Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.
Tytuł polskiego wydania:
Lodowa pani
Tytuł oryginału:
Ice Maiden
Copyright © Sally Prue 2011
Ice Maiden
was originally published in English in 2011. This translation is
published by arrangement with Oxford University Press.
Ice Maiden
oryginalnie opublikowano w języku angielskim w 2011 r. Niniejszy
przekład wydano za zgodą Oxford University Press.
Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Telbit 2011.
UWAGA. Zarówno całość, jak też żadna część niniejszej publikacji nie może być
powielana w jakiejkolwiek formie ani rozpowszechniana w jakikolwiek sposób bez
pisemnej zgody Wydawcy.
ul. Jaworzyńska 7/7
00-634 Warszawa
tel.: (22) 331-03-05
e-mail:
telbit@telbit.pl
www.telbit.pl
edu.info.pl
Przekład:
Marcin Leszczyński
Redakcja:
Arleta Niciewicz-Tarach
Korekta:
Anna Molenda
Projekt okładki, skład i łamanie:
Agnieszka Kielak
Dział Handlowy:
tel./fax: (22) 331-88-70
e-mail:
handlowy@telbit.pl
ISBN: 978-83-63551-14-8
Publikację elektroniczną przygotował
iFormat
Dla Liz Cross
Sprawdziła wnyki Linny, lecz wszystkie były puste — niech
piekło pochłonie jej szczątki!
Zaświtała jej pewna myśl.
Szczątki Linny?
Edrin wepchnęła do ust ogon wciąż wijącego się padalca i
zawróciła w ciemnościach do pozostałych po demonach dołów.
Nigdzie nie było ani śladu ruchu, poza drżeniem jasnych od spodu
liści jeżyny. Posuwała się powoli w stronę brzegu wykopu z Linną w
środku i rozglądała się, rozszerzając nozdrza.
Wszystko, co mogła zobaczyć, to...
Tak! Edrin tryumfalnie odsłoniła swoje błyszczące kły. Na to
właśnie liczyła. Sia zabrała srebrny łańcuch Linny, ale nie ruszyła
jej stroju. Leżał, pobłyskujący w świetle księżyca, spowijając kości
Linny. W ciągu kilku godzin cały szkielet został oczyszczony z
mięsa. Łasice, lisy i żuki dobrze się sprawiły. W porządku.
Edrin ściągnęła błyszczący ubiór ze szkieletu. Kręgosłup Linny i
kilka innych kości wciąż trzymały się razem, ale kiedy słońce
dotrze do tego dołu, kości rozpuszczą się w cieple i będzie to jej
koniec.
Zdjęła swoją starą, cienką i brzydką bluzę. Tylko taki strój udało
jej się znaleźć, bo nawet demony, które posiadały wiele rzeczy,
rzadko pozostawiały ubrania na błoniach.
W innej sytuacji znajdowała się niezwykle silna Sia. Potrafiła
pozostać niewidzialna przez wiele godzin.
Mogła wówczas pójść prosto do miasta demonów i ukraść
cokolwiek chciała: butelki ich wina, całe kawały mięsa, błyszczące
srebrem stroje, pobrzękujące srebrne łańcuszki.
Edrin z pogardą rozerwała swoją bluzę na strzępy i wepchnęła
do borsuczej nory. Potem nałożyła przez głowę ciężki od cekinów
ubiór Linny.
Suknia była na nią zbyt długa, ale wkrótce i tak porozdziera się i
skróci. Edrin spojrzała na siebie ze zdziwieniem, gdy księżyc
wyszedł zza chmury i musnął ją swoimi palcami. Urosła ostatnio — i
ze zdumieniem stwierdziła, że nie tylko do góry. Zaskoczona
przesunęła dłonie po krągłościach lśniąco srebrnej sukni.
Przyłapała się na tym, że przez chwilę niemal podziwiała
demony potrafiące stworzyć takie rzeczy.
