Ś
WIAT NOCY
Tom 2
CÓRKI NOCY
Smith Lisa Jane
Smith Lisa Jane
Lisa Jane (L. J. lub Ljane) Smith – amerykańska autorka
tworząca powieści i opowiadania skierowane głównie do
nastoletnich odbiorców.
Do tej pory napisała dwie serie książkowe: liczący sobie
już 10 tomów Nightworld i sześciotomowe Pamiętniki
Wampirów (The Vampire Diaries) oraz trzy trylogie
(czwarta jeszcze się nie ukazała). Poza tym spod jej pióra
wyszło kilka krótkich opowiadań.
W Polsce nakładem wydawnictwa Amber ukazało się
sześć tomów z serii Pamiętniki Wampirów oraz sześć
tomów z serii Świat Nocy.
Pamiętniki Wampirów:
- Przebudzenie 2008
- Walka 2008
- Szał 2009
- Mrok 2009
- Powrót o zmierzchu / Uwięzieni 2009
Ś
wiat nocy:
- Dotyk Wampira 2009
- Córki Nocy 2009
- Zaklinaczka 2009
- Anioł Ciemności 2009
- Wybrani 2009
- Pakt Dusz 2009
Rozdział 1
-
Rowan, Kestrel i Jade - powiedziała Mary-Lynnette, kiedy mijała z Markiem stary
wiktoriański dom na farmie.
-
Co?
-
Rowan. Kestrel. Jade. To imiona dziewczyn, które się wprowadzają. - Wskazała głową dom. W
rękach trzymała składane krzesło. - Siostrzenice pani Burdock. Pamiętasz? Mówiłam ci, że mają u niej
zamieszkać.
-
Nie bardzo. - Mark poprawił ciężki teleskop, który niósł przez wzgórze porośnięte mącznicą.
Odpowiadał krótko, co znaczyło, że był onieśmielony. Mary-Lynnette to wiedziała.
-
Ładne imiona - stwierdziła. - Dziewczyny na pewno są urocze, tak mówiła pani Burdock.
-
Pani Burdock jest stuknięta.
-
No, po prostu ekscentryczna. Wczoraj mi powiedziała, że jej siostrzenice są piękne. Pewnie, że nie
do końca jest obiektywna, ale mówiła dość konkretnie. Wszystkie piękne, choć każda w zupełnie innym
typie.
-
Mogły jechać do Kalifornii - wymamrotał Mark pod nosem - Powinny pozować do „Vogue'a".
Gdzie ci to postawić ? - dodał, kiedy znaleźli się na szczycie.
-
Tutaj. - Odłożyła krzesełko. Odgarnęła stopą trochę ziemi żeby teleskop miał stabilne podłoże.
-
Wiesz - rzuciła od niechcenia - pomyślałam, że może jutro byśmy do nich wpadli żeby się
przedstawić, przywitać...
-
Przestań wreszcie - uciął krótko Mark. - Sam potrafię zorganizować sobie życie. Jak będę chciał
poznać dziewczynę, to poznam. Nie potrzebuję pomocy.
-
Dobrze, już dobrze. Nie potrzebujesz pomocy. Uważaj na tę tubę z obiektywem...
-
I co niby im powiemy? - spytał triumfalnie Mark. - Witamy cię w Briar Creek, gdzie nigdy nic się
nie dzieje. Gdzie jest więcej kojotów niż ludzi? Jeżeli chcecie się rozerwać, to w soboty wieczorem
możecie pojechać do miasta i popatrzeć, jak w Gold Creek Bar harcują myszy..
-
Och, daj spokój - westchnęła Mary-Lynnette. Spoglądała na swojego młodszego brata,
onieśmielonego promieniami zachodzącego słońca. Nikt by się nie domyślił, że kiedyś Mark chorował.
Włosy miał tak ciemne i lśniące jak Mary-Lynnette, a oczy równie błękitne, jasne i żywe. Zdrowa
opalenizna, rumieniec na policzkach. A jednak jako dziecko był chudy, wręcz kościsty, a każdy oddech
stanowił dla niego wyzwanie. Chorował na astmę na tyle poważnie, że prawie cały drugi rok życia spędził
w namiocie tlenowym, walcząc o przeżycie. Mary-Lynnette, półtora roku starsza siostra, codziennie
zastanawiała się, czy jej brat kiedyś wróci do domu. To go zmieniło - samotne leżenie w namiocie; nawet
mama nie mogła go dotknąć. Kiedy już wyszedł, cały czas trzymał się spódnicy matki. Przez wiele lat nie
mógł uprawiać sportów juk inne dzieciaki. Dawne czasy. W tym roku Mark szedł do pierwszej klasy
liceum, ale nadal był nieśmiały. A kiedy przyjmował postawę obronną, wszystkich doprowadzał do szalu.
Mary-Lynnette miała nadzieję, że któraś z nowych dziewczyn okaże się dla niego odpowiednia, trochę go
rozrusza, i dzięki niej nabierze pewności siebie. Trzeba to tylko jakoś zorganizować...
-
O czym tak myślisz? - spytał podejrzliwie Mark, przypatrując się Mary-Lynnette.
-
O tym, że dziś będzie wyjątkowo dobrze widać - odparła słodko - Sierpień to najlepsza pora na
oglądanie gwiazd, jest ciepło i nie ma wiatru. O, pierwsza gwiazda, pomyśl sobie marzenie. Wskazała
jasny punkcik nad południową stroną horyzontu. Poskutkowało. Odwróciła uwagę Marka. Spojrzał w
górę. Mary-Lynnette wpatrywała się w tył jego ciemnej głowy. Jeżeli to pomoże, chciałabym, żebyś się
zakochał, pomyślała. Sama też bym chciała, ale niby jak? Nie ma w pobliżu nikogo fajnego. śaden z
chłopaków w szkole - no, może z wyjątkiem Jeremy'ego Lovetta - nie rozumiał jej zainteresowania
astronomią. Na ogół się tym nie przejmowała, ale czasami czuła nieokreślony ból w piersiach. Tęsknotę
za...
zrozumieniem. Tak, prosiłaby właśnie o to - o kogoś, z kim mogłaby dzielić noc. No cóż. Myślenie o
tym nic nie da. Poza tym trochę oszukała Marka, życzenie wypowiedzieli, patrząc na Jupitera, nie na
pierwszą gwiazdę.
Mark kręcił głową, maszerując drogą wijącą się wśród kruszyny i cykuty. Powinien przeprosić Mary-
Lynnette przed odejściem. Nie lubił być dla niej niemiły. Właściwie tylko wobec niej starał się
zachowywać przyzwoicie. Ale dlaczego bez przerwy usiłuje znaleźć mu dziewczynę? Karze wypowiadać
ż
yczenia do gwiazd? I tak o niczym nie pomyślał. Gdybym jednak miał o coś prosić gwiazdy - oczywiście
tego nie zrobię, bo to bzdura i głupota - to chciałbym, żeby się coś zaczęło dziać. Coś dzikiego, pomyślał i
poczuł wewnętrzny dreszcz, kiedy schodził ze wzgórza w gęstniejącą ciemność.
Jade wpatrywała się w nieruchomy, świecący punkt nad południową stroną horyzontu. Wiedziała, że
to planeta. Przez ostatnie dwie noce widziała, jak lśniąca kropla przemieszcza się po niebie wraz ze świtą
maleńkich iskierek, które na pewno są jej księżycami. Tam, skąd Jade przyjechała, nie było zwyczaju,
ż
eby na widok gwiazdy wypowiadać życzenie, ale ta planeta wyglądała jak przyjaciel - podróżnik, jak
ona. Przyglądając się jej dzisiaj, poczuła rodzącą się nadzieję. Niemal marzenie. Musiała przyznać, że
początek okazał się nie najlepszy. Panowała głucha cisza, z oddali nie dobiegał nawet najmniejszy odgłos
nadjeżdżającego samochodu. Była zmęczona, zmartwiona i zaczynała się robić bardzo, bardzo głodna.
Odwróciła się do sióstr.
-
No i gdzie ona jest?
-
Nic wiem - odpowiedziała Rowan najłagodniej, jak mogła. - Bądź cierpliwa.
-
Może powinnyśmy się za nią rozejrzeć.
-
Nie. - Rowan gwałtownie pokręciła głową. -Wykluczone, Pamiętaj, co postanowiłyśmy.
-
Pewnie zapomniała, że przyjeżdżamy - stwierdziła Kestrel. - Mówiłam, że dostaje sklerozy.
-
Przestań, to niegrzeczne - upomniała ją Rowan, nadal łagodnie, ale przez zęby. Rowan zachowywała
się łagodnie, kiedy tylko mogła. Była wysoką, szczupłą dziewiętnastolatką. Miała cynamonowo brązowe
oczy i włosy w kolorze ciepłego brązu, które falami opadały jej na plecy.
Kestrel skończyła siedemnaście lat; włosy koloru starego złota zdobiły jej głowę niczym aureola.
Oczy miała bursztynowe jak u jastrzębia. Nigdy nie była łagodna. Jade - najmłodsza, szesnastolatka - nie
przypominała żadnej z sióstr. Platynowe włosy wykorzystywała jak woalkę, za którą się chowała. Miała
zielone oczy i podobno wyglądała pogodnie ale prawie nigdy tak się nie czuła. Zwykle była albo skrajnie
podniecona, albo bezgranicznie niespokojna i zdezorientowana.
W tej chwili ogarniał ją niepokój. Martwiła się swoją zniszczoną półwieczną marokańską walizką ze
skóry. Ze środka nic dochodziły żadne odgłosy.
- Może byście się kawałek przeszły zobaczyć, czy nie jedzie?
Siostry spojrzały na nią jednocześnie. Rowan i Kestrel w niewielu kwestiach się zgadzały, ale jeżeli
chodzi o Jade, były jednomyślne. Widziała, że zaraz obie staną przeciwko niej.
-
Słucham? - spytała Kestrel, lekko odsłaniając zęby.
-
Coś kombinujesz - stwierdziła Rowan.
Jade uspokoiła myśli i spojrzała na nie beztrosko. Przynajmniej taką miała nadzieję.
Przypatrywały się siostrze przez kilka minut, potem zostawiły ją w spokoju.
-
Niestety będziemy musiały iść - odezwała się Kestrel do Rowan.
-
Są gorsze rzeczy niż chodzenie - stwierdziła Rowan. Odgarnęła sobie z czoła niesforny kosmyk
orzechowych włosów, rozejrzała się wokół przystanku autobusowego, który składał się z trójstronnie
oszklonej wiaty i rozpadającej się drewnianej ławki.
-
Szkoda, że nie ma telefonu.
-
No nie ma. A do Briar Creek jest trzydzieści kilometrów. - Ze złocistych oczu Kestrel biła złośliwa
satysfakcja. - chyba będziemy musiały zostawić tu bagaże.
-
Nie, nie. - Jade ogarnęła panika. - Ja mam tu wszystkie... ciuchy chodźmy, trzydzieści
kilometrów to nie tak dużo.
Jedną ręką chwyciła klatkę z kotem - własnej roboty, sklejona z desek i drutów, a w drugą wzięła
walizkę. Dopiero kiedy uszła spory kawałek, usłyszała chrzęst żwiru z tyłu. Szły za nią. Rowan,
wzdychając z rezygnacją, a Kestrel, której włosy lśniły w blasku gwiazd jak stare złoto, chichocząc cicho.
Jednopasmowa droga była ciemna i pusta. Harmonijną nocną ciszę tworzyły dziesiątki łagodnych
odgłosów nocy. Spacer byłby całkiem miły, gdyby nie to, że walizka z każdym krokiem stawała się
cięższa, a do tego Jade była głodna jak wilk. Doskonale wiedziała, że nie może o tym wspomnieć Rowan,
ale czuła się zdezorientowana i słaba. Kiedy już myślała, że będzie musiała postawić walizkę i odpocząć,
usłyszała nowy dźwięk. To odgłos nadjeżdżającego z tyłu samochodu. Warkot silnika słychać było bardzo
wyraźnie - dlaczego więc tak długo nie widać auta? W końcu szybko przemknęło obok. Po chwili rozległ
się chrzęst żwiru i samochód stanął. Kiedy się cofnął, Jade zauważyła spoglądającego na nią przez okno
chłopaka. Na miejscu kierowcy siedział drugi chłopak. Jade przyjrzała im się badawczo. Byli pewnie w
wieku Rowan, obaj mocno opaleni. Ten za kierownicą, blondyn, wyglądał, jakby od jakiegoś czasu się nie
mył. Drugi, szatyn, miał kamizelkę włożoną na gołe ciało a w zębach trzymał wykałaczkę. Przyglądali się
jej, najwyraźniej tak samo zaciekawieni, jak ona. Kierowca opuścił szybę.
- Podwieźć cię? - spytał z dziwnie promiennym uśmiechem. Białe zęby kontrastowały z ciemną
twarzą.
Jade spojrzała na Rowan i Kestrel, które właśnie ją do dogoniły. Kestrel w milczeniu mierzyła auto
zmrużonymi bursztynowymi oczami, okolonymi gęstymi rzęsami. Oczy Rowan były bardzo ciepłe.
-
Przydałoby się - powiedziała z uśmiechem. - Ale jedziemy na farmę Burdocków - dodała niepewnie.
- To wam chyba nie po drodze...
-
Oj, też coś, znam to miejsce. To niedaleko - odezwał się ten w kamizelce, nie wyjmując z ust
wykałaczki. - A zresztą czego się nie robi dla kobiety - dodał, najwyraźniej siląc się na rycerskość.
Wysiadł z samochodu. - Jedna może usiąść z przodu, a ja usiądę z tyłu z dwiema.
-
Mam farta, co? - zwrócił się do kolegi.
-
Masz. - Kierowca znów uśmiechnął się promiennie. Klatkę z kotem postaw z przodu, a walizki
wsadzimy do bagażnika - zdecydował.
Rowan znacząco uśmiechnęła się do Jade. Ciekawe, wszyscy tutaj są tacy mili? Ułożyły bagaże,
potem wsiadły do samochodu. Jade zajęła miejsce obok kierowcy, a Rowan i Kestrel z tyłu, po obu
stronach chłopaka w kamizelce. Minutę póżniej mknęły drogą z rozkoszną zdaniem Jade, prędkością. Pod
kołami chrzęścił żwir.
-
Jestem Vic- powiedział kierowca.
-
A ja Todd - przedstawił się chłopak w kamizelce.
-
Ja mam na imię Rowan, a to Kestrel. A tam siedzi Jade.
-
Jesteście przyjaciółkami?
-
Siostrami - wyjaśniła Jade.
-
Nie wyglądacie na siostry.
-
Wszyscy tak mówią. - Jade miała na myśli wszystkich, których poznały od czasu ucieczki. W
rodzinnych stronach każdy wiedział, że są siostrami, więc nikt się nie dziwił.
-
Co tu robicie tak późno? - spytał Vic. - To nie miejsce ani dla grzecznych ani dla
sympatycznych dziewczyn.
-
Nie jesteśmy sympatycznymi dziewczynami - rzuciła nieopatrznie Kestrel.
-
Staramy się - wycedziła przez zęby Rowan, z naganą w glosie. - Czekałyśmy na ciotkę Opal -
zwróciła się do Vica. - Miała nas odebrać z przystanku, ale nie przyjechała. Wprowadzamy się na farmę
Burdocków.
-
Pani Burdock jest waszą ciotką? - Todd wyjął wykałaczkę - Ta stara wariatka? Vic
odwrócił się do Todda i obaj wybuchnęli śmiechem, kręcąc głowami.
Jade spojrzała w dół, na klatkę z kotem i nasłuchiwała odgłosów popiskiwania, które
oznaczało, że Tiggy żyje.
Czuła się trochę... niespokojnie. Chłopcy co prawda wydalili się mili, ale miała wrażenie, że za tym
coś się kryje. Była za bardzo śpiąca i głodna, żeby stwierdzić co. Długo jechali w milczeniu, aż w końcu
Vic znów się odezwał.
-
Pierwszy raz w Oregonie? Jade zamrugała i potwierdziła mruknięciem.
-
Jest tu parę ładnych miejsc na odludziu - oznajmił Vic. - na przykład to. Briar Creek było
miasteczkiem poszukiwaczy złota aż w końcu wybrano wszystko, linia kolejowa je ominęła i po prostu
wymarło. Teraz dzicz zabiera sobie Briar Creek z powrotem.
Vic mówił wymownym tonem, ale Jade nie rozumiała, co próbuje wyrazić.
-
Faktycznie wygląda na spokojne - odezwała się grzecznie Rowan z tylnego siedzenia.
-
No, nie do końca chodziło mi o spokój. - Vic prychnął krótko. - Na przykład ta droga. Domy są
od siebie oddalone o parę kilometrów. Gdybyście krzyczały, nikt by was nie usłyszał.
Jade zamrugała. Dziwne rzeczy mówi ten chłopak.
-
Usłyszelibyście ty i Todd - odezwała się Rowan, podtrzymując rozmowę w grzecznym tonie.
-
Chciałem powiedzieć, że nikt poza nami - wyjaśnił Vic, a Jade wyczuła jego niecierpliwość.
Prowadził coraz wolniej. I wolniej. W końcu zjechał na pobocze, stanął.
-
Tutaj nikt nie usłyszy - wyjaśnił, oglądając się na tylne siedzenie.
Jade też się odwróciła - Todd uśmiechał się promiennie zaciskając zęby na wykałaczce.
- Zgadza się - powiedział. - Jesteście tu same z nami, więc chyba lepiej będzie, jak nas
posłuchacie.
Jade dostrzegła, że chłopak jedną ręką ściska za nadgarstek Rowan, a drugą - Kestrel. Rowan nadal
miała grzeczną, choć zmieszaną minę. Kestrel w skupieniu przyglądała się drzwiom po swojej stronie.
Szukała klamki. Nie było.
-
Niedobrze - stwierdził Vic. - Ten samochód to kupa złomu, nie da się nawet otworzyć
tylnych drzwi od środka.
Tak mocno chwycił Jade za ramię, że aż zabolała ją kość
- Dziewczyny, bądźcie miłe, to nikomu nic się nie stanie.
Rozdział 2
-
Widzicie jesteśmy samotni - odezwał się Todd z tylnego siedzenia. - Nie ma tu dziewczyn... Więc
kiedy spotykamy takie trzy fajne laski jak wy... hm, nic dziwnego, że chcemy się lepiej poznać.
Rozumiecie?
-
Tylko się nie opierajcie, wszystkim będzie miło – wtrącił.
-
Miło...? O, nie - wymamrotała przerażona Rowan.
Jade wiedziała, że siostra wyczytała coś z myśli Vica i ze wszystkich sił stara się załagodzić sytuację.
-
Kestrel i Jade są o wiele za młode na... coś takiego - ciągnęła spokojnie Rowan. - Przykro mi, ale
musimy odmówić.
-
Nie zrobiłabym tego nawet, gdybym była starsza - oznajmiła Jade - Ale im i tak nie o to chodzi.
Tylko o to. -Posłała do umysłu Rowan kilka obrazów wyczytanych z myśli Vica.
-
O. rany - oburzyła się Rowan. - Jade, przecież ustaliłyśmy, że nie będziemy szpiegować ludzi.
-
Tak, ale zobacz, co im chodzi po głowie, powiedziała bezgłośnie Jade. Doszła do wniosku, że skoro
złamała jedną zasadę, równie dobrze może złamać wszystkie.
-
Słuchajcie - odezwał się trochę zdezorientowany Vic. Widział, że traci kontrolę nad sytuacją.
Chwycił Jade za ramię, zmuszając ją, żeby spojrzała mu w oczy. - Nie jesteśmy tu od gadania. Jasne? -
Potrząsnął nią lekko.
Jade przez chwilę przyglądała się jego twarzy, potem odwróciła głowę i spojrzała pytająco na tyle
siedzenie. Twarz Rowan wydawała się biała jak kreda przy jej brązowych włosach. Jade wyczuwała, że
siostra jest smutna i rozczarowana. Kestrel siedziała ze zmarszczonym czołem. No i? - zwróciła się w
milczeniu do Rowan.
No i? - spytała Jade w ten sam sposób. Szarpała się, kiedy Vic usiłował przyciągnąć ją do siebie.
Rowan, on mnie szczypie.
Chyba nie mamy wyjścia, stwierdziła Rowan.
Jade natychmiast odwróciła się do Vica. Nadal usiłował ją przyciągnąć najwyraźniej zaskoczony, że
dziewczyna się nie poddaje. W końcu przestała się opierać. Delikatnie wyswobodziła rękę z jego uścisku i
grzbietem dłoni trafiła go dokładnie w podbródek. Szczęknął zębami, a głowa odskoczyła mu do tylu
odsłaniając szyję. Jade błyskawicznie zatopiła w niej zęby. Czuła się winna i podekscytowana. Na ogół
robiła to inaczej - nie napadała ofiary, która jest świadoma i się opiera, najpierw hipnotyzowała
człowieka. Ale miała instynkt łowcy i na wszystko patrzyła w kategoriach: czy to pożywienie, czy mogę
je zdobyć, jakie są jego słabe punkty. Jedyny problem, że nie powinna odczuwać przy tym przyjemności,
bo to sprzeczne z zasadami, które z Rowan i Kestrel ustaliły przed przyjazdem do Briar Creek.
Kątem oka widziała, co dzieje się na tylnym siedzeniu: Rowan uniosła rękę, którą Todd
wcześniej ją przytrzymywał, Kestrel, z drugiej strony, zrobiła to samo. Todd się szarpał i protestował
gromkim głosem.
-
Ej, ej, co wy... Rowan go ugryzła.
-
Co robicie? Kestrel go ugryzła.
-
Cholera, co wyprawiacie? Kim jesteście, do diabła? Mniej więcej minutę rzucał się jak
opętany, aż w końcu się poddał, kiedy Rowan i Kestrel wprawiły go w trans.
-
Dość - odezwała się Rowan po kolejnej minucie.
-
Oj, Rowan... - obruszyła się Jade.
-
Koniec. Każ mu o wszystkim zapomnieć. I zobacz czy wie, gdzie jest farma Burdocków. Jade,
ciągle pijąc, delikatnie dotknęła swoją myślą jego umysłu. Po chwili się odsunęła, zamykając usta jak po
skończonym pocałunku. Vic cały czas był bezwładny jak wielka szmaciana lalka. Opadł na kierownicę i
drzwi samochodu.
-
Farma jest za nami, musimy wrócić do rozwidlenia dróg - oznajmiła. - Dziwne - dodała zmieszana. -
Był przekonay że nic mu nie grozi za to, że nas zaatakuje, z powodu.... Z powodu ciotki Opal. Ale nie
wyczułam dlaczego.
-
Pewnie dlatego, że jest wariatką - powiedziała chłodno Kestrel. - Todd myślał, że nie narobi sobie
kłopotów, bo jego ojciec jest Starszym.
-
Oni nie mają Starszych - poprawiła ją Jade, zadowolona z siebie. - Chodzi ci chyba o
gubernatora, komendanta policji albo o kogoś takiego.
Kestrel zmarszczyła brwi, nie patrząc na siostry.
-
Dobra. To była wyjątkowa sytuacja. Musiałyśmy tak zrobić, ale od tej chwili trzymamy się tego, co
postanowiłyśmy
-
Aż do następnej wyjątkowej sytuacji. - Kestrel uśmiechnęła się patrząc w ciemność przez okno
samochodu.
-
Myślicie, że możemy ich tak zostawić? - spytała Jade.
-
A czemu nie? - skwitowała beztrosko Kestrel. - Za kilka minut się obudzą.
Jade spojrzała na szyję Vica. Dwie ranki w miejscu, gdzie przebiła skórę zębami, już się prawie
zasklepiły. Do jutra zostaną po nich ledwie widoczne czerwone ślady jak po ukąszeniu owada.
Pięć minut później znów szły drogą, niosąc walizki. Jednak teraz Jade promieniała. Wreszcie się
posiliła. Była pełna krwi jak kleszcz, naładowana energią, czuła, że mogłaby skakać po górach.
Wymachiwała klatką z kotem i walizką. Tiggy mruczał.
Wspaniale było tak sobie iść samotnie w ciepłą noc, kiedy nikt nie krzywił się z naganą. Słyszeć jak
jelenie, zające i myszy polują po okolicznych łąkach. Buzowało w niej szczęście. Nigdy dotąd nie czuła
się tak wolna.
-
Miło, co? - Rowan rozejrzała się, kiedy dotarły do rozwidlenia dróg. - Prawdziwy świat. Mamy do
niego takie samo prawo jak każdy inny.
-
To chyba krew - stwierdziła Kestrel. - Wolni ludzie smakują lepiej niż ci z niewoli. Dlaczego
nasz ukochany brat nam o tym nie wspomniał?
Ash, pomyślała Jade i poczuła zimny podmuch. Spojrzała za siebie, nie szukając wzrokiem
samochodu, ale czegoś cichego i groźnego. Nagle dotarto do niej, jak ulotne są bąbelki szczęścia.
-
Złapią nas? - zwróciła się do Rowan, jak za dawnych czasów, kiedy jako sześciolatka szukała
pomocy u starszej siostry.
-
Nie - odpowiedziała natychmiast Rowan, najlepsza starsza siostra na świecie.
-
Ale jeżeli Ash się zorientuje, a tylko on się może zorientować...
-
Nikt nas nie złapie - zapewniła Rowan. - Nikt się nie domyśli, że tu jesteśmy. Jade
od razu poczuła się lepiej. Postawiła walizkę i wyciągnęła rękę do Rowan.
-
Na zawsze razem - powiedziała.
Kestrel, która szła kilka kroków przed nimi, obejrzała i przez ramię. Cofnęła się i położyła dłonie na
ich rękach.
- Na zawsze razem.
Rowan wypowiedziała to uroczyście. Kestrel - mrużąc bursztynowe oczy. A Jade z
największą determinacją.
Szły dalej i Jade znów czuła się podniebnie i radośnie, rozkoszując się aksamitną, ciemną nocą. Droga
była piaszczysta. Mijały łąki i lasy jedlicy. Po lewej, za długim podjazdem znajdował się wielki dom.
Wreszcie, niedaleko kolejny.
- To tam - powiedziała Rowan.
Jade też rozpoznała dom ze zdjęć, które wysłała im ciotka Opal. Był piętrowy, na całej szerokości
miał werandę i dach z mnóstwem stromych spadów. Ze szczytu dachu wyrastała kopuła, a na stodole stał
wiatrowskaz.
Prawdziwy, pomyślała Jadę, przystając, żeby się przyjrzeć. Szczęście zalało ją z całą mocą.
- Cudowny - oznajmiła uroczyście.
Rowan i Kestrel też przystanęły, ale ich miny nie wyrażały zachwytu. Rowan wyglądała niemal na
przerażoną.
-
To ruina - westchnęła. - Popatrzcie na stodołę. Farba zupełnie wyblakła. Na zdjęciach nie było tego
widać.
-
A weranda? - odezwała się zrezygnowana Kestrel. - Rozlatuje się. W każdej chwili może się
zawalić.
-
Ile trzeba będzie pracy, żeby doprowadzić ten dom do ładu... -wyszeptała Rowan.
-
I pieniędzy - dodała trzeźwo Kestrel,
-
A po co go remontować? - Jadę spojrzała na siostry. -Mnie się podoba taki jak teraz. Jest inny.
Wyprostowana, z poczuciem wyższości wzięła swoje walizki i przeszła drogą do końca. Działka była
ogrodzona zdezelowanym, w większości zawalonym płotem, w którym tkwiła przegniła furtka. Za nią, na
zachwaszczonej ścieżce, leżał stos białych sztachet, jakby ktoś zamierzał naprawić płot, ale nigdy się do
tego nie zabrał. Jade postawiła bagaże i pchnęła furtkę, a ta ruszyła się bez trudu.
-
Widzicie? Nie wygląda najlepiej, ale działa... - Nie do końca, bo furtka wypadła za nią z zawiasów. -
No cóż, może nie działa, ale jest nasza.
-
Nie, ciotki Opal - sprostowała Kestrel. Chodźcie. - Rowan poprawiła sobie włosy Na schodkach
brakowało jednej deski, a na ganku kilku. Jade kuśtykając z godnością, ominęła dziury. Furtka nieźle
walnęła ją w piszczel. Porządnie zabolało. Wszystko tutaj zrobione jest z drewna, co przyprawiało Jade o
przyjemny dreszcz niepokoju. W domu z drewnem obchodzono się ostrożnie.
Trzeba bardzo uważać, żyjąc w takim świecie, pomyślała Jade. Bo inaczej stanie się
nieszczęście. Rowan i Kestrel zapukały do drzwi. Rowan grzecznie, kostkami palców, a Kestrel
głośno, pięścią. Nikt się nie odzywał.
-
Chyba jej nie ma - stwierdziła Rowan.- Doszła do wniosku, że nas tu nie chce
zasugerowała z błyskiem w złotych oczach.
-
Może wybrała się nie na ten przystanek autobusowy? - zastawiała się Jade.
-
No właśnie. Na pewno - przytaknęła Rowan. - Biedna ciotka czeka gdzieś na nas i myśli, że nie
przyjechałyśmy.
-
Czasem miewasz przebłysk inteligencji - poinformowała Kestrel Jade. W jej ustach to był wielki
komplement.
-
No to wejdźmy do środka - odezwała się Jade, żeby ukryć, jak bardzo jest zadowolona. - Kiedyś
musi wrócić.
-
W ludzkich domach są zamki - zauważyła Rowan. Jade przekręciła klamkę. - A jednak otwarte.
W środku było jeszcze ciemniej niż na dworze w bezksiężycową noc, ale oczy Jade oswoiły się z
ciemnością w kilka sekund.
- Nie jest źle - powiedziała.
Stały w nędznym, ale ładnym salonie, pełnym wielkich, masywnych mebli. Drewnianych, oczywiście,
ciemnych i wypolerowanych na wysoki połysk. Blaty stołów były z marmuru. Rowan znalazła włącznik
ś
wiatła i nagle w pokoju zrobiło się za jasno. Jadę zamrugała. Zobaczyła ściany w kolorze bladej
jabłkowej zieleni, z fantazyjnymi drewnianymi zdobieniami i gzymsami w ciemniejszym odcieniu tej
samej zieleni. Ogarnął ją dziwny spokój. Czuła się jak u siebie. Może przez te masywne meble?
Rowan rozglądała się po pokoju, powoli się rozluźniając. Z uśmiechem spojrzała w oczy Jade.
Skinęła głową.
- Tak.
Jade przez chwilę upajała się satysfakcją z tego, że dwa razy w ciągu pięciu minut siostry przyznały
jej rację. Aż nagle przypomniała sobie o walizce.
-
Zobaczmy resztę domu - zaproponowała pospiesznie. Ja wejdę na górę, a wy się
rozejrzyjcie tutaj.
-
Przyznaj się, że chcesz najlepszy pokój - powiedziała Kestrel.
Jade puściła tę uwagę mimo uszy i pomknęła na górę szerokimi schodami wyłożonymi dywanem.
Pokoi było sporo, a w każdym dużo miejsca. Nie zależało jej na najlepszym, ale na najbardziej
oddalonym.
Na samym końcu korytarza znajdowała się sypialnia w morskim kolorze. Jade zatrzasnęła za sobą
drzwi i położyła walizkę na łóżku. Otworzyła ją, wstrzymując oddech. O, nie. O, nie...
Trzy minuty później usłyszała skrzypnięcie otwieranych drzwi, ale się nie odwróciła.
-
Co ty robisz? - rozległ się głos Kestrel.
Oderwała wzrok od dwóch kociaków, które rozpaczliwie próbowała reanimować.
-
Nie żyją! - zawodziła.
-
A czego się spodziewałaś? Muszą oddychać, idiotko. Myślałaś, że wytrzymają w
zamknięciu dwa dni podróży?
Jade pociągnęła nosem.
-
Rowan ci powiedziała, że możesz zabrać tylko jednego.
Jade chlipnęła głośniej i spojrzała gniewnie.
-
Wiem. I właśnie dlatego te dwa schowałam do walizki - Czknęła. - Dobrze chociaż, że Tiggy'emu
nic się nie stało. - uklęknęła i zajrzała do klatki, żeby sprawdzić, czy kotu rzeczywiście nic nie jest. W
gęstwinie czarnego futra błyszczały złote oczy. Syknął, a Jadę odetchnęła z ulgą.
-
Za pięć dolarów zajmę się tymi zdechłymi - oznajmiła Kestler.
-
Nie! -Jade podskoczyła i osłoniła martwe kotki.
-
Nie tak jak myślisz - mruknęła Kestrel, najwyraźniej urażona - Nie jem padliny. Słuchaj, musisz się
ich jakoś pozbyć, inaczej Rowan się dowie. Na miłość boską, dziewczyno, jesteś wampirem - dodała,
kiedy Jade przygarnęła nieruchome kotki do piersi. - Zachowuj się jak wampir.
-
Chcę je zakopać. Powinny mieć pogrzeb.
Kestrel przewróciła oczami i wyszła. Jade owinęła koty w kurtkę i na palcach wyszła za siostrą.
Łopata, pomyślała. Gdzie może być?
Nasłuchując, czy nie ma gdzieś Rowan, rozejrzała się po parterze. Wszystkie pokoje wyglądały jak
salon - lekko zniszczone, ale imponujące. Kuchnia była olbrzymia. Miała otwarty kominek, oraz dwoje
drzwi; jedne do pralni, drugie w dół do piwnicy. Jade ostrożnie schodziła po schodach. Nie mogła
włączyć światła, bo trzymała kociaki. Nie widziała też, co ma pod nogami.
M
usiała badać stopą, gdzie
postawić następny krok. Na końcu schodów natrafiła na coś miękkiego, lekko sprężystego, co zawadzało
jej w drodze. Powoli wychyliła głowę za zawiniątko w kurtce i spojrzała w dół. Było ciemno. W dodatku
zasłaniała sobą światło wpadające z kuchni. Mimo to dostrzegła stertę starych ciuchów. Zbitą stertę.
Zaczęło ją ogarniać bardzo złe przeczucie. Trąciła stertę czubkiem buta. Stos lekko się poruszył. Jade
wzięła głęboki oddech i trąciła mocniej. Kupa ciuchów przewróciła się. Przez chwilę nie mogła złapać
tchu, w końcu krzyknęła. Krzyk był donośny i przeszywający. Dodała do niego myśli telepatyczny
odpowiednik syreny. Rowan! Kestrel! Zejdźcie tu!
Dwadzieścia sekund później w piwnicy zapaliło się światłu i siostry zbiegły po schodach.
-
Tobie można gadać i gadać - wycedziła Rowan przez zęby. - Nie wykorzystujemy naszych... -
Przerwała.
-
To chyba ciotka Opal - wyjąkała Jade.
Rozdział 3
Nie wygląda za dobrze - stwierdziła Kestrel, spoglądając Rowan przez ramię.
- O Boże - westchnęła Rowan i usiadła.
Ciotka Opal przypominała mumię. Ciało miała jak z wyprawionej skóry - żółtobrązowej. twardej i
gładkiej. Niemal lśniącej. Właściwie miała tylko skórę - skórzany pokrowiec, którym były obciągnięte
kości. Włosy zniknęły. Oczodoły zionęły czarną pustką. Nos się zapadł.
- Biedna ciocia - szepnęła Rowan z łzami w brązowych oczach.
- Tak będziemy wyglądać po śmierci - stwierdziła Kestrel z zadumą.
Jade tupnęła nogą.
- Dziewczyny! Nic nie rozumiecie! Spójrzcie na to! - Wskazała stopą mostek mumii.
Z fartucha w kwiaty wystawał gigantyczny drewniany kołek. Był prawie tak długi jak strzała, gruby u
podstawy, zwężał się, znikając w piersi ciotki Opal. Z jednej strony nadal przywierały do niego płaty
białej farby.
Na podłodze leżało kilka innych podobnych szczap.
- Biedaczka - odezwała się Rowan. - Widocznie się przewróciła, kiedy je niosła.
Jade i Kestrel spojrzały na siebie znacząco. W niewielu kwestiach się zgadzały, ale co do Rowan były
jednomyślne.
-
Rowan - odezwała się dobitnie Kestrel. - Ona została zabita.
-
O, nie.
-
O, tak - powiedziała Jade. - Ktoś ją zamordował. A na dodatek wiedział, że ciotka jest wampirem.
Rowan kręciła głową z niedowierzaniem.
-
Ale kto mógł o tym wiedzieć?
-
Hm... - zastanawiała się Jade. - Inny wampir.
-
Albo łowca wampirów - podsunęła Kestrel.
-
Oni nic istnieją. - Rowan uniosła wzrok przerażona. - Są tylko w bajkach, żeby postraszyć dzieci.
Kestrel wzruszyła ramionami, ale jej złociste oczy pociemniały.
Jade poruszyła się nerwowo. Po drodze czuła taką wolność, w salonie spokój, i masz. Nagle ogarnęły
ją pustka i rozpacz.
Rowan siedziała na schodach najwyraźniej zbyt zmartwiona, żeby chociaż odgarnąć sobie kosmyk
włosów z czoła.
-
Może nie powinnam was tu ciągnąć - odezwała się łagodnie. - Może tutaj jest jeszcze gorzej. Może
powinnyśmy wracać.
-
O nie. Nie ma nic gorszego - zapewniła żarliwie Jade. - Wolę umrzeć niż wracać. - Mówiła z
pełnym przekonaniem.
Wracać, żeby czaić się na każdego człowieka w zasięgu wzroku? Wracać do świata aranżowanych
małżeństw i niekończących się zakazów? Do tych pełnych oburzenia twarzy, istot tak skorych do
potępiania wszystkiego, co inne. co odbiega od schematu sprzed czterystu lat? - Nie możemy wrócić -
oznajmiła
-
Zgadza się - przytaknęła sucho Kestrel. - Chyba że chcemy skończyć jak ciotka Opal albo... -
zawiesiła wymownie głos. - ...jak wuj Hodge.
-
Nawet o tym nic mów! - Rowan spojrzała w górę.
-
Nie zrobiliby tego. - śołądek Jade skurczył się jak zaciśnięta pięść. Odpędziła wspomnienie, które
usiłowało wypłynąć z podświadomości. - Nie swoim wnukom. Nie nam.
-
Skoro nic wracamy, musimy iść naprzód - zdecydowała Kestrel. - Trzeba pomyśleć, co tu będziemy
robić bez pomocy ciotki Opal, zwłaszcza jeżeli w okolicy grasuje łowca wampirów. Ale najpierw się
zastanówmy, co z tym. - Skinęła w stronę ciała.
Rowan bezradnie pokręciła głową. Rozglądała się po piwnicy, jakby szukała po kątach odpowiedzi. Jej
wzrok padł na Jade i się na niej zatrzymał. Jade zauważyła, że uruchomił się siostrzany system alarmowy.
- Jade. Co masz w kurtce?
Była za bardzo załamana, żeby kłamać. Pokazała Rowan kociaki.
- Nie wiedziałam, że w walizce zdechną.
Rowan nawet nie miała siły się wkurzać. Uniosła oczy i westchnęła.
-
Ale po co je tu znosiłaś? - spytała ostro.
-
Nie znosiłam. Szukałam łopaty. Chciałam je zakopać w ogródku.
Zapadła cisza. Wszystkie trzy spojrzały na siebie, potem na kociaki.
I na ciotkę Opal.
Mary-Lynnette płakała.
Piękna noc. idealna. Dzięki inwersji w atmosferze powietrze było nieruchome i ciepłe, a widoczność
wspaniała. Znikąd nie dochodziło bezpośrednie światło. Wiktoriański dom u stóp wzgórza tonął w
ciemności.
U góry Droga Mleczna ukosem przecinała niebo jak rzeka. Na południu, gdzie Mary-Lynnette
właśnie skierowała teleskop, jaśniała konstelacja Strzelca, która bardziej przypominała czajnik. A tuż nad
pokrywką czajnika widoczna była bladoróżowa plamka czegoś, co wyglądało na parę.
Ale to nie para, tylko chmury gwiazd, Mgławica Laguna.
Pył i gaz zgasłych gwiazd przetwarzanych w gorące młode gwiazdy.
Oddalona o cztery i pół tysiąca lat świetlnych siedemnastolatka patrzyła na nie właśnie w tej
minucie przez używany newtonowski teleskop. Obserwowała światło rodzących się gwiazd.
Czasem była pod tak wielkim wrażeniem i przepełniała ją tak ogromna tęsknota, że wydawało jej się iż
rozsypie się w drobny mak.
W pobliżu nie było nikogo, pozwoliła więc spokojnie płynąć łzom. Nie musiała udawać, że to
alergia. Siadła, żeby wytrzeć nos i oczy w bawełnianą koszulkę.
No już, uspokój się, powiedziała sobie. Chyba jesteś stuknięta.
ś
ałowała, że wcześniej nie pomyślała o Jeremym. Bo teraz, nie wiedzieć czemu, cały czas
przypominała sobie, jak wyglądał tamtej nocy, kiedy przyszedł oglądać z nią zaćmienie. W jego
skupionych brązowych oczach iskrzyło podniecenie, jakby naprawdę interesowało go to, co widzi. Jakby,
przynajmniej w tej chwili, rozumiał.
Stanowię jedność z nocą, nucił w niej romantyczny, rzewny głos, znów doprowadzając ją do
płaczu.
Tak, jasne, pomyślała cynicznie. Wzięła torebkę chipsów spod polowego krzesełka. Kiedy się je
chipsy, wszelki romantyzm i głębia majestatu znikają.
Teraz Saturn. Wytarła lepiące pomarańczowe okruszki z palców. To dobra noc na obserwację Saturna, bo
jego pierścienie akurat znajdowały się pod kątem.
Musi się spieszyć, bo szesnaście po jedenastej pokaże się Księżyc. Zanim skierowała teleskop na
Saturna, po raz ostatni spojrzała na Lagunę. Właściwie na wschód Laguny, usiłując dostrzec otwarte
skupisko słabiej świecących gwiazd.
Nie mogła go wypatrzyć. Gdyby teleskop był większy, gdyby mieszkała w Chile, gdzie powietrze jest
suche, gdyby mogła się przedostać poza ziemską atmosferę... może by się udało. Ale na razie ograniczały
ją możliwości ludzkiego oka. Powieki, które rozchylają się najszerzej na dziewięć milimetrów.
I nic się na to nie poradzi.
Kiedy skierowała obiektyw na Saturna, w domu na dole zapaliło się światło. Nie na ganku, tylko
ogrodowa lampa sodowa, która oświetlała tył działki za domem jak reflektor.
Mary-Lynnette usiadła rozzłoszczona. Właściwie nie miało to znaczenia i tak widziała pierścienie
Saturna - delikatne srebrne linie przecinające planetę. Ale dziwne, pani Burdock nigdy nie włączała
tylnego światła w nocy.
To dziewczyny, pomyślała. Siostrzenice. Widocznie ciotka oprowadza je po posesji. W roztargnieniu
sięgnęła po lornetkę. Była ciekawa.
Celestron ultima, zgrabna i lekka, służyła jej do oglądania wszystkiego: od obiektów głębokiego nieba
po kratery na Księżycu. Teraz dziesięciokrotnie przybliżała tył domu pani Burdock.
Ale jej samej Mary-Lynnette nie zobaczyła. Widziała ogród. Komórkę i ogrodzony teren, gdzie pani
Burdock trzymała kozy. I dostrzegła trzy dziewczyny dobrze oświetlone lampą sodową. Jedna miała
brązowe włosy, druga złote, a trzecia w kolorze pierścieni Jupitera. Srebrne. Jak blask gwiazd.
