VICTORIA PADE
Romans
z szefem
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Oczywiście, że przydadzą mi się pieniądze. Sporo
mnie kosztowała przeprowadzka, teraz wydaję majątek
na znaczki i reklamę. W dodatku nie wiadomo, kiedy
uda mi się rozkręcić interes, ale...
- Żadne ale. Po pierwsze, praca jest tymczasowa,
dopóki Rand nie znajdzie kogoś na stałe. Po drugie,
będziesz miała okazję lepiej poznać miasto, a po trze
cie, pracując u jednego prawnika, na pewno zdołasz
nawiązać kontakt z innymi. A o to ci przecież chodzi,
prawda? Chcesz otrzymywać zlecenia, które mogłabyś
wykonywać w domu?
Lucy Lowry wiedziała, że jej ciotka, Sadie Meeks,
ma rację. Zaledwie kilka tygodni temu przeniosła się
z synem, czteroletnim Maksem, z Kalifornii do Wa
szyngtonu. Zamieszkała w Georgetown, w szerego
wym domu, jednym z czterech należących do Sadie.
Przeprowadzka była dość kosztowna, dlatego chciała
jak najprędzej zacząć zarabiać.
Interesowała się prawem, głównie więc zależało jej
na zleceniach od prawników; mogłaby wyszukiwać im
informacje w Internecie, przygotowywać opinie i pis
ma procesowe. Pracując w domu, przy komputerze,
czasem w bibliotece, mogłaby mieć na oku Maksa.
6
YICTORIA PADE
Miała jednak świadomość, że zanim rozkręci interes,
będzie musiała zatrudnić się gdzieś jako sekretarka.
I właśnie taką pracę proponowała jej ciotka; posadę
sekretarki i asystentki w kancelarii niejakiego Randa
Coltona.
- Zgadza się. Ale praca u Coltona wiązałaby się
z koniecznością wielogodzinnego przebywania poza
domem.
Sadie machnęła lekceważąco ręką.
- Ale byłoby to zajęcie tymczasowe. Poza tym, jak
ci już mówiłam, rozmawiałam z kierowniczką przed
szkola. To moja dawna znajoma ze studiów. Obiecała
przyjąć Maksa. Przedszkole, które prowadzi, jest jedną
z najlepszych tego typu placówek w Waszyngtonie.
Niełatwo się do niego dostać. Ludzie zapisują dzieci
z rocznym wyprzedzeniem. W każdym razie Maks bę
dzie miał towarzystwo, a dla urozmaicenia może od
czasu do czasu przychodzić do mnie.
Sadie na moment zamilkła, po czym zmieniła ta
ktykę.
- Proszę cię, słoneczko, zrób to dla mnie. Spodo
bało mi się życie emerytki i mimo ogromnej sympatii,
jaką darzę Randa, nie bardzo mam ochotę wracać do
pracy. Ale żal mi biedaka; kompletnie nie daje sobie
rady...
Lucy znalazła się w sytuacji bez wyjścia. Mieszkała
za darmo w jednym z czterech domów, jakie jej uko
chana ciotka kupiła niedawno w Georgetown. Drugi
dom Sadie przeznaczyła dla siebie, a trzeci i czwarty
wynajmowała. Twierdziła, że pieniądze z wynajmu po-
ROMANS Z SZEFEM 7
krywają wszelkie koszty, jakie musi ponosić z tytułu
własności.
Zresztą sama namawiała Lucy na przyjazd do Wa
szyngtonu. Sporo podróżowała i chciała, aby w czasie
jej nieobecności ktoś zaufany sprawował nad wszyst
kim nadzór.
Lucy chętnie skorzystała z oferty; dzięki Sadie
mogła pracować w domu i spędzać czas z synem, za
miast siedzieć w biurze od dziewiątej do piątej. Dla
tego nie bardzo wypadało jej odmówić ciotce, gdy ta
prosiła ją o przysługę.
- Błagam cię, idź na rozmowę. Kto wie, może wca
le się nie nadajesz. Może Rand wcale cię nie przyjmie.
Poza tym to nie jest praca na zawsze. Głównie chodzi
o zaprowadzenie porządku, o uporanie się z koszmar
nym bałaganem, jakiego po moim odejściu narobiły
niekompetentne sekretarki. W tym czasie Rand dalej
będzie szukał fachowej siły. Może znajdzie ją za trzy
dni, może za dwa tygodnie. Woli jednak już więcej
nie korzystać z agencji pośrednictwa pracy; zbyt wiele
razy się na niej sparzył.
- Zupełnie tego nie rozumiem. W końcu wcale nie
tak trudno o dobrą sekretarkę.
- Nie będę cię okłamywać, złotko. Rand nie należy
do najłatwiejszych szefów pod słońcem. Akurat mnie
się świetnie z nim pracowało, bo wiedziałam, że pod
szorstką powłoką kryje się człowiek o gołębim sercu.
Ale na pierwszy rzut oka tego nie widać. Oczywiście
jest też niezwykle wymagający. I, jak każdy mężczy
zna, lubi, aby go słuchano i chwalono.
8 YICTORIAPADE
- Twój opis pasuje do dziecka. Do dużego, rozpie
szczonego dziecka - powiedziała ze śmiechem Lucy.
- O nie! Zaręczam ci, że to facet z krwi i kości
- odparła ciotka. - Niesamowicie męski. Władczy.
Pracowity, ale również towarzyski. Wymagający. Po
trafi harować od rana do późnej nocy, potem do świtu
bawić się z przyjaciółmi, a o dziewiątej pojawić się
w sądzie i wygrać sprawę. Niestety nie rozumie, że
zwykli śmiertelnicy funkcjonują na wolniejszych ob
rotach i mało kto jest w stanie dotrzymać mu tempa.
Poza tym należy do ludzi szczerych, ceniących prawdę;
nigdy niczego nie owija w bawełnę. Z tego powodu
niektórzy uważają, że jest zarozumiały. No i nie cierpi
głupców. Ale nie namawiałabym cię na spotkanie
z nim, gdybym nie wierzyła, że ze wszystkim sobie
doskonale poradzisz. Aha, jeszcze jedno... Rand
Colton to jeden z najprzystojniejszych mężczyzn, ja
kich w życiu widziałam. Więc gdyby za bardzo działał
ci na nerwy, mogłabyś po prostu wyłączyć się i po
dziwiać widoki.
Hm. Trudny, wymagający szef. Szorstki i oschły.
Stanowczy i władczy. Szczery aż do bólu, niczego nie
owijający w bawełnę. Zarozumiały.
To wszystko mówi kobieta, która jest największą
wielbicielką Randa Coltona. Ciekawe...
- Proszę cię, kochanie. Wszystkie stroje służbowe
oddałam pewnej instytucji charytatywnej. Przyzwy
czaiłam się do późnego wstawania, do tego, że nigdzie
nie trzeba się spieszyć, że pół dnia można krzątać się
po domu w szlafroku. Nie chcę wracać do pracy. Ale
ROMANS Z SZEFEM 9
Rand ma nóż na gardle; potrzebuje kogoś kompeten
tnego do pomocy.
Lucy zmrużyła oczy.
- I tylko to tobą kieruje? Chęć ulżenia swojemu
szefowi? Nie masz żadnych ukrytych celów?
Sadie pokręciła głową. Obie kobiety miały tyle sa
mo wzrostu, metr sześćdziesiąt pięć, różniły się jednak
wagą; w przeciwieństwie do Lucy, która była wiotka
jak trzcina, ciało ciotki pokrywała warstwa tłuszczyku.
- Żadnych. - Sadie uśmiechnęła się; jej pulchne
policzki zaokrągliły się jeszcze bardziej. - Przecież
wiem, że wyrzekłaś się mężczyzn.
- Niczego się nie wyrzekłam - obruszyła się Lucy.
- Po prostu uznałam, że...
- Wiem, wiem. Wolisz poświęcić czas synowi. Mó
wiłaś mi to setki razy. Swoją drogą, po tym, jak się
zachował ojciec Maksa, wcale się nie dziwię, że stra
ciłaś zainteresowanie facetami. I wierz mi, jestem
ostatnią osobą, która próbowałaby swatać własną sio
strzenicę z takim playboyem jak Rand. Moja prośba
wynika z pobudek czysto egoistycznych. Nie chcę wra
cać do pracy, a bardzo chciałabym pomóc Randowi.
To wszystko.
Przez chwilę Lucy milczała - wyłącznie po to, by
potrzymać ciotkę w niepewności.
- No dobrze - rzekła wreszcie. - Możesz umówić
mnie na rozmowę.
- Już to zrobiłam! Rand będzie na ciebie czekał
o trzeciej po południu. Podwiozę cię na miejsce, a po
tem zabiorę Maksa na lody.
10 YICTORIAPADE
Lucy wybuchnęła śmiechem.
- Wiedziałaś, że się zgodzę?
- Liczyłam na to. Zobaczysz, nie pożałujesz. A te
raz szybko! Leć się przebrać. Musisz sprawiać wraże
nie osoby zadbanej i kompetentnej. Rand nie toleruje
przychodzenia do pracy w sportowym stroju.
- Czyli jest również nietolerancyjny? - spytała Lu
cy, dodając brak tolerancji do długiej listy wad Randa
Coltona.
- Och, nie przesadzaj - zganiła ją Sadie. - Lepiej
pomyśl o tych wszystkich prawnikach, których dzięki
niemu poznasz i którym wręczysz swoją wizytówkę.
No, leć. Czasu jest niewiele. A niepunktualności Rand
także nie cierpi.
- Wiesz, mamusiu, chyba zamówię sobie dwie duże
kulki, bo kiedy wychodzisz gdzieś ubrana tak jak teraz,
to kolację zwykle jemy później. Czyli do wieczora mo
gę zgłodnieć.
Obróciwszy się, Lucy popatrzyła na syna, który sie
dział zapięty pasami na tylnym siedzeniu.
Jak na swój wiek Maks był drobnym dzieckiem,
ale inteligencją przewyższał' rówieśników. Słuchając
go, czasem Lucy gotowa była przysiąc, że chłopiec
ma nie cztery lata, lecz czterdzieści cztery.
- Nie zgłodniejesz. Nie idę do pracy, ale na roz
mowę w sprawie pracy. Więc kolację zjemy o tej samej
porze, co zawsze.
Maks wyszczerzył w uśmiechu ząbki.
Nawet gdybym nie była jego matką, pomyślała Lu-
ROMANS Z SZEFEM 11
cy, uważałabym, że jest uroczym dzieciakiem. Miał
śmieszne pucołowate policzki, ogromne niebieskie śle
pia patrzące zza okrągłych okularów, przystrzyżone na
jeża ciemnoblond włosy.
- Ale mogę wziąć dwie kulki? - spytał z nadzieją
w głosie.
- Nie, kolego. Wystarczy jedna.
- A jeżeli będą mieli karmelowe i landrynkowe?
Gdybyś zgodziła się na dwie kulki, wtedy jutro na pew
no zjadłbym całą kolację bez grymaszenia.
- Jeżeli będą mieli oba smaki, to karmelową kulkę
zjesz na miejscu, a landrynkową kupimy na wynos
i zjesz ją jutro.
W oczach Maksa pojawił się błysk triumfu, jakby
chłopiec od początku dążył właśnie do takiego roz
wiązania.
Lucy miała ochotę chwycić syna w ramiona i przy
tulić go z całej siły. Trudno było mu się oprzeć, zwła
szcza kiedy się uśmiechał - wtedy w jego policzkach
pojawiały się dwa zabawne dołeczki.
- A jeśli będą mieli moje trzy ulubione smaki?
- Oj, nie przeciągaj struny!
Zatrzymawszy się na czerwonym świetle, Sadie
wskazała głową stojący przy następnym skrzyżowaniu
nowoczesny wieżowiec.
- Tam się mieści biuro Randa. Podrzucę cię pod
drzwi. A lodziarnia jest dwie przecznice dalej, w bu
dynku z czerwonej cegły. Samochód zostawię na pod
ziemnym parkingu. Przyjdziesz do nas po rozmowie,
prawda?
12 VICTORIA PADE
- Nie chcesz wejść ze mną i przywitać się ze swo
im byłym szefem?
- Rozmawiałam z nim dzisiaj przez telefon. Jest
bardzo zajętym człowiekiem. Nie chcę mu przeszka
dzać.
Kiedy zmieniło się światło, Sadie przejechała przez
skrzyżowanie, następnie włączyła prawy kierunko
wskaz. Stanęła przy krawężniku, kilka metrów od wej
ścia do budynku Randa.
- Dwudzieste trzecie piętro. Pokój dwa-trzy-zero-
zero. Powodzenia.
- Dzięki. - Lucy ponownie zerknęła przez ramię.
- Bądź grzeczny, niedźwiadku.
- Wyskakuj - ponagliła ją Sadie.
Lucy wysiadła pośpiesznie, słysząc, że kierowca za
nimi trąbi niecierpliwie. Wchodząc do imponującego
gmachu ze stali i szkła, spojrzała na zegarek. Była
dwadzieścia minut przed czasem, a nie chciała spra
wiać wrażenia osoby nadgorliwej. Udała się do znaj
dującej się na dole w holu toalety.
Miała na sobie spodnie o prostych, wąskich nogaw
kach oraz granatowy, wcięty w pasie żakiet. Niektórzy
uważali, że najbardziej odpowiednim strojem do pracy
jest dla kobiety spódnica z żakietem, ale Lucy nie
podzielała tej opinii. Wolała spodnie, częściowo dla
tego, że czuła się w nich wygodniej, a częściowo
dlatego, że w dniu swoich osiemnastych urodzin pod
jęła wyzwanie rzucone przez przyjaciółkę i zrobiła so
bie tatuaż na nodze. Pięknie wykonana delikatna róża
długości trzech centymetrów zdobiła wewnętrzną stró-
ROMANS Z SZEFEM
13
nę jej prawej kostki. Była prawie niewidoczna, ale
mogła przesądzić o wyniku spotkania - wszystko za
leży od tego, jak bardzo konserwatywny jest Rand Col-
ton.
Lucy pociągnęła usta szminką. Nie lubiła się ma
lować; cały jej makijaż składał się z jasnej pomadki,
odrobiny tuszu na rzęsach i różu na policzkach.
Odetchnęła z ulgą, widząc, że spowodowane uczu
leniem lekkie zaczerwienienie oczu minęło bez śladu.
Ale wciąż czuła pieczenie. Nic dziwnego - od rana
sprzątała zakurzony strych. Na moment przymknęła
powieki.
Zazwyczaj nosiła rozpuszczone włosy, ale na ofi
cjalne spotkania czesała je w kok. Uważała, że burza
mahoniowych loków wygląda mało poważnie. Kobie
co? Owszem. Kusząco? Też. Ale nie o to Lucy cho
dziło. Nie chciała nikogo kusić ani prowokować.
Kiedy ponownie spojrzała na zegarek, była za dzie
sięć trzecia. Najwyższy czas udać się na górę.
Weszła do windy i wcisnęła przycisk oznaczony nu
merem 23. Jak zawsze przed rozmową w sprawie pra
cy czuła się potwornie spięta. Próbowała opanować
nerwy, powtarzając sobie, że to tylko tymczasowe za
jęcie. Oczywiście pozwoliłoby jej nawiązać kontakty
z innymi prawnikami, ale nawet gdyby nic z niego nie
wyszło... Zresztą dlaczego miałoby nie wyjść? Prze
cież jest polecona przez Sadie Meeks, której zdanie
Rand cenił.
Mimo to była okropnie zdenerwowana. Może dla
tego, że wiedziała, jak trudnym we współpracy czło-
14 yiCTORIA PADE
wiekiem jest Rand Colton? Wzięła kilka głębokich od
dechów, kiedy drzwi rozsunęły się z cichym sykiem.
Pokój Randa znajdował się na końcu korytarza. Pro
wadziły do niego dwuskrzydłowe dębowe drzwi, na
których wisiała złota tabliczka z imieniem i nazwi
skiem.
Lucy nacisnęła fantazyjną złotą klamkę. Z głębi do
biegł ją szloch kobiety i podniesiony męski głos.
- To było proste zadanie! Prosiłem o odwołanie
spotkania, a pani tego nie zrobiła. Przez panią niepo
trzebnie fatygował się do mnie prezes dużej firmy, czło
wiek niezwykle zajęty. A przecież wystarczyło go
uprzedzić, że muszę dzisiaj być w sądzie! Chyba panią
uczono, że kiedy szef każe zadzwonić do klienta i od
wołać spotkanie, powinna pani natychmiast wykonać
polecenie?
- Zapomniałam.
- Zapomniała pani?!
Lucy podskoczyła, zupełnie jakby mężczyzna
krzyknął jej prosto do ucha, a przecież znajdował się
w drugim pokoju.
- No tak. Pan jednym tchem wydał z dziesięć po
leceń. Nie zdążyłam ich zapisać. A potem pan wyszedł,
a ja starałam się..-
- Nie wystarczy się starać! Czy wie pani, jak cenny
jest czas tego człowieka?
Najwyraźniej nie wiedziała. Zamiast dalej próbować
się bronić czy usfrawiedliwiać, wybiegła z gabinetu,
z szuflady biurka wyciągnęła torebkę i minąwszy Lu
cy, wypadła z płaczem na korytarz.
ROMANS Z SZEFEM 15
No tak. Rand faktycznie walił prosto z mostu. Jeśli
oczywiście człowiek mówiący podniesionym głosem
był Randem Coltonem.
- Niekompetencja, bezmyślność, lekceważący sto
sunek do pracy. Skąd te agencje biorą takich ludzi?
Ostatnie zdanie wypowiedziane było znużonym
tonem.
Gdyby nie to, że była za minutę trzecia, Lucy wy
mknęłaby się na zewnątrz i dała Coltonowi czas, by
ochłonął. Zanim jednak zdążyła cokolwiek postanowić,
drzwi gabinetu się otworzyły i Rand wmaszerował do
pomieszczenia, w którym czekała. Nie patrząc na nią,
podszedł do biurka i zaczął coś pisać na komputerze.
Sprawiał wrażenie, jakby jej nie widział. Nagle,
z wzrokiem utkwionym w monitor, spytał:
- Kim pani jest?
Spokojnie, nie denerwuj się, powiedziała do siebie.
- Nazywam się Lucy Lowry. Jestem siostrzenicą
Sadie Meeks. Byliśmy umówieni na trzecią.
- Psiakrew! - warknął, nie odrywając palców od
klawiatury. - Już jest tak późno?
- Obawiam się, że tak.
- Niestety, w tym momencie nie mogę pani poświę
cić ani chwili. Mam kilka pilnych spraw na głowie.
Proszę usiąść i czekać.
- Słucham?
Nie zamierzała powiedzieć tego tonem tak wynio
słym i pełnym oburzenia. Po prostu samo tak wyszło.
Ale nie żałowała. Jakim prawem ten facet jej cokolwiek
nakazuje?
16
YICTORIA PADE
Rand Colton przerwał pracę. Wstał od biurka i po
patrzył na Lucy swoimi jasnoniebieskimi oczami. Oso
ba mniej pewna siebie skuliłaby się ze strachu.
Lucy Lowry nawet nie drgnęła.
Zacisnął mocno zęby. Po chwili, zrozumiawszy
swój błąd, zwrócił się do niej znacznie uprzejmiejszym
tonem.
- Gdyby pani zechciała poczekać kilka minut...
Muszę gdzieś pilnie zadzwonić. Potem będę do pani
dyspozycji.
- Oczywiście - odrzekła Lucy.
Usiadła na jednym z sześciu foteli stojących pod
ścianą, na której wisiały obrazy kilku znanych malarzy.
Znalazłszy to, czego szukał w komputerze - przy
puszczalnie był to numer telefonu - Rand sięgnął po
słuchawkę.
Chcąc nie chcąc, Lucy przysłuchiwała się roz
mowie.
Musiała przyznać, że Rand zachował się jak dżen
telmen. Przeprosił klienta za to, że ten fatygował się
niepotrzebnie, ale uczynił to w sposób kulturalny, dys
tyngowany; nie płaszczył się przed nim, nie starał się
mu przypochlebić, nie obwiniał też sekretarki, po pro
stu wyjaśnił, że zlecił jej zbyt wiele spraw naraz.
Lucy była pod wrażeniem.
Miała również okazję przyjrzeć mu się dokładnie.
To, że jest wysoki i dobrze zbudowany, zauważyła
wcześniej, kiedy wparował wściekły do recepcji. Teraz,
kiedy umawiał się ze swym rozmówcą na kolację, zo
baczyła, że ma wydatną szczękę, niebieskie oczy, wło-
ROMANS Z SZEFEM
17
sy w kolorze kawy, gęste krzaczaste brwi, orli nos oraz
intrygujące usta o dolnej wardze znacznie pełniejszej
od górnej.
Ciotka nie przesadziła, mówiąc, że jest przystojny.
Lucy nie mogła oderwać od niego oczu. W dodatku
ubrany był w doskonale skrojony szary garnitur od Ar-
maniego, popielatoszarą koszulę, która wyglądała tak,
jakby przed chwilą ktoś ją uprasował, oraz jedwabny
krawat, który prawdopodobnie kosztował tyle, co cały
jej strój z butami i zegarkiem włącznie.
Przyglądała mu się z zafascynowaniem, ale tak jak
się ogląda ładny eksponat w muzeum. Bo przecież nie
interesują jej mężczyźni. Nawet ci najprzystojniejsi. Po
pierwsze, nie zamierza wdawać się w żadne romanse
ani z nikim się wiązać, dopóki nie wychowa syna. A po
drugie, na pewno nie wdałaby się w romans z takim
człowiekiem jak Colton.
Ale widoki z przyjemnością może podziwiać. Pod
tym względem ciotka też miała rację.
Jedynie nie była pewna, co by było, gdyby to na
nią podniósł głos. Czy umiałaby pokornie znosić jego
tyrady i wybuchy złości, byleby tylko móc codziennie
oglądać jego przystojną twarz?
Zakończywszy rozmowę z klientem, Rand rozłączył
się, po czym, nie odkładając słuchawki, wykręcił nu-
mer modnej restauracji, o której parę dni temu mó
wiono w telewizji, i zarezerwował stolik na wieczór.
Według relacji dziennikarzy był to jeden z najlepszych
lokali w stolicy, ale nie sposób było się do niego do-
stać. Ludzie robili rezerwacje pół roku naprzód.
18
VICTORIA PADE
A Rand? Wystarczyło, że się przedstawił i poprosił
o stolik na cztery osoby na ósmą wieczór.
Odłożył słuchawkę na widełki. Po chwili wstał
z krzesła, obszedł biurko i skupił uwagę na Lucy.
- A zatem jest pani siostrzenicą Sadie? Aż do wczo
raj nie wiedziałem o pani istnieniu.
- Tak, nazywam się Lucy Lowry - przedstawiła się
ponownie, gdyż nie była pewna, czy za pierwszym ra
zem zapamiętał jej imię i nazwisko. - Pan natomiast
jest Randem Coltonem. Słyszałam, jak pan podawał
swoje nazwisko przez telefon.
- Tak. Proszę mi wybaczyć, że się nie przedsta
wiłem.
Zapadła cisza. Rand nie spuszczał oczu z Lucy.
Czuła się tak, jakby przewiercał ją wzrokiem na wylot,
ale nie dała nic po sobie poznać.
- Sadie twierdzi, że była pani sekretarką człowieka
piastującego wysokie stanowisko, że potrafi pani znaj
dować w bibliotekach i archiwach potrzebne materia-
ły, że chce się pani specjalizować w prowadzeniu kwe
rend dla prawników, ale gotowa byłaby poświęcić mi
trochę czasu, dopóki nie znajdę kogoś na stałe.
- Wygląda na to, że ciotka wszystko panu o mnie
opowiedziała.
- Zaklina się też, że jest pani równie dobra, jak
ona.
- Jestem bardzo dobra. Ale nie wiem, czy dorów
nuję ciotce, bo nigdy razem nie pracowałyśmy.
Uśmiechnął się pod nosem, jakby rozbawiła go jej
pewność siebie.
ROMANS Z SZEFEM 19
Lucy wyprostowała plecy. Spodziewała się jakiejś
kąśliwej uwagi; nie doczekała się żadnej. Zdumiała ją
natomiast własna reakcja na uśmiech Randa. Ciarki,
które przebiegły jej po krzyżu, były całkiem nie na
miejscu.
- Czy Sadie uprzedzała panią, czego wymagam od
sekretarki?
- Nie. Ale wspomniała, że jest pan oschły, władczy
i surowy.
Tubalny śmiech, który wypełnił pokój, oczyścił at
mosferę.
- Cenię sobie szczerość. A czy ciotka mówiła pani,
jakiego rodzaju pracę wykonuje moja sekretarko-asy-
stentka i w jakich godzinach musi przebywać w biu
rze?
- Ja mogę przebywać do siedemnastej i ani minuty
dłużej.
Zmarszczył czoło.
- No dobrze. Ponieważ jest pani siostrzenicą Sadie,
coś pani zdradzę. Nie daję sobie rady z prowadzeniem
kancelarii. Na gwałt szukam kogoś do pomocy. Ale
nie chcę zatrudniać kolejnej samotnej matki. W ciągu
ostatnich dwóch miesięcy miałem ich aż nadto. Bez
przerwy martwiły się o dzieci, rozmawiały z nimi
przez telefon, zwalniały się wcześniej, żeby gdzieś je
zawieźć. Nie chcę pytać pani o jej życie osobiste, ale
jeżeli ma pani dzieci, myślę, że lepiej będzie nie prze
dłużać tej rozmowy.
Nigdy się Maksa nie wypierała; już chciała się przy
znać, że ona też jest samotną matką, ale w ostatniej
20
YICTORIA PADE
chwili ugryzła się w język. W końcu to, czy pracow
nica ma dzieci, nie powinno Randa obchodzić. Inte
resować go powinno wyłącznie to, czy i jak wywiązuje
się z powierzonych jej obowiązków.
Postanowiła przemilczeć fakt posiadania dziecka.
- Mogę pana zapewnić, że moje życie osobiste
w żaden sposób nie wpłynie negatywnie na wykony
waną przeze mnie pracę. Do godziny piątej będę wy
łącznie do pana dyspozycji.
- Na ogół pracuję dłużej.
- A ja nie.
Patrzyli sobie w oczy niczym dwaj rewolwerowcy.
Ponieważ praca w kancelarii faktycznie pozwoliła
by jej nawiązać kontakty w środowisku prawniczym,
które później mogłyby się jej przydać, Lucy zależało,
aby Rand zatrudnił ją u siebie. Jednakże bardziej od
pracy zależało jej na Maksie; nie zamierzała go zanie
dbywać.
Rand pierwszy oderwał od niej wzrok.
- Doskonale pani wie, że mam nóż na gardle.
W bibliotece... - wskazał głową za siebie, w stronę
korytarza - panuje istny chaos. Wszędzie leżą stosy
akt, które trzeba uaktualnić, posortować i pochować
na miejsce. Nie rozumiem, jak można zgłaszać się do
pracy i w dodatku mieć o sobie wysokie mniemanie,
jeżeli nawet nie zna się alfabetu. W chwili obecnej pra
cuję nad kilkoma ważnymi sprawami i, jak się pewnie
zdążyła pani zorientować, wszystko wali mi się na gło
wę. Terminarz spotkań zawiera mnóstwo błędów...
- Mogę się tym zająć.
ROMANS Z SZEFEM 21
- Ale nie po piątej?
- No dobrze, pierwszego dnia mogłabym zostać do
wieczora, aby zaprowadzić jako taki porządek. Ale
później musiałabym wychodzić o piątej. Niezależnie
od tego, co by się działo.
- Ma pani męża albo narzeczonego, który nie umie
sobie sam przyrządzić kolacji?
- Przepraszam, ale jakie to ma znaczenie?
Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów; w jego
spojrzeniu było więcej rozbawienia niż irytacji.
- Innymi słowy, mogę panią przyjąć lub nie, lecz
nie mam prawa interesować się pani życiem prywat
nym, tak?
- To tylko praca tymczasowa - przypomniała mu
- dopóki nie znajdzie pan kogoś na stałe. A więc to,
z kim spędzam wieczory, nie powinno mieć najmniej
szego wpływu na pańską decyzję.
Jeszcze przez chwilę się w nią wpatrywał. Miała
wrażenie, że z każdą sekundą jego oczy przybierają
coraz bardziej błękitny odcień.
- W porządku - oznajmił wreszcie. - Wierzę, że
Sadie nie wprowadziłaby mnie w błąd, wychwalając
panią pod niebiosa. A więc kończy pani pracę o piątej.
Oby tylko okazałą się pani tak świetną sekretarką, jak
twierdzi ciotka.
- To znaczy, że zatrudnia mnie pan?
- Zatrudniam. Może pani zacząć jutro?
- W piątek? - spytała.
Skinął głową.
- Tak. I zostać do wieczora?
22
VICTORIA PADE
No, no, pomyślała. Znany playboy, Rand Colton,
zamierza piątkowy wieczór spędzić w pracy, a nie
w towarzystwie jakieś długonogiej piękności?
- Dobrze - zgodziła się. Bądź co bądź, nie poczy
niła na jutrzejszy wieczór żadnych planów. - Zjawię
się punktualnie o ósmej.
- Sadie pani nie mówiła?
O czym, na miłość boską? Prawdę rzekłszy, ciotka
w ogóle niewiele jej opowiadała o swoim pracodawcy,
podobnie jak jemu niewiele opowiadała o swojej sio
strzenicy.
- Nie bardzo wiem, co pan ma na myśli. Wiem,
że jest pan wybitnym prawnikiem i że pana rodzina
pochodzi z Kalifornii. Ale to wszystko, co mi Sadie
o panu mówiła.
- I jeszcze to, że jestem oschły, władczy i surowy
- przypomniał jej z błyskiem rozbawienia w niebie
skich oczach.
- Istotnie - przyznała Lucy. - Lecz słowem nie
wspomniała, dlaczego miałabym się nie pojawić o ós
mej.
- Chodzi o to, że ja też mieszkam w Georgetown.
Wstąpię po panią o siódmej trzydzieści. W drodze! do
pracy można omówić w samochodzie sprawy organi
zacyjne i nie tracić na nie czasu w biurze. A zatem
o siódmej trzydzieści - powtórzył. - Punktualnie. Nie
lubię czekać.
Spotkanie dobiegło końca. Lucy podniosła się z fo
tela.
- Będę gotowa.
ROMANS Z SZEFEM 23
- I będzie pani moja do późnych godzin wieczor
nych? - upewnił się.
Zabrzmiało to nieco dwuznacznie. Ale może tylko
jej się wydawało? Zignorowała dreszczyk podniecenia,
który przebiegł jej po krzyżu.
- Tak. Nawet wezmę z sobą drugą parę butów. Na
po pracy.
- Świetnie. Czyli jesteśmy umówieni.
- W międzyczasie jednak będzie pan szukał kogoś
na stałe, prawda? - zapytała. - Bo chciałabym jak naj
szybciej rozkręcić własny interes.
- Oczywiście. Szukaniem odpowiedniej kandydatki
zajmuje się agencja pośrednictwa pracy, do której się
zgłosiłem.
- To dobrze.
- Proszę pozdrowić ode mnie Sadie.
- Nie zapomnę.
- Jeśli jest pani w połowie tak sprawną sekretarką
jak ona, będę usatysfakcjonowany.
- Na pewno pana nie zawiodę.
Rand Colton rozciągnął usta w uśmiechu, pokazu
jąc rząd równych, lśniących bielą zębów. Wcale się
nie dziwię, pomyślała Lucy, że kobiety tracą dla niego
głowę.
Przeszedł przez recepcję i otworzył drzwi.
- Do jutra.
Starając się zapanować nad rumieńcem, który za
kwitał na jej policzkach, Lucy czym prędzej skierowała
się do wyjścia. Kiedy mijała Randa, odruchowo wciąg
nęła w nozdrza zapach jego wody kolońskiej.
24 VICTORIA PADE
- Przekażę Sadie pozdrowienia - obiecała, opusz
czając kancelarię.
Rand Colton nie cofnął się do swojego gabinetu.
Stał w progu, odprowadzając ją wzrokiem do windy.
Kiedy zerknęła przez ramię, zanim wsiadła do kabiny,
zobaczyła, że nadal się jej przygląda.
Dopiero kiedy drzwi windy zasunęły się, wypuściła'
z płuc powietrze; nawet nie zdawała sobie sprawy, że
od wyjścia z kancelarii wstrzymuje oddech. W drodze
z dwudziestego trzeciego piętra na parter zrozumiała,
że praca dla Randa Coltona będzie od niej wymagała
ogromnego wysiłku.
Zawsze wiedziała, że poradzi sobie z bezkom
promisowym szefem o trudnym charakterze. Nie wie
działa natomiast, czy poradzi sobie z bezkompromiso
wym szefem o pięknych niebieskich oczach, wspaniale
umięśnionej sylwetce, obdarzonym charyzmą, dowci
pem i inteligencją, który sprawiał, że raz po raz czuła
dziwne kłucie w sercu.
O tym dopiero miała się przekonać.
ROZDZIAŁ DRUGI
Nigdy nie potrzebował dużo snu. Nazajutrz rano
obudził się, zanim wzeszło listopadowe słońce. Zazwy
czaj po przebudzeniu robił sobie kawę i ze świeżo do
starczonym pod drzwi „Washington Post" wracał do
łóżka. Dopiero po lekturze gazety brał prysznic.
Tego ranka jednak żadne wydarzenia z kraju czy
ze świata nie były w stanie przykuć jego uwagi. Co
chwila spoglądał na budzik stojący na szafce nocnej,
jakby wzrokiem chciał ponaglić wskazówki.
Nie potrafił zrozumieć, dlaczego mu było tak spie
szno do pracy. Dawno nie czuł takiego podekscyto
wania. Prawdę mówiąc, od dłuższego czasu właściwie
nic go nie podniecało.
Wmawiał w siebie, że wpływ na to mają kłopoty,
jakie nękają jego najbliższych. W Prosperino w Kali
fornii, gdzie mieszkali jego rodzice, riie działo się naj
lepiej. Ale w głębi duszy wiedział, że się oszukuje:
nie chodziło o rodziców czy rodzeństwo, lecz o niego
- Randa.
Nie umiał tego wytłumaczyć. W ciągu ostatnich kil
ku miesięcy stracił zapał do wszystkiego. Nie bawiły
go rzeczy, które niedawno sprawiały mu przyjemność.
Nużyła go praca, nużyło życie.
26 VICTORIA PADE
Cały czas parł naprzód: wciąż pragnął zwyciężać,
wciąż dążył do celu, z poświęceniem walczył w sądzie,
dowodził niewinności swoich klientów. To się nie
zmieniło.
Od urodzenia odznaczał się ambicją - może dlate
go, że był pierworodnym dzieckiem. Natomiast robił
to wszystko jakby z rozpędu, z przyzwyczajenia. Nie
wyskakiwał raźno z łóżka, nie gnał do pracy na zła
manie karku. Odeszła mu również ochota do różnych
zajęć po pracy. Nie kusiła go kolacja ze znaną modelką,
która przyjechała do miasta na sesję fotograficzną, ani
weekend na wsi z piękną kobietą; na przyjęcie w Bia
łym Domu szedł z poczucia obowiązku, podobnie jak
na imprezę charytatywną, z której dochód przeznaczo
ny był na cele bliskie jego sercu.
Nic go nie interesowało. To było tak, jakby nie po
trafił odnaleźć sensu życia.
A jednak tego ranka, od momentu gdy otworzył
oczy, rwał się do działania. Dlaczego?
Wiedział, że diień niczym nie będzie różnił się od
poprzednich. Tak jak wczoraj i przedwczoraj, musi
wykonać mnóstwo telefonów, odbyć parę spotkań
z klientami, napisać kilka pism procesowych, kilka od
wołań, pojawić się w sądzie. I tak do wieczora. A wie
czorem dalsza praca: porządkowanie bałaganu, jaki po
sobie zostawiły nierzetelne, niekompetentne sekretarki.
Na szczęście w walce z bałaganem miała mu po
magać Lucy.
Lucy Lowry.
Na myśl o niej poczuł jeszcze większe ożywienie.
ROMANS Z SZEFEM
27
Czyżby nowy zapał, jaki w niego wstąpił, był zasługą
siostrzenicy Sadie Meeks? To absurd!
A jednak świadomość, że znów ją dziś ujrzy, spra
wiała, że uśmiechał się od ucha do ucha.
Dziwne. Po rozmowie z Lucy miał wrażenie, jakby
to ona była szefem, a on kandydatem ubiegającym się
o posadę. Ona dyktowała warunki i podejmowała de
cyzje, on na wszystko się godził. Ona ustalała reguły,
on je akceptował. A przecież powinno być odwrotnie.
Mówiła, co chce, czego oczekuje, na co nie przystanie.
Była wygadana, stanowcza, odważna.
Nie przepadał za tymi cechami. Więc dlaczego nie
mógł się doczekać, aby ponownie znaleźć się w jej to
warzystwie?
Z kilku conajmniej powodów. Miała niesamowitą
figurę. Uwielbiał kobiety szczupłe, lecz kształtne,
o wyraźnie zaokrąglonych piersiach. Gładka mleczna
cera też robiła na nim wrażenie, jak również rude loki,
które upięła w kok, żeby wyglądać nieco poważniej
i dostojniej.
Podobał mu się także jej nosek - mały, lekko za
darty. Na ogół na ten szczegół twarzy nie zwracał wię
kszej uwagi, ale nosek Lucy pamiętał tak dokładnie,
jakby go sam wymodelował.
No i oczy - duże, lśniące, szeroko rozstawione, błę
kitne jak woda! w krystalicznie czystym górskim sta
wie. Widział w nich radość życia, energię, witalność,
tupet.
Kiedy tak leżał w łóżku, obserwując przez okno sy
pialni wschód słońca, przyszło mu do głowy, że Lucy
28
VICTORIA PADE
Lowry przypomina postaci, jakie Katherine Hepburn
grywała w filmach ze Spencerem Tracy - kobiety
piękne, pełne temperamentu, inteligentne, nie dające
sobie w kaszę dmuchać, potrafiące dotrzymać kroku
mężczyźnie.
Taka też była siostrzenica Sadie Meeks - piękna,
bystra, uparta, ekscytująca.
Nie potrafił o niej zapomnieć. Nie potrafił też spo-
- wolnić bicia serca, które natychmiast zaczynało łomo
tać, gdy tylko oddawał się rozmyślaniom.
Co to wszystko znaczy? Że po kwadransie rozmowy
zadurzył się w swojej nowej sekretarce?
To śmieszne.
Rand nie zakochiwał się od pierwszego wejrzenia.
Ostatni raz zdarzyło mu się to na samym początku stu
diów. Od drugiego czy trzeciego wejrzenia też od daw
na w nikim się nie zakochał. Lubił kobiety, uwielbiał
spędzać z nimi wolny czas, ale dla żadnej od lat nie
stracił głowy.
Z Lucy jednak sprawa wyglądała całkiem inaczej.
Był podniecony, przejęty jak uczniak idący na pierwszą
randkę. Chyba to o czymś świadczy?
A może nie. Może po prostu przepełnia go radość
na myśl, że wreszcie będzie miał do pomocy osobę
kompetentną. Że wreszcie ktoś zaprowadzi mu w biu
rze porządek.
Zaczął szukać dziury w całym. I znalazł. Denerwo
wało go, że Lucy uparła się, iż o piątej kończy pracę.
Od tego uzależniła swoją zgodę. Ciekawe, dlaczego
była taka nieustępliwa. Cóś musi się za tym kryć.
ROMANS Z SZEFEM
29
Mężczyzna. Tak, na pewno mężczyzna. Chce mieć
wolne wieczory, by móc spotykać się z przyjacielem
czy narzeczonym. Na myśl o tym ogarnęła Randa
złość. Zdumiała go własna reakcja.
Po chwili zrozumiał - a przynajmniej tak mu się
zdawało - skąd się bierze jego niezadowolenie. Ciężko
pracował, nie nadążał z robotą administracyjną, a oso
ba, którą przyjął na stanowisko sekretarki, stwierdziła,
że bez względu na wszystko ona wychodzi z biura
punktualnie o piątej.
Nie było z nią dyskusji. Po prostu oświadczyła, że
tak ma być i już. Albo on przystaje na jej warunki,
albo ona poszuka sobie innej pracy. Patrzył w te jej
duże niebieskie oczy i miał ochotę ją udusić.
Podobna ochota nachodziła go, gdy wyobrażał so
bie, jak po pracy Lucy szykuje się na randkę z uko
chanym.
O psiakrew!
Co go obchodzi jej ukochany? Przecież nic ich nie
łączy! Widzieli się dotąd jeden jedyny raz.
- Stanowczo za dużo pracuję - mruknął, zdegusto
wany samym sobą.
No dobrze, stary! Weź się w garść! Lucy Lowry to
jedna z wielu kobiet, jakie przewinęły się przez kance
larię, odkąd Sadle przeszła na emeryturę. Przed nią było
z dziesięć sekretarek, po niej będzie kolejnych dziesięć.
To, co robi po pracy, z kim się spotyka, gdzie chodzi,
nie powinno cię w najmniejszym stopniu interesować.
Więc dlaczego na myśl o tym, że za parę godzin
podjedzie pod jej dom, serce biło mu szybciej?
30 YICTORIAPADE
Dlatego że...
Nie, nie wiedział. Ale na pewno nie dlatego, że się
w niej zadurzył.
Cisnął na bok nie przeczytaną gazetę, odstawił na
szafkę kubek i wstał z łóżka, bardziej zły niż podnie
cony.
Jakim prawem Lucy Lowry narzuca mu warunki?
Zazwyczaj jak ognia unikał kobiet upartych, pewnych
siebie, które wysuwają kategoryczne żądania. Tylko
dlatego nie wskazał Lucy drzwi, ponieważ bardzo po
trzebował kogoś do pracy w kancelarii, a Sadie zapew
niała go, że lepszej sekretarki niż jej siostrzenica nig
dzie nie znajdzie.
Idąc pod prysznic, przyłapał się na tym, że znów
rozmyśla o Lucy. Wcale nie zastanawiał się, jakie
dziewczyna ma kwalifikacje i czy się na niej nie za
wiedzie, przeciwnie, usiłował sobie wyobrazić, jak wy
gląda z rozpuszczonymi włosami, kiedy rude loki wiją
się jej wokół twarzy.
Miał nadzieję, że może dziś nie upnie ich w kok.
Dźwięk dzwonka u drzwi rozległ się punktualnie
o siódmej dwadzieścia dziewięć.
Lucy nacisnęła klamkę, spodziewając się zastać
na progu Randa Coltona; zamiast niego zobaczyła
krępego, łysiejącego mężczyznę w mundurze szofe
ra.
Spoglądając ponad jego ramieniem, ujrzała zapar
kowany przy krawężniku czarny samochód. Domyśliła
się, że Rand czeka w środku.
ROMANS Z SZEFEM 31
- Jeszcze chwila - powiedziała i zamknęła drzwi.
Wróciła do salonu. Maks siedział w piżamie na ko
lanach Sadie, tuląc do siebie pluszowego misia.
- No, syneczku, muszę już iść. Pamiętasz, co ci
wczoraj mówiłam? Ciocia Sadie zabierze cię do swo
jego domku. Przygotowała dla ciebie pyszne śniadan
ko, a ja zapakowałam ci do plecaka kasetę z filmem
o dinozaurach. Możesz go sobie obejrzeć, chyba że bę
dziesz wolał kreskówki. Potem pójdziesz z ciocią do
przedszkola. Ciocia chodzi tam czytać dzieciom bajki.
A po południu znów wrócisz do domu cioci. Ja muszę
zostać w pracy do bardzo późna, ale tylko ten jeden
raz. Zadzwonię do ciebie w ciągu dnia, a potem wie
czorem. Dobrze?
Maks skinął z powagą głową. Był bardzo śpiący;
rozstanie z matką nie robiło na nim większego wra
żenia.
- Będę za tobą tęsknić, niedźwiadku.
- Ja za tobą też, mamusiu.
- Słuchaj się cioci.
Chłopiec ponownie skinął głową.
Lucy wiedziała, że Sadie zapewni Maksowi dosko
nałą opiekę. Wiedziała też, że mały ucieszy się z to
warzystwa innych dzieci. Łatwo się zaprzyjaźniał, chęt
nie dzieli! swoimi zabawkami. Mimo to miała wyrzuty
sumienia, że rozstaje się z nim na tyle godzin.
Tylko ten jeden raz, tylko dziś, powtarzała w my
ślach.
Będzie z dala od syna, ale za to blisko Randa. Na
samą tę myśl poczuła się raźniej. I znów ją ogarnęły
32
VICTORIA PADE
wyrzuty sumienia. Raźniej? Przecież zaledwie wczoraj
go poznała. Wolała jednak nie analizować swoich
uczuć.
- Daj buziaka - poprosiła syna.
Chłopczyk rozciągnął usta w szelmowskim uśmie
chu, po czym z całej siły cmoknął ją w policzek. Po
chwili nadstawił własny do pocałunku.
- Wezmę do przedszkola triceratopsa.
- Dobrze. Tylko pamiętaj: musisz się nim dzielić
z innymi dziećmi.
- W takim razie może wezmę również tyranozaura
- oznajmił chłopiec.
- Baw się dobrze, niedźwiadku.
Potargawszy syna po włosach, uśmiechnęła się do
Sadie i skierowała do wyjścia.
- Ty również! - zawołała za nią ciotka.
Czekający przed domem duży czarny lincoln miał
przydymione szyby. Chociaż nic przez nie nie widziała,
czuła, jak z każdym krokiem serce łomocze jej coraz
mocniej. Próbowała wmówić w siebie, że to ze zde
nerwowania, ale wiedziała, że się oszukuje. Przyśpie
szone bicie serca nie miało nic wspólnego z pracą ra
czej z pracodawcą.
Nie potrafiła tego zrozumieć. Wczorajsza krótka
rozmowa sprawiła, że bez przerwy o nim myślała. Za
sypiając, widziała przed oczami jego wysoką sylwetkę,
umięśnione ciało, regularne rysy twarzy, duże dłonie.
Widziała je w nocy, a także rano, kiedy się ocknęła.
Obudziła się znacznie wcześniej, niż to było ko
nieczne. I natychmiast zaczęła się zastanawiać, jak ma
ROMANS Z SZEFEM 33
się ubrać. Po długim namyśle zdecydowała się na swój
najlepszy kostium z jasnoniebieskiego kaszmiru. Był
to prezent od Sadie, a ponieważ kosztował majątek,
wkładała go od wielkiego święta.
Najgorsze było to, że po wczorajszej rozmowie
z Randem czekała na dzisiejszy dzień z takim przeję
ciem, z jakim dziecko czeka na pierwszy śnieg lub po
darki od świętego Mikołaja. To twój szef, nie zapomi
naj o tym, powtarzała sobie raz po raz. Zarozumiały,
łatwo wpadający w złość - a tacy w ogóle jej nie inte
resowali. Prawdę mówiąc, żadni mężczyźni jej nie inte
resowali.
Kiedy od samochodu dzieliło ją tylko parę kroków,
szofer wysiadł pośpiesznie, aby otworzyć jej drzwi. Na
myśl o tym, że za moment zobaczy Randa Coltona,
poczuła dreszczyk emocji. Na nic zdały się wyrzuty,
jakie sobie czyniła, na nic próby zbagatelizowania całej
sytuacji.
