia innych ludzi.
Brooke poznała Ethana w biurze Daniela Quincy, załatwiając formalności
związane z hojną darowizną Amandy Wilding na rzecz Instytutu. W czasie
prowadzonej rozmowy Brooke wspomniała, gdzie mieszka. Ethan odpowiedział, że
zna dobrze zarówno dom, jak i właściciela, Meade’a O’Malleya.
Jazz potrząsnęła głową, jej rudozłota czupryna loków zawirowała.
- Ethan jest w Kalifornii. W przerwach pomiędzy rozmowami telefonicznymi
z moim ginekologiem negocjuje z Japończykami warunki utworzenia nowego
konsorcjum inwestycyjnego - jej twarz przybrała figlarny wyraz. - Szczerze
mówiąc, cieszę się, że coś poza dzieckiem go interesuje. Zawsze sądziłam, że będę
szczęśliwa, jak ktoś otoczy mnie troską. Ale Ethan tak przesadza, że doprowadza
mnie do szału!
- On się o ciebie niepokoi, Jazz - odrzekła Brooke. - To jest… to normalne.
- I ja go za to kocham - przyznała rudowłosa, wygładzając delikatnie
turkusowy jedwab sukienki opinającej brzuch. - Wciąż jednak muszę mu
przypominać, że jestem silniejsza niż... och! - nagle wstrzymała oddech.
- Jazz?
- Ach... przepraszam - Jazz oddychała nierówno, jakby chciała się roześmiać.
- Dobrze się czujesz? Dziecko ma się wkrótce urodzić…
- Dopiero za dwa tygodnie. Nic... nic mi nie jest. To tylko. .. to naprawdę nic
takiego.
- Może powinnaś usiąść - zaproponowała Brooke.
- Chyba tak - zgodziła się Jazz.
Brooke odstawiła kieliszek i poprowadziła przyjaciółkę do kanapy, stojącej
we względnie cichym końcu salonu. Przeciskanie się przez tłum nie było rzeczą
prostą, podobnie jak usadowienie Jazz.
- O, Boże - westchnęła żartobliwie Jazz. - Czuję się jak wieloryb wyrzucony
na plażę! - Ostrożnie poprawiła się.
- Czy jest coś, co mogłabym zrobić? - spytała Brooke, widząc bladość na
twarzy Jazz. Usiadła obok.
- Nie... nie - zapewniła ją Jazz. Oddychała przez nos, wypuszczając następnie
wolno powietrze. - Mam... Nic mi nie jest, naprawdę. A więc, mów. Kiedy Meade
wrócił?
- Wczoraj wieczorem - automatycznie odparła Brooke, przyglądając się z
troską przyjaciółce. - Przyleciał z... czekaj! Skąd wiesz, że wrócił?
- Widziałam was razem, kiedy wturlałam się tu przed chwilą. Zamierzałam
właśnie podejść do was i przywitać się, kiedy Amanda na mnie napadła.
- Ach - Brooke mimowolnie spojrzała w miejsce, gdzie ostatnio widziała
Meade’a. Zauważyła go natychmiast.
Teraz, gdy upłynęło trochę czasu, odniosła wrażenie, że zmiany dotyczyły
tylko jego powierzchowności. Mimo pewnej łagodności w zachowaniu i ubiorze,
było w nim coś bardzo... żywiołowego. Pasował do otoczenia, a jednak był inny.
Jego wysoka, atletyczna sylwetka emanowała energią i czujnością.
- To dziwne - zastanawiała się Jazz - sądziłam, że Meade miał wrócić
dopiero w sierpniu.
- Tak miało być - odparła Brooke, wpatrzona wciąż w przeciwległy kraniec
pokoju. - Ale skończył swoje badała wcześniej, niż zakładał.
Przez chwilę rozmawiały o pobycie Meade’a w Amazonii.
- Hm... Cóż, Ethan twierdził zawsze, że Meade jest szybki.
Brooke spojrzała ostro na przyjaciółkę.
- Co masz na myśli? - spytała, rumieniąc się nieznacznie.
- Cóż, po pierwsze zrobił magisterium w ciągu zaledwie trzech lat - zaśmiała
się Jazz. Przechyliła głowę, jej oczy zalśniły. - A co, według ciebie, mogłam mieć
na myśli? - spytała niewinnie.
- Nic… nic - Brooke przesunęła palcami po sznurze pereł, czując się trochę
zażenowana.
- Tak, jasne. No, Brooke, od miesięcy słuchałaś opowieści o bostońskim
wcieleniu Indiany Jonesa. Teraz, gdy go już zobaczyłaś, co o nim sądzisz?
Po dziesięciu minutach, gdy Meade do nich dołączył, obie kobiety
zaśmiewały się „niezwykle dyskretnie”. Przypominało to chichoty, które przed laty
słyszał u sióstr bliźniaczek.
- No, no, no, pani Wilding - przerwał im, przypatrując się z nieukrywanym
zainteresowaniem figurze Jazz - nawet nie muszę pytać, co robiłaś przez ostatnie
osiem miesięcy.
- Meade! - wykrzyknęła radośnie Jazz, patrząc na niego z uśmiechem. -
Chętnie bym wstała i uściskała cię, ale nie ma w pobliżu dźwigu, który by mnie
podniósł…
- Nie ma problemu - Meade pochylił się i ucałował ją w oba policzki. Jego
przyjaźń z Ethanem Wildingiem trwała od czasów college’u, natomiast Jazz znał
krócej. Darzył ją jednak niekłamanym podziwem. Wyprostował się, potrząsając z
szacunkiem głową. - Mój Boże, Jazz - powiedział miękko. - Wyglądasz…
- Monstrualnie? Kolosalnie? - podpowiedziała kokieteryjnie. - Tak jakbym
odżywiała się za dwanaścioro?
- Chciałem powiedzieć, pięknie - uśmiechnął się Meade. I, mimo że Jazz
zignorowała to określenie, Brooke wiedziała, że Meade mówił szczerą prawdę.
Kilka godzin później Brooke oceniła, że spędzili w trójkę jakieś piętnaście
minut. W pewnym momencie Jazz przeprosiła ich i wyszła do toalety. Wprawdzie
przy wstawaniu wsparła się na ramieniu Meade’a, lecz na propozycję pomocy
potrząsnęła przecząco głową.
Jednocześnie pojawił się przy nich jakiś brodaty nieznajomy, który zaczął
ściskać Meade’a tak czule, jakby ten był jego dawno nie widzianym synem.
Dostrzegając rezerwę w zachowaniu Meade’a, Brooke domyśliła się, że traktuje on
brodacza jak dalekiego kuzyna, z którym wolałby się nie spotykać. W trakcie tej
sceny Brooke zagadnęła jedna z licznych przyjaciółek Daniela Quincy. Okazało
się, że pisze książkę, i była ciekawa szczegółów przygotowań do jej opub-
likowania.
Wreszcie ta sama fala ludzi, która najpierw rozdzieliła Brooke i Meade’a,
złączyła ich ponownie.
- Proszę - powiedział Meade, zdejmując dwa kieliszki szampana z
błyszczącej, srebrnej tacy trzymanej przez kelnera. Jeden podał Brooke. - Pewnie
potrzebujesz tego tak samo jak ja.
Brooke podziękowała uśmiechem i wypiła łyk musującego napoju.
Rozejrzała się wokół i zauważyła, że tłum gości zaczął się przerzedzać. Pomyślała,
że Meade być może chciałby…
Meade wydał się czytać w jej myślach.
- Jestem gotów do wyjścia, o ile tobie to też odpowiada - powiedział,
wypijając duży łyk szampana.
- Umie pan czytać w myślach, doktorze O’Malley? - spytała swobodnie.
- Tylko niektórych i dotyczących pewnych tematów, pani Livingstone -
odparł. Pragnąłby bardzo dowiedzieć się, o czym myślała kilka minut wcześniej, w
czasie rozmowy z przystojnym facetem, który nosił krawat znanego uniwersytetu.
- A więc?
- Myślę, że wyjście stąd to doskonały pomysł - odpowiedziała uczciwie, po
czym zamarła, przypominając sobie o czymś. - Kiedy ostatnio widziałeś Jazz?
- Nie widziałem jej od chwili, gdy poszła do toalety - potrząsnął głową
Meade.
- Ja też nie widziałam jej od tamtej pory.
- Może postanowiła wrócić do domu. Wydawało mi się, że była już
zmęczona.
- Jestem pewna, że przed wyjściem pożegnałaby się z nami.
- Jest tylko jeden sposób, aby się o tym przekonać - powiedział Meade,
odstawiając swój kieliszek.
- Tak, oczywiście, doktorze O’Malley - odpowiedział lokaj Amandy. - Mam
wrażenie, że widziałem młodą panią Wilding wchodzącą do gabinetu jakieś
dwadzieścia minut temu. Mówiła coś na temat telefonu do Kalifornii.
Drzwi do gabinetu były zamknięte. Meade spojrzał na Brooke i zastukał dwa
razy, następnie zaczął kręcić rzeźbioną w brązie gałką.
- Jazz? - spytał cicho, otwierając drzwi.
Jazz siedziała przy masywnym, mahoniowym biurku. Ściskała kurczowo
słuchawkę telefonu, a drugą rękę przyłożyła płasko do brzucha. Jej twarz była
blada jak ściana.
- Dzwoniłam do Ethana, aby wracał jak najprędzej do domu. Czuję, że
dziecko się wkrótce urodzi - powiedziała półprzytomnie. - Ale tam jest straszna
burza, lotnisko jest zamknięte, a on uwięziony w San Francisco.
Meade i Brooke spojrzeli na siebie, odzywając się jednocześnie:
- Jazz…
- Jazz...
Jazz otworzyła szerzej swe szare oczy.
- Pomocy... - jęknęła.
- Jak... jak długo? - spytała Jazz.
Meade wziął do ręki zwilżoną tkaninę, którą przykładał do spoconego czoła
rodzącej. Przez moment czuł pokusę starcia potu z własnej twarzy. Miał wrażenie,
jakby w czasie ostatnich siedmiu godzin wypocił z siebie przynajmniej pięć
kilogramów.
- Trochę ponad dwie godziny - odpowiedział uspokajająco, patrząc na
wiszący na ścianie zegar. Dochodziła siódma rano. W myśli podziękował
niebiosom za zmianę pogody, która umożliwiła start prywatnego samolotu Ethana z
lotniska w San Francisco. Powinien dolecieć do Bostonu pięć minut po dziewiątej.
Wszystko wskazywało na to, że zdąży, zanim żona urodzi ich pierwsze dziecko.
- Trochę ponad dwie godziny? - powtórzyła przerażonym głosem Jazz, jej
rozszerzone tęczówki przybrały barwę zachmurzonego nieba. - To znaczy, że poród
trwa dopiero dwie godziny? - Przy dwóch ostatnich słowach podniosła głos, a
ciałem wstrząsnął dreszcz.
- Ależ nie, Jazz - uspokajała ją Brooke, pochylając się, aby pogładzić
wilgotne włosy przyjaciółki. - Meade myślał, że pytasz o to, kiedy przyjedzie
Ethan.
- Tak myślał?
Brooke skinęła głową.
- Wszystko przebiega doskonale, Jazz.
Jazz odetchnęła głęboko, wypuszczając partiami powietrze.
- Och... dzięki Bogu - westchnęła, odprężając się w widoczny sposób.
Zamknęła na moment oczy.
Brooke spojrzała pytająco na Meade’a. Odwzajemnił się ciepłym uśmiechem
i kiwając lekko głowa, ułożył wargi w kształt słowa „dziękuję”. Poczuła, jak jej
usta układają się do odpowiedzi na to nie wypowiedziane podziękowanie.
Początkowo Brooke sądziła, że nie będzie w stanie spełnić prośby Jazz.
Przebrała się w jałowy fartuch, wypełniła wszystkie polecenia personelu szpitala i
powiedziała sobie, że jest gotowa. Jednak po otwarciu drzwi do sali porodowej,
gdzie umieszczono Jazz, chciała się wycofać.
Coś czego Brooke nie potrafiła nazwać, dodało jej siły, by przekroczyć próg i
zaproponować wszelką pomoc, na jaką tylko było ją stać.
Jazz jęczała, oddychając głośno przez nos.
- Świetnie, Jazz, znakomicie - dodawał jej otuchy Meade. W miarę upływu
czasu Brooke zauważyła zmianę w sposobie, w jaki wypowiadał słowa. Mówił
teraz uspokajająco, prawie zmysłowo, głosem matowym, niemalże
hipnotyzującym, a mimo to pełnym siły. - Nie walcz ze skurczami, poddaj się im.
Świetnie. Wiem, że to boli, ale doskonale sobie radzisz. Naprawdę doskonale.
Dobrze, już po szczycie. Teraz się odpręż, zrelaksuj, Tak, jak to wcześniej
ćwiczyłaś… o, właśnie tak.
Jazz wypuściła ustami powietrze.
- Ten już minął - wykrztusiła - jeszcze tylko sześćdziesiąt milionów do
końca.
- Nie więcej niż pięćdziesiąt dziewięć milionów, obiecuję - zaśmiał się.
- Świetnie sobie radzisz, Jazz - powiedziała czule Brooke. Widząc jak
rodząca przełyka ślinę, podała jej kostkę lodu, wyjętą z naczynia stojącego na
stoliku przy łóżku. Jazz zaczęła ssać z widoczną ulgą.
- Hm...
- Lepiej? - spytała miękko Brooke.
- Hm... - skinęła głową rudowłosa. Uniosła się lekko. - Jak dobrze.
„Lepiej niż dobrze - pomyślał Meade, obserwując Brooke spełniającą nie
wypowiedziane prośby Jazz. - Znacznie lepiej”.
Pamiętał strach na twarzy Brooke, gdy wchodziła do sali porodowej. Przez
moment myślał, że przyczyną było zwykłe zdenerwowanie. On sam, na myśl o
tym, co ich czekało, czuł, jak żołądek podjeżdża mu do gardła. Zdenerwowanie
Brooke wynikało z czegoś zupełnie innego, znacznie bardziej osobistego. Pamiętał,
jak otworzył usta, chcąc coś powiedzieć. Lecz zanim zaczął mówić, zobaczył
zmianę zachodzącą w twarzy Brooke, tak jakby siłą woli oddalała od siebie
wszelkie obawy. Skinęła mu spokojnie głową i uśmiechnęła się uspokajająco do
Jazz.
- Och... aaa - wydawało się, że Jazz usiłuje wciągnąć do płuc całe powietrze
znajdujące się w sali.
- Dobrze, dobrze - Meade zareagował natychmiast, dodając jej otuchy
cichym głosem. Tę technikę, widząc jej zadziwiającą skuteczność, przejął kiedyś
od plemiennego szamana. Wpatrując się w twarz Jazz, pochylił się, aby zgodnie z
zaleceniem pielęgniarki pomasować brzuch rodzącej. Jego dłoń napotkała rękę
Brooke. Dotknięcie palców Meade’a sprawiło, że na moment zacisnęła dłoń.
Trwało to sekundę i zaczęła, zgodnie z wcześniejszym zamiarem, uciskać deli-
katnie brzuch Jazz. Meade nie cofnął dłoni i masowali razem, pomagając Jazz
znieść kolejny skurcz.
A potem kolejny...
I kolejny...
Po pewnym czasie Brooke przestała zdawać sobie sprawę, gdzie kończy się
jej rola, a zaczyna Meade’a. Wydawało się jej, że wszystko robili razem.
- To... boli - krzyknęła Jazz, usiłując wstrzymać od dech.
Brooke zacisnęła wargi i spojrzała na ścienny zegar. Było dziesięć po
dziewiątej. Meade wyszedł kilka minut wcześniej. W drzwiach minął się z
pielęgniarką, która zbadała rodzącą i wyszła, informując, że poród przebiega
prawidłowo i że lekarz zjawi się wkrótce.
- Świetnie sobie radzisz, Jazz - powiedziała Brooke, próbując naśladować ton
głosu, jakim przez ostatnie godziny przemawiał Meade. - Wiem, że ci ciężko...
wiem, że to boli. Ale pamiętasz, co mówiła pielęgniarka? Im silniejsze skurcze,
tym prędzej dziecko się urodzi.
- Nie wcześniej... niż Ethan...
- Nie, nie. Już jedzie. Zaraz tu będzie.
Brooke przetarła czoło wierzchem dłoni. Czuła ogarniające ją znużenie i
niepokój. Widziała, że skurcze są coraz intensywniejsze, a Jazz, w miarę nasilania
się bólu, stawała się coraz bardziej niespokojna.
Dobrze, że przynajmniej dźwięk z monitora, do którego podłączono Jazz,
wskazywał na silne, zdrowe bicie serca dziecka. Wcześniej odgłos pracy
urządzenia doprowadzał Brooke do szału, ale teraz brzmiał uspokajająco. Jazz
chwyciła dłoń Brooke i ścisnęła z całej siły.
- Och... och... och...
- Świetnie, doskonale - Brooke zareagowała, krzywiąc się mimo woli z bólu.
- Boję się - jęknęła Jazz. Jej szare oczy nie były już tak radosne jak
przedtem.
- Wiem, rozumiem. Ale nie powinnaś się bać - powiedziała Brooke, wolną
ręką wycierając pot z czoła i szyi Jazz. - Radzisz sobie świetnie, po prostu
doskonale. - Zastanowiła się, czy Meade też zaczynał się już czuć jak zdarta płyta,
powtarzająca wciąż te same słowa otuchy.
- Nie - Jazz potrząsnęła głową, oddychając coraz płycej. - Potem... Zła...
matka.
Dopiero po chwili Brooke zorientowała się, co Jazz miała na myśli. Poczuła
ogarniające ją uczucie czułości. Jazz nigdy nie opowiadała dużo o swym
dzieciństwie, lecz nawet z tych niewielu informacji wyłaniał się los nie chcianego
dziecka, które dorastając, zostało zranione wielokrotnie.
- Nie, Jazz, nie - zaprzeczyła spiesznie Brooke.
Rysy twarzy rodzącej wyostrzyły się.
- Może... och... może - nalegała.
- Jazz, nie! - odpowiedziała stanowczo, niemalże gwałtownie Brooke.
Pochyliła się nad przyjaciółką, próbując spojrzeć jej w oczy. - Urodzisz piękne
dziecko i będziesz wspaniałą matką! Pomyśl tylko o tych dzieciach z ośrodka dla
nieletnich. Pomyśl o nich. Dzieci, których życie rozpada się w proch, a ty
pomagasz im znowu się odnaleźć. Kochasz je, nauczasz. Sama widziałam, jak
wspaniale sobie z nimi radzisz. I tak samo będzie z twoim dzieckiem. Twoim
dzieckiem. Z tym, dla którego teraz tak ciężko pracujesz - przerwała na chwilę,
czując, jak do oczu napływają jej łzy. Przełknęła ślinę. - Wszystko będzie w
porządku, Jazz. W porządku...
- W porządku? - spytała słabo Jazz, patrząc jej w oczy.
- Nawet lepiej niż w porządku - oświadczył Meade głosem ochrypłym po
wielu godzinach mówienia. Słyszał słowa Brooke, gdy ta z całą żarliwością
przekonywała Jazz o jej powołaniu do macierzyństwa. Intensywność uczuć
brzmiących w jej słowach poruszyła go w sposób, którego nie potrafił
wytłumaczyć.
- Ethan? - Jazz usiłowała się podnieść,
Meade zbliżył się do łóżka.
- Już wylądował. Jest w drodze do szpitala. Sądzę, że Amanda zorganizowała
policyjną eskortę, czekającą na niego na lotnisku. Ethan zaraz tu będzie... tak jak i
twoje dziecko.
- Tak jak twoje dziecko - powtórzyła Brooke.
Drzwi do sali porodowej otworzyły się i wszedł Ethan Wilding w
towarzystwie lekarza i dwóch pielęgniarek.
Jazz, będąc właśnie w szczycie skurczu, wyszlochała imię męża. Brooke
obserwowała, jak Ethan Wilding podszedł do żony. Słyszała, jak wymawiał jej imię
- raz, potem drugi i trzeci. Widziała, jak dotykał jej policzka.
I nagle zdała sobie sprawę, że dla niej i Meade’a nie było miejsca w tym
pokoju. Już nie. Poczuła, jak silne męskie ramię obejmuje ją. Po chwili podniosła
wzrok i spojrzała w oczy Archimedesa Xaviera 0’Malleya. Wciąż było w nim coś z
rozbójnika morskiego, pomyślała Brooke, przyglądając się wyostrzonym rysom
twarzy. Może grecki bóg? Nie. Emocje, odbijające się w niebieskich oczach
Meade’a świadczyły, że jest on jak najbardziej człowiekiem.
Poczuła, jak silniej zacisnął palce wokół jej ramienia. Przytulił ją mocno do
siebie.
- Meade? - spytała.
- Nie sądzę, żeby ktokolwiek nas tu jeszcze potrzebował - odparł.
ROZDZIAŁ 3
Dopóki Meade jej tego nie powiedział, Brooke nie zdawała sobie nawet
sprawy, że zaczęła płakać.
- Wszystko jest w porządku - zapewnił ją cicho, wycierając opuszkiem palca
łzę toczącą się po bladym policzku dziewczyny. Poczuł, że zadrżała pod jego
dotknięciem. W spojrzeniu jej zielonych, zachmurzonych teraz oczu widać było
lekkie zakłopotanie.
- Co... co? - spytała, jakby nie rozumiejąc, dlaczego ją dotyka. Stali w jasno
oświetlonym i tętniącym życiem korytarzu szpitalnym. Kontrast z atmosferą
panującą na sali porodowej przyprawiał ją o zawrót głowy.
- Płaczesz, kochana - powiedział Meade, wycierając delikatnie kolejną łzę.
Poczuł pod palcami gładkość jej skóry.
Wypowiedział te pieszczotliwe słowa w tak naturalny sposób, że Brooke
była zaskoczona. Nie rozumiała ich treści. Nagle pojęła ich sens. Uniosła dłoń do
policzka. Rzeczywiście płakała. Twarz miała mokrą od łez, z czego nie zdawała
sobie nawet sprawy.
- Przepraszam... - wyjąkała, mrugając oczami i przełykając ślinę. Otarła łzy i
nieelegancko pociągnęła nosem. - Nie... nie wiedziałam...
- Wszystko w porządku, rozumiem.
- Zazwyczaj nie... - zaczęła, pragnąc się wytłumaczyć. Nie miała zwyczaju
płakać publicznie. - To znaczy, nie mogę... - potarła pięściami oczy, próbując
opanować emocje.
- Wszystko jest... - odwróciła na chwilę głowę, czując ogromne zmęczenie.
Meade dwoma palcami ujął podbródek Brooke i skierował jej twarz ku
górze. Jego niebieskie oczy miały teraz kolor bezchmurnego, nocnego nieba.
Ujrzała w nich łączące ich w sali porodowej uczucie wspólnoty.
- Rozumiem - powtórzył ochryple Meade, cofając dłoń. - Wierz mi, Brooke,
naprawdę rozumiem. To, co przeżyliśmy, jest... - przerwał, próbując znaleźć
właściwie słowa na pisanie tego, przez co przeszli. Radosne? Wyczerpujące?
Niezapomniane? Niepowtarzalne? Każde z tych słów tylko częściowo oddawało
przeżyte chwile, lecz żadne nie było właściwe.
- To było... niesamowite. - Zdawał sobie sprawę z banalności słów, ale nic
innego nie przychodziło mu na myśl.
Brooke zachichotała.
- Niesamowite - zgodziła się. - Czuję się jak... jak... sama już nie wiem, jak
się czuję!
- Ja osobiście czuję, że przydałby mi się dwunastogodzinny sen - Meade
zaśmiał się gardłowo. Chciał objąć Brooke i pocałować, ale nie zrobił tego.
Nie, powiedział w duchu, jeszcze nie. Ale już wkrótce, już niedługo.
- Sen? - zażartowała Brooke, ocierając po raz ostatni policzki. Łzy na jej
twarzy wyschły. - Czyżbyś był zmęczony?
- Tylko troszkę - odrzekł Meade, patrząc w stronę drzwi sali porodowej.
Brooke spojrzała w tym samym kierunku. - Wiem, że to, co przeżyliśmy dzisiejszej
nocy, było najłatwiejszą częścią tej całej zabawy.
- To znaczy?
- To taki stary żart - uśmiechnął się. - Przy porodzie jest tak wiele pracy...
Żart był rzeczywiście stary i wcale nie taki zabawny, lecz Brooke zaczęła się
śmiać. Miała wrażenie, że staje się lekka jak bańka mydlana. Gdyby ktoś jej
powiedział, że szpitalny korytarz został właśnie wypełniony gazem
rozweselającym, uwierzyłaby bez zastrzeżeń.
Uczuła zawrót głowy i prawie straciła równowagę, zataczając się prosto na
wózek z posiłkami. Meade zauważył w porę niebezpieczeństwo i złapał ją, by w
ostatniej chwili zapobiec katastrofie. Niezdarny młody człowiek popychający
metalowy pojazd zdziwił się, co ci dwoje, wyglądający na pacjentów oddziału
psychiatrycznego, robią na położnictwie. Minął ich i poszedł dalej.
Brooke śmiała się z całego zajścia. Chciała podziękować swemu wybawcy,
lecz nie mogła powstrzymać śmiechu. Spojrzawszy na Meade’a, zauważyła, że i on
krztusi się ze śmiechu.
Kiedy wreszcie uspokoili się, oparli o ścianę korytarza, próbując odzyskać
równowagę.
- Och... Boże... - Brooke usiłowała odzyskać oddech.
- Tak... - zgodził się Meade, rozczesując palcami włosy. Przez moment
zastanawiał się, czy taka reakcja mogła być spowodowana niedotlenieniem.
Pamiętał, że już doświadczył podobnego uczucia lekkości. Było to w czasie jego
pierwszej podróży do Meksyku z profesorem Browningiem. Oczywiście zdawał
sobie sprawę z wysokości, na jakiej przebywali. Ale, podobnie jak inni
szesnastoletni chłopcy, był w swej naiwności przekonany, że wszelkie fizyczne
słabości dotykają wyłącznie innych, nigdy jego. Niestety, sam przekonał się, jak
bardzo się mylił.
Meade głęboko zaczerpnął powietrza. Oddychał powoli i czuł puls
powracający stopniowo do normy. W ciągu ostatnich dziesięciu godzin przebyli
daleką drogę. Wszystko zaczęło się od ludzkiego dramatu, aby zakończyć na ataku
histerycznego śmiechu. „Cóż to była za podróż! - pomyślał, zwracając się do
Brooke. - I cóż za towarzyszka…”
Brooke poczuła na sobie przepełnione czułością spojrzenie Meade’a. Wyraz
jego błękitnych oczu spowodował, że chęć do śmiechu minęła jej bezpowrotnie.
- Byłaś wspaniała tam, przy Jazz - powiedział niskim głosem Meade.
- Ja? - policzki dziewczyny zarumieniły się. Starając się choć trochę
opanować, potrząsnęła głową. Przy tym ruchu włosy uwolniły się z
przytrzymujących je spinek, a na czoło opadł jeden kosmyk. Odgarnęła go
niecierpliwie. - Nie, to byłeś wspaniały! Sposób, w jaki pomagałeś Jazz.
Znajdowałeś odpowiednie słowa, aby dodać jej otuchy. To było tak… tak… to
znaczy, to co zrobiłeś...
Meade uciszył tę niezbyt składną, choć przepełnioną uczuciem wypowiedź,
przykładając dwa palce do ust dziewczyny.
- To, co my zrobiliśmy - poprawił. - Byliśmy tam oboje, Brooke, razem.
Dotyk jego palców był przelotny jak muśnięcie. W innym miejscu i o innym
czasie być może obawiałaby się emocji, które w niej wzbudzał. Ale tutaj, teraz, po
tym wszystkim co razem przeszli, upajała się swymi odczuciami. Wydawało się jej,
że wszelkie obietnice mogą się spełnić z tym właśnie mężczyzną.
- Razem - powtórzyła, wymawiając to słowo tak, jakby rozkoszowała się
jego brzmieniem. - Stworzyliśmy niezły zespół, prawda? - ponownie przeczesała
włosy.
- Stworzyliśmy wspaniały zespół - uśmiechnął się Meade.
- Niech będzie - zgodziła się. - Wspaniały zespół. - Przerwała i zamyśliła się.
Przypomniał jej się moment, gdy Ethan Wilding wszedł do sali porodowej i
podszedł do Jazz. Ethan i Jazz wyrażali to, o czym Brooke zawsze marzyła, czego
pragnęła.
- Brooke? - spytał Meade, widząc smutek na twarzy dziewczyny. - Co się
dzieje?
- Myślałam o Ethanie i Jazz - westchnęła. - Tak się cieszę, że zdążył. Kiedy
wszedł do sali porodowej... sposób, w jaki patrzył... to było... było... - głos jej się
urwał. Pewnych rzeczy nie sposób wyrazić.
- Wiem, widziałem. Mieć możliwość towarzyszenia ukochanej kobiecie w
chwili, gdy tą rodzi nowe życie, któremu się dało początek... - potrząsnął w
zachwycie głową. - To musi być najwspanialsze uczucie na świecie.
Brooke usłyszała w jego głosie tęsknotę, prawie zazdrość. Aż za dobrze
rozumiała to pragnienie, które Meade w tak oczywisty sposób odczuwał. Spojrzała
w bok, czując napływające do oczu łzy. Odrzuciła głowę do tyłu i przymknęła oczy.
Nie będzie znowu płakać.
- Zmęczona? spytał Meade, wpatrując się w jej profil. Smutek widoczny na
twarzy dziewczyny sprawił mu ból.
