Jonasz Kofta
Kiedy się dziwić przestanę...
Kiedy się dziwić przestanę
Gdy w mym sercu wygaśnie czerwień
Swe ostatnie, niemądre pytanie
Nie zadane, w połowie przerwę
Będę znała na wszystko odpowiedź
Ubożuchna rozsądkiem maleńkim
Czasem tylko popłacze sobie
Łzami tkliwej i głupiej piosenki
By za chwilę wszystko zapomnieć
Kiedy się dziwić przestanę
Kiedy się dziwić przestanę
Będzie po mnie
Kiedy się dziwić przestanę
Lżej mi będzie i łatwiej bez tego
Ścichną szczęścia i bóle wyśmiane
Bo nie spytam już nigdy dlaczego?
Błogi spokój wyrówna mi tętno
Gdy się życia nauczę na pamięć
Wiosny czułej bolesne piękno
Pożyczoną poezją zakłamię
I nic we mnie i nic koło mnie
Kiedy się dziwić przestanę
Kiedy się dziwić przestanę
Będzie po mnie
Trzeba marzyć
Żeby coś się zdarzyło
Żeby mogło się zdarzyć
I zjawiła się miłość
Trzeba marzyć
Zamiast dmuchać na zimne
Na gorącym się sparzyć
Z deszczu pobiec pod rynnę
Trzeba marzyć
Gdy spadają jak liście
Kartki dat z kalendarzy
Kiedy szaro i mgliście
Trzeba marzyć
W chłodnej, pustej godzinie
Na swój los się odważyć
Nim twe szczęście cię minie
Trzeba marzyć
W rytmie wietrznej tęsknoty
Wraca fala do plaży
Ty pamiętaj wciąż o tym
Trzeba marzyć
Żeby coś się zdarzyło
Żeby mogło się
zdarzyć
I zjawiła się miłość
Trzeba marzyć
Czułość
Nie chcę cię dotknąć
Boję się
Boję się twego bólu
Chcę ci zostawić twą samotność
A swą obecność zmienić w czułość
Jesteśmy inni
Każde z nas
Ma swoje tajemnice ciemne
Kolczasty
Dziki
Suchy chwast
Nadzieje nadaremne
Spotkali się
Któryś tam raz
Śpiąca królewna ze ślepym królem
Chcę dać ci to
Co mogę dać
Czule
Czulej
Najczulej
Epitafium dla frajera
Żył raz Frajer
Wierzył w bajer
Potem umarł
Nad grobem cztery
Inne Frajery
Wbite w gajery
Wytarte, starte
W cholernym słońcu
Stali bez końca
Jakby po piwo
Albo ćwiarę
Aż wreszcie jeden
Niemłody Frajer
Łzę łyknął gorzką
Jak zajzajer
I w taki gorąc
O suchym gardle
Na siebie biorąc
Żałobne parle
Powiedział:
Przyjacielu
Trochę serca nam ubyło
Ile naprawdę
Jeszcze nie wiemy
Pamięć o Tobie
Poniesiemy
Zrobimy z nią
Ile umiemy
Ci co z urzędu
Wieńce kładli
Musieli odejść
Do swych spraw
Nas tak jak Ciebie
Czas nie nagli
Frajerzy zawsze
Mają czas
Bracie spod jednej anatemy
Żegnamy Cię i dziękujemy
Że Ci się chciało
Być zakałą
Gdy wystarczało
Głośno klaskać
Że Ci się chciało
Widzieć całość
Gdy wystarczała
Biała laska
Że Ci się chciało
Być tylko sobą
Zwyczajnie dobro od zła
Odróżniać
Kiedy nikogo
Nie było obok
Tylko służalcza
Szepcząca próżnia
Że Ci się chciało
Myśl
eć tak mało
O swoich własnych
Nielekkich losach
Że Ci godności
Wystarczało
By nie dorzucać
Drewna do stosów
Że Ci się chciało
Że Ci się chciało
Ciężki Frajerze
Przeżyć po ludzku
Swe ludzkie życie
Choć w zmartwychwstanie
