!Herbert George Wells Wojna światów

background image

Herbert George Wells

Wojna światów

background image

KSIĘGA PIERWSZA

PRZYBYCIE MARSJAN

background image

1. W PRZEDEDNIU WOJNY

Nikt pod koniec dziewiętnastego wieku nie uwierzyłby chyba, iż życie ludzi bacznie i

wszechstronnie obserwują istoty mądrzejsze od człowieka, a przecież jak i on śmiertelne; że

krzątających się wokół swych spraw codziennych ludzi badają i analizują one równie być może

skrupulatnie, jak skrupulatnie bada człowiek pad mikroskopem rające się i mnożące w kropli wody

drobnoustroje. Snując się, niezmiernie radzi z siebie, po naszym globie, szczerze jesteśmy

przekonani o swej władzy nad materią. Możliwe, że żyjątka pod mikroskopem czują tak samo. Ale

nikomu z nas nie przyszła do głowy myśl, że są inne, starze od naszego światy, które mogą być

źródłem niebezpieczeństwa dla ludzkości. Każdą myśl o życiu na nich odpędzaliśmy od siebie,

uważając je za nieprawdopodobne, a przynajmniej mocno wątpliwe.

Dzisiejszego czytelnika zainteresuje niezawodnie nasz sposób myślenia z tamtych

odległych dni. Przypuszczano podówczas, że na Marsie mogą żyć co najwyżej inni jacyś ludzie, na

niższym od naszego stopniu rozwoju, którzy z radością powitaliby ziemskie wyprawy

misjonarskie. A tymczasem poprzez otchłań międzyplanetarnej przestrzeni spoglądały na naszą.

Ziemię zazdrosnym okiem istoty obdarzane umysłami o tyleż wyższymi od naszych, o ile ludzkie

wyższe są od umysłów zagładą zagrożonych zwierząt; o intelekcie szerokim, lecz chłodnym i

niechętnym. I powali, lecz nieuchronnie opracowywały swe plany przeciwka nam. W pierwszych

latach wieku dwudziestego przyszło WIELKIE ZASKOCZENIE.

Nie muszę chyba przypominać czytelnikowi, iż Mars krąży dookoła Słońca w odległości

140 000 000 mil, a światła i ciepła otrzymuje zaledwie dwa razy mniej od naszej Ziemi. Mars, jeśli

teorie mgławicowo kryją w sobie choć ziarno prawdy, musi być znacznie od Ziemi starszy i życie

na nim musiało pojawić się na długo przed ukształtowaniem się ziemskiej skorupy. To, że masa

Marsa wynosi zaledwie jedną siódmą masy Ziemi, przyspieszyło jego ostyganie do temperatury, w

której pojawia się życie. Co więcej, posiada on powietrze i wodę, a więc to wszystko, co niezbędne

jest do podtrzymywania żywego istnienia.

Człowiek jednak jest tak próżny i tak w swej próżności zaślepiony, iż do samego schyłku

XIX stulecia ne. znalazł się żaden pisarz, który wyraziłby pogląd, że mogła się tam rozwinąć życie

istot rozumnych, na poziomie wyższym od ziemskiego. Nie pojmowano też na ogół, że na Marsie,

który o wiele jest od Ziemi starszy, powierzchnię ma czterokrotnie mniejszą i znacznie dalej leży

od Słońca - życie musi być nie tylko odleglejsze od swych początków, ale bliższe końca.

Nieustanne stygnięcie, któremu podległa jest przecież i nasza planeta, posunęło się u

naszego sąsiada znacznie dalej. Warunki fizyczne tam panujące są dla nas, co prawda, wciąż

background image

jeszcze tajemnicą - wiemy jednak, że nawet na równiku temperatura południa osiąga zaledwie

temperaturę naszych najostrzejszych zim. Atmosfera Marsa jest o wiele bardziej rozrzedzona od

naszej, oceany zaś skurczyły się tak dalece, iż pokrywają już tylko jedną trzecią powierzchni tej

planety. Potężne lodowce zalegają oba jej bieguny, a wskutek powolnych zmian pór roku spełzają

coraz groźniej na obszary strefy umiarkowanej. Ten najwyższy stopień wyczerpania, tak

niewiarygodnie jeszcze dla naszej Ziemi odległy, stał się palącym problemem dla mieszkańców

Marsa. Pod bezpośrednim naciskiem konieczności rozkwitła ich nauka, urosła ich wiedza - lecz

stwardniały serca. Spoglądając przez przyrządy, o jakich nam się nawet nie śniło, w przestrzeń, w

kierunku Słońca, ujrzeli oni odległą od siebie o zaledwie 35 000 000 mil jutrzenkę nadziei, naszą

cieplejszą planetę, pokrytą zielenią roślinności, szarą od wód, z atmosferą pełną chmur -

wymownym świadectwem płodności, z przelotnym pośród tych chmur widokiem gęsto

zaludnionych lądów i upstrzonych statkami mórz.

My zaś, ludzie, stworzenia zamieszkujące tę Ziemię, byliśmy dla nich czymś tak samo

obcym i niższym, jak obce i niższe są dla nas małpy i lemury. Umysł człowieka pojął już prawdę,

iż życie jest nieustanną walką o byt. Wydaje się, że prawdę, tę wyznawali również Marsjanie. Ich

świat stygł coraz bardziej, nasz zaś pełen był życia, Życia obcego im. niższego. pierwotnego.

Jedyną ucieczką od groźby nieuniknionego końca, groźby wzrastającej z pokolenia na pokolenie,

było dla nich przedsięwzięcie wyprawy wojennej bliżej Słońca.

Zanim osądzimy ich zbyt surowo, przypomnijmy sobie. jak bezlitośnie tępił własny nasz

gatunek nie tylko zwierzęta, bizony czy ptaki dodo, ale i inne rasy ludzkie, na niższym stające

szczeblu rozwoju. Choćby Tasmańczycy wytępieni doszczętnie w ciągu pięćdziesięciu lat przez

przybyszów z: Europy. Czyż tacy z nas apostołowie litości, byśmy mieli prawo żalić się na Marsjan

postępujących tak samo z nami?

Obmyślili oni swoje lądowanie na Ziemi z zadziwiającą wprost precyzją - ich wiedza

matematyczna stoi niewątpliwie znacznie wyżej od naszej - i poprowadzili przygotowania prawie

zupełnie jednomyślnie. Gdyby nasze przyrządy pozwalały na to, wzbierające niebezpieczeństwo

można by dostrzec znacznie już wcześniej w XIX wieku. Tacy ludzie jak Schiaparelli obserwowali

wprawdzie czerwoną planetę - nawiasem mówiąc ciekawe, że Mars z dawien dawna uchodził za

symbol wojny - lecz nie potrafili pojąć zmian zachodzących w wyglądzie pewnych wycinków jej

powierzchni, choć tak dokładnie umieli zmiany te nanosić na mapy. A przez cały ten czas

Marsjanie przygotowywali się.

W 1894 roku, w czasie wielkiej apozycji Marsa, dostrzeżono jasny błysk na oświetlonej

części jego tarczy. Pierwsze ujrzało go obserwatorium Licka, nieco później Perrotin w Nicei, potem

zaś inne obserwatoria. Angielska publiczność dowiedziała się o tym po raz pierwszy 2 sierpnia z

background image

artykułów w Przyrodzie. Ja osobiście skłonny jestem przypuszczać, iż zjawiska to było błyskiem

wystrzału oddanego z głębokiego szybu wyrytego w skorupie Marsa, niby z potężnego działa

wyrzucającego skierowane na Ziemię pociski. Pojawienie się szczególnych punkcików

dostrzeżonych w pobliżu miejsca błysku podczas dwu następnych opozycji nie zastała dotychczas

wyjaśnione.

Burza zwaliła się na nas przed sześciu laty. Gdy Mars osiągnął największe przybliżenie,

Lavelle z Jawy zelektryzował cały świat astronomiczny zadziwiającą wiadomością a potężnym na

tej planecie wybuchu rozżarzonych do białości gazów. Stała się to dwunastego przed północą, przy

czym użyty przezeń natychmiast spektroskop wykazał wielką masę płonących gazów, głównie

wodoru, mknącą z błyskawiczną szybkością w kierunku Ziemi. Ten strumień ognia przestał być

widoczny mniej więcej po piętnastu minutach. Astronom porównywał go do olbrzymiego kłębu

płomieni wytrysłych gwałtownie z planety, "zupełnie jak płomień z wylotu lufy",

Później dopiero okazało się, jak trafne była ta porównanie. Następnego jednak dnia nie

znalazłbyś, z wyjątkiem drobnej wzmianki w Daily Telegraph ani słowa o tym zjawisku w żadnej

gazecie i świat żył dalej nic nie wiedząc o największym niebezpieczeństwie jakie kiedykolwiek

zagrażało rodzajowi ludzkiemu. Nie dowiedziałbym się i ja o tym wybuchu, gdybym przypadkiem

nie spotkał w Ottershaw słynnego astronoma Ogilvy'ego. Wiadomość o niezwykłym zjawisku

bardzo go poruszyła i temu właśnie zawdzięczałem zaproszenie, by tegoż wieczoru obserwować z

nim razem czerwoną planetę.

Mimo wszystko, co potem zaszło - wieczór ów pamiętam bardzo dokładnie. Ciemne i

milczące obserwatorium, nikłą plamę światła przyćmionej latarni w kącie, monotonne tykanie

mechanizmu zegarowego przy teleskopie, wreszcie szczelinę w kopule dachu - podłużną głębię

przeciętą smugą gwiezdnego pyłu. słychać było, jak niewidoczny Ogiivy poruszał się gdzieś w

pobliżu. teleskopie widniał krąg głębokiego granatu z unoszącą się w samym niemal jego środku

planetą. Wydała mi się okruchem światła - taka była jasna, maleńka i nieruchoma. Przecinały ją

ledwie dostrzegalne poprzeczne kreski, a na biegunach była leciutko spłaszczona. Taka drobna,

taka srebrzyście ciepła kropelka światła! Wydawało się, że drży, naprawdę jednak drżał tylko

utrzymywany nieustannym działaniem mechanizmu zegarowego na wprost gwiazdy teleskop.

Gdy tak patrzyłem. gwiazda rosła, to malała, zbliżała się nieco, to znów oddalała. Było to

złudzenie wywołane po prostu wysiłkiem wzroku. Dzieliła ją ode mnie 40 000 000 mil-ponad

czterdzieści milionów mil próżni. Niewielu tylko spośród nas potrafi wyobrazić sobie bezmiar

kosmicznej pustki usianej gwiezdnym ziarnem światów.

W pobliżu Marsa, pamiętam, tkwiły trzy świetlne kropki, trzy nieskończenie odległe,

widoczne tylko przez teleskop gwiazdy, wokół zaś roztaczała się nieprzenikniona ciemność próżni.

background image

Wiecie, jak wygląda ciemność nieba w gwiaździstą mroźną noc. W teleskopie wydaje się ona

daleko głębsza. A niewidzialne dla mnie, bo tak odległe i małe, mknęło bez wytchnienia poprzez

niezmierzoną przestrzeń, zbliżało się o tysiące mit z każdą chwilą; nadchodziło wysłane przez

tamtych COŚ - co miało przynieść nam walkę i nieszczęścia i śmierć. Patrząc na nieruchomą

gwiazdę nie śniłem nawet o tym. Nikt na całej kuli ziemskiej nie śnił o bezbłędnie wymierzonych

w nas pociskach.

Tej nocy także nastąpił wybuch gazów na odległej planecie. Dojrzałem go. Czerwony błysk

na krawędzi tarczy, ledwie dostrzegalny zarys wytrysku światła - akurat gdy chronometr

wydzwaniał północ. Przywołałem Ogilvy'ego, by zastąpił mnie przy teleskopie. Noc była upalna i

chciało mi się pić. Stąpając niezdarnie i potykając się poszedłem po omacku do stolika z syfonem,

podczas gdy Ogilvy wykrzykiwał coś o pędzących w naszą stronę kłębach gazów.

Tej nocy wyruszył z Marsa na Ziemię jeszcze jeden niewidzialny pocisk, prawdopodobnie

już drugi w ciągu dwudziestu czterech godzin. Pamiętam, jak siedziałem na stole tam, w ciemności,

a przed oczami migotały mi zielone i szkarłatne plamy. Pamiętam, jak bardzo chciało mi się zapalić

światło. Nie podejrzewałem, co oznaczał ów przelotny błysk ani co miał mi on przynieść. Ogilvy

obserwował do pierwszej, potem także dał spokój. Z jasno już płonącą latarnią wracaliśmy do

domu. Gdzieś niżej, w ciemnościach, leżały ciche miasteczka Otershaw i Chertsey z setkami

śpiących spokojnie mieszkańców.

Ogilvy zastanawiał się tej nocy nad warunkami, jakie panują na Marsie, i wydrwiwał

prostackie pomysły, że jego mieszkańcy dają nam jakieś znaki. Twierdził, że to gęsty deszcz

meteorytów spada na tę planetę lub też, że rozwija się tam potężny wybuch wulkanu. Udowadniał

mi, jakim niepodobieństwem jest identyczny rozwój życia organicznego na dwu sąsiadujących ze

sobą planetach.

- Jest może jedna szansa na milion - mówił - aby na Marsie żyło coś podobnego do

człowieka.

W setkach obserwatoriów widziano tej nocy błysk i następnej, i znów następnej, i tak

dziesięć razy z rzędu, noc w noc, około dwunastej - błysk. Gdy wybuchy, po dziesiątym, ustały -

nikt na Ziemi nie usiłował sobie tego wytłumaczyć. Być może, gazy tworzące się przy wystrzałach

sprawiły w jakiś sposób kłopot Marsjanom. W każdym razie, dostrzeżone przez najsilniejsze

ziemskie teleskopy, gęste chmury dymu i kurzu długo jeszcze unosiły się w postaci szarych plamek

o zmiennych kształtach w przejrzystej atmosferze planety przesłaniając przelotnie tak dobrze znane

astronomom szczegóły jej powierzchni.

Ocknęła się wreszcie codzienna prasa. Poczęły się ukazywać popularnie podawane

wiadomości o wulkanach na Marsie. Pamiętam, że satyryczny tygodnik Punch wykorzystał, nawet

background image

dosyć dowcipnie, temat ten do satyry politycznej. A tymczasem; nie oczekiwane przez nikogo,

szybowały ku nam wystrzelone przez Marsjan pociski. Mknęły z chyżością wielu mil na sekundę

przez pustą otchłań przestrzeni, godzina za godziną, dzień za dniem, wciąż bliżej. i bliżej. Dzisiaj

wydaje się czymś niemal niewiarygodnym, że mimo wiszącej wówczas nad nami groźby

zajmowaliśmy się powszednimi swoimi kłopotami. Pamiętam, jak cieszył się Markham, gdy udało

mu się uzyskać dla swojego tygodnika najnowszą fotografię Marsa. Jeśli o mnie idzie - dzieliłem

czas między dwa zajęcia naukę jazdy na bicyklu i pracę nad szeregiem artykułów na temat

prawdopodobnych dróg rozwoju moralności w miarę postępu cywilizacji.

Pewnego wieczoru - pierwszy z pocisków był już wtedy o niespełna dziesięć milionów mil

od Ziemi - wyszedłem z żoną na przechadzkę. Niebo było wygwieżdżone i pokazywałem jej znaki

zodiaku, a potem Marsa, jasny punkcik wspinający się powali coraz wyżej, ku zenitowi, punkcik,

na który patrzyło w tej chwili tyle potężnych teleskopów. Noc była ciepła. Wracając minęliśmy

grupę spacerowiczów z Chertsey czy może z Isleworth. Szli, grali i podśpiewywali. W oddaleniu

jaśniały okna domów. Ludzie kładli się spać. Ze stacji kolejowej dochodziły, zmienione

odległością w jakąś niemal melodię, dźwięki dzwonków, dudnienie, szczęk przetaczanych

wagonów. Jaskrawa siatka czerwonych, zielonych i żółtych świateł sygnałowych była - wedle słów

żony - jakby wpięta w ciemną ramę nieba. Wszystko tu wydawało się takie spokojne, takie

bezpieczne.

2. Spadająca gwiazda

Nadeszła wreszcie noc, gdy spadł pierwszy pocisk. Późnym wieczorem ujrzano wysoko w

górze krechę ognia. Przemknęła nad Winchesterem kierując się na wschód i zgasła. Patrzyły na nią

setki ludzi .biorąc je niczawodnie za ślad zwykłego meteoru. Według opisu reportera Albina

ciągnął on za sobą zielonkawy, jarzący się przez kilka sekund ogon. Profesor Denning, największy

nasz autorytet w dziedzinie meteorytów, stwierdził, iż dostrzeżono go na wysokości około

dziewięćdziesięciu, a może stu mil. Zdawało mu się, że bolid spadł o jakieś sto mil na wschód.

Nocy tej byłem w domu, pracowałem w gabinecie, a chociaż okno wychodzi na Ottershaw i

zasłona była podniesiona (lubiłem w tamtych czasach spoglądać w nocne niebo) - nie dostrzegłem

nic. A przecież najdziwniejszy ten przedmiot, jaki kiedykolwiek nadleciał z przestworzy na Ziemię,

spadł wtedy właśnie i ujrzałbym go niewątpliwie, gdybym patrzył w okno. Niektórzy świadkowie

jego lotu twierdzą, iż mknął ze świstem. Nic takiego nie słyszałem. Musiało go widzieć wiele osób

w 13erkshire, Surmy i Middlesex, ale wydawało im się pewnie, że to spada jakiś zwyczajny

meteoryt. Nikt chyba nie pomyślał, by go odszukać tej jeszcze nocy.

Tymczasem biedak Ogilvy, który widział spadającą gwiazdę, przekona

background image

ny, iż leży ona gdzieś na polach między Horsell, Ottershaw i Woking, zerwał się skoro świt

i ruszył na poszukiwania. Odnalazł ją rzeczywiście, krótko po wschodzie słońca, w pobliżu

żwirowiska. Pocisk uderzając z wielką siłą o ziemię wyrył ogromną jamę i rozrzucił we wszystkie

strony żwir i piasek zasypując wrzosowisko. Powstałe w ten sposób zwały widać było o półtorej

mili. Wschodnia część wrzosowiska płonęła i na tle wschodzącego właśnie słońca snuty się

przezroczyste niebieskawe dymki.

Bolid niemal całkowicie zagrzebany był w piachu. Dokoła walały się pogruchotane resztki

połamanych przy upadku sosen. Widoczna jego część przypominała ogromnych rozmiarów walec

pokryty grubą okładziną z płyt lub raczej z prostokątnych ciemnobrązowych łusek. średnica walca

mogła wynosić ze trzydzieści jardów. Ogilvy zdumiony wielkością, a jeszcze bardziej kształtem -

meteory są zazwyczaj. mniej lub bardziej kuliste - chciał podejść do bryły, była ona jednak wciąż

jeszcze tak rozgrzana tarciem wskutek przelotu przez atmosferę ziemską, że zamiar ten spełznął na

niczym. Zgrzyty dochodzące z wnętrza walca wziął za odgłosy wywołane nierównomiernym

ostyganiem powierzchni, gdyż nie przyszła mu jeszcze wtedy do głowy myśl, że walec może być

wydrążony.

Gdy stał tak na skraju wyrytej przez bolid jamy podziwiając niezwykły jego wygląd, przede

wszystkim zaś barwę i kształt, poczęło mu świtać mgliście, iż jest może jakaś celowość w

przybyciu walca na Ziemię. Poranek byt cudownie cichy, słońce nieźle już przypiekało sponad

rozsypanych kępami w stronę Weybridge sosen. Nie było słychać świergotu ptaków

, nie zaszemrał najlżejszy wietrzyk, tylko z okopconego walca dochodziły słabe jakieś

dźwięki. Ogilvy był samiuteńki na całej tej wielkiej równinie.

Wtem spostrzegł ze zdziwieniem, iż wzdłuż kolistej krawędzi walca skruszyło się i odpadło

trochę brązowej, zwęglonej, pokrywającej bolid skorupy. Zaczęła ona odrywać się i spadać na

piasek płatami. Nagle odpadł duży kawał z takim łoskotem, że w Ogilvym serce zamarło.

Chcąc zdać` sobie w pełni sprawę z tego, co to oznacza, zsunął się mimo bijącego z jamy

żaru na dno, aby obejrzeć walec z bliska. Nawet wtedy jeszcze sądził, że przyczyną odpadania

okładziny jest stygnięcie walca, chociaż nurtować go już zaczęło zdziwienie, dlaczego odrywa się

ona tylko wzdłóż krawędzi.I wtedy spostrzegł, że koliste dno walca obraca się powolutku dokoła

swej podłużnej osi. Ruch ten był tak powolny, że niemal niedostrzegalny. Zauważył go dopiero

wówczas, gdy zorientował się, że czarna plama na skraju dna będąca pięć minut temu tuż przed

nim

zawędrowała teraz na przeciwległą stronę. Olśniła go myś. Walec był sztuczny!

Wydrążony! Z odkręcanym dnem? Ktoś je od wewnątrz odkręcał!

background image

- Wielkie nieba! - krzyknął Ogilvy. - Tam w środku jest człowiek... ludzie! Na wpół

zwęgleni! Usiłują się wydostać!

Nagle, w ogromnym skrócie myślowym; skojarzył walec z błyskiem na Marsie.

Myśl o uwięzionej istocie była tak straszliwa, iż niepomny na gorąco y przypadł do dna, by

dopomóc w odkręcaniu. Na szczęście silne promieniowanie uchroniło go przed spaleniem rąk

grożącym przy zetknięciu ą z wciąż jeszcze rozżarzonym metalem. Stał chwilę niezdecydowany,

potem odwrócił się, wyskoczył z jamy i popędził jak szalony do Woking. Dochodziła akurat szósta

rano. Po drodze spotkał jakiegoś woźnicę i probował mu tłumaczyć, ale zarówno wygląd jego-

kapelusz zgubił w jamie jak i to, co mówił, było tak niesamowite, że chłopina zaciął konia i

odjechał bez słowa. Nie lepiej powiodło mu się też z pomywaczem otwiera- t jącyrn właśnie oberżę

przy moście w Horsell. Człowiek ten wziął go za wariata i nawet usiłował, bezskutecznie na

szczęście, zamknąć w komórce. To go nieco otrzeźwiło, kiedy więc ujrzał w ogródku londyńskiego

dziennikarza Hendersona krzyknął do niego przez płot i począł opowia dać bardziej już zrozumiale.

- Henderson! - zawołał. - Widział pan ten wczorajszy meteor? - A bo co? - zapytał

Henderson.

- Leży na polu, za Horsell!

- Mój Boże! - zawołał Henderson. - Meteor! To ciekawe!

- To nie jest zwykły meteor! Człowieku, to walec! Sztuczny walec! 1 coś jest w środku!

Henderson podniósł się trzymając:w ręku łopatę.

- Co takiego? - zapytał: Henderson był przygłuchy na jedno ucho. Ogilvy opowiedział mu

wszystko, co widział. Henderson zastanawiał się chwilę, potom rzucił łopatę, wdział marynarkę i

wybiegł na ulicę. Popędzili we dwójkę z powrotem na pole i stwierdzili, że walec nie zmienił

położenia. Nie było też słychać zgrzytów, za to pomiędzy ścianą a dnem ukazał się wąziutki

paseczek lśniącego metalu. Przez tę szczelinę wchodziło do walca lub, być może, uchodziło z niego

z lekkim sykiem powietrze. Chwilę nasłuchiwali, postukali kijem w okładzinę i nie otrzymawszy

żadnej odpowiedzi doszli zgodnie do wniosku, że człowiek czy ludzie w walcu muszą być

nieprzytomni lub zgoła martwi.

Sami oczywiście nie mogli im w niczym dopomóc, wykrzykiwali więc ,

tylko przez chwilę słowa otuchy i obietnic, po czym udali się z powrotem po pomoc. Można

ich sobie wyobrazić, jak ubrudzeni piaskiem, podnieceni, z odzieżą w nieładzie gnali pogodnym

rankiem przez miasteczko pełne trzasku odsłanianych żaluzji wystawowych i okiennic sypialni.

Henderson popędził prosto na pocztę, aby nadać depeszę do Londynu. Arykuły w prasie

przygotowywały już, bądż co bądź, umysły ludzkie do uznania takiej wiadomości za wiarygodną.

background image

Już o ósmej wielu wyrostków i dorosłych poszło na pola, by obejrzeć "nieboszczyków z

Marsa". Tak się ta historia rozpoczęła. Ja dowiedziałem się o wszystkim od gazeciarza, gdy mniej

więcej za. kwadrans dziewiąta wyszedłem jak zwykle po Daily Chronicle. Wiadomości te

poruszyły mnie oczywiście bardzo, toteż nie tracąc ani chwili poszedłem na przełaj przez

Ottershaw ku żwirowisku.

3 Żwirowisko pod Horsell

Zastałem tam tłumek złożony z dwudziestu może ludzi otaczających wielką jamę, w której

Spoczywał walec. Wcześniej już opisałem wygląd tej olbrzymiej, wbitej głęboko w ziemię bryły.

Żwir i trawa dokoła wyglądały jak osmalone nagłym wybuchem. Był to niewątpliwie skutek

zderzenia z rozżarzonym bolidem. Nie zastałem przy jamie ani Hendersona, ani Ogilvy'ego.

Widocznie przekonawszy się, że nie ma na razie nic do zrobienia ; udali się na śniadanie do domu

HenderSOna.

Kilku wyrostków siedziało na skraju jamy i wymachując nogami zabawiało się, dopókim im

tego nie zabroniłem, rzucaniem w walec kamieniami. Odpędzeni - zaczęli bawić się w berka

uwijając się między grupami gapiów.

Byli tu dwaj cykliści, ogrodnik, którego niekiedy zatrudniałem w naszym ogródku,

dziewczynka z niemowlęciem na ręku, rzeźnik Gregg z synkiem i kilku łazików obijających się

zazwyczaj koło dworca i wynaj mujących się jako pomoc do noszenia kijów golfowych. Nie było

słychać żadnych prawie rozmów. W tamtych czasach astronomia była dla prostych ludzi w Anglii

czymś zupełnie nie znanym. Większość zebranych gapiła się bez słowa na podobne do stołu dno

walca. Pozostawało ono zresztą od czasu odejścia Ogilvy'ego i Hendersona w nie zmienionym

położeniu. Wyobrażam sobie, jak rozczarowali się wszyscy ci ludzie zastając tu zamiast

spodziewanego stosu zwęglonych trupów - nieru

chomą bryłę metalu. Niektórzy odchodzili, na ich miejsce przybywali inni. Zszedłem do

jamy i wydało mi się, że z dołu, spad mych nóg, słychać słabe jakieś dźwięki. Pewien natomiast

byłem jednego - że dno przestało się obracać.

Niezwykłość walca stała się dla mnie oczywista wtedy dopiero, gdy ujrzałem go z

bezpośredniej bliskości. Na pierwszy rzut oka nie robił większego wrażenia niż przewrócony

wagon czy zwalone w poprzek drogi drzewo. A może nawet mniejsze. Najbardziej przypominał

zagrzebany w piachu, zardzewiały ze starości zbiornik z gazowni.

Trzeba było posiadać pewien zasób wiedzy, aby zauważyć, że rdzawa jego okładzina to nie

zwyczajna rdza, a żółtawobiały metal połyskujący między ścianą i dnem też nie wygląda

zwyczajnie. Pojęcie "nieziemski" dla większości tu zebranych nie zawierało żadnej treści.

background image

Już wtedy byłem przekonany, że przedmiot ten przybył do nas z Marsa. Nie sądziłem

jednak, aby mogła w nim być jakaś żyjąca istota. Przypuszczałem, iż dno odkręca się

automatycznie. Pomimo wywodów Ogilvy'ego wciąż jeszcze wierzyłem, że na Marsie żyją ludzie.

Wyobrażałem sobie, że znajdziemy w walcu jakieś wzorce i monety, jakieś rękopisy, myślałem o

trudnościach połączonych z ich rozszyfrowaniem. Walec był

jednak zbyt duży, by zawierać taki tylko ładunek. Z wielką tedy niecierpliwością czekałem

na całkowite wykręcenie się dna. Kiedy koło jedenastej spostrzegłem, że nadal nic się nie dzieje,

ruszyłem z głową nabitą myślami do Maybury, do domu. Ale i tu nie dały mi one spokojnie

pracować nad moimi abstrakcyjnymi badaniami.

Po południu-wygląd pola zmienił się nie do poznania. Wczesne wydania wieczornych gazet

poruszyły Londyn ogromnymi tytułami w rodzaju: ,,POSŁANIE Z MARSA" lub "GODNE

UWAGI WYDARZENIE W WOKING" itd. W dodatku depesza Ogilvy'ego do Instytutu

Astronomicznego postawiła na nogi wszystkie obserwatoria w Zjednoczonym Królestwie.

Na polu opodal jamy stało ze sześć przynajmniej dorożek z Woking, bryczka z Cobham, a

nawet jakaś wielkopańska kareta. Nie mówiąc już o mnóstwie bicykli. Prócz tego, choć dzień był

upalny, wielu ludzi z Wo king i Chertsey musiało ściągnąć tu na piechotę, tak iż tłum zebrał się

niemały. Było w nim nawet kilka jaskrawo odzianych kobiet.

Upał był, jak się już rzekło, piekielny. Niebo bez chmurki i ani tchnienia wietrzyku, tylko

rozsiane tu i ówdzie pojedynczo sosny rzucały nieco skąpego cienia. Płonące wrzosowisko już

ugaszono, cała jednak równina, jak okiem sięgnąć w stronę Ottershaw, wypalona była i sczerniała,

a

gdzieniegdzie sączyły się z niej pionowe smużki dymu. Przedsiębiorczy piwiarz z Cobham

przysłał syna z wózkiem pełnym butelek piwa i jabłek.

Zbliżając się do jamy spostrzegłem nad samym jej brzegiem grupkę złożoną z sześciu ludzi.

Byli między nimi Ogilvy, Henderson i wysoki jasnowłosy mężczyzna, jak się później

dowiedziałem - astronom Stent z Królewskiego Obserwatorium, a także paru robotników z

łopatami i kilofami. Stent ostrym podniesionym głosem wydawał im jakieś rozkazy. Stał przy tym

na walcu, który oczywiście ostygł już znacznie. Stent był purpurowy, po twarzy spływał mu

strumieniami pot, widać było wyraźnie, że coś go bardzo zirytowało.

Duża część walca została już odkopana, dolny jednak koniec wciąż jeszcze tkwił w ziemi.

Ogilvy dostrzegłszy mnie w tłumie gapiów natychmiast przywołał mnie do jamy i poprosił, bym

udał się do lorda Hiltona, właściciela tej posiadłości. Rosnący nieustannie tłum, a zwłaszcza

wyrostki - mówił - bardzo utrudniają odkopywanie. Trzeba na gwałt ogrodzić, prowizorycznie

chociażby, jamę, by oddzielić ją od gapiów. Powiedział także, iż od czasu do czasu słychać jeszcze

background image

w walcu słabe zgrzyty, ale odkręcić dna nie udało się, gdyż nic ma ono żadnych uchwytów. Ściany

są niewątpliwie bardzo grubo, być więc może, iż dochodzące do nas słabe dźwięki są w

rzeczywistości głośnym zgiełkiem.

Prośba Ogilvy'ego ucieszyła mnie bardzo., gdyż spełnienie jej czyniło mnie widzem

uprzywilejowanym, dopuszczonym niechybnie poza projektowane ogrodzenie. Co prawda lorda

Hiltona nie zastałem, powiedziano

mi jednak, że spodziewają się jego przyjazdu z Londynu pociągiem przybywającym o

szóstej po południu. Ponieważ było dopiero piętnaście po piątej, wróciłem do domu na

podwieczorek, potem zaś pośpieszyłem na dworzec, aby tam na niego czatować.

4 Walec otwiera się

Na żwirowisko powróciłem, gdy słońce skłaniało się już ku zachodowi. Od strony Woking

wciąż napływały w pośpiechu grupy ludzi, podczas gdy nieliczni tylko wracali do domu. Tłum

zarysowany ciemnym konturem na tle cytrynowożółtego nieba urósł tymczasem do kilkuset chyba

osób. Dochodziły z niego jakieś krzyki, a bliżej jamy słychać było odgłosy szamotania się. Przez

głowę przelatywały mi najdziwniejsze myśli. Podchodząc bliżej usłyszałem głos Stenta:

- Cofnąć się Cofnąć się!

W moją stronę pędził jakiś chłopczyk.

- Rusza się! - wołał przebiegając obok. - Kręci się i kręci! Ja się boję! Wracam do domu!

Zbliżyłem się pospiesznie do tłumu. Stało tam może dwieście, może trzysta rozpychających

się łokciami, tłoczących się ze wszystkich sił osób. Parę znajdujących się tam pań wykazywało nie

mniejszą aktywność.

- Wpadł do jamy! - wrzasnął ktoś. - Cofnąć się! - krzyczały inne głosy.

Tłum falował, ja zaś przepychałem się siłą ku przodowi. Wszyscy byli niezwykle

podnieceni. Z jamy rozlegało się jakieś szczególne brzęczenie

- Słuchaj! - zawołał Ogilvy. - Pomóż odpędzić tych idiotów Przecież nie wiadomo, co jest w

tym przeklętym walcu!

Ujrzałem młodego człowieka, zdaje się sprzedawcę z Woking, stojącego na walcu i

usiłującego wydostać się z jamy, do której zepchnął go falujący tłum.

Dno walca odkręcało się od wewnątrz. Widać już było ze dwie stopy lśniącego gwintu. Ktoś

popchnął mnie tak silnie, że omal nie spadłem na obracające się dno. Odwróciłem się i w tej

właśnie chwili śruba musiała wykręcić się do końca, gdyż. dno upadło z brzękiem na piach.

background image

Odepchnąłem łokciem napierającego na mnie mężczyznę i znowu zwróciłem wzrok ku jamie.

Kolisty otwór walca był przez chwilę całkowicie czarny. Zachodzące słońce raziło prosto w oczy.

Myślę, że wszyscy spodziewali się ujrzeć wydobywającego się z walca człowieka, być

może niezupełnie podobnego do ziemskich ludzi, ale przecież człowieka. Przynajmniej ja się tego

spodziewałem. Tymczasem w głębi tej czerni ujrzałem jakieś ruchy, jakieś wciąż bliższe i bliższe,

nakładające się szare falowania, następnie dwie połyskujące tarcze, jakby ogromne oczy. Potem z

wnętrza wysunęło się coś na kształt szarego węża grubości zwykłej laski i poczęło wić się w

powietrzu wprost ku nam. Po chwili za pierwszym wężem ukazał się następny.

Wstrząsnął mną nagły dreszcz. Jakaś kobieta za mną krzyknęła głośno. Na wpół

odwrócony, ze wzrokiem wciąż utkwionym w walcu, skąd wytryskały następne macki, począłem

przepychać się dalej od skraju jamy. Widziałem wyraźniej, jak zdumienie malujące się na twarzach

otaczających mnie ludzi zmieniało się w przerażenie. Zewsząd słychać było niezrozumiałe okrzyki.

Tłum zaczął się cofać. Patrzyłem, jak sprzedawca wspina się ź pośpiechem po zboczu jamy, nagle

spostrzegłem, że jestem

sam, a po przeciwnej stronie jamy tłum, ze Stentem na czele, uchodzi co sił w pole. Znów

spojrzałem na walec i porwał mnie nieokiełznany strach. Stałem skamieniały i patrzyłem.

Z walca powoli, z trudem, wydobywało się duże, wielkości niedźwiedzia

, szare kuliste cielsko. Wychynęło z otworu i zalśniło w promieniach słońca jak wilgotna

skóra. Fara wielkich ciemnych oczu wpatrywała się we mnie przenikliwie. Cielsko było owalne i,

można by rzec, miało twarz. Poniżej oczu widniał otwór gębowy, wąska szrama bez warg, drgająca

bezustanku, sapiąca, ociekająca śliną. Całe ciało dyszało i pulsowało konwulsyjnie. Cienkim

mackowatym ramieniem trzymało się krawędzi walca, podczas gdy druga macka bujała w

powietrzu.

Ktoś, kto nigdy nie widział żywych Marsjan, z trudem tylko może wyobrazić sobie

niezwykłe obrzydzenie, jakie budził ich wygląd. Zwłaszcza drgające nieustannie usta wygięte w

kształt litery V, z obwisłą ku przodowi górną wargą, brak łuków brwiowych, brak podbródka pod

klinowatą wargą dolną, wężowe macki, głośne i pośpieszne sapanie wywołane-obcą im atmosferą

ziemską, wyraźna trudność w poruszaniu się spowodowana silniejszym niż na Marsie

przyciąganiem, a przede wszystkim niesamowita wprost przenikliwość ogromnych oczu - widok

ten przyprawiał nieomal o mdłości. W ich oleistej brunatnej skórze było coś gąbczastego, w

niezręcznej celowości powolnych ruchów - coś niewypowiedzianie potwornego. Już pierwsze z

nimi zetknięcie, pierwszy rzut oka napełnił mnie wstrętem i przerażeniem.

background image

Wtem potwór znikł. Przewinął się przez krawędź walca i, z głuchym hukiem upuszczonego

na ziemię ciężkiego zwoju skór, spadł na dno jamy. Usłyszałem, jak wydał z siebie przy tym

szczególny ochrypły okrzyk, po czym z głębi ciemnego otworu wypełzło następne straszydło.

Na ten widok nie udało mi się już dłużej opanować przestrachu. Odwróciłem się i pędząc

jak szalony dopadłem oddalonej o sto może jardów kępy drzew. Biegłem w skos i potykałem się co

krok, gdyż nie mogłem, na chwilę nawet, oderwać od tych istot wzroku.

Zatrzymałem się wreszcie, dysząc ciężko, wśród karłowatych sosenek przerośniętych

krzewami jałowca i czekałem, co będzie dalej. Calutkie wrzosowisko usiane była ludźmi

przykutymi jak i ja do ziemi przerażającym jakimś urokiem, wpatrującymi się w te wstrętne istoty,

a właściwie w skrywające je zwały żwiru. Nagłe ujrzałem, z nową falą przerażeni, wysuwający się

spoza nasypu jakiś czarny okrągły przedmiot. Była to ostro zarysowana na tle płonącego zachodem

nieba głowa sprzedawcy. Dostrzegłem, jak przełożył rękę i kolano przez krawędź zwału, po chwili

jednak znów pozostała widoczna tylko głowa. Wyglądało to, jakby ześliznął się z

powrotem. Nagle znikła i głowa i wydawało mi się, że w jamie rozległ się słaby krzyk.

Poderwałem się, by przyjść nieszczęsnemu z pomocą, lecz po krótkiej rozterce strach przeważył.

Potem nie było już widać nic więcej. Wszystka skrywało hałdy piasku i żwiru, utworzone po

upadku cylindra. Ktoś nadchodzący gościńcem od Cobham lub Woking zadziwiłby się

niewątpliwie widokiem topniejącego tłumu około setki ludzi rozsypanych półkolem po polu,

kryjących się w zagłębieniach, za krzewami, za pniami drzew, porozumiewających się między sobą

krótkimi gorączkowymi wykrzyknikami i wpatrującymi się w kilka wielkich kup piasku. Jak

niesamowity wrak wózek czerniał na tle płomiennego nieba porzucony wózek piwiarza, a nieco

opodal - rząd opuszczonych pojazdów. Konie chrupały owies z nadzianych na łby mieszków !lub

skubały trawę.

5 Snop Gorąca

Przelotny widok Marsjan wydobywających się z walca, w którym przybyli ze swej planety

na Ziemię, zafascynował mnie paraliżując me ruchy. Stałem po kalana we wrzosach, z oczami

utkwionymi w skrywający ich nasyp, i czułem, że ścierają się we mnie strach i ciekawość.

Nie miałem odwagi powrócić do jamy, równocześnie jednak pragnąłem namiętnie zajrzeć

do niej znowu. Ruszyłem wreszcie wolniutko, wielkim łukiem, szukając jakiegoś punktu

obserwacyjnego. Nadal nie odrywałem wzroku od nasypu, za którym schowali się przybysze. Raz

nad jamą zabłysło na chwilę w słońcu i znowu skryło się kłębowisko czarnych cienkich węży

podobnych d.o macek ośmiornicy. Potem, bardzo powoli, wynurzyła się długa tyczka zakończona

okrągłą tarczą wirującą nieustannym, szybkim, drgającym ruchem. Co się tam mogło dziać

background image

Większość gapiów skupiła się w dwóch miejscach - jedna gromada bliżej Woking, druga od

strony Cobham. Widocznie wszyscy przeżywali rozterkę podobną do mojej. W pobliżu stało paru

mężczyzn. Podszedłem do jednego z nich. Był to mój sąsiad, nie znany mi zresztą z nazwiska.

Choć nie była to najwłaściwsza do rozmowy chwila, zagadnąłem go.

- Cóż to za wstrętne bydlaki-odrzekł. -0, mój Boże! Co to za wstrętne bydlaki! - powtarzał

w kółko.

- Widział pan tego człowieka w jamie? - zapytałem; nic na to nie odpowiedział.

Milczeliśmy obaj, zapatrzeni, czując się we dwóch nieco

raźniej. Po chwili przesunąłem się trochę w bok, by wspiąć się na niewielki, lecz

zapewniający lepszą widoczność pagórek, kiedy zaś obejrzałem się za sąsiadem, zobaczyłem, jak

oddalał się w stronę Woking.

Dopiero roztapiający się w mroku zachód przyniósł nowe wydarzenia. Na lewo, w stronę

Woking, tłum gęstniał. Donosił się stamtąd gwar rozmów. Znikła natomiast grupka pod Cobham.

W jamie panowała zupełna cisza.

Natchnęło to widocznie ludzi odwagą. Sądzę, że odegrali też pewną rolę nawa przybyli z

Woking. W każdym razie równocześnie z zapadającym mrokiem rozpoczął się przerywany ruch w

kierunku jamy, tym żywszy, im cichszy i spokojniejszy wydawał się gęstniejący wokół walca

wieczór. Czarne pionowe figurki posuwały się parami, trójkami ku przodowi, przystawały

niepewnie, wpatrywały się w ciemność i znów ruszały przed siebie opasując żwirowisko szerokim

nieregularnym półksiężycem. Ja także począłem zbliżać się do jamy.

Na żwirowisko wkroczyło śmiało kilku woźniców, po czym rozległ się tupot kopyt i

skrzypienie kół. Zobaczyłem też chłopaka popychającego wózek z jabłkami. Nagle, o trzydzieści

maże jardów od jamy, ujrzałem nadchodzącą od Horsell małą gromadkę. Wiódł ją jakiś człowiek

wymachujący białą chorągwią.

Było to poselstwo. Widząc, że Marsjanie mimo odpychającej powierzchowności są istotami

niewątpliwie myślącymi, postanowiono po gorączkowych naradach przekonać ich za pomocą

znaków, że my również obdarzeni jesteśmy inteligencją.

Chorągiew powiewała w lewo i w prawo. Odległość dzieląca mnie od poselstwa zbyt była

wielka, bym mógł rozpoznać, kto brał w nim udział. Później dopiero dowiedziałem się, że w próbie

porozumienia uczestniczyli, prócz innych, także Ogilvy, Stent i Hen.derson. W bezpiecznym za

parlamentariuszami oddaleniu posuwało się dość dużo ciemnych postaci. Wyglądało to, jakby ktoś

przebił w jednym miejscu otaczający jamę, dosyć już teraz szczelnie, krąg.

Nagle zabłysło jaskrawe światło i z jamy buchnęły unoszące się pionowo w górę, jeden za

drugim, trzy potężne kłęby zielono jarzącego się dymu. Dym ten, trafniej maże byłoby nazwać go

background image

płomieniem, świecił tak jaskrawo, że w jego blasku i ciemnobłękitne niebo nad głowami, i

zamglone brązowe zarośla ciągnące się aż pod Chertsey, i czarne rozrzucone tu i ówdzie sosny-

pociemniały jeszcze bardziej i pozostały czarne, kiedy dym się rozwiał. Równocześnie rozległo się

ciche syczenie.

Zbliżająca się klinem ku jamie, z chorągwią na czele, grupka parlamen

tariuszy, małych czarnych figurek na czarnej rozległej płaszczyźnie, zatrzymała się na ten

widok jak wryta. Gdy zielony dym wzbił się w górę, twarze rozświetliły się bladą zielenią i zgasły.

Syczenie przeszło z wolna w brzęczenie, potem w długi donośny warkot. Równocześnie z jamy

wysunął się powoli sklepiony, podobny do garbu kształt wysyłający w przestrzeń ledwie

dostrzegalny, wąski, cieniutki promyk światła.

Po chwili w rozproszonej grupie zaczęły przeskakiwać z człowieka na człowieka jasne

iskry, oślepiające błyski płomienia. Wydawało się, jakby niewidzialny strumień światła uderzał ich

i zapalał po kolei, jakby jeden po drugim stawali nagle w płomieniach.

Widziałem w zabójczym, niszczącym ich ogniu, jak zataczali się i padali, gdy towarzyszący

im dotychczas tłum rzucił się do ucieczki.

Stojąc tak i przyglądając się nie zdawałem sobie sprawy, że to śmierć grasuje wśród tej

małej odległej gromadki. Czułem tylko, że dzieje się tam coś dziwnego. Oślepiający, bezgłośny

błysk światła i człowiek wali się na ziemię. Kiedy zaś niewidoczny snop gorąca sięgał dalej

wydając głuchy odgłos - stawały w płomieniach sosny, buchały ogniem wysuszone kępy janowca.

Nawet hen, daleko, gdzieś aż pod Knaphill dostrzegłem płonące drzewa, żywopłoty i drewniane

zabudowania.

Niewidzialny gorący grot, ognista śmierć, szybko i nieuchronnie raził wszystko dokoła.

Pałające krzewy znaczyły jego drogę ku mnie, tak jednak byłem osłupiały, tak oszołomiony, że nie

mogłem ruszyć się z miejsca. Słychać było wyraźnie ogień potrzaskujący na wrzosowisku. Jakiś

koń zarżał i urwał nagle. Jakby ktoś przeciągnął po oddzielających mnie od Marsjan wrzosach

niewidzialnym rozżarzonym palcem i natychmiast szerokim śladem zadymiła i potrzaskała ziemia.

Na lewo, u wylotu gościńca z Woking na żwirowisko, coś runęło z hukiem. Wtem syczenie i

warkot umilkły, a kopulasty garb skrył się za okalającym jamę nasypem.

Wszystka odbyło się tak szybko, tak mnie oślepiły i zaskoczyły te błyski, że nie zdążyłem

nawet poruszyć się. Gdyby śmierć zatoczyła pełny krąg wokół jamy - byłbym zgubiony. Przeszła

jednak bokiem, oszczędziła mnie i pozostawiła po sobie nagle ciemną, niezwykłą noc.

Pod granatowym sklepieniem wieczornego nieba leżały ciche, ciemne aż do czerni,

pagórkowate wrzosowiska przecięte popielatą wstęgą gościńca. Ciemność zdała się całkiem

background image

bezludna. W górze migotały już pierwsze gwiazdy, niebo na zachodzie jaśniało jeszcze bladym,

seledynowym błękitem. Na jego tle rysowały się czarno wierzchołki sosen i dachy domów w

Horsell. Z wyjątkiem tyczki z wirującym nieustannie zwiercia

dłem na czubku nie była widać ani Marsjan, ani żadnych ich narzędzi. Gdzieniegdzie

dopalały się dymiące drzewa i kępy krzaków, zaś z domów w Woking biły w ciche, pogodne niebo

języki płomieni.

Prócz tych pożarów i przerażonego zdumienia wszystko było jak przedtem. Wydawało się,

że zniknięcie z powierzchni Ziemi kilku czarnych figurek z białą chorągiewką w niczym nie

zakłóciło ciszy wieczoru.

Nagle poczułem się na całym tym ciemnym, bezkresnym polu sam, bezbronny i bezsilny.

Ogarnęło mnie przerażenie.

Odwróciłem się i z wysiłkiem pobiegłem, potykając się, przez wrzosowisko.

Nie tylko Marsjanie napawali mnie grozą, groźna była ciemność, groźna cisza. Przerażenie

załamało cały mój męski hart ducha. Biegnąc płakałem bezgłośnie, jak płaczą małe dzieci. Raz

odwróciwszy się - nie śmiałem już spoglądać za siebie.

Pamiętam, jak ogarnęła mnie dziwna pewność, że ktoś ze mną igra, że właśnie teraz, kiedy

od ocalenia dzieli mnie tylko krok, dopędzi mnie i schwyta przyczajona w jamie koło walca,

szybka jak błyskawica, tajemnicza śmierć.

6 Snop Gorąca na gościńcu do Cobham

Bezgłośna szybkość, z jaką Marsjanie potrafili zabijać, zdumiewa nas wciąż jeszcze.

Mniema się ogólnie, że, umieli oni w sobie tylko wiadomy sposób wytwarzać zasoby intensywnego

ciepła w komorach o minimalnym

przewodnictwie. Potem, używając wykonanego z nieznanego stopu parabolicznego

zwierciadła, rzucali snop tego gorąca, podobnie jak zwierciadło latarni morskiej rzuca snop światła,

na dowolny przedmiot. Nikt oczywiście nie potwierdził naukowo tych szczegółów. W każdym

jednak razie pewne jest, iż podstawą tej broni był snop gorąca. Gorąca i niewidzalnego, zamiast

widzialnego, światła. Pod jego dotknięciem wszystko, co palne, stawało w płomieniach, ołów

płynął jak woda, miękło żelazo, pękało i topiło się szkło, woda zmieniała się gwałtownie w parę.

Czterdziestu bez mała zwęglonych, zmienionych do niepoznania ludzi legło owego

pogodnego wieczora dokoła jamy, zaś rozświetlone pożarami pola między Horsell i Maybury

pozostawały przez całą noc pusto i jaskrawo płonące:

Wiadomość o masakrze dotarła równocześnie niemal do Cobham, do

background image

Woking i do Ottershaw. Gdy na żwirowisku rozgrywała się tragedia, w Woking zamykano

właśnie sklepy - toteż niemało pociągniętych zasłyszanymi wieściami ludzi udało się przez most

pod Horsell i dalej drogą pomiędzy żywopłotami prowadzącą ku żwirowisku.

Nietrudno wyobrazić sobie wyświeżoną po całodziennej pracy młodzież, jak korzystając z

okazji stworzonej przez nowinę wybierała się na wieczorną przechadzkę wypełnioną zwykłymi

zalotami. Nietrudno wyobrazić sobie płynący nad gościńcem gwar młodych głosów...

Choć nieszczęsny Henderson pchnął gońca na bicyklu, aby nadać z poczty w Woking

depeszę do wieczornych gazet londyńskich, to jednak mało kto, nawet w Woking, wiedział, że

walec już się otworzył.