I wreszcie przez otwarte drzwi ujrzała Randa, a ra
czej jego profil. I poczuła zapach jego wody koloń-
skiej.
Był starannie uczesany, dokładnie ogolony. Miał na
sobie elegancki garnitur z dobrej gatunkowo wełny,
ciemniejszą marynarkę, nieco jaśniejsze spodnie; do te
go śnieżnobiałą koszulę ze złotymi spinkami oraz cie-
mnofioletowy krawat z jedwabiu. Przemknęło jej przez
myśl, że to nieprzyzwoite, aby mężczyzna był tak przy
stojny już z samego rana.
Podziękowawszy szoferowi, wsiadła do środka.
Rand siedział z nogą założoną na nogę. Uniesione ko-
34
YICTORIA PADE
lano służyło mu za podkładkę. Opierał na nim skórzany
notes, w którym coś zapisywał.
Nie spojrzał na nią, kiedy wsiadła. Nawet się nie
przywitał. Ona też nie powiedziała „dzień dobry"; za
miast tego wyraziła zdziwienie:
- Pochodzi pan z Kalifornii i nie umie prowadzić
samochodu?
- Oczywiście, że umiem - odparł, nie podnosząc
wzroku znad notatek. - Ale odpowiada mi mieszkanie
w Georgetown, a nie cierpię jeździć zatłoczonymi au
tobusami czy metrem.
No tak, powinna się była domyślić. Ktoś taki jak
on nie korzysta ze środków komunikacji miejskiej.
- Poza tym - kontynuował - jeżeli nie siedzi się
za kierownicą, można w tym czasie wykonać całkiem
sporo pracy. Wracając więc do pani pytania... mam
samochód i potrafię prowadzić, wolę jednak korzystać
z usług szofera.
Mówiąc to, nie przerywał pisania. Nie zamierzał
wdawać się w przyjacielskie pogawędki.
- W kieszeni na wprost siebie znajdzie pani papier
i długopis. Chciałbym podyktować list.
I tak zaczął się jej pierwszy dzień w nowej firmie.
Od tej chwili Lucy nawet nie miała czasu pomyśleć
o Randzie jako o przystojnym mężczyźnie. Miała wra
żenie, jakby pracowała z niezwykle mądrym i spraw
nym robotem. Była maksymalnie skoncentrowana, nie
pozwalała sobie na sekundę wytchnienia. Notowała
uwagi, które należało później uwzględnić przy sporzą
dzaniu pisma procesowego, odpisywała na listy, pa-
ROMANS Z SZEFEM
35
rzyła kawę, łączyła rozmowy telefoniczne, przynosiła
i odnosiła akta.
Rand myślał - i mówił - z szybkością karabinu ma
szynowego. Nic dziwnego, że kolejne sekretarki przy
syłane przez agencje nie wytrzymywały takiego tempa.
Facet miał wprost nieludzkie zasoby energii i właści
wie potrzebował dwóch lub trzech sekretarek, a nie
jednej.
Lucy jednak nadążała. Zawsze lubiła wyzwania
i właśnie tak traktowała tempo, jakie Rand narzucał,
i polecenia, które wydawał. Kilka razy udało jej się
nawet przewidzieć, o co ją poprosi, zanim sam otwo
rzył usta. Czuła wtedy ogromną satysfakcję. Chociaż
na pewno nie chciałaby wykonywać takiej pracy w tak
szaleńczym tempie do końca życia, na razie wszystko
się jej podobało. A najbardziej podobał się jej sam
Rand Colton.
Po południu, kiedy wyszedł do sądu, znalazła chwi
lę, żeby zadzwonić do Maksa i dowiedzieć się, co syn
porabia, ale przez resztę czasu wykonywała swoje obo
wiązki. Dzień zleciał błyskawicznie. Zanim się obej
rzała, na dworze zaczęło się ściemniać.
O szóstej zakończyli sprawy bieżące i przeszli do
biblioteki, żeby uporządkować stosy teczek i doku
mentów, które poprzednie sekretarki odkładały na bok
i którymi fizycznie nie miały kiedy się zająć.
- Wyciągnij te wygodne buty, które obiecałaś przy
nieść - poradził jej.
Nawet nie zauważyli, kiedy przeszli z sobą na ty.
Wieczorna praca W bibliotece stanowiła miłą od-
36
VICTORIA PADE
mianę po wcześniejszej nerwowej harówce. Randa,
który w ciągu dnia nie potrafił się na moment odprę
żyć, opuściło napięcie. Zdjął marynarkę, potem ściąg
nął krawat i powiesił go na oparciu fotela. Następnie
rozpiął dwa guziki pod szyją i podwinął rękawy ko
szuli, ukazując umięśnione przedramiona, których
mógłby mu pozazdrościć niejeden robotnik.
Przeglądali kolejno wszystkie dokumenty. Stosy
papierów powoli topniały. Najpierw Rand spraw
dzał, czego dotyczy dane pismo, następnie przekazy
wał je Lucy, mówiąc, do której sprawy trzeba je pod
łączyć.
Było to dość żmudne zajęcie, nie bardzo sprzyjające
rozmowie.
Rand pracował w skupieniu, Lucy zaś przyłapała
się na tym, że z zapartym tchem czeka, aby panującą
w bibliotece ciszę przerwał jego gruby niski głos. Po
dobny do głosu śpiewaka jazzowego w zadymionym
nowoorleańskim barze.
Kiedy wszystkie dokumenty zostały wpięte do wła
ściwych teczek, Lucy - przeprosiwszy na moment
Randa - wyszła do toalety. Stamtąd zadzwoniła z te
lefonu komórkowego do Maksa, by powiedzieć mu do
branoc. Gdy po paru minutach wróciła do biblioteki,
okazało się, że Rand przeniósł teczki do pomieszczenia
zwanego szumnie „archiwum". Spędzili w nim resztę
wieczoru, układając wszystko w specjalnych segrega
torach.
Była zdziwiona, że Rand jej pomaga. O ile wcześ
niej jego obecność była niezbędna, bo tylko on wie-
ROMANS Z SZEFEM 37
dział, które dokumenty dotyczą jakiej sprawy, to teraz
śmiało mógł zająć się czym innym. A jednak pozostał
z nią w archiwum i pracował w pocie czoła.
To miło, pomyślała. Miło, że się nie wywyższa, nie
zadziera nosa. Najwyraźniej uważa, że żadna praca nie
hańbi. Może i jest wymagającym szefem, ale równie
wiele wymaga od siebie, co od innych. To zaś czyni
go bardziej ludzkim i przystępnym.
O dziesiątej wieczorem Lucy padała na nos ze zmę
czenia, więc ucieszyła się, kiedy wreszcie wszystko
skończyli.
Rand uniósł ręce nad głowę, jakby chciał sięgnąć
do sufitu. Sprawiał wrażenie nie mniej wyczerpanego
od niej.
- No dobra, basta - oznajmił, strzykając palcami.
- Jestem ledwo żywy.
- Ja też. - Lucy potarła szyję.
- Nawet nie miałaś przerwy na kolację.
- Ty też nie - rzekła, śmiejąc się cicho.
- Słuchaj, tuż za rogiem jest taka sympatyczna
knajpka. Może wstąpilibyśmy tam? Ja stawiam. W ra
mach podziękowania za pracę.
Randka z szefem zawsze wydawała się jej czymś
moralnie nagannym. Ale Colton proponował niewinną
kolację po całyrn dniu ciężkiej pracy. Harowała czter
naście godzin bez wytchnienia. Chciał się odwdzię
czyć, powiedzieć, że docenia jej poświęcenie. Nic wię
cej się za tym nie kryło.
Czuła, że powinna odmówić. Wprawdzie nie miała
powodu spieszyć się do domu, bo Sadie już dawno
38
YICTORIA PADE
położyła Maksa spać, wiedziała jednak, że powinna
odmówić.
Z drugiej strony, głód skręcał jej kiszki.
Tak, jest głodna, a śpiącemu Maksowi nie robi róż
nicy, czy mama wróci godzinę wcześniej czy później.
- No jak? - spytał Rand.
- Za rogiem, tak? - upewniła się, chociaż jeszcze
przed chwilą wyliczała w myślach powody, dlaczego
nie należy zaprzyjaźniać się z szefem.
- Tak, dosłownie parę kroków stąd. Możemy
przejść tam na piechotę, zjeść kolację i dopiero wte
dy zadzwonić po Franka. Szkoda go wcześniej fa
tygować. Po co ma biedak siedzieć na zewnątrz i na
nas czekać?
Frank, szofer Randa, najwyraźniej czekał na wez
wanie pod telefonem, a nie pod budynkiem. Większość
ludzi na wysokich stanowiskach wychodzi z założenia,
że skoro płaci, to ma prawo wymagać, ale nie Rand.
Lucy zdziwiło jego podejście.
Na ogół nie lubiła chodzić wieczorami po centrum
miasta, uważała, że to zbyt niebezpieczne, ale spoj
rzawszy na Randa, na jego wysoką sylwetkę, zrozu
miała, że nie ma się czego obawiać.
- Dobrze - zgodziła się. - Mam ochotę odetchnąć
świeżym powietrzem.
- To chodźmy.
Pięć minut później zjechali na dół windą i wyszli
z budynku.
- Tędy. - Rand skinął głową w prawo, po czym
włożył skórzane rękawiczki w identycznym czarnym
ROMANS Z SZEFEM
39
kolorze co płaszcz z wielbłądziej wełny, który miał na
sobie.
Lucy również wyjęła z kieszeni płaszcza rękawicz
ki. Mimo późnej pory miasto tętniło życiem. Ruch uli
czny był niewiele mniejszy niż za dnia, przechodniów
też było sporo.
Drogę do skrzyżowania odbyli w milczeniu. Lucy
czuła, jak spływa z niej zmęczenie. Podejrzewała, że
Randa też opuszcza napięcie.
Knajpka faktycznie znajdowała się tuż za rogiem,
na parterze sąsiedniego budynku. Na wprost wejścia
mieściła się wysoka lada ze stołkami barowymi, resztę
pomieszczenia zajmowały stoliki, każdy za przepierze
niem. Mniej więcej połowa z nich była zajęta.
Biorąc Lucy pod rękę, Rand skierował się do pu
stego boksu pod oknem.
- Do późna pan dziś pracował, mecenasie! - za
wołała stojąca za ladą kelnerka, która po chwili ruszyła
w ich stronę.
Była to kobieta w średnim wieku, o włosach przy
strzyżonych na jeża i z dużym czarnym pieprzykiem
pod lewym okiem. Miała na sobie zieloną, zapinaną
na guziki sukienkę, biały fartuszek i białe buty.
Rand odpowiedział na jej pozdrowienie przyjaznym
tonem, jakby znali się od wielu lat, po czym nawet
nie pytając Lucy, na co ma apetyt, zamówił dwa Nie
bieskie Specjały.
- Na Niebieski Specjał składa się pieczeń, frytki,
sałatka i bułka - wyjaśnił po odejściu kelnerki. - O tej
porze nie wolno zamawiać niczego z grilla. Ruszt czy-
40
YICTORIAPADE
szczony jest raz dziennie, z samego rana, więc do wie
czora... słowem, lepiej nie ryzykować. Zapomniałem
cię uprzedzić przed wejściem, a w obecności Gail nie
bardzo mi wypadało. Jest współwłaścicielką lokalu
i poczułaby się urażona.
Lucy, która była zła na Randa, że podejmuje za nią
decyzję, skinęła ze zrozumieniem głową. Złość minęła
jak ręką odjął. Trudno bowiem mieć do kogoś pretensję
o to, że jest miły i nie chce sprawić innym przykrości.
Po chwili Gail wróciła z dzbankiem wody i spytała,
czy podać im kawę.
Tym razem Rand popatrzył na Lucy, czekając, by
sama udzieliła odpowiedzi.
- Nie, poproszę herbatę jaśminową - zdecydowała.
- A ja mrożoną.
Wierzchnie okrycia położyli obok na pustym krze
śle.
Siedzieli naprzeciwko siebie. Wprawdzie cały dzień
spędzili razem, ale wcześniej mieli dzidsiątki spraw na
głowie, a teraz... Teraz dzieliła ich tylko szerokość sto
lika.
Widok w dalszym ciągu podobał się Lucy - Sadie
nic nie przesadziła, mówiąc, że Rand jest przystojny
- ale sama chętnie schowałaby się przed natarczywym
spojrzeniem jego niebieskich oczu. Czuła się niemal
jak eksponat w muzeum.
- Skoro dorastałeś w Kalifornii, to dlaczego posta
nowiłeś przenieść się do Waszyngtonu? - spytała, prze
rywając ciszę.
- Jako dziecko przyjeżdżałem tu z mamą w odwie-
ROMANS Z SZEFEM 41
dżiny do ojca. W owym czasie tata piastował urząd
senatora. Waszyngton wywarł na mnie ogromne wra
żenie. Potem, po pierwszym roku studiów prawni
czych, spędziłem tu letnie wakacje. Na stażu. Haro
wałem dwanaście godzin dziennie, sześć dni w tygo
dniu. Pracy miałem dużo, ale miasto wciąż mi się po
dobało. Po zakończeniu studiów uznałem, że właśnie
tu chcę otworzyć kancelarię.
- Twoja rodzina nadal mieszka w Kalifornii?
Zauważyła, że z jego twarzy zniknął wieczorny za
rost. Widocznie w tym czasie, kiedy ona dzwoniła z ła
zienki do domu, Rand zdążył się ogolić.
- Hacienda del Alegria. Tak się nazywa nasz dom
w Prosperino. Mieszkają tam rodzice, część rodzeń
stwa i prawie rodzeństwa.
- Rodzeństwa i prawie rodzeństwa?
- Moi rodzice są dość wyjątkowi, jeśli chodzi o po
tomstwo. Mają sześcioro własnych dzieci i niemal dru
gie tyle adoptowanych lub przybranych.
- Naprawdę? -zdziwiła się.
Po tym, co mówił na temat samotnych matek pra
cujących w charakterze sekretarek, uznała, że nie prze
pada za dziećmi.
- Nie miałeś tego rodzicom za złe? Że biorą pod
swój dach obce dzieci i zapewniają im opiekę?
Kelnerka postawiła na stoliku zamówione dania.
- Czy miałem im za złe? - Posolił frytki. - Dla
czego miałbym mieć za złe? Skąd ci to w ogóle przy
szło do głowy?
Lucy skosztowała kawałek pieczeni.
42
YICTORIA PADE
- Bo z takim żarem wypowiadałeś się przeciwko
przyjmowaniu do pracy samotnych matek...
- Tylko dlatego, że dzieci przeszkadzają im w pra
cy. Ale przeciwko dzieciom nic nie mam. Lubię je.
A z przybranym rodzeństwem łączą mnie doskonałe
stosunki.
- Jak to się zaczęło? Czy rodzice najpierw wzięli
cudze dziecko, potem mieli własne i tak na zmianę to
rodziło im się własne, to przyjmowali kolejne sieroty
pod swój dach? Czy może najpierw mieli własne dzie
ci, ale chcieli powiększyć rodzinę?
- Najpierw było nas siedmioro. Ojciec, matka, ja,
Sophie, Amber i bliźniacy Michael i Drake. Kiedy
miałem trzynaście lat, jadącego rowerem Michaela po
trącił pijany kierowca. Michael zginął. Nasz świat legł
w gruzach. Ojciec wpadł w depresję. Długo nie mógł
się pozbierać. Któregoś dnia opowiedział mamie
o pewnych: sprawach ze swojego dzieciństwa. Pod
wpływem jego opowieści mama spytała, czy nie mo
gliby zaadoptować jakiegoś biednego dziecka. Ojciec
zgodził się. To go odmieniło. Zrozumiał, że najważ
niejszą rzeczą w życiu jest rodzina. Dla niej zrezyg
nował z polityki. Od tamtej pory rodzina zaczęła nam
się rozrastać. Ojciec z matką stali się znani z tego, że
roztaczają opiekę nad sierotami, że niektóre przyjmują
pod swój dach. W dziewięćdziesiątym pierwszym roku
ktoś nawet zostawił im niemowlę na słomiance przed
drzwiami.
- O rany! Muszą być wspaniałymi rodzicami.
- E tam. Są całkiem normalni. I jak normalni lu-
ROMANS Z SZEFEM
43
dzie mają zalety i wady. Ale nie narzekam. Moje dzie
ciństwo należało do wyjątkowo szczęśliwych. Cierpia
łem tylko z jednego powodu: że mieszkaliśmy z mamą
w Kalifornii, a ojciec większość czasu spędzał w Wa
szyngtonie. Był ciągle nieobecny. Może dlatego nie
kwapię się do zatrudniania samotnych matek. Kiedy
ma się dzieci, powinno się z nimi jak najwięcej prze
bywać. A ja od swoich sekretarek wymagam, żeby by
ły dyspozycyjne. Pracuję do późnych godzin. Dlatego
sam nie mam dzieci. Nie można w równym stopniu
poświęcić się pracy i wychowaniu potomstwa. Kiedy
jest się rodzicem, dzieci są najważniejsze.
- Czyli na pracę u ciebie może liczyć wyłącznie
osoba bezdzietna?
- Tak. Mnóstwo czasu spędzam w biurze i potrze
buję sekretarki, która...
- Byłaby na każde twoje wezwanie.
- Zamierzałem powiedzieć: która traktowałaby pra
cę równie poważnie, jak ja.
- I gotowa byłaby dla niej zrezygnować z życia
osobistego.
Roześmiał się.
- Jesteś bezlitosna.
- Ja? Raczej ty w swoich żądaniach.
Popatrzył na nią z rozbawieniem, ale i irytacją
w oczach.
Ponieważ oboje skończyli kolację, wyjął z kieszeni
telefon komórkowy i podał szoferowi adres, pod któ
rym może ich odebrać.
- Uważam, że należy jasno ustalić priorytety - oz-
44 VICTORIAPADE
najmił, rozłączywszy się. - Jeżeli człowiek ma dzieci,
powinien poszukać sobie pracy, która nie kolidowałaby
z jego obowiązkami rodzicielskimi. Jeżeli natomiast
ma pracę wymagającą poświęcenia...
- Lub wymagającego szefa.
- ...lub wymagającego szefa, wtedy nie powinien
decydować się na dzieci, ponieważ byłoby to wobec
nich nie fair.
- Wszystko jest dla ciebie czarne lub białe?
- Nie wszystko. Ale to tak.
- Czyli bezdzietny szef i bezdzietna sekretarka?
- Owszem.
- Zawsze tak będzie?
Nie czekając na rachunek, Rand położył na stoliku
dwa banknoty dwudziestodolarowe.
- Nie wiem. Nie mam pewności, czy nadaję się na
ojca. Może kiedyś zmienię zdanie. Na przykład, kiedy
przejdę na emeryturę.
- Co? - Lucy parsknęła śmiechem. - Chcesz mieć
dzieci na starość?
Oboje sięgnęli po płaszcze.
- Na żadną starość. Zamierzam być młodym eme
rytem.
- Nie wierzę.
- W co?
- Że za kilka lub kilkanaście lat zrezygnujesz z pra
cy. Jesteś pracoholikiem. Tacy jak ty nie przechodzą
wcześnie na emeryturę.
- W takim razie nie będę miał dzieci.
- Szkoda.
ROMANS Z SZEFEM
45
Akurat gdy wyszli z lokalu, czarny lincoln zatrzy
mał się przy krawężniku.
- Dlaczego tak uważasz?
- Bo słuchając cię, odnoszę wrażenie, że rodzina
jest dla ciebie ważna.
- To prawda. Jest ważna. Od początku próbuję ci
to wyjaśnić. Kiedy ma się żonę i dzieci, powinno się
je stawiać na pierwszym miejscu.
- Ciebie jednak zadowala praca.
- Tak.
- Ale praca nie usiądzie ci na kolanach, nie przytuli
się, nie uśmiechnie, nie poprosi cię o przeczytanie baj
ki i nie zawiąże ci sznurowadła, kiedy będziesz za sta
ry, aby się schylić.
- Lubię swoją pracę.
- Na tyle, żeby wszystko dla niej poświęcić?
Rozciągnął usta w szelmowskim uśmiechu.
- Nie wszystko - odparł. - Tylko dzieci. Z nicze
go więcej nie rezygnuję.
Lucy wywróciła oczami.
- Poddaję się - rzekła, czując dreszczyk podnie
cenia.
Bała się kontynuować rozmowę. Z tego, co Sadie
mówiła, Rand cieszył się powodzeniem wśród pań.
Czyli z towarzystwa płci pięknej nie rezygnował.
- A tak dobrze ci szło! - stwierdził, nie kryjąc za
wodu. Lubił wyzwania, potyczki słowne, ciekawą wy
mianę zdań.
Wsiadłszy do samochodu, Lucy nie przesunęła się
na sam koniec siedzenia, Rand zaś przysunął się bar-
46
VICTORIA PADE
dziej na środek, niż musiał. W pierwszej chwili nie
zwróciła na to uwagi, ale potem spostrzegła, że ich
kolana dzieli najwyżej dwadzieścia centymetrów.
W dodatku Rand trzymał rękę na oparciu siedzenia.
Gdyby odchyliła do tyłu głowę...
Nie! Wiedziała, że musi się wziąć w garść. Opanuj
się, Lucy. Zaczęła liczyć w myślach do dziesięciu.
- Podziękuj ode mnie ciotce.
- Za co? Że podesłała ci partnera sparingowego?
Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Za to również. Ale głównie za to, że przysłała
mi najlepszą sekretarkę, jaką miałem od czasu, kiedy
mnie porzuciła.
Wcale mnie nie miałeś...
W ostatniej chwili Lucy ugryzła się w język.
Boże, co mi odbiło? - zastanawiała się nerwowo.
Sama siebie nie poznawała. Niewiele brakowało, by
zaczęła flirtować z Randem. Jeden dzień w pracy, jed
na kolacja i już? Sądziła, że jest bardziej odporna na
męskie wdzięki.
Ale jej opór malał z każdą sekundą. Siedzieli tak
blisko siebie, a on był taki przystojny, taki seksowny,
taki czarujący, taki...
Przestań! - zganiła się w myślach.
Nie pomogło. Tym bardziej że Rand wpatrywał się
w nią z takim wyrazem, jakby dokonał ważnego od
krycia. W jego spojrzeniu dostrzegła podziw - nie dla
jej zdolności jako sekretarki, lecz dla jej urody jako
kobiety. Podziw, zdumienie i... tak, chyba zachwyt.
A potem utkwił wzrok w jej źrenicach. Poczuła żar,
ROMANS Z SZEFEM
47
jakby cała płonęła. Oczami wyobraźni zobaczyła, jak
się całują. Rand pochyla głowę, przywiera ustami do
jej warg. Ona gorliwie odwzajemnia pocałunek...
Nie, to byłby błąd, duży błąd. Nie powinna za
dawać się ze swoim szefem. Zaschło jej w gardle.
Nie umiała powstrzymać biegu myśli. Ciekawa była
smaku jego warg, tego, czy są miękkie, czy twarde,
natarczywe czy uległe, zastanawiała się, czy pier
wszy pocałunek odznaczałby się delikatnością czy pi
kanterią, czy usta i język Randa byłyby równie nie
strudzone, jak on sam?
A ręce? Te duże silne dłonie, które cały dzień ob
serwowała z fascynacją? Czy byłyby ciepłe i czułe,
czy może nerwowe i niespokojne? Czy ich dotyk wy
starczyłby, aby zapomniała o wszystkich obawach i lę
kach? Aby oddała się rozkoszy, jakiej dawno nie za
znała?
Czy byłaby to tylko chwila, kilka cudownych sza
lonych sekund? A może pocałunek trwałby długo, do
póki usta by jej nie zdrętwiały, a ciała nie rozpalił
ogień?
Nagle zdała sobie sprawę, że pochyla się do przodu.
Nieznacznie, prawie niezauważalnie. Wystraszyła się.
Nie chciała niczego zdradzić, to, o czym myślała, mu
si pozostać jej tajemnicą.
Czym prędzej wyprostowała się.
- To o której mam być gotowa w poniedziałek? -
spytała ni stąd, ni zowąd.
Zabrzmiało to dość obcesowo, a przecież chciała
tylko pokryć własne speszenie.
48
VICTORIA PADE
Rand uśmiechnął się pod nosem. Jakby odgadł jej
najskrytsze pragnienia. Jakby wszystkiego się domy
ślił.
- Myślę, że zasłużyliśmy na późniejszy start.
Wpadnę po ciebie o ósmej.
Samochód zatrzymał się przed jej domem. Lucy
odetchnęła z ulgą. Przynajmniej dziś się nie zbłaźni.
Otworzyła szybko drzwi, zanim szofer zdążył wy
siąść.
- A więc widzimy się w poniedziałek o ósmej -
powiedziała, siląc się na rześki, wesoły ton.
- Lucy...
Niczego od niej nie chciał. Tylko tego, aby została
chwilę dłużej.
- Słucham? - spytała przez ramię.
Jedną nogą stała już na chodniku.
- Jeszcze raz dziękuję. Gdybyś zdecydowała się na
tę pracę, chętnie przyjąłbym cię na stałe.
Praca. Na stałe. A zatem cały czas pamiętał, kim
są: szefem i podwładną. Twardo stąpa po ziemi.
W przeciwieństwie do niej, która zaczęła bujać w ob
łokach.
- Na pewno się nie zdecyduję - oznajmiła chłodno.
- Ale w poniedziałek z samego rana ponaglę kierow
nika agencji, której zleciłeś poszukiwanie pracownicy.
Mogę nawet przeprowadzić wstępną selekcję... - Na
moment zamilkła. - Dobranoc, Rand. - Wysunęła dru
gą nogę z samochodu. - Dzięki za kolację.
Skinął na pożegnanie głową.
- Do poniedziałku, Lucy.
ROMANS Z SZEFEM
49
Zostawiając otwarte drzwi - Frank przytrzymywał
je ręką - energicznym krokiem ruszyła w stronę domu.
Tak, do poniedziałku.
Czyżby słyszała w jego głosie nutę żalu? Nie, pew
nie znów wyobraźnia płata jej figla.
Przekręcając klucz w zamku, zastanawiała się, co
jest groźniejsze: zbyt bujna fantazja, o którą nigdy do
tąd się nie podejrzewała, a którą natura ją widocznie
obdarzyła, czy urok, jaki roztaczał wokół siebie Rand
Colton?
ROZDZIAŁ TRZECI
Nie odstępował jej na krok. Towarzyszył jej w pią
tek wieczorem, kiedy kładła się spać, towarzyszył w so
botę rano, kiedy się obudziła, był przy niej przez cały
weekend oraz w poniedziałek rano, kiedy leżała w łóż
ku, czekając, aż zadzwoni budzik.
Była tym faktem mocno zaniepokojona.
Nie tylko nie umiała przestać myśleć o Randzie,
ale w dodatku jej myśli obracały się ciągle wokół
spraw męsko-damskich. Chyba całkiem oszalała! Snuła
rojenia o pieszczotach i pocałunkach. Przed oczami
stawał jej obraz Randa, który bierze ją w ramiona,
a ona mu ulega.
Wiedziała, że powinna się otrząsnąć. Na miłość bo
ską, przecież jest jej szefem! Człowiekiem ambitnym,
bez reszty oddanym pracy, który jak ognia wystrzega
się samotnych matek; nie chce ich ani w firmie, a tym
bardziej w życiu. Powinna to sobie stale powtarzać.
Tylko dlatego, że facet jest fascynujący, nie można tra
cić dla niego głowy.
A że Rand jest fascynujący, nie ulega najmniejszej
wątpliwości. Fascynujący, inteligentny, przystojny.
W dodatku jest doskonałym prawnikiem, takim, jakim
sama chciała być, zanim los postanowił inaczej.
ROMANS Z SZEFEM 51
Rand Colton... człowiek o zdecydowanych poglą
dach, wierzący w sens swojej pracy, czarujący, elegan
cki, odznaczający się charyzmą i poczuciem humoru.
Stop! Opanuj się! - skarciła się w duchu. Miała
świadomość, że zachowuje się jak największa wielbi
cielka Randa. Może, przyszło jej do głowy, powinien
był ją przyjąć na stanowisko swojego rzecznika pra
sowego, a nie sekretarki czy asystentki.
Oj, źle się z nią dzieje. Bardzo źle.
Poznali się w czwartek, w piątek przepracowali ra
zem cały dzień, właściwie nic o nim nie wiedziała,
a wychwala go pod niebiosa. Stanowczo powinna coś
z tym zrobić.
Ale czuła się totalnie bezradna.
Powtarzała sobie, że jest dorosła i odpowiedzialna.
Dość ma problemów na głowie. Musi się skupić na
wychowaniu syna i zapewnieniu im obojgu środków
do życia. Nie ma czasu bujać w obłokach i oddawać
się marzeniom, tak jak to czyniła przez cały weekend.
A tym bardziej nie ma czasu na flirty czy romanse.
Bo oczywiście, w wypadku Randa, o żadnym poważ
niejszym związku nie może być mowy.
Skoro to wie, dlaczego nie potrafi przestać o nim
myśleć? Może dlatego, że zbyt długo żyła samotnie?
Ze zbyt długo wszystkiego sobie odmawiała? Jest mło
dą, atrakcyjną kobietą, która ostatni raz umówiła się
na randkę prawie pięć lat temu. Nie tylko nie widywała
się z mężczyznami, ale większość czasu spędzała
z dzieckiem. Odkąd miesiąc temu zrezygnowała z pra
cy w bibliotece prawniczej w Kalifornii, by przenieść
52
VICTORIA PADE
się do Waszyngtonu, zdarzało jej się całymi dniami nie
rozmawiać z osobą dorosłą.
A więc może o to chodzi? Że jest spragniona nic
tylko towarzystwa mężczyzn, ale w ogóle świata lud/i
dorosłych?
Jeśli tak, to nic dziwnego, że po paru godzinach
z Randem Coltonem zakręciło się jej w głowie.
A więc nie powinna się martwić. Jest to najnormal
niejsza reakcja pod słońcem. Po latach opuściła swoją
pustelnię i zachłysnęła się kolorem, gwarem, życiem.
Ponieważ zaś w wędrówce po świecie dorosłych to
warzyszył jej ktoś taki jak Rand Colton, któremu nie
wiele kobiet umiałoby się oprzeć, czuła dreszczyk pod
niecenia. Oczywiście jej myśli odbywały własną wę
drówkę, zapuszczały się w tereny dzikie, nieznane.
W świat fantazji.
Ale fantazjować wolno, uznała. Marzenia nikomu
nie wyrządzają krzywdy. Musi się tylko pilnować, aby
na marzeniach się skończyło.
I żeby Rand nie zorientował się, co się jego sekre
tarce roi w głowie. Chyba się nie domyśla?
Przypomniała sobie, jak wracali w piątek do domu.
Oczami wyobraźni widziała, jak Rand bierze ją w ra
miona i przywiera ustami do jej warg. Kiedy po chwili
ocknęła się z zadumy, Rand spoglądał na nią z taje
mniczym uśmiechem, jakby czytał w jej myślach.
Nie, to śmieszne. Mógł mieć dziesiątki powodów,
aby się uśmiechać. Co nie zmienia faktu, że siedział
z wzrokiem utkwionym w jej twarz. Czyli uśmiech
mógł oznaczać, że podoba mu się to, co widzi.
ROMANS Z SZEFEM
53
Przeraziła się. A jednocześnie była zła, że nie po
trafi okiełznać myśli.
Co innego ona, a co innego on. Wolałaby nie wzbu
dzać w nim takich emocji, jakie on wzbudzał w niej.
To by tylko niepotrzebnie skomplikowało całą sytu
ację.
Każda kobieta lubi być dowartościowana i podzi
wiana, ale Lucy dobrze wiedziała, czym to może gro
zić. Na przykład urodzeniem Maksa, którego wycho
wywała samotnie.
Tyle że tym razem nie mogłaby twierdzić, że została
oszukana czy wprowadzona w błąd. Rand Colton od
początku stawia sprawę jasno. Nie życzy sobie mieć
dzieci.
- Skup się na czymś innym - szepnęła, leżąc
w półmroku, jakby słowa wypowiedziane na głos mia
ły większą siłę oddziaływania.
Powinna przestać myśleć o tym, jak miło się jej
z Randem pracowało, o kolacji, na którą ją zaprosił,
o rozmowie, jaką prowadzili, a przede wszystkim o je
go cudownych niebieskich oczach, o szerokich ramio
nach, o silnych dłoniach, które...
- Starczy już! Basta! Przestań! - zawołała z wście
kłością.
Nie udawała. Autentycznie pragnęła skierować my
śli na inne tory. Nie chciała, aby jakikolwiek mężczy
zna ją pociągał. Sama też nie chciała być obiektem
niczyjego zainteresowania. Musiała zachować siłę
i niezależność.
Chwila słabości, jakiej uległa przed laty, zakończyła
54
YICTORIA PADE
się ciążą. Lucy nie żałowała tego, co się stało. Kochała
syna. Za nic w świecie nie cofnęłaby czasu.
Ale nie zamierzała pozwolić, aby sytuacja jeszcze
kiedykolwiek się powtórzyła. Nie poradziłaby sobie ani
finansowo, ani emocjonalnie.
Ojciec Maksa bardzo ją skrzywdził. Wylała przez
niego morze łez. Teraz też zbierało jej się na płacz,
ilekroć Maks pytał, dlaczego nie ma tatusia, tak jak
jego koledzy.
Po urodzeniu syna powzięła silne postanowienie, że
zrobi wszystko, aby nigdy więcej nie narazić siebie
i dziecka na ból, jaki sprawił jej mężczyzna, w którym
zakochała się przed laty. Mężczyzna, który nie miał
zamiaru ani ochoty zbaczać z obranej drogi tylko dla
tego, że jego młoda przyjaciółka zaszła w ciążę.
- Otrzeźwiej, Lucy. Przestań bujać w obłokach -
powiedziała do siebie, akurat gdy zadzwonił budzik.
Wystarczy, że raz miała do czynienia z takim fa
cetem jak Rand Colton. Bo pod wieloma względami
ojciec Maksa był do niego podobny.
Tak, jeden raz w zupełności wystarczy.
Kwadrans przed ósmą pojawiła się Sadie, która naj
pierw zamierzała pobawić się z Maksem w domu,
a potem, około dziesiątej, odprowadzić go do przed
szkola.
Lucy pożegnała się z synem wcześniej, tak żeby być
gotowa do wyjścia, kiedy tylko szofer zadzwoni do
drzwi. Niemal stratowała biednego Franka, tak bardzo
się spieszyła.
ROMANS Z SZEFEM
55
Ale kiedy otworzył tylne drzwi lincolna, jej oczom
ukazało się puste siedzenie.
Popatrzyła na niego pytająco, po czym ponownie
utkwiła wzrok w pustym wnętrzu wozu.
- Pan Colton umówił się na śniadanie z klientem
- wyjaśnił szofer. - Właśnie podrzuciłem go do cen
trum. Pani też mam nie odwozić bezpośrednio do biura.
W kieszeni za fotelem pasażera pan Colton zostawił
dla pani listę rzeczy do zrobienia.
- Nic mi nie mówił o tym, że... - zaczęła Lucy,
ale szybko ugryzła się w język.
Zdenerwował ją własny skomlący ton. Zachowuje
się tak, jakby ona i Rand mieli wspólne plany na dzi
siejszy dzień, plany, które Rand samowolnie zmienił
i nawet nie raczył jej o tym osobiście powiadomić.
Ale po pierwsze, nie mieli żadnych wspólnych pla
nów, a po drugie, nie musiał się jej z niczego tłuma
czyć. I tak powinna być mu wdzięczna, że przysłał po
nią szofera.
- Doskonale - poprawiła się.
Miała nadzieję, że Frank nie wyczuł nuty zawodu
w jej głosie. Wsiadła do samochodu z taką miną, jakby
całe życie jeździła do pracy elegancką limuzyną i nie
czekając, aż Frank zamknie drzwi, sięgnęła do kieszeni
po list, który zostawił jej Rand.
Rozłożyła kartkę. Właściwie nie był to list, raczej
lista spraw do załatwienia. W punktach. Napisana su
chym, bezosobowym tonem. Nie było żadnego: „Dzień
dobry". Żadnego: „Czy mogłabyś zająć się tymi spra
wami? Zapomniałem ci o nich wspomnieć w piątek".
56 YICTORIAPADE
Ani: „Mogłem cię uprzedzić, że dziś będziesz sama,
ale zupełnie wyleciało mi to z głowy!". Były tylko po
lecenia.
Nie musi z tobą uprawiać korespondencji, jesteś je
go sekretarką, nie narzeczoną! - przywołała się do po
rządku.
Zaczęła czytać:
1. Odbierz rzeczy z pralni chemicznej.
2. Załóż lokatę według załączonej instrukcji.
3. Kup w kwiaciarni trzy bukiety, do każdego z nich
dołącz karteczkę. Na pierwszej napisz: „Sto lat, Deidre.
Rand". Na drugiej: „Gratuluję awansu, Bunny. Cieszę się,
że mogliśmy go razem uczcić. Rand". Na trzeciej: „Ve-
ronico, dzięki za wspaniały wieczór. Rand".
Lista zawierała więcej punktów, ale Lucy jedynie
rzuciła na nie okiem. Była zbyt oszołomiona, aby
się na nich skupić. Przeczytała ponownie pierwsze
trzy polecenia, trzecie przeczytała z pięć razy, za
każdym razem czując, jak ogarnia ją coraz większa
wściekłość.
Do diabła, co on sobie wyobraża? Że jest jego słu
żącą? Przynieś, załatw, kup. Wstąp do pralni, do banku
i kwiaciarni po bukiety dla przyjaciółek. Nawet nie dla
jednej przyjaciółki, ale dla trzech! Dla Deidre, Bunny
i Veroniki.
Despota, psiakrew! Pan i władca. Lowelas przeklę
ty! Nie prosi, tylko rozkazuje. Zrób to, zrób tamto.
Niczym kochająca żona ma odbierać jego pranie, cho-
ROMANS Z SZEFEM 57
dzić do banku, a jednocześnie pisać za niego liściki
miłosne!
Co za tupet! Co za bezczelność! Jakim prawem...
Pohamowała furię, wzięła kilka głębokich odde
chów. Dlaczego się złościsz? - spytała samą siebie.
Przecież nic was nie łączy. Jesteś tylko sekretarką.
Wprawdzie zgłaszając się do pracy, nie sądziła, że
załatwianie prywatnych spraw szefa będzie należało do
jej obowiązków. Nikt jej o tym nie uprzedził, a gdyby
uprzedził, stanowczo by się temu sprzeciwiła. Podej
ście Randa rozgniewało ją. Najbardziej oczywiście zi
rytował ją punkt trzeci. Ilekroć patrzyła na kartkę i wi
działa imiona kobiet, dla których miała kupić kwiaty,
wszystko się w niej gotowało. Ale dlaczego?
Znała odpowiedź na to pytanie. Bo jest zazdrosna.
Wzdrygnęła się na samą myśl.
Tak, zżerała ją zazdrość. Bezpodstawna, niczym nie
usprawiedliwiona zazdrość. Zazdrość, której nie miała
prawa czuć. Jest w końcu tylko sekretarką Randa!
Sadie wspomniała jej, że Rand ma duże powodzenie
u kobiet. Puściła to mimo uszu. W końcu co ją to ob
chodzi? Jego życie prywatne zupełnie jej nie dotyczy.
Ale po jednym dniu pracy nagle zaczęto dotyczyć.
Wszystko się zmieniło.
Chyba zwariowała! Bez względu na to, jak dotąd
żyła, bez względu na swoją samotność, tęsknoty, pra
gnienia, powinna mieć więcej oleju w głowie.
Może dobrze się stało, pomyślała, starając się otrząs
nąć, uwolnić od fascynacji Randem, że zostawił jej tę
kartkę z poleceniem kupna kwiatów dla przyjaciółek.
58
VICTORIA PADE
Przynajmniej wie, czego się spodziewać. Ma przed
oczami niezbity dowód na to, jakim jest człowiekiem.
Dowód na to, że nie powinna opuszczać gardy i ulegać
wdziękom playboya.
Z kartki, którą trzymała w dłoni, jasno bowiem wy
nika, że Rand nie spełni jej oczekiwań. Ten facet prze
biera w kobietach jak w ulęgałkach, traktuje je przed
miotowo, a do dzieci podchodzi z dystansem.
Nic ci do tego, Lucy, tłumaczyła sobie. Jesteś jego
podwładną, niczym więcej. Będziesz u niego praco
wać, dopóki nie znajdzie sobie kogoś na stałe, i ani
dnia dłużej.
Samochód zatrzymał się przed pralnią chemiczną.
Punkt pierwszy na liście.
Wysiadając z auta, czuła bolesny ucisk w gardle.
Jakoś nie mogła pogodzić się z faktem, że ona i Rand
mają tak odmienne cele. Są jak dwa pociągi jadące
w przeciwnych kierunkach.
Jej celem jest wychowanie syna, zapewnienie mu
opieki i tego wszystkiego, czego może potrzebować
w życiu.
Celem Randa jest życie lekkie, przyjemne i bez zo
bowiązań, najlepiej w towarzystwie Deidre, Bunny
i Veroniki.
- No i co, Maks? Powiedziałeś mamusi, kim
chcesz być, jak dorośniesz?
Sadie zaprosiła Maksa i Lucy do siebie na kolację.
Podczas gdy obie z Lucy szykowały w kuchni sałatkę,
ROMANS Z SZEFEM 59
chłopiec siedział przy stole, kolorując obrazki w swo
jej nowej książeczce do malowania.
- Jeszcze nie.
- Bajka, którą czytałam dziś dzieciom w przed
szkolu, była o ludziach wykonujących różne zawody
- wyjaśniła Sadie, widząc zdziwione spojrzenie Lucy.
- Potem długo dyskutowaliśmy na ten temat.
- Ostatnio Maks chciał być pilotem bombowca al
bo policjantem.
- Ale już nie chcę - stwierdził rzeczowo chłopiec,
nie podnosząc wzroku znad rysunku. - Teraz chcę zo
stać palantologiem. To taki człowiek, który pracuje
w muzeum i składa kości dinozaurów. Poza tym chcę
grać na gitarze i śpiewać.
- Czyli będę mamą paleontologa i muzyka rocko
wego, tak? - spytała Lucy.
- Dzisiaj w przedszkolu Maks zademonstrował
wszystkim swoje talenty muzyczne - oznajmiła Sadie,
po czym z trudem powstrzymując wesołość, dodała:
- Może namówimy go, aby wystąpił dla nas po kolacji.
Warto to zobaczyć.
- W zeszłą sobotę nie mogłam go oderwać od te
lewizora. Siedział jak zahipnotyzowany, oglądając sta
ry film z Elvisem Presleyem. Tylko mi nie mów, że
mój syna wyrasta na drugiego Elvisa!
- Dam ci dobrą radę. Zamiast oszczędzać na jego
studia, zacznij zbierać pieniądze na wyszywane ceki
nami lśniące garnitury, paski z wielkimi klamrami
i peruki z baczkami. Maks odśpiewał „Niebieskie za-
mszaki" jak zawodowiec. Wszyscy poderwali się do
60 VICTORIAPADE
tańca. Jeśli myślisz, moja droga, że twój syn jest nie
śmiały, to się grubo mylisz.
Nie przerywając kolorowania, Maks z szerokim
uśmiechem na twarzy przysłuchiwał się rozmowie.
Lucy zamierzała poprosić syna, żeby zaśpiewał pio
senkę Elvisa już teraz, a nie po kolacji, kiedy nagle
rozległ się dzwonek do drzwi.
- Mój drugi, a właściwie to trzeci gość - rzekła
Sadie.
Wytarła ściereczką ręce i ruszyła do holu.
- Nie wiedziałam, że poza nami ciocia jeszcze ko
goś zaprosiła - powiedziała Lucy. - A ty wiedziałeś?
Maks skinął głową.
- Pomagałem nakryć do stołu.
Oczywiście Lucy wcale nie przeszkadzało, że
w większym gronie zasiądą do kolacji. Lubiła pozna
wać nowe osoby, zwłaszcza odkąd przeniosła się do
Waszyngtonu. W Kalifornii miała przyjaciół, a tu pra
wie z nikim się nie widywała.
Raptem doleciał ją z holu niski męski głos.
Zamarła. Był to bowiem głos Randa.
Radość, którą poczuła na myśl, że pozna jakąś miłą
osobę, znikła. Ogarnęła ją panika.
Nie wspomniała ciotce o jednym z warunków, jakie
musi spełniać sekretarka Randa: nie może mieć dzieci.
Nie wspomniała też o tym, że nie przyznała się Ran-
dowi do Maksa. Jakoś nie było ku temu okazji.
Nie, nieprawda. Nie wspomniała dlatego, że było
jej wstyd. Nigdy dotąd nie ukrywała faktu, że ma syna.
Ale ponieważ pracowała u Randa tylko czasowo, uz-
ROMANS Z SZEFEM
61
nała, że swoje małe kłamstewko zachowa przed ciotką
w tajemnicy.
Rodzice ją uczyli, że kłamstwo ma krótkie nogi.
I faktycznie. Nie przyszło jej do głowy, że Sadie za
prosi Randa na wspólną kolację.
- A oto i oni - rzekła Sadie, prowadząc Randa do
ciepłej kuchni, którą wypełniał zapach obracającego się
na rożnie kurczaka. - Moje dwa największe skarby:
Lucy i jej syn Maks. Nie miałeś jeszcze przyjemności
poznać Maksa, prawda, Rand?
Lucy najchętniej by stąd uciekła, ale było za późno.
Gdyby zawczasu wiedziała, kogo Sadie zamierza za
prosić, wymówiłaby się od przyjścia albo chociaż wy
dumałaby, co powiedzieć Randowi. Podniósłszy głowę
znad sosu winegret, zobaczyła swojego szefa, który ze
skonfundowaną miną spoglądał na Maksa.
Przeniosła wzrok na Maksa i przeraziła się. Chło
piec sprawiał wrażenie, jakby zakochał się w Randzie
od pierwszego wejrzenia. Oczy lśniły mu z przejęcia,
twarz rozjaśniał wielki, promienny uśmiech.
- Maluję tyranozaura. Tyranozaury to te, które zjad
ły resztę dinozaurów.
- Naprawdę? Nie wiedziałem - oznajmił całkiem
przyjaznym tonem Rand, po czym, z zachmurzonym
już czołem, popatrzył na Lucy. - Ale najwyraźniej jest
wiele rzeczy, o których nie wiem.
Sadie wyczuła napięcie między siostrzenicą a by
łym szefem, lecz udawała, że niczego nie dostrzega.
- Kolacja jest już prawie gotowa. Można ci nalać
kieliszek wina, Rand? Właśnie otworzyłam butelkę...
62
VICTORIA PADE
- Doskonały pomysł. Przekonamy się, czy prawdą
jest to, co ludzie mówią: że wino ma działanie uspo
kajające. - Świdrował Lucy wzrokiem, jakby chciał ją
przewiercić na wylot.
Odruchowo wyprostowała plecy i uniosła wyżej
głowę. Nic mu do jej prywatnych spraw! Ona nie wtrą
ca się do jego życia. Nie zamierza się tłumaczyć, prze
praszać, wyjaśniać, że zaszło nieporozumienie. Bo nie
zaszło. Maks jest jej synem. Synem, którego kocha
bezgranicznie i z którego zawsze była szalenie dumna.