Nigdy nie ośmieliła się pójść do miasta demonów, ale słyszała,
że znajdowały się w nim nieprzeliczone bogactwa. Nie wydawało
jej się to przesadą. Demony, które przychodziły na błonia, były
grube i dobrze ubrane. Miały buty, płaszcze, lusterka. Znalazły
nawet sposób tworzenia rydwanów jadących w powietrzu — Edrin
widziała je, trajkoczące nad jej głową niczym srebrne lelki.
Kto wie, czy któregoś dnia demony nie dotrą do królestwa
gwiazd i wówczas całe Plemię zostanie złapane i zniewolone. Tak,
nawet Larn ze swoim silnym ramieniem dzierżącym włócznię.
Nawet Sia — tak przepełniona okrucieństwem i władczością.
Trudno zrozumieć, że taki dureń jak ów młody demon potrafi
wykonać niezwykle piękne rzeczy. Że demon może być
potężniejszy pod pewnymi względami nawet od Larna czy Sii.
To jednak nie oznaczało, że miałby jakiekolwiek szanse w
starciu z nimi. Był niezmiernie silny, ale bardzo powolny. Larn
mógłby go pchnąć nożem, zanim tamten zorientowałby się o jego
obecności, i gęsta krew demona wytrysnęłaby obficie w powietrze.
Ach, była tak
głodna!
Stanęła nieruchomo i uważnie słuchała. Nic. Nawet żadnego
pisku kosmatego nornika.
Zero jedzenia, chyba że rozkopałaby mrowisko gryzących
mrówek i wybrałaby garść larw lub weszłaby do zimnego stawu w
poszukiwaniu żaby.
Jeszcze raz obraz tego samotnego młodego demona pojawił się
w myślach Edrin. Ciężkiego, o płowych włosach, ubranego w
bawełnę, zupełnie samego.
Kiedy tak o nim myślała, głód skręcał jej żołądek jeszcze
bardziej. I nagle błyszcząca suknia zdała się przylegać do jej kości
zimna jak lód.
8
F
ranz nauczył się ostrożności podczas wychodzenia do miasta.
Był oczywiście w takim samym stopniu Anglikiem jak Niemcem,
ponieważ Wilk pochodził z Anglii. Jednak dla ludzi z tego
miasteczka wszystko związane z Franzem pozostawało obce i
jakoś niewłaściwe.
Po pierwsze, jego angielszczyzna była zbyt poprawna
gramatycznie. Pod pewnymi względami wydawał się zbyt grzeczny,
a pod innymi wręcz przeciwnie. Na przykład Anglicy ciągle mówili
„proszę” i „dziękuję”, nawet w najbardziej błahych sytuacjach, jak
podawanie soli.
Z drugiej strony, jego stawanie na baczność przy poznawaniu
nowych osób wytrącało je z równowagi. Stukanie obcasami było
jeszcze gorsze. Sprawiało, że inni z trudem powstrzymywali się od
śmiechu — lecz rzadko się śmiali, za to robili się czerwoni i
wyglądali, jakby mieli zaraz wybuchnąć.
Płaszcz Franza też był nieodpowiedni. Wszyscy inni chłopcy w
mieście mieli niebieskie marynarskie płaszcze przeciwdeszczowe z
luźnymi pasami, natomiast jego płaszcz był szary, bawełniany, z
jednym tylko rzędem guzików.
Franz prosił Wilka o płaszcz przeciwdeszczowy, ale usłyszał
jedynie, że nie warto kupować nowego tylko na wakacje.
Wakacje. O, tak. Nie ma to jak zima spędzona w wilgotnym i
chłodnym angielskim miasteczku, gdzie wszyscy cię nienawidzą.
Naprawdę świetna zabawa.
