background image

SUZANNE RAND

Moja przyjaciółka

On Her Own

background image

Rozdział pierwszy

Siedzieliśmy przy długich, piknikowych stołach. Panowała zadziwiająca 

cisza. Zamknęłam na moment oczy, wydawało mi się, że jestem zupełnie sama.

Wówczas   głębokim   basem   przemówił   Dirk   Mitchell.   Spojrzałam 

ukradkiem na siedzących obok mnie nastolatków. Większość z nich przybrała 
dość sztuczne pozy obojętnych czy zrelaksowanych. Atmosfera wyczekiwania 
kryła jednak w sobie dreszczyk emocji.

Dirk miał jasne włosy i zmierzwioną brodę spłowiałą od słońca. Stał na 

środku   sali.   Nie   mówił   dłużej   niż   parę   minut,   a   już   wydał   mi   się   kimś 
znajomym. Aż trudno było uwierzyć, że nie minęła nawet godzina od chwili 
pożegnania z rodzicami.

Mieli przed sobą jeszcze długą podróż – wyruszyli do naszego letniego 

domku nad jeziorem.

Zawsze spędzaliśmy tam lato – ja, mama, tata i moja starsza siostra, Mary 

Beth. W tym roku stało się inaczej. Rodzice postanowili zostać sami przez cały 
tydzień. Mary miała dojechać po zdaniu egzaminów kończących pierwszy rok 
szkoły pielęgniarskiej. Trzeci tydzień nad jeziorem chcieliśmy przeżyć razem, 
chcieliśmy, żeby należał do nas wszystkich. Potem pozostawał już tylko powrót 
do domu do Spring Valley w stanie Maryland.

– Za chwilę – mówił Dirk – odczytam przydział miejsc. W każdej grupie 

znajdzie się dziesięć osób oraz dwóch opiekunów, jedna chata przypadnie na 
jedną grupę. Każda grupa działać będzie niezależnie od pozostałych, co oznacza, 
że cały turnus spędzicie w zespołach dwunastoosobowych. Prędzej czy później 
będziecie  musieli   zawierzyć  tej czy  innej  osobie.  Każdy   jest  tu  ogniwem  w 
łańcuchu przetrwania. – Dirk przyjrzał się badawczo młodzieży. – Rozpoznaję 
wśród was tych, którzy odwiedzili Szkołę Przetrwania ubiegłego lata. Ci, którzy 
są po raz pierwszy, cieszą się myśląc pewnie: „Ach, jak wspaniale! Będziemy 
spali w chatach!”

Uśmiech   pojawił   się   na   mojej   twarzy,   gdy   usłyszałam   głośno 

wypowiadane własne myśli. Powinnam wiedzieć, że trzy tygodnie spędzone w 
łóżku pod dachem to marzenie zbyt piękne, by mogło być prawdziwe.

– Nic z tego! – rozwiał nadzieję Mitchell. – Pozwolimy wam na nieco 

domowego   komfortu   przez   pierwsze   trzy   dni   szkolenia,   lecz   potem   grupy 
opuszczą obóz i sami będziecie sobie radzić na odludziu. Przez dziesięć lat, 
odkąd funkcjonuje Szkoła Przetrwania, przekonaliśmy się, że najlepsze wyniki 
osiąga się ucząc w obozie jedynie podstawowych umiejętności. Resztę należy 
poznać   bezpośrednio.   Pod   koniec   drugiego   tygodnia   każdy   z   was   będzie 
wiedział, jak rozbić namiot, zbudować szałas, rozpalić ognisko. Jak wspinać się 
na skały, uzdatniać wodę do picia, przeprawić się przez strumienie i znajdować 

background image

pożywienie. Planujemy dwudniową indywidualną wyprawę, w której każdy z 
was będzie zdany jedynie na własne siły, oraz główną wyprawę grupową.

Obdarzył   nas   szerokim   uśmiechem.   Mimo   to   poczułam   się   niezbyt 

pewnie. Przez moment pomyślałam, że popełniłam błąd przyjeżdżając tutaj. Nie 
dla mnie był to obóz. Jak miałam sprostać tak ogromnym trudnościom?

Zauważyłam,   że   inni   również   zaniepokoili   się.   Zaczęłam   więc 

podejrzewać, że nie byłam jedyną osobą, którą ogarnęło zwątpienie. Obok, przy 
stole,   szczupły   chłopak   pobladł   tak,   że   jego   twarz   zlała   się   z   kremowym 
kolorem koszulki. Bezwiednie wpatrywałam się w niego zastanawiając się, czy 
zemdleje. Niespodziewanie jednak jego policzki zarumieniły się.

Z pewnością szeptał: „Poradzę sobie”. Pomyślałam, że ja również jestem 

w stanie podołać trudnościom i przezwyciężyć słabości. Do Szkoły Przetrwania 
trafiłam,   gdyż   sama   tego   pragnęłam   najbardziej   w   świecie.   Na   ten   dzień 
czekałam niecierpliwie od ponad roku. Ubiegłego lata byłam zbyt młoda, żeby 
się   zapisać   –   warunkiem   było   ukończenie   szesnastu   lat.   Gromadziłam   więc 
pieniądze.   Pracowałam   na   farmie   i   opiekowałam   się   dziećmi.   Pragnęłam 
sprawdzić siebie, swoje możliwości – wziąć wreszcie udział w szkoleniu.

I w końcu spełniło się moje marzenie! Wciąż wydawało mi się, że śnię. 

Byłam przekonana, że w pewnej chwili obudzę się i okaże się, że leżę w swoim 
łóżku   w   rodzinnym   Maryland,   a   nie   na   ogromnej   polanie   u   podnóża   gór 
Adirondacks. Chwilami traciłam poczucie rzeczywistości, ponieważ prawie w 
ogóle   nie   spałam   poprzedniej   nocy.   W   pokoju   motelowym,   gdzieś   w 
Pensylwanii, emocje  pozwoliły mi jedynie na parę godzin drzemki,  a potem 
znowu trzeba było wyruszyć w drogę. Ale nawet wtedy, gdy po raz pierwszy 
tęskniłam za domem, przy rozstaniu z mamą i tatą, nie dopuszczałam myśli o 
rezygnacji.

Wiedząc,   że   jednym   z   zasadniczych   założeń   programu   szkolenia   był 

dobry początek, wsłuchiwałam się uważnie w to, co mówił Mitchell. Niebawem 
czekało   mnie   spotkanie   z   ludźmi,   z   którymi   miałam   spędzić   następne   trzy 
tygodnie.

– Najpierw wyczytam opiekunów poszczególnych grup – kontynuował 

Dirk – a potem każdego z was przydzielę do którejś z nich. Bardzo prosimy o 
uwagę,   o   powstanie   po   usłyszeniu   swego   nazwiska   i   dołączenie   do 
odpowiedniego zespołu. Po skompletowaniu składów opiekunowie wskażą wam 
miejsce zakwaterowania.

Przerwał na chwilę. Zapanowała oszałamiająca cisza. Atmosfera napięcia 

w pawilonie sięgała zenitu.

– Zanim rozpocznę wyczytywanie nazwisk – znów rozległ się głos Dirka 

– chciałbym dodać coś jeszcze. Nigdy nie zapominajcie,  że program Szkoły 
Przetrwania   przeznaczony   jest   dla   każdego   z   was,   a   nie   dla   supermanów. 
Wystarczy przeciętna sprawność fizyczna i odrobina odwagi. – Uśmiechnął się, 

background image

dodając nam otuchy. – Nikt nie będzie żądał od was niczego, co przerastałoby 
wasze zdolności czy siły. Nikt nie będzie wyznaczał zadań niemożliwych do 
zrealizowania. Zmierzycie się z własnymi słabościami. Oczywiście nie zawsze 
okaże się to łatwe. Osobiście gwarantuję wam, że opuścicie to miejsce pełni 
wiary w przyszłość. Nabędziecie więcej zaufania do siebie, uwierzycie w swoje 
możliwości. A przy okazji wspaniale spędzicie czas. Gdyby Szkoła Przetrwania 
nie łączyła w sobie solidnej porcji zabawy z ciężką praca, czyż mielibyśmy tylu 
chętnych i tylu powracających do nas?

Okrzyki uznania i oklaski wywołały uśmiech na twarzy Dirka. Sięgnął po 

rejestr leżący na stole i rozpoczął wyczytywanie nazwisk.

„Mam   nadzieję,   że   ma   rację”   –   pomyślałam,   wycierając   ukradkiem 

spocone  dłonie  w spodnie.  Daleko  mi  do  super-człowieka,  jestem  po prostu 
zwykłą Katie Carlisle. Nerwowo westchnęłam.

Jedna z grup w zwartym szyku opuszczała już pawilon.
Uczestnicy dźwigali wypchane torby sportowe, plecaki. Każdy przywiózł 

własne ubranie i buty do pieszych wypraw, nie zapominając o wygodniejszym 
obuwiu, jak mokasyny czy tenisówki. Całą resztę zapewniała szkoła.

Parę   miesięcy   temu   wszyscy   otrzymali   broszury   proponujące   zestaw 

różnych  ćwiczeń  przygotowawczych  i  teraz,   obserwując  tych  chyba  bardziej 
sprawnych   niosących   wielkie   bagaże   na   ramionach,   dziękowałam   sobie   w 
duchu, że wykonywałam w maju i czerwcu wszystkie te przysiady. Uprawiałam 
też jogging. Może dzięki temu uda mi się nie zbłaźnić. Z drugiej jednak strony, 
gdy   pomyślałam   sobie,   że   moje   wyobrażenia   o   wyprawach   ograniczają   się 
jedynie do niespełna  kilometrowej  drogi wiodącej do sklepu  warzywnego w 
rodzinnym Spring Valley...

Formowano trzecią grupę.
– Lisa Morison – głos Dirka brzmiał donośnie i czysto. Wysoka, szczupła 

dziewczyna o sylwetce tancerki i odpowiedniej fryzurze, zgrabnie sięgnęła po 
swą brezentową torbę.

Uśmiechnęła   się   i   pozdrowiła   parę   osób,   torując   sobie   drogę   między 

stołami. „Wygląda, jakby niczego się w życiu nie bała” – pomyślałam. Sądząc 
po   liczbie   znajomych   jej   osób,   musiała   już   brać   udział   w   zajęciach   Szkoły 
Przetrwania, a dumny uśmiech wydawał się potwierdzać jej dobre wyniki.

Jeżeli ja umiałabym emanować taką pewnością siebie pod koniec obozu, 

czułabym się usatysfakcjonowana.

Po   chwili   Dirk   wyczytał   moje   nazwisko.   Niezdarnie   sięgnęłam   po 

wypchaną torbę, by przejść na drugą stronę i zająć miejsce obok Lisy. Stała 
spokojna i opanowana, z rękami w kieszeniach swych bawełnianych szortów, i 
biodrem   wysuniętym   nieco   do   przodu.   Wyglądała   na   zupełnie   nieporuszoną 
atmosferą   ogólnego  podniecenia,  tak  jakby   czekała  w  kolejce   do  źródełka   z 
pitną wodą.

background image

Nieznaczny uśmiech pojawił się na jej ustach, gdy zabrzmiało nazwisko: 

„Jake   Summers”.   Kierując   wzrok   na   zbliżającego   się   do   nas   chłopaka,   nie 
mogłam powstrzymać się od wrażenia, że potrafi wywołać uśmiech na twarzy 
każdej   dziewczyny.   Miał   przynajmniej   metr   osiemdziesiąt   wzrostu,   czarne, 
kędzierzawe   włosy   kłębiące   się   nad   opalonym   czołem.   Głęboko   osadzone 
niebieskie oczy kontrastowały z ciemnymi włosami.

Nie był może najprzystojniejszym chłopakiem, ale za to wyróżniał się 

wyjątkową energią i dynamizmem.

Nasza grupa była w komplecie. Opiekunowie skierowali nas do kwatery. 

Wlokłam się podziwiając płynne ruchy Lisy, która niosła zupełnie swobodnie 
torbę równie wielką jak moja. W sumie jednak nie przywiązywałam do tego 
szczególnego znaczenia. W tym momencie czułam się po prostu szczęśliwa, że 
jestem w końcu uczestnikiem obozu organizowanego przez Szkołę Przetrwania. 
Właśnie rozpoczynały się najważniejsze trzy tygodnie mojego życia.

background image

Rozdział drugi

Eric   Lambert   posiadał   chyba   wszystkie   cechy,   jakie   powinny 

charakteryzować opiekuna w Szkole Przetrwania.

Potężny,   opalony,   o   zmierzwionym   brązowym   zaroście,   wyraźnych 

brwiach   oraz   iskrzących   się   piwnych   oczach.   Pod   bawełnianą   koszulką   z 
krótkimi rękawami prężyły się bicepsy, a potężne łydki świadczyły o sile nóg. 
Przypominał trochę przyjacielsko usposobionego niedźwiadka grizzly.

Drugim opiekunem, całkiem odmiennym, była May Chin.
Jej   gładko   przylizane   czarne   włosy   i   skośne   oczy   wskazywały   na 

pochodzenie   azjatyckie.   Delikatna,   o   drobnej   budowie   ciała,   przypominała 
raczej postać z chińskiego jedwabnego wachlarza. Patrząc na nią, wstępowało 
we mnie nieco otuchy. Jeżeli ta drobna kobieta pełni funkcję opiekuna w Szkole 
Przetrwania, realizowany program nie mógł być aż tak ciężki, jak wynikało to z 
broszur   informacyjnych.   Uznałam,   że   prawdopodobnie   przesadzono,   by 
zatrzymać w domach prawdziwych tchórzy.

Eric   i   May   pokazali   nam   chaty   ze   sprzętem,   gdzie   mieliśmy   później 

skompletować ekwipunek. Nasz domek, mówiąc delikatnie, wyglądał skromnie. 
Był to po prostu zadaszony kwadratowy obszar ziemi otoczony ścianami z nie 
heblowanych desek. Okna stanowiły otwory zakrywane w przypadku deszczu 
wodoodpornym płótnem. Pomieszczenie było przedzielone płytą na część męską 
i żeńską. Z prysznica i latryny korzystaliśmy razem z mieszkańcami drugiego 
domku.

Jakże   odmienny   wygląd   miała   leśna   chatka   naszej   rodziny.   No   ale   tu 

chodziło przecież o jak najbardziej surowe warunki.

Pierwszym   zajęciem   było   rozpakowanie   i   złożenie   naszych   rzeczy   w 

schowkach. Zastrzegłam sobie pryczę przy oknie, aby móc rankiem wyglądać na 
zewnątrz.   Lisa   zajęła   łóżko   po   drugiej   stronie,   obok   miejsca   niewysokiej   i 
pulchnej Fran Cronin o rudych włosach.

Eric   i   chłopcy   natychmiast   udali   się   do   swej   części   chaty   i   choć 

słyszałyśmy stłumione odgłosy i okrzyki zza ściany, nie wiedziałyśmy, co się 
dzieje.

–   Czy   byłaś   już   kiedyś   w   Szkole   Przetrwania?   –   zagadnęłam   Lisę, 

rozpinając   torbę.   Potrzebowałam   pretekstu   do   podjęcia   rozmowy.   Dwa   razy 
spędzałam   wakacje   na   obozie   letnim   i   tam   nauczyłam   się,   że   im   szybciej 
nawiąże   się   przyjacielskie   kontakty,   tym   lepiej.   Poza   tym   ta   piękna,   pewna 
siebie dziewczyna intrygowała mnie.

Lisa   oderwała   wzrok   od   stosu   ubrań   uśmiechając   się,   jakby   także 

zadowolona z możliwości porozmawiania.

– Ale nie na trzytygodniowym obozie letnim – wyjaśniła. – Brałam udział 

background image

w tygodniowym specjalnym obozie zimowym. Brrr! Mam raz na zawsze dość 
tego zimna! – Podniosła parę grubych, wełnianych skarpet. – Odkryłam, jak 
bardzo są potrzebne. Przysięgam, że nigdy ich więcej nie włożę.

Pokiwałam głową ze zrozumieniem.
–   Nie   nosi   się   raczej   wełnianych   rzeczy   w   lipcu,   nieprawdaż?   Ale   w 

informatorze piszą, że należy nakładać grube skarpety na bawełniane, bo inaczej 
można się szybko nabawić strasznych pęcherzy.

– Będziesz miała pęcherze tak czy siak – Lisa prychnęła – możesz mi 

wierzyć!

Powątpiewającym   spojrzeniem   obrzuciła   moje   buty,   połyskujące 

nowością.

– Rozchodziłaś je trochę, mam nadzieję? W przeciwnym razie czeka cię 

katorga.

–   Naturalnie.   Chodziłam   w   nich   wszędzie   przez   ponad   tydzień   – 

odpowiedziałam, starannie układając bieliznę w schowku.

– Czeka nas wiele pieszych wędrówek. Lecz przynajmniej nie będziemy 

musiały budować igloo. O rety, to jest dopiero ciężka praca!

Zaciekawiona Fran, z widocznym niedowierzaniem podniosła wzrok.
– Igloo? Chyba żartujesz! – zawołała.
–   Ależ   skąd.   Igloo   jest   jednym   z   najlepszych   schronień   w   zimie.   W 

środku jest naprawdę przytulnie. Jedyna trudność polega na jego wybudowaniu 
– odparła Lisa.

– Ładne mi wakacje! – Fran z hukiem zatrzasnęła drzwiczki schowka. – 

Przyjechałam   tutaj   dzięki   namowom   mojego   chłopaka,   Burta.   Sądziłam,   że 
będziemy razem przez całe trzy tygodnie. Trudno uwierzyć, iż okazałam się na 
tyle   głupia,   by   nie   przewidzieć   możliwości   trafienia   do   różnych   grup. 
Poinformowano nas wprawdzie, że nie mamy co liczyć na znalezienie się w tym 
samym zespole, ale stało się to już po złożeniu przez nas podań.

– I on jest w innej grupie? – zapytałam. Fran potwierdziła ze smutkiem.
–   Sądzę   jednak,   że   nie   jest   to   takie   istotne   –   dodała.   –   Poza   tym,   w 

obecnej sytuacji zawsze mogę przechwalać się, jakże wspaniałą okazałam się 
traperką, a Burt nigdy nie dowie się, czy to prawda, czy nie.

Cała nasza trójka zachichotała. Fran z pewnością nie należała do osób, 

które   zbyt   długo   zamartwiają   się   jakimś   problemem.   I   mimo   poczynionych 
przez nią wcześniej uwag, nie wyglądało na to, by choć trochę przejmowała się 
programem   obozu.   Pomyślałam   pełna   nadziei,   że   być   może   odwaga   Lisy   i 
nonszalancja Fran udzielą się i mnie.

May  klasnęła  w  dłonie  i  zaprosiła   nas do  wyjścia  na  zewnątrz.   Przez 

cienką   przegrodę   dzielącą   nas   od   części   chaty   zajmowanej   przez   chłopców, 
usłyszałyśmy grzmiący głos Erica.

– W porządku chłopcy! Uspokójcie się – zawołał.

background image

Ustawiliśmy   się   za   chatą   na   cudownej,   małej   polance   otoczonej 

drzewami. Ułożone w krąg kamienie wytyczały prowizoryczne palenisko. Kilka 
drewnianych kłód rozrzuconych wokoło zachęcało, by usiąść i oprzeć się o nie 
wygodnie.

– Nie mamy zbyt wiele czasu na przygotowania przed wyprawą do lasu – 

powiedziała  May,  gdy  tylko  dołączyli  do nas chłopcy  – więc  nie  zwlekając 
ruszamy z nauką paru podstawowych umiejętności. A najbardziej elementarną z 
nich jest rozpalanie ogniska.

Kolejne dwie godziny minęły szybko. May i Eric na zmianę wyjaśniali 

zastosowanie miękkich i twardych gatunków drewna i uczyli, jak rozpoznawać 
materiał  na ognisko. Potem każdy  z nas indywidualnie wyruszył do lasu  na 
poszukiwanie podpałki i drewna.

Nikt nie oddalał się zbytnio od obozowiska. Żadne z nas nie miało ochoty 

zabłądzić w lesie już na samym początku. Upłynęło zaledwie kilka chwil a już 
gaworzyliśmy ze sobą, jakbyśmy się znali od wieków.

–   Nie   dotykaj   tej   gałęzi!   To   wąż!   –   zażartował   przystojny   blondyn   o 

imieniu Ernie. Odskoczyłam na bok, zanim się zorientowałam, że splatał mi 
figla.

–   Koniec   z   moim   wychuchanym   manikiurem   –   powiedziała   Fran, 

wzdychając dramatycznie, w chwili, gdy podeszłam do niej i zobaczyłam, jak 
zdziera łatwo odchodzącą korę ze starego drzewa.

– Glorio, to jest świerk – tłumaczyła May jednej z dziewcząt, trzymając 

gałąź tak, aby wszyscy mogli widzieć. – Nie pali się dobrze.

–   Nieźle,   Jake   –   powiedział   Eric   do   chłopca,   którego   zauważyłam 

wcześniej w pawilonie. – Ten mech będzie się długo tlił.

W napięciu czekałam na moją kolej. Jak się okazało, jedyny mój błąd 

polegał   na   tym,   że   przyniosłam   zbyt   dużą   gałąź.   Mnie   wydawała   się 
prawdziwym trofeum.

– Musisz uważać na powalone drzewa, Katie – ostrzegła mnie May. – 

Zwykle pochłaniają zbyt dużo wilgoci z gruntu. – Z wprawą eksperta zdrapała 
korę. – Czujesz, jakie to mokre? Z tego jest jedynie dużo dymu, a mało ognia.

Potem rozdano nam kawałki lin, na których mieliśmy ćwiczyć wiązanie 

węzłów.   Na   szlaku,   jak   wyjaśnił   Eric,   naszym   schronieniem   będą   namioty 
konstruowane z płótna i tego, co znajdziemy w gąszczu leśnym. Po mistrzowsku 
opanowałam węzeł stopujący do splatania liny, węzeł wyblinkowy oraz dwa 
rodzaje   supłów   zaciskowych.   Niespodziewanie   sprawność   mych   palców 
zawiodła mnie, gdy uczyliśmy się splatać liny w ósemkę. Czułam, jak rumienię 
się z zakłopotania, wiążąc sznur w bezsensowne pętle. Modliłam się, by nikt, a 
zwłaszcza Jake, nie spostrzegł, jak trudne przeżywam chwile. W żaden sposób 
nie mogłam się pogodzić z myślą, że mógłby mnie wziąć za niezdarną idiotkę.

Na szczęście Lisa, siedząca obok, przyszła mi z pomocą.

background image

– W ten sposób, Katie – szepnęła, trącając mnie łokciem. – Luźny koniec 

biegnie w dół przez pierwszą pętlę, a nie do góry.

W oka mgnieniu udało mi się zawiązać parę ósemek.
–   Dzięki,   Lisa   –   zwróciłam   się   do   niej   po   skończonych   zajęciach,   w 

drodze na lunch. – Nie rozumiem, dlaczego nie udało mi się to od razu. Chyba 
po prostu knocę wszystko, gdy się trochę zdenerwuję.

– Zapomnijmy o tym – odrzekła, wykonując lekceważący gest ręką. – 

Początki   zawsze   są   trudne.   Możesz   zwracać   się   do   mnie,   jeżeli   będziesz 
potrzebowała pomocy.

– Trzymam cię za słowo – zapowiedziałam. Miałam jednak nadzieję, że 

do tego nie dojdzie. Pragnęłam radzić sobie sama. Jednak przez cały lunch, na 
który składały się frankfurtery z fasolą, nie mogłam odpędzić od siebie myśli, 
jak głupio bym się czuła, gdyby ktoś zauważył moje zmagania z tak prostym 
węzłem. Może Lisa umiałaby to po prostu zignorować, lecz ja czułam się tak, 
jakby uratowała mi życie.

Lisa, Fran i ja zasiadłyśmy do stołu w pawilonie.
Podeszła   do   nas   niska   dziewczyna   o   brązowych   włosach.   W 

przeciwieństwie do reszty uczestników wyglądała na zasępioną i nieszczęśliwą. 
Nie   potrafiła   nawet   wykrzesać   odrobiny   uśmiechu,   pytając   Lisę,   jej   starą 
znajomą,   czy   może   się   przysiąść.   Zastanawiało   mnie   niezdecydowanie   Lisy. 
Przedstawiła nam jednak dziewczynę, Sarę Zerbe, z którą była w jednej grupie 
na obozie zimowym.

Sara wyglądała na zagubioną w swym małym wewnętrznym świecie. Z 

trudem wymamrotała: „Cześć”. Potem nie odezwała się ani słowem, gdy reszta 
jadła i plotkowała o swych rodzinnych miastach. (Lisa przyjechała z Phoenix, 
Fran z Pittsburga).

