SUZANNE RAND
Moja przyjaciółka
On Her Own
Rozdział pierwszy
Siedzieliśmy przy długich, piknikowych stołach. Panowała zadziwiająca
cisza. Zamknęłam na moment oczy, wydawało mi się, że jestem zupełnie sama.
Wówczas głębokim basem przemówił Dirk Mitchell. Spojrzałam
ukradkiem na siedzących obok mnie nastolatków. Większość z nich przybrała
dość sztuczne pozy obojętnych czy zrelaksowanych. Atmosfera wyczekiwania
kryła jednak w sobie dreszczyk emocji.
Dirk miał jasne włosy i zmierzwioną brodę spłowiałą od słońca. Stał na
środku sali. Nie mówił dłużej niż parę minut, a już wydał mi się kimś
znajomym. Aż trudno było uwierzyć, że nie minęła nawet godzina od chwili
pożegnania z rodzicami.
Mieli przed sobą jeszcze długą podróż – wyruszyli do naszego letniego
domku nad jeziorem.
Zawsze spędzaliśmy tam lato – ja, mama, tata i moja starsza siostra, Mary
Beth. W tym roku stało się inaczej. Rodzice postanowili zostać sami przez cały
tydzień. Mary miała dojechać po zdaniu egzaminów kończących pierwszy rok
szkoły pielęgniarskiej. Trzeci tydzień nad jeziorem chcieliśmy przeżyć razem,
chcieliśmy, żeby należał do nas wszystkich. Potem pozostawał już tylko powrót
do domu do Spring Valley w stanie Maryland.
– Za chwilę – mówił Dirk – odczytam przydział miejsc. W każdej grupie
znajdzie się dziesięć osób oraz dwóch opiekunów, jedna chata przypadnie na
jedną grupę. Każda grupa działać będzie niezależnie od pozostałych, co oznacza,
że cały turnus spędzicie w zespołach dwunastoosobowych. Prędzej czy później
będziecie musieli zawierzyć tej czy innej osobie. Każdy jest tu ogniwem w
łańcuchu przetrwania. – Dirk przyjrzał się badawczo młodzieży. – Rozpoznaję
wśród was tych, którzy odwiedzili Szkołę Przetrwania ubiegłego lata. Ci, którzy
są po raz pierwszy, cieszą się myśląc pewnie: „Ach, jak wspaniale! Będziemy
spali w chatach!”
Uśmiech pojawił się na mojej twarzy, gdy usłyszałam głośno
wypowiadane własne myśli. Powinnam wiedzieć, że trzy tygodnie spędzone w
łóżku pod dachem to marzenie zbyt piękne, by mogło być prawdziwe.
– Nic z tego! – rozwiał nadzieję Mitchell. – Pozwolimy wam na nieco
domowego komfortu przez pierwsze trzy dni szkolenia, lecz potem grupy
opuszczą obóz i sami będziecie sobie radzić na odludziu. Przez dziesięć lat,
odkąd funkcjonuje Szkoła Przetrwania, przekonaliśmy się, że najlepsze wyniki
osiąga się ucząc w obozie jedynie podstawowych umiejętności. Resztę należy
poznać bezpośrednio. Pod koniec drugiego tygodnia każdy z was będzie
wiedział, jak rozbić namiot, zbudować szałas, rozpalić ognisko. Jak wspinać się
na skały, uzdatniać wodę do picia, przeprawić się przez strumienie i znajdować
pożywienie. Planujemy dwudniową indywidualną wyprawę, w której każdy z
was będzie zdany jedynie na własne siły, oraz główną wyprawę grupową.
Obdarzył nas szerokim uśmiechem. Mimo to poczułam się niezbyt
pewnie. Przez moment pomyślałam, że popełniłam błąd przyjeżdżając tutaj. Nie
dla mnie był to obóz. Jak miałam sprostać tak ogromnym trudnościom?
Zauważyłam, że inni również zaniepokoili się. Zaczęłam więc
podejrzewać, że nie byłam jedyną osobą, którą ogarnęło zwątpienie. Obok, przy
stole, szczupły chłopak pobladł tak, że jego twarz zlała się z kremowym
kolorem koszulki. Bezwiednie wpatrywałam się w niego zastanawiając się, czy
zemdleje. Niespodziewanie jednak jego policzki zarumieniły się.
Z pewnością szeptał: „Poradzę sobie”. Pomyślałam, że ja również jestem
w stanie podołać trudnościom i przezwyciężyć słabości. Do Szkoły Przetrwania
trafiłam, gdyż sama tego pragnęłam najbardziej w świecie. Na ten dzień
czekałam niecierpliwie od ponad roku. Ubiegłego lata byłam zbyt młoda, żeby
się zapisać – warunkiem było ukończenie szesnastu lat. Gromadziłam więc
pieniądze. Pracowałam na farmie i opiekowałam się dziećmi. Pragnęłam
sprawdzić siebie, swoje możliwości – wziąć wreszcie udział w szkoleniu.
I w końcu spełniło się moje marzenie! Wciąż wydawało mi się, że śnię.
Byłam przekonana, że w pewnej chwili obudzę się i okaże się, że leżę w swoim
łóżku w rodzinnym Maryland, a nie na ogromnej polanie u podnóża gór
Adirondacks. Chwilami traciłam poczucie rzeczywistości, ponieważ prawie w
ogóle nie spałam poprzedniej nocy. W pokoju motelowym, gdzieś w
Pensylwanii, emocje pozwoliły mi jedynie na parę godzin drzemki, a potem
znowu trzeba było wyruszyć w drogę. Ale nawet wtedy, gdy po raz pierwszy
tęskniłam za domem, przy rozstaniu z mamą i tatą, nie dopuszczałam myśli o
rezygnacji.
Wiedząc, że jednym z zasadniczych założeń programu szkolenia był
dobry początek, wsłuchiwałam się uważnie w to, co mówił Mitchell. Niebawem
czekało mnie spotkanie z ludźmi, z którymi miałam spędzić następne trzy
tygodnie.
– Najpierw wyczytam opiekunów poszczególnych grup – kontynuował
Dirk – a potem każdego z was przydzielę do którejś z nich. Bardzo prosimy o
uwagę, o powstanie po usłyszeniu swego nazwiska i dołączenie do
odpowiedniego zespołu. Po skompletowaniu składów opiekunowie wskażą wam
miejsce zakwaterowania.
Przerwał na chwilę. Zapanowała oszałamiająca cisza. Atmosfera napięcia
w pawilonie sięgała zenitu.
– Zanim rozpocznę wyczytywanie nazwisk – znów rozległ się głos Dirka
– chciałbym dodać coś jeszcze. Nigdy nie zapominajcie, że program Szkoły
Przetrwania przeznaczony jest dla każdego z was, a nie dla supermanów.
Wystarczy przeciętna sprawność fizyczna i odrobina odwagi. – Uśmiechnął się,
dodając nam otuchy. – Nikt nie będzie żądał od was niczego, co przerastałoby
wasze zdolności czy siły. Nikt nie będzie wyznaczał zadań niemożliwych do
zrealizowania. Zmierzycie się z własnymi słabościami. Oczywiście nie zawsze
okaże się to łatwe. Osobiście gwarantuję wam, że opuścicie to miejsce pełni
wiary w przyszłość. Nabędziecie więcej zaufania do siebie, uwierzycie w swoje
możliwości. A przy okazji wspaniale spędzicie czas. Gdyby Szkoła Przetrwania
nie łączyła w sobie solidnej porcji zabawy z ciężką praca, czyż mielibyśmy tylu
chętnych i tylu powracających do nas?
Okrzyki uznania i oklaski wywołały uśmiech na twarzy Dirka. Sięgnął po
rejestr leżący na stole i rozpoczął wyczytywanie nazwisk.
„Mam nadzieję, że ma rację” – pomyślałam, wycierając ukradkiem
spocone dłonie w spodnie. Daleko mi do super-człowieka, jestem po prostu
zwykłą Katie Carlisle. Nerwowo westchnęłam.
Jedna z grup w zwartym szyku opuszczała już pawilon.
Uczestnicy dźwigali wypchane torby sportowe, plecaki. Każdy przywiózł
własne ubranie i buty do pieszych wypraw, nie zapominając o wygodniejszym
obuwiu, jak mokasyny czy tenisówki. Całą resztę zapewniała szkoła.
Parę miesięcy temu wszyscy otrzymali broszury proponujące zestaw
różnych ćwiczeń przygotowawczych i teraz, obserwując tych chyba bardziej
sprawnych niosących wielkie bagaże na ramionach, dziękowałam sobie w
duchu, że wykonywałam w maju i czerwcu wszystkie te przysiady. Uprawiałam
też jogging. Może dzięki temu uda mi się nie zbłaźnić. Z drugiej jednak strony,
gdy pomyślałam sobie, że moje wyobrażenia o wyprawach ograniczają się
jedynie do niespełna kilometrowej drogi wiodącej do sklepu warzywnego w
rodzinnym Spring Valley...
Formowano trzecią grupę.
– Lisa Morison – głos Dirka brzmiał donośnie i czysto. Wysoka, szczupła
dziewczyna o sylwetce tancerki i odpowiedniej fryzurze, zgrabnie sięgnęła po
swą brezentową torbę.
Uśmiechnęła się i pozdrowiła parę osób, torując sobie drogę między
stołami. „Wygląda, jakby niczego się w życiu nie bała” – pomyślałam. Sądząc
po liczbie znajomych jej osób, musiała już brać udział w zajęciach Szkoły
Przetrwania, a dumny uśmiech wydawał się potwierdzać jej dobre wyniki.
Jeżeli ja umiałabym emanować taką pewnością siebie pod koniec obozu,
czułabym się usatysfakcjonowana.
Po chwili Dirk wyczytał moje nazwisko. Niezdarnie sięgnęłam po
wypchaną torbę, by przejść na drugą stronę i zająć miejsce obok Lisy. Stała
spokojna i opanowana, z rękami w kieszeniach swych bawełnianych szortów, i
biodrem wysuniętym nieco do przodu. Wyglądała na zupełnie nieporuszoną
atmosferą ogólnego podniecenia, tak jakby czekała w kolejce do źródełka z
pitną wodą.
Nieznaczny uśmiech pojawił się na jej ustach, gdy zabrzmiało nazwisko:
„Jake Summers”. Kierując wzrok na zbliżającego się do nas chłopaka, nie
mogłam powstrzymać się od wrażenia, że potrafi wywołać uśmiech na twarzy
każdej dziewczyny. Miał przynajmniej metr osiemdziesiąt wzrostu, czarne,
kędzierzawe włosy kłębiące się nad opalonym czołem. Głęboko osadzone
niebieskie oczy kontrastowały z ciemnymi włosami.
Nie był może najprzystojniejszym chłopakiem, ale za to wyróżniał się
wyjątkową energią i dynamizmem.
Nasza grupa była w komplecie. Opiekunowie skierowali nas do kwatery.
Wlokłam się podziwiając płynne ruchy Lisy, która niosła zupełnie swobodnie
torbę równie wielką jak moja. W sumie jednak nie przywiązywałam do tego
szczególnego znaczenia. W tym momencie czułam się po prostu szczęśliwa, że
jestem w końcu uczestnikiem obozu organizowanego przez Szkołę Przetrwania.
Właśnie rozpoczynały się najważniejsze trzy tygodnie mojego życia.
Rozdział drugi
Eric Lambert posiadał chyba wszystkie cechy, jakie powinny
charakteryzować opiekuna w Szkole Przetrwania.
Potężny, opalony, o zmierzwionym brązowym zaroście, wyraźnych
brwiach oraz iskrzących się piwnych oczach. Pod bawełnianą koszulką z
krótkimi rękawami prężyły się bicepsy, a potężne łydki świadczyły o sile nóg.
Przypominał trochę przyjacielsko usposobionego niedźwiadka grizzly.
Drugim opiekunem, całkiem odmiennym, była May Chin.
Jej gładko przylizane czarne włosy i skośne oczy wskazywały na
pochodzenie azjatyckie. Delikatna, o drobnej budowie ciała, przypominała
raczej postać z chińskiego jedwabnego wachlarza. Patrząc na nią, wstępowało
we mnie nieco otuchy. Jeżeli ta drobna kobieta pełni funkcję opiekuna w Szkole
Przetrwania, realizowany program nie mógł być aż tak ciężki, jak wynikało to z
broszur informacyjnych. Uznałam, że prawdopodobnie przesadzono, by
zatrzymać w domach prawdziwych tchórzy.
Eric i May pokazali nam chaty ze sprzętem, gdzie mieliśmy później
skompletować ekwipunek. Nasz domek, mówiąc delikatnie, wyglądał skromnie.
Był to po prostu zadaszony kwadratowy obszar ziemi otoczony ścianami z nie
heblowanych desek. Okna stanowiły otwory zakrywane w przypadku deszczu
wodoodpornym płótnem. Pomieszczenie było przedzielone płytą na część męską
i żeńską. Z prysznica i latryny korzystaliśmy razem z mieszkańcami drugiego
domku.
Jakże odmienny wygląd miała leśna chatka naszej rodziny. No ale tu
chodziło przecież o jak najbardziej surowe warunki.
Pierwszym zajęciem było rozpakowanie i złożenie naszych rzeczy w
schowkach. Zastrzegłam sobie pryczę przy oknie, aby móc rankiem wyglądać na
zewnątrz. Lisa zajęła łóżko po drugiej stronie, obok miejsca niewysokiej i
pulchnej Fran Cronin o rudych włosach.
Eric i chłopcy natychmiast udali się do swej części chaty i choć
słyszałyśmy stłumione odgłosy i okrzyki zza ściany, nie wiedziałyśmy, co się
dzieje.
– Czy byłaś już kiedyś w Szkole Przetrwania? – zagadnęłam Lisę,
rozpinając torbę. Potrzebowałam pretekstu do podjęcia rozmowy. Dwa razy
spędzałam wakacje na obozie letnim i tam nauczyłam się, że im szybciej
nawiąże się przyjacielskie kontakty, tym lepiej. Poza tym ta piękna, pewna
siebie dziewczyna intrygowała mnie.
Lisa oderwała wzrok od stosu ubrań uśmiechając się, jakby także
zadowolona z możliwości porozmawiania.
– Ale nie na trzytygodniowym obozie letnim – wyjaśniła. – Brałam udział
w tygodniowym specjalnym obozie zimowym. Brrr! Mam raz na zawsze dość
tego zimna! – Podniosła parę grubych, wełnianych skarpet. – Odkryłam, jak
bardzo są potrzebne. Przysięgam, że nigdy ich więcej nie włożę.
Pokiwałam głową ze zrozumieniem.
– Nie nosi się raczej wełnianych rzeczy w lipcu, nieprawdaż? Ale w
informatorze piszą, że należy nakładać grube skarpety na bawełniane, bo inaczej
można się szybko nabawić strasznych pęcherzy.
– Będziesz miała pęcherze tak czy siak – Lisa prychnęła – możesz mi
wierzyć!
Powątpiewającym spojrzeniem obrzuciła moje buty, połyskujące
nowością.
– Rozchodziłaś je trochę, mam nadzieję? W przeciwnym razie czeka cię
katorga.
– Naturalnie. Chodziłam w nich wszędzie przez ponad tydzień –
odpowiedziałam, starannie układając bieliznę w schowku.
– Czeka nas wiele pieszych wędrówek. Lecz przynajmniej nie będziemy
musiały budować igloo. O rety, to jest dopiero ciężka praca!
Zaciekawiona Fran, z widocznym niedowierzaniem podniosła wzrok.
– Igloo? Chyba żartujesz! – zawołała.
– Ależ skąd. Igloo jest jednym z najlepszych schronień w zimie. W
środku jest naprawdę przytulnie. Jedyna trudność polega na jego wybudowaniu
– odparła Lisa.
– Ładne mi wakacje! – Fran z hukiem zatrzasnęła drzwiczki schowka. –
Przyjechałam tutaj dzięki namowom mojego chłopaka, Burta. Sądziłam, że
będziemy razem przez całe trzy tygodnie. Trudno uwierzyć, iż okazałam się na
tyle głupia, by nie przewidzieć możliwości trafienia do różnych grup.
Poinformowano nas wprawdzie, że nie mamy co liczyć na znalezienie się w tym
samym zespole, ale stało się to już po złożeniu przez nas podań.
– I on jest w innej grupie? – zapytałam. Fran potwierdziła ze smutkiem.
– Sądzę jednak, że nie jest to takie istotne – dodała. – Poza tym, w
obecnej sytuacji zawsze mogę przechwalać się, jakże wspaniałą okazałam się
traperką, a Burt nigdy nie dowie się, czy to prawda, czy nie.
Cała nasza trójka zachichotała. Fran z pewnością nie należała do osób,
które zbyt długo zamartwiają się jakimś problemem. I mimo poczynionych
przez nią wcześniej uwag, nie wyglądało na to, by choć trochę przejmowała się
programem obozu. Pomyślałam pełna nadziei, że być może odwaga Lisy i
nonszalancja Fran udzielą się i mnie.
May klasnęła w dłonie i zaprosiła nas do wyjścia na zewnątrz. Przez
cienką przegrodę dzielącą nas od części chaty zajmowanej przez chłopców,
usłyszałyśmy grzmiący głos Erica.
– W porządku chłopcy! Uspokójcie się – zawołał.
Ustawiliśmy się za chatą na cudownej, małej polance otoczonej
drzewami. Ułożone w krąg kamienie wytyczały prowizoryczne palenisko. Kilka
drewnianych kłód rozrzuconych wokoło zachęcało, by usiąść i oprzeć się o nie
wygodnie.
– Nie mamy zbyt wiele czasu na przygotowania przed wyprawą do lasu –
powiedziała May, gdy tylko dołączyli do nas chłopcy – więc nie zwlekając
ruszamy z nauką paru podstawowych umiejętności. A najbardziej elementarną z
nich jest rozpalanie ogniska.
Kolejne dwie godziny minęły szybko. May i Eric na zmianę wyjaśniali
zastosowanie miękkich i twardych gatunków drewna i uczyli, jak rozpoznawać
materiał na ognisko. Potem każdy z nas indywidualnie wyruszył do lasu na
poszukiwanie podpałki i drewna.
Nikt nie oddalał się zbytnio od obozowiska. Żadne z nas nie miało ochoty
zabłądzić w lesie już na samym początku. Upłynęło zaledwie kilka chwil a już
gaworzyliśmy ze sobą, jakbyśmy się znali od wieków.
– Nie dotykaj tej gałęzi! To wąż! – zażartował przystojny blondyn o
imieniu Ernie. Odskoczyłam na bok, zanim się zorientowałam, że splatał mi
figla.
– Koniec z moim wychuchanym manikiurem – powiedziała Fran,
wzdychając dramatycznie, w chwili, gdy podeszłam do niej i zobaczyłam, jak
zdziera łatwo odchodzącą korę ze starego drzewa.
– Glorio, to jest świerk – tłumaczyła May jednej z dziewcząt, trzymając
gałąź tak, aby wszyscy mogli widzieć. – Nie pali się dobrze.
– Nieźle, Jake – powiedział Eric do chłopca, którego zauważyłam
wcześniej w pawilonie. – Ten mech będzie się długo tlił.
W napięciu czekałam na moją kolej. Jak się okazało, jedyny mój błąd
polegał na tym, że przyniosłam zbyt dużą gałąź. Mnie wydawała się
prawdziwym trofeum.
– Musisz uważać na powalone drzewa, Katie – ostrzegła mnie May. –
Zwykle pochłaniają zbyt dużo wilgoci z gruntu. – Z wprawą eksperta zdrapała
korę. – Czujesz, jakie to mokre? Z tego jest jedynie dużo dymu, a mało ognia.
Potem rozdano nam kawałki lin, na których mieliśmy ćwiczyć wiązanie
węzłów. Na szlaku, jak wyjaśnił Eric, naszym schronieniem będą namioty
konstruowane z płótna i tego, co znajdziemy w gąszczu leśnym. Po mistrzowsku
opanowałam węzeł stopujący do splatania liny, węzeł wyblinkowy oraz dwa
rodzaje supłów zaciskowych. Niespodziewanie sprawność mych palców
zawiodła mnie, gdy uczyliśmy się splatać liny w ósemkę. Czułam, jak rumienię
się z zakłopotania, wiążąc sznur w bezsensowne pętle. Modliłam się, by nikt, a
zwłaszcza Jake, nie spostrzegł, jak trudne przeżywam chwile. W żaden sposób
nie mogłam się pogodzić z myślą, że mógłby mnie wziąć za niezdarną idiotkę.
Na szczęście Lisa, siedząca obok, przyszła mi z pomocą.
– W ten sposób, Katie – szepnęła, trącając mnie łokciem. – Luźny koniec
biegnie w dół przez pierwszą pętlę, a nie do góry.
W oka mgnieniu udało mi się zawiązać parę ósemek.
– Dzięki, Lisa – zwróciłam się do niej po skończonych zajęciach, w
drodze na lunch. – Nie rozumiem, dlaczego nie udało mi się to od razu. Chyba
po prostu knocę wszystko, gdy się trochę zdenerwuję.
– Zapomnijmy o tym – odrzekła, wykonując lekceważący gest ręką. –
Początki zawsze są trudne. Możesz zwracać się do mnie, jeżeli będziesz
potrzebowała pomocy.
– Trzymam cię za słowo – zapowiedziałam. Miałam jednak nadzieję, że
do tego nie dojdzie. Pragnęłam radzić sobie sama. Jednak przez cały lunch, na
który składały się frankfurtery z fasolą, nie mogłam odpędzić od siebie myśli,
jak głupio bym się czuła, gdyby ktoś zauważył moje zmagania z tak prostym
węzłem. Może Lisa umiałaby to po prostu zignorować, lecz ja czułam się tak,
jakby uratowała mi życie.
Lisa, Fran i ja zasiadłyśmy do stołu w pawilonie.
Podeszła do nas niska dziewczyna o brązowych włosach. W
przeciwieństwie do reszty uczestników wyglądała na zasępioną i nieszczęśliwą.
Nie potrafiła nawet wykrzesać odrobiny uśmiechu, pytając Lisę, jej starą
znajomą, czy może się przysiąść. Zastanawiało mnie niezdecydowanie Lisy.
Przedstawiła nam jednak dziewczynę, Sarę Zerbe, z którą była w jednej grupie
na obozie zimowym.
Sara wyglądała na zagubioną w swym małym wewnętrznym świecie. Z
trudem wymamrotała: „Cześć”. Potem nie odezwała się ani słowem, gdy reszta
jadła i plotkowała o swych rodzinnych miastach. (Lisa przyjechała z Phoenix,
Fran z Pittsburga).
W spojrzeniu Lisy przebijało, co mnie zaskoczyło, raczej rozdrażnienie
aniżeli troska. Najpierw sądziłam, że zignoruje nastrój Sary. Lecz przygnębienie
dziewczyny udzieliło się i nam. Jak sądzę, Lisa uznała, że nie ma wyjścia i
trzeba się odezwać.
– Co się dzieje, Saro? – zapytała śmiało. Sara wpatrywała się bezmyślnie
w swoje ręce.
– Nie wydaje mi się, żebym dała radę... Żadna z nas nie odezwała się ani
słowem. Naprawdę nie wiedzieliśmy, co powiedzieć.
– Tak wiele pomogłaś mi w zimie – kontynuowała Sara. – Nie mam
pojęcia, jak uda mi się samotnie przetrwać nadchodzące trzy tygodnie.
– Hej, nie będzie aż tak źle – stwierdziłam, starając się przy tym podnieść
na duchu tak Sarę, jak i samą siebie.
– Ech – odparła Sara – nie przetrzymałabym nawet tygodnia bez pomocy
Lisy. Robiła za mnie po prostu wszystko. Nie przyjechałabym tu, gdyby nie
wyjazd rodziców do Europy. Nie chcieli mnie zabrać. Miałam do wyboru to
miejsce albo letnią szkołę. Może powinnam była wybrać to drugie. – Spojrzała z
wyczekiwaniem na Lisę. – A może udałoby mi się zamienić z kimś z twojej
grupy?
– To byłoby wspaniałe, Saro. Pragnęłabym, żeby ci się udało – Lisa
pocieszała ją. – W każdym razie, musimy spotkać się z resztą naszej grupy, czyż
nie tak, Katie?
Wcale tak nie było, ale Lisa wyraźnie szukała wymówki, by uwolnić się
od tej dziewczyny.
Sara odgadła w czym rzecz. Jej oczy wypełniły się łzami.
– Nie cieszysz się za naszego spotkania? – zapytała ze smutkiem.
– Oczywiście, że się cieszę – odparła Lisa. – Musimy już iść.
– Mam na myśli to – nalegała Sara – że przyjaźniłyśmy się zimą, a teraz
zachowujesz się, jakbyś nawet mnie nie znała.
– Co ty wygadujesz? – Lisa bawiła się papierową serwetką i wyglądała na
nieco zakłopotaną.
