background image
background image

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment

pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji 

kliknij tutaj

.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora 

sklepu na którym  można

nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji

. Zabronione są

jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej 
od-sprzedaży, zgodnie z 

regulaminem serwisu

.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie

internetowym 

e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki

.

background image
background image

Tytuł polskiego wydania:

 

Lodowa pani

Tytuł oryginału:

 

Ice Maiden

Copyright © Sally Prue 2011

Ice  Maiden

 

was  originally  published  in  English  in  2011.  This  translation  is

published by arrangement with Oxford University Press.

Ice  Maiden

 

oryginalnie  opublikowano  w  języku  angielskim  w  2011  r.  Niniejszy

przekład wydano za zgodą Oxford University Press.

Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Telbit 2011.

UWAGA.  Zarówno  całość,  jak  też  żadna  część  niniejszej  publikacji  nie  może  być

powielana  w  jakiejkolwiek  formie  ani  rozpowszechniana  w  jakikolwiek  sposób  bez

pisemnej zgody Wydawcy.

ul. Jaworzyńska 7/7

00-634 Warszawa

tel.: (22) 331-03-05

e-mail: 

telbit@telbit.pl

www.telbit.pl

edu.info.pl

Przekład:

Marcin Leszczyński

Redakcja:

Arleta Niciewicz-Tarach

Korekta:

Anna Molenda

background image

Projekt okładki, skład i łamanie:

Agnieszka Kielak

Dział Handlowy:

tel./fax: (22) 331-88-70

e-mail: 

handlowy@telbit.pl

ISBN: 978-83-63551-14-8

Publikację elektroniczną przygotował 

iFormat

background image

Dla Liz Cross

background image

Sprawdziła  wnyki  Linny,  lecz  wszystkie  były  puste  —  niech

piekło pochłonie jej szczątki!

Zaświtała jej pewna myśl.
Szczątki Linny?
Edrin  wepchnęła  do  ust  ogon  wciąż  wijącego  się  padalca  i

zawróciła  w  ciemnościach  do  pozostałych  po  demonach  dołów.
Nigdzie nie było ani śladu ruchu, poza drżeniem jasnych od spodu
liści jeżyny. Posuwała się powoli w stronę brzegu wykopu z Linną w
środku i rozglądała się, rozszerzając nozdrza.

Wszystko, co mogła zobaczyć, to...
Tak!  Edrin  tryumfalnie  odsłoniła  swoje  błyszczące  kły.  Na  to

właśnie liczyła. Sia zabrała srebrny łańcuch Linny, ale nie ruszyła
jej stroju. Leżał, pobłyskujący w świetle księżyca, spowijając kości
Linny.  W  ciągu  kilku  godzin  cały  szkielet  został  oczyszczony  z
mięsa. Łasice, lisy i żuki dobrze się sprawiły. W porządku.

Edrin ściągnęła błyszczący ubiór ze szkieletu. Kręgosłup Linny i

kilka  innych  kości  wciąż  trzymały  się  razem,  ale  kiedy  słońce
dotrze  do  tego  dołu,  kości  rozpuszczą  się  w  cieple  i  będzie  to  jej
koniec.

Zdjęła swoją starą, cienką i brzydką bluzę. Tylko taki strój udało

jej  się  znaleźć,  bo  nawet  demony,  które  posiadały  wiele  rzeczy,
rzadko pozostawiały ubrania na błoniach.

W  innej  sytuacji  znajdowała  się  niezwykle  silna  Sia.  Potrafiła

pozostać niewidzialna przez wiele godzin.

Mogła  wówczas  pójść  prosto  do  miasta  demonów  i  ukraść

cokolwiek chciała: butelki ich wina, całe kawały mięsa, błyszczące
srebrem stroje, pobrzękujące srebrne łańcuszki.

Edrin z pogardą rozerwała swoją bluzę na strzępy i wepchnęła

do borsuczej nory. Potem nałożyła przez głowę ciężki od cekinów
ubiór Linny.