W spojrzeniu Lisy przebijało, co mnie zaskoczyło, raczej rozdrażnienie 

aniżeli troska. Najpierw sądziłam, że zignoruje nastrój Sary. Lecz przygnębienie 
dziewczyny udzieliło się i nam. Jak sądzę, Lisa uznała, że nie ma wyjścia i 
trzeba się odezwać.

– Co się dzieje, Saro? – zapytała śmiało. Sara wpatrywała się bezmyślnie 

w swoje ręce.

– Nie wydaje mi się, żebym dała radę... Żadna z nas nie odezwała się ani 

słowem. Naprawdę nie wiedzieliśmy, co powiedzieć.

– Tak wiele  pomogłaś mi  w zimie  – kontynuowała Sara. – Nie mam 

pojęcia, jak uda mi się samotnie przetrwać nadchodzące trzy tygodnie.

– Hej, nie będzie aż tak źle – stwierdziłam, starając się przy tym podnieść 

na duchu tak Sarę, jak i samą siebie.

– Ech – odparła Sara – nie przetrzymałabym nawet tygodnia bez pomocy 

Lisy. Robiła za mnie po prostu wszystko. Nie przyjechałabym tu, gdyby nie 
wyjazd rodziców do Europy. Nie chcieli mnie zabrać. Miałam do wyboru to 

background image

miejsce albo letnią szkołę. Może powinnam była wybrać to drugie. – Spojrzała z 
wyczekiwaniem na Lisę. – A może udałoby mi się zamienić z kimś z twojej 
grupy?

–   To   byłoby   wspaniałe,   Saro.   Pragnęłabym,   żeby   ci   się   udało   –   Lisa 

pocieszała ją. – W każdym razie, musimy spotkać się z resztą naszej grupy, czyż 
nie tak, Katie?

Wcale tak nie było, ale Lisa wyraźnie szukała wymówki, by uwolnić się 

od tej dziewczyny.

Sara odgadła w czym rzecz. Jej oczy wypełniły się łzami.
– Nie cieszysz się za naszego spotkania? – zapytała ze smutkiem.
– Oczywiście, że się cieszę – odparła Lisa. – Musimy już iść.
– Mam na myśli to – nalegała Sara – że przyjaźniłyśmy się zimą, a teraz 

zachowujesz się, jakbyś nawet mnie nie znała.

– Co ty wygadujesz? – Lisa bawiła się papierową serwetką i wyglądała na 

nieco zakłopotaną.

–   Wiem,   co   mówię   –   rzekła   Sara,   wstając   od   stołu   –   ale   zaczynam 

rozumieć, jaka naprawdę jesteś. Sądziłam, że faktycznie zależy ci na mnie. Ach, 
jakże się myliłam. Okazało się, Liso Morison, że jesteś dziwną koleżanką.

Zawiedziona dziewczyna wybiegła na zewnątrz.
– Uff – odetchnęła Lisa.
– Poniosły ją emocje – stwierdziła Fran. – Na pewno nie było łatwo mieć 

ją w swej grupie.

– Czy w zimie też tak się zachowywała? – zapytałam.
– Nie. – Lisa potrząsnęła głową. – Wcale nie paliła się do ciężkiej pracy, 

ale nie była z niej taka beksa. Nie znałam jej od tej strony – dodała szybko.

– Dziwne – zauważyła Fran. – Najpierw zachowuje się, jak najlepsza 

przyjaciółka na świecie, a potem znika poirytowana.

–   Może   chciała   podkreślić,   że   bez   ciebie   ogarnia   ją   strach   – 

powiedziałam. – Jeśli pomogłaś jej tak bardzo ostatnim razem, prawdopodobnie 
wpadła w panikę na myśl, że teraz zostanie sama.

– No cóż, rzeczywiście robiłam z nią prawie wszystko – odrzekła Lisa. – 

W lesie zupełnie nie da sobie rady.

– To ładnie z twojej strony – odezwała się Fran. – Ja prawdopodobnie 

próbowałabym się jej pozbyć.

– Co by nie powiedzieć – skwitowała Lisa – temat Sary Zerbe jest zbyt 

przygnębiający. Szkoda słów. Zapomnijmy o niej.

Tego   popołudnia   długo   myślałam   o   Sarze.   Zastanawiałam   się   też,   co 

może mnie spotkać, co może się zdarzyć.

background image

Rozdział trzeci

Ledwo zdążyłyśmy z Fran i Lisą wejść do naszej chaty, a już energiczna 

May wypędziła nas z powrotem na zewnątrz.

–   Wkrótce   mnóstwo   czasu   będziemy   spędzać   pod   gołym   niebem   – 

wyjaśniła. – Im szybciej przywykniecie do tego, tym lepiej.

Niektórzy z naszej grupy siedzieli już na polance.
Zgromadzony przez nas opał leżał opodal i, jak wynikało z wyjaśnień 

May,  miał  stanowić  materiał   na  ognisko.  Usiadłam  i  oparłam  się  plecami   o 
drzewo, słuchając opowieści Erica o wyprawie tratwą po spienionych wodach, 
w której wziął udział wiosną.

Spięta emocjami i onieśmielona nie miałam odwagi przyjrzeć się rano 

wszystkim.   Teraz   jednak,   wsłuchując   się   tylko   częściowo   w   to,   co   mówił 
opiekun, studiowałam sylwetki ludzi, z którymi miałam przeżyć najbliższe trzy 
tygodnie.

Były oczywiście Fran i Lisa. Pasowałyśmy do siebie.
Gloria,   blondynka,   mistrzyni   szkoły   w   nurkowaniu,   o   czym   nam 

wcześniej powiedziała, trzymała się blisko innej dziewczyny w naszej grupie, 
Doris – poważnej i spokojnej. Jak dotąd, nie odezwała się chyba ani razu.

Ernie, który raz już mi dokuczył, był traperską wersją klasowego błazna. 

Matt,   o   wyglądzie   intelektualisty,   przeciwnie,   okazał   się   wspaniałym, 
wszechstronnym sportowcem i kapitanem koszykarskiej drużyny  juniorów w 
swej szkole.

W   Daveyu   przypominającym   przystojniaka   o   łagodnym   usposobieniu, 

uderzyła mnie przewaga tężyzny fizycznej nad intelektem. Phil poinformował 
nas chłodno, że wstąpił do Szkoły Przetrwania, żeby zdobyć kolejną sprawność 
harcerską.   Pragnął   udowodnić   całej   reszcie,   że   posiadał   już   wszystkie 
umiejętności, których tu uczono. I Jake Summers...

Przyglądałam   się   mu.   Uważnie   chwytał   każde   słowo   Erica.   Miałam 

wrażenie,   że   całkowicie   oddawał   się   wszystkiemu,   co   się   tutaj   działo. 
Pomyślałam,  że... byłoby cudownie, gdyby ktoś taki jak on zakochał się we 
mnie.

Poczułam rumieńce na twarzy. Przeraziłam się, że być może Jake potrafi 

czytać w moich myślach! Szybko odwróciłam wzrok. Poza tym mógł mieć stałą 
sympatię   gdzieś   tam,   skąd   pochodził.   Okazałabym   się   idiotką,   gdybym 
naprawdę straciła głowę dla jakiegoś chłopaka i zlekceważyła szkolenie z tego 
powodu.

Myśl o doskonaleniu siebie ściągnęła mnie z powrotem na ziemię. Eric 

entuzjastycznie opisywał spływ tratwą przez szczególnie niebezpieczne odcinki 
rwącego potoku.

background image

– Byłem przekonany, że się wywrócimy – opowiadał podekscytowany. – 

Skotłowana i spieniona woda przewalała się nad naszymi głowami, a tratwa 
kręciła się w koło tak szybko, że nie było szans, by zatrzymać ją wiosłami.

A ponadto otaczały nas granitowe skały, brzegi zbyt wysokie i gładkie, by 

móc się na nie wspiąć. – Roześmiał się. – Nie sądziłem, że wyjdę z tego żywy!

Pozostali   również   się   roześmiali   i   mogłabym   przysiąc,   że   widziałam 

zazdrość   w   oczach   niektórych.  Na   pewno   nie   przesłyszałam   się,   gdy   Gloria 
szepnęła   do   Doris:   „Wiem   już,   co   robić   w   przyszłe   wakacje.   To   brzmi 
niezwykle interesująco.”

Przeświadczenie o mojej nieuchronnej porażce natychmiast powróciło ze 

zwielokrotnioną siłą. Całe opowiadanie Erica przyprawiało o zawrót głowy. Gdy 
skończył, a May podniosła się, aby zabrać głos, z trudem przełknęłam ślinę, 
zastanawiając się, jak straszny test przygotowali dla nas.

Usłyszeliśmy,   że   reszta   popołudnia   upłynie   na   kompletowaniu 

ekwipunku. Oznaczało to wędrówkę ze sprzętem od jednej chaty do drugiej, by 
pobrać plecaki, stelaże i całą resztę.

Wszyscy mieli zostać wyposażeni w brezentową płachtę, liny do namiotu 

i   śpiwór.   Każdy   miał   otrzymać   własny   zestaw   talerzy   kempingowych   i 
sztućców, latarkę sygnalizacyjną, zapasowe baterie, matę do spania, apteczkę, 
toporek, nóż, kompas, papier toaletowy, rację żywnościową, gwizdek, środek 
przeciwko   insektom,   zapałki   i   tak   dalej.   Każdy   musiał   też   zabrać   kilka 
przyborów   kuchennych.   May   powiedziała,   że   bagaż   będzie   ważył   około 
dziesięciu kilogramów.

– Eric i ja dokonamy podziału wspólnego wyposażenia – zarządziła. – 

Uczynimy   wszystko,   by   przypilnować,   aby   to,   co   niesiecie,   odpowiadało 
waszemu wzrostowi i wadze. Proszę najpierw pobrać plecaki i stelaże.

Pierwsza dziesiątka ruszyła w kierunku chaty ze sprzętem. Lisa schowała 

się za plecami Fran. W kolejce stały tylko dwie grupki z naszego zespołu. Nie 
spotkałyśmy się z ekipą Sary.

– Coś mi się wydaje, że niektórzy pobrali sprzęt rano – odezwała się Fran. 

– Nie widzę Sary, Liso, więc możesz skończyć już z tym ukrywaniem się.

Lisa wyprostowała się i odetchnęła z ulgą.
– Dzięki Bogu! Nie zniosłabym jej po raz drugi tego samego dnia...
Przewiesiła plecak przez ramię i podążyła ścieżką w kierunku chaty ze 

śpiworami   i   pościelą.   Uznałam,   że   najlepiej   będzie   na   początku   wziąć 
wyposażenie   z   chaty   najbardziej   oddalonej,   czyli   tej   z   zapasami   na   końcu 
ścieżki.

Inni najwyraźniej także wpadli na ten sam pomysł. Zanim dotarłam na 

miejsce, w ogonku stało już przynajmniej tuzin osób. Ustawiłam się w końcu i 
przygotowałam na długie czekanie. Nie przeszkadzał mi fakt, że zostałam sama. 
Mimo dużej sympatii do Lisy i Fran, spędzenie na konwersacjach całego dnia z 

background image

dwiema dziewczynami, które poznałam dopiero dzisiejszego ranka, stanowiło 
pewnego rodzaju próbę.

W   głównym   obozie   panował   spokój.   Wysokie   drzewa   rzucały   nieco 

cienia, chroniąc przed prażącym, letnim słońcem. Słychać było łagodny, ptasi 
śpiew   i   monotonne   brzęczenie   owadów.   Nawet   ciężar   bagażu   na   plecach, 
będący nowym, nieznanym dotąd doświadczeniem, dodawał otuchy, mimo że 
aluminiowy, chłodny stelaż wciskał się między łopatki.

Niezwykle mocno zapragnęłam wreszcie wyruszyć na podbój przygody. 

Zamiast   się   bać,   chciałam   już   poznać   magię   przebywania   i   nocowania   w 
głębokim leśnym gąszczu. Poczułam większą niż kiedykolwiek satysfakcję, że 
zdecydowałam się tu przyjechać.

Lekkie stukanie w ramię wyrwało mnie z marzeń.
–   Nie   chciałbym   ciebie   niepokoić,   ale   czy   zauważyłaś,   że   powstała 

parometrowa luka w kolejce?

Popatrzyłam   ze   zdziwieniem,   które   szybko   przeszło   w   zakłopotanie. 

Błądziłam myślami a kolejka znacznie się posunęła do przodu. Za mną czekało 
pięć   osób,   łącznie   z   chłopcem,   który   dotknął   mego   ramienia.   Był   to...   Jake 
Summers.

– Och, przepraszam – wydusiłam z siebie. – To dlatego, że jest tu tak 

ładnie. Po prostu zapomniałam, gdzie jestem. – Moje słowa zabrzmiały głupio. – 
Wiesz, co mam na myśli – dodałam nieporadnie.

Byłam   wdzięczna   Jake’owi,   że   nie   roześmiał   się   i   nie   zareagował   w 

sposób świadczący, że palnęłam coś kretyńskiego. Przeciwnie, skinął poważnie 
głową.

–   Doskonale   cię   rozumiem.   To   jest   właśnie   najwspanialsze   w   Szkole 

Przetrwania.   Niewiele   pozostało   miejsc,   gdzie   można   jeszcze   znaleźć 
prawdziwy spokój i ciszę.

– Brałeś już udział w szkoleniu, nieprawdaż? – zapytałam.
– To był tylko obóz zimowy – wyjaśnił. – Mam wrażenie, że ten okaże się 

o   wiele   lepszy.   Więcej   zajęć   w   lesie,   no   i   w   ogóle.   Uważam,   że   powstaje 
świetna grupa. A propos, jestem Jake Summers.

– Katie Carlisle – powiedziałam na tyle chłodno, na ile potrafiłam w tym 

momencie.   Miałam   zarazem   nadzieję,   że   usta   nie   zadrżą   mi,   gdy   będę 
próbowała odwzajemnić się przypadkowym, przyjacielskim uśmiechem.

– Pierwszy raz bierzesz udział w czymś takim?
– Tak. Jestem podniecona jak małe dziecko – przyznałam. – Do dzisiaj 

słowa w broszurce informacyjnej były jedynie słowami. Lecz teraz naprawdę 
czuję, jakby następne trzy tygodnie miały zmienić moje życie. Czy to nie brzmi 
idiotycznie?

– Wcale – zaprzeczył stanowczo, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu. – 

W zasadzie tydzień spędzony tu przeze mnie zimą zmienił bardzo wiele. Czuję 

background image

się w lesie jak w domu i wiem, że byłbym w stanie poradzić sobie w trudnych 
chwilach, gdyby zaistniała  taka sytuacja. Ten tydzień zmienił  zupełnie moje 
podejście do życia. Może to zabawne, ale czuję się bardziej dorosły. I przy 
okazji znacznie lepiej poznałem siebie. – Spojrzał w kierunku chaty. – Oho! Już 
twoja kolej.

Gotowa byłam stanąć na szarym końcu kolejki, żeby tylko móc z nim 

nieco dłużej porozmawiać.

– Miło mi się z tobą rozmawiało – odpowiedziałam i odwróciłam się, 

spiesząc do kontuaru, gdzie wydawano sprzęt. Z zadowoleniem spostrzegłam, że 
Jake stał dostatecznie daleko za mną, by nie zauważyć drżenia mych rąk, kiedy 
zdejmowałam plecak z ramion i gdy go otwierałam, by załadować ekwipunek.

Reszta dnia minęła na wspaniałej krzątaninie. Krążyłam od miejsca do 

miejsca,  wypełniając plecak i wykreślając  ołówkiem poszczególne  pozycje z 
listy, ale wciąż przed oczami widziałam Jake’a. Wyobrażałam sobie jego postać, 
oczy niebieskie jak błękit nieba, lśniące, zmierzwione loki czarnych włosów i 
szczery, przyjazny uśmiech.

Spotykałam się już naturalnie wcześniej z chłopcami, od połowy ósmej 

klasy. Z jednym chłopcem, Chetem Parksem, chodziłam oficjalnie przez dwa 
miesiące w zeszłym roku. Z Chetem znałam się od dziecka. Jego pocałunek czy 
dotyk dłoni w żaden sposób nie dorównywał emocjom, jakie Jake wywoływał, 
na przykład uśmiechając się do mnie.

Jake   ujął   mnie   nie   tylko   swym   wyglądem.   Było   coś   jeszcze,   coś 

szczególnie   dla   niego   charakterystycznego,   coś,   co   wyróżniało   go   z   tłumu. 
Przede wszystkim nie był zarozumiały czy arogancki tak, jak to często bywa w 
szkole   z   niektórymi   przystojniakami.   Zdawał   sobie   sprawę   z   tego,   co   sobą 
reprezentuje, satysfakcjonowało go to, ale nie zadzierał nosa.

Dotarłam wreszcie do naszej chaty, Lisa i Fran leżały zmęczone już na 

łóżkach i przeglądały dopiero co pobrany sprzęt, plotkując o swych chłopakach.

– Aż nie mogę uwierzyć, że znalazłam się na wspólnych wakacjach z 

Burtem i nawet nie będę mogła się z nim widywać. – Fran narzekała.

Pomyślałam, że to na pokaz. W rzeczywistości już się dobrze bawiła.
– Chodzimy ze sobą od siódmej klasy i nigdy nie rozstawaliśmy się na tak 

długo!! 

– Czy to jego pierścień? – zapytała Lisa.
– Tak. Należał nawet do jego dziadka. Czy ty nie masz pierścionka od 

swojego chłopaka?

– Jeszcze nie. Z Kevinem zaczęłam chodzić na randki niedawno.
–   Mam   nadzieję,   że   obie   poznacie   Burta   przed   wyjazdem   do   domu. 

Oszalejecie na jego punkcie. Jest taki cudowny! – Fran uśmiechnęła się.

– A co z tobą, Katie? Nie masz nikogo na stałe, kto odliczałby dni do 

twojego powrotu? – zapytała Lisa.

background image

–   Już   nigdy   więcej.   Chodziłam   z   kimś   w   ubiegłym   roku,   lecz   oboje 

zdecydowaliśmy się na rozstanie.

– Cóż, może spotkasz tego wymarzonego właśnie tu, na obozie – wtrąciła 

Fran. – Chociaż szanse są niewielkie. Ten Phil wygląda na prawdziwego snoba. 
– Ściszyła głos, tak żeby nie było nic słychać w drugiej połowie chaty, należącej 
do chłopców. – Ernie zaczyna mi działać na nerwy swoimi ciągłymi wygłupami. 
Co   do   Daveya   i   Matta,   wydają   się   w   porządku,   ale   tym,   który   naprawdę 
przyciąga moją uwagę, jest Jake. Och, czyż on nie jest idealny?

– Jest fajny, z pewnością – wymamrotałam zastanawiając się, czy mam 

opowiedzieć o naszym spotkaniu.

Lisa mówiła, a ja wciąż nie mogłam się zdecydować.
Chwilę później jednak ucieszyłam się, że niczego nie wypaplałam.
– Jake jest świetny. Wiem coś o tym – powiedziała Lisa z niewyraźnym 

uśmieszkiem na ustach. – Zakochaliśmy się w sobie bez pamięci ostatniej zimy. 
Z niego jest prawdziwy pożeracz serc.

Już tylko z daleka docierało do mnie, jak Fran błagała Lisę, by ta jej 

wszystko   opowiedziała,   jak   Lisa   zachwycała   się   jego   pocałunkami.   Jakże 
niewiele brakowało, a zrobiłabym z siebie straszną idiotkę.

Bardzo pragnęłam zapytać, czy to wszystko między nimi było prawdą, ale 

nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Szukając swetra w schowku pomyślałam 
sobie, że to nie ma znaczenia.

Z   pewnością   nie   zamierzam   rywalizować   z   taką   dziewczyną   jak   Lisa 

Morison.

Jake po prostu starał się być przyjacielski. Skoro pozwoliłam sobie na 

romantyczne fantazjowanie po paru minutach zwykłej rozmowy, to już moja 
wina. Przysięgłam sobie więc rozwiązać ten problem jak najszybciej, traktując 
go na równi z innymi chłopcami w grupie. 

background image

Rozdział czwarty

Nie chciałabym sprawiać wrażenia, że rewelacje Lisy mną wstrząsnęły. 

Ponieważ miała kogoś na stałe, problem wydawał się rozwiązany. Nie mogłam 
się jednak pozbyć uczucia, że część moich nadziei została rozwiana. Wyznania 
Lisy rzucały nowe światło na sytuację. Jake, o ile wciąż o nią zabiegał, znalazł 
się poza sferą moich zainteresowań. Nie wiedziałam, co przyniosą najbliższe 
dni, ale postanowiłam, że nie poświęcę zbyt wiele czasu na rozmyślania o tym 
chłopcu.

W każdym razie, byłam zbyt zajęta przez kilka kolejnych dni, by Jake 

mógł   zaprzątać   mi   głowę   swoją   osobą.   Zbyt   pochłaniało   mnie   zdobywanie 
nowych   umiejętności.   Nasz   krótki   pobyt   przypominał   raczej   piknik   w 
porównaniu z tym, co czekało nas później w lasach – tak mnie wyczerpał, że 
wykorzystywałam   każdą   dłuższą   przerwę   na   odpoczynek.   Kładłam   się   na 
pryczę, nie mając nawet siły przykryć się kocem. Wieczorem większość z nas 
marzyła o chwili, w której będziemy mogły przyłożyć głowy do poduszki. W 
pięć minut po znalezieniu się w łóżkach zapadała idealna cisza. Wiedząc, że 
następnego ranka już o wpół do szóstej trzeba wstać, nie traci się wieczorem 
czasu na pogaduszki.

Zawsze   marudziłam,   gdy   wybijała   siódma   trzydzieści   i   trzeba   było 

wstawać do szkoły. Tutaj jednak bez oporów zaczynałam dzień od porannej 
toalety w lesie. Okrzyk May: „Wszyscy wstawać!” budził nas, kiedy na dworze 
było   jeszcze   zupełnie   ciemno.   Zaspane,   biadoląc   pod   nosem,   chwytałyśmy 
ręczniki   i   ubrania,   a   następnie   wlokłyśmy   się   w   mokasynach   lub 
rozsznurowanych tenisówkach w kierunku pryszniców dla dziewcząt.

Najcudowniejszą   chwilą   w   ciągu   dnia   był   dla   mnie   moment,   kiedy 

opuszczałam chatę z natryskami czysta i odświeżona. Wtedy właśnie świtało, a 
drzewa   i   krzaki,   oświetlone   pierwszymi   promieniami,   sprawiały   wrażenie 
obrazka z książki z baśniami. Strącone z wysokiej trawy krople rosy moczyły 
stopy i łydki. Lubiłam przeżywać te chwile w samotności. Zostawiałam ręcznik, 
piżamę i udawałam się do pawilonu, stając po śniadanie na końcu długiej już 
kolejki.

Dwa dni przed opuszczeniem obozu, Sara Zerbe nadal zachowywała się z 

rezerwą wobec Lisy, mimo że wszystkie wspólnie spożywałyśmy posiłki. Lisa 
również   nie   wspominała   o   niej.   Czasem   obserwowała   Sarę   siedzącą   przy 
piknikowym stole.

Wydawało mi się, że znalazła sobie przyjaciółkę, a kiedy śmiała się i 

rozmawiała   z   innymi   dziewczynami,   jej   szczupła   twarz   nie   wyrażała   już 
cierpienia. Dwa razy chyba zdarzyło się, że spoglądała na Lisę z grymasem 
szyderstwa na ustach.

background image

Była   ucieleśnieniem   prawdziwej   nienawiści,   jaką   mogłam   sobie   tylko 

wyobrazić.

Nie wspominałam o tym Lisie, ale ze względu na nią samą zadowolona 

byłam, że jest w naszej grupie. Stwierdziłam, że to po prostu zazdrość. Kto nie 
czułby zazdrości o Lisę z jej aksamitnymi włosami i pewnością siebie?

Cieszyłam się,  że stałam po stronie  Lisy. Zawsze  służyła mi  pomocą. 

Zdecydowanie odrzucała moje podziękowania za czynione przysługi, jak choćby 
pomoc w obsłudze kompasu czy pokazanie, jak należy trzymać toporek.

Dużo   czasu   w   ciągu   pierwszych   dni   poświęcaliśmy   na   opanowanie 

rutynowych czynności, które miały nam pomóc w późniejszej wyprawie do lasu. 
Raz za razem Eric lub May kazali nam rozpakowywać sprzęt i rozwijać śpiwory 
tylko po to, by je po chwili znowu zapakować. Po dwóch dniach ćwiczeń nawet 
ja potrafiłam rozłożyć sprzęt w zaledwie parę minut.