Ciekawi, nadchodzący dwójkami, trójkami, widzieli jedynie gorączkowo

rozprawiające gromadki ludzi wpatrzonych w wirujące nieustannie na czubku tyczki nad

jamą zwierciadła. Trudno wątpić", by panujące tu podniecenie nie udzieliło się także i nowo

przybyłym.

Około wpół da dziewiątej, to znaczy w chwili, kiedy ginęli parlamentariusze, na gościńcu

zebrało się już, nie licząc śmiałków, którzy udali się w pole, by obejrzeć Marsjan z bliska, około

trzystu osób. Było też trzech policjantów, w tym jeden konny, usiłujących za wszelką cenę

wykonać polecenie Stenta, to jest utrzymać gapiów z daleka od walca. Nie obeszło się przy tym bez

wrzawy ze strony tych bezmyślnych i ulegających podnieceniu ludzi, dla których zbiegowiska jest

okazją do hałasowania i głupich dowcipów.

Stent i Ogilvy natychmiast po ukazaniu się,Marsjan, przewidując możliwość jakichś starć,

depeszowali z Horsell do najbliższych koszar z. prośbą o przysłanie kompanii piechurów, aby

uchronić te dziwne stworzenia przed gwałtem. Dokonawszy tego powrócili czym prędzej do jamy,

aby stanąć na czele owego nieszczęsnego poselstwa. Opis jego zagłady dokonany przeze mnie nie

różni się niczym od opisu wydarzeń widzianych przez tłum ciekawych. Trzy kłęby zielonego

dymu, odgłos głuchego warkotu w jamie, błyski płomienia.

Cały ten tłum był jednak znacznie bliższy śmierci ode mnie. Ocaliły go zarosłe wrzosami

piaszczyste pagórki, które przegrodziły drogę dolnemu pasmu Snopa Gorąca. Gdyby paraboliczne

zwierciadło uniosło się o kilka jardów wyżej, nie zostałby przy życiu ani jeden świadek. Najpierw

ujrzano błyski, padających ludzi i zapalane, jakby niewidoczną w mroku ręką, coraz bliżej i

bliżej, krzaki. Patem, z sykiem zagłuszającym dochodzący z jamy warkot, łysnął nad głowami

Snop Gorąca i natychmiast stanęły w ogniu czubki obrzeżających gościniec buków. Poczęły

kruszyć

background image

się cegły, trzaskać w oknach szyby, zapłonęły drewniane framugi, a z narożnego domu

posypały się na ziemię szczątki dachu.

Wśród nagłego syku, trzasku i huku, oślepiany blaskiem płonących drzew, zdjęty paniką

tłum zamarł na chwilę.

Na gościniec poczęły się sypać iskry, a za nimi płonące liście i gałęzie. Zajmowała, się od

nich odzież i kapelusze. Na wrzosowisku rozległy się krzyki. W cały ten rozgardiasz wtargnął

wrzeszcząc coś i osłaniając głowę rękami konny policjant. Jakaś kobieta krzyknęła rozdzierającym

głosem: - Idą! - i wszyscy rzucili się do niepowstrzymanej ucieczki. Gnali na oślep jak stado owiec.

Tam, gdzie gościniec zwęża się, przebiegając w wykopie, zrobił się zator, ścisk i wybuchła

rozpaczliwa bójka. Nie wszyscy uszli z niej cało - zduszone i stratowane pozostały, konając w

okrutnych ciemnościach, dwie kobiety i dziecko.

7 Jak dotarłem do domu

Jeśli o mnie idzie - z ucieczki pozostało mi w pamięci tylko ślepe błąkanie się pośród drzew

i pełen potknięć bieg przez wrzosowisko. Dokoła była groza i pewność, że gorące ostrze krąży i

unosi się nieustannie nad głową, aby spaść i zgładzić mnie bezlitośnie, Na gościniec wyszedłem

pomiędzy Horsell a skrzyżowaniem, ku któremu pognałem co sił.

W pewnej chwili poczułem, że dalej już biec nie mogę. Wyczerpany gwałtownością wrażeń

i wysiłkiem ucieczki zatoczyłem się i padłem na skraju drogi. Było to tuż przy moście nad

kanalem, w pobliżu gazowni. Upadłem i leżałem bez ruchu.

Leżałem tak, zdaje się, dość długo.

Wtem, jakby czymś zaniepokojony, usiadłem. Przez chwilę nie moglem pojąć; skąd się tu

wziąłem. Przerażenie opadło ze mnie jak płaszcz. W ucieczce zgubiłem kapelusz, a kołnierzyk

zsunął się z ułamanej spinki. Jeszcze przed chwilą oczywiste były dla mnie trzy tylko rzeczy:

bezmiar nocy, przestrzeni i przyrody - własna moja trwoga i niemoc - i bliskość śmierci. Teraz,

jakby coś się we mnie odmieniło, zacząłem widzieć wszystko inaczej. Nie było to świadome

przejście z jednego stanu w drugi. Po prostu poczułem się znowu zwykłym sobą, poważnym i

statecznym obywatelem. A te ciche pola, ta instynktowna ucieczka, te buchające płomienie -

wydały mi się snem. Zadawałem sobie pytanie, czy wszystko to działo się naprawdę. Nie mogłem

uwierzyć.

Powstałem niepewnie i wstąpiłem na stromo sklepiony most. Przepeł

niało mnie zdumienie. Nerwy i mięśnie osłabły, jakby z nich uszły wszelkie siły. Rzec

można: potykałem się niczym pijany. Spoza sklepienia mostu ukazała się wpierw głowa, patem

reszta czyjejś postaci. Był to robotnik. Szedł obarczony koszykiem, a obok biegł mały chłopczyk.

background image

Mijając życzyli mi dobrej nocy. Chciałem odpowiedzieć i - nie mogłem. Mruknąłem tylko coś

niezrozumiale i powlokłem się dalej. Pod mostem Maybury zadudnił pociąg. Długa gąsienica

oświetlonych okien, biała falująca smuga dymu oświetlonego ogniem, stukot kół - i znikł mknąc na

południe: Przy furtkach willowych ogródków (wchodziłem od strony pięknego przedmieścia

zwanego Wschodnim Tarasem) gwarzyły spokojnie ciemne gromadki mieszkańców. Wszystko

było tu takie zwyczajne, takie rzeczywiste. A tam - poza mną! Jak nierealny gorączkowy sen! Nie,

wmawiałem w siebie, tego być nie mogło!

Jestem, być może, obdarzony wyjątkowym usposobieniem. Nie wiem, czy dużo jest ludzi

podobnych w tym do mnie. Otóż odczuwam czasami dziwne jakieś oderwanie się od samego

siebie, od otaczającego mnie świata; wydaje mi się wówczas, że patrzę na wszystko jakby z

zewnątrz, spoza czasu, spoza przestrzeni, z niezmiernego oddalenia, spoza napięcia rozgrywającej

się nieustannie tragedii bytu. Uczucie to było we mnie tej nocy niezwykle silne. Jakbym dopłynął

do drugiego brzegu snu.

Największej troski przyczyniła mi niepojęta sprzeczność między otaczającą mnie ciszą a

śmiercią grasującą o niecałe dwie. mile stąd. W gazowni słychać było odgłosy - normalnej pracy,

elektryczne lampy płonęły jak co wieczór.

Przystanąłem przy najbliższej grupce gwarzących. - Co słychać na żwirowisku? -

zapytałem.

Przy furtce stało dwóch mężczyzn i kobieta. - Co? - jeden z nich zwrócił się ku mnie.

- Co słychać na żwirowisku? - powtórzyłem pytanie. - A pan nie stamtąd wraca?-odparł.

- Powariowali z tym żwirowiskiem! -zawołała kobieta. - Co tam się dzieje?

- Nic pani nie słyszała o ludziach z Marsa? - zagadnąłem. - 0 stworzeniach z Marsa?

- Aż za wiele - odpowiedziała na to. - Bardzo dziękuję! Wszyscy troje roześmieli się.

Poczułem się ośmieszony, i to mnie rozgniewało. Próbowałem opowiadać im, co

widziałem, lecz nie udawało mi się. Urywane słowa bawiły ich tylko.

- Jeszcze o nich usłyszycie! - wykrzyknąłem i ruszyłem do domu. Już w progu przeraziłem

żonę niesamowitym wyglądem. W jadalni

usiadłem przy stole, wypiłem nieco wina i gdy trochę przyszedłem do siebie, zacząłem

opowiadać o wszystkich swych przejściach. Gotowa od dawna zimna kolacja stała nie tknięta na

stole przez cały czas opowiadania.

- Jedno jest pewne-kończyłem chcąc choć trochę złagodzić wywołane wrażenie. - Nigdy

jeszcze nie widziałem stworzeń poruszających się równie niezdarnie. Mogą, rzecz prosta, siedzieć

sobie w tej swojej jamie i zabijać każdego, kto tylko zbliży się do nich, ale na pewno nie potraf ą z

niej wyjść... Wyglądają jednak okropnie.

background image

- Przestań, kochanie! - zawołała żona ściągając brwi i kładając rękę na mojej.

- Biedny OgiIvy! - ciągnąłem. - Pomyśl, może leży tam martwy! Żona w każdym razie nie

wątpiła w prawdziwość moich przygód. Widząc jej śmiertelną bladość natychmiast umilkłem.

- Oni tu przyjdą! - powtarzała bez ustanku.

Nakłoniłem ją do przełknięcia paru kropel wina i próbowałem uspokoić.

- Przecież ledwie łażą - tłumaczyłem.

Chcąc pocieszyć i ją, i siebie powtarzałem to, co wczoraj mówił Ogilvy: że

niepodobieństwem jest, by Marsjanie mogli zadomowić się na Ziemi. Szczególny nacisk kładłem

na trudności grawitacyjne. Siła ciężkości jest trzykrotnie większa na Ziemi niż na Marsie. Wskutek

tego Marsjanin waży na Ziemi trzy razy tyle, choć siła jego mięśni pozostaje ta sama. Ciało jego

będzie jak z ołowiu! Takie zresztą było powszechne mniemanie. Przytoczę tu dla przykładu, iż

następnego poranka i Times, i Daily Telegraph twierdziły słowo w sławo to samo, zapominając jak

i ja o działaniu dwu zupełnie oczywistych czynników.

Atmosfera ziemska zawiera, jak wiadomo, więcej tlenu, a mniej argonu od atmosfery

Marsa. Ta nadwyżka tlenu oddziaływała na Marsjan dostatecznie pobudzająco, aby w znacznym

stopniu zrównoważyć zwiększony ciężar ich ciała, Po drugie, przeoczano na ogół fakt, że wysoki

poziom myśli technicznej pozwalał Marsjanom obchodzić się doskonale bez pracy mięśni.

Nie zastanawiałem się jednak wówczas nad tym, toteż całe moje rozumowanie pozbawiało

najeźdźców najmniejszej nawet szansy w walce z ludźmi. Konieczność uspokojenia żony i ufność,

jaką natchnął mnie ,suto zastawiony stół, smaczne jedzenie i dobre wino sprawiły,

iż z minuty na, minutę stawałem się odważniejszy i pewniejszy siebie.

- Popełnili głupstwo - twierdziłem dolewając sobie wina. - Oszaleli ze strachu i to uczyniło

ich niebezpiecznymi. Może nie spodziewali, się zastać tu, na Ziemi, istot żyjących i obdarzonych

do tego inteligencją. W ostateczności dość będzie jednego pocisku, aby wytłuc ich wszystkich w tej

jamie,

Niezwykłe podniecenie wywołane wypadkami tamtego dnia musiało wprawić mą

spostrzegawczość w stan wysokiego uczulenia. Wieczór ów pamiętam dzisiaj jeszcze niezwykle

żywo. Zwrócona ku mnie, słodka w różowym cieniu abażuru, zaniepokojona twarz żony; biały

obrus, srebrna i kryształowa zastawa - w tamtych czasach nawet filozoficzni pisarze mogli sobie

pozwolić na pewien przepych - purpurowe wina w kielichu wryły się w mą pamięć z fotograficzną

dokładnością. Siedziałem przy stole, koiłem nerwy papierosem, współczułem nierozważnemu

Ogilvy'emu i krytykowałem tchórzliwą krótkowzroczność Marsjan.

background image

Zupełnie tak samo, myśląc o dostrzeżonych za dnia myśliwych, poruszył się w swym

gniazdku jakiś szacowny ptak dodo. "Zadziobiemy ich jutro na śmierć" - ćwierkał zapewne do swej

małżonki.

Skądże mogłem wówczas wiedzieć, że była to ostatnia wykwintna kolacja, jaką miałem

zjeść w ciągu wielu dziwnych i straszliwych dni,.

8 Piątkowa noc

Ze wszystkich niezwykłych zjawisk oglądanych przeze mnie w ów piątek za

najniezwyklejsze uważam trwałość zwyczajów panującego podówczas porządku społecznego, w

momencie gdy rozpoczynały się zdarzenia, które miały ten porządek obalić.

Gdyby w piątek wieczorem zatoczyć koło w promieniu pięciu mil ze środkiem w

żwirowisku pod Woking - nie sądzę, by choć jeden człowiek (poza, być może, krewnymi

nielicznych cyklistów, Stenta i kilku leżących wokół jamy martwych londyńczyków) przebywający

poza tym okręgiem zmienił z uwagi na zaziemskich przybyszów, choć w nieznaczny sposób,

codzienne swe nawyki.

0 walcu słyszało oczywiście wiele osób. Na pewno rozmawiano nawet o nim w wolnych

chwilach, jednak niemieckie ultimatum, na przykład, zrobiłoby, z wszelką pewnością, większe

wrażenie.

Telegram Hendersona o odkręcaniu się walca uznano tego wieczoru w Londynie za zwykłą

kaczkę. Redakcja zadepeszowała doń żądając potwierdzenia wiadomości, a nie otrzymawszy

odpowiedzi - biedak nie żył już przecie - postanowiła nie wydawać dodatku nadzwyczajnego.

Nawet jednak wewnątrz tego pięciomilowego kręgu większość ludzi pozostawała

bezczynna. Wspomniałem już o zachowaniu się zagadniętych przeze mnie mężczyzn i kobiety. W

całej okolicy ludzie spożywali obojętnie posiłek, grzebali po pracy w ogródkach, dzieci kładziono

spać, młode pary spacerowały po zagajnikach, uczniowie ślęczeli nad książkami.

Być może, uliczna plotka w wioskach, nowy interesujący temat w piwiarni, słowa któregoś

naocznego świadka ostatnich wydarzeń wywołały gdzieniegdzie trochę zamętu, krzyków i

bieganiny, w ogromnej jednak większości ludzie pracowali, jedli, pili, szli spać, zupełnie tak samo

jak co dzień, jak co rok, od najdawniejszych czasów, jakby na niebie nie było żadnego Marsa.

Nawet na stacji w Woking, w Horsell i w Cobham było tak sama.

Na dworcu w Woking najzwyczajniej w świecie, do późnej nocy, przyjeżdżały i odchodziły

pociągi, niektóre przetaczano na boczne tory, pasażerowie wysiadali i czekali na połączenia.

Wszystko szło normalnym trybem. Jakiś chłopak z miasta usiłował przełamać monopol Smitha

background image

sprzedając na stacji popołudniowe gazety. Jego okrzyki: - Ludzie z Marsal mieszały się z ostrymi

gwizdami parowozów i stukotem kół. Gdy około dziewiątej pojawili się na dworcu;wstrząśnięci

niewiarygodnymi wprost przeżyciami ludzie - nie zrobili tam większego wrażenia od zwykłych

pijaków. Jadący do Londynu spoglądali z okien wagonów w ciemność, a widząc gdzieś pod Horsell

z rzadka tylko ukazujące się iskry, słaby czerwony odblask i nikłe smużki dymu wijące się po

wygwieżdżonym niebie sądzili, iż patrzą na zwykły o tej porze roku pożar wrzosowisk. Sprawa

wyglądała poważniej dopiero w obrębie wrzosowiska. Na skraju Woking płonęło sześć domków.

We wszystkich trzech wioskach okna od strony pól były oświetlone, a ludzie nie spali aż do świtu

Tłum ciekawskich zebrany na mostach w Cobham i w Horsell nie topniał ani przez chwilę.

Gdy jedni odchodzili, przybywali nowi i zbiegowisko nie zmniejszała się. Później dopiero

stwierdzono, iż kilku śmiałków podsunęło się w ciemnościach bardzo blisko do Marsjan - nie

powrócili oni już jednak nigdy, promień światła bowiem; jak reflektor okrętowy, omiatał od czasu

do czasu pole, a Snop Gorąca był zawsze w pogotowiu. Poza tym rozległe pola puste były i ciche,

tylko zwęglone ciała leżały

nietknięte przez całą noc i dzień następny. Wiele osób słyszało dochodzące z jamy odgłosy

kucia,

W piątek wieczorem sytuacja wyglądała następująco: w środku, jak zatrute żądło w

naskórku naszej starej Ziemi, tkwił wale. Trucizna jednak nie działała jeszcze z pełną macą. Dalej

rozciągał się pas cichych, miejscami okopconych pól z rozrzuconymi tu i ówdzie ciemnymi,

poskręcanymi dziwacznie figurkami. Gdzieniegdzie paliło się drzewo i krzak. Poza nimi

przebiegała obwódka podniecenia, lecz zapalenie nie sięgało jeszcze dalej w głąb. Przez resztę

świata płynął, jak od niepamiętnych czasów, codzienny potok życia. Gorączka wojenną. która

miała wkrótce zasklepić żyły i arterie, zabić nerwy i zniszczyć mózg, dopiero miała się rozwijać,

Marsjanie, jak noc długa, bez zmrużenia oka i bez chwili wytchnienia kuli i hałasowali

przygotowując swe machiny. Co chwila buchały w wygwieżdżone niebo kłęby białozielonego

dymu. Po godzinie jedenastej przemaszerowała przez Horsell i, tworząc kordon, zaciągnęła

posterunki dokoła żwirowiska kompania piechoty. Przez Cobham przeszła druga, zamykając

żwirowisko od północy. Opowiadano, że tego dnia było tam już kilku oficerów i że jeden z nich,

major Eden z pułku lnkermana, zaginął. Na moście w Cobham zatrzymał się dowódca pułku i

niezwłocznie, choć dochodziła już północ, zabrał się do przesłuchiwania zebranych tam gapiów.

Trzeba przyznać, że władze w wojskowe nie zlekceważyły sytuacji. Jak doniosły nazajutrz poranne

dzienniki, już przed jedenastą wyruszyły z Aldershot w pole oddziały w sile jednego szwadronu

huzarów, dwóch karabinów maszynowych typu Maxim i czterystu piechurów z pułku Cardigana.

background image

W parę dosłownie sekund po północy tłum zebrany na gościńcu wiodącym z Woking do

Chertsey ujrzał, jak w pobliskim sosnowym lesie spadł meteor. Lot jego do złudzenia przypominał

letnią błyskawicę, lecz światło było zielone. Na Ziemię spadł drugi walec.

9 Walka rozpoczyna się

Sobota, pamiętam, była dniem zawieszenia. Także i dniem znużenia, gdyż upał i duchota

były straszliwe. Barometr bez przerwy niemal skakał to w dół, to w górę. W przeciwieństwie do

żony spałem bardzo krótko i z łóżka zerwałem się już wczesnym rankiem. Przed śniadaniem

wyszedłem

do ogrodu. Nasłuchiwałem długo i uważnie, lecz nad polami unosił się tylko śpiew

skowronka. n

Mleczarz zjawił się jak co dzień. Turkot wózka wywołał mnie do furtki, gdyż chciałem

posłuchać najnowszych plotek. Dowiedziałem się, że w nocy Marsjan otoczyło wojsko i teraz

czekają tam już tylko na armaty. Rozmowę przerwało nam tak dobrze znane, tak pokrzepiające

dudnienie pociągu pod Woking,

- Nie powinni ich zabijać bez koniecznej potrzeby - mówił mleczarz

.

Przez płot zobaczyłem sąsiada dłubiącego w grządkach. Gawędziliśmy chwilkę, po czym

poszedłem na śniadanie. Ranek by't najzupełniej powszedni. Sąsiad mój twierdził, że Marsjanie

zostaną dziś jeszcze uwięzieni lub zgładzeni przez wojsko.

- Szkoda, że tacy są nieprzystępni - mówił. - Ciekawe byłoby dowiedzieć się czegoś o życiu

na ich planecie. Niejednego mogliby nas pewno nauczyć.

Podszedł do płotu częstując mnie garścią truskawek, gdyż ogrodnik był z niego równie

szczodry, co zapalony. Opowiadał też o płonącym lesie sosnowym pod Byfleet.

- Opowiadają - rzekł - że spadło tam drugie takie paskudztwo. Jakby jednego było mało.

No, ubezpieczeniowcy zapłacą za to wszystko parę ładnych groszy. - Ubawiło go to widocznie, bo

chichotał. przez chwilę. Pokazywał mgliste dymy wyjaśniając, że to właśnie pali się las i, śmiejąc

się, mówił:

- Długo im będzie gorąco, bo igły i mchy tlą się powoli. - Później jednak wspomniał "tego

biedaka Ogilvy'ego" i znów spoważniał.

Po śniadaniu, zamiast zasiąść jak co dzień do pisania - postanowiłem przejść się na

żwirowisko. Pod mostem kolejowym natknąłem się na oddziałek żołnierzy, saperów zdaje się, w

okrągłych czapkach, w rozpiętych brudnych czerwonych bluzach, spod których wyzierały

background image

niebieskie koszule, w ciemnych spodniach i krótkich, do pół łydki, butach. Oświadczyli mi, że

nikomu nie wolno przechodzić na tamten brzeg kanału. Na gościńcu za mostem też stał wartownik.

Gawędziłem z żołnierzami dość długo, Opowiadałem im o Marsjanach i o tym, co wydarzyło się

tutaj wczorajszego wieczora. Żaden z nich nie widział jeszcze Marsjan, toteż wyobrażali ich sobie

bardzo mgliście. Zasypali mnie oczywiście pytania mi. Nie wiedzieli, na czyj rozkaz wystąpiło

wojsko, słyszeli tylko o jakichś sporach z gwardią konną. Przeciętny saper stoi znacznie wyżej od

zwykłego piechura, toteż spierali się o różne sposoby możliwej wałki z dość

dużą bystrością, Gdy opisałem snop Gorąca, spór rozgorzał na nowo. - Podczołgać się w

ukryciu i skoczyć na nich - dowodził jeden

- Akurat! - odrzekł inny, - Co ci pomoże ukrycie przed takim gorącem? Od razu cię usmażą.

Trzeba podejść jak najbliżej, a potem robić podkop.

- Do cholery z podkopem! Wiecznie te twoje podkopy! Ty, Snippy, powinieneś był urodzić

się kretem!

- To znaczy jak? Szyi zupełnie nie mają? - dopytywał się trzeci, smagły, zamyślony

człeczyna z fajką w zębach.

Opisałem raz jeszcze ich wygląd.

- Nazwałbym ich ośmiornicami. Co tu gadać o ludojadach - tym razem będą z nas rybojady!

- Myślę, że zabić takie bydlę to nie żadna zbrodnia - powiedział pierwszy.

- Dlaczego nie wybić po prostu tego draństwa szrapnelami? - mówił smagły z fajką. - Nigdy

nie wiadomo, co wymyślą!

- A gdzież te twoje szrapnele? - odparł pierwszy.- Zresztą na co czekać? Skoczyć,

powiadam, na nich i już! Czasu nie ma?

Tak -się spierali. Po chwili zostawiłem ich, by pójść na dworzec po poranne gazety; których

kupiłem całą stertę,

Nie będę więcej nużył czytelnika opisem długiego tego poranka i dłuższego jeszcze

popołudnia. Nie udało mi się rzucić okiem na żwirowisko, gdyż władze wojskowe obsadziły nawet

wieże kościelne w Horsell i w Cobham. Zapytywani żołnierze nie nie wiedzieli, oficerowie zaś byli

tyleż tajemniczy, co zajęci. Stwierdziłem tylko, że obecność wojska całkowicie uspokoiła ludność

miasteczka. Od Marshalla, właściciela trafiki, dowiedżiałem się, że wśród wczorajszych ofiar był

także i jego syn. Żołnierze nakazali tymczasem mieszkańcom przedmieścia w Horsell pozamykać i

opuścić domy. w

Na obiad wróciłem dopiero po drugiej, bardzo zmęczony, gdyż, powtarzam, dzień był

niezwykle upalny i parny. Po południu, chcąc nieco się odświeżyć, wziąłem zimną kąpiel. Około

background image

wpół do piątej znów udałem się na dworzec po wieczorne dzienniki, gdyż w porannych był tylko,

bardzo zresztą niedokładny, opis śmierci Stenta, Hendersona, Ogilvy'ego i innych, Znałem zresztą

wszystko to szczegółowo. Marsjanie nie pokazywali

się już więcej ani razu. Pracowali widocznie w swej jamie, bo unosiły się nad nią bez

przerwy kłęby dymu, nie milkły też ani na chwilę odgłosy kucia. Gotowali się zapewne do walki.

"Poczyniono nowe próby porozumienia, jednak bezskutecznie" - zdanie to powtarzało się we

wszystkich

gazetach. Jakiś saper opowiedział mi, że próbowano machać z ukrycia chorągiewką na

długim kiju, ale Marsjanie tyle akurat zwracali na to uwagi, co my na ryki krów. _

Muszę wyznać, że widok wszystkich tych zbrojnych przygotowań podziałał na mnie

niezwykle podniecająco, Wyobraźnia malowała niesłychanie wojownicze obrazy coraz to innej

zguby najeźdźców. Ożyły we mnie chłopięce sny o bohaterskich bojach. Wałka wydawała mi się

jednak aż nazbyt nierówna. Wróg był w swej jamie taki bezbronny.

O trzeciej usłyszeliśmy, od Chertsey czy też Addlestone powtarzający się w równomiernych

odstępach huk działa. Okazało się, że to bombardowano leżący w sosnowym lesie drugi walec

chcąc zniszczyć go, zanim się jeszcze otworzy, Armata przeznaczona do walki z pierwszym

oddziałem Marsjan przybyła do Cobham dopiero o piątej,

Nieco po szóstej siedziałem z żoną w altance przy podwieczorku rozmawiając z

ożywieniem o zbliżającej się bitwie, gdy wtem na żwirowisku rozległa się głucha detonacja, a w

ślad za nią gęsta strzelanina. Nie przebrzmiały jeszcze strzały, gdy tuż koło nas wstrząsnął ziemią

gwałtowny głuchy huk. Wyskoczyłem z altany i oczom mym przedstawił się zdumiewający widok.

Czubki drzew okalających Kolegium Wschodnie stały w płomieniach, wieża pobliskiego kościółka

rozsypywała się właśnie w gruzy, igły minaretu już nie było, a dach Kolegium wyglądał jak

ostrzelany z ciężkiego działa. Pękł jeden z kominów na naszym domku, a czerwone jego szczątki

sypały się na klomb pod oknem mojego gabinetu, postukując po dachówkach.

Staliśmy oboje jak wryci. Pojąłem w jednej chwili, że po zniszczeniu dachu Kolegium

grzbiet wzgórza Maybury musi znaleźć się w zasięgu Snopa Gorąca: Chwyciłem żonę z ramię i

wyciągnąłem bez ceremonii na góściniec. To samo zrobiłem ze służącą, choć dopominała się

płaczliwie o pozostawiony na strychu kuferek. Obiecałem przynieść go za chwilę,

- Nie będziemy w żadnym wypadku mogli pozostać tu dłużej - powiedziałem; równocześnie

na żwirowisku znów zagrzmiały strzały.

- A gdzież się podziejemy? - pytała wystraszona żona.

Zastanowiłem sig, zmieszany. Wtem przypomniałem sobie krewnych w Leatherhead.

background image

- Leatherhead! - usiłowałem przekrzyczeć panujący dokoła zgiełk. Zona patrzyła poza mną,

w dolinę. Przerażeni sąsiedzi wybiegali z domów.

- Jakże my się tam dostaniemy? - zapytała.

Dolinką, pod mostem kolejowym, pędził oddziałek huzarów. Trzech

wpadło galopem na dziedziniec Kolegium, dwaj inni zeskoczyli z koni i poczęli biegać od

domu do domu. Poprzez dymy płonących drzew przeglądało czerwone jak krew słońce, rzucając na

świat niezwykłe, wyblakie jakby promienie.

- Czekaj tu - zawołałem - tutaj jest bezpiecznie - i popędziłem co tchu do zajazdu Pod

Łaciatym Psem, którego właściciel posiadał konia i bryczkę. Spieszyłem się, rzecz jasna, bardzo,

gdyż nietrudno było odgadnąć, że za chwilę ruszą się wszyscy zamieszkujący tamtą stronę

wzgórza. Oberżysto stał spokojnie za ladą nie mając najmniejszego pojęcia o tym, co się dzieje

dokoła. Targował się z jakimś odwróconym do mnie plecami jegomościem.

- Muszę dostać funta - mówił - i nie mam woźnicy. Dam panu dwa - krzyknąłem obcemu

przez ramię. - Za co?

I zwrócę przed północą!

- Na miłość boską? - zawołał oberżysta. - Co to jest? Sprzedaję wieprzka, a pan chce dać za

niego dwa funty i zwrócić przed północą`? Nic nie rozumiem.

Wyjaśniłem pośpiesznie, że muszę natychmiast wyjechać, do czego potrzebny mi jest za

wszelką cenę jego zaprzęg: Nawet nie pomyślałem, że oberżysta także zechce może uciekać.

Wziąłem bryczkę od razu; podjechałem pod dom i zostawiając ją pod opieką żony i służącej

wpadłem do mieszkania, by zabrać nieliczne nasze kosztowności: Żywopłoty i przydrożne drzewa

płonęły coraz gwałtowniej. Pakując rzeczy dostrzegłem, jak jeden ze spieszonych huzarów biegł w

naszym kierunku. Pędząc od domu od domu wzywał mieszkańców do ucieczki. Kiedy dźwigając

zawinięte w obrus nasze skarby stanąłem w drzwiach - akurat przebiegał koło nas. Krzyknąłem za

nim: - Co się dzieje?

Odwrócił się, spojrzał, wybełkotał coś w rodzaju: "czołgają się przykryci rondlami", i wpadł

do bramy stojącego na szczycie domku, Przepływający nad gościńcem kłąb czarnego dymu

przesłonił go na chwilę. Podbiegłem do drzwi sąsiadów i zapukałem chcąc upewnić się, czy

wyjeżdżając dziś do Londynu zamknęli mieszkanie, po czym wróciłem raz jeszcze do domu po

kuferek służącej, przyniosłem go i wpakowałem do bryczki, uchwyciłem lejce i wskoczyłem na

kozioł obok żony. Jeszcze chwila - i zjeżdżaliśmy stokiem pagórka do Starego Woking

pozostawiając za sobą zgiełk i dym.

background image

Przed nami leżał cichy słoneczny krajobraz, na polach przeciętych tasiemką gościńca

kołysała się pszenica, powiewał na wietrze szyld oberży

w Maybury. W przodzie dostrzegłem bryczuszkę doktora. U stóp wzgórza obejrzałem się,

by rzucić okiem na stok, z którego zjeżdżałem. W nieruchomym powietrzu, kładąc się szarym

cieniem na zielone czubki drzew, płynęły ciężkie kłęby czarnego dymu przetykane czerwonymi

pręgami płomieni. Dym rozpościerał się od lasu pod Byfleet na wschodzie aż po Woking na

zachodzie. Gościniec za nami usiany był uchodzącymi w panice ludźmi, zaś poprzez nieruchome,

nagrzane powietrze roznosił się słabo, lecz bardzo wyraźnie terkot karabinu maszynowego, który

po chwili ustał, i przerywany grzechot strzałów. Widocznie Marsjanie palili wszystko, czego tylko

dosięgnął Snop Gorąca.

Nie jestem doświadczonym woźnicą, toteż całą uwagę musiałem skupić na koniu. Gdy

obejrzałem się znowu - czarny dym skrył się już za następ nym pagórkiem. Zaciąłem konia i nie

zwalniałem, dopóki nie zostawiłem za sobą Woking i Send. Doktora prześcignęliśmy jeszcze przed

Send.

10 Nawałnica

Leatherhead leży o dwadzieścia bez mała mil od wzgórza Maybury. Za Pyrford powietrze

była przesycone wonią świeżego siana, która mieszała się ze słodkim zapachem oplatających,

przydrożne żywopłoty polnych róż. Gwałtowna strzelanina, która wybuchła przy naszym zjeździe z

pagórka Maybury, ucichła równie nagle, jak się przedtem zaczęła, pozostawiając po sobie niczym

nie zamąconą ciszę i spokój wieczoru. Do Leatherhead dotarliśmy, beż żadnych przygód, około

dziewiątej. Podczas krótkiego odpoczynku, którego tak potrzebował nasz konik, zjedliśmy kolację,

po czym poprosiłem krewnych o opiekę nad żoną.

Przez całą drogę żona dziwnie była milcząca, jakby przeczuwała przyszłe nieszczęście.

Kiedy próbowałem dodawać jej otuchy dowodząc, że Marsjanie przykuci są do jamy swoim

ciężarem, że mogą się po niej co najwyżej czołgać, odpowiadała półsłówkami albo milczała.

Gdyby nie obietnica dana oberżyście, iż odprowadzę konia - bez wątpienia nalegałaby, abym

pozostał tej nocy w Leatherhead. Czemuż nie pozostałem! Pamiętam jej bladość przy rozstaniu.

Co do mnie - przez cały ten dzień byłem jak w gorączce. Opanowało mnie coś w rodzaju

gorączki wojennej, która czasami udzielała się cywilizowanemu społeczeństwu, i w głębi duszy

cieszyłem się, że muszę wracać tej nocy do Maybury. Obawiałem się nawet, iż ostatnia kanonada

background image

mogła oznaczać zagładę najeźdźców z Marsa. Najlepiej zresztą określę swój stan, jeśli

powiem, iż pragnąłem być przy ich zniszczeniu.

W drogę powrotną wyruszyłem tuż przed jedenastą. Noc była nadspodziewanie ciemna;

kiedy wyszliśmy z oświetlonego przedpokoju - wydała mi się czarna. Upał i duchota panujące

przez cały dzień nie zmniejszyły się ani odrobinę. Chociaż nie -było nawet tchnienia wiatru, po

niebie mknęły chmury. Ktoś ze służby zapalił boczne światła u bryczki. Drogę na szczęście znałem

doskonale. Dopóki nie wskoczyłem na kozioł, żona stała w rozwartych oświetlonych drzwiach.

Wtem odwróciła się i odeszła, pozostawiając na ganku życzących mi szczęśliwej drogi krewnych.

Z początku obawy zony udzieliły mi się, wkrótce jednak powróciłem myślami do Marsjan.

Nie miałem wówczas pojęcia o przebiegu wieczornej potyczki. Nie wiedziałem nawet, co

przyśpieszyło starcie. Gdy przejeżdżałem przez Ockham (wracałem nie przez Send i Stare Woking,

lecz inną drogą), dostrzegłem, iż cały zachodni widnokrąg rozświetla krwawa łuna, zajmująca w

miarę zbliżania się do niej coraz więcej nieba. Chmury zwiastujące burzę mieszały się z kłębami

czarno-czerwonego dymu.

W Ripley ulica była pusta i z wyjątkiem kilku oświetlonych okien nie było tam widać ani

śladu życia. Na zakręcie do P,yrford omal nie wpadłem na gromadkę ludzi. Stali w milczeniu, gdy

ich mijałem. Nie mam pojęcia, czy wiedzieli, co się działo poza pagórkiem; nie mam też pojęcia,

czy domki, obok których przejeżdżałem, spały spokojnie, czy stały próżne i opuszczone, czy może

Wpatrywały się z niepokojem w okropną ciemność tej nocy.

Gościniec z Ripley do Pyrford przebiega doliną rzeki Wey, toteż łuny nie było widać.

Wjeżdżając na pagórek przy kościółku w Pyrford ujrzałem ją znowu, równocześnie zaś zaszeleściły

drzewa pod pierwszym tchnieniem ścigającej mnie burzy. Usłyszałem wydzwaniający północ zegar

na wieży kościelnej i w tejże chwili wyłoniło się przede mną, obrzeżone wyraźnie rysującymi się

na tle łuny czubkami drzew i wierzchołkami dachów, wzgórze Maybury.

Gdy oglądałem ten widok, gościniec rozświetliła nagle bladozielona poświata ukazując

dalekie lasy w kierunku Aldershot. Uczułem gwałtowne szarpnięcie lejców. Nagle błysk zielonego

płomienia przebił grubą warstwę chmur, ukazał na moment splątane ich kłębowisko i znikł gdzieś

w polu, na lewo od drogi. Była to trzecia z kolei spadająca gwiazda.

Na niebie roztańczyły się oślepiająco fioletowe, przez kontrast z zielenią, błyskawice i

zahuczał pierwszy grom. Koń zagryzł wędzidło i poniósł.

Gnaliśmy zbiegającym po lekkiej pochyłości gościńcem ku podnóżu pagórka Maybury.

Nigdy dotąd nie widziałem tak szybko następujących po sobie błyskawic. Pioruny zdawały się

deptać sobie z trzaskiem po piętach, bardziej przypominając pracę jakiejś potężnej machiny

background image

elektrycznej niż zwykłe wyładowania atmosferyczne. Migotliwe światło oślepiało i myliło, począł

siec drobny grad.

Z początku patrzyłem tylko na biegnący przede mną gościniec, nagle jednak uwagę mą

zwróciło coś sunącego z dużą szybkością w dół po przeciwległym stoku wzgórza. Wziąłem to w

pierwszej chwili za mokry dach domu, jednak w nieustannym niemal świetle błyskawic widać było

wyraźnie jego szybki, posuwisty ruch. Zjawisko było ledwo dostrzegalnemoment obezwładniającej'

ciemności, potem znów stało się jasno ja-k w dzień, ujrzałem poci samym szczytem pagórka

czerwone mury sierocińca, zielone wierzchotki sosen i ten zagadkowy, ostro i wyraźnie rysujący

się przedmiot.

I to jakie zjawisko! Jak je opisać? Ogromny, wyższy od domów trójnóg łamiący i depczący

w pędzie sosny, potężna machina z połyskującego metalu krocząca przez wrzosowisko,

wymachująca giętkimi stalowymi mackami! Hałaśliwy grzechot jej ruchu mieszał się z rykiem

burzy. Błysk = i widać wyraźnie, jak dwie nogi unoszą się nad ziemią, błysk gaśnie zapala się

następny i trójnóg wydaje się już o sto jardów bliżej. Czy możesz, czytelniku, wyobrazić sobie

trójnogi stołek skaczący i pędzący na szczudłach? Tak to w blasku błyskawic wyglądało. Tylko że

zamiast małego stołka sunęła przede mną olbrzymia machina na trójnogim statywie.

Wtem, w coraz bliższym lesie, drzewa poczęły rozchylać się jak zeschłe zielsko, przez które

przedziera się człowiek. Sosny łamały się na boki i do przodu, zdawało się, wprost na mnie. A koń

galopował co sił na jego spotkanie! Na widok drugiego potwora nerwy me nie wytrzymały. Nie

patrząc na niego szarpnąłem konia w prawo, bryczka przechyliła się, dyszel pękł z trzaskiem, ja zaś

wyleciałem jak ź procy w bok i zwaliłem się ciężko w niegłębokie bajoro.

Natychmiast zerwałem się i po kolana w wodzie przykucnąłem za kępą krzaków. Koń leżał

bez ruchu - biedne zwierzę złamało sobie kark. W blasku błyskawic widziałem czarny zarys

obalonej bryczki i ciągle jeszcze obracające się wolniutko koła. Chwila - i ogromny mechanizm

przestąpił przeze mnie i począł wspinać się na wzgórze, ku Pyrford.

Z bliska wyglądał niewiarygodnie dziwacznie, wcale nie jak zwykła bezduszna maszyna

sunąca z góry wytyczoną prostą drogą. Krok jego

dźwięczał metalicznie, wokół kadłuba zaś wiły się z chrzęstem długie, giętkie i lśniące

macki. Jedna z nich, jakby mimochodem, wyrwała z korzeniami sosnę. Sunąc przez las potwór

wybierał sobie drogę, a obracający się we wszystkie strony wysoko w górze mosiężny kaptur do

złudzenia przypominał głowę rozglądającego się człowieka. Z tyłu, za plecami kadłuba,

umocowane było metalowe pudło podobne do ogromnego rybackiego kosza, ze stawów zaś

potwora, gdy mnie mijał, tryskały strugi zielonego dymu. Po chwili znikł mi z oczu.

background image

Wszystko to widziałem niezbyt wyraźnie, gdyż migotliwe i oślepiające światło błyskawic

przerywała co chwila gęsta czarna ciemność. W biegu potwór wydawał z siebie ogłuszający

triumfalny ryk - "aluu! aluu!", głośniejszy od huku gromów. Po chwili dopędził towarzysza i obaj

przystanęli, nachylając się nad czym leżącym w polu o dobre pół mili ode mnie. Nie ulegało dla

mnie żadnej wątpliwości, iż zatrzymali się przy trzecim przybyłym z.Marsa walcu.

Leżałem pewien czas na deszczu, przyglądając się w przerywanej błyskawicami

ciemności uwijającym się , ponad żywopłotami potwornym metalowym istotom.:Chwilami

zacinał drobny grad to przesłaniając cieniem

, to znów odsłaniając ostre ich zarysy. W przerwach między błyskawicami noc pochłaniała

je całkowicie.

Woda z bajora i gęsto sypiący grad przemoczyły mnie do suchej nitki. Długo trwało, nim

otrząsnąłem się ze zdziwienia na tyle, aby wyczołgać się z bajora i pomyśleć o grożącym mi

niebezpieczeństwie.

Nie opodal, na kartoflisku, stała samotna chałupa jakiegoś osiedleńca. Podniosłem się w

końcu i skulony pobiegłem szukać tam schronienia. Wołałem w drzwi, nikt jednak się nie odezwał

- być może nie słyszeli lub w chacie nie było nikogo. Po chwili zrezygnowany podążyłem kryjąc

się w przydrożnych rowach do ciągnącego się aż pod Maybury lasu.

Lasem, przemoczony i drżący z zimna, skierowałem się do domu. Błąkałem się wśród

drzew szukając ścieżki. Było bardzo ciemno, gdyż błyskawice stawały się coraz rzadsze, a rzęsisty

deszcz z gradem wypełniał każdą szczelinę między drzewami.

Gdybym zdał sobie wówczas w pełni sprawę, co oznaczają widziane przeze mnie

wydarzenia, zawróciłbym od razu do Byfleet i Cobham, aby dostać się czym prędzej do

Leatherhead, do żony. Niesamowitość jednak otaczającej mnie nocy i zmęczenie nie pozwoliły mi

na to; byłem mokry, podrapany, ogłuszany i oślepiony nawałnicą.

Kołatało we mnie podświadome pragnienie powrotu do domu i sądzę, że ono właśnie

kierowało moimi krokami. Obijałem się o pnie, wpadałem

do wądołów, kaleczyłem kolana o sterczące zdradziecko sęki, aż wbrodziłem wreszcie na

łąkę na stoku poniżej College Arms. Mówię: wbrodziłem, gdyż łąką rwały potoki brudnej

deszczowej wody. Tutaj w ciemnościach wpadł na mnie jakiś mężczyzna, i to z taką siłą, że ledwie

utrzymałem się na nogach.

Wydał okrzyk przerażenia, odskoczył w bok i zanim zdążyłem się opanować i przemówić

doń - uciekł. Wicher dął tak gwałtownie, iż wlokłem się pod górę z największym trudem. Chcąc

posuwać się jako tako naprzód, musiałem podejść do pobliskiego parkanu i pomagać sobie

czepiając się sztachet. `

background image

Tuż przed szczytem stanąłem na czymś miękkim. Przy świetle błyskawicy ujrzałem pod

nogami czarny płaszcz i trzewiki. Nim mogłem rozpoznać, że to leży człowiek - światło zgasło.

Przystanąłem czekając na następny błysk. Przy jego świetle udało mi się rozpoznać tęgiego

mężczyznę odzianego skromnie, lecz nie ubogo; głowa była przygięta tak mocno ku przodowi, że

skryła się zupełnie pod ciałem. Leżał skulony tuż koło parkanu, jakby gwałtownie oń rzucony. .

Pokonując zrozumiały u tego, kto nigdy nie dotykał trupa, wstręt nachyliłem się i

odwróciłem leżącego, sprawdzić, czy bije w nim jeszcze serce. Był martwy. Widocznie skręcił

kark. Błysnęło po raz trzeci i poznałem go. Wyprostowałem się wstrząśnięty. Był to oberżysta,

właściciel pożyczonej bryczki.

Przestąpiłem ostrożnie przez trupa i dalej piąłem się pod górę. Minąłem posterunek policji,

College Arms i doszedłem wreszcie do domu. Po tamtej stronie wzgórza nie było widać pożarów,

na żwirowisku tylko wciąż jeszcze połyskiwał czerwony odblask rozświetlający pędzone wichrem,

podcinane gradem kłębowiska rudego dymu. Domy dokoła, o ile mogłem zauważyć w błyskach

burzy, stały nienaruszone. Jakiś czarny kształt leżał na gościńcu. koto College Arms.

Nieco dalej w kierunku Maybury słychać było na drodze głosy i kroki, brakło mi jednak sił,

by krzyknąć czy podejść tam. Otworzyłem drzwi z klucza, wszedłem do domu, zamknąłem je za

sobą na zasuwę, dowlokłem się do wiodących na piętro schodów i usiadłem na stopniu.

Wyobraźnię mą przepełniały sunące polami metalowe potwory i zmiażdżone o płoty trupy.

Siedziałem na .schodku wsparty o ścianę i dygotałem jak w febrze.

11 U okna

Wspomniałem już, zdaje się, iż najburzliwsze nawet uczucia wygasają we mnie nad podziw

szybko. Toteż wkrótce poczułem dotkliwy chłód. Ociekałem wodą do tego stopnia, że dokoła mnie

na schodach i na chodniku stały kałuże. Podniosłem się mechanicznie, poszedłem do jadalni i

pociągnąłem łyk whisky, po czym odczułem potrzebę przyodziania się w coś suchego.

Nieco później wspiąłem się na górę do gabinetu. Po co tam poszedłem nie mam pojęcia.

Okna mego gabinetu wychodzą na tory i pola Horsell. W pośpiechu ucieczki zapomniałem je

zamknąć przed odjazdem. Korytarz i wnętrze pokoju; w przeciwieństwie do widoku oprawionego

w ramę okna, wydawały się pełne nieprzeniknionej ciemności. Stałem w progu jak wryty.

Nawałnica już przeszła. Wieżyczki Kolegium i otaczające go drzewa znikły bez śladu i

widać teraz było doskonale ciągnące się w dali pola i żwirowisko rozświetlone jaskrawym

czerwonym blaskiem. W blasku tym krzątały się ciemne, dziwaczne, groteskowo ogromne

postacie.

background image

Wydawało się, że cała okolica płonie, tak gęsto usiana była malutkimi, migocącymi w

podmuchach zamierającej burzy i rzucającymi krwawy blask na gęste chmury płomykami. Przed

oknem przepływały co chwila, przesłaniając sylwetki Marsjan, kłęby dymu. Nie mogłem dojrzeć,

co robili, gdyż zarysy ich były bardzo niewyraźne. Nie mogłem także ustalić przeznaczenia

czarnych urządzeń, przy których trudzili się z taką gorliwością. Niewidoczny też był najbliższy

pożar, choć odblask jego tańczył po ścianach i suficie. Powietrze-przepełniał ostry odór palonej

gumy.

Zamknąłem bezszelestnie drzwi i podkradłem się do okna. Widziałem teraz przestrzeń

leżącą między otaczającymi dworzec w Woking domami a osmalonym, sczerniałym lasem pod

Byfleet. Na torze, koło mostu, coś się świeciło, a z kilku domostw stojących przy gościńcu do

Maybury i w pobliżu stacji zostały jedynie tlące się ruiny. Światło na torze zadziwiło mnie; widać

tam było czarny, płonący jasnym płomieniem stos, a nieco w bok, na prawo, ciągnął się łańcuch

żółtych prostokącików. Zrozumiałem po chwili, że to leży rozbity pociąg ze zdruzgotanym

parowozem. Kilka pierwszych wagonów płonęło, podczas gdy reszta stała spokojnie na szynach.

Pośród tych trzech głównych ognisk, to znaczy: między grupą domów, pociągiem i pożarem

pod Cobham, ciągnęły się nieregularne, ciemne

plamy pól przerywane gdzieniegdzie pasmami tlących się i dymiących zgliszcz i

wrzosowisk. Przedziwny był ten widok czarnej przestrzeni przetykanej ogniem. Najbardziej

przypominał mi ogromną hutę nocą. Ludzi z początku nie widziałem nigdzie. Później dopiero

ujrzałem w blasku płonącego dworca w Woking kilka czarnych figurek przebiegających

pojedynczo przez tory.

Czyżby ten dziki chaos miał być tym samym światkiem, gdzie tak bezpiecznie żyło się od

tylu już lat? Nie wiedziałem jeszcze, co zaszło w ciągu ubiegłych siedmiu godzin, nie wiedziałem

też, choć zaczynałem już po trosze odgadywać, jaki był związek między mechanicznymi kolosami

a niezdarnie pełzającymi istotami, które z takim trudem wyłaziły przymnie z walca. Z dziwnym

uczuciem bezosobowego zainteresowania przywlokłem do okna fotel, usiadłem i przyglądałem się

sczerniałym łąkom, a zwłaszcza trzem gigantycznym postaciom krzątającym się po żwirowisku.

Wydawały mi się zadziwiająco czynne. Zastanawiałem się, czym one są. Czy myślącymi

mechanizmami? Czułem, że to niepodobieństwo, Być może w każdym z nich krył się Marsjanin

kierując, rządząc, rozkazując, jak ludzki mózg kieruje, rządzi i rozkazuje ciału? Porównywałem je

do naszych maszyn; po raz pierwszy w życiu zapytałem siebie, czym mogą być ludzkie krążowniki

i parowce dla zwierząt o niższej inteligencji.

Niebo po burzy było jasne. Kiedy migocący ponad dymami, malutki jak łepek szpilki Mars

skłaniał się już ku zachodowi - do ogródka wszedł żołnierz. Najpierw zatrzeszczał cicho płot.

background image

Rozejrzałem się jak człowiek obudzony z letargu i spostrzegłem go. Przełaził przez ogrodzenie. Na

widok istoty ludzkiej minęło dotychczasowe osłupienie. Wychyliłem się gorączkowo z okna.

- Pst! - szepnąłem.

