MAREK ORAMUS
HIENY CMENTARNE - ZBIÓR OPOWIADAŃ
Dwanaście opowiadań
prezentujących różne style
i pomysły science fiction.
Wspólną cechą
większości z nich
jest pytanie
o moralne uprawnienia człowieka
do dokonywania daleko idących
przeobrażeń, zarówno na własnej
planecie, jak i we Wszechświecie
— w imię enigmatycznie
rozumianego postępu.
MAREK
ORAMUS
Marek Oramus (ur. 1952)
ukończył specjalizację
energetyka jądrowa
na Politechnice Śląskiej,
a następnie studium dziennikarskie
w Uniwersytecie Warszawskim.
Po pięcioletniej przygodzie
z dziennikarstwem
musiał zająć się zawodowo
literaturą science fiction
i od 1982 roku jest autorem
i krytykiem tego gatunku.
Opublikował powieści
„Senni zwycięzcy" (Czytelnik 1982)
i „Arsenał" (Iskry 1985),
a także tom szkiców,
wywiadów i recenzji
„Wyposażenie osobiste" (Iskry 1987).
W druku znajduje się kolejna powieść SF
„Dzień drogi do Meorii".
MAREK
ORAMUS
Posłowiem opatrzył
Maciej Chrzanowski
Ilustrował
Witold Gluźniewicz
Wydawnictwo »Śląsk*
4
Koncepcja graficzna serii
Jerzy Moskal
Opracowanie graficzne
Jerzy Moskal i Marek Piwko
© Copyright by Marek Oramus,
Katowice 1989
BEJ8UU BIBLIOTEKA
IM. A. $TKVQi
Filia Ogólna - 2
54-129 Wrocław, DiKWieckiego 56|
DAR
Csiedla
ISBN 83-216-0724-1
Spis
treści
7 Drwale i dziewczyna
31 Hieny cmentarne
93 Witaj w domu
101 Bariera immunologiczna
117 Kompleks Hioba
151 Osada „Meteor"
181 Eutanazja
189 Sposób umierania
206 Barany i armia lwów
227 Trudno nie być bogiem
251 Ziemia-410
258 Kwadrofoniczne delirium fremens
277 POSŁOWIE — Maciej Chrzanowski
Drwale
i dziewczyna
panceramicznej
szyby Elmer Eyskin przyglądał się smętnemu krajobrazowi.
Brunatna kurzawa, spowijająca łazik przez całą drogę, kłębiła
się przed maską zalepiając wizjery.
— Już wiem, co mi to przypomina — powiedział
Earthy Bird — akwarium bez wody. Gigantyczne akwarium
o brudnych, pokrytych brązowo-zielonkawym nalotem szy-
bach. Szyby działają jak filtry; nieprzyjemna barwa tutej-
szego światła to właśnie ich zasługa.
Eyskin spróbował to sobie wyobrazić: suche, gorące
akwarium. Trzy ślimaki-łaziki suną gęsiego po dnie; o ich
ruchu świadczy tylko unosząca się wokół pylista aureola.
Wysoko, niepodległy siłom kłębiącym się w dole, tkwi jak
srebrna kropla satelita stacjonarny — oko „Fundadora".
Z wysokości orbity mgiełka, ślimaki i nafaszerowany
skałkami piasek zlewały się w jednostajną, szaroburą płasz-
czyznę. Eyskin i jego ludzie, zamknięci w kabinach łazików,
wsiąkli po prostu między wydmy.
— Czemu stanęliście, Eyskin?
— Nie wiem. Zdawało mi się, że...
— Że co?
— Nie wiem.
Nigdy tutaj nie padał deszcz. Nigdy nie przeleciał ptak.
Na powierzchni planety, jałowej jak kawałek wyżarzonego
piaskowca, nie znaleziono nic, co byłoby w stanie przyciągnąć
zainteresowanie badaczy. Wyprawa pierwotnie ominęła ją,
kierując się dalej — poza granice ekosfery. Ale rezultaty na-
stępnych lądowań okazały się jeszcze bardziej zniechęcające:
fotografie, trochę danych, kolekcja minerałów. Chemicy
rzucili się na nie, przeprowadzili tysiące eksperymentów,
postawili setkę hipotez, pokłócili się o nie na dziesiątkach
konferencji i spotkań, wyciągnęli kilka mało istotnych wnios-
ków i w końcu ostentacyjnie ulegli nieróbstwu. Układ wydawał
się nieciekawy i wszyscy, nie bez uczucia zawodu, sposobili
się do odlotu.
Lecz decyzja o opuszczeniu układu, tak zdawałoby się
oczywista, z nieznanych powodów opóźniała się. Wiado-
mość o nadesłaniu przez krążącą wokół jałowej planety sondę
serii nowych fotografii nie wzbudziła niczyjego entuzjazmu.
Zakłócała komfort psychiczny płynący z przeświadczenia,
że wszystko jasne; w razie nader prawdopodobnego nie-
spełnienia na nowo obudzonych nadziei w kabinach pozostał-
by nastrój jeszcze dolegliwszej apatii niż ta, z którą uczestnicy
wyprawy zmagali się od miesiąca. Powrotowi w okolice
jałowej planety towarzyszyła więc całkowita obojętność.
Eyskin — jak inni — nie miał początkowo pojęcia,
jaki powód kazał wyprawie wracać. Fotografie przedstawiały
się nieszczególnie, jak zwykle robione z tej wysokości stan-
dardowym sprzętem. Gładkich płaszczyzn przez całe setki
mil nie ożywiał żaden szczegół, a nieliczne skupiska skał,
którymi upstrzona była baloniasła powłoka, już samym usytuo-
waniem budziły niechęć. Skały, niewysokie, o zaokrąglonych
krawędziach, sterczały powbijane niedbale w piasek jak
rodzynki w ciasto. Obecność jaskiń, wąwozów, głębokich
szczelin została, zdaje się, od samego początku wykluczona.
Ludzie oglądali zdjęcia i mruczeli niepochlebne opinie pod
adresem kierownictwa wyprawy.
„Fundador" lądował na rozległym płaskowyżu, nocą,
tym razem nieco powyżej równika. Eyskin obserwował prze-
bieg manewru w swojej kabinie. Kłęby piasku podniesione
ku niebu i rozświetlone ogniem dysz wylotowych sprawiały
takie wrażenie, jakby w trzewiach nocy spalały się kolejne
warstwy okrywającego pustynię niewidzialnego płaszcza.
Po wyjątkowo nieatrakcyjnych lądowaniach ostatniego mie-
siąca to przebiegło nawet interesująco. Eyskin wyczekał
do końca operacji, wyłączył obraz i położył się spać.
Przez następne dni niewiele się działo. Eyskin snuł
się po korytarzach jak każdy, komu nie przydzielono konkret-
nego zajęcia, rano' jeździł szybem osobowym na taras wi-
dokowy i przez zamglone powietrze obserwował brudne
cielsko planety. Z każdej strony tarasu rozciągał się dokładnie
taki sam widok, Eyskin wypijał kawę, zjadał obiad, przerzu-
cał najnowsze biuletyny i o odpowiedniej porze kładł się
spać. Regularnie miewał kłopoty z zaśnięciem.
Z dnia na dzień tryb życia Eyskina uległ radykalnej
zmianie. Nie miał chwili wolnej; budzono go rano i pozwalano
chodzić spać bardzo późno.
— Wysyłamy dwie jednakowe grupy — mówił koman-
dor Wilman, szef organizacyjny przedsięwzięcia— oznaczone
jako „Berenika" i ,,Eurydyka", odpowiednio do kryptonimów
quasi-geologicznych tworów na północ i południowy zachód
od miejsca lądowania „Fundadora". Dowódcy: Eyskin i Par-
gyney. Cel akcji: dostarczenie sprzętu niezbędnego do za-
łożenia lokalnych baz oraz wstępny rekonesans. W zależności
od jego rezultatów zostaną przerzuceni drogą powietrzną
ludzie i specjalistyczna aparatura — albo, rzecz jasna, zwija-
my cały majdan. Jeśli chodzi o szczegóły...
— Proponujemy dwa niezależne tory — mówił specja-
lista od łączności. — Kanał A, wewnętrzny, dla komuni-
kacji między załogami łazików; kanał B, zewnętrzny —
między Bazą a dowódcami grup. Baza wchodzi automatycznie
i po wyczerpaniu tematu, nie czekając na potwierdzenie
odbioru, natychmiast się wyłącza. System jest prosty jak
drut, elastyczny, oszczędza czas.
— A jeśli coś się nam przytrafi? — zapytał Ciem,
wysoki, nieśmiały chłopak, tonem nad wiek poważym i zatros-
kanym.
— Będziemy was śledzić z satelity stacjonarnego. Auto-
matyczny namiar pozycji, czujniki podczerwieni i tak dalej.
Na wypadek niespodzianek przewidzieliśmy możliwość pod-
łączenia załóg do toru zewnętrznego, normalnie zastrzeżo-
nego dla dowódcy. W celu uruchomienia kanału B należy...
Najwięcej czasu spędzali z profesorem Pargyneyem,
głównym sprawcą całego zamieszania. Pargyney był starszym,
energicznym mężczyzną; Eyskin zapamiętał go miotającego
się między stertami dokumentów a pulpitem do sterowania
aparaturą wyświetlającą przezrocza i filmy.
— Berenika — profesor za każdym razem w osobliwy
sposób smakował to imię — zajmuje powierzchnię około
400 kilometrów kwadratowych. — Eyskin przyglądał się
zdjęciom i przezroczom, które przedstawiały rozmaite ujęcia
kamiennych zwałowisk. Na siłę w układzie głazów można
było doszukiwać się regularności; Pargyney potrafił o niej
mówić żarliwie i przekonywająco. Eyskin nie miał powodów,
żeby mu nie wierzyć, a jednak drażniło go nazywanie
kobiecym imieniem zwyczajnej kupy kamieni. „Berenika —
mówił z przekąsem do Earthy'ego i Cierna i wzruszał ramio-
nami. — Zwichrował stary, nie ma co. Zwykłe kamienie
wydają mu się interesujące tylko dlatego, że zebrało się
ich tyle na jednym miejscu."
— Powiedz to głośno — radził Earthy i pewnego razu
Eyskin rzeczywiście wyłożył po kolei swoje wątpliwości.
Nastąpiło coś niespodziewanego: Pargyney stracił w jednej
chwili cały entuzjazm i pewność siebie — przypominał raczej
balon, z którego uszło powietrze. Usiadł ciężko na krześle
i zapatrzył się w zawalony mapami, ekspertyzami i zdjęciami
blat.
— Widzi pan — powiedział powoli — nie mamy żadnej
pewności, że Berenika czy Eurydyka okażą się fenomenami,
którym warto było poświęcić przynajmniej tyle czasu i sta-
rań, ile poświęciliśmy dotąd. Ale rezygnacja to nie jest
wyjście — musimy grać tak czy owak, po to tu w końcu je-
steśmy.
— Uważam, że dysponujemy zbyt małą ilością przesła-
nek, aby poważnie traktować tę... jak pan powiedział...
Berenikę — rejterada Pargyneya dotknęła go przykro.
— Więc trzeba zdobyć następne — profesor spojrzał
na niego spode łba. — Berenika i Eurydyka nie są zwyczaj-
nymi tworami geologicznymi. Są kamiennymi miastami. Nie,
nie mam żadnych dowodów — ale liczę, że pomożecie mi
je zdobyć.
— Miasta? — zainteresował się Ciem. — Zamieszkane?
— Nie wiem — Pargyney podniósł się z krzesła. —
Chyba nie. To najsłabszy punkt mojej... — chciał powiedzieć
„hipotezy", ale zreflektował się i dokończył: — ... mojego
pomysłu. No, na dzisiaj wystarczy. Dziękuję panom.
— Nie przekonał mnie — powiedział Earthy, kiedy
rozchodzili się do kabin. — Ja tam nie wierzę w żadne miasta
na Księżycu.
— Księżycowe Miasto — podchwycił Ciem. Powtórzył
nazwę kilka razy; spodobała mu się. Zaczęli używać jej w roz-
mowach.
Obie grupy wystartowały jednocześnie. Przez jakiś czas
jechali burta w burtę, potem łaziki Eyskina skręciły ostro
na północ, ku skałom.
Wśród skał jechało się trudniej, ale po kilkunastu minu-
tach Eyskin zdążył nabrać wprawy i droga- nie sprawiała
mu już tyle kłopotu co przedtem. W odległości dziesięciu
metrów za jego łazikiem posuwał się Ciem; tuż za Clemem,
ostentacyjnie lekceważąc przepisy, jechał rutyniarz Earthy.
Do tej pory rzadko odzywali się do siebie, skoncentrowani
na prowadzeniu, teraz jednak oprócz nadawanych systematy-
cznie komunikatów z Bazy ciszę radiową raz po raz przery-
wały pieprzne dowcipy Earthy'ego i wybuchy śmiechu młode-
go Cierna.
— Facet zatrzymuje taxicopter, wyciąga pilota z kabiny
i mówi: onanizuj się! Znacie to?
— Ja nie znam — skłamał Eyskin wpatrując się w plą-
sający przed maską łazika tłum brudnych zjaw w długich,
luźnych opończach. Przy próbie dokładniejszego przyjrzenia
się postacie skwapliwie schodziły pojazdowi z drogi, nikły
między rzędami piaszczystych diun albo po prostu rozpły-
wały się w powietrzu. Eyskin zapadał w odrętwienie —
z oczami wlepionymi w szkła wizjerów zapominał o łaziku,
skałach i piachu, pochłonięty kompletnie tańcem tajemniczych
widziadeł. Głosy Earthy'ego i Cierna przywracały poczucie
rzeczywistości. Włączył reflektor — tłum zjaw zniknął, zamie-
niony w jednej chwili w kłęby rudego kurzu.
— Ja też nie — powiedział Ciem.
— Eyskin, skały chyba zmieniają wygląd — powie-
dział obserwator. — Niczego nie zauważyliście?
— Nie.
— Może mi się zdawało. Bądźcie czujni.
— Jesteśmy.
— Musimy słuchać tego nudziarza? — zniecierpliwił
się Earthy. — Od pewnego czasu jego gawędziarstwo
działa mi na nerwy.
— Na tym z grubsza polega jego rola. Wolałbyś sam
bez przerwy gadać w mikrofon, co myślisz o pięknie tutej-
szego krajobrazu?
— Sam nie wiem, co byłoby lepsze. Można zasnąć
i wcale tego nie zauważyć.
Eyskin zaśmiał się do wskaźników łazika.
— Zajmij się czymś. Coś tam chyba zacząłeś opowia-
dać?
— Facet z żoną zatrzymuje taxicopter...
— Przedtem nie mówiłeś, że był z żoną — zauważył
Ciem.
— To teraz mówię. Zatrzymują ten taxicopter, fa-
cet wyciąga z kabiny pilota i mówi: onanizuj się! No,
ale to już! Czyś pan zwariował, protestuje pilot, na
rozum panu padło? Bo ci rozwalę łeb! — wrzeszczy ten fa-
cet. No i w końcu pilot musiał zrobić to, o co tamten go
prosił.
Głośnik, w którym zbiegały się zblokowane linie łącz-
ności wewnętrznej rozbrzmiał śmiechem Cierna. Ciem
czasami potrafił śmiać się z byle czego i bywało, że Eyskin
zazdrościł mu tej umiejętności.
— I tak jeszcze sześć razy. Facet, który zatrzymał
taxicopter podnosi półprzytomnego pilota z ziemi, sadza
go za sterami i mówi do żony: — Wsiadaj, pan cię zawiezie
do miasta.
— Zwróciliście uwagę, co mówił obserwator? — ode-
zwał się Ciem poważnym tonem. — Może w tych skałach
istotnie coś jest?
— Moim zdaniem cierpicie obaj na nadmiar wyobraźni
— orzekł autorytatywnie Earthy. — W dzisiejszych czasach
to poważna wada: zbyt duża wyobraźnia. Ty, Ciem, w dodatku
za wiele myślisz. Świat należy dziś do bezmyślnych i pozba-
wionych wyobraźni — dlatego tyle się automatyzuje. Uwa-
żaj, bo zamiast skał zobaczysz kowbojów pędzących prosto
do Księżycowego Miasta.
— Takich z sześcioma parami oczu na każdej szczę-
koczułce? Pasowaliby nawet do tej rozkosznej okolicy. —
Ciem ściszył głos: — Mildred mówiła mi, że Pargyney ma
całą teorię na temat Księżycowego Miasta. On wierzy po-
dobno, że te kamienie żyją.
— No i wszystko jasne. Jazda pod nosem żywych is-
tot zawsze obfituje w ryzyko i niespodzianki. Znane są
przypadki, kiedy podobne wycieczki kończyły się mało po-
myślnie.
— Na przykład?
— Na przykład nabiciem na widelec. Skały, nie skały —
muszą się czymś żywić, nie? A taka gratka jak trzy nafa-
szerowane łaziki nie trafia się częściej jak raz na miliard lat.
— Myślisz, że nie zabierają się za nas z przyzwoitości?
— Muszą ochłonąć ze zdumienia. Zachowujemy się jak
pijana mysz tarzająca się vis a vis kociego podogonia.
— A może one wolą trochę poczekać, żeby od razu
łyknąć wszystk*? Księżycowe Miasto jest, dajmy na to, spryt-
nie zamaskowaną gardzielą, która nas pożre. Po dziesięciu ty-
siącach lat gigantyczny odbyt po przeciwnej stronie planety
wystrzeli na orbitę marne resztki, które z nas zostaną.
— Piękna śmierć — rozmarzył się Earthy. — Godna
astronauty. Dodajmy gazu, chcę jak najszybciej umrzeć w ten
sposób.
— Słuchaj, Eyskin, za parę minut będziecie mieli koniec
tych przeklętych skał. Potem zacznie się pustynia, równa jak
stół. Wtedy zmienicie kurs na sto trzydzieści pięć i od tego
miejsca zostanie wam około dwóch godzin jazdy. Za skałami
prędkość wiatru wynosi sześć metrów na sekundę. Nie deher-
metyzujcie przypadkiem kabin — ten drobny piasek potrafi
się wcisnąć nawet pod szkiełko od zegarka.
— Sukinsyn — zaklął Earthy. — Ja go zabiję.
— Uwaga — powiedział Eyskin — zdaje się, że doje-
chaliśmy do pustyni. — Zastanowił się i dodał: — Silniki
stop.
Trzy stutonowe łaziki pełznące między rzędami niewy-
sokich skał zaryły w miejscu. Ustało mielenie gąsienic. Wrosłe
w piasek pojazdy przypominały przedpotopowe zwierzęta;
z ich szarych burt ściekały brunatne strużki pyłu.
— Koniec skał — oznajmił obserwator z Bazy. — Teraz
sto trzydzieści pięć i po dwóch godzinach jesteście na
miejscu. Czemu stoicie?
— Zarządziłem postój — odrzekł Eyskin znużonym
głosem. — Chyba należy się nam po tych pieprzonych skałach
trochę wytchnienia, co?
— Tego nie ma w harmonogramie... — zaczął obser-
wator.
— Posłuchaj, synu — Eyskin był wyraźnie zły. — Ty
jesteś tam, a my tutaj. Mimo to może ci się wydawać, że
do spółki z harmonogramem potrafiłbyś przewieźć do Księ-
życowego Miasta połowę Bazy — niedaleko stąd widziałem
wygodną, sześciopasmową autostradę. Ale tak się składa,
że to ja odpowiadam, żeby ten cały majdarc bezpiecznie
i w komplecie dotarł na miejsce.
Spomiędzy skał wyjechali już w szyku trójkątnym; teraz
prowadził łazik Earthy'ego. Obserwator z Bazy, najwyraź-
niej dotknięty reprymendą, nie odzywał się; milczał również
skoncentrowany na sterach Earthy. Na obu kanałach panowała
martwa cisza.
— Jak się czujesz, Ciem? — zagadnął Eyskin.
— W porządku.
— A ty, Earthy?
Brak odpowiedzi.
— Earthy! — powtórzył Eyskin. Cisza. Szarpnął dźwi-
gienkę akceleratora i łazik skoczył do przodu. Warkocz
brunatnej kurzawy wyrzucany przez gąsienice zgęstniał.
Amortyzatory nie nadążały z tłumieniem wstrząsów i podwo-
zie raz po raz odpowiadało seriami głuchych uderzeń.
— Earthy?
— Słucham — mruknął Earthy jakby nigdy nic.
— Co się z tobą dzieje — warknął Eyskin. — Ogłuch-
łeś czy co?
— A co ma się dziać? — głos Earthy'ego wyrażał
szczere zdumienie. Eyskin kopnął hamulce i jego łazik od razu
zaczął tracić dystans.
— Czy nie za szybko jedziemy? — zaniepokoił się
Ciem. — Pustynia wydaje się równa, ale...
— Zwolnij, Earthy — zakomenderował Eyskin. — Nie
ma się dokąd spieszyć.
— Cholera, boję się — powiedział znienacka Ciem. —
To znaczy nie boję się Miasta, pustyni ani skał... nie wierzę
w inteligentne kamienie Pargyneya, a jednak odczuwam
coś takiego... nie, nie strach — raczej tremę. Będziecie
się śmiali... wiem, że to śmieszne. Nigdy dotąd nie czułem
czegoś podobnego.
— Mów dalej — zachęcił go Eyskin.
— To takie uczucie, jakbym za chwilę miał występ.
Jakbym musiał wygłosić mądre przemówienie do świetnego
audytorium. Nie czujecie czegoś podobnego?
__ Nie — uciął krótko Earthy.
— Obserwator mówił o skałach nie bez powodu...
że się zmieniają. Coś w tym musiało być.
— Jeśli coś zauważyłeś — powiedział Eyskin sucho —
trzeba było meldować.
— Nie, nie — usprawiedliwiał się pośpiesznie Ciem.
— Niczego nie starałem się ukryć. Wyobraziłem sobie tylko...
Pomyślcie: Księżycowe Miasto, ta okolica, ta planeta istniały
bez nas tyle lat. Miasto stało na pustyni, piasek próbował je
zasypać, mury stawiały mu opór — i tak przez tysiące lat:
piasek, wiatr i Miasto. Mijały dni i noce, upływały lata,
setki lat — i ciągle nic się nie zmieniało, ciągle były te trzy
elementy: piasek, Miasto i wiatr.
Przerwał na chwilę.
— Mury wznosiły się ku niebu, a piasek i wiatr próbowa-
ły je zasypać. Tysiące lat. Spróbujcie wczuć się w tę sytuację
— może było im ze sobą dobrze, może nie pragnęły tutaj
żadnych gości? Może Miasto uznało za swe powołanie
walkę z wiatrem i pustynią, może czuło się dobrze samo
ze sobą, co? A teraz my jedziemy zakłócić jego spokój.
Przecież... przecież to straszne!
— Co jest straszne? — zirytował się Eyskin. — Po
prostu jedziemy przez pustynię. Przestań się zachowywać
jak egzaltowana pensjonarka. Czy jazda przez pustynię jest
straszna? Czy Księżycowe Miasto jest straszne?
— Czekajcie — wtrącił Earthy — ja go chyba rozu-
miem. Jesteś z Europy, prawda, Ciem? No właśnie. Ciem
po prostu kojarzy Księżycowe Miasto z ruinami starego
zamczyska. W Europie sporo jest jeszcze takich zamczysk,
ponurych, starych budowli o grubych murach. Legendy mó-
wią, ze w tych ruinach straszą duchy dawnych właścicieli.
— Ale przecież chodzi tylko o atrakcję dla turystów,
nie?
— Jasne — Earthy przez chwilę się wahał. — W takim
razie pozwólcie i mnie coś powiedzieć. W ramach zajęć
przygotowawczych grupy „Berenika" obejrzeliśmy — chyba
nie przesadzam — ze dwa tysiące różnych zdjęć Księżyco-
wego Miasta, Widoki z lotu ptaka, fotografie z orbity, pod-
czerwień, ultra&plet, rentgen, bardziej interesujące fragmenty
— sporo tego było. W pewnym momencie przyszło mi
do głowy skojarzenie — nie mówiłem o nim dotąd nikomu,
wam powiem — Earthy zaczerpnął powietrza. — Pomyśla-
łem, że wygląda to wszystko ni mniej ni więcej tylko na
gigantyczny grobowiec... taki, wobec którego piramida Che-
opsa wydaje się dziecinnym klockiem.
— Oj — Eyskin aż stęknął ze zdumienia — czemuś
chłopie nie powiedział wcześniej?
— Ze strachu — rzekł spokojnie Earthy — po prostu
przeraziłem się tej wizji. Ciem utrzymuje, że się nie boi;
ja nie przespałem nocy usiłując dociec, kto tam, głęboko,
leży. A może to całe cmentarzysko? Jako kilkunastoletni chło-
pak przeczytałem książkę o odkrywcach grobów faraonów.
Z jednego z nich wydobyto mumię i obwożono ją po
największych muzeach świata. Ludzie, którzy mieli z tym
związek, umierali w przedziwnych okolicznościach.
— Nie — powiedział stanowczo Ciem — to nie wygląda
na grobowiec.
— Daj Boże — zgodził się Eyskin — ale grobowiec
może bardziej pogorszyć samopoczucie niż obawa, że za-
kłócimy spokój kupie kamieni.
— Nie boję się duchów ani cmentarzy — oświadczył
Ciem. — Chodzi o coś innego. Spróbuję wyjaśnić — ale
to trochę potrwa.
— Nie spieszymy się na randkę. Nawijaj.
— Jak słusznie zauważył Earthy, pochodzę z Europy.
Z małego miasteczka, o którym na pewno nie słyszeliście:
Arlon. Rodzice bardzo chcieli, żebym został lekarzem. Mieli
mały domek z altanką i ogródkiem; odkąd pamiętam, byli
starzy. Adoptowali mnie późno, kiedy już zrozumieli, że
nie sprostają we dwoje starości i samotności. Oczywiście nie
wiedziałem, że są moimi przybranymi rodzicami; patrząc
na nich, starych, siwowłosych, siedzących w altanie porosłej
bluszczem czy" dzikim winem, nie pamiętam dokładnie —
postanowiłem spełnić ich marzenia. Zdałem egzaminy i wszy-
stko było na dobrej drodze.
Przyjeżdżałem do domu rzadko, zastając wszystko coraz
starsze. Starzeli się moi rodzice, starzał się domek, malejąc
jakby, wrastając w ziemię. Starzały się meble, książki, obrazy
na ścianach, starzał się kot i pies.
Kiedyś przyjechałem i nie zastałem kota. Zdechł. Wkrót-
ce po nim zdechł pies. Męczyłem parę starych ludzi, którzy
chcieli być moimi rodzicami, aby wyciągnąć od nich ja"k
najwięcej szczegółów na temat tych dwóch śmierci. Potem
godzinami analizowałem, co robiłem wtedy, kiedy w piwnicy,
zagrzebany w trocinach, umierał kot. Kiedy zaplątany w smycz
gdzieś między krzewami umierał niezdarnie stary pies.
Przezywałem wiele razy ich śmierć — próbowałem zwierzyć
się raz znajomej dziewczynie. Przeraził mnie jej śmiech.
Wkrótce potem zmarli moi staruszkowie.
Łaziki z wysiłkiem przedzierały się przez wydmy.
— Zrezygnowałem z medycyny. Sprzedałem dom
i ogródek, zacząłem podróżować. Nigdzie już nie spotkałem
takiego spokojnego, cichego miejsca z kotem, psem i parą
starych ludzi siedzących w altance. Wszędzie ludzie pędzili
w wielkim pośpiechu, rozbijali się samochodami, walczyli ze
sobą o pieniądze i o kobiety. Nie odnalazłem tamtej atmo-
sfery, świat zmienił się błyskawicznie, albo tez — co było
gorsze do strawienia — domek z altanką i ogródkiem w Arlon
był ostatnim spokojnym miejscem na Ziemi. Wróciłem tam,
ale po domku i ogródku nie zostało ani śladu. Od człowieka,
któremu sprzedałem posiadłość, odkupiła teren wielka
firma budowlana — las dźwigów wznosił się ku niebu, z błota
wyrastały zręby czegoś dużego, olbrzymiego — nawet nie
starałem się dowiedzieć, czego. Siedząc w wagonie kolejo-
wym zrozumiałem, że świat dlatego pełen jest nieszczęść, bo
pełen ludzi. Uświadomiłem sobie, że człowiek jest
elementem roznoszącym zło w taki mniej więcej sposób, w jaki
muchy roznoszą bakterie.
— Zaraz, zaraz — powiedział Eyskin — bardzo to
ładne i wzruszające symbole: kot, pies, domek, altanka.
Wśród nich upłynęło ci dzieciństwo i zrozumiałe, ze do
nich tęsknisz. Ale może były to jednocześnie symbole świata
anachronicznego, który musiał odejść? Może na twoich oczach
zachodził obiektywny proces, nie do rozpatrzenia w katego-
riach dobra i zła?
— Nie — obruszył się Ciem. — Jeździłem i obserwo-
wałem — i wszędzie widziałem to samo, w każdym miejscu,
do którego docierałem, świat zmieniał się na gorsze. Chwila-
mi miałem ochotę rzucić się z pięściami na te wszystkie
wielkie i sprawne maszyny, na kierujących nimi ślepych
i bezmyślnych ludzi — zęby wstrzymać ich pochód choćby
na chwilę. Ale wiedziałem, ze jeden kamikadze niczego
nie zmieni. Że machina zmiażdży mnie w trybach i podąży
dalej, coś się odwlecze o kilka godzin, o dzień najwyżej —
j wróci do normy. Zatrudniłem się w firmie budującej bazy
księżycowe — wyjechałem, żeby nie widzieć tego, co się
dzieje. Żeby nie musieć na to patrzeć.
— I co — pomogło?
— Pomyślcie: Księżycowe Miasto istnieje od tysięcy lat.
Może od miliona — tego nawet Pargyney nie wie dokładnie.
Wylądowaliśmy tutaj przywożąc ze sobą przeświadczenie
o własnej nieomylności, doskonałości i szlachetności, przyby-
liśmy przekonani o wielkiej misji i słuszności porządku,
jaki reprezentujemy. Nikt nigdy nie powiedział tego wprost,
przeciwnie, pamiętam deklaracje skromności, otwartości, żwa-
we potępienia antropocentrycznego punktu widzenia składa-
ne przed startem „Fundadora" — mam ich pełne uszy po
dziś dzień. W gruncie rzeczy wyruszyliśmy po to, aby
szerzyć wiarę w wielkie posłannictwo ludzkości — i kłopot
w tym tylko, że dotąd nie znaleźliśmy wdzięcznych, potra-
fiących docenić naszą wspaniałość słuchaczy. Nie szukamy
braci w rozumie, szukamy gawiedzi, której zademonstrujemy
kilka sztuczek; pewien poziom inteligencji kosmitów byłby nam
potrzebny jedynie po to, byśmy mogli swobodnie się chwalić.
Przywędrowaliśmy tu, żeby zmieniać na obraz i podobieństwo
swoje, a to jest zło — nie rozumiecie, że teraz, w tej chwili
roznosimy je, że Pargyney zabrał je w prezencie Eurydyce,
że my trzej wieziemy je dla Bereniki? Nie potrafimy poradzić
sobie na własnej planecie, we własnym systemie, a wyruszamy
podbijać inne, aby i tam spróbować nieporadnej ingerencji
w sprawy, które od dawna dobrze biegną swoim torem.
— Powinieneś zostać poetą, nie astronautą, Ciem —
powiedział Earthy ponuro. — Świat słusznie nie toleruje
poetów, którzy komplikują najprostsze rzeczy. Wydawało
mi się dotąd, że po prostu jadę po pustyni — i nagle tej
jedynej pewnej rzeczy przestałem być pewien. Idiocieję przy
tobie.
— Nie podzielam twoich wątpliwości, Ciem — odezwał
się Eyskin. — Tak czy owak doszliśmy juz w paru dziedzinach
do umiejętności — przyznaję, nieprostej — racjonalnego
patrzenia na problemy, i nic chyba nie stoi na przeszkodzie,
żeby od czasu do czasu coś nam się udawało.
— Tak, nic — żachnął się Ciem. — Mądrzy ludzie
biorą się za naprawianie świata, mają szlachetne intencje,
używają niezgorszych narzędzi — a ciągle tyle spraw
idzie na opak.
— Eyskin, jesteś tam? — odezwał się kanał zewnętrzny.
Mimo iż głośnik spłaszczał dźwięk, w głosie obserwatora
słychać było entuzjazm. — Pargyney dotarł właśnie do
Eurydyki.
— I co? — zapytał chłodno Eyskin.
— Na razie nic. Czekają. Wilman zastanawia się, czy
pozwolić im wjechać do środka.
— W porządku — burknął Eyskin. — Jak będzie coś
ciekawego, daj znać.
Niespodziewanie natknęli się na wielkie zapadlisko.
•Łazik Earthy'ego zakołysał się i z wycelowaną w niebo rufą
runął w dół. Eyskin i Ciem wpadli na stok równocześnie.
Piasek nie trzymał się zbocza, gąsienice gryzły go równie
zaciekle co bezsilnie. Spłynęli w dół na grzbiecie piaskowych
lawin. Pierwszy łazik tkwił zaryty do połowy w żwirze,
a Earthy miał rozedrgany głos, kiedy demonstracyjnie klął
własną nieuwagę.
Ciem założył hol i wyciągnął go z dołu. Ruszyli dalej
dnem czegoś, co kiedyś mogło być wielkim jeziorem. Earthy
klął monotonnie, a Ciem głośno martwił się, w jaki sposób
poradzą sobie po dotarciu do brzegu.
— Halo, Eyskin — obserwator był bardzo uprzejmy —
grupa Pargyney'a wjeżdża do Eurydyki. Jeśli sobie życzycie,
możemy przełączyć wam ich rozmowy.
— Po co? — zdziwił się Eyskin — to tak, jakbyśmy
w środku dżungli amazońskiej oglądali filmy o przyrodzie.
Sforsowanie przeciwległego brzegu sprawiło im o wiele
mniej kłopotów niż sądzili. Wjechali trawersem na małej pręd-
kości, silniki zaryczały basowo, ściana piachu, bardziej z tej
strony skupionego, tańczyła w wizjerach.
Pierwszy wynurzył się i zobaczył je Ciem: szare, po-
nure, martwe, bardzo wielkie. Na pustyni nie było żadnego
szczegółu, który by pozwalał oszacować jego rozmiary;
jedynym miernikiem mogła być pozostająca do przebycia
droga. Powietrze stało się jakby klarowniejsze, najmniejszy
podmuch nie unosił piachu wokół murów.
Zbliżając się bez przerwy korygowali własne wyobra-
żenia na temat Miasta. Nie była to skała ani zamek wznie-
siony przez możnego satrapę; to była po prostu góra zrzuco-
na z nieba na pustynię, wyrastająca ponad nią na pięćset
metrów, wczepiona solidnie w grunt, sękata od bastionów
i skalnych wykuszów, wyżej rozrosła wielością wieżyc,
aigantycznych słupów, kolumnad i gzymsów. Sam wygląd
zewnętrzny Bereniki niczego jeszcze nie przesądzał, mogła
z powodzeniem powstać w sposób naturalny — ale nie
musiała. Z drugiej strony na całej planecie nie było nikogo,
kto miałby powód zgromadzić tu tyle głazów, ułożyć je
tak a nie inaczej — i nade wszystko — byłby w stanie to
uczynić. Trzy łaziki podjeżdżały w bardzo wyciągniętym szy-
ku trójkątnym, jakby nieszczęście, które mogło przydarzyć
się Earthy'emu było do uniknięcia przez pozostałych, o ile,
rzecz jasna, postarają się utrzymywać należyty dystans.
Kiedy kanciasta głowa Bereniki wypchnęła wąskie pa-
semko nieba poza górną krawędź wizjerów, skręcili raptownie
w prawo, gdzie według planów miała się znajdować najbliż-
sza szczelina między skałami. Nie prowadził tam trakt ani
nic, co mogłoby przywodzić takie skojarzenie; po prostu
mury rozstępowały się i przez powstały w ten sposób kanał
można było przedostać się do środka. Jak daleko w głąb
Miasta wiódł kanał, tego Eyskin nie wiedział; przed obiekty-
wami kamer satelity skutecznie zasłaniały go kilkudziesięcio-
metrowe przypory, nawisy i płyty.
— Stanęliśmy u bram — zameldował Eyskin — zgodnie
z planem. — Zamierzał dodać: ,,l z harmonogramem", ale
nie chciało mu się być złośliwym.
— Gratuluję — powiedział Wilman. — Ciężko było?
— Średnio. Co u Pargyneya?
— Weszli na trzydzieści metrów i utknęli. Czekamy, co
z tego będzie.
— Możemy wjeżdżać?
— Co wam tak pilno? — obruszył się Wilman. —
Przecież ustaliliśmy, że wchodzicie po kolei: najpierw jedna
grupa, potem druga. Nigdy równocześnie. Niech się coś sta-
nie — wtedy będę miał obie panienki z głowy — Wilman
roześmiał się z żartu, a Eyskin zastanowił się, czy mówiąc
„panienki" myślał rzeczywiście o obu Księżycowych Mias-
tach.
— Dobra — powiedział wreszcie — w takim razie
proszę o pozwolenie opuszczenia łazika. — Spojrzał w wiz-
jery. — Jest spokojnie i czysto, pył zniknął— i zanim Wilman
ogłosił decyzję, dmuchawy oczyściły gondolę z kurzu.
Grunt był twardy, spoisty, a powietrze miało ostry smak.
Pachniało jeszcze zmiecionym z gondoli kurzem, ale kurzem
doskonale aseptycznym. Eyskin stał trzymając w ręku maskę
tlenową; spod przymrużonych powiek przyglądał się murom.
Wizjery nadawały im odcień mysiej szarości; w rzeczywis-
tości kamień był czerwonawy. Mrok w załomach między
murami wabił głębokim karminowym odcieniem, łatwo do-
strzegalnym przez oko wśród barw składających się na bru-
natny koloryt całości. Słońce, widoczne tutaj jako jasna plama
na tle chmur, powoli zniżało się ku zachodowi i cienie
między skałami pogłębiały się, a ich karminowe zabarwienie
zanikało. Eyskin spojrzał na zegarek, obszedł łazik dokoła —
ślady gąsienic ginęły w piasku, a całe niebo po tej stronie
zdawało się mętnieć. Zanim wrócił do gondoli, jeszcze raz
przyjrzał się zagłębieniu między murami. Chmury nad głową
miały ciemnokawową barwę i sunęły gęstymi warstwicami
w kierunku „Fundadora".
— Weźcie maski i pozwólcie tu do mnie — powiedział
wewnętrznym torem. — Mamy trochę czasu, zjemy kolację.
Patrzył, jak rozglądając się na wszystkie strony i co
chwila przystając idą ku niemu: krępy, szeroki w ramionach
Earthy i wysoki, z ptasią głową, podobny trochę do bociana
Ciem. Earthy wymachiwał maską, wskazywał na niesioną
w drugiej ręce plastikową torbę. Śmiali się.
— Dzień dobry — powiedział Ciem wchodząc do
kabiny.
— Ahoj, kapitanie — zawołał Earthy. — Był komunikat
z Bazy...
— Piłeś — powiedział Eyskin pociągając nosem. Wieko
gondoli z sykiem przywierało do krawędzi otworu i Earthy
przyglądał się temu ze skupieniem. — Przecież prosiłem cię,
żebyś nie pił podczas jazdy.
Earthy stał skruszony, ze spuszczonym wzrokiem. Eyskin,
zły, otworzył z rozmachem drzwi do obszernej wnęki, która
w razie potrzeby spełniała rolę jadalni lub sypialni. Bez
słowa wyciągnął obrus i nakrył nim niski stolik na środku.
— Ktoś na poczekaniu wymyślił, że Księżycowe Miasto
to kolonia koralowców — informował Ciem. — Cała Baza
o tym mówi.
— Siadajcie — Eyskin wskazał im miejsca. Rozkładał
talerze, półmiski i szklanki, dźwięczał sztućcami. W końcu
sam usiadł i spojrzał na Earthy'ego.
— Co tam jest? — pokazał na torbę.
— Spirytus — powiedział ponuro Earthy.
— Piłeś z Wodą? Z coca-colą? Dużo tego masz?
Earthy sięgnął do łorby, wydobył do połowy ciężki
termos.
— Daj.
Jedząc i pijąc czekali na polecenia z Bazy. Eyskin to
przysiadał do Earthy'ego i Clema, to wracał do konsolety,
rozmawiał z Bazą, a przy okazji oglądał Miasto. Zaczął zapa-
dać mrok, mury poczerniały i wreszcie zupełnie wsiąkły
w ciemność. Nie działo się kompletnie nic.
— Dwaj drwale idą przez dąbrowę. Całymi tygodniami
nie odzywają się do siebie, od rana do ciemnej nocy ścinają
drzewa. Jakaś przesieka czy coś... Wreszcie jednego dnia
dochodzą do autostrady. Patrzą: stoi piękny samochód, z któ-
rego wybiega ku nim śliczna dziewczyna. Jakie to szczęście,
mówi, że panów spotkałam, mój samochód właśnie się zepsuł,
a ja zupełnie nie znam się na technice. Chyba nie odmówicie
pomocy słabej kobiecie?
Drwale okrążyli maszynę, dziewczyna otworzyła silnik.
Zajrzeli do środka, któryś stuknął styliskiem od topora — i na-
gle cud! silnik zaskoczył. Taka jestem panom wdzięczna,
zapewnia dziewczyna. Zasłużyliście obaj na nagrodę, powia-
da, macie prezerwatywy? Drwale pokręcili głowami. — W ta-
kim razie sama coś znajdę.
Samochód odjechał, drwale postali na autostradzie
i znowu weszli w las. Idą, od świtu do nocy wycinają drzewa.
Po dwóch tygodniach jeden odzywa się do drugiego: —
Ciągle myślę o tej dziewczynie. Czy ona pisała do ciebie? —
Nie, mówi drugi, ani słowa. — To może byśmy już to zdjęli?
Eyskin patrzył na nich oparty łokciem o konsoletę.
Prędzej czy później, myślał, każda triada musi się rozpaść
na parę i jedność. Trójkąt — na dwoje i jednego czy jedną.
Czytał gdzieś, ze jest to najbardziej nietrwały z psycholo-
gicznego punktu widzenia układ. Faceci od ustalania składu
grup rekonesansowych powinni przecież o tym wiedzieć...
— Baza do Eyskina: mówi Wilman, Elmer, grupa Par-
gyneya cofnęła się, będą Czekać do rana o kilka kilometrów
od Eurydyki. Jak... jak się czujecie?
— Chcielibyśmy spróbować — powiedział Eyskin i jed-
nocześnie poczuł na plecach jakby dreszcz. Ciem i Earthy
ucichli.
— OK — rzekł Wilman — bądźcie ostrożni i meldujcie
o wszystkim.
Umieścili zastawę na swoim miejscu. Opóźnione, nie
I
do końca skoordynowane ruchy Earthy'ego świadczyły o spo-
rej ilości wypitego alkoholu. Ciem też raczej przeszkadzał
niż pomagał. Opadli na fotele z wyraźną ulgą.
— Startujemy — powiedział Eyskin. Nie cierpiał tego
słowa, uważał je za pretensjonalne. Dotknął pulpitu i łazik
zaczął toczyć się płaską równiną w stronę Miasta. Pozo-
stałe — mechaniczne zabawki sterowane radiem z tej samej
konsolety — zrywały się ostro, niewrażliwe na wstrząsy
i bezwładność.
Eyskin prowadził przylepiony do noktowizorów. W pew-
nej chwili włączył reflektory; ciemność prysnęła na boki
rozdarta jaskrawym światłem, które ukazało plątaninę skalnych
półek, mostów i grzbietów. Między nimi jak olbrzymia stud-
nia rozwierała się owalna szczelina, wystarczająco szeroka,
by pomieścić trzy pojazdy sunące obok siebie.
Przed samą ścianą Eyskin zatrzymał kolumnę, odepchnął
wysięgnik z wizjerami. Niezdecydowanie zerknął przez ramię
ku Earthy'emu. Czekali. Potem znów przywarł do noktowi-
zorów. Wykonywał poszczególne czynności ze skupieniem,
choć równie dobrze jak pozostali zdawał sobie sprawę z ich
zbędności.
— No, kochani — powiedział wreszcie — wóz albo
przewóz.
Snop światła kroił ciemność na kawały i odrzucał na
boki, obmacując skałę wokół szczeliny. Ruszyli. Kiedy mijali
bramę — skojarzenie było zbyt natrętne i wygodne, aby
go nie zaakceptować — Eyskin prztyknął palcem w niewielką
dźwigienkę i w okienku lokalnego licznika zaczęły przeska-
kiwać cyferki: dziesięć, trzydzieści, pięćdziesiąt metrów. Ka-
nał wiódł prosto jak sttzelił, plama głównego reflektora
ślizgała się po kamiennym ocembrowaniu.
— Minęliśmy Pargyneya — westchnął Ciem.
Po stu metrach mosty i łuki przerzucone nad kanałem
zaczęły gęstnieć; wkrótce jechali wnętrzem zamkniętego ze
wszystkich stron, jakby w litej skale wydrążonego chodnika.
Chrzęst gąsienic zmienił ton, podłoże pokryte było coraz
większą ilością dużych odprysków skalnych, które ocierały
się o metal ze zgrzytem. Łazik chybotał się trafiając na
wyjątkowo wielki odłamek; Eyskin starał się omijać je z zapa-
sem, aby dać czas mechanizmom sterującym następnych
pojazdów, które powtarzały jego manewry z niewielką iner-
cją.
Po nasfępnej setce metrów głazy, swobodnie zalegające
do tej pory drogę, skończyły się. Pojazd podskakiwał wpraw-
dzie na ogromnych czapach wtopionych jakby w podłoże,
ale droga stawała się coraz równiejsza. Jednocześnie studnia
traciła owalny profil, rozszerzając się gwałtownie w obie
strony na kształt leja — gdyby nie prowadząca lekko ku
górze droga wyglądałoby na to, że zmierzają w kierunku
ogromnego zbiornika albo wręcz wyjeżdżają na otwartą
przestrzeń.
— Góra — powiedział Earthy. Eyskin spojrzał tam błys-
kawicznie: poprzeczne belki przerzucone wysoko nad kana-
łem urywały się. Niektóre sterczały podgięte śmiesznie
wzwyż, inne zawijały się z powrotem w stronę ścian, jakby
przelękły się przepaści pod sobą, jeszcze inne po prostu
wnikały w bardziej masywne, węźlaste pnie i ginęły wysoko
w ciemności, skąd reflektor nie był w stanie ich wyłowić.
— Licznik — rzucił przez zęby Eyskin. Nie odrywał się
od wizjerów, przełączając szybko ogniskowe i zakresy. Zre-
dukował szybkość; drugi reflektor, którym dotąd oświetlał
drogę, cofnął prawie pod same gąsienice.
— Pięć tysięcy pięćset — powiedział Ciem, a Eyskin
poczuł, jak fala nieokiełznanej radości zalewa mu serce.
Odgłos wydawany przez gąsienice znowu uległ zmianie —
z głębokiego, dźwięcznego na dudniący, głuchy, jak gdyby
jechali po pokrywie studni. Eyskin wyobraził sobie trzy żuczki
pełznące po jednej z monstrualnych odrośli kończących się
urwiskiem — na ,,Fundadorze" widział co najmniej pół setki
zdjęć wystarczająco mocno inspirujących wyobraźnię.
— Puścimy przodem łazik Cierna — powiedział stopując
silnik. — Jeśli ma się zdarzyć jakaś niespodzianka, przynaj-
mniej ujdziemy z życiem.
— .. .er, odezwij się! Na Boga, co się z wami dzieje?! —
włączył się nagle obserwator z Bazy. — Powtarzam: słuchamy
was na wszystkich pasmach. Jeśli odbierzecie nasz sygnał...
— Tu „Berenika" — powiedział Eyskin. — Jesteśmy
w Mieście, prawdopodobnie około sześciu kilometrów od
wejścia do kanału w stronę głównego masywu. Wszystko
w porządku. Ludzie i mechanizmy pracują normalnie.
— Straciliśmy z wami łączność — powiedział z wyrzu-
tem obserwator. Jego głos wzmagał się i przygasał, jakby
Po drodze próbowały go osaczyć gigantyczne podmuchy
chmur. — Mamy waszą pozycję! — uradował się i zaczął
podawać jakieś liczby. — Halo? Teraz będzie do was mówił
komandor Wilman.
— Elmer, tu Wilman. Gratuluję wam serdecznie, ja
i cała Baza. Co? Aha, Pargyney też wam gratuluje. Te ich
aparaty zaczęły nadsyłać pierwsze dane. Co u was? Jak
okolica?
— W porządku. Dziękuję za gratulacje.
— Nic specjalnego, co? Jak to wygląda z bliska?
— Dokładnie tak jak na zdjęciach, panie komandorze.
Skała.
— OK. Co zamierzacie?
— Pojedziemy tak daleko, jak się tylko uda. Poszukamy
miejsca na nocleg.
— Dobra. Ale mówcie coś przy tym, do cholery. I uwa-
żajcie na siebie.
Posuwali się teraz wzdłuż ściany, tak wysokiej, że
światło reflektora rozmywało się nie zdoławszy dotrzeć do
górnej krawędzi. W pewnym miejscu oddzielała się od niej
gładka rynna, rozwarta na końcu, tak stroma, jakby ktoś pró-
bował urządzić tor saneczkowy dla samobójców. Snop świa-
tła zjechał po jasnej i wąskiej taśmie, przegradzającej kie-
runek jazdy. Kiedy do niej dotarli okazało się, że ma co naj-
mniej siedem metrów wysokości.
Eyskin wystrzelił czujnik oznakowania powrotnej drogi;
ze ściany spadło kilka odprysków i w blasku reflektora poka-
zała się jakby mgiełka. Skręcili. Siedmiometrowa taśma zniżała
się i wreszcie legła płasko na skalnym podłożu.
— Droga — szepnął Ciem.
Wjechali na nią. Biegła między cienkimi ścianami, które
od biedy mogły się kojarzyć ze zdewastowaną dzielnicą
mieszkaniową. Owinięte wokół kamiennych rdzeni grube pro-
file zachodząc na siebie przywodziły na myśl mieszkalne
wnęki o okrągłych rogach i krawędziach. Eyskin opowiadał
o nich Bazie dziwiąc się w duchu, że możliwy jest aż tak dale-
ko idący brak korelacji między wysyłanymi w powietrze
słowami a zmieniającym się ciągle przed oczami widokiem.
W ścianach pojawiły się długie, owalne otwory, biforia,
triforia i poliforia, wreszcie mur pękł na dwoje i wsiąknął
w to, po czym jechali, z dołu natomiast podniosła się wspa-
niała kolumnada z głowicami, gzymsami, zwieńczona półką;
po drugiej stronie szczerzył zęby nieregularny grzebień.
Poświecili tam: mury zlewały się w potężny masyw, który
strzelając w górę roidzielał się — jak zamek, na to nie było
rady__ na kilkanaście wież nakrytych cebulastymi kopułami;
odchodziły odeń rzędy galerii i ganków, mury grube na
wiele metrów wiły się z lekkością niedostępną nawet ziem-
skim konstrukcjom łupinowym i płatowym, tworząc ze sobą
coraz to inne kompozycje. Ośmielone przez posuwającą
się wolno karawanę to próbowały ją nakryć parasolowatym
sklepieniem, to znów cofały się powyrzynane niedbale
w prostokątne blanki, by w końcu spaść powyginaną na
kształt schodów taśmą w sześćdziesięciometrową przepaść.
— Muzyka murów — powiedział Ciem i Eyskin wy-
rzucając kolejny czujnik pomyślał, że nie potrafiłby oddać
precyzyjniej wrażenia, którego doznawał.
Droga zaprowadziła łaziki na plac otoczony z trzech
stron murami i lasem kamiennych iglic. Eyskin wjechał między
nie rozrzucając czujniki, okrążył plac, zastopował przy wy-
jeździe. Zgasił reflektor. Licznik pokazywał ponad piętnaście
kilometrów, silniki stygły po całym dniu pracy, a Baza ciągle
nie mogła się nasycić odpowiedziami, których Eyskin udzie-
lał z wyrazem znużenia na twarzy. Wreszcie odsunął się od
konsolety i po raz pierwszy od wjazdu do Księżycowego
Miasta spojrzał na towarzyszy.
— Byłeś znakomity — powiedział Earthy podając mu
kieliszek. — Za twój sukces.
— Za „Berenikę" — powiedział Eyskin.
Wypił nie czując nawet palącego smaku. Zamknął oczy:
Miasto, pustynia, łaziki, wódka — wydały mu się nagle
okropnie nierzeczywiste. Ogarnęło go poczucie bezmiernej
pustki; Earthy, Ciem, jego przybrani rodzice w altance, kot
pies, nudne samotne dn! na „Fundadorze", noce pełne zebra-
nia o sen, znowu piasek, granie motorów, łzawiące od wizje-
rów oczy, Księżycowe Miasto, jazda dne/n skalnego koryta.
Karuzela obrazów — a teraz gwałtowne odprężenie, komórki
całego ciała tak puste, jak przedtem pełne strachu. Pięt-
naście kilometrów na liczniku i nazwane kobiecym imieniem
Miasto, które okazało się tylko kupą skał. Juz wiedział, co
czuł: zawód. Został, zostali — oszukani. Z jednej strony przez
Pargyneya, Wilmana i innych, z drugiej przez Berenikę,
która chciała wydać się czymś więcej niż była. Podniósł
dłonie do twarzy.
— Księżycowe Miasto — zaniósł się bezgłośnym śmie-
chem — a tu tak... a tu takie...
Pod dotknięciem ciężkiej dłoni Earthy'ego podniósł
głowę, przyjął posłusznie podsunięty kieliszek. Wódka sma-
kowała jak woda z cienkim sokiem.
W miarę opróżniania kolejnych kieliszków coś w nim
zaczęło osiadać. Gdzieś w głębi, nawet jakby poza nim
zaczęło się nawarstwiać przechodzące w pewność wrażenie,
ze to jeszcze nie koniec, że jeszcze coś się wydarzy, tak,
koniecznie coś musi się wydarzyć — coś, po co jechali
tutaj tyle kilometrów po dnie suchego akwarium o brudnych
szybach. Pijane twarze Earthy'ego i Cierna rozmydlały się
w powietrzu.
— Bierzcie maski, panowie — ryknął wstając — idziemy
na mały spacer.
Wysypali się ciężko spod uniesionej gondoli. Ciepłe
powietrze wchodziło w płuca i nie drażniło oskrzeli. Plac
wydawał się jasny, burty łazików rysowały się na tle murów
solidnymi, kanciastymi kształtami.
Na środku placu stało niewysokie wzniesienie, przypomi-
nające z profilu grzbiet zastygłej w ruchu morskiej fali.
Skierowali się w jego stronę. Earthy puścił w obieg butelkę
z resztą alkoholu. Pustą roztrzaskał o kamienną ścianę; zwie-
lokrotniony odgłos przez dłuższą chwilę błąkał się po placu.
Wdrapali się na grzbiet wzniesienia. Zaraz za nim natra-
fili na spore zapadlisko. Usiedli wewnątrz zakrzywionej niszy,
skąd rozciągał się doskonały widok na plac z przyległościami.
— Wygląda to jak miejsce zebrań — powiedział Eyskin.
Echo wzmacniało głos.
— Dobra akustyka — wybełkotał Earthy. Krzyknął kilka
niezrozumiałych słów, a rzadka mgła otulająca plac powtó-
rzyła je posłusznie. Zaczęli bawić się efektem, ich weołe
ryki wypełniały powietrze. Obejmowali się odrzuciwszy mas-
ki, Ciem leżał na boku z głową na złożonych jak do modlitwy
rękach, kamienny świat wirował wokół, noc była ciepła jak
ziemskie letnie wieczory, a plac niestrudzenie odpowiadał
krzyczącym ich własnymi głosami.
Spocony, z koszulą przylepioną do grzbietu, zmęczony,
mając uszy pełne salw monumentalnego, kamiennego śmiechu
Eyskin zapatrzył się przed siebie, na plac. Przed nim, bliżej
niz na rzut butelką tłoczył się różnobarwny tłum, kobiety
i mężczyźni w dziwacznych nakryciach głowy, o ostrych,
egzotycznych rysach twarzy i wielkich oczach; stali nierucho-
mo, odziani w długie opończe — poły falowały lekko w pod-
muchach wiatru. Przyglądali mu się wzrokiem, w którym nie
malowała się ani przyjaźń, ani wrogość, ani ciekawość,
ani chłód. Bywało, że znikali pozostawiając po sobie roz-
świetloną lekko szarość, ale ilekroć Eyskin patrzył na plac
dłużej, tyle razy pojawiali się od nowa w tym samym ordynku,
jakby zebrali się dawno i czekali na kogoś lub coś, ale
nieprędko spodziewali się przybycia. Znosili oczekiwanie
spokojnie, bez najmniejszych oznak zniecierpliwienia. Eyskin
widział ich wyraźnie, ale mgła, noc, zmęczenie i wódka
odbierały wrażeniu konkretność.
— Do diabła — zamruczał Earthy trącając Eyskina łok-
ciem — powiedz mi, Elmer, kto tam stoi? Jakie śmieszne
kapelusze... Idźcie sobie! — wrzasnął do pustego placu. —
Słyszycie? No, już was nie ma. A kysz! Apage!
Wykonywał śmieszne ruchy rękoma, jakby próbował
strząsnąć z nich coś obrzydliwego.
— Uciekajcie, dziś przedstawienia nie będzie. Nie, kapi-
tan Eyskin też do was nie przemówi. Schowajcie się — bo każę
gwardii strzelać! Nie wierzycie? Bach, bach! Bach, bach!
Tra-ta-ta-ta-ta — wydmuchiwał szybko powietrze przez nos
naśladując odgłos karabinu maszynowego. Dłonie zaciśnięte
w pięści trzymał przed sobą na wysokości oczu — jak
gdyby celując — i wodził półkolistymi ruchami wzdłuż
placu. Ciem obudził się i wtórował mu, kompletnie nie
orientując się o co chodzi. — Tra-ta-ta-ta- — terkotał
Earthy-karabin maszynowy. — Bum, bum! — wtórował mu
wysokim głosem Ciem. Wymachiwał rękami jakby coś rzucał,
mrużył oczy i chował głowę w ramiona, kiedy granaty rozry-
wały się na placu.
— Przestańcie! — rzucił się na nich z pięściami Eyskin.
Rzężąc ciężko z wysiłku zmagali się ze sobą, póki nie wró-
ciło im poczucie rzeczywistości. Pochłodniało. Spojrzeli na
pusty plac i w milczeniu, nie oglądając się, podnieśli się
z kamiennej płyty. Ciem zasypiał stojąc; zanim zaprowadzili
go do łazika Eyskina i ułożyli do snu, zdyszeli się porządnie.
Earthy postanowił wrócić do siebie, po długim sporze Eyskin
wymógł na nim zgodę na odprowadzenie. Szli podtrzymując
się wzajemnie, raz za razem zapewniając jeden drugiego
o dozgonnej przyjaźni. Kiedy dotarli do celu, Eyskin uświa-
domił sobie, że od dłuższego czasu wyżalą się na swoją
sytuację trzeciego w „Berenice". Earthy słuchał bez zrozumie-
nia. Zegnali się długo, wylewnie.
— Co prawda to prawda — wybełkotał Earthy z nogą
na stopniu — trzech to rzeczywiście paranoja. Niby to
takie oczywiste, a jednak ci co decydują, bez zmrużenia oka
akceptują ten bezsens. — Zastanowił się. — Nie ma żadnego
wyjścia z tej pułapki? Dwaj — i jeden. Jeden — i dwaj.
To samo. Dwóch i jedna — brr — otrząsał się śmiesznie,
powoli, jakby ciało nie miało zamiaru go słuchać. — Dwie
i jeden... i jedna... wiesz co? znam dobry dowcip, kapita-
nie. Dwaj dwaje... tfu, dwaj drwaje... draj dwaje... drwałe...
Machnął ręką, wspiął się z wysiłkiem do kabiny i upadł
z łoskotem między fotele. Zaczął gramolić się niezdarnie; Ey-
skin odczekał, aż gondola się zasklepi. Potem wrócił do sie-
bie. Ciem spał w najlepsze i Eyskin nie chcąc go budzić runął
jak stał — w butach i skafandrze — na rozłożone oparcie.
Obudził go płacz dziecka. Podniósł ciężką głowę, nasłu-
chiwał z niedowierzaniem: skąd tutaj dziecko? Łkało dojmu-
jąco, zanosiło się mechanicznym szlochem, wpadało w szalone
staccato i urywało raptownie, jakby nie mogło złapać powie-
trza — po czym zaczynało na nowo. Oba kanały radiowe
były wyłączone, głos napływał z zewnątrz, przenikając
dźwiękoszczelne ściany kabiny.
Przez przezroczystą gondolę wlewał się do kabiny bury
blask. Ciem posapywał spokojnie przez sen.
Zerwał się błyskawicznie. Półślepy, zamroczony, ze-
sztywniały — zatoczył się w kierunku konsolety, oczyścił dmu-
chawą powierzchnię i odblokował hermetyzację. Wycie,
spotęgowane dziesięciokrotnie, wdarło się do kabiny i Eyskin
wytrzeźwiał w jednej chwili.
Plac, nad którym unosiły się strzępy burej mgły, pokry-
wały jak okiem sięgnąć trupy w długich opończach, w ka-
peluszach z szerokimi rondami. Mężczyźni i kobiety leżeli
rzędami, dokładnie tak, jak stali w nocy. Nie próbowali
uciekać — niektórzy trzymali się za ręce. Kamienie, schla-
pane obficie ciemnozieloną substancją, przechodziły gdzie-
niegdzie w obszerne wyrwy i leje. Leżące obok wyrw zwłoki,
rozrzucone promieniście, przypominały ciemnozieloną sie-
kaninę. Eyskin patrzył porażony, modląc się by ten koszmar
okazał się za chwilę dalszym ciągiem snu. Coś poruszyło
się w kabinie — ku uniesionej gondoli przysunęła się blada,
wykrzywiona z przerażenia twarz Cierna.
Dźwięk syren wzmagał się.
kwiecień 1979
Hieny
cmentarne
Y
nął u drzwi gabinetu. Dokłor Buchse wpuścił go do środka,
ale dla pewności zlustrował jeszcze wnętrze małej poczekalni.
Nikogo. Zamknął ostrożnie drzwi i z ulgą zasiadł za biur-
kiem.
— A zatem — zaczął — cierpi pan na dokuczliwą
nostalgię. — Sformułowanie „a zatem", fakt, że go użył,
zirytowały go. Wpatrywał się w ścianę obok nogi biurka;
lakier złuszczał się i opadał płatkami na podłogę. Nostal-
gia. Prawie prychnął. Im człowiek starszy, tym mniej odpor-
ny na banały. Tym bardziej bezbronny wobec ich wszech-
ogarniającego zastosowania. Ten równie dobrze pasuje
do Yonyera, udającego pacjenta, jak i do wszechmogą-
cego doktora Buchse, który posiadł moc uzdrawiania z tę-
sknoty.
— No więc? Co panu dolega? — spytał Buchse sta/ając
się nie okazać rezygnacji.
— Rosną mi skrzydła — Yonyer popatrywał na doktora
spode łba. Siedział na brzeżku krzesła, wychylony, jakby
zaraz chciał zerwać się i uciec. W całej jego postawie było
coś takiego, że Buchse przestraszył się, że mógłby go spło-
szyć.
Praca lekarza na dalekobieżnym patrolowcu sprowadza
się — poza opatrywaniem nagłych urazów — do roli niańki.
Trzeba umieć słuchać, rozmawiać, okazywać zainteresowanie,
kiwać głową, zaglądać w głąb rozdartych dusz — i pocie-
szać, pocieszać, pocieszać. Podczas służby przychodzi taki
dzień, kiedy osobowości rozklejają się pod wpływem czasu,
trzeba je zbierać do kupy, scalać spoiwem słów płynących
bez końca — a kto uleczy lekarza? Buchse od dawna pogo-
dził się z losem, ten lot nie był ani pierwszym, ani dziesią-
tym w jego karierze, zdążył się przyzwyczaić do posług
rutynowych. W tym co robił nie było grama poezji, a tylko
sama skuteczność. Uchodził za dobrego fachowca i sam
się za takiego uważał... aż do wczoraj.
Wieczorem, w godzinach przyjęć zgłosiło się pierwszych
trzech. W nocy zbudził doktora telefon od czwartego pa-
cjenta, a zaraz rano stawiła się następna trójka. Nie był to
jednak komplet, ponieważ Vahvatil przyszedł po raz drugi.
Dopiero teraz, mając przed sobą Yonyera, doktor Buchse
mógł postawić w papierach czerwonym flamastrem ostatniego
ptaszka.
Vahvatil i Mezei skarżyli się na zawroty głowy. Śliwa
miał halucynacje, Szapałow rozdwojenie jaźni, Moiceanu
cierpiał na zanik pamięci i manię prześladowczą jednocześnie,
a Dobrowolski wykazywał typowe objawy choroby morskiej.
Epidemia, mamrotał Buchse. Nie pokazywali się całymi la-
tami, aż zaczynał odstawać od towarzystwa i zarządzając
przymusowe badania usiłował dowieść własnej niezbędnoś-
ci na statku. Dopiero teraz... jak trwoga, to do Buchsego.
Oprócz uczucia satysfakcji, którego Buchse wstydził się i któ-
re w sobie zwalczał, pojawiła się iskra emocji: co za wirus
zmógł załogę „Ritornella"? Doktor był przekonany, że ist-
nieje wspólny mianownik spisanych dokładnie dolegliwości.
Wahał się, co nim uczynić: czy podświadomą tęsknotę za
kawałkiem normalnego życia, czy jakiś czynnik zewnętrzny.
Wszak jeszcze pół roku, skąd, miesiąc temu ludzie i maszyny
spisywali się — biorąc nawet pod uwagę niekorzystne
okoliczności — znakomicie. Do pewnego momentu wszystko
szło jak z płatka. Tyle że w tym czasie lądowali na Miradorze.
— Mógłby pan zdjąć koszulę?
Yonyer ściągnął ją bez słowa, a doktor Buchse wstał
ostrożnie i stojąc nieco z boku spojrzał na plecy pacjenta.
O jego nostalgii dowiedział się w wielkiej konfidencji od
Śliwy, pewnie, że mu nie uwierzył, ale zawsze warto wykonać
strzał sprawdzający. Plecy były gładkie, lekko pałąkowate,
ale ponad wszelką wątpliwość pozbawione skrzydeł. Doktor
wziął ze stołu flamaster i pochylił się nad Yonyerem.
— Niech pan postara się sprecyzować, z których miejsc
one wyrastają — musiał trochę uważać na swój głos, czuł
się dziwnie, było mu ni to do śmiechu, ni do płaczu, bał
się urazić Yonyera i utracić jego zaufanie. — Ile ich jest?
— Para.
Kiedy Buchse zbliżył koniec flamastra do skóry, Yonyer
poruszył się. Zrobił to nieświadomie, przez mięśnie pod
skórą przeleciał jakby skurcz. Lokalne uwrażliwienie? Mógł
to być przypadek, bo kiedy doktor powtórnie zbliżył flamas-
ter, objaw się nie powtórzył.
Buchse wodził końcówką flamastra po skórze, a Yonyer
instruował go: wyżej, w dół, w lewo, do kręgosłupa. W ten
sposób naniesione zostały dwa czerwone punkty, położone
.mniej więcej symetrycznie w obrębie łopatek. Doktor cofnął
się o krok i trudził wyobraźnię nad rozwiązaniem zacze-
pienia skrzydeł w tym miejscu, gdy nagle przyszła mu do
głowy pewna wątpliwość.
— Cholera, wypisany — rzucił flamaster na stół i wziął
inny. — Bardzo pana przepraszam, ale musimy powtórzyć.
Tym razem punkty wypadły pół centymetra dalej, w kie-
runku dźwigaczy łopatki. Nadal wydawały się mniej więcej
symetryczne względem kręgosłupa. Buchse dałby głowę,
że po następnej powtórce odkryłby kolejne posunięcie. Usiadł
przy biurku.
— Niech pan opowie, jakie one są — zachęcił. Lekkim
uśmiechem próbował dodać pacjentowi animuszu.
Yonyer spojrzał na niego jak na wariata.
— Nie mówiłem panu, doktorze, że one już wyrosły.
One dopiero kiełkują. Czuję je pod skórą. Jestem przekonany,
że gdybym mógł dotknąć tych miejsc, wyczułbym niewielkie
zgrubienia. Nic więcej.
Usiłował dosięgnąć łopałek wykręconą ręką, ale bez
rezultatu.
— Dlaczego pan do mnie przyszedł? — spytał oschle
doktor Buchse. Dobrze wiedział, ze żadnych zgrubień nie
ma.
— A do kogo miałem pójść? Do księdza?
— Miałem na myśli kwestię, czy owo kiełkowanie spra-
wia panu przykrość. Jak pan to odczuwa — jako dolegliwość?
Czy to — bo ja wiem? — boli, drażni, doskwiera?
— Boli — nie. Ani specjalnie nie drażni. — Yonyer
zastanawiał się przez chwilę. — Czasem odbieram ten proces
jako ledwo wyczuwalną, szalenie ulotną, ale jednak przyjem-
ność. Widzi pan, w tym jest coś takiego, że bez przerwy
angażuje uwagę. Jak pan ma zdrowe zęby, nie zdaje pan
sobie sprawy z istnienia prawej dolnej szóstki, dopóki pan
0 niej nie pomyśli. Chyba że pana rozboli — inaczej, nawet
podczas jedzenia, nie otrzymuje pan od konkretnego zęba
żadnych sygnałów. Mniej więcej to samo dotyczy każdego
'organu: nie poświęca pan szczególnej uwagi wątrobie, żo-
łądkowi czy flakom, póki spisują się jak należy. Ba, zapomina
pan nawet o głowie...
— Dobrze — uciął doktor Buchse — a skąd pan wie,
że to akurat skrzydła?
— A cóż innego mogłoby rosnąć w tym miejscu? —
obruszył się Yonyer. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. —
Rzecz w tym, panie doktorze, że nie jest to główna zmiana,
a w każdym razie nie jedyna, która się we mnie dokonuje.
Jeśli wyobrazi pan sobie, ze przywykłem do pewnego kształ-
tu, który ma pan przed sobą, to od pewnego czasu od granic
tej struktury odlepiła się wewnętrzna część i zaczęła płynąć.
Doktorze, to są moje ręce i nogi, a jednocześnie nie moje.
Ja... obracam się wewnątrz fizycznej formy, której na imię
człekokształtność, i nie wiem kiedy się zatrzymam. Nie mam
pojęcia, co z tego wyniknie. Kiedy jestem sam w kabinie
1 rozmyślam o tym, ogarnia mnie przerażenie.
Jego głos, na pozór spokojny, sprawiał wrażenie jakby
Yonyer całą siłą woli ukrywał swój dramat. Buchse oblizał
suche wargi.
— Dawno pan zauważył objawy?
— Jakieś trzy, cztery dni temu. Ale myślę, ze to się dzia-
ło juz wcześniej.
Buchse kiwnął głową na znak, ze uważa tak samo.
Wręczył Yonyerowi fiolkę pastylek na uspokojenie i nakazał
szczegółową samoobserwację. Patrzył jak wstaje z krzesełka
i zmierza ku drzwiom — w gruncie rzeczy ani trochę nie
pocieszony.
— Jeszcze jedno — zatrzymał go w pół drogi — pan
schodził na powierzchnię Miradora?
Yonyer pokiwał głową: — Owszem, dwukrotnie. Wszys-
cy schodzili — dodał tonem zdziwienia.
— Niektórzy pana koledzy twierdzą, że nie opuszczali
ładowników.
— Niech im pan nie wierzy — rzekł obojętnie. Po
chwili treść sugestii lepiej dotarła do niego. — Ciekaw
jestem, kto tak twierdzi. — Ożywił się. — Pewnie Vahvatil
albo Śliwa, co?
— Co według pana chcieliby ukryć zatajając swój pobyt?
— zainteresował się Buchse.
— Na Miradora wystarczyło posłać na dobrą sprawę sa-
me zasobniki towarowe. Ludzie byli tam najzupełniej zbędni.
A jednak posypali się z orbity jak ulęgałki. Rozumie pan?
— Nie.
Yonyer spojrzał na niego z roztargnieniem, a jednak
Buchsemu wydało się, że kpiąco. Położył rękę na gładkiej
metalowej powierzchni.
— Żegnam, doktorze. Dwa razy dziennie, mówił pan?
Po posiłkach?
Po jego odejściu Buchse pogrążył się w rozmyślaniach.
Był przekonany, że z całego „Ritornella" on jeden nie
uległ zafascynowaniu Miradorem. Owszem, spędził dwie albo
trzy godzinki pod tym niebem tak niepodobnym do ziemskie-
go, ale cały czas w skafandrze i blisko ładownika. O dziwo,
nieprzyjemne sensacje trapiące towarzyszy wyprawy jakoś
go omijały. Oczekiwał ich, zwłaszcza po porannej nawałnicy.
Teraz, późnym popołudniem, kiedy nadal nic się nie działo,
zakiełkowała w nim nieśmiała nadzieja, ze tajemniczy wirus
go oszczędzi.
O co chodziło w tym wszystkim? Po rozmowie z Yony-
erem Buchse był niemal pewien, że o przemyt. Zapewne
maszyny odkopały coś ciekawego — ruiny, grobowce, może
skarbiec — załoga chwyciła cynk i zareagowała tak, jak
zwykle w podobnych przypadkach reaguje załoga. Buchse
usiłował wznieść się ponad tę ich nieposkromioną łapczy-
wość, choć myśl, ze tamci dobiją do stacji macierzystej blisko
Ziemi jako milionerzy, on zaś po raz kolejny nie będzie miał
nic — nie dawała mu spokoju.
Pomyślał, że pomimo tylu wypowiedzianych do nich
słów nie zdołał sobie zaskarbić ani cząstki prawdziwego
zaufania. Na tym statku nie miał ani jednego oddanego przy-
jaciela. Dlaczego musiał zawsze stać z boku zamiast przeć
naprzód, ukryty bezpiecznie wśród ciżby — tam gdzie tłum
zaprowadzi?
Włączył wideofon i wywołał sygnał kabiny Dobrowol-
skiego. Zdumiewająco długo nikt nie odbierał; wreszcie ekran
wypełnił się pyzatą twarzą kapitana. Gościł na niej wyraz
udręczenia i niepokoju.
— Ach, to pan, doktorze — powiedział bez cienia en-
tuzjazmu. — Witam. Dobrze ze pan dzwoni.
— Dlaczego?
— Co — dlaczego?
— Dlaczego dobrze?
— Wie pan, jak to się mówi przez grzeczność — Dobro-
wolski roześmiał się sztucznie. — Nie, nie, ja naprawdę tak
myślę. Trochę odstajemy od siebie na tym statku, nie sądzi
pan? Żadnego życia towarzyskiego. Śpimy, trochę pracujemy,
a na resztę czasu zamykamy się po kabinach.
— Zwłaszcza od czasu opuszczenia Miradora — skwi-
tował Buchse. — Jak się pan czuje?
— Trochę tego... lepiej. Te pana środki chyba mi
pomogły. Tylko głowa...
Gęba Dobrowolskiego pokrywała niemal cały ekran, tak
jakby kapitan celowo pragnął ograniczyć pole widzenia
kamery. Buchse już miał na końcu języka cierpką uwagę,
ale zrezygnował.
— Panie kapitanie — powiedział — chciałbym się
z panem naradzić. Sytuacja na statku jest poważna.
— Co pan rozumie przez to określenie?
— Ludzie skarżą się na dziwne niedomagania. Sto pro-
cent stanu osobowego to chorzy. Niektórzy z nich raz albo
kilkakrotnie lądowali na Miradorze. Czuję, że między tymi
faktami istnieje jakiś związek.
Dobrowolski pokręcił się niechętnie w kadrze, rzucając
kosę spojrzenia na boki. Wyglądało jakby się gdzieś spie-
szył.
— A pan? — rzucił z nagła. — Pan także wylądował
na Miradorze! I nic panu nie jest!
— Ale nie opuszczałem ładownika — skłamał na zimno
Buchse. W gruncie rzeczy nikt nie mógł wiedzieć o jego
spacerze. — Co się tyczy tego, że nic mi nie dolega, to
trzeba koniecznie uzupełnić pańską uwagę: na razie. Chwilo-
wo jeszcze jestem zdrowy. Za godzinę to się może zmienić.
— Co pan proponuje? — spytała oschle twarz z ekranu.
— Panie kapitanie, zachodzi podejrzenie infekcji. Do
części mieszkalnej mogły zostać zawleczone jakieś wirusy.
Chciałbym pana prosić o pomoc w ustaleniu, jaką ewentual-
nie drogą się tu dostały.
— Chce pan powiedzieć, doktorze — medytował głoś-
no — że z Miradora, tu na statek... nie, to nonsens. Jak —
na skafandrach? Potrójna sterylizacja nie przepuści nawet
form utajonych ...
— Może istnieje inna droga?
— Szczerze mówiąc nie wyobrażam jej sobie — po-
wiedział niepewnie Dobrowolski. — No bo którędy? Prze-
bicie z paliwowni? Wykluczone. Ale trzeba sprawdzić. Zaraz
wydam odpowiednie rozkazy.
— Komu je pan wyda? — zapytał trzeźwo Buchse. —
Chorym? — Zaczynał mieć dość tej zabawy w kotka i myszkę.
— Panie kapitanie, wprawdzie nie mam żadnych dowodów,
ale przypuszczam, że nastąpił niekontrolowany przerzut masy
do części mieszkalnej „Ritornella".
Na twarzy Dobrowolskiego zmieszanie walczyło z za-
skoczeniem. Gdyby Buchse chciał zawstydzić dowódcę,
mógłby sobie pogratulować. Wreszcie ekranowa podobizna
zastygła w coś w rodzaju greckiej maski: grube, wykrzywione
rysy, półotwarte usta.
— Chce pan powiedzieć... ha, ha! — zaśmiała się mas-
ka. — A to nawet dobre! Bardzo, bardzo ciekawe. Jak pan
to wymyślił?
— Panie kapitanie, zwracam się do pana z całą powagą,
i w pełni odpowiedzialności za słowo. Może dojść do tra-
gedii. Pamięta pan powrót grupy Vi Harda?
Tamten statek nadleciał z głębin kosmosu, wiedziony
nieomylnie przez komputer. Nikt z ludzi nie odpowiadał
na wezwania Ziemi. Był jedną wielką pożywką. Kiedy odblo-
kowano właz, stłoczone mikroby eksplodowały niczym zbyt
mocno napompowana piłka. Po załodze nie znaleziono nawet
resztek. Statek Villarda — tę nowoczesną puszkę Pandory —
odholowano i anihilowano gdzieś poza orbitą Marsa. Ziemia
miała dwadzieścia lat roboty, zanim poradziła sobie ze ska-
żeniem na orbicie. W efekcie wydarzenia nastąpiło między
innymi niebywałe zaostrzenie procedur wyjścia, a zwłaszcza
powrotu na obiekty pilotowane. Tego typu procedura obo-
wiązywała również na „Ritornellu", przewidując całkowity
zakaz umieszczania w części mieszkalnej i maszynowni przed-
miotów pozaziemskiego pochodzenia.
Twarz Dobrowolskiego przybrała zafrasowany wygląd.
Przez dłuższy czas nie mógł się na nic zdecydować.
— Może byśmy zrobili rewizję w kabinach? — wykrztu-
sił wreszcie. — Takie małe odwiedziny u każdego, co? No,
jak się pan zapatruje na ten pomysł? Powołamy się na
wyższą konieczność... stan zagrożenia, co? Tym sposobem...
— Mnie proszę do tego nie mieszać — przerwał mu
Buchse. — Nie chcę mieć z tym nic wspólnego.
— Jak to? — zdenerwował się Dobrowolski. — Przecież
pan gotów ręczyć za rezultat!
— Tu nie o mnie chodzi, a o pana. Wiadomość o rewizji
szybko się rozniesie. Sądzi pan, ze znajdą się ludzie, którzy
zechcą pod panem latać po czymś takim?
Dobrowolski ruszał miarowo żuchwą, bardzo niezado-
wolony. Nawet nie próbował ukryć swego stanu.
— Panie kapitanie — rzekł Buchse — spodziewam się
od pana pomocy, a pan usiłuje mnie zwodzić. Przepraszam,
musiałem to powiedzieć. Nie ma czasu na dobieranie słów.
— Przecież to tylko pańskie domysły! — wybuchnął
tamten. — Pobrał pan chociaż krew? Ma pan poważne powo-
dy, jak przypuszczam, zęby mnie molestować!
Buchse wziął głębszy oddech. — Panie kapitanie —
rzekł spokojnie — i ja, i pan pragnęlibyśmy uniknąć losu
ludzi Villarda. Lepszy fałszywy alarm niż godzina zwłoki,
która może się okazać na wagę czyjegoś życia. — Zrobił
krótką przerwę, ale dowódca nie zareagował. — Przepra-
szam za to, co teraz powiem, ale naprawdę nie widzę innego
wyjścia. Jeżeli ma pan tam u siebie jakieś eksponaty z Mirado-
ra, proszę mi je udostępnić do badań.
— Wypraszam sobie podobne insynuacje! Pan nie ma
prawa oskarżać mnie, dowódcy tego statku! Mam za sobą
wiele lat nienagannej służby, nagrody, odznaczenia, dwa
tysiące parseków na koncie! — pienił się obficie. — Niech
się pan opamięta! Latałem poza układ kiedy pan jeszcze
nosił koszulę w zębach!
__ Panie kapitanie — przerwał mu Buchse niemalże
z uśmiechem — źle pan odczytuje moje intencje. O nic
pana nie oskarżam. Nie obchodzi mnie, co pan tam trzyma —
jeśli rzeczywiście pan coś trzyma — ale zaklinam pana: proszę
mi pozwolić na wykonanie przynajmniej kilku testów. Od tego
może zależeć życie — również pańskie.
Dobrowolski milczał ponuro.
— Dlaczego ja? Dlaczego przyczepił się pan właśnie
do mnie? — zmarszczył twarz jak dziecko, które zaraz
wybuchnie płaczem, ale w jego głosie przebijała prawdziwa
wściekłość. — Dlaczego nie zaproponował pan tego Vahva-
tilowi, Śliwie, każdemu innemu — tylko akurat mnie. No,
dlaczego?
— Na proste pytanie prosta odpowiedź. Bo pan odpo-
wiada za statek. Panu jako dowódcy najbardziej zależy na
pomyślnym powrocie „Ritomella". Przez innych mogłaby
przemówić prywata albo niska chęć zysku; zwracając się
do pana miałem nadzieję uniknąć podobnych nieporozumień.
Pan przecież ma przede wszystkim na względzie dobro ogółu,
prawda?
— Niech szlag trafi pańskie komunały! — zaklął Do-
browolski. Zreflektował się i nieco złagodził ton. — Doktorze,
proszę o trochę czasu do namysłu. Nie takie to proste, jak
mi się zdawało. Odezwę się do pana.
Buchse czekał przy milczącym wideofonie. Krew, myślał.
U wszystkich przebadanych dotąd próby dały rezultat nega-
tywny. Pozostał jeszcze Yonyer. Wcisnął jego numer.
— Yonyer, proszę się do mnie zgłosić. Jak najszybciej.
Zapomniałem pobrać panu krew.
Odpowiedział mu jakby charkot. Buchse podniósł gło-
wę — dotąd nie patrzył na ekran, przerzucając wyniki prób.
Przez mgnienie oka dostrzegł, że Yonyer walczy z jakimś
stworzeniem czy przedmiotem wielkości sporego jeża, po
którym przelatywały kolorowe plamy. Spojrzał w stronę
kamery i zajęczał; wzrok miał nieprzytomny. Przez cały
czas manipulował przedmiotem poza zasięgiem obiektywu,
a po chwili opadł na podłogę i w ogóle znikł z ekranu.
— Yonyer! — Buchse az zerwał się z miejsca. — Co
z panem? Trzeba panu po
mocniej zacisnął powieki. Lasero-
wa igła na wskroś przewierciła jego mózg. Na moment stracił
poczucie miejsca, oszołomiony wewnętrznym rozbłyskiem.