Franz po cichu zamknął za sobą drzwi od mieszkania i wyszedł
w swoją samotną drogę przez poranne deszczowe miasteczko w
stronę rzeki i błoni. Czasami rozum podpowiadał mu, że lodowata
pięść, która zrzuciła go z czereśni poprzedniego dnia, musiała być
wytworem jego wyobraźni. Jednak cały czas wypatrywał... tego, o
czym zaczął myśleć jako o lodowej pani. W końcu wczoraj przecież
coś
widział. Coś, co trochę przypominało dziewczynę — dwie
dziewczyny, szczerze mówiąc, choć to zaczynało już być śmieszne.
Powoli przeszedł obok gospody stojącej w pobliżu mostu.
Nazywała się „Lis i ogary”. Wszystkie angielskie gospody miały
dziwaczne nazwy: niektóre z nich pochodziły nawet od części
ludzkiego ciała, jak na przykład „Głowa Saracena”.
Jak tylko mógł, starał się nie zwracać uwagi na podnoszone
firanki w oknach czy też bystre angielskie oczy, które
odprowadzały go przez całą drogę na moście.
Ludzie z tego miasteczka chcieli, aby wyjechał. Wiedział o tym.
Jeśli John Coker ze swoją bandą nie pozbędą się go, to prędzej czy
później zrobi to ktoś inny. Nie miał co do tego wątpliwości.
Ale patrz, to pustułka — jej ogon z paskami drży na wietrze, ale
głowa jest nieruchoma, wypatrująca czegoś...
...i...
...już!
Ruszyła w dół, szybko pikując, z wyciągniętymi szponami,
atakująca, zabijająca, rzucająca się na ziemię.
Fantastyczna.
Jej
ofiarą mogła być wąsata ryjówka, która z kolei mogła polować na
lśniące chrabąszcze, te natomiast — na zielone galaretowate
mszyce. I teraz pustułka znalazła się na ziemi, gdzie mogła stać się
ofiarą lisa.
Franz poszedł dalej, pełen jakiejś radości z powodu cudowności
tego wszystkiego. Tego, że każde stworzenie na błoniach miało
swoje miejsce. Tego, jak to wszystko świetnie funkcjonowało. Jak
każde zwierzę wiedziało, jak polować, walczyć, zabijać, bronić
swojego terytorium, przetrwać.
Wczoraj wieczorem John Coker z kolegami znów łowił ryby pod
mostem. Obrzucili go zeschniętymi grudami błota. Nigdy nie
pozwolili mu przejść obok spokojnie, nawet jeśli tylko wpatrywali
się w niego jak młode byczki gotowe do szarży albo też
maszerowali krokiem defiladowym, salutując
Heil Hitler
lub
krzycząc: „Szwab!”.
Oczywiście musieli go nienawidzić. Franz znajdował się na ich
terytorium, był obcy. Jego rodzice byli nazistami. Tu w Anglii był
outsiderem, tak samo jak Żyd czy Cygan w Berlinie.
Franz zadrżał, przypominając sobie, co się stało z obcymi w
Niemczech. Widział to, kiedy przechodził berlińskimi ulicami wraz
z Wiewiórką i Wilkiem.
Wtedy po raz ostatni widział miłą starą Frau Rosen. Klęczała na
chodniku otoczona przez wzburzony i krzykliwy tłum. Nie mógł
zobaczyć, co dokładnie robiła, a Wiewiórka i Wilk tylko śmiali się
zadowoleni i poganiali go.
„W porządku, nie ma się czym przejmować” — powiedział Wilk
spokojnie (ale jak można było się nie przejmować, skoro Frau
Rosen wspierała się na łokciach i kolanach i nikt z tych ludzi jej nie
pomagał? Dlaczego?
Dlaczego?).
Pewnego razu widzieli rodzinę przerażonych Cyganów
eskortowaną na drodze przez energicznie kroczących żołnierzy.
„To sprawy dorosłych — wyjaśniła Wiewiórka, uśmiechając się
uspokajająco, a eleganckie piórko powiewało na jej niedużym
kapeluszu. — Jesteś za mały, aby to zrozumieć, kochanie”.