- Idź umyj rączki, niedźwiadku - powiedziała ła
godnie do chłopca, po czym odwzajemniła gniewne
spojrzenie Randa.
Jej oczy zdawały się mówić: myśl sobie, co chcesz;
nie robi mi to żadnej różnicy.
Sadie nalała Randowi kieliszek wina; zadawała mu
jakieś pytania, na które on odpowiadał, nie spuszczając
jednakże wzroku z Lucy. Potem Maks wrócił z łazien
ki i wziął Randa za rękę, jakby to robił tysiące razy
w życiu.
- Chodź. Pokażę ci, gdzie będziemy jedli. Jak
chcesz, możesz usiąść koło mnie.
- Dziękuję - odparł Rand, przyjmując od Sadie
kieliszek i pozwalając dziecku zaprowadzić się do ja
dalni.
Swoją postawą wiele zyskał w oczach Lucy. Bez
względu na to, jak bardzo był na nią zły, nie dał tego
odczuć Maksowi; nie wyrwał ręki, nie skrzywił się,
tylko posłusznie, z uśmiechem na twarzy powędrował
za nim do jadalni.
ROMANS Z SZEFEM 63
Kiedy Maks z Randem znaleźli się poza zasięgiem
słuchu, Sadie spytała szeptem:
- Nie mówiłaś mu o Maksie?
- To był warunek przyjęcia mnie do pracy - wy
jaśniła Lucy. - Niemal w pierwszych słowach oznaj
mił, że nigdy więcej nie zatrudni samotnej matki, bo
ma dość wynikających z tego komplikacji. Dzieci,
stwierdził, przeszkadzają kobiecie dobrze wypełniać
obowiązki. Z góry założył, że jestem bezdzietna, a ja
go po prostu nie wyprowadziłam z błędu.
- O mój Boże - zmartwiła się Sadie.
- Nic się nie stało - pocieszyła ją Lucy. - Byleby
był miły dla Maksa, jutro może mnie zwolnić.
Zerknęła w stronę jadalni, skąd dochodził głos jej
syna opowiadającego Randowi o swoich planach na
przyszłość.
Rand był bardzo miły dla Maksa. Świetnie się z nim
dogadywał i przez cały wieczór traktował go jak ulu
bionego bratanka. Chłopiec z kolei wpatrywał się
w Randa jak w obrazek. Zachowywał się tak, jakby
miał jeden cel w życiu: oczarować swojego nowego
przyjaciela.
Lucy całkiem świadomie nie zwracała synowi uwa
gi. Normalnie starałaby się go trochę uciszyć, żeby nie
monopolizował rozmowy i pozwolił dorosłym zamie
nić kilka słów, ale dziś tego nie robiła. Chciała pokazać
Randowi, że kocha Maksa i absolutnie się go nie
wstydzi.
W rezultacie Maks był gwiazdą wieczoru. Trajkotał
o dinozaurach, tłurnaczył, które były roślinożerne,
64
VICTORIA PADE
a które mięsożerne, opowiedział wszystkie dowcipy,
jakie znał, a na końcu zaśpiewał „Niebieskie zamsza-
ki". Do perfekcji naśladował Elvisa: kręcił biodrami,
wymachiwał gitarą, wykrzywiał wargę.
Randowi zdawało się nie przeszkadzać, że chło
piec absorbuje dorosłych swą osobą. Podtrzymywał
z nim rozmowę i zadawał pytania na temat dinozau
rów, jakby Maks był w tej dziedzinie ekspertem. Bo
i był.
Sam też uraczył towarzystwo kilkoma dowcipami,
a po wysłuchaniu „Niebieskich zamszakow" bił brawo
równie szczerze i entuzjastycznie, jak obie kobiety.
Lucy była mu wdzięczna. Wiedziała, że Rand jest
na nią zły, że jutro czeka ją trudna rozmowa, ale przy
najmniej nie mścił się na jej synu.
Kiedy o ósmej Maks, zmęczony nadmiarem wra
żeń, zaczął marudzić, Lucy uznała, że pora wracać do
domu.
Chłopiec zaprotestował, ale po chwili, widząc nie
wzruszoną minę matki, wstał od stołu, podszedł do
Randa i wyciągnął na pożegnanie dłoń.
- Cieszę się, że cię poznałem - powiedział tonem
bywałego w świecie biznesmena.
Rand uścisnął ją z powagą.
- A ja, że poznałem ciebie - rzekł.
Maks uśmiechnął się radośnie, jakby usłyszał naj
wspanialszy komplement na świecie, po czym podbiegł
do matki, która czekała na niego przy drzwiach.
Lucy wiedziała jednak, że nie może wyjść, nie uzy
skawszy odpowiedzi na jedno pytanie. Po raz pierwszy
ROMANS Z SZEFEM 65
w ciągu całego wieczoru zwróciła się bezpośrednio do
Randa:
- Czy mam jutro przyjść do biura?
- Frank przyjedzie po ciebie o wpół do ósmej -
odparł.
Nie była pewna, co to oznacza: może najpierw chce
jej dać reprymendę, a dopiero potem wywalić z pracy?
- Będę gotowa.
Podziękowała Sadie za kolację, upomniała Maksa,
żeby również ciotce podziękował, po czym wyszła, za
mykając za sobą drzwi.
Znalazłszy się na zewnątrz, wciągnęła w płuca
chłodne powietrze. Od domu dzieliło ją zaledwie kilka
kroków. Powoli napięcie zaczęło z niej opadać. Myliła
się jednak, sądząc, że to już koniec wrażeń na dziś.
Godzinę później, ułożywszy syna do snu i poczy
tawszy mu na dobranoc, schodziła na dół do kuchni,
kiedy usłyszała pukanie. Wiedziała, że nie wróży to
nic dobrego.
Biorąc głęboki oddech, ruszyła do drzwi. W po
rządku, pomyślała; jeżeli Rand zmienił zdanie i posta
nowił zwolnić ją dziś, tym lepiej.
Nacisnęła klamkę. Stał oparty o ścianę, jakby znu
żony czekaniem. Ręce miał skrzyżowane na piersi.
Wcześniej nie zwróciła uwagi, w co był ubrany.
Dopiero teraz zauważyła beżowe spodnie, rozpiętą pod
szyją jasnokremową koszulę, granatowy sweter z wy
cięciem w serek, granatową marynarkę. Mimo że
świetnie prezentował się w drogich eleganckich garni
turach, jeszcze lepiej wyglądał w stroju sportowym.
66 YICTORIAPADE
Na jego twarzy wciąż malował się wyraz wściek
łości.
- Zmiana decyzji? - spytała Lucy.
- Uznałem, że wstąpię dowiedzieć się, dlaczego
mnie okłamałaś.
Mówił cicho, nie było więc obawy, że zbudzi Ma
ksa. W jego głosie pobrzmiewała jednak nuta deter
minacji; zamierzał otrzymać odpowiedź.
Chcąc nie chcąc, Lucy odsunęła się na bok i ruchem
ręki zaprosiła Randa do środka. Przecież nie będą roz
mawiali na schodach przed domem.
Zamknąwszy drzwi, skierowała się do salonu. Był
to jedyny pokój w całym domu, w którym meble stały
tam, gdzie miały stać, a pod ścianą nie tkwił stos nie
rozpakowanych pudeł. Podeszła do lampy zdobiącej
stary dębowy stolik ustawiony na wprost dużej, wy
godnej kanapy. Po chwili strumień światła przebił
mrok.
- Usiądziesz? - zapytała.
Kiedy odwróciła się, zobaczyła, że Rand stoi
w przejściu do salonu w takiej samej pozie, w jakiej
stał na zewnątrz: z rękami skrzyżowanymi na piersi,
wsparty ramieniem o framugę. Patrzył wyczekująco,
jakby nie zamierzał ruszyć się z miejsca, dopóki nie
uzyska odpowiedzi.
W porządku, skoro nie chce usiąść, nie zaproponuje
mu również nic do picia.
- Nie okłamałam cię - rzekła, ustawiając się za fo
telem obitym identyczną tkaniną co kanapa. - Po pro
stu nie powiedziałam ci o Maksie. Dopóki macierzyń-
ROMANS Z SZEFEM 67
stwo nie przeszkadza mi w wykonywaniu pracy, do
póty moje sprawy osobiste nie powinny cię obchodzić.
A ponieważ nie zgłaszałeś dotąd żadnych zastrzeżeń,
to, że posiadam dziecko, nie stanowi chyba problemu,
prawda?
Rand zignorował jej wyzywający ton. Zignorował
wszystko, co mówiła.
- Nie lubię, jak się mnie okłamuje.
- Nikt nie lubi. Ale przypomnij sobie naszą pierw
szą rozmowę. Ani razu nie spytałeś wprost, czy
mam dzieci. A ja postanowiłam zataić ten fakt. Prze
milczeć.
- Zatajenie to to samo, co kłamstwo.
- Zatajenie to zatajenie. Gdyby nie dzisiejsza ko
lacja u Sadie, nigdy byś się nie dowiedział, że mam
syna. To, że jestem matką, w żaden sposób nie rzutuje
na moją pracę.
- Potrzebuję sekretarki dłużej niż do piątej, ty zaś
o piątej wychodzisz z biura, żeby resztę dnia spędzić
z dzieckiem. A więc...?
- A więc od siódmej trzydzieści do piątej po po
łudniu jestem do twojej dyspozycji, to powinno wy
starczyć.
- Ale nie wystarcza. Czasem chcę cię mieć dłużej.
Czyżby w jego wypowiedzi kryła się dwuznacz
ność? Nie, chyba znów ją ponosi fantazja.
- Nie zapominaj, że pracuję u ciebie tymczasowo.
Jak znajdziesz kogoś na stałe, będziesz mógł dyktować
warunki, natomiast ja uprzedzałam cię, że mój dzień
pracy kończy się o piątej. Jeżeli chcesz, żebym jutro
68
VICTORIA PADE
przyszła, to przyjdę. Jeśli nie, to zwróć się agencji.
Do południa na pewno ci kogoś przyślą.
Mierzyli się wzrokiem.
Korciło Randa, by powiedzieć, że świetnie, rezyg
nuje z jej pomocy i z samego rana zadzwoni do agen
cji. Lucy widziała to w jego spojrzeniu. Była zdziwio
na, jak bardzo nie chce tego usłyszeć. Przerażała ją
myśl, że za parę minut Rand odwróci się na pięcie
i wyjdzie, a ona już nigdy go nie zobaczy.
Mimo to nie zamierzała ustępować. Zbyt mocno ko
chała syna, aby tych kilka popołudniowych godzin
przeznaczonych na wspólną zabawę i kolację poświęcić
pracy i Randowi.
Rand odepchnął się ramieniem od ściany i wszedł
do pokoju. Usiadł w fotelu bujanym naprzeciwko fo
tela, przy którym stała Lucy.
- Dobrze wiesz, że chciałbym cię zatrzymać jak
najdłużej. Drugiej takiej sekretarki- ze świecą musiał
bym szukać. - Rozejrzał się po salonie. - Niczego wię
cej przede mną nie ukrywasz?
- Niczego, o czym powinieneś wiedzieć.
- Sądziłem, że pędzisz po pracy do narzeczonego.
Ciekawa była, czy obecność narzeczonego w jej ży
ciu przeszkadzałaby mu tak, jak jej przeszkadzała obe
cność Deidre, Bunny i Veroniki w jego życiu. Ale nic
nie dała po sobie poznać. W odpowiedzi jedynie unios
ła brwi.
Uśmiechnął się pod nosem, zaintrygowany jej nie
chęcią do udzielania jakichkolwiek wyjaśnień. Ale nie
naciskał.
ROMANS Z SZEFEM 69
- A zatem, skoro już wiem o istnieniu Maksa, to
może, gdybym cię potrzebował dłużej niż do piątej,
przenieślibyśmy się z pracą tutaj?
- Tutaj? - powtórzyła zaskoczona.
- No tak. Nie byłoby to codziennie, ale... Na przy
kład dzisiaj cały dzień spędziłem poza biurem, toteż
wiele spraw pozostało nietkniętych. Będziemy się nimi
zajmować jutro od rana, co znaczy, że jutrzejsze spra
wy spadną na popołudnie. Gdybyś zaś zgodziła się na
pracę w domu... Mieszkam niedaleko, więc mógłbym
wpaść wieczorem i... no wiesz. - Zawiesił głos.
Nie była pewna, czy znów ponosi ją fantazja, czy
może słusznie dopatruje się w jego wypowiedzi jakie
goś ukrytego sensu.
- Lubię spędzać wieczory z Maksem - oznajmiła.
- I spędzałabyś. A ja razem z wami. Łączylibyśmy
zabawę z pracą. Wydaje mi się, że Maks mnie zaakcep
tował, więc chybaby mu to nie przeszkadzało. Nie czuł
by się odsunięty, a my moglibyśmy nadrabiać zaległo
ści.
Podejrzewała, że syn byłby zachwycony z takiego
obrotu rzeczy. Od przyjścia do domu niemal przez cały
czas rozmawiał o Randzie.
- Dobrze, ale musisz pamiętać, że po piątej Maks
ma pierwszeństwo. Wolno mu hałasować, zadawać py
tania, domagać się uwagi.
- Oczywiście. To zrozumiałe samo przez się.
Zdumiała się, widząc zmianę, jaka w nim zaszła.
Znikła wściekłość, która wyzierała mu z oczu, znikł
naburmuszony wyraz twarzy. Miejsce zagniewanego
70
VICTORIA PADE
ponuraka zajął opanowany, rozsądny negocjator. Nic
dziwnego, że jako prawnik cieszył się poważaniem.
- To co? Umowa stoi? - spytał przyjaznym tonem.
- Chyba tak. Chociaż nie. Jest jeszcze jedna rzecz,
którą musimy sobie wyjaśnić. Nie podobała mi się lista
ze sprawami do załatwienia, którą zostawiłeś dla mnie
rano w samochodzie. Nie jestem twoją służącą ani lo
kajem. Zatrudnij posłańca, jeśli chcesz, żeby ktoś od
bierał twoje pranie, chodził za ciebie do banku i wy
syłał bukiety do narzeczonych.
Tym razem Rand uniósł brwi.
- Sadie zawsze zajmowała się takimi rzeczami.
- Może. Ale ja nie jestem Sadie.
Przyjrzał się jej uważnie, jakby wahając się, co ro
bić. Lucy odwzajemniła jego spojrzenie. Nie zamie
rzała ustąpić.
Westchnął głęboko.
- No dobrze - powiedział w końcu. - Potrafisz
walczyć o swoje. Nie wiem, dlaczego na wszystko się
zgadzam.
- Bo jestem tego warta.
Roześmiał się, jakby te potyczki słowne sprawiały
mu autentyczną przyjemność.
- Skoro doszliśmy do porozumienia i skoro tu je
steś, to może chcesz dziś trochę popracować? - spytała.
Potrząsnął głową, jakby to była ostatnia rzecz, na
jaką ma ochotę.
- Nie wziąłem z sobą żadnych dokumentów. Ale
może jutro? - Nie czekając na odpowiedź, rozejrzał
się po salonie. - Wynajmujesz ten dom od Sadie? -
ROMANS Z SZEFEM 71
spytał, z negocjatora przeistaczając się w czarującego
gościa.
- Tak jakby.
- Jeśli się nie mylę, kolejne dwa też należą do
niej?
- Zgadza się.
- To dobra inwestycja.
- Chyba tak - przyznała Lucy. Nie potrafiła tak ła
two jak on wcielać się w kolejne role. Ale postanowiła
spróbować. - Napijesz się czegoś? - spytała, jak przy
stało na gospodynię.
- Nie, dziękuję.
Obeszła fotel, w którego oparcie wbijała paznokcie,
i usiadła.
- Gdzie się podziewa tatuś Maksa?
Natychmiast się spięła.
- Nie wiem. Nie utrzymujemy z sobą kontaktu.
- Dlaczego?
- Nie utrzymujemy kontaktu - powtórzyła ostro.
- W porządku. Rozumiem, że to drażliwy temat.
Przez chwilę panowało milczenie.
- Maks jest naprawdę świetnym dzieciakiem.
- Owszem - rzekła.
- Robiłaś mu kiedyś test na inteligencję? Jeszcze
nigdy nie spotkałem tak bystrego czterolatka.
Pokręciła głową.
- Nie, nie robiłam. Uznałam, że będzie na to czas,
kiedy zacznie naukę.
- Poświęcasz mu wiele czasu i uwagi, prawda?
- Staram się.
72 VICTORIA PADE
- I dlatego chcesz pracować w domu? Żeby jak
najwięcej przebywać z Maksem?
- No właśnie.
- A kiedy Maks pójdzie do szkoły? Zatrudnisz się
w jakimś biurze?
- Nie. Pozostanę przy zleceniach. Tak sobie zor
ganizuję czas, żeby popołudnia mieć wolne.
Uśmiechnął się bezradnie.
- Cóż, pomyślałem, że nie zaszkodzi spytać.
Najwyraźniej liczył na to, że jeśli nie teraz, to przy
najmniej kiedyś w przyszłości uda mu się zatrudnić ją
na stałe.
Nie wytrzymała i odwzajemniła uśmiech.
Cieszyła się, że Rand docenił jej zdolności zawo
dowe, chociaż w głębi duszy miała nadzieję, że kryło
się za tym coś więcej. Że podoba mu się również jako
kobieta.
- Biedna Sadie - powiedział. - Strasznie mi było
jej żal. Chyba po raz pierwszy w życiu widziałem ją
tak roztrzęsioną. Zawsze kojarzyła mi się jako osoba
silna.
- Bo zwykle taka jest. Silna i opanowana.
- Nie wiedziała, że zataiłaś przede mną Maksa?
- Nie, nie przyznałam się. Było mi głupio. Zawsze
z dumą opowiadam wszystkim o synu.
Zmrużywszy oczy, wyciągnął palec wskazujący
i zawołał triumfalnie:
- Mam cię! Czyli jednak to było kłamstwo,
a nie zatajenie. No bo skoro zawsze o nim opo
wiadasz...
ROMANS Z SZEFEM 73
- To kwestia semantyki - rzekła, wciąż obstając
przy swoim.
Rand wybuchnął śmiechem.
- Niech ci będzie. Wiem, po kim Maks odziedzi
czył inteligencję, ale mam nadzieję, że jest trochę mniej
uparty niż jego mamusia.
- Wypraszam sobie! - zawołała, udając obrażoną,
nie zdołała jednak zachować powagi.
Reszta napięcia wyparowała. Siedzieli odprężeni -
dwaj godni siebie przeciwnicy.
Po chwili Rand wstał z bujaka.
- Odpocznij sobie. Jutro czeka nas pracowity dzień.
- Zobaczymy się w biurze? Czy tak jak dziś, cały
dzień spędzisz w mieście? - spytała, odprowadzając
go do drzwi.
Modliła się w duchu, by odpowiedział: tak, na pew
no się zobaczymy. Bez niego czas się jej dłużył, a dzień
wydawał się pusty.
- Po południu mam kilka spraw w sądzie, ale cały
ranek będziemy razem pracować. No i jeszcze w sa
mochodzie, a potem wieczorem u ciebie w domu. Tyl
ko błagam, nie zapomnij.
Powiedział to takim tonem, jakby przypominał jej
o randce. Tym razem na pewno wyobraźnia nie płatała
jej figla.
- Nie zapomnę - obiecała.
Zacisnął dłoń na klamce, ale nie otworzył drzwi.
Stał, w milczeniu wpatrując się w jej twarz. Z jego
oczu bił żar.
- Jeśli chcesz wiedzieć, ktokolwiek inny dawno by
74 VICTORIA PADE
mnie wyprowadził z równowagi - oznajmił żartob
liwie.
Po plecach przebiegł jej dreszcz.
- Jeśli chcesz wiedzieć, mnie też.
Pokręcił ze śmiechem głową, jakby zawsze mówiła
coś całkiem nieoczekiwanego.
Oczami wyobraźni Lucy ponownie ujrzała, jak
Rand ją całuje. Zadrżała. A on przesunął wzrok niżej,
zatrzymując go na jej ustach. Następnie pochylił się
i położył rękę na jej ramieniu. Serce waliło jej mło
tem...
- To co? Żadnych więcej zatajeń? Od dziś mówimy
sobie prawdę, całą prawdę i tylko prawdę, dobrze?
Nie była w stanie wydobyć głosu. W odpowiedzi
uniosła lekko brodę. A może uniosła ją dlatego, że
wciąż liczyła na pocałunek? Może spodziewała się, że
Rand odczyta jej pragnienia?
Tak się jednak nie stało.
- Do zobaczenia rano - powiedział i po chwili już
go nie było.
Oparła się plecami o drzwi i westchnęła ciężko.
Dobrze się stało, przekonywała samą siebie, że do ni
czego nie doszło. Pocałunek byłby całkiem nie na miej
scu.
Ale w głębi duszy żałowała, że jej marzenie się nie
spełniło.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Kiedy nazajutrz o siódmej rano zadzwonił telefon,
Rand był umyty, ogolony, ubrany i gotów do wyjścia.
Chowając do teczki dokumenty, usiłował skoncentro
wać się na czekających go dziś zadaniach.
Usiłował - ale zupełnie mu to nie wychodziło.
Wszystkie jego myśli krążyły wokół Lucy.
Nigdy nie odbierał telefonu po pierwszym czy dru
gim dzwonku; odbierał po czwartym, gdy włączała się
sekretarka automatyczna i dzwoniący się przedstawiał.
Wstrzymał oddech. Może to Lucy dzwoni? Wczoraj
wieczorem o mało jej nie pocałował; powstrzymał się
w ostatniej chwili. Przypuszczalnie odgadła, co zamie
rzał zrobić, przemyślała sobie sytuację i doszedłszy do
wniosku, że romans z szefem nie leży w sferze jej
zainteresowań, dzwoniła, aby zawiadomić go, iż jednak
rezygnuje z pracy.
Miałby nauczkę! Co mu, psiakrew, strzeliło do gło
wy? Lucy jest jego pracownicą, jego sekretarką! W do
datku samotnie wychowującą dziecko. On zaś zawsze
starał się oddzielać życie prywatne od zawodowego.
Nie potrzebuje komplikacji, jakie pociąga za sobą
związek z kobietą obarczoną dzieckiem.
Ale wczoraj, kiedy już wyjaśnili sobie wszystkie
76
VICTORIA PADE
nieporozumienia i stali w holu, Lucy... Po prostu wy
glądała fantastycznie. Ponętnie. Tak bardzo go kusiło,
żeby wziąć ją w ramiona!
Po czwartym dzwonku włączyła się sekretarka auto
matyczna. Chwilę później rozległ się kobiecy głos, nie
należał jednak do Lucy, lecz do adoptowanej siostry
Randa, Emily Blair Colton.
Rand, zaskoczony, zamarł bez ruchu, po czym rzucił
się w stronę aparatu, jakby od tego zależało jego życie.
I może zależało - nie jego, ale Emily, która pod koniec
września została uprowadzona z domu.
- Emily?! - wrzasnął do słuchawki. - To ty?
- Tak. Cześć.
- Gdzie jesteś? Jak się czujesz?
- Dobrze, Rand. - Sądząc po głosie, chyba fak
tycznie nic jej nie dolegało. - Wszyscy myślą, że mnie
porwano, ale to nieprawda.
Słowa te zaskoczyły Randa nie mniej niż sam te
lefon.
- Jak to? Nie rozumiem! Co się dzieje, Em?
- Ktoś usiłował mnie zabić - rzekła, jakby dłużej
nie potrafiła utrzymać tego w tajemnicy. - Tamtego
wieczoru, kiedy zniknęłam. Ten facet był w mojej sy
pialni. Ledwo zdołałarri mu się wyrwać. Właśnie wtedy
zdałam sobie sprawę, że na farmie grozi mi niebez
pieczeństwo. Że muszę trzymać się z dala od farmy,
z dala od tej kobiety, która twierdzi, że jest naszą
matką.
- Och, Em. - Rand westchnął. Czuł, jak opuszcza
go napięcie.
ROMANS Z SZEFEM 77
Wiedział, o czym siostra mówi. Kiedy miała jede
naście lat, jechała z matką w odwiedziny do babki. Po
drodze zdarzył się wypadek. Od tego czasu Emily upie
rała się, że ich matka została podmieniona. Że na miej
scu wypadku były dwie mamusie, „dobra mamusia"
i „zła mamusia", i właśnie ta „zła mamusia" wróciła
z nią później na farmę. Mimo upływu lat Emily nadal
obstawała przy swej wersji. Wszyscy uważali, że coś
musiało się biedaczce poprzestawiać w głowie.
- Gdzie jesteś, Em?
- Wolałabym ci nie zdradzać swojego miejsca po
bytu - odparła. - Ale naprawdę możesz się o mnie nie
martwić. Jestem w kontakcie z Lizą...
- Liza wie, gdzie przebywasz? Że cię nie porwano?
Liza Colton była siostrą stryjeczną Randa, kolejnym
dzieckiem, które wychowali jego rodzice. Przypusz
czalnie więcej czasu spędziła w ich domu, pod ich
opieką i ich czujnym okiem, niż z własnymi rodzica
mi. Łączyły ją z Emily szczególnie bliskie więzi.
- Musiałam do niej zadzwonić - wyjaśniła Emily.
- Ostrzec ją. Podobnie jak ja, Liza wierzy, że ta kobieto
jest oszustką. Bałam się, że może grozić jej to samo
niebezpieczeństwo, co mnie. Że ta kobieta będzie
chciała się również pozbyć Lizy. Wtedy byłaby bez
karna; nikt by nie kwestionował jej tożsamości.
- No dobrze, i co z Lizą?
- Na razie wszystko w porządku. To ona kazała
mi zadzwonić do ciebie; wahałam się, ale w końcu uz
nałam, że ma rację. Zdaniem Lizy, ty jeden możesz
nam pomóc udowodnić, że ta kobieta to oszustka.
78
VICTORIA PADE
Mówiła z tak głębokim przekonaniem w głosie, że
Rand nie miał serca wyjawić jej, co naprawdę myśli.
Że ona, Emily, popełnia błąd. Że kobieta, którą uważa
za oszustkę, nie jest żadną oszustką.
- Powiedz mi, gdzie się teraz ukrywasz, Em - po
prosił.
- Nazwy miasta ci nie zdradzę; podam ci nazwę
stanu, jeśli obiecasz, że zatrzymasz tę wiadomość dla
siebie. Ta kobieta, podejrzewając, że prędzej czy
później zadzwonię do ciebie, mogła zlecić komuś, aby
założył podsłuch w twoim telefonie. Jeśli dowie się,
gdzie mieszkam, może znów wysłać za mną tego mor
dercę.
Danie siostrze obietnicy nie było sprawą łatwą.
Rand wiedział, że ojciec odchodzi od zmysłów ze zde
nerwowania. On sam też spędził wiele bezsennych no
cy, odkąd Emily zniknęła. Wyobrażał sobie najczar
niejsze scenariusze.
Lecz wiedział, że jeśli nie przyrzeknie zachować
tajemnicy, Emily prawdopodobnie odłoży słuchawkę.
A nie chciał tracić z nią kontaktu.
- Dobrze, Em. Obiecuję - rzekł, pokonując we
wnętrzne opory.
- Dotarłam tu autostopem - zaczęła, po czym kon
tynuowała szybko, zanim Rand zdążył śię oburzyć: -
Wiem, że to nierozsądne. Że głupio postąpiłam. Ale
nie miałam wyboru. Musiałam uciekać. A skoro we
własnymi domu groziło mi śmiertelne niebezpieczeń
stwo, cóż gorszego mogło mnie spotkać w drodze?
Zresztą facet, który się zatrzymał, kierowca ciężarówki,
ROMANS Z SZEFEM
79
był naprawdę porządnym gościem. Zrobił mi długi wy
kład o tym, że nie powinnam podróżować stopem, bo
może mi się stać coś złego. Okazało się, że jedzie do
Wyoming. Do Wyoming, Rand! Tam, gdzie tata dora
stał. Potraktowałam to jako znak, że ktoś nade mną
czuwa.
Rand zacisnął powieki. Jakże czasem naiwna by
wała jego siostra! Ale miał świadomość, że nie jest to
odpowiedni moment na czynienie wymówek.
- I na pewno nic ci nie jest? - spytał jeszcze raz.
- Na pewno. Słowo honoru. Pomożesz nam?
- To znaczy znaleźć dowody na to, że kobieta na
farmie nie jest naszą mamą, tylko oszustką?
- Tak. Pomożesz?
- Posłuchaj, Em. Wierzę, że ktoś usiłował wyrzą
dzić ci krzywdę. Ale przecież mógł to być jakiś zwykły
bandzior, który włamał się do domu i chciał cię porwać
dla okupu. Skąd wiesz, że...
- Po prostu wiem, Rand. On nie chciał mnie po
rwać, chciał mnie zabić - powiedziała z naciskiem. -
Mnie, Emily. Bo wiem, że ta kobieta nie jest naszą
matką. Że jedynie się pod nią podszywa.
- Przysłano list z żądaniem okupu.
- Co z tego? Zrozum, Rand. To nie była próba po
rwania. A ta kobieta... ona jest wcieleniem zła. Bła
gam cię, pomóż mi udowodnić, że to wredna uzurpa-
torka.
Chociaż nie wierzył w teorię spiskową, do której
Emily usiłowała go przekonać, nie mógł zignorować
desperacji w jej głosie. Ale co miał robić? Szpiegować
80
VICTORIA PADE
własną matkę? Starać się zebrać o niej jak najwięcej
informacji?
Hm. Na moment pogrążył się w zadumie. To nie
było takie głupie. Tylko w ten sposób mógłby udo
wodnić Emily, że się myli. Że „ta kobieta", jak ją na
zywała, naprawdę jest ich matką, a „dwie mamusie",
które widziała przed laty na miejscu wypadku, były
tworem jej wyobraźni, wynikiem przebytego urazu.
- Zrobię, co będzie w mojej mocy - oznajmił
w końcu.
- Och, dziękuję, Rand! - zawołała jego siostra,
głośno wzdychając z ulgą. - Liza ma rację. Jeśli kto
kolwiek może dotrzeć do prawdy, to tylko ty.
- Emily, a może byś przyjechała do Waszyngtonu,
co? Zamieszkałabyś u mnie...
- Nie! - odparła bez chwili namysłu. - Wtedy to
bie też groziłoby niebezpieczeństwo. Podobnie jak
Lizie.
Słyszał strach - nie, przerażenie - w jej głosie, więc
nie nalegał.
- Masz z czego żyć? - spytał. - Nie potrzebujesz
pieniędzy?
- Potrzebuję jedynie twojej pomocy. Żebyś dotarł
do prawdy i zapobiegł katastrofie.
- Może przynajmniej zostawisz mi swój numer te
lefonu?
- Nie. Dzwonię z budki. Za jakiś czak znów się do
ciebie odezwę.
- Słuchaj, Em. W zamian za to, że zgodziłem się
ci pomóc, chcę, żebyś ty też mi coś obiecała. Że jeżeli
ROMANS Z SZEFEM 81
nic nie znajdę i nic nie wzbudzi moich podejrzeń, wró
cisz do domu.
Na drugim końcu linii zapadła cisza.
- Znajdziesz, Rand - rzekła w końcu dziewczyna.
- Wiem, że znajdziesz.
- A jeżeli nie?
- Jeżeli udowodnisz ponad wszelką wątpliwość, że
ta kobieta naprawdę cię urodziła, wtedy wrócę - obie
cała, ale wyraźnie nie wierzyła, że do tego dojdzie.
- Daj znać, gdybyś czegokolwiek potrzebowała -
poprosił, choć zabrzmiało to bardziej jak rozkaz niż
prośba. - I pamiętaj, wystarczy jedno twoje słowo,
a rzucam wszystko i łapię pierwszy lot do Wyoming.
Żeby pobyć z tobą, żeby towarzyszyć ci w drodze do
domu, żeby przywieźć cię do Waszyngtonu. Bez róż
nicy.
- Dzięki. Ale nie chcę cię narażać. Boję się, czy
już tego nie zrobiłam. Jeżeli masz telefon na podsłuchu
i ona dowie się, że zgodziłeś się mi pomóc...
- Po prostu uważaj na siebie, a o mnie się nie
martw.
- Rand, weźmiesz się do tego od razu, co?
- Jak tylko wymyślę, od czego zacząć - przyrzekł.
- Wierz mi, Em, ja również chciałbym, żeby ten ko
szmar zakończył się jak najszybciej i żebyś mogła wró
cić na farmę.
- Kocham cię - oznajmiła, a jemu przypomniała
się mała dziewczynka, która przed wieloma laty dołą
czyła do rodziny Coltonów. - Muszę kończyć. Ktoś
czeka, żeby skorzystać z telefonu.
82
VICTORIA PADE
- Uważaj na siebie - powtórzył.
Nie chciał odkładać słuchawki. Bał się, że Emily
może więcej do niego nie zadzwonić. Ale nie było rady.
- Ty też na siebie uważaj - powiedziała.
Po chwili w słuchawce rozległ się ciągły sygnał.
- Brachiozaur to taka żyrafa wśród dinozaurów.
Miał około dziesięciu metrów wzrostu, prawie trzy
dzieści metrów długości, bardzo, bardzo długą szyję
i bardzo małą głowę. Największe ważyły pięćdziesiąt
ton.
- Co? Głowy brachiozaurów ważyły pięćdziesiąt
ton? - spytał Rand, mrugając porozumiewawczo do
Lucy.
Dochodziła ósma wieczorem. Rand ani razu nie
stracił cierpliwości. Wiedział, że Maks ma prawo prze
rywać im pracę.
- Nie, nie głowy! - zaprotestował ze śmiechem
chłopiec. - Wszystko razem: ciało, nogi, szyja, ogon.
Wiesz, co jeszcze? Miały nos przesunięty na tył głowy,
a w nim dwie ogromne dziury...
- Nozdrza - poprawiła Lucy.
- Dzięki którym było im latem chłodniej.
- Kiedy żyły?
- Pod koniec wieku jurajskiego.
- Okresu jurajskiego - wtrąciła Lucy.
- Nozdrza pod koniec okresu jurajskiego - powtó
rzył chłopiec, chcąc pokazać, że nie puścił uwag matki
mimo uszu.
- I na tym kończymy dzisiejszy wykład o dinozau-
ROMANS Z SZEFEM 83
rach - powiedziała Lucy, zanim syn zdążył poruszyć
kolejny wątek. - Pora spać, profesorze.
Maks zaprotestował, niezadowolony z takiego ob
rotu spraw, ale po chwili pogodził się z decyzją matki.
Na dobranoc Rand potargał chłopca po czuprynie.
Maks uśmiechnął się promiennie, zupełnie jakby z rąk
swojego idola dostał medal za bohaterstwo.
- Niedługo wrócę - rzekła Lucy.
Była wdzięczna Randowi za sposób, w jaki trakto
wał Maksa. Dziś również przez cały wieczór chłopiec
wpatrywał się w niego jak w obrazek.
Na górze przypilnowała syna, żeby umył zęby -
piżamę włożył znacznie wcześniej - potem przeczytała
mu bajkę na dobranoc i otuliła kołdrą.
- Czy jutro Rand też przyjdzie? - spytał z nadzieją
w głosie Maks.
- Zależy, czy uda nam się dziś nadrobić wszystkie
zaległości.
- Jeśli skończycie pracę, mógłby po prostu przyjść
się pobawić ze mną.
- No nie wiem. Zobaczymy. - Nie chciała nic sy
nowi obiecywać, choć jej samej pomysł zaproszenia
Randa całkiem przypadł do gustu. - Na razie myśl
o tym, co ma ci się przyśnić.
- Dobranoc, mamusiu. - Przewróciwszy się na
bok, przytulił do siebie pluszowego misia. - Bart też
mówi dobranoc.
- Dobranoc, Bart. - Lucy pocałowała w czoło naj
pierw syna, potem misia. - Miłych snów, Maks. Ka-
raluszki do poduszki. Kocham cię.
84
VICTORIA PADE
Jak zwykle, zanim doszła do drzwi i zgasiła światło,
chłopiec miał już zamknięte oczy.
Jak zwykle, przystanęła w progu, odwróciła się
i przez chwilę z czułością wpatrywała w syna, który
powoli pogrążał się we śnie.
Zostawiwszy drzwi lekko uchylone, skierowała się
do schodów.
Mijając łazienkę, zawahała się. Kusiło ją, aby wejść
do środka i zerknąć do lustra. Wiedziała, że nie po
winna. Nie miała randki. Na dole czeka na nią szef
i stos papierów.
Nie umiała się pohamować. Nim zdążyła zbesztać
się w myślach, stała przed lustrem i krytycznym wzro
kiem przyglądała się swojemu odbiciu. Na czubku gło
wy miała kaskadę loków przytrzymywanych klamrami.
Po całym dniu fryzura była trochę oklapnięta. Wsunęła
palce we włosy i paroma sprawnymi ruchami nadała
im puszystości.
Policzki wciąż barwił lekki rumieniec, podejrzewała
jednak, że odrobina różu, którą przed wyjściem do pra
cy nałożyła na kości policzkowe, już dawno się starła,
a obecny kolor jest wynikiem jej stanu emocjonalnego.
Usta jednak należało poprawić; były całkiem wy
schnięte.
Szminka czy balsam? Wystarczyłby bezbarwny bal
sam. Ale otworzywszy szafkę, chwyciła szminkę.
Próbowała wmówić w siebie, że fakt, iż Rand był
tak atrakcyjnym mężczyzną, nie ma najmniejszego
wpływu na jej wybór. Lecz w głębi duszy wiedziała,
że się oszukuje.
ROMANS Z SZEFEM 85
Umalowawszy usta, cofnęła się dwa kroki, żeby le
piej widzieć całość. Granatowe spodnie i granatowy
sweter, które włożyła po przyjściu z pracy, wyglądały
zupełnie nieźle. Oczywiście nie miała zamiaru się prze
bierać, nawet gdyby ubranie okazało się wymięte. Ale
była zadowolona, że przynajmniej nie ubabrała się pod
czas kolacji.
Kątem oka dostrzegła swój ulubiony flakonik per
fum stojący na półce obok umywalki.
Tego tylko brakowało! Na szczęście jeszcze nie
oszalała!
Wyciągnęła rękę po perfumy.
Czuła, że głupio postępuje. Tłumaczyła sobie, że
nie wypada, że powinna mieć więcej rozumu.
Nagle co innego przyszło jej do głowy: a jeżeli
Rand zauważy, że się umalowała i wyperfumowała?
Co sobie pomyśli?
To ją otrzeźwiło. Natychmiast odstawiła flakonik na
półkę. Boże, jeszcze gotów jest uznać, że ona, Lucy,
próbuje go uwieść. A to nieprawda. Wcale tego nie
chciała.
No dobrze, więc wracaj na dół, dokończ pracę i po
żegnaj się z Randem do jutra.
Pożegnać się? Do jutra? Ta myśl bardzo się jej nie
spodobała. Może niekoniecznie chciała go uwieść, ale
na pewno nie chciała się z nim rozstawać.
Chociaż sama przed sobą się do tego nie przyzna
wała, z niecierpliwością czekała na chwilę, kiedy Maks
uda się na górę do sypialni, a ona z Randem zostaną
we dwoje.
86
VICTORIA PADE
- Dziewczyno, opamiętaj się! - szepnęła do swo
jego odbicia w lustrze.
Była zła na siebie. Co innego być spragnionym to
warzystwa osoby dorosłej i cieszyć się z możliwości
porozmawiania z przystojnym, inteligentnym mężczy
zną, a co innego upiększać się i snuć nie wiadomo ja
kie fantazje. Rozmowa była dozwolona, fantazje wy
kluczone.
Zeszła na dół. Rand siedział przy dużym, dębowym
stole, na którym leżały stosy papierów, i wpatrywał
się w jakiś niewidoczny punkt na ścianie. Parę razy
w ciągu dnia nakryła go na tym, jak błądzi gdzieś my
ślami.
Skoncentrowany na czym innym, nawet jej nie za
uważył.
Przez chwilę stała w drzwiach, przyglądając mu się
uważnie. Wyglądał wspaniale w spodniach koloru kha
ki i prostej beżowej koszuli. Włosy miał lekko potar
gane na skutek zabawy z Maksem, ale to mu jedynie
dodawało chłopięcego uroku.
Na jego twarzy malował się jednak wyraz zatro
skania. Ciekawa była, co go może powodować. Wcześ
niej w ciągu dnia, kiedy opuszczała gabinet, a po kilku
minutach wracała, też widziała w oczach Randa jakąś
dziwną zadumę.
W pracy parę razy przyłapała go na błędach. Jakby
tego było mało, zdarzyło się, że dwa lub trzy razy prosił
ją o zrobienie czegoś, co już dawno zrobiła. Nie pa
miętał, że wcześniej zwracał się do niej z identyczną
prośbą.
ROMANS Z SZEFEM 87
Takie zachowanie było zupełnie nie w jego stylu.
Czuła, że dzieje się coś niedobrego, że coś nie daje
mu spokoju, nie pozwala skupić się na pracy. Gdyby
wiedziała, co się za tym kryje, może zdołałaby mu po
móc?
- Pewnie usiłujesz wykombinować, jak briachozau-
ry uprawiały seks - powiedziała żartobliwym tonem,
próbując wyrwać go z zadumy.
Przeniósł na nią spojrzenie i uśmiechnął się, ale nie
był to uśmiech rozbrajający.
- Przepraszam. Zamiast pracować, siedzę i gapię
się w przestrzeń.
To miło, pomyślała, że jest samokrytyczny. Każdy
miewa lepsze lub gorsze dni, ale nie każdy potrafi się
do tego przyznać.
- Mam wrażenie, że od samego rana coś cię gry
zie...
Zajęła miejsce po jego prawej ręce.
- Problemy rodzinne - wyznał.
Nawet nie musiała ciągnąć go za język. Tego się
nie spodziewała. Skoro jednak sam z siebie uczynił ta
kie wyznanie, oznacza to, że bardzo się nimi martwi.
Nie była pewna, jak powinna się zachować. Przyjąć
wyjaśnienie do wiadomości i nie drążyć dalej tematu,
czy dać Randowi do zrozumienia, że jeżeli chce jej
opowiedzieć o tym, co go dręczy, chętnie go wy
słucha?
- Jeśli nie czujesz się na siłach, to nie musimy dłu
żej pracować - powiedziała łagodnie. - Resztę mogę
dokończyć jutro, kiedy będziesz w sądzie.
•
88
VICTORIA PADE
Zerknął na stosy papierów i błyskawicznie podjął
decyzję.
- Dobrze. Zresztą beze mnie poradzisz sobie zna
cznie lepiej. Ja cię tylko spowalniam.
Wystraszyła się. Czyżby zamierzał teraz wstać
i wyjść?
Bez sensu. Przecież nie o to jej chodziło.
- Zostań jeszcze - poprosiła. - A może masz ocho
tę na kawałek ciasta? Nie zjedliśmy całego. - Na mo
ment zamilkła. - Czasem opowiedzenie komuś o swo
ich kłopotach przynosi ulgę, a ja podobno umiem słu
chać...
Przez chwilę nic nie mówił; rozważał plusy i mi
nusy jej oferty. Lucy zaś czekała zdenerwowana; bała
się, że odgadł jej najskrytsze marzenia. Owszem, była
dobrą słuchaczką i owszem, chciała mu pomóc, ale
również chciała jak najdłużej cieszyć się jego obecno
ścią.
- Wiesz, nawet bym zjadł - oznajmił nagle. - Ty
idź do kuchni, ja tu posprzątam, i spotkajmy się w sa
lonie.
Sprawiał wrażenie zadowolonego.
Lucy poczuła, jak serce bije jej szybciej. Uspokój
się, nakazała sobie w myślach. Nie wyciągaj pochop
nych wniosków. Pewnie był głodny i wystarczył sam
pomysł zjedzenia czegoś, aby od razu poprawił mu się
humor.
Nie traciła czasu. Wstała od stołu, wzięła z kuchni
co trzeba i dwie minuty później dołączyła do Randa
w salonie.
ROMANS Z SZEFEM 89
Siedział na kanapie. Postawiwszy naczynia na stole,
ukroiła spory kawałek pysznego ciasta cytrynowego
i podała Randowi. Sobie ukroiła znacznie mniejszy ka
wałek. Zawahała się, czy usiąść na fotelu, ale uznała,
że to za daleko i usiadła obok na kanapie.
- Czy od wczorajszego wieczoru do dzisiejszego
ranka coś się stało? Czy miałeś jakieś złe wieści z domu
w Kalifornii? - spytała, chcąc pokazać, że nie rzuca
słów na wiatr i naprawdę chętnie wysłucha jego pro
blemów, jeżeli mówienie o nich mogłoby mu przynieść
ulgę.
- To długa opowieść - ostrzegł ją.
- Jest wczesna pora, a ja nie mam innych planów.
- No dobrze. Wszystko zaczęło się w tysiąc dzie
więćset dziewięćdziesiątym drugim roku.
- To chyba faktycznie długa opowieść - przyznała
ze śmiechem Lucy.
Wtuliła się w róg kanapy i oparła wygodnie. Starała
się patrzeć na twarz Randa, a nie na jego duże, silne
ręce, które niemal całkiem zasłaniały talerzyk z wi
delcem. Bo patrząc na ręce, natychmiast zaczynała się
zastanawiać, jakie są w dotyku, gładkie czy szorstkie,
ciepłe czy chłodne...
- Na pewno chcesz ją usłyszeć?
- Na sto procent - odparła zdecydowanym tonem,
po czym zdjęła buty i podwinęła pod siebie nogi.
- W porządku. No więc w dziewięćdziesiątym dru
gim roku zdarzył się wypadek samochodowy, w któ
rym uczestniczyła moja mama i adoptowana siostra
Emily. Emily miała wówczas jedenaście lat. Na szczę-
90
VICTORIA PADE
ście nikt nie odniósł poważniejszych obrażeń, groźne
natomiast okazały się następstwa psychiczne.
Opowiedział jej o tym, jak Emily upierała się, że
na miejscu wypadku były dwie matki. Do dziś siostra
twierdzi, że kobieta, którą reszta rodzeństwa bierze za
swoją matkę, jest oszustką i podszywa się pod Mere-
dith Colton. Pod koniec września Emily zniknęła bez
słowa. Odezwała się dopiero dziś rano, zanim wyszedł
do pracy.
- Nigdy nie pomyślałeś o tym, że może ona ma
rację? - spytała Lucy, kiedy Rand skończył. - To zna
czy, w sprawie waszej matki? Bo trochę to dziwne, że
przez tyle lat nie zmieniła zdania. Może ma jakieś pod
stawy, aby wierzyć w to, co mówi?
- Bo ja wiem? Mama rzeczywiście zachowuje się
zupełnie inaczej niż przed wypadkiem. Jakby wypadek
ją odmienił. Wszyscy to widzimy. Pod wieloma wzglę
dami jest całkiem inna.
- To znaczy?