Moja wiara w siebie wciąż rosła, choć zdarzało się kilka nieprzyjemnych 

wpadek. Jedna z nich szczególnie wryła mi się w pamięć. Rozdzieliliśmy się na 
cztery   grupy   po   trzy   osoby,   wliczając   Erica   i   May.   Naszym  zadaniem   było 
zbudowanie prowizorycznego mostu linowego na wysokości półtora metra nad 
ziemią. Dwie osoby miały zawinąć końce liny wokół dwóch drzew, wycinając 
najpierw toporkiem karby w pniu dla lepszego umocowania sznurów. Druga lina 
miała być przymocowana do tych samych drzew na takiej wysokości, by osoba 
znajdująca się na moście mogła się jej trzymać. Zadanie dwóch osób na ziemi 
polegało na utrzymaniu mostu nieruchomo.

Trzecia osoba miała przejść, stąpając po jednej linie niczym linoskoczek i 

trzymając się drugiej dla zachowania równowagi. Wszystko polegało na tym, że 
dolny sznur nie mógł być zbytnio napięty.

– Może się zdarzyć, że będziecie musieli wykonać to przy złej pogodzie, 

na przykład w czasie porywistego wiatru – wyjaśnił Eric. – Chcemy więc dobrze 
nauczyć was tego, żebyście dali sobie radę w najtrudniejszych warunkach.

Lisa, Fran i ja znalazłyśmy się w tym samym zespole. Najpierw każda z 

nas   ćwiczyła   na   ziemi,   aby   oswoić   się   z   przesuwaniem   obu   rąk   po   linie   z 
jednoczesnym marszem po linii.

Następnie próbowałyśmy kolejno wspinać się na drzewo, by zamocować 

sznur we właściwym miejscu. Fran pierwsza zgłosiła się na ochotnika. Posuwała 
się   centymetr   po   centymetrze,   tracąc   raz   równowagę   i  zawisając   na   linie   w 
walce o swe drogie życie. Gdy miała już ciężką próbę za sobą, wybuchnęła 
niekontrolowanym chichotem radości i ulgi.

– Ufff! – odsapnęła, wycierając ręką spocone czoło. – Z pewnością nie 

chciałabym tego robić nad wąwozem czy potokiem. To faktycznie zapiera dech. 
– Ze współczuciem spojrzała na swe mocno zaczerwienione dłonie. – Nie chcę 
nawet wspominać, co dzieje się z rękami.

Wyraźnie wiedziałam, że dla Fran była to zaledwie błahostka, natomiast 

background image

ja, usiłując za wszelką cenę zachować spokój, czułam, że zaczyna oblewać mnie 
zimny   pot.   Jeżeli   tak   sprawna   osoba   jak   Fran   obawiała   się   próby,   to   co   ja 
miałam powiedzieć?

–   Kolej   na   ciebie,   Liso   –   powiedziałam   sprytnie,   mając   nadzieję,   że 

prawie drżący głos nie zdradzi mojego przerażenia. Lisa jednak nie dała się 
zwieść.

– Przedłużenie męczarni, tak? – zapytała z uśmiechem, ale chętnie ruszyła 

do   próby.   –   Powinnyście   zasmakować   tego   zimą,   gdy   lód   pokrywa   linę   – 
stwierdziła. – To jest tortura w czystej postaci.

Naszą uwagę przyciągnęły okrzyki dobiegające z niedaleka. Ujrzeliśmy 

jak Ernie, straciwszy oparcie dla nóg, wczepiony w górną linę, wisiał machając 
nogami i próbował podciągnąć się z powrotem. Budził powszechną wesołość, 
dyndając na linie niczym ryba na żyłce, by w końcu się poddać i runąć na 
ziemię.

– Nie wiem, czy to właśnie Ernie nie ubawił się najbardziej – powiedziała 

Fran. – Jak go znam, ześlizgnął się celowo.

Pomyślałam, że to nie miało znaczenia w przypadku kogoś takiego jak 

Ernie,   ponieważ   cały   czas   i   tak   wygłupiał   się   niczym   klown.   Lecz   gdyby 
wszyscy skierowali swoją uwagę na mnie, by obserwować, jak szarpię się na 
linie, umarłabym ze wstydu.

– Jazda, mała – powiedziała Lisa, podsuwając koniec sznura.
Patrząc na linę zawieszoną nad głową, zrobi – łam głęboki wdech. Ach, 

jakbym pragnęła wykręcić się mówiąc, że czuję się źle, tak jak to czyniłam w 
dzieciństwie, nie odrobiwszy lekcji. Ale w tym tkwiła idea Szkoły Przetrwania: 
przełamać się i przystąpić śmiało do dzieła, a poza tym zdawałam sobie sprawę, 
jak okropnie czułabym się, próbując się wycofać.

– Ustaw dobrze stopę i nie patrz w dół – zachęcała Fran, ale spóźniła się z 

ostrzeżeniem.   Zanim   zrobiłam   choć   malutki   krok,   spojrzałam   na   środkowy 
odcinek liny. Jej kołysanie się na wietrze tam i z powrotem przyprawiało mnie o 
zawrót głowy i mdłości.

„Chyba zzieleniałam na twarzy” – pomyślałam. Następnie przesunęłam 

stopę   do   przodu   o   około   dziesięć   centymetrów.   Przez   jedną   trzecią   trasy 
wszystko   szło   nieźle.   W   pewnej   chwili   zastygłam.   Zawroty   głowy 
spowodowały, że przed oczami zrobiło mi się ciemno – zaczęłam się modlić, by 
nie zemdleć. Rękami wczepiłam się w linę tak mocno, że czułam, jak paznokcie 
boleśnie wpijają mi się w dłonie, a włókna sznura zdzierają skórę. Przesuwałam 
ręce nie ważąc się poluźnić uchwytu. Wiedziałam, że muszę iść dalej. W ciągu 
paru sekund wszyscy zorientowali się, że zamarłam ze strachu.

Chyba wieki minęły, nim zrobiłam kolejny krok i wtedy niespodziewanie 

spostrzegłam,   że   coś   się   zmieniło.   Dolna   lina   naprężyła   się,   co   uczyniło 
przejście po niej chyba z pięćdziesiąt razy łatwiejszym. Popatrzyłam na Lisę 

background image

stojącą przy drzewie, i zobaczyłam, że opasana jest w połowie liną. Z mojego 
wyrazu twarzy musiała wyczytać trwogę, gdyż uśmiechając się, mrugnęła do 
mnie i mocniej napięła sznur. Ogarnęło mnie uczucie wdzięczności, kiedy bliska 
sukcesu pokonywałam ostatni odcinek mostu.

–   Chyba   powinnam  być   z   siebie   dumna   –   powiedziałam   cicho,   kiedy 

stanęłam   na   ziemi.   –   Byłam   przegrana,   gdybyście   nie   naciągnęły   liny   w 
odpowiednim momencie.

– No tak, ale co zrobisz, jeżeli w lesie zostaniesz zmuszona do przejścia 

po luźnej linie albo w czasie silnego wiatru? – zapytała z troską Fran.

Nie wiedziałam, co powiedzieć, lecz z pomocą przyszła mi Lisa.
–   Nie   martw   się.   Nigdy   nie   będą   wymagać   od   nas   w   czasie   kursu 

naprawdę niebezpiecznych rzeczy. Wiadomo przecież, że najbardziej zależy im 
na tym, by nikomu nic się nie stało.

Tak   to   wyglądało.   Po   raz   kolejny   udało   mi   się   przebrnąć   następny 

sprawdzian,   nie   tracąc   opanowania,   na   które   się   zdobyłam.   A   zawdzięczam 
wszystko Lisie.

Codziennie biegaliśmy po szlaku otaczającym cały obóz, dla wyrobienia 

kondycji   na   wielokilometrowe   wyprawy,   jakie   nas   czekały.   Poznawaliśmy 
dalsze tajniki wiązania węzłów, uczyliśmy się także zbierania drewna, rozbijania 
namiotów,   wbijania   palików,   rozpalania   ognia,   zacierania   własnych   śladów, 
odczytywania wskazań kompasu, przewidywania pogody na podstawie chmur i 
kierunków   wiatru,   montowania   wędziska,   wielu,   wielu   innych   rzeczy. 
Odnosiłam wrażenie, że poznałam w ciągu tych paru dni więcej, niż byłam w 
stanie zapamiętać.

Naturalnym   się   wydawało,   że   Jake   był   właśnie   tą   osobą,   na   którą 

spoglądałam   czujniejszym   niż   na   innych   okiem.   Widziałam,   jak   uważnie 
przysłuchiwał   się,   gdy   ktoś   mówił.   Poświęcał   przy   tym   jednakową   uwagę 
wszystkim członkom grupy. Nawet nad wyraz chłodny Phil rozgrzewał się nieco 
w rozmowach z nim. Jake miał taki wpływ na ludzi. Jego nieskrępowany sposób 
bycia pozwalał odprężyć się.

Ubiegłej nocy analizowałam w myśli zachowanie Jake’a, jego stosunek 

do innych, i naszły mnie dwie refleksje. Pierwszą, jak się obawiałam, będącą 
jedynie moim pobożnym życzeniem, było wrażenie, że Jake częściej rozmawiał 
ze mną niż z innymi dziewczynami, mimo że nigdy nie wymieniliśmy w sumie 
więcej niż parę zdań, zwykle dotyczących akurat wykonywanych zajęć. Nawet 
jeżeli   odzywała   się   moja   wyobraźnia,   zamigotała   we   mnie   malutka   iskierka 
nadziei na to, że Jake zaczął darzyć mnie sympatią i odpowiadało mu moje 
towarzystwo.

Druga   refleksja,   wprawiająca   mnie   w   zdumienie,   nie   była   w   tym 

przypadku, jak sądzę, postrzeganiem rzeczy nie istniejących. Jake i Lisa zdawali 
się czynić wszystko, co w ich mocy, by spędzać ze sobą jak najmniej czasu. Nie 

background image

potrafiłam przypomnieć sobie ani jednej sytuacji, w której odezwaliby się do 
siebie choć jednym słowem. Na dodatek Lisa nie wspominała już ani razu o ich 
ostatniej zimie, przynajmniej nie w mojej obecności.

Zastanawiałam się, co mogło wydarzyć się między nimi. Czyżby sprawy 

potoczyły się aż tak źle, że nie mogli już patrzeć na siebie? A może unikali się 
nawzajem,   ponieważ   wciąż   trwała   ich   szalona   i   gorąca   miłość?   Wówczas 
chcieliby   zapewne   zataić   swe   namiętności.   Kojące   cykanie   świerszczy, 
dobiegające z  lasu przez okna osłonięte  siatką,  działało na mnie  usypiająco. 
Miałam przeczucie, że cokolwiek się wydarzyło między nim a Lisa poznam 
prawdę. Z tą myślą zapadłam w sen.

background image

Rozdział piąty

– A teraz, proszę, obserwujcie mnie uważnie. Nie chciałbym, żeby ci w 

drugim rzędzie rozpoczynali przeprawę, zanim ja nie przejdę na drugą stronę. 
Davey,   będziesz   ostatni,   więc   nie   zapominaj,   że   to   właśnie   ty   musisz   mieć 
przywiązany sznur do pasa. – Eric szarpnął za koniec grubej, opasującej go liny 
i poprawiwszy plecak, rozpoczął przeprawę przez rwący nurt potoku.

Był to nasz pierwszy dzień w lesie. Maszerowaliśmy od siódmej rano z 

godzinną przerwą na lunch, na który składał się tuńczyk i chleb.

Sięgnęłam   do   olbrzymiej   kieszeni   moich   szortów   i   wyjęłam   tubkę   z 

kremem, chroniącym przed oparzeniami słonecznymi.

Następnie, nie spuszczając oczu z Erica, któremu spieniona woda sięgała 

już po uda, posmarowałam nos odrobiną kremu. Czułam, jak gorące promienie 
przypiekają mi twarz. Spojrzałam do góry na słońce, oceniając, że jest mniej 
więcej trzecia. Zerknęłam też na zegarek, minęła piętnasta trzydzieści. Jak na 
razie nieźle mi szło w określaniu czasu.

– Mógłbym wziąć trochę, Katie? – odezwał się Jake, stojący za mną w 

kolejce. – Swój zostawiłem przy bagażach.

– No pewnie – wręczyłam mu krem, a następnie zaczęłam przypatrywać 

się Doris, która rozpoczęła przeprawę okrzykiem przerażenia w momencie, gdy 
lodowata woda oblała jej gołe nogi. Mocno trzymała się liny rozpiętej między 
opiekunem – już na przeciwległym brzegu – a Daveyem, stojącym obok nas.

– Niezła zabawa z tą przeprawą – skwitował Jake chichocząc i oddał mi 

krem. – Czuję się, jakbyśmy przywędrowali tu pieszo z Hongkongu.

– Wiem, wiem. Bez sensu byłoby teraz odpaść. Zdajesz sobie sprawę, jak 

bardzo się żałuje, gdy jest już po wszystkim, a ty wcześniej wycofałeś się? – 
Poprawiłam stelaż na obolałych ramionach. Nie minęło więcej niż parę godzin 
od momentu, gdy rozpływałam się z podziwu nad tym, jak lekki był mój plecak 
i jak łatwo maszeruje się z całym ekwipunkiem. Teraz wydawało mi się, że 
dźwigam olbrzymi głaz.

Nadeszła moja kolej na sforsowanie potoku. Raźno wskoczyłam do wody, 

trzymając się – tak jak nas uczono – cały czas liny i sprawdzając stopą każde 
miejsce, w którym miałam stanąć całym ciężarem ciała.

Poczułam   orzeźwiający   chłód   wody   oblewający   moje   gołe   łydki   i 

nogawki spodenek.

Miałam   ochotę   popływać,   lecz   zbyt   dużo   kamieni   i   głazów   leżało   w 

wodzie. May wspominała coś o miejscu do kąpieli, do którego mieliśmy dotrzeć 
za   parę   dni   –   już   teraz   myślałam   o   tym   z   przyjemnością.   O   ile   byłoby 
przyjemniej nie mieć na sobie tych ciężkich, wodoodpornych butów traperskich. 
Byłam   przekonana,   że   mam   już   pęcherz   na   pęcherzu.   Stopy   paliły   mimo 

background image

podwójnej warstwy bawełny i wełny.

Pokonałam już połowę drogi i czułam, że mogę zostać tam do zmierzchu. 

Potok   nie   był   niebezpieczny   latem,   a   tylko   wiosną,   jak   mówił   Eric,   kiedy 
roztopy   wypełniły   koryto   wodą   po   brzegi.   Największe   niebezpieczeństwo 
stanowiła utrata równowagi. Zabezpieczenie w postaci liny – zgodnie z tym, co 
nam powiedziano – wydawało się niezbędne.

W chwilę później błogosławiłam jej obecność. Mój obcas natrafił na śliski 

kamień i nagle znalazłam się w wodzie. Byłam przemoczona do suchej nitki.

Silne ręce chwyciły mnie od tyłu w pasie. Ktoś pomógł mi wstać.
– Czy wszystko w porządku, Katie? – zapytał Jake.
– Nic się nie stało, tylko trochę mi wstyd – zapewniłam go.
Cała   drżałam,   czułam   ciepło   płynące   z   jego   rąk.   Nie   mogłam   nawet 

odwrócić się, w obawie, że zauważy moje podniecenie.

– Cóż, najgorsze jest za nami – powiedział. – Minęliśmy połowę trasy.
Na drugim brzegu wszyscy pościągali buty, skarpety i moczyli nogi w 

wodzie.

Słowa nie są w stanie oddać przyjemności, jaką niosło zdjęcie z pleców 

bagażu, klapnięcie na ziemię i pozbycie się ciężkich buciorów.

Nieco na prawo od miejsca, gdzie zebrała się grupa, wyrastała płaska, 

wąska półka skalna. Postanowiłam tam czmychnąć, w przekonaniu, że skała jest 
gładka i przyjemnie chłodna.

– Mogę iść z tobą? – zapytał Jake.
Miał na sobie luźne spodnie w kolorze khaki, z nogawkami podwiniętymi 

do kolan i buty w ręku. Po raz pierwszy od czasu, gdy poznaliśmy się, wyglądał 
na skrępowanego i zażenowanego. Nie miałby się co obrażać, gdybym dała mu 
teraz kosza!

–   Do   licha,   czyż   to   nie   wspaniałe   uczucie!   –   westchnął,   gdy   woda 

obmywała mu stopy. – Warto przejść katusze, by móc potem rozkoszować się 
taką chwilą.

–   Kiedy   jest   po   wszystkim,   zwykle   w   pierwszym   rzędzie   czuje   się 

satysfakcję – odparłam.

Z politowaniem pokręcił głową.
– Czułbym się lepiej, gdybym ubrał dziś szorty. A teraz mokre spodnie 

kleją mi się do nóg.

– Szybko wyschną, słońce wciąż mocno grzeje. Poza tym – dodałam – 

zobaczysz,   jak   wynagrodzona   została   moja   przezorność   nakazująca   założyć 
szorty. – Wyjęłam nogę z wody. Cała sieć zadrapań od ostrych kolców jeżyn 
pokrywała zewnętrzną stronę łydki.

– Okropne – skrzywił się. – Sądzę, że to kwestia wyboru mniejszego zła. 

Przemoczony czy podrapany!?

Pochylił się i delikatnie dotknął jednej ranki.

background image

– Zdaje się, że boli?
– Nawet nie poczułam, kiedy to się stało – odparłam.
Po raz drugi dzisiaj moje ciało przeszył dreszcz.
–   Byłam   zbyt   zdenerwowana,   by   nie   wyjść   na   idiotkę,   stałam   się 

niewrażliwa na ból.

– Nie powinno cię to tak martwić – rzekł poważnie. – Rzecz w tym, że 

gdybyś potrafiła już wszystko, nie byłoby ciebie tutaj, prawda?

–  Wcale   nie,   wiesz   o   tym.   To   właśnie   ja   wpadłam   do   wody.   Nie 

widziałam jeszcze, żebyś się gdzieś wyłożył lub coś spartaczył.

– O tak, ja nie, broń Boże! – Zaśmiał się. – Po prostu wykonuję wszystko 

idealnie. Weź na przykład założenie przeze mnie długich spodni, w rezultacie 
czego przemieniłem się w ludzką gąbkę.

Oboje zachichotaliśmy i, mimo rozlicznych dolegliwości oraz zmęczenia, 

z   pewnością   czułam   się   cudownie.   Mogłabym   z   nim   zostać   na   tej   skale   na 
zawsze, do końca życia.

Jednak Eric i May nie pozwolili nacieszyć się nam tą chwilą.
– Uwaga, grupa! – krzyknęła May donośnie. – A teraz przystępujemy do 

prania skarpet. Weźcie około jednej czwartej łyżeczki proszku i wypierzcie obie 
pary.   Jak   wiecie,   wszystkie   środki   z   naszego   wyposażenia   nie   szkodzą 
naturalnemu środowisku.

Pokazała  nam też  jak  rozłożyć skarpety  z  tyłu  na  plecaku,  by  szybko 

wyschły w czasie marszu.

–   Jakiego   marszu?   –   jęknął   Ernie   z   pucołowatą   twarzą   niezdrowo 

zaróżowioną od słońca.

– Czyżbyś miała na myśli, że nie rozbijemy tu obozu?
–   To   właśnie   mam   na   myśli   –   potrząsnęła   głową   May,   lecz   uśmiech 

skierowany  w stronę Erniego wyrażał życzliwość i troskę. – Nie martw się. 
Trasa   biegnie   po   rozległym,   równym   terenie,   przypomina   niemal   chodnik. 
Ponadto nie zamierzamy  dzisiaj pokonać więcej niż dwa kilometry. Musimy 
odpocząć przed jutrzejszym dniem. Szlak zacznie piąć się w górę.

Westchnęliśmy ciężko, lecz nikt już więcej nie marudził.
Doskonale   zdawaliśmy   sobie   sprawę,   że   nie   było   sensu   zgrywać 

pokrzywdzonych. O ile chcieliśmy uniknąć całkowitego upokorzenia i powrotu 
do bazy, gdzie wezwani zostaliby rodzice.

Jake pomógł mi założyć plecak.
– Wiesz, jeszcze dziś rano cieszyłam się, że mam taki lekki bagaż... – 

przyznałam się, dzieląc się z nim moją wcześniejszą refleksją.

– Wiem, o co ci chodzi. Ja sam mam wrażenie, że dotarłem tu piechotą z 

samego Greenfields.

Stanęłam jak wryta.
– Czy Greenfields w stanie Maryland?

background image

– Zgadza się – odrzekł zdziwiony. – Znasz to miasto?
–   Czy   znam?   Przecież   to   moje   strony.   Pochodzę   ze   Spring   Valley!   – 

zawołałam.

Uśmiechając się, z niedowierzaniem potrząsnął głową.
– A to ci dopiero! Założę się, że chodzisz do ogólniaka w Spring Valley, 

tak?

– A ty w Central – odparłam. – Świat jest taki mały!
– Nie żartujesz chyba? – Wciąż kręcił z niedowierzaniem głową. – Nie 

rozumiem, dlaczego nie spotkaliśmy się wcześniej na jakimś meczu, czy czymś 
w tym rodzaju. W Central występuję w drużynie piłkarskiej.

– Faktycznie, dziwne – przyznałam, nie mówiąc mu, że nigdy nie byłam 

zbyt   wielkim   sympatykiem   futbolu,   zaliczając   w   ubiegłym   roku   góra   dwa 
mecze.   Po   co   wyciągać   teraz   takie   sprawy,   skoro   czułam   już,   że   stanę   się 
prawdziwym fanatykiem piłki nożnej.

To,   co   powiedział   Jake,   podekscytowało   mnie   do   tego   stopnia,   że 

zbliżając się do reszty grupy, prawie nie zauważyłam wesołości na twarzy Lisy. 
Śmiała   się   i   szczebiotała.   Dopiero   później   uświadomiłam   sobie,   na   czym 
polegało  jej   rozbawienie.   Odwróciła   się,   by   pomóc   Fran,  która  nie   potrafiła 
ułożyć na plecaku swych grubych, wełnianych skarpet. Uznałam, że moja osoba 
nie miała nic wspólnego z zachowaniem Lisy.

Potem, gdy wyruszaliśmy szukać chrustu na ognisko, dowiedziałam się, 

że to wszystko miało jednak związek ze mną.

– O czym tak gaworzyliście, ty i Jake, dziś po południu – zapytała – 

zupełnie jak starzy przyjaciele?

Możliwe, że nienaturalnie obojętny i lekceważący ton jej głosu sprawił, że 

nie za bardzo pragnęłam podzielić się z nią wrażeniami.

– O tym i owym – odpowiedziałam również beznamiętnie.
Dręczyły   mnie   wyrzuty   sumienia.   Skupiłam   całą   uwagę   na   pierwszej 

lepszej gałęzi. W sumie przecież Jake i ja nie mieliśmy żadnego sekretu, czy 
czegoś w tym rodzaju.

To, co miała teraz do powiedzenia, stanowiło dla mnie zagadkę. Do mych 

uszu dotarły jednak słowa, których nigdy w życiu bym się nie spodziewała.

– Wiesz – odezwała się cicho – nie uświadamiałam sobie dotychczas, jak 

bardzo zależy mi na Jake’u. Nasza wspólna obecność tutaj przekonała mnie, że 
wcale się między nami nic nie skończyło.

– Nie?
– Oczywiście, że nie – odezwała się po chwili.
– Dlatego też chciałam wiedzieć, o czym rozmawialiście. Zastanawiałam 

się, czy dopytywał się o mnie.

– Nie – stwierdziłam uczciwie. – Twoje imię nie padło ani razu.
Pomogła   mi   wywlec   próchniejący   kawał   drewna,   jak   się   wydawało, 

background image

dostatecznie   suchy,   by   mógł   posłużyć   za   rozpałkę.   Z   niecierpliwością 
oczekiwałam powrotu na polanę, gdzie rozłożyliśmy nasz obóz. Nie chciałam, 
by Lisa powiedziała jeszcze cokolwiek. Nagle ścisnęła mnie lekko za ramię, nie 
pozwalając odejść.

–   Tobie,   jako   jedynej,   zamierzam   coś   wyznać,   Katie   –   wyszeptała   – 

ponieważ uważam ciebie tutaj za przyjaciółkę, bliższą niż Fran. Widzisz, wiem, 
że Jake wciąż się mną interesuje. Zauważyłam, jak często spogląda na mnie i 
jestem przekonana, że nadal mu na mnie zależy.

– A co z Kevinem? – zapytałam.
– Och, nie jest nikim szczególnym – Lisa zapewniła mnie. – Zresztą, nie 

można oczekiwać ode mnie, żebym zachowywała się jak stara służąca tylko 
dlatego, że Jake  i ja mieliśmy  głupią sprzeczkę  i postanowiliśmy  zerwać ze 
sobą. Czy nie mam racji?