Dziewczyny, niosły coś zawiniętego w folię. Czarną. Mocny worek na śmieci o ile jej wzrok nie myli.
Co one z tym robią?
Zakopują.
Mała ze srebrnymi włosami wzięła łopatę. Szło jej całkiem nieźle. Po kilku minutach wykopała
prawie wszystkie irysy pani Burdock. Później przyszła kolej na średnią ze złotymi włosami, a w końcu na
wysoką brunetkę.
Podniosły przedmiot w worku na śmieci - chociaż na oko miał ponad półtora metra, wzięły go bez
trudu - i włożyły go do świeżo wykopanego dołu.
Zaczęły zasypywać dziurę.
Nie. powiedziała sobie Mary-Lynnette. Nie bądź śmieszna. Nie wariuj. To na pewno coś zupełnie
prozaicznego.
Problem w tym, że żadne zwykłe wyjaśnienie nie przychodziło jej do głowy.
Nie, to nie jakiś horror. One po prostu zakopują...
Co oprócz zwłok może mieć półtora metra długości, być sztywne i przed zakopaniem musi być
owinięte w worek na śmieci?
A..., pomyślała Mary-Lynnette, czując przypływ adrenaliny. Serce waliło jej jak młotem. A... A...
Gdzie pani Burdock?
Aż zdrętwiała ze zdenerwowania. Miała wrażenie, że przestała nad sobą panować, a tego uczucia
nienawidziła. Tak jej drżały ręce, że musiała opuścić lornetkę.
Z panią B. wszystko w porządku. Nic jej nie jest. Takie rzeczy w prawdziwym życiu się nie zdarzają.
Co by zrobiła Nancy Drew?
Ogarnięta nagłą paniką Mary-Lynnette zachichotała słabo. Nancy Drew oczywiście zbiegłaby tam bez
namysłu i podglądała. Podsłuchiwałaby zza krzaków, a później przekopała ogródek, kiedy dziewczyny
wróciłyby do domu.
Ale takie rzeczy się nie zdarzają. Mary-Lynnette nawet nie potrafiła sobie wyobrazić, że ryje w
ogrodzie sąsiadki w samym środku nocy. Zostałaby przyłapana i sytuacja zmieniłaby się w poniżającą
farsę. Pani Burdock wyszłaby z domu żywa i przerażona, a ona umarłaby ze wstydu, usiłując się
wytłumaczyć.
W książce mogłoby to wyglądać zabawnie. W prawdziwym życiu - wolała o tym nie myśleć.
Paranoja. W głębi duszy Mary-Lynnette wiedziała, że wszystko jest w porządku. Inaczej by tu nie
siedziała. Wezwałaby policję, jak każda rozsądna osoba.
Nagle poczuła się zmęczona. Nie miała już ochoty oglądać gwiazd. Spojrzała na zegarek przez rubinowe
ś
wiatło latarki z czerwonym filtrem. Zaraz jedenasta, za szesnaście minut i tak cale niebo zaleje blask
księżyca.
Zanim złożyła teleskop przed drogą powrotną, ostatni raz spojrzała na dom przez lornetkę.
Ogród był pusty. W miejscu, gdzie została naruszona ziemia, widniał ciemny prostokąt. Nagle lampa
sodowa zgasła
Nie zaszkodzi podejść tam jutro, pomyślała. Właściwie i tak się wybierałam. Powinnam przywitać się
z dziewczynami. I oddać nożyce ogrodnicze, które pożyczył tata, i nóż, który pani B mi dała, żeby
podważyć nakrętkę na wlewie paliwa. Wtedy się upewnię, że pani B. jest cała i zdrowa.
Ash dotarł na szczyt krętej drogi i zatrzymał się, żeby podziwiać jasny punkt światła na południu. Z
tych wiosek na odludziu zawsze lepiej widać. Jupiter, król planet, wyglądał stąd jak UFO.
-
Gdzie byłeś? - spytał głos. - Czekam na ciebie od paru godzin.
-
Gdzie byłem? - odpowiedział Ash nie odwracając się. - Raczej gdzie ty byłeś? Mieliśmy się spotkać
na tamtym wzgórzu, Quinn. - Wskazał łokciem, bo ręce trzymał w kieszeniach.
-
Mylisz się. Na tym wzgórzu. Cały czas tu siedzę i na ciebie czekam. Ale nieważne. Są czy ich nie
ma?
Ash podszedł niespiesznie do otwartego kabrioletu, zaparkowanego tuż przy drodze, z wyłączonymi
ś
wiatłami. Oparł się o drzwi i spojrzał w dół.
-
Są. Mówiłem ci że będą. Tylko tu mogły przyjechać.
-
Wszystkie trzy?
-
Jasne. Zawsze trzymają się razem.
-
Lamie są ujmująco prorodzinne. - Kąciki warg Quinna uniosły się.
-
A stworzone wampiry są ujmująco niskie - rzucił spokojnie Ash, znów spoglądając w niebo.
Quinn posłał mu lodowate spojrzenie. Mała. korpulentna postać siedziała w samochodzie bez ruchu.
- Nie udało mi się dorosnąć - powiedział bardzo cicho Quinn. - jeden z twoich przodków się o to
postarał.
Ash rozsiadł się na masce i zaczął wymachiwać długimi nogami
-
Sam się zastanawiam, czy w tym roku nie przestać się starzeć - powiedział uprzejmie, nadal
spoglądając na zbocze. - Osiemnastka to całkiem niezły wiek.
-
Może i tak. jeżeli ma się wybór. - Głos Quinna nadal był cichy jak szmer spadających liści. -
Spróbuj być osiemnastolatkiem przez cztery wieki, i już tak na zawsze.
Ash odwrócił głowę i znów się do niego uśmiechnął.
-
Przykro mi z powodu mojej rodziny.
-
Mnie też przykro z powodu twojej rodziny. Redfernowie od jakiegoś czasu mają chyba kłopoty, co?
Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem. Najpierw twój wuj Hodge łamie zasady świata nocy i zostaje
należycie ukarany...
-
Nie byt z Redfernów. tylko z Burdocków - przerwał mu Ash grzecznym tonem, unosząc palec
wskazujący. - To mąż mojej ciotecznej babki. Poza tym to się stało ponad dziesięć lat temu.
-
A potem twoja ciotka Opal...
-
Moja cioteczna babka Opal...
-
Znika jak kamfora. Całkowicie zrywa kontakt ze światem nocy. Najwyraźniej woli mieszkać na
końcu świata, z ludźmi.
Ash wzruszył ramionami, skupiając wzrok na południowej stronie horyzontu.
-
Widocznie na końcu świata, wśród ludzi, dobrze się poluje. Zero konkurencji. I nie obowiązują
zasady świata nocy. Nikt ci nie dyktuje, ile możesz upolować.
-
I nie ma nadzoru - zauważył cierpko Quinn. - Właściwie nie chodzi aż tak bardzo o toż że ona tu
mieszka. Tylko że zachęcała twoje siostry do przyjazdu. Powinieneś na nie donieść, kiedy się
dowiedziałeś, że piszą do ciotki w tajemnicy.
Ash poczuł się nieswojo.
-
Nie łamały zasad. Nie wiedziałem, co im chodzi po głowie.
-
Nie tylko im. - Głos Quinna był niepokojąco łagodny. - Wiesz, że krążą plotki o tym twoim
kuzynie, Jamesie Rasmussenie. Podobno zakochał się w dziewczynie. Umierała, więc postanowił ją
odmienić, nie pytając o zgodę...
Ash zeskoczył z maski i się wyprostował.
-
Nie słucham plotek - uciął energicznie, kłamiąc. - Poza tym w tej chwili nie to jest problemem,
zgadza się?
-
Tak. Problemem są twoje siostry i zamieszanie wokół nich. I to, czy jesteś w stanie zrobić z tym
porządek.
-
Nie martw się, Quinn. Poradzę sobie.
-
A jednak się martwię, Ash. Nie wiem, dlaczego dałem ci się w to wciągnąć.
-
Przegrałeś w pokera.
-
Bo oszukiwałeś. - Quinn spoglądał przed siebie, mrużąc ciemne oczy. Jego wargi tworzyły prostą
linię. - Nadal uważam, że powinniśmy powiedzieć Starszym - oznajmił nagle. - Tylko wtedy zyskamy
pewność, że dochodzenie będzie skrupulatne.
-
Bez przesady, są tu dopiero kilka godzin.
-
Twoje siostry tak. A ciotka? Ile? Dziesięć lat?
-
Co masz do mojej ciotki, Quinn?
-
Jej mąż był zdrajcą. Ona też nas zdradziła, skoro zachęcała dziewczyny do ucieczki. Poza tym kto
wie, co tu robiła przez dziesięć lat? Ilu ludziom opowiedziała o świecie nocy?
-
Może nikomu. - Ash wzruszył ramionami, przyglądając się swoim paznokciom.
-
A może całemu miasteczku.
-
Quinn - odezwał się Ash spokojnie, jakby przemawiał do małego dziecka. - Jeżeli moja ciotka
złamała zasady świata nocy, musi umrzeć. Każda plama na honorze rodziny jest ujmą również dla mnie.
-
O, to na pewno - wymruczał pod nosem Quinn. - Jesteś wyjątkowym egoistą. Zawsze chcesz być
najważniejszy.
-
Chyba jak każdy?
-
Nie każdy ma na tym punkcie obsesję. - Zaległa cisza. - A co z twoimi siostrami? - spytał Quinn po
chwili.
-
Jak to co?
-
Zabiłbyś je, gdyby to było konieczne? Ashowi nawet nie drgnęła powieka.
-
Oczywiście. W imię honoru rodziny.
-
Jeżeli coś im się wymknęło na temat świata nocy...
-
Nie są głupie.
-
Ale naiwne. Może dały się podejść. śyły na wyspie, w całkowitej izolacji od ludzi. Nie miały
okazji się przekonać, jak plugawe jest robactwo.
-
Cóż, my wiemy, co to za jedni. I jak z nimi postępować - powiedział Ash z uśmiechem.
-
Tak, znam twoje poglądy w tej kwestii. - Po raz pierwszy Quinn się uśmiechnął, czarująco, niemal
marzycielsko. - Dobra. Zostawię cię tu, żebyś się tym zajął. Chyba nie muszę mówić, żebyś sprawdził
każdego człowieka, z którym się kontaktowały. Jak się dobrze spiszesz, to może uratujesz honor rodziny.
-
Nawet nie chcę myśleć o kompromitacji, gdyby doszło do publicznego procesu.
-
Wrócę za tydzień. Jeżeli nie zrobisz porządku, idę do Starszych. I nie mam na myśli starszych z
rodziny Redfernów. Pójdę z tym od razu do Rady.
-
No dobra - mruknął Ash. - O rany, Quinn, naprawdę powinieneś sobie znaleźć jakieś hobby.
Wybierz się na polowanie. Jesteś za bardzo sfrustrowany.
Quinn nie zareagował na tę uwagę.
-
Wiesz, gdzie zacząć? - spytał krótko.
-
Jasne. Dziewczyny są teraz... tam... na dole. - Ash odwrócił się na wschód. Przymykając jedno oko,
wycelował palcem w plamkę światła w dolinie. - Na farmie Burdocków. Zbadam sprawy w miasteczku, a
potem sprawdzę najbliższe robactwo.
Rozdział 4
Jednak w dziennym świetle wszystko wygląda inaczej. W gorącym, mglistym słonecznym blasku
sierpniowego słońca, o poranku Mary-Lynnette jakoś nie potrafiła poważnie myśleć o tym, żeby
sprawdzić, czy pani Burdock żyje. To po prostu śmieszne. Poza tym miała dużo roboty - za niecałe dwa
tygodnie zaczyna się szkoła. Pod koniec czerwca Mary-Lynnette wydawało się, że lato będzie trwać
wiecznie i nigdy nie powie: „Ojej, jak te wakacje zleciały". A tymczasem, w połowie sierpnia, myślała:
„Ojej, jak te wakacje zleciały".
Potrzebne mi ubrania, pomyślała. Nowy plecak, zeszyty i kilka niebieskich długopisów. I muszę
dopilnować, żeby Mark też wszystko miał, bo sam się tym nie zajmie, a Claudine nigdy go do tego nie
zmusi.
Claudine, ich macocha - bardzo ładna Belgijka, z brązowymi kręconymi włosami i ciemnymi
błyszczącymi oczami - była starsza od Mary-Lynnette tylko o dziesięć lat, a wyglądała jeszcze młodziej.
Zatrudnili ją jako pomoc domową pięć lat temu, kiedy mama się rozchorowała. Mary-Lynnette lubiła
Claudine, ale ta w roli matki zupełnie się nie sprawdzała. Markiem zajmowała się więc Mary-Lynnette.
Więc nie ma czasu, żeby iść do pani B. Cały dzień spędziła na zakupach. O pani Burdock pomyślała znów
dopiero wieczorem.
Pomagała wynosić naczynia z jadalni, gdzie zwykle jedli kolację, oglądając telewizję.
-
Słyszałem dziś coś na temat Todda Akersa i Vica Kible'a - zagadnął ojciec.
-
Łazęgi - wymamrotał Mark.
-
Co? - spytała Mary-Lynnette.
-
Mieli jakiś wypadek na Chiloąuin Road, w górach między Hazel Green Creek a Beavercreek.
-
Samochodowy? - dociekała Mary-Lynnette.
-
Właśnie w tym cała zagadka. Podobno samochód nie jest uszkodzony, ale im się wydaje, że mieli
wypadek. Wrócili do domu po północy i twierdzili, że coś im się stało. Nie wiedzieli tylko co. Nie było
ich kilka godzin. - Spojrzał na Marka i Mary -Lynnette. - I co wy na to?
-
UFO! - krzyknął natychmiast Mark, przyjmując pozę miotacza dyskiem i wymachując talerzem.
-
UFO to brednie - skwitowała Mary-Lynnette. - Wiesz, jaką odległość musiałyby przebyć małe
zielone ludziki? A nie ma czegoś takiego jak prędkość warp. Dlaczego ludzie muszą wymyślać
niestworzone historie, skoro wszechświat wprost kipi od niewiarygodnych rzeczy, które są prawdziwe... -
Przerwała spiorunowana dziwnymi spojrzeniami rodziny. - Przywalili w coś, i tyle - dodała i włożyła
swoje naczynia do zlewu.
Ojciec lekko się skrzywił. Claudine ściągnęła usta. Mark uśmiechnął się promiennie.
- Mam nadzieję, że porządnie - powiedział.
Kiedy wchodziła z powrotem do jadalni, dopadła ją pewna myśl.
Chiloąuin Road odchodzi od Kahneta, drogi, przy której stoi jej dom. I dom pani B. Z Chiloąuin na
farmę Burdocków są tylko trzy kilometry.
Na pewno nie ma to żadnego związku. Chyba że wtedy w ogrodzie dziewczyny zakopywały małego
zielonego ludzika, który uprowadził Vica i Todda, zakpiła w duchu.
Jednak nie dawało jej to spokoju. Tej samej nocy, w tej samej okolicy wydarzyły się dwie naprawdę
dziwne rzeczy. W maleńkiej, spokojnej miejscowości, która nigdy nie była świadkiem niczego
ekscytującego.
O, zadzwonię do pani B. Upewnię się, że nic jej nie jest, a potem będę się z siebie śmiała.
Telefon u Burdocków dzwonił i dzwonił. Nikt nie podnosił słuchawki, a automatyczna sekretarka się
nie włączyła. Mary-Lynnette zaczęła się czuć nieswojo, ale zachowywała spokój. Wiedziała, co zrobi.
Zaczepiła Marka wchodzącego na górę.
-
Chcę z tobą pogadać.
-
Jeżeli chodzi o twojego walkmana...
-
Co? Nie, nie o to. - Spojrzała na niego. - A co z moim walkmanem?
- Ekhm, nic. Zupełnie nic. Jęknęła, ale odpuściła.
-
Słuchaj, musisz mi pomóc. Wczoraj w nocy na wzgórzu widziałam coś dziwnego... - Wyjaśniła mu
najkrócej, jak umiała. - A teraz słyszałeś o Toddzie i Vicu.
-
Mary, Mary. - Pokręcił głową z politowaniem. - Ty naprawdę jesteś stuknięta.
-
Wiem. Nieważne. I tak tam dziś pójdę.
-
Po co?
-
ś
eby sprawdzić. Chcę tylko zobaczyć panią B. Wyluzuję, jak z nią porozmawiam. A jak sprawdzę,
co jest zakopane w ogrodzie, będę zupełnie spokojna.
-
Może zakopały Wielką Stopę. Rząd prowadził badania u Klamatów, ale go nie znaleźli.
-
Mark, jesteś mi coś winien za walkmana. Cokolwiek się z nim stało.
-
Uh... - mruknął zrezygnowany i westchnął. - Zgoda. Ale od razu uprzedzam, że nie zamierzam
gawędzić z tymi dziewczynami.
-
Dobra. Nie musisz nawet się z nimi widzieć. Jesteś mi potrzebny do czegoś innego.
Słońce chowało się za horyzont. Chodzili tą drogą setki razy, żeby dostać się na wzgórze. Tyle że
dzisiaj Mark zamiast teleskopu niósł sekator, a Mary-Lynnette zdjęła z latarki czerwony filtr.
-
Chyba tak naprawdę nie myślisz, że załatwiły staruszkę
-
Nie - powiedziała otwarcie. - Chcę tylko postawić świat z powrotem na swoim miejscu.
-
Co?
-
Każdy ma jakieś wyobrażenie świata, ale czasem się zastanawia: „O Boże, a może on jest jednak
inny?" Albo: „A może tak naprawdę jestem adoptowana i ludzie, których uważam za swoich rodziców,
wcale nie są moimi rodzicami?" Gdyby tak się okazało, wszystko by się zmieniło. Ale najpierw przez mi-
nutę człowiek nie ma pojęcia, co jest prawdą. Tak właśnie się teraz czuję i chcę się z tego otrząsnąć,
wrócić do swojego starego świata.
- Wiesz, co mnie przeraża? - odezwał się Mark. - śe chyba cię rozumiem.
Zanim dotarli na farmę Burdocków, zapadła już ciemność. Przed nimi, na zachodzie, nad domem
wisiała gwiazda Arktur, która delikatnie migotała na czerwono.
Mary-Lynnette nie zamierzała się bawić z rozklekotaną furtką. Stanęła za krzewami czarnych
porzeczek, gdzie parkan leżał na ziemi.
Dom był podobny do jej domu, ale miał mnóstwo drobiazgów w wiktoriańskim stylu. Mary-Lynnette
uważała, że wyszukane obramowania i ornamenty nadają mu dziwaczny charakter - ekscentryczny, jak
pani Burdock. Spojrzała w okno na piętrze. Za roletą dostrzegła cień poruszającej się postaci.
Dobrze, przynajmniej wiem, że ktoś tu jest. Mark zaczął się ociągać, kiedy schodzili porośniętą chwa-
stami ścieżką.
-
Mówiłaś, że mogę się schować.
-
Zgoda. Weź sekator, podejdź na tył...
- I obejrzyj grób Wielkiej Stopy. Przy okazji możesz trochę pokopać. Nie ma mowy.
- O rany - mruknęła Mary-Lynnette. - No to schowaj się gdzieś tutaj i módl się, żeby cię nie
zobaczyły, kiedy podejdę do drzwi. Z sekatorem przynajmniej będziesz miał wytłumaczenie, jeśli cię
znajdą w ogrodzie.
Kiedy Mark zrobił naburmuszoną minę, wiedziała, że wygrała.
- Uważaj - ostrzegła go niespodziewanie, kiedy zaczął się oddalać.
Machnął lekceważąco ręką, nie odwracając się.
Kiedy zniknął z pola widzenia, zapukała do drzwi. Później kilka razy uderzyła kołatką. Słyszała, jak
po domu niesie się odgłos stukania, ale drzwi nikt nie otwierał.
Zaczęła walić mocniej. Miała nadzieję, że zaraz zobaczy panią B.. drobną, z chropowatym głosem i
niebieskawymi włosami, ubraną w starą bawełnianą sukienkę. Ale tak się nie stało. Nikt nie wyszedł.
Przestała się silić na grzeczność - teraz łomotała w drzwi i pięścią, i kołatką. W tym szale
uświadomiła sobie, że jest przerażona.
I to całkiem mocno. Miała wrażenie, że traci grunt pod stopami. Pani Burdock zawsze otwierała
drzwi. A Mary-Lynnette na własne oczy widziała, że ktoś jest w domu.
Więc dlaczego nie otwiera?
Serce biło jej jak oszalałe. Czuła nieprzyjemny ucisk w żołądku.
Powinnam stąd zwiewać i zadzwonić do szeryfa Akersa. On chyba wie, co robić w takich sytuacjach.
Ale jakoś trudno jej było znaleźć w sobie choćby okruch wiary w zdolności ojca Todda. Strach i frustrację
wyładowała na drzwiach.
Które się otworzyły. Nagle. Pięść zawisła w powietrzu, a Mary-Lynnette przez chwilę czuła czystą
panikę, strach przed nieznanym.
- W czym mogę pomóc?
Łagodny, pięknie modulowany głos. Dziewczyna - prześliczna. Ze szczytu wzgórza Mary-Lynnette
nie widziała, że brązowe włosy rozświetlone są lśniącymi orzechowymi pasemkami, rysy twarzy
klasyczne, a wysoka postać zgrabna i szczupła.
-
Ty jesteś Rowan - odezwała się.
-
Skąd wiesz?
A kim innym możesz być. pomyślała Mary-Lynnette. Przecież „rowan" to jarzębina, a nigdy nie
widziałam nikogo, kto bardziej by ją przypominał.
- Twoja ciotka mi o tobie mówiła. Nazywam się Mary-Lynnette Carter, mieszkam tam wyżej, przy
Kahneta Road. Pewnie mijałyście mój dom po drodze.
Rowan najwyraźniej nie zamierzała się spoufalać.
Ma taką słodką, dostojną twarz i cerę. która przypomina płatki białej orchidei, pomyślała Mary
Lynnette.
- Chciałam się tylko z wami przywitać, przedstawić się i spytać, czy czegoś nie potrzebujecie.
Rowan wyglądała już mniej wyniośle, niemal się uśmiechała, a jej brązowe oczy nabrały ciepłego
wyrazu.
- Miło z twojej strony. Dziękujemy, ale niczego nam nic brakuje... Naprawdę wszystko mamy.
Mary-Lynnette zorientowała się, że Rowan bardzo grzecznie właśnie zakończyła rozmowę. Szybko
rzuciła kolejny temat.
-
Jesteście trzy. prawda? Będziecie tu chodzić do szkoły?
-
Moje siostry będą.
-
Super. Mogę im wszystko pokazać. W tym roku idę do ostatniej klasy. - Następny temat, szybko,
pomyślała Mary-Lynnette. - Jak ci się podoba Briar Creek? Chyba nie jesteście przyzwyczajone do tak
spokojnej okolicy?
-
Nasze rodzinne strony są dość spokojne. Ale bardzo nam się tu podoba, cudowne miejsce. Drzewa,
małe zwierzaki - przerwała.
-
Tak, śliczne stworzonka - przytaknęła Mary-Lynnette. Do rzeczy, ponaglał ją wewnętrzny głos.
Czuła, jakby zamiast języka miała rzep. - A jak tam wasza ciotka? - wydusiła w końcu.
-
Ciotka... dobrze.
Mary-Lynnette wystarczyła ta chwila zawahania. Jej wcześniejsze podejrzenia i panika natychmiast
znów doszły do głosu. Poczuła nagłe olśnienie i chłód, jakby ktoś dźgnął ją ostrzem z lodu.
- Mogłabym z nią chwilę porozmawiać? - spytała pewnym, niemal radosnym głosem. - Poprosisz ją?
Mam coś dość ważnego do powiedzenia... - Zrobiła ruch, jakby zamierzała przekroczyć próg.
Rowan blokowała wejście.
- Oj. niestety. W tej chwili to niemożliwe.
-
Znów ma atak migreny? Już widziałam ją w łóżku. - Mary-Lynnette zaśmiała się lekko i
dźwięcznie.
-
Nie, to nie migrena - wyjaśniła Rowan łagodnie, rozważnie. - Cóż... wyjechała na kilka dni.
-
Wyjechała?
-
Wiem. - Rowan zrobiła lekki grymas, przyznając, że to dziwne. - Postanowiła zrobić sobie krótkie
wakacje.
-
Ale przecież wy dopiero co przyjechałyście... - Mary-Lynnette łamał się głos.
-
No... wiedziała, że przypilnujemy jej domu. Dlatego na nas czekała.
-
Ale przecież... - zaczęła znów Mary-Lynnette. Spazm chwycił ją za gardło. - Dokąd pojechała?
-
Na północ, gdzieś na wybrzeże. Nie pamiętam dokładnie
-
Ale... - Mary-Lynnette zawiodły struny głosowe. Wewnętrzny głos zaczął ją ostrzegać. Teraz bądź
grzeczna i ostrożna. Nie naciskaj, bo się domyśli, że coś podejrzewasz. Ta dziewczyna może być
niebezpieczna...
Ciężko było w to wierzyć, kiedy patrzyło się na słodką, poważną twarz kuzynki pani Burdock. Nie
wyglądała groźnie. Ale Mary-Lynnette zauważyła coś jeszcze. Rowan była boso. Stopy miała
kredowobiałe, jak resztę ciała, i mocno zbudowane. Jakby stworzone do biegania. Z dziką prędkością.
Kiedy podniosła wzrok, za Rowan stanęła inna dziewczyna: z ciemnozłotymi włosami, mleczną skórą
i żółtymi oczami.
-
To Kestrel.
-
Aha - wymamrotała Mary-Lynnette, gapiąc się na siostrę Rowan. Z przerażeniem. Dziewczyna szła
tak, jakby frunęła.
-
O co chodzi? - spytała.
-
To Mary-Lynnette - wyjaśniła Rowan nadal przyjemnym głosem. - Mieszka niżej przy drodze.
Przyszła do cioci Opal
-
Właściwie chciałam sprawdzić, czy niczego nie potrzebujecie - wtrąciła szybko Mary-Lynnette. -
Jesteśmy jedynymi sąsiadami. - Zmiana strategii, pomyślała szybko. W tył zwrot. Patrząc na Kestrel.
uwierzyła w niebezpieczeństwo. Oby tylko te dziewczyny nic domyśliły się, co wie.
- Jesteś przyjaciółką ciotki Opal? - spytała Kestrel.
ś
ółtymi oczami zmierzyła Mary-Lynnette. najpierw z dołu do góry. a potem z góry na dół.
- Tak, wpadam czasami pomóc jej... - O Boże, tylko nie palnij „w ogródku" - ...przy kozach. Hm,
chyba wspomniała wam. że trzeba je doić co dwanaście godzin?
Mina Rowan zmieniała się powoli. Serce Mary-Lynnette zabiło z całej siły. Pani B. przenigdy nie
wyjechałaby, nie zostawiając poleceń dotyczących kóz.
- Oczywiście, że nam powiedziała - zapewniła gładko Rowan, chwilę za późno.
Mary-Lynnette zaczęły się pocić dłonie. Kestrel ani na moment nie spuszczała z niej przeszywającego,
beznamiętnego, uporczywego wzroku. Jak sęp wpatrujący się w ofiarę.
- Cóż, już późno, a na pewno macie co robić. Nie powinnam wam przeszkadzać.
Rowan i Kestrel spojrzały na siebie, potem na Mary-Lynnette, wlepiając w jej twarz cynamonowo
brązowe i złote oczy. . Mary-Lynnette znów poczuła ucisk w żołądku.
- Nie, nie idź jeszcze. Może wejdziesz? - wymamrotała Kestrel.
Rozdział 5
Mark, ciągle mrucząc pod nosem, krążył wokół zakątka z tyłu domu. Co on tu w ogóle robi?
Niełatwo było się dostać do ogrodu. Musiał przedzierać się przez przerośnięte krzewy rododendronu i
czarnych jagód, które tworzyły gęsty żywopłot. Kiedy w końcu wyłonił się z tunelu mięsistych zielonych
liści, nie od razu zrozumiał to, co zobaczył. Z rozpędu zrobił jeszcze kilka kroków.
Ej, stój. Tam jest dziewczyna.
Ładna dziewczyna. Niewiarygodnie piękna dziewczyna Widział ją wyraźnie w blasku lampy
oświetlającej ganek. Miała platynowe włosy aż do bioder, delikatne jak u dziecka. Przy każdym kroku
owiewały ją niczym miękki jedwab. Była maleńka. Drobnokoścista.
Ubrana w jakąś staromodną koszulę nocną tańczyła do... reklamy leasingu. Na schodach ganku stal
zdezelowany radioodbiornik. Był też czarny kociak - zerknął na Marka i pomknął się ukryć w ciemności.
- Złyyyyy kredyt. beeeeez kredytu, nieeee martw się, zabierzeeeemy cię... - świergotało radio.
Tańczyła, unosząc ręce nad głową. Lekko jak puszek, pomyślał Mark. przyglądając się ze
zdumieniem. I to światło... Co z tego, że wszystko wygląda kiczowato?
Reklama się skończyła i zaczęła się piosenka country Dziewczyna zrobiła obrót i zobaczyła Marka.
Przystanęła z rękami nad głową, skrzyżowanymi w nadgarstkach. Jej oczy zrobiły się wielkie, a usta się
otworzyły.
Boi się. pomyślał Mark. Mnie. Nie wyglądała już wdzięcznie. Miotała się. żeby chwycić radio,
obmacywała je, potrząsała nim. Najwyraźniej usiłowała znaleźć wyłącznik, jej nerwowość była zaraźliwa.
Mark odruchowo upuścił sekator i doskoczył do niej, żeby wziąć radio. Przekręcił tarczę na górze, szybko
ucinając piosenkę. Przyglądał się dziewczynie, a ona patrzyła na niego srebrno zielonymi oczami. Oboje
oddychali szybko, jakby właśnie rozbroili bombę.
- Ja też nie cierpię country - odezwał się po minucie Mark, wzruszając ramionami.
Nigdy wcześniej tak nie zagadywał do dziewczyny. Ale też nigdy wcześniej żadna dziewczyna się go
nie przestraszyła. I to w dodatku tak mocno - wydawało mu się, że widzi krew pulsującą w
bladoniebieskich żyłach pod przezroczystą skórą jej szyi.
I nagłe przestała wyglądać na przerażoną. Zagryzła wargę i zachichotała. Ciągle się uśmiechając,
zamrugała i kichnęła.
-
Zapomniałam - powiedziała, trąc kącik oka. - Was nie obowiązują te same zasady co nas.
-
Dotyczące muzyki country? - ośmielił się spytać Mark. Spodobał mu się jej głos. Był zwykły, nie
niebiański. Dzięki temu wydawała się bardziej ludzka.
-
Zasady dotyczące każdej muzyki spoza - wyjaśniła. -I telewizji również.
Spoza czego? - pomyślał Mark.
-
Hm, cześć. Jestem Mark Carter.
-
A ja Jade Redfern.
-
Siostrzenica pani Burdock.
-
Tak. Przyjechałyśmy wczoraj wieczorem. Będziemy tu mieszkać.
-
Moje kondolencje - prychnął.
-
Kondolencje? Czemu? - Jade rozejrzała się szybko po ogrodzie.
-
Bo życie w Briar Creek jest niewiele bardziej ekscytujące niż życie na cmentarzu.
Obrzuciła go długim, pełnym podziwu spojrzeniem.
-
Mieszkałeś na cmentarzu?
-
Hm. właściwie chciałem powiedzieć, że tu nudno.
-
Och... - Zawiesiła na chwilę głos, a potem się uśmiecha. - To dla nas interesujące. Coś innego niż
miejsce, z którego przyjechałyśmy.
-
A skąd przyjechałyście?
-
Z wyspy. Tak jakby... - Zastanowiła się. - W Maine.
-
W Maine - powtórzył.
-
Tak.
-
A ma jakąś nazwę?
Przyglądała mu się szeroko otwartymi zielonymi oczami.
-
No, tego nie mogę ci powiedzieć.
-
Uhm, dobra.
Czy ona się z niego nabija? W jej twarzy nie było szyderstwa czy kpiny. Wyglądała tajemniczo... I
niewinnie. Może jest psychiczna? Dzieciaki ze szkoły Dewitt miałyby niezły ubaw. Nie grzeszyły
tolerancją.
- Słuchaj - powiedział szorstko. - Jeżeli będę mógł coś dla ciebie zrobić... wiesz, gdybyś kiedykolwiek
wpakowała się w kłopoty, to daj mi znać, dobra?
Przechyliła głowę. Jej rzęsy rzucały cień w świetle ganku Bez odrobiny nieśmiałości uważnie mu się
przyglądała, jakby musiała się z nim oswoić. Nie spieszyła się. W końcu się uśmiechnęła, a w policzkach
zrobiły jej się małe dołki. Serce Marka drgnęło niespodziewanie.
-
Dobra - odparła łagodnie. - Porządny z ciebie chłopak co, Mark?
-
Hm... - Nikt nigdy nie nazwał go porządnym. Nie bardzo więc wiedział, jak się zachować. - Hm. ja,
hm, mam nadzieję.
-
Wiesz, już postanowiłam. - Jade spoglądała na niego spokojnie. - Spodoba mi się tutaj. - Znów się
uśmiechnęła, a Markowi zabrakło tchu. Nagłe wyraz jej twarzy się zmienił.
Mark też to usłyszał - przeraźliwy huk w gąszczu rododendronów i krzewów czarnych jagód z tyłu
ogrodu. Odgłos był dziwny, szalony, ale Jade zareagowała nieprawdopodobnie. Zamarła, jej ciało stężało
i zaczęło drżeć, oczy skierowała w stronę zarośli. Wyglądała na przerażoną.
- Hej - odezwał się łagodnie Mark i dotknął jej ramienia. - Nic się nie stało. Pewnie jakaś koza uciekła;
one potrafią przeskoczyć każdy płot...
Kręciła głową.
-
Albo jeleń. Kiedy się nie boją, chodzą swobodnie jak ludzie.
-
To nie jeleń - syknęła.
-
W nocy wyłażą z lasu i objadają ogródki. Tam, skąd przyjechałaś, pewnie nie ma wałęsających się
jeleni...
-
Nic nie czuję - wyszeptała. - To przez tę głupią zagrodę Wszystko pachnie kozami.
Nie czuje? Mark zrobił jedyną rzecz, jaka w tej sytuacji przyszła mu do głowy: objął dziewczynę.
- Nic się nie bój - uspokoił ją łagodnie. Nie mógł nie zauważyć, że jest jednocześnie zimna i gorąca,
miękka i cudownie prężna pod nocną koszulą. - Zaprowadzę cię do domu. co? Tam będziesz bezpieczna.
- Puść - zawołała opryskliwie Jade, krzywiąc się. – Może będę musiała walczyć. - Wywinęła mu się z
objęć i znów stanęła twarzą do krzaków. - Stój za mną.
No trudno, jest stuknięta. To nic. Chyba się w niej zakochałem.
Stanął za nią.
-
Słuchaj, ja też będę walczył. Jak myślisz, co to? Niedźwiedź? Kojot?
-
Mój brat.
-
Twój... - Marka ogarnęło przerażenie. Chyba przekroczyła granicę szaleństwa, które można
zaakceptować. - Och.
Kolejny trzask z krzaków. Nie ulegało wątpliwości, że to coś znacznie większego od kozy. Mark
zastanawiał się gorączkowo, czy to możliwe, żeby wapiti przeszedł sto pięćdziesiąt kilometrów od jeziora
Waldo, kiedy ciszę przeszył krzyk.
Ludzki, a właściwie, co gorsza, prawie ludzki. Potem rozległ się plącz - na pewno nie ludzki -
najpierw ledwie słyszalny, po chwili przeszywający i bliski. Mark oniemiał. Kiedy zawodzenie w końcu
ustało, dało się słyszeć łkanie i jęk. Później zapadła cisza.
Mark odetchnął i zaklął.
-
Co do... co to było?
-
Ćśśś
. Nie ruszaj się. - Jade przykucnęła i utkwiła wzrok w krzakach.
-
Posłuchaj. Musimy wejść do domu. - Zdecydowanym ruchem objął Jade w talii, usiłując ją
podnieść. Była lekka, ale nie dała mu się złapać, jak wiatr. Jak kot, który nie chce być głaskany. -
Cokolwiek to jest, potrzebujemy broni.
-
Nie.
Mówiła dziwnie, jakby przez zaciśnięte zęby. Stała do niego tyłem, więc nie widział jej twarzy, ale
dłonie miała rozczapierzone.
- Jade - ponaglił ją Mark. Nieźle przestraszony chciał uciekać, ale nie mógł jej zostawić. śaden
porządny facet by się tak nie zachował.
Za późno. Krzewy czarnej porzeczki od południowej strony się zatrzęsły, rozdzieliły i... coś z nich
wyszło.
Mark miał wrażenie, że serce przestało mu bić. Ale o dziwo, mógł się ruszać. Brutalnie odsunął Jade na
bok. Stanął przed nią, żeby zmierzyć się z tym, co czai się w ciemności.
Mary-Lynnette przedzierała się przez gąszcz czarnych porzeczek. Ręce i nogi miała podrapane; czuła, jak
o jej ciało ocierają się dojrzałe czarne owoce. Chyba wybrała złe miejsce na pokonanie żywopłotu, ale nie
zastanowiła się nad tym wcześniej. Myślała o Marku, o tym, żeby go jak najszybciej znaleźć i uciec.
Boże, niech tu będzie, modliła się w duchu. Cały i zdrowy, a nigdy o nic więcej nie poproszę.
Przedarła się przez ostatni rząd krzewów do ogródka. Później wszystko potoczyło się błyskawicznie.
Najpierw dostrzegła Marka i poczuła ulgę. Potem chwilowe zaskoczenie. Mark zasłaniał dziewczynę,
wyciągając ręce jak obrońca koszykówki.
Nagle, tak szybko, że Mary-Lynnette ledwie nadążyła wzrokiem, dziewczyna rzuciła się biegiem w
jej stronę. Mark zaczai krzyczeć.
- Nie. to moja siostra!
Dziewczyna zatrzymała się krok przed Mary-Lynnette. To była ta najmłodsza, srebrnowłosa. Z bliska
Mary-Lynnette widziała jej zielone oczy i skórę tak przezroczystą, że przypominała kryształ kwarcu.
- Jade, to moja siostra - zawołał znów Mark. - Ma na imię Mary-Lynnette. Nic ci nie zrobi. Mary.
powiedz, że nie zamierzasz jej skrzywdzić.
Skrzywdzić? Mary-Lynnette nie wiedziała, o czym on mówi, i nie chciała wiedzieć. Dziewczyna
miała urodę tak niezwykłą jak siostry, a w oczach - niemal srebrnych - coś, co przyprawiało Mary-
Lynnette o dreszcze.
-
Cześć - powiedziała Jade.
-
Cześć. Mark, idziemy. W tej chwili.
Spodziewała się. że brat posłucha natychmiast. Przecież nie chciał tu przychodzić, a teraz znajdował
się w szponach dziewczyny!
-
Słyszałaś to wycie? - spytał. - Nie wiesz, skąd dochodziło?
-
Jakie wycie? Byłam w domu. Dalej. - Mary-Lynnette chwyciła Marka za ramię, ale nic nie
wskórała. - Może i coś słyszałam. Nie zwracałam uwagi. - Rozglądała się wtedy rozpaczliwie po
wiktoriańskim salonie, bełkocząc kłamstwa, że obiecała szybko wrócić do domu. O tym. że jej ojciec i
macocha są przyjaciółmi pani Burdock i czekają na wieści o jej siostrzenicach. Nadal nie była pewna, czy
to dlatego ją wypuściły. Tak czy inaczej. Rowan w końcu wstała, posłała Mary-Lynnette serdeczny, słodki
uśmiech i otworzyła drzwi.
-
Wiesz co, to chyba wilczyca - powiedział z przejęciem Mark do Jade. - Przyszła z lasu Willamette.
-
Wilczyca? - Jade zmarszczyła brwi. – Tak, to możliwe. Nigdy wcześniej nie słyszałam wilczycy. -
Spojrzała na Mary-Lynnette. - Ty też tak uważasz?
-
Jasne - przytaknęła Mary-Lynnette bez zastanowienia. - Na pewno wilczyca. - Powinnam spytać,
gdzie jej ciotka, pomyślała nagle. To doskonała okazja, żeby przyłapać ją na kłamstwie Zakład, że nie
odpowie, że pani Burdock wyjechała na północ na krótkie wakacje.
Ale nie zapytała. Zwyczajnie zabrakło jej odwagi. Chciała tylko jak najprędzej się stąd ulotnić.
- Mark. proszę...
Spojrzał na nią i dopiero w tej chwili zauważył, jak bardzo jest roztrzęsiona.
- Uhm... no. dobra. - Odwrócił się do Jade. - Słuchaj, wracaj już do domu. Tam nic ci nie grozi. Czy...
kiedyś będę mógł jeszcze wpaść?
Mary-Lynnette nie przestawała go ciągnąć. Poczuła ulgę kiedy wreszcie się ruszył. Skierowała się w
stronę krzewów pączkowych. przez które przedarła się do ogrodu.
- Lepiej przejdźcie tamtędy. Tam jest ścieżka - wskazała Jade.
Mark natychmiast skręcił gwałtownie. Mary-Lynnette omal się nie przewróciła. Kiedy odzyskała
równowagę, dostrzegła sporą przerwę między krzewami rododendronu na tyłach ogrodu. Sama na pewno
by jej nie wypatrzyła.
Kiedy znaleźli się przed żywopłotem, Mark obejrzał się za siebie. Mary-Lynnette też się odwróciła.
Stąd Jade była tylko ciemną postacią. Podświetlone od tyłu włosy, które wyglądały jak srebrna
aureola, roztaczały wokół niej blask. Mary-Lynnette usłyszała, że Mark wstrzymuje oddech.
- Oboje kiedyś wpadnijcie - zaprosiła ich serdecznie. - Pomożecie nam doić kozy. Ciotka Opal
zostawiła dokładne wskazówki przed wyjazdem.
Mary-Lynnette była jak ogłuszona. Przedarła się przez dziurę, kręcąc głową.
- Mark, co się stało tam, w ogrodzie? - spytała, kiedy znaleźli się na drodze.
Mark wyglądał na zmartwionego.
-
Jak to co? Nic.
-
Patrzyłeś na to wykopane miejsce?
-
Nie. W ogrodzie zastałem Jade. Nie miałem jak się rozejrzeć.
-
Mark, czy ona tam była cały czas? Nie wchodziła do domu? A może wyszła któraś z dziewczyn?
Mark prychnął.
- Nawet nie wiem, jak one wyglądają. Widziałem tylko Jade i była tam cały czas. - Spojrzał na siostrę
ponuro. - Chyba nie chodzi ci ciągłe po głowie jakiś horror?
Mary-Lynnette nie odpowiedziała. Usiłowała zebrać rozbiegane myśli.
Nie wierzę. A jednak Jade to powiedziała. O kozach i ciotce Opal.
Rowan na pewno wcześniej nic wiedziała o kozach. I myślałam, że te wakacje ciotki wymyśliła sobie
na poczekaniu...
Dobra, może się myliłam. Ale to wcale nie znaczy, że powiedziała prawdę. Ułożyły sobie całą tę
historyjkę, a Rowan po prostu jest kiepską aktorką. A może...