Brooke spróbowała wziąć się w garść. Otworzyła oczy i napotkała pytające
spojrzenie Meade’a.
- Trochę - przyznała.
- A więc, może powinniśmy znów pomyśleć o powrocie do domu?
- Znów? - zaczęła, nieco zaskoczona. Wreszcie zrozumiała, co miał na myśli.
Nim znaleźli Jazz, wybierali się przecież do domu. - Tak, chyba tak - zaskoczyło ją
uczucie niechęci, jakie brzmiała w jej słowach.
Meade spojrzał na zielone, sterylne niegdyś ubranie. Bawełniany materiał
był niemiłosiernie wygnieciony. Bluza z krótkim rękawem nosiła ślady potu.
- Jak sądzisz, gdzie mogą być nasze rzeczy? - spytał.
- Może w pokoju pielęgniarek - odpowiedziała powoli Brooke. - Ale nie
jestem… - nagle uświadomiła sobie powód swojej niechęci. Położyła dłoń na
ramieniu Meade’a. - Czy koniecznie chcesz wracać do domu? - spytała.
Meade milczał, zaskoczony uściskiem drobnych palców.
- A ty? - odezwał się wreszcie.
- Nie - odparła Brooke. - Nie, nie chcę. Jeszcze nie teraz. Chcę poczekać na
urodzenie dziecka. Czy to… czy to nie wydaje ci się grupie?
Meade powoli uśmiechnął się. Przykrył dłoń Brooke swoją ręką i uścisnął
lekko.
- Nie, to wcale nie jest głupie - powiedział szczerze. - Może znajdziemy
jakieś spokojne miejsce, żeby poczekać?
Żadne z nich nie miało ochoty siedzieć w pokoju dla przyszłych ojców. W
końcu znaleźli brązową kanapę w małej niszy w pobliżu pokoju pielęgniarek.
Kanapa była brzydka i niewygodna, lecz Brooke to nie przeszkadzało. Była
szczęśliwa, mogąc wreszcie gdzieś usiąść, i nawet nie zwróciła uwagi na to, że
siedzenie ugięło się pod nią jak stary zużyty hamak.
- Ach... - jęknęła, opierając się.
Meade usiadł obok. Poczuł nagle, że zapada się głęboko, i z kanapy wydobył
się dźwięk przypominający ludzkie westchnienie. Miejsce nie było zbyt wygodne,
ale nie zwracał na to uwagi.
Meade usiadł wygodniej i wyciągnął nogi.
- Och, nie! - zawołała nagle Brooke. Wyprostowała się, a w oczach widać
było przerażenie. - O, mój Boże!
- Co się stało?
- Jak mogłam zapomnieć! Powinnam przecież być w pracy. Pan Quincy
będzie się zastanawiał...
- Nie, nie będzie - przerwał jej Meade. - Kiedy po raz ostatni wychodziłem z
sali porodowej, żeby sprawdzić co z Ethanem, zadzwoniłem przy okazji do
Daniela. Wyszedł z przyjęcia wcześniej, więc pomyślałem sobie, że warto go o
wszystkim zawiadomić. Prosił, żeby ci przekazać, że masz dziś wolny dzień.
- Och... - chwilę trwało, zanim sens tych słów dotarł do dziewczyny. -
Dziękuję.
- Proszę bardzo - dłonią masował mięśnie karku, pragnąc pozbyć się
nieznośnego uczucia napięcia.
- Nie sądzisz, że powinniśmy zadzwonić do Amandy Wilding?
- To nie jest potrzebne - odparł sucho Meade. - Jedna z pielęgniarek
powiedziała mi, że sam ordynator jest w starym kontakcie ze starszą panią.
- Niesamowite - Brooke uniosła brwi.
- Można się było tego spodziewać, biorąc pod uwagę fakt, że najnowsze
skrzydło szpitala nosić będzie imię Wildingów.
- To prawda - przyznała Brooke.
Wokół panował spokój. Wszędzie były porozrzucane kubki po kawie i
popielniczka pełna niedopałków, pozostałość po innych oczekujących, ale
przynajmniej nikt się obok nie kręcił.
- Jak sądzisz, długo jeszcze? - spytała Meade’a.
- Co? Zanim Jazz urodzi?
- Tak.
- Hmm... - Meade potarł brodę. Świeży zarost, jak papier ścierny, podrażnił
jego palce. - No cóż, w tej materii nie jestem specjalistą, ale wyglądało mi na to, że
gdy Ethan przyjechał, zaczynały się właśnie skurcze parte. Podobno jest to
najgorszy moment porodu, ale nie trwa zbyt długo. Więc... może jeszcze godzina
do półtorej, biorąc pod uwagę, że to pierwsza ciąża...
- Jak na kogoś, kto nie jest specjalistą, dużo wiesz - skomentowała Brooke.
- To osmoza - wzruszył ramionami Meade.
- Co?
- Moje siostry, Kathleen i Mary Margaret mają razem pięcioro dzieci.
Nasłuchałem się już dosyć rozmów o porodach.
- Aha - sądząc po jego postępowaniu z Jazz, wiele się nauczył z tych
opowieści.
- A poza tym, mam pewne doświadczenie w położnictwie. Dokładnie dwa
tygodnie po moich dziewiętnastych urodzinach byłem świadkiem porodu. -
Skrzywił się, ujawniając, że pozostawiło to w nim raczej mieszane uczucia.
- Naprawdę? - kolejne doświadczenie Archimedesa 0’Malleya, o którym nie
wiedziała. - Jak to było?
- W małej wiosce panamskiej, położonej tuż nad brzegiem rzeki.
Uczestniczyłem w wyprawie profesora Browninga na przełęcz Darien, jakieś
kilkaset mil przez lasy podzwrotnikowe i bagna w północno-wschodniej części
kraju. Trudno nazwać to miejsce rajem na ziemi. W każdym bądź razie,
siedzieliśmy wszyscy w kantynie i odgadywaliśmy skład gulaszu, który podano na
kolację. I wówczas do chaty przyszła Indianka z plemienia Kuna. Trzymała się za
brzuch i jęcząc upadła na podłogę. Właściciel chciał ją od razu wyrzucić, ale
profesor powstrzymał go i dał mu pieniądze. Następnie powiadomił nas chłodno, że
w pobliżu nie ma żadnego lekarza, a kobieta właśnie rodzi, więc my będziemy
musieli jej pomóc.
- I co... zrobiliście to?
- Hm... nasze zadanie sprowadzało się głównie do nieprzeszkadzania naturze.
Dzięki Bogu, kobieta wiedziała, jak powinna postępować. Później okazało się, że
było to jej piąte dziecko. Profesor Browning przeczytał w swoim czasie
wystarczająco dużo podręczników medycyny, aby wiedzieć, co się dzieje. Co do
reszty naszej grupy; niejaki pan Macho od razu zemdlał, dwie inne osoby zajęły się
gotowaniem wody natomiast ja…
- Tak? - zniecierpliwiła się Brooke. - A ty?
- Cóż, ja pewnie uciekłbym stamtąd od razu, gdyby kobieta nie chwyciła
mnie za rękę i nie trzymała tak mocno, jakby ściskała los z główną wygraną -
wyznał Meade. - Co to był za uścisk! Gdy dziecko przyszło wreszcie na świat,
zaczerpnęło powietrza i zaczęło wrzeszczeć, jakby ktoś obierał je ze skóry, ja
miałem całkiem pokaźny siniak. I wtedy zrozumiałem, co to znaczy rodzić dziecko.
- Tak... mogę sobie wyobrazić.
Meade wyprostował się. Kanapa wydała kolejne jęknięcie.
- A co z tobą?
Przez krótką, przerażającą chwilę Brooke myślała, że pytanie dotyczy jej
odczuć podczas rodzenia dziecka.
- Co ze mną?
Meade powstrzymał ziewnięcie.
- Czy kiedykolwiek pomagałaś przy porodzie?
- Och, nie - szybko zaprzeczyła. - Nigdy.
W brzmieniu jej głosu było coś, co sprawiło, że Meade przyjrzał się jej
uważnie. Przypomniał sobie strach na twarzy dziewczyny, gdy stała w drzwiach
sali porodowej. Najwidoczniej sprawy związane z porodem sprawiały jej przy-
krość.
- Nigdy bym nie przypuszczał, że robiłaś to pierwszy raz - powiedział
łagodnie, chcąc ukoić jakoś ten ból. - Tak jak już mówiłem, byłaś wspaniała.
Powoli wyczerpali wszystkie obojętne tematy i zamilkli.
Meade prawie spał, gdy poczuł na ramieniu głowę Brooke. Jego ciało
zareagowało gwałtownie. Przez kilka sekund nie pamiętał, gdzie jest i kto jest
obok. Wreszcie odzyskał świadomość.
- Hm... - zamruczała Brooke, poruszając się lekko.
- Brooke? zapytał.
Znów się poruszyła. Przytuliła się mocniej, a on poczuł przyspieszone bicie
serca. Mrucząc coś pod nosem, dziewczyna, jak kotka w koszyku, mościła się
wygodniej. Meade poczuł, jak jej piersi musnęły jego ramię.
- Brooke? - powtórzył.
Była już wtulona w jego ciało. Nieartykułowane dźwięki, które z siebie
wydawała, brzmiały jak zaproszenie. Meade ponownie poczuł dotyk jej piersi,
których sutki zaczynały powoli twardnieć. Przechyliła głowę, jej włosy opadły na
jego szyję i poczuł delikatne łaskotanie w podbródek.
Meade jęknął przez zaciśnięte zęby, zażenowany twardniejącą w spodniach
męskością. Budziło się w nim pożądanie. Brooke wywierała nań taki wpływ, nawet
gdy spała!
- Hm… - westchnęła dziewczyna, wyraźnie zadowolona z pozycji, w jakiej
wreszcie się ułożyła. Przestała poruszać się niespokojnie.
Meade zmusił się do głębokiego wdechu, poczym powoli wypuścił
powietrze. Następnie dokonał kolejnego głębokiego wdechu i bardzo powoli
wypuścił powietrze. „Myśl o wszystkim, tylko nie o tym, co masz poniżej pasa”,
nakazał sobie.
Po kilku próbach opanowania instynktu objął Brooke ramieniem i delikatnie
zmienił jej pozycję na nieco mniej prowokującą. Dziewczyna wydała pomruk,
świadczący o zadowoleniu. Pochyliła głowę, a kosmyk włosów opadł jej na twarz.
Meade ostrożnie ujął pukiel włosów i gładząc go, odsunął z czoła. Spojrzał na
śpiącą Brooke. Policzki jej się zaróżowiły, rozchyliła na moment wargi, ukazując
koniuszek języka. Boże, jaka była piękna, a on tak bardzo jej pożądał. I to nie tylko
fizycznie. Pragnął czegoś więcej niż tylko rozkoszy erotycznej…
Przypomniał sobie muzykę, której zaledwie dwa dni temu słuchał. Muzykę,
która sprawiła, że Brooke przyszła do niego. „Melodie na czas kochania”
poinformował go muzyk, od którego dostał tę kasetę. „Melodie na czas kochania”.
A naprawdę muzyka towarzysząca miłości i ceremonii zawarcia małżeństwa.
Meade przymknął oczy. Miłość? Małżeństwo?
Pomyślał o tym, co łączyło Sebastiana i Gabrielle Browning. O tym, co
wciąż trwało między jego rodzicami. Miłość... małżeństwo… dzieci?
Pomyślał o Ethanie i Jazz Wilding.
Otworzył oczy i po raz kolejny spojrzał na Brooke. Parzył tak na nią, dopóki
nie zmorzył go sen.
Meade ocknął się na dźwięk chrząknięcia. Gdy otworzył oczy, stał przed nim
radośnie uśmiechnięty Ethan Wilding.
- Ethan! - wykrzyknął Meade.
„Czy to trzęsienie ziemi?” - pomyślała Brooke, zastanawiając się, dlaczego
tak cudownie ciepła i wygodna poduszki pod policzkiem porusza się nagle.
Dziewczyna otworzyła oczy. Świadomość miejsca, gdzie się znajduje, otrzeźwiła ją
jak zimny prysznic.
- Meade, co...? - zaczęła, próbując usiąść. Włosy opadły jej na oczy.
Odgarnęła je i wtedy dostrzegła trzecią osobę.
- Ethan!
- Tak się rzeczywiście nazywam - z grymasem na twarzy przyznał Ethan.
Brooke widziała go takim po raz pierwszy. Pomimo rozczochranych włosów
zachował swą bostońską elegancję.
Meade wstał, lecz w jego ruchach nie było zwykłego, kociego wdzięku.
- Co z Jazz? - spytał.
- Matka i syn czują się doskonale - padła dumna odpowiedź.
- Jazz... Jazz ma syna? - spytała Brooke, poprawiając niezgrabnie ubranie. I
ona także wstała z kanapy. W innej sytuacji byłaby zażenowana, że ktoś widział ją
śpiącą w ramionach mężczyzny, którego znała zaledwie od dwóch dni. Jednak
wobec nowiny o narodzinach syna Ethana nie miało to żadnego znaczenia.
- Siedem funtów i sześć uncji - brzmiała odpowiedź. - Rude włosy jak u
matki. Wygląda, jakby ktoś posmarował mu głowę marmoladą.
- Moje gratulacje - ciepło powiedział Meade, wyciągając rękę.
- Dziękuję - odparł Ethan, potrząsając dłonią Meade’a. - Nie tylko za
serdeczne słowa… - zwrócił się do Brooke. - Tobie też dziękuję.
- Tak się cieszę - odparła serdecznie.
- Miło mi to słyszeć - Ethan przerwał na moment, patrząc to na Brooke, to na
Meade’a. - To, co oboje zrobiliście dla Jazz... - zaczął powoli, usiłując znaleźć
właściwe słowa. - To było... sam nie wiem, jak to wyrazić.
- Nie musisz wygłaszać przemówień, Ethan - przerwał mu Meade. Spojrzał
na Brooke. - Cieszymy się, że mogliśmy choć trochę pomóc.
- Jasne - zgodziła się. Napotkała spojrzenie Meade’a i uśmiechnęła się. - Tak,
bardzo się cieszymy.
Nastąpiła chwila ciszy. Wszelkie słowa wydawały się zbędne. Wreszcie
Meade ziewnął szeroko. Po chwili Brooke uczyniła to samo.
- Długa noc? - spytał z lekką ironią Ethan.
- Można by tak powiedzieć - zaśmiał się Meade. Następnie otoczył
ramieniem Brooke. - Czy istnieje możliwość zobaczenia młodej matki?
- Niestety - z żąłem pokręcił głową Ethan. - Śpi. Dla niej była to też długa
noc.
- A co z dzieckiem? - spytała Brooke, zakrywając dłonią usta przy kolejnym
ziewnięciu. Bezwiednie oparła głowę na ramieniu Meade’a.
- Jest razem z Jazz. Gdy wychodziłem, spał jak kamień.
- Cóż, w tej sytuacji będziemy musieli wrócić tu później - odparł
filozoficznie Meade. - Wybraliście już imię?
- Obrady trwają - zażartował Ethan. Po chwili spoważniał. - Słuchajcie, musi
przecież być coś, co mógłbym dla was zrobić. Proszę. Cokolwiek.
Brooke i Meade wymienili spojrzenia.
- Napiłabym się kawy - powiedziała dziewczyna.
- I mógłbyś pomóc nam w odnalezieniu ubrań - dodała.
- Przydałby się też jakiś samochód. Szofer Amandy przywiózł nas tutaj, ale
już dawno odjechał.
- Kawa, ubrania, samochód - powtórzył Ethan. - Myślę, że da się załatwić.
Godzinę później Brooke Livingstone stała u stóp schodów holu domu
Archimedesa Xaviera O’Malleya. Dziewczyna spojrzała na swego gospodarza z
sennym uśmiechem.
- Nie rozumiem, dlaczego powiedziałeś Ethanowi, że nie ma potrzeby
nadania ich synowi naszych imion - powiedziała. - Sądzę, że Livingstone
Archimedes Wilding brzmi niezwykle wytwornie.
- Ale nie tak, jak Archimedes Livingstone - odparł. Pomieszczenie skąpane
było w południowym słońcu. Promienie przenikały przez włosy Brooke, oświetlały
i pieściły jej twarz. - W każdym bądź razie, biedne dziecko dopiero w szkole
średniej może nauczyłoby się poprawnie wymawiać swoje imię i nazwisko.
- Cóż, coś w tym jest. - Brooke oparła się o pięknie rzeźbioną poręcz. Bawiła
się sznurem pereł na szyi. Wiedziała, że powinna iść już do siebie, ale wciąż nie
mogła się zdecydować. Jeszcze nie.
Coś się z nią działo. Nie. Coś zaczęło się od tej muzyki.
I wtedy zrobiła to, na co miała ochotę od chwili, gdy ujrzała Meade’a po raz
pierwszy. Podniosła rękę i dotknęła jego twarzy. Przesunęła czubkami palców
wzdłuż silnie zarysowanej linii policzka i brody, poznając dotykiem kości szczęki i
napiętą skórę twarzy. Zobaczyła, jak oczy mężczyzny ciemnieją i wyrażają
oczekiwanie.
Meade chwycił rękę dziewczyny. Pochylił głowę i dotknął wargami wnętrza
jej delikatnej dłoni. Czuł, że Brooke wstrzymała oddech.
- Dlaczego? - szepnęła. Nie była pewna, czy oznacza to odpowiedź na
pytanie „Dlaczego ja?” czy „Dlaczego ty?” czy może „Dlaczego teraz?”.
- Nie wiem - niemal ostro odpowiedział Meade, po czym wziął ją w ramiona.
Wyczuł jej krótkie wahanie, po czym przytuliła się do niego całym ciałem.
Zanim jednak zdążył spytać o cokolwiek, dziewczyna wspięła się na palce i
przywarła do jego ust. Meade pochylił lekko głowę i objął jej wargi swoimi.
Przesunął rękę wzdłuż ciała, jakby badając miękkość tkaniny, aż znalazł miejsce,
gdzie kończył się żółty materiał sukienki, odsłaniając delikatną skórę. Zanurzył
palce we włosach Brooke.
Ogarnęło ją nieodparte pożądanie. Nieświadomie poruszyła biodrami.
Usłyszała jęk Meade’a.
Zdawała sobie sprawę z tego, co zrobiła. I z tego, na co miała ochotę. Na
myśl o tym zadrżała.
Nie może... nie może... nie może.
Meade czubkiem języka pieścił wargi. Był zaskoczony, gdy dziewczyna nie
odpowiedziała na jego pieszczoty.
Nie mogła... czy mogła...
Jeśli nic nie zrobi, będzie rozczarowany. Lecz jeśli zrobi... Wciąż pamiętała
złośliwą odpowiedź Petera napytanie, dlaczego ją zdradził.
„Dlaczego? Naprawdę chcesz wiedzieć dlaczego? Bo jestem mężczyzną, a ty
nie możesz mi dać tego, czego potrzebuję! Nie potrafisz dać mi syna i nie potrafisz
dać mi satysfakcji w łóżku! Jesteś nie tylko bezpłodna, ale także oziębła!”
Obawa kolejnej kompromitacji powstrzymała ją przed oddaniem się
pożądaniu. Poniżenie i ból wyniesione z małżeństwa okazały się silniejsze. Nie
mogła.
Dziewczyna zamarła i zaczęła odsuwać się od Meade’a. Chciał ją zatrzymać,
pokonując niewytłumaczalny opór. Wiewał również, że może się to okazać jednym
z największych błędów jego życia.
I wtedy ją puścił i cofnął się o krok. Brooke zagryzła wargi. Splatała i
rozplatała palce. Nie wiedziała, czy została właśnie uwolniona, czy odrzucona.
Zaczęła szukać w twarzy Meade’a złości, a może zrozumienia. Znalazła jedynie
pożądanie i pytania bez odpowiedzi. Wiele, wiele pytań.
- Tak mi przykro, Medea - zaczęła po chwili. - Ale znam cię zaledwie… to
jest… to wszystko dzieje się dla mnie zbyt szybko. - Zastygła w oczekiwaniu na
jego reakcję. Pamiętała okrutne słowa Petera, gdy odrzuciła jego awanse.
Meade słyszał rozpacz w jej głosie i widział bezradność w zielonych,
szeroko otwartych oczach. Bała się. Lecz czego? Jego? Siebie? Ich obojga?
Być może on także czegoś się obawiał. Siebie samego. Jej. Ich obojga.
Meade uśmiechnął się z trudem i pogładził czule policzek dziewczyny.
- Oboje znamy się tyle samo, kochana. Jeśli więc to wszystko toczy się dla
ciebie zbyt szybko, cóż, wobec tego musimy trochę zwolnić.
ROZDZIAŁ 4
Następny tydzień był najdziwniejszy w życiu Brooke.
Te siedem dni, jeden po drugim, mijały jak w kalejdoskopie. Ciągłe zmiany,
fascynujące wydarzenia. Czasem Brooke miała wrażenie, że zaczyna już rozumieć
to wszystko i wtedy przychodził moment, w którym cały świat wydawał się inny.
W tygodniu widywali się z Meade’em dość często w Instytucie. Raz zjedli
razem obiad, dwa razy poszli na kolację. Z jej inicjatywy spędzili sobotnie
popołudnie na zwiedzaniu szkółki drzew. Ich wzajemny stosunek przypominał
przyjaźń a nie romans. Brooke była zadowolona z towarzystwa Meade’a. Nie
zgadzali się w wielu sprawach, ale znacznie więcej ich łączyło. Mieli podobne
poczucie humoru i z łatwością znajdowali okazję do śmiechu.
Cały czas czuła jednak nastrój oczekiwania. Przypadkowe muśnięcie palców
powodowało przyspieszone bicie serca. Krótkie spotkanie ich oczu, a serce
zaczynało łomotać.
Pod koniec tygodnia, gdy Brooke wróciła po pracy do domu, zastała
Archimedesa Xaviera O’Malleya w swej sypialni.
Już wchodząc po schodach, słyszała głosy dobiegające z otwartych drzwi jej
mieszkania. Poczuła dziwne, drobne mrowienie, gdy rozpoznała jeden z głosów.
Drugiego nie znała. Należał do starszego człowieka i można było w nim słyszeć
siady akcentu irlandzkiego.
- …nie próbuję ci narzucać sposobu postępowania - niecierpliwie mówił
drugi głos. - Bóg jeden wie, że zarówno twoja matka, jak i ja pozwalaliśmy ci
zawsze postępować według własnej woli. Nawet gdy oznaczało to wyjazd do
miejsc, których nie byliśmy w stanie znaleźć na mapie! Ale przez cały ten czas
pragniemy, abyś się ustatkował, chłopcze. Twoja matka i ja nie stajemy się…
- …młodsi - dopowiedział Meade. Brooke miała wrażenie, że w jego głosie
słychać zarówno miłość, jak i rozdrażnienie. - Wiem. W ciągu całej naszej
rozmowy przynajmniej sześciokrotnie udało ci się wspomnieć o emeryturze i
zniżkach dla rencistów. Ale muszę ci coś powiedzieć, ojcze. To, co mówisz, byłoby
znacznie bardziej wiarygodne, gdybyś nie wspomniał o tym, że mama zdecydowała
się na ćwiczenia aerobiku i karate, a ty zastanawiasz się nad kupnem motocykla.
- Do diabła! - przekleństwu towarzyszyło parsknięcie. - Zgoda. A więc ani
twoja matka, ani ja nie jesteśmy jeszcze gotowi na przeniesienie się do
miejscowości dla emerytów na Florydzie. To jednak nie zmienia faktu, że
powinieneś już mieć rodzinę.
- Przecież mam.
- Ale twoją własną!
Brooke doszła już prawie do drzwi prowadzących do sypialni. Czuła się
niezmiernie skrępowana po usłyszeniu ostatniej kwestii. Zawahała się, ale
przypominając sobie, że to przecież jej mieszkanie, weszła do środka.
Ujrzała Meade’a i krzepko wyglądającego starszego pana, naprawiających
klimatyzację. Nie mogła się zorientować, czy właśnie rozbierali urządzenie, czy też
montowali je z powrotem. Ale pracowali tak fachowo, że nie ulegało wątpliwości,
że wiedzą doskonale, co robią.
Meade ubrany był tylko w sprane dżinsy. Popołudniowe słońce wpadające
przez okno uwydatniało muskulaturę jego ciała. Czarno-czerwony tatuaż na lewym
ramieniu sprawiał rudziej niesamowite wrażenie.
- Nadejdzie taki dzień - mówił spokojnie Meade, sięgając po śrubokręt. - Są
rzeczy, których nie należy przyspieszać. Potrzebuję trochę czasu, żeby…
- Trochę czasu, na brązową spluwaczkę ciotki Boonie! Chcę mieć wnuki! -
padła zdecydowana odpowiedź. - Podaj mi ten sworzeń, dobrze? Dziękuję. Jeszcze
kilka minut, a to urządzenie zacznie znów działać.
- Masz już pięcioro wnucząt.
- Tak, i gorąco kocham każde z nich. A zwłaszcza tego ośmioletniego łobuza,
Kevina. Ale oni noszą nazwiska Morelli i Cunningham. Nie O’Malley. Mężczyzna
chce, aby jego nazwisko trwało nawet po jego śmierci.
- Cóż, jeśli o to chodzi... - Meade przerwał nagle, jakby wyczuwając
obecność Brooke. Spojrzał przez ramię i wstał. - Brooke! - powitał ją uśmiechem.
- Dzień dobry - odparła, powstrzymując chęć poprawienia włosów. -
Naprawiacie mój klimatyzator?
- Pamiętasz, kiedy rano poprosiłaś mnie o adres jakiegoś warsztatu,
odpowiedziałem, że przyprowadzę kogoś, kto się tym zajmie.
- Ach tak. - Rano, wychodząc do pracy, wpadła na Meade’a, który wracał
właśnie z długiego i intensywnego biegu. Widok jego oblanego potem ciała
przypominał o zepsutej klimatyzacji… i o wielu jeszcze innych rzeczach. - Ale nie
sądziłam, że to właśnie ty zechcesz…
- Zrób to sam, a będzie dobrze zrobione - powiedział starszy pan, wstając i
wycierając ręce w spodnie. - Ponieważ ja się za to zabrałem, będzie zrobione
dobrze, a w dodatki za darmo. Jestem Francis O’Malley, ojciec młodego
O’Malley’a.
- Miło mi pana poznać, panie O’Malley - uprzejmie odpowiedziała Brooke.
Mężczyźni nie byli do siebie podobni. Francis O’Malley był o dobrych kilka cali
niższy od syna, lecz zbudowany solidnie jak dąb. Miał krótkie, stalowosiwe włosy,
które kiedyś musiały być rude. Jego ciemne, szaro-granatowe oczy patrzyły na nią
uważnie. Brooke wyciągnęła rękę.
- Jestem Brooke Livingstone, lokatorka pańskiego syna.
- Cieszę się, że panią poznałem - odparł ojciec Meade’ a, obejmując jej palce
tak delikatnie, jakby były zrobione z kruchej, chińskiej porcelany. - Proszę się nie
obawiać, wiemy co robimy. Mam wieloletnie doświadczenie w pracy elektryka.
- Tak, wiem - przytaknęła Brooke. - Meade mi wspominał.
- Aha - Francis O’Malley uniósł brwi z widocznym zadowoleniem. - A więc
rozmawialiście już o rodzicach? To dobrze. Proszę mi teraz powiedzieć parę słów o
sobie.
- Meade - powiedziała stanowczo Brooke - naprawdę nie miałam nic przeciw
tym wszystkim pytaniom twojego ojca. Wierz mi.
- Cieszę się, że przynajmniej jedno z nas nie miało nic przeciw temu -
odpowiedział Meade, wypijając duży łyk piwa. Była już prawie ósma trzydzieści.
Siedzieli w pobliskiej pizzerii. Byli już tu tego wieczoru, gdy urodziło się dziecko
Jazz i Ethana. - Sherlock Holmes w najgorszym wykonaniu.
- Jest naprawdę czarujący - zaprzeczyła Brooke. Nie chodziło tylko o
poprawienie samopoczucia Meade’a, myślała tak naprawdę. Wprawdzie Francis
O’Malley był jednym z najbardziej ciekawskich mężczyzn, jakich kiedykolwiek
spotkała, lecz przy tym był tak sympatyczny i życzliwy wobec niej, że nie czuła się
urażona jego dociekliwością. Prawdę mówiąc, ku jej zaskoczeniu, pytania te nawet
jej schlebiały.
- Czarujący? Wobec tego, przesłuchanie przez hiszpańską inkwizycję to dla
ciebie przyjemny sposób na spędzenie popołudnia?
- Meade!
Westchnął i odkroił kawałek pizzy.
- Przepraszam - powiedział. - Kocham mojego ojca. To jeden z najbardziej
życzliwych i wielkodusznych ludzi, jakich znam. Ale czasami - Boże! Są chwile,
kiedy zarówno on, jak i moja matka wydają się opętani jedną ideą.
- Masz na myśli ponaglenia co do ożenku i założenia rodziny, tak?
- A więc się zorientowałaś?
- Prawdę mówiąc, usłyszałam część waszej rozmowy, gdy wchodziłam po
schodach - przyznała Brooke, podnosząc do ust kawałek pizzy.
Twarz Meade’a stała się na moment skupiona, jakby usiłował przypomnieć
sobie o czym dokładnie rozmawiali z ojcem zanim zorientował się, że Brooke stoi
w drzwiach.
- Cóż, jest niezwykle bezpośredni, gdy rozmawiamy sami - powiedział i
wypił kolejny łyk piwa.