– Wiem, co mówię – rzekła Sara, wstając od stołu – ale zaczynam
rozumieć, jaka naprawdę jesteś. Sądziłam, że faktycznie zależy ci na mnie. Ach,
jakże się myliłam. Okazało się, Liso Morison, że jesteś dziwną koleżanką.
Zawiedziona dziewczyna wybiegła na zewnątrz.
– Uff – odetchnęła Lisa.
– Poniosły ją emocje – stwierdziła Fran. – Na pewno nie było łatwo mieć
ją w swej grupie.
– Czy w zimie też tak się zachowywała? – zapytałam.
– Nie. – Lisa potrząsnęła głową. – Wcale nie paliła się do ciężkiej pracy,
ale nie była z niej taka beksa. Nie znałam jej od tej strony – dodała szybko.
– Dziwne – zauważyła Fran. – Najpierw zachowuje się, jak najlepsza
przyjaciółka na świecie, a potem znika poirytowana.
– Może chciała podkreślić, że bez ciebie ogarnia ją strach –
powiedziałam. – Jeśli pomogłaś jej tak bardzo ostatnim razem, prawdopodobnie
wpadła w panikę na myśl, że teraz zostanie sama.
– No cóż, rzeczywiście robiłam z nią prawie wszystko – odrzekła Lisa. –
W lesie zupełnie nie da sobie rady.
– To ładnie z twojej strony – odezwała się Fran. – Ja prawdopodobnie
próbowałabym się jej pozbyć.
– Co by nie powiedzieć – skwitowała Lisa – temat Sary Zerbe jest zbyt
przygnębiający. Szkoda słów. Zapomnijmy o niej.
Tego popołudnia długo myślałam o Sarze. Zastanawiałam się też, co
może mnie spotkać, co może się zdarzyć.
Rozdział trzeci
Ledwo zdążyłyśmy z Fran i Lisą wejść do naszej chaty, a już energiczna
May wypędziła nas z powrotem na zewnątrz.
– Wkrótce mnóstwo czasu będziemy spędzać pod gołym niebem –
wyjaśniła. – Im szybciej przywykniecie do tego, tym lepiej.
Niektórzy z naszej grupy siedzieli już na polance.
Zgromadzony przez nas opał leżał opodal i, jak wynikało z wyjaśnień
May, miał stanowić materiał na ognisko. Usiadłam i oparłam się plecami o
drzewo, słuchając opowieści Erica o wyprawie tratwą po spienionych wodach,
w której wziął udział wiosną.
Spięta emocjami i onieśmielona nie miałam odwagi przyjrzeć się rano
wszystkim. Teraz jednak, wsłuchując się tylko częściowo w to, co mówił
opiekun, studiowałam sylwetki ludzi, z którymi miałam przeżyć najbliższe trzy
tygodnie.
Były oczywiście Fran i Lisa. Pasowałyśmy do siebie.
Gloria, blondynka, mistrzyni szkoły w nurkowaniu, o czym nam
wcześniej powiedziała, trzymała się blisko innej dziewczyny w naszej grupie,
Doris – poważnej i spokojnej. Jak dotąd, nie odezwała się chyba ani razu.
Ernie, który raz już mi dokuczył, był traperską wersją klasowego błazna.
Matt, o wyglądzie intelektualisty, przeciwnie, okazał się wspaniałym,
wszechstronnym sportowcem i kapitanem koszykarskiej drużyny juniorów w
swej szkole.
W Daveyu przypominającym przystojniaka o łagodnym usposobieniu,
uderzyła mnie przewaga tężyzny fizycznej nad intelektem. Phil poinformował
nas chłodno, że wstąpił do Szkoły Przetrwania, żeby zdobyć kolejną sprawność
harcerską. Pragnął udowodnić całej reszcie, że posiadał już wszystkie
umiejętności, których tu uczono. I Jake Summers...
Przyglądałam się mu. Uważnie chwytał każde słowo Erica. Miałam
wrażenie, że całkowicie oddawał się wszystkiemu, co się tutaj działo.
Pomyślałam, że... byłoby cudownie, gdyby ktoś taki jak on zakochał się we
mnie.
Poczułam rumieńce na twarzy. Przeraziłam się, że być może Jake potrafi
czytać w moich myślach! Szybko odwróciłam wzrok. Poza tym mógł mieć stałą
sympatię gdzieś tam, skąd pochodził. Okazałabym się idiotką, gdybym
naprawdę straciła głowę dla jakiegoś chłopaka i zlekceważyła szkolenie z tego
powodu.
Myśl o doskonaleniu siebie ściągnęła mnie z powrotem na ziemię. Eric
entuzjastycznie opisywał spływ tratwą przez szczególnie niebezpieczne odcinki
rwącego potoku.
– Byłem przekonany, że się wywrócimy – opowiadał podekscytowany. –
Skotłowana i spieniona woda przewalała się nad naszymi głowami, a tratwa
kręciła się w koło tak szybko, że nie było szans, by zatrzymać ją wiosłami.
A ponadto otaczały nas granitowe skały, brzegi zbyt wysokie i gładkie, by
móc się na nie wspiąć. – Roześmiał się. – Nie sądziłem, że wyjdę z tego żywy!
Pozostali również się roześmiali i mogłabym przysiąc, że widziałam
zazdrość w oczach niektórych. Na pewno nie przesłyszałam się, gdy Gloria
szepnęła do Doris: „Wiem już, co robić w przyszłe wakacje. To brzmi
niezwykle interesująco.”
Przeświadczenie o mojej nieuchronnej porażce natychmiast powróciło ze
zwielokrotnioną siłą. Całe opowiadanie Erica przyprawiało o zawrót głowy. Gdy
skończył, a May podniosła się, aby zabrać głos, z trudem przełknęłam ślinę,
zastanawiając się, jak straszny test przygotowali dla nas.
Usłyszeliśmy, że reszta popołudnia upłynie na kompletowaniu
ekwipunku. Oznaczało to wędrówkę ze sprzętem od jednej chaty do drugiej, by
pobrać plecaki, stelaże i całą resztę.
Wszyscy mieli zostać wyposażeni w brezentową płachtę, liny do namiotu
i śpiwór. Każdy miał otrzymać własny zestaw talerzy kempingowych i
sztućców, latarkę sygnalizacyjną, zapasowe baterie, matę do spania, apteczkę,
toporek, nóż, kompas, papier toaletowy, rację żywnościową, gwizdek, środek
przeciwko insektom, zapałki i tak dalej. Każdy musiał też zabrać kilka
przyborów kuchennych. May powiedziała, że bagaż będzie ważył około
dziesięciu kilogramów.
– Eric i ja dokonamy podziału wspólnego wyposażenia – zarządziła. –
Uczynimy wszystko, by przypilnować, aby to, co niesiecie, odpowiadało
waszemu wzrostowi i wadze. Proszę najpierw pobrać plecaki i stelaże.
Pierwsza dziesiątka ruszyła w kierunku chaty ze sprzętem. Lisa schowała
się za plecami Fran. W kolejce stały tylko dwie grupki z naszego zespołu. Nie
spotkałyśmy się z ekipą Sary.
– Coś mi się wydaje, że niektórzy pobrali sprzęt rano – odezwała się Fran.
– Nie widzę Sary, Liso, więc możesz skończyć już z tym ukrywaniem się.
Lisa wyprostowała się i odetchnęła z ulgą.
– Dzięki Bogu! Nie zniosłabym jej po raz drugi tego samego dnia...
Przewiesiła plecak przez ramię i podążyła ścieżką w kierunku chaty ze
śpiworami i pościelą. Uznałam, że najlepiej będzie na początku wziąć
wyposażenie z chaty najbardziej oddalonej, czyli tej z zapasami na końcu
ścieżki.
Inni najwyraźniej także wpadli na ten sam pomysł. Zanim dotarłam na
miejsce, w ogonku stało już przynajmniej tuzin osób. Ustawiłam się w końcu i
przygotowałam na długie czekanie. Nie przeszkadzał mi fakt, że zostałam sama.
Mimo dużej sympatii do Lisy i Fran, spędzenie na konwersacjach całego dnia z
dwiema dziewczynami, które poznałam dopiero dzisiejszego ranka, stanowiło
pewnego rodzaju próbę.
W głównym obozie panował spokój. Wysokie drzewa rzucały nieco
cienia, chroniąc przed prażącym, letnim słońcem. Słychać było łagodny, ptasi
śpiew i monotonne brzęczenie owadów. Nawet ciężar bagażu na plecach,
będący nowym, nieznanym dotąd doświadczeniem, dodawał otuchy, mimo że
aluminiowy, chłodny stelaż wciskał się między łopatki.
Niezwykle mocno zapragnęłam wreszcie wyruszyć na podbój przygody.
Zamiast się bać, chciałam już poznać magię przebywania i nocowania w
głębokim leśnym gąszczu. Poczułam większą niż kiedykolwiek satysfakcję, że
zdecydowałam się tu przyjechać.
Lekkie stukanie w ramię wyrwało mnie z marzeń.
– Nie chciałbym ciebie niepokoić, ale czy zauważyłaś, że powstała
parometrowa luka w kolejce?
Popatrzyłam ze zdziwieniem, które szybko przeszło w zakłopotanie.
Błądziłam myślami a kolejka znacznie się posunęła do przodu. Za mną czekało
pięć osób, łącznie z chłopcem, który dotknął mego ramienia. Był to... Jake
Summers.
– Och, przepraszam – wydusiłam z siebie. – To dlatego, że jest tu tak
ładnie. Po prostu zapomniałam, gdzie jestem. – Moje słowa zabrzmiały głupio. –
Wiesz, co mam na myśli – dodałam nieporadnie.
Byłam wdzięczna Jake’owi, że nie roześmiał się i nie zareagował w
sposób świadczący, że palnęłam coś kretyńskiego. Przeciwnie, skinął poważnie
głową.
– Doskonale cię rozumiem. To jest właśnie najwspanialsze w Szkole
Przetrwania. Niewiele pozostało miejsc, gdzie można jeszcze znaleźć
prawdziwy spokój i ciszę.
– Brałeś już udział w szkoleniu, nieprawdaż? – zapytałam.
– To był tylko obóz zimowy – wyjaśnił. – Mam wrażenie, że ten okaże się
o wiele lepszy. Więcej zajęć w lesie, no i w ogóle. Uważam, że powstaje
świetna grupa. A propos, jestem Jake Summers.
– Katie Carlisle – powiedziałam na tyle chłodno, na ile potrafiłam w tym
momencie. Miałam zarazem nadzieję, że usta nie zadrżą mi, gdy będę
próbowała odwzajemnić się przypadkowym, przyjacielskim uśmiechem.
– Pierwszy raz bierzesz udział w czymś takim?
– Tak. Jestem podniecona jak małe dziecko – przyznałam. – Do dzisiaj
słowa w broszurce informacyjnej były jedynie słowami. Lecz teraz naprawdę
czuję, jakby następne trzy tygodnie miały zmienić moje życie. Czy to nie brzmi
idiotycznie?
– Wcale – zaprzeczył stanowczo, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu. –
W zasadzie tydzień spędzony tu przeze mnie zimą zmienił bardzo wiele. Czuję
się w lesie jak w domu i wiem, że byłbym w stanie poradzić sobie w trudnych
chwilach, gdyby zaistniała taka sytuacja. Ten tydzień zmienił zupełnie moje
podejście do życia. Może to zabawne, ale czuję się bardziej dorosły. I przy
okazji znacznie lepiej poznałem siebie. – Spojrzał w kierunku chaty. – Oho! Już
twoja kolej.
Gotowa byłam stanąć na szarym końcu kolejki, żeby tylko móc z nim
nieco dłużej porozmawiać.
– Miło mi się z tobą rozmawiało – odpowiedziałam i odwróciłam się,
spiesząc do kontuaru, gdzie wydawano sprzęt. Z zadowoleniem spostrzegłam, że
Jake stał dostatecznie daleko za mną, by nie zauważyć drżenia mych rąk, kiedy
zdejmowałam plecak z ramion i gdy go otwierałam, by załadować ekwipunek.
Reszta dnia minęła na wspaniałej krzątaninie. Krążyłam od miejsca do
miejsca, wypełniając plecak i wykreślając ołówkiem poszczególne pozycje z
listy, ale wciąż przed oczami widziałam Jake’a. Wyobrażałam sobie jego postać,
oczy niebieskie jak błękit nieba, lśniące, zmierzwione loki czarnych włosów i
szczery, przyjazny uśmiech.
Spotykałam się już naturalnie wcześniej z chłopcami, od połowy ósmej
klasy. Z jednym chłopcem, Chetem Parksem, chodziłam oficjalnie przez dwa
miesiące w zeszłym roku. Z Chetem znałam się od dziecka. Jego pocałunek czy
dotyk dłoni w żaden sposób nie dorównywał emocjom, jakie Jake wywoływał,
na przykład uśmiechając się do mnie.
Jake ujął mnie nie tylko swym wyglądem. Było coś jeszcze, coś
szczególnie dla niego charakterystycznego, coś, co wyróżniało go z tłumu.
Przede wszystkim nie był zarozumiały czy arogancki tak, jak to często bywa w
szkole z niektórymi przystojniakami. Zdawał sobie sprawę z tego, co sobą
reprezentuje, satysfakcjonowało go to, ale nie zadzierał nosa.
Dotarłam wreszcie do naszej chaty, Lisa i Fran leżały zmęczone już na
łóżkach i przeglądały dopiero co pobrany sprzęt, plotkując o swych chłopakach.
– Aż nie mogę uwierzyć, że znalazłam się na wspólnych wakacjach z
Burtem i nawet nie będę mogła się z nim widywać. – Fran narzekała.
Pomyślałam, że to na pokaz. W rzeczywistości już się dobrze bawiła.
– Chodzimy ze sobą od siódmej klasy i nigdy nie rozstawaliśmy się na tak
długo!!
– Czy to jego pierścień? – zapytała Lisa.
– Tak. Należał nawet do jego dziadka. Czy ty nie masz pierścionka od
swojego chłopaka?
– Jeszcze nie. Z Kevinem zaczęłam chodzić na randki niedawno.
– Mam nadzieję, że obie poznacie Burta przed wyjazdem do domu.
Oszalejecie na jego punkcie. Jest taki cudowny! – Fran uśmiechnęła się.
– A co z tobą, Katie? Nie masz nikogo na stałe, kto odliczałby dni do
twojego powrotu? – zapytała Lisa.
– Już nigdy więcej. Chodziłam z kimś w ubiegłym roku, lecz oboje
zdecydowaliśmy się na rozstanie.
– Cóż, może spotkasz tego wymarzonego właśnie tu, na obozie – wtrąciła
Fran. – Chociaż szanse są niewielkie. Ten Phil wygląda na prawdziwego snoba.
– Ściszyła głos, tak żeby nie było nic słychać w drugiej połowie chaty, należącej
do chłopców. – Ernie zaczyna mi działać na nerwy swoimi ciągłymi wygłupami.
Co do Daveya i Matta, wydają się w porządku, ale tym, który naprawdę
przyciąga moją uwagę, jest Jake. Och, czyż on nie jest idealny?
– Jest fajny, z pewnością – wymamrotałam zastanawiając się, czy mam
opowiedzieć o naszym spotkaniu.
Lisa mówiła, a ja wciąż nie mogłam się zdecydować.
Chwilę później jednak ucieszyłam się, że niczego nie wypaplałam.
– Jake jest świetny. Wiem coś o tym – powiedziała Lisa z niewyraźnym
uśmieszkiem na ustach. – Zakochaliśmy się w sobie bez pamięci ostatniej zimy.
Z niego jest prawdziwy pożeracz serc.
Już tylko z daleka docierało do mnie, jak Fran błagała Lisę, by ta jej
wszystko opowiedziała, jak Lisa zachwycała się jego pocałunkami. Jakże
niewiele brakowało, a zrobiłabym z siebie straszną idiotkę.
Bardzo pragnęłam zapytać, czy to wszystko między nimi było prawdą, ale
nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Szukając swetra w schowku pomyślałam
sobie, że to nie ma znaczenia.
Z pewnością nie zamierzam rywalizować z taką dziewczyną jak Lisa
Morison.
Jake po prostu starał się być przyjacielski. Skoro pozwoliłam sobie na
romantyczne fantazjowanie po paru minutach zwykłej rozmowy, to już moja
wina. Przysięgłam sobie więc rozwiązać ten problem jak najszybciej, traktując
go na równi z innymi chłopcami w grupie.
Rozdział czwarty
Nie chciałabym sprawiać wrażenia, że rewelacje Lisy mną wstrząsnęły.
Ponieważ miała kogoś na stałe, problem wydawał się rozwiązany. Nie mogłam
się jednak pozbyć uczucia, że część moich nadziei została rozwiana. Wyznania
Lisy rzucały nowe światło na sytuację. Jake, o ile wciąż o nią zabiegał, znalazł
się poza sferą moich zainteresowań. Nie wiedziałam, co przyniosą najbliższe
dni, ale postanowiłam, że nie poświęcę zbyt wiele czasu na rozmyślania o tym
chłopcu.
W każdym razie, byłam zbyt zajęta przez kilka kolejnych dni, by Jake
mógł zaprzątać mi głowę swoją osobą. Zbyt pochłaniało mnie zdobywanie
nowych umiejętności. Nasz krótki pobyt przypominał raczej piknik w
porównaniu z tym, co czekało nas później w lasach – tak mnie wyczerpał, że
wykorzystywałam każdą dłuższą przerwę na odpoczynek. Kładłam się na
pryczę, nie mając nawet siły przykryć się kocem. Wieczorem większość z nas
marzyła o chwili, w której będziemy mogły przyłożyć głowy do poduszki. W
pięć minut po znalezieniu się w łóżkach zapadała idealna cisza. Wiedząc, że
następnego ranka już o wpół do szóstej trzeba wstać, nie traci się wieczorem
czasu na pogaduszki.
Zawsze marudziłam, gdy wybijała siódma trzydzieści i trzeba było
wstawać do szkoły. Tutaj jednak bez oporów zaczynałam dzień od porannej
toalety w lesie. Okrzyk May: „Wszyscy wstawać!” budził nas, kiedy na dworze
było jeszcze zupełnie ciemno. Zaspane, biadoląc pod nosem, chwytałyśmy
ręczniki i ubrania, a następnie wlokłyśmy się w mokasynach lub
rozsznurowanych tenisówkach w kierunku pryszniców dla dziewcząt.
Najcudowniejszą chwilą w ciągu dnia był dla mnie moment, kiedy
opuszczałam chatę z natryskami czysta i odświeżona. Wtedy właśnie świtało, a
drzewa i krzaki, oświetlone pierwszymi promieniami, sprawiały wrażenie
obrazka z książki z baśniami. Strącone z wysokiej trawy krople rosy moczyły
stopy i łydki. Lubiłam przeżywać te chwile w samotności. Zostawiałam ręcznik,
piżamę i udawałam się do pawilonu, stając po śniadanie na końcu długiej już
kolejki.
Dwa dni przed opuszczeniem obozu, Sara Zerbe nadal zachowywała się z
rezerwą wobec Lisy, mimo że wszystkie wspólnie spożywałyśmy posiłki. Lisa
również nie wspominała o niej. Czasem obserwowała Sarę siedzącą przy
piknikowym stole.
Wydawało mi się, że znalazła sobie przyjaciółkę, a kiedy śmiała się i
rozmawiała z innymi dziewczynami, jej szczupła twarz nie wyrażała już
cierpienia. Dwa razy chyba zdarzyło się, że spoglądała na Lisę z grymasem
szyderstwa na ustach.
Była ucieleśnieniem prawdziwej nienawiści, jaką mogłam sobie tylko
wyobrazić.
Nie wspominałam o tym Lisie, ale ze względu na nią samą zadowolona
byłam, że jest w naszej grupie. Stwierdziłam, że to po prostu zazdrość. Kto nie
czułby zazdrości o Lisę z jej aksamitnymi włosami i pewnością siebie?
Cieszyłam się, że stałam po stronie Lisy. Zawsze służyła mi pomocą.
Zdecydowanie odrzucała moje podziękowania za czynione przysługi, jak choćby
pomoc w obsłudze kompasu czy pokazanie, jak należy trzymać toporek.
Dużo czasu w ciągu pierwszych dni poświęcaliśmy na opanowanie
rutynowych czynności, które miały nam pomóc w późniejszej wyprawie do lasu.
Raz za razem Eric lub May kazali nam rozpakowywać sprzęt i rozwijać śpiwory
tylko po to, by je po chwili znowu zapakować. Po dwóch dniach ćwiczeń nawet
ja potrafiłam rozłożyć sprzęt w zaledwie parę minut.
Moja wiara w siebie wciąż rosła, choć zdarzało się kilka nieprzyjemnych
wpadek. Jedna z nich szczególnie wryła mi się w pamięć. Rozdzieliliśmy się na
cztery grupy po trzy osoby, wliczając Erica i May. Naszym zadaniem było
zbudowanie prowizorycznego mostu linowego na wysokości półtora metra nad
ziemią. Dwie osoby miały zawinąć końce liny wokół dwóch drzew, wycinając
najpierw toporkiem karby w pniu dla lepszego umocowania sznurów. Druga lina
miała być przymocowana do tych samych drzew na takiej wysokości, by osoba
znajdująca się na moście mogła się jej trzymać. Zadanie dwóch osób na ziemi
polegało na utrzymaniu mostu nieruchomo.
Trzecia osoba miała przejść, stąpając po jednej linie niczym linoskoczek i
trzymając się drugiej dla zachowania równowagi. Wszystko polegało na tym, że
dolny sznur nie mógł być zbytnio napięty.
– Może się zdarzyć, że będziecie musieli wykonać to przy złej pogodzie,
na przykład w czasie porywistego wiatru – wyjaśnił Eric. – Chcemy więc dobrze
nauczyć was tego, żebyście dali sobie radę w najtrudniejszych warunkach.
Lisa, Fran i ja znalazłyśmy się w tym samym zespole. Najpierw każda z
nas ćwiczyła na ziemi, aby oswoić się z przesuwaniem obu rąk po linie z
jednoczesnym marszem po linii.
Następnie próbowałyśmy kolejno wspinać się na drzewo, by zamocować
sznur we właściwym miejscu. Fran pierwsza zgłosiła się na ochotnika. Posuwała
się centymetr po centymetrze, tracąc raz równowagę i zawisając na linie w
walce o swe drogie życie. Gdy miała już ciężką próbę za sobą, wybuchnęła
niekontrolowanym chichotem radości i ulgi.
– Ufff! – odsapnęła, wycierając ręką spocone czoło. – Z pewnością nie
chciałabym tego robić nad wąwozem czy potokiem. To faktycznie zapiera dech.
– Ze współczuciem spojrzała na swe mocno zaczerwienione dłonie. – Nie chcę
nawet wspominać, co dzieje się z rękami.
Wyraźnie wiedziałam, że dla Fran była to zaledwie błahostka, natomiast
ja, usiłując za wszelką cenę zachować spokój, czułam, że zaczyna oblewać mnie
zimny pot. Jeżeli tak sprawna osoba jak Fran obawiała się próby, to co ja
miałam powiedzieć?
– Kolej na ciebie, Liso – powiedziałam sprytnie, mając nadzieję, że
prawie drżący głos nie zdradzi mojego przerażenia. Lisa jednak nie dała się
zwieść.
– Przedłużenie męczarni, tak? – zapytała z uśmiechem, ale chętnie ruszyła
do próby. – Powinnyście zasmakować tego zimą, gdy lód pokrywa linę –
stwierdziła. – To jest tortura w czystej postaci.
Naszą uwagę przyciągnęły okrzyki dobiegające z niedaleka. Ujrzeliśmy
jak Ernie, straciwszy oparcie dla nóg, wczepiony w górną linę, wisiał machając
nogami i próbował podciągnąć się z powrotem. Budził powszechną wesołość,
dyndając na linie niczym ryba na żyłce, by w końcu się poddać i runąć na
ziemię.
– Nie wiem, czy to właśnie Ernie nie ubawił się najbardziej – powiedziała
Fran. – Jak go znam, ześlizgnął się celowo.
Pomyślałam, że to nie miało znaczenia w przypadku kogoś takiego jak
Ernie, ponieważ cały czas i tak wygłupiał się niczym klown. Lecz gdyby
wszyscy skierowali swoją uwagę na mnie, by obserwować, jak szarpię się na
linie, umarłabym ze wstydu.
– Jazda, mała – powiedziała Lisa, podsuwając koniec sznura.
Patrząc na linę zawieszoną nad głową, zrobi – łam głęboki wdech. Ach,
jakbym pragnęła wykręcić się mówiąc, że czuję się źle, tak jak to czyniłam w
dzieciństwie, nie odrobiwszy lekcji. Ale w tym tkwiła idea Szkoły Przetrwania:
przełamać się i przystąpić śmiało do dzieła, a poza tym zdawałam sobie sprawę,
jak okropnie czułabym się, próbując się wycofać.