Zatrzymał się niezdecydowany, siedząc okrakiem na parkanie. Potem zeskoczył i pobiegł

trawnikiem do najbliższego narożnika domu. Pochylony posuwał się wolno wzdłuż ściany.

- Kto tam? - zapytał, także szeptem, przystając pod oknem i zadzierając głowę.

- Dokąd pan idzie? - spytałem. - Bóg wie.

- Chce się pan ukryć? - Tak.

- Niech pan wejdzie do domu - powiedziałem.

Zszedłem na dół, uchyliłem drzwi, by go wpuścić, i natychmiast za

mknąłem je znowu. Twarzy żołnierza nie mogłem dojrzeć. Był bez czapki, mundur miał

rozchełstany.

- 0 Boże! ; powtarzał, gdy wciągałem go do pokoju.

Co się stało? - pytałem. r - Niech pan lepiej zapyta, co się nie stało! - W ciemności

ujrzałem, jak załamał w rozpaczy ręce. - Zmietli nas! Po prostu nas zmietli! - powtarzał w kółko.

Jak automat wszedł za mną do jadalni.

- Niech no pan się napije - powiedziałem napełniając szklankę whisky.

Wypił: Potem padł na krzesło, podparł głowę rękami i rozszlochał się jak dziecko. Ja zaś,

zapomniawszy o niedawnej własnej rozpaczy, stałem nad nim zaskoczony. '

Wiele upłynęło czasu, zanim opanował się na tyle, by móc odpowiedzieć na me pytania.

Mówił bezładnie, zacinał się co chwila. Był jezdnym w artylerii, do akcji weszli dopiero około

siódmej. Opowiadano, że pierwszy oddział Marsjan - posuwał się powoli pod osłoną metalowej

tarczy w kierunku drugiego walca.

Tarcza ta, ustawiona później na trójnogu, stała się pierwszą machiną bojową, którą zresztą i

ja potem widziałem. Działo, przy którym był jezdnym, odprzodkowano niedaleko Horsell, aby

panować nad żwirowiskiem. Przybycie artylerii przyśpieszyło działania. Gdy jezdni odprowadzali

przodek, jego koń potknął się i upadł zrzucając go w jakąś rozpadlinę. Równocześnie działo pękło,

amunicja wybuchła, wszystko, dokoła stanęło w płomieniach, a on znalazł się pod stosem

martwych, zwęglonych ludzi i koni.

- Leżałem bez ruchu - mówił - nieprzytomny ze strachu, przyciśnięty zadem końskim.

Zmietli nas! A ten smród - dobry Boże! Jak przypalone mięso! Plecy bolały mnie po upadku,

leżałem więc czekając, aż ból przejdzie. Przed chwilą wszystko było jak na paradzie i raptem

koniec! Zmietli nas! - wykrzyknął.

background image

Długo leżał pod martwym koniem, od czasu do czasu tylko wyglądając w pole. Piechurzy

próbowali atakować jamę tyralierą, po to tylko, by zginąć. Potem potwór zaczął przechadzać się po

żwirowisku, między uciekającymi, kręcąc podobnym do głowy kapturem, zupełnie jak

rozglądający się człowiek. W czymś, co przypominało rękę,.trzymał siejącą zielonymi iskrami,

metalową; skomplikowanej budowy skrzynkę opatrzoną tubą, z której raził Snop Gorąca.

Starczyło kilka chwili by na polu nie pozostało nic żywego, przynaj

mniej w zasięgu wzroku żołnierza, a reszta nie zmienionych jeszcze dotąd w czarne,

osmalone szkielety drzew i krzewów stanęła w płomieniach.

Huzarów ukrytych za. wyniosłością terenu nie widział. Przez krótką chwilę słyszał grzechot

maxima, potem i to ucichło. Olbrzym do ostatka oszczędzał dworzec w Woking i przyległe don",

domy, potem jednak skierował Snop na miasteczko. Pozostały zeń tylko ruiny. Wtedy potwór

wyłączył Snop, zwrócił się do artylerzysty tyłem i naszył w stronę dymiących lasów, gdzie leżał

drugi walec. Równocześnie z jamy wyłonił się następny Tytan.

Gdy i ten podążył w ślad za pierwszym, artylerzysta począł czołgać się ostrożnie polem,

przez gorące jeszcze popieliska wrzosów, do Horsell. Udało mu się dotrzeć do przydrożnego rowu i

ujść nim do Woking. Dalsza jego opowieść pełna była wykrzykników. 0 przejściu przed

miasteczko nie było mowy. Zachowała się tam, być może, garstka żyjących, ale byli to bez

wątpienia ludzie bądź obłąkani ze strachu, bądź też straszliwie poparzeni. Widząc, iż jeden z

Marsjan - powraca żołnierz ukrył się za dymiącymi ruinami jakiegoś muru. Stamtąd widział, jak

gigant dopędziwszy człowieka schwycił go`w jedną ze swych stalowych macek i zmiażdżył o pień

sosny. Po zapadnięciu mroku artylerzysta skoczył ku nasypowi kolejowemu i przebiegł na drugą

stronę.

Przemykał się następnie do Maybury w nadziei, iż idąc w kierunku Londynu uniknie

niebezpieczeństwa Ludzie kryli się po piwnicach i rowach, a większość tych, co uszli z życiem,

wędrowała do Send i Woking. Męczyło go pragnienie, dopóki nie natrafił na rozbitą pompę

kolejową tryskającą strumieniem wody aż na gościniec.

Taką to wydobyłem z niego, słowo po słowie; historię. Opowiadanie o wszystkim, w

widział, uspokoiło go nieco. Od ubiegłego popołudnia, jak mówił, nie miał nic w ustach,

poszedłem więc do spiżarni, skąd przyniosłem trochę baraniny i chleba. Bojąc się zwabić Marsjan

nie paliliśmy lampy, toteż ręce nasze często stykały się nad talerzem. W miarę jak mówił,

wyłaniały się z ciemności otaczające nas przedmioty, a podeptane krzewy i połamane krzaki róż za

oknem stawały się coraz widoczniejsze. Wyglądało to, jakby przez ogród przewaliła się czereda

ludzi czy zwierząt. Coraz wyraźniej też widziałem poczerniałą, posępną, niewiele zapewne

różniącą się od mojej, twarz żołnierza.

background image

Zakończywszy posiłek wspięliśmy się wolniutko na piętro, do gabinetu, by dalej patrzeć

przez okno. Dolina nasza w ciągu jednej nocy zmieniła się w popielisko. Pożary dogasały. Tam

gdzie niedawno szalały płomienie,

teraz wzbijały się smugi dymu; bezlitosne światło poranka obnażało osłonięte dotąd

mrokiem nocy straszliwe, odpychające w swej grozie, nieprzeliczone

ruiny zburzonych domów i szkielety zwęglonych, sczerniałych drzew. Gdzieniegdzie

widniały, jakby cudem ocalałe, jakiś semafor na torach, jakaś altanka w ogrodzie - jasne i żywe

pośród zagłady. Nigdy dotąd w dziejach wojen zniszczenie nie było tak zupełne, tak powszechne.

A koło jamy, pobłyskując w promieniach wschodzącego słońca, stali trzej metalowi olbrzymi i

kręcąc kapturami przyglądali się dokonanym spustoszeniom. _

Wydawało mi się, że jama została powiększona. W niebo biły z niej co chwila, unosiły się

wirując i rozpływały w przestworzach kłęby jaskrawozielonej pary.

Widniejące w oddali, w Cobham, słupy płomieni zmieniły się za pierwszym dotknięciem

dnia w słupy krwawego dymu.

12 Co widziałem z zagłady Weybridge i Sheppertonu

Świat zdawał się zbyt jasny, toteż zaprzestaliśmy podglądania Marsjan, opuściliśmy okno i

zeszliśmy cichutko na dół.

Artylerzysta przyznał mi rację, iż dom nie jest bezpiecznym schronieniem. Chciał iść dalej,

jak mówił, na Londyn,.dó swojej baterii. Dwunastej konnej. Mój plan, powstały pod przemożnym

wrażeniem potęgi Marsjan, polegał na niezwłocznym powrocie do Leatherhead po żonę, zabraniu

jej do Newhaven i opuszczeniu kraju. Pojąłem już bowiem zupełnie jasno, iż okolice Londynu

muszą stać się, zanim straszliwe te istoty nie zostaną zgładzone, polem okrutnych walk.

Pomiędzy mną wszakże a Leatherhead leżał pilnowany przez olbrzymów trzeci walec.

Myślę, iż będąc sam próbowałbym szczęścia i poszedł na przełaj. Artylerzysta jednak powstrzymał

mnie od tego. Dla kochającej żony, tłumaczył mi, to żadna przyjemność zostać wdową. Ostatecznie

ustąpiłem i postanowiliśmy iść razem, pod osłoną lasu, na północ, do Street Cobham. Stamtąd

dopiero miałem udać się zataczając wielki krąg przez Epsom do Leatherhead.

Byłbym wyruszył bez zwłoki, towarzysz mój jednak, zawodowy wojskowy, znał się na tym

lepiej ode mnie. Musiałem przetrząsnąć cały dom, aby znaleźć manierkę i napełnić ją whisky.

Kieszenie wypchaliśmy sucharami i pokrojonym w plasterki mięsem. Wtedy dopiero wymknęliśmy

się

z domu i popędziliśmy co siłą tą samą kiepską drogą, którą przyszedłem wczorajszej nocy.

Domy wydawały się opuszczone. No gościńcu natknęliśmy się na trzy zbite w ciasną gromadkę

background image

zwęglone ciała, niewątpliwie ofiary Gorącego Snopa. Gdzieniegdzie poniewierały się pogubione

przez uciekających drobiazgi, jakiś zegarek, jakiś pojedynczy pantofel, jakaś srebrna łyżka i tym

podobne kosztowności. Na zakręcie do poczty stał okulawiony na trzech kołach, zapchany gratami

wózek. Pośród rozrzuconych dokoła szczątków leżała rozbita w pośpiechu skarbonka.

Z wyjątkiem wciąż jeszcze płonącego sierocińca żaden z pobliskich domów nie ucierpiał

wiele. Snop zgolił tylko kominy i przemknął dalej. Mimo to wydawało się, że w owym Maybury

nie ma prócz nas żywego ducha. Większość mieszkańców uszła, jak sądziłem, drogą na Stare

Woking, tą samą, którą jechaliśmy wczoraj do Leatherhead. A może ukrywała się gdzieś w pobliżu.

Schodząc łąką po stoku minęliśmy ciało mężczyzny w czarnym przemokłym od nocnej

ulewy ubraniu i u podnóża wzgórka weszliśmy w las. f,asem, nie napotykając nikogo, podążaliśmy

ku linii kolejowej. Po drugiej stronie toru ciągnęły się czarne zgliszcza. Większość drzew leżała

pokotem, gdzieniegdzie tylko sterczały szare pnie z kikutami konarów pokrytych zwęglonym

ciemnobrązowym listowiem. '

Po naszej stronie pożarowi nie udało się rozszerzyć, osmalony był sam tylko skraj lasu. W

pobliżu niedawno, widocznie w sobotę jeszcze, pracowali drwale. Na polanie obok kupy trocin i

wielkiej mechanicznej piły leżały świeżo zrąbane i pocięte klocki. Tuż przy nich stał nieduży pusty

barak. Ranek był dziwnie cichy, bez tchnienia wiatru. Nawet ptaki przycichły

, my zaś, krocząc ż pośpiechem, także rozmawialiśmy tylko szeptem. Oglądaliśmy się co

chwila, parę razy przystawaliśmy nasłuchując.

Po pewnym czasie, gdy .zbliżaliśmy się już do gościńca, doszedł nas stamtąd tupot kopyt

końskich. Poprzez rozchylone gałęzie ujrzeliśmy jadącą powoli w kierunku Woking trójkę

kawalerzystów.

Zawołaliśmy na nich, a kiedy przystanęli, pośpieszyliśmy na drogę. Byli to porucznik i dwaj

huzarzy z ósmego pułku. Wieźli z sobą podobny do teodolitu przyrząd na statywie. Artylerzysta

wyjaśnił mi, że to heliograf.

- Pierwsi spotkani na tej drodze od rana ludzie! -wykrzyknął porucznik

. - Co się tu dzieje?

Minę i głos bardzo miał przejęte. Stojący za nim żołnierze przyglądali się nam ciekawie.

Artylerzysta przeskoczył przez równa drogę i zasalutował.

- Melduję posłusznie, panie poruczniku, w nocy rozbito nam działo. Ukrywałem się.

Próbuję odnaleźć baterię. Jadąc dalej tą drogą natknie się pan o pół mili stąd na Marsjan.

- A cóż to znów za diabły?

background image

-- Melduję posłusznie, opancerzone olbrzymy. Wysokość sto stóp. Trzy nogi. Ciało

aluminiowe. Ogromne głowy w kapturach.

- Nie wygłupiajcie się! = zawołał porucznik. - Co za przeklęte bzdury!

- Przekona się pan porucznik. Mają też skrzynki, z których strzelają ogniem.

- Chyba armaty?

- Nie, panie poruczniku - tu artylerzysta począł żywo opisywać Snop Gorąca.

Nie dając mu dokończyć porucznik zwrócił się do mnie. Dotychczas stałem na skraju drogi

bez słowa.

- Pan też ich widział? - zapytał.

- Opis jak najzupełniej dokładny - odparłem.

- Tak - zakonkludował porucznik. - Myślę, że i ja powinienem to zobaczyć. A wy-tu

spojrzał na artylerzystę-idźcie najlepiej zameldować się u dowódcy brygady, generała Marvina, i

powtórzcie mu to wszystko. My mamy rozkaz usuwać ludzi z domów. Generał jest w Weybridge:

Znacie drogę? h

J Ja znam - odezwałem się, po czym oficer zawrócił konia na południe.

- Pół mili, mówicie? - rzucił.

- Co najwyżej - odparłem wskazując wierzchołki drzew na południe. Podziękował i ruszyli

drogą. Więcej ich nie widzieliśmy.

Nieco dalej natknęliśmy się na trzy kobiety z dwojgiem dzieci zajęte wynoszeniem rzeczy z

chałupy. Ręczny wózek pełen był ubogich sprzętów i brudnych węzełków. ,Kobiety tak były zajęte,

że nie miały nawet czasu, by z nami rozmawiać.

Z lasu wyszliśmy niedaleko dworca w Byfleet; Cała ta okolica, skąpana w promieniach

porannego słońca, cicha była i spokojna. Snop Gorąca nie sięgał aż tutaj, toteż gdyby nie milcząca

pustka wielu domów, gdyby nie wybuchający gdzieniegdzie zgiełk i gwar pakowania się, gdyby

nie oddział żołnierzy rozstawionych na moście kolejowym i spoglądających na Woking

, byłaby to najzwyczajniejsza letnia niedziela.

Do Addlestone ciągnął gościńcem szereg skrzypiących wozów i bryczek. Ujrzeliśmy na

drugim krańcu łąki sześć armat, dwunastofuntówek,

ustawionych w jednakowych odstępach i wymierzonych w Woking. Przy armatach stała

obsługa, czekały w pogotowiu bojowym jaszcze. Ludzie wyglądali jak na paradzie.

- To rozumiem!-zawołałem. -Ci na pewno oddadzą choć jeden celny strzał.

Artylerzysta zawahał się. - Idą dalej - mruknął.

background image

Bliżej Weybridge, tuż przy moście, gromada żołnierzy w białych roboczyeh drelichach

sypała długi szaniec, za którym widniały liczne działa.

- Łuki i strzały przeciwko piorunom - powiedział artylerzysta. - Nie widzieli jeszcze

ognistego promienia!

Wolni od pracy przy szańcu oficerowie wypatrywali czegoś ponad drzewami, a sypiący go

żołnierze przerywali co chwila robotę, aby też rzucić okiem w południową stronę.

Zamieszanie w Byfleet panowało niewiarygodne: Ludzie pakowali się; a huzarzy, jedni

wierzchem, inni pieszo, popędzali ich beż wytchnienia. Na wiejskiej uliczce ładowano w

pośpiechu, prócz innych pojazdów, trzy czy cztery ambulanse oznaczone krzyżami :na białych

polach i stary omnibus. Wszędzie uwijały się grupki odświętnie odzianych ludzi. Żołnierzom z

największym trudem udawało się wyjaśnić im powagę sytuacji.

Jakiś staruszek chciał zabrać ogromną skrzynię pełną doniczek z orchideami i wykłócał się

ząb za ząb z usiłującym mu to wyperswadować kapralem.

- Wie pan, co stamtąd nadchodzi?-krzyknąłem wskazując przesłaniające Marsjan drzewa.

- Hę? - odparł zwracając się ku mnie. - Toć tłumaczę, że to drogie rzeczy. .

- Śmierć! - wrzasnąłem. - Śmierć nadchodzi! Śmierć! - i pozostawiwszy go głowiącego się

nad tymi słowami pośpieszyłem za artylerzystą. Na zakręcie obejrzałem się. Żołnierz odszedł, a

staruszek stał przy swej skrzynce i gapił się na dalekie drzewa.

Nikt w całym Weybridge nie potrafił nas objaśnić, gdzie mieści się kwaterą główna: takiego

bałaganu nie widziałem jeszcze, jak żyję, w żadnym miasteczku. Wszędzie pełno było bryk,

wozów, przedziwnej jakiejś mieszaniny pojazdów i koni. Pięknie odziane damy i szacowni

obywatele miasta w golfowych wioślarskich strojach pakowali się na gwałt przy energicznej

pomocy rozmaitych próżniaków. Dzieciaki były podniecone i raczej zachwycone tą niezwykłą

odmianą w coniedzielnej nudzie.

A pośród całego tego zgiełku i tumultu dzielny jakiś pastor odprawia) wczesne nabożeństwo

zwołując na nie wiernych przeraźliwą sygnaturką.

Przysiedliśmy z moim artylerzystą na stopniach studni, by posilić się nieco zapasami.

Patrole wojskowe, tym razem nie huzarzy, lecz biało odziani grenadierzy, ostrzegały ludność, aby

w razie strzelaniny kryć się natychmiast po piwnicach albo niezwłocznie opuszczać mieścinę.

Mijając most kolejowy ujrzeliśmy na dworcu tłum ludzi i perony zawalone walizami i tobołami.

Normalny ruch prawdopodobnie wstrzymano, aby przepuścić transporty wojska do Chertsey.

Dopiero później dowiedziałem się o

dzikich walkach o miejsca w pociągu specjalnym, podstawionym po długim oczekiwaniu.

background image

W Weybrigde pozostaliśmy do południa, a wkrótce potem znaleźliśmy się koło przystani

Shepperton, w miejscu gdzie Wey wpada do Tamizy. Zatrzymaliśmy się tam nieco dłużej

pomagając dwu starowinom załadować rzeczy na wózek. Ujście Wey składa się z trzech koryt,

przez rzekę kursuje prom, jest tam też przystań i wynajem łódek. Na brzegu od strony Sheppertonu

stała wówczas oberża okolona rozległym trawnikiem, nieco głębiej zaś - kościół z wieżą

(odbudowano ją potem bardziej strzelistą) wznoszącą się wysoko ponad drzewa.

Zastaliśmy tam podniecony i hałaśliwy tłum uciekinierów. Wprawdzie ucieczka nie była

jeszcze paniczna, tyle jednak zebrało się tutaj ludzi, że nie zdołałyby ich przewieźć wszystkie

łodzie z całej rzeki razem wzięte. A wciąż jeszcze napływały nowe, zadyszane, obładowane

tobołami gromady. Jakieś małżeństwo niosło dobytek ułożony na zdjętych z zawiasów drzwiach

domku. Ktoś udowadniał, że łatwiej będzie wyjechać z Sheppertonu pociągiem.

Hałasu było tu co niemiara, a jakiś facet próbował nawet kpić i dworować. Najwidoczniej

cały ten tłum wyobrażał sobie Marsjan jako ludzi groźnych wprawdzie, którzy mogą napaść i

zrabować miasteczka i wioski, ale którzy wcześniej czy później nie unikną zagłady. Wzrok

wszystkich zwracał się co chwila ku łąkom za Wey, ciągnącym się aż po Chertsey, lecz panował

tam zupełny spókój.

W przeciwieństwie do wybrzeża po stronie Surrey, na przeciwległym brzegu Tamizy, z

wyjątkiem miejsca gdzie przybijają łodzie, cicho było i spokojnie. Lądujący rozchodzili się w

pośpiechu polnymi drożynami. Akurat wielki prom dobijał do brzegu. Kilku stojących na trawniku

koło oberży żołnierzy pokpiwało sobie z uciekinierów nie udzielając im pomocy. Oberża, jak

zwykle w niedzielę, była zamknięta.

- Co to? - krzyknął przewoźnik.

- Stul pysk, przeklęty!- zawołał ktoś do ujadającego niedaleko nas psa. Od Chertsey rozległ

się głuchy huk, odgłos strzału armatniego.

Walka rozpoczęła się. Niemal natychmiast zaczęły przyłączać .się do chóru, strzelając co

sił, jedna po drugiej, niewidoczne, ukryte bardziej na prawo, za porastającymi przeciwległy brzeg

drzewami, baterie. Któraś kobieta krzyknęła. Tłum stał nieporuszony, wsłuchany w nagły zgiełk

tak bliskiej, a przecież niewidocznej bitwy. Dostrzec można było tylko płaskie łąki, krowy skubiące

trawę i srebrzyste, nieruchome w upalnym słońcu płaczące wierzby. .

- Chyba ich wojsko zatrzyma - odezwała się z powątpiewaniem stojąca koło mnie paniusia.

Nad drzewami unosiła się leciutka mgiełka.

background image

Nagle daleko w górze rzeki ujrzeliśmy chmurę dymu, która kłębiła się i szła wciąż wyżej i

wyżej, aż zawisła wysoko w nieruchomym powietrzu. Potem ziemia zadrżała pod nogami i

powietrzem targnął głośny wybuch wybijając szyby w oknach i ogłuszając nas na długą chwilę.

- Już tu są! - wrzasnął jakiś człek w błękitnej koszuli. - Tam! Widzicie ich? Tam!

W oddali spoza drzew ukazał się nagle jeden, drugi, trzeci, czwarty Marsjanin. Gnali

ciągnącymi się ód Chertsey polami ku rzece. Z dala wyglądali jak niewielkie zakapturzone figurki

mknące posuwistym, szybkim jak lot ptaków ruchem. Potem pojawił się piąty. Pędził na przełaj,

wprost na nas. Szli-na działa. Lśniły w słońcu metalowe cielska rosnących z każdym krokiem

potworów. Najodleglejszy, ostatni w lewo, wymachiwał wzniesioną wysoko skrzynką i nagle

upiorny, straszliwy Snop Gorąca, tak dobrze znany mi od piątku, pomknął ku Chertsey i uderzył w

nieszczęsne miasteczko.

Wydawało się, że widok tych przedziwnych, okropnych istot poraził na chwilę zebrany

nad,.rzeką tłum. Zapanowała zupełna cisza, nikt nie krzyknął, nikt nie jęknął. Potem rozległ się

ochrypły pomruk, tupot setek nóg i plusk wody. Jakiś mężczyzna, zbyt wystraszony, by rzucić

trzymaną na ramieniu walizę, odwrócił się i wyrżnął mnie nią tak mocno, aż się zatoczyłem.

Biegnąca ku rzece kobieta popchnęła mnie z niespodziewaną siłą. Ja też rzuciłem się wraz z

tłumem do ucieczki, mimo przerażenia jednak nie przestawałem myśleć. Ani na chwilę nie

zapominałem o Snopie Gorąca! Ukryć się pod wodą! Oto jedyny ratunek!

- Kryć się pod wodą! - ryknąłem. . Rozejrzałem się i popędziłem na spotkanie

nadchodzącego Marsjanina, prosto ku piaszczystej zatoce i do wody. Inni uczynili to samo. Gdy bie

głem, obok. z zawracającej do brzegu łodzi, wyskakiwali ludzie. Kamienie na dnie oślizłe

były i zamulone, woda zaś tak płytka, że chcąc zagłębić się do pasa, musiałem odbiec ze

dwadzieścia kroków od brzegu. Kiedy olbrzymia postać Marsjanina była o paręset już tylko jardów

ode mnie dałem nurka. Plusk, z jakim ludzie wyskakiwali z łodzi, grzmiał mi w uszach z siłą

piorunów. Ludzie z pośpiechu lądowali po obu stronach rzeki.

Marsjanin nie zwracał chwilowo uwagi na uwijających się w popłochu ludzi, jak człowiek

nie zwraca uwagi na mrówki krzątające się wokół kopniętego przypadkiem mrowiska. Gdy

wytknąłem nareszcie, na pół uduszony, głowę z wody - kaptur Marsjanina patrzył ku strzelającym

jeszcze zza rzeki bateriom. Potem olbrzym ruszył dalej wymachując w takt kroków zbiornikiem

gorąca.

Po chwili był już nad rzeką i począł brnąć przez wodę. Wychodząc na przeciwległy brzeg

przyklęknął na chwilę, natychmiast jednak powstał i ruszył ku-Sheppertonowi. Równocześnie

wypaliło sześć ukrytych wśród podmiejskich domków armat. Niespodziane, bliskie, następujące

background image

szybko po sobie wybuchy przeraziły mnie. Potwór unosił właśnie skrzynię ze Snopem, gdy ó kilka

stóp od kaptura rozerwał się granat.

Wydałem okrzyk zdumienia: Nie parzyłem już na tamtych czterech, nie myślałem o nich,

całą uwagę skupiłem na najbliższym. Dwa następne pociski wybuchły tuż koło metalowego

cielska, a czwarty rąbnął w usiłujący uniknąć go obrotem kaptur. Kaptur.pękł, błysnął i rozleciał się

w kawałki sypiąc wkoło odłamkami metalu i krwawymi strzępami mięsa.

- Trafili! - krzyknąłem z zachwytem.

Odpowiedziały mi okrzyki radości. W podnieceniu omal nie wyskoczyłem

na brzeg.

Pozbawiony głowy kolos zataczał się jak pijany; nie przewrócił się jednak. Cudem niemal

zachował równowagę, ale nie panując nad ruchami pomykał ze wzniesionym w górę zbiornikiem

gorąca ku Sheppertonowi. Żywa inteligencja, zamknięty w kapturze Marsjanin, została zgładzona,

rozprysła się na cztery wiatry i potwór był już tylko metalowym mechanizmem sunącym ku

nieuchronnej zagładzie. Nie kierowany przez nikogo pędził wprost przed siebie. Uderzył jak taran

w wieżę kościelną, zdruzgotał ją jak szklaną zabawkę, skręcił w bok, potknął się i ginąc z oczu

runął w rzekę z potężnym łoskotem.

Gwałtowny wybuch wstrząsnął powietrzem. W niebo 'strzelił słup wody, pary, błota i

odłamków metalu. To komora ze Snopem dotknęła

wody zmieniając ją niepowstrzymanie w parę. Rzeką runęła jak wrzący błotnisty przypływ

potężna fala. Widziałem ludzi uciekających na brzegi, zewsząd rozlegały się jęki i krzyki

zagłuszane sykiem i zgiełkiem upadku Marsjanina.

Nie zwracając uwagi na gorąco, stłumiwszy instynkt samozachowawczy przepychałem się

wśród uciekających, pędziłem z pluskiem przez nadbiegające fale w górę rzeki, do zakrętu, chcąc

ujrzeć, co się tam dzieje. Kilka porzuconych łódek obijało się bez celu po wzburzonych falach.

Wreszcie zobaczyłem Marsjanina. Leżał w poprzek koryta, zupełnie niemal zatopiony.

Nad szczątkami unosiły się gęste obłoki pary. Widać przez nie było; jak olbrzymie członki

młócą w nieustannych drgawkach wodę, jak rozpryskują w powietrzu błotnistą pianę. Macki niby

żywe ramiona to splatały się konwulsyjnie, to rozplatały i gdyby nie bezradna jałowość tych

ruchów wydawałoby się, że to śmiertelnie zraniona istota walczy z falami o życie. 7a machiny

tryskały z głośnym sykiem olbrzymie strugi rdzawobrązowej cieczy. ,

Od widoku tego odwróciły mą uwagę wściekłe ryki przypominające dźwięki

rozpowszechnionych w przemysłowych miastach syren fabrycznych. Jakiś jegomość stojący tuż

przy brzegu, po kolana w wodzie, krzyczał coś do mnie pokazując palcem w tył, poza mnie.

background image

Odwróciłem się i ujrzałem sadzących ogromnymi susami brzegiem, od Chertsey, Marsjan. Z

Sheppertonu znów odezwały się działa, tym jednak razem bez skutku.

Na ten widok dałem nurka i płynąłem pod wodą wstrzymując oddech dopóty, dopóki każdy

ruch nie stał się męką. Woda dokoła burzyła się coraz gwałtowniej, temperatura rosła

błyskawicznie.

Gdy.wynurzyłem się na chwilę, by zaczerpnąć tchu, i przetarłem oczybiałe kłęby pary

przesłoniły Marsjan niemal całkowicie. Hałas panował ogłuszający. Wreszcie ujrzałem

niewyraźnie ogromne, bo powiększone jeszcze przez mgłę, szare postacie. Minęły mnie, po czym

dwie nachyliły się nad parującymi szczątkami towarzysza.

Dwie pozostałe stanęły koło nich, w wodzie, jedna o dwieście mniej więcej jardów od mnie,

druga bliżej ku Laleham. Wzniesione wysoko

zbiorniki ze Snopem Gorąca siały z sykiem śmiercionośne promienie.

Powietrze pełne było wrzawy, ogłuszającej mieszaniny skłóconych ze sobą hałasów;

podobnych do głosu trąb, ryków Marsjan, łoskotu walą. cych się domów, trzasku płonących drzew,

płotów i zabudowań. Gęsty,

czarny dym łączył się z bijącą z rzeki parą, w Weybridge zaś miejsca dotknięte Snopem

łyskały oślepiającą białością i w jednej chwili zmieniały się w dymiące, roztańczone płomienie.

Pobliskie domy wciąż jeszcze stały nietknięte, wyczekując swego losu. Przesłaniały je drżące,

blade obłoczki pary, oświetlały buzujące pożary. ,

Dysząc ciężko, stałem chwilę po pierś we wrzącej niemal wodzie, oszołomiony

beznadziejnością "położenia, pewny nieuchronnej zguby. Poprzez opary widziałem ludzi

uchodzących na brzeg i przezierających się przez gęstwę trzcin, na podobieństwo żab przerażonych

zbliżaniem się człowieka.

Nagle biała smuga Snopa poczęła .pomykać w mą stronę. Pod jej dotknięciem z domów

tryskały płomienie, drzewa stawały w ogniu. Przejećhała po brzegu w jedną stronę, potem w drugą,

zlizując uciekających, i dotknęła rzeki niespełna pięćdziesiąt kroków ode mnie. Musnęła wodę

przesuwając się od brzegu do brzegu, a śladem jej pobiegło białe pasmo wrzącej, buchającej parą

piany. Skoczyłem ku brzegowi.

Uszedłem parę zaledwie kroków, gdy runęła na mnie potężna, wrząca niemal fala.

Wrzasnąłem nieprzytomnie i poparzony, na pół oślepiony, czując, że ginę, zataczając się wśród

syczącej, rwącej wody przedzierałem się resztkami sił ku brzegowi. Gdybym potknął się-byłby to

koniec. Nie potknąłem się jednak. Upadłem wyczerpany na szerokiej, piaszczystej łasze, przy

background image

samym ujściu Wey do Tamizy, tuż pod nosem nadchodzących Marsjan. Byłem pewien, że czeka

mnie śmierć.

Jak przez mgłę pamiętam ogromną stopę Marsjanina. Wparła się w ziemię o kilkanaście

zaledwie jardów od mej głowy, rozrzucając na wszystkie strony piach, po czym znów uniosła się w

górę. Pamiętam długą, pełną niepewności chwilę wyczekiwania, a potem widok, to wyraźny, to

przesłonięty welonem dymu, czterech kolosów dźwigających szczątki zgładzonego towarzysza.

Uchodziły one nieskończenie wolno, jak mi się zdawało, przez rzekę i dalej, nadbrzeżnymi łęgami.

Dopiero wtedy zacząłem pojmować coraz jaśniej, że chyba cudem jakimś - ocalałem.

13 Jak spotkałem się z wikarym

ł'o tej niespodzianej lekcji naszej potęgi, udzielonej przez ziemską broń, Marsjanie wycofali

się na pola pod Horsell; do swych wyjściowych pozycji; że zaś odchodzili w pośpiechu i do tego

obciążeni szczątkami powalonego kompana - przeoczyli niewątpliwie wielu takich rozsianych w

pojedynkę rozbitków jak ja. Gdyby nie zajmowali się wówczas swym towarzyszem, lecz

atakowali dalej, to nieliczne baterie broniące dostępu do Londynu nie byłyby w stanie ich

powstrzymać i stanęliby w stolicy wcześniej niż wieść o ich pochodzie. Byłoby to natarcie tak

nagłe, straszliwe i niszczące, jak trzęsienie ziemi, które przed stu laty zburzyło Lizbonę.

Nie śpieszyli się jednak. Poprzez międzyplanetarne przestrzenie mknął przecież walec za

walcem. Każda doba przynosiła posiłki. A tymczasem nasze sztaby, lądowy i morski, znając już w

pełni niesłychaną moc wroga pracowały z wściekłą energią. Dosłownie co minutę stawało na

stanowisku nowe działo, tak że o zmierzchu z każdego zagłębienia, zza każdego krzaka i domku, ze

stoków wzgórz Kingstonu i Richmondu wyzierały czujne, choć zamaskowane czarne paszcze

armatnie. A przez zwęglone, martwe pola, wszystkiego ze-dwadzieścia może mil kwadratowych,

otaczające obozowiska Marsjan w Horsell, przez spalone, zrujnowane wioski, między sczerniałymi,

zeschłymi kikutami wczoraj jeszcze szumiących drzew przemykali się ofiarni zwiadowcy z

heliografami, które miały ostrzegać artylerzystów o każdym ruchu Marsjan. Ci jednak pojęli już

znakomicie działanie naszej artylerii, pojęli niebezpieczeństwo ludzkiej bliskości, toteż podejść

bliżej niż o milę do któregoś z walców można było tylko za cenę życia.

Wydaje się, że wczesnym popołudniem olbrzymy przeniosły zawartość drugiego i trzeciego

walca z Adlestone i Pyrfordu do pierwszej swej jamy na polach Horsell. Na wzniesieniu, ponad

wypalonymi wrzosowiskami i zrujnowanymi budynkami, stanął na warcie jeden, podczas gdy inni

opuścili swe machiny wojenne i zeszli do jamy. Pracowali tam zawzięcie do późnej nocy.

Świadczył o tym piętrzący się nad jamą słup zielonego dymu widoczny wyraźnie z pagórków pod

Merrow, a nawet, jak mówiono, z Banstead, Epsom i Downs.

background image

Podczas gdy za mymi plecami Marsjanie gotowali się do następnego wypadu, a przede mną

ludzkość zbierała siły do walki, ja w niewypowiedzianej męce, bólu i trudzie przedzierałem się

przez ogień i dym płonącego Weybridge ku Londynowi.

Dostrzegłszy jakieś porzucone czółno płynące w dół rzeki, zrzuciłem przemoczone

zwierzchnie odzienie, dotarłem do łódki i w ten sposób opuściłem teren zagłady. Wioseł w czółnie-

nie było, toteż grzebiąc w wodzie poparzonymi rękami posuwałem się z wielkim tylko trudem do

Hallifordu i Waltonu. Oglądałem się przy tym nieustannie, co zresztą łatwo chyba przyjdzie

czytelnikowi zrozumieć. Wybrałem rzekę, bo wie

działem teraz, że najwięcej szans ocalenia, gdyby potwory pojawiły się znowu, zapewnia

woda.

Fala wywołana upadkiem Marsjanina tak była gorąca, że przez większą część pierwszej mili

para całkowicie przesłaniała mi widok brzegów rzeki. Raz tylko, przez krótką chwilę, widziałem

czarny sznur sylwetek uciekających polami od Weybridge. Halliford, jak mi się zdawało, był

całkowicie opuszczony, a szereg nadbrzeżnych domków płonęło. Dziwny to był widok- zupełny

spokój, zupełna pustka pod upalnym, błękitnym niebem i tylko dym i płomienie tańczące w

popołudniowym skwarze. Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się widzieć płonących domów bez

zgiełkliwego tłumu gapiów: Nieco dalej tliły się i dymiły suche przybrzeżne szuwary, zaś nie

skoszonymi jeszcze łąkami posuwała się niepowstrzymanie w głąb lądu krecha ognia,,

Tak bylem obolały i.zmordowany gwałtownością przeżyć, tak straszny panował skwar na

rzece; 'iż długi czas dawałem bezwalnie nieść się prądowi. W końcu jednak arach przemógł i znów

zacząłem wiosłować. Na dobitek słońce spiekło mi obnażone plecy, toteż gdy wyłonił się wreszcie

zza zakrętu most w Waltonie- upał i wyczerpanie przemogły przerażenie. Przybiłem do brzegu i

śmiertelnie znużony wyciągnąłem się wśród wysokiej trawy. Była może czwarta, może piąta po

południu. Po chwili podniosłem się, uszedłem z pół mili nie spotykając po drodze żywej duszy i

znów ległem, tym razem w cieniu żywopłotu. Pamiętam: idąc mówiłem coś półprzytomnie sam do

siebie. Okropnie chciało mi się pić i gorzko żałowałem, że wypiłem tak mało wody. Ciekawe, że

zły byłem na żonę; nie potrafię tego objaśnić, lecz winiłem ją za jałowość mych prób powrotu do

Leatherhead.

Duchowny zjawił się prawdopodobnie w czasie mej drzemki, gdyż nadejścia jego zupełnie

sobie nie przypominam. Ujrzałem go siedzącego przy mnie, w wybrudzonej sadzami bluzie, z

wygoloną twarzą wzniesioną w górę, zapatrzonego w migocące na niebie błyski. Niebo pokryte

było barankami, kłębkami puchowych chmurek zabarwionych leciutkim różem letniego zachodu.

Usiadłem, a ksiądz na odgłos tego ruchu spojrzał pośpiesznie na mnie.

background image

- Nie ma pan wody? - spytałem krótko. . Zaprzeczył ruchem głowy.

- Dopomina się pan o wodę już od godziny - odrzekł.

Milczeliśmy przyglądając się sobie badawczo. Śmiem twierdzić, że wyglądałem dość

dziwacznie, nagi do pasa, w mokrych spodniach i skar

petkach, poparzony, umorusany. Jego zaś twarz była wcieleniem słabości. Cofnięta broda,

kędzierzawe, lniane niemal loki opadające na niskie czoło, dość duże bladoniebieskie bez wyrazu

oczy. Mówił urywanie, patrząc gdzieś w bok, w próżnię.

- Co to ma znaczyć? - rzekł. - Co to wszystko ma znaczyć? Patrzyłem nań bez słowa.

Wyciągnął białą, wątłą dłoń i zaczął pełnym skargi głosem:

- Dlaczego pozwala się na to? Za jakie grzechy? Wyszedłetń po rannym nabożeństwie w

pole, by odświeżyć nieco umysł, i nagle ogień,'trzęsienie ziemi, śmierć! Jak Sodoma i Gomora!

Cała nasza praca zniszczona, cała praca... Kim są ci Marsjanie?

- Kim my jesteśmy? - odparłem ochryple.

Opasał kolana ramionami i znów zwrócił się ku mnie. Długą chwilę patrzał na mnie w

milczeniu.

- Wyszedłem na spacer, by odświeżyć się nieco - powtórzył - i nagle ogień, trzęsienie ziemi,

śmierć!

Zamilkł, skłaniając głowę tak nisko, iż brodą sięgał niemal kolan. Wtem począł

wymachiwać ręką. - Cała praca, wszystkie szkoły... Cóżeśmy zawinili? Co zawiniło Weybridge?

Wszystko zniszczone! Nic nie zostało! Kościół! Odbudowany trzy lata temu! Nie ma! Zmieciony!

Za co?

Chwila milczenia i znów wybuch - jak u szaleńca.

- Dymy pożarów unosić się będą na wieki wieków! - krzyczał.

Oczy płonęły mu, cienkim palcem wskazywał Weybrigde. Zacząłem pojmować. Straszliwa

tragedia, jaką przeżył - uszedł najwidoczniej z Weybridge - doprowadziła go niemal do obłędu.

- Daleko stąd do Sunbury`? - zapytałem rzeczowo.

- I cóż mamy czynić? - pytał. - Czy te istoty są wszędzie? Czy całą Ziemię otrzymały we

władanie?

- Daleko stąd do Sunbury? ,

- Przecież dziś rano odprawiałem jeszcze mszę...

- Od rana zmieniło się wiele rzeczy - odparłem spokojnie. - Proszę się opanować. Nie

należy tracić nadziei.

- Nadziei!

- Tak. Gorącej nadziei, mimo wszystkich tych zniszczeń!

background image

Zacząłem wyjaśniać swój pogląd na sytuację. Z początku słuchał, w miarę jednak jak

mówiłem, zainteresowanie w jego oczach zmieniało się w poprzednią bezmyślność. Odwrócił

wzrok.

= To początek końca - wykrzyknął nie dając mi dokończyć. - Koniec!

"Wielki, straszliwy dzień Pana! I ludy wzywać będą pagórki i skały, by spadły na nie i

ukryły je... ukryły przed obliczem Tego, który zasiada na tronie!"

Zacząłem rozumieć sytuację. Zaprzestałem wypracowanego rozumowania, powstałem i

pochylając się nad nim oparłem mu dłoń na ramieniu.

- Trzeba, być mężczyzną - wyrzekłem. - Pan jest nieprzytomny ze strachu. Cóż za pożytek z

religii, jeśli kruszy się ona w obliczu nieszczęścia? Proszę pomyśleć, ile.zła wyrządziły ludzkości

trzęsienia ziemi, powodzie, wojny, wybuchy wulkanów! Czy panu zdaje się, że Bóg ubezpieczył

Weybrigde od wypadku? Człowieku, Bóg to nie agent ubezpieczeniowy.

Siedział czas jakiś w bezmyślnym milczeniu.

- I jakże możemy ocaleć? - spytał nagle. - Oni są niedosiężni, oni są bezlitośni...

- Ani jedno, ani prawdopodobnie drugie- odparłem. - Poza tym im są potężniejsi, tym

mądrzejsi i ostrożniejsi powinniśmy być my. Jeden z nich zginął, o, tam, niespełna trzy godziny

temu.

- Zginął! - wykrzyknął rozglądając się dokoła. - Jakże mógł zginąć wysłannik Pana?

- Widziałem na własne oczy - odparłem. - Przypadkowo wpadliśmy w sam gąszcz

wydarzeń... i to wszystko - zakończyłem.

- Co to za iskry na niebie? '- zapytał urywanie.

Wyjaśniłem, że są to sygnały przesyłane heliografami, znaki na niebie wysiłków i pomocy

ludzkiej na ziemi.

- Jesteśmy w samym środku - mówiłem. -Choć teraz panuje tu spokój, błyski te zwiastują

nadchodzącą burzę. Tam, zdaje się, są Marsjanie, a pod Londynem, tam gdzie widać pagórki, koło

Richmondu i Kingstonu, usypano szańce i ustawiono działa. Niedługo Marsjanie znów nadejdą

Nie skończyłem jeszcze mówić, gdy przerwał mi gestem. - Słyszy pan? - zawołał.

Spoza płaskich pagórków na tamtym brzegu rzeki doszedł nas głuchy huk dalekich dział i

odległy tajemniczy krzyk. Potem wszystko ucichło. Nad krzakami przemknął hucząc głośno czarny

trzmiel. Na zachodzie wysoko nad dymami Weybrigde i Sheppertonu, nad płomienną świetnością

gasnącego słońca zawisł na niebie biały, wąski sierp księżyca.

- Chodźmy lepiej w tamtą stronę -- rzekłem - na północ.

background image

14 W Londynie

Kiedy Marsjanie lądowali w Woking, młodszy mój brat przebywał w Londynie. Studiował

tam medycynę i, przygotowując się do bliskich już egzaminów, aż do soboty rano nie słyszał nic o

ich przybyciu. Sobotnie -dzienniki poranne, prócz przydługich artykułów na temat Marsa, życia na

innych planetach i tak dalej, przyniosły krótką i mgliście sformułowaną, a więc tym bardziej

zaskakującą depeszę.

Marsjanie wystraszeni zbliżaniem się tłumu użyli szybkostrzelnego działa i zabili trochę

ludzi. Tyle mówiła depesza. Kończyła się zaś słowami: "Jakkolwiek Marsjanie wydają się groźni,

to jednak nie ruszają się ze swej jamy, co więcej, nie są chyba do tego zdolni. Przyczyną tego jest

prawdopodobnie względna wielkość siły ziemskiego ciążenia". Nad tą to właśnie tezą

komentatorzy rozwodzili się w artykułach redakcyjnych najbardziej optymistycznie.

Rzecż jasna, zaciekawiło to niesłychanie wszystkich studentów katedry biologii, gdzie tego

właśnie dnia brat miał zajęcia, na ulicach jednak nie można było dostrzec ani śladu jakiegoś

podniecenia. Wieczorna prasa rozdmuchiwała strzępy wiadomości opatrując je ogromnymi

tytułami. Nie mogła jednak podać nic ponad to, że na żwirowisko skierowano oddziały wojskowe i

że pomiędzy Woking a Weybrigde wybuchł pożar lasu. Tak było aż do ósmej wieczór. Później ST.

James' Gazette doniosła w dodatku nadzwyczajnym, ber żadnych zresztą komentarzy, o przerwaniu

linii telegraficznej. Przypuszczano, iż walące się drzewa uszkodziły przewody. Nocy tej, nocy

mojej wyprawy do Leatherhead i powrotu do domu, nie nadeszły już żadne dalsze wiadomości o

walce.

Brat nie martwił się o nas wiedząc z prasy, iż walec spadł o dobre dwie mile od naszego

domku. Postanowił jednak skoczyć do nas wieczorem, aby- jak.potem mówił'-żobaczyć te stwory,

zanim zostaną zabite. około czwartej nadał depeszę, która nigdy do mnie nie dotarła, wieczór zaś

spędził na koncercie.

W noc sobotnią nad Londynem także przeszła nawałnica, toteż mój brat na dworzec

Waterloo udał się dorożką. Na peronie, z którego zazwyczaj odchodzą nocne pociągi, po dość

długim wyczekiwaniu dowiedział się, że jakiś wypadek na trasie nie pozwala dostać się tej nocy do

Woking. Nie zdołał upewnić się, o jaki to wypadek chodziło; prawdę powiedziawszy, władze

kolejowe same jeszcze wówczas dobrze nie wiedziały, co się tam stało. Na dworcu nie było widać

podniecenia., gdyż kolejarze, przy

background image

puszczając, że chodzi po prostu o zwykłe uszkodzenie toru między Byfleet a Woking,

puszczali pociągi idące normalnie przez Woking - okólną trasą, przez Virginia Water lub przez

Guildford. Czyniono także niezbędne przygotowania do zmiany tras wycieczek niedzielnych do

Southampton i Portsmouth. Pewien nocny reporter jednej z gazet, biorąc mego brata za

zawiadowcę stacji, jako że istotnie był do niego trochę podobny, usiłował po długim czatowaniu

przeprowadzić z nim wywiad. Mało kto prócz kolejarzy kojarzył sobie przerwę w ruchu z

Marsjanami.

W jednym z późniejszych opisów ówczesnych wydarzeń czytałem, iż w niedzielę rano "cały

Londyn zelektryzowany został wiadomościami z Woking". W rzeczywistości jednak nie działo

się.tam nic, co mogłoby usprawiedliwić to przesadne twierdzenie. Mnóstwo ludzi w Londynie w

ogóle nie słyszało o Marsjanach aż do poniedziałkowej paniki. Ci zaś, którzy słyszeli -

potrzebowali dość dużo czasu, by pojąć, co kryło się naprawdę za pośpiesznymi, krótkimi słowami

depesz w niedzielnych dziennikach. Wszak większość mieszkańców Londynu w ogóle nie czyta

niedzielnej prasy.

Co więcej, nawyk osobistego bezpieczeństwa tak głęboko tkwi w świadomości

przeciętnego londyńczyka, zaś zadziwiające informacje w gazetach są rzeczą tak zwykłą, iż

czytał on bez żadnego niepokoju:'"Wczoraj, około siódmej wieczór, Marsjanie wydostali się z

walca i poruszając się pod osłoną metalowych tarcz zniszczyli całkowicie dworzec w Woking wraz

z pobliskimi domami oraz rozgromili cały batalion pułku Cardigana. Bliższe szczegóły nie są

dotychczas znane. Karabiny maszynowe są zupełnie bezskuteczne wobec pancerzy używanych

przez Marsjan, działa zaś polowe zostały przez nich obezwładnione. Szwadron huzarów

przecwałował w ucieczce przez Chertsey. Wydaje się, że Marsjanie posuwają się wolno w kierunku

Chertsey lub Windsoru. W zachodniej części Surrey panuje poważne zaniepokojenie: Prowadzi się

roboty ziemne, aby powstrzymać marsz Marsjan na Londyn". Tak pisał Suanday Sun, zaś Referee

w krótkim, zręcznie zredagowanym artykuliku porównywał Marsjan do "dzikich zwierząt, które

wyrwały się nagle z menażerii i rozbiegły po wiosce".

Nikt w Londynie nie wiedział nic dokładnego o uzbrojeniu Marsjan i wciąż jeszcze

panowało tu przekonanie, że potwory te są "nieruchawe", że "czołgają się" lub "pełzają z trudem" -

jak to z początku określały wszystkie niemal doniesienia. Żadna depesza nie pochodziła przecież

od naocznego świadka ich marszu. W niedzielę redakcje drukowały dodatki nadzwyczajne w miarę

napływu nowych wiadomości, niektóre zaś nawet i

bez tego. Aż do późnego jednak popołudnia, kiedy to władze przekazały agencjom

prasowym pierwsze oficjalne komunikaty, gazety nie miały właściwie dla swych czytelników

background image

żadnych nowości. Ograniczały się więc do drukowania wiadomości o tłumach mieszkańców

Walton, Weybridge i okolicy ciągnących wszystkimi drogami do Londynu.

Brat mój, dalej nic nie wiedząc o wydarzeniach ubiegłej nocy, był z rana w kaplicy

szpitalnej Foundling. Tam usłyszał pogłoski o najeździe i uczestniczył w specjalnych modłach o

pokój. Wychodząc kupił numer Referee. Wiadomości, jakie w nim znalazł, przeraziły go, udał się

więc ponownie na dworzec Waterloo, by dowiedzieć się, czy jest już połączenie z Woking.