Suknia była na nią zbyt długa, ale wkrótce i tak porozdziera się i

skróci.  Edrin  spojrzała  na  siebie  ze  zdziwieniem,  gdy  księżyc
wyszedł zza chmury i musnął ją swoimi palcami. Urosła ostatnio — i

background image

ze  zdumieniem  stwierdziła,  że  nie  tylko  do  góry.  Zaskoczona
przesunęła dłonie po krągłościach lśniąco srebrnej sukni.

Przyłapała  się  na  tym,  że  przez  chwilę  niemal  podziwiała

demony potrafiące stworzyć takie rzeczy.

Nigdy  nie  ośmieliła  się  pójść  do  miasta  demonów,  ale  słyszała,

że  znajdowały  się  w  nim  nieprzeliczone  bogactwa.  Nie  wydawało
jej  się  to  przesadą.  Demony,  które  przychodziły  na  błonia,  były
grube  i  dobrze  ubrane.  Miały  buty,  płaszcze,  lusterka.  Znalazły
nawet sposób tworzenia rydwanów jadących w powietrzu — Edrin
widziała je, trajkoczące nad jej głową niczym srebrne lelki.

Kto  wie,  czy  któregoś  dnia  demony  nie  dotrą  do  królestwa

gwiazd i wówczas całe Plemię zostanie złapane i zniewolone. Tak,
nawet  Larn  ze  swoim  silnym  ramieniem  dzierżącym  włócznię.
Nawet Sia — tak przepełniona okrucieństwem i władczością.

Trudno  zrozumieć,  że  taki  dureń  jak  ów  młody  demon  potrafi

wykonać  niezwykle  piękne  rzeczy.  Że  demon  może  być
potężniejszy pod pewnymi względami nawet od Larna czy Sii.

To  jednak  nie  oznaczało,  że  miałby  jakiekolwiek  szanse  w

starciu  z  nimi.  Był  niezmiernie  silny,  ale  bardzo  powolny.  Larn
mógłby  go  pchnąć  nożem,  zanim  tamten  zorientowałby  się  o  jego
obecności, i gęsta krew demona wytrysnęłaby obficie w powietrze.

Ach, była tak

 

głodna!

Stanęła  nieruchomo  i  uważnie  słuchała.  Nic.  Nawet  żadnego

pisku kosmatego nornika.

Zero  jedzenia,  chyba  że  rozkopałaby  mrowisko  gryzących

mrówek i wybrałaby garść larw lub weszłaby do zimnego stawu w
poszukiwaniu żaby.

Jeszcze raz obraz tego samotnego młodego demona pojawił się

w  myślach  Edrin.  Ciężkiego,  o  płowych  włosach,  ubranego  w
bawełnę, zupełnie samego.

Kiedy  tak  o  nim  myślała,  głód  skręcał  jej  żołądek  jeszcze

bardziej. I nagle błyszcząca suknia zdała się przylegać do jej kości
zimna jak lód.

background image

8

F

ranz nauczył się ostrożności podczas wychodzenia do miasta.

Był  oczywiście  w  takim  samym  stopniu  Anglikiem  jak  Niemcem,
ponieważ  Wilk  pochodził  z  Anglii.  Jednak  dla  ludzi  z  tego
miasteczka  wszystko  związane  z  Franzem  pozostawało  obce  i
jakoś niewłaściwe.

Po  pierwsze,  jego  angielszczyzna  była  zbyt  poprawna

gramatycznie. Pod pewnymi względami wydawał się zbyt grzeczny,
a pod innymi wręcz przeciwnie. Na przykład Anglicy ciągle mówili
„proszę” i „dziękuję”, nawet w najbardziej błahych sytuacjach, jak
podawanie soli.

