background image

 

background image

GUY N. SMITH 

SABAT 6: RYTM PIEKIEŁ 

(Sabat 6. Hellbeat) 

Przełożył : VICTOR DELACROIX 

 

Wysoki,  mocno  zbudowany  mężczyzna  ożywił  się  i  po  omacku  chwycił  za  pasy.  Boeing  zaczął  obniżad  pułap, 

kierując  się  na  lotnisko  Kennedy’ego.  Pasażer  przespał  niemal  całą  drogę  z  Heathrow,  po  części  z  nudów,  po  części 
dzięki dyscyplinie, zdawał sobie bowiem sprawę, że powinien byd rześki, gdy przybędzie na miejsce. 

Stewardessa  obrzuciła  spojrzeniem  pasażerów,  zatrzymując  wzrok  na  ciemnowłosym  mężczyźnie,  którego  lewy 

policzek przecinała siedmiocentymetrowa blizna, kontrastująca z jego bladą cerą. Obserwowała go, aż ich spojrzenia 
się  spotkały  i  próbowała  odgadnąd  jego  wiek.  Mógł  mied  nawet  pięddziesiąt  lat,  ale  z  drugiej  strony,  mógł  również 
liczyd  nie  więcej,  niż  trzydzieści  pięd.  Niepodobna  było  określid  dokładnie  –  dojrzałe  rysy  mężczyzny  sugerowały 
jedynie,  że  mógł  byd  zdolny  do  czytania  w  myślach.  Jej  skórę  pokryła  gęsia  skórka,  a  puls  przyspieszył.  Trwająca  w 
milczeniu wymiana erotycznych sygnałów urwała się równie nagle, jak się zaczęła. 

Mark Sabat uśmiechnął się. Pomysł był niezły; gdyby był zwyczajnym turystą i miał czas do dyspozycji, zrobiłby to – 

nie  odmówiłaby  mu,  a  byłaby  wręcz  bardziej  niż  chętna  do  zdjęcia  eleganckiego  mundurka  i  zaoferowania  mu  jej 
zmysłowego  ciała.  Odrzucił  jednak  z  pogardą  własne  erotyczne  myśli.  Ta  dziewczyna  była  jedynie  nieświadomym 
niczego  narzędziem  w  rękach  jego  nikczemnego  brata  –  miała  przytłumid  mu  rozsądek  i  spowolnid  refleks,  właśnie 
wtedy, gdy musiał działad błyskawicznie. Jego przeciwnik już zaczął podstępne działania przeciwko niemu. Quentin już 
był gotowy i włączył się do gry. 

Skronie  Sabata  zaczęły  pulsowad.  W  trakcie  snu  znów  ujrzał  znajome  obrazy.  Ostrzeżenie,  które  zawsze 

pozostawiało  po  sobie  lekki  ból  głowy.  Jego  nozdrza  wyczuwały  zatęchły,  grobowy  odór  i  przyprawiający  o  mdłości 
smród wydobytych z ziemi, gnijących zwłok. Jego ciało astralne powróciło na otoczoną lasem, górską polanę i na nowo 
przeżył  straszliwe  wydarzenia  sprzed  ponad  dekady.  Quentin  nie  życzył  sobie,  aby  o  nich  zapomniał,  a  wręcz 
przypominał,  że  to  jeszcze  nie  koniec.  Seria  rewolwerowych  kul  nie  zniszczyła  zła,  a  jedynie  wypędziła  mrocznego 
ducha  do  żywego  ciała,  w  którym  miał  gnid  i  czekad  na  okazję  do  powrotu.  Wewnętrzna  walka  Sabata  była  równie 
gwałtowna, jak niegdyś. 