- Mark, to zabrzmi dziwacznie... ale czy Jade nie miała przy sobie telefonu komórkowego?
Przystanął i zmierzył siostrę długim powolnym spojrzeniem, które wyraźniej niż słowa mówiło, co o
tym myśli.
-
Mary-Lynnette, co się z tobą dzieje?
-
Rowan i Kestrel oznajmiły, że pani B. jest na wakacjach. śe niespodziewanie postanowiła
wyjechać.
-
I co z tego? Jade powiedziała to samo.
-
Mark, pani B. mieszka tu od dziesięciu lat i nigdy nie wybierała się na wakacje. Nigdy. Myślisz, że
wyruszyła sobie w świat akurat w tym samym dniu, kiedy przyjechały jej siostrzenice?
-
Może dlatego, że przypilnują jej domu - zauważył Mark z rozbrajającą logiką.
Dokładnie to samo powiedziała Rowan. Mary-Lynnette nagle poczuła się, jakby miała paranoję;
odnosiła wrażenie, że wszyscy dookoła są w zmowie. Chciała mu powiedzieć o kolegach, ale już
zrezygnowała.
No, weź się w garść, dziewczyno. Nawet Mark myśli logicznie. Możesz przynajmniej to racjonalnie
przeanalizować, zanim biegniesz do szeryfa Akersa.
Prawda jest taka, że spanikowałaś, stwierdziła Mary-Lynnette z brutalną szczerością. Kierujesz się
przeczuciem i zupełnie zapomniałaś o logice. Nie masz żadnych dowodów. Uciekłaś.Powiesz szeryfowi,
ż
e coś podejrzewasz, bo zauważyłaś Rowan mocne nogi? Nie masz żadnych dowodów, powtórzyła w
duchu. Poza...
Jęknęła mimowolnie.
- Wszystko sprowadza się do tego, co jest w ogrodzie - powiedziała na głos.
- Co? - Mark, który szedł przy niej w pełnym napięcia milczeniu, nagle przystanął.
-
Wszystko sprowadza się do tego... - zaczęła od nowa z zamkniętymi oczami. - Powinnam chociaż
spojrzeć na to wykopane miejsce; nieważne, że Jade patrzyła. To jedyny prawdziwy dowód... więc trzeba
sprawdzić, co tam jest.
-
Słuchaj... - Mark kręcił głową.
-
Wrócę do ogrodu. Nie dzisiaj. Jestem śmiertelnie zmęczona. Ale jutro. Mark, muszę się upewnić,
zanim pójdę do szeryfa Akersa.
Mark wybuchnął.
- Zanim co? - krzyknął, aż słowa poniosły się echem. - Co ty wygadujesz? Do jakiego szeryfa?
Mary-Lynnette patrzyła na niego. Nie zdawała sobie sprawy, że brat podchodzi do całej tej sytuacji
zupełnie inaczej niż ona. Dlaczego, pomyślała, dlaczego on jest...
- Chciałaś, żebyśmy sprawdzili, gdzie jest pani B., no i sprawdziliśmy - stwierdził dobitnie. -
Powiedziały nam. I widziałaś Jade. Wiem, że jest trochę inna, jak pani B., ekscentryczna. Ale czy
wygląda na osobę, która mogłaby komukolwiek zrobić krzywdę? No, wygląda?
Jasne, zakochał się w niej, pomyślała Mary-Lynnette. Albo przynajmniej bardzo polubił.
Teraz była już całkiem zdezorientowana.
Niby dobrze, że Mark zainteresował się dziewczyną - tylko szkoda, że jest stuknięta. A nawet gdyby
miała lekkiego świra, trudno. Ale tu chodzi o mordercze szaleństwo. Tak czy siak. nie można donieść na
nową dziewczynę Marka, zwłaszcza bez dowodów.
Ciekawe, czy ona też go lubi? - zastanawiała się Mary-Lynnette. Nic ulega wątpliwości, że jedno było
gotowe bronić drugiego, kiedy się pojawiłam.
- Nie, masz rację - powiedziała na głos zadowolona, że poćwiczyła dziś kłamanie. - Nie wygląda na
osobę, która mogłaby komuś zrobić krzywdę. Dam sobie spokój.
Z tobą. A jutro w nocy, kiedy będziesz myślał, że obserwuję gwiazdy, zakradnę się tam. Zabiorę ze
sobą łopatę. I może kij do obrony przed wilkami.
-
Naprawdę sądzisz, że to była wilczyca? - zmieniła temat.
-
Hm, może. - Z twarzy Marka powoli znikała groźna mina. - W każdym razie coś dziwnego. Nigdy
wcześniej czegoś takiego nie słyszałem. Odpuścisz sobie te wszystkie wariactwa na temat pani B.?
-
Tak. - Tym razem nie spanikuję i dopilnuję, żeby mnie nie zobaczyły, pomyślała. Poza tym, gdyby
miały mnie zabić, zrobiłyby to dzisiaj, prawda?
-
A może to było wycie Wielkiej Stopy? - odezwał się Mark.
Rozdział 6
Dlaczego jej po prostu nie zabiłyśmy? - spytała Kestrel. Rowan i Jade spojrzały na siebie. W niewielu
rzeczach się zgadzały, ale w kwestii Kestrel bez wątpienia były jednomyślne.
-
Po pierwsze, uzgodniłyśmy, że nie wykorzystujemy naszej mocy...
-
...nie żywimy się ludźmi ani nie zabijamy - dokończyła wyliczankę Kestrel. - Ale przecież
posłużyłaś się dziś swoją mocą. Skontaktowałaś się z Jade.
-
Musiałam jej przekazać historyjkę, którą opowiedziałam o ciotce Opal. Właściwie powinnam
przemyśleć to wcześniej, przewidzieć, że ludzie mogą przychodzić i pytać, gdzie ciotka.
-
Pytała tylko ona. Gdybyśmy ją zabiły...
-
Nie możemy ot, tak sobie mordować ludzi w naszym nowym domu - oznajmiła stanowczo Rowan. -
Poza tym mówiła, że czeka na nią rodzina. I co, załatwimy ich wszystkich?
Kestrel wzruszyła ramionami.
-
Nie będziemy urządzać rzezi - przypomniała Rowan jeszcze bardziej zdecydowanie.
-
A może byśmy na nią wpłynęły? - zaproponowała Jade Siedziała, trzymając Tiggy'ego na rękach i
całując aksamitny czarny łepek kociaka. - Sprawimy, żeby zapomniała o podejrzeniach albo pomyślała, że
widziała ciotkę Opal.
-
To zdałoby egzamin, gdyby chodziło tylko o nią - tłumaczyła cierpliwie Rowan. - Ale co, będziemy
zmieniać myśli każdego, kto przyjdzie do domu? Albo zadzwoni? A nauczyciele. Za dwa tygodnie
idziecie do szkoły.
- No to sobie odpuścimy - stwierdziła Kestrel bez żalu Rowan pokręciła głową.
-
Potrzebne nam rozwiązanie na dłuższą metę. Jakieś sensowne wytłumaczenie zniknięcia ciotki
Opal.
-
Musimy ją przenieść - stwierdziła Kestrel. - Pozbyć się zwłok.
-
Nie, nie. A może... odtworzymy ciało - zaproponowała Rowan.
-
Z takiego stanu?
Zaczęły się sprzeczać. Jade oparła brodę o łepek Tiggy'ego i patrzyła przez okno kuchenne. Myślała o
Marku Carterze który ma rycerskie serce. Na samą myśl o nim ogarniało ją przyjemne, zakazane uczucie.
U nich nie było zbyt wielu wolnych ludzi. Nigdy jej nie kusiło, żeby złamać zasady świata nocy i za-
kochać się w człowieku. Ale tutaj... owszem, bardzo ją ciągnęło do Marka Cartera. Zupełnie jak zwykłą
dziewczynę.
Zadrżała z rozkoszy. Kiedy próbowała wyobrazić sobie, że się zakochuje, Tiggy nagle zeskoczył na
podłogę i puścił się biegiem przez kuchnię. Miał najeżone futro.
Jade znów spojrzała za okno. Nic nie widziała. Ale. czuła...
- Tam w ogrodzie coś dziś było - powiedziała do sióstr. Rowan i Kestrel dalej się kłóciły. W ogóle jej
nie usłyszały.
Mary-Lynnette otworzyła oczy i kichnęła. Zaspała. Promienie słońca dosięgały już krawędzi jej
granatowych zasłon.
Wstawaj i bierz się do roboty, nakazała sobie. Ale nadal leżała, ścierając z oczu sen i starając się
obudzić. Lubiła siedzieć po nocach.
Pokój był duży, pomalowany na zgaszony niebieski kolor. Mary-Lynnette sama przyczepiła do sufitu
ś
wiecące w ciemności gwiazdy i planety. Do lustra na szafie przykleiła naklejkę samochodową z napisem:
„Gonię asteroidy". Na ścianach powiesiła gigantyczną wypukłą mapę Księżyca, plakat ze .,Sky-Gazers
Almanach" i fotografie Plejady. Mgławicy Końskiego Łba i całkowitego zaćmienia z 1995 roku.
To było schronienie Mary-Lynnette, miejsce, do którego uciekała, kiedy czuła się nierozumiana. Noc
dawała jej poczucie bezpieczeństwa.
Ziewnęła i poczłapała do łazienki, chwytając po drodze dżinsy i koszulkę. Kiedy schodziła po
schodach, czesząc włosy, usłyszała dobiegające z salonu odgłosy.
Claudine... i drugi, męski. Nie, nie Marka - w weekendy brat zwykle chodził do swojego przyjaciela
Bena. Głos należał do kogoś obcego.
Zerknęła przez kuchnię. Na kanapie w salonie siedział chłopak. Widziała tylko tył jego głowy z
popielatymi włosami. Wzruszyła ramionami i właśnie miała otworzyć lodówkę, kiedy usłyszała własne
imię.
- Mary-Lynnette jest jej dobrą przyjaciółką - mówiła Claudine z lekkim akcentem. - Kilka lat temu
pomagała postawić zagrodę dla kóz.
Rozmawiają o pani B.!
-
Po co jej kozy?
-
Chyba mówiła Mary-Lynnette, że się przydadzą, bo już nie może tyle wychodzić.
-
Dziwne - skwitował chłopak. Miał leniwy, beztroski głos. - Ciekawe, co miała na myśli.
Mary-Lynnette intensywnie wpatrywała się poza kuchnię, stojąc zupełnie nieruchomo. Widziała, jak
Claudine lekko i ujmująco wzrusza ramionami.
- Chyba chodziło o mleko. Teraz codziennie ma świeże. Nie musi fatygować się do sklepu. Ale nie
wiem. Sam zapytaj. - Roześmiała się.
Nie będzie łatwo, pomyślała Mary-Lynnette. Czemu zjawił się tu jakiś obcy chłopak i wypytuje o
panią B.?
Jasne. To na pewno policjant. Albo agent FBI. Chociaż miał za młody głos jak na gliniarza; chyba że
został przysłany do szkoły Dewitt jako wtyczka. Mary-Lynnette przeszła w głąb kuchni: stąd widziała go
w lustrze.
Poczuła rozczarowanie.
Wyglądał zdecydowanie za młodo na agenta FBI. Bardzo chciała, żeby był bystrym,
spostrzegawczym, ostrym detektywem, ale niestety. Okazał się po prostu najprzystojniejszym
chłopakiem, jakiego w życiu widziała.
Szczupły i elegancki, przypominał wielkiego oswojonego kocura. Wyciągnięte długie nogi trzymał
skrzyżowane w kostkach pod ławą. Miał wyraziste rysy twarzy, lekko skośne szelmowskie oczy i
rozbrajający leniwy uśmiech.
Nie tylko leniwy, doszła do wniosku. Bezmyślny. Pusty. Wręcz głupi. Starała się nie zwracać uwagi
na wygląd. Cudowni chłopcy, którzy wyglądali jak wielkie popielate kocury, nie mieli żadnej motywacji,
ż
eby rozwijać umysł. Byli egocentryczni i próżni. A poziom ich IQ wystarczał ledwie do tego żeby uga-
niać się za dziewczynami.
Ten chłopak sprawiał wrażenie lekko nieprzytomnego, jakby nie wiedział, co się wokół niego dzieje.
Nie obchodzi mnie. po co tu przylazł. Idę na górę.
Akurat wtedy podniósł dłoń i pomachał palcami. Odwrócił się lekko. Nie spojrzał na Mary-Lynnette.
ale dał jasno do zrozumienia, że mówi do kogoś z tyłu. Teraz w lustrze widziała jego profil.
-
Cześć.
-
Mary-Lynnette, to ty? - spytała Claudine.
- Tak. - Otworzyła lodówkę i zaczęła hałasować. - Zeszłam tylko po sok i wracam na górę.
Serce waliło jej jak oszalałe - z zawstydzenia i ze złości. Widocznie zobaczył ją w lustrze. Pewnie
sobie pomyślał, że ona gapi się na niego z powodu wyglądu. Bo ludzie zawsze wlepiali w niego wzrok.
Wielkie mi halo, idź stąd.
- Poczekaj - zawołała Claudine. - Chodź tu i porozmawiaj chwilę.
Nie. Mary-Lynnette wiedziała, że to dziecinna i głupia reakcja, ale nic nie mogła na to poradzić.
Brzęknęła butelką soku brzoskwiniowego o butelkę wody mineralnej Calistoga.
-Poznaj siostrzeńca pani Burdock - krzyknęła Claudine. Mary-Lynnette zamarła.
Stała w chłodnym powietrzu bijącym z lodówki i bezmyślnie wpatrywała się w regulator temperatury
na tylnej ściance. Odstawiła butelkę z sokiem. Nie patrząc, wyjęła colę z sześciopaku.
Jakiego siostrzeńca? Nie przypominam sobie, żeby staruszka wspominała o siostrzeńcu.
To prawda, nie rozmawiała z panią Burdock za wiele o jej rodzinie, dopóki nie okazało się, że
przyjeżdżają dziewczyny.
Więc to siostrzeniec pani B. Dlatego o nią pyta. Ale czy on wie? Czy jest w zmowie z siostrami? A
może przeciwko nim?
Całkowicie zdezorientowana weszła do salonu.
- Mary-Lynnette, to Ash. Przyjechał w odwiedziny do ciotki i do sióstr - oznajmiła Claudine. - Ash.
oto Mary-Lynnette. Przyjaciółka twojej ciotki.
Ash wstał. Ruszał się wolno i zmysłowo. Jak kot; nawet lekko się przeciągnął.
- Cześć.
Podał jej rękę. Mary-Lynnette chwyciła ją palcami mokrymi i zimnymi od puszki z colą i spojrzała
mu w oczy.
- Cześć.
A właściwie wyglądało to tak: Mary-Lynnette weszła, wlepiając oczy w dywan. Widziała buty Nike i
dziurawe na kolanach dżinsy Asha. Kiedy się podniósł, spojrzała na koszulkę z ciemnym wzorem -
czarnym kwiatem na białym tle, pewnie symbolem jakiejś grupy rockowej. A gdy jego ręka znalazła się w
polu widzenia Mary-Lynnette, automatycznie wyciągnęła swoją mamrocząc pod nosem coś na powitanie.
Spojrzała mu w twarz, dotykając dłoni. I...
Tę właśnie chwilę ciężko opisać.
Kontakt.
Coś się wydarzyło.
Ej, czy ja cię przypadkiem nie znam?
Nie znała. W tym rzecz. A czuła, że powinna. Miała też wrażenie, jakby ktoś sięgnął do jej wnętrza i
dotknął kręgosłupa przewodem elektrycznym pod napięciem. Okropnie nieprzyjemne. Ale jakimś cudem
wszystko to razem wywoływało drżące oszołomienie jak...
Jak wtedy, kiedy patrzyła na Mgławicę Laguna. Albo wyobrażała sobie galaktyki zgromadzone w
skupiska, coraz większe i większe, aż czuła, że się zapada.
Teraz też się zapadała. Nie widziała nic poza jego oczami Były dziwne, zmieniały kolor jak gwiazda
oglądana przez gęstą atmosferę. Raz niebieskie, raz złote, raz fioletowe.
Och, niech to zniknie. Nie chcę tego.
- Miło widzieć tu nową twarz, prawda? Nudno nam tu tak samym - powiedziała Claudine, lekko
podnieconym tonem.
Wyrwana z transu Mary-Lynnette zareagowała, jakby Ash właśnie podał jej mangustę, nie rękę.
Odskoczyła, patrząc wszędzie, byle nie na niego. Cudem uratowała się przed wpadnięciem do szybu
górniczego - tak właśnie teraz się czuła.
- No tak... - odezwała się Claudine z wdzięcznym akcentem. - Hm... - Owijała wokół palca kosmyk
kręconych czarnych włosów, a robiła to tylko wtedy, kiedy była skrajnie zdenerwowana. - Wy się znacie?
Zapadła cisza.
Powinnam coś powiedzieć, pomyślała oszołomiona Mary-Lynnette. wpatrując się w kamienny
kominek. Zachowuję się jak wariatka i przynoszę wstyd Claudine.
Ale co tu się właściwie dzieje?
Nieważne. Później będę się martwić. Z trudem przełknęła linę i wysiliła się na uśmiech.
- Na jak długo przyjechałeś?
Popełniła błąd; spojrzała na Asha. I wszystko się powtórzyło, ale nie tak intensywnie jak wcześniej,
może dlatego, że go nie dotykała. Ale znowu przeszył ją prąd.
A on wyglądał jak porażony kocur. Najeżony. Nieszczęśliwy. Zaskoczony. No, przynajmniej
otrzeźwiał, pomyślała Mary-Lynnette. Przyglądali się sobie, a pokój wirował i zrobił się różowy.
-
Kim jesteś? - spytała, odrzucając już pozory grzeczności.
-
Kim ty jesteś? - powtórzył niemal dokładnie tym samym tonem.
Spiorunował ją spojrzeniem.
Claudine po cichu kląskała, sprzątając sok pomidorowy. Mary-Lynnette zrobiło się żal macochy, ale
nie mogła poświęcić jej uwagi. Cała skupiała się na stojącym przed nią chłopaku, na walce z nim, na
odpychaniu go od siebie. Na otrząśnięciu się z dziwnego odczucia, że jest jednym z dwóch pasujących do
siebie puzzli, które właśnie się połączyły.
- Słuchaj... - powiedziała stanowczo.
- Słuchaj... - odezwał się opryskliwie w tej samej chwili. Oboje zamilkli i znów spojrzeli na siebie
groźnie. W końcu Mary-Lynnette udało się odwrócić wzrok. Coś tłukło jej się po głowic...
-
Ash... - Chwyciła go za ramię. - Pani Burdock rzeczywiście o tobie wspominała... o małym chłopcu,
który ma na imię Ash. Nie wiedziałam, że mówi o swoim siostrzeńcu.
-
Wnuku siostry - poprawił Ash, niezupełnie panując nad głosem. - Co mówiła?
- Ze jesteś złym chłopcem i że jak dorośniesz, będziesz pewnie jeszcze gorszy.
- No to się nie pomyliła - przyznał z nieco łagodniejszym razem twarzy, jakby znalazł się na
znajomym gruncie.
Serce Mary-Lynnette zaczęto bić wolniej. Zorientowała się, że jeżeli się skupi, jest w stanie
zapanować nad dziwnymi uczuciami. Łatwiej było, kiedy nie patrzyła na Asha.
Oddychaj głęboko, przykazała sobie. Jeszcze. Dobra, wyjaśnijmy sobie parę rzeczy. Na razie
zapomnij o tym, co się stało Ustal ważne fakty.
Po pierwsze, ten chłopak jest bratem dziewczyn. Po drugie, może brał udział w spisku przeciwko pani
B. Po trzecie, jeżeli nie, może posiada jakąś pomocną informację. Na przykład, czy ciotka zostawiła
testament, a jeżeli tak, kto dostanie rodzinne klejnoty.
Spojrzała na Asha kątem oka. Trochę się uspokoił. Oddychał o wiele wolniej. Oboje wyluzowali.
-
Więc Rowan, Kestrel i Jade to twoje siostry? - spytała z największą uprzejmą nonszalancją, na jaką
zdołała się wysilić. - Wydają się... miłe.
-
Nie wiedziałam, że je poznałaś - wtrąciła się Claudinc Przystanęła w drzwiach, oparta drobnym
ramieniem o futrynę, ze splecionymi na piersiach rękami i ścierką w dłoni. - Powiedziałam mu, że ich nie
znasz.
-
Poszliśmy tam wczoraj z Markiem - wyjaśniła Mary-Lynnette i zauważyła, że na twarzy Asha
odmalowało się coś, co zniknęło bardzo szybko, więc nie zdążyła stwierdzić co. Ale poczuła się tak. jakby
stała nad urwiskiem w zimnym wietrze.
Czemu? Co w tym złego, że znam dziewczyny?
-
Ty i Mark... Mark to twój.... brat?
-
Zgadza się - potwierdziła Claudine.
-
Masz jeszcze inne rodzeństwo? Mary-Lynnette zamrugała.
-
Robisz spis ludności?
Ash spróbował się uśmiechnąć, ale wyszła mu marna kopia poprzedniego leniwego uśmiechu.
-
Po prostu lubię wiedzieć, z kim się zadają moje siostry.
-
Czemu? Musisz ich pilnować?
- Właściwie tak. - Znów się uśmiechnął, tym razem wyszło mu lepiej. - Jesteśmy staroświecką
rodziną. Bardzo staroświecką.
Mary-Lynnette zaniemówiła. Potem nagle poczuła się szczęśliwa. Nie musiała już myśleć o morderstwach
ani o tym, co ten chłopak wie. Zastanawiała się tylko nad tym. co mu zrobi.
- Więc jesteście staroświecka rodziną - powtórzyła, robiąc krok do przodu.
Skinął głową.
-
I ty rządzisz - ciągnęła.
- No, tutaj. W domu rządzi mój ojciec.
-
I po prostu mówisz siostrom, z kim mogą się zadawać. Może jeszcze dyktujesz ciotce, z kim ma się
przyjaźnić?
-
Prawdę mówiąc, o tym właśnie rozmawiałem... - Skinął ręką w stronę Claudine.
Jasne. Mary-Lynnette zrobiła kolejny krok w stronę Asha. który cały czas się uśmiechał.
-
O, nie. - Claudine strzepnęła ścierkę do naczyń. - Nie uśmiechaj się.
-
Lubię dziewczyny z charakterem. - Ash zastanawiał się nad najbardziej obraźliwą rzeczą, jaką
mógłby powiedzieć. W końcu, z zamierzoną zuchwałością, skrzywił się i pogłaskał Mary-Lynnette pod
brodą.
Fzzzz! Iskry. Mary-Lynnette odskoczyła. Ash też, spoglądając na swoją dłoń, jakby go zdradziła.
Mary-Lynnette ogarnęła niewytłumaczalna ochota, żeby powalić Asha na podłogę i przydusić go
sobą. Nigdy wcześniej żaden chłopak nie wywoływał w niej takich emocji. Pod wpływem nagłego
impulsu kopnęła Asha w piszczel.
Jęknął i zrobił kilka podskoków do tyłu. Zniknął mu z twarzy wyraz leniwego zadowolenia. Wyglądał
na przerażonego.
- Lepiej już sobie idź - powiedziała uprzejmie Mary-Lynnette. Zaskoczyło ją własne zachowanie.
Nigdy nie była brutalna. Widocznie gdzieś głęboko tkwiło w niej coś, o co sama siebie nie podejrzewała.
Claudine oddychała ciężko i kręciła głową. Ash cały czas podskakiwał, ale nigdzie się nie wybierał.
Mary-Lynnette znów do niego podbiegła. Mimo że był od niej o pół głowy wyższy, cofnął się z lękiem i
zdziwieniem.
- Hej. słuchaj, ty chyba sobie nie zdajesz sprawy, co robisz - wycedził. - Gdybyś wiedziała...
Mary-Lynnette znów dostrzegła w jego oczach lśnienie, przypominające błysk noża w świetle. Nagle
przestał wyglądać głupawo i znajomo. Stał się groźny.
- Idź nękać kogoś innego - warknęła Mary-Lynnette. Zamierzyła się nogą. żeby znów go kopnąć.
Otworzył usta. ale zaraz je zamknął. Cały czas trzymając się za piszczel, spojrzał na Claudine i zdobył się
na zbolały, budzący litość uśmiech.
- Dziękuję bardzo za całą pani...
-
Wynocha! - wrzasnęła Mary-Lynnette. Uśmiech zniknął.
-
Już się robi! - Pokuśtykał do drzwi. Ona za nim.
-
A tak właściwie, jak ci na imię? - spytał, stojąc przed domem, jakby w końcu znalazł punkt
zaczepienia, którego szukał. - Mary? Maryli? M'lin? M.L.?
-
Mary-Lynnette - oznajmiła oschle. - To imię oddaje mój charakter - dodała pod nosem. W zeszłym
roku czytała na angielskim Poskromienie złośnicy.
-
Naprawdę? A co powiesz na: M'lin? Przeklęta? - Cały czas się cofał.
Mary-Lynnette była przerażona. Może jego klasa też omawiała tę lekturę. Ale nie wyglądał na
takiego, co rzuca cytatami z Szekspira.
- Baw się dobrze z siostrami - rzuciła, zatrzaskując drzwi Oparła się o nie i próbowała złapać oddech.
W całym ciele czuła mrowienie, jakby zaraz miała zemdleć.
Nie byłabym zaskoczona, gdyby go zamordowały. Cała ta rodzina jest dziwna.
Przerażająco dziwna, pomyślała Mary-Lynnette. Gdyby wierzyła w zabobony, naprawdę wpadłaby w
panikę. Miała złe przeczucie, że coś się stanie...
Claudine przyglądała się jej z salonu.
-
Cudownie - podsumowała. - Wykopałaś gościa z domu. Co to wszystko ma znaczyć?
-
Nic chciał wyjść.
-
Wiesz, o co mi chodzi. Znacie się?
Mary-Lynnette leniwie wzruszyła ramionami. Oszołomienie ustępowało, ale po głowie krążyła
niezliczona ilość pytań.
Claudine patrzyła na nią badawczo, w końcu pokręciła głową
- Pamiętam, jak mój młodszy brat kiedy miał cztery lata, w piaskownicy popchnął dziewczynkę na
twarz. W ten sposób chciał pokazać, że ją lubi.
Mary-Lynnette puściła tę uwagę mimo uszu.
-
Claude... po co Ash tu przyszedł? O czym rozmawialiście?
-
O niczym - odpowiedziała rozdrażniona. - Zwykła pogawędka. Co za różnica, skoro go tak
nienawidzisz? - Westchnęła, kiedy Mary-Lynnette nie spuszczała z niej wzroku. - Był bardzo
zainteresowany wszelkimi historiami z życia na wsi. Miejscowymi opowieściami.
Mary-Lynnette prychnęła.
-
Powiedziałaś mu o Wielkiej Stopie?
-
Nie. o Vicu i Toddzie. Mary-Lynnette zamarła.
-
ś
artujesz. Dlaczego?
-
Bo o takie rzeczy pytał! Ludzie zagubieni w czasie...
-
Marnujący czas.
- Nieważne. Po prostu pogadaliśmy sobie miło. To sympatyczny chłopak. I tyle.
Serce Mary-Lynnette biło szybko.
Nie myliła się. Teraz była tego pewna. Sprawa Todda i Vica miała związek z przyjazdem sióstr i tym,
co się stało z panią B. Ale jaki?
Dowiem się, pomyślała.
Rozdział 7
Okazało się, że wcale nie tak łatwo odnaleźć Todda i Vica. Późnym popołudniem Mary-Lynnette weszła
do sklepu wielobranżowego w Briar Creek. gdzie sprzedawano wszystko od gwoździ i pończoch po
groszek konserwowy.
- Cześć, Bunny. Nie widziałeś przypadkiem Todda albo Vica?
Bunny Marten uniosła wzrok znad lady. Była ładna, miała blond włosy, okrągłą twarz z dołkami w
policzkach i nieśmiałe spojrzenie. Chodziła z Mary-Lynnette do jednej klasy.
- Sprawdzałaś w Gold Creek Bar? Mary-Lynnette skinęła głową.
- A u nich w domu? W drugim sklepie? W biurze szeryfa? W biurze szeryfa mieściły się również
siedziba władz miejskich i biblioteka publiczna.
-
Jeżeli nie grają w snookera, to na ogół strzelają. Ćwiczyli strzelanie do puszek.
-
Tak, ale gdzie? - dopytywała Mary-Lynnette. Bunny pokręciła głową, pobrzękując
kolczykami.
- Wiem tyle co i ty. - Zawahała się, spoglądając na swoje skórki przy paznokciach, które odpychała
małym, tępo zakończonym drewnianym patyczkiem. - Słyszałam, że czasem chodzą do Mad Dog Creek. -
Wymownie spojrzała na koleżanki wielkimi błękitnymi oczami.
Mad Dog Creek... No, super, Mary-Lynnette się skrzywiła
-
No właśnie. - Bunny wyprostowała się i wzruszyła ramionami. - Ja bym tam nie poszła. Cały czas
myślałabym o tym ciele.
-
Ja też. No to dzięki. Bun. Na razie.
Bunny krytycznie spojrzała na swoje paznokcie.
- Owocnych łowów - rzuciła w roztargnieniu. Mary-Lynnette wyszła ze sklepu, mrużąc oczy w gorą-
cym, mglistym sierpniowym słońcu. Main Street nie była długa. Stało przy niej kilka ceglanych i
kamiennych budynków z czasów gorączki złota w Briar Creek i kilka nowoczesnych budynków, z
odpadającym tynkiem. Todda i Vica w żadnym z nich nie było.
No i co teraz? Mary-Lynnette westchnęła. Do Mad Dog Creek prowadził szlak zawsze zarośnięty
chwastami i obstawiony pułapkami. Każdy doskonale wiedział, że tam się strzela.
Jeżeli są w Mad Dog Creek, to pewnie polują, pomyślała. Nie wspominając o piciu, a może i o
narkotykach. Broń i piwo. No i jeszcze to ciało.
Zwłoki znaleziono rok temu, mniej więcej o tej porze. Mężczyzna z plecakiem - prawdopodobnie
turysta. Nikt nie wiedział, kim jest ani jak zginął - ciało było za bardzo wysuszone i nadjedzone przez
zwierzęta. Ale ludzie mówili, że nad strumykiem zeszłej zimy latały duchy.
Mary-Lynnette znów westchnęła i wsiadła do swojego kombi.
Stary, zardzewiały samochód wydawał straszne dźwięki, kiedy się przyspieszało, ale był jej. Robiła
wszystko, żeby utrzymać go na chodzie. Kochała ten wóz, bo z tyłu miał mnóstwo miejsca, gdzie mogła
położyć teleskop.
Na jedynej stacji benzynowej w Briar Creek spod siedzenia wyjęła składany nóż do owoców i zaczęła
majstrować przy zardzewiałej zakrętce wlewu benzyny.
Troszkę do góry... prawie, prawie... teraz przekręcić...
Zatyczka się otworzyła.
- Myślałaś kiedyś, czy nie zająć się włamywaniem do sejfów? - odezwał się głos za nią. - Masz rękę.
- Cześć, Jeremy. - Mary-Lynnette się odwróciła. Uśmiechnął się oczami - jasnobrązowymi, z
niewiarygodnie długimi rzęsami.
Gdybym miała się zakochać - ale na razie nie zamierzam - to na pewno w takim chłopaku jak on. Nie
w żadnym blondynie, któremu się zdaje, że może dobierać znajomych Siostrom.
Tak czy siak, to próżne rozważania, bo Jeremy nie umawia! się z dziewczynami. Był samotnikiem.
-
Chcesz, żebym zajrzał pod maskę? - Wytarł dłonie w szmatę.
-
Nie, dzięki. Sprawdzałam wszystko w zeszłym tygodniu. - Mary-Lynnette zaczęła nalewać
benzynę.
Wziął butelkę z płynem i zaczął myć przednią szybę. Wprawnie, delikatnie, ze skupieniem.
Mary-Lynnette musiała tłumić śmiech, ale doceniała, że Jeremy nie wyśmiewa porysowanej szyby i
przeżartych rdzą wycieraczek. Zawsze miała dziwne poczucie więzi z tym chłopakiem. Jako jedyny z
Briar Creek wydawał się chociaż trochę zainteresowany astronomią - pomógł jej zbudować model Układu
Słonecznego w ósmej klasie i oczywiście oglądał z nią zaćmienie Księżyca w zeszłym roku.
Rodzice Jeremy'ego zmarli w Bedford, kiedy był niemowlakiem, a do Briar Creek przywiózł go wuj -
dziwny człowiek. Często wyprawiał się na poszukiwania złota w dziczy Klamath. Któregoś dnia po
prostu nie wrócił.
Od tamtej pory Jeremy mieszkał sam w przyczepie w lesie. Imał się różnych zajęć; pracował też na
stacji benzynowej, żeby zarobić na życie. Nie miał tak ładnych ciuchów jak inne dzieciaki, ale nie
zależało mu na tym, a w każdym razie nie dawał tego po sobie poznać.
Końcówka węża paliwa kliknęła. Mary-Lynnette zorientowała się, że śni na jawie.
-
Coś jeszcze? - spytał Jeremy. Przednia szyba lśniła czystością.
-
Nie... A właściwie tak. Nie widziałeś dzisiaj Todda Akersa albo Vica Kimble'a?
Ręka Jeremy'ego, którą wyciągał, żeby wziąć od niej dwudziestodolarowy banknot, zatrzymała się w
pół drogi.
-
A co?
-
Chciałam z nimi porozmawiać. - Natychmiast poczuła wypieki na policzkach. O Boże, on myśli, że
się zadaję z Toddem i Yikiem i że chyba zgłupiałam, skoro właśnie jego dopytuję o tych dwóch. - Bunny
powiedziała, że mogą być w Mad Dog Creek - pośpieszyła z wyjaśnieniem. - Pomyślałam, że skoro tu
mieszkasz, może ich rano widziałeś.
- Wyszedłem w południe. - Pokręcił głową. - Ale nie słyszałem rano żadnych strzałów znad
strumyka. Zresztą chyba nie było ich tam całe lato. Ciągle im powtarzam, żeby się trzymali z daleka.
Mówił cicho, spokojnie, bez emocji, ale Mary-Lynnette podejrzewała, że Todd i Vic mogą się go bać.
Nigdy nie słyszała, żeby Jeremy wdał się w bójkę. Ale czasami w jego poważnych brązowych oczach
pojawiał się przerażający błysk. Jakby w tym spokojnym chłopaku tkwiła jakaś prymitywna i śmiertelna
siła, zdolna wyrządzić wiele szkody, gdyby została uwolniona.
- Mary-Lynnette, wiem, że to nie moja sprawa, ale... cóż, myślę, że nie powinnaś się spotykać z tymi
chłopakami. Jeżeli naprawdę chcesz ich znaleźć, pójdę z tobą.
Och. Poczuta ciepły przypływ wdzięczności. Nie zamierzała prosić Jeremy'ego o pomoc, ale miło, że
to zaproponował.
- Dzięki. Dam sobie radę.
Patrzyła, jak Jeremy idzie do budki po resztę dla niej. Jak to jest być zdanym na siebie od dwunastego
roku życia? Może potrzebuje wsparcia? Może powinna poprosić tatę, żeby dał mu jakąś robotę przy
domu? Jeremy pracował dla wielu ludzi w okolicy. Trzeba tylko uważać - wiedziała, że chłopak niena-
widzi litości.
-
Mary-Lynnette - odezwał się po powrocie. Uniosła wzrok.
-
Jeżeli znajdziesz Todda i Vica, to uważaj.
-
Jasne.
-
Mówię poważnie.
- Wiem. - Wyciągnęła rękę po pieniądze, ale on ich nie wypuścił. Zrobił za to coś dziwnego:
rozchylił jej palce jedną dłonią, a drugą wsunął banknoty i monety. Później zacisnął jej palce. Trzymał ją
za rękę.
Moment fizycznego kontaktu zaskoczył Mary-Lynnette i wzruszył. Patrzyła na szczupłe, śniade dłonie
Jeremy'ego, na złoty sygnet z czarnym wzorem, który miał na palcu.
Jeszcze bardziej się zdziwiła, kiedy spojrzała mu w oczy. Dostrzegła w nich szczery niepokój i...
szacunek. Przez chwilę odczuwała dziki i zupełnie niewytłumaczalny impuls, żeby o wszystkim
powiedzieć Jeremy'emu. Ale już sobie wyobrażała, co on pomyśli. Zawsze kierował się zdrowym roz-
sądkiem.
-
Dzięki - powtórzyła, siląc się na słaby uśmiech. - Uważaj na siebie.
-
To ty uważaj. Niektórym by ciebie brakowało, gdyby coś ci się stało. - Uśmiechnął się, ale
odjeżdżając, Mary-Lynnette czuła na sobie jego zaniepokojony wzrok.
No dobra, i co teraz?
Większość dnia zmarnowała na szukanie Todda i Vica. A teraz, mając w głowie wspomnienie
poważnych brązowych oczu Jeremy'ego, zastanawiała się, czy od początku nie był to głupi pomysł.
Brązowe oczy... A jakiego koloru oczy miał ten wielki blond kocur? Dziwne, ale nie mogła sobie
przypomnieć. W pewnym momencie wyglądały na brązowe - wtedy akurat opowiadał o staroświeckiej
rodzinie. Ale kiedy mówił, że lubi dziewczyny z charakterem, widziała mdły błękit. A gdy pojawił się w
nich ten dziwny błysk noża, stały się lodowato szare.
Kogo to obchodzi? Niech sobie będą i pomarańczowe. Jedź do domu. Przygotuj się na wieczór.
Jakim cudem Nancy Drew zawsze odnajdywała ludzi, których chciała przesłuchać?
Dlaczego? Dlaczego ja?
Ash gapił się na żółty cedr pochylony nad strumykiem. Jemu z kolei przypatrywała się wiewiórka za
głupia, żeby usunąć się ze słońca. Na kamieniu obok jaszczurka podniosła najpierw jedną nogę, a potem
drugą.
To nie w porządku.
Przecież nigdy w to nie wierzył.
Zawsze miał szczęście. A w każdym razie udawało mu się uciec, choćby o włos, od katastrofy. Ale
tym razem katastrofa już nastąpiła, powodując całkowitą zagładę.
Wszystko, czym jest... w co wierzył na swój temat... mógłby to stracić w ciągu pięciu minut? Przez
dziewczynę, prawdopodobnie stukniętą i na pewno bardziej niebezpieczną niż wszystkie trzy jego siostry
razem wzięte?
Doszedł do ponurego wniosku. Nie. Nie trzeba było pięciu minut. Wystarczyło zaledwie pięć sekund.
Znał mnóstwo całkiem miłych dziewczyn. Czarownic o tajemniczym uśmiechu, ponętnych wampirek,
zmienno-kształtnych z fajnymi futrzanymi ogonami. Nawet ludzkie dziewczyny w szpanerskich
sportowych samochodach, które pozwalały gryźć się w szyję. Dlaczego nie mogła to być któraś z nich?
No trudno, nie była. Nie ma sensu się zastanawiać, gdzie tu sprawiedliwość. Pytanie tylko, co z tym
zrobić. Siedzieć i czekać, aż przeznaczenie zmiażdży go jak ciężarówka?
„Przykro mi z powodu twojej rodziny'', powiedział Quinn. Może w tym cały szkopuł? Widocznie jest
ofiarą genów Redfernów Bez przerwy ściągali na siebie kłopoty i na każdym kroku zadawali się z ludźmi.
Więc co, będzie czekał na powrót Quinna i przedstawi mu to usprawiedliwienie? „Przykro mi, ale nie
jestem w stanie sobie poradzić z sytuacją, nie mogę nawet dokończyć dochodzenia".
Gdyby tak zrobił, Quinn wezwałby Starszych. Ash czuł, że twarz mu tężeje. Zmrużonymi oczami popa-
trzył na wiewiórkę, która nagle jednym susem skoczyła na drzewo, zostawiając po sobie błysk rudego
futerka. Jaszczurka przestała się ruszać.
Nie, nie zamierza czekać, aż przeznaczenie go wykończy. Zrobi wszystko, co się da, żeby uratować
sytuację i honor rodziny.
I to dziś wieczorem.
- Zrobimy to dziś wieczorem - oznajmiła Rowan. - Kiedy będzie zupełnie ciemno, zanim pojawi się
księżyc. Przeniesiemy ją do lasu.
Kestrel uśmiechnęła się wielkodusznie. Wygrała sprzeczkę.
-
Musimy uważać - ostrzegła Jade. - Ten odgłos, który usłyszałam wczoraj na dworze, to nie zwierzę.
To chyba ktoś z nas.
-
Oprócz nas nie ma w pobliżu żadnych ludzi nocy - powiedziała łagodnie Rowan. - Głównie dlatego
tu przyjechałyśmy.
-
Może to łowca wampirów? - zastanawiała się Kestrel. -Ten, który zabił ciotkę Opal?
-
O ile ciotkę zabił łowca wampirów - zauważyła Rowan. - Tego nie wiemy. Jutro rozejrzymy się po
mieście. Może przynajmniej przyjdzie nam do głowy pomysł, kto mógł to zrobić.
-
A potem się nim zajmiemy - stwierdziła zapalczywie Jade.
-
Tymi odgłosami, które słyszałaś w ogrodzie, też się zajmiemy - dodała Kestrel i uśmiechnęła się
łakomie.
Zapadł zmierzch. Mary-Lynnette spojrzała na zegarek. Reszta rodziny spokojnie spędza wieczór -
ojciec czyta książkę o II wojnie światowej, Claudine robi na drutach, Mark próbuje nastroić swoją starą
gitarę, która przez lata leżała w piwnicy.
On pewno usiłuje wymyślić rymy do „Jade".
-
Idziesz oglądać gwiazdy? - Ojciec uniósł wzrok znad książki.
-
Tak. Zapowiada się ładna noc, do północy nie będzie Księżyca. To ostatnia szansa, żeby zobaczyć
niektóre perseidy. - Nie do końca kłamała. Będzie zerkać na zabłąkane obiekty roju meteorów perseidy po
drodze na farmę Burdocków.
-
Dobrze, tylko uważaj - powiedział ojciec.
Dziwne, od lat nie mówił czegoś takiego. Claudine wymachiwała drutami, zagryzając wargi.
- Może powinien pójść z tobą Mark - zasugerowała, nie podnosząc wzroku.
O Boże, myśli, że jestem szurnięta, jęknęła w duchu Mary-Lynnette. Właściwie nie mam do niej żalu.
-
Nie, nie. nie ma potrzeby - zapewniła zbyt pośpiesznie.
-
A nie pomóc ci ze sprzętem? - Mark zmrużył oczy.
-
Wezmę samochód. Poradzę sobie. Naprawdę. - Pognała do garażu, żeby nikt nie zdążył wyskoczyć
z nowym pomysłem.
Nie spakowała teleskopu. Na tylne siedzenie wrzuciła szpadel. Zawiesiła sobie na szyję aparat
fotograficzny, a do kieszeni wsunęła latarkę.
Zaparkowała u stóp wzgórza. Zanim wyjęła szpadel, stanęła na chwilę, żeby uważnie spojrzeć na
północny wschód, na konstelację Perseusza.
Akurat teraz nie było żadnych meteorytów. Dobrze. Z kluczykami w dłoni odwróciła się, żeby
otworzyć tylną klapę kombi, i gwałtownie podskoczyła.