Z  drugiej  strony,  jego  stawanie  na  baczność  przy  poznawaniu

nowych  osób  wytrącało  je  z  równowagi.  Stukanie  obcasami  było
jeszcze gorsze. Sprawiało, że inni z trudem powstrzymywali się od
śmiechu  —  lecz  rzadko  się  śmiali,  za  to  robili  się  czerwoni  i
wyglądali, jakby mieli zaraz wybuchnąć.

Płaszcz  Franza  też  był  nieodpowiedni.  Wszyscy  inni  chłopcy  w

mieście mieli niebieskie marynarskie płaszcze przeciwdeszczowe z
luźnymi  pasami,  natomiast  jego  płaszcz  był  szary,  bawełniany,  z
jednym tylko rzędem guzików.

Franz  prosił  Wilka  o  płaszcz  przeciwdeszczowy,  ale  usłyszał

jedynie, że nie warto kupować nowego tylko na wakacje.

Wakacje.  O,  tak.  Nie  ma  to  jak  zima  spędzona  w  wilgotnym  i

chłodnym  angielskim  miasteczku,  gdzie  wszyscy  cię  nienawidzą.
Naprawdę świetna zabawa.

Franz po cichu zamknął za sobą drzwi od mieszkania i wyszedł

w  swoją  samotną  drogę  przez  poranne  deszczowe  miasteczko  w
stronę rzeki i błoni. Czasami rozum podpowiadał mu, że lodowata
pięść, która zrzuciła go z czereśni poprzedniego dnia, musiała być

background image

wytworem jego wyobraźni. Jednak cały czas wypatrywał... tego, o
czym zaczął myśleć jako o lodowej pani. W końcu wczoraj przecież
coś

 

widział.  Coś,  co  trochę  przypominało  dziewczynę  —  dwie

dziewczyny, szczerze mówiąc, choć to zaczynało już być śmieszne.

Powoli  przeszedł  obok  gospody  stojącej  w  pobliżu  mostu.

Nazywała  się  „Lis  i  ogary”.  Wszystkie  angielskie  gospody  miały
dziwaczne  nazwy:  niektóre  z  nich  pochodziły  nawet  od  części
ludzkiego ciała, jak na przykład „Głowa Saracena”.

Jak  tylko  mógł,  starał  się  nie  zwracać  uwagi  na  podnoszone

firanki  w  oknach  czy  też  bystre  angielskie  oczy,  które
odprowadzały go przez całą drogę na moście.

Ludzie z tego miasteczka chcieli, aby wyjechał. Wiedział o tym.

Jeśli John Coker ze swoją bandą nie pozbędą się go, to prędzej czy
później zrobi to ktoś inny. Nie miał co do tego wątpliwości.

Ale patrz, to pustułka — jej ogon z paskami drży na wietrze, ale

głowa jest nieruchoma, wypatrująca czegoś...

...i...
...już!
Ruszyła  w  dół,  szybko  pikując,  z  wyciągniętymi  szponami,

atakująca,  zabijająca,  rzucająca  się  na  ziemię.

 

Fantastyczna.

 

Jej

ofiarą mogła być wąsata ryjówka, która z kolei mogła polować na
lśniące  chrabąszcze,  te  natomiast  —  na  zielone  galaretowate
mszyce. I teraz pustułka znalazła się na ziemi, gdzie mogła stać się
ofiarą lisa.

Franz poszedł dalej, pełen jakiejś radości z powodu cudowności

tego  wszystkiego.  Tego,  że  każde  stworzenie  na  błoniach  miało
swoje  miejsce.  Tego,  jak  to  wszystko  świetnie  funkcjonowało.  Jak
każde  zwierzę  wiedziało,  jak  polować,  walczyć,  zabijać,  bronić
swojego terytorium, przetrwać.

Wczoraj wieczorem John Coker z kolegami znów łowił ryby pod

mostem.  Obrzucili  go  zeschniętymi  grudami  błota.  Nigdy  nie
pozwolili  mu  przejść  obok  spokojnie,  nawet  jeśli  tylko  wpatrywali
się  w  niego  jak  młode  byczki  gotowe  do  szarży  albo  też

background image

maszerowali  krokiem  defiladowym,  salutując

 

Heil  Hitler

 

lub

krzycząc: „Szwab!”.