Minęło jeszcze paręnaście sekund, zanim głowa Yony-
era zaczęła opornie wpasowywać się w ekran. Na jego
twarzy malowały się wyraźne oznaki zawstydzenia.
— Serdeczne dzięki za troskę, doktorze. Nic mi nie
jest. Po zażyciu pastylki wiruję trochę słabiej. Tak. Coś pan
wspominał o krwi... aha! Pobrać! Zaraz tam będę.
— A ten przedmiot? — spytał bezlitośnie Buchse.
— Przedmiot? Jaki przedmiot? — spojrzał pod nogi
i natychmiast udał, ze rozumie. — E, to nic takiego. Takie
tam świecidełka. Nudzi się człowiek, więc od czasu do czasu
z paru tranzystorów i kości sklei się to i owo. Ale nic
szczególnego... właściwie nie ma o czym... nie warto wspo-
minać. Tyle że materiały z „Ritornella"... nie powie pan
kapitanowi? Mógłby napisać raport... po co mi to? Więc nie?
Sztama? Rozumiem — sztama. Już! Ja — u pana. Już!
II
Powodem, dla którego „Ritornell" wto-
czył się na orbitę wokół Miradora, było zjawisko znudzenia
materii, udręka układów zamkniętych składających się na
organizm każdego statku. Szczególnie daje się we znaki
na starszych jednostkach, a także podczas bardzo długich
wypraw. Po pewnym czasie, zależnym od stanu urządzeń,
sposobów konserwacji, częstości ładowania czynnikami obie-
gowymi, od typu tych obiegów — dochodzi do „zatkania"
systemów. Przejawia się to w skokowej obniżce sprawności,
która postępuje lawinowo i obejmuje coraz to inne węzły
sieci oplatającej statek.
Buchse doskonale wiedział, kiedy choroba ta dotknęła
„Ritornella", ponieważ przy posiłkach nie mówiło się o niczym
innym. Tempo podróży spadało, wydłużył się odczuwalnie
czas dzielący od przybicia do stalowych platform jednego
z wokółziemskich kosmodromów — a to już dotyczyło każde-
qo Statek sprawiał wrażenie zmęczonego zwierzęcia, dy-
chawicznej szkapy, która długo nie pociągnie. Nie pomagały
rozdzielane obficie ze sterowni uderzenia prądowych ostróg.
Cielsko „Ritornella" przyjmowało je z tępym uporem, trzeba
było dobrze się namozolić, by wykrzesać zeń jeszcze trochę
wigoru. Stało się jasne, ze bez wizyty w najbliższym układzie
się nie obejdzie.
Ale statek wypełniony znudzoną materią posiada prze-
dziwny wpływ na zamieszkujących go ludzi. Znienacka ustaje
codzienna krzątanina, zaczynają się przestoje, bezcelowe dys-
puty, jakieś poszukiwania zupełnie zbędne, nastrój ospa-
łości dosięga i obezwładnia każdego, jakby to właśnie
mechaniczny olbrzym dyktował załodze rytm życia, nie od-
wrotnie. Nic dziwnego: ludzie są przedłużeniem martwych
systemów, żyją z nimi w symbiozie i zrozumiałe, że ulegają
temu, co tamte poraża.
To paskudne uczucie totalnej niemożności, myśli Buchse.
Skąd się bierze? Człowiek nie potrafi się zmobilizować
do absolutnie żadnego wysiłku, najmniejsze przedsięwzięcie
kojarzy się z przenoszeniem gór. Lekarzowi najłatwiej, zdro-
wie statku nie od niego zależy, toteż Buchse mniej się męczył
od innych. Jeśli już, powodem była najczęściej irytacja
na kolegów: ruszając się jak muchy w miodzie zabierali mu
szczęśliwe przyszłe dni. A przecież — myślał badając czasem
własne odbicie w lustrze — nie zostało mu tych dni wiele.
Zdecydowano, ze tabletki na apatię statku i jego załogi
znajdują się na Miradorze.
O samej planecie nie wiedzieli nic pewnego. Krążyła
w centrum ekosfery swojej gwiazdy, kipiała życiem, ale inte-
ligentnych form nie wykształciła. Pokryta głównie przez lasy,
parna, gorąca — sprawiała wrażenie kotła, do którego można
się pakować wyłącznie przez głupotę.
A jednak poleźli tam, wbrew rozsądkowi, wszyscy
po kolei. Od dnia, kiedy odrzucono w przestrzeń cały
znudzony balast zbiorników, a na ekranach zagościł białawy
jak rozdęta prezerwatywa balon Miradora, z ludzi jakby
opadły niewidzialne pęta. Jako pierwsi otrząsnęli się z mara-
zmu Vahvatil i Śliwa, zgłaszając się do dozorowania prac za-
ładunkowych na powierzchni planety. Od „Ritornella" odłą-
czył się zespół transportowy i pilotowany ładownik; wkrótce
wessała je mleczna poświata balonu.
Tam, na dole świat przypominał tandetną dekorację
do przyszłościowego filmu. Nad gruntem unosiły się białawe
opary, a wielgachne liście kołysały się dostojnie w gęstym
powietrzu, spływając nieustannie wilgocią — to mgła, skro-
plona na niewjelkiej wysokości, wracała w postaci mżawki.
Jakość transmisji docierającej na „Ritornella" pozostawiała
wiele do życzenia, opar przesłaniał szczegóły krajobrazu,
a mżawka zalepiała obiektywy kamer. Głębia obrazu nie
sięgała w żadnym miejscu dalej jak na kilkanaście metrów.
Zupełnie jakby projektanci tej scenografii zamierzali jak naj-
więcej ukryć przed dociekliwością przybyszów.
Ale Vahvatilowi i Śliwie mgła kompletnie nie przesz-
kadzała. Ledwo ją dostrzegali: sprawnie rozstawili agre-
gaty i już czwartego dnia po wylądowaniu pola siłowe
wżarły się w miąższ gleby. Zrolowały wierzchnie warstwy
gruntu na obszarze dwóch boisk piłkarskich, odsuwając jak
gigantyczny spychacz masę złożoną z kamieni, roślin i powalo-
nych drzew daleko poza miejsce eksploatacji. Oczyszczony
ze zbędnych szczegółów teren jeszcze bardziej przypo-
minał scenę, którą pracowici asystenci scenografa bez ustan-
ku posypują suchym lodem. Od czasu do czasu wśród bia-
ławych kłębów zamajaczył zwalisty kształt, jak gdyby na
scenę wtargnęło stado jaszczurów z mezozoiku i zamarło
w oczekiwaniu na sygnał reżysera.
Sygnał nadszedł i do pojemników zaczęły płynąć pierwsze
tony żwiru. Na podczerwonych fotografiach Miradora w miejs-
cu eksploatacji zapłonął blady ognik; regularnie co sześć
godzin okolicę rozświetlał upiorny blask startującej rakiety.
Rozżarzony papieros wznosił się ustnikiem w niebo, wrzask
silników wypierał dzwoniącą w uszach ciszę. Dopiero po
pewnym czasie z ogólnego hałasu wyłaniało się mruczenie
urządzeń zasilających i chrzęst przesypywanego kruszywa.
Ten ledwo ustalony rytm niemal od razu został zakłócony.
Piąta z kclei przesyłka nie dotarła do ładowni „Ritornella".
Vahvatil i Śliwa wstrzymali prace. Połączyli się z dowódcą
i zażądali posiłków w osobie Yonyera.
— Dlaczego właśnie Yonyer? — zapytał podejrzliwie
kapitan, doktor habilitowany inżynier Dobrowolski. — Dobra,
niech leci. Nic tu po nim. — Wiedział już, że automaty na-
trafiły na zagrzebane w warstwach żwirowatej gleby kamien-
ne bloki. Sondowania wykazały, że układają się one w kształt
zbliżony do regularnego. Dobrowolski zastanawiał się, czy
nie powinien towarzyszyć Yonyerowi, aby osobiście nadzo-
rować penetrację znaleziska. Po namyśle postanowił zostać.
Z góry miał lepszy przegląd sytuacji, a do odkrycia odnosił
sje z rezerwą. — Niech leci — powtórzył tonem dobrego
wujaszka, rozdającego cukierki.
Yonyer, który nic nie wiedział o ostatnich rewelacjach,
bynajmniej nie palił się do opuszczania „Ritornella". Kazali
|ecieć — leciał. Jak każą wrócić — wróci.
Vahvatil i Śliwa mieli oczekiwać go w kabinie ładownika,
ale po wylądowaniu nikt nie odezwał się na powitanie.
Czekać? Alarmować „Ritornella"? A może wyjść na spacer?
Ostatni pomysł najbardziej przypadł Yonyerowi do gustu.
W połowie drogi do śluzy złapał go sygnał.
— Śliwa z tej strony — powiedział Śliwa. — Dawno
siadłeś?
— Ledwo zdążyłem ostygnąć. Gdzie Vahvatil? Rozdzie-
liliście się?
— Beno śpi. Ja też dopiero co... cholera, gdzieś tu
schowałem piwo... — słychać było szelesty i postukiwania,
przerywane przekleństwami. — O, jest. Wiesz, mieliśmy tu
trochę roboty — przerwa wypełniona bulgotem i wściekłym
graniem powietrza wdzierającego się do butelki w miarę
opróżniania. Śliwa mało dbał o pozory. Odetchnął z ulgą.
— Trochę roboty — powtórzył. — Skończyliśmy sześć go-
dzin temu.
— Masz na myśli ładowanie tego piachu? — zapytał
na wszelki wypadek Yonyer. Zachciało mu się pić i przypo-
mniał sobie, że nic nie zabrał z góry. Śliwa zaśmiał się z wyż-
szością.
— Piach — powtórzył. — Piach. Słuchaj no, Yonyer.
Od samego początku piach gówno nas obchodzi. Musisz
się z tym pogodzić. Oczywiście jeśli zechcesz grzebać się
w piachu, nikt ci nie zabroni. Ale co innego mieliśmy na
myśli, gdyśmy bajerowali tego starego pierdołę, że koniecz-
nie musi cię do nas przysłać. Skoro już tu jesteś, nie spra-
wiaj nam zawodu.
— O co chodzi? — spytał Yonyer bez entuzjazmu.
— Najlepiej jakbyś tu wpadł. Zaraz dam ci namiar —
przez chwilę było cicho, potem na monitorze komputera
zapaliły się jakieś liczby. — Beno śpi... przespaliśmy te
sześć godzin, ja właściwie tez nie mam ochoty ruszać się
J łóżka. Dla nas dwóch Mirador to skończona śpiewka.
Tak ze najlepiej by było...
Yonyer przeszedł do pojazdu, który wchodził w skład
wyposażenia każdego ładownika. Ciemność przed nim pękła
i dwa skrzydła usytuowanych poziomo drzwi rozwarły się
bezgłośnie; przez poszerzającą się lukę wdarły się natych-
miast kłęby białej pary. Dolne skrzydło, wsparte o ziemię,
posłużyło za trap; zjechał po chybotliwej płycie na stały grunt
i rozejrzał się wokół nakrywającej go przezroczystej kopuły.
Kożuchy białej pleśni opatuliły łazik tak dokładnie, ze nie-
podobieństwem było zorientowanie się choćby w stronach
świata. Spomiędzy oparów tylko z rzadka przebijało ciemniej-
sze pasmo. Yonyer uświadomił sobie, ze gdyby miał trafić
o własnych siłach, wolałby wrzucić wsteczny i wtoczyć się
z powrotem. Ale komputer już wyświetlał topografię i łazik
nie pytając o zgodę ruszył prosto w skłębiony tuman.
Jazda była właściwie nudna: równo jak po stole, widok
przez szyby tez nie rewelacyjny. Niekiedy z mgły wyłaniały
się zarysy olbrzymich ścian, jakieś kratownice, estakady...
pozostałość po igraszkach dziecka pary olbrzymów. Łazik
omijał bezbłędnie agregaty i systemy transportowe; Yonyer
nie dostrzegł żadnych oznak utrzymywania urządzeń w ru-
chu. Interesować się tym? Dobrowolski nie wysyłał go na kon-
trolę, właściwie trudno było wyczuć, o co chodziło stare-
mu. Wzruszył ramionami. Jeśli zechcesz grzebać się w pia-
chu. ..
Niespodziewanie przed samym nosem łazika wyrósł
ładownik Śliwy i Vahvatila. Monitor wyświetlił znak zakoń-
czenia procedury i czekał.
— Jestem — zakomunikował Yonyer.
— Wyłaź i chodź tutaj.
W śluzie panował wyjątkowy bałagan, skafandry zawie-
szone byle jak, z rękawami wywleczonymi na drugą stronę,
jakby doprowadzenie ich do porządku po zdjęciu wymagało
niebotycznego wysiłku. Yonyer pomyślał, co w takim razie
zobaczyłby w magazynie próbek i narzędziowni. Podobny
rozgardiasz panował w kabinie. Vahvatil, zwrócony do ściany,
dawał az nazbyt jasno do zrozumienia, że przybycie gościa
mało go obchodzi. Śliwa, chudy facet o zmierzwionych
włosach, siedział na łóżku z bosymi stopami opuszczonymi
na podłogę, brudny podkoszulek zwisał z niego jak potwier-
dzenie ostatecznej klęski. Drapał się bezceremonialnie po
kościstej piersi. Twarzy nie golił chyba od opuszczenia
„Ritornella".
__ Cześć — powiedział. — Co nic nie mówisz? Zatkało
Cię?
__ Ładnie tu u was — oświadczył Yonyer i zasiadł
na rozkładanym krzesełku pokrytym żaglowym płótnem. Woń
nie pranych skarpetek i przepoconych łachów unosiła się
między ścianami pomieszczenia. — Co z nim? — pokazał
brodą na sąsiednie łóżko. — Chory?
— Beno obudził się na chwilę, powiedziałem mu ze
jesteś. Kazał mi wprowadzić cię w sprawy i zaraz się wyłączył
__popatrzył w stronę kumpla niemalże z czułością. — Niech
śpi na zdrowie. Napracowało się chłopisko przez ostatnie
dni.
W kakofonii wyziewów składających się na zaduch nos
Yonyera wyróżnił bez trudu kwaśny odór przetrawionego
alkoholu.
— Skąd macie gorzałę? — spytał. — Nalej lufę.
Niewiarygodne: Śliwa uśmiechał się jak ktoś, kto zna
dobry dowcip i zaraz go opowie, gdy nalewał ze sporego
pojemnika jasny płyn do szklanki. Yonyer spróbował, zakoły-
sał płynem i walnął od razu całość. Momentalnie gęsta atmo-
sfera kabiny stała się bardziej znośna.
— Rośnie tu takie jedno zielsko — Śliwa zamrugał
szelmowsko oczami. — Gdy mu upuścić trochę soku...
poddać lekkiej obróbce... Mówią nie bez słuszności, że
tylko z kamienia nie utoczysz...
— Nicponie — powiedział Yonyer, zęby coś powie-
dzieć. Rozmowa przybierała mało interesujący obrót. Rozej-
rzał się z roztargnieniem. — A właściwie po co ściągaliście
mnie z góry?
— Jest robota — zapalił się Śliwa. W podkoszulku
i rozgrzebanej pościeli sprawiał komiczne wrażenie. Yonyer
pomyślał, że trudno mu będzie brać słowa tego człowieka
poważnie, nawet gdyby wygłosił orędzie prezydenckie.
Sceptycyzm musiał odbić się na jego twarzy, bo Śliwa
naraz spoważniał. — Trzeba zejść ze sto pięćdziesiąt metrów
pod ziemię i coś przynieść.
— Sami nie możecie?
— Myśmy już... — zaczął Śliwa.
— I dlatego jesteście tacy wypluci? Myślałem, ze nie
będę musiał grzebać się w piasku.
Śliwa puścił zaczepkę mimo uszu.
— Nasze warunki są takie — zaczął uroczyście. —
Z łego co wyniesiesz połowa dla ciebie, połowa dla nas.
Dzielimy się równo szmalem po zhandlowamu towaru na
Ziemi. Do tego czasu towar pozostaje u ciebie, a my mamy
do niego dostęp na każde życzenie. Przerzut na Ziemię
kombinujemy wspólnie, kto pierwszy złapie kontakt, ten
wszystko załatwia. Za wiedzą pozostałych, oczywiście. Masz
jakieś pytania?
— Wyłącznie — roześmiał się Yonyer. — Postaraj się
zacząć od samego początku. Wyobraź sobie, że ja nic nie
wiem.
— To dobrze. Tak powinno być. Im mniej będziesz
wiedział, tym lepiej. My tez nie przesadnie wiele rozumiemy
z tej sytuacji. Maszyneria dogrzebała się czegoś, co wygląda
na ruiny, a trochę na grobowce... ale raczej to drugie. Właś-
ciwie na pewno. Mieliśmy to szczęście, ze byliśmy na miejs-
cu — umilkł i przełknął ślinę, zapatrzony w przeszłe wyda-
rzenia. — Wleźliśmy tam. Korytarze — ciemne; błądzenie bez
planu, kołowanie, kombinowanie — mamy to za sobą. W pe-
wnym momencie pojawiają się halucynacje — wtedy trzeba
momentalnie pruć do wyjścia. Jak by ci to wytłumaczyć...
niby nie ma konkretnego zagrożenia, a jednak całym ciałem
czujesz śmiertelne niebezpieczeństwo. Taki paraliż mózgu.
I panika. Ani ja, ani Beno nie daliśmy sobie z tym rady.
Może tobie się uda.
Yonyer czekał na więcej szczegółów, ale się nie docze-
kał. Zadał parę pytań, lecz bez efektów; po prostu Śliwa
go spławiał. Wrócili do omawiania spraw technicznych.
— Tacyście pewni, ze przystąpię do spółki?
— Jasne, ze nie. Ale tak sobie kombinowaliśmy w wol-
nych chwilach. Pomyśl, chłopie — ile ty właściwie masz
lat? Wiecznie nie będziesz latał, trzeba by wreszcie upić tro-
chę z kielicha rozkoszy, nazywanego życiem. Spróbuj raz-po-
myśleć o przyszłości: przecież lada dzień capnie cię starość
i schowa do worka z gnatami — tyiko od ciebie zależy, czy
będziesz klepał biedę w podrzędnym pensjonaciku rządo-
wym, czy rozwalał się jak panisko we własnej willi, wystawio-
nej gdzieś w ustronnym miejscu. Tak sobie kombinowaliśmy:
czy ten Yonyer wygląda na faceta z jajami, czy na skończo-
nego jołopa. No to słucham.
— Kamień by się wzruszył — powiedział Yonyer —
ale mnie brakuje czegoś w tym przemówieniu. Po pierwsze:
danych, po drugie: gwarancji.
Śliwa pokręcił głową: — Nie licz na więcej. Jesteś
w takiej sytuacji, ze pierwszy krok musisz wykonać na ślepo.
Za to potem sypniemy ci bitami. Postaw się w naszej sytu-
acji: gdybyśmy od razu wypaplali ci wszystko, stalibyśmy
się doskonale zbędni. Wypiąłbyś się na nas i zaczął działać
na własną rękę. Rzecz jasna na tym nam nie zależy.
— A sprawa gwarancji późniejszych?
— Nie rozumiem.
— Skąd mam na przykład wiedzieć, czy po dostarcze-
niu towaru do odbiorcy nie wystrychniecie mnie na dudka?
Dacie słowo harcerskie?
— Omówimy to szczegółowo na statku. Będzie dosyć
czasu. Według mnie to my powinniśmy czuć się zagrożeni:
skoro towar będzie w twoich rękach, daleko realniejsza jest
groźba, ze to ty będziesz próbował okazać się sprytny.
— W porządku. Przypuśćmy jednak, ze odmówię
współpracy.
— Pozwolimy ci bezpiecznie odlecieć, byłeś trzymał
jęzor za zębami.
— A jeśli się zgodzę?
— Trzymasz z nami na ustalonych warunkach, bez
możliwości wycofania się.
— No, możliwość rezygnacji istnieje zawsze, czy się
to wam podoba, czy nie.
— Utrata swojej części to minimalna cena dla niezdecy-
dowanych.
— No, no — Yonyer az gwizdnął. — Minimalna...
a maksymalna?
Śliwa wzruszył ramionami: — Wyglądasz na rozsądnego
faceta. Mam nadzieję, że wyobraźnia jest twoją mocną stroną.
— Czy zamierzacie ściągać z orbity następnych poszu-
kiwaczy?
Pytanie najwyraźniej zaskoczyło Śliwę. Tego nie ustalali,
pomyślał Yonyer. Pewnie, ze ściągną kogo się da. Więcej
towaru znaczy więcej szmalu. Lepiej mieć kilka willi niz
jedną. Albo pałac. Hordy dziwek lepsze od własnej żony.
Z drugiej strony — może chcą zachować tajemnicę? Cho-
ciaż... czy w tak wąskim gronie jak na „Ritornellu" jest
to w ogóle możliwe?
— To zależy — rzekł Śliwa — od efektu, jaki przyniosą
twoje poszukiwania. Tak, myślę, ze ściągniemy jeszcze ko-
goś. Zwłaszcza jeśli nam odmówisz. Chociaż ja tam wierzę
w twój rozsądek. Nasza zasada: małe ryzyko, duży zysk.
No co — trzymasz z nami? Opowiemy ci to co wiemy,
dowieziemy na samo miejsce i zapewnimy asekurację. Bę-
dziesz miał pewność, że wrócisz cało i nie z pustymi rękoma
— roześmiał się nerwowo. — Krótko mówiąc, zadbamy
o ciebie należycie.
— Wydawało mi się, ze tyle przysługuje mi z definicji.
Ludzie z jednej załogi, rzuceni na obce, nieprzyjazne tery-
torium, powinni chyba sobie pomagać. Sądziłem ze pierwsze
przykazanie astronauty to znać takie słowa jak kolega, soli-
darność. ..
Śliwa pokręcił głową.
— Nie ma już solidarności, Yonyer. Tak, jak mówisz,
bywa w książkach, nie w życiu. Nic tak ludzi nie dzieli jak
pieniądze, bogactwo...
— Nawet pisane palcem na wodzie?
— Tak. Chcesz czy nie — taki jest świat. Nie my dwaj
go urządzaliśmy. Możesz go zmieniać — tylko po co? Najwy-
żej dostaniesz po dupie, a rzeczy i tak potoczą się swoją ko-
leją. Naprawdę masz ochotę na pukanie komarzym łepkiem
w pancerz lokomotywy? Nie wykolei się, zapewniam, a ty
możesz nabawić się guzów. Lepiej przysiąść, przycupnąć jak
świerszcz za kominem — i czekać, gdzie cię zawiezie.
Przestanie ci być po drodze — wysiądziesz. Oto najlepszy
sposób na życie, przynajmniej dla mnie i Bena.
— Nie my urządzaliśmy świat — powtórzył Yonyer
w zamyśleniu — ale my go stanowimy. Od nas zależy
jego jakość. Uczestnicząc w dysharmonii popieramy ją,
powiększamy skazę na obliczu świata. Gdyby pewnego dnia
rano wszyscy, którzy zaparli się siebie zaczęli postępować
zgodnie ze swą ludzką naturą — co do której mam pewność,
ze jest dobra — skolioza świata by ustąpiła. Wykoleilibyśmy
tę twoją lokomotywę... a może pchnęli na nowe tory.
— Ale z ciebie marzyciel — powiedział Śliwa uśmie-
chając się sceptycznie. — Przecież ten pomysł kłóci się nawet
ze statystyką. Chcesz, żeby wszyscy, bez wyjątku, popełniali
wyłącznie dobre uczynki? W raju, proszę ciebie, woda marz-
nie na ogniu. Gdyby masy kierowały się jedną myślą, jak się
tego domagasz, żaden rząd nie mający społecznego poparcia
nie utrzymałby się dłużej niż pięć sekund.
— Dobro kłóci się ze statystyką — było w tej konsta-
tacji coś przygnębiającego i Yonyer pozwolił się unieść fali
smutku. — Dobro jest niemożliwe statystycznie. Co pozostało
w tym cholernym rumowisku? Tu ruiny, tam — wszędzie.
VV środku człowieka — i na zewnątrz. W co tu wierzyć, gdy
wszystko po kolei obraca się w gruzy?
— W obracający się mechanizm, który miażdży jednych,
a wynosi innych. Korzystają ci, co akceptują jego prawa
j się do nich stosują, reszta idzie na przemiał. Od ciebie
tylko zależy, do której grupy złożysz akces. Chyba jesteś
pięknoduchem, chłopie, skoro jeszcze masz wątpliwości.
Yonyer kiwał głową w zamyśleniu. — Jeśli odmówię, mo-
gę próbować na własną rękę?
— Jasne. Tylko że wtedy nie licz na nasze wsparcie.
Nie będziemy ci pomagać.
— Wręcz przeciwnie, co? A w podziemiach łatwo
0 wypadek... No, dobra. Sprawdzimy teraz wasze zabez-
pieczenia. Przypuśćmy, ze zawiadomię Dobrowolskiego —
roześmiał się. Zaśmiał się także Śliwa. Spoglądali na siebie
1 chichotali w nieco wymuszony sposób, wreszcie Śliwa
przerwał przedstawienie i jego twarz raptownie stężała.
— Dobrowolskiego! — przedrzeźniał. — Aleś wymyślił!
— pokręcił głową. — Masz nas za durniów czy jak? —
— Yonyer wytrzymał groźną chwilę ciszy i wtedy Śliwa
nachylił się ku niemu i szepnął: — Dobrowolski jest z nami
od samego początku. Nie jesteśmy samobójcami. Dowódca
musi dostać swoją dolę, inaczej nie ma interesu nas kryć.
To jak?
— Musiałbym się zastanowić... — zaczął Yonyer.
— Najlepiej we własnym ładowniku, co? I z zapuszczo-
nym motorem! Nic z tego, przyjacielu, musi ci wystarczyć
tyle komfortu, ile go jest w tej kabinie. Weź pod uwagę, że
śluzy się zużywają, dezaktywatory też swoje kosztują...
— Po prostu mam wątpliwości, czy opłaci się skórka za
wyprawkę. Czy przysypane żwirem Eldorado i nieziemskie
skarby nie przyśniły wam się w nocy.
— Mogę cię zapewnić — wysyczał Śliwa. Cisnął w stroj-
ne Yonyera niewielki lśniący przedmiot. Ten złapał go i obej-
rzał. Była to figurka, mieszcząca się w dłoni, przedstawiająca
chyba jakieś podobne do kota zwierzątko o gorejących
oczach. Z bliska głowa stworzenia traciła kocie cechy i wy-
dawała się raczej odpowiednio wymodelowaną, rogatą
Poduchą. Krawędzie figurki były ostre, jakby wyrżnięto ją
Maszynowo z większego bloku, a jednak wodząc po nich
palcem nie traciło się przeświadczenia, że właściwa część
posążka została jakimś sposobem zatopiona w szkle, nie-
zmiernie delikatnym, przez które światło przechodziło bez
załamania i bez pochłaniania. Dodatkowo wzdłuż ciała zwie-
rzątka smuzyły się poprzeczne świetliste pręgi, biegnące
od głowy ku podstawce. O ile Yonyer mógł się zorientować,
w ich pojawieniu się i rysunku nie było żadnej prostej
regularności, a jednak czuło się ich wewnętrzną muzykę, któ-
ra frapowała i uspokajała. Z trudem oderwał wzrok od
pełgających wzorów. Pomyślał, ze figurka nie sprawia radości,
ale i nie przygnębia, bez wątptenia jednak między nią a obser-
watorem wytwarzała się owa specyficzna więź, właściwa tylko
największym dziełom sztuki.
— Przekonałeś mnie — powiedział zmęczonym głosem,
zwracając Śliwie posążek. Wydało mu się w ostatniej chwili,
że wycz-uwa bijące od tego okrucha materii ledwo uchwytne
ciepło. — Przyłączam się do was.
— Gratuluję szybkiej decyzji — odezwał się z drugiego
łóżka Beno Vahvatil. W jego oczach nie było śladu rozespa-
nia. Odrzucił przykrycie; był niemal kompletnie ubrany,
W poprzek ciała miał przełożony promiennik, który oparł
teraz o podłogę i powiedział wyciągając dłoń: — Cześć,
wspólniku. Witaj na gościnnym Miradorze. Nie gniewaj się
o to — stuknął kolbą miotacza o wykładzinę — jak pobędziesz
tu dłużej, sam zrozumiesz, że musieliśmy się jakoś zabez-
pieczyć.
III
Po ścianach wibrowały cienie, ale tylko
wtedy, kiedy Yonyer odwracał wzrok. Co pewien czas to
z jednej, to z drugiej strony otwierały się czarne gardła
rozwidleń; nie mógł odegnać myśli, że u każdego wylotu
ktoś na niego czyha. Wyobraźnia, pracowita jak rzadko,
podsuwała coraz to nowe wizje kłębiącej się za granicą
światła gęstwy. Starał się tego nie robić, lecz niekiedy
musiał — strzelał snopem jasności w przepastną czeluść
j stał napawając się pustką kamiennego, pokrytego pyłem
korytarza. Te akty desperacji przynosiły ulgę na krótko.
Słyszał własny oddech i czuł walenie tętna: dwa znajome
rytmy, absurdalne w swej panice, bo przecież Śliwa i Vah-
vatil zapewniali, że nie ma żadnego zagrożenia.
Wlókł za sobą płaszcz ciemnos'ci, która — wydawało
sję — z trudem toleruje intruza we własnym królestwie.
Przystawał, żeby przyjrzeć się ścianom. Na stałej wysokości
biegł kuty ornament, jak gdyby ktoś idący przed nim odciskał
w skale prostokątne pieczęcie — czterdzieści wieków wcześ-
niej. Trudno było określić, co przedstawiał rysunek płasko-
rzeźb, kontury zaokrągliły się, wessane przez kamień.
Przestał zwracać na nie uwagę, lecz kiedy — dużo dalej
i dużo później — oświetlił ornament ponownie, dałby głowę,
że przedstawiał co innego.
Przemknęło mu przez myśl, że warto by odczytać ten
komunikat — jeśli to był komunikat — a później poczuł coś
w rodzaju żalu, że tak niewiele czasu mogą poświęcić tutej-
szym dziwom, że nikt z nich nie spojrzy na katakumby oczami
fachowca, nie zatrudni nad ich tajemnicą specjalnie tresowa-
nej mózgownicy. To wy macie pecha, odepchnął pretensję
ku ścianom, być może ktoś zechce kiedyś mozolić -się tutaj,
spędzając miesiąc za miesiącem jak łowca nietoperzy. Może
na Ziemi narodził się już przyszły badacz, nowy Schliemann
czy Champollion, który dedykuje wam życie, a tymczasem —
nie grymasić.
Korytarz wiódł coraz wyraźniej w dół, pojawiły się
liczne pęknięcia i szczeliny, w których swobodnie mieściła
się dłoń. Najwyraźniej zbliżał się do gorzej zachowanej
części ruin. W poprzek ornamentu biegły białawe zacieki
soli; kiedyś spływała tu woda, która z czasem znalazła
inne ujście. Zauważył wreszcie pierwsze freski, starte i znisz-
czone. Nie dociekł, co przedstawiały — świecąc z bliska
nie potrafił ogarnąć całości. Farby wyblakły; obraz widziany
z dystansu po prostu rozmywał się na szarym tle skały.
Według wyświetlającego się wewnątrz hełmu planu od
skarbonek dzieliły go dwie godziny marszu. Szedł całkiem
nową drogą, omijając rejony spenetrowane przez Vahvatila
i Śliwę.
Nigdzie nie natknął się na ślepą ścianę — więc wbrew
nazwie, którą mu nadali, nie był to labirynt. Wobec tego
czemu służyła ta budowla? Dekoracji? Śliwa i Vahvałil zbyli
to pytanie wzruszeniem ramion. A czemu służyły piramidy?
Pierwsza kopuła wyskoczyła z ciemnos'ci tak niespodzie-
wanie, ze Yonyer, mimo iz spodziewał się jej, aż zarył w miejs-
cu. Było co oglądać. Światło omywało ostro mleczną muszlę,
pod którą spoczywał ciemniejszy, podłużny kształt. Muszla
mierzyła ponad trzy metry długości, była asymetryczna i zda-
wała się wyrastać wprost z kamienia. Yonyer, choć uprzedzony
o daremności tego zamiaru, próbował znaleźć ostrzem noża
jakąś szczelinę między szkliwem a skałą, ale stal ześlizgi-
wała się bezsilnie. Rozejrzał się za skrzynką sterowania;
na górze wyobrażał sobie małe pudełeczka, przylepione
do skały jak małże — tu spotkał go kolejny zawód. Świecenie
do wnętrza tez nie na wiele się zdało: kiedyś muszlopodobne
pokrywy były zapewne przezroczyste, teraz... Bez specjali-
stycznego wyposażenia, którego „Ritornell" nie wiózł w nad-
miarze, trudne do ugryzienia. Śliwa i Vahvatil, ci oczywiście
dobrali się do s'rodka materiałem wybuchowym, lecz z dość
żałosnym rezultatem: pokrywa wprawdzie została odrzucona,
ale z tego, co leżało pod nią, nie ocalało nic. Wokół stano-
wiska minerskiego walały się długie, brunatne drzazgi, w po-
wietrzu kłębiły się jakby paździerze i złoty pył jak po
młocce dygotał w strumieniu reflektora. Gaz spod kopuł
został wypompowany. Można było się tam dostać, i owszem;
garść pakuł stanowiła nagrodę.
Skarbonki pojawiły się w większej liczbie, gdy Yonyer
zdecydował się głębiej zapuścić między groby. Miały również
kształt muszli, tylko o wiele mniejszych i bardziej regular-
nych. Próby otwarcia ich także okazały się daremne. Yonyer
sięgnął do plecaka i wydobył reflektor żarowy, który nie
dawał żadnego światła, a tylko promieniowanie podczerwone.
Przechodził do kolejnych skarbonek, wodząc reflektorem na
chybił trafił.
Prawie przestał zważać na wielkie muszle, otaczające
go zewsząd jak brzuchy wyrzuconych na brzeg łodzi. Mlecz-
ne krypty opalizowały w mroku jak gałki oczne olbrzyma,
chwilowo zapatrzonego gdzieś w bok, ale lada chwila przy-
mglone źrenice odzyskają ostrość i zwrócą się ku intruzowi,
a wtedy... Yonyer wolał o tym nie myśleć. Przemykając mię-
dzy kryptami doznawał upokarzającego uczucia wstydu. Po-
cił się obficie, a nakazane przez kompanów czynności wy-
konywał w gruncie rzeczy bez wiary. Pragnął jak najszyb-
cjej coś znaleźć i ulotnić się, byle dalej od srebrnobrzuchych
łodzi. Najchętniej zostawiłby gdzieś cały majdan, wyciągnął
Się i zasnął — i zaledwie o tym pomyślał, wiedział, że
właśnie tak postąpi. Vahvatil i Śliwa oczywiście nie uwierzą,
kiedy wróci z pustymi rękami, będą podejrzewać, ze ukrył
przed nimi skarb... pewnie nie obejdzie się bez krzyku
j potrząsania promiennikiem, z góry na to przyzwalał, ukła-
dając plecak obok najbliższej krypty, w miejscu możliwie
najsuchszym. Potem się będzie z nimi handryczył. Teraz...
Wydawało mu się, ze spał nie dłużej jak pięć minut.
Nic mu się nie śniło. Sprawdził czas: upłynęły prawie czte-
ry, godziny. Sprzęt zastał tak, jak go porzucił. Wyssał
trochę preparatu odżywczego i poszedł się wysikać. Jakoś
nie mógł pod kryptą. Opróżniając na zewnątrz zbiorniczek
dostrzegł, że najbliższa ze skarbonek ma podniesione wie-
czko.
Śliwa i Vahvatil dotarli az tutaj, pomyślał z roztargnie-
niem. Ale skarbonka była pełna. Zawierała dwa posążki i jak-
by bębenek: dwa ścięte stożki złożone mniejszymi podsta-
wami. Zabezpieczył skrytkę przed zatrzaśnięciem kamiennym
okruchem, wrócił po aparat, sfotografował położenie przed-
miotów z różnych stron i dopiero wtedy wrzucił zdobycz
do plastikowych worków, które dokładnie zasklepił. Krew
łomotała mu w uszach. Dla pewności przejechał rękawicą
po gładkiej płycie, ale nie wyczuł nic. Muszla nie chciała
z powrotem przywrzeć do płyty. Przynajmniej to było jasne:
z chwilą oczyszczenia skrytki stawała się zbędna.
Nic tak skutecznie nie likwiduje zbędnej euforii, jak
pamięć o sprawach przyziemnych. Przeliczył puste butle:
jeszcze może pozostać przez kilka godzin. Sukces dodał
mu nowych sił; nie myślał ani o wstydzie, ani o sobie w roli
rabusia innoplanetarnych starożytności. Błyskawicznie obiegał
nowe skarbonki, coraz uważniej i systematyczniej, wodząc re-
flektorem. Zapał topniał w miarę narastania zmęczenia. Usiadł
na stelażu plecaka i zastanowił się. Nic nie wskazywało, aby
Vahvatil czy Śliwa osobiście wybierali się do podziemi. Raczej
przebąkiwali o sprowadzeniu kolejnych szperaczy z „Ritornel-
'a ¦ A przecież pozostało tyle do spenetrowania... Czyżby nie
spodziewali się otworzyć ani jednej skarbonki więcej? Może
tylko zdawało się im, ze znaleźli sposób na opróżnienie
Podziemnego skarbca, podczas gdy — podobnie jak i on —
działali na ślepo? A może Labirynt, który nie był labiryntem,
sam wyznaczali każdemu dolę? Nie ma co, piękne pomysły
skaczą mu po głowie.
Zanim ruszył z powrotem, obejrzał dokładnie kryptę,
przy której odpoczywał. Od innych różniła się tym, że
materiał kopuły pokrywały od wewnątrz zacieki owej mlecz-
ności — jak sól ściany na korytarzach. Zaczynała się strefa
mokra, o której Beno wspominał na górze. Ze stropu kapała
woda z solą, tworząc stalaktyty i stalagmity. Poświecił dalej
— odbłysnął mu cały las białawych słupów, spomiędzy
których wyłaniały się pękate brzuchy pokryw. Znalazł miejsce
stosunkowo przezroczyste i zajrzał do środka. Zobaczył
jakby odnóże, złożone, wyschłe — kiedyś, jako dziecko,
rozpruł owadzi kokon i wyciągnął sprasowaną, przeobrażają-
cą się poczwarkę. Analogia nasuwała się sama — tyle że
teraz miał przed oczami brązowy fragment uda albo ramienia,
a może skrzydła, złożony na jakiejś zielonej, pofałdowanej
materii czy masie. Tylko tyle. Usiłował rozszerzyć pole wi-
dzenia; przeszkadzała obłość wizjera i wypukłość pokrywy.
Manewrował światłem — żadnych dodatkowych szczegółów.
Pstryknął kilka zdjęć, ale wątpił czy wyjdą, warunki były
zbyt niekorzystne i skomplikowane. W końcu tak przemę-
czył oczy, ze stracił pewność, czy rzeczywiście coś dostrzega,
czy tylko zacieki na muszli układają się w mamiący wzór.
Pozbierał manatki i rozpoczął odwrót.
Wbrew przewidywaniom wspólnicy z góry nie okazali
rozczarowania. Kiedy dobrnął do strefy łączności Beno za-
pytał tylko, jak mu się poszczęściło. Wiadomość o otwarciu
tylko jednej skrytki skwitował krótko: w porządku. Jednak
zaraz na powierzchni kazali sobie pokazać plastykowe wore-
czki z trofeami.
— Dwa kotki i to — powiedział Vahvatil obracając
w rękawicach bębenek. — Czegoś" takiego jeszcze nie
mamy. Jak to nazwiesz? Jako odkrywcy przysługuje ci pra-
wo. ..
— Tlatocetl — rzekł Yonyer dziwiąc się własnemu
zdecydowaniu. Nie miał pojęcia, skąd się wzięła ta nazwa.
Po prostu wypłynęła gdzieś z wnętrza mózgu i zachrobotała
dziwacznie w słuchawkach.
— Tlatocetl — powtórzył Śliwa. — Dlaczego tak?
— A bo ja wiem? — zirytował się Yonyer. — Dajcie mi
święty spokój!
Chciało mu się jeść i spać. Był zmęczony i ociężały.
Zdawało mu się, że wnętrze skafandra wypełnia cblupkie,
zimne błoto. Wziął kąpiel i całe zmęczenie spłynęło mu po
nogach chłodnymi strumyczkami. Kiedy przechodził do łado-
wnika Śliwy i Vahvatila, mgła nagle rozjarzyła się jak od
jaskrawej flary. Startowała kolejna rakieta z ładunkiem dla
„Ritornella".
— Coś cię gnębi, wspólniku? — zagadnął Vahvatil
zaraz na wstępie. — Gębę masz skwaszoną jak adwentysta
przyłapany na flircie. Napijesz się herbaty?
Pili herbatę z parujących kubków i nie patrzyli na siebie.
— Taki ładny dzień — rozmarzył się Beno — ze
człowiek rad by z miłości wycałować cały s'wiat. — Odstawił
kubek i dodał: — Zadzwoniliśmy po Mezeia.
Yonyer wolno pokiwał głową. — Moja rola skończona?
— Może tak, a może nie. A co — spieszy ci się z powro-
tem na „Ritornella"?
— Zaczekaj — wtrącił się Śliwa — porozmawiajmy
poważnie. Rysują się pewne prawidłowości.
— Na przykład jakie? — Vahvatil starał się być iro-
niczny.
— Jak dotąd żadnemu z nas nie udało się opróżnić
więcej niż jednej skrytki. Ile razy schodziliśmy, Beno? Cztery
albo pięć. Te następne — Śliwa machnął ręką z rezygnacją
— zbędna mordęga. Lepiej byśmy zrobili dając sobie spokój.
— To by oznaczało, ze w Labiryncie można obłowić
się tylko raz? — zapytał Yonyer.
— Na to wygląda.
— A zdajecie sobie sprawę, o czym to świadczy? —
powiódł po ich twarzach szybkim spojrzeniem. Zdawali
się nie podzielać jego ekscytacji. — Labirynt odróżnia
nas od siebie. Rozpoznaje nas. Dysponuje umiejętnością
zdemaskowania spryciarza, któremu nie wystarcza tylko jeden
zaciąg.
Vahvatil skrzywił się: — Cóż to za rybacko-siectowa
terminologia?
— Posądzenie cokolwiek naciągane — ocenił Śliwa. —
Nie prościej zwalić całą odpowiedzialność na przypadek?
— Prościej — zgodził się Yonyer. Przez moment własne
wymysły wydały mu się śmieszne, ale skoro zaczął, musiał
brnąć dalej. — Tylko że prościej nie zawsze znaczy: bliżej
prawdy. Przyjmijmy — dla zabawy — że istotnie Labirynt
Potrafi identyfikować tych, co do niego wleźli. W takim razie
dotychczasowe fakty przemawiają za tezą, ze Labirynt z pre-
medytacją obdziela nas podarunkami. Innymi słowy bierzemy
wyłącznie to, co dla nas naszykował. Wszystko inne pozostaje
poza naszym zasięgiem.
— Interesujące — przyznał Vahvatil. „Kpi czy rzeczy-
wiście tak uważa?", bił się z myślami Yonyer. — Do czasu, aż
dobierzemy się zgrabniej do tych baniaczków. Pytałeś zdaje
się, czy cię puścimy na urlop. — Vahvatil pokręcił głową. —
Mamy jeszcze parę dni, a Mezei wiezie trochę dobrego
sprzętu.
— Wiertła nawet nie zarysowały tej masy — powiedział
ze sceptycyzmem Śliwa. — Cholera wie, co to właściwie jest.
Twarde jak diabli.
— Mówcie co chcecie — upierał się Yonyer — ale ja
odniosłem wrażenie, że w najmniejszej mierze nie przyczy-
niłem się do rozbrojenia skrytki. Otwarła się sama — pozo-
stawało wygarnąć zawartość. Przyznacie, że daleko nam
do Cortezów czy Pizarrów.
— Prawdę rzekłszy ze mną było podobnie — oświad-
czył Śliwa. Obaj spoglądali pytającym wzrokiem na Vahvatila,
który fylko uśmiechnął się i rozłożył ręce.
— Wujek Beno zaraz wam wszystko wytłumaczy. Tylko
musicie być grzeczni. Wujek Beno pozjadał wszystkie ro-
zumy i Labirynt dla niego to pestka.
— Według mnie mechanizm „rozpoznawania" mógłby
być całkiem prosty. Próżnia nigdy nie jest doskonała, a zatem
pod kopułkami wałęsają się charakterystyczne pary czy atomy
znaczone — w śladowych ilościach, oczywiście — które
w momencie ładowania towaru osiadają na skafandrze... —
Yonyer urwał, badając jakie wrażenie wywarły jego słowa.
— W momencie podchodzenia do następnych stanowisk
odpowiednie czujniki posyłają sygnał do układu blokują-
cego krypty i facet odchodzi z niczym.
— Odpowiednie czujniki! — prychnął Śliwa. — Wy-
obrażasz sobie ich czułość? W dodatku niewidzialne!
— Może cała pokrywa to jeden wielki czujnik?
— A mnie podoba się ten pomysł — powiedział Vah-
vatil. — Głównie dlatego, że przenosi problem ze sfery
metafizyki w dziedzinę fizyki, a może nawet techniki. Przy-
pomnij sobie — zwrócił się do Śliwy — ilu skafandrów uży-
waliśmy do poszukiwań?
— Dwóch.
f
__ Mnie tez się tak wydawało. Jutro przywdziejemy
novve ubranka. No, co wy na to? Wyelegantujemy się jak
na przyjęcie dyplomatyczne!
Zrobili sobie jeszcze po herbacie, a potem Śliwa nalał
każdemu porcję samogonu. Alkohol był słaby i zalaiywat
charakterystycznym aromatem, ale smakował niczego sobie.
— Coś mi się tu nie podoba — podjął Yonyer ocierając
usta wierzchem dłoni. — Prześladuje mnie mys'l, że wpa-
kowaliśmy się w kabałę nie na nasze głowy. Nie chciałbym
nikogo urazić... ale wtargnęliśmy do królestwa śmierci —
ze się tak wyrażę poetycko. Naruszyliśmy wieczny spokój
zmarłych. Chciałbym wierzyć, ze nam to ujdzie płazem.
— Zmarłych czterdzieści wieków temu — podrzucił
kąśliwie Vahvatil.
— Nieważne, śmierci czas nie obchodzi. Złamaliśmy
zasady obowiązujące nas jako ludzi. Źle zabrzmi to, co
powiem, a\e uważam, ze we wspólnocie rozumnych musi
istnieć podobne traktowanie śmierci i podobne zachowanie
wobec śmierci. Śmierć budzi respekt, zwłaszcza wśród ro-
zumnych, domaga się szacunku — a ze byli rozumni, o tym
chyba nie wątpicie?
— Po cholerę nam to mówisz? — zerwał się Vahvatil.
Zaczął łazić po kabienie szybkimi krokami — na tyle, na
ile pozwalała ciasnota pomieszczenia. Śliwa milczał. — Myś-
lisz, że robisz odkrycia? Że my tego nie wiemy?
— Wiecie? I co?
Vahvatil usiadł na łóżku. Wsparł głowę na rękach i za-
patrzył się w jakiś punkt na podłodze.
— Słuchajcie, przecież to czyste barbarzyństwo. Do-
bierzemy się im do trumien, bo a nuż przed pochówkiem
nie wybito im wszystkich złotych zębów i nie pościągano
obrączek z palców. Wpadliśmy na cmentarz, gdzie powinno
być cicho, gdzie mają szumieć brzozy, gdzie trzeba się
zadumać i pomodlić — a my z rykiem, wesoło, worki w rękach
przy okazji nakopać trochę żwiru i zabawić się dynamitem. —
Urwał; wydało mu się, że przecina jak wrzód coś,
co narosło i domagało się przecięcia, że mimo naprężonej
atmosfery jednak sprawia ulgę — im i sobie. — Bez pieprze-
nia: chcę powiedzieć, żeśmy ich znieważyli. Obudziliśmy ich
gniew. Naszym potraktowaniem miejsca, które jest..., musi
"yć dla nich święte, sprawiliśmy...
— I dlatego złe duchy, które poruszyliśmy, będą się na
nas mściły! — Beno Vahvatil podjął na nowo wędrówkę:
trzy kroki ku ścianie i trzy z powrotem. — Obraziliśmy
Złe Mzimu i teraz tylko patrzeć, jak katastrofa zwali się
nam na głowy? Przestań histeryzować, do cholery! To co —
mamy pozanosić nasze kotki i ten twój, jak mu tam...
— Tlatocetl — podpowiedział Yonyer; przeleciał go
dreszcz. Zapadał szybki mrok i w kabinie zrobiło się chłodno.
— Mamy pozanosić na stare miejsca, powkładać pod
baniaczki, pozalepiać supercementem i wycofać się tyłem
z litanią na ustach? Ach, nie gniewajcie się, wytworni, my
nienaumyślnie! Ach, przebaczcie prostakom zamachy święto-
kradcze — my tylko tak, dla rozweselenia! Co? — huknął. —
Tego byś chciał?
Yonyer wstał powoli, odstawiając dawno wystygły ku-
bek.
— Wpakowaliśmy się po uszy — powiedział. — Nie ma
już odwrotu. Juz się zadecydowało. Nieodwołalnie. — Stanął
przed Vahvatilem, wyprostowany, i spojrzał mu prosto w oczy.
— Jemu — pokazał kciukiem w górę — też zamierzacie
odwalić ten cyrk z promiennikiem?
Nie mógł zasnąć. Przez obły iluminator wlewał się sinawy
blask Miradora. Stęknęła ziemia i obrzeże iluminatora roz-
błysło matowo. Kolejna rakieta, pomyślał. Śledził wygasanie
poświaty, aż mrok ustalił się na poprzednim poziomie. Trwało
to króciutko, o wiele za krótko: granat pojaśniał o kolejne
tony, wreszcie zbielał zupełnie i szkło zapłonęło. Tym ra-
zem ogień zstępował z nieba, a wraz z nim huk stu piorunów
zebranych w wiązkę. Po ścianie nad legowiskiem Yonyera
przeleciał szybki cień.
Lądował Mezei.
IV
Bywały takie dni, kiedy Buchse nie po-
trafił dojść do ładu z otoczeniem. Budził się nagle w środku
nocy z ponurym przeświadczeniem, ze nic nie pamięta —
anj gdzie jest, ani jak się tutaj znalazł. Wpatrywał się w ścianę
nad łóżkiem — pewien, że widzi ją po raz pierwszy w życiu.
Czyjeś rozedrgane ręce wydrapały głęboko w laminacie, az
do metalu, grube krechy — sześć czy siedem — jakby ktoś
próbował tymi nacięciami oznaczać dni. Pościel pokrywały
jeszcze płatki lakieru; Buchse przyglądał się kreskom bez
zrozumienia, pewien tylko jednego: tym razem jeszcze się
wywinął. Udało mu się ujść z życiem. Wisiała nad nim
monstrualna łapa o siedmiu pazurach, która już sposobiła
się do ciosu — w ostatniej chwili coś stanęło jej na prze-
szkodzie. Ślad na ścianie był jednocześnie znakiem ocalenia.
Na nocnym stoliku stał cyfrowy wskaźnik, połączenie
kalendarza i zegara. Pokazywał jakieś liczby, które nic Buch-
semu nie mówiły. Wychodził na korytarz, niczego nie rozpo-
znając. W powietrzu wisiała mgła, a właściwie poświata,
odkładając się złotymi pasmami na ciemniejszym tle. Rzadko
spotykał ludzi, a jeśli juz — schodzili sobie z drogi. Nie
potrafiłby wytłumaczyć, dlaczego. Bał się ich — czy też
oni bali się jego. Skąd się wzięli w tym pustym mieście?
Wracał do kabiny, przekopywał zakamarki w poszukiwaniu
jedzenia, znajdując jedynie garść kartek zapełnionych roz-
chybotanym pismem. Przekładał je przed oczami; nic dla
niego nie znaczyły.
Przed ponownym zagrzebaniem się w pościeli miewał
przebłyski genialności. Czuł, że za wszelką cenę musi posta-
wić kolejną kreskę obok tamtych, że poza tym przeklętym
imperatywem nic się już nie liczy. Jak na zawołanie znajdował
błyszczący chromem rylec, upuszczony przezornie obok łóżka,
chwytał go pewną dłonią i skoro tylko wyżłobił rysę, do-
świadczał przedziwnej ulgi. Mętlik w głowie ustępował
miejsca spokojowi, ukojeniu, zaspokojeniu. Zasypiał niemal
szczęśliwy.
Świadomość wróciła Buchsemu na dobre, gdy wyżłobień
na ścianie było dokładnie dziesięć. Według kalendarza od
ostatniej zapamiętanej daty upłynęły trzy dni; od opuszczenia
Miradora — dziesięć. Co się z nim działo? Dlaczego nikt
do niego nie zajrzał, nie zainteresował się jego losem?
Przeszłość — tę najbliższą — wspominał jako ciągłą walkę
z obezwładniającym umysł szaleństwem. Zmagał się z alko-
holem albo narkotykiem, odbierającym pamięć i deformującym
świat — ale wygrał. Własne odbicie w lustrze obejrzał jak
Portret zupełnie obcego człowieka: spoglądała na niego
poczerniała twarz o zapadłych policzkach i błyszczących
oczach. Kiedy się golił, światło zamigotało i zgasło. Było
chyba bardziej żółtawe niż zwykle — zastanawiał się. Na-
waliły agregaty? Odłożył aparat i wyjrzał na korytarz. Ciemno.
Nie miał pojęcia, co zrobić w takiej sytuacji, ale nim zdążył
cokolwiek postanowić, lampy rozjarzyły się na nowo.
W jadalni Dobrowolski kłócił się o coś z Mezeiem.
Nie zwrócili uwagi na wejście doktora. Nalał sobie kawy,
położył na talerzyku trochę syntetycznego chleba, ser, masło,
parę plasterków wędliny. To już z Miradora, pomyślał
z roztargnieniem. Usiadł naprzeciwko skłóconych i zaczął
rozsmarowywać masło na kromce.
— O, to pan, doktorze — rzekł Dobrowolski całkiem
naturalnym tonem, jakby Buchse wychodził tylko na chwilę. —
Dobrze, ze pana widzę.
Buchse jadł i nie odzywał się. Dyskusje na temat nawi-
gacji obchodziły go tyle, co śnieg na Marsie; nigdy w nich
nie uczestniczył.
— Zgoda, spycha nas z kursu — rzucił z gniewem
Dobrowolski zwracając się do Mezeia, a właściwie przed
siebie. — Coś nieustannie spycha nas z kursu, tak?
— Nie w tym rzecz — wtrącił napastliwie Mezei. —
Do tej pory rejestrator zanotował dziesięć impulsów, które
— gdyby nie interwencja układu autonomicznego — dają
w efekcie ciekawą krzywą wypadkową.
— Ile impulsów? — spytał Buchse.
— Dziesięć. Coś się nie zgadza?
— Nie, w porządku. Tak tylko pytam.
— Ta krzywa wygląda w ten sposób — Mezei poka-
zywał Buchsemu arkusze, które wyciągnął nie wiadomo skąd.
Dobrowolski demonstracyjnie odwrócił głowę i zagapił się
w przeciwległy kąt jadalni. Widocznie obejrzał wykresy
wcześniej. Buchse uprzejmie obrzucił wzrokiem kolorowe
węże i kompletnie nic nie rozumiejąc z wyjaśnień Mezeia
pokiwał znacząco głową. Jedzenie smakowało mu. To już
na pewno z Miradora, osądził.
— Nanosiłem hipotetyczne odchylenia na krzywą kursu
— perorował Mezei — Przy założeniu, że poszczególne
impulsy nie napotkały z naszej strony przeciwdziałania. Tak
wyglądałaby sytuacja po pięciu impulsach początkowych —
wyciągnął jakiś arkusz. — A tak po dziesięciu — znowu
zaszeleścił zwojami, aż rozpostarł z triumfem właściwy. —
Niech pan tylko spojrzy, doktorze. Tu wszystko ma pan
wyrysowane jak na dłoni. Orbita Miradora przecina się
z kursem statku. Zadanie impulsów polegało na zawróceniu
Ritornella" z powrotem na Miradora!
— Ciekawa hipoteza — skwitował Buchse.
— I nic ponadto! Napracował się pan, ale naprawdę
niewiele z tego wynika, kolego Mezei. Proszę się nie obra-
zić, ale coś mi się zdaje, że do z góry przyjętej tezy dopaso-
wał pan fakty — grzmiał ze swadą Dobrowolski. — Nasz
młody kolega — puścił do Buchsego oko — od pewnego
czasu usiłuje wskoczyć na moje miejsce. Taki cel sobie wy-
tknął, proszę ja was. Dążąc do niego ustawicznie uważa
wszystkie dostępne mu sposoby za dopuszczalne. Nie, dokto-
rze, proszę go nie potępiać, to taka nasza wspólna zabawa.
Rozgrywka i rozrywka zarazem. Mnie się opłaca spierać
z kolegą Mezeiem — dzięki niemu utrzymuję się w jakiej
takiej kondycji intelektualnej. Pan rozumie, doktorze, kolega
Mezei jak ten żarłoczny szczupak nie pozwala mnie, tłus-
temu karasiowi, zbytnio obrosnąć sadłem! — śmiał się re-
chotliwie i walił grubymi łapami o stół. Mezei zwijał powoli
swoje arkusze i uśmiechał się zagadkowo.
„Co on wygaduje?", zastanowił się przelotnie Buchse.
Poskładał naczynia i odniósł je do automatu.
— Pójdę już — powiedział — chorzy czekają.
— A kto właściwie jest chory? — zainteresował się
Mezei. Buchse zbył jego pytanie milczeniem.
W kabinie Yonyera panował półmrok. Sam Yonyer spo-
czywał na tapczanie, z wysoko podłożoną poduszką i rękami
swobodnie opuszczonymi wzdłuż tułowia. Na tle pościeli
jego'twarz z zamkniętymi oczami odznaczała się jaśniejszą
plamą. Musiał wyczuć obecność doktora, ponieważ poruszył
się i z trudem wyszeptał kilka słów.
— Jestem, jestem — zapewniał Buchse pochylając się
nad nim. Ujął rękę chorego, gorącą i suchą. — Zaraz się
panem zajmę.
Odpowiedział mu krótki spazm — ni to kaszel, ni śmiech.
— Jakie to życie niesprawiedliwe — mówił Yonyer
tak cicho, że doktor az wstrzymał oddech. —.Wszyscy wy-
zdrowieli, tylko ja...
— Nieprawda — zaprzeczył żywo Buchse — ja tez
Ciałem ostatnio kłopoty. Dopiero od dzisiaj jestem na nogach.
— A kto przychodził do mnie przez te wszystkie dni? —
oburzył się Yonyer. Machnął ręką, która opadła ciężko wzdłuż
boku. — Nieważne. Nic się już nie liczy. To już koniec,
doktorze. Błagam, niech pan nie zaprzecza. Niech mi pan
oszczędzi tych waszych słodziutkich kłamstewek na minutę
przed pójściem do Bozi. Czuję się jak facet, który zaraz
umrze, ot co.
Znowu rozchichotał się śmiechokaszlem, od którego
Buchsemu ciarki chodziły po plecach. Podane przez doktora
pastylki przyjął z grymasem ostentacyjnej niechęci; picie
wody z "podstawionej szklanki sprawiało mu widoczną trud-
ność. Jego szyja wyglądała jak obciągnięta delikatną bibuł-
ką japońską.
— Daremny wysiłek — powiedział — niemniej dzię-
kuję panu. Oni, tam — Buchse domyślił się, ie mówi o Mira-
dorze — zastawili na nas pułapkę. Uniknęlibyśmy jej —
gdybyśmy byli choć trochę lepsi. Oni są mądrzy, o tak.
I bardzo przebiegli. Już czterdzieści wieków temu przewi-
dzieli, z kim będą mieć do czynienia. Przyszykowali pułapkę
na złe, chciwe zwierzęta — i złapali nas. To nie przypadek.
Nie przypadek — powtarzał. Mełł słowa między zębami,
wydając chwilami tylko niezrozumiały pomruk.
— A tak między nami, doktorze — podjął z niespodzie-
waną energią — to wciąż zastanawiam się, czy okazaliśmy
się wyjątkowymi kreaturami, specjalnie tresowanymi na tego
rodzaju okazję, czy tez inna załoga na naszym miejscu
zachowałaby się identycznie? I wie pan, do jakiego wniosku
dochodzę? Ludzie są źli jako rasa. Zło jest ich immanentną
cechą, zostało w nich zakodowane — jak kolor oczu czy
skłonność do tycia. Nasza gotowość do propagowania zła,
psucia, szkodzenia i niszczenia na dowolną skalę stanowi —
ujmując rzecz statystycznie — właściwość nie do przezwy-
ciężenia. Pewnie, znajdzie się tu i ówdzie kilku świętych,
ale nie zmienią obrazu całości. Teraz niech pan spojrzy na
to oczami właściciela pastwiska, na którego teren zakradły
się wyjątkowo złośliwe kojoty. Takie, które mordują i niszczą
więcej niż potrzebują, by przeżyć. Co pan zrobi? Prawdopo-
dobnie zawróci do domu po strzelbę. — Przerwał by ode-
tchnąć głęboko. — Tak, mój panie. Czy się nam podoba, czy
nie, wcześniej czy później zostaniemy wymazani.
— Zbyt czarno patrzy pan na pewne sprawy... —
zaoponował nieśmiało doktor Buchse.
— Wymazani! — Yonyer przeciągnął po pościeli ot-
wartą dłonią, jak gdyby coś ścierał. — My jesteśmy muchy,
roznoszące kawałki zła po całym kosmosie. Gdzie się tylko
da. Co za wstrętny gatunek! Ale czy to moja wina, ze uro-
dziłem się muchą? — Opadł na wezgłowie, oddychał szybko
jak po biegu. — Z mojej perspektywy istoty pojedynczej
trudno uznać zastany porządek za sprawiedliwy. Czy uwie-
rzy pan, że tam, wśród tych przeklętych oparów, w tych trochę
głębszych piwnicach byłem jedynym, który zgłaszał wątpli-
wości? Tylko mnie nie pasował przyjęty sposób działania!
I oto nagroda: inni cieszą się zdrowiem, śpiewają piosenki,
układają plany, a ja leżę tutaj. Czy tak powinno być?
— Myli się pan — powiedział ostrożnie Buchse. — Na
ośmiu ludzi tylko dwóch czuje się jako tako. A i ci nie
są pewni ustąpienia dolegliwości na trwałe.
— Ależ mnie pan pociesza, doktorze! Pan chyba sądzi,
że polepszy mi się od samej myśli, że z innymi również
nietęgo! — prychnął z dezaprobatą. — Taki Mezei. Na
pewno zdrów jak ryba.
— Widziałem go dzisiaj — bąknął Buchse. — Wpraw-
dzie nie miałem czasu go zbadać...
— Przecież Mezei tam stoi — Yonyer pokazał ciemny
kąt kabiny. — Też czeka... Czy to nie Mezei? Mezei! Patrz
pan, jak mu się ryło śmieje. A ten z tyłu — czy to przy-
padkiem nie Vahvatil? Już tu krążą, czatują...
Buchse czekał, aż omamy ustąpią. Lekarstwa powinny
już zacząć działać. Istotnie, Yonyer zapadł w krótki, szar-
pany sen. Buchse przystawił fotel do wezgłowia chorego
i usiadł. Brak światła przeszkadzał mu, lecz nie mógł się
zdobyć, by je wzmocnić.
W godzinę później Yonyer wznowił swoje monologi.
Gasł w oczach. Buchse zaaplikował mu trochę środków wzma-
cniających i podpiął elektrodę. Patrzył, jak w poprzek ekranu
biega biała śnieżynka pulsu.
— Najlepiej nie mieć żadnych wątpliwości. Robić co
każą, bez zastanowienia. Być może w każdym, kto dorósł
do wątpliwości, pojawia się zalążek jakościowo innego czło-
wieka? Kto rozumie, a przynajmniej dostrzega swe błędy,
widzi ich sieć rozpostartą nad sobą, ten już właściwie dojrzał,
by ją przerwać, a zatem należy go osądzać według nowych,
surowszych kryteriów. To nowy, lepszy człowiek — cóż z te-
go, że jeszcze słaby jak niemowlę? On już żyje, a tamci —
martwe kamienie... Doktorze, jest pan tu jeszcze? Nigdy nie
wierzyłem w Boga... na tyle mocno, na ile by należało. Coś
tam przeczuwałem, ale nie pozwalałem przeczuciom, by mną
zawładnęły. Tak sobie tłumaczyłem: skoro człowiek został
stworzony na obraz i podobieństwo Boga, więc stwórca
musi być odbiciem wszystkich naszych słabości. Skoro jes-
teśmy źli — my, jego dzieło, w jakimś stopniu zły, ułomny
musi być on sam. A więc to nie Bóg... Jakieś indywiduum,
ale nie Bóg. Skąd my się .wzięliśmy, doktorze? Czyim jes-
teśmy pomiotem!
— Może należało wierzyć wbrew wszystkiemu? —
podsunął Buchse bez przekonania.
— Jak Hiob? — zapytał Yonyer słabym głosem. —
Może. Ale zostało mi za mało czasu, żeby spróbować.
Za mało czasu — powtórzył i jakby' się zdumiał. — W ogóle
nie mam juz — dalszego ciągu Buchse raczej się domy-
ślił niż dosłyszał. Yonyer odrzucił mocno głowę na poduszkę,
jakby dość miał widoku doktora, i zapatrzony w cienie
na ścianie znieruchomiał.
Buchse poruszył się gwałtownie w fotelu, chcąc chyba
wstać, ale natychmiast uświadomił sobie zbędność jakich-
kolwiek gestów. Śnieżynka na ekranie zaprzestała pląsów
i świeciła w mroku jak gwiazda.
— Mam jeszcze do pana tylko jedną prośbę — po-
wiedział Yonyer. Stał obok posłania zmarłego, vis a vis
doktora. — Niech pan nie dotyka tlatocetla. Rozumie pan?
Pod żadnym pozorem nie wolno panu dotykać tlatocetla.
Buchse westchnął głęboko i zamknął umarłemu powieki.
Czuł coś w rodzaju rozczarowania, zażenowania i — jednak
— ulgi. Przez pewien czas trawił w sobie tę skomplikowaną
mieszaninę uczuć, potem podniósł głowę i rozejrzał się po
kabinie.
— Nie wolno panu dotykać tlatocetla — powtórzył
Yonyer.
W jaskrawym świetle zmarły wyglądał jak woskowa
lalka. Dopiero teraz Buchse spostrzegł, jak bardzo zmienił
się jego pacjent od momentu wkroczenia do gabinetu me-
dycznego „Ritornella".
Tlatocetl znalazł właściwie bez wysiłku — leżał u jego
stóp. Yonyer musiał upuścić go pod tapczan w momencie
szczególnego odpływu sił. Przedmiot był ciężki jak na swą
objętość — i martwy jak kamień. Jego powierzchnię żłobiły
dziwne znaki. Bez wątpienia była to jednak ta sama zabawka,
którą Buchse zobaczył w rękach Yonyera podczas krótkiego
seansu wideołączności. Owinął łlatocełl znalezionym kawał-
kiem folii, podszedł do szafy i wyjął zza szyby dwie nie-
wielkie figurki nie znanych mu zwierzątek. Oryginalne, po-
myślał wsuwając je do kieszeni. Z Miradora. Wychodząc
zredukował światło do poprzedniego poziomu.
Yonyer przyglądał się w milczeniu poczynaniom doktora-,
a kiedy Buchse zniknął za drzwiami, spojrzał bez cienia
uczucia na stygnące w pościeli zwłoki i z wolna uniósł się
w górę. Krążył od kabiny do kabiny, pragnąc pożegnać
się ze wszystkimi po kolei. Mezei z Dobrowolskim ciągle
siedzieli w jadalni. Arkusze leżały porzucone na podłodze,
na stole dymiły talerze z rosołem. Vahvatil spał i Yonyer
na chwilę ukazał mu się we śnie. Doktor Buchse zdążył już
dobrze ukryć tlatocetl i teraz zastanawiał się, gdzie umieś-
cić obydwa kotki. Powie, że dostał je od Yonyera w pre-
zencie. Wyglądał na zadowolonego.
— Pod żadnym pozorem... — zaczął Yonyer, ale przy-
pomniał sobie, że już to mówił.
Śliwa leżał w łóżku i czuł się bardzo podle.
— Nie bój się śmierci — pocieszył go Yonyer, ale
Śliwa w ogóle nie zwrócił na niego uwagi.
Wreszcie Yonyer zakończył pożegnalną serię odwie-
dzin. Teraz Ziemia, pomyślał bez żadnej emocji. Opuszcza-
jąc statek dostrzegł jeszcze doktora, który siedział w swojej
kabinie.
Myśli Buchsego krążyły uparcie wokół ostatnich wy-
darzeń. Robić sekcję? Powtarzać analizy? Nie wiedział, na co
się zdecydować. W ciągu tych kilkunastu minut Yonyer stał
się dla niego nieskończenie odległy i obcy. Był człowiek —
nie ma człowieka. Trudno. Z niechęcią myślał o swoim
związku z tą sprawą.
Podniósł się ciężko i wydobył z dolnej szafki owinięty
w folię tlatocetl. Obnażał go bez pośpiechu, szeleszcząc
kawałami tworzywa, które — gdy stało się zbędne — ze-
pchnął po prostu na podłogę po drugiej stronie stołu. Arkusz
osiadł na dywanie, prostując się z cichym potrzaskiwaniem,
jakby przeskakiwały po nim ładunki elektryczne.
Doktor odwrócił jeszcze aparat video, tak by w przy-
padku włączenia się jakiegoś natręta kamera pokazywała
tylko pusty kąt pokoju. Żałował, że nic nie zostało do
zrobienia — drzwi blokowały się samoczynnie. Potrzebował
kilku prostych czynności dla zajęcia rąk i uspokojenia umysłu,
ale nic nie zdołał wymyślić.
Usiadł i zaczął wpatrywać się w przedmiot. Według
ziemskich kanonów nie imponował pięknem, jednak jego
kształt, wzajemne ułożenie poszczególnych płaszczyzn i kra-
wędzi sprawiały, że na swój sposób fascynował. Wydawał
się wycięty z litego materiału albo wytopiony z idealnej
formy — ale ewentualne zabiegi z tym związane nie pozosta-
wiły żadnych śladów po narzędziach. Miało się wprost
ochotę dotknąć jego żłobionej w dziwne wzory powierzchni,
wziąć do rąk — po uświadomieniu sobie tych pragnień
Buchse ze zdziwieniem dostrzegł w tlatocetlu jakby este-
tykę wyższego rzędu, umykającą na pierwszy rzut oka,
lecz później nieznośną i drażniącą.
Poczuł chłód, zaledwie ujął tlatocetl w ręce. Z bliższej
perspektywy jego geometria traciła sporo ze swej doskona-
łości i harmonii. Naraz rozmieszczenie krawędzi i płaszczyzn
wydało się Buchsemu do poprawienia, jednocześnie zaś
sposób, w jaki tlatocetl układał się w dłoniach wręcz prowo-
kował do reakcji. Był jak żywe stworzenie, które niepostrze-
żenie dokonuje serii drobnych ruchów, udając w przerwach
doskonałą martwotę. Buchse nie mógł się oprzeć złudzeniu,
że tlatocetl lada chwila wysunie mu się z palców, jeśli go
nie przytrzyma.
Powierzchnia tlatocetla utraciła metaliczny chłód, w doty-
ku także bardziej przypominała zamsz lub irchę. Czy to
możliwe, żeby własności fizyczne mogły się zmienić w tak
krótkim czasie? Wzrok kłamał dotykowi, wzory o nieregu-
larnych formach przywodziły na myśl stare księgi oprawne
w tłoczoną skórę. Na pozór chaotyczne, po dokładniej-
szych oględzinach traciły charakter zawiłej plątaniny, ale
ukryta w ich rozmieszczeniu prawidłowość nie dawała się
sformułować prosto. Tak jak w przypadku linii papilarnych,
pomyślał Buchse. Poczucie niepewności ustąpiło miejsca
narastającej euforii, doktor nagle wydał się sobie człowiekiem
znacznie lotniejszym i odważniejszym. Cóż mam do stracenia,
tłumaczył sobie, podczas gdy jego palce błądziły wokół
tlatocetla. Był niemal pewien, że powinien poprawić układ
geometrycznych cech przedmiotu, ze zrobi to w końcu i ze
zrobi właściwie.
I zaledwie uwierzył w tę możliwość, jego palce wyko-
nały zdecydowany ruch. Zaskoczony — powinien przecież
im rozkazać — dziwił się opanowującej go dziecinnej radoś-
ci. Stan zadowolenia trwał krótko, ustępując doskwierającej
niewygodzie — i już stało się jasne, że finał gry nastąpi dopie-
ro po całej sekwencji ruchów. Palce obiegały teraz przedmiot
z zadowoleniem niemal erotycznym i od czasu do czasu, jak
gdyby pragnąc zaskoczyć Buchsego, wykonywały kolejny
manewr. Z tępych końców przedmiotu wydobywał się po-
tężny prąd, wnikał do jego dłoni, ramion i barków, docierał
do głowy obejmując organizm doktora jak gdyby pierście-
niem. Doktor był pewien, że niczego podobnego jeszcze
nie doświadczył i przez chwilę mignęła mu myśl, czy dane
to było przed nim jakiejkolwiek istocie żywej. Strumień
gęstniał, przybierał na mocy, obejmując go przyjaźnie. Się-
gał już czubka głowy i w mózgu Buchsego rozlewało się
miłe ciepło. Czekał z głupawym uśmiechem na dalszy ciąg,
kompletnie zarzuciwszy kontrolę rąk, zapatrzony we własne
wnętrze, gdzie rozwijało się coś, co już od samych narodzin
zagrażało dominacją, gdy wyrośnie, lecz Buchse zezwalał
na bieg rzeczy, więcej — pragnął go w oczekiwaniu na
zamykający sekwencję orgazm. Powieki opadły mu na oczy;
wyglądał jak zatopiony w medytacjach. Tylko ruch rąk i biją-
ce spomiędzy nich blade światło zaprzeczały temu wrażeniu.
Ale rozwijający się tak pomyślnie proces znienacka
uległ spowolnieniu, a potem zahamowaniu. Budząca się
wewnątrz Buchsego inność zwęszyła niebezpieczeństwo.
Próbował uspokoić jej zwierzęcą nieufność, lecz pierścień
ciepła osuwał się szybko po jego ramionach. Przeszył go
nagły mróz. Poprzednie wrażenia wydały mu się ohydne
w swej prostackości, poczuł do siebie pogardę, że im uległ.
Przedmiot w jego palcach stał się zimny i ciężki, jak wykonany
z litego żelaza. A przecież jeszcze przed chwilą nie dostrzegał
jego wagi.
Kiedy strumień ciepła do reszty wsiąkł w tlatocetl,
by tam zniknąć bez śladu, Buchse poczuł się totalnie nie-
szczęśliwy. Tlatocetl go odtrącił. Zdyskwalifikował. Zrezyg-
nował z niego. Uznał, że się nie nadaje. Co teraz, co teraz,
szeptał kiwając się nostalgicznie w fotelu. Wstrząsały nim
dreszcze, z zimna albo z wewnętrznej depresji. Rozpacz
bez reszty zalała jego umysł. Zaczął się prawie modlić:
nie porzucaj mnie, daj mi jeszcze jedną szansę.
Resztki odporności pryskały pod coraz bardziej zaciek-
łymi atakami stresu. Człowieku, marność jest ir^;ę twoje.. ¦
Jako lekarz wiedział to już dawniej, ale zrozumiał dopiero
w tej chwili. Prochem jesteś i w proch... Aż się uniósł i nabrał
do płuc powietrza z zachwytu. Rozejrzał się po kabinie.
Jego umysł pracował jasno i precyzyjnie. Raz na zawsze
skończyć z tym bezsensem. Zasnąć i nie obudzić się więcej.
Cokolwiek wydarzy się potem, będzie o niebo lepsze od
gąsienicy wyżerającej od środka jego duszę.
Odłożył przedmiot i podszedł do szafki z medykamen-
tami. Stał jak nie na swoich nogach. Przesuwał palcem po
etykietkach z grubymi, wyraźnymi napisami, z trudem przy-
pominając sobie, co się za nimi kryje. W końcu wybrał.
Nakrętka — jedno z tych sprytnych zamknięć dla ochrony
przed dziećmi — stawiła niespodziewany opór, dając Buch-
semu sekundę, może dwie zwłoki. W tym samym momencie,
kiedy ją zerwał, odezwał się videofon.
Jakby bania ze szkła rozbiła się w jego głowie.
— Jestem — powiedział Buchse, nie wiedząc jeszcze
kto dzwoni. Z buteleczką w ręce wszedł w pole widzenia
kamery. Z ekranu spoglądał na niego Vahvatil.
— Coś się stało, doktorze? — rzekł z przesadnym
zatroskaniem. — Nie wygląda pan kwitnąco. Może...
— Krótko, o co chodzi — warknął ,.Buchse. Chciał być
opryskliwy, ale z jego ust wydobył się tylko słaby skowyt
i te groźne słowa zabrzmiały tym żałośniej.
— Nie ma pana w gabinecie w godzinach przyjęć
— oznajmił Vahvatil. — Incydent godny ubolewania,
nie uważa pan? Zwłaszcza że dookoła pacjent na pacjen-
cie.
— Tak? — Buchse odłożył buteleczkę i próbował zebrać
myśli. — Przypuśćmy. — Nie bardzo wiedział, jaki to ma
związek z jego osobą. — A kto jest chory?
— Niejaki Yonyer. Mówi coś panu to nazwisko? Tak
chory, że właściwie już trup. Zastanawiam się, co na to powie
Dobrowolski.
— Yonyer nie żyje i proszę wyrażać się o nim z sza-
cunkiem — rzekł sztywno Buchse. Nie zdając sobie sprawy
z tego gestu przestawił aparat video w poprzednie poło-
żenie. — Nie pomoże mu nawet sztuczne oddychanie.
Kto jeszcze?
— My jesteśmy chorzy, ja i Mezei. Z niepokoju —
wyszczerzył zęby Vahvatil. — Ściśle mówiąc chodzi nam
° wazonik na pańskim stole.
Doktor spojrzał w tamtą stronę i przygnębienie złapało
go jak w imadło. Poszukiwał wzrokiem buteleczki.
— Przyjmie pan dwóch pacjentów, którzy zapłacą za
poradę pokorą i wdzięcznym sercem?
Skinął tylko głową. Potrzebuje paru sekund, najwyżej
pół minuty. Potem mogą mu skoczyć.
— To niech pan odblokuje wejście. Zaraz tam będzie-
my.
Poszedł mechanicznie ku drzwiom, zdając sobie dosko-
nale sprawę ze zbędności tego gestu. Walczył z czasem,
nie z nimi. I o czas.
— Już — powiedział. Drzwi odskoczyły, odwalone
stanowczym kopniakiem. Wtargnął przez nie Mezei, przypadł
jak pijawka do doktora Buchse i wwiercił mu w szyję lufę
poręcznego miotacza na średnie dystanse.
— Myślałeś, że będziesz nas kiwał, cwaniaku! No,
dalej — nie wiedział, co jeszcze powiedzieć, zaskoczony
brakiem oporu i widokiem tlatocetla, więc tylko dokończył:
— Rączki do góry! Nuże!
Buchse roześmiał się ponuro. Wolnym ruchem odsunął
lufę i usiadł. W trakcie tych czynności zauważył, że ekran
videofonu zgasł.
Przez kilka szybkich oddechów czekali na przybycie
Vahvatila. Doktor uśmiechnął się na jego widok i powoli,
z precyzją zaczął wystukiwać z buteleczki żółtawy proszek
na dłoń.
— Zabijcie mnie — mamrotał — bardzo proszę. I szyb-
ko, jeśli łaska. Bez nabożeństwa.
Vahvatil jednym ruchem wytrącił mu flakonik. Proszek
opadł złotą smugą pyłku na dywan. Odstąpił o krok.
— Któż tu mówi o zabijaniu, doktorze? — starał się
nadać głosowi jowialny ton. — Dosyć tych trupów, na
jeden dzień wystarczy. Przyszliśmy tylko do pana z malutką
propozycją.
Mezei domknął drzwi i zupełnie opuścił lufę.
— Tlatocetl, który pan tu... hm, przyniósł, jedynie
w połowie stanowił własność naszego zmarłego kolegi.
Proponujemy panu uczciwie przejęcie jego udziału. Do
czasu sprzedaży towar pozostaje pod pańską opieką. Wie
pan, mamy trochę tego... — zafalował z gracją ręką —
w nadmiarze. Zgoda?
Buchse kiwał się monotonnie.
— Jeśli pan nie odmawia, proszę podpisać ten doku-
ment. Kopia oczywiście dla pana.
Mechanicznie spełnił żądanie. Zaskoczeni takim obrotem
sprawy napastnicy ulotnili się bez dalszych ceregieli. Buchse
wpatrywał się w podłogę, żałując zniszczonej buteleczki
i proszku, lecz nie wstawał po nową. Chcieli mnie zabić,
rozmyślał leniwie. A ja, gdybym się zebrał, potrafiłbym,
przecież załatwić ich bez pudła. Pod pozorem zabiegu
na przykład. Lancet, fiolka, igła...
Otrząsnął się. Co za myśli przychodzą mu do głowy.
Podniósł z podłogi arkusz cienkiej folii i zarzucił na przed-
miot.
Gabinet urządzony był skromnie: tylko
heban i kość słoniowa. Dwaj mężczyźni w przybliżeniu w tym
samym wieku zasiedli naprzeciw siebie w fotelach. Oprócz
nich w pomieszczeniu nie było nikogo. Ransome Moneyard,
multimilioner amerykański, do którego należał gabinet, a także
cały wieżowiec, trzymał w ręku pustą fajkę i postukiwał nią
o otwartą dłoń, ciągle nie mogąc się zdecydować, czy
sięgnąć po tytoń.
— Ta cholerna mgła — westchnął gość Moneyarda. —
Jak żyję nie widziałem czegoś podobnego. Ledwo zdążyłem.
Dobrze, że wyjechałem dostatecznie wcześnie.
Spotkanie było powtórką innego, wcześniejszego o dwa
tygodnie. Ta sama sceneria i te same fotele. Tylko na niskim
stoliku między nimi leżał podłużny pakunek owinięty sznur-
kiem.
— Panie profesorze — zwrócił się do gościa Moneyard
•— mniej więcej miesiąc temu zdecydowałem się na dość nie-
rozważny krok: za sporą sumę zakupiłem ten oto artykuł —
machnął ręką w stronę zawiniątka — nie wiedząc prawie
nic o jego pochodzeniu ani właściwościach. Postanowiłem
ubiegać się o pańską poradę, a nawet współpracę w obliczu
tej nierozwiązywalnej dla mnie zagadki, a także — nie
przeczę — pod wpływem sugestii części prasy... Pan czy-
tuje gazety?
— Rzadko — odburknął gość tytułowany profesorem,
oderwany najwidoczniej od dość odległych rozważań. Wy-
glądał w tym momencie na człowieka obracającego się w in-
nym wymiarze i powracającego na ziemski padół z niechęcią.
— Niemniej orientuje się pan zapewne, co mam na
myśli...
— Coś niecoś mi opowiadano — uciął profesor.
— Świetnie. W gruncie rzeczy mam do pana tylko
jedną prośbę: chciałbym się dowiedzieć co to jest.
Profesor łypnął na niego spod krzaczastych brwi i łysa
skóra na jego czaszce sfałdowała się. Wyciągnął rękę, jakby
chciał pochwycić przedmiot, ale rozmyślił się i opadł z po-
wrotem na fotel.
— Nie promieniuje — stwierdził. — Jeżeli nie ma pan
nic przeciwko temu, chciałbym go obejrzeć u siebie. Czy to
ma nazwę?
— Tlatocetl... czy coś w tym sensie — powiedział
niepewnie Moneyard. — Z czym się to panu kojarzy?