– Ustaw dobrze stopę i nie patrz w dół – zachęcała Fran, ale spóźniła się z
ostrzeżeniem. Zanim zrobiłam choć malutki krok, spojrzałam na środkowy
odcinek liny. Jej kołysanie się na wietrze tam i z powrotem przyprawiało mnie o
zawrót głowy i mdłości.
„Chyba zzieleniałam na twarzy” – pomyślałam. Następnie przesunęłam
stopę do przodu o około dziesięć centymetrów. Przez jedną trzecią trasy
wszystko szło nieźle. W pewnej chwili zastygłam. Zawroty głowy
spowodowały, że przed oczami zrobiło mi się ciemno – zaczęłam się modlić, by
nie zemdleć. Rękami wczepiłam się w linę tak mocno, że czułam, jak paznokcie
boleśnie wpijają mi się w dłonie, a włókna sznura zdzierają skórę. Przesuwałam
ręce nie ważąc się poluźnić uchwytu. Wiedziałam, że muszę iść dalej. W ciągu
paru sekund wszyscy zorientowali się, że zamarłam ze strachu.
Chyba wieki minęły, nim zrobiłam kolejny krok i wtedy niespodziewanie
spostrzegłam, że coś się zmieniło. Dolna lina naprężyła się, co uczyniło
przejście po niej chyba z pięćdziesiąt razy łatwiejszym. Popatrzyłam na Lisę
stojącą przy drzewie, i zobaczyłam, że opasana jest w połowie liną. Z mojego
wyrazu twarzy musiała wyczytać trwogę, gdyż uśmiechając się, mrugnęła do
mnie i mocniej napięła sznur. Ogarnęło mnie uczucie wdzięczności, kiedy bliska
sukcesu pokonywałam ostatni odcinek mostu.
– Chyba powinnam być z siebie dumna – powiedziałam cicho, kiedy
stanęłam na ziemi. – Byłam przegrana, gdybyście nie naciągnęły liny w
odpowiednim momencie.
– No tak, ale co zrobisz, jeżeli w lesie zostaniesz zmuszona do przejścia
po luźnej linie albo w czasie silnego wiatru? – zapytała z troską Fran.
Nie wiedziałam, co powiedzieć, lecz z pomocą przyszła mi Lisa.
– Nie martw się. Nigdy nie będą wymagać od nas w czasie kursu
naprawdę niebezpiecznych rzeczy. Wiadomo przecież, że najbardziej zależy im
na tym, by nikomu nic się nie stało.
Tak to wyglądało. Po raz kolejny udało mi się przebrnąć następny
sprawdzian, nie tracąc opanowania, na które się zdobyłam. A zawdzięczam
wszystko Lisie.
Codziennie biegaliśmy po szlaku otaczającym cały obóz, dla wyrobienia
kondycji na wielokilometrowe wyprawy, jakie nas czekały. Poznawaliśmy
dalsze tajniki wiązania węzłów, uczyliśmy się także zbierania drewna, rozbijania
namiotów, wbijania palików, rozpalania ognia, zacierania własnych śladów,
odczytywania wskazań kompasu, przewidywania pogody na podstawie chmur i
kierunków wiatru, montowania wędziska, wielu, wielu innych rzeczy.
Odnosiłam wrażenie, że poznałam w ciągu tych paru dni więcej, niż byłam w
stanie zapamiętać.
Naturalnym się wydawało, że Jake był właśnie tą osobą, na którą
spoglądałam czujniejszym niż na innych okiem. Widziałam, jak uważnie
przysłuchiwał się, gdy ktoś mówił. Poświęcał przy tym jednakową uwagę
wszystkim członkom grupy. Nawet nad wyraz chłodny Phil rozgrzewał się nieco
w rozmowach z nim. Jake miał taki wpływ na ludzi. Jego nieskrępowany sposób
bycia pozwalał odprężyć się.
Ubiegłej nocy analizowałam w myśli zachowanie Jake’a, jego stosunek
do innych, i naszły mnie dwie refleksje. Pierwszą, jak się obawiałam, będącą
jedynie moim pobożnym życzeniem, było wrażenie, że Jake częściej rozmawiał
ze mną niż z innymi dziewczynami, mimo że nigdy nie wymieniliśmy w sumie
więcej niż parę zdań, zwykle dotyczących akurat wykonywanych zajęć. Nawet
jeżeli odzywała się moja wyobraźnia, zamigotała we mnie malutka iskierka
nadziei na to, że Jake zaczął darzyć mnie sympatią i odpowiadało mu moje
towarzystwo.
Druga refleksja, wprawiająca mnie w zdumienie, nie była w tym
przypadku, jak sądzę, postrzeganiem rzeczy nie istniejących. Jake i Lisa zdawali
się czynić wszystko, co w ich mocy, by spędzać ze sobą jak najmniej czasu. Nie
potrafiłam przypomnieć sobie ani jednej sytuacji, w której odezwaliby się do
siebie choć jednym słowem. Na dodatek Lisa nie wspominała już ani razu o ich
ostatniej zimie, przynajmniej nie w mojej obecności.
Zastanawiałam się, co mogło wydarzyć się między nimi. Czyżby sprawy
potoczyły się aż tak źle, że nie mogli już patrzeć na siebie? A może unikali się
nawzajem, ponieważ wciąż trwała ich szalona i gorąca miłość? Wówczas
chcieliby zapewne zataić swe namiętności. Kojące cykanie świerszczy,
dobiegające z lasu przez okna osłonięte siatką, działało na mnie usypiająco.
Miałam przeczucie, że cokolwiek się wydarzyło między nim a Lisa poznam
prawdę. Z tą myślą zapadłam w sen.
Rozdział piąty
– A teraz, proszę, obserwujcie mnie uważnie. Nie chciałbym, żeby ci w
drugim rzędzie rozpoczynali przeprawę, zanim ja nie przejdę na drugą stronę.
Davey, będziesz ostatni, więc nie zapominaj, że to właśnie ty musisz mieć
przywiązany sznur do pasa. – Eric szarpnął za koniec grubej, opasującej go liny
i poprawiwszy plecak, rozpoczął przeprawę przez rwący nurt potoku.
Był to nasz pierwszy dzień w lesie. Maszerowaliśmy od siódmej rano z
godzinną przerwą na lunch, na który składał się tuńczyk i chleb.
Sięgnęłam do olbrzymiej kieszeni moich szortów i wyjęłam tubkę z
kremem, chroniącym przed oparzeniami słonecznymi.
Następnie, nie spuszczając oczu z Erica, któremu spieniona woda sięgała
już po uda, posmarowałam nos odrobiną kremu. Czułam, jak gorące promienie
przypiekają mi twarz. Spojrzałam do góry na słońce, oceniając, że jest mniej
więcej trzecia. Zerknęłam też na zegarek, minęła piętnasta trzydzieści. Jak na
razie nieźle mi szło w określaniu czasu.
– Mógłbym wziąć trochę, Katie? – odezwał się Jake, stojący za mną w
kolejce. – Swój zostawiłem przy bagażach.
– No pewnie – wręczyłam mu krem, a następnie zaczęłam przypatrywać
się Doris, która rozpoczęła przeprawę okrzykiem przerażenia w momencie, gdy
lodowata woda oblała jej gołe nogi. Mocno trzymała się liny rozpiętej między
opiekunem – już na przeciwległym brzegu – a Daveyem, stojącym obok nas.
– Niezła zabawa z tą przeprawą – skwitował Jake chichocząc i oddał mi
krem. – Czuję się, jakbyśmy przywędrowali tu pieszo z Hongkongu.
– Wiem, wiem. Bez sensu byłoby teraz odpaść. Zdajesz sobie sprawę, jak
bardzo się żałuje, gdy jest już po wszystkim, a ty wcześniej wycofałeś się? –
Poprawiłam stelaż na obolałych ramionach. Nie minęło więcej niż parę godzin
od momentu, gdy rozpływałam się z podziwu nad tym, jak lekki był mój plecak
i jak łatwo maszeruje się z całym ekwipunkiem. Teraz wydawało mi się, że
dźwigam olbrzymi głaz.
Nadeszła moja kolej na sforsowanie potoku. Raźno wskoczyłam do wody,
trzymając się – tak jak nas uczono – cały czas liny i sprawdzając stopą każde
miejsce, w którym miałam stanąć całym ciężarem ciała.
Poczułam orzeźwiający chłód wody oblewający moje gołe łydki i
nogawki spodenek.
Miałam ochotę popływać, lecz zbyt dużo kamieni i głazów leżało w
wodzie. May wspominała coś o miejscu do kąpieli, do którego mieliśmy dotrzeć
za parę dni – już teraz myślałam o tym z przyjemnością. O ile byłoby
przyjemniej nie mieć na sobie tych ciężkich, wodoodpornych butów traperskich.
Byłam przekonana, że mam już pęcherz na pęcherzu. Stopy paliły mimo
podwójnej warstwy bawełny i wełny.
Pokonałam już połowę drogi i czułam, że mogę zostać tam do zmierzchu.
Potok nie był niebezpieczny latem, a tylko wiosną, jak mówił Eric, kiedy
roztopy wypełniły koryto wodą po brzegi. Największe niebezpieczeństwo
stanowiła utrata równowagi. Zabezpieczenie w postaci liny – zgodnie z tym, co
nam powiedziano – wydawało się niezbędne.
W chwilę później błogosławiłam jej obecność. Mój obcas natrafił na śliski
kamień i nagle znalazłam się w wodzie. Byłam przemoczona do suchej nitki.
Silne ręce chwyciły mnie od tyłu w pasie. Ktoś pomógł mi wstać.
– Czy wszystko w porządku, Katie? – zapytał Jake.
– Nic się nie stało, tylko trochę mi wstyd – zapewniłam go.
Cała drżałam, czułam ciepło płynące z jego rąk. Nie mogłam nawet
odwrócić się, w obawie, że zauważy moje podniecenie.
– Cóż, najgorsze jest za nami – powiedział. – Minęliśmy połowę trasy.
Na drugim brzegu wszyscy pościągali buty, skarpety i moczyli nogi w
wodzie.
Słowa nie są w stanie oddać przyjemności, jaką niosło zdjęcie z pleców
bagażu, klapnięcie na ziemię i pozbycie się ciężkich buciorów.
Nieco na prawo od miejsca, gdzie zebrała się grupa, wyrastała płaska,
wąska półka skalna. Postanowiłam tam czmychnąć, w przekonaniu, że skała jest
gładka i przyjemnie chłodna.
– Mogę iść z tobą? – zapytał Jake.
Miał na sobie luźne spodnie w kolorze khaki, z nogawkami podwiniętymi
do kolan i buty w ręku. Po raz pierwszy od czasu, gdy poznaliśmy się, wyglądał
na skrępowanego i zażenowanego. Nie miałby się co obrażać, gdybym dała mu
teraz kosza!
– Do licha, czyż to nie wspaniałe uczucie! – westchnął, gdy woda
obmywała mu stopy. – Warto przejść katusze, by móc potem rozkoszować się
taką chwilą.
– Kiedy jest po wszystkim, zwykle w pierwszym rzędzie czuje się
satysfakcję – odparłam.
Z politowaniem pokręcił głową.
– Czułbym się lepiej, gdybym ubrał dziś szorty. A teraz mokre spodnie
kleją mi się do nóg.
– Szybko wyschną, słońce wciąż mocno grzeje. Poza tym – dodałam –
zobaczysz, jak wynagrodzona została moja przezorność nakazująca założyć
szorty. – Wyjęłam nogę z wody. Cała sieć zadrapań od ostrych kolców jeżyn
pokrywała zewnętrzną stronę łydki.
– Okropne – skrzywił się. – Sądzę, że to kwestia wyboru mniejszego zła.
Przemoczony czy podrapany!?
Pochylił się i delikatnie dotknął jednej ranki.
– Zdaje się, że boli?
– Nawet nie poczułam, kiedy to się stało – odparłam.
Po raz drugi dzisiaj moje ciało przeszył dreszcz.
– Byłam zbyt zdenerwowana, by nie wyjść na idiotkę, stałam się
niewrażliwa na ból.
– Nie powinno cię to tak martwić – rzekł poważnie. – Rzecz w tym, że
gdybyś potrafiła już wszystko, nie byłoby ciebie tutaj, prawda?
– Wcale nie, wiesz o tym. To właśnie ja wpadłam do wody. Nie
widziałam jeszcze, żebyś się gdzieś wyłożył lub coś spartaczył.
– O tak, ja nie, broń Boże! – Zaśmiał się. – Po prostu wykonuję wszystko
idealnie. Weź na przykład założenie przeze mnie długich spodni, w rezultacie
czego przemieniłem się w ludzką gąbkę.
Oboje zachichotaliśmy i, mimo rozlicznych dolegliwości oraz zmęczenia,
z pewnością czułam się cudownie. Mogłabym z nim zostać na tej skale na
zawsze, do końca życia.
Jednak Eric i May nie pozwolili nacieszyć się nam tą chwilą.
– Uwaga, grupa! – krzyknęła May donośnie. – A teraz przystępujemy do
prania skarpet. Weźcie około jednej czwartej łyżeczki proszku i wypierzcie obie
pary. Jak wiecie, wszystkie środki z naszego wyposażenia nie szkodzą
naturalnemu środowisku.
Pokazała nam też jak rozłożyć skarpety z tyłu na plecaku, by szybko
wyschły w czasie marszu.
– Jakiego marszu? – jęknął Ernie z pucołowatą twarzą niezdrowo
zaróżowioną od słońca.
– Czyżbyś miała na myśli, że nie rozbijemy tu obozu?
– To właśnie mam na myśli – potrząsnęła głową May, lecz uśmiech
skierowany w stronę Erniego wyrażał życzliwość i troskę. – Nie martw się.
Trasa biegnie po rozległym, równym terenie, przypomina niemal chodnik.
Ponadto nie zamierzamy dzisiaj pokonać więcej niż dwa kilometry. Musimy
odpocząć przed jutrzejszym dniem. Szlak zacznie piąć się w górę.
Westchnęliśmy ciężko, lecz nikt już więcej nie marudził.
Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że nie było sensu zgrywać
pokrzywdzonych. O ile chcieliśmy uniknąć całkowitego upokorzenia i powrotu
do bazy, gdzie wezwani zostaliby rodzice.
Jake pomógł mi założyć plecak.
– Wiesz, jeszcze dziś rano cieszyłam się, że mam taki lekki bagaż... –
przyznałam się, dzieląc się z nim moją wcześniejszą refleksją.
– Wiem, o co ci chodzi. Ja sam mam wrażenie, że dotarłem tu piechotą z
samego Greenfields.
Stanęłam jak wryta.
– Czy Greenfields w stanie Maryland?
– Zgadza się – odrzekł zdziwiony. – Znasz to miasto?
– Czy znam? Przecież to moje strony. Pochodzę ze Spring Valley! –
zawołałam.
Uśmiechając się, z niedowierzaniem potrząsnął głową.
– A to ci dopiero! Założę się, że chodzisz do ogólniaka w Spring Valley,
tak?
– A ty w Central – odparłam. – Świat jest taki mały!
– Nie żartujesz chyba? – Wciąż kręcił z niedowierzaniem głową. – Nie
rozumiem, dlaczego nie spotkaliśmy się wcześniej na jakimś meczu, czy czymś
w tym rodzaju. W Central występuję w drużynie piłkarskiej.
– Faktycznie, dziwne – przyznałam, nie mówiąc mu, że nigdy nie byłam
zbyt wielkim sympatykiem futbolu, zaliczając w ubiegłym roku góra dwa
mecze. Po co wyciągać teraz takie sprawy, skoro czułam już, że stanę się
prawdziwym fanatykiem piłki nożnej.
To, co powiedział Jake, podekscytowało mnie do tego stopnia, że
zbliżając się do reszty grupy, prawie nie zauważyłam wesołości na twarzy Lisy.
Śmiała się i szczebiotała. Dopiero później uświadomiłam sobie, na czym
polegało jej rozbawienie. Odwróciła się, by pomóc Fran, która nie potrafiła
ułożyć na plecaku swych grubych, wełnianych skarpet. Uznałam, że moja osoba
nie miała nic wspólnego z zachowaniem Lisy.
Potem, gdy wyruszaliśmy szukać chrustu na ognisko, dowiedziałam się,
że to wszystko miało jednak związek ze mną.
– O czym tak gaworzyliście, ty i Jake, dziś po południu – zapytała –
zupełnie jak starzy przyjaciele?
Możliwe, że nienaturalnie obojętny i lekceważący ton jej głosu sprawił, że
nie za bardzo pragnęłam podzielić się z nią wrażeniami.
– O tym i owym – odpowiedziałam również beznamiętnie.
Dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Skupiłam całą uwagę na pierwszej
lepszej gałęzi. W sumie przecież Jake i ja nie mieliśmy żadnego sekretu, czy
czegoś w tym rodzaju.
To, co miała teraz do powiedzenia, stanowiło dla mnie zagadkę. Do mych
uszu dotarły jednak słowa, których nigdy w życiu bym się nie spodziewała.
– Wiesz – odezwała się cicho – nie uświadamiałam sobie dotychczas, jak
bardzo zależy mi na Jake’u. Nasza wspólna obecność tutaj przekonała mnie, że
wcale się między nami nic nie skończyło.
– Nie?
– Oczywiście, że nie – odezwała się po chwili.
– Dlatego też chciałam wiedzieć, o czym rozmawialiście. Zastanawiałam
się, czy dopytywał się o mnie.
– Nie – stwierdziłam uczciwie. – Twoje imię nie padło ani razu.
Pomogła mi wywlec próchniejący kawał drewna, jak się wydawało,
dostatecznie suchy, by mógł posłużyć za rozpałkę. Z niecierpliwością
oczekiwałam powrotu na polanę, gdzie rozłożyliśmy nasz obóz. Nie chciałam,
by Lisa powiedziała jeszcze cokolwiek. Nagle ścisnęła mnie lekko za ramię, nie
pozwalając odejść.
– Tobie, jako jedynej, zamierzam coś wyznać, Katie – wyszeptała –
ponieważ uważam ciebie tutaj za przyjaciółkę, bliższą niż Fran. Widzisz, wiem,
że Jake wciąż się mną interesuje. Zauważyłam, jak często spogląda na mnie i
jestem przekonana, że nadal mu na mnie zależy.
– A co z Kevinem? – zapytałam.
– Och, nie jest nikim szczególnym – Lisa zapewniła mnie. – Zresztą, nie
można oczekiwać ode mnie, żebym zachowywała się jak stara służąca tylko
dlatego, że Jake i ja mieliśmy głupią sprzeczkę i postanowiliśmy zerwać ze
sobą. Czy nie mam racji?
– Przecież nawet nie widziałaś go od zimy – wydukałam pełna
determinacji, żeby udowodnić, przynajmniej sobie, że nic już ich nie łączy. –
Skąd ci przyszedł do głowy taki pomysł, Katie? – Lisa spojrzała zdumiona. – Po
raz ostatni widziałam się z nim w kwietniu. Pracował w weekendy, by móc
przylecieć do Phoenix i spędzić ze mną Wielkanoc. To musi być miłość,
prawda?
Rozdział szósty
Zagłębialiśmy się w dzikie ostępy leśne. Każdy dzień stawiał przed nami
większe wymagania, przynosił nowe doświadczenia. Nigdy nie uważałam siebie
za mieszczucha, ale tu dopiero zaczęłam uzmysławiać sobie, ile straciłam, nie
zauważając piękna przyrody. Rzecz w tym, że w domu w Spring Valley nigdy
bym nie pomyślała, żeby wykrzykiwać do siostry, Mary Beth, lub mamy czy
taty: „Hej, spójrzcie na ten różowy wawrzyn, tam na zboczu! Czyż nie jest
zachwycający?” Natomiast tu w Szkole Przetrwania nawet Phil ożywiał się,
widząc majestatycznego orła zataczającego kręgi nad naszymi głowami.
Rosło uznanie dla zdolności pedagogicznych Erica i May.
Niejeden z moich szkolnych nauczycieli wiele mógłby się od nich
nauczyć. Podawali nam wiedzę małymi partiami, w sposób niezwykle naturalny.
Na przykład May, chcąc nam wskazać miejsce na kopanie dołu kloacznego, nie
mówiła po prostu: „Kopcie przy tamtym drzewie”, lecz zawsze wymieniała
gatunek drzewa, określając dokładnie nazwę: „przy tamtym świerku”, lub: „tu
przy tych orzechach”. Podświadomie chłonęliśmy wiedzę przekazywaną przez
opiekunów, choć właściwie nigdy nie zamierzaliśmy poznać nazw drzew i
roślin. Niebawem jednak większość występujących w okolicy gatunków stała
się nam znana.
Wciąż miewałam okresy zwątpienia i, mimo że reagowałam równie
entuzjastycznie jak inni na każdą nową formę zajęć, skłamałabym nie
przyznając, że przerażała mnie zbliżająca się wyprawa indywidualna.
Perspektywa znalezienia się w pojedynkę w leśnym gąszczu budziła lęk. Ukryty
niepokój nie opuszczał mnie ani na chwilę.
Tradycyjnie już z pomocą przyszła Lisa. Ilekroć jednak widziała, że Jake
rozmawia ze mną, jej dłonie zaczynały drżeć. Nie zmieniła swojego sposobu
zachowania, aby mu się przypodobać. W gruncie rzeczy wydawała się wciąż
unikać go, niezależnie od faktu, że przyłapałam ją ze dwa razy na pełnym
tęsknoty spojrzeniu w jego kierunku.
Do mnie odnosiła się w taki sposób, jakby Jake nigdy nie był tematem
naszej rozmowy. Może wydawało się jej, że on się mną nie interesuje, i tak
długo jak ona nie wspominała o nim, tak też i ja tego nie robiłam. Wolałam
unikać trudnych dyskusji.
Nie udawało mi się spędzać z nim tyle czasu, ile bym sobie życzyła.
Szkoła Przetrwania preferowała pracę grupową. Gdy jakiekolwiek ćwiczenia
wymagały połączenia się w pary, Lisa z góry zakładała, że ja będę jej partnerką
– co stawało się coraz bardziej denerwujące.
Chociaż z wdzięcznością przyjmowałam pomoc Lisy, zdawałam sobie
sprawę, że nie jest to droga do samodzielności. Nigdy nie pozostawiała mi dość
czasu, bym zdążyła spróbować zrobić coś na własną rękę.
Powoli uzmysłowiłam sobie, że uzależniam się od niej.
Przewyższała mnie znacznie umiejętnościami oraz pewnością siebie.
Poświęcenie w wykonywaniu najtrudniejszych zadań zachęcało do skorzystania
z jej pomocy. Wiedziałam, że moje lenistwo utrudniało i powstrzymywało mnie
od uzyskania samodzielności, lecz działo się tak może dlatego, że w pełni
odpowiadał mi taki stan rzeczy.
Jake i ja znaleźliśmy się, raz czy dwa, w tej samej parze.
Mieliśmy wykonać jakieś drobne zadanie: kopanie dołu czy rąbanie
drzewa. Zauważyłam wówczas jego absolutne zaangażowanie w wykonywaną
pracę. Nie pomagał mi jak Lisa: po prostu zakładał, że sama dam sobie radę.
Nie chciałam stwarzać wrażenia, jakoby cała moja uwaga i czas
podzielony został tylko i wyłącznie między Jake’a i Lisę. Poznawałam też
innych. Miałam bzika na punkcie Fran, która sama się określała jako
„chroniczna zrzęda”, lecz zawsze była dobrą kumpelką i nigdy nie traciła
poczucia humoru. Nie przepadałam natomiast za Doris, choć ceniłam jej
pracowitość. Gloria rozkręcała się w miarę upływu czasu i nie trudno było
zauważyć jej zainteresowanie Mattem. Rumieniła się, ilekroć popatrzył w jej
stronę. Spędzała większość czasu z Doris, zawsze jednak potrafiła
niepostrzeżenie znaleźć się w miejscu, gdzie pracował Matt, a także zająć
pozycję bezpośrednio za lub przed nim, gdy ustawialiśmy się w szeregu. Matt
zachowywał spokój, nie wydawał się szczególnie skrępowany, spędzał mnóstwo
czasu na rozmowach z Glorią.
Wpadłam na pomysł, że tak oto będziemy mieli przynajmniej jeden
romans przed powrotem do bazy.
Przynajmniej jeden, gdyż niezależnie od tego, jak bardzo przejmowałam
się Lisą, prawdą było, że Jake nie rozwiał moich nadziei do końca. Serdeczny
uśmiech i gorące spojrzenia zdawały się mieć szczególną wymowę.
To zabawne, lecz byłam pochłonięta wyobrażaniem sobie, co mogły one
oznaczać. Usiłowałam nie zdradzać się z moim zainteresowaniem jego osobą w
obawie przed ośmieszeniem.
Gdyby okazało się, że jego serce wciąż należy do Lisy...
Jakoś nigdy nie dotarło do mnie, że mógłby uznać, iż nie darzę go zbytnią
sympatią.
Sytuacja zapewne nie zmieniłaby się do końca pobytu tutaj, gdyby Jake
nie odważył się przejść do ofensywy.