–   Przecież   nawet   nie   widziałaś   go   od   zimy   –   wydukałam   pełna 

determinacji, żeby udowodnić, przynajmniej sobie, że nic już ich nie łączy. – 
Skąd ci przyszedł do głowy taki pomysł, Katie? – Lisa spojrzała zdumiona. – Po 
raz ostatni widziałam się z nim w kwietniu. Pracował w weekendy, by móc 
przylecieć   do   Phoenix   i   spędzić   ze   mną   Wielkanoc.   To   musi   być   miłość, 
prawda?

background image

Rozdział szósty

Zagłębialiśmy się w dzikie ostępy leśne. Każdy dzień stawiał przed nami 

większe wymagania, przynosił nowe doświadczenia. Nigdy nie uważałam siebie 
za mieszczucha, ale tu dopiero zaczęłam uzmysławiać sobie, ile straciłam, nie 
zauważając piękna przyrody. Rzecz w tym, że w domu w Spring Valley nigdy 
bym nie pomyślała, żeby wykrzykiwać do siostry, Mary Beth, lub mamy czy 
taty: „Hej, spójrzcie na ten różowy  wawrzyn, tam na zboczu! Czyż nie jest 
zachwycający?”  Natomiast   tu  w   Szkole  Przetrwania   nawet  Phil   ożywiał  się, 
widząc majestatycznego orła zataczającego kręgi nad naszymi głowami.

Rosło uznanie dla zdolności pedagogicznych Erica i May.
Niejeden   z   moich   szkolnych   nauczycieli   wiele   mógłby   się   od   nich 

nauczyć. Podawali nam wiedzę małymi partiami, w sposób niezwykle naturalny. 
Na przykład May, chcąc nam wskazać miejsce na kopanie dołu kloacznego, nie 
mówiła   po   prostu:   „Kopcie   przy   tamtym   drzewie”,   lecz   zawsze   wymieniała 
gatunek drzewa, określając dokładnie nazwę: „przy tamtym świerku”, lub: „tu 
przy tych orzechach”. Podświadomie chłonęliśmy wiedzę przekazywaną przez 
opiekunów,   choć   właściwie   nigdy   nie   zamierzaliśmy   poznać   nazw   drzew   i 
roślin. Niebawem jednak większość występujących w okolicy gatunków stała 
się nam znana.

Wciąż   miewałam   okresy   zwątpienia   i,   mimo   że   reagowałam   równie 

entuzjastycznie   jak   inni   na   każdą   nową   formę   zajęć,   skłamałabym   nie 
przyznając,   że   przerażała   mnie   zbliżająca   się   wyprawa   indywidualna. 
Perspektywa znalezienia się w pojedynkę w leśnym gąszczu budziła lęk. Ukryty 
niepokój nie opuszczał mnie ani na chwilę.

Tradycyjnie już z pomocą przyszła Lisa. Ilekroć jednak widziała, że Jake 

rozmawia ze mną, jej dłonie zaczynały drżeć. Nie zmieniła swojego sposobu 
zachowania, aby mu się przypodobać. W gruncie rzeczy wydawała się wciąż 
unikać   go,   niezależnie   od   faktu,   że   przyłapałam   ją   ze   dwa   razy   na   pełnym 
tęsknoty spojrzeniu w jego kierunku.

Do mnie odnosiła się w taki sposób, jakby Jake nigdy nie był tematem 

naszej rozmowy. Może wydawało się jej, że on się mną nie interesuje, i tak 
długo jak ona nie wspominała o nim, tak też i ja tego nie robiłam. Wolałam 
unikać trudnych dyskusji.

Nie udawało mi  się spędzać z nim tyle czasu, ile bym sobie życzyła. 

Szkoła  Przetrwania  preferowała   pracę   grupową.  Gdy   jakiekolwiek   ćwiczenia 
wymagały połączenia się w pary, Lisa z góry zakładała, że ja będę jej partnerką 
– co stawało się coraz bardziej denerwujące.

Chociaż   z   wdzięcznością   przyjmowałam   pomoc   Lisy,   zdawałam   sobie 

sprawę, że nie jest to droga do samodzielności. Nigdy nie pozostawiała mi dość 

background image

czasu, bym zdążyła spróbować zrobić coś na własną rękę.

Powoli uzmysłowiłam sobie, że uzależniam się od niej.
Przewyższała   mnie   znacznie   umiejętnościami   oraz   pewnością   siebie. 

Poświęcenie w wykonywaniu najtrudniejszych zadań zachęcało do skorzystania 
z jej pomocy. Wiedziałam, że moje lenistwo utrudniało i powstrzymywało mnie 
od   uzyskania   samodzielności,   lecz   działo   się   tak   może   dlatego,   że   w   pełni 
odpowiadał mi taki stan rzeczy.

Jake i ja znaleźliśmy się, raz czy dwa, w tej samej parze.
Mieliśmy   wykonać   jakieś   drobne   zadanie:   kopanie   dołu   czy   rąbanie 

drzewa. Zauważyłam wówczas jego absolutne zaangażowanie w wykonywaną 
pracę. Nie pomagał mi jak Lisa: po prostu zakładał, że sama dam sobie radę.

Nie   chciałam   stwarzać   wrażenia,   jakoby   cała   moja   uwaga   i   czas 

podzielony   został   tylko   i   wyłącznie   między   Jake’a   i   Lisę.   Poznawałam   też 
innych.   Miałam   bzika   na   punkcie   Fran,   która   sama   się   określała   jako 
„chroniczna   zrzęda”,   lecz   zawsze   była   dobrą   kumpelką   i   nigdy   nie   traciła 
poczucia   humoru.   Nie   przepadałam   natomiast   za   Doris,   choć   ceniłam   jej 
pracowitość.   Gloria   rozkręcała   się   w   miarę   upływu   czasu   i   nie   trudno   było 
zauważyć jej zainteresowanie Mattem. Rumieniła się, ilekroć popatrzył w jej 
stronę.   Spędzała   większość   czasu   z   Doris,   zawsze   jednak   potrafiła 
niepostrzeżenie   znaleźć   się   w   miejscu,   gdzie   pracował   Matt,   a   także   zająć 
pozycję bezpośrednio za lub przed nim, gdy ustawialiśmy się w szeregu. Matt 
zachowywał spokój, nie wydawał się szczególnie skrępowany, spędzał mnóstwo 
czasu na rozmowach z Glorią.

Wpadłam   na   pomysł,   że   tak   oto   będziemy   mieli   przynajmniej   jeden 

romans przed powrotem do bazy.

Przynajmniej jeden, gdyż niezależnie od tego, jak bardzo przejmowałam 

się Lisą, prawdą było, że Jake nie rozwiał moich nadziei do końca. Serdeczny 
uśmiech i gorące spojrzenia zdawały się mieć szczególną wymowę.

To zabawne, lecz byłam pochłonięta wyobrażaniem sobie, co mogły one 

oznaczać. Usiłowałam nie zdradzać się z moim zainteresowaniem jego osobą w 
obawie przed ośmieszeniem.

Gdyby okazało się, że jego serce wciąż należy do Lisy...
Jakoś nigdy nie dotarło do mnie, że mógłby uznać, iż nie darzę go zbytnią 

sympatią.

Sytuacja zapewne nie zmieniłaby się do końca pobytu tutaj, gdyby Jake 

nie odważył się przejść do ofensywy.

Byliśmy na szlaku prawie od tygodnia i tego ranka, jak zwykle, wstaliśmy 

o świcie. Chcieliśmy coś przekąsić, zanim słońce znajdzie się wysoko na niebie 
i zacznie dokuczać upał. Poprzedniego wieczoru Eric i May poinformowali, że 
czeka   nas   prawie   dwudziestokilometrowa   wędrówka   pod   górę,   szczególnie 
uciążliwą trasą, i że odcinek ten pokonać mamy samodzielnie, bez ich pomocy. 

background image

Utworzone miały zostać dwie grupy, w skład których wchodzili opiekunowie 
pełniący rolę eskorty. Każda z ekip dokonać miała przemarszu inną drogą do 
miejsca spotkania oddalonego o ponad dziesięć kilometrów.

Liderzy grup zostali wyłonieni w tajnym głosowaniu. Nikogo nie zdziwił 

fakt, że wybrano Jake’e i Matta. Podejrzewałam, że Lisa też może mieć szanse 
na   zwycięstwo,   gdyż   również   była   ekspertem   w   sztuce   traperskiej.   Po 
wyczytaniu   nazwisk   nie   wyglądała   jednak   na   rozczarowaną.   Tak   czy   owak, 
oddałam swój głos na Jake’a.

Z samego rana Jake i Matt rozpoczęli tworzenie swych zespołów i dla 

rozstrzygnięcia, kto zacznie, rzucili monetę.  Wypadło na Jake’a, i ku memu 
zdziwieniu nazwisko „Katie Carlisle” padło z jego ust jako pierwsze. Tuż obok 
usłyszałam westchnienie Lisy.

„Czy była zła, ponieważ Jake wybrał mnie? – zastanawiałam się. – A 

może przeczuwała, że nie znajdziemy się w jednej grupie?”

Cokolwiek stanowiło przyczynę jej rozdrażnienia, nic już nie mogła na to 

poradzić. Wybrana została przez Matta trzecia z kolei. Rzucając monetę po raz 
drugi   wyłonili   naszego   przewodnika.   Los   uśmiechnął   się   do   Erica. 
Rozpoczęliśmy przygotowania.

Oczekiwałam ostrej reakcji ze strony Lisy z powodu tego, że znalazłam 

się w zespole Jake’a. Wydawała się jednak lekko poruszona.

–   Wszystko   będzie   w   porządku,   Katie,   prawda?   –   zapytała   w   końcu, 

spoglądając na mnie.

– Jasne, dlaczego by nie? – odpowiedziałam pytaniem.
Wzruszyła ramionami.
–   No   nie   wiem,   to   trudny   teren   i   w   ogóle.   Martwię   się,   że   możesz 

potrzebować pomocnej ręki.

– Wszystko będzie w porządku – zapewniłam ją. – Ale szkoda, że nie 

jesteśmy razem. Dobrze, że chociaż Fran znalazła się z tobą w grupie.

– Uważaj jednak. Trzymaj się Phila. Cóż, to tylko niecałe dwadzieścia 

kilometrów. – Uśmiechnęła się, ale mówiąc prawdę, jej słowa wstrząsnęły mną. 
Przywykłam   bowiem   do   korzystania   z   jej   pomocy.   Wiedziałam,   że   Jake 
oczekiwać będzie od każdego takiej samodzielności, jaką on sam przejawiał.

Nie  miałam   co   liczyć  na   jego   wsparcie,   chyba   że  sama   bym  go   o  to 

poprosiła. I niech mnie licho weźmie, gdybym się na to zdecydowała!

Gniew Lisy mógł wyniknąć z faktu, że Jake wybrał mnie do swojej ekipy, 

a to właśnie ona przez cały czas opiekowała się mną. Wykazując nieustanną 
troskę,   mogła   być   więc   nieco   zazdrosna,   co   z   kolei   budziło   we   mnie 
przeświadczenie o niewdzięczności.

Poczucie winy pogłębiała perspektywa spędzenia z Jake’em całego dnia. 

Byłam rozdarta między dwoma skrajnymi uczuciami: moje mocno bijące serce 
zdecydowanie przytłumiło wyrzuty sumienia.

background image

Oprócz Erica, Phila, Jake’a i mnie w grupie znaleźli się Doris i Ernie, co 

czyniło zespół bardzo urozmaiconym.

Już   na   wstępie   Doris   przylgnęła   do   mnie.   Nie   miałam   nic   przeciwko 

temu. Od dawna wiedziałam, sądząc po tym, jak peszyła się w rozmowach z 
chłopcami,   że   nie   potrafi   się   przełamać.   Miałam   jednak   nadzieję,   że   da   mi 
odetchnąć   w   miarę   upływu   czasu.   Wyruszyliśmy   na   trasę,   która   pięła   się 
stopniowo w górę. Była tak wąska, że musieliśmy iść gęsiego. Znalazłam się 
między   Doris   a   Philem.   Jak   na   razie   nie   przeszkadzało   mi   to,   chociaż   z 
pewnością nie marzyłam o tym, by spędzić cały dzień w ten sposób.

Oczywiście   na   czele   naszej   małej   kolumny   szedł   Jake,   niosąc 

jasnoczerwony plecak. Eric podążał tuż za nim na wypadek, gdyby zaistniała 
konieczność udzielania pomocy.

Przez półtorej godziny pięliśmy się nieustannie w górę, zatrzymując się 

tylko  na   rozwidleniu   szlaków.   Jake   analizował   mapę.   Jednym  pstryknięciem 
palców otwierał skórzany futerał z kompasem i odczytywał kierunek.

Zatrzymaliśmy się po raz drugi. Jake i Eric pochylili głowy nad mapą. 

Reszta rozlokowała się na ziemi, wyciągnęła manierki, by zaspokoić pragnienie. 
Woda   zaczerpnięta   wcześniej   ze   strumyka   o   łagodnym,   ale   dość   głębokim 
nurcie,   była   już   letnia   i   miała   delikatny   posmak   tabletek   oczyszczających, 
zawsze stosowanych przez nas do uzdatniania wody. Jednak po paru godzinach 
wydawała się błogosławieństwem.

Jake zamknął pudełko z kompasem, a następnie złożył mapę i wetknął ją 

z powrotem do kieszeni. Odwrócił się do nas.

– Jeszcze około godziny, a potem zatrzymamy się, żeby coś przekąsić – 

oznajmił.

–   Przekąsić?   –   zaskomlał   Ernie.   –   Przecież   jeszcze   nie   ma   nawet 

dziesiątej. Co to ma być, śniadanio-lunch?

Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
– Wiem, że to nietypowa pora na posiłek – zgodził się Jake – ale jeżeli na 

mapie nie ma żadnego błędu, ani też ja się nie pomyliłem, szlak przed nami 
powinien   obfitować   w   owoce   leśne   i   tym   samym   stworzyć   warunki   do 
poszukiwania pokarmu we własnym zakresie.

– O nie, znowu zielsko! – jęknął Ernie, a zbiorowe zawodzenie uzupełniło 

jego komentarz.

Szukanie leśnego  pokarmu  było z  pewnością  najmniej  ulubioną  formą 

ćwiczeń. Nie trafiały nam do przekonania żadne argumenty wychwalające zalety 
dziko rosnących korzonków i liści, i nadal uważaliśmy, że bardziej nadają się do 
sklepu zielarskiego niż na talerz.

– No to w drogę! – po raz pierwszy tego dnia odezwał się Eric. – Przecież 

nie jest winą Jake’a, jak wiecie, że musimy szukać pożywienia w lesie. Trzeba 
zachować podstawowe zapasy żywności, nie muszę wam chyba tego tłumaczyć. 

background image

A może wolicie zostać z niczym w czasie indywidualnej wyprawy?

To zamknęło nam usta. Zadrżałam na samą myśl o solówce. Ustalenie 

przez Jake’a kierunku według kompasu przypominało mi o kolejnej dziedzinie, 
w   której   czułam   się   bardzo   niepewnie.   Lisa   brylowała   w   pracy   z   mapą   i 
kompasem,   jak   również   w   określaniu   odległości   między   dwoma   stałymi 
punktami   jedynie   za   pomocą   słońca.   Teraz   jasno   rysowała   się   przede   mną 
konieczność nadrobienia zaległości w wyznaczaniu kierunku, zanim znajdę się 
w sytuacji, gdzie zdana będę tylko na siebie.

Jak to zwykle bywa, nie szukaliśmy zbyt intensywnie pokarmu w lesie, 

ani też nie musieliśmy jeść nic szczególnie obrzydliwego.

W pobliżu polany, na której zatrzymaliśmy się, znajdował się zagajnik 

pełen dojrzałych i soczystych poziomek. Umieliśmy już wszyscy rozpoznawać 
dziką cykorię, tak typową dla bardziej nizinnych terenów. Eric znalazł trochę 
jadalnych grzybów rosnących przy niektórych drzewach, ale zaraz ostrzegł nas, 
byśmy   w   trakcie   indywidualnej   wyprawy   nie   próbowali   na   własną   rękę 
odróżniać trujących od jadalnych, gdyż wszystkie wyglądają w sumie niewinnie. 
Rozpoznawanie ich wymagało lat praktyki.

Dodając  raczej skromną  ilość  suszonej   wołowiny, którą  zabraliśmy  ze 

sobą, przyrządziliśmy całkiem niezłą sałatkę wzbogaconą o sok cytrynowy w 
proszku oraz niewielką ilość oliwy z naszych cennych zapasów. Kolejna porcja 
proszku   cytrynowego   z   odrobiną   cukru   zmieniła   się,   po   dodaniu   wody,   w 
gotową do picia cytronadę.

Jedliśmy,   siedząc   w   kręgu   i   nie   miałam   żadnej   szansy,   nawet 

najmniejszej, by porozmawiać z Jake’em, choćby przez chwilę, na osobności. 
Nie potrafiłam sobie odpowiedzieć na pytanie, czy wybór przez niego mojej 
osoby ma jakieś znaczenie, czy też nie. Może zrobił to celowo, aby wzbudzić 
zazdrość Lisy. Ale, jak sama sobie tłumaczyłam, Jake nie był zdolny do tego. 
Nigdy nie podejrzewałabym go o fałsz, ani o to, że mógłby się bawić w coś 
podobnego.

Wciąż   liczyłam   na   okazję   spędzenia   z   nim  choćby   paru   chwil.   Nagle 

wydało się to bardziej prawdopodobne, ponieważ, ku memu zdziwieniu, Phil i 
Doris zapomnieli o bożym świecie pochłonięci rozmową. Wyjaśniali sobie, że 
ich dziwne zachowania wynikały z nieśmiałości.

Niestety, ostatni kawałek jedzenia zniknął z naszych talerzy, Eric szepnął 

coś do Jake’a, a ten poprosił nas o uwagę.

– Resztkami wody z manierki możecie przepłukać naczynia – ogłosił. – 

Potem spakujcie się i ruszamy w drogę. – Podniósł rękę, by uciszyć jakikolwiek 
głos sprzeciwu. – Nie obawiajcie się, nie idziemy daleko, a Eric prosił, bym 
wam przyrzekł, iż teren, którym wiedzie nasza trasa, wart jest zwiedzenia.

Nie   mając   zatem   cienia   szansy   na   odezwanie   się   do   Jake’a   choćby 

słowem, znowu znalazłam się na szlaku, z plecakiem na grzbiecie. Posuwałam 

background image

się   mozolnie,   lecz   wytrwale.   Ścieżkę   tak   zarastały   krzaki   i   pokrzywy,   że 
ponownie zmuszeni zostaliśmy do marszu gęsiego. Doris zręcznie wysunęła się 
na przód, dzięki czemu szła za Philem, a mnie przypadło w udziale zamykanie 
kolumny.

Z   czasem   zaczął   doskwierać   mi   upał   i   zmęczenie.   Z   wściekłością 

kopnęłam   gałąź   leżącą   na   ścieżce.   Zrobiłam   to   jednak   z   taką   siłą,   że 
podskoczyła do góry i trafiła w nieosłonięte nogi Doris.

– Przepraszam – wymamrotałam uświadamiając sobie, iż jedyną osobą, 

której było mi żal, jestem ja sama. Pomyślałam, że Jake mógł celowo wybrać 
mnie   do   grupy,   by   potem   w   okrutny   sposób   zignorować.   Wydawało   się   to 
jednak bezsensowne.

Ścieżka rozszerzała się w pewnym momencie, co obwieszczone zostało 

radosnym okrzykiem tych na przodzie. Przyśpieszyłam, by zorientować się w 
sytuacji.

Moim oczom ukazał się widok zapierający dech w piersi.
W małym wąwozie przed nami drzewa przerzedzały się nieco.
Środkiem   płynął   szaroniebieski   strumień.   Wpadał   do   niewielkiego 

jeziorka ginącego za zakrętem. Wystające skały uformowały szeroką ścianę, a 
spiętrzona   woda   wydostawała   się   w   postaci   delikatnego   płaszcza,   tworząc 
wodospad rozpryskujący się w strumieniu.

Mój   zły   nastrój   minął   natychmiast.   Teraz   myślałam   jedynie   o 

wygrzebaniu   stroju   kąpielowego   i   poszukaniu   odosobnionego   miejsca,   gdzie 
mogłabym się przebrać.

Całkowicie olśniona widokiem szemrzącego potoku, nie zauważyłam, że 

Jake odłączył się od grupy i stanął przy mnie.

– Tak, to jest niespodzianka, na którą warto było poczekać, prawda? – 

zapytał.

– Bez wątpienia! Czy wiedziałeś wcześniej, czy też Eric ci powiedział? 

To miejsce jest zaznaczone na mapie?

– Poczciwy Eric wybrał to miejsce. Z mapy wynikało jedynie, że jest tu 

woda, ale nie miałem pojęcia o istnieniu tak cudownego basenu.

–   Hej!   Przebierzmy   się!   –   zawołał   Ernie,   zdejmując   plecak   z   ramion. 

Wszyscy poszli w jego ślady. Jake ścisnął mnie za przegub.

– Zaraz wrócę – wyszeptał.
Przebiegł   kawałek,   stając   na   wprost   przed   rozgorączkowanymi, 

śpieszącymi się piechurami.

– Jeszcze jedna sprawa, zanim się rozejdziecie – powiedział.
Spostrzegłam, że wszyscy zatrzymali się nagle, spodziewając się zakazu 

kąpieli lub czegoś jeszcze gorszego.

– Chodzi o przestrogę udzieloną mi przez Erica. Miejscami  woda jest 

dość   głęboka   –   mówił   Jake   –   i   uważajcie   na   zdradliwe   prądy   podwodne 

background image

spowodowane nachyleniem dna. Dobierzcie się najlepiej w pary i w wodzie 
trzymajcie   się   blisko   swego   partnera.   –   Szybciej   niż   bym   się   spodziewała, 
odwrócił się do mnie i mrugnął okiem. – Moją parą będzie Katie. Macie pół 
godziny czasu dla siebie, więc bawcie się dobrze.

Pędziłam do lasu, gdzie można się było przebrać. Ciężkie traperskie buty, 

które   jeszcze   tak   niedawno   ważyły   chyba   tonę,   teraz   sprawiały   wrażenie 
skrzydeł doczepionych do nóg.

Jake ogłosił, że najbliższe pół godziny spędzę z nim sam na sam.

background image

Rozdział siódmy

Woda   była   czysta   jak   kryształ.   Jake   stał   już   na   brzegu   jeziora,   kiedy 

wyszłam z lasu w stroju kąpielowym. Bladobłękitny kolor kostiumu idealnie 
pasował do mojej karnacji.

–   Proszę,   tylko   nie   proponuj   ścigać   się   na   drugą   stronę   jeziorka   – 

poprosiłam łagodnie. – Po całym dzisiejszym przedpołudniu, nie starczy mi sił 
na nic więcej, niż na relaksowe pływanie pieskiem. – Nie dodawałam już, że 
nawet w najbardziej sprzyjających warunkach nie zaliczam się do pływaków 
światowej klasy.

– Nic podobnego. Sam jestem wykończony. Ja z kolei powiedziałbym, że 

styl, na który mnie teraz stać, to „na topielca”. – Jego białe zęby błysnęły na 
moment w uśmiechu.

Przebiegł parę metrów po płyciźnie, rzucił się do przodu i dał nura, jak na 

zawodach pływackich. W chwilę później wynurzył się.

– To cię ochłodzi – zapewnił. – Chodź Katie, tu jest dostatecznie płytko, 

można dosięgnąć dna.

Już miałam pójść za jego namową, gdy nagle usłyszałam krzyk. Gloria, w 

białym, dwuczęściowym, plisowanym kostiumie, zacierała ręce z zimna, stojąc 
po kolana w wodzie.

– Za zimno! – wrzasnęła po raz drugi do Daveya i Erniego, którzy się już 

zanurzyli. – Chyba skostnieliście z zimna.

„Głupia dziewucha” – pomyślałam i zrobiłam parę kroków do przodu... 

„Zimna”, to nie było właściwe określenie.

– Czy nie trzeba przypadkiem wstąpić najpierw do Klubu Morsów, by 

móc tu popływać? – zapytałam i śmiejąc się zaczęłam wycofywać się na brzeg.

– Nic podobnego! – odkrzyknął Jake. – Musisz się zamoczyć od razu, 

cała.   Jeśli   będziesz   to   robić   stopniowo,   tak   jak   Gloria,   przeżyjesz   szok.   No 
jazda! Złapię cię. Przysięgam, że nie pozwolę ci utonąć.

Nie   wiem,   co   mnie   do   tego   skłoniło:   pragnienie   wpadnięcia   w   jego 

ramiona czy strach przed kompromitacją. W każdym razie, w ciągu sekundy 
znalazłam się w wodzie. Oczywiście przez cały czas wiedziałam, że Jake ma 
rację. Najgorsze są pierwsze chwile i najlepiej mieć je za sobą jak najszybciej.

Objął mnie delikatnie.
– Możesz sięgnąć dna – zapewnił. – Ostrożnie stawiaj stopy, pełno tu 

kamieni, odłamków skał.