Omnibusy, pojazdy, cykliści, nieprzeliczone tłumy odświętnie odzianych przechodniów, wszystko

to nie wydawało się wcale poruszone dziwnymi wiadomościami, wykrzykiwanymi przez

gazeciarzy. Owszem, udzie byli zaciekawieni; jeśli zaś niepokoili się, to przede wszystkim o los

mieszkańców zagrożonych okolic. Na dworcu brat usłyszał po raz pier wszy o przerwaniu linii do

Windsoru i Chertsey. Tragarze mówili, że z rana nadeszła z Byfleet i Chertsey wiele ważnych

depesz; lecz napływ ich został nagle przerwany. Brat mój uzyskał od nich jednak bardzo niewiele

szczegółów. Wiadomości ich ograniczmy się do tego, że "koło Weybrigde biją się".

Ruch pociągów był mocno zdezorganizowany. Pod dworcem stało mnóstwo łudzi

oczekujących przyjazdu znajomych z licznych miejscowości objętych siecią Południowo -

Zachodniego Towarzystwa Linii Kolejowych. Jakiś starszy, szpakowaty jegomość podszedł do

brata i żalił się gorzko na dyrekcję linii. -Będą się jeszcze z tego tłumaczyć! - powtarzał.

Z Richmondu, Putney i Kingstonu nadeszło parę pociągów wypełnionych ludźmi, którzy

pojechali na łódki i zastali przystanie pozamykane i ogólną atmosferę paniki. Jakiś pan w biało-

niebieskiej marynarce zasypał brata niezwykłymi nowinami.

- Do Kingstonu zjechały całe gromady ludzi wozami, bryczkami, Bóg wie czym jeszcze, z

pakami, ze wszystkim - opowiadał. - Jechali z Molesey, z Weybridge, z Waltonu i mówili, że w

Chertsey słychać armaty, gęstą' kanonadę, a jacyś kawalerzyści kazali im się czym prędzej

wynosić, bo nadchodzą Marsjanie. My też na stacji w Hampton Court słyszeliśmy huk dział, ale

myśleliśmy,'że to burza. Co to wszystko ma, do licha, znaczyć? Przecież Marsjanie nie potrafią

wyleźć z jamy, prawda?

Brat nie umiał mu na to nic odpowiedzieć.

Nieco później przekonał się, że nieokreślone uczucie niepokoju, sze

rzyło się również wśród pasażerów kolei podziemnej i że niedzielni wycieczkowicze zaczęli

powracać tłumnie z poludniowo - zachodnich "płuc" Londynu: z Barnes, z Wimbledonu, z parku w

Richmond, z Kew i tak dalej, o niezwykle wczesnej porze; nikt jednak nie mógł nic powiedzieć

oprócz niepewnych plotek. Wszyscy przybywający wydawali się za to bardzo poirytowani.

background image

Około piątej tłum zebranych pod dworcem obiegła niezwykle podniecająca wiadomość. Oto

uruchomiono połączenie, zawsze prawie zamknięte, pomiędzy stacją Południowo - Wschodnią a

Południowo - za chodnią i skierowano tam transportery wojskowe załadowane ogromnymi

działami i wojskiem. Były to armaty wysłane z Woolwich i Chatham dla ochrony Kingstonu.

Publiczność wymieniała z żołnierzami dowcipy w rodzaju: "uważajcie, bo was pożrą", "zrobili z

nas pogromców dzikich zwierząt" i wiele innych. Wkrótce przybył na dworzec oddział policji i

przystąpił do usuwania tłumu z peronów. Wówczas brat mój wyszedł z innymi na ulicę.

Dzwony kościelne biły na wieczorne nabożeństwo, zaś ulicą Waterloo przemaszerowała

śpiewając grupka dziewcząt z Armii Zbawienia. Na moście gromada gapiów przyglądała się

płatom dziwnej, brązowej piany niesionej prądem w dół rzeki. Słońce zachodziło i na tle

złocistego, przeciętego długimi ukośnymi pasmami purpurowych chmur nieba rysowały się dachy

Parlamentu i wieża Clock Tower. Mówiono coś o topielcach. Jakiś człowiek, rezerwista, jak

wynikało z jego słów, opowiadał bratu o widocznych na zachodzie błyskach heliografów.

Na ulicy Wellingtona brat natknął się na kilku obdartusów wybiegających z F`leet Street z

wilgotnymi jeszcze, prosto z drukarni, gazetami i afiszami. - Straszliwa klęska - wrzeszczeli jeden

przez drugiego, pędząc jezdnią. - Bitwa pod Weybridge! Dokładny opis! Marsjanie odparci!

Londyn w niebezpieczeństwie! - Za gazetę brat musiał zapłacić trzy pensy.

Wtedy, i dopiero wtedy, zaczął zdawać sobie po trosze sprawę ze straszliwej potęgi tych

istot. Dowiedział się, że nie są one tylko garstką niezdarnych potworów, że potrafią kierować

potężnymi mechanizmami, że poruszają się z błyskawiczną szybkością, że zadają niespodziewane

ciosy, którym nie mogą sprostać najcięższe nawet działa.

Opisywano ich jako "wielkie, podobne do pająków machiny około stu stóp wysokości,

rozwijające szybkość pociągu pośpiesznego i wyrzucające snop intensywnego gorąca". Tereny

wokół Horsell, a zwłaszcza pomiędzy Woking i Londynem naszpikowane zostały zamaskowanymi

bateriami.

przede wszystkim artylerią polową. Dostrzeżono pięć machin podążających ku Tamizie,

jedna z nich dzięki szczęśliwemu trafieniu została zniszczona. Inne działa spudłowały i wszystkie

je natychmiast unicestwił Snop Gorąca. Wspomniano o ciężkich stratach wśród żołnierzy, ogólny

jednak ton komunikatu był raczej optymistyczny.

Marsjanie zostali odparci; nie byli niezniszczalni. Wycofali się do wyznaczonego walcami

koła ze środkiem w Woking. Ze wszystkich stron tropili ich zwiadowcy z heliografami.

Przewożono pośpiesznie działa z Windsoru, Portsmouth, Aldershot, Woolwich, nawet z Północy.;

były nawet długie, potężne dziewięćdziesiątki piątki z Woolwich. Ogółem ustawiono z pośpiechem

background image

na stanowiskach sto szesnaście armat, głównie jako osłonę Londynu. Jak Anglia Anglią, nigdy

dotąd nie było tak wielkiego i tak szybkiego skoncentrowania narzędzi wojny.

Wyrażano nadzieję, iż każdy następny lądujący walec będzie można natychmiast niszczyć

pośpiesznie wytwarzanymi i dosyłanymi na plac boju materiałami wybuchowymi. Niewątpliwie,

głosiło dalej sprawozdanie, sytuację należy określić jako mocno niepewną i jako najpoważniejszą,

lecz wzywa się ludność, by nie ulegała panice. Wprawdzie Marsjanie wydają się nam

bezgranicznie obcy i straszliwi, jednak jest ich najwyżej dwudziestu przeciw milionom ludzi.

Władze przypuszczały na podstawie rozmiarów walców, iż w każdym z nich pomieścić się

mogło co najmniej pięciu Marsjan, czyli razem piętnastu. Co najmniej zaś jeden, a być; może

więcej, został zgładzony. W wypadku niebezpieczeństwa ludność zostanie ostrzeżona na czas,

ponadto przedsięwzięto szczegółowo przemyślane środki zabezpieczenia mieszkańców

zagrożonych południowo - zachodnich przedmieść. Komunikat kończył się ponownymi

zapewnieniami o bezpieczeństwie Londynu i wezwaniem, by ludność ufała władzom, iż potrafią

one opanować trudności.

Wszystko to wydrukowane było ogromnymi czcionkami i najwidoczniej przed chwilą

dopiero, gdyż papier nie zdążył nawet jeszcze wyschnąć. Nie starczyło też widocznie czasu na

jakiekolwiek komentarze. Zadziwiło brata, jak mi później opowiadał, że usunięto bez litości z

numeru wszelkie inne wiadomości, aby zostawić jak najwięcej miejsca dla komunikatu.

Wzdłuż całej ulicy Wellingtona widać było przechodniów czytających i wymachujących

różowymi płachtami gazet. Strand zaś zapełnił się nagle hałaśliwymi nawoływaniami całej czeredy

gazeciarzy pędzącej w ślad za grupką swych obdartych przywódców. Ludzie wyskakiwali z

omnibusów, aby tylko zaopatrzyć się w gazetę. Komunikat ten niewątpliwie zaniepo

koił ludzi poważnie, niezależnie od uprzedniej apatii. Żaluzje jednego ze sklepów z mapami

przy Strandzie zostały podniesione, opowiadał brat, a jakiś jegomość w niedzielnym ubraniu, nie

zdjąwszy nawet rękawiczek cytrynowej barwy, pojawił się za szybą przyklejając do niej z

pośpiechem mapę hrabstwa Surrey. '

Idąc tak z gazetą w ręku Strandem do Trafalgar Square, brat ujrzał pierwszych uchodźców z

zachodniego Surrey. Był to jakiś mężczyzna z żoną i dwoma chłopcami, jadący na wyładowanym

gratami zieleniarskim wózku. Jechali od strony mostu Westminsterskiego, a tuż za nimi ciągnął '

drabiniasty wóz, na którym znajdowało się pięć czy sześć zamożnych z pozoru osób oraz kilka pak

i kufrów. Twarze ich były posępne, a cały wygląd raził zdecydowanie na tle odświętnych strojów

przechodniów. r Z dorożek przyglądali się im wyelegantowani spacerowicze. Uciekinierzy

przystanęli na placu, jakby niezdecydowani, w którą udać się stronę, i ostatecznie skręcili na

background image

wschód, Strandem. W pewnym za nimi oddaleniu ukazał się jadący na staromodnym trzykołowym

rowerze mężczyzna w roboczym odzieniu. Był brudny i bardzo blady.

Brat mój skręcił do dworca Victoria, gdzie natknął się także na wielu uchodźców

Nurtowała go myśl, że być może spotka wśród nich i mnie. Spostrzegł też, że ruch uliczny reguluje

niezwykle dużo policjantów. Niektórzy uciekinierzy opowiadali coś pasażerom omnibusów. Ktoś

zapewniał, iż widział Marsjan na własne oczy. - Kotły na szczudłach, mówię wam, a chodzą jak

ludzie. - Większość podniecona była i wzbu- rzona niezwykłymi przygodami.

Za Victoria Station bary prowadziły z przybyszami ożywiony handel: Na wszystkich

narożnikach ulic gromadki ludzi czytały gazety lub rozprawiały z ożywieniem, gapiąc się na tych

niezwykłych niedzielnych gości. W miarę jak noc gęstniała, napływało ich wciąż więcej i więcej,

aż w końcu, jak mówił brat, ulice były tak przepełnione, jak główna ulica Epsom w dniu Derby.

Zagadywał on kilkakrotnie niektórych uchodźców, od większości jednak otrzymywał nic nie

mówiące odpowiedzi.

0 Woking nikt nie umiał nic powiedzieć, tylko jakiś pan zapewniał go, iż

miasteczko ?.ostało ubiegłej nocy zrównane z ziemią.

- Idę z Byfleet - odpowiadał. - Wczesnym rankiem przyjechał tam jakiś cyklista i chodząc

od domu do domu ostrzegał nas i radził uciekać. Potem nadeszli żołnierze. Chodziliśmy patrzeć; na

południu widać byto chmury dymu - nic, tylko dym i dym, i ani żywego ducha. Od Chertsey "y

słyszeliśmy armaty, a z Weybridge zaczęli nadchodzić ludzie. Zamknąłem `' wtedy dom i też

poszedłem.

Na ulicach panowało ogólne przekonanie, że wszystkiemu winien był rząd, bo nie potrafił

zawczasu obezwładnić najeźdźców i dopuścił do wszystkich tych kłopotów. ,

Około ósmej wieczorem w całym południowym Londynie słychać było wyraźnie huk dział.

Wprawdzie duży ruch na głównych ulicach nie pozwalał bratu go słyszeć, wystarczyło jednak

skręcić w spokojniejsze zaułki, bliżej rzeki, aby natychmiast nieomylnie odróżnić strzelaninę.

Z Westminsteru powrócił brat do swego pokoju przy Regent's Park koła godziny drugiej.

Martwił się o mnie bardzo i niepokoiła go oczywista już teraz powaga sytuacji; Umysł jego

zaprzątały, podobnie jak mój w sobotę, działania wojenne. Myślał o wszystkich tych

wyczekujących w ukryciu działach, o mieszkańcach wielkiej połaci kraju zmienionych

niespodziewanie w tułaczy i usiłował wyobrazić sobie ;,kotły na szczudłach" stustopowej

wysokości.

Przez Oxford Street i Marylebone Road przejechało parę wozów z uchodźcami, lecz

wiadomości rozchodziły się tak wolno, iż Regent's Street i Portland Road wciąż jeszcze pełne były

przechadzających się grupkami i gawędzących spokojnie zwykłych niedzielnych spacerowi ozów.

background image

Alejkami Regent's Park spacerowały przy świetle gazowych latarni milczące pary. Noc była

spokojna i trochę parna, grzmot dział rozlegał się nieprzerwanie, po dwunastej zaś niebo na

południu poczęły przecinać błyskawice.

Brat odczytywał wielokrotnie gazetę obawiając się dla mnie najgorszego. Nie mógł

usiedzieć na miejscu i po kolacji wyszedł, by powałęsać się bez celu po mieście. Po powrocie na

próżno usiłował skupić sig nad skryptem. Spać poszedł nieco po północy, a o świcie obudziło go z

koszmarnych snów walenie w bramę dochodzące z ulicy, tupot nóg, odległe bicie w bębny i dźwięk

dzwonów. Po suficie tańczyły czerwone błyski. Leżał długą chwilę oszołomiony nie wiedząc,-czy

to dzień już nasiał, czy też świat nagle oszalał. Wyskoczył wreszcie z łóżka i pobiegł do okna.

Pokój był na poddaszu. Brat, chcąc wyjrzeć, otworzył z hukiem okno. Odpowiedział mu

echem tuzin innych okien, a w każdym pojawiła -się głowa odziana w czepek lub szlafmycę. Na

zewnątrz rozlegały się pytająca. okrzyki. Jakiś policjant bił pięścią w bramę i wykrzykując: -

Nadchodzą! Marsjanie nadchodzą - pędził do następnej bramy.

W koszarach przy Albany Street grzmiały bębny i trąby, wszystkie zaś okoliczne kościoły

robiły, co mogły, by gorączkowym, przeraźliwym dźwiękiem dzwonów spędzić z miasta resztki

snu. Wszędzie słychać było hałas otwieranych w pośpiechu drzwi, a w domach naprzeciwko

wszędzie

dotychczas ciemne okna rozświetlały się, jedno po drugim, żółtym światłem.

Zza rogu ukazała. się mknąca galopem karoca. Turkot kół, słaby z początku, potężniał pod

oknami przechodząc w grzmot, potem zamierał wolno w oddali. Tuż za nią goniło kilka dorożek,

zwiastunów długiej procesji uciekających pojazdów. Wszystko to podążało przeważnie w kierunku

dworca Chalk Farm, skąd - zamiast jak zazwyczaj z Euston odchodziły specjalne pociągi

Towarzystwa Północno - Zachodniego.

Brat mój długi czas patrzył w osłupiałym zadziwieniu przez okno, jak policjant dobija się

do bram i wykrzykuje swe niezrozumiałe posłanie. Potem drzwi jego pokoju otwarły się i stanął w

nich sąsiad. Miał na sobie tylko koszulę, spodnie i nocne pantofle, szelki zwisały luźno po bokach,

był rozczochrany; wprost z łóżka.

- Co się dzieje, u diabła? - pytał. - Pali się? Co za piekielne hałasy? Obaj wyglądali oknem

usiłując dosłyszeć, co wykrzykują policjanci. Z bocznych uliczek wybiegali ludzie i gromadząc się

na narożnikach rozprawiali o czymś gorączkowo.

- Co to wszystko ma znaczyć, do diabła? -zawołał sąsiad do brata. Brat odkrzyknął coś

niezrozumiale i począł ubierać się z gorączkowym pośpiechem biegając z każdą częścią odzieży do

background image

okna; aby nie stracić nic z rosnącego podniecenia ulicy. Nagle pojawili się rozkrzyczani

sprzedawcy niezwykle dziś wcześnie wydanych gazet:

- Londynowi grozi wytrucie! Opór pod Richmondem i Kingstonem złamany! Straszliwa

masakra w dolinie Tamizy!

A wszędzie dokoła, w mieszkaniu pod nim, w domach po obu stronach ulicy i w Park

Terrace, i na stu innych ulicach dzielnicy Marylebone, i na północ w w Kilburn, w St. John's Wood,

w Hampstead, i na wschód w Shoreditch, i w Highbury, i w Haggeston, i w Hoxton, i dosłownie w

całym ogromnym Londynie od Ealing po East Ham - ludzie przecierali oczy, otwierali okna,

wyglądali na ulicę, zadawali bezsensowne pytania i odziewali się w pośpiechu przy pierwszym

odgłosie nadciągającej nawałnicy przerażenia. Był to świt wielkiej paniki. Londyn zasypiając

beztrosko w niedzielę wieczorem ocknął się wczesnym rankiem w poniedziałek przepełniony

żywym poczuciem niebezpieczeństwa.

Gdy brat, nie mogąc dowiedzieć się przez okno, co się właściwie stało, zbiegł na dół i

wyszedł na ulicę - pierwsze promienie słońca malowały właśnie różem prześwitujące między

dachami niebo. Tłum uciekający końmi i na piechotę gęstniał z każdą chwilą. - Czarny dym! -

krzyczeli ludzie i znowu: - Czarny dym! - Strach szerzył się jak płomień. Brat,

niezdecydowany, stał w bramie. Przebiegający gazeciarz sprzedał mu świeży numer

dziennika i popędził dalej zdzierając po szylingu za sztukę groteskowa mieszanina chciwości i

przerażenia. W gazecie brat wyczytał następujący tragiczny komunikat Naczelnego Dowództwa:

"Marsjanie wyrzucają rakiety napełnione ogromnymi chmurami czarnego

trującego oparu. Zniszczyli nasze baterie, zburzyli Richmond, Kingston i Wimbledon i

zbliżają się powoli do Londynu niszcząc wszystko po drodze. Powstrzymać ich niepodobna,

jedynym środkiem ocalenia przed Czarnym Dymem jest natychmiastowa ucieczka".

Było to wszystko, lecz starczyło i tego. Cała ludność wielkiego; sześciomilionowego miasta

kotłowała się i wrzała, teraz zaś miała wylać się en masse na północ.

- Czarny Dym! - rozlegało się. - Gore!

Dzwony pobliskiego kościoła jęczały przeraźliwie, jakiś nieostrożnie powożony wóz rozbił

się wśród krzaków i przekleństw o hydrant uliczny. W domach na przemian zapalały się i gasły

blade, żółtawe światełka, niektóre dorożki paradowały z zapalonymi latarniami. Tylko niebo było

coraz jaśniejsze, coraz czystsze, coraz cichsze i spokojniejsze.

W sąsiednich pokojach i na schodach brat słyszał bieganinę i krzyki. Do bramy podeszła

gospodyni odziana w szlafrok, z zarzuconym na ramiona szalem. Za nią śpieszył, pokrzykując coś,

mąż.

background image

Gdy groza wydarzeń dotarła wreszcie do świadomości brata, popędził do pokoju, zabrał

całą posiadaną gotówkę - było tego około dziesięciu funtów - i wybiegł ponownie na ulicę.

15 Co stało się w Surrey

W tym samym czasie, kiedy wikary gadał od rzeczy siedząc ze mną pod żywopłotem na

łączce niedaleko Hallifordu, a brat mój przyglądał się płynącemu mostem Westminsterskim

potokowi uchodźców - Marsjanie rozpoczęli kolejne natarcie. Jeśli można wierzyć późniejszym

sprzecznym częstokroć sprawozdaniom, większość z nich zajmowała się aż do dziesiątej wieczór

pośpiesznymi przygotowaniami w jamie pod Horsell, skąd wydobywały się ogromne ilości zielonej

pary.

Pewne też było, iż trzej Marsjanie wyruszyli już około ósmej. Posuwając się ostrożnie i

powoli, minęli Byfleet i Pyrford, po czym zdążając ku Ripley i Weybridge pojawili się na tle

zachodzącego słońca przed przyczajonymi tam bateriami. Marsjanie nie szli zwartym szykiem, lecz

tyra

lierą, o jakieś półtorej mili jeden od drugiego. W marszu porozumiewali się wyciem o

zmiennej tonacji, podobnym do głosu syren fabrycznych.

Te właśnie wycia, zmieszane z armatnimi strzałami pod Ripley i St. George's Hill,

usłyszeliśmy wraz z wikarym w Górnym Hallifordzie, Kanonierzy broniący dostępu do Ripley,

niedoświadczeni ochotnicy, ja: kimi nigdy w życiu nie należało obsadzać tak trudnego i

odpowiedzialnego stanowiska, oddali na oślep jedną jedyną, przedwczesną i zupełnie bezskuteczną

salwę, po czym rzucili się konno i pieszo przez opuszczoną wieś do ucieczki, Marsjanie zaś po

prostu przestąpili przez porzucone działa nie używając nawet Snopa Gorąca. Krocząc ostrożnie

dalej stanęli.: znienacka przed armatami ukrytymi w parku Painshill i natychmiast, zniszczyli je.

Załoga wzgórza St. George miała jednak lepszych dowódców, a może była dzielniejsza, w

każdym razie wydaje się, że ukrycie jej w sosnowym lasku stanowiło dla najbliższego Marsjanina

prawdziwą niespodziankę. Z dział wymierzono dokładnie jak na poligonie i wypalono z odległości'

tysiąca jardów.

Pociski wybuchły tuż koło olbrzyma. Ten zrobił jeszcze kilka kroków, zatoczył się i upadł.

Żołnierze wrzasnęli z radości i z gorączkowym pośpiechem znów załadowali armaty. Obalony

Marsjanin zawył przeciągle. W odpowiedzi natychmiast pojawił się nad lasem drugi połyskujący

olbrzym. Wydaje się, że wybuch pocisku uszkodził jedną z nóg trójnoga. Następna salwa nie trafiła

leżącego Marsjanina, obaj zaś jego sąsie- dzi natychmiast użyli przeciwko baterii Snopów Gorąca.

Amunicja poszła w powietrze, sosnowy lasek wokół dział stanął w płomieniach, a z obsługi ocaleli

tylko ci nieliczni, którzy wcześniej już uciekli i zdążyli , skryć się za szczytem pagórka..

background image

Po tym, co zaszło, cała trójka przystanęła, by się naradzić; obserwujący ją bacznie

zwiadowcy donieśli, że pozostawała ona bez ruchu dobre pół godziny. Obalony Marsjanin z trudem

wypełzł z kaptura i wziął się do naprawy trójnoga. Mała jego brązowa postać podobna była z

oddali do plamki rdzy na lśniącym metalu machiny. Zakończył pracę około dzie wiątej, gdyż o tej

właśnie porze zwiadowcy zameldowali o ponownym pojawieniu się nad lasem trzeciego kaptura.

Parę minut po dziewiątej do trójki wartowników dołączyli się czterej . następni Marsjanie.

Uzbrojeni byli w grube czarne rury. Takie same rury wręczyli trzem pozostałym i cała siódemka

ustawiła się półkolem, w równych odstępach, między wzgórzem St. George, miasteczkiem

Weybridge a leżącą na południowy zachód od Ripley wioską Send.

' Zaledwie ruszyli z miejsca, już z pasma ciągnących się przed nimi wzgórz wystrzelił w

niebo tuzin rakiet ostrzegając przyczajone pod Ditton i Esher baterie. Cztery uzbrojone w czarne

rury machiny bojowe przeszły jednocześnie w bród rzekę, zaś ciemne sylwetki dwóch innych

ukazały się na tle zachodniego nieba naszym oczom, gdy zmęczony wlokłem się wraz z wikarym

drogą wiodącą z Halliford na północ. Wydawało się, że suną ponad chmurami, gdyż pola spowite

były mleczną, zatapiającą olbrzymy powyżej kolan, mgłą.

Wikary krzyknął na ten widok głucho, ochryple i rzucił się do ucieczki. Co do mnie -

wiedziałem dobrze, że nie ma sensu uciekać przed Marsjanami, że nie zda się to na nic, skręciłem

więc gwałtownie w bok i pełznąc wśród wilgotnych od rosy pokrzyw i ostów ukryłem się w

głębokim rowie przydrożnym. Wikary obejrzał się i widząc, co robię, zawrócił w moją stronę.

Obaj Marsjanie przystanęli. Bliższy zwrócony był ku Sunbury, odleglejszy zaś, podobny do

szarej plamy na tle wieczornej gwiazdy, w drugą stronę, ku Staines.

Ryki, jakie wydawali od czasu do czasu, ustały. Stanowiska rozrzucone ogromnym

półksiężycem wokół walców zajęte zostały w głębokim milczeniu. Półksiężyc ten mierzył od

krańca do krańca ze dwanaście mil. Nigdy chyba jeszcze, od dnia kiedy wynaleziono proch, żadna

bitwa nie zaczynała się tak cicho. I nam, i obserwatorom od Ripley mogło wydawać się, że

jedynymi władcami nocnych ciemności, rozświetlanych wąziutkim sierpem księżyca, gwiazdami,

zamierającą poświatą dnia i czerwoną łuną płonących w dali lasów byli groźni przybysze z Marsa.

Zwrócone zaś ku półksiężycowi, pod Staines i pod Hounslow, pod Ditton i Esher, i

Ockham, na lesistych pagórkach południowego brzegu rzeki i pośród rozległych nizinnych łąk na

północ od niej, wszędzie gdzie tylko kępka drzew czy wiejska chałupa zapewniała jakie takie

ukrycie, czyhały na nich armaty. Gdy sypiąc deszczem iskier i ginąc w nocnych ciemnościach

wzbijały się sygnałowe race- napięcie wyczekiwania przy bateriach wzrosło jeszcze bardziej. Dość

było jednego kroku Marsjan w polu ognia, by znieruchomiałe czarne sylwetki ludzkie i połyskujące

w wieczornym mroku paszcze dział rozszalały się burzliwą wściekłością walki.

background image

Bez wątpienia tysiące czuwających umysłów nurtowała na równi z moim jedna uporczywa

myśl - jak dalece oni nas pojmują? Czy zrozumieli, że jesteśmy w swej mnogości zorganizowani,

zdyscyplinowani, że potrafimy współdziałać ze sobą? Czy też patrzyli na nasze nawały ogniowe,

na kąśliwe wybuchy naszych pocisków, na nieustanne oblężenie ich

obozowiska, jak my patrzymy na gniewną jedność pszczelich ataków obronie niszczonego

ula? Czy łudzili się, że potrafią nas wytępić? (Nikt przecież nie wiedział jeszcze wtedy, czym

żywią się Marsjanie.) Kiedy patrzyłem na olbrzymią postać wartownika, umysł mój kipiał setką

takich wątpliwości. Wyczuwałem podświadomie, że na drodze między nami a Londynem czekają

w ukryciu wielkie, potężne siły. Czy przygotowano

zasadzki? Czy pracuje wytwórnia prochu w Hounslow? Czy nie zabraknie męstwa

londyńczykom, by z potężnego morza swych domostw uczynić drugą, większą jeszcze Moskwę?

Wreszcie po nieskończenie, jak się zdawało, długim czasie doszedł nas, skulonych,

wypatrujących, dźwięk podobny de odległego huku działa. Potem następny bliżej i znów następny.

W końcu stojący koło nas Marsjanin podniósł wysoko rurę i wypalił z niej jak ze strzelby z

grzmotem, od którego zadrżała ziemia. Zawtórował mu kompan stojący pod Staines. Nie było przy

tym żadnego błysku ani dymu, tylko głuchy wybuch. Tak podnieciły mnie te głośne, szybko

następujące po sobie wystrzały,

że zapomniałem zupełnie o bezpieczeństwie, o poparzonych dłoniach i przedarłem się przez

krzewy, by widzieć, co stanie się z Sanbury. W tej samej chwili rozległ się następny grzmot i

ogromny pocisk przemknął nad naszymi głowami ku Hounslow. Spodziewałem się dostrzec ogień,

a przynajmniej dym wybuchu czy jakiś inny ślad jego działania, tymczasem nie ujrzałem nic prócz

granatowego nieba, jednej jedynej gwiazdki i ławicy białej mgły ścielącej się szeroką i cienką

smugą. Nie słyszałem żadnego y wybuchu. Zapanowała przedłużająca się z minuty na minutę cisza.

- Co to było? - zapytał wikary stojąc koło mnie. - Bóg jeden wie! - odrzekłem.

Obok przemknął nietoperz i znikł w ciemnościach. W dali rozległ się zgiełk, krzyki, potem

wszystko nagle ucichło. Spojrzałem na Marsjanina i dostrzegłem, jak ruszył posuwiście brzegiem

rzeki na wschód.

Czekałem na ogień ukrytych tam baterii, nic jednak nie zakłóciło wieczornej ciszy. Postać

Marsjanina malała w oddaleniu, aż roztopiła się 'i' wreszcie we mgle i gęstniejącej nocy. Pchnięci

tą samą siłą wspięliśmy się wyżej. Nad Sunbury pojawiło się coś ciemnego, jakby wyrósł tam nagle

stożek górski przesłaniający widok na dalszą okolicę. Dalej, za rzeką, koło Walton, dostrzegliśmy

drugą taką górę. Obie o opadały rozszerząc się w oczach.

Tknięty nagłą myślą spojrzałem na północ. Tam także wznosił się taki sam mglisty pagórek.

background image

Było zupełnie cicho. Tylko bardzo daleko na południowych wschodzie,

jakby dla podkreślenia tej ciszy, rozległo się pohukiwanie Marsjan, później

zaś znów wstrząsnęły powietrzem odległe grzmoty ich strzałów. Lecz ziemska artyleria nie

odpowiadała.

Nie pojmowaliśmy jeszcze wówczas tego, co się stało; później dopiero zrozumiałem

znaczenie złowróżbnych czarnych wzgórz pojawiających się w mroku. Każdy z Marsjan

ustawionych, jak już mówiłem, w półksiężyc wyrzucił z rury na dany znak wielki zbiornik mierząc

w znajdujące się przed nim wzgórza, kępy drzew, zabudowania, w każde jednym słowem ukryte

działo. Niektórzy oddali tylko jeden strzał, inni dwa, jak ten, którego myśmy obserwowali; stojący

pod Ripley, jak mówiono, wystrzelił aż pięć pocisków. Zbiorniki te nie wybuchały, lecz rozbijały

się przy zderzeniu z ziemią i wyrzucały gwałtownie ogromne ilości kłębiącego się, gęstego,

atramentowego oparu wzbijającego się potężną chmurą w górę. Po chwili chmura opadała

rozpościerając się na całą okolicę. Zetknięcie się z oparem, wciągnięcie-do płuc tej mgły gryzącej

przyprawiało o śmierć wszystko, co oddycha.

Oparł był ciężki, cięższy od najgęstszego dymu, tak że po gwałtownym wydostaniu się ze

zbiornika i rozprężeniu w atmosferze opadał powoli i rozpływał się po ziemi, podobniejszy w tym

do cieczy raczej niż do gazu. Spływał z pagórków, wypełniając doliny, rowy i łożyska potoków,

podobnie jak czyni to uchodzący ze szczelin wulkanicznych kwas węglowy. W miejscu jego

zetknięcia się z wodą następowała reakcja chemiczna i powierzchnia wody pokrywała się pienistą

warstwą, opadającą wolno na dno, by ustąpić miejsca następnej. Piana ta była całkowicie

nierozpuszczalna, co najdziwniejsze zaś, jeśli weźmie się pod uwagę zabójczą szybkość działania

gazu, przefiltrowana woda była zupełnie nieszkodliwa. Opar nie rozpraszał się, jak zwykły to

czynić gazy, lecz utrzymywał się zwartymi ławicami spływając powoli po stokach wzgórz lub

ustępując niechętnie przed podmuchami wiatru. Wiązał się też powoli z wilgocią atmosferyczną i

opadał na ziemię w postaci pyłu. Prócz tego, że w skład jego wchodził .nieznany pierwiastek,

dający w niebieskim polu widma cztery linie - do dziś dnia nie wiemy nic o innych jego

właściwościach.

W miarę opadania kłębiących się wzniesień czarny dym tak ściśle przywierał do ziemi, że

zanim jeszcze osiadł zupełnie, można było schronić się przed zatruciem na wysokości

pięćdziesięciu stóp, na dachach, na górnych piętrach domów, na wierzchołkach wysokich drzew.

Stwierdzono to zresztą tej właśnie nocy w Cobham i Ditton.

Jeden z ocalałych opowiadał dziwy, jak przyglądał się z wieży kościel

background image

nej zjawom domków wynurzających się z atramentowej nicości. Przesiedział na niej półtora

dnia, osłabły, wygłodniały, prażony słońcem, widząc najpierw tylko błękit nieba i aksamitną czerń

rozpościerającą się aż po odległe wzgórza. Tu i ówdzie przezierały z niej czerwone dachy i zielone

czubki drzew, później dopiero poczęły z wolna wyłaniać się okryte jakby czarnym szronem krzaki,

zabudowania, mury i bramy.

Było to w Cobham, gdzie opar unosił się swobodnie w powietrzu, dopóki nie opadł

samorzutnie na ziemię. Z reguły jednak Marsjanie oczyszczali powietrze z gazu, gdy spełnił już

swe zadanie, kierując nań strumień przegrzanej pary. Tak właśnie postąpili z chmurami oparu w

pobliżu nas. Przyglądaliśmy się temu w świetle gwiazd z okna pustego domu, po powrocie do

górnego Hallifordu. Widzieliśmy stamtąd reflektory z Richmondu i Kingstonu, migające tu i tam,

koło jedenastej zabrzęczały szyby i rozległ się grzmot ciężkich fortecznych dział. Biły one

nieprzerwanie przez kwadrans wysyłając pocisk za pociskiem na oślep, w niewidocznych Marsjan

pod Hampton i Ditton, potem zaś blade strumyczki światła elektrycznego zgasły ustępując miejsca

jasnoczerwonej łunie.

A potem spadł czwarty walec, zielono lśniący meteor, jak się później dowiedziałem, w

parku Bushey. Zanim jeszcze zagrały działa na wzgórzach Richmondu i Kingstonu, gdzieś daleko,

na południowym zachodzie, słychać było gęstą kanonadę. Prowadzili ją; jak sądzę, strzelający na

chybił trafił artylerzyści, zanim nie rozprawił się z nimi czarny opar.

Tak oto, posługując się nim metodycznie jak ludzie podkurzający gniazdo os, Marsjanie

pokryli tym dziwnym duszącym oparem cały kraj aż po Londyn. Rogi półksiężyca rozchodziły się

z wolna, aż zmienił się on wreszcie w linię prostą od Hanwell do Coombe i Malden. Jak noc długa

niszczące rury posuwały się naprzód. Ani razu już, od obalenia Marsjanina pod St. George's Hill,

nie pozostawili oni naszej artylerii cienia nawet możliwości. Wszędzie, gdzie tylko było

prawdopodobieństwo ukrycia wymierzonego przeciw nim działa - spadł nowy zbiornik czarnego

oparu, tam zaś gdzie stanowiska armat były odkryte, rozprawiał się z nimi Snop Gorąca.

Przed północą płonące drzewa na stokach Richmondu i łuna Kingstonu oświetlały sieć

stożków Czarnego Dymu, pokrywającą jak okiem sięgnąć całą dolinę Tamizy. Brodzili w niej

wolno dwaj Marsjanie, kierując to tu, to tam syczące strumienie pary.

Nocy tej oszczędzali oni widocznie Snopa Gorąca; być może mieli ograniczony tylko zapas

surowca do jego wytwarzania, a może nie chcieli

niszczyć kraju, poprzestając na zastraszeniu tylko i zgnieceniu oporu. Cel ten zresztą

osiągnęli w zupełności. W niedzielną noc ustało wszelkie zorganizowane przeciwdziałanie ruchom

Marsjan. Przekonano się,że żadna broń ziemska nie mogła im dotrzymać pola, że jakakolwiek

próba walki z nimi była beznadziejna. Nawet załogi wysłanych w górę Tamizy, ze względu na

background image

szybkostrzelność, torpedowców i niszczycieli odmówiły lądowania, zbuntowały się i odpłynęły z

powrotem. Jedyne działania bojowe, na jakie ludzie odważyli się jeszcze po tej nieszczęsnej nocy,

polegały na minowaniu dostępu do Londynu i kopaniu wilczych dołów, ale nawet i one były

dorywcze tylko i zupełnie żywiołowe.

Można bez trudu wyobrazić sobie los baterii przyczajonych w mroku pod Esher. Nikt tam

nie ocalał. Można wyobrazić sobie, jak w ciszy wieczoru stoją w ordynku gotowe do strzału

obsługi z czujnymi oficerami na czele, jak leżą przygotowane pod ręką stosy amunicji, jak jezdni

trzymają konię, a gromadki ciekawych cywilów przysuwają się możliwie jak najbliżej. Gdy

rozległy się huki pierwszych oddanych przez Marsjan wystrzałów i wirujące w locie ponad

drzewami i dachami niezdarne pociski zaczęły rozbijać się na sąsiednich polach - ambulansy i

namioty szpitalne pełne były poparzonych i pokaleczonych uciekinierów z Weybridge.

Nietrudno wyobrazić sobie, jak uwaga wszystkich skupia się nagle na kłębiącym się

czarnymi kręgami i wybrzuszeniami, podpełzającym coraz bliżej, piętrzącym się pod niebo,

zmieniającym półmrok w dotykalną niemal ciemność, dziwnym i straszliwym oparze. Można sobie

wyobrazić, jak rzuca się on na swe ofiary, na ledwie widoczne w mroku sylwetki ludzi i koni.

Można sobie wyobrazić bieganinę, jęki, okrzyki przerażenia, porzucone armaty, walące się na

ziemię ciała ludzi duszących się w konwulsjach. A potem już tylko noc i cisza, i bezgłośny całun

nieprzeniknionego oparu okrywający martwych. 0 świcie Czarny Opar przelewał się ulicami

Richmondu, zaś rozkładający się organizm państwowy czynił ostatnie wysiłki, by powiadomić

mieszkańców Londynu o konieczności ucieczki.

16 Ucieczka z Londynu

Łatwo pojąć burzliwą falę przerażenia przewalającą się poniedziałkowym rankiem przez

największe miasto świata. Strumień ucieczki przeradzał się w powódź, zalewał spienionym wirem

dworce kolejowe, piętrzył się

straszliwą kipielą wokół przystani na Tamizie, by ruszyć w końcu wszelkimi możliwymi

kanałami na północ i na wschód. 0 dziesiątej policja, v południe zaś koleje straciły swą

dotychczasową spoistość i sprawność, uległy i rozpłynęły się bez śladu w topniejącym porządku

społecznym.

Wszystkie linie kolejowe na północnym brzegu Tamizy oraz ludność dzielnic leżących na

południowy wschód od Cannon Street zostały ostrzeżanejuż w niedzielę o północy, toteż od drugiej

nad ranem pociągi odchodziły przepełnione, a ludzie walczyli dziko o każde miejsce w wagonie. 0

trzeciej ludzie tłoczyli się i tratowali nawet na ulicach Bishopsgate. 0 kilkaset jardów od

background image

liverpoolskiego dworca strzelano z rewolwerów, kłuto się nożami, a rozwścieczeni policjanci

rozbijali pałkami głowy tych, do których ochrany byli przecież powołani.

W ciągu dnia. w miarę jak maszyniści i palacze odnawiali powrotu do Londynu, pęd

ucieczki odciągał od dworców rosnące nieustannie rzesze, kierując je w biegnące na północ

gościńce. W południe w Barnes ukazał się Marsjanin i opadająca powali chmura czarnego oparu

poczęła suną wzdłuż Tamizy, przez pola Lambeth, odcinając ślimaczym ruchem wszelkie drogi

ucieczki przez mosty.

Druga taka chmura rozlała się po Ealing, okalając wzgórza Castle jak wysepkę z ocalałymi

wprawdzie, lecz odciętymi od świata ludźmi.

Po bezowocnej walce o miejsce w pociągu linii Północno - Wschodniego Towarzystwa na

stacji Chalk Farm, gdzie parowóz, ciągnąc nabite ludźmi wagony, przeorywał się dosłownie przez

rozwrzeszczany tłum, zaś tuzin tęgich chłopów ochraniał z wysiłkiem maszynistę przed

zmiażdżeniem o własny jego kocioł, brat mój wydostał się na drogę, przedarł się przez rój

pędzących pojazdów i trafił szczęśliwie, jako jeden z pierwszych, na dopiero co rozbity sklep z

bicyklami. Przebił co prawda przednią oponę, wyciągając pojazd przez okno wystawowe, wsiadł

nań jednak i odjechał nie odnosząc żadnych, prócz lekkiego skaleczenia napięstka, obrażeń. Stroma

drożyna wiodąca wzgórzem Haverstock była nie do przebycia, gdyż przegradzały ją cielska

padłych koni, toteż brat udał się gościńcem do Belsize.

Uszedł w ten sposób wściekłej panice i skręcając drogą do Edgware, dotarł około siódmej

do tego miasteczka, głodny i zmęczony, jednak wyprzedzając znacznie cały tłum. Na przydrożnych

ścieżkach pełno było miejscowych gapiów. Brata prześcignęło tylko kilku cyklistów, paru

jeźdźców i dwa samochody. 0 milę przed Edgware rozleciało się jedno z kół i bicykl trzeba było

porzucić. Brat zostawił go przy drodze i pobrnął przez miasteczko na piechotę. Drzwi sklepów przy

głównej ulicy byty

pouchylane, a ludzie tłoczyli się na jezdni, w drzwiach i oknach domów, przyglądając się ze

zdziwieniem rozpoczynającemu się właśnie niezwykłemu pochodowi uciekinierów. W oberży

udało się bratu dosiać trochę żywności.

Nie wiedząc, co dalej począć ze sobą, pozostawał czas jakiś w Edgware. Liczba

uciekających wzrastała nieustannie. Widać było, iż wielu z nich ma chętkę, jak mój brat, pozostać

w miasteczku. 0 najeźdźcach z Marsa nie było żadnych nowin.

Szosą szło już wówczas wiele łudzi, tłoku jednak na niej jeszcze nie było. Większość

uciekinierów jechała dotąd na bicyklach, kiedy jednak pojawiły się samochody, powozy i bryczki,

nad gościńcem do St. Albans zawisły gęste chmury kurzu. .

background image

Brat mój wspomniał widocznie przyjaciół mieszkających w Chelmslord, gdyż skierował

kroki w cichy zaułek wiodący na wschód. Po drodze przebył kładkę i dalej kroczył ścieżką wśród

pól na północny wschód, Mijał liczne rozsiane chaty i wioseczki o nie znanych mu nazwach. Nie

napotkał tu zbyt wielu uciekinierów, aż dopiero na polnej drodze wiodą cej do górnego Barnet

natknął się na dwie panie, które stały się odtąd jego towarzyszkami podróży. Natknął się zaś w sam

czas, aby je wyratować z opresji. Usłyszał jakieś krzyki i wybiegając zza węgła ujrzał dwóch

mężczyzn usiłujących ściągnąć je przemocą z zaprzężonej w kucyka bryczuszki, podczas gdy trzeci

z trudem przytrzymywał łeb wystraszonego zwierzęcia. Jedna z kobiet, niższa, odziana w białą

suknię, krzyczała tylko. druga natomiast, smagła, wysmukła, chłostała batem ciągnącego ją za

ramię napastnika,

Brat mój od razu pojął, co się święci, i popędził z krzykiem ku miejscu walki, a wówczas

jeden z mężczyzn porzucił wózek i zwrócił się ku niemu. Brat poznał po minie przeciwnika, że

bójka jest nieunikniona, będąc zaś doświadczonym bokserem dopadł go i zwalił jednym ciosem

pod koła wózka. Nie było czasu na pięściarską rycerskość, toteż dodał mu kopniaka, po czym

chwycił za kołnierz łotra wyciągającego z bryczuszki smukłą dziewczynę. Równocześnie usłyszał

stuk podków, bicz chlasnął go po twarzy, trzeci przeciwnik wyrżnął go pięścią między oczy, zaś

trzymany za kołnierz obwieś wyrwał się i popędzie w stronę, z której nadszedł właśnie brat.

Na poły ogłuszony brat mój znalazł się twarz w twarz z mężczyzną przytrzymującym

dotychczas kucyka, dojrzał też, jak oddalał się podskakując po wybojach powozik z oglądającymi

się co chwila wystraszonymi kobietami. Stojący przed nimi krzepki drab rzucił się na brata, ten

jednak

powstrzymał go potężnym ciosem w szczękę. Natychmiast też, zdając sobie sprawę, że jest

osamotniony, odwrócił się i pognał za oddalającym się powozikiem. Tuż za nim pędził drab, nieco

dalej zaś sunął trzeci napastnik, który zdążył już tymczasem powrócić.

Wtem brat potknął się i rozciągnął jak długi; przez niego przewrócił się jego prześladowca.

Gdy brat zerwał się - stało przed nim już znów dwóch złoczyńców. Niewielkie miałby przeciw nim

szanse, gdyby dzielna smagła dziewczyna nie wróciła, by przyjść mu z pomocą. Okazała się, że

przez cały ten czas miała rewolwer, jednak w chwili napaści był on ukryty pad siedzeniem bryczki.

Teraz wypaliła zeń z odległości sześciu maże jardów, o mały co prawda włos nie trafiając w brata.

Tchórzliwszy z napastników znów rzucił się do ucieczki, kamrat zaś jego, przeklinając tchórza,

pobiegł za nim. Obaj przystanęli, widoczni z dała, nad leżącym wciąż jeszcze nieprzytomnie

trzecim łotrem.

- Niech pan weźmie - rzekła dziewczyna podając bratu rewolwer.

background image

- Proszę wracać da bryczki - odparł brat ocierając krew z rozciętej wargi.

Odwróciła się bez słowa, zdyszani byli oboje, po czym razem już poszli ku pani w bieli

usiłującej powstrzymać rwącego kucyka. Rabusie mieli już widocznie dosyć, kiedy bowiem brat

spojrzał ponownie w ich stronę dostrzegł, jak się oddalali.

- Ja także wsiądę - rzekł brat - jeśli panie pozwolą - i wskoczył na wolne miejsce na koźle.

Dziewczyna spojrzała nań z ukosa.

- Proszę dać mi lejce - powiedziała i zacięła biczem kucyka. Jeszcze chwila i trzej bandyci

znikli za zakrętem.

Tak oto, zupełnie nieoczekiwanie, brat mój, zasapany, z rozplataną wargą, skaleczoną

szczęką i poobijanymi da krwi pięściami, znalazł się wraz z dwiema kobietami w bryczuszce

podążającej nieznaną drogą. Dowiedział się, iż jedna z nich jest żoną, a druga, młodsza, siostrą

lekarza ze Stanmore, wezwanego wczesnym rankiem da ciężko chorega w Pinner. Na jednej ze

stacji kolejowych doktor dowiedział się o natarciu Marsjan, wrócił czym prędzej do domu, obudził

obie panie (służąca odeszła akurat dwa dni temu), zapakował nieco żywności, schował pod

siedzenie pistolet - bardzo szczęśliwie dla brata - i kazał im jechać do Edgware myśląc, że uda im

się tam dostać do pociągu. Sam pozostał, by obudzić sąsiadów; obiecując dopędzić je najdalej a

wpół do piątej rano, mima jednak iż dochodziła już dziewiąta, nie zjawił się jeszcze. W Edgware

nie mogły czekać nań przy głównej ulicy, gdyż ruch wzrastał nieustannie, toteż skręciły w tę

właśnie boczną uliczkę.

Całą tę historię opowiedziały bratu memu urywkami, po drodze do Nowego Bagnet, gdzie

znów przystanęli na chwilę. Aby dodać paniom otuchy, brat obiecał pozostać z nimi przynajmniej

do chwili, aż postanowią, co robić dalej, lub aż pojawi się nieobecny doktor. Przechwalał się też, że

włada świetnie pistoletem, choć broń ta była mu zupełnie obca. Rozbili przy szosie coś w rodzaju

biwaku, przede wszystkim ku wielkiej uciesze kucyka. Tu z kolei brat opowiedział towarzyszkom

o ucieczce z Londynu, jak również a wszystkim, czego dowiedział się o Marsjanach i ich

zachowaniu. Słońce wzbijało się coraz wyżej. Rozmowa wygasła, pozostał niemiły nastrój

wyczekiwania. Brat starał się uzyskać od nielicznych mijających ich podróżnych jak najwięcej

wiadomości. Każda jednak pośpieszna odpowiedź pogłębiała tylko wrażenie wielkiego

nieszczęścia, jakie spadła na ludzkość, pogłębiała pewność, że dalsza, i to niezwłoczna, ucieczka

jest koniecznością. Brat starał się przekonać o tym obie panie.

- Mamy pieniądze - oświadczyła smukła panna i zawahała się. Oczy jej napotkały

spojrzenie brata i wahanie znikło.

- I ja mam - odparł brat.

background image

Wtedy wyjaśniła, że prócz pięciofuntowego banknotu mają trzydzieści funtów w złocie.

Zaproponowała też, aby spróbować dostać się z tym do pociągu w St. Albans lub w Nowym

Barnet. Zdaniem brata było to jednak beznadziejne. Widział on już przecież szał, jaki ogarnął

londyńczyków na dworcach i w pociągach, toteż upierał się, aby pojechać przez Essex do Harwich,

a stamtąd morzem ujść w ogóle z kraju.

Pani Elphinstone, takie bowiem nazwisko nosiła biało odziana dama, nie chciała o niczym

słyszeć i powtarzała tylko bez ustanku: -Jureczku, Jureczku! - szwagierka jej natomiast

zachowywała się nad wyraz spokojnie i rozważnie, zgodziła się też wreszcie na pomysł mego brata.

Podążyli więc ku Barnet zamierzając przeciąć tam wielki trakt północny. Brat prowadził kucyka, a

sam szedł obok piechotą, gdyż zwierzę należało jak najbardziej oszczędzać.

Im wyżej wznosiło się słańce, tym dzień stawał się upalniejszy. Gruby biały piach pad

stopami palił i oślepiał. Posuwali się niezmiernie wolno. Żywopłoty szare były od kurzu. Im bliżej

Barnet - tym głośniejszy stawał się burzliwy pomruk tłumu.

Ludzi napotykali coraz więcej. Zmordowani, posępni, brudni szli wpatrzeni przed siebie i

mruczeli coś niezrozumiale. Jakiś jegomość odziany w strój wieczorowy szedł pieszo z oczami

utkwionymi w ziemię. Głos jego Słychać była z daleka, jedną rękę wplątał we włosy, drugą

wymachiwał,

jakby bijąc przed sobą kogoś niewidzialnego. Potem atak wściekłości .' minął, on zaś szedł

dalej nie oglądając się na nikogo.