- Czy ty... - zaczęła i przerwała. Nie. To było zbyt osobiste pytanie.
Meade odstawił swój kufel i spojrzał na nią uważnie.
- Zapytaj - poprosił cicho. - Cokolwiek to jest. Zapytaj.
Potrząsnęła głową.
- To nie moja sprawa.
- Skąd ta pewność?
- Skąd? Po prostu wiem i tyle! - spuściła wzrok i zaczęła wpatrywać się w
swoją pizzę.
Meade pochylił się i ujął jej podbródek, zmuszając do podniesienia głowy.
- Posłuchaj. Tydzień temu powiedziałaś, że nie znasz mnie zbyt dobrze.
- To niezupełnie tak - Brooke poczuła, że się rumieni.
- Ale ja to tak odczytałem. Uwierz mi, rozumiem. Coś wydarzyło się między
nami wtedy, gdy rodziła Jazz. Do diabła, bądźmy uczciwi. Doznaliśmy czegoś
cudownego już wtedy, gdy otworzyłem drzwi wtorkowej nocy i zobaczyliśmy się
po raz pierwszy. Nie wiem, co to było. Nie umiem tego wyjaśnić. Czuję to zawsze,
gdy patrzę na ciebie, dotykam cię, a nawet wtedy, gdy myślę o tobie...
- Meade - napięcie w jego głosie powodowało, że zaczęła drżeć. Nawet
gdyby chciała, nie mogłaby wstać.
- I tak samo jest z tobą… prawda? - było to raczej żądanie potwierdzenia, niż
pytanie.
Brooke nie odpowiedziała.
- Prawda? - poczuła silniejszy uścisk palców, którymi trzymał jej podbródek.
Zdała sobie sprawę, że nie przestanie pytać, dopóki nie uzyska odpowiedzi.
Brooke przesunęła końcem języka po wargach.
- Tak - przyznała po chwili. - Ale... to wciąż dzieje się zbyt szybko, Meade.
Tak mi przykro.
Meade przyglądał się jej w napięciu, jakby próbując rozwiązać wyjątkowo
skomplikowaną zagadkę. Przesunął delikatnie palcami wzdłuż jej szyi.
- Brooke, nigdy nie bój się prawdy - powiedział.
- A więc o co chciałaś spytać? - to pytanie padło ponownie, gdy wracali już
do domu.
- O co chciałam spytać? - powtórzyła zaskoczona Brooke.
- O to, co jak mówiłaś, nie jest twoją sprawą. Tam, w pizzerii.
- Och. O to - Brooke kopnęła kamyk leżący na chodniku i wsłuchiwała się w
odgłos, jaki wydawał, tocząc się przeć nimi.
- Tak. O to - potwierdził. Jej powściągliwość budziła zainteresowanie i
irytację jednocześnie. - O co chciałaś zapytać?
Brooke zwróciła głowę w jego stronę i na twarz opadł jej kosmyk włosów.
Odgarnęła go niecierpliwie.
- Jesteś niezwykle wytrwały - zauważyła.
- Określenie „uparciuch” jest bardziej na miejscu. Faktycznie jestem uparty.
W czasie ostatniego tygodnia Meade zauważył, że Brooke unika odpowiedzi
na bardziej osobiste pytania. Nie wynikało to ze skromności. Brooke miała swe
tajemnice. Meade gotów był założyć się o swój doktorat i etat wykładowcy na
uniwersytecie, że prawie wszystkie wiązały się z jej małżeństwem.
Coś więcej niż pożądanie, irytował się, gdy przypominał sobie ich
pocałunek. Brooke wyzwoliła się wówczas z jego ramion, cała drżąca z
oczekiwania... i oporu. Jej twarz wyrażała zaskoczenie, smutek i pragnienie. Była
jak płomień, drgający na skutek gorąca i pokusy. Ale przy pocałunku prawie w
ogóle nie rozwierała warg.
- Meade? - Dźwięk głosu Brooke wyrwał go z zamyślenia. Zdał sobie
sprawę, że zatrzymali się. Meade zaczerpnął powietrza i próbował zebrać myśli.
Wcisnął ręce do kieszeni dżinsów. Spojrzał na Brooke. Dziewczyna przyglądała
mu się z niepokojem. Poczuł chęć ukojenia tego lęku i wygładzenia zmarszczek
wywołanych wewnętrznym napięciem.
- Lepiej zadaj wreszcie to pytanie, Brooke - powiedział, usiłując nadać
swemu głosowi swobodne brzmienie. - Jeśli tego nie zrobisz, całą pozostałą część
nocy spędzę na zgadywaniu. Jestem pewien, że to, co wymyślę, będzie znacznie
gorsze, niż to, o co chcesz zapytać.
Zamrugała oczami i westchnęła.
- W porządku - odpowiedziała. - Chciałam… chciałam tylko wiedzieć, czy
myślałbyś o założeniu rodziny i posiadaniu dzieci, gdyby twoi rodzice tak na to nie
nalegali.
- Och - uniósł brwi.
- Mówiłam, że to nie moja sprawa!
- Nie, nie - zaprzeczył. Chciał jej powiedzieć, że jeśli o niego chodzi,
wszystko, co chciałaby o nim wiedzieć, to jej sprawa. Ale powstrzymał się. - To
tylko dlatego, że od pewnego czasu... - zaśmiał się gorzko. - Moja matka zwykle
zadaje mi tego typu pytanie.
- Nie musisz odpowiadać…
- Wiem, że nie muszę - zapewnił ją. - Chcę. Myślę, że to presja rodziny
powoduje, że nie spieszę się tak z narzeczeństwem. Oczywiście, oni pragną
wyłącznie mojego dobra. Ale… - wzruszył ramionami.
- Ale to wciąż jest presja - dokończyła Brooke, niemalże do siebie.
- Dokładnie tak - zgodził się Meade.
Po chwili podjął temat.
- Ale, prawdę mówiąc, gdybym rzeczywiście pragnął się ożenić, zrobiłbym
to bez względu na rodziców. Nie, to, że wciąż jestem samotny jest w głównej
mierze spowodowane pracą, a także… cóż, chyba można by to nazwać zbyt
wygórowanymi wymaganiami.
- Zbyt wygórowanymi…?
- Hm - przytaknął. Jeszcze nigdy nie wypowiedział tego głośno, lecz tkwiło
to gdzieś w podświadomości, od kiedy przyglądał się Brooke, śpiącej w jego
ramionach wtedy, w szpitalu. - Wiele osób, które znam, twierdzi, że znają tylko
nieszczęśliwe małżeństwa. Czytają statystyki mówiące o ilości rozwodów i
dochodzą do wniosku, że i tak nie mają szans. Mówią: „Po co zawracać sobie
głowę?” Ale większość małżeństw, które ja znam, jest naprawdę udanych. Gdy
patrzę na moich rodziców, na to, co było między profesorem a Gabrielle. Na moje
siostry i ich mężów…
- Na Ethana i Jazz - cicho dopowiedziała Brooke.
- Na Ethana i Jazz - powtórzył. - W każdym bądź razie, nie mam zamiaru
ograniczać się do minimum w pożyciu męża i żony. To takie proste. Czy też tak
skomplikowane, zależy, jak na to spojrzeć.
Rozmowa urwała się. Dalej spacerowali. Meade spojrzał przelotnie na
Brooke. Wydawała się zamyślona.
- A jaka jest twoja rodzina? - spytał z ciekawością.
Rozmawiali ze sobą wielokrotnie w ciągu ubiegłego tygodnia, lecz znał
bardzo mało szczegółów z jej życia. On sam mówił o sobie wiele, nawet nie
pytany, mając nadzieję, że spowoduje to jej otwarcie się. Nie okazało się to zbyt
skuteczne.
Brooke zamrugała. Zawahała się na moment i Meade spostrzegł, jak jeden
kącik jej ust unosi się nieznacznie.
- Czyżbyś nie słuchał, jak odpowiadałam napytania twojego ojca? - spytała
niewinnie.
- Co?… ach!
- Cofnęliśmy się daleko w przeszłość, aż do moich przodków, którzy
przypłynęli do Ameryki na „Mayflower” - żartowała z niego.
- Tak, no cóż - zaśmiał się Meade. - W porządku. Przyznaję, że nie słuchałem
zbyt uważnie. Byłem zajęty zastanawianiem się nad tym, jak zmusić ojca do
milczenia i wyprosić go za drzwi tak, aby go nie urazić.
- To było niewykonalne - zaśmiała się Brooke.
- W końcu też zdałem sobie z tego sprawę. Dlatego powiedziałem mu o tym
później, i że powinien wracać na kolację. W każdą środę matka przygotowuje
mussakę i staje się niezwykle rozdrażniona, gdy nie może jej podać na stół
punktualnie o wpół do siódmej. A wracając do twojej rodziny…?
- Cóż, chyba wspominałam ci, że mam jedną siostrę. Ojciec pracuje w
ubezpieczeniach. Myśli o przejściu na emeryturę, ale jak na razie nic w tej sprawie
nie robi. Matka gra w golfa i udziela się w organizacjach charytatywnych. Oni są
bardzo mili. I dobrzy.
- Czy oni... namawiali cię do małżeństwa?
Przez moment nie był pewien, czy Brooke zdecyduje się na odpowiedź.
Wreszcie potrząsnęła głową.
- Nie. Sama to zrobiłam.
- Nie rozumiem?
- Nigdy nie zależało mi na karierze. Och, w szkole szło mi całkiem nieźle i
podobała mi się moja praca. Ale zawsze, nawet gdy byłam dzieckiem, pragnęłam
wyjść za mąż… mieć dzieci. Niestety… - jej głos załamał się - niestety, nie zawsze
można dostać to, czego się pragnie.
- A twój mąż - to znaczy, twój były mąż - Meade zdawał sobie sprawę z tego,
że wkracza na niebezpieczny teren, ale musiał podjąć ryzyko.
Brooke spojrzała pod nogi. Blond włosy opadły jej na ramiona i zasłoniły
twarz. Meade z trudem opanował pokusę odgarnięcia ich i zobaczenia, jakie
uczucia chciała ukryć. -„Powoli” - upomniał samego siebie. - „Obiecałeś jej, że nie
będziesz się spieszył”.
- Peter także nie otrzymał tego, czego pragnął - słowa te wypowiedziała
głosem tak bezbarwnym, jak szkło.
Nawet kładąc się spać, Meade wciąż zastanawiał się nad ostatnim zdaniem
Brooke. Oczywiście mogła mieć na myśli wiele różnych rzeczy, ale gdzieś w głębi
duszy czuł, że istnieje tylko jedno wytłumaczenie sprzeczności, które obserwował
w niej od początku ich znajomości. Meade nie pamiętał już, kiedy po raz pierwszy
usłyszał powiedzenie, że j nie ma zimnych kobiet, lecz tylko nieudolni mężczyźni.
Nie było to istotne. Ważne natomiast było, że uważał to sformułowanie za
niezwykle trafne.
Kobieta, która opiekowała się Jazz z taką czułością, nie była z pewnością
oziębła. Kobieta, która przy pomocy jednego spojrzenia czy przypadkowego
dotknięcia sprawiała. nawet nieświadomie, że krew się w nim burzyła, nie była
oziębła.
Brooke Livingstone była pełna ciepła. Lecz wydawało się, że sama nie zdaje
sobie z tego sprawy.
A co do jej byłego męża…
Meade spostrzegł, że zacisnął dłonie w pięści. Czuł, że Peter Livingstone był
nie tylko nieudolny. Meade czuł, że ten drań był celowo okrutny.
ROZDZIAŁ 5
- To wprost nie do wiary, ile Jonathan urósł w ciągu dwóch tygodni -
powiedziała Brooke, wchodząc z Jazz do zbudowanej z piaskowca rezydencji
Wiidingów. - Wydawał się tak drobny tam, w szpitalu. Ale teraz... - zawahała się,
przypominając sobie swoje odczucia, gdy kołysała w ramionach słodko pachnące
maleństwo.
- Cóż, od urodzenia je za troje. Aż dziw bierze, że nie jest jeszcze większy.
Ethan nazywa go Prosiaczkiem.
- Naprawdę? - zabawnie było wyobrazić sobie jednego z najpoważniejszych
bankierów Bostonu, zachowującego się jak zakochany tatuś.
- Słowo - potwierdziła Jazz. - Kiedy nie wydaje dźwięków takich jak guuu
czy gaaa, czy też nie czyta w Wall Street Jurnal o notowaniach giełdowych
przedsiębiorstw produkujących pieluchy i odżywki. Dla mnie Jonathan wygląda jak
Gumiś.
- Jazz! - Brooke wybuchnęła śmiechem.
- Oczywiście, że gdyby miał zęby, nazywałabym go „Szczęki” - mówiła
śmiertelnie poważnym głosem Jazz, a w oczach igrało rozbawienie.
- To oburzające, mówić w ten sposób o moim chrześniaku - oświadczyła
Brooke.
- Chyba naprawdę lubisz tego aniołka, prawda’? - zażartowała Jazz.
- No cóż… On jest… jest taki piękny - powiedziała Brookes serdecznie. „A
ty jesteś taka szczęśliwa, tak bardzo szczęśliwa” dodała w duchu.
Z twarzy Jazz znikła łobuzerska mina.
- Tak, to prawda - przyznała, po czym przechyliła lekko głowę i przez kilka
sekund przyglądała się Brooke. - Tak się cieszę, że zarówno ty, jak i Meade
zgodziliście się zostać rodzicami chrzestnymi - powiedziała.
- Och, tak się cieszę, że mnie o to poprosiłaś!
Brooke była wzruszona, gdy Jazz poruszyła tę sprawę już na początku
wizyty. Poczuła się również nieco dziwnie, gdy Jazz w naturalny sposób łączyła jej
osobę z Meade’em.
- Kogóż innego moglibyśmy o to poprosić? - kontynuowała przyjaciółka.
- Nie wiem… może kogoś z rodziny Ethana? - zaproponowała Brooke.
- Nie - odparła stanowczo Jazz. - Spójrz sama. Casey i Laura byli świadkami
na naszym ślubie, a ty i Meade byliście przy narodzinach Jonathana. Chcemy,
abyście w czwórkę stali przy naszym synu w dniu jego chrztu. A co do rodziny
Ethana, nie jest tajemnicą, że obchodzą mnie tylko jego rodzice, a oni aprobują
naszą decyzję. A jeśli jego siostry, czy któryś z Wildingów poczuje się urażony… -
Jazz wzruszyła ramionami - Ethan mówi, że oni już tak długo traktują świat z góry,
że przestali do niego należeć.
Brooke uśmiechnęła się. Poznała kiedyś siostry Ethana i już po krótkim
spotkaniu miała ich dosyć.
- W porządku - powiedziała - to naprawdę jest dla mnie ważne.
- Po tym, co zrobiłaś… - zaczęła Jazz, lecz przerwała, słysząc głośne
uderzenie pioruna. Spojrzała w okno. - Mój Boże, ależ leje! - wykrzyknęła.
Brooke również wyjrzała. Gdy jechała do Jazz, niebo było zasnute chmurami
i od czasu do czasu mżyło. Teraz na dworze było ciemno i woda lała się
strumieniami.
- Nie możesz wyjść w taką pogodę - powiedziała Jazz.
- Kochanie, to tylko deszcz. Nie roztopię się przecież.
- To wygląda okropnie. Powinnaś poczekać, dopóki się nie przejaśni. Już
wiem, zostań na kolację! Możesz przecież zadzwonić do Meade’a…
- Do Meade’a? - spytała zdziwiona Brooke. - Dlaczego miałabym do niego
dzwonić?
Jazz spojrzała na nią zaskoczona.
- Dlatego, że jeśli tego nie zrobisz, będzie się o ciebie niepokoił. Już pewnie
to robi.
- Jazz - uśmiechnęła się lekko Brooke. - Nie wiem, co… Meade O’Malley
nie kontroluje moich wyjść i powrotów. Tak się tylko złożyło, że mieszkamy pod
tym samym dachem… to znaczy jesteśmy przyjaciółmi, oczywiście. Ale on i ja nie
jesteśmy… - przerwała, po czym spytała niemal oskarżycielskim tonem: - Czyżbyś
sądziła, że nas łączy coś więcej?
Później Brooke zdała sobie sprawę, że nie powinna być zaskoczona
odpowiedzią Jazz. Wiedziała przecież, że według Jazz na bezpośrednie pytanie
należy udzielić jasnej odpowiedzi.
- Hm - najprościej w świecie odparła Jazz.
- No cóż… - Brooke nie mogła złapać tchu - a więc nie!
Jazz nic nie odpowiedziała. Słychać było tylko kolejne uderzenia pioruna.
Brooke przypomniała sobie słowa Meade’a sprzed tygodnia, które pragnęła
wyrzucić z pamięci.
„Coś wydarzyło się między nami w czasie nocy porodu Jazz. Do diabła,
bądźmy uczciwi. Doznaliśmy czegoś cudownego już wtedy, gdy otworzyłem drzwi
wtorkowej nocy i zobaczyliśmy się po raz pierwszy. Nie wiem, co to było. Nie
umiem tego wyjaśnić. Czuję to zawsze, gdy patrzę na ciebie, dotykam cię, a nawet
wtedy, gdy myślę o tobie…”
Wtedy wymówiła jego imię.
„I tak samo jest z tobą, prawda?” To było raczej stwierdzenie, nie pytanie.
Nic na to nie odpowiedziała.
„Prawda?”
„Tak, ale… to wszystko toczy się zbyt szybko”.
- Brooke? - głos przyjaciółki wyrwał ją z zamyślenia.
- Ja. To nie jest zupełnie prawda - przyznała po chwili. - To, że między nami
nic nie ma.
- Wiem. - Jazz uśmiechnęła się łagodnie.
- Ale nie jesteśmy… to nie jest tak, jak sobie myślisz - szybko dodała
Brooke. Ponownie uderzył piorun, - A właściwie, co ty o tym myślisz? - spytała.
Jazz zastanowiła się przez dłuższą chwilę, zanim odpowiedziała. Kiedy
odezwała się, w jej głosie brzmiała pewność.
- To coś specjalnego.
Brooke przez chwilę przyglądała się kroplom deszczu uderzającym o szybę.
- To trwa dopiero trzy tygodnie… - szepnęła.
- Mówisz zupełnie jak Meade.
Brooke spojrzała na przyjaciółkę,
- To znaczy, że on… że wy o mnie rozmawiacie? - Wiedziała, że Meade
odwiedził Jazz, ale nie mówił nic o…
- Pytał mnie o ciebie, gdy wpadł tu wczoraj, aby zobaczyć dziecko.
- A co mu powiedziałaś? - dopytywała się Brooke. Nie znosiła, gdy ludzie
roztrząsali jej problemy. Wystarczyło, że działo się tak w jej małżeństwie.
- Nic, czego by już nie wiedział. Że byłaś mężatką. Że rozwiodłaś się. Że
można ci ufać. - Jazz zmarszczyła nos. - I nic o tym, że nie masz do mnie zbytniego
zaufania - dodała po chwili.
Niewiele brakowało, a Brooke otworzyłaby serce przed przyjaciółką. Lecz
bała się, że gdy już zacznie mówić, nie będzie mogła przerwać. Chciała tego
uniknąć. Peter, opowiadając wszem i wobec ich najintymniejsze przeżycia i
problemy małżeńskie, zranił ją głęboko. Przyjeżdżając do Bostonu, Brooke
postanowiła, że już nigdy nie pozwoli sobie na otwartość ani szczerość.
Było jeszcze jedno. Bała się, że gdy Jazz dowie się, że nie może mieć dzieci,
ich przyjaźń skończy się. Dla Brooke mały Jonathan Wilding był zarówno źródłem
radości, jak i bólu i chciała ukryć to przed przyjaciółką.
- Jazz - zaczęła, czując ucisk w gardle - ja…
- W porządku, Brooke - szare oczy Jazz były pełne zrozumienia - nie
zmuszam innych do zwierzeń wtedy, gdy tego nie pragną. Czasem taka rozmowa
pomaga a czasem nie. Chcę tylko, abyś wiedziała, że jestem twoją przyjaciółką,
która zawsze cię wysłucha.
- Wiem. To jedna z niewielu rzeczy, których jestem całkowicie pewna.
- A więc - zostajesz na kolacji, przyjaciółko? - Jazz powtórzyła wcześniejsze
zaproszenie.
- Nie, nie mogę. Ale dziękuję - Brooke przecząco potrząsnęła głową.
- Jesteś pewna?
- Całkowicie. Spójrz - popatrzyła w stronę okna - myślę, że deszcz przestaje
padać. Wiesz, jakie są te letnie burze. Nigdy nie trwają zbyt długo.
- Nie masz ani płaszcza ani kapelusza - powiedziała Jazz - jeśli wyjdziesz
teraz, na pewno przemokniesz i przeziębisz się… O mój Boże, zachowuję się
zupełnie jak matka, prawda?
- Przecież jesteś matką - z uśmiechem powiedziała Brooke. - Zapomniałaś mi
powiedzieć, że nie mam kaloszy. Pamiętam, jak moja matka nalegała zawsze,
żebym w czasie deszczu nosiła gumowce.
- Hm… - Jazz zamyśliła się, jakby chciała zapamiętać tę informację. - No
dobrze, a co z parasolką? Pozwól przynajmniej, że pożyczę ci parasolkę.
Brooke otworzyła torebkę.
- Wszystko w porządku, Jazz. Mam ją tutaj. Matka przypominała również o
noszeniu parasolki.
W pewien sposób Brooke była nawet wdzięczna niebiosom za złą pogodę.
Przy takiej burzy dojazd do domu wymagał większej uwagi i mogła choć na chwilę
nie myśleć o Meadzie.
W ślimaczym tempie przejechała przez most. Uderzenia błyskawic
rozjaśniały ciemnoszare niebo. Odgłosy piorunów przypominały brzmienie sekcji
perkusji z Uwertury Rok 1812 w wykonaniu Boston Pop Orchestra.
„Wiesz, jakie są te letnie burze” - zamruczała, parodiując swoją wcześniejszą
wypowiedź. Zmrużyła oczy, usiłując dojrzeć drogę przed sobą - „…nigdy nie
trwają zbyt długo”. Jakby na te słowa deszcz nieco zmalał. Dziękując Bogu choć za
to, Brooke skręciła w Broadway. Jeszcze tylko kawałek…
Trzy przecznice od domu silnik nagle zakrztusił się i zgasł. Brooke nie od
razu zdała sobie sprawę z tego, co się dzieje. Udało się jej skręcić i zatrzymać przy
krawężniku.
- O nie, proszę, nie rób mi tego! - protest w jej głosie zmieszany był z
błaganiem. - Przecież zostałeś wyregulowany zaledwie miesiąc temu, pamiętasz?
Przekręciła kluczyk w stacyjce. Silnik zawarczał kilka razy i zamilkł.
Spróbowała ponownie. Tym razem rozległo się tylko prychnięcie,
- No, dobra, samochodzie - powiedziała i potrząsnęła głową. - Dam ci
jeszcze jedną szansę. - Po raz kolejny prze kręciła kluczyk, naciskając przy tym
pedał gazu i wierząc, że w przysłowiu „Do trzech razy sztuka” tkwi choć odrobinę
prawdy.
Trzeci raz okazał się niepowodzeniem. Silnik wydał z siebie jedynie krótką
czkawkę.
- Świetnie! - wykrzyknęła dziewczyna, uderzając dłonią kierownicę. Na
zewnątrz krzaki tłukły o szybę samochodu. - Po prostu świetnie!
Przez moment zastanawiała się, co robić, myślała, że ulewa ucichnie. Ale
nagle deszcz uderzył ze zdwojoną siłą.
- Nie możesz siedzieć w samochodzie przez całą noc - powiedziała sobie,
obliczając w myśli odległość dzielącą ją od domu. - To tylko trzy przecznice. Nie
utoniesz przecież. Tak, zniszczysz swoje najlepsze spodnie i bluzkę, którą miałaś
na sobie zaledwie dwa razy… ale nie utoniesz.
Już po dwudziestu sekundach od wyjścia z samochodu była całkowicie
przemoknięta. Gdy mijała drugą przecznicę, silny podmuch wiatru najpierw
odwrócił, a następnie wyrwał jej z rąk parasolkę.
W połowie drogi przez trawnik otaczający dom, Brooke pośliznęła się i
upadła, lądując na kolanach i dłoniach. Przy upadku otworzyła się jej torebka i cała
zawartość wysypała się na rozmokłą ziemię. Brooke pomyślała sobie, że być może
utonięcie nie było najgorszym z możliwych rozwiązań.
- Czuję… czuję się jak zmokła kura - żałośnie wyjąkała Brooke, próbując
opanować dreszcze wstrząsające jej ciałem.
- To musiała być niezwykle zdesperowana kura - odparł żartobliwie Meade,
prowadząc ją do swego mieszkania.
- Dzię… dziękuję, Meade - odpowiedziała, szczękając zębami.
Meade usłyszał stukanie do drzwi frontowych i wpuścił ją do środka.
Zatoczyła się i niemal padła mu w ramiona, mamrocząc coś o zepsutym
samochodzie i zgubionych kluczach. Przez chwilę był przerażony, zanim nie
spostrzegł, że była przemoknięta i zziębnięta, a nie poważnie ranna.
- Dlaczego jest tu tak ciemno? - spytała Brooke, usiłując odgarnąć z czoła
mokry kosmyk włosów. Na jej policzku została smuga błota.
- Wysiadła elektryczność - wyjaśnił. - Słuchaj. Idź teraz do łazienki i zdejmij
te mokre ubrania, dobrze? Ja w tym czasie przyniosę ci z góry coś suchego.
- Nie wejdziesz tam. Moje klucze… kiedy upadłam… - dziewczyna zatrzęsła
się z zimna.
- Wiem. Mówiłaś, że wszystko wypadło z twojej torebki. Ale nie martw się.
Jestem przecież gospodarzem, pamiętasz? Mam zapasowe klucze.
- Och. - Zielone oczy wydawały się ogromne w jej bladej twarzy.
- Łazienka jest tam - Meade położył ręce na wąskich ramionach Brooke i
skierował ją w lewo. - Idź już.
Gdy patrzył, jak ociekając wodą, szła przez pokój, zastanowił się, czy zdaje
sobie sprawę, iż przemoczone ubranie opina jej ciało jak druga skóra. Widział
wyraźnie każdy szew bielizny, którą miała na sobie.
Po półgodzinie Brooke wyszła z łazienki, czując się znacznie lepiej niż przed
wejściem. Otulona była zapinanym na zamek brzoskwiniowym szlafrokiem. Twarz
miała czystą, bez śladu błota i makijażu, a włosy zaczesane palcami do tyłu.
Gdy weszła do salonu, Meade wstał i odłożył notatki, które przeglądał.
- Odżyłaś? - spytał, przyglądając się jej umytej twarzy.
- Tak, dziękuję - dziewczyna skinęła głową, rumieniąc się lekko pod jego
bacznym spojrzeniem. - Wzięłam prysznic i umyłam włosy. Mam nadzieję, że nie
masz nic przeciw temu. - Rozejrzała się wokół. Kilka lamp naftowych
umieszczonych w różnych kątach pokoju rzucało przytłumione światło.
- Nie, jasne, że nie - zapewnił ją z uśmiechem. - Słuchaj, w kuchni parzy się
właśnie herbata. Usiądź, a ja przyniosę filiżanki.
Brooke patrzyła na niego, gdy wychodził z pokoju tym swoim kocim,
sprężystym krokiem, po czym usadowiła się na jednej z kanap. Na niskim stoliku
wśród nagromadzonych tam posążków zobaczyła rzeźbioną figurkę, która tak
utkwiła jej w pamięci. Spojrzała w bok, wycierając dłonie o szorstką tkaninę
szlafroka, starała się zapomnieć o statuetce.
- Pani herbata, madam - oświadczył Meade, wracając z kuchni. W jednej ręce
niósł barwny, wypalany kubek, a w drugiej ręcznik i niewielki słoik.
- Ach… dziękuję - odpowiedziała Brooke, biorąc kubek. - Jak zagotowałeś?
- Palnik turystyczny.
- Tak, oczywiście. - Brooke poczuła się trochę głupio, że nie pomyślała o
tym sama. - Powinnam była pamiętać, że jesteś przyzwyczajony do życia bez
elektryczności.
- Cóż, powiedzmy, że nauczyłem się sztuki przetrwania w nieco bardziej
prymitywnych warunkach niż obecne.
Brooke wypiła łyk parującego, jasnobrązowego naparu. Poczuła delikatny,
nieco egzotyczny smak.
- Hm. Jakie to wspaniałe. Co to za herbata? - upiła kolejny łyk, próbując
odgadnąć skład.
- To mieszanka ziołowa - odpowiedział Meade, siadając ze skrzyżowanymi
nogami u jej stóp. Po chwili dodał: - Plus pokaźna porcja Napoleona.
- Zioła... i brandy - powtórzyła Brooke, wypijając nieco większy łyk. Poczuła
nagle przyjemne ciepło w żołądku. - Receptura, którą poznałeś, ucząc się sztuki
przetrwania w prymitywnych warunkach? - zasugerowała żartem.
- Niezupełnie - zaśmiał się Meade, rozkładając na kolanach przyniesiony
ręcznik. - Nauczyłem się tego od studenta, z którym dzieliłem pokój na letnim
kursie w Oxfordzie. Był on pół-Chińczykiem, pół-Francuzem.
- Pół… - Brooke zamrugała oczami, zdając sobie nagle sprawę z
niecodziennego miejsca, które zajmował Meade. - Co robisz na podłodze? -
spytała.
- Zauważyłem zadrapanie na twojej lewej nodze. Mam tu coś na to.