- Przed wypadkiem była najcudowniejszą istotą
pod słońcem. Dobrą, troskliwą, wielkoduszną, zawsze
myślącą o innych, nigdy o sobie. Potem stała się... nie
wiem, jak to określić... bardziej nerwowa, niecierpli
wa. Zaczęła przywiązywać wagę do rzeczy material
nych, myśleć prawie wyłącznie o sobie. Nie ulega wąt
pliwości, że od czasu wypadku zmieniła się jej psy
chika, osobowość. Wszyscy to oczywiście czujemy, ale
Emily, która wtedy po wypadku miała jakieś majaki,
jakieś rozdwojone widzenie, nadal upiera się, że po
przednia dobra mama i obecna zła mama to dwie różne
ROMANS Z SZEFEM 91
osoby i że w jakiś tajemniczy sposób zła zastąpiła do
brą.
- Więc uważasz, że zmianę osobowości, jakiej
uległa twoja mama, Emily potraktowała zbyt dosłow
nie?
- Tak. Zdaję sobie sprawę, że wypadek był dla niej
traumatycznym przeżyciem. Że mimo upływu lat wciąż
nie może się po nim otrząsnąć. Ale nie wierzę, że mama
świadomie próbowałaby narazić je na niebezpieczeń
stwo. W każdym razie teraz będę musiał znaleźć jakieś
dowody, aby udowodnić siostrze, że się myli.
- Dowody? Jakie?
- Nie wiem. Na początek postaram się dowiedzieć
czegoś o przeszłości mamy, o jej rodzinie. Właściwie
nigdy nie lubiła o sobie opowiadać. Prawdę mówiąc,
nie mam pojęcia, czego Emily ode mnie oczekuje.
- W Internecie muszą być jakieś informacje - po
wiedziała Lucy, myśląc na głos. - Może mogłabym ci
pomóc.
Ręka z cytrynowym ciastem zawisła bez ruchu nad
talerzykiem.
- Naprawdę? Mogłabyś? - spytał Rand.
- Jestem niezła w wyszukiwaniu informacji. Nie
tylko prawniczych. Także dotyczących osób. Przed pa
roma laty pomagałam mojej kuzynce. Jest dzieckiem
adoptowanym. Adopcyjni rodzice wiedzieli, kim są jej
rodzice biologiczni, ale od lat nie mieli z nimi konta
ktu. Z powodów zdrowotnych kuzynka chciała spraw
dzić, do jakich chorób może być predysponowana ge
netycznie. Pogrzebałam w Internecie i po pewnym
92
VICTORIA PADE
czasie nie tylko zdobyłam dla niej informacje, których
potrzebowała, ale również odnalazłam miejsce pobytu
jej rodziców. Myślę, że w ten sam spbsób mogłabym
dowiedzieć się czegoś o przeszłości twojej matki.
- Zrobiłabyś to dla mnie?
- Pewnie. Zresztą to całkiem ciekawe zajęcie. Czło
wiek dowiaduje się masę fascynujących rzeczy.
Rand roześmiał się z ulgą; czuł się tak, jakby Lucy
zdjęła z jego ramion olbrzymi ciężar.
- Wspaniała sekretarka i internetowy detektyw
w jednym. Czy istnieją jakiekolwiek problemy, któ
rych nie potrafisz rozwiązać?
Owszem, pomyślała. Na przykład nie potrafiła prze
stać wodzić wzrokiem po ciele Randa. Nie potrafiła
zapanować nad własną wyobraźnią. Nie potrafiła opa
nować pragnienia, aby przysunąć się bliżej, zarzucić
ręce wokół szyi Randa, przytulić się do jego szerokiej
piersi...
Nie odpowiedziała na pytanie.
Nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł.
- Wspomniałeś, że chciałbyś uspokoić rodzinę, za
wiadomić ojca, że Emily nic nie grozi. Ale obiecałeś
siostrze, że ze względów bezpieczeństwa nikomu nic
nie powiesz. Pomyślałam sobie...
- No, mów - ponaglił ją.
- Moglibyśmy napisać anonimowy list, że Emily
nie została porwana, że jest cała, zdrowa, i niedługo
wróci do domu. Włożylibyśmy list do koperty, kopertę
zaadresowali do twojego ojca, po czym włożylibyśmy
ją do drugiej koperty i wysłali do mojej przyjaciółki
ROMANS Z SZEFEM 93
w Kolorado. Ja bym ją uprzedziła telefonicznie o prze
syłce i poprosiła, żeby list adresowany do twojego ojca
wrzuciła do skrzynki. W ten sposób na kopercie, która
dotrze do Kalifornii, będzie stempel z Kolorado, a nie
z Waszyngtonu; żaden ślad nie będzie prowadził do
ciebie czy Emily.
- Sprytnie - pochwalił ją Rand.
- Prędzej czy później sam też byś wpadł na taki
lub podobny pomysł.
- Chyba jednak nie - przyznał, przyglądając się jej
tak, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. - Wiesz
- powiedział po chwili. - To, że przyjąłem cię do pra
cy, to była jedna z najmądrzejszych decyzji w moim
życiu. Mam wrażenie, jakbym trafił na żyłę złota. Sadie
była świetna. Wydawało mi się, że nikogo lepszego
od niej nie znajdę, ale się myliłem.
Lucy poczuła się jak przekłuty balon. Chociaż roz
mowa dotyczyła spraw prywatnych, najwyraźniej Rand
cały czas pamiętał, że łączą ich jedynie relacje zawo
dowe.
Starała się niczego po sobie nie okazywać. Bądź
co bądź, po to się przecież umówili: żeby pracować.
A to, czy praca polega na rozwiązywaniu problemów
rodzinnych Randa, czy na porządkowaniu jego papie
rów służbowych, niczego nie zmienia. Ona, Lucy Low-
ry, jest tylko sekretarką.
- Lepiej ci? - spytała tonem osoby, która wie, że
dobrze wywiązała się ze swojego zadania.
- Dawno się tak dobrze nie czułem - zapewnił ją
niskim, lekko ochrypłym głosem.
94
VICTORIA PADE
Kiedy spojrzał jej głęboko w oczy, przeszył ją
dreszcz. Czy tak powinien patrzeć szef na sekretarkę?
A może znów za bardzo puściła wodze wyobraźni?
Chyba tak. Bo gdy zaczęła się zastanawiać, co z te
go wyniknie i czego najbardziej by chciała, Rand od
stawił pusty talerzyk na stół i dźwignął się z kanapy.
- Pójdę już. W końcu należy ci się chwila odpo
czynku.
Co miała powiedzieć? Nie, nie odchodź. Zostań.
Oczywiście, że nie.
Więc również wstała, tłumacząc sobie, że lepiej, aby
poszedł, zanim ona całkiem straci nad sobą kontrolę.
Wyjmując z szafy płaszcz, wciągnęła w nozdrza za-
.pach wody kolońskiej.
- Jutro rano przyślę po ciebie Franka - powiedział
Rand, wyciągając rękę.
Patrzyła, jak się ubiera. Z trudem powstrzymywała
się, aby nie wygładzić materiału na jego ramionach.
- Ja muszę być w biurze sporo wcześniej - dodał.
- O świcie mam telekonferencję z Londynem.
- W takim razie w samochodzie dokończę to, co
nam dziś zostało.
Rand ruszył do drzwi. Doszedłszy do nich, nie na
cisnął klamki. Zamiast tego odwrócił się i ponownie
wbił w nią swe niebieskie oczy. Zrobiło się jej gorąco,
jakby leżała pod elektrycznym kocem.
- Nawet nie wiem, jak ci dziękować za to, co dziś
dla mnie zrobiłaś - rzekł. - Za twoje rady, za mądre
sugestie, za propozycję udzielenia pomocy. Właściwie
nigdy dotąd z nikim nie rozmawiałem o problemach
ROMANS Z SZEFEM
95
rodziny. Czuję się dużo lepiej. Jakby spadł mi ciężar
z serca.
- Cieszę się, że mogłam pomóc.
Przez moment przyglądał się jej w milczeniu. Po
dziwiała jego męską urodę: wystające kości policzko
we, prosty nos, wysokie czoło, zmysłowe usta...
Nagle ją pocałował. Ni stąd, ni zowąd pochylił się
i przytknął wargi do jej ust.
Był to niewinny, lekki pocałunek. Jak między przy
jaciółmi. Skromny, cnotliwy. Ot, muśnięcie. Skończył
się, zanim mogła go odwzajemnić.
Jeszcze raz! Zbliż usta jeszcze raz! Ale tym razem
na dłużej, błagała w myślach Lucy.
Ale tylko w myślach. Na głos nie powiedziała nic.
- Dziękuję - szepnął Rand takim głosem, jakby
przed chwilą się zbudził.
Skinęła głową. Tak intensywnie myślała o pocałun
ku, że nie była w stanie wydobyć z siebie słowa.
- Do zobaczenia jutro - dodał, otwierając drzwi.
- Tak, do jutra.
Odprowadziła go wzrokiem do srebrnego dwu-
drzwiowego jaguara zaparkowanego przed domem.
Po chwili wsiadł do samochodu i odjechał, a ona
wciąż stała w otwartych drzwiach, spoglądając tęsknie
tam, gdzie zniknął.
Zastanawiała się, co się kryło za pocałunkiem. Czy
tylko wdzięczność?
Oby tak, mówił jej rozum.
Oby nie, pragnęło jej serce.
Chodnikiem szedł jakiś człowiek z psem na smyczy.
96 YICTORIA PADE
Mijając dom Lucy, popatrzył na nią z zaciekawieniem.
Zrozumiała, że staniem w progu niczego nie osiągnie;
nie sprawi, aby Rand wrócił.
Gdyby wierzyła, że to cokolwiek da, stałaby tak
do rana. Bo pragnęła, aby wrócił. Pragnęła, aby ją znów
pocałował. Nic dziwnego.
Ten pierwszy niewinny pocałunek rozpalił w niej
płomień żądzy.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Kiedy nazajutrz rano wysiadła z windy i zbliżyła
się do solidnych dębowych drzwi, usłyszała dzwoniący
w recepcji telefon.
Nacisnęła klamkę. Drzwi były zamknięte. Czym
prędzej wyciągnęła z torebki klucz. Mniej więcej trzy
dzwonki później wbiegła do środka. Była zdziwiona,
że Rand nie podniósł słuchawki. Nie należał do szefów,
którzy uważają, że odebranie telefonu jest poniżej ich
godności.
Wiedziała, że jest u siebie w gabinecie. Po pierw
sze, sam jej wczoraj powiedział, że dziś o świcie od
bywa ważną telekonferencję, po drugie, w drodze do
pracy Frank wspomniał, że właśnie podrzucił szefa do
biura, a po trzecie, w gabinecie włączony był telewizor
- głos spikera podawał najnowsze informacje gieł
dowe.
- Kancelaria Randa Coltona - powiedziała do słu
chawki.
Dzwonił klient, który chciał się urriówić na spotka
nie z panem mecenasem. Lucy podała mu najbliższy
wolny termin. Kiedy rozłączyła się, usłyszała, jak ktoś
woła jej imię. Głos, podobny do głosu Randa, choć
bardziej napięty, docierał gdzieś z daleka.
98
YICTORIA PADE
Zdjęła płaszcz, powiesiła go na oparciu krzesła i ru
szyła na poszukiwanie swojego szefa.
Nie było go w gabinecie, nie było w sali konfe
rencyjnej ani w pomieszczeniu, w którym znajdowała
się kopiarka i ekspres do kawy.
- Rand? - zawołała, kierując się w stronę biblio
teki na końcu korytarza.
Odpowiedział jej dziwny pomruk, ni to jęk, ni to
rzężenie.
Uchyliła drzwi biblioteki i wsunęła głowę, ale ni
kogo nie dojrzała.
- Rand?! - powtórzyła.
- Leżę na podłodze, za stołem. - Mówił z trudem,
jakby zaciskał mocno zęby.
Obeszła owalny stół. Faktycznie, Rand leżał na
wznak, całkiem bez ruchu, zupełnie jakby był sparali
żowany.
- Boże, co tu robisz? - spytała.
- Uznałem, że się zdrzemnę - odparł, siląc się na
żart.
Zobaczyła, że naprawdę mówi przez zaciśnięte zęby.
- Złe postawiłem nogę i zwaliłem się z tej choler
nej drabiny - kontynuował. - W czasach studenckich
grałem w drużynie rugby, dopóki nie wypadł mi dysk.
Teraz chyba znów wypadł. Nie mogę się ruszyć.
- O rany! - przestraszyła się. - Jak ci mogę po
móc? Masz jakieś leki przeciwbólowe? A może chcesz,
żebym...
- Nie dotykaj mnie! - krzyknął, chociaż nawet nie
wykonała kroku w jego stronę. - Wezwij pogotowie.
ROMANS Z SZEFEM 99
Powiedz, że mają mnie zawieźć do szpitala. W kom
puterze znajdziesz numer mojego ortopedy. Zadzwoń
do niego i poproś, żeby przyjechał do szpitala D.C.
General.
- Mam cię zostawić? Samego na podłodze?
- Musisz. Jeśli wypadł mi dysk, lepiej żebym nie
próbował wstawać. Tylko się pospiesz - dodał, obolały
i nieszczęśliwy.
Nie tracąc czasu, wybiegła z biblioteki i pognała
z powrotem do recepcji. Zadzwoniła po pogotowie,
potem do ortopedy Randa.
- Pomoc jest już w drodze! - zawołała, odkładając
słuchawkę.
- Laptop i telefon komórkowy! - doleciał ją głos
z biblioteki. - Zapakuj je i weź z sobą! Aha, i konie
cznie załatw za mnie zastępstwo w sądzie. Spróbuj
Spencera albo White'a. Powiedz, żeby wystąpili o od
roczenie.
Lucy odnalazła numer Spencera. Dziesięć minut
później, kiedy odłożyła słuchawkę, z windy wyłonili
się pracownicy pogotowia. Zbadawszy Randa, przenie
śli go ostrożnie na nosze. Randowi usta się nie zamy
kały. Wydawał Lucy jedno polecenie za drugim. Kon
tynuował w karetce, kiedy pędzili na sygnale do szpi
tala.
Ortopeda czekał na nich w izbie przyjęć. Natych
miast zawiózł Randa na prześwietlenie. Lucy, która zo
stała w poczekalni, przystąpiła do pracy.
Mniej więcej w ten sam sposób spędzili resztę dnia.
Praca; rentgen; praca; konsultacje medyczne; praca;
100
VICTORIA PADE
wizyta fizykoterapeuty; i znów praca. Na szczęście
okazało się, że dysk jedynie się lekko wysunął.
Lucy siedziała przy łóżku, wypełniając polecenia
Randa. Dzwoniła do różnych ludzi, jedne spotkania od
woływała, terminy innych przekładała na później, sło
wem zajmowała się wszystkimi najpilniejszymi spra
wami.
Po południu, kiedy podano Randowi kolejną porcję
leków przeciwbólowych i zwiotczających mięśnie,
zwolnili wreszcie tempo.
- Apelację Clifta rozpatrzono pozytywnie, inne
sprawy odroczono, tak jak tego chciałeś - powiedziała
Lucy, podsumowując najważniejsze wydarzenia dnia.
- Akta Murphy'ego są gotowe, można je drukować,
skarga Kelloga i Stanislova została wniesiona, wezwa
nie dla Harrisa będzie doręczone jutro. Najbliższych
kilka dni masz wolnych, bez żadnych obowiązków, bez
konieczności przychodzenia do biuri Do końca tygo
dnia odwołałam wszystkie zaplanowane wizyty i spot
kania. Aha, no i lekarz powiedział, że już niedługo mo
gę zabrać cię do domu, musimy tylko poczekać na
wypis.
- Zabierasz mnie z sobą do domu? - zapytał Rand
z figlarnym błyskiem w oku.
- Zabieram cię do twojego domu - uściśliła Lucy.
- Czy ze wszystkiego, co mówiłam, to jedyna rzecz,
jaka zapadła ci w pamięć?
- Nie. Jeszcze to, że jesteś genialna.
Stłumiła śmiech.
Rand wyglądał zabawnie, kiedy leżał na łóżku
ROMANS Z SZEFEM
101
z błogim, zadowolonym wyrazem twarzy. Środki prze
ciwbólowe sprawiły, że był odprężony i lekko oszo
łomiony.
- Ja jestem genialna, a ty jesteś na haju.
- Ale nic mnie nie boli.
- Całe szczęście.
- Więc zabierzesz mnie do mojego domu?
- Pomyślałam, że zadzwonię po Franka, aby cię od
wiózł i pomógł ci się rozebrać. Chyba że wolisz, aby
ktoś inny się tobą zaopiekował.
- Ktoś inny? A kto? - spytał.
- Któraś z twoich bogdanek.
- Bogdanek? - zaśmiał się. - To słowo bywa je
szcze w użyciu? - Po chwili spoważniał. - Nie mam
żadnych bogdanek, Mam tylko ciebie. Ale co z Ma
ksem?
Mówiąc „tylko ciebie", patrzył na nią wyjątkowo
czule, Lucy jednak przypisała jego romantyczny na
strój otępiającemu działaniu środków przeciwbólo
wych.
- Dzwoniłam do Sadie. Zajmie się Maksem, póki
się po niego nie zjawię. A tak w ogóle, to prosiła, żeby
przekazać ci pozdrowienia i powiedzieć, że nie powi
nieneś był wchodzić na tę drabinę.
- Potrzebowałem książki - wyjaśnił. - Nie chciałem
czekać, aż przyjdziesz. Myślałem, że jestem ostrożny.
Bardzo, bardzo ostrożny.
Też powinnam być ostrożna, pomyślała Lucy. Zwła
szcza że Rand, lekko otumaniony lekami, był taki śmie
szny, taki dziecięco bezradny, a zarazem ujmująco
102
VICTORIA PADE
szczery. Czuła, że z coraz większym trudem opiera się
jego wdziękowi.
Do pokoju zajrzał pielęgniarz z kartą wypisu. Lucy
wyszła na korytarz, żeby Rand mógł się ubrać.
Zamknąwszy za sobą drzwi, od razu zadzwoniła po
Franka, który obiecał natychmiast ruszać w drogę.
Czekał przed szpitalem, kiedy wyłonili się ze środka
- Rand na wózku pchanym przez pielęgniarza.
Frank z pielęgniarzem trochę się nagimnastykowali,
ale po chwili udało im się przenieść Randa z wózka
do samochodu. Ledwo Rand oparł głowę o siedzenie,
zamknął oczy i zapadł w sen.
Lucy czuła się rozdarta. Zostało jeszcze sporo pracy,
którą mogłaby dokończyć, ale nie bardzo jej się chcia
ło. Wolała patrzeć na śpiącego szefa.
Prawdę mówiąc, nie mogła oderwać od niego oczu.
Włosy miał potargane - pewnie tak wyglądał
w dzieciństwie, pomyślała - rzęsy zaś tak gęste i dłu
gie, że pewnie niejedna kobieta mu ich zazdrościła.
Aż dziw, że wcześniej nie zwróciła na nie uwagi.
Policzki i brodę ocieniał zarost, który nadawał jego
twarzy nieco ostrzejsze rysy. Z zarostem Rand wyglą
dał jeszcze bardziej męsko niż zazwyczaj. Lucy wy
obraziła sobie, jak przysuwa się, wyciąga rękę, gładzi
go delikatnie po szyi, leciutko zaciska wargi na jego
uchu, potem...
Na ziemię sprowadził ją Frank.
- Dojechaliśmy - powiedział przez małe okienko
w szybie oddzielającej przednie siedzenie od reszty sa
mochodu.
ROMANS Z SZEFEM 103
Lucy podskoczyła jak oparzona.
Rand otworzył jedno oko i wyszczerzył zęby w ło
buzerskim uśmiechu. Przestraszyła się. Może wcale nie
spał? Może obserwował ją przez przymknięte powieki
i wiedział, że mu się przygląda?
- Jesteśmy u mnie? - upewnił się.
- U ciebie - potwierdziła.
Wysiadła pośpiesznie i okrążyła samochód od tyłu.
Frank obszedł wóz od przodu. Spotkali się przy tylnych
drzwiach od strony krawężnika.
Kiedy Frank otworzył drzwi, Rand rzucił Lucy klu
czyki.
- Mieszkam na ósmym piętrze - powiedział. - Idź
pierwsza, rozejrzyj się trochę. No, śmiało - dodał, wi
dząc, że się waha. - Frank pomoże mi wysiąść. Poza
tym chcę zamienić słowo z portierem.
Lucy odwróciła się i popatrzyła na dom, przed któ
rym się zatrzymali.
Był to elegancki ośmiopiętrowy budynek z pia
skowca i granitu, przypuszczalnie zbudowany na prze
łomie wieku.
Ruszyła przed siebie. Nie pytając jej o tożsamość,
mężczyzna w stroju portiera zerknął ponad jej ramie
niem na Randa, po czym otworzył szklane drzwi.
Parter, obity czereśniową boazerią, bardziej przy
pominał wnętrze elitarnego klubu dla mężczyzn niż hol
budynku mieszkalnego.
Lucy skierowała się prosto do windy. Wcisnęła
przycisk z numerem 8. Na ósmym piętrze ujrzała krót
ki korytarz z jedną parą dwuskrzydłowych drzwi.
104
VICTORIA PADE
Najwyraźniej nikt inny tu nie mieszkał; całe piętro na
leżało do Randa.
Przekręciwszy klucz w zamku, weszła do środka,
zostawiając drzwi otwarte na oścież. Mieszkanie urzą
dzone było w stylu minimalistycznym: prosto, ele
gancko, oszczędnie. Albo Rand miał dobry gust, albo
świetnym gustem odznaczał się wynajęty przez niego
dekorator wnętrz.
W przedpokoju uwagę zwracała rzeźba, półtorame
trowej wysokości, szaro-czarna abstrakcja zawieszona
między dwoma kawałkami czarnego marmuru, która
przy najlżejszym dotyku kołysała się niczym wahadło.
Na lewo od wejścia znajdował się salon. Wsuwając
głowę przez uchylone drzwi, Lucy ujrzała trzy kanapy
z czarnej skóry oraz dwa stalowo-skórzane fotele sto
jące wokół stołu, na który składały się dwa kamienne
sześciany przykryte wielkim szklanym blatem. Na ścia
nach wisiały obrazy i grafiki, gdzieniegdzie stały
rzeźby, mniejsze od tej w przedpokoju. W rogu mieścił
się doskonale zaopatrzony bar.
Przeszła dalej, do jadalni. Tu z kolei dominowały
spokojne kolory: brązy, kawa z mlekiem, złociste beże.
Na środku stał ogromny owalny w kształcie stół oraz
dwanaście krzeseł. Ściany zdobiły grafiki przedstawia
jące dzikie zwierzęta. Tak sobie Lucy wyobrażała miej
sce, w którym zbierają się na kolacje miłośnicy safari.
Jadalnia łączyła się z kuchnią, bogato wyposażoną
we wszystkie najnowsze urządzenia potrzebne do wy
godnego życia. Blask kafelków na podłodze niemal ra
ził w oczy.
ROMANS Z SZEFEM 105
Lucy wróciła tą samą drogą, którą przyszła, i udała
się na zwiedzanie części mieszkania znajdującej się na
prawo od wejścia. Pierwszym pokojem był gabinet
Randa, duże, przestronne pomieszczenie, w którym -
jak wcześniej w salonie - biel współgrała z czernią,
stal ze szkłem. Stały tu dwa komputery, drukarka, faks,
niszczarka do dokumentów, kserokopiarka, wielofun
kcyjny telefon, segregatory.
Za gabinetem mieściła się sypialnia. Ponieważ Rand
jeszcze nie wjechał na górę, pchnęła drzwi i weszła
do środka bez pukania. Było tu znacznie przytulniej
niż w pokojach, które zdążyła już zwiedzić. Podobało
się jej wielkie szerokie łóżko oraz czarny perski dywan,
podobały się dwie komody i zajmujące niemal całą
ścianę akwarium z rybami tropikalnymi, a także dwa
skórzane fotele oraz ogromny telewizor.
Rand wszedł do pokoju, akurat gdy ściągała kapę
z łóżka.
- W łazience, w szafce na leki, leży maszynka do
golenia. Mogłabyś mi ją przynieść? - poprosił, zdej
mując płaszcz. - Coś mi się zdaje, że dalej niż do łóżka
nie zdołam dziś doczłapać.
Podróż ze szpitala do domu najwyraźniej go zmę
czyła. Ale dlaczego nie poprosił Franka, aby wszedł
z nim na górę i pomógł mu się rozebrać? Lucy miała
nadzieję, że nie oczekiwał od niej tak daleko idącej
pomocy.
- Uznałem, że co jak co, ale z przebraniem się
w piżamę sam sobie poradzę - rzekł, jakby czytając
w jej myślach - więc wysłałem Franka po coś do je-
106
VICTORIA PADE
dzenia. Nie wiem, jak ty, ale ja jestem straszliwie głod
ny. Lubisz chinszczyznę? Potem Frank zaczeka na dole
i odwiezie cię do domu.
- Owszem, lubię chinszczyznę, ale czy Frank nie
mógłby przyjść na górę i zjeść z nami? Głupio bym
się czuła, gdyby siedział sam na dole.
- Zapraszałem go, ale podziękował. Zamierza po
silić się razem z portierem, a potem chcą pograć
w karty.
Lucy pokiwała głową.
- A to co innego - powiedziała. - No dobrze, a te
raz maszynka.
Cieszyła się z możliwości udania się do łazienki,
bo to, co wcześniej zobaczyła przez szparę w drzwiach,
wywarło na niej duże wrażenie. I rzeczywiście, łazien
ka zapierała dech. Duża, z białego i szarego marmuru,
z ogromnym prysznicem i wielką umywalką, ze świet
likiem w suficie i wpuszczaną w podłogę wanną, którą
z dwóch stron otaczały przepiękne okna witrażowe.
Szafka na leki wisiała nad umywalką. Lucy bez tru
du odnalazła maszynkę do golenia. Z maszynką w dło
ni skierowała się z powrotem do sypialni. Rand, krzy
wiąc się z bólu, usiłował zdjąć koszulę. Ujrzawszy Lu
cy, natychmiast przybrał kamienny wyraz twarzy.
Nie zdążył. Widziała, jak bardzo cierpi i nie zamie
rzała udawać, że niczego nie zauważyła. Nie mogła
też nie zaoferować pomocy.
No trudno, pomyślała; jak trzeba, to go rozbiorę.
- Pomogę ci - rzekła, odkładając maszynkę do go
lenia na czarny stolik nocny.
ROMANS Z SZEFEM 107
- Dziękuję.
Stanąwszy za nim, zsunęła mu z ramion koszulę;
starała się nie wpatrywać lubieżnym wzrokiem w jego
wspaniale umięśnione plecy, jedwabistą skórę. Ale nie
było to łatwe.
Kusiło ją, by przytulić twarz do tych pleców,
a przynajmniej przyłożyć do nich dłoń, sprawdzić, czy
naprawdę są tak idealnie gładkie, tak atłasowe w do
tyku, jak jej się wydaje.
- Mógłbym cię prosić o posmarowanie mi pleców?
- spytał, nieświadom tego, co Lucy czuje. - Lekarz
dał mi specjalną maść przeciwbólową, ale sam sobie
nie poradzę.
- Oczywiście. Może jednak zrobię to przed samym
wyjściem...?
Nie mogła mu odmówić, lecz bała się własnej re
akcji. Miała nadzieję, że w ciągu kilku minut zdoła
się na tyle wziąć w garść, aby spełnienie prośby Randa
nie sprawiło jej najmniejszych trudności.
- Dobry pomysł - przyznał. - Jeśli faktycznie ma
działanie znieczulające, może przynajmniej uda mi się
zasnąć.
- No właśnie. - Lucy pokiwała głową, jakby od
początku o to jej chodziło. - Pójdę do kuchni i przy
niosę ci coś do picia.
Wyszła pośpiesznie z sypialni. Wiedziała, że to, co
czuje do swojego szefa, jest całkiem nie na miejscu.
Zamknąwszy za sobą drzwi, wzięła kilka głębokich
oddechów, jakby chciała pozbyć się zdrożnych myśli.
Przyjechałaś tu wyłącznie w jednym celu, powiedziała
I
108
VICTORIA PADE
sama do siebie; żeby służyć Randowi pomocą. Lepiej
o tym nie zapominaj. Lepiej o tym nie zapominaj.
Powtarzając to niczym litanię, zdecydowanym kro
kiem pomaszerowała do kuchni. Zajrzała do kilku sza
fek, dopóki nie znalazła tacy, dzbanka na wodę i szkla
nek.
Frank przybył z jedzeniem, akurat gdy zmierzała
z powrotem do sypialni. Cofnęła się więc do kuchni,
przesunęła szklanki i dzbanek na bok, obok postawiła
pojemniki z chińszczyzną i ponownie ruszyła koryta
rzem do sypialni.
Zastukała do drzwi. Dopiero gdy usłyszała głośne
„Proszę!", nacisnęła klamkę.
Podczas jej krótkiej nieobecności Rand zdążył się
ogolić i przebrać w szare spodnie od dresu i jedwabny
szlafrok, który niemal całkiem zasłaniał jego nagi tors.
Siedział na łóżku, wsparty o lśniące czarne wezgłowie.
Sprawiał wrażenie, jakby ponownie zapadł w sen, choć
Lucy podejrzewała, że raczej zaciskał powieki z bólu.
Na odgłos jej kroków otworzył oczy i rozciągnął
usta w ciepłym, przyjaznym uśmiechu.
- Kolacja gotowa - oznajmiła lekkim tonem. -
Dzbanek z wodą stawiam na szafce, żebyś miał czym
w nocy popić leki.
- Jesteś aniołem. Nie ma rzeczy, o której byś nie
pomyślała.
- I tu się mylisz. Nie wzięłam talerzy!
- Nie szkodzi - pocieszył ją. - Możemy jeść pro
sto z firmowych pojemników.
Najwyraźniej nie chciał zostać sarn.
ROMANS Z SZEFEM
109
Przyciągnęła krzesło do łóżka i usiadła. Obejrza
wszy zawartość pojemników, zaczęli jeść.
- Jak się czujesz? - spytała.
- Trochę gorzej niż w szpitalu, ale w sumie nieźle.
Pod warunkiem, że się za bardzo nie ruszam.
- Poradzisz sobie w nocy?
- Tak. Jeśli będzie mi potrzebna pomoc, zawsze
mogę wezwać portiera. Właśnie o tym z nim rozma
wiałem... - Na jego ustach pojawił się szelmowski
uśmiech. - Jeśli jednak zamierzałaś zaproponować mi
swoje towarzystwo...
- Nie zamierzałam. Po kolacji wyrzucę brudne po
jemniki, podam ci książkę czy gazetę i wracam do
siebie.
- Szkoda. Miałem nadzieję, że ci się tu spodoba.
- Podoba się.
- To doskonale. Bo dopóki nie zacznę normalnie
funkcjonować, będziemy musieli przenieść się tutaj
z pracą.
- Nie widzę problemu. Gabinet masz doskonale
wyposażony.
- Tak, a komputery połączone są z komputerami
w biurze, więc bez trudu można będzie ściągnąć po
trzebne dokumenty.
- Dobrze. Ale ty nie powinieneś się przemęczać.
Wystarczy, jak mi powiesz, co mam zrobić i sama się
wszystkim zajmę.
- Chybabym zwariował, leżąc bezczynnie.
Nie wątpiła w prawdziwość jego słów. Dla takiego
człowieka jak Rand, który z zapałem i energią pod-
•
110
VICTORIA PADE
chodził do pracy, bezczynność była najgorszą rzeczą,
jaką można sobie wyobrazić.
- A pierwszy raz, kiedy wypadł ci dysk... jak to
się stało? - spytała, zamieniając się z nim na pojem
niki.
- Podczas meczu - odparł. - Przeciwnicy grali wy
jątkowo brutalnie. Spędziłem trzy tygodnie na wycią
gu. Na szczęście udało mi się uniknąć operacji. Od
tamtej pory staram się na siebie uważać, ale czasem
robię coś głupiego, na przykład wchodzę na drabinę,
która ma za słabą konstrukcję, by utrzymać mój ciężar,
a potem cierpię.
Odstawiwszy pojemnik z wołowiną, spytał, czy zo
stało jeszcze trochę ryżu z warzywami. Lucy zajrzała
do paru kartoników na tacy i po chwili wręczyła Ran
dowi właściwy.
- A teraz ty opowiedz mi coś o sobie - poprosił.
- Wiem, że przeprowadziłaś się tu z Kalifornii, ale na
wet nie wiem, gdzie w Kalifornii mieszkałaś.
- W Sonoma Valley. Tam się urodziłam i dorasta
łam.
- Rodzice nadal tam mieszkają?
- Nie. Mama zmarła w zeszłym roku, a ojciec po
rzucił nas, kiedy miałam siedem lat. Od tamtej pory
ani razu nie widziałam go na oczy.
- Musiało być wam ciężko.
- Łatwo nie było - przyznała.
- Masz braci lub siostry?
- Nie. Całe szczęście. Jedno dziecko w zupełności
wystarczyło mojej mamie.
ROMANS Z SZEFEM 111
Pokręcił z uśmiechem głową.
- Chcesz powiedzieć, że nieźle rozrabiałaś?
- Nie - odparła zdziwiona, jakby sam pomysł wy
dał się jej niedorzeczny. - Może nie zawsze byłam naj
grzeczniejsza, ale na pewno nie przysparzałam mamie
większych kłopotów. Po prostu moja mama... Chodzi
o to, że nie bardzo potrafiła sobie radzić ze sobą,
a dzieci... Trudno zajmować się dzieckiem, jak się ma
problemy emocjonalne.
- Problemy emocjonalne? - powtórzył Rand, pró
bując zachęcić Lucy do kontynuowania.
- Po odejściu ojca mama miewała długie okresy
depresji. Wówczas całymi tygodniami nie wstawała
z łóżka.
- Kto się wtedy tobą opiekował?
- Nikt. Ciocia Sadie mieszkała w Waszyngtonie.
Poza nią nie miałyśmy żadnej rodziny. A mama nie
żyła w przyjaźni z sąsiadami.
- Co robiłaś w czasie tych depresji mamy?
- Wszystko. Sprzątałam w domu, gotowałam po
siłki, prałam. Starałam się poprawić mamie humor. Że
by ją rozweselić, chowałam się w nogach łóżka i urzą
dzałam przedstawienia kukiełkowe. Śpiewałam, tań
czyłam, opowiadałam jej bajki.
Tym razem uśmiech na twarzy Randa był smutny.
- I co? Pomagało? .
- Nie bardzo - przyznała. - Ale nie poddawałam
się. Potem kiedy mama znów zaczynała jako tako funk
cjonować, łudziłam się, że może choć trochę jej po-
mogłam.
112
VICTORIA PADE
- Innymi słowy, w bardzo młodym wieku nauczy
łaś się zajmować domem i sobą - podsumował Rand.
- Tak, zdobyłam doświadczenie, które teraz bardzo
mi się przydaje. Poza tym nauczyłam się cenić własne
dziecko. Nigdy nie dopuszczę do tego, aby Maks mu
siał się o mnie troszczyć. Nigdy nie będę dla niego
ciężarem.
- Czyli słabości własnej mamy sprawiły, że sama
stałaś się lepszym rodzicem.
- Chyba tak. Uważam, że nawet na smutne do
świadczenia można starać się patrzeć od innej strony,
próbować wyciągnąć z nich jakieś wnioski, korzyści.
Ale moja mama tego tak nie postrzegała. Owszem, oj
ciec postąpił brzydko; odszedł z dnia na dzień, zosta
wił ją bez środków do życia, nie płacił alimentów. To
mogłoby nas do siebie zbliżyć, mnie i mamę; mogłaby
wytworzyć się między nami szczególna więź. Niestety,
zamiast więzi wytworzył się dystans. Mama wolała od
sunąć się ode mnie i od życia, pogrążyć się w rozpa
czy, nie wstawać z łóżka...
Nagle Lucy spostrzegła budzik stojący na szafce
nocnej. Nie zdawała sobie sprawy, że zrobiło się tak
późno.
- Skoro o łóżku mowa, powinnam wrócić do do
mu, żebyś mógł odpocząć.
- Przecież odpoczywam. Leżę sobie, patrzę na cie
bie...
- Mimo to powinnam już iść.
Zebrała z łóżka puste pojemniki po jedzeniu i wy
szła do kuchni, żeby wyrzucić je do kosza na śmieci.
ROMANS Z SZEFEM 113
W kuchni zaś przypomniała sobie, że obiecała po
smarować Randowi plecy. Na samą tę myśl zaschło
jej w gardle. Serce zaczęło walić jej młotem, a pot wy
stąpił na czoło.
Co ma zrobić? Modlić się w duchu, aby zapomniał
o maści? Wymknąć się, udając, że jej również wyle
ciało to z głowy? Zachować się nieodpowiedzialnie,
tchórzliwie?
Nie, gryzłyby ją straszliwe wyrzuty sumienia.
A zatem musi stawić czoło wyzwaniu: dotknąć Ran
da i nie dać niczego po sobie poznać.
Zdobywszy się odwagę, wróciła do sypialni.
Rand siedział na brzegu łóżka, ze stopami wspar
tymi o podłogę. Patrząc na niego, uzmysłowiła sobie,
że specjalnie zmienił pozycję wtedy, gdy nie było jej
w pobliżu; nie chciał, aby widziała, jak niezdarnie się
rusza, jak bardzo się męczy i krzywi z bólu.
Doceniała to, że nie rozczulał się nad sobą i nie
próbował wzbudzić w niej litości.
- Maść leży tam - powiedział, wskazując brodą na
komodę stojącą bliżej drzwi.
Czyli jednak nie zapomniał.
Lucy wzięła tubkę.
- Tylko nie wstawaj - powiedziała, widząc, że
Rand chce się podnieść. - Uklęknę za tobą.
- W porządku. Ty tu rządzisz.
Weszła na łóżko, ostrożnie zajmując pozycję. Sta
rała się nie wykonywać żadnych gwałtowniejszych ru
chów, żeby nie sprawić Randowi jeszcze większego
bólu.
114
VICTORIA PADE
- Odwiąż pasek szlafroka, a ja zajmę się resztą.
Musiało to zabrzmieć dość sugestywnie i dwuzna
cznie, bo usłyszała niski, gardłowy śmiech. Dopiero
po chwili Rand wykonał polecenie. Zsunęła mu z ra
mion szlafrok, tak jak wcześniej koszulę.
Smaruj i nie podniecaj się, nakazała sobie w my
ślach. Otworzywszy tubkę, wycisnęła na dłoń odrobinę
maści.
- Możesz poczuć chłód - ostrzegła Randa. Głos
miała lekko ochrypły i zasapany. - Gdzie smarować?
- Mniej więcej na wysokości łopatek.
Potarła dłonie, żeby rozprowadzić maść, po czym
przytknęła je do pleców. Nie myliła się. Miał twarde
umięśnione ciało pokryte gładką jak aksamit skórą.
- Uprzedź, gdyby cię bolało - powiedziała, starając
się oczyścić umysł z wszelkich niepożądanych myśli
i skupić wyłącznie na medycznej stronie masażu.
- Nie będzie - zapewnił ją. - Masz delikatny do
tyk.
Nie było po nim widać najmniejszych oznak bólu.
Siedział prosto, cierpliwie poddając się kolistym ru
chom jej dłoni. Jeśli ktokolwiek cierpiał, to raczej Lu
cy. Podziwiała ż bliska każdy centymetr jegjo pleców,
dotykała je, masowała, a jednocześnie musiała udawać,
że nic się nie dzieje. Z trudem wciągała powietrze, ser
ce waliło jej mocno, jakby głośnym biciem chciało
przekazać światu jakąś wiadomość, krew pulsowała jej
w skroniach.
Choć rozprowadziła już całą maść, gładziła dalej
plecy Randa, podziwiając ich piękny kształt! W końcu
ROMANS z SZEFEM 115
uświadomiła sobie, że to, co robi, nie ma nic wspólnego
z udzielaniem pomocy choremu, natomiast ma wiele
wspólnego z własną przyjemnością.
- No dobrze - oznajmiła, pokonując instynkt, który
mówił jej, aby się nie przejmowała, aby kontynuowała
masaż, gładziła silne mięśnie, kark... - Chyba starczy.
Zmusiła się, aby otrząsnąć się z marzeń i wrócić
do rzeczywistości.
- Dziękuję.
Czy jej się wydawało, czy głos Randa naprawdę
brzmiał inaczej, bardziej ochryple? Ale może to kwe
stia pozycji siedzącej? Może sprawiała Randowi do
datkowy ból?
Lucy zsunęła się z łóżka i podeszła do szafki noc
nej, udając, że chce zobaczyć, czy Rand ma wszystko,
czego może potrzebować, a w rzeczywistości usiłując
zapanować nad własnymi emocjami.
- Lekarstwa masz, wodę do popicia też. Telefon
stoi obok; w razie czego możesz dzwonić, nie wstając
z łóżka. Przynieść ci coś z kuchni, zanim wyjdę?
Przez chwilę milczał. Czuła jednak, jak świdruje ją
wzrokiem.
- Nie, niczego więcej nie potrzebuję - rzekł wre
szcie.
Tak, jego głos zdecydowanie brzmiał inaczej.
Nagle Rand zacisnął ręce na jej ramieniu, jakby
chciał ją powstrzymać przed wyjściem.
- Dzięki, Lucy. Za wszystko.
- Drobiazg - odparła, odwracając się. Nie mogła
dłużej unikać jego spojrzenia.
116
VICTORIA PADE
Oczy Randa odzwierciedlały jego inteligencję i siłę.
Ale było w nich coś jeszcze. Coś, do czego ona przy
czyniła się swoim masażem.
Wtem przesunął rękę wyżej, objął Lucy za szyję,
po czym delikatnym, lecz stanowczym ruchem przy
ciągnął ją do siebie i przywarł ustami do jej ust.
Dzisiejszy pocałunek nie był lekkim muśnięciem,
z całą pewnością nie był też wyrazem wdzięczności
ani podziękowania. Był prawdziwym pocałunkiem.
Gorącym, namiętnym, zmysłowym. Lucy zakręciło się
w głowie, po krzyżu przebiegł ją dreszcz. Była gotowa
zapomnieć o otaczającym świecie, pogrążyć się w roz
koszy.
Wreszcie Rand odsunął się i popatrzył jej głęboko
w oczy.
- Jesteś niezwykłą kobietą - rzekł cicho.
- Muszę już iść.
Jak trudno było jej wypowiedzieć te słowa! Wal
czyła sama z sobą; rozum kazał jej natychmiast skie
rować się do drzwi, a serce domagało się więcej po
całunków. Więcej pieszczot. Więcej wszystkiego.
Rand skinął potakująco głową. Wciąż spoglądając
Lucy w oczy, bawił się kosmykami włosów, które opa
dały jej na szyję. Dopiero po dłuższej chwili zabrał
rękę, a raczej zaczął ją przesuwać, wolnym, leniwym
ruchem, aż doszedł do nadgarstka.
- Frank czeka na dole - oznajmił z nutą żalu
w głosie.
- O której chcesz mnie jutro?
Niezbyt fortunriy dobór słów. Lucy uświadomiła to
ROMANS Z SZEFEM
117
sobie, kiedy zobaczyła ten sam co przedtem łobuzerski
uśmiech na twarzy Randa.
- Dla własnego bezpieczeństwa lepiej, abyś nieco
inaczej formułowała takie pytania - zażartował, ale za
raz spoważniał. - Może o dziewiątej? Nie mam poję
cia, w jakim będę rano stanie ani ile czasu zajmie mi
poranna toaleta. Na wszelki wypadek weź klucze
i otwórz sobie drzwi, gdybym długo nie reagował na
dzwonek.
- W porządku. Będę o dziewiątej.
- Pozdrów ode mnie Maksa. I przeproś go, że tak
długo cię dziś trzymałem.
- Pozdrowię. Mam nadzieję, że zdołasz zasnąć.
- Ja też.
Nie ruszyła się z miejsca. Nie potrafiła. Chociaż raz
po raz powtarzała sobie w myślach, że powinna, zanim
będzie za późno. Zanim straci resztki samokontroli
i zrobi coś, czego będzie później żałować.
- No, leć - powiedział Rand, jakby czytał w jej
myślach i chciał ją uratować przed popełnieniem głup
stwa. - Może jeszcze zdążysz przeczytać Maksowi baj
kę na dobranoc.
Sukces. Wreszcie udało jej się przerwać kontakt
wzrokowy. Uśmiechnąwszy się na pożegnanie, wybieg
ła z sypialni.
Z salonu zabrała swój płaszcz, torebkę i klucze do
mieszkania Randa. Jadąc na dół windą, znów wróciła
myślami do sypialni i pocałunku, który rozbudził
w niej tyle emocji i głęboko skrywanych pragnień.
Kiedy drzwi się rozsunęły, jedno wiedziała ponad
118
VICTORIA PADE
wszelką wątpliwość: gdyby nie wypadnięty dysk i ból,
który dokuczał Randowi przy każdym ruchu, prawdo-
podobnie doszłoby dziś do czegoś więccej.
Twierdziła, że nie chce się z nikim wiązać, że
mężczyźni jej nie interesują. Ale sądząąc po tym, co
dziś czuła, chyba nie miałaby siły upierać się przy swo
ich wcześniejszych przekonaniach.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Powiedziała Frankowi, żeby się rano po nią nie fa
tygował. Mieszkali z Randem w tej samej dzielnicy,
ich domy dzieliła odległość trzech, najwyżej czterech
kilometrów. W tej sytuacji pojedzie własnym samo
chodem. A przy okazji podrzuci Maksa do przedsz
kola.
Ucieszyła się, widząc, że to, co Sadie mówiła, jest
prawdą - w ciągu zaledwie paru dni jej syn
zaprzyjaźnił się z wieloma dziećmi. Ledwo dojechali
na miejsce, dwóch chłopców podbiegło przywitać się
z Maksem. W trójkę ruszyli raźno przed siebie, Lucy
za nimi.
- Przyjadę po ciebie kilka minut po piątej! - za
wołała za synem.
Maks obejrzał się przez ramię i pomachawszy matce
na pożegnanie, znikł w sali gimnastycznej, Lucy zaś
weszła do biura, żeby wpisać syna do zeszytu, w któ
rym każdego dnia notowano obecność dzieci.
Kiedy parę minut przed dziewiąta Lucy zajechała
przed budynek Randa, portier już na nią czekał. Otwo
rzył szeroko drzwi, zanim do nich doszła, i serdecznie
ją powitał.
Wszystko było dobrze, dopóki nie wsiadła do win-
120 VICTORIA PADE
dy. Wówczas spokój, jaki od rana starała się zachować,
prysł.
Odkąd opuściła mieszkanie Randa, bez przerwy du
mała nad ich wczorajszym pocałunkiem. Nie wiedziała,
co go mogło sprowokować. Bo z poprzednim poca
łunkiem sprawa była stosunkowo prosta. W ten sposób
Rand chciał wyrazić swoją wdzięczność za pomoc, jaką
mu okazała. Ale wczoraj...
Wczorajszy pocałunek nie wyrażał wdzięczności.
Wyrażał pożądanie. Dlatego Lucy nie była pewna, jak
się dziś zachować. Wiedziała, że nie powinno było do
niego dojść. Że ona, Lucy, nie powinna była do niego
dopuścić. I co jak co, ale nie powinna go ciągle od
twarzać w pamięci, przeżywać na nowo niczym na
stolatka, której marzenie się spełniło.