Nikt z nas nie wierzył
Ni w wieczną rzeczy pamięć
W granice
Bracie spod jednej anatemy
Żegnamy Cię
I dziękujemy
Cztery frajery
Wbite w gajery
Jeszcze postały
Chwilkę na słońcu
Ptaszki ćwierkali
A oni stali
Po dobrej chwili
Poleźli w końcu
I zapomnieli dać po czerwońcu
Ja bym takiego klienta
W życiu nie wpuścił na cmentarz
Ździebełko Ciepełko
Wiem, że miłość jest udręką
Bo się wszystkiego od niej chce
Ja pragnę mało, malusieńko
A właściwie jeszcze mniej
Ździebełko ciepełka
W codziennych piekiełkach
W wyblakłym na szaro obłędzie
Różowa perełka, ździebełko
ciepełka
Znów wiem, że jakoś to będzie
Gdy serce ukłuje przykrości igiełka
I biedne się czuje, niczyje
Ciepełka ździebełko
Ździebełko ciepełka
Wystarczy i ewszystko przemija
Ździebełko ciepełka
Diamencik ze szkiełka
Czułości kropelk
a na listku
Ciepełka ździebełko
Tkliwości światełko
W twych oczach wystarczy za
wszystko
Nie chcę wichrów, burz, nawałnic
Uczuć, w których spalę się
Jesteśmy przecież łatwopalni
Dla mnie najważniejsze jest:
Ździebełka ciepełka...
Homo
Jestem człowiek
De domo homo
Jaki ja właściwie jestem
Nie wiadomo
Najpierw mały
Potem duży
Potem siwy
Albo łysy
Bo przyroda
Także swoje ma kaprysy
Jeden problem mamy z głowy
I ad acta go odłóżmy
Wniosek z tego prawidłowy:
Jestem różny
Jestem człowiek
De domo homo
Co najbardziej sobie cenię
Nie wiadomo
Urodzenie
Powodzenie
Czy też czyjeś
Zawodzenie
Czy najbardziej sobie cenię
Przyrodzenie
Może ranię czyjąś duszę
Po co jasny obraz mazać
Jestem przecież i jako taki
Muszę się rozmnażać
Jestem człowiek
De domo homo
Czego mi
do szczęścia trzeba
Nie wiadomo?
Wiadomo
Nie opuszcza mnie marzenie
Płynie czas, mijają lata
Chciałbym powyrywać nóżki
Wszystkim muszkom świata
Obraz sprawy nieco krzywy
Ale po co bić na alarm
Bardzo chciałbym być szczęśliwy!
I się staram...
W moim domu
Tyle lat jesteśmy razem, miłą,
wybacz
Ale wszystko tak jak trzeba chyba
nie jest
Gdy musimy się codziennie
przekonywać
Że ty dla mnie, ja dla ciebie,
istniejemy
Przecież nie mam żadnej innej poza
tobą
I mieć nie chcę, tyś jest wieczna i
jedyna
Naszym sercom zagroziła, tak jak
słowem
Niedokrwistość, zniechęcenie i
rutyna
To normalne, że chcesz mieć
nareszcie spokój
A na wiosnę grządki zasiać i
zagrabić
Ale wiesz, bywają różne pory roku
A tak życia jak tapczana nie
ustawisz
Kiedy niebo nad głowami ciąży
chmurnie
Twoje oczy wciąż mnie śledzą
niespokojnie
Ja dla ciebie chyba chyba zawsze byłem
durniem
Co nic nie wie, nic nie czuje, nic nie pojmie
Nie ma takiej gorzkiej prawdy, moja miła
Która dla mnie byłoby nie do zni
esienia
Jeśli rzecz nam jaka serca podzieliła
To naiwne i tchórzliwe przemilczenia
Póki czas, lepiej otwarcie ze mną
pomów
Zanim w złości lepszy numer ci