– Ach, jak wspaniale! – westchnęłam z zachwytu, uświadamiając sobie, 

że tylko ja wiem, iż chodzi przede wszystkim o jego ramiona. Uwolnił mnie ze 
swoich objęć, gdy stanęłam na dnie. Czułam, jak kostnieję z zimna.

– Musisz się bez przerwy ruszać, aż się przyzwyczaisz. Popłyńmy tam, do 

background image

wodospadu. Nie chodzi wcale o wyścig.

Ruszyłam za nim, trzymając głową nad wodą. Widziałam jak z niebywałą 

sprawnością przecinał wodę płynąc klasycznym kraulem. W odległości około 
pięciu metrów  od wodospadu jezioro zwężało  się tworząc strumień,  a  woda 
stawała się coraz płytsza. Cały chłód, który jeszcze odczuwałam, ustąpił, kiedy 
Jake wziął mnie za rękę.

– Teraz musisz już iść – powiedział. – Sprawdzimy czy można wślizgnąć 

się za wodospad.

Moje ciało przeszywały dreszcze.
–   Tak,   jak   myślałem   –   stwierdził   Jake,   spoglądając   przez   zasłonę 

spadającej wody. – Wygląda jak przejście, coś w rodzaju korytarza.

Przeszliśmy po szerokim, kamiennym progu bokiem, niczym kraby, aż 

znaleźliśmy się za kurtyną wodospadu.

Na krótką chwilę zapomniałam nawet o obecności Jake’a. Za srebrnym 

parawanem wody było tak cudownie. Powstająca mgiełka osiadła na twarzy i 
ramionach, tworząc malutkie kropelki spływające w dół. Szum spadającej wody 
oszałamiał nas. Trafiliśmy jakby do innego świata, zaczarowanego królestwa, w 
którym   nie   było   widać   ani   słychać   naszej   grupy.   Miałam   wrażenie,   że 
znajdujemy się tysiące kilometrów od jakiejkolwiek cywilizacji.

Czułam ciepło jego dłoni. Wiedziałam, co się wydarzy.
Bardzo   wolno   odwróciłam   się.   Objął   mnie   i   poczułam   jego   usta   na 

swoich.   Był   to   najsłodszy   pocałunek   na   świecie.   Towarzyszyły   mu   miliony 
drobnych kropelek chłodnej wody pieszczącej nasze ciała.

– Katie, jesteś wprost fantastyczna – wyszeptał mi prosto do ucha, tak że 

słyszałam go mimo łoskotu wody. – Mam nadzieję, że będziemy częściej się 
spotykać po powrocie do domu.

– Ja też mam taką nadzieję – wyszeptałam. – Jeżeli...
Miałam zamiar powiedzieć: jeżeli wszystko między tobą a Lisą będzie 

naprawdę skończone. Ale wówczas zajrzałam w jego niebieskie oczy błyszczące 
od atłasowego blasku wody i wolałam niczego nie mówić. Nie chciałam psuć 
nastroju.

Znowu   pocałowaliśmy   się,   tym   razem   bardziej   delikatnie,   wyrażając 

jakby niewypowiedzianą obietnicę nowych pocałunków w przyszłości.

Okrzyki   dochodzące   z   „kąpieliska”   przebijały   się   przez   ścianę 

wodospadu. Czar prysł. Jake delikatnie odgarnął moje mokre włosy z czoła i 
odezwał się już wyraźniejszym, mniej rozmarzonym głosem.

– Lepiej wracajmy do reszty grupy – wyszeptał – bo gotowi są wysłać za 

nami ekipę poszukiwawczą.

W   rzeczywistości   nikt   chyba   nie   zauważył   naszej   nieobecności.   W 

pierwszej chwili zaskoczyło mnie to, gdyż wydawało mi się, że zniknęliśmy na 
wieki. Nagle dotarło do mnie,  że spędziliśmy  razem nie więcej niż trzy lub 

background image

cztery minuty. Wydawało mi się, że znalazłam się w raju. Gdy przebraliśmy się 
i wyruszyliśmy ponownie na szlak, spostrzegłam zmianę w zachowaniu Jake’a. 
Nie   podchodził   do   wszystkich   tak   rzeczowo   i   oficjalnie,   stał   się   bardziej 
subtelny i romantyczny. Często nasze oczy spotykały się i za każdym razem 
jakby delikatny prąd przebiegał między nami przekazując wiadomość: „Lubię 
cię, i to bardzo”.

Szczęście nie oszołomiło mnie aż tak, aby w czasie wędrówki znów nie 

odezwały się we mnie wyrzuty sumienia z powodu Lisy. Tak naprawdę to nie 
wierzyłam, że wciąż kocha Jake’a. Oczywiście sama twierdziła, że tak, ale jakoś 
nie mogłam dostrzec przejawów jej uczucia. Nie za bardzo także przejmowała 
się faktem, że nie rozmawiali ze sobą zbyt często. A poza tym miała chłopca. 
Bez   względu   na   to,   co   mówiła,   nie   sprawiała   wrażenia   zakochanej   do 
szaleństwa.   W   dodatku   sama   wspomniała   Fran   i   mnie   o   jej   spotkaniach   z 
Kevinem w kwietniu – akurat w tym samym czasie,  kiedy Jake poleciał do 
Phoenix zobaczyć się z nią.

Żałowałam, że nie wypytałam wcześniej Lisy, co naprawdę łączy ją z 

Jake’em. Zdawałam sobie sprawę, że teraz już nie mogę nalegać. Byłoby to 
nieuczciwe, gdyż w obecnej sytuacji miałabym w tym ukryty cel. Cokolwiek 
łączyło Lisę Morison i Jake’a Summersa, należało już do przeszłości.

Docierając   do   szczytu   wzgórza,   skąd   roztaczał   się   widok   na   dolinę, 

pomyślałam, że nie powinniśmy afiszować się z uczuciami, jakimi darzyliśmy 
się nawzajem.

Nie   widziałam   powodu,   dla   którego   Lisa   miałaby   o   czymkolwiek 

wiedzieć.

Oczywiście   powinnam   podejrzewać,   że   stanie   się   inaczej.   Nigdy   nie 

potrafiłam tłumić swych emocji. Nie sądzę, żeby teraz mi się to udało.

Docierając do miejsca w dolinie, gdzie mieliśmy spędzić noc, pierwszą 

rzeczą, którą każdy z nas zauważył, było stałe palenisko wybudowane z cegieł.

– A, to co – zażartował Ernie – komforcik domowy?
Eric wyjaśnił obecność paleniska, w chwili, gdy druga grupa dołączyła do 

nas.   Siedziałam   na   ziemi   między   Jake’em,   a   Doris.   Łatwo   przyszło   mi 
zignorować nadejście Lisy oraz fakt, że nie było przy mnie wolnego miejsca dla 
niej. Z uwagą słuchałam Erica.

– Ponieważ było to jedno z najlepszych stanowisk w okolicy na kamping 

– mówił Eric – i ponieważ tak bardzo oddalone jest od zalesionych zboczy, 
postanowiono zbudować tu palenisko.

– Jeżeli potrzebujesz czegoś na rozpałkę, weź te buty – zażartował Ernie. 

– Z radością ujrzałbym je w płomieniach za to, co uczyniły moim biednym 
stopom.

– Obawiam się, że będę cię musiał rozczarować, kolego – odrzekł Eric. – 

Oboje z May mamy w bagażach kilka puszek sterno, specjalnego paliwa.

background image

– No cóż, butki – zamruczał Ernie, spoglądając na nie – ale nikt nie może 

zarzucić mi braku dobrej woli.

– Czy to oznacza, że nie musimy wyruszać do lasu? – rozpoznałam pełen 

nadziei głos Fran.

– Zgadza się – wtrąciła May. – Wraz z Ericem mamy dla was kolejną 

niespodziankę w naszych plecakach. Dziś w menu naleśniki i kiełbaski!

Zapowiedź   May   spotkała   się   z   okrzykami   aplauzu   i   wiwatami,   które 

echem   rozniosły   się   po   lesie.   Ucieszyłam   się   bardzo.   Naleśniki   i   kiełbaski 
zdarzały się nam naturalnie w domu raz czy dwa razy w miesiącu w niedzielę na 
śniadanie, ale po niemal tygodniu jedzenia wyłącznie tego, co było dostępne na 
szlaku, to znaczy odwodnionej żywności w proszku, różnego rodzaju roślin oraz 
ryb, które udało się nam niekiedy złowić, wszystko, co przypominało normalny 
posiłek, stanowiło dla nas wielkie wydarzenie. Ponadto fakt, że nie musieliśmy 
iść na poszukiwanie drewna na ognisko, oznaczał, iż nie zostanę sama z Lisą. 
Szczególnie teraz nie miałam zbyt wielkiej ochoty na rozmowę z nią.

Nie wiem, czy z powodu zahartowania wielodniową już wyprawą, czy też 

na   wieść   o   specjalnej   uczcie,   wstąpiły   w   nas   nowe   siły.   Na   propozycję 
rozegrania meczu siatkówki wszyscy ochoczo poderwali się na równe nogi nie 
grymasząc ani nie narzekając.

–   Co   powiecie   na   pozostanie   w   takich   składach,   w   jakich   dzisiaj 

maszerowaliście? – zawołał Davey.

Nie byłam jedyną, która wlepiła wzrok w Phila. Chodziło o to, że prawie 

nigdy się nie odzywał, a tym bardziej nie występował na forum grupy z żadnymi 
propozycjami.   Zdołałam  też   spostrzec   przelotny,   pełen   zadowolenia   uśmiech 
Doris i prawie zachichotałam. Nieraz zastanawiałam się, jak bardzo Jake i ja 
pragnęliśmy być razem, a tu się nagle okazuje, że ponad połowa całej ekipy 
połączyła się w nieoficjalne pary.

Z wyjątkiem Lisy. Natrętna myśl przypomniała mi o niej.
Bez wątpienia, na równi z Doris, zachwycona byłam pomysłem Phila. Z 

lekkich   aluminiowych   stelaży   plecaków   skonstruowaliśmy   słupki 
podtrzymujące   siatkę,   którą   z   kolei   wykonaliśmy,   wiążąc   dwie   moskitiery, 
używane w czasie noclegów pod pałatkami.

Rozegraliśmy dobry mecz. Niestety przegraliśmy z drużyną przeciwną – 

nawet Jake w swej wspaniałej formie nie mógł się równać z Daveyem. Udało mi 
się jakoś na pewien czas przestać myśleć o Jake’u. Lisa natomiast wydawała się 
prawie w ogóle nie zwracać na mnie uwagi. Według mojej oceny, wszystko szło 
wręcz znakomicie.

Jak sądzę, obracałam się w czymś, co moja mama zwykła określać „rajem 

głupców”.   Prawda   wyglądała   tak,   że   stosunek   Lisy   do   mnie   bardzo   się 
ochłodził, lecz bujałam wysoko w obłokach i nie potrafiłam tego wychwycić.

– Jak się udała wyprawa waszej grupy? – zagadnęłam wesoło, sadowiąc 

background image

się obok niej na ziemi. Trzymałam talerz z gorącymi plackami w syropie na 
kolanach.

– Och, świetnie – odparła beztrosko.
– Pływaliśmy w tym cudownym jeziorku – kontynuowałam, niezupełnie 

orientując   się   jeszcze,   że   coś   jest   nie   w   porządku.   –   Wydawało   mi   się   to 
niesprawiedliwe, do momentu kiedy Eric zapewnił nas, że wasza grupa także 
natrafi na miejsce do kąpieli. Jak było?

– Cudownie.
– Czy woda była lodowato zimna? Nasza tak.
– W sam raz. – Wzruszyła ramionami. Obserwowałam, jak Jake napełnił 

swój   talerz   i   skierował   się   do   miejsca,   w   którym   Matt   siedział   z   Glorią   i 
Daveyem.

Tym razem nie czułam się urażona. Już zdawałam sobie sprawę, że bez 

względu na to, co zdarzyło się między nim a Lisą, oboje pragnęli zachować 
dystans między sobą.

– Pyszne jedzenie, hm? – nadziałam kolejny kawałek soczystej kiełbasy.
– Niezłe – odparła Lisa.
Sądzę, że to doskonale ilustruje całą sytuację. Tak było przez dobre pięć 

minut – ja zadawałam jej błahe pytanie, a ona odpowiadała. Jej chłód odebrał mi 
apetyt.

Wiedziałam, że zachowuję się w taki sposób z powodu Jake’a. Domyśliła 

się,   jak   sądzę,   że   interesuje   się   mną.   Na   wojnie   i   w   miłości   wszystko   jest 
dozwolone...   Nietrudno   wmówić   sobie   coś   takiego,   ale   o   wiele   trudniej 
rzeczywiście   tak   czuć.   Nie   mogłam   dłużej   tego   tolerować   i   już   chciałam   ją 
zapytać w czym rzecz. Zaczęła jednak sama.

– Wiesz, Katie – mówiła jednostajnie – to naprawdę nie moja sprawa, jak 

postępujesz, ale muszę ci zwrócić uwagę, że w żenujący sposób robisz z siebie 
idiotkę przy Jake’u.

– Co masz na myśli? – zapytałam autentycznie zdumiona.
– Ależ Katie! – Wyglądała na zdegustowaną. – Przecież wszyscy widzą, 

jak mu się narzucasz.

– Wcale nie! – odparłam wzburzona.
Lisa patrzyła teraz na mnie z politowaniem, potrząsając głową w sposób 

szczególnie irytujący.

– Och, Katie, tak przykro było na ciebie patrzeć. Wszędzie podążałaś za 

nim jak kukła i plotłaś bzdury. A sposób w jaki na niego patrzysz... – Ponownie 
potrząsnęła głową.

–   A   jak   się   to   ma   do   ciebie?   –   odpowiedziałam   ostro,   zbyt   mocno 

dotknięta   jej   słowami   i   prawdą,   którą   mogły   zawierać.   Nie   potrafiłam 
zapanować nad tym, co mówię. – Nie uważam, żebyś choć trochę przejmowała 
się   tym,   czy   wyglądam   śmiesznie,   czy   też   nie.   Sądzę,   że   po   prostu   jesteś 

background image

zazdrosna.

– Jesteś niesprawiedliwa! – zaprotestowała. – Właśnie, że zależy mi na 

tym. Nie chcę żebyś robiła z siebie idiotkę, Katie. Bądź co bądź, jesteś moją 
najbliższą przyjaciółką w tym zespole. A co do zazdrości – wycedziła – nie 
wiem, czy w ogóle potrafiłabym być zazdrosna. Jeżeli naprawdę uważałabym, 
że Jake cię lubi, wtedy może. Wszyscy jednak widzą, że on się dostraja do 
ciebie. Na tym polega jego wrażliwość. Z pewnością wie o twoim szaleństwie 
na jego punkcie i nie chce zrobić niczego, co by cię uraziło.

Gdybym  to   ja  myślała   w   ten   sposób,   trzymałabym  język  za   zębami   i 

pozwoliła, by sprawa ucichła w naturalny sposób, lecz nie mogłam w ogóle 
zebrać   myśli.   Nie   potrafiłam   zapanować   nad   sobą   w   chwili,   gdy   Lisa 
demonstracyjnie stwierdziła, że budzę litość.

– Liso Morison, niczego nie rozumiesz – powiedziałam wstając. – Jake 

lubi mnie tak bardzo, jak ja jego. Wcale nie ma w tym przesady. Wyraził swe 
uczucia wystarczająco jasno dziś po południu!

Następnie,   nie   czekając   na   jej   reakcję,   ani   nie   dając   jej   szansy   na 

powiedzenie   chociażby   jednego   słowa,   odwróciłam   się   na   pięcie   i 
odmaszerowałam w kierunku balii do mycia naczyń. Powinnam cieszyć się z 
sukcesu. Postawiłam bowiem sprawę jasno i otwarcie. Chciało mi się jednak 
płakać. 

background image

Rozdział ósmy

Tego   wieczora   nawet   nie   spojrzałam   na   Lisę,   nie   wspominając   już   o 

jakiejkolwiek   rozmowie   z   nią.   Byłam   zbyt   wściekła,   by   wdawać   się   w 
przyjacielskie pogaduszki, i zła na siebie za to, że dałam się ponieść nerwom.

Eric   i   May   wyjęli   następnych   parę   puszek   ciekłego   paliwa.   Powstał 

płomień wystarczająco duży tak, że wszyscy mogli ulokować się wokół ogniska. 
Czyniliśmy  podobnie  co wieczór na szlaku.  Nieraz podśpiewywaliśmy  sobie 
przy   akompaniamencie   harmonijki,   na   której   grał   Eric.   Innym   razem 
omawialiśmy to, co przydarzyło się nam w ciągu dnia.

Nie miałam jednak ochoty na rozmowy z kimkolwiek. Nie umiałam się 

pozbierać.   Nawet   nie   wiedziałam,   gdzie   usiąść,   kiedy   wszyscy   zaczęli   się 
gromadzić. Nie potrafiłam się przemóc, by usiąść koło Jake’a. Zdawałam sobie 
sprawę, że stojąc w miejscu i Przestępując z nogi na nogę, prędzej czy później 
przyciągnę   czyjąś   uwagę.   W   końcu   przycupnęłam   między   Ernim   a   Glorią. 
Pomyślałam,   że   może   jego   poczucie   humoru   mogłoby   wpłynąć   na   poprawę 
nastroju. W dodatku Ernie zawsze ściągał na siebie całą uwagę.

Z powodu ogólnego zmęczenia po długim dniu, wszystkich zadawalały 

proste gry słowne nie wymagające zbytniej koncentracji.

Fran siedziała między Glorią a Lisą. Pochyliła się i przesłała mi pytające 

spojrzenie.   Wiedziałam,   że   zastanawia   się,   dlaczego   nie   siedzę,   jak   zwykle, 
obok Lisy. W obecności Glorii nie śmiała jednak zapytać. Bez wątpienia Lisa 
nie   powiedziała   jej   o   naszej   kłótni   z   powodu   Jake’a,   więc   Fran   musiała 
pomyśleć,   że   jestem   jakaś   dziwna.   Zebrałam   się   na   beztroski   uśmiech, 
odwracając się w jej stronę.

Jedyną inną osobą wprawioną w zdumienie był Jake. Nie wynikało to 

zapewne z faktu, że nie usiadłam obok niego, lecz z przekonania, że jak zwykle 
trzymać się będę blisko Lisy i Fran. Przebijając wzrokiem oddzielający nas słup 
ognia,   dostrzegłam,   że   Jake   pogrążony   głęboko   w   myślach   wpatruje   się   we 
mnie, a jego twarz wyraża powagę i zadumę.

Uznałam,   że   nikt   nas   nie   obserwuje,   posłałam   mu   przeciągły,   szczery 

uśmiech. „A niech diabli wezmą Lisę i jej zjadliwe komentarze! – pomyślałam. 
–   Nie   dopuszczę   do   paranoicznej   sytuacji,   w   której   patrząc   na   niego, 
udawałabym, że on nie istnieje, zadając mu w ten sposób ból.” W chwili, gdy 
dojrzał mój uśmiech, twarz rozjaśniła się mu raptownie, a sympatyczny wyraz 
radości wyparł powagę.

Wiedziałam   już   na   pewno,   że   szaleję   za   nim.   Dlaczego   jednak   moja 

słabość do Jake’a miała oznaczać koniec przyjaźni z Lisą? Przez pozostałą część 
wieczoru mój uśmiech był maską, pod którą krył się zupełnie inny stan ducha – 
cierpienie i zażenowanie.

background image

Ponieważ   ukształtowanie   terenu   uniemożliwiało   postawienie   dużego, 

zbiorowego namiotu, każdy z nas miał spędzić tę noc w swoim własnym. Nie 
była to może wiadomość, z której należałoby się szczególnie cieszyć, ale mimo 
wszystko   zadawalała   mnie.   Nie   mogłabym   spędzić   całej   nocy   pod   jednym 
dachem z Lisą.

Zastanawiałam się, czy naprawdę była zazdrosna, czy też, zgodnie z tym 

co   mówiła,   uważała   moje   zachowanie   za   rzeczywiście   upokarzające? 
Nieszczęśliwa   i   pełna   napięcia,   przeciągając   się   już   w   śpiworze,   wciąż 
zadawałam sobie to pytanie. Zanim zdołałam znaleźć na nie jakąś odpowiedź, 
zapadłam w sen.

Obudziłam się wcześnie rano. Na dworze, tak jak w moim sercu, było 

ciemno i ponuro. Teraz, kiedy opuściła mnie Lisa, wiedziałam, że dalszy pobyt 
w Szkole Przetrwania stanie się o wiele trudniejszy. Przyjaźń i zgodność całej 
grupy mogła lec w gruzach – i to wszystko z mojego powodu.

Wymknęłam się z namiotu. W głębokim półmroku budzącego się dopiero 

dnia mogłam dojrzeć skupisko wielkich głazów po prawej stronie, w odległości 
około dwudziestu pięciu metrów. Po cichu, by nikogo nie obudzić, skierowałam 
się w tamtą stronę. Chciałam przemyśleć wszystko.

Posuwałam   się   pogrążona   w   tak   głębokiej   zadumie,   iż   nawet   nie 

usłyszałam, że ktoś idzie za mną. Niemal krzyknęłam, gdy poczułam rękę na 
ramieniu.   Zatrzymałam   się   nagle.   Nerwy   napięte   miałam   do   granic 
wytrzymałości. Odwróciłam się i zobaczyłam... Lisę.

– Przykro mi, Katie – powiedziała niskim głosem. – Nie chciałam cię 

przestraszyć. Uwierz mi.

– Dlaczego więc idziesz za mną?! – zapytałam chłodno. – Żeby znowu 

powiedzieć mi, jaka jestem głupia?

– Nie. Przyszłam, bo chcę przeprosić ciebie.
Niepotrzebnie nagadałam wczoraj tyle głupstw.
– Głos Lisy stał się miękki, ale stanowczy. – Nie winię ciebie za to, że 

byłaś na mnie taka wściekła, Katie – kontynuowała – lecz nie chcę niszczyć 
naszej przyjaźni!

– A Jake? – zapytałam.
Zmusiła się do uśmiechu i wzruszyła ramionami.
– Jeżeli faktycznie lubi ciebie, z pewnością nie mogę prosić, żebyś się z 

nim już nie spotykała, prawda? To byłoby nie w porządku.

– Czy uważasz, że ty i ja nadal możemy być przyjaciółkami mimo tego, 

że będę się z nim widywała? – zapytałam, nie mogąc uwierzyć słowom Lisy. 
Jeżeli właśnie to miała na myśli, wszystko ułożyłoby się wręcz fantastycznie!

– Zgadza się – zapewniła. – Słuchaj, Katie, usiądź, a spróbuję ci wszystko 

wyjaśnić.

Siadłyśmy obie na kamieniach. Lisa zaczęła się zwierzać.

background image

– Wiesz, wciąż zależy mi na Jake’u – powiedziała. – Sądzę, że zawsze 

zależało mi na nim. Z Kevinem zaczęłam się spotykać po tym, jak Jake zerwał 
ze mną. Stwierdził po prostu, że składanie sobie jakichkolwiek obietnic nie ma 
sensu,   dzielą   nas   bowiem   tysiące   kilometrów.   Rozgniewał   mnie   oczywiście 
sposób,   w   jaki   do   tego   podchodził,   więc   postanowiłam   utrzeć   mu   nosa.   – 
Zaśmiała się smutno i pokręciła głową. – Czy możesz sobie wyobrazić, jak się 
czułam,   kiedy   dowiedziałam   się,   że   Jake   przyjechał   ponownie   do   Szkoły 
Przetrwania, i co więcej, jest w tej samej grupie co ja?! Wręcz niesamowite! – 
Wzięła głęboki oddech. – Uważam, że oszukiwałam samą  siebie wierząc, iż 
Jake kręci się koło ciebie po to, by wzbudzić we mnie zazdrość. Wciąż nie mam 
pojęcia, co właściwie łączy was oboje, i nie chcę wiedzieć. Jedno jest pewne: 
sytuacja ta fatalnie wpływa na moje samopoczucie. Nie oznacza to jednak, że 
chcę zrezygnować z przyjaźni, Katie.

Głos jej załamał się, odwróciła się. Zdawało mi się, że uroniła kilka łez, 

ale była zbyt dumna, by się z tym zdradzić. Chciałam coś powiedzieć, ale nie 
wiedziałam co. Chyba byłam górą, lecz czy na pewno? Nie poprawiło to mojego 
samopoczucia, wiedziałam bowiem, że Lisa naprawdę cierpi. Świadomość, że 
moje szczęście sprawia jej ból, wcale mnie nie radowała.

– Może już na samym początku powinnaś była poprosić o przeniesienie 

do innej grupy – powiedziałam wolno, jakby bardziej do siebie niż do Lisy. Bez 
wątpienia musiała  czuć się podle. Zdawałam sobie sprawę, że w przypadku, 
gdyby   Jake   zerwał   ze   mną   i   byłabym   zmuszona   obserwować   go   z   inną 
dziewczyną, nie przeżyłabym tego.