Mark Sabat, były ksiądz i wyszkolony przez SAS zabójca, miał przed sobą straszliwe zadanie. Jego śmiertelny wróg 

czaił się w nim samym; był opętany przez nikczemną duszę własnego brata bliźniaka, którego niegdyś ścigał od Haiti aż 
po  Bawarię,  gdzie  nastąpiło  ich  ostateczne  starcie.  To  na  tamtej  otoczonej  sosnami  polanie,  przesiąkniętej  gryzącą 
wonią żywicy i rozkładu, kule z rewolweru Marka uderzyły w ciało Quentina z łoskotem przypominającym dźwięk, jaki 
wydaje  wystrzelony  z  procy  ślimak,  rozbijający  się  o  dyktę.  Potem  pochował  ciało  brata  w  ziejącej  czeluści  grobu,  a 
wraz z nim również ciała tych wieśniaków, ofiar kultu śmierci – nekromancji! 

To powinno było zakooczyd wieloletni konflikt. Na  zawsze! A jednak, był to zaledwie  początek, bowiem zły duch 

zamieszkał  w  jego  własnym  ciele  i  nadal  próbował  rozsiewad  nasiona  zła,  zaś  Marka  pociągnąd  na  dno.  Od  tamtej 
chwili, bracia starli się jeszcze niejeden raz, wywołując zamęt w duszy Marka i fizycznie namacalne zło wszędzie wokół. 
Czasami, gdy było trzeba, odpowiadał złem na zło, nie obowiązywały bowiem żadne zasady, a cel uświęcał środki. 

A teraz Quentin znowu działał. Od ponad roku Mark niemal wierzył, że jego straszliwy brat nareszcie się poddał. 

Wtedy zadzwonił kapitan Nadel z policji nowojorskiej. I spoczywający we śnie brat Sabata ożył. 

Sabat  wyznaczył  miejsce  spotkania  –  Wielki  Bar  Amerykaoski  przy  Piątej  Alei,  gdzie  uwielbiał  się  stołowad,  gdy 

trafiał  na  Manhattan.  Miejscówka  ta  była  również  ostatnim  lokalem,  w  którym  policjant  incognito  mógł  byd 
rozpoznany.  Nadel  bardzo  wyraźnie  zaznaczył  w  rozmowie  telefonicznej  sprzed  trzech  dni,  że  sprawa  ma  charakter 
nieoficjalny  i  że  zwraca  się  o  pomoc  prywatnie.  Niech  szlag  trafi  policję;  gdy  twoja  córka,  dwudziestolatka,  zaginie, 
zasady i procedury idą do lamusa. 

Kapitan Nadel był nieogolony, a jego oczy jarzyły się czerwienią; najwyraźniej nawet najtwardsi policjanci czasami 

płakali. Jego żona zmarła siedem lat temu, a mimo to jakoś sobie radził w podwójnej roli ojca i policjanta. Yvette zdała 
egzaminy i obecnie była w pełni wykwalifikowaną lekarką oczekującą na staż. Uzdolniona – dzięki ojcu. Parę miesięcy 
temu sprawy przybrały jednak gorszy obrót, a teraz Yvette Nadel przepadła jak kamieo w wodę. 

background image

–  To  na  pewno  sprawka  tego  zespołu  rockowego,  który  przebywa  w  mieście  –  gorączkowy  szept  Nadela  groził 

przejściem  w  gardłowy  krzyk.  –  Codziennie  znika  jakiś  dzieciak,  a  rodzice  szaleją  i  błagają  na  komisariacie,  aby  go 
znaleźd. Bóg świadkiem, że płaczę za nimi równie mocno, jak za własną córką, ale nie odnajdę ich w ten sposób. Częśd 
zaginionych  się  odnalazła…  –  głos  policjanta  ścichł,  a  dolna  warga  zaczęła  mu  drżed.  –  Zwłoki  były  zakrwawione  i 
niemal  nierozpoznawalne.  Ci  ludzie  padli  ofiarą  satanistycznych  obrzędów,  a  częśd  ciał  miała  ślady  po  ugryzieniach, 
jakby… ich jedzono!
 

–  Proszę  mi  opowiedzied  o  tych  rockowcach  –  blizna  na  policzku  Sabata  zajaśniała  bielą,  jakby  przypominając  o 

dawnym bólu, a oczy mężczyzny zapłonęły furią ledwie trzymaną na uwięzi. 