— Z Popocatepetlem — rzekł profesor z powagą.
— Czy to ten znany piłkarz?
— Nie, wulkan w południowym Meksyku. Czynny.
Co pan wie na temat tego przedmiotu?
— Właściwie nic. Oprócz tego, że prawdopodobnie
dotarł do mnie przez pośredników, którzy wyżyłowali cenę.
— Czy ktoś tego dotykał?
— No... wszyscy mieliśmy to w rękach. Ale — rozumie
pan — przed sfinalizowaniem transakcji moi ludzie wykonali
testy bakteriologiczne, badali promieniotwórczość i skład
powierzchni. Zapewniono mnie, że posiadaczowi tlatocetla
nic nie zagraża... Artykuł określono jako w wysokim stopniu
bezpieczny.
Profesor wydał dziwny odgłos — jakby zakaszlał mors.
— Granat — powiedział — komuś mało zorientowane-
mu także wydaje się bezpieczny. Metalowa kula z uchwytem,
solidna skorupa. Nie promieniuje i jest sterylnie czysty.
A jednak potrafi z łatwością rozerwać ufnego kolekcjonera
na strzępy.
— Sugeruje pan... — zaczął Moneyard.
— Nikt nie wie, gdzie znajduje się jego zawleczka.
Ani co nią jest. — Odwinął papier. — Nie służy przecież
ozdobie, prawda? — Dotknął przelotnie powierzchni tla-
tocetla w kilku różnych miejscach. — Przyjmuje temperaturę
otoczenia. To wszystko, co pan ma... tego rodzaju?
— Dodatkowo wsadzono mi dwa kotki... właściwie od
nich wszystko się zaczęło. — Sięgnął do kieszeni i postawił
figurki na blacie. — Zaobserwowano, że w fazie aktywności
tlatocetla zwierzątkom świecą się oczy.
Profesor zdecydowanym ruchem przesunął posążki na
swoją stronę. Ujął jeden z nich i przyglądał mu się przez
dłuższ.ą chwilę.
— W domu wszyscy zdrowi? — zagadnął.
— Tak, dziękuję — rozpromienił się Monyeard i natych-
miast przygasł.
— Chętnie to zbadam — powiedział fizyk oddychając
głęboko. — Za dwa dni proszę mi przesłać te egzemplarze
do laboratorium. Razem z obstawą... trzech ludzi wystarczy.
Niech wezmą ze sobą broń. Przez ten czas zastanowię
się, czym to ugryźć i prześlę panu umowę.
— Umowę? — zdziwił się Moneyard. — Po co?
— Płacąc ciężkie pieniądze nabył pan nie tylko bryłę
geometryczną czy kilogram materii, ale ich właściwości.
Otóż metody, którymi posługuje się fizyka, mogą tlatocetlowi
odebrać jego zdolności, mogą je wzmocnić bądź osłabić.
Zawsze istnieje tego typu ryzyko. W umowie będą zakre-
ślone granice, do jakich mogę się posunąć, by próby nie
miały charakteru niszczącego. Tam również zostaną określone
sprawy tak przyziemne jak honorarium. Czy ten przedmiot
jest ubezpieczony?
— Z tych firm, do których się zwracałem, żadna nie
chciała się tego podjąć. Za mało danych, żeby realnie
oszacować możliwość zagrożenia. Z drugiej strony nie roz-
głaszałem przez heroldów, że właśnie ja go kupiłem.
— Rozumiem — powiedział profesor wstając. — Zatem
do widzenia. Gdyby pan sobie przypomniał coś ważnego,
proszę o kontakt.
— A ja o dyskrecję. Nie chciałbym, żeby...
— To się rozumie samo przez się. Obiecuję. Nikt nic
nie będzie wiedział poza mną i panem.
I oto znowu siedzieli naprzeciwko siebie. Nieznośne
milczenie przeciągało się.
— Gdzie znajduje się teraz ta rzecz? — to profesor.
73
— W bezpiecznym miejscu. W sejfie. Szyfr znam tylko
ja.
— Właściwie przychodzę z niczym — zaczął odważnie
fizyk. — Muszę też od razu wyznać, że nie całkiem dotrzy-
małem warunków umowy... poniekąd ze względu na własne
bezpieczeństwo. Ale po kolei: badałem wpływ tlatocełla
na rozmaite pola i układy fizyczne. Jest dokładnie zerowy —
do momentu przebywania w fazie martwej. Z kolei wypro-
wadzenie go z tej fazy wiąże się z ryzykiem osobistym.
Musiałem na nie pójść, chcąc się czegoś dowiedzieć, a po-
nieważ zarazem nie chciałem ponieść uszczerbku, zaangażo-
wałem wspólnika.
— Mógł pan przynajmniej zapytać mnie o zgodę —
powiedział Moneyard z lekkim wyrzutem w głosie.
Profesor pokręcił głową.
— Nie. Miałem za mało czasu na konsultacje. Słyszał
pan o Theo Rovaniemim?
— To ten...
— Tak. On sam. Znamy się jeszcze ze studiów. Wyobra-
ża pan sobie — Rovaniemi i fizyka? Dwa bieguny, dwa
światy. Potem nasze drogi się rozeszły... on zrezygnował
w połowie trzeciego roku. W tym okresie odkrył u siebie
te zdolności, próbował godzić nowe pasje z fizyką, żył
w niemożliwym rozkroku. W końcu podjął męską decyzję —
zamilkł, jakby się zastanawiał, do czego zmierza. — Traf
chciał, że właśnie teraz przebywał w tych stronach i posta-
nowił mnie odwiedzić. Wyjątkowy zbieg okoliczności, nie?
Wahałem się krótko i w końcu postanowiłem wprowadzić
go w zagadnienie. Ale najpierw co sam zdziałałem. W fazie
martwej jest to kawałek materii uformowanej tak a nie ina-
czej, raczej jednorodny, nie przewodzący prądu ani powie-
rzchniowo, ani objętościowo. Gaz szlachetny, mówiąc prze-
nośnie. Za to w fazie aktywnej... — po raz pierwszy uśmiech-
nął się. — Czemu ukrył pan przede mną, że kręcenie tla-
tocetlem grozi, łagodnie mówiąc, rozstrojem nerwowym?
— Właściwie sam nie wiedziałem — usprawiedliwiał
się Moneyard.
— Powiedzmy, że dowiedziałem się z gazet. Żurnaliści
wychodzą ze skóry, żeby dociec nazwiska nabywcy. Zresztą
— nie ma co robić tajemnic: ostrzegł mnie Rovaniemi.
Początkowo nie chciał słyszeć o maczaniu palców w tej
aferze, dziwił się mojemu entuzjazmowi... wreszcie przyznał,
74
ze jego wizyta u mnie nie jest tylko dziełem przypadku.
Po prostu czuł wewnętrzny przymus — i przyjechał. Zgo-
dził się zagłębić w problem i od tego momentu musiałem
go wręcz powstrzymywać. Rwał się jak pies na smyczy.
Zanim zobaczył tlatocetl na własne oczy, niemało na jego
temat wiedział. Postanowiliśmy, że wejdzie do akcji gdy
tylko ja zakończę swoją babraninę.
Łyknął ostro ze stojącego przed nim kielicha.
— W tym celu musiałem zostać z tlatocetlem sam na
sam... wie pan chyba, że w obecności świadków nigdy nie
dochodzi do fazy ożywienia? Dobre rzeczy pan pije — po-
ciągnął ponownie z kielicha, a Moneyard błyskawicznie uzu-
pełnił poziom płynu. — Dlatego nie ma wiarygodnych relacji
z poszczególnych seansów, a co najwyżej spekulacje. Rova-
niemi siedział za drzwiami, a ja próbowałem kręcić. Ale
on chyba wyczuł, ze próbujemy go podejść — i spał.
Zaczynaliśmy kilkanaście razy, wreszcie Rovaniemi oświad-
czył, ze wraca do hotelu. Ja postanowiłem nie dawać za
wygraną. Udało się, panie Moneyard — powiedział głosem,
w którym nie było cienia satysfakcji. — Włączyłem aparaturę
i rejestratory i zabrałem się do roboty. Pal sześć, myślałem.
Wóz albo przewóz. Nie od razu zaskoczył. Ale gdy już
poszły po nim światła i mruganie, wiedziałem, że ruszył.
Stopniowo moja wola słabła, zmiękczał mnie jak plastelinę,
wreszcie zawładnął mną całkowicie. Ręce poruszały mi się
same, patrzyłem z przerażeniem, co wyczyniają, kompletnie
ode mnie odłączone. Straciłem nad nimi władzę. Przestałem
im rozkazywać. Jednocześnie ulegałem dziwnym stanom
umysłu, nie znam odczuć po narkotykach, ale alkohol się
nie umywa. Uratował mnie — nie zgadnie pan! — Rovaniemi.
Po dziesięciu minutach jazdy doszedł do wniosku, że opuścił
mnie pochopnie i postanowił zawrócić. Przeczuł niebezpie-
czeństwo. Nie muszę chyba dodawać, że przybył w samą
porę. Po przerwanym seansie wpadłem w taką depresję,
że chciałem wyskoczyć oknem.
Rzucił na stolik plastykowy skoroszyt z wpiętymi kartkami
który plasnął miękko o blat.
— Oto ekspertyza. Tu ma pan to samo nagrane na
kryształ — położył na skoroszycie rnałe pudełko. — Tlato-
cetl jest w stanie zakłócać wszystkie znane pola: magnetyczne,
elektryczne, grawitacyjne, jądrowe. Ostatnie oddziaływanie
opieram na mocnych przesłankach; ostateczne potwierdzenie
75
wymagałoby dosyć delikatnych eksperymentów. Z tego sa-
mego powodu nie badałem jego wpływu na cząstki ele-
mentarne. Niewątpliwie tlatocetl wywiera także wpływ na
układy fizjologiczne człowieka. Słyszał pan kiedy o hipno-
glifach?
Moneyard zaprzeczył.
— Są to przedmioty posiadające zdolność hipnoty-
zowania przez dotyk. Tlatocetl należy do tej klasy. Nie-
mniej w trakcie eksperymentu zaszia rzecz dziwna. Na półce
obok stołu leżała talia kart. Wie pan, czasem lubię dla odprę-
żenia postawić pasjansa. Niech pan spojrzy — wyciągnął
z kieszeni karty i zaczął je rozkładać przed Moneyardem. —
Proszę.
Czerwone serduszka kierów i romby kar były czarne
jak węgiel. Trefle i piki wydawały się nie zmienione.
— Tu mam talię z tej samej wytwórni, ta sama seria
nawet — mówił fizyk kładąc pod rzędem kart następny. —
Proszę porównać.
Moneyard posłusznie pochylił się nad zestawem.
— A niech to — wybełkotał. — Profesorze, jeśli to
dowcip... — zmitygował się i nie dokończył. — Najmoc-
niej przepraszam. — Z powrotem pochylił się nad kartami.
— Tu na przykład — fizyk postukał paznokciem w czarną
dziewiątkę kier — była szóstka.
— Skąd pan wie?
— Bo teraz mam dwie dziewiątki i żadnej szóstki.
Ale na tej jest tylko sześć serc, a na prawdziwej — dziewięć.
A rysy figur... proszę spojrzeć uważnie. Jest w nich coś
ptasiego, prawda?
— Ten walet ma jakby skrzydła! — zdumiał się Money-
ard.
— Pokaż pan. Faktycznie. Że też wcześniej nie zauwa-
żyłem. Wydawało mi się, że to płaszcz tak się udrapował.
— Czym pan to wytłumaczy? — spytał cicho Mo-
neyard. — Musi być przecież jakieś logiczne uzasad-
nienie!
— Niczym — odparł spokojnie fizyk. — Moja rola
skończona. Nie jestem jasnowidzem. — Spojrzał na zegarek.
— Rovaniemi właśnie tutaj zmierza. Pozwoliłem sobie zapro-
sić go do parta.
Moneyard pokiwał z aprobatą głową. — Ale przecież
— mówił myśląc najwyraźniej o zmianach w talii kart —
76
musi być jakieś logiczne wytłumaczenie! On... to potworne...
on deformuje rzeczywistość!
— To pan powiedział, nie ja — rzekł z godnością
fizyk. W jego zachowaniu pojawił się nienaturalny chłód. —
Chciałem to ukryć przed panem, póki nie uzyskam całkowitej
pewności, ale po namyśle uznałem, że nie wyświadczyłbym
panu przysługi. Panu... — zawiesił głos — pańskiej ro-
dzinie, może nawet ludzkości?
— Co pan ma na myśli?
— Załóżmy, że ma pan rację. Tak, deformuje rzeczy-
wistość. Przekształca pewne jej elementy według okreś-
lonego klucza. Pojawia się pytanie o zasięg tych operacji,
a także o ich cel. Rozumie pan teraz, dlaczego przybycie
i udział Rovaniemiego był mi tak bardzo na rękę, że wręcz
niezbędny. Mieliśmy szczęście, że największy jasnowidz
ziemski zawitał w te strony.
— Czy on to już panu wyjawił?
— Nie. Wiem tyle, co i pan. Zamknął się z tlatocetlem
w ciemnym, całkowicie izolowanym akustycznie pokoju.
Wyszedł po kilku godzinach — całkowicie roztrzęsiony.
Jeszcze go nie widziałem w takim stanie. Poprosił o dwa-
dzieścia cztery godziny do namysłu. Termin ten upłynął
mniej więcej godzinę temu.
Ransome Moneyard w zamyśleniu przekładał karty.
— Spróbujmy uporządkować naszą wiedzę — zapropo-
nował fizyk, przybierając wojowniczy wygląd. — Uruchomio-
ny przeze mnie mechanizm zegarowy tlatocetla został zablo-
kowany przez wtargnięcie Rovaniemiego. W porządku. W do-
datku zamknął go pan w sejfie. Wskutek tych posunięć
określona sekwencja jego zamierzeń pozostała nie dokoń-
czona. Wiemy, że nie potrafi sobie poradzić bez współ-
działania z człowiekiem. A ze szczurem? — zastanowił
się. — Należałoby sprawdzić, czy dla odbezpieczenia go
wystarczy istota żywa, czy wymagana jest jeszcze inteli-
gencja.
— Mówi pan o nim jak o zjawisku obdarzonym oso-
bowością — zauważył Moneyard.
— Co? A, tak. Jeśli rozgrywa pan partyjkę szachów
z komputerem, widzi pan gdzieś za ścianą, ukrytą wśród
połączeń, monitorów, elementów elektronicznych — inte-
ligencję właśnie. Człowiek nie potrafi pozbyć się skłonności
do antropomorfizacji — zamontowany gdziekolwiek rozum
. 77
kojarzy zaraz z osobą. Takie nasze obciążenie dziedziczne —
westchnął.
— Ale w szachach przynajmniej wiadomo, do czego
przeciwnik dąży.
— Właśnie. Nasza sytuacja jest dużo gorsza: znaj-
dujemy się na dnie głębokiej studni. Patrzymy wzwyż —
na niebotycznej wysokości jarzy się jak gwiazda wylot studni.
Jak tam dotrzeć? Ludzkość już tyle razy dostała po buzi
za brak skromności, tylekroć została skarcona — bez efektu..,
Nie tylko nie znamy jego celu, ale i dziejów jego dążenia.
Kto wie, od ilu sekwencji przygotowuje nam mata. Czy cel
ten od razu ukształtował się w obecnej postaci, czy ewo-
luował po drodze? Raczej to drugie — odpowiedział sobie
natychmiast. — Musi być pewny swego, skoro zdecydował
się lądować w samym środku wrogiego obozu.
— Dlaczego zakłada pan od razu jego wrogość? —
zapytał Moneyard. — Może właśnie usiłuje nam pomóc? —
Wziął ze stołu ekspertyzę i kartkował ją powoli. — Nie-
przenikliwy dla promieniowania rentgenowskiego i gam-
ma? — zdziwił się. — Odbija całe widmo? Pochłania?
— Widział pan kiedy coś takiego? — skoczył z miejsca
profesor. — Sto procent pochłaniania! Pomóc, mówi pan.
Wbrew nam? Nie zapominajmy, że tlatocetl jest tylko narzę-
dziem. Niewyobrażalnie sprawnym, może wręcz doskonałym,
ale — narzędziem. Co oznacza między innymi, że nie sposób
z nim dyskutować. Ono także nie może żywić wątpliwości
natury... hm, etycznej. Zostało powołane, by wykonywać
rozkazy. Realizować program. Być skuteczne. Wszystko,
co osłabia jego skuteczność, musi zostać wyeliminowane
bądź ominięte. Teraz najgorsze: odkąd zrozumiałem, czym
jest — albo wydaje mi się, że zrozumiałem — nie daje mi
spać jedno pytanie. Co z energią?
Okrągłe oczy Moneyarda wpatrywały się w profesora
z uprzejmym zdumieniem.
— Skąd czerpie energię do tych gigantycznych prze-
mian otoczenia? Przecież nie z promieniowania, które zdoła
wyłapać! Być może wykorzystuje w jakiś sprytny sposób
rozmaite formy energii wewnętrznej. Wykrywa je, dopro-
wadza do ich wyzwolenia... Tak czy owak narusza jeśli
nie prawo zachowania energii, to przynajmniej zasadę wzros-
tu entropii...
— Ransome — odezwał się interkom głosem sekretarki
— przyszedł pan Rovaniemi. Nie był umówiony. Chwilecz-
78
kę... twierdzi, że sprawa najwyższej wagi światowej —
w mechanicznie zmienionym głosie zadźwięczała nuta ironii.
— Przepraszam, Sally, zapomniałem wydać dyspozycję.
Oczywiście, że proś natychmiast. Aha, odwołaj wszystkie
spotkania na dziś. Nie ma mnie dla nikogo — patrzył na
profesora, jakby szukał jego akceptacji. Wstał i kilkoma
zdecydowanymi krokami poszedł w stronę drzwi.
Theo Rovaniemi okazał się krzepkim, lekko łysiejącym
blondynem, a w jego twarzy nie było nic natchnionego.
W każdym razie nic, czego Moneyard spodziewał się po
człowieku parającym się prekognicją. Witał przybysza z prze-
sadną atencją, pragnąc zatuszować gafę, której nie zdążył
popełnić. Do fotela profesora dobiegały tylko pojedyncze
słowa: wdzięczny, łaskaw, zaszczycić, skromne progi.
Rovaniemi położył na stoliku niewielką łeczuszkę i za-
głębił się w fotelu. Zanim Moneyard zdążył ustalić z nim
rodzaj drinka, tamten wskazał na stojącą butelkę i rzekł
krótko:
— Może być. — I obserwując zabiegi Moneyarda
wokół kieliszków dodał: — Gdzie on teraz jest?
— W bezpiecznym miejscu — Moneyard nie zdołał
powstrzymać uśmiechu i spojrzał porozumiewawczo na pro-
fesora. Fizyk siedział nastroszony. Najwyraźniej nie podzie-
lał dobrego humoru gospodarza.
— Żadne miejsce nie jest dostatecznie bezpieczne,
panie Moneyard — powiedział Rovaniemi z przekonaniem.
— Rozumiem wasze obawy, panowie, ale ich nie po-
dzielam. Tym razem przyskrzyniłem go na dobre. No, za
pomyślne zakończenie afery tlatocetla — milioner podniósł
kieliszek.
Wypili. Rovaniemi pokiwał głową. — Oby Bogu spo-
dobało się zapobiec nieszczęściu.
— Pan wierzy w Boga?
— Dziwi to pana?
Moneyard zastanowił się: — Czy ja wiem... właściwie
nie.
— Niestety, nie mam do przekazania zbyt pomyślnych
wiadomości — rzekł z westchnieniem świeżo przybyły. —
Od czego by tu zacząć... Pamiętacie może sześcian Ru-
bika? Sprytna zabawka, złożona z ruchomych kostek, pozwa-
lająca ułożyć kilka miliardów kolorowych wzorów. Proszę
sobie teraz wyobrazić coś lepszego: supersześcian, w któ-
79
rym liczba kombinacji sięga praktycznie nieskończoności.
Ale to aspekt mniej ważny, ilościowy. Rewelacja polega
na tym, ze każdej kombinacji — w pewnym skończonym
obszarze — odpowiada określony układ elementów two-
rzących tak zwaną rzeczywistość. Mówiąc obrazowo każdej
kolorowej mozaice przyporządkowany jest jakiś świat.
— Niesamowite! — zachłysnął się profesor. — Rzeczy-
wistość jako funkcja permutacji tlatocetla!
— Tak. Oczywiście kształt przyrządu jest kwestią czysto
umowną, tak samo jak sposób „pokazywania" przezeń wy-
generowanego akurat ciągu. Można go przekazywać wizual-
nie, akustycznie i tak dalej — albo nie pokazywać w ogóle.
W każdym razie właściciel ulepszonej wersji sześcianu Ru-
bika dysponuje przyrządem do wywoływania dowolnych
zmian w otaczającym go świecie.
— Pod warunkiem że zna funkcję — wtrącił profesor.
— Czyli zależność między zbiorem permutacji a zmianami,
które powodują — wyjaśnił w odpowiedzi na pytające
spojrzenie Moneyarda.
— Przypuśćmy — kontynuował gość — że konstruk-
torzy wyposażyli przyrząd nie tylko w zdolność wprowadza-
nia dowolnie zakrojonych zmian, ale oceniania ich — i pro-
jektowania nowych. Innymi słowy ciąg tych zmian przestaje
być przypadkowy, a staje się wcieleniem logicznego planu.
Kolejne zmiany wzmacniają poprzednie, układają się w ten-
dencję. .. i oto mamy przed sobą osobliwe połączenie kom-
putera — genialnego planisty — z równie genialnym wyko-
nawcą. Sześcian Rubika siedemdziesiątej siódmej generacji,
czyli tlatocetl.
Moneyard odetchnął głęboko. — W porządku — po-
wiedział. — Przypuśćmy, że właśnie tak jest. To jednak
nie wyjaśnia, skąd się wzięły jego cudowne zdolności.
— Znikąd — odparł lekko zirytowanym głosem jasno-
widz. — Zostały mu dane. Tchnięte przez jego twórców,
kimkolwiek byli. Równie dobrze mógłby pan pytać, czemu
łopata składa się trzonka i blachy, ukształtowanej tak a nie
inaczej. Tak więc, panie Moneyard, można panu tylko gra-
tulować. Został pan właścicielem najbardziej niebezpiecz-
nej rzeczy w tym rejonie Wszechświata. Do czego jej pan
użyje?
— Właściwie nie zastanawiałem się... — zaczął milio-
ner.
80
— Zapomniałem wspomnieć, ze tlatocetl jako taki jest
słabszy od mrówki i równie bezmyślny jak kilogram lanego
żelaza. Aby ożył i rozkwitł, potrzebuje wsparcia podporząd-
kowanej mu inteligencji. Proszę zwrócić uwagę na ten
szczegół: podporządkowanej. O żadnym partnerstwie z góry
nie ma mowy.
Moneyard w milczeniu waży1! jego słowa.
— Przepraszam za dociekliwość, ale chciałbym zapy-
tać. .. jaka jest możliwość błędu w pańskiej diagnozie?
— Cóż, człowiek jest omylny — rozłożył ręce jasno-
widz. — Tak, niekiedy się mylę. Ale częściej miewam rację.
— Nie musi pan być szczęśliwym człowiekiem.
— Tak. Nie muszę — Rovaniemi obrzucił szybkim spoj-
rzeniem profesora. — I nie jestem.
— Dobrze — zreflektował się Moneyard — sam fakt,
że rozszyfrował pan jego przeznaczenie i naturę wystarczy,
aby uznać pana pomoc za nieocenioną. Ale tytanom sta-
wia się zadania na miarę ich tytanicznych sił. Pozwoli pan
zatem, ze spytam, skąd to się wzięło?
— Mówiłeś o badaniu w ciemnym pokoju? — spytał
Rovaniemi fizyka, który tylko skinął głową i wtulił się w fotel,
jakby dla podkreślenia własnej zbędności. — Zmusiłem go
do uległości — w głosie jasnowidza zabrzmiał maskowany
tryumf — i nie pytajcie, jakim kosztem. Zobaczyłem planetę,
gdzie króluje wilgoć, a biały gęsty opar psuje przezro-
czystość powietrza — musnął szybkim spojrzeniem szybę
wielkiego okna. — Widziałem zejście do podziemi i kamien-
ne lochy wypełnione grobami władców tej planety... zarazem
twórców tlatocetla. W świetle tego, co wiemy, nietrudno
skojarzyć tę wizję z Miradorem.
— Tak, domyślałem się — przyznał Moneyard. — Pyta-
nie ostatnie i najtrudniejsze: co zamierza?
Zamiast odpowiedzieć Rovaniemi sięgnął do teczuszki,
z którą przyszedł. Potrącił przy tym kieliszek i kilka kropel
alkoholu pochlapało gładź stolika. Lśniący, kolorowy maga-
zyn okazał się jedyną zawartością wyłożonych czerwonym
atłasem przegródek.
— Zna pan to?
Moneyard pokręcił głową. Jeden ruch ręki jasnowidza
spowodował, że magazyn otworzył się w zaplanowanym
miejscu. Zagapili się w zreprodukowany tam schemat.
— Statkiem, którzy powrócił siedem miesięcy temu
i Hierw rmrnWn*. 8 1
z okolic Miradora był patrolowiec o nazwie „Ritornell".
Oto plan części mieszkalnej. Od tej grubej kreski w lewo
ciągną się magazyny. Na prawo mamy kabiny; nazwiska
wewnątrz prostokątów oznaczają ich lokatorów. A więc
kolejno: Śliwa, Yonyer, Moiceanu, i od tego miejsca w dwóch
rzędach pozostali. Odpowiada to w przybliżeniu kolejności,
w jakiej umierali. Z tekstu dowiadujemy się — odwrócił
kilka kart, jakby chciał sprawdzić nazwisko autora — że
znalazcą i pierwszym właścicielem tlatocetla był Yonyer.
I zarazem pierwszą ofiarą.
— Wygląda, że z kabiny Yonyeja czynnik X powodu-
jący śmiertelność rozprzestrzeniał się coraz dalej — wysapał
fizyk.
— Tak. Czy mówi coś panu — zwrócił się jasnowidz
do Moneyarda — nazwisko Vahvatil? Pańscy kontrahenci
posłużyli się nim całkowicie bezpodstawnie. Zmarł wprawdzie
jako ostatni z załogi „Ritornella", niemniej w momencie
dokonywania transakcji było dawno po pogrzebie.
— Ten facet sprzedaje takie rewelacje? — zdumiał
się Moneyard.
— Zmyślił naprawdę niewiele. Rzecz jasna policja pro-
wadzi energiczne śledztwo — tak się to formułuje w komuni-
katach? — ale póki nabywcy miradorskich antyków solidarnie
milczą, nikt nie ugryzie tej sprawy. Podczas seansu w ciemni
udało mi się wniknąć w losy tlatocetla. Po śmierci Yonyera
przechodził kolejno przez Buchsego i Mezeia — do Vahva-
tila. Niejaki Buchse pełnił na „Ritornellu" funkcję lekarza.
Kiedy zrozumiał nieodwracalność własnej śmierci, zrobił rzecz
najlepszą z możliwych: spisał wszystko co wiedział. W tym
numerze rozpoczyna się druk jego wyznań. Buchse wspomina
na przykład, że podczas lotu powrotnego „Ritornell" był
dziesięciokrotnie spychany z kursu przez nieznany czynnik.
Nikt z załogi nie potwierdził tego faktu; zanim ktoś wpadł
na pomysł, by ich o to spytać, na grobie Vahvatila dawno
uklepano ziemię. Sam Buchse podaje tę informację w trybie
podwójnie warunkowym: po pierwsze nie jest pewien, czy
nie zawdzięcza jej halucynacjom na statku, po drugie spisy-
wał swe sądy na chybcika, w ostatniej chwili, walcząc z ogar-
niającą umysł ciemnością. Ale w tym akurat miejscu Buchse
nie fantazjował.
Pochylił się nad stolikiem tak głęboko, że jeszcze tro-
chę, a dotknąłby nosem kart magazynu. Przewrócił kartkę;
dalej były jakieś zdjęcia. Fizyk zauważył krople potu na jego
skroniach. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z ogromnego
zmęczenia jasnowidza.
— Zakładając jako przyczynę wymuszającą zmiany kur-
su... — przerwał i zaczął z innej beczki. — Tlatocetl usiło-
wał zawrócić „Ritornella" z drogi. Na Miradora. Kiedy
przekonał się, że nie podoła temu zadaniu, zmienił taktykę.
Poddał się woli ludzi. Pozwolił przewieźć się tutaj.
— Pozostaje kwestia, dlaczego ludzie, którzy mieli
z nim kontakt, przypłacili to życiem'. Nowe przekleństwo
faraonów? Jak pan to wyjaśni?
— Skoro tlatocetl zabrał się do przemeblowywania
rzeczywistości, musiał przy okazji coś poprzestawiać w lu-
dziach. Celowo lub nie. Ludzie tez byli częścią otoczenia —
podsunął profesor. Rovaniemi podziękował mu skinieniem
głowy.
— Łagodnie mówiąc te zmiany nie wyszły im na zdro-
wie.
— Zmienił plan — kontynuował fizyk. — Skoro nie
potrafił zawrócić ludzi na Miradora, postanowił...
Rovaniemi powstał raptownie i podszedł do okna. Ręce
wbił w kieszenie i przyglądał się nie wiadomo czemu.
— Panie Moneyard — powiedział — od jak dawna jest
pan mieszkańcem tego miasta?
— Od dobrych dziesięciu lat.
— Zawsze tu taka pogoda?
Moneyard pokręcił głową. — Owszem, trafiają się od
czasu do czasu i mgły, nawet o tej porze roku. Ale nie
przypominam sobie, kiedy ostatnio wystąpiły w takim na-
sileniu. Trzeci dzień z kolei mam trudności z osobistym
pilotowaniem koleoptera.
Rovaniemi kołysał się przed oknem, przenosząc ciężar
ciała z palców na pięty i z powrotem. Raptem zwrócił się
ku stolikowi i fotelom.
— Panie Moneyard — spytał — czy stać pana na gest
na rzecz ludzkości... za marne dziesięć milionów? Tyle pan
za niego zapłacił, prawda? Proszę się szybko decydować,
nie ma czasu do stracenia.
— Spokojnie, panowie — bąknął Moneyard, spogląda-
jąc to na fizyka, to na jasnowidza. — Bez paniki. Nie ma
innego rozwiązania? — Szukał u nich śladu poparcia włas-
nych wątpliwości, ale nie znalazł. — Gdyby go badać,
83
ostrożnie, krok po kroku... kto wie, do jakich tajemnic ludz-
kość uzyskałaby dostęp.
— Najpierw musiałby przetrwać — powiedział twardo
Rovaniemi. — Panie Moneyard, trzeba go zniszczyć. Im
prędzej, tym lepiej. Nic na to nie poradzę. To najlepsze,
co możemy w tej chwili zrobić. Póki nie jest za późno.
Ale Moneyard jakby go nie słyszał. Nie poruszył się
z miejsca.
— Na miłość boską, panie Moneyard! Trzeba go znisz-
czyć! Bezwarunkowo! — powtarzał Rovaniemi. Odwrócił
się znowu w stronę okna. — On działa, działa przez cały
czas! Sam został wyłączony, ale zmiany, które zainicjował,
narastają lawinowo, przybierając coraz szerszy zasięg. Tak
samo jak to miasto wygląda Honolulu, Singapur i Conacry.
Mgła ma charakter ogólnoplanetarny!
— Co? Coś pan powiedział? — wykrzyknął Moneyard.
Jednym susem znalazł się przed szybą. Wczepiony palcami
w metalową ramę chłonął przemieszczające się na tle
ciemnych brył budynków opary z jakąś drapieżną satysfakcją.
Para jego oddechu pokryła szkło matową przesłoną, starł
ją szybkim machnięciem i chłonął widok dalej. Fizyk także
przyglądał się mgle. Zmierzwione włosy sterczały mu na boki,
nadając jego twarzy sowi wygląd. Rovaniemi położył rękę
na ramieniu milionera.
— Panie Moneyard — powiedział cicho — on nie
żartuje. Gdzie go pan trzyma?
— W domu... ukryłem w sejfie. Szyfr znam tylko ja.
— Trzeba tam jechać. Zaraz.
Moneyard potakiwał bezmyślnie.
— Musimy się spieszyć — mówił powoli jasnowidz. —
Mamy mało czasu. Czuję, że to nie jest jego ostatnie słowo.
Moneyard odchodził powoli w kierunku interkomu.
Fizyk zbliżył się do przyjaciela i ujął go pod ramię.
— Źle to wygląda.
— Źle? — zdumiał się Rovaniemi. — Tragicz
nie działał.
Moneyard w bezsilnej pasji naciskał klawisze.
— Co się dzie... no, wreszcie. Sally, przygotuj do
drogi koleopter na tarasie dziewiątego poziomu. Start za
pięć minut.
a/l
— Zauważyłeś? — spytał fizyk. — Jakby światło przy-
gasło. — Nie doczekał się potwierdzenia. — Pojedziesz
z nami?
Znowu żadnej reakcji.
— Ty coś wiesz — monologował profesor. — Musisz
wiedzieć. Musisz przecież znać finał tej historii, inaczej...
Rovaniemi wolno pokręcił głową.
— Przeceniasz po prostu moje możliwości. Weź pod
uwagę, że jestem cholernie zmęczony, nie spałem od trzy-
dziestu godzin... Sam rozumiesz, mogłem coś pokręcić...
Podszedł Moneyard.
— Chcecie usłyszeć coś zabawnego? Cenzura konfis-
kuje mapy pogody i komunikaty o zamgleniach! — Nikt
się nie uśmiechnął, wobec tego twarz milionera także przy-
brała surowy wygląd. — Panowie — rzekł uroczyście —
byłbym zaszczycony, gdybyście zechcieli mi to
ważniejsze.
Na pewno dacie sobie radę beze mnie. Tylko bym zawadzał.
Moneyard i profesor wlepili w niego cielęcy wzrok,
a potem jak na komendę zaczęli się cofać ku drzwiom.
— Zaczekam tutaj — powtórzył Rovaniemi.
VI
Ransome Moneyard junior, spadkobier-
ca nazwiska i fortuny Moneyardów, pięcioletni brzdąc, którym
zaczynały się interesować miesięczniki dla gospodyń domo-
wych, zbliżał się kocim krokiem do obrazu z podobizną
wąsatego jegomościa. Z oczu jegomościa tryskały duma i dos-
tojeństwo. Malec podsunął sobie fotel i teraz z łatwością
sięgał ramy obrazu. Trochę trudu kosztowało go odsunięcie
malowidła w bok, ale dla prawdziwego skauta nie ma rzeczy
niemożliwych.
Jeden rzut oka wystarczył do stwierdzenia, że mechanizm
zabezpieczający sejfu jest starego typu, cyfrowy. Prawdo-
podobnie pochodził jeszcze z zeszłego wieku. Ransome
Moneyard junior widział już identyczny w jednej ze swych
kosztownych zabawek; wielokrotnie także przyglądał się
ojcu, gdy ten obracał w palcach okrągłe tarczki. Fascynował
go ten wielki moment, kiedy drzwiczki sejfu odskakiwały,
dając swobodny dostęp do rozmaitych interesujących rze-
czy. Ojciec nigdy nie* wykazywał zrozumienia dla pasji
poznawczych latorośli; wszelkie prośby, nawet najbardziej
natarczywe, kwitował krótkim „To nie dla ciebie" — albo po
prostu ordynarnie wypychał badacza tajemnic za drzwi.
Sherlock Holmes, zamieszkujący serce młodego Moneyarda,
wił się z upokorzenia i pałał żądzą odwetu. Do tej pory
chłopiec wielokrotnie forsował barierę portretu, ale zawsze
zatrzymywał się na lśniących tarczkach z wyrytymi cyferkami.
Kręcił nimi na różne sposoby, usiłując dokładnie naśladować
ruchy ojca. Co pewien czas sprawdzał, czy zamek przypad-
kiem nie puścił, ale drzwiczki pozostawały nieubłagane.
Próby zaangażowania starego robota Gamaliela spełzły
na niczym. Gamaliel nie chciał zostać jego wspólnikiem.
Z najwyższym trudem udało się go zmusić do dochowania
tajemnicy. Młody Moneyard trawił długie godziny na ana-
lizowaniu ojcowskich poczynań przy mechanizmie szyfro-
wym.
Ransome Moneyard senior rozpoczynał manipulacje
przy sejfie od głębokiego namysłu. Niestety, pamięć nie była
jego mocną stroną, a może nie chciał jej zaśmiecać bzdu-
rami. Wzywał więc Gamaliela i wydawał mu krótką dyspozy-
cję typu:
— Podaj mi wymiar Matyldy Hissen w biuście.
— Dziewięćdziesiąt osiem — podpowiadał usłużnie
Gamaliel.
Moneyard senior uśmiechał się z zadowoleniem, jakby
ta informacja poruszała tajemniczą klapkę w jego mózgu, po
czym bez trudu wykręcał kod. Matylda Hissen, o czym Money-
ard junior miał prawo nie wiedzieć, była wyłonioną ostatnio
Miss Universum.
Niekiedy Moneyard-ojciec żądał od Gamaliela wyświe-
tlenia informacji na ekranie. Mały Ransome nie potrafił roz-
gryźć tych obrzędów. Podejrzewał ojca o mistyfikację, tym
bardziej ze ten pozwalał mu asystować przy każdym otwie-
raniu.
Ostatnim razem ojciec manipulował przy sejfie przed
trzema dniami. Było to tego samego wieczoru, kiedy ro-
dzice strasznie się pokłócili. Mały Ransome usłyszał pod-
niesiony głos ojca i popędził co tchu, by stanąć w obronie
damy. Wbiegł z impetem do pokoju, ale to co zobaczył
sprawiło, że stanął jak wryty. Mama klęczała na podłodze
w niezdecydowanej pozie, wbijając szklany wzrok w przeciw-
ległą ścianę. Na jej twarzy malowało się dziwtie uniesienie.
Nie płakała, co chyba najbardziej zaskoczyło chłopca. W ręku
ojca widział ten dziwaczny przedmiot, który nie tak dawno
oboje oglądali. Przebiegały po nim coraz wolniej świetlne
plamy, najpierw całe kaskady, potem pojedyncze, wreszcie
zgasła ostatnia i w pokoju zrobiło się szaro. Pani Moneyard
doszła do siebie, wstała ciężko, zrobiła kilka kroków i z głę-
bokim westchnieniem opadła na szezlong. Nadal nie miała
zamiaru płakać. Ojciec podniósł z podłogi irchowy woreczek
i zarzucił go na przedmiot. Krzyczeć zaczął dopiero później.
Ransome mało co rozumiał z jego słów, wiedział tylko, że
tatuś się bardzo gniewa. Chciał podbiec do mamy, ale nie
odważył się. Zamiast tego wycofał się za drzwi, do ciemnego
kąta.
Zapamiętał, że rodzice starannie unikali swego wzroku.
Matka nie próbowała się bronić, z jej ust nie padło ani jedno
słowo.
Ojciec minął go, podążając naprzód wielkimi krokami.
Przez rozległe, wypełnione antykami pokoje Moneyard ju-
nior ruszył za nim. Sam nie wiedząc czemu, nie odważył się
tym razem przyglądać czarodziejskim pokrętłom. Widoczny
z ukrycia fragment podłogi zalało światło i rozległo się
wypowiedziane półgłosem wezwanie do Gamaliela, który
niebawem nadszedł z przeciwka swoim sztywnym krokiem.
— Podaj datę narodzin mojego syna — dobiegł do
kryjówki krótki rozkaz.
— Dwudziesty kwietnia dwa tysiące osiemdziesiątego
piątego roku.
Olśnienie przyszło dziś nad ranem, kiedy leżał jeszcze
w pościeli, czekając na wejście matki, która wprawdzie
zawsze ciągnie za sobą smugę dusznych perfum, ale nikt
nie potrafi tak jak ona głaskać miękką, ciepłą dłonią. Przestra-
szył się i zdziwił — jakże banalne było rozwiązanie tra-
piących go problemów. Teraz wystarczyło tylko czekać na
sposobność. Od trzech dni za oknami kłębiła się mgła i łowcy
\w
przygód nie pozwalano wyjść nawet do ogrodu. Wczorajszy
dopust dziś okazał się niespodziewanym ułatwieniem.
Wcześniej jednak Ransome Moneyard junior popisał się
sprytem godnym samego Winnetou. Wezwawszy Gamaliela
kazał mu wyświetlić datę swych narodzin w postaci cyfrowej
i porównał ją z wynikiem wystukanym na monitorku podręcz-
nego komputerka. I proszę, jak słusznie i przewidująco
postąpił — byłby pominął jedno zero!
Oprócz woreczka z irchy wypełnionego pękatą zawar-
tością w schowku znajdowały się dwie figurki kotków w pozy-
cji siedzącej. Zabranie ich byłoby mało roztropne: w worku
spoczywała chyba kula armatnia! Wprawdzie kotki nie ważyły
tak wiele, ale musiał brać pod uwagę ryzyko wpadki i zwią-
zaną z tym konieczność szybkiego przemieszczania się. Z te-
go względu nie mógł sobie pozwolić na znaczniejsze ogra-
niczenie swobody ruchów, a co trzy przedmioty do pilnowa-
nia to nie jeden. No, dobrze. Zabierze je innym razem. Teraz,
kiedy potrafi otwierać sejf...
Wymknął się na dwór tylnym wyjściem, pewien że
nikt go nie widział. Powietrze było ciepłe, muskało jego
twarz i smakowało tak jakoś... jak po długiej chorobie.
Nie widział nic na dwa kroki, ale to akurat było w jego
rachubach okolicznością sprzyjającą. Oparł się dla nabrania
pewności o mur i sunął powoli wzdłuż szorstkiej fasady
w kierunku najbliższego załomu. Tam przykucnął i zaczął
oswobadzać przedmiot z niewoli irchowego worka.
VII
— Niech pan spojrzy — westchnął
z udanym ubolewanie Moneyard senior. — Myli topografię.
Już rano spisywał się nie bardzo... Tyle razy czytałem, że
przytrafiło się to innym, a teraz przyszła moja kolej.
Wskazywał na ekran, gdzie schematycznie nakreślona
świetlnym piórem rozbłyskiwała trasa z wieżowca firmy
Moneyard Co. do posesji milionera. Profesor siedział obok
niego, poświęcając błędom komputera zaledwie drobną
część uwagi. Wpatrywał się w rozłożony na kolanach ma-
gazyn i kartkował go powoli.
— Interesuje pana, co ten Buchse tu wypisuje? __
i nie czekając na odzew czytał: — „Yonyer wyznał mi
tuz przed śmiercią, że uważa tlatocetl za odpowiednik ognia
i siarki, zesłanych na Sodomę i Gomorę. Natura ludzi jest
z gruntu zła, wywodził, i nie rokuje nadziei na poprawę.
Ale przecież tlatocetl jest tylko narzędziem. Co najemnego
robotnika czy jego łopatę obchodzi moralność psa, zako-
pywanego w sadzie? Hycle polują na psy dla zysku, a nie
dlatego, że stanowią miecz w ręku psiego Boga. Nie inte-
resuje ich, ile razy odłowiony egzemplarz przekroczył normy
— gdyby takie istniały wśród psów. A już co najmniej śmiesz-
ne byłoby posądzanie fth, że uśmiercają psy za przewiny
całej populacji, za psią skłonność do zwady, kradzieży czy
cudzołóstwa. Śmieszne jest to poszukiwanie w zwyczajnych
sprawach głębokiej filozofii — a jednak nie potrafimy umie-
rać bez tego."
— Chory facet — odezwał się Moneyard z przekona-
niem. — Dla niego człowiek niczym nie różni się od psa —
poza może wyglądem.
— No cóż, śmierć zaglądająca w oczy trochę wykrzywia
perspektywę — rzekł pojednawczo profesor. — Z drugiej
strony — nikt nie wie, kiedy przyjdzie apokalipsa i jaki
kształt przybierze. — Zastanowił się.
— To co, mam uwierzyć, że Bóg ludzi, nasz Bóg,
obrał sobie rezydencję na Miradorze?
— Niekoniecznie. Ale możliwa jest taka wersja: tlatocetl
jako narzędzie Miradorczyków wypełnia ich plan, a jedno-
cześnie realizuje dokładnie tajny zamysł Boga. Jedno drugie-
go nie wyklucza. Wprawdzie Bóg istnieje i działa poza cza-
sem, ale od przypadku do przypadku zdumiewająco inge-
ruje w sprawy tego świa
tło za szybą. Rozbłysło i błyskawi-
cznie odpłynęło do tyłu. Magazyn zsunął się z kolan profe-
sora.
— Daleko jeszcze? — wychrypiał.
— Dobijamy.
Moneyard osadził pojazd w ogrodzie czy na jakimś
i
klombie, nie było czasu się rozglądać. Usłyszeli przesuwają-
ce się po karoserii sztywne paluchy gałęzi — w następnej
chwili wytoczyli się z kabiny w sam środek mgły. Profesor
stał oślepiony, nie mając pojęcia, co należy zrobić ani
w którą stronę się udać. Poczuł na rękawie dłoń Moneyarda
— milioner ciągnął go za sobą. Biegli potykając się, grunt
pod podeszwami to twardniał, to stawał się zupełnie grząski.
Wreszcie wydostali się na chodnik i płytki twardo zadźwię-
czały pod obcasami. Jeszcze kilka czy kilkanaście kroków
i wśród mgły zamigotało światło, a zaraz potem wychynęły
przekreślone czarnymi krzyżami, półkoliście zwieńczone okna
— i gmach nakrył ich szarym cielskiem jak kwoka. Z rozpędu
wbiegli po schodach do hallu głównego korytarza. Żywej
duszy. Czerwone dywany i płonące rzęsistym blaskiem kan-
delabry. Była to zmiana tak gwałtowna, że zatrzymali się.
Oddychali ciężko, spoglądając to na siebie, to wokół siebie.
— Chodźmy tam od razu — wykrztusił profesor. Money-
ard skinął głową. Weszli po schodach na piętro. W poprzek
przejścia leżał zwalisty kształt robota. Nim upadł, został wy-
łączony albo uległ awarii.
— Gamaliel — odezwał się Moneyard i zrobił niezde-
cydowany ruch w stronę szczątków, ale profesor chwycił
go za rękę. Dalej w pokojach także nikogo nie zastali.
Dom wyglądał tak, jakby orkan wywiał wszystkich mieszkań-
ców, nie czyniąc najmniejszej krzywdy meblom, zasłonom
i kotarom.
— Tędy — pokazał Moneyard uchylone drzwi. Tu lampy
wyłączono i w pokoju panowała szarość, ale zaledwie we-
szli, oświetlenie zareagowało automatycznie. Profesor nie wie-
dział, gdzie znajduje się sejf, ale patrząc na Moneyarda
zrozumiał, że stało się coś niedobrego.
Obraz był odchylony, a drzwiczki sejfu tylko lekko
przymknięte. Moneyard odciągnął je; wnętrze sejfu wypeł-
niała krwawa poświata, bijąca z wyłupiastych oczu obu
kocich figurek. Moneyard widział kiedyś, jak ich ślepia
żarzyły się niczym druciki żarówek zasilanych za słabym
prądem — ale teraz gorzały jak cztery karbunkuły.
Poza nimi w skrytce nie było niczego.
Moneyard zostawił profesora i wybiegł z poko
lejny
dreszcz. Coś działo się wokół, z nim samym i w nim, ale nie
miał nawet tyle czasu, żeby podnieść głowę. Przerażenie
opuściło go, wydając się niesłychanie odległym wspomnie-
niem; teraz widział tylko swoje ręce migające na tle rozświetlo-
nego kryształu, w który cudownym sposobem zamienił się
chropowaty przedmiot. W jego wnętrzu rodziły się okruchy
jasności, eksplodowały i światło wylewało się kaskadami
na zewnątrz. Po drodze ulegało .załamaniu na niewidocz-
nych szlifach i rozszczepieniu na zwoje kolorowych tęcz. Tę-
cze te gasły, ustępując miejsca innym, rozsypywały się na
kolorowe iskry i znów przed oczami chłopca migotał barwny
pas. Ile mogło upłynąć czasu? Nie wiedział i nie obchodziło
go to. Wyszedł z domu przed wiekami i nigdy tam nie
wróci, to pewne. Opuścił stary świat, lecz znajdzie sobie
nowy na jego miejsce, nieskończenie piękniejszy i lepszy,
0 którym śpiewał ten przedmiot. Chłopiec wierzył mu bez
zastrzeżeń. Teraz rozumiał, dlaczego rodzice nie pozwalali
mu się nim bawić.
Całym ciałem odbierał konwulsje otoczenia. Mur ożył
1 usiłował zrzucić starą formę, która więziła go przez tyle lat.
Ziemia pod kolanami poruszała się ekstatycznie, powietrze
wibrowało jak pędzone przez wirnik ogromnej sprężarki
zawieszonej na niebie — a tlatocetl gorzał oślepiającym
blaskiem i ręce chłopca coraz sprawniej poruszały się w jed-
nym rytmie z jego rytmem i w jednej woli z jego wolą. Tak, to
było szczęście. Właśnie go doświadczał. Zmrużył oczy, nie
mogąc znieść promieni bijących w źrenice ze słonecznej
klepsydry, lecz i z nim samym stało się coś dziwnego.
Blask przestał mu przeszkadzać. Nie był już tym co przedtem,
inaczej poczuł swoje ciało, a przez nie świat, który go ota-
czał. Potem zrozumiał, że misterium, w którym uczestniczył,
powoli zaczyna dogasać. Uważnie przyjrzał się własnym rę-
kom, które nie były rękami i w których tlatocetl wirował
nieskończenie wolniej, a stamtąd jego spojrzenie powędro-
wało na dziwacznie sklepioną pierś i nogi, uformowane
odmiennie niż przedtem. Właściwie w tej pozycji było
mu niewygodnie. Zastanawiał się, skąd te zmiany, czy ma
być z nich zadowolony, czy raczej odwrotnie — pożałować
starej, utraconej formy. Ale właściwie jakiej? Nic nie mógł
sobie przypomnieć. Słowa zacierały się w jego mózgu,
poczuł się bezradny i opuszczony. Ciągle trzymał tlatocetl,
po którym przesuwały się spokojnie ostatnie serie kolo-
rowych plam.
m
Wtem z budynku wypadł wielki jak wieża osobnik
i rwał przed siebie bez celu, wyrzucając śmiesznie podobne
do szczudeł nogi i wywijając szczudlimi ramionami jak wiatrak.
Z trudem łapał równowagę. Jego szpiczasta, zakończona jak
u konika polnego twarz z osadzonymi po bokach wielkimi
oczami owada otwierała się i zamykała, łapiąc powietrze.
Zniknął we mgle i zaraz się z niej wyłonił, powietrze roz-
brzmiało wysokim, ptasim skrzekiem. Ransome Moneyard ju-
nior, błyskawicznie zamieniony w miradorskiego psa, przy-
padł do muru, nie chcąc by tamten go zauważył, ale stwór
odgadł jego obecność jakimś szóstym zmysłem. Zbliżył się
i niedbałym ruchem długiej kończyny zahaczył psa razem
z tlatocetlem i wgarnął ich raczej niż kopnął do budy, która
wzięła się tu nie wiadomo skąd. Ransome Moneyard junior
zaskowyczał z bólu i upokorzenia, w głębi duszy zadowolony
jednak z takiego obrotu sprawy. Ułożywszy pysk na obłym
przedmiocie, po którym wolno przelatywały ostatnie świa-
tełka usiłował zasnąć.
Dziwaczny stwór wydał skrzek tryumfu, który poleciał
w mgłę, między monstrualne rośliny porastające ogród.
Powtórzył ten odgłos z wyraźnym upodobaniem i skierował
się ku wejściu do budowli. Zielone skrzydła szumiały nad
nim uroczyście.
styczeń 1984
Witaj
w domu
ostarczone z archi-
wum mapy zaskoczyły go swoim wyglądem. Spodziewał się
wyblakłych kolorów, pożółkłego ze starości papieru —
tymczasem kolory były świeże jakby naniesiono je wczoraj,
a papieron bielusieńki. Dopiero w rękach czuło się jego
wiek. Rozpościerając ostrożnie na stole barwne płachty bał
się, że papieron rozsypie mu się w rękach.
Pochylony nad blatem wpatrywał się w zapomniane
prawie kontury lądów, wodził w zamyśleniu palcem po
miękkim jak aksamit tworzywie, odnajdywał wielkie czerwo-
ne plamy i linie i powtarzał z dziwnym uczuciem nazwy
dobrze niegdyś znane: miast, transkontynentalnych autostrad,
sztucznych wysp. Na Herido, niemal na samym środku Pacy-
fiku, przyszedł na świat. Zaraz, jak oni powiedzieli? Dystrykt
Kraków? Minęło trochę czasu zanim znalazł, nie chcąc za-
glądać do skorowidza. Nie odrywając oczu od map zażądał
parametrów miejsca lądowania i w miarę jak puster wyrzucał
je z siebie kompletnie znudzonym głosem, próbował na-
nosić na mapę, ale już za pierwszym razem papieron rozlazł
się pod języczkiem pióra, brzegi rozcięcia wzdęły się, zwi-
nęły i podeszły ku górze. Próbującym je rozprostować pal-
com stawiły zdecydowany opór, a gdy nacisnął mocniej,
rozsypały się na długie brunatne kawałki i na miejscu przy-
szłego lądowania ział teraz spory otwór wypełniony papiero-
nową miazgą.
Zdmuchnął ją ze stołu, stojąc bez ruchu patrzył z niedo-
wierzaniem, jak kłaczki papieronu wirują w powietrzu. Włą-
czył pióro, przyjrzał się uważnie języczkowi, po czym prze-
ciągnął nim w kilku miejscach po mapie. Efekt był identyczny.
Zwinął podziurawione arkusze, zmiął w wielką, miękką kulę
i z rozmachem wyrzucił w pochłaniacz.
— Czemu się pan złości — powiedział puster — i psuje
bez potrzeby dobre mapy. Ta była ostatnia.
— Zamknij się, jak do ciebie nie mówię. Po cholerę nam
nieaktualne mapy.
Mapy były do niczego, wystarczyło spojrzeć po ekra-
nach. Europa zrosła się z Afryką, z Morza Śródziemnego
zostało niewielkie bajoro. Antarktyda była wolna od lodów,
cała zielona, podobnie jak Grenlandia. Na Pacyfiku przybyły
trzy nowe kontynenty, najmniejszy wielkości Australii. Trud-
no jakoś było zaakceptować te zmiany.
— A poza tym za godzinę będziemy na dole.
Był zły. I zdenerwowany. Nie tak sobie to wszystko
wyobrażał. Mieli siedzieć przy pusterze we trzech, regulami-
nowo powtarzać komendy i manewry — jak nigdy; jednym
słowem mieli celebrować uroczystość lądowania, napawać
się nią, zagrać wspólnie w trzyosobowej orkiestrze wielkie
finale powrotu. Nic nie zostało z tych marzeń. Przede wszyst-
kim dlatego, że Handull i Pineycon nie dożyli. Leżeli pod
kryształowymi kloszami tacy jaśni, zwycięscy, błyszczący od
szronu — jak własne pomniki do postawienia gdzieś na
Ziemi. Ich oddechy nie parowały kloszów od wewnątrz,
wieka były czyste, nie przesłaniały obrazu. Chodził
popatrzeć na nich co parę dni, opierał się oburącz o brzegi
najbliższego klosza, próbował zagadać — ale oni upar-
cie nie podejmowali tematu, nie reagowali na to, co mówił.
Opowiadał im o rosnącej na ekranach planecie, a gdy
już nie miał nic do powiedzenia, odchodził. Oni zosta-
wali.
—Stan gotowości — powiedział puster. — Za pięć
minut manewr.
— Wiem — odrzekł machinalnie, choć po prawdzie
kompletnie wyleciało mu to z głowy.
Dzieliło go od układu niecałe czterdzieści minut świetl-
nych, kiedy odezwała się Ziemia. Kolejne rozczarowanie.
Serce biło mu jak szalone, gdy przetrząsał gorączkowo mózg
w poszukiwaniu wzniosłej, na miarę okazji, sentencji. Tę
sprawę miał załatwić Pineycon, błyskotliwy gaduła, najwięk-
szy z całej trójki. Ten na pewno strzeliłby coś odpowiednie-
go. „Mały krok człowieka, ale wielki ludzkości..." Plątał
mu się język, gdy odpowiadał na pytania Ziemi, zwyczajne
indagacje o nazwę statku, nazwisko pierwszego dowódcy,
datę i miejsce startu. Ziemia sprawdziła w rejestrach, zapo-
wiedziała następny seans łączności i umilkła. Siedział potem
przez parę minut bez ruchu. Tylko tyle?
— Stan gotowości — powtórzył puster. — Trzy minuty
do rozpoczęcia manewru. Niech pan zapnie pasy.
Zapiął pasy, dociągnął ekler boczny i zajął się kontro-
lą wskaźników. Puster ożył, mrugał światłami jak nowojorska
ulica przed Bożym Narodzeniem.
— Jeśli pan chce, mogę sam przeprowadzić manewr —
powiedział przymilnie puster. — Dość się pan namanewro-
wał na orbicie. Należy się panu odpoczynek.
Zirytował go ten słodziutki głosik.
— Nie — powiedział. — Jeszcze nie teraz. To lądowa-
nie muszę zrobić osobiście. Mogłeś za mnie robić wszystkie
inne, ale to jest moje.
— Przecież...
— Bez dyskusji. Ono należy do mnie.
Strzałka chronometru dobiegała powoli zera. Na wprost
fotela tkwiła na ekranach Ziemia jak zawieszona w powietrzu
piłka, obwiedziona białym torem, po którym poruszał się
świetlisty punkcik. W malejącej odległości od niego rozbłys-
kiwała miarowo czerwona kropka — w tym miejscu należało
rozpocząć hamowanie. Spojrzał na trzy nowe kontynenty
na Pacyfiku i ni stąd, ni zowąd przyszło mu do głowy,
że Handull i Pineycon nigdy ich nie zobaczą. Na moment
stanęły mu przed oczami ich twarze. Punkcik prawie dobiegał
do czerwonej plamki; szarpnął dźwignię deceleratora i stop-
niowo ściągnął ją w dół obserwując wskaźnik prędkości,
tarczę chronometru i wykres odchyłek od obliczonego toru.
— Pół sekundy za wcześnie — powiedział z wyrzutem
puster. — Co najmniej kilometr różnicy w punkcie.
— Zamknij się — powiedział ze złością — bo cię
wyłączę.
To z wrażenia, pomyślał. Każde inne lądowanie zrobiłby
nie gorzej od pustera, a może nawet lepiej. Ale to było
wyjątkowe, bo ostatnie — dlatego musiał osobiście.
Temperatura pancerza nie dawała powodów do nie-
zadowolenia: rosła tak, jak powinna. Manewrując decelerato-
rem zdołał doprowadzić niemal do pokrycia toru wahadłowca
z obliczonym przez puster. To wszystko, co właściwie miał
do zrobienia — teraz, kiedy zaczynała się stroma część
toru, szansę korekty były właściwie żadne.
Ziemia rosła w oczach. Do kontrolowania przybył licz-
nik wysokości, a nie mógł się oprzeć, by nie patrzeć w górny
ekran pokazujący powiększony fragment dystryktu Krakpw,
gdzie miał lądować.
— Przejmę skrzydła — zaproponował puster.
— Nie. Dam sobie radę.
Sterowanie skrzydłami, które wysuwały się z boków
rakiety należało do ostatniej fazy lądowania. Ten moment
polubił najbardziej, jeszcze w szkole: na głównym ekranie
szczegóły wymieniały się z szaloną szybkością, jak na filmie.
Przelatywały miasta, uciekały w tył autostrady pełne wspina-
jących się po nitkach jezdni żuczków, wielkie ciemnozielone
plamy lasów, wśród których łypnęło od czasu do czasu siwe
oko jeziora. Znowu miasto, miasto, pagórki pokryte rzadkim
lasem. Rzeka. Ale nigdzie nie było autostrad.
— Skrzydła — upomniał go puster.
Wystawił je odrobinę za późno i odrobinę zbyt gwałtow-
nie. Kabiną zatrzęsło od uderzenia, pancerz zareagował
natychmiast skokiem temperatury, tar rzeczywisty rakietki
wyraźnie odłączył się od wzorcowej krzywej.
— Pięć kilometrów różnicy w punkcie — skonstatował
i zaklął. Puster roześmiał się ze źle skrywaną satysfakcją.
Sięgnął do przycisku i wyłączył śmiech. Poczuł się nieszcze-
gólnie — w końcu puster miał prawo się śmiać. Włączył
go z powrotem.
— Jedno z gorszych lądowań, jakie widziałem — osą-
dził puster. — Zachowałeś się jak nowicjusz.
— Zgadza się.
— Trzeba było...
— Nie — prawie krzyknął. — Musiałem to zrobić
sam. Nawet gdybym miał na dole rozwalić to pudło razem
z tobą.
Przeskoczyli Atlantyk jak trochę większe jezioro. Poka-
zały się góry. Alpy? Na to wyglądało. Mignęło jeszcze trochę
gór, lasów, jakieś rzeki. I miasta, bez przerwy miasta. Jedno
obok drugiego. Zaczęła się równina, wahadłowiec zniżał
lot. Marne lądowanie, nie ma co, pomyślał. Manipulując
ciągiem i skrzydłami zdołał zmniejszyć odległość od punktu
do trzech kilometrów, ale to było wszystko. Na szczęście
pustkowie, gdzie miał pozwolenie lądować, wydawało się
dostatecznie rozległe.
Drzewo wyskoczyło na ekranach niemal w ostatniej
chwili. Normalnie nie zwróciłby na nie uwagi, miał co najmniej
dwadzieścia metrów przewagi wysokości. Ale przestraszył
się. Czego? Sam nie wiedział. Wrzucił odruchowo więcej
ciągu, co przy tych samych skrzydłach wyniosło wahadłowiec
dziobem prosto w górę. Co najmniej na trzy setki. Wyrównał
znowu zbyt gwałtownie, dźwigary ładownika stęknęły w ze-
tknięciu z gruntem, ale wytrzymały.
— No tak — powiedział przeciągając dłonią po czole.
Była mokra od potu. — Koniec.
Wylądował prawie pięć kilometrów od punktu wyzna-
czonego przez Ziemię. Jak amator.
— Bardzo złe lądowanie — mruknął nie wiadomo po
co. To było widać. Należało pozwolić pusterowi, pomyślał.
Właściwie czemu mu nie pozwolił? Każdy na jego miejscu...
— Co jest? — 2:apytał zaniepokojony długim milczeniem
pu stera.
— Drzewo. Dać na ekrany?
— Daj.
Musiało mocno dostać z dysz wylotowych, bo płonęło
żwawo jak wielka pochodnia. Było piękne, kiedy tak szumiało
koroną z żywego ognia. Siedział i patrzył jak płonie, aż
został z niego tylko wrośnięty w ziemię, wyciągnięty ku
niebu osmalony kikut.
— Jadą po ciebie — zauważył puster.
Od strony spalonego drzewa istotnie zbliżał się jakiś
pojazd. A więc to ju.ż. Teraz. Za kilka, może kilkanaście minut.
— Cześć, puster — powiedział. — Muszę cię wyłączyć.
Żałuję, że nie pozwoliłem ci lądować. Nie byłoby tu tego...
— zrobił nieokreślony ruch ręką — nieporządku.
— Nie ma sprawy — zapewnił wspaniałomyślnie pus-
ter. — Niech ci się wiedzie w nowym starym świecie.
Odciął zasilanie pusłera i przełączył agregaty napędowe
na bieg jałowy. Otworzył klapę, skoczył w piach pokryty
wyschłą brunatną trawą. Zaczekał aż klapa się zasunie i do-
piero wtedy ruszył w stronę srebrzystego pojazdu, który
dziwnym trafem wyglądał dokładnie tak, jak powinien. To
znaczy zgodnie z wyobrażeniami.
— Ty jesteś Pineycon — spytał go młody chłopak,
zapewne kierowca, od razu jak wsiadł do środka — czy
Parkin?
— Parkin. Handull i Pineycon nie żyją. Zostali tam —
machnął ręką w kierunku nieba.
Chłopak kiwnął głową, że rozumie. Nie był kierowcą
ani niczym takim. Siedział naprzeciwko Parkina i przyglądał
mu się trochę z zainteresowaniem, a trochę jakby ze zdziwie-
niem. Wejście do pojazdu zarosło półprzeźroczystą błoną,
opalizującą mlecznoróżowo i zielono, Parkin czekał kiedy
wystartują, ale nie chciał ponaglać swego przewodnika.
Widać miał powody, skoro nie siadał za sterami.
Sterów zresztą nigdzie nie mógł dostrzec — ani żadnej
innej rzeczy mogącej udawać choćby kierownicę. Rozejrzał
się po gładkich ścianach, ale lustracja nie zaspokoiła jego
ciekawości. Zaczął jakieś pytanie, w tym samym momencie
przemówił chłopak. Wpadli sobie w słowo.
— Jesteśmy na miejscu — powiedział chłopak, błona
pękła, chłopak wychylił się przez nią, przerzucił nogi —
i już był na zewnątrz.
Znajdowali się w obszernej oszklonej hali, w której nie
było żadnych sprzętów. Na ścianach widniały niezrozumiałe
znaki i pulsujące w gniewnym, dzikim rytmie symbole. W głę-
bi stała gromadka osobników odzianych w coś, co Parkin
określił jako mundury. Podobny strój miał na sobie jego
przewodnik. Nieco bliżej oczekiwali ich dwaj „cywile",
obaj jednakowego wzrostu i tuszy. Pochylili głowy, kiedy
Parkin z chłopcem ich mijali, po czym ruszyli z tyłu za nimi.
Eskorta, pomyślał Parkin czując nareszcie coś na kształt
satysfakcji.
Podeszli całkiem blisko do grupki dostojników w mundu-
rach. Atmosfera wydała się Parkinowi podniosła, ale samo
powitanie zapowiadało się jednak zbyt skromnie. Wymarzył
sobie trochę więcej przepychu.
Przystanął. Cywile z tyłu przystanęli również. Chłopak
odszedł gdzieś w bok, z grupki dostojników wystąpił łysy
mężczyzna, westchnął kilka razy przeciągle, skrzyżował ręce
na piersiach. Okropnie długo to trwa, pomyślał Parkin zasta-
nawiając się jednocześnie, gdzie mogły się podziać kamery
i mikrofony. Z pewnością ci z Ziemi nie próżnowali, gdy on
bawił się w astronautę, miniaturyzowali, wynajdywali, ulep-
szali. ..
— Pilocie Parkin — odezwał się wreszcie łysy męż-
czyzna. — Za zniszczenie podczas lądowania drzewa, które
jest naszym zielonym bratem, zostałeś skazany na obcięcie
prawej dłoni. Wyrok zostanie wykonany natychmiast. Bez-
pośrednio po wykonaniu wyroku odbędzie się ceremonia
oficjalnego powitania.
Skończył i wmieszał się w grupkę. Z tyłu podeszli
cywile i delikatnie ujęli Parkina za łokcie.
kwiecień 1977
Bariera
immunologiczna
liemal u podnóża
Fioletowej Rozety Paweł Stukonis de Filadelfia zgubił ślad.
Sygnał, wyczuwalny dotąd wyraźnie w przesyconym oparami
powietrzu, rozpłynął się znienacka i Stukonis zatrzymał się
zdezorientowany, kręcąc głową we wszystkie strony w na-
dziei, że go odnajdzie. Zaczynał juz przychylać się do
łaskoczącej próżność hipotezy, że cel jego wizyty znajduje
się właśnie wewnątrz Fioletowej Rozety — oszklonej wieży,
której wierzchołek ginął w chmurach. Teraz wizja wejścia do
wnętrza wieży prysnęła jak bańka z mydła — tkwił w miejscu
bezradnie, licząc tylko na szczęśliwy traf.
Strażnicy przy najbliższym z wejść zaczynali mu się przy-
glądać, ruszył więc z powrotem ku gwarnym ulicom, mysiąc
z niechęcią o powtarzaniu całej procedury. Najwidoczniej
nie wzbudzał zaufania. Zabawne, jeśli podejrzewają w nim
kogoś więcej niż człowieka interesu. Czeka go dodatkowa
robota, fakt, ale zawsze można ją zlecić odpowiednim lu-
dziom, od tego przecież są. Bardziej martwiła go strata
czasu — ktoś mógł go po prostu ubiec.
Poszukał papierosów nerwowymi ruchami, bo paczki
nie było na swoim miejscu. Uświadomił sobie, że trzy dni
temu rzucił palenie; z rękami w kieszeni znieruchomiał,
zmartwiał od koncentracji. Sygnał pojawił się znowu.
Ostrożnie odwrócił się i spojrzał w kierunku, skąd
nadpływał. Przypadkowi przechodnie przemykali przed nim
jak ławice cieni. O ile dobrze namierzył źródło, impuls
dobiegał z zagłębienia w ścianie, gdzie między szklanymi
witrynami stali kobieta i mężczyzna — albo z wnętrza budyn-
ku. Przyjrzał się parze w zagłębieniu, jego barczystej syl-
wetce i jasnej plamie jej torsu. Twarz kobiety pozostawała
w cieniu, ale nie wiadomo dlaczego Stukonis wyobraził
sobie, że ma jasne włosy. Zaczął przebijać się w tamtą
stronę przez strumień przechodniów. Sygnał znowu ulotnił się
z jego mózgu — więc teraz będą go podprowadzać krót-
kimi impulsami? Mogli napomknąć choćby słowem... Ludz-
kie tusze nacierały bez pardonu, odpierał z trudem ich ataki.
Sforsowanie kilku metrów pasażu kosztowało go sporo
wysiłku. Przypadł niezdecydowanie do jasnej witryny, łapiąc
oddech i przyglądając się, jak grube paluchy mężczyzny
obracają małe błyszczące serduszko. Bibelocik był nanizany
na drobny- łańcuszek, łączący sutki nagich piersi kobiety.
Odważył się obrzucić szybkim spojrzeniem jej twarz — rze-
czywiście miała jasne włosy.
— Zgubiłeś coś, córuś? — odezwała się kobieta pół-
głosem, a jednak Stukonis dokładnie usłyszał każde słowo.
Dlaczego jest ich dwoje, pomyślał. Dlaczego zwabili mnie
właśnie tutaj?
— Spuszczę mu manto — powiedział mężczyzna i lśnią-
ce serduszko w jego palcach znieruchomiało, naprężając
łańcuszek. — Wystarczy jedno słowo, druhno.
Kobieta nie zwracała uwagi na jego zapalczywość albo
nie mogła się zdecydować. Stukonis czuł, że atmosfera
staje się coraz bardziej napięta, ale nie wykonał żadnego
pojednawczego gestu.
— Przyleję mu tylko raz — zaproponował mężczyzna,
a Stukonisowi wydało się, że kobieta prychnęła z niezadowo-
leniem.
— Dlaczego chce się pan widzieć z Canabajem? —
spytała.
— Interesy — odrzekł zwięźle Stukonis.
Przyjrzała mu się z zainteresowaniem.
— Tak może powiedzieć każdy — osądziła tonem
pełnym zwątpienia, że facet taki jak Stukonis może oferować
coś, co zainteresuje samego Canabaja.
Stukonis kiwnął głową. — Zapewne. — Milczał upor-
czywie, nie z wyrachowania, po prostu dlatego, że żaden
przekonywający argument nie przychodził mu na myśl.
— Wygląda mi na śmierdziela — rzekł otwarcie męż-
czyzna. Puścił serduszko, które zadyndało na łańcuszku nie-
spokojnie, sięgnął do kieszonki i zaaplikował sobie szczyptę
pyłu w potężne nozdrza.
— Trzy dni temu rzuciłem palenie — palnął ni z grusz-
ki, ni z pietruszki Stukonis i natychmiast pożałował, że
to zrobił.
— Fascynujące — głos kobiety podbiegł chłodem.
— Zastanawiam się, czy musimy od razu niepokoić pana
Canabaja. To naprawdę bardzo zajęty gość. Postaram
się go zastąpić. — Przerwała czekając chyba na reakcję Stu-
konisa. — No, streszczaj sprawę, córuś. Przejrzyście, bez
matactw.
— Tobie, dziewczynko, mogę najwyżej powiedzieć,
ile mi-Tł Harold Salomon w zwisie — właściwie nie skończył
tej przydługiej sentencji. Nie zdążył. Mężczyzna miał ciemną
cerę, grube wargi i był cholernie szybki. Jego ręka opadła
na iwarz Stukonisa jak łopata i momentalnie wgniotła mu
głowę w ramiona. Rękawica została nasycona środkiem
odurzającym, którego Stukonis nie znał, ale o którego pio-
runującym działaniu zaraz się przekonał. W ciągu sekundy
zdążył stracić przytomność i odzyskać ją na poziomie komplet-
nego zniewolenia. Piekła go twarz w miejscu, gdzie tamten
jej dotknął. Kobieta w tym czasie przeformowała swój strój
i łańcuszek wraz z serduszkiem zniknęły pod połyskującym
jak skóra węża materiałem. Miała rzeczywiście bardzo jasne
włosy.
Zapamiętał, że przedzierali się przez tłum, a potem
wsiedli do stratocykla. Nim pojazd ruszył, chemia wyłączyła
Stukonisa z realnego świata.
Kiedy na dobre odzyskał świadomość, leżał na niskim
stole o blacie z kremowej ceramiki, od której biło przyjemne
ciepło. Był nagi. Kobieta, którą spostrzegł na pasażu, spoglą-
dała na niego z lekkim rozbawieniem.
— Może się pan ubierać — powiedziała. — Senor
Canabaj de Salamanca prosił, by przekazać panu wyrazy
ubolewania i przeprosić za nieco obcesowe potraktowanie.
Niestety, odkąd pewien szaleniec usiłował go zgładzić, wysa-
dzając się w powietrze przed doskonałą imitacją senora,
musieliśmy wzmóc ostrożność. Tak więc względy bezpieczeń-
stwa zadecydowały...
Przestał słuchać niezdolny do zaakceptowania zmian,
jakie się w niej dokonały. Najważniejsze, że był już w środku.
Wystarczy pozwolić się nieco zmaltretować, by uznali cię za
przyjaciela domu.
— Twarz będzie pana piec jeszcze około kwadransa.
Potem ból zniknie, nie pozostawiając żadnych skutków ubocz-
nych. Już i tak jest lepiej, prawda?
Zmusił się do skinienia głową. Rozejrzał się ostrożnie
po pomieszczeniu. Mężczyzna ulotnił się.
— Musieliśmy pana prześwietlić... także dosłownie —
paplała. — Dobrze się pan czuje? Senor Canabaj de Sala-
manca przyjmie pana za kilka minut.
— Gdzie jesteśmy?
— O, to tajemnica. Będzie pan tak wyrozumiały i po-
zwoli nam chronić kilka małych sekretów?
Nie zareagował.
— Chodźmy. Senor Canabaj oczekuje pana. Tędy.
Weszli w krótki korytarz i przystanęli. Stukonis posły-
szał z tyłu szmer; odwrócił głowę i zauważył, że przejś-
cie znikło bez śladu. Poczuł palce kobiety na ramieniu. Po-
sadzka podjechała chyba o półtora metra wzwyż, wyno-
sząc ich na środek okazałego gabinetu o ścianach z krysz-
tałowych luster. W jednym z nich poruszył się ciemnawy
kształt.
— Witam pana, panie Stukonis... de Filadelfia. Jeszcze
raz przepraszam za nadgorliwość moich ludzi. — Dał znak
sekretarce, która wycofała się. — Oto miejsce dla pana,
a to pańska szklanka. Wystarczy zażądać, co ma się w niej
pojawić.
— Jogurt malinowy — zadysponował Stukonis.
Canabaj uniósł brwi i spoglądał na różowawą strużkę
sączącą się z kraniku.
— A więc z czym pan przychodzi, panie Stukonis?
— Słyszałem co nieco o pańskich kłopotach. Postano-
wiłem złożyć panu ofertę.
— Kłopoty — westchnął Canabaj. Zamówił koniak
z coca-colą i odczekał, aż ostatnie bąbelki wypłyną na po-
wierzchnię i lustro cieczy uspokoi się. — Kto ich nie ma...
Ale podejrzewam, że ma pan na myśli coś konkretnego.
Co tam słychać w mieście? Dawno nie wychodziłem na ulicę.
— Trakty pełne dewiatorów — powiedział uprzejmie
Stukonis. — Sznytowników Siódmego Dnia, Braci w Rózdze,
a także członków pomniejszych sekt w rodzaju Towarzystwa
Łańcuchowego czy BŹDziN-u. Brzydcy, Źli, Dziwni i Naiwni
— wytłumaczył, widząc pytający wzrok gospodarza. —
Niemożliwe, żeby pcn o nich nie słyszał.
— Mam przysiąc? — ton głosu Canabaja zadrgał od
rozbawienia, ale twarz pozostała poważna. — Widzi pan,
w moim wieku człowieka coraz mniej obchodzą szaleństwa,
w które stroi się świat. Nie odczuwam potrzeby wybiegania
myślą w przyszłość, natomiast dużo wspominam. Tęsknię
ogromnie do tego, co minęło. Nie zanudzam pana przy-
padkiem?
— Skądże — zaprzeczył żywo Stukonis.
— Opowiem panu coś zabawnego. Tydzień temu nie
poznał mnie własny strażnik. Kiedy go mijałem, podłożył mi
nogę. Rymnąłem jak długi; kiedy zbierałem się z posadzki,
jakiś wytwornie ubrany jegomość doskoczył i zaaplikował
mi kilka sążnistych kopniaków. Trzy, cztery... zanim powaliły
go kule ochrony. Ci chłopcy nie znają się na żartach. Więc, wi-
dzi pan, skoro w takim kierunku zmierza świat, ja zostaję tutaj.
— Co pan zrobił z tym strażnikiem? — spytał Stukonis.
— Poleciłem go awansować i nagrodziłem premią.
W czasach powszechnego obłędu nawet człowiek względnie
zdrowy ma umyśle zmuszony jest wyzbyć się sztampy w po-
stępowaniu. Ale pan zaczął mówić interesująco o kłopotach...
jeśli się nie przesłyszałem — jego twarz przybrała wyraz
oczekiwania.
— Pół roku temu kupił pan zamrażatorium — zaczął
ostrożnie Stukonis. — Powiedzmy, że chciałbym je odkupić
od pana. Wraz z zawartością.
— Taak — rzekł przeciągle Canabaj. Zastanawiał się.
— Rozumie się, że wraz z zawartością. Przecież i ja nabyłem
je nie dla lodówek z końca XX wieku, prawda? Można zapy-
tać, na co panu ten balast?
Stukonis wzruszył ramionami. — Można zapalić? — wło-
żył ręce do kieszeni i zaraz je wyjął.
Senor Canabaj de Salamanca stukał w klawisze podręcz-
nego komputera.
— Przedsiębiorstwa środków spożywczych — czytał
z ekranu. — Spedycja, plantacje, fabryki konserw... Rozu-
miem — spojrzał na Stukonisa z zainteresowaniem. — A skąd
pan wie, że chcę się pozbyć tego... zamrażatorium?
— To proste: zamierzał pan wykorzystać odmrożeńców
na części zamienne dla ofiar wypadków, nieuleczalnie cho-
rych. .. rzecz jasna tylko tych, których na to stać. Wydał pan
krocie na reklamę. Coś nie wypaliło, prawda?
— Panie Stukonis, czyta pan w moich myślach. Jak na
mój gust, w tym mieście wiadomości rozchodzą się stanowczo
za szybko. — Podniósł szklankę i upił trochę koktajlu. —
— Wydawałoby się, że ten pomysł przerasta wszystkie inne.
Trochę przewrotny... w sam raz na te czasy, w miarę
intrygujący — akurat na tyle, by pobudzić ciekawość ewen-
tualnych klientów. Ale znacznie więcej od walorów, hm,
handlowych spodziewałem się po odejściu od obowiązują-
cych w medycynie stereotypów. Ocieranie się o śmierć,
uważa pan, a tylko takie przypadki mieliśmy na względzie,
wymaga zaangażowania środków z podobnej parafii... tak
samo ostatecznych. Nasza akcja, niewątpliwie humanitarna,
obiecywała więcej, niż były w stanie wykrzesać nawet naj-
lepsze zespoły, ograniczające się do konwencjonalnych
metod. Sięgaliśmy niejako w zaświaty, prawie bezpośrednio
w sąsiedztwo Pana Boga, by dla tych, co zechcą nam zaufać,
wyrwać jeszcze jedną szansę. Na progu śmierci, że się tak
wyrażę, gdy zawiodły wszystkie inne ucieczki, staliśmy jesz-
cze my.
Ledwo uchwytny grymas powątpiewania czy niechęci
pojawił się na obliczu Stukonisa. Tamten musiał go dostrzec
i odpowiednio zinterpretować, bo przerwał niemal w pół
słowa.
— Dziwi pana, że opowiadam o tych sprawach z taką
otwartością? A opowiadam. Zamknęliśmy ten etap... przy-
najmniej częściowo, w związku z czym odpadła konieczność
rygorystycznego trzymania języka za zębami. Zwłaszcza tutaj
— westchnął. — Dodatkowym atutem — same zalety miał
ten plan, zechce pan zauważyć — był fakt, ze organizmy
ludzi z przeszłości wydawały się idealne dla naszych celów:
organy nie zawierały ani części zanieczyszczeń chemicznych,
jakie są naszym udziałem obecnie. Były czyste, zdrowe,
świeże. Prima sort. Stąd już krok do kucia sloganów: prze-
szczepiona wątroba od Canabaja zdrowsza niż cała reszta.
Dałem przedsięwzięciu nawet swoje nazwisko, tak byłem
przekonany o sukcesie. I co? — wsparł się obydwiema
rękami o biurko i nachylił nad nim, jakby chciał wstać. — Nic,
mój panie. Plajta. Szczęście za wcześnie uderzyło nam do
głów. Tak bardzo byliśmy pewni powodzenia, ze poniecha-
liśmy prób, mających usunąć ostatnie wątpliwości. Dziewięć-
dziesiąt procent przeszczepów zostało odrzuconych przed
upływem miesiąca, pozostałe po nieco dłuższym czasie.
Skandal, straty finansowe, koszta sądowe, odszkodowania —
machnął ręką. — Co bęoę panu opowiadał. Przeżyłem
swoje. A ile starań kosztowało nas uchronienie się przed
jakże niepożądanym w tej sytuacji rozgłosem!
Stukonis kiwał głową ze zrozumieniem.
— Kiedy wszystko zapowiada się zbyt ładnie, należy
zdwoić czujność — rzekł. — To stara zasada biznesu. A co
w końcu okazało się przyczyną niepowodzenia? Jeśli to nie
tajemnica...
— Już nie. Powód był dziecinnie prosty: rozregulowana
bariera immunologiczna. Przeszczepy z zamrażatorium okaza-
ły się zbyt dobre, rozumie pan? Zbyt czyste dla naszych prze-
chemizowanych organizmów. Mało kto zdaje sobie sprawę,
jak daleko zaszliśmy pod tym względem. W porównaniu
z naszą sytuacją świat końca XX wieku — też mocno zagro-
żony sozologicznie — wydaje się zielonym rajem. Czy pan
wie, że mówi się o konieczności racjonowania dostępu
do budek z tlenem? Z drugiej strony nasze pożywienie,
woda, kosmetyki, środki ochrony — toż to czysta chemia!
Zdajemy sobie sprawę, i owszem, ze skutków ubocznych,
coś z tego musi się w nas odkładać — ale co? Ile? Przed
społeczeństwem ukrywa się prawdę o wynikłych z chemi-
zacji zagrożeniach — albo porusza się jakieś piętnastorzędne
aspekty problemu. Wszak to, co każdy w sobie miesi, co
obraca z krwią, płynami fizjologicznymi i tak dalej — pozo-
staje całkowicie prywatną sprawą. Tu wolność jednostki może
się manifestować w całej rozciągłości. Są zacne wyjątki:
alkohol, narkotyki, psychotropy... Tak więc, panie Stukonis,
ukręciliśmy sprawie łeb. Powiem panu coś, czego prosiłbym
nie kolportować: zrobiliśmy to w wyniku energicznych na-
cisków z góry. Przyznaję, że nie polemizowaliśmy, nie tylko
dlatego, że tak nam było na rękę.