–   O   tak,   teraz   wiem   o   tym   –   stwierdziła   drżącym   głosem   –   lecz   na 

początku   nie   podejrzewałam,   że   sprawy   przyjmą   taki   obrót.   Naprawdę 
wierzyłam, że Jake wciąż mnie lubi, że to tylko kwestia czasu, że wyzna swe 
uczucia i wróci do mnie. Nigdy nawet nie przyszło mi do głowy, że mogę być 
mu   obojętna.   –   Głośno   odetchnęła.   –   Tak   więc   widzisz,   jeżeli   ktoś   tu   jest 
idiotką, to właśnie ja.

– No dobrze, ale co zamierzasz zrobić? – zapytałam.
–   Nie   wiem   –   wyszeptała   Lisa.   –   Pragnę   tylko,   żeby   między   nami 

wszystko dobrze się układało.

– Pochyliła się, a jej śliczne oczy posmutniały. Nawet nie wyobrażasz 

sobie, Katie, jak podle i nikczemnie czułam się po wczorajszym spięciu między 
nami. Bez względu na to, jak mocno kocham Jake’a, nie powinno się to w żaden 
sposób odbijać na tobie. Ja po prostu nie jestem w stanie znieść waszego widoku 
razem, co dzień, we dwójkę! Rani mnie to do głębi. Nie wiem, co zrobić.

– Gwałtownie wstrząsnęła głową. – Może udam, że jestem chora i wyjadę 

do domu. Może nie skończę nawet szkolenia.

– Liso, nie możesz tego zrobić! – Ogarnęła mnie panika. Nigdy bym sobie 

nie   wybaczyła,   gdyby   Lisa   teraz   wyjechała.   Poczucie   winy   nie   dałoby   mi 

background image

spokoju do końca życia.

Muszę   przyznać,   że   pragnienie,   by   Lisa   nie   odjeżdżała,   nie   było   tak 

zupełnie bezinteresowne. Wkrótce czekała nas wyprawa indywidualna, a zaraz 
potem grupowa. Wciąż czułam się jak żółtodziób; przerażała mnie myśl, że Lisa 
miałaby mi nie pomóc. Nie mogłam pozwolić, aby Jake zorientował się, jak 
nieporadna byłam bez wsparcia.

– Cóż więcej mogę zrobić? – wpatrywała się we mnie, a jej blady wyraz 

twarzy wyrażał cierpienie. – Nie chcę wyjeżdżać, Katie, ale to straszne budzić 
się   rano   ze   świadomością,   że   znów   zobaczę   was   razem.   Sama   myśl   o   tym 
wyciska mi łzy z oczu.

– Czy czułabyś się lepiej, gdybym nie spotykała się już z nim więcej? – 

zapytałam.

W ułamku sekundy jej twarz rozjaśniała.
– Ależ naturalnie, że tak! – Nagle spoważniała. – Ale jak ja mogę ciebie o 

to prosić? To byłoby podłe z mojej strony. – Zrobiła pauzę. – Oczywiście...

–   Oczywiście   co?   –   wolno   zapytałam,   nie   pragnąc   wcale   usłyszeć   jej 

odpowiedzi.

– Cóż, ty i Jake mieszkacie stosunkowo blisko siebie w Maryland, zgadza 

się? – kontynuowała Lisa. – Rzecz w tym, że to jest dość mały stan.

– Jak się okazało, nie mieszkamy zbyt daleko od siebie – przyznałam.
–   A   czy   nie   mogłabyś   po   prostu   na   razie   nie   spotykać   się   z   nim?   – 

zapytała z nadzieją. – Przecież wrócę do Arizony, a czego oczy nie widzą, tego 
sercu nie żal, przynajmniej nie tak bardzo. Jak sądzisz, mogłabyś to zrobić dla 
mnie? Zostało już mniej niż dwa tygodnie... – Jej głos ucichł, lecz błagalne 
spojrzenie, pełne oczekiwania, pozostało.

„Biedna Lisa” – pomyślałam. – „Jak bardzo musi kochać Jake’a!” Zawsze 

silna, teraz okazała się całkowicie bezbronna.

Odseparować się od Jake’a? Tęskniłam za każdą chwilą spędzoną z nim. 

Z drugiej strony, miałam pewność, że coś nas łączy, że coś się zaczyna budzić 
między nim a mną. Gdyby rzeczywiście tak było, moglibyśmy poczekać. Wcale 
zresztą   nie   miałam   ochoty   przeżywać   mojej   wielkiej   miłości   na   oczach 
dziesięciu   osób.   Niestety,   po   zakończeniu   kursu   zamierzałam   wyjechać   nad 
jezioro, a nie bezpośrednio do Spring Valley. Zaledwie na jeden tydzień. A 
potem,   po   powrocie   do   domu,   będę   mogła   poświęcić   czas,   Jake’owi 
Summersowi.

Lisa wpatrywała się we mnie, czekała na moją odpowiedź.
– Sądzę, że trochę rezerwy w stosunku do Jake’a nie zaszkodzi.
Lisa objęła mnie i mocno przytuliła.
– Och, Katie, kocham cię za to! Jesteś najlepszą przyjaciółką, jaką można 

sobie wymarzyć. Nigdy ci tego nie zapomnę, obiecuję.... Ale jest coś jeszcze – 
dodała, opuszczając ręce i przybierając posępny wyraz twarzy.

background image

– O co chodzi?
– Hm, właściwie to głupia sprawa. – Spuściła wzrok zażenowana.
–   Głupia?   –   zapytałam   uśmiechając   się.   Po   raz   pierwszy   czułam,   że 

sytuacja   odwróciła   się.   Tym   razem   Lisa   przyszła   prosić   mnie   o   pomoc. 
Naprawdę nie chciałam jej skrzywdzić.

Wyprostowała się i spojrzała na niebo. Zdawałam sobie sprawę, że trudno 

jej jest wyrazić myśli.

– Wierzę, że nie uznasz tego za głupie, jeśli spróbujesz postawić się w 

mojej sytuacji. Teraz kiedy wiem, że Jake bardziej interesuje się tobą niż mną, 
bardzo   bym   nie   chciała,   żeby   się   dowiedział,   jak   mi   wciąż   na   nim   zależy. 
Rozumiesz?

– Oczywiście – odparłam szczerze. Pamiętałam przecież, jak bałam się, 

żeby Jake nie spostrzegł mojego zaangażowania.

– Mówiąc całkiem otwarcie, umarłabym, gdyby się dowiedział, że o nim 

myślę – Lisa mówiła dalej. – Więc gdybyś mogła zachować w tajemnicy...

– Ależ Liso, jak mogłabym tak postąpić? – Zaskoczyła mnie jej prośba. – 

Jak możesz oczekiwać, że zerwę z nim na jakiś czas nie wyjaśniając dlaczego?

–   Och,   to   nie   powinno   być   takie   trudne,   Katie   –   stwierdziła   z 

przekonaniem.   –   Spróbuj   zasugerować,   że   całą   uwagę   chcesz   skupić   na 
realizacji programu szkolenia. To nie wyda się dziwne, prawda? Bądź co bądź, 
wydałaś kupę forsy, by tu przyjechać, więc oczywiste jest, że chcesz skorzystać 
jak najwięcej.

– To prawda – zgodziłam się niechętnie. – Ale...
– Jake przyjmie to, zwłaszcza jeśli dasz mu do zrozumienia, że potem nie 

będzie ci na niczym bardziej zależeć, niż na jak najczęstszym widywaniu się z 
nim już po powrocie do Maryland.

Lisa przedstawiła to w tak rzeczowy sposób, że gdybym nie przystała na 

jej plan, chyba uznałaby mnie za potwora. Nie mogłam jej za to winić. Sama nie 
chciałam, żeby chłopak porzucił mnie widząc, jak mi na nim zależy.

– Dobrze – odezwałam się. – Umowa stoi.
– Obiecujesz?
– Obiecuję.
Na   znak   porozumienia   po   raz   kolejny   padłyśmy   sobie   w   ramiona,   po 

czym skierowałyśmy się do obozowiska. Słońce wschodziło, kropelki rosy na 
każdym źdźble trawy  migotały  jak diamenty  i choć wszyscy  byli jeszcze  w 
namiotach, słyszałyśmy stłumione głosy, co oznaczało, że pozostali członkowie 
grupy zaczęli budzić się ze snu.

Lekkim krokiem sunęłam obok Lisy. Całe zmęczenie  odeszło. Zawsze 

czułam   się   fatalnie,   kłócąc   się   z   kimś   i   spierając,   dlatego   też   teraz,   po 
pojednaniu   z   Lisą   i   ponownym   nawiązaniu   przyjacielskich   stosunków, 
wydawało mi się, że zdjęto z moich ramion potężny ciężar – najcięższy plecak 

background image

na świecie.

Dzięki Bogu wszystko było znów w porządku. Życie codzienne wróciło 

do normy, i gdy zastanawiałam się nad tym, czego pragnęła ode mnie Lisa, 
uznałam to za całkiem sensowne. Już nic złego nie mogło się wydarzyć. O tym 
jednak miałam się dopiero przekonać.

background image

Rozdział dziewiąty

Zdarzyło   się   to   w   dwa   dni   po   mojej   rozmowie   z   Lisą.   Wszyscy 

rozproszyli się wzdłuż szerokiego strumienia w nadziei na złapanie pstrągów. 
Całkowicie pochłonięta zarzucaniem wędki, nie usłyszałam kroków Jake’a.

Zaskoczona,   wypuściłam   wędzisko.   Szybko   jednak   nachyliłam   się,   by 

pochwycić je, zanim zostanie porwane przez prąd rzeki.

–   O   co   chodzi,   Katie?   Czyżby   dotknęła   mnie   zaraza   lub   coś   w   tym 

rodzaju?

–   Naturalnie,   że   nie,   Jake   –   odpowiedziałam,   a   serce   waliło   mi   jak 

młotem. – Tyle mieliśmy ostatnio zajęć.

– Słuchaj, Katie, proszę cię, powiedz mi, jeżeli źle to rozumiem, zgoda? 

Byłem   pod   wrażeniem   tego,   że   coś   się   między   nami   zawiązuje.   A   potem, 
zupełnie znienacka jakbyś się wycofała. Czy zrobiłem coś, z czego nie zdaję 
sobie sprawy?

– O nie Jake o nic takiego nie chodzi! – poważnym i błagalnym głosem 

nalegałam, by uwierzył mi. – Uważam, że jesteś kapitalny. Wiesz przecież o 
tym.

– Czyżby? – Jego spojrzenie wyrażało wątpliwość. – Czy chcesz przez to 

powiedzieć, że fajny jestem jako kolega i na tym się kończy nasza znajomość? – 
Patrzył na mnie ze smutkiem.

Sądzę, że Jake źle odczytał moje milczenie. Wzruszył ramionami.
– Cóż, nie będę cię zatem więcej niepokoił – powiedział.
Odszedłby, gdybym nie chwyciła go za ramię.
– Nie, zaczekaj, Jake! – wyszeptałam błagalnie. – Naprawdę lubię ciebie, 

Jake.   Nie   jesteś   tylko   moim   przyjacielem.   Lubię   cię   w   sposób,   w   jaki 
dziewczyna może  darzyć sympatią  chłopaka. – Zarumieniłam  się. Nigdy nie 
wyznałam niczego podobnego żadnemu chłopcu.

Jake spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
– Więc, o co chodzi, Katie? – zapytał. – Dlaczego mnie unikasz? Tylko 

proszę, nie próbuj mi wmówić, że jest inaczej. Wszystko jest zbyt oczywiste.

Stojąc   tak,   wyglądał   wspaniale   i   uroczo.   Pragnęłam   powiedzieć   mu 

prawdę. Nie mogłam się jednak przyznać do rozmowy z Lisą, zwłaszcza, że 
obiecałam jej dochować tajemnicy.

– Chodzi po prostu o to, że chcę maksymalnie skorzystać z tej wyprawy – 

wyjaśniłam. – Wiesz przecież, że większy ze mnie domator niż traper, i że po 
wydaniu   niemal   wszystkich   moich   oszczędności   na   Szkołę   Przetrwania,   nie 
chciałabym wrócić do domu z przeświadczeniem, że mogłam osiągnąć więcej, 
gdybym bardziej przyłożyła się do ćwiczeń.

– To znaczy, że nie jesteś w stanie jednocześnie widywać się ze mną i 

background image

skupić nad zajęciami? – W pytaniu brzmiała niepewność. – Czy rzeczywiście 
uważasz, że jedynym sposobem osiągnięcia tutaj czegoś jest ignorowanie mnie?

–   Nie   miałam   tego   na   myśli,   Jake   –   usilnie   starałam   się   wyjaśnić.   – 

Mówię uczciwie, uwierz mi. Ale... – zawahałam się. Tak naprawdę marzyłam, 
by   resztę   obozu   spędzić   u   jego   boku.   –   Mieszkamy   tak   blisko   siebie,   że 
będziemy mogli po zakończeniu kursu spotykać się do woli, jeżeli zechcesz, 
nawet każdego dnia.

– Czy będziesz w Spring Valley przez cały sierpień?
–   Po   wyjeździe   stąd,   spędzę   tydzień   w   naszym   letnim   domku,   ale   to 

wszystko.

– I   rzeczywiście   zechcesz   widywać   się   ze   mną   po   powrocie   do 

domu? Nie mówisz tego tylko po to, żeby się mnie pozbyć? 

–   Ależ   nie,   Jake!   –   zapewniłam   go,   tym   razem   zupełnie   szczerze.   – 

Ogromnie tego pragnę.

Czekałam   z   zapartym   tchem   na   to,   co   odpowie.   Pozwoliłam   całemu 

mojemu   ciału   odprężyć   się.   Czułam   zawroty   głowy,   kiedy   Jake   wreszcie 
uśmiechnął się.

– Brzmi to wszystko bardzo dziwacznie – odezwał się. – Ale jeżeli chcesz 

tego i mówisz szczerze o nas, razem, po powrocie do domu...

– Ależ tak! – zapewniłam. – jak najbardziej szczerze!
– Nie ma zatem co się zadręczać. Skoro mówisz, że lepiej wykorzystasz 

czas tutaj w taki sposób, o którym mówiłaś, nie pozostaje mi nic innego, jak 
zaakceptować to.

–   Jesteś   wspaniały,   Jake   –   powiedziałam   miękko.   –   Absolutnie   i 

nieskończenie wspaniały.

– Ty również, Katie – wyszeptał.
Sądzę, że pocałowałby mnie wtedy, gdyby Lisa nie zawołała mnie.
–   Katie,   chodź,   zobacz,   jakiego   pstrąga   złapałam!   –   wrzeszczała 

rozentuzjazmowana.

Obróciłam się tak, żeby nie widziała, i pocałowałam Jake’a w policzek.
– Przeprowadzimy jeszcze szczerą rozmowę, zanim przyjedzie do mnie 

siostra, zgoda?

– Zgoda – przystał na moją propozycję.
Nie   wyglądał   na   zbytnio   uradowanego.   Patrzył   w   kierunku   Lisy. 

Chciałam już odejść.

– Hej, Katie, uważaj na nią. – Usłyszałam.
– Na kogo? – zapytałam zaskoczona. – Na moją siostrę?
– Nie, ależ skąd. Na Lisę. Wiesz, ona jest...
– Słuchaj, muszę lecieć – przerwałam i poczłapałam w kierunku Lisy. Nie 

chciałam słyszeć niczego, co Jake miałby do powiedzenia o niej, tym bardziej, 
że wiedziałam jak go kocha. W momencie, gdy zaczniemy spotykać się, ona 

background image

będzie   już   daleko   w   Phoenix,   gdzie   za   sprawą   Kevina,   który   uczyni   ją 
szczęśliwą, zapomni o Jake’u.

– Patrz jakie rozkoszne maleństwo! – szczebiotała, podnosząc siatkę, w 

której trzepotał mały pstrąg. Przykryła górę ręką, aby przez przypadek ryba nie 
wyskoczyła.

– Wspaniały. – Pomachałam wędką. – Nie miałam nawet ani jednego 

brania. – Potem, widząc, jak zżera ją ciekawość, wyjaśniłam:

– Właśnie oznajmiłam mu, że zbytnio pochłonięta jestem kursem i nie 

mam czasu dla niego.

– Będziemy przyjaciółkami do końca życia Lisa przysięgała z wypiekami 

na twarzy. – Fajna z ciebie kumpelka, Katie. Naprawdę tak uważam.

– Ty też jesteś świetna – odwzajemniłam się. W ciągu ostatnich dwóch 

dni Lisa uczyniła dla mnie wszystko, co w jej mocy, wykonując nawet moją 
część pracy, gdy nie obserwowali nas Eric i May, jak również tuszowała błędy, 
które popełniałam.

Za dwa dni miały rozpocząć się wyprawy indywidualne, a zaraz po ich 

zakończeniu   –   niezwykle   trudna   ekspedycja   grupowa.   Miała   być   dokładnie 
zaplanowana   po   przedyskutowaniu   wyników   solówki.   Posługując   się   mapą 
terenu,   mieliśmy   wyznaczyć,   przez   bezdroża,   trasę   powrotną   do   bazy, 
wybierając   już   oczywiście   inną   drogę.   Eric   i   May   mieli   przejrzeć   wytyczne 
marszruty, a potem zostawić nam wolną rękę, podążając jednak za nami,  w 
takiej odległości, by w razie zagrożenia przyjść z pomocą.

Każdy z nas został już przygotowany do pobytu w lesie w pojedynkę. 

Obawiałam się jednak tych dwóch dni samotności. Czułam się tak, jakby Lisa i 
Jake nie spuszczali mnie z oczu. Lisa, jak sądzę, obserwowała mnie, by upewnić 
się, czy dotrzymuję danego jej słowa. Co do Jake’a, wydawało mi się, że starał 
się mnie rozszyfrować.

Wytłumaczenie mojego zachowania nie odniosło w pełni zamierzonego 

skutku. Od czasu rozmowy w strumieniu aż do wyprawy indywidualnej, Jake 
nie uczynił żadnego kroku, by zostać ze mną sam na sam; traktował mnie niemal 
na równi z innymi. Wyjątek stanowiła jedynie Lisa, gdyż wciąż zachowywał 
dystans w stosunku do niej. Zdawałam sobie sprawę z tego, że obserwuje mnie 
przez cały czas, tak jakby miało mu to pomóc w rozwiązaniu zagadki.

Szczególną uwagę zwracał na moje kontakty z Lisą, albo może tak mi się 

tylko wydawało.

Nadszedł   poranek   zwiastujący   naszą   wyprawę   indywidualną.   Nikt   nie 

miał   problemów   z   rozbudzeniem   się,   wszyscy   oczekiwali   zbliżających   się 
wydarzeń. Namioty i posłania zostały zwinięte jeszcze przed śniadaniem. Sama 
czułam się co najmniej dziwnie, gdy Fran, która prawie nie ruszyła jedzenia na 
talerzu, podeszła do mnie rozgorączkowana.

background image

– Nie podejrzewałam, że tak mocno udzieli mi się ta atmosfera. Jestem 

trochę podenerwowana. Tu w okolicy nie ma niedźwiedzi, prawda? Zapytała 
szeptem.

–   Nie   sądzę   –   miałam   nadzieję,   że   zabrzmiało   to   dostatecznie 

przekonywująco. – Nie zapomnij również, że zawsze ktoś będzie blisko ciebie. 
Sama poczułabym się pewniej, gdybym wiedziała, że mogę liczyć na czyjąś 
pomoc. – Uspokajałam ją, sama nie wierząc w to, co mówię.

Wyprawa indywidualna wymagała od każdego uczestnika samodzielnego 

odnalezienia drogi, za pomocą mapy i kompasu. Eric i May wyznaczali szlak. 
Trasy nasze nie mogły się przecinać ani zbiegać ze sobą w żadnym punkcie.

Oczywiście, tysiące osób przeszło już przez coś takiego i nadal żyją, ale 

to   wcale   nie   ułatwiało   nam   zadania.   Po   pierwsze,   istniał   cały   szereg 
wyimaginowanych   obaw,   które   należało   przezwyciężyć.   Strach   Fran   przed 
niedźwiedziem był zaledwie jedną z nich. Co by się działo na przykład, gdyby 
osa lub szerszeń ukąsił mnie i okazało się, że jestem uczulona? A co z kolei, 
gdybym   wpadła   do   jakiegoś   wąwozu   i   złamała   nogę?   Albo   gdyby   jakiś 
psychopata uciekł ze szpitala i krążył po okolicy żądny krwi?

Poza tym, to nie było wszystko, czego mogliśmy się obawiać. A co, jeżeli 

zacznie padać? Co się ze mną stanie, jeżeli przez te dwa dni nie zdołam znaleźć 
w lesie niczego do jedzenia? Co będzie, jeżeli zabłądzę i nie znajdę drogi do 
miejsca   spotkania?   Co   sobie   wszyscy   pomyślą,   jeśli   okaże   się,   że   nie 
wytrzymałam   psychicznie   i  powiesiłam  czerwony  balonik,  wzywając  Erica  i 
May na pomoc?

Przydzielono nam po dwa opakowania baloników i specjalnych wstążek 

sygnalizacyjnych.

Można ich było użyć w nagłym wypadku. Wyposażeni zostaliśmy oprócz 

tego   w   trzy   flary,   na   wypadek   konieczności   wezwania   pomocy   nocą   lub   w 
sytuacji,   gdyby   nie   można   było   posłużyć   się   balonikami   i   wstążkami.   Na 
przykład, mogłabym wpaść do wąwozu: nie umiałabym wspiąć się na drzewo, 
by   przekazać   wiadomość,   więc   istniała   jeszcze   możliwość   odpalenia   flary. 
Ponadto nauczono nas, jak przekazywać sygnały SOS za pomocą lusterka.

Oprócz czerwonego, każdy z nas posiadał pakiet sygnalizacyjny innego 

koloru. Ernie miał jasno-turkusowy, Gloria ciemnoniebieski, Lisa żółty, Jake 
pomarańczowy, a ja biały. Obowiązkowo mieliśmy cały czas oznaczać trasę, tak 
by   May   i   Eric   zawsze   wiedzieli,   gdzie   jesteśmy,   i   mogli   nas   odnaleźć. 
Najważniejsze, że był to system absolutnie pewny.

Ani   May,   ani   Eric   nie   pokazywali   nam   swoich   map,   które,   według 

Erniego, były po mistrzowsku wykonanymi planami, z grubsza wyznaczającymi 
trasy przemarszu każdego z nas. Zostaliśmy podzieleni na dwie grupy. Moja 
przypadła May.

W zespole Erica, który wyruszył pierwszy, znalazła się Lisa i Jake. Z 

background image

zapartym   tchem   przypatrywałam   się,   jak   dwoje   ludzi   najbardziej   mnie 
obchodzących z całej grupy znika w oddali. Miałam przeczucie, bezpodstawne 
zresztą, że nie zobaczę ich już więcej.

Następnie nasza ekipa – Fran, Davey, Doris, Matt i ja – wyruszyła za 

May, skręcając z trasy naszych poprzedników o sto osiemdziesiąt trzy stopnie. 
Po około dwudziestu minutach marszu May zatrzymała się.

– W porządku, Fran – powiedziała wesoło. – Tutaj się rozstajemy.
Stojąca obok mnie Fran, spojrzała wokoło na otaczający nas bezkresny 

gąszcz   leśny.   Głęboko   odetchnęła   i   oplotła   się   ramionami,   jakby   ją   przejął 
dreszczem niespodziewany chłód.

– Nie martw się – wymamrotałam. – Będzie świetnie.
– Prawdopodobnie Drakula mówił to samo swoim wieczornym gościom – 

wydusiła przez zaciśnięte zęby. – W każdym razie dzięki. Miło, że myślisz o 
mnie.

Gdy   odchodziliśmy,   obejrzałam   się   za   Fran   –   wciąż   stała   tak,   jak   ją 

zostawiliśmy.   Wiedziałam,   że   niebawem   znajdę   się   w   podobnej   sytuacji. 
Cieszyło mnie jednak to, że nie mnie zostawiono pierwszą.

Jedno   za   drugim   pozostawaliśmy   wśród   dzikich   ostępów.   Ponieważ 

kiepsko   określałam   kierunki   i   odległości,   nie   miałam   pewności,   jak   daleko 
byliśmy od siebie oddaleni. Zostałam z May do końca, co uznałam za bardzo 
korzystne dla mnie.

W końcu dotarłyśmy do wąwozu pojawiającego się w moich koszmarach. 

Ale   tak   naprawdę   nie   był   to   wąwóz,   lecz   podmokły   teren.   Przez   drzewa 
prześwitywały skaliste góry. Na samą myśl, że będę sama musiała się wspiąć, 
przeszył mnie zimny dreszcz.

Tak, jak miało to miejsce w przypadku innych, May wyjęła mapę, którą 

mi wręczyła. Na pierwszej stronie zauważyłam moje nazwisko. 