wykręcę
Chyba prawo mam, by w moim
własnym domu
Więcej w oczy mi patrzono, mniej na
ręce
Wiem na pewno, że ze sobą
zostaniemy
Chociaż życie nam układa się
nieprosto
Nie możemy rozstać się trzasnąwszy
drzwiami
Moja miła, moja droga
Moja Polsko
Wino samotnych
Jeszcze jeden krok, mała wieczność
Ta minuta trwać może sto lat
Obok twoich póz niedorzeczność
Jest samotność jak lustro i walc
To twój cień objął cię chłodem szarym
Szepce ci: jesteś nikt, nie ma cię
Nie ma prawd, nie ma kłamstw
Jedno wiesz, jesteś sam
I tak będzie, zostanie jak jest
Wypij do dna
Gorzkie wino samotnych
Wypij
I ty i ja
Potrafimy z tym żyć
Śmierć oczy ma
Z wypłowiałych afiszy
W ciszy
Gorzkie wino samotnych
Wypij do dna
Jeszcze masz jakąś twarz, jakieś ciało
Celę, w której uwięził cię byt
Jeszcze się dotąd nic nie udało
Jedno wiesz, było głupio i wstyd
W pustych dni gęstą sieć zaplątany
W węzłach żył słyszysz szum ciemnej krwi
Nie ma prawd, nie ma kłamstw
Jedno wiesz, jesteś sam
Pogodzony z swą klęską ktoś... nikt...
Wypij do dna
Gorzkie wino samotnych
Wypij
Niech czarny blask
Zamigoce we szkle
W świecie ze ścian
Tylko siebie usłyszysz
W ciszy
Gorzkie wino samotnych
Wypij do dna
Stary Doktor
Mówili Stary Doktor,
Bo był naprawdę stary
I do czytania zwykł
Zakładać okulary.
Zielony przez nie widział świat.
O dziecka oddech lżejszy.
W Doktora rękę ufnie kładł
Swą dłoń król Maciuś Pierwszy.
Za oknem dudnił głucho
Podkuty strachem krok,
A Stary Doktor mówił
Wpatrzony cicho w mrok:
Aaa, świat większy jest niż łza.
Wkrótce świt
Lepszego dnia, aaa.
Aaa, za oknem noc i mgła.
Wkrótce świt
Lepszego dnia.
Mówili - Stary Doktor,
Co ma młodzieńcze siły,
Bo chce, by dzieci znów
Uśmiechu się uczyły.
Wsłuchany w serc bijących stuk
I kropli deszczu nokturn
Nie raz się z łóżka swego zwlókł
I czuwał Stary Doktor.
Nie trzeba płakać, mówił,
Choć ciężko jest nam dziś.
Należy mieć nadzieję
Zieloną, tak jak liść.
Aaa, świat większy jest niż łza.
Wkrótce świt
Lepszego dnia, aaa.
Aaa, za oknem noc i mgła.
Wkrótce świt
Lepszego dnia.
Mówili - Stary Doktor,
On nie wie, co samotność,
A kiedy przyszło iść
już w drogę bezpowrotną
na czele sierot swoich szedł,
najmłodsze wziął na rękę
i słychać było jego szept,
że trzeba iść bez lęku.
Na jego rękach dziecko
zbudziło się ze snu,
a Stary Doktor Korczak
tłumaczył cicho mu:
Aaa, świat większy jest niż łza.
Wkrótce świt
Lepszego dnia, aaa.
Aaa, za oknem noc i mgła.
Wkrótce świt
Lepszego dnia.
Aaa
Co to jest miłość
Co to jest miłość
Nie wiem
Ale to miłe
Że chce go mieć
Dla siebie
Na nie wiem
Ile
Gdzie mieszka miłość
Nie wiem
Może w uśmiechu
Czasem słychać ją w śpiewie
A czasem
W echu
Co to jest miłość
Powiedz
Albo nic nie mów
Ja chcę cię mieć
Przy sobie
I nie wiem
czemu