Od pewnego czasu Stukonis poświęcał mu jedynie cząst-
kę swej uwagi. Coś było w jogurcie. Albo w powietrzu.
Otoczenie zdawało się pływać przed jego oczami, czemu
wyraźnie sprzyjała obecność luster. Przywrócenie rzeczy na
swoje miejsce kosztowało nieco wysiłku woli.
— Świat wymyka się ludziom z rąk — perorował Ca-
nabaj. Dał się ponieść emocjom — a może to koniak z kok-
tajlu zrobił swoje. — Świat się zmienił i człowiek także jest
zupełnie inny. Na naszych oczach rodzi się najstraszliwsze
indywiduum. Istota prawdziwie nieznana, nieobliczalna.
Można spodziewać się wszystkiego... niestworzonych rze-
czy. .. Biada podobnym do mnie dinozaurom. Patrz pan: mamy
coraz pośledniejszy wpływ na bieg zdarzeń. Przypominamy
dziecko biegające pośród stosów kolorowych pudełek;
całym efektem jego paniki — coraz większy bezład. Wiem,
wiem, tak było zawsze. Możliwe również, że na starość pewne
rzeczy odbiera się inaczej. Z większym strachem. Boję
się cholernie tego, co nas czeka. Żaden rozsypany stos
pudełek nie da się ułożyć na nowo. Szklanka parującej
herbaty napełnia mnie przerażeniem. Nie da się jej odtwo-
rzyć, gdy ostygnie. Każda upływająca sekunda jest ostatnia,
bo nie do odzyskania.
— Czy ja wiem... — powiedział z wysiłkiem Stukonis.
— Można chyba tę herbatę odgrzać...
— Ale to już będzie zupełnie inna herbata! Tamta
została zaprzepaszczona bezpowrotnie. Szlag ją trafił!
W świecie tak urządzonym jak ten możemy tylko tracić,
zysk jest niemożliwy. Najmniejszy ruch ręki, najskromniejsze
posunięcie powodują w tym świecie kaskadowe tornada —
nie do odwrócenia ani opanowania. A skoro tak — wziął
głębszy oddech — co za różnica, czy wywracam zastany
tu porządek na małą, czy na wielką skalę? Rodzaj moich
działań nie ulega przez to zmianie!
— Czy myślał pan kiedyś o Bogu? — wykrztusił z naj-
większym trudem Stukonis.
— „Jeśli Boga nie ma, to przecież wszystko wolno",
co? Tak, panie Stukonis? — wstał zza biurka i oparł się ciężko
pięściami o blat. Z nim także działo się coś dziwnego. —
Niezupełnie! — wykrzyknął. Jego twarz dawno straciła po-
godny wyraz. — A jeśli Bóg jest, ale słaby jak lebioda?
}
Niech pan posłucha: „Bóg jest słaby, ponieważ jest bezstron-
ny. Zsyła promienie słońca i deszcz zarówno na dobrych, jak
na złych".* — Zachwiał się. — Świat tylko z pozoru wydaje
się wypełniony ludźmi i sprzętami, w gruncie rzeczy jest
pusty jak balon. Słyszy pan — pusty! Nie ma w nim za grosz
miłości! A skoro Bóg przestał kochać ludzi, to jakby go nie
było! — krzyczał już bez żadnego skrępowania. — Skoro,
niezależnie od mojego postępowania, spotka mnie to samo,
po cóż wszelkie skrupuły? Po co wahania, związane ręce,
rozmaite tabu, zakazy, plomby, których nie wolno zerwać?
W tym pustym świecie, panie Stukonis, jednego mamy pod
dostatkiem: wolności. Kto z niej nie korzysta, ten kiep,
bo zarówno powściągliwość, jak i największe wyuzdanie
w tej mierze wychodzą na jedno!
Właśnie przygasło światło i w tym samym momencie
senor Canabaj de Salamanca nadludzkim wysiłkiem oderwał
się od biurka. Poszedł w głąb pomieszczenia, sztywno
stawiając nogi, przy czym w jego ruchach ujawniła się
niecierpliwość głodnego zwierzęcia, któremu wreszcie wolno
skoczyć na żer. Ciągnął za sobą średniej długości węża,
którego czarny ogon chlastał gniewnie posadzkę — to Cana-
baj potrząsał ręką, jakby ciągle zmagając się z gadem.
Lustra przejęły i powtórzyły zgarbione odbicie, rozstąpiły
się i zagorzały czerwonym światłem — spod sufitu spadła
muzyka i momentalnie wypełniła Stukonisa, który ani drgnął
w fotelu. Tam, między lustrami, szarpał się w dybach ludzki
kształt. Canabaj dopadł go i jednym gwałtownym ruchem
zdarł koszulę z wygiętych w pałąk pleców; krwawy blask
siadł na nich natychmiast, liżąc gładką skórę i przeskakując
po wypukłościach mięśni i kręgosłupa.
Canabaj smakował ten widok nagiego życia, wijącego się
przed nim na podobieństwo robaka, po czym odstąpił krok,
zamachnął się i uderzył. Koniec biczyska przywarł do skóry
ognistym pocałunkiem, mięśnie pod nią stężały w niekontro-
lowanym spazmie, ogon węża zsunął się pozostawiając
w miejscu uderzenia purpurową pręgę. Muzyka przybrała
na sile, chyba grała od bardzo dawna, Canabaj podnosił
pejcz i opuszczał go równomiernie, na tempa, jakby najbar-
dziej fascynowała go precyzja i celność razów, a może dbał,
by nie zakończyć za wcześnie. Czwarte lub piąte uderzenie
* Simone Weil: „Sita ciążenia i laska" (tłum. Czesław Miłosz)
109
wyrwało z ust nieszczęśnika zdławiony jęk, który za moment
przeszedł w skowyt i krzyk, otwarty, szczery protest sieka-
nego mięsa. W muzykę włączył się śpiew kobiety, wysoki,
ostry, zawodzący, Stukonis uświadomił sobie także, że sły-
szy jak najwyraźniej sapanie Canabaja, świst rzemienia i rzę-
żenie bitego, od pewnego czasu — ale od kiedy? — stał
daleko od fotela, zaśmiewając się histerycznie, podskakując
w miejscu i bijąc się rękami po bokach jak kogut. Wysoki
głos wciąż śpiewał, należał do tej samej kobiety, która do-
starczyła Stukonisa do Fioletowej Rozety, jasne włosy otaczały
chmurą jej głowę, a umalowane jaskrawo wargi rozciąga-
ły się w drapieżnym uśmiechu. Ubrana była w długą białą
suknię; mimo że Stukonis nie patrzył w jej stronę, rozróżniał
każdy szczegół.
Znów coś umknęło jego spostrzegawczości. Czuł, że
i oń powinien włączyć się do spektaklu, dodać doń cząstkę
samego siebie — i oto jak na zawołanie posłyszał własny
głos, też nienaturalnie wysoki. Wołał jakieś słowa, które
z trudem torowały sobie drogę do atakowanej ze wszystkich
stron świadomości.
— Ziemia ojczyzną ludzi! — wołał Stukonis. — Stwo-
rzyliśmy wspaniałą cywilizację! Na miarę potrzeb i as-
piracji! Sięgnęliśmy gwiazd! Człowiek to brzmi dumnie! —
Odpowiadał mu niezmordowany świst pejcza, wrzaski ka-
towanego; śpiew kobiety i muzyka wibrowały poza nim
i w nim. — Szczęście dla wszystkich, nigdy więcej wojny! —
ryczał Stukonis starając się przekrzyczeć cały ten zgiełk. —
Wolność, równość, braterstwo! Proletariusze wszystkich kra-
jów, łączcie się! Przezorny zawsze ubezpieczony!
Coś było w jogurcie. Albo w powietrzu. Już wiedział,
co: muzyka i śpiew. Doświadczał wspaniałego uczucia pod-
niosłości i potęgi. Przez krótką chwilę czuł się równy bogom.
— My się zimy nie boimy! — ryczał Stukonis. — Kto
pod kim dołki kopie, sam w nie wpada! Człowiek najwyższym
celem! Razem, młodzi przyjaciele! Ciotkę parowozu przeta-
czać na sznyclach! Z agrestu poddanego torturom niejedno
można wycisnąć! Ten, kto kogo ma lub nie ma, sam zawiśnie
pod obiema! Potrzeba matką wynalazków! Oszczędzaj i ucz
oszczędzać! Z drogi, śledzie, bo król jedzie!!! Ha, ha, ha!!!
Muzyka urwała się w pół taktu, śpiew wybrzmiał w jed-
nej chwili i prawie równocześnie Stukonis zauważył, ze
Canabaj stoi z opuszczonym pejczem, z trudem utrzymując
• \
1 1 1
równowagę i łapiąc gwałtownie oddech. Ciało, zsiekane
na kotlet, zwisło z metalowych uchwytów. Skoczyły ku niemu
cienie posługaczy w szarych kitlach, Canabaj szerokim ruchem
ramienia odrzucił biczysko, w lustrach znowu zadrgały rozma-
zane kształty. Pełny blask jarzeniówek uderzył w oczy. Wolno,
jakby przybyło mu z pięćdziesiąt lat, Canabaj odwrócił się
i minął gościa bez słowa, nawet na niego nie spojrzawszy.
— Co to znaczy? — oburzył się Stukonis. — Koniec
zabawy? A właśnie, że początek! Koszyk — raz! Kółko —
dwa! Wszystkie pary tańczą!
Canabaj przemieszczał się w jego polu widzenia jakby
w zwolnionym tempie, przepływał w pobliżu jak transatlantyk.
Zmierzał do biurka, zapatrzony w jeden punkt przed sobą,
i nagle Stukonis postanowił wyrwać go z odrętwienia. Do-
skoczył i z całej siły ugodził przechodzącego w aortę szyjną,
tuż poniżej ucha i linii siwych włosów. Głowa Canabaja
zachwiała się ciężko jak boja na fali, a on sam poleciał w bok.
Stukonis wziął ten ruch pod uwagę, kiedy z pełnego obrotu
wymierzał wytrąconemu z równowagi ciału jeszcze jeden
straszliwy cios, tym razem grzbietem stopy. Ze zmiażdżoną
twarzą senor Canabaj de Salamanca runął jak wór szmat na
biurko, przetoczył się po nim i opadł po drugiej stronie.
Wszystko, co Stukonis mógł zrobić w tej sytuacji, to
powrócić na swoje miejsce. Rozejrzał się w nadziei, że
zastanie kobietę, ale nie było jej. Ujawnione niespodziewanie
umiejętności walki wręcz oraz własna agresywność zdumiały
go przelotnie; jednocześnie poczuł, jakby pewna sekwencja
odgrywająca się w nim i obok niego dobiegła końca. Miał
poczucie spełnienia, tak by to można nazwać. W specjalne
wycięcie krzywki z naniesioną kolejnością zdarzeń zapadła
metalowa klapka. Siedział po prostu i czekał.
Zewsząd otaczały go blade twarze luster. Nikt nie
nadchodził.
Wychylił się z fotela, żeby rzucić okiem na Canabaja.
Dźwięcząca w uszach cisza przeczyła realności ostatnich
wypadków. Kłąb szmat obok biurka nie poruszał się. Stu-
konis opuścił wzrok na swoje ręce. Były zupełnie spokojne.
Jego mózg zasypiał, czuł to. Ulegał przemożnej sennoś-
ci, nie próbując nawet z nią walczyć. Było mu obojętne, co
z nim teraz zrobią. Jego rola dobiegła końca.
Ocknął się, kiedy jacyś ludzie w kitlach, kompletnie
nie zwracając na niego uwagi, ładowali ciało senora Canabaja
na wózek. Stąpali poważnie, otaczając wózek z obu stron,
póki lustra nie zamknęły się za nimi jak srebrna powierzchnia
wody. Został sam.
Znowu przyglądał się własnym rękom i dziwił ich nie-
ruchomości. Kontemplował doskonały spokój, rozlewając się
pod czaszką. Coś się zmieniło w gabinecie. Podniósł wzrok.
Z luster spoglądała na niego uśmiechnięta twarz. Twarz
człowieka, którego nie tak dawno wyekspediował z tego
padołu.
— Serdecznie witam, panie Stukonis... de Filadelfia.
Tak mi przykro, że trudził się pan nadaremnie...
Stukonis przyjął to oświadczenie z całkowitą obojętnoś-
cią.
— Ciekaw jestem, kto tego nasłał — twarz zwracała
się najwyraźniej do kogoś poza kadrem. — Valery? Dlaczego
przysyła tutaj żywe bomby i karateków? Mści się za żonę?
Przecież osobiście mi dziękował, ze pomogłem mu się ;ej
pozbyć. Nigdy jej nie kochał.
— Pomylił pan nazwiska — w lustrach ukazała się
kobieta o jasnych włosach. — Valery to facet z Północy,
stacje telewizyjne, owoce cytrusowe i czekolada, któremu
załatwił pan syna. Wstawiono mu przeszczep jako jednemu
z pierwszych. To był jego jedyny syn. Świata nie widział
poza nim.
— Wielkie rzeczy — powiedział Canabaj. — Co ja na
to poradzę? Było, minęło. Wytłumacz mi, dlaczego skądinąd
rozsądni ludzie nie potrafią się pogodzić z nieodwracal-
nością wyroków losu. Sam sobie winien — kto mu kazał
kupować synowi najszybszy model stratocykla? Może
ja? No i wysadził przecież niezgorsze odszkodowanie,
prawda?
— Całkiem przyzwoite — przyznała kobieta.
— Stukonis, jesteś tam jeszcze? Słyszysz mnie? Nasłali
cię tutaj, żebyś mnie zgładził. Jesteś replikantem, Stukoriis.
A skoro tak, musiałem ci podsunąć innego replikanta, aby
spotkanie odbyło się na właściwym, hm, szczeblu. Wy,
replikanty, musicie jak najwięcej przebywać we własnym
towarzystwie.
— Ach, tak — powiedział bez zainteresowania Stu-
konis.
— Tak — potwierdziła tonem nie znoszącym sprzeciwu
twarz z luster. Stukonis widział ją nawet wtedy i słyszał
«-----------..... 11 3
jej głos, gdy szedł ciemnymi korytarzami w otoczeniu ludzi
w szarych kitlach.
— Zdawało ci się, że od zdjęcia z ulicy do odzyskania
przytomności upłynęło najwyżej kilkanaście minut, co? W rze-
czywistości oglądaliśmy cię dokładnie przez parę dni. Jesteś
całkiem sprytną zabawką, Stukonis. Twój mocodawca dobrze
to wszystko obmyślił. Ale trafiła kosa na kamień. Teraz my
trochę pobawimy się tobą. Najpierw zajrzymy jeszcze tu
i ówdzie, potem wyzerujemy zapis i nałożymy nowy. Chyba
nie masz nic przeciwko temu, co, Stukonis?
Otwarły się jakieś drzwi, szare kitle otoczyły go półko-
lem. Posłyszał krótką komendę.
— Właź.
Postąpił krok do przodu. Dalej była ciemność, więc
zatrzymał się. Silne ręce pchnęły go z tyłu, potoczył się
po kamiennych stopniach i wylądował na zimnym dnie piwni-
cy. Snop bijącej z góry jasności stał się węższy i zgasł —
drzwi zasklepiły się.
Stopniowo oczy przyzwyczajały się do ciemności. Nie
był sam — czuł to. I słyszał. Między rysującymi się kanciasto
gratami przesuwały się wolno cienie, w powietrzu przeplatały
się długie oddechy, ktoś ni to wzdychał, ni szlochał, ktoś po-
wtarzał monotonnie: — Zerowanie, zerowanie, zerowanie...
Trafił między swoich. Poszedł w głąb piwnicy i wreszcie
ich zobaczył — przez omszałe okienko wpadało trochę
światła. Spoglądali na niego obojętnie, nie przerywając
klepanych blaszanymi głosami skarg ani melodeklamacji.
Na samym środku stała kanapa, zajęta przez czworo repli-
kantów — trzech mężczyzn i kobietę. Leżeli w poprzek ka-
napy bez ruchu, przytuleni do siebie, z podkurczonymi dla
wygody nogami. Pod głowami mieli krzesła. W pewnym
momencie równocześnie, jak na dany znak, cała czwórka
przekręciła się na drugi bok. Wtedy zauważył, że kobieta
ma podniesioną spódnicę i ściągnięte majtki. Leżący za
nią mężczyzna miał rozpięte spodnie, które na skutek wielo-
krotnej zapewne zmiany pozycji zsunęły się całkowicie.
Kiedy Stukonis na nich patrzył, mężczyzna mocniej przy-
warł do kobiety i podjął czynności prokreacyjne. Wykonywał
automatyczne ruchy, a jego twarz robiła wrażenie kompletnie
wypranej z emocji. Kobieta, pogrążona we śnie czy w letargu,
zdawała się nie zwracać na niego żadnej uwagi, ale kiedy
Stukonis się zbliżył, uderzyło go spojrzenie jej otwartych oczu.
11/1
W prawdziwym gabinecie Canabaja mężczyzna zabity
przez Stukonisa mówił do kobiety o jasnych włosach:
— Trzeba ożywiać coraz to nowych zamrożeńców
i robić z nich replikantów, bo operacja nałożenia zapisu
powoduje nieodwracalne uszkodzenia kory. Po zerowaniu
i dwóch, trzech zmianach zapisu nie nadają się do niczego.
Pracujemy usilnie nad regeneracją, zapewnia mnie jakiś
technik, ale na razie nie mamy nic konkretnego. — Rozłożył
ręce w wymownym geście. — Nawet gdyby mieli, koszto-
wałoby to krocie. Całe szczęście, że zamrażatorium należy
do większych obiektów zbudowanych w tym czasie, więc
na razie taniego surowca nie zabraknie. Ale muszę przecież
myśleć o przyszłości.
— Zawsze pana podziwiałam — stwierdziła kobieta
o jasnych włosach. — Pana bezwzględna logika, umiejętność
przewidywania... — zamyśliła się. — Proszę mi powiedzieć,
dlaczego tak wielki, wpływowy i bogaty człowiek wybrał
sobie tak skromną posiadłość tytularną?
— Z czystego kaprysu, droga Floro. Czy myślisz, że
nie byłoby mnie stać na Londyn czy Paryż? Wielkiego molo-
cha może sobie zafundować byle parweniusz. De Filadelfia
— zachichotał. — Dobrze pomyślane. Poza tym nie zaprze-
czysz chyba, że senor Canabaj de Salamanca brzmi o wiele
lepiej niż mister Canabay of New York, prawda? Ale dość
0 mnie. Jak się spisuje trzmiel?
— Znakomicie.
— Musisz mi go oddać. Zaraz.
Kobieta zagryzła usta. — Znowu każe mi pan wrócić
do normalnego poziomu?
— Tylko na chwilę, Floro, łylko na chwilę.
Kobieta zdjęła z łańcuszka na piersi lśniące serduszko
1 podała je Canabajowi na wyciągniętej ręce. Ten zbliżył
je do ust i dmuchnął na nie leciutko. Kobieta podeszła do
najbliższego fotela i osunęła się nań, jakby uszło z niej życie.
— Sabio, jesteś tam? — rzucił Canabaj w powietrze. —
Dobra, widzę cię. Zarejestruj dyspozycje na popołudnie.
Ten nowy... de Filadelfia — głębokie sondowanie, choć
nie spodziewam się, byśmy jeszcze coś wyszperali. Znać
fachową robotę. Flora — zerowanie. Jest do odebrania w mo-
im gabinecie. Poza tym według planu... Aha, jest trochę
nowych projektów. Aparatura odmrażająca na chodzie? Co
byś powiedział, gdybyśmy uruchomili sekretną wypożyczal-
nię replikantów? Przypuśćmy, że jakiś ostro dziany facet
ma ochotę wyskoczyć na parę dni z dobrą dziwką — w tym
czasie u boku żony, a być może i w interesach —zastąpi
go nasz replikant. Różni goście o nieczystych sumieniach
mogliby kupić u nas zawczasu alibi... Taryfa słona, rzecz
jasna. Musi się opłacać. W takim razie przygotuj co trzeba
na jutro, do odmrożenia, powiedzmy, dziesięciu sztuk. Orga-
ny do przeszczepów weźcie od replikatów po trzecim za-
pisie. Tych, którzy już oddali co mogli zapakować w luksu-
sowe, superzdrowe konserwy dla snobów i milionerów.
Ten Filadelfia podsunął mi niezły pomysł. Jeśli nie mamy
przetwórni, trzeba kupić. Niech Henry rozejrzy się za czymś
odpowiednim. Nasze replikanty z Ministerstwa Zdrowia i Fe-
deracji Konsumentów muszą wydębić odpowiednie zezwo-
lenia i certyfikaty. Zapłacić, ile zażądają. Na razie tyle.
U ciebie wszystko w porządku? Cieszę się. Jakieś pytania?
To cześć. Zobaczymy się wieczorem.
Podrzucił w ręce lśniące serduszko z metalu, sięgnął
do kieszeni kombinezonu i wydobył blaszane pudełko. Wrzu-
cił do środka metalowy okruch. Potrząsnął pudełkiem przy
uchu; trzmiele zagrzechotały wesoło o blachę. Szeroki
uśmiech ozdobił oblicze senora Canabaja de Salamanca.
maj 1984
Kompleks
Hioba
iszę wiersze piszę wiersze
udane pełne tego słodkiego miodu który nazywa się poezja
na przykład te kawałki ostatnie co u licha nie pamiętam
ani słowa płata mi figle moja pamięć zamyka się przede
mną zatyka jak butelka szczególnie kiedy pilnie potrzebuję jej
wsparcia przed oczami latają mi fragmenty które daremnie
usiłuję połączyć a czasem odtyka się niespodziewanie o już
złociste kwiecie pokryło łąki gil się rozśpiewał nad gajem
ach kiedyż przyjdzie kres tej rozłąki kiedy łez wyschną ru-
czaje poezja jest najprostszą rzeczą na świecie odkryłem jej
kamień filozoficzny trzeba pisać tak żeby za każdym razem
trafiać prosto w serce a kiedy się spudłuje to przynajmniej
w mózg druga zwrotka ty byłeś wtedy piękny i młody
jam była jak gołębica dziś przeminęło szczęście i zgasły
słońca naszego źrenice sam się wzruszam jak to słyszę czy
117
przystoi poecie zachwycać się swoimi strofami sto procent
poetów onanizuje się własnymi wierszydłami a pozostali
kłamią potrzeba nowego kinseya który by to raz na zawsze
udowodnił słońca naszego źrenice na razie nie mam nic wię-
cej ale jutro wieczorem skoczę do przodu dołożę do tamtych
równie dobre dwie godziny to kupa czasu od piątej do
siódmej wyjąwszy te parę minut na kolację myślałem już
żeby czas na uprawianie poezji przesunąć na później ale
to bez znaczenia kolacja wcale mnie nie rozprasza nawet
dobrze się na chwilę oderwać wrócić na ziemski padół i po-
układać w głowie cegiełki słów cegiełki słów teraz opowiem
sobie tę historię literatura zwłaszcza wielka jest takim opowia-
daniem samemu sobie najpierw trzeba opowiedzieć sobie
żeby potem opowiadać innym zawsze kiedy się kładę czopuję
łbem ten hełm jak gardziel potwora szklany kołpak podobny
nieco do tych pod którymi kobiety trzymają głowy w zakła-
dach fryzjerskich tylko mniejszy bardziej pękaty z wyraźnymi
wybrzuszeniami na uszach tyle mi zostało po tamtym burzli-
wym okresie hełm przerobiony z wampira tak na to mówiliśmy
a potem się przyjęło wymawianie wampir jak empire bardzo
elegancko albo jak ampere nazwisko od którego wzięła
nazwę jednostka natężenia prądu ampere andre marie no
proszę czysta złośliwość teraz się popisuje a kiedy trzeba
to za chiny dobra więc po krachu programu wszystkie wam-
piry przerobiono tak zęby ściągały tylko to co się myśli
werbalnie i każdy dostał jeden tytułem rekompensaty pusty
śmiech można zapisywać fonicznie albo na papierze ja wolę
papier zawsze byłem wzrokowcem lubiłem mieć coś przed
oczami na dłużej a głos i obraz ruchomy traktowałem podej-
rzliwie fiut przeleciało atawizm wiem irracjonalny nawyk trud-
ności z adaptacją do cywilizacji nienadążanie wiem to wszyst-
ko mówili tam człowiek zostaje rozłożony na włókna wypre-
parowany i nic nie może się ukryć urządzenia rejestrujące
są za ścianą w specjalnym dźwiękochłonnym pojemniku by
hałas nie płoszył myśli zaczęło się chyba od ogłoszenia
złożonego takimi kurduplami że nikt nie miał prawa zwrócić
uwagi ja zwróciłem bo wyglądało jakby ktoś chciał coś
ukryć co i po co późniejsze rozmowy potwierdziły moje
przypuszczenia z jednej strony chcieli je zamieścić dla pod-
kreślenia oficjalnego charakteru programu a także na ewentu-
alność wpadki proszę niczego nie ukrywaliśmy z drugiej
pożądane było zachowanie tajemnicy tak się miotali między
scyllą a charybdą w końcu kompromis dali kurduplami byłem
jednym z trzech których zwerbowali w ten sposób reszta
weszła kanałami pozaoficjalnymi osobiste rozmowy propo-
zycje składane przez znajomych i znajomych znajomych
którzy kompletnie nie orientowali się o co chodzi mówili
tylko szmal duży szmal nawet najtwardsi zapominają wtedy
0 zasadach nie należałem do kręgu objętego ich zaintere-
sowaniem znalazłem się w takim punkcie życia i w takiej
sytuacji kiedy wszelkie nitki łączące człowieka z przeszłością
zostają zerwane nie miałem wobec nikogo zobowiązań
1 nikt nie miał ich wobec mnie puste ręce i głowa skończyło
się wszystko pieniądze kontakty przyjaciele także pomysły
ruchy robaczkowe wielkiego miasta spychały mnie powoli
na śmietnik i wtedy ta gazeta wyciągnięta z kosza wyglądało
jakby sam pan bóg podał mi rękę znak chciałem w to wierzyć
z całych sił
Dopiero późnym popołudniem Langevin dotarł na miejs-
ce. Wyciągnął z kieszeni gazetę i sprawdził adres, chociaż
nauczył się go na pamięć, studiując ogłoszenie w pociągu.
Celem jego podróży okazał się zwalisty, szarawy budynek,
któremu szybko nadciągający zimowy zmierzch dodawał
posępności. Ani jedno okno nie rozbłyskiwało światłem, ale
przybysz uznał to za przypadek. Postał chwilę przed dość
obskurną furtką, na której wisiała tabliczka z numerem i nazwą
ulicy, po czym ruszył wzdłuż ogrodzenia sporządzonego
z metalowych segmentów wypełnionych siatką. Nogi rozjeż-
dżały się na twardych lodowych skorupach.
Za najbliższym załomem dostrzegł kilka jasnych okien na
tle muru i zawahał się: ogrodzenie ciągnęło się niestrudze-
nie, ginąc w perspektywie. Niczego, co można by wziąć za
główne wejście, parking albo podjazd. Tylko senna uliczka,
rząd nagich drzew, przyczajony przy krawężniku stary samo-
chód; dalej, po drugiej stronie jakieś ogródki, a może tereny
parkowe, teraz dokładnie przysypane śniegiem.
Kiedy powtórnie stanął przed furtką, było już prawie
ciemno. Rozbłysły lampy, mżąc mętnym światłem, ale budy-
nek pozostał wyciszony i ciemny. Langevin nacisnął dzwonek.
Nic się nie stało. Nacisnął jeszcze raz. Szarpnął nim dreszcz —
robiło się zimno. O powrocie na dworzec i spędzeniu
tam nocy wolał nie myśleć. Drobnych w kieszeni ponad
wszelką wątpliwość nie wystarczy na bilet, co było najmniej-
szym zmartwieniem: plan na dzień dzisiejszy nie przewidywał
możliwości odwrotu.
Zastanawiał się, czy nie powinien pójść w drugą stronę
wzdłuż ogrodzenia; może zbyt pochopnie zawrócił poprzed-
nio? Nigdy nie grzeszył konsekwencją, brał się za coś, natych-
miast potem rzucał, szukał czego innego, znowu rzucał —
właściwie całe jego dotychczasowe życie składało się z serii
nieudanych podejść. Było to życie ludzkiej molekuły, potrą-
canej przez inne w ramach opisanego dawno przez fizykę
zjawiska ruchów Browna. Ileż razy wydawało mu się, źe zry-
wa z przeszłością, zamyka rozdział, wykonuje radykalne posu-
nięcie, które wyrwie go z niskoenergetycznego sektora,
ale mijały tygodnie, radykalizm wietrzał, sechł i zwyczajniał,
i pewnego dnia stawało się jasne, że nie ma się co oszukiwać.
Rozmyślając tak nie zdejmował palca z dzwonka, na próż-
no usiłując zbudzić nachylonego nad nim ciemnego kolosa.
Trwało to o wiele za długo. Człowiek musi się pogodzić,
że pewne miejsca na zawsze pozostaną dla niego niedostęp-
ne, jak szczyt Everestu. Że gramoląc się ku nim, ponawiając
uparcie próby skazuje się co najwyżej na śmieszność —
ot, żaba podskakująca ku księżycowej tarczy. Podobno są
tacy co wierzą, że całe życie człowieka zostało z góry
zaprogramowane, jak bieg pociągu. Gdyby jeszcze wiedzieć,
które działania mieszczą się w przyznanym przez los paśmie,
można by przynajmniej uniknąć upokorzeń i zbędnej szar-
paniny.
Langevin stracił nadzieję na sforsowanie bramy. Tkwił
przed nią po prostu dlatego, bo nie wiedział co począć.
Ze stanu apatii wyrwał go gwałtowny łoskot: drzwi budynku
odskoczyły, wychylił się spoza nich niewysoki mężczyzna
i pokręciwszy głową, jakby kogoś szukał, zapytał z nie
ukrywaną niechęcią:
— Pan do kogo?
— Z ogłoszenia — powiedział Langevin i pomachał
gazetą. — Przeczytałem, że ktoś poszukuje...
— Nie dawałem żadnego ogłoszenia — przerwał mu
opryskliwie tamten. — Pan się pomylił. Niech pan lepiej
stąd idzie.
Drzwi trzasnęły gasząc plamę światła na śniegu i Lan-
gevin znowu został sam. Bezmyślnym ruchem nacisnął guzik.
Było mu dokładnie wszystko jedno.
I włedy spostrzegł, że solidne skrzydło bramy uchyliło
się. Momentalnie znalazł się u drzwi, które również ustąpiły.
Za nimi był krótki korytarz, przechodzący w obszerny hali,
a wfasciwie studnię otoczoną z trzech stron schodami. Świa-
tło zalewało tylko część parterową; co się mieściło wyżej,
można było jedynie domniemywać. Potężne cielsko gmachu
wytłumiało wszelkie odgłosy i Langevin, który spodziewał
się, że jego wtargnięcie wywoła incydent, stanął zaskoczony.
— Witam pana — powiedział z tyłu ostry głos bez
śladu emocji — skoro pan już wszedł.
Mężczyzna był wysoki, w czarnym swetrze, gładko
ogolony; z całą pewnością nie ten, który usiłował go spła-
wić.
— Drzwi były otwarte — wybąkał Langevin. — Prze-
praszam. .. ja z ogłoszenia.
Wydało mu się, że mężczyzna wykonał niechętny ruch,
płynnie zamieniony w gest zaproszenia. Rozsiedli się w nie-
wielkim gabinecie. Fotel był jedną wielką poduchą i Lange-
vin zapadł się weń z rozkoszą.
— Zatem słucham pana — powiedział mężczyzna.
— Jestem malarzem, moje nazwisko Langevin — odcze-
kał chwilę w bzdurnej nadziei, że tamten może ssłyszał
o nim, ale twarz mężczyzny pozostała nieprzenikniona. —
Zobaczyłem w „Mondzie" ogłoszenie, które mnie zaintereso-
wało. .. wsiadłem w pociąg i przyjechałem. To wszystko.
— Mógłbym rzucić okiem? — mężczyzna nachylił się
nad biurkiem i Langevin podał mu gazetę. Przyglądał się
czytającemu, który poświęcił ogłoszeniu nie więcej niż kilka
sekund, potem przerzucał płachty papieru, aż trafił na kolumnę
sportową, wreszcie obejrzał całość jak fenomen z innego
świata i zwrócił właścicielowi.
— Potrzebujemy malarzy — przyznał niechętnie — ale
dobrych malarzy. Najlepiej uznanych, panie Langepiv...
— Langevin.
— Langevin. Poza tym dochodzą dodatkowe warunki,
z różnych względów nie nadające się do opublikowania
w tego typu ogłoszeniu. Szansę mają wyłącznie osoby sa-
motne i gotowe poświęcić cały swój czas. Innymi słowy utrzy-
mywanie jakichkolwiek kontaktów ze światem zewnętrznym
staje się od tej chwili wykluczone. Jest pan gotów do takich
wyrzeczeń?
Langevin z ociąganiem skinął głową.
— Decydując się na współpracę z nami podpisze pan
oświadczenie... rzecz jasna nie teraz, na to zawsze znajdzie
się czas. Najpierw musimy określić pańską przydatność do
naszych badań, sprawdzić, czy spełnia pan nasze wymaga-
nia. .. a i pan powinien się zorientować, czy odpowiada panu
choćby nasze towarzystwo. Podpisując umowę - - od tego
momentu nie ma odwrotu — podporządkowuje się pan
reżimowi badań, nie zadaje pytań, szybko i dokładnie wyko-
nuje polecenia, nawet gdyby wiązało się to z pokonaniem
wewnętrznych oporów.
W głosie mężczyzny dźwięczała jakby zawodowa ru-
tyna; Langevin pomyślał, do ilu kandydatów wygłosił wcześ-
niej tę kwestię.
— Zaczniemy od zbadania jakości i rodzaju pańskiego
talentu. Mam nadzieję, że przywiózł pan ze sobą trochę
próbek?
Langevin bez słowa wyjął z kieszeni trzy walcowate
pojemniki z aluminium, zasklepione czarnymi pokrywkami.
Mężczyzna wziął jeden, wytrząsnął ze środka film na otwartą
dłoń, wsunął z powrotem i założył pokrywkę.
— W porządku — powiedział — na początek wystar-
czy. — Ma pan jakieś pytania?
— Chciałbym poznać cel badań, a także nazwę orga-
nizacji, która je prowadzi i finansuje. Chyba że to tajemnica...
— Nie, skądże — odparł mężczyna spokojnie. — Dzia-
łamy całkowicie oficjalnie; badania dotyczą fenomenu prze-
życia artystycznego. Nie mają żadnego praktycznego — poza
poznaniem — celu. Prowadzi je specjalnie do tego celu
powołana fundacja. Program badań został zatwierdzony i bę-
dzie nadzorowany przez czynniki rządowe, do tego stopnia
— uśmiechnął się — że część finansów zapewnia Minis-
terstwo Kultury. Coś jeszcze? W takim razie zostanie pan
zakwaterowany, a od jutra zaczniemy na ostro. — Podniósł
się z fotela i Langevin z niechęcią uczynił to samo. — Tu
jest klucz od pokoju, w którym pan chwilowo zamieszka.
Wyjedzie pan windą na piąte piętro, a dalej według tego
planu — wcisnął mu klucz i poskładany w kostkę karteluszek.
— Proszę dobrze wypocząć i rozważyć wnikliwie to, co pan
ode mnie usłyszał. Do widzenia.
— Zjadłbym coś — odważył się pisnąć Langevin.
— W pokoju znajdzie pan wszystko co potrzeba.
— Jeszcze jedno pytanie, naprawdę ostatnie — Lange-
vin postanowił iść za ciosem. — Czemu służy ta skompliko-
wana procedura wejścia?
__ Niczemu — wzruszył ramionami mężczyzna. — Po
prostu nie miał kto pana wpuścić.
pocałunek wampira ia mechaniczna zwinność z jaką przywie-
rał obłym ryjem do wygolonej czaszki prawie uczucie już
zanim zobaczyłem ten zabieg z zewnątrz wyobrażałem sobie
że musi być w nim coś rybiego piłeczka pingpongowa w pys-
ku minoga albo węgorza do niej doczepiona cała reszta
pajacykowatego ciała boli jak cholera dziś w czasie prze-
znaczonym na rzeźbę zająłem się wreszcie metalem wczoraj
przywieźli półciężarówkę odpadów i aparat do spawania
pora rzeźby trwa od ósmej do dziesiątej trzydzieści po
śniadaniu jestem najsilniejszy te pół godziny musiałem dodać
ze względu na pracochłonność specyfikę opór tworzywa z re-
guły przy wypalaniu gliny przy kuciu kamienia zaczepiałem
o następne zajęcia cierpiała na tym kompozycja działania
teatralne film ćwiczenia głosowe bardzo wypełniony jest
mój każdy dzień program napięty jak u największych gwiazd
czy mężów stanu gdybym chciał obsłużyć wszystko chyba bym
musiał nie spać a gdzie fotografia malarstwo koncertowanie
piosenka musiałbym się chyba rozerwać w ten sposób własna
niedoskonałość i ograniczenia fizyczne wymusiły na mnie
rezygnację z wielu ciekawie rysujących się planów boli
psiakrew wziąłem się za ten metal próbowałem coś sklecić
według sporządzonego wcześniej szkicu opornie to szło
niektóre kawałki miały chyba po sto kilo zmachałem się
nieprzytomnie do pomocy nikt się nie znajdzie każdy swoją
rzepkę skrobie no i wśród tych tytanicznych zmagań z kawa-
łami blach palnikiem szkicami przejechałem ręką po wyszczer-
bionej jak piła krawędzi bluznęła krew patrzyłem jak urzeczo-
ny świeże doświadczenie które wkrótce zaowocuje artysty-
cznie jest coś fascynującego w tak prostackim naruszeniu
fizycznej struktury organizmu zanim zacząłem wzywać pomocy
upływ krwi porządnie mnie osłabił musiałem usiąść potem
tamowanie dezynfekcja opatrunki ściszone pokrzykiwania do
tej pory jestem przesiąknięty szpitalnym zapachem ręka
drętwieje rzeźbie trzeba będzie dać spokój na dłużej szkoda
a i potem ograniczyć się do gliny może jeszcze drewna
wezmę się natychmiast za dramat który bardzo ucierpiał
wskutek niesystematyczności ale wracajmy do langevina po-
patrz ile rozbiegówki nim człowiek wpadnie myślą we właś-
ciwy rowek plan obejmował jedynie część piętra rysunek
naniesiono techniką kserograficzną i chyba skopiowano z kom-
putera znalazłem w tym potwierdzenie domysłu ze uczest-
niczę w standardowej obróbce w procesie obejmującym już
taką liczbę elementów ze opłacały się pewne zabiegi auto-
matyzujące internat dla artystów myślałem chcą określić
fenomen przeżycia artystycznego czyli coś co nigdy okreś-
lić się nie da było cicho i ciemno jak przed atakiem lotniczym
za cicho jak na artystów widział kto zachowującą się statecznie
bohemę gmaszysko ciemne solidne szedłem pustymi koryta-
rzami jak więzień labiryntu na drzwiach widniały owalne
numery i odcinały się ciemniejsze prostokąty jak po zdjętych
tabliczkach po drodze spotkałem tylko jednego człowieka
mężczyznę próbowałem zagadać lecz wyminął mnie obojęt-
nie kiedy się dało wyglądałem przez okna korytarz biegł
cftyba wzdłuż studni wewnętrznej budynku raz dostrzegłem
na dole światła i chyba jakieś cienie sam pokój wywarł pozy-
tywne wrażenie choć wysoko prawie pod sufitem położone
okno przywodziło na myśl celę łóżko ze świeżą pościelą
łazienka z prysznicem lodówka półki szaf pełne albumów
zagruntowane blejtramy różnych formatów oparte o ścianę
szkicowniki węgiel komplety farb rembrandta i rowneya
pędzle wolfa sztalugi prasa do grafik ostrza rytownicze
płyty miedziane i z tworzywa werniks jednym słowem wszyst-
ko aparat fotograficzny dobrej klasy filmy katalogi liter rzutnik
kopiarka aerozole wszystko wszystko nigdy nie miałem do
dyspozycji takiego bogactwa artycha najpierw rzuciłem się
do lodówki bo rozsądne myślenie o sztuce zaczyna się
dopiero po rozepchaniu żołądka szynką konserwową ach
jak szynka wspaniale poszerza horyzonty muszę kiedyś
poświęcić jej obraz albo odę choć czasami zwęża potem
wziąłem butelkę koniaku do łóżka nikt mnie nie wzywał nie
przeszkadzał nie interesował się moim losem zrobiło się
bardzo późno zmęczenie plus alkohol po prostu obaliłem
się w tył w nocy zacząłem na leżąco ściągać ubranie drażnił
mnie gorąc męczyło pragnienie śniło mi się że wypijam wiadra
zimnej kryształowej wody a potem jeszcze mleko z butelki
ukradzionej rano sprzed sklepu tyle razy to robiłem jakże
wspaniale gasiły moje małe pożary wstałem i po omacku
nażłopałem się do syta prosto z kranu zasypiałem ponownie
gdy zamkniętą wewnątrz murów przestrzenią targnął potwor-
ny wrzask zwierzęcy ryk przechodzący w wycie potem docie-
kałem co w nim tak mną wstrząsnęło bezwzględny autentyzm
radykalne odłączenie od kultury tych głupich ośmiuset ty-
sięcy czy miliona lat ludzkos'ci tak wyje ciało odmózdżane
przez za mocno wyregulowanego wampira wtedy tego oczy-
wiście nie wiedziałem czułem tylko zimną rosę na czole i ciarki
łażące stanowczym wahadłowym rocnem po plecach bałem
się poruszyć wstrzymałem oddech choć krzyk dawno umilkł
modliłem się o wiarę w halucynację i nagle zrobiło się
okropnie zimno drżałem pod kołdrą nie śmiąc -wykonać
gwałtowniejszego ruchu ani zapalić światła byle tylko grasu-
jący wewnątrz gmachu potwór nie dowiedział się o mojej
obecności do rana nie zmrużyłem oka nic nie zrobiłem nic
Mężczyzna przedstawił się jako Vreutt; odwiedzał kajutę
Langevina po raz pierwszy. Podobnie jak jego poprzednicy
odziany był na czarno: sweter, spodnie, ciemna koszula.
Zarejestrował przelotnym spojrzeniem panujący wszędzie
nieład, zapytał gdzie może usiąść i zaraz zajął miejsce.
Niczego nie żądał, a jednak było w jego postawie coś,
co kazało Langevinowi przerwać pracę nad kolejnym boho-
mazem, wytrzeć ręce o fartuch i usadowić się naprzeciwko.
Twarz Vreutta nie wyrażała zdecydowanej chęci nawiązania
rozmowy, siedział nie patrząc na gospodarza, jakby pędząc
gdzieś na łeb, na szyję postanowił rozważyć pewien pomysł,
więc zatrzymał się w pierwszym lepszym miejscu, które
gwarantowało trochę spokoju.
Langevin zapytał, czy napije się herbaty. Odmówił,
lecz propozycja sprowadziła go na ziemię. Powtórzył kilka
razy nazwisko jakby przeszukiwał pamięć.
— No i jak się panu żyje między nami? — zagadnął.—
Zdaje się, że nie jest pan przesadnie towrj>-zyski?
— Pracuję — odparł skromnie Langevin. — Pana po-
przednicy za każdym razem zachęcali mnie do systematycz-
nego malowania.
— Tylko tyle potrafią — mruknął Vreutt. — Toteż
maluje pan... — trudno było się zorientować, czy kpi, czy
tylko stwierdza fakt. Sięgnął ręką w bok, gdzie przy ścianie
stały zawerniksowane płótna, odchylił je i puszczał po jed-
nym słuchając ich suchego grzechotu. — Całymi dniami
przesiaduje pan w czterech ścianach, nigdzie nie wychodzi,
nawet w stołówce rzadko się pan pojawia...
— Skąd pan to wszystko wie? — spytał Langevin
cicho. — Nie wychodzę, bo nie mam ochoty. Ludzi i świata
mam chwilowo powyżej uszu. Co pan widzi zdrożnego
w tym, ze jestem odludkiem albo że korzystam z każdej
okazji do pracy? Nie ma chyba obowiązku zyć tak a nie
inaczej, w każdym razie umowa tego nie precyzuje.
— Oczywiście, panie Langevin, oczywiście. Wydało
mi się tylko dziwne, ze człowiek o wyraźnych zamiłowaniach
artystycznych nie tęskni za otwartą przestrzenią, nie poszu-
kuje nowych źródeł inspiracji... choćby przez kontakt z innymi
ludźmi. Odkąd pan tu zamieszkał, nie próbował nawiązać
żadnych znajomości... nawet wysłać listu.
— Są dwa rodzaje pacykarzy — powiedział Langevin.
— Jedni malują świat, który widzą wokół siebie, drudzy
zaś ten, który noszą w sobie. Do tych ostatnich należę.
Nie potrzebuję ładować się codziennie jak bateryjka, po-
mysły dojrzewają we mnie stopniowo bądź wynikają same,
zresztą to bez znaczenia. Moją gospodarkę pomysłami —
zależną może od wieku, może od kondycji psychicznej —
cechuje, a raczej cechował stały nadmiar. Po raz pierwszy
mam okazję „wymalować się" bez obawy, że zabraknie
mi materiałów. Nie zaskoczę pana wyznaniem, że dotych-
czas działałem bez tego luksusu.
— Tak, tak — kiwał głową Weutt, a wyraz jego twarzy
świadczył, że znowu uciekł myślami gdzieś daleko. Wstał
nagle. — Będę leciał. Miło słyszeć, ze dobrze się pan
u nas czuje, ze niczego panu nie brak. Może coś pana
gnębi, chce pan o coś zapytać?
Langevin zaprzeczył niezdecydowanym ruchem głowy.
— Hm, w takim razie do widzenia. Niech pan maluje.
Będę tu czasem zaglądał do pana. — Od drzwi odwrócił się
jeszcze. — Charakterystyki encefalograficzne zdjęte? Próby
z kondensatorem hełmowym przebył pan pomyślnie?
Stuknęły drzwi. Dziwna wizyta. Poprzednie zawsze mia-
ły konkretny cel, który ujawniano mu natychmiast bądź
z niewielkim opóźnieniem. Próbował wrócić do sztalug,
ale robota nie szła. Wymył pędzle i próbował się zastanowić
Jedno udało się Vreuttowi podczas tych kilkunastu minut:
podważyć jego niezachwianą pewność, że chwilowo znajduje
się na swoim miejscu i robi co do niego należy.
dom starców luksusowo wyposażony ekskluzywny około
trzydziestu pensjonariuszy którym bogate rodziny opłacają
pobyt nie żałują forsy byle tylko nie znosić obecności tych
ludzkich reliktów bywa że myślę jakim prawem na mocy
jakiego zarządzenia znalazłem się między nimi skoro nie
łączy nas nic oprócz wyglądu kiedy indziej zamykam się
i stoję długo przed lustrem badam każdy szczegół nie mojej
twarzy zaglądam w nie moje oczy dotykam nie moimi rękami
siwych wiechci na głowie ja i nie ja potem zdejmuję ubranie
staję przed lustrem nagi i porównuję całkiem młode ciało
z dolepioną jak na ironię twarzą muskam palcami skórę
na piersiach i barkach jest gładka mięśnie nie zwiotczałe
wiem dobrze pozór kostium gumowa lalka z której uszło
powietrze nie ma we mnie wigoru bożej iskry wprawdzie
ciało ochocze lecz duch mdły jak cholera zdumiewające
ile zaskakującej urody zawierają prościutkie inwersje kiedy
tak stoję wzbiera we mnie poczucie krzywdy ciało trzeba
porzucić machnąć na nie ręką walczyć o ocalenie ducha
jakże chciałbym upodobnić się całkowicie do tych żywych
mumii snujących się bez celu po ogrodach mających morze
czasu przywalonych czasem oni też przeżywają swoje trage-
die minęły jasne dni cień ogarnął ich głowy do końca wę-
drówki pozostała policzalna ilość kroków nigdy już nie do-
znają tego wspaniałego uczucia że świat stoi otworem czeka
na zdobywców moja obecność wydaje się dla nich prawdzi-
wym dobrodziejstwem trzeba było widzieć te rumieńce na
bladych licach namiastki ekscytacji kiedy w zeszłym tygodniu
kręciłem film zabójstwo w księgarni musiałem temperować
niektórych bo grali w przerysowany sposób ile radości na
planie a podczas pokazu coraz częściej myślę że to nie
są przypadkowi starcy i staruszki dociekam ukrytego związku
między nami kto wie gdyby nie musieli wcielić się w prze-
szłości w radców handlowych sekretarki dentystów może bez
wyjątku poświęciliby się sztuce ale myliłem się sądząc że
jestem wśród nich rodzynkiem wczoraj zaczepił mnie hans
chyba nowy przedtem go nie widziałem oznajmił ze przy-
gotowuje spektakl hamleta widzi mnie w głównej roli pan
tak młodo wygląda powiedział będzie pan pasował do tej
postaci naturalnie wyraziłem zgodę choć początkowo trochę
zirytowało mnie że dałem się uprzedzić z drugiej strony
trzeba coś zostawić dla innych jeden człowiek nie podoła
wszystkiemu ta propozycja uświadomiła mi jak mało orlich
wiem pewnie ich krzywdzę biorąc za niegodny wnikliwszego
zainteresowania motłoch mnie nadal niczego nie brakuje
i każda moja zachcianka jest natychmiast spełniana kiedyś
spytałem pannę peltier z obsługi kto opłaca te moje fanabe-
rie wydęła śliczne usta pan sam płaci za siebie wyrecytowała
jest pan bogaty pańskie obrazy zapewniły panu fortunę
musiałem jej przerwać nudzi mnie powtarzanie tego samego
w kółko jakbym nie był niczym więcej tylko pacykarzem
nic nie znaczył obecnie tylko ciągle musiał żyć przeszłą
chwałą starałem się wytłumaczyć jej oczywiście nie zrozumia-
ła reagując przeprosinami nie wie że prawdziwego artysty
nie sposób obrazić można kwestionować jego sztukę poglądy
artystyczne dobór form wyrazu lecz przecież tylko mimozy
niszczy cyklon krytyki dęby stoją prosto
Jechali windą z samego dołu, gdzie mieściły się maga-
zyny sprzętu, stłoczeni na niewielkiej powierzchni. Lange-
vin z konieczności rejestrował szczegóły ich stroju i bodaj
po raz pierwszy uświadomił sobie, że ubierają się na tę
samą modłę. W doborze poszczególnych części garderoby
znać było cechy indywidualności, a jednak zawsze były
to swetry, spodnie i koszule, czarne bądź w ciemnej tonacji,
z którą kontrastowały gładko wygolone grdyki. Jazda na dach
trwała nie dłużej niż pół minuty; tam laboranci wytaszczyli
dwie kanciaste skrzynie, załadowali do helikoptera, a potem
zbliżyli się do Vreutta i Langevina, oczekując dalszych po-
leceń. W słońcu ich swetry okazały się o wiele tonów jaśniej-
sze od Vreuttowego.
Langevin przymknął powieki, wystawiając twarz na nie-
cierpliwe podmuchy wiatru. Odkąd tu trafił, po raz pierw-
szy znajdował się na zewnątrz budynku. Maszyna, pomalo-
wana na srebrzysty kolor, mocno przeszklona, stała na beto-
nowej płycie, pilot już siedział w środku. Pióra śmigła
nad kabiną przypominały pierzaste liście palm; drżały lek-
ko, jakby z niecierpliwości, kiedy zostaną wprawione
w ruch.
— Musimy panu zawiązać opaskę na oczy — powie-
dział niespodziewanie Vreutt. — Przykro mi, ale to koniecz-
ne. Nie ma pan chyba nic przeciwko temu?
— Mam — stwierdził Langevin — ale to bez znaczenia.
— Jeden z laborantów już wiązał mu na głowie granatową
szmatkę o dziwnym zapachu. — Dzisiaj bawimy się w egze-
kucję?
— Ależ co pan — prychnął Vreutt. — Chodzi po
prostu o spotęgowanie wrażenia, gdy przylecimy na miejsce.
Chcę panu coś pokazać.
Nie lecieli długo. Śmigło buczało w górze, maszyna
rwała do przodu, Vreutt z pilotem wymieniali zdawkowe
uwagi. Langevin z braku lepszego zajęcia żałował, że nie
przyjrzał się dokładnie strojowi pilota. Z jakiegoś powodu
ta kwestia wydała mu się ważna.
Z osadzeniem maszyny były jakieś kłopoty. Po opuszcze-
niu kabiny Langevin oczekiwał natychmiastowego uwolnie-
nia od opaski, ale Vreutt z pilotem większe znaczenie przy-
wiązywali do skrzyń ze sprzętem — sądząc po odgłosach.
Styszat metaliczne szczęknięcia, dzwonienie o siebie alu-
miniowych rurek i prętów. Wiatr zyskał na gwałtowności,
¦ powietrze wydawało się zimniejsze i ostre. Szczególnie
dawało się we znaki wygolonej do czysta głowie Langevina.
— Teraz zajmiemy się panem — usłyszał ^reutia. —
Uwaga — poczuł śliskie dotknięcie wampira, chwiejne ru-
chy pasowały czujniki na właściwe miejsca. Rozwiązanie
opaski stało się przy tym konieczne, pilot musiał ją trzy-
mać na oczach Langevina. — Uwaga — powiedział jeszcze
raz Vreutt, a Langevin mimo woli roześmiał się z tych
skomplikowanych przygotowań. Szok spowodowany włącze-
niem wampira przemienił ten uśmiech niemal w skowyt. Po
chwili ból minął; pozostało nieprzyjemne wrażenie przezro-
czystej kurtyny we wnętrzu głowy. Opadł na podsunięte
krzesełko i równocześnie opaska zsunęła się z jego twa-
rzy.
Wylądowali na szerokiej skalnej półce. Wokół wznosiły
się ośnieżone szczyty, wspaniale uformowane i oświetlone
płaszczyzny. Hojnie, bez kunktatorstwa poszczerbiona linia
horyzontu przywodziła na myśl grzbiet gigantycznego smoka,
który polubił wylegiwać się w tym miejscu, z pyskiem wspar-
tym gdzieś u ujścia nizinnych rzek. Tam, gdzie skaliste zwały
przesłaniała mgła, piękno zyskiwało ponury stygmat. Langevin
pomyślał o monumentalności materii, tak oczywistej w górach
i tak trudnej do zauważenia u ich dalekich krewnych —
>olnych kamieni.
— Jeżeli pan chce, może pan tu malować — powiedział
reutt odrywając się od wskaźników. Na ustawionym pulpi-
cie kontrolnym przeskakiwały cyferki, pląsały węże krzywych.
Langevin przyglądał się górom.
— Możemy tu przyjeżdżać codziennie, jeśli tylko
wyrazi pan życzenie — usłyszał znowu stłumiony przez wam-
pira głos Vreutta. Ze zdumieniem uchwycił w nim ton przy-
milności. Odwrócił się w krzesełku i spojrzał naukowcowi
prosto w oczy. Tamten nachylił się, nacisnął coś na pulpicie,
ucisk na skronie Langevina zelżał. Wampir odkleił się —
martwy kołpak z pióropuszem przewodów. Langevin zdjął
go i ostrożnie złożył na krzesełku.
— Proszę spojrzeć tam — Vreutt trzymał go za ło-
kieć wskazując grupy skał niczym nie wyróżniające się
wśród innych. Langevin odwracał się zgodnie z jego suges-
tią, widoki z pewnością były niecodzienne, zwłaszcza dla
kogoś, kto od lat nie wychylił nosa poza miejskie mury, ale
natarczywość i jednocześnie przymilność Vreutta, których
dotąd nie objawiał, oziębiały reakcje malarza bardziej niż
sam by tego pragnął.
— Panie Vreutt — znowu spojrzał mu w twarz — po
co pan mnie tu przywiózł?
Vreutt zignorował pytanie. — Teraz niech pan spojrzy
w dół — polecił. — Tam, na nizinach, które przesłania
mgła, a także za tymi grzbietami, jest kraj. Tętnią miasta,
roją się ludzie. Wszystko to może stać się pańską własnoś-
cią...
Langevin wytrzeszczył na niego oczy.
— Nie wierzy pan? Człowiek oddany sztuce bez reszty,
genialny artysta, jest w stanie mocą swych dzieł zhołdować
cały świat. Władza dana artyście to właściwie jedyna dostęp-
na forma dominacji człowieka nad światem. Juz uczony po-
dobnego kalibru znajduje się w dużo gorszej sytuacji,
a polityk — szkoda gadać. — Odwrócił się do pilota i zako-
munikował: — Panie Motard, wracamy.
Droga powrotna minęła niemal w całkowitym milczeniu.
Langevin odnotował jedynie, ze pilot nosi srebrzystą kurtkę,
jakby pragnął dopasować się do swojej maszyny. Kiedy
jednak zwrócił się w stronę Langevina dla wygłoszenia
jakiejś uwagi, pod gładko ogoloną szyją mignął ciemny
kołnierzyk flanelowej koszuli.
najgorsze są noce te sny nieludzkie próżno by opisywać
słowami mniej więcej raz na tydzień zdarza się noc walpurgii
muszę wtedy odebrać co swoje po takiej młocce przyznaję
sobie wolny dzień na odzyskanie równowagi chodzę tylko
i pytam czy jeszcze jestem człowiekiem z tego że mam dwie
nogi głowę parę rąk niewiele wynika skoro w środku ktoś
sprytnie podmienił instalację może tylko zamienił niektóre
połączenia albo wprowadził domieszki elektronika sprowadza
się do domieszek a wywróciła do góry nogami świat czymże
jest narkomania jeśli nie domieszkowaniem organizmu cała
nasza cywilizacja jest cywilizacją domieszek podobnie kul-
tura wszystko już dawno zostało powiedziane a rozmaici
faceci wtrącając swoje trzy grosze usiłują nadać temu nowe
znaczenie wiek tępoty ślepoty biegania w kółko odkrywania
coraz to nowych śmiercionośnych zabawek nauka tylko mnoży
kłopoty technika morduje życie niemal bezpośrednio sztuka
nie oferuje żadnego cudownego antidotum naweł pociechy
dziś w godzinach przeznaczonych na grafikę wykonałem
taki rysunek dwóch obdartusów o zakazanych mordach
przekopuje jakieś zgliszcza z zarysów tego co ocalało można
wnosić o wspaniałości budowli nim uległa zniszczeniu obaj
usmoleni wysmarowani jak nieboskie stworzenia jeden mówi
do drugiego patrz tyle popiołu a diamentu ani śladu niezła
satyra na literaturę w tym kraju na tę pozorację literatury
skrzętne ukrywanie najistotniejszych problemów zalepianie
ludziom oczu kitem tak podłej jakości że odpada przed
upływem godziny wysłać ten rysunek czy schować do
teczki jak inne na pewno nie wydrukują tu każda niebanalna
myśl budzi trwogę i posądzenie o sypanie piasku w tryby
te które wysłałem w zeszłym miesiącu wpadły jak kamień
w wodę miałbym cynk z biura wycinków za to nadeszły
pierwsze recenzje święta śmiechu seria reportaży sądowych
z fikcyjnych rozpraw tego jeszcze w literaturze nie było
napisałem w godzinach przeznaczonych na prozę wydał
gallimard w pięciu tysiącach kolorowa obwoluta dobry pa-
pier czego chcieć więcej podobno była* dyskusja na piątym
programie jak zwykle przegapiłem ale panna peltier ta o pięk-
nych ustach nagrała ją dla mnie na video ma także ładne oczy
bardzo smutne wszystkowiedzące sprawia wrażenie znającej
najskrytsze moje tajemnice recenzje nijakie ani jedna nie
zatrąca o sedno sztuka dzisiejsza napiętnowana jest przekleń-
stwem komercjalizacji nikogo nie stać na niezależność bo
ceną jest milczenie ja jestem ostatni będę trwał na posterunku
dyktując magnetofonom pisząc rysując waląc w klawisze i ku-
jąc kamienne bryły na przemian przyszłość doceni me wysił-
ki moją pozycję genialnego wieloboisty nie przypadkiem
w lekkoatletyce za króla konkurencji uchodzi dziesięciobój
wskórać coś w jednej dziedzinie to fraszka spróbujcie wszyst-
kich zobaczycie co po was zostanie rozpoczęliśmy próby ru-
chowe hamleta przypadkiem dotknąłem ciała staruszki która
gra ofelię piersi ma jak młoda dziewczyna rozmyślałem nad
tym fenomenem do późna czasem zdarza mi się zasnąć
z wampirem na głowie bywa że celowo wampir nieco
łagodzi koszmar który przetacza się wewnątrz mej czaszki
budzę się z ostrym bólem rozpalony szklany gar promieniuje
gorącem wysuwam się z niego z uczuciem jak po stosunku
seksualnym jakbym odłączał część samego siebie teraz wiem
co czuje rekieta odpalająca zużyty człon może zaprosić
ofelię do pokoju rozebrać dokładnie obejrzeć ale uwodziciel
ciekawe jak by zareagowała i kiedy to zrobić w godzinach
przeznaczonych na balet na poezję na dramat dramat nie
dosyć już ucierpiał pozazdrościłem jednak hansowi insceni-
zacji od kilku wieczorów dyktuję ile wlezie
(Wszystkie szczegóły wskazują, że znajdujemy się w pra-
cowni Langevina. W centralnym punkcie sceny sztalugi, na
nich blejłram usytuowany tak, że nie widać co akurat zajmuje
artystę. On sam, pochylony nad płótnem, z wielkim za-
angażowaniem nanosi farbę drobnymi przyłożeniami pędzla.
Wszędzie wiszą gotowe obrazy. Wchodzi Vreutt, Langevin
na jego widok przestaje malować.)
VREUTT: Dzień dobry, panie Langevin. Znowu pan
pracuje?
LANGEVIN: Jak pan widzi.
VREUTT: Mogę usiąść tutaj? (siada) Dziś wpadłem na
dłużej, o ile nie ma pan nic przeciwko temu.
LANGEVIN: Skądże. Herbaty?
VREUTT: Dziękuję. Panie Langevin, przejdźmy od razu
do sedna sprawy. Od pewnego czasu pracuje pan bardzo
intensywnie. Przyznaję, ze sumiennie wykonuje pan wszyst-
kie polecenia i zgodnie z postanowieniami umowy uczestniczy
w programie naszych badań. Dzisiaj nadeszła pora, aby
podsumować pański udział i zastanowić się co dalej.
LANGEYIN: Słucham.
VREUTT: Oględnie mówiąc nie mam dla pana najlep-
szych wiadomości.
LANGEVIN: Nie musi pan dobierać słów, żeby mnie
nie urazić. Jestem człowiekiem, z którym życie nie pieściło
się przesadnie i który rzadko miał fart. Nigdy nie zdarzyło
mi się wygrać na loterii, nawet najdrobniejszej sumy. Kiedy
spotyka mnie radosna niespodzianka, reaguję podejrzliwie,
węsząc kryjące się za nią zagrożenie. Przywykłem traktować
pech jako normę. Poza tym wydaje mi się, że jestem męż-
czyzną. Wal pan.
VREUTT: Ta bestia życie nieźle pana skrzywiła. Hm,
w pewnym sensie tresura, którą pan przeszedł, jest udziałem
każdego z nas. Może to i pomoże w naszych ustaleniach.
Panie Langevin, przebadaliśmy wszechstronnie zarówno do-
starczone przez pana filmy, jak i prace, które wykonywał pan
tutaj. Na tyle, na ile to możliwe usiłowaliśmy wejrzeć w pańs-
ką osobowość artystyczną, obserwować zjawiska towarzy-
szące rodzeniu się pańskich dzieł. Technika tego podgląda-
nia jest ciągle mało doskonała, czasem nie sposób rozstrzyg-
nąć jednoznacznie, jaki czynnik odpowiedzialny jest za ten
czy inny przebieg. Sam pan tego nie wie, więc dlaczego my,
intruzi z zewnątrz, mielibyśmy być lepsi? A jednak pewne
rzeczy udało się określić z zadowalającą pewnością. Pański
talent oszacowaliśmy jako pospolity; nie będzie z pana na-
prawdę wielkiego malarza na miarę choćby Mondriana,
Utrilla czy Toulouse-Lautreca. Niewykluczone, że pańskie
prace zyskają w przyszłości uznanie na rynku, będą cieszyć
się wzięciem; może i zdoła pan doprowadzić wśród kolekcjo-
nerów do snobizmu na nie — fluktuacje popularności to
w końcu królestwo irracjonalizmu — ale nigdy nie będzie
panu wolno twierdzić z czystym sumieniem, że są rozchwyty-
wane dla ich rzeczywistej wartości. Prognoza ta nie należy
do rodzaju samospełniających się, pewne skoki jakościowe,
których nikt nie jest w stanie przewidzieć, mogą spowodować
jej unieważnienie. Z dnia na dzień może pan przecież
zmienić sposób malowania, myślenia artystycznego, zacząć
inaczej patrzyć na świat... Jednak dla osoby, którą jest
pan obecnie, przy obecnym stanie naszej wiedzy o niej,
diagnoza brzmi tak a nie inaczej.
LANGEVIN (po krótkiej przerwie): Rozumiem. Będę
z panem szczery, bo niby czemu nie: spodziewałem się
tego. Od kiedy wydało mi się, że wykryłem u siebie pewne
uzdolnienia plastyczne, zajmowałem się wytyczaniem ich gra-
nic oraz określaniem ich jakości, mówiąc górnie. Dotarło
do mnie, że dysponuję dość poślednim towarem, ale zdarza-
ły się momenty uniesienia, które likwidowały zwątpienie
i dodawały otuchy. I tak to trwało. Płynęły lata, wprawiałem
się w rzemiośle, przybywało prac, do wątpliwości zdołałem
się przyzwyczaić — zresztą marny ten artysta co nie wątpi.
Tragizm mojej sytuacji polegał na tym, ze jak ów malarz
mogłem jedynie wołać: „Boże, dałeś mi talent — ale mały!"
__ lecz nie wyrzec się malarstwa, ponieważ nie miałem na
jego miejsce nic innego. A człowiek o mojej konstrukcji
musi pielęgnować coś na kształt iluzji, która by mu pozwoliła
żywić przekonanie o własnej wyjątkowości.
VREUTT: Zechce pan ścierpieć pewien komentarz na
podobnym poziomie ekshibicji: nawet niewielki talent można
rozdmuchać jak przygasłe ognisko. Jednak nie można upor-
czywym dmuchaniem rozpalić stosu, w którym nie tli się
nawet iskra.
LANGEVIN: Powiedział pan to z dziwną satysfakcją.
Nie wiem teraz, czy zawiodłem pana oczekiwania, czy je
spełniłem. Nieważne. Ze szczupłością talentu próbowałem
walczyć w sposób wielce nieoryginalny, skoro i pan go
zauważył — wyśmiewając przy okazji: bardzo dużo praco-
wałem. Nawyk pracy w jakimś stopniu towarzyszy mi do
dziś. Zna pan powiedzenie, że geniusz składa się z jednego
procenta talentu i dziewięćdziesięciu dziewięciu procent
pracy? Wydałem walkę własnemu beztalenciu.
VREUTT: Ale do tego też trzeba mieć talent. Nie, geniu-
sza z pana nie będzie.
LANGEVIN: W moim rozwoju niepośledni udział miała
obserwacja, iż są ludzie jakby z góry przeznaczeni do
zaszczytów, i tacy, którym wyznaczono rolę wiecznych pa-
riasów. Taki społeczny muł, na którym rosną inni. Czy zau-
ważył pan na moich obrazach ciągle przewijający się motyw
Hioba? Od pewnego czasu Hiob stanowi mój wytrych, wzo-
rzec interpretacyjny, uniwersalną formułę, która objaśnia
człowieka, zwłaszcza współczesnego. Hiob to ja. Cierpliwy
Hiob mieszka we mnie znosząc z pokorą kolejne plagi.
Pańska opinia mną nie wstrząsnęła, jak pan widzi, a wręcz
przeciwnie: dodała sił, wiary — omal nie sprawiła przy-
jemności. Jednak coś się sprawdza z mojego myślenia.
YREUTT: Dziwna forma czerpania zadowolenia z cięgów.
Dentysta-sadysta, malarz-masochista. Proszę wyjaśnić mi
małą wątpliwość: Hiob, o ile pamiętam, był człowiekiem
majętnym, nieźle ustawionym, obdarzonym liczną rodziną —
zanim wszystko utracił. Pan zaś od początku nie miał nic.
LANGEVIN: A kiedy zaczyna się człowiek? Zazdroszczę
panu, że pan to wie. Sprzeczność jest pozorna. Nie dać
to tak jak odebrać. Co za różnica, czy odbierzemy komuś
dobra w wieku dojrzałym, czy jeszcze przed narodzeniem?
Przypuśćmy, że miałem bogatego ojca, którego wahania
koniunktury doprowadziły do bankructwa. Zamiast urodzić
się jako syn krezusa ujrzałem świat jako nędzarz przezna-
czony do klepania biedy. Na ile dla mojego obecnego
położenia istotne jest, czy ojciec poszedł z torbami gdy
miałem dwa lata, czy dziesięć, czy kiedy zajmowałem się
wierzganiem w łonie matki?
VREUTT: A jak pan objaśni intencje siły, która o tym
decyduje? Hiob został zaatakowany przez dopusty w ramach
próby, zaakceptowanej przez samego Boga. Mogę zrozu-
mieć boski kaprys. Po co jednak Bóg miałby odmawiać daru
mimo istnienia wszelkich warunków po temu, by obdarować;
czemu miałby cofać przydział talentów zamiast wspaniało-
myślnie — dać? Przecież jest dobry. Czemu służy produkcja
ludzi gorszych niż mogliby być?
LANGEVIN: Być może temu samemu: próbie. Proszę
spojrzeć: na tym obrazie przedstawiam świat jako laborato-
rium wytrzymałościowe, gdzie się testuje ludzi na zmęczenie,
gdzie prowadzi się zakrojone na szeroką skalę niszczące
badania materiału. Pismo święte natomiast utrzymuje, że
na człowieku ciąży grzech popełniony w raju — zerwanie
jabłka z Drzewa Wiadomości Dobrego i Złego, wbrew
wyraźnemu boskiemu zakazowi.
VREUTT: Zostańmy przy Hiobie. Mnie się podoba no-
watorskie odczytanie przez pana starego mitu; spróbuję po-
traktować go jako falę nośną. Widzi pan, zdradzając panu
kiedyś, że naszym celem jest badanie fenomenu przeżycia
artystycznego nie wyjawiliśmy całej prawdy. Proszę o uspra-
wiedliwienie: nie mówi się wszystkiego byle przybłędzie,
którym — co tu ukrywać — po prostu pan wtedy dla nas
był. Należało nota bene rozważyć także, czy nie został pan
nasłany — bo i taka groźba istniała. Dziś mogę uchylić
rąbka tajemnicy: sam fenomen przeżywania przez artystę
mało nas obchodzi. Owszem, ale tytko przy okazji, nie jako
cel główny. Chcemy nauczyć się przenosić bądź wywoływać
sztucznie stany emocji, uniesienia, ekstazy, podległe wpływo-
wi natchnienia, weny czy jak tam kto jeszcze woli. Stany te
w połączeniu z pewnymi umiejętnościami warsztatowymi
sprzyjają rodzeniu się dzieł genialnych. Dlatego spodobało
mi się zaprzęgnięcie do wywodu Hioba, ponieważ jako
fundacja zajmujemy się mechanizmami — by tak rzec —
dehiobizacji. Hiob jest w naszym procesie surowcem, punk-
tem wyjścia, zaś efektem, do którego dążymy — ten, kim
był zanim został ogołocony z wewnętrznych przymiotów.
Ten, którym mógłby być gdyby nie został zdegradowany
do Hioba.
LANGEVIN: W mechaniczne wytwarzanie geniuszy nie
wierzę. Nie wystarczy wziąć pierwszego lepszego przechod-
nia z ulicy i poskrobać gdzie trzeba, aby otrzymać nowe
wcielenie krezusa artystycznego, który zasypie świat dziełami
zapierającymi dech w piersiach. Udało się panu sporzą-
dzić eliksir z siódmych potów Salvadore Dali i spieszno panu
kogoś nim napoić? W pańskim pomyśle nie ma za grosz
finezji — a w grubiańsko kształtowanych matrycach można
wprawdzie sztancować kowadła, ale nie motyle. Trudno
tez o bardziej ordynarne podejście do człowieka niz arbi-
tralne dzielenie go na destylat, czyli to co się opłaca zatrzy-
mać, i na barachło do bezwzględnego odrzucenia.
VREUTT (śmieje się): Nie myślałem, że będzie mi dane
natrafić na zwolennika nienaruszalności świątyni ludzkiego
ciała! Gdyby wszyscy myśleli jak pan, sekcje zwłok ciągle
byłyby melodią przyszłości!
LANGEVIN: Pan w ogóle nie rozumie, na czym polega
sztuka. Cóz takiego zawiera oryginał obrazu, czego brak każ-
dej z jego siedmiuset kopii? Co wynosi mistrza, a nie rusza
z posad epigona? Wyjątkowość sztuki tylko pana drażni,
jej nieokreśloność pragnie pan jak najszybciej dookreślić,
a niedopowiedzenia — dopowiedzieć. Obedrzeć ją z ta-
jemniczości jak zająca ze skóry i pokazując z dumą parujące
mięcho głośno reklamować: oto kwintesencja. W dodatku
zapomina pan, że na zjawisko zwane artystą składają się
oprócz rzadkich przebłysków wszystkie puste godziny
spędzone w udręce, kiedy człowiek czuje się wydrążony
jak pień, wszystkie głupie rozmowy i sytuacje bez znacze-
nia. Znowu wychodzi z pana preparator: te chwile, kiedy
w błysku formuły objawia się całość przedsięwzięcia,
oczywiście zostawimy, a cała reszta — na złom. Przekreśla
pan jednym ruchem życie, dni osiadające jedne na drugich
jak rafa koralowa. To przecież zbędny naddatek. Mówi pan:
ta maszyneria z korbką nie tylko tchnie w idiotę artystycz-
nego ducha i z gbura uczyni wrażliwca, ale w dodatku skupi
nudne życie w koncentracie podobnym do kostki rosołu.
Kandydatom dość podstawić głowę, przybrać spokojny
wyraz twarzy, nic nie myśleć — gotowe! Fluid spłynął —
kolejny egzemplarz do odebrania. Oto idea na miarę tych
przeklętych czasów: wytwarzać poetów taśmowo, jak "samo-
chody.
VREUTT: Rozumiem pańskie wzburzenie, bo wiem jak
truano pogodzić się z innowacją tym, którzy znają tylko
tradycyjne drogi. Oczywiście większość pańskich argumentów
szyje bezsilnie powietrze, ponieważ rozgadał się pan zanim
cokolwiek zdążyłem objaśnić. Protestuje pan przeciwko sa-
mej zasadzie — pana prawo. Jednak skoro juz pan bierze
udział w projekcie, nie może pan udawać, ze jego sprawy
pana nie obchodzą.
LANGEVIN (z niechęcią): Cały zamieniam się w słuch.
VREUTT: Inwencja nasza poszła dwiema drogami. Po-
czątkowo zakładaliśmy zdejmowanie gotowego wzorca
z mózgu świetnego artysty i nakładanie go na strukturę
umysłową kogo innego. W żadnym wypadku nie otrzymamy
wówczas identycznego umysłowo osobnika, nawet we frag-
mencie, ponieważ ta sama modulacja zastosowana do różnych
struktur nie powoduje ich przekształcenia wgłębnego w czys-
to materialnym sensie, a jedynie zmianę rozkładu pewnych
właściwości przynależnych do tej struktury. Innymi słowy
Kowalski poddany modulacji według wzorca ściągniętego
z Einsteina nie stanie się automatycznie Einsteinem. Będzie
tylko myślał jak Einstein.
Cały proces polega na przetłumaczeniu właściwości
fizycznych struktur mózgowych dawcy na skomplikowany
rozpływ prądów, które następnie po zdekodowaniu powo-
dują pożądane zmiany struktur w mózgu biorcy. W pracy
tej niezbędne jest wsparcie komputera o złożoności porów-
nywalnej ze złożonością ludzkiego mózgu. Oczywiście im
większa liczba elementów podlega uwzględnieniu, im
lepsza sprawność stopnia kodującego i dekodującego, tym
efekty bliższe ideału.
Sposób drugi sprowadza się do sporządzenia kompu-
terowego modelu tych fragmentów mózgu, w które chcemy
ingerować. Dawca jest zbędny, o ile znane są wczes'niej
zależności między najbardziej typowymi „poprawkami"
a zmianami, które wywołują. Można to ustalić podczas eks-
perymentów pierwszego typu. Niebezpieczeństwo tej meto-
dy, nazwijmy ją modulacją pośrednią, wiąże się ze zbyt
grubymi przybliżeniami, jakie z konieczności cechują proces.
Nigdy nie wiadomo, kiedy się zatrzymać w uszczegółowianiu
modelu, a wskutek znanej złożoności mózgu dokładne na-
śladowanie go jest niemożliwe. Wystarczy niewielka pomyłka,
nieuwzględnienie tego czy tamtego czynnika bądź przypi-
sanie mu znaczenia odmiennego niz rzeczywiste, aby mimo
najlepszych intencji eksperymentatora spowodować nieod-
wracalne skutki. Z tego punktu widzenia sam podzielam
pańskie namiętnie wyrażone zastrzeżenia. Niestety, żyjemy
w czasach, kiedy wiele uprzedzeń trzeba będzie odrzucić.
Wiele świętości zostanie naruszonych, bo jeśli nie zrobimy
tego my, wyręczą nas inni. Dziś rozwój nauki czyni możliwym
to, co wczoraj wydawało się czystą fantasmagorią — ja,
panie Langevin, jestem na razie jedynym, który opanował
modulację pośrednią. Nie będę pana męczył szczegółami
technicznymi, dość wspomnieć, ze mój program uwzględnia
pół miliarda czynników. Do tego dochodzi nowy typ deko-
dera, ultradynamiczne pasowanie elektrod i tak dalej. Tak
więc, panie Langevin, angażowaliśmy pana z myślą o roli
dawcy; obecnie z przyczyn, nad którymi rozwodziłem się
wystarczająco długo, bardziej by się pan przydał programowi
jako biorca.
LANGEVIN: Nie zgadzam się. Umowa nie rozstrzyga
tak szczegółowo o mojej roli w programie.
VREUTT: Ale i niczego w tym względzie nie przesądza.
O rodzaju pańskiej przydatności w programie decydujemy
my.
LANGEVIN: Wspaniale. Angażując mnie do badań
kupiliście mój talent malarza i mój czas. Tymczasem okazuje
się, że kupiliście mnie hurtem, całego.
VREUTT: Kupiliśmy pana talenty, ale nie te, które pan
sobie wyobraża.
LANGEVIN: Nie i jeszcze raz nie.
VREUTT: Wracając do Hioba, który w panu mieszka:
nie powie pan chyba, ze lokatora tego trzyma pan tam z mi-
łości. Oto nadarza się okazja, jedyna w życiu, by go eksmi-
tować. Będzie pan wielkim artystą, największym geniuszem
na Ziemi. Moja metoda nie zna ograniczeń. Obejmuje zarów-
no kopiowanie największych umysłów żyjących, nawet bez
ich zgody, jak też tych, którzy zmarli przed setką czy
tysiącem lat. Rzecz jasna wizerunek struktur umysłowych
możemy wtedy odtworzyć tylko z grubsza na podstawie
dzieł, które mamy do dyspozycji. Jest to poważne utrud-
nienie. Niezależnie modulacja pośrednia pozwala uzyskać
kombinacje, jakie nigdy nie zaistniały na tej ziemi — i nie
zaistnieją, jeśli mnie nie spodoba się ich wywołać. Proszę
się dobrze zastanowić — naprawdę nigdy pan nie pragnął
odwetu na Hiobie? Druga taka sposobność juz się nie nadarzy.
Tak go pan kocha? Uczynię pana większym niz Michał Anioł,
Leonardo i Rafael razem wzięci...
LANGEVIN: O ile drobne wahnięcie prądów wywołane
przelotem odrzutowca nie sprowadzi mnie do poziomu de-
bila.
VREUTT: Raczy pan żartować. Wszystkie urządzenia
są ekranowane. Możliwość jakiejkolwiek awarii technicznej
należy z góry wykluczyć. Proszę mi obiecać, ze rozważy
pan wnikliwie moją propozycję. Do niczego nie mogę pana
zmusić, ale jestem prawie pewien, że sporządziwszy na
chłodno bilans wszystkich za i przeciw w końcu się pan zgo-
dzi.
LANGEVIN (ironicznie): I w nagrodę także dostanę
taki sweter?
wczoraj byliśmy się strzyc szkoda że wypady do fryzjera
zdarzają się tak rzadko mniej więcej raz w tygodniu podjeż-
dża autobus zabieramy się chętnie choć większość pensjo-
nariuszy to łysi należę do najbardziej owłosionych fryzjer
zawsze ten sam goli nas strzyże nic nie mówi nie dowcipkuje
bardzo się przykłada do roboty nastawia automaty i obrabia
nas piątkami reszta w tym czasie przegląda czasopisma
albo rozprawia na chodniku wracamy w obłokach wonności
dla każdego takich samych żeby było sprawiedliwie nasze
staruszki także się strzygą wszystkie noszą bardzo krótkie
fryzury wracamy wyleczeni z nadziei na rozproszenie nudy
dlaczego fryzjer ma tylko monda i figaro i te same magazyny
co nasza czytelnia pytałem ofelię też nie wie z ofelią ok
podbiłem jej serce podczas prób kilkakrotnie dotknąłem
jej biustu twardy jak u małolaty na swój sposób było to
ekscytujące dotykać jej tak by nikt nie zauważył nawet
panna peltier ofelia w końcu pojęła moje intencje przypuś-
ciła kilka szarż aż hans musiał ją strofować ubyło jej ze
dwadzieścia lat oczy płonęły jak prawdziwej ofelii po za-
kończeniu próby zamierzałem zabrać ją do ogrodu ale
panna peltier rozdzieliła nas musimy porozmawiać panie
mroan zaprosiłem ją do siebie bo już zaczynał się
czas na kompozycje chóralne jeśli głos ludzki jest najwspa-
nialszym instrumentem chór musi być najwspanialszą orkiestrą
panie mroan co pan właściwie wyprawia z panią zapomnia-
łem nazwisko ofelii ja wyprawiam wypraszam sobie panno
peltier po prostu obmacuje ją pan na oczach wszystkich
w jej wieku takie rzeczy nie przystoją pytał ją pan przynaj-
mniej o zgodę nie wiedziałem ze o to trzeba pytać wypadało-
by kobieta to nie obiekt do zaspokajania wyuzdanych chuci
siedzieliśmy rozprawiając o godności według panny peltier
godność kobiety wzrasta z wiekiem dużo energii straciła
piętnując me postępowanie wykazując jego niewłaściwość
sufrażystka tak długo przypierała mnie do muru dlaczego
to zrobiłem że w końcu dla świętego spokoju palnąłem chcę
zęby została mo|ą modelką pozowała do aktu ach westchnęła
przeciągle długą chwilę milczała potem wstała automatycz-
nymi ruchami wyswobodziła się z ubrania a ja panie mroan
co pan powie o mnie jestem zgrabna cierpliwa mam dużo
czasu bardzo się też nudzę w godzinach które pan prze-
znacza na działania plastyczne nie wiedziałem co o tym
myśleć widok młodej kobiecej nagości tak dawno zapomnia-
ny niepotrzebny utracony pogładziłem ramię bark pierś panny
peltier trzymałem w dłoni ciepłe żywe ciało myślałem o ofelii
staliśmy jak para zakochanych na próżno usiłowałem wskrze-
sić w sobie pożądanie ów stan napięcia zmysłów który po-
winien ogarniać mężczyznę w sytuacji sam na sam z atrak-
cyjną dziewczyną prehistoria zamiast upokorzenia czułem
radość i satysfakcję brak typowo męskich reakcji dawał mi
nad panną peltier przewagę czynił mnie wyzwolonym spod
jej samiczej władzy patrzyłem w jej twarz bezczelnie aro-
gancko z wyższością pierś jakbym dotykał rzeźby ciepłej
żywej ale rzeźby cofnąłem rękę chłodno tu proszę się
ubrać podniosłem jej rzeczy podawałem po sztuce przy-
jemne uczucie mógłbym pomagać jej tak po każdym seansie
ogromnie żałuję panno peltier zrobił pan to żeby mnie
upokorzyć myli się pani uśmiechnęła się smutno przecież
nie jestem gorsza od ofelii tego nie powiedziałem jest
pani bardzo ładna ale ten rodzaj piękna przestał na mnie
działać niczego we mnie nie porusza roześmiała się kryszta-
łowym głosem atak radości odczekałem uprzejmie aż minie
niech pani raczej wysłucha wiersza tytuł modlimy się o wojnę
mimo wszelkich zapewnień o pokoju świat dopomina się
0 nową wojnę wywołanie wojny stało się ze wszech miar
nieodzowne dawno wymarli ostatni kombatanci pleśnią pokry-
ły się sztandary trawą zarosły pola wielkich bitew podręcz-
niki historii nudne jak flaki z olejem potrzeba koniecznie
nowych wielkich bitew trzeba zadać nowe rany ziemi ludziom
pamięci nie potrafimy dłużej wytrzymać bez wojny
słuchaj boże jak cię błaga lud bez wojny męczymy się okrop-
nie weź pod uwagę ze nasza cierpliwość też ma swoje granice
1 co pani o tym myśli patrzyła z osłupieniem okropne
nieludzkie pan uprawia propagandę wojenną nie poezję
a kto pani powiedział że ja jestem autorem nie pan kto
nie powiem co do propagandy bym się z panią nie zgodził
mało trafia się utworów o tak przejmującej pacyfistycznej
wymowie nigdy nie słyszała pani czegoś podobnego
i to panią przeraża pan chyba jest obłąkany panie mroan
proszę mnie stąd wypuścić do usług drzwi stoją otworem
myślałem potem o facecie który napisał ten wiersz jest z nami
od niedawna nazywa się zapomniałem jak dał mi do oceny
coraz częściej łapię się jak mało o nich wiem po hansie
i mnie to już czwarty trzecia jest ofelia maluje kwiaty
(Wnętrze pracowni Langevina — jak poprzednio.