–  To  jakieś  wariactwo  –  Nadel  głośno  siorbnął  łyka  czarnej  kawy.  –  Takie  kompletne  wariactwo,  że  niedługo  te 

dzieciaki zaczną wszczynad zamieszki na skalę taką, że zabraknie gliniarzy, aby to ogarnąd. Szaleją od narkotyków, tak 
mają nasrane w głowach, że w ogóle nie myślą, garną się tylko do zabijania. Rytm Piekieł, tak to nazywają. Nadawane 
na  okrągło  na  wszystkich  kanałach.  Jeszcze  kilka  miesięcy  temu  nikt  nie  słyszał  o  tym  zespole,  a  teraz  wszyscy  ich 
nienawidzą. Ich solistka nosi całun i woal, każe się nazywad Lilith. Tym niemniej działają zgodnie z prawem – można co 
najwyżej próbowad przymknąd ich za narkotyki, ale trzeba by przedrzed się przez idącą w tysiące publicznośd. Zespół 
nie  robi  nic  gorszego,  niż  poprzednie  na  przestrzeni  ostatnich  trzydziestu  lat.  Fani  potrafią  zachowywad  się 
histerycznie, to normalka. Mam związane ręce; nie mogę przecież pójśd na wojnę z całym show biznesem. Pieniądze 
rządzą wszystkim. Straciłbym robotę momentalnie, jeżeli komisarz zorientowałby się, że pana w to wciągnąłem, Sabat. 
Jednak oddałbym odznakę natychmiast, jeżeli oznaczałoby to odzyskanie Yvette. Niech to szlag, ona nie jest taka… 

– Ludzie w ogóle nie są „tacy” – Sabat potrząsnął powoli głową ze smutkiem.  – Napalą się na coś, co wydaje się 

niegroźne, póki nie wdepną w to na dobre. Kiedy zaginęła Yvette? 

– Od paru miesięcy wychodziła gdzieś nocami, zaczęła zaraz po egzaminach. Pomyślałem sobie, a niech jej będzie, 

trochę wyluzowała, dobrze się bawi. Początkowo znikała na jedną, dwie noce w tygodniu, potem niemal codziennie. 
Zmieniło  się  również  jej  usposobienie,  Sabat.  I  to  mnie  martwi  najbardziej.  Stała  się  wroga,  jakby  zaczęła  mnie 
nienawidzid. Potem dowiedziałem się, że uczęszczała na te cholerne koncerty rockowe. Pokłóciliśmy się o to i wybiegła 
z  mieszkania.  Nie pojawiła  się od tamtej chwili, nawet  po swoje rzeczy. Za każdym razem, jak  do kostnicy  przywożą 
jakiegoś dzieciaka, modlę się, żeby to nie była ona. Wczorajszej nocy znaleziono ciało w pustym wagonie metra. Młodą 
dziewczynę.  Miała  poderżnięte  gardło,  a  w  jej  dłoniach  i  stopach  znajdowały  się  dziury  po  gwoździach,  jakby  ją 
ukrzyżowano!
 

– Odnajdę ją – oznajmił spokojnie Sabat, bez cienia przechwałki w głosie. – Zadzwonię natychmiast, jak się czegoś 

dowiem. – Odsunął krzesło do tyłu, wstał i uścisnął wyciągniętą dłoo kapitana. 

Gdy  wyszedł  na  ulice  miasta,  Quentin  zaczął  wykrzykiwad  w  jego  głowie  przekleostwa,  od  których  pulsował  mu 

mózg, a ból głowy wzbierał na sile. Jego pierś przyjmowała widmowe ciosy pięści szaleoca, a gardło było ściśnięte tak, 
że ledwie mógł oddychad. Jednak Mark Sabat zaśmiał się buntowniczo i z wysiłkiem uwolnił umysł; ból zelżał. Wygrał 
kolejne  starcie;  jednak  teraz  jego  najważniejszym  zadaniem  było  odnalezienie  Yvette  Nadel.  Nie  było  czasu  do 
stracenia, a wręcz mogło już teraz byd za późno. 