Oczywiście  musieli  go  nienawidzić.  Franz  znajdował  się  na  ich

terytorium,  był  obcy.  Jego  rodzice  byli  nazistami.  Tu  w  Anglii  był
outsiderem, tak samo jak Żyd czy Cygan w Berlinie.

Franz  zadrżał,  przypominając  sobie,  co  się  stało  z  obcymi  w

Niemczech. Widział to, kiedy przechodził berlińskimi ulicami wraz
z Wiewiórką i Wilkiem.

Wtedy po raz ostatni widział miłą starą Frau Rosen. Klęczała na

chodniku  otoczona  przez  wzburzony  i  krzykliwy  tłum.  Nie  mógł
zobaczyć, co dokładnie robiła, a Wiewiórka i Wilk tylko śmiali się
zadowoleni i poganiali go.

„W porządku, nie ma się czym przejmować” — powiedział Wilk

spokojnie  (ale  jak  można  było  się  nie  przejmować,  skoro  Frau
Rosen wspierała się na łokciach i kolanach i nikt z tych ludzi jej nie
pomagał? Dlaczego?

 

Dlaczego?).

Pewnego  razu  widzieli  rodzinę  przerażonych  Cyganów

eskortowaną na drodze przez energicznie kroczących żołnierzy.

„To  sprawy  dorosłych  —  wyjaśniła  Wiewiórka,  uśmiechając  się

uspokajająco,  a  eleganckie  piórko  powiewało  na  jej  niedużym
kapeluszu. — Jesteś za mały, aby to zrozumieć, kochanie”.

Cóż, zrozumiał to teraz. Błonia pokazywały mu tę samą sytuację

na  okrągło.  Ludzie  byli  zwierzętami  i  musieli  utrzymać  swoje
terytorium, by przetrwać, ponieważ na nim polowali. Musieli więc
pozbyć się przybyszów.

Franz  dalej  spacerował  drogą.  Błonia  są  szare,  mokre  i

opuszczone,  ale  jednocześnie  zatłoczone,  kipiące  życiem.  Nawet
jeśli nie było tam lodowej pani, wystarczyłaby minuta, aby odnaleźć
jakiś  inny  ewenement:  stworzenie  ze  szkieletem  cudownie
złączonym na zewnątrz ciała lub ze skrzydłami pokrytymi misterną
mozaiką wzorów.

Albo  sarnę  o  głębokich  oczach,  albo  wiewiórkę  wymachującą

ogonem.

background image

Błonia kusiły go.

background image

9

M

iędzy  drzewami  na  błoniach  znajdowała  się  sadzawka.

Franz  spędził  tam  sporo  czasu,  przykucając  wśród  rozsypujących
się pałek wodnych sitowia. Była ona jedynie wgłębieniem w ziemi,
w którym zgromadziła się woda deszczowa, jednak błotniste brzegi
gwarantowały  dobrą  widoczność  odcisków  stóp.  Wypatrywanie
czegoś  niemalże  niewidzialnego  (i  nierealnego)  nie  miało
oczywiście sensu; ale może znajdzie jakieś ślady...

Woda w sadzawce była nieruchoma i ukazywała idealne odbicie

lasu.  Na  płyciźnie  znajdowały  się  grudki  żabiego  skrzeku,
pokrywając 

powierzchnię, 

która 

przez 

to 

przypominała

miniaturowy  błotnisty  teren.  Franz  potrafił  zafascynowany
przyglądać  się  tej  sadzawce  całymi  godzinami.  Oglądał  przybycie
żab,  a  potem  ich  szalone  gody,  gdy  niektóre  z  nich  czasami
porywały się na walkę z wieloma innymi.