Tym razem jednak sztalugi stoją puste. Obrazy, które nadal
wiszą na swoich miejscach, wydają się poszarzałe, spatyno-
wane — można osiągnąć ten efekt przez umiejętne opero-
wanie reflektorem z odpowiednio dobranym filtrem. Lange-
vin siedzi, Vreutt spaceruje — lub odwrotnie, aby odebrać
scenie wrażenie statyczności i zbytniej monotonii.)
VREUTT: Witaj, Hiobie.
LANGEVIN: Witaj, kusicielu.
VREUTT (z niedowierzaniem): Rzuciłeś pracę? Przesta-
łeś malować? Dlaczego?
LANGEVIN: 2eby ci skomplikować życie. Utrudnić
•"»»li7acie twoich planów. Właśnie tak. Twoje perswazje
nie mają z tym nic wspólnego. Myślałeś pewnie, że skoro
raz odmówiłeś mojej sztuce jakiejkolwiek wartości, to ja zała-
mię się kompletnie, siądę i zapłaczę. Cały w spazmach
rzucę się do łamania pędzli, niszczenia farb, a z płócien
urządzę wesołe ognisko. A niedoczekanie!
VREUTT: Przecież widzę, że wszystko do tego zmierza.
Nie rozumiem tylko, w jaki sposób właściwe pensjonarkom
kaprysy miałyby skomplikować mi życie.
LANGEVIN: Przejrzałem twoją grę. Doszedłem do wnio-
sku, ze Hiob stał się moją twierdzą, zbroją i puklerzem.
Póki chowam się wewnątrz, pozostaję dla ciebie niedo-
siężny. Wobec tego postanowiłeś wywabić mnie ze skorupy,
jak żółwia albo małża. W mojej hiobowej skórze jestem chwi-
lowo bezpieczny, ale biada mi, jeśli pozwolę się z niej
wyłuskać. Wówczas skazany będę na twoją łaskę i niełaskę,
będziesz mógł ze mną zrobić co ci się żywnie spodoba,
bo juz niczego nie zdołam ci przeciwstawić.
VREUTT: Przypuśćmy. Tylko co ma z tym wspólnego
twój strajk okupacyjny?
LANGEVIN: Wyrzekając się malowania pozbawiam się
ostatniego mojego bogactwa. Może bez znaczenia dla innych,
może iluzorycznego i dla mnie. Rezygnuję z niego z pre-
medytacją, aby stać się tym uboższym. Nie wątpisz chyba,
że im bardziej jestem ubogi, im doskonalsza moja nędza,
tym więcej we mnie Hioba. Rzucając malowanie sprzeciwiam
się twoim zamiarom, ponieważ nie tylko nie opuszczam
skorupy, lecz przeciwnie: jeszcze głębiej się w niej zaszywam.
Jak mnie teraz dostaniesz, spryciarzu? No, co powiesz na ta-
kie dictum?
VREUTT: Rzeczywiście, chytre. Jesteś nie do ugryzienia,
tak idealnie wcieliłeś się w rolę Hioba. Pytanie tylko, po co?
LANGEVIN: Dla oryginalności.
VREUTT; Hiob biblijny został przynajmniej za swój
upór sowicie nagrodzony, dorobił się równie licznej rodziny,
a jego majątek powiększył się w dwójnasób. Zrobił dobry
interes na swym hiobstwie — jako pierwszy i jedyny. Jego
dzisiejsi naśladowcy mają zagwarantowane wyłącznie ubóst-
wo.
LANGEVIN: W porządku. Mnie to wystarcza. Nie za-
leży mi na bogactwie, sławie czy zaszczytach. Marność i nad
marnościami marność.
VREUTT: Jednakże gdyby ktoś uparł się zreplikować
143
w sobie Hioba w całej rozciągłości, a poprzestał jedynie
na nędzy, obelgach i cierpieniach dostępnych każdemu,
ani kosztując nagrody za wierność i upór — byłoby to
odwzorowanie wielce niekompletne, a nawet ułomne. Hiob
pozbawiony nagrody, Hiob bez happy endu przestaje być
Hiobem.
LANGEVIN: A niech tam. Moja strata. Wezmę wobec
tego tylko część Hioba; z reszty rezygnuję.
VREUTT: Ależ z ciebie uparciuch. Spróbujmy z innej
beczki. Przestaw zwrotnicę wyobraźni i pomyśl, ze jesteś
bardzo bogaty. Przypuśćmy, że prowadzisz interesy albo
piastujesz wysoki urząd. Należysz do elity finansowej, do
której wprawdzie ciężko się wedrzeć, ale kto raz zdoła tego
dokonać, może spać spokojnie. Osiągnąłeś — w materialnym
sensie — maksimum tego, co człowiek może osiągnąć na
tym padole. Pomijając trywialne spostrzeżenie, że tym samym
stałeś się idealnym kandydatem na Hioba, istnieje jeszcze
jeden powód do obaw: twoje dzieci. Zastanawiasz się,
co mógłbyś dla nich uczynić już teraz. Podzielić między
nie majątek — każdy potrafi. Chodzi o coś specjalnego,
na miarę twoich nadludzkich możliwości — wszak od snajpera
wymaga się większej skuteczności ni z od zwykłego strzelca.
Jak zapewnić dzieciom przyszłość, czym je obdarować, zwła-
szcza jeśli — co odnotowałeś z przykrością i z czym trudno
ci się pogodzić — nie wykazują twoich zdolności ani zain-
teresowań. Gorzej: nie wykazują żadnych zdolności ani
zainteresowań. Tłumaczysz sobie, że zepsuły je cieplarniane
warunki, które im zapewniłeś, że gdybyś umiał być dla nich
bardziej surowy, nie torował im drogi przez życie jak walec
czy lodołamacz — wyrosłyby z nich twarde drzewa, nie
wątłe roślinki. Lecz cóz — stało się. Nie da się cofnąć
czasu.
Podobne problemy nękają twoich wspólników i kontra-
hentów, równie bogatych i równie dzielnie rozgrywających
swe atuty. Rozmawiacie o tym półsłówkami w przelocie
między posiedzeniami, konferencjami. Od słowa do słowa...
a gdyby tak połączyć wysiłki, za drobną część fortun kupić
przyszłość dla Henryczka i Marietty, Jima i Ethel? Nie zabie-
gacie, by pomyślnie mnożyły się dla nich wasze pieniądze,
wszak pieniądz robi pieniądz. „Milion jak świnia prośny
jest" — słyszałeś zapewne ten szlagier Johna Cellusa? Nie
chodzi także o uznanie czy poklask, ponieważ w orszaku
licznych satelitów i one towarzyszą fortunie. Pomysł nie
należy do pospolitych, ale nie przyznajecie się nawet przed
sobą, że odzwierciedla po części wasze tajemne tęsknoty,
chęć wykroczenia poza ramki, w których umieściło was
przeznaczenie. Wyrwać mu się, sprzeciwić, choćby tylko po-
przez własnego syna czy córkę — brzmi wasza żądza i roz-
kaz. Zadziwiające, ale zgoda ani opinia potomków was nie
obchodzi. Tchniecie w te ubezwłasnowolnione zewłoki —
nowego ducha. Nie byle jakiego — artystycznego. Oto do
czego sprowadza się wasz kaprys: mają być geniuszami
sztuki. Nie byle artystami — geniuszami.
LANGEVIN: Cóż za nonsens: zbierać uzdolnienia z pra-
wdziwych twórców jak ładunki elektryczne i pakować je
w truchła, póki nie ożyją! Już mówiłem, ze ta idea zapiera
dech w piersiach swoją wulgarnością!
VREUTT: I ja rozumiem twoją niechęć, ale jej nie
podzielam. Sto lat temu wyjęcie serca z piersi i zastąpienie
go innym, pobranym od dopiero co zmarłego — czyż
nie wydawało się wulgarne? I jak jeszcze! Ludzie wierzyli,
że to zadanie niewykonalne, że jeśli lekarze okażą się
na tyle nieetyczni, by próbować podobnych sztuczek, etycz-
na okaże się żywa materia, która zablokuje ich usiłowania.
Nie podejrzewali, ze żywa materia jest plastyczna jak mało
co i ochocza do tego typu eksperymentów. Wynik znasz:
w naszej epoce wymienia się całe głowy lub mózgi — i nikt
nie podnosi już krzyku z tego powodu. A przecież ów
pomysł grupki prominentów, który tu nie dbając o subtel-
ności referuję, postuluje akcję o nieporównanie węższym
zakresie. Co innego wymieniać mózgi jak klocki, a co innego
przetaczać jak krew ich zawartość, by w efekcie podnieść
rozwój rasy ludzkiej na wyższy poziom.
LANGEVIN: Jak lekko przechodzą ci przez usta te
bluźnierstwa! Ów diabelski projekt zmierza po prostu do
wykreślenia sztuki z historii ludzkości, do starcia jej z po-
wierzchni Ziemi. Gdzie wszyscy są artystami, tam nikt artystą
nie jest. A któż będzie podziwiał ich wielkie dzieła? Wytęż
wzrok i spójrz centymetr dalej — cóż widzisz? Bandy zdzi-
czałych awangardzistów dybiące na samotnych przechod-
nów, uprowadzające zakładników, toczące boje o tych nie-
licznych, którzy nad osobiste składanie sonetów będą przed-
kładać dajmy na to alkohol. Nie mówię juz o tym, że włażenie
z butami w ten pokój z lodowych płytek i bibułki, jakim
jest dusza artysty, pachnie mi świętokradztwem, spychaczem,
czołgiem i taranem. Zdumiewająca epoka, dla której nie
ma nic świętego. Przy takim zawzięciu nie wróżę jej po-
myślnego końca.
VREUTT: Już ci mówiłem, że burzyciele maszyn i orę-
downicy świątyni ludzkiego ciała należą do przeżytków.
Lezą w lamusie historii. Jeszcze jeden, który domaga się,
by wszyscy przestrzegali urojonych tabu. Nie wyjmować
serca! Do puszcz! Do jaskiń! Cechą cywilizacji takiej jak
nasza jest próbowanie każdej możliwości, nie rezygnowa-
nie z żadnej zawczasu. Pomysł grupki finansistów, który
w innych warunkach zostałby odrzucony albo wyśmiany,
pod jednym względem miał szczęście: trafił się w czasach
zasobnych w środki techniczne do jego realizacji. Gdzie
są maszyny, metody i pieniądze, tam nie zwleka się długo.
Ruszyły badania. Powstał program, zaakceptowany i finanso-
wany oficjalnie, ponieważ dla wpływowych osób nawet in-
stytucje państwowe są życzliwe. A już szczególnie w państwie
przez te osoby rządzonym.
LANGEVIN: I to jest właśnie przedsięwzięcie, w któ-
rym uczestniczymy — ty i ja?
VREUTT: Domyślny jesteś. Program trwa od dziesięciu
lat. Trudności były niebotyczne, początkowo wydawało się,
że mimo teoretycznie prostej drogi nie da się ruszyć z miejsca.
Kilkakrotnie cały projekt stał na krawędzi krachu, groziło
zniechęcenie mecenasów, wyczerpanie środków. Dzieci
dojrzewały szybciej niż posuwały się prace. Ale za każdym
razem w momencie zachwiania udawało się odnieść spek-
takularny sukces, jakby żywa materia wiedziała o naszych
trudnościach i wspomagała nas życzliwie. Jakby zależało
jej, byśmy nie rezygnowali i odnosili sukcesy. Czasami miałem
wrażenie, że gramy ze świadomą istotą, wydzielającą nam
tyle, na ile w jej ocenie akurat zasługiwaliśmy.
LANGEVIN: Czy dlatego ciągle uczestniczysz w tym
horrendum wołającym o pomstę do nieba?
VREUTT: Nie. Fascynuje mnie sama sytuacja. Postaraj
się uzmysłowić sobie, że w długiej historii ludzi wszystko
już zdążyło stać się przedmiotem zawłaszczenia, łącznie
z samym człowiekiem. Oczywiście najbardziej prymitywną
formą było anektowanie owoców cudzej pracy. Bardziej fi-
nezyjną — eksploatacja zdolności, talentów, tak pomyślana,
by korzyści odnosił kto inny. Nigdy jednak nie czyniono tego
bezpośrednio, z pominięciem społecznie akceptowanych
pułapek i zależności, w które należało konkretny nośnik
zdolności uwikłać. Teraz uprościmy tę drogę. Nadchodzi
nowa epoka, a my jesteśmy jej prekursorami. Cóż to za
wspaniałe uczucie, robić coś absolutnie nowego, czego nie
imał się nikt przed tobą! Niemal rozkosz — projektować nowe
oblicze świata, widzieć jak się kształtuje pod palcami.
LANGEVIN: Żałosny to zachwyt. Na cóż chcesz zamie-
nić przygnębiającą gębę dzisiejszej rzeczywistości? Zgraje
artystów, geniuszy przyszłości, utajonych Michałów Aniołów
i Leonardów będą cierpieć katusze pod wampirami, będą
orzeżywać artystyczne uniesienia w szklanych baniach
na głowie, podłączeni do grających szaf — po to tylko, by
duchowo nawozić prominentów. Z cierpień, z tęsknot nie-
szczęśników o wolności mierzonej długością elektrycznych
kabli formować się będzie pigułki na jałowość, destylować
syropy polotu — i sypać, lać w te pustynie, póki się nie
Wypełnią. Będzie się wznosić piramidy o innym wymiarze
i skali, masowo przerabiać słonie na skowronki. Pasuje ci
ta nowa forma feudalizmu, tym razem umysłowego, ponie-
waż po artystach przyjdzie kolej na wynalazców, filozofów,
konstruktorów, lekarzy. Każdy feudalny młot nowego typu
będzie przed snem wysysał porcję swoich wasali, wychylał
szklankę kompotu z ich mózgownic. Jfeśli się wyczerpią —
cóż prostszego jak sięgnąć po nowych. Oto do jakiego świata
prowadzą twoje sukcesy. Wyrzeknij się ich! Zniszcz wyni-
ki badań, skasuj zapisy, popełnij samobójstwo! Wszystko
będzie lepsze od tej zalegalizowanej hekatomby. Lepiej
byś sam cierpiał, niz cierpieć mają tysiące niewinnych istot.
VREUTT: Chyba nie mówisz tego poważnie. Dziś nie
ma juz odwrotu. Nawet gdybym usłuchał twojej rady, ni-
czego nie storpeduję. Opóźnię program o rok, dwa lata —
i stracę nad nim kontrolę. W imię czego miałbym to robić?
Mnie się podoba ta wizja, jej uroda ujmuje mnie za serce.
Droga do tego świata stoi otworem — jest nią modulacja
pośrednia. Czasy, które idą, będą prawdziwym dowartoś-
ciowaniem człowieka. Człowiek stanie się wreszcie naprawdę
najwyższym celem. Nasza skromna aparatura i umiejętności
mogą go co najwyżej wspomóc, ale nie — zastąpić. Do-
piero w nowym świecie człowiek stanie się niezbędny i nie-
zastąpiony. Wkrótce — jutro, pojutrze — zostanie przepro-
wadzony finalny eksperyment: spiritus movens, zmagazyno-
wany takim nakładem środków i starań w pamięci kompute-
rów, przemieści się do ciała nowego właściciela. Nie będzie
nim jednak Henryczek ani Patrycja, chociaż ręczę za sukces.
Ci którzy płacą, mają swoje kaprysy; naszą rzeczą je spełniać.
Oto twoja szansa: oddać się pełnemu zabiegowi modulacji
pośredniej dla udowodnienia, że w zabiegu nie ma ryzyka.
Druga taka okazja więcej ci się nie zdarzy. Zostaniesz jednym
z największych ludzi sztuki na świecie — i to będzie twoja
nagroda. Równych tobie będzie jeszcze dziesięciu, najwy-
żej piętnastu. Seryjna produkcja, jak słusznie zauważyłeś,
pozbawiona jest sensu, jeśli geniusz nie ma ulec dewaluacji.
Jak brzmi twoja decyzja?
LANGEVIN: Zdumiewające, że możesz mieć jakiekol-
wiek wątpliwości. Oczywiście odmawiam. Umowa nie zobo-
wiązuje mnie do tak daleko posuniętej współpracy.
VREUTT: Umowa — nie. Ale zastanów się, co chcesz
ocalić, głupcze. Własną powłokę, wypełnioną sieczką? Zo-
stawimy ci ją. Przywiązałeś się do roli wiecznie przegrywa-
jącego? Tak ci wspaniale z twoim Hiobem?
LANGEVIN: Powiedziałem: nie.
VREUTT: W takim razie ostatnie rozdanie. Ta teczka
(podaje Langevinowi kartonową ieczkę) otworzy ci oczy.
Wyjaśni ci, że niesłusznie uważasz się za tego, kim jesteś.
Kiedy dostarczono cię do nas, nie miałeś nic. Byłeś włó-
częgą, którego wzięliśmy z plaży w stanie krańcowego
wyczerpania. Gdyby nie my, zdechłbyś dostojnie na śmietni-
ku, a psy rozszarpałyby twoje szczątki. Po pierwszym za-
biegu modulacji pośredniej i wymianie pamięci uwierzyłeś,
że nazywasz się Langevin i zacząłeś malować. Powtarzam:
co chcesz ocalić swoją odmową, jaki rodzaj dziewictwa?
Tożsamość, której nie masz? Wyjątkowość, którą zawdzię-
czasz mnie? (przerywa, oddycha głośno, bo ostatnie zdania
wypowiedział podniesionym głosem) Teraz odejdę, a ty
zajrzyj sobie w tę dokumentację. Mam nadzieję, że klepki
trochę przestawią się w twojej głowie, (wychodzi)
korzystam z wampira po raz ostatni nie chce mi się dłużej
udawać głupszego niż jestem zwracam się do was którzy
czaicie się po drugiej stronie elektronicznych układów bez-
piecznie ukryci szatkujecie każdy sygnał na drobne do ciebie
vreutt jeśli jeszcze tam jesteś podejrzewałem już dawniej
wampir znalazł się w moim pokoju nie dla ozdoby ani
mojej wygody idealna forma penetracji musieliście za wszelką
cenę narzucić korzystanie z niej coś podajecie nam w żarciu
w napojach nasycacie pościel ubrania tyle jest możliwości
namówiłem tego grubego żarłoka przez kilka dni wcinał
moje porcje ja żywiłem się tylko owocami chlebem piłem wo-
dę moc wampira została ze mnie zdjęła wtedy właśnie
podyktowałem na magnetofon historię langevina w prze-
szłości bywało że rano nie mogłem poznać zapisu słowa
wydawały się jak nie moje dziś wiem ingerowaliście w zapis
wampira mys'lałem też o s'więta naiwności że tylko ja zasłu-
żyłem na tak wielkie wyróżnienie własny wampir w pokoju
zgrabnie pomyślane mózgownica stoi otworem jak rozłupany
orzech znacie każdą myśl kontrola wydawanie poleceń zbie-
racie jednak te resztki jakże dla was cenne pchacie w zgwał-
cone niezliczoną ilość razy komórki swoje wredne instrukcje
kierujecie mną nami laleczkami na niewidzialnych nitkach
każda z wampirem na głowie co wieczór przeżywamy swoje
małe orgazmy rzygamy w szklane klosze mętlikiem bezna-
dziejnych myśli koszmarem stapiającym w jedno jawę
i sny bardzo pilnujecie byśmy nie odwiedzali się wzajemnie
nie wpadali w zażyłość konkretnie panna peltier miejscowy
policjant jej niespodziewany striptis i czarny golf stały ele-
ment jej ubioru zabawny pomysł królowej ubiegać się o rolę
modelki u takiego truchła jak ja ekscentryczny kaprys zimnej
kobiety czy test wspaniale odegrała swą rolę co chcieliście
sprawdzić moje reakcje jakie to miłe że ciągle o mnie
myślicie przydziałowy wampir dla każdego dlatego strzygliś-
cie nas co tydzień czujniki kochają krótkie włosy uwielbiają
łysinę fryzjer co ma dla klientów tylko monda i figaro pewnego
razu udało się nam kupić koszyk czereśni od handlarza
pamiętam zapach czereśni zmieszany z brylantyną zjedliśmy
je błyskawicznie zanim nadeszła panna peltier koszyk wyło-
żony był gazetą schowałem do kieszeni akurat w tym numerze
na kolumnach kulturalnych drukowano recenzję księgi za-
pomnienia zbioru wierszy tego spod szóstki za cholerę nie
potrafię utrzymać w głowie jego nazwiska moja nierówna
pamięć egzemplarz z naszej czytelni zawierał recenzję a ten
po czereśniach nie montujecie te notki preparujecie po
jednym wydaniu specjalnym dla czytelni i fryzjera zadałem
sobie odrobinę trudu przejrzałem moje wycinki prosty wnio-
sek pisze to jedna osoba maksimum dwie w przerwach
rejestrują na video dyskusje rzekomo przegrane z piątego
programu tivi po cholerę zadajecie sobie tyle trudu my
wiemy wy wiecie że my wiemy dom starców nie jest domem
starców hans nie jest reżyserem ofelia aktorką ani malarką
facet spod szóstki nie jest poetą ja nie jestem szalonym
multiinstrumentalistą to odprysk kiks rykoszet eksperymentu
podobnie marna pamięć dogorywamy powoli na tym błysz-
czącym wysypisku wśród podobnych sobie odpadków ludz-
kich trzydziestka potencjalnie najgenialniejszych artystów
świata czy nadal zakładacie wtopione w plastyk metalowe
obręcze na skronie kolejnych kandydatów by w krótkim
impulsie przysposobić ich do pobytu tutaj czy są młodzi jak
my czy z równą niefrasobliwością doprawiacie im głowy
starców nie przewidzieliście kondensując życie artysty w krót-
kim spazmie że cierpienia rozczarowania bóle klęski tak
stężone w pół godziny dołożą nam po pięćdziesiąt lat kiks
eksperymentu przedwczesna starość zdobi nasze głowy
siwizna bez chwały kara za łatwowierność co do mnie sprawa
jest jasna zdradziłem hioba wyrzekłem się go wypełzłem ze
zbawczej skorupy sam wlazłem vreuttowi na widelec za-
chciało mi się uwspółcześnić starożytny epos hiob odpierający
zwycięsko pokusy przypadek rozstrzygnięty przez to nie-
ciekawy drugi wariant hiob ulega przez co staje się hiobem
na wieki hiobem spotęgowanym pozbawionym nagrody i na-
wet nadziei wolno mu tylko rozpaczać na totalnym rumowisku
wiara w zabezpieczenia ukryte w mechanizmie świata okazała
się płonna w jakieś zasady heisenberga blokady nie pozwala-
jące dokonywać na materii zbyt grubych nadużyć uwalniające
od wyboru dokonujące go za nas nic takiego nie istnieje nie
ma barier dla oświeconych łajdaków bóg nie przewidział
ludzkiej przewrotności ostatnią instancją odwoławczą jest
moralność człowieka jego rozeznanie między dobrem a złem
czyli nic mniej niż zero trzydziestka hiobów na gruzach sta-
rego świata od dawna nie przybył nikt nowy w końcu vreutto-
wi się powiedzie z oplotów kabli wysunie się syntetyczny
geniusz program trwa jesteśmy nadal jego częścią zapis ten
traktujcie jako ostrzeżenie wiedząc to co wiem nie mogę
żyć jak dotąd udawać przyjaźni szczerzyć się do panny
peltier nie mam pojęcia co zrobię póki program trwa nie
wszystko jeszcze stracone ale ostrzegam miejcie się na bacz-
ności nie bądźcie bezpieczni
lufy 1985
Osada
„Meteor"
2083
uż na klatce schodowej
I. wyczuł, że coś jest nie w porządku. Wprawdzie spo-
wijała ją jak zawsze wszechobecna woń stęchlizny, ku-
rzu oraz gotowanej kiszonej kapusty, ale swojski zaduch
wzbogacony był tym razem o jakiś obcy składnik. Z miesz-
kań Watsonów, Mieszczerskich i Iwanowów nie dobiegał
znajomy rejwacti, jedynie drzwi kawalerki Irmindy Zakos,
tramwajarki dorabiającej sobie cichodajstwem i donosiciel-
stwem, wydawały się leciutko uchylone. I. przystanął
na szczycie schodów, aby ochłonąć nieco i poszukać klu-
czy. Schody, stare, zbutwiałe, przypominały wyboistą
drogę pod górkę. Wyszlifowane cierpliwymi obcasami
stopnie zostały w kilku miejscach zastąpione przez bry-
gadę remontową nieheblowaną dechą. Rytm mozolnego
podchodzenia zrywai się na niej, nogi zamiast zapadać-
się w wydeptaną rynnę stąpały twardo, dźwiękliwie
i pewnie.
Obracał klucze w spotniałej dłoni, błądząc myślami
wokół salcesonu, zdobytego po krótkiej acz zdecydowanej
szarpaninie w kolejce do przyzakładowego bufetu. Salce-
son ten w ilości dwudziestu deka spoczywai w aktówce I.,
owinięty troskliwie w szary papier. O tej porze miasto było
zalane ludźmi, którzy podobnie jak I. starali się pochwycić
w biegu to czy tamto; I przepychał się ulicami angażując
w walkę z tłumem wszystkie rezerwy organizmu. Ani na
moment nie zapominał o salcesonie, ukrytym bezpiecznie
wśród ważnych dokumentów. Na pół godziny stanął w ko-
lejce po pieczywo, wykorzystując ten czas na spokojne draż-
nienie wyobraźni perspektywą degustacji smakołyku. Z po-
łówką świeżego chleba w garści rwał co sił w kierunku do-
mostwa, pieszcząc w głowie zaplanowany porządek czyn-
ności: rzucić serwetę na laminat, otworzyć świeżą paczkę
herbaty z Bangladeszu, drzwi oczywiście na klucz... Ta piękna
wizja wydała się nagle zagrożona przez jakieś fatum. Z nie-
znanych powodów salceson zdawał się odpływać w siną dal.
I. zrobiło się żal salcesonu.
Zobaczył ich jak wychodzą z kawalerki Irmindy Zakos:
barczyści, wypasieni, w białych fartuchach i białych fura-
żerkach na głowach. Przody furażerek zdobiły emblematy
z czerwonym krzyżem wpisanym w okrąg. Sądząc po jakości
wykonania były pochodzenia zagranicznego. I. odetchnął
z ulgą — to oni rozsiewali ten straszliwie obcy zapach. Z pę-
kiem kluczy na palcu odsunął się, aby ich przepuścić.
— Pan I., nieprawdaż? — zagadnął jeden z lekarzy
przyjaznym tonem. I. potwierdził, zdumiony. Tamten, ni-
czego na razie nie tłumacząc, łagodnym ruchem zdjął mu
kółko z kluczami z palca. Zgrabnie zmieniając szyk ustawili
się po obu stronach I., po czym wszyscy trzej ruszyli ławą
w stronę mieszkania.
Zza drzwi dobiegały jakieś hałasy. I. spojrzał zdumiony
na ludzi w furażerkach, ale ten, co zabrał klucze, bez słowa
nacisnął klamkę i szerokim gestem zaprosił go do środka.
Mieszkanie I. było właściwie jednoosobową dziuplą,
wygospodarowaną cudem w organizmie wielkiego bloku.
Mogło powstać przez zlikwidowanie schowka na wiadra,
szczotki czy szmaty; po doprowadzeniu wody i wydzieleniu
wnęki udającej kuchnię nadawało się ze wszech miar
do zasiedlenia przez samotną osobę. Wedle miejscowych
standardów uchodziło nawet za przytulne, zaś jego loka-
tor — za szczęściarza urządzonego życiowo, ponieważ na-
wef podczas największych słot deszcz nie lał mu się za
kołnierz.
Idąc od drzwi po trzech albo cztdrech krokach natra-
fiało się na ścianę z oknem. Jedna z szyb została wybita
przez wiatr i od dłuższego czasu zastąpiona przez adminis-
trację zgrabnie przyciętym kawałkiem dykty, ponieważ o szy-
by było trudno. Nadto szwankował w oknie mechanizm za-
mykający, toteż administracja zabiła je gwoździami. Rzecz
jasna uniemożliwiało to mycie, tak że ilość światła wpada-
jąca z zewnątrz z roku na rok zmniejszała się. I. przewi-
dywał niejasno, że w końcu będzie musiał coś z tym fantem
zrobić, ale chwilowo poprzestał na rozmyślaniu o tej spra-
wie. Po prostu miał ją na głowie; o okucia okienne było
bardzo trudno.
Pozostałe dwie ściany obstawione były półkami pełnymi
książek, co dodatkowo uszczuplało metraż małego pomiesz-
czenia. Pod sufitem paliła się naga żarówka na drucie,
rzecz zasadniczo zakazana o tej porze, jednak I. rozumiał,
że niecodziennych gości zmusił do tego brązowawy półmrok
ciągnący od okien i uniemożliwiający pracę. Rozświetlony
jaskrawym światłem pokój przypominał przesłuchiwanego
aresztanta i zdawał się liczyć na wstawiennictwo ze strony
I., ale I. obrzucił tylko spojrzeniem pokryte zaciekami ścia-
ny i wzruszył ramionami. Czuł, ze musi jakoś zareagować
na to, co się dzieje, a nie znajdując odpowiedniejszego
gestu przekazał pokojowi i sprzętom całe swoje poczucie
bezradności.
W pokoju przebywało jeszcze dwóch mężczyzn w bia-
łych kitlach i furażerkach z czerwonym krzyżem wpisanym
w okrąg. Jeden z nich siedział przy stoliku wysuniętym prze-
zornie na środek, drugi, w naciągniętych gumowych rę-
kawicach, wertował bez pośpiechu tomy z półki, wybierając
jak leci. Na stole obok łokcia mężczyzny piętrzył się stos
książek. I. poznał je natychmiast — i zbladł. Obok, bezwstyd-
nie rozpostarty, leżał list do zagranicznej aktorki, w którym
I. wyznawał jej w porywczych słowach miłość, jednak nigdy
nie odważył się go wysłać. Mężczyzna siedzący przy stole
na jedynym krześle przyglądał się I. badawczo przez grube
binokle. Jego twarz pozostawała uprzejma, a nawet życzliwa.
No i na cóż to panu było, drogi panie I., zdawało się mówić
spojrzenie zza szkieł.
Drugi z mężczyzn nie zareagował na wejście gospo-
darza, kontynuując swe zajęcie z cierpliwością automatu.
I. skupił na nim zainteresowanie, ponieważ tamten sięgał
właśnie po tom, w którym I. miał schowany banknot o nomi-
nale tysiąc peso. Mężczyzna znalazł go oczywiście, przez
chwilę oglądał z bliska, ujmując za rożek obleczonymi w gumę
palcami, a potem najspokojniej w świecie umieścił w kie-
szonce na piersi. I. chciał zaprotestować, zaczął chyba nawet
coś mówić, lecz pod wpływem kpiącego spojrzenia męż-
czyzny przy stole głos uwiązł mu w gardle.
— Obywatel I., jak sądzę? — stwierdził raczę] niż za-
pytał mężczyzna przy stole. Głos miał łagodny, jego ciepły
timbre zdawał się rozpraszać wszelkie wątpliwości co do tego,
że właściciel rad by nieba przychylić bliźniemu. — Niechże
pan pozwoJi bliżej. Co tak sztywno? Jest pan w końcu we
własnym mieszkaniu, drogi panie.
I. postąpił krok do przodu; usłyszał że lekarze czy też
sanitariusze za jego plecami również przemieścili się na
tyle, że mogli domknąć drzwi.
— Może zechcą mi panowie wyjaśnić, czemu zawdzię-
czam tę wizytę? — wyjąkał I. Chciał nadać głosowi ton
zdecydowania i oburzenia, co się zdecydowanie nie udało.
Mniej więcej w połowie kwestii głos wypowiedział posłu-
szeństwo: załamał się i I. z najwyższym trudem dokończył
zdanie. Chociaż mężczyzna od stołu spoglądał równie
życzliwie jak przedtem, zaś ten przy półkach nadal mecha-
nicznie wertował kartki, (. zrozumiał, że popełnił coś wielce
niestosownego.
— Oto wdzięczność — powiedział znużonym głosem
mężczyna od stołu. — Przybywamy, żeby człowieka uchro-
nić od zapadnięcia na ciężką chorobę, a ten traktuje nas
jak intruzów. Nie domagamy się wdzięczności czy jakiegoś
wydziwiania, bądź co bądź spełniamy tylko nasz obowiązek
wobec jednostki oraz społeczeństwa — lecz czy tak trudno
okazać przynajmniej trochę zrozumienia dla naszej odpo-
wiedzialnej pracy? Pan myśli, że przyszliśmy tu z przyjemnoś-
cią? Że to taki cymes grzebać się w cudzych gratach, inge-
rować w cudze życie, przestawiając nieraz radykalnie
zwrotnice, po których się potoczy? Niech się pan postawi
w naszej sytuacji: widzi pan chorego nieuleczalnie nieszczęś-
¦
pika i za chwilę ma mu pan oznajmić prawdę o jego
słanie. No?
— Zatem sugeruje pan... Kto, kto jest chory? — wybu-
chnął i. — Ja? Ależ to absurd. Czuję się znakomicie. Nic
mi nie dolega. Dawno nie byłem w tak dobrej kondycji!
— Pozory, drogi panie, pozory — w głosie mężczyzny
pojawiło się denerwujące pobłażanie. — Choroba, przed
którą pragniemy pana uratować, przez całe lata może prze-
bywać w organizmie w stanie utajonym, wyczekując na
najdogodniejszy moment do ataku. Z reguły kiedy zaata-
kuje — jest już za późno na skuteczne przeciwdziałanie.
Naszą jedyną szansą uprzedzić ten atak, przestrzegać,
chronić, zapobiegać. Ale bez ścisłej współpracy z zagrożo-
nym nie da się osiągnąć niczego. Niech pan zapamięta:
ni-cze-go.
— Czy pan mógłby powiedzieć coś bliższego na temat
owej choroby, przez którą jestem jakoby zagrożony? — wy-
rzekł dość zdecydowanie I., aczkolwiek pobielałymi war-
gami, które obijały się o siebie jak kompletnie martwe przed-
mioty.
— Jakoby — prychnął lekarz — jakoby. Zdumiewające
jest zadufanie niektórych osobników. Coś bliższego...
a owszem, bardzo chętnie, po to tu w końcu jesteśmy.
Choroba ta atakuje przede wszystkim zboczeńców, samot-
ników, ludzi skrytych i obracających się w podejrzanych
środowiskach. Słyszał pan może o AIDS? Skrót ten pochodzi
od zagranicznej nazwy choroby; tam, czyli za granicą, wykry-
to ją po raz pierwszy i stamtąd też została przywleczona do
nas. AIDS oznacza „zespół nabytych niedoborów odpor-
nościowych". Zapadają na nią przeważnie mężczyźni, młodzi
i w średnim wieku — ot, tacy jak pan. Charakteryzuje się
zmianami w węzłach chłonnych, szczególnie nerwowych,
długotrwałymi gorączkami, szybko postępującym wyniszcze-
niem. Sposób postrzegania świata przez zaatakowanego
zmienia się radykalnie. W 70—80 procentach wypadków
prowadzi to do śmierci. Chyba nie spieszy się panu do grobu,
co, panie I.?
I. zaciskał napięstki, nie wiedząc co odpowiedzieć.
— Do tej pory nie odkryto, co powoduje tę chorobę.
W tym właśnie największa trudność. Póki nie będziemy mieć
całkowitej pewności, zmuszeni jesteśmy do prewencji w bar-
dzo szerokim zakresie.
1 cc
— Ale co do tego mają te książki? — wychrypiał I.
Udało mu się trochę ochłonąć; wypowiedź lekarza wyda-
ła mu się naraz bajką obliczoną na przestraszenie jego, I.,
by w ten sposób dać mu odczuć, że zanadto wyalienował
się ze społeczeństwa.
— Bardzo wiele, panie I., bardzo wiele — rzekł ze
smutkiem mężczyzna od stołu. Jego oczy zza grubych bi-
nokli spoglądały na I. z prawdziwą troską. — Jedna z posta-
wionych hipotez twierdzi bowiem, że kataczynnik powodują-
cy chorobę przenosi się przez papier. Rzecz jasna za naj-
bardziej niebezpieczne pod tym względem trzeba uznać
książki oraz czasopisma pochodzenia zagranicznego —
względnie przeszmuglowane z podejrzanych źródeł. Wystar-
czy najlżejsze zadraśnięcie skóry, na przykład przy zbyt
gwałtownym odwracaniu strony — i nieszczęście gotowe.
Zdrowy organizm spisać można na straty. Bardzo istotne,
jak się okazuje, jest nastawienie czytającego: z oczywistych
względów ten, kto dał się takiej literaturze zafascynować, zdo-
minować, owładnąć — podlega większemu zagrożeniu
niż otwarty sceptyk czy ktoś traktujący ją jako ciekawo-
stkę.
— Nie rozumiem — powiedział I.
— To przecież proste: czemuś, co się robi z wypiekami
na twarzy towarzyszy znacznie większa ilość gestów gwał-
townych, źle obliczonych, w trakcie wykonywania których
łatwo się zadrasnąć o ostry brzeg kartki. Badacze podejrze-
wają także, że jako nośnik bakcyla służyć może farba drukar-
ska, oczywiście nie z państwowych zakładów graficznych,
ta bowiem jest szczegółowo badana. A nie da się ukryć, panie
I., ze w pańskim księgozbiorze natrafiliśmy na egzemplarze
— tu machnął ręką w stronę stosu na stole, a potem z przesad-
ną obawą ujął i odłożył broszurę leżącą na samej górze —
budzące naszą najwyższą nieufność. Będzie pan uprzejmy
zaczekać, aż zakończymy nasze poszukiwania, po czym za-
bierzemy pana na wnikliwe badanie, które ujawni, czy uległ
pan już osłabieniu odporności, czy jeszcze nie.
— Czy mogę sobie przygotować coś do jedzenia? —
spytał I.
— Jak najbardziej, panie I., jest pan przecież u siebie.
Dziwne, że muszę panu o tym przypominać. Proszę w naj-
mniejszej mierze nie krępować się naszą obecnością. A może
chciałby pan wskazać pozostałe książki czy pisma tego typu —
skinął głową w stronę stołu. — Taka pomoc w poważnym
stopniu przyspieszyłaby naszą pracę.
— Wydaje mi się — powiedział I. słabym głosem —
że to już wszystkie.
— Sprawdzimy, sprawdzimy. Czy przyznaje pan, że
stanowią pańską własność? Nikomu pan ich nie pożyczał?
Proszę nam zaufać: w podobnych przypadkach bardzo ważna
jest informacja o innych osobach narażonych na niebezpie-
czeństwo. Ścisła wiedza o kręgu objętych zagrożeniem sprzy-
ja z jedej strony odkryciu kanałów przerzutowych choroby,
z drugiej — uratowaniu wielu Bogu ducha winnych ludzi.
Na nic w tym wypadku fałszywa solidarność, błędnie poj-
mowana rycerskość czy tego typu bzdury. Pod wieloma
względami syndrom nieodporności przypomina rozprzestrze-
nianie się syfilisu, zwłaszcza zaś wsłydliwością w ujawnieniu
wspólników.
— Pójdę zrqbić kanapki — powiedział I.
— Zapomniał pan o moim pytaniu.
— Proszę?
— Nikt oprócz pana nie korzystał z tych książek? A może
ktoś wypożyczył je panu?
— Nie... pamiętam.
— Wrócimy jeszcze do tego — stwierdził kategorycz-
nie lekarz. — A teraz chciałbym się przekonać, co pan
tak ściska w tej aktówce. Jest niestety prawdopodobne, że
są to kolejne nośniki groźnej choroby.
— Nie zważając na protesty I. wyjął mu teczkę z ręki
i wydobył z niej papiery. Przez chwilę ważył w dłoni zawi-
niątko w szarym opakowaniu.
— Salcesonik? — zacmokał. — Taki sam jak z naszego
bufetu... państwowy. Na pewno państwowy? W porządku,
wystarczy tych zapewnień, wierzę przecież panu.
Kiedy I. wrócił z kanapkami, mężczyzna rozłożył akta
na wolnej części stołu, wpisując w poprzek szerokim dłu-
gopisowym pismem jedno słowo: odmownie. Zgrabnym
ruchem ujął kanapkę i zatopił w niej podobne do łopat
siekacze. Pozostali lekarze tylko czekali na ten znak: w mgnie-
niu oka oczyścili talerzyk z chleba i salcesonu. Nawet auto-
matyczny przeszukiwacz przerwał robotę, odrzucił rękawice
i trzymając w każdej ręce po kanapce raczył się z pośpie-
chem.
— Niech pan się przygotuje do drogi — poradził
lekarz nie przestając oprawiać manuskryptów — zaraz nadje-
dzie sanitarka. Wróblewski... odmownie. Smith — odmownie.
Gonzaga...
— Wróblewskiego chciałem rozpatrzyć pozytywnie —
wtrącił z zapałem I. — To juz trzecie jego podanie w tej
sprawie. Sumienny pracownik, dobry mąż, wzorowy kolega,
nieposzlakowana opinia. Nikt bardziej od niego nie zasługuje
na ten przydział.
— Odmownie — lekarz nakreślił zamaszysty podpis na
ostatnim podaniu z grubą ściółką podpiętych załączników. —
Na razie nie może pan wrócić do pracy, panie I. Obowiązki
pańskie przejmie chwilowo kto inny. Proszę postawić się
w jego położeniu. O ileż łatwiej zostanie zaakceptowany
przez interesantów, jeśli niektóre z tych petycji zweryfikuje
na korzyść, prawda?
— Dokąd mnie zabieracie?
— Na badanie. Nie wolno panu wziąć żadnego wielkie-
go bagażu; najwyżej przedmioty osobiste. Najlepiej jeśli
pojedzie pan tak jak pan stoi. O ile badanie wykaże, iż
nie uległ pan chorobie, po krótkiej kwarantannie wróci pan
do tych czterech ścian. Spowodujemy także przyjęcie pana
z powrotem do pracy. Jeśli jednak pański organizm został
zarażony, konieczne będzie dłuższe leczenie. W takim przy-
padku lepiej niczego nie ruszać, bo bakcyl mógł się przy-
czaić gdzie bądź. Na okres kuracji otrzyma pan odzież oraz
wszystko co niezbędne, natomiast zawartość tego pokoju
trzeba będzie zniszczyć, a sam pokój poddać dezynfekcji
najskuteczniejszymi środkami zagranicznymi. Wymaga tego
nie tylko troska o zdrowie i życie mieszkańców jednego
bloku, ale dobrze pojęty interes całego społeczeństwa. Za-
bezpieczcie, kolego, te rzeczy — wskazał na rozsypany
stos książek.
Jeden z lekarzy podszedł z przezroczystą foliową torbą,
najpewniej zagranicznego pochodzenia; urękawiczoną dłonią
umieszczał w niej kolejne egzemplarze. Pozostali w tym czasie
rzucili się do półek; wyjmowali stamtąd coraz to inne pozycje,
pakując je do pus+ych lekarskich kuferków oznakowanych
takim samym emblematem jaki widniał na furażerkach. I.
spostrzegł ze zdziwieniem, że w kuferkach nikną najcen-
niejsze nabytki jego biblioteki.
— To wszystko do badań — uspokoił go szef ekipy-
— Proszę się nie niepokoić: jeśli wykażą one bezzasadność
podejrzeń, książki zostaną zwrócone co do sztuki. A teraz
w drogę.
I. zdążył chwycić jedynie szczoteczkę do zębów wraz
z tubką pasty — i już silne ręce lekarzy wypychały go na
korytarz. Klucz w obcych palcach obrócił się w zamku ze
znajomym odgłosem, opieczętowane banderole zakleiły
drzwi, Irminda Zakos w różowym peniuarze wychyliła się \
z kawalerki wołając och i ach, jeden z lekarzy posłał jej
całusa, po czym cała piątka z I. na czele rozpoczęła mozolne
zejście przypominającą do złudzenia schody rynną.
Spoczywając na białych noszach, mając po obu stronach
wysokie buty lekarzy I. przysłuchiwał się, jak furgonetka \
przeciska się przez miasto. Dobili do gmachu przychodni
rejonowej; z betonowego podwórca przeszli do hallu
szarego jak wszystko i stamtąd schodami na drugie piętro.
W gabinecie zabiegowym specjaliści jeszcze wyższej rangi
ułożyli I. na kozetce, pobrali mu krew, skrawki ubrania,
próbki skóry i przy okazji odciski palców. Dopiero po tych
czynnościach jeszcze inni fachowcy sprowadzili I. do piw-
nic, gdzie otrzymał szpitalną piżamę, świeżą pościel, posi-
łek i kwestionariusz osobowy do wypełnienia. Pomyślał,
że na jeden dzień wystarczy, ale się mylił: zaraz potem po-
lecono mu udać się w towarzystwie lekarzy na pierwsze
piętro w celu złożenia wyjaśnień mających dla ewentualnej
historii choroby kapitalne znaczenie. Zatrzymali się obok
jakichś drzwi, jeden z lekarzy otworzył je — I. ujrzał
rozciągniętego na biurku osobnika, odzianego dokładnie
jak on sam. Trzymało go dwóch albo trzech krzepkich mło-
dych lekarzy, czwarty zaś zamarł z ręką wzniesioną jak do
uderzenia. Siedzenie delikwenta było obnażone, a wznie-
siona ręka dzierżyła laskę, która na oczach. I. opadła na
rozedrgane mięso, wydając przy tym niesympatyczny, ciasto-
waty odgłos. Towarzyszyło mu jakby charknięcie, w każdym
razie dźwięk niewiele mający wspólnego z artykułowaniem.
Po spełnieniu tej sekwencji czynności urzędnicy z pokoju spoj-
rzeli z zaciekawieniem w stronę drzwi, lecz lekarz należący
do świty I. zamknął je bez słowa na znak, że zaszła pomyłka.
— Skurczybyk — powiedział tonem przygany — nie
chce sypać. Twarda sztuka. Woli narazić kumpli na pewną
śmierć niż pozwolić ich uratować.
— Bałbym się takiej odpowiedzialności — zapewnił
drugi lekarz.
Scena w otwartym przypadkowo pokoju dała I. wiele
do myślenia. Weszli do pomieszczenia o kilka numerów
dalej; siedział tam znany I. szef lekarzy. Przed nim na
biurku w przezroczystej torbie leżały zakwestionowane wyda-
wnictwa. Na ścianie wisiało godło państwowe Puertoriconu
oraz portret prezydenta, na drugiej — mapa kraju i plan
miasta, w którym się znajdowali. Szef lekarzy spojrzał na I.
życzliwie spoza binokli.
— Kiedy pan załatwiał tutaj konieczne formalności, nasi
specjaliści przebadali te książki. Niestety, musi pan być
przygotowany na najgorsze: ponad wszelką wątpliwość wy-
kryto na nich obecność bakcyla powodującego zmniejsze-
nie odporności.
Mówił potem jeszcze przez jakiś czas o zagrożeniach
chorobą, które I. znał, apelował do poczucia obywatelskiej
odpowiedzialności I., a także wskazywał na rozmiary po-
mocy, jakiej I. jest w stanie udzielić tutejszej służbie me-
dycznej. I. dał się przekonać jego argumentom. Przypomniał
sobie kolegę z biura, z którym wymieniał książki, podpisał
stosowne oświadczenie, po czym zaprowadzono go na dół,
do noclegowni. Białe kitle wreszcie dały mu spokój. Położył
się na pryczy, usiłując zasnąć, ale natłok wrażeń nie pozwa-
lał na uspokojenie myśli. W końcu zapadł w jakiś koszmar,
ni to drzemkę, ni to czuwanie, coś mu się śniło, równolegle
mózg obracał chyba po raz setny te same wątpliwości, aż wa-
lenie w drzwi upewniło t., że wszystko co przeżył zdarzyło
się naprawdę. Wszedł znany już dobrze I. szef lekarzy,
trzymając w ręku jakieś papiery, kolorowe wydruki czy wykre-
sy, za nim postępowali inni lekarze w furażerkach, cały ten
orszak zatrzymał się przed łóżkiem I., który uniósł się na
łokciach w oczekiwaniu. Wtedy szef lekarzy pokręcił głową,
blikując na boki szkłami binokli, potrząsnął papierami i z gro-
bową miną oświadczył:
— Niestety, panie I., potwierdziły się nasze najgorsze
przypuszczenia. Proszę zachować spokój mimo tego co po-
wiem: jest pan zarażony. W takiej sytuacji musi pan dokładnie
i bez zwłoki wykonywać nasze polecenia. Teraz wyjmie pan
z szafy ubranie i nałoży je, a potem pójdzie z nami. Nie ma
chwili do stracenia.
2084
10 lutego 2084
Najbardziej lubię Osadę wieczorem.
Dzień dogasa powoli, a od pampy ciągnie rześkie powietrze,
przesycone wonią dojrzałych traw. I. mówi, że mamy szczę-
ście, bycząc się jak w ośrodku wypoczynkowym, w dodatku
za państwowe pieniądze. Prawda, warunki do leczenia i re-
konwalescencji są tu znakomite, ale to jednak kuracja, nie
wczasy. I. jakby przestał o tym pamiętać, jego niefrasobliwość
i lekceważenie powagi sytuacji trochę mnie irytują. Nie dalej \
jak wczoraj Alfredo, szef pielęgniarzy, ostrzegał aby nie prze-
ceniać możliwych objawów poprawy samopoczucia. Święta
prawda: dla chorego nic bardziej złudnego niż subiektywne
poczucie zdrowia. Wspomniałem o tym Alfredo; spodobało
mu się. Brzmi jak hasło, oświadczył. O ile szef lekarzy za-
twierdzi, umieścimy je w świetlicy.
Dziś przez pół dnia myślałem o wielkiej prawdzie za-
wartej w moim haśle. Subiektywne poczucie zdrowia daje
złudne nadzieje, a dla pacjenta oznacza dodatkowe nie-
bezpieczeństwo. Pozór braku dolegliwości to wręcz sojusz-
nik choroby! No bo przypuśćmy, że ktoś na skutek zbiegu
sprzyjających okoliczności poczuł się na krótką chwilę lepiej
i pozwolił sobie na rozluźnienie psychicznych barier, sta-
wianych chorobie. Potem pomyślny okres mija, bakcyl ata-
kuje ze zdwojoną pasją, a na postawienie nowej zapory psy-
chicznej nie starcza sił. Tak oto pacjent, który zbyt pochopnie
uznał się za wyleczonego, szybciej ulegnie nawrotowi cho-
roby niż trzeźwy realista. Czyli ten, kto rozsiewa wieści o prze-
sadnie dobrym samopoczuciu, w gruncie rzeczy otwiera
listę poważnie zagrożonych. Jego optymizm to w prostej
linii symptom osłabienia odporności organizmu! Ten pozor-
ny paradoks świadczy najlepiej o przewrotności AIDS, co
potwierdza dodatkowo fakt, że nawet nasza zaawansowana
medycyna XXI wieku nie może sobie z nim poradzić.
Co jednak najbardziej przygnębiające: właśnie I. uległ
temu zgubnemu przypływowi entuzjazmu. Głuchy na wszelkie
argumenty utrzymuje, że czuje się świetnie. W jego głowie
rzekomo coś się odblokowało i rozprężyło, co do tej pory
było stale ściśnięte. „Mój mózg nauczył się latać", oświad-
czył pewnego dnia w obecności pielęgniarza. Stale usiłuje
podśpiewywać, aby wszyscy wiedzieli, jak bardzo jest szczę-
śliwy, ale jego zawodzenie działa tylko ludziom na nerwy.
Już tutaj, w Osadzie, I. z płaczem rzucił mi się na szyję i wy-
znał, jak to mnie wydał szefowi lekarzy. Odsunąłem go sta-
nowczo, bo nie lubię mazgajstwa przy świadkach, a następ-
nie wytłumaczyłem, że postąpił właściwie. Na jego miejscu
nie wahałbym się ani przez chwilę, zapewniłem — chodzi
przecież o życie ludzkie, którym nie mamy prawa szafować
— a już na pewno nie pozwoliłbym się nękać żadnym skrupu-
łom z tego powodu. Takie postawienie sprawy uciszyło wy-
rzuty sumienia I. Wyraźnie odżył od czasu tej rozmowy, a z je-
go oczu jakby ktoś zdmuchnął cień. Już nie patrzy wzrokiem
zbitego psa i nie zadręcza się kompleksem urojonej winy.
Gdybym jednak przewidywał, że tak mu odbije w drugą stro-
nę, odpuszczałbym mu mniej spontanicznie.
26 lutego 2084
Osada nasza wyrasta w sercu pampy:
kilkanaście niskich domków pachnących jeszcze świeżym
drewnem. Wokół karłowate brzózki, które w tym klimacie źle
się przyjęły. Za Osadą wznosi się wielki betonowy gmach,
czyli centrum badania naszej groźnej choroby. Tam właśnie
udajemy się na badania, na prelekcje i wykłady. Także na filmy
i szkolenia. W gmachu mieszkają lekarze i pielęgniarze, mieści
się kuchnia, pralnia oraz sale wykładowe i gabinety zabiego-
we. Natomiast świetlica — obszerna izba na trzydzieści co naj-
mniej osób — znajduje się na terenie Osady, w najbardziej re-
prezentacyjnym z domków, na którego frontonie umieszczono
liczne elementy zdobnicze. W każdym razie tego typu ekstra-
wagancji pozbawione są przydzielone nam chaty, urządzone
z wyszukaną surowością.
Jak oświadczył nam zaraz po przybyciu na miejsce szef
kompleksu, lekarz w stopniu pułkownika, wynika to ze wzglę-
dów terapeutycznych. Puertoricon jest krajem dostatecznie
zamożnym, by zapewnić swym dotkniętym przez chorobę
obywatelom luksusowe warunki, lecz odporność należy ro-
zumieć szeroko. Można by rzec, że mieszkamy tak na przekór
bakcylowi AIDS, a nie z powodu długów zaciągniętych za
granicą* na rozwój elektroniki; zresztą te wiadomości o dłu-
aach. jak powiedział ostatnio Alfredo, mocno są przesadzone.
Główny budynek na terenie Osady przeznaczony jest dla
komisarza i jego zastępcy, którzy zostaną wyłonieni spośród
pacjentów. Rzecz jasna muszą oni rokować największe szansę
wyleczenia, cieszyć się autorytetem i wykazywać ponad-
przeciętne zrozumienie sytuacji. Wprawdzie Alfredo niczego (
nie dopowiedział do końca, ale wydawało mi się, że |
zasugerował moją kandydaturę na lokatora domu ze świetlicą. |
Na razie nie chcę o tym myśleć.
Już prawie przywykłem traktować te kilkanaście drew-
nianych domków jak rodzinną wieś. Nad bramą główną —
bo teren został ogrodzony — napis: OSADA „METEOR".
Czemu ,,Meteor", nawet Alfredo nie wie. Tuż poniżej, ale <
znacznie mniejszymi literami: W ZDROWYM CIELE ZDROWY \
DUCH. Tyle zastaliśmy przybywając tutaj w transportach po 1
kilka osób, przywozem helikopterami sanitarnymi. Większość !
pochodzi ze stolicy, ale trafiają się też pacjenci z prowincji.
Resztę haseł malowaliśmy juz sami. Na wstęgach napiętego
płótna zawieszaliśmy między poszczególnymi chatami napisy
w rodzaju ZDROWIE TO PODSTAWA albo OBYŚMY
WSZYSCY ZDROWI BYLI. Nad placem apelowym, tuz przed
siedzibą komisarza, gdzie w pogodne dni spożywamy posiłki
z kotła przytoczonego przez kuchnię, zawisło hasło NA
ZDROWIE! Najwięcej trudu kosztowało malowanie hasła
na fronton murowanego budynku lekarzy:
BO SREBRO I ZŁOTO TO NIC, CHODZI O TO
BY ZDROWYM BYC! — I WIĘCEJ NIC
przy czym słowa ZDROWYM BYĆ! zostały wyeksponowane
przez użycie innego koloru farby. Zastanawiałem się, jak by
między nimi wyglądało to moje. Trochę przydługie, fakt, ale
za to ile treści!
Osada jest zradiofonizowana, głośniki wiszą na specjal-
nych słupach wbitych głęboko w ziemię. Na moją propozycję,
że można by, korzystając z tych słupów, poprowadzić kable
i założyć lampy, Alfredo żachnął się, ale potem obiecał
porozmawiać z komendantem. Do dziś nie mam żadnego
sygnału, że rozmawiał; komendant jest człowiekiem bardzo
zajętym i często wyjeżdża do stolicy, więc całkowicie zro-
zumiałe, że jakieś tam lampy są dla niego sprawą drugorzęd-
ną. Zresztą teraz, kiedy dni są długie, wystarcza natural-
nego światła do późnego wieczora.
Głośniki służą do nadawania komunikatów lekarskich,
wzywania na badania, ogłaszania pogadanek, wreszcie do
163
pobudki. Rano budzi nas ryk wojskowych marszów, biegnie-
my do umywalni i stajemy na placu. Apel prowadzi szef
pielęgniarzy; niekiedy uczestniczy w nim ktoś z lekarzy,
a samego komendanta widziałem bodaj tylko raz. Ponownie
głośniki odzywają się przed obiadem; I., który jest uro-
dzonym malkontentem twierdzi, ze wskutek odruchu warunko-
wego nie może się powstrzymać od spożywania swojej
zupy w żwawym marszowym tempie. Oczywiście znowu
wykrzykuje to przy wszystkich jak dobry dowcip, a ja muszę
go strofować dla jego własnego dobra. Pobrzękujemy łyż-
kami w menażkach, nad nami chwieje się dyskretnie trans-
parent NA ZDROWIE!, nastrój dobry, nadzieja na godzinkę
sjesty, o ile nie wypadnie coś nadzwyczajnego. Przed i po
posiłkach radiowęzeł ogłasza bieg po zdrowie, a od czasu
zbudowania ścieżki zdrowia — ścieżkę zdrowia. Wychodzi-
my wtedy poza obręb Osady i latamy sobie po pampie
z godzinę albo półtorej, ograniczeń nie ma. Bywa, że po
kolacji wracamy o zmierzchu, zziajani jak mopsy, ale szczęś-
liwi. Myjemy się po omacku i niemal bez czucia walimy na
prycze. Wśród mniej świadomych kuracjuszy pojawiły się utys-
kiwania na taki porządek dnia jako zbyt forsowny; wytłu-
maczyłem im, że to w naszej sytuacji błogosławieństwo, po-
nieważ pomaga zapomnieć o chorobie. Rzecz jasna zapo-
mnieć na chwilę, nie chodzi — w myśl mojego hasła — o pu-
stą, nieuzasadnioną euforię płynącą z kompletnej amnezji. No
i przecież na gry, pogadanki i wykłady zostaje aż za wiele
czasu. W końcu zmuszeni byli przyznać mi rację.
Gier mamy tutaj co niemiara, w formie automatów spro-
wadzonych świeżo z Ameryki. Zamiast monet do otworów
wrzutowych wkłada się sztony, rozdawane za uczestnictwo
w pogadankach i wykładach. Najpierw otrzymywali je wszys-
cy, teraz jedynie najpilniejsi, wykazujący aktywność umysłu
podczas całego wywodu lektora. Można zarobić trochę
sztonów za dobre zachowanie, ale nie jest to pewny sposób,
ponieważ wszyscy zachowują się wzorowo. Jedynie i. od-
biega od normy i nie dostaje sztonów, ale I. mało interesuje
się grami. Nudzi go, jak mówi, zestrzeliwanie urojonych
samolotów albo rakiet; zamiast — będąc stadem gołębi —
umykać elektronicznemu jastrzębiowi, woli wyciągnąć się na
pryczy i dumać. Dziwne rzeczy przychodzą mu do głowy
podczas owych seansów dumania. Ty wiesz, co ci powiem?
— rzekł po jednej ze swoich podniebnych podróży — znalaz-
łem wspólną cechę tych gier. No, naszych automatów. Nie
ma wśród nich żadnych gier planszowych ani logiczno-stra-
tegicznych, a wyłącznie przestrzenne. Samoloty, rakiety, obca
flota atakująca rubieże Układu Słonecznego, rój meteorów,
jastrząb... Nie wydaje ci się to dziwne? Odparłem, że nie.
Żyjemy przecież w XXI wieku, bilard dawno się przeżył, j
natomiast takie pilotowanie kosmicznego wahadłowca oprócz j
rozrywki wyrabia wyobraźnię przestrzenną, refleks, co po
prostu przydaje się w różnych dziedzinach życia. No, dobrze,
nie ustępował I., a ten automat, na którym można sobie
pobombardować do woli? Zauważyłeś, że terytorium na i
ekranie przypomina mapę Maracany? A obowiązkowe obser- t
wacje nieba? Dlaczego natomiast nie ma tu ani jednej książki, \
żołądkował się I.
Wyjaśniłem, że na tę ostatnią wątpliwość najłatwiej
odpowiedzieć: ze względów terapeutycznych.- Lekarze
mają prawo sądzić, ze w związku z AIDS możemy mieć do
papieru — obojętnie w jakiej formie — rodzaj urazu, który
mógłby zaciążyć na wynikach leczenia. Człowiek jest całoś-
cią, tłumaczyłem temu durnemu I., w związku z czym zapaść,
powiedzmy, psychiczna, z miejsca odbija się na odcinku
somatycznym, a więc na zdrowiu rozumianym najbardziej
bezpośrednio. No tak, no tak, burczał I., ale mnie łatwiej
wracałoby się do zdrowia, gdybym dziennie godzinkę albo
dwie mógł spędzić nad książką. Ostrzegłem go, żeby
nikomu nie przyznawał się do swoich skłonności do papieru,
bo napyta sobie biedy. Właściwie nie wiedziałem, co by
mogło grozić I., gdyby na przykład Alfredo dowiedział
się o jego tęsknotach, ale wolałem nie sprawdzać.
Wieczorem przed poprzedzającym kolację biegiem
po zdrowie postanowiłem pograć tochę na automacie. No-
woczesne, błyskające światłami szafy, wstawione między
ociosane bale, sprawiają dziwne wrażenie. Wyjąłem żeton —
Alfredo dostarcza mi ich w nadmiarze — i zawisłem ręką
w powietrzu. Nie potrafiłem uwolnić się od spoglądania na
problem gier oczyma I., choć widziałem, ze to bzdura.
W końcu puściłem żeton, ale gra nie sprawiała mi tyle przy-
jemności co zwykle.
23 marca 2084
Zostaliśmy dziś podzieleni na dwie
1
grupy. Pierwsza zamiast tradycyjnego biegu po zdrowie udała
się w plener, określać rozmiary Ziemi metodą Eratostenesa.
Druga, w której znalazłem się razem zł., pozostała w Osadzie
w celu obserwacji względnego ruchu Słońca po sferze niebie-
skiej. Prowadzący zajęcia Alfredo wbił w ziemię długą tyczkę,
którą nazwał gnomonem, .i powiedział, że do obiadu będzie-
my skalować zegar słoneczny. Kiedy głośniki oznajmiły, że
nadjeżdża parujący kocioł z zupą, zainteresowanie cieniem
tyczki, przesuwającym się wzdłuż nakreślonej na ziemi kreski
poważnie osłabło. Alfredo zapytał, kto chce dyżurować przy
gnomonie, aby nanosić na kreskę kolejne położenia cienia.
Wątpiłem, czy ktoś się zgłosi; niespodziewanie wystąpił
I. oświadczając, że bardzo chętnie zje trochę później. Po-
dążyliśmy w stronę kuchni szybkim marszobiegiem, ponieważ
ciała pozbawione porannej dawki biegu po zdrowie doma-
gały się ruchu, a. poza tym zjawiła się akurat grupa od Eratoste-
nesa, zamierzając wyprzedzić nas u kotła. Kiedy opchnęliśmy
swoje porcje, poszedłem zluzować I. Kreślił coś patykiem na
piasku; na mój widok uśmiechnął się chytrze i zamazał rysunki
podeszwą.
— Noli turbare circulos meos... — nie chwyciłem, o co
mu szło, ale chyba tego nie spostrzegł. — Ile wynosi tangens
45 stopni? — zadał nieoczekiwane pytanie.
— Cóż to, egzamin? Mów po ludzku, w czym rzecz.
Mimo nalegań nie zdołałem z niego nic wydobyć.
Czekałem do wieczora, uważnie go obserwując. I. zmienił
kilku rozmówców, wreszcie przylepił się do łysawego
faceta z wąsem. Nawet na przedkolacyjnej ścieżce zdro-
wia biegli obok siebie. Odniosłem wrażenie, jakby się spie-
rali.
— Słuchaj — powiedziałem do I., kiedy szliśmy
się myć — chyba mam prawo wiedzieć, co jest grane?
Kim jest ten facet?
— Nauczycielem geometrii — odrzekł I. w zamyśleniu
— ale i on nie ma w głowie tablic trygonometrycznych.
Jak ci się wydaje — gdzie my właściwie jesteśmy?
— No... w Puertoriconie — wydukałem zaskoczony.
— Puertoncon jest długi i szeroki — stwierdził I.
z wyższością.
Okazało się, że I. nieprzypadkowo kręcił się wokół gno-
mona. Stwierdził, że w punkcie zrównania dnia z nocą, czyli
mniej więcej o tej porze, słońce wisi prosto nad równikiem.
-7VF^
o,
i 't-lWfl
¦ ¦¦¦¦:^i
¦/:v'i
W południe kąt padania jego promieni równa się po prostu
szerokości geograficznej. Wystarczy zmierzyć długość cienia
i długość tyczki, a ich stosunek da tangens kąta, o który
chodzi.
— Chyba odwrotnie — powiedziałem — stosunek dłu-
gości tyczki do długości cienia?
— Nie o ten kąt chodzi — odrzekł I. — W optyce
kąt padania mierzy się między promieniem a prostopadłą
do powierzchni. Tangens tego kąta jest mniejszy od jedynki,
czyli sam kąt musi być mniejszy od 45 stopni.
Próbowałem sobie przypomnieć mapę.
— To znaczy, że znajdujemy się gdzieś nad granicą
z Maracaną. To by także wyjaśniało sprawę drewna.
— Jakiego drewna? — spytałem.
— Tego, z którego zbudowano Osadę. Nie chcesz
chyba powiedzieć, ze wykorzystano do tego celu drzewa,
które nagle wyrosły na pampie? Drewno na budowę, a może
i rzemieślników sprowadzono z Maracany — podsumował I.
— Ktoś przewidział, że będziemy chorzy.
10 kwietnia 2084
Hasło już namalowane wisi w świetlicy,
tuż nad rzędem najokazalszych automatów do gry. Wprawdzie
nie widzą go ci, którzy akurat grają, ale za to kłuje w oczy
czekających na swą kolej. Alfredo zaproponował mi, aby
ogłosić rozgrywki o mistrzostwo Osady na każdym rodzaju
automatów. Ci w szpiłalu — tak nazwaliśmy w Osadzie
budynek lekarzy — też mają takie dla regeneracji. Jak wyłoni-
my mistrzów Osady, zmierzą się oni z drużyną pielęgniarzy,
obiecał Alfredo.
No więc trenujemy az huczy. Wczoraj wprawdzie nastą-
piło małe zakłócenie z powodu przybycia transportu pacjen-
tów, a właściwie pacjentek: siedmiu kobiet, które natychmiast
zostały zakwaterowane w Osadzie. Rozgrywki z miejsca stra-
ciły na atrakcyjności. Trzeba w tym miejscu wyjaśnić, że do
tej pory mieliśmy w Osadzie tylko trzy kobiety, stworzenia
zahukane i nieatrakcyjne, ale nie znam nikogo, kto by ich
nie miał przynajmniej kilka razy. Za parę żetonów można było
sobie odbarczyć instalację, mówiąc fachowym żargonem
pielęgniarzy. Kilka razy doszło do tego, że rano mężczyźni
nie mieli w ogóle żetonów. Musiałem im wydzielać z worka,
który dostałem od Alfredo, a jeszcze pilnować, by wszystko
przegrali na automatach, a nie chowali na noc.
Zwierzyłem się z tych trudności Alfredo. W niedługi
czas potem przybyły do Osady wyszarzałe kobiety, jak
się potem okazało więźniarki, aby odsiadywać swoje długolet-
nie wyroki w Osadzie. W ten sposób nasze trzy kobietki
utraciły monopol i wszystko wróciło do normy, żetony krążyły
żwawiej, z tym że nocne życie w Osadzie raczej kwitło.
No i teraz jeszcze tych siedem. Jak tak dalej pójdzie,
dojdziemy do zdrowej proporcji jeden na jeden. I. ze zdu-
mieniem rozpoznał ws'ród przyjezdnych swoją sąsiadkę,
Irmindę Zakos., Irminda! — zawołał do niej, a ona zawołała:
— I! — Padli sobie w objęcia jak ludzie straszliwie stęsknieni
za sobą; I. rozszlochał się na jej ramieniu jak dziecko. Mówił
mi potem, że Irminda symbolizowała dla niego s'wiat, który
utracił — i oto świat ten w osobie pięknej tramwajarki wrócił
do niego. Czyż to nie wzruszające? Zakwaterowałem Irmindę
w domu komisarza, który sam zajmuję od niedawna z polece-
nia Alfreda. Zaraz po powrocie Irmindy ze szpitala zasiedli
razem z I. na długie pogaduszki. Machnąłem ręką: niech
się nagadają — ale po kolacji zdecydowanie zabrałem
Irmindę do siebie dając jej solidny wycisk. Ta dziewczyna
zna się na rzeczy, widać po niej sporą praktykę. Wiadomo —
stolica.
Dziś przyjrzałem się naszym kobietom, zarówno starym,
jak nowym — ale inaczej niż zwykle, nie tak bezkrytycznie.
Porządne odbarczenie instalacji znacznie sprzyja rzetelności
i obiektywizmowi ocen w tej mierze. Rzuciło mi się w oczy,
że trójka, która przebywa z nami od samego początku, jakby
lekko przytyła. Są w ciąży? Niby oczywiste, a jednak przeży-
łem lekki szok. Spytałem Alfredo, co o tym myśli. Wzruszył
ramionami: to normalne. Są przecież kobietami, a wy jesteście
mężczyznami, odpowiedział.
No tak, życie domaga się swoich praw. Wiem to, rozu-
miem, a jednak jakaś część mojego ja nie chce się pogodzić
z takim stanem rzeczy.
19 kwietnia 2084
Alfredo na apelu ogłosił mnie komi-
sarzem Osady. Wprawdzie ustaliliśmy to już wcześniej,
a jednak nie mogłem powstrzymać wzruszenia, gdy ta pięć-
dziesiątka ludzi o twarzach ciemnych od częstego przebywa-
nia na powietrzu zaczęła bić brawo i wznosić okrzyki na moją
cześć. Jako swego zastępcę przedstawiłem Irmindę Zakos, co
oczywiście również było ustalone z góry. Alfredo nawet lekko
nalegał, aby zastępcą była właśnie Irminda. Zastanawiałem
się, czy to wystarczy, by uznać ją za człowieka szpitala. Na
wszelki wypadek wezwałem 1. i kazałem mu opowiedzieć
wszystko co wie o swojej byłej sąsiadce. Dostała się do
Osady, ponieważ znaleziono u niej jedną z książek i. — a ba-
dania dopełniły reszty. I. to jednak rozmarzony prostaczek,
wyrażał się o pannie Zakos w samych superlatywach —
zadurzył się, nieborak, czy co? Nic mi właściwie nie po-
wiedział, prawdopodobnie w ogóle nie pojął moich intencji.
Z interesujących rzeczy wspomniał o kampanii prasowej
w stolicy, potępiającej instalowanie przez Maracanę rakiet
balistycznych średniego zasięgu na granicy z Puertoriconem.
Irminda po prostu streściła mu, co ostatnio przeczytała w ga-
zetach; tu nie dochodzi nic drukpwanego.
Zacząłem urzędowanie od opracowania kodeksu pacjen-
ta i tekstu ślubowania. ,,Ja, pacjent, ślubuję uroczyście
podporządkować się wszystkim zaleceniom lekarzy, darzyć
ich bezgranicznym zaufaniem, ściśle i bez zwłoki wykonywać
polecenia personelu medycznego, uczestniczyć aktywnie
w zajęciach na terenie Osady. Zdaję sobie sprawę z indywidu-
alnego i społecznego zagrożenia chorobą AIDS i przyrzekam,
że będę ściśle współpracował z personelem medycznym aż
do całkowitego wyleczenia. Gdybym jednak złożone tutaj
ślubowanie złamał, niech mnie powali karząca ręka losu,
niech umrę w cierpieniu, poniżeniu i samotności." O, coś ta-
kiego, tylko dłuższe. Pokazałem Alfredo; pochwalił inicjaty-
wę, naniósł parę poprawek, potem ogłosiliśmy dzień ślubo-
wania przez głośniki, spędziliśmy ludzi do świetlicy, bo akurat
lało, i załatwiliśmy sprawę, nagradzając przy okazji żetonami
przodowników szkolenia. Z przykrością muszę stwierdzić, że
I. coraz bardziej odstaje od grupy; musiałem publicznie
udzielić mu napomnienia. W rozgrywkach też na szarym
końcu. Znam go przecież nie od wczoraj — nigdy nie
wydawał mi się facetem do tego stopnia pozbawionym
ambicji.
25 kwietnia 2084
" Nasze kobiety na pewno w ciąży.
Bezapelacyjnie potwierdziły to badania; zresztą widać gołym
okiem, że to nie przelewki. Podobnie kucharki — jak tak
dalej pójdzie, nie będzie miał kto ugotować zupy. Wymogłem
na Alfredo zwolnienie ciężarnych od biegu po zdrowie,
trochę się opierał, aie w końcu uległ. Spytałem go, co
poczniemy z dziećmi, kiedy się narodzą^ swoim zwyczajem
wzruszył tylko ramionami. Jasne, że życie zmusi do przy-
jęcia określonego rozwiązania, ale pewne rzeczy można
przecież przewidzieć i ustalić z góry. Zirytowała go ta
uwaga. Nie takie głowy mysią nad tym jak nasze, wy-
buchnął. Sprawa dzieci bynajmniej nie wygląda tak prosto jak
mi się wydawało. Nie wiadomo na przykład, czy syndrom
braku "odporności przenosi się na potomstwo, czy nie. Jeżeli
tak, to w jakiej formie: prostej czy utajonej? Uświadomiłem so-
bie, że na zagadnienie naszego pobytu tutaj patrzyłem dotąd
w sposób uproszczony i zbyt wąski. Niemal zapomniałem,
że wszyscy jesteśmy ciężko chorzy, sprzeniewierzyłem się
własnemu hasłu. Zadecydowaliśmy, że trzeba wzmóc kampa-
nię przypominającą o zagrożeniach i skutkach choroby AIDS.
Pomysł spodobał się Alfredo, jutro zaczynamy.
I. natomiast martwi mnie coraz bardziej. Na wykładzie
z budowy mózgu gołębia nie był w stanie odpowiedzieć na
proste pytania lektora dotyczące metod orientacji tych ptaków
podczas powrotu do rodzimego gołębnika. Na pogadance
o elementach kodu pszczół, zawartych w tańcu tych owadów
1. po prostu zasnął i spadł z krzesła. Na zajęciach z okreś-
lania wysokości różnych przedmiotów osiągnął najmniejszą
liczbę trafnych wskazań. Alfredo aż kręci głową nad przy-
padkiem I. Nie ma takiego apefu, na którym kilka razy nie
padałoby jego nazwisko. Zawsze ostatni. Co tydzień szpital
publikuje na podstawie badań listę pacjentów najbardziej
zagrożonych chorobą. Kto ją otwiera? — oczywiście I.
Swojego nazwiska nie znalaziem. Błąd? A może uznano mnie
za wyleczonego? Czy wypada spytać o to Alfredo?
12 maja 2084
Po konsultacji z Alfredo wprowadziłem
nowe formy pozdrowień, które lansujemy przez głośniki.
Zamiast „Dzień dobry" w Osadzie należy mówić „Jak
zdrowie?", a zamiast „Do widzenia" — „Bądź zdrów".
Najwyższy czas przestać tolerować powszechny brak manier
wśród pacjentów. Lekceważenie nowo wprowadzonych
zasad zostało oczywiście obwarowane karami. Także nasze
posiłki odbywają się w atmosferze większej ogłady. Zanim
sięgniemy po łyżki, recytujemy chórem dwuwiersz poety.
Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie
Jako smakujesz — az się zepsujesz
Proponowałem, aby te piękne słowa recytować za każ-
dym razem trzykrotnie, ale Alfredo uznał to za przesadę.
W świetlicy przybyło nowe hasło: LEPIEJ BYC ZDROWYM
I POSŁUSZNYM NIŻ KRNĄBRNYM I CHORYM. To szczegól-
ne miejsce otrzymuje powoli odpowiedni do swej rangi wy-
strój.
Nasi mistrzowie rozgromili drużynę pielęgniarzy w grze
na automatach; sam pułkownik gratulował mi przygotowania
zawodników. Podkreśliłem skromnie zasługi Alfredo mówiąc,
że bez jego zaangażowania byłoby to niemożliwe. Tak, tak,
powiedział pułkownik i ulotnił się. Nie zapomnę ci tego, stary,
zapewnił Alfredo. W dowód zaufania przyniósł mi do poczy-
tania gazetę sprzed miesiąca. Maracana zbroi się na potęgę
i krytykuje nasz rząd za prowadzenie tajnych badań nad
przystosowaniem mózgów kocich i gołębich do naprowa-
dzania rakiet. Uśmiałem się w duchu — czego to ludzie
nie wymyślą.
W dwa dni później Alfredo zorganizował party z dziew-
czynkami i alkoholem, na które zostałem zaproszony. Było
nas trzy pary, przyprowadziłem Irmindę, natomiast Alfredo
i jego kumpel zaprosili jakieś pielęgniarki. Nigdy ich nie
widziałem; gdyby asystowały przy badaniach, musiałbym je
zapamiętać. Trochę odstawaliśmy od reszty towarzystwa,
zwłaszcza ja, bo Irmindą szybko zajęli się pielęgniarze.
Około północy, gdy już dobrze kurzyło nam się z głów,
odważyłem się zadać Alfredo to pytanie: czy mam się uznać
za wyleczonego? Szef pielęgniarzy jakby skamieniał. Nagle
okazało się, ze cały pokój jest trzeźwy — z wyjątkiem mnie.
Stosunki z Alfredo wróciły do dawnej służbistości. Dobrze
mi tak. Powinienem wiedzieć, że są w Osadzie sprawy
o których wspominać nie wolno.
28 maja 2084
Łatwo przyszło, łatwo poszło — ile czasu
minie, zanim odzyskam stracone zaufanie Alfredo? Tak
mi powiedział: straciłem do ciebie zaufanie. Wymyślasz hasła,
nowe metody szkolenia i inne pożyteczne rzeczy, ale nie
towarzyszy temu wewnętrzne przekonanie. Jasne, że powin-
niśmy pomagać ludziom z Osady w wewnętrznych prze-
mianach, które są nieodzownym warunkiem wyleczenia, ale
zaczynać należy przede wszystkim od siebie. Nie myśl,
Oe nie wyciągnąłem z tego wniosków, powiedział. Co miał
na myśli? Nie cierpię takich dwuznacznych odżywek, które
dręczą człowieka po nocy.
W Osadzie wybuchł bunt. Nastąpił zaraz potem, jak
Alfredo ogłosił na apelu, że wszyscy pacjenci zamiast imion
i nazwisk otrzymają kryptonimy: Tulipan, Szarotka, Hiacynt
i tak dalej. Głośniki huczały non stop pełną listę, po trzech
dniach imiona miały pójść definitywnie w zapomnienie. Przez
dwa dni był spokój. Trzeciego po apelu i posiłku pacjenci
zebrali się samorzutnie na placu i zaczęli skandować: — Nie
chcemy kryptonimów! — Wyszedłem, aby ich uspokoić i we-
zwać do rozejścia, ale nie ustępowali. No dobra, czego chce-
cie, powiedziałem z rezygnacją. Mówić pojedynczo i treści-
wie. Jeśli mnie przekonacie, porozmawiam z Alfredo. Gdybym
przypuszczał, że to taka poważna sprawa...
Jako pierwszy wystąpił facet, z którym do tej pory nie
było żadnych kłopotów, jeden z naszych mistrzów na auto-
matach, wzór wyszkolenia i w ogóle.
— Spójrz, komisarzu — powiedział — ja mam nazywać
się Stokrotka? I to ma przyspieszyć wyzdrowienie? Chcecie
mnie upokorzyć nazywając jak psiaka albo tandetny pensjo-
lat pod miastem? A gdzie kodeks pacjenta, który gwaran-
jje nam prawo do leczenia w godności?
— Jedzenie jest coraz podlejsze, a w nocy zimno —
odezwał się drugi. Istotnie, zbliża się zima, noce coraz
chłodniejsze. — Nasze ubrania są w strzępach!
— I w ogóle co to za choroba, którą się leczy bieganiem
po pampie, analizą drogi pszczoły do ula i filmami typu
„Powietrzne asy" — dodał inny. — Nie mam nic przeciwko
filmom, ten był nawet niezły, ale co to ma za związek z naszą
chorobą?
— Kto tu w ogóle jest chory? — wrzasnął jeszcze
inny. — Co to za choroba bez żadnych objawów? Mamy
173
wam wierzyć na słowo? Dlaczego nas tu trzymacie? Chcemy
wracać do domów!
Usiłowałem wytłumaczyć im, że ich domów już nie ma,
ale mój głos utonął w tumulcie. Trochę pokrzyczeli, poskan-
dowali i ktoś rzucił: — Na szpital! Dość tego oszustwa!
Odpowiedział mu zgodny chór: — Na szpital! — i cała pięć-
dziesiątka ruszyła w kierunku budynku lekarzy, mimo braku
wezwań na badanie. Zostałem sam na placu.