 
Ciemnowłosy żul zaskakująco łatwo wtapiał się w otoczenie złożone głównie z rozgorączkowanych nastolatków w 

Central  Park.  Zauważało  się  go  na  chwilę  i  wyrzucało  z  myśli,  jako  kolejnego  osobnika  przedwcześnie  postarzałego 
przez  żałosny  styl  życia,  jakie  prowadził,  wyniszczonego  przez  narkotyki,  jednak  teraz  odzyskującego  utracone  siły 
przez odżywczy wpływ Rytmu Piekieł. Przygarbiony, powykręcany przez rytm muzyki, z twarzą ukrytą w cieniu, wycofał 
się między drzewa i krzewy. Ktoś krzyknął, możliwe, że z ekstazy, bądź od ostrza noża. Nikt nie zwrócił na to uwagi. 

Ogłuszeni, nigdy nie odzyskaliby normalnego słuchu, ale nie dbali o to. Ochrypli, gdy zawiodły ich struny głosowe, 

bezgłośnie szeptali nierozpoznawalne słowa.  Niepotrzebne były uszy, aby słuchad  Rytmu Piekieł, każdy nerw w ciele 
dostrajał się do muzyki, która wprawiała w wibracje wszystkie mięśnie. Niekoocząca się fala uzależniających dźwięków 
mknęła przez noc; potem świt ukazałby światu wyczerpane ciała, które padły tam, gdzie stały. Większośd popełzłaby 
do swoich dziennych kryjówek, a kilkoro pozostałoby na miejscu, aby później trafid do kostnicy. Zmarłych, których w 
większości nie sposób zidentyfikowad, czekał potem prosty pochówek na koszt paostwa, a potem zapomnienie, jakby 
nigdy nie istnieli. 

– Chcesz miejsce do spania? Jakieś żarcie? – ogolony na łyso rockman z szalejącym trądzikiem na twarzy krzyknął 

chrapliwie prosto do ucha podstarzałego wyrzutka i dorzucił: – Drinka? Koks? 

Stary  zwolnił  kroku  i  zadrżał  z  niepewności,  jakby  wstrząśnięty  nieoczekiwaną  ofertą.  Potknął  się  i  byłby  upadł, 

gdyby punk go nie podtrzymał. 

background image

– Hę? – zapytał zdumiony. Musiał się przesłyszed. 
– No przecież powiedziałem. – w głosie zabrzmiała irytacja granicząca z gniewem. – Co chcesz, za friko. Decyduj się, 

albo  spierdalaj.  Nie  zabraknie  chętnych  na  skorzystanie  z  hojności  Zagłady.  Na  każdym  koncercie  ktoś  ma  szczęście, 
dzisiaj padło na ciebie. No więc? 

Sabat  pozwolił  ująd  się  za  ramię  i  powlókł  się  za  swoim  towarzyszem  przez  krzaki,  okrężną  trasą  pomiędzy 

wyginającymi się ciałami, z dala od oświetlenia, aż wreszcie wydostali się na Park Lane. 

Czekał  na  nich  samochód,  długa  sylwetka  limuzyny  o  jednostronnych  szybach.  Otwarto  drzwi  i  Sabat  został 

niedbale wepchnięty do środka, aż upadł na wykładzinę. Gdy się podnosił, wyczuł, że pojazd mknie naprzód, a drzwi 
zamknęły się z trzaskiem. Nadział się na czyjąś stopę, która odrzuciła go do tyłu. Ludzkie postacie, których twarzy nie 
mógł dojrzed. Jednak jego towarzysze podróży byli bez znaczenia. Najważniejsze, że strzał na ślepo dosięgnął celu. 