Byliśmy na szlaku prawie od tygodnia i tego ranka, jak zwykle, wstaliśmy
o świcie. Chcieliśmy coś przekąsić, zanim słońce znajdzie się wysoko na niebie
i zacznie dokuczać upał. Poprzedniego wieczoru Eric i May poinformowali, że
czeka nas prawie dwudziestokilometrowa wędrówka pod górę, szczególnie
uciążliwą trasą, i że odcinek ten pokonać mamy samodzielnie, bez ich pomocy.
Utworzone miały zostać dwie grupy, w skład których wchodzili opiekunowie
pełniący rolę eskorty. Każda z ekip dokonać miała przemarszu inną drogą do
miejsca spotkania oddalonego o ponad dziesięć kilometrów.
Liderzy grup zostali wyłonieni w tajnym głosowaniu. Nikogo nie zdziwił
fakt, że wybrano Jake’e i Matta. Podejrzewałam, że Lisa też może mieć szanse
na zwycięstwo, gdyż również była ekspertem w sztuce traperskiej. Po
wyczytaniu nazwisk nie wyglądała jednak na rozczarowaną. Tak czy owak,
oddałam swój głos na Jake’a.
Z samego rana Jake i Matt rozpoczęli tworzenie swych zespołów i dla
rozstrzygnięcia, kto zacznie, rzucili monetę. Wypadło na Jake’a, i ku memu
zdziwieniu nazwisko „Katie Carlisle” padło z jego ust jako pierwsze. Tuż obok
usłyszałam westchnienie Lisy.
„Czy była zła, ponieważ Jake wybrał mnie? – zastanawiałam się. – A
może przeczuwała, że nie znajdziemy się w jednej grupie?”
Cokolwiek stanowiło przyczynę jej rozdrażnienia, nic już nie mogła na to
poradzić. Wybrana została przez Matta trzecia z kolei. Rzucając monetę po raz
drugi wyłonili naszego przewodnika. Los uśmiechnął się do Erica.
Rozpoczęliśmy przygotowania.
Oczekiwałam ostrej reakcji ze strony Lisy z powodu tego, że znalazłam
się w zespole Jake’a. Wydawała się jednak lekko poruszona.
– Wszystko będzie w porządku, Katie, prawda? – zapytała w końcu,
spoglądając na mnie.
– Jasne, dlaczego by nie? – odpowiedziałam pytaniem.
Wzruszyła ramionami.
– No nie wiem, to trudny teren i w ogóle. Martwię się, że możesz
potrzebować pomocnej ręki.
– Wszystko będzie w porządku – zapewniłam ją. – Ale szkoda, że nie
jesteśmy razem. Dobrze, że chociaż Fran znalazła się z tobą w grupie.
– Uważaj jednak. Trzymaj się Phila. Cóż, to tylko niecałe dwadzieścia
kilometrów. – Uśmiechnęła się, ale mówiąc prawdę, jej słowa wstrząsnęły mną.
Przywykłam bowiem do korzystania z jej pomocy. Wiedziałam, że Jake
oczekiwać będzie od każdego takiej samodzielności, jaką on sam przejawiał.
Nie miałam co liczyć na jego wsparcie, chyba że sama bym go o to
poprosiła. I niech mnie licho weźmie, gdybym się na to zdecydowała!
Gniew Lisy mógł wyniknąć z faktu, że Jake wybrał mnie do swojej ekipy,
a to właśnie ona przez cały czas opiekowała się mną. Wykazując nieustanną
troskę, mogła być więc nieco zazdrosna, co z kolei budziło we mnie
przeświadczenie o niewdzięczności.
Poczucie winy pogłębiała perspektywa spędzenia z Jake’em całego dnia.
Byłam rozdarta między dwoma skrajnymi uczuciami: moje mocno bijące serce
zdecydowanie przytłumiło wyrzuty sumienia.
Oprócz Erica, Phila, Jake’a i mnie w grupie znaleźli się Doris i Ernie, co
czyniło zespół bardzo urozmaiconym.
Już na wstępie Doris przylgnęła do mnie. Nie miałam nic przeciwko
temu. Od dawna wiedziałam, sądząc po tym, jak peszyła się w rozmowach z
chłopcami, że nie potrafi się przełamać. Miałam jednak nadzieję, że da mi
odetchnąć w miarę upływu czasu. Wyruszyliśmy na trasę, która pięła się
stopniowo w górę. Była tak wąska, że musieliśmy iść gęsiego. Znalazłam się
między Doris a Philem. Jak na razie nie przeszkadzało mi to, chociaż z
pewnością nie marzyłam o tym, by spędzić cały dzień w ten sposób.
Oczywiście na czele naszej małej kolumny szedł Jake, niosąc
jasnoczerwony plecak. Eric podążał tuż za nim na wypadek, gdyby zaistniała
konieczność udzielania pomocy.
Przez półtorej godziny pięliśmy się nieustannie w górę, zatrzymując się
tylko na rozwidleniu szlaków. Jake analizował mapę. Jednym pstryknięciem
palców otwierał skórzany futerał z kompasem i odczytywał kierunek.
Zatrzymaliśmy się po raz drugi. Jake i Eric pochylili głowy nad mapą.
Reszta rozlokowała się na ziemi, wyciągnęła manierki, by zaspokoić pragnienie.
Woda zaczerpnięta wcześniej ze strumyka o łagodnym, ale dość głębokim
nurcie, była już letnia i miała delikatny posmak tabletek oczyszczających,
zawsze stosowanych przez nas do uzdatniania wody. Jednak po paru godzinach
wydawała się błogosławieństwem.
Jake zamknął pudełko z kompasem, a następnie złożył mapę i wetknął ją
z powrotem do kieszeni. Odwrócił się do nas.
– Jeszcze około godziny, a potem zatrzymamy się, żeby coś przekąsić –
oznajmił.
– Przekąsić? – zaskomlał Ernie. – Przecież jeszcze nie ma nawet
dziesiątej. Co to ma być, śniadanio-lunch?
Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
– Wiem, że to nietypowa pora na posiłek – zgodził się Jake – ale jeżeli na
mapie nie ma żadnego błędu, ani też ja się nie pomyliłem, szlak przed nami
powinien obfitować w owoce leśne i tym samym stworzyć warunki do
poszukiwania pokarmu we własnym zakresie.
– O nie, znowu zielsko! – jęknął Ernie, a zbiorowe zawodzenie uzupełniło
jego komentarz.
Szukanie leśnego pokarmu było z pewnością najmniej ulubioną formą
ćwiczeń. Nie trafiały nam do przekonania żadne argumenty wychwalające zalety
dziko rosnących korzonków i liści, i nadal uważaliśmy, że bardziej nadają się do
sklepu zielarskiego niż na talerz.
– No to w drogę! – po raz pierwszy tego dnia odezwał się Eric. – Przecież
nie jest winą Jake’a, jak wiecie, że musimy szukać pożywienia w lesie. Trzeba
zachować podstawowe zapasy żywności, nie muszę wam chyba tego tłumaczyć.
A może wolicie zostać z niczym w czasie indywidualnej wyprawy?
To zamknęło nam usta. Zadrżałam na samą myśl o solówce. Ustalenie
przez Jake’a kierunku według kompasu przypominało mi o kolejnej dziedzinie,
w której czułam się bardzo niepewnie. Lisa brylowała w pracy z mapą i
kompasem, jak również w określaniu odległości między dwoma stałymi
punktami jedynie za pomocą słońca. Teraz jasno rysowała się przede mną
konieczność nadrobienia zaległości w wyznaczaniu kierunku, zanim znajdę się
w sytuacji, gdzie zdana będę tylko na siebie.
Jak to zwykle bywa, nie szukaliśmy zbyt intensywnie pokarmu w lesie,
ani też nie musieliśmy jeść nic szczególnie obrzydliwego.
W pobliżu polany, na której zatrzymaliśmy się, znajdował się zagajnik
pełen dojrzałych i soczystych poziomek. Umieliśmy już wszyscy rozpoznawać
dziką cykorię, tak typową dla bardziej nizinnych terenów. Eric znalazł trochę
jadalnych grzybów rosnących przy niektórych drzewach, ale zaraz ostrzegł nas,
byśmy w trakcie indywidualnej wyprawy nie próbowali na własną rękę
odróżniać trujących od jadalnych, gdyż wszystkie wyglądają w sumie niewinnie.
Rozpoznawanie ich wymagało lat praktyki.
Dodając raczej skromną ilość suszonej wołowiny, którą zabraliśmy ze
sobą, przyrządziliśmy całkiem niezłą sałatkę wzbogaconą o sok cytrynowy w
proszku oraz niewielką ilość oliwy z naszych cennych zapasów. Kolejna porcja
proszku cytrynowego z odrobiną cukru zmieniła się, po dodaniu wody, w
gotową do picia cytronadę.
Jedliśmy, siedząc w kręgu i nie miałam żadnej szansy, nawet
najmniejszej, by porozmawiać z Jake’em, choćby przez chwilę, na osobności.
Nie potrafiłam sobie odpowiedzieć na pytanie, czy wybór przez niego mojej
osoby ma jakieś znaczenie, czy też nie. Może zrobił to celowo, aby wzbudzić
zazdrość Lisy. Ale, jak sama sobie tłumaczyłam, Jake nie był zdolny do tego.
Nigdy nie podejrzewałabym go o fałsz, ani o to, że mógłby się bawić w coś
podobnego.
Wciąż liczyłam na okazję spędzenia z nim choćby paru chwil. Nagle
wydało się to bardziej prawdopodobne, ponieważ, ku memu zdziwieniu, Phil i
Doris zapomnieli o bożym świecie pochłonięci rozmową. Wyjaśniali sobie, że
ich dziwne zachowania wynikały z nieśmiałości.
Niestety, ostatni kawałek jedzenia zniknął z naszych talerzy, Eric szepnął
coś do Jake’a, a ten poprosił nas o uwagę.
– Resztkami wody z manierki możecie przepłukać naczynia – ogłosił. –
Potem spakujcie się i ruszamy w drogę. – Podniósł rękę, by uciszyć jakikolwiek
głos sprzeciwu. – Nie obawiajcie się, nie idziemy daleko, a Eric prosił, bym
wam przyrzekł, iż teren, którym wiedzie nasza trasa, wart jest zwiedzenia.
Nie mając zatem cienia szansy na odezwanie się do Jake’a choćby
słowem, znowu znalazłam się na szlaku, z plecakiem na grzbiecie. Posuwałam
się mozolnie, lecz wytrwale. Ścieżkę tak zarastały krzaki i pokrzywy, że
ponownie zmuszeni zostaliśmy do marszu gęsiego. Doris zręcznie wysunęła się
na przód, dzięki czemu szła za Philem, a mnie przypadło w udziale zamykanie
kolumny.
Z czasem zaczął doskwierać mi upał i zmęczenie. Z wściekłością
kopnęłam gałąź leżącą na ścieżce. Zrobiłam to jednak z taką siłą, że
podskoczyła do góry i trafiła w nieosłonięte nogi Doris.
– Przepraszam – wymamrotałam uświadamiając sobie, iż jedyną osobą,
której było mi żal, jestem ja sama. Pomyślałam, że Jake mógł celowo wybrać
mnie do grupy, by potem w okrutny sposób zignorować. Wydawało się to
jednak bezsensowne.
Ścieżka rozszerzała się w pewnym momencie, co obwieszczone zostało
radosnym okrzykiem tych na przodzie. Przyśpieszyłam, by zorientować się w
sytuacji.
Moim oczom ukazał się widok zapierający dech w piersi.
W małym wąwozie przed nami drzewa przerzedzały się nieco.
Środkiem płynął szaroniebieski strumień. Wpadał do niewielkiego
jeziorka ginącego za zakrętem. Wystające skały uformowały szeroką ścianę, a
spiętrzona woda wydostawała się w postaci delikatnego płaszcza, tworząc
wodospad rozpryskujący się w strumieniu.
Mój zły nastrój minął natychmiast. Teraz myślałam jedynie o
wygrzebaniu stroju kąpielowego i poszukaniu odosobnionego miejsca, gdzie
mogłabym się przebrać.
Całkowicie olśniona widokiem szemrzącego potoku, nie zauważyłam, że
Jake odłączył się od grupy i stanął przy mnie.
– Tak, to jest niespodzianka, na którą warto było poczekać, prawda? –
zapytał.
– Bez wątpienia! Czy wiedziałeś wcześniej, czy też Eric ci powiedział?
To miejsce jest zaznaczone na mapie?
– Poczciwy Eric wybrał to miejsce. Z mapy wynikało jedynie, że jest tu
woda, ale nie miałem pojęcia o istnieniu tak cudownego basenu.
– Hej! Przebierzmy się! – zawołał Ernie, zdejmując plecak z ramion.
Wszyscy poszli w jego ślady. Jake ścisnął mnie za przegub.
– Zaraz wrócę – wyszeptał.
Przebiegł kawałek, stając na wprost przed rozgorączkowanymi,
śpieszącymi się piechurami.
– Jeszcze jedna sprawa, zanim się rozejdziecie – powiedział.
Spostrzegłam, że wszyscy zatrzymali się nagle, spodziewając się zakazu
kąpieli lub czegoś jeszcze gorszego.
– Chodzi o przestrogę udzieloną mi przez Erica. Miejscami woda jest
dość głęboka – mówił Jake – i uważajcie na zdradliwe prądy podwodne
spowodowane nachyleniem dna. Dobierzcie się najlepiej w pary i w wodzie
trzymajcie się blisko swego partnera. – Szybciej niż bym się spodziewała,
odwrócił się do mnie i mrugnął okiem. – Moją parą będzie Katie. Macie pół
godziny czasu dla siebie, więc bawcie się dobrze.
Pędziłam do lasu, gdzie można się było przebrać. Ciężkie traperskie buty,
które jeszcze tak niedawno ważyły chyba tonę, teraz sprawiały wrażenie
skrzydeł doczepionych do nóg.
Jake ogłosił, że najbliższe pół godziny spędzę z nim sam na sam.
Rozdział siódmy
Woda była czysta jak kryształ. Jake stał już na brzegu jeziora, kiedy
wyszłam z lasu w stroju kąpielowym. Bladobłękitny kolor kostiumu idealnie
pasował do mojej karnacji.
– Proszę, tylko nie proponuj ścigać się na drugą stronę jeziorka –
poprosiłam łagodnie. – Po całym dzisiejszym przedpołudniu, nie starczy mi sił
na nic więcej, niż na relaksowe pływanie pieskiem. – Nie dodawałam już, że
nawet w najbardziej sprzyjających warunkach nie zaliczam się do pływaków
światowej klasy.
– Nic podobnego. Sam jestem wykończony. Ja z kolei powiedziałbym, że
styl, na który mnie teraz stać, to „na topielca”. – Jego białe zęby błysnęły na
moment w uśmiechu.
Przebiegł parę metrów po płyciźnie, rzucił się do przodu i dał nura, jak na
zawodach pływackich. W chwilę później wynurzył się.
– To cię ochłodzi – zapewnił. – Chodź Katie, tu jest dostatecznie płytko,
można dosięgnąć dna.
Już miałam pójść za jego namową, gdy nagle usłyszałam krzyk. Gloria, w
białym, dwuczęściowym, plisowanym kostiumie, zacierała ręce z zimna, stojąc
po kolana w wodzie.
– Za zimno! – wrzasnęła po raz drugi do Daveya i Erniego, którzy się już
zanurzyli. – Chyba skostnieliście z zimna.
„Głupia dziewucha” – pomyślałam i zrobiłam parę kroków do przodu...
„Zimna”, to nie było właściwe określenie.
– Czy nie trzeba przypadkiem wstąpić najpierw do Klubu Morsów, by
móc tu popływać? – zapytałam i śmiejąc się zaczęłam wycofywać się na brzeg.
– Nic podobnego! – odkrzyknął Jake. – Musisz się zamoczyć od razu,
cała. Jeśli będziesz to robić stopniowo, tak jak Gloria, przeżyjesz szok. No
jazda! Złapię cię. Przysięgam, że nie pozwolę ci utonąć.
Nie wiem, co mnie do tego skłoniło: pragnienie wpadnięcia w jego
ramiona czy strach przed kompromitacją. W każdym razie, w ciągu sekundy
znalazłam się w wodzie. Oczywiście przez cały czas wiedziałam, że Jake ma
rację. Najgorsze są pierwsze chwile i najlepiej mieć je za sobą jak najszybciej.
Objął mnie delikatnie.
– Możesz sięgnąć dna – zapewnił. – Ostrożnie stawiaj stopy, pełno tu
kamieni, odłamków skał.
– Ach, jak wspaniale! – westchnęłam z zachwytu, uświadamiając sobie,
że tylko ja wiem, iż chodzi przede wszystkim o jego ramiona. Uwolnił mnie ze
swoich objęć, gdy stanęłam na dnie. Czułam, jak kostnieję z zimna.
– Musisz się bez przerwy ruszać, aż się przyzwyczaisz. Popłyńmy tam, do
wodospadu. Nie chodzi wcale o wyścig.
Ruszyłam za nim, trzymając głową nad wodą. Widziałam jak z niebywałą
sprawnością przecinał wodę płynąc klasycznym kraulem. W odległości około
pięciu metrów od wodospadu jezioro zwężało się tworząc strumień, a woda
stawała się coraz płytsza. Cały chłód, który jeszcze odczuwałam, ustąpił, kiedy
Jake wziął mnie za rękę.
– Teraz musisz już iść – powiedział. – Sprawdzimy czy można wślizgnąć
się za wodospad.
Moje ciało przeszywały dreszcze.
– Tak, jak myślałem – stwierdził Jake, spoglądając przez zasłonę
spadającej wody. – Wygląda jak przejście, coś w rodzaju korytarza.
Przeszliśmy po szerokim, kamiennym progu bokiem, niczym kraby, aż
znaleźliśmy się za kurtyną wodospadu.
Na krótką chwilę zapomniałam nawet o obecności Jake’a. Za srebrnym
parawanem wody było tak cudownie. Powstająca mgiełka osiadła na twarzy i
ramionach, tworząc malutkie kropelki spływające w dół. Szum spadającej wody
oszałamiał nas. Trafiliśmy jakby do innego świata, zaczarowanego królestwa, w
którym nie było widać ani słychać naszej grupy. Miałam wrażenie, że
znajdujemy się tysiące kilometrów od jakiejkolwiek cywilizacji.
Czułam ciepło jego dłoni. Wiedziałam, co się wydarzy.
Bardzo wolno odwróciłam się. Objął mnie i poczułam jego usta na
swoich. Był to najsłodszy pocałunek na świecie. Towarzyszyły mu miliony
drobnych kropelek chłodnej wody pieszczącej nasze ciała.
– Katie, jesteś wprost fantastyczna – wyszeptał mi prosto do ucha, tak że
słyszałam go mimo łoskotu wody. – Mam nadzieję, że będziemy częściej się
spotykać po powrocie do domu.
– Ja też mam taką nadzieję – wyszeptałam. – Jeżeli...
Miałam zamiar powiedzieć: jeżeli wszystko między tobą a Lisą będzie
naprawdę skończone. Ale wówczas zajrzałam w jego niebieskie oczy błyszczące
od atłasowego blasku wody i wolałam niczego nie mówić. Nie chciałam psuć
nastroju.
Znowu pocałowaliśmy się, tym razem bardziej delikatnie, wyrażając
jakby niewypowiedzianą obietnicę nowych pocałunków w przyszłości.
Okrzyki dochodzące z „kąpieliska” przebijały się przez ścianę
wodospadu. Czar prysł. Jake delikatnie odgarnął moje mokre włosy z czoła i
odezwał się już wyraźniejszym, mniej rozmarzonym głosem.
– Lepiej wracajmy do reszty grupy – wyszeptał – bo gotowi są wysłać za
nami ekipę poszukiwawczą.
W rzeczywistości nikt chyba nie zauważył naszej nieobecności. W
pierwszej chwili zaskoczyło mnie to, gdyż wydawało mi się, że zniknęliśmy na
wieki. Nagle dotarło do mnie, że spędziliśmy razem nie więcej niż trzy lub
cztery minuty. Wydawało mi się, że znalazłam się w raju. Gdy przebraliśmy się
i wyruszyliśmy ponownie na szlak, spostrzegłam zmianę w zachowaniu Jake’a.
Nie podchodził do wszystkich tak rzeczowo i oficjalnie, stał się bardziej
subtelny i romantyczny. Często nasze oczy spotykały się i za każdym razem
jakby delikatny prąd przebiegał między nami przekazując wiadomość: „Lubię
cię, i to bardzo”.
Szczęście nie oszołomiło mnie aż tak, aby w czasie wędrówki znów nie
odezwały się we mnie wyrzuty sumienia z powodu Lisy. Tak naprawdę to nie
wierzyłam, że wciąż kocha Jake’a. Oczywiście sama twierdziła, że tak, ale jakoś
nie mogłam dostrzec przejawów jej uczucia. Nie za bardzo także przejmowała
się faktem, że nie rozmawiali ze sobą zbyt często. A poza tym miała chłopca.
Bez względu na to, co mówiła, nie sprawiała wrażenia zakochanej do
szaleństwa. W dodatku sama wspomniała Fran i mnie o jej spotkaniach z
Kevinem w kwietniu – akurat w tym samym czasie, kiedy Jake poleciał do
Phoenix zobaczyć się z nią.
Żałowałam, że nie wypytałam wcześniej Lisy, co naprawdę łączy ją z
Jake’em. Zdawałam sobie sprawę, że teraz już nie mogę nalegać. Byłoby to
nieuczciwe, gdyż w obecnej sytuacji miałabym w tym ukryty cel. Cokolwiek
łączyło Lisę Morison i Jake’a Summersa, należało już do przeszłości.
Docierając do szczytu wzgórza, skąd roztaczał się widok na dolinę,
pomyślałam, że nie powinniśmy afiszować się z uczuciami, jakimi darzyliśmy
się nawzajem.
Nie widziałam powodu, dla którego Lisa miałaby o czymkolwiek
wiedzieć.
Oczywiście powinnam podejrzewać, że stanie się inaczej. Nigdy nie
potrafiłam tłumić swych emocji. Nie sądzę, żeby teraz mi się to udało.
Docierając do miejsca w dolinie, gdzie mieliśmy spędzić noc, pierwszą
rzeczą, którą każdy z nas zauważył, było stałe palenisko wybudowane z cegieł.
– A, to co – zażartował Ernie – komforcik domowy?
Eric wyjaśnił obecność paleniska, w chwili, gdy druga grupa dołączyła do
nas. Siedziałam na ziemi między Jake’em, a Doris. Łatwo przyszło mi
zignorować nadejście Lisy oraz fakt, że nie było przy mnie wolnego miejsca dla
niej. Z uwagą słuchałam Erica.
– Ponieważ było to jedno z najlepszych stanowisk w okolicy na kamping
– mówił Eric – i ponieważ tak bardzo oddalone jest od zalesionych zboczy,
postanowiono zbudować tu palenisko.
– Jeżeli potrzebujesz czegoś na rozpałkę, weź te buty – zażartował Ernie.
– Z radością ujrzałbym je w płomieniach za to, co uczyniły moim biednym
stopom.
– Obawiam się, że będę cię musiał rozczarować, kolego – odrzekł Eric. –
Oboje z May mamy w bagażach kilka puszek sterno, specjalnego paliwa.
– No cóż, butki – zamruczał Ernie, spoglądając na nie – ale nikt nie może
zarzucić mi braku dobrej woli.
– Czy to oznacza, że nie musimy wyruszać do lasu? – rozpoznałam pełen
nadziei głos Fran.
– Zgadza się – wtrąciła May. – Wraz z Ericem mamy dla was kolejną
niespodziankę w naszych plecakach. Dziś w menu naleśniki i kiełbaski!
Zapowiedź May spotkała się z okrzykami aplauzu i wiwatami, które
echem rozniosły się po lesie. Ucieszyłam się bardzo. Naleśniki i kiełbaski
zdarzały się nam naturalnie w domu raz czy dwa razy w miesiącu w niedzielę na
śniadanie, ale po niemal tygodniu jedzenia wyłącznie tego, co było dostępne na
szlaku, to znaczy odwodnionej żywności w proszku, różnego rodzaju roślin oraz
ryb, które udało się nam niekiedy złowić, wszystko, co przypominało normalny
posiłek, stanowiło dla nas wielkie wydarzenie. Ponadto fakt, że nie musieliśmy
iść na poszukiwanie drewna na ognisko, oznaczał, iż nie zostanę sama z Lisą.
Szczególnie teraz nie miałam zbyt wielkiej ochoty na rozmowę z nią.
Nie wiem, czy z powodu zahartowania wielodniową już wyprawą, czy też
na wieść o specjalnej uczcie, wstąpiły w nas nowe siły. Na propozycję
rozegrania meczu siatkówki wszyscy ochoczo poderwali się na równe nogi nie
grymasząc ani nie narzekając.