- Och… nie musisz… - Przerwała Brooke, zaskoczona. Ona sama, dopóki
nie zaczęła zdejmować z siebie zabłoconych, mokrych ubrań, nie zdawała sobie
sprawy, że upadek na dziedzińcu spowodował otarcia na skórze, a nowe rajstopy są
do wyrzucenia. - To nic takiego, Meade. Naprawdę.
- Nie przeszkadzaj - odpowiedział cicho, unosząc nieco szlafrok.
Powiedział to tak stanowczo, że Brooke zrezygnowała z wszelkich
protestów. Otwierając słoik z antyseptyczną maścią, Meade przyglądał się
zadrapaniom. Jej ocena skaleczenia była właściwa. Mimo wszystko, po prawie
dwudziestu latach doświadczeń w terenie wiedział, że nie należy lekceważyć nawet
najdrobniejszej ranki. Widział kiedyś, jak jeden z jego towarzyszy niemal stracił
rękę, gdy skaleczenie dłoni zostało ocenione jako „nic groźnego” i zaniedbane, w
wyniku czego wywiązała się poważna infekcja.
- Może trochę piec - ostrzegł, zanurzając palce w słoiku.
Gdy Meade zaczął nakładać maść, Brooke rzeczywiście poczuła lekkie
pieczenie. Szybko jednak zapomniała o tym, czując wzdłuż łydki dotyk dłoni
Meade’a. Wstrzymała oddech.
- Przepraszam - powiedział Meade, czując pod palcami napięte mięśnie.
Uniósł wzrok, zaniepokojony tym, że mógłby sprawić jej ból. Patrzyła na niego
szeroko otwartymi oczami, rozchylając nieco wargi. - Brooke…?
- Wszystko w porządku - odparła szybko. - Ja… to… to rzeczywiście trochę
piecze.
Pokiwał głową i schylił się, by skończyć nakładanie maści. Gdy patrzył w
twarz Brooke, ujrzał ten sam grymas co wówczas, gdy pocałował ją pierwszy raz.
W ciągu ostatniego tygodnia całował ją kilkakrotnie. I za każdym razem
przekonywał się, że miał rację, oceniając tak a nie inaczej fizyczną stronę jej
małżeństwa. Jej instynktowne reakcje zaskakiwały zmysłowością. Meade nigdy nie
próbował zatrzymać Brooke, gdy zaczynała się od niego odsuwać. To, czego od
niej oczekiwał, musiało wyjść od niej.
- Proszę - powiedział cicho, delikatnie wcierając ostatka porcję maści w
skórę łydki. Puścił jej nogę. - Skończone.
- Dziękuję - odparła dziewczyna, zasłaniając się ponownie połą szlafroka.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odrzekł wstając. Przez kilka chwil
przyglądał się jej w milczeniu. - Masz ochotę zostać na kolacji? - spytał nagle,
przeciągając ręką po włosach. Nigdy nie postąpi wbrew jej woli, ale będzie się
starał być blisko niej.
Brooke uniosła podbródek, aby móc mu spojrzeć w oczy.
- Czy jeśli zostanę, nauczysz mnie sztuki przeżycia w prymitywnych
warunkach? - spytała, lekko unosząc brwi.
- Możemy rozpocząć szkolenie. - Meade wyciągnął do niej rękę, ukazując w
uśmiechu białe, odcinające się od opalonej skóry zęby.
ROZDZIAŁ 6
- Francuski chleb, wino i brie - wyliczała Brooke jakieś dwie godziny
później, badając rozsypane na podłodze resztki pozostałe po pikniku. Westchnęła,
udając, że się nad czymś zastanawia, i zwróciła się do Meade’a. - Nie chciałabym
niczego krytykować, ale to niezupełnie zgadza się z moim wyobrażeniem o tym,
czym jest prymityw.
- Tak, zauważyłem, jak wiele cię kosztowało zmuszenie się do zjedzenia
trzeciej porcji pasztetu - zauważył. Powaga jego głosu kontrastowała z uśmiechem.
- No cóż - Brooke wytarła wargi papierową serwetką. - Przyznam, że byłam
głodna. To walka z żywiołem wzmogła apetyt.
- Walka z żywiołem? - powtórzył, unosząc brwi. - Poprzednio mówiłaś coś
na temat huraganu.
- Uświadomiłam sobie właśnie, że o tej porze roku nie występują huragany -
odparła, wzruszając ramionami. W czasie przygotowania posiłku opowiedziała
Meade’owi o dramacie swej odysei. Zachęcał ją, zadając absurdalne pytania, i w
efekcie jej opowieść była mieszaniną przedwojennego serialu przygodowego z
filmem przyrodniczym.
- Aha. Słusznie - Meade skinął głową, następnie zaczął wsłuchiwać się w
szalejącą na dworze nawałnicę. - Wiesz, to może być monsun - zasugerował
żartobliwie.
- Monsun? - Brooke powtórzyła z niedowierzaniem w głosie. - Słuchaj, moja
znajomość meteorologii jest zapewne ograniczona tylko do tego, kiedy należy
chronić się przed deszczem, ale nawet ja wiem, że w stanie Massachusetts nie
występują monsuny.
- Od każdej reguły zdarzają się wyjątki - odparł. - W ostatnich latach
nastąpiło wiele anomalii pogodowych.
- Które są spowodowane dziurą w warstwie ozonowej, prawda?
- Możliwe - przyznał prostując się.
Brooke widziała, jak jego muskuły prężą się pod białym pulowerern i ciemne
włosy na jego piersi. Sięgnęła po kieliszek stojący na podłodze i wypiła resztę
wina.
Po chwili Meade odezwał się ponownie.
- Wiesz, chyba masz rację. Pasztet nie jest zbyt prymitywnym daniem. Chyba
powinniśmy upiec w kominku parówki.
- Powiedziałeś przecież, że jedyne parówki, jakie masz w domu, zostały już
dawno posiekane i zapakowane do puszek ze spaghetti w sosie pomidorowym! -
zarzuciła mu Brooke.
- Bo to rzeczywiście są jedyne parówki, jakie mam w domu. Ale pomyśl
tylko, jak wspaniałe byłoby wyławianie ich z zimnego spaghetti.
- Hm...
- Moglibyśmy udawać, że poszukujemy pędraków.
- Meade! - Zmięła serwetkę i rzuciła w niego. Odbił ją jak lotkę przy grze w
kometkę.
- Zbyt prymitywne, tak? - zażartował, puszczając do niej oko.
- Tylko tego można spodziewać się po kimś, kto gromadzi w kuchni zapasy
puszek ze spaghetti i stosy chrupek.
- Spokojnie, spokojnie. Powiedziałem ci przecież, że trzymam to dla moich
siostrzeńców.
- Hm - odparła Brooke, siadając wygodniej i bawiąc się kosmykiem włosów.
- Ciekawa jestem... ciekawa jestem, co jedli na kolację Jazz i Ethan.
- Och, z pewnością coś niezwykłego - odpowiedział. - Na przykład ślimaki. -
Przypatrywał się uważnie dziewczynie. - Może powinnaś była zostać i przekonać
się - zaproponował cicho. Wspomniała wcześniej, że została zaproszona na kolację,
ale nie wyjaśniła, dlaczego nie przyjęła tej propozycji.
- Nie. Chciałam wrócić do domu - powiedziała po chwili, wciąż bawiąc się
włosami. Wiedziała, że Meade ją obserwuje. Zawsze to wiedziała. Podobnie, jak
zawsze wiedziała. gdy robił to Peter. Ale tym razem było inaczej.
Meade O’Malley sprawiał, że w jego obecności może sobie bezpiecznie
pozwolić na słabość. Dotykać... i być dotykaną. Nie tylko fizycznie, ostatni tydzień
nauczył ją wiele: ale również emocjonalnie.
- Brooke?
Spojrzała na niego. Dystans między nimi zmniejszył się niepostrzeżenie.
Siedzieli teraz w odległości kilkunastu centymetrów. Na tyle blisko, by móc
dotknąć... na tyle blisko, by zostać dotkniętą.
- Jazz sądziła, że powinnam do ciebie zadzwonić, gdy bym zdecydowała się
zostać u niej na kolacji.
Meade uśmiechnął się lekko, ale w jego oczach nie było śladu wesołości.
- Mógł z tym być pewien kłopot. Ulewa zalała przewody telefoniczne -
powiedział. - Ale oczywiście, byłbym spokojniejszy, wiedząc, gdzie jesteś.
Zacząłem zastanawiać się około piątej trzydzieści, a martwić kwadrans po szóstej.
- Ona… Jazz sądziła, że tak będzie.
- A ty?
Brooke zwilżyła wargi koniuszkiem języka.
- Myślałam, że nie odnotowujesz wszystkich moich wyjść i powrotów.
- Czyżbyś próbowała sprowokować mnie do prawienia komplementów?
- Och, nie! - zaprzeczyła. Coś w jego wzroku spowodowało, że się
zarumieniła. - Nie, oczywiście, że nie. Dlaczego…?
- Proszę, już w porządku. Wierzę ci. - Naprawdę jej wierzył. Przez ostatnie
dwa tygodnie poznał ją na tyle, aby zdawać sobie sprawę z wrażliwości
dziewczyny. - Pozwól, że to ja cię spytam. Czy ty znasz moje wyjścia i powroty?
Brooke uniosła rękę do piersi, w tradycyjnym kobiecym geście obrony,
zupełnie tak, jakby chciała zasłonić swą naróść. Zaskoczyła ją prostota tego pytania
i jej chęć udzielenia odpowiedzi.
- Wiem, kiedy tu jesteś - szepnęła po chwili, czując jak czerwieni się. - I… i
wiem, kiedy cię nie ma.
Meade zaczerpnął głęboko powietrza. Nie oczekiwał takiej szczerości.
Nawet na nią nie liczył. Słowa Brooke oszołomiły go niczym afrodyzjak. Odczekał
kilka sekund, starając się uspokoić. I odpowiedział jej z równą uczciwością.
- Tylko raz nie wiedziałem, że jesteś w domu. To było tej nocy, gdy wróciłem
z Brazylii. Od tamtej pory…
Uniósł prawą rękę i przesunął nią wzdłuż policzka i brody dziewczyny.
Opuszkiem kciuka pogładził jej usta, delektując się ich delikatnością. Rozchyliła
lekko wargi. Jego dotknięcie spowodowało, że zadrżała.
- Od tamtej pory, nawet gdy cię nie widzę, nie słyszę, nie czuję zapachu
twoich perfum, zawsze wiem, kiedy jesteś w domu - kontynuował. - Czuję cię,
Brooke. Czuję cię.
- Medea… - drżącym głosem zaczęła Brooke, Podniecenie wywołane jego
dotykiem przenikało każdy nerw jej ciała.
- Chcę się z tobą kochać - powiedział głębokim głosem. Siła jego pożądania
spowodowała, że głos mu się załamywał. - I wiesz o tym, prawda? Wiedziałaś o
tym od początku.
Brooke zawahała się.
„Nigdy nie wstydź się szczerości” - powiedział kiedyś.
- Tak - wyszeptała.
- Chcę się z tobą kochać teraz. Dzisiejszej nocy.
Dziewczyna poruszyła się nieznacznie. Wydało się jej, że czas stanął w
miejscu.
- Powiedz mi, czego pragniesz. Proszę. - Meade chwycił w dłonie jej twarz,
muskając palcami delikatną skórę,
Patrzyła prosto w jego oczy. Już kiedyś pytano ją o jej pragnienia, lecz
wówczas nie wierzyła, by jej odpowiedź miała jakiekolwiek znaczenie. Tym razem
było inaczej.
„Nigdy nie wstydź się…”
- Brooke?
„…szczerości”.
- Chcę się z tobą kochać, Meade. Teraz. Dzisiejszej nocy.
I to była prawda.
Meade poprowadził Brooke do sypialni. Pokój był niewielki, umeblowany z
niemalże spartańską prostotą. Znajdowało się w nim kilka książek i prostych
sztychów przedstawiających rośliny, I nic więcej, żadnych niepotrzebnych
sprzętów. Nieład, tak wszechobecny w pozostałej części mieszkania, został za
drzwiami.
Meade postawił na drewnianej komódce przyniesioną z salonu lampę.
Sypialnia wypełniła się delikatną poświatą. Brooke, drżąc, stanęła w kręgu światła i
przyglądała się Meade’owi szeroko otwartymi oczami. Meade zbliżył się do niej.
Uniósł ręce i dotknął jej opadających na ramiona włosów. Zagłębił palce w
jedwabiste sploty. Stał tak blisko, że był pewien, iż Brooke słyszy silne uderzenia
jego serca.
- Nie bój się - powiedział miękko. Czuł promieniujące nawet przez szlafrok
ciepło jej ciała i odurzający zapach świeżo umytej skóry.
Brooke odrzuciła głowę. Była to chwila ofiarowania i przyjmowania.
- Nie boję się - odparła. Przeżywała wiele stanów ducha. ale strach nie był
jednym z nich.
Meade nie zdawał sobie nawet sprawy, jak bliski był załamania. Z wielką
ulgą przyjął jej słowa.
- Brooke, o mój Boże. Brooke - jęknął.
Wtedy ją pocałował.
Dotyk jego warg był słodki i parzący. Brooke poddała się bez wahania,
ulegając czarowi jego męskości. Rozchyliła wargi. Chwilę później poczuła
szorstkość języka. Ten smak przepełniłjej usta.
„Tak… o tak. Proszę…” - pomyślała.
Gdy się rozdzielili, dziewczyna oddychała płytko. Patrzyła na Meade’a jak
urzeczona i dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że przód szlafroka rozchylił się
prawie do pępka. Chłodne powietrze owiało jej rozgrzaną skórę. Poczuła, jak sutki
zaczynają twardnieć.
- Moja kochana… - wyszeptał Meade. Delikatnie wsunął ręce pod szlafrok.
Palcami poznawał szczupłość bioder, wgłębienie wąskiej talii i krągłość odkrytych
piersi. Tak wiele razy wyobrażał sobie tę chwilę…
Brooke nie potrafiła być prowokacyjna. Była zbyt mało pewna siebie, aby
przejmować inicjatywę. Lecz śmiały dotyk dłoni Meade’a sprawił, że przeszłe
doświadczenia wydały się jej nieistotne. Meade miał na sobie pulower wpuszczony
w obcisłe dżinsy. Wystarczyło kilka ruchów, by pozbyć się okrycia.
Już przy pierwszym dotyku przez ciało Meade’a przebiegł dreszcz. Przestał
na moment oddychać. Pod ciepłą, gładką skórą rysowały się silne mięśnie. Brooke
przesunęła ręce wyżej, odkrywając owłosienie jego piersi.
Brooke nie wiedziała, ile czasu poświęciła na tę pieszczotę. Nie zauważyła,
kiedy Meade zsunął z jej ramion szlafrok.
- Chcę cię zobaczyć - ochryple powiedział Meade. - Teraz. - Zsunął niżej
okrywający ją materiał, po czym odsunął dłonie i pozwolił zadziałać prawu
ciążenia. Szlafrok upadł na podłogę, układając się miękko wokół jej szczupłych
kostek.
Po chwili Brooke cofnęła się o krok i dopiero wtedy przestraszyła się. Nie
był to strach przed Meade’em. Raczej strach przed sobą… przed brakiem
doświadczenia.
Naprawdę chciała się z nim kochać. Tutaj. Tej nocy. Była szczera, gdy mu to
mówiła. Ale to nie była cała prawda. To, czego naprawdę pragnęła, to dać mu
rozkosz. Ale obawiała się, że nie będzie umiała tego dokonać.
Kuszące kędziory włosów na jej łonie były zaledwie o ton czy dwa
ciemniejsze niż na głowie. Całe jej ciało, poza różowością sutek, było jak studium
w kolorze kremu i miodu.
Przymknął na moment oczy, usiłując złapać oddech, jakby w pokoju nagle
zabrakło tlenu. Pożądanie zawładnęło nim całkowicie, domagając się spełnienia.
„Wolniej, do diabła. Wolniej!” - przykazał sobie.
- Meade? - niepewnie spytała Brooke, nie umiejąc wy tłumaczyć sobie
napięcia, które w nim wyczuwała. Czyżby zrobiła coś nie tak?
Meade otworzył oczy.
- Brooke, jesteś tak piękna. Tak piękna. Przy tobie czuję… - potrząsnął
bezradnie głową.
Brooke przesunęła czubkami palców po jego wargach.
- Mam nadzieję, że czujesz to samo co ja - wyszeptała. Nie pamiętała, kiedy
cofnęła się ponownie, aż pod kola nami wyczuła brzeg materaca. Usiadła i
czekała…
Meade rozebrał się błyskawicznie i stanął przed nią nagi i podniecony.
Widząc wyraz oczu dziewczyny, wymówił pytająco jej imię.
Podobnie jak kilka minut wcześniej rękami, teraz odkrywała wzrokiem nagie
ciało Meade’a. Gdy ich oczy spotkały się, dziewczyna uśmiechnęła się. W
uśmiechu tym, choć nieco nieśmiałym, nie było widać nawet śladu obawy.
Leżeli przytuleni. Pocałował jej usta. Pieścił całe ciało. Objął dłońmi piersi,
muskając opuszkami wrażliwe szczyty. Brooke jęknęła, gdy w miejscu, w którym
przed chwilą błądziły palce, poczuła smak męskich warg. Ssał i kąsał, najpierw
jeden różowy pąk, potem drugi.
Pozwoliła sobie na delektowanie się pieszczotami Meade’a To było takie
proste, poddać się i być samolubną.
Lecz Brooke nie mogła sobie na to pozwolić. Pragnęła… chciała ofiarować
choć część tego, co otrzymała.
Dać mu rozkosz, a jednak miała wrażenie, że sprawia mu ból. Gdy jej
delikatne palce objęły twardy dowód jego pożądania, Meade znieruchomiał.
- Och, Brooke! - jęknął. Wydawało się, jakby jej imię zostało wyrwane z
jego gardła.
Cała się trzęsąc, Brooke cofnęła rękę. Poczuła przypływ wstydu i poniżenia.
- Przepraszam - wyjąkała.
Meade ujrzał bladość jej twarzy i wyraz bólu w oczach. Zdał sobie sprawę,
że niewłaściwie odebrała jego reakcję. Przeklął samego siebie. Zareagował na jej
dotyk jak nowicjusz, który za chwilę osiągnie szczytowanie i zniszczy wszystko.
- Nie, nie kochana - powiedział gwałtownie, chwytając ją, zanim zdążyła się
od niego odsunąć. - Nie. Wszystko - porządku. Po prostu pragnę cię. Nie potrafię
nad sobą zapanować. Kiedy dotknęłaś mnie przed chwilą… - pochylił głowę i
musnął ustami jej chłodne, zaciśnięte wargi. - To była nie tylko przyjemność. To
była wręcz ekstaza. Bałem się, że… wszystko toczyło się tak szybko… Zbyt
szybko.
- Zbyt szybko? - powtórzyła Brooke, usiłując zrozumieć, co miał na myśli.
Czy to możliwe, aby ona…
- Tak, kochanie. Tak - potwierdził pospiesznie. - Pamiętasz nasz pierwszy
pocałunek? - powiódł czubkiem języka b zewnętrznej krawędzi jej warg.
- To znaczy… że podobało ci się, jak cię dotykałam? - na jej twarz powrócił
rumieniec.
- O Boże, pragnę czuć znowu twoje dotknięcie - powiedział ze wzruszeniem
w głosie. „I pragnę zabić tego drania, przez którego uwierzyłaś, że ja, czy inny
mężczyzna by to odtrącił” - dodał w duchu. - Ale jeszcze nie teraz. Nie musimy się
spieszyć. Czas należy do nas. Powoli… nauczmy się siebie…
Usłyszał ciche westchnienie i poczuł, jak się rozluźniła. Poczekał chwilę, po
czym wziął ją w objęcia.
Jedynym, najgłębszym pragnieniem Brooke było dać Meade’owi satysfakcję.
Niczego nie pragnęła goręcej.
Wiedziała, że usiłował nad sobą panować. Widziała napięcie twarzy, jego
urywany oddech i wiedziała, że robi to tylko z myślą o niej.
Przecież nie było takiej potrzeby.
- Proszę… - powiedziała błagalnie, całując i pieszcząc jego ciało. Potrafi
sprawić mu przyjemność. Musi jej tylko na to pozwolić.
Meade pragnął, aby Brooke pożądała go tak, jak on jej. Wydawało mu się, że
wreszcie tak się stało. I wtedy, jak przez mgłę dostrzegł, że coś jest nie w porządku.
To tak, jakby ona…
- Brooke… - Boże drogi, jej kobiecy zapach i dotyk sprawiły, że zatracił się
w pożądaniu. Podniecało go wszystko. Kusiła go każdym zakamarkiem ciała.
Poza…
Dręcząca niepewność kazała przesunąć dłoń z krągłości piersi niżej, wzdłuż
płaskiego brzucha, obok płytkiego pępka, i dalej. Rozchyliła uda. Ostrożnie badał
wilgotną miękkość, otoczoną trójkątem blond loków. Twarz mu stężała.
Cokolwiek powodowało u Brooke tę gotowość, nie było to spontaniczne.
- Meade, proszę - szepnęła Brooke, wyczuwając jego nastrój i wątpliwości.
Zaczęła całować jego szyję wokół miejsca, gdzie widać było bicie pulsu.
- Nie chcę sprawić ci bólu - mówił, usiłując ignorować prowokujące
ukąszenia jej zębów. Zdawał sobie sprawę ze swej siły i wielkości, był bliski utraty
kontroli nad sobą. Jeśli nie była jeszcze gotowa na jego przyjęcie…
- Nie sprawisz - zapewniła go. - Proszę… teraz. - I poruszyła biodrami w
sposób znany już od czasów Adama i Ewy.
Meade nie był w stanie już dłużej walczyć; Z jękiem wziął to, co mu
ofiarowała. Wkroczył w nią jednym ruchem bioder. Zetknięcie jego twardej
męskości z jej miękką wilgotnością sprawiło, że prawie eksplodował. W jej
wnętrzu było tak ciasno, że był zaskoczony. Lecz uścisk jej mięśni wyzwalał
rozkosz tak silną, że wręcz bolesną.
Pragnął, aby razem osiągnęli orgazm. Zagryzł wargi, usiłując za wszelką
cenę nie dopuścić do przekroczenia tej wątłej granicy, jaka dzieliła go od
całkowitego spełnienia.
Brooke poruszyła się i przesunęła paznokciami po jego umięśnionych
plecach. Poczuła, jak z niej promieniuje niesamowite gorąco.
- Jeszcze… nie… - jęknął Meade, wczepiając się palca mi w prześcieradło. –
Brooke… proszę, tak bardzo pragnę, żebyś i ty… - W jego głosie słychać było
zawiedzione na dzieje.
Aż do tego momentu Brooke nie zdawała sobie sprawy z tego, że Meade
chce dać i jej radość spełnienia. Nigdy wcześniej nie przyszło jej na myśl, że mógł
czerpać przyjemność również z dawania.
- Nie mogę… przepraszam…
Brooke wiedząc, że kochanek przegrywa walkę, udała uniesienie. I był to z
jej strony akt miłości.
Archimedes Xavier O’Malley nie był pewien, czy pytanie: „Czy tobie też
było dobrze?” było wywołane męską arogancją czy może brakiem poczucia
bezpieczeństwa. Na podstawie emocji, które w przeszłości prowokowały go do
stawiania tego pytania, musiało to być kombinacją obydwu tych odczuć.
„Czy było ci dobrze?”
Powiedz mi, czy jestem tak dobry, jak myślę.
„Czy było ci dobrze?”
Tak się boję, że byłem niezgrabnym, samolubnym samcem. Powiedz mi, że
to nieprawda!
Brooke nie była usatysfakcjonowana. Pragnęła, by wierzył, że i ona doznała
rozkoszy, lecz Meade wiedział, że to nieprawda. Nawet w chwili całkowitego
spełnienia, w momencie, gdy jego umysł nie rejestrował tego, co działo się z
ciałem, czuł, że ona była gdzieś daleko. A teraz, w chwili rozluźnienia, opętany
sprzecznymi uczuciami…
Brooke usiadła, zasłaniając piersi brzegiem prześcieradła. Włosy opadały jej
w nieładzie na ramiona, zakrywając twarz. Meade czuł jej napięcie i słyszał
urywany oddech.
Dziewczyna podkurczyła nogi i wtuliła głowę między kolana. Nie była w
stanie zebrać myśli. Zaspokoiła go przecież. Była tego pewna. A jednak…
Miała nadzieję, że i ona osiągnie orgazm. Ale teraz czuła wyłącznie
niepokój. Co było z nią nie w porządku? Dlaczego nie mogła…
- Brooke?
Głos Meade’a przywołał ją do rzeczywistości. Zamarła pod dotykiem palców
muskających jej ramiona. Poczuła, że za chwilę się rozpłacze.
Pragnęła… O Boże, pragnęła…
- Brooke - powtórzył Meade głosem, w którym brzmiała niepewność i
ponaglenie.
Odwróciła głowę w jego stronę. Szmaragdowe oczy mężczyzny były pełne
czułości. Dopiero po chwili zorientowała się, że to było do niej.
- Tak? - spytała. Nie oczekiwała czułości, nie teraz.
Meade pogładził ją ponownie i poczuł, jak zadrżała. Pozwól, powiedział w
duchu. To dla ciebie… i dla mnie.
- Pamiętasz naszą rozmowę w pizzerii? - spytał cicho.
Brooke nie spodziewała się tego pytania. Jednakże po chwili skinęła głową.
- A więc pamiętasz, co mówiłem o tym, że nie należy…
- …wstydzić się prawdy - dokończyła.
Meade wiedział, że trafił w czułą strunę, choć nie zdawał sobie z tego
sprawy. Zawahał się, po czym kontynuował.
- Nigdy nie powinnaś bać się mówić prawdę. Każdą prawię. O tym, co
czujesz… lecz także o tym, czego nie czujesz.
- Ja… - nie była w stanie powiedzieć nic więcej.
- Nie musisz niczego udawać. Nie ze mną. - Trzy ostatnie słowa wymówił
bardziej stanowczo. Przełknął ślinę i dodał już łagodniej: - Nie ze mną. Ani teraz,
ani nigdy.
Brooke odwróciła głowę, czując gorzki smak porażki. Przez moment
zastanawiała się, czy nie zaprzeczyć jego słowom. Zaprzeczyć, że cokolwiek
udawała. Lecz wiedziała, że nie może. Zresztą i tak by jej nie uwierzył.
- W porządku - powiedziała martwym głosem. - Prawda. I tak sam to
zauważyłeś. Nie jestem zbyt dobra w uprawianiu miłości. W seksie.
- To są dwie różne rzeczy, Brooke.
Uniosła głowę, zaskoczona, jak jej się wydało, okrucieństwem jego słów.
- W porządku. Nie jestem dobra w żadnej z tych rzeczy - odpowiedziała
ostro. „A ty oczywiście jesteś ekspertem w obydwu - pomyślała z zazdrością. -
Pewnie znasz setki kobiet…”
- Brooke - Meaae dojrzał cierpienie w jej oczach. Nie to miał na myśli, chciał
tylko, żeby zrozumiała, iż to, co robili razem nie było…
- Chciałam… chciałam, żeby było ci dobrze - powiedziała z bólem w głosie.
- Wiem, że nie…
- Wiesz… - już nie miał żadnych wątpliwości, jak musiała być
wykorzystywana przez pierwszego męża. Przez chwilę marzył o tym, by roznieść
tego faceta w pył. Odrzucił jednak od siebie krwiożercze myśli i całą uwagę
poświęcił Brooke.
- Kochana - powiedział, zmuszając ją do odwrócenia głowy w jego stronę. -
Kochana, posłuchaj mnie, proszę. Naprawdę nie mogło mi być ani trochę lepiej. To
niemożliwe.
Powiedziała coś szeptem. Coś, co brzmiało jak pojedyncza sylaba, jak jego
imię.
- To prawda! - wiedział, że nie wierzy w szczerość jego słów, bo wątpiła w
siebie. - Naprawdę było mi dobrze. - Pozwolił, by wspomnienie przeżytej rozkoszy
znalazło ujście w brzmieniu tych słów. I spojrzał wprost w jej oczy. - Ale tobie nie
było dobrze, prawda - bardziej stwierdził, niż zapytał.
- To nie twoja wina! - zaprzeczyła. Nie mogła pozwolić na to, by winił
siebie.
- Twoja też nie - odparł natychmiast głosem nie znoszącym sprzeciwu.
- Ale ktoś przecież musi... - zaczęła.
- Nie - przerwał jej łagodnie. - Brooke, posłuchaj uważnie. To był dla nas
pierwszy raz. Początki nigdy nie są łatwe. Dwoje ludzi musi razem odnaleźć ten
rytm, który będzie odpowiadał obojgu. Może w romansach wszystko udaje się przy
pierwszym podejściu… ale w życiu… - potrząsnął głową.
Brooke przełknęła ślinę i spuściła wzrok.
- Nie mam… tylko raz wcześniej byłam z kimś innym - wyznała po chwili.
Meade nie był przygotowany na taką szczerość.
- Jeszcze nigdy… nigdy… - zawahała się i zaczerpnęła głęboko powietrza. -
Nie chciałam udawać. Naprawdę. Chciałam… To, co czułam, to, co sprawiłeś… -
tak bardzo chciała, by ją zrozumiał!
Meade powoli pogładził nagie ramiona. Podpowiedział jej słowa, których
sama nie potrafiła znaleźć.
- Mam nadzieję, że czułaś to samo. Sprawiłaś, że uwierzyłem, iż może być
nam razem dobrze. Naprawdę dobrze. Czy i ty tak myślisz?