Właśnie zastanawiałem się, co począć w tej sytuacji,
gdy wrota szpitala rozchyliły się i wyszedł z nich Alfred©
w otoczeniu kilku postawnych pielęgniarzy. W rękach trzy-
mał coś, co połyskiwało jak szkło, jakby płaski słój. Tłum
zatrzymał się na jego widok, zaś Alfredo ruchem kapłana
podniósł słój do góry. Był wypełniony lekko zmętniała cieczą;
wewnątrz podrygiwał jakiś preparat.
— Twierdzicie, że nie jesteście chorzy — zawołał
Alfredo — ze wasza choroba jest naszym wymysłem, głupim
urojeniem. No to zobaczcie: tak wygląda pierwsze dziecko
urodzone w Osadzie po czteromiesięcznej ciąży. — Potrzą-
snął słojem, potworny homunculus w środku zapląsał gwał-
townie. — A to jego matka, znacie ją przecież — pielęgniarze
rozsunęli się i dopiero teraz zobaczyłem jedną z naszych
trzech szarych myszek. Twarz miała czerwoną od płaczu. —
Ojciec tego maleństwa jest wśród was! — krzyknął Alfredo.
Zapadła martwa cisza. — Co, nikt nie chce się przyznać?
Tłum wydał jakby jęk i momentalnie stracił cały impet.
Już wiedziałem, że Alfredo zwyciężył.
—- Dlaczego mamy wierzyć, że to jej dziecko? — krzyk-
nął niepewnie samotny głos. Poznałem: I.
— Ona wam powie — Alfredo pchnął rozszlochaną
kobietę przed siebie. — W nocy rodziły dwie pozostałe —
powiedział — przy okazji obejrzycie sobie wasze wspólne
potomstwo. Zapewniam, że wygląda nie mniej ciekawie.
Pacjenci wycofali się jak zbite psy. Alfredo dostrzegł
mnie i przywołał skinieniem ręki. Wciąż trzymał słój z człe-
kokształtnym okropieństwem wielkości sporego szczura.
Głowa embriona była wielka jak dynia. Musiałem odwrócić
wzrok.
— Nie popisałeś się dzisiaj — rzekł wręczając słój
komuś z asysty. — Zwołaj ludzi i wracajcie do zajęć —
może choć tyle potrafisz? Zapamiętałeś przynajmniej pro-
wodyrów?
Milczałem, choć jego zgryźliwość spieniła mi krew.
— Zastanawiam się, jakim cudem facet bez krzty auto-
rytetu został komisarzem — powiedział złowrogo.
— Sam mnie mianowałeś — rzuciłem przez zaciśnięte
zęby.
Tak cichej nocy jak ta jeszcze w Osadzie nie było.
7 czerwca 2084
Ciężko mi na duszy, prześladuje mnie
sumienie. Zrobiłem to, powtarzam sobie nieustannie. Ja,
Bławatek, byłem do tego zdolny. Teraz wiem, jak musiał
czuć się Przebiśnieg, kiedy wmawiał sobie, że mnie wydał.
Nawet Rosiczka, chociaż stara się jak może, nie jest w słanie
poprawić mi humoru.
Było tak: podczas zajęć z gwiazdozbiorów, kiedy po
prostu przyglądamy się niebu, przysiadł się I. (jednak wolę
nazywać go w ten sposób) prosząc o rozstrzygającą rozmo-
wę w cztery oczy.
— Rozstrzygającą o czym? — rzuciłem ironicznie.
— O wszystkim — odparł tonem tak poważnym, że
przeszły mnie ciarki. Umówiliśmy się po kolacji.
— Jest kilka faktów, które dają do myślenia — zaczął
I. — Przede wszystkim potworki, które rodzą nasze kobiety.
— Uważasz, że lekarze podmieniają im dzieci?
— Nie. One rzeczywiście takie rodzą. Ale ani deforma-
cje tych karłów, ani skrócony do czterech miesięcy okres
ciąży nie świadczą jeszcze o skutkach choroby! — Nie
przerywałem, więc kontynuował: — Jedna z kucharek, ta
czarna, która dostała dożywocie za kradzież kilograma kiełba-
sy mówiła mi, że codziennie przed obiadem przychodzą
do kuchni lekarze, wypraszają je na korytarz i leją coś do
kotła z pokaźnej butelki. Bezpośrednio potem zupa idzie
do misek.
— Skąd kucharki wiedzą, że lekarze coś dodają —
przecież są na korytarzu?
— Podglądały przez lufcik. Więzienie nauczyło je
zaradności i kilku sztuczek. To jeden fakt. Drugi: w szpitalu
odbywają się jakieś doświadczenia na kotach. Fiołek, to jest,
chciałem powiedzieć, ten nauczyciel geometrii zabłądził raz
w inne skrzydło korytarza. Wyszedł z badań i po prostu
źle skręcił. Natknął się na wózek, zwykły, na dwóch kółkach,
nakryty kocem. Myślał, że znajdzie chleb albo co do jedze-
nia, więc uchylił koc. Na dnie wózka leżały koty. Miały
otwarte oczy, ciężko oddychały i były nieprzytomne. Tu —
stuknął się otwartą dłonią w czoło — miały zaklęśniętą skórę,
tak jakby ktoś wyjął im... wyjął im...
— Idioto! — syknąłem — po cholerę komu mózg kota!
— Nie wiem. Fiołek przestraszył się i odskoczył. Wtedy
z jakichś drzwi wyszedł nieznany mu lekarz. Jak zobaczył
Fiołka, bardzo się pieklił, pytał, czy coś ruszał, czego tam
szuka. Potem pokazał mu, którędy do wyjścia i powiedział,
że nie chce go tu więcej widzieć. Złapał wózek z kotami
i odjechał w głąb korytarza.
— No i co z tego? — spytałem starając się mówić
normalnie. I. tak sugestywnie opowiedział o kotach, że
i mnie wzięło. — Może z wyciągu kocich mózgów usiłują
wyodrębnić substancję, antidotum na AIDS?
— Naprawdę wierzysz w tę ich chorobę? — zakpił I.
— bo ja nie. Myślę, że żadna taka choroba nie istnieje.
— Nie pleć — skarciłem go. — Wobec tego po co
tu siedzimy?
— Ba, też chciałbym wiedzieć. Tak się zastanawiam,
czy...
— Czy co?
— Czy przypadkiem i my nie uczestniczymy w tych
badaniach. Przyjrzałeś się noworodkom, które demonstrował
ostatnio Alfredo? Zwróciłeś uwagę, że skórę na głowie miały
zwiotczałą i zaklęśniętą, zupełnie jak te koty?
— To jeszcze nie dowód, że ktoś im powyjmował mózgi.
Mogły urodzić się z defektem: wodogłowiem, atrofią mózgu
albo czymś takim.
— Jasne. Teraz następne ogniwo: po co Alfredo rozda-
wał naszym kobietom środki antykoncepcyjne?
— Z pobudek humanitarnych: żeby więcej nie rodziły
potworków. Zresztą zaraz przestał.
— Ponieważ dołączono je do ogólnej puli lekarstw,
które każdy z nas łyka raz na tydzień. Myślę, że jest tak:
lekarze wyjmowali mózgi noworodkom, skracając okres ciąży
do czterech miesięcy. Mógł na to wpływać dodawany do
zup preparat. Zamierzali użyć tych mózgów do jakiegoś
celu, ale okazały się nieprzydatne. Teraz więc eksperymentu-
ją na kotach. Po nich przyjdzie — a może już przyszła —
kolej na nas. Przypuśćmy, że Osada pełni rolę laboratoryj-
nego zaplecza — ponieważ ludzi trudno tak po prostu
zamknąć, wmawia się im chorobę i pod pozorem kuracji czy
badań dokonuje eksperymentów. Wszystko inne to tylko pic
na wodę.
— Bzdura — powiedziałem niepewnym głosem. —
I co? Czego się spodziewasz? Że pójdę do pułkownika
i zapytam go wprost?
— Wcale nie — zaprzeczył I. — Chciałem tylko usły-
szeć twoje zdanie.
— Więc je usłyszałeś. Zresztą... zastanowię się. Mówi-
łeś jeszcze komuś o tym?
— Irmindzie... to jest Rosiczce. Ale tyjko o kotach
i dolewaniu preparatu w kuchni. Potem poukładałem to
w całość i dokombinowałem wnioski.
— Dobra. Idź się myć i spać. Rano zobaczymy jeszcze,
czy to się trzyma kupy.
A rano, zaraz po apelu, odwołał mnie Alfredo.
— Dam ci okazję do rehabilitacji — obiecał. — Chcę
wiedzieć, kto twoim zdaniem pełni w Osadzie rolę czarnej
owcy.
— Nie rozumiem — powiedziałem.
— Postaraj się być bardziej domyślny. Chodzi o kogoś,
kto bruździ, kogo usunięcie zintegrowałoby tę małą spo-
łeczność, uwolniło ją od prób zamętu i siania niepokoju...
a w efekcie przyczyniło się do szybszego wyleczenia pacjen-
tów. Mamy rzecz jasna swoje typy, ale bardzo liczymy
na twoje rozeznanie. Im więcej czynników przy podejmo-
waniu decyzji, tym większe prawdopodobieństwo jej trafno-
ści.
Zastanawiałem się.
— Nie musisz zaraz odpowiadać — rzekł Alfredo. —
Dam ci czas do jutra, wystarczy?
Męczyłem się okropnie. Mają swoje typy... oczywiście.
I najlepiej by było, gdybym w nie utrafił bezbłędnie. Co
gorsza, nie przedstawiało to najmniejszych trudności. Po
apelu następnego dnia Alfredo znowu mnie odwołał.
— Przebiśnieg — powiedziałem z rezygnacją.
— ).? — upewnił się. Poklepał mnie po ramieniu.
Odchodził zadowolony.
Wymówiłem się od zajęć gorączką. Co dziwniejsze,
miałem ją chyba. Plus dreszcze. Kucharka przyniosła mi
.»~----------- 177
zupę. Jadłem z obrazem lekarza przed oczami, który dolewa
do kotła cieczy z wielkiej aptekarskiej flaszy.
Wieczorem Rosiczka ze wszystkich sił starała się mnie
pocieszyć. Nie wytrzymałem gniotącego pierś ciężaru i po
prostu wyznałem jej wszystko.
— Znam to — oświadczyła ziewając — Przebiśnieg
mnie wtajemniczył.
— I potrafisz tak spokojnie o tym mówić?
— A czemu nie? Moim zdaniem zadręczasz się nie-
potrzebnie. I tak by wzięli właśnie jego: był przecież na czele
listy. Poza tym jeszcze tego samego dnia zrelacjonowałam
całą rozmowę Alfredo. — Jej ładną twarz okrył woal smutku.
— Jak myślisjt co z nim teraz zrobią? — łzy jej nabiegły do
oczu. — Co z nim teraz będzie?
16 czerwca 2084
Nazajutrz podczas apelu ogłoszono ucie-
czkę I. Lekarze wzywali nas po kolei, pytając o kontakty
z I. W skład komisji wchodził również Alfredo. Na mój widok
szepnął coś lekarzowi do ucha. Ten uśmiechnął się do mnie
przyjaźnie.
Po południu głośniki zakomunikowały, że I. został
ujęty szesnaście kilometrów od Osady. Uciekał w kierunku
granicy maracańskiej. Sądziłem, że przywiozą go do Osady,
ale nikt z nas więcej go nie zobaczył.
Rosiczka strasznie przejmowała się jego losem.
— Lubiłam go — wyznała — był naprawdę niezwykłym
człowiekiem.
2085 EPILOG
Reporter niezależnej telewizji sateli-
tarnej IST zaprogramował automatycznego kamerzystę. Obej-
rzał trzymany w ręku plik notatek i powiedział:
— Dobra, Johnny, lecimy.
Kamerzysta błysnął czerwonym światełkiem, kierując
ku niemu lufę obiektywu.
— Gdzieś poza orbitą Marsa — zaczai reporter —
wielkie mocarstwa ścigają się zażarcie, instalując bronie n-tej
generacji na Izis, Hermesie, Junonie i innych planetoidach
0 boskich imionach. Tu, na Ziemi, sprawy mają się nie tak
dobrze. Lokalnym antagonistom w rodzaju Puertoriconu
1 Maracany, spóźnionym o dobre sto lat, pozostało jedynie
podążanie dawno wystygłym tropem. Dwudniowa wojna,
rozpoczęta 19 października atakiem puertoricońskich jednos-
tek na terytorium Maracany, toczyła się przy użyciu wszel-
kich dostępnych środków. Kiedy po południu tego samego
dnia wojska maracańskie przeszły do kontrofensywy, prze-
nosząc zmagania na obszar wroga, sztab Puertoriconu podjął
decyzję odpalenia rakiet średniego zasięgu. Pogłoski o in-
stalowaniu tych rakiet były od jakiegoś czasu uporczywie roz-
głaszane przez Maracanę, lecz nikt nie dawał im wiary. Oto
te sześćdziesięciometrowe kolosy, ukryte w jeszcze głębszych
silosach z betonu.
Z blisko dwudziestu rakiet wystartowało łącznie siedem,
z czego cztery eksplodowały na wyrzutniach, a trzy po kilku
sekundach lotu. Pozostałe nie zdołały opuścić stanowisk
startowych, poprzestając na odrzuceniu pokryw i elementów
maskujących. Specjaliści ONZ przypuszczają, iż tak niską
skuteczność zawdzięczać należy awariom instalacji. Jak wiado-
mo, poziom techniki puertoricońskiej pozostawia wiele do
życzenia, nawet zważywszy na warunki Piątego Świata.
Według informacji dostarczonych przez wywiad Mara-
cany, instalowanie rakiet przez Puertoncon przebiegało w ra-
mach operacji „Ogródek". Istotnie, poszczególne stanowiska
oznaczone zostały nazwami kwiatów, jak Stokrotka, Bława-
tek, Hiacynt czy Rosiczka. Niezależnie od tej zasady trafiają
się wyjątki: Alfredo, Julio, Hilberto. Wojska Maracany po
zajęciu siedemdziesięciokilometrowego pasa pampy ogłosiły
go strefą demarkacyjną, odpowiadając na apel o zawieszeniu
broni. W zajętej strefie, około czterdziestu kilometrów od
granicy znajduje się spalona osada drewniana i ruiny dużego
budynku, wysadzonego zapewne w ostatniej chwili. Przezna-
czenie tych obiektów nie jest jasne.
Pomiędzy zwaśnionymi krajami toczą się obecnie roko-
wania. Eksperci ONZ kontynuują badania w strefie demarka-
cyjnej. Nie wyklucza się możliwości natrafienia na nieznane
jeszcze gniazda rakiet puertoricońskich. O wynikach tych prac
będziemy informować państwa na bieżąco.
Reporter obejrzał zmontowany przez kamerzystę ma-
teriał, naniósł kilka poprawek i przesłał nagranie do studia
I ST. Złożonego kamerzystę umieścił w płaskiej walizce, którą
cisnął na tylne siedzenie stratocykla. Wsiadł do maszyny
i wystartował. Przelatując nad jednym z gniazd obrzucił
znudzonym wzrokiem gromadę żuczków mocujących się
z połyskującym matowo stalowym wrzecionem.
— Przeklęte pustkowie — podsumował — gdzie by się
tu zabawić?
maj 1985
¦
Eutanazja
m bardziej zbliżaliśmy się do celu,
tym gęstszy stawał się tłum przed nami. Wreszcie utknę-
liśmy zupełnie: przed maską samochodu wyrosła żywa ścia-
na.
— Zawsze tak jest — powiedział do siebie kierowca.
Pochylił się ku przedniej szybie i spojrzał w górę, jakby
czegoś się stamtąd spodziewał.
Lord siedział obok mnie, nie wydawał się zaskoczony
sytuacją. Chciałem zapytać, na co czekamy, ale kierowca
znowu nachylił się ku przedniej szybie.
— Jest — powiedział.
Zobaczyłem, jak tłum koło samochodu rozstępuje się
niechętnie, czy też jest czymś rozsuwany. Po chwili wokół
było tyle miejsca, że automatyczny policjant wylądował cał-
kiem swobodnie obok okienka kierowcy. Był to miły facet
o ujmującym uśmiechu. Poprosił kierowcę o dokumenty, ale
kierowca wzruszył tylko ramionami i oparł ręce na kierowni-
cy.
Usłyszałem, jak Lord sapnął z oburzeniem, otwofzył
drzwi i wychylony do połowy krzyczał coś o czujniku, któ-
rego jeszcze nie wbudowano policjantowi.
Policjant ciągle się uśmiechał, ale ręki wyciągniętej
po dokumenty nie cofał. Lord podał mu niewielką płytkę,
którą tamten potrzymał przez chwilę w szczelinie na piersiach,
zwrócił Lordowi, a potem skwapliwie zaczął manewrować
przyciskami małego pudełka. Pole siłowe jeszcze bardziej
rozepchnęło tłum i wżarło się weń wąską kiszką. Ruszyliśmy.
Mijaliśmy w milczeniu ściśnięte szpalery, ustawione jak na
powitanie dostojników.
Spojrzałem za siebie — policjant wzbił się w powie-
trze i odleciał. Tłum zamykał się za nami natychmiast, czerniał
groźnie za szybą.
• — Jesteśmy na miejscu — powiedział Lord. Wysied-
liśmy. Kierowca wysiadł także.
Staliśmy przed szaroniebieską kopułą. Przed chwilą
wydostaliśmy się ze strefy cienia.' Stojące wokół budynki
strzelały na sto pięter w górę, byliśmy na dnie studni, wysoko
nad głowami widzieliśmy odrobinę czystego nieba. Wyglą-
dało jak kawałek lusterka zawieszony w powietrzu.
— Jak pan to zrobił, Lordzie? — spytałem. Normalnie
światło słoneczne nie powinno tu docierać,
— Sprytne, nie? — uśmiechnął się Lord. — Ale po
kolei, Botherius. Wszystkiego dowie się parv w swoim czasie.
Postąpił parę kroków naprzód i zanurzył się w mate-
.riale kopuły. Poszedłem za jego przykładem. Przechodząc
odruchowo zamknąłem oczy, ale nawet przez przymknięte
powieki spostrzegłem, ze blask wzmógł się. Jednocześnie
poczułem zapach, taki, jakiego nie spotkałem jeszcze w życiu.
Nic, co znałem, nie pachniało w ten sposób.
Pod lazurową czaszą rozciągało się morze zieleni. Wie-
działem, że są to rośliny, ale nie przypuszczałem, że mogą
wyglądać w ten sposób i że może ich być tak wiele na
jednym miejscu. Stałem porażony, nie mogłem zrobić kroku.
Jak okiem sięgnąć kołysały się trawy, przetykane kolorowymi
strzępkami, które rosły na wysokich łodygach. Przypusz-
czałem, ze wsadzono to dla ozdoby, ale Lord wytłuma-
czył, ze są to również rośliny, wyrastają z gleby i noszą
nazwę kwiatów. To właśnie one są źródłem dziwnego za-
pachu.
— Z gleby? Co to jest gleba?
— Jakby to panu... to jest ziemia.
Dalej nie rozumiałem.
— To, co ma pan pod nogami. Coś jakby drobno
pokruszony asfalt lub beton, tylko brązowego koloru.
— Aha — powiedziałem. — Już wiem.
Pomiędzy poletkami, na których rosły trawy i kwiaty,
przechadzali się wąskimi ścieżynami chudzi osobnicy w bia-
łych fartuchach. Co chwilę któryś z nich nachylał się nad
kwiatem i przedmiotem podobnym do pędzelka gmerał
łagodnie w jego wnętrzu.
— Co oni robią? — zapytałem Lorda.
— Zapylają je.
— Zapylają?
— Tak się to nazywa. Zaobserwowaliśmy, że kwiaty
zapylane rozwijają się lepiej. Ale prawdziwego znaczenia
tego zjawiska do dziś nie udało się wyjaśnić.
Lord pochylił się nad kwiatem i zbliżył nos do jego
delikatnych płatków. Zachowywał się jak w budce z tlenem
albo ozonem — wciągał powietrze długimi haustami i wy-
puszczał je z ociąganiem, niesamowicie przy tym posapując.
Rytuał jaki czy co? Wreszcie przestał.
— Niech pan powącha — zwrócił się do mnie. Spojrza-
łem na niego dzikim wzrokiem, więc szybko dodał: — Kwiaty
służą do wąchania, mój panie.
Zauważyłem, że kierowca, który pod kopułą zmienił się
nie do poznania, też przypadł nochalem do czerwonego
strzępka. Pochyliłem się nad następnym.
Woń, którą czułem po wejściu, uderzyła mnie teraz
w nozdrza, spotęgowana stukrotnie, wdarła się we mnie
przemocą, słodka, ciężka, otumaniająca, wszechpotężna, ani
nie byłem w słanie oprzeć się jej, ani dłużej znieść przeklęte-
go narkotyku, podniosłem więc głowę, wypuściłem zapach
z płuc — i w tej samej chwili zacząłem na nowo go pragnąć.
Powąchałem wilgotne płatki; pachniały tak upojnie, iż od razu
wróciło poprzednie wspaniałe uczucie, to samo, a jednak in-
ne; zapach zdawał się przenikać mnie, prześwietlać, jakby
zmierzał gdzieś wyżej, chwilami nikł, odkrywałem go znowu,
to on chował się przede mną, to ja uciekałem przed nim...
Musiałem śmiesznie wyglądać, bo kiedy podniosłem głowę,
Lord miał oczy pełne łez.
— Lordzie, czy to jest szczęście — wąchać kwiaty?
— Tak — odpowiedział poważnie Lord. — Tak mi się
zdaje.
Spojrzał na mnie, znowu się zaśmiał.
— Zapylił go pan, naprawdę! Jeszcze ma pan pyłek
na nosie!
Cieszyliśmy się obaj jak dzieci. Obok podskakiwał nie-
zgrabnie kierowca. Śmiał się do rozpuku, łzy ciekły mu po
policzkach i to sprawiło, że na jego pospolitej twarzy malowa-
ła się wzniosłość, której nie dostrzegłem przedtem. Siedząc
w samochodzie wziąłem go wręcz za homoida.
Poszliśmy dalej. Lord nadal plótł coś na temat zapyla-
nia. Wolałem rozglądać się niż słuchać, ale kiedy powie-
dział, że dawniej zapylaniem zajmowały się małe latające
stworzonka zwane pszczołami, poprosiłem żeby pokazał mi
jedną.
— Nie ma ich tutaj — rzekł Lord. — Zresztą nigdzie
na Ziemi ich nie ma.
— Co się z nimi stało? — zapytałem bez specjalnego
zainteresowania.
— Wyginęły. A właściwie wytruliśmy je — odrzekł
Lord.
— Głupie pytanie — powiedziałem samokrytycznie —
cóż innego mogłoby się stać?
— Zamówiłem w Instytucie Rekonstrukcji Przeszłości
sztuczne pszczoły. Mają być jak prawdziwe. Być może zamó-
wię również żaby.
— Żaby?
— Też takie owady. Tylko większe. Były podobno
bardzo pożyteczne.
Nudziła mnie ta rozmowa. Nigdy dotąd nie słyszałem
o żabach, owadach ani pszczołach.
Zbliżaliśmy się do wielkiej przegrody, za którą szumiało
coś tajemniczo. W kieszonce Lorda pisnął cienko komunikator.
— Co jest? — rzucił Lord. Wyjął urządzenie z kie-
szonki i przyłożył do ucha. Jazgotało cieniutko i śpiewnie.
— Musimy wracać — powiedział Lord. — Zbyt długi
pobyt tutaj zakłóciłby równowagę tego środowiska. Wie pan
— uśmiechnął się przepraszająco — trzeba tu utrzymywać
temperaturę z dokładnością do setnych stopnia...
Uparłem się jednak, że chcę zobaczyć, co jest za prze-
grodą, więc poszliśmy jeszcze i tam. Też rosła trawa i kwiaty,
a jakieś zmyślne urządzenie rozpylało nad nimi ciecz. Kro-
pelki cieczy opadając na rośliny nadawały im połysk i czyniły
jeszcze bardziej zielonymi. W powietrzu wisiała mokra mgieł-
ka, czułem na twarzy uderzenia kropelek jak dotknięcia
ostrych szpileczek, lecz nie cofałem się, bo Lord także tkwił
w miejscu. Padające z góry światło dawało na tle mgiełki
kolorowe refleksy; chwilami wydawało i.ii się, że widzę
półkolisty, wielobarwny pas. Spytałem Lorda, czy dostrzega
coś takiego; skinął głową i powiedział, że to tęcza.
— A ta ciecz?
— To woda.
— Lordzie, nie jestem chemikiem...
— Dawniej spadała z nieba, a zjawisko to nazywane
było deszczem. Dzisiaj muszę ją specjalnie sprowadzać z da-
leka — i słono za nią płacę...
Przed wyjściem ładna dziewczyna wręczyła mi w imieniu
Lorda jeden z tych pachnących fenomenów — i puszkę wody.
Prawdziwy kwiat! Pomyślałem, że będę musiał pokazać go
Suzy, albo nawet darować — ale pachniał wspaniale i był
śliczny, więc postanowiłem go zatrzymać.
Drogę od kopuły do samochodu przebyliśmy biegiem
i z chusteczkami przy nosach — tak polecił Lord. Powietrze
istotnie było bardzo zanieczyszczone, po atmosferze kopuły
nagły z nim kontakt mógłby nam zaszkodzić. W samochodzie
od razu włączyliśmy tlen, mimo to kierowca rozkaszlał się
i upłynęło pięć minut, zanim był zdolny prowadzić. Lord po-
winien dawno zrezygnować z niego i z samochodu i kupić
sobie grawiplan, cóż kiedy przywiązał się do starego. Patrzy-
łem na jego pobrużdżony kark (Lord mówił, że kierowca ma
sto trzydzieści lat) i myślałem, jak też wyglądał świat, gdy
kierowca był dzieckiem. Postanowiłem sprowadzić kilka kro-
nik przyrodniczych do mojego wideo.
— Lordzie, czy to prawda, że kiedyś rośliny rosły
wszędzie? — spytałem gdy się rozstawaliśmy. — Czy mogę
liczyć na jeszcze jedno takie zaproszenie?
Kiwnął głową. Wróciłem do siebie i od razu zamówiłem
kroniki przyrodnicze. Miały nadejść nazajutrz. Chciałem
włączyć wideo, gdy nagle...
Wstawało słońce. W dolinie było już jasno, biało od
kwitnących sadów i żółto od kaczeńców, obficie porastających
mokradła nad rzeczką. Zewsząd buchała świeża, soczysfa
zieleń. Pod niebem, czystym, lazurowym, budził się las.
Na nasłonecznionym stoku doliny kwitły poziomki...
Trwało to chwilę, nie dłużej niż parę sekund. Zrozu-
miałem, że uległem halucynacji. Powąchałem ostrożnie kwia-
tek i przypomniałem sobie, ze Lord polecił włożyć go do
wody. Otworzyłem puszkę i zanurzyłem- seledynową łodyż-
kę w wodzie.
...wiatr niósł zapach jaśminów, bzów, konwalii, nieza-
pominajek i fiołków. Szumiały drzewa, listki na gałęziach
powiewały jak malutkie zielone chorągiewki. Słońce wzeszło
na dobre, las się rozgadał tysiącem ptasich głosów. Pszczoły
buczały przelatując nad łąką. Będzie upalny dzień, mówili
ludzie...
To niemożliwe, myślałem sennie.
.. .falowały łany dojrzewających zbóż, w wysokich tra-
wach brodziły bociany. Żyto strzelało wysoko, groźne, wąsa-
te, kwitły kąkole i chabry. Dźwięczały kosy i rozlegały się
nawoływania żeńców. Ludzie z troską spoglądali w niebo.
Dojrzały poziomki i jagody, ptaki uczyły latać swoje młode...
...niebo poczerniało, zerwał się wicher, lunął deszcz.
Pod miedzą przycupnęła skulona polna mysz, której woda
zalała mieszkanie. Będą rosły grzyby, cieszyli się ludzie.
W sadach dojrzałe jabłka padały ciężko na ziemię: pac,
pac...
.. .z drzew dawno opadły liście. Wiatr niepokoił je
jeszcze, porywając w szaleńczy taniec. Trawa od ciągłych
deszczów stała się ciemna, jakby brudna, odleciały ptaki.
Ostatni raz przed zimą przygrzało słońce, miało się ku za-
chodowi. Palono ogniska na kartofliskach...
.. .dostojnie, mięfcfco padał śnieg. Mróz ściął kałuże.
Wróble siedziały nastroszone na gałęzi; w domu dzieci
ubierały choinkę. Zapadał mrok, było coraz ciemniej, coraz
ciemniej i ciszej, w dali zamierała muzyka — zupełnie jakby
dzwoniło tysiąc kryształowych dzwoneczków...
Powtarzający się uporczywie sygnał informera sprawił,
że podniosłem głowę. Nacisnąłem klawisz, właśnie nadszedł
komplet kaset z kronikami przyrodniczymi. Ale przecież
miały nadejść nazajutrz! Spojrzałem na ekran informera i zdę-
białem: data była jutrzejsza.
Upłynął cały dzień.
Spojrzałem na puszkę, w której stał kwiatek. Ale co to?
Zwiesił główkę na zwiędłej łodyżce, płatkami niemal dotykał
blatu. Podniosłem go, próbowałem wyprostować. Bezskutecz-
nie. Powąchałem — nie pachniał. Nie zył już.
Przez wiele minut siedziałem bez ruchu.
Potem zamówiłem numer Centrali Spełniania Życzeń.
Pół sekundy — i miałem połączenie. Miły dziewczęcy głos
zaszczebiotał:
— Tu Centrala Spełniania Życzeń. Witamy cię. Nasza
Centrala gwarantuje szybkie spełnianie wszystkich życzeń na-
szych klientów. Jak brzmi twoje życzenie?
— Chcę umrzeć — odpowiedziałem głośno, wyraźnie.
czerwiec 1975
I
Sposób
umierania
samym środ-
ku tej dziwnej rzeczywistości, która raz była snem, a raz
jawą leżał Filip El Canna, pierwszy pilot transportowca ,,Mi-
nerva". Gdzieś wysoko uleciał świat, co istniał dotąd, on zaś
zwalił się w miękką i cichą ciemność i leżał tam nie czując
zimna ani głodu, ani w ogóle niczego. Nie umiałby powie-
dzieć, jak długo to trwało — może dzień, może miesiąc.
Potem w świecie zgaszonych świateł pojawiły się głosy.
Noc odeszła, wróciła i jeszcze raz odeszła. Było cicho, bo
głosy nagle zmilkły, tak dokładnie, że Filip El Canna nie
był pewien, czy słyszał je rzeczywiście.
„Coś dziwnego stało się ze mną — pomyślał bez
niepokoju, leniwie. — Zaraz nadejdzie lekarz."
Lekarz stał z boku, uśmiechnięty, wysoki, jego ciepłe
palce ruchem wypraktykowanym od wieków przez pokolenia
uleczycieli ujęły przegub lewej ręki Filipa El Canna i zacisnęły
się lekko na tętnie.
— Nareszcie pan przyszedł, doktorze — powiedział
El Canna. — Niech pan obejrzy nogę. Boli...
Lekarz wpatrywał się w tarczę zegarka licząc uderze-
nia pulsu. Poruszał przy tym wargami i nie przestawał się
uśmiechać.
— Doktorze, konam z bólu... niech pan zostawi wresz-
cie ten puls, do cholery!!!
Otworzył oczy. Leżał na miękkiej białej łące, pod
zielonym bezsłonecznym niebem. Rozejrzał się: żywej duszy,
jak gdyby uśmiechnięty i wysoki lekarz zdołał ulotnić się
w jednej chwili. Rwący ból w prawej nodze przyprav/iał
niemal o szaleństwo. Zacisnął zęby aż zgrzytnęło — i nagle
wszystko znikło, ból rozpłynął się w oceanie skondensowa-
nej czerni.
Lecieli z Marsa z ładunkiem rudy. Zgodnie z wymogami
regulaminu co dwanaście godzin, na zmianę z Ralfem, spraw-
dzali kurs. Równie dobrze mogliby grać w karty — autopilot
prowadził jak po sznurku, odchylenie nie wykraczało poza
dopuszczalną normę. Aż do momentu, gdy El Canna szykując
się do snu odebrał telefon.
— Cztery stopnie odchylenia — oznajmił Ralf.
El Canna od razu pobiegł do sterowni. Ralf siedział
przy pulpicie i strzelał przełącznikami.
— Wygląda na awarię auto — powiedział przed siebie.
Według rejestratora błąd narastał od dwóch godzin, po
eksponencie. Zupełnie jakby autopilot pomylił znak sprzę-
żenia zwrotnego. Ale czemu w takim razie — przy takim
gradiencie — nie odezwał się żaden z obwodów alarmowych?
Mieli do wyboru: albo sprawdzić cal po calu najważ-
niejsze obwody autopilota, albo go wyłączyć i przejść na
sterowanie ręczne. Przez chwilę milczeli.
— Sprawdzamy? — spytał El Canna.
Pracowali przez szesnaście godzin bez przerwy. W auto-
pilocie niczego nie znaleźli, ale też zamierzenie przerastało
znacznie ich możliwości. Odkryli jednak usterkę w sterowaniu
ładowniami; wymienili cały układ blokady magnetycznej
i umieścili na swoim miejscu kontener, który przypadkowo
zerwał się z zaczepów. Autopilotowi domontowali dodatkowy
obwód alarmowy, który zajął im najwięcej czasu. Siedzieli
po tej robocie porządnie zmęczeni i senni,
— Ktoś musi zostać przy sterach — powiedział Ralf.
Wyciągnął z kieszeni pieniążek — nie wiadomo po co woził
ze sobą przeróżne szpargały — i podrzucał go na dłoni
wyczekująco.
— Orzell — powiedział El Canna.
Śledził lot monety znużonym wzrokiem. Upadła rantem,
potoczyła się po podłodze i znieruchomiała. Ralf był bliżej,
pochylił się nad błyszczącym krążkiem i przyglądał mu się
spokojnie.
— Wygrałeś — oznajmił i schylił się, żeby podnieść
pieniążek. El Canna skoczył z fotela; zdążył złapać jego
rękę tuż nad monetą. Później wiele razy zastanawiał się,
czemu to zrobił. Ralf patrzył na niego zdumiony: oczy-
wiście wypadła reszka.
— Przepraszam — powiedział El Canna — sam nie
wiem, co się ze mną dzieje.
Stał przed lustrem- w swojej kabinie. Chciał się ogolić
przed pójściem do łóżka, ale po krótkim wahaniu zrezygno-
wał. Nim zasnął, włączył się ze sterowni Ralf.
— Dobranoc — powiedział. — Kolorowych snów.
— Wzajemnie — odrzekł El Canna ziewając. Usłyszał,
jak Ralf roześmiał się krótko.
Zbudził się nagle w środku najgłębszego snu, wypeł-
niony nieokreślonym uczuciem, które dopiero później wydało
mu się rodzajem nieuzasadnionego — wtedy — niepokoju.
Sen odszedł od razu i nie chciał wrócić, więc El Canna leżał
z otwartymi oczami, bez jednego ruchu, bojąc się spłoszyć
w sobie tego dziwnego gościa. Próbowałby go zidentyfi-
kować, gdyby w przeszłości przynajmniej raz doznał czegoś
podobnego. A tak nie udało się — coraz bardziej irytowała
go własna nieporadność; wreszcie zły, zmęczony i z powro-
tem senny obrócił się na bok.
— Przywidzenia — mruknął.
Zanim zasnął ponownie, namacał w mroku kontakt chro-
nometru. Zielone cyferki wystrzeliły prawie przed nosem. By-
ła dwudziesta druga dwadzieścia czasu Greenwich. Reszta
nocy minęła spokojnie.
Rano, nim zabrał się do śniadania, wziął zimny prysz-
nic. Jadł z apetytem — wszystko było jak co dzień, a jednak
inaczej — znienacka przyłapał się na spostrzeżeniu, że
nie może przestać myśleć o tym dziwacznym niepokoju,
który go zbudził w nocy.
— Przywidzenia — osądził. — To minie. Miesiąc urlo-
pu nad morzem, koniecznie z Anną.
Otrzepał kombinezon z okruszyn chleba, patrzył jak
wchłania je urządzenie czyszczące. Połączył się ze sterownią
i czekając na Ralfa sznurował bluzę na piersiach. Ralf się
nie zgłaszał.
Dosypia, pomyślał El Canna z roztargnieniem. Wzruszył
ramionami — w gruncie rzeczy chciał tylko usłyszeć jego
głos. Do sterowni miał nie więcej jak dwadzieścia kroków.
Poszedł tam nie zwlekając, drzwi odskoczyły bezszelestnie
z jakąś służalczą gorliwością, Ralf leżał w fotelu i nawet
z bliska wyglądał zupełnie jak śpiący. Tylko że nie oddychał.
Ręce miał zimne i skórę na twarzy też. Nie żył od dobrych
paru godzin.
El Canna cofał się, niemy z przerażenia.
Obudził się o świcie, który wpadał przez okna perłowym
blaskiem. Jak granie srebrnych trąb archanielskich przetaczał
się nad światem grzmot potężnego głosu. El Canna otworzył
oczy, ale zanim zdążył wyjść z pogranicza ciężkiego snu,
który zrywał się do lotu jak leniwy, zły czarny ptak, głos
umilkł zupełnie i naprawdę nie sposób było określić, do
którego ze światów należał. Z nieba spływała spokojna sele-
dynowa poświata — monotonna jak deszcz w bezwietrzny
dzień.
Nie miał pojęcia, gdzie się znalazł. Kto wybudował
tę dekorację rodem z tandetnego filmu? To, że okolice Ziemi
uczyniono terenem działań nie kontrolowanych przez ludz-
kość, zdumiewało tylko El Cannę. Lecz kiedy wyobraził sobie
za nieprzezroczystymi ścianami oczy śledzące spokojnie
każdą jego reakcję — był prawie przerażony. Ktoś go
obserwował; czuł na sobie to spojrzenie każdym centymetrem
kwadratowym skóry. Z gardłem ściśniętym strachem leżał bez
jednego ruchu.
W kabinie El Canna powoli przychodził do siebie.
Strach ściekał zeń strumyczkami zimnego potu. Ralf był
zdrowy jak koń — cherlaków wysyła się do sanatorium, nie
w kosmos. A jednak lekarze coś przeoczyli. Serce?
Nic innego nie przychodziło mu do głowy. Na zupełnie
miękkich nogach minął uciekające na bok drzwi sterowni.
Ralf leżał jak przedtem, na kontrolnym palił się spokojnie krwa-
wy napis AWARIA. Dopadł fotela, strzelił klamrami brzusz-
nych pasów ochronnych, dopiął piersiowe, z pasją wyłączył i
autopilota. Skorygował kurs i napis AWARIA zgasł.
Czekając na automat transportowy obserwował Ralfa
kątem oka. Nadjechała maszyna. Szamotała się z opornym
ciałem usiłując wyjąć je z fotela. Wreszcie podjęła ciężar
i drzwi zasunęły się za nią bezgłośnie. Śledził na wewnętrz-
nym ekranie, jak sunęła korytarzami — ociężała, niezgrabna,
lecz posłuszna. W rytm jej jazdy dyndały nogi Ralfa.
Wcisnął klawisz rejestratora. Ekran rozjarzył się, za-
migotał, w okienku licznika przeskakiwały cyfry. Czas w ste-
rowni cofał się. El Canna zwolnił klawisz: dotarł do wczoraj.
Stał naprzeciwko Ralfa, który tkwił w obrotowym fotelu.
Prawda, jeszcze głos.
— Sam nie wiem, co się ze mną dzieje — powiedział
El Canna z ekranu. Pamiętał ten moment. Przesunął zapis
trochę do przodu. Na ekranie był tylko Ralf. Wpółleżał
w fotelu zamknąwszy oczy.
Obraz następny: Ralf jak przedtem. Także na pulpicie i
nic istotnego się nie działo. I tak już do końca taśmy.
El Canna przypomniał sobie, że oprócz obrazu i głosu
rejestrator notuje także wskazania czujników, które wszyscy
piloci noszą umieszczone na stałe pod skórą w różnych
okolicach ciała. Odnalazł monitor kontroli medycznej i jeszcze
raz cofnął zapis. Ciemne wnętrze monitora wypełniło się
kolorami: świetliste węże wykresów rozpoczęły swój taniec.
Włączył pamięć „Minervy".
— Co przedstawiają wykresy? — rzucił w mikrofon,
nie spuszczając oka z pulsujących linii.
— Wykres numer jeden: elektrokardiogram — oznaj-
mił głośnik. — Wykres numer dwa: elektroencefalogram...
wykres numer...
Więcej nie potrzebował. Wyłączył pamięć i głośnik '
zamilkł.
Manipulując klawiszami dotarł do miejsca, gdzie rozbu-
jana krzywa kardiogramu przechodziła w prostą poziomą.
Przejście było nagłe; oznaczało ni mniej, ni więcej tylko
śmierć Ralfa. Zawał? El Canna spojrzał na licznik. Same
dwójki i na końcu zero. '
Noc, cztery identyczne zielone cyferki świecące w mroku
zupełnie jak tę w okienku rejestratora. El Canna siedział
w fotelu jak porażony gromem. Nie miał czasu na rozpamię-
tywanie szczegółów, bo na pulpicie pod tabliczką ŁADOW-
NIE zamigotała czerwona lampka. Włączył się głośnik.
— Ładownia czwarta: awaria pierwszego stopnia.
— Likwidować automatycznie! — krzyknął do mikro-
fonu. Czuł, że za wszelką cenę musi zyskać kilka minut do
namysłu.
— Awaria pierwszego stopnia — nalegał głośnik. —
Likwidacja automatyczna niemożliwa.
— Podać przyczyny! — El Canna miał wrażenie,
że grunt usuwa mu się spod nóg.
— Przyczyny nieznane — zachrypiał głośnik. Przez
chwilę było zupełnie cicho, potem pojawił się daleki jazgot
wywołany jakby sprzężeniem czy rezonansem, ucięty znowu
ciszą. Czysty, wyraźny głos oznajmił:
— Przyczyna awarii — zakłócenie sygnału sterującego.
Amplituda sygnału zakłócającego modulowana z dużą do-
kładnością. Układ sterujący nie reaguje na sygnał... reaguje
na zakłócenie... zakłócenie pełni rolę sygnału. Podać para-
metry?
— Natychmiast! — krzyknął — Monitor siódmy!
Patrzył na liczby skaczące ostro koło wykresów. Gapił się
na nie z otwartymi ustami. I już rozpinał pasy zamierzając
biec w kierunku ładowni. Zatrzymał się jeszcze. Włączył
mikrofon.
— Komunikat specjalny do bazy Quarnier-Delta. Treść:
formuła standardowa plus komentarz. Treść komentarza:
Ralf nie żyje, awaria auto, awaria układu sterującego w ładow-
ni czwartej. Przyczyny niejasne. Koniec komunikatu. Nada-
wać w ustalonym paśmie co dwie godziny aż do odwołania.
Zerwał się z fotela, włączył autopilota i pobiegł do
drzwi. Droga do ładowni zajęła mu pół minuty, dyszał ciężko
oparty oburącz o pochyłą konsolę. Próbował włączać obwo-
dy awaryjne, ale pod czwórką ciągle nie pojawiała się
świetlista plamka.
Zaklął i poszukał wzrokiem szafki z oprzyrządowaniem.
Wyjął z niej dwie grube metalowe podeszwy, dzielone
niesymetrycznie wzdłuż osi, skręcane po założeniu na buty
specjalnym kluczem. Wśród pilotów nosiły nazwę kaloszy
magnetycznych. Zamocował kalosze, dokręcił dokładnie, że-
by nie było luzów i stukając głucho poszedł w kierunku kla-
py wejściowej. Ściany i dno ładowni były metalowe —
nawet gdyby aułopiloł wyłączył ciąg, kalosze magnetyczne
pozwalały nadal poruszać się w miarę swobodnie — mimo
nieważkości.
W ładowni panował półmrok. Przystanął kilka kroków
od klapy czekając aż oczy przyzwyczają się do ciemności.
Nie zabrai reflektora; jak długo latał, nigdy nie słyszał
o awarii oświetlaczy.
Zaczynał rozróżniać kanciaste kształty kontenerów. Zwy-
kle stały równymi rzędami obok siebie, w swoich rynnach
— jak konie wyścigowe w boksach. Teraz jednak niektóre
wyjechały z rynien, inne z nich wyskoczyły i wspierały
się ciężko na przegrodach między rynnami. Niektóre mu-
siały zderzać się ze sobą, bo stały tam, gdzie zwykle było
przejście, jedne zupełnie obrócone w poprzek, inne tylko
lekko skręcone — lecz żeby dostać się do tablicy rozdziel-
czej i ręcznie sterując dźwigami umieścić je na swoich
miejscach, należało przejść między nimi.
Pomyślał, że nie poradzi sobie bez światła. Już chciał
wracać po reflektory, gdy tuż przed najbliższym kontenerem
coś zamigotało. Raz, drugi — fioletowe jak od łuku elektry-
cznego światło wydobyło z mroku stłoczone w nieładzie
skrzynie i przez tę krótką chwilę El Canna spostrzegł, że
niektóre spośród nich mają powginane od zderzeń boki,
odrapane burty, z jednego nawet wysypała się ruda. Nie
wierzył oczom: wyglądało na to, że w ostatnim czasie ładow-
nia czwarta rządziła się prawami innej mechaniki — do wywo-
łania takiego chaosu trzeba było potwornych zmian kursu!
Światełko znów zamigotało. Wszedł na platformę i skrę-
cił w kierunku pierwszej z rynien. Minął kontener, który
zasłonił resztkę światła wpadającą przez nie domkniętą klapę.
Po omacku zrobił jeszcze kilka kroków, przystanął. Miał wra-
żenie, że światełko migotało w pobliżu, czekał w nadziei,
iz jeszcze zabłyśnie.
Mignęło, tym razem trochę dalej. Postąpił pół kroku
w bok, żeby lepiej widzieć, i wtedy spod nóg dobiegł go
cichy, metaliczny szczęk. Wypatrując tajemniczego światełka
zapomniał o ryglach magnetycznych, rozmieszczonych parami
na początku i końcu każdej rynny. Ich zadanie polegało na
dodatkowej blokadzie kontenerów od spodu (zaczepy głów-
ne znajdowały się w komorach na końcu rynien). Szarpnął
lewą nogę i oderwał, widocznie magnesy złapały ją nie
dość dokładnie. Za to prawą trzymały z siłą potrzasku na
niedźwiedzie.
Dobrą chwilę El Canna zmagał się z pułapką szukając
sposobów uwolnienia. Próbował zdjąć kalosz, zdołał nawet
odpiąć klamry, ale w niczym nie poprawiło to sytuacji.
Gdyby miał klucz... ale klucz, wbrew regulaminowi, został
w szafce. Był wielki i nieporęczny, toteż El Cannie nawet
nie przyszło do głowy, by taszczyć go ze sobą.
Wreszcie pojął daremność dalszych wysiłków. Usiadł
ciężko na platformie. W ziejącym po prawej stronie otworze
szarzały zębiska zaczepów głównych.
Polowanie było skończone. Wśród tysiąca mniej lub bar-
dziej dorzecznych myśli pojawiła się i taka, że ktoś, kto być
może zabił Ralfa, kto miał nad urządzeniami statku absolutną
władzę — postanowił zakończyć zabawę. Nie przeszkodziły
mu hermetyczne ściany „Minervy" — penetrował statek rów-
nie swobodnie jak olbrzym domek dla krasnoludków, z które-
go wcześniej zdjął dach.
Raptem kontenery zgrzytnęły o siebie żelaznymi bokami
— autopilot zmieniał ciąg. Autopilot... on także słuchał
tamtego. Kontenery znów natarły na siebie, coś brzęknęło
w ciemności jak wybijana szyba, coś innego szurając jęło
przemieszczać się po płycie. Dno ładowni zaczęło się po-
chylać, zsuwając z siebie wszelkie nie umocowane przedmio-
ty. Jakiś okruch zadzwonił o metalową ścianę.
Zjeżdżało wszystko, zrazu wolno, po kilku centymetrach
nabierając impetu. Hałas wywołany szuraniem brył rudy
i kawałów oddartej blachy, zrazu pojedynczy, zlewał się
w coraz głośniejszy potok. Nagle wzmocnił go grzmot —
ruszyły kontenery. Wzdłuż rynny ruszył kontener stojący
najbliżej El Canny. Sunął jak moloch — jak rozpędzony
pociąg. Był coraz bliżej, szybki, coraz szybszy...
Krzyk El Canny utonął w morzu hałasu. Wśród łoskotu
bijących o siebie kanciastych olbrzymów, wśród jęku dartych
na kawały burtowych blach został sam — jak Jonasz naprze-
ciw rozszalałego oceanu. Żywioł porwał go w swoje wiry
i pociągnął do dna, gdzie wszystko stało w bezruchu — ciche
oniemiałe, wręcz senne. W tej ciszy niósł się krzyk El Canny.
Co z tego, że ocalał, że żył, skoro jego dni były po-
liczone? Na krótko wracały resztki świadomości — roz-
glądał się po zielonym niebie jak obudzony z kosz-
marnego snu, próbował wstać — wracało wspomnienie
zdarzenia w ładowni. Opadał na białe legowisko, zamy-
kał oczy nie chcąc oglądać mżącej zielonej poświaty; le-
żał poruszając wargami, zagarniając powietrze koniuszkami
palców.
Pewnego dnia, gdy znowu wynurzył się z mrocznej
otchłani ku mdłej zieloności, wydało mu się, że ktoś pochyla
się nad nim. Słyszał głos kobiety. Z wysiłkiem otworzył
oczy: nie było nikogo. A przecież ktoś na pewno wypowie-
dział jego imię. Słyszał doskonale, ze ktoś je wypowiedział —
zrazu normalnym tonem, później coraz bardziej wyciągniętym
ku najwyższym oktawom, aż głos przeszedł w ultradźwięk.
Musiał nie zauważyć właścicielki głosu, oczywiście, teraz
zobaczył ją dokładnie, stała obok i znowu wołała na El Cannę.
Jej głos wznosił się, podczas gdy ona sama z twarzą wciąż
promiennie uśmiechniętą odpływała w dal, zmniejszała się
aż do maleńkiej iskierki wydającej ostry gwizd.
Filip El Canna otworzył oczy i raczej poczuł niż zauwa-
żył, że w nieciekawym otoczeniu pojawiło się coś nowego.
W odległości wyciągniętej ręki stał szklany cylinder do
trzech czwartych wypełniony wodą. Spróbował dosięgnąć,
ale źle wycenił odległość — końce palców trąciły śliską
wypukłość naczynia i wywróciły je. Woda wypłynęła na łąkę
i zaraz wsiąkła.
Ten widok dodał mu sił. Naczynie było materialne, mokre
od wody. Włożył do środka palec i przesunął dookoła. Palec
stał się mokry, zebrało się na nim nieco wilgoci; wyssał
ją żarłocznie. Próbował naciskać łąkę w miejscu, gdzie woda
wsiąkła, ale dłoń pozostała sucha. W innym miejscu rezultat
był identyczny.
Siedział oszołomiony, z pustą szklanką w ręce. Pierwszy
konkret w tym pełnym nieuchwytnych widziadeł świecie.
Postawił naczynie przed sobą i powiedział:
— Chce mi się pić.
W szklance nie pojawiła się ani kropla.
— Pić!!! — krzyczał. — Pić... — błagał osuwając
się. Szklany cylinder tkwił bez ruchu odbijając zielonkawy
blask. Złapał naczynie i odrzucił precz. Nawet nie patrzył,
gdzie upadło.
Znowu oglądał niezrozumiałe obrazy przeplatane zie-
loną ohydą, aż spostrzegł obok naczynie, którego właśnie
się pozbył. Było pełne wody.
Tym razem zabrał się do rzeczy ostrożniej. Wyjąc z bólu
podczołgał się całkiem blisko, otoczył cylinder ramionami.
Wypił wodę do ostatniej kropelki. Leżąc zmęczony i zadowo-
lony masował stłuczone ramię. „Uderzyłem barkiem w ścia-
nę", zawyrokował.
Kiedy odzyskał przytomność, w ładowni paliło się świat-
ło. Awaria oświetlaczy ustąpiła samoistnie, kontenery wjecha-
ły do rynien.
El Canna leżał na platformie, tuż obok ściany. Miał
odrąbaną poniżej kolana prawą łydkę. Pędzący kontener
uderzył w nogę, oderwał kalosz od rygla — i przez krótką
część sekundy pchał ją przed sobą aż do otworu, którym
kończyła się rynna. Tutaj noga znalazła się w nożycach:
jedno ich ramię stanowiła ostra krawędź ściany, drugie —
krawędź kontenera. Cięcie było szybkie i precyzyjne — szcze-
lina między krawędziami nie przekraczała grubości zwykłe-
go ołówka do rysowania.
Był wolny. Krew buchała z rany jak ze źródła, na
platformie, znów poziomej, tworzyła się wielka kałuża. Pa-
trzył bezmyślnie, jak jej ruchliwe brzegi zdobywają nowy
teren, a kiedy liznęły rękę, którą się podpierał, oprzytomniał.
Zdjął pas, rozdarł nogawkę i podwinął do góry, obna-
żając poczerniały kikut. Zrobił na pasie pętlę, założył, ścisnął.
Płakał z bólu i zaciskał pętlę. Pomagając sobie rękami i zdrową
nogą odsunął się od kałuży, żeby sprawdzić, czy krew prze-
stała płynąć. Wlókł za sobą ogromny, obrzydliwy skrzep; wil-
gotny ślad na płycie z wolna wypełniała krew z kałuży.
Pochylony próbował oderwać skrzep, ręka drżała, skrzep wy-
mykał się śliskim palcom. Nieopatrznie dotknął rany i ze-
mdlał.
W jego pamięci zostało to zapisane tuż obok zielo-
ności nieba i bieli powierzchni, na której leżał.
Szklanka napełniała się wodą co pewien czas; czuwał
nie spuszczając z niej wzroku, aby nie stracić przydziału.
Przypuszczał, że napełniano ją regularnie. Pił coraz mniej,
kiedyś zostało na dnie trochę wody, postanowił więc obmyć
ranę. Ból cisnął nim o ziemię... o ziemię? Na czym właś-
ciwie siedział? Pod naciskiem tworzywo uginało się jak gąbka,
a gdy usiłował oderwać kawałek, twardniało w niemym sprze-
ciwie. Dał spokój, a że na tym wyczerpał możliwości badaw-
cze, nie pozostało nic innego jak przyglądać się rozległości
więzienia. Nigdzie nie dostrzegał ścian, widząc jednocześ-
nie bezmiar bieli rozciągniętej z dołu i zieleni u góry. W miej-
scu, gdzie powinien być horyzont, kłębiła się mgła. Z każdej
strony mgła wyglądała tak samo i tak samo była oddalona.
Pił coraz mniej wody — przeważnie płukał nią usta
i wypluwał daleko od siebie. Gorączkował; czasem polewał
nią czoło, raz całą szklankę przeznaczył na toaletę. Kiedyś
zaśpiewał zwrotkę wesołej piosenki. Przeląkł się własnego
głosu. „Jakbym krakał", pomyślał. Tej nocy śnił o krukach.
Czas mierzył za pomocą szklanek: gdy nie zużywał wody,
pojawiało się następne naczynie, a po nim dalsze. „Automa-
tyczny dozownik", myślał. Trzy szklanki trwał dzień i trzy noc.
Gdy budził się rano, stały obok wczorajszych trzy dodatko-
we; jeśli były dwie, przyjmował że noc jeszcze trwała.
Jeśli opróżniał jedną ze szklanek, napełniała się pusta. Usiło-
wał uchwycić ten moment — bez rezultatu. Szklanki poja-
wiały się znienacka, ale wszystko wskazywało, że tkwią
przed nim od dawna. Lustro wody było zawsze nieruchome,
nie kołysało się, nawet nie drżało. Ciecz wydawała się
zestalona w lód o nadzwyczajnej przezroczystości — dopiero
dotknięcie palcami kruchej ścianki likwidowało to złudzenie.
Pomyślał o niewidzialnej kurtynie osłaniającej jeszcze
wiele cylindrów z wodą, cofającej się z regularnością dobrze
zaprogramowanego mechanizmu co cztery godziny. Ile
cylindrów czekało jeszcze na swoją kolej?
Same cylindry również zaciekawiały. Miały niezwykle
cienkie ścianki; biorąc którykolwiek z nich do ręki El Canna
nie mógł oprzeć się wrażeniu, że szkło pryśnie mu w pal-
cach. Jednak ścianki okazywały się nad podziw sztywne
i wytrzymałe: znosiły nie tylko nacisk palców, ale całkiem
solidne uderzenia, które El Canna aplikował im denkiem dru-
giego cylindra. Materiał, z jakiego je wykonano, nie był
szkłem — nie przewodził ciepła, był doskonale przezroczysty
i ukształtowany, nie zawierał skaz. Ilekroć El Canna porówny-
wał dwa naczynia, nie mógł wyjść z podziwu — idealnie
walcowate powierzchnie nie wykazywały między sobą odchy-
łek wymiarowych. To, że różnice nie dawały się dostrzec nie
świadczyło wprawdzie o ich braku, lecz El Canna wierzył,
że ma do czynienia z precyzją wykonania, od której ziemskie
wytwory dzieliła otchłań. Wszystkie naczynia napełniano
chłodną wodą idealnie do tej samej wysokości.
Pewnego dnia znowu usłyszał głos.
— Człowieku z planety Ziemia — słowa brzmiały twar-
do i obojętnie — jak długo każesz nam czekać?
Filip El Canna pomyślał o halucynacji, ale głos zapytał:
— Czemu nie umierasz, istoto z planety Ziemia?
Zrozumiał, że to szansa kontaktu, kto wie, czy nie jedyna.
— Kim jesteś? Nie widzę cię! — wykrzyknął.
— To nie jest konieczne... odpowiedz na pytanie.
— Nie chcę umierać! Odeślij mnie na Ziemię!
— Nie krzycz — upomniał go głos. — Umrzesz prę-
dzej czy później... wszyscy umierają. Uczestniczysz w eks-
perymencie, którego celem jest wyświetlenie tajemnicy życia.
Dzięki śmierci więcej wiemy o życiu. Jesteś przerażony?
Historia twojej planety zna większe paradoksy...
Filip El. Canna milczał.
— Co chcesz jeszcze wiedzieć? — zadudnił głos. —
Pytaj, nim skończy się czas, nim odejdę...
— Skąd bierzecie ludzi do waszych doświadczeń?
— Sami włazicie nam w ręce, opakowani w metal,
tworzywa i szkło. Wiesz sam, jakie nastroje panują na sta-
cjach orbitalnych i bazach transportowych. A nasze potrzeby
wciąż rosną — wkrótce sięgniemy na Ziemię...
— Potwory! — wrzasnął. — Ilu was jest? Skąd was
przyniosło?
— Nasza cywilizacja liczy miliardy lat. Istniała już
wtedy, gdy Ziemia, co mówię — Układ Słoneczny, Galak-
tyka — były jeszcze obłokiem materii... Jesteśmy zewsząd
i znikąd. Jesteśmy wielością i jednością zarazem; dzielimy
się i łączymy zależnie od potrzeb.
— Dlaczego interesuje was istota życia?
— Odważnie pytasz... ale obiecałem ci odpowiedź.
Co za różnica, czy dowiesz się wcześniej, czy później.
Jesteśmy przeraźliwie starzy. W przeciągu wielu milardoleci
naszej historii zyskaliśmy długowieczność dla was niepojętą,
ale utraciliśmy zdolność prokreacji. Chcemy żyć nadal...
— Ile ludzkich istnień warte jest wasze ocalenie?
— Życie, które gaśnie jest dla nas równie istotne jak
to, które się budzi. Źle wylosowałeś, przyjacielu — innych
spotyka śmierć od razu... dzięki tobie dowiemy się więcej
o mechanizmie żywotności...
— Więc to wy zaaranżowaliście wypadek w ładowni.
— Owszem. Czy możliwe jest przypadkowe ustawienie
zdarzeń w ten sposób? Powiem ci, ile to prawdopodobieństwo
wynosi: trzy stumiliardowe. My sterowaliśmy wtedy statkiem,
wabiliśmy cię światełkiem — sprawiając w ten dziecinny
sposób, że nastąpiłeś na rygiel magnetyczny. My, nikt inny...
— Jestem głodny — powiedział El Canna. — Kiedy
dostanę coś do jedzenia?
— Nie narzekaj. Inni nie dostają nawet wody.
— Więc czemu ja dostałem?
— Szum Wiatru prosiła mnie o to.
— Szum Wiatru? Któż to jest?"
— Przewodnicząca Sekcji Laboratoriów.
— Dlaczego to zrobiła?
— Przypuszczalnie dla dobra eksperymentu.
— Co zrobiliście z Ralfem?
— Ralf wylosował śmierć natychmiastową... też w ra-
mach doświadczenia. Pamiętasz? Sam rzucał monetę.
— A ja? Czemu mnie także nie zabiliście od razu?
Do czego było wam potrzebne całe to polowanie?
— Ty miałeś inny program. Twój udział w ekspery-
mencie zaczął się już na ,,Minervie" — awarie były zarazem
testami i nagonką. Nie czyń sobie wyrzutów, nie miałeś szans;
prędzej czy później zrobilibyśmy z tobą wszystko, na co
mielibyśmy ochotę.
— Mogłem zabrać klucz...
— Ale nie zabrałeś. A gdybyś nawet miał go ze sobą...
czy tak trudno zamienić stal w plastelinę? Moglibyśmy użyć
tysiąca innych sposobów, by obciąć ci nogę.
— Więc dlaczego wybraliście właśnie ten?
— Zwykły kaprys: łudzimy się, że obracając przeciwko
wam wasze prymitywne maszyny uczymy ludzkość skromnoś-
ci. .. Rodzaj jednostronnej zabawy — na Ziemi oczywiście nikt
się o tym nie dowie.
— Jak to? Wysłałem komunikat!
— Zdawało ci się. Ty poleciłeś nadawać, my zabroniliś-
my... jak myślisz: kogo posłuchał twój automat? Zresztą —
nic łatwiejszego niż zaekranować cały statek.
— Zrobiliście to?
— Na samym początku. Od tego momentu ,,Minerva"
stała się dla reszty Wszechświata czarną dziurą. Nic nie
może przebić naszych ekranów — ani promieniowanie, ani
antymateria. Nic.
— W jaki sposób zabiliście Ralfa?
— Zwyczajnie: uderzeniem grawitacyjnym...
— W serce?
— W serce i w mózg.
— Chcąc sami żyć odmawiacie prawa do życia innym.
— Wzniosły cel uświęca środki. Wy macie to, czego
brakuje nam. Chcemy to wam odebrać.
— I dlatego czekacie na moją śmierć.
— Między innymi.
— Wiele sobie po niej obiecujecie, jak widzę. A wiesz,
co ci powiem? W gruncie rzeczy nie tak wiele nas dzieli:
tylko inny rodzaj umierania. Wasz los jest równie dokładnie
przesądzony jak mój; wiecie od dawna, że nie uratuje was
nawet miliard zamęczonych pechowców, co źle wylosowali!
— To twoje zdanie. Odchodzę...
— Nazywacie się rozumnymi, pewnie, to brzmi dumnie,
ale co właściwie różni was od waszych automatów! Czy znane
wam było kiedykolwiek coś, co o tej różnicy mogło decydo-
wać? Odpowiadaj!
— Odchodzę...
— A ja będę umierał uśmiechnięty, słyszysz, uś-miech-
-nię-ty, bo wiem, że i na ciebie przyjdzie kolej. Dziś, jutro czy
za dziesięć lat — wszystko jedno. Pewnego dnia ta resztka
zgniłego życia poczuje nieprzepartą ochotę, zęby wynieść
się z ciebie — i co wtedy poradzisz? Musicie być w śle-
pym zaułku, skoro chwytacie się takich środków. Rozpacz wa-
szych wysiłków sprawia mi satysfakcję, słyszysz? Choćbyście
jak piasek przesypywali istnienia podobnych do mnie króli-
ków doświadczalnych w podobnych do tej klatkach — nie
unikniecie przeznaczenia!
El Canna płakał, rozmyślając później o tej rozmowie.
Płakał, a po chwili zgrzytał zębami, tłukł głową o białą gąbkę
i wygrażał pięściami zielonemu niebu.
Szansę na ocalenie, i tak bardzo nikłe, malały do zera.
Nawet zupełny ignorant w sprawach medycznych, jakim
El Canna był niewątpliwie, orzekłby po oględzinach nogi,
że gangrena zrobiła znaczne postępy. Nie liczył dni, po
diabła, szklanki z wodą tłoczyły się wokół — w przystępie
bezsilnej furii wylał z nich wodę i wyrzucił wszystkie daleko
od siebie. Gromadziły się znowu; nie znalazł sił, by i z tymi
postąpić podobnie. Przytomność zachowywał już tylko na
niektóre chwile; coraz częściej walił się w czarną otchłań
i coraz trudniej z niej podnosił, wodząc wokół zmętniałym
wzrokiem nie rozróżniał poszczególnych naczyń, choć stały
blisko, wydawało mu się, że szklane cylindry kryją w sobie
miriady miniaturowych aparatów rejestrujących jego agonię,
odgarnął je ręką, patrzył radośnie jak się tłoczą i wywracają
— i znowu śnił w czarnej otchłani.
Inny rodzaj umierania.
Jak pływak z mrocznej toni ku słońcu, tak wyłaniał się
El Canna z dna atramentowej nocy ku zielonemu światłu
nieba-kopuły — po raz być może ostatni. Przed jego oczami
przesunęły się dawno minione zdarzenia, dawno zapomnia-
ne dni, twarze przyjaciół i znajomych, całe życie obejrzał
jeszcze raz jak obojętny widz. Dobiegały go strzępki rozmów,
których słuchał — nie słuchając jednocześnie, zajęty sobą,
a słuchał coraz uważniej w miarę jak wypływał z głębiny
i odzyskiwał świadomość. Obudził się na łące, białej jak
skrzydła aniołów, wygodnie mu było, dobrze, choć ptaki nie
śpiewały, zielone słońce przygrzewało zielonymi promie-
niami. „Zielony — myślał — najpiękniejszy kolor świata.
Ziemia jest zielona, taka piękna..."
Głosy kłóciły się, wirowały w uszach. „Zaraz odejdą —
myślał — wróci spokój."
Jeden głos należał do kobiety. Tak, na pewno. Mówiła
szybko:
— Wczoraj umarł Wieczny jak Wieczność — jej głos
zawarczał i umilkł.
„Umarłem — pomyślał z ulgą El Canna. — Mam to
za sobą, to umieranie."
— Wyłącz translator — zaniepokoił się drugi głos. —
Może usłyszeć.
— Nie usłyszy — uspokoił go głos żeński. — Popatrz,
stracił przytomność. Zresztą — co za różnica.
— Dobrze — zgodził się męski. — Już dobrze.
— Dobrze? — wyszeptały spieczone wargi Filipa
El Canny.
— Bardzo dobrze — rzekł męski. — Wieczny Jak Wie-
czność byłby zadowolony.
— On się obudził — wtrącił żeński.
— Powiemy mu teraz?
— Tak. Człowieku z planety Ziemia, słyszysz nasi Umarł
Wieczny Jak Wieczność. Rozmawiał z tobą... pamiętasz?
— A wy... jak się nazywacie?
— Ja nazywam się Drzewo.
— A ja Szum Wiatru.
— Jesteś kobietą? — spytał El Canna.
— Nie. Słyszałam, że kiedyś żyły wśród nas kobiety.
Ale to było bardzo dawno.
El Canna milczał, zmęczony. Drzewo i Szum Wiatru
milczeli także.
— Czego chcecie?
— Być przy tobie, gdy zaczniesz opuszczać świat ży-
wych.
— Nie trzeba... ale... na Ziemi jest taki zwyczaj...
testament...
— Wiemy, co to takiego. Nasze maszyny...
— Tak, do diabła z nimi. Spełnijcie moje ostatnie życze-
nie, możecie przecież wszystko... prawie wszystko. Spro-
wadźcie tutaj z Ziemi jeden zielony listek.
Mały zielony listek leżał na białej dłoni Filipa El Canny.
Filip El Canna leżał na białej łące, pod zielonym niebem.
— Koniec eksperymentu — powiedział Drzewo. —
Mamy kogoś na to miejsce? Czy przybył nowy transport?
— Nie. Przedwczoraj zmarł Wielokrotny, a dziś Czwar-
te Słońce. Nie mieli zastępców...
— Więc to... agonia?
— Ciszej! Ściany mają uszy! Wyłącz maszyny...
Listek zamarzł na dłoni, z której uleciało całe ciepło.
Szron obrósł go grubymi igłami — oto zgasło zielone niebo.
J978
Barany
i armia
lwów
Ngyłwarrah Vanuffer Mgharr
D-ca 83 Grupy Rekonesansowej
ścigacz „Garravan Drrahn"
ściśle tajne
I radością oraz podzi-
wem dla miłościwie nam przewodzącego Bydlaqua Hyudussa
Pasqunxa informuję, że na 1208 posiedzeniu Rady Wojennej
naszej wyprawy zapadły kolejne istotne decyzje. Ich rzeczy-
wisty wymiar określi historia, ale już dziś można stwierdzić, iż
mamy do czynienia z aktami o przełomowym znaczeniu. Rada
Wojenna postanowiła mianowicie zamknąć tzw. Pierścień Ze-
wnętrzny, w którego skład wchodzą gwiazdy Wolf 359,
Ross 128, Ross 154, Gwiazda Barnarda i ewentualnie gwiazda
Solar. Gdyby układy planetarne tych obiektów udało się
opanować w miarę szybko i bez większych strat własnych,
w następnej kolejności zwrócimy nasze zainteresowanie
ku Proximie Centaura oraz podwójnym układom gwiazdy
Syriusz i Alfy Centaura.
Co się tyczy opanowania układu gwiazdy Solar, wśród
członków Rady Wojennej panuje w tej mierze pełna jedno-
myślność. Zbyt mała ilość wiarygodnych danych każe po-
czekać do poczynienia konkretnych ustaleń przez 83 Grupę
Rekonesansową i pana osobiście. Gdyby rozpatrywany układ
planetarny kwalifikował się do obsadzenia bez walki, wówczas
bez wahania włączylibyśmy ten rejon do naszych planów wo-
jennych. Także w przypadku napotkania ras zdolnych do
stawienia skutecznego oporu bylibyśmy w stanie posłać
tam kilka jednostek pierwszorzutowych, o ile opór ten roko-
wałby szansę złamania niewielkimi siłami i w krótkim czasie.
W przeciwnym razie musielibyśmy chwilowo odstąpić od
planu opanowania okolic gwiazd Solar, koncentrując się
na walce z obmierzłymi Fleyami, których rasa niech będzie
przeklęta po wiek wieków.
Jeszcze raz podkreślam, iż włączenie gwiazdy Solar
do terytoriów kontrolowanych przez flotę Jego Ouintesen-
cji Bydlaqua H. Pasqunxa nie jest na razie bezwzględnie
konieczne, a jedynie wysoce pożądane. Prowadzenie dal-
szych operacji jest całkowicie możliwe bez tej zdobyczy
i w najmniejszej mierze nie wpłynie ona na ostateczny sukces.
Jednakże starcJe z głównymi siłami Fleyów, które oceniam jako
nieuniknione, może spowodować wzrost strategicznego zna-
czenia tego kresowego układu. Krótko mówiąc dobrze byłoby
zająć Solar na wszelki wypadek, zanim uczyni to wróg.
Obiekcje, które tu wyraziłem, dyktują jednocześnie
sposób postępowania pańskiej Grupy Rekonesansowej.
Należy skierować się najkrótszą drogą w rejon rubieży
Solar, to jest kursem 137, a na miejscu zbadać co następuje:
1° czy układ i jego najbliższe otoczenie są wolne
od Fleyów;.
2°czy planety wchodzące w skład układu są zamieszkane;
3° w razie odkrycia takich — czy byłyby zdolne stawić
opór cywilizacji tak zaawansowanej jak nasza.
Oczekuję jak najpomyślniejszych wiadomości. Niech
was prowadzi myśl naszego Pana i Dobroczyńcy, niezrów-
nanego Bydlaqua H. Pasqunxa.
Ramhattar Gambiwarr Rrach
admirator
JWH Ramhattar Gambiwarr Rrach
Główny Admirator Rady Wojennej JQ
flagowiec „Parraxanh"
ściśle tajne
Od trzydziestu dwóch godzin podążamy
cierpliwie kursem 137. Po nakazanych regulaminem rozważa-
niach doskonałości i mądrości Pana Naszego, wszechświet-
nego Bydlaqua Hyudussa ogłosiłem na jednostkach 83 GR
całodobowe kontemplacje myśli i dokonań Przewodnika
Naszego przez kadrę oficerską. Z czworga dzieci, które
narodziły się ostatnio w 83 Rekonesansowej jedno zostało
złożone w ofierze, pozostałe zaś otrzymały szlachetne imiona
Pasqunxa na całą życiową drogę. Układ rozpoznajemy całkiem
wyraźnie. Wydaje, się dość nieprzyjemny, toteż poleciłem
lekko zmodyfikować kurs, by nadlecieć pod pewnym kątem
do ekliptyki. Na pierwszy rzut oka trudno tam wyłonić cokol-
wiek, co by się nadawało do życia, a tym bardziej wykształce-
nia inteligencji. Najwięcej nadziei w tej mierze rokują księ-
życe krążące wokół dwóch największych planet układu,
planet o składzie gazowym — ale i one, prawdę mówiąc, nie
wyglądają zbyt zachęcająco. Odpowiednie dane naukowe
są nieustannie gromadzone i opracowywane; w miarę zwal-
niania się kolejnych kanałów przesyłowych będziemy je
nadsyłać na bieżąco.
Ani pojazdów Fleyów, ani ich samych nie zauważyliśmy.
Układ wydaje się pusty i gotów na nasze przyjęcie.
Zachowujemy jednak konieczne środki- ostrożności zgodnie
z najwyższą nauką Jego Ouintesencji BH Pasqunxa.
Szczerze oddany
NV Mgharr
Czołem Van!
No i co powiesz, chłopie? Czyje teraz
na wierzchu? Nasi szefowie znowu zachorowali na manię
wielkości — inaczej zostawiliby w spokoju cały Pierścień
Zewnętrzny wraz z przyległościami. Już i tak robimy bo-
kami, starając się utrzymać pod kontrolą układy zaanek-
towane dawniej. Jaka ta wojna monotonna! Wpadamy, lik-
widujemy bazę Fleyów, zakładamy swoją, obsadzamy załogą,
odlatujemy. Wtedy wpadają Fleyowie, likwidują naszą bazę,
stawiają swoją, obsadzają załogą — i tak w kółko. Cholery
można dostać. Gdyby ci głupcy z Admiracji zastanowili
się choćby przez sekundę, może dotarłoby do ich naazoto-
wanych mózgownic, że nie ma w tym grama sensu. Zdu-
miewające, jak niewielki kontakt z rzeczywistością jest udzia-
łem tych staruchów. Ich gra wojenna to zmagania z własnymi
urojeniami — tylko że trafione przez nieprzyjaciela jednostki
wybuchają rzeczywiście i żołnierze umierają naprawdę.
Możliwe, że przemawia przeze mnie gorycz. Mój bez-
pośredni zwierzchnik, admirator Rrach, kazał mi przez pół
dnia fabrykować komunikaty dla różnych ważnych osób i in-
stytucji na Quintesencji. Uczciwie mówiąc nie ma w nich wię-
cej jak pięć procent prawdy. Gdy mu zwróciłem na to
uwagę, nazwał mnie malkontentem i oświadczył, że zanim
sygnał dotrze do adresata, ilość prawdy w komunikatach
wzrośnie do 95 procent. Tamci oczekują tylko dobrych wia-
domości, bez względu na to, jak jest. Powoływał się na swoje
długoletnie doświadczenie uczestnika dalekich wypraw,
mnie-radząc milczeć i słuchać. Nie wiem już, co myśleć o nim,
o sobie, o całej wyprawie. Pod wieczór wziąłem tę małą
z Admiracji Sztabu (pamiętasz chyba, zanim nas rozdzielili,
używaliśmy jej na przemian) i pocieszyłem się trochę. Teraz
siedzę przy aparaturze i wysyłam te kłamstwa. W aneksie
przesyłam ci dane o naszej pozycji i kursie. Służbę mam co
dwa dni, gdybyś trochę policzył, mógłbyś wysłać parę zdań
na wąskim paśmie, tylko dla mnie. Trzymaj się
Blharrvon Klharrcq
przyjaciel
* iin
Ngyhvarrah Vanuffer Mgharr
D-ca 83 GR, „Garravan Drrahn"
ściśle tajne
Gratuluję sprawnego przeprowadzenia
manewru i wejścia na kurs prowadzący w bezpośrednie
sąsiedztwo gwiazdy Solar. Sprawa samowolnego wprowa-
dzenia korekty do sugerowanego kursu 137 weszła do
porządku obrad 1209 posiedzenia Rady Wojennej, które
jednoznacznie potępiło podobne innowacje i wyraziło na-
dzieję, że tego typu przejawy niesubordynacji nie powtórzą
się w przyszłości ani w 83 GR, ani gdzie indziej. Rozkazuję
209
kategorycznie jak najszybszy powrót całej 83 GR na zalecany
kurs. Proszę nie zapominać, że został pan mianowany dowód-
cą niedawno i pańskie doświadczenie nie dorównuje rutynie
Rady Wojennej, choć panu oczywiście może wydawać się
inaczej. Tylko ścisłe stosowanie się do wskazówek przewod-
niczącego Bydlaqua Hyudussa sprawiło, że jesteśmy
dziś tym, czym jesteśmy. Uważam i nadal chcę uważać pana
za sojusznika słusznej sprawy, przeto zalecam po koleżeńsku
bezzwłoczny powrót na 137.
Miło mi poinformować, że postępami w waszej misji
zainteresował się sam wielki Bydlaq, niech jego błogosła-
wieństwo i nieustraszona wola towarzyszą wam w drodze,
niech prowadzą was i wasze jednostki dalekiego zwiadu.
Tu u nas nic nowego. Jednostki bojowe Squarrena Dyharrva
i Buquaqua Dhurrny weszły w Rossa 128 i Wolfa 359 jak
w kandaharskie masło, nieliczne stacjonujące tam siły ohyd-
nych Fleyów wysyłając do wszystkich fleyowskich diabłów.
(Oficjalny komunikat załączam w aneksie.) Główne nasze
siły idą ku Pierścieniowi Środkowemu i niejako po drodze
mamy zamiar zahaczyć o Rossa 154 i Gwiazdę Barnarda.
W sprawie gwiazdy Solar utrzymują się ostatnie instruk-
cje. Bardzo nam zależy na rzetelnym rozpoznaniu tej okolicy,
ale proszę sygnalizować najmniejsze trudności i nie ryzykować
bez potrzeby. Nie podejmować żadnych poważniejszych
działań na własną rękę. Armada Fleyów dosłownie wsiąkła,
nigdzie jej nie widać. Niektórych niepokoi ta cisza przed
burzą, trzeba studzić co gorętsze łby. Ech, młodość, młodość
— jak powiedział BHP, nasz Przewodnik i Nauczyciel, w któ-
rym pokładamy pełną ufność. Tak trzymać!
RG Rrach, adm.
JWH Ramhattar Gambiwarr Rrach
Gł. Admirator Rady Wojennej JQ
flagowiec „Parraxanh"
ściśle tajne
Cześć i chwała w każdym momen-
cie błogosławionemu Bydlaquowi Hyudussowi Pasqunxowi,
Ojcu naszemu i naszych zwycięstw. Niech sława jego żyje
po wiek wieków.
Kurs znowu 137, 00, 00. Czwarta planeta systemu,
licząc od gwiazdy macierzystej, jest zamieszkana przez isto-
ty o pionowej posturze, z węzłem nerwowym umieszczonym
w najwyższym punkcie ciała (bardziej szczegółowe dane
w aneksie). Jeśli dodać, że rasa ta utworzyła cywilizację
technologiczną o zasięgu planetarnym i próbuje nieśmiałych
wypraw w przestrzeń pozaplanetarną, a jednocześnie nie
potrafi przezwyciężyć wewnętrznych kontrastów — będziemy
mieli pełniejszy obraz tego dziwoląga na skalę pangalakty-
czną. Dalsze badania w toku.
Chwała i dziękczynienie naszemu natchnieniu, odwadze
i zdecydowaniu, Bydlaquowi HP. Z nim — nie zawiedziemy!
Ngyhvarrah Vanuffer Mgharr
83 GR / ,,Garravan Drrahn"
JWH Ramhattar Gambiwarr Rrach
Gł. Adm. RW / „Parraxanh"
kanałem specjalnym Z
Melduję posłusznie, korzystając z naj-
pierwszej ku temu sposobności, że dowódca naszej tylo-
krotnie wsławionej 83 Grupy Rekonesansowej, N. Vanuf-
fer Mgharr, w aktach samowoli i despotyzmu wobec podleg-
łych mu załóg przechodzi samego siebie. Sygnalizowane
przeze mnie poprzednio incydenty okazały się niczym
w porównaniu z najświeższymi wybrykami tego zdolnego
wprawdzie, ale porywczego, niedoświadczonego i nadmier-
nie ambitnego dowódcy. Przykro meldować, ale pod pozo-
rem uczczenia wielkości naszego Najwyższego Pana, Dobro-
dzieja i Doradcy, BH Pasqunxa (który oby wiecznie rozjaś-
niał drogę przed nami) NV Mgharr załatwia czysto osobiste
porachunki. Z czworga arbitralnie wyłonionych kandydatów
dziecięcych nakazał złożyć w ofierze syna Albrassa H. Rrav-
na, swego głównego przeciwnika i oponenta. Postąpił tak,
choć Regulamin Składania Ofiar wyraźnie precyzuje, iz od
obowiązku ofiarnego zwolnieni są członkowie korpusu ofi-
cerskiego oraz ich rodziny. Nie chciałabym niczego sugero-
wać, ale NV Mgharr sądził zapewne, iż przekraczając Regula-
min Ofiarny w imię hołdu dla BH Pasq. (oby żył wiecznie) nie
tylko uniknie kary, ale przypodoba się zwierzchnikom i zwróci
na siebie uwagę Admiracji. Niestety, ciągle jest wśród nas
zbyt wielu wyrachowanych nadgorliwców i takich, którzy
światłości BHP używają jako parawanu dla swych ciemnych
intencji oraz interesów.
211
W ramach tej samej ceremonii NV Mgharr polecił nadać
pozostałym dzieciom prześwietne imiona Pasqunxa, choć
dziwnym trafem kandydatkami były same dziewczynki, no-
szące wcześniej imiona Ciotki i Wychowawczyni Mistrza
naszego, wielebnej Ftyzjasstry.
Na tym bynajmniej nie koniec. Wczoraj NV Mgharr
dokonał samowolnej zmiany kursu na taki, by cała 83 GR
wchodziła w układ gwiazdy Solar w płaszczyźnie ekliptyki.
Dane na temat poprzedniego kursu 83 GR, jak również
sposobu przeprowadzenia manewru i położenia w tym mo-
mencie jednostek Grupy przesyłam w aneksie. Co z tego wy-
nika, zechce Admiracja ocenić sama oraz pan osobiście.
NV Magharr motywował zmianę kursu względami bezpie-
czeństwa: niby w płaszczyźnie ekliptyki Grupa stałaby się
trudniejsza do wykrycia przez ew. siły Fleyów.
Fleye wprawdzie nas nie wykryli, ale za to dwie ciężkie
korwety typu ,,Skovron" zderzyły się ze skalnymi bryłami,
przez których potok zmuszeni byliśmy przedzierać się przy
sporej jeszcze prędkości własnej. Cud prawdziwy, że tylko
dwie — niewątpliwie sam Bydlaq H. Pasqunx czuwał nad
nami. Ale i tych wystarczy — szybka naprawa w trakcie
lotu okazała się niemożliwa, ruch całej 83 Grupy uległ
zakłóceniu, ponieważ dotknięte awarią jednostki zwiadu
poważnie utrudniają naszą manewrowość. Ciarki mnie prze-
chodzą kiedy myślę, jaka to okazja dla Fleyów, gdyby się
pojawili.