Zbliżywszy się do skrzyżowania, na południe od Barnet, brat ujrzał nadchodzącą polami

kobietę z dwojgiem dzieci. Na ręku dźwigała trzecie. Potem minął ich brudny, czarno odziany

mężczyzna z grubą laską w jednej, z niewielką walizką w drugiej ręce. Dalej, u wylotu zaułka,

pomiędzy obrzeżającymi go willami, ukazał się kary spocony koń ciągnący nieduży wózek.

Powoził blady, szary od kurzu młodzieniec w meloniku. Na wózku siedziały stłoczone trzy

dziewczyny wyglądające na robotnice z East-Endu i kilkoro małych dzieci.

- Objadziem tom drogom Edgware?- pytał dzikooki, wyblakły woźnica; gdy brat wyjaśnił,

że należy w tym celu skręcić w lewo - zaciął konia i odjechał bez słowa podzięki.

Brat mój dostrzegł bladoszary dym czy mgłę unoszącą się między '' domami i przesłaniającą

jakby welonem białe ściany will ze szosą. Pani , Elphinstone krzyknęła nagle na widok dymu i

języków płomienia tańczą-' tych na tle gorącego błękitnego nieba po dachach pobliskich domów.

Zgiełk gościńca zmienił się teraz w nieskładną mieszaninę ludzkich gło- sów, turkotu kół,

skrzypienia wozów i stukotu kopyt. 0 jakieś pięćdziesiąt jardów od skrzyżowania zaułek skręcał

ostro ku szosie.

background image

- Boże drogi, dokąd pan nas wiezie? - krzyknęła pani Elphinstone. Brat zatrzymał kucka.,

Szosa wyglądała jak wrzący ludzki potok, jakby burzliwa rzeka pędząca niepowstrzymanie

na północ. Kurz zalegający gęstą, białą, połyskującą w słońcu ławicą rozmazywał i czynił wszystko

szarym i niewyraźnym co najmniej do wysokości dwudziestu stóp. Ławicę tę zasilały coraz to

nowe tumany wzbijane nogami śpieszących gęstym tłumem ludzi i koni i kołami pojazdów

wszelkich możliwych gatunków i typów.

- Z drogi! - rozległy się okrzyki. - Z drogi!

Wylot zaułka na szosę wyglądał jak wjazd do dymiącego pieca. Tłum huczał jak ogień,

gorący zaś kurz gryzł jak dym. Nieco dalej w górę szosy rzeczywiście płonęła willa i buchający

kłębami na drogę czarny dym jeszcze bardziej wzmagał zamieszanie.

Przeszło dwóch mężczyzn, za nimi zakurzona kobieta dźwigająca z łkaniem ciężki tobół.

Jakiś zbłąkany pies z wywieszonym językiem krążył niepewnie wokół wózka, wystraszony, dopóki

brat nie odpędził go precz.

W prawo od willi, w stronę Londynu, droga zmieniła się, jak okiem sięgnąć, w jeden wielki,

zamknięty po brzegi dwoma rzędami domów

strumień brudnych, śpieszących się ludzi; coraz wyraźniej widoczne w miarę zbliżania się

do zakrętu czarne głowy i stłoczone ciała roztapiały się w pośpiesznie oddalającej się masie, ginęły

tonąc w chmurach kurzu.

- Dalej! Dalej! - krzyczał tłum. - Z drogi! Z drogi!

Idący z tyłu wpierali ręce w plecy poprzedników. Brat stał i patrzył trzymając kucyka przy

pysku. Po chwili, wsysany bezpowrotnie potokiem ludzi począł posuwać się z wolna, krok za

krokiem, ku szosie.

W Edgware panowało zamieszanie, w Chalk Farm zgiełkliwy tumult, tu natomiast

wydawało się, że gościńcem wali cała ludność kraju. Trudno sobie po prostu wyobrazić te zastępy.

Nie miały one jakiegoś wyraźnego oblicza. Postaci ludzkie wysypywały się zza zakrętu i ginęły za

następnym zakrętem zwrócone plecami ku grupie stojącej w zaułku. Piesi potykając się i potrącając

szli skrajem drogi. Wisiała nad nimi nieustanna groźba przejechania. Wozy i bryki zbijały się w

gromady niechętnie ustępując z drogi szybszym lub bardziej niecierpliwym pojazdom, te zaś przy

każdej sposobności usiłowały wyrwać się do przodu. Piesi rozbiegali się wówczas na strony, kuląc

się pod płotami i w bramach.

- Prędzej - krzyczano. - Prędzej! Już nadchodzą!

Na jednym z wozów stał ślepic w mundurze Armii Zbawienia i wymachując rękami

wrzeszczał: - Wieczność! Wieczność! - Ochrypły głos tak był donośny, że brat mój słyszał go

jeszcze po zniknięciu wozu w. obłokach kurzu. Niektórzy stłoczeni w pojazdach ludzie okładali

background image

bezmyślnie batem konie i wykłócali się z innymi woźnicami; niektórzy siedzieli bez ruchu

wpatrzeni zgaszonym wzrokiem w próżnię; niektórzy gryźli palce z pragnienia lub leżeli

bezwładnie w swych wozach. Konie ociekały pianą, oczy miały przekrwione.

Drogą sunęły nieprzeliczone dorożki, bryczki, wozy, platformy, przejechał wóz pocztowy,

za nim karawan z napisem: "Dom modlitwy św. Pankracego", za nim ogromna platforma opałowa

pełna jakichś oberwańców. Potem przetoczyła się dwukółka piwiarza z planami świeżej krwi na

kołach.

- Z drogi! - ryczały liczne głosy. - Z drogi!

- Wie-e-czność! Wie-e-eczność! - brzmiało jak echo nad drogą. Obok przeszły smętne,

posępne, choć zamożnie ubrane kobiety prowadzące za rękę płaczące potykające się dzieci.

Wytworne ich suknie pokryte były kurzem, po zmęczonych twarzach płynął pot i łzy. Obok szli

mężczyźni, jedni usiłowali im pomagać, inni patrzyli ponuro i dziko. Za nimi pchał się tłum jakichś

włóczęgów odzianych w spłowiałe czarne

szmaty, rozwrzeszczanych, klnących. Przeszli krzepcy robotnicy przepychając się

nieustępliwie przez tłum; przeszli zmęczeni, nie ogoleni mężczyźni podobni z odzienia do

urzędników lub sprzedawców sklepowych; potykając się i rozpychając przeszedł raniony żołnierz;

grupa tragarzy kolejowych parła za nim, a dalej wlokło się jakieś nieszczęsne stworzenie w nocnej

koszuli z narzuconym na ramiona płaszczem.

Chociaż tak różny w składających się nań jednostkach - cały ten tłum jedną miał przecież

cechę wspólną. Było nią przerażenie i ból malujący się na twarzach, był nią gnający ich przemożny

strach. Każdy hałas na drodze, każda kłótnia o miejsce na wazie przyśpieszała kroki tłumu. Ci

nawet, którym zmęczenie podcinało nogi, zrywali się za chwilę z nową siłą. Upał i kurz dały się już

uciekającym dobrze we znaki. Twarze ich były spalone, wargi czarne i spękane. Wszyscy byli

spragnieni, znużeni, wyczerpani. Pośród rozlicznych okrzyków słyszało się swary, narzekania, jęki

słabości i zmęczenia; głosy brzmiały ochryple i słabo. A poprzez całą tę wrzawę przebijało jedno

powtarzające się zdanie; - Z drogi! Z drogi! Marsjanie nadchodzą!

Nieliczni tylko próbowali wydostać się z tej lawiny. Zaułek wychodził na drogę skośnym

wąskim wylotem i pozornie prowadził w stronę Londynu. Mimo to wir ludzki rzucał tam osłabłych

tylko po to, by po chwilowym odpoczynku mogli zanurzyć się w nim ponownie. Nieco głębiej w

zaułku leżał z obnażoną, owiniętą skrwawionymi szmatami nogą jakiś człowiek, a nad nim

pochylali się dwaj jego przyjaciele. Szczęśliwiec! Miał jeszcze przyjaciół.

Staruszek z siwym wojskowym wąsem, w brudnym czarnym surducie, pokuśtykał na bok,

usiadł przy wózku, zdjął but ukazując okrwawioną skarpetkę, wytrząsnął kamyki, wdział z

background image

powrotem but i powlókł się dalej; nadeszła malutka, ośmioletnia może dziewczynka, zupełnie

sama, i padła płacząc u żywopłotu, tuż koło mego brata.

- Nie mogę już dalej! Nie mogę już dalej!

Brat ocknął się z osłupienia, chwycił ją na ręce i przemawiając łagodnie zaniósł do pani

Elphinstone. Mała pod jego dotknięciem ucichła natychmiast, jakby czymś przestraszona.

- Helenko! Helenko! - wołała kobieta w tłumie pełnym łez głosem. Helenko! - Dziecko

wyrwało się bratu i biegnąc ku drodze krzyczało: Mamo!

- Nadchodzą! - wołał mijając zaułek jadący wierzchem mężczyzna. - Z drogi tam! =

wrzeszczał woźnica stając na koźle. Brat ujrzał skręcającą w zaułek karetę.

Ludzie uchodzili z drogi popychając się gwałtownie w obawie, by nie wpaść pod koła. Brat

cofnął kucyka i bryczuszkę pod sam żywopłot, kareta zaś przejechała obok i stanęła. Była

dwukonna, jednak w zaprzęgu szedł tylko jeden koń.

Poprzez tumany kurzu brat dostrzegł niewyraźnie; jak dwaj ludzie wynoszą z niej i składają

ostrożnie na trawie pod krzewami żywopłotu rozpostarte na białych noszach ciało.

Jeden z nich podbiegł do brata.

- Gdzie tu jest woda? - zawołał. - To lord Garrick. Umiera i chce pić!

- Lord Garrick! - wykrzyknął brat. - Prezes Sądu Najwyższego? - Gdzie tu woda? -

powtórzył tamten.

- Może w którymś z tych domków. My nie mamy wody. Bałbym się zresztą odejść od

moich pań.

Woźnica począł przepychać się przez tłum do bramy narożnego domu. - Uciekaj! - wołano

za nim. - Marsjanie nadchodzą! Uciekaj! Nagle uwagę brata zwrócił orlą swą twarzą mężczyzna

ciągnący za sobą

niewielką walizkę. W tej właśnie chwili otwarła mu się. Sypnęły z niej potokiem rulony

złotych suwerenów rozpryskując się w zderzeniu z ziemią w grad złotych krążków, pojedynczych

monet. Toczyły się we wszystkie strony pośród depczących nieustannie drogę ludzkich i końskich

nóg. Człowiek o orlej twarzy stanął patrząc tępo na stos rozsypanego złota. Nagle potrącił go w

ramię i odrzucił na bok dyszel wozu. Tamten krzyknął i skoczył w bok omal nie wpadając pod

koła.

- Z drogi! - zaczęto krzyczeć z tłumu. - Na bok! Z drogi!

Gdy wóz oddalił się nieco, mężczyzna padł z rozpostartymi ramionami na stos monet i

pełnymi garściami począł napychać nimi kieszenie. Tuż nad nim ukazał się łeb koński i usiłujący

właśnie powstać człowiek znów legł na ziemi tratowany kopytami.

background image

- Stój! - krzyknął brat i odepchnąwszy idącą ścieżką kobietę próbował pochwycić konia za

wędzidło.

Zanim mu się to jednak udało, usłyszał jęk i poprzez tuman pyłu ujrzał, jak po plecach

nieszczęśnika przetoczyły się koła wozu. Woźnica zamierzył się biczem na przebiegającego na

drugą stronę, za wozem, brata. Dokoła podniosły się krzyki. Leżący wił się w kurzu, pośród

rozsypanych monet, z przetrąconym kręgosłupem, usiłując powstać na bezsilne, zmartwiałe nogi.

Brat stanął nad nim krzycząc na napierającego następnego woźnicę; z pomocą przyszedł mu jakiś

jeździec dosiadający rumaka.

- Zabierzcie go z drogi! - wykrzyknął; brat schwycił wolną ręką leżącego za kołnierz i

powlókł go na ścieżkę obok szosy. Ten jednak walił brata po ręku pięścią pełną złota, przeszywając

go przy tym wściekłym spojrzeniem.

- Naprzód! Naprzód! - krzyczały za nimi gniewne głosy. - Z drogi! Rozległ się trzask. To

dyszel powozu wbił się w zatrzymany przez jeźdźca wóz. Brat rzucił okiem w tamtą stronę,

równocześnie zaś człowiek ze złotem przekrzywił głowę i ugryzł trzymającą go za kołnierz rękę.

Wóz ruszył; kary koń uskoczył w bok, a zaprzęg przeszedł tak blisko brata, że kopyta omal nie

zmiażdżyły mu stóp. Brat cofnął się pośpiesznie puszczając leżącego. Dostrzegł jeszcze złość

zmieniającą się na twarzy nieszczęsnego w ,przerażenie, po czym znikł on pod kołami, brat zaś

pociągnięty potokiem ludzkim i uniesiony poza wylot zaułka ciężko musiał walczyć, by dotrzeć

doń z powrotem.

Powróciwszy do bryczuszki zobaczył, że pani Elphinstone przysłania oczy rękami, obok

niej zaś stoi jakieś dziecko i przygląda się ze zwykłym u dzieci brakiem współczucia, szeroko

rozwartymi oczami, leżącej na szosie czarnej, zakurzonej, nieruchomej, tratowanej kopytami i

miażdżonej kołami postaci.

- Zawracajmy! - krzyknął brat i zaczął wyprowadzać kucyka z zaułka. - Nie przejedziemy

przez to piekło!

Wrócili ze sto jardów przebytą niedawno drogą. Oszalały tłum znikł im wreszcie z oczu.

Mijając zakręt, brat ujrzał śmiertelnie bladą, ściągniętą i lśniącą od potu twarz umierającego w

rowie pod ligustrem lorda Garricka. Obie panie siedziały w bryczce bez słowa, skulone i drżące.

Za zakrętem brat znów zatrzymał wózek. Panna Elphinstone była blada, szwagierka zaś jej

zalewała się łzami, zbyt wystraszona nawet, by wzywać swego "Jureczka". Brat mój też był

zmieszany i wstrząśnięty. Gdy tylko zawrócili, pojął, jak pilnie i nieodzownie należało przebić się

na przeciwległy skraj gościńca. Nagle zwrócił się pełen zdecydowania do panny Elphinstone.

background image

- Musimy przejechać! - zawołał i znów zawrócił kucyka ku szosie. Po raz wtóry już tego

dnia dziewczyna dała dowód wielkiej siły ducha. Chcąc wedrzeć się w potok ludzki na szosie brat

skoczył w sam gąszcz pojazdów i zatrzymał najbliższy zaprzęg, a tymczasem panna wprowadziła

przedeń bryczuszkę. Zahamowany na chwilę wóz ruszył gwałtownie odłupując od bryczuszki lewy

błotnik wraz ze stopniem. W następnej chwili prąd porwał ich i poniósł z innymi. Brat z

czerwonymi pręgami od

smagnięć biczem po twarzy i rękach wdrapał się na kozioł i odebrał dziewczynie lejce.

- Proszę grozić temu za nami pistoletem - rzekł, wręczając jej broń - jeżeli zanadto będzie

się pchał. Nie! Lepiej niech pani mierzy w konia.

Następnie podjął wysiłki, by przedrzeć się na drugą stronę drogi. Dać nura jednak w ten

odmęt oznaczało utracić wolną wolę, zlać się w jedno ż całym tym zakurzonym, oszalałym

motłochem. Niesieni potokiem płynęli przez Chipping Barnet i dopiero o jakąś milę za

śródmieściem udało im się przedostać na przeciwległy brzeg nurtu. Hałas i zamieszanie panowały

tu nie do opisania, w samym jednak miasteczku i poza nim szosa rozwidla się parokrotnie,

rozluźniło więc to w pewnym stopniu ścisk na drodze.

Podróżni nasi skręcili na wschód, przez Hadley. Po drodze widzieli tłumy ludzi gaszących

pragnienie wodą ze strumienia, gdy niektórzy walczyli o dostęp do niego. Nieco dalej, z pagórka w

pobliżu Wschodniego Barnet, dostrzegli dwa sunące bardzo wolno, bez żadnych sygnałów, jeden

za drugim, pociągi zapchane ludźmi siedzącymi nawet w tendrach, na węglu. Zdążały one na

północ trasą Wielkiej Kolei Północnej. Brat mój przypuszczał, iż musiały wyruszyć spoza

Londynu, gdyż w tym czasie obłąkane przerażenie ludności uniemożliwiało już odjazd z

londyńskich dworców.

Niedaleko pagórka zatrzymali się na południowy wypoczynek, gdyż gwałtowność

całodziennych przeżyć wyczerpała w najwyższym stopniu całą trójkę. Zaczął im również

doskwierać głód, a że wieczór był chłodny, żadne nie mogło usnąć. Późnym wieczorem drogą obok

biwaku przeszło w pośpiechu mnóstwo ludzi uciekających przed nieznanym niebezpieczeństwem,

a ludzie ci uchodzili w tę stronę - z której przybył mój brat.

17 Dziecię Gromu

Gdyby jedynym celem Marsjan było zniszczenie, mogliby oni w poniedziałek zgładzić całą

rozpraszającą się w ucieczce po najbliższej okolicy ludność Londynu. Nie tylko bowiem gościńcem

do Barnet, lecz i przez Edgware, i Waltham Abbey, i drogami biegnącymi na wschód, do Southend

i Shoeburyness, i na południe od Tamizy, w stronę Deal i Broad

background image

stairs, płynął rozgorączkowany motłoch. Gdyby ktoś owego czerwcowego poranka wzbił

się balonem w rozpalone błękity pod Londynem, ujrzałby, że wszystkie wybiegające z

nieskończonej plątaniny ulic na wschód i na północ drogi usiane są czarnymi, zlewającymi się w

strumienie punkcikami. Każdy zaś punkcik był ludzką agonią i przerażeniem, i rozpaczą. Aby

czytelnik zdał sobie sprawę, jak wyglądał ten potok czarnych punkcików widziany z bliska oczami

jednego z nich - opisałem szeroko w poprzednim rozdziale to wszystko, co widział mój brat na

gościńcu wiodącym przez Chipping Barnet. Nigdy jeszcze w dziejach świata tak wielka liczba

połączonych cierpieniem istot ludzkich nie porzucała swych siedzib. Legendarne zastępy Gotów i

Hunów, najpotężniejsze, jakie kto kiedykolwiek widział, armie wschodu -byłyby kroplą tylko w tej

rzece. A nie był to przecież bynajmniej żaden zdyscyplinowany marsz. Był to bieg straszliwy,

gigantyczny bieg, bez porządku i bez celu, bieg sześciu milionów wystraszonych, bezbronnych i

pozbawionych żywności ludzi, gnanych lękiem, gdzie oczy poniosą. Wydawać się mogło, że to

początek zagłady cywilizacji, początek zniszczenia rodzaju ludzkiego.

Na wprost pod sobą pasażer balonu widziałby rozpostartą daleko i szeroko sieć pustych już

ulic, mostów, domostw, świątyń, ogrodów i parków - ogromną mapę upstrzoną na południu

czarnymi plamami. Zdawało się, że koło Ealing, Richmondu i Wimbledonu potworne jakieś pióro

bryznęło na nią atramentem. Każda z tych bryzg rosła i rozszerzała się nieustannie, wystrzelając to

tu, to tam poza swój kształt pierwotny, raz zbierając się w ławice przed wzniesieniami terenu, to

znów wylewając się szybko w doliny, gdy przekroczyła grzbiet wzgórza, zupełnie jak kropla

atramentu rozpływająca się po bibule.

W oddali zaś, ponad wznoszącymi się na południe od rzeki niebieskimi wzgórzami, uwijali

się lśniący w słońcu Marsjanie spokojnie i metodycznie pokrywając to tę, to tamtą część kraju

obłokami, spędzając je strumieniami pary, gdy spełniły już swe dzieło, i obejmując w posiadanie

podbitą krainę. Wydawało się, że celem ich było nie tyle zniszczenie, co całkowite

zdemoralizowanie i stłumienie oporu. Wysadzali w powietrze każdą napotkaną prochownię,

przecinali każdą linię telegraficzną, gdzieniegdzie zaś zrywali tory kolejowe. Postanowili

okaleczyć ludzkość. Nie zależało im, jak się zdaje, na pośpiechu, toteż nie posunęli się tego dnia

poza śródmieścia Londynu. Dlatego, być może, w poniedziałek rano mnóstwo mieszkańców

pozostało w swych domach. Pewne jest bowiem, iż tysiące ich zginęły tam wytrute Czarnym

Dymem.

Aż do południa port londyński przedstawiał zadziwiający widok. Cze

kały tu najprzeróżniejszego rodzaju parowce i okręty skuszone ogromnymi sumami

płaconymi przez uciekających; mówiono, że wielu spośród wdzierających się na nie ludzi utonęło

background image

spychanych przez majtków bosakami. Około pierwszej po południu pomiędzy filarami mostu

Blackfriars pojawiły się rozrzedzone forpoczty Czarnego Dymu. Wówczas w. całym porcie

zapanowało obłąkane wprost zamieszanie, bójki i zderzenia. Statki i łodzie tłoczyły się przez długi

czas pod północnym łukiem mostu Tower, zaś majtkowie i tragarze portowi musieli walczyć

uparcie z napierającymi ze wszystkich stron tłumami: Doszło do tego, że ludzie spuszczali się z

mostu po filarach...

Gdy w godzinę później jeden z Marsjan wyłonił się spoza Clock Tower i przeszedł w bród

rzekę, po wodzie koło Limehouse pływały już tylko jakieś szczątki.

0 tym, jak spadł piąty walec, opowiem nieco później. Szósty natomiast upadł w

Wimbledonie. Brat mój czuwając w bryczuszce nad snem kobiet widział jego zielony błysk w

oddali za wzgórzami. We wtorek cała trójka, wciąż jeszcze zdecydowana uciekać za morze,

przebijała się przez kipiące uciekinierami okolice Colchester. Potwierdziła się wiadomość, że

Marsjanie opanowali już cały Londyn. Widziano ich w Highate, a nawet, jak twierdzili niektórzy,

w Neasdon. Brat mój jednak ujrzał ich dopiero następnego ranka.

Tymczasem rozproszone tłumy poczęły zdawać sobie sprawę z coraz groźniejszego braku

pożywienia. W miarę jak wzrastał głód - malało poszanowanie praw własności. Wieśniacy stawali

z bronią w ręku w obronie swych chlewów, spichlerzy i dojrzewających zbiorów. Niemało ludzi,

podobnie jak i rój brat, podążało teraz na wschód, można jednak było znaleźć i takich straceńców,

którzy w poszukiwaniu żywności zawracali do Londynu. Byli to przeważnie mieszkańcy

północnych jego dzielnic, znający Czarny Opar z opowiadań tylko. Mówiono, że połowa bez mała

członków rządu schroniła się w Birminghamie i że przygotowuje się olbrzymie ilości środków

wybuchowych, by użyć ich do zaminowania dolin Midlandu.

Mówiono też, że Towarzystwo Kolei Midlandzkieh, po uzupełnieniu luk powstałych wśród

maszynistów i palaczy w. pierwszym dniu paniki, podjęło obecnie normalny ruch i wypuszcza ze

stacji w St. Albans pociągi odchodzące na północ, chcąc rozładować w ten sposób przeludnione,

najbliżej Londynu położone okolice. W Chipping Ongar wywieszono nawet plakaty głoszące, że na

północy kraju zgromadzono wielkie zapasy mąki i że w ciągu dwudziestu czterech godzin

pomiędzy głodującą lud

ność okoliczną rozdzielony będzie chleb. Wiadomości te nie powstrzymały jednak ani brata,

ani jego towarzyszek od zamierzonej ucieczki i cała trójka jechała,.jak dzień długi, na wschód,

widząc rozdzielanego chleba tyle tylko, ile go było na plakatach. Jeśli już o tym mowa, to trzeba

powiedzieć, że nikt zresztą nie widział go na oczy. Nocy tej spadła siódma już z kolei gwiazda,

background image

niedaleko pagórka Primrose Hill. Spadła podczas warty panny Elphinstone, gdyż czuwała ona na

zmianę z bratem. Ona też właśnie ją dostrzegła.

We środę trójka uciekinierów, po nocy spędzonej w polu wśród niedojrzałej pszenicy,

dotarła do Chelmsford, gdzie grupa mieszkańców mianująca się jakimś Komitetem Publicznego

Zaopatrzenia skonfiskowała im kucyka na mięso, w zamian obiecując poszkodowanym udział w

jego zjedzeniu. Opowiadano tu, że Marsjanie są już w Epping oraz że podczas nieudanej próby

wysadzenia w powietrze jednego z nich uległa zniszczeniu prochownia w Waltham Abbey.

Ludność wypatrywała tu Marsjan z wież kościelnych. Brat mój na swoje, jak się później

okazało, szczęście wolał nie czekać na jedzenie, chociaż wszyscy troje bardzo byli głodni, lecz

niezwłocznie podążył wraz z paniami ku wybrzeżu. W południe minęli Tillingham, gdzie było nad

podziw pusto i spokojnie, tylko jakieś łaziki plądrowały domy w poszukiwaniu żywności.

Niedaleko za Tillingham widać już było morze, a na nim najdziwaczniejszą, jaką sobie tylko

można wyobrazić, zbieraninę statków.

Ponieważ nie dało się już wpływać do ujścia Tamizy, przybijały one do wybrzeża hrabstwa

Essex, by zabierać ludzi z Harwich, z Walton i Clacton, potem zaś z Foulness i Shoebury.

Rozciągnęły się ogromnym łukiem, którego koniec ginął we mgle aż za przylądkiem Naze. Tuż

przy brzegu zaś uwijało się mnóstwo angielskich, szkockich, francuskich, holenderskich i

szwedzkich kutrów, parowczyków z Tamizy, jachtów, motorówek - głębiej w morzu widać było

statki o większej wyporności, przeróżne węglowce, statki do przewozu bydła, tankowce, schludne

statki handlowe, parowce pasażerskie, frachtowce oceaniczne, był tam nawet jakiś stary żaglowiec;

jeszcze zaś głębiej stały białe i popielate statki regularnych linii okrętowych z Southamptonu i

Hamburga. Wzdłuż całego błękitnego wybrzeża aż do Blackwater można było mgliście dojrzeć

gęsty rój szalup i ich właścicieli targujących się z ludźmi na lądzie, rój ciągnący się poza

Blackwater prawie aż do Maldon.

Jeszcze dalej, o parę mil od brzegu, leżał zanurzony tak głęboko, że

według słów brata wyglądał jakby nasiąkły wodą, okręt wojenny. Był to kontrtorpedowiec

Dziecię Gromu. Jedyna zresztą widoczna tu z lądu jednostka floty wojennej. Ale hen daleko, w

prawo, nad gładzią morską, gdyż w dniu tym panowała prawdziwa martwa cisza, wiły się czarne

wężyki dymków znaczących stanowiska pancerników floty kanału. Z kotłami pod parą, w pełnej

gotowości bojowej przegradzała ona stalowym łańcuchem wylot Tamizy przez cały czas

zwycięskiego natarcia Marsjan, czujna, choć niezdolna go powstrzymać.

Na widok morza pani Elphinstone, mimo pełnych otuchy słów swej szwagierki, uległa

panice. Nigdy jeszcze nie wyjeżdżała poza granice Anglii i woli raczej umrzeć, niż znaleźć się

sama, bez przyjaciół, w obcym kraju. Jak wynikało z jej słów, biedaczka wyobrażała sobie

background image

widocznie Francuzów nie lepszymi od Marsjan. Podczas ostatnich dwu dni podróży była coraz

bardziej wystraszona, przygnębiona i rozhisteryzowana. Jedynym i nieustannym jej marzeniem był

powrót do Stanmore. W Stanmore przecież zawsze było tak dobrze, tak bezpiecznie, w Stanmore

na pewno odnajdą Jureczka...

Z największym tylko trudem udało się sprowadzić ją na plażę, gdzie brat mój zdołał właśnie

zwrócić uwagę marynarzy z jakiegoś przedpotopowego, o łopatkowym napędzie, parowca

rzecznego z Tamizy. Podpłynęli oni szalupą i zgodzili się przewieźć całą trójkę za trzydzieści sześć

funtów do Ostendy, dokąd, jak mówili, płynąć miał ich stateczek.

Dochodziła druga, gdy zapłaciwszy przy wejściu umówioną sumę brat mój znalazł się wraz

z paniami bezpieczny na pokładzie statku. Można tam było dostać pożywienie, po niezwykle co

prawda wysokich cenach, toteż naszej trójce udało się wreszcie spożyć jaki taki posiłek. Na

pokładzie było już kilkudziesięciu pasażerów. Wielu z nich wydało ostatnie grosze, aby tylko

zapewnić sobie przejazd, kapitan jednakże tkwił pod Blackwater aż do piątej, przyjmując wciąż

nowych i nowych podróżnych, aż wreszcie na pokładzie zapanował niebezpieczny tłok. Tkwiłby

tam pewnie i dłużej, gdyby nie huk armat, jaki o tej właśnie porze rozległ się gdzieś na południu.

Jakby w odpowiedzi na to, kontrtorpedowiec wypalił w stronę morza z małego działa i wciągnął na

masz banderę. Z kominów jego buchnęły kłęby dymu.

Niektórzy pasażerowie twierdzili, że to strzelają pod Shoeburyness,. potem jednak okazało

się, że huki stają się coraz głośniejsze. Równocześnie daleko na południowym wschodzie

wynurzyły się kolejno z morza maszyny i wieżyczki trzech jeszcze pancerników spowitych

chmurami

czarnego dymu. Lecz uwagę brata skupiła na sobie nieustanna strzelanina. Wydawało mu

się, że dostrzega na południu wznoszący się w mglistej szarej dali słup dymu.

Parowczyk pluskał łopatkami przebijając się na wschód, poza rozsypane wachlarzem statki,

i płaskie wybrzeża Essexu roztapiały się już w błękitnej mgiełce, gdy ukazał się zmniejszony

odległością, posuwający się błotnistym wybrzeżem od strony Foulness, pierwszy Marsjanin. Na ten

widok przerażony i rozgniewany kapitan począł przeklinać własne guzdralstwo, a łopatki stateczku,

jakby udzielił się im jego lęk, zapulsowały gwałtownie. Kto żyw na parowcu pchał się ku burtom i

wspinał się na ławki, by oglądać tę odległą postać przewyższającą drzewa i wieże kościelne,

posuwającą się ruchami wyglądającymi na przedrzeźnianie ruchów człowieka.

Był to pierwszy widziany przez brata Marsjanin, toteż przyglądał mu się bardziej zdziwiony

niż przestraszony. Tymczasem gigant zbliżał się ostrożnie do okrętu, zanurzając się coraz głębiej w

morze. Potem daleko za Crouch ukazał się drugi, przedzierający się pośród karłowatych drzewek, a

background image

jeszcze dalej trzeci, brodzący w głębokich, połyskujących w słońcu bagnach nadbrzeżnych, jakby

zawieszony w pół drogi między morzem a niebem. Wszyscy trzej szli w morze, chcąc widocznie

przeszkodzić w ucieczce statkom zebranym pomiędzy Foulness a Naze. Mimo pośpiesznego rytmu

maszyn, mimo spienionej kipieli, jaką pozostawiały za sobą łopatki, ucieczka parowczyka, na

którym płynął brat, była przerażająco powolna.

Spozierając na północny zachód brat dostrzegł, jak rwie się i wije w przerażeniu ogromny

wachlarz statków, jak ścigają się one ze sobą, jak zwracają rufy miast burt ku brzegom, jak

gwiżdżą buchając parą parowce, jak wciągają żagle żaglowce, jak pomykają tu i tam warcząc

motorami motorówki. Widok ten, zarówno jak i niebezpieczeństwo nadciągające od brzegu tak go

urzekły, że nie patrzył wcale na morze. Wtem błyskawiczny zwrot stateczku dokonany dla

uniknięcia zderzenia strącił brata z zajmowanego przezeń krzesła. Dokoła wszyscy krzyczeli,

potem rozległ się tupot nóg i wiwaty, na które, jak mu się zdawało, ktoś odpowiadał z oddali.

Nagle stateczek zakołysał się gwałtownie znowu zbijając go z nóg.

Gdy brat mój zerwał się i popatrzył za prawą burtę, o niecałe sto jardów od kołyszącego się,

przechylonego parowca ujrzał prujący morze wielki stalowy kadłub. Ciął dziobem wodę, jak

lemiesz pługa tnie rolę. Odgarniane na boki potężne spienione fale kołysały'i podrzucały

stateczkiem,

ten zaś to zanurzał się po pokład niemal w morzu, to znów unoszony wysoko wymachiwał

bezsilnie łopatkami w powietrzu.

Pienisty prysznic oślepił brata na chwilę. Gdy przetarł oczy, stalowy potwór minął ich

mknąc w stronę lądu. Nad płaskim kadłubem wznosiły się potężne nadbudówki, zaś dwa bliźniacze

kominy pluły dymem gęsto przetykanym iskrami. Był to kontrtorpedowiec Dziecię Gromu gnający

zagrożonym statkom z odsieczą.

Wpierając stopy w rozkołysany pokład, trzymając się kurczowo poręczy brat popatrzył

wpierw na szarżującego lewiatana, potem zaś na zbitych w gromadkę Marsjan. Stali tuż przy sobie;

i to tak daleko od brzegu, że trójnogi ich prawie zupełnie skryły się w morzu: Zanurzeni głęboko i

pomniejszeni odległością wydawali się o wiele mniej groźni od potężnego stalowego cielska, w

którego nurcie huśtał się bezwolnie stateczek niosący na swym pokładzie brata. Mogło wydawać

się, że przyglądają się zaskoczeni temu nowemu wrogowi. Być może wzięli go za istotę podobną

do siebie. Okręt nie strzelał, lecz pędził tylko ku nim z największą szybkością i to właśnie, że gnał

bez strzału, pozwoliło mu prawdopodobnie podsunąć się tak blisko do nieprzyjaciół. Ci zaś nie

wiedzieli widocznie, co z nim zrobić. Dość było jednego wystrzału, aby Snop Gorąca posłał go

nieuchronnie na dno.

background image

Kontrtorpedowiec, czarny, gwałtownie malejący kadłub na tle oddalającej się płaszczyzny

essekskiego wybrzeża, mknął tak szybko, iż po chwili wydawał się już w pół drogi między

stateczkiem a Marsjanami. ,

Wtem najbliższy z Marsjan nachylił rurę i wypalił z niej w napastnika zbiornikiem

Czarnego Dymu. Zbiornik uderzył o lewą burtę tryskając atramentowym strumieniem

rozlewającym się szeroko po morzu potokami Czarnego Dymu, kontrtorpedowiec jednak był już

daleko. Patrzącym pod słońce z zanurzonego głęboko parowczyka widzom zdawało się, że wpadł

on już między Marsjan.

Widać było posępne ich postacie wynurzające się z wody i oddalające od siebie w ucieczce

ku brzegowi. Jeden podniósł aparat ze Snopem Gorąca, skierował go skośnie w dół i natychmiast

trysnęły z wody obłoki pary. Snop musiał przebić stalowy pancerz statku równie łatwo, jak

rozpalone do białości żelazo przebija kartkę papieru.

Obłoki pary rozdarł błysk płomienia, a Marsjanin zatoczył się i potknął. Jeszcze chwila i

upadł. Potężny słup wody i pary strzelił wysoko w górę. Teraz dopiero zagrzmiały działa

Dziecięcia Gronu głusząc syk pary. Jeden z pocisków uderzył w pobliżu parowczyka brata, odbił

się rykoszetem w stronę innych uciekających na północ okrętów i zgruchotał

pobliski kuter. Nikt się tym jednak zbytnio nie przejął. Na widok upadku Marsjanina

kapitan na mostku ryknął coś niezrozumiale, a tłoczący się na pokładzie pasażerowie wydali głośny

okrzyk. Po chwili zaś znów zaczęli wrzeszczeć radośnie. Oto z białej zawieruchy wypadło coś

długiego, czarnego, buchającego z kominów, wentylatorów i śródokręcia płomieniami...

Kontrtorpedowiec żył jeszcze; ster był widocznie nie uszkodzony i maszyny pracowały

dalej. Pędził prosto na drugiego Marsjanina i był już od niego o niecałe sto jardów, gdy znów

uderzył weń Snop Gorąca. Wówczas kominy i pokład wyleciały z głośnym hukiem w powietrze.

Gwałtowność wybuchu zachwiała Marsjaninem, a po chwili płonący wrak pchany siłą rozpędu

wpadł na niego i zgniótł jak tekturową zabawkę. Brat mój mimo woli krzyknął. Znów kłęby

wrzącej pary przesłoniły wszystko.

- Dwa! - ryknął kapitan.

Wszyscy dokoła darli się wniebogłosy. Cały stateczek od dzioba do rufy rozbrzmiewał

gorączkowymi wiwatami. Przerzucały się one z okrętu na okręt, aż objęły wszystkie stłoczone w

gęstą gromadę, mknące w morze statki.

Długo jeszcze wisiał nad wodą obłok pary, przesłaniając i trzeciego Marsjanina, i wybrzeże.

Przez cały ten czas stateczek szedł morze, oddalając się bez ustanku od pobojowiska; gdy wreszcie

para rozwiała się, pojawił się sunący powoli wał Czarnego Oparu i znów nie można było dostrzec

background image

ani Dziecięcia Gromu, ani trzeciego Marsjanina. Za to między parowczykiem a wybrzeżem stały

teraz inne kontrtorpedowce.

Stateczek płynął wciąż dalej i dalej, zostawiając z wolna kontrtorpedowce za sobą, zaś

wybrzeże skrywała nieprzenikniona ławica oparu, po części pary, po części Czarnego Dymu,

zmieszanych ze sobą i splątanych w najdziwaczniejsze formy. Armada uciekinierów rozpraszała się

na północo-wschód. Między kontrtorpedowcami a parowcami płynęło wiele kutrów. Po pewnym

czasie okręty wojenne, nie dopłynąwszy jeszcze do osiadającej coraz niżej ławicy Czarnego Dymu,

zawróciły na północ, obeszły ją i skręciwszy na południe roztopiły się w mgle wieczornej.

Wybrzeże rysowało się coraz niewyraźniej pod niskimi, gromadzącymi się wokół zachodzącego

słońca zwałami chmur.

Nagle w złocistej mgle zachodu znów rozległ się huk dział i dojrzeć tam można było ruch

jakichś czarnych cieni. Zebrani na stateczku ludzie raz jeszcze zaczęli przepychać się ku burtom,

by lepiej widzieć, co dzieje się w oślepiającym kotle zachodu. Nie udało się jednak nic tam

wypatrzeć.

Chmury dymu wzbijając się skośnymi pasmami przesłaniały słońce. Pulsujący napięciem

stateczek płynął jakby zawieszony w bezkresach.

Słońce skryło się za szarymi chmurami, niebo rozbłysło na chwilę i ściemniało, zamigotała

wieczorna gwiazda. Panował już głęboki mrok, gdy kapitan krzyknął wskazując w górę. Brat mój

wytężył wzrok. Z szarości wieczoru wystrzeliło niezmiernie szybko skośnie w górę, ponad chmury,

w lśniącą jasność zachodniego nieba coś płaskiego i szerokiego, i ogromnego i płynąc w krąg po

szerokiej spirali, malało opadając z wolna, aż znikło zupełnie w pełnych tajemnic cieniach nocy.

Lecąc zaś prószyło na ziemię ciemnością.

Księga druga

Ziemia we władzy Marsjan

1 Zdeptani

Podczas gdy brat mój doświadczał tak szeroko opisanych w ostatnich dwóch rozdziałach

pierwszej księgi przygód, wikary i ja czailiśmy się w pustym domu w Hallifordzie, dokąd uszliśmy,

by schronić się przed Czarnym Dymem. Od tego też miejsca podejmuję swą opowieść.

W ukryciu tym przebyliśmy noc niedzielną i cały następny dzień, dzień paniki, jak rozbitki

odcięci Czarnym Dymem od reszty świata na wysepce jasności dziennej. Skazani przez te dwa

męczące dni na żałosną bezczynność, mogliśmy tylko czekać.

background image

Myśli me opanował niepokój o żonę. Wyobrażałem sobie, jak jest przerażona, jakie

niebezpieczeństwa grożą jej w Leatherhead, jak opłakuje mój domniemany zgon. Przechadzałem

się po pokojach łkając głośno na myśl o naszej rozłące, o tym, co może ją spotkać podczas mej

nieobecności. Chociaż wiedziałem, jak dzielnie kuzyn mój potrafi stawić czoło przeciwnościom, to

jednak nie należał on do ludzi szybko rozpoznających niebezpieczeństwo ani też szybko

działających. A teraz właśnie potrzebna była nie tyle odwaga, ile zdolność przewidywania i

szybkość decyzji. Jedyną pociechą było przypuszczenie, iż posuwając się w stronę Londynu

Marsjanie oddalają się od Leatherhead. Tego typu nieokreślone niepokoje trzymają umysł w

bolesnym napięciu. Z trudnością mi przychodziło panowanie nad sobą. Nieustanne jęki

duchownego, widok jego samolubnej rozpaczy męczył mnie i drażnił coraz bardziej. Kiedy zaś

uwagi, jakie mu czyniłem, nie odnosiły skutku, począłem unikać go przesiadując w pokoju

przeznaczonym, jak sądzę, na izbę szkolną dla dzieci, gdyż pełno tam było ławek, globusów,

zeszytów i podręczników. Gdy i tam dotarł za mną, uciekłem na strych i zamknąłem się, aby

pozostać sam na sam ze swą boleścią.

Przez cały ten dzień, jak również przez następny ranek Czarny Opar osaczał nas

nieubłaganie. W niedzielę wieczorem dostrzegliśmy w sąsiednim domku ślady ludzkiej obecności:

twarz w oknie, przesuwające się

światło, potem trzaśnięcie drzwiami. Nie wiem jednak, co to byli za ludzie i co się z nimi

stało. Nazajutrz już ich nie widzieliśmy. Przez cały poniedziałkowy ranek Czarny Opar spływał z

wolna ku rzece podpełzając wciąż bliżej i bliżej, aż zalał w końcu gościniec, przy którym stał dom

stanowiący obecnie nasze schronienie.

W południe nadszedł polami Marsjanin i rozproszył Opar strugą przegrzanej pary bijąc nią z

sykiem o ściany domów, wybijając szyby i parząc w rękę księdza usiłującego uciec z frontowego

pokoju. Gdy przeczołgaliśmy się wreszcie przez zamokłe izby i wyjrzeliśmy na świat, cała okolica

na północ od nas wyglądała jak po czarnej zamieci. Patrząc w stronę rzeki spostrzegliśmy ze

zdziwieniem niepojętą dla nas czerwień plamiącą gdzieniegdzie czerń wypalonych łąk.

Długi czas nie uświadamialiśmy sobie, że zmiana naszego położenia polega nie tylko na

uwolnieniu od groźby uduszenia przez Czarny Opar. Dopiero później pojąłem, że nie jesteśmy już

osaczeni, że droga do wolności stoi otworem. Natychmiast też zacząłem znowu myśleć o działaniu.

Cóż, kiedy wikary popadł w bezmyślną jakąś apatię.

- Tutaj jesteśmy bezpieczni - powtarzał - tutaj nic nam nie grozi. Wtedy postanowiłem

porzucić go. O, czemuż tak się nie stało! Mądrzejszy o wiedzę nabytą od artylerzysty,

przygotowania do drogi rozpocząłem od zaopatrzenia się w prowiant. Na oparzenia me znalazłem

oliwę i czyste szmaty, zabrałem też znalezione w sypialni kapelusz i flanelową koszulę. Kiedy stało

background image

się jasne, że wybieram się sam, że jestem na to zdecydowany, wikary zaczął się raptem także

szykować.

Popołudnie minęło spokojnie, toteż koło piątej wyruszyliśmy sczerniałą drogą do Sunbury.

Zarówno w samym Sunbury, jak i po drodze leżało mnóstwo poskręcanych w męce ciał ludzkich i

koni, porozrzucanych tobołów, przewróconych wozów, a wszystko pokryte grubą warstwą

czarnego pyłu. Nalot ten, podobny do popiołu, przypominał mi opis zagłady Pompei. Do Hampton

Court dotarliśmy bez żadnych przygód. Przez całą drogę nie mogliśmy nadziwić się niezwykłej

obcości pokrytego czerwienią i czernią krajobrazu. Dopiero w Hampton Court oczom naszym

ukazała się pierwsza ocalała od duszących oparów Czarnego Dymu zieleń. Minęliśmy Bushey Park

z jego przemykającymi się pośród kasztanów jeleniami i nieco dalej ujrzeliśmy kobiety i mężczyzn

śpieszących polami do Hampton. Byli to pierwsi dostrzeżeni przez nas w tej okolicy ludzie. My

skierowaliśmy kroki do Twickenham.

Las po drugiej stronic gościńca, za Ham i Petersham, wciąż jeszcze płonął. Twickenham nie

ucierpiało ani od Snopa Gorąca, ani od

Czarnego Oparu, toteż ludzi było tu więcej, nikt jednak nie mógł udzielić nam żadnych

nowych wiadomości. Byli to przeważnie ludzie korzystający, jak i my, z chwili ciszy, by uciec

dalej od terenów okupowanych przez Marsjan. Odniosłem wrażenie, iż w wielu jeszcze domach

pozostawali mieszkańcy, zbyt wystraszeni, by uchodzić. I tu także dużo było na szosie śladów

pośpiesznej ucieczki. Szczególnie żywo utkwił mi w pamięci stos złożony z trzech wgniecionych w

gościniec kołami pogruchotanych bicykli. Około wpół do dziewiątej minęliśmy most w Richmond.

Gdyśmy przezeń przebiegali w pośpiechu, dostrzegłem płynące rzeką liczne kilkustopowej

długości czerwone bryły. Nie wiedziałem, co to było, na badanie zaś nie starczyło czasu. Wydały

mi się wtedy czymś straszliwym. Również i tu, na brzegu Surrey, leżał czarny osad i trupy, cały ich

stos koło dworca, nie pokazywali się tylko Marsjanie. Ujrzeliśmy ich dopiero w pobliżu Barnes.

W czerniejącej dali dostrzegliśmy troje ludzi biegnących pustą na pozór ulicą w stronę

rzeki. Na wzgórzu płonęło miasto Richmond, dokoła nie było ani śladu Czarnego Dymu.

Wtem, podchodząc do Kew, zobaczyliśmy całą gromadę uciekających, za nimi zaś, nie

dalej jak o sto jardów od nas, ukazał się kaptur Marsjanina. Stanęliśmy porażeni niespodzianym

niebezpieczeństwem i gdyby potwór spojrzał w dół - bylibyśmy zgubieni. Przerażenie nasze było

tak wielkie, że nie śmieliśmy iść dalej. Skoczyliśmy w bok i skryliśmy się w szopie stojącej w

pobliskim ogrodzie. Tam wikary przypadł do ziemi i łkając cicho oświadczył, że nie ruszy się z

miejsca.

background image

Mnie jednak nie opuszczała uparta myśl o Leatherhead, toteż o zmroku wyruszyłem dalej.

Przedarłem się przez gęste krzewy i posuwając się ostrożnie uliczką biegnącą obok wysokiego

domu wyszedłem na drogę do Kew. Wikary pozostał w szopie, po chwili jednak dopędził mnie z

pośpiechem.

Mój ówczesny postępek uważam za największe, jakie kiedykolwiek w życiu popełniłem,

szaleństwo, jasne bowiem było, iż dokoła kręcą się Marsjanie. Ledwie wikary przyłączył się do

mnie, już ujrzeliśmy daleko, na polach w stronie Kew Lodge, jeszcze jedną Bojową Machinę.

Cztery czy pięć czarnych figurek uciekało przed nią po szarozielonej łące, Marsjanin zaś, widać to

było od razu, ścigał je zawzięcie. W trzech susach był już przy nich. Ludzie usiłowali ujść

rozbiegając się w różne strony. Prześladowca nie użył Snopa Gorąca, lecz wyłowił ich skrzętnie, po

jednemu, i wrzucił do wielkiego, przytroczonego do pleców, metalowego pudła. Przypominało ona

kształtem koszyki, jakie zwykli nosić do pracy nasi

robotnicy. Po raz pierwszy zdałem sobie wówczas sprawę, iż celem Marsjan może być nie

tylko zniszczenie pokonanej ludzkości. Staliśmy przez chwilę jak skamieniali, po czym

zawróciliśmy, wpadliśmy w rozwartą bramę i skryliśmy się w przypadkowo dostrzeżonym rowie,

w jakimś okolonym wysokim murem ogrodzie. Długo, aż do pojawienia się gwiazd, leżeliśmy tam

bojąc się rozmawiać nawet szeptem.

Dochodziła, jak sądzę, jedenasta w nocy, gdy zebrawszy się na odwagę ruszyliśmy dalej.

Nie wyszliśmy już jednak na drogę, lecz prześlizgiwaliśmy się pod żywopłotami i przez ogrody,

wypatrując pilnie w ciemnościach, wikary na lewo, a ja na prawo, krążących, jak się nam

wydawało, w pobliżu Marsjan. W pewnej chwili natknęliśmy się na ostygły już i pokryty popiołem,

wypalony, sczerniały szmat ziemi. Leżało tam mnóstwo trupów. Głowy ich i ciała były straszliwie

spalone, nogi jednak wraz z obuwiem zupełnie nietknięte. O jakieś pięćdziesiąt stóp za stojącymi

szeregiem czterema rozwalonymi działami leżały martwe konie i zdruzgotane przodki.

Miasteczko Sheen uniknęło zniszczenia, było jednak ciche i opuszczone. Nie widzieliśmy

też w nim martwych, choć trzeba stwierdzić, że w tak ciemną noc jak tamta niewiele można było

dojrzeć. W Sheen właśnie towarzysz mój zaczął nagle uskarżać się na słabość i pragnienie,

postanowiliśmy więc zajrzeć do któregoś z domków.

Pierwszym, do którego z pewnymi zresztą trudnościami włamaliśmy się przez okno, była

niewielka, stojąca nieco na uboczu willa. Prócz spleśniałego sera nie było w niej nic do jedzenia.

Znalazła się za to woda. Zabrałem też leżącą w kuchni siekierkę, która mogła nam oddać wiele

usług przy następnych włamaniach.