Razem.
Brooke przypomniała sobie ich pierwsze spotkanie, jej nagłe zafascynowanie
tym mężczyzną. I przypomniała sobie łączącą ich więź, gdy w szpitalu pomagali
Jazz przy porodzie. Razem.
- Tak - szepnęła. W jej głosie zabrzmiał ton zaskoczenia, podobnie jak wtedy,
gdy powiedziała mu, że nie czuje lęku.
Doskonale.
- Ja po prostu nigdy wcześniej… - próbowała zapomnieć o przeszłych
doświadczeniach, aby przyjąć to, co obiecywała przyszłość. - Meade, nie wiem,
czy potrafię.
- Wiem, że potrafisz. - Dotknął z czułością jej warg. - Zaufaj mi… zaufaj
sobie.
I Brooke poczuła, że potrafi ufać.
Bardzo powoli Meade położył ją na materacu. Przeczesał palcami jej włosy.
Pochylił głowę i musnął ustami brwi. Całował jej skronie, czując pod wargami
pulsowanie tętna. Kąsał płatki uszu. Całował delikatną skórę powiek, bladoróżowe
policzki, czubek nosa. Wreszcie zajął się jej ustami. Poddawała się, gotowa na
przyjęcie pieszczoty. Po chwili poczuł na swych wargach dotknięcie jej języka.
Wodził dłońmi po wszystkich zakamarkach jej ciała. Pod Jotknięciem jego
dłoni ciało poruszało się. radośnie. Przyjmowała pieszczoty i pragnęła następnych.
Były w nich obietnice przyszłej rozkoszy.
Brooke wydawało się, że rozkwita. Każdy nerw promieniował nieznanym
dotąd ciepłem. Opanowała ją tęsknota dawania i otrzymywania.
Smakowała jego wargi… słony aromat skóry. Całowała prężne ciało, czuła
mięśnie reagujące na każdą pieszczotę. Jęknęła, obejmując ustami twardy wzgórek
jego męskiego sutka.
- Brooke…
Meade objął jej biodra, masował palcami ich zwieńczenie. Przesunął ręce
wyżej, aż do piersi i zaczął delikatnie drażnić różane pąki sutek. Krzyknęła, jakby
sprawiał jej ból.
Potem poczuła jego usta. Zaczął ssać brodawkę. Intensywność pieszczot
sprawiała, że Brooke jęknęła.
- Medea… proszę…
Odczuwany wcześniej niepokój przemienił się w pożądanie. Brooke czuła
potrzebę poszukiwania, przytulania, dotykania… Jak przez mgłę zauważyła, jak
Meade przesunął się w dół jej ciała. Dopiero gdy poczuła gorący oddech na udach,
zorientowała się, do czego zmierza. Zaskoczenie ustąpiło miejsca rozkoszy, której
wcześniej nie znała, której nie oczekiwała.
Meade przytrzymał jej biodra. Pieścił ją bardzo delikatnie. Stopniowo
przełamywał jej opór… Brooke była rozgrzana namiętnością. Nie chciała jednak
spłonąć w samotności. Sięgnęła w dół, zanurzając palce we włosy mężczyzny. Nie
była pewna, czy będzie mogła powiedzieć choć słowo. Nie była pewna, czy będzie
w stanie zaczerpnąć powietrza.
Meade uniósł głowę. Jego oczy rozświetlone były radością.
- Dobrze… razem… - nie potrafiła powiedzieć nic więcej.
Wystarczyło.
Meade przesunął się wyżej i posiadł ją. Pocałował usta dziewczyny. Brooke
objęła go ramionami, przytuliła mocno. Wbiła paznokcie w jego plecy, czując
bliskość orgazmu.
Całym sercem pragnęła dać mu rozkosz - i dała.
Całym sercem pragnął dać jej rozkosz - i dał.
Osiągnęli razem szczyt i nie miało już znaczenia, kto komu ofiarował
rozkosz.
ROZDZIAŁ 7
Blask promieni słonecznych i pieszczota wzdłuż kręgosłupa obudziły Brooke
następnego poranka.
- Hm… - westchnęła, poruszając się ociężale. Westchnęła ponownie, czując
na karku ciepło warg Meade’a.
Odwróciła się leniwie w jego stronę.
- Dzień dobry - przy witał ją cicho. Opierał się na łokciu, tylko trochę okryty
prześcieradłem. Włosy w nieładzie opadły mu na oczy. Cień zarostu na brodzie
nadawał mu zawadiacki wygląd.
Przyglądał się jej błękitnymi, przepełnionymi czułością oczami. Brooke
miała wręcz ochotę zanurzyć się w ich głębiach.
- Dzień dobry - odpowiedziała, odgarniając mu z czoła niesforny kosmyk.
Wskazującym palcem powiodła wzdłuż sinie zarysowanej linii jego nosa. Nie
mogła opanować chęci dotykania go.
Meade ujął jej dłoń i ucałował.
- Jak się czujesz? - spytał.
Sen zostawił na policzkach dziewczyny różowy ślad. W odpowiedzi na
pytanie rumieniec pogłębił się. Jednocześnie w oczach Brooke pojawił się
niezwykle kobiecy blask.
- Nie wiem - odparła. Czuła słodką ociężałość. Po raz pierwszy w życiu była
świadoma swej kobiecości. - Nigdy wcześniej tak się nie czułam. Czy rozumiesz
coś z tego? - śmiała się zdziwiona.
- Tak, oczywiście - zapewnił ją z uśmiechem Meade. - Ja także po raz
pierwszy doświadczyłem tak silnych emocji.
- Naprawdę? - wstrzymała oddech.
- Naprawdę - zapewnił ją.
- Meade, nigdy nie znałam… - przerwała, nie potrafiąc znaleźć
odpowiednich słów. Jak mogła mu wyjaśnić to, czego dowiedziała się o sobie? O
nim?
- Rozumiem - odpowiedział.
Brooke przysłoniła rzęsami oczy, czując nieodpartą, nieznaną wcześniej
potrzebę flirtowania.
- Jeśli żadne z nas wcześniej nie czuło nic podobnego… czy to oznacza, że
to dla nas jest drugi pierwszy raz?
Prowokacyjne pytanie i żartobliwy blask w oczach dziewczyny
spowodowały, że serce Meade’a zabiło mocniej.
- Coś w tym rodzaju - potwierdził. Opuścił dłoń w dół jej ciała, wzdłuż
smukłej szyi, aż do piersi. Sutki Brooke stwardniały momentalnie, reagując na
doznaną pieszczotę. Zaczerpnęła powietrza.
- Och, Meade… - szepnęła.
Poczuł narastające pożądanie. Opadł na prześcieradło i zdał sobie sprawę, że
nie musi o nic pytać. Brooke już na niego czekała.
- Brooke, musimy o czymś porozmawiać.
Brooke uniosła głowę, którą opierała na jego piersi. Przysłuchiwała się
rytmowi bicia jego serca, który powoli uspokajał się po spełnieniu.
- Jedzenie? - spytała z nadzieją w głosie, patrząc na budzik stojący przy
łóżku. Włączono już prąd i zegar zaczął ponownie chodzić; niestety nie wskazywał
właściwej godziny. Pustka w żołądku dziewczyny wskazywała na porę obiadu,
natomiast na zegarze była 6.30 rano.
Usta Meade’a skrzywiły się lekko, jakby zgadzał się z nią, że człowiek nie
może żyć samą tylko miłością.
- Dojdziemy i do tego - obiecał.
- Może chodzi o naprawę mojego samochodu? - Brooke zmieniła pozycję i
odgarnęła włosy na plecy.
- Do tego także dojdziemy. - Meade przesunął dłonie wzdłuż wdzięcznej linii
jej nagich pleców. - To… to ważne.
Brooke otworzyła usta, chcąc mu powiedzieć, że dla niej obie sprawy były
ważne. I wówczas zauważyła, że spoważniał. Ochota do żartów minęła. Poczuła
nagły przypływ niepokoju.
- Co to takiego? - spytała cicho.
Meade zauważył napięcie w jej głosie.
- Nie przedsięwziąłem żadnych środków ostrożności - powiedział wprost.
Po tych słowach Brooke poczuła, jak w gardle rośnie jej kula. Zacisnęła swe
szczupłe palce. Zwilżyła wargi.
- Mówisz… o kontroli urodzin - powiedziała po chwili.
- O zabezpieczeniu. Nie używałem niczego, nie spytałem ciebie, czy… -
Potrząsnął głową, nie próbując się tłumaczyć. Nie zachował ostrożności, kochając
się z kobietą, która tak wiele dla niego znaczyła, i to go niezwykle zmartwiło.
Brooke spuściła oczy i przełknęła ślinę. Kula z gardła przesunęła się do
żołądka.
Nieświadomie Meade dał jej szansę na powiedzenie prawdy. Wystarczyło
tylko powiedzieć mu, że jego niepokój był zbędny, ponieważ i tak nie może zajść w
ciążę. I tylko tyle.
Zaledwie kilka słów, lecz nie mogła się zdobyć na ich wypowiedzenie. Nie
mogła. Nie chodziło tylko o pogardę, którą karmił ją Peter. Była pewna, że Meade
nie był zdolny do takiego okrucieństwa. Bała się jednak, że zacząłby litować się
nad nią i współczuć. Zdawała sobie sprawę, że już wielokrotnie zdradziła przed
nim swe uczucia do dzieci. Gdyby teraz powiedziała mu, że nie może…
- Brooke? - Meade uniósł jej podbródek. - Kochanie, zdaję sobie sprawę, że
to krępujące…
- Nie, nie. - Potrząsnęła głową. Podjęła już decyzję. Nie mogłaby znieść
odkrycia swej ułomności. Nie jemu. I nie teraz.
- Co nie? - delikatnie dopytywał się Meade, usiłując zrozumieć wyraz jej
twarzy.
- Nie, to nie jest krępujące - powiedziała powoli. - Nie… i nie powinno być,
Masz rację. To istotna sprawa. Ludzie… musimy myśleć o konsekwencjach.
- Myślę tylko o tobie, kochanie - odparł. Słowa brzmiały czule, choć
przebijało w nich zatroskanie.
- Wiem - odrzekła, przesuwając palcem po gęstych włosach porastających
jego pierś. - Ale nie musisz się niepokoić o zabezpieczenie. Jestem bezpieczna.
- Bezpieczna? - wydawało się, że wstrzymał oddech.
- Biorę tabletki. - Przynajmniej to było prawdą. Lekarz przepisał jej tabletki
antykoncepcyjne dla uregulowania cyklu miesiączkowego.
- Aha.
Brooke odniosła wrażenie, że w jego głosie zabrzmiała ulga. Powiedziała
sobie, że postąpiła właściwie. Po kilku chwilach opuściła głowę i ponownie oparła
policzek o muskularną pierś Meade’a. Poczuła dotyk jego dłoni, westchnęła z
zadowoleniem, Ułożyła się wygodniej, przytulając do niego całym ciałem.
Przymknęła oczy.
„Postąpiłam właściwie”.
- Czy twój tatuaż ma jakieś specjalne znaczenie? - spytała ciekawie Brooke,
gdy w kuchni byli zajęci przygotowywaniem omletów. Następnym punktem
programu była naprawa samochodu.
- To znak surucucu da jucca depico - odparł Meade, siekając pomidora
szybkimi, zręcznymi ruchami.
- Co takiego? - Brooke spojrzała na niego pytająco, przerywając podwijanie
rękawów brzoskwiniowego szlafroka. Meade miał na sobie tylko dżinsy. Sprany
materiał opinał jego wąskie biodra i długie, szczupłe uda tak, że dziewczyna
zapomniała na moment o tatuażu.
- To wąż południowoamerykański - wyjaśnił Meade, kończąc krojenie z
precyzją godną chirurga.
- Wąż? - Brooke oderwała wreszcie oczy od jego ciała i dokończyła
podwijanie rękawów. Zajęła się rozbijaniem jajek. - Czy jest niebezpieczny?
- Śmiertelnie. Jego jad atakuje centralny system nerwowy.
- Czarujące - skomentowała Brooke. Zastanawiała się nad ilością jaj
potrzebnych do przygotowania posiłku - sześć czy osiem? Burczenie w żołądku
pomogło jej w podjęciu decyzji. - Jak miło mieć coś takiego na ramieniu.
- Pewne plemiona indiańskie wierzą w niezwykłą moc tego symbolu.
- Och? - przypomniała sobie jego słowa o utożsamianiu ńę ze środowiskiem,
w jakim aktualnie przebywał. - Czy dlatego kazałeś go sobie zrobić?
- Źle mnie zrozumiałaś. Studiuję magię plemienną, ale nie uprawiam jej. -
Meade spojrzał na nią z wyrzutem.
- O, nie - pokręciła przecząco głową. - Nie to miałam na myśli.
Zastanawiałam się tylko, czy to dla ciebie rodzaj talizmanu. No wiesz, jak łapka
królika czy coś w tym rodzaju.
- Wierz mi, surucucu da jucca depico przebija łapkę królika. Prawdę
mówiąc, nie pamiętam dlaczego kazałem to sobie zrobić. Dwanaście lat temu, w
czasie karnawału w Rio upiłem się z przyjaciółmi. Jeden z nich obudził się
następnego dnia, mając na piersi wytatuowany symbol Supermana; drugi do dziś
nosi na hm… zadku serce z imieniem dziewczyny, o której nigdy nie słyszał.
Właściwie miałem szczęście, że dostałem węża.
Dwa następne tygodnie były dla Brooke szalenie szczęśliwe. Ich wzajemna
przyjaźń i pasja stworzyły związek, który wręcz zapierał dech w piersiach. Razem
się śmiali i kochali…
Wielokrotnie zastanawiała się nad tym, jak powiedzieć mu, że nie może mieć
dzieci. Nie potrafiła znaleźć właściwego momentu, właściwych słów. Dwukrotnie
już była blisko wyjawienia swej tajemnicy, lecz coś ją przed tym powstrzymywało.
Brooke przekonywała się, że nie ma to znaczenia. Dawała mu wszystko,
czego potrzebował… czego pragnął. Czemu miałaby mówić mu o czymś, o co
nigdy nie pytał?
Lecz nie dawało jej to spokoju. Wreszcie postanowiła skorzystać z rozmowy
na temat swego nieudanego małżeństwa.
Ku jej zaskoczeniu, Meade nie chciał o tym rozmawiać.
- Proszę cię - powiedział, potrząsając głową. Po raz pierwszy widziała taki
wyraz w jego oczach. Zacisnął pięści. - Nie.
- Ale… chcę tylko, żebyś wiedział…
- Wiem, kochanie. Uwierz mi. Wiem, że kochałaś Petera Livingstone tak
bardzo, że za niego wyszłaś. Wiem, że później zranił cię tak mocno, że zaczęłaś
wątpić w swoją wartość jako kobiety. I wiem także, że gdybym go kiedykolwiek
spotkał, pewnie powybijałbym mu wszystkie zęby. Może to prymitywne, ale tak
właśnie to czuję. I to jest również powód, dla którego nie chcę rozmawiać o twym
małżeństwie. Przepraszam.
Brooke milczała, nie wiedząc, co na to odpowiedzieć.
- Instytut Wildinga, proszę się nie rozłączać - powie działa Brooke, gotowa
do przyciśnięcia odpowiedniego guzika w swym aparacie.
- Wolałbym raczej nie rozłączać się z tobą - padła prowokacyjna odpowiedź.
- Meade? - spytała ochryple.
- Czy w twoim życiu jest jeszcze ktoś, kto w ten sposób się do ciebie
odzywa?
Zaśmiała się, czując zmęczenie spowodowane intensywną pracą.
- Nie, o ile mi wiadomo, nie. Słuchaj, mógłbyś zadzwonić później? Mam na
drugiej linii rozmowę z japońskim himalaistą, który powiedział mi właśnie, że nie
chce przylecieć na najbliższą konferencję. Nalega, żebyśmy zarezerwowali mu
miejsce na statku.
- Nie mów nic więcej. To Dobie Tanaka, prawda?
- Tak, a właściwie Tadeo Onoshi Tanaka - powiedziała Brooke, sprawdzając
nazwisko w swych notatkach.
- Tak, to ten sam.
- Czyżbyś go znał?
- Tylko ze słyszenia. Nie przyleci, ponieważ ma lęk wysokości.
- Ma lęk… Meade, na Boga! Ten człowiek zdobywa najwyższe szczyty!
Z drugiego końca linii dobiegł chichot.
- Być może zaczął to robić, aby przezwyciężyć strach. To kwestia
zachowania twarzy.
- Twarzy. Wspaniale. To wszystko wyjaśnia. Słuchaj, musisz zaczekać.
- Jasne.
Pamiętając, co mówił Meade, Brooke udało się nie użyć wobec rozmówcy
określenia „lęk przestrzeni”. Zanim się rozłączyli, Tanaka obsypał ją
komplementami o jej kompetencji i umiejętności zrozumienia problemów innych
ludzi.
Przycisnęła guzik w swym telefonie.
- Meade? - spytała niecierpliwie.
- Już skończyłaś?
- Co mogłabym dla ciebie zrobić?
- Przez telefon? Hm… Cóż, mogłabyś powtórzyć to, co powiedziałaś mi
ostatniej nocy.
- Meade! - zaprotestowała. Ostatniej nocy kochali się bez opamiętania.
Meade w niezwykle erotyczny sposób zachwycał się jej ciałem, a ona, ku swemu
zdumieniu, odpowiadała w podobny sposób.
- Cóż, a może w takim razie kilka tych seksownych, krótkich mruknięć?
- Nie mruczę… - Brooke zaczęła protestować z oburzeniem. Przerwała na
widok stojącego w drzwiach Daniela Quincy. Poczuła rumieniec oblewający twarz.
- Poczekaj - powiedziała do słuchawki i zakryła dłonią mikrofon, - Tak, panie
Quincy? - spytała. Starała się mówić zwykłym, urzędowym tonem. Z trudem
udawało się jej uspokoić oddech.
- Chciałem pani tylko powiedzieć, że wychodzę na obiad -poinformował ją,
jak zwykle dystyngowany, dyrektor WIWE.
- Ach, tak. Dobrze. Dziękuję. Życzę smacznego.
- Dziękuję. - Dawid Quincy uniósł brwi. - Czy rozmawia pani może z
Meade’em O’Malleyem?
- Tak - przyznała Brooke.
- Hm. Proszę go ode mnie pozdrowić. I proszę mu przekazać, że chciałbym
zobaczyć pozostałą część notatek o dorzeczu Xingu, kiedy już będą gotowe. -
Skinął jej głową w swój charakterystyczny sposób i zaczął odwracać się do
wyjścia.
- Tak, oczywiście, panie Quincy - odpowiedziała Brooke. Poczekała, aż
starszy pan oddalił się, i dopiero wówczas odsłoniła słuchawkę. Jęknęła.
- Nie, nie - Meade zaprzeczył, przeciągając słowa. - To nie taki dźwięk
miałem na myśli. Tamten przypominał bardziej…
- Przestań wreszcie! Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że pan Quincy właśnie
usłyszał, jak mówię o mruczeniu? I wiedział, że rozmawiałam z tobą. Bóg jeden
wie, co sobie pomyślał.
- Raczej diabli wiedzą. W dawnych, dobrych czasach Daniel cieszył się
opinią niezłego hulaki.
- Tak, słyszałam - Brooke spojrzała w paciorkowate, szklane oczy sępa
przytwierdzonego do ściany powyżej jej biurka. Wypchane ptaszysko było jedną z
niezliczonych, egzotycznych czy raczej ekscentrycznych dekoracji siedziby
WIWE. Wszystkie te egzemplarze, począwszy od niezwykle brzydkiego stojaka na
parasole w kształcie słonia, aż po przepiękne liczydło z kości słoniowej i hebanu;
od grobowca egipskiej mumii do wojennego nakrycia głowy Indian
amerykańskich, były oznakami wdzięczności od ludzi, którzy od początku stulecia
otrzymali moralne bądź finansowe wsparcie od Instytutu.
Początkowo Brooke była lekko poirytowana widokiem sępa, nawet
wypchanego, wiszącego nad jej głową. Z biegiem czasu oswoiła się jednak z tym
widokiem. Niestety w ciągu ostatnich tygodni ptaszysko zaczęło linieć, więc
codziennie rano musiała zamiatać z biurka pęki czarnych piór.
- Brooke?
- Ach… tak. Przepraszam. Co chcesz, to znaczy, po co dzwonisz?
- Koniec z dwuznacznikami, tak? - zażartował, dając jej do zrozumienia, że
wie doskonale, czemu użyła innego sformułowania.
Brooke nie mogła się nie uśmiechnąć.
- Proszę cię, Meade. Mam na biurku tonę papierów, które muszę jeszcze dziś
przejrzeć. Jeśli chcesz umówić się na obiad…
- Właśnie po to dzwonię. Okazało się, że aż do jutra muszę opiekować się
moim siostrzeńcem, Kevinem.
- Tak?
- To długa historia. Jego siostra urządza dziś pierwszą imprezę z udziałem
chłopców i ostatnią rzeczą, o jakiej marzy, jest młodszy brat, pętający się pod
nogami. Kevin miał spędzić tę noc u przyjaciela, ale coś nie wyszło. Zazwyczaj
albo moi rodzice albo Kathleen wzięliby go do siebie, lecz tym razem okazało się,
że mają inne plany.
- A więc wujek Meade musi przybyć na ratunek?
- Coś w tym rodzaju. Słuchaj, wiem, że obiecałem ci kolację w małej,
przytulnej restauracji. Ale może miałabyś ochotę spędzić ten wieczór z
chłopakami?
Brooke zawahała się. Nie chciała być intruzem.
- Jesteś pewien, że Kevin nie miałby nic przeciwko temu?
- Cóż, jesteś dziewczyną…
- Coś podobnego, Meade! Kiedy to zauważyłeś? - spytała słodko.
- Hm, podejrzewałem coś od samego początku. Ale zorientowałem się
dopiero wczoraj, gdy zobaczyłem cię pod prysznicem.
Brooke zadrżała na wspomnienie tamtych chwil, gdy kochali się obmywani
strumieniami wody. Przez moment Brooke znalazła się między chłodną, śliską
ścianą wyłożonej kafelkami kabiny a mocnym, parzącym wręcz ciałem Meade’a.
Kontrast temperatur i rodzaj powierzchni był niesłychanie podniecający. Nigdy do
tej pory nie wyobrażała sobie, że mogłaby…
- O, o to mi chodziło.
- Co? - stanowczo musi coś zrobić z tą skłonnością do snucia erotycznych
marzeń. Ostatnio w trakcie korekty nowej monografii rozmarzyła się do tego
stopnia, że zaczęła nieświadomie rysować na marginesach.
- Dźwięk, który przed chwilą wydałaś. O takim właśnie mruczeniu mówiłem.
- W głosie Meade’a słychać było rozbawienie.
- Ach, tak… Dobrze. No, nieważne. Mówiłeś coś na temat mojej kobiecości?
Meade zachichotał.
- W porządku. Już ani słowa więcej na temat mruczenia. Tak jak mówiłem, w
przypadku Kevina fakt, że jesteś kobietą, nie przemawia na twoją korzyść. Jednak
jest skłonny rozważyć ten problem. Ma osiem lat, więc stać go na to, zwłaszcza, że
przedstawiłem cię jako swoją przyjaciółkę. Chciałbym tylko uprzedzić cię o dwóch
sprawach. Po pierwsze, Kevin zawsze mówi to, co myśli. Po drugie, według niego
miły wieczór oznacza pójście na jakiś film sensacyjny, a potem na wyżerkę do
najbliższego baru z hamburgerami. Czy więc masz ochotę przyłączyć się do nas?
Brooke wybuchnęła śmiechem.
- To propozycja nie do odrzucenia.
O nieodpartym uroku - to określenie pasowało do ośmioletniego Kevina
Cunninghama.
- A więc, jak ci się podobał film? - spytała go Brooke. Siedzieli przy stoliku
czekając, aż Meade przyniesie zamówione dania.
Kevin zmarszczył piegowaty nos.
- Niezły, poza tymi kawałkami z całowaniem. Można wytrzymać jedną taką
scenę, bo jest czas na pójście do toalety czy kupienie prażonej kukurydzy. Ale nie
trzy. Trzy to o wiele za dużo. Jasne, że zakończenie było dobre, jak wysadzili w
powietrze tę dziewczynę. - Uśmiechnął się do Brooke, pokazując szczerbę między
zębami.
- Rozumiem - Brooke skinęła głową, usiłując powstrzymać śmiech.
- Bohater też był niczego sobie - kontynuował Kevin. - Ale nie tak
przystojny, jak wujek Meade. Wujek Meade jest kapitalny! Musi pani koniecznie
zobaczyć, jaki wspaniały bęben przywiózł mi z Brazylii. Przed wyjazdem prosiłem
go o skurczoną czaszkę, ale bęben jest dużo lepszy. Wie pani, że przyszedł kiedyś
do mojej szkoły i miał wykład? To było wspaniałe! Najpierw pokazywał sztuki
magiczne. Takie jak ze znikającą monetą i z ogniem płonącym na końcach palców.
A potem opowiedział, jak to jest być naukowcem i studiować rośliny w dżungli.
Powiedział, że niektóre lekarstwa, których teraz używamy, w rzeczywistości
zostały odkryte przez czarowników. Nawet siostra Mary Agnes była rod
wrażeniem. Pozwoliła mu zostać całe przedpołudnie. Nie mieliśmy angielskiego.
- To brzmi fantastycznie - skomentowała Brooke. Szybko stało się dla niej
jasne, że mały Kevin uwielbia wuja. Zauważyła również słabość Meade’a wobec
chłopca. Meade był dla Kevina kimś więcej niż tylko pobłażającym wujem.
Widziała, jak mały reagował natychmiast na jedno słowo czy skinięcie
głowy. Akceptował bez protestów narzucaną dyscyplinę.
- Wujek Meade mówił, że pani też się trochę na tym zna - powiedział Kevin
z aprobatą w głosie. - Pracuje pani w tym, jak to się nazywa, w Instytucie
Wildmana, tak?
- Instytut Wildmana d/s Badań Ziemi - poprawiła z uśmiechem Brooke. -
Ludzie mówią na to w skrócie WIWE.
- WIWE - powtórzył chłopiec, parskając śmiechem. Następnie zmarszczył
sterczące brwi i spojrzał ciekawie na Brooke. - Jest pani pierwszą kobietą, która
zamieszkała w domu wuja - stwierdził.
- Naprawdę? - Brooke nie bardzo wiedziała, jak powinna zareagować na tę
szczerość.
- Tak - potwierdził. - Myślę, że to dlatego wszyscy ciągle o pani mówią.
- Wszyscy? - Brooke zesztywniała,
- Uhm - Kevin ponownie skinął głową. - To między innymi dlatego
zgodziłem się, żeby wujek zabrał panią razem z nami do kina i na kolację. Żebym
mógł poznać panią prędzej niż reszta. - Oczy chłopca zabłysły radością. - Ale się
uśmieję, gdy inni dowiedzą się o tym. I moja głupia siostra. Sara. Mówiłem pani o
tej aferze, którą rozpętała, bo nie chciała, żebym był w domu w czasie tego jej
idiotycznego przyjęcia. I tak bym nie poszedł, nawet gdyby mnie zaprosiła. Ha! Na
pewno oszaleje, gdy powiem jej, że panią poznałem. Mama też, założę się. I ciocia
Kathleen. I może nawet babcia O’Malley!
Brooke miała wrażenie, że straciła wątek. Właściwie nawet kilka wątków.
- Dlaczego miałyby oszaleć? - zaczęła.
- Bo, tak jak już mówiłem, bardzo się panią interesują - poinformował ją
chłopiec, pochylając się do przodu. - Wszystko zaczęło się od pani spotkania z
dziadkiem O’Malleyem. Polubił panią. A pani jego też polubiła?
- Tak, jasne, że tak - przyznała Brooke. - Ale…
- To dobrze. - Chłopiec był wyraźnie zadowolony. - Babcię też można lubić.
Ona jest trochę spokojniejsza niż dziadek, ale też fajna. W każdym bądź razie, jak
już mówiłem, wszyscy bardzo się panią interesują. Jak mama mnie dziś przywiozła
do wujka, to była trochę wścibska. Czasami tak się zachowuje, i wujek się wtedy
śmieje. Ale dziś, myślę, że był trochę… O, wujek! Kupiłeś mi podwójne frytki?
- Podwójne frytki i potrójną porcję ketchupu - odpowiedział Meade,
stawiając na stole plastikową tacę z jedzeniem. Sam usiadł obok Brooke,
przysuwając się do niej na tyle blisko, że ich uda zetknęły się. - Jaki według ciebie
byłem dzisiaj?
- Co? - Kevin zmarszczył czoło, po czym rozchmurzył się, uświadamiając
sobie, o co został zapytany. - Myślałem, że byłeś trochę zły, kiedy mama zaczęła
wypytywać cię o panią Livingstone - odpowiedział otwarcie.
Meade spojrzał w kierunku Brooke.
- Rozumiem - powiedział. Dziewczynie wydawało się, że usłyszała w tych
słowach ślad przeprosin. Z całą pewnością w jego oczach widać było zatroskanie.