Cóż, zrozumiał to teraz. Błonia pokazywały mu tę samą sytuację
na okrągło. Ludzie byli zwierzętami i musieli utrzymać swoje
terytorium, by przetrwać, ponieważ na nim polowali. Musieli więc
pozbyć się przybyszów.
Franz dalej spacerował drogą. Błonia są szare, mokre i
opuszczone, ale jednocześnie zatłoczone, kipiące życiem. Nawet
jeśli nie było tam lodowej pani, wystarczyłaby minuta, aby odnaleźć
jakiś inny ewenement: stworzenie ze szkieletem cudownie
złączonym na zewnątrz ciała lub ze skrzydłami pokrytymi misterną
mozaiką wzorów.
Albo sarnę o głębokich oczach, albo wiewiórkę wymachującą
ogonem.
Błonia kusiły go.
9
M
iędzy drzewami na błoniach znajdowała się sadzawka.
Franz spędził tam sporo czasu, przykucając wśród rozsypujących
się pałek wodnych sitowia. Była ona jedynie wgłębieniem w ziemi,
w którym zgromadziła się woda deszczowa, jednak błotniste brzegi
gwarantowały dobrą widoczność odcisków stóp. Wypatrywanie
czegoś niemalże niewidzialnego (i nierealnego) nie miało
oczywiście sensu; ale może znajdzie jakieś ślady...
Woda w sadzawce była nieruchoma i ukazywała idealne odbicie
lasu. Na płyciźnie znajdowały się grudki żabiego skrzeku,
pokrywając
powierzchnię,
która
przez
to
przypominała
miniaturowy błotnisty teren. Franz potrafił zafascynowany
przyglądać się tej sadzawce całymi godzinami. Oglądał przybycie
żab, a potem ich szalone gody, gdy niektóre z nich czasami
porywały się na walkę z wieloma innymi.
Pozostał po tym złożony skrzek. Najpierw nieruchomy,
następnie ruchliwy wijącymi się przecinkami kijanek — dopóki nie
uwolniły się ze swojego galaretowatego więzienia i zginęły w
mroku.
Teraz zniknęły w większości także żaby.
To wszystko funkcjonowało tak perfekcyjnie. Jakieś instrukcje
wydane przez Naturę sprowadziły tutaj wszystkie żaby w tym
samym czasie, aby mogły rozpocząć gody. Dlatego że wszystkie
zwierzęta (wszystkie
zwierzęta) musiały działać tak, jak Natura im
kazała. Rozmnażać się, polować, walczyć, zabijać. Tak właśnie
musiało być, bo inaczej wszystko by się rozleciało.
Franz poszedł położyć się na brzuchu, aby lepiej widzieć, ale
przypomniał sobie o problemach, jakie Wiewiórka miała z praniem
ubrań (Anglia była praktycznie cały czas zimna i deszczowa), więc
zapobiegliwie zdjął płaszcz. Zawiesił go na poręcznej gałęzi.
Podwinął nawet rękawy swojego swetra, zanim zanurzył rękę w
wodzie w poszukiwaniu kijanek.
Dzień był całkiem ciepły, ale woda lodowata. Nic dziwnego, że
żaby wyniosły się tak szybko, jak się tylko dało. Musiały być ich
całe hordy, przedzierające się skokami przez liście w poszukiwaniu
ślimaków i żuków.
W Berlinie także maszerowały grupy brązowych żab, które
również musiały szukać ofiar. Oczywiście, że musiały. Mieszkańcy
Berlina byli zwierzętami tak jak żaby. I musieli przetrwać. Czyż
nie?
Żaby, wilki i ludzie, Niemcy, Anglicy i Słowianie. To wszystko
zwierzęta. Tak jak i on sam. Wszyscy muszą postępować zgodnie z
nakazami Natury.
Zadrżał, a wraz z nim zadrżał także nierealny świat odbity w
tafli sadzawki, jakby w odruchu współczucia.