Nie chcę niczego sugerować Waszej Roztropności i ca-
łej prześwietnej Admiracji, ale zastanawiam się coraz częściej
czy NV Mgharr to nie wilk w owczej skórze, dywersant i sa-
botażysta. Jego samodzielność wydaje się zataczać stanowczo
zbyt szerokie kręgi.
Chwała BHP!
Gvarrdia — ag. 007
Ngyłwarrah Vanuffer Mgharr
83 GR — „Garravan Drrahn"
ściśle tajne
Ross 154 i Gwiazda Barnarda nasze!
Żadnych strat własnych! Wspaniały sukces, którego prawdzi-
we znaczenie potwierdzi historia. Bydlaq Hyuduss Pasqunx na
dzisiejszym 1210 posiedzeniu Rady Wojennej zaproponował,
aby od tej pory Gwiazda Barnarda nosiła jego imię. Długo-
trwałym owacjom nie było końca. Któż bardziej zasługuje
na tak skromny w końcu dowód wdzięczności, jak nie Ojciec
nasz i Matka naszych sukcesów. Podnoszono wprawdzie
wielokrotnie kwestię, dlaczego Wódz i Nauczyciel wybrał
sobie tak stosunkowo skromny ognik, ale ostrza argumentów
stępiły się o mur jego stanowczości. Po aklamacji i długo-
trwałych owacjach BHP opuścił posiedzenie, spiesząc się
do odprawiania medytacji nałożnych. Było to jego jedyne
wystąpienie na 1210 posiedzeniu, lecz emanowało taką siłą
i niezachwianą pewnością, że część energii Marszałka udzie-
liła się i nam — skromnym oficerom Admiracji. Zaraz wy-
dałem rozkaz specjaliście do spraw nomenklatury, aby
naniósł nową nazwę na wszystkie komplety atlasów gwiazdo-
wych. Trochę mruczał, ale poszedł.
Kazałem też rozstrzelać Blharrvona Klharrcqa, technika
obsługi łączności, którego opieszałość już wcześniej rzuciła
mi się w oczy. Powodem mej decyzji był nieszyfrowany
komunikat, a właściwie aneks do komunikatu z danymi o na-
szej pozycji, przechwycony przez sąsiednie jednostki. Od-
biorca komunikatu chwilowo pozostaje nieznany. Sąd Wojen-
ny pod moim przewodnictwem uznał Klharrcqa winnym szpie-
gostwa na rzecz Fleyi; osobiście zdarłem mu nagolenniki
i wydałem rozkaz plutonowi egzekucyjnemu. Oczywiście BHP
nic nie wie o tej zdradzie w sercu flagowej jednostki. Jesz-
cze by tego brakowało, byśmy mącili jego święty spokój
podobną hańbą i żałobą. Z drugiej strony — jakie to przy-
gnębiające, że zaraza fleyowska pleni się na flagowcu głów-
nych sił, że wyrosła pod naszym bokiem. Ile w tym naszej
winy? Pokutowałem wraz z przedstawicielami kadry oficers-
kiej Admiracji przed wizerunkiem BHP i przyrzekłem, że
mocodawcy zdrajcy Blharrvona Klharrcqa zostaną wykryci
oraz przykładnie ukarani.
Wieści z układu gwiazdy Solar bardzo nas uradowały.
Czekamy na dalsze.
RG Rrach, adm.
213
JWH Ramhattar Gambiwarr Rrach
Gł. Admirator Rady Wojennej JQ
„Parraxanh" — ściśle tajne
Po pomys'lnym przedostaniu się do
wewnątrz układu gwiazdy Solar przystąpiłem do rozlokowy-
wania jednostek Grupy w okolicach piątej planety systemu.
Bezpośrednią bazę wypadową założyłem w pobliżu satelity
czwartej, interesującej nas planety. Jest to satelita tej wiel-
kości, że właściwiej byłoby mówić o układzie podwójnym,
co tym bardziej sprzyja naszym zamiarom.
Dokonujemy szerokich badań cywilizacji Czwartej, ze
szczególnym uwzględnieniem zasad organizacji jej społeczeń-
stwa, co ma kluczowe znaczenie podczas działań wojennych,
gdyby takie się wywiązały. Na cóż jednak zdałyby się nasze
wysiłki, gdyby nie potężne wsparcie myśli i dorobku prze-
świetnego Bydlaqua Hyudussa Pasqunxa, ujętych genialnie
w wiekopomnym dziele „Cywilizacje a racje". Jego niepod-
ważalne ustalenia każą traktować Czwartą jako społeczeństwo
jednorodne, co, przyznaję, początkowo wzbudzało liczne
kontrowersje, jak zwykle rozstrzygnięte zgodnie z Nauką
Przewodnika naszego. Pobraliśmy zatem losowo próbkę mie-
szkańców Czwartej i poddaliśmy ich testom (pełny wykaz wy-
ników wraz z interpretacją znajduje się w aneksie), uogól-
niając wnioski na obszar całej planety. Przyznaję, iż otrzyma-
na w ten sposób wizja społeczeństwa Czwartej może wydać
się szokująca, aczkolwiek i ją przewidział geniusz Bydlaqua
H. Pasqunxa w takich pionierskich pracach jak „Iść czy je-
chać" oraz „Czarna dziura jako cenne źródło informacji
i metoda kamuflażu".
Dzięki odłowionym na powierzchni Czwartej osobnikom
została odwzorowana dokładnie tamtejsza hierarchia społecz-
na. Charakterystyczne, że większość badanych sprawujących
średnie i wyższe funkcje potraktowała nasze testy jako za-
grożenie własnych pozycji. Ich stereotyp zachowania pole-
gał na obarczeniu odpowiedzialnością za tę sytuację nie
wymienionych z nazwy elementów. Niektórzy posunęli się
do miotania pogróżek pod adresem bliżej nie sprecyzowanych
wrogów, ciemnych sił itp. O ile zdołaliśmy się zorientować,
dalecy są od powiązania testów z naszą obecnością bądź
zamiarami.
Po zastosowaniu przymusu I stopnia 84 procent tych
osobników postanowiło przystąpić do testów, osiągając prze-
ważnie wyniki negatywne. (Może to mieć na celu ukrycie
rzeczywistych zdolności.) Pozostali poczęli wykazywać obja-
wy depresji, a nawet załamania psychicznego. Zastosowanie
wobec nich przymusu 11 stopnia (testy albo życie) wywołało
absolutnie nieskoordynowane i alogiczne działania, świadczą-
ce o zaawansowanej dezintegracji psychicznej, sięgającej
form schizoidalnych. Zostali oni zdyskwalifikowani jako mate-
riał doświadczalny i poddani utylizacji. Nie muszę chyba do-
dawać, iż jest to dla nas bardzo pomyślna przesłanka.
Większość pozostałych egzemplarzy przeszła testy
z wynikiem pozytywnym. Za bardzo korzystną należy uznać
tendencję uzyskiwania coraz lepszych wyników przez egzem-
plarze lokujące się coraz niżej w społecznej hierarchii —
oczywiście do pewnej granicy. Poza tym trudno mówić
o jakiejś prostej regularności.
W oparciu o zaprezentowany materiał wyciągnęliśmy
wniosek, że na Czwartej mamy do czynienia z zaawanso-
wanym kamuflażem, polegającym na celowym zafałszowaniu
hierarchii społecznej. Osobniki stojące na jej czele pełnią je-
dynie rolę zastępczą i są z góry przeznaczone na straty.
Świadczy o tym dowodnie kompletny brak szacunku okazy-
wany im przez krajowców. Domyślamy się, że w krytycznym
momencie zastąpią ich autentyczni przywódcy, ukrywający
się wśród pospolitych członków społeczeństwa. Cel tego
kamuflażu nie jest nam znany.
Nie można również wykluczyć, że badana społeczność
jest przykładem organizmu zewnątrzsterownego. W tym przy-
padku opisana forma organizacji byłaby na rękę sile sterującej
— albo wręcz przez nią wywołana. Nie potrafimy niestety
zidentyfikować tej siły (jeśli istnieje realnie), gdyż wymaga-
łoby to takiego rozszerzenia zakresu badań, które groziłoby
zdemaskowaniem. Nie można wykluczyć, że są nią po pros-
tu Fleyowie.
Jeśli mamy rację, czyli jeśli odkryta struktura jest tylko
pozorna, podziwiać należy subtelność działań socjotechnicz-
nych, które doprowadziły do jej wytworzenia. Czyżby istoty
z Czwartej od dawna liczyły się z ewentualnością zewnętrznej
ingerencji i zdążyły poczynić wszechstronne przygotowania
obronne? Ostrożność nakazuje przyjąć, że przeciwnik jest
o wiele sprytniejszy i bardziej przebiegły, niż nam się wydaje.
Mimo miernych środków technicznych może stawić zaciekły
opór.
Jeśli jednak Bydlaq Hyuduss Pasqunx z nami, któż prze-
ciwko nam? Razem — do zwycięstwa!
83 GR — Yanuffer Mgharr
kanałem specjalnym Z
Komunikat, który stał się powodem
rozstrzelania Blharrvona Klharrcqa, był skierowany do mnie.
W związku z tym domagam się wszczęcia oficjalnego śledz-
twa, aby ujawnić prowokatorów mających na celu zaszkodze-
nie mi w ten mało wyrafinowany sposób i pragnących rzucić
cień na moje dobre imię. Prawdę mówiąc od dawna podejrze-
wałem rzeczonego Klharrcqa o podwójną grę, jednak brak
dowodów nie pozwalał mi złożyć oficjalnego meldunku.
Klharrcqa znałem krótko i przelotnie, nigdy nie łączyły nas
głębsze zainteresowania czy wspólnota poglądów. Jowialna
forma, w jakiej zwraca się do mnie, wydaje mi się szcze-
gólnie niesmaczna i odstręczająca (tekst depeszy, nadanej
notabene nielegalnie, załączam w aneksie). Wszystkie moż-
liwości i całą wiedzę, jakimi rozporządzam w związku z tą
ohydną prowokacją, oferuję do dyspozycji komisarza, który
obejmie sprawę.
Zawsze wierny
Ngyhvarrah Yanuffer Mgharr
Admiracja Rady Wojennej JQ
w/m
Kolegium Mentorów jako organ wyko-
nawczy Pracowni Analiz przy Radzie Wojennej uznaje za
stosowne zwrócić uwagę Admiracji na działalność i po-
glądy niejakiego Ngyhvarraha V. Mgharra, mianowanego nie-
dawno dowódcą 83 Grupy Rekonesansowej. W tej sprawie
zwracamy się nie po raz pierwszy, licząc że tym razem nasz
sygnał nie zostanie zlekceważony. Od dawna analizujemy
ukrytą treść depesz osobistych, a także oficjalnych meldunków
Mgharra, m.in. do Admiracji. Jak można na tej podstawie
sądzić, rzeczony Mgharr szczerze nienawidzi zasad organiza-
cji naszego społeczeństwa, panującego w nim ładu oraz syste-
mu hierarchicznego, utrzymujących je w mobilności i decydu-
jących o optymalnym wykorzystaniu jego potencjału. Do tej
pory Yanuffer Mgharr skutecznie strzegł tajemnicy swego
prawdziwego oblicza, atoli zgodnie z nauką Mistrza naszego
Bydlaqua H. Pasqunxa, ogłoszoną w dziele „Jak długo moż-
na", prędzej czy później „każdy farbowany lis musi puścić
farbę" (taśma XI, kanał 426). Uważamy i świadczymy całym
naszym autorytetem, że NV Mgharr odsłonił się zupełnie pod-
czas redagowania ostatniego meldunku z okolic gwiazdy
Solar. Jest to pełen aluzji, jadowity paszkwil na rodzime sto-
sunki, podane metaforycznie oskarżenie prowadzonej dotych-
czas socjopolityki oraz zawoalowana agitacja przeciw Jego
Quintesencji. To wywrotowe działanie Mgharra zostało na-
szym zdaniem obliczone na osłabienie morale wysokich
oficerów Admiracji.
Jest zrozumiałe, że osobnik o tej inteligencji co Mgharr
potrafił wypracować skuteczne mechanizmy ukrywające jego
prawdziwą twarz i zapobiec podawaniu swych przekonań
wprost. Przewidywane konsekwencje czynią tym bardziej
nieprzeniknioną zasłonę jego duszy. Jednak nikt nie jest w sta-
nie zapobiec przesączaniu podświadomych treści do reda-
gowanych przez siebie meldunków, komunikatów i depesz.
Nasza Pracownia w oparciu o wskazówki Analizatora Anali-
zatorów, BH Pasqun$a oraz własne skromne doświadczenia
z dużym prawdopodobieństwem określa prawdziwy system
poglądów osobnika, niezależnie od stawianych przez niego
barier.
W oparciu o analizę, której szczegóły załączamy w anek-
sie, stawiamy w odniesieniu do NV Mgharra następującą
diagnozę: patologiczna nienawiść do pasqunxizmu jako
podstawy organizacji społeczeństwa Quintesencjan, a także
do BH Pasqunxa osobiście. Chorobliwy przerost ambicji, dale-
ko posunięta alienacja i niechęć do ścisłego wykonywania
rozkazów. Samowola. Swoje stosunkowo wysokie stanowisko
wykorzystuje do rozgrywek osobistych. Poczucie bezkarności
może skłonić go do dalszych działań przeciw BH Pasqun-
xowi i Radzie Wojennej. Bardzo niebezpieczny. Postulujemy
jak najszybsze odwołanie go ze stanowiska d-cy 83 GR
i poddanie szczegółowej inwigilacji.
Nadmieniam, iż znane nam są pozaanalityczne argumenty
przemawiające za naszą tezą. Sprawę uznajemy za na tyle
istotną i nabrzmiałą, iż odpisy tego meldunku przesyłamy oso-
bom i komórkom, których pełny wykaz podajemy w aneksie.
Za Kolegium Mentorów Pracowni Analiz
Hhvargonnh Grrahg
Ngyhvarrah Vanuffer Mgharr
83 GR — „Garravan Drrahn"
ściśle tajne
Materiały przesłane przez pana sta-
ły się przedmiotem obrad 1211 posiedzenia Rady Wojennej.
Oględnie mówiąc Rada nie podziela pańskiej interpretacji.
Według naszych wniosków na czwartej planecie gwiazdy
Solar istnieje średnio zaawansowana pod względem techni-
cznym cywilizacja, w której mechanizmy awansu jednostkowe-
go zostały zafałszowane. Oznacza to, że posiadane zdolności
osobnicze nie gwarantują odpowiednio wysokiej lokaty
w społecznej hierarchii. Być może obowiązują w tej mierze
na Czwartej kryteria, z których na razie nie zdajemy sobie
sprawy. Jednak zgoda tego społeczeństwa na ustalony
stan rzeczy daje tym bardziej do myślenia, iż pozycja w hie-
rarchii jest bezpośrednio powiązana z poziomem zaspokaja-
nia potrzeb.
Pański wniosek, że powodem takiej a nie innej struk-
tury tego społeczeństwa jest zakorzeniona potrzeba kamufla-
żu, został przez Radę w całości odrzucony. Nie znaleźliśmy
także podstaw do twierdzenia o sterowaniu z zewnątrz.
Wydaje nam się, że zgodnie z zasadą brzytwy Pasqunxa
nie należy poszukiwać skomplikowanych wyjaśnień tam, gdzie
nasuwają się proste i oczywiste: badana planeta znajduje
się na niskim szczeblu rozwoju stosunków społecznych i wła-
dza nad wielkimi nawet terytoriami może tam należeć do
wąskiej garstki osób. Ich wykrycie przy zastosowanej meto-
dzie jest mało prawdopodobne i — prawdę mówiąc —
zbędne. Z układu sił na Czwartej wynika, że lokalni prominen-
ci najwyraźniej nie muszą wykazywać inicjatywy i kompetencji
ani zabiegać o poparcie. Dla realnych władców Czwartej bar-
dziej liczy się widocznie brak konkurencji niż faktyczna
reprezentacja ich władzy przez namiestników.
Reasumując: rozkazuję wezwać społeczność planety
do uznania naszego protektoratu i zgody na sojusz wojskowy
na podyktowanych warunkach (załączam w aneksie). Przed-
tem przeprowadzić wyczerpujące rozpoznanie w celu osza-
cowania, jakie siły bojowe byłyby w razie odmowy koniecz-
ne do pomyślnego przeprowadzenia działań perswazyjnych.
Po zaaprobowaniu przez Radę Wojenną doszlusują one w re-
jon Solar.
Informuję również, że mimo pańskich nalegań śledztwo
w sprawie Blharrvona Klharrcqa zostało umorzone. Ustalono
ponad wszelką wątpliwość, że zdrajca działał sam. Wiedzie-
liśmy oczywiście, do kogo skierował przechwyconą przypad-
kiem przez nasze służby depeszę, ale to nie powód, by
dyskredytować zasłużonego i zdolnego oficera. Admiracja JQ
i ja osobiście pragniemy zapewnić pana, że jak przedtem
darzymy go pełnym zaufaniem. Miejmy ufność w Bydlaqu
Hyudussie Pasqunxie, a wszystko pójdzie jak najlepszą
drogą.
RG Rrach, admirator
JWH Ramhattar Gambiwarr Rrach
Gł. Admirator Rady Wojennej JQ
flagowiec „Parraxanh"
ściśle tajne
Dziękuję i wyrażam osobisty szacu-
nek z powodu rozstrzygnięcia sprawy nieszczęsnego Blhar-
rvona Klharrcqa. Pragnę przy okazji zapewnić, że wszelkimi
siłami będę służył sprawie, za którą walczymy. W pełni
świadom wspaniałomyślności i dobroci Bydlaqua Hyudussa
Pasqunxa postaram się nie zawieść okazanego mi zaufania.
Być może nie da mi pan wiary, lecz moja diagnoza po
badaniach testowych niewiele odbiegała od tej, którą sformu-
łowała zbiorowa mądrość Rady Wojennej. Obawiałem się
jednak wyrazić ją wprost wiedząc, że w mojej sytuacji
może to być złośliwie zinterpretowane jako aluzje, sianie
zamętu i celowe wprowadzanie w błąd. Pracownia Analiz
przy Radzie Wojennej wielokrotnie niepokoiła mnie formuło-
wanymi prostacko i bez żadnych podstaw oskarżeniami, któ-
rym na szczęście wyższe czynniki nie dawały posłuchu.
W związku ze sprawą depeszy od Klharrcqa mam wrażenie,
iż pozycja moja mimo formalnego oczyszczenia z zarzutów
uległa osłabieniu, co może być wykorzystane jako okazja do
ponowienia ataków. Jeszcze raz dziękuję za pańskie zaintere-
sowanie tą sprawą,
Rozkaz pański o ataku na Czwartą został przyjęty z en-
tuzjazmem przez całą 83 GR. Proszę o zezwolenie na prze-
prowadzenie tej akcji wyłącznie siłami naszej Grupy. Wkrót-
ce po zakończeniu odprawy przechodzimy do konkretnych
działań. Nasze dalsze badania potwierdziły w całej rozcią-
głości diagnozę Rady Wojennej, toteż nie będę się dłużej
nad nimi rozwodził. Na wszelki wypadek załączam je w anek-
sie.
Z imieniem Bydlaqua Hyudussa Pasqunxa na ustach
83 Grupa Rekonesansowa rusza w bój! Pragniemy okryć
się nieśmiertelną chwałą — albo umrzeć.
NV Mgharr
,,Garravan Drrahn"
kanałem Z
Odebraliśmy bardzo słabe i znieksz-
tałcone sygnały z lewego sektora. Nadmiar wskazuje, iż do-
chodzą z okolic Gwiazdy Pasqunxa. Z nasłuchu wynika,
że nasze formacje zostały kompletnie rozbite i obecnie
usiłują przedzierać, się w kierunku Rossa 154, aby połączyć
się tam i zorganizować opór. Nie wiem co o tym myśleć —
gdzieś w pobliżu musiały czyhać niesłychanie potężne siły
Fleyów. Od trzech godzin czekamy na nowe wiadomości,
opóźniając rozpoczęcie odprawy, ale sygnały cichną. Do-
myślam się najgorszego, co w niczym nie zmienia faktu, że
przy Wodzu naszym i Przewodniku, Bydlaqu H. Pasqunxie,
stoimy niewzruszenie — i stać chcemy.
Mgharr
Ramhattar Gambiwarr Rrach
do rąk własnych
W związku z całkowitą klęską w ukła-
dach Gwiazdy Pasqunxa i Rossa 154, a wcześniej w ukła-
dach Rossa 128 i Wolfa 359, oraz praktyczną utratą tych
terytoriów przy wielkich stratach własnych — zmuszeni jesteś-
my zakwestionować pana dotychczasową działalność na sta-
nowisku szefa Admiracji. Sprawa ta była przedmiotem obrad
przyspieszonego 1212 posiedzenia Rady Wojennej. W wy-
niku podjętych decyzji z chwilą otrzymania niniejszego
przestaje pan pełnić obowiązki Głównego Admiratora Rady
Wojennej. Na pańskie miejsce mianowany został Hhvargonnh
Grrahg, dotychczasowy Główny Mentor Pracowni Analiz,
którego proszę wprowadzić w całokształt zagadnień.
BH Pasqunx
iego Quintesencja
Bydlaq Hyuduss Pasgunx
flagowiec „Parraxanh"
do rąk własnych
Składam ci hołd i wyrazy szacunku,
Ojcze i Przewodniku wszystkich dzielnych i oddanych Quin-
tesencjan, do których wciąż pragnę się zaliczać. Przyjmij
też me szczere współczucie z powodu zagrożenia twych
wspaniałych, zakrojonych na prawdziwie boską miarę pla-
nów, do których realizacji przystąpiłeś dysponując tak niskiej
jakości materiałem jak ten naród. Przyszłość na pewno udo-
wodni, że miałeś rację, o boski, to tylko my wstrzymywaliś-
my w biegu rączy rydwan twoich myśli.
Otrzymałem przed chwilą decyzję 1212 posiedzenia
Rady Wojennej. Zwołane naprędce i w ścisłej tajemnicy
przede mną, posiedzenie to pozbawiło mnie szansy obro-
ny, a choćby udzielenia wyjaśnień. Nie błagam o litość ani
życie, mój los mam za przesądzony — jednak nie mogę po-
zwolić, aby cień niesławy padł na imię starego rodu, z któ-
rego się wywodzę, a który tyle zasług oddał Ouintesencji
i tobie osobiście. Nie mogąc się zatem bronić — chciałbym
tylko niektóre zagadnienia zinterpretować po swojemu,
do czego mam prawo w myśl art. 27 i 29 Regulaminu Służby.
Zwracam przede wszystkim uwagę na drobiazg: we
wszystkich podejmowanych decyzjach miałem poparcie Rady
Wojennej, która obecnie obarcza mnie całą odpowiedzial-
nością.
Jest sprawą znaną ci doskonale, że krucjata nasza po raz
trzeci rusza na gwiazdę Solar z tym samym celem natury
doktrynalnej. Jest nim trzecia planeta układu tej gwiazdy,
kuriozum na miarę kosmiczną, urągające nauce BH Pasqunxa.
Poprzednie wyprawy, obiecując zetrzeć ją z firmamentu, ani
dotarły w jej pobliże, jakby ciążyło nad nimi jakieś fatum.
Chcąc tym razem przechytrzyć los postanowiliśmy udawać
wobec siebie — pamiętam posiedzenie, na którym rzuciłeś
tę myśl — ze Solar z jej przeklętą planetą nic nas nie obchodzi.
Za pozorny cel trzeciej wyprawy postanowiliśmy obrać zdo-
bycze terytorialne, zaś misję główną powierzyć na poły sza-
leńcowi, na poły fanatykowi, jednemu z najbardziej ambitnych
oficerów we flocie, NV Mgharrowi. Doprowadzał on —
z przesadnej gorliwości — do ruiny każdą sprawę powierzoną
jego pieczy. Tak też miało być i tym razem. Niestety, z przy-
221
czyn, o których nie wiemy nic pewnego, ten przewrotny
plan prawdopodobnie nie powiódł się. Pozbawienie łącznoś-
ci z Mgharrem nie pozwala mi o tym mówić w kategoriach
całkowitej pewności.
Plan alternatywny przewidywał uderzenie całą siłą na
Solar. Zbytnie jednak zaangażowanie w zdobycze terytorial-
ne, a także pojawienie się poważnych sił Fleyów związało
nasze floty w rejonach pobliskich. Osobną kwestią pozostaje,
dlaczego jednostki nasze ustąpiły pola przeciwnikowi, pono-
sząc sromotną klęskę. Według mnie powodem było przecią-
żenie kanałów przesyłowych wskutek każdorazowego anali-
zowania, czy wydane rozkazy zgodne są z nauką Jego
Ouintesencji, co powodowało zabójczą w skutkach zwłokę.
Nie mam nic przeciw tej nauce, uważam ją nadal za wspa-
niały pomnik myśli, ale sądzę, że do czasu wyprodukowa-
nia łącz o większej przepustowości należało zrezygnować
z tak rygorystycznego przestrzegania dogmatów. Kwestią
dalszą, lecz również godną rozważenia, jest uporczywość,
z jaką staramy się za wszelką cenę wymazać ten glob. Co
nas w nim tak drażni? Czy przypadkiem nie zbytnie podobień-
stwo do nas samych?
Zdaję sobie sprawę, że formułując tak bezpośrednio
moją diagnozę pieczętuję na siebie wyrok. Nie mogę jednak
milczeć, a ty nie możesz pominąć mych słów, jeśli prag-
niesz by kolejna wyprawa nie była powieleniem poprzednich.
Nasze komputery przegrały przez to, gdyż przestały pracować
w czasie rzeczywistym; jeśli nie chcemy podzielić ich losu,
musimy wrócić do rzeczywistej przestrzeni zdarzeń i rzeczy-
wistych zależności między nimi. Piszę to mając na względzie
przyszłość Ouintesencji, więc i twoją, bo jesteś jej częścią.
Ważną, może najważniejszą — ale tylko częścią.
Przyjmij jeszcze raz wyrazy szacunku — i żegnaj.
Ramhattar Gambiwarr Rrach
JWH Ramhattar Gambiwarr Rrach
Gł. Adm. RW / „Parraxanh"
kanałem specjalnym Z
Agent 007, kryptonim Gvarrdia, mel-
duje: zgodnie z rozkazem Rady Wojennej d-ca 83 GR
Ngyhvarrah V. Mgharr po zakończeniu odprawy wezwał
mieszkańców Czwartej do bezwarunkowej kapitulacji. Wcześ-
niej wyłonił się problem, jak tego dokonać, skoro nie wy-
kryto żadnego ogólnoplanetarnego przedstawicielstwa.
Mgharr rozwiązał to zagadnienie w sposób, jak się wtedy
wydawało, genialny: polecił posłańcom wylądować na prze-
ciwległej półkuli Czwartej i przekazać nasze warunki przed-
stawicielowi lokalnej administracji. Znając opieszałość i brak
polotu, typowe dla tej kasty, mieliśmy gwarancję, że w wy-
znaczonym terminie jednego obrotu planety wokół osi żadne
poważniejsze działania obronne nie zostaną podjęte.
Wszystko wydawało się wskazywać, że ta linia rozumo-
wania sprawdza się bez reszty. Jakież było nasze zdumienie,
gdy przed upływem terminu ultimatum nadeszła z Czwartej
drogą radiową odpowiedź. Vanuffer Mgharr wydawał się
zaskoczony, że w tak krótkim czasie prymitywne formy orga-
nizacji zdołały doprowadzić do porozumienia w skali całej
planety, nade wszystko zaś tym, iż globalne przedstawiciel-
stwo zdawało się istnieć tam od dawna. Jednak te nowe
fakty zinterpretował po swojemu, jak się potem okazało,
błędnie: odpowiedzi miał udzielić terytorialny przedstawiciel
administracji, uzurpując sobie prawo przemawiania w imieniu
całej planety. Przyznać należy, że w świetle^ wyników badań
testowych nie był to poprawny wniosek, gdyż zarządca
winien raczej ubiegać się o czas na konsultacje. Nikt jednak
wówczas nie zaoponował, oprócz jak zwykle Albrassa H.
Rravna. Nadto zaś uśpiła czujnos'ć dowódcy tres'ć depeszy,
akceptująca w pełni nasze warunki i zapraszająca do lądo-
wania na powierzchni Czwartej.
W tej sytuacji d-ca uznał, że nie ma żadnego zagrożenia
i polecił głównym siłom 83 GR lot w kierunku Czwartej.
Nadlatywaliśmy szykiem zwartym, by po wejściu w atmosferę
planety uformować szyk defiladowy i okrążyć glob na niewiel-
kiej wysokości. W ten sposób Mgharr chciał dać tubylcom
pojęcie o potędze i przewadze naszej Floty pod przywódz-
twem BH Pasqunxa. Nasze działobitnie były wprawdzie
obsadzone, a na jednostkach obowiązywał stan gotowości
bojowej, jednak wiadomość o depeszy szybko się rozniosła,
powodując zrozumiałe rozprężenie wśród załóg. Toteż kiedy
orbitalne stacje tubylców powitały nas ogniem, zaś osadzone
na powierzchni wielkiego satelity działobitnie oddały nastę-
pną salwę, nasze zaskoczenie było kompletne. Laserowe
ciosy wroga złamały szyk 83 Grupy, powodując wielkie
zniszczenia. Zanim udało się skutecznie razić stanowiska
wroga, większość jednostek Grupy albo przestała istnieć,
albo doznała uszkodzeń w stopniu znamionującym utratę
zdolności bojowych.
Do naszej klęski walnie przyczynił się obiekt, który
wzięliśmy omyłkowo za planetę krążącą w bezpośredniej
bliskości gwiazdy Solar (utrudniło to poważnie obserwacje).
Mgharr nadał mu na cześć naszego Wodza nazwę Bydlaq
Hyuduss Pasqunx, za co obiekt ten odwdzięczył się doprawdy
osobliwie. W przełomowym momencie bitwy Bydlaq Hyuduss
Pasqunx plunął ogniem, finalizując dzieło przewrotnych tu-
bylców. Była to po prostu najnowszego typu forteca bojowa
Fleyów, w pełni odporna na broń, jaką dysponowała cała
83 Grupa.
Jako bliski współpracownik Mgharra znajdowałam się
wtedy w punkcie dowodzenia na ścigaczu ,,Garravan
Drrahn" i miałam okazję obserwować reakcję dowódcy na
zachodzące wydarzenia. Zachowywał spokój, ale jeden Pas-
qunx wie, za jaką cenę. Przed nim jak na dłoni rozgrywała
się tragedia 83 GR, ale NV Mgharr wpatrywał się w elektro-
plansze jakby z niedowierzaniem. Wreszcie po długiej i nie-
znośnie ciężkiej,chwili, blady jak mumie naszych przodków,
odwrócił się ku nam i powiedział: „To już koniec", a może
„Przegraliśmy" — nie jestem pewna, gdyż w tym momencie
„Garravan Drrahn" został trafiony i straciłam przytomność.
Wizualną część niniejszego meldunku, obejmującą zapis
z centrum dowodzenia, załączam w aneksie.
Ocknęłam się w szalupie ratunkowej, dokąd trafiłam
w wyniku zadziałania automatycznej procedury. Byłam sama
— i cała w ranach. Przez jakiś czas obserwowałam, jak
fregata Fleyów uwija się dobijając długimi świetlnymi szty-
letami bezbronne szalupy. Było mi kompletnie obojętne, co
się ze mną stanie. W chwili, kiedy nadaję te słowa, 83 Grupa
Rekonesansowa praktycznie przestała istnieć. Ngyhvarrah
Vanuffer Mgharr okazał się kompletnym idiotą, biorąc za
idiotów mieszkańców Czwartej. Połowa planety odpowiadała
wprawdzie pobranej próbce, ale druga połowa — nie. Dało
to mylne pojęcie o strukturze społeczeństwa całej planety
i doprowadziło do fałszywej oceny jej zdolności organizacyj-
no-militarnych. Tak oto mści się niewłaściwa interpretacja myśli
Ojca naszego, niezrównanego Bydlaqua H. Pasqunxa.
Nie ma żadnych dowodów, że sprawca tej klęski, NV
Mgharr, pozostaje jeszcze wśród żywych. Jestem cały czas
na nasłuchu, usiłuję wywoływać inne szalupy, ale nikt nie
odpowiada. Ta fregata Fleyów krąży gdzieś w pobliżu. Pas-
qunxie, jak cicho! Żegnaj, admiratorze — twoja Gvarrdia
umiera, ale się nie poddaje. Urządzenia sygnalizują, że
wła
Flota Wojenna JQ
wszystkie jednostki i centra dowodzenia
kanałem otwartym
Informuję z bólem i ze wstydem, że
w samym sercu naszej wspaniałej, osławionej w tylu bo-
jach Floty, to jest na flagowcu ,,Parraxanh", został wykryty
spisek przeciw Naszemu Panu, Władcy i Pilotowi, najjaśniej-
szemu Bydlaquowi Hyudussowi Pasqunxowi. Celem spisku
było obalenie BH Pasqunxa oraz osłabienie zdolności mili-
tarnej Floty i uporczywe działanie na korzyść Fleyów. Na-
uczyciel przemówi do nas osobiście w godzinach później-
szych. Z niecierpliwością oczekujemy na jego jedynie słuszne
decyzje, ale już teraz mogę zapewnić, że kurs, którym nasza
Flota podąża niewzruszenie do zwycięstwa nie drgnie ani
0 jedną sekundę kątową.
Głównym przywódcą i organizatorem spisku okazał
się były d-ca 83 Grupy Rekonesansowej, Ngyhvarrah Vanuffer
Mgharr. Został on ujęty i stracony. Jego najbliższym współ-
pracownikiem był skazany wcześniej Blharrvon Klharrcq.
Pewne dowody wskazują na to, że był z nimi w spółce
1 osłaniał ich knowania były admirator rady Wojennej, Ram-
hattar Gambiwarr Rrach. Śledztwo trwa. O jego rezultatach
załogi Floty Wojennej JQ zostaną wyczerpująco poinformo-
wane.
W związku z ujawnionym spiskiem i przypadkami zdrady
nakazuję załogom pokutę przed wizerunkiem BH Pasqunxa
— aż do odwołania. Co trzeci potomek noszący imiona
Ngyhvarrah lub Vanuffer podlega obowiązkowi ofiarnemu.
W obliczu wewnętrznego wroga, który podnosi głowę,
wzywam do czujności i konsolidacji. Stu takich zdrajców
jak Mgharr i milion takich spisków nie osłabi w nas ducha
bojowego. Pokażemy BH Pasqunxowi, ze w trudnych chwi-
lach może na nas liczyć. Kto nie z nami — ten przeciwko nam!
Na przekór zdrajcom i wiarołomcom — zwyciężymy!
Pełny wykaz zbrodni kliki NV Mgharra zostaje załą-
czony w aneksie.
Hvrrgonh Grrahg
Główny Admirator Rady Wojennej JQ
listopad 1984
Trudno
nie być
bogiem
Arkadijowi i Borysowi Strugackim
łużalczość tutej-
szych magnatów przechodzi ludzkie pojęcie — mówi Gondor.
— Wystaw sobie na przykład, ze jesienny pobór w zeszłym
roku objął jedynego syna barona Pampy don Bau, z tego
rodu, gdzie wszyscy mężczyźni od czterech pokoleń nazywają
się tak samo. Pamiętasz może to czarne chuchro w okularkach,
wiecznie zacukane? Zamiast przekupić komisję, jak to robią
wszyscy, baron zażądał wysłania go na pierwszą linię. Teraz
dowiaduję się, że młody baronet zginął na soańskiej granicy
w potyczce z buntownikami. Odbierając ciało baron po raz
tysięczny zapewnił króla o swej lojalności, a potem oświad-
czył, że odsłuży osobiście ów rok, który pozostał do końca
jego synowi. Dostał za to medal imienia Pica Szóstego —
chichocze Gondor.
— Tak, słyszałem o tym — przyznaje niechętnie Rumath.
Łazik tańczy wszerz drogi, zatacza się na wybojach jak
pijany zając. Stara, dobra maszyna, łatana na burtach, spawa-
na, sztukowana — jeszcze pociągnie niejeden rok nim zdech-
nie. Rumath myśli o łaziku niemal że z czułością, otaczająca
go zewsząd stalowa skorupa napawa poczuciem bezpieczeń-
stwa i siły. Czym bylibyśmy, myśli, gdyby powyjmować nas
z pancernych pojazdów, pozbawić całej techniki, a tym sa-
mym odebrać tak cenioną na tej planecie zdolność szybkiego
zabijania?
Jeńcy pełzną wzdłuż drogi długą, rozciągniętą kolumną.
Człapią i powłóczą nogami, obutymi w łapcie, okręconymi
kawałkami skór albo zwykłymi szmatami. Tych jest najwięcej.
Oblepiająca ziemię wilgoć powoduje, ze łachmany jeńców
przemoczone są powyżej pasa, przepocone, przegnite, zwi-
sają z nich z rezygnacją i jakby ciągną do tyłu, przeszkadzając
w marszu. Nad kolumną unoszą się kłęby pary, wzwyż — ku
niebiosom — bucha smród z łachów i ran, z dawno nie
mytych ciał.
Twarze jeńców są mroczne, posępne, zacięte. Oczy,
ukryte pod krzaczastymi brwiami, wbite w grząski trakt,
w pięty poprzednika, w okrągłą plamę potu między jego ło-
patkami, we wlokące się po ziemi łachmany. Jeńcy nie skarżą
się, choć idą tak od wczoraj bez jedzenia i wody. Nie próbują
się uwolnić ani nawet porozumieć ze sobą, widać w pełni za-
akceptowali swój los. Ręce jeńców, związane wysoko na ple-
cach cienką linką, nabrzmiały, opuchły, zesztywniały do tego
stopnia, że właściwie przestały boleć. Idą pogodzeni, niekie-
dy któryś podniesie głowę, by omieść krótkim spojrzeniem
obłoki na niebie, brązowiejące pola albo zaczepić wzrokiem
o pasemko Czkającego Lasu na horyzoncie. Widok doskonałej
obojętności wokół jest na tyle przygnębiający, ze głowy jesz-
cze niżej opadają między ramiona.
Rumath prowadzi kolumnę, jego łazik kolebie się tuż
obok czoła. Przed sobą ma najwyżej dziesięciu obdartusów,
jazda jest właściwie wypoczynkiem, ponieważ wszelkie próby
oporu dawno w kolumnie ustały. Nie trzeba wpatrywać się
w zielonkawy monitor, gdzie niezmordowany komputer
bez przerwy wyświetla rzędy cyferek. Na samym końcu ko-
lumny jedzie w takim samym łaziku Gondor, to zwalnia, to
przyspiesza, zależnie od tego czy kolumna wije się w zakrę-
tach, czy rozciąga wzdłuż traktu. Gondor musi mieć oko na
wszystko i swobodne pole ostrzału; gdyby jakimś cudownym
sposobem kolumna zerwała szyk, pękła i poczęła pryskać na
boki, właśnie na nim spoczywa obowiązek likwidacji
jak największej ilości zbiegów. Ruma+h musiałby w takim przy-
padku odskoczyć i również jak najcelniej strzelać — każdy
taki zbieg to pewny bandyta. Niespożyte wprost siły drzemią
w tych barbarzyńcach. Może dla postrachu powiesić kilku
w Czkającym Lesie? Rumath wie, ze komendantura patrzy
na traktowanie jeńców przez palce. Kiedy w zeszłym miesią-
cu Bronsztajnowi i Huggowi nie chciało się konwojować
kolumny przez Bagna Pitańskie, rozpuścili jeńców w otwar-
tym polu i wystrzelali jak kaczki. Rumath nie słyszał, zęby
za ten wyczyn Szef powiedział im złe słowo.
— Co tam u ciebie? — zagadnął do Gondora. —
Spokój?
— Spokój.
Tyle mieli sobie do powiedzenia. Wobec tego ze skrytki
na kasety wybrał pierwszą lepszą i wepchnął w szparę.
Widok kolumny pierzchł z monitora, zastąpiony przez kłębo-
wisko nagich ciał.
Taki przypadek, żeby jeńcy bez pomocy z zewnątrz
zdołali rozerwać kolumnę, prawdę mówiąc nie wchodzi
w grę. Nic takiego dotąd się nie zdarzyło. Linka, która ich
krępuje, jest bodaj najdonioślejszym wynalazkiem, jakiego
ludzie dokonali na tej planecie. Można ją swobodnie skracać,
łączyć końcówki skromnym niklowym aparacikiem, wiązać,
rozplątywać i w ogóle wyczyniać z nią co się komu podoba.
Ta linka to jakby tensometr i zarazem nadajnik radiowy.
Wystarczy podzielić ją na sekcje i powiązać jeńców w ten
sposób, by w każdej znalazł się jeden buntownik, a następnie
informację o stanie naprężenia linki w każdej sekcji przeka-
zać komputerowi jako poziom odniesienia. W zasadzie to
wystarcza. Teraz nawet przypadkowe szarpnięcie więzów,
nie mówiąc o próbie uwolnienia rąk, będą w mig alarmo-
wały komputer przedniego łazika. Będą skakać cyfry i wykre-
sy podświetlone obrazem delikwenta, któremu zachciało się
rozprostować ręce albo zagadać do towarzysza. Reakcja
zależy od oceny Rumatha. Może ostrzec marzyciela przez
głośnik raz czy drugi, albo po prostu bez zbędnych słów
zaaplikować mu solidnego kopa — jeszcze jedna cenna
zaleta skromnej linki — po którym ukarany przez pół godziny
będzie próbował odzyskać czucie w ramionach. Jak tak
dostanie ze dwa razy, odechce mu się żartów.
Kiedy tak jadą, Rumath wspomina poprzednie konwoje,
podobne do tego jak dwie krople wody. Może tylko inne
twarze, inny typoszereg postaci powiązanych w łańcuch,
inna długość tego łańcucha. Istotne elementy pozostają
bez zmian. Przez dwa lub trzy dni w tygodniu, na które
wypada służba, tryb życia Rumatha ulega całkowitej odmia-
nie. Porzuca domowe pielesze, zamek z ciepłą żoną, dziećmi,
końmi, lokajami, rezygnuje z wygód na rzecz twardych żoł-
nierskich obowiązków. „Nie możemy ani na chwilę zapom-
nieć — mawia Szef podczas odpraw — że stanowimy jedynie
wysepkę na społecznym oceanie. Nasza pozycja w tym świe-
cie, więcej, nasze istnienie — zależy bezpos'rednio od tego,
czy potrafimy utrzymać jedność oraz od rzetelnego świadcze-
nia na jej cele, bez oglądania się na innych. Wystarczy naj-
mniejszy wyłom w murach, a zostaniemy zalani i w najlepszym
przypadku rozpuszczeni w brzuchu tej masy. Oto konsekwen-
cja braku solidarności między nami."
Szef powtarzał tę piosenkę do znudzenia, chociaż nikt
w najmniejszej mierze nie próbował kwestionować tej oczy-
wistości ani wyłamywać się z reguł, które z niej wynikały.
Byli na obecnej planecie, rzuceni jak kamień z nieba w obce
społeczeństwo, które najpierw mieli tylko badać, potem pchać
dyskretnie w kierunku postępu, jednakże przy ścisłym prze-
strzeganiu Doktryny Bezkrwawego Oddziaływania. Romanty-
cy, myśli Rumath. Już wtedy zdarzały się śmieszne sytuacje,
bo skoro pod rygorem najpierw odesłania na Ziemię, a potem
odsunięcia do prac pomocniczych nie wolno było przelać
krwi tubylczej, należało jakoś omijać narzucony zakaz. Życie
zmuszało do tego największych idealistów; co odważniejsi
łamali go wprost. Początkowo przeważała forma pierwsza,
wiążąca się jednak z takim zaangażowaniem środków, ze
dochodziło do jawnych paradoksów. Każdy badacz-historyk
był najpierw atletą albo karateką, a dopiero potem uczonym.
Treningi pochłaniały tyle czasu, ze nie starczało go na działa-
nia merytoryczne. A już szczególnie wyraźne szczeliny
w przyjętej metodzie pojawiały się z chwilą, kiedy ktoś
— jak dziadek Rumatha — nie potrafił utrzymać nerwów
na wodzy i szedł w miasto, szlachtując naokoło co popadło.
Z reguły próbowano wtedy osaczyć szaleńca, by dmuchnąć
mu dyskretnie w nozdrza gazem i pod pozorem zabrania
do Wesołej Wieży ewakuować na orbitę albo do najbliższej
bazy —p lecz ta sztuka udawała się coraz rzadziej. Amok nie-
szczęśnika powodował głuchotę i ślepotę na koleżeńskie
perswazje, zwłaszcza że koledzy występowali w strojach
rozmaitych formacji miejscowych. Przy okazji odkryto, z jakim
piekielnym zaangażowaniem tudzież polotem walczy się
w amoku: osaczonemu nieraz udawało się położyć trupem
pobratymców ze Stacji. Zatem od pewnego czasu stosowano
w takich razach bombardowanie całych miast pociskami usy-
piającymi, aby potem z mrowia leżących pokotem ciał wydo-
być to jedno czy dwa, przez które mechanizm uległ zacięciu.
Pociski usypiające traktowano jako ostateczność, przynaj-
mniej w początkowej fazie działań na planecie. Chodziło
o zachowanie całkowitego incognito, o utrzymanie tubylców
w stanie błogiej nieświadomości zarówno co do tego, że
są manipulowani, jak i czynnika sprawczego manipulacji.
Jednakże pociski usypiające w miastach, helikoptery nad
traktami, a także inne cuda trafiające się coraz bardziej nagmin-
nie powodowały, że pewnego dnia historycy ze Stacji zdali
sobie sprawę, iż dłużej nie ma sensu niczego ochraniać.
Tajemnica Główna stała się tajemnicą poliszynela. Poniekąd
był to wstrząs dla ortodoksyjnej części naukowców ze Stacji,
części będącej w defensywie i coraz mniej licznej.
Rzecz jasna święte życie tubylców traciło w tej sytuacji
swoje sacrum; wobec angażowania potężnych środków tech-
nicznych do zupełnie niewspółmiernych celów praktyka życia
codziennego wykształciła najpierw liczne formy zabijania
,,w obronie własnej", a potem nawet bez zbędnych preteks-
tów czy uzasadnień — aż doszło do otwartego szlachto-
wania Irukańczyków, Soańczyków, Estorczyków czy Arkanar-
czyków. A jednak przestrzegano jeszcze ostatniego tabu:
by nie ujawniać pełni technicznych możliwości, jakimi wciąż
dysponowała Stacja i pojedynczy historycy. Czas jak zwykle
wymógł rezygnację i z tej sztuczności. Kiedy pokolenie
starych wykruszyło się, kiedy dawni mistrzowie mieczy i ban-
doletów zajęli miejsca u kominków, okazało się, że młodzi
nie wykazują zapału ani przekonania do żmudnych ćwiczeń,
które niczemu nie służą. Idea ojców okazała się dla nich
całkowitą abstrakcją.
Na tle modyfikacji wprowadzonych samorzutnie w pro-
gram badawczy doszło do rozbieżności najpierw z Instytu-
tem Historii Eksperymentalnej, następnie z Akademią Nauk,
a w końcu do ostrego konfliktu z całą Ziemią. Ziemia zażąda-
ła odwołania ekipy eksperymentatorsko-badawczej, grożąc
wstrzymaniem dostaw sprzętu. Sytuacja na planecie i uwikła-
nie w nią badaczy były jednak wówczas tego rodzaju, że
polubowne rozwiązanie nie wchodziło w grę. Kierownictwo
Stacji maksymalnie przeciągało rokowania, byle wydębić
jeszcze transporty najpotrzebniejszych części i materiałów,
ale w końcu rokowania zostały zerwane, a w ślad za nimi
— stosunki. Stacja została skazana na własne siły. Dwie setki
ludzi, trochę maszyn, nieco wypróbowanych schematów po-
stępowania z tubylcami — oto jak wyglądał kapitał Stacji
pozostawionej samej sobie. Do otwartej interwencji Ziemi,
czego tak obawiali się niektórzy, oczywiście nie doszło.
Tysiąc parseków to nie w kij dmuchał, a Ziemia jak zwykle
miała tysiąc problemów ważniejszych tysiąc razy od jakiejś
tam planety.
No i oczywiście musiał nadejść moment, kiedy ingeren-
cje Stacji w życie planety przybrały charakter otwarty na
wszystkich dziesięciu kontynentach. Rumath miał wtedy dzie-
sięć, może dwanaście lat, wychowywał się w zamkniętym
ośrodku o wyraźnie wojskowym charakterze, podobnie jak in-
ne dzieci, których rodzice uczestniczyli w akcjach pacyfikacyj-
nych. Teraz Rumath zdaje sobie sprawę, że te pięć przełomo-
wych lat dla sytuacji na planecie, a także dla losu ludzi ze Sta-
cji omal nie zakończyło się tragicznie. Popierani przez Stację
władcy abdykowali jeden po drugim — albo, wywleczeni
z pałacowych kazamat, błyskawicznie pozbywali się głowy
wraz z koroną. Pod naporem zbuntowanych mas pryskały
ich monarchie jak wątłe budowle z patyczków. Lała się
krew, rzeka krwi, jak zwykle w takich przypadkach, interesy
Stacji były zagrożone do tego stopnia, że co bardziej prze-
rażeni wołali o odwrót na orbitę, by tam wypracować nową
formułę postępowania. Inni, których radykalizm brał się
w równej mierze ze strachu, co z głupoty, postulowali
bardziej zdecydowany udział w ogólnoplanetarnym upuście
krwi. Kompromis, jaki się z tych przetargów wyłonił, plasował
się o wiele za blisko tej drugiej ewentualności.
O swoim pochodzeniu Rumath nie wiedział wiele. Sztu-
kował skromną historię rodziny nie bez trudu, pozbawiony
ojca, który zginął w zasadzce gdzieś w Irukanie. Z matką
łączyło go niewiele wspólnego, zresztą kierownictwo Stacji
dbało o ścisłą separację potomstwa zrodzonego ze związków
z miejscowymi kobietami. Los tych kobiet, na przekór wszyst-
kiemu wybierających przybyszów, godny był pożałowania.
Z jednej strony nieufność grupy ze Stacji, traktującej tego
typu związki jako zło konieczne, z drugiej nienawiść współ-
plemieńców, od których, nie wolno było spodziewać się
litości ani wybaczenia. Kobieta decydująca się połączyć
swój los — choćby na krótko — z którymś z Ziemian podpisy-
wała na siebie wyrok; prędzej czy później znajdowano ją
z rozprutym gardłem, otrutą albo powieszoną, tak jak znale-
ziono matkę Rumatha. Rodzeństwa nie miał.
Po przewlekłej wojnie, w którą Ziemianie wsiąkali z roku
na rok bardziej, aż w końcu przejęli na barki cały jej ciężar,
wytworzyło się nowe status quo. Zwycięzcy zabarykadowali
się w zamkach, miastach, twierdzach, angażując do swej
ochrony olbrzymią technikę oraz kohorty tubylców, których
reakcje wobec złota okazały się na szczęście typowe dla
istot rozumnych. Potomkowie ziemskich historyków przypom-
nieli sobie zresztą odwieczną zasadę divide et impera i bez-
błędnie wcielili ją w życie. Stworzyli typ organizacji spo-
łecznej znakomicie wpasowany w ramki feudalnego porządku
i scementowany dewizą: jeden za wszystkich, wszyscy za
jednego. Po dawnemu popierali marionetkowych monarchów
i knuli intrygi na dworze.
Koszty otwartej interwencji, związanej z odsłonięciem
przyłbicy, okazały się jednak poważne. Między poszczegól-
nymi państwami, dawniej zdecydowanie wrogimi, ustały
praktycznie wyniszczające wojny. Jeśli wybuchały, to spo-
radycznie, za każdym razem inspirowane przez ludzi ze
Stacji. Siły buntowników nabrały charakteru międzynarodo-
wego, operując bez respektowania wytyczonych granic.
Cieszyły się coraz wyraźniejszym poparciem pospólstwa;
w ogóle lud w ciągu ostatnich dwudziestu lat dojrzał nad-
spodziewanie szybko. Wojna i ujawnienie się Ziemian okazały
się lepszymi katalizatorami myślenia niż dziesięciolecia ma-
newrów pod sztandarem Bezkrwawego Oddziaływania.
Każda społeczność, myśli Rumath, jako rozległy system
cybernetyczny, na bodziec próbujący zbyt radykalnie wypro-
wadzić ją ze stanu równowagi reaguje wytworzeniem anty-
bodźca, który przynajmniej w części niweluje działanie
niekorzystnego czynnika. Rozpatrzmy pod tym kątem niespo-
dziewany wzrost kultu odyńca Y w Soanie czy Estorze.
Zdawało się, ze przynajmniej miejscowych bożków mają
zdecydowanie z głowy, a tu kilka lat temu rozeszły się
pogłoski, ze odyniec Y i ptak Siju, że zwierz Pech i święty
233
Mika na dobre wrócili z tułaczki. Na dachach domostw
masowo zaczęły się pojawiać pogańskie figurki. Rumath
wspomina rozmowę z pewnym religioznawcą na ten temat.
Siedzieli w kilku przy potrzaskującym wesoło ogniu, przed
nimi w ciemności znajdowały się namioty obozu, ktoś w głębi
zawodził ochryple. W takiej scenerii Rumath słuchał wypo-
wiedzi specjalisty konstatującego stały wzrost religijności
w zdominowanych krajach — aż do form fanatycznych.
— Załóżmy, ze istotnie tak jest, jak pan twierdzi —
odezwał się, kiedy wygasł pierwszy impet dyskusji. —
Niech nam pan powie: czy oni naprawdę wierzą w Ojca-
-Drzewo, w boskie przymioty i zdolności sprawcze odyńca Y?
Czy istotnie z przekonania wielbią świętego Mikę? Przecież
nie tak dawno strącali ich w pył z przydrożnych kapliczek.
Religioznawca zastanawiał się krótko.
— To głupie pytanie — orzekł — ponieważ omija sedno
zagadnienia. Z naszego punktu widzenia moc ich przekona-
nia nie ma żadnego znaczenia. Może wierzą z rozpaczy,
może dla wypełnienia życiowej pustki albo żeby pomóc
mózgownicy w odnalezieniu jakiegoś źródła nadziei. W ich
sytuacji muszą się chwytać wszystkiego, każdego znaku
jednoczącego czy podkreślającego ich wspólnotę przeciwko
naszej. Moim zdaniem wierzą w odyńca Y nie tyle dla niego
samego, ile dla siebie. Wierzą w niego przeciwko nam.
Stoją teraz, bo w kolumnie zrobiło się małe zamieszanie.
Numer pod koniec trzeciej dziesiątki upadł i zanim czoło zo-
rientowało się, że coś nie w porządku, zanim Rumath, wyrwa-
ny z myśli, zdążył wydać komendę stop, wleczono delikwen-
ta przez dobre kilka metrów. Teraz stoją, z palcami na cyng-
lach. Każdy z nich ma na oku całą kolumnę, a na monitorze
niski obszarpaniec dźwiga się powoli o własnych siłach,
oblicze bez wyrazu, jak gdyby upadek nie obchodził go
zupełnie; wreszcie trzyma się na nogach i tylko regularne
zachwiania świadczą, za cenę jakiego wysiłku. Rumath czeka,
w końcu gardłowym tonem, jak tego wymaga miejscowy
język, daje sygnał do dalszej drogi. Im bliżej miasta, tym
częstszym zakłóceniom ulegać będzie tempo marszu. Tak
jest zawsze. I nie chodzi juz o to, ze zmęczenie zaczyna
dawać się we znaki najbardziej poranionym. Jeńcy, spośród
których wielu zostało ujętych po raz drugi, wiedzą dosko-
nale, ze nie ma się do czego spieszyć.
Tam, w mieście, czeka na nich brodaty Timofiej, olbrzymie
chłopisko, popatrujące na zbiegów zza komputerowych
przystawek znudzonym wzrokiem. Wielu z nich Timofiej
rozpoznaje, ale najmniejszym grymasem nie zdradza się
ze swą wiedzą. Nie na tym polega jego zadanie. Jeńcy,
napojeni wodą, nakarmieni rzuconym im pod nogi chlebem
podchodzą kolejno, siadają na krześle pod kamerą. Asystent
Timofieja na jego polecenie odgarnia siedzącym włosy,
przemywa twarz albo opuszki palców, które wsuwają w pod-
świetlone szczeliny. Cały zabieg trwa kilka minut, pozostali
jeńcy obserwują jego przebieg z zapartym tchem, chłoną
dostojeństwo ruchów Timofieja, bezbłędnie dzielącego kolu-
mnę na część kierowaną w lewo i tych po prawicy. Za
każdym razem Timofiej wymienia prawdziwe personalia
jeńca, a także kiedy ostatnio, gdzie i w jakich okolicznoś-
ciach został ujęty. Ci z lewej po wypaleniu im znamienia
na prawej łopatce zostaną puszczeni wolno; pozostałych w za-
leżności, od ciężaru przewin czeka kaźń albo pobyt w kamie-
niołomach, gdzie najsilniejsi, najbardziej wytrzymali dożywają
czterech — sześciu miesięcy.
Zrozumiałe zatem, ze czynności Timofieja śledzone są
z uwagą, o jakiej darmo marzyliby konwojenci. Robota
konwojentów jest prosta; mimo technicznych tricków mącą-
cych jasność myśli — w dużej części zrozumiała. Co innego
zajęcie Timofieja: unosi się nad nim duch magii, a nagroma-
dzenie elektroniki, jej bezbłędne werdykty budzą respekt
i strach. Chciałoby się powiedzieć: to sąd ostateczny, bo
od wyroku nie ma odwołania. Nawet najodważniejsi buntow-
nicy kontynentu, którym wypadło uczestniczyć w obrzę-
dzie celebrowanym przez Timofieja przyznają, że w jego
ruchach, w całym spektaklu jest coś kapłańsko-boskiego,
co nakazuje traktować ten doczesny epizod z całą po-
wagą.
Czekając na swoją kolej jeńcy zachowują się rozmaicie.
Jedni siedzą apatycznie, z niewzruszonym wyrazem twarzy,
nieobecni — i tylko święty Mika wie, co gra im w duszy.
Drudzy modlą się żarliwie do Ojca-Drzewa, odyńca Y lub
zgrai pomniejszych bóstw. Trzeci po prostu nieestetycznie,
niemalowniczo — płaczą. To recydywiści. Starsi z nich,
których prawe łopatki są czyste jak łza, bo zgrzeszyli zanim
zaczęto przypalać, liczą na omyłkę elektronicznej wyroczni;
młodsi, już naznaczeni piętnem występku, powoli zegnają
się ze światem. Dla tych Timofiej ze swą aparaturą stanowi
235
ostatnią wartę przed furtką w zaświaty, a jak szczęście
dopisze — tylko przedsionek piekła.
Pasmo Czkającego Lasu wysunęło się zza horyzontu
i wyraźnie pogrubiało; przez lornetkę można rozróżnić po-
jedyncze drzewa. Jazdy przez Czkający Las nie sposób
uniknąć; na szczęście odcinek do przebycia wśród drzew
jest krótki, a komunikaty o grasujących w okolicy bandach —
uspokajające. Rumath lustruje uważnie krzaki płożące się
wzdłuż traktu, których kępy zaczynają się mniej więcej na
dwie mile przed linią pierwszych drzew. Od czasu do
czasu opuszcza lornetkę i spogląda na jeńców; może to
złudzenie, ale wydaje mu się, że dostrzega w kolumnie
oznaki ożywienia. Głowy podnoszą się częściej, prostują
plecy, nogi stąpają bardziej sprężyście; Rumath dałby głowę,
że w oczach jeńców pojawiły się groźne błyski. Zanim
wejdą do Czkającego Lasu, Rumath zgodnie z planem zarzą-
dzi pół godziny odpoczynku — po to, by odcinek między
drzewami przebyć jednym skokiem. Po wyjściu z Lasu następ-
ny popas na wzgórkach, z których widać już miasto.
Rumath radzi się Gondora, właściwie tylko po to, by
słysząc jego głos wyraźniej poczuć jego obecność. Postana-
wiają po zatrzymaniu kolumny odbić od traktu w szczere pole,
lekko w stronę Lasu, by odciąć najprawdopodobniejszy
kierunek ucieczki. Mimo wszystkich atutów w ręku czują
irracjonalny strach; nie pozbędą się go wcześniej, nim po
kamiennym moście, zastępującym dawny zwodzony, nie wja-
dą między czerwone wieże miasta.
Kolumna juz stoi; Rumath powiadamia jeńców, że postój
będzie tym razem dłuższy, pozwala siadać. Przez kilka minut
nic się w kolumnie nie dzieje, wreszcie równy rząd postaci
pęka w kilku miejscach równocześnie, przypadając do ziemi.
Znowu trochę spokoju — wtem gdzieś w środku podnosi
się dzika, niezrozumiała pieśń, złożona ni to z zawodzeń,
ni z pomruków. Toczy się wzdłuż kolumny, zamiera, jest
podejmowana na nowo, nierówna, ochrypła — robi wraże-
nie' na Rumathu i Gondorze. Gondor ma słabsze nerwy.
— Natychmiast przestać! — krzyczy w miejscowym na-
rzeczu. Rumath jest mu wdzięczny za tę decyzję. Mija
jednak jeszcze trochę czasu, nim pieśń wygasa ostatecznie
i słychać tylko szelest traw oraz ledwo wyczuwalne granie
silników łazika.
Teraz kilka rzeczy dzieje się równocześnie i bardzo
7-S7
szybko. Rumath, skoncentrowawszy uwagę na kolumnie,
uświadamia sobie nagle, że zdarzyło się coś niedobrego.
Przez długie pół sekundy nie wie co to jest, ale upewnia go
0 tym reakcja kolumny, wyraźnie skoncentrowana z tej strony,
gdzie stoi łazik Gondora. Rumath spogląda tam kątem oka
1 widzi, że ciało Gondora osuwa się po burcie w taki sposób,
jakby Gondor wychylił się bardzo mocno z kabiny i rękoma
próbował dosięgnąć kół. Z jego karku sterczy pierzasta
strzała z kuszy — cóż za strzał! — ale nie czas na zachwyty,
Rumath ma pełne ręce roboty. Łazik Gondora otwiera ogień,
bijąc w sektorze 180 stopni; wystrzały podnoszą niemal
równocześnie fontanny ziemi w różnej odległości od działka,
Gondor zwisa na burcie jak kilim, ostatni spośród jeńców
wpełzają do rowu i układają się w nim tak, że nie widać
ani czubka głowy. Komputer Rumatha reaguje w związku
z tym serią krótkich alarmów, Rumath manewrem trwającym
nieskończenie długo odbija mając rów z kolumną i trakt
po prawej stronie, ostro strzelający łazik Gondora przed sobą,
a z lewej przypuszczalną przyczynę zagrożenia, czyli równe
pole zasnuwające się kurzem z poderwanej ziemi i kopciem
spalenizny. Komputer sygnalizuje alarm główny, czyli prze-
rwanie linki — znów któryś zdołał przeszwarcować nóż(>
psiakrew! — Rumath odpowiada dwiema krótkimi seriami
nad fosą, gdzie zaczyna się jakiś ruch. Działko Gondorowego
łazika milknie na chwilę, zwraca się wyraźnie w stronę Ru-
matha, Rumath ogląda się, biegną ku niemu czarne, obszar-
pane postacie — matko, jakim cudem wyrosły nagle ze
szczerego pola — kładzie kilka najbliższych, ale promień
rażenia jest zbyt wielki, nerwy, nerwy, pozostali napastnicy
wpadają w ziemię, znikają, nie ma do kogo strzelać, Ru-
mathowi cierpnie skóra na plecach, cały czas czuje wpatrzoną
w siebie ciemną źrenice działka Gondora, przerzuca dźwi-
gienkę swego miotacza na ogień automatyczny, powinien
to zrobić od razu, a sam nie wypuszczać z ręki sterów, słyszy
jeszcze, jak łazik Gondora odzywa się szczekliwie, wtóruje
mu jego własna kanonada — i w tym momencie niebo zamyka
się nad Rumathem jak powierzchnia wody, odcinając odgłosy
walki, Rumath już się nie boi, dostałem, myśli ze złością,
wszystko, całe życie zbiega się w tym krótkim momencie —
i gaśnie wraz ze światłem jak wyłączona lampa.
Kiedy Rumath budzi się, jest ciemno. Nie bardzo wie,
co zaszło ani gdzie się znajduje. Poruszył się nieostrożnie
i jęknął; jakiś głos obok zagadał szybko, ktoś odpowiedział
krótko, kilka szelestów, kroki, znowu kilka szybkich słów
w drugim planie, śmiech.
— Jednak żyjesz, panie — słyszy głos osobnika, który
podszedł na wezwanie strażnika. — Jak się nazywasz?
— Rumath — mówienie przychodzi mu z trudem, nie
jest pewien czy tamten zrozumiał, więc powtarza: — Rumath.
— Głos w tle znowu zagadał i znów odpowiedział mu śmiech.
Dostał się w ręce buntowników. Na jaśniejszym tle
nieba sylwetka tego, który pytał o nazwisko. Milczy; widocz-
nie zaspokoił pierwszą ciekawość. Rumath dokonuje szybkiej
rekapitulacji. Gondor zabity, on sam ranny, łaziki i jeńcy
w rękach buntowników. Jak dużo czasu mogło upłynąć,
nim z miasta ruszyła ekspedycja na helikopterach?
— Gdzie jesteśmy? — pyta.
— W Czkającym Lesie. Konkretnie w Pijackiej Gawrze
— odpowiada ten, który pytał o nazwisko.
— Nic mi to nie mówi.
— Nie martw się, panie, tutaj jesteśmy bezpieczni.
To zapomniane miejsce. Twoi towarzysze prędko nas tu
nie znajdą. — Po czym jakby coś sobie przypomina. —
Mów do mnie Mratataj, panie.
— Dobrze, panie Mratataj.
— Bez „panie". Samo Mratataj wystarczy.
— Jest noc, Mratataj?
— I owszem.
— Co chcecie ze mną zrobić?
— Najpierw... porozmawiać. A potem się zobaczy.
Rumath dostrzega w ciemności, że jakiś cień przylg-
nął do cienia, który z nim rozmawiał. Krótka wymiana infor-
macji.
— Możesz iść, panie? — pyta Mratataj.
Rumath schodzi z wozu na nieswoich nogach, kręci
mu się w głowie — pada na kolana. Na rozkaz Mratataja
doskakuje doń dwóch ludzi, od których śmierdzi kwasem
i cebulą. Podejmują go pod pachy i prowadzą — w ciemnoś-
ci majaczą ruiny zamku, może domostwa, Rumath co chwilę
potyka się na nierównej ścieżce. Gałęzie chłostają po twa-
rzach, ramionach i plecach — las w tym miejscu jest chyba
wyjątkowo gęsty. Jak daleko mogli odbić w głąb przez
osiem — dziesięć godzin? I jakim cudem tak liczne skupisko
zbrojnych umknęło uwagi helikopterów? Pytania, na które
odpowiedzi mógł się tylko domyślać.
Niepostrzeżenie zaczęli schodzić w dół, gałęzie prze-
stają dokuczać, a jaśniejsze pasmo nad głową znika. Także
powiew świeżego powietrza przechodzi w piwniczny zaduch,
Rumath niemal czuje na twarzy stęchłą wilgoć. Chociaż
stara się iść o własnych siłach, coraz częściej wisi na rękach
prowadzących go mężczyzn. W pewnym momencie różnica
poziomów przestaje być zauważalna, jego pomocnicy posu-
wają się bardzo pewnie w ciemnym labiryncie, aż wreszcie
zza kolejnego załomu wyłania się mętne światełko.
W środku obszernej pieczary wymytej przez wodę,
przy zbitym z pni stole, siedzą dwaj mężczyźni. To oni go
prowadzili? Mratataj dosiada się do nich, czeka aż Rumath
uczyni to samo, stawia przed nim kubek z parującym płynem.
— Wypij, panie — radzi — odzyskasz siły.
Rumath przełyka z trudem gorzki napar. Rzeczywiście
— wydaje mu się, jakby świat wrócił na swoje miejsce.
— Co z nim zrobimy? — zapytuje konkretnie jeden
z mężczyzn.
— Na gałąź — wyrokuje krótko drugi — nie ma się
co pieścić. — Zapada ciężkie milczenie. — Dobrze wiecie,
co oni robią z naszymi — dodaje tonem wyjaśnienia.
— Głupiś, Bracie Łata — mówi spokojnie Mratataj. —
Nienawiść zaciemnia ci umysł. To już zapomniałeś, co usta-
liliśmy?
— Ustaliliśmy, ustaliliśmy — przedrzeźnia nazwany
Bratem Łatą. — Wcale nie muszę udawać, ze mi się podobają
jakieś tam ustalenia.
— Zawsze można je zmienić — wtrąca pojednawczo
drugi z mężczyzn. Rumath czeka. W tym gronie, wykazują-
cym zabawne skrupuły, rozstrzygnie się jego los.
— Jak się pewnie domyśliłeś, panie — zaczyna Mratataj
— urządziliśmy na was zasadzkę. Kusznicy leżeli od rana na-
kryci darnią, wyczekując waszego przejazdu. Wiedzieliśmy,
że konwoje zawsze zatrzymują się przed Czkającym Lasem,
że łaziki zjeżdżają na bok, by mieć jeńców na oku. Mogliście
wybrać na postój albo puste pole, albo stanąć dalej, na trakcie,
między zaroślami, które stwarzały bardzo dobre warunki do
ataku. Gdybyście minęli to miejsce, kusznicy mieli wypełznąć
z nor i podążyć za wami, o ile nie towarzyszyłyby wam
helikoptery. Zostalibyście zaatakowani tak czy owak.
— Po co mi to mówisz, Mratałaj? Domagasz się podziwu
od zwyciężonego? Owszem, gratuluję ci sukcesu, ale nie
wymagaj, bym zachwycał się razem z tobą, że mój towa-
rzysz został zabity, a ja sam dostałem się do niewoli.
— Nie o zachwyt chodzi — przerywa Mratataj. —
Spodziewamy się po tobie raczej zrozumienia. Nie zrozumiesz
nas wiedząc o nas mało albo nic.
— Dla mnie to zbędna fatyga — wymamrotał przez
zęby Brat Łata. Mratataj spogląda na niego przeciągle.
Brat Łata milknie.
— Nie chciałbym, żebyś odebrał starcie wyłącznie
w kategoriach naszego sukcesu. Trzydziestu ludzi zabitych
na miejscu i dwa razy tyle postrzelonych to dość drogo za
dwa łaziki i dwóch wrogów. A jednak musimy walczyć
w ten sposób, póki utrzymuje się ta straszna dysproporcja
sił.
— Przejdźmy może do konkretów — proponuje Ru-
math, choć skóra mu cierpnie. — Czego chcecie ode mnie?
— Pomocy. Zdobyliśmy łaziki, mamy trochę nowoczes-
nej broni — ale nikt z nas nie zna się na tych mechanizmach.
Kusze nie wygrają z helikopterami. Krótko mówiąc jeżeli
nauczysz nas, panie, obsługi tych urządzeń, włos ci z głowy
nie spadnie.
— A jeżeli nie?
— Puść wodze wyobraźni. Wyjdziemy ze skóry,
żeby nie spotkał cię zawód.
Brat Łata na te słowa rechocze z nie skrywanym zado-
woleniem. — Dobrze powiedziane, święty Baro — odzywa
się półgłosem, ale tak, by wszyscy słyszeli.
— Namawiasz mnie do zdrady, Mratataj? — pyta Ru-
math ponuro.
Mratataj zastanawia się.
— Jeniec dlatego jest jeńcem, że przestał należeć do
swojej formacji. To wiele zmienia, panie. Jeńcowi nie wypada
wspominać o zdradzie, zwłaszcza jeśli chce ocalić życie.
— Postaw się w mojej sytuacji, Mratataj. Załóżmy, że
wam pomogę. Nie upłynie wiele czasu, a wyjedziecie tymi
łazikami na trakty, ruszycie na zamki, wedrzecie się do miast...
Myślicie, ze ludzie, którzy obsługują te urządzenia, znają ich
zasady działania, którzy własnymi rękami zmontowali je część
po części — nie połapią się, kto was tego nauczył? Co?
Macie ich za durni?
— Święty Baro — wymamrotał Brat Łata.
— Bynajmniej — protestuje Mratataj. — Doskonale
orientujemy się, co by ci groziło w takim przypadku. Dlatego
potraktuj naszą propozycę szerzej: przyłącz się do nas. Zostań
między nami i pomóż nam zwyciężyć w słusznej sprawie.
— Co? — Rumath nie wierzy własnym uszom. — Ja mam
wam pomagać? A w imię czego, za przeproszeniem? Tego
nędznego życia? Nie myślcie przypadkiem, że czuję się do
niego tak cholernie przywiązany — ach, jak szarżuje w tym
momencie — i że będę kurczowo się go trzymać.
— Każdy człowiek ceni swe życie — stwierdza jedno-
znacznie Mratataj — chociaż czasami warunki, w jakich wypa-
dło żyć, urągają godności do tego stopnia, że powstaje
dylemat: czy jeszcze warto ciągnąć to jarzmo? Nie myśl,
panie, o nas tylko jak o barbarzyńcach. Jesteśmy nimi, zapew-
ne, choć może w mniejszym stopniu niż się wam wydaje, tak
jak wy jesteście nimi bardziej niż byście pragnęli. Nie w tym
rzecz. Nikt nie zapraszał was na tę planetę, sami przyszliście
z miodem na ustach, z błękitem w oczach, gotowi przychylić
nam nieba. Nie zamierzam cię przekonywać, że przed waszym
przybyciem wszystko tutaj godne było jedynie oklasków.
Wprost przeciwnie. Ale oto wkroczyliście wy, synowie
gwiazd, cudownie zdolni, bogowie, którzy naprawią chromy
świat. I cóż się zmieniło? Kompletnie nic! A, przepraszam,
byłbym zapomniał: metody zabijania dzięki wam uległy istot-
nemu usprawnieniu. Miecz albo topór wymaga mozołu;
wasza technika załatwia to szybciej i na masową skalę.
Udawaliście baronów, rycerzy, panów na zamkach — aż
staliście się. nimi, panami na zamkach, otoczonymi służbą,
dziewkami, polubiliście gnuśnienie w dobrobycie, wydawanie
przyjęć, walkę o wpływy na dworze, o status królewskich
doradców... Zstąpiliście z waszej kryształowej wysokości
na naszą śmierdzącą niskość, pojęliście nasze kobiety i wroś-
liście w naszą ziemię. Powiem ci, panie, w imię czego
nas mordujecie: w imię szyldu, który już nic nie znaczy.
Mścicie się na nas za wasz upadek, za wasze strącenie
z wysokości, za waszą degradację.
— No — powiedział Rumath — coraz lepiej.
— W ciągu tych stu lat bez ma\a — ciągnie niezrażony
Mratataj — jedno wam się udało: pobudzić nas do myślenia.
Już nie jesteśmy ciemni jak tabaka w rogu. Wam ubyło, nam
przybyło, proporcje wyrównały się na tyle, że można od
biedy mówić o partnerstwie. Widzisz, panie, siedzisz tu
razem z nami, możemy cię dotknąć, widzimy twoją rozterkę,
twój strach, tym razem my jesteśmy panami twego życia
i śmierci. Zastanów się solidnie nad naszą propozycją. Nie
trzeba być tytanem inteligencji by spostrzec, że wasza techni-
ka — z nieznanych przyczyn — starzeje się, coraz częściej
zawodzi, domaga się uzupełnień. Nas jest wielu, was mało.
Doceń wagę naszej propozycji: umożliwiamy ci opowiedze-
nie się po stronie ostatecznych zwycięzców. Jedyny waru-
nek brzmi: trzeba to zrobić wcześnie.
— Nie — kręci głową Rumath — ja wam wyreguluję
maszynki, a wy ruszycie na nich zabijać moich braci.
— Braci! — prycha Mratataj i jakoś dziwnie patrzy na
Brata Łatę. — Twoi bracia są tutaj. Dowiedz się, jeśli jeszcze
nie wiesz, że twój dziad, szlachetny don Rumata ostro smalił
cholewki do królewskiej faworyty, donny Okany. Szalał za
nią — a ona wodziła go za nos. Wreszcie dopiął swego,
pojawiwszy się na dworze z białym piórem wetkniętym we
włosy — oznaką miłości. Donna Okana miała kaprys mu ulec,
lecz ostentacja tego gestu przysporzyła jej kłopotów. Została
wtrącona do Wesołej Wieży, skąd wydobyły ją pieniądze
don Rumaty. Trzymał ją potem w jednym ze swych zamków,
aż do chwili, kiedy podczas fali zamieszek zniknął w tajemni-
czych okolicznościach. Nie dowiedział się, że donna Okana
urodziła syna. Był nim twój ojciec, panie.
Rumath oddycha głęboko. — Wersja dobra jak każ-
da inna — mówi bez przekonania, pokonując suchość
w ustach.
— Święty Baro — mamrocze znowu Brat Łata — daj nam
cierpliwość do tego... — miele w zębach przekleństwo.
— Podczas najazdu na zamek powstańców Araty Gar-
batego donna Okana zniknęła, powierzając dziecko opiece
zaufanej służącej. Nigdy więcej go nie zobaczyła. Arata
Garbaty uczynił ją swoją kochanką, mieli syna i trzy córki.
Ten syn to ojciec mój oraz siedzącego tu Brata Łaty.
— Co mnie to wszystko obchodzi — burczy Rumath.
— Ja nie żartuję, panie. Rozumiem, że wiadomość o twym
Pochodzeniu może wydać się szokująca, ale tak wygląda
Prawda. Zachowały się dokumenty. Twoi bracia są tutaj, po tej
stronie barykady. Ja sam wprawdzie nie mogę do ciebie
Powiedzieć: bracie, ale przynajmniej — kuzynie...
Rumath siedzi bez ruchu, przywalony jak głazem niespo-
dziewaną wiadomością. Teraz dopiero dociera doń sens Mra-
tatajowej wypowiedzi.
— Rozumiesz zatem, skąd biorą się nasze nieśmiałe
nadzieje na współpracę. Zależy nam jednak, byś dokonał
wyboru nie pod presją, a z własnej woli. Dlatego zapewniam
cię przy świadkach: ponieważ łączą nas więzy krwi —
niezależnie od tego co postanowisz, zostaniesz puszczony
wolno.
Znowu w łaziku, znajomy szum silnika koi nerwy. Ból
od uderzenia dokucza coraz mocniej, daje się we znaki zmę-
czenie. Ruszyli jeszcze w nocy, przy księżycu, by jak naj-
więcej drogi zrobić przed wschodem słońca. Teraz łazik
rwie prosto przed siebie, najkrótszą drogą do celu. Właści-
wie można by sobie uciąć drzemkę, gdyby nie męczące koły-
sanie pojazdu. Przy gwałtowniejszych podskokach przed
oczami Rumatha pojawia się jak żywy mechanizm zabezpie-
czający kuszy, ledwo, ledwo blokujący strzałę — byle dołek
spowodować może jej zwolnienie. Kusza spoczywa na kola-
nach Brata Łaty, trzymana nonszalancko jedną ręką. Brat
Łata siedzi z tyłu. Rumath poci się, zaciska tylko zęby i spo-
gląda w niebo.
Ani śladu helikoptera.
Prawdę mówiąc czyste niebo nie jest dziś powodem do
zmartwienia. Gdyby nie Brat Łata, chętnie by się przesiadł —
ale teraz warkot helikoptera oznaczałby same kłopoty.
Trzeba by uciekać łazikiem z wylotem kuszy na karku, szukać
bezpiecznej kryjówki, a w ostateczności może nawet własno-
ręcznie zestrzelić helikopter?
W wyniku poroziynienia osiągniętego grubo po północy
Mratataj oddawał Rumathowi jeden łazik, choć właściwiej
byłoby rzec: wypożyczał. Łazik miał podrzucić Rumatha
w pobliże Uroczyska Ciężkich Mieczy, o parę kroków od
uczęszczanego traktu przy Karczmie Trzech Upiorów, gdzie
łatwo o konia. Następnie miał zawrócić do Czkającego Lasu,
dokładnie po przebytej trasie, według procedury automatycz-
nej. Żeby ukrócić Rumathową skłonność do płatania figli,
Mratataj postanowił przydzielić mu strażnika. Brat Łata z ocho-
tą zgodził się pełnić tę funkcję.
W zamian za przysługę Rumath objaśnił Mratatajowi
zasady automatycznego sterowania łazikiem i wskazał przełą-
cznik. Oczywiście sposobu automatycznego prowadzenia
ognia dojdą sami, ale bez umiejętności programowania
komputera nie będą mogli z niej skorzystać. Pozostawało
ręczne prowadzenie ognia, co i tak było bronią straszną.
Na samą myśl, jak potężne narzędzie oddał do rąk Mratataja,
Rumath oblewa się zimnym potem.
Wprawdzie Mratataj pragnął wymóc na nim jeszcze
przestrojenie syntezatora polowego typu ,,Midas", ale Ru-
math po prostu nie znał się na tym. Obejrzał tylko z uwagą,
jak po wsypaniu szufli żelaznych opiłków z rynny wylotowej
spadają do wiadra złote krążki z podobizną Pica Szóstego.
Kontury tłoczenia były mocno zatarte, co świadczyło o zu-
życiu matrycy; poza tym dukaty z Picem Szóstym dawno wy-
szły z obiegu. Mratataj jednak nie nalegał; złoto, bez względu
na swą formę, pozostawało złotem.
Dobiwszy do Uroczyska Ciężkich Mieczy Rumath poin-
formował Brata Łatę, że włącza nadajnik.
— Tylko krótko — sapnął Brat Łata i podniósł kuszę.
Rumath spogląda na otaczające ich drzewa — liście
drżą lekko, potrącane wiatrem — na zalane słońcem połacie
trawy, na krążące nad kwieciem owady. Ogarnia go prze-
możne poczucie nonsensowności własnego pobytu w tym
zakątku, w tym łaziku, w tym świecie. Doznaje uczucia nie-
realności wszystkiego, co się wydarzyło. Brat Łata szturcha
go prowadnicą kuszy. Pstryknięcie w mały, czerwony
guziczek. Twarz Szefa na ekranie. Jego okrągłe ze zdumie-
nia oczy.
— Rumath — wzdycha Szef, jakby spuszczano z niego
powietrze. — Do pioruna! Co się stało, chłopie?
— Wpadliśmy w zasadzkę nie opodal Czkającego
Lasu — po raz wtóry doświadcza przygnębiającego uczucia,
ze wszystko co zrobi lub powie jest doskonale zbędne.
Jest mu ciężko i nie wie, z jakiego powodu. — Gondor
zabity, łaziki stracone, jeńcy odbici — recytuje.
— Zaraz, zaraz — Szef patrzy badawczo — jak to
stracone? Chcesz mi wmówić, że dzwonisz z budki telefo-
nicznej?
— Z łazika, Szefie. Nic nie mogę zrobić. Jeden z nich
trzyma mnie na muszce. Mówią, że to 'dobry strzelec. —
Czeka, co powie Szef, ale Szef milczy. — Czemuście nie
przysłali helikopterów, do cholery? — wybucha nagłą pre-
tensją, która dziwi go samego.
— Tobie, Rumath, wydaje się pewnie, że my tu siedzimy
na helikopterach. Wyobraź sobie, że nie było jednej wolnej
maszyny na całym kontynencie. Kiedy się znalazły, ślad
dawno wystygł. Gdzie jesteś?
— Nie mam pojęcia. Szefie, kazali mi zawiadomić pana,
że zostanę puszczony wolno. Ma pan to traktować jako
gest dobrej woli. Oni proponują zawieszenie broni i roko-
wania.
— Nie rozśmieszaj mnie, Rumath — Szef unosi brwi. —
Nie przeholowałeś przypadkiem? Jesteś z nimi stanowczo
w zbyt dobrej komitywie.
— Z pańskiego miejsca, Szefie, łatwo rzucać ryzykowne
hipotezy. Pora na rewanż... — przeraża go to, co powie,
ale nie ma odwrotu. Ostatnia doba jawi mu się jako droga
do uznania za własne tych kilku zdań, których wygłoszenie
stało się jego obowiązkiem. — Po prostu wymyśliłem sposób,
który za jednym zamachem rozwiąże nasze kłopoty na tej
planecie.