 
Sabat podejrzewał, że dom znajduje się gdzieś na dolnym Manhattanie. Próbował śledzid trasę lincolna, jednak nie 

było  to  łatwe;  niemal  identyczne  ulice  i  przejeżdżające  późną  nocą  samochody  miały  niewiele  cech  szczególnych. 
Pocieszał  się  jednak,  że  jeżeli  uda  mu  się  odnaleźd  Yvette  Nadel,  położenie  celu  podróży  będzie  nieistotne. 
Gdziekolwiek się znajdowała, Sabat nie mógł oczekiwad tam żadnej pomocy – czekał– go samotna bitwa. 

Quentin milczał. Sukces podstępu Sabata chwilowo go uciszył. Obaj jednak wiedzieli, że gra dopiero się rozpoczyna. 
Słyszał  syreny  łodzi  policyjnych,  gdy  pospiesznie  wyprowadzano  go  z  samochodu.  Rzeka  Hudson  znajdowała  się 

nieopodal.  Jego  towarzysze  –  teraz  już  porywacze  –  popychali  go  przez  ciemną  uliczkę  i  zatrzymali  przed  drzwiami. 
Potem zeszli w dół stromymi, kamiennymi schodami, aż dotarli do pomieszczenia, które niegdyś było sporej wielkości 
piwnicą.  Teraz  pachniało  wilgocią  i  było  słabo  oświetlone,  tak,  że  natychmiast  rozpoznał  świątynię  zła,  jej  ołtarz  i 
czarne gobeliny. Dym ze świec nie był w stanie zagłuszyd charakterystycznej woni zła. Smrodu śmierci. 

Z początku myślał, że to w jego rozbolałej głowie rozbrzmiewa  pogłos koncertu, ale nie  – w głębi pomieszczenia 

dało się słyszed niepowtarzalne brzmienie Rytmu Piekieł. 

Widok był znajomy – widział to już przynajmniej tuzin razy w życiu, jeżeli nie więcej. Świątynia szatana, przerażeni 

wierni, głowy podniesione na jego widok, oczy utkwione w nim. Strach i ulga  – oto przybyła ofiara. To oznaczało, że 
żadne z nich nie zostanie zawleczone przed ołtarz, aby zostad złożonym w podarunku dla ich straszliwego Mistrza. 

Para, która go tu przywiodła, bardziej go podpierała, niż trzymała siłą, pilnując, aby ten człowiek podziemi, którego 

ciało  i  umysł  zniszczyły  narkotyki,  nie  upadł  na  wznak.  Stanowił  łatwą  zdobycz,  nie  zrozumie  niczego  do  chwili,  aż 
poderżną  mu  gardło,  a  wtedy  będzie  już  za  późno:  równie  niezdolny  do  pojęcia  swojej  sytuacji,  jak  do  lotu.  Będą 
prezentowad  swą  zdobycz  z  dumą,  pozwalając  zebranym  nasycid  oczy  zanim  będą  mogli  wypid  jego  krew  i  spożyd 
jeszcze ciepłe mięso. 

Sabat obrzucił spojrzeniem podziemia i zobaczył przynajmniej tuzin nastolatków, tych uprzywilejowanych, których 

nie porzucono na  pastwę nocnych drapieżników grasujących  po Central Parku,  wybraoców Zagłady, akolitów Rytmu 
Piekieł  i  tego,  co  reprezentował  sobą  Rytm.  Próbował  znaleźd  młodą,  rudowłosą  dziewczynę,  którą  pamiętał  z 
fotografii ukrytej w kieszeni, modląc się, aby któreś z obecnych okazało się nią, aby nie było za późno. Ale Yvette Nadel 
była nieobecna na zgromadzeniu. 

Skierował  wzrok  w  kierunku  zgromadzonych  wokół  ołtarza  mrocznych  kapłanów  i  rozpoznał  pełne  okrucieostwa 

rysy  członków  grupy,  która  raptem  godzinę  temu  grała  złowieszcze  akordy  Rytmu  Piekieł  ze  sceny  w  Central  Parku. 
Nawet  w  tej  chwili  ich  palce  wystukiwały  takt  na  przesłoniętych  habitami  udach  zgodnie  z  nagraniem 
rozbrzmiewającym  w  tle,  a  ich  wąskie  usta  bezgłośnie  recytowały  słowa.  Obserwowali  go  i  pożądali  jego 
bezosobowego ciała. 