Pozostał  po  tym  złożony  skrzek.  Najpierw  nieruchomy,

następnie ruchliwy wijącymi się przecinkami kijanek — dopóki nie
uwolniły  się  ze  swojego  galaretowatego  więzienia  i  zginęły  w
mroku.

Teraz zniknęły w większości także żaby.
To  wszystko  funkcjonowało  tak  perfekcyjnie.  Jakieś  instrukcje

wydane  przez  Naturę  sprowadziły  tutaj  wszystkie  żaby  w  tym
samym  czasie,  aby  mogły  rozpocząć  gody.  Dlatego  że  wszystkie
zwierzęta (wszystkie

 

zwierzęta) musiały działać tak, jak Natura im

kazała.  Rozmnażać  się,  polować,  walczyć,  zabijać.  Tak  właśnie
musiało być, bo inaczej wszystko by się rozleciało.

Franz  poszedł  położyć  się  na  brzuchu,  aby  lepiej  widzieć,  ale

przypomniał sobie o problemach, jakie Wiewiórka miała z praniem
ubrań (Anglia była praktycznie cały czas zimna i deszczowa), więc

background image

zapobiegliwie  zdjął  płaszcz.  Zawiesił  go  na  poręcznej  gałęzi.
Podwinął  nawet  rękawy  swojego  swetra,  zanim  zanurzył  rękę  w
wodzie w poszukiwaniu kijanek.

Dzień był całkiem ciepły, ale woda lodowata. Nic dziwnego, że

żaby  wyniosły  się  tak  szybko,  jak  się  tylko  dało.  Musiały  być  ich
całe hordy, przedzierające się skokami przez liście w poszukiwaniu
ślimaków i żuków.

W  Berlinie  także  maszerowały  grupy  brązowych  żab,  które

również musiały szukać ofiar. Oczywiście, że musiały. Mieszkańcy
Berlina  byli  zwierzętami  tak  jak  żaby.  I  musieli  przetrwać.  Czyż
nie?

Żaby,  wilki  i  ludzie,  Niemcy,  Anglicy  i  Słowianie.  To  wszystko

zwierzęta. Tak jak i on sam. Wszyscy muszą postępować zgodnie z
nakazami Natury.

Zadrżał,  a  wraz  z  nim  zadrżał  także  nierealny  świat  odbity  w

tafli sadzawki, jakby w odruchu współczucia.

Woda  okazała  się  zbyt  zimna,  by  szukać  w  niej  kijanek.  Franz

podniósł  się  i  otrząsnął  wodę  z  rąk.  Potrzebna  mu  była  sieć
rybacka.  Gdyby  tak  Wiewiórka  miała  pończochę,  w  której  poszło
oczko...

Wzruszył  ramionami  i  obejrzał  się  za  płaszczem,  który  z  taką

ostrożnością zawiesił.

Ale płaszcz zniknął.

background image

10

F

ranz  obrócił  się  dwukrotnie  dookoła,  nie  mogąc  w  to

uwierzyć.  Jego  płaszcz  nie  mógł  tak  po  prostu

 

zniknąć.

 

Musiał

spaść na ziemię — zdmuchnięty przez wiatr — i gdzieś się zaplątał.

Kończył właśnie drugi obrót, gdy tuż za nim trzasnęła gałązka.
Szybko  się  odwrócił.  Nic  przed  sobą  nie  zobaczył,  jednak

podmuch zimna uderzył go w twarz.

Ogarnął go nagły przestrach, ale także złość.
— Oddaj go! — krzyknął tak wściekle, jak tylko mógł.
— Wiem, że tu jesteś. Oddaj mi mój płaszcz!
Jednak jego słowa odbiły się jedynie echem od niemych drzew.
Franz rozglądał się wokoło. Nie mógł nic zobaczyć, ale tak czy

inaczej ona tam była. Nie miał co do tego wątpliwości. Lodowa pani
—  czy  kimkolwiek  była  —  znajdowała  się  tutaj.  Czuł  wokół  siebie
taki sam ziąb, jak wtedy, gdy zaatakowała go na czereśni.