Bo przecież nie marzyła o pocałunku. Nie marzyła
o tym, aby jakiś atrakcyjny, elegancki mężczyzna za
wrócił jej w głowie. Była realistką, zawsze twardo stą
pała po ziemi. Jeśli miała marzenia, głównie dotyczyły
one Maksa: pragnęła być dobrą matką, wychować syna
na mądrego, uczciwego człowieka, który osiągnie
w życiu wiele sukcesów. Chciała również mieć liczne
grono przyjaciół, na których zawsze można liczyć.
I chciała podróżować: z Maksem, z Sadie, z grupą
przyjaciół.
A miłość? Tak, miłość też była czymś, czego prag
nęła, ale nie teraz. Później. Kiedy Maks się usamo
dzielni i wyfrunie z domu. Wtedy, owszem, chciałaby
poznać dojrzałego, inteligentnego mężczyznę, człowie
ka odpowiedzialnego, rozważnego, który w młodości
ROMANS Z SZEFEM 121
się wyszumiał i teraz pragnął ustatkować. Nie marzyła
o szalonej miłości pełnej wzlotów i upadków; raczej
o ciepłym, spokojnym związku. Wolałaby, aby ją i jej
partnera łączyły wspólne zainteresowania, podobne
wartości i światopogląd; wolałaby, aby obojgu odpo
wiadał ten sam styl życia, aby cenili te same rzeczy
- spokój, bezpieczeństwo, przyjaźń. Właśnie tak to so
bie wyobrażała.
Ani razu nie widziała siebie w roli zapracowanej
samotnej matki, która bez zastanowienia, pod wpły
wem impulsu, rzuca się w ramiona takiego mężczyzny
jak Rand Colton. Mężczyzny, który nigdy nie narzekał
na brak damskiego towarzystwa i który wyraźnie dał
jej do zrozumienia, że w jego życiu nie ma miejsca
na kobietę z dzieckiem.
Mimo to wczoraj się z nim całowała.
A dziś nie ma pojęcia, jak się zachować.
Czy powiedzieć mu, że popełnili wczoraj błąd? Że
nie chce, aby taka sytuacja kiedykolwiek się powtó
rzyła? Że jeżeli on jeszcze raz ją pocałuje, wówczas
ona będzie zmuszona zrezygnować z prący w kance
larii? I już nigdy więcej się nie zobaczą?
Czy jednak nie byłoby to zbyt dramatyczne? Może
Rand popatrzy na nią, jakby spadła z księżyca? Może
zdziwi się, powie, że przecież nic się nie stało, najlepiej
o wszystkim zapomnieć?
Zapomnieć? Nie umiałaby zapomnieć ani o tak na
miętnym pocałunku, ani o tak wspaniałym mężczyź
nie. Wystarczyło kilka sekund w jego ramionach, aby
nogi miała jak z waty i płonęła żądzą.
122 VICTORIA PADE
Pragnęła go jak nikogo dotąd.
Najlepiej zapomnieć? Łatwo powiedzieć.
Z drugiej strony, przemknęło Lucy przez myśl, kie
dy winda zatrzymała się na ósmym piętrze, Rand dostał
wczoraj mnóstwo najprzeróżniejszych leków. Może
dlatego ją pocałował? Może będąc pod wpływem pro
szków, nie bardzo kontrolował to, co robi? Może po
całunek absolutnie nic nie znaczył? Może Rand nawet
o niczym nie będzie dziś pamiętał?
Ta wersja najbardziej przypadła jej do gustu. Jeśli
nie pamiętał pocałunku, po co miała mu go przypo
minać? Rozsądniej będzie całą sprawę pominąć mil
czeniem.
Wiedziała, że wybiera najmniej bolesną opcję. Aby
jakoś zrekompensować własne tchórzostwo, obiecała
sobie, że nigdy więcej nie pocałuje Randa. Bez wzglę
du na to, jak strasznie by tego chciała.
W końcu wiele było takich rzeczy, których sobie
odmawiała. Na śniadanie, na przykład, nie jadła lodów
śmietankowych posypanych wiórkami czekoladowymi,
choć często miała na nie ochotę, w środku nocy nie
chrupała batonów orzechowych, a na urodziny nie ku
powała sobie butów za pięćset dolarów.
Unikała też mężczyzn, którzy chcieli zburzyć ład,
jaki wreszcie zaprowadziła w swoim życiu, oraz od
sunąć ją od syna, a tym samym wyrządzić im obojgu
krzywdę.
Postanowiła więc, że nie będzie żadnych więcej po
całunków z Randem Coltonem. Nie i już.
Wsuwając klucz do zamka, modliła się w duchu,
ROMANS Z SZEFEM
123
aby wczorajszy wieczór okazał się dla Randa jedynie
mglistym wspomnieniem.
- To ja! - zawołała, wchodząc do mieszkania.
Spodziewała się usłyszeć ciszę lub słabe „Dzień do
bry" z sypialni. Zamiast tego dobiegł ją normalny,
rześki głos:
- Jestem w kuchni!
Zdjęła płaszcz i powiesiła go wraz z torebką na wy
konanym w stylu art deco wieszaku z kutego żelaza,
który stał w holu. Następnie obciągnęła sweter.
Miała na sobie czarne spodnie i czerwony golf. Nie
była pewna, jak się ubrać, ale doszła do wniosku, że
może dziś zrezygnować z kostiumików, jakie normal
nie wkładała do pracy. Co innego praca w biurze, a co
innego w domu. Zdecydowała się na strój sportowy.
Ale kiedy zajrzała do kuchni i zobaczyła Randa
w spodniach od piżamy oraz rozpiętym szlafroku, po
czuła, że wciąż jest zbyt wystrojona.
Stał przy zlewie, napełniając wodą dzbanek od ka
wy. Potem wolno się obrócił. Lucy z wrażenia zaschło
w gardle.
Wykonał bowiem obrót całym ciałem, wyraźnie uni
kając nawet najmniejszego skrętu tułowia. Jej oczom
ukazał się płaski brzuch oraz szeroka, lekko owłosiona
klatka piersiowa przechodząca w silne ramiona. Jakby
tego było mało, twarz Randa ocieniał poranny zarost,
a włosy miał rozczochrane, jakby przez całą noc upra
wiał seks.
Żaden szef, pomyślała Lucy, nie powinien narażać
swojej sekretarki na takie widoki, a potem oczekiwać,
124
VICTORIA PADE
że będzie zdolna skupić się na pracy. Praca bowiem
była ostatnią rzeczą, jakiej chciała się teraz poświęcić.
Lucy instynktownie czuła, że najwięcej wysiłku bę
dzie ją dziś kosztowało dotrzymanie obietnicy, którą
dała sama sobie. Bo najbardziej w świecie pragnęła po
dejść do Randa, zarzucić mu ręce na szyję i konty
nuować to, co wczoraj przerwali.
Z trudem się pohamowała.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry, Lucy.
Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Miała wra
żenie, że w jego oczach widzi uznanie, może nawet
pochwałę. Ale kiedy podniósł rękę do jej upiętych
w kok włosów i błysnął zębami w uśmiechu, pomy
ślała sobie, że chyba nie podoba mu się jej fryzura.
Nie wiedziała dlaczego. Bądź co bądź, czesała się
dokładnie tak samo od pierwszego dnia, kiedy go po
znała. Jednakże widząc oznakę niezadowolenia na twa
rzy Randa, miała ochotę wyciągnąć klamrę i potrząs
nąć głową, tak by włosy mogły swobodnie opaść jej
na ramiona.
Powstrzymała ten odruch.
- Jak się czujesz? - spytała.
- Jako tako. Środki przeciwbólowe za bardzo otę
piają mi umysł, więc biorę połowę dawki. Tyle, żeby
nie chodzić z bólu po ścianach.
Nie chciał jednak dłużej rozmawiać o swoim sa
mopoczuciu, bo na moment zamilkł, po czym zmienił
temat.
- Podyktowałem do magnetofonu kilka listów.
ROMANS Z SZEFEM 125
Trzeba je przepisać na komputerze, wydrukować i wy
słać. Ale najważniejszy jest ten anonimowy list do mo
jej rodziny w sprawie Emily. Boję się, że gdybym sam
go napisał, nieopatrznie mógłbym się czymś zdradzić,
więc lepiej będzie, jeśli ty to zrobisz. Czyli zacznij od
tego, a ja w tym czasie wezmę prysznic, a potem przy
gotuję pozwy do sądu. Później poproszę cię, abyś je
również przepisała i wydrukowała. Nie wiem, czy uda
nam się skończyć do południa, ale popołudnie chciał
bym poświęcić na szukanie w Internecie informacji
o przeszłości mojej matki. Kiedy Emily ponownie za
dzwoni, wolałbym móc jej coś powiedzieć. Oczywiście
za tę dodatkową pracę dodatkowo cię wynagrodzę.
A resztą dzisiejszych spraw zajmiemy się jutro.
- Dobrze - zgodziła się Lucy.
Miała nadzieję, że dzięki pracy uda jej się skierować
myśli na inne tory.
- Nie obrazisz się, że będę pracował na leżąco?
W gabinecie, ale wyciągnięty na kanapie? Niestety,
moje plecy wciąż bardzo nie lubią pozycji siedzącej.
- Nie przejmuj się mną... Przygotować ci śniada
nie, kiedy będziesz brał prysznic?
- Dzięki, ale zjadłem kilka grzanek, żeby nie łykać
leków na pusty żołądek - odparł. - Po prostu nalej
nam po kubku kawy.
Po tych słowach znikł w łazience.
Lucy przeszła do gabinetu, próbując pohamować
wyobraźnię. Starała się nie myśleć o tym, jak Rand
zrzuca szlafrok, zdejmuje spodnie od piżamy, staje nagi
pod strumieniem wody, a dzieli ich zaledwie ściana.
126
VICTORIA PADE
Starała się, ale... Ale widziała przed oczami jego po
stać...
O rany, westchnęła; czekał ją bardzo ciężki dzień.
Wykazując maksimum silnej woli, skupiła się na
czymś innym. Włączyła jeden z dwóch komputerów,
zaczęła planować zajęcia na najbliższe godziny i roz
myślać o tym, co naprawdę jest dla niej ważne - na
przykład Maks.
Pomogło. Kiedy Rand wrócił do gabinetu, ogolony,
uczesany, ubrany w spodnie od dresu i bawełnianą
bluzę z napisem „Harvard", w której wyglądał równie
znakomicie, jak w eleganckim garniturze, kubek z ka
wą stał na stoliku przed kanapą. Obok kubka leżał krót
ki list do Coltonów informujący ich o tym, że Emily
nie została porwana; czuje się dobrze, nie grozi jej żad
ne niebezpieczeństwo i wróci do domu najszybciej, jak
to będzie możliwe.
- Doskonale - oznajmił Rand po przeczytaniu li
stu.
- Zadzwoniłam do przyjaciółki i wyjaśniłam jej, co
ma zrobić, kiedy dostanie przesyłkę. Zadzwoniłam
również do poczty kurierskiej, żeby przysłali kogoś po
odbiór listu. Uznałam, że tak będzie szybciej niż zwy
kłą pocztą, a tobie chyba zależy na czasie...?
- Jesteś jasnowidzem, Lucy - rzekł.
Ostrożnie wyciągnął się na kanapie, opierając głowę
o niewielką podpórkę, tak by mógł popijać kawę i wi
dzieć, co zapisuje w notesie.
Zabrali się do pracy. W ciszy i skupieniu wykony
wali najpilniejsze obowiązki. Pisanie listów było nud-
ROMANS Z SZEFEM 127
nym zajęciem, o wiele ciekawszym okazało się to, do
czego przystąpili po południu: zbieranie informacji
o przeszłości Meredith Colton, z domu Portman.
- Większość dokumentów jest jawna - wyjaśniła
Lucy. Siedziała przy biurku, twarzą do komputera,
Rand zaś wciąż leżał. - Oczywiście nie znaczy to, że
sama mogę połączyć się z systemem informacyjnym
danej instytucji i uzyskać potrzebne wiadomości. Wy
starczy jednak zwrócić się z prośbą o informacje; na
ogół nie czeka się długo. Właśnie z prośbą o informa
cje na temat twojej mamy zwróciłam się w poniedzia
łek wieczorem, po naszej rozmowie, do kilku urzędów.
Wczoraj po przyjściu do domu sprawdziłam, czy nie
nadeszła odpowiedź. Kiedy w nadesłanym akcie uro
dzenia zobaczyłam, że twoja mama ma siostrę
bliźniaczkę, poprosiłam również o wszystkie informa
cje dotyczące jej siostry. Nie masz mi tego za złe, co?
Bo wiesz, pomyślałam sobie, że skoro Emily upiera
się, że widziała dwie....
- Poczekaj - przerwał jej Rand. - O czym ty mó
wisz? O jakiej bliźniaczce?
- Z dokumentów wynika, że twoja babka powiła
w odstępie paru minut dwie dziewczynki. Nie wiedzia
łeś?
- Pierwsze słyszę. Nikt mi nigdy o tym nie wspo
minał. Jesteś pewna?
Lucy wydrukowała odpowiedź, którą otrzymała
z urzędu stanu cywilnego, i podała ją Randowi.
Oprócz daty urodzin Meredith Portman figurowała tam
informacja o Patsy Portman, która urodziła się tym sa-
128 VICTORIA PADE
myrn rodzicom co Meredith, tego samego dnia i w tym
samym szpitalu. Meredith była starsza od siostry o pięć
minut.
- Dlaczego od razu mi o tym nie powiedziałaś? -
zdziwił się Rand.
- Bo wydawało mi się, że wiesz. Twoja matka na
prawdę nigdy nie mówiła, że ma siostrę bliźniaczkę?
- Nigdy. A może ta siostra nie żyje? Może zmarła
wkrótce po urodzeniu? Albo została oddana do adop
cji? Może Meredith sama o niej nie słyszała?
- Poprosiłam o wszystkie dostępne informacje do
tyczące Meredith i Patsy Portman - odparła Lucy. -
Obie w wieku szesnastu lat otrzymały prawo jazdy. Na
obu prawach jazdy widniał ten sam adres. Z tego wnio
sek, że mieszkały w jednym domu. Twoja matka,
Rand, nie mogła nie wiedzieć o istnieniu siostry.
- Ale co się z nią stało? Z tą Patsy?
Nie spodziewała się, że to ona będzie musiała udzie
lić mu tej odpowiedzi. Sądziła, że Rand dokładnie zna
historię Patsy i po prostu woli o niej nie mówić.
- Patsy Portman ma przeszłość kryminalną - rzek
ła Lucy. - Byłam pewna, że o wszystkim wiesz. Że
nie wspomniałeś o siostrze swojej mamy, bo rodzina
się jej wstydzi i...
- Rany boskie! Przeszłość kryminalną? Dlaczego
nigdy nie... Co ma na sumieniu?
Lucy czuła się jak posłaniec, który przynosi niedo
bre wieści.
- W wieku osiemnastu lat zamordowała niejakiego
Ellisa Mayfaira.
ROMANS Z SZEFEM 129
- Chcę wiedzieć wszystko na ten temat! Gdzie
można by zdobyć jakieś informacje?
- W gazetach z tamtego okresu. Gazety powinny
być dostępne na mikrofilmie. Może uda mi się namó
wić kogoś w bibliotece, żeby przefaksował nam kopie.
- Spróbuj.
Następną godzinę Lucy poświęciła na rozmowę
z bibliotekarką z Kalifornii. Na szczęście trafiła na
osobę niezwykle uczynną, która obiecała wyszukać
wszystkie artykuły na temat zabójstwa sprzed ponad
trzydziestu lat.
Rand zasnął. Kiedy faksy zaczęły nadchodzić, wciąż
spał. Ponieważ szum maszyny go nie obudził, Lucy
pierwsza przeczytała materiały dotyczące siostry
bliźniaczki Meredith Colton.
Z otrzymanych informacji wynikało, że jako młoda
dziewczyna Patsy Portman była niezrównoważona psy
chicznie, cierpiała na depresje, miewała huśtawki na
stroju. Jej matka., zaniepokojona zachowaniem córki,
usiłowała jej pomóc. Bezskutecznie. Patsy rzuciła
szkołę - nauka zupełnie jej nie interesowała; kilka też
razy uciekała z domu.
Podobno w 1967 roku zaszła w ciążę z Ellisem
Mayfairem, mężczyzną żonatym i sporo od niej star
szym.
Mayfair nalegał na aborcję. Patsy odmówiła; ukry
wała ciążę przed wszystkimi, nawet własną rodziną.
Kiedy nadszedł czas rozwiązania, wynajęła pokój
w motelu. Tam urodziła córkę, której dała na imię Je-
well. Mayfair pomagał jej przy porodzie. Kiedy Patsy
130
VICTORIA PADE
zasnęła, zmęczona wysiłkiem, Mayfair zabrał gdzieś
dziecko i je ukrył.
Po przebudzeniu młoda matka poprosiła kochanka,
by podał jej córkę. Wtedy Mayfair oznajmił, że nie
mowlę zmarło. Patsy nie uwierzyła. Wierciła mu dziurę
w brzuchu tak długo, aż w końcu przyznał, że sprzedał
dziecko jakiemuś lekarzowi, który pośredniczył w taj
nych adopcjach.
Patsy wpadła w furię i zaatakowała go. Najpierw
roztrzaskała mu na głowie lampę, potem raz po raz
wbijała mu w pierś nożyczki, którymi wcześniej prze
cięła pępowinę. Zadźgała go na śmierć.
Niedługo później na miejsce zbrodni przybyła Me-
redith. Ale ponieważ zjawiła się w motelu kilka minut
przed policją, Patsy postanowiła to wykorzystać. Ze
znała w sądzie, że Meredith wpadła do pokoju w trak
cie jej awantury z Mayfairem, i że to ona go zabiła.
Zabiła, zanim Mayfair zdołał zabić ją, Patsy.
Meredith wszystkiemu zaprzeczyła. Żadne też ślady
czy dowody nie wskazywały na jej winę. W tej sytuacji
sąd uznał, że winną spowodowania śmierci Mayfaira
jest Patsy Portman i skazał ją na karę dwudziestu pię
ciu lat w więzieniu stanowym w Kalifornii.
Lucy podniosła wzrok znad kartek, sprawdzając,
czy Rand się nie obudził. Ponieważ wciąż drzemał,
zaczęła czytać artykuł napisany w rocznicę śmierci
Mayfaira.
Artykuł zaczynał się od krótkiego wywiadu z od
siadującą wyrok Patsy, która nie mogła przeboleć utra
ty dziecka. Dziennikarz przeprowadzający wywiad
ROMANS Z SZEFEM
131
uważał, że miała wręcz obsesję na tym punkcie i że
ta obsesja doprowadziła ją na skraj szaleństwa. Patsy
nie posiadała się z wściekłości, że siostra nie wzięła
winy na siebie. Gdyby Meredith - dobra studentka
i wzorowy obywatel - powiedziała w sądzie, że zabiła
Ellisa Mayfaira nieumyślnie, próbując ratować swoją
siostrę bliźniaczkę, wówczas żadna z nich nie trafiłaby
za kratki. Ale nie! Porządna, prawdomówna Meredith
odmówiła! Nie poszła siostrze na rękę.
Patsy była również zła na matkę, Ednę Portman,
że nie wywarła presji na Meredith.
„Ale oczywiście ona by tego nigdy nie zrobiła. Moja
kochana mamuśka nie chciała ryzykować; jeszcze by
jakaś krzywda spotkała jej najpiękniejszą, najcudow
niejszą córunię. Mną się nie przejmowała; druga córka
niech gnije w więzieniu".
Dziennikarz najwyraźniej nie bardzo wierzył w ucz
ciwość i prawdomówność Patsy, gdyż postanowił prze
prowadzić własne dochodzenie.
Ustalił, że Meredith przybyła na miejsce zbrodni,
gdy było już po wszystkim. Przekonał się również, że
pani Portman robiła absolutnie wszystko, by pomóc
swojej córce. Niemal sama siebie doprowadziła do ban
kructwa.
Oprócz tego dowiedział się, że - na prośbę Patsy
- Meredith z Edną, która została prawie całkiem bez
pieniędzy, dosłownie stawały na głowie, by odnaleźć
małą Jewell. Od strażników w więzieniu usłyszał, że
kiedy siostra z matką poinformowały Patsy o swoim
niepowodzeniu, Patsy znów wpadła w szał; obrzuciła
132
VICTORIA PADE
je stekiem wyzwisk i oznajmiła, że nie chce ich więcej
oglądać na oczy.
Od tego czasu konsekwentne odmawiała podejścia
do telefonu, kiedy do niej dzwoniły, nie pojawiała się
w sali widzeń, kiedy przyjeżdżały do więzienia, kazała
odsyłać z powrotem ich listy; słowem, odcięła się od
rodziny.
Kiedy dziennikarz spytał o to podczas kolejnego
wywiadu, Patsy oznajmiła: „To prawda; wyrzekłam się
matki i siostry. Myślę wyłącznie o mojej kochanej Je-
well; na niczym innym nie potrafię się skupić. Wierzę,
że moja mała kruszynka żyje. Mam jedynie nadzieję,
że trafiła do dobrych ludzi. W głębi serca ona na pew
no wie, że ją kocham i czekam niecierpliwie na dzień,
kiedy mnie stąd wypuszczą, abym mogła ją odnaleźć".
Na zakończenie artykułu dziennikarz zacytował
swoją rozmowę z Edną Portman.
Matka osadzonej stwierdziła, że jest zrozpaczona
z powodu tego, co się wydarzyło i bardzo martwi się
o Patsy, ale martwi się również o to, w jaki sppsób
ten skandal wpłynie na życie Meredith. Dała dzienni
karzowi do zrozumienia, że właśnie z powodu troski
o Meredith nie będzie udzielać więcej wywiadów na
temat morderstwa.
Zanim jeszcze artykuł ukazał się w druku, pani Po
rtman i Meredith wyjechały z miasta; przypuszczalnie
przeprowadziły się gdzieś, gdzie nikt ich nie znał, aby
tam rozpocząć nowe życie. Bez Patsy.
- Założę się, że dlatego babka z mamą zamieszkały
w Sacramento - powiedział Rand, kiedy obudził się
ROMANS Z SZEFEM 133
i przeczytał nadesłane faksem materiały. - Nie chodzi
ło wyłącznie o studia mamy. I założę się, że babka
przekonała mamę, aby nikomu nie mówiła o Mayfai-
rze. Bo ściągną na siebie odium, którego nigdy się
później nie pozbędą. Dlatego nikt z nas nawet nie sły
szał o ciotce Patsy.
- Pewnie masz rację - przyznała Lucy. - Ale trud
no się im dziwić. Zwłaszcza jeśli faktycznie zrobiły
wszystko, aby pomóc Patsy, a ona uznała, że nie chce
mieć z nimi nic wspólnego. To nie one się od niej od
wróciły. To ona się ich wyrzekła. W tej sytuacji mądrze
postąpiły, decydując się na wyjazd, na zmianę środo
wiska. Musiały zamknąć jeden etap swojego życia, aby
rozpocząć nowy. Nie było sensu opowiadać wszem wo
bec o tym, co się wydarzyło.
- No dobrze, ale pozostaje pytanie, czy i jaki to
ma związek z teraźniejszością. Z tym, co się obecnie
dzieje w mojej rodzinie.
- Dziennikarz kilka razy wspomina, że Meredith
i Patsy to bliźniaczki jednojajowe. Pisze, że gdyby Pa
tsy miała na sobie normalne ubranie, a nie więzienny
strój, nikt by ich nie odróżnił.
- Zgoda. Ale pomiędzy ostatnim artykułem w ga
zecie a wypadkiem samochodowym z udziałem mamy
i Emily minęło wiele lat. Mam uwierzyć, że Patsy ja
kimś cudem odnalazła Meredith, po czym spowodo
wała wypadek i podstępnie zamieniła się z nią na ży
cie? Gdzie tu logika?
- Nie wydaje mi się, aby Patsy kiedykolwiek kie
rowała się logiką czy rozumem - zauważyła Lucy.
134
VICTORIA PADE
- Fakt - przyznał Rand. - Ale nawet jeśli podszyła
się lub nadal podszywa pod moją mamę, prędzej czy
później ktoś by się zorientował. Przecież to niedorze
czne. Takie rzeczy zdarzają się tylko na kiepskich fil
mach.
- Na ogół widzimy to, co chcemy widzieć. To, w co
wierzymy. Jeżeli Patsy spowodowała wypadek i zajęła
miejsce twojej mamy, a nikt się nie zorientował, to zna
czy, że wciąż są podobne jak dwie krople wody. Jednak
sam przyznałeś, że od czasu wypadku charakter Me-
redith bardzo się zmienił. Może to wcale nie charakter
się zmienił? Może to ją podmieniono? Może Emily
ma rację, upierając się, że ktoś obcy wcielił się w po
stać Meredith?
- To jakaś totalna bzdura... Ale dobrze, przyjmijmy
tę wersję. W takim razie gdzie jest moja mama? Co
Patsy z nią zrobiła?
Lucy wolała nie udzielać odpowiedzi, bała się bo
wiem, że matkę Randa spotkało to najgorsze.
Jeśli Patsy Portman nie zawahała się przed spowo
dowaniem wypadku, jeśli posunęła się tak daleko, aby
zamienić się z siostrą na życie, jeśli wcześniej popeł
niła już jedno morderstwo... co by ją powstrzymało
przed popełnieniem kolejnego? Meredith Portman Col-
ton powinna była zginąć razem z Emily w wypadku;
skoro jednak nie zginęła, czy nie należało jej uśmiercić
zaraz po nim?
To było jedyne sensowne wytłumaczenie, ale Lucy
nie chciała tego mówić Randowi. Ile razy można być
posłańcem przynoszącym złe wieści?
ROMANS Z SZEFEM 135
Rand, dumając nad artykułem, nawet nie zwrócił
uwagi na to, że Lucy milczy.
- Masz słuszność - powiedział po chwili. - Jeśli
Patsy odnalazła swoją siostrę, jeśli doprowadziła do
wypadku na drodze, jeżeli postanowiła zamienić się
z Meredith na życie, to by tłumaczyło, dlaczego Emily
upiera się, że widziała „dwie mamusie". - Zmarszczył
czoło. Po chwili kontynuował: - Ale to by również
znaczyło, że osoba, którą latami uważałem za moją
mamę, wcale nią nie jest.
- I że Emily ma rację, obawiając się o swoje życie
- podsumowała cicho Lucy. - Jest jedynym świadkiem
„podmiany".
To właśnie najbardziej Randa niepokoiło. Chmurząc
czoło, ostrożnie wstał z kanapy i zaczął przemierzać
salon.
- A zatem ktoś naprawdę mógł próbować zabić
Emily.
- Przerażająca myśl.
- Owszem, ale równie przerażające jest to, że przez
cały ten czas Emily znała prawdę, a nikt z nas jej nie
wierzył. Jak również to, że nie wiemy, co się stało
z naszą matką i czy w ogóle żyje. - Z jego głosu prze
bijał strach.
Lucy widziała, z jak wielkim trudem Rand usiłuje
zachować spokój. Cała ta historia mocno nim wstrząs
nęła.
- Co zrobisz? - spytała.
Stanął i popatrzył jej w twarz.
- Dobre pytanie. Nie spodziewałem się, że coś znaj-
136
VICTORIA PADE
dziemy. Kiedy Emily powiedziała mi, że ktoś wdarł
się w nocy do jej sypialni i chciał ją zabić, myślałem,
że przesadza. Sądziłem, że to był zwykły złodziej, któ
ry włamał się po łup, a nie wynajęty morderca. Nie
przyszło mi do głowy, że badając przeszłość Meredith,
na cokolwiek trafimy. - Przeczesał ręką włosy. - My
ślałem, że kiedy Emily znów zadzwoni, będę mógł jej
powiedzieć, że wszystko sprawdziłem, uspokoić ją,
przekonać, żeby wróciła do domu, bo nikt nie czyha
na jej życie. Wyjaśnić jej, że wtedy, przed laty, przeżyła
szok, miała jakieś dziwne przywidzenia. Ale teraz...
Znów zaczął krążyć po pokoju, od okna do drzwi
i z powrotem do okna, jakby chciał wydeptać w pod
łodze ścieżkę.
- Informacje, które zdobyliśmy, rzucają na wszyst
ko nowe światło. I zdają się potwierdzać wersję Emily.
Myślę, że to nas przerasta. Że żadnych odpowiedzi na
nasze pytania czy wątpliwości nie znajdziemy w In
ternecie. Trzeba zwrócić się do fachowca.
- Tak będzie najlepiej - przyznała Lucy.
- Do kogoś, kto zbada całą sprawę dyskretnie, ale
szczegółowo. Chodzi o to, aby nie wzbudzić niczyich
podejrzeń. Niech czujność złoczyńców pozostanie
uśpiona.
- Słusznie - poparła go Lucy.
Ku jej radości, Umysł Randa znów funkcjonował
sprawnie.
- Mam przyszywanego kuzyna... - Rand zatrzy
mał się przy oknie i spojrzał na dziedziniec za budyn
kiem] - Austin McGrath był gliniarzem w Portland;
ROMANS Z SZEFEM
137
odszedł z policji, żeby założyć własną agencję dete
ktywistyczną. Myślę, że warto się z nim skontaktować.
Niech postara się dowiedzieć, gdzie obecnie przebywa
Patsy Portman. Może wcale nie mieszka w domu mo
jego ojca, udając jego żonę, a moją matkę. Może wy
szła za mąż i wiedzie szczęśliwe życie, na przykład
gdzieś w Cleveland.
Wyrażał na głos swoje pragnienia, ale to byłoby za
piękne, pomyślała posępnie Lucy.
- Austin świetnie się do tego nadaje - ciągnął
Rand. - Zna się na swojej robocie. Poza tym można
liczyć na jego dyskrecję. Tak, poczuję się znacznie le
piej, wiedząc, że sprawa jest w rękach fachowca.
- Chcesz, żebym wykręciła jego numer? - spytała
Lucy.
Odwróciwszy się od okna, Rand spojrzał na zegar
ścienny. Było parę minut po czwartej.
- Nie, złapię go wieczorem w domu. Już dość się
dziś napracowałaś.
Skoro nie ma dla niej żadnych więcej zleceń, ani
natury zawodowej, ani prywatnej, to pewnie zaraz po
wie, że jest wolna i może wracać do domu. Ale nie.
- Wyłącz komputer i chodź ze mną na spacer -
poprosił. - Przyda rhi się łyk świeżego powietrza.
- Na pewno czujesz się na siłach?
- Bardziej mnie męczy siedzenie niż chodzenie.
Zresztą nie udamy się daleko.
Podejrzewała, że jeszcze bardziej od siedzenia mę
czy go odkrycie, jakiego dziś dokonali. Jednakże nie
powiedziała tego na głos.
138
VICTORIA PADE
- Dobrze. Mnie też się przyda łyk świeżego po
wietrza.
Wciągnęła płaszcz. Rand wyjął swój z szafy.
- Pomóc ci?
- Ubrać się? Dzięki, ale chyba sobie poradzę.
Kosztowało go to wiele wysiłku, ale nie poddawał
się; znany był z uporu i determinacji, która pozwalała
mu wygrywać w sądzie.
Lucy starała się nie łypać na niego pożądliwym
wzrokiem. Bo cóż może być seksownego w tym, że
mężczyzna w dresach wkłada ciepłą kurtkę?
Nic. I przypuszczalnie żaden inny mężczyzna
w dresach wkładający kurtkę nie wzbudziłby zaintere
sowania Lucy. Ale Rand... otaczała go jakaś aura zmy
słowości.
Kiedy w końcu się ubrał, Lucy musiała wyjść nie
tylko po to, by zaczerpnąć świeżego powietrza, ale
również po to, by ochłonąć.
Naprzeciwko budynku znajdował się park i właśnie
tam się skierowali. Gdzieniegdzie pojedyncze liście wi
siały na gałęziach starych wiązów, dębów i klonów,
reszta liści leżała na ziemi, tworząc gruby, złocisto-
czerwony dywan.
Powietrze było chłodne, rześkie. Słońce już zaszło.
Zmierzch, jak to w listopadzie, zapadał wcześnie. O tej
porze latem krążyłoby po parku mnóstwo ludzi, teraz
alejki były puste, jeśli nie liczyć pojedynczych osób,
które wyszły z psem na spacer.
Rozgarniając opadłe z drzew liście, Lucy pomyślała
sobie, że miło by było codziennie po pracy wybrać
ROMANS Z SZEFEM 139
się na przechadzkę po parku; człowiek odpocząłby, po
zbył się stresu...
- Jak się poznali twoi rodzice? - spytała Randa,
nie potrafiąc uwolnić się od rozważań na temat Col-
tonów.
- Na szosie, przy zepsutym samochodzie. - Roze
śmiał się cicho; była to jedna z jego ulubionych opo
wieści. - Ojciec i stryj Graham jechali do Sacramento
załatwić jakieś sprawy służbowe. Po drodze zobaczyli
stojący na poboczu zepsuty samochód. Należał do mo
jej mamy.
- Czyli twój tata niczym dzielny rycerz wybawił
z opresji piękną damę i zakochał się w niej od pierw
szego wejrzenia?
- Ojciec, owszem, zakochał się od pierwszego wej
rzenia, ale mama umówiła się na randkę z moim stry
jem.
- Serio?
- Tak. A ten wystawił ją do wiatru.
- I wtedy twój ojciec...
- Postanowił wykorzystać okazję, jaka się nada
rzyła.
- Spotkał się z twoją mamą i oczarował ją swoim
wdziękiem - powiedziała Lucy, myśląc bardziej o sy
nu niż o ojcu, którego przecież nie znała.
- Mniej więcej tak to się odbyło. A twoi rodzice?
- spytał Rand. - Jak się poznali?
- Na balu tuż przed świętami Bożego Narodzenia.
Mama lubiła powtarzać, że tata zawrócił jej w głowie
już przy pierwszym tańcu. Dosłownie i W przenośni.
140
VICTORIA PADE
- I wygląda na to, że ani jedni, ani drudzy nie żyli
z sobą długo i szczęśliwie - dokończył smętnie Rand.
Żałowała, że zaczęła tę rozmowę. Temat rodziny
wyraźnie go przygnębiał. Czym prędzej zaczęła mówić
o czymś innym.
- Co mamy jutro w planie?
- Dokończenie dzisiejszych spraw i, jak codzien
nie, sprawy bieżące.
- W biurze czy u ciebie w domu?
Przez chwilę milczał, jakby zastanawiał się nad od
powiedzią.
- W domu - odparł wreszcie. - Na biuro chyba
jest dla mnie jeszcze za wcześnie.
- Dobrze.
- Wiesz, co sobie uświadomiłem? Że dziś, po raz
pierwszy w tym tygodniu, nie spędzimy razem wie
czoru.
Powiedział to takim tonem, jakby codziennie robili
wieczorami różne fascynujące rzeczy, a przecież jeden
wieczór spędzili na kolacji u Sadie, a reszta minęła im
na pracy.
- To prawda - przyznała Lucy. - Poradzisz sobie?
- A jak powiem, że nie, to zostaniesz dłużej? -
spytał z nadzieją w głosie.
- Nie. Wtedy zadzwonię do Franka. Wspomniał
wczoraj, że gdybyś potrzebował towarzystwa, może
z tobą posiedzieć.
- A ty jakie masz plany na wieczór? Randkę z uko
chanym?
u
Randkę z ukochanym - potwierdziła.
ROMANS Z SZEFEM 141
- A ten ukochany ma powyżej metra wzrostu?
- Wzrost się nie liczy - odparła. - Liczy się to, co
jest w środku. Charakter, upodobania...
- Do kanapek z masłem orzechowym i dżemem?
Zastanawiała się, czy Rand przekomarza się z nią
bez powodu, czy jednak coś więcej się za tym kryje.
Czy ot, tak wypytuje ją o plany na wieczór, czy na
prawdę go ciekawi, jak spędza czas po pracy. Kusiło
ją, by skłamać, powiedzieć mu, że spieszy się nie do
syna, lecz do przystojnego bruneta, i zobaczyć, jak za
reaguje na taką wiadomość. Ale powstrzymała się.
- Mój ukochany nie tylko uwielbia kanapki z ma
słem orzechowym i dżemem - rzekła. - Ale z dże
mem polanym keczupem.
Rand skrzywił się.
- Masło orzechowe, dżem, a na to keczup? - spy
tał z niedowierzaniem.
- Wyłącznie. Inaczej mu nie smakuje - odparła.
Nie umiała pohamować ciekawości. - A ty? Naprawdę
zamierzasz spędzić wieczór sam w łóżku?
- Dlaczego to ci się wydaje takie dziwne?
Może dlatego, że widziała jego gęsto zapisany ka
lendarzyk z numerami telefonów.
Wzruszyła ramionami.
- Po prostu nie wyglądasz na osobę, która potrafi
cieszyć się własnym towarzystwem.
- Ja wszystko potrafię! - oznajmił tonem pełnym
oburzenia.
- Och, najmocniej przepraszam! - roześmiała się.
- Prawdę mówiąc, nawet przyszło mi do głowy, że-
142
VICTORIA PADE
by kogoś zaprosić - przyznał się po chwili. - Ale jeśli
chodzi o płeć piękną, ostatnio mam z nią pewne pro
blemy.
- Oj, innym możesz mydlić oczy, ale nie mnie,
Rand. Jestem twoją sekretarką, odbieram twoje tele
fony. Zaledwie wczoraj dzwoniły cztery kobiety, i to
bynajmniej nie w sprawach służbowych. Swoją drogą,
powinieneś do nich oddzwonić. Przypuszczam, że każ
da z nich chętnie by się tobą zaopiekowała. One tylko
czekają na...
- Źle mnie zrozumiałaś. Problemem nie jest zna
lezienie damskiego towarzystwa. Problemem jest to,
że straciłem zainteresowanie innymi kobietami.
Czyżby to była jakaś aluzja? Czy w ten sposób usi
łował dać jej coś do zrozumienia?
- Naprawdę? Od kiedy to? - spytała, zanim po
myślała, co robi. Nie powinna była podtrzymywać tego
wątku. Flirtowanie nie leży w jej naturze.
- Hm... - Zmrużył oczy i zmarszczył czoło, jakby
liczył w myślach dni. - Odkąd przekroczyłaś próg
kancelarii.
Powiedział to lekkim tonem, jakby sobie z niej żar
tował. Ponieważ nie umiała odgadnąć, czy mówi pra
wdę, czy faktycznie żartuje, postanowiła potraktować
to jak zabawę.
- Nie martw się. Oddziałuję tak na wszystkich męż
czyzn. Nic na to nie poradzę. Po prostu mam taką dziw
ną moc. Staram się ją powściągnąć, ale nie zawsze mi
się udaje.
- Co? Tobie się czasem coś nie udaje? Nie wierzę.
ROMANS Z SZEFEM 143
- Ta moc jest przekleństwem, z którym niestety
muszę żyć.
Doszli do granic parku i zawrócili. Wkrótce stanęli
z powrotem przed budynkiem Randa. Samochód Lucy
stał zaparkowany nieopodal klatki schodowej.
- Pewnie zaraz mi powiesz, że to już koniec na
dziś i zobaczymy się jutro, prawda? - spytał, spoglą
dając na jej kombi.
- No cóż, jest piąta.
- Chcesz mnie porzucić dla innego mężczyzny -
rzekł z wyrzutem w głosie.
- On się zna na dinozaurach, a ty nie. Przegrałbyś,
gdybyś stanął z nim w szranki.
- Nie dobijaj mnie.
Roześmiała się dobrodusznie, ale nagle przypomnia
ło się jej ich wczorajsze rozstanie, a właściwie chwila
przed rozstaniem. Smarowała mu plecy, a potem on
ją pocałował...
Otrząsnęła się. To była pomyłka, nieporozumienie.
Rozejrzała się w prawo i lewo, sprawdzając, czy nic
nie jedzie. Rand zaś nie odrywał oczu od jej twarzy.
Przeszli przez jezdnię.
- Jestem ci ogromnie wdzięczny za pomoc - po
wiedział, po czym uśmiechając się pod nosem, pokręcił
głową. - Codziennie ci dziękuję. Zaczynam się czuć
jak zdarta płyta.
- Miło być docenianym.
Wsunęła kluczyk do zamka i po chwili otworzyła
drzwi. Oparła nogę o próg, ale nie wsiadła do samo
chodu.
144
VICTORIA PADE
Rand stał po drugiej stronie drzwi.
- Czy zanim odjedziesz, mógłbym coś zrobić? -
spytał.
W jego niebieskich oczach dojrzała figlarny błysk,
ale była zbyt zaintrygowana - i chyba miała nadzieję,
że chodzi mu o pocałunek - żeby odmówić.
- Co masz na myśli?
- To.
Podniósł rękę do jej upiętych w kok włosów i wy
ciągnął podtrzymującą je klamrę. Reszty dopełnił po
ryw wiatru. Kaskada loków opadła jej w nieładzie na
ramiona.
- Marzyłem o tym od pierwszej chwili - przyznał.
- Bardzo byłem ciekaw, jak wyglądają rozpuszczone.
- 1 co? - spytała, zła na siebie, że tak bardzo zależy
jej na jego aprobacie.
- Są tak piękne, jak sobie wyobrażałem - oznajmił
cicho, pieszcząc je wzrokiem.
- Powinnam jechać do domu - szepnęła.
Czuła, że znów przekroczyli tę niewidoczną granicę
oddzielającą świat pracy od życia osobistego.
Rand zignorował jej słowa.
Wpatrywał się w oczy Lucy, długo, uważnie, po
czym ponownie uniósł rękę. Tym razem niczego nie
wyciągał z jej włosów, żadnych spinek czy klamerek.
Tym razem przysunął Lucy do siebie i przywarł ustami
do jej ust.
Całował ją, nie przejmując się, że stoją na widoku.
Jeżeli nawet ktoś przeszedł obok, jeżeli się im przy
glądał, Lucy tego nie zauważyła. Rozkoszowała się bli-
ROMANS Z SZEFEM
145
skością Randa, dotykiem jego warg, pocałunkiem,
o którym podświadomie marzyła, odkąd rozstali się
wczoraj wieczorem.
Ale pragnęła czegoś więcej. Chciała, by ręce Randa
gładziły nie tylko jej włosy, ale również i ciało. By
dotykały jej ramion, pleców, piersi, brzucha. Chciała
pozbyć się płaszcza, ubrania, ściągnąć kurtkę i dres
z Randa. Chciała pieścić i być pieszczona, dotykać
i być dotykana, całować i być całowana.
Nagle usłyszała głos, który powtarzał raz po raz:
Zadzwoń. Wystarczy jeden telefon. Dlaczego się wa
hasz? Sadie odbierze Maksa z przedszkola. Wróć na
górę i zadzwoń. Co ci szkodzi? No idź. Idź. Telefon
jest na górze. W jego mieszkaniu. W sypialni. Na szaf
ce koło łóżka. Idź, zadzwoń...
- Rand? To ty?
Przez chwilę sądziła, że to wciąż mówi ten sam głos,
który namawiał ją do pozostania.
Ale głos podniósł się o ton i ponownie spytał:
- To ty, Rand?
I wtedy Lucy poczuła się tak, jakby ktoś wylał na
nią wiadro lodowatej wody.
Oderwali od siebie usta i spojrzeli w stronę chod
nika. Kilka metro w dalej stała zachwycająco piękna
kobieta o niebywale zgrabnej figurze.
- Shelley?
Głos Randa był ochrypły, on sam zaś sprawiał wra
żenie lekko zdezorientowanego. Wyprostowawszy się,
cofnął rękę, którą jeszcze przed chwilą obejmował
Lucy za szyję.
146
VICTORIA PADE
Po chwili przedstawił ją wysokiej, szczupłej blon
dynce, której twarz często gościła na okładkach cza
sopism oraz w reklamach kosmetyków.
Upłynęło kilka sekund, zanim Lucy otrząsnęła się
na tyle, by skinąć na powitanie głową.
Blondynka nawet tego nie zauważyła. Prawdę mó
wiąc, zdawała się w ogóle Lucy nie widzieć. Po prostu
nie spuszczała oczu z Randa.
Lucy poczuła się obco. Jak piąte koło u wozu. Stała
zarumieniona, speszona, jakby przyłapano ją na grze
sznym uczynku.
- Na mnie już czas - oznajmiła. Trochę zbyt
głośno.
Wsiadła do samochodu, nie czekając na reakcję
Randa, i zatrzasnęła drzwi.
Przekręciła kluczyk w stacyjce. Kątem oka widzia
ła, jak Rand - mimo bólu pleców - pochyla się i usi
łuje coś do niej powiedzieć. Udała jednak, że tego nie
widzi. Nacisnęła nogą pedał gazu i odjechała, nawet
nie machając na pożegnanie.
O czym myślałaś, kretynko? - skarciła się w my
ślach. Czy naprawdę chciała zadzwonić doSadie i pro
sić ją o opiekę nad Maksem? Gdyby nie pojawiła się
długonoga blondynka, czy naprawdę poszłabyś z Ran
dem na górę?
- O Boże - jęknęła cicho.
Tak niewiele brakowało, aby uległa pokusie. Aby
zapomniała o obietnicy, którą złożyła sama sobie za
ledwie dzisiejszego ranka. Dlaczego? Czy jest tak sła
ba? Czy Rand ma nad nią aż taką władzę?
ROMANS Z SZEFEM 147
A gdyby nie przeszkodziła im jego znajoma? Gdzie
by teraz była? Wzdrygnęła się. Wolała o tym nie my
śleć.
Ale potoku myśli nie umiała zatrzymać.
- Byłabyś tam, gdzie teraz jest ona - powiedziała
na głos.
Zazdrość, dzika, paląca zazdrość ścisnęła Lucy za
serce. Weź się w garść, nakazała sobie. Przecież wiesz,
że świat Randa Coltona pełen jest takich blondynek
i brunetek. Nie zapomnij o tym i przestań żyć marze
niami.
Może więc dobrze się stało, że piękna Shelley, której
nazwiska nie dosłyszała, pojawiła się akurat w tym
momencie. Może los ją zesłał i tylko należało się z te
go cieszyć.
Cieszyć? Tak, cieszyć. Bo dzięki niej Lucy oszczę
dziła sobie kłopotów i rozczarowań. I uzmysłowiła so
bie, że żyją z Randem w dwóch różnych, nieprzysta
jących do siebie światach. Podczas gdy ona jedzie do
przedszkola po syna, czteroletniego chłopca, który ma
rzy o przyziemnych rzeczach, takich jak obejrzenie fil
mu o dinozaurach i zjedzenie na kolację makaronu
z serem i plastrami kiełbasy, Rand przypuszczalnie je
dzie windą na górę, do swojego eleganckiego miesz
kania, trzymając pod rękę modelkę o zapierającej dech
w piersiach urodzie.
Chociaż Lucy bolało, że jest jedną z wielu kobiet,
które uległy czarowi Randa, chociaż bolało ją, że ona
i Rand żyją w dwóch różnych światach, które nie mają
szansy stać się jednym, to jednak wiedziała, że jej ból
148
VICTORIA PADE
i cierpienie byłyby bez porównania większe, gdyby
zrobiła to, co ją tak bardzo kusiło, kiedy całowali się
na ulicy.
- Więc dzięki ci, piękna Shelley, że uratowałaś
mnie przed samą sobą - powiedziała, skręcając na par
king przed przedszkolem.