Wtedy  Sabat  dostrzegł  tę,  którą  zwano  Lilith,  odzianą  w  białe  szaty  wiedźmę,  której  twarz  przesłaniał  woal,  aby 

nikt  nie  mógł  ujrzed  pełni  jej  nikczemności,  solistkę,  która  śpiewała  i  głosiła  o  śmierci,  okaleczeniu,  ofierze  i 
kanibalizmie. Dziwkę wybraną przez Przeklętego, jej zmysłowe ciało drżące w oczekiwaniu, palec wskazujący na niego, 
aż dygoczący z żądzy krwi. 

–  Przyprowadźcie  go  do  ołtarza,  aby  oddał  Mistrzowi  ciało  swe  i  krew  swą!  –  jej  głos  zabrzmiał  niezwykle 

młodzieoczo, kontrastując z niesamowitym widowiskiem, jakie przedstawiała. 

Ktoś  z  tyłu  popchnął  Sabata,  aż  ten  się  potknął.  Odzyskał  równowagę,  zanim  uznali  za  konieczne  uścisnąd  go 

mocniej. Niepewny krok naprzód. Syk widowni, ponaglającej go, niecierpliwie wyczekującej rozpoczęcia ceremonii. A 
w jego umyśle rozbrzmiał obsceniczny wrzask  furii Quentina, wybudzonego  ze snu i pojmującego, że jego żywy brat 
oszukał wszystkich i całkiem możliwe, że już jest za późno na cokolwiek. 

background image

Dłoo Lilith wychynęła spod szaty, a w słabym świetle świec zamajaczyło wielkie ostrze ofiarnego sztyletu, który w 

jej  szczupłych  palcach  wyglądał  niemal  na  miecz.  Zaśmiała  się,  dźwięk  ten  był  tym  bardziej  przerażający  z  uwagi  na 
młodośd w nim słyszalną. 

–  Na  kolana!  –  wskazała  ostrzem  podnóżek  umieszczony  u  stóp  ołtarza.  –  Połóż  tam  głowę  i  niech  przepełni  cię 

wdzięcznośd,  bowiem  zostałeś  dziś  wybrany  przez  Starożytnego.  O  ileż  lepiej  jest  oddad  mu  życie,  niż  z  jego  rąk  je 
postradad, jak ci liczni, którzy niedługo zginą! 

Sabat  obserwował  ją  uważnie.  Przestał  się  garbid,  stanął  wyprostowany,  aż  jego  postad  zaczęła  górowad  nad 

pozostałymi, przedstawiając straszliwy widok w półmroku. Nieznacznie rozstawił nogi, prawą dłoo ukrył w znoszonej 
kurtce i z uśmiechem na ustach obserwował zgromadzenie sekty. Nie było nawet jednej radosnej myśli w jego głowie 
jednak, a jedynie zaginiona dziewczyna, okropieostwa, które mogli jej wyrządzid ci demoniczni  szaleocy i pogarda za 
to, o co w myślach ich oskarżał. 

– Powiedziałam, na kolana! 
– Nie – potrząsnął powoli głową. – Nie padnę na kolana, bowiem to ja jestem Sabat. 
Nigdy nie dowiedział się, czy go wtedy usłyszeli, ani czy go zrozumieli. Wypowiadając szeptem te słowa, wyjął dłoo 

zza kurtki i nie sposób było z niczym pomylid wyraźnego kształtu rewolweru kaliber 38. Pistolet trzykrotnie wyrzucił z 
siebie  raz  po  raz  pomaraoczowy  płomieo,  obracając  wniwecz  wykrzywione  twarze  rockmanów,  którzy  stłoczyli  się 
wokół niego. Opadli powoli na kamienną podłogę, a z ich oblicz nie zostało nic prócz krwawej masy. Odwrócił się, ale 
jego  porywaczy  z  parku  już  nie  było  widad,  wmieszali  się  w  tłum  czcicieli  szatana.  Zostawił  ich  w  spokoju;  w  tym 
piekielnym sanktuarium diabła znajdowały się szczury o wiele ważniejsze, niż jakaś para dpunów. 