Na drugą stronę szosy przeszliśmy w miejscu, gdzie skręca ona ku Mortlake. Stał tam biały

domek w ogrodzie. W spiżarni znaleźliśmy zapas żywności składający się z dwu bochenków

background image

chleba w blaszanym pudełku, surowej polędwicy i połowy szynki. Wymieniam to wszystko

dokładnie, gdyż, jak się okazało, musiało nam tego starczyć na dwa bez mała tygodnie. Pod półką

stało kilka flaszek piwa, obok nich zaś dwa worki fasoli i parę zwiędłych główek sałaty. Spiżarnia

łączyła się z kuchnią, w której znaleźliśmy trochę drewek i kredens, a w nim tuzin butelek

burgunda, zupę i łososia w konserwach oraz dwie paczki sucharków.

Siedzieliśmy w tej kuchni po ciemku, obawiając się palić światło, i jedliśmy chleb z szynką

zapijając piwem prosto z flaszek. Wikary, wciąż jeszcze roztrzęsiony i przerażony, upierał się, by

iść nie zwlekając dalej, ja zaś nalegałem, aby pokrzepić się przed drogą posiłkiem, gdy

wydarzyło się coś, co miało nas uwięzić w tym domku na długo. - Nie ma chyba jeszcze

dwunastej - odezwałem się i w tejże chwili

oślepił nas jaskrawozielony błysk. Na moment ukazało się czarnozielone wnętrze kuchni i

znikło w ciemności. Rozległ się grzmot, jakiego nie słyszałem nigdy ani przedtem, ani potem. Tuż

po nim, wydawało się, że niemal równocześnie, usłyszałem za sobą huk, szczęk szkła i łoskot

walących się ścian. O nasze głowy rozbił się w kawałki wielki plaster tynku oderwany od sufitu.

Runąłem jak długi na podłogę uderzając przy tym skronią o gałkę kuchenek drzwiczek i straciłem

przytomność. Długo, jak mi potem opowiadał wikary, leżałem ogłuszony, gdy zaś powróciłem do

zmysłów, w kuchni panowały egipskie ciemności, wikary zaś z twarzą mokrą, jak się okazało - od

krwi płynącej z rozciętego czoła, skrapiał mnie wodą.

Początkowo nie pamiętam, co się stało. Powoli jednak pamięć wydarzeń powróciła.

Potwierdzeniem zaś ich była rana na skroni.

- Lepiej panu? - pytał szeptem wikary. Wreszcie odezwałem się i usiadłem.

- Proszę nie ruszać się - rzekł. - Na podłodze pełno rozbitej porcelany z kredensu. Nie da się

uczynić kroku, by nie narobić hałasu, a zdaje się, że oni są koło domu.

Obaj siedzieliśmy tak cicho, że ledwo było słychać własne nasze oddechy. Dokoła w domku

panowała martwa cisza, raz tylko obsunął się z hałasem, gdzieś w pobliżu, kawał tynku czy

spękanego muru. Z zewnątrz zaś, z bezpośredniej bliskości, dochodził przerywany metaliczny

grzechot.

- O! - powiedział wikary, gdy rozległ się on znowu. - Tak - odparłem. - Ale co to jest?

- Marsjanin - odrzekł. Nasłuchiwałem dalej.

- To nie był Snop Gorąca - rzekłem. Przez chwilę skłonny byłem przypuszczać; że jedna z

Machin Bojowych zderzyła się z naszym domem, podobnie jak tamta, widziana przeze mnie pod

Shepperton, z wieżą kościelną.

background image

Położenie nasze tak było dziwaczne i niepojęte, że do świtu, to znaczy ze trzy czy cztery

godziny, nie poruszaliśmy się prawie wcale. Wreszcie do kuchni poczęło przesączać się blade

światło poranka. Docierało ono tu jednak nie przez czarne wciąż okno, przez trójkątną szczelinę w

ścianie za nami, między belką stropową a zwaliskiem cegieł. Po raz pierwszy ujrzeliśmy w szarym

półmroku wnętrze naszej kuchni.

Okno wtłoczone zostało do środka masą ziemi z ogrodu, pełno jej było na stole, koło

którego siedzieliśmy. Pokrywała też grubą warstwą podłogę. Od zewnątrz ziemia obsypała

wysokim zwałem cały dom. Pod górną framugą okna można było dostrzec wyrwaną rynnę. Na

podłodze leżały rozrzucone w nieładzie rondle; ściana między kuchnią a resztą mieszkania zawaliła

się i w coraz jaśniejszym świetle dziennym można było bez trudu rozpoznać, iż większa część

domu leży w gruzach. Jakże jaskrawym przeciwieństwem tej ruiny był wytworny, pomalowany na

modny seledynowy kolor, pełen mosiężnych i cynowych naczyń kredens, imitująca białe i

niebieskie kafelki tapeta oraz para barwnych, powiewających nad płytą kuchenną zasłonek.

Gdy dzień rozjaśnił wyrwę zupełnie, ujrzeliśmy przez nią postać Marsjanina stojącego na

czatach przy rozżarzonym jeszcze, jak sądziłem, walcu. Na ten widok przeczołgaliśmy się

możliwie jak najszybciej z półmroku kuchni w ciemność spiżarni.

Nagle zaświtało mi w głowie właściwe wyjaśnienie tego, co się stało. - Piąty walec -

szepnąłem. - Piąty pocisk z Marsa. Trafił w dom i zagrzebał nas pod ruinami.

Wikary milczał dość długo, po czym wyszeptał: - Niech Bóg zlituje się nad nami.

Usłyszałem ciche szlochanie.

Ten tylko dźwięk przerywał otaczającą nas w spiżarni ciszę. Jeśli o mnie idzie, ledwie

ośmieliłem się oddychać i siedziałem bez ruchu, z oczami utkwionymi w słabo oświetlony otwór

drzwi kuchennych. Tuż obok jaśniała niewyraźnie owalna plama twarzy duchownego, jego biały

kołnierzyk i mankiety. Na zewnątrz rozpoczęło się tymczasem metaliczne jakieś kucie, potem

gwałtowny gwizd, po krótkiej zaś przerwie głośny syk podobny do syku maszyny parowej. Hałasy

te, najzupełniej dla nas zagadkowe, słychać było z przerwami, a w miarę upływu czasu rozlegały

się coraz częściej. Wreszcie dały się słyszeć rytmiczne, głuche uderzenia i odczuliśmy nie

przerwane już przez długi czas drgania, od których trzęsło się wszystko dokoła, a w spiżarni z

brzękiem podskakiwały naczynia. W pewnej chwili coś przesłoniło światło i ledwie widoczne

dotąd drzwi ściemniały zupełnie. Długie godziny spędziliśmy w tej nieszczęsnej kryjówce skuleni,

milczący, drżący z trwogi - aż zmęczenie przemogło czujność...

Obudziłem się niesłychanie wygłodniały. Sądzę, że przeleżeliśmy tak większą część dnia.

Głód był tak silny, że zmusił mnie do działania. Powiedziałem, że idę poszukać czegoś do jedzenia,

i popełzłem po

background image

omacku do kredensu. Nie otrzymałem odpowiedzi, kiedy tylko jednak począłem jeść,

odgłos ten musiał widocznie poruszyć wikarego, gdyż usłyszałem, jak czołga się za mną.

2 Co widzieliśmy z ukrycia w ruinach

Skończywszy z jedzeniem powróciliśmy do spiżarni. Musiałem znów zadrzemać, gdyż po

pewnym czasie, kiedy poruszyłem się - spostrzegłem, że jestem sam. Huki i wywołane nimi

drgania trwały nadal z męczącą jednostajnością. Nawoływałem kilkakrotnie cichutko, aż w końcu

podążyłem po omacku do drzwi kuchennych. Jeszcze był dzień, toteż dostrzegłem duchownego po

drugiej stronie izby, leżącego przy trójkątnym, wychodzącym wprost na Marsjan otworze. Tak był

przy tym zgarbiony, że wyglądał jak bez głowy.

Na zewnątrz hałasy przypominały rozgwar wielkiej hali maszyn, dokoła zaś wszystko

trzęsło się w takt grzmiących uderzeń. Przez otwór w ścianie mogłem dojrzeć skąpany w złocie

wierzchołek drzewa i ciepły lazur cichego wieczornego nieba. Przyglądałem się przez chwilę

wikaremu, po czym skulony stąpając z największą ostrożnością pośród zaściełających podłogę

skorup posunąłem się ku niemu.

Gdy dotknąłem jego kolana, drgnął gwałtownie i potrącił przy tym odłam muru, który

potoczył się z wielkim hukiem w dół, na zewnątrz. W obawie, by nie krzyknął, chwyciłem go za

ramię, po czym długo leżeliśmy bez ruchu. Podniosłem się wreszcie, aby sprawdzić, co ocalało z

naszej osłony. W resztce muru pozostała po odpadłym kawale ściany pionowa szczelina, przez

którą widać było, gdy wychyliłem się ostrożnie ponad belką, cichą jeszcze wczoraj, podmiejską

uliczkę. Wielkie tu doprawdy zaszły zmiany. Piąty walec trafił widocznie w sam środek willi, w

której najpierw byliśmy. Domek zdruzgotany całkowicie, rozbity w proch, skruszony ciosem

przestał istnieć. Znacznie poniżej dawnych fundamentów, w głębokim dole, o wiele zresztą

szerszym od jamy widzianej przeze mnie pod Woking, leżał teraz walec. Potężne uderzenie

chlusnęło dokoła ziemią ("chlusnęło" będzie tu najlepszym chyba wyrażeniem), piętrząc ją w zwały

skrywające szczątki pobliskich domów. Ziemia zachowała się tu zupełnie jak uderzone z całej siły

ciężkim młotem błoto. Nasz dom zwalił się do tyłu, elewacja aż do parteru włącznie została

zniszczona kompletnie. Szczęśliwym trafem ocalała kuchnia i spiżarnia. Stały one nienaruszone,

przysypane ziemią i szczątkami muru, zamknięte z trzech stron

ławami ziemi, z jednym jedynym wyjściem ku walowi. Z taką to perspektywą zawieszeni

byliśmy na samym skraju wielkiej kolistej jamy pogłębianej obecnie przez Marsjan. Tuż za nami

słychać było odgłosy ciężkich uderzeń, przed naszą zaś szczeliną przepływały co chwila podobne

do welonu chmurki jasnozielonej pasy.

background image

W samym środku jamy leżał otwarty już walec, po przeciwnej zaś od nas stronie, wśród

połamanych i zasypanych w połowie krzewów, stała, opuszczona w tej chwili przez użytkownika,

sztywna i ogromna na tle wieczornego nieba, jedna z wielkich Machin Bojowych. W pierwszym

momencie nie zauważyłem ani jamy, ani walca, tak zajął mnie widok groźnej maszyny, właściwy

jednak opis należałoby rozpocząć od nich właśnie, już choćby ze względu na niezwykły lśniący

mechanizm pracujący w wykopie czy też na dziwaczne, pełzające niezdarnie po pobliskich zwałach

ziemi istoty.

Uwagę mą przykuł przede wszystkim mechanizm. Była to jedna z tych niesłychanie

skomplikowanych maszyn, nazwanych później Machinami Roboczymi, których poznanie tak

bardzo przyczyniło się do rozwoju ziemskiej wynalazczości. Najpierw uderzyło mnie jej

podobieństwo do metalowego pająka o pięciu zwinnych, kolankowatych odnóżach; opatrzonego

wokół kadłuba niezliczoną liczbą dźwigni, drążków oraz rozciągliwych, chwytnych macek.

Większa ich część obecnie nie pracowała, trzy tylko długie macki wyławiały .z wnętrza walca

liczne pręty, płyty i wsporniki stanowiące bez wątpienia wewnętrzne umocnienia jego ścian. W

miarę wydobywania unosiły je w górę i układały z boku na ziemi w stosy.

Ruchy macek były tak szybkie, płynne i dokładne, że mimo metalicznego połysku nie

chciało mi się z początku wierzyć, iż patrzę na pracę mechanizmu. Machiny Bojowe były w bardzo

wysokim stopniu podobne do żyjących, posłusznych woli pana istot, nie można ich jednak nawet

porównywać z Machinami Roboczymi. Kto nie widział tych konstrukcji na własne oczy, lecz zna je

tylko z pozbawionych wyobraźni szkiców malarskich czy technicznych lub z niedoskonałych

opisów naocznych świadków, takich jak ja na przykład, ten z trudem może wyobrazić sobie, jak

bardzo przypominały one żywe stworzenia.

Myślę tu przede wszystkim o ilustracjach do jednej z pierwszych broszur usiłujących

przedstawić cały przebieg tej wojny. Malarz obejrzał, dość pobieżnie zapewne, jedną z Machin

Bojowych i na tym zakończyła się jego o nich wiedza. Uczynił z nich sztywne mechaniczne

trójnogi, pozbawione zupełnie giętkości i posuwistości, wywołując w ten sposób

fałszywe, jednostronne wyobrażenie. Ponieważ broszura opatrzona tymi rycinami miała

ogromne powodzenie, wspominam o tym, by przestrzec czytelników przed błędnymi wrażeniami,

jakie mogłyby na jej podstawie powstać. Rysunki przypominały Marsjan, których widziałem

przecież w ruchu niezliczoną ilość razy, tak samo jak kukły woskowe przypominają żywe istoty

ludzkie. Moim zdaniem broszura byłaby bez nich o wiele lepsza.

Z początku, powtarzam, Machina Robocza nie przypominała w niczym maszyn, lecz raczej

kraba o lśniącej powłoce. Zamiast mózgu, za pomocą wrażliwych czułek, kierował jej ruchami

background image

Marsjanin. Prawdziwą naturę tego sprawnego robotnika wyjaśniłem sobie wówczas dopiero, gdy

spostrzegłem podobieństwo jego szarobrązowej połyskującej "skóry" do pozostałych pełzających

dokoła cielsk. Równocześnie ze zrozumieniem zainteresowanie me przeniosło się na te inne istoty,

na prawdziwych Marsjan. Widziałem ich przelotnie dawniej i ówczesna odraza nie przeszkadzała

mi już teraz w obserwacji. Ponadto mogłem przyglądać się im z ukrycia, nie poruszając się niemal,

w skupieniu.

Teraz dopiero stwierdziłem, że są to najbardziej nieziemskie stworzenia, jakie tylko można

sobie wyobrazić. Były to wielkie obłe cielska lub raczej głowy, około czterech stóp średnicy.

Każde miało z przodu twarz. Twarz ta nie miała nozdrzy, gdyż Marsjanie nie byli obdarzeni, jak się

zdaje, zmysłem powonienia, miała za to parę ogromnych ciemnych oczu, tuż pod nimi zaś coś w

rodzaju mięsistego dzioba. W tylnej części głowy czy też ciała-sam już nie wiem, jak to nazywać-

mieściła się jedna tylko, sztywno napięta błona bębenkowa, anatomicznie odpowiadająca, jak

później stwierdzono, uchu, jakkolwiek w ziemskim gęstym powietrzu było ono zupełnie niemal

bezużyteczne. Dokoła dzioba, to znaczy ust, znajdowały się zebrane w dwa pęki, po osiem w

każdym, smukłe, podobne do biczy macki. Pęki te nazwane zostały potem, dość udanie zresztą,

przez słynnego profesora anatomii Howesa - rękami. Już po raz pierwszy widząc Marsjan

zauważyłem, jak usiłowali oni dźwigać się za pomocą tych rąk, co zważywszy zwiększony w

ziemskich warunkach ciężar tych istot było, rzecz jasna, niemożliwe. Są jednak podstawy, aby

przypuszczać, iż na Marsie takie poruszanie się nie nastręcza żadnej trudności.

Wewnętrzna ich budowa, mogę to stwierdzić, gdyż dokonane sekcje nie pozostawiają

żadnych wątpliwości, była tak sarno prosta. Większą część wnętrza zajmował mózg, z którego

grube nerwy prowadziły do oczu, ucha i czułek. Ponadto mieli złożone płuca łączące się z ustami i

serce wraz z układem naczyń krwionośnych. Przeciążenie płuc wywołane gęściejszą

atmosferą ziemską i zwiększoną siłą ciążenia przejawiało się zupełnie wyraźnie

konwulsyjnym drganiem naskórka.

Żadnych innych wewnętrznych organów nie mieli. Choć może się nam to wydać dziwne, u

Marsjan nie istniał cały skomplikowany system trawienia zajmujący tyle miejsca w ciałach ludzi.

Byli głowami, po prostu tylko głowami. Nie mieli żadnych wnętrzności. Nie jedli, tym bardziej zaś

nie trawili. W zamian pobierali świeżą krew żywych istot, wstrzykując ją do własnych żył.

Widziałem, jak się to odbywa, wspomnę zresztą o tym we właściwym czasie. Lecz choćbym miał

się wydać przewrażliwiony, nic potrafię zmusić się do opisania tego, czemu nie mogłem nawet

przyglądać się bez odrazy. Niech wystarczy, jeśli powiem, że krew pochodząca z żywego jeszcze

stworzenia, najczęściej z istoty ludzkiej, wprowadzana była za pomocą ssawki bezpośrednio do

przewodu przyjmującego.

background image

Dla nas sama już myśl o tym jest niewątpliwie odrażająca, sądzę jednak, iż należy

równocześnie pamiętać, jak odrażającymi musiałyby wydać się inteligentnemu na przykład

królikowi nasze mięsożercze zwyczaje.

Jeśli się zaś pomyśli o niesłychanej wprost stracie czasu ludzkiego i energii poświęconych

na jedzenie i proces trawienia, fizjologiczne korzyści takiego sposobu odżywiania się są

niezaprzeczalne. Ciała nasze w połowie niemal składają się z gruczołów, przewodów i organów

zajętych przekształcaniem różnorodnych pokarmów na krew. Procesy trawienia i ich wpływ na

układ nerwowy podkopują nasze siły i odbijają się na umysłowości. Ludzie bywają szczęśliwi lub

nieszczęśliwi w zależności od tego, czy mają zdrową, czy też chorą wątrobę, czy ich gruczoły

trawienne pracują należycie, czy też nie. Marsjanie zaś byli wyżsi ponad te organiczne zmiany

nastrojów i uczuć.

To, że uznali oni ludzi za najlepsze źródło pożywienia, możną po części wytłumaczyć sobie

podobieństwem szczątków ich ofiar stanowiących zapasy żywności przywiezione z Marsa.

Stworzenia te, sądząc z zeschłych szczątków, które dostały się w ręce ludzi, były dwunogie, miały

słabe krzemowe szkielety podobne do krzemowych szkieletów gąbek i równie słabe umięśnienie.

Wzrost ich sięgał sześciu stóp w postawie wyprostowanej, głowy były kuliste i miały dwa

stwardniałe oczodoły. W każdym walcu wieziono po dwie, trzy takie istoty, wszystkie one jednak

zostały zgładzone jeszcze przed przybyciem na Ziemię. Nie sprawiało to jednak żadnej właściwie

różnicy, gdyż każda próba wyprostowania się na naszej planecie doprowadziłaby natychmiast do

zmiażdżenia wszystkich ich kości.

Jeżeli już jestem przy opisie Marsjan, pragnę tu dorzucić pewne dalsze

szczegóły, które (jakkolwiek wówczas jeszcze nam nie znane) pozwolą czytelnikowi

zaznajomionemu z nimi stworzyć sobie dokładniejszy obraz groźnych tych istot.

Fizjologia ich różniła się znacznie od naszej w trzech innych jeszcze dziedzinach.

Organizmy te w ogóle nie znały snu, a przynajmniej nie spały dłużej, niż śpi ludzkie serce. Bez

wymagającego ustawicznej regeneracji rozwiniętego mechanizmu mięśniowego nie znali oni

okresowego ugasania - snu. Wydaje się, że nie odczuwali zupełnie (lub w bardzo nie- , znacznym

tylko stopniu) zmęczenia. Na Ziemi zawsze poruszali się z :_ wysiłkiem, do samego jednak końca

byli w ustawicznym ruchu. Pracowali przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, podobnie jak się

to dzieje u ziemskich mrówek.

Dalej, choć może to w świecie płciowym wydać się dziwne, Marsjanie nie posiadali żadnej

płci, a więc pozbawieni byli wszystkich tych burzli- wych uczuć, jakie miotają podzieloną na

background image

rodzaje ludzkością. Nie ma wątpliwości, iż w czasie wojny przyszedł na świat tu, na Ziemi, młody

Marsjanin. Znaleziono go złączonego z ciałem rodziciela, wypączkowanego

zeń, jak się to dzieje z młodymi cebulkami lilii lub ze słodkowodnymi polipami.

U człowieka i u wyżej zorganizowanych zwierząt ten sposób rozmnażania się zanikł już

całkowicie, był on jednak niewątpliwie również u nas, na Ziemi, pierwotnym sposobem mnożenia

się. U zwierząt niżej zorganizowanych, takich choćby, jak odległe krewniaczki kręgowców

osłonice, oba te sposoby istnieją obok siebie do dzisiaj. Ostatecznie jednak sposób płciowy wyparł

całkowicie wegetatywnego rywala. Na Marsie widocznie stało się odwrotnie.

Warto tu zwrócić uwagę, iż pewien pseudonaukowy pisarz na długo jeszcze przed najazdem

Marsjan przewidywał przyszłą budowę ciała ludzkiego bardzo podobnie do obecnej budowy ciała

mieszkańców Marsa. Przepowiednia jego, pamiętam, ukazała się w listopadzie czy też w grudniu

1893 roku, w od dawna już nie istniejącym czasopiśmie Pall-Mall. Przypominam sobie również, iż

została ona wyśmiana w przedmarsjańskim tygodniku satyrycznym noszącym miano Punch.

Pisarz ten dowodził z wielką swadą, że wskutek rozwoju urządzeń .) mechanicznych ulegną

zanikowi nogi, a wskutek rozwoju chemii - narządy trawienia; że takie organy, jak włosy, nozdrza,

zęby, uszy, przestaną być zasadniczymi częściami ludzkiego ciała i że dobór naturalny pójdzie na

przestrzeni nadchodzących stuleci w kierunku stałego ich zaniku. Najważniejszą koniecznością

pozostanie tylko mózg. Jedna jedyna część cia

ła, której dalszy rozwój wydaje się pewny, to ręce - "nauczyciel i pośrednik mózgu". Gdy

reszta ciała zmarnieje, ręce rozrosną się.

Wiele już prawd wypowiedziano fantazjując, tu zaś na Marsjanach mieliśmy nie

podlegające dyskusji potwierdzenie podporządkowania umysłowi zwierzęcej strony organizmu.

Mnie osobiście wydaje się zupełnie możliwe, iż Marsjanie mogą pochodzić od istot podobnych do

nas. Zmieniając się stopniowo dzięki rozwojowi mózgu kosztem reszty ciała ręce Marsjan

przekształciły się w dwa pęki wrażliwych macek. Mózg zaś bez ciała, pozbawiony podkładu

uczuciowego, musiał, rzecz jasna, stawać się umysłowością coraz bardziej samolubną.

Ostatnim rzucającym się w oczy szczegółem, w którym stworzenia te różniły się od nas,

było coś, co można by uznać za drobiazg. Na Marsie albo w ogóle nie było drobnoustrojów

powodujących tyle chorób i bólu tu, na Ziemi, albo też marsjańska wiedza sanitarna rozprawiła się

z nimi już przed wiekami. Życie Marsjan wolne więc było od setek chorób, od wszelkich gorączek

i zakażeń, od gruźlicy, raka, wrzodów i innych bied. Mówiąc zaś o różnicach między życiem na

Marsie a życiem ziemskim chcę przytoczyć ciekawe uwagi o Czerwonym Zielsku.

Głównym barwnikiem w świecie roślinnym Marsa jest najwidoczniej nie kolor zielony, lecz

jaskrawy odcień krwawej czerwieni. W każdym razie wszystkie gatunki roślin, jakie wzeszły z

background image

nasion przywiezionych przypadkowo czy też rozmyślnie przez Marsjan, były zabarwione na

czerwono. Spośród nich jednej tylko, znanej ogólnie pod nazwą Czerwonego Zielska, udało się

znieść zwycięsko konkurencję ziemskich gatunków. Czerwone Pnącze było rośliną tak

krótkotrwałą, że niewiele ludzi w ogóle je widziało. Czerwone Zielsko jednak krzewiło się przez

pewien czas nad podziw bujnie i szybko. Na trzeci czy czwarty dzień uwięzienia wspięło się ono

po ścianach jamy i kaktusowatymi łodygami obrzeżyło karminową obwódką krawędzie naszego

trójkątnego okna. Później zaś widziałem, jak pleniło się po całej okolicy, zwłaszcza zaś wszędzie

tam, gdzie była woda.

Marsjanie mieli, jak wiadomo, organ słuchu, pojedynczą kolistą membranę z tyłu głowy,

oraz oczy o zakresie widzenia nie różniącym się wiele od naszego, z wyjątkiem, jak twierdził

Philips, iż niebieską i fiołkową barwę widzieli jako czarną. Przypuszcza się ogólnie, iż

porozumiewali się oni za pomocą dźwięków i gestów. Twierdzi się tak, na przykład, w umiejętnie,

lecz zbyt powierzchownie opracowanej broszurze, o której wspomniałem już poprzednio. Była ona,

jak dotąd, głównym źródłem informacji o nich, mimo iż pisał ją ktoś, kto nie widział zacho

wania się Marsjan na własne oczy. Nikt jednak z istot ludzkich, które przeżyły najazd, nie

widział tyle z życia Marsjan, co ja. Nie przechwalam się tym bynajmniej, stwierdzam po prostu

fakt. Stwierdzam też, że obserwowałem ich z bliska przez dłuższy czas, że widziałem, jak

wspólnie, we czwórkę, w piątkę, a raz nawet w szóstkę wykonywali najbardziej skomplikowane

czynności bez żadnego dźwięku ni gestu. Szczególne pohukiwania zawsze poprzedzały

przyjmowanie pokarmu; tonacja tych dźwięków była niezmienna, nie można więc, moim zdaniem,

uznać ich za jakieś sygnały, lecz za zwykłe wydechy przed przystąpieniem do czynności ssania.

Mam pretensje do podstawowej co najmniej znajomości psychologii i jestem pewien, jeśli w ogóle

można być czegokolwiek pewnym, że Marsjanie wymieniali myśli bez udziału czynników

fizycznych. Pewien zaś tego jestem wbrew poważnym w tej dziedzinie uprzedzeniom. Przed

najazdem Marsjan, jak może przypominają sobie niektórzy czytelnicy, wypowiadałem się dość

namiętnie przeciw teorii telepatii.

Marsjanie nie nosili żadnej odzieży. Ich pojęcie ozdób czy strojów było z konieczności

odmienne od naszego; nie tylko zaś byli w sposób zupełnie wyraźny mniej od nas wrażliwi na

wahania temperatury, lecz i zmiany ciśnienia zdawały się wcale nie wpływać na stan ich zdrowia.

Jeśli jednak nie nosili odzieży, to przecież mieli nad ludźmi olbrzymią wyższość w stosowaniu

sztucznych uzupełnień ciała. My, ludzie, ze swymi bicyklami, wrotkami, samochodami i

Lilienthalowskimi machinami latającymi, ,pistoletami, karabinami, armatami czy kijami

rozpoczynamy dopiero tę ewolucję, którą Marsjanie bez wątpienia już przeszli. Stali się oni w

background image

rzeczywistości samymi tylko mózgami odzianymi w niezbędne dla określonych potrzeb

urządzenia, tak jak ludzie odziewają się w szaty w zależności od wymagań pór roku, jak posługują

się rowerem w pośpiechu lub podczas deszczu parasolem. We wszystkich zaś ich urządzeniach

najgodniejszy podziwu może wydać się człowiekowi brak podstawy każdego niemal mechanizmu

ziemskiego - zupełny brak koła. Pośród wszystkiego, co przywieźli ze sobą na Ziemię, nie było nic,

co wskazywałoby na używanie przez nich kół. Można by było oczekiwać tego przynajmniej w

przyrządach służących do poruszania się. Należy tu podkreślić, że i u nas, na Ziemi, przyroda nigdy

nie używa samorzutnie koła, przedkłada, być może, ponad nie inne rozwiązania. Marsjanie nie

tylko nie znali, co zresztą nie wydaje się prawdopodobne, czy nie chcieli stosować koła, lecz co

więcej w aparatach swych w małym tylko niezmiernie stopniu używali dźwigni o stałym lub

półstałym punkcie zaczepienia, a więc poruszających się ruchem obrotowym w jednej

płaszczyźnie. Wszystkie złącza w

mechanizmach były złożonym systemem suwaków poruszających się w niewielkich, lecz

wspaniale ukształtowanych łożyskach ciernych. Jeśli już wdałem się w te szczegóły, to pragnę

podkreślić, że dźwignie ich maszyn napędzane były w większości wypadków przez coś w rodzaju

licznych tarcz, mieszczących się w elastycznych osłonach; tarcze te zmieniały się pod działaniem

przepuszczanego przez nie prądu elektrycznego w potężne magnesy. Uzyskiwali oni w ten sposób

niezwykle interesujące podobieństwo do ruchów zwierząt, ruchów, których naśladowanie w

mechanice tyle sprawiało trudności ziemskim badaczom.

Mnóstwo tych niby-mięśni znajdowało się właśnie w podobnej do kraba Machinie Roboczej

rozładowującej piąty walec, w chwili gdy ujrzałem ją wyglądając po raz pierwszy przez szczelinę

w murze. Wydała mi się ona o wiele bardziej żywa od prawdziwych Marsjan wylegujących się

koło niej w promieniach zachodzącego słońca, dyszących z wysiłkiem, poruszających bezcelowo

mackami i przeciągających się leniwie po męczącej. długotrwałej podróży międzyplanetarnej.

Podczas gdy przyglądałem się niezdarnym ich ruchom w blasku słońca, notując w pamięci

każdy szczegół dziwacznych tych postaci, wikary przypomniał o swej obecności szarpiąc mnie

gwałtownie za ramię. Zwróciłem się ku nachmurzonej twarzy i milczącym wymownie ustom.

Teraz on chciał patrzeć, bo tylko jeden z nas mógł wyglądać przez szczelinę; tak więc, gdy on

cieszył się tym przywilejem, ja z kolei,musiałem przerwać na pewien czas obserwację.

Gdy wyjrzałem ponownie, Machina Robocza złożyła już z licznych wydobytych z walca

części mechanizm o zupełnie do niej podobnym kształcie. Niżej zaś i bardziej na lewo ukazała się

niewielka koparka ziejąca strumieniami zielonej pary, przekopująca się wokół jamy, odkładając

ziemię na zwał i metodycznie i nieprzerwanie ubijająca ją. To właśnie ubijanie było przyczyną

głośnych rytmicznych uderzeń i regularnie powtarzających się wstrząsów, wprawiających w

background image

drżenie ruiny naszego schroniska. Pracy tej towarzyszyły najprzeróżniejsze piski i gwizdy. O ile

mogłem dojrzeć, nie kierował nią żaden Marsjanin.

3 Dni więzienne

Przybycie drugiej Machiny Bojowej odegnało nas od szczeliny i zapędziło do spiżarni, gdyż

obawialiśmy się, by Marsjanie mimo naszego ukrycia nie dojrzeli nas z góry. Później przestaliśmy

się lękać, gdyż z zewnątrz, dla

olśnionego słonecznym światłem oka, schronienie nasze musiało wydawać się jakby

zaciągnięte czarną błoną, początkowo jednak przy najlżejszym nawet podejrzeniu odkrycia

rzucaliśmy się z bijącym sercem do ucieczki, by ukryć się w spiżarni. Mimo straszliwego

niebezpieczeństwa, jakim groziło wyglądanie, nie mogliśmy oprzeć się pokusie. Z uczuciem

zdumienia powracam myślą do tamtych chwil, kiedy niepomni nieustannej groźby zagłodzenia lub

gorszej jeszcze śmierci z rąk Marsjan - walczyliśmy zawzięcie o straszliwy przywilej patrzenia.

Ścigaliśmy się w groteskowym biegu przez kuchnię, starając się wyprzedzić wzajemnie i bojąc się

przy tym zdradzieckiego hałasu, potem zaś baliśmy się, kopali i popychali, o kilka cali, o krok od

wykrycia.

Faktem jest, że usposobienia nasze, nasz sposób myślenia i postępowania były nie do

pogodzenia, zaś niebezpieczeństwo i osamotnienie podkreślały tę rozbieżność jeszcze mocniej. Już

w Hallifordzie znienawidziłem te bezsilne jęki, ten tępy umysł. Nigdy nie kończący się,

wymrukiwany bez przerwy jego monolog psuł mi każdą próbę obmyślenia jakiegoś sposobu

działania, czasami zaś doprowadzał niemal do szału. Brakowało mu opanowania jak kapryśnej

kobiecie... Mógł płakać całymi godzinami i pewien jestem, że do samego końca to rozpieszczone

przez życie dziecko uważało łzy swej słabości za oręż w jakiś sposób skuteczny. Ja zaś siedziałem

w ciemności nie mogąc oderwać od niego myśli. Jadł więcej ode mnie i próżną było rzeczą

tłumaczyć mu, że jedyną możliwość przeżycia daje nam ukrywanie się w tym domu do czasu, aż

Marsjanie skończą roboty w jamie, że przy tym długim wyczekiwaniu może nadejść chwila, gdy

zabraknie nam żywności. Jadł i pił nieumiarkowanie, kiedy tylko przyszła mu na to ochota. Spał

niewiele.

W miarę jak upływały dni, nierozważna ta beztroska pogarszała stale sytuację i powiększała

niebezpieczeństwo, tak iż (choć bardzo niechętnie) musiałem uciec się najpierw do gróźb, w końcu

zaś do razów. Przywróciło mu to rozsądek, lecz na krótki tylko czas. Było to stworzenie słabe, lecz

pełne chytrości. Brakło mu odwagi, by stawić czoło nie tylko Bogu czy ludziom, lecz własnej

nawet słabości. Była to wyzbyta godności, tchórzliwa, anemiczna, zawistna duszyczka.

background image

Przykro mi wspominać i opisywać te sprawy, postanowiłem jednak nie pomijać w tej

historii niczego. Tym, którzy uniknęli w życiu wszystkiego, co ciemne i straszne, nietrudno będzie

potępić mnie za brutalność, za wybuch wściekłości, jakim zakończyła się nasza tragedia; czym ,jest

zło, wiedzą oni nie gorzej od innych, nie wiedzą natomiast, do czego zdolni są ludzie torturowani.

Ci przecież, którzy poznali mroki życia, którzy

zgłębili jego pierwotność, więcej bez wątpienia okażą wyrozumiałości.

Gdy my toczyliśmy wewnątrz, w mglistej ciemności, walkę szeptów, zaciśniętych pięści i

bezlitosnych razów, na zewnątrz, w palącym słońcu straszliwego owego czerwca Marsjanie

prowadzili zwykłe dla nich, a tak obce i dziwne dla nas roboty. Lecz powróćmy do tych nowych

dla mnie doświadczeń. Gdy po długim czasie znów odważyłem się wyjrzeć przez szczelinę,

dostrzegłem, iż nowo przybyłych wzmocniły załogi co najmniej trzech Machin Bojowych.

Dostarczyły one jakichś nowych urządzeń ustawionych rzędem koła walca. Druga Machina

Robocza była już gotowa i obsługiwała jedno z nich. Kształtem przypominało ono bańkę do mleka,

nad którą kołysał się gruszkowaty zbiornik. Płynął z niego do okrągłego, położonego niżej basenu

strumień białego proszku. Machina Robocza nadawała za pomocą macki zbiornikowi ruch

wahadłowy. Dwiema łopatkowymi rękami kopała ona i wrzucała do gruszkowatego zbiornika

glinę, innym zaś ramieniem otwierała co pewien czas drzwiczki w środkowej części aparatu i

usuwała stamtąd rdzawoczarny żużel. Jeszcze jedna stalowa macka kierowała proszek z basenu

żeberkowym kanałem do zbiornika ukrytego przed mym wzrokiem za hałdą niebieskawego pyłu.

Stamtąd unosił się w nieruchomym powietrzu pionowo w górę cienki słup zielonego dymu. Gdy

patrzyłem, Machina Robocza rozsunęła teleskopowym sposobem ze słabym melodyjnym

podźwiękiem jedną z macek, będącą przed chwilą jeszcze krótkim tępo zakończonym trzpieniem,

tak daleko, że koniec jej skrył się za zwałem gliny. Za chwilę ukazała się ona ponownie, przy czym

niosła sztabę nieskazitelnie białego, połyskującego oślepiająco aluminium i złożyła ją na rosnącym

nieustannie na skraju jamy stosie tych sztab. Od zniknięcia słońca do ukazania się pierwszych

gwiazd wydajna ta maszyna zrobiła z surowej zupełnie gliny przeszło setkę takich sztab, zaś hałda

niebieskiego kurzu urosła ponad brzeg jamy.

Kontrast między szybkimi i złożonymi poruszeniami tych mechanizmów a ociężałą,

zadyszaną niezdarnością ich władców był tak wielki, iż musiałem wielokrotnie przekonywać sam

siebie, że nie mechanizmy, lecz oni to właśnie są istotami żyjącymi.

Gdy do jamy przynieśli pierwszych ludzi, przy szczelinie był wikary. Ja siedziałem niżej,

skulony, wytężając słuch. Widząc, że odskakuje gwałtownie od otworu, skuliłem się przerażony

jeszcze bardziej, pewny, że Marsjanie dostrzegli go. Ześliznąwszy się w dół po rumowisku

przykucnął w ciemności przy mnie i bełkotał coś niezrozumiale, wymachując rękami,

background image

aż zaraził mnie na chwilę swym przestrachem. Poznałem po gestach, że zrezygnował ze

szczeliny, gdy więc zaciekawienie przemogło wreszcie obawę, podniosłem się i wspiąłem do

wyrwy. Zrazu nie mogłem pojąć przyczyny jego przerażenia. Panował już półmrok, gwiazdy były

jeszcze blade, jamę jednak rozświetlał jasny, zielony, migotliwy blask towarzyszący produkcji

aluminium. Całość obrazu wyglądała jak migocący zielonymi błyskami ekran, na który padały

ruchliwe rdzawoczarne, niezwykle męczące wzrok cienie. Nad jamą uwijały się obojętne na

wszystko nietoperze. Pełzających Marsjan nie było nigdzie widać. Przesłaniała ich rosnąca bez

przerwy hałda niebieskozielonego.pyłu. W narożniku jamy stała, jakby skrócona, na skurczonych

nogach Machina Bojowa. Wtem pośrodku klekotu maszyn usłyszałem dźwięk przypominający głos

ludzki. Początkowo starałem się uparcie odpędzić od siebie nawet wszelką myśl o tym.

Skulony przyglądałem się uważnie Machinie Bojowej upewniając się wreszcie, że w jej

kapturze rzeczywiście znajduje się Marsjanin. Gdy zielone płomienie wzbijały się wyżej, można

było wyraźnie dojrzeć oleisty połysk naskórka i blask wielkich oczu. Nagle doszedł mnie krzyk i

spostrzegłem długą mackę sięgającą poprzez ramię maszyny do niezbyt wielkiej klatki

przewieszonej przez jej plecy. Po chwili macka uniosła się wysoko trzymając coś wijącego się

rozpaczliwie, coś, co rysowało się na tle gwiazd czarnym, mglistym znakiem zapytania. Ten znak

zapytania w miarę zniżania się przybierał w zielonym świetle postać człowieka. Przez chwilę

widziałem go zupełnie wyraźnie. Był to tęgi, zażywny, dostatnio odziany mężczyzna w średnim

wieku; parę jeszcze dni temu kroczył zapewne dumny po świecie jako człowiek otoczony ogólnym

szacunkiem. Widziałem doskonale wytrzeszczone oczy i odblask światła na spinkach i dewizce.

Znikł za hałdą i przez chwilę nic nie było słychać. Potem rozległ się rozdzierający krzyk i

przeciągłe, jakby drwiące pohukiwanie Marsjan...

Ześliznąłem się po rumowisku, porwałem się na nogi, zatkałem uszy i wpadłem do spiżarni.

Duchowny, skulony dotąd w milczeniu z głową ukrytą w ramionach, spojrzał, gdy go mijałem,

krzyknął głośno, bym nie zostawiał go samego, i popędził za mną.

Nocy tej, przyczajony w spiżarni, wahając się między przerażeniem a straszliwym urokiem

wyglądania, pojąłem, że trzeba koniecznie działać, i to zaraz. Na próżno jednak siliłem się na

ułożenie planu ucieczki; później dopiero, następnego dnia, udało mi się rozważyć nasze położenie

bardziej szczegółowo. Wikary, jak stwierdziłem, był zupełnie niezdolny nawet do

dyskusji; groza uczyniła zeń stworzenie poddające się przelotnym, żywiołowym bodźcom,

odebrała rozsądek i przezorność. Prawdę powiedziawszy, spadł on już właściwie do poziomu

zwierzęcia. Ja zaś, jak się to mówi, wziąłem się w garść. Przemyślawszy wszystko pojąłem jasno,

że położenie nasze, jakkolwiek okropne, nie dawało jeszcze powodów do ostatecznej rozpaczy.

background image

Największą naszą szansą byłoby, rzecz jasna, gdyby Marsjanie potraktowali jamę jako tylko

przejściowe obozowisko. Nawet jednak gdyby mieli pozostawać w niej na stałe, nie musieli

przecież pilnować jej nieustannie, to zaś mogło nam umożliwić ucieczkę. Rozważałem też bardzo

szczegółowo możliwość przekopania przejścia podziemnego poza jamę, prawdopodobieństwo

jednak wydostania się na powierzchnię w zasięgu wzroku wartujących Marsjan wydawało mi się

od razu zbyt wielkie. Poza tym trzeba by przekopywać się samemu, gdyż wikary niewątpliwie nie

pomógłby mi w niczym.

Trzeciego dnia, jeśli mnie pamięć nie myśli, ujrzałem śmierć tego chłopaka. Był to zresztą

jedyny wypadek, gdy widziałem Marsjan przyjmujących pokarm. Po tym, co ujrzałem - przez

większą część dnia unikałem wyrwy jak ognia. Udałem się do spiżarni i po zdjęciu z zawiasów

drzwi spędziłem kilka godzin na kopaniu posługując się, jak tylko można najciszej, siekierką; gdy

jednak okazało się, że wygrzebana na długość kilku stóp dziura zawaliła się z hałasem, nie

ośmieliłem się kopać dalej. Straciłem wówczas całe męstwo i długi czas leżałem zniechęcony, bez

ruchu, na wykopanej ziemi. Po tym wypadku zaniechałem myśli o ucieczce przekopem.

Wiele można powiedzieć o wrażeniu, jakie zrobili na mnie Marsjanie. Początkowo, widząc,

jak potrafią oni niweczyć wszelkie ludzkie wysiłki, nie miałem w ogóle nadziei na ocalenie.

Czwartej czy piątej jednak nocy doszedł mnie odgłos podobny do odległych strzałów z ciężkich

dział.

Noc była późna i świecił jasno księżyc. Marsjanie zabrali gdzieś koparkę, toteż prócz

Machiny Bojowej stojącej na przeciwległym brzegu jamy oraz Machiny Roboczej zajętej czymś

tuż pod naszą szczeliną - w jamie nie było nikogo. Gdyby nie blady odblask padający z dołu, gdzie

pracowała Machina Robocza, i białe plamy i smugi księżycowej poświaty, ciemność byłaby

zupełna. Ciszę przerywało tylko brzęczenie maszyny. Noc była piękna i bezchmurna. Wydawało

się, że księżyc objął w posiadanie calutkie niebo. Gdzieś z oddali dochodziło szczekanie psa. Ono

właśnie skłoniło mnie do wytężenia słuchu i wówczas usłyszałem

zupełnie wyraźnie huk, bardzo podobny do głosu ciężkiego działa. Naliczyłem sześć takich

wybuchów, a po długiej przerwie sześć następnych. 1 to było wszystko.

4 Śmierć wikarego

Szóstego dnia naszego uwięzienia, gdy wyglądałem po raz ostatni, spostrzegłem nagle, że

jestem przy wyrwie sam. Wikary, zamiast trzymać się, jak to zazwyczaj bywało, w pobliżu i

odpychać mnie od szczeliny, powrócił widocznie do spiżarni. Uderzony nagłą myślą udałem się z

background image

pośpiechem i w milczeniu za nim. Usłyszałem w ciemności, jak coś pił. Sięgnąłem w mrok i palce

me pochwyciły butelkę wina.

Szarpanina trwała kilka chwil. Zaprzestałem walki wtedy dopiero, kiedy butelka upadła na

ziemię i rozbiła się. Staliśmy zdyszani grożąc sobie nawzajem. Stanąłem ostatecznie między nim a

zapasem żywności i oświadczyłem, że odtąd będę racjonować posiłki. Cały nasz zapas podzieliłem

na porcje wystarczające do przetrwania dziesięciu dni. Tego dnia nie dałem mu nic już więcej do

jedzenia. Po południu próbował wyrwać mi żywność siłą, był jednak na to zbyt słaby. Drzemałem

właśnie, obudziłem się jednak natychmiast. Cały dzień i całą następną noc siedzieliśmy twarzą w

twarz, ja zmęczony, lecz zdecydowany, on skomlący coś o trapiącym go głodzie. Wiedziałem, że

trwało to dzień i noc, wówczas jednak wydawało mi się, a i dziś jeszcze wydaje się, że czas ten

ciągnął się nieskończenie długo.

W ten sposób coraz bardziej pogłębiająca się rozbieżność zakończyła się otwartym

konfliktem. Dwa długie dni zeszły nam na przyciszonych sporach i milczących zmaganiach. Były

chwile, gdy biłem go i kopałem, jak szaleniec, były i takie, gdy schlebiałem mu i prosiłem. Raz

próbowałem nawet przekupstwa, odstępując mu ostatnią butelkę wina, gdyż w kuchni była pompa

dająca nieco wody. Ani siła jednak, ani dobroć nie i skutkowały, naprawdę stracił cały rozsądek.

Nie zaprzestawał zamachów na żywność, nie zaprzestawał głośnego bełkotu, nie chciał

przestrzegać najbardziej podstawowych zasad ostrożności, od zachowania których zależało

przecież nasze bezpieczeństwo i życie. Zaczynałem pojmować coraz jaśniej, że inteligencja jego

gasła, że jedyny mój towarzysz w gęstej, dławiącej ciemności ukrycia jest człowiekiem obłąkanym.

Sądząc z niektórych mglistych wspomnień umysł mój także był chwilami przyćmiony.

Każdy sen wypełniały dziwaczne, potworne koszmary.

Brzmi to niezbyt może zrozumiale, sądzę jednak, że właśnie obłęd wikarego stał się dla

mnie ostrzeżeniem, dodał sił i uchronił przed szaleństwem.

Ósmego dnia zaprzestał szeptu i począł mówić na głos, ja zaś nie mogłem uciszyć go w

żaden sposób.

- Tak być powinno, o Boże! - powtarzał w kółko. - Tak być powinno. Brzemię kary niech

spadnie na mnie i na dzieci moje. Grzeszyliśmy, nadto byliśmy dufni w swoje siły. Nędza

panowała dokoła i ból, ubogich deptano w prochu, ja zaś milczałem. Cóż za głupstwa kazałem,

Boże mój, cóż za głupstwa! Zamiast powstać i życie oddać w ofierze, i wołać głosem wielkim:

Pokutujcie, pokutujcie!... Ciemiężyciele maluczkich i łaknących... Jakże groźna jest dłoń Pana!

Potem niespodziewanie przeskakiwał na jedzenie, którego mu odmawiałem, prosząc,

błagając, płacząc; w końcu grożąc. Zaczął podnosić głos, prosiłem go, by zamilkł. Wówczas

widząc, że ma mnie w ręku, zagroził, iż krzykiem ściągnie na nas Marsjan. W pierwszej chwili

background image

przeraziłem się, każde jednak ustępstwo zmniejszałoby tylko możliwość przetrwania. Rzuciłem mu

więc wyzwanie, chociaż wcale nie byłem pewien, czy go nie` podejmie. Tym razem jeszcze nie

podjął. Przez resztę ósmego i cały dziewiąty dzień mówił coraz głośniej. Groźby i błagania płynące

spienionym potokiem półprzytomnych słów skruchy i żalu za oszukańczą pustkę jego służby bożej

budziły we mnie litość. Zasnął wreszcie na chwilę, po przebudzeniu jednak zaczął wykrzykiwać z

nową siłą, i to tak głośno, że za wszelką cenę trzeba go było nakłonić do milczenia.

- Bądź cicho - prosiłem.

Siedział w ciemności - teraz nagle ukląkł.

- Zbyt długo już byłem cicho - odkrzyknął głosem, który bez wątpienia dotarł do jamy. -

Czas już, bym dał świadectwo prawdzie. Biada miastu, które wiarę utraciło. Biada! Biada! Po

trzykroć biada ludziom ziemi, gdy zabrzmią trąby archanielskie...

- Stul pysk! - ryknąłem zrywając się pełen przerażenia, by nie usłyszeli go Marsjanie. - Na

miłość boską! - dodałem.

- Nie! - krzyknął na cały głos, zrywając się także i rozkrzyżowując ramiona. - Nie zamilknę!

Głos Pana jest ze mną!

Dopadł w kilku susach kuchennych drzwi.

- Muszę dać świadectwo prawdzie! Pójdę! Nazbyt już długo zwlekałem!

Wyciągnąłem rękę i namacałem wiszący na ścianie tasak. Skoczyłem za nim jak

błyskawica. Oszalałem ze strachu. Dopadłem go na środku kuch

ni. Resztka uczuć ludzkich odwróciła tasak w mym ręku tak, że cios padł nie ostrzem, -lecz

płazem. Wikary runął na twarz i leżał bez ruchu. Potknąłem się o rozciągnięte ciało i stanąłem

ciężko dysząc.

Wtem dobiegł mnie z zewnątrz jakiś szelest, a potem szmer obsuwającego się tynku. Coś

przesłoniło trójkątną wyrwę w murze. Spojrzałem i oczom mym ukazał się kadłub, a raczej górna

część Machiny Roboczej przepychającej się z wolna przez wyrwę. Jedna z chwytnych macek wiła

się po rumowisku; po chwili pojawiła się druga szukając drogi ponad zwalonymi belkami. Ja zaś -

skamieniały - patrzyłem. Przez przezroczystą, jakby szklaną ścianę kadłuba dostrzegłem twarz

Marsjanina i jego wielkie, ciemne, bacznie wpatrzone w mrok kuchni oczy. Stalowy wąż macki

począł tymczasem sunąć wolno przez wyrwę.

Z największym tylko wysiłkiem odwróciłem się od wyrwy, potknąłem się o ciało i

sparaliżowany przerażeniem stanąłem w drzwiach spiżarni. Macka posunęła się już o jakieś dwa

jardy w głąb kuchni, wijąc się i zwracając to w jedną, to w drugą stronę szybkimi, urywanymi

ruchami. Stałem chwilę, jak urzeczony tym powolnym, niesamowitym zbliżaniem. Potem z cichym

background image

ochrypłym okrzykiem schroniłem się w spiżarni. Dygotałem, z trudem utrzymując się na nogach.