Przez  chwilę  nie  wiedział,  czy  zostać,  czy  uciekać.  Ale  zaraz

przypomniał sobie zgraje żabio brązowych mężczyzn z Berlina i to,
że lepiej polować niż być tropionym.

Zrobił  krok  do  przodu  w  kierunku  chłodu.  A  potem  kolejny,

usilnie wypatrując jakiegoś śladu ciała, twarzy, ręki.

Nic. I nic. I...
...trach!
O, tam — kącikiem oka dostrzegł łamiącą się gałązkę, jakby pod

niewidzialną stopą.

Rzucił się w tamtą stronę.
—  Oddaj  mi  go!  —  wykrzyknął.  Jednak  ręce,  którymi

wymachiwał, natrafiły tylko na cieplejszy powiew powietrza.

Zatrzymał  się,  zbity  z  tropu.  Delikatny  wiatr  dmuchał  mu  w

background image

twarz, a poza tym nic się nie ruszało...

...poza...  poza  tym  płatem  błota!  Sam  się  ugniatał,  tworząc

odcisk stopy. A tam następny. Coś ukradkiem oddalało się od niego.
Skierowane  na  Franza  palce  stóp  wskazywały,  że  to  coś
wycofywało się tyłem.

Rzucił się w tamtym kierunku. Dotknął czegoś, niemalże złapał

to  —  było  zimne  jak  lód,  lecz  suche  i  w  jakiś  sposób  żywe.  Jego
palce  przesunęły  się  nawet  po  kawałku  szorstkiego  materiału,
którym musiał być zapewne jego płaszcz.

Natychmiast dał się odczuć podmuch lodowatego powietrza i to

coś odwróciło się i uciekło. Franz ruszył w pogoń.

Podążał za prądem zimnego powietrza, który za sobą zostawiło,

zwłaszcza  tam,  gdzie  ziemi  nie  pokrywały  suche  dębowe  liście,
rozrzucane niewidzialnymi stopami.

Biegło  szybko,  ale  Franz  pędził  za  nim  tak  prędko,  jak  tylko

mógł.  Może  uda  mu  się  to  złapać.  Niosło  przecież  ze  sobą  jego
płaszcz,  co  powinno  spowolnić  ucieczkę.  Może  nawet  potknie  się
przez niego.

Uważaj,  uważaj!  Zmieniło  kierunek.  Franz  nie  zorientowałby

się, gdyby coś — prawdopodobnie jego płaszcz — nie zahaczyło o
leżącą  gałąź  i  nie  potrząsnęło  nią  jak  grzechotką.  Przeskoczył
gałąź i gonił dalej.

I  wtedy  nagle,  zupełnie  nagle,  coś  poleciało  w  stronę  jego

twarzy.

Uchylił się gwałtownie i to coś przeleciało ze świstem koło jego

ucha i upadło daleko za nim z łoskotem, rozrzucając liście. Był to
chyba kamień, jak można było sądzić po odgłosie — jednak Franz
nie miał czasu, aby zatrzymać się i przyjrzeć.

Po  części  zdawał  sobie  sprawę  z  tego,  że  biegnie  w  stronę

niebezpieczeństwa; mimo to jego zmysły były wytężone w śledzeniu
uciekiniera i ani przez chwilę nie mógł zastanowić się nad tym, co
powinien  zrobić.  Biegł  dalej,  trzymając  w  pogotowiu  jedną  rękę,
aby zasłonić się przed kolejnymi kamieniami.

background image

Następny jednakże i tak w niego trafił. Właściwie w ogóle go nie

widział.  Tylko  coś  z  lewej  strony  mignęło  mu  przed  oczami  i  po
chwili uderzyło go mocno w twarz.

Przetarł  piekące  miejsce  i  biegł  dalej.  Uciekinier  ponownie

zmienił  kierunek,  zwracając  się  w  stronę  brzegu  lasu.  Franz  nie
wiedziałby o tym, gdyby nie trajektoria kamienia.