- Powiedziałem pani Livingstone, że wszyscy są bardzo nią zainteresowani,
bo mieszka w twoim domu - kontynuował pogodnie Kevin. - Tak jak w tamtą
niedzielę, kiedy wszyscy byliśmy na obiedzie u dziadków, a ty wcześnie wy-
szedłeś, pamiętasz? Nie mówiłem ci jeszcze o tym, ale kręciłem się koło kuchni i
słyszałem, jak mama i ciocia Kathleen, i babcia rozmawiały o tobie i o pani
Livingstone. Babcia mówiła coś o tym, że chce zaprosić panią Livingstone na
kolację, a dziadek powiedział, że nie powinna tego robić, bo to byłoby wtrącanie
się w nie swoje sprawy. A potem mówili o czymś, czego nie rozumiałem. A potem
ciocia Kathleen mówiła jakoś dziwnie o tym, że jesteś obieżyświatem, który
nigdzie nie może zagrzać miejsca. A wtedy wszedłem do kuchni i…
- Kevin - zaczął Meade. Brooke zauważyła rumieniec na jego opalonej
twarzy. Nie była pewna, czy było to spowodowane irytacją, czy zakłopotaniem.
- No, w każdym bądź razie… - kontynuował młody człowiek, przesuwając
szklankę w stronę Brooke. - Tu jest woda dla pani. Chce pani trochę moich frytek?
Mam ich dużo.
- O, dziękuję bardzo - odparła słabym głosem Brooke, zdając sobie sprawę,
że jej twarz była bardziej zarumieniona niż zwykle.
- Kevin - spróbował ponownie Meade.
- Też możesz wziąć trochę moich frytek - poinformował go
wspaniałomyślnie chłopiec. - W każdym bądź razie mama się strasznie
zdenerwowała, że im przeszkodziłem, i powiedziała, że mnie zleje, jeśli
natychmiast nie wyjdę. Widziałem, że nie żartuje, więc poszedłem się bawić. -
Wzruszył ramionami i zaczął odpakowywać hamburgera. - Nic więcej nie
słyszałem, wujku.
- Wujku - Meade mamrotał coś pod nosem.
- Nareszcie sami - dramatycznie oznajmił Meade trzydzieści sześć godzin
później. Siedział na sofie, trzymając Brooke na kolanach.
- Mmmm… - Brooke pochyliła ku niemu głowę, czując we włosach dotyk
jego warg. Delikatnie kąsał jej szyję, co wywoływało w niej dreszcze. - Bardzo
polubiłam twoją siostrę - powiedziała.
Mary Margaret O’Malley Cunningham była drobną, niezwykle energiczną
rudowłosą panią, o kilka lat starszą od brata. Mimo że nie było między nimi
fizycznego podobieństwa, wyczuwało się jednak silną łączącą ich więź. Równie
oczywiste, choć nieco zabawne było matczyne traktowanie Meade’a przez Mary
Margaret.
- Cieszę się - odparł Meade. - Mam jeszcze jedną siostrę, zupełnie taką samą.
- Jak sądzisz, nie miała chyba nic przeciw temu, że Kevin zaprosił mnie na
kolację w przyszłą sobotę?
- Chyba żartujesz. Można by przypuszczać, że to ona namówiła Kevina, aby
cię zaprosił. Choć w takim wypadku powiedziałby pewnie coś w rodzaju: „Moja
mama chciała, żebym zaprosił cię do nas, bo wtedy wszyscy mogliby cię wreszcie
poznać”.
- Hm… - odpowiedziała Brooke. Matka Kevina nie ukrywała swego
zainteresowania jej osobą. I podobnie jak u Francisa O’Malleya ciekawość ta była
zrównoważona niezwykłym urokiem osobistym. - Czy rozmawiałeś już o mnie ze
swoją rodziną? - spytała.
Meade objął talię dziewczyny.
- Powiedziałem im, że jesteś kimś specjalnym - przyznał uczciwie. -
Powiedziałem im też, że jesteś damą, która nie lubi, gdy się ją popędza.
- Och. - Przysłoniła rzęsami oczy, zastanawiając się nad tymi słowami.
- Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z tego, co robisz? - spytał po chwili.
- Masz na myśli to, że przyjęłam zaproszenie twojej siostry? - Brooke
odwróciła się w jego stronę.
Skinął głową.
- Wolałbyś, żebym odmówiła?
Wyraz błękitnych oczu Meade’a był ciepły i bezpośredni.
- Nie - odparł szczerze. - Chciałbym, abyś poznała resztę mojej rodziny. Są
dla mnie bardzo ważni. Ale wszyscy naraz mogą być trochę męczący. Nie chcę,
żebyś czuła się… skrępowana.
- Przecież będziesz razem ze mną, prawda? - uśmiechnęła się Brooke.
- Oczywiście - obiecał.
- Więc nie będę się czuła skrępowana - odparła.
Meade odniósł wrażenie, że na takie słowa można było odpowiedzieć w
jeden, jedyny sposób. Przytulił Brooke do siebie i pocałował ją.
ROZDZIAŁ 8
Zapadał zmierzch. Niebo, jeszcze przed chwilą tak przejrzyście błękitne,
teraz przybrało barwę szaropurpurową. Swawolny powiew poruszał ciepłym,
czerwcowym powietrzem. Meade i Brooke siedzieli, jak często o tej porze dnia. na
porośniętej winoroślą werandzie domu, w którym mieszkali.
Brooke była oczarowana koronkową konstrukcją budowli już od chwili, gdy
w niej zamieszkała. Gdy spytała o to Meade’a, dowiedziała się, że Sebastian
Browning kazał zbudować werandę jako prezent urodzinowy dla żony.
Któregoś dnia po powrocie z pracy zastała Meade’a siedzącego na werandzie
i słuchającego Mozarta. Przeglądał stosy publikacji przysłanych w czasie jego
nieobecności. Poprosił, aby z nim została, na co z ochotą przystała. Następnego
wieczoru zaproszeniu towarzyszyła propozycja wspólnego wypicia butelki
beaujolais. Następnym razem Brooke przyniosła ze sobą butelkę chablis i poduszki,
na których można było usiąść.
Tydzień po ich pierwszej upojnej nocy Meade sprawił jej niespodziankę,
przygotowując kolację na świeżym powietrzu. Jedli przy stole przykrytym lnianym
obrusem, zastawionym chińską porcelaną, kryształami i świecznikami. Jak
wiktoriańscy odkrywcy, według Meade’a żyjący zgodnie z zasadą wymagającą
wieczorowego stroju do każdego posiłku, nawet spożywanego w samym środku
dżungli.
Później tańczyli przy świetle księżyca. Brooke była oczarowana
romantycznym nastrojem wieczoru…
- A więc? - spytał Meade, obejmując prawym ramieniem plecy dziewczyny. -
Co naprawdę sobie pomyślałaś? - Wiedział, że po raz kolejny zadawał to samo
pytanie, lecz chciał się upewnić, że ten dzień nie tylko dla niego był udany.
Brooke zaśmiała się i odchyliła do tyłu, pocierając policzkiem o jego dłoń.
- Mówiłam ci przecież w samochodzie, gdy wracaliśmy do domu. Uważam,
że twoja rodzina jest wspaniała. Ten dzień był cudowny.
Mówiła prawdę. Spotkanie z najbliższą rodziną Meade’a, jego rodzicami,
dwiema siostrami, dwoma szwagrami, pięciorgiem siostrzeńców było męczące,
lecz niezwykle ciekawe. Ona sama wychowała się w rodzinie, w której goście byli
witani ukłonem i uprzejmym uściskiem dłoni. Ten dzień natomiast spędziła w
towarzystwie ludzi, którzy przyjęli ją niezwykle serdecznie.
- A w czasie kolacji, czy nie przeszkadzały ci wzmianki o pieczonych
szczurach? - Meade bawił się kosmykiem jej włosów, okręcając go wokół palca.
- Ani trochę - zapewniła z uśmiechem. - Żałuję tylko, że nie udało ci się
odpowiedzieć na pytanie Kevina o to, czy szczurze mięso smakuje podobnie do
kurczaka.
- Na Boga, nie mam pojęcia, skąd przyszło mu do głowy, że kiedykolwiek
jadłem szczury - Meade potrząsnął głową.
- Cóż, być może wypływa to z jego przekonania, że robiłeś w życiu
wszystko.
- Hm… - Trudno było stwierdzić, czy Meade ucieszył się, czy zaniepokoił jej
słowami.
Brooke milczała przez kilka chwil, myśląc o podziwie małego Kevina dla
Meade’a. Było to widać zarówno w oczach, jak i w brzmieniu głosu chłopca. Także
dwaj bliźniacy siostry Meade’a, Kathleen, mieli w swych brązowych oczach ten
sam wyraz głębokiego uwielbienia. Oczywiste było, że wszyscy trzej chłopcy
uważali swego wuja wręcz za idola.
Te same uczucia wzbudzał również w swych nastoletnich siostrzenicach.
Obydwie dziewczynki, Alison Morelli i siostra Kevina Sara, wkraczały właśnie w
okres dojrzewania. Były wyraźnie zaniepokojone, a jednocześnie zafascynowane
zmianami zachodzącymi w ich organizmach. Brooke obserwowała, jak delikatnie
Meade odnosił się do ich problemów. Zachowywał się tak, jakby chciał przekonać
dziewczynki, że nawet jeśli teraz są brzydkimi kaczątkami, to wkrótce czeka je
przemiana w piękne łabędzie.
Rozpamiętywała słowa jego ojca, które usłyszała kilka tygodni wcześniej.
„Powinieneś założyć rodzinę. Swoją własną rodzinę”.
Francis O’Malley miał rację. Po spędzeniu całego dnia w towarzystwie
Meade’a, Brooke była tego pewna jak nigdy przedtem.
Meade zaczął gładzić ramię dziewczyny. Biała, niemalże przezroczysta
bluzka, którą miała na sobie, była wykończona elastycznym ściągaczem wokół
szyi. Mężczyzna powoli zsunął jedno ramiączko.
- Wiesz - powiedział wreszcie - usłyszałem fragment rozmowy w kuchni
między tobą a moimi siostrami.
- Tak? - poczuła chwilowy niepokój. Jedną z rzeczy, o których wówczas
rozmawiały, był stosunek Meade’a do dzieci. Zarówno Mary Margaret, jak i
Kathleen wygłosiły wręcz hymny pochwalne na cześć brata. - Nauczyłeś się tego
od Kevina?
- Czyżbyś miała zamiar dać im klapsa? - odparł.
- No cóż… - Brooke zaczęła rozważać i taką możliwość.
- Czyżbyś i ty zaczynała mieć jakąś obsesję?
- Obsesję? I to mówi ktoś, kto opowiadał paniom z klubu botanicznego, jak
hodować afrodyzjaki w ogródku przydomowym?
Brooke miała wrażenie, że się zarumienił. Lecz nie była tego pewna przy
zapadającym zmroku.
- Co? - spytał. - Kto ci o tym powiedział?
- Twoja siostra, Mary Margaret.
- Och, na Boga! - palcami lewej dłoni rozczesał włosy. - Co jeszcze ci
powiedziała? Nie, nawet nie chcę wiedzieć.
Brooke odczekała chwilę, po czym spytała niewinnie:
- A zrobiłeś to?
- Co takiego?
- Opowiedziałeś paniom z klubu botanicznego o…
- Nie.
- Nie?
Meade zamruczał coś pod nosem.
- No, niezupełnie - dodał wreszcie.
- Aha.
- Ktoś zaczął ten temat przy herbacie. Po moim wykładzie.
- Rozumiem - powiedziała niewinnie Brooke.
Meade jęknął.
- Posłuchaj, jedna z tych pań powiedziała, że słyszała jakoby Panax
schinseng, to znaczy żeń-szeń, może spowodować u jej męża pewnego rodzaju…
hm… powiedzmy, większą ochotę na te rzeczy. Wyjaśniłem więc, że niektórzy
ludzie wierzą, iż żeń-szeń ma dodatni wpływ na męską potencję. Powiedziałem jej
również, że to tylko ciekawostka, nie poparta żadnymi badaniami.
- Och.
- Rozczarowana?
- Niezupełnie - odrzekła Brooke. Spojrzenie, jakim go obdarzyła, było
prowokujące. - Żadne doświadczenia osobiste, tak?
- Nie z żeń-szeniem - uśmiechnął się.
Nastąpiła chwila ciszy. Brooke usiadła wygodniej, potrącając przy tym
prawe udo Meade’a.
- Mówiłeś coś o siostrach? - przypomniała mu wreszcie.
W końcu nie miało to takiego znaczenia, czy słyszał ich rozmowę o
dzieciach. Znał uczucia sióstr wobec dzieci.
- Ach, rzeczywiście. - Delikatnie pieścił jej gładkie ramię. - Zdawało mi się,
że słyszałem, jak rozmawiacie o… o zombie.
- Zom… - powtórzyła bezmyślnie, po czym roześmiała się. - Och, tak.
Pamiętasz, jak przysłałeś bliźniakom indiańskie naszyjniki z Brazylii?
Meade zdziwił się, nie widząc żadnego związku między jednym a drugim.
Dostał te ozdoby od szamana plemienia Kamaiura. Znał on wiele sztuczek, lecz
umiejętność przeistaczania się w zombie nie była jedną z nich.
- A więc - kontynuowała Brooke - chłopcy uznali widocznie, że naszyjniki
mają moc przemieniania ich w zombie.
- Mówisz poważnie? - spytał z powątpiewaniem Meade.
- Oczywiście. Kathleen opowiadała, że przez dwa tygodnie bliźniaki
zabawiały się w ożywione duchy. Wreszcie znudzili się i oznajmili, że czar nie
działa. Powiedziałam jej, że straciła wspaniałą okazję.
- Jaką? Możliwość zarobienia forsy za sprzedaż praw autorskich jakiejś
wytwórni?
- Nie - zaśmiała się Brooke. - O ile się orientuję, każdy zombie ma nad sobą
starszego zombie, prawda?
- Nie jestem specjalistą od voodoo.
- Być może. W każdym razie z artykułu, który czytałam, wynikało, że zombi
powinien być posłuszny swemu władcy Powiedziałam więc Kathleen, że powinna
oznajmić Joeyemu i Paulowi, że to ona jest tym władcą, a wówczas…
- Wówczas musieliby myć ręce i sprzątać swój pokój bez protestów -
dokończył Meade z szelmowskim grymasem. - Jesteś niezwykle przebiegła,
kochanie.
- Robię, co mogę - powiedziała skromnie Brooke.
Było coraz ciemniej i Brooke błądziła palcami po koszuli Meade’a. Łagodny
letni powiew poruszał bluszczem oplatającym werandę.
- Zauważyłem, że dużo rozmawiałaś z moją matką - Meade przerwał ciszę.
Brooke zatrzymała rękę. Ze wszystkich członków jego rodziny, największą
sympatią darzyła jego matkę. Eleni O’Malley była niewysoką, silną kobietą o
przyprószonych siwizną włosach i bystrych oczach. Dopóki się nie uśmiechała,
wyglądała zupełnie przeciętnie. Ale uśmiech powodował, że stawała się piękna.
Była osobą spokojną, znacznie spokojniejszą niż jej mąż, jak słusznie zauważył
Kevin. W tym spokoju kryła się jednak siła i niezwykły urok.
- Brooke? - Meade przykrył dłoń dziewczyny.
- Jeśli masz na myśli rozmowę, którą przeprowadziłyśmy, gdy ty grałeś w
piłkę, to dyskutowałyśmy właśnie o tobie - odparła Brooke. Ich palce spotkały się.
- Tak?
- Hm… powiedziała mi, że kiedy byłeś mały, często uciekałeś z domu.
- To prawda - powoli przyznał Meade. - Ale zawsze wracałem. A poza tym,
to właściwie nie były ucieczki. Użyłbym raczej określenia „wyprawy badawcze”.
Chciałem dowiedzieć się, co jest na zewnątrz.
- Twoja matka powiedziała, że dlatego pozwolili ci na podróże z profesorem
Browningiem. - Eleni O’Malley mówiła również, że chcieli w pewnym sensie
podzielić się swym synem z człowiekiem, który nie miał własnych dzieci. - Ja…
niewielu rodziców byłoby stać na coś takiego.
- Miałem szczęście - odparł zwyczajnie Meade. - Dobrze trafiłem.
- Ona… - Brooke była zaskoczona. - Twoja matka użyła tego samego słowa.
- Jakiego? Szczęście?
- Tak. Powiedziała, że ma szczęście, mając ciebie i twoje siostry. - Brooke
była zdziwiona takim stawianiem sprawy. Większość matek, które znała, nie
myślała w taki sposób. Matki te kochały oczywiście swe dzieci; ale wszystkie uwa-
żały posiadanie potomstwa za rzecz oczywistą.
Meade przesunął dłoń z ramienia na policzek Brooke i odwrócił twarz
dziewczyny tak, by mógł spojrzeć jej w oczy.
- Czasami wszystko się udaje - powiedział łagodnie. Po czym pochylił się i
pocałował ją.
- Meade?
- Hm?
- Jest jeszcze coś…
- Wiem. Aaa… - ziewnął. - Przepraszam. Powinniśmy wejść do domu. Daj
mi tylko kilka minut na odzyskanie siły.
Brooke zaśmiała się lekko i pocałowała go w szyję. Poczuła słony smak
potu.
- Nie. Jeśli chcesz, możemy tu spędzić całą noc. Zastanawiałam się tylko nad
czymś, co powiedział Kevin.
Meade uniósł głowę i spojrzał na dziewczynę. Zawsze marzył, że kocha się z
piękną kobietą w środku podzwrotnikowego lasu. Miał uczucie, że to pragnienie
może się spełnić.
- Czy to coś, co może zostać użyte przeciwko mnie? - spytał żartem,
muskając opuszkami ciało Brooke.
- Ja… hm… - Brooke przymknęła oczy, poddając się tej pieszczocie. Nagle
ocknęła się. - O czym mówiłam?
Meade pokazał w uśmiechu śnieżnobiałe zęby.
- Zastanawiałaś się nad czymś, co powiedział Kevin.
- Ach, tak. Ja… kim jest Urszula?
Przez chwilę Meade był całkowicie zaskoczony. Dopiero po chwili dotarł do
niego sens pytania.
- Ach, Urszula - powiedział, przypominając sobie żarty Brooke na temat
hodowli afrodyzjaków. - Tak. Mężczyzna, z którym była hm… związana, mieszkał
kiedyś w mieszkaniu, które teraz zajmujesz.
- Hm… - Brooke domyślała się tego. - Kevin mówił, że on, Paul i Joey
czasami ją odwiedzali.
- Jasne. Urszula uwielbiała być adorowana.
- Mówił, że odwiedzali ją w twoim mieszkaniu.
- Zazdrosna?
Brooke zastanowiła się. Czy była zazdrosna? Tak, oczywiście, że była.
Wiedziała, że nie jest pierwszą kobietą w życiu Meade’a. I pogodziła się z tym. Ale
Urszula była inna. Kevin rozpromienił się wręcz na jej wspomnienie.
- Jestem tylko ciekawa - powiedziała wreszcie. - Kevin wyrażał się o niej w
pewien szczególny sposób.
- Był jednym z jej największych wielbicieli. Nie miał nawet nic przeciwko
temu, że lubiła go ściskać.
- Ściskać?
- Tak. Urszula była pod wieloma względami do ciebie podobna.
- Do mnie? - czegoś takiego nie spodziewała się usłyszeć.
- Taaak. Była niezwykle… zwinna - sięgnął niżej.
Zwinna? - Brooke poczuła jego pieszczoty.
- Wijąca się - powiedział powoli. Dotyk jego dłoni był jeszcze wolniejszy.
- Wi… wijąca się.
- Lśniąca.
- Lśniąca?
- Uwielbiała, gdy się ją dotykało…
Brooke zagryzła wargi, próbując powstrzymać jęk rozkoszy.
- Alison i Sara uważały, że była śliska. - Meade zniżył głos.
- Co? - Brooke odrzuciła do tyłu głowę i chwyciła jego przedramię.
- Oczywiście, że nie była. - Pocałował jej podbródek. - Jednak była
zimnokrwista.
- Zimno… - Brooke usiłowała złożyć te szczegóły w całość. Przypominało to
próbę skompletowania układanki podczas trzęsienia ziemi. - Ty chyba… Meade!
Mówisz o niej w taki sposób, jakby była wężem!
- Bo rzeczywiście nim była - uśmiechnął się szelmowsko.
Chrzest małego Jonathana Wildinga odbył się następnego dnia, późnym
popołudniem. Brooke była zdania, że chłopczyk sprawował się wspaniale, mimo
donośnego krzyku w najbardziej podniosłym momencie uroczystości. Było to
jednak całkowicie zrozumiałe i w związku z tym wybaczalne,
- Na pewno myślicie sobie, że wy zareagowalibyście ze stoickim spokojem,
gdyby ktoś zbudził was, lejąc na głowę zimną wodę? - Brooke zwróciła się z tym
pytaniem do Ethana i Meade’a. Po ceremonii w domu Wildingów odbywało się
skromne przyjęcie. Obydwaj mężczyźni wymieniali żartobliwe uwagi na temat
silnych płuc małego Jonathana.
- Czy nie zachowałeś się podobnie wobec mnie w college’u? - Meade spytał
Ethana.
- Co? Zbudziłem cię, lejąc ci wodę na głowę? - usiłował sobie przypomnieć
Ethan. - Wiesz, chyba masz rację. Zdaje mi się, że coś takiego wydarzyło się w
czasie sesji po pierwszym semestrze. Uczyłeś się przez dwie noce i nie mogłem
dobudzić cię na egzamin z literatury.
- I co? Zareagowałem z zimną krwią?
- Cóż, o ile mnie pamięć nie myli, prawie złamałeś mi nos.
- Ale na pewno nie wrzeszczałem - Meade wykonał obronny gest ręką.
- Nie, chyba nie - powiedział wolno Ethan, - Wydaje mi się, że to ja byłem
tym, który wrzeszczał.
- Niedaleko pada jabłko od jabłoni - zacytował Meade.
- O, czyżby? - Brooke usiłowała powstrzymać śmiech.
- A oto gwiazda dzisiejszego przedstawienia - ogłosiła Jazz, pojawiając się z
synem.
- A co się stało z jego strojem koronacyjnym? - spytał Meade, obserwując
swego chrześniaka. Niezwykle delikatnie pogładził pulchny policzek niemowlęcia.
- Masz na myśli ubranie do chrztu, ty grecko-irlandzki barbarzyńco? -
zażartował z bostońską wyniosłością Ethan.
- Wszystko jedno. Szaty cesarskie. - Meade puścił oko do Brooke. - Cały ten
biały kłąb materii, w który to biedne dziecko było zawinięte.
- Mówisz o tradycjach rodzinnych Wildingów - powiedziała Jazz z dumą w
głosie. - Ethan też miał to kiedyś na sobie.
- Naprawdę? Ethan w dziedzicznych koronkach? - Meade uniósł brwi. W
jego głosie brzmiała ciekawość, jakby chciał zobaczyć zdjęcie, upamiętniające
tamto wydarzenie.
- Dziękuję ci, kochanie - sucho zwrócił się do żony Ethan.
- Zawsze do usług - odparła z filuternym uśmiechem, po czym spojrzała na
Brooke. - Czy zechciałabyś potrzymać go przez chwilę?
- Oczywiście. - Brooke ostrożnie wzięła w ramiona śpiące niemowlę i
przytuliła je do siebie. Przesunęła palcem po meszku rudoblond włosów. Nagle
chłopczyk podniósł delikatne powieczki, spojrzał na dziewczynę ogromnymi,
błękitnymi oczami, po czym ziewnął szeroko. Brooke uśmiechnęła się do malca i
łagodnym głosem wyszeptała jego imię.
- Domyślam się, że twój pierworodny będzie nosił wyłącznie paciorki i
pióra, a chrzest odbędzie się przez zanurzenie w Amazonce? - zwrócił się do
Meade’a Ethan, trącając go przy tym łokciem.
Meade przyglądał się Brooke. Jej blond włosy zostały gładko zaczesane i
upięte w kok. Miała przepiękny profil. Zarys jej pełnych warg był tak uroczy, jak
poranek w letni dzień.
„Tak”, pomyślał. „O tak”.
- Kto wie - odpowiedział przyjacielowi.
Gdy wracali do domu, Brooke poczuła dziwny niepokój. Po drodze
rozmawiali niewiele. Jej towarzysz wydawał się spięty i nieobecny myślami. Po
kilku nieudanych próbach nawiązania rozmowy Brooke zamilkła także. Może to i
lepiej, pomyślała. O ile Meade doskonale maskował swoje uczucia, to z jej twarzy
zawsze można było wszystko wyczytać. Dojechali wreszcie do domu.
- Skończyłam już czytać szkic twego wykładu - dziewczyna spróbowała po
raz kolejny. - Może masz ochotę wejść?
- Jasne - zgodził się, kiwając głową. Ręce trzymał w kieszeniach spodni. -
Pozwól tylko, że się przebiorę.
- OK.
Gdy otwierała drzwi, zadzwonił telefon. Brooke pobiegła do kuchni i
podniosła słuchawkę.
- Halo?
- Brooke?
- Witam, mamo - odpowiedziała, niezbyt zaskoczona. Matka dzwoniła do
niej prawie co tydzień. Brooke zsunęła buty i rozprostowała palce.
- Gdzie byłaś, kochanie? Od wielu godzin usiłuję się do ciebie dodzwonić.
- Byłam na chrzcie. Pamiętasz, mówiłam ci, że będę matką chrzestną.
- Och, tak. Rzeczywiście. Dziecka, któremu pomogłaś przy narodzinach.
- Zgadza się.
- Wiesz, Brooke, myślałam o tym. To musiało być dla ciebie straszne
przeżycie.
Mogła znieść współczucie, lecz nie litość. Matka nieustannie użalała się nad
nią, biedna Brooke, biedna bezpłodna Brooke. To był jeden z powodów jej wyjazdu
z Connecticut.
- Co musiało być tak straszne? Pomoc przy narodzinach Jonathana, czy
zostanie jego matką chrzestną? - Brooke zdawała sobie sprawę z tego, że jest
niesprawiedliwa, lecz nie mogła się powstrzymać przed złośliwością.
- Cóż, chyba jedno i drugie.
- Nie byłam sama, mamo.
- Mówisz o tym antropologu, z którym ostatnio mieszkasz?
- On jest etnobotanikiem. - Brooke postanowiła nie komentować określenia
„mieszkasz”.
- Tak… tak. Czy on wie o tym, kochanie. To znaczy o twoim… problemie?
Brooke zacisnęła palce na słuchawce.
- Nie. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy. On i ja… nie.
- Czy to jeden z tych mężczyzn, którzy nie chcą mieć dzieci?
- Mamo - pomyślała o tym, jak Meade zachowuje się w towarzystwie swych
siostrzeńców i siostrzenic. I przy Jonathanie. Pomyślała o tym, co usłyszała
poprzedniego dnia od jego siostry. O podsłuchanej rozmowie z ojcem.
- To robi różnicę, kochanie.
- Wiem, że to robi różnicę! - wykrzyknęła Brooke. - Mamo, nie chcę o tym
rozmawiać. Rozumiesz? Proszę, nie mówmy o tym.
Na drugim końcu linii zaległa cisza.
- Doskonale - powiedziała wreszcie matka. - Nie będziemy o tym
rozmawiać. Nie chciałam cię zdenerwować.
Brooke westchnęła.
- Wiem, mamo, wiem. Nie chciałam cię urazić. To tylko… och, nieważne.
Czy zadzwoniłaś z jakiegoś konkretne go powodu?
Kolejna chwila ciszy.
- Mamo?
- Nie jestem pewna, czy powinnam ci teraz o tym mówić.
- Oczywiście, że powinnaś - odparła, czekając w napięciu.
- Właściwie, to twoja siostra mi o tym powiedziała.
- Co się stało, mamo?
- Mówiła, że powinnaś dowiedzieć się o tym od kogoś z rodziny. Chodzi o
Petera.
Brooke przełknęła ślinę i milczała przez kilka sekund.
- Co z Peterem? - spytała wreszcie. Nigdy nie powiedziała matce całej
prawdy o przyczynach rozpadu ich małżeństwa.
- Jego żona jest w ciąży, kochanie.
Brooke po raz kolejny poczuła ukłucie w sercu. Zamknęła oczy.
- To kolejny dowód na to, że z mojej winy nie mieliśmy dzieci, prawda? -
odparła z goryczą. - Peter jest z pewnością bardzo, bardzo szczęśliwy.
- Brooke…
„Dlaczego? Naprawdę chcesz wiedzieć, dlaczego? Bo jestem mężczyzną, a
ty nie możesz dać mi tego, czego potrzebuję! Nie potrafisz dać mi syna i nie
potrafisz dać mi satysfakcji w łóżku! Jesteś nie tylko bezpłodna, ale także oziębła!”
To tylko część prawdy. Co do jednego Peter nie miał racji i Brooke wiedziała
o tym. Nie była oziębła.
Ale była…
- Brooke…
- Cieszę się, że mi o tym powiedziałaś, mamo - uprzejmie powiedziała
Brooke. - Ale teraz muszę już kończyć.
- Cóż…
- Ucałuj tatę. Wkrótce do ciebie zadzwonię.
- Czy wszystko…
- Nic mi nie jest, mamo. Naprawdę. Po prostu muszę kończyć. Czekam na
kogoś.
- Cóż, jeśli jesteś pewna…
- Jestem. Dobranoc, mamo.
- Dobranoc, Brooke.
Brooke odłożyła słuchawkę. Cała się trzęsła ze zdenerwowania.
- Brooke?
Drżenie ustąpiło. To był głos Meade’a dochodzący z salonu.
- Jestem w kuchni - starała się zapanować nad swym głosem.
Meade wszedł w chwilę później. Jego widok wstrząsnął nią tak bardzo, że
prawie ugięły się pod nią kolana.
- Myślałam, że poszedłeś się przebrać - powiedziała.