Woda okazała się zbyt zimna, by szukać w niej kijanek. Franz
podniósł się i otrząsnął wodę z rąk. Potrzebna mu była sieć
rybacka. Gdyby tak Wiewiórka miała pończochę, w której poszło
oczko...
Wzruszył ramionami i obejrzał się za płaszczem, który z taką
ostrożnością zawiesił.
Ale płaszcz zniknął.
10
F
ranz obrócił się dwukrotnie dookoła, nie mogąc w to
uwierzyć. Jego płaszcz nie mógł tak po prostu
zniknąć.
Musiał
spaść na ziemię — zdmuchnięty przez wiatr — i gdzieś się zaplątał.
Kończył właśnie drugi obrót, gdy tuż za nim trzasnęła gałązka.
Szybko się odwrócił. Nic przed sobą nie zobaczył, jednak
podmuch zimna uderzył go w twarz.
Ogarnął go nagły przestrach, ale także złość.
— Oddaj go! — krzyknął tak wściekle, jak tylko mógł.
— Wiem, że tu jesteś. Oddaj mi mój płaszcz!
Jednak jego słowa odbiły się jedynie echem od niemych drzew.
Franz rozglądał się wokoło. Nie mógł nic zobaczyć, ale tak czy
inaczej ona tam była. Nie miał co do tego wątpliwości. Lodowa pani
— czy kimkolwiek była — znajdowała się tutaj. Czuł wokół siebie
taki sam ziąb, jak wtedy, gdy zaatakowała go na czereśni.
Przez chwilę nie wiedział, czy zostać, czy uciekać. Ale zaraz
przypomniał sobie zgraje żabio brązowych mężczyzn z Berlina i to,
że lepiej polować niż być tropionym.
Zrobił krok do przodu w kierunku chłodu. A potem kolejny,
usilnie wypatrując jakiegoś śladu ciała, twarzy, ręki.
Nic. I nic. I...
...trach!
O, tam — kącikiem oka dostrzegł łamiącą się gałązkę, jakby pod
niewidzialną stopą.
Rzucił się w tamtą stronę.
— Oddaj mi go! — wykrzyknął. Jednak ręce, którymi
wymachiwał, natrafiły tylko na cieplejszy powiew powietrza.
Zatrzymał się, zbity z tropu. Delikatny wiatr dmuchał mu w
twarz, a poza tym nic się nie ruszało...
...poza... poza tym płatem błota! Sam się ugniatał, tworząc
odcisk stopy. A tam następny. Coś ukradkiem oddalało się od niego.
Skierowane na Franza palce stóp wskazywały, że to coś
wycofywało się tyłem.
Rzucił się w tamtym kierunku. Dotknął czegoś, niemalże złapał
to — było zimne jak lód, lecz suche i w jakiś sposób żywe. Jego
palce przesunęły się nawet po kawałku szorstkiego materiału,
którym musiał być zapewne jego płaszcz.
Natychmiast dał się odczuć podmuch lodowatego powietrza i to
coś odwróciło się i uciekło. Franz ruszył w pogoń.
Podążał za prądem zimnego powietrza, który za sobą zostawiło,
zwłaszcza tam, gdzie ziemi nie pokrywały suche dębowe liście,
rozrzucane niewidzialnymi stopami.
Biegło szybko, ale Franz pędził za nim tak prędko, jak tylko
mógł. Może uda mu się to złapać. Niosło przecież ze sobą jego
płaszcz, co powinno spowolnić ucieczkę. Może nawet potknie się
przez niego.
Uważaj, uważaj! Zmieniło kierunek. Franz nie zorientowałby
się, gdyby coś — prawdopodobnie jego płaszcz — nie zahaczyło o
leżącą gałąź i nie potrząsnęło nią jak grzechotką. Przeskoczył
gałąź i gonił dalej.