– Zobaczymy się za dwa dni, Katie – stwierdziła, uśmiechając się tak 

radośnie, że aż miałam ochotę jej przyłożyć.

Potem uczyniła coś, co mnie zdziwiło. Chociaż z nikim nie żegnała się 

dłużej, tym razem spojrzała mi prosto w oczy.

– Nie przejmuj się, mała. Nie jest to takie trudne, jak się wydaje. Łatwe 

też nie, ale wierzę, że jesteś w stanie poradzić sobie. Będę w pobliżu.

Odwróciła się, zostawiając mnie samą.
Przysiadłam na pniu starego, zwalonego drzewa, by przemyśleć znaczenie 

jej   słów.   Na   początku   uznałam,   że   jest   kochana,   przejmując   się   mną   i 
zostawiając mnie przy sobie do samego końca. Miała się znajdować przez cały 
czas najbliżej mnie, co dodawało mi otuchy.

Wówczas   dotarło   do   mnie   prawdziwe   znaczenie   jej   słów   i,   mimo   iż 

zostałam sama, zakryłam twarz rękami nie chcąc, by nawet drzewa czy ptaki 
dostrzegły moje przerażenie.

background image

May wiedziała, że Lisa pomagała mi przez cały czas!
Musiała   wiedzieć,   bo   w   przeciwnym   razie   nie   zapewniałaby   mnie,   że 

mogę  wykonać zadanie bez niczyjej pomocy. Czułam się słaba, bezbronna i 
bezradna.

Ale  w   głosie   May   nie   zabrzmiała   ironia.   Wyczuwało   się   raczej  nutkę 

współczucia i litości, jakby faktycznie życzyła mi powodzenia. Cóż, musi mi się 
udać, przysięgłam sobie, wciąż nieprzytomna ze wstydu po odkryciu, że May 
zdawała sobie ze wszystkiego sprawę. Może byłoby mi łatwiej, gdybym mogła 
liczyć na pomoc Lisy, ale nie oznaczało to wcale, że nie zamierzam uwierzyć w 
siebie.

Od   tej   chwili   więc,   nieważne   jak   ciężka,   niebezpieczna,   czy   męcząca 

okazałaby   się   dalsza   część   szkolenia,   Katie   Carlisle   wszystkie   zadania 
wykonywać   będzie   samodzielnie:   samodzielnie   troszczyć   będzie   się   o 
pożywienie i samodzielnie odnajdzie drogę.

Przypomniałam sobie dzień nad jeziorem i rozmowę z Jake’em. Staliśmy 

koło siebie. Lisa złapała drugiego pstrąga i nalegała, bym go wzięła.

– Nie bądź głupia, Katie – powiedziała, widząc moje niezdecydowanie. – 

Nie chcesz pochwalić się wszystkim rybą?

Ostatecznie przyjęłam ją, ale miałam moralnego kaca.
Zdawałam   sobie   sprawę,   że   za   namową   Lisy   postępuję   niewłaściwie, 

chwaląc się jej zdobyczą. Czułam się jak kryminalistka, gdy Matt potrząsnął 
moją ręką.

– Gratuluję, Katie – mówił. – Jak na pierwszy raz, wyśmienicie.
Jakże mogłam tak kłamać?
Rozłożyłam   mapę   w   nadziei   ustalenia   obecnej   pozycji   i   miejsca 

docelowego.   Najistotniejsze   było   uświadomienie   sobie   wreszcie,   że 
postępowałam źle i czas od zaraz wszystko zmienić.

Bez względu na zapewnienia Lisy o jej bezinteresownej pomocy, byłam 

przekonana,   że   nasze   stosunki   poprawią   się   bardziej   niż   kiedykolwiek   w 
momencie, gdy przestanę liczyć na jej wsparcie.

background image

Rozdział dziesiąty

Zdjęłam   plecak   i   wyszukałam   baloniki   i   wstążki.   Po   dwa   z   każdego 

koloru. Dwie  flary  zamknęłam  bezpiecznie  na guzik w kieszeniach  szortów. 
Chciałam   zabezpieczyć   się   przed   ewentualnością,   gdybym   musiała   w   razie 
potrzeby   dostać   się   do   plecaka.   Poszukałam   odpowiedniego   do   wspinaczki 
drzewa.

Wybór padł na masywny dąb o ogromnej koronie. Dolne gałęzie były 

zbyt grube, by uchwycić je dłońmi. Dlatego też zaplotłam ręce i nogi wokół 
konaru, niczym leniwiec. Dotarłam do pnia. Pomyślałam,  że Lisa wybrałaby 
najsolidniejszą, a zarazem najbardziej wymagającą gałąź. Tym razem jednak nie 
poczułam się jak idiotka. Przypomniałam sobie, iż nie jestem Lisą i nie mam 
zbyt dużego doświadczenia traperskiego. Lepiej mierzyć siły na zamiary.

Wolno   i   ostrożnie   posuwałam   się   w   górę.   Na   początku   byłam 

zdeprymowana   faktem,   iż   na   dole   nie   ma   nikogo,   kto   śledziłby   moje 
poczynania.   Dotarłszy   na   tyle   wysoko,   na   ile   się   odważyłam,   ostrożnie 
rozpięłam jedną kieszeń, przywarłam do drzewa w obawie o swe cenne życie. 
Wyjęłam biały balonik z odpowiednią wstążką. Nadmuchałam i zawiązałam go 
na dole, ale zawsze groziło niebezpieczeństwo przebicia w czasie wspinaczki.

Gdy balonik zawisł już na swoim miejscu, zaczęłam powoli schodzić na 

dół. W końcu dotarłam na ziemię i odszukałam mapę.

Z początku w ogóle nie mogłam się w niej połapać. Z wyjątkiem miejsca 

pobytu, punktu przeznaczenia oraz pewnych naturalnych form przydatnych w 
wytyczeniu trasy, potoków, strumieni, terenów zarzuconych skałkami, drzew, 
wąwozów i tym podobnych – nic wyraźnie nie zostało zaznaczone. W górnym 
prawym rogu mapy przedstawione były kierunki geograficzne. Wynikało z nich, 
że muszę pójść mniej więcej na południowy wschód.

Usiadłam na pniu i ołówkiem wykreśliłam trasę. Wyglądało na to, że będę 

musiała   pokonać   wąwóz,   co   mogło   okazać   się   kłopotliwe.   Ale   według 
prowizorycznego planu, który, jak miałam nadzieję i modliłam się, odczytałam 
poprawnie, w przybliżeniu w połowie drogi między moim obecnym miejscem a 
punktem   docelowym   wąwóz   przechodził   w   szeroką,   płytką   nieckę.   Gdybym 
teraz wyruszyła tą trasą, jutro mogłabym przebyć wąwóz, a pojutrze dotrzeć na 
miejsce zbiórki.

Złożyłam mapę i wetknęłam ją do kieszeni wraz z kompasem. Założyłam 

plecak, zaczerpnęłam kilka łyków z manierki i wyruszyłam w drogę. Starając się 
wydostać z nisko leżących mokradeł na trasę, kierowałam się w stronę wzgórz 
niewyraźnie przezierających przez drzewa. Dopiero po dotarciu tam chciałam za 
pomocą kompasu ustalić południowo-wschodni kierunek marszu.

Przedzierając   się   przez   krzaki,   szybko   zorientowałam   się,   że   May 

background image

pozostawiła mnie w jednym z bardziej suchych miejsc. Słychać było chlupot i 
plaskanie   spod   moich   ciężkich   butów   rozdeptujących   błoto,   mech   i   grubą 
warstwę butwiejących liści. Zwracałam baczną uwagę, czy nie ma żmij, gdyż 
podmokłe   miejsca,   jak   wiedziałam,   stanowią   wyborną   kryjówkę   dla   węży. 
Zapewniono nas, że jadowite węże nie stwarzają aż tak wielkiego zagrożenia, 
jeżeli się uważa. „Rzadko atakują bez powodu – pamiętałam słowa Erica – i z 
ziemi nie są w stanie uderzyć powyżej cholewek wysokich butów”. Mając w 
perspektywie   noc   w   lesie,   było   to   niewystarczająco   pocieszające,   jak   sobie 
uświadomiłam. Nasłuchałam się aż nadto historii – może prawdziwych, a może 
zmyślonych   –   o   wężach,   nieproszonych   lokatorach   śpiworów   niczego   nie 
podejrzewających   obozowiczów.   Nigdy   nie   poświęcałam   gadom   zbyt   wiele 
uwagi,   przebywając   zwykle   w   towarzystwie   ludzi.   Dopiero   teraz,   będąc   w 
pojedynkę, przejęłam się.

Las stawał się bardziej gęsty, niż sądziłam. Przyspieszyłam kroku. Nie 

bardzo miałam ochotę utknąć na noc w podmokłym, ciemnym lesie. Teraz było 
to   miejsce   zapewniające   chłód   i   wytchnienie,   ale   z   nadejściem   nocy 
przemieniłoby się bez wątpienia w krainę grozy.

Po   około   godzinie   przystanęłam   na   krótką   przerwę   i   sprawdziłam 

kierunek, używając kompasu, ponieważ nie dowierzałam już własnym oczom i 
nie   mogłam   w   poszukiwaniu   słońca   przebić   się   wzrokiem   przez   zielony 
baldachim liści nad moją głową. Bardziej niż kiedykolwiek żałowałam mego 
lekceważenia zajęć z określania stron świata, ale nareszcie wydawało mi się, że 
idę we właściwym kierunku.

Pierwszą część dnia mogłam uważać w sumie za udaną. Po spędzeniu tak 

długiego okresu wśród ludzi, samotność okazała się całkiem miła, a okolica, 
choć nasączona wilgocią niczym gąbka, nie stwarzała większych problemów. 
Posuwałam się naprzód, wolno ale nieustannie, zatrzymując się jedynie w celu 
zamocowania sygnałów. W końcu około drugiej po południu osiągnęłam skraj 
gęstego   lasu.   Z   mapy   wynikało,   że   jeżeli   przetnę   mały   zagajnik   niskich, 
rozłożystych drzew, idąc w kierunku wyżej położonego terenu, droga będzie 
prowadzić wzdłuż strumienia. Stwarzało to okazję do napełnienia manierki.

W   tym   względzie   nie   mogłam   jednak   zbytnio   ryzykować.   „Szkoła 

Przetrwania nie jest wylęgarnią bohaterów – mówił Eric już na samym początku 
obozu – masz obawy, nie rób niczego. Oto nasza dewiza”.

Dzień był ciepły i bezchmurny, ale wciąż drżałam z chłodu, który mnie 

przeniknął w czasie przedzierania się przez błotnisty las. Wyszukałam więc nie 
zacienione miejsce porosłe trawą, gdzie mogłam usiąść i zjeść lunch. Sięgnęłam 
po parę sucharów i plasterki suszonej wołowiny, uzupełniając danie kubkiem 
lemoniady, na którą poszła prawie cała racja wody. Po posiłku postanowiłam 
trochę odpocząć, delektując się cudownym krajobrazem.

Małe,   brązowe   ptaszki   skakały   po   krzakach   z   gałązki   na   gałązkę   w 

background image

poszukiwaniu   nasion.   Na   łące   całe   zastępy   białych   motyli   unosiły   się   nad 
koniczyną i jaskrami. Zerwałam trzy lub cztery koniczynki i wyssałam słodki 
nektar z każdego purpurowego kwiatu.

Myśli moje skupiły się na Jake’u. Zastanowiłam się, co robił w tej chwili. 

Mógł brnąć przez strumień, zanurzony po kolana w kryształowej wodzie, lub 
ostrożnie wspinać się po skalnej ścianie, torować sobie toporkiem albo nożem 
drogę   przez   gęste   zarośla,   czy   też   wspinać   się   na   drzewo.   Zrywając   w 
zamyśleniu koniczynę, spostrzegłam nagle, że trafiła mi się jedna czterolistna.

Przymknęłam natychmiast oczy i wypowiedziałam życzenie: „Cokolwiek 

robi teraz Jake, niech pomyśli o mnie, przynajmniej przez chwilę!” W magiczny 
sposób   poczułam   się   blisko   niego,   a   po   ostrożnym   włożeniu   czterolistnej 
koniczynki   między   dwie   strony   małego   notesu,   który   nosiłam   w   plecaku, 
pozbierałam   rzeczy   i   udałam   się   w   kierunku   zagajnika   w   poszukiwaniu 
strumienia i świeżej wody.

Dopiero   około   piątej   po   południu   zaczęłam   odczuwać   samotność. 

Znalazłam strumień, w którym przemyłam twarz czystą, orzeźwiającą wodą, a 
następnie napełniłam manierkę. Odkryłam płytkie miejsce o szerokim nurcie, 
idealne   wprost   na   sforsowanie   potoku.   Większe   kamienie   pozwoliły   mi 
przedostać się na drugi brzeg suchą stopą. Rozpoczęła się wspinaczka pod górę. 
Z jednej strony wyrastały groźne skały, z drugiej teren obniżał się łagodnie na 
odcinku   dwunastu   lub   piętnastu   metrów.   Poniżej   dostrzegłam   wąwóz.   Co 
pewien czas, gdy ścieżka prowadziła nieco w dół, ku zboczu, migał mi widok 
urwiska po przeciwległej stronie. Na szczęście ani razu nie musiałam zbytnio 
zbliżać się do krawędzi. Gdyby zaistniała taka konieczność, wolałabym chyba 
wspinać się na skały. Głębokość wąwozu budziła respekt i nakazywała trzymać 
się z daleka.

Trzeba przyznać, że widok był zdumiewający. Popołudniowe promienie 

słońca uwypuklały obraz postrzępionych skał, a otchłań przepaści wypełniały 
szybujące   lub   pikujące   ptaszyska,   jastrzębie   albo   duże   kruki,   połyskujące   w 
świetle.   Piękny   widok   zyskał   na   szczególnych   barwach,   czy   nawet   uległ 
przejaskrawieniu, za przyczyną mojej samotności.

Tego rodzaju samotności nie doświadczyłam wcześniej. Nigdy przedtem 

nie byłam tak całkowicie i zupełnie sama. Czułam się jak pierwszy człowiek na 
ziemi. Krajobraz wyglądał tu jak przed milionami lat, zanim człowiek zbudował 
autostrady i miasta.

Zgodnie   z   tym,   co   mówili   Eric   i   May,   jedno   z   nich   zawsze   miało 

znajdować się o kilka kilometrów od miejsca mojego pobytu, lecz fakt ten nie 
umniejszył poczucia samotności. Czułam się jak malutka  mrówka  jedyna na 
całej   kuli   ziemskiej.   Dopiero   teraz,   w   wieku   szesnastu   lat,   po   raz   pierwszy 
zrozumiałam,   dlaczego   ludzie   poświęcają   tak   dużo   energii,   by   nie   mieć   do 
czynienia z tak wszechogarniającą pustką. Nasze pogawędki, chwile wesołości, 

background image

spotkania z innymi ludźmi są ucieczką właśnie przed nią.

Poczułam   się   lepiej,   gdy   szlak   zaczął   biec   w   dół.   Bujna   roślinność 

sprawiła, iż częściej słychać było odgłosy zwierząt i ptaków. Od ścieżki odbiła 
się   wiewiórka   i   jednym  susem   znalazła   się   na   pniu   drzewa,   szczebiocąc   po 
swojemu.   W   gąszczu   uschłych   krzaków   zaszeleścił   szop,   wychylając   się   do 
połowy.   Obdarzył   mnie   spojrzeniem   swych   szeroko   rozstawionych   oczu   z 
ciemnymi obwódkami i dał nura z powrotem w gęstwinę.

W   miarę,   jak   słońce   obniżało   się   coraz   bardziej,   przyłapałam   się   na 

przyśpieszeniu tempa marszu. Zatrzymywałam się wyłącznie by oznaczyć trasę 
białymi   balonikami   i   wstążkami.   Nie   chciałam   spędzić   nocy   na   wyżynach. 
Teren niżej położony wydawał się bezpieczniejszy, co było niezbyt mądre, gdyż 
wąwóz znajdował się na tyle daleko, że nie mogłam  do niego wpaść  nawet 
lunatykując w nocy.

Zapadał zmierzch, kiedy w końcu zdecydowałam się zatrzymać. Byłam 

wycieńczona,   bolały   mnie   ramiona   i   łydki.   Nie   ufałam   swoim   zdolnościom 
traperskim na tyle, by pozwolić sobie na rozkładanie po ciemku obozowiska.

Wybrałam   mały   obszar   płaskiego,   porośniętego   trawą   terenu   około 

trzydziestu metrów od wąwozu, który na tym odcinku bardziej już przypominał 
duży   rów,   nie   głębszy   niż   cztery   metry   i   nie   szerszy   od   trzypasmowej 
autostrady.   Oceniłam,   że   jutro   bez   trudu   znajdę   bezpieczne   miejsce,   by   go 
pokonać.

Zasadniczy   problem,   przed   którym   właśnie   stanęłam,   stanowiła 

nadchodząca noc.

Nazbierałam   drewna   na   ognisko   oraz   sporą   ilość   czarnych   jagód   do 

jedzenia, rosnących w mocno przerzedzonym lasku z tyłu mojego „prywatnego 
kempingu”.   Było   jeszcze   wciąż   widno,   zegarek   wskazywał   dopiero   za 
dwadzieścia   ósmą.   Dobrze   się   składało,   ponieważ   musiałam   przecież   rozbić 
namiot. Do jego budowy użyłam rurek stelaża plecaka – ponieważ nie znalazłam 
w okolicy niczego odpowiedniego.

Nigdy   sama   nie   rozpalałam   ogniska.   Teraz   desperacko   usiłowałam 

przypomnieć sobie, jak zabrać się do tego. Najsuchsze i najbardziej delikatne 
kawałki drewna szły na wierzch. Wszystkie liście, na które się natknęłam, były 
mokre. Nie dawały się podpalić. Z każdą nieudaną próbą, oznaczającą utratę 
kolejnej bezcennej zapałki, rosła moja panika. Zachodzące słońce mobilizowało 
do walki. Nie mogłam spędzić w ciemnościach całej nocy.

W   przypływie   natchnienia   wygarnęłam   wszystkie   nadpalone,   mokre 

liście. Za pomocą noża wyjęłam jeden z najsuchszych kawałków drewna, który 
udało mi się znaleźć, i zaczęłam go szybko zestrugiwać, przygotowując w ten 
sposób hubkę własnej roboty. Mając już pokaźną ilość strużyn, obsypałam nimi 
drewno na rozpałkę. Następnie pełna nadziei zapaliłam kolejną zapałkę.

Chciało mi się krzyczeć z radości na widok tlących się strużyn, które 

background image

płonęły na tyle długo, by ogień mógł przenieść się na resztę drewna. Ukucnęłam 
na   piętach   i   wpatrywałam   się   w   dzieło   moich   rąk.   Byłam   z   siebie   dumna. 
Ognisko dobrze się paliło. Powinno płonąć przez całą noc. A co najważniejsze 
dokonałam tego sama!

Godziny   mijały   wolno,   a   ja   popadałam   na   przemian   w   dobry   albo 

beznadziejny   nastrój.   Wierząc,   że   strumień,   który   jutro   przekroczę,   roić   się 
będzie   od   szczupaków,   sięgnęłam   po   porcję   rosołu   wołowego   w   proszku. 
Rondelek   z   rosołem   zawiesiłam   nad   ogniskiem   na   gałęzi,   której   koniec 
uprzednio dokładnie nasączyłam wodą. Tu, w samym sercu bezludzia, żywność 
była  zbyt   cenna,   by   pozwolić   sobie   na   jej  marnotrawstwo.   Nadpalona   gałąź 
mogła spowodować, że cały posiłek runie do ogniska.

Spałaszowałam   cały   obiad   nie   tyle   z   głodu,   co   dla   zabicia   czasu   i 

uniknięcia   rozmyślań   nad   swoją   samotnością.   Na   deser   miałam   lemoniadę   i 
czarne jagody. Starannie wytarłam rondelek, wykorzystując i tak bezużyteczne 
liście. Nie mogłam stracić skromnej rezerwy wody na mycie garów. Musiałam 
poczekać na dostęp do bieżącej wody. Manierka wypełniona była zaledwie w 
jednej czwartej, więc nie mogłam nawet przemyć twarzy, czarnej jak smoła od 
dymu ogniska i potu. Dalsza wędrówka bez odrobiny wody byłaby niemożliwa. 
Dla zabicia czasu wyjęłam notes, żeby napisać list do domu. Chociaż ognisko 
dawało  dostatecznie  dużo  światła,  by  odstraszyć  ciekawskie   zwierzęta, które 
mogłyby tu zawędrować, jego blask nie wystarczył na pisanie. Notes trafił z 
powrotem na swoje miejsce.

Następnie   spróbowałam   policzyć   gwiazdy   i   rozpoznać   konstelacje. 

Odnalazłam Wielką i Małą Niedźwiedzicę oraz Gwiazdę Polarną. Doliczyłam 
jedynie do czterdziestu, bo znudziło mnie to. Niebo było tak czyste i wyraźne – 
z   księżycem   nad   moją   głową,   że   mogłabym   prawdopodobnie   doliczyć   do 
tryliona, gdybym tylko zechciała.

–   Dam   sobie   spokój   z   tymi   gwiazdami   –   wymamrotałam   na   głos   w 

przypływie   rozdrażnienia   i   irytacji.   Solówka   to   nic   wielkiego.   Nie   czułam 
niczego poza zmęczeniem,  samotnością  i przygnębieniem.  Gdyby na ścieżce 
pojawił się mój najgorszy wróg, przyjęłabym go z wielką radością. Pragnęłam 
otworzyć do kogoś usta i było mi zupełnie obojętne do kogo.

Zaczęłam   śpiewać.   Głośno.   Prawie   wszystkie   piosenki,   jakie   znałam. 

Najpierw skautowskie, potem rockowe, a następnie melodie z przedstawień na 
Broadwayu. Szybko przeleciałam cały swój repertuar i nadal w ogóle nie chciało 
mi się spać, chociaż czułam zmęczenie.

Zaczynałam się niemal bać. Rzecz w tym, że przebywanie w zupełnej 

samotności jest dziwnym uczuciem.

Uważałam,   że   prowadzę   z   kimś   rozmowę   po   to   tylko,   żeby   usłyszeć 

własny głos. Nagle umilkłam w pół słowa. Co by pomyślała sobie May, gdyby 
zakradła się tutaj, by sprawdzić co ze mną, i usłyszała, jak bełkocę sama do 

background image

siebie? Uznałaby, że zbzikowałam.

Zastanawiałam   się,   co   robią   inni.   Czy   doznają   podobnych   wrażeń?   A 

może czują się zupełnie swobodnie porzuceni gdzieś w lesie?

W pobliżu trzasnęła gałązka.
– May? – zawołałam, najpierw niepewnie, a potem zdecydowanie głośno.
Nie  otrzymałam   odpowiedzi.  Usiadłam   i  wsłuchiwałam  się   w   odgłosy 

lasu. Jak mogłam wcześniej nie usłyszeć wszystkich tych hałasów? Było ich tak 
wiele, drobnych, pojedynczych odgłosów ptaków i małych zwierząt.

Dorzuciłam do ognia, a następnie wykonałam kilka ćwiczeń. W skłonie 

dotknęłam   dwadzieścia   razy   palców   nóg,   wykonałam   kilka   podskoków, 
zrobiłam   przebieżkę   w   miejscu.   Nie   zdołałam   jednak   oszukać   czasu.   Gdy 
skończyłam, minęła dopiero dziewiąta trzydzieści.

W efekcie, zbyt wykończona, by zająć się jeszcze czymkolwiek, po prostu 

usiadłam   i,   pogrążając   się   w   myślach,   wlepiłam   wzrok   w   ogień.   Powoli 
zaczynałam się uspokajać. Migocące płomienie przynosiły ukojenie. Czułam się 
niemal zahipnotyzowana. Strzępy myśli krążyły mi po głowie. Wspominałam 
swych   bliskich,   Mary   Beth.   Ciekawiło   mnie,   czy   dobrze   spędzają   czas. 
Zastanawiałam się nad przyszłym rokiem szkolnym i nauczycielami, z którymi 
chciałam mieć zajęcia. Pomyślałam o Jake’u, starając się wyobrazić sobie, jak 
wygląda jego dom i rodzina, jego pokój, ojciec i mama oraz malutka siostra. 
Pomyślałam o Lisie i rancho pod Phoenix, będącym własnością jej rodziców. 
Wspomniałam May oraz Erica i zaraz nasunęło się pytanie: co skłoniło ich do 
zostania   instruktorami   w   Szkole   Przetrwania,   skoro   oboje   mieli   swoich 
ukochanych.