Meade wciąż miał na sobie elegancki, granatowy garnitur.
Ten sam, co wówczas, gdy przyniósł jej kwiaty. Potrząsnął przecząco głową.
- Doszedłem do wniosku, że to, co chcę ci powiedzieć, wymaga oprawy
-powiedział poważnie.
Dziewczyna, wiedziona instynktem, oparła się o blat stołu.
- Co… co chcesz mi powiedzieć? - spytała.
- Wyjdź za mnie, Brooke.
ROZDZIAŁ 9
„Wyjdź za mnie, Brooke”.
Cztery słowa. Cztery zwykłe słowa.
Brooke miała wrażenie, jakby cały świat zatrzymał się. Jej serce także
przestało bić.
W pierwszej chwili czuła tylko radość.
Ale trwało to moment.
Jej serce zaczęło znowu bić. Brooke przypomniała sobie o potrzebie
oddychania.
- Wyjść za ciebie? - powtórzyła cicho. Nigdy nawet nie marzyła…
Nie, nieprawda. Marzyła, i to często!
Ileż razy przyglądała się temu mężczyźnie, gdy spał, i ukradkiem, gdy byli w
towarzystwie, wyobrażając sobie. jak wyglądałoby ich wspólne życie.
Ileż razy, leżąc w jego ramionach, marzyła o wspólnej przyszłości, która nie
będzie jej udziałem.
Ale on nigdy nie powiedział, nawet nie wspomniał...
I po raz kolejny Meade odgadł, gdzie biegną jej myśli.
- Wiem - powiedział, wykonując gest poddania się jakiejś potężnej sile.
Brooke przyglądała się jego rękom, zgrubieniom opuszek, długim, mocnym
palcom. Pamiętała ich dotyk. - Wiem, powinienem powiedzieć to delikatniej. Prze-
bacz mi, kochana. Nigdy jeszcze nie zrobiłem… nigdy jeszcze nie czułem… -
potrząsnął głową, oczy mu błyszczały. - Wyjdź za mnie. Proszę. Wyjdź za mnie.
Zapadła cisza, którą przerwała Brooke.
- Dlaczego?
Meade przez chwilę wydawał się zaskoczony, jakby nie był pewny, czy
zrozumiał pytanie. Brooke wpatrywała się w małą zmarszczkę na jego czole. I
nagle rozchmurzył się.
- Ponieważ cię kocham - odpowiedział z prostotą. - Nigdy ci tego nie
mówiłem, prawda? Na Boga, a powinie nem. Kocham cię, Brooke. Chcę, żebyśmy
byli razem. Mieli rodzinę. Możemy mieć wszystko, kochanie.
Podszedł bliżej i objął ją. Przytulił do siebie z bezgraniczną czułością.
Brooke poczuła na skroni jego wargi, muśnięcie oddechu we włosach.
Wspólne życie. Rodzina. To były jego słowa.
- Naprawdę cię zaskoczyłem - zamruczał ze skruchą. Brooke odniosła
wrażenie, że w jego głosie słychać było niepewność. - Przepraszam. Chciałem to
zrobić inaczej. Wracając z ceremonii, wchodząc po schodach, wciąż powtarzałem
w myślach to, co chcę ci powiedzieć. Ale zamiast tego, po prostu wszedłem i
wyrzuciłem z siebie wszystko.
Brooke odwróciła głowę, pragnąc spojrzeć mu w oczy.
- Podjąłeś tę decyzję podczas chrztu? - spytała. - To wtedy…
Meade pogładził kciukiem jej plecy. Nie był w stanie zapanować ani nad
swymi dłońmi, ani nad głosem.
- To była sprawa nie tyle decyzji, co… przeświadczenia. Myślę, że gdzieś w
głębi duszy od samego początku wiedziałem, że to ty jesteś tą kobietą, którą
zawsze pragnąłem znaleźć, choć zacząłem już wątpić w jej istnienie. Ale dziś, w
czasie chrztu, widząc cię z Jonathanem - to było jak objawienie. Sposób, w jaki go
trzymałaś w ramionach, troska w twoich oczach. Nie zdajesz sobie nawet sprawy,
jak pięknie wówczas wyglądałaś. Cały czas myślałem o tym, co by było, gdyby
Jonathan był naszym synem. Wyobrażałem sobie… na Boga, niewiele brakowało, a
poprosiłbym cię o rękę właśnie tam.
- Meade…
- A wczoraj, gdy byliśmy u moich rodziców… - pochylił głowę i ucałował jej
wargi. - Wyjdź za mnie - nalegał miękko, obsypując kąciki jej warg pocałunkami
lekkimi, jak muśnięcie motyla. Brooke nie mogła powstrzymać jęku rozkoszy.
„Wyjdź za mnie” - brzmiały jego słowa.
„Bądź moją żoną, matką moich dzieci” - to właśnie miał na myśli.
Zaczerpnęła głęboko powietrza, próbując opanować skutki jego pieszczot.
Tlen wypełniający płuca zdawał się palić jej wnętrze.
- Nie mogę - wyszeptała sucho.
Miała wrażenie, że dotarł do niego tylko dźwięk, a nie treść słów. Meade
uniósł gwałtownie głowę i spojrzał jej w oczy. Zatrzymał ręce, jeszcze przez chwilę
gładząc jej plecy.
- Co? - spytał.
- Nie mogę cię poślubić, Meade.
Zbladł pod opalenizną. Jego twarz wyrażała ból, jakby przed chwilą otrzymał
silny cios.
- Dlaczego?
- Bo… - powinna mu powiedzieć. Powinna mu powiedzieć to teraz. A jeśli to
zrobi?
Meade nie odrzuciłby jej w taki sposób, jak uczynił to Peter. Była o tym
przekonana. Nie, to, co by zrobił, byłoby gorsze, znacznie gorsze.
Powiedziałby jej, że to nie ma znaczenia. Że ją kocha i mimo wszystko
pragnie poślubić. Że posiadanie dzieci nie jest dla niego aż tak istotne.
Powiedziałby jej to wszystko. i być może nawet sam by w to uwierzył... na jakiś
czas.
Ale ona by w to nie uwierzyła.
Brooke doskonale wiedziała, jak bolesne jest marzenie o posiadaniu dzieci i
niemożność zrealizowania tego pragnienia. Nie mogła świadomie przenieść tego
bólu na mężczyznę, którego kochała. A kochała Meade’a O’Malleya.
Wcześniej nie przyznawała się do tego nawet przed sobą, ale teraz to do niej
dotarło. Zakochała się w nim już w chwili, gdy go ujrzała po raz pierwszy.
- Brooke?
- Meade, nie - powiedziała, potrząsając głową. - Nie mogę.
- Nie mogę to jeszcze nie powód! - Bladość jego twarzy ustąpiła miejsca
rumieńcowi gniewu.
- Proszę.
- Co, proszę? - zapytał. Z jego oczu leciały szafirowe skry. - Brooke, czy ty
mnie kochasz?
Pytanie to prawie ją załamało.
- Tak, kocham cię! - Dobry Boże, nigdy nie sądziła, że stać ją będzie na tak
silne uczucie w stosunku do kogokolwiek.
Zobaczyła, jak muskuły w jego szczupłej twarzy zadrgały.
- Kochasz mnie - powtórzył z trudem. - Ale niewystarczająco, aby mnie
poślubić, czyż nie?
Brooke nie chciała, aby zobaczył jej twarz. Pochyliła głowę, Z jakiegoś
niewiadomego powodu jej pamięć przywołała wspomnienie tamtej nocy, gdy
usiłowała wyjawić mu prawdę o sobie i swoim małżeństwie, a on ją przed tym
powstrzymał.
Co mogła mu powiedzieć? Że kocha go zbyt mocno, aby go poślubić?
Meade chwycił dwoma palcami jej brodę tak, że musiała patrzeć mu w oczy.
- Czy tak jest? - spytał ostro. - Kochasz mnie wystarczająco na to, aby być
moją kochanką, lecz za mało, aby zostać żoną? Kochasz mnie na tyle mocno, że
możemy dzielić łóż ko, ale nie życie.
- Meade…
Puścił ją i cofnął się o krok. Dłonie miał zaciśnięte w pięści.
- Do diabła, powiedz mi wreszcie, dlaczego?
- Nie mogę.
- To znaczy, że nie chcesz.
Zdesperowana, powiedziała pierwszą rzecz, która przyszła jej do głowy.
- Byłam już kiedyś mężatką… - przerwała na widok zaskoczenia w jego
oczach.
- Czyżbyś sądziła, że małżeństwo ze mną będzie podobne do tamtego? -
spytał strasznym głosem. Zaklął wulgarnie i odwrócił się.
Zanim Brooke zorientowała się co zaszło, jego już nie było.
- Meade! - zawołała. O Boże, Boże, co ona takiego zrobiła!
Udało się jej jakoś dotrzeć na podest piętra. Meade był już przy drzwiach
wyjściowych.
- Meade! - Tym razem jego imię z trudem przedarło się przez ściśnięte
gardło.
Otworzył kopnięciem drzwi.
- Dokąd idziesz?
Usłyszał, lecz nie odwrócił się.
- Byle dalej stąd - brzmiała odpowiedź.
Zatrzasnął za sobą drzwi z taką siłą, że cały dom zatrząsł się w posadach. W
chwilę później Brooke usłyszała odgłos odjeżdżającego samochodu.
Tej nocy Meade nie wrócił do domu.
Brooke stała na schodach i czekała… czekała…
Z początku płacz przynosił jej ulgę. Łkała, usiłując ukoić ból i poczucie
winy, złość i rozpacz. Pomagało. Ale po kilku godzinach okazało się, że zabrakło
jej łez. Czuła bolesną pustkę.
Cały dom zdawał się cierpieć wraz z nią.
Wciąż pamiętała twarz Meade’a, gdy spytał, czy małżeństwo z nim będzie
podobne do małżeństwa z Peterem.
Wciąż słyszała ten ból w jego głosie.
Wpatrywała się w drzwi wejściowe, wciąż słysząc huk. z jakim zatrzasnął je
za sobą.
„Dokąd idziesz?”
„Byle dalej stąd”.
Przecież musiał wrócić.
Jeśli nie wróci… ona musi go odnaleźć.
Następnego ranka Brooke zdecydowała się pójść do pracy. Być może,
przekonywała samą siebie, być może Meade pojawi się w WIWE.
Zrobiła co tylko było w jej mocy, aby ukryć skutki bezsennej nocy. Lecz bez
względu na to, jak grubą warstwę pudru nałożyła, jej twarz wciąż była
wymizerowana.
„Dokąd idziesz?”
„Byle dalej stąd”.
Usiłowała nie myśleć o tym, że dla Archimedesa Xaviera O’Malleya mogło
to oznaczać każdy zakątek kuli ziemskiej. Każdy.
Próbowała o tym nie myśleć… ale weszła do jego mieszkania, by sprawdzić,
czy paszport wciąż leży w szufladzie. Wiedziała dokładnie, gdzie go szukać.
Któregoś dnia, gdy rozmawiali o jego podróżach, pokazywał jej ten dokument.
Leżał tam wciąż, z pozaginanymi rogami i poplamionymi stronami. Pełen
egzotycznie wyglądających stempli granicznych i zaświadczeń o szczepieniach.
Dotknęła niebieską książeczkę z taką czułością, z jaką dotykała jej właściciela.
Notatka, pomyślała. Powinna zostawić notatkę, na wypadek, gdyby Meade
wrócił, a jej by nie było w domu. Trzęsącymi się palcami szukała kartki i
długopisu. Napisała jego imię, potem trzy zdania i podpisała się.
Proszę, modliła się, czytając to, co napisała. Proszę.
Nagły dźwięk telefonu przestraszył ją tak, że prawie podskoczyła. Podniosła
słuchawkę.
- Halo? - powiedziała i wstrzymała oddech.
- Halo? - usłyszała czysty, chłopięcy głos.
- Kevin? - Brooke ciężko wypuściła powietrze.
- Pani Livingstone? - chłopiec był zdziwiony i uradowany zarazem.
- Tak, to ja.
- Jak to się dzieje, że odebrała pani telefon u wujka?
- Słyszałam dzwonek, więc odebrałam.
- Macie ten sam numer telefonu? To dlatego, że mieszkacie w tym samym
domu? - spytał po chwili przerwy.
- Nie, Kevin, nie.
- Och, myślałem tylko… co? Poczekaj proszę chwilę. - Z drugiego końca
linii dochodziły jakieś niewyraźne dźwięki. - Wcale się nie narzucam, Saro! Wujek
Meade mówił, że mogę do niego zadzwonić. Tak, tak powiedział. I mama też się
zgodziła. Co? Rozmawiam z panią Livingstone. Hm? Nie! Wynoś się! Nigdy nie
pozwalasz mi… no dobrze, OK. zgoda - znów niewyraźne głosy. - Pani
Livingstone?
- Tak, wciąż jestem.
- To była moja głupia siostra, Sara. Prosi, żeby panią pozdrowić.
- Pozdrów ją, proszę, ode mnie.
- Jasne. To znaczy, o ile jeszcze ze sobą rozmawiamy. Wie pani, wujek
Meade mówił, że ja, Joey i Paul powinniśmy być wyjątkowo mili dla Sary i Alison,
bo przechodzą właśnie ten, jak to powiedzieć… okres dojrzewania. No, nie wiem.
To znaczy, wujek Meade mówił, że to jest normalne, że one się tak zachowują,
ale… - Brooke niemalże widziała, jak jej mały rozmówca marszczy z niesmakiem
piegowaty nos. - Nieważne. Chciałbym porozmawiać z wujkiem Meade’em.
Brooke wiedziała, że taka prośba padnie prędzej czy później.
- Nie ma go teraz w domu.
- O? Jak to?
- Wyszedł.
- Pobiegać? Czasami robi to w…
- Nie, nie pobiegać - przerwała szybko. Coś przyszło jej do głowy. - Czy…
czy mieliście na dzisiaj jakieś wspólne plany?
- Nie - padła posępna odpowiedź. - Ale mówił, że moglibyśmy się gdzieś
wypuścić w tym tygodniu. Byle nie w środę. W środę idę z tatą na baseball. Tata i
ja mamy swoje męskie wyjścia, wie pani? Tyko on i ja. Bez Sary. Boja myślę, że
ona doprowadza go też do szału, tylko że on nie może jej tego powiedzieć, bo
wtedy ona mogłaby dostać tego jakiegoś kompleksu. Co za głupoty! - Chłopiec
westchnął ciężko. - Bzdury. Szkoda, że wujka nie ma w domu. Może mu pani
powiedzieć, że dzwoniłem? To znaczy, jak wróci do domu. Proszę.
- Wychodzę teraz do pracy, ale zostawię mu wiadomość, dobrze? -
odpowiedziała Brooke, usiłując mówić normalnym głosem.
- Jasne, w porządku. - Najwyraźniej spodobał mu się ten pomysł. - Niech mu
pani napisze, że proszę go o telefon, dobrze? Dziękuję.
- Proszę bardzo.
- Proszę pani?
- Tak, Kevinie?
- Czy dobrze się pani czuje? Mówi pani takim dziwnym głosem.
Brooke niespodziewanie odkryła, że nie udało się jej jeszcze wypłukać
wszystkich łez. Wytarła palcami oczy.
- Nic mi nie jest - skłamała, mając nadzieję, że mówi to z większym
przekonaniem niż kiedyś, w mieszkaniu Meade’a.
Tego dnia Meade nie pokazał się w WIWE, byli tam jednak jego różni
znajomi. Brooke próbowała, tak dyskretnie, jak tylko mogła, dowiedzieć się, czy
ktoś widział go od poprzedniej nocy. Niestety, bezskutecznie.
- Meade O’Malłey? - odparł któryś z uśmiechem podziwu i lekkim
wzruszeniem ramion. - Aż do wczoraj nie wiedziałem nawet, że wrócił już z
Brazylii. Przysięgam, ten facet pojawia się i znika jak klucz wędrownych gęsi.
Tylko że klucz gęsi przemieszcza się według pewnego wzoru, a Meade…
Słyszałaś, jak kiedyś…
Brooke słyszała i to od wielu już osób. Początkowo nie wierzyła w te
opowieści, ale teraz…
Zadzwoniła do niego do domu, później do biura. Powtarzała te czynności
wielokrotnie. I za każdym razem wsłuchiwała się w nie kończący się, regularny
sygnał. Bez odpowiedzi.
„Dokąd idziesz?”
„Byle dalej stąd”.
- Byle dalej ode mnie - wyszeptała z rozpaczą, po raz kolejny odkładając
słuchawkę. Było już popołudnie. Od cza su, gdy po raz ostatni go widziała, minęły
prawie dwadzieścia cztery godziny.
Podniosła głowę i spojrzała na wypchanego sępa, wiszącego jak zwykle pod
sufitem. Złowieszczo wyglądający przykład sztuki anonimowego rzemieślnika
przypatrywał się jej uważnie swymi szklanymi oczami, kołysząc się lekko na swej
uwięzi.
A jeśli coś mu się stało? - spytała samą siebie, zagryzając dolną wargę. A
jeśli jest… ranny?
- Brooke?
Dziewczyna niemal podskoczyła. W drzwiach pokoju stał Daniel Quincy,
trzymając w ręku stertę papierów.
- Tak, panie Quincy? - spytała z niepokojem. Wiedziała, że już rano musiał
zauważyć jej podkrążone oczy i bladość twarzy. Ale, poza narzekaniem na temat
ilości unoszących się w powietrzu pyłków kwiatowych, nie usłyszała żadnego
komentarza dotyczącego jej wyglądu. I była wdzięczna star szemu panu za
delikatność.
Siwowłosy mężczyzna wszedł do pokoju i położył na biurku trzymane w
ręku papiery.
- To wstępny szkic Meade’a na temat dorzecza Xingu - wyjaśnił. - Gdy
będzie pani miała wolną chwilę, prosiłbym o zrobienie dwóch kopii.
- Oczywiście - Brooke wstała z fotela.
- Proszę mi powiedzieć, czy miała pani swój udział w przygotowaniu tych
materiałów?
- Cóż - nie była całkowicie pewna, czy właściwie zrozumiała pytanie. -
Meade prosił, żebym to przeczytała. Zaproponowałam wprowadzenie kilku
drobnych zmian - i tyle.
- Hm. Wydawało mi się, że zauważyłem wpływ pani zręcznego pióra.
- Dziękuję. - Komplement zaskoczył ją i wzruszył.
- Proszę bardzo. - Na twarzy Daniela Quincy zagościł cień uśmiechu, jakby
starszy pan delektował się jakimś miłym wspomnieniem. - Pamiętam, że Gaby
Browning często robiła korektę prac Sebastiana. I całe szczęście. Ten człowiek był
geniuszem w terenie. Ale prawdę mówiąc, gdy musiał coś napisać, szło mu to jak
po grudzie. Był także najgorszym mówcą, jakiego kiedykolwiek słuchałem. -
Mówiąc te słowa, Daniel odwrócił się do wyjścia.
Brooke pochwyciła papiery i przycisnęła je do piersi. Poczuła pieczenie w
gardle. Znała swego szefa na tyle dobrze, by wiedzieć, że jego ostatnie zdania były
czymś więcej niż tylko przypadkową wzmianką.
- Proszę pana? - spytała.
- Tak? - spojrzał pytająco.
- Czy… czy rozmawiał pan dziś z Meade’em?
Daniel Quincy zastygł na moment. Uniósł srebrne, krzaczaste brwi.
- Nie, moja droga. Niestety nie. Przykro mi. Ale jestem pewien, że się do
pani odezwie.
Brooke wróciła do pustego domu. Obydwie karteczki, które zostawiła
przypięte do drzwi, były nadal, nietknięte i przez nikogo nie czytane.
Dziewczyna przesiedziała na werandzie kilka długich godzin, patrząc na
zachodzące słońce, zastanawiała się co robić. Wciąż obawiała się, czy nie
przytrafiło mu się nic złego. Znalazła się w takim punkcie, że obchodziło ją
wyłącznie to, czy Meade był cały i zdrów.
No, może nie wyłącznie… ale to wystarczyłoby jej na początek.
Tak bardzo go kochała! Próbowała postępować tak, jak uważała, że będzie
najlepiej. Ale w zamian…
Brooke otoczyła się ramionami, czując chłód, pomimo panującego upału.
Coś nie wyszło. Coś się nie udało. Teraz gotowa była na każde poświęcenie, byle
tylko to naprawić.
Wreszcie wstała i zadzwoniła do matki Meade’a.
Eleni O’Malley powiedziała jej, że nie miała od syna żadnej wiadomości od
czasu, gdy się rozstali w niedzielę.
Brooke niewiele spała tej nocy, choć leżała, tuląc do siebie poduszkę
przepojoną jego zapachem.
- Czy… czy wie pani, gdzie jest Meade? - z desperacją w głosie spytała
Brooke.
Obie kobiety spotkały się następnego dnia, krótko po południu. Eleni
O’Malley przyszła do Instytutu piętnaście minut wcześniej i zaprosiła Brooke na
lunch. Ta początkowo opierała się, lecz matka Meade’a nalegała.
Starsza kobieta rozłożyła na kolanach papierową serwetkę.
- Nie - odpowiedziała. - Co zresztą nie jest niczym nie zwykłym.
Brooke zagryzła wargę i spuściła wzrok. Eleni zaprosiła ją do małej
restauracji, w której podawano dania przygotowane na sposób domowy. Właściciel
- „kuzyn”, jak go określiła, powitał je z otwartymi ramionami, i to dosłownie.
Zamienił z Eleni kilka zdań po grecku, a następnie poprowadził obie kobiety do
zacisznej loży w tylnej części sali. Po chwili przy stoliku pojawiła się kelnerka,
przynosząc wino, pieczywo i nadziewane liście winorośli, po czym zniknęła, by się
już więcej nie pojawić.
Brooke uniosła głowę.
- Gdyby pani wiedziała, czy powiedziałaby mi? - spytała.
W ciemnych oczach Eleni widać było nie skrywane współczucie.
- Tak - odpowiedziała po chwili i uniosła brwi tak, jak czynił to Meade. -
Zdawało mi się, że miałyśmy mówić sobie po imieniu,
Brooke z roztargnieniem skinęła głową. Sięgnęła do koszyka z pieczywem i
zaczęła łamać w palcach wyjętą bułkę.
- Eleni… tak… tak się boję, że coś się z nim stało - wyznała. - To byłaby
moja wina.
Eleni wyjęła pokruszoną bułkę z rąk Brooke.
- Do kłótni potrzeba dwojga - zauważyła cicho. Brooke wstrzymała oddech. -
Kiedy rozmawiałyśmy wczoraj, użyłaś słowa „nieporozumienie”. Myślę jednak, że
zdarzyło się coś więcej.
Brooke wysypała z dłoni okruszki pieczywa. Zaufanie, którym od pierwszej
chwili obdarzyła Eleni, pomogło jej mówić szczerze.
- On… Meade oświadczył mi się - powiedziała wreszcie.
- No i? - Eleni nie wydawała się zbyt zaskoczona.
- Odmówiłam.
- Nie kochasz go? - starsza pani zmarszczyła brwi.
W słowach tych nie było oskarżenia, lecz Brooke zareagowała defensywnie.
- Oczywiście, że go kocham! - powiedziała gwałtownie, czując napływające
do oczu łzy. Zamrugała gwałtownie, usiłując się nie rozpłakać. - Naprawdę go
kocham - powtórzyła bardziej miękko. - Kocham go tak bardzo…
- Ciii… - uspokajająco szepnęła matka Meade’a. Brooke wytarła oczy
papierową serwetką.
- Tak… tak mi przykro - wyjąkała.
- Przeżywasz to głęboko. Nie ma za co przepraszać. Miłość… umiejętność
kochania to błogosławieństwo. Choć czasem także i ciężar. Proszę, czy możesz
powiedzieć mi, dlaczego nie chcesz poślubić mojego syna? - Eleni potrząsnęła
głową.
Brooke zmięła serwetkę i odrzuciła ją na stół razem z kawałkami bułki.
- Ponieważ nie mogę dać mu tego, czego pragnie - od rzekła z determinacją.
Eleni była zaskoczona.
- Brookes… - zaczęła, szukając odpowiednich słów. - Brooke, widziałam
was razem. Widziałam, w jaki sposób mój syn na ciebie patrzy, w jaki sposób ty
patrzysz na niego. Przez trzy tygodnie, zanim cię jeszcze poznałam, słyszałam, w
jaki sposób o tobie mówił. I wiedziałam, że… myślę, że wszyscy wiedzieliśmy... -
przerwała i pochyliła się. - Cóż to takiego, czego nie możesz mu dać?
Brooke poczuła, że się rumieni, po czym blednie. Jak tu odpowiedzieć na to
pytanie?
„Nigdy nie bój się mówić prawdy”.
Brooke pamiętała, kiedy Meade powiedział te słowa. Tamtej nocy nie
żałowała niczego…
- Eleni, nie mogę dać twojemu synowi dziecka - powie działa cicho. - Nie
mogę… nie mogę mieć dzieci.
Starsza kobieta zadrżała, lecz nie odzywała się.
- To jeden z powodów rozpadu mojego pierwszego małżeństwa -
kontynuowała Brooke. Zawahała się na moment. - Ty… wiedziałaś, że byłam już
zamężna? - spytała. Jej rozwód był jedną z niewielu rzeczy, o których nie
rozmawiali z Francisem O’Malleyem w czasie ich pierwszego spotkania.
Eleni wolno pokiwała głową. Jej zazwyczaj słodki głos wydawał się teraz
przytłumiony.
- Tak, wiedziałam. Meade powiedział o tym Francisowi wiele tygodni temu.
A Francis oczywiście powtórzył to mi. Lecz mój syn nie mówił nic, że…
- Nie mógł. Nie wiedział… nadal nie wie. W moim małżeństwie z Peterem
były także inne problemy. Meade doskonale je rozumiał. Myślę, że w pewien
sposób nawet lepiej niż ja sama. Lecz wszystkie te problemy… - potrząsnęła
głową. - Niemożność zajścia w ciążę to tak osobista porażka. Posiadanie dzieci jest
czymś naturalnym. Najbardziej oczywistym w świecie. A gdy dowiadujesz się, że
to, co oczywiste, jest dla ciebie nieosiągalne…
Spojrzała na matkę Meade’ a. Na jej twarzy nie widać już było zaskoczenia.
Jego miejsce zajęło zrozumienie.
- Meade pragnie mieć dzieci - kontynuowała. - Powiedział mi o tym.
- Pragnie również ciebie - odparła Eleni. - Powiedział ci o tym, prosząc, abyś
została jego żoną.
- Ale nie wiedział o tym, że nie mogę…
- Myślisz, że gdyby wiedział, nie zaproponowałby ci małżeństwa? - Słowa te
zabrzmiały jak wyzwanie.
- Ja…
- A gdyby było na odwrót? Gdybyś to ty wiedziała, że Meade nie może dać ci
dziecka, którego tak pragniesz, a mimo to poprosiłby cię o rękę? Czy wówczas
także byś mu odmówiła?
Brooke siedziała w milczeniu.
„O mój Boże” - pomyślała. - „Co ja zrobiłam!”
- Nie - odparła bez wahania.
To było jak objawienie. Brooke zdała sobie sprawę z tego, co uczyniła sobie
i Meade’owi. Bała się jego współczucia, bo sama nie przestawała się nad sobą
użalać. I bała się, bo w głębi duszy czuła, że zasługuje na to, by zostać odrzuconą.
Mówiła sobie, że godzi się na to. Nie godziła się z niczym. Pozwalała, by
świadomość bezpłodności kierowała jej życiem. Miała wręcz obsesję na tym
punkcie!
- Och, och, Eleni… - spojrzała na matkę Meade’a.
- Wiem - czule odparła starsza pani. - Wiem.
Brooke uwierzyła w to. Nie wiedziała dlaczego, lecz uwierzyła.
- Jak…? - zaczęła.
- To teraz nie ma znaczenia - brzmiała stanowcza odpowiedź. - Ważne jest,
że ty to wiesz.
- Wiem, że muszę go odnaleźć. Muszę… muszę mu wyjaśnić, aby zrozumiał.
- Brooke była gotowa na każde wyznanie. Na całą prawdę. Będzie się modliła, aby
mogli potem zacząć wszystko razem.
- Uda ci się - zapewniła z uśmiechem Eleni. I dodała z figlarnym błyskiem w
oczach: - Lecz najpierw musisz coś zjeść. Nie polecam mussaki. Nie potrafią jej
tutaj przyrządzić.
Po raz pierwszy od prawie dwóch dni Brooke wybuchnęła śmiechem.
Meade O’Malley siedział w salonie swego mieszkania i wpatrywał się w
kartkę, którą znalazł przypiętą do drzwi, kiedy wrócił do domu.
„Meade, wybacz. Nie odchodź, proszę. Kocham cię”. I podpis - „Brooke”.
Uraza, złość i zmieszanie spowodowały, że nie był sobą, kiedy wybiegł z
domu, zatrzaskując za sobą drzwi. Nie zdawał sobie sprawy z tego, dokąd się
wybierał, wsiadając do samochodu - i niewiele go to obchodziło.
Przez kilka godzin jeździł po ulicach Bostonu, aż wreszcie zaparkował
samochód przy lotnisku. Spędził w poczekalni większą część nocy. Czuł na sobie
pytające spojrzenia, lecz znowu, niewiele go to obchodziło.
O świcie pojechał do Cambridge, do Muzeum Botanicznego. Strażnik nocny,
z którym znali się od wielu lat, wpuścił go do środka bez zbędnych pytań.