I wtedy nagle, zupełnie nagle, coś poleciało w stronę jego
twarzy.
Uchylił się gwałtownie i to coś przeleciało ze świstem koło jego
ucha i upadło daleko za nim z łoskotem, rozrzucając liście. Był to
chyba kamień, jak można było sądzić po odgłosie — jednak Franz
nie miał czasu, aby zatrzymać się i przyjrzeć.
Po części zdawał sobie sprawę z tego, że biegnie w stronę
niebezpieczeństwa; mimo to jego zmysły były wytężone w śledzeniu
uciekiniera i ani przez chwilę nie mógł zastanowić się nad tym, co
powinien zrobić. Biegł dalej, trzymając w pogotowiu jedną rękę,
aby zasłonić się przed kolejnymi kamieniami.
Następny jednakże i tak w niego trafił. Właściwie w ogóle go nie
widział. Tylko coś z lewej strony mignęło mu przed oczami i po
chwili uderzyło go mocno w twarz.
Przetarł piekące miejsce i biegł dalej. Uciekinier ponownie
zmienił kierunek, zwracając się w stronę brzegu lasu. Franz nie
wiedziałby o tym, gdyby nie trajektoria kamienia.
Przemknęło mu przez głowę pytanie, dokąd jest prowadzony —
jednak nie miał czasu na nic poza pościgiem.
Dokądkolwiek miałby pobiec, zrobi wszystko, co w jego mocy,
aby złapać złodzieja.
11
U
ciekinier wyprowadził Franza wprost do starodawnego lasu,
w którym wielkie bukowe konary strzelały ponad pnie niczym
płomienie rozpalonego żelaza. Ściółka buczynowa pokrywająca
ziemię rozrzucana była przed nim w szybkich, niewielkich
porywach i raz wydawało mu się, że słyszy przed sobą czyjś
zdyszany oddech. Mroźne powietrze, które go prowadziło, było
rozrzedzone, jednak Franz znajdował się już tak blisko, że
przynajmniej nie musiał obawiać się kolejnych kamieni. Zbieg nie
miałby czasu, aby zatrzymać się i podnieść cokolwiek.
Wydostali się już z lasu bukowego na pole z młodymi drzewkami
i paprocią poprzecinaną ścieżkami saren. Tutaj było nawet łatwiej
go wytropić, ponieważ stare paprocie delikatnie trzęsły się
poruszane pędem biegu. Uciekinier znajdował się zaledwie kilka
metrów przed Franzem.
Kurtyna zwisających gałęzi brzozy rozsunęła się przed nim i
przez krótki moment Franz widział jego sylwetkę. Głowa, ramiona,
ręce rozłożone szeroko jak u płotkarza. Był niewielki (i
kobiecy,
choć nie miał czasu, aby zastanowić się, dlaczego tak stwierdził) i
szybko się poruszał. Franz podniósł rękę, aby osłonić głowę, gdy
wpadał na kołyszące się gałęzie...
...i znalazł się na brzegu wykopu.
Poruszał się zbyt szybko, aby móc się zatrzymać. Spadł głową w
dół, ale udało mu się przekoziołkować, więc wylądował na plecach,
stękając przy uderzeniu.
Leżał przez chwilę, oddychając głęboko, zły na swoją
bezmyślność. Dziewczyna — lodowa pani — zwabiła go tutaj,
pozwoliła mu znaleźć się blisko niej, po czym przyprowadziła go jak
ślepca wprost na brzeg dołu.
Wykop wypełniało podszycie, więc dzięki temu miał
przynajmniej bardziej miękkie lądowanie. Co najmniej sto
kawałków gałęzi próbowało go podziurawić, ale za to nie złamał
sobie kręgosłupa. Uwolnił się od wszystkich wbitych w niego
kolców — nawet
liście
jeżyn w tym dole je posiadały — i usiadł.