Otworzyłem drzwi do piwnicy i stojąc w ciemności wpatrywałem się w jaśniejsze nieco wejście do

kuchni. Czy Marsjanin dojrzał mnie? Co teraz robił?

W kuchni coś poruszało się bardzo powoli to tu, to tam, obijało się o ściany i znów sunęło

dalej z metalicznym, podobnym do pobrzękiwania kluczy na kółku, dźwiękiem. Potem usłyszałem,

jak macka wlokła coś ciężkiego - aż nadto dobrze wiedziałem, co to było - przez kuchnię do

wyrwy. Pociągany nieodpartą siłą przemknąłem się do drzwi i zajrzałem do kuchni. W trójkącie

słonecznego światła zobaczyłem, jak siedzący w swej sturękiej maszynie Marsjanin oglądał głowę

wikarego. Pojąłem, że ślad uderzenia zdradzi mu niechybnie mą obecność.

Poczołgałem się z powrotem do piwnicy, zamknąłem drzwi i począłem przykrywać się w

ciemności, najciszej jak tylko mogłem, węglem i drzewem. Przerywałem co chwila, nasłuchując,

czy Marsjanin nie wysłał znów macki przez wyrwę.

Wtem ciche metaliczne brzęczenie powróciło. Śledziłem, jak sunęło z wolna przez kuchnię.

Wkrótce było już blisko, jak sądziłem - w spiżarni. Miałem nadzieję, że macka okaże się zbyt

krótka, by sięgnąć aż do mnie. Modliłem się o to gorąco. Usłyszałem, jak sunie ocierając się o

drzwi piwnicy. Nadeszła chwila oczekiwania trwająca wieki całe; potem macka

poczęła mocować się z klamką. Znalazła drzwi. Marsjanie znali drzwi! Macka trudziła się

przez czas pewien przy klamce, po czym drzwi

rozwarły się. Ledwie była widoczna w mroku, podobna do trąby słonia, wijąca się w mą

stronę, badająca dotykiem ściany, węgiel, drwa i sufit. Wyglądała jak czarny kołyszący we

wszystkie strony ślepą głową wąż.

Raz nawet dotknęła mego obcasa. O mało nie krzyknąłem; zagryzłem palce do krwi.

Zatrzymała się na chwilę. Mogło wydawać się, że odpełzła. Nagle z urwanym trzaskiem

pochwyciła coś-myślałem, że mnie-i znów, zdało mi się, znikła z piwnicy. Nie byłem jednak

pewien. Widocznie zabrała tylko bryłę węgla do zbadania.

Skorzystałem z okazji, aby odmienić niewygodną nieco pozycję, i nasłuchiwałem dalej. Po

chwili znów doszedł mnie powolny, jednostajny, coraz bliższy szelest. Wolno, wolno macka

nadciągała ocierając się o ściany i roztrącając meble.

Gdy uderzyła o hałasem o drzwi piwnicy i zatrzasnęła je, wydało mi się, że to niemożliwe.

Wiła się potem jeszcze po spiżarni, grzechotała blaszankami, zbiła butelkę, wyrżnęła wreszcie

czymś twardym o drzwi piwnicy i uciekła. Czyżby się oddaliła?

Długo czekałem, nim zdecydowałem, że tak. Nie pojawiła się już więcej w spiżarni; leżałem

jednak przez cały dziesiąty dzień w zupełnej ciemności, zagrzebany w węglu i drzewie, bojąc się

background image

nawet wypełznąć po wodę, choć ginąłem z pragnienia. Dopiero jedenastego dnia odważyłem się

opuścić bezpieczne ukrycie.

5 Cisza

Pierwszą mą po wejściu do spiżarni czynnością było zamknięcie drzwi do kuchni. Spiżarnia

jednak była pusta - cały żywność znikła. Zabrał ją widocznie poprzedniego dnia Marsjanin. Po tym

odkryciu po raz pierwszy zwątpiłem w ocalenie. Jedenastego i dwunastego dnia nie miałem w

ustach ani okruszyny chleba, ani kropli wody.

Wargi me i gardło były spieczone, a siły opuszczały mnie coraz szybciej. Siedziałem w

mrocznej spiżarni pogrążony w rozpaczy. Umysł mój zaprzątały natrętne myśli o jedzeniu.

Zdawało mi się przy tym, że utraciłem słuch, gdyż nie dochodził mnie z jamy żaden dźwięk. Nie

podchodziłem wcale do wyrwy, zbyt słaby, by móc tam dotrzeć bez hałasu.

Dwunastego dnia gardło tak miałem obolałe; że, ryzykując wykrycie

przez Marsjan, użyłem skrzypiącej pompy i wypiłem parę szklanek brudnej, czerwonej od

rdzy wody. Odświeżyło mnie to znacznie, równocześnie , zaś natchnęło otuchą, gdyż odgłos

pompowania nie ściągnął do kuchni żadnej ciekawej macki.

W ciągu tych kilku dni wiele myślałem o wikarym, o tym, jak zginął, myśli me jednak

rozpierzchały się ustawicznie i rwały.

Trzynastego dnia znów piłem wodę, myślałem o jedzeniu, dumałem bezładnie o jakichś

nierealnych planach ucieczki. Drzemki me wypeł- nione były straszliwymi zjawami, śmiercią

wikarego lub wspaniałymi ucztami; we śnie jednak czy na jawie nie opuszczał mnie ostry ból,

który mogłem ukoić tylko piciem wody. Światło przedostające się do spiżarni utraciło odcień

szarości i stało się czerwonawe. Dla roztrzęsionej mej wyobraźni wyglądało to jak krew.

Czternastego dnia wyszedłem do kuchni, gdzie zaskoczył mnie widok czerwonego listowia,

które wdzierając się przez wyrwę w ścianie, zmie-niało szary półmrok w purpurową ciemność.

Wczesnym rankiem piętnastego dnia usłyszałem dziwnie znajome odgłosy. Przysłuchując

się rozpoznałem, że to pies węszy i drze pazurami . ziemię. Wchodząc do kuchni dostrzegłem

wyglądający spośród czerwo- ,' nych liści pysk psa. Zdziwiło mnie to oczywiście niezmiernie. Pies

zwęszywszy mnie szczeknął krótko.

Pomyślałem sobie, iż dobrze byłoby zwabić go po cichu do kuchni. Być ; może udałoby się

zabić go i zjeść. W każdym razie powinien zginąć, by nie ściągnąć na kuchnię uwagi Marsjan.

Zbliżałem się więc doń powoli, powtarzając łagodnie: - Dobry piesek, dobry - gdy wtem łeb

znikł, a uszu mych doszedł odgłos ucieczki. Nasłuchiwałem - okazało się, że jednak nie ogłuchłem

- lecz w jamie

background image

panowała zupełna cisza. Słychać było tylko łopot ptasich skrzydeł i . ochrypłe krakanie. To

było wszystko.

Długą chwilę leżałem koło wyrwy, obawiając się rozgarnąć przesłaniające

ją czerwone rośliny. Parę razy słyszałem słabo, jak pies biegał gdzieś głęboko w dole, po

piasku, rozlegały się także głosy ptaków, więcej jednak'; nic nie było słychać. Ośmielony wreszcie

tą ciszą, wyjrzałem.

W jamie, oprócz zgromadzonych w jednym kącie szkieletów wyssanych przez Marsjan

ludzi, pośród których uwijały się, dziobiąc, zapamiętale, chmary wron, nie było żywego ducha.

Rozglądałem się nie wierząc własnym oczom. Maszyny znikły Nie licząc ogromnej hałdy

szaroniebieskiego pyłu, kilku zapomnianych sztab aluminium, Czarnych ptaków i kupy szkieletów,

u mych stóp le-

żał zwykły, pusty, okrągły dół, wykopana w piachu gigantyczna jama. Przedarłem się

ostrożnie przez Czerwone Zielsko i wstąpiłem na

rumowisko. Przede mną rozciągał się rozległy widok, nigdzie jednak nie można było

dostrzec ani Marsjan, ani żadnych oznak ich bliskości. Tuż u mych stóp ściana jamy opadała

stromo w dół, nieco w bok jednak rumowisko tworzyło pochyłość wiodącą aż na szczyt ruin.

Nadeszła chwila wyzwolenia. Ogarnęło mnie drżenie.

Po króciutkim wahaniu, w porywie desperackiej odwagi, z sercem bijącym gwałtownie,

wspiąłem się na rumowisko, pod którym kryłem się tak długo. Znów rozejrzałem się dokoła.

Marsjan nie było nigdzie.

Gdy patrzyłem ostatni raz na tę cichą, skąpaną w słońcu dzielnicę Sheen, była to ustronna,

boczna uliczka zabudowana ślicznymi białymi domkami o czerwonych dachach, ocieniona bujnym

starodrzewem. Teraz zaś stałem na zwalisku skruszonych cegieł, gliny i żwiru, po kolana w

oplatającym je gąszczu czerwonego, kaktusowatego zielska, które zdawało się zupełnie zagłuszać

tu ziemską roślinność. Pobliskie drzewa stały martwe, brązowe, w dali jednak po żywych jeszcze

pniach i konarach pięły się czerwone żyłki zielska.

Wszystkie sąsiednie domy były uszkodzone, nie spłonął jednak ani jeden. Gdzieniegdzie

ściany, bez drzwi i okien co prawda, zachowały się do wysokości pierwszego piętra: Otwarte ku

niebu pokoje wypełniało pleniące się niepowstrzymanie Czerwone Zielsko.

W dole rozwierała się ogromna jama, gdzie wrony walczyły ze sobą o szczątki. Parę innych

ptaków skakało po ruinach. W oddali przemykał się pod ścianą zbiedzony kot, śladów człowieka

natomiast nie dostrzegłem nigdzie.

background image

Dzień, w przeciwieństwie do mroku panującego nieustannie w naszym schowku, wydawał

się oślepiająco jasny, niebo pałało błękitem. Letni wietrzyk łagodnie kołysał porastającym każdy

wolny skrawek ziemi Czerwonym Zielskiem. O, jakże upajające było powietrze!

6 Trud dni piętnastu

Niepomny możliwych niebezpieczeństw stałem na chwiejnych nogach. rozglądając się ze

szczytu rumowiska. W niezdrowej wilgotnej norze, z której dopiero co się wydostałem, myśl moja

obracała się w wąskim kręgu żarliwej troski o przetrwanie osobiste. Nie zdawałem sobie ,sprawy,

co działo się z resztą świata, nie przeczuwałem tej przerażającej wizji rzeczy

nieznanych, jaka roztoczyła się teraz przede mną. Sądziłem, że ujrzę Sheen w ruinach,

dokoła zaś widniał dziwny złowieszczy krajobraz z innej planety.

W owej chwili uczucia me przekraczały zwykłe granice odczuwań ludzkich. Sięgały one

niechybnie w dziedzinę dobrze znaną nieszczęsnym, podległym naszej władzy stworzeniom.

Czułem to samo, co odczułby królik, kiedy wracając do swej norki zastanie niespodzianie tuzin

kopaezy zajętych wykopem pod fundamenty domu w tym właśnie miesjcu, gdzie do niedawna

jeszcze była norka. W świadomości mej pojawił się pierwszy przebłysk myśli, coraz ostrzej

rysującej się i prześladującej mnie przez wiele następnych dni, myśli o detronizacji człowieka;

przeświadczenia, że nie jesteśmy już dłużej panami stworżenia, lecz zwierzętami jak inne,

podległymi władzy Marsjan. Odtąd i my, i one skazani jesteśmy na nieustanne czuwanie i czajenie

się, na ucieczkę i krycie się; panowanie człowieka, strach przed nim minęły bezpowrotnie.

Gdy jednak pojąłem tę niezwykłą prawdę, przestałem nią zaprzątać sobie głowę. Myślą

przewodnią stała się żądza zaspokojenia bez przerwy i od dawna trapiącego mnie głodu. . W

przeciwległej do jamy stronie dojrzałem za murem z cegieł skrawek ocalałego ogrodu. Skłoniło

mnie to do udania się w tamtym kierunku, choć musiałem po drodze przedzierać się przez sięgające

kolan, a nieraz i szyi zarośla Czerwonego Zielska. Trudność ta zapewniała mi jednak doskonałe, w

razie potrzeby, ukrycie. Okazało się, że mur miał około sześciu stóp wysokości i kiedy

spróbowałem wspiąć się nań, zabrakło mi po prostu sił. Powlokłem się , więc wzdłuż muru aż do

kamiennego narożnika i tam dopiero udało mi -i się jakoś wleźć na ogrodzenie, skąd stoczyłem się

do upragnionego ogrodu. Znalazłem w nim trochę młodej cebulki, parę bulw mieczyków i dużo nie

wyrośniętej jeszcze marchewki. Wszystko to zebrałem skrzętnie i przebrnąwszy przez ruiny domu

poszedłem, wśród spowitych w purpurę i szkarłat drzew, drogą wiodącą do Kew. Szedłem tą aleją

wysadzaną jak gdyby olbrzymimi kroplami krwi, popychany dwoma pragnieniami znaleźć więcej

żywności oraz odejść, na ile tylko pozwolą mi siły, jak najdalej od tej przeklętej, nieziemskiej

jamy.

background image

Nieco dalej natrafiłem na ukrytą w trawie kępkę grzybów, które pożarłem natychmiast

łapczywie. Ta odrobina pokarmu jeszcze bardziej jednak podnieciła głód. Wkrótce natknąłem się,

w miejscu gdzie dawniej były łąki, na płytką, rozległą taflę brunatnej wody. Zdziwiła mnie

początkowo ta powódź, gdyż lato było gorące i suche, później dopiero odkryłem, iż przyczyną jej

była tropikalna wprost bujność Czerwonego Zielska. Gdy

tylko niezwykła ta roślina napotykała wodę, natychmiast rozwijała się do gigantycznych

rozmiarów, przy czym płodność jej była niesłychana. Zasypała wprost nasionami wody Tamizy i

rzeki Wey, zaś niezwykle szybko rozrastające się i ogromne jej liście po prostu zakorkowały

obydwie te rzeki powodując wylew.

W Putney, jak się wkrótce przekonałem, most skrył się niemal w gęstwinie Zielska, zaś w

Richmond wody Tamizy również rozlały się szeroką i płytką gładzią zatapiając łąki pod Hampton i

Twickenham. Za nimi zaś z kolei podążyło Czerwone Zielsko skrywając na długo zrujnowane w

dolinie Tamizy wille i przesłaniając czerwonym pokrowcem większość zniszczeń dokonanych

przez Marsjan.

Ostatecznie jednak Czerwone Zielsko zmarniało, i to równie szybko, jak przedtem się

rozpleniło. Rzuciła się nań (wywołana, jak się ogólnie przypuszcza, działaniem pewnej bakterii)

niszcząca jakaś choroba. Nasza ziemska roślinność, pod wpływem prawa doboru naturalnego,

uodporniła się na zabójcze bakterie. Nigdy też nie poddawała się im bez zaciętej walki. Czerwone

Zielsko zaś gniło już za życia, z góry skazane na zagładę. Liście jego blakły, kurczyły się i schły.

Przy najlżejszym dotknięciu opadały, a wody, które przedtem tak bardzo przyczyniły się do

bujnego ich wzrostu, niosły teraz zeschłe resztki ku morzu...

Dotarłszy do zalewu przede wszystkim zaspokoiłem pragnienie. Potem zaś odruchowo

spróbowałem żuć liście Czerwonego Zielska, były jednak wodniste i miały nieprzyjemny

metaliczny posmak. Przekonałem się, że woda była dostatecznie płytka, bym mógł brodzić w niej

bezpiecznie, choć Czerwone Zielsko utrudniało kroki; zalew jednak stawał się, w miarę

przybliżania się do rzeki, coraz głębszy, toteż zawróciłem ku Mortlake. Drogę wskazywały mi

rozrzucone tu i ówdzie ruiny domków, szczątki płotów i latarń, wkrótce więc przebrnąłem przez

zalew i, wspiąwszy się na pagórek pod Rochampton, znalazłem się w Putney.

Widok zmienił się teraz z obcego i nieznanego w ruiny znanego; były tu miejsca

wyglądające jak po przejściu huraganu, kilkadziesiąt zaś jardów dalej natykałem się na białe

nienaruszone domy z oknami przysłoniętymi skrupulatnie okiennicami, z pozamykanymi na głucho

drzwiami, jakby mieszkańcy ich wyjechali na parę dni czy też spali twardym snem w swych

łóżkach. Czerwone Zielsko nie krzewiło się tutaj tak bujnie, nie pięło się też po wysokich drzewach

zarastających uliczki. Rozpocząłem poszukiwania żywności w ogrodach, nie znajdując w nich

background image

jednak niczego wtargnąłem do kilku cichych domków. Okazało się, że włamano się już tam przede

mną i splądrowano je doszczętnie. Resztę dnia odpoczywałem leżąc w krzakach, gdyż zbyt byłem

słaby, zbyt umęczony, aby iść dalej.

Przez cały ten czas nie dostrzegłem żadnej istoty ludzkiej, nie widziałem też nigdzie

Marsjan. Napotkałem tylko kilka wygłodniałych psów, ominęły mnie jednak wielkim łukiem

pomimo prób zwabienia. W pobliżu Rochampton widziałem dwa szkielety ludzkie, nie ciała, lecz

obrane do czysta szkielety, w lasku zaś znalazłem rozrzucone i pogruchotane kości kilku kotów i

zajęcy oraz czaszkę owcy. Choć gryzłem i żułem je długo, nie nasyciło mnie to ani trochę.

Po zachodzie słońca powlokłem się drogą do Starego Putney, gdzie, jak sądzę, użyto z

nieznanych powodów Snopa Gorąca. W jednym z ogrodów, już za Rochampton, znalazłem trochę

młodych ziemniaków, było ich tyle, że zdołałem wreszcie zaspokoić głód. Z ogrodu widać było

rzekę i pola aż do Putney. Widok ten w przedwieczornym mroku był szczególnie posępny;

sczerniałe drzewa, okopcone ponure ruiny, u stóp pagórka tafla wody splamiona czerwienią

Zielska, nad wszystkim zaś głucha cisza. Myśl o tym, jak szybko nastąpiły te okropne zmiany,

napełniała mnie nieopisanym przerażeniem.

Byłem w tej chwili pewien, że ludzkość zmieciono z powierzchni Ziemi,. że zostałem sam

jeden, ostatni żyjący człowiek. Tuż za szczytem wzgórza Putney natknąłem się na jeszcze jeden

szkielet ludzki; tym razem bez rąk. Leżały one o parę kroków od reszty ciała: Idąc dalej

utwierdzałem się coraz bardziej w mniemaniu, iż nie licząc takich przypadkowo ocalałych

szczęśliwców jak ja, w tej przynajmniej okolicy zagłada ludności była zupełna. Marsjanie,

myślałem, zniszczyli kraj i udali się szukać żywności gdzieś dalej. Być może w tej właśnie chwili

niszczą Berlin lub Paryż, a może poszli na północ...

Człowiek ze wzgórza pod Putney

Noc spędziłem w oberży położonej u stóp pagórka pod Putney. Po raz pierwszy od dnia

ucieczki do Leatherhead spałem w łóżku. Nie będę tu opisywać niepotrzebnych, jak się okazało,

trudności przy włamywaniu się przez okno do domu - później dopiero przekonałem się, że drzwi

wcale nie były zamknięte. Nie będę też opisywał, jak przetrząsnąłem pokój za pokojem w

poszukiwaniu jadła, zanim bliski rozpaczy nie znalazłem w sypialni służby dwu puszek konserw z

ananasa i obgryzionych przez szczury, jak sądzę, skórek chleba.

Miejsce to było widocznie już przeszukiwane, i to gruntownie. Znacznie później znalazłem

w barze trochę przegapionych zapewne sucharków i kanapek. Te ostatnie nie nadawały się już co

prawda do jedzenia, za to sucharkami nie tylko nasyciłem głód, lecz napełniłem również kieszenie.

W obawie, by nie zwabić Marsjan, być może przetrząsających także tę część Londynu w pogoni za

pożywieniem, nie zapalałem lampy. Zanim poszedłem do łóżka, opanował mnie niepokój.

background image

Krążyłem od okna do okna wypatrując śladu tych potworów. Potem położyłem się. Spałem

niewiele. Leżąc stwierdziłem, że myślę w sposób skoordynowany i uporządkowany, coś, czego nie

pamiętałem od ostatniego mego sporu z wikarym. Przez cały czas dzielący mnie od tamtej chwili

proces myślenia ograniczał się do pośpiesznych, zmieniających się ustawicznie doznań

emocjonalnych lub do pewnego rodzaju bezmyślnego chłonięcia wrażeń. Tej nocy jednak mózg

mój, pokrzepiony widocznie jedzeniem, rozjaśnił się i mogłem już myśleć normalnie.

Trzy tematy ścierały się ze sobą w mym umyśle. Zabójstwo księdza, działalność Marsjan i

losy mej żony.

Pierwszy z nich nie wywoływał we mnie ani uczucia grozy, ani też wyrzutów sumienia.

Patrzyłem na to, co; się stało, po prostu jako na czyn już dokonany, wspomnienie nieskończenie

przykre wprawdzie, lecz nie budzące żalu. Widziałem już wtedy, jak widzę to i dzisiaj, że do ciosu

tego doprowadziła mnie, krok za krokiem, nieubłagana konieczność, łańcuch wydarzeń wiodących

doń w sposób nieuchronny. Nie czułem żadnej winy, dręczyły mnie jednak nieustanne

wspomnienia. W ciszy nocnej, czując w wypełnionej spokojem ciemności bliskość Boga, którą w

takich okolicznościach czasem się odczuwa, sprawowałem sąd nad sobą, jedyny sąd, jaki mnie

spotkał za tę chwilę strachu i gniewu. Raz jeszcze kroczyłem poprzez wszystkie nasze rozmowy,

od chwili gdy pojawił się przy mnie skulony, nieczuły na me błagania o wodę, zapatrzony w

płomienie i dymy bijące z ruin Weybridge. Nie byliśmy zdolni do współistnienia, ponury los nie

dbał jednak o to. Gdybym mógł przewidzieć, co się stanie, porzuciłbym go już w Hallifordzie.

Przewidzieć jednak nie mogłem, zbrodnią zaś byłoby przewidywać, a mimo to uczynić. Tak to

wyglądało w rzeczywistości i tak dzisiaj o tym piszę. Mógłbym ukryć wszystko, gdyż świadków

nie miałem, nie ukrywam przecież nic z tego, co było, a czytelnik niech osądzi mnie wedle swej

woli.

Gdy rozprawiłem się wreszcie po wielu wysiłkach z prześladującym mnie obrazem

rozciągniętego nieruchomo ciała, stanęło przede mną zagadnienie Marsjan i losu mej żony. Co do

pierwszego nie miałem żadnych

danych, mogłem tylko wyobrazić sobie tysiące najgorszych rzeczy. Tak samo niestety było

i z ostatnim. Noc stała się nagle okropna. Ocknąłem się siedząc na łóżku, wpatrzony w ciemność.

Modliłem się, by Snop Gorąca zgładził ją szybko i bezboleśnie. Od nocy mego powrotu z

Leatherheaed nie modliłem się ani razu. Kiedy przycisnęła mnie ostateczna potrzeba, szeptałem

bezmyślnie bałwochwalcze jakieś pacierze niby poganin zaklęcia, teraz jednak modliłem się

rzeczywiście, błagałem świadomie i żarliwie, twarzą w twarz z wypełnioną Bogiem ciemnością.

Przedziwna noc! Najdziwniejsze zaś, że natychmiast po nastaniu świtu ja, który rozmawiałem z

background image

Bogiem, wypełzłem z oberży jak szczur z nory, istota niewiele odeń większa, zwierzę pośledniego

gatunku, na które nowi władcy moi mogli wedle przelotnego kaprysu polować, które mogli

zgładzić. Być może oni także modlili się niemniej żarliwie tej nocy. Doprawdy, wojna ta powinna

była nauczyć nas przynajmniej jednego: litości dla wszystkich tych bezrozumnych stworzeń, które

znosić muszą nad sobą panowanie. .

Ranek piękny wstał i jasny, na wschodzie płonęło różowe, haftowane złocistymi chmurkami

niebo. Droga zbiegająca ze szczytu wzgórka Putney ku Wimbledonowi usiana była nędznymi

szczątkami przerażonego potoku, jaki przewalił się nią w noc niedzielnej paniki. Stał tu

dwukołowy wózek z tabliczką właściciela, jakiegoś Tomasza Lobba, zieleniarza z New Maldon;

koło miał zgruchotane, obok niego zaś leżał porzucony kufer. Nieco dalej walał się wdeptany w

stwardniałą glinę słomkowy kapelusz, na szczycie zaś West Hill ziemię pokrywały skrwawione

odłamki szkła rozsypane gęsto wokół przewróconego koryta. Szedłem leniwie, nie miałem

określonych planów. Chciałem pójść do Leatherhead, choć czułem, że prawdopodobieństwo

odnalezienia tam żony bardzo jest niewielkie. Jasne było; iż jeśli śmierć nie zaskoczyła ich

znienacka, krewni uszli wraz z nią już dawno. Wydawało mi się jednak, że będę mógł przynajmniej

zasięgnąć języka, dokąd uciekli mieszkańcy Surrey. Wiedziałem tylko, że boli mnie serce o żonę;

że pragnę ją odnaleźć, nie wiedziałem jednak, jak tego dokonać. Byłem również przeświadczony o

całkowitej swej samotności. Przynajmniej na rozległej ,przestrzeni, poczynając od zakątka, z

którego wyszedłem, by przedzierać się przez gąszcz drzew i krzewów, aż po skraj pola

Wimbledon.

Ciemną płaszczyznę rozjaśniały żółte plamy janowca i ostów; nie było tu widać

Czerwonego Zielska, gdy zaś przystanąłem pełen wahania na brzegu otwartego pola, ukazało się

zalewające wszystko życiodajnym światłem słońce. Między drzewami natrafiłem na bajorko

kipiące od

malutkich żabek. Stałem długą chwilę przyglądając się i ucząc od nich niezwyciężonej woli

życia. Nagle odwróciłem się, czując na sobie czyjeś spojrzenie, i w pobliskiej kępie krzewów

dostrzegłem skulony jakiś kształt. Stałem i patrzyłem. Uczyniłem krok w tamtą stronę. Kształt

wyprostował.się i zmienił w zbrojnego w nóż człowieka. Podchodziłem doń powoli. Stał milczący,

nieporuszony, przyglądał mi się bacznie.

Podchodząc dostrzegłem, że odzież jego nie mniej jest zakurzona. od mojej. Wyglądał jak

wyciągnięty z rynsztoka: Z bliska znać na niej było ślady zielonkawego szlamu z błotnistych

rowów zmieszane z zaschłym błotem i czarnymi, tłustymi plamami po węglu. Ciemne włosy

opadały mu na oczy, twarz miał splamioną słońcem i brudną, policzki zaś tak zapadłe, że z

początku nie poznałem go. Od ucha do brody biegła szeroka czerwona blizna.

background image

- Stój - zawołał, gdy zbliżyłem się na dziesięć jardów. Stanąłem. Głos miał ochrypły. - Skąd

idziesz? - zapytał. Przyglądałem mu się z namysłem. - Z Mortlake - odparłem. - Ukrywałem się

tam, niedaleko jamy Marsjan, gdzie spadł walec. Potem wydostałem się z ruin i uciekłem.

- Tu nie ma nic do jedzenia- mówił- "To jest mój teren. Cała ta górka, aż po rzekę i od

Clapham do skraju wsi. Jedzenia starczy tu tylko na jednego. Dokąd idziesz`?

Nie śpieszyłem z odpowiedzią.

- Nie wiem - odrzekłem. - Siedziałem w ruinach ze dwa tygodnie. Nie mam pojęcia, co się

przez ten czas stało.

Przyglądał mi się niepewnie, potem drgnął i coś zmieniło się w jego wzroku.

-' Nie mam zamiaru tu pozostawać - ciągnąłem. - Pójdę chyba do Leatherhead, do żony.

Wyciągnął ku mnie rękę.

- To pan! - zawołał. - Człowiek z-Woking! Więc nie zginął pan w Weybridge?

Ja także go poznałem.

- To pan! Artylerzysta, który zjawił się w moim ogrodzie!

- Co za szczęście! - mówił. - Co za szczęściarze z nas! Pomyśleć, że to pan! - Podał mi rękę,

ja zaś uścisnąłem ją gorąco. - Ukrywałem się w rowie - ciągnął. - Ale oni nie zabijali wszystkich.

Kiedy zaś oddalili się, uciekłem polami do Walton. Ale przecież minęło zaledwie szesnaście dni, a

pan osiwiał! - Obejrzał się gwałtownie. - To tylko gawron -rzucił. Teraz dopiero dowiedziałem się,

że i ptaki mają cień. Trochę tu za przestronnie, chodźmy lepiej pogadać w krzaki.

- Widział pan tu gdzie Marsjan w pobliżu? - zapytałem. - Od kiedy wydostałem się...

- Poszli do Londynu - wyjaśnił. - Myślę, że założyli tam jakieś większe obozowisko. Co

nocy w stronie Hampstead świeci się całe niebo. Jak nad wielkim miastem. Widać ich, jak łażą w

tej łunie. A w dzień - nic. Ale bliżej nie widziałem ich nigdzie od - policzył na palcach - pięciu dni.

Potem widziałem dwóch, w stronie Hammersmith, jak taszczyli coś ciężkiego. A przedwczoraj w

nocy - przerwał, .po czym powiedział naciskiem: - ciemno już było, co prawda, ale widziałem, jak

coś uniosło się w powietrze. Myślę, że zbudowali latającą machinę i próbują teraz latać.

Przystanąłem na czworakach, gdyż wdzieraliśmy się właśnie w głąb zarośli. - Latać?! -

zawołałem.

- Tak - odparł. - Latać!

Posunąłem się nieco głębiej, gdzie krzewy nie były tak gęste, i usiadłem. '

- To koniec ludzkości! - zawołałem. - Jeżeli potrafią latać, po prostu oblecą świat dokoła i...

Przytaknął mi głową.

background image

= Na pewną oblecą. Ale przynajmniej tutaj zrobi się nieco spokojniej. A poza tym-śpojrzał

na mnie-tak panu szkoda, że z ludzkością koniec? Bo mnie nie bardzo. Wykończyli nas. Z

kretesem.

Popatrzyłem na niego. Choć może to wydać się dziwne, sam jednak nie potrafiłem dojść do

tego wniosku. Jasne stało się dla mnie wszystko dopiero teraz, kiedy padły te słowa. Tkwiła we

mnie jeszcze dotąd jaka mglista nadzieja, nie nadzieja raczej, lecz z dawien dawna nabyte

przyzwyczajenie. On zaś powtórzył:

- Z kretesem! - Brzmiała w tym niezachwiana pewność. - To koniec dodał. - Oni stracili

jednego jedynego. Usadowili się mocno, a nam dali po kulach. Przetrącili krzyże największej

potędze świata. Przespacerowali się po nas. Śmierć tego pod Weybridge to czysty przypadek. A to

tylko zwiadowcy. Nowi przylatują bez przerwy. Te zielone gwiazdy (co prawda przez pięć

ostatnich dni nie widziałem ich) na pewno spadają gdzieś co nocy. Nic się nie da zrobić.

Wykończyli nas na amen!

Nie odpowiadałem. Siedziałem patrząc przed siebie i na próżno siliłem się wydusić z mózgu

jakąś rozsądną myśl.

- Co to za wojna? - ciągnął dalej artylerzysta. - Od samego początku było tak, jakby ludzie

wojowali z mrówkami.

Przypomniałem sobie nagle noc w obserwatorium. - Po dziesiątym

pocisku przestali strzelać, przynajmniej do wylądowania pierwszego walca.

- Skąd pan wie? - zapytał. Kiedy mu wyjaśniłem, zamyślił się.

- Może im się działo popsuło -- rzekł. - No i co z tego? Na pewno już naprawili. A jeżeli

nawet trochę się odwlecze, to koniec, wszystko jedno, będzie ten sam. Akurat: mrówki i ludzie.

Mrówki budują miasta, żyją swoim życiem, prowadzą wojny, robią rewolucje, aż przychodzi

człowiek i chce je usunąć. I usuwa. Tylko że w tym wypadku mrówkami jesteśmy my. Do tego...

- Co? - rzuciłem.

- ...jadalnymi mrówkami. -Spojrzeliśmy po sobie.

- I co z nami będzie? - zapytałem.

- O tym właśnie myślałem - zawołał. - O tym właśnie myślałem. I'o Weybridge szedłem na

południe i myślałem. Widziałem, co się tam działo. Ludzie piszczeli ze strachu. A ja nie lubię

piszczeć. Nie raz, nie dwa zaglądałem śmierci w oczy. Ja nie malowany żołnierzyk, dla mnie

śmierć to śmierć i nic więcej. Ten wyżyje, kto myśli. Widziałem, jak wszystko wiało na południe.

Pomyślałem sobie: na długo im tam żarcia nie starczy, i od razu zawróciłem. Poszedłem między

Marsjan, jak jaskółka leci między ludzi. A dokoła - zatoczył ręką szerokie koło - zdychają z głodu,

obdzierają ze skóry...

background image

Dostrzegł wyraz mej twarzy i przerwał niezręcznie.

- Ci, co mieli funty, popłynęli oczywiście do Francji - dodał. Zawahał się, czy mówić dalej,

napotkał me spojrzenie i ciągnął: - Jedzenia jest tu dużo. Puszki konserw po sklepach, wino,

wódka, wody mineralne. A rury wodociągowe i kanały są puste. Powiem panu, co sobie

pomyślałem. Oni są mądrzy i, zdaje się, potrzebują nas do jedzenia: Poniszczą więc przede

wszystkim nasze statki, maszyny, armaty, miasta, cały nasz ład, całą naszą organizację. Nic z tego

nie zostanie. Gdybyśmy byli tej wielkości, co mrówki - może by się nam upiekło. Ale jesteśmy

więksi. Za gruby byłby kawał, gdyby to wszystko miało się rozejść po kościach. Nie da rady.

Prawda?

Potwierdziłem. - No, tak. Ta sobie właśnie myślałem. Dobrze, na razie łapią nas, kiedy i jak

chcą. Dosyć takiemu Marsjaninowi przejść parę mil, a już ma całe tłumy zmykających. Widziałem,

jak któregoś dnia w Wandsworth jeden burzył domy i rył w ruinach. Ale kiedyś wreszcie chyba

przestaną. Jak tylko skończą z naszymi działami, jak poniszczą koleje i zrobią wszystko,

co sobie zamierzyli, wtedy zaczną systematycznie wyłapywać najgrubszych i zamykać w

klatkach. Niedługo na pewno zaczną to robić: O, mój Boże! Przecież oni jeszcze się do nas

naprawdę nie wzięli!

- Nie wzięli się! - wykrzyknąłem.

- Pewno, że nie. - Wszystko, co się dotąd stało, to tylko nasza wina. Nie mieliśmy dosyć

rozsądku, aby siedzieć cicho, zaczęliśmy naprzykrzać się im głupimi armatami. Straciliśmy głowę,

goniliśmy całymi tłumami to tu, to lam. Chociaż tam- wcale nie jest bezpieczniej niż tu. A oni w

ogóle nie mieli zamiaru nas ruszać. Pracują, robią to wszystko, czego nie mogli przywieźć ze sobą

z Marsa, szykują miejsce dla reszty. Kto wie, czy nie dlatego właśnie przestali strzelać tymi

walcami. Żeby nie trafić któregoś ze swoich tu, na Ziemi. A my, zamiast rozbiegać się w ślepym

popłochu albo próbować zgładzić ich dynamitem, powinniśmy spróbować przystosować się do

nowej sytuacji. Tak przynajmniej ja to sobie wyobrażam. Może człowiek wolałby, dla siebie i dla

swoich, żeby było inaczej, ale fakty są uparte. I na tej zasadzie zacząłem działać. Miasta, państwa,

cywilizacja, postęp - z tym już koniec! Tę grę przegraliśmy! Z kretesem!

- Więc po co w takim razić żyć? Artylerzysta przyglądał mi się przez chwilę.

- Żadnych koncertów galowych przez jakiś milion najbliższych lat nie będzie na pewno; ani

wystaw obrazów; ani smakowitych wyżerek w wytwornych knajpach. Jeżeli panu potrzebne są

rozrywki, to myślę, że nie ma pan tu czego szukać. Jeżeli pan ma salonowe maniery i nie lubi jeść

ryby nożem czy słuchać mowy cockneyów, to proszę lepiej o tym zapomnieć. Nie będzie to panu

potrzebne.

background image

- Pan myśli...

- Ja myślę, że tacy jak ja muszą żyć. Dla zachowania gatunku. Mówię panu, ja cholernie

chcę żyć.1 jeżeli się nie mylę, to pan niedługo powie też to samo. Takich jak my nie wytępią. Na

pewno nie damy się schwytać ani oswoić; ani tuczyć jak głupie barany. Brr! Pomyśleć tylko, takie

brązowe gady...

- Nie myśli pan chyba...

-- Właśnie że myślę. Będę żył. Pod ich panowaniem. Uplanowałem już sobie wszystko.

Obmyśliłem. My, ludzie, zostaliśmy pokonani. Z,a mało umiemy. Musimy wiele nauczyć się,

zanim spróbujemy szczęścia. A ucząc się, musimy żyć. I to na wolności. Rozumie pan'? Oto, co

trzeba zrobić.

Patrzyłem zdumiony i poruszony głęboko zdecydowaniem tego człowieka.

- Na Boga! - zawołałem. - Prawdziwy z pana mężczyzna! - i uścisnąłem z zapałem jego

dłoń.

- Co? - odparł, a oczy mu rozbłysły. - Nieźle to wszystko obmyśliłem, prawda?

- Niech pan mówi dalej - nalegałem.

- Dobra. Ci, co chcą uniknąć schwytania, muszą się przygotować. Ja się przygotowuję.

Niech pan pojmie, nie wszyscy nadają się na dzikie zwierzęta, a tym właśnie będziemy musieli stać

się. Dlatego tak uważnie przyglądałem się panu. Miałem wątpliwości. Pan wygląda na chudego i

słabego. Nie poznałem pana. Nie wiedziałem, że tyle czasu siedział pan w kryjówce. Bo, widzi pan,

tamci wszyscy, co żyli w tym domkach, te przeklęte kupczyki nawykłe do łatwego życia, byliby do

niczego. To ludzie bez ducha, bez dumnych snów, bez wzniosłych porywów. A człowiek bez tego

to zwykły tchórz, to szmata. Umieli tylko spieszyć się codziennie do pracy. Widziałem ich setkami,

jak z drugim śniadaniem w garści gonili jak wściekli do pociągu, aby tylko nie spóźnić się, tylko

jak najwcześniej otworzyć te swoje marne sklepiki i ciułać te swoje głupie groszaki. Widziałem,

jak potem gonili do domu, żeby się tylko nie spóźnić na obiad i, broń Boże, nie jeść chłodnej zupy;

jak siedzieli wieczorami w domu ze strachu przed bandytami; jak szli do łóżek ze swoimi żonami,

nie dlatego, że je kochali, ale dlatego, że było to wygodne i nie komplikowało ich nędznej

wegetacji. W powszednie dni ubezpieczali się ze strachu przed jakimś wypadkiem na tym świecie,

a w niedziele - ze strachu przed życiem pozagrobowym. Tak jakby piekło było dla królików! Dla

nich Marsjanie jak z nieba spadli. Wygodne klatki, zdrowy pokarm, troskliwa opieka, żadnych

zmartwień. Jak pobiegają z tydzień, dwa po połach z pustymi brzuchami, sami przyjdą, żeby dać

się złapać. I będą uszczęśliwieni. Dziwić się będą, jak ludzie mogli żyć, zanim Marsjanie nie

zaczęli się o nich troszczyć. A te różne darmozjady, franty i oczajdusze, już ich widz. Już widzę -

mówił z posępnym zadowoleniem - jacy się robią czuli, jacy nabożni. Choć przejrzałem dopiero w

background image

ostatnich dniach, dużo już zdążyłem zobaczyć. Wielu tłustych a głupich nie będzie się martwić o

nic. Inni poczują, że nie wszystko jest w porządku, że trzeba zacząć działać. A kiedy sprawy tak się

układają, że ludzie zaczynają odczuwać konieczność działania, zaraz znajdują się słabi albo tacy,

co słabną na samą myśl o potrzebie ruszenia mózgiem, i zawsze wykombinują taką religię, co

zabrania wszystkiego, górnolotną i głoszącą ufność i pokorę wobec prześladowców i poddanie się

woli Stwórcy! Pan zresztą także widział na pewno to samo - zupełnie jakby strach zmiótł całą

energię.

Klatki będą się trząść od psalmów i hymnów, i histerii. A inni, nie tacy prostacy może, jak

to się mówi, zaczną się gzić...

Przerwał. - Bardzo możliwe, że Marsjanie będą mieli swoich ulubieńców; wyuczą ich

sztuczek, kto wie? Będą rozczulać się nad kochanym chłoptysiem, że już utył i że trzeba go

zarżnąć. A niektórych nauczą polować na nas.

- Nie! - krzyknąłem. - To niemożliwe! Żaden człowiek...

- Po ,co te kłamstwa? - przerwał. - Znajdą się i tacy. I będą to robić. Nawet bardzo chętnie.

Byłoby głupotą udawać, że się w to nie wierzy. Pewność jego przekonała mnie.

- Ale niech tylko spróbują przyjść po mnie. Boże! Niech tylko spróbują - powiedział i

popadł w ponurą zadumę.

Siedziałem bez słowa, rozważając to wszystko. Nie mogłem znaleźć niczego, co- można by

przeciwstawić rozumowaniu tego człowieka. W dniach sprzed najazdu nikt nie wątpiłby w mą

wyższość umysłową nad nim. Ja, znany i ceniony pisarz i filozof- i on, prosty żołnierz. A przecież

to on, a nie ja, oceniłem należycie nasze położenie, gdy ja nie zacząłem nawet jeszcze dobrze

zdawać sobie sprawy z tego, co się stało.

- Co pan ma zamiar zrobić? - zapytałem. - Jakie ma pan plany? Zawahał się.

- No, dobra; powiem panu. Więc jest tak - odrzekł. - Co mamy robić? Musimy wynaleźć

taki sposób życia, żeby człowiek mógł mnożyć się i bezpiecznie chować dzieci. Tak... Niech pan

zaczeka, zaraz wyjaśnię dokładniej, co moim zdaniem należy zrobić. Oswojeni będą jak wszystkie

oswojone bydlęta. Po paru pokoleniach staną się tłuści, pełnokrwiści, głupi - śmiecie. Chodzi o to,

żebyśmy my, wolni, nie zdziczeli, nie zmienili się w duże dzikie szczury... Bo, widzi pan,

będziemy chyba musieli żyć pod ziemią. Myślałem o londyńskiej kanalizacji. Ci, co jej nie znają,

wyobrażają sobie oczywiście straszne rzeczy, ale pod Londynem są całe mile, setki mil kanałów.

Niech kilka dni popadają deszcze, przy pustym Londynie kanały zrobią się czyściutkie,

schludniutkie. Główne magistrale będą dość duże i przestronne dla każdego. A są przecież jeszcze

piwnice, podziemia, składy; można w nich będzie porobić przejścia do kanałów. A tunele

background image

kolejowe, a kolej podziemna? Co? Zaczyna pan rozumieć? Trzeba stworzyć grupę silnych,

mądrych ludzi. Nie przyjmiemy żadnego śmiecia. Słabych nam nie potrzeba...

- Takich jak ja, co?

- Przecież już wyjaśniłem, że to była pomyłka. Prawda? - Nie będziemy się spierać. 1 co

dalej?

- Ci, co zostaną, muszą być karni. Silne, mądre kobiety będą także potrzebne. Matki i

wychowawczynie - nie żadne lalkowate ślicznotki ze słodkimi ślepkami. Słabych ani głupich nie

chcemy. Znów będzie się żyło naprawdę, a bezużyteczni, uciążliwi i szkodliwi muszą wymrzeć.

Powinni wymrzeć. Powinni sami chcieć wymrzeć. Bo ostatecznie żyć po to, by psuć rodzaj ludzki,

to nielojalność. Nie byliby zresztą szczęśliwi. A śmierć wcale nie jest taka znów straszna; tylko

tchórze lak ją sobie wyobrażają. Tak więc, kanały. Tam będziemy się zbierać. Naszym ośrodkiem

będzie Londyn. Kto wie, może nawet będziemy wartować i kiedy Marsjanie gdzieś się oddalą,

wychodzić na powierzchnię. Może nawet będziemy mogli grać w cricketa! Zachowamy w ten

sposób gatunek. Co? Przecież to chyba będzie możliwe? Ale samo zachowanie gatunku to jeszcze

mało. Tyle to i szczury potrafią. Ważniejsze będzie zachowanie i rozwijanie wiedzy ludzkiej.1 tutaj

właśnie pojawia się na widowni pan. Są książki, są wzory. Trzeba wyszukać głębokie, pewne

schowki i ukryć tam jak najwięcej książek; nie żadnych romansideł, nie poetyckich bzdurstw, ale

książek o wiedzy, o myśli ludzkiej. Tu zaczyna się, powiadam pańska rola: Musimy dobrać się do

British Museum i przejrzeć wszystko, co tam jest:v Przede wszystkim zachować naszą wiedzę i

rozwijać ją. Musimy podpatrywać Marsjan. Niektórzy będą musieli stać się szpiegami. Kto wie...

kiedy już wszystko będzie zorganizowane, może i ja się nim stanę`? Pozwolę się złapać. A

najważniejsze, nie wolno nam zaczepiać Marsjan. Nie wolno nawet nic im ukraść. Przy spotkaniu

uciekać. Trzeba pokazać, że nie wałczymy z nimi. Oni są mądrzy i nie będą nas tępić, jeżeli tylko

będą mieć wszystko, co im potrzeba, i jeżeli uznają nas za nieszkodliwe robactwo.

Artylerzysta zamilkł i oparł brązową rękę na mym ramieniu.

- Może nawet nie będzie trzeba tak dużo nauczyć się, zanim... Proszę sobie tylko wyobrazić,

nagle rusza pięć, sześć Machin Bojowych, Gorącym Snopem w lewo, w prawo, a w nich nie

Marsjanie, lecz ludzie! Ludzie, którzy wiedzą, jak się z nimi obchodzić! A to może nawet być

jeszcze za naszego życia. Niech pan sobie tylko wyobrazi - złapać takie jedno kochaniątko i

pomachać Snopem! Panować nad nimi! I cóż, jeśli nawet w końcu rozkurzą cię na cztery wiatry -

po takim balu? Już widzę Marsjan, jak wytrzeszczają te swoje śliczne oczęta! Człowieku;-może

pan sobie to wyobrazić`? Może pan wyobrazić sobie, jak się śpieszą i sapią, i dyszą, i pokrzykują, i

kręcą się przy tych swoich cudownych maszynach, a

background image

tu żadna nie działa! A wtedy my trzask, prask, łup, cup - akurat kiedy się tak przy nich

grzebią, trzask Snopem i proszę, człowiek znów zajmuje należne mu miejsce.

Na długą chwilę śmiała wizja wyczarowana przez artylerzystę, pewność i odwaga brzmiące

w jego głosie podbiły mą wyobraźnię całkowicie. Uwierzyłem bez wahania zarówno w

przewidywane przezeń losy ludzkości, jak i w możliwość wcielania jego planów w życie -

czytelnik zaś, który mógłby uznać mnie za głuptaka ulegającego zbyt łatwo cudzym wpływom,

musi pojąć różnicę między nim, z jego od dawna już przemyślanym planem, a mną, leżącym w

ukryciu pod krzakiem i słuchającym w pomieszaniu tych myśli. Przegadaliśmy w ten sposób cały

ranek, po czym wypełzliśmy z zarośli i zbadawszy szczegółowo widnokrąg, czy nie widać gdzie w

pobliżu Marsjan, pośpieszyliśmy na wzgórze Putney, do domku, w którym było jego legowisko.

Kiedy zeszliśmy do piwnicy i ujrzałem wykop o długości dziesięciu co najwyżej jardów, na który

stracił już przeszło tydzień - miał to być przekop do przechodzącego przez Putney burzowca - po

raz pierwszy dostrzegłem przepaść dzielącą marzenia tego człowieka od jego sił. Taką dziurę

można było wygrzebać w ciągu jednego dnia. Wierzyłem jeszcze w niego tak mocno, że

pracowałem wraz z nim przy wykopie aż do południa. Mieliśmy taczkę i wykopaną ziemię

wywoziliśmy na podwórze. W południe pokrzepiliśmy się nieco puszką zupy i winem z sąsiedniej

spiżarni. Jednostajna praca przynosiła mi dziwną ulgę. Zapominałem przy niej o całym tym

boleśnie nowymi i obcym świecie. Pracując myślałem o projektach artylerzysty i z wolna poczęły

budzić się we mnie zastrzeżenia i wątpliwości. Pracowałem jednak bez ustanku, szczęśliwy, że

znów mam jakiś cel przed sobą. Przepracowawszy godzinę, zacząłem obliczać odległość dzielącą

nas od kanału. Zwątpiłem, czy w ogóle doń trafimy. Nie mogłem pojąć, po co mamy kopać taki

długi tunel, kiedy można było dostać się do kanału po prostu włazem. Wydawało mi się także, iż

dom nie był najlepiej wybrany i dlatego potrzeba było tak długiego przekopu. Właśnie kiedy

uświadomiłem sobie to wszystko, artylerzysta przerwał kopanie i spojrzał na mnie.

- Narobiliśmy się nielicho - powiedział i odłożył łopatę. - Trzeba trochę odsapnąć. - Potem

zaś dodał: - Myślę, że czas pójść na dach i rozejrzeć się po świecie.

Ja jednak chciałem pracować dalej, po krótkim więc wahaniu wziął się znowu za szpadel;

wtedy uderzyła mnie pewna myśl. Zatrzymałem się, on zaś natychmiast zrobił to samo.

- Dlaczego pan chodził po polach - zapytałem - zamiast być tutaj?

- Wyszedłem przewietrzyć się trochę - odparł - i akurat wracałem. W nocy zawsze

bezpieczniej. , - A robota?

- Przecież nie można ciągle pracować - odrzekł, ja zaś jak w olśnieniu przejrzałem tego

człowieka. Wahałem się, trzymając w ręku łopatę.

background image

- Powinniśmy teraz rozejrzeć się - powtórzył. - Jeżeli ktoś podejdzie, może posłyszeć nasze

kopanie. Zaskoczą nas nie przygotowanych.

Nie miałem chęci sprzeciwiać się dłużej. Poszliśmy na strych i stojąc na drabinie

wyjrzeliśmy spod klapy włazu. Marsjan nie było widać nigdzie, toteż śmiało wstąpiliśmy na dach i

ukryliśmy się za parapetem.