Przemknęło mu przez głowę pytanie, dokąd jest prowadzony —

jednak nie miał czasu na nic poza pościgiem.

Dokądkolwiek  miałby  pobiec,  zrobi  wszystko,  co  w  jego  mocy,

aby złapać złodzieja.

background image

11

U

ciekinier wyprowadził Franza wprost do starodawnego lasu,

w  którym  wielkie  bukowe  konary  strzelały  ponad  pnie  niczym
płomienie  rozpalonego  żelaza.  Ściółka  buczynowa  pokrywająca
ziemię  rozrzucana  była  przed  nim  w  szybkich,  niewielkich
porywach  i  raz  wydawało  mu  się,  że  słyszy  przed  sobą  czyjś
zdyszany  oddech.  Mroźne  powietrze,  które  go  prowadziło,  było
rozrzedzone,  jednak  Franz  znajdował  się  już  tak  blisko,  że
przynajmniej  nie  musiał  obawiać  się  kolejnych  kamieni.  Zbieg  nie
miałby czasu, aby zatrzymać się i podnieść cokolwiek.

Wydostali się już z lasu bukowego na pole z młodymi drzewkami

i paprocią poprzecinaną ścieżkami saren. Tutaj było nawet łatwiej
go  wytropić,  ponieważ  stare  paprocie  delikatnie  trzęsły  się
poruszane  pędem  biegu.  Uciekinier  znajdował  się  zaledwie  kilka
metrów przed Franzem.

Kurtyna  zwisających  gałęzi  brzozy  rozsunęła  się  przed  nim  i

przez krótki moment Franz widział jego sylwetkę. Głowa, ramiona,
ręce  rozłożone  szeroko  jak  u  płotkarza.  Był  niewielki  (i

 

kobiecy,

choć nie miał czasu, aby zastanowić się, dlaczego tak stwierdził) i
szybko  się  poruszał.  Franz  podniósł  rękę,  aby  osłonić  głowę,  gdy
wpadał na kołyszące się gałęzie...

...i znalazł się na brzegu wykopu.

Poruszał się zbyt szybko, aby móc się zatrzymać. Spadł głową w

dół, ale udało mu się przekoziołkować, więc wylądował na plecach,
stękając przy uderzeniu.

Leżał  przez  chwilę,  oddychając  głęboko,  zły  na  swoją

bezmyślność.  Dziewczyna  —  lodowa  pani  —  zwabiła  go  tutaj,
pozwoliła mu znaleźć się blisko niej, po czym przyprowadziła go jak

background image

ślepca wprost na brzeg dołu.

Wykop  wypełniało  podszycie,  więc  dzięki  temu  miał

przynajmniej  bardziej  miękkie  lądowanie.  Co  najmniej  sto
kawałków  gałęzi  próbowało  go  podziurawić,  ale  za  to  nie  złamał
sobie  kręgosłupa.  Uwolnił  się  od  wszystkich  wbitych  w  niego
kolców  —  nawet

 

liście

 

jeżyn  w  tym  dole  je  posiadały  —  i  usiadł.

Dominowało w nim przede wszystkim uczucie rozdrażnienia. Teraz
lodowa  pani  musi  być  już  daleko  i  oczywiście  utracił  swój  płaszcz
na zawsze.

— Hej! — krzyknął bardziej ze złości niż z nadzieją. — Dobrze,

przechytrzyłaś mnie! Powiedz mi, gdzie jesteś!

Niedaleko zakrakał kruk, ale to tylko spotęgowało ciszę, która

zaraz potem nastała w lesie.

— Hej! — zawołał jeszcze raz. — Chcę tylko z powrotem swój

płaszcz, w porządku? Bez niego będę miał kłopoty.

Podniósł  się  powoli  i  odwrócił,  szukając  powiewu  chłodnego

powietrza. But zaplątał mu się w coś, więc spojrzał w dół...