- O Boże!
Mało nie wpadła na Asha.
- Cześć.
Puls jej szalał, a kolana miała miękkie. Ze strachu, wytłumaczyła sobie. To wszystko.
- Przez ciebie omal nie dostałam zawału! - sapnęła. - Zawsze tak się zakradasz?
Spodziewała się cwanej odpowiedzi, żartobliwej pogróżki albo flirciarskiej zaczepki. Tymczasem Ash
zmarszczył brwi i spojrzał na nią markotnie.
- Nie. Co ty tu robisz?
Serce Mary-Lynnette pominęło kilka uderzeń. Jednak usłyszała, jak własnym głosem odpowiada
stanowczo:
- Oglądam gwiazdy. Jak co noc. Może chcesz sobie to zanotować dla policji?
Spojrzał najpierw na nią, potem na samochód.
- Obserwujesz gwiazdy?
- Oczywiście. Z tego wzgórza. - Wskazała ręką. Przyglądał się aparatowi fotograficznemu.
- Nie masz teleskopu - zauważył sceptycznie. - Aha, pewnie jest w samochodzie?
Uświadomiła sobie, że cały czas ściska kluczyki z zamiarem otwarcia bagażnika.
-
Dziś nie przywiozłam teleskopu. - Otworzyła drzwi od strony pasażera i wyjęła ze środka lornetkę.
- Mnóstwo gwiazd można zobaczyć dzięki temu.
-
Naprawdę?
-
Tak. naprawdę. - Popełniłeś błąd, pomyślała z ponurym rozbawieniem. Zachowujesz się, jakbyś mi
nie wierzył... No to poczekaj. - Chcesz zobaczyć światło sprzed czterech milionów lat? - spytała. Nie
czekała na odpowiedź. - Dobra. Popatrz na wschód. - Wskazała palcem. - Weź lornetkę. Spójrz na linię
jodeł na horyzoncie. A teraz przesuwaj wzrok w górę... - Rzucała polecenia jak sierżant prowadzący
musztrę. - Widzisz jasną tarczę otoczoną smugą?
-
Uhm.
-
To Andromeda. Inna galaktyka. Przez teleskop nie zobaczyłbyś całej naraz. Miałbyś wrażenie, że
oglądasz niebo przez słomkę. Bardzo zawęża pole widzenia.
-
Jasne. Punkt dla ciebie. - Opuścił lornetkę. - Słuchaj, zostawmy na minutę oglądanie gwiazd, dobra?
Muszę z tobą porozmawiać...
-
Chcesz zobaczyć środek naszej galaktyki? - przerwała mu. - Spójrz na południe.
Robiła wszystko, żeby się odwrócił. Nie miała tylko odwagi go dotknąć. Była już tak nabuzowana
adrenaliną, że fizyczny kontakt pewnie by ją wykończył.
- Odwróć się - poleciła.
Zamknął na chwilę oczy, a potem wykonał polecenie, znów unosząc lornetkę.
-
Spójrz na konstelację Strzelca. - Wskazała kierunek. - Widzisz? Tam jest środek Drogi Mlecznej.
Gdzie ten cały gwiezdny pył.
-
Ładne.
-
No pewnie. Dobra, teraz do góry i na wschód. Powinieneś znaleźć coś, co przypomina przytłumiony
blask...
-
To różowe?
Zerknęła na niego przelotnie.
- Tak. Większość ludzi tego nie dostrzega. To mgławica Trójlistna Koniczyna.
- A co to za ciemne linie? Mary-Lynnette zamarła.
Zapomniała o wojskowym tonie. Cofnęła się o krok. Przyglądała mu się ze zdumieniem i z
przyspieszonym biciem serca.
Opuścił lornetkę i spojrzał na Mary-Lynnette.
-
Coś nie tak?
-
To ciemne mgławice. Linie pyłu przed gorącym gazem. Ale... ich się nie da zobaczyć.
-
A jednak widziałem.
-
Nic. Ich nie widać. Przez lornetkę. Nawet gdybyś miał dziewięciomilimetrowe obiektywy... -
Wyjęła z kieszeni latarkę i oświetliła mu twarz.
-
Ej! - Odskoczył, mrużąc i zasłaniając oczy ręką. - To boli!
Ale Mary-Lynnette już zobaczyła, co chciała. Nie potrafiła stwierdzić, jakiego koloru są teraz jego
oczy, bo tęczówki były ledwie widzialnymi pierścieniami wokół wielkiej jak u kota źrenicy.
O, mój Boże... ile on musi widzieć. Gwiazdy wielkości ósmego rzędu, może dziewiątego.
Niesamowite, gołym okiem dostrzegać gwiazdę dziewiątego rzędu; kolory gwiezdnych obłoków - lśniący
róż gorącego wodoru, tlen połyskujący zielono-niebieskimi odcieniami; tysiące innych gwiazd...
-
Szybko - powiedziała gorączkowo. - Ile gwiazd widzisz w tej chwili na niebie?
-
Nic nie widzę - mruknął stłumionym głosem, ciągle zasłaniając oczy. - Oślepiłaś mnie.
-
Mówię poważnie. - Chwyciła go za ramię.
To było głupie. Nie myślała, co robi. Ale kiedy dotknęła jego skóry, poczuła się tak. jakby zamknęła
obwód elektryczny. Przeszył ją prąd. Ash zabrał swoją rękę i popatrzył na Mar--Lynnette.
Przez sekundę stali twarzą w twarz jak zahipnotyzowani. Potem jakby przeszła między nim
błyskawica. Mary-Lynnette się odsunęła.
Więcej tego nie zniosę. O Boże, dlaczego w ogóle tu stoję i z nim rozmawiam? Dość mnie jeszcze
czeka. Muszę znaleźć ciało.
- To nie lekcja astronomii. - Sięgnęła po lornetkę. Głos lekko jej drżał. - Idę na wzgórze.
Nie spytała, dokąd on się wybiera. Nieważne, byle trzymał się od niej z daleka.
Zawahał się na chwilę, potem oddal lornetkę, ostrożnie, żeby nie dotknąć przy tym Mary-Lynnette.
Dobrze, pomyślała. Oboje czujemy to samo.
-
Do widzenia.
-
Cześć - wymamrotał cicho. Zaczął się oddalać. Przystanął z opuszczoną głową. - Chciałem ci
powiedzieć...
-
Tak?
-
Nie zbliżaj się do moich sióstr, dobra? - dokończył stanowczym, opanowanym głosem, nie
odwracając się.
Mary-Lynnette stała jak wryta. Z wściekłości i niedowierzania aż zabrakło jej słów. A może Ash wie,
ż
e to one zabiły ciotkę, i chce mnie chronić? - pomyślała po chwili. Jak Jeremy.
- Czemu? - zdołała spytać mimo ściśniętego gardła. Pokręcił opuszczoną głową.
- Po prostu uważam, że znajomość z tobą mogłaby im zaszkodzić. Są dość podatne na wpływy. Nie
chcę, żeby uczyły się nieodpowiednich rzeczy.
Mary-Lynnette wypuściła powietrze. A więc to tak.
- Ash? Niech cię diabli wezmą - rzuciła słodkim głosem.
Rozdział 8
Mijała godzina, odkąd ruszył na wschód. Nie miała pojęcia po co. W tamtym rejonie nie było nic poza
dwoma strumieniami, mnóstwem drzew i... jej domem. Miała nadzieję, że próbuje dostać się do miasta,
ale nie ma pojęcia, jak to daleko.
Dobra, poszedł, teraz o nim zapomnij. Przed tobą niebezpieczne zadanie. On nie ma z tym związku.
Wątpliwe, żeby wiedział, co się stało z panią B.
Wzięła łopatę i pomaszerowała na zachód. Myślała tylko o tym, co ją czeka.
Nie boję się tego zrobić, nie boję się, nie boję... Oczywiście, że się boję.
Może i dobrze, dzięki temu będzie ostrożna. Załatwi sprawę szybko i po cichu. Wejdzie do środka
przez dziurę w żywopłocie, zrobi trochę szybkich wymachów łopatą i zniknie, zanim ktoś ją zobaczy.
Starała się nie wyobrażać sobie tego, co odkryje, o ile się nie myli.
Ostrożnie podeszła do farmy Burdocków, kierując się na północ, a później zawróciła na południowy
wschód, żeby wejść od tyłu posiadłości. Okoliczne tereny były zdziczałe, porośnięte sumakiem
jadowitym, niedźwiedzią trawą i kanianką, nie licząc wszechobecnych krzaków czarnych porzeczek i
janowca. Zaczynały się pojawiać dęby i buki. Zanosiło się na to, że pastwiska niedługo zamienią się w
las.
Nie wierzę, że to robię, pomyślała Mary-Lynnette, kiedy znalazła się przed żywopłotem okalającym
ogród. Ze też się na to odważyła. Zamierzała wtargnąć na teren sąsiadki i oglądać zwłoki, a mimo to nie
panikowała. Choć, owszem, miała lekkiego stracha.
Może nic jestem taka, za jaką zawsze się uważałam?
Ogród był ciemny i pachnący. Nie z powodu irysów i żonkili zasadzonych przez panią B. ani rosnącej
dziko wierzbówki, ani krwawiących serc. Z powodu kóz.
Mary-Lynnette przywarła do żywopłotu, kierując spojrzenie na wysoką, strzelistą sylwetkę domu.
"tylko w dwóch oknach paliło się światło.
Proszę, żeby mnie nie zobaczyły i żebym nie narobiła hałasu.
Nie spuszczając wzroku z domu, ostrożnie szła drobnymi krokami do miejsca, gdzie ziemia była
naruszona. Kilka pierwszych uderzeń łopatą ledwie wzruszyło powierzchnię.
Dobra. Przyłóż się bardziej. I nie patrz na dom. Nie ma sensu. Jak wyjrzą przez okno, to cię zobaczą i
nic nie poradzisz.
Kiedy opierała stopę na szpadlu, coś zaszeleściło w rododendronach z tyłu.
Zamarła, pochylona nad szpadlem.
Spokojnie, przykazała sobie. To nie siostry. Ani Ash. Pewnie jakieś zwierzę.
Nasłuchiwała. Z zagrody kóz dobiegło żałosne beczenie. To nic takiego. Chyba zając. Kop.
Wyciągnęła łopatę z ziemi i znowu usłyszała dziwny odgłos Szszszsz.
Sapanie. Potem szelest. Okropnie głośny ten zając.
Co cię obchodzą jakieś szurania? - uspokajała się Mary-Lynnette. Nie ma tu żadnych niebezpiecznych
zwierząt A ciemności się przecież nie boję. To moje naturalne otoczenie Kocham noc.
Jednak dziś wieczorem, nie wiedzieć czemu, czuła się inaczej. Może z powodu zajścia z Ashem, które
wytrąciło ją z równowagi? Przez niego była zdezorientowana i niezadowolona Ale teraz coraz bardziej się
przekonywała, że mrok nie sprzyja ludziom. Człowiek, ze swoim słabym wzrokiem, przytępionym
słuchem i ograniczonym węchem, nie jest stworzony do mrocznego życia.
Szszszsz.
Może i mam przytępiony słuch, ale to akurat słyszę dobrze. W krzakach węszy coś dużego.
Jakie zwierzę może tam być? Na pewno nie jeleń, one trochę prychają. Brzmiało to jak odgłos czegoś
większego od kojota. Niedźwiedź?
Nagle usłyszała inny dźwięk - energiczne szeleszczenie suchych, mięsistych liści rododendronu. W
słabym świetle domu widziała, że gałęzie się poruszają, coś usiłuje się spomiędzy nich wydostać...
Wychodzi.
Chwyciła szpadel i zaczęła biec. Nie w stronę dziury w żywopłocie ani domu - oba miejsca były zbyt
niebezpieczne. Pognała do koziej zagrody.
Tutaj mogę się bronić, przegonić to, uderzyć szpadlem...
Problem w tym, że stąd nic nie było widać. Zagroda miała wprawdzie dwa okna, ale brudne, a na
dworze panowała ciemność. Mary-Lynnette nie widziała nawet kóz, chociaż je słyszała.
Nie włączaj latarki. Od razu się wydasz. Stała zupełnie bez ruchu i nasłuchiwała odgłosów z zewnątrz.
Nic.
Osaczał ją zapach zwierząt. Warstwy słomy owsa i rozkładających się bobków śmierdziały i
podwyższały temperaturę w zagrodzie. Spoconymi dłońmi chwyciła szpadel.
Nigdy nikogo nie uderzyłam... odkąd jako dziecko biłam się z Markiem... ale, kurczę, dzisiaj rano
kopnęłam nieznajomego.
Miała nadzieję, że drzemiąca w niej brutalność ujawni się w odpowiednim momencie.
Koza zaczęła obwąchiwać jej ramię. Mary-Lynnette strąciła szorstki łeb. Druga nagle zaczęła beczeć.
Mary-Lynnette zagryzła wargi.
O Boże, usłyszałam coś. Koza też.
Czuła smak przygryzionej wargi. Uświadomiła sobie nagle, że krew ma smak miedzi i strachu. Coś
otworzyło drzwi zagrody. Wpadła w panikę.
Ś
ciga ją coś potwornego. Coś, co węszy jak zwierzę, ale potrafi otworzyć drzwi jak człowiek.
Widziała jednak tylko ciemny cień. Nie wyłączyła latarki - czuła tylko impuls, żeby
zamachnąć się łopatą i załatwić potwora, zanim ten ją załatwi. Czuła dreszcz pierwotnej agresji.
-
Kto to? Kto tu jest? - syknęła.
-
Wiedziałem. Wszędzie cię szukałem. - Usłyszała znajomy głos.
-
O Boże, Mark. - Osunęła się po ścianie, wypuszczając z rąk szpadel.
Obie kozy beczały. Mary-Lynnette dzwoniło w uszach. Mark wsunął się głębiej.
-
Jezu, jak śmierdzi. Co tu robisz?
-
Ty dupku - burknęła Mary-Lynnette. - Mało nie rozwaliłam ci łba!
-
Powiedziałaś, że dasz sobie spokój z tymi wszystkimi bzdurami. Okłamałaś mnie.
-
Mark, ty nie... Później pogadamy. Słyszałeś coś? - Starała się zebrać myśli.
-
Na przykład co? - Był całkiem spokojny, przez co Mary-Lynnette poczuła się trochę jak idiotka. -
Wycie? - spytał ostrzej.
-
Nie, węszenie. - Jej oddech się uspokajał.
-
Nic nie słyszałem. Lepiej stąd spadajmy. Co powiemy, jak wyjdzie Jade?
Mary-Lynnette nie wiedziała, jak zareagować. Brat najwyraźniej znajdował się w innym świecie -
szczęśliwym, jasnym - gdzie najgorszą rzeczą, jaka może się przydarzyć dziś wieczorem, jest
zawstydzenie.
- Posłuchaj - powiedziała w końcu. - Jestem twoją siostrą. Nie mam żadnego powodu, żeby robić
cię w konia ani oczerniać kogoś, kogo lubisz. Nie wyciągam też pochopnych wniosków, nie mam
wybujałej wyobraźni. Mówię całkiem poważnie: z tymi dziewczynami jest coś nie tak.
Mark otworzył usta, ale nie dała mu dojść do słowa.
- Więc teraz możesz wierzyć tylko w dwie rzeczy. Albo w to, że zupełnie zbzikowałam, albo że to
wszystko prawda. Myślisz, że jestem wariatką?
Pomyślała o przeszłości, o nocach, kiedy lgnęli do siebie, kiedy matka chorowała; o książkach, które
czytała mu na głos. O tym. że zaklejała mu skaleczenia plastrem i dawała dodatkowe ciastka na deser. I
wyczuwała, że Mark też to wspomina. Tyle ich łączy. Zawsze będą ze sobą mocno związani.
-
Nie jesteś wariatką - odparł w końcu cicho.
-
Dzięki.
-
Ale nie wiem, co myśleć. Jade nie zrobiłaby nikomu krzywdy. Na pewno. Odkąd ją poznałem... -
Przerwał. - Mary, po prostu teraz czuję, że żyję. Ona jest inna niż dziewczyny, które do tej pory znałem.
Jest... taka odważna, zabawna i... naturalna.
A ja sądziłam, że wszystko przez te blond włosy, prychnęła w duchu Mary-Lynnette. Ale ze mnie
idiotka.
Była przejęta i zaskoczona zmianą, jaka zaszła w Marku, ale przede wszystkim przerażona.
Ś
miertelnie przerażona. Jej chorowity, cyniczny brat w końcu znalazł kogoś, na kim mu zależy, a jego
wybranka prawdopodobnie pochodzi od Lukrecji Borgii.
Nie widziała twarzy Marka, ale słyszała szczerą prośbę w jego głosie.
-
Mary, po prostu wróćmy do domu. Poczuła się jeszcze gorzej
-
Mark...
Przerwała. Oboje gwałtownie zwrócili głowy w stronę okna zagrody. Na zewnątrz zapaliło się
ś
wiatło.
- Zamknij drzwi - syknęła takim tonem, że Mark natychmiast wykonał polecenie. - I siedź cicho -
dodała, przyciągając go do ściany. Ostrożnie wyjrzała przez okno.
Przez tylne drzwi domu najpierw wyszła Rowan, za nią Jade, a na końcu Kestrel. Ta ostatnia niosła
szpadel.
O mój Boże.
- Co się dzieje? - Mark usiłował wyjrzeć przez okno. Mary-Lynnette zakryła mu usta dłonią.
Dziewczyny znowu kopały w ogrodzie. Tym razem nie widziała żadnego pakunku w worku na śmie
ci. W takim razie, co one robią? Zacierają ślady? Chcą zabrać to do domu i spalić albo poćwiartować?
Serce waliło jej jak oszalałe.
Mark wdrapał się wyżej i wyglądał przez okno. Mary-Lynnette słyszała, jak brat nabiera powietrza i się
krztusi. Może usiłuje wymyślić jakieś niewinne wytłumaczenie. Ścisnęła go za ramię.
Oboje obserwowali dziewczyny, które na zmianę brały szpadel. Mary-Lynnette była coraz bardziej
zadziwiona ich siłą. Jade wyglądała przecież na tak kruchą.
Za każdym razem, kiedy jedna z sióstr rozglądała się po ogrodzie, Mary-Lynnette zamierało serce. Nie
widzą nas, nie słyszą, nie złapią, uspokajała się.
Hałda ziemi nabrała pokaźnych rozmiarów, wtedy Rowan i Kestrel sięgnęły do dziury. Wyjęły długi
pakunek w worku Wydawał się sztywny i zaskakująco lekki.
Po raz pierwszy Mary-Lynnette zastanawiała się, czy nie jest zbyt lekki jak na ciało. Albo za
sztywny... Jak długo trwa stężenie pośmiertne?
Mark niemal sapał.
Dziewczyny niosły pakunek do dziury w żywopłocie. Mark zaklął.
Umysł Mary-Lynnette pracował na przyspieszonych obrotach.
-
Zostań tu - syknęła. - Ja za nimi pójdę...
-
Idę z tobą!
-
Nie. musisz powiedzieć tacie, gdyby coś mi się stało..
-
Idę z tobą.
Nie czas na kłótnie. W głębi duszy Mary-Lynnette cieszyła się, że będzie miała wsparcie.
- No dobra - westchnęła. - Tylko ani mru-mru.
Zmartwiła się, gdy siostry zniknęły im w gęstej ciemności Ale kiedy przecisnęła się z Markiem przez
dziurę w żywopłocie, dostrzegła przed sobą błysk. Maleńkie, drżące białe światło Miały latarkę.
Bądź cicho, poruszaj się ostrożnie. Mary-Lynnette nie odważyła się powiedzieć tego na głos. Ale w
myślach powtarzała bez przerwy, jak mantrę. Całą świadomość skupiała na małej i światła, która była dla
nich drogowskazem, jak ogon komety w ciemności.
Ś
wiatło zaprowadziło ich na południe, do szkółki jedlicy. Po chwili wchodzili już do lasu.
Dokąd one to niosą? - zastanawiała się Mary-Lynnette. Z wysiłku drżały jej mięśnie - próbowała iść
najszybciej, jak się da, a przy tym bezszelestnie. Mieli szczęście - na ziemi zalegała gruba ściółka z
igliwia. Było pachnące, lekko wilgotne i tłumiło odgłosy kroków. Mary-Lynnette prawie nie słyszała
podążającego za nią Marka; raz tylko syknął, kiedy się skaleczył.
Wydawało się im, że droga ciągnie się w nieskończoność. Było ciemno jak w grobie i Mary-Lynnette
szybko przestała się orientować, gdzie są. Nie wiedziała też, jak wrócą.
O Boże, chyba zwariowałam, że się na to zdecydowałam, a w dodatku ciągnę ze sobą Marka.
Jesteśmy w środku lasu ze stukniętymi dziewczynami...
Ś
wiatło znieruchomiało.
Mary-Lynnette się zatrzymała, wyciągając rękę, na którą zaraz wpadł Mark. Wpatrywała się w jasny
promień, czy się nie oddala.
Nie. Nie zmieniało miejsca. Było skierowane na ziemię. - Podejdźmy bliżej - wyszeptał Mark prosto
do ucha siostry.
Skinęła głową i zaczęła się skradać tak wolno i cicho, jak tylko mogła. Co kilka kroków przystawała,
ż
eby sprawdzić, czy zaraz nie oświetlą jej latarką.
Nie. Położyła się na ziemi i przeczołgała ostatnie trzy metry do skraju polany, na której stały
dziewczyny. Stąd miała dobry widok.
Kestrel odgarnęła łopatą igliwie i wykopywała dół.
Mary-Lynnette poczuła, że Mark przyczołgał się za nią, zgniatając paprocie. Wiedziała, że brat widzi
to samo, co ona.
Tak mi przykro, Mark. Tak mi przykro.
Dłużej nie dało się zaprzeczać faktom. Mary-Lynnette miała pewność. Nie musiała nawet zaglądać do
worka.
Jak później odnajdę to miejsce? Jak zapamiętać, żeby przyprowadzić szeryfa? Czuła się jak w
labiryncie z gry komputerowej - dookoła jednostajny las iglasty. Zagryzła dolną wargę. Podłoże z
wilgotnych igieł było miękkie, sprężyste i nawet wygodne. Mogą czekać tak długo, aż siostry pójdą, a
później jakoś oznaczyć drzewa. Zrobić zdjęcia Przywiązać skarpetki do gałęzi.
Na polanie w świetle latarki ukazała się dłoń odkładająca szpadel. Później Rowan i Kestrel wzięły
pakunek w worku - widocznie latarkę trzyma Jade. pomyślała Mary-Lynnette - i opuściły go do dziury.
Dobrze. Teraz zakopią i zabiorą się stąd.
Strumień światła ukazał Rowan - schylała się po szpadel. Szybko zaczęła zakopywać dół ziemią.
Mary-Lynnette była szczęśliwa. Już niedługo, pomyślała i po cichu odetchnęła z ulgą.
I nagle na polanie wszystko się zmieniło.
Ś
wiatło latarki gwałtownie zaczęło się kołysać. Mary-Lynnette przylgnęła do ziemi. W jasnej smudze
widziała postać -złote włosy okalające twarz. Kestrel. Stała przodem do Marka i Mary-Lynnette. napięta i
nieruchoma. Nasłuchiwała. I nasłuchiwała.
Mary-Lynnette leżała bez ruchu, z otwartymi ustami, starając się oddychać bezgłośnie. Coś się pod
nią poruszało w miękkim, sprężystym podłożu. Gąsienice i stonogi. Ale nawet nie drgnęła, kiedy coś
zaczęło ją łaskotać w plecy pod koszulką.
Tak wytężała słuch, aż dzwoniło jej w uszach. W lesie panowała absolutna cisza. Mary-Lynnette
słyszała tylko oszalałe bicie własnego serca, pulsujące aż w gardle. W głowie jej dudniło.
Bała się.
I to nie był zwykły strach. Czegoś takiego nie przeżywała, odkąd skończyła dziewięć czy dziesięć lat.
To upiorny strach przed czymś, czego istnienia nie jest się nawet pewnym. Nie wiadomo czemu, patrząc
na Kestrel w ciemnym lesie, z przerażeniem pomyślała o potworach. Miała okropne przeczucie.
Och, Boże, nie powinnam ciągnąć tu Marka.
Mark oddychał głośno. Nie przypominało to świstu, raczej prychanie kota. Takie odgłosy wydawał,
kiedy był mały i miał problemy z płucami.
Kestrel zesztywniała. Odwróciła głowę, jakby chciała zlokalizować źródło hałasu.
Och, Mark, nie. Wstrzymaj oddech...
Wszystko wydarzyło się bardzo szybko.
Kestrel rzuciła się do przodu. Biegła z niewiarygodną prędkością. Nikt nie porusza się tak szybko...
ś
aden człowiek...
Kim są te dziewczyny?
Widziała urywki okolicy, jak w stroboskopowym świetle. Kestrel skacze. Ciemne drzewa dookoła.
Ć
ma w strumieniu światła.
Kestrel dopada czegoś.
Chroń Marka...
Jeleń. Kestrel złapała jelenia. Umysł Mary-Lynnette był pełen chaotycznych, rozkołysanych migawek.
Obrazów bez sensu. Przemknęła jej przez głowę dzika myśl, że to wcale nie Kestrel, ale krwiożerczy
dinozaur z filmu. Bo Kestrel poruszała się tak jak on.
A może to nie jeleń? Mary-Lynnette widziała pod szyją biały kolor, tak czysty jak koronkowy żabot. I
ruchome, czarne oczy. Jeleń zaryczał. Nie wierzę.
Chyba mnie wzrok myli...
Zwierzę leżało na ziemi, wymachując smukłymi nogami. Kestrel się z nim szarpała. Twarz miała
zanurzoną w jego białej szyi. Obejmowała ją rękami.
Znów ryk. Gwałtowne, konwulsyjne szarpnięcie.
Ś
wiatło latarki błądziło po całej polanie. Nagle się zatrzymało. Na samej krawędzi jasnego strumienia
Mary-Lynnette dostrzegła dwie postaci, zbliżające się do Kestrel. Też chwyciły jelenia. Po ostatnim
spazmie przestał walczyć. Wszystko zamarło. Mary-Lynnette dostrzegła włosy Jade, tak delikatne, że w
ciemności światło podkreślało pojedyncze kosmyki.
Na cichej polanie nad jeleniem klęczały trzy osoby. Rytmicznie poruszały ramionami. Mary-Lynnette
nie rozpoznawała, co robią, ale scena wydawała się jej znajoma. Oglądała ją w filmach dokumentalnych.
O dzikich psach, lwach czy wilkach, które pożywiają się upolowaną zdobyczą.
Zawsze się starałam być bacznym obserwatorem. A teraz trudno mi uwierzyć własnym oczom.
Mark szlochał.
O Boże, chcę go stąd zabrać. Pomóż nam odejść.
Poczuła się tak, jakby nagle ustąpił paraliż. Warga znów krwawiła - widocznie tak mocno ją
zagryzała, obserwując jelenia. Usta wypełnił miedzianokrwisty smak.
- Chodź - wyszeptała niemal bezgłośnie, przesuwając się do tyłu. Gałęzie i igły drapały ją w brzuch,
bo podciągnęła jej się koszulka. Chwyciła Marka za ramię. - Chodź!
Poderwał się na równe nogi.
- Mark! - Podniosła się na kolana i usiłowała ściągnąć go na ziemię.
Odepchnął ją brutalnie. Zrobił krok do przodu. Nie...
- Jade!
Szedł na polanę.
Mary-Lynnette ruszyła za bratem. I tak się wydali, więc nie ma znaczenia, co zrobi Mark. Chciała być
z nim.
- Jade! - krzyknął i chwycił latarkę. Skierował strumień światła wprost na małą hałdę na skraju
polany. Odwróciły się do niego trzy twarze.
Umysł odmawiał Mary-Lynnette posłuszeństwa. Domyślać się, co robią dziewczyny - to jedno, a
zobaczyć z bliska - drugie. Trzy piękne buzie, białe w świetle latarki... z czymś, co wyglądało na roztartą
szminkę na ustach i brodach. W kolorze krwistej czerwieni, w malinowym odcieniu.
Ale to nie szminka ani sok z malin. To krew, którą splamiona była też biała szyja jelenia.
Piją krew jelenia...
O Boże, naprawdę...
Właściwie, przypominając sobie sceny z horrorów, spodziewała się, że dziewczyny sykną, odwrócą
się od światła, zasłonią się zakrwawionymi dłońmi i zrobią dzikie miny.
Tak się jednak nie stało. Nie było zwierzęcych odgłosów, przerażającego zawodzenia ani
demonicznych grymasów.
Mary-Lynnette stała sparaliżowana strachem, a Mark usiłował uspokoić oddech. Jade się
wyprostowała.
- Co wy tu robicie? - spytała zmieszana, lekko rozdrażnionym głosem. Tak, jak się mówi do
chłopaka, który wszędzie za tobą łazi i nęka cię, żebyście poszli na randkę.
Myśli Mary-Lynnette zaczęły wirować.
Zapadła długa cisza. W końcu Rowan i Kestrel wstały. Mark dyszał ciężko, przesuwając strumień
ś
wiatła z jednej dziewczyny na drugą.
- To raczej co wy tu robicie?! - krzyknął rozwścieczony. Światło latarki powędrowało w stronę dołu,
a potem znów na dziewczyny. - No, co?
- Ja spytałam pierwsza. - Jade zmarszczyła czoło. Gdyby chodziło tylko o nią, Mary-Lynnette
zaczęłaby się zastanawiać, czy sytuacja rzeczywiście jest tak okropna i czy faktycznie grozi im
niebezpieczeństwo.
Rowan i Kestrel spojrzały na siebie, później na Marka i Mary-Lynnette. Na widok ich min Mary-
Lynnette ścisnęło w gardle.
-
Ź
le, że za nami przyszliście - powiedziała Rowan. Miała poważny i smutny wyraz twarzy.
-
Ze też ich nie zauważyłyśmy - wtrąciła Kestrel. Wyglądała ponuro.
-
To dlatego, że pachną jak kozy - stwierdziła Jade.
-
Co wy tu robicie?! - krzyknął znów Mark, prawie szlochając.
Mary-Lynnette chciała go chwycić, ale nie mogła się ruszyć. Jade otarła usta grzbietem dłoni.
- Chyba widać? - Odwróciła się do sióstr. - I co teraz? Zapadła cisza.
- Nie mamy wyjścia. Musimy ich zabić - oznajmiła Kestrel.
Rozdział 9
Słowa Kestrel zabrzmiały w uszach Mary-Lynnette, jakby wypowiadała je postać z horroru. „Zabić
ich, zabić ich, zabić ich".
Mark zaśmiał się bardzo dziwnie.
To będzie dla niego potwornie druzgoczące, pomyślała Mary-Lynnette z niespodziewaną
obojętnością. Znaczy, byłoby, gdybyśmy mieli wyjść z tego cało. Ale nie wyjdziemy. Już przedtem bał się
dziewczyn i w ogóle miał pesymistyczne podejście do życia.
- Może usiądziemy? - zaproponowała Rowan, tłumiąc westchnienie. - Musimy się nad tym
zastanowić.
Mark odrzucił głowę do tyłu i znowu wybuchnął histerycznym śmiechem.
- Czczczemu nie? - powiedział. - Usiądźmy sobie, jasne.
Są szybkie jak charty wyścigowe, pomyślała Mary-Lynnette. Jeżeli teraz spróbujemy uciekać, na
pewno nas złapią. Ale jeżeli usiądziemy, poczują się swobodniej, wtedy ja odwrócę ich uwagę albo je
czymś uderzę...
- Siadaj! - nakazała szorstko Markowi.
Rowan i Kestrel odeszły od jelenia i usiadły. Jade przez chwilę stała z rękami na biodrach, a potem
zajęła miejsce obok sióstr.
Mark dalej zachowywał się jak pijany. Wymachiwał latarką.
-
Ale z was dziwadła... Tak naprawdę...
-
Jesteśmy wampirami - przerwała mu ostro Jade.
-
Tak. - Mark roześmiał się po cichu do siebie. - Oczywiście.
Mary-Lynnette zabrała mu latarkę - była z ciężkiego plastiku i metalu, mogła posłużyć za broń.
Część umysłu podpowiadała jej: zaświeć im w oczy w odpowiedniej chwili, a później jedną z nich uderz.
Inna mówiła: to na pewno ludzie, tylko im się wydaje, że są wampirami, bo mają dziwną dolegliwość,
która powoduje anemię. A jeszcze inna: lepiej przyjmij to do wiadomości, taka jest prawda.
Dotychczasowa wizja świata Mary-Lynnette legia w gruzach.
- Można oszaleć - mówił Mark. - Poznajesz dziewczynę, wydaje się całkiem miła, mówisz o niej
wszystkim swoim znajomym, a tu się okazuje, że jest wampirem. I jak tu się nie wściec?
O Boże, wpadł w histerię, pomyślała Mary-Lynnette.
-
Natychmiast weź się w garść - syknęła mu do ucha, chwytając go za ramię.
-
Nie rozumiem, po co miałybyśmy z nimi rozmawiać, Rowan - odezwała się Kestrel. - Przecież
wiesz, co musimy zrobić.
-
Pomyślałam, że wpłynęlibyśmy na ich umysł... - zasugerowała cicho Rowan i podrapała się w
czoło.
-
Nic z tego. - Głos Kestrel był delikatny, ale stanowczy.
-
Dlaczego? - spytała ostro Jade.
-
Przyszli za nami celowo - powiedziała Rowan znużonym głosem. Skinęła głową w stronę dziury. -
Więc od jakiegoś czasu nas podejrzewają. Od kiedy? - Spojrzała na Mary-Lynnette.
-
Zobaczyłam, jak wykopujecie dół we wtorek wieczorem. To wasza ciotka tam leży?
Zapadła krótka cisza. Rowan wyglądała na zakłopotaną. W końcu lekko skinęła głową. Wdzięcznie.
-
O cholera - wymamrotał Mark. Oczy miał zamknięte, a głowa mu się kołysała. - O cholera. Mają w
worku panią B.
-
Dwa dni - zwróciła się Rowan do Jade. - Podejrzewają nas od pełnych dwóch dni. Nie jesteśmy w
stanie wymazać wspomnień z tak długiego okresu. Nigdy nie będziemy mieć pewności, czy usunęłyśmy
co trzeba.
-
Przecież możemy zlikwidować wszystko z ostatnich dwóch dni - stwierdziła Jade.
Kestrel prychnęła.
- śeby w okolicy kolejne dwie osoby cierpiały na zanik pamięci?
Mary-Lynnette olśniło.
-
Todd Akers i Vic Kimble - zawołała. - Zrobiłyście coś, żeby dostali amnezji. Wiedziałam.
-
Nie mamy wyjścia - szepnęła Kestrel do Rowan. - Wiesz dobrze...
Ona nie jest złośliwa, uświadomiła sobie Mary-Lynnette. Tylko praktyczna. Lwica, jastrząb albo wilk
powiedziałyby to samo, gdyby przemawiały ludzkim głosem.
- Sytuacja jest prosta: albo zabijemy, albo zginiemy. Mary-Lynnette mimowolnie poczuła coś w
rodzaju fascynacji i szacunku.
Mark miał już otwarte oczy. Rowan wyglądała na bardzo smutną. To potworne, mówiła jej mina, ale
komuś z nas musi stać się krzywda.
Schyliła głowę, potem ją uniosła i spojrzała w oczy Mary-Lynnette. Ich wzrok spotkał się i zatrzymał.
Po chwili twarz Rowan lekko się zmieniła. Dziewczyna skinęła głową.
Mary-Lynnette wiedziała, że w tej chwili porozumiewają się bez słów. Każda uznała drugą za godną
rywalkę, skłonną walczyć i umrzeć za rodzinę.
Obie były starszymi siostrami.
Tak, komuś stanie się krzywda, pomyślała Mary-Lynnette. Zagrażasz mojej rodzinie, będę walczyć.
Rowan na pewno zrozumiała. Ale nienawidziła myśli, że musi zabić...
- Nie - odezwał się ktoś stanowczo.
To Jade. Sekundę później już stała z zaciśniętymi dłońmi, wyrzucając z siebie słowa jak eksplodujący
piec parowy.
-
Nie, nie możecie zabić Marka. Nie pozwolę.
-
Wiem, że to trudne... - zaczęła Rowan.
-
Nie bądź mięczakiem - wtrąciła Kestrel.
Jade się trzęsła, ciało miała spięte jak kot gotowy do walki. Jej głos brzmiał donośniej niż obu sióstr.
- Nie możecie i już! Chyba... Chyba...
-
Jadę...
-
On chyba jest moją bratnią duszą! Martwa cisza.
-
O, rany... - jęknęła w końcu Rowan.
-
Akurat - skwitowała Kestrel.
Obie wpatrywały się w Jade. Mary-Lynnette pomyślała: teraz!
Energicznie zamachnęła się latarką, chcąc najpierw załatwić Kestrel. Zakładała, że Rowan zajmie się
ranną siostrą. Ale niespodziewanie Mark wyskoczył przed nią i chwycił ją za nadgarstek.
- Nie rób nic. Jade!
Nagle wszystko zamieniło się w szaleńczą gmatwaninę. Ręce, nogi, ściskające palce, kopiące stopy.
Jade i Mark krzyczeli, żeby przestać. Mary-Lynnette poczuła, że ktoś wyrywa jej latarkę z dłoni. Natrafiła
na długie włosy, złapała je i szarpnęła. Dostała kopniaka. Ból przeszył żebra.
Ktoś zaczął odciągać ją z miejsca bójki. To Mark. Jade leżała na Kestrel, jednocześnie trzymając
Rowan.
Wszyscy dyszeli. Mark był bliski płaczu.
-
Nie możemy tego zrobić - wysapał. - To okropne. Wszystko jest nie tak.
-
To moja bratnia dusza, jasne? - warknęła w tym samym czasie Jade. - Jasne? Chcę, żeby żył!
-
On nie jest żadną twoją bratnią duszą, idiotko - wybełkotała Kestrel stłumionym głosem. Leżała z
twarzą w iglastej ściółce. - Kiedy spotykasz bratnią duszę, czujesz się, jakby trafił cię piorun, i wiesz, że
to ta jedyna osoba na świecie, z którą powinnaś być. Przy bratniej duszy nie ma miejsca na „chyba".
Można tego nie chcieć, ale ma się pewność; to przeznaczenie i koniec.
Gdzieś w głębi umysłu Mary-Lynnette zapaliła się ostrzegawcza lampka. Ale teraz miała
poważniejsze zmartwienia na głowie.
- Mark, uciekajmy stąd - rzuciła bez tchu. - Biegnij! Nawet nie poluźnił uścisku.
-
Dlaczego musimy być wrogami?
-
Mark, one zabijają. Tego się nie da usprawiedliwić. Zamordowały własną ciotkę.
Trzy twarze odwróciły się do niej wyraźnie zaskoczone. Nad drzewami jaśniał półksiężyc, więc Mary-
Lynnette dobrze je widziała.
- Nie zabiłyśmy jej! - powiedziała urażona Jade.
-
Skąd wam to przyszło do głowy? - spytała Rowan. Mary-Lynnette opadła szczęka.
-
Bo ją zakopałyście, na miłość boską!
-
Tak, ale znalazłyśmy już martwą.
- Ktoś ją zabił kołkiem - wyjaśniła Kestrel, wybierając sosnowe igły ze złotych włosów. - Chyba
łowca wampirów. Pewnie nic o tym nie wiecie?
Mark przełknął ślinę.
-
Kołkiem?
-
No, sztachetą z płotu - uściśliła Kestrel.
-
Była już nieżywa? - dopytywała Mary-Lynnette. - To po jakie licho zakopałyście ją w ogrodzie?
-
Przecież nie mogłyśmy zostawić w piwnicy.
-
Ale dlaczego nie zabrałyście jej na cmentarz? Rowan wyglądała na zakłopotaną.
-
Hm, nie widziałyście ciotki Opal - powiedziała Jade.
-
Nie wygląda za dobrze - dodała Kestrel. - Jest jak mumia.
-
Tak się z nami dzieje - powiedziała Rowan, niemal przepraszająco.
Mary-Lynnette osunęła się na ziemię obok Marka, próbując przyswoić nową wizję świata. Wirowało
jej w głowie.
-
To znaczy... że tylko starałyście się ukryć ciotkę. Ale... Toddowi Akersowi i Vicowi Kimbleowi coś
zrobiłyście...
-
Zaatakowali nas - przerwała Jade. - Mieli złe zamiary, wykręcili nam ręce. Chcieli... - Mary-
Lynnette nagle się wyprostowała. Natychmiast zrozumiała. - O, mój Boże. Bydlaki! - Dlaczego wcześniej
nie przyszło jej to do głowy? Todd i Vic... W zeszłym roku krążyły plotki, że napadli dziewczynę z
Westgrove. Więc teraz znowu... Westchnęła i prychnęła. tłumiąc śmiech. - O, nie. Mam nadzieję, że
dałyście im porządną...
-
Tylko trochę ich ugryzłyśmy - powiedziała Rowan.
-
Szkoda, że tego nie widziałam.
Ś
miała się w głos, Rowan się uśmiechała, a Kestrel barbarzyńsko szczerzyła zęby. I nagle Mary-
Lynnette zrozumiała, że nie będą już ze sobą walczyć.
Wszyscy odetchnęli głęboko, siedzieli i przyglądali się sobie.
One rzeczywiście wyglądają inaczej niż normalni ludzie, pomyślała Mary-Lynnette, wpatrując się w
dziewczyny w blasku księżyca. Teraz wydawało jej się to oczywiste.
Były nieziemsko piękne. Rowan z orzechowymi włosami i słodką twarzą. Kestrel z dziką elegancją i
blaskiem złotych oczu. Jade o delikatnych rysach twarzy, z włosami jak światło gwiazd. Jak Trzy Gracje,
tylko bardziej srogie.
- Dobra - odezwała się łagodnie Rowan. - Mamy problem. I trzeba go rozwiązać.
- Nie wydamy was - zapewnił Mark. Spoglądali na siebie z Jade.
-
O. Mamy tu Romea i Julię - zwróciła się Rowan do Mary-Lynnette.
-
Nieważne, co obiecują. Skąd pewność, że można im wierzyć? - odezwała się Kestrel.
Rowan zastanawiała się, błądząc wzrokiem po polanie. Wzięła głęboki wdech i skinęła głową.
-
Jest tylko jeden sposób - stwierdziła. - Związek krwi.
-
Chyba żartujesz? - Kestrel uniosła brwi.
-
Co to jest? - spytała Mary-Lynnette.
-
Związek krwi? - Rowan sprawiała wrażenie bezradniej. - To ceremonia... Dzięki temu nasze
rodziny się spokrewnią. Jeden z naszych przodków zrobił tak z rodziną czarownic.
No, nieźle, pomyślała Mary-Lynnette. Więc czarownice też istnieją. Ciekawe, o ilu rzeczach jeszcze
nie wiem.
-
Wampiry na ogół nie trzymają z czarownicami - tłumaczyła Rowan. - Hunter Redfern, nasz
przodek, wszedł z nimi w poważny konflikt w XVI wieku.
-
Ale nie mógł mieć dzieci - dodała rozbawiona Kestrel. -Potrzebował pomocy czarownic, bo inaczej
na nim skończyłby się cały ród Redfernów. Więc musiał je przeprosić i zorganizować ceremonię
spokrewnienia. Urodziły mu się same córki Ha, ha.