— No? — na twarzy Szefa pobłażliwy sceptycyzm.
— Nauczmy ich wszystkiego, co sami umiemy. Podziel-
my się z nimi techniką, opowiedzmy im o Kordianie, Hamle-
cie, Robinsonie... o Chrystusie... Nie wmawiajmy sobie,
że ich umysły nie zniosą takiego obciążenia; przecież w grun-
cie rzeczy ci ludzie niczym nie różnią się od nas. Zamiast
ich zabijać wyciągnijmy do nich rękę. Wyjdźmy wspólnie
z tego błota.
W miarę jego przemowy uśmiech Szefa tężeje.
— Dobrze się czujesz, Rumath? — syczy. — Widzę
opatrunek na twojej głowie. Rozumiem, dostałeś w kość,
powąchałeś prochu i z tego te sensacje, co? Jedź do domu,
wypocznij, a ja postaram się zapomnieć o twych genialnych
radach. Jasne: podzielimy się z nimi, a oni z wdzięczności
skoczą nam do gardeł. Tego byś chciał? — Spokojniej: —
Za trzy dni wpadnij tu do mnie złożyć raport, pogadamy sobie
jak para starych znajomych.
No tak, myśli Rumath. Do przewidzenia. Czuje się
znużony, zniechęcony, najchętniej odszedłby sprzed moni-
tora, wyciągnął się na murawie i zasnął. Zaciska powieki,
ściska dłonią czoło.
— Nie — postanawia raptownie — proszę na mnie
więcej nie liczyć. Wycofuję się. Ktoś musi pierwszy przerwać
ten obłędny krąg. Mam dość waszej śmiesznej wojenki, chcę
wreszcie zacząć żyć w spokoju i na własny rachunek, rozumie
pan? Wy sobie dalej uczestniczcie w tym absurdzie, wma-
wiajcie wysokie posłannictwo i inne bzdury — ja wysiadam.
Szlus.
— Gówniarzu...
— Oto moja decyzja, Szefie. Musi pan zrozumieć,
że jestem teraz trochę innym człowiekiem. — Brat Łata
szarpie go za ramię. — Muszę już kończyć. Do widzenia,
Szefie.
Siedzi nieruchomo. Oczywiście, że namierzyli łazik,
ale jeśli w pobliżu nie ma helikopterów... A nawet jeśli są,
za godzinę Brat Łata będzie daleko. Słońce wypije ślad.
Czy nie lepiej wracać teraz do Czkającego Lasu? Wypros-
tował się i wyskoczył na zewnątrz. Ból w głowie zadudnił
ostrzegawczo.
— Trzymaj się — powiedział po arkanarsku, choć Brat
Łata wyśmienicie zrjał jego język. Wyciągnął rękę, ale Arka-
narczyk nie odwzajemnił gestu. Łazik wykręcił, a Brat Łata
obracał się z kuszą ciągle wycelowaną w Rumatha; w tej
pozycji zaczął odpływać w dal. Rumath patrzył za nim, aż
kanciasta rufa łazika zamieniła się w czarniawy punkt na tle
traw. Wtedy odwrócił się i ruszył ku Karczmie Trzech Upio-
rów.
Kupił konia, zjadł porządny posiłek i nie zwlekając
puścił się w drogę. Pogoda była piękna, koń wlókł się
noga za nogą, a Rumath podrzemywał na jego grzbiecie.
Chwilami zapadał w stan upojnej beztroski, wydawało mu
się, że majaczy — to znowu na serio dociekał zasady, na
mocy której został wpisany w ten świat, przylgnął jak mucha
do tej właśnie rzeczywistości. Intruz, kołatało mu się pod
czaszką. Stracił poczucie miejsca i czasu, zdawało mu się, ze
przemierza rubieże fantastycznej krainy z baśni, okolica
rozmazywała się w barwne plamy. Gorączka, myślał, jestem
chory. Mijający go kupcy obrzucali zdziwionymi spojrzeniami
niecodzienne indywiduum, zjeżdżając ku fosie, raz zastąpił
mu drogę oddział straży, ale dowódca poznawszy szlach-
cica dał znak swoim ludziom, by się rozstąpili.
Dobrze po południu Rumath przyszedł do siebie na
tyle, ze zorientował się, gdzie się znajduje. Poklepał konia
po szyi; mądre zwierzę przez cały czas szło przed siebie,
nie zważając na upał. Odbił od traktu i brodził wśród traw,
jadąc łąkami, na skróty. Uderzyło go, że nigdzie nie zauwa-
żył kosiarzy i kobiet stawiających stogi; robota sprawiała
wrażenie przerwanej, zarzuconej. Mimo to jechał rozkoszując
się brzęczeniem pszczół, wonią mokradeł i ziemi, zadowolo-
ny nadzwyczajnie, że udało mu się zredukować własne
problemy do kilku prostych elementów. Za kolejnym pagór-
kiem, skąd zwykle widać było mury zamku, uderzył go w oczy
słup czarnego dymu. Popędził konia, powietrze świszczało
w uszach, kopyta konia muskały włosy długich traw, wrota
były wyłamane, do nich przybity głową stary ochmistrz, wpadł
na dziedziniec, nie było tam żywej duszy, tylko na samym
środku stała furmanka załadowana chrustem, szkapa u dyszla
strzygła uszami i parskaniem dawała wyraz zaniepokojeniu.
Obok furki stał zgarbiony chłopina, ciągle z lejcami w ręku,
obracając się z niedowierzaniem. Rumath pochwycił go za
wypłowiałą koszulę, która trzasnęła w rękach.
— Co tu się stało? — ryknął, ale chłop tylko popatrywał
na niego z przerażeniem, bełkocząc niezrozumiale, wreszcie
Rumath zrozumiał, ze tamten pojawił się z chrustem na krótko
przed nim. Wyciągnął z kieszeni ostatnie dwa dukaty i wcisnął
staremu w garść, na co chłop w ogóle nie zareagował, zbyt
oszołomiony. Większość służby zginęła od mieczy i toporów,
ale kilka trupów było dosłownie nafaszerowanych strzałami
i przypieczonych na ogniu. Ostry swąd wdzierał się w płuca,
Rumath miał oczy pełne łez, mało co widział w dymie, nagle
rozkaszlał się, zgięty wpół. W tym momencie wiatr zmienił
kierunek; na żelaznej sztabie wpuszczonej w mur wisia-
ła na postronku jego Eileen, z rozprutym brzuchem, na-
ga, wysmarowana krwią. Obok w nienaturalnych, poskrę-
canych pozycjach leżały drobne ciałka dzieci; jakiś pies
obwąchiwał je właśnie nieufnie. Ślady na murze nie po-
zwalały żywić wątpliwości, w jaki sposób zostały zamordo-
wane.
Pociemniało mu przed oczami. Wpadł do sieni, z sąsia-
dującej z nią komnaty dobiegł hałas i przez okno smyrgnęły
jakieś cienie, porzucając prześcieradła z naczyniami, świecz-
nikami i kolorowymi kłębami garderoby, Rumath podniósł
z podłogi miecz, zęby nie łazić z pustymi rękoma, minął
zwłoki z wbitym w plecy szpikulcem rożna i poszedł w głąb
sieni, ku schodom wiodącym na górę. W półmroku potknął
się o dwa lub trzy trupy, a potem trafił na cały ich zwał.
Stanął zbierając myśli.
— Hasło — powiedział w ciemności mechaniczny głos.
Dochodził z wnęki przed schodami, gdzie paliło się zielon-
kawe światełko. Solidne dębowe drzwi wyważono łomami
i "wyrwano z futryn. Beznamiętny ton automatu przywrócił
poczucie rzeczywistości.
— Będę strzelał — ostrzegł automat.
Cofnął się przezornie, pracując intensywnie nad wydo-
byciem z mroków niepamięci słowa, które wpadło tam lata,
lata temu. Krzyknął je dla pewności dwukrotnie, po chwili
wchodził do jasno oświetlonego pomieszczenia. Zdjął ze
ściany miotacz, sprawdził poziom naładowania. Zebrał za-
pasowe ładunki, wszystkie jakie były, ułożył je na stole i przy-
padł do radiostacji. Sześciocyfrowy kod wystukał mimocho-
dem, jak numer telefonu. Z westchnieniem ulgi dostrzegł
na monitorze zdumione oblicze Brata Łaty. Po migających
w tle koronach zorientował się, że łazik przedziera się już
przez Czkający Las.
— A więc udało ci się — powiedział Rumath. — Nie
było helikopterów?
— Nie.
— Teraz słuchaj uważnie i nic nie mów. Staraj się
jak najwięcej jechać w słońcu, wtedy ślad szybko wsiąknie.
— Brat Łata wytrzeszczył oczy. — Jadący łazik zostawia
w powietrzu cieplejszą smugę, którą można wykryć z heli-
koptera. Podobnie człowiek czy zwierzę. Musicie o tym
pamiętać. Teraz rób dokładnie to co ci powiem: weź kasetę
ze schowka, tak, może być ta. Włóż w szparę przed sobą.
Już? Wciśnij czerwony klawisz, ten z gwiazdką. Rozświetlił
się wewnątrz? Od tego momentu kaseta nagrywa to co mówię
i pokazuję. — Wziął miotacz ze stołu.
Przez blisko godzinę demonstrował obsługę miotacza
i opowiadał o systemach łazika. Potem pożegnał się z Bratem
Łatą. Wstał. Nasłuchiwał, ale na zewnątrz murów panowała
cisza. Powiódł wzrokiem sprawdzając, co jeszcze mogłoby
się przydać. Kiedy tak stał, ekran wbudowany w komunikator
zatrzepotał i rozjaśnił się. Patrzyła na niego twarz Szefa.
— Jesteś — powiedział Szef. — Przykro mi, ale musia-
łem podjąć taką decyzję. Ludzie don Bachy jak zwykle trochę
przesadzili, co? Pamiętasz, jak mówiłem — najmniejszego
wyłomu w murach...
Nawet nie mierzy, prosto z biodra wali w monitor, szkło
pryska, Rumath wyskakuje do sieni. Obchodzi trupy. Wraca.
Zamyka pomieszczenie.
— Nowe hasło: kurdyban — rozkazuje automatowi.
Potem idzie do szopy z narzędziami, wynosi kilof i ło-
pa+ę. Pod wieczór jest gotów. Przed oczami ma ciągle
pokryte zakrzepłą krwią uda Eileen, zdeformowane od ude-
rzeń głowy dzieci. Uklepuje ziemię wokół krzyża na niskiej
mogile, kiedy dochodzi go warkot.
Helikoptery. Przelatują nad zamkiem, zawracają.
Rumath włazi do sieni, barykaduje drzwi. Odciąga
trupy sprzed wnęki z zielonkawym światełkiem.
— Hasło: kurdyban — mówi. — Strzelać bez ostrzeże-
nia.
Idzie na górę. Otwiera okno: dziedziniec błyskawicznie
zapełnia się ludźmi don Bachy. Helikoptery warczą nad tym
rojowiskiem. Drzwi wejściowe huczą pod ciosami tarana.
Rumath otwiera na oścież okna komnaty. Na dole rumor:
drzwi puściły, słychać teraz krótkie odgłosy strzelającego
automatu, jęki i przekleństwa. Rumath siada na taborecie pod
ścianą; czeka. Po pół godzinie atakujący wpadają na pomysł,
zęby zablokować ciężkimi meblami ziejącą ogniem wnękę.
— Nareszcie — wzdycha Rumath. Słyszy tupot prędkich
kroków po kamiennych schodach. Rozgląda się po komnacie:
wszystkie okna otwarte. Wychodząc na środek pomieszczenia
z miotaczem wycelowanym w drzwi dzielące go od ciemnej
gardzieli korytarza włącza wielki wentylator pod sufitem.
kwiecień 1985
Ziemia - 410
o ostatnich podwyżkach cen
biletów w pociągach zrobiło się luźniej. Jadąc ekspresem
z Warszawy do Krakowa miałem do dyspozycji cały prze-
dział. Pociąg odbił statecznie od peronu, zdążyłem się
rozsiąść i rozlokować bagaże, kiedy do drzwi załomotał
zapóźniony podróżny.
Byłem na niego zły, bo likwidował mój mały komfort.
Chciałem za wszelką cenę powiedzieć mu coś złośliwego,
ale nic nie przychodziło mi do głowy.
Był dość otyły, po pięćdziesiątce, ubrany bez elegancji.
Wzmogło to tylko moją niechęć. Rzucił walizkę na półkę
i rozparł się w przeciwległym kącie przedziału. Chwilę trwał
bez ruchu, potem podciągnął rękaw na krótkiej, kosmatej
łapie. Na przegubie miał cyferblat wielkości spodka. Wpatrzył
się weń łapczywie.
— A na Ziemi-900 zaczyna się robić gorąco — powie-
dział ani do mnie, ani do siebie. Natura wyposażyła go w naj-
krótsze ręce świata: ledwie zdołał je spleść gdzieś między
klatką piersiową a brzuchem. Spod brzegu mankietu nadal
wyglądał ten monstrualny czasomierz, podobny do wymonto-
wanego z obsady barometru.
— Jestem trenerem piłki nożnej — pochwalił się. Nale-
żał do wymierającego gatunku gawędziarzy; brak zaintere-
sowania nie był mu przeszkodą.
— Pan pochodzi z Wilna — zapytałem niespodziewanie
dla samego siebie — czy ze Lwowa?
— Dalej, łaskawco, znacznie dalej — rzekł w okno,
jakbym to nie ja się odezwał, a jeden z przelatujących
za szybą słupów trakcji. W jego głosie oprócz melodyj-
nego akcentu wyczułem dodatkowo nutkę wesołości.
Postanowiłem mu przyłożyć.
— Na pewno z Ziemi-900?
— Nie. Z 760 — poprawił z powagą.
— A ja z 1580.
— Nie, pan z 410. Ta Ziemia nosi numer 410. 1580
w ogóle nie istnieje.
— A dlaczegóż to, kochanieńki? — zdawało mi się,
że wylewam litry jadu na jego łysą głowę. — Może
istnieć Ziemia-900, może 410, to i 1580 niech sobie po-
dokazuje.
— Wszystkich Ziem jest dokładnie 1300 — to nie była
wesołość, ale pobłażliwość. Rozmawiał ze mną jak z dziec-
kiem. — Pan chyba nigdy nie słyszał o rozszczepieniu
czasoprzestrzeni, co? Miałem tu gdzieś przewodnik po 410...
z aktualnym stanem lokalnej nauki — zaczął szperać po
kieszeniach. — Teorii światów równoległych też pan nie zna?
Poszczególne wszechświaty istnieją całkiem niezależnie, uło-
żone obok siebie jak karty tej samej talii. Nasza lokalna
Talia — przez duże T — liczy 1300 numerów.
— Niby dlaczego właśnie tyle? — prychnąłem. —
Czasoprzestrzeni nie chce się dalej rozszczepiać? Leniwa
ta czasoprzestrzeń, nie ma co. Trzeba ją będzie pogonić do
roboty
Spoglądał na mnie z zatroskaniem na twarzy.
— Transferowałem w ostatniej chwili, nie zdążyli uprze-
dzić, że tu takie... — chciał chyba powiedzieć „ignoranct-
wo", ale się ugryzł w język. — Rozszczepienie czasoprze-
strzeni to zjawisko astrofizyczne. Coś jak ucieczka galaktyk.
Big-bang! Rozumie pan?
— Ale nasi astronomowie jeszcze nie wykryli, ze pew-
nego dnia galaktyki zatrzymały się w miejscu — roześmiałem
się z własnego dowcipu.
— Nic straconego, łaskawco. Jeszcze dużo czasu...
— Jednym słowem jest pan przybyszem z innego
świata — szydziłem na całego. — I tam tez grają w piłkę?
Ożywił się: — Futbol to wszystko, co łączy Ziemie
760 i 410. W całej Talii nie ma tak dobrych piłkarzy jak wasi.
Wie pan, o czym rozpisuje się aktualnie prasa polityczna
na naszej Ziemi? O spotkaniu międzyplanetarnym naszych dru-
żyn. Czołowi publicyści spierają się o taktykę, składy... To
byłby mecz!
— Ileż to roboty? — nastroszyłem się. — Dostarczcie
tu waszych zawodników, a my przygotujemy wszystko co
potrzeba: stadiony, widzów, telewizję. Dołożymy waszym
według lat.
— Zbyt prosto pan sobie wyobraża całe przedsięwzię-
cie — powiedział po namyśle. — Transfer materii między po-
szczególnymi numerami Talii wymaga ogromnych energii.
Czas operacji również jest ograniczony: im większa masa, tym
krótszy. Za najdrobniejszą niedokładność płaci się ubytkiem
ładunku. Strach pomyśleć, co by z nas zostało, gdybyśmy
przywieźli tylko pół Littre'a albo Yerbasa bez lewej nogi.
Nie wspominam już o tym, ze chcąc przesłać tu określoną
masę trzeba stąd zabrać niejako w zastaw dokładnie tyle samo
— i co do grama zwrócić. Inaczej transfer nie ma szans. Ale
to technika; sedno problemu w tym, że my nie gramy w fut-
bol.
— Jak to — nie gracie? To kogo pan trenuje? Co za
facetów wymienił pan przed chwilą? Poza tym, o ile mnie
słuch nie mylił, wyraźnie proponował pan spotkanie n a-
szych drużyn!
— Zaszło nieporozumienie; juz wyjaśniam. Po pierwsze:
trener piłki nożnej to na 760 tytuł honorowy — jak wasz baron
czy lord. Po drugie: pisząc o meczu naszych drużyn
prasa polityczna Ziemi-760 nie ma na myśli spotkania repre-
zentacji naszej i waszej, tylko wyłącznie naszych — czyli
Ziemi-410 i Ziemi-900. Widzi pan — dał znak, bym nie
przerywał — wam się zdaje, ze gdybyście wyłonili najlep-
szych futbolistów waszej planety, to automatycznie powoła-
libyście superreprezentację Ziemi-41 0. Team na skalę między-
narodową. Zgoda; nie spojrzałem na to oczami tutejszego
kibica. Ale taki zespół samych Bońków, Socratesów i Littbars-
kich byłby przede wszystkim naszą drużyną, jako że cały
futbol Ziemi-410 znajduje się od pięćdziesięciu lat pod kon-
trolą Ziemi-760, czyli tej, zechce pan łaskawie zauważyć —
skłonił krótki tułów w moją stronę — której jestem obywate-
lem.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Gość nie wyglądał na
pijanego, gadał trochę od rzeczy, to fakt, ale jak dotąd nie
udało mi się przyłapać go na sprzeczności. Postanowiłem
traktować jego paplaninę jako próbę urozmaicenia podróży.
A jednak, odkryłem ze zdumieniem, pikło mnie coś na
dnie mózgu czy serca. Lokalny patriotyzm, przywiązanie do
mojej Ziemi-410? Bzdury! Wzruszyłem ramionami i demon-
stracyjnie wbiłem się w kąt przedziału, jakbym serio zamierzał
przespać dalszą jazdę.
— Wiem, że tego niedobrze się słucha — ciągnął nie
zrażony. — Cała Talia stanowi strefę wpływu dwóch super-
mocarstw: Ziemi-760 i Ziemi-1280, która prawdopodobnie
zatrzymała proces rozszczepiania czasoprzestrzeni na nume-
rze 1300. Podporządkowaliśmy sobie poszczególne planety
wraz z ludnością (która nie zdaje sobie z tego sprawy)
i na zasadzie umów dwustronnych, zawieranych na naj-
wyższym szczeblu, wykorzystujemy ich zasoby.
Już miałem się oburzyć na tak cyniczny przejaw kolonia-
lizmu czy imperializmu w metakosmicznym wydaniu, gdy
wpadła mi do głowy genialna wątpliwość.
— To są głodne kawałki, proszę pana — oświadczyłem
z godnością. — Bujać to my, ale nie nas. Czy można się do-
wiedzieć, łaskawco — jak mogłem, przeciągałem moment za-
dania ciosu — jakim to sposobem nas eksploatujecie, skoro,
dobrze pamiętam, transport materii między poszczególnymi
wszechświatami jest nieopłacalny energetycznie. W dodatku
ten obowiązkowy zastaw masy...
Spojrzał na mnie jak na najbardziej odrażającego pry-
mitywa.
— Ale można stąd zabierać złoto, a zostawiać kamie-
nie — rzekł — gdyby rzecz jasna na Ziemi-760 złoto wzbu-
dzało czyjąkolwiek pożądliwość. Koniecznie chce pan usły-
szeć, co wywozimy z planet takich jak 410?
— Ciekawym bardzo.
— Informację. Do tego nie trzeba wielkich energii. Ale
nie byle jaką informację. Ziemia-410, tak jak inne nasze
posiadłości, służy nam za poligon, gdzie testujemy pewne
idee, pomysły usprawnienień społecznych, mogące wywie-
rać wpływ na los naszej planety, poziom życia jej miesz-
kańców, rywalizację z 1280 itp. Ktoś na przykład zgłasza
pomysł: od jutra należy zwolnić wszystkich od podatków.
Albo wszystkim rozdać broń. Albo zlikwidować pieniądze.
Albo — ja wiem? — dawać każdemu według potrzeb.
Normalnie doszłoby do dyskusji między przedstawicielami
zwolenników i przeciwników danej idei. Gdyby dyskusja nie
przyniosła porozumienia, rzecz najpewniej zakończyłaby się
konfrontacją i strona silniejsza, co nie znaczy że bardziej
światła, narzuciłaby swoje warunki pokonanym. Taki byłby
prawidłowy scenariusz tutaj, u was. U nas zleca się odpo-
wiednio zaopiniowany projekt do zrealizowania na jednej
z podległych nam planet. Oczywiście najpierw trzeba tam
doprowadzić do pewnego podobieństwa do Ziemi-760, sam
eksperyment też obliczony jest zwykle na lata. Ale prędzej
czy później wyniki stają się jasno widoczne. I otóż my ko-
rzystamy z planet zależnych w ten sposób, że znając ich
doświadczenia historyczne rezygnujemy zawczasu z pewnych
posunięć, a tym samym unikamy ich często nieciekawego
losu.
— Sugeruje pan, że tutaj też toczy się jakiś ekspery-
ment?
— 410 jest ciekawym przypadkiem. W zasadzie stano-
wicie własność Ziemi-1 280, ale na ostatnich kilkadziesiąt lat
zostaliście częściowo wydzierżawieni nam. Widzi pan, na
Ziemi-760 granice państwowe ustala się co cztery lata na
podstawie wyników waszego Mundialu. Po prostu tak się
przyjęło; sposób to równie logiczny jak wojna, a o ileż
tańszy i bardziej humanitarny! Może pan to nazwać jak
chce: głupotą, namiętnością, egzotyką — w każdym razie
zaoszczędzone środki przeznacza się na poprawę bytu lu-
dności. W ramach dzierżawy odpowiadamy tutaj tylko za
sferę futbolu. Cała reszta — niekontrolowany rozwój, zanie-
czyszczenie biosfery, podział państw na biedne i bogate,
dwa przeciwstawne systemy polityczne, konfrontacja, wyścig
zbrojeń — to sprawka tych z 1280. Do tej pory nasze progra-
my nie kolidowały ze sobą; obecnie takie niebezpieczeństwo
wyraźnie się zarysowało. Zauważył pan chyba, jak bardzo
w ostatnich latach upolitycznił się wasz sport? Ziemia-1280
zażądała skrócenia okresu dzierżawy, a my musieliśmy
na to żądanie przystać, ponieważ tak stanowią artykuły
odpowiedniej umowy. Od kilkunastu lat przygotowywaliśmy
na Ziemi-900 system rezerwowy, gotów w każdej chwili
przejąć zadania Ziemi-410. Rozwinęliśmy futbol, zorgani-
zowaliśmy ligi, wyszkoliliśmy graczy, sędziów, trenerów,
stworzyliśmy system rozgrywek pucharowych... Jesteśmy
w przededniu pierwszych mistrzostw Ziemi-900, oczywiście
jeszcze bez żadnego znaczenia dla przebiegu granic na
Ziemi-760.
— Czy to znaczy — głos drżał mi lekko, nie potrafiłem
go opanować, choć wiedziałem, że to głupie — że
Mundial '82 był ostatnim w historii?
— Dlaczego? — zdziwił się, chyba szczerze. — Być
może dojdzie jeszcze do następnego. Tylko że nas już
nie będą obchodzić wyniki. A fachowców z 1 280 tym bar-
dziej — zachichotał nieprzyjemnie. — Nie wie pan tego,
więc niech pan nadstawi ucha: na Ziemi-1280 o przebiegu
granic między państwami decydują wojny. Skąd, my to znamy,
co? — wyszczerzył zęby. — Tyle że te wojny rozgrywają
się gdzie indziej, na planetach podległych Ziemi-1 280. No,
jak się pan czuje?
Miałem ochotę wstać i walnąć go pięścią w piłkowatą
głowę. Jego szampański humor zaczynał mnie drażnić. Ale
grubawy trener futbolu kompletnie zmienił się na twarzy.
Z obliczem ściętym niepokojem badał tarczę wielkości talerza
z budyniem.
— Niech to diabli, trochę zamarudziłem. Zaraz Ra-
dom — zerwał się z fotela, pochwycił walizkę i ruszył ku
drzwiom. Po drodze trącił mnie kordialnie w ramię: — No,
niechże się pan rozchmurzy. Nie ma się czym przejmować.
Wymyśliłem to wszystko kiedyś w pociągu i od tego
czasu zawsze opowiadam, ilekroć droga za bardzo się
dłuży.
— Do widzenia — burknąłem. Trzasnęły drzwi prze-
działu i podający się za trenera jegomość przepadł gdzieś
na korytarzu.
Nie wierzyłem w ani jedno jego słowo — a przecież
ostatnie zapewnienie przyniosło mi ulgę. Po prostu poczu-
łem się lepiej. Oparłem głowę o rękaw płaszcza i zmrużywszy
oczy usiłowałem myśleć o czym innym. Czego taki facet
mógł szukać w Radomiu? Ale zaraz... przecież Radom minę-
liśmy z pół godziny temu!
Skoczyłem na równe nogi i wyjrzałem na korytarz. Był
pusty. Tylko pijany albo rozespany konduktor obijał się
o ściany wagonu. Cofnąłem się w głąb przedziału. Rzucił ¦
się w moją stronę. Namacałem w kieszeni bilet.
— Cholera jasna, panie — wysapał stając w drzwiach.
— Spałem tu dwa przedziały dalej. Nie zauważył pan
nikogo, kto by się tutaj kręcił?
Zaprzeczyłem niepewnym ruchem głowy.
— Cholera jasna! Co mi się nie śniło! Ale patrz pan:
musieli mi nakłaść tyle kamieni do torby?
luty 1983
Kwadrofoniczne
delirium
tremens
Philipowi Dickowi, który w wieku 53 lat
trafił do Świata B. Wierzę, że nie żałuje.
polinary Ko-
niecpolski, już na pierwszy rzut oka sprawiający wrażenie
plugawego degenerata, zbliżał się ostrożnie w stronę kiosku
„Ruchu". Akurat kioskarka zdejmowała kartkę z napisem „Za-
raz wracam". W oczekiwaniu na jej powrót Apolinary przez
pół dnia wygrzewał się w słonku, regenerował siły i rozmy-
ślał o Świecie B. Spoza krzaków miał doskonały punkt
obserwacyjny, sam będą/L niewidoczny. Z położonego nie
opodal boiska dolatywały okrzyki i przekleństwa uczniów po-
bliskiej szkoły podstawowej, gremialnie uganiających za piłką.
— Poproszę sześć wód brzozowych — wycharczał
Apolinary do okienka, starając się o miły timbre głosu.
Jednocześnie złożył dokładnie odliczoną sumę na szklanym
talerzyku.
Sprzedawczyni z roztargnieniem zdjęła z półki towar
i zajęła się liczeniem monet.
— W porządku — powiedziała. — Dziękuję.
Była młodą dziewczyną i o ile Apolinary znał się na tym,
typową mieszkanką tego miasta. O nim samym trudno byłoby
powiedzieć coś podobnego: nosił długi płaszcz nieokreś-
lonego koloru, bardzo solidny i trwały. Pod szyją miał apasz-
kę, która w momencie wystawienia na sprzedaż wabiła jaskra-
wymi kolorami, a teraz przypominała szary wiecheć. Strój
uzupełniały względnie nowe spodnie od dresu z białymi
lampasami oraz trampki. Przy płaszczu brakowało guzików;
Apolinary nosił go bez względu na pogodę. Nie zdejmował go
także w nocy. Czerwona twarz, siwiejąca broda i zmierzwio-
ne włosy ufarbowane na pomarańczowo dopełniały obrazu.
Włosy ufarbowali Apolinaremu punkowcy, do których
przystał na jeden dzień w nadziei wyłudzenia pieniędzy.
Rozmieściwszy po kieszeniach pobrzękujący dyskretnie
ładunek Apolinary uznał dalszą konspirację za zbędną. Roz-
siadł się na pobliskiej ławeczce i niedbałym ruchem odrzucił
pierwszą nakrętkę. Ciągnął małymi łykami, żeby starczyło
na dłużej. Na jego steranej wiekiem i udrękami twarzy
zagościł wyraz błogości.
Od strony kiosku docierały doń niepochlebne komenta-
rze, ale od dawna nie przejmował się ludzkim gadaniem.
Kupujący „Express Wieczorny" nadkładali drogi i okrążali
z daleka to miejsce. Gruba jejmość, prowadząca blade
chłopię w okularach, na widok uczty Apolinarego starała
jak wryta. Jej dostojne oblicze nabiegło krwią, nabierając
koloru ciemnego fioletu. Wydawało się, że za chwilę trafi
ją szlag. Zakryła chłopcu oczy i zasłaniając go dodatkowo
ciałem, co przyszło jej bez trudu, niemal pobiegła w stronę
kiosku. Apolinary pomachał jej ręką.
Opróżnił piątą butelkę i czuł się wyśmienicie. Świat
nabrał barw, życie — sensu. Czknął potężnie i wokół roznios-
ła się dyskretna woń salonu fryzjerskiego. Jakie to szczęście,
że akurat nie przechodził nikt lubiący rzucać niedopałki.
— Dobre było, ale mało — stwierdził Apolinary.
. Panienka z kiosku na jego widok zatrzasnęła okienko.
— Chciałem tylko zapytać, czy przyjmie pani butelki.
Nie? W takim razie do zobaczenia.
Poczłapał do następnego kiosku, w którym nie był
jeszcze spalony. Pomyślał, jak dobrze byłoby mieć znajomą
->co
kioskarkę, która w te trudne dni odkładałaby dla niego
pożądany towar, lecz był za stary na- umizgi, kłamstwa
i zapieranie się siebie. Poza tym jeśli towar znalazł się
w jednym punkcie, to musiał być wszędzie. Do miasta rzuco-
no transport. Skazany od ponad trzydziestu lat na handel
uspołeczniony, Apolinary Koniecpolski dobrze znał zasady
jego funkcjonowania i przeczucie nie zawodziło go prawie
niady.
Wolno, noga za nogą, aby nie wybić się ze stanu naboż-
nej koncentracji, Apolinary podążył wielokrotnie uczęszcza-
nym szlakiem, trasą sweqo życia, ocierającą się o kolejne
kioski i w końcu nieodmiennie niknącą w bezmiernym ocea-
nie Pól Mokotowskich. Kiedy był młodszy i sprawniejszy,
budził się daleko między drzewami, czasem na ławce lub
pod ławką, o różnych porach dnia. Ostatnio jednak lata
żmudnych ćwiczeń zaczynały przynosić efekty: powracał do
świadomości, podobnie jak roje porządnych obywateli —
nad ranem. Tylko przebyta trasa stawała się coraz krótsza,
tak iż Apolinary zmuszony został dokonać w niej korekt, by
jego podchodzenie do bram Świata B nadal odbywało się
bez zakłóceń ze strony wrogich sił Świata A.
Cudownie wyregulowany barometr, wbudowany w jego
ciało, nigdy nie pozwalał mu spędzić nocy na deszczu lub
w nadmiernym chłodzie. Kiedy pierwsze przymrozki nieźle
podszczypywały w pięty, Apolinary przenosił się do ruin
wieżowca na placu Dzierżyńskiego. W piwnicach nic się nie
zmieniało od lat; przez parę dni Apolinary znosił tam stosy
papierów, gazet, worków po cemencie, wreszcie zakopywał
się w tej stercie i zasypiał. Wychodził rzadko, przeważnie
aby zdobyć coś do jedzenia. Kiedy mrozy panoszyły się
bez reszty, przypominał sobie o starym znajomym, który
pracował jako palacz w' kotłowni i pozwalał Apolinaremu
spać na węglu. Kontakt ze Światem B był wtedy mocno
utrudniony, choć ciągle w zasięgu; cieplarniane warunki
rozhartowywały organizm i trzeba się było trochę namozolić,
chcąc choć raz na tydzieć zapukać do bram raju.
Ciało Apolinarego z biegiem lat zrozumiało własną
podrzędność i pogodziło się z nią; praktycznie nie dawało
się chorobom ani przeziębieniom, co przy tym trybie życia
było nie bez znaczenia. Zazwyczaj wchodzenie w strefę mię-
dzy światami A i B przebiegało w sposób kontrolowany;
nieliczne odstępstwa od reguły wynikały z naruszenia ustało-
nego od wieków rytmu fizjologii. Przeważnie zdarzały się wte-
dy, gdy Apolinary zdobył za dużo jedzenia i nie zdołał się
powstrzymać przed pożarciem go w całości. O ile wywołany
w ten sposób kryzys trafiał się na szlaku, wejście w strefę
pośrednią bywało nagłe i Apolinary budził się wtedy w naj-
różniejszych miejscach. Nic jednak nie wskazywało, by kto-
kolwiek interesował się szczegółowiej jego losem, próbował
go podnosić, udzielać mu pomocy czy wymyślać podobne
brednie. W tym mieście człowiek, który upadł, był spokojnie
pozostawiony samemu sobie. Tolerancja mieszkańców paso-
wała Apolinaremu. Znał ich zwyczaje, korzystał z nich, brak
jakiejkolwiek wspólnoty z lokatorami bloków nie przyprawiał
go o wstyd.
Podczas swoich wędrówek Apolinary prawie nie otwie-
rał oczu. Jego organizm, wytresowany jak dobry pies-prze-
wodnik sam wiódł go gdzie trzeba. Ale — uwaga! Instru-
menty pokładowe meldowały o przejściu w stan gotowości.
Przechodnie na tle wystaw zamienili się w rozmazane sylwetki,
uliczny hałas wzniósł się o ton. Niebo obniżyło się i zwisało
betonowym sufitem nad karkiem. Raz po raz z najmniej spo-
dziewanych punktów przestrzeni wyrywały się potoki światła,
podzielonego na perełki kwantów. Jestestwo, zwane w Świe-
cie A Apolinarym Koniecpolskim, przeistaczało ¦Się w falę
materii, pulsowało zgodnie z wewnętrznym rytmem niezna-
nych mu sił. „Kosmos zaczyna się na Ziemi", przychodziło
mu potem do głowy, gdy zastanawiał się nad naturą zjawisk.
Nigdy się nie śmiał z tej formuły, w odróżnieniu od innych,
którzy \ą znali. Rozumiał }ą po swojemu, no i miał coś na jej
potwierdzenie. ''
Mniej więcej w tym miejscu w wyniku bezwzględnego
następstwa zdarzeń Apolinary stawał przed następnym kios-
kiem. Kolejność działań zależaia teraz od rzetelnej oceny
sytuacji. Z jego jaźni wydzielał się jakby snop jasności, roz-
dzierający rzeczywistość, na którego końcu — jak ze smugi
padającej z kinoprojektora na ekran — wyświetlała się kolejka
po gazety, szklane szyby i półeczki zastawioneflakonikami,
flaszeczkami i mydłami.
Przeważnie udawało się zakupić jeszcze dwie albo trzy
,butelki — częściej decydowały o tym zasoby finansowe niż
nieufność sprzedawców. Mając co trzeba Apolinary jak
najszybciej odskakiwał od kanionu głównej ulicy. W porze
wczesnopopołudniowej zażarci czytelnicy ,,Expressu" naj-
TZ. 1
częściej wybijali go z transu — dlatego wolał wychodzić
krótko przed osiemnastą, kiedy ostatki nakładu znikały w nie-
nasyconych czeluściach tramwajów, w teczkach i kiesze-
niach mrowiącej się masy. Ryzyko o tej porze groziło tylko
jedno, za to zasadnicze: że wraz z ,,Expressem" znikną
również zapasy wody brzozowej, spirytusu salicylowego
bądź płynu po goleniu. Zresztą tego ostatniego frykasu
Apolinary nigdy nie spożywał, nie będąc milionerem. W cza-
sie swego dość długiego żywota wszystkiego zdążył się
nabawić — oprócz rozrzutności.
Jeżeli kioskarki nie udało się przechytrzyć ani namówić
nikogo z przygodnych przechodniów, Apolinary tym szyb-
ciej kierował się ku zielonym przestrzeniom Pól Mokotow-
skich. Czas naglił. Wpadłszy między soczyste trawniki poroś-
nięte krzewami i niskimi drzewkami czuł już niemal na mózgu
tchnienie Świata B. Przystawał pod drzewem, obok kosza
na śmieci, pośrodku asfaltowej alejki — i nie zważając
na nic lał do gardła czarodziejski eliksir.
Ale dziś niebiosa ulitowały się nad Apolinarym, chociaż
monet wystarczyło na niecałe dwie buteleczki. Dobrotliwy
młodzian, patrzący ze szczerym współczuciem — najczęściej
u tych młodych można było znaleźć odrobinę zrozumienia —
dołożył ze stypendium całe dwadzieścia złotych. Stary rene-
gat dysponował więc w sumie trzema pociskami. Ułożył się '
na niewielkim zboczu, blisko kępy krzaczków, dokąd nie-
omylnie skieruje się organizm, jakby co — po czym odpalił
pierwszego pershinga.
Chwila była po temu ostatnia. Poprzez typowe dla strefy
pośredniej cechy fizyczne zaczynał coraz dotkliwiej przebijać
nudny Świat A ze swymi zagonionymi ludzikami, węszącymi
psami i czerwonymi burtami autobusów. Kilka łyków specy-
fiku — zawsze w takich razach Apolinary nazywał go Ubikiem
— przywracało rzeczom właściwe proporcje. Następne posu-
wały go leniwymi uderzeniami — niczym grzbiety fal samotną
łódkę — w pożądanym kierunku.
Zdawało mu się, ze znalazł się w klatce, w ciasnej,
ciemnej poczekalni, obracającej się wokół czterech osi wza-
jemnie prostopadłych. Wirował razem z nią, widząc wyraźnie
wszystkie kąty Euiera, a zwłaszcza kąt precesji i kąt nutacji,
podczas gdy jego organizm, przemieniony w automat dosko-
nały, obsługiwał się sam gdzieś na powierzchni Świata A.
Procesem tym, od którego przecież tak wiele zależało,
kierował specjalny program, zakodowany chyba nie płycej
niż pamięć genetyczna. Uczestniczące w operacji części
ciała Apolinarego współpracowały precyzyjnie i w milcze-
niu, dopóki ostatnia pusta buteleczka nie wysunęła się na
trawę.
W klatce ciemności wyłoniła się jaśniejsza smuga, długi
przewód z lusterkiem na końcu. Jeśli szukać na siłę analogii,
wyglądało to jak widok nieba z dna bardzo głębokiej studni,
albo z wnętrza czołgu o lufie prawie nieskończonej długości
— lub ze środka pustej głowy słonia, który prostą do przesady
trąbą usiłuje właśnie zerwać melon z drzewa na sąsiednim
kontynencie.
Podobne lufciki otwierały się najniespodziewaniej z róż-
nych stron, ale gasły zanim Apolinary zdążył w nie wejrzeć.
Na ich miejscu natychmiast pojawiały się następne. Miał
wrażunie zanurzenia w ciemnej wodzie, pełnej srebrnobrzu-
chych ryb, które kołysały się dostojnie, odbijając błyski
niewidzialnej lampy. Ryby-lufciki puchły, rozdymały się, jak
gdyby pojazd wiozący Apolinarego wsysał w siebie prze-
strzeń ze wszystkich stron jednocześnie. Stopniowo stawały
się coraz bardziej przenikliwe dla wzroku. Juz, już za biaława-
mi, mglistymi przesłonami poruszały się jakieś cienie, nabiera-
jąc wyrazistości, gdy dostarczająca tyle euforii podróż uległa
zakłóceniu. Tempo pojawiania się coraz to nowych plam
bieli osłabło. Gasły coraz szybciej, ich rozmiary malały.
Rydwan Apolinarego począł się z wolna cofać.
Duszę starego podróżnika wypełniło po brzegi rozcza-
rowanie, wielkie jak kosmos, ale nie potrafił się przeciwstawić
biegowi wypadków. Przyswojona na ostatniej stacji Świata A
dawka okazała się zbyt słaba. Wiedział już, że nieznany
mechanizm wyrzuci go z powrotem na brzeg Świata A jak
rozbitka na plażę bezludnej wyspy.
Zwierz, wielki jak dźwig — mastodont? brontozaur? —
nachylał się spod nieba, chwytał w paszczę odrętwiałe ramię
Apolinarego i szarpał z piekielną siłą. Niespodziewanie
puszczał zdobycz, prostował ogromną postać na całą dłu-
gość i rycząc wściekle rozglądał się wokoło z głową zanudzo-
ną w gwiazdach. Po upływie pewnej ilości sekund sekwencja
powtarzała się.
Zbawienne działanie Ubika ustawało. Apolinary, pełen
determinacji, odemknął powieki, ciężkie jak wieka skrzyni.
Wdarła się przez nie jasność, więc zatrzasnął je ponownie.
Zerwał się wiatr, a on, przemieniony błyskawicznie w wątłą
chorągiewkę, dawał się targać surowym podmuchom.
Milicjant, młody chłopak, stał nad nim z wyrazem bez-
radnośoj na twarzy. Przyglądał się trzem pustym butelkom
po wodzie brzozowej i czekał. Widząc, że Apolinary się
ocknął, natychmiast przystąpił do akcji. Jego oblicze przybrało
z powrotem marsowy wygląd.
— Okażcie dowód, obywatelu — powiedział. Koniee-
polski nie zareagował. Gapił się w niebo, jasnoperłowe
po nocy, wylizane przez wiatr, wymiecione do cna z wczo-
rajszych baranków. Stojący przed nim mężczyzna w mundurze
ponowił wezwanie; w jego głosie zadźwięczało zniecierpli-
wienie.
Żądanie milicjanta mało Apolinarego obeszło. Jeden
z tysiąca dobiegających zewsząd odgłosów — cóż ze najbliż-
szy w sensie fizycznym? Według jego subiektywnego odczu-
cia upłynęło z dziesięć albo dwanaście wieków. Wydawał
się sobie kamieniem zarytym w ziemię, głazem pozostawio-
nym w tej okolicy przez lodowiec — i oto ktoś postanowił
naruszyć jego odwieczny spokój.
Młody milicjant demonstracyjnie przestał się intereso-
wać Apolinarym. W bezpiecznej odległości czekali dwaj
pozostali uczestnicy patrolu. Od strony głównej ulicy nadje-
chała niebieska nyska, Apolinary został wyrwany w powietrze,
czarny okap samochodowego dachu nasunął mu się na oczy
na moment przedtem, nim uderzył plecami o żłobioną gumę
podłogi, od której biła silna woń popiołu z papierosów,
wilgoci i środków dezynfekujących.
Nie pamiętał, czy jechali długo, czy krótko. Jakieś
czarno odziane postacie, szczęk kluczy, długie korytarze,
wszechobecny kolor ołowiu — przez jego mózg przesunął
się krotkometrażowy film dźwiękowy, który obejrzał, owszem,
uprzejmie, acz bez specjalnego zainteresowania. Wepchnięto
go do zatłoczonej celi, gdzie było ciepło, sucho i przyjaź-
nie Poczuł wszechogarniającą senność. Nie wdając się z ni-
kim w żadne rozmowy wyszukał kawałek miejsca przy sa-
mej ścianie i wyciągnął się z rozkoszą.
Przyzwyczajony ao ciszy, zakłócanej co najwyżej szeles-
tem gałązek, Apolinary miał trudności z wyłączeniem się.
Gwar rozmów —• wszyscy rozmawiali tu ze wszystkimi —
nie pozwalał zmrużyć oka i chcąc nie chcąc stary przysłuchi-
wał się wypowiedziom. Niewiele rozumiał,, fakt, ale po
pewnym czasie zdołał się zorientować,' że zgromadzeni
tutaj ludzie nie byli mu całkowicie obcy. Łączyła ich, łagod-
nie mówiąc, niechęć do pewnych aspektów Świata A, z tym
że oni łudzili się jeszcze, wierząc w możliwość naprawy
szwankującego mechanizmu, on natomiast-pragnął juz tylko
uwolnić się od tych dekoracji, co do których nie miał wątpli-
wości — były sztuczne.
Strażnicy rozpoczynali wywoływanie aresztantów na
przesłuchania. Drzwi celi otwierały się ze zgrzytem i silny
głos dobrze odżywionego mężczyzny wołał na przykład:
— Jacek Biedroń!
— Wyjechał za granicę! — odpowiadała cela chórem
i huragan śmiechu wstrząsał solidnymi murami więzienia.
Wywołany zgłaszał się opieszale u drzwi, udając że tłok
nie pozwolił mu przedostać się szybciej.
— Adam Żywczyk! — wołał strażnik.
Cela odpowiadała: — Wyskoczył na piwo!
— Marian Skowronek!
— Odleciał do ciepłych krajów!
— Jan Chrolewski!
"— Do telefonu! — ryczała cela. Zabawa spodobała się
Apolinaremu. Pragnął, aby i jego wywołaniu towarzyszyła
podobna ceremonia, ale gdy przyszła kolej na niego, z mocno
przerzedzonej celi nie dobiegł żaden komentarz.,
— Teraz ten facet z pomarańczową głową — powiedział
strażnik. To ja, pomyślał Apolinary i wstał spod ściany!
Zaprowadzono go do pokoju o szarych ścianach, urzą-
dzonego bardzo wykwintnie i ze smakiem: biurko, na nim
lampa, dwa krzesła, obrazek na ścianie. I nadal to ciepło,
któremu ciało poddawało się z omdlewającą uległością.
Obecność aż tylu sprzętów działała na Apolinarego depry-
mująco; siadając na krześle przypomniał sobie prehistorię
swego życia, kiedy również siadywał na krzesłach.
Milicjant za biurkiem miał zaciętą twarz i stopień plu-
tonowego. Przewrócił kilka razy jakieś papiery, jak gdyby
sprężając się wewnętrznie do roboty, po czym zaatakował
Apolinarego spojrzeniem dwojga niebieskawych kamyków.
— Zostaliście ujęci bez dowodu osobistego — powie-
dział tonem surowej reprymendy. Odczekał chwilę, aby ukry-
ty sens tej informacji dotarł do Apolinarego. Stary nie zarea-
gował. Właściwie nawet nie myślał o tym.
— Wasze nazwisko — warknął plutonowy.
— Kaniecpolski.
— Imię?
— Apolinary.
— Zamieszkały? — ponieważ aresztanł milczał, plu-
tonowy podsunął: — Wasz adres. Musicie przecież gdzieś
mieszkać. Nie macie domu?
— Moim domem jest świał — rzekł ze skruchą Apoli-
nary. — Świat B, mówiąc ściśle.
— Przestańcie mi tu fanzolić! — oburzył się plutonowy.
— Gdzieście posiali dowód?
— Dowód? — upewnił się Apolinary. Chciał powie-
dzieć: „Zabił mi pan klina", ale wydało mu się to niestosowne.
Siedział zastanawiając się przepastnie, choć było dla niego
jasne od początku, że nie ma wiele do powiedzenia na ten
temat.
Plutonowy bębnił palcami po stole. — No tak — oznajmił
wreszcie, rozglądając się po pokoju. Wzruszająca bezradność
areszłanta i jego czyniła bezradnym. Niemal wytrącała mu
z ręki broń śledczą. Postanowił zastosować wariant drugi.
Wsunął papiery do jakiegoś sprytnego schowka, odsunąfsię
nieco z krzesłem, podniósł z podłogi coś, czego Apolinary
przedtem nie zauważył i płynnym ruchem opuścił na blat
biurka.
— To wasza torba?
Apolinary potwierdził. Przed skierowaniem do celi
zabrano mu drut, pełniący rolę sznurowadeł — i ukrytą pod
płaszczem sakwę. Stratą drutu nie było się co przejmować,
wkrótce znajdzie nowy, ale sakwa...
— Wyjmijcie wszystko ze środka.
Apolinary sięgnął w głąb płóciennego worka i wydobył
pierwszy ze swych skarbów: rozsypujący się prawie plik
kartek, wymiętych i brudnych, nie wiadomo czy od częs-
tego czytania, czy od nieodpowiednich v, ^runków przecho-
wywania. Drugi plik, trochę mniejszy, równie zniszczony —
bardziej przypominał książkę. Jej kartki przesypywały się
miękko jak szmaty.
-— Wszystko? — zapytał posterunkowy.
Apolinary skinął głową. Posterunkowy sprawdził jednak,
nie starając się ukryć obrzydzenia. Ujął jeden z plików,
usiłując się zorientować, z czym ma do czynienia. Spomiędzy
kartek wypadło zdjęcie i bezszelestnie plasnęło o blat.
Milicjant wziął je ostrożnie: przedstawiało brodatego męż-
czyznę o uważnym spojrzeniu spokojnych oczu. Mógł liczyć
około pięćdziesiątki.
— To wasze zdjęcie? Mam na myśli — czy należy
do was?
— Moje.
— Kogo przedstawia?
Zdjęcie było zniszczone, połamane, emulsja wzdłuż
linii załamań odeszła od papieru. Kiedy Apolinary trzymał
je przed sobą w drżących palcach, koniuszek fotografii
jak -mała klapka albo rybia płetwa wachlował powietrze.
— To wy? — nalegał zniecierpliwiony milicjant.
— Nie.
— Nie znacie tego człowieka? W takim razie po co
wam jego podobizna? Skąd ją macie?
— Wiele mu zawdzięczam. Otworzył mi oczy. Dzięki
niemu zrozumiałem...
— Jak można coś zawdzięczać, a nie wiedzieć, komu? —
głos posterunkowego rozbrzmiał tryumfem. — A to? —
dotknął palcem spuchniętych plików. — CZŁO-WIEK ZWY-
-SOKIE-GO ZAMKU. U-BIK — sylabizował z trudem starte
długopisowe litery. — Co to za druki?
— Tajne raporty ze Świata B — powiedział Apolinary.
— Ten gość na fotografii to ich autor. On je sporządził.
— Oczywiście przeczytaliście te wywrotowe bzdury —
wykrzyknął plutonowy. — Tak czy nie? O czym pisze ten
wrogi ideolog?
— Że to, co pan widzi dookoła, nie istnieje. Dostrzega
pan tylko maskę, skorupę ukrywającą prawdziwe oblicze
świata. Ta kurtyna próbuje nas zwieść, odgrodzić od
autentycznego piękna zjawisk i rzeczy. „Sądzę, źe współ-
czesny świat jest fałszerstwem, które solidarnie usiłujemy
zataić" — to jego własne słowa.
— Zaraz, zaraz — posterunkowy bił się z myślami —
co wy mi tu wygadujecie? Chcecie powiedzieć, obywatelu,
żeście ulegli prądom burźuazyjnym? — Mówiąc miał już
przed oczami gotowe zdania do protokołu. — Sugerujecie
zatem, że to wszystko jest wymysłem? Ten areszt, ja, wy, to
miasto?
Apolinary z ociąganiem> skinął głową.
— Ale popatrzcie — bił się ciężką prawicą w pierś. —
Przecież ja jestem! Istnieję! Działam! Dobrze się czuję!
Jak mogę najlepiej, wypełniam obowiązki służbowe! No?
— Nie szkodzi — rzekł Apolinary rozbrajająco. —
Ulega pan złudzeniu. Wystarczyłoby skropić pana Ubikiem,
a rozpłynąłby się pan, rozwiał w powietrzu!
Kiedy Apolinary wspominał tę scenę, jedynie nad szcze-
rym wzburzeniem milicjanta nie potrafił przejść do porządku
dziennego. Jego protest, okrzyki, nieskoordynowane gesty
stanowiły novum nawet w doświadczeniu ostatnich dni. Na
chwilę posterunkowy zamienił się w rajskiego ptaka, więzio-
nego w królestwie szarości. Wtem, tknięty jakąś myślą,
zaprzestał tego teatru, oczy mu rozbłysły, twarz zalał uśmiech
od ucha do ucha. Klepnął Apolinarego w plecy, doskoczył
do telefonu, krzyczał coś do słuchawki przez dłuższy czas,
wreszcie polecił odprowadzić Apolinarego i podczas gdy
obaj czekali na przybycie strażnika, gorączkowo wypełniał
formularze.
Budynek, do którego przewieziono Apolinarego, był
szarym pięciopiętrowym gmachem. Tu dla odmiany korytarze
promieniowały świetliście, każde drzwi były pomalowane
na biało, wszędzie dużo szkła, które Apolinary darzył nie-
ufnością — i odpowiedni do tego otoczenia ludzie: pachnący
lekarstwami mężczyźni i blade kobiety w białych kitlach,
snujący się po korytarzach i przebiegający z pomieszczeń
do pomieszczeń. Zamknięto go w jednym z nich wraz ze zgra-
ją tych osobliwych stworzeń, spoglądających spoza szklanych
płytek, oprawnych w druciki, dziwnie usatysfakcjonowanym
wzrokiem, znowu posadzono go na krześle, pod lampą, na
środku pokoju, drzwi otwierały się ostro i ciągle ktoś wbiegał,
wybiegał, kładli mu przed oczy łyse kule czaszek, jakby nie
dowierzali zmysłom, okrążali go tam i z powrotem, natrętni
jak muchy, jedni trzymali pulchne łapki w kieszeniach, inni
gorączkowo notowali; ukrzyżuj go, powiedział Apolinary,
a przez nich jakby prąd przeleciał, szmer, potem jęk, niektó-
rzy krzyknęli nawet z zachwytu, więc dla wzmocnienia efektu
powiedział: ukrzyżuj, ukrzyżuj go; ach! westchnęli, stęknęli,
jęknęli w ekstazie, naraz drzwi stuknęły i całe zainteresowa-
nie'momentalnie zwróciło się tam, pan profesor, panie profe-
sorze, panu profesorowi, oto ten egzemplarz, niezmiernie,
prawda, ciekawy, zechce pan tylko rzucić okiem, suchy,
roztrzęsiony staruszek wlepił weń załzawione oczy zza
binokli i chwilę wpatrywał się w Apolinarego, przekrzywia-
jąc głowę, aż nareszcie nasycił się i dziecinnym, śmiesznym
głosikiem zawyrokował:
— Ecce homo!
Dopieroż podniósł się rwetes niesłychany, szmer podzi-
wu, głosy uznania i pojedyncze posykiwania zawistnych,
ecce homo, powtarzano i coś mówiło Apolinaremu, że zaraz
sypną się oklaski, zamiast tego profesor pociągnął na króli-
czy sposób różowiutkim jak u albinosa noskiem i rzekł
słowo do oblegających go fagasów, ci zaś na wyścigi miot-
nęli się ku drzwiom, skąd po niecałej minucie wypadli
pielęgniarze i jak wściekłe brytany rzucili się na Bogu ducha
winnego Apolinarego. Ciągnęli go gdzieś po schodach,
do ciemnych piwnicznych wnęk, gdzie ściany zaparowały
rosą, a w powietrzu czuć było nagromadzoną wilgoć, tam
zdarli z niego ubranie i wepchnęli pod strugę ukropu.
Apolinary w pokorze znosił poniżenia, myśląc ile jeszcze
przejść go czeka, ile zniewag do wycierpienia, zanim dotrze
do krańca tej gehenny. Strumienie wody siekły go w twarz,
pielęgniarze traktowali go niczym kawał drewna, tarli z całych
sił szczotkami, potem szorstkimi ręcznikami, wymieniając
między sobą pikantne uwagi, rękawy na ich mocarnych
ramionach były podwinięte, a twarze czerwone z wysiłku.
Skóra paliła Apolinarego żywym ogniem, drażniona jeszcze
przez kaftan i portki z ordynarnego materiału; czuł się w tym
stroju paskudnie, lecz nie protestował. Co innego absorbowa-
ło jego uwagę.
Był wstrząśnięty widokiem własnego ciała, chudych
piszczeli obciągniętych skórą, w których jak w kupie gałęzi
ukrywała się jego dusza. Wracali przez labirynt korytarzy,
jak przedtem pełny anemicznych manekinów, a Apolinaremu
ciągle stało przed oczami zbiorowisko wynędzniałych gnatów
— on sam. Czy możliwe, aby tym był w istocie? Przez lata
poniewierki własne ciało zdążyło dla niego zamienić się
w abstrakt, tak przeraźliwie teraz zdemaskowany. Podtrzy-
mywany, odcinkami niemal niesiony przez pielęgniarzy,
zadawał sobie wciąż nieme pytania: więc to także jestem
ja? Kto mi próbował zrobić kawał? Toczył z sobą wyczerpu-
jące dialogi na ten temat, nawet gdy obraz wyblakł w pamię-
ci, a on sam, ułożony w sztywnej, białej pościeli, pachną-
cej równie wrogo jak wszystko czemu musiał stawić tu czoła,
zastanawiał się, czyim działem pozostaje ta wielka mistyfi-
kacja, ta precyzyjnie uknuta prowokacja. Jakie symptoma-
tyczne, że nie starano się ukryć przed nim tego widoku,
a przeciwnie — naumyślnie dano mu czas i możliwości,
by zapoznał się z nim szczegółowo. Nie mógł zasnąć. W tym
musiał tkwić czyjś zamysł, skonstatował nad ranem, ciemne
siły, których był więźniem, postanowiły zadrwić sobie z niego,
i już o pełnym brzasku rozstrzygnął ostatecznie, komu za-
wdzięcza tę i inne przykrości — oczywiście nieznośnemu, nie
do życia Światu A.
Rankiem, ciągle przytłoczony ciężarem odkrycia, umac-
niając się co do jego ostatecznej słuszności, spróbował przez
roztargnienie zjeść część ładnie wyglądających produktów ze
śniadaniowego talerzyka. Zwymiotował. Biały fartuch dosko-
czył i wpakował mu w żyłę długą igłę, przez którą mały
tłoczek pompował przezroczystą zawartość. Wszystko,
wszystko falsyfikaty, powtarzał z obłędną radością Apolinary,
z satysfakcją odkrywcy, z pasją demaskatora. Pięknie wyglą-
dające bułeczki, masło, dżem, wspaniałe, ciepłe mleko,
o którym tyle razy bezskutecznie marzył, w gruncie rzeczy
chowały jadowitą zawartość. Atrakcyjna postać zewnętrzna,
obliczona na oszukanie zmysłów, miała go nakłonić do
spożycia trucizny, substancji ukrytej we wnętrzu, której zada-
niem było odmienić go, wywrócić, wynicować, sprawić by
stał się posłuszny siłom Świata A. To Świat A nieustannie
dybał na jego suwerenność, próbował go zniewolić, zhoł-
dować jego jaźń — uczynić swym lennikiem, jeśli nie wręcz
sługą. Nakazał sobie najwyższą czujność przed następnymi
atakami, które — tego był pewien — wkrótce nastąpią^
Pomny przestrogi w ogóle nie tknął obiadu, skarciwszy się
mocno za słabość organizmu. To było upokarzające: najsłab-
sze ogniwo, którego nigdy nie uznał za własne, a tylko prze-
mocą dodane do siebie, mianowicie ciało — aż wiło się
z chuci na widok tylu specjałów. Po południu podłączono
Apolinarego do kroplówki, czemu poddał się z niemą, pełną
rozpaczy rezygnacją. Moloch zrozumiał, że nie zdobędzie
Apolinarego frontalnym szturmem i postanowił wymienić
jego wnętrzności. Ale nawet wyskrobany, zredukowany do
szczątka, do ogryzka, nic nie znaczącego odpadka, będzie się
Apolinary bronił do ostatka, do kompletnego rozmydlenia.
Nigdy nie zdobędziecie mnie całego, urągały jego oczy dy-
żurnym lekarzom i pielęgniarkom. Próbował sobie wyobrazić,
co się stanie, kiedy z jego ciała zostanie kompletnie wypłuka-
ny czerwony miąższ i zastąpiony przez bezbarwny fizjologicz-
ny roztwór. Stanie się taki sam jak manekiny wypełniające ten
budynek.
T71
II!
Przed wieczorem jeden z nich pokręcił się w pobliżu
legowiska Apolinarego i nie szczędząc zabiegów próbował
wkraść się w łaski starego. Wił się jak piskorz, gdy pod
pretekstem zebrania danych do pracy naukowej usiłował
skłonić Apolinarego do intymnych wyznań. Obywatel Świata
B traktował z pogardliwym milczeniem tego syna mroku,
pachołka Świata A. Chcą poznać moją przeszłość, aby tym
łatwiej zadecydować o przyszłości. Fakt, że tak łatwo rozgryzł
intrygę sprawił mu niekłamaną przyjemność.
— Niczego nie chcę za darmo — krygował się intruz,
osobnik o podejrzanie rumianym obliczu — tłuściutki, udany
egzemplarz manekina w sam raz na miarę Świata A. — Tu
jest coś, co powinno pana przekonać o szczerości moich
zamiarów — podał Apolinaremu długawy kształt opako-
wany w gazetę.
Zawartość była twarda. Apolinary odsłonił dyskretnie
rąbek gazety: półlitrowa butelka wypełniona tym samym
przezroczystym płynem co zbiornik kroplówki. Nie zmyli
go podrobiona etykietka. Już miał się oburzyć, kiedy przy-
pomniał sobie, że i kupowany w kiosku eliksir wyglądał po-
dobnie. Miał wprawdzie lekkie zabarwienie, ale usłużna
pamięć w mig podsunęła Koniecpolskiemu wspomnienia
z prehistorycznych czasów, kiedy w dobranym gronie raczyli
się z podobnego naczynia takim samym płynem. Bezwzględ-
nie Świat A był zły, ale pewne elementy pozostawały w opo-
zycji do obowiązującego tu porządku. Należało wykazać
więcej dyplomacji. Podstęp zostanie tak czy owak zdemasko-
wany. A jeśli przez rumianego pajaca naprawdę przemawia
Świat B?
— Niezłe — odezwał się Apolinary ostrożnie. — Prawid
mnie pan przekonał. — Słowa wydobywały się z niego z tru-
dem, jakby i język Świata A został zarażony. Zastanowił się
nad tym przelotnie: bardzo prawdopodobne. Ale rumiany
czekał. — Jednakże, wie pan, najpierw chciałbym wypró-
bować, jak to na mnie działa. Tak się składa, ze nie jestem
przyzwyczajony do tego rodzaju paliwa.
Czy nie powiedział za dużo? Ale rumiany już wstawał
z krzesełka, rękę Apolinarego ni to ściskał, ni to kierował
wraz z butelką pod poduszkę. Usiłuje stworzyć wrażenie, że
konspiruje wraz ze mną, przejrzał go błyskawicznie Koniec -
polski. Z rozstrzygnięciem narosłych wątpliwości postanowił
zaczekać do nocy.
Kiedy pacjenci pozasypiali, Apolinary wydobył butelkę
spod poduszki. Aluminiowa nakrętka puściła z lekkim trzas-
kiem. Powąchał: zapach wiercił w nozdrzach. Nie zawierał
wprawdzie aromatu wody brzozowej, do którego Apolinary
zdążył przywyknąć, lecz na jego miejscu prężyły się pary
zdradzające obecność cenniejszych komponentów. Bez
wątpienia był to Ubik skondensowany, rokujący znaczne
skrócenie drogi do celu.
Oszacował wielkość dawki: cieczy było mniej, niż zwykł
spożywać każdorazowo przed podróżą, ale ten brak rekom-
pensowała z nawiązką jej kaloryczność. Pociągnął skromny
łyk i pozwolił cieczy rozlać się na języku. Małmazja! Ciął
zawartość małymi odcinkami, delektując się zarówno smakiem,
jak i uczuciem zemsty: oto raczył się w twierdzy wroga
jakby nigdy nic.
Przygotowania do podróży postępowały normalnie.
Organizm reagował jak dobrze wyregulowany samochód.
Uśmiechnął się z satysfakcją: nie zdołali go przestroić na
własne zakresy nadawania. Ubiegł ich tym razem.
Na sąsiednim łóżku ktoś poruszył się niespokojnie.
Apolinary spojrzał tam i napotkał parę roziskrzonych oczu,
przebijających szarówkę.
— Daj, bracie łykasa — dobiegł go chrapliwy szept. —
Nie lutuj tak samotnie w ciemną noc. To nie po chrześci-
jańsku.
Apolinary, cały zmrożony, zastanawiał się, jak postąpić.
W głosie nieznajomego było coś, co nie pozwalało po
prostu zakwalifikować go jako kabla i przejść do porządku
nad jego apelem.
— Mógłbym narobić rabanu i wtedy obaj zostalibyśmy
wykolegowani — mamrotał tamten scenicznym szeptem, tak
że Apolinary słyszał każde słowo. — Jak widzisz, nie robię
tego. Powinno ci to dać do myślenia.
Wstrętny szantażysta, pomyślał Apolinary z odrazą.
Trzymał butelkę za szyjkę pod kołdrą i nie reagował. Kto
szybko daje, dwa razy daje. i
— Nie odmawiaj spragnionemu, bracie — prosił szept
z ciemności. — Dam ci paczkę papierosów — odczekał, ale
od strony Apolinarego odpowiedziała mu cisza. — Dwie
paczki — powiedział z rezygnacją — za łykasa. Naprawdę
nie mam więcej.
Apolinary podniósł butelkę i na tle okna rozświetlonego
przez wielki księżyc przyjrzał się poziomowi cieczy. Nie
wypił ani połowy, a efekt zaczynał być wyraźnie odczu-
walny.
Postanowił zaufać człowiekowi: — Daj jakiś' kubek.
Za dwie paczki papierosów i jedną informację. Zgoda?
— Jaką tylko chcesz, bracie — odprężył się tamten.
Sprężyny jego łóżka zagrały. Plastikowy kubek, używany przy
myciu zębów, dotknął dłoni Apolinarego.
— Gdzie my jesteśmy? — wydyszał Koniecpolski. Nie
był pewien, czy tamten zrozumie, ale nie chciało mu się
trwonić czasu na udzielanie objaśnień.
— Coś pośredniego między zakładem dla psychicznych
a odwykówką. Masz hyzia, wiesz? Ty, ja, prawie wszyscy
na tej sali. A ci normalni — głos mu drgnął od szyderstwa —
chodzą pomiędzy nami i pokazują palcem: degenerat, kretyn,
abderyta.
Apolinary zastanowił się, czy słowa nieznajomego powi-
nien traktować metaforycznie. Niby dlaczego tamten miałby
mu ufać i sypać otwartym tekstem? Facet, nawet jeśli nic
nie wiedział o Świecie B, wyraźnie przeczuwał jego istnienie.
Szkoda, nie zdąży go uświadomić. W każdym razie test
wypadł pomyślnie.
— Warunki odbiegają tu od normy, bo to placówka
wzorcowa — ostatnie słowo wyrzekł z wyczuwalnym prze-
kąsem. — Dla komisji rządowych tak to urządzili, nie dla
nas.
— Papierosy — upomniał go Apolinary. Poczuł w dłoni
dwa szorstkie pudełka. Jeśli i tym razem coś nie zaskoczy,
może uda się je wymienić w kiosku na dole? Ujął kubek i trzy-
mając go pod światło księżyca napełnił do połowy.
— Dzięki ci, bracie — chrypnął sąsiad — uratowałeś
jeszcze jedno ludzkie istnienie. Zdrowia. — Sapnął rozgłośnie
pochłaniając działkę jednym skokiem grdyki.
W butelce pozostała dokładnie ćwiartka. Teraz, myślał
Apolinary szczątkiem wycofującej się na z góry upatrzone po-
zycje świadomości, trzeba będzie dać kopa. Przyłożył szyjkę
do ust i wytrąbił zawartość butelki. Facet z sąsiedniego łóżka
już się z niej nie napije.
Świat B przybliżał się do niego z prędkością światła.
Dusza Apolinarego uniosła się do góry, po czym nastąpił
słynny efekt migotania przestrzeni. Wszystko odbywało się
jak w przyspieszonym filmie. Wielkie pęcherze srebrnobrzu-
chych ryb pękały bezgłośnie, zasnuwając się bladym opa-
rem, aż wreszcie mgła całkowicie wyparła ciemności. Stał
— wisiał? — porażony blaskiem, onieśmielony nowym
otoczeniem. Pomyślał, że trafił w sam środek perłowe-
go nieba, które zapamiętał z tego ranka, kiedy nakrył go
patrol.
We mgle otworzyły się drzwi i dopiero wtedy zauważył,
że mgła została zdalnie wywołana na rozległej płaszczyźnie
bez początku i końca. Wszedł. Powietrze miało lekki smak
i zapach wody brzozowej w najlepszym gatunku. W pomiesz-
czeniu o ciemnobrązowych ścianach przetykanych złotymi
pasmami siedzieli dwaj mężczyźni i spoglądali na niego
życzliwie.
— Proszę, niech pan siada, panie Koniecpolski — jeden
z nich uprzejmie wskazał mu miejsce. — Przykro nam, że
tak długo pan czekał. Niestety, nie mamy dla pana najlepszych
wiadomości.
— Mówiąc oględnie, panie Koniecpolski — podjął dru-
gi z mężczyzn — jest pan nielegalnym imigrantem. Niech pan
się nie obrazi, ale takich jak pan, przedzierających się przez
granicę baz załatwienia koniecznych formalności, mamy tu na
kopy. Polak?
Apolinary potwierdził. Mężczyzna, nie przestając się
uśmiechać, pokiwał ze zrozumieniem głową.
— Nie możemy przyjąć dowolnej liczby imigrantów ze
Świata A. Musimy utrzymywać w tym względzie ustaloną
równowagę. Mniej więcej tylu, ilu do nas trafia, odsyłamy
do ciał, które dopiero się narodzą. Błagam pana o zrozumie-
nie naszej trudnej sytuacji. Pańska sprawa jako nietypowa
była rozpatrywana w trybie apelacyjnym przez Trybunał I mi-
gracyjny. Niestety, decyzja jest negatywna. Musimy pana
odesłać z powrotem.
Dławił się wężem z gumy, wepchanym do brzucha
przez usta. Czuł smród nadtrawionego alkoholu i gęstawy
plusk wydalanych przez żołądek cieczy. Szarpały nim torsje,
ale dwie pary mocnych rąk trzymały go jak w kleszczach.
Nie otwierał oczu, nie musiał, aby się przekonać, że znowu
znajduje się w znienawidzonym Świecie A.
Sąsiad spoglądał na niego ze współczuciem. Z zawie-
szonego na żelaznym stojaku słoja spływał rurką do żył Apo-
linarego znany mu już przezroczysty roztwór.
— Moje gratulacje — powiedział właściciel chrypy —
975
zgrabnie się uporałeś, bracie, z tą flaszeczką. Trochę prze-
dawkowałeś, fakt, ale akcja pierwsza klasa. Moje gratulacje.
Po dwóch dniach Apolinary zwlókł się z łóżka. Spacero-
wał po korytarzu. Spacery stały się jego nową pasją. Nikt mu
nie przeszkadzał. Zapuszczał się coraz odważniej w plątaninę
korytarzy, lazł coraz wyżej po schodach. Z ostatniego piętra
rozciągał się wspaniały widok na pobliski park. Wychylił się
przez okno. Na betonowym chodniku, dokładnie pięć pięter
niżej, stały otwarte wózki wypełnione śmieciami. Skok mógł
się zakończyć kolejnym ośmieszeniem: miękkie odpadki, usta-
wione tutaj celowo, były w stanie wytłumić upadek.
Któregoś ranka obudził go hałas. Wyjrzał przez okno:
wielka bajadera połykała zawartość zbiorników, unosząc je
ku wlotowi gardzieli na widlastym wysięgniku. Dwaj ludzie
w szarawych uniformach toczyli pojemniki, dostarczając nie-
nasyconej machinie ciągle nowego żeru.
Apolinary zrozumiał, że nie ma chwili do stracenia.
Porwał szlafrok i wybiegł z sali. Dotarł na miejsce dosłownie
w ostatnim momencie. Większość wózków stała opróżniona
i śmieciarze zabierali się do odłączania ich na dawne miejsce.
Apolinary zaczepił jednego z nich.
— Mam dla pana propozycję.
Smieciarz ze Świata A gapił się na niego z niedowierza-
niem, po czym ruszył dalej.
— Za dwie paczki papierosów! — krzyknął za nim
rozpaczliwie. Smieciarz zatrzymał się.
— Gadaj pan, o co chodzi. Ale szybko.
— Dam je panu — rzekł Apolinary — jeśli miejsce pod
tymi oknami — pokazał ręką — zostanie nie zastawione.
Rozumie pan?
— Chodzi o to, żeby przestawić te pudła trochę dalej?
— upewniał się smieciarz. — Tylko tyle? No, dawaj pan.
Zrobione. Nie bez powodu mówią o was: świry.
Dzień zapowiadał się wspaniale. Wielka czerwona tarcza
słońca podnosiła się wolno znad horyzontu. Apolinary zrobił
krok w bok, aby śledzić poczynania śmieciarza, i w tym samym
momencie szyby okien w newralgicznym pionie rozbłysły
krwawą łuną. Ktoś z wysokości dawał Apolinaremu znak,
wskazując ostatnią drogę pozostałą do przejścia w Świecie A.
wrzesień 1983
Posłowie
utorom litera-
tury science fiction zagraża wiele pułapek. Za najgroźniejszą
z nich uważam nadmierną, niekiedy wręcz dziecinną fascy-
nację techniką, jej pozornie nieograniczonymi możliwościami.
Powszechne są też inne grzechy główne pisarstwa SF: psy-
chologiczny i socjologiczny infantylizm, postrzeganie świata
wyłącznie na jednej płaszczyźnie, zbyt proste moralizator-
stwo. Marek Oramus w swych podróżach w przyszłość
zdołał ominąć bodaj wszystkie z owych pułapek.
Teksty zebrane w tomie „Hieny cmentarne" są lekturą
bardzo atrakcyjną czytelniczo. Decyduje o tym hie tylko
sama fabuła, ciągi zaskakujących zdarzeń, dramatyczne i fra-
pujące losy bohaterów. Istotne są także literackie walory
poszczególnych opowiadań, ich język, narracja. Marek Ora-
mus umie budować napięcie, ekspresję, tak prowadzić narra-
cję, by stale utrzymywać niesłabnącą uwagę czytelników. Słu-
ży temu bardzo rozległy zasób środków literackich, sposobów
opowiadania i obrazowania, zapisywania dialogów. Podob-
nej różnorodności chwytów artystycznych nie odnajdziemy
w twórczości wielu, nieraz renomowanych autorów uprawiają-
cych zbliżony model pisarstwa.
W potocznej świadomości literaturę science fiction uważa
się za rodzaj twórczości o charakterze rozrywkowym. Ma
ona być rzekomo gorsza, służyć jedynie zabiciu czasu, a nie
rozbudzać intelektualnie, skłaniać do stawiania światu wła-
snych pytań. I tak właśnie często bywa. Jednak literatura SF,
podobnie jak każde piśmiennictwo, składa się z utworów
złych, przeciętnych i dobrych. Te ostatnie nawet zdecydowa-
nych jej przeciwników zmuszają do odejścia od lekceważą-
cych sądów, protekcjonalnego tonu. Każą widzieć w niej
jedną z form poznania rzeczywistości, traktować ją jako
prozę, którą od tradycyjnych powieści różni jedynie czas
akcji. Tak właśnie dzieje się w przypadku twórczości Marka
Oramusa.
W „Hienach cmentarnych" futurologia nie zawsze jest
elementem najważniejszym. Musi to zauważyć każdy bardziej
wnikliwy czytelnik. Przyszłość u Oramusa bywa wręcz tylko
rodzajem sztafażu, realia przyszłości, jej rekwizyty, powołane
do życia zdarzenia pozwalają autorowi dokonywać takiej
koncentracji konfliktów, jaką trudno byłoby w sposób wiary-
godny zbudować posługując się wyłącznie epizodami z na-
szej rzeczywistości,. Jednak prawdziwy dramat zaczyna się
wtedy, gdy zawodzi technika, gdy pozostaje sam człowiek:
pełen wątpliwości, niepokoju, często nie umiejący sprostać
wyzwaniom świata, który stworzył.
Podobnie nie sposób przeoczyć rozlicznych związków
tej prozy z dniem dzisiejszym. Nawet z przeszłością. Bez
większego trudu moglibyśmy na podstawie „Hien cmentar-
nych" oraz wcześniejszych utworów Marka Oramusa zrekon-
struować właściwą autorowi wizję dziejów, ich filozofię.
Homo futurus z opowiadań Oramusa jest człowiekiem
bardzo podobnym do otaczających nas ludzi. Pisarzowi są
zapewne bliskie poglądy mówiące.o niezmienności „natury
ludzkiej". Jego człowiek przyszłości żyje też w świecie
w gruncie rzeczy wyraźnie przypominającym naszą rzeczy-
wistość schyłku wieku. Oczywiście, jest to już inna cywili-
zacja, odmienny etap technicznego i technologicznego roz-
?7ft
woju. Niemniej jednak owe przemiany dotyczą jakby jedynie
„skóry świata", nie sięgają zbyt głęboko. Społeczeństwa
rządzą się zbliżonymi do dzisiejszych prawami, ich mecha-
nizmy, znane tym, którym przyszło egzystować w XX wieku,
ujawniają niezwykłą żywotność. Nauka potrafiła zmienić wiele.
Nie umiała, lub nie chciała, spowodować jednego: uczynić
z Ziemi krainy na wzór Arkadii. Świat poszczególnych
opowiadań z „Hien cmentarnych" jest rzeczywistością okrut-
ną. Nadal rządzi nią pieniądz, interes możnych jednostek
dominuje bez reszty nad dobrem społecznym. Motorem
większości działań jest agresywna chęć posiadania. Często
nie ma mowy o jakiejkolwiek tolerancji, celem najwyższym
staje się zdominowanie i podporządkowanie najpierw włas-
nej społeczności, później innych cywilizacji. Tak dzieje się
choćby w „Baranach i armii lwów". Najlepszą metodą jest
działanie bezpośrednie, przemoc, nie ma mOwy o przeko-
nywaniu i tolerancji. Liczy się tylko natychmiastowe osiąg-
nięcie celu. Bez względu na koszty, cenę narzucenia wszyst-
kim własnej woli.
Przyszłość tylko w nieznacznym stopniu odmieni życie
społeczne — raczej stare mechanizmy przeniesie w nowe
realia. Wywiera ona również niewielki wpływ na ewolucję
motywacji, zachowań i postaw jednostek. Ludzie przyszłości
z utworów Marka Oramusa żyją w świecie wielkich manipu-
lacji, postępuje dezindywidualizacja wielu z nich. Totalitarne
imperia przyszłości coraz sprawniej manipulują jednostkami.
Powstają techniki psychologiczne umożliwiające całkowite
sterowanie ludźmi — na wzór szczurów Skinnera. Kontroli
poddaje się nawet podświadomość człowieka. Prowadzi
szokujące eksperymenty — przypomnijmy w tym miejscu
opowiadanie „Kompleks Hioba". Na skutek podobnych ewo-
lucji i mutacji nie może powstać nowy rodzaj supermana,
coraz więcej natomiast submanów pokornie godzących się
na odgrywanie narzucanych im ról, w których systematycznie
ginie ich człowieczeństwo. Subman staje się typem dominują-
cym. Ale w opowiadaniach Marka Oramusa jest wielu bo-
haterów, którzy nie zamierzają biernie poddawać się wspom-
nianym manipulacjom, którzy walczą o prawo do własnego
sądu, zadawania pytań, zachowania własnej osobowości.
Różne są motywacje ich niezgody na miejsce w szyku — od
zwykłej chęci zysku po racje najszlachetniejsze — ale jedna-
kowy okazuje się kres ich buntu: porażka, niekiedy wręcz
biologiczna eliminacja, unicestwienie. W wizjach Marka Ora-
musa słabszy zawsze musi przegrać.
„Hieny cmentarne" przynoszą negatywnie utopijną inter-
pretację przyszłos'ci. Nie ma w nich nic z cywilizacyjnego
optymizmu literatury początków naszego stulecia, nie ma
wiary w to, że nauka i technika staną się medium postępu.
Mank Oramus ostrzega przed zagrożeniami przyszłości
budując taką jej wizję, w której nie ma miejsca na nadzieję.
Jest moralistą. Unika zarazem odautorskich komentarzy i wy-
rażanych wprost ocen. Tworzy natomiast obrazy, sytuacje
społeczne, które czytelnik może wartościować jedynie zgod-
nie z intencjami autora. I odpowiedzieć sobie na pytanie: czy
taka przyszłość jest moim, naszym celem? Jeżeli nie, to już
dziś należy działać, budować podstawy przyszłej rzeczy-
wistości, której konstrukcja musi przecież wspierać się na
teraźniejszych podstawach, która będzie rozwijać się w wy-
znaczonym właśnie teraz kierunku. Ten sposób widzenia jutra,
a zarazem i teraźniejszości, uważam za podstawę moralizator-,
stwa Marka Oramusa. Również jego krytyki społecznej. A tak-
że realizmu, którego — co w przypadku prozy fantastycznej
może wydawać się paradoksem — jest w „Hienach cmentar-
nych" bardzo dużo. Więcej niż w niejednej powieści współ-
czesnej sensu stricto.
Pytania o kierunki rozwoju są w opowiadaniach Marka
Oramusa stale łączone z problemami stosunku do przeszłości,
tradycji, także z zagadnieniami granic ingerencji w życie
innych: nie tylko jednostek, ale również całych cywilizacji.
W imię własnych, nieraz tylko doraźnych i partykularnych
celów, niszczy się dorobek wieków. Także wypracowane
przez wieki systemy wartości, w miejsce których^ nie ma się
nic do zaproponowania. Wczorajszy ład moralny nic nie zna-
czy dla nowych barbarzyńców obsługujących kosmiczne po-
jazdy z utworów Marka Oramusa. O takich problemach
traktują choćby „Drwale i dziewczyna", czy tekst użyczający
tytułu całemu tomowi. W owych utworach również odnajdzie-
my coś z negatywnej utopii, z myśli Oswalda Spenglera,
z teorii o kresie sił duchowych, rozpadzie kultur, z refleksji
nad ich starzeniem się i umieraniem. Kultura staje się cywili-
zacją: agresywną, ukierunkowaną wyłącznie na konsumpcję
— już nie tyle własnych wytworów, co osiągnięć innych
cywilizacji. Do tego w niektórych tekstach Marka Oramusa
zaczyna sprowadzać się złudna wiara w ciągłość postępu.
„Hieny cmentarne" są zbiorem opowiadań pisanych
w ciągu kilku lat. Przynoszą teksty lepsze i gorsze, od-
bijają kierunki pisarskich poszukiwań autora, prezentują
drogę, jaką już przeszedł. Marek Oramus urodził sienna
początku lat pięćdziesiątych. Należy więc do generacji pi-
sarzy, która dziś' w coraz większym stopniu decyduje o ks7>4ał-
cie współczesnej literatury polskiej, wyznacza rytm jej osią-
gnięć i porażek. I gdybyśmy zapomnieli o kosmicznych
rekwizytach opowiadań Oramusa, skoncentrowali uwagę na
ich centralnych problemach, to z pewnością zauważymy
rozliczne związki z pisarstwem całego pokolenia autora,
z niepokojami i nadziejami rówieśników, również z ich
literackimi i filozoficznymi fascynacjami. Jest to jeden z moż-
liwych typów lektury prozy Orarnusa. Tę twórczość można
odczytywać na wiele różnych sposobów, konkretyzować ją
zgodnie z własnymi doświadczeniami, wiedzą, oczekiwa-
niami i nastawieniami. Bez wątpienia nie należy czynić tylko
jednego: uznać opowiadań z tego tomu za „literaturę wago-
nową" i zapomnieć o jej znaczeniach po odłożeniu książki.
Maciej Chrzanowski