Ale jakoś nie odczuwała wobec niej wdzięczności.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Nazajutrz rano Rand wszedł do łazienki. Nie było
mu łatwo spojrzeć sobie w oczy. Miał wrażenie, jakby
symulował chorobę. Ogarnęły go wyrzuty sumienia.
Ból w plecach minął już bez śladu. Rand nie musiał
spotykać się z Lucy w domu; śmiało mógł pofatygo
wać się do kancelarii. Ale czy zadzwonił do Lucy?
Czy powiedział jej, że już nic mu nie dolega? Że przy
śle po nią kierowcę i o ósmej zobaczą się w pracy?
Nie.
Dlatego, że w domu panuje bardziej kameralny na
strój niż w biurze. Lubił pracować z Lucy w biurze,
ale do biura w każdej chwili ktoś mógł przyjść, a w do
mu miał ją tylko dla siebie. Nikt im nie zakłócał spo
koju. Nie chciał z tego jeszcze rezygnować. Warto było
spaść z drabiny i zaciskać zęby z bólu, żeby przez parę
dni cieszyć się towarzystwem Lucy we własnych czte
rech ścianach.
Skrzywił usta w grymasie niechęci. Żałosny jesteś,
pomyślał, rozprowadzając po twarzy krem do golenia.
Po raz pierwszy zdarzyło mu się udawać chorego po
to, aby ściągnąć do mieszkania kobietę.
Ale Lucy nie była zwyczajną kobietą. Zwyczajna
kobieta chętnie sama przyszłaby na górę, nie czekając
150
VICTORIA PADE
na zaproszenie. Tak jak wczoraj Shelley. Nie chciała
przyjąć „nie" do wiadomości. Musiał być wobec niej
niegrzeczny, by zrozumiała, iż nie życzy sobie jej to
warzystwa.
Tak, zależało mu na Lucy. Wyłącznie na niej. Inne
kobiety, choćby najpiękniejsze, w najmniejszym stop
niu go nie pociągały. Tak jak jej wczoraj powiedział:
stracił zainteresowanie płcią piękną. Trochę go to prze
rażało. Bo, rany boskie, do czego to doszło, że udaje
kalekę, aby tylko zwabić Lucy do siebie do domu?!
Dlaczego? Dlaczego to robi?
Owszem, jest atrakcyjną kobietą. Zwłaszcza z roz
puszczonymi włosami. Podobały mu się te ciemnorude
loki opadające na ramiona. Ma też wspaniałą brzosk
winiową cerę, gładką skórę, wielkie niebieskie oczy,
długie nogi, krągłe piersi. Ale znał dziesiątki równie
pięknych kobiet i jakoś żadna z nich nie potrafiła roz
palić w nim ognia.
Lucy nie tylko odznaczała się wielką urodą, ale tak
że inteligencją. Oraz poczuciem humoru. I jeszcze ser
decznością, wielkim sercem, umiejętnością zrozumie
nia drugiego człowieka i wczucia się w jego sytuację.
Lecz kobiet obdarzonych tymi cechami znał co naj
mniej kilka.
One jednak... one po prostu nie były nią. Tylko
Lucy sprawiała, że serce biło mu szybciej, że miał
ochotę się śmiać z byle głupstwa, że czuł mrowie, kie
dy go dotykała, nawet gdy to był najbardziej niewinny
dotyk pod słońcem. Tylko przy niej największe pro
blemy okazywały się mniej skomplikowane, powietrze
ROMANS Z SZEFEM
151
wydawało się bardziej rześkie, jedzenie smaczniejsze,
muzyka piękniejsza, życie bardziej kolorowe i intere
sujące.
- Zadurzyłeś się, kolego - mruknął pod nosem, po
czym uniósł głowę, żeby móc ogolić podbródek.
Rzeczywiście się zadurzył. Ale w niewłaściwej ko
biecie. Musiał teraz wszystko przemyśleć, zastanowić
się, co dalej robić z tym fantem.
Pracuje u niego tymczasowo, więc nawet nie chodzi
mu o zasadę, której zawsze starał się przestrzegać, aby
nigdy nie mieszać życia zawodowego z prywatnym.
Chodzi mu raczej o coś innego: o to, że samotnie wy
chowuje syna.
I w tym tkwi szkopuł! To, że piękna, mądra, wspa
niałomyślna Lucy jest matką, stanowi wystarczający
powód, dlaczego nie powinien dopuścić, aby powstała
między nimi jakakolwiek bliższa zażyłość.
Uwielbiał jej syna. Absolutnie nie miał nic prze
ciwko niemu. Maks był świetnym dzieciakiem. Ser
decznym, zabawnym, bystrym. Ale... no właśnie, był
dzieckiem. A dziecko potrzebuje matki. Dziecko po
winno zajmować najważniejsze miejsce nie tylko w jej
życiu, ale również w życiu mężczyzny, którego ona
pokocha. Dziecko nie może widywać ojca w przelocie,
przez kilka minut dziennie, bo on pracuje czternaście
godzin na dobę, wieczorami jada z klientami kolację,
wyjeżdża w podróże służbowe, a czasem całą noc ślę
czy w biurze, przygotowując materiały procesowe.
Dziecko nie może być traktowane jak przeszkoda, któ
rą się omija, jak piesek, który pałęta się pod nogami,
152
VICTORIA PADE
jak coś, co jest na marginesie wypełnionego pracą oraz
obowiązkami życia.
A dla Randa nie ulegało wątpliwości, że tak by się
stało, gdyby związał się z Lucy.
Nie byłoby to fair wobec Maksa.
- Więc zadzwoń do Franka - powiedział do swo
jego odbicia w lustrze. - Poproś go, żeby przyjechał
po ciebie, potem odebrał Lucy i zawiózł was do biura.
Pamiętaj o Maksie, o tym, że są granice, których nie
wolno ci przekroczyć.
Ale kiedy opłukał twarz, nie poszedł do telefonu
i nie zadzwonił do Franka. Nie potrafił się do tego
zmusić. Tak jak wczoraj po skończonej pracy nie po
trafił puścić Lucy do domu. Żadnej innej sekretarki,
która tyle czasu spędzałaby w biurze, nie zatrzymy
wałby dłużej, niż to by było konieczne.
A z Lucy... robił wszystko, żeby poświęciła mu je
szcze godzinę. Wymyślił spacer po parku, żeby chwilę
dłużej cieszyć się jej obecnością. Żeby móc ją ponow
nie pocałować.
Żeby pocałować mamę Maksa...
Ale kiedy przywierał ustami do jej ust, nie pamiętał,
że Lucy jest czyjąś mamą. Po prostu była kobietą. Cu
downą kobietą, która pachniała jak lekki wiosenny wie
trzyk, wyglądała jak anioł, a na wargach miała smak
raju.
- Już jestem!
Jej głos stanowił jakby przedłużenie jego myśli
i marzeń. Chwilę trwało, zanim uświadomił sobie, że
tó nie Lucy z jego rojeń woła, że już jest, tylko pra-
ROMANS Z SZEFEM 153
wdziwa Lucy z krwi i kości, która otworzywszy klu
czem drzwi, weszła do mieszkania i zawiadamiała go
o swojej obecności.
- Zaraz wyjdę! - zawołał, domykając drzwi.
Wciągnął na siebie koszulę w kratkę, którą zwykle
nosił na rodzinnej farmie w Kalifornii, oraz dżinsy,
które też zazwyczaj trzymał na tę okazję.
To, że Lucy przyjechała do niego do domu, jeszcze
niczego nie przesądza. Przecież mógł wyjść z łazienki
i oznajmić, że jednak przenoszą się z pracą do kance
larii. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby włożył garnitur,
po czym powiedział Lucy, by wróciła się przebrać -
jeśli, oczywiście, zachodzi taka potrzeba - i że on
z Frankiem przyjadą po nią za pół godziny. W biurze,
gdzie siłą rzeczy panuje bardziej urzędowa atmosfera,
łatwiej mu będzie skupić się na pracy i obowiązkach.
Ale czy przebrał się? Czy powiedział, że pojadą do
biura? Nie. Pozostał w koszuli w kratkę i dżinsach.
Tak ubrany ruszył na poszukiwanie Lucy.
Znalazł ją w kuchni. Przystanął w progu, ciesząc
się jej widokiem. Też miała na sobie dżinsy, ale inne
niż on, obcisłe, podkreślające kształt pośladków, oraz
krótki sweterek. Włosy, przytrzymywane opaską, aby
nie wpadały do oczu - zwisały jej swobodnie, okry
wając ramiona i plecy.
Miał ochotę odgarnąć je, przywrzeć ustami do jej
szyi...
Nie, nie potrafi odmówić sobie jeszcze jednego dnia
w zaciszu domowym.
- Jak plecy? - spytała, spostrzegłszy go w drzwiach.
154
VICTORIA PADE
- Lepiej. Znacznie lepiej. Już prawie nic mi nie
dolega - przyznał, bo nie chciał jej okłamywać. - Ma
my dziś mnóstwo pracy. Bierzmy się do roboty - dodał
bardziej opryskliwym tonem, niż zamierzał.
Podświadomie chciał w ten sposób zagłuszyć nie
przyzwoite myśli, jakie chodziły mu po głowie.
Wyprostowała ramiona, uniosła lekko brodę. Ob
serwując ją, zdał sobie sprawę, że poczuła się urażona
jego obcesowością.
- Oczywiście - oznajmiła chłodno.
Po czym opuściła kuchnię i skierowała się prosto
do gabinetu.
Ładny początek dnia, pomyślał Rand. Miał ochotę
sam sobie rozkwasić nos.
Ale jakie miał wyjście? Nie mógł pozwolić, aby
wytworzyła się bardziej serdeczna, przyjacielska atmo
sfera. Było to zbyt ryzykowne. Szef i sekretarka. Właś
nie takie łączyły ich relacje. Powinien o tym pamiętać.
A także o tym, że bez względu na to, gdzie pracują,
w domu czy w biurze, Lucy Lowry jest matką Maksa,
a on z matkami się nie zadaje.
Zdaniem Lucy, istniało tylko jedno wytłumaczenie,
dlaczego Rand stał się tak zimny, aroganckimi nieprzy
jemny: cały wczorajszy wieczór, może nawet i noc,
spędził ze zjawiskowo piękną Shelley, to zaś sprawiło,
że postanowił trzymać się na odległość od swojej tym
czasowej sekretarki i puścić w niepamięć ich poca
łunki.
W porządku. Bardzo jej to odpowiada.
ROMANS Z SZEFEM 155
Wiedziała, że nie powinna się z nim wczoraj cało
wać, a jednak się całowała.
Wiedziała, że nie powinna rozmyślać o tym poca
łunku, odtwarzać go w wyobraźni, przeżywać na no
wo, bo im dłużej o nim myślała, tym większe ogarniało
ją pożądanie. Nie powinna, a jednak rozmyślała.
Wiedziała, że nie powinna była spędzać dziś rano
tyle czasu przed lustrem, wkładać najciaśniejszych
dżinsów i krótkiego sweterka, który odsłaniał talię. Nie
powinna była zostawiać włosów rozpuszczonych tylko
po to, by przypodobać się Randowi, próbować odciąg
nąć go od Shelley i zwabić do siebie. Nie powinna,
a jednak ubrała się ponętnie i uczesała tak, jak on lubi.
Wiedziała również, że nie powinna strzelać oczami
do Randa czy jakiegokolwiek innego mężczyzny, do
póki nie odchowa syna, zwłaszcza że sama to sobie
obiecała. Nie powinna, a jednak strzelała.
Ale dobrze. Skoro Rand postanowił odnosić się do
niej w sposób chłodny i urzędowy, nie pozostanie mu
dłużna. Będzie poważna, rzeczowa, skoncentrowana na
pracy. Może dzięki temu przestanie robić rzeczy, któ
rych nie powinna, a które mimo to robiła.
Tak minął irn dzień. Atmosfera była zimna, oni zaś
zachowywali się poprawnie, to znaczy Rand ani razu
nie wyszedł z roli szefa, a Lucy ani na chwilę nie za
pomniała, że jest sekretarką. Ściśle trzymali się wy
znaczonych ról.
Za piętnaście piąta, kiedy Rand ogłosił, że skoń
czyli, Lucy wyłączyła komputer. Bez przerwy spoglą
dała na zegar. Zamierzała wyjść punktualnie o piątej;
156
VICTORIA PADE
żaden spacer po parku absolutnie nie wchodzi w grę.
Cieszyła się na myśl o weekendzie, o dwóch pełnych
dniach bez Randa. Miała nadzieję, że zdoła w tym cza
sie uporządkować myśli i emocje. Zresztą nie musi
czekać do soboty; może zacząć terapię już dziś, z wy
biciem piątej.
Jej rozmyślania przerwał portier, który zadzwonił
z dołu z informacją, że przybył jakiś posłaniec.
Lucy poprosiła, by wpuścił go na górę. Zważywszy
na to, że było późne piątkowe popołudnie, sądziła, że
cokolwiek ów człowiek dostarcza, nie może dotyczyć
spraw służbowych.
Pomyliła się.
Rand pokwitował odbiór przesyłki. Po chwili, prze
czytawszy list, cisnął go z wściekłością na biurko.
- Cholera jasna! Co za sukin...
- O co chodzi? - spytała Lucy, zanim dokończył
przekleństwo.
- Sprawa Turnenbillów.
- Na nic takiego nie trafiłam w tym tygodniu.
- Miałaś szczęście. Psiakrew, poświęciłem jej wię
cej czasu i wysiłku niż jakiejkolwiek innej sprawie.
- Wykonujesz ją pro publico bono?
- Dlaczego się tak dziwisz?
Nie dziwiła się, po prostu wolała, żeby tego nie
robił. To, iż czasem przyjmował sprawy, za które nie
brał honorarium, czyniło go jeszcze bardziej atrakcyj
nym w jej oczach.
- Co to za sprawa? - spytała.
- Liz Turnenbill, lat trzydzieści osiem, wdowa
ROMANS Z SZEFEM 157
z trójką małych dzieci. Cierpi na artretyzm, jest nie
zdolna do pracy. Była żoną Toma Tumenbilla, którego
rodzina zbiła fortunę na ropie. Pół roku temu Tom zgi
nął w wypadku samochodowym. Od lat Tom i Liz
utrzymywali się z dywidend z funduszu powiernicze
go, który ustanowili dla swojego syna starzy Turnen-
billowie i którego nie unieważnili, kiedy Tom wstąpił
w związek małżeński.
- Domyślam się, że nie przepadali za synową?
- Zgadłaś. Nie była bogatą, dobrze wychowaną pa
nienką z dobrego domu, jaką wymarzyli sobie dla sy
na. Powiedzieli mu, że nigdy jej nie zaakceptują i do
trzymali słowa. Ani razu nie widzieli własnych wnu
ków.
- Niesamowite.
- To jeszcze nie wszystko. Tom zostawił testament.
Wpływy z funduszu powierniczego oraz to, co w przy
szłości miał odziedziczyć, zapisał w spadku Liz i dzie
ciom. Po jego śmierci rodzice anulowali ustanowiony
dla syna fundusz powierniczy. Liz z dziećmi została
bez grosza.
- No i oczywiście sporządzili nowe testamenty,
wykluczając z nich Toma, a tym samym jego żonę
i dzieci.
- Właśnie.
- A ponieważ ona jest niezdolna do pracy z po
wodu artretyzmu...
- Żyje z dziećmi w skrajnej nędzy. Do niedawna
mieszkała w domu, który kiedyś należał do babki To
ma, ale Turnenbillowie kazali ją stamtąd usunąć. To...
158
VICTORIA PADE
- skinął głową na przesyłkę, którą przed chwilą do
starczono - jest odpowiedź na moje ostatnie pismo.
Oczywiście wolno im zmienić testament, tak by Liz
z dziećmi niczego po nich nie odziedziczyła; temu aku
rat nie mogę przeszkodzić. Walczę jednak o to, aby
sąd nie pozwolił im na unieważnienie funduszu po
wierniczego. Pieniądze z funduszu starczyłyby Liz na
jedzenie, czynsz, a w przyszłości na edukację dzieci.
- Gra wydaje się warta świeczki.
- Problem w tym, że muszę przejrzeć tony mate
riałów, aby przygotować się do rozprawy, która została
wyznaczona, podejrzewam, że nieprzypadkowo, na po
niedziałek rano, w przeciwnym razie przegram sprawę.
A jeśli przegram, Liz z dzieciakami nigdy nie dostanie
tego, co jej się należy.
- Więc chciałbyś, żebym została dziś dłużej w pra
cy i ci pomogła?
Rand uśmiechnął się - po raz pierwszy w ciągu dzi
siejszego dnia.
- Nie planowałem tego. Ale jeżeli się zgodzisz, je
żeli przekopiemy się przez stosy ksiąg; i różnych akt,
w trakcie weekendu zdążę się przygotować do roz
prawy.
Rand podniósł rękę, jakby chciał powstrzymać jej
sprzeciw, a przecież jeszcze nic nie powiedziała, nawet
nie otworzyła ust.
- Wiem. Chodzi ci o Maksa. Może więc zadzwo
nimy do Sadie, poprosimy ją, żeby odebrała małego
z przedszkola i przyjechała z nim tutaj? Zamówimy
ulubioną potrawę Maksa, bez względu na to, co by
ROMANS Z SZEFEM 159
nią było, i zjemy w czwórkę kolację. Pobawisz się
z synem, potem Sadie zabierze go do domu i położy
spać, a my dokończymy pracę.
- Na normalne godziny urzędowania człowiek nie
ma co tu liczyć, prawda? Nic dziwnego, że moja ciotka
nie chciała wrócić do pracy, nawet tymczasowo.
Rand wzruszył ramionami.
- Co ja na to poradzę? Na tym polega metoda dzia
łania Turnenbillow czy raczej ich prawników: próbują
złapać mnie z ręką w nocniku. Ale nie uda im się ta
sztuczka. Nie pozwolę im wygrać. Liz i dzieci mają
prawo do pieniędzy po Tomie.
To ostatecznie przekonało Lucy. Wiedziała, że ko
lejny wieczór spędzony w towarzystwie Randa byłby
dla niej bardzo niewskazany, z drugiej strony wiedzia
ła, że mu nie odmówi.
- Myślisz, że to dobry pomysł? - spytała. - To
znaczy zaproszenie tu Maksa? On jest jak słoń w skła
dzie porcelany, może coś stłuc, poplamić...
- I co z tego? Dziecko to dziecko, ma swoje prawa.
Popatrzyła na niego z powątpiewaniem, jakby nie
dowierzała temu, co mówi, ale w końcu skinęła głową.
- No dobrze, jednakże sam musisz zadzwonić do
Sadie. Ja nie mam odwagi znów ją prosić o przysługę.
- W porządku. Ona mnie kocha - oznajmił tonem
człowieka, który świadom jest swego uroku i jego mo
cy oddziaływania. -A ty w tym czasie poszperaj w...
Nie, sprawdź w Internecie. Jeżeli nie uda nam się
znaleźć nic przydatnego, po wyjściu Sadie i Maksa po
jedziemy do biura. Interesują nas orzeczenia sądu do-
160
VICTORIA PADE
tyczące spadków i funduszy powierniczych, najlepiej
wydane po sześćdziesiątym drugim roku. Musimy
znaleźć jakiś precedens.
- Tak jest, szefie. - Zasalutowała jak żołnierz na
służbie i ponownie uruchomiła komputer.
Miała nadzieję, że wieczorem i w nocy ich wza
jemne relacje pozostaną takie same jak za dnia: chłodne
i oficjalne.
- Jesteś pewna, że nie mogę się na tym pohuśtać?
- spytał Maks, wskazując na dużą rzeźbę w przedpo
koju, która kołysała się niczym wahadło.
- Absolutnie pewna. Nie możesz i już - odpowie
działa Lucy, chyba po raz setny od przyjścia syna.
Zagoniła chłopca z powrotem do salonu, w którym
Sadie z Randem siedzieli przy stole, pijąc kawę.
Nagle chłopiec wbił oczy w wiszący na ścianie ob
raz abstrakcyjny.
- Kiedy ja tak maluję w przedszkolu, panna Va-
nessa daje mi czystą kartkę i mówi, żebym zaczął od
nowa. Bo rysunek musi coś przedstawiać, nie może
być bohomazem.
- Następnym razem, jak ci tak powie, poproś ją,
żeby nie tłumiła twojej weny twórczej - poradził mu
Rand.
- Ona mnie nie bije - zaprotestował chłopiec, który
albo źle coś usłyszał, albo nie znał słowa „tłumić" i zin
terpretował je po swojemu.
Rand z Sadie wybuchnęli śmiechem.
- Tłumić i tłuc to nie to samo, niedźwiadku - wy-
ROMANS Z SZEFEM 161
jaśniła Lucy. - Tłumić to znaczy hamować, powstrzy
mywać.
Maks przeszedł do następnego dzieła sztuki - do
stojącej w rogu rzeźby, niby abstrakcyjnej, a jednak
przywodzącej na myśl nagi kobiecy tors.
- Dlaczego ta pani nie ma ubrania?
Najwyraźniej rzeźba była mniej abstrakcyjna, niż
im się wydawało.
- Chcesz zobaczyć rybki, Maks? - Rand usiłował
zająć uwagę chłopca czymś innym. - A przy okazji...
znalazłem coś, co może ci się spodobać. Chodźmy do
sypialni. Ty sobie obejrzysz akwarium, a ja wydobędę
z szafy niespodziankę, którą mam dla ciebie.
Nie trzeba było chłopca prosić dwa razy.
- A gdzie jest sypialnia?
Wybiegł z salonu; po drodze lekko trącił zawieszo
ną w przedpokoju rzeźbę, żeby wprawić ją w ruch.
- Boże, jestem kłębkiem nerwów, kiedy patrzę, jak
on gania po takim mieszkaniu - powiedziała Lucy, gdy
Maks z Randem byli poza zasięgiem słuchu. - Boję
się, że zaraz coś stłucze.
- Rand nie sprawia wrażenia zaniepokojonego,
więc ty tyrn bardziej się nie przejmuj - odparła Sadie,
po czym zerknęła na drzwi, za którymi znikli panowie.
- Świetnie dogaduje się z Maksem.
- Wiem.
- Chyba go autentycznie lubi.
- Całe szczęście, bo Maks za nim przepada.
- Mamusia Maksa też, prawda?
- Bez przesady. To miły, porządny facet, ale na-
162
VICTORIA PADE
prawdę nic nas nie łączy. Zostaję dłużej, żeby mu po
móc, bo sprawa, którą się zajmuje, jest tego warta. Cho
dzi o Turnenbillów.
Sadie pokiwała głową.
- Zgodził się reprezentować wdowę wkrótce przed
moim odejściem z firmy. Za darmo - dodała, jakby
Lucy nie miała o tym pojęcia. - Często to robi, bez
interesownie poświęca swój czas, dzieli się swoim do
świadczeniem i wiedzą. Wierz mi, złotko, można trafić
dużo gorzej.
- Wierzę, ale ty też mi uwierz, że łączą nas wy
łącznie stosunki służbowe. Zbyt się od siebie różnimy,
aby nasza znajomość mogła przerodzić się w cokol
wiek innego.
Sadie posłała jej długie, sondujące spojrzenie, po
czym bez słowa zebrała filiżanki i przeszła do ku
chni.
- Mamusiu, zobacz! - Maks, podekscytowany,
wrócił biegiem do salonu. - Żołnierze! Będą mogli
walczyć z dinozaurami!
Lucy zajrzała do pudełka, które syn podtykał jej
pod nos. Było w nim pełno plastikowych żołnierzyków
i czołgów.
- Rand powiedział, że należały do niego, kiedy był
mały, ale już się nimi nie bawi, więc może mi je dać.
Jeżeli ty się zgodzisz. Zgodzisz się, mamusiu?
Lucy popatrzyła na Randa, który pojawił się w sa
lonie chwilę po chłopcu.
- Nie chcesz ich zatrzymać dla własnego syna, któ
rego kiedyś pewnie się doczekasz?
ROMANS Z SZEFEM 163
- Doczekam się albo i nie - odparł takim tonem,
jakby posiadanie potomstwa w ogóle go nie intereso
wało.
Po rozmowie z Sadie na temat stosunku Randa do
Maksa, jego słowa nabrały dodatkowego znaczenia.
Lucy miała niemal wrażenie, jakby Rand dawał jej do
zrozumienia, że chociaż lubi Maksa, to jednak ojco
stwo nie stanowi dla niego pokusy. Pamiętaj o tym,
przykazała sobie w myślach.
Do salonu wróciła Sadie, niosąc swój płaszcz i dzie
cięcą kurtkę.
- No, w drogę, niedźwiedziu. Mamusia i Rand
muszą się wziąć do pracy.
- Jeszcze nie! - sprzeciwił się chłopiec.
- Już powinieneś być w łóżku - zauważyła Lucy.
- Wiesz co? Połóż się grzecznie spać, a jutro spędzimy
razem cały dzień.
- Z Randem?
- Nie, nie z Randem. We dwoje, tylko ty i ja —
rzekła, pomagając synowi się ubrać. - Podziękowałeś
za żołnierzy?
- Dziękuję za żołnierzy - powtórzył za nią chło
piec.
- Dziękuję również za pyszną kolację - podpowie
działa mu Lucy.
- Dziękuję również za pyszną kolację. Podobały mi
się twoje rybki, Rand, ale wciąż uważam, że ta naga
pani powinna mieć coś na sobie. - Jego wesoły chichot
świadczył o tym, że dorosłym nie udała się sztuczka
ze zmianą tematu.
164
VICTORIA PADE
- A ja dziękuję, że mnie odwiedziłeś - powiedział
ze śmiechem Rand.
Przeszli w czwórkę do przedpokoju. Lucy pocało
wała syna na dobranoc. Wkrótce znów zostali tylko
we dwoje.
- Jak myślisz? - spytał Rand, ledwo się drzwi
zamknęły za Sadie i Maksem. - Znajdziemy informa
cje w komputerze czy powinniśmy pojechać do biura?
Lucy zrobiło się przykro. Ani słowa nie powiedział
na temat kolacji; natychmiast po wyjściu gości prze
stawił się z powrotem na tryb służbowy. Ale może to
i lepiej, pomyślała, niczego po sobie nie okazując.
- Muszę sprawdzić kilka rzeczy w tym programie
dla prawników - odparła. - Zobaczymy, czego zdołam
się dowiedzieć. Na razie wygląda to dość obiecująco.
Może wcale nie trzeba będzie się stąd ruszać.
- Doskonale! - ucieszył się.
I faktycznie, riie musieli jechać do biura, tyle że
zebranie wszystkich potrzebnych materiałów zajęło
Lucy czas niemal do północy. Potem chwilę trwało,
zanim zdołała przekonać Randa, aby zaakceptował jej
punkt widzenia.
- Zastanów się. Jeżeli przedstawisz to w ten spo
sób, argumentacja będzie bardziej przekonująca -
rzekła, podając mu swoją interpretację decyzji wydanej
przez Sąd Najwyższy w 1971 roku.
Kiedy skończyła, Rand zerwał się z krzesła, na któ
rym siedział, i w dwóch susach znalazł się przy jej
biurku. Na własne oczy chciał zobaczyć tekst, na który
się powoływała.
ROMANS Z SZEFEM
165
- O rany, ból w plecach chyba całkiem ci minął!
- zawołała, zaskoczona szybkością jego ruchów.
- Tak, minął. - Uśmiechnął się lekko speszony,
jakby został przyłapany na kłamstwie.
Ale nie wyjaśnił, dlaczego nic wcześniej na ten te
mat nie powiedział. W milczeniu pochylił się nad ra
mieniem Lucy i zaczął czytać decyzję sądu.
- Wiesz, że chyba masz rację - przyznał po na
myśle.
W tym momencie jednak Lucy była bardziej sku
piona na zapachu jego wody kolonskiej niż na jakichś
precedensach sądowych. Chcąc nie chcąc, wróciła my
ślami do rzeczywistości.
- Prawdę mówiąc, świetnie to wymyśliłaś - kon
tynuował Rand. - Jeżeli zastosuję twoją argumentację,
przypuszczalnie Liz otrzyma należne jej pieniądze. No
dobra, wydrukuj tekst. Myślę, że trzeba to uczcić.
- Uczcić? Czyli co? Zakończyć na dziś pracę? -
spytała z nadzieją w głosie.
- Nie, uczcić to uczcić. Otworzyć butelkę wina.
Była to nęcąca propozycja. Ale ich wczorajsze roz
stanie - kiedy odjechała do domu, zostawiając Randa
z piękną Shelley - oraz jego dzisiejsze zachowanie -
pełne chłodu i rezefwy - pozwoliły Lucy powstrzy
mać entuzjazm.
- Nie wolno mieszać alkoholu ze środkami prze
ciwbólowymi i lekami zwiotczającymi mięśnie. To po
pierwsze. A po drugie, zamierzam wrócić do domu sa
mochodem.
- No to otworzę butelkę soku grejpfrutowego. Za-
166
VICTORIA PADE
służyliśmy na nagrodę. A raczej ty zasłużyłaś. -
Wyraźnie nie chciał przyjąć odmowy do wiadomości.
Wyszedł do kuchni. W tym czasie Lucy wydruko
wała postanowienie sądu i po raz kolejny wyłączyła
komputer.
Wróciwszy, zapraszającym gestem wskazał kanapę,
na której spędził cały wczorajszy dzień. Kiedy Lucy
zajęła miejsce, podał jej sok. Po chwili usiadł obok.
- Za twoją dzisiejszą ciężką pracę - powiedział,
stukając się z nią szklanką. - Dziękuję.
- I za twoją. Obyś się zdążył przygotować do po
niedziałkowej rozprawy.
- Zdążę. Wszystko dzięki tobie.
Wypili po łyku.
- Czy ktoś ci kiedyś mówił, że masz zadatki na
znakomitego prawnika? - spytał Rand.
- Owszem, kilka osób - odparła.
Wyraz jego twarzy jednoznacznie świadczył o tym,
że nie spodziewał się takiej odpowiedzi.
- Studiowałam prawo - wyjaśniła. - Przez rok.
Odkąd skończyłam trzynaście lat, marzyłam o tym, że
by zostać prawnikiem.
- Dlaczego zrezygnowałaś?
Przedtem, kiedy spytał o ojca Maksa, wykręciła się
od odpowiedzi, tym razem postanowiła zdradzić Ran
dowi prawdę. Może dlatego, że było późno i była po
twornie zmęczona. A może dlatego, że przez ostatni
tydzień poznała go lepiej.
- Zaszłam w ciążę - odparła. - Z jednym z moich
profesorów.
ROMANS Z SZEFEM 167
- Z ojcem Maksa?
- Zgadza się. Był sporo ode mnie starszy, bardzo
przystojny, bardzo mądry. I właśnie ten wybitny praw
nik wielokrotnie mi powtarzał, że jestem nie tylko
piękna, ale równie inteligentna jak on, że pobudzam
nie tylko jego ciało, ale i umysł...
- Pewnie nawet mówił prawdę - rzekł Rand, sły
sząc jej lekceważący ton.
- Może. Nie wiem. W każdym razie ja w to uwie
rzyłam.
- Byłaś młoda.
- Młoda, wrażliwa, łatwowierna i głupia.
- No i zaszłaś w ciążę.
- Tak, zaszłam w ciążę. Byłam tak naiwna i tak
głupia, że myślałam, iż wszystko się dobrze ułoży. Że
kiedy powiem Marshallowi o dziecku, on się oświad
czy i będziemy żyli długo i szczęśliwie. Pani mecenas,
czyli ja, pan profesor, czyli on, i owoc naszej miłości,
czyli Maks.
- A profesor miał inne wyobrażenie o szczęściu?
- Całkowicie inne. Był przerażony moją ciążą
i zdumiony niepomiernie, że mogłam żywić jakąkol
wiek nadzieję o wspólnym życiu. Oznajmił wprost, że
żona i dzieci stanowią kulę u nogi, nie pozwalają się
rozwijać, osiągać sukcesów. On zaś jest naukowcem,
a nie materiałem na męża czy ojca. W jego życiu nie
ma miejsca na coś tak niszczącego potencjał twórczy
jak rodzina. Zażądał usunięcia ciąży - dokończyła
cicho.
- A ty odmówiłaś.
168 VICTORIA PADE
- Tak. Wtedy z człowieka, którego szanowałam
i kochałam, przemienił się w zimnego, bezdusznego
drania. Powiedział, że nie chce mieć nic wspólnego
z moim bękartem... właśnie tego słowa użył. Bękart.
Że wyprze się ojcostwa, a jeśli ja sądownie będę do
chodzić swoich praw, to i tak nic nie wskóram. Nie
zamierza łożyć na dziecko; prędzej ucieknie za granicę,
byleby tylko nie płacić mi alimentów. Jakby tego było
mało, zaczął rozpowiadać innym wykładowcom, że za
stawiłam na niego sidła; uwiodłam go, żeby dostać
lepsze stopnie, których inaczej nigdy bym nie dostała.
Sprawił, że cofnięto mi stypendium naukowe. Nie mia
łam pieniędzy nie tylko na mieszkanie i jedzenie, ale
głównie na opłacenie studiów. Z kolei doszły mi wy
datki związane z dzieckiem, badania, wizyty u le
karzy...
- Innymi słowy, zrezygnowałaś ze swoich marzeń.
- Straciłam złudzenia, ale za to zyskałam wspania
łego syna.
- Zwróciłaś się do sądu o ustalenie ojcostwa
i przyznanie alimentów?
Odstawiła na stół szklankę z niedopitym sokiem.
- Nie. Po tym, jak się Marshall zachował, nie chcia
łam mieć z nim więcej do czynienia. Dość się przez
niego wycierpiałam.
- A jak Maks pyta o ojca, co mu mówisz?
- Że tatuś prowadził zupełnie inny tryb życia niż
my prowadzimy i dlatego musieliśmy się rozstać. Na
razie to mu wystarcza, ale wiem, że później będzie
chciał znać więcej szczegółów. Czasem zastanawia się,
ROMANS Z SZEFEM 169
dlaczego tatuś dokonał takiego, a nie innego wyboru,
dlaczego wolał pracę od syna, ale na ogół nie myśli
o tych sprawach. Jest szczęśliwym dzieckiem, nie
przysparzającym większych kłopotów.
- A ty jesteś bardzo troskliwą mamą, która zawsze
stawia syna na pierwszym miejscu.
- Oczywiście. - Roześmiała się. - Muszę chronić
Maksa, pilnować, aby nie stało mu się nic złego.
Rand postawił swoją szklankę koło jej szklanki, po
czym usiadł wygodniej, kładąc rękę na oparciu kanapy.
Kanapa nie była duża. Lucy, która siedziała na jej
drugim końcu, wiedziała, że dzieli ich niewielki dys
tans. Teraz jednak miała wrażenie, że ten dystans je
szcze bardziej się zmniejszył.
- Wiesz... - Rand posłał jej szelmowski uśmiech
- wczoraj mnie też przydałaby się twoja ochrona.
- Moja ochrona? - spytała skonfundowana.
- Tak. Zostawiłaś mnie na pastwę Shelley Whitson.
To tak jak rzucić dziecko na pożarcie wilkom.
- No jasne. Trzeba chronić mężczyzn przed kobie
tami o urodzie modelek.
- Może nie wszystkich mężczyzn i nie przed wszy
stkimi kobietami, ale mnie przed Shelley na pewno.
A ty co zrobiłaś? Opuściłaś mnie w potrzebie. Czło
wieka osłabionego, z obolałym kręgosłupem. Mam
szczęście, że przeżyłem. Że mnie wilki nie pożarły.
Usiłował ją rozweselić, wprowadzić lżejszy nastrój,
widział bowiem, że opowieść o profesorze wyraźnie
ją przygnębiła. Udało mu się.
Lucy uśmiechnęła się szeroko. Na myśl o tym, że
170 YICTORIAPADE
widok Shelley nie ucieszył Randa, poczuła, jak prze
pełnia ją radość.
- A jak tego dokonałeś? - spytała żartobliwym to
nem. - Czemu zawdzięczasz ocalenie?
- Przytomności umysłu. Ale nie było łatwo. Chcia
ła wprosić się do mnie na górę, a kiedy zacząłem się
wykręcać, tłumacząc, że wypadł mi dysk i jestem obo
lały, zaproponowała, że się mną zaopiekuje jak naj
czulsza pielęgniarka.
- Nie skusiła cię jej oferta?
- Też coś! - oburzył się, jakby pomysł wydał mu
się totalnie niedorzeczny. - Pragnąłem towarzystwa
wyłącznie jednej osoby, a ta osoba wskoczyła do swo
jego samochodu, zatrzasnęła drzwiczki i odjechała
z piskiem opon, jakby uciekała przed groźnym ban
dytą.
- I dlatego byłeś na mnie zły - powiedziała Lucy,
bardziej do siebie niż do niego.
Pokiwała głową. Tał, to by tłumaczyło jego dzi
siejszy nastrój.
- Nie tyle byłem zły, co zirytowany. Ale nie potrafię
długo się na ciebie gniewać czy irytować. - Patrzył
jej prosto w oczy. Głos miał niski, ochrypły. - Nie po
trafię też zachowywać się tak, jak powinienem.
Nie wiedziała, o co mu chodzi, ale kiedy ujął w pal
ce kosmyk jej włosów, przestała się nad tym zastana
wiać.
- Dzieje się ze mną coś, czego nie rozumiem -
przyznał. - Nigdy dotąd się tak nie czułem, Lucy. Wy
wołujesz we mnie emocje, jakie doświadczam pó raz
ROMANS Z SZEFEM 171
pierwszy w życiu. Jeszcze żadna inna kobieta tak mną
nie zawładnęła.
- Ale ja nic nie robię - powiedziała lekko zdysza
nym głosem. - Po prostu siedzę i...
- I to wystarczy. Wystarczy sama twoja obecność.
Próbowała sobie przypomnieć, dlaczego chciała
trzymać się od niego z daleka. Nie potrafiła. Miała
mętlik w głowie.
- Usiłuję z tym walczyć - ciągnął. - Ale nie
umiem. Walkę przegrywam.
Ona też walczyła i przegrywała.
- Wiem, jak to jest - wyszeptała. - Mnie również
się nie udaje.
- Może więc powinniśmy przestać walczyć?
- Boję się konsekwencji - przyznała. - Nie wiem,
do czego może to doprowadzić.
- Też nie wiem. Musielibyśmy mieć się na bacz
ności. Nie skakać na głęboką wodę, tylko postępować
ostrożnie. To jak praca w bibliotece; człowiek szpera,
coś znajduje, potem dalej szuka.
Odwzajemniła jego uśmiech.
- Hm, jak praca w bibliotece?
Wydało się jej to mało romantyczne.
Parsknął śmiechem, po czym pochylił się i cmoknął
ją lekko w policzek.
- No dobrze, a ty jak byś to nazwała?
- Igraniem z ogniem - odparła bez namysłu.
- Ale igrając z ogniem, prędzej czy później czło
wiek się parzy. A pracując w bibliotece, zdobywa wie
dzę i pełniejsze zrozumienie.
172 VICTORIA PADE
- Tego właśnie chcesz? Posiąść wiedzę i lepsze
zrozumienie?
Ponownie ją pocałował, tym razem w usta.
- Owszem, chciałbym zrozumieć, co się dzieje. Czy
to źle?
Siedzieli koło siebie na miękkiej, skórzanej kanapie.
Jedną rękę Rand trzymał na ramieniu Lucy, drugą ręką
bawił się jej włosami, od czasu do czasu pochylał gło
wę i przywierał ustami do jej ust. Czy to źle, powtó
rzyła w myślach jego pytanie. Nie, wprost przeciwnie.
Ale na głos powiedziała:
- Sama nie wiem.
- Więc się przekonajmy.
- Ale czy to... - nie dokończyła.
Ponownie zamknął jej usta pocałunkiem. Lecz tym
razem nie był to niewinny całus - był to najprawdzi
wszy pocałunek.
Targały nią różne wątpliwości, wielu rzeczy nie była
pewna, ale jedno wiedziała: że ten pocałunek się jej
należy. Że go sobie wymodliła. Pragnęła czuć napór
warg Randa, dotyk jego rąk, uścisk ramion.
Zapomniała o bożym świecie i zatraciła się w ma
rzeniach. Zamknąwszy oczy, odwzajemniała pocałunki
i pieszczoty. O niczym nie myślała. O niczym prócz
tego, co czuje. Rozbudził w niej pożądanie.
Chciała być naga, wolna i nieskrępowana, chciała
móc przytulić się do Randa całym ciałem, ocierać się
o jego ciało, całować je, smakować...
Musieli myśleć o tym samym, bo nie przerywając
pocałunku, Rand przesunął rękę niżej i zacisnął na jej
ROMANS 2 SZEFEM
173
talii. Ciarki przebiegły Lucy po krzyżu. Odruchowo
wygięła plecy w łuk i wciągnęła gwałtownie powie
trze.
Rand właściwie odczytywał wszystkie sygnały, ja
kie wysyłało jej ciało.
Jego ręka powoli wędrowała pod swetrem, wyżej,
jeszcze wyżej, aż doszła do koronkowego stanika. Ale
nawet cieniutka koronka wydawała się zbyt gruba. Po
chwili ręka ominęła tę przeszkodę. Lucy nie zdołała
powstrzymać jęku rozkoszy.
Zaczęła odpinać guziki koszuli Randa, wyciągać po
ły ze spodni. Miała wrażenie, że ubranie - zarówno
jego, jak i jej - jest jak twarda żelazna zbroja, która
okrywa ciało, broniąc do niego dostępu. Leżała na ka
napie, ze swetrem i stanikiem pod szyją, a Rand pa
trzył na to, co przed chwilą dotykał i co sobie jedynie
wyobrażał.
- Jakie śliczne - powiedział.
I zrobił to, o czym marzyła: pochylił się i zacisnął
usta na jej piersi. Przepełniona szczęściem, pomyślała
sobie, jak dawno nie była z mężczyzną, a kiedy to po
myślała, nagle stanął jej przed oczami ojciec Maksa.
Przypomniała jej się tamta szalona miłość. To, jak jedna
krótka chwila zapomnienia może odmienić czyjeś ży
cie. To, że już raz kochała mężczyznę, który może nie
zadawał się z pięknymi modelkami, ale zdecydowanie
nie chciał wiązać się z kobietą ciężarną. Podobnie jak
Rand...
Opamiętaj się, zanim będzie za późno! - ostrzegł
ją wewnętrzny głos. Ostrzegł raz, drugi i trzeci, aż wre-
174
VICTORIA PADE
szcie przebił się przez warstwę emocji i pragnień. Wte
dy go usłyszała.
- Przestań! - zawołała cicho, jakby sama nie była
pewna tego, czy słusznie robi.
To jedno słowo wystarczyło. Rand podniósł głowę.
- Lucy...? - spytał, spoglądając jej w oczy.
- Mówiłeś, że powinniśmy postępować wolno
i ostrożnie, nie skakać na głęboką wodę. A my... my
skaczemy. - W jej głosie wyczuwało się napięcie.
Rand pocałował ją w czubek nosa i usiadł.
- Masz rację - przyznał z uśmiechem. - Przepra
szam.
Ona również usiadła i poprawiła ubranie. Starała się
nie patrzeć na nagi tors Randa.
- Zachowuję się przy tobie jak nastolatek, w któ
rym buzują hormony.
- Ja przy tobie też - rzekła. Usiłowała odzyskać
równowagę emocjonalną, opanować wewnętrzne roze
drganie. - Zrobiło się późno. Powinnam wracać do do
mu.
Przez dłuższą chwilę nic nie mówił. Pomyślała so
bie, że pewnie też próbuje odzyskać samokontrolę.
Wreszcie mu się udało.
- Chciałbym cię przekonać, abyś zmieniła zdanie
i została. Ale nie zrobię tego. Zachowam się jak przy
stało na dżentelmena i odprowadzę cię do samochodu.
- Nie! - zaprotestowała zbyt głośno, zbyt ner
wowo.
Bała się, że jeśli Rand zjedzie z nią na dół, pocałuje
ją na pożegnanie. A wystarczy jeden lekki pocałunek,
ROMANS Z SZEFEM 175
jedno małe muśnięcie, aby na nowo rozpalić ogień,
który z takim trudem zdołała ugasić.
- Lepiej sama pójdę. Stanowisz zbyt dużą pokusę
- wyjaśniła.
Wybuchnął niskim, gardłowym śmiechem. Coraz
bardziej podobał się jej ten dźwięk.
Tak, powinna czym prędzej wstać z kanapy, zwię
kszyć dystans między sobą a Randem, bo inaczej...
Wciąż stanowił zagrożenie.
- A czy mogę cię przynajmniej odprowadzić do
drzwi? - spytał, również wstając.
- Nie. Zostań tutaj - poprosiła. - Znam drogę...
Dobranoc, Rand.
Ruszyła pośpiesznie do przedpokoju. Wolała nie ry
zykować pożegnania ani na dole przy samochodzie,
ani w mieszkaniu przy drzwiach.
- Lucy?
Stał w przejściu między gabinetem a korytarzem,
wciąż bez koszuli, oparty o framugę, z rękami skrzy
żowanymi na piersi.
Lucy chwyciła płaszcz.
- Błagam, tylko nic nie mów - rzekła.
Zapinała guziki, czując, jak jej wola coraz bardziej
słabnie.
- Chciałem ci podziękować.
- Nie ma za co.
Zsunąwszy z wieszaka torebkę, wymknęła się
z mieszkania.
Dopiero w drodze do domu zaczęta się zastanawiać,
za do Rand jej dziękował.
176
VICTORIA PADE
Za to, że została dłużej i pomogła mu znaleźć ma
teriały do poniedziałkowej rozprawy?
Za to, co robili na kanapie? Czy za to, że się opa
miętała, zanim posunęli się za daleko?
Była zbyt podniecona, zbyt przejęta, by zasnąć dzi
siejszej nocy. Wiedziała, że jeżeli Rand też nie zdoła
zmrużyć oka, raczej nie będzie z tego powodu szczę
śliwy.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Joe Colton siedział przy stole, jedząc śniadanie, kie
dy doręczono mu list. Do Hacienda del Alegria prze
syłki często przychodziły o różnych porach dnia i no
cy, lecz ta wzbudziła jego niepokój. Nie znał nikogo
w Kolorado; z nikim, kto tam mieszkał, nie prowadził
żadnych interesów.
Pierwsza myśl, jaka przyszła mu do głowy, to: Emi-
ly. List musi mieć coś wspólnego z Emily.
Nic dziwnego. Odkąd córka zniknęła, cały czas
o niej myślał. I ciągle miał nadzieję, że wkrótce otrzy
ma od niej - lub o niej - jakąś wiadomość.
- Co to?
Rozrywał kopertę, kiedy do jadalni weszła Mere-
dith.
- List - odparł. - Ze stemplem z Kolorado. Znamy
kogoś w Kolorado?
Zanim żona odpowiedziała, wyciągnął ze środka
zwykłą białą kartkę papieru, na której widniało kilka
zdań napisanych na komputerze.
- Tu jest napisane, żeby się nie martwić o Emily.
Że nic złego się jej nie stało - oznajmił wyraźnie ucie
szony.
- Od kogo to? Od niej? - spytała Meredith.
178
VICTORIA PADE
W jej głosie nie było słychać ulgi, jaka brzmiała
w głosie jej męża.