– Co powiecie na pozostanie w takich składach, w jakich dzisiaj
maszerowaliście? – zawołał Davey.
Nie byłam jedyną, która wlepiła wzrok w Phila. Chodziło o to, że prawie
nigdy się nie odzywał, a tym bardziej nie występował na forum grupy z żadnymi
propozycjami. Zdołałam też spostrzec przelotny, pełen zadowolenia uśmiech
Doris i prawie zachichotałam. Nieraz zastanawiałam się, jak bardzo Jake i ja
pragnęliśmy być razem, a tu się nagle okazuje, że ponad połowa całej ekipy
połączyła się w nieoficjalne pary.
Z wyjątkiem Lisy. Natrętna myśl przypomniała mi o niej.
Bez wątpienia, na równi z Doris, zachwycona byłam pomysłem Phila. Z
lekkich aluminiowych stelaży plecaków skonstruowaliśmy słupki
podtrzymujące siatkę, którą z kolei wykonaliśmy, wiążąc dwie moskitiery,
używane w czasie noclegów pod pałatkami.
Rozegraliśmy dobry mecz. Niestety przegraliśmy z drużyną przeciwną –
nawet Jake w swej wspaniałej formie nie mógł się równać z Daveyem. Udało mi
się jakoś na pewien czas przestać myśleć o Jake’u. Lisa natomiast wydawała się
prawie w ogóle nie zwracać na mnie uwagi. Według mojej oceny, wszystko szło
wręcz znakomicie.
Jak sądzę, obracałam się w czymś, co moja mama zwykła określać „rajem
głupców”. Prawda wyglądała tak, że stosunek Lisy do mnie bardzo się
ochłodził, lecz bujałam wysoko w obłokach i nie potrafiłam tego wychwycić.
– Jak się udała wyprawa waszej grupy? – zagadnęłam wesoło, sadowiąc
się obok niej na ziemi. Trzymałam talerz z gorącymi plackami w syropie na
kolanach.
– Och, świetnie – odparła beztrosko.
– Pływaliśmy w tym cudownym jeziorku – kontynuowałam, niezupełnie
orientując się jeszcze, że coś jest nie w porządku. – Wydawało mi się to
niesprawiedliwe, do momentu kiedy Eric zapewnił nas, że wasza grupa także
natrafi na miejsce do kąpieli. Jak było?
– Cudownie.
– Czy woda była lodowato zimna? Nasza tak.
– W sam raz. – Wzruszyła ramionami. Obserwowałam, jak Jake napełnił
swój talerz i skierował się do miejsca, w którym Matt siedział z Glorią i
Daveyem.
Tym razem nie czułam się urażona. Już zdawałam sobie sprawę, że bez
względu na to, co zdarzyło się między nim a Lisą, oboje pragnęli zachować
dystans między sobą.
– Pyszne jedzenie, hm? – nadziałam kolejny kawałek soczystej kiełbasy.
– Niezłe – odparła Lisa.
Sądzę, że to doskonale ilustruje całą sytuację. Tak było przez dobre pięć
minut – ja zadawałam jej błahe pytanie, a ona odpowiadała. Jej chłód odebrał mi
apetyt.
Wiedziałam, że zachowuję się w taki sposób z powodu Jake’a. Domyśliła
się, jak sądzę, że interesuje się mną. Na wojnie i w miłości wszystko jest
dozwolone... Nietrudno wmówić sobie coś takiego, ale o wiele trudniej
rzeczywiście tak czuć. Nie mogłam dłużej tego tolerować i już chciałam ją
zapytać w czym rzecz. Zaczęła jednak sama.
– Wiesz, Katie – mówiła jednostajnie – to naprawdę nie moja sprawa, jak
postępujesz, ale muszę ci zwrócić uwagę, że w żenujący sposób robisz z siebie
idiotkę przy Jake’u.
– Co masz na myśli? – zapytałam autentycznie zdumiona.
– Ależ Katie! – Wyglądała na zdegustowaną. – Przecież wszyscy widzą,
jak mu się narzucasz.
– Wcale nie! – odparłam wzburzona.
Lisa patrzyła teraz na mnie z politowaniem, potrząsając głową w sposób
szczególnie irytujący.
– Och, Katie, tak przykro było na ciebie patrzeć. Wszędzie podążałaś za
nim jak kukła i plotłaś bzdury. A sposób w jaki na niego patrzysz... – Ponownie
potrząsnęła głową.
– A jak się to ma do ciebie? – odpowiedziałam ostro, zbyt mocno
dotknięta jej słowami i prawdą, którą mogły zawierać. Nie potrafiłam
zapanować nad tym, co mówię. – Nie uważam, żebyś choć trochę przejmowała
się tym, czy wyglądam śmiesznie, czy też nie. Sądzę, że po prostu jesteś
zazdrosna.
– Jesteś niesprawiedliwa! – zaprotestowała. – Właśnie, że zależy mi na
tym. Nie chcę żebyś robiła z siebie idiotkę, Katie. Bądź co bądź, jesteś moją
najbliższą przyjaciółką w tym zespole. A co do zazdrości – wycedziła – nie
wiem, czy w ogóle potrafiłabym być zazdrosna. Jeżeli naprawdę uważałabym,
że Jake cię lubi, wtedy może. Wszyscy jednak widzą, że on się dostraja do
ciebie. Na tym polega jego wrażliwość. Z pewnością wie o twoim szaleństwie
na jego punkcie i nie chce zrobić niczego, co by cię uraziło.
Gdybym to ja myślała w ten sposób, trzymałabym język za zębami i
pozwoliła, by sprawa ucichła w naturalny sposób, lecz nie mogłam w ogóle
zebrać myśli. Nie potrafiłam zapanować nad sobą w chwili, gdy Lisa
demonstracyjnie stwierdziła, że budzę litość.
– Liso Morison, niczego nie rozumiesz – powiedziałam wstając. – Jake
lubi mnie tak bardzo, jak ja jego. Wcale nie ma w tym przesady. Wyraził swe
uczucia wystarczająco jasno dziś po południu!
Następnie, nie czekając na jej reakcję, ani nie dając jej szansy na
powiedzenie chociażby jednego słowa, odwróciłam się na pięcie i
odmaszerowałam w kierunku balii do mycia naczyń. Powinnam cieszyć się z
sukcesu. Postawiłam bowiem sprawę jasno i otwarcie. Chciało mi się jednak
płakać.
Rozdział ósmy
Tego wieczora nawet nie spojrzałam na Lisę, nie wspominając już o
jakiejkolwiek rozmowie z nią. Byłam zbyt wściekła, by wdawać się w
przyjacielskie pogaduszki, i zła na siebie za to, że dałam się ponieść nerwom.
Eric i May wyjęli następnych parę puszek ciekłego paliwa. Powstał
płomień wystarczająco duży tak, że wszyscy mogli ulokować się wokół ogniska.
Czyniliśmy podobnie co wieczór na szlaku. Nieraz podśpiewywaliśmy sobie
przy akompaniamencie harmonijki, na której grał Eric. Innym razem
omawialiśmy to, co przydarzyło się nam w ciągu dnia.
Nie miałam jednak ochoty na rozmowy z kimkolwiek. Nie umiałam się
pozbierać. Nawet nie wiedziałam, gdzie usiąść, kiedy wszyscy zaczęli się
gromadzić. Nie potrafiłam się przemóc, by usiąść koło Jake’a. Zdawałam sobie
sprawę, że stojąc w miejscu i Przestępując z nogi na nogę, prędzej czy później
przyciągnę czyjąś uwagę. W końcu przycupnęłam między Ernim a Glorią.
Pomyślałam, że może jego poczucie humoru mogłoby wpłynąć na poprawę
nastroju. W dodatku Ernie zawsze ściągał na siebie całą uwagę.
Z powodu ogólnego zmęczenia po długim dniu, wszystkich zadawalały
proste gry słowne nie wymagające zbytniej koncentracji.
Fran siedziała między Glorią a Lisą. Pochyliła się i przesłała mi pytające
spojrzenie. Wiedziałam, że zastanawia się, dlaczego nie siedzę, jak zwykle,
obok Lisy. W obecności Glorii nie śmiała jednak zapytać. Bez wątpienia Lisa
nie powiedziała jej o naszej kłótni z powodu Jake’a, więc Fran musiała
pomyśleć, że jestem jakaś dziwna. Zebrałam się na beztroski uśmiech,
odwracając się w jej stronę.
Jedyną inną osobą wprawioną w zdumienie był Jake. Nie wynikało to
zapewne z faktu, że nie usiadłam obok niego, lecz z przekonania, że jak zwykle
trzymać się będę blisko Lisy i Fran. Przebijając wzrokiem oddzielający nas słup
ognia, dostrzegłam, że Jake pogrążony głęboko w myślach wpatruje się we
mnie, a jego twarz wyraża powagę i zadumę.
Uznałam, że nikt nas nie obserwuje, posłałam mu przeciągły, szczery
uśmiech. „A niech diabli wezmą Lisę i jej zjadliwe komentarze! – pomyślałam.
– Nie dopuszczę do paranoicznej sytuacji, w której patrząc na niego,
udawałabym, że on nie istnieje, zadając mu w ten sposób ból.” W chwili, gdy
dojrzał mój uśmiech, twarz rozjaśniła się mu raptownie, a sympatyczny wyraz
radości wyparł powagę.
Wiedziałam już na pewno, że szaleję za nim. Dlaczego jednak moja
słabość do Jake’a miała oznaczać koniec przyjaźni z Lisą? Przez pozostałą część
wieczoru mój uśmiech był maską, pod którą krył się zupełnie inny stan ducha –
cierpienie i zażenowanie.
Ponieważ ukształtowanie terenu uniemożliwiało postawienie dużego,
zbiorowego namiotu, każdy z nas miał spędzić tę noc w swoim własnym. Nie
była to może wiadomość, z której należałoby się szczególnie cieszyć, ale mimo
wszystko zadawalała mnie. Nie mogłabym spędzić całej nocy pod jednym
dachem z Lisą.
Zastanawiałam się, czy naprawdę była zazdrosna, czy też, zgodnie z tym
co mówiła, uważała moje zachowanie za rzeczywiście upokarzające?
Nieszczęśliwa i pełna napięcia, przeciągając się już w śpiworze, wciąż
zadawałam sobie to pytanie. Zanim zdołałam znaleźć na nie jakąś odpowiedź,
zapadłam w sen.
Obudziłam się wcześnie rano. Na dworze, tak jak w moim sercu, było
ciemno i ponuro. Teraz, kiedy opuściła mnie Lisa, wiedziałam, że dalszy pobyt
w Szkole Przetrwania stanie się o wiele trudniejszy. Przyjaźń i zgodność całej
grupy mogła lec w gruzach – i to wszystko z mojego powodu.
Wymknęłam się z namiotu. W głębokim półmroku budzącego się dopiero
dnia mogłam dojrzeć skupisko wielkich głazów po prawej stronie, w odległości
około dwudziestu pięciu metrów. Po cichu, by nikogo nie obudzić, skierowałam
się w tamtą stronę. Chciałam przemyśleć wszystko.
Posuwałam się pogrążona w tak głębokiej zadumie, iż nawet nie
usłyszałam, że ktoś idzie za mną. Niemal krzyknęłam, gdy poczułam rękę na
ramieniu. Zatrzymałam się nagle. Nerwy napięte miałam do granic
wytrzymałości. Odwróciłam się i zobaczyłam... Lisę.
– Przykro mi, Katie – powiedziała niskim głosem. – Nie chciałam cię
przestraszyć. Uwierz mi.
– Dlaczego więc idziesz za mną?! – zapytałam chłodno. – Żeby znowu
powiedzieć mi, jaka jestem głupia?
– Nie. Przyszłam, bo chcę przeprosić ciebie.
Niepotrzebnie nagadałam wczoraj tyle głupstw.
– Głos Lisy stał się miękki, ale stanowczy. – Nie winię ciebie za to, że
byłaś na mnie taka wściekła, Katie – kontynuowała – lecz nie chcę niszczyć
naszej przyjaźni!
– A Jake? – zapytałam.
Zmusiła się do uśmiechu i wzruszyła ramionami.
– Jeżeli faktycznie lubi ciebie, z pewnością nie mogę prosić, żebyś się z
nim już nie spotykała, prawda? To byłoby nie w porządku.
– Czy uważasz, że ty i ja nadal możemy być przyjaciółkami mimo tego,
że będę się z nim widywała? – zapytałam, nie mogąc uwierzyć słowom Lisy.
Jeżeli właśnie to miała na myśli, wszystko ułożyłoby się wręcz fantastycznie!
– Zgadza się – zapewniła. – Słuchaj, Katie, usiądź, a spróbuję ci wszystko
wyjaśnić.
Siadłyśmy obie na kamieniach. Lisa zaczęła się zwierzać.
– Wiesz, wciąż zależy mi na Jake’u – powiedziała. – Sądzę, że zawsze
zależało mi na nim. Z Kevinem zaczęłam się spotykać po tym, jak Jake zerwał
ze mną. Stwierdził po prostu, że składanie sobie jakichkolwiek obietnic nie ma
sensu, dzielą nas bowiem tysiące kilometrów. Rozgniewał mnie oczywiście
sposób, w jaki do tego podchodził, więc postanowiłam utrzeć mu nosa. –
Zaśmiała się smutno i pokręciła głową. – Czy możesz sobie wyobrazić, jak się
czułam, kiedy dowiedziałam się, że Jake przyjechał ponownie do Szkoły
Przetrwania, i co więcej, jest w tej samej grupie co ja?! Wręcz niesamowite! –
Wzięła głęboki oddech. – Uważam, że oszukiwałam samą siebie wierząc, iż
Jake kręci się koło ciebie po to, by wzbudzić we mnie zazdrość. Wciąż nie mam
pojęcia, co właściwie łączy was oboje, i nie chcę wiedzieć. Jedno jest pewne:
sytuacja ta fatalnie wpływa na moje samopoczucie. Nie oznacza to jednak, że
chcę zrezygnować z przyjaźni, Katie.
Głos jej załamał się, odwróciła się. Zdawało mi się, że uroniła kilka łez,
ale była zbyt dumna, by się z tym zdradzić. Chciałam coś powiedzieć, ale nie
wiedziałam co. Chyba byłam górą, lecz czy na pewno? Nie poprawiło to mojego
samopoczucia, wiedziałam bowiem, że Lisa naprawdę cierpi. Świadomość, że
moje szczęście sprawia jej ból, wcale mnie nie radowała.
– Może już na samym początku powinnaś była poprosić o przeniesienie
do innej grupy – powiedziałam wolno, jakby bardziej do siebie niż do Lisy. Bez
wątpienia musiała czuć się podle. Zdawałam sobie sprawę, że w przypadku,
gdyby Jake zerwał ze mną i byłabym zmuszona obserwować go z inną
dziewczyną, nie przeżyłabym tego.
– O tak, teraz wiem o tym – stwierdziła drżącym głosem – lecz na
początku nie podejrzewałam, że sprawy przyjmą taki obrót. Naprawdę
wierzyłam, że Jake wciąż mnie lubi, że to tylko kwestia czasu, że wyzna swe
uczucia i wróci do mnie. Nigdy nawet nie przyszło mi do głowy, że mogę być
mu obojętna. – Głośno odetchnęła. – Tak więc widzisz, jeżeli ktoś tu jest
idiotką, to właśnie ja.
– No dobrze, ale co zamierzasz zrobić? – zapytałam.
– Nie wiem – wyszeptała Lisa. – Pragnę tylko, żeby między nami
wszystko dobrze się układało.
– Pochyliła się, a jej śliczne oczy posmutniały. Nawet nie wyobrażasz
sobie, Katie, jak podle i nikczemnie czułam się po wczorajszym spięciu między
nami. Bez względu na to, jak mocno kocham Jake’a, nie powinno się to w żaden
sposób odbijać na tobie. Ja po prostu nie jestem w stanie znieść waszego widoku
razem, co dzień, we dwójkę! Rani mnie to do głębi. Nie wiem, co zrobić.
– Gwałtownie wstrząsnęła głową. – Może udam, że jestem chora i wyjadę
do domu. Może nie skończę nawet szkolenia.
– Liso, nie możesz tego zrobić! – Ogarnęła mnie panika. Nigdy bym sobie
nie wybaczyła, gdyby Lisa teraz wyjechała. Poczucie winy nie dałoby mi
spokoju do końca życia.
Muszę przyznać, że pragnienie, by Lisa nie odjeżdżała, nie było tak
zupełnie bezinteresowne. Wkrótce czekała nas wyprawa indywidualna, a zaraz
potem grupowa. Wciąż czułam się jak żółtodziób; przerażała mnie myśl, że Lisa
miałaby mi nie pomóc. Nie mogłam pozwolić, aby Jake zorientował się, jak
nieporadna byłam bez wsparcia.
– Cóż więcej mogę zrobić? – wpatrywała się we mnie, a jej blady wyraz
twarzy wyrażał cierpienie. – Nie chcę wyjeżdżać, Katie, ale to straszne budzić
się rano ze świadomością, że znów zobaczę was razem. Sama myśl o tym
wyciska mi łzy z oczu.
– Czy czułabyś się lepiej, gdybym nie spotykała się już z nim więcej? –
zapytałam.
W ułamku sekundy jej twarz rozjaśniała.
– Ależ naturalnie, że tak! – Nagle spoważniała. – Ale jak ja mogę ciebie o
to prosić? To byłoby podłe z mojej strony. – Zrobiła pauzę. – Oczywiście...
– Oczywiście co? – wolno zapytałam, nie pragnąc wcale usłyszeć jej
odpowiedzi.
– Cóż, ty i Jake mieszkacie stosunkowo blisko siebie w Maryland, zgadza
się? – kontynuowała Lisa. – Rzecz w tym, że to jest dość mały stan.
– Jak się okazało, nie mieszkamy zbyt daleko od siebie – przyznałam.
– A czy nie mogłabyś po prostu na razie nie spotykać się z nim? –
zapytała z nadzieją. – Przecież wrócę do Arizony, a czego oczy nie widzą, tego
sercu nie żal, przynajmniej nie tak bardzo. Jak sądzisz, mogłabyś to zrobić dla
mnie? Zostało już mniej niż dwa tygodnie... – Jej głos ucichł, lecz błagalne
spojrzenie, pełne oczekiwania, pozostało.
„Biedna Lisa” – pomyślałam. – „Jak bardzo musi kochać Jake’a!” Zawsze
silna, teraz okazała się całkowicie bezbronna.
Odseparować się od Jake’a? Tęskniłam za każdą chwilą spędzoną z nim.
Z drugiej strony, miałam pewność, że coś nas łączy, że coś się zaczyna budzić
między nim a mną. Gdyby rzeczywiście tak było, moglibyśmy poczekać. Wcale
zresztą nie miałam ochoty przeżywać mojej wielkiej miłości na oczach
dziesięciu osób. Niestety, po zakończeniu kursu zamierzałam wyjechać nad
jezioro, a nie bezpośrednio do Spring Valley. Zaledwie na jeden tydzień. A
potem, po powrocie do domu, będę mogła poświęcić czas, Jake’owi
Summersowi.
Lisa wpatrywała się we mnie, czekała na moją odpowiedź.
– Sądzę, że trochę rezerwy w stosunku do Jake’a nie zaszkodzi.
Lisa objęła mnie i mocno przytuliła.
– Och, Katie, kocham cię za to! Jesteś najlepszą przyjaciółką, jaką można
sobie wymarzyć. Nigdy ci tego nie zapomnę, obiecuję.... Ale jest coś jeszcze –
dodała, opuszczając ręce i przybierając posępny wyraz twarzy.
– O co chodzi?
– Hm, właściwie to głupia sprawa. – Spuściła wzrok zażenowana.
– Głupia? – zapytałam uśmiechając się. Po raz pierwszy czułam, że
sytuacja odwróciła się. Tym razem Lisa przyszła prosić mnie o pomoc.
Naprawdę nie chciałam jej skrzywdzić.
Wyprostowała się i spojrzała na niebo. Zdawałam sobie sprawę, że trudno
jej jest wyrazić myśli.
– Wierzę, że nie uznasz tego za głupie, jeśli spróbujesz postawić się w
mojej sytuacji. Teraz kiedy wiem, że Jake bardziej interesuje się tobą niż mną,
bardzo bym nie chciała, żeby się dowiedział, jak mi wciąż na nim zależy.
Rozumiesz?
– Oczywiście – odparłam szczerze. Pamiętałam przecież, jak bałam się,
żeby Jake nie spostrzegł mojego zaangażowania.
– Mówiąc całkiem otwarcie, umarłabym, gdyby się dowiedział, że o nim
myślę – Lisa mówiła dalej. – Więc gdybyś mogła zachować w tajemnicy...
– Ależ Liso, jak mogłabym tak postąpić? – Zaskoczyła mnie jej prośba. –
Jak możesz oczekiwać, że zerwę z nim na jakiś czas nie wyjaśniając dlaczego?
– Och, to nie powinno być takie trudne, Katie – stwierdziła z
przekonaniem. – Spróbuj zasugerować, że całą uwagę chcesz skupić na
realizacji programu szkolenia. To nie wyda się dziwne, prawda? Bądź co bądź,
wydałaś kupę forsy, by tu przyjechać, więc oczywiste jest, że chcesz skorzystać
jak najwięcej.
– To prawda – zgodziłam się niechętnie. – Ale...
– Jake przyjmie to, zwłaszcza jeśli dasz mu do zrozumienia, że potem nie
będzie ci na niczym bardziej zależeć, niż na jak najczęstszym widywaniu się z
nim już po powrocie do Maryland.
Lisa przedstawiła to w tak rzeczowy sposób, że gdybym nie przystała na
jej plan, chyba uznałaby mnie za potwora. Nie mogłam jej za to winić. Sama nie
chciałam, żeby chłopak porzucił mnie widząc, jak mi na nim zależy.
– Dobrze – odezwałam się. – Umowa stoi.
– Obiecujesz?
– Obiecuję.
Na znak porozumienia po raz kolejny padłyśmy sobie w ramiona, po
czym skierowałyśmy się do obozowiska. Słońce wschodziło, kropelki rosy na
każdym źdźble trawy migotały jak diamenty i choć wszyscy byli jeszcze w
namiotach, słyszałyśmy stłumione głosy, co oznaczało, że pozostali członkowie
grupy zaczęli budzić się ze snu.
Lekkim krokiem sunęłam obok Lisy. Całe zmęczenie odeszło. Zawsze
czułam się fatalnie, kłócąc się z kimś i spierając, dlatego też teraz, po
pojednaniu z Lisą i ponownym nawiązaniu przyjacielskich stosunków,
wydawało mi się, że zdjęto z moich ramion potężny ciężar – najcięższy plecak
na świecie.
Dzięki Bogu wszystko było znów w porządku. Życie codzienne wróciło
do normy, i gdy zastanawiałam się nad tym, czego pragnęła ode mnie Lisa,
uznałam to za całkiem sensowne. Już nic złego nie mogło się wydarzyć. O tym
jednak miałam się dopiero przekonać.
Rozdział dziewiąty
Zdarzyło się to w dwa dni po mojej rozmowie z Lisą. Wszyscy
rozproszyli się wzdłuż szerokiego strumienia w nadziei na złapanie pstrągów.
Całkowicie pochłonięta zarzucaniem wędki, nie usłyszałam kroków Jake’a.
Zaskoczona, wypuściłam wędzisko. Szybko jednak nachyliłam się, by
pochwycić je, zanim zostanie porwane przez prąd rzeki.
– O co chodzi, Katie? Czyżby dotknęła mnie zaraza lub coś w tym
rodzaju?
– Naturalnie, że nie, Jake – odpowiedziałam, a serce waliło mi jak
młotem. – Tyle mieliśmy ostatnio zajęć.
– Słuchaj, Katie, proszę cię, powiedz mi, jeżeli źle to rozumiem, zgoda?
Byłem pod wrażeniem tego, że coś się między nami zawiązuje. A potem,
zupełnie znienacka jakbyś się wycofała. Czy zrobiłem coś, z czego nie zdaję
sobie sprawy?
– O nie Jake o nic takiego nie chodzi! – poważnym i błagalnym głosem
nalegałam, by uwierzył mi. – Uważam, że jesteś kapitalny. Wiesz przecież o
tym.
– Czyżby? – Jego spojrzenie wyrażało wątpliwość. – Czy chcesz przez to
powiedzieć, że fajny jestem jako kolega i na tym się kończy nasza znajomość? –
Patrzył na mnie ze smutkiem.
Sądzę, że Jake źle odczytał moje milczenie. Wzruszył ramionami.
– Cóż, nie będę cię zatem więcej niepokoił – powiedział.
Odszedłby, gdybym nie chwyciła go za ramię.
– Nie, zaczekaj, Jake! – wyszeptałam błagalnie. – Naprawdę lubię ciebie,
Jake. Nie jesteś tylko moim przyjacielem. Lubię cię w sposób, w jaki
dziewczyna może darzyć sympatią chłopaka. – Zarumieniłam się. Nigdy nie
wyznałam niczego podobnego żadnemu chłopcu.