Co prawda większą część Putney przesłaniały nam drzewa, widać jednak było dolinę rzeki

zarosłą fantastyczną gęstwą Czerwonego Zielska i Dolne Lambeth, zalane i również tonące w

czerwieni. Spośród pęków Czerwonego Pnącza sterczały cherlawe, martwe gałęzie drzew w

pałacowym parku. Dziwne, jak bardzo obie te rośliny uzależnione były w swym rozwoju od

obfitości wody. W pobliżu naszego domku żadnej z nich nie udało się przyjąć. Pełno za to było tu

szczodrzewca, kwiatów głogu, buldeneżów i drzew tui strzelających wysoko ponad zielone krzewy

wawrzynów i mieniących się tęczą barw w promieniach słońca hortensji. Daleko, za

Kensingtonem, unosił się gęsty dym przesłaniając pospołu z błękitną mgiełką łańcuch ciągnących

się na północy wzgórz. Artylerzysta opowiadał tymczasem o ludziach, którzy pozostali jeszcze w

Londynie.

- Którejś nocy zeszłego tygodnia - mówił - jacyś głupcy naprawili przewody elektryczne i

po rzęsiście oświetlonych Regent's Street i Piccadilly Circus wrzeszczała i tańcowała aż do rana

gromada obdartych, brudnych pijaków, mężczyzn i kobiet. Opowiadał mi jeden, co to widział.

Kiedy zrobił się dzień, połapali się, że niedaleko, pod Langham, stoi i gapi się na nich Machina

Bojowa. Bóg wie, jak długo już tak stała. Potem zbliżyła się i wyłapała ze setkę takich, co z

pijaństwa albo ze strachu nie mieli sił uciekać.

Sądzę, że żadna historia nie opisze wszystkich groteskowych wydarzeń tamtych czasów.

Później, w odpowiedzi na me pytania, powrócił do wspaniałych planów. Począł zapalać się.

Tak wymownie opisywał zdobycie przez człowieka Machiny Bojowej, że znów na poły weń

uwierzyłem. Teraz jednak, znając prawdziwą jego wartość, pojmowałem, dlaczego tak kładł nacisk,

by nie robić nic zbyt pośpiesznie. Zauważyłem też, iż nie ma już teraz mowy o jego osobistym

udziale w opanowaniu i poprowadzeniu do boju potężnej tej maszyny.

Po pewnym czasie powróciliśmy do piwnicy. Żaden z nas jednak nie miał; zdaje się, ochoty

zabierać się znowu do kopania. Kiedy zaś zaproponował posiłek, nie protestowałem. Stał się nagle

niezwykle szczodry i gdy nasyciliśmy się, wyszedł, by przynieść kilka doskonałych cygar.

Zapaliliśmy, a on również zapłonął optymizmem. Potraktował me przybycie jako wielkie święto.

- Mam w piwnicy trochę szampana - powiedział. - Po wodzie lepiej się kopie - odrzekłem.

background image

- Nie - zawołał. - Dzisiaj ja wydaję przyjęcie! Szampan! Mocny Boże! Toć przed nami

ciężka praca. Trzeba trochę odpocząć i, póki jeszcze można, nabrać sił. Niech pan spojrzy na te

pęcherze!

Upierał się; by resztę dnia świętować, i nalegał, byśmy po obiedzie zagrali w karty. Nauczył

mnie gry w belotkę, po czym podzieliliśmy Londyn na dwie części, dla mnie północną, dla niego

południową, i poczęliśW y grać o parafie. Trzeźwo myślącemu czytelnikowi może to wydać się

głupie i groteskowe, wszystko jednak działo się tak, jak tu opisuję. Co najciekawsze zaś - i belotka,

i inne gry, w które graliśmy później, wydawały mi się bezgranicznie interesujące.

Dziwny jest umysł ludzki! Rodzaj nasz stał przed groźbą zagłady, a przynajmniej

straszliwego poniżenia; nas samych nie czekało nic prócz straszliwej śmierci, my zaś zabawialiśmy

się malowanymi tekturkami i z ożywieniem, ba! z podnieceniem graliśmy.w oczko! Potem nauczył

mnie pokera; ja zaś ograłem go trzy razy z rzędu w szachy. Gdy ściemniało, tak byliśmy przejęci

grą, że nie zważając na niebezpieczeństwo zapaliliśmy lampę.

Po nieskończonej ilości partii zjedliśmy kolację, przy której artylerzysta wykończył

szampana. Potem, paląc cygara, graliśmy dalej. Nie był on już teraz tym energicznym

odnowicielem gatunku, którego spotkałem rankiem. Optymizm jego stał się mniej bojowy,

spokojniejszy. Pamiętam; jak pił moje zdrowie wygłaszając zawiłe, pełne jąkania się i powtórzeń

przemówienie. Po tej właśnie tyradzie zapaliłem cygaro i wspiąłem się na dach, chcąc obejrzeć

zieloną łunę jaśniejącą, wedle jego słów, na pagórkach Highgate.

Początkowo gapiłem się bezmyślnie w kotlinę londyńską. Wzgórza na północy tonęły w

ciemności. Opodal Kensingtonu widniały czerwone ognie. Wystrzelały co jakiś czas

pomarańczowymi płomieniami, by zniknąć po chwili w granatowej nocy. Reszta Londynu była

czarna. Nieco bliżej dostrzegłem dziwne światło, bladofioletową migotliwą poświatę drżącą w

wieczornym wietrze. Długo nie mogłem sobie wyjaśnić tego

zjawiska, aż w końcu pojąłem, że to słabe promieniowanie pochodzi od Czerwonego

Zielska. Obudziło mnie to ze stanu sennego podziwu i przywróciło do rzeczywistości. Przeniosłem

wzrok na Marsa, jasną, czerwoną gwiazdkę błyszczącą wysoko na zachodzie, potem zaś,długo i

żarliwie wpatrywałem się w ciemność Hampstead i Highgate.

Długi czas stałem na dachu, zastanawiając się nad dziwacznymi wydarzeniami tego

niezwykłego dnia. Raz jeszcze przebiegłem myślą wszystkie przemiany, jakie we mnie zaszły;

począwszy od nocnych modlitw, na bezsensownym kartograjstwie skończywszy. Odczułem

gwałtowny wstręt. Pamiętam, jak odrzuciłem, z pewnym co prawda żalem, nie dopalone jeszcze

cygaro. Uznałem ten gest za symbol! Z płomienną przesadą zarzucałem sobie głupotę, czułem się

zdrajcą wobec własnej żony i całego rodzaju ludzkiego, trapiły mnie wyrzuty sumienia.

background image

Postanowiłem opuścić tego marzyciela z fantastycznymi planami, pijaństwem i obżarstwem oraz

udać się do Londynu. Tam, jak sądziłem,. najpewniej dowiem się, co robią Marsjanie, a co moi

towarzysze, ludzie. Księżyc już wzszedł, a ja wciąż jeszcze stałem na dachu.

8 Londyn wymarły

Po opuszczeniu artylerzysty poszedłem do Highstreet i dalej mostem przez Tamizę do

Lambeth. Most ginął całkowicie niemal w gęstwinie Czerwonego Zielska. Łodygi i liście tej

rośliny zdradzały już jednak pierwsze oznaki zagłady - gęsto rozsiane białawe plamy.

Na rogu uliczki wiodącej ku przystani w Putney leżał człowiek. Okryty czarnym pyłem

wyglądał jak kominiarz. Nie był martwy, lecz pijany do nieprzytomności. Nie udało mi się

wydostać z niego nic prócz przekleństw i wściekłych razów. Zostałbym może przy nim, gdyby nie

nazbyt już zbydlęcona jego twarz.

Za mostem pokrywał wszystko czarny pył. Warstwa jego, w miarę jak zbliżałem się do

Fulham, była coraz grubsza. Przerażała mnie pustka ulic. W pobliskiej piekarni znalazłem trochę

pożywienia, spleśniałego, czerstwego, jednak nadającego się jeszcze do jedzenia chleba. Nieco

dalej, w pobliżu Walham Green, pyłu nie było, natomiast cała jedna strona ulicy stała w

płomieniach; huk pożaru przynosił w martwej ciszy prawdziwą ulgę. Ulice wiodące do Brompton

także były puste, jakby wymarłe.

Tutaj znów pełno było czarnego kurzu i trupów. Na samej Falham Road naliczyłem ich

dwanaście. Musiały leżeć tam od wielu już dni, toteż

uciekłem od nich czym prędzej. Okrywał je grubą warstwą czarny pył, niektóre zaś były

napoczęte przez psy.

Tam gdzie miasto wolne było od czarnego kurzu - wyglądało dziwnie odświętnie. Sklepy

pozamykane, okna zasłonięte, wszędzie cisza i pustka. Gdzieniegdzie, przeważnie w sklepach

spożywczych i winiarniach, widniały ślady rabunku. Ujrzałem też rozbitą wystawę złotnika, rabuś

jednak został widocznie spłoszony, gdyż na chodniku leżały porzucone w nieładzie złote łańcuszki

i zegarki. Nawet nie schyliłem się po nie. Nieco dalej na progu domu siedziała skulona kobieta w

łachmanach. Krew ze spoczywającej na kolanach skaleczonej ręki rozlała się rdzawą plamą po

sukni, obok zaś, na chodniku, wokół rozbitej flaszki po szampanie, widniała cała kałuża. Kobieta

wydawała się pogrążona w głębokim śnie, była jednak martwa.

Im dalej zagłębiałem się w Londyn, tym głębsza panowała cisza. Nie była to jednak cisza

śmierci. Było to milczenie pełne niespokojnego wyczekiwania. Lada chwila przecież wszystkie te

domy mogły zmienić się w dymiące zgliszcza, jak zmieniły się w nie północno-zachodnie

dzielnice, mogły zginąć, jak zginęły domy Ealing i Kulburn. Było to miasto skazane...

background image

Na ulicach południowego Kensingtonu nie znalazłem ani zwłok, ani czarnego kurzu. Tam

też usłyszałem po raz pierwszy dziwny odgłos rozpaczy. Dotarł on do mej świadomości niemal

niepostrzeżenie. Brzmiał jak nieustanne łkanie złożone z dwu tonów: "ul-la, ul-la, ul-la". Gdy

szedłem na północ, natężenie jego narastało, choć głuszyły je domy. Z pełną mocą rozbrzmiewał

natomiast, kiedy wyszedłem na Exhibition Road. Zatrzymałem się zdziwiony tym płynącym z

oddali jękiem patrząc ku kensingtońskim ogrodom. Mogło wydawać się, że to łka głosem lęku i

pustki niezmierzone skupisko domów. "U1-la, ul-la, ul-la, ul-la" brzmiał nieludzki jęk, a potężne

fale dźwięków przelewały się szeroką, słoneczną, zamkniętą dwoma rzędami wysokich kamienic

ulicą. Zwróciłem się pełen niepokoju ku żelaznym bramom Hyde Parku. Zastanawiałem się, czy

nie wedrzeć się do Muzeum Przyrodniczego, by się wspiąć na szczyt wieży i rozejrzeć po okolicy.

Postanowiłem jednak pozostać na ziemi, gdzie łatwiej można było w razie potrzeby znaleźć

kryjówkę, i podążyłem dalej wzdłuż Exhibition Road. Kamienice puste. były i milczące i tylko

głośne echo mych kroków rozbrzmiewało dokoła. W pobliżu bramy parkowej czekał mnie dziwny

widok. Leżał tam obalony omnibus i obrany doszczętnie z mięsa szkielet konia. Stałem przy nim

długą chwilę, po czym ruszyłem ku mostowi. Jęk stawał się coraz potężniejszy, choć nie ,

było widać nic prócz chmury dymu kłębiącej się ponad konarami drzew.

"U1-la, ul-la, ul-la, ul-la" - nawoływał głos dochodzący, jak mi się zdawało, gdzieś z

Regent's Park. Rozpaczliwy ten krzyk działał przygnę-, biająco. Począłem tracić siły, ogarniało

mnie coraz większe zmęczenie. Poczułem się słaby, obolały, głodny i spragniony. Minęło już

południe. Po co błąkałem się samotnie po tym wymarłym mieście? Po co znalazłem się w

Londynie, spowitym w czarny całun, spoczywającym na katafalku trupie miasta? Poczułem się

śmiertelnie samotny. Wybiegałem pamięcią ku zapomnianym od lat przyjaciołom. Myślałem o

truciznach ukrytych w opuszczonych aptekach, o pełnych wódki piwnicach. Wspomniałem tych

parę nieszczęsnych, dzielących ze mną miasto istot...

Do Oxford Street dotarłem przez Marble Arch. Tutaj znów pełno było czarnego pyłu i wiele

martwych ciał. Z piwnicznych okien biła złowieszcza

, okropna woń. Panował upał, a że szedłem już długo, zachciało mi się jeść i pić. Z wielkimi

trudnościami włamałem-się do jakiegoś baru. Udało mi się tam nasycić zarówno głód, jak i

pragnienie, osłabiło mnie to jednak tak bardzo, że wyciągnąłem się na stojącej pod ścianą kanapce i

zasnąłem kamiennym snem. Ocknąłem się z ponurym jękiem "ul-la, ul-la, ul-la, ul-la" w uszach.

Panował już mrok. Posiliłem się znalezionym w barze serem i sucharkami (spiżarka na mięso pełna

była tylko robactwa), po czym powlokłem się ku Baker Street i dalej do Regent's Park.

Przechodziłem obok szeregu wymarłych skwerów - w tej chwili przypominam sobie nazwę'tylko

jednego z nich - Portman Square. Wychodząc z Baker Street dostrzegłem w oddali, ponad

background image

drzewami, w świetle zachodu kaptur olbrzyma z Marsa. Jęk dobiegał stamtąd właśnie. Nie

przeraziłem się. Widok ów wydał mi się- czymś zupełnie naturalnym. Przyglądałem się długo.

Gigant stał bez ruchu i jęczał. .Nie mogłem pojąć, dlaczego tak stoi i krzyczy.

Usiłowałem ułożyć jakiś plan działania, nieprzerwane to szlochanie przeszkadzało mi

jednak. Może zaś zbyt byłem zmęczony, aby lękać się czegokolwiek. Z pewnością bardziej byłem

ciekaw przyczyn tego płaczu, niż przerażony widokiem Machiny Bojowej. Skręciłem w Park Road,

chcąc obejść park dokoła, i posuwając się pod osłoną domów wyszedłem od strony St. John's

Wood, by przyjrzeć się stamtąd jęczącemu Marsjaninowi. O paręset jardów od Baker Street

usłyszałem głośne szczekanie i ujrzałem pędzącego w mym kierunku psa z ochłapem czerwonego

mięsa w pysku. Gnała za nim sfora wynędzniałych kundli. Ominął mnie wielkim łukiem, obawiając

się widocznie, bym nie odebrał mu smakowitej

zdobyczy. Gdy szczekanie ucichłe w oddali, mocniej rozbrzmiało płaczliwe "ul-la, ul-la, ul-

la, ul-la, ul-la".

W pobliżu dworca St. John's Wood natknąłem się na zniszczoną Machinę Roboczą.

Wydawało mi się z początku, że ulicę przegrodził zwalony dom. Dopiero kiedy wspiąłem się na

ruiny, ujrzałem ze zdziwieniem, iż przykrywają one zgruchotany mechanizm z pogiętymi i

splątanymi mackami. Część przednia była zmiażdżona. Wyglądało na to, że pędząca na oślep

maszyna wpadła na dom i zginęła pod jego szczątkami. Sądziłem wówczas, że katastrofa nastąpiła

wskutek puszczenia maszyny samopas. Zbyt było już ciemno, by chodzić pośród ruin, toteż nie

dostrzegłem zbryzganej krwią kabiny ani rozszarpanych przez psy szczątków Marsjanina.

Wstrząśnięty tym widokiem zdążałem dalej, ku Primrose Hill. W oddaleniu między

drzewami, w kierunku Ogrodu Zoologicznego, stał drugi, nieruchomy, milczący Marsjanin. W

pobliżu rozwalonego domu natknąłem się na Czerwone Zielsko, zaś Kanał Regenta stanowił jedną

wielką, gąbczastą masę ciemnoczerwonej roślinności.

Nagle, kiedy wchodziłem na most, dźwięk "ul-la, ul-la, ul-la, ul-la, ul-la" umilkł jak ucięty

nożem. Cisza uderzyła we mnie niby grom.

Wysokie, mroczne domy stały przymglone jakieś, rozmazujące się w ciemności. Drzewa w

parku wydawały się czarne. Wszędzie dokoła pięło się po ruinach niesamowite Czerwone Zielsko,

ginąc gdzieś w górze, w mroku. Tajemnicza noc schwytała mnie za gardło, dławić poczęły strach i

groza. Gdy rozbrzmiewał ten głos, można jeszcze było znieść jakoś samotność i opuszczenie, dziki

niemu Londyn wydawał się nie taki martwy. Ten pozór życia podtrzymywał mnie na duchu. Gdy

zamilkł, coś się nagle zmieniło, odeszło, sam nie wiedziałem co, i cisza stała się niemal dotykalna.

Upiorna cisza.

background image

Londyn wpatrywał się we mnie oczodołami pustych, czarnych okien. Wyobraźnia

ukazywała tysiące bezgłośnych, czyhających w mroku wrogów. Opanował mnie.obłędny strach,

przeraziłem się własnego zuchwalstwa. Przede mną ulica była czarna, jakby zalana smołą, na

chodniku dojrzałem jakiś skulony, czarny kształt. Nie mogłem uczynić ani kroku. Zawróciłem

wreszcie i uciekłem co sił od tej ciszy, prosto przed siebie, ku Kilburn. Do świtu niemal kryłem

się ,przed tą nocą w domku jakiegoś dryndziarza przy Harrow Road. Przed wschodem słońca

jednak odwaga znów powróciła i jeszcze gwiazdy widniały na niebie, gdy zwróciłem kroki ku

Regent's Park. Błąkałem się w labiryncie uliczek, aż w końcu dostrze

głem w bladym świetle poranka pagórek Primrose. Na jego szczycie stał spiętrzony pod

niebo, wyprostowany i nieruchomy jak tamci - trzeci Marsjanin.

Powziąłem szalone postanowienie. Zginę raz wreszcie i skończy się to wszystko. Mogę

nawet oszczędzić sobie trudu samobójstwa. Podszedłem niedbale wprost ku olbrzymowi,

podchodząc zaś ujrzałem

w coraz jaśniejszym blasku rodzącego się dnia stada krążących wokół kaptura i siedzących

na nim czarnych ptaków. Na ten widok serce we mnie zabiło żywiej i rzuciłem się naprzód.

Przedarłem się przez Czerwone Zielsko spowijające St. Edmund's Terrace, przebrnąłem

zalewający mnie do pół piersi rwący ku Albert Road potok wody z uszkodzonej stacji pomp i wraz

z pierwszymi promieniami słońca stanąłem u podnóża zarosłego trawą zbocza. Potężne wały

ziemne okalały wierzchołek wzgórza czyniąc zeń niedostępną twierdzę, największe i zarazem

ostatnie obozowisko Marsjan na Ziemi. Spoza szańców wzbijała się w niebo wąziutka struga dymu.

Po wale przemknęła rysująca się ostro na tle nieba sylwetka psa. Świtająca zaledwie w

mózgu mym myśl poczęła nabierać cech coraz większej pewności. Biegnąc pod górę, ku

nieruchomemu potworowi, nie odczuwałem lęku, lecz dzikie, pełne drżenia uniesienie. Z kaptura

zwisało bezsilne brunatne cielsko, a chmary ptactwa dziobały je i rwały w strzępy.

W mgnieniu oka wdarłem się na wał i stanąłem na jego koronie. Przede mną leżała

twierdza. Zajmowała ogromną przestrzeń. Tu i ówdzie stały wielkie machin, leżały stosy

przeróżnych materiałów, gdzieniegdzie widać było dziwne jakieś, podobne do ziemianek,

schronienia. Dokoła zaś, rozrzuceni po całej twierdzy, jedni w obalonych Machinach Bojowych,

inni w kabinach bezczynnych już Machin Roboczych, jeszcze inni leżąc rzędem, sztywno i

nieruchomo - spoczywali Marsjanie, martwi, zabici przez chorobotwórcze i gnilne bakterie, z

którymi nie umiały walczyć ich organizmy. Zginęli, jak zginęło po nich Czerwone Zielsko. Zginęli,

gdy zawiodła cała potęga człowieka, zgładzeni przez malutkie, niewidoczne stworzonka, które

mądrość Boża ustanowiła na ziemi.

background image

Stało się to, co i ja, i wielu z nas mogłoby przewidzieć, gdyby umysłów naszych nie

zaślepiło przerażenie i groza. Ludzkość olbrzymią spłaciła daninę od pierwszego dnia swego

istnienia tym drobniutkim istotkom. Dzięki jednak doborowi naturalnemu rodzaj ludzki nabył

wielkiej odporności. Nigdy nie ulegaliśmy bez walki, toteż wiele spośród nich; przede wszystkim

zaś te, które wywołują gnicie ciał martwych, nie mogą dziś już nam szkodzić. Na.Marsie jednak nie

ma bakterii, zaledwie więc najeźdźcy

stanęli na Ziemi, zaledwie odetchnęli ziemskim powietrzem i przyjęli ziemski pokarm,

natychmiast nasi mikroskopijni sojusznicy poczęli gotować im nieuchronną zgubę. Gdy po raz

pierwszy patrzyłem na nich, już wówczas byli nieodwołalnie skazani, umierali i rozkładali się

nawet będąc w stałym ruchu. Los ich był przesądzony. Miliardami śmierci opłacił człowiek swe

prawo do Ziemi i nikomu go nie odstąpi; utrzymałby je wówczas nawet, gdyby Marsjanie

dziesięćkroć byli potężniejsi. Bo człowiek żyje i umiera nie na próżno.

Leżeli, rozrzuceni tu i tam, pięćdziesięciu chyba, w wyrytej przez siebie samych ogromnej

mogile, dotknięci śmiercią najbardziej chyba dla nich ze wszystkich rodzajów śmierci niepojętą. Ja

zaś widziałem jedno tylko oto leżały przede mną martwe istoty, tak straszliwe za życia dla

ludzkości. Uwierzyłem na chwilę, że to Bóg użalił się nad nami i zesłał tej nocy na Ziemię anioła

śmierci.

Stałem wpatrując się w jamę z sercem bijącym radością, zaś promienie wschodzącego

słońca zapalały dokoła światła poranka. W jamie panował jeszcze półmrok; potężne mechanizmy,

tak wielkie i niezwykłe w swej a mocy i złożoności, tak nieziemskie w dziwacznych swych

kształtach, wyłaniały się powoli z cienia - złowróżbne, niesamowite, obce. Słychać było, jak sfora

psów walczy o rozpostarte w mrocznej głębi u mych stóp martwe cielska.

Na przeciwległym krańcu jamy leżała wielka, płaska, szeroka Machina Latająca, której nie

zdążyli już wypróbować w gęstej ziemskiej atmosferze. Śmierć nadeszła w sam czas. Krakanie

przyciągnęło mój wzrok ku ogromnej Machinie Bojowej, która już nigdy nie miała wziąć udziału w

żadnym boju, ku szarpanym dziobami i ptactwa krwawym ochłapom zaściełającym wnętrze

kaptura na szczycie wzgórza Primrose.

Odwróciłem się i spojrzałem w dół, gdzie wiry ptasie okalały tamtych dwu, na których

śmierć patrzyłem wczoraj. Jeden umierał przywołując swych towarzyszy; być może głosił światu

samotną swą mękę, konając ostatni, dopóki maszyneria nie odmówiła mu posłuszeństwa. W blasku

rodzącego się słońca połyskiwały bezsilne już trójnogie wieże z lśniącego metalu.

background image

Dokoła jamy zaś, jakby cudem ocalałe od straszliwej zagłady, leżało miasto. Ci, którzy

znają Londyn spowity w chmury posępnych dymów, z trudem tylko potrafią wyobrazić sobie nagą

czystość i piękno głuchej ciszy tego oceanu domów.

Na wschodzie, ponad czarnymi ruinami Albert Terrace i rozszczepioną wieżycą kościoła,

płonęło na bezchmurnym niebie oślepiające słońce.

Gdzieniegdzie w gęstwinie dachów lśniły białymi iskrami odbijając jego promienie tafelki

szyb. W blasku tym pięknie i tajemniczo wyglądał nawet sklepiony skład win koło dworca Chalk

Farm, wielkie zajezdnie kolejowe, pocięte czarnymi zazwyczaj, a dziś, po dwutygodniowej

przerwie, czerwonymi od rdzy pręgami torów.

Na północy leżały błękitne, zatłoczone domami Kilburn i Hampstead; zachodnia część

miasta kryła się w mgiełce, zaś na południu, w dali, poza Marsjanami, falowała w słońcu zieleń

Regent's Park, jaśniały hotel Langham, kopuła Albert Hall, Instytut Imperialny i wysokie

domostwa przy Brompton Road, dalej zaś rysowały się mgliście poszarpane ruiny Westminsteru.

W błękitnej dali wznosiły się pagórki Surrey, a wieżyce Kryształowego Pałacu połyskiwały jak

dwa srebrzyste groty. Ciemną plamą wznosiła się w blasku słońca kopuła katedry św. Pawła i teraz

dopiero spostrzegłem, iż jest uszkodzona, że z jednej strony zieje w niej głęboka wyrwa.

Spoglądając na tę niezmierzoną przestrzeń usianą domami, fabrykami i świątyniami, cichą

teraz i opustoszałą, dumałem o wszystkich nadziejach i wysiłkach, o niezliczonych zastępach

istnień ludzkich, które złożyły się na powstanie tego skupiska, dumałem o bezlitosnym zniszczeniu,

jakie nad nim zawisło. Kiedy pojąłem, że cień zagłady rozwiał się już, że moje ukochane,

olbrzymie, martwe w tej chwili miasto może znów ożyć i odzyskać swą wielkość, wzruszyłem się

do łez nieomal

Nawałnica ucichła. Zdrowie od dzisiaj już zaczynało powracać. Ci, którzy przeżyli, choć

rozproszeni po całym kraju, choć pozbawieni przywódców, praw, żywności, jak owce bez pasterza,

te tysiące, które uszły za morza - mogą już powracać; znów wymarłe dziś ulice i opuszczone

skwery zapulsują życiem. Chociaż wielkiego dokonała zniszczenia - rękę niszczyciela

powstrzymano. Wszystkie te upiorne ruiny, wszystkie sczerniałe szkielety domów patrzące

złowrogo na słoneczną zieleń pagórka mogą wkrótce już wypełnić się gwarem odbudowy,

stukotem młotków i kielni. Na tę myśl wzniosłem dłonie ku niebu i zacząłem dziękować Bogu. Za

rok, myślałem, za rok...

I wtedy, dopiero wtedy przygniotła mnie myśl o sobie, o żonie, o dawnym, pełnym nadziei i

uroku życiu, które odeszło na zawsze.

9 Ocaleni z rozbicia

background image

Teraz nastąpi najdziwniejsza może część mego opowiadania. Choć z drugiej strony nie jest

ona aż tak bardzo znów dziwaczna. Pamiętam jasno, żywo i dokładnie wszystko, co nastąpiło tego

dnia, do chwili gdy stanąłem na szczycie wzgórza Primrose płacząc i chwaląc Pana. Potem zaś nie

pamiętam nic już więcej.

O trzech następnych dniach nie wiem nic zgoła. Później dopiero dowiedziałem się, że nie ja

pierwszy odkryłem zgubę Marsjan; że już w nocy dokonało tego kilku podobnych do mnie

wędrowców. Pierwszy z nich, gdy ja kryłem się w domku dorożkarza, popędził do St: Martin's - le

- Grand i zadepeszował do Paryża. Stamtąd radosna wieść pomknęła w świat i tysiące miast i

miasteczek zmartwiałych w koszmarnym wyczekiwaniu ożyło gorączką radości; gdy ja stałem nad

jamą, o zagładzie Marsjan wiedziano już w Dublinie, Edynburgu, Manchesterze i Birminghamie.

Ludzie płacząc i krzycząc z radości rzucali pracę, padali sobie w objęcia, by po chwili pędzić z

krzykiem na dworzec i pchać się do szczelnie wypełnionych, zdążających z całego kraju ku

Londynowi pociągów.

Dzwony kościelne, zamilkłe dwa tygodnie temu, ożyły teraz i przesyłając radosne posłanie

rozdzwoniły całą Anglię. Wychudli, brudni, zmęczeni ludzie podążali wszystkimi drogami, pieszo,

na bicyklach; wozami, rozgłaszając radosnym zgiełkiem wieść o niespodzianym ocaleniu. A

żywność! Przez kanał La Manche, przez Morze Irlandzkie, przez Atlantyk płynął strumień ziarna,

chleba i mięsa. Zdawało się, że wszystkie okręty świata skierowano do Londynu. Ja jednak nic z

tego nie pamiętam. Błąkałem się bez celu jak oszalały. Znalazłem się wreszcie wśród dobrych

jakichś ludzi, którzy napotkali mnie na trzeci dzień, płaczącego i nieprzytomnego, krążącego

uliczkami w pobliżu St. John's Wood. Opowiadali mi później, że wyśpiewywałem coś bez sensu o

"ostatnim żyjącym człowieku". Mając niemało własnych kłopotów, ludzie ci, których nazwiska

nawet nie mogę tu przytoczyć, choć usilnie pragnę wyrazić im swą wdzięczność, zajęli się mną

troskliwie, przygarnęli i uchronili przed samym sobą. Najwidoczniej też dowiedzieli się coś niecoś

o tym, co przeszedłem, z mych półprzytomnych słów.

Gdy wróciłem już całkowicie do zmysłów, opowiedzieli mi bardzo ostrożnie to, czego

udało im się tymczasem dowiedzieć o losie Leatherhead. Dwa dni po mym uwięzieniu zostało ono

zniszczone przez Marsjan, przy czym nikt nie ocalał. Zmietli je po prostu z powierzchni Ziemi, ot

tak

sobie, bez żadnej przyczyny, jak chłopcy, którzy z nadmiaru sił żywotnych rozwalają

czasem mrowisko.

Zostałem więc samotny, oni zaś byli dla mnie dobrzy. Byłem sam i bardzo smutny, oni zaś

opiekowali się mną. Po powrocie do zdrowia pozostałem u nich jeszcze przez cztery dni. Ciągle

background image

jednak czułem, że pcha mnie jakaś siła, by choć raz jeszcze spojrzeć na szczątki życia, które tak

przecież niedawno wydawało mi się jasne i szczęśliwe. Usiłowali powstrzymać mnie. Było to, ich

zdaniem, niepotrzebne rozdrapywanie nie zaschłych jeszcze ran. Robili, co było w ich mocy, aby

odwrócić me chorobliwe myśli od tej wyprawy w przeszłość. W końcu nie mogłem jednak oprzeć

się ślepemu -nakazowi wewnętrznemu i; obiecując niezawodnie powrócić, opuściłem ze łzami w

oczach mych czterodniowych przyjaciół, by znów wyjść na puste tak jeszcze niedawno, obce i

nieme ulice.

Teraz przepełniał je tłum powracających. Miejscami sklepy były otwarte, widziałem nawet

wodę zdatną do picia, bijącą z ulicznych wodotrysków"

Pamiętam, jak szyderczo jaśniało słońce, gdy. rozpoczynałem smutną tną pielgrzymkę do

domku w Woking, jakie ożywione, ruchliwe było miasto dokoła. Uwijało się tu takie mnóstwo

zajętych czymś, ludzi, że niewiarygodną .wprost wydawała się niedawna śmierć tylu ich tysięcy.

Twarze były pożółkłe, włosy w nieładzie, oczy szeroko rozwarte i jakby wyblakłe, większość zaś

odziana była w łachmany. Lecz na wszystkich tych twarzach, we wszystkich oczach dwa

wyczytałbyś tylko uczucia: podniecenia i zawziętej energii - lub posępnej determinacji. Gdyby nie

to, Londyn byłby w tych dniach miastem włóczęgów. Na ulicach rozdzielano hojnie chleb

nadesłany z Francji. Nielicznym koniom znać było wszystkie żebra. Na rogach ulic stali już

policjanci. Zniszczenia poczynione przez Marsjan ujrzałem dopiero na ulicy Wellingtona, tam też

spostrzegłem Czerwone Zielsko pnące się po filarach mostu Waterloo.

U wejścia na most zauważyłem, jakże charakterystyczny dla tych groteskowych dni,

dziwaczny obrazek. Do gęstwy Czerwonego Zielska przypięty był patykiem arkusz papieru, świeżo

wydany numer Daily Mail, pierwszy, jaki ukazał się po wielu dniach przerwy. Znalazłem w

kieszeni sczerniałego szylinga i kupiłem gazetę. Wydawca nie zapełnił całego numeru, większa

część szpalt pozostała nie zadrukowana, ostatnią zaś stronę wypełniały dawne jeszcze reklamy i

ogłoszenia. W gazecie znalazłem jedynie oddane drukiem wrażenia piszącego, agencje prasowe

widocznie nie podjęły jeszcze pracy. Nie dowiedziałem się niczego nowego ponad to, że już po

tygodniu badań prowadzonych nad maszynami Mars

jan osiągnięto zadziwiające wyniki. Artykuły zapewniały między innymi, w co zresztą nie

uwierzyłem, że poznano już tajemnicę lotu. 7. dworca Waterloo odchodziły pociągi przewożące

bezpłatnie ludność do domów. Pierwsza fala powracających spłynęła już parę dni temu. W pociągu

niewielu było pasażerów, ja zaś nie miałem nastroju do rozmów, toteż usiadłem w pustym

przedziale i patrzyłem, skrzyżowawszy ręce na piersiach, na mknącą za oknem, skąpaną w słońcu

panoramę zniszczeń. Tuż za stacją pociąg biegł powoli po prowizorycznie ułożonych torach, po

background image

obu zaś stronach ciągnęły się sczerniałe ruiny domów. Aż do Clapham, mimo dwudniowego

deszczu i burzy, Londyn pokryty był osadem Czarnego Dymu: W Clapham tory były uszkodzone.

Setki bezrobotnych sklepikarzy i urzędników ramię w ramię z kolejarzami trudziło się przy ich

naprawie, my zaś podskakiwaliśmy na złączach pośpiesznie ułożonych. szyn.

Cała okolica wzdłuż toru wyglądała niezwykle i smętnie. Wimbledon ucierpiał szczególnie.

Najmniej, zdawało się, ucierpiał Walton, przynajmniej las otaczający go nie był spalony. Rzeczki

Wandle i Mole, a także każdy, najmniejszy nawet strumyczek, ginęły w zwartej masie Czerwonego

Zielska, to podobnego do stosu mięsiwa w jatce, to znów do poszatkowanej fioletowej kapusty.

Sosnowe lasy Surrey wydawały się uschłe, tak rozpleniło się tam Czerwone Pnącze. Za

Wimbledonem, w pobliżu toru, widać było zwały ziemi wokół szóstego walca. Stało tam mnóstwo

ludzi przyglądających się pracy saperów. Nad nimi trzepotała wesoło na porannym wietrzyku

chorągiew narodowa. Całą okolicę pokrywała karmazynowa roślinność, rażąc boleśnie oko

purpurowym odcieniem. Spojrzenie umęczone nieustanną szarzyzną zgliszcz i posępną czerwienią

roślin szukało ukojenia w łagodnych zarysach odległych, błękitnoszmaragdowych wzgórz.

Dojazd do Woking od strony Londynu nie został jeszcze naprawiony, toteż wysiadłem w

Byfleet i poszedłem gościńcem do Maybury. Minąłem po drodze miejsce, gdzie rozmawialiśmy

wraz z artylerzystą z patrolem huzarów, potem to, w którym ujrzałem wśród burzy pierwszego

Marsjanina w Bojowej Machinie. Pchnięty ciekawością zboczyłem nieco, by w plątaninie

czerwonego listowia odnaleźć przewróconą bryczkę i zbielałe, obgryzione, rozwleczone dokoła

końskie kości. Długo przyglądałem się tym szczątkom...

Zagłębiłem się w las i brnąc miejscami po szyję w Czerwonym Zielsku zobaczyłem, iż

oberżysta został już pochowany; mijając College Arms zbliżyłem się wreszcie do domu. Jakiś

stojący w rozwartych drzwiach swej willi mężczyzna powitał mnie, gdy go mijałem, po nazwisku.

Rzuciłem na nasz domek pełne nadziei spojrzenie, zgasła ona jednak natychmiast. Drzwi

były wyważone, nie domknięte i podchodząc dostrzegłem,jak porusza nimi i trzaska przeciąg.

W otwartym oknie gabinetu, przez które wyglądałem wówczas, aż do świtu, wraz z

artylerzystą, powiewały franki. Nikt od tego czasu go nie zamknął. Połamane krzewy wyglądały

tak samo jak wtedy, cztery bez mała tygodnie temu, gdy odchodziłem. Wszedłem do przedpokoju

po to tylko, by wszystkimi zmysłami odczuć beznadziejną pustkę domu. Chodnik na schodach, tam

gdzie przemoczony burzą siedziałem bezsilnie w ową okropną noc, zgnieciony był i wyplamiony.

Na stopniach zachowały się ślady naszych zabłoconych stóp.

Poszedłem na górę, do gabinetu. Na biurku znalazłem pod przyciskiem arkusz papieru, na

którym kreśliłem mą rozprawkę w tym właśnie dniu, gdy otworzył się pierwszy walec. Długo

stałem odczytując po wielekroć dawno już zapomniane zdania. Pisałem wówczas o tym, jak będzie

background image

prawdopodobnie rozwijać się nasza moralność w miarę rozwoju cywilizacji; ostatnie zaś słowa

były początkiem przepowiedni: "Za jakieś dwieście lat" napisałem "możemy oczekiwać..." w tym

miejscu zdanie urywało się. Wspomniałem, jak nie udawało mi się tamtego dnia skupić myśli i jak

rzuciłem wszystko i zbiegłem na dół, by nabyć u gazeciarza Daily Chronicle. Wspomniałem, jak

pędziłem do furtki, gdy nadchodził, i jak słuchałem dziwacznej historii o "ludziach z Marsa".

Zszedłem na dół i stanąłem w jadalni. Na stole leżał chleb i baranina zupełnie już zepsuta, i

przewrócona butelka od piwa, zupełnie tak samo, jak pozostawiliśmy je z artylerzystą wychodząc z

domu. Mieszkanie było puste. Pojąłem, jakim szaleństwem była tak długo piastowana nikła

nadzieja. Raptem zaszło coś dziwnego.

- To nie ma przecież sensu - rozległ się czyjś głos- dom jest opuszczony. Już od dawna nie

ma w nim nikogo. Zostawać tu byłoby tylko niepotrzebną męką. Nikt prócz ciebie nie ocalał.

Zadrżałem. Czy to ja sam myślałem na głos? Zwróciłem się ku szerokiemu francuskiemu

oknu, wychodzącemu do ogrodu, zbliżyłem się doń i wyjrzałem.

I oto nie mniej ode mnie zdziwieni i zalęknieni stali tam kuzyn mój i żona - pobladła -

powstrzymująca łzy. Na mój widok krzyknęła słabo.

- Wróciłam - wyszeptała - ja wiedziałam... wiedziałam...

Palce jej dotknęły szyi, zachwiała się. Przypadłem do niej i pochwyciłem w ramiona.

10 Epilog

Mogę tylko żałować; iż teraz, kończąc już mą opowieść, tak niewiele wniosłem do dyskusji

nad licznymi nie rozwiązanymi, jak dotąd, zagadnieniami. Krytyk obawiam się z jednego tylko

względu. Oto właściwą mą dziedziną jest filozofia. Wiedzę o fizjologii porównawczej

zaczerpnąłem z paru zaledwie książek, lecz twierdzenia Carvera o przyczynach nagłej zguby

Marsjan wydają się tak prawdopodobne, iż mogą być uznane za pewnik. Stwierdziłem to już

zresztą w toku opowiadania.

W każdym razie w ciałach Marsjan badanych po wojnie nie wykryto żadnych innych

drobnoustrojów prócz gatunków znanych, dotychczas na Ziemi. To, że przybysze nie grzebali

swych zmarłych, jak i to, że niedbale obchodzili się ze zwłokami mordowanych przez siebie ofiar,

również wskazuje na całkowitą nieznajomość procesów gnilnych. Trzeba jednak stwierdzić, iż przy

całym swym prawdopodobieństwie wnioski te nie zostały, jak dotąd, naukowo potwierdzone.

Nie jest również znany skład chemiczny Czarnego Dymu używanego z tak straszliwym

skutkiem przez Marsjan. Zagadką pozostało także i źródło Snopa Gorąca. Okropne wypadki, jakie

wydarzyły się w laboratoriach w Ealing i South Kensington, powstrzymały fizyków od dalszych.z

nimi doświadczeń. Analiza spektralna czarnego pyłu wykazała nieomylnie obecność nieznanego

background image

pierwiastka, dającego trzy lśniące linie w zielonym polu widma, przy czym możliwe jest, iż łączy

się on z argonem wytwarzając związek oddziałujący zabójczo na któryś ze składników krwi. Te

jednak nie udokumentowane niczym rozważania nie zainteresują zapewne zwykłego czytelnika, dla

którego przeznaczyłem tę opowieść. Nie zbadano również brązowej piany spływającej do morza

Tamizą po zniszczeniu Machiny Bojowej pod Shepperton, teraz zaś jest już oczywiście za późno.

Wyniki badań anatomicznych resztek Marsjan pozostawionych przez wygłodniałe psy

przedstawiłem już wcześniej. Każdy jednak może zapoznać się ze wspaniale zachowanym w

spirytusie, nie uszkodzonym okazem w Muzeum Przyrodniczym jak również z niezliczonymi

rysunkami i fotografiami tego okazu; dla fizjologii zaś dane te są najzupełniej wystarczające. '

Znacznie ważniejsze i ogólniejsze natomiast jest pytanie, -czy należy liczyć się z

możliwością ponownego najazdu Marsjan. Nie wydaje mi się, by sprawie tej poświęcono, jak

dotąd, należytą uwagę. W tej chwili.odle

głość od Marsa jest ogromna, przy każdej jednak opozycji ja przynajmniej oczekuję nowych

z ich strony prób. W każdym zaś razie winniśmy być do tego przygotowani. Sądzę, że da się z

wielką dokładnością ustalić położenie działa, które oddało wówczas tych kilka strzałów, i bacznie

obserwować tę część-planety, by zawczasu przygotować się na przyjęcie następnego napadu.

Można by wówczas zniszczyć środkami wybuchowymi i za pomocą artylerii walce, jeszcze

zanim ostygną na tyle, by Marsjanie mogli się z nich wydostać, lub też wybić ich za pomocą

granatów natychmiast po odkręceniu się śruby. Wydaje mi się, że stracili oni jednak, i to

bezpowrotnie, tę wielką nad nami przewagę, jaką dało im przy pierwszym na nas najeździe

zaskoczenie. Być może, iż pogląd ich jest podobny do mego.

Lessing ma dostateczne podstawy, by twierdzić, iż Marsjanom udało się dokonać lądowania

na Wenus. Przed siedmiu miesiącami Mars był w opozycji z tą planetą i wówczas to właśnie

astronomowie dostrzegli na nie oświetlonej jej części, zwróconej ku Marsowi, szczególne

sinusoidalnego kształtu znaki świetlne i równocześnie niemal takie same znaki dostrzeżono na

fotografiach Marsa. Wystarczy porównać zdjęcia obu tych tarcz, aby zadziwiające podobieństwo

znaków stało się zupełnie oczywiste.

W każdym bądź razie, czy możemy spodziewać się ponownego najazdu, czy też nie - nasz

pogląd na przyszłe losy ludzkości musi pod wpływem niedawnych wypadków ulec gruntownej

zmianie. Nauczyły nas one, że nie wolno uważać naszego globu za całkowicie bezpieczne

schronienie; nigdy przecież nie da się przewidzieć, jakie nieznane, dobre czy złe, istoty mogą spaść

do nas z międzyplanetarnych przestrzeni. Można jednak stwierdzić, iż w ostatecznym rozrachunku

najazd Marsjan przyniósł ludzkości wiele korzyści. Odebrał nam bowiem to nieuzasadnione

zadufanie, które zazwyczaj staje się przyczyną upadku. Przyniósł również w darze naszej wiedzy

background image

rzeczy nowe i niezwykłe i przyczynił się do poważnego wzrostu poczucia wspólnoty na Ziemi. Być

może, iż poprzez gwiezdne przestrzenie Marsjanie widzieli los swych wysłanników i dobrze pojęli

tę lekcję, być może także, iż na Wenus znaleźli bardziej sprzyjające warunki bytowania. Niech

sobie zresztą będzie, co chce, lecz przez wiele jeszcze lat nie zniknie napięcie, z jakim obserwować

będą tu, na Ziemi, tarczę Marsa i spadające gwiazdy, które w tamtych okrutnych dniach przyniosły

ludzkości tyle nieszczęść.

Trudno również przecenić wpływ najazdu na rozszerzenie się naszych .horyzontów

myślowych. Zanim pierwszy walec spadł na Ziemię, panowało ogólne przeświadczenie, iż w całym

nieobjętym wszechświecie tylko

na malutkiej naszej Ziemi kwitnie życie. Dziś wiemy już znacznie więcej. Jeśli Marsjanie

potrafili dotrzeć do Wenus, nie ma podstaw, by sądzić, że nie potrafi dokonać tego także i

człowiek, gdy zaś powolne stygnięcie Słońca sprawi, iż na Ziemi nie będzie już można żyć dłużej,

co przecież nieuchronnie musi kiedyś nastąpić, być może trzeba będzie przenieść potok ziemskiego

życia na siostrzaną planetę. Czy dokonamy tego?

Mglista i wspaniała jest wizja, jaką stworzył mój umysł, wizja życia przenoszonego

stopniowo z malutkiego zarodka, jakim jest nasz Układ Słoneczny, aż w najodleglejsze krańce

wszechświata. Odległe to jeszcze marzenie. Ż drugiej jednak strony niewykluczone, iż zagłada

pierwszych Marsjan odroczyła tylko naszą zgubę. Do nich, być może, nie do nas należy przyszłość.

Muszę wyznać, iż groza i burzliwość tamtych czasów pozostawiły w mym umyśle

zwątpienie i niepewność. Bywa, iż siedząc przy świetle lampy nad pracą w cichym gabinecie,

dostrzegam gdzieś w dole, przed sobą, rozległą równinę pokrytą wijącymi się płomieniami, za

plecami zaś czuję pustkę i samotność domu. Wychodzę na gościniec do Byfleet, mijają mnie

pojazdy, wóz rzeźnika, bryczka pełna gości, robotnik na rowerze, dzieciaki idące do szkoły i nagle

wszystko to roztapia się we mgle, staje się nierzeczywiste i wydaje mi się, że idę z artylerzystą

przez upalną, pustą ciszę. Nocami widuję czarny kurz pokrywający ulice i poskręcane dziwacznie,

spowite kirem pyłu trupy. Schodzą się całymi gromadami, straszne, poszarpane przez psy,

mamroczą coś obłąkańczo, blade, okropne

, ja zaś budzę się zmęczony, zlany potem, wpatrzony niewidzącymi oczami w ciemność

nocy.

Jadę do Londynu i ruchliwe, pełne życia Fleet Street i Strand znów widzę jako ciche,

wymarłe zaułki. Snują się wokół upiory przeszłości, martwe cienie, szydzące z ożywionego dziś

miasta. Jak dziwnie jest stanąć na szczycie wzgórza Primrose, a uczyniłem to właśnie wczoraj,

background image

przed napisaniem tego rozdziału, i patrzeć na morze domków spowite niebieską mgiełką dymów,

zlewające się z chmurnym, nawisłem nisko niebem, patrzeć na spacerujących beztrosko pośród

kwietników ludzi, na gapiów podziwiających do dziś stojące tam machiny Marsjan, przysłuchiwać

się hałaśliwym igraszkom dzieci i wspominać chwile, gdy patrzyłem na Londyn, taki jasny, tak

wyraźnie widoczny, taki pusty i cichy w tamtym, rodzącym się, wielkim dniu.

Najdziwniejsze zaś - to móc znowu trzymać dłoń mej żony i wspominać chwile, gdy oboje

myśleliśmy o sobie jako o ludziach martwych.

Spis rzeczy

Księga pierwsza

Przybycie Marsjan

1 W przededniu wojny . . . . . . . . . . . . . . . . . 7

2 Spadająca gwiazda . . . . . . . . . . . . . . . . . . 12

3 Żwirowisko pod Horsell. . . . . . . . . . . . . . . 15

4 Walec otwiera się . . . . . . . . . . . . . . . . . . 17

5 Snop Gorąca . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 20

6 Snop Gorąca na gościńcu do Cobham. . .- . . . . : 23

7 Jak dotarłem do domu . . . . . . . . . . . . . . . 25

8 Piątkowa noc. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 28

9 Walka rozpoczyna się . . . . . . . . . . . . . . . . 30

10 Nawałnica . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 35

11 U okna . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 40

12 Co widziałem z zagłady Weybridge i Sheppertonu 44

13 Jak spotkałem się z wikarym . . . . . . . . . . . . 52

14 W Londynie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 57

15 Co stało się w Surrey . . . . . . . . . . . . . . . . 65

16 Ucieczka z Londynu. . . . . . . . . . . . . . . . . 71

17 Dziecię Gromu. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 81

Księga druga

Ziemia we władzy Marsjan

1 Zdeptani . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 90

2 Co widzieliśmy z ukrycia w ruinach. . . . . . . . 96

3 Dni więzienne . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 103

background image

4 Śmierć wikarego . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 108

5 Cisza . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 111

6 Trud dni piętnastu. . . . . . . . . . . . . . . . . . 113

7 Człowiek ze wzgórza pod Putney . . . . . . . . 116

8 Londyn wymarły. . . . . . . . . . . 129

9 Ocaleni z rozbicia . . . . . . . . 136

10 Epilog . . . . . . . . . . . . . 140

(scaned by MarcinW®)


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Herbert George Wells Wojna światów
Herbert George Wells Wojna światów
Herbert George Wells Wojna Światów
Herbert George Wells Wojna swiatow
Herbert George Wells Wojna światów
Herbert George Wells Wojna światów
Herbert George Wells Wojna Światów (mandragora76)
Herbert George Wells Wojna światów
Herbert George Wells Kuszenie Harringaya (mandragora76)
Herbert George Wells Sen (mandragora76)
H G Wells Wojna światów
Herbert George Wells Wehikuł czasu
Herbert George Wells [Kuszenie Harringaya]
Herbert George Wells Wyspa Doktora Moreau
Herbert George Wells Krysztalowe jajo wersja PDF
Herbert George Wells Doce historias y un sueño
Herbert George Wells Pokarm Bogów (mandragora76)

więcej podobnych podstron