- Nie. Nie wiem. Może. Nie ma podpisu. Jest je
dynie wiadomość, że Emily dobrze się czuje. Że nie
została porwana. Że nic jej nie grozi i nie powinniśmy
się o nią martwić.
Meredith prychnęła pogardliwie.
- To się nie trzyma kupy.
Joe podniósł wzrok znad listu i popatrzył zdziwiony
na żonę.
- Dlaczego nie trzyma się kupy? - spytał.
Ciekaw był, czy kiedykolwiek przywyknie do zmia
ny, jaka nastąpiła w charakterze Meredith na skutek
wypadku, do którego doszło przed tyloma laty.
- Bo nie trzyma się i już. Ktoś musiał ją porwać.
Po co miałaby wyjeżdżać w tajemnicy? I skąd by się
wziął list z żądaniem okupu?
- A po co ktoś przesyłałby nam wiadomość, że
Emily jest cała i zdrowa, gdyby faktycznie ją porwa
no? Nie, ten list musi być prawdziwy.
- Nie zgadzam się - sprzeciwiła się Meredith. -
Moim zdaniem, ktoś nam robi głupi kawał.
- Niech agenci z FBI to ocenią - rzekł Joe. - Prze
każę im list i zobaczymy, co powiedzą. A jeśli chodzi
o kawał, to nie rozumiem, dlaczego ktoś miałby się
bawić naszym kosztem. Raczej wygląda to tak, jakby
nadawca próbował nas pocieszyć. Uspokoić.
- Wierz sobie, w co chcesz. - Meredith wzruszyła
ramionami. - W każdym razie mnie to nie przekonuje.
Poderwawszy się od stołu, energicznym krokiem
ROMANS Z SZEFEM 179
opuściła jadalnię. Chciała pobyć sama, z dala od
wścibskich oczu, aby swobodnie dać upust wściekłości.
Na farmie nie było takiego miejsca; miała wrażenie,
że wszyscy ją tu ciągle obserwują, uważnie śledzą każ
de jej posunięcie.
Wsiadła do samochodu. Gdy odjechała kilka kilo
metrów, zatrzymała się przy budce telefonicznej na
przydrożnym parkingu i z pamięci wykręciła numer.
Usłyszawszy: „Halo?", nie przedstawiła się.
- Ona żyje, ma się dobrze i prawdopodobnie prze
bywa w Kolorado - oznajmiła.
Odpowiedziała jej cisza.
- Pani Colton? To pani? - spytał po chwili Silas
Pikę, który usiłował dopasować głos do twarzy.
Kobieta znana powszechnie jako Meredith Colton
nie raczyła potwierdzić.
- Wynajęłam cię, żebyś raz na zawsze pozbył się
tej kretynki. Oczekuję, że wykonasz to zadanie.
- Proszę mi tylko powiedzieć, gdzie ona teraz jest,
a z przyjemnością spełnię pani życzenie.
- Bałwan! Nie znam jej adresu. Wiem tylko, że
nadszedł dziś anonimowy list z Kolorado z wiadomo
ścią, że Emily ma się dobrze. Nie chcę, żeby miała
się dobrze! Chcę, żeby przestała oddychać. Czy wy
rażam się dostatecznie jasno?
- Kolorado to nie wioska. Jak mam odnaleźć
dziewczynę, skoro nie wiem, gdzie jej szukać?
- To twój problem, nie mój. Zrób, co do ciebie
należy, i tym razem nie schrzań roboty.
180
VICTORIA PADE
- Od pewnego czasu czułam się bardzo przygnę
biona, ale nagle wczoraj przyśnił mi się cudowny sen.
W tym czasie, gdy w Kalifornii Joe Colton udał
się do FBI, by pokazać komuś kompetentnemu anoni
mowy list z informacją na temat swojej córki, na dru
gim krańcu Stanów, w Missisipi, Louise Smith spot
kała się ze swoją przyjaciółką, a zarazem psychotera-
peutką, doktor Marthą Wilkes.
- Opowiedz mi o nim - poprosiła lekarka.
- Znajdowałam się w pięknym ogrodzie. Rosły tam
barwne kwiaty i wysokie drzewa, w większości palmy.
Przypominało to tropikalny raj. Był tam również męż
czyzna, szatyn. Nie wiem, kto, bo nie widziałam jego
twarzy. W pewnym momencie objął mnie. Trwało to
dosłownie chwilę, ale przyniosło mi dziwne ukojenie.
Kiedy dziś rano się obudziłam, ulotnił się mój ponury
nastrój. Poczułam się znacznie silniejsza i teraz wiem,
że dam radę, mimo że to jest takie trudne.
- Trudne? Masz na myśli terapię?
- Tak. - Trudna była zarówno terapia, jak i świa
domość, że ona, Louise Smith, w rzeczywistości na
zywa się Patsy Portman. - Ale nie tylko terapię. Rów
nież fakt, że zabiłam człowieka, chociaż tego nie pa
miętam. To, że jestem kryminalistką. Że siedziałam
w więzieniu.
- To musi być bardzo nieprzyjemne, kiedy czło
wiek dowiaduje się o sobie rzeczy niemiłych, w do
datku takich, których w ogóle nie pamięta. Ale to
wszystko działo się dawno temu. Nie ma teraz naj
mniejszego znaczenia.
ROMANS Z SZEFEM 181
- A jednak... Gdybyśmy nie dotarły do moich do
kumentów więziennych, w których widnieje informa
cja, że mam siostrę, nie wiedziałabym o jej istnieniu.
- Wiesz, Louise, od czasu naszej ostatniej rozmowy
sporo o tym myślałam. Może warto ją odszukać? Do
brze by było, gdybyście się spotkały.
Louise zawahała się.
- Też o tym myślałam - przyznała po chwili. - Ale
chyba wolę się jeszcze wstrzymać.
- Dlaczego?
- Wciąż usiłuję poznać samą siebie. Informacja, że
zabiłam człowieka, wiele zmienia. Może moja siostra
nie chce mieć nic wspólnego z morderczynią? Może
nie mam prawa się jej narzucać?
- Odsiedziałaś wyrok.
- Nie szkodzi. Dopóki sama nie dowiem się, kim
jestem, nie chcę spotykać się z siostrą, której nie pa
miętam. Z siostrą, z którą od dawna nic mnie nie łączy.
Nie ma żadnych adnotacji, że kiedykolwiek odwiedziła
mnie w więzieniu, w moich rzeczach nie było ani jed
nego listu od niej, nie próbowała się ze mną skonta
ktować, odkąd przebywam ria wolności. Może kiedy
odzyskam pamięć i w pełni wrócę do zdrowia... może
wtedy postaram się ją odnaleźć.
- Innymi słowy, twoja odmowa zobaczenia się
z siostrą stanowi pewną formę pokuty, tak?
Przez chwilę Louise zastanawiała się nad pytaniem
przyjaciółki.
- Bo ja wiem? Może to wcale nie jest pokuta? Mo
że to bodziec do dalszej wytężonej pracy nad sobą?
182
VICTORIA PADE
Żeby siostra była ze mnie dumna, kiedy wreszcie się
odnajdziemy.
- Tak wygląda twoje życie, Lucy - powiedziała sa
ma do siebie, otwierając drzwi zamrażarki. - Jest so
bota wieczór, a ciebie czeka podgrzewana kolacja
i sterta starych filmów z wypożyczalni.
Maks spędzał noc u jednego z nowych kolegów
z przedszkola, toteż była w domu zupełnie sama.
Rzadko się jej to zdarzało. Mimo nuty frustracji, jaka
pobrzmiewała w jej głosie, w sumie całkiem się z tego
cieszyła. Kilka godzin słodkiego nieróbstwa, oglądanie
filmów, które Maksa by potwornie nudziły, zajmowa
nie się sobą, a nie dzieckiem... hm, kusząca perspe
ktywa.
Gdyby tylko nie wracała myślami do Randa, nie
zastanawiała się, co - i z kim - on porabia.
- No dobrze, niech będzie kurczak z warzywami
- rzekła, usiłując skupić się na kolacji.
Wyjęła pojemnik z zamrażarki i zdecydowanym ru
chem pchnęła drzwi, jakby liczyła na to, że huk prze
płoszy jej natrętne myśli. A sio!
Zawahała się. W porządku. Wstawi kurczaka do
piecyka; czekając, aż się rozmrozi, zrobi sobie pach
nącą kąpiel z pianą, wetrze we włosy odżywkę, nałoży
na twarz maseczkę błotną. Następnie wyciągnie się wy
godnie przed telewizorem. Spałaszuje kurczaka, a po
tem poleci do kuchni po deser - specjalnie kupiła ka-
wowo-karmelowe lody z kawałkami czekolady. Palce
lizać. Tak, zabiegi kosmetyczne, pyszne jedzeniem, sta-
ROMANS Z SZEFEM
183
re filmy, słodkie lenistwo. Po pracowitym tygodniu na
leży się jej odpoczynek.
Zdejmowała pokrywkę z pojemnika, kiedy rozległ
się dzwonek do drzwi. Nikogo się nie spodziewała. Nie
zapowiedziani goście raczej nie wchodzili w rachubę;
prawie nikogo nie znała w Waszyngtonie. Mała szansa,
aby w sobotni wieczór chodzili po domach akwizyto
rzy. Nie mogła to być Sadie - mężczyzna, którego po
znała przed tygodniem na jakiejś imprezie charytatyw
nej, zaprosił ją dziś na kolację.
Zbliżywszy się do drzwi, Lucy przytknęła oko do
judasza. Wystarczył ułamek sekundy - i serce zaczęło
jej bić szybciej.
Na zewnątrz stał Rand. Był niezwykle elegancko
ubrany. Za nim, przy krawężniku, czekała limuzyna.
Lucy popatrzyła na swoje powypychane spodnie od
dresu, przygładziła uczesane w koński ogon włosy i po
chwili uznała, że nie otworzy drzwi; nie chciała się
pokazywać w takim stanie.
Ale dreszczyk emocji, jaki przebiegł jej po krzyżu,
sprawił, że zmieniła decyzję. Zresztą ciekawość oka
zała się silniejsza od próżności.
Po drugim dzwonku odsunęła zasuwę.
- Wiedziałem, że cię zastanę - oznajmił Rand.
- Byłam właśnie w kuchni - rzekła, jakby chciała
wyjaśnić, dlaczego otwiera drzwi dopiero po drugim
dzwonku.
W rzeczywistości wyglądał znacznie lepiej, niż
oglądany przez judasza. Miał na sobie doskonale skro
jony czarny garnitur, olśniewająco białą jedwabną ko-
184
VICTORIA PADE
szulę oraz żółty krawat idealnie harmonizujący z chu
steczką, której rożek wystawał z kieszeni na piersi. Był
ogolony, pachnący i bardzo przystojny.
- Zaprosisz mnie do środka czy mam stać na zew
nątrz? - spytał, unosząc w prowokacyjnym uśmiechu
kącik warg.
Przyłapana na tym, jak się w niego wpatruje, Lucy
zarumieniła się.
- Oczywiście. Przepraszam. Po prostu zaskoczyłeś
mnie.
- I o to chodziło. - Wszedł pewnym siebie kro
kiem, jakby to ona była gościem, a on właścicielem
domu. - Z początku zamierzałem porwać gdzieś na ko
lację i ciebie, i Maksa, żeby wynagrodzić wam te wie
czory, kiedy siedziałaś do późna w biurze. Ale zadzwo
niłem do Sadie, żeby spytać, czy nie macie własnych
planów, i dowiedziałem się, że Maks nocuje u kolegi.
W tej sytuacji porywam tylko ciebie.
Lucy oparła się plecami o zamknięte drzwi. Starała
się nie wybałuszać oczu, nie dyszeć z pożądania.
- Porywasz mnie? - powtórzyła, lekko oszołomio
na, nie bardzo rozumiejąc, co Rand mówi.
- Tak. Dam ci godzinę na przygotowanie się, a po
tem zabieram cię na kolację do „Aux Beaux Champs"
- oznajmił, nazwę restauracji wybawiając z bezbłęd
nym francuskim akcentem.
Lucy zbyt krótko mieszkała w Waszyngtonie, aby
znać wiele tutejszych lokali, ale o wytwornej, cztero-
gwiazdkowej restauracji mieszczącej się w hotelu Four
Seasons oczywiście słyszała.
ROMANS Z SZEFEM
185
- Nie wiem, czy zasłużyłam na tak wspaniałą na
grodę - rzekła.
Było to bowiem miejsce, do którego mężczyzna za
praszał partnerkę, aby się jej oświadczyć lub uczcić
jakąś wyjątkową okazję: awans, urodziny, rocznicę po
znania się albo ślubu.
- Zasłużyłaś. Cały tydzień harowałaś od rana do
nocy. A ja, po dokładnym przestudiowaniu materiałów
dotyczących sprawy Turnenbillów, doszedłem do
wniosku, że jeśli wygram w sądzie, co wydaje mi się
niemal pewne, w znacznej mierze będzie to twoja za
sługa. Więc absolutnie należy ci się nagroda. - Na mo
ment zamilkł. - To co? Dasz się zaprosić?
Czy mogłaby odrzucić ofertę spędzenia sobotniego
wieczoru w najlepszej restauracji w mieście, w dodat
ku w towarzystwie mężczyzny, który pobudzał jej
wyobraźnię i zmysły jak żaden dotąd? Zanim jednak
zdołała otworzyć usta i przyjąć zaproszenie, Rand pod
niósł rękę, nie dopuszczając jej do słowa.
- Wiem, co mi odpowiesz. Że jesteś tylko moją
sekretarką, a sekretarce nie wypada chodzić ze swoim
szefem do restauracji. Ale błagam cię, choć na ten je
den wieczór zapomnij o swoich niezłomnych zasa
dach. Zapomnij, że dla mnie pracujesz. Bądźmy dwoj
giem ludzi, którym należy się odpoczynek, którzy lubią
się nawzajem i mają ochotę wybrać się razem na ko
lacyjkę.
Na kolacyjkę, która będzie kosztowała tyle, ile nor
malny człpwiek płaci miesięcznie za czynsz, pomyślała
Lucy.
186
VICTORIA PADE
Ale czy mogła się nie zgodzić? Zwłaszcza że pro
ponował coś, o czym sama marzyła? Dlaczego miałaby
nie zastosować się do jego rady i na ten jeden wieczór
zapomnieć o łączących ich relacjach służbowych?
Chyba jedna kolacja nie zburzy jej wewnętrznego ładu,
nie sprowadzi jej na złą drogę, nie zniszczy jej zasad
moralnych?
Chyba nie. Choć potencjalnie mogłaby.
Po prostu, uznała Lucy, muszę się mieć na baczno
ści, i to wszystko.
- No dobra - zgodziła się w końcu.
- No dobra - powtórzył za nią Rand i odetchnął
z ulgą, jakby spodziewał się większego oporu. - To
leć się szykować, a ja w tym czasie pooglądam sobie
telewizję.
- Napijesz się czegoś?
- Nie, dziękuję. W limuzynie chłodzi się szampan.
Poczekam i razem się napijemy.
Może spodziewał się większego oporu, ale na po
rażkę się nie nastawiał.
Lucy wskazała Randowi duży, wygodny fotel, wrę
czyła mu pilota do telewizora, po czym udała-się po
śpiesznie do kuchni, żeby schować kurczaka z powro
tem do zamrażarki. Następnie wbiegła na górę do sy
pialni.
Zastanawiała się, czy mądrze postępuje. I doszła do
wniosku, że nie. Ale zupełnie się tym nie przejmowała.
Była podekscytowana, szczęśliwa, że Rand nie spędza
wieczoru z jakąś długonogą pięknością. Że woli jej,
Lucy, towarzystwo.
ROMANS Z SZEFEM 187
Po prostu bądź ostrożna, powiedziała sama do sie
bie. Miej się na baczności.
Pośpiesznie wydobyła z szafy swą najlepszą czarną
suknię, ściągnęła osłaniającą ją przezroczystą folię
i czym prędzej skierowała się do łazienki. Sukienka
niedawno wróciła z pralni, ale w jednym miejscu ma
teriał był lekko pomięty. Lucy miała nadzieję, że pod
wpływem pary fałda się rozprostuje i zniknie.
Z najwyższej półki, gdzie Maks nie mógł sięgnąć,
zdjęła butelkę drogiego żelu i szamponu do włosów.
Zazwyczaj brała kąpiel; dziś wskoczyła pod prysznic.
Musi się spieszyć, jeśli chce zdążyć w godzinę.
Wytarłszy się do sucha, użyła dezodorantu, wyper-
fumowała się, następnie wysuszyła włosy. Potem ma
kijaż: odrobina koloru na policzkach, trochę tuszu na
rzęsach, lekko rdzawy cień na powiekach. Potem wło
żyła odziedziczone po niedawno zmarłej babce perłowe
kolczyki. Chociaż nie było ich widać spod rozpusz
czonych włosów, to jednak lubiła je nosić. Z kolczy
kami w uszach czuła się bardziej wytwornie i eleganc
ko. I o to chodziło, nie może przecież odstawać od
Randa.
Właśnie po to, żeby wyglądać równie atrakcyjnie
jak on, wyciągnęła z szuflady koronkowy stanik, ma
leńkie figi i cieniutkie rajstopy, w których nogi pre
zentowały się jak po wakacjach w San Tropez. Na koń
cu włożyła sięgającą do kolan sukienkę bez rękawów,
z dekoltem w serek. Uszyta z cienkiego czarnego
dżerseju, opinała ją jak druga skóra, niewiele pozosta
wiając wyobraźni.
188
VICTORIA PADE
Jeszcze buty - czarne pantofelki na wysokim ob
casie.
I dopełnienie stroju - szminka w kolorze śliwki,
zbyt ciemna na dzień, lecz idealna na eleganckie wie
czorne wyjście.
- Bardzo ładnie - powiedział z uznaniem Rand,
oglądając się przez ramię.
Minęło równo pięćdziesiąt pięć minut, odkąd Lucy
udała się na górę.
Zgasiwszy telewizor, wstał z fotela i zmierzył ją
uważnie wzrokiem. Od stóp do głów. I to dwukrot
nie.
- Bardzo ładnie - powtórzył.
Skinieniem głowy Lucy podziękowała za komple
ment.
- Wspomniałeś coś o zimnym szampanie...?
- Tak, czeka w samochodzie.
Podał jej płaszcz. Wsunęła ręce w rękawy. Myślała,
że teraz Rand się cofnie, ale on wciąż stał tuż za nią.
Nagle pochylił się; była pewna, że zamierza pocałować
ją w ucho. Ale nie; jedynie wciągnął głęboko powie
trze.
- Pachniesz fantastycznie - powiedział.
- Ty też - rzekła, wdychając znajomy zapach jego
wody.
Nad jej uchem rozległ się niski, zmysłowy śmiech
Randa.
- W takim razie ruszajmy na podbój świata.
Nie miała ochoty podbijać świata. Chociaż wie
czór zapowiadał się interesująco, to jednak bliskość
ROMANS Z SZEFEM 189
Randa, jego głos, dotyk, zapach i wdzięk sprawiły,
że wolałaby zostać w domu. Tylko ona i on. We
dwoje...
Uważaj, ostrzegł ją wewnętrzny głos.
- Tak, ruszajmy - powiedziała po chwili, starając
się stłumić niepożądane emocje.
Rand cofnął się. Nacisnąwszy klamkę, przepuścił
Lucy przodem.
Frank czekał w samochodzie. Na widok wychodzą
cej z domu elegancko ubranej pary wysiadł pośpiesz
nie, żeby otworzyć tylne drzwi. Lucy zamieniła z nim
kilka słów, po czym wsunęła się na siedzenie. Rand
usiadł obok niej.
- A gdzie poprzedni samochód? - spytała Lucy,
podziwiając szare skórzane obicia, przyciemnioną szy
bę dzielącą pasażerów od kierowcy oraz barek, gdzie
w kryształowyrn kubełku chłodziła się butelka szam
pana.
- Firma, z której usług korzystam, ma mniejsze sa
mochody do codziennego użytku oraz limuzyny na
specjalne okazje. Ode mnie zależy, czym wolę jeździć.
Uznałem, że dziś jest wyjątkowy wieczór, więc zamó
wiłem limuzynę.
Nalał szampana do kieliszków, jeden podał Lucy,
drugi zatrzymał dla siebie.
- Nie bałbyś się zaprosić Maksa do takiego wnę
trza? - spytała ze śmiechem. - I siedzieć z nim przy
jednym stoliku w „Aux Beaux Champs"?
- Myślę, że potrafiłby się zachować.
- Nie byłabym tego taka pewna.
190
VICTORIA PADE
- Wierzę, że tkwi w nim mały dżentelmen, tylko
nie miał okazji się jeszcze ujawnić.
- Może. Cóż, pomysł ci się chwali, ale prawdę
rzekłszy, miło dla odmiany spędzić wieczór z kimś do
rosłym.
- Tak? Więc cieszę się, że akurat tak wyszło. A te
wszystkie ciekawostki, które czytałem na temat dino
zaurów, zachowam na inny raz.
Lucy otworzyła szeroko oczy.
- Co? Zbierałeś informacje o dinozaurach, żeby
mieć o czym rozmawiać z Maksem?
Rand otworzył schowek mieszczący się pod bar
kiem i wyciągnął bogato ilustrowaną książkę.
- Przyszło mi do głowy, że w najgorszym razie,
gdyby się mały potwornie nudził, mógłby obejrzeć ob
razki. Są naprawdę świetne.
Jeżeli szukał drogi do jej serca, to ją znalazł; Lucy
była wzruszona, że zadał sobie tyle trudu dla Maksa.
- Jesteś niesamowity, Rand - wyszeptała.
Nie odpowiedział. Odłożył książkę na miejsce i za
trzasnął schowek.
- No dobrze, skończyliśmy z dinozaurami... Chy
ba że chcesz, abym w ramach uwodzenia cię przyto
czył ci wymiary triceratopsa?
- Uwodzisz mnie?
Chłopięcy uśmiech rozjaśnił mu twarz.
- Dyskretnie. Tak, abyś się nie zorientowała, że to
robię.
Dojechali na miejsce. Portier podszedł do samocho
du i otworzył im drzwi, zanim Frank zdążyi się ruszyć
ROMANS Z SZEFEM 191
Rand wysiadł pierwszy i podał Lucy rękę. Przyjęła ją,
jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie.
Rand już nie puścił jej dłoni - ku radości Lucy.
Wiedziała, że nie powinna się tak cieszyć, ale nic
na to nie mogła poradzić.
Jakie to przyjemne uczucie, pomyślała - móc wejść
do eleganckiej restauracji z przystojnym mężczyzną,
który swoją postawą zdaje się mówić wszystkim: ona
jest moja.
Kierownik sali powitał Randa z nazwiska i zapro
wadził ich do najlepszego stolika, na którym czekała
w kubełku następna butelka szampana. Ledwo usiedli,
jeden kelner wyjął z lodu butelkę i napełnił kieliszki
złocistym płynem, drugi zaś przyniósł tacę pełną ma
lutkich kanapek, z których część była z krabem,
a część z kawiorem.
Tak zaczął się ich wieczór we dwoje.
Na stole zmieniały się dania - zupa, sałatka, soczy
sty befsztyk, wykwintny tort czekoladowy - a Rand
snuł opowieść, która kogoś innego może mogłaby znu
żyć, lecz nie Lucy; Lucy słuchała ż zapartym tchem.
Opowiadał o swoich studiach prawniczych, o stażu,
jaki odbył pod okiem sędziego Sądu Najwyższego,
o początkach swojej kariery, o najbardziej interesują
cych sprawach, jakie prowadził.
Lucy nie była biernym słuchaczem; zadawała inte
ligentne pytania, a w dwóch sprawach, jakie przegrał,
przedstawiła inną linię obrony, znacznie lepszą od tej,
którą on zastosował.
Zanim się spostrzegła, minęła jedenasta i Rand spy-
192
VICTORIA PADE
tał, czy nie miałaby ochoty potańczyć w klubie, o któ
rym słyszał same pochwały. Zgodziła się bez wahania.
Kilka minut później weszli do ogromnej sali balo
wej. Kilkuosobowa orkiestra grała utwory popularne
w latach czterdziestych i pięćdziesiątych.
Po rozmowie, jaką toczyli w „Aux Beaux Champs",
Lucy z przyjemnością zmieniła rytm. Wtuliła się w ra
miona Randa i prowadzona przez niego krążyła po par
kiecie. Uważała, że w tańcu, tak jak i we wszystkim,
Rand nie ma sobie równych.
Prawie nie rozmawiali; wsłuchani w muzykę po
zwalali, aby to ona kierowała ich ruchami. Tańczyli
do późnych godzin nocnych, tak długo, póki grała or
kiestra.
Lucy, która zwykle o północy już dawno spała, za
skoczyła samą siebie; uznała, że jest jeszcze wcześnie
i szkoda kończyć wieczór. Głównie chodziło o to, że
nie chciała się rozstawać z Randem. Kiedy więc limu
zyna zajechała przed jej dom, zaprosiła Randa na górę
na kieliszek wina.
Chętnie przyjął zaproszenie, ale co do wina, to miał
inną propozycję: czy nie lepiej pozostać przy szampa
nie? Mogliby wnieść do środka butelkę i kieliszki
z barku w limuzynie.
Po przyćmionymi świetle w restauracji i romanty
cznym półmroku panującym w sali balowej, ostry, ja
skrawy blask za bardzo raziłby w oczy. Powiesiwszy
płaszcze na poręczy schodów, Lucy weszła do salonu
i zapaliła niedużą lampkę na stoliku pod ścianą. Wnę
trze wypełnił ciepły, pomarańczowy blask.
ROMANS Z SZEFEM
193
Rand nalał im obojgu szampana. Podał Lucy kie
liszek, ale nim zdążyła zamoczyć usta, wziął ją w ra
miona, przytulił do siebie, tak jak tulił na parkiecie,
i zaczął się kołysać, jakby wkoło wciąż rozbrzmiewała
muzyka.
- To był cudowny, niezapomniany wieczór.
- Mówisz tak, jakbyś prawie nigdy nie wychodził
z domu - stwierdziła ze śmiechem Lucy. - A w to nie
wierzę.
- Wychodzić wychodzę, ale takie wieczory jak dzi
siejszy nie zdarzają się często.
- A czym się dzisiejszy różni od pozostałych?
- Wszystkim. Rzadko mam okazję jeść tak wybor
ną kolację, pić tak świetnego szampana, prowadzić tak
pasjonującą rozmowę i tańczyć z kobietą, w którą mó
głbym wpatrywać się w nieskończoność.
- Całkiem nieźle. To twój wypróbowany sposób na
poderwanie partnerki? - spytała żartobliwym tonem.
Zmarszczywszy czoło, pogroził jej palcem.
- Nie mam żadnych wypróbowanych sposobów -
oznajmił. - Poza tym to, co powiedziałem, jest szczerą
prawdą. Przysięgam na Boga.
- Hm, skoro złożyłeś przysięgę...
- No właśnie. Skoro złożyłem przysięgę, możesz
mnie pytać o cokolwiek.
- Dobrze. Czy jesteś pijany?
Wybuchnął tym swoim niskim zmysłowym śmie-
chem, który zawsze przyprawiał ją o dreszcz.
- Nie, nie jestem pijany. - Odstawił kieliszek na
półkę nad kominkiem. - Lecz abyś nie myślała, że
194
VICTORIA PADE
działam pod wpływem alkoholu, nie wypiję ani kropli
więcej.
Lucy również odstawiła kieliszek na bok - nie tylko
dlatego, że nie miała ochoty na więcej alkoholu; głów
nie dlatego, że chciała mieć wolne ręce, aby w tańcu
oprzeć je na ramionach Randa.
- W porządku, nie jesteś pijany. Jesteś tylko lekko
wstawiony.
- Może. - Roześmiał się. - Faktycznie kręci mi się
w głowie.
- A widzisz?
- Ale nie z powodu szampana.
- Przysięgłeś mówić prawdę - przypomniała mu.
- Pamiętam. Prawdę i tylko prawdę. A więc kręci
mi się w głowie przez ciebie.
- Przeze mnie? A co ja takiego zrobiłam?
- Niby nić. Ale wystarczy, że idziesz, kołysząc bio
drami. Że wlepiasz we mnie te swoje wielkie niebieskie
ślepia. Że pobudzasz mnie intelektualnie. Że uśmie
chasz się, że marszczysz
1
zabawnie brwi, kiedy próbu
jesz się skupić. Po prostu wystarczy, że jesteś.
- Że jestem? I co się wtedy dzieje?
- Moje serce bije przyśpieszonym rytmem. Krew
mocniej pulsuje mi w żyłach. Wszystkie zmysły mam
wyostrzone; jestem świadom każdego
1
dotyku, każdego
zapachu. Podejrzewam, że codziennie rano wlewasz mi
do kawy parę kropli magicznego afrodyzjaku.
- No tak, odkryłeś moją tajemnicę! - oznajmiła ze
śmiechem, starając się ukryć, że on wywołuje w niej
identyczną reakcję.
ROMANS Z SZEFEM 195
Ich spojrzenia się zetknęły. Twarz Randa przybrała
poważny wyraz.
- Co ty ze mną wyprawiasz, Lucy? - spytał cicho.
- To samo, co ty ze mną - odparła szeptem.
- Tobie też się kręci w głowie?
- Okropnie.
- Odkąd cię poznałem, myślę o tobie bez przerwy.
- Ja o tobie również.
- Może powinniśmy coś z tym fantem zrobić -
szepnął jej do ucha. Oddech miał parzący.
- Na przykład co? - spytała.
W odpowiedzi posłał jej uśmiech, który zdawał się
mówić: spróbuj mi zaufać. Ja także się boję. Na pewno
nie wyrządzę ci krzywdy. Pocałował jej ramię, wgłę
bienie przy obojczyku, szyję. Powoli zbliżał się do jej
ust.
Nie sprzeciwiła się. Najpierw przechyliła na bok
głowę, rozkoszując się lekkimi muśnięciami jego warg,
potem nadstawiła usta. Przytuleni, złączeni pocałun
kiem, tańczyli do muzyki, która rozbrzmiewała jedynie
w ich myślach.
Wiedziała, do czego zmierza ten taniec. Dziś zu
pełnie nie przejmowała się tym, że Rand może sprawić
(jej ból, nie zastanawiała się nad ich odmiennymi celami
w życiu. Dziś byli kobietą i mężczyzną, którzy bardzo
siebie pragną. I tylko to się liczyło.
- Obiecałam sobie, że będę się miała na baczności
- wyznała między pocałunkami.
- Czy to znaczy, że mam cię zostawić i wyjść, czy
że mi zaufasz? - spytał skubiąc wargami jej ucho.
196
VICTORIA PADE
Och, nie! Wcale nie chciała, żeby wychodził. I po
wiedziała to wprost.
- Więc mi zaufaj - szepnął.
W tym momencie instynkt wziął górę nad rozumem.
Złączeni pocałunkiem, zaczęli zrywać z siebie ubra
nie. Lucy ściągnęła Randowi krawat, wyciągnęła mu
ze spodni poły koszuli, on rozpiął jej sukienkę. Oboje
zrzucili buty.
Zadowolona, że Maks nocuje u kolegi, zamierzała
zaprowadzić Randa na górę, kiedy nagle coś sobie uz
mysłowiła.
- Frank! - krzyknęła.
- Będąc z jednym mężczyzną, nigdy nie wołaj go
imieniem drugiego. Naprawdę nie wypada - rzekł po
ważnie Rand.
- Czeka na ciebie w samochodzie.
- Zgadza się. - Popatrzył jej w oczy. - Mam go
odesłać do domu?
Dawał jej jeszcze jedną szansę, żeby się wycofać.
Ale Lucy znów z niej nie skorzystała. Podjęła decyzję,
której nie zamierzała zmieniać.
- Tak - odparła zdyszana. - Odeślij.
Wziął ją za rękę i razem podeszli do telefonu sto
jącego na biurku w rogu pokoju. Rand wystukał nu
mer.
- Jesteś wolny, Frank - oznajmił po chwili, po
czym się rozłączył.
Pierwszy krok został wykonany. Lucy gotowa była
wykonać następny.
Bez słowa poprowadziła Randa schodami do swojej
ROMANS Z SZEFEM 197
sypialni. Oczywiście nie musiała nic mówić. A gdy do
tarli na górę, to nawet gdyby chciała cokolwiek po
wiedzieć, nie byłaby w stanie. Rand bowiem zgarnął
ją w ramiona i przywarł ustami do jej ust.
Strach, obawy, wahania, niepewność - wszystko to
zniknęło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Ich miejsce zajęła niczym nie skrępowana swoboda,
odwaga, chęć przeżycia czegoś wspaniałego, pożą
danie.
Po chwili oboje byli nadzy. Pokój wypełniało głośne
dyszenie, jęki rozkoszy. Rand nie mógł dłużej wytrzy
mać. Wziął Lucy na ręce i przeniósł na łóżko. Sam
położył się obok. Badał jej ciało dłońmi, językiem, zę
bami, wzrokiem, węchem, a ona prężyła się rozpalona.
Nie pozostawała mu dłużna: pieściła go, pobudzała.
Razem doprowadzali się do szaleństwa.
Wreszcie nastąpiła kulminacja.
Mieli wrażenie, że fruną nad ziemią, że mkną po
przestworzach na jakimś magicznym dywanie, że uno
szą się wciąż wyżej i wyżej, a potem nagle zamierają
bez ruchu przez jedną cudowną, trwającą w nieskoń
czoność chwilę.
Wolno opadali z powrotem na ziemię, zasapani,
z trudem łapiąc oddech, lecz szczęśliwi.
Po kilku minutach - ale nie wiedziała, po ilu, bo
całkiem straciła rachubę czasu - Rand podparł się na
łokciach i ponownie przysunął usta do jej ust. Świat
znów zawirował jej przed oczami, jednakże tym razem
pocałunek zakończył się, zanim doszło do czegokol
wiek więcej.
198
VICTORIA PADE
Rand podniósł głowę i uważnie przyglądał się Lucy,
jakby na zawsze chciał zapamiętać jej twarz.
- Jak się czujesz? - zapytał.
- Świetnie. Świetnie do kwadratu.
Uśmiechnął się zadowolony.
- To dobrze. Ja też.
Wzdychając głośno, przewrócił się na wznak i przy
ciągnął Lucy do siebie. Położyła głowę na jego piersi.
- Jesteś wyjątkowa - mruknął i po chwili zapadł
w sen.
- Ty także, mój miły - odparła szeptem.
Czując, jak nachodzi ją senność, pomyślała ze smut
kiem, że jutro wszystko wróci do poprzedniego stanu.
Całkiem świadomie na jedną noc postanowiła ulec
swym żądzom, pozbyć się lęków i hamulców, cieszyć
się bliskością Randa.
Niestety, ta jedna noc wystarczyła, aby pękła tama.
Lucy zalały tęsknoty i pragnienia. Tęsknota za mi
łością, za Randem, za szczęściem, którego nie dane
jej było dłużej z nim zaznać.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Jak zwykle, Rand obudził się przed świtem. Ale dzi
siejszy dzień różnił się od innych. Dziś Rand nie leżał
sam w łóżku; obok leżała Lucy. Czuł się jak w raju;
nie miał najmniejszej ochoty zrywać się, pędzić pod
prysznic, szykować się do wyjścia. Dziś jego pragnie
nia skierowane były na co innego. Ale Lucy spała tak
smacznie, że nie miał serca jej przeszkadzać.
Jednakże nic nie stało na przeszkodzie, aby mógł
się cieszyć jej widokiem. W nocy oswobodziła się z je
go objęć i przeturlała na drugi bok. Leżała teraz zwró
cona do niego plecami, z głową wspartą na jego wy
ciągniętej ręce.
Prześcieradło i pled, którymi się przykryła, zsunęły
się, odsłaniając jej delikatną skórę, szczupłe ramiona
i plecy aż po biodra. Korciło go, by się przytulić, lecz
oparł się pokusie; nie chciał jej budzić. Zamiast tego
podciągnął koc, żeby nie zmarzła.
Popatrzył na burzę rudych loków' rozrzuconych po
materacu. Woliną ręką zaczął się nimi bawić; gładził
je, owijał wokół palców, starał się zapamiętać ich od
cień, sprężystość, miękkość.
Nie był pewien, ile czasu leżał bez ruchu, spoglą
dając na Lucy. Tak czy inaczej, było to zupełnie nie
200
VICTORIA PADE
w jego stylu. Zawsze zrywał się po przebudzeniu. Nie
zdarzyło mu się wylegiwać ani patrzeć z ukontento
waniem, jak ktoś śpi obok. Ale dziś sprawiało mu to
niekłamaną przyjemność.
Zadumał się. Tak, sprawiało mu przyjemność, po
nieważ osobą, która spała obok, była Lucy.
Powinien zabrać rękę spod jej głowy, wstać, cichut
ko podnieść z podłogi ubranie i wrócić do siebie. Ale
nie mógł się do tego zmusić.
Postaraj się, nakazał sobie w duchu. Jest niedziela.
W niedzielę rano zawsze dzwonił na farmę, by poroz
mawiać z rodziną. Ciekawiło go, czy ojciec dostał ano
nimowy list w sprawie Emily. Ciekawiła go też reakcja
matki - jeśli kobieta mieszkająca na farmie faktycznie
nią jest...
Ale nawet ciekawość i obowiązki wobec rodziny
nie zdołały wygnać go z łóżka. Był zbyt szczęśliwy,
leżąc bezczynnie i rozmyślając o tym, jak zazwyczaj
wyglądają niedzielne poranki w domu Lucy Lowry.
Maks chyba wcześnie wstaje, a potem zagląda do
pokoju matki; pewnie też ma ochotę ją obudzić, choć
oczywiście z całkiem innych powodów niż Rand.
Oczami wyobraźni Rand widział, jak chłopiec włazi
do matczynego łóżka, licząc na to, że uginający śię
materac wytrąci ją ze snu. Albo jak bawi się dinozau
rami i od czasu do czasu łypie spod oka, sprawdzając,
czy matka wciąż ma przymknięte powieki.
Kiedy w końcu dopinał swego, Lucy nie okazywała
zniecierpliwienia czy złości. Tego Rand był pewien.
Przypuszczalnie tuliła syna do piersi i mówiła mu ze
ROMANS Z SZEFEM
201
śmiechem, że jest potworem, bo nie daje się jej wyspać.
Następnie schodziła na dół i szykowała śniadanie, któ
re jedli razem w kuchni.
A jak by wyglądał niedzielny poranek, gdyby on,
Rand, mieszkał z Lucy? Hm, ponownie puścił wodze
fantazji. Co by było, gdyby po wspólnie spędzonej no
cy leżał z Lucy w objęciach, a Maks wszedłby do sy
pialni?
Czy staraliby się wspólnie dobudzić Lucy? Czy chi
chocząc wesoło, naradzaliby się, co robić, aż w końcu
Lucy otworzyłaby te swoje piękne niebieskie oczy
i obdarzyła ich słodkim jak miód, wielkim, promien
nym uśmiechem? Wtedy on z Maksem zbiegliby
pierwsi na dół i nakryli do stołu, aby w trójkę mogli
spożyć niedzielne śniadanie.
Rand ze zdumieniem odkrył, że podoba mu się ta
wersja. Czyli...
Czyli wszystko jest jasne. Lucy zajmuje szczególne
miejsce w jego sercu.
Czy mógłby się z nią ożenić? Stworzyć z nią ro
dzinę? Mógłby. A czy chciałby? Chyba tak. Jako se
kretarka zatrudniła się u niego tymczasowo, ale to nie
znaczy, że nie mogłaby na zawsze pozostać w jego
życiu.
Zaczął się nad tym zastanawiać. Widział siebie
w domu Lucy, w jej łóżku, widział siebie baraszkują
cego z Maksem w niedzielne poranki, potem zasia
dającego wspólnie z mamą i synem do śniadania. Ale
co z resztą tygodnia? Od poniedziałku do soboty zwy
kle pracował do późna, a po powrocie z pracy rozmy-
202 YICT0R1A PADE
ślał o klientach, procesach sądowych, aktach i tym po
dobnych sprawach. Gdzie tu czas na dom i rodzinę?
Dlatego starał się nie wiązać na stałe z żadną ko
bietą, a zwłaszcza z kobietą obarczoną potomstwem.
Doskonale pamiętał, co czuł, kiedy ojciec przez jedną
kadencję pełnił funkcję senatora i większość czasu
przebywał z dala od domu. Obiecał sobie, że sam nig
dy nie narazi swoich dzieci na podobne cierpienie.
I co? Czyżby zmienił zdanie?
Nie. Póki od rana do wieczora przesiadywał w pra
cy, nie chciał się żenić. Uważał, że byłoby to niespra
wiedliwe wobec rodziny. Nagle jednak doznał olśnie
nia: mógłby wprowadzić do swojego życia pewne
zmiany.
Hm. Czy był na to gotów?
Nękały go wątpliwości. A jeśli nie wprowadzi
zmian... co wtedy? Wtedy straci Lucy. Ale kiedy tak
leżał koło niej i patrzył na nią pożądliwym wzrokiem,
wiedział, że za nic w świecie nie chce do tego dopu
ścić.
Dopiero dzisiejszego ranka uzmysłowił sobie, czego
mu brakuje. Że dopóki nie poznał Lucy, wiódł puste,
nijakie życie, które nie sprawiało mu żadnej radości.
Owszem, pracował równie ciężko jak na początku
kariery, ale o ile na początku praca dawała mil saty
sfakcję, z czasem ta satysfakcja zaczęła maleć, aż cał
kiem zniknęła.
I raptem któregoś pięknego dnia w jego gabinecie
pojawiła się ona - siostrzenica Sadie Meeks. Z miejsca
oczarowała go swym urokiem, inteligencją, poczuciem
ROMANS Z SZEFEM 203
humoru, witalnością. Poczuł się jak nowo narodzony.
Odżył. I zapragnął jej.
Na myśl, że mógłby ją stracić, zrobiło mu się słabo.
A zatem jaki ma wybór? Taki, że albo wszystko
wraca do poprzedniego stanu, czyli on dalej ciężko ha
ruje i nie znajdując w pracy żadnej przyjemności, dąży
do sukcesów, albo decyduje się wprowadzić zmianę
w swoim życiu. Zasadniczą zmianę polegającą na
ograniczeniu pracy i założeniu rodziny.
Czy to możliwe, aby ktoś taki jak on, pracoholik
skupiony wyłącznie na karierze, nagle po latach dojrzał
do małżeństwa? Czyżby jednak rodzina stanowiła
klucz do szczęścia?
Po namyśle doszedł do wniosku, że tak. Ale nie
rodzina jako taka. Jemu do szczęścia potrzebna była
rodzina, w której skład wchodziłaby Lucy z Maksem.
Dla takiej rodziny gotów był zmienić swój tryb życia.
Lucy z Maksem stali się dla niego kimś bardzo waż
nym, znacznie ważniejszym od pracy, pieniędzy, sławy
czy władzy. Z nimi życie miało sens, bez nich wyda
wało się puste i jałowe. Wolał wspólne śniadania i po
rozrzucane po domu zabawki od sterylnie czystego
mieszkania i sukcesów zawodowych.
Zrozumiał, że musi zrobić wszystko, aby przekonać
o tym śpiącą obok kobietę.
Nic dziwnego, pomyślał nagle, że ojciec gotów był
zrezygnować z senatu i kariery politycznej, aby nie
mieszkać z dala od rodziny. Jako dziecko cieszył się,
kiedy Joe wrócił z Waszyngtonu do Kalifornii, ale
przyjął to jako rzecz oczywistą. Dopiero później, jako
204
VICTORIA PADE
człowiek dorosły, zastanawiał się nad decyzją ojca: tak
wiele przecież poświęcił, swoje plany, ambicje, lata
ciężkiej pracy.
Ale dziś wszystko stało się dla niego jasne. Mgła
opadła mu sprzed oczu, wątpliwości zniknęły. Wie
dział, czego pragnie i co naprawdę liczy się w życiu.
Rodzina, Lucy, Maks.
Słońce powoli wschodziło. Wciąż było za wcześnie,
żeby budzić Lucy, ale nie mógł dłużej wytrzymać.
Przed chwilą dokonał wielkiego odkrycia i koniecznie
chciał się nim podzielić. Chciał zacząć wprowadzać
zmiany, burzyć dotychczasowy ład i porządek.
Uznał, że wstanie cichutko z łóżka i zejdzie do ku
chni. Może dolatujący z dołu zapach świeżo parzonej
kawy przeniknie do świadomości Lucy?
Uśmiechnął się lekko. Może spodoba się jej taka
pobudka?
Nigdy dotąd nie budził jej rozchodzący się po domu
apach gorącej kawy, dlatego pierwsza myśl, jaka przy
szła jej do głowy, to że Maks zrobił coś, czego nie
powinien robić.
Druga myśl, jaka przyszła jej do głowy, to że może
z niespodziewaną wizytą wpadła Sadie.
Dopiero trzecia myśl dotyczyła mężczyzny, z któ
rym spędziła wczorajszą noc.
Leżąc z zamkniętymi oczami, Lucy rozciągnęła
usta w uśmiechu.
- Dzień dobry - rzekł cicho Rand, wchodząc do
pokoju.
ROMANS Z SZEFEM 205
- Chyba jest strasznie wcześnie - mruknęła sennie,
nie otwierając oczu.
- Jest strasznie wcześnie.
- To co robisz na nogach? - spytała takim tonem,
jakby rozmawiała z Maksem.
- Obudziłem się i już nie mogłem zasnąć.
Uniosła powieki, czując, jak Rand siada na brzegu
łóżka. Jaki miły widok, pomyślała, patrząc na jego roz
czochrane włosy, ciemny zarost i umięśniony tors. Był
w spodniach, ale bez koszuli. Wyglądał niesamowicie
seksownie; miała ochotę wciągnąć go z powrotem pod
kołdrę.
- Jak się czujesz? - spytał.
Zasłaniając prześcieradłem piersi, oparła się o wez
głowie.
- Dostając kawę do łóżka? Świetnie - odparła.
Wzięła od Randa filiżankę i wypiła łyk. - A ty?
Postawiła filiżankę na szafce nocnej, by kawa nieco
ostygła.
- Ja? Doskonale. - Podobnie jak ona, opart się
o wezgłowie. - Właśnie dokonałem wielkiego odkry
cia i chciałem się nim z tobą podzielić.
- Wielkiego odkrycia? - Uśmiechnęła się. - No to
zamieniam się w słuch.
Może nie powinna była tego słuchać, ani teraz, ani
nigdy. Bo im dłużej mówił, tym większą odczuwała
trwogę. A kiedy zaczął wyjaśniać, że dojrzał do zało
żenia rodziny i pragnie, by on, ona i Maks zamieszkali
razem, wpadła w panikę.
- Nie! - zawołała, zanim doszedł do końca.
206
VICTORIA PADE
- Co nie? Przecież jeszcze o nic nie poprosiłem.
- Błagam cię, zamilcz. Nie chcę tego słuchać.
- Dlaczego?
Była tak wzburzona, że nie mogła usiedzieć w miej
scu. Odsunęła się na drugi koniec łóżka, po czym wsta
ła, owijając się prześcieradłem.
- Sam nie wiesz, co mówisz - rzekła.