Jake spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
– Więc, o co chodzi, Katie? – zapytał. – Dlaczego mnie unikasz? Tylko
proszę, nie próbuj mi wmówić, że jest inaczej. Wszystko jest zbyt oczywiste.
Stojąc tak, wyglądał wspaniale i uroczo. Pragnęłam powiedzieć mu
prawdę. Nie mogłam się jednak przyznać do rozmowy z Lisą, zwłaszcza, że
obiecałam jej dochować tajemnicy.
– Chodzi po prostu o to, że chcę maksymalnie skorzystać z tej wyprawy –
wyjaśniłam. – Wiesz przecież, że większy ze mnie domator niż traper, i że po
wydaniu niemal wszystkich moich oszczędności na Szkołę Przetrwania, nie
chciałabym wrócić do domu z przeświadczeniem, że mogłam osiągnąć więcej,
gdybym bardziej przyłożyła się do ćwiczeń.
– To znaczy, że nie jesteś w stanie jednocześnie widywać się ze mną i
skupić nad zajęciami? – W pytaniu brzmiała niepewność. – Czy rzeczywiście
uważasz, że jedynym sposobem osiągnięcia tutaj czegoś jest ignorowanie mnie?
– Nie miałam tego na myśli, Jake – usilnie starałam się wyjaśnić. –
Mówię uczciwie, uwierz mi. Ale... – zawahałam się. Tak naprawdę marzyłam,
by resztę obozu spędzić u jego boku. – Mieszkamy tak blisko siebie, że
będziemy mogli po zakończeniu kursu spotykać się do woli, jeżeli zechcesz,
nawet każdego dnia.
– Czy będziesz w Spring Valley przez cały sierpień?
– Po wyjeździe stąd, spędzę tydzień w naszym letnim domku, ale to
wszystko.
– I rzeczywiście zechcesz widywać się ze mną po powrocie do
domu? Nie mówisz tego tylko po to, żeby się mnie pozbyć?
– Ależ nie, Jake! – zapewniłam go, tym razem zupełnie szczerze. –
Ogromnie tego pragnę.
Czekałam z zapartym tchem na to, co odpowie. Pozwoliłam całemu
mojemu ciału odprężyć się. Czułam zawroty głowy, kiedy Jake wreszcie
uśmiechnął się.
– Brzmi to wszystko bardzo dziwacznie – odezwał się. – Ale jeżeli chcesz
tego i mówisz szczerze o nas, razem, po powrocie do domu...
– Ależ tak! – zapewniłam. – jak najbardziej szczerze!
– Nie ma zatem co się zadręczać. Skoro mówisz, że lepiej wykorzystasz
czas tutaj w taki sposób, o którym mówiłaś, nie pozostaje mi nic innego, jak
zaakceptować to.
– Jesteś wspaniały, Jake – powiedziałam miękko. – Absolutnie i
nieskończenie wspaniały.
– Ty również, Katie – wyszeptał.
Sądzę, że pocałowałby mnie wtedy, gdyby Lisa nie zawołała mnie.
– Katie, chodź, zobacz, jakiego pstrąga złapałam! – wrzeszczała
rozentuzjazmowana.
Obróciłam się tak, żeby nie widziała, i pocałowałam Jake’a w policzek.
– Przeprowadzimy jeszcze szczerą rozmowę, zanim przyjedzie do mnie
siostra, zgoda?
– Zgoda – przystał na moją propozycję.
Nie wyglądał na zbytnio uradowanego. Patrzył w kierunku Lisy.
Chciałam już odejść.
– Hej, Katie, uważaj na nią. – Usłyszałam.
– Na kogo? – zapytałam zaskoczona. – Na moją siostrę?
– Nie, ależ skąd. Na Lisę. Wiesz, ona jest...
– Słuchaj, muszę lecieć – przerwałam i poczłapałam w kierunku Lisy. Nie
chciałam słyszeć niczego, co Jake miałby do powiedzenia o niej, tym bardziej,
że wiedziałam jak go kocha. W momencie, gdy zaczniemy spotykać się, ona
będzie już daleko w Phoenix, gdzie za sprawą Kevina, który uczyni ją
szczęśliwą, zapomni o Jake’u.
– Patrz jakie rozkoszne maleństwo! – szczebiotała, podnosząc siatkę, w
której trzepotał mały pstrąg. Przykryła górę ręką, aby przez przypadek ryba nie
wyskoczyła.
– Wspaniały. – Pomachałam wędką. – Nie miałam nawet ani jednego
brania. – Potem, widząc, jak zżera ją ciekawość, wyjaśniłam:
– Właśnie oznajmiłam mu, że zbytnio pochłonięta jestem kursem i nie
mam czasu dla niego.
– Będziemy przyjaciółkami do końca życia Lisa przysięgała z wypiekami
na twarzy. – Fajna z ciebie kumpelka, Katie. Naprawdę tak uważam.
– Ty też jesteś świetna – odwzajemniłam się. W ciągu ostatnich dwóch
dni Lisa uczyniła dla mnie wszystko, co w jej mocy, wykonując nawet moją
część pracy, gdy nie obserwowali nas Eric i May, jak również tuszowała błędy,
które popełniałam.
Za dwa dni miały rozpocząć się wyprawy indywidualne, a zaraz po ich
zakończeniu – niezwykle trudna ekspedycja grupowa. Miała być dokładnie
zaplanowana po przedyskutowaniu wyników solówki. Posługując się mapą
terenu, mieliśmy wyznaczyć, przez bezdroża, trasę powrotną do bazy,
wybierając już oczywiście inną drogę. Eric i May mieli przejrzeć wytyczne
marszruty, a potem zostawić nam wolną rękę, podążając jednak za nami, w
takiej odległości, by w razie zagrożenia przyjść z pomocą.
Każdy z nas został już przygotowany do pobytu w lesie w pojedynkę.
Obawiałam się jednak tych dwóch dni samotności. Czułam się tak, jakby Lisa i
Jake nie spuszczali mnie z oczu. Lisa, jak sądzę, obserwowała mnie, by upewnić
się, czy dotrzymuję danego jej słowa. Co do Jake’a, wydawało mi się, że starał
się mnie rozszyfrować.
Wytłumaczenie mojego zachowania nie odniosło w pełni zamierzonego
skutku. Od czasu rozmowy w strumieniu aż do wyprawy indywidualnej, Jake
nie uczynił żadnego kroku, by zostać ze mną sam na sam; traktował mnie niemal
na równi z innymi. Wyjątek stanowiła jedynie Lisa, gdyż wciąż zachowywał
dystans w stosunku do niej. Zdawałam sobie sprawę z tego, że obserwuje mnie
przez cały czas, tak jakby miało mu to pomóc w rozwiązaniu zagadki.
Szczególną uwagę zwracał na moje kontakty z Lisą, albo może tak mi się
tylko wydawało.
Nadszedł poranek zwiastujący naszą wyprawę indywidualną. Nikt nie
miał problemów z rozbudzeniem się, wszyscy oczekiwali zbliżających się
wydarzeń. Namioty i posłania zostały zwinięte jeszcze przed śniadaniem. Sama
czułam się co najmniej dziwnie, gdy Fran, która prawie nie ruszyła jedzenia na
talerzu, podeszła do mnie rozgorączkowana.
– Nie podejrzewałam, że tak mocno udzieli mi się ta atmosfera. Jestem
trochę podenerwowana. Tu w okolicy nie ma niedźwiedzi, prawda? Zapytała
szeptem.
– Nie sądzę – miałam nadzieję, że zabrzmiało to dostatecznie
przekonywująco. – Nie zapomnij również, że zawsze ktoś będzie blisko ciebie.
Sama poczułabym się pewniej, gdybym wiedziała, że mogę liczyć na czyjąś
pomoc. – Uspokajałam ją, sama nie wierząc w to, co mówię.
Wyprawa indywidualna wymagała od każdego uczestnika samodzielnego
odnalezienia drogi, za pomocą mapy i kompasu. Eric i May wyznaczali szlak.
Trasy nasze nie mogły się przecinać ani zbiegać ze sobą w żadnym punkcie.
Oczywiście, tysiące osób przeszło już przez coś takiego i nadal żyją, ale
to wcale nie ułatwiało nam zadania. Po pierwsze, istniał cały szereg
wyimaginowanych obaw, które należało przezwyciężyć. Strach Fran przed
niedźwiedziem był zaledwie jedną z nich. Co by się działo na przykład, gdyby
osa lub szerszeń ukąsił mnie i okazało się, że jestem uczulona? A co z kolei,
gdybym wpadła do jakiegoś wąwozu i złamała nogę? Albo gdyby jakiś
psychopata uciekł ze szpitala i krążył po okolicy żądny krwi?
Poza tym, to nie było wszystko, czego mogliśmy się obawiać. A co, jeżeli
zacznie padać? Co się ze mną stanie, jeżeli przez te dwa dni nie zdołam znaleźć
w lesie niczego do jedzenia? Co będzie, jeżeli zabłądzę i nie znajdę drogi do
miejsca spotkania? Co sobie wszyscy pomyślą, jeśli okaże się, że nie
wytrzymałam psychicznie i powiesiłam czerwony balonik, wzywając Erica i
May na pomoc?
Przydzielono nam po dwa opakowania baloników i specjalnych wstążek
sygnalizacyjnych.
Można ich było użyć w nagłym wypadku. Wyposażeni zostaliśmy oprócz
tego w trzy flary, na wypadek konieczności wezwania pomocy nocą lub w
sytuacji, gdyby nie można było posłużyć się balonikami i wstążkami. Na
przykład, mogłabym wpaść do wąwozu: nie umiałabym wspiąć się na drzewo,
by przekazać wiadomość, więc istniała jeszcze możliwość odpalenia flary.
Ponadto nauczono nas, jak przekazywać sygnały SOS za pomocą lusterka.
Oprócz czerwonego, każdy z nas posiadał pakiet sygnalizacyjny innego
koloru. Ernie miał jasno-turkusowy, Gloria ciemnoniebieski, Lisa żółty, Jake
pomarańczowy, a ja biały. Obowiązkowo mieliśmy cały czas oznaczać trasę, tak
by May i Eric zawsze wiedzieli, gdzie jesteśmy, i mogli nas odnaleźć.
Najważniejsze, że był to system absolutnie pewny.
Ani May, ani Eric nie pokazywali nam swoich map, które, według
Erniego, były po mistrzowsku wykonanymi planami, z grubsza wyznaczającymi
trasy przemarszu każdego z nas. Zostaliśmy podzieleni na dwie grupy. Moja
przypadła May.
W zespole Erica, który wyruszył pierwszy, znalazła się Lisa i Jake. Z
zapartym tchem przypatrywałam się, jak dwoje ludzi najbardziej mnie
obchodzących z całej grupy znika w oddali. Miałam przeczucie, bezpodstawne
zresztą, że nie zobaczę ich już więcej.
Następnie nasza ekipa – Fran, Davey, Doris, Matt i ja – wyruszyła za
May, skręcając z trasy naszych poprzedników o sto osiemdziesiąt trzy stopnie.
Po około dwudziestu minutach marszu May zatrzymała się.
– W porządku, Fran – powiedziała wesoło. – Tutaj się rozstajemy.
Stojąca obok mnie Fran, spojrzała wokoło na otaczający nas bezkresny
gąszcz leśny. Głęboko odetchnęła i oplotła się ramionami, jakby ją przejął
dreszczem niespodziewany chłód.
– Nie martw się – wymamrotałam. – Będzie świetnie.
– Prawdopodobnie Drakula mówił to samo swoim wieczornym gościom –
wydusiła przez zaciśnięte zęby. – W każdym razie dzięki. Miło, że myślisz o
mnie.
Gdy odchodziliśmy, obejrzałam się za Fran – wciąż stała tak, jak ją
zostawiliśmy. Wiedziałam, że niebawem znajdę się w podobnej sytuacji.
Cieszyło mnie jednak to, że nie mnie zostawiono pierwszą.
Jedno za drugim pozostawaliśmy wśród dzikich ostępów. Ponieważ
kiepsko określałam kierunki i odległości, nie miałam pewności, jak daleko
byliśmy od siebie oddaleni. Zostałam z May do końca, co uznałam za bardzo
korzystne dla mnie.
W końcu dotarłyśmy do wąwozu pojawiającego się w moich koszmarach.
Ale tak naprawdę nie był to wąwóz, lecz podmokły teren. Przez drzewa
prześwitywały skaliste góry. Na samą myśl, że będę sama musiała się wspiąć,
przeszył mnie zimny dreszcz.
Tak, jak miało to miejsce w przypadku innych, May wyjęła mapę, którą
mi wręczyła. Na pierwszej stronie zauważyłam moje nazwisko.
– Zobaczymy się za dwa dni, Katie – stwierdziła, uśmiechając się tak
radośnie, że aż miałam ochotę jej przyłożyć.
Potem uczyniła coś, co mnie zdziwiło. Chociaż z nikim nie żegnała się
dłużej, tym razem spojrzała mi prosto w oczy.
– Nie przejmuj się, mała. Nie jest to takie trudne, jak się wydaje. Łatwe
też nie, ale wierzę, że jesteś w stanie poradzić sobie. Będę w pobliżu.
Odwróciła się, zostawiając mnie samą.
Przysiadłam na pniu starego, zwalonego drzewa, by przemyśleć znaczenie
jej słów. Na początku uznałam, że jest kochana, przejmując się mną i
zostawiając mnie przy sobie do samego końca. Miała się znajdować przez cały
czas najbliżej mnie, co dodawało mi otuchy.
Wówczas dotarło do mnie prawdziwe znaczenie jej słów i, mimo iż
zostałam sama, zakryłam twarz rękami nie chcąc, by nawet drzewa czy ptaki
dostrzegły moje przerażenie.
May wiedziała, że Lisa pomagała mi przez cały czas!
Musiała wiedzieć, bo w przeciwnym razie nie zapewniałaby mnie, że
mogę wykonać zadanie bez niczyjej pomocy. Czułam się słaba, bezbronna i
bezradna.
Ale w głosie May nie zabrzmiała ironia. Wyczuwało się raczej nutkę
współczucia i litości, jakby faktycznie życzyła mi powodzenia. Cóż, musi mi się
udać, przysięgłam sobie, wciąż nieprzytomna ze wstydu po odkryciu, że May
zdawała sobie ze wszystkiego sprawę. Może byłoby mi łatwiej, gdybym mogła
liczyć na pomoc Lisy, ale nie oznaczało to wcale, że nie zamierzam uwierzyć w
siebie.
Od tej chwili więc, nieważne jak ciężka, niebezpieczna, czy męcząca
okazałaby się dalsza część szkolenia, Katie Carlisle wszystkie zadania
wykonywać będzie samodzielnie: samodzielnie troszczyć będzie się o
pożywienie i samodzielnie odnajdzie drogę.
Przypomniałam sobie dzień nad jeziorem i rozmowę z Jake’em. Staliśmy
koło siebie. Lisa złapała drugiego pstrąga i nalegała, bym go wzięła.
– Nie bądź głupia, Katie – powiedziała, widząc moje niezdecydowanie. –
Nie chcesz pochwalić się wszystkim rybą?
Ostatecznie przyjęłam ją, ale miałam moralnego kaca.
Zdawałam sobie sprawę, że za namową Lisy postępuję niewłaściwie,
chwaląc się jej zdobyczą. Czułam się jak kryminalistka, gdy Matt potrząsnął
moją ręką.
– Gratuluję, Katie – mówił. – Jak na pierwszy raz, wyśmienicie.
Jakże mogłam tak kłamać?
Rozłożyłam mapę w nadziei ustalenia obecnej pozycji i miejsca
docelowego. Najistotniejsze było uświadomienie sobie wreszcie, że
postępowałam źle i czas od zaraz wszystko zmienić.
Bez względu na zapewnienia Lisy o jej bezinteresownej pomocy, byłam
przekonana, że nasze stosunki poprawią się bardziej niż kiedykolwiek w
momencie, gdy przestanę liczyć na jej wsparcie.
Rozdział dziesiąty
Zdjęłam plecak i wyszukałam baloniki i wstążki. Po dwa z każdego
koloru. Dwie flary zamknęłam bezpiecznie na guzik w kieszeniach szortów.
Chciałam zabezpieczyć się przed ewentualnością, gdybym musiała w razie
potrzeby dostać się do plecaka. Poszukałam odpowiedniego do wspinaczki
drzewa.
Wybór padł na masywny dąb o ogromnej koronie. Dolne gałęzie były
zbyt grube, by uchwycić je dłońmi. Dlatego też zaplotłam ręce i nogi wokół
konaru, niczym leniwiec. Dotarłam do pnia. Pomyślałam, że Lisa wybrałaby
najsolidniejszą, a zarazem najbardziej wymagającą gałąź. Tym razem jednak nie
poczułam się jak idiotka. Przypomniałam sobie, iż nie jestem Lisą i nie mam
zbyt dużego doświadczenia traperskiego. Lepiej mierzyć siły na zamiary.
Wolno i ostrożnie posuwałam się w górę. Na początku byłam
zdeprymowana faktem, iż na dole nie ma nikogo, kto śledziłby moje
poczynania. Dotarłszy na tyle wysoko, na ile się odważyłam, ostrożnie
rozpięłam jedną kieszeń, przywarłam do drzewa w obawie o swe cenne życie.
Wyjęłam biały balonik z odpowiednią wstążką. Nadmuchałam i zawiązałam go
na dole, ale zawsze groziło niebezpieczeństwo przebicia w czasie wspinaczki.
Gdy balonik zawisł już na swoim miejscu, zaczęłam powoli schodzić na
dół. W końcu dotarłam na ziemię i odszukałam mapę.
Z początku w ogóle nie mogłam się w niej połapać. Z wyjątkiem miejsca
pobytu, punktu przeznaczenia oraz pewnych naturalnych form przydatnych w
wytyczeniu trasy, potoków, strumieni, terenów zarzuconych skałkami, drzew,
wąwozów i tym podobnych – nic wyraźnie nie zostało zaznaczone. W górnym
prawym rogu mapy przedstawione były kierunki geograficzne. Wynikało z nich,
że muszę pójść mniej więcej na południowy wschód.
Usiadłam na pniu i ołówkiem wykreśliłam trasę. Wyglądało na to, że będę
musiała pokonać wąwóz, co mogło okazać się kłopotliwe. Ale według
prowizorycznego planu, który, jak miałam nadzieję i modliłam się, odczytałam
poprawnie, w przybliżeniu w połowie drogi między moim obecnym miejscem a
punktem docelowym wąwóz przechodził w szeroką, płytką nieckę. Gdybym
teraz wyruszyła tą trasą, jutro mogłabym przebyć wąwóz, a pojutrze dotrzeć na
miejsce zbiórki.
Złożyłam mapę i wetknęłam ją do kieszeni wraz z kompasem. Założyłam
plecak, zaczerpnęłam kilka łyków z manierki i wyruszyłam w drogę. Starając się
wydostać z nisko leżących mokradeł na trasę, kierowałam się w stronę wzgórz
niewyraźnie przezierających przez drzewa. Dopiero po dotarciu tam chciałam za
pomocą kompasu ustalić południowo-wschodni kierunek marszu.
Przedzierając się przez krzaki, szybko zorientowałam się, że May
pozostawiła mnie w jednym z bardziej suchych miejsc. Słychać było chlupot i
plaskanie spod moich ciężkich butów rozdeptujących błoto, mech i grubą
warstwę butwiejących liści. Zwracałam baczną uwagę, czy nie ma żmij, gdyż
podmokłe miejsca, jak wiedziałam, stanowią wyborną kryjówkę dla węży.
Zapewniono nas, że jadowite węże nie stwarzają aż tak wielkiego zagrożenia,
jeżeli się uważa. „Rzadko atakują bez powodu – pamiętałam słowa Erica – i z
ziemi nie są w stanie uderzyć powyżej cholewek wysokich butów”. Mając w
perspektywie noc w lesie, było to niewystarczająco pocieszające, jak sobie
uświadomiłam. Nasłuchałam się aż nadto historii – może prawdziwych, a może
zmyślonych – o wężach, nieproszonych lokatorach śpiworów niczego nie
podejrzewających obozowiczów. Nigdy nie poświęcałam gadom zbyt wiele
uwagi, przebywając zwykle w towarzystwie ludzi. Dopiero teraz, będąc w
pojedynkę, przejęłam się.
Las stawał się bardziej gęsty, niż sądziłam. Przyspieszyłam kroku. Nie
bardzo miałam ochotę utknąć na noc w podmokłym, ciemnym lesie. Teraz było
to miejsce zapewniające chłód i wytchnienie, ale z nadejściem nocy
przemieniłoby się bez wątpienia w krainę grozy.
Po około godzinie przystanęłam na krótką przerwę i sprawdziłam
kierunek, używając kompasu, ponieważ nie dowierzałam już własnym oczom i
nie mogłam w poszukiwaniu słońca przebić się wzrokiem przez zielony
baldachim liści nad moją głową. Bardziej niż kiedykolwiek żałowałam mego
lekceważenia zajęć z określania stron świata, ale nareszcie wydawało mi się, że
idę we właściwym kierunku.
Pierwszą część dnia mogłam uważać w sumie za udaną. Po spędzeniu tak
długiego okresu wśród ludzi, samotność okazała się całkiem miła, a okolica,
choć nasączona wilgocią niczym gąbka, nie stwarzała większych problemów.
Posuwałam się naprzód, wolno ale nieustannie, zatrzymując się jedynie w celu
zamocowania sygnałów. W końcu około drugiej po południu osiągnęłam skraj
gęstego lasu. Z mapy wynikało, że jeżeli przetnę mały zagajnik niskich,
rozłożystych drzew, idąc w kierunku wyżej położonego terenu, droga będzie
prowadzić wzdłuż strumienia. Stwarzało to okazję do napełnienia manierki.
W tym względzie nie mogłam jednak zbytnio ryzykować. „Szkoła
Przetrwania nie jest wylęgarnią bohaterów – mówił Eric już na samym początku
obozu – masz obawy, nie rób niczego. Oto nasza dewiza”.
Dzień był ciepły i bezchmurny, ale wciąż drżałam z chłodu, który mnie
przeniknął w czasie przedzierania się przez błotnisty las. Wyszukałam więc nie
zacienione miejsce porosłe trawą, gdzie mogłam usiąść i zjeść lunch. Sięgnęłam
po parę sucharów i plasterki suszonej wołowiny, uzupełniając danie kubkiem
lemoniady, na którą poszła prawie cała racja wody. Po posiłku postanowiłam
trochę odpocząć, delektując się cudownym krajobrazem.
Małe, brązowe ptaszki skakały po krzakach z gałązki na gałązkę w
poszukiwaniu nasion. Na łące całe zastępy białych motyli unosiły się nad
koniczyną i jaskrami. Zerwałam trzy lub cztery koniczynki i wyssałam słodki
nektar z każdego purpurowego kwiatu.
Myśli moje skupiły się na Jake’u. Zastanowiłam się, co robił w tej chwili.
Mógł brnąć przez strumień, zanurzony po kolana w kryształowej wodzie, lub
ostrożnie wspinać się po skalnej ścianie, torować sobie toporkiem albo nożem
drogę przez gęste zarośla, czy też wspinać się na drzewo. Zrywając w
zamyśleniu koniczynę, spostrzegłam nagle, że trafiła mi się jedna czterolistna.
Przymknęłam natychmiast oczy i wypowiedziałam życzenie: „Cokolwiek
robi teraz Jake, niech pomyśli o mnie, przynajmniej przez chwilę!” W magiczny
sposób poczułam się blisko niego, a po ostrożnym włożeniu czterolistnej
koniczynki między dwie strony małego notesu, który nosiłam w plecaku,
pozbierałam rzeczy i udałam się w kierunku zagajnika w poszukiwaniu
strumienia i świeżej wody.
Dopiero około piątej po południu zaczęłam odczuwać samotność.
Znalazłam strumień, w którym przemyłam twarz czystą, orzeźwiającą wodą, a
następnie napełniłam manierkę. Odkryłam płytkie miejsce o szerokim nurcie,
idealne wprost na sforsowanie potoku. Większe kamienie pozwoliły mi
przedostać się na drugi brzeg suchą stopą. Rozpoczęła się wspinaczka pod górę.
Z jednej strony wyrastały groźne skały, z drugiej teren obniżał się łagodnie na
odcinku dwunastu lub piętnastu metrów. Poniżej dostrzegłam wąwóz. Co
pewien czas, gdy ścieżka prowadziła nieco w dół, ku zboczu, migał mi widok
urwiska po przeciwległej stronie. Na szczęście ani razu nie musiałam zbytnio
zbliżać się do krawędzi. Gdyby zaistniała taka konieczność, wolałabym chyba
wspinać się na skały. Głębokość wąwozu budziła respekt i nakazywała trzymać
się z daleka.