...i zamarł w bezruchu.
Pod  jego  stopą,  poskręcany  między  haczykowatymi  kolcami

dzikiej róży, znajdował się szkielet.

Tak.  Naprawdę  szkielet.  Była  czaszka,  żebra  i  długie  kości

udowe.

Jedna  noga...  tak,  złamana.  Spójrz,  tam  są  poszarpane  końce

kości.

Wstrzymując oddech, Franz pochylił głowę tak nisko, na ile tylko

starczyło mu odwagi.

Kości były białe, niemal świecące w mroku szarego wiosennego

nieba.

Białe, cienkie, delikatne...
...i  o  ile  Franz  mógł  to  stwierdzić  —  bardzo,

 

bardzo

przypominające kości ludzkie.

background image

12

F

ranz wpatrywał się w szkielet leżący obok jego stóp na dnie

wykopu. 

Znieruchomiał 

zadziwienia, 

rozemocjonowania,

ciekawości i przerażenia.

Po krótkiej chwili wyciągnął palec, aby dotknąć czaszki — wtedy

jednak  zauważył  kły:  długie  i  zakrzywione  jak  u  wilka,  więc  się
zawahał.

Co  to  za  stworzenie?  Czaszka  okrągła  i  puste  oczodoły

zwrócone  do  przodu.  Brak  pyska.  Drobne  kości  dłoni  leżały
rozrzucone, ale bez wątpienia były to dłonie, nie kopyta. To

 

musiał

być człowiek, gdyby nie to, że...

Nie  mógł  się  powstrzymać  przed  dotknięciem  tego  dziwnego

szkieletu.  Musiał  go  dotknąć,  aby  przekonać  się,  że  jest
rzeczywisty.

Ostrożnie musnął palcem białą czaszkę. Była zimna, zimniejsza

niż powinna być kość leżąca w wilgotnym i zacienionym otoczeniu.
I nie tylko to, bo w dotyku była...

...dziwna. Coś z nią było nie tak. Prawie tak, jakby... prawie tak,

jakby kość w jakiś sposób skuliła się pod jego palcem.

A co to jest to białe pod spodem?
Gruby  zwój  włosów.  I  coś  jeszcze,  coś  błyszczącego  ciepłym

blaskiem na tle śmiertelnej bieli. Tak, włosy spinała złota klamra.
Była  ozdobiona  jaskrawym  wzorem  w  gwiazdy  w  odcieniu  błękitu
najbardziej żywym z możliwych.

Franz  stał  zupełnie  nieruchomo,  nachylony  nad  delikatnym

układem  kości.  Wpatrywał  się  i  wpatrywał,  wciąż  nie  mogąc
uwierzyć.

Wyciągnął więc ponownie palec w stronę czaszki.

background image

Tym  razem  nie  miał  wątpliwości:  biała  kość  poruszyła  się.  Co

więcej,  rozstąpiła  się  —  szybko  i  niespodziewanie.  I  zanim  zdążył
zatrzymać palec, przeszedł on przez czaszkę do jej wnętrza.

Przerażony  szarpnął  rękę  do  siebie,  ale  —  o,  zgrozo!  —

pozostała  ona  w  czaszce.  Ze  strachem  próbował  odbić  ją
uderzeniem  drugiej  ręki,  ale  jej  palce  także  utknęły  w  kleiście
roztapiającej się kości.

I  nagle  głowę  Franza  wypełnił  dziki  śmiech,  błyszczące  oczy  i

niebezpieczna ciemność.

A także śpiew.

Nie powiem, kim jestem
Ani skąd przybywam.
Będę jednak polować tu
Wbrew tobie i wam.

background image

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment

pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji 

kliknij tutaj

.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora 

sklepu na którym  można

nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji

. Zabronione są

jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej 
od-sprzedaży, zgodnie z 

regulaminem serwisu

.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie

internetowym 

e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki

.