Poszedł na czwarte piętro, do niewielkiego pokoju, który niegdyś zajmował
Sebastian Browning. Jego nauczyciel i przyjaciel mieszkał tam przez rok po
śmierci Gabrielle.
Przez te dwanaście miesięcy profesor nie robił nic. Odmówił wszelkich
dyskusji na temat prac badawczych, prowadzonych tuż przed śmiercią żony.
Któregoś dnia Medea zapytał go, co robił, zamknięty całymi dniami w pokoiku o
powierzchni zaledwie kilku metrów kwadratowych.
- Siedziałem i zastanawiałem się, dlaczego - padła odpowiedź.
I w taki właśnie sposób Meade spędził większość minionych trzydziestu
sześciu godzin. W końcu doszedł do wniosku, że nie znajdzie tu odpowiedzi na
wciąż powtarzane pytania.
I wrócił do domu, który tak gwałtownie opuścił przed dwoma dniami.
Wrócił, i czekał na kobietę, która mogła wypełnić tę pustkę… i jego ramiona… i
jego serce.
„Przebacz mi”.
Wszystko. Przebaczyłby jej wszystko. Miał nadzieję, że i ona mu przebaczy.
„Nie odchodź, proszę”.
Nie miał zamiaru odchodzić. Ani też pozwolić jej odejść.
„Kocham cię”.
O, na Boga, oby to było prawdą. Nie chodzi o to, że nic więcej się nie liczy;
po prostu nic innego nie liczyło się tak bardzo.
Później zastanawiał się, jak wytłumaczyć swoje postępowanie. Słysząc
samochód Brooke przed domem, po prostu wstał.
Bębny… naśladujące rytm uderzeń serca.
I śpiew. Czy ktoś śpiewał?
Brooke usłyszała dźwięki, zanim otworzyła drzwi wejściowe. Gdy już
znalazła się wewnątrz, zorientowała się, że cała drży.
Drzwi mieszkania Meade’a były zamknięte.
Podeszła i zapukała. Raz. Drugi…
Drzwi otworzyły się i Brooke ujrzała mężczyznę, którego kochała.
Mężczyznę o oczach jak morze oświetlone słońcem.
Otworzył ramiona.
Archimedes Xavier O’Malley był w domu… a ona razem z nim.
ROZDZIAŁ 10
- Jest coś, o czym muszę ci powiedzieć - odezwała się Brooke. Kaseta
skończyła się już dawno. Żadne z nich nie zwróciło na to uwagi. Muzyka była teraz
w nich, grała w ich umysłach i ciałach.
Dziewczyna nie wiedziała nawet, jak dotarli na sofę w salonie. Ich drogę
znaczyły porozrzucane buty, jego krawat, jej torebka, jego marynarka, a także
kilkanaście spinek, które wypadły z jej włosów.
Meade trzymał ją w objęciach. Widział podkrążone oczy Brooke, rezultat
wyczerpania i smutku. Blada, gładka skóra jej twarzy wydawała się ściślej niż
niegdyś opinać policzki. W regularnych rysach ukochanej twarzy zauważył cienie,
których wcześniej tam nie było.
Oprócz oznak stresu, napięcia i nie przespanych nocy, Meade dostrzegł jej
nową siłę i pewność siebie. To tak, jakby nastąpiło pogodzenie tych wszystkich
sprzeczności, które w niej wyczuwał.
A teraz, po gradzie pocałunków i pieszczot, powiedziała, że musi mu coś
oznajmić.
- Cóż to takiego? - spytał niskim głosem,
Brooke zaczerpnęła powietrza.
- Po pierwsze - kocham cię. Kocham cię całym sercem. Całym… wszystkim.
I to, co zrobiłam w niedzielę, było konsekwencją tej miłości. Pewnego rodzaju…
zbłąkanej miłości - dodała, widząc cienie w jego oczach. - Teraz już wiem. To, co
zrobiłam w niedzielę, było takim samym błędem, jak to, co zrobiłam, gdy
kochaliśmy się po raz pierwszy.
- Brooke…
Potrząsnęła głową i położyła palec na jego ustach.
- Proszę, nie. Pozwól mi mówić. Kocham cię, Meade. I bez względu na to, co
powiedziałam wtedy, chcę dzielić z tobą życie,
Więc dlaczego? - nie mógł jej o to zapytać. Wiedział, że Brooke musi
powiedzieć to sama, bez ponaglania.
„Powoli”.
O to prosiła go od początku. W niedzielę nie rozmawiali spokojnie. Pozwolił,
aby zawładnęły nim emocje. I to był błąd, olbrzymi błąd. Nie miał zamiaru go
powtarzać.
Brooke przyglądała się jego twarzy. Wyglądał na wyczerpanego. Linie w
kącikach oczu i wokół ust były głębsze niż wówczas, gdy widzieli się ostatnio.
Zmysłowe wargi zdradzały napięcie. Na brodzie i policzkach rysował się cień
zarostu.
Powiedział jej, jak spędził ostatnie dwa dni. Gdy z ulgą zobaczyła, że jest
cały i zdrowy, przyszło uczucie gniewu. Domagała się odpowiedzi na pytanie,
gdzie był. Wyjaśnił jej to w kilku słowach. Choć mówił niewiele, zorientowała się,
że cierpiał, tak jak ona.
Gdyby tylko mogła, zaoszczędziłaby mu bólu. Ale to było niemożliwe.
Dotknęła opalonego, szczupłego policzka Meade’a. Zwrócił do niej twarz,
rozświetloną teraz blaskiem bijącym z błękitnych oczu. Przycisnął wargi do
wnętrza jej dłoni. Miała wrażenie, jakby cało wał ją prosto w serce.
Dopiero po kilku sekundach Brooke była w stanie cokolwiek powiedzieć.
Musiało minąć jeszcze kilka następnych, zanim jej głos był znów spokojny.
- Kiedy pytałeś, czy chcę cię poślubić - zaczęła - powiedziałeś, że pragniesz,
byśmy stworzyli rodzinę. Powiedziałeś, że kiedy zobaczyłeś mnie z Jonathanem…
że marzyłeś o takim dziecku. - Pochyliła lekko głowę, a rozpuszczone włosy
opadły jej na twarz. Spojrzała mu w oczy. - Nie mogę dać ci rodziny. Meade, ja nie
mogę mieć dzieci.
- Nie możesz… - nie do wiary, to była przyczyna jej od mowy! - O Boże,
czyżbyś myślała, że…
I wówczas przypomniał sobie swoje oświadczyny. Oczywiście, że mogła tak
pomyśleć! Prawie każde słowo, które padło z jego ust w tamtą niedzielę, dotyczyło
posiadania dzieci. Mówił o tym nawet zanim powiedział, że ją kocha.
Brooke zauważyła zmianę w wyrazie jego twarzy i zrozumiała, że czuje się
winny. Nie mogła na to pozwolić.
- Meade, nie - ponownie dotknęła jego policzka. - Jeśli pragniesz mieć
dzieci, powinieneś zostać ojcem. Tak wspaniale potrafisz zajmować się Kevinem i
bliźniętami, i dziewczynkami. Masz… masz w sobie dar miłości.
- Ale…
- Wiem, jak to jest, kiedy pragnie się dzieci i nie może ich posiadać. Znam tę
pustkę… i żal… i zazdrość. Próbuję zwalczyć w sobie te uczucia. Nie chcę, żeby
dłużej dominowały nad moim życiem. Ale przede wszystkim… przede wszystkim
nie chcę, żebyś i ty ich doświadczył.
- Brooke, kochana…
I wówczas Brooke opowiedziała mu całą historię swego małżeństwa z
Peterem. Zawahała się raz i drugi, lecz nie pominęła niczego. Opowiedziała o
wszystkim, także o rozmowie z jego matką.
- Ta pierwsza noc… mój Boże, to była figurka płodności, która tak cię
rozstroiła. To dlatego wyszłaś, prawda?
- To była tylko mała cząstka tego wszystkiego - przyznała. - Sprawiłeś, że
czułam się… nie zdawałam sobie nawet sprawy, że potrafię to czuć.
- A kiedy wchodziłaś na salę porodową, aby pomagać Jazz… - Mógł
wyobrazić sobie, jak było to dla niej trudne. Jednak zrobiła to.
- Skąd mogłeś wiedzieć? Nic ci przecież nie powiedziałam, bo wstydziłam
się i bałam…
- A jednak próbowałaś mi powiedzieć, prawda? - Meade przypomniał sobie
tamtą scenę. - Próbowałaś, lecz ja nie chciałem słuchać. Powiedziałem, że nie chcę
o tym wiedzieć.
- A ja nie nalegałam - uczciwie przyznała Brooke. - Wydawałeś się taki
zagniewany…
- Było w tym więcej zazdrości, niż gniewu - przyznał.
- Zazdrość? - nie mogła w to uwierzyć. - Byłeś zazdrosny o Petera?
Skinął głową. Wstydził się tego, ale teraz mógł się do tego przyznać.
- Dlaczego? Jak mogłeś być zazdrosny o…
- Bo go kochałaś. Wiem, co on ci zrobił. Ale wcześniej, zanim zaczęło się
między wami psuć, kochałaś go przecież.
Czy tak było rzeczywiście? Brooke powróciła myślami do tej pierwszej nocy
w mieszkaniu Meade’a, gdy wzięła do ręki zdjęcie Gabrielle i Sebastiana
Browningów. Chyba wówczas pojawiły się pierwsze wątpliwości.
- Być może - odpowiedziała wolno. - A być może kochałam tylko tę ideę.
Pobrać się i stworzyć rodzinę, której tak pragnęłam. Ale cokolwiek do niego
czułam, och, to było nic w porównaniu z uczuciem, którym darzę ciebie. Kocham
cię.
- Wystarczająco, aby mnie poślubić?
- Bardziej niż wystarczająco! - zapewniła go. Oczy jej błyszczały. - Ale czy
ty chcesz tego? Wiesz już wszystko i nadal tego pragniesz?
- Z całej duszy.
- I… i nie ma to dla ciebie znaczenia, że nie mogę…
Meade ujął jej ręce jak bukiet kwiatów. Uniósł je do ust, pocałował. Ich palce
złączyły się.
- Ma znaczenie - przyznał szczerze. - Ma znaczenie, ponieważ jest to ważne
dla ciebie. Kiedy ty cierpisz, ja cierpię także. Ale jeśli wydaje ci się, że jeżeli nie
możesz zajść w ciążę, to jesteś mniej kobieca, czy mniej pożądana - o nie,
kochanie. Nie.
Meade wziął Brooke w ramiona. Pieścił mocnymi, męskimi wargami jej
pełne, pragnące usta. W pocałunku tym zawarte były przysięgi i obietnice.
Dłonie Brooke wędrowały wzdłuż jego ramion i pleców, by wreszcie
zagłębić się we włosach.
- Jeśli tylko zechcemy, możemy mieć dzieci - matowym głosem powiedział
Meade, podnosząc głowę. - Możemy je adoptować. Wiem, że obecnie jest to trochę
trudniejsze niż kiedyś, ale wciąż jeszcze są dzieci, które potrzebują rodziców. -
Zastanowił się nad czymś. - Czy przedtem, czy wtedy zastanawiałaś się nad
możliwością adopcji?
Brooke przesunęła końcem języka po obrzmiałych od pocałunku wargach.
- O tak, myślałam o tym. Byłam w wielu agencjach. Miałam już wszystkie
informacje i formularze. Pokazywałam je Peterowi, próbując go tym
zainteresować. Ale on nigdy nie chciał o tym rozmawiać.
Przerwała, nie chcąc myśleć o tamtych wydarzeniach. Reakcja Petera na
propozycję adopcji była dla niej zbyt bolesna. Teraz dopiero zdała sobie sprawę, że
miał kompleksy na punkcie swych umiejętności dawania rozkoszy.
- Brooke? - głos Meade’a przywołał ją do rzeczywistości. Widząc przelotny
smutek na twarzy dziewczyny domyślił się, dlaczego Peter Livingstone odrzucił
propozycję adopcji.
- Peter powiedział, że nie mógłby kochać cudzego dziecka. Powiedział, że
adopcja byłaby przyznaniem się do winy. - Przez kilka sekund patrzyła na
Meade’a. - A ty?
Coś w jego silnych, męskich rysach twarzy spowodowało, że pomyślała o
Eleni O’Malley.
- Nie, nie czułbym się oszukiwany. Uważałbym, że mam szczęście.
- Szczęście? - powtórzyła, wiedząc, że nie przypadkiem użył tego słowa.
Kiedyś powiedział, że „miał szczęście”, trafiając na takich właśnie rodziców.
A jego matka mówiła, że „ma szczęście”, mając takie dzieci.
Czy to możliwe? Czyżby próbował jej powiedzieć…
Meade obserwował, jak szmaragdowe oczy Brooke powiększają się. I
odpowiedział na pytanie, które w nich dostrzegł, choć czuł, że dziewczyna także
już wie.
- Tak, zostałem zaadoptowany. Podobnie jak Kathleen i Mary Margaret.
- Zaadoptowany? To znaczy… że twoja matka nie może… nie mogła mieć
dzieci? Czy to dlatego wiedziała tak wiele…
Potrząsnął głową.
- Nie wiem, czy to matka, czy ojciec nie mogli mieć dzieci. Nie jestem nawet
pewien, czy oni sami wiedzą. Oboje ogromnie pragnęli mieć dzieci, i było im
bardzo ciężko przez kilka pierwszych lat małżeństwa. Dzieci się nie rodziły;
niewiele brakowało, a doszłoby do separacji. Ale znaleźli wspólne rozwiązanie. Nie
wiem, dlaczego wcześniej ci o tym nic nie powiedziałem. Bóg jeden wie, że nie
wstydzę się ani nie ukrywam tego, że zostałem zaadoptowany. Widzisz, jedną z
rzeczy, których nauczyli mnie rodzice, kiedy dorastałem, było to, że płodzenie
dzieci to wyłącznie fizjologia. Tworzenie rodziny to kwestia uczucia.
Na twarzy Brooke powoli wrócił uśmiech.
- Kochanie - powiedziała miękko - to potrafię.
Wyciągnęła rękę i z czułością przysunęła jego twarz do swojej.
Dla żadnego z nich nie był to pierwszy raz. Jednak gdy Meade wziął ją na
ręce i zaniósł do sypialni, Brooke czuła, że wszystko w jakiś cudowny sposób
zaczyna się od nowa.
Gdy zaczęła go rozbierać, ręce jej drżały. Odpięła po kolei guziki przy jego
koszuli i odsłaniała tors. Masowała dłońmi odkrytą pierś, jakby rozprowadzając
cenny olejek. Rozczesywała szczupłymi palcami krótkie, ciemne włosy w poszu-
kiwaniu twardych brodawek. Paznokciami zadrapała lekko sterczące sutki i
poczuła, jak cały zadrżał w rozkoszy.
Meade delikatnie poodpinał drobne, perłowe guziczki przytrzymujące przód
białej bluzki i, jakby odpakowując bezcenny dar, zsunął ją z ramion Brooke.
Przykrył dłońmi sterczące, mocne piersi. Zaczął je masować delikatnie,
okrężnymi ruchami. Przylgnęła do niego, pochylając się jak wierzba na silnym
wietrze.
Przesunął rękę niżej.
Rozpiął guzik. Potem zamek. Szybkie szarpnięcie i lniana spódnica wraz z
jedwabną halką opadły na podłogę. Jeszcze tylko przejrzyste rajstopy i koronkowe
majteczki w kolorze kości słoniowej chroniły jej ciało przed jego wzrokiem i do-
tykiem.
Meade przyklęknął. Kiedy wstał, Brooke nie miała na sobie nic. Rumieniec
podniecenia zabarwił jej policzki. Była piękna.
Brooke sięgnęła do klamry czarnego skórzanego paska. Gdy prowokująco
przesunęła palcami po twardym kroczu, jego ciało wyprężyło się jak cięciwa łuku.
Gdy wreszcie się rozdzielili, zrzucił z siebie spodnie i slipy. Jego ciało,
skryte częściowo w półcieniu, zachwycało swą męskością. Silne mięśnie poruszały
się pod opaloną skórą.
Brooke, przytulona, podniosła głowę i spojrzała na niego oczami pełnymi
miłości i pożądania. Zakrył jej usta.
Złączeni, osunęli się na łóżko.
Pocałunki.
Gwałtowne i parzące.
Wabiące... podniecające... nieskończenie erotyczne.
Brooke trzymała głowę na tej samej poduszce, w którą wtulała twarz
poprzedniej bezsennej nocy. Rozchyliła bezwiednie wargi. Meade pieścił jej ciało
gorącymi ukąszeniami. Potem, z niemalże pierwotnym krzykiem pragnienia, za-
władnął słodyczą jej wyczekujących ust. Przyjęła te poszukiwania, wydając z
siebie jęk rozkoszy.
Przesuwała dłońmi po całym ciele kochanka. Masowała silne, szerokie
ramiona, prężne plecy, otoczyła dłońmi muskularne biodra i muskała paznokciami
wgłębienie u podstawy kręgosłupa.
Ich nogi splotły się. Meade wsunął udo pomiędzy kolana dziewczyny.
Sprężyste włosy otarły się o jej delikatną skórę. Zacisnęła bezwiednie mięśnie w
niepohamowanym spazmie rozkoszy. Poruszała się niespokojnie, czując
ogarniający ją żar, który docierał do każdej komórki jej wyczekującego ciała.
Pieścił okrężnymi ruchami języka jej sutki, powodując niemalże bolesną
rozkosz. Objął wargami i zaczął ssać w zaborczym, pełnym pożądania rytmie.
Brooke była w stanie uczynić wszystko dla swego kochanka, wszystko mu
oddać. Wszystkie bariery zostały przełamane. Kochała go… Próbowała mu to
powiedzieć, lecz z jej gardła wydobył się tylko jęk rozkoszy. Mogła wymówić
tylko jego imię. Więc powtarzała je wciąż.
I nadszedł moment, gdy nie mogła już przedłużać oczekiwania spełnienia.
Meade, zespolony z ruchami kochanki, wiedział, kiedy ten moment nastąpił. Ale to
ona wprowadziła jego członka w siebie. I to ona znalazła równowagę między
rozkoszą płynącą z dawania i otrzymywania.
W ostatniej chwili Meade przewrócił się na plecy. Leżała teraz na nim,
obejmując go szczupłymi, długimi udami.
Brooke poruszała się rytmicznie, opierając dłonie na zmiętym prześcieradle.
Ochyliła tułów, pragnąc jeszcze większej jedności ich ciał. Poczuła na biodrach
ręce Meade’a.
Widząc pierwsze oznaki ogarniającej dziewczynę rozkoszy, Meade stracił
kontrolę nad sobą.
- Meade! - Brooke zamknęła oczy i odrzuciła do tyłu głowę. - Och... och...
Świat rozpadł się na kawałki. Bez początku, bez końca.
Tworzyli jedność.
To była chwila prawdy.
I akt prawdziwej miłości.
- Tak bardzo cię kocham - powiedziała Brooke wiele, wiele minut później.
Policzek przytuliła do ręki opartej na nagim torsie kochanka.
- I ja cię kocham - odpowiedział, wodząc leniwymi ruchami dłoni po uroczej
linii jej pleców. Dziewczyna przyglądała mu się oczami o barwie zielonych,
wiosennych liści. Linia jej pełnych, różanych warg była niezwykle kobieca.
Brooke westchnęła i przesunęła się nieco, ocierając o niego całym ciałem.
Wygięła w łuk stopę i dużym palcem zaczęła wodzić wzdłuż jego uda.
- Na kiedy ustalamy termin ślubu? - spytała.
- Hm... w jakiś czas po miodowym miesiącu.
- A kiedy to nastąpi? - zaśmiała się.
- Myślałem, że już go zaczęliśmy - odparł. W jego oczach zalśniło
rozbawienie.
Brooke zarumieniła się. Pochyliła głowę i ucałowała jego ramię.
- To znaczy... takie jest moje zdanie - powiedział ochrypłym głosem Meade.
Palcami rozczesał jej jedwabiste włosy i zachichotał.
- Cóż, to brzmi nieźle - odparła.
- Dziękuję. - Chwycił ją mocniej i przesunął wyżej. Wargami znalazł miejsce
na jej szyi, gdzie pod skórą wyczuwało się uderzenie serca. - A kiedy ty chcesz
wziąć ślub? - spytał.
Brooke spojrzała mu w oczy, muskając palcem jego policzek.
- Chyba jutro nie będzie zbyt wcześnie?
- Chcesz poczekać trochę, żeby się upewnić? - błysnął w uśmiechu
śnieżnobiałymi zębami.
- Jestem pewna - odparła. - Całkowicie - powiedziała rozmarzonym, lecz
przy tym zdecydowanym głosem.
- I ja także.
Nastąpiła chwila ciszy, w której żadne słowa nie wydawały się konieczne.
- Czy możemy pobrać się na werandzie? - spytała wreszcie Brooke, czując
powracające podniecenie.
- Jeśli tylko zechcesz, możemy nawet spędzić tam miesiąc miodowy.
- Hm... - przepełniły ją wspomnienia.
- Zbyt prymitywne?
- O nie, wcale nie. - Zastanowiła się. Przypomniała sobie pytanie, które
chciała już dawno zadać. - Skoro mówimy o prymitywizmie...
- Słucham.
- Muzyka tamtej nocy...
- Aha, podobała ci się?
- Chciałabym wiedzieć, co to było.
- A jak sądzisz?
Językiem wypchnęła policzek i przesunęła palcami wzdłuż włosów Meade’a.
- Hm... hm...
- Próbujesz to zanucić, czy zastanawiasz się nad tytułem? - zażartował.
- Meade!
- Prawdę mówiąc, to specjalna składanka.
- Największe przeboje łowców głów?
- Niezupełnie.
- Ale blisko? - przesunęła rękę.
- Aha, tak... tak! - była blisko, a on stawał się coraz bardziej podniecony.
- Powiedz wreszcie.
I po chwili powiedział jej. Z rozbawieniem patrzył na jej rozszerzające się ze
zdziwienia oczy i rumieniec wstydu na twarzy. Stanowiło to niezwykły kontrast z
jej wcześniejszym zachowaniem.
- Melodia... na czas kochania - powtórzyła. - Czy to dosłowne tłumaczenie?
- Powiedzmy, kulturalne.
- Och...
- Zaskoczona?
- Nie - zaprzeczyła natychmiast, po czym zastanowiła się. - Prawdę
mówiąc…
- Tak?
- Już wtedy, tamtej nocy, pomyślałam sobie coś takiego - powiedziała
powoli. - To znaczy, o tej muzyce. To znaczy, niezupełnie pomyślałam... raczej
poczułam. Dlaczego dziś włączyłeś właśnie tę kasetę?
Meade zaczerpnął głęboko powietrza, zdając sobie sprawę, że nie potrafi
logicznie odpowiedzieć.
- Ta muzyka w pewien sposób sprowadziła cię tu. Myślę… myślę, że miałem
nadzieję, że dzięki niej powrócisz.
- Kiedyś mówiłeś, że nie wierzysz w magię plemienną - zwróciła mu uwagę.
- Powiedziałem ci, że jej nie praktykuję.
- Ale czy w nią wierzysz?
- Wierzę… wierzę w cuda. Mam przy sobie taki cud. - Jego oczy
przepełnione były zachwytem. - Kocham cię, Brooke Livingstone. Kocham cię…
kocham…
Dziewczyna odpowiedziała mu tym samym.
- Meade?
- Tak?
- Sądzę, że powinieneś skopiować tę kasetę.
- Jedna kopia wystarczy?
- Hm... jedną należałoby schować do sejfu.
- Widzisz dla niej jakieś zastosowanie w przyszłości?
- Mm. To na wszelki wypadek. Za pięćdziesiąt lat, kiedy będziemy
obchodzić złote gody, orkiestra może nie umieć tego zagrać.
EPILOG
Zgodnie z aktem urodzenia, otrzymanym z agencji adopcyjnej, dziewczynka
nazywała się Joy.
Według Brooke żadne inne imię nie byłoby bardziej odpowiednie.
Wróciła właśnie z pracy i zastała męża drzemiącego na łóżku. Ich półroczna
córka spała na jego nagim torsie. Niemowlę rozpostarło szeroko ramiona i nogi, a
zawinięty w pieluszkę tyłeczek sterczał w górę. Srebrna niteczka śliny perliła się w
kąciku różowych usteczek dziecka.
Brooke, uśmiechając się do siebie, podeszła cicho do łóżka i usiadła na
brzegu materaca. Zmierzwiła ciemne loki Joy, po czym położyła dłoń na wypiętej
pupci. Miała właśnie zamiar wyszeptać imię Meade’a, gdy ten otworzył oczy.
- Jesteś w domu.
- Joy ma mokrą pieluchę - odpowiedziała, całując go.
- Jest w tym zadziwiająco dobra - odparł, krzywiąc się nieznacznie. Usiadł,
przytrzymując dziecko. Dziewczynka poruszyła się i zmarszczyła buźkę, stając się
na moment podobna do chochlika. W chwilę później uniosła swe niemal
przezroczyste powieki. Oczy miała brązowe i okrągłe, zupełnie jak czekoladki.
- Dzień dobry - powiedziała czule Brooke. - Jak spędziliście dzień?
Joy ziewnęła szeroko.
- Dziękuję bardzo - zaśmiał się Meade. Przytrzymując dziecko ręką, wychylił
się i pocałował żonę. - Zmienię jej pieluszkę, a ty się przebierz.
- Zgoda.
Po pięciu minutach, gdy Brooke weszła do dziecięcego pokoju, ujrzała
Meade’a stojącego przy łóżeczku i patrzącego z podziwem na Joy.
- Jest piękna, prawda? - zachwyciła się Brooke.
- Wdała się w matkę.
Brooke zaśmiała się ochryple.
- Przy pomocy pochlebstw umie pan wszystko załatwić, doktorze O’Malley.
- To nie pochlebstwa, kochanie. To prawda.
- Hm… zgoda - zadrżała, gdy przesunął palcami wzdłuż jej ciała. - Gdy Joy
trochę podrośnie, muszę koniecznie ostrzec ją przed Grekami, którzy obsypują
dziewczęta gładkimi słówkami.
Tym razem on się zaśmiał. Brooke oparła głowę o jego ramię.
- I co dziś robiliście? - spytała.
- To co zwykle. Spaliśmy. Jedliśmy. Odbijało nam się. Moczyliśmy pieluszki.
Pojechaliśmy na uniwersytet i sprawiliśmy, że dziekan wydziału tatusia zamienił
się w słup soli.
- Bardzo śmieszne.
- Wspaniałe - przerwał na moment. - Odrzuciłem propozycję stypendium w
terenie.
- To znaczy, że nie wyjeżdżasz na lato? - Brooke spojrzała nań zaskoczona i
zadowolona.
Meade potrząsnął głową.
- Nie musisz zostawać…
- Ale chcę.
- Lecz... - Jasne, że perspektywa jego wyjazdu nie napawała Brooke
szczęściem, ale zdawała sobie sprawę, że poślubiła mężczyznę, którego praca
polega między innymi na częstych wyjazdach.
- Kochanie, to zarówno dla mnie, jak i dla ciebie i Joy zapewnił ją. - Lubię
uczyć. I, na Boga, mam aż za dużo pracy w laboratorium. Poza tym, chciałbym
wreszcie skończyć książkę. - Spojrzał na nią prowokacyjnie. - Zakładając
oczywiście, że uda mi się zadowolić mojego niezwykle wymagającego domowego
wydawcę.
- Och? - Brooke uniosła delikatnie brwi.
- Ta kobieta jest nienasycona. Nie sposób ją zaspokoić.
- To brzmi okropnie.
- No, tego bym nie powiedział...
Pocałunek, początkowo delikatny, przerodził się w namiętny.
- Hm... - westchnęła Brooke. Przytuliła się do niego, opierając się na nim
całym ciężarem. - Może, gdybyś nie doprowadzał swego wydawcy do szału, praca
nad książką posuwałaby się szybciej? - zasugerowała.
- Tak sądzisz?
- To możliwe... - potarła policzkiem o jego tors i objęła go w pasie. - Nie
będziesz tęsknił za dżunglą?
- Przez dwadzieścia lat spędziłem w dżungli prawie każde lato. Prawdę
mówiąc… - przerwał, usiłując się skupić. Zdawał sobie sprawę, że jego
instynktowna potrzebna poszukiwań, „dowiadywania się, co tam jest”, nigdy nie
zaniknie. Ale niepokój, który tak długo nim rządził, gdzieś się rozpłynął. Ojciec
miał rację. Meade potrzebował własnej rodziny. - Może się starzeję - zauważył
smutno.
- Starzejesz! - Brooke spojrzała na niego z oburzeniem. Zobaczyła iskierki w
jego oczach i zrozumiała, że tylko żartował. - Trzydzieści pięć lat to jeszcze nie
emerytura, Archimedesie O’Malley! - oznajmiła śmiertelnie poważnie.
- Twoje słowa podnoszą mnie na duchu - odparł z uśmiechem.
- Co więcej, mężczyzna, który może... - wspięła się na palce i wyszeptała mu
do ucha zakończenie zdania. - Czy sądzisz, że na to jesteś także za stary?
- Właściwie to brzmi niezwykle zachęcająco.
- Więc?
- Co więc? - zaczął łaskotać ją przez ubranie.
- Więc na co jeszcze czekasz? - spytała ochryple.
- Cóż, nie chciałbym działać zbyt szybko...
- M-Meade!
- Kocham cię, Brooke Livingstone O’MaIley - powiedział, po czym pochylił
się, przełożył rękę pod kolanami dziewczyny i podniósł ją do góry.
To, co nastąpiło potem, było zdaniem Brooke czystą magią.