Mary-Lynnette zamrugała. Ha, ha?
-
Widzicie, po części jesteśmy czarownicami. Jak wszyscy Redfernowie - ciągnęła Rowan łagodnym,
nauczycielskim tonem.
-
Nasz ojciec twierdził, że dlatego sprawiamy tyle kłopotów - wtrąciła Jade. - Podobno
nieposłuszeństwo mamy w genach. Bo w rodzinach czarownic rządzą kobiety.
Mary-Lynnette zaczynała lubić czarownice.
- Ha, ha - powiedziała.
Mark rzucił jej z ukosa szelmowskie spojrzenie.
-
Moglibyśmy zrobić podobną ceremonię - wróciła do tematu Rowan. - Dzięki temu na zawsze
stalibyśmy się rodziną Nie moglibyśmy się zdradzić.
-
Nie ma sprawy - rzucił natychmiast Mark. nie spuszczając wzroku z Jade
-
Ja też jestem za. - Jade posłała mu krótki, promienny uśmiech.
Mary-Lynnette musiała się zastanowić. Rowan mówiła o poważnej sprawie. Takiej decyzji nie można
podjąć ot, tak sobie. To coś więcej niż wzięcie szczeniaka. To jak małżeństwo Odpowiedzialność na całe
ż
ycie. Co prawda dziewczyny nie zabijają ludzi, ale... zagryzają zwierzęta.
Ale ludzie robią przecież to samo. Nie zawsze po to, żeby mieć co jeść. Czym się różni picie krwi
jelenia od przerabiania cielaków na buty?
Poza tym, chociaż wydawało jej się to dziwne, już czuła się związana z siostrami. W ciągu kilku ostatnich
minut między nią a Rowan zrodziła się więź silniejsza niż dotychczas z jakąkolwiek koleżanką ze szkoły.
Fascynacja i szacunek zmieniły się w instynktowne zaufanie. Poza tym jaki ma wybór?
Spojrzała na Marka, potem na Rowan. Powoli skinęła głową.
- Dobrze.
Rowan odwróciła się do Kestrel.
-
Więc decyzja zależy ode mnie? - spytała Kestrel.
-
Bez ciebie tego nie zrobimy - odparła Rowan. - Wiesz o tym.
Kestrel odwróciła wzrok, mrużąc złociste oczy. W blasku księżyca na tle ciemnych drzew rysował się
idealny profil jej twarzy.
-
To oznacza, że już nigdy nie będziemy mogły wrócić do domu. Nie darowaliby nam tego, że
spokrewniłyśmy się z robactwem.
-
Jakim znowu robactwem? - spytał Mark wyrwany z łączności duchowej z Jade.
Nikt się nie kwapił, żeby mu odpowiedzieć.
- Ja i tak nie mogę jechać do domu - oznajmiła wyniośle Jade. - Jestem zakochana w obcym. I
zamierzam mu powiedzieć o świecie nocy. Więc nie żyję, tak czy siak.
Mark otwierał i zamykał usta. Mary-Lynnette przypuszczała, że brat chce zaprotestować, żeby Jade
tak dla niego nie ryzykowała.
- Oczywiście on też już jest martwy - dodała z roztargnieniem Jade.
Mark znieruchomiał.
- Kestrel, za daleko zabrnęłyśmy, żeby wracać.
Kestrel wpatrywała się w las przez kolejną minutę. Nagle ze śmiechem odwróciła się do pozostałych.
W oczach miała dziki błysk.
- Dobra, w takim razie cała naprzód - zawołała. - Powiedzmy im wszystko. Złammy zasady. To już
bez znaczenia.
Mary-Lynnette poczuła wyrzuty sumienia. Miała nadzieję, że nie będzie żałować swojej decyzji.
-
A jak będzie wyglądała ta... ceremonia? - spytała tylko.
-
Wymienimy się krwią. Nigdy wcześniej tego nie robiłam, ale to proste.
-
Może wam się wydać trochę dziwne - dodała Jade. - Później będziecie trochę jak wampiry.
-
Trochę jak co? - Mary-Lynnette mimowolnie podniosła głos.
-
Ale tylko trochę. - Jade odmierzała maleńki odcinek powietrza między kciukiem a palcem
wskazującym. - Kapkę.
Kestrel uniosła oczy do nieba.
-
Za kilka dni wam minie - wydusiła to, co Mary-Lynnette chciała wiedzieć.
-
O ile w tym czasie znów nie zostaniecie ugryzieni przez wampira - sprecyzowała Rowan. - Inaczej
to zupełnie niegroźne. Z ręką na sercu.
Mary-Lynnette i Mark spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Nie po to, żeby się skonsultować -
wszystko było już postanowione. Po prostu, żeby dodać sobie otuchy. W końcu Mary-Lynnette wzięła
głęboki wdech i strzepnęła z kolana kawałki paproci.
- Dobrze - powiedziała oszołomiona, ale zdecydowana. -Zaczynajmy.
Rozdział 10
Przypominało to poparzenie przez meduzę. Mary-Lynnette z zamkniętymi oczami odwróciła twarz,
kiedy Rowan ją ugryzła. Miała w pamięci ryk jelenia. Okazało się. że ból nie jest taki straszny. Prawie
natychmiast ustąpił.
Czuła ciepło na szyi, z której wypływała krew, a po minucie zrobiło jej się trochę słabo i zakręciło się
w głowie. Najciekawsze, że w jednej chwili posiadła nowy zmysł. Mogła zajrzeć do umysłu Rowan. Ale
nie potrzebowała do tego oczu. bo korzystała z innych fal niż świetlne. Od Rowan biła ciepła czerwień;
przypominała żarzące się w ognisku polana. Była też niewyraźna i miała otoczkę jak kula gorącego gazu
unosząca się w powietrzu.
Czy tak właśnie wygląda aura?
Kiedy Rowan się odsunęła, wszystko prysnęło. Nowy zmysł zniknął.
Palce Mary-Lynnette automatycznie powędrowały do szyi. Wyczuła wilgoć. Miejsce było trochę
obolałe.
- Nie przejmuj się. - Rowan otarła wargi kciukiem. - Zaraz minie.
Mary-Lynnette zamrugała. Czuła się ociężale. Spojrzała na Marka, którego uwolniła Kestrel. Nic mu
nie było. sprawiał wrażenie tylko lekko zamroczonego. Uśmiechnęła się do niego, a on uniósł brwi i
pokręcił głową. Ciekawe, jak wygląda jego umysł, pomyślała Mary-Lynnette.
- Co robisz? - spytała przestraszona.
Rowan podniosła gałąź i sprawdzała, czy ma ostry koniec.
-
Każdemu gatunkowi coś szkodzi - powiedziała. - Wilkołakom srebro, czarownicom żelazo, a
wampirom drewno. Tylko tym przetnę sobie skórę - dodała.
-
Nie o to mi chodziło. Chciałam wiedzieć, po co - wyjaśniła Mary-Lynnette, ale już znała
odpowiedź. Przyglądała się czerwonemu zagłębieniu, które zostawiała po sobie gałąź, kiedy Rowan
przesuwała nią po nadgarstku.
Wymiana krwi.
Mary-Lynnette z trudem przełknęła ślinę. Nie patrzyła na Marka i Kestrel.
Zrobię to pierwsza, a wtedy zobaczy, że to nie takie straszne, pomyślała. Dam radę. dam radę... Po to,
ż
ebyśmy żyli.
Rowan podsunęła jej nadgarstek.
Miedziano krwisty strach. Mary-Lynnette poczuła mdłości.
Zamknęła oczy i dotknęła wargami ręki Rowan.
Ciepło. Miłe wrażenie. I smak... nie miedzi, ale intensywny i dziwny. Później będzie się zastanawiała,
jak to opisać... połączenie zapachu wanilii z dotykiem jedwabiu i wyglądem wodospadu. Ciecz była
mdląco słodka.
Już po wszystkim Mary-Lynnette czuła, że mogłaby góry przenosić.
-
O rany - odezwał się Mark najwyraźniej oszołomiony. - Gdybyście mogły sprzedawać to w
butelkach, zbiłybyście fortunę.
-
Nie ty pierwszy na to wpadłeś - skomentowała chłodno Kestrel. - Ludzie polują na nas. żeby zdobyć
krew.
- Porozmawiamy później - przerwała im stanowczo Rowan. - Teraz trwa ceremonia.
Umysł Kestrel był złoty. Miał lśniące krawędzie i wysyłał blask we wszystkie strony.
- Dobra, Jade - powiedziała Rowan. - Mark. Wystarczy. Puśćcie się.
Niemal siłą rozdzieliła Marka i Jade. Mark uśmiechał się głupawo i Mary-Lynnette poczuła maleńkie
ukłucie zazdrości. Jak to jest zajrzeć w głąb ukochanej osoby?
Srebrny i koronkowy umysł Jade wyglądał jak misterna filigranowa sfera, ozdoba bożonarodzeniowa. Po
wypiciu krwi Jade Mary-Lynnette usiadła oszołomiona i nabuzowana. Miała wrażenie, że w jej żyłach
pędzi rwący górski potok.
- Dobrze - odezwała się Rowan. - Teraz płynie w nas ta sama krew.
Wyciągnęła rękę. Jade i Kestrel zrobiły to samo. Mary-Lynnette zerknęła na Marka, potem oboje
złączyli ręce tak. że wyglądały jak szprychy w kole.
-
Obiecujemy być dla was krewnymi, zawsze was ochraniać i bronić - wyrecytowała Rowan i skinęła
głową Mary-Lynnette.
-
Obiecujemy być dla was krewnymi - powtórzyła powoli Mary-Lynnette. - Zawsze was ochraniać i
bronić.
-
I już - stwierdziła po prostu Rowan. - Jesteśmy rodziną.
-
Wracajmy do domu - powiedziała Jade.
Najpierw musiały dokończyć zakopywanie ciotki Opal. Mary-Lynnette przyglądała się, jak Rowan
rozrzuca na grobie igliwie.
- Przejęliście też nasze porachunki - oznajmiła pogodnie Kestrel, zwracając się do Mary-Lynnette. -
To znaczy, że powinniście nam pomóc znaleźć zabójcę.
- Cały czas do tego dążę. Zostawili jelenia tam, gdzie leżał.
- Jest tu mnóstwo padlinożerców. Nie zmarnuje się - wyjaśniła Rowan.
Takie życie, pomyślała Mary-Lynnette, kiedy opuszczali polanę. Obejrzała się za siebie... i przez
sekundę widziała cień i błysk zielonkawo-pomarańczowych oczu na wysokości swoich. To nie mógł być
kojot... o wiele za duży.
Otworzyła usta, żeby powiedzieć reszcie, ale cień zniknął.
Czyżby to tylko moja wyobraźnia? Chyba wzrok mi wariuje. Wszystko jest dziwnie jasne.
Miała wrażenie, że jej zmysły się zmieniły - wyostrzyły. Droga powrotna z polany wydawała się
łatwiejsza. Mark i Jade nie szli za rękę - byłoby im niewygodnie - ale Jade często się na niego oglądała. A
kiedy natrafiali na jakąś przeszkodę, pomagali sobie.
- Jesteś szczęśliwy, co? - zagadnęła go Mary-Lynnette, kiedy znaleźli się obok siebie.
Posłał jej przestraszony, pokorny uśmiech, biały w blasku księżyca.
-
Chyba tak. Nie wiem, jak to opisać - dodał po minucie. - Ale czuję, jakbyśmy byli sobie
przeznaczeni. Ona naprawdę widzi moje wnętrze. I bardzo mnie lubi. Od nikogo innego wcześniej poza
tobą tego nic zaznałem.
-
Cieszę się, Mark.
-
Słuchaj. Chyba powinniśmy rozejrzeć się za kimś dla ciebie. Jest tu mnóstwo chłopaków...
Mary-Lynnette prychnęła.
- Jak będę miała ochotę się spotkać z chłopakiem, to się spotkam. Nie potrzebuję pomocy.
- Przepraszam. - Znów posłał jej pokorny uśmiech.
Ale Mary-Lynnette cały czas zastanawiała się nad tym, co powiedział. Pewnie, że chciała poznać
kogoś, kto akceptowałby ją w pełni, dzielił z nią wszystko. Chyba każdy o tym marzy Ale ilu osobom się
spełnia to marzenie? Poza tym. gdzie Mark widzi to „mnóstwo chłopaków”
Uświadomiła sobie, że znów myśli o Jeremym Lovetcie. O jego jasnobrązowych oczach...
Nie mogła zatrzymać obrazu. Cały czas się rozmazywał i ku jej przerażeniu zamieniał w same oczy -
lśniły na niebiesko, złoto i szaro, w zależności od tego. jak padało światło.
O Boże, nie. Ash był ostatnią osobą, która potrafiłaby ją zrozumieć. Nie chciałaby z nim dzielić siedzenia
w autobusie, a co dopiero życia.
-
Kto zrobił z was wampiry? - spytał Mark. Siedzieli na olbrzymiej, tapicerowanej wiktoriańskiej
kanapie w salonie na farmie Burdocków. Rowan rozpaliła ogień w kominku. - Staruszka? Ta wasza
ciotka?
-
Nikt - obruszyła się Jade. - Jesteśmy lamiami. - Wymówiła to „la-mij-ami".
-
Uhm. - Mark spojrzał na nią z ukosa. - A co to takiego?
-
To my. Możemy mieć dzieci, jeść, pić i starzeć się, jeśli tylko chcemy. Najlepszy gatunek
wampirów.
-
W zasadzie to rasa wampira - wtrąciła się Kestrel. - Wytłumaczę wam. Są dwa rodzaje wampirów.
Jedni zaczynają jako ludzie i zmieniają się, kiedy ugryzie ich wampir, a drudzy rodzą się jako wampiry.
My jesteśmy właśnie takimi. Nasz ród pochodzi z dawien dawna.
-
Jest najstarszy - przerwała Jade. - Redfernowie żyli już w czasach prehistorycznych.
Mary-Lynnette zamrugała.
-
Ale chyba nie wy trzy, co? - spytała nerwowo.
-
Ja mam dziewiętnaście lat. - Rowan się roześmiała. - Kestrel siedemnaście, a Jade szesnaście.
Jeszcze nie zatrzymałyśmy procesu starzenia.
-
Na ile lat wyglądała, według ciebie, nasza ciotka? - Kestrel spojrzała na Mary-Lynnette.
-
Hm. na jakieś siedemdziesiąt, siedemdziesiąt pięć.
-
A kiedy my ją widziałyśmy ostatnio, wyglądała może na czterdzieści - ciągnęła Kestrel. - To było
dziesięć lat temu. kiedy wyjechała z naszej wyspy.
-
Ale rzeczywiście do tego czasu przeżyła siedemdziesiąt cztery lata - powiedziała Rowan. - Tak się
właśnie z nami dzieje. Kiedy przestajemy powstrzymywać proces starzenia, wszystko w jednej chwili się
wyrównuje.
- Co może się okazać interesujące, jeżeli się żyło pięćset czy sześćset lat - zauważyła sucho Kestrel.
- Wyspa, z której pochodzicie, to ten świat nocy? - spytała Mary-Lynnette.
Rowan wyglądała na zaskoczoną.
-
To po prostu bezpieczne miejsce. Mieszkamy tam sami, bez ludzi. W XVI wieku przepędzi! ich
Hunter Redfern, żebyśmy mogli spokojnie żyć.
-
Problem tylko w tym - zaczęła Kestrel z błyskiem w złotych oczach - że tam się ciągle żyje jak w
XVI wieku. Wymyślili zasady, że nikomu nie wolno wyjeżdżać, poza paroma mężczyznami i chłopakami,
którym ufają bezgranicznie.
Takimi jak Ash. pomyślała Mary-Lynnette. Już miała to powiedzieć, ale Rowan znów się odezwała.
-
Dlatego uciekłyśmy. Nie chciałyśmy wychodzić za mąż, kiedy każe nam ojciec. Pragnęłyśmy
zobaczyć świat ludzi.
-
Jeść niezdrowe jedzenie - dokończyła radośnie Jade. - Czytać czasopisma, nosić pończochy i
oglądać telewizję.
-
Ciotka Opal opuściła wyspę - wyznała Rowan. - Tylko mi powiedziała, że jedzie do małego
miasteczka o nazwie Briar Creek, gdzie rodzina jej męża sto pięćdziesiąt lat temu wybudowała dom.
Mary-Lynnette przesunęła palcami po jedwabistych frędzlach ciemnozielonej poduszki.
- No dobra, ale w takim razie, gdzie jest ten świat nocy?
-
Och... To nie miejsce... - Rowan miała niepewną minę. - To trochę trudno wam wytłumaczyć.
Właściwie nie powinniście nawet wiedzieć, że istnieje. Dwie najważniejsze zasady świata nocy mówią, że
nie można dopuścić, aby człowiek się o nim dowiedział, i nie można się zakochać w człowieku.
-
Nasza najmłodsza siostra właśnie złamała obie - wymruczała Kestrel.
Jade wyglądała na zadowoloną.
- Karą za złamanie zasad jest śmierć wszystkich zamieszanych - dokończyła Rowan. - Ale wy
należycie do rodziny. I już. - Odetchnęła głęboko. - Świat nocy to rodzaj tajnego stowarzyszenia. Nie
tylko wampirów. Również czarownic, wilkołaków i zmiennokształtnych. Wszelkich istot nocy. Jesteśmy
wszędzie.
Wszędzie? - zastanawiała się Mary-Lynnette. To niepokojąca, ale jednocześnie interesująca myśl.
Więc istnieje cały świat, o którym nie wiedziała. Miejsce nieznane, tak odległe jak galaktyka Andromedy.
Na Marku informacja że wampiry są wszechobecne, najwyraźniej nie zrobiła większego wrażenia.
Uśmiechał się promiennie do Jade, opierając się łokciem o poręcz ciemnozielonej kanapy.
-
Więc umiesz czytać w moich myślach?
-
Oczywiście, pokrewne dusze mogą to robić spontanicznie - odparła Jade pewnym głosem.
Pokrewne dusze... Mary-Lynnette przeszedł dreszcz; miała ochotę zmienić temat.
- Przestań Jade. Masz coś lepszego niż pokrewną duszę - powiedziała Rowan. - Na pokrewieństwo
dusz nikt nie ma wpływu, nie musisz nawet polubić tej osoby, kiedy ją poznasz. Może się okazać, że jest
dla ciebie zupełnie nieodpowiednia z powodu różnicy gatunku, temperamentu, wieku. Ale wiesz, że bez
niej już nigdy nie będziesz w pełni szczęśliwa.
Mary-Lynnette ogarniało coraz większe rozdrażnienie.
- A jeżeli tak się stanie... jeżeli się okaże, że ktoś jest twoją pokrewną duszą, a ty tego nie chcesz? -
spytała dziwnie niskim głosem. - Istnieje jakiś sposób, żeby się tego pozbyć?
Zapadła cisza.
- O niczym takim nie słyszałam - odparła powoli Rowan. Jej brązowe oczy wpatrywały się w oczy
Mary-Lynnette. - Ale chyba mogłabyś się poradzić czarownicy, gdybyś miała taki problem.
Mary-Lynnette z trudem przełknęła ślinę. Rowan patrzyła na nią łagodnym i przyjaznym wzrokiem,
przez co Mary-Lynnette poczuła jeszcze większą potrzebę porozmawiania z kimś, kto by ją zrozumiał.
- Rowan...
Przerwała. Rowan, Kestrel i Jade nagle spojrzały w stronę drzwi - jak koty, które usłyszały coś, czego
nie usłyszy człowiek. Chwilę później do Mary-Lynnette też dotarł ten odgłos - kroki na ganku. Tup, tup,
tup... i nagły huk.
- Ej, ktoś tam jest - zawołała Jade i zanim Mark ją powstrzymał, ruszyła do drzwi.
Rozdział 11
Jade! Poczekaj! - powiedział Mark.
Oczywiście nie czekała ani sekundy. Otwieranie zamków zajęło jej trochę czasu i Mary-Lynnette
usłyszała szybkie tup, tup, tup uciekających stóp.
Jade z rozmachem otworzyła drzwi, wyskoczyła na ganek i krzyknęła. Mary-Lynnette wybiegła i
zobaczyła, że noga Jade wpadła do jednej z dziur, gdzie brakowało deski. Zdarzało się to każdemu, kto nie
znał tego miejsca. Ale nie dlatego krzyknęła.
Chodziło o kozę.
- O Boże - wymamrotał Mark. - Kto to mógł zrobić? Mary-Lynnette poczuła pieczenie w piersiach –
bolesne, nieprzyjemne. Ścisnęło ją w mostku tak. że z trudem łapała oddech. Obraz jej się zamazał.
- Wracajmy do środka - rozkazała Rowan. - Jade, nic ci nie jest?
Jade łapczywie, z wściekłością nabierała powietrza. Mark pomógł jej wyciągnąć nogę z dziury.
Rowan i Kestrel podniosły kozę za nogi. Mary-Lynnette weszła do domu, zaciskając zęby na i tak już
pogryzionej wardze Znów czuła smak miedzi.
Położyły kozę na staromodnym dywaniku we wzory przy wejściu do salonu. Spazmatyczny oddech
Jade zamienił się w świszczący szloch.
- To Ethyl - wyszeptała Mary-Lynnette. Jej też się chciało płakać.
Uklęknęła przy Ethyl. Koza była śnieżnobiała, miała słodki pyszczek i szerokie czoło. Mary-Lynnette
delikatnie dotknęła jednego kopyta. Pomagała pani B. przycinać je sekatorem.
- Nie żyje - odezwała się Kestrel. - Nie zrobisz jej krzywdy.
Mary-Lynnette szybko uniosła głowę. Twarz Kestrel była opanowana i wyniosła. Pod skórą Mary-
Lynnette przetoczyła się fala przerażenia.
-
Powyjmujmy je - powiedziała Rowan.
-
I tak już po skórze - stwierdziła Kestrel.
-
Kestrel. proszę cię... Mary-Lynnette wstała.
-
Zamknij się, Kestrel!
Zaległa cisza. Ku zaskoczeniu Mary-Lynnette Kestrel milczała.
Mary-Lynnette i Rowan zaczęły wyciągać małe drewniane kołki z ciała kozy.
Niektóre były małe jak wykałaczka. Inne dłuższe niż palec i grubsze niż szpikulec z rożna na kebab, z
tępym zakończeniem z jednej strony. Zrobił to ktoś silny, pomyślała Mary-Lynnette. Poprzebijał skórę.
Tyle razy. W setkach miejsc. Ethyl wyglądała jak jeżozwierz.
- Nie krwawiła za mocno - stwierdziła łagodnie Rowan. - To znaczy, że zdechła już wcześniej.
Popatrzcie tutaj. - Delikatnie dotknęła purpurowej szyi kozy.
Mary-Lynnette przypomniał się jeleń.
-
Ktoś naciął jej gardło albo ugryzł - ciągnęła Rowan. - Więc pewnie szybko się wykrwawiła. Nie
jak...
-
Co? - spytała Mary-Lynnette.
Rowan się zawahała. Spojrzała na Jade. ta pociągnęła nosem, potem wytarła go w ramię Marka.
- Nie jak wuj Hodge. - Rowan zerknęła na Mary-Lynnette, później ostrożnie wyjęła kolejny kołek i
odłożyła na rosnącą kupkę. - Widzisz, tak zabili wuja Hodge'a. Starsi. Tylko że on był przy tym żywy.
Mary-Lynnette zaniemówiła.
- Dlaczego? - wymamrotała w końcu.
Rowan wyjęła jeszcze dwa kołki ze skupieniem na twarzy.
- Za to, że powiedział ludziom o świecie nocy.
Mary-Lynnette przysiadła na piętach i popatrzyła na brata. Mark osunął się na podłogę, pociągając
za sobą Jade.
-
To dlatego ciotka Opal wyjechała z wyspy - mówiła dalej Rowan.
-
A teraz ktoś zabił kołkiem ciotkę Opal - powiedziała Kestrel. - I kozę. Tak samo jak wuja Hodge'a.
-
Ale kto? - spytała Mary-Lynnette.
-
Ktoś, kto zna się na wampirach. - Rowan pokręciła głową.
Niebieskie oczy Marka były ciemniejsze niż zwykle i nieco zamglone.
-
Wspominałyście o łowcy wampirów...
-
Ja tak uważam - powiedziała Kestrel.
-
Dobra, kto tutaj może być łowcą wampirów? A w ogóle kto to jest łowca wampirów?
-
W tym problem - westchnęła Rowan. - Nie wiem, po czym takiego poznać. Zresztą niezbyt wierzę
w łowców wampirów.
-
Podobno to ludzie, którzy usłyszeli o świecie nocy. - Jade otarła łzy. - Nie potrafią nikogo
przekonać, że wampiry istnieją, a może nie chcą, żeby inni ludzie wiedzieli. Więc na nas polują. Usiłują
wybić jednego po drugim. Podobno znają świat nocy tak samo jak istoty nocy.
-
I doskonale się orientują, jak został zabity wasz wuj -wtrąciła Mary-Lynnette.
-
Tak, ale to nie jest wielka tajemnica - powiedziała Rowan. - Nie trzeba znać historii wuja Hodge'a,
ż
eby o tym wiedzieć. To wśród lamii tradycyjna egzekucja. Niewiele rzeczy poza kołkiem czy spaleniem
jest w stanie zabić wampira.
Mary-Lynnette zastanowiła się nad tym. Tak czy inaczej, kto mógł chcieć zabić starą kobietę i kozę?
-
Rowan? Po co twoja ciotka trzymała kozy? Zawsze myślałam, że chodzi o mleko, ale...
-
Na pewno dla krwi - wyjaśniła spokojnie Rowan. - Jeżeli wyglądała na taką starą, jak mówisz,
raczej nie mogła wychodzić do lasu na polowanie.
Mary-Lynnette znów spojrzała na kozę, usiłując znaleźć jakąś podpowiedz. Starała się prowadzić
chłodną, metodyczną obserwację. Kiedy jej wzrok powędrował do głowy Ethyl, zamrugała i pochyliła się.
- Ona ma coś w pysku.
- Powiedz, że żartujesz - wysapał Mark. Mary-Lynnette uciszyła go ręką.
- Nie, potrzebne mi coś, żeby... poczekaj chwilę. - Popędziła do kuchni i wyjęła z szuflady misternie
zdobiony srebrny nóż. Biegiem wróciła do salonu. - Dobra - mruknęła, rozchylając szczęki Ethyl. Coś tam
jest, jakby kwiat. - Wyjęła go palcami.
- Milczenie owiec - skomentował ponuro Mark. Mary-Lynnette zignorowała go, przekładając w
dłoniach psującą się rzecz.
- Wygląda jak irys, tylko że czarny.
Jade i Rowan wymieniły spojrzenia.
-
Więc to ma coś wspólnego ze światem nocy - stwierdziła Rowan. - Czarne kwiaty są jego
symbolem.
-
Symbolem? - Mary-Lynnette odłożyła wilgotną roślinę.
-
Nosimy je jako znak rozpoznawczy. Na pierścionkach, spinkach, ubraniach... Każdy gatunek ma
własny kwiat. Poza tym niektóre oznaczają, że przynależysz do danego klubu albo rodziny. Czarownice
używają czarnych dalii, wilkołaki naparstnicy, wampiry stworzone róży...
-
Jest też sieć klubów Czarny Irys - dodała Kestrel, stając przy pozostałych. - Wiem, bo do jednego z
nich należy Ash.
-
Ash... - Jade wpatrywała się w Kestrel dzikimi zielonymi oczami.
Mary-Lynnette siedziała bez ruchu. Po głowie tłukło jej się mgliste wspomnienie, związane z czarnym
znakiem.
- O Boże - jęknęła. - Znam kogoś, kto nosi sygnet z czarnym kwiatem.
Wszyscy na nią spojrzeli.
- Kogo? - spytali jednocześnie Mark i Rowan. Mary-Lynnette nie wiedziała, które z nich wyglądało na
bardziej zaskoczone. Walczyła ze sobą przez minutę.
- To Jeremy Lovett - odparła w końcu niezbyt pewnie.
-
Ten dziwak. - Mark się skrzywił. - Mieszka sam w przyczepie w lesie, a zeszłego lata... - Głos go
zawiódł. Szczęka mu opadła, a kiedy znów się odezwał, mówił o wiele wolniej. - A... w pobliżu jego
przyczepy znaleziono ciało.
-
Umiecie rozpoznać, czy ktoś jest istotą nocy? - spytała po cichu Mary-Lynnette.
-
Hm - mruknęła Rowan skonsternowana. - No, nie na pewno. Jeżeli ktoś potrafi osłaniać umysł...
Gdybyśmy zdołały go zaskoczyć, może by coś wyjawił, ale inaczej raczej nie.
-
No, super. - Mark oparł się o ścianę. - Moim zdaniem Jeremy idealnie pasuje do opisu istoty nocy.
Właściwie Vic Kimble i Todd Akers też.
-
Todd - powtórzyła Jade. - Chwileczkę. - Wzięła jedną z wykałaczek i dokładnie ją obejrzała.
- Nie ulega wątpliwości, że powinniśmy się spotkać z twoim przyjacielem Jeremym. - Rowan
patrzyła na Mary-Lynnette - Pewnie się okaże zupełnie niewinny. Czasami do rąk ludzi trafia nasz
pierścionek albo spinka i wtedy robi się niezłe zamieszanie. Zwłaszcza jeżeli taka osoba zabłąka się do
któregoś z klubów...
Ale Mary-Lynnette ogarnęło potwornie złe przeczucie. Jeremy był skryty, zawsze trzymał się na
uboczu, miał nawet niepospolitą urodę i niezwykle zwinne ruchy. Wszystko wyraźnie prowadziło do
jednego wniosku. W końcu rozwiązała zagadkę Jeremyego Lovetta i nie było to szczęśliwe zakończenie.
-
Dobra, w porządku - powiedziała Kestrel. - Możemy sprawdzić tego Jeremy'ego. Ale co z Ashem?
-
Jak to co z Ashem? - spytała Rowan.
Wyjęła ostatni kołek. Delikatnie zarzuciła jedną stronę dywanu na ciało kozy, jak całun.
-
No nie kapujesz? To jego klubowy kwiat. Więc może zrobił to ktoś z jego znajomych?
-
Zaraz, zaraz. Przepraszam, ale ja znów nie wiem, o czym mówicie - wtrącił się Mark. - Kto to jest
Ash?
Trzy siostry spojrzały na niego. Mary-Lynnette odwróciła wzrok. Miała tyle okazji, których nie
wykorzystała, więc teraz bardzo dziwnie by zabrzmiało, gdyby od niechcenia wspomniała: och. tak,
widziałam Asha, dwa razy. Ale nie było wyjścia. Musiała się przyznać.
-
To nasz brat - wyjaśniła Kestrel.
-
Jest stuknięty - dodała Jade.
-
Tylko on z naszej rodziny mógł wiedzieć, że jedziemy do Briar Creek - stwierdziła Rowan. - Nakrył
mnie, jak prosiłam Crane Lindcn, żeby przemyciła list z wyspy. Ale nie sądzę, że zauważył adres ciotki
Opal. Nie jest za bardzo spostrzegawczy, jeżeli chodzi o coś, co nie dotyczy jego.
-
Mów wprost - wtrąciła się Jade. - Ash myśli wyłącznie o sobie. To skończony egoista.
-
Jego interesują tylko dziewczyny i imprezy. - Kestrel okrasiła tę opinię takim uśmiechem, że Mary-
Lynnette się zastanawiała, czy dziewczyna rzeczywiście tego nie pochwala. - I polowanie.
-
Nie lubi ludzi. - Jade pokręciła głową. - Gdyby nie to, że ugania się za dziewczynami i się nimi
bawi, pewnie zaplanowałby zagładę całej ludzkości i przejęcie świata.
-
Nie ma co, fajny koleś - skwitował Mark.
-
Dosyć konserwatywny - uściśliła Rowan. - Pod względem politycznym. Bo w sensie osobistym
jest...
-
Wolny - zasugerowała Kestrel, unosząc brwi.
-
Delikatnie rzecz ujmując - mruknęła Jade. - W dziewczynach za którymi lata, widzi tylko jedno.
Poza ich samochodami, oczywiście.
Mary-Lynnette łomotało serce. Z każdą mijającą sekundą miała większe opory, żeby się odezwać. A
kiedy już nabierała powietrza, odzywał się ktoś inny.
- Chwileczkę - powiedział Mark. - Myślicie, że to jego sprawka?
-
Nie wykluczałabym Asha - stwierdziła Kestrel. Jade skwapliwie przytaknęła.
-
Ale to była też jego ciotka - zdziwił się Mark.
-
Zrobiłby wszystko, gdyby uznał, że chodzi o honor rodziny - powiedziała Kestrel.
-
Tak, ale szkopuł w tym... - zaczęła z namysłem Rowan -...że Ash jest w Kalifornii.
-
Nie, nie jest - rzucił od niechcenia Ash.
Rozdział 12
To, co stało się później, było bardzo interesujące. Mary-Lynnette zobaczyła siostry w akcji, której nie
widziała na polanie. Syczenie i rozczapierzone palce. Jak w filmach.
W dodatku syk wampira brzmiał prawdziwie. Jak kota, nie jak osoby udającej kota. Dziewczyny
podskoczyły i stanęły gotowe do walki.
Jade i Kestrel pokazywały zęby - długie i pięknie wygięte, zakończone delikatnymi ostrymi
punkcikami, które wcinały się w dolną wargę.
I jeszcze coś. Zmieniły im się tęczówki. Srebrno zielone oczy Jade stały się jeszcze bardziej srebrne.
Złote Kestrel przypominały żółte klejnoty, jak u jastrzębia. Z oczu Rowan bił ciemny blask.
-
O rany - wyszeptał Mark. Spoglądał to na Jade, to na Asha.
-
Cześć - odezwał się Ash.
Nie patrz na niego, powiedziała sobie Mary-Lynnette. Serce waliło jej jak oszalałe i drżały kolana.
Przyciąganie cząsteczki do antycząsteczki, pomyślała, przypominając sobie lekcję fizyki z zeszłego roku.
Ale istniała inna. krótsza nazwa tego zjawiska I Mary-Lynnette za nic nie mogła odpędzić tej myśli.
Bratnia dusza.
O Boże. Proszę, błagam, nie. Pragnę odkryć Supernową i badać minikwazary w Obserwatorium
Promieniowania Gamma. Rozwiązać tajemnicę, gdzie we wszechświecie znajduje się cała czarna
materia...
Nie chcę tego.
To się powinno przydarzyć Bunny Marten - ona całe życie marzy o romansie. Ja potrzebuję tylko
kogoś, kto by mnie rozumiał...
...rozumiał z tobą noc, wyszeptała odległa część jej umysłu.
A tymczasem trafiła na chłopaka, którego się boją jego własne siostry.
To prawda. Dlatego stały gotowe do walki i wydawały groźne odgłosy. Nawet Kestrel obleciał strach.
W chwili, gdy Mary-Lynnette uświadomiła to sobie, złość przegoniła z jej wnętrza rozedrgane
przerażenie.
- Czy ty nigdy nie pukasz? - spytała, niemal podbiegając do niego.
Musiała pomóc swojej nowej rodzinie. Jade i Kestrel usiłowały ją chwycić i powstrzymać, żeby nie
zbliżała się do ich brata. Chroniły ją. Ale Mary-Lynnette się wyrwała.
Ash ostrożnie zmierzył ją wzrokiem.
-
O, to ty - powiedział bez entuzjazmu.
-
Co tu robisz?
-
To dom mojego wuja.
-
Twojej ciotki - poprawiła go. - I nikt cię nie zapraszał. Ash spojrzał na siostry. Mary-Lynnette widziała,
jak w jego głowie poruszają się trybiki. Zdążyły już powiedzieć o świecie nocy czy jeszcze nie?
Oczywiście, ich zachowanie daje dużo do myślenia. Większość dziewczyn nie syczy.
- Dobra. - Ash uniósł palec. - Słuchajcie.
Mary-Lynnette kopnęła go w piszczel. Wiedziała, że to niewłaściwe, że nie wypada, ale nie mogła się
powstrzymać. Musiała to zrobić.
-
No, na miłość boską. - Ash odskoczył. - Czy ty jesteś rąbnięta?
-
Tak, jest! - Mark zostawił Jade i wybiegł do przodu, żeby wziąć Mary-Lynnette za rękę. - Wszyscy
to wiedzą. Nic na to nie poradzi. - Zaczął się cofać, ciągnąc siostrę. Spoglądał na Mary-Lynnette tak,
jakby zrzuciła z siebie ciuchy i zaczęła tańczyć mambo.
Oczy Kestrel i Jade zrobiły się zwykłe, a zęby skróciły. Nigdy wcześniej nie widziały, żeby ktoś tak
odnosił się do ich brata. W dodatku człowiek...
Dziewczyny miały ponadludzką moc, ale Ash był od nich jeszcze silniejszy. Prawdopodobnie
powaliłby Mary-Lynnette jednym uderzeniem.
Mimo to nadal nie mogła się powstrzymać. Nie bała się jego, tylko siebie. I tego, że czuła głupie
mrowienie w żołądku i że uginały się pod nią nogi.
- Czy ktoś może jej powiedzieć, żeby przestała? - spytał Ash.
Kestrel i Jade spojrzały z ukosa na Mary-Lynnette. Wzruszyła ramionami i zaczęła coraz szybciej
oddychać. Widziała, że Rowan na nią patrzy, ale nie ze zdziwieniem. Wyglądała na zmartwioną i smutną.
-
Znacie się - stwierdziła.
-
Miałam wam powiedzieć - odezwała się Mary-Lynnette. - Przyszedł do nas. Pytał moją macochę o
was i waszych znajomych. Mówił, że musi ich zaakceptować, bo jest głową rodziny.
Trzy dziewczyny spojrzały na Asha, mrużąc oczy.
- Więc się tu kręciłeś - prychnęła Kestrel. - Jak długo?
-
Co tu tak naprawdę robisz? - wyszeptała Rowan. Ash potarł obolałą nogę.
-
Możemy usiąść i rozsądnie porozmawiać?
Wszyscy spojrzeli na Mary-Lynnette. Odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić. Ciągle miała wrażenie,
ż
e cała jej skóra jest naelektryzowana, ale serce zaczynało bić wolniej.
-
Tak. - Starała się wyglądać normalnie, żeby wiedzieli, że minął jej napad.
-
Wiesz co? - wyszeptał Mark, prowadząc siostrę do kanapy. - Nigdy nie widziałem, żebyś
zachowywała się tak... niedojrzale. Jestem z ciebie dumny.
Nawet starsza siostra czasem musi sobie odpuścić, pomyślała Mary-Lynnette. Poklepała go lekko.
Czuła się zmęczona.
Ash usiadł na obitym pluszem krześle. Rowan i Kestrel zajęły miejsca obok Mary-Lynnette. Mark i
Jade usadowili się razem na otomanie.
-
Dobra - zaczął Ash. - Może najpierw się poznamy? Domyślam się, że to twój brat.
-
Mark - przedstawiła go Mary-Lynnette. - A to Ash.
Mark skinął głową. Trzymali się z Jade za ręce. Mary-Lynnette widziała, że wzrok Asha powędrował
w kierunku ich splecionych palców. Z jego miny nie potrafiła jednak nic wyczytać.
Ash spojrzał na Rowan.
-
Przyjechałem tu, żeby was zabrać do domu, bo wszyscy za wami strasznie tęsknią.
-
Przestań - wyszeptała Jade.
-
A jeżeli nie damy się zabrać? - spytała Kestrel i lekko odsłoniła zęby.
Dziwne, Ash nie odwzajemnił uśmiechu. Nie miał rozleniwionej ani złośliwej miny, nie wydawał się
też zadowolony z siebie. Wyglądał jak ktoś, kto chce mieć robotę z głowy.
-
Nie możemy jechać do domu, Ash. - Rowan mówiła trochę drżącym głosem, ale dumnie zadzierała
brodę.
-
Trudno, nie macie wyjścia. Jeśli zostaniecie, skutki będą tragiczne.
-
Wiedziałyśmy o tym, kiedy wyjeżdżałyśmy - powiedziała Jade z przejęciem, ale też z podniesioną
głową.
-
Chyba nie przemyślałyście tego do końca - rzucił ostro Ash.
- Prędzej umrzemy, niż wrócimy - oznajmiła Jade. Kestrel zerknęła na nią szybko, unosząc jedną
brew.
- No, dobra, nie ma sprawy - skwitował oschle Ash. - Zapamiętam to sobie. - Zrobił ponurą i zaciętą
minę.
Zupełnie nie przypomina jasnego kocura, pomyślała Mary-Lynnette. Wyglądał jak zwinny, dostojny
tygrys.
- Słuchajcie - zaczął po chwili. - Jest parę drobnych szczegółów, których nie rozumiecie, a ja nie
mam czasu na zabawy. Więc może odeślijcie swoich przyjaciół do domu i pogadamy w rodzinnym
gronie.
Mary-Lynnette zacisnęła dłonie w pięści. Mark przywarł mocno do Jade. Delikatnie odepchnęła go
łokciem. Miała zmarszczone czoło.
- Może tak będzie lepiej - powiedziała.
- Nie zostawię cię.
Rowan zagryzła wargi.
-
Mark...
-
Nie ma mowy. Nie próbujcie mnie chronić. On nie jest głupi, wcześniej czy później się zorientuje,
ż
e wiemy o świecie nocy.
Rowan wstrzymała oddech. Mina Kestrel się nie zmieniła, ale mięśnie jej twarzy stężały jak przed
walką. Oczy Jade zrobiły się srebrne. Mary-Lynnette siedziała nieruchomo.
Wszyscy patrzyli na Asha. Ash gapił się w sufit.
- Już się domyśliłem - oznajmił ze śmiertelnym spokojem. - Staram się was wyrzucić, wy biedne
durnie, zanim się dowiem, ile usłyszeliście.
Siostry wlepiły w niego wzrok. Mary-Lynnette otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła.
-
Myślałem, że nie lubisz ludzi - powiedział Mark.
-
Bo nie lubię. Wręcz nienawidzę - przyznał Ash z lekkim rozbawieniem.
-
To dlaczego chcesz zostawić mnie w spokoju?
-
Bo gdybym cię zabił, musiałbym to samo zrobić z twoją siostrą - poinformował Ash z uśmiechem,
który idealnie pasowałby do Kapelusznika z Alicji w Krainie Czarów.
-
I co z tego? Przecież cię kopnęła.
Asha przestało bawić odpowiadanie na pytania.
-
W każdej chwili mogę zmienić zdanie.
-
Nie, czekaj - zaprotestowała Jade. Siedziała z podkulonymi nogami i intensywnie wpatrywała się w
brata. - To wszystko jest zakręcone. Czemu nagle cię obchodzi, co się stanie jakiemuś człowiekowi?
Ash w milczeniu spoglądał z goryczą na kominek.
-
Bo są bratnimi duszami - wyjaśniła Rowan.
Po chwili ciszy wszyscy zaczęli mówić naraz.
-
Czym są? Chcesz powiedzieć, że... tak jak Jade i ja?
-
No, Ash, nieźle. Szkoda, że nasz ojciec tego nie widzi.
- To nie moja wina - wyjąkała Mary-Lynnette ze łzami w oczach.
Rowan pochyliła się nad Kestrel i położyła rękę na ramieniu Mary-Lynnette.
-
Czyli to prawda? - Mark przenosił wzrok z siostry na Asha.