Od Randa tchnęło spokojem. Zresztą miał w tym
względzie spore doświadczenie: nieraz w sądzie musiał
zachowywać zimną krew, nie okazywać zdenerwowa
nia.
- Zawsze wiem, co mówię.
- Pociągam cię na zasadzie nowej zabawki...
- Zabawki? A kim ty jesteś? Nadmuchiwaną lalką?
- Nie. Samotną matką. Pamiętasz? A ty takich ko
biet unikasz. Nawet nie chcesz ich u siebie zatrudniać.
- Lucy...
- Nie! - przerwała mu, zanim mógł cokolwiek po
wiedzieć. Nie chciała słuchać jego argumentów. - Sam
mówiłeś, że pewnie nigdy nie zostaniesz ojcem, bo
nie zdołasz poświęcić dziecku tyle czasu i uwagi, na
ile ono zasługuje. Prowadzisz kawalerski tryb życia,
w którym nie ma miejsca na rodzinę, zwłaszcza na
dzieci. Dużo pracujesz, osiągasz sukcesy zawodowe.
Spójrz na swoje mieszkanie, na swoje ubrania, nawet
samochód masz mały, dwuosobowy. Może jesteś zafa
scynowany mną i Maksem, ale fascynacja szybko mija.
Codzienność zaś jest o wiele bardziej prozaiczna.
- Uważasz, że tak dobrze mnie znasz?
- Wiem, że mężczyzna, który nigdy dotąd nie mu-
ROMANS Z SZEFEM 207
siał zdobywać się na żadne poświęcenia czy wyrze
czenia, nie będzie szczęśliwy, gdy z dnia na dzień zo
stanie obarczony rodziną. Rodzina to nie dekoracja;
ma swoje prawa. Mężczyzna skupiony na pracy, przy
zwyczajony do życia w pojedynkę, długo nie wytrzy
ma takiego obciążenia. Prędzej czy później zatęskni
za dawnym uporządkowanym życiem; będzie próbował
uwolnić się, uciec od hałasu, zabawek.
- Chyba nie mówisz o mnie, co? Mówisz o pro
fesorze prawa, z którym zaszłaś w ciążę i który wolał
cię rzucić, niż zmienić przyzwyczajenia.
- Pod wieloma względami jesteście do siebie po
dobni.
- Ale w przeciwieństwie do niego, ja umiem się
przystosować do nowych warunków. Odkąd pracujemy
razem, wprowadziłem kilka zmian...
- Nieprawda. Zostały na tobie wymuszone, a ty się
na nie zgodziłeś, bo miałeś nóż na gardle. Ale nie kry
tykuję cię. Przychodząc do ciebie do pracy, wiedziałam,
na co się decyduję. Jednakże co innego praca, w do
datku tymczasowa, a co innego normalne życie. Odkąd
cię poznałam, stanowczo za mało czasu spędzam z sy
nem. Nie chcę, i nie będę mamą, która prawie nie wi
duje swojego dziecka. Mam jasno wytyczony cel i jest
nim wychowanie syna. Maks jest dla mnie najważniej
szy. Nie pozwolę, aby ktokolwiek zepchnął go ria dal
szy plan.
- Ale ja wcale nie mam takiego zamiaru! - oburzył
się Rand. - Nie chcę cię zabierać Maksowi. Po prostu
chcę się do was przyłączyć.
208
VICTORIA PADE
- Po co? Żeby chłopiec się do ciebie przyzwyczaił,
żeby wodził za tobą oczami, kochał cię jak ojca, a po
tem cierpiał, kiedy tobie znudzi się życie na łonie ro
dziny i zatęsknisz za dawnymi czasami, za pracą po
nocach i karierą?
- Poczekaj, za kogo ty mnie masz? Za jakąś pri-
madonnę, która dla kaprysu wkrada się w twoje łaski,
próbuje odciągnąć cię od syna, a jednocześnie zaskar
bić sobie jego względy i która odwróci się od was,
jak tylko dziecko zapłacze w nocy albo dotknie brudną
rączką oparcia kanapy?
Chłodny, opanowany prawnik powoli zaczynał tra
cić cierpliwość. Wstał z łóżka i wpatrywał się gniew
nie w Lucy. A ona cały czas myślała: jakiż on przy
stojny!
- No nie, bez przesady - odpowiedziała, starając
się nie wlepiać oczu w jego tors. - Jesteś porządnym
facetem, Rand. I wspaniałym człowiekiem. Ale twoje
życie tak bardzo różni się od mojego, jakbyśmy po
chodzili z dwóch odmiennych planet.
- Nie jestem kosmitą, Lucy. Wychowywałem się
w domu pełnym ludzi. Dobrze wiem, jakie to pociąga
za sobą obowiązki. I właśnie dlatego unikałem zało
żenia rodziny. Nie chciałem, aby rodzina cierpiała, bo
na pierwszym miejscu stawiam karierę. Alć zrobiłem
karierę, o jakiej kiedyś marzyłem, i przekonałem się,
że ona wcale nie daje mi zadowolenia. Że pragnę cze
goś więcej. I wtedy w moim życiu pojawiłaś się ty.
Nagle świat nabrał barw. Znów zacząłem odczuwać ra
dość. Zrozumiałem, że wystarczająco dużo energii po-
ROMANS Z SZEFEM
209
święciłem sprawom zawodowym i wreszcie nadszedł
czas, abym skupił się na swoim życiu prywatnym. Nie
boję się zmian, Lucy. Ja do nich dojrzałem.
Chciała wierzyć w szczerość jego intencji, w to, że
uda się Randowi odstawić pracę na boczny tor i wię
kszość czasu spędzać z rodziną. Z drugiej strony wciąż
nie mogła zapomnieć o tym, co ją spotkało przed laty,
kiedy była studentką zakochaną w profesorze. Sądziła,
że Marshall ucieszy się na wieść o ciąży, poprosi ją
o rękę i nie opuści jej do grobowej deski. Stało się
inaczej.
Teraz była starsza i mądrzejsza. I choć bardzo
chciała słuchać głosu serca, wiedziała, że nie może.
Miała dziecko; nie mogła ryzykować.
- Nie - powtórzyła.
- Co nie? - spytał ponownie.
- W tej chwili wierzysz w to, co mówisz. Jestem
o tym głęboko przekonana. Ale czy to będzie trwała
zmiana? Tego niestety nie mam jak sprawdzić. - Na
moment zamilkła. - Muszę myśleć o Maksie, Rand.
Nie pozwolę, aby ktokolwiek igrał jego uczuciami. On
cię bardzo lubi i...
- Nigdy bym go nie skrzywdził. Ani ciebie.
- Wiem. Świadomie na pewno nie. Ale nawet gdy
byś bardzo się starał ograniczyć pracę, myślę, że długo
byś nie wytrzymał. Ciągle znajdowałbyś jakiś powód,
żeby zostać w biurze po godzinach. A Maks by cier
piał. Czekałby na ciebie z utęsknieniem i byłby nie
pocieszony, ilekroć twój powrót do domu by się
opóźniał. W końcu sam byś przyznał, że się pomyliłeś,
210
VICTORIA PADE
że nie jesteś w stanie mniej pracować, że tylko praca
daje ci radość i satysfakcję. Maksowi z rozpaczy pę
kłoby serce.
Mnie też, pomyślała. Tak jak wtedy, gdy Marshall
uznał, że woli pracę w skupieniu i ciszy od życia ze
mną i dzieckiem.
- Nie jestem nieobliczalnym młodzieniaszkiem,
Lucy - oznajmił Rand z powagą. - Znam siebie.
Wiem, na co mnie stać. Wiem, czego pragnę. Nie szu
kam nowej zabawki, nie próbuję urozmaicić sobie ży
cia. Chcę być z tobą.
- Ale ja nie jestem sama. W tym tkwi problem.
- Chcę być z tobą i z Maksem.
Pokręciła głową, usiłując przełknąć łzy.
- Nie wyjdzie nam.
- Postaram się, żeby wyszło.
To było takie kuszące! Pragnęła mu zaufać. Gdyby
chodziło wyłącznie o nią, zaryzykowałaby. Odrzuciła
by wahania i lęki. Faktycznie nie był nieobliczalnym
młodzieniaszkiem, więc powinien wiedzieć, co chce
dalej robić z życiem.
Ale miała dziecko. Dziecko, które za bardzo ko
chała, aby narażać je na smutek czy przykrości.
- Nie - powtórzyła po raz trzeci. Podjęła nieod
wołalną decyzję.
- Nawet nie dasz nam szansy?
- Nie mogę.
Wierzchem dłoni otarła łzy. Tak bardzo chciała rzu
cić mu się w ramiona. Nawet się nie domyślał, ile ją
to wszystko kosztuje, ta walka z samą sobą. Bo
ROMANS Z SZEFEM 211
w gruncie rzeczy wciąż była tą młodą naiwną dziew
czyną, która wierzy w dozgonną miłość.
- Lepiej już idź - szepnęła załamującym się gło
sem.
- Lucy... - Ruszył w jej stronę.
- Nie. - Uniosła rękę, dając mu znak, aby się nie
zbliżał. - Idź - poprosiła.
Łzy ściskały ją za gardło. Ledwo była w stanie mó
wić.
Nagle ciszę przerwał dzwonek telefonu.
Lucy przycisnęła rękę do ust, usiłując odzyskać nad
sobą kontrolę. Zanim jej się udało, Rand podniósł słu
chawkę.
Jego ostry ton i krótkie, rzeczowe pytania uzmy
słowiły jej, że coś się stało. Coś bardzo złego. Łzy
znikły jak ręką odjął. Ogarnęło ją przerażenie.
- Co się dzieje? - spytała, gdy tylko odłożył słu
chawkę.
- Maks jest ranny - odparł. Twarz miał trupiobla
dą. - Spadł z piętrowego łóżka i uderzył głową
w podłogę. Jest nieprzytomny. Właśnie przed chwilą
karetka zabrała go do szpitala.
Rand pojechał z Lucy do szpitala. Uparł się, że ją
odwiezie, widział bowiem, iż jest zbyt zdenerwowana,
aby prowadzić samochód. Nie chcąc tracić czasu, nie
myli się, nie czesali. Wciągnęli pośpiesznie ubranie
i dwadzieścia pięć minut później dotarli na miejsce.
Maksa nie było już w izbie przyjęć; właśnie robiono
mu tomografię komputerową. Lucy zaczęła się rozglą-
212
VICTORIA PADE
dać za rodzicami chłopca, u którego Maks nocował,
zanim ich jednak znalazła, na końcu korytarza otwo
rzyły się drzwi i do izby wrócił lekarz, by poinformo
wać Lucy o stanie zdrowia jej syna.
W drodze do szpitala Maks odzyskał przytomność.
Nic nie wskazywało na to, aby doznał wstrząśnienia
mózgu; badanie tomograficzne na pewno to potwierdzi.
Znacznie większy niepokój budzi lewe ramię chłopca;,
paskudne złamanie trzeba nastawić chirurgicznie - po
trzebna jest operacja. Oczywiście dzieciak nabił sobie
kilka siniaków, ale poza tym czuje się dobrze i nie
długo będzie mógł wrócić do domu.
Groźnie brzmiące zastrzeżenia w formularzu, który
musiała podpisać, aby operacja się odbyła, i niepokój
o syna sprawiły, że Lucy omal nie wpadła w histerię.
Dopiero Rand przemówił jej do rozsądku i wytłuma
czył, że nie ma się czego obawiać.
Po wyjściu lekarza zaprowadził ją do poczekalni,
gdzie siedzieli nie mniej niż ona zdenerwowani rodzice
kolegi Maksa. Jedno przez drugie zaczęli przepraszać
Lucy za to, że nie dopilnowali chłopców, choć nie ule
gało wątpliwości, że to dzieci, a nie oni ponoszą winę
za wypadek.
Okazało się, że chłopcy oglądali kiedyś w telewizji
skoki do wody z wysokich przybrzeżnych skał. Posta
nowili się w to zabawić. Skałą było górne łóżko, wodą
zaś podłoga. Na podłodze rozłożyli poduszki, które
miały zamortyzować upadek. Maks jako gość skakał
pierwszy.
Lucy zapewniła przejętych rodziców kolegi Maksa,
ROMANS Z SZEFEM
213
że wszystko rozumie i nie ma do nich pretensji, ale
sama była zbyt roztrzęsiona, by jeszcze ich pocieszać.
Była zadowolona z towarzystwa Randa, z jego wspar
cia i pomocy. Była mu wdzięczna, kiedy przekonał ro
dziców kolegi, aby wrócili do domu, bo ich obecność
na nic się nie zda.
Przez cały dzień nie odstępował jej na krok. Ona
nerwy miała napięte, on swoją siłą i spokojem pomagał
jej wytrwać. Przynosił jej kawę i raz po raz powtarzał,
że Maksowi nic nie będzie. Mówił to z taką pewnością
siebie, że Lucy mu wierzyła. Kiedy znów ogarniał ją
strach i nachodziły wątpliwości, ponownie tłumaczył
jej, że niepotrzebnie się denerwuje.
Zmusił ją, aby coś przekąsiła. W tym czasie, kiedy
byli w stołówce, ramię Maksa operował jeden z naj
lepszych chirurgów dziecięcych, człowiek, którego
Rand znał i osobiście prosił o pomoc.
Rand trzymał Lucy za rękę, gładził po policzku.
Ze dwa lub trzy razy nawet udało mu się sprowadzić
uśmiech na jej twarz. Zadzwonił do Sadie, aby powia
domić ją o nieszczęśliwym upadku Maksa, a kiedy Sa
die przyjechała do szpitala, przywożąc rzeczy dla Lucy
- grzebień, ręcznik, kilka najbardziej potrzebnych kos
metyków - Rand otoczył ją równie troskliwą opieką,
co jej siostrzenicę.
Wieczorem Maks smacznie spał w jednoosobowym
pokoju, który Rand dla niego załatwił. Chłopiec do
skonale zniósł operację. Obudziwszy się, pokazał ma
mie, że bez problemu może poruszać wszystkimi pię
cioma palcami, po czym ponownie zapadł w sen.
214
VICTORIA PADE
Kiedy pora odwiedzin zbliżyła się do końca, Sadie
pocałowała śpiące dziecko. Wyszli w trójkę na kory
tarz.
- Posłuchaj, kochanie; gdybyś czegokolwiek po
trzebowała, masz do mnie natychmiast zadzwonić -
poleciła siostrzenicy, ściskając ją na pożegnanie. -
W przeciwnym razie zobaczymy się jutro rano, kiedy
wrócisz z Maksem do domu.
- Nie martw się o nas - powiedziała Lucy, wdzię
czna ciotce za wsparcie.
Po raz pierwszy od wypadku miała pewność, że Ma
ksowi naprawdę nic nie grozi.
Sadie skierowała się ku windzie, zostawiając Lucy
z Randem.
- Odprowadzę twój samochód pod dom - oznajmił
ściszonym głosem Rand. Drzwi do pokoju Maksa były
otwarte; nie chciał obudzić chłopca. - Frank mnie
stamtąd zabierze. Poproszę go, aby rano przyjechał tu
taj. Będzie na was czekał.
- To nie ma sensu - sprzeciwiła się. Była zmęczo
na, ale już nie roztrzęsiona. - Niech Frank przyjedzie
po ciebie tu, a ja rano wrócę własnym samochodem.
Pokręcił przecząco głową.
- Nic z tego. Nie pozwolę ci prowadzić. I gdyby
się okazało, że czegoś potrzebujesz, leków, jedzenia,
nie krępuj się i poproś Franka. On wszystko kupi
i przywiezie ci do domu.
Nie miała siły protestować.
- Dobrze. Dziękuję. Za wszystko. Nie wiem, jak
bym sobie poradziła bez ciebie.
ROMANS Z SZEFEM
215
- Bez przesady. Miło się na coś przydać. I miło
móc się tobą zaopiekować. Gdybyś mi tylko pozwoliła,
chętnie robiłbym to codziennie.
Po raz pierwszy od przyjazdu do szpitala nawiązał
do tego, o czym rozmawiali w domu, zanim zawiado
miono ich o upadku Maksa. Lucy prawie już zapo
mniała o kłótni, jaką toczyli, o tym, że chciała zerwać
z Randem.
Teraz wszystko odżyło w jej pamięci. Westchnęła
smutno.
- Nudne byłoby to życie w porównaniu z tym, ja
kie dotąd wiodłeś - rzekła.
- Byłoby wspaniałe.
Potrząsnęła głową.
- Nie zmieniłam zdania.
- Zastanów się, Lucy - poprosił cicho. - Przemyśl
sobie wszystko na spokojnie. Razem tworzymy świetny
zespół.
- Oddzielnie też - bąknęła.
Wiedziała jednak, że dziś bez pomocy Randa cał
kiem by się załamała. Potrzebowała go, ale nie chciała
mówić tego na głos. Nawet sama przed sobą nie chciała
się do tego przyznać.
Już raz się sparzyła i to jej w zupełności wystar
czyło. Zaufała człowiekowi, który pod wieloma wzglę
dami przypominał Randa, człowiekowi, który zostawił
ją na lodzie.
- Co ci szkodzi, Lucy? Po prostu zastanów się, czy
słusznie robisz, chcąc mnie odtrącić.
Ponownie potrząsnęła głową.
216
VICTORIA PADE
- Nie muszę się zastanawiać, Rand. Wiem, co jest
lepsze dla Maksa. Nie mogę narażać go na cierpienie.
W pokoju obok chłopiec mruknął coś pod nosem.
Lucy w dwóch susach znalazła się przy łóżku. Rand
przystanął w drzwiach.
Maks nie obudził się; przewrócił się z boku na bok
i dalej spał w najlepsze. Ale Lucy pozostała przy nim.
Zerknąwszy przez ramię, popatrzyła na Randa.
- Dziękuję za wszystko - powiedziała jak do ob
cego, który wyświadczył jej przysługę.
Rand skinął głową i odszedł zrezygnowany.
Lucy odprowadziła go wzrokiem do windy. Nie ro
zumiała, dlaczego łzy wzbierają jej pod powiekami.
Wiedziała jednak, że nie mają nic wspólnego z wy
padkiem Maksa.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
W poniedziałek od samego rana świeciło w Kali
fornii słońce. Kobieta znana wszystkim jako Meredith
Colton odebrała telefon. Ucieszyła się, słysząc na dru
gim końcu linii głos detektywa, którego wynajęła, by
odszukał jej siostrę. Dwóch poprzednich nie wywiązało
się z powierzonego im zadania. Ten był trzeci.
Ku jej zadowoleniu, nikogo w domu poza nią nie
było. Nie musiała się martwić, że ktoś podsłucha roz
mowę.
- I czego się pan dowiedział? - spytała po wstęp
nych uprzejmościach.
- Jestem w Monterey - oznajmił mężczyzna. -
Spędziłem tu cały weekend. Najpierw dałem w łapę
jednej z pielęgniarek pracującej w St. James Clinic,
a potem dokładnie sprawdziłem otrzymane informacje.
- No i?
- Niestety, tu się trop urywa.
- Tyle to i ja wiem. Wynajęłam pana, żeby zdobył
pan bardziej aktualne informacje.
- Mogę pani powiedzieć, czego się dowiedziałem,
ale nie jest tego wiele - zauważył. - Patsy Portman
pojawiła się w klinice w tysiąc dziewięćset dziewięć
dziesiątym drugim roku. Pojawiła się znikąd, brudna,
218
VICTORIA PADE
w porwanym ubraniu, zdezorientowana, mamrocząc
coś o wypadku samochodowym. Wypuszczono ją pół
roku później. W owym czasie wciąż cierpiała na amne
zję. Ponieważ miewała niezwykle barwne sny i nie
kiedy stawały jej przed oczami jakieś obrazy z prze
szłości, lekarze wierzyli, że prędzej czy później odzy
ska pamięć. Ale nie chcieli trzymać jej dłużej. Uważali,
że ktoś taki jak ona, kto pokonał trwającą latami głę
boką depresję, dręczący niepokój, gwałtowne zmiany
nastroju i niechęć do ludzi, powinien mieszkać w mie
ście, a do lekarzy regularnie przychodzić z wizytą.
Kłopot w tym, że po wypisaniu ani razu nie pokazała
się w klinice. Nikt też nie dysponuje jej aktualnym ad
resem.
- To wszystko?
- Tak jak powiedziałem, ślad się urywa. Mogę kon
tynuować poszukiwania, ale prawdę mówiąc, szkoda
pani pieniędzy. Chorzy psychicznie, którzy w warun
kach szpitalnych odzyskują zdrowie, po wyjściu ze
szpitala znów zaczynają źle funkcjonować. Niektórzy
bardzo źle. Powinni się dalej leczyć. Ci, którzy tego
nie robią, często zostają bezdomni. Włóczą się bez celu,
mieszkają pod gołym niebem. A ulice nie są zbyt bez
piecznym miejscem. Wysoki procent takich chorych
umiera. Ponieważ nie mają przy sobie dokumentów,
chowa się ich w bezimiennych grobach. Oczywiście
nie wiem, czy taki los spotkał pani siostrę, ale myślę,
że to bardzo prawdopodobne. Przecież dałaby jakiś
znak życia, a tu tyle lat minęło i nic...
Jego słowa uspokoiły kobietę zwaną Meredith.
ROMANS Z SZEFEM 219
Uchwyciła się przedstawionego wyjaśnienia, zupełnie
jakby detektyw podał jej konkretne dowody, a nie swo
ją hipotezę.
- Pewnie ma pan rację - powiedziała; cała złość
z niej wyparowała. - I jeżeli jest tak, jak pan mówi,
to faktycznie nie ma sensu dalej prowadzić poszu
kiwań.
- Byłyby to wyrzucone w błoto pieniądze. Moim
zdaniem, Patsy Portman od dawna nie żyje.
- No tak, szkoda forsy na szukanie martwej ko
biety. A zatem dziękuję panu za pomoc i czekam na
rachunek.
Odłożywszy słuchawkę, uśmiechnęła się zadowolo
na. Wreszcie po latach jest bezpieczna! Nie musiała
żyć w stanie ciągłego zagrożenia, bać się, że ni stąd,
ni zowąd na farmie pojawi się jej siostra i wszystko
się wyda.
Teraz mogła Skupić cały wysiłek na pozbyciu się
tej wrednej małej Emily...
Dochodziło południe, kiedy w końcu Lucy dotarła
z Maksem do domu.
Wprost nie mogła uwierzyć, jak szybko chłopiec
doszedł do siebie po upadku i operacji. Był wesoły,
pełen życia i tylko gips na ręku świadczył o jego wczo
rajszych traumatycznych przeżyciach.
Ona sama natomiast czuła się jak przepuszczona
przez wyżymaczkę. A leżąca na stoliku duża paczka
od Randa bynajmniej nie poprawiła jej nastroju.
Z kuchni wyłoniła się Sadie.
220
VICTORIA PADE
- Dostarczono ją mniej więcej przed godziną -
rzekła, wskazując głową na stolik.
Kiedy chłopiec zorientował się, że paczka przezna
czona jest dla niego, czym prędzej zerwał kolorowe
opakowanie. Zajrzawszy do środka, zapiszczał z rado
ści; jego oczom ukazało się kilka filmów o dinozau
rach, parę albumów, kilka książeczek do malowania
i zestaw kredek.
- Ojej! Widzicie?! - zawołał z przejęciem, patrząc
na matkę i ciotkę. - Widzicie, co dostałem od Randa?
Ciekawe, dlaczego mi to wszystko podarował?
Maks ucieszyłby się z każdego prezentu, ale prezent
od Randa, którego wprost ubóstwiał, miał dla niego
szczególne znaczenie. Lucy poczuła ostre kłucie w ser
cu: skoro jej syn darzył Randa tak wielkim uczuciem,
to co będzie później, kiedy Rand przestanie ich od
wiedzać?
Starając się zapanować nad emocjami, wyjaśniła
chłopcu, że po wyjściu ze szpitala ludzie często dostają
prezenty.
- To taki zwyczaj. Kiedy się jest chorym albo miało
się wypadek, znajomi przysyłają nam prezenty. W ten
sposób życzą nam szybkiego powrotu do zdrowia.
- Super! - oznajmił Maks, używając słowa, jakie
podłapał od Mikeya, chłopca, u którego nocował
i z którym zamierzał uprawiać skoki do wody. - Mo
żemy zadzwonić do Randa? Może by przyszedł i się
ze mną pobawił?
Z każdą sekundą kłucie w sercu stawało się coraz
ostrzejsze.
ROMANS Z SZEFEM 221
- Nie możemy, niedźwiadku. Rand na pewno pra
cuje.
- A nie możemy go zaprosić na wieczór, kiedy już
skończy pracę?
- Nie, Maks. Przez pewien czas nie będziemy się
z Randem widywać. W ramach podziękowania mo
żesz mu wysłać pokolorowany przez siebie rysunek
dinozaura.
- Ale ja chcę się z nim zobaczyć i sam mu po
dziękować. - Chłopiec był niepocieszony. - Dlaczego
nie będziemy się z nim widywać? Czy Rand gdzieś
wyjeżdża?
Lucy nie odpowiedziała na pytanie; zamiast tego
podeszła do stołu i chcąc odwrócić uwagę syna od
Randa, pokazała mu, że w paczce oprócz dinozaurów
jest też mnóstwo roślinności - cały las tropikalny.
Kiedy chłopiec zajął się rozstawianiem drzew, Sa-
die, która uważnie się wszystkiemu przyglądała, wez
wała Lucy do kuchni.
- Powiesz mi, czy przyrządziłam galaretkę tak, jak
Maks lubi.
Maks lubił galaretkę bez niczego, bez śmietany, bez
owoców, i ponieważ obie o tym doskonale wiedziały,
Lucy domyśliła się, że galaretka jest tylko pretekstem.
Ale nie miała wyboru; posłusznie podreptała za ciotką
do kuchni.
- Co się dzieje? - spytała Sadie.
- Nic. Chciałabym wziąć prysznic, a potem się
zdrzemnąć - odparła Lucy, udając, że nie wie, o co
ciotce chodzi.
222
VICTORIA PADE
Sadie jednak nie zamierzała dać za wygraną.
- Nie pytam o twoje plany na najbliższe godziny.
Pytam o ciebie i Randa. Zauważyłam, że wczoraj
w szpitalu ubrany był w to samo, co w sobotę wie
czorem. Tak, tak, widziałam go, jak dzwonił do drzwi;
akurat w tym czasie wychodziłam. Sama zaś wspo
mniałaś, że przyjechaliście do szpitala o wpół do siód
mej w niedzielę rano. Nie trzeba być geniuszem, żeby
skojarzyć parę podstawowych faktów i wyciągnąć
z nich wnioski. A wniosek jest taki, że Rand u ciebie
nocował, co pochwalam, zważywszy że Maks był poza
domem. Jednakże wczoraj, kiedy staliśmy na korytarzu
przed pokojem Maksa, widziałam, że coś jest nie tak.
Dziś mówisz Maksowi, że Rand nie będzie was więcej
odwiedzał. Więc chciałabym wiedzieć, co się stało.
Ciotka była tą osobą, której Lucy zawsze się zwie
rzała, nawet jako mała dziewczynka, nic więc dziw
nego, że teraz też to zrobiła. Wprawdzie z oporami,
bo wolałaby o wszystkim zapomnieć, ale opowiedziała
jej całą historię, od początku do końca. Skończywszy,
czekała, by ciotka pocieszyła ją. Tak było w przesz
łości.
Ale zamiast wsparcia usłyszała co innego.
- Popełniasz błąd, kochanie. Duży błąd.
- Nie rozumiem - rzekła Lucy, zaskoczona i zmie
szana.
- Jeśli chodzi o Randa. Owszem, prowadzi zupeł
nie inny tryb życia niż ty. Owszem, odkładał na później
założenie rodziny, bo żona i dzieci przeszkadzałyby
mu w pracy. Owszem, mieszka w czymś, co bardziej
ROMANS Z SZEFEM
223
przypomina muzeum sztuki współczesnej niż dom.
I owszem, Maks w ciągu tygodnia zamieniłby jego
mieszkanie w pobojowisko. Ale Rand jest człowiekiem
twardo stąpającym po ziemi. Zna siebie. Nigdy niczego
nie owija w bawełnę. I zawsze mówi prawdę. Jeżeli
twierdzi, że dojrzał do tego, aby ożenić się i większość
czasu poświęcać rodzinie, a nie pracy, to znaczy, że
tak jest.
- Będzie żałował - oznajmiła Lucy, przytaczając
jeden ze swoich niezbitych argumentów.
- Rand nie podejmuje nieprzemyślanych decyzji.
I nie wycofuje się tylko dlatego, że coś jest trudniejsze,
niż zakładał. Podejrzewam, kochanie, że mylisz go
z Marshallem.
- Rand to samo mi zarzucił. Ale oni są tacy do
siebie podobni!
- Tylko pozornie. O ile Marshall lubił wygodne ży
cie bez komplikacji i nie zamierzał go zmieniać, o tyle
Rand gotów jest na zmiany. Ba, pragnie ich. Ale ty
nie chcesz mu dać szansy. Pozwalasz, aby doświad
czenia z przeszłości rzutowały na teraźniejszość.
- On nawet nie chciał zatrudnić sekretarki, która
miałaby dziecko - przypomniała ciotce Lucy.
- I pewnie nie zatrudni. Ale to nie znaczy, że nie
chce mieć domu, żony, dziecka. Albo dzieci. - Sadie
na moment zamilkła. - Zdaję sobie sprawę, że nie było
ci łatwo, odkąd rozstałaś się z Marshallem. Wiem, że
dla dobra Maksa musiałaś z wielu rzeczy zrezygnować.
Nie sądzę jednak, abyś rezygnując z Randa, mogła
przysłużyć się swojemu dziecku. Z Randem nareszcie
224
VICTORIA PADE
możesz stworzyć prawdziwą rodzinę. Nie jestem ślepa;
widzę, że go pragniesz. Możesz mieć to, na co zasłu
gujesz. To, na co Maks zasługuje. Zaufaj mi, Lucy.
Zaufaj Randowi. Nie odrzucaj szczęścia.
Zaufaj Randowi.
O to samo ją poprosił w sobotę wieczorem. Zaufała
mu. I nie żałowała. Czy mogła znów mu zaufać? Nie
na jedną noc, ale na całe życie?
Sadie wróciła do salonu z galaretką dla Maksa. Lu
cy została w kuchni. Podeszła do okna nad zlewem
i wyjrzała na zewnątrz. Ale nic nie widziała, ani ogród
ków, w których o tej porze roku nie kwitły już żadne
kwiaty, ani pozbawionych liści czereśni. Stała zadu
mana, rozmyślając nad tym, co mówiła Sadie, nad tym,
co mówił Rand, i nad tym, co sama czuła.
Marshall oraz Rand... byli tacy podobni: powszech
nie szanowani, ambitni, dążący do sukcesów. Praco-
holicy. Karierę stawiali ponad wszystko. Ludzie się
z nimi liczyli, schodzili im z drogi, podziwiali ich.
Obaj mieli wysokie wymagania, od podwładnych żą
dali bezwzględnego posłuszeństwa. Twardzi, nieustę
pliwi...
Nie, nieprawda, pomyślała nagle. Twardy i nieustę
pliwy był Marshall, ale nie Rand. Ogarnęły ją wyrzuty
sumienia. Faktycznie przypisywała Randowi cechy
człowieka, który odwrócił się od niej, kiedy go po
trzebowała.
Owszem, odkąd zaczęła pracować u Randa, musiała
się dostosować do jego życzeń, zostawać w pracy dłu
żej, niż zamierzała, ale... ale on też wielokrotnie szedł
ROMANS Z SZEFEM 225
jej na rękę. Na przykład, kiedy pracowali u niego
w domu, zaprosił Maksa, aby mogła zjeść z synem ko
lację i chwilę z nim pobyć.
Wprawdzie nie było to jakieś wielkie poświęcenie
z jego strony, ale Marshall nigdy by nie wpadł na taki
pomysł, a gdyby nawet wpadł, to natychmiast by go
odrzucił.
Po dłuższym namyśle doszła do wniosku, że jest
jeszcze jedna różnica między obydwoma mężczyzna
mi. W przeciwieństwie do Marshalla Rand nie był
egoistą. Nie chciał jej mieć wyłącznie dla siebie; uwa
żał, że Maks ma większe do niej prawo. Marshall na
tomiast pragnął, żeby świat kobiety, z którą przebywa,
obracał się wokół niego, a dziecko - jak oświadczył
- wszystko by zepsuło. Randowi nie psuło; potrafił na
wiązać świetny kontakt z Maksem. Zachowywał się
wobec niego jak ojciec, a jednocześnie jak przyjaciel.
Dlatego chłopiec go uwielbiał.
Rand pochodził z licznej rodziny; wiedział, co to
za sobą pociąga i jaką rolę powinien odgrywać ojciec.
Jego własny zbyt mało czasu spędzał w domu. On sam
wolał nie mieć dzieci, niż narażać je ha stres i tęsknotę.
W niedzielę w szpitalu zachował się jak cudowny
ojciec i idealny mąż. Nie myślał o sobie, o czekającej
go w poniedziałek rozprawie w sądzie; całą uwagę
skupił na niej i na Maksie. Chociaż tuż przed przy
jazdem do szpitala odrzuciła jego... tak, właściwie to
były oświadczyny... służył jej wsparciem, radą, pomo
cą. Bezinteresownie i wielkodusznie.
Innymi słowy, Rand zdał egzamin; udowodnił jej,
226
VICTORIA PADE
że ona i Maks zawsze mogą na niego liczyć. Marshall
zaś egzamin oblał.
Jednakże czy Rand będzie potrafił się przestawić,
zmienić swoje życie, z pracoholika przeistoczyć się
w domatora?
Nie była pewna.
Przypomniała sobie, co jej mówiła ciotka. Że po
winna zaufać Randowi. Że jest to człowiek, który zna
siebie, nie podejmuje pochopnych decyzji i dokładnie
wie, czego chce.
A Rand chciał stworzyć rodzinę. Z nią i Maksem.
Gotów był ograniczyć pracę, aby mieć więcej czasu
dla żony i dziecka.
Powtórzyła to ze dwa razy. I nagle ogarnęła ją ra
dość.
Pragnął ją poślubić.
Pragnął być ojcem dla Maksa.
Zawahała się. Czy powinna zaryzykować?
Chciała tego. O niczym bardziej nie marzyła.
Chciała mieć Randa za męża, chciała założyć z nim
rodzinę, chciała Maksowi dać ojca. Jeżeli jemu też na
tym zależy...
Raptem uzmysłowiła sobie, że tak naprawdę to nie
do końca wie, o co mu chodziło. W sobotę przestra
szyła się. Nie chciała go słuchać. A może Rand nie
koniecznie myślał o małżeństwie? Może myślał o ży
ciu na kocią łapę?
Oczywiście, to zmienia postać rzeczy.
Musi z nim porozmawiać.
Na co czekasz? - spytała samą siebie.
ROMANS Z SZEFEM 227
Nie chciała jednak rozmawiać o tak ważnych spra
wach przez telefon, a nie mogła wyjść - przecież le
dwo przywiozła Maksa ze szpitala.
- Dziś wieczorem - powiedziała szeptem.
Tak, wieczorem, kiedy już położy Maksa spać, po
prosi Sadie, aby go popilnowała, a sama podjedzie do
Randa.
Serce zaczęło jej walić ze zdenerwowania. A jeżeli
w niedzielny poranek niewłaściwie odczytała intencje
Randa? Jeżeli źle go zrozumiała? Co będzie, jeśli po
jedzie do niego i zrobi z siebie idiotkę?
Trudno. Postanowiła zaryzykować.
Dziś wieczorem, obiecała sobie. Dziś wieczorem od
będzie decydującą rozmowę.
O ile wcześniej nie stchórzy.
Portier rozpoznał Lucy, kiedy o dziewiątej wieczo
rem weszła do apartamentowca Randa, ale nie pozwolił
jej wjechać na górę; powiedział, że musi ją zapowie
dzieć panu Coltonowi.
Stała w holu, przestępując nerwowo z nogi na no
gę. Różne głupie myśli krążyły jej po głowie, na przy
kład, że Rand jest w łóżku z inną kobietą i polecił po
rtierowi, aby mu nie przeszkadzano.
Po chwili portier wskazał ręką na windę. Lucy
wsiadła do kabiny, ale zdenerwowanie jej nie opusz
czało. Bała się. Wczoraj odtrąciła Randa nie raz, lecz
dwa razy. Nawet jeżeli wcześniej zależało mu na po
ważnym związku, może zmienił zdanie. Miał dwadzie
ścia cztery godziny do namysłu. Może zirytowany jej
228
VICTORIA PADE
zachowaniem wysłucha, co ma mu do powiedzenia,
po czym najzwyczajniej w świecie wskaże jej drzwi.
Trudno. Wtedy wróci do domu jak niepyszna. Ale
najpierw dowie się, co dokładnie Rand miał na myśli,
kiedy mówił o wspólnym zamieszkaniu.
Mimo że kolana jej drżały, a serce waliło tak, jakby
chciało wyskoczyć z piersi, wiedziała, że musi odbyć
tę rozmowę.
Kiedy winda zatrzymała się na ósmym piętrze, Rand
czekał na nią w otwartych drzwiach. Na ucieczkę było
za późno. Zmuszając nogi do posłuszeństwa, Lucy ru-
szyła w jego kierunku.
- Czy coś się stało? Co z Maksem? - spytał z za-
troskaniem, przekonany, że musiało wydarzyć się nie-
szczęście
- Wszystko w porządku - uspokoiła go. - Maks
czuje się świetnie.
Była wzruszona, że jego pierwsze pytanie dotyczyło
syna. To ją przekonało, że słusznie postąpiła, decydując
się na dzisiejszą wizytę.
Z kieszeni płaszcza wyjęła kartkę wyrwaną z nowej
książeczki do malowania i podała ją Randowi-. Przed
pójściem spać Maks pomalował rysunek kredkami, po
czym kazał sobie pokazać, jak się pisze słowo "dzię-
kuję". I dołu strony podpisał się swoim imieniem.
- Prosił, żebym ci to dała - rzekła. - Chyba jesz-
cze nigdy nie widziałam go tak uradowanego jak dziś,
kiedy zobaczył prezent od ciebie. To byłonaprawdę
niepotrzebne. Już dość dla nas zrobiłeś.
- Chciałem sprawić mu frajdę. - Rand popatrzył'
ROMANS Z SZEFEM 229
na rysunek. - Nie musiałaś przynosić mi tego osobi
ście. Zwłaszcza dzisiaj.
Miał nieprzenikniony wyraz twarzy. Nie ułatwiało
to Lucy zadania. Zupełnie nie wiedziała, co Rand czu
je, tym bardziej że rozmawiali na korytarzu; nie za
prosił jej do mieszkania. Oczywiście wyobraźnia znów
zaczęła jej podsuwać różne obrazy. Na pewno nie jest
sam; na pewno jest u niego kobieta, na pewno poma
gała mu się rozebrać, miał bowiem wyciągniętą ze
spodni, rozpiętą koszulę, spod której wystawał kawałek
torsu. Przypuszczalnie zamierzali...
Wzięła się w garść.
- Przyszłam nie tylko po to, żeby dać ci rysunek
- powiedziała. - Chciałam z tobą porozmawiać. Ale
jeżeli masz gościa...
- Jestem sam - rzekł ostrym tonem.
Najwyraźniej domyślił się, co jej chodzi po głowie,
i dał jej to odczuć. Po chwili jednak odsunął się na
bok i wykonał ręką zapraszający gest.
Z trudem przełykając ślinę, Lucy weszła do środka.
Miała nadzieję, że starczy jej odwagi, że nie odwróci
się i nie ucieknie.
- Przysłali ci z agencji kolejną sekretarkę? - spy
tała, ciekawa, jak sobie dziś radził w pracy.
Stali w przedpokoju; jakoś Rand nie kwapił się z za
proszeniem jej do salonu.
- Tak. Sheilę. Okazała się całkiem niezła. Może za
proponuję jej pracę na stałe.
- Jaka jest? Młoda? Piękna? - Powinna była
ugryźć się w język. Gdyby mogła cofnąć te słowa...
230 VICTORIA PADE
- Ma mniej więcej pięćdziesiąt lat, jest dość pul
chna i w sumie mało atrakcyjna. Ale za to wie, na
czym polega praca sekretarki.
- To świetnie - powiedziała zdławionym głosem
Lucy.
Rand źle zrozumiał jej intencje.
- Sądziłem, że nie wrócisz do pracy - zaczął się
tłumaczyć. - Że wolisz z Maksem...
- No właśnie - przerwała mu. - Cieszę się, że ko
goś znalazłeś. Maks faktycznie mnie teraz potrzebuje.
Zaległa cisza. Lucy poczuła, jak jej odwaga coraz
bardziej topnieje. Rand pierwszy się odezwał.
- Powiedz mi, dlaczego tu przyszłaś? - W jego
głosie nie było wrogości.
Postanowiła dłużej nie zwlekać.
- Sadie twierdzi, że się mylę - wyjaśniła. - Po za
stanowieniu się doszłam do wniosku, że ma rację.
- Mylisz się? W jakiej sprawie?
- Jeśli chodzi o ciebie. - Wzięła głęboki oddech
i zmusiła się., by kontynuować. - Przepraszam cię,
Rand. Po prostu w niedzielę rano, kiedy zacząłeś mó
wić o wprowadzaniu zmian do swojego życia, spani
kowałam. Stanął mi przed oczami ojciec Maksa i...
Popełniłam błąd. Jesteś inny niż on. Jeżeli mówisz, że
chcesz coś zmienić, to znaczy, że naprawdę chcesz.
I że zmienisz. I nie będziesz żałował tych zmian. Po
trafisz osiągnąć każdy cel, jaki sobie stawiasz w życiu.
- No dobrze, i co z tego wynika? Że mnie doce
niasz, ale niekoniecznie chcesz brać udział w tych
zmianach, o jakich mówiłem?
ROMANS Z SZEFEM
231
- Zależy, na czym mój udział miałby polegać - po
wiedziała cicho. - W niedzielę rano nie dałam ci szan
sy dokończyć. Nie wiem, jaką przewidziałeś dla mnie
rolę...
- Pierwszoplanową.
- To znaczy konkubiny? Kochanki?
- Wciąż mnie mylisz z Marshallem, Lucy. Chcia
łem, żebyś została moją żoną.
Ogarnęła ją niewysłowiona ulga i po raz pierwszy
od przyjścia uśmiechnęła się.
- Aha.
- Aha? Tylko tyle masz mi do powiedzenia?
- Czy... czy twoja oferta wciąż jest aktualna?
Ujął ją za ręce i pokręcił głową, jakby zdumiało
go jej pytanie.
- Oczywiście, że tak, głuptasie. Przecież prosiłem,
żebyś się zastanowiła. Żebyś sobie wszystko przemy
ślała. Kocham cię, Lucy. Nie wiem, jak mogłaś tego
nie zauważyć, ale...
- Powtórz, proszę.
- Że cię kocham? - Roześmiał się. - Kocham cię
Lucy, kocham do szaleństwa. Kocham tak bardzo, że
wszystko inne jest nieważne. Chcę, żebyś mnie poślu
biła, żebym mógł być ojcem dla Maksa, żebyśmy ra
zem stworzyli rodzinę. Jeśli się zgodzisz, przysięgam,
że nigdy cię nie skrzywdzę. Uczynię wszystko, żebyś
była szczęśliwa. Ty, Maks i inne dzieci, których kiedyś
się wspólnie dorobimy.
- Jesteś pewien, że tego chcesz?
Wywrócił oczy do nieba.
232 VICTORIA PADE
- Absolutnie. W stu procentach. Nie mam cienia
wątpliwości. A czy ty...
Teraz już ani chwili nie musiała się zastanawiać.
- Tak! Chcę!
Myślała, że zgarnie ją w ramiona i zacznie całować.
Zamiast tego powiedział:
- Jest jeden warunek.
- Jaki?
- Że nie będziesz pracować. Że pozwolisz mi utrzy
mywać was, a sama wrócisz na studia. Póki Maks jest
mały, możesz zapisać się na kilka kursów w semestrze.
Masz chłonny umysł i wielki talent prawniczy. Szkoda
by było go zmarnować. Później, jak zdasz wszystkie
egzaminy, możemy być partnerami nie tylko w życiu,
ale również w pracy.
Lucy wybuchnęła radosnym śmiechem. Ostatnie
słowa Randa do końca rozwiały jej wątpliwości. Rand
nie ma w sobie źdźbła egoizmu. W przeciwieństwie
do Marshalla, nie czuje się zagrożony jej ambicjami,
popiera jej plany, chce spełnić jej marzenia.
- Rozumiem; chcesz, żebym cię odciążyła? - za
żartowała.
- Chcę, żebyś była moją żoną, matką moich dzieci,
moją kochanką, przyjaciółką i wspólniczką - odparł
i wreszcie zrobił to, na co czekała: przytulił ją mocno
i zaczął obsypywać pocałunkami. - Czy Sadie jest
z Maksem? - spytał, nie przerywając pieszczot.
- Tak.
- A Maks śpi?
- Tak.
ROMANS Z SZEFEM
233
- Więc jeśli wrócisz za godzinę i czy dwie, nic złego
się nie stanie?
- Nic.
- Sadie nie będzie miała ci za złe, że...
- Nie sądzę. Domyśliła się, że spędziliśmy razem
sobotnią noc. I była z tego całkiem zadowolona.
- To dobrze - szepnął, po c;zym pocałował ją
w szyję, tuż za uchem.
Lucy zadrżała z podniecenia.
- A ty? Miałabyś ochotę zostać- trochę dłużej?
- Hm, zależy, co byśmy robili.. . - Zamknęła oczy,
rozkoszując się dotykiem jego warg.
- Zaraz ci pokażę.
Płaszcz Lucy wylądował na podłodze, po chwili
ubranie też. Rand przywarł mocno ustami do jej ust,
a ona zapomniała o bożym świecie.
Przeniósł ją do sypialni i położył na puchowej koł
drze. Kochali się czule, a zarazem namiętnie, jakby
chcieli przypieczętować swoją miłość i wiarę w to, że
będą razem po wieki. A kiedy było po wszystkim, kie
dy leżeli objęci i szani, Lucy wypowiedziała słowa,
których od zajścia w ciążę nie mówiła żadnemu
mężczyźnie:
- Kocham cię.
Rand uśmiechnął się pod nosem.
- Ciekaw byłem, czy kiedykolwiek to od ciebie
usłyszę.
- Szczypta niepewności tylko podgrzewa uczucie.
- O to możesz się nie martwić. — Przytulił ją moc-
niej. - Kocham cię, Lucy.
234 VICTORIA PADE
Wiedziała o tym, ale i tak zrobiło się jej ciepło na
sercu.
- Muszę wrócić do domu - szepnęła po chwili.
- Oboje musimy wrócić do domu...
Jeszcze przez kilka minut leżała bez ruchu, ciesząc
się z bliskości Randa, z tego, że się odnaleźli, mimo
iż ona straciła zaufanie do mężczyzn.
Randowi zaufała. Pokochała go. Wierzyła, że jest
idealnym partnerem dla niej i będzie cudownym ojcem
dla Maksa. Dla Maksa, który przyjmie go z otwartymi
ramionami.
Tak, będą rodziną. Dobrą, kochającą się rodziną,
o jakiej zawsze marzyła.