Brzęk stali upadającej na kamieo rozbrzmiał w pomieszczeniu, gdy sztylet ofiarny wypadł z dłoni Lilith. Nadal stała 

w  tym  samym  miejscu,  drżąca  postad  odziana  w  biel.  Sabat  powtarzał  sobie,  że  kapłanka  drży  z  powodu  krwawego 
szału,  który  nadal  ją  przepełniał,  a  nie  ze  strachu.  Potrzebował  bowiem  całej  nienawiści,  do  jakiej  był  zdolny,  aby 
ukarad ją za to, co spotkało Yvette Nadel. Quentin miotał przekleostwa i skrzeczał, potwierdzając tylko jej winę. 

Wiedźmę szatana czekał wyrok śmierci. 
Sabat  wystrzelił  raz,  rozrywając  jej  woal,  a  krew  rozlała  się  szkarłatem,  wsiąkając  w  szatę,  która  przesiąkła  nią 

jeszcze zanim kobieta poleciała do tyłu i runęła na podłogę. 

Nie obawiał się ataku ze strony pozostałych; nie zaszczycił ich nawet spojrzeniem, usłyszał jedynie, jak rzucają się 

do wyjścia, lamentując z przerażenia, a cichnąca, jękliwa szataoska melodia rozbrzmiewała w jego uszach. 

Sabat  opadł  na  kolana  i  zaczął  zdzierad  zakrwawiony  materiał  z  martwych  ciał.  Zanim  zdążył  rozpoznad  jedną  z 

twarzy,  jego  nikczemny  brat  wybuchł  drwiącym  śmiechem  pełnym  złośliwej  uciechy  i  wtedy  Mark  Sabat  zdał  sobie 
sprawę,  że  stało  się  coś  strasznego.  Wtedy  rozpoznał  piękne,  chod  zniekształcone  rysy  twarzy  znanej  mu  jedynie  z 
fotografii, którą otrzymał, gdy podejmował się zadania. 

Albowiem zmarła, która kazała się nazywad Lilith, Arcykapłanką Zagłady, była nikim innym, jak Yvette Nadel, córką 

kapitana policji nowojorskiej, Franka Nadela. 

 
Wyrzuty  sumienia  nie  dawały  Sabatowi  spokoju,  gdy  dowiedział  się  o  reakcji  kapitana  Nadela  na  potworne 

odkrycie podziemnej świątyni szatana kilka dni później. Artykuł w  Times donosił, że nowojorski policjant zastrzelił się 
na  ołtarzu,  na  którym  znalazł  ciało  złożonej  w  ofierze  córki.  Według  raportu  policyjnego,  sataniści  zastrzelili  Yvette 
Nadel,  a  potem  samych  siebie.  Do  dziś  nie  odnaleziono  narzędzia  zbrodni.  Załamany  ojciec  dziewczyny  popełnił 
samobójstwo na miejscu. Dodatkowa wzmianka informowała, że sataniści byli członkami kapeli rockowej  „Zagłada” i 
od chwili, gdy opinia publiczna poznała prawdę, gorączka Rytmu Piekieł zaczęła zanikad. 

Quentin na zmianę śmiał się i wybuchał wściekłością, zmuszając Marka Sabata do szukania odosobnienia w sypialni 

do  chwili  ustąpienia  migreny.  Zło  poniosło  kolejną  porażkę,  ale  cenę  za  to  zwycięstwo  zapłacili  niewinni  –  szatan 
ponosił odpowiedzialnośd za ich śmierd tak samo, jak gdyby zostali złożeni w ofierze na jego czarnym ołtarzu.