Trzeba przyznać, że widok był zdumiewający. Popołudniowe promienie
słońca uwypuklały obraz postrzępionych skał, a otchłań przepaści wypełniały
szybujące lub pikujące ptaszyska, jastrzębie albo duże kruki, połyskujące w
świetle. Piękny widok zyskał na szczególnych barwach, czy nawet uległ
przejaskrawieniu, za przyczyną mojej samotności.
Tego rodzaju samotności nie doświadczyłam wcześniej. Nigdy przedtem
nie byłam tak całkowicie i zupełnie sama. Czułam się jak pierwszy człowiek na
ziemi. Krajobraz wyglądał tu jak przed milionami lat, zanim człowiek zbudował
autostrady i miasta.
Zgodnie z tym, co mówili Eric i May, jedno z nich zawsze miało
znajdować się o kilka kilometrów od miejsca mojego pobytu, lecz fakt ten nie
umniejszył poczucia samotności. Czułam się jak malutka mrówka jedyna na
całej kuli ziemskiej. Dopiero teraz, w wieku szesnastu lat, po raz pierwszy
zrozumiałam, dlaczego ludzie poświęcają tak dużo energii, by nie mieć do
czynienia z tak wszechogarniającą pustką. Nasze pogawędki, chwile wesołości,
spotkania z innymi ludźmi są ucieczką właśnie przed nią.
Poczułam się lepiej, gdy szlak zaczął biec w dół. Bujna roślinność
sprawiła, iż częściej słychać było odgłosy zwierząt i ptaków. Od ścieżki odbiła
się wiewiórka i jednym susem znalazła się na pniu drzewa, szczebiocąc po
swojemu. W gąszczu uschłych krzaków zaszeleścił szop, wychylając się do
połowy. Obdarzył mnie spojrzeniem swych szeroko rozstawionych oczu z
ciemnymi obwódkami i dał nura z powrotem w gęstwinę.
W miarę, jak słońce obniżało się coraz bardziej, przyłapałam się na
przyśpieszeniu tempa marszu. Zatrzymywałam się wyłącznie by oznaczyć trasę
białymi balonikami i wstążkami. Nie chciałam spędzić nocy na wyżynach.
Teren niżej położony wydawał się bezpieczniejszy, co było niezbyt mądre, gdyż
wąwóz znajdował się na tyle daleko, że nie mogłam do niego wpaść nawet
lunatykując w nocy.
Zapadał zmierzch, kiedy w końcu zdecydowałam się zatrzymać. Byłam
wycieńczona, bolały mnie ramiona i łydki. Nie ufałam swoim zdolnościom
traperskim na tyle, by pozwolić sobie na rozkładanie po ciemku obozowiska.
Wybrałam mały obszar płaskiego, porośniętego trawą terenu około
trzydziestu metrów od wąwozu, który na tym odcinku bardziej już przypominał
duży rów, nie głębszy niż cztery metry i nie szerszy od trzypasmowej
autostrady. Oceniłam, że jutro bez trudu znajdę bezpieczne miejsce, by go
pokonać.
Zasadniczy problem, przed którym właśnie stanęłam, stanowiła
nadchodząca noc.
Nazbierałam drewna na ognisko oraz sporą ilość czarnych jagód do
jedzenia, rosnących w mocno przerzedzonym lasku z tyłu mojego „prywatnego
kempingu”. Było jeszcze wciąż widno, zegarek wskazywał dopiero za
dwadzieścia ósmą. Dobrze się składało, ponieważ musiałam przecież rozbić
namiot. Do jego budowy użyłam rurek stelaża plecaka – ponieważ nie znalazłam
w okolicy niczego odpowiedniego.
Nigdy sama nie rozpalałam ogniska. Teraz desperacko usiłowałam
przypomnieć sobie, jak zabrać się do tego. Najsuchsze i najbardziej delikatne
kawałki drewna szły na wierzch. Wszystkie liście, na które się natknęłam, były
mokre. Nie dawały się podpalić. Z każdą nieudaną próbą, oznaczającą utratę
kolejnej bezcennej zapałki, rosła moja panika. Zachodzące słońce mobilizowało
do walki. Nie mogłam spędzić w ciemnościach całej nocy.
W przypływie natchnienia wygarnęłam wszystkie nadpalone, mokre
liście. Za pomocą noża wyjęłam jeden z najsuchszych kawałków drewna, który
udało mi się znaleźć, i zaczęłam go szybko zestrugiwać, przygotowując w ten
sposób hubkę własnej roboty. Mając już pokaźną ilość strużyn, obsypałam nimi
drewno na rozpałkę. Następnie pełna nadziei zapaliłam kolejną zapałkę.
Chciało mi się krzyczeć z radości na widok tlących się strużyn, które
płonęły na tyle długo, by ogień mógł przenieść się na resztę drewna. Ukucnęłam
na piętach i wpatrywałam się w dzieło moich rąk. Byłam z siebie dumna.
Ognisko dobrze się paliło. Powinno płonąć przez całą noc. A co najważniejsze
dokonałam tego sama!
Godziny mijały wolno, a ja popadałam na przemian w dobry albo
beznadziejny nastrój. Wierząc, że strumień, który jutro przekroczę, roić się
będzie od szczupaków, sięgnęłam po porcję rosołu wołowego w proszku.
Rondelek z rosołem zawiesiłam nad ogniskiem na gałęzi, której koniec
uprzednio dokładnie nasączyłam wodą. Tu, w samym sercu bezludzia, żywność
była zbyt cenna, by pozwolić sobie na jej marnotrawstwo. Nadpalona gałąź
mogła spowodować, że cały posiłek runie do ogniska.
Spałaszowałam cały obiad nie tyle z głodu, co dla zabicia czasu i
uniknięcia rozmyślań nad swoją samotnością. Na deser miałam lemoniadę i
czarne jagody. Starannie wytarłam rondelek, wykorzystując i tak bezużyteczne
liście. Nie mogłam stracić skromnej rezerwy wody na mycie garów. Musiałam
poczekać na dostęp do bieżącej wody. Manierka wypełniona była zaledwie w
jednej czwartej, więc nie mogłam nawet przemyć twarzy, czarnej jak smoła od
dymu ogniska i potu. Dalsza wędrówka bez odrobiny wody byłaby niemożliwa.
Dla zabicia czasu wyjęłam notes, żeby napisać list do domu. Chociaż ognisko
dawało dostatecznie dużo światła, by odstraszyć ciekawskie zwierzęta, które
mogłyby tu zawędrować, jego blask nie wystarczył na pisanie. Notes trafił z
powrotem na swoje miejsce.
Następnie spróbowałam policzyć gwiazdy i rozpoznać konstelacje.
Odnalazłam Wielką i Małą Niedźwiedzicę oraz Gwiazdę Polarną. Doliczyłam
jedynie do czterdziestu, bo znudziło mnie to. Niebo było tak czyste i wyraźne –
z księżycem nad moją głową, że mogłabym prawdopodobnie doliczyć do
tryliona, gdybym tylko zechciała.
– Dam sobie spokój z tymi gwiazdami – wymamrotałam na głos w
przypływie rozdrażnienia i irytacji. Solówka to nic wielkiego. Nie czułam
niczego poza zmęczeniem, samotnością i przygnębieniem. Gdyby na ścieżce
pojawił się mój najgorszy wróg, przyjęłabym go z wielką radością. Pragnęłam
otworzyć do kogoś usta i było mi zupełnie obojętne do kogo.
Zaczęłam śpiewać. Głośno. Prawie wszystkie piosenki, jakie znałam.
Najpierw skautowskie, potem rockowe, a następnie melodie z przedstawień na
Broadwayu. Szybko przeleciałam cały swój repertuar i nadal w ogóle nie chciało
mi się spać, chociaż czułam zmęczenie.
Zaczynałam się niemal bać. Rzecz w tym, że przebywanie w zupełnej
samotności jest dziwnym uczuciem.
Uważałam, że prowadzę z kimś rozmowę po to tylko, żeby usłyszeć
własny głos. Nagle umilkłam w pół słowa. Co by pomyślała sobie May, gdyby
zakradła się tutaj, by sprawdzić co ze mną, i usłyszała, jak bełkocę sama do
siebie? Uznałaby, że zbzikowałam.
Zastanawiałam się, co robią inni. Czy doznają podobnych wrażeń? A
może czują się zupełnie swobodnie porzuceni gdzieś w lesie?
W pobliżu trzasnęła gałązka.
– May? – zawołałam, najpierw niepewnie, a potem zdecydowanie głośno.
Nie otrzymałam odpowiedzi. Usiadłam i wsłuchiwałam się w odgłosy
lasu. Jak mogłam wcześniej nie usłyszeć wszystkich tych hałasów? Było ich tak
wiele, drobnych, pojedynczych odgłosów ptaków i małych zwierząt.
Dorzuciłam do ognia, a następnie wykonałam kilka ćwiczeń. W skłonie
dotknęłam dwadzieścia razy palców nóg, wykonałam kilka podskoków,
zrobiłam przebieżkę w miejscu. Nie zdołałam jednak oszukać czasu. Gdy
skończyłam, minęła dopiero dziewiąta trzydzieści.
W efekcie, zbyt wykończona, by zająć się jeszcze czymkolwiek, po prostu
usiadłam i, pogrążając się w myślach, wlepiłam wzrok w ogień. Powoli
zaczynałam się uspokajać. Migocące płomienie przynosiły ukojenie. Czułam się
niemal zahipnotyzowana. Strzępy myśli krążyły mi po głowie. Wspominałam
swych bliskich, Mary Beth. Ciekawiło mnie, czy dobrze spędzają czas.
Zastanawiałam się nad przyszłym rokiem szkolnym i nauczycielami, z którymi
chciałam mieć zajęcia. Pomyślałam o Jake’u, starając się wyobrazić sobie, jak
wygląda jego dom i rodzina, jego pokój, ojciec i mama oraz malutka siostra.
Pomyślałam o Lisie i rancho pod Phoenix, będącym własnością jej rodziców.
Wspomniałam May oraz Erica i zaraz nasunęło się pytanie: co skłoniło ich do
zostania instruktorami w Szkole Przetrwania, skoro oboje mieli swoich
ukochanych.
W sumie rozmyślałam o wszystkim, co przyszło mi do głowy, nie
skupiając się za bardzo na niczym. Po prostu dumałam w ten sam leniwy
sposób, w jaki obserwowałam błyski i migotanie w ognisku pomarańczowych,
niebieskich i żółtych płomieni. I wiecie co? Po upływie niezbyt długiego czasu
nie przeszkadzała mi już samotność. Nawet ją polubiłam. Hałasy docierające do
moich uszu brzmiały swojsko. Zwarta ściana ciemności nie wydawała się
złowrogą siłą. Zdaje się, że zaczynałam rozumieć, gdzie tkwił sens tej
indywidualnej wyprawy.
O dziesiątej piętnaście zrzuciłam mokasyny z nóg i ustawiłam je obok
butów traperskich. Wcisnęłam się do śpiwora i położyłam na brzuchu, by móc
obserwować żar ogniska. Pogrążyłam się we śnie. Przespałam smacznie i
spokojnie całą noc.
Rozdział jedenasty
Ku memu zdziwieniu wyprawa indywidualna, zgodnie z tym, co
słyszałam wcześniej, okazała się szczególnym wydarzeniem. Następnego ranka
wyszukałam dogodne miejsce na przeprawienie się przez wąwóz. Cały dzień
minął bez większych niespodzianek.
„Większych”, ponieważ uniknęłabym ich, gdybym była lepiej
przygotowana. Wszelkie niepowodzenia muszę złożyć na karb tego, że Lisa
wyręczała mnie w różnych czynnościach.
Na przykład: natrafiłam na potok, gdzie urządziłam sobie wspaniałą
kąpiel, ale już znacznie gorzej było z łapaniem ryb. O Boże! Gdyby wszyscy ci,
którzy wierzyli, że schwytałam tego śliskiego pstrąga, ujrzeli mnie, jak młócę
wodę w pogoni za tłustym, leniwym szczupakiem!
Na pewno od tego czasu przestaliby polegać tylko na słowach. W tych
okolicach, jak twierdził Eric, „prawie same wskakują na patelnię”. Gdy całą
grupą łowiliśmy szczupaki, zdołałam złapać tylko jednego, małego i
wymizerowanego – musiało mu brakować płetwy, czy czegoś podobnego –
gdyż prawie sam nadział się na haczyk.
Dziękowałam opatrzności, że przebrałam się w strój kąpielowy przed
podjęciem próby połowów na własną rękę.
Łapanie ryby pochłonęło o wiele więcej czasu, niż przypuszczałam, co
zmuszało mnie do pokonania po południu dwa razy dłużej trasy. Nagle szczupak
wyleciał nad powierzchnię wody i z pewnością zerwałby się, gdyby nie
wylądował szczęśliwym trafem na brzegu.
Moja wrażliwość nie pozwoliła mi obserwować jego śmierci, więc
zostawiłam go trzepoczącego się w trawie, przebierając się w tym czasie. Wił
się nadal, gdy szłam do strumienia, aby wyprać brudne skarpety. Po chwili
słabnące ruchy szczupaka utwierdziły mnie w przekonaniu, że nie potrwa to
długo. Bez przeszkód mogłabym się za niego zabrać. W końcu śnięta ryba jest
jedynie przedmiotem. Całą trudność jednak stanowiło patroszenie.
Z powodu upału zdecydowałam się nie przetrzymywać „Moby Dicka” do
obiadu, lecz upiec go od razu. Rozpaliłam niewielkie ognisko. Następnie
uplotłam mały grill z gałązek pozbawionych kory, podobnie jak to czyniliśmy
na szlaku, przygotowując pożywienie dla całej grupy. Na tym kończył się łatwy
etap przygotowań. Przedtem nie kto inny tylko Lisa patroszyła rybę.
Przystąpiłam do dzieła, ale jedno spojrzenie na moją pobladłą twarz i
niewprawne ruchy wystarczyłoby, aby przekonać się, że nie miałam pojęcia, jak
się do niego zabrać. Z pewnością też nie przepadałam za tą czynnością.
Ręce Lisy poruszały się ze zręcznością chirurga, gdy patroszyła rybę
jednym zdecydowanym cięciem. Wszystko co robiła, wydawało się bardzo
proste.
Teraz siedziałam, trzymając w jednej ręce nóż, w drugiej „Moby Dicka”, i
zastanawiałam się, co dalej. Czy przypadkiem nie zemdli mnie, czy będę mogła
jeść po grzebaniu się we wnętrznościach?
– Teraz albo nigdy – powiedziałam do szklistego oka wpatrującego się we
mnie. – Przepraszam cię, Moby Dicku, stary przyjacielu, ale umieram z głodu.
Łuski wcale nie odchodziły łatwo. Na dodatek, co chwila musiałam
wyciągać je spod paznokci.
Z półprzymkniętymi oczami rozpłatałam rybie brzuch. Następnie, nie
patrząc na rozlaną krew, szybko ruszyłam do strumienia, by wypłukać ręce w
potoku.
W końcu usmażyłam mięso. Straciłam tyle czasu, że nie chciałam już
marnować ani minuty więcej na grzebanie w plecaku w poszukiwaniu
dodatkowej porcji jedzenia. Lunch trwał tak długo, gdyż nie bardzo wiedziałam,
jak pozbyć się ości z tego piekielnego dania. Wyjadałam więc białe, słodkie
mięso po jednej stronie, a potem po drugiej, przeżuwając ostrożnie małe kawałki
w obawie, że drobniutkie, sprężyste igły mogą utknąć mi w gardle. Gdy została
już jedynie głowa, ogon i szkielet, wrzuciłam te nieszkodliwe dla środowiska
resztki w krzaki.
W trakcie mojej dalszej wędrówki uświadomiłam sobie nagle, że w pełni
dopisuje mi humor. Ha, nawet sobie nuciłam.
Radosny nastrój nie opuszczał mnie przez cały dzień i nic nie było w
stanie wyprowadzić mnie z równowagi. Pozbawiona pomocy Lisy musiałam
sama dochodzić do wszystkiego. Zrozumiałam, że moja nerwowość z pewnością
w niczym nie pomaga. Okazało się, że mogę poradzić sobie ze wszystkim. Taka
właśnie idea przyświecała Szkole Przetrwania.
Cieszyłam się, że wreszcie to do mnie – choć z trudem – dotarło. Nie
przeżywałam już tak mocno słów May. Zrozumiałam, że jej rozczarowanie
dotyczyło nie tyle mojej osoby, co rezultatów przeze mnie osiąganych. Sama, z
własnej winy, straciłam tak wiele, nie przykładając się do ćwiczeń lub
pozwalając na wykonanie ich przez innych. Trwałam jednocześnie w
przeświadczeniu, że to moje dzieło. „Ale wszystko od dzisiaj się zmieni” –
pomyślałam.
Nie raz traciłam orientację i ostatnim wysiłkiem woli udawało mi się
dławić panikę w zarodku. Uspokajałam się wtedy wyrównując oddech, po czym
sięgałam po mapę i kompas. Wiedziałam, że prędzej czy później minę naturalne
znaki terenowe naniesione na papier i z powrotem znajdę się na właściwym
szlaku.
Ostatniego wieczoru, na pół drzemiąc, wsłuchując się w pohukiwanie
sowy gdzieś w oddali, pomyślałam także o May. Zastanawiałam się, czy
zgodnie z tym, co mówiła, rzeczywiście nas kontroluje. Gdyby tak było,
dyskrecja, z jaką to robiła, sięgała mistrzostwa. Nie miało to już dla mnie
znaczenia, gdyż tak czy inaczej, zawarłam z przyrodą niepisany układ.
Uświadomienie sobie tego faktu pozwoliło mi uznać ją za przyjaciela.
Drugiego dnia odczuwałam niemal smutek, że wyprawa indywidualna
dobiega końca. Przemierzając ostatnie kilometry, rozmyślałam nad wzięciem
udziału w kursie Szkoły Przetrwania dla zaawansowanych w przyszłym roku.
Trwać miał prawie sześć tygodni i odbywać się w górach Colorado Rockies. Z
broszury, która wpadła mi w ręce, wynikało, że kurs ten przypomina raczej
piknik. Zadaniem uczestników było pokonywanie wysokich gór, pływanie na
tratwie i canoe, a nawet eksploracja jaskiń. Żadna z tych rzeczy już mnie nie
przerażała.
W miarę zbliżania się do miejsca zbiórki, żal z powodu zakończenia
wyprawy indywidualnej zastąpiony został przez chęć skonfrontowania swych
doświadczeń z doświadczeniami innych. Pragnęłam spotkać się z przyjaciółmi.
Ponadto nadchodził moment, jak nas zapewniano, najbardziej wymagającej
części szkolenia, to znaczy powrotnej wyprawy do obozu wyjściowego bez
pomocy May i Erica. Z niecierpliwością oczekiwałam nowego wyzwania.
May, Ernie, Matt, Gloria i Davey leżeli akurat rozciągnięci na łące pełnej
dzikich kwiatów.
Przywitali mnie z aplauzem, a ja, zamiast zakłopotania, czułam się
dumna. Tym razem zasłużyłam sobie na to.
– Jak było? – zapytał Matt, jak zwykle raźnie i bezpośrednio.
– Doskonale – odpowiedziałam. – Naprawdę świetnie. Wprost nie da się
opisać. I nie pożarłam nawet całego zapasu żywności – dodałam ze śmiechem,
kierując te słowa na pozór do całej grupy, ale tak naprawdę głównie do May.
Musiała o tym wiedzieć, przesłała mi pogodny uśmiech zadowolenia.
– Zuch dziewczyna!
– Ale proszę się przyznać, podpatrywała pani? – zapytałam śmiejąc się. –
Nigdy nie byłam pewna, czy jest pani w pobliżu. Musiała się pani poruszać jak
kot.
Wyglądała na autentycznie zadowoloną, choć nieco speszoną tym, co
powiedziałam. Zastanowiłam się, dlaczego wcześniej nie zdawałam sobie
sprawy, że opiekunowie na równi z nami łasi są na pochwały.
– No tak, byłam tam przynajmniej cztery razy. Podsłuchiwałam nawet,
jak przemawiałaś do starego Moby Dicka. – Mrugnęła okiem.
Zamiast wić się ze wstydu, wybuchnęłam śmiechem.
– Stary, dobry Moby Dick!
– Moby? – Ernie otworzył szeroko oczy. – Co ci się przytrafiło?
Spotkałaś kogoś na szlaku? Ja miałem szczęście napotkać jedynie parę pszczół,
które na powitanie użądliły mnie w ramię! – Na dowód podwinął jeden z
luźnych rękawów, odsłaniając dwa opuchnięte, czerwone miejsca.
– Nie martw się. Moby stanowił jedynie mój lunch. Jak widzisz –
pokazałam okaleczoną rękę – ja także odniosłam parę ran.
– To zadrapanie wygląda paskudnie, Katie. – May złapała mnie za rękę. –
Czy dobrze przemyłaś ranę?
– Obmyłam ją od razu wodą z manierki, a następnie dokładnie
wyszorowałam zaraz po dotarciu do strumienia. Nie jest tak źle. Może będzie to
dla mnie przestroga na przyszłość.
– Mimo wszystko przydałoby ci się trochę wody utlenionej. A także maść
i bandaż.
Usiadłam pozwalając May na przemycie rany i zabandażowanie ręki. Nie
sądziłam, że zadrapanie wymaga aż takiej troski, ale May z pewnością lepiej
wiedziała, co robić, a poza tym, wcale nie miałam ochoty, by wdało się
zakażenie.
Bandaż był pierwszą rzeczą, którą po przybyciu zauważyła Lisa.
Wyglądała tak świeżo, jakby właśnie przebudziła się po dwunastogodzinnym
śnie.
– Och, Katie, skaleczyłaś się! – Padła na kolana przede mną. Biedactwo
ty moje! To okropne. Czy musiałaś wystawić czerwony balonik na pomoc?
Roześmiałam się, widząc wyraz nadzwyczajnej troski na jej zwykle
ślicznej, a w tej chwili wykrzywionej buzi.
– Nie, to nic takiego, po prostu poślizgnęłam się. Liso, posłuchaj lepiej.
Wszystko zdołałam zrobić sama, nawet złowić rybę i wypatroszyć ją. Nigdy nie
będziesz już musiała robić czegokolwiek za mnie.
Jej wyraz twarzy zmienił się, lecz zamiast, jak się spodziewałam,
uśmiechu od ucha do ucha, na ustach zawitał niewyraźny uśmieszek.
– Och, to świetnie. Wiesz, lepiej pójdę zameldować się u May.
W pierwszej chwili zdumiało mnie, że Lisa tak szybko podniosła się i
oddaliła.
„Musi być bardziej zmęczona, niż po niej widać – pomyślałam. – I
naturalnie przeraziła się na widok mego skaleczenia. Jej szczególne zachowanie
wynika prawdopodobnie z przemęczenia. To wyjaśnia sprawę.”
Nie mogłam natomiast wytłumaczyć sobie radości, z jaką Lisa powitała
Fran, jakby była szczęśliwsza widząc ją niż mnie. Po krótkiej rozmowie z May
wróciła i usiadła przy mnie, tylko pozornie zadowolona z mojego sąsiedztwa.
Czułam, że coś jest nie w porządku. Wypytywała innych o wrażenia z solówki,
jakby moje w ogóle ją nie interesowały.
To była dla mnie pierwsza niespodzianka. Na drugą nie musiałam długo
czekać.
Spostrzegłam Jake’a. Towarzyszył mu Eric, który dołączył do niego na
szlaku tuż przed obozem. Obaj byli pochłonięci rozmową. Gdy zbliżyli się,
zaczęliśmy klaskać i wiwatować, a moje serce waliło jak szalone na widok jego
śniadej twarzy.
„Teraz odwróci się i powie mi cześć” – pomyślałam. Zanim zdążył zrobić
cokolwiek, usłyszałam głos Lisy.
– Jake, jak wypadła solówka? – zadała to pytanie cedząc słowa. – Czy
dobrze minął ci czas w całkowitej samotności?
Zaskoczona byłam słysząc, w jaki sposób Lisa mówi do Jake’a. Ton jej
głosu, pełen insynuacji, zadziwił mnie jeszcze bardziej. Zupełnym
zaskoczeniem okazała się reakcja Jake’a, gdyż jego twarz spłonęła rumieńcem.
– W porządku – wyjąkał, spoglądając na stopy. Wstrzymałam oddech aż
do chwili, gdy podniósł wzrok i dostrzegł mnie.
– Cześć, Katie, jak leci? – powiedział, siląc się na uśmiech. Nagle
niespodziewanie spoważniał, odwrócił się na pięcie i szybko ruszył w kierunku
May.
Nie miałam zielonego pojęcia, co wpłynęło na takie zachowanie Jake’a.
Spojrzałam na Lisę, chcąc odgadnąć z wyrazu jej twarzy, o co chodzi.
Uśmiechała się bez cienia zakłopotania, w sposób sugerujący, że zna pewien
sekret.
Skierowałam wzrok na jej ręce. Natychmiast zrozumiałam, dlaczego Jake
oddalił się tak błyskawicznie.