-
Tak. Chyba. Nie wiem - wymamrotała, skupiając się na tym. żeby opanować łzy.
-
To prawda - potwierdził Ash melancholijnym tonem. - Ale to wcale nie znaczy, że musi z tego coś
wyniknąć.
-
Dobrze, że to rozumiesz - rzuciła Mary-Lynnette. Cieszyła się, że znów jest zła.
-
Więc niech każdy zabiera swoje zabawki i wraca do domu - powiedział Ash, głównie do swoich
sióstr. - Zapomnimy o wszystkim. Umówimy się, że nic się nie zdarzyło.
Rowan patrzyła na brata, lekko kręcąc głową. Oczy miała szkliste od łez. ale się uśmiechała.
-
Nigdy nie przypuszczałam, że usłyszę od ciebie coś takiego. Strasznie się zmieniłeś. Po prostu nie
wierzę...
-
Ja też - przyznał Ash z rezygnacją. - Może to tylko sen.
-
Ale teraz musisz przyznać, że ludzie to nie robactwo. Nikt z robactwa nie mógłby być twoją bratnią
duszą.
-
Tak. Dobra. Ludzie są wspaniali. Wszyscy się zgadzamy, możemy wracać do domu.
-
Pamiętam cię takiego z dzieciństwa - zagadnęła Rowan. - A potem zacząłeś się zachowywać, jakbyś
był ponad wszystkimi. Zawsze miałam wrażenie, że tylko udajesz. śeby ukryć, jak bardzo się boisz. I
wiedziałam, że tak naprawdę nie wierzysz w te wszystkie potworne rzeczy, które wygadujesz. W głębi
duszy ciągle jesteś miłym chłopcem.
Ash wykrzesał z siebie pierwszy tego wieczoru promienny uśmiech.
- Nie bądź taka pewna.
Mary-Lynnette słuchała tego coraz bardziej roztrzęsiona.
-
Wasza ciotka chyba jednak by się ze mną nie zgodziła - powiedziała do Rowan, żeby się otrząsnąć.
-
Ej. właśnie, gdzie stara? - Ash się wyprostował. - Muszę z nią zamienić kilka słów, zanim stąd
znikniemy.
Tym razem wydawało się, że cisza trwa nieskończenie długo.
-
Ash, nie wiesz? - spytała Rowan.
-
Oczywiście, że wie. Zakład, że on to zrobił - parsknęła Kestrel.
-
Ze niby co? - Ash najwyraźniej powoli tracił cierpliwość.
-
Twoja ciotka nie żyje - wyjaśnił Mark.
-
Ktoś zabił ją kołkiem - dodała Jade.
Ash rozejrzał się po pokoju. Z jego miny można było się domyślać, że uważa to za niezły żart. O
Boże, pomyślała oszołomiona Mary-Lynnette. Kiedy jest zaskoczony i zdziwiony jak teraz, wygląda
bardzo młodo. Bezbronnie. Prawie jak człowiek.
-
Ktoś... zamordował... ciotkę Opal. Tak?
-
Chcesz nam wmówić, że o tym nie wiesz? - zadrwiła Kestrel. - Co robiłeś przez całą noc?
-
Waliłem głową w ścianę. A później was szukałem. Kiedy wszedłem, rozmawiałyście o mnie.
-
A nie wpadłeś przypadkiem na jakieś zwierzę? Powiedzmy... na kozę?
Ash obrzucił ja przeciągłym, pełnym niedowierzania spojrzeniem.
- Owszem, piłem krew. Ale nie kozy. A co to ma wspólnego z ciotką Opal?
- Lepiej mu pokażmy - odezwała się Rowan. Podniosła dywan, którym była przykryta koza. Ash obszedł
kanapę, żeby zobaczyć, co robi siostra. Mary-Lynnette odwróciła się, żeby widzieć jego twarz.
Skrzywił się. Ale szybko nad sobą zapanował.
-
Patrz, co ma w pysku - szepnęła Rowan.
-
Irys. I co z tego? - Ash ostrożnie wziął kwiat.
-
Byłeś ostatnio w klubie? - spytała Kestrel.
-
Gdybym ja to zrobił, po co miałbym zostawiać irys?
-
ś
eby nam wskazać sprawcę.
- Nie muszę zabijać kóz, żeby coś zakomunikować. Umiem mówić.
Kestrel pozostawała niewzruszona.
-
Ale taka wiadomość ma bardziej dosadny przekaz.
-
Czy ja wyglądam na kogoś, kto marnuje czas na robienie z kozy jeżozwierza?
-
Nie. Nie, ja nie twierdzę, że to ty... - wtrąciła się cicho Rowan. - Ale ktoś musiał to zrobić. Pewnie
ta sama osoba, która zabiła ciotkę Opal. Staramy się dociec kto.
-
No a jakich mamy podejrzanych?
Wszyscy spojrzeli na Mary-Lynnette. Odwróciła wzrok.
-
Jednego. Prawie pewniak - powiedział Mark. - Nazywa się Jeremy Lovett. Jest naprawdę...
-
Spokojnym chłopakiem - dokończyła Mary-Lynnette. Jeżeli ktoś ma opisać Jeremy’ego, niech to
będzie ona. - Znam go od podstawówki i nigdy w życiu nie uwierzyłabym, że mógłby zrobić komuś coś
złego, tym bardziej staruszce i zwierzakowi.
-
Ale miał szurniętego wuja - wtrącił się Mark. - I słyszałem dziwne rzeczy o jego rodzinie...
-
O jego rodzinie nikt nic nie wie. - Mary-Lynnette czuła się tak, jakby zmagała się żeby utrzymać
głowę nad powierzchnią wody, mając kamienie przywiązane do rąk i nóg. Jednak na dno nie ściągało jej
podejrzenie Marka, ale własne. Cichy głos w głowie powtarzał: „A wydawał się takim miłym chłopa-
kiem".
-
Jak wygląda ten Jeremy? - Ash przyglądał się jej w skupieniu z ponurą miną.
Jego ton mocno zirytował Mary-Lynnette.
- A co cię to obchodzi?
Ash zamrugał i przeniósł wzrok gdzie indziej. Lekko wzruszył ramionami.
-
Tak pytam, z ciekawości - odparł z wymuszoną swobodą.
-
Jest bardzo przystojny. - Mary-Lynnette uznała, że to świetny sposób, żeby dać upust swojej złości i
frustracji. - Inteligentna twarz. Nie jak u pustego przystojniaka. Włosy koloru sosnowych szyszek i
najcudowniejsze brązowe oczy... Szczupły, opalony i trochę ode mnie wyższy, bo oczy mam zwykle na
wysokości jego ust...
Ash był wyraźnie niezadowolony.
-
Widziałem kogoś takiego na stacji benzynowej w mieście. - Odwrócił się do Rowan. - Myślisz, że
to zbuntowany wampir?
-
Na pewno nie został zamieniony w wampira, skoro Mary-Lynnette widziała, jak dorastał. Prędzej
podejrzewałabym, że to zbuntowany lamia. Nie ma co siedzieć i gdybać. Jutro możemy pojechać go
zobaczyć, wtedy dowiemy się więcej. Zgoda?
Mark skinął głową. Zaraz potem Jade. I Mary-Lynnette.
- Dobra - powiedział Ash. - Rozumiem, że nie możecie wrócić do domu, zanim nie rozwiążecie tej
sprawy. Więc znajdziemy zabójcę ciotki Opal, zrobimy, co trzeba, i do domu Jasne?
Siostry spojrzały po sobie. Nie odpowiedziały.
Wracając z Markiem, Mary-Lynnette zauważyła, że na wschodzie nad horyzontem pojawił się
Syriusz. Wisiał jak klejnot, jaśniejszy niż kiedykolwiek dotąd. Wyglądał niemal jak miniatura Słońca;
ś
wiecił niebieskimi, złotymi i fioletowymi promieniami.
Pomyślała, że ma przywidzenia, aż przypomniała sobie, że wymieniła się krwią z trzema
wampirzycami.
Rozdział 13
Jade siedziała na bujanym fotelu, na kolanach trzymała Tiggy'ego, który leżał na grzbiecie. Głaskała
go po brzuchu, a mimo to mruczał z wściekłości. Wpatrywała się w jego wzburzone, lśniące zielone oczy.
- Drugiej kozie nic nie jest - oznajmiła Kestrel od progu, wymawiając słowo „kozie” tak, jakby nie
wypadało go używać w towarzystwie. - Możesz wypuścić kota.
Jade nie była co do tego przekonana. W Briar Creek grasuje szaleniec, więc wolała trzymać Tiggyego
przy sobie, żeby mieć pewność, że jest bezpieczny.
-
Chyba nie przyjdzie nam pić krwi kozy? - spytała surowo Kestrel.
-
Oczywiście, że nie - obruszyła się Rowan. - Ciotka Opal piła, bo była za stara, żeby polować. -
Wyglądała na zmartwioną.
-
Lubię polować - wtrąciła się Jade - To fajniejsze niż przypuszczałam. - Spojrzała na siostrę, która
jej nie słuchała, zagryzała dolną wargę i patrzyła w próżnię przed siebie. - Rowan, o co chodzi?
-
Zastanawiam się nad naszym położeniem. Nad tobą i Markiem, na przykład. Chyba musimy o tym
porozmawiać.
Jade wpadła w popłoch. Rowan ogarnął organizacyjny szał - a to znaczy, że zanim się człowiek
obejrzy, ona zdąży mu przemeblować sypialnię albo zarządzi przeprowadzkę do Oregonu.
-
O czym? - spytała ostrożnie.
-
O tym, co zamierzacie zrobić. Czy on zostanie człowiekiem?
-
Nie możemy go zmienić w wampira, to nielegalne - zauważyła trzeźwo Kestrel.
-
Wszystko, co zrobiłyśmy w tym tygodniu, jest nielegalne - skontrowała Rowan. - A jeżeli znowu
wymienią się krwią... wystarczy kilka razy. Zależy ci, żeby się stał wampirem?
Jade o tym w ogóle nie myślała. Lubiła Marka takiego, jaki jest. Ale może on chciałby zostać
wampirem.
-
A ty co zrobisz ze swoją? - spytała Asha.
-
To znaczy? - warknął rozdrażniony.
-
Chodzi mi o twoją bratnią duszę. Mary-Lynnette zostanie człowiekiem?
-
To kolejna rzecz, która mnie martwi. - Rowan westchnęła. - Zastanawiałeś się nad tym, Ash?
-
Tak wcześnie mózg mi jeszcze nie pracuje.
-
Już prawie południe - zauważyła z pogardą Kestrel.
- Nie obchodzi mnie, która godzina. Jestem śpiący. - Poczłapał do kuchni. - A ty, Rowan, się nie
martw - dodał trzeźwiejszym głosem, oglądając się za siebie. - Nic z tą dziewczyną nie zrobię, ani Jade z
jej bratem. Bo wracamy do domu. - Zniknął.
Serce biło Jade jak oszalałe. Ash może i zachowywał się beztrosko, ale wiedziała, że jest
bezwzględny. Spojrzała na Rowan.
- Czy Mary-Lynnette to rzeczywiście jego bratnia dusza? Rowan opadła na oparcie kanapy, a jej
brązowe włosy spłynęły jak wodospad na zielone obicie.
-
Obawiam się, że tak.
-
To czemu chce wyjeżdżać?
-
Hm. - Rowan się zawahała. - Bratnie dusze nie zawsze zostają razem. Czasami jest między nimi za
dużo ognia, iskier. Niektórzy nie są w stanie tego znieść.
Może Mark i ja wcale nie jesteśmy pokrewnymi duszami, pomyślała Jade. I może to dobrze. To chyba
bolesne.
- Biedna Mary-Lynnette - powiedziała.
W głowie pobrzmiewał jej wyraźny głos: dlaczego nikt nie powie „biedny Ash"?
-
Biedna Mary-Lynnette - powtórzyła.
-
Słuchajcie - odezwał się Ash. który znów się pojawił i usiadł na jednym z rzeźbionych
mahoniowych krzeseł. - Musimy sobie wyjaśnić kilka spraw. Nie chodzi tylko o to, że ja chcę, żebyście
wróciły do domu. Ktoś jeszcze wie o waszym pobycie tutaj.
Jade zesztywniała.
-
Wygadałeś się? - spytała Kestrel niemal miłym głosem.
-
Byłem z kimś. kiedy rodzice zadzwonili i powiedzieli, że zniknęłyście. Pomyślałem, że pewnie
wyjechałyście. Tak się składa, że on jest wyjątkowo silnym telepatą. Na szczęście zdołałem go przekonać,
ż
eby mi pozwolił spróbować namówić was do powrotu.
Jade wpatrywała się w niego. Rzeczywiście, co za szczęście! Poza tym dziwne, że Ash zadał sobie tyle
trudu dla niej, Rowan i Kestrel. Może jednak nie znała brata tak dobrze, jak jej się wydawało?
-
O kim mówisz? - spytała trzeźwo Rowan.
-
O nikim takim. - Ash oparł się i wpatrywał melancholijnie w sufit. - O Quinnie.
Skrzywiła się. Quinn, ten padalec. Miał serce jak bryła lodu i gardził ludźmi. Rwał się do tego, żeby
brać prawo świata nocy w swoje ręce, kiedy uważał, że nie jest należycie egzekwowane.
-
Wraca w poniedziałek, żeby sprawdzić, czy sobie poradziłem - ciągnął Ash. - A jeśli się przekona,
ż
e nie zapanowałem nad sytuacją, to wszyscy jesteśmy martwi: wy, ja i wasi nowi kumple.
-
No to do poniedziałku musimy coś wymyślić - stwierdziła Rowan.
-
Jeżeli coś wywinie, to pożałuje.
Jade ścisnęła Tiggy'ego tak, że zamruczał.
Mary-Lynnette spała jak kamień - ale taki z niezwykle żywymi snami. Śniły jej się gwiazdy jaśniejsze
niż te, które w życiu widziała, i gwiezdny pył mieniący się kolorami zorzy polarnej. Wysyłała
astronomiczny telegram do Cambridge w Massachusetts, żeby zarejestrować prawa związane z odkryciem
supernowej. Informowała, że jako pierwsza dostrzegła ją swoimi nowymi, cudownymi oczami, które - jak
zobaczyła w lustrze - składały się niemal z samej tęczówki, jak u sowy albo kota...
Później zmieniła się w sowę. Sfrunęła z zawrotną prędkością z dziupli w sośnie. Chwyciła pazurami
wiewiórkę i poczuła nagły przypływ czystej radości. Zabijanie wydawało jej się zupełnie naturalne.
Musiała tylko łapać ofiarę stopami, jak najlepsza sowa.
Nagle gdzieś z góry padł cień. We śnie pojawiła się potwornie przerażająca świadomość - że nawet na
drapieżców mogą polować inni drapieżcy. I że coś poluje na nią...
Obudziła się zdezorientowana. Nie miała wątpliwości, gdzie się znajduje, ale nie była pewna, czy jest
Mary-Lynnette czy drapieżcą ściganym przez coś z białymi zębami, połyskującymi w blasku księżyca.
Jeszcze schodząc ze schodów, nie mogła się otrząsnąć z nieprzyjemnego wrażenia.
-
Cześć - zawołał Mark. - To śniadanie czy obiad?
-
Dwa w jednym. - Mary-Lynnette usiadła na kanapie w salonie z batonikami zbożowymi.
-
I co? Ty też nad tym myślałaś? - zagadnął Mark.
-
Nad czym? - Rozdarła zębami opakowanie batonika.
-
No wiesz.
Wiedziała. Rozejrzała się, czy w pobliżu nie ma Claudine.
-
Nawet o tym nie wspominaj.
-
Czemu? Nie mów, że się nie zastanawiałaś, jak by to było. Widzieć lepiej, słyszeć lepiej, być
telepatą i żyć wiecznie. Wyobrażasz sobie, że zobaczylibyśmy rok trzytysięczny? No wiesz, wojny
robotów, kolonizacja innych planet... No nie udawaj, że nie jesteś ani trochę ciekawa.
Mary-Lynnette tłukł się po głowie wers z wiersza Roberta Service'a: „A nieba nocy żyły światłem,
pulsującym, rozedrganym płomieniem"...
- Jestem ciekawa - przyznała. - Ale nie ma co, pewnych rzeczy nie będziemy w stanie robić. Oni
zabijają.
Odstawiła szklankę z mlekiem, jakby straciła apetyt. A jednak chciało jej się jeść, i właśnie tym się
martwiła. Na samą myśl o zabijaniu i piciu krwi z ciepłego ciała powinna poczuć mdłości.
Była tylko przerażona. Tym, co jest na świecie, i sobą samą.
- To niebezpieczne - ciągnęła wywód. - Nie rozumiesz? Wpakowaliśmy się w ten świat nocy, a to
miejsce złych rzeczy. Gorszych niż wagary. Okropnych jak...
...białe zęby w blasku księżyca...
- ...zabijanie - dokończyła. - Naprawdę, Mark. To nie film.
Przyglądał jej się uważnie.
- Jasne, ale przecież to nie nowina - powiedział takim tonem, jakby mówił: „Wielka mi rzecz".
Mary-Lynnette nie potrafiła wyjaśnić, co ma na myśli. Wstała gwałtownie.
- Lepiej się zbierajmy. Już dochodzi pierwsza.
Siostry i Ash czekali na farmie Burdocków.
-
Ty i Mark możecie usiąść ze mną z przodu. - Mary-Lynnette zwróciła się do Jade, nie
patrząc na Asha. - Chyba nie powinnaś brać kota.
-
Kot jedzie z nami - oznajmiła stanowczo Jade. - Inaczej zostaję.
Mary-Lynnette wrzuciła bieg i wyjechała.
- Oto centrum Briar Creek w całej krasie - poinformował Mark, kiedy mijali mały zlepek budynków
przy Main Street. - Typowe piątkowe popołudnie, zupełnie puste ulice.
Dziwne, w jego głosie nie było goryczy. Zwracał się do Jade, a ona rozglądała się z prawdziwym
zainteresowaniem, mimo że u szyi wisiał jej kot uczepiony pazurami.
- Nie są tak puste - stwierdziła radośnie. - Jest Vic i ten drugi, Todd. I jacyś dorośli.
Mary-Lynnette zwolniła obok biura szeryfa, ale zatrzymała się dopiero przed stacją benzynową na
przeciwległym rogu. Wysiadła i zerknęła od niechcenia na drugą stronę ulicy.
Stali tam Todd Akers i Vic Kimble ze swoimi ojcami. Pan Kimble był właścicielem farmy na wschód
od miasta. Wszyscy, wyraźnie podnieceni, wsiadali do samochodu szeryfa. Bunny Marten przyglądała się,
jak odjeżdżają.
Mary-Lynnette poczuła ukłucie strachu. Tak to jest, kiedy się ukrywa potworną tajemnicę, pomyślała.
Wszystkiego zaczynasz się bać i martwisz się, czy przypadkiem nie zostaniesz złapana.
- Ej, Bunny! - krzyknęła. - Co się dzieje? Dziewczyna się odwróciła.
- O, cześć, Mary. - Przeszła wolno przez ulicę. Nigdy się nie spieszyła. - Jak leci? Pojechali
sprawdzić, co z tym koniem.
-
Jakim koniem?
O... nie słyszałaś? - Bunny zerkała na Marka i czworo nieznajomych wysypujących się z kombi. Nagle
jej niebieskie oczy zrobiły się większe. Odruchowo poprawiła sobie miękkie jasne włosy.
No, ciekawe, na kogo patrzy, pomyślała ironicznie Mary-Lynnette. Bardzo ciekawe.
-
Cześć - powiedział Ash.
-
Nie słyszeliśmy o żadnym koniu. - Mary-Lynnette delikatnie drążyła temat.
-
Och... uhm... jeden z koni pana Kimble'a wczoraj w nocy przeciął sobie gardło drutem kolczastym.
Tak wszyscy mówili rano. Ale teraz pan Kimble przyjechał do miasta i powiedział, że jego zdaniem to
chyba jednak nie był drut. Tylko ktoś to zrobił celowo. Podciął koniowi gardło i zostawił, żeby się wy-
krwawił.
Skuliła ramiona i wzruszyła nimi lekko. Teatralnie, pomyślała Mary-Lynnette.
- Widzisz? - Jade zmarszczyła czoło. - To dlatego pilnuję Tiggy'ego.
Mary-Lynnette zauważyła, że koleżanka mierzy wzrokiem Jade.
-
Dzięki, Bun.
-
Muszę wracać do sklepu - powiedziała dziewczyna, ale ani drgnęła. Spoglądała na Kestrel i Rowan.
- Odprowadzę cię - zaoferował się rycersko Ash. Widocznie taki ma sposób podrywania, pomyślała
Mary-Lynnette.
-
Nie wiemy przecież, co tu się może czaić - dodał.
-
Jest biały dzień - wycedziła zdegustowana Kestrel.
Ale Ash już szedł z Bunny. I dobrze, pomyślała Mary-Lynnette. Przynajmniej mam go z głowy.
- Co to za dziewczyna? - spytała Rowan z dziwną nutą w głosie.
Mary-Lynnette spojrzała na nią zaskoczona.
-
Bunny Marten. Koleżanka ze szkoły. A co?
-
Gapiła się na nas.
-
Przede wszystkim na Asha. Ale na was pewnie też. Jesteście nowe i ładne, możecie zabrać jej
chłopaków.
-
Rozumiem. - Rowan cały czas wyglądała na zmartwioną.
-
Co się stało?
-
Nic. Tylko że... imię ma jak lamia.
-
Bunny?
-
Tak. - Rowan się uśmiechnęła. - Imiona lamii są związane z naturą: kamieniami, zwierzętami,
kwiatami i drzewami. „Bunny" to chyba rodzaj dzikiego królika?
Na obrzeżach umysłu Mary-Lynnette pojawiła się niepokojąca myśl. Bunny... las.
Niestety, szybko się rozproszyła.
-
Wyczuwasz w niej coś podejrzanego? To znaczy, czy ona wygląda na jedną z was? Bo ja jakoś nie
wyobrażam sobie, że jest wampirem.
-
Nie, nic nie wyczuwam. - Rowan się uśmiechnęła. - Pewnie takie imiona nie są zarezerwowane
tylko dla nas. Ludzie też czasem je noszą i zdarzają się przez to nieporozumienia.
Nie wiedzieć czemu Mary-Lynnette ciągle myślała o lesie.
-
Nie rozumiem, dlaczego wybieracie sobie na imiona nazwy drzew. Drzewo jest przecież dla was
niebezpieczne.
-
Tak, to nadaje mu moc. Imiona pochodzące od drzew mają największą siłę.
Ash wyszedł ze sklepu. Mary-Lynnette natychmiast się odwróciła, szukając wzrokiem Jeremy'ego.
Na stacji benzynowej go nie było, ale dobiegał stamtąd jakiś odgłos. Po chwili dotarło do niej, że
słychać go od dobrych kilku minut. Łomotanie.
- Chodźcie, rozejrzymy się. - Ruszyła, nie czekając, aż dołączy do nich Ash.
Kestrel i Rowan poszły z Mary-Lynnette.
Jeremy'ego znaleźli na tyłach. Mocował długą deskę w rozbitym oknie. Wszędzie dookoła leżały
grube odłamki zielonkawego szkła. Jasnobrązowe włosy wpadły mu do oczu, kiedy chciał podnieść deskę.
- Co się stało? - spytała Mary-Lynnette. Odruchowo przytrzymała mu prawy koniec deski.
Uniósł twarz i odetchnął z ulgą.
-
Dzięki. Poczekaj sekundę. - Sięgnął do kieszeni po gwoździe i zaczął wbijać je szybkimi, pewnymi
uderzeniami młotka. - Nie wiem. co się stało - powiedział w końcu. - Wczoraj w nocy ktoś je wybił.
Narobił niezłego bałaganu.
-
No to się napracował - zadrwiła Kestrel.
Jeremy spojrzał tam. skąd dochodził głos. Nagle... zamarł z młotkiem i gwoździem w ręku. Długo
patrzył na Kestrel i Rowan. W końcu odwrócił się do Mary-Lynnette.
-
Już ci się skończyła benzyna?
-
O. nie. Nie. - Mogłam trochę spuścić, pomyślała. Nancy Drew na pewno by na to wpadła. - Tylko...
bardzo stuka... silnik... więc może... byś zerknął pod maskę... dawno nie zaglądałeś.
Ale naciągana wymówka, stwierdziła w ciszy, która zapadła. Jeremy nic spuszczał z niej
jasnobrązowych oczu.
- Jasne, Mary-Lynnette - powiedział nie sarkastycznie, łagodnie. - Tylko skończę.
Nie, on nie może być wampirem. Co ja tu robię? Okłamuję go, podejrzewam, a przecież on zawsze był
dla mnie taki dobry... Tacy pomagają staruszkom, a nie zabijają.
Sssssss.
Ciszę rozdarło dzikie syczenie. Rozejrzała się. Dobiegało zza jej pleców. Przez jedną potworną chwilę
myślała, że to Kestrel. Później zobaczyła, że za rogiem stoją Jade i Mark. Tiggy w ramionach Jade
szarpała się jak mały leopard. Kociak syczał i wystawiał pazury, a jego czarne futerko było nastroszone
Nagle wspiął się Jade po ramieniu, zeskoczył na ziemię i puścił się pędem.
- Tiggy!
Jade ruszyła za nim z rozwianymi srebrnymi włosami, szybka jak kot. Za nimi biegł Mark. odpychając
z drogi Asha, który właśnie wyłaniał się zza rogu. Ash wpadł na ścianę stacji benzynowej.
- Zabawne - stwierdziła Kestrel.
Mary-Lynnette nie słuchała. Jeremy gapił się na Asha, a jego mina przyprawiła Mary-Lynnette o
zimne dreszcze.
Ash odwzajemniał spojrzenie zielonkawymi oczami podobnymi do lodowca. Przez chwilę wpatrywali
się w siebie z instynktowną nienawiścią. Mary-Lynnette poczuła przypływ strachu o Jeremyego, ale on
najwyraźniej się nie bal. Mięśnie miał napięte; wyglądał tak, jakby szykował się do obrony.
Odwrócił się celowo. Stanął tyłem do Asha. Kiedy zaczął poprawiać deskę, Mary-Lynnette dopiero
teraz spojrzała na jego dłoń. Na palcu wskazującym lśnił złoty sygnet z czarnym znakiem. Wysoka kępka
kwiatów z dzwonkami. Nie irysy, nie dalie, nie róże. Z kwiatów, które wymieniła Rowan. to mógł być tyl-
ko jeden gatunek - rosnący dziko w okolicy, śmiertelnie trujący.
Naparstnica.
A więc jednak.
Mary-Lynnette zrobiło się gorąco i niedobrze. Zaczęła drżeć. Nie chciała się ruszać, ale nie mogła
zostać tu. gdzie stała.
- Przepraszam, muszę coś wziąć... - wymamrotała na bolesnym wydechu. Wiedziała, że wszyscy się
na nią gapią. Trudno. Puściła deskę i uciekła.
Przystanęła dopiero, kiedy znalazła się z daleka od zasłoniętych drewnianymi okiennicami okien
hotelu Golden Creek. Oparła się o ścianę i wpatrywała w miejsce, gdzie kończy się miasto, a zaczyna
dzicz. W słonecznym świetle, na ciemnym tle sosen tańczyły jasne tumany kurzu.
Ale jestem głupia. Przecież od dawna miałam wszystko czarno na białym. Czemu nie wpadłam na to
wcześniej? Chyba nie chciałam.
- Mary-Lynnette...
Odwróciła się w stronę łagodnego głosu. Ogarnęła ją chęć. żeby rzucić się w ramiona Rowan i
rozpłakać, ale nie zrobiła tego.
-
Zaraz mi przejdzie. Naprawdę. To dla mnie szok...
-
Mary-Lynnette...
-
Bo znam go tak długo. On... Sama się przekonasz. Ludzie nigdy nie są tacy. na jakich wyglądają.
-
Mary-Lynnette... - Rowan pokręciła głową. - O czym ty mówisz?
-
O nim. O Jeremym, a o kim? - Wzięła głęboki wdech Powietrze było gorące i duszące od pyłu. - On
to zrobił. Naprawdę.
-
Dlaczego tak myślisz?
-
Dlaczego? Bo jest wilkołakiem.
Zapadła cisza. Mary-Lynnette nagle poczuła się zakłopotana. Rozejrzała się, czy nikt nie usłyszy.
- Nie sądzisz? - dodała ciszej.
Rowan spoglądała na nią zaintrygowana.
-
Skąd wiesz?
-
No... mówiłaś, że naparstnica jest symbolem wilkołaków. A on nosi sygnet z naparstnicą. A ty skąd
wiesz?
-
Po prostu wyczułam. Co prawda w słonecznym świetle wampiry mają słabszą moc, ale Jeremy nic
nie ukrywa. Jest sobą. .
-
Jasne - powiedziała z goryczą Mary-Lynnette. - Powinnam się domyślić. Tylko on z całego
miasteczka interesował się zaćmieniem Księżyca. Poza tym, jego ruchy i oczy... I mieszka w Mad Dog
Crack, na miłość boską. Ta ziemia należy do jego rodziny od pokoleń. I... - Nagle pociągnęła nosem. -
Podobno widziano tam Wielką Stopę. Owłosionego potwora, półczłowieka, półbestię. No i co ty na to?
Rowan stała w milczeniu, z trudem utrzymując poważną minę. Kąciki ust miała uniesione. Oczy
Mary-Lynnette zaszły mgłą, a po chwili po policzkach zaczęły płynąć łzy.
-
Przykro mi. - Rowan położyła jej dłoń na ramieniu. - Nie śmieję się.
-
Miałam go za miłego chłopaka - wyszlochała Mary-Lynnette, odwracając się.
-
Bo jest miły. I właściwie... on chyba tego nie zrobił.
-
Dlatego, że jest miłym chłopakiem?
-
Dlatego, że jest wilkołakiem.
-
Co?
-
Widzisz - zaczęła Rowan - wilkołaki są inne niż wampiry. Nie potrafią wypić małej ilości krwi i
przestać, nie robiąc większej krzywdy. Kiedy polują, zabijają.
Mary-Lynnette pociągnęła nosem.
-
Czasami pochłaniają całe zwierzę - ciągnęła łagodnie Rowan. - Zawsze wyjadają organy
wewnętrzne, serce i wątrobę.
-
A to znaczy...
-
ś
e on nie zabił ciotki Opal. Ani kozy. Oba ciała były nienaruszone. - Rowan westchnęła. - Słuchaj.
Wilkołaki i wampiry z zasady się nienawidzą. Rywalizują ze sobą, a lamie uważają wilkołaki za... coś
gorszego. Ale tak naprawdę nie wszystkie wilkołaki są groźne. Niektóre polują tylko, żeby jeść.
- Och. - Mary-Lynnette chyba powinna poczuć się lepiej.
- Więc chłopak, którego uważałam za miłego, od czasu do czasu musi pożreć czyjąś wątrobę.
-
Nie możesz go winić. Jak ci to wyjaśnić? Wilkołaki to nie ludzie, którzy czasem zamieniają się w
wilki. To wilki, które czasami wyglądają jak ludzie.
-
1 zabijają - dodała zrezygnowana Mary-Lynnette.
-
Tak. ale tylko zwierzęta. Prawo jest w tym względzie bardzo stanowcze. Inaczej ludzie od razu by
się połapali. Ślady po wampirach, drobne ranki na szyi, można zamaskować, ale roboty wilkołaka nie da
się pomylić z niczym innym.
-
Dobra, super. - A gdzie entuzjazm, zadrwiła w duchu Mary-Lynnette. Jak można zaufać komuś, kto
jest podszyty wilkiem? Można go podziwiać jak zwinnego i ładnego drapieżnika, ale zaufać? Nie.
-
Zanim wrócimy. Jest pewien problem... - uprzedziła Rowan. - Jeżeli Jeremy się zorientuje, że
rozpoznałaś symbol na pierścieniu, domyśli się, że powiedziałyśmy ci o... no, wiesz.
- Rozejrzała się i ściszyła głos. - O świecie nocy.
-
O Boże.
-
Tak. To znaczy, że miałby obowiązek wydać nas wszystkich. Albo zabić.
-
O Boże - wymamrotała znów Mary-Lynnette.
- Prawdę mówiąc, nie sądzę, żeby to zrobił. On cię lubi. Bardzo. Chyba nie byłby w stanie cię wydać.
Mary-Lynnette się zarumieniła.
-
No ale wtedy on też wpakowałby się w kłopoty?
-
Pewnie tak, gdyby ktoś się dowiedział. Lepiej wracajmy sprawdzić, jak wygląda sytuacja. I miejmy
nadzieję, że się nie zorientuje, że wiesz. Może Kestrel i Ashowi uda się go zbajerować.
Rozdział 14
Wracały na stację szybkim krokiem, niemal dotykając się ramionami. Mary-Lynnette znajdowała
pociechę w bliskości Rowan. w jej opanowaniu. Nigdy wcześniej nie miała przyjaciółki tak podobnej do
siebie.
Kiedy dotarły na miejsce, zobaczyły, że wszyscy tłoczą się wokół samochodu Mary-Lynnette. Jeremy
zaglądał pod maskę. Mark i Jade stali tuż za nim, trzymając się za ręce. Nigdzie nie było śladu Tiggyego.
Kestrel opierała się o zbiornik z benzyną, a Ash rozmawiał z Jeremym.
- Więc przychodzi wilkołak do lekarza i mówi: Doktorze, chyba mam wściekliznę. A lekarz na to...
Faktycznie, niezły bajer, pomyślała z goryczą Mary-Lynnette
-
Ash, to nie jest śmieszne - wycedziła Rowan z zamkniętymi oczami, napięta jak struna. Otworzyła
oczy. - Przepraszam - zwróciła się do Jeremy'ego. - Nie mówił tego złośliwie.
-
Mówił, ale nieważne. Słyszałem gorsze kawały. - Jeremy znów się pochylił nad silnikiem.
Ostrożnie, ale pewnie zakręcił korek. W końcu spojrzał na Mary-Lynnette.
Nie wiedziała, jak się zachować. Bo co trzeba zrobić, kiedy się dowiesz, że ktoś jest wilkołakiem?
Który, być może, będzie musiał ciebie zjeść?
Jej oczy wypełniły się łzami. Dziś zupełnie nad sobą nic panowała.
Jeremy odwrócił wzrok. Lekko pokręcił głową. Wargi miał zaciśnięte.
-
Tak przypuszczałem. Wiedziałem, że zareagujesz w ten sposób. Inaczej sam bym ci powiedział
dawno temu.
-
Powiedziałbyś? - Mary-Lynnette rozjaśniło się przed oczami. - Ale przecież miałbyś kłopoty.
-
Cóż, tu niezbyt gorliwie przestrzegamy zasad świata nocy - stwierdził jakby nigdy nic i uśmiechnął
się blado.
Ash i jego siostry rozejrzeli się czujnie dookoła.
-
My? - spytała Mary-Lynnette.
-
Moja rodzina. Oni pierwsi się osiedlili w tym miasteczku, bo było na uboczu. Tu nikomu nie
przeszkadzali i nikt nie wchodził im w paradę. Wszyscy już nie żyją. Zostałem tylko ja.
Powiedział to bez użalania się nad sobą, a jednak Mary-Lynnette ogarnęła fala współczucia.
- Przykro mi. Jeremy.
Jade stanęła z drugiej strony, szeroko otwierając srebrno--zielone oczy.
- Właśnie po to tu przyjechałyśmy! śeby nikt nie wtrącał się w nasze życie. My też nie lubimy świata
nocy.
Na twarzy Jeremy'ego znów pojawił się lekki uśmiech, który widać było też w oczach.
-
Wiem - zwrócił się do Jade. - Jesteście krewnymi pani Burdock, prawda?
-
Była naszą ciotką-wyjaśniła Kestrel, wpatrując się w niego nieruchomymi złotymi oczami.
Wyraz twarzy Jeremy'ego nieznacznie się zmienił.
-
Była?
-
Tak. miała mały wypadek... z kołkiem w roli głównej - wtrącił się Ash. - Zabawne, jakie rzeczy się
zdarzają na tym świecie.
Twarz Jeremyego znów przybrała inny wyraz. Wyglądał tak, jakby musiał opierać się o samochód,
ż
eby utrzymać się na nogach.
-
Kto to zrobił? - Spojrzał na Asha i Mary-Lynnette dostrzegła błysk białych zębów. - Zaraz.
Myślicie, że to ja?
-
Zaświtała nam taka myśl - przyznał Ash. - I chyba cały czas krąży nam po głowie. W tę i z
powrotem. Właściwie szkoda, że na próżno pokonuje tyle kilometrów.
-
Ash, przestań - zganiła go Mary-Lynnette.
-
Więc twierdzisz, że ty tego nie zrobiłeś - zwrócił się Mark do Jeremy'ego.
-
Kestrel uważa, że to robota łowcy wampirów - powiedziała Rowan łagodnie, ale wszyscy znów się
rozejrzeli. Ulica nadal była pusta.
-
W okolicy nie ma łowcy wampirów - stwierdził stanowczo Jeremy.
-
Więc jest wampir - stwierdziła Jade podnieconym szeptem. - Bo inaczej ciotka Opal nie zostałaby
tak zabita. Ani koza.
-
Koza? Nie, nawet mi nie mów. Wolę nie wiedzieć. - Jeremy zatrzasnął klapę bagażnika. Spojrzał na
Mary-Lynnette. - Wszystko w porządku - poinformował szybko. - Od czasu do czasu powinnaś zmieniać
olej. - Odwrócił się do Rowan. - Przykro mi z powodu ciotki. Ale jeżeli rzeczywiście jest tu gdzieś
wampir, to się dobrze kryje. Naprawdę nieźle. Łowca wampirów też.
- Już do tego doszliśmy. - Kestrel wzruszyła ramionami. Mary-Lynnette spodziewała się, że zaraz
wtrąci się Ash, ale on gapił się zamyślony na ulicę. Najwyraźniej na chwilę wyłączył się z rozmowy.
I Nie zauważyłeś nic, co mogłoby być jakąś wskazówką? - spytała Mary-Lynnette. - Zamierzamy
rozejrzeć się po mieście.
Popatrzył jej prosto w oczy.
-
Gdybym wiedział, to bym powiedział. Tobie na pewno - dodał z lekkim naciskiem. - I pomógłbym.
-
No to przejedź się z nami. Pozwolę ci wystawić głowę przez okno. - Ash wrócił do rzeczywistości.
Tego było za wiele. Mary-Lynnette zrobiła krok naprzód i chwyciła go za rękę.
- Przepraszam.
Szarpiąc go, zaciągnęła na tyły stacji benzynowej.
-
Ty dupku!
-
Oj, słuchaj...
-
Zamknij się! - Wbiła mu palec w szyję. Nie miało znaczenia, że dotyk wyzwalał serię
elektryzujących wyładowań. Przez to jeszcze bardziej chciała zabić Asha. Zorientowała się, że różową
mglistą aurę, podobnie jak złość, trudno przekrzyczeć. - Musisz być bohaterem każdego przedstawienia,
co? Musisz być w centrum uwagi, brylować i się wtrącać!
-
Oj...
-
Nawet jeżeli w ten sposób krzywdzisz innych? Kogoś, kto przez całe życie miał pod górkę? Nie
tym razem.
-
Oj...
- Podobno uważacie wilkołaki za gorszy gatunek. A wiesz, jak to się nazywa w moim świecie?
Uprzedzeniami. To nic fajnego, a wręcz jedna z najgorszych rzeczy. Było mi za ciebie wstyd. - Mary-
Lynnette zorientowała się, że płacze i że zza rogu stacji Mark i Jade ich podglądają.
Ash opierał się o zabite deską okno, unosząc ręce na znak, że się poddaje. Brakowało mu słów i chyba
był zawstydzony. Boże, pomyślała Mary-Lynnette.
- Musisz go tak sztorcować? - spytał niepewnie Mark. Mary-Lynnette widziała za nim Rowan, Kestrel
i Jade. Wszyscy wyglądali na przestraszonych.
-
Nie mogę się przyjaźnić z fanatykiem - zwróciła się do nich i szturchnęła Asha dla większego
efektu.
-
Nie jesteśmy fanatykami - zaprotestowała stanowczo Jade. - Nie wierzymy w te bzdury.
-
Naprawdę - zapewniła Rowan. - Nasz ojciec zawsze wrzeszczał na Asha, że zadaje się z
nieodpowiednimi ludźmi z zewnątrz. Ze należy do klubu, który przyjmuje wilkołaki, i że wśród przyjaciół
ma wilkołaków. Wszyscy Starsi uważają, że w tej kwestii jest za bardzo liberalny.
Och.
- W takim razie okazuje to w dziwny sposób - skwitowała Mary-Lynnette, tracąc nieco pewności
siebie.
-
Wydawało mi się, że ci o tym wspominałam - powiedziała Rowan. - Zostawimy was samych. -
Odgoniła pozostałych na przód stacji.
-
Mogę się już ruszyć? - spytał Ash, kiedy zniknęli. Najwyraźniej był w bardzo złym nastroju.
Mary-Lynnette się poddała. Nagle poczuła się wypompowana. Za dużo się wydarzyło przez ostatnich
kilka dni. I ciągle coś się działo. Po prostu jest zmęczona, to wszystko.
-
Najlepiej, gdybyś stąd szybko wyjechał. - Odsunęła się od Asha. Czuła lekkie dudnienie w głowie.
-
Mary-Lynnette... - W jego głosie pojawiło się coś, czego wcześniej nie słyszała. - Słuchaj, to
niezupełnie zależy ode mnie. W poniedziałek przyjeżdża jeszcze ktoś ze świata nocy. Nazywa się Quinn. I
jeżeli moje siostry i ja nie wrócimy z nim, całe miasto będzie miało kłopot. Jeżeli stwierdzi, że coś tu jest
nie tak... Nie wiesz, do czego są zdolne istoty nocy.
Mary-Lynnette słyszała bicie własnego serca. Nie odwróciła się, żeby spojrzeć na Asha.
-
Mogą zmieść Briar Creek z powierzchni ziemi. Mówię poważnie. Nie cofną się przed niczym, byle
tylko tajemnica nie wyszła na jaw. Tylko tak mogą się przed wami chronić.
-
Twoje siostry nie wyjadą - powiedziała Mary-Lynnette bez przekory, ale ze zwykłą pewnością.
-
Więc szykują się poważne kłopoty. Mamy tu dzikiego wilkołaka, trzy zbuntowane lamie i
tajemniczego zabójcę wampirów, który grasuje po okolicy. Nie wspominając o dwóch osobach z
zewnątrz, które wiedzą o świecie nocy. To obszar dotknięty paranormalną katastrofą.
Zapadło długie milczenie. Mary-Lynnette z całych sił starała się nie patrzeć na rzeczywistość z punktu
widzenia Asha.
-
Więc twoim zdaniem co powinniśmy zrobić? - spytała w końcu.
-
Możemy urządzić sobie wielką imprezę z pizzą i oglądaniem telewizji - rzucił Ash szyderczym
tonem. - Nie mam pojęcia, co robić - dodał już bez przekąsu. - A wierz mi, sporo nad tym myślałem. Nie
przyszło mi do głowy nic innego poza tym, że dziewczyny muszą wrócić ze mną i że wszyscy musimy
kłamać Quinnowi w żywe oczy.
Mary-Lynnette usiłowała się skupić, ale myśli wirowały jej jak szalone.