Dominowało w nim przede wszystkim uczucie rozdrażnienia. Teraz
lodowa pani musi być już daleko i oczywiście utracił swój płaszcz
na zawsze.
— Hej! — krzyknął bardziej ze złości niż z nadzieją. — Dobrze,
przechytrzyłaś mnie! Powiedz mi, gdzie jesteś!
Niedaleko zakrakał kruk, ale to tylko spotęgowało ciszę, która
zaraz potem nastała w lesie.
— Hej! — zawołał jeszcze raz. — Chcę tylko z powrotem swój
płaszcz, w porządku? Bez niego będę miał kłopoty.
Podniósł się powoli i odwrócił, szukając powiewu chłodnego
powietrza. But zaplątał mu się w coś, więc spojrzał w dół...
...i zamarł w bezruchu.
Pod jego stopą, poskręcany między haczykowatymi kolcami
dzikiej róży, znajdował się szkielet.
Tak. Naprawdę szkielet. Była czaszka, żebra i długie kości
udowe.
Jedna noga... tak, złamana. Spójrz, tam są poszarpane końce
kości.
Wstrzymując oddech, Franz pochylił głowę tak nisko, na ile tylko
starczyło mu odwagi.
Kości były białe, niemal świecące w mroku szarego wiosennego
nieba.
Białe, cienkie, delikatne...
...i o ile Franz mógł to stwierdzić — bardzo,
bardzo
przypominające kości ludzkie.
12
F
ranz wpatrywał się w szkielet leżący obok jego stóp na dnie
wykopu.
Znieruchomiał
z
zadziwienia,
rozemocjonowania,
ciekawości i przerażenia.
Po krótkiej chwili wyciągnął palec, aby dotknąć czaszki — wtedy
jednak zauważył kły: długie i zakrzywione jak u wilka, więc się
zawahał.
Co to za stworzenie? Czaszka okrągła i puste oczodoły
zwrócone do przodu. Brak pyska. Drobne kości dłoni leżały
rozrzucone, ale bez wątpienia były to dłonie, nie kopyta. To
musiał
być człowiek, gdyby nie to, że...
Nie mógł się powstrzymać przed dotknięciem tego dziwnego
szkieletu. Musiał go dotknąć, aby przekonać się, że jest
rzeczywisty.
Ostrożnie musnął palcem białą czaszkę. Była zimna, zimniejsza
niż powinna być kość leżąca w wilgotnym i zacienionym otoczeniu.
I nie tylko to, bo w dotyku była...
...dziwna. Coś z nią było nie tak. Prawie tak, jakby... prawie tak,
jakby kość w jakiś sposób skuliła się pod jego palcem.
A co to jest to białe pod spodem?
Gruby zwój włosów. I coś jeszcze, coś błyszczącego ciepłym
blaskiem na tle śmiertelnej bieli. Tak, włosy spinała złota klamra.
Była ozdobiona jaskrawym wzorem w gwiazdy w odcieniu błękitu
najbardziej żywym z możliwych.
Franz stał zupełnie nieruchomo, nachylony nad delikatnym
układem kości. Wpatrywał się i wpatrywał, wciąż nie mogąc
uwierzyć.
Wyciągnął więc ponownie palec w stronę czaszki.
Tym razem nie miał wątpliwości: biała kość poruszyła się. Co
więcej, rozstąpiła się — szybko i niespodziewanie. I zanim zdążył
zatrzymać palec, przeszedł on przez czaszkę do jej wnętrza.
Przerażony szarpnął rękę do siebie, ale — o, zgrozo! —
pozostała ona w czaszce. Ze strachem próbował odbić ją
uderzeniem drugiej ręki, ale jej palce także utknęły w kleiście
roztapiającej się kości.
I nagle głowę Franza wypełnił dziki śmiech, błyszczące oczy i
niebezpieczna ciemność.
A także śpiew.
Nie powiem, kim jestem
Ani skąd przybywam.
Będę jednak polować tu
Wbrew tobie i wam.
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.