Trzymała kawałek tasiemki, który od niechcenia przeplatała między
palcami. Wstążka ta wcale nie należała do niej. Była koloru jasno-
pomarańczowego. Mogła pochodzić jedynie z dwóch miejsc: z kieszeni Jake’a
lub z jego plecaka.
Rozdział dwunasty
Nie muszę chyba mówić, że gubiłam się w domysłach. Najboleśniejsza
była świadomość, że zostałam oszukana, ale nie wiedziałam przez kogo – czy
przez Jake’a, czy przez Lisę, czy też przez nich oboje. A może bez powodu
podejrzewałam najgorsze?
Przymknęłam oczy na sekundę. Po chwili zauważyłam, że ręce Lisy są
puste. Można było pomyśleć, że nigdy nie trzymała pomarańczowej wstążki.
Lisa od niechcenia wyginała na wszystkie strony delikatną gałązkę z liśćmi.
Zanim zdążyłam się odezwać wstała, przeciągając się jak kot.
– Chodźmy, Fran – stwierdziła ochoczo – posłuchamy o wielkich
przygodach Jake’a na pustkowiu. Idziesz z nami, Katie?
– O nie, raczej nie. Posiedzę sobie tutaj – odpowiedziałam cicho.
– Biedactwo, założę się, że ręka doskwiera ci bardziej, niż twierdzisz.
Lepiej nie zdejmuj jeszcze bandażu.
– Tak zrobię – wydukałam. Potem z lekkością, jakby jej buty traperskie
ważyły nie więcej od pantofelków baletnicy, pomknęła w kierunku grupki
zgromadzonej wokół May i Jake’a.
Lisa zachowywała się w ten sam sposób, jak zawsze, jakby nic złego się
nie wydarzyło. Ale nie chodziło tu o wytwór mojej wyobraźni. Miała w ręku
pomarańczową wstążkę. Zupełnie nie wiedziałam, co o tym sądzić.
Jake odłączył się od grupy i ruszył w moją stronę. Pomyślałam, że nie
mam ochoty na rozmowę z nim. Nie teraz. Jak mogłabym go słuchać udając, że
nic się nie stało, jeżeli byłam prawie pewna, że on i Lisa spotkali się w trakcie
wyprawy indywidualnej? Nie miałam zamiaru udawać, że nie dostrzegam
faktów – spłoszonego wyrazu twarzy Jake’a oraz obwiniającego dowodu w ręku
Lisy. Daleka byłam jednak od urządzenia sceny przed całą grupą.
Zerwałam się na równe nogi i pospieszyłam w kierunku grupy, nie
zważając na Jake’a. Gdy już prawie mijaliśmy się, na jego twarzy zawitał
uśmiech, lecz ja twardo maszerowałam przed siebie.
– Hej, co się dzieje? – Złapał mnie lekko za łokieć. – Właśnie szedłem,
żeby z tobą porozmawiać.
– Wiem, że musimy sobie wiele wyjaśnić – powiedziałam z ożywieniem –
ale nie chcę przegapić tego, co mówi teraz May. Może innym razem. – Szybko
oddaliłam się.
Siedziałam w kręgu, opierając podbródek na rękach, ze sztucznym
uśmiechem przylepionym do twarzy, i udawałam, że przysłuchuję się, jak
wszyscy porównują swoje notatki z wyprawy. Prawdę mówiąc, odrętwiała z
bólu i upokorzenia, odbierałam zaledwie jedną trzecią tego, co się działo.
Domyśliłam się jednak, kiedy podszedł Jake i stanął za mną. Lisa spoglądała w
moją stronę.
„Wracam do domu – szalone myśli kołatały mi się po głowie. – Sytuacja
sprzyja temu. Powiem May, że wdaje się zakażenie i nie czuję się wystarczająco
dobrze, by uczestniczyć w wyczerpującej wyprawie grupowej.”
Zdecydowałam zrobić wszystko, żeby znaleźć się jak najdalej od Jake’a i
Lisy.
W tym momencie May wstała.
– Więc zostajemy tu na noc. – Dotarły do mnie jej słowa. – Macie prawo
do wypoczynku. Ale lepiej gdybyście teraz nazbierali drewna na opał, żeby
później móc się rozłożyć na trawie i odpocząć.
Oczekiwałam, że Lisa pełna wesołości pozostanie przy Fran, lecz ku
mojemu zdziwieniu podbiegła do mnie.
– Chodźmy w kierunku tamtych wzgórz! – odezwała się ochoczo. – Cała
masa chrustu czeka tam na nas.
Byłam tak zdziwiona, aż odebrało mi mowę, i prawdopodobnie
poszłabym z nią, całkowicie zaskoczona, gdyby nie wkroczył Jake.
Wkroczył dosłownie, rozdzielając nas.
– Katie idzie ze mną – oznajmił.
Zdołałam dojrzeć czerwoną twarz Lisy, pełną furii.
– Może Katie nie chce iść z tobą – powiedziała słodko. Wyraźnie
zaznaczył się szyderczy uśmiech na jej ustach. – Możliwe, że sama wie, w kim
upatrywać prawdziwych przyjaciół – dodała.
Jake odwrócił się do mnie, a wyraz jego twarzy roztopił lód w mym sercu.
Wyglądał jakby miał za sobą szereg nieprzespanych nocy. Z bliska można było
zauważyć duże, czarne obwódki pod oczami.
– Byłbym ci bardzo wdzięczny, gdybyś poszła ze mną, Katie. Muszę
wyjaśnić ci parę spraw – szepnął błagalnie.
„Chce się przyznać do tego, że kocha Lisę” – pomyślałam. Wówczas
natychmiast uświadomiłam sobie, że gdyby to była prawda, Lisa nie
próbowałaby odwieść go ode mnie. Westchnęłam głośno, ze smutkiem.
– Pójdę z tobą, Jake – powiedziałam miękko. Lisa nawet nie drgnęła, gdy
ją mijaliśmy. Stała jak słup, z zaciśniętymi ustami, w oczach miała łzy.
– Nie wierz w ani jedno jego słowo, Katie – wyszeptała, gdy
przechodziłam koło niej. – Zawsze był kłamcą.
Dotarliśmy do lasu i zniknęliśmy grupie z oczu. Ani Jake, ani ja nie
odzywaliśmy się.
– Lepiej usiądź – powiedział w końcu dość oficjalnie, kierując się do
miejsca porośniętego wysoką, suchą trawą. – To może trochę potrwać.
– O co chodzi, Jake? – zapytałam drżącym głosem. – Czy ja już
zwariowałam, czy też nadal jest coś między tobą a Lisą?
– Mną a Lisą? – żachnął się. – Katie, w życiu Lisy jest miejsce tylko na
jedną, wielką miłość, miłość do samej siebie. – Palcami przeczesywał ciemne
kręcone włosy. – Może zacznę od początku, dobrze? Kiedy spotkałem Lisę w
czasie zimowego kursu Szkoły Przetrwania, oczarowała mnie swoim wdziękiem
i muszę przyznać, że ta dziewczyna potrafi być czarująca. Uległem jej urokowi.
Nigdy nie przyszło mi do głowy, że był to rezultat intrygi. Podobnie stało się z
biedną Sarą Zerbe, doprowadzoną do stanu, w którym bała się nawet sama
zawiązać buty bez pomocy Lisy.
– Sara Zerbe? – wykrzyknęłam. – Spotkałam ją! Jest tutaj w jednej z grup.
– Wiem – Jake przytaknął. – Spotkałem ją pierwszego dnia w pawilonie.
Teraz już także biedna Sara rozszyfrowała Lisę. Nie tylko ja byłem na tyle głupi,
żeby nie połapać się wcześniej we wszystkim.
– Nie połapać się w czym?
– Jaki z Lisy samolub – powiedział cicho i bez wyrazu. – Możesz
oczekiwać od niej czegoś tylko wtedy, gdy ona otrzyma coś w zamian. Zawsze
tak bardzo pragnie znajdować się w centrum uwagi, że nie jest w stanie myśleć o
nikim innym, jak tylko o sobie.
– Czy z tego powodu wtedy z nią zerwałeś? – zapytałam jeszcze niezbyt
pewna, jak mam rozumieć jego słowa.
– Zerwałem z nią? – Tym razem śmiech Jake’a zabrzmiał szorstko. –
Posłuchaj, Katie, Lisa po prostu mnie oszukała. Nie chcę tu powiedzieć,
jakobym uwierzył, że nasz związek to wielka amerykańska love story, czy coś w
tym stylu. Znałem ją przecież zaledwie od tygodnia, ale do czasu przyjazdu tutaj
sądziłem, że oszalała na moim punkcie.
Nie przerażało mnie zadawanie się z dziewczyną mieszkającą na drugim
końcu kraju, a w dodatku Lisa wciąż pisała listy po naszym rozstaniu.
Opisywała jak zżera ją tęsknota za mną, zapewniała, że nigdy nie spotkała
takiego chłopca jak ja i tak dalej, i tak dalej. Nie pozostało mi nic innego, jak
uwierzyć w to. Gdy poprosiła, bym przyjechał do Phoenix na Wielkanoc,
stwierdziłem, że faktycznie zależy jej na mnie. Wiedziała, że moja rodzina nie
jest tak zamożna jak jej, więc nie śmiałem podejrzewać, że chciałaby narazić
mnie na koszty podróży pochłaniające tak ciężko zarobione pieniądze.
– Pojechałeś? – zapytałam z niecierpliwością.
– Tak, pojechałem. Pojechałem, aby upewnić się, czy warto. Nie byłem
całkowicie pewien swych uczuć, ale postanowiłem zrobić to dla niej. Sądziłem,
że jest zakochana we mnie, nie chciałem jej urazić. Wówczas właśnie spotkałem
Kevina...
– Chłopaka, z którym obecnie chodzi? – Aż zapiszczałam ze zdziwienia.
– O, chodzi z nim jeszcze do dzisiaj? Nie wiedziałem o tym! – W głosie
Jake’a wyczuwało się niemal rozbawienie. – Nie sądzę, by sposób, w jaki Lisa
rozumie chodzenie z kimś, pokrywał się z twoim lub moim wyobrażeniem.
Spędziłem w Phoenix pięć dni. Posłuchaj tylko, spotkałem Kevina, a potem
Roya, Boba i Lenny’ego. Następnie zjawił się Eddi i Ralph, a nawet Tax! Przez
cały ten czas Lisa starała się być dla mnie jak najmilsza. Byłem jej kolejnym
trofeum paradującym po Phoenix i prezentującym wszystkim, jak niezwykła jest
jej popularność. Kiedy wreszcie oświadczyłem, że przejrzałem jej grę, w bardzo
chłodny sposób odrzekła, że uważa mnie za zbyt niedojrzałego dla niej. Dodała,
że najlepiej gdybyśmy już nie pisali do siebie ani więcej się nie spotykali. Och,
uwierz mi, czułem się zupełnie jak kretyn.
Nie odzywałam się. Nadal nie mogłam uwierzyć, że Jake mówił o Lisie,
mojej przyjaciółce.
– Ale ona wydaje się taka... taka sympatyczna – odezwałam się cichutko.
– Nie musisz mi tego mówić. I wiedz, że nie sądzę, by sama Lisa potrafiła
sobie z tym poradzić. Chciałaby mieć przyjaciół, ale nie wie jak. Nie zdaje sobie
sprawy, na czym polega prawdziwa przyjaźń. Ludzie nie przyjaźnią się dla
jakichś korzyści.
– Przecież – zaczęłam nieco zakłopotana – tyle mi pomagała w czasie
kursu, a ja niczym się jej nie odwdzięczyłam.
– Ależ tak, dałaś jej to, czego pragnęła. Prawie całą swą uwagę skupiłaś
na niej i potrzebowałaś jej tak bardzo, że niemal wyrzekłaś się mnie, kiedy cię o
to poprosiła.
Wpatrywałam się w swoje stopy.
– Tak przecież było, nie możesz zaprzeczyć – stwierdził łagodnie Jake.
– Nadal, jednak sądzę, że Lisa jest dla mnie dobra. Nie wiem, co
zrobiłabym bez niej w lesie.
– O tak – odezwał się Jake z sarkazmem – ty i Sara Zerbe. Byłem
świadkiem tego, co uczyniła Sarze. Dopiero później uświadomiłem sobie, w
czym rzecz. Lisa zrobiła z Sary, powiedzmy, kalekę niezdolną do działania. A ty
stałaś się następną kandydatką do tego typu przyjaźni. Znając Lisę oraz sposób
jej postępowania, dobrze wiedziałem, że na jakiekolwiek komentarze z mojej
strony odpowiedziałaby zarzutem oczerniania jej przeze mnie z powodu naszego
rozstania.
– Ale, ale... – nie dokończyłam.
– Nie oszukuj się, Katie, nie gdy chodzi o Lisę. Zrozum, że zanim
przyszła ci z pomocą, wykonując to i owo za biedną Katie, która nie może sobie
poradzić, dobrze upewniła się, czy wszyscy będą świadkami tego gestu. Chciała,
by uważano ją za najsłodszą istotę wybawiającą ciebie z tarapatów. Stara się
stworzyć pozory zachowania tajemnicy, lecz w rzeczywistości przez cały czas
czuwa nad tym, by przynajmniej parę osób wszystko widziało.
Zagryzałam wargi w miarę, jak straszliwa prawda docierała do mnie.
– Podobnie było z pstrągiem, którego niby złapałaś, pamiętasz? – Jake
kontynuował. – Tak, widziałem, jak tobie go wręcza. Również Ernie i Gloria to
widzieli, a także Phil. Z wyjątkiem Matta. On nie pogratulowałby ci czegoś, o
czym wiedziałby, że nie jest efektem twojej pracy. Prawdę mówiąc, tego dnia
zamierzałem ostrzec ciebie, lecz ty odeszłaś, zanim zdążyłem to zrobić.
– Słowem, wiedziałeś, że Lisa wykonuje za mnie całą robotę, a mimo to
lubiłeś mnie? – Zapytałam zdumiona.
Po raz pierwszy od momentu rozpoczęcia rozmowy Jake uśmiechnął się.
Wyciągnął rękę i poczochrał moje włosy.
– Oczywiście, głuptasie! Nie myśl, że ja również swego czasu nie byłem
przerażony, tak jak ty, rozpoczynając Szkołę Przetrwania. Ponadto, jak mogłem
oczekiwać, że zdołasz przejrzeć dziewczynę tak koleżeńską, uczuciową i gotową
do niesienia pomocy! Kiedy powiedziałaś mi, że chcesz jak najwięcej
skorzystać z kursu, i że moja osoba może ci w tym przeszkodzić, z miejsca
pomyślałem o Lisie. Nie sądziłem jednak, że mi uwierzysz. Jedyne co mogłem
zrobić, to mieć nadzieję na wyjaśnienie wszystkiego po powrocie do Maryland.
– Dlaczego ona to robi, Jake? Nie wygląda na podłą osobę.
– Zrozum, Lisa po prostu pragnie być lubiana. Nie różni się w tym od
nikogo z nas. Lecz nie zdobywa sobie przyjaciół, tak jak my to czynimy. Chce
sprawować nad kimś kontrolę. To naprawdę wyjątkowo smutne. W efekcie
krzywdzi osoby, z którymi się zadaje. Nie zniósłbym, gdyby to przytrafiło się
tobie, Katie – oznajmił z przekonaniem.
– Dlaczego Lisa miała dzisiaj w rękach pomarańczową wstążkę? –
zapytałam bez ogródek. – Czy spotkałeś się z nią w trakcie solówki?
– Raczej należałoby stwierdzić, że ona spotkała się ze mną. Po kryjomu
musiała podążać za mną, ponieważ w momencie kiedy Eric zniknął z pola
widzenia, wyszła z lasu. Wtedy z pewnością dobrała się do wstążki.
– Ale dlaczego szła za tobą? – dopytywałam się. – Czyżby tak mocno
pragnęła ciebie odzyskać?
– W gruncie rzeczy wcale nie chodzi jej o mnie – odrzekł Jake. – Ona nie
ma szans na romans w trakcie tej wyprawy, więc zazdrości go nam. To
odsunęłoby ją na bok i nie stanowiłaby już centrum zainteresowania. Poza tym,
przebywając ze mną, mogłaś zorientować się, że stać cię na wykonywanie prac
samodzielnie, a to oznaczałoby koniec jej pomocy. Lisa nigdy nie ocenia spraw
pod kątem drugiej osoby. Starając się nauczyć samodzielności w lesie, czy też
natrafiając na chłopca, którego możesz polubić, stwarzasz dla niej zagrożenie.
Stąd jej reakcja. Uwierz mi, proszę, że niepotrzebna ci taka przyjaciółka.
Rozdział trzynasty
W zdumieniu słuchałam dalszych wyjaśnień Jake’a. Lisa, będąc z nim
sam na sam w lesie, dała mu do zrozumienia, że mam w rodzinnym mieście
przyjaciela i wcale nie zamierzam spotkać się z Jake’em po skończeniu Szkoły
Przetrwania.
– Roześmiała się na stwierdzenie, że nie wierzę w ani jedno jej słowo –
opowiadał Jake. – Dopiero na kategoryczne oświadczenie, że mam tego dość, i
jeżeli ona nie oddali się natychmiast, zawiadomię Erica, odeszła. Zanim to
uczyniła, nie omieszkała przyrzec, że dołoży wszelkich starań, by uświadomić
ci, jaki ze mnie łotr. Jak sądzę, właśnie w tym celu ukradła wstążkę – stwierdził
na koniec. – Zamierzała doprowadzić cię do ostateczności i w efekcie poróżnić
nas. Nie podejrzewała, że potrafiłabyś ją opuścić. Bądź co bądź, potrzebowałaś
jej.
– Nie, wcale! Nic dziwnego, że wyglądała na nieszczęśliwą, gdy
opowiedziałam jej, jak pomyślny przebieg miała dla mnie wyprawa
indywidualna i stwierdziłam, że jej pomoc w zasadzie nie jest już konieczna. –
Teraz wiązało się to wszystko w sensowną całość. – Ależ Jake, jak mogę
przebywać z nią choć minutę dłużej po tym, co zrobiła? Nie chcę jej już nigdy
więcej widzieć!
– Nie musisz tego tak odbierać, Katie. Przewyższasz ją we wszystkim.
Nie sądzę zresztą, by przysparzała dodatkowych kłopotów. Mogłaby jedynie
podjąć próbę przekonania Fran, że ty i ja spiskujemy przeciwko niej, nie martw
się jednak.
– Ale tak nie jest! – jęknęłam. – Traktowałam ją jak najlepszego
przyjaciela!
– Cały swój wysiłek skupiła w tym celu, Katie. I udało się jej.
– A dlaczego mnie to dotknęło? Czyżby rzucał się w oczy mój brak
charakteru i łatwość ulegania czyimś wpływom?
– Nie sądzę. Uważam to za zbieg okoliczności. Jednego jestem pewien:
mianowicie tego, że od samego początku byłaś dla niej swego rodzaju rywalką.
Bądź co bądź, jesteś jedyną dziewczyną w grupie tak ładną, jak ona – dodał,
wywołując u mnie rumieńce. – Nie miała innego wyjścia, jak upewnić się czy
sprawuje nad tobą kontrolę. Ty i Lisa, oraz Fran, stałyście się przyjaciółkami już
od samego początku – mówił dalej.
– To dlatego, że nasze prycze w obozie wyjściowym sąsiadowały ze sobą
– odparłam.
– Lisa zorientowała się w sytuacji od razu. Widząc, jak lekceważącą
postawę przejawia Fran w stosunku do szkolenia, obojętne w sumie stały się jej
wzloty lub upadki.
– A u mnie dojrzała niewiarygodne zaangażowanie – dokończyłam. –
Myślisz, że była świadoma możliwości przejęcia kontroli nade mną?
– Oczywiście. Zobacz jednak co straciła, Katie, szansę na posiadanie
dwóch serdecznych przyjaciółek.
– Przedstawiasz to w taki sposób, że aż mi jej żal – przyznałam.
– Może to przesada z mojej strony, lecz uważam, że ktoś taki, jak ona
nigdy nie osiągnie szczęścia. Zawsze będzie się zamartwiać, czy aby ktoś
przypadkiem nie jest lepszy od niej, bardziej nie cieszy się życiem lub czy nie
jest bardziej od niej lubiany. Stale widzieć będzie ludzi pod kątem kontroli, jaką
może nad nimi sprawować, a nie pod kątem ich człowieczeństwa. Nigdy nie
pozyska sobie wiernych przyjaciół, więc w większym stopniu skazana jest na
samotność niż ktokolwiek z nas.
Wzdrygnęłam się na wspomnienie, jaka smutna i przerażona czułam się
na początku wyprawy. Nie wyobrażam sobie całego życia w takim nastroju. I
pomyśleć, że zaraz po spotkaniu z Lisą w zasadzie zapragnęłam stać się taka jak
ona!
– Żal mi jej – wymamrotałam. – Począwszy od dzisiaj, uwolnię ją od
mojej osoby.
– Należy jej unikać – zgodził się Jake. – Lisa naraża każdego na kłopoty,
nawet nie uświadamiając sobie tego.
– Jestem bardzo zadowolona, że zdecydowałam się wysłuchać twoich
wyjaśnień – oświadczyłam stanowczo. – Choć, jak się zdaje, po solówce nie
uległabym Lisie już tak łatwo. Dobrze przynajmniej, że nie dałam jej szansy na
wmówienie sobie steku kłamstw. No a poza tym – dodałam innym tonem –
cieszę się, że jestem tutaj z tobą.
– Gdybym miał manierkę pod ręką, zaproponowałbym toast z tej okazji –
wyszeptał Jake, nachylając się nisko. – Lecz niestety nie mam... więc wobec
tego zmuszony jestem w zamian pocałować ciebie.
Po paru minutach wróciliśmy do miejsca obozowania z naręczem
pospiesznie zgromadzonego drewna. Lisa spojrzała na nas w sposób chłodny i
wyrachowany. Z pewnością rozważała szanse ponownego podporządkowania
mnie sobie. Jake i ja złożyliśmy drewno na ziemi i następnie chwyciliśmy się za
ręce. Zauważyłam, jak wzruszyła ramionami. Pragnęłam uwierzyć, że chociaż
trochę odczuła utratę mojej przyjaźni, lecz najprawdopodobniej było jej to
absolutnie obojętne. Podejrzewam, że pozbyła się wielu przyjaciół w swoim
życiu.
Od tej pory czyniłam wzmożone wysiłki, by trzymać się z dala od niej. W
momentach zwątpienia przypominałam sobie pełne nienawiści spojrzenie Sary
Zerbe i uświadamiałam sobie, jak łatwo mogłam znaleźć się w takiej jak ona
sytuacji. To dopingowało mnie do utrzymywania dystansu.
Dostrzegając teraz prawdziwy wizerunek Lisy, odkryłam również, że
pozostałe osoby w zespole także nie przepadają za nią. Czy zawsze się
zachowywali w ten sposób, czy też może podobnie jak ja – starali się rozgryźć,
jaka naprawdę była? Nigdy nie udało mi się znaleźć odpowiedzi na to pytanie.
Wyprawa zbiorowa, zapowiadana jako niezwykle trudna, okazała się
pasjonującą eskapadą. A co najważniejsze, Jake nie musiał mi w niczym
pomagać! Nie raz łapałam się na obserwowaniu Lisy, zdając sobie sprawę, że
nadal nie byłam w stanie dorównać jej zręcznością, z jaką wykonywała
większość czynności.
Ostatniego ranka, już po bezpiecznym powrocie do bazy, rozpoczęłam
przygotowania do wyjazdu. Lisa popatrzyła w moim kierunku znad rzeczy
układanych na posłaniu.
– Jak sądzę, ty i Jake jesteście naprawdę zakochani, czy nie tak? –
zapytała wprost, a gdy odwróciłam się do niej, zauważyłam łagodny i smutny
wyraz jej twarzy. Pomyślałam, że teraz nie może mnie już skrzywdzić. Nie ma
w tym nic złego, jeżeli z nią porozmawiam.
– Za wcześnie, by to stwierdzić – odpowiedziałam równie bezpośrednio. –
Nie znamy się dostatecznie długo.
– Ale będziecie się widywać po powrocie do domu, tak? – dopytywała
się.
– Tak, będziemy się widywać.
Lekko potrząsnęła głową, a ja mogłabym przysiąc, że dostrzegłam łzy w
kącikach jej oczu.
– To musi być miłe uczucie – wyszeptała – troszczyć się o kogoś i
wiedzieć, że ktoś myśli o tobie.
– Może pewnego dnia i ty tego doświadczysz, Liso – powiedziałam
łagodnie. – Sądzę, że mogłabyś uznać to za kolejną umiejętność, którą musisz
posiąść.
Sięgnęłam po torbę i ruszyłam w kierunku drzwi. Wiedziałam, że Jake
siedzi już za jednym ze stołów w pawilonie, i nie chciałam, by czekał na mnie
zbyt długo.