- Jest jeszcze jedna możliwość - powiedział Ash ledwie słyszalnym szeptem, jakby nie miał nic
przeciwko temu, żeby ona udawała, że go nie słyszy.
Mary-Lynnette rozluźniła zesztywniałe mięśnie, zamknęła oczy i obserwowała niebiesko-żółte plamy
słońca na powiekach.
-
Jaka?
-
Wiem. że połączyliście się z dziewczynami więzami krwi. Nielegalnie, ale mniejsza z tym. Po
części to z waszego powodu nie chcą stąd wyjechać.
Mary-Lynnette otworzyła usta, żeby wyjaśnić, że dla nich życie w świecie nocy jest po prostu nie do
zniesienia, ale Ash nie dał jej dojść do słowa.
- Może gdybyście stali się tacy, jak my... Zabrałbym dziewczyny na wyspę, a później, za kilka
miesięcy, znów bym je stamtąd wywiózł. W miejsce, gdzie nikt nas nie zna i nie dopatrzyłby się w was
niczego dziwnego. Moje siostry byłyby wolne i szczęśliwe. Mark też by pojechał.
Mary-Lynnette odwróciła się powoli. Zmierzyła Asha wzrokiem. Promienie słońca dodały jego
włosom blasku i podkreśliły ich ciepły kolor. Oczy miał pochmurne, ciemne. Był przystojny i elegancki
jak zwykle, jedną rękę trzymał w kieszeni. Stał ze zbolałą miną.
- Nie marszcz czoła, bo ci się zrobią zmarszczki - powiedziała.
- Na miłość boską, przestań mnie pouczać! - wrzasnął. Mary-Lynnette się wystraszyła. Dobra. Jasne.
- Podejrzewam - zaczęła takim tonem, żeby dać Ashowi do zrozumienia, że to ona ma powody do
zdenerwowania - że chcesz zmienić mnie w wampira.
Ashowi drgnęły kąciki warg. Wsadził drugą rękę do kieszeni i odwrócił wzrok.
-
Taki jest ogólny zamysł, zgadza się.
-
ś
eby twoje siostry były szczęśliwe...
-
ś
eby nie zabił was jakiś nadgorliwiec pokroju Quinna
-
A jak stanę się wampirem, istoty nocy zostawią mnie w spokoju?
-
Tylko wtedy, jeżeli cię nie znajdą - odparł Ash bez ogródek. - Dlatego musimy stąd zniknąć. Poza
tym jako wampir może zdołałabyś ich pokonać.
-
Mam się zmienić w wampira i zostawić wszystko, co kocham, żeby twoje siostry były szczęśliwe?
Ash wpatrywał się ze złością w dach budynku po drugiej stronie ulicy.
-
Zapomnij o tym.
-
Wierz mi, w ogóle o tym nawet nie myślałem.
-
Dobra. - Nie przestawał gapić się na dach.
Nagle Mary-Lynnette z przerażeniem dostrzegła, że jego oczy są wilgotne.
Nie wiem, ile razy płakałam w ciągu ostatnich dwóch dni. a przecież płaczę tylko, kiedy gwiazdy są
tak piękne, że aż boli Coś jest ze mną nie tak.
Z Ashem najwyraźniej też.
- Ash.
Nie spojrzał na nią. Miał zaciśnięte zęby. Problem w tym, że nie istnieje żadne rozsądne rozwiązanie,
pomyślała Mary-Lynnette.
-
Przepraszam - wychrypiała, usiłując otrząsnąć się z dziwnych uczuć, które ją dopadły. - Wszystko
stało się takie zwariowane. Nigdy nie prosiłam o nic takiego. - Przełknęła ślinę. - Ani ty, jak sądzę.
Najpierw uciekają ci siostry, potem ja. To jakiś żart, co?
-
Tak. - Nie patrzył już w dal. - Słuchaj... Nie prosiłem o to, a gdyby ktoś tydzień temu mi powiedział,
ż
e zadam się z dziewczyną, ukręciłbym mu łeb. Najpierw bym się nieźle uśmiał. A jednak.
Przerwał. Najwyraźniej tym zakończył swoją spowiedź: a jednak. Właściwie nie musiał mówić nic
więcej. Był zakochany. To oczywiste. Mary-Lynnette, z rękami skrzyżowanymi na piersiach, wpatrywała
się w zaokrąglony kawałek szkła na ziemi. Chciała go kopnąć, ale się powstrzymała.
-
Mam zły wpływ na twoje siostry.
-
Powiedziałem to, żeby cię ochronić.
-
Umiem sobie radzić sama.
-
Zauważyłem - stwierdził sucho. - Lepiej ci?
-
Nie, bo wcale w to nie wierzysz. Tak naprawdę myślisz, że jestem od ciebie słabsza, bardziej
miękka.
Ash zrobił nagle chytrą minę. Jego intensywnie zielone oczy przypominały kolorem kwiaty
ciemiernika.
-
Jako wampir, nie byłabyś słabsza. I znałabyś moje myśli. -Wyciągnął rękę. - Chcesz się przekonać?
-
Lepiej wracajmy - rzuciła ostro. - Pomyślą, że się pozabijaliśmy.
-
No i co z tego? - Ash nadal wyciągał rękę, ale Mary-Lynnette tylko pokręciła głową i odeszła.
Była przerażona. Nie miała pojęcia, dokąd zmierza znajomość z Ashem. ale czuła, że jest stanowczo
za bliska. Zastanawiała się też, ile z tej rozmowy usłyszeli inni.
Kiedy skręcili za róg, natychmiast spojrzała na Jeremy'ego. Rozmawiał z Kestrel przy dystrybutorze.
Stali blisko siebie i przez ułamek sekundy Mary-Lynnette poczuła lekkie rozczarowanie.
Zwariowałaś? - spytał ją wewnętrzny głos. Nie możesz być o niego zazdrosna, skoro martwisz się
tym. że on może być zazdrosny o ciebie, i jednocześnie tym, co zrobić ze swoją bratnią duszą. Dobrze by
było, gdyby polubili się z Kestrel.
-
Mam to gdzieś, nie zamierzam dłużej czekać - mówiła Jade do Rowan na chodniku. - Muszę go
znaleźć.
-
Myśli, że Tiggy wrócił do domu - wyjaśniła Rowan na widok Mary-Lynnette.
Ash podszedł do Rowan. Kestrel też. Mary-Lynnette została sama z Jeremym.
Znowu nie wiedziała, jak się zachować. Popatrzyła na niego i przestała czuć się niezręcznie.
Przyglądał się jej spokojnie.
Nagle jednak ją przeraził.
-
Mary-Lynnette, uważaj.
-
Co?
-
Uważaj. - Tym samym tonem ostrzegał ją wcześniej przed Toddem i Vikiem.
Spojrzała tam, gdzie on - na Asha.
- Dobrze - powiedziała.
Nie umiała wyjaśnić, czemu nie czuła niepokoju. Nawet siostry Asha nie wierzyły, że nie zrobi jej
krzywdy.
- Znam takich jak on. - Jeremy miał ponurą minę. - Czasami przyprowadzają do klubu dziewczyny.
Wolałabyś nie wiedzieć po co. Więc... po prostu uważaj na siebie.
Jego słowa były jak zimny prysznic. Rowan, Kestrel i Jade mówiły to samo, ale w ustach Jeremy'ego
ostrzeżenie brzmiało bardzo przekonująco. Ash na pewno robił takie rzeczy, że gdyby się o nich
dowiedziała, miałaby ochotę go zabić.
- Będę uważać - obiecała. Uświadomiła sobie, że zaciska pięści. - Poradzę sobie z nim - dodała z
odrobiną humoru.
Jeremy nadal wyglądał smętnie. Brązowe oczy mu pociemniały, a zęby zaciskał jak Ash. W jego
milczeniu Mary-Lynnette wyczuwała opanowaną siłę. Zimną wściekłość. Instynkt obronny. I to, że nie
znosi Asha.
Zaczęli do nich wracać pozostali.
-
Nie martw się o mnie - wyszeptała szybko Mary-Lynnette.
-
Będę myślał o ludziach z miasta - powiedział na głos Jeremy. - Dam ci znać, jak coś mi przyjdzie
do głowy.
-
Dzięki. Jeremy. - Mary-Lynnette skinęła głową. Próbowała posłać mu pocieszające spojrzenie,
kiedy wszyscy wsiadali do samochodu.
Patrzył, jak Mary-Lynnette wyjeżdża ze stacji. Nie pomachał.
- Dobra, wracamy do domu - odezwał się Mark. - I co dalej?
Milczenie. Dopiero Mary-Lynnette powiedziała po chwili:
-
Trzeba się zastanowić, czy mamy jakichś innych podejrzanych.
-
Najpierw musimy zrobić coś innego - oznajmiła Rowan. -To znaczy, my, wampiry.
Mary-Lynnette od razu się domyśliła, o co chodzi.
-
Co? - spytał Mark.
-
Napić się krwi - wyjaśniła Kestrel z najbardziej promiennym uśmiechem.
Znaleźli się z powrotem na farmie Burdocków. Nie było ani śladu kota. Czwórka wampirów
skierowała się w stronę lasu. Jade przywoływała Tiggyego. Mary-Lynnette podeszła do biurka z
sekretarzykiem. Wzięła papeterię z nadrukiem, lekko wilgotną na brzegach, i srebrne pióro z
wygrawerowanym fantazyjnym wiktoriańskim zdobieniem.
-
A teraz - zwróciła się do Marka, siadając przy kuchennym stole - zabawimy się w detektywów.
-
W tym domu nie ma nic do jedzenia - jęknął. Zdążył już zajrzeć do wszystkich szafek. - Tylko jakaś
kawa rozpuszczalna i zielone żelki. Te, których nikt nie lubi.
-
Co poradzę, że twoja dziewczyna jest wampirem? Chodź. Siadaj i się skup.
Mark westchnął.
-
Kogo mamy? - zaczęła.
-
Powinniśmy pojechać i się dowiedzieć, o co chodzi z tym koniem.
Mary-Lynnette znieruchomiała, trzymając pióro nad kartką.
-
Fakt. Zupełnie wyleciało mi to z głowy. To tylko dowodzi, że pracy detektywa nie należy mieszać z
myśleniem o niebieskich migdałach. Dobra, załóżmy, że ten, kto zabił konia, zabił też ciotkę Opal i kozę.
I może jeszcze wybił okno na stacji benzynowej. To też się stało zeszłej nocy. I co z tego wynika?
-
Moim zdaniem to robota Todda albo Vica - oznajmił Mark.
-
Daj spokój.
- Mówię poważnie. Wiesz, że Todd zawsze żuje wykałaczkę. A w kozie znaleźliśmy ich mnóstwo...
Wykałaczki... Z czymś jej się to kojarzy... Nie, to nie były wykałaczki, tylko większe patyki.
Dlaczego nie może sobie przypomnieć?
Potarła czoło i się poddała
-
W porządku. Wpiszę Todda i Vica, łowców wampirów, ze znakiem zapytania. Chyba że według
ciebie oni też są wampirami.
-
Nie. - Mark nie przejął się sarkazmem siostry. - Jade na pewno by wyczuła, pijąc ich krew. -
Zmierzył siostrę badawczym wzrokiem. - To ty jesteś ta bystra. Więc kto to zrobił?
Wzruszyła ramionami i zaczęła rysować na kartce patyk Rysunek przybrał postać kołka
przypominającego długopis który trzyma kobieca ręka. Nigdy nie umiała rysować dłoni...
-
O, mój Boże, Bunny.
-
Myślisz, że to ona? - Mark podejrzewał, że Mary-Lynnette żartuje.
-
Tak - powiedziała jednak. - To znaczy, nie. Nie wiem. Ale te kołki w koziej skórze... widziałam, jak
używała takich patyków. Odsuwała nimi skórki przy paznokciach.
-
Hm... - mruknął Mark skonsternowany. - Ale przecież Bunny... Przestań, nie zabiłaby nawet muchy.
Mary-Lynnette energicznie pokręciła głową.
-
Ma imię jak lamia i powiedziała coś dziwnego, kiedy szukałam Todda i Vica. - Nagle wszystko jej
się przypomniało nadciągnęła fala wspomnień, niezupełnie pożądanych. - Powiedziała „owocnych
łowów".
- Mary, to z Księgi dżungli.
-
Wiem. Mimo wszystko... Dziwne, bo jest taka słodka i przestraszona. Ale może to tylko gra?
Mark nie odpowiedział.
- To chyba tak samo prawdopodobne jak to, że Todd i Wic są łowcami wampirów - dodała.
- Więc ją też zapisz. Mary-Lynnette tak zrobiła.
- Wiesz, cały czas chcę zapytać Rowan o jedno - odezwała się po chwili. - Jak napisały do pani B. z
wyspy... - Przerwała i zesztywniała, kiedy trzasnęły tylne drzwi.
-Jestem pierwsza? - Do domu wpadła rozpromieniona i lekko zdyszana Rowan. Włosy tworzyły
wokół niej orzechowy obłok.
- Gdzie reszta? - spytała Mary-Lynnette.
- Rozdzieliliśmy się. Nie ma innej rady, jeżeli jest nas czworo na takim małym terenie.
- Małym! - powtórzył Mark urażony. - Czego jak czego, ale w Briar Creek przestrzeni akurat nie
brakuje.
- Z punktu widzenia polowania, owszem. - Rowan się uśmiechnęła. - Bez urazy. Nam wystarczy. Na
wyspie nie musiałyśmy polować. Przynosili nam jedzenie, ogłuszone i bierne.
Mary-Lynnette odpędziła z umysłu obraz, jaki się w nim zrodził.
- Hm, chcesz się zabawić w detektywa?
Rowan usiadła na kuchennym krześle, odgarniając sobie z czoła kosmyk brązowych włosów.
- A jest jeszcze ktoś, kogo pominęliśmy? Mary-Lynnette przypomniała sobie, o czym myślała, kiedy
trzasnęły drzwi.
-
Rowan, cały czas chcę cię o coś zapytać. Mówiłaś, że tylko Ash mógł się zorientować, dokąd
uciekłyście. A ten. kto pomógł wam przekazać list z wyspy? On chyba wie, gdzie mieszkała ciotka?
Widział adres na kopercie.
-
Crane Linden. - Rowan posłała jej blady, smutny uśmiech. - Nie, on nie wie. Jest... - Lekko
dotknęła skroni. - Jak na to mówicie? Umysłowo nie rozwinął się do końca. Nie umie czytać. Ale to
bardzo miły chłopak.
Wśród wampirów są analfabeci? Cóż, czemu nie?
- Aha. No, to chyba możemy wyeliminować kolejną osobę - stwierdziła Mary-Lynnette.
- Zróbmy burzę mózgów - zaproponował Mark. - To pewnie głupie, ale może wuj Jeremyego wcale
nie umarł? A może...
Od strony drzwi dobiegł trzask. Bardzo cichy. O Boże, Tiggy...
Rozdział 15
Mary-Lynette biegła. Otworzyła drzwi z hukiem. Z wizją kociaka naszpikowanego małymi kołkami.
Ale to nie Tiggy'ego zobaczyła na ganku. Ash. Leżał na wznak w fioletowym blasku. Wokół niego
latały małe ćmy. Mary-Lynnette poczuła nagłe ukłucie w mostku. Świat się na chwilę zatrzymał.
Wszystko się zmieniło. Jeżeli Ash nie żyje... jeżeli został zabity... Już nic nie będzie jak dawniej. Nigdy
się nie pozbiera. Będzie tak, jakby noc - z gwiazdami i Księżycem - zniknęła na zawsze. Nikt nie zdoła
zapełnić tego miejsca. Nie wiedziała dlaczego. To zupełnie bez sensu, ale taka prawda, uświadomiła sobie
nagle. Nie mogła oddychać, nogi i ręce zrobiły się bezwładne. Straciła nad nimi panowanie.
Ash się poruszył. Uniósł głowę, podparł się na łokciach i rozejrzał.
Mary-Lynnette znów zaczęła oddychać, ale ciągle czuła się zamroczona.
- Stało ci się coś? - spytała głupio. Nie miała odwagi go dotknąć. Teraz nawet lekkie spięcie
elektryczne spaliłoby ją na dobre. Stopiłaby się jak Zła Czarownica z Zachodu.
- Wpadłem w dziurę - jęknął. - A co myślałaś? Rzeczywiście, coś trzasnęło. Nie, huknęło. Jak zeszłej
nocy. A to coś znaczy... gdyby tylko potrafiła rozwinąć tę myśl do końca...
-
Jakieś problemy. Ash? - spytała Kestrel słodkim głosem. Po chwili wyłoniła się z ciemności.
Wyglądała jak anioł ze złotymi włosami i cudownie łagodnymi rysami twarzy. Za nią stała Jade z Tiggym
na rękach.
-
Siedział na drzewie. - Pocałowała kociaka w łepek. - Musiałam zwabić go na dół. - W świetle ganku
jej oczy były szmaragdowe i wydawało się. że nie idzie, tylko płynie.
Ash podniósł się i otrzepał. Tak jak siostry, po posiłku wyglądał niewiarygodnie pięknie. Miał w
oczach księżycowy blask. Mary-Lynnette zamyśliła się na dłużej.
- Chodźcie - powiedziała zrezygnowana. - Pomożecie zgadywać, kto zabił waszą ciotkę.
Teraz, kiedy miała pewność, że Ashowi nic nie jest, chciała zapomnieć o tym, co czuła jeszcze minutę
temu. W każdym razie nie zastanawiać się. co to znaczy.
To znaczy, że masz duży problem, dziewczyno, podpowiadał słodko cichy głos w jej głowic. Ha. ha.
-
O co chodzi? - spytała obcesowo Kestrel. kiedy usiedli przy kuchennym stole.
-
O to, że nie wiadomo, o co chodzi - zażartowała ponuro Mary-Lynnette. Sfrustrowana wpatrywała
się w kartkę. - Może zaczniemy od początku, co?
-
Zgoda. - Rowan zachęcająco skinęła głową.
-
Po pierwsze, koza. Ten, kto ją zabił, musi być silny, bo niełatwo przebić skórę kołkami. Poza tym
wie jak skończył wasz wuj Hodge, bo koza została zabita w ten sam sposób. I musiał mieć powód, żeby
włożyć kozie do pyska czarnego irysa. Albo doskonale się orientuje, że Ash należy do klubu Czarnego
Irysa. Albo sam jest jego członkiem.
-
A może myślał, że czarny irys jest znakiem wszystkich lamii lub w ogóle istot nocy - dodał Ash
stłumionym głosem. Pochylał się i rozcierał kostkę. - Niewtajemniczeni często popełniają ten błąd.
Ś
wietnie, pomyślała mimowolnie Mary-Lynnette.
- Dobrze - powiedziała. - I miał do dyspozycji dwa rodzaje małych patyków, ale to niewiele nam
mówi, bo oba są do kupienia w mieście.
- No i nienawidził pani B. albo w ogóle wampirów - włączył się Mark. - Inaczej, po co by ją zabijał?
Mary-Lynnette spiorunowała go wzrokiem.
- Do pani B. jeszcze nie doszłam. Ale niech ci będzie. Omówimy ją teraz. Po pierwsze, zabójca musiał
wiedzieć, że pani B. jest wampirem, bo użył kołka. A po drugie, hm, po drugie... - Zawiesiła głos. Nic nie
przychodziło jej do głowy.
- Po drugie, prawdopodobnie zabił ją pod wpływem impulsu - dokończył Ash zdumiewająco
spokojnym, analitycznym tonem. - Powiedziałaś, że posłużył się sztachetą z płotu. Gdyby zaplanował
zabójstwo, pewnie przyniósłby ze sobą kołek.
- Świetnie. - Tym razem Mary-Lynnette głośno go pochwaliła. Nie mogła się powstrzymać. Spojrzała
Ashowi w oczy. Niesamowite, wyglądał tak, jakby mu zależało na tym, żeby uznała go za bystrego.
No, no, pomyślała. Chyba pierwszy raz ze sobą normalnie rozmawiamy. Nie kłócimy się, nie drwimy.
To miłe. Zaskakująco miłe. I dziwna rzecz - wiedziała, że Ash też tak uważa. Rozumieli się. Posłał jej nad
stołem ledwie zauważalne skinienie.
Mary-Lynnette straciła poczucie czasu, kiedy tak siedzieli i analizowali sytuację. W końcu spojrzała
na zegarek i z przerażeniem zorientowała się, że już prawie północ.
- Musimy jeszcze myśleć? - spytał apatycznie Mark. - Jestem zmęczony. - Prawie leżał na stole.
Podobnie jak Jade.
Mnie też mózg się prawie wyłączył, pomyślała Mary-Lynnette. Czuję się wyjątkowo głupio.
- Oj, dziś chyba nie rozwiążemy zagadki zabójstwa - stwierdziła Kestrel z zamkniętymi oczami.
Racja. Problem w tym, że Mary-Lynnette nie miała ochoty kłaść się spać. Dręczył ją niepokój.
Chcę... czego właściwie chcę? - pomyślała. Chcę...
- Gdyby nie to, że w okolicy grasuje zwyrodniały zabójca kóz, poszłabym popatrzeć na gwiazdy -
powiedziała.
- Pójdę z tobą - oznajmił Ash, jakby to była najbardziej naturalna rzecz.
Kestrel i Jade spojrzały na brata z niedowierzaniem. Rowan pochyliła głowę, ale nie do końca zdołała
ukryć uśmiech.
-
Uhm - mruknęła Mary-Lynnette.
- Słuchaj - zaczął Ash. - Nie sądzę, że zabójca kozy czai się tu cały czas, polując na ludzi ze
szpikulcem. A w razie czego, dam sobie radę. - Przystanął z miną winowajcy - To znaczy, damy sobie
radę.
Tak lepiej, ale nic z tego, koleś, pomyślała Mary-Lynnette. Jednak czuła, że jest bardzo silny i szybki i
nie cofnie się przed niczym.
Ale nigdy go nie widziała w takiej akcji. Za każdym razem, kiedy się na nim wyżywała, świecąc mu w
oczy, kopiąc w piszczele, nie próbował jej oddać. Podejrzewała, że nie przyszło mu to nawet do głowy.
-
Dobrze - zgodziła się w końcu.
-
Ale - zaczął Mark. - Słuchaj...
- Nic nam się nie stanie - przerwała mu Mary-Lynnette. - Pojedziemy niedaleko.
Mary-Lynnette prowadziła. Nie wiedziała dokładnie, dokąd jechać, ale na pewno nie na swoje
wzgórze. Wiązało się z nim zbyt wiele wspomnień. Chociaż obiecała Markowi co innego, mknęła przez
noc coraz dalej i dalej. Tam, gdzie strumienie Hazel Green i Beavercreek niemal się zbiegają, a teren
między nimi przypomina las równikowy.
-
To najlepsze miejsce do oglądania gwiazd? - spytał z powątpiewaniem Ash. kiedy wysiedli z
samochodu.
- Jeżeli mocno zadrzesz głowę. - Mary-Lynnette stała zwrócona na wschód. - Widzisz tam
najjaśniejszą gwiazdę? To Vega, królowa gwiazd lata.
- Tak. Tego lata z każdym dniem jest na niebie coraz wyżej - powiedział Ash bez przejęcia.
Mary-Lynnette spojrzała na niego. Wzruszy! ramionami.
- Kiedy spędza się noc na dworze, zaczyna się rozróżniać gwiazdy - wyjaśnił. - Nie znając ich nazw.
Mary-Lynnette znów patrzyła na Vegę. Przełknęła ślinę.
- Widzisz pod nią coś małego i jasnego? W kształcie pierścienia?
-
To coś, co wygląda jak mglisty pączek? Mary-Lynnette lekko się uśmiechnęła.
- To mgławica Pierścień. Ja ją widzę przez teleskop. Czuła na sobie jego wzrok. Słyszała, że Ash
bierze wdech, jakby chciał coś powiedzieć. Wypuścił jednak powietrze i znów spojrzał w gwiazdy. To był
idealny moment, żeby wspomnieć o tym, że wampiry widzą lepiej. A gdyby to zrobił, Mary-Lynnette
wybuchłaby słuszną złością.
Ale nie zrobił tego. więc poczuła, że zbiera się w niej inna złość. Buntownicza, jak u złośnicy z
wierszyka dla dzieci. Co, stwierdziłeś, że nie jestem na tyle dobra, żeby być wampirem?
A właściwie, po co ja cię tu w ogóle przywiozłam? Do najbardziej odosobnionego miejsca, jakie
znam. Tylko po to, żeby patrzeć na gwiazdy? Chyba nie.
Ja już nawet nie wiem, kim właściwie jestem, przypomniała sobie z przygnębieniem. Mam wrażenie,
ż
e zaraz zaskoczę samą siebie.
- Nie drętwieje ci szyja? - spytał Ash. Mary-Lynnette lekko pokręciła głową w obie strony, żeby
rozluźnić mięśnie.
-
Trochę.
-
Może ci rozmasować? - zaproponował z odległości kilku kroków.
Prychnęła i zgasiła go spojrzeniem.
Nad cedrami na wschodzie wyłaniał się sierp księżyca.
-
Chcesz się przejść?
-
Co? Jasne.
Szli, a Mary-Lynnette rozmyślała. Jakby to było widzieć mgławicę Pierścień własnymi oczami albo
Pętlę Łabędzia bez filtru. Tęsknota za gwiazdami prawie ciągnęła do góry jak sznur.
Oczywiście, znała już to uczucie. Doświadczyła go wcześniej wiele razy i zwykle kończyło się tym,
ż
e kupowała kolejną książkę na temat astronomii, kolejny obiektyw do teleskopu. Coś, co zbliżało ją do
tego czego pragnęła.
Ale teraz dręczy mnie całkiem nowa pokusa. O czymś tak wielkim i przerażającym nigdy dotąd nie
myślałam.
A jeżeli mogłabym być czymś więcej niż teraz? Tą samą osobą, ale z wyostrzonymi zmysłami? Mary-
Lynnette, która naprawdę należy do nocy? Zdążyła się już zorientować, że właściwie nie jest taka, za jaką
się zawsze uważała. Jest bardziej brutalna - kopnęła Asha. I to kilka razy. I podziwiała czystą dzikość
Kestrel. Dostrzegała logikę w filozofii „zabić albo zostać zabitym". Marzyła o radości polowania.
Czego jeszcze trzeba, żeby się stać istotą nocy?
-
Chciałem ci coś powiedzieć - wyznał Ash.
-
Hm. - Zachęcić go czy nie?
-
Możemy przestać ze sobą walczyć? - spytał.
Mary-Lynnette zastanowiła się. - Nie wiem - odpowiedziała poważnie.
Cały czas szli. Cedry otaczały ich jak kolumny w ruinach gigantycznej, ciemnej świątyni. Dookoła
panowała taka cisza, jakby spacerowali po Księżycu.
Schyliła się i zerwała dziki kwiat, który wyrastał z mchu. Zygaden trujący. Ash podniósł odłamaną
gałąź cisu, leżącą u stóp skręconego drzewa. Nie patrzyli na siebie. Zachowywali między sobą odległość
kilku kroków.
-
Wiesz, ktoś mi przepowiedział, że to się wydarzy - odezwał się Ash, jakby kontynuował zupełnie
inną rozmowę.
-
ś
e przyjedziesz do dziury zabitej dechami i będziesz ścigał zabójcę kozy?
-
ś
e któregoś dnia zacznie mi na kimś zależeć i że to będzie boleć.
Mary-Lynnette nie zwolniła ani nie przyspieszyła kroku. Tylko serce nagle zaczęło jej walić z całych
sił, pod wpływem niepokoju połączonego z euforią.
O Boże, dzieje się to, co się miało stać.
-
Jesteś inna niż osoby, które do tej pory poznałem.
-
Nawzajem.
Ash oderwał cienką jak papier purpurową korę z cisowej gałęzi. - Widzisz, to jest trudne. Bo zawsze
uważałem, że ludzie...
-
...to robactwo - dokończyła ostro Mary-Lynnette.
- Ale - ciągnął wytrwale Ash - to zabrzmi dziwnie... chyba cię kocham. Dosyć rozpaczliwie. - Dalej
zdzierał korę z patyka.
Nie patrzyła na niego. Zupełnie odebrało jej mowę.
- Zrobiłem wszystko, żeby stłumić to uczucie, ale nie chce zniknąć i koniec. Najpierw sądziłem, że
jeżeli wyjadę z Briar Creek, to zapomnę. Ale teraz wiem, że nie. Dokądkolwiek pojadę, to uczucie będzie
ze mną. Nie mogę go stłumić. Więc muszę wymyślić coś innego.
W Mary-Lynnette wezbrał bezgraniczny bunt.
- Przepraszam - odezwała się chłodno. - Ale nie bardzo jest się z czego cieszyć, kiedy ktoś ci wyznaje,
ż
e cię kocha wbrew swojej woli, wbrew swojemu rozsądkowi, a nawet...
- Wbrew swojemu charakterowi - dodał Ash słabym głosem. - Tak, wiem.
Przystanęła.
-
Nie czytałeś Dumy i uprzedzenia - stwierdziła.
-
Czemu?
-
Bo Jane Austen była człowiekiem.
-
Skąd wiesz? - Spojrzał na nią pytająco.
Celna uwaga. Przerażająca. Skąd właściwie ma wiedzieć, kto w historii ludzkości był człowiekiem? A
Galileusz? Newton? Tycho Brahe?
- Cóż, przynajmniej na pewno kobietą. - Przeniosła się na bezpieczniejszy grunt. - A ty jesteś
szowinistą.
- Tak. cóż. nie przeczę, że... Mary-Lynnette znów ruszyła. On za nią.
- Więc czy teraz mogę ci wyznać, jak. hm, gorąco cię kocham i podziwiam?
Kolejny cytat.
- Twoje siostry mówiły, że tylko imprezujesz. Zrozumiał aluzję.
- Tak, ale rano po imprezie kładziesz się do łóżka. A skoro już leżysz, to czasami sobie czytasz...
Szli.
- Tak czy inaczej jesteśmy bratnimi duszami - stwierdził Ash. - Nie mogę być skończonym idiotą
albo zupełnie do ciebie nie pasować.
Ash mówił prawie z pokorą. Co na pewno nie zdarzało mu się wcześniej.
-
No nie wiem - wymamrotała. - To znaczy, owszem, jesteśmy dla siebie nieodpowiedni. Po prostu
zupełnie różni. I nawet gdybym była wampirem, nie łączyłoby nas zbyt wiele.
-
Hm. - Potrącił coś gałęzią, którą niósł. Odezwał się tak. jakby się spodziewał, że zostanie
zignorowany. - Hm... może by mi się udało zmienić twoje poglądy.
-
Na temat?
-
Bycia różnym. Wydaje mi się, że całkiem dobrze byśmy do siebie pasowali, gdybyś...
-
Gdybym? - Mary-Lynnette przerwała przeciągającą się ciszę.
-
No. gdybyś mnie pocałowała.
-
Pocałowała?
-
Wiem, że to dość radykalny pomysł. Wiedziałem, że raczej się nie zgodzisz. - Walnął w kolejne
drzewo. - Oczywiście ludzie robią to od tysięcy lat.
Mary-Lynnette przyjrzała mu się z ukosa.
-
Pocałowałbyś dwustukilogramowego goryla? Zamrugał dwa razy.
-
No, wielkie dzięki.
-
Nie chodzi o twój wygląd.
- Nic nie mów, niech zgadnę. Pachnę jak goryl? Mary-Lynnette zagryzła dolną wargę, uśmiechając się
ponuro.
- Chcę powiedzieć, że jesteś o wiele silniejszy niż ja. Pocałowałbyś samicę goryla, która zgniotłaby
cię jednym uściskiem? A ty nie mógłbyś się bronić?
Teraz z kolei on przyglądał się jej z ukosa.
-
Ale ty przecież nie jesteś w takim położeniu.
- Nie? Mnie się wydaje, że powinnam się stać wampirem po to, żeby rozmawiać z tobą jak równy z
równym.
- Masz. - Podał jej gałąź cisu. Mary-Lynnette osłupiała.
-
Chcesz mi dać tę gałąź?
- To nie gałąź. Dzięki temu będziesz mogła rozmawiać ze mną jak równy z równym. - Ostry koniec
patyka przyłożył sobie do gardła.
Mary-Lynnette chwyciła drugi koniec patyka: zaskakująco twardego i ciężkiego.
Ash patrzył jej w oczy. Było za ciemno, żeby stwierdzić, jakiego koloru są w tej chwili, ale wyraz
twarzy miał zaskakująco trzeźwy.
- Jedno porządne pchnięcie załatwi wszystko - powiedział. - Najpierw tu, potem w serce. I problem z
głowy.
Mary-Lynnette pchnęła lekko. Zrobił krok do tyłu. Później kolejny. Wycofała go do drzewa,
trzymając gałąź przy jego szyi niczym miecz.
- Jeżeli naprawdę jesteś tego pewna... - Wpadł na nagi cedrowy pień. Nie wyminął go, żeby się
bronić. - Tak naprawdę wcale nie trzeba dużego kija. Wystarczyłby ołówek.
Mary-Lynnette spojrzała na niego zmrużonymi oczami, przesuwając cisową gałęzią po jego ciele jak
szermierz mierzący odległość.
Odrzuciła patyk na ziemię.
-
Naprawdę się zmieniłeś - stwierdziła.
-
Owszem, bardzo. Aż sam nie poznaję siebie w lustrze.
-
I nie zabiłeś swojej ciotki.
-
Dopiero teraz do tego doszłaś?
- Nie. Ale zawsze pozostawał cień niepewności. Dobrze, pocałuję cię.
Ustawianie się w odpowiedniej pozycji było dosyć dziwne. Nigdy wcześniej nie całowała chłopaka.
Ale kiedy już zaczęła, stwierdziła, że to proste.
Czuła to samo co kilka dni temu, kiedy dotykała jego dłoni, tylko o wiele intensywniej. Teraz
wydawało się jej to miłe. Nieprzyjemne jest tylko wtedy, jak się tego boisz, pomyślała.
W końcu Ash się odsunął.
- No i widzisz - wyszeptał drżącym głosem. Mary-Lynnette wzięła kilka głębokich
wdechów.
- Podejrzewam, że tak się człowiek czuje, wpadając do czarnej dziury.
-
Och, przepraszam.
-Nie ma za co, to było interesujące. - Specyficzne, inne niż wszystko, pomyślała. I już wiedziała, że
nic nie będzie takie jak do tej pory.
Więc kim teraz jestem? Chyba kimś dzikim. Komu sprawia radość bieganie w ciemności, pod
gwiazdami jasnymi jak miniaturowe słońca, a nawet polowanie na jelenia. Kto może żartować ze śmierci
jak jego siostry.
Odkryję supernową i zacznę syczeć, kiedy się znajdę w niebezpieczeństwie. Stanę się piękną,
przerażającą i niebezpieczną Mary-Lynnette. I oczywiście w kółko będę całować Asha.
Euforia niemal ją rozsadzała.
Zawsze uwielbiałam noc, pomyślała. I w końcu należę do niej całkowicie.
- Mary-Lynnette? - odezwał się z wahaniem Ash. - Podobało ci się?
Zamrugała i spojrzała na niego ze skupieniem.
- Pragnę, żebyś zamienił mnie w wampira.
Tym razem nie przypominało to oparzenia przez meduzę. Było szybkie i niemal przyjemne. Dotyk warg
Asha wywołał w niej rozkoszny dreszcz. Z jego ust biło ciepło. Mary-Lynnette odruchowo głaskała go po
karku, po miękkich włosach, miłych pod palcami jak futerko kota.
A jego umysł miał całe spektrum barw. Purpurowy i złoty, zielonkawy, szmaragdowy i głęboki
fioletowo niebieski. Splątany gąszcz opalizujących kolorów, które zmieniały się z sekundy na sekundę.
Mary-Lynnette była oszołomiona.
I trochę przestraszona. Wśród tych mieniących się kolorów czaiła się też ciemność. Rzeczy, które Ash
zrobił w przeszłości... Teraz się ich wstydzi. Ale wstyd nie odmieni samych czynów.
Wiem, że nie, ale jakoś je wynagrodzę. Zobaczysz, znajdę sposób.
Więc to jest telepatia, pomyślała Mary-Lynnette. Czuła Asha, kiedy wypowiadał te słowa. Mówił z
rozpaczliwą żarliwością. Wiedziała, że wyrządził wiele zła.
Nieważnie. Ja też się stanę istotą ciemności. Bez skrupułów będę robić to, co w mojej naturze.
Kiedy Ash zaczął unosić głowę, zacieśniła uścisk, starając się go zatrzymać przy sobie.
- Proszę, nie kuś mnie - odezwał się ochrypłym głosem, zostawiając na jej szyi ciepły oddech. - Jeżeli
wypiję za dużo, za bardzo cię osłabię. Mówię poważnie, skarbie.
Puściła go. Podniósł cisowy patyk i zrobił nim małe nacięcie u podstawy szyi, przechylając głowę na
bok jak facet, który się goli.
- Aua.
Zorientowała się, że nigdy wcześniej tego nie robił. Mój szacunek, Ash. Przyłożyła wargi do jego
szyi.
Piję krew. Już jestem drapieżnikiem. Nie czuję smaku strachu i miedzi, tylko coś dziwnego,
magicznego jak gwiazdy.
Kiedy Ash delikatnie ją odsunął, zachwiała się.
-
Wracajmy do domu - wyszeptał.
-
Czemu? Nic mi nie jest.
-
Za chwilę osłabniesz. A jeżeli będziemy kończyć zmienianie cię w wampira...
-
Jeżeli?
- Dobra. Kiedy. Ale najpierw trzeba dopracować szczegóły. I musisz odpocząć.
Wiedziała, że Ash ma rację. Chciała tu zostać, sama z nim w ciemnej świątyni lasu, ale rzeczywiście
stawała się coraz słabsza. Apatyczna. Widocznie przeistaczanie się wymaga wysiłku.
Ruszyli z powrotem. Mary-Lynnette czuła, że zaszła w niej zmiana - większa niż wtedy, kiedy
wymieniła się krwią z dziewczynami. Zrobiła się senna i nadwrażliwa.
Blask księżyca wydawał jej się o wiele jaśniejszy. Wyraźnie widziała kolory - jasną zieleń
zwieszonych gałęzi cedrowych, niesamowity fiolet dzikich kwiatów papuziego dziobu, wyrastających z
mchu.
Las nie był już niemy. Słyszała tajemnicze odgłosy - cichy szelest igieł na wietrze, swoje kroki na
wilgotnych, pokrytych grzybem ułamanych gałęziach.
Nawet węch mam lepszy, pomyślała. Pachnie tu cedrowym kadzidłem i rozkładającymi się roślinami,
i czymś naprawdę dzikim, jak w zoo. I gorącym... palonym...
Mechanicznym. Zapach uderzył ją w nozdrza. Przystanęła i spojrzała na Asha przestraszona.
-
Co to?
-
Pachnie jak guma i olej. - On też przystanął.
-
O Boże, samochód.
Patrzyli na siebie przez chwilę, potem oboje zaczęli biec. Spod zamkniętej maski unosił się biały dym.
Mary-Lynnette zaczęła podchodzić bliżej, ale Ash odciągnął ją na bok.
-
Chcę tylko otworzyć maskę...
-
Nie, patrz tam.
Westchnęła. Spod dymu wysuwały się maleńkie języki ognia.
-
Claudine zawsze powtarzała, że tak to się skończy - powiedziała ponuro. - Tylko chyba myślała, że
ja wtedy będę w środku.
-
Musimy wracać pieszo - stwierdził Ash. - Chyba że ktoś zobaczy ogień.
-
Nie ma szans. - Tak to jest, gdy zabiera się chłopaka do najbardziej osamotnionego miejsca w
Oregonie, powiedział triumfalnie jej wewnętrzny głos. - Nie sądzę, że potrafisz zamienić się w nietoperza,
ż
eby dolecieć do domu - rzuciła.
-
Przykro mi, przeobrażania się nie zaliczyłem. Zresztą, nie zostawiłbym cię tutaj.
Mary-Lynnette nadal wydawało się, że jest groźna, i czuła się beztrosko.
- Umiem sobie radzić sama - oznajmiła, zadzierając brodę.
I wtedy z góry spadł kij. Ash poleciał na twarz, nieprzytomny.
Rozdział 16
Potem wszystko potoczyło się szybko, a jednocześnie jak w zwolnionym tempie. Ktoś wykręcił ręce
Mary-Lynnette do tyłu. I ścisnął mocno. Po chwili poczuła wrzynający się w nadgarstki sznur i
zrozumiała, co się dzieje. Muszę szybko coś zrobić.
Szarpała się, starając się wyrwać, usiłując kopać. Za późno - ręce miała związane. Nic dziwnego, że
ludzie w filmach wrzeszczą, kiedy są zakuwani w kajdanki, pomyślała niespodziewanie. To boli. Po
ramionach rozlał się ból, kiedy ktoś ciągnął ją do tyłu, do drzewa.
- Przestań się rzucać - warknął niski głos, którego nie rozpoznawała. Usiłowała zobaczyć, kto to jest,
ale zasłaniało jej drzewo.
-
Jak się rozluźnisz, nie będzie boleć.
Cały czas się szarpała, ale to nic nie dawało. Przy rękach i plecach czuła głębokie bruzdy kory.
O Boże, nie mogę uciec. Ani nawet się ruszyć.
Przestań panikować i myśl, upominał ją surowo wewnętrzny głos. Użyj mózgu, zamiast histeryzować.
Stała, dysząc, i usiłowała opanować strach.
- Mówiłem. Boli tylko, kiedy się szarpiesz. Z wieloma rzeczami tak jest - powiedział głos.
Odwróciła głowę i zobaczyła kto to. Serce podskoczyło jej do gardła. Nie powinna być zaskoczona, a
jednak była - zaskoczona i bezgranicznie rozczarowana.
- Och, Jeremy - wyszeptała.
Tyle że takiego Jeremy'ego nie znała. Twarz identyczna, włosy, ubranie też - ale było w nim coś
dziwnego, potężnego, przerażającego i nieobliczalnego. Oczy miał nieludzkie i płaskie jak u rekina.
- Nie chcę ci zrobić krzywdy. - Zniekształcony obcy głos. - Związałem cię tylko dlatego, żebyś się
nie wtrącała.
Umysł Mary-Lynnette rejestrował różne rzeczy na różnych płaszczyznach. Jedna część mówiła: mój
Boże, stara się być miły. Inna: do czego mam się nie wtrącać? A jeszcze inna powtarzała tylko: Ash.
Spojrzała na Asha. Leżał nieruchomo. Cudowne nowe oczy Mary-Lynnette, które widziały kolory
księżyca, dostrzegły, że jego jasne włosy powoli nasiąkają krwią. Na ziemi obok niego leżał twardy biały
kij z cisu. Nic dziwnego, że Ash stracił przytomność.
Ale skoro krwawi, to znaczy, że żyje. O Boże, nie może być martwy. Wampira zabije tylko kołek albo
ogień.
- Muszę się nim zająć - oznajmił Jeremy. - Potem cię wypuszczę, obiecuję. Zrozumiesz, kiedy ci
wszystko wytłumaczę.
Mary-Lynnette przeniosła wzrok z Asha na nieznajomego z twarzą Jeremy'ego. Z przerażeniem
zrozumiała, co miał na myśli, mówiąc „zająć się". Zabijanie to dla drapieżnika - dla wilkołaka - po prostu
część życia.
Więc jednak się znam na wilkołakach. Są zabójcami. Cały czas miałam rację. Rowan się myliła.
- To zajmie tylko minutę. - Jeremy odsłonił zęby.
Serce dudniło Mary-Lynnette jak szalone. Rozchylił wargi tak, jak nie byłby w stanie żaden człowiek.
Widziała różowo białe dziąsła. I zrozumiała, dlaczego Jeremy miał zmieniony głos. Z powodu zębów.
Białe zęby w blasku księżyca. Obraz z jej snu. Kły wampira w porównaniu z tymi były niczym.
Siekacze, stworzone do rozrywania ciała ofiary, miały po pięć centymetrów długości.
Mary-Lynnette nagle przypomniała sobie, co trzy lata temu powiedział ojciec Vica Kimble'a. śe wilk
potrafi odgryźć ogon krowy równiutko, jakby odciął go sekator. Skarżył się, że ktoś wypuścił na wolność
wilkowatego mieszańca, który nęka jego stado.
Oczywiście to nie był żaden mieszaniec, tylko Jeremy. Codziennie widziałam go w szkole. W domu
musiał się zmieniać w kogoś takiego. śeby polować.
Teraz, kiedy stał nad Ashem, szczerząc zęby i ciężko dysząc, wyglądał jak obłąkany.
- Ale dlaczego? - wybuchnęła. - Dlaczego chcesz go skrzywdzić?
Uniósł wzrok i przeżyła kolejny wstrząs. Jego oczy się zmieniły. Wcześniej ich biel lśniła w
ciemności. Teraz były całe brązowe, z wielkimi płynnymi źrenicami. Oczy zwierzęcia.
Więc wcale nie potrzebuje pełni księżyca, pomyślała. Może się zmieniać zawsze.
- Nie wiesz? Czy nikt tego nie rozumie? To moje terytorium.
O rany.
Więc to takie proste. A oni łamali sobie głowy, sprzeczali się i zabawiali w detektywów. Tymczasem
wszystko sprowadzało się do tak pierwotnej kwestii: zwierzę broni swojego terytorium.
Jak na teren łowiecki, to mały obszar, powiedziała niedawno Rowan.
- Zabierały moją własność - ciągnął Jeremy. - Mojego jelenia, moje wiewiórki. Nie miały do tego
ż
adnego prawa. Usiłowałem je zmusić do wyjazdu, ale nie chciały. Zostały i zabijały dalej.
Przestał mówić, ale nagle wydał inny odgłos. Z początku ledwie słyszalny dla Mary-Lynnette, ale
ciche burczenie poruszyło jakąś czułą strunę strachu. Było tak upiorne i nieziemskie, jak niebezpieczne
bzyczenie roju atakujących pszczół.
Warczał. On warczał. Naprawdę. Jak pies, który chce zmusić człowieka do ucieczki. Albo rzucić mu
się do gardła.
- Jeremy! - krzyknęła. Szarpnęła się do przodu, nie zwracając uwagi na biały płomień bólu, który
objął jej ramiona.
Sznur trzymał mocno. Jeremy doskoczył do Asha, z głową wysuniętą do przodu jak jadowity wąż,
rozwścieczony pies, jak każde zwierzę, które zabija zębami.
Mary-Lynnette usłyszała czyjś krzyk. Nie! Dopiero po chwili dotarło do niej, że to jej własny wrzask.
Zmagała się ze sznurem, czując pieczenie i wilgoć w nadgarstkach. Ale nic była w stanie się uwolnić.
Doskonale wiedziała, co się dzieje. I jeszcze to nieustające złowieszcze warczenie, które niosło się echem
w jej głowie i piersiach.
Wtedy spojrzała na wszystko spokojnie. Zawładnęła nią część natury silniejsza niż przerażenie.
Chłodnym okiem przyjrzała się scenie przy drodze - samochodowi, który nadal płonął, wyrzucając
chmury duszącego, białego dymu przy każdym podmuchu wiatru; bezwładnej postaci Asha na igliwiu;
niewyraźnej warczącej plamie, którą był Jeremy.
- Jeremy! - Mimo bólu gardła mówiła spokojnym i władczym głosem. - Zanim to zrobisz, niczego mi
nie wytłumaczysz? Przecież chciałeś, żebym zrozumiała. Jeremy, pomóż mi zrozumieć.
Przez długą chwilę z rozczarowaniem myślała, że to nie poskutkuje. śe on jej nawet nie słyszy. A
jednak podniósł głowę. Dostrzegła jego twarz, krew na brodzie.
Nie krzycz, nie krzycz, powtarzała sobie gorączkowo. Nie okazuj przerażenia. Musisz go zagadać,
utrzymać z daleka od Asha.
Nie przestawała mechanicznie pocierać dłońmi za plecami, jakby od zawsze wiedziała, co trzeba
robić, żeby uwolnić się z więzów. Śliska wilgoć w zasadzie ułatwiała zadanie. Sznur się lekko przesuwał.
- Proszę, pomóż mi zrozumieć - powtórzyła zdyszana, starając się uchwycić wzrok Jeremy'ego. -
Jestem twoją przyjaciółką. Znamy się od dawna.
Białawe dziąsła Jeremy'ego ociekały czerwienią. Jego twarz nadal miała ludzkie rysy, mimo to nie
było w niej nic ludzkiego.
Wargi powoli zaczęły przykrywać dziąsła. Coraz bardziej przypominał człowieka, a coraz mniej
zwierzę. Kiedy się odezwał, już rozpoznawała jego głos.
- To prawda, od dawna - powiedział. - Obserwowałem cię od dziecka, a ty mnie.
Skinęła głową. Nie mogła wydobyć z siebie ani słowa.
-
Zawsze wyobrażałem sobie, że pewnego dnia, kiedy dorośniemy, opowiem ci o sobie. O
wszystkim. Wydawało mi się, że jesteś jedyną osobą, która może się nie bać...
-
Nie boję się - przytaknęła Mary-Lynnette, starając się opanować drżenie. Mówiła do postaci w
koszuli zbryzganej krwią, pochylającej się nad rozszarpanym ciałem jak bestia cały czas gotowa
zaatakować. Nie miała odwagi spojrzeć na Asha. Nie spuszczała wzroku z Jeremy'ego. - I chyba
rozumiem. Zabiłeś panią Burdock, prawda? Bo żyła na twoim terytorium.
-
Nie chodziło o nią - odezwał się Jeremy głosem ostrym ze zniecierpliwienia. - Była spokojną
staruszką, nie polowała. W ogóle mi nie przeszkadzała. Nawet trochę jej pomagałem, kiedyś za darmo
naprawiałem płot i ganek... Wtedy mi powiedziała, że przyjeżdżają. Te dziewczyny.
Tak jak i mnie, pomyślała Mary-Lynnette oszołomiona. Rzeczywiście wtedy naprawiał płot. Nic
dziwnego, wielu ludziom pomagał przy domu.
- Mówiłem jej, że to nie wypali.
Mary-Lynnette znów to usłyszała - warczenie. Jeremy był spięty i drżał. Ona też zaczęła się trząść.
- Jeszcze trzy osoby do polowania na tej małej przestrzeni... Nie chciała słuchać. Nic nie rozumiała.
W końcu mnie poniosło.
Nie patrz na Asha, nie kieruj uwagi w jego stronę, myślała rozpaczliwie. Wargi Jeremy'ego znów
odsłoniły zęby, jakby na nowo szykował się do ataku.
Więc dlatego posłużył się sztachetą. Ash miał rację, to był impuls.
- Cóż, każdemu się zdarza stracić cierpliwość - przyznała. I chociaż głos jej się łamał i miała łzy w
oczach, Jeremy najwyraźniej trochę się uspokoił.
- Później stwierdziłem, że może tak lepiej - ciągnął zmęczonym głosem. - Dziewczyny znajdą martwą
ciotkę i zrozumieją, że muszą wyjechać. Czekałem... czekałem.
Wpatrywał się poza nią, w las. Mary-Lynnette z łomoczącym sercem zebrała się na odwagę i zerknęła
na Asha.
O Boże, nie rusza się wcale. A wokół niego tyle krwi... Nigdy nie widziałam takiej ilości krwi.
Wykręcała nadgarstki w tę i z powrotem, nadal usiłując rozerwać sznur.
- Obserwowałem je, ale nie wyjechały - podjął po chwili Jeremy.
Natychmiast na niego spojrzała.
- Za to pojawiłaś się ty. Słyszałem, jak Mark rozmawiał w ogrodzie z Jade. Oznajmiła, że będzie jej
się tu podobać. I wtedy się wściekłem. Narobiłem hałasu i mnie usłyszeli.
Twarz mu się zmieniała. Ciało przekształcało się na oczach Mary-Lynnette. Kości policzkowe się
rozszerzały, nos i wargi robiły się coraz dłuższe. Między brwiami wyrastały włosy, tworząc jedną prostą
linię. Widziała, jak bladą skórę przebijają pojedyncze ciemne grube włosy.
Zaraz zwymiotuję.
- Co ci jest, Mary-Lynnette? - Wstał i wtedy dostrzegła, że jego ciało też się zmienia. Nadal było
ludzkie, ale dziwnie chude, wyciągnięte. Jakby składało się z długich kości i ścięgien.
- W porządku - wyszeptała. Gwałtownie wykręciła nadgarstek. Dłoń wyśliznęła się z jednej pętli
sznura.
Dobra. Teraz go zajmuj, żeby odsuwał się od Asha.
-
Mów dalej - wysapała. - Co potem?
-
Wiedziałem, że muszę im przekazać wiadomość. Następnej nocy wróciłem po kozę, ale znowu
byłaś tam ty. Uciekłaś przede mną do zagrody. - Przysunął się jeszcze bliżej i wtedy światło księżyca
odbiło się w jego oczach. Źrenice rzucały zielonkawo-pomarańczowy blask. Mary-Lynnette patrzyła jak
zahipnotyzowana.
Cień na polanie - te oczy widziałam. To nie był kojot, tylko Jeremy. Cały czas nas śledził.
Dostała gęsiej skórki. Ale pojawiła się jeszcze jedna, gorsza myśl - obraz Jeremy'ego zabijającego
kozę. Z rozmysłem, celowo, żeby przekazać wiadomość.
Dlatego nie zjadł jej serca ani wątroby, uświadomiła sobie. Nie zabił jej dla pożywienia, nie padła
ofiarą wilkołaka. Bo on nie jest zwyczajnym wilkołakiem.
To nie szlachetne zwierzę, które poluje, żeby jeść, jak mówiła Rowan
Tylko Ash miał rację. On i jego kawały o wściekliźnie...
- Jesteś taka piękna - wyznał nagle. - Zawsze tak uważałem. Uwielbiam twoje włosy.
Stał tuż przed nią. Widziała pory na jego twarzy, z których wyrastała szczecina. I czuła jego zapach -
dziki, jak w zoo.
Dotknął jej włosów. Miał ciemne, grube paznokcie. Oczy Mary-Lynnette robiły się coraz większe.
Powiedz coś, powiedz coś, nie daj po sobie poznać, że się boisz.
-
Wiedziałeś, jak został zabity mąż pani Burdock - wydusiła z siebie.
Powiedziała mi dawno temu - odparł prawie nieobecnym głosem, nadal przeczesując palcami jej
włosy. Głos zmienił mu się tak bardzo, że Mary-Lynnette ledwo go zrozumiała. - Użyłem patyczków ze
swoich modeli. I czarnego irysa dla niego. Dla Asha. - Wypowiedział to imię z czystą nienawiścią. - Zo-
baczyłem ten kwiat na jego głupiej podkoszulce. Klub Czarnego Irysa... mój wuj kiedyś do niego należał.
Traktowali go jak osobnika gorszej kategorii.
Jego oczy od oczu Mary-Lynnette dzieliło teraz zaledwie kilka centymetrów. Czuła dotyk jego
paznokci na uchu. Zebrała w sobie dość siły żeby gwałtownie szarpnąć ręką za plecami i jedną dłoń
wyswobodziła. Zamarła, bojąc się, że Jeremy coś zauważy.
- Rzuciłem kozę na ganek i uciekłem - powiedział, niemal zawodząc. Głaskał Mary-Lynnette. -
Wiedziałem, że wszyscy tam jesteście. Byłem tak wściekły, że po drodze zabiłem jeszcze konia. I
rozwaliłem okno na stacji benzynowej. Zamierzałem ją spalić, ale stwierdziłem, że jeszcze trochę
poczekam.
Tak, tak, tak, myślała Mary-Lynnette, ostrożnie manipulując drugim nadgarstkiem. Wpatrywała się w
szalone oczy Jeremy'ego, czuła jego zwierzęcy oddech. Oczywiście, to ciebie słyszałyśmy, jak uciekałeś.
Nie wpadłeś w dziurę na ganku, bo wiedziałeś, że tam jest. Sam go naprawiałeś. I fakt, to ty rozbiłeś okno
- kto inny tak bardzo nienawidziłby stacji benzynowej?
Rozwiązała sznur na drugim nadgarstku. Zwycięstwo. Ale panowała nad swoją miną i zaciskała
dłonie, usiłując wymyślić, co robić. Był taki silny i szybki... Przy nim nie ma żadnych szans.
-
A dzisiaj wszyscy razem przyjechaliście do miasta - spokojnie kończył opowieść, tak cedząc słowa
przez wilcze wargi, że trudno było uwierzyć, iż mówi ludzkim głosem. - Słyszałem, jak on z tobą
rozmawia. Zrozumiałem, że cię pragnie i chce zamienić w jedną z nich. Musiałem cię przed tym uchronić.
-
Wiem, Jeremy - wyznała niemal opanowanym głosem.... Jak go zaatakować, skoro nie ma żadnej
broni, nawet patyka. A nawet gdyby, drewno się na nic nie zda. On nie jest wampirem.
Jeremy się cofnął. Mary-Lynnette na chwilę odetchnęła z ulgą. Nagle z przerażeniem zobaczyła, że
Jeremy zdziera z siebie koszulę. A pod nią nie miał skóry Tylko sierść. Futro, które falowało i drgało na
wietrze.
-
Poszedłem za wami tutaj i załatwiłem twój samochód tak. żebyś nie mogła odjechać. Słyszałem, jak
mówiłaś, że chcesz zostać wampirem.
-
Jeremy, to puste słowa...
Ciągnął, zupełnie nie zwracając uwagi na to, co powiedziała.
- Ale to błąd. Wilkołaki są o wiele lepsze. Zrozumiesz, kiedy ci pokażę. Księżyc wygląda tak pięknie,
kiedy jest się wilkiem.
O Boże - więc to miał na myśli, mówiąc, że chce wszystko wyjaśnić i ją chronić. Zamierzał zmienić ją
w coś podobnego do niego.
Potrzebna mi broń.
Rowan wspominała, że na wilkołaki działa srebro. Więc legenda o srebrnej kuli musi być prawdziwa.
Ale nie miała srebrnej kuli. Ani nawet srebrnego sztyletu...
Srebrny sztylet... Srebrny nóż...
Samochód za Jeremim spowijały kłęby dymu. Gdzieniegdzie przedzierał się czerwony blask
buzującego ognia.
To zbyt niebezpieczne, pomyślała Mary-Lynnette. Zaraz wybuchnie. Nie ma mowy, żeby udało mi się
wejść i wyjść.
- Świat nocy jest beznadziejny - ciągnął Jeremy. - Z tymi wszystkimi głupimi ograniczeniami: nie
zabijać ludzi, nie polować za często... Nikt mi nie będzie mówił, jak mam polować. Mój wuj próbował,
ale się nim zająłem.
Nagle stwór - bo już nie człowiek - przerwał i odwrócił się gwałtownie. Znów odsłonił dziąsła i
rozchylił zęby. szykując się do ataku. Mary-Lynnette zrozumiała dlaczego - Ash się poruszył. Usiadł,
chociaż miał ranę na gardle. Rozejrzał się nieprzytomnie. Dostrzegł Mary-Lynnette. Spojrzał na to w co
zmienił się Jeremy.
- Odsuń się od niej! - krzyknął ze śmiertelną furią. Jednym zwinnym ruchem przygotował się
do skoku.
Ale wilkołak zareagował pierwszy. Dał susa jak zwierzę z rękami. Jedną chwycił cisowy kij. Walnął
nim Asha i powalił na ziemię. Później wyrzucił kij na dywan z igliwia. Już go nie potrzebował. Odsłaniał
zęby. Zamierzał rozedrzeć Ashowi gardło, tak jak koniowi i turyście... Mary-Lynnette puściła się pędem.
Nie w stronę Asha. Gołymi rękami nie była w stanie mu pomóc. Biegła do samochodu, w stronę
kłębów gryzącego dymu.
O Boże, jak gorąco. Pomóż mi się tam dostać.
Czuła żar na policzkach, na rękach. Upadła na kolana i zaczęła się czołgać tam, gdzie było chłodniej.
I wtedy za plecami usłyszała najdziwniejszy odgłos, jaki istnieje - wycie wilka. Wie, co robię. Widział
ten nóż za każdym razem, kiedy podważałam zatyczkę wlewu paliwa. Na pewno będzie chciał mnie
powstrzymać. Rzuciła się na ślepo w kłęby dymu i żar. Z silnika jak szalone strzelały pomarańczowe
płomienie. Szarpała za parzącą klamkę.
Otwórz się. otwórz...
Drzwi się otworzyły. Buchnęło w nią gorące powietrze. Jako zwykły człowiek nie zniosłaby tego. Ale
w ciągu dwóch dni wymieniła się krwią z czterema wampirami, więc nie była już zwykłym człowiekiem.
Nie była Mary-Lynnette. Ale czy zdoła zabić?
Spod deski rozdzielczej wydostawały się języki ognia. Pomacała skwierczący plastik i wsunęła dłoń
pod siedzenie kierowcy.
No, gdzie jesteś!
Palce natrafiły na metal, srebrny nóż do owoców z wiktoriańskim ornamentem, który pożyczyła
kiedyś od pani Burdock. Był strasznie gorący. Zacisnęła na nim dłoń. wyciągnęła spod siedzenia... i wtedy
coś dopadło ją od tyłu.
Odwróciła się instynktownie. Musiała spojrzeć napastnikowi w twarz. Później zawsze będzie
towarzyszyła jej świadomość, że mogła wycelować nóż w ziemię albo w siebie. I pewnie dawna Mary-
Lynnette tak by zrobiła.
Ale teraz wysunęła nóż do przodu. Napastnik na nią skoczył.
W głowie pojawiła się odległa myśl: ostrze weszło dokładnie między żebra.I nagle zrobiło się wielkie
zamieszanie. Poczuła we włosach zęby, które szukały gardła. Drapiące pazury zostawiały szramy na jej
rękach. Atakowało ją coś włochatego, ciężkiego - nie człowiek ani nawet półczłowiek. Wielki, warczący
wilk. Z trudem utrzymywała nóż w dłoni. Wilk szarpał się na wszystkie strony, wykręcał jej nadgarstek w
nieprawdopodobnych kierunkach.
Przez chwilę, kiedy napastnik się odsunął, mogła mu się dobrze przyjrzeć. Piękne zwierzę. Zgrabne i
ładne, ale z szaleństwem w oczach. Wydając ostatnie tchnienie, usiłowało ją zabić.
Musisz mnie nienawidzić. Wybrałam Asha zamiast ciebie, zraniłam cię srebrem. A teraz umierasz.
Zostałeś potwornie zdradzony.
Dostała gwałtownych dreszczy. Nie mogła tego dłużej znieść. Puściła nóż i zaczęła odpychać wilka
rękami i nogami Gramoląc się i odsuwając na plecach, zdołała odejść kilka metrów. Wilk stal na tle ognia.
Zbierał siły, żeby skoczyć na nią po raz ostatni...
Nastąpił bardzo cichy, zwarty wybuch. Cały samochód przechylił się i nagle kula ognia objęła
wszystko. Mary-Lynnette przywarła do ziemi, w połowie oślepiona, ale musiała obserwować.
Więc tak to wygląda. Samochód w płomieniach. Nie ma żadnej wielkiej eksplozji jak w filmach.
Tylko zwykłe: puf! A później ogień unoszący się coraz wyżej.
ś
ar odpędzał ją coraz dalej, więc ciągle się czołgała, ale nie mogła przestać się przyglądać.
Pomarańczowe płomienie we wszystkie strony strzelały z metalowego szkieletu na kołach.
Wilk nie wydostał się z pożaru.
Mary-Lynnette usiadła. Dusił ją dym. Chciała krzyknąć: Jeremy!. ale tylko zaskrzeczała ochryple.
Wilka cały czas nie było widać. Nic dziwnego - w piersi miał srebrny nóż, a dookoła szalały
płomienie.
Siedziała, obejmując się ramionami, i wpatrywała w płonący wrak.
On by mnie zabił. Jak każdy porządny drapieżnik. Musiałam się bronić, ratować Asha. I dziewczyny...
Zamordowałby je wszystkie. Innych ludzi te,. tak jak turystę. Był stuknięty i zły. Zrobiłby wszystko, żeby
zdobyć to, co chciał.
Wyczuwała to od samego początku. Co rusz widziała to pod maską tego ..miłego chłopaka", ale za
każdym razem wmawiała sobie, że nic dziwnego w nim nie ma. Powinna od razu zaufać intuicji, kiedy
dotarło do niej, że rozwiązała ponurą zagadkę Jeremy'ego Lovetta.
Trzęsła się. ale nie uroniła nawet jednej łzy.
Ogień szalał, strzelając w górę małymi iskierkami.
Nie obchodzi mnie. czy to usprawiedliwione. Nie przypominało zabijania z mojego snu. Nie było
łatwe, nie przyszło mi naturalnie i nigdy nie zapomnę tego, jak na mnie patrzył.
Nagle pomyślała: Ash.
Oszołomiona prawie o nim zapomniała. Odwróciła się tak bardzo przerażona, że ledwie mogła na
niego patrzeć. Podczołgała się do miejsca, gdzie leżał. Tyle krwi... Niemożliwe, żeby nic mu się nie stało.
Ale jeżeli nie żyje...
Jednak oddychał. A kiedy dotknęła jego zakrwawionej twarzy, poruszył się. Spróbował usiąść.
-
Leż. - Podniosła z ziemi koszulę Jeremyego i przyłożyła do szyi Asha. - Spokojnie...
-
Nie martw się, obronię cię. - Znowu próbował się podnieść.
-
Połóż się - poprosiła. Nic posłuchał jej, więc delikatnie go pchnęła. - Nie trzeba nic robić. Nie żyje.
Opadł, zamykając oczy.
- Zabiłem go?
Mary-Lynnette wydała zdławiony odgłos, który tylko trochę przypominał śmiech. Drżała pod
wpływem ulgi. Ash oddychał i mówił, nawet tak głupio jak zwykle. Nie miała pojęcia, jak miło to może
brzmieć. Widziała, że szyja pod koszulą już mu się goi. Cięta rana zamieniała się w różowe, płaskie
blizny. Ciało wampira jest niewiarygodne.
-
Nie odpowiedziałaś. - Przełknął ślinę.
-
Nie, nie zabiłeś go. Ja to zrobiłam.
Otworzył oczy. Przez chwilę patrzyli na siebie. Mary-Lynnette zrozumiała, że do obojga dociera teraz
wiele spraw.
- Przykro mi - odezwał się w końcu Ash najpoważniejszym tonem, jaki u niego słyszała. Zerwał
koszulę z szyi i usiadł - Przykro mi.
Nie wiedziała, kto do kogo się przytulił, ale znaleźli się w swoich objęciach. Mary-Lynnette myślała o
drapieżcach, niebezpieczeństwie i kpinach ze śmierci. O tym wszystkim, co wiąże się z przynależnością
do świata nocy. I o tym, że już nigdy, patrząc w lustro, nie zobaczy tej samej osoby, którą do tej pory
widziała.
- Przynajmniej to już koniec - powiedział Ash. Czuła uścisk jego ramion, ciepło, moc i wsparcie. -
Nie będzie więcej zabijania. Skończyło się.
Tak jak i wiele innych rzeczy.
Pierwszy szloch przyszedł jej z wielkim trudem. Myślała, że kolejny wydobędzie się po długiej
przerwie. A jednak między pierwszym a następnym i kolejnym nie było żadnej przerwy. Płakała długo.
Ogień się dopalał, iskry strzelały w górę, a Ash cały czas ją tulił.
Rozdział 17
Nie powiedziała nic ludziom, ale sprzeciwiła się władzom świata nocy - powiedział Ash leniwym,
zupełnie beztroskim tonem.
- Jak? - spytał zwięźle Quinn.
Było późne poniedziałkowe popołudnie i do domu na farmie Burdocków słońce wpadało przez
zachodnie okna. Ash miał na sobie nową bluzę, kupioną w Briar Creek, z golfem i długimi rękawami,
która zakrywała prawie wyleczone blizny na szyi i rękach. W wybielonych dżinsach, włosach zaczesa-
nych tak, żeby przykrywały strup z tyłu głowy, odgrywał scenę swojego życia.
- Wiedziała o dzikim wilkołaku i nie pisnęła o tym ani słowa.
- Więc zdradziła. I co zrobiłeś? Ash wzruszył ramionami.
- Zabiłem ją kołkiem. Quinn roześmiał się na głos.
- Serio - zapewnił skwapliwie Ash, wpatrując się w Quinna szeroko otwartymi, szczerymi oczami,
pewnie niebieskimi. - Zobacz.
Nie odrywając wzroku od rozmówcy, zerwał różowo-zieloną narzutę ze wzgórka na kanapie. Quinn
gwałtownie uniósł brwi.
Gapił się chwilę na ciotkę Opal, która wcześniej została przygotowana tak, żeby nikt się nie domyślił,
ż
e leżała w ziemi. Poza tym starannie z powrotem wsadzono jej pal w piersi.
Quinn przełknął ślinę. Ash po raz pierwszy widział, że koleś spuścił z tonu.
- Naprawdę to zrobiłeś - wymamrotał z nutą niepewnego szacunku i wyraźnym zaskoczeniem.
Wiesz, pomyślał Ash, chyba wcale nie jesteś tak twardy, na jakiego się zgrywasz. Choćbyś nie wiem
jak się starał udawać Starszego, masz tylko osiemnaście lat. I zawsze pozostaniesz osiemnastolatkiem, a
ja za rok od ciebie będę starszy.
- No, no... - Quinn zamrugał kilka razy. - Jestem pod wrażeniem.
- Po prostu stwierdziłem, że najlepiej oczyścić teren. Starzała się, wiesz...
Ciemne oczy Quinna otworzyły się jeszcze szerzej.
- Nie wiedziałem, że jesteś aż tak bezwzględny.
- Jak trzeba, to trzeba. Oczywiście, ze względu na honor rodziny.
-
A co z wilkołakiem? - Quinn odkaszlnął.
- No, nim też się zająłem. - Ash podszedł do drugiego eksponatu i zdarł z niego brązowo-białą
narzutę. Ciało wilka było zwęglone i powykrzywiane. Mary-Lynnette wpadła w histerię, kiedy Ash uparł
się, żeby je wyciągnąć z pogorzeliska, a Quinnowi drżały nozdrza, kiedy na nie patrzył.
- Niestety, śmierdzi jak spalone włosy, co? Sam się trochę okopciłem, kiedy trzymałem drania w
ogniu...
-
Spaliłeś go żywcem?
-
To jedna z tradycyjnych metod.
-
Przykryj to, dobra?
Ash naciągnął na ciało koc.
- Więc widzisz, wszystko gra. Nikt z ludzi nie jest w to wmieszany, nie trzeba żadnej zagłady.
- No... tak, dobra. - Quinn nie spuszczał oczu z narzuty. Ash uznał, że to odpowiedni moment.
-
A przy okazji, okazało się, że przyjazd dziewczyn był zupełnie usprawiedliwiony. Po prostu chciały
się nauczyć polować. To chyba legalne?
-
Co? No, tak. - Quinn zerknął na ciotkę Opal, potem na Asha. - Więc już wracają...
-
Niezupełnie. Jeszcze się nie nauczyły.
-
Zostają?
-
Słuchaj. Ja jestem głową rodziny na Zachodnim Wybrzeżu, zgadza się? I ja mówię, że zostają.
-
Ash.
-
Najwyższa pora, żeby w tym regionie stworzyć przyczółki świata nocy, nie sądzisz? Widzisz, co się
działo, jak nie było żadnego. Po okolicy zaczęły się szwendać rodziny zbuntowanych wilkołaków. Ktoś
musi zostać w Briar Creek i pilnować porządku.
-
Ash, nie przyciągniesz tu istot nocy za żadne skarby. Do jedzenia tylko zwierzęta, zadawać się
można wyłącznie z ludźmi...
- Tak, ale cóż... trzeba odwalić brudną robotę. Poza tym sam mówiłeś, że niedobrze całe życie siedzieć
w izolacji na wyspie.
- Moim zdaniem tu jest niewiele lepiej. - Quinn wpatrywał się w niego.
- Więc dobrze zrobi moim siostrom. Za kilka lat bardziej docenią rodzinne strony. Później przekażą
zadanie komuś innemu.
-
Ash, nikt inny tu nie przyjedzie.
- Hm. - Mając na koncie wygraną bitwę, a obok zupełnie spłoszonego Quinna, który wyraźnie marzył,
ż
eby jak najszybciej wrócić do Los Angeles, Ash pozwolił sobie na małą dawkę prawdy. - Wpadnę je
odwiedzić któregoś dnia.
- Spisał się na medal - obwieściła Rowan. - Słyszałyśmy wszystko z kuchni. Byłabyś zachwycona.
Mary-Lynnette się uśmiechnęła.
- Quinn już bierze nogi za pas. - Jade splotła dłoń z dłonią Marka.
- Chciałabym być przy tym, jak będziesz tłumaczył wszystko tacie - zwróciła się Kestrel do Asha.
-
Tak? A ja wolałbym tam nie być.
Wszyscy się roześmieli, z wyjątkiem Mary-Lynnette. Wielka kuchnia wiejskiego domu była ciepła i
jasna, ale za oknami robiło się ciemno. W gęstniejącym mroku nic nie widziała - w ciągu ostatnich dwóch
dni skutki wymiany krwi ustąpiły. Znów odbierała świat ludzkimi zmysłami.
-
Na pewno nie będziesz miał kłopotów? - spytała Asha.
- Nie. Powiem tacie całą prawdę. Prawie całą. śe zbuntowany wilkołak zabił ciotkę Opal, a ja
załatwiłem wilkołaka. I że dziewczyny będą tu spokojnie polować i obserwować, czy po okolicy nie kręcą
się jakieś dranie. Na pewno są gdzieś zapiski na temat rodziny Lovetta. Tata może sobie sprawdzać tę
historię, ile tylko chce.
- Rodzina zbuntowanych wilkołaków - parsknęła z rozbawieniem Kestrel.
- Stukniętych wilkołaków - poprawił ją Ash. - Tak niebezpiecznych dla świata nocy jak łowcy
wampirów. Bóg jeden wie. jak długo tu żyli.
-
Ludzie brali ich za Wielką Stopę - zauważył Mark.
- To wszystko przeze mnie - zwróciła się Rowan do Mary-Lynnette. - To ja ci powiedziałam, że on na
pewno nie jest zabójcą. Przepraszam.
Mary-Lynnette pochwyciła jej zatroskane spojrzenie.
- Daj spokój. Skąd mogłaś wiedzieć? Nie zachowywał się jak normalny wilkołak. Zabijał nie dla
jedzenia, tylko żeby bronić swojego terytorium i nas odstraszyć.
- I pewnie by mu się udało - wtrącił się Mark. - Tylko że nie miałyście dokąd pojechać.
Ash spojrzał na Marka, potem na siostry. - Jedno pytanie. Czy ta okolica będzie dla was wystarczająco
duża?
-
Oczywiście - zapewniła Rowan lekko zaskoczona. - Przecież nie zawsze musimy zabijać zwierzęta -
wyjaśniła Jade. - Już się w tym obeznałyśmy. Napijemy się trochę krwi tu, trochę tam. Kurczę, możemy
nawet spróbować kozy.
- Wolałabym spróbować Tiggy'ego - oznajmiła Kestrel i na chwilę w jej złocistych oczach pojawił się
blask.
Mary-Lynnette słuchała tego w milczeniu. Czy pewnego dnia Kestrel nie zapragnie dla siebie
większego terytorium? Pod wieloma względami bardzo przypominała Jeremy'ego.
Była piękna, bezwzględna i myślała o jednym. Prawdziwa istota nocy.
-
A co z tobą? - Ash spojrzał na Marka.
-
Ze mną? Jak się nad tym zastanowić, wolę hamburgery.
- Wczoraj w nocy chciałam go zabrać na polowanie - wytłumaczyła Jade. - śeby mu pokazać. Ale
zwymiotował.
-
No niezupełnie.
- Owszem, zupełnie - odparła Jade z rozbawieniem. Mark odwrócił wzrok. Mary-Lynnette zauważyła,
ż
e brat i Jade cały czas trzymają się za ręce.
- Więc rozumiem, że nie planujesz przemiany w wampira - stwierdził Ash.
-
No... może nie tak szybko.
- A co z zakończeniem historii dla ludzi? - Ash odwróci! się do Mary-Lynnette. - Wymyśliliśmy coś?
- Nie musimy. Zorientowałam się, co słychać w mieście. Rano rozmawiałam z Bunny Marten. Tak się
cieszę, że nie jest wampirem.
-
Ja wiedziałem od początku - powiedział Mark.
- W skrócie wygląda to tak. - Mary-Lynnette wyciągnęła palec. - Po pierwsze, wszyscy wiedzą, że
Jeremy zniknął. Szef stacji benzynowej zaniepokoił się, że Jeremy wczoraj nie zjawił się w pracy, i
poszedł sprawdzić do przyczepy. Znaleźli tam dużo dziwnych rzeczy. Ale niczego się nie domyślają.
- Dobrze. - Rowan kiwnęła głową. Mary-Lynnette wystawiła drugi palec.
- Tacie jest przykro, że kombi się spaliło, ale nie jest zaskoczony. Claudine
przepowiadała to od roku. - Kolejny palec.
- Po trzecie, pan Kimble nie ma pojęcia, co zabiło jego konia, ale myśli, że to zwierzę, nie człowiek.
Vic Kimble twierdzi, że Wielka Stopa. On i Todd są nieźle przestraszeni i chcą wyjechać z Briar Creek na
dobre.
- Uczcijmy minutą ciszy ich rychłą nieobecność - zaproponował z powagą Mark i wypiął tyłek.
- Po czwarte - ciągnęła Mary-Lynnette - dziewczyny, będziecie musiały w końcu wspomnieć, że
wasza ciotka nie wróciła z wakacji. Ale to za jakiś czas. Nikt tak prędko się nie zorientuje, że jej nie ma.
Chyba możemy spokojnie pochować ją i Jeremy'ego. Nawet jeżeli ktoś ich znajdzie, niczego nie skojarzy.
Zobaczy po prostu wiekową mumię i wilka.
- Biedna stara ciotka Opal - zaszczebiotała Jade promiennie. - Mimo wszystko nam pomogła.
Mary-Lynnette spojrzała na nią z ukosa. Tak, w niej też to jest, pomyślała. Srebrny blask w oczach,
kiedy drwi ze śmierci. Druga prawdziwa istota nocy.
- Będzie mi jej brakować - powiedziała na głos.
-
Więc sprawa załatwiona - podsumowała Kestrel.
-
Na to wygląda. - Ash się zawahał. - Quinn czeka na drodze. Powiedziałem mu, że potrzebuję kilku
godzin, żeby wszystko dopiąć i się pożegnać.
Zapadła cisza.
- Odprowadzę cię - odezwała się w końcu Mary-Lynnette. Podeszli razem do drzwi. Kiedy znaleźli
się na zewnątrz, w mroku, Ash zatrzasnął je za nimi.
-
Możesz jeszcze jechać ze mną.
-
Z tobą i z Quinnem?
- Odprawię go. Albo wrócę jutro i cię zabiorę, albo w ogóle zostanę.
- Musisz porozmawiać z ojcem i wszystko z nim załatwić, żeby twoje siostry były bezpieczne.
Przecież wiesz.
- No to wpadnę później - oznajmił Ash z nutą desperacji w głosie.
Mary-Lynnette odwróciła wzrok. Niebo na wschodzie miało kolor najciemniejszego fioletu, niemal
czarnego. Patrząc w tamtą stronę, dostrzegła gwiazdę. A właściwie Jupitera.
-
Jeszcze nie jestem gotowa. Chociaż chcę.
-
Nie chcesz - stwierdził Ash i oczywiście miał rację.
Wiedziała o tym od chwili, kiedy siedziała i płakała, wpatrując się w płonący samochód. I chociaż od
tamtej pory bez przerwy o tym myślała, nijak nie mogła się przekonać, żeby zmienić zdanie.
Nigdy nie zostanie wampirem. Po prostu się do tego nie nadaje. Nie potrafiłaby zachowywać się jak
wampir i nie zwariować. Nie była podobna do Jade ani do Kestrel, ani nawet do Rowan z jej bladymi,
mięsistymi stopami i instynktownym uwielbieniem dla polowania. Zajrzała w serce świata nocy... i nie
mogła do niego dołączyć.
-
Po prostu bądź sobą - powiedział Ash.
- Przestań. - Nie patrzyła na niego. - Nie możemy tak jak Jade i Mark trzymać się za ręce i chichotać,
nie myśląc o przyszłości.
- Ale łączy nas pokrewieństwo dusz. Jesteśmy sobie przeznaczeni na wieki.
- Skoro mamy przed sobą wieczność, chyba możesz dać mi trochę czasu do namysłu. Wracaj i
rozejrzyj się trochę. Upewnij się, czy chcesz porzucić świat nocy na zawsze.
-
Ja to już wiem.
- I czy na pewno zdołasz się związać z człowiekiem - ciągnęła.
-
I może zastanowię się nad tym, co zrobiłem ludziom?
- Tak. - Mary-Lynnette spojrzała mu w oczy. Odwrócił wzrok.
- Dobrze. Przyznaję. Wiele rzeczy powinienem im wynagrodzić.
Cóż, ludzie byli dla niego robactwem i pożywieniem. W jego umyśle Mary-Lynnette zobaczyła takie
rzeczy, że wolała więcej nie widzieć.
- Więc postaraj się wynagrodzić to, co możesz - szepnęła, chociaż nie miała odwagi uwierzyć, że Ash
to zrobi. - Nie spiesz się. I daj mi czas. Muszę dorosnąć. Jestem jeszcze w liceum.
-
Za rok skończysz. Wtedy wrócę.
-
Może się okaże, że to za szybko.
- Mimo wszystko wrócę. - Uśmiechnął się ironicznie. - A do tego czasu będę walczył ze smokami, jak
rycerz dla damy. Sprawdzę się. Będziesz ze mnie dumna.
Mary-Lynnette ścisnęło w gardle. Uśmiech Asha zniknął. Powinni się pocałować. Ale po prostu stali
jak skrzywdzone dzieci, aż w końcu przytulili się do siebie. Mary-Lynnette ściskała go coraz mocniej,
chowając twarz w jego ramieniu. Ash, który najwyraźniej zupełnie stracił głowę, zasypywał pocałunkami
jej kark.
-
ś
ałuję, że nie jestem człowiekiem. śałuję - powtarzał.
-
Wcale nie - zaprzeczyła Mary-Lynnette.
-
ś
ałuję. śałuję.
Ale to nic nie zmieniało. Problemem nie było tylko to, kim jest, ale to, co do tej pory zrobił - i co
jeszcze zrobi. Zbyt długo przebywał po ciemnej stronie życia, żeby być normalną osobą. Naturę już miał
ukształtowaną i Mary-Lynnette wątpiła, czy zdoła z nią wygrać.
- Wierz we mnie - poprosił, jakby usłyszał jej myśli.
Nie odpowiedziała. Uniosła głowę i jej usta połączyły się z jego wargami. Elektryzujące iskry już nie
sprawiały bólu, a różowa mgła wydawała się całkiem fajna. Przez chwilę wszystko było ciepłe, słodkie i
dziwnie spokojne.
I nagle, za nimi, ktoś zapukał do drzwi. Mary-Lynnette i Ash odskoczyli od siebie. Spojrzeli
przestraszeni, kipiąc pod wpływem silnych uczuć. Mary-Lynnette dopiero po chwili uświadomiła sobie,
gdzie jest. Roześmiała się. Ash też.
- Wychodźcie - zawołali jednocześnie.
Z domu wyszli Mark i Jade. Za nimi, Rowan i Kestrel. Wszyscy stali na ganku, uważając, żeby nie
wpaść w dziurę. Uśmiechali się tak, że Mary-Lynnette się zaczerwieniła.
- Do widzenia - pożegnała Asha pewnym głosem. Przyglądał jej się długą chwilę, potem spojrzał na
drogę.
Odwrócił się, żeby odejść.
Mary-Lynnette zamrugała, żeby odegnać łzy. Ciągle nie była w stanie w niego uwierzyć. Ale zawsze
może mieć nadzieję. Marzyć. Chociaż marzenia prawie nigdy się nie spełniają...
- Patrzcie! - westchnęła Jade.
Mary-Lynnette serce gwałtownie podskoczyło do piersi. Od północnego wschodu ciemne niebo
przeszywała kuła światła. To nie była słaba spadająca gwiazda, ale świecący zielony meteoryt, który
pokonał połowę nieba, sypiąc iskrami. Znajdował się dokładnie nad ścieżką, którą szedł Ash, jakby
oświetlał mu drogę.
Dawna perseida. Ostatni meteoryt lata. Jak błogosławieństwo.
- Szybko, szybko, marzenie - Mark gorączkowo ponaglał Jade. - Pod taką gwiazdą na pewno się
spełni.
Mary-Lynnette spojrzała na przejętą twarz brata, na jego błyszczące z podniecenia oczy. Jade klaskała
z zachwytu.
Tak się cieszę, że jesteś szczęśliwy, pomyślała Mary-Lynnette. Spełniło się to, czego ci życzyłam.
Więc teraz chyba mogę pomyśleć własne życzenie.
Chciałabym...
- Do zobaczenia za rok. - Ash się odwrócił i uśmiechnął zawadiacko. - Wrócę, jak zabiję smoka!
Zaczął iść porośniętą chwastami ścieżką. Przez chwilę, w ciemnofioletowym zmierzchu, rzeczywiście
wyglądał jak książę, który wyrusza na poszukiwanie smoka. Jak błędny rycerz z lśniącymi blond włosami,
bez broni, wybierający się w bardzo ciemną i niebezpieczną, dziką okolicę. Odwrócił się i przez moment
szedł tyłem, machając ręką. Zepsuł cały efekt.
Cała gromada krzyczała na pożegnanie.
Mary-Lynnette czuła, że od wszystkich wokół niej - brata i trzech sióstr krwi - bije ciepło i chęć
pomocy. Od beztroskiej Jade. Zapalczywej Kestrel. Mądrej i łagodnej Rowan. I od Marka, który przestał
już być mrukiem i samotnikiem. Tiggy wił się jej wokół kostek, mrucząc przyjacielsko.
- Z daleka od siebie, będziemy spoglądać w to samo niebo! - wrzasnął Ash.
-
Co za cytat! - odkrzyknęła Mary-Lynnette.
Ale miał rację. Obserwując niebo zawsze będzie pamiętała, że on gdzieś tam jest i patrzy na nie z
zachwytem. Wiedząc, że to ważne.
I w końcu nie miała wątpliwości, kim jest. Mary-Lynnette. I któregoś dnia odkryje supernową albo
czarną dziurę - jako człowiek. Ash wróci za rok.
A ona zawsze będzie kochać noc.