W   sumie   rozmyślałam   o   wszystkim,   co   przyszło   mi   do   głowy,   nie 

skupiając   się   za   bardzo   na   niczym.   Po   prostu   dumałam   w   ten   sam   leniwy 
sposób, w jaki obserwowałam błyski i migotanie w ognisku pomarańczowych, 
niebieskich i żółtych płomieni. I wiecie co? Po upływie niezbyt długiego czasu 
nie przeszkadzała mi już samotność. Nawet ją polubiłam. Hałasy docierające do 
moich   uszu   brzmiały   swojsko.   Zwarta   ściana   ciemności   nie   wydawała   się 
złowrogą   siłą.   Zdaje   się,   że   zaczynałam   rozumieć,   gdzie   tkwił   sens   tej 
indywidualnej wyprawy.

O dziesiątej piętnaście zrzuciłam mokasyny z nóg i ustawiłam je obok 

butów traperskich. Wcisnęłam się do śpiwora i położyłam na brzuchu, by móc 
obserwować   żar   ogniska.   Pogrążyłam   się   we   śnie.   Przespałam   smacznie   i 
spokojnie całą noc.

background image

Rozdział jedenasty

Ku   memu   zdziwieniu   wyprawa   indywidualna,   zgodnie   z   tym,   co 

słyszałam wcześniej, okazała się szczególnym wydarzeniem. Następnego ranka 
wyszukałam dogodne miejsce na przeprawienie się przez wąwóz. Cały dzień 
minął bez większych niespodzianek.

„Większych”,   ponieważ   uniknęłabym   ich,   gdybym   była   lepiej 

przygotowana.   Wszelkie   niepowodzenia  muszę  złożyć  na  karb  tego,  że  Lisa 
wyręczała mnie w różnych czynnościach.

Na   przykład:   natrafiłam   na   potok,   gdzie   urządziłam   sobie   wspaniałą 

kąpiel, ale już znacznie gorzej było z łapaniem ryb. O Boże! Gdyby wszyscy ci, 
którzy wierzyli, że schwytałam tego śliskiego pstrąga, ujrzeli mnie, jak młócę 
wodę w pogoni za tłustym, leniwym szczupakiem!

Na pewno od tego czasu przestaliby polegać tylko na słowach. W tych 

okolicach, jak twierdził Eric, „prawie same wskakują na patelnię”. Gdy całą 
grupą   łowiliśmy   szczupaki,   zdołałam   złapać   tylko   jednego,   małego   i 
wymizerowanego   –   musiało   mu   brakować   płetwy,   czy   czegoś   podobnego   – 
gdyż prawie sam nadział się na haczyk.

Dziękowałam   opatrzności,   że   przebrałam   się   w   strój   kąpielowy   przed 

podjęciem próby połowów na własną rękę.

Łapanie ryby pochłonęło o wiele więcej czasu, niż przypuszczałam, co 

zmuszało mnie do pokonania po południu dwa razy dłużej trasy. Nagle szczupak 
wyleciał   nad   powierzchnię   wody   i   z   pewnością   zerwałby   się,   gdyby   nie 
wylądował szczęśliwym trafem na brzegu.

Moja   wrażliwość   nie   pozwoliła   mi   obserwować   jego   śmierci,   więc 

zostawiłam go trzepoczącego się w trawie, przebierając się w tym czasie. Wił 
się   nadal,   gdy   szłam  do   strumienia,   aby   wyprać   brudne   skarpety.   Po   chwili 
słabnące ruchy szczupaka utwierdziły mnie w przekonaniu, że nie potrwa to 
długo. Bez przeszkód mogłabym się za niego zabrać. W końcu śnięta ryba jest 
jedynie przedmiotem. Całą trudność jednak stanowiło patroszenie.

Z powodu upału zdecydowałam się nie przetrzymywać „Moby Dicka” do 

obiadu,   lecz   upiec   go   od   razu.   Rozpaliłam   niewielkie   ognisko.   Następnie 
uplotłam mały grill z gałązek pozbawionych kory, podobnie jak to czyniliśmy 
na szlaku, przygotowując pożywienie dla całej grupy. Na tym kończył się łatwy 
etap   przygotowań.   Przedtem   nie   kto   inny   tylko   Lisa   patroszyła   rybę. 
Przystąpiłam   do   dzieła,   ale   jedno   spojrzenie   na   moją   pobladłą   twarz   i 
niewprawne ruchy wystarczyłoby, aby przekonać się, że nie miałam pojęcia, jak 
się do niego zabrać. Z pewnością też nie przepadałam za tą czynnością.

Ręce   Lisy   poruszały   się   ze   zręcznością   chirurga,   gdy   patroszyła   rybę 

jednym   zdecydowanym   cięciem.   Wszystko   co   robiła,   wydawało   się   bardzo 

background image

proste.

Teraz siedziałam, trzymając w jednej ręce nóż, w drugiej „Moby Dicka”, i 

zastanawiałam się, co dalej. Czy przypadkiem nie zemdli mnie, czy będę mogła 
jeść po grzebaniu się we wnętrznościach?

– Teraz albo nigdy – powiedziałam do szklistego oka wpatrującego się we 

mnie. – Przepraszam cię, Moby Dicku, stary przyjacielu, ale umieram z głodu.

Łuski   wcale   nie   odchodziły   łatwo.   Na   dodatek,   co   chwila   musiałam 

wyciągać je spod paznokci.

Z   półprzymkniętymi   oczami   rozpłatałam   rybie   brzuch.   Następnie,   nie 

patrząc na rozlaną krew, szybko ruszyłam do strumienia, by wypłukać ręce w 
potoku.

W końcu usmażyłam mięso. Straciłam tyle czasu, że nie chciałam już 

marnować   ani   minuty   więcej   na   grzebanie   w   plecaku   w   poszukiwaniu 
dodatkowej porcji jedzenia. Lunch trwał tak długo, gdyż nie bardzo wiedziałam, 
jak pozbyć się ości z tego piekielnego dania. Wyjadałam więc białe, słodkie 
mięso po jednej stronie, a potem po drugiej, przeżuwając ostrożnie małe kawałki 
w obawie, że drobniutkie, sprężyste igły mogą utknąć mi w gardle. Gdy została 
już jedynie głowa, ogon i szkielet, wrzuciłam te nieszkodliwe dla środowiska 
resztki w krzaki.

W trakcie mojej dalszej wędrówki uświadomiłam sobie nagle, że w pełni 

dopisuje mi humor. Ha, nawet sobie nuciłam.

Radosny nastrój nie opuszczał mnie przez cały dzień i nic nie było w 

stanie wyprowadzić  mnie  z równowagi.  Pozbawiona  pomocy  Lisy  musiałam 
sama dochodzić do wszystkiego. Zrozumiałam, że moja nerwowość z pewnością 
w niczym nie pomaga. Okazało się, że mogę poradzić sobie ze wszystkim. Taka 
właśnie idea przyświecała Szkole Przetrwania.

Cieszyłam się, że wreszcie to do mnie – choć z trudem – dotarło. Nie 

przeżywałam   już   tak   mocno   słów   May.   Zrozumiałam,   że   jej   rozczarowanie 
dotyczyło nie tyle mojej osoby, co rezultatów przeze mnie osiąganych. Sama, z 
własnej   winy,   straciłam   tak   wiele,   nie   przykładając   się   do   ćwiczeń   lub 
pozwalając   na   wykonanie   ich   przez   innych.   Trwałam   jednocześnie   w 
przeświadczeniu,  że to moje  dzieło. „Ale  wszystko  od dzisiaj się  zmieni”  – 
pomyślałam.

Nie  raz  traciłam  orientację   i  ostatnim  wysiłkiem woli  udawało   mi  się 

dławić panikę w zarodku. Uspokajałam się wtedy wyrównując oddech, po czym 
sięgałam po mapę i kompas. Wiedziałam, że prędzej czy później minę naturalne 
znaki terenowe naniesione na papier i z powrotem znajdę się na właściwym 
szlaku.

Ostatniego   wieczoru,   na   pół   drzemiąc,   wsłuchując   się   w   pohukiwanie 

sowy   gdzieś   w   oddali,   pomyślałam   także   o   May.   Zastanawiałam   się,   czy 
zgodnie   z   tym,   co   mówiła,   rzeczywiście   nas   kontroluje.   Gdyby   tak   było, 

background image

dyskrecja,   z   jaką   to   robiła,   sięgała   mistrzostwa.   Nie   miało   to   już   dla   mnie 
znaczenia,   gdyż   tak   czy   inaczej,   zawarłam   z   przyrodą   niepisany   układ. 
Uświadomienie sobie tego faktu pozwoliło mi uznać ją za przyjaciela.

Drugiego   dnia   odczuwałam   niemal   smutek,   że   wyprawa   indywidualna 

dobiega końca. Przemierzając  ostatnie  kilometry, rozmyślałam  nad wzięciem 
udziału w kursie Szkoły Przetrwania dla zaawansowanych w przyszłym roku. 
Trwać miał prawie sześć tygodni i odbywać się w górach Colorado Rockies. Z 
broszury, która wpadła mi  w ręce, wynikało, że kurs ten przypomina  raczej 
piknik. Zadaniem uczestników było pokonywanie wysokich gór, pływanie na 
tratwie i canoe, a nawet eksploracja jaskiń. Żadna z tych rzeczy już mnie nie 
przerażała.

W   miarę   zbliżania   się   do   miejsca   zbiórki,   żal   z   powodu   zakończenia 

wyprawy indywidualnej zastąpiony został przez chęć skonfrontowania swych 
doświadczeń z doświadczeniami innych. Pragnęłam spotkać się z przyjaciółmi. 
Ponadto   nadchodził   moment,   jak   nas   zapewniano,   najbardziej   wymagającej 
części   szkolenia,   to   znaczy   powrotnej   wyprawy   do   obozu   wyjściowego   bez 
pomocy May i Erica. Z niecierpliwością oczekiwałam nowego wyzwania.

May, Ernie, Matt, Gloria i Davey leżeli akurat rozciągnięci na łące pełnej 

dzikich kwiatów.

Przywitali   mnie   z   aplauzem,   a   ja,   zamiast   zakłopotania,   czułam   się 

dumna. Tym razem zasłużyłam sobie na to.

– Jak było? – zapytał Matt, jak zwykle raźnie i bezpośrednio.
– Doskonale – odpowiedziałam. – Naprawdę świetnie. Wprost nie da się 

opisać. I nie pożarłam nawet całego zapasu żywności – dodałam ze śmiechem, 
kierując te słowa na pozór do całej grupy, ale tak naprawdę głównie do May.

Musiała o tym wiedzieć, przesłała mi pogodny uśmiech zadowolenia.
– Zuch dziewczyna!
– Ale proszę się przyznać, podpatrywała pani? – zapytałam śmiejąc się. – 

Nigdy nie byłam pewna, czy jest pani w pobliżu. Musiała się pani poruszać jak 
kot.

Wyglądała   na   autentycznie   zadowoloną,   choć   nieco   speszoną   tym,   co 

powiedziałam.   Zastanowiłam   się,   dlaczego   wcześniej   nie   zdawałam   sobie 
sprawy, że opiekunowie na równi z nami łasi są na pochwały.

– No tak, byłam tam przynajmniej cztery razy. Podsłuchiwałam nawet, 

jak przemawiałaś do starego Moby Dicka. – Mrugnęła okiem.

Zamiast wić się ze wstydu, wybuchnęłam śmiechem.
– Stary, dobry Moby Dick!
–   Moby?   –   Ernie   otworzył   szeroko   oczy.   –   Co   ci   się   przytrafiło? 

Spotkałaś kogoś na szlaku? Ja miałem szczęście napotkać jedynie parę pszczół, 
które   na   powitanie   użądliły   mnie   w   ramię!   –   Na   dowód   podwinął   jeden   z 
luźnych rękawów, odsłaniając dwa opuchnięte, czerwone miejsca.

background image

–   Nie   martw   się.   Moby   stanowił   jedynie   mój   lunch.   Jak   widzisz   – 

pokazałam okaleczoną rękę – ja także odniosłam parę ran.

– To zadrapanie wygląda paskudnie, Katie. – May złapała mnie za rękę. – 

Czy dobrze przemyłaś ranę?

–   Obmyłam   ją   od   razu   wodą   z   manierki,   a   następnie   dokładnie 

wyszorowałam zaraz po dotarciu do strumienia. Nie jest tak źle. Może będzie to 
dla mnie przestroga na przyszłość.

– Mimo wszystko przydałoby ci się trochę wody utlenionej. A także maść 

i bandaż.

Usiadłam pozwalając May na przemycie rany i zabandażowanie ręki. Nie 

sądziłam, że zadrapanie wymaga aż takiej troski, ale May z pewnością lepiej 
wiedziała,   co   robić,   a   poza   tym,   wcale   nie   miałam   ochoty,   by   wdało   się 
zakażenie.

Bandaż   był   pierwszą   rzeczą,   którą   po   przybyciu   zauważyła   Lisa. 

Wyglądała tak świeżo, jakby właśnie przebudziła się po dwunastogodzinnym 
śnie.

– Och, Katie, skaleczyłaś się! – Padła na kolana przede mną. Biedactwo 

ty moje! To okropne. Czy musiałaś wystawić czerwony balonik na pomoc?

Roześmiałam   się,   widząc   wyraz   nadzwyczajnej   troski   na   jej   zwykle 

ślicznej, a w tej chwili wykrzywionej buzi.

– Nie, to nic takiego, po prostu poślizgnęłam się. Liso, posłuchaj lepiej. 

Wszystko zdołałam zrobić sama, nawet złowić rybę i wypatroszyć ją. Nigdy nie 
będziesz już musiała robić czegokolwiek za mnie.

Jej   wyraz   twarzy   zmienił   się,   lecz   zamiast,   jak   się   spodziewałam, 

uśmiechu od ucha do ucha, na ustach zawitał niewyraźny uśmieszek.

– Och, to świetnie. Wiesz, lepiej pójdę zameldować się u May.
W pierwszej chwili zdumiało mnie, że Lisa tak szybko podniosła się i 

oddaliła.

„Musi   być   bardziej   zmęczona,   niż   po   niej   widać   –   pomyślałam.   –   I 

naturalnie przeraziła się na widok mego skaleczenia. Jej szczególne zachowanie 
wynika prawdopodobnie z przemęczenia. To wyjaśnia sprawę.”

Nie mogłam natomiast wytłumaczyć sobie radości, z jaką Lisa powitała 

Fran, jakby była szczęśliwsza widząc ją niż mnie. Po krótkiej rozmowie z May 
wróciła i usiadła przy mnie, tylko pozornie zadowolona z mojego sąsiedztwa. 
Czułam, że coś jest nie w porządku. Wypytywała innych o wrażenia z solówki, 
jakby moje w ogóle ją nie interesowały.

To była dla mnie pierwsza niespodzianka. Na drugą nie musiałam długo 

czekać.

Spostrzegłam Jake’a. Towarzyszył mu Eric, który dołączył do niego na 

szlaku   tuż   przed   obozem.   Obaj  byli   pochłonięci   rozmową.   Gdy   zbliżyli  się, 
zaczęliśmy klaskać i wiwatować, a moje serce waliło jak szalone na widok jego 

background image

śniadej twarzy.

„Teraz odwróci się i powie mi cześć” – pomyślałam. Zanim zdążył zrobić 

cokolwiek, usłyszałam głos Lisy.

– Jake, jak wypadła solówka? – zadała to pytanie cedząc słowa. – Czy 

dobrze minął ci czas w całkowitej samotności?

Zaskoczona byłam słysząc, w jaki sposób Lisa mówi do Jake’a. Ton jej 

głosu,   pełen   insynuacji,   zadziwił   mnie   jeszcze   bardziej.   Zupełnym 
zaskoczeniem okazała się reakcja Jake’a, gdyż jego twarz spłonęła rumieńcem.

– W porządku – wyjąkał, spoglądając na stopy. Wstrzymałam oddech aż 

do chwili, gdy podniósł wzrok i dostrzegł mnie.

–   Cześć,   Katie,   jak   leci?   –   powiedział,   siląc   się   na   uśmiech.   Nagle 

niespodziewanie spoważniał, odwrócił się na pięcie i szybko ruszył w kierunku 
May.

Nie miałam zielonego pojęcia, co wpłynęło na takie zachowanie Jake’a. 

Spojrzałam   na   Lisę,   chcąc   odgadnąć   z   wyrazu   jej   twarzy,   o   co   chodzi. 
Uśmiechała się bez cienia zakłopotania, w sposób sugerujący, że zna pewien 
sekret.

Skierowałam wzrok na jej ręce. Natychmiast zrozumiałam, dlaczego Jake 

oddalił się tak błyskawicznie.

Trzymała   kawałek   tasiemki,   który   od   niechcenia   przeplatała   między 

palcami.   Wstążka   ta   wcale   nie   należała   do   niej.   Była   koloru   jasno-
pomarańczowego. Mogła pochodzić jedynie z dwóch miejsc: z kieszeni Jake’a 
lub z jego plecaka.

background image

Rozdział dwunasty

Nie muszę chyba mówić, że gubiłam się w domysłach. Najboleśniejsza 

była świadomość, że zostałam oszukana, ale nie wiedziałam przez kogo – czy 
przez Jake’a, czy przez Lisę, czy też przez nich oboje. A może bez powodu 
podejrzewałam najgorsze?

Przymknęłam oczy na sekundę. Po chwili zauważyłam, że ręce Lisy są 

puste. Można było pomyśleć, że nigdy nie trzymała pomarańczowej wstążki. 
Lisa od niechcenia wyginała na wszystkie strony delikatną gałązkę z liśćmi.

Zanim zdążyłam się odezwać wstała, przeciągając się jak kot.
–   Chodźmy,   Fran   –   stwierdziła   ochoczo   –   posłuchamy   o   wielkich 

przygodach Jake’a na pustkowiu. Idziesz z nami, Katie?

– O nie, raczej nie. Posiedzę sobie tutaj – odpowiedziałam cicho.
– Biedactwo, założę się, że ręka doskwiera ci bardziej, niż twierdzisz. 

Lepiej nie zdejmuj jeszcze bandażu.

– Tak zrobię – wydukałam. Potem z lekkością, jakby jej buty traperskie 

ważyły   nie   więcej   od   pantofelków   baletnicy,   pomknęła   w   kierunku   grupki 
zgromadzonej wokół May i Jake’a.

Lisa zachowywała się w ten sam sposób, jak zawsze, jakby nic złego się 

nie wydarzyło. Ale nie chodziło tu o wytwór mojej wyobraźni. Miała w ręku 
pomarańczową wstążkę. Zupełnie nie wiedziałam, co o tym sądzić.

Jake odłączył się od grupy i ruszył w moją stronę. Pomyślałam, że nie 

mam ochoty na rozmowę z nim. Nie teraz. Jak mogłabym go słuchać udając, że 
nic się nie stało, jeżeli byłam prawie pewna, że on i Lisa spotkali się w trakcie 
wyprawy   indywidualnej?   Nie   miałam   zamiaru   udawać,   że   nie   dostrzegam 
faktów – spłoszonego wyrazu twarzy Jake’a oraz obwiniającego dowodu w ręku 
Lisy. Daleka byłam jednak od urządzenia sceny przed całą grupą.

Zerwałam   się   na   równe   nogi   i   pospieszyłam   w   kierunku   grupy,   nie 

zważając   na   Jake’a.   Gdy   już   prawie   mijaliśmy   się,   na   jego   twarzy   zawitał 
uśmiech, lecz ja twardo maszerowałam przed siebie.

– Hej, co się dzieje? – Złapał mnie lekko za łokieć. – Właśnie szedłem, 

żeby z tobą porozmawiać.

– Wiem, że musimy sobie wiele wyjaśnić – powiedziałam z ożywieniem – 

ale nie chcę przegapić tego, co mówi teraz May. Może innym razem. – Szybko 
oddaliłam się.

Siedziałam   w   kręgu,   opierając   podbródek   na   rękach,   ze   sztucznym 

uśmiechem   przylepionym   do   twarzy,   i   udawałam,   że   przysłuchuję   się,   jak 
wszyscy  porównują swoje notatki z wyprawy. Prawdę mówiąc,  odrętwiała z 
bólu   i   upokorzenia,   odbierałam   zaledwie   jedną   trzecią   tego,   co   się   działo. 

background image

Domyśliłam się jednak, kiedy podszedł Jake i stanął za mną. Lisa spoglądała w 
moją stronę.

„Wracam do domu – szalone myśli kołatały mi się po głowie. – Sytuacja 

sprzyja temu. Powiem May, że wdaje się zakażenie i nie czuję się wystarczająco 
dobrze, by uczestniczyć w wyczerpującej wyprawie grupowej.”

Zdecydowałam zrobić wszystko, żeby znaleźć się jak najdalej od Jake’a i 

Lisy.

W tym momencie May wstała.
– Więc zostajemy tu na noc. – Dotarły do mnie jej słowa. – Macie prawo 

do wypoczynku. Ale  lepiej gdybyście  teraz  nazbierali  drewna  na  opał, żeby 
później móc się rozłożyć na trawie i odpocząć.

Oczekiwałam,   że   Lisa   pełna   wesołości   pozostanie   przy   Fran,   lecz   ku 

mojemu zdziwieniu podbiegła do mnie.

– Chodźmy w kierunku tamtych wzgórz! – odezwała się ochoczo. – Cała 

masa chrustu czeka tam na nas.

Byłam   tak   zdziwiona,   aż   odebrało   mi   mowę,   i   prawdopodobnie 

poszłabym z nią, całkowicie zaskoczona, gdyby nie wkroczył Jake.

Wkroczył dosłownie, rozdzielając nas.
– Katie idzie ze mną – oznajmił.
Zdołałam dojrzeć czerwoną twarz Lisy, pełną furii.
–   Może   Katie   nie   chce   iść   z   tobą   –   powiedziała   słodko.   Wyraźnie 

zaznaczył się szyderczy uśmiech na jej ustach. – Możliwe, że sama wie, w kim 
upatrywać prawdziwych przyjaciół – dodała.

Jake odwrócił się do mnie, a wyraz jego twarzy roztopił lód w mym sercu. 

Wyglądał jakby miał za sobą szereg nieprzespanych nocy. Z bliska można było 
zauważyć duże, czarne obwódki pod oczami.

–  Byłbym  ci   bardzo   wdzięczny,  gdybyś  poszła   ze   mną,   Katie.   Muszę 

wyjaśnić ci parę spraw – szepnął błagalnie.

„Chce  się  przyznać  do  tego, że  kocha  Lisę”   – pomyślałam.  Wówczas 

natychmiast   uświadomiłam   sobie,   że   gdyby   to   była   prawda,   Lisa   nie 
próbowałaby odwieść go ode mnie. Westchnęłam głośno, ze smutkiem.

– Pójdę z tobą, Jake – powiedziałam miękko. Lisa nawet nie drgnęła, gdy 

ją mijaliśmy. Stała jak słup, z zaciśniętymi ustami, w oczach miała łzy.

–   Nie   wierz   w   ani   jedno   jego   słowo,   Katie   –   wyszeptała,   gdy 

przechodziłam koło niej. – Zawsze był kłamcą.

Dotarliśmy   do   lasu   i  zniknęliśmy   grupie  z   oczu.   Ani  Jake,   ani  ja   nie 

odzywaliśmy się.

– Lepiej usiądź – powiedział w końcu dość oficjalnie, kierując się do 

miejsca porośniętego wysoką, suchą trawą. – To może trochę potrwać.

–   O   co   chodzi,   Jake?   –   zapytałam   drżącym   głosem.   –   Czy   ja   już 

zwariowałam, czy też nadal jest coś między tobą a Lisą?

background image

– Mną a Lisą? – żachnął się. – Katie, w życiu Lisy jest miejsce tylko na 

jedną, wielką miłość, miłość do samej siebie. – Palcami przeczesywał ciemne 
kręcone włosy. – Może zacznę od początku, dobrze? Kiedy spotkałem Lisę w 
czasie zimowego kursu Szkoły Przetrwania, oczarowała mnie swoim wdziękiem 
i muszę przyznać, że ta dziewczyna potrafi być czarująca. Uległem jej urokowi. 
Nigdy nie przyszło mi do głowy, że był to rezultat intrygi. Podobnie stało się z 
biedną   Sarą   Zerbe,   doprowadzoną   do   stanu,   w   którym  bała   się   nawet   sama 
zawiązać buty bez pomocy Lisy.

– Sara Zerbe? – wykrzyknęłam. – Spotkałam ją! Jest tutaj w jednej z grup.
– Wiem – Jake przytaknął. – Spotkałem ją pierwszego dnia w pawilonie. 

Teraz już także biedna Sara rozszyfrowała Lisę. Nie tylko ja byłem na tyle głupi, 
żeby nie połapać się wcześniej we wszystkim.

– Nie połapać się w czym?
–   Jaki   z   Lisy   samolub   –   powiedział   cicho   i   bez   wyrazu.   –   Możesz 

oczekiwać od niej czegoś tylko wtedy, gdy ona otrzyma coś w zamian. Zawsze 
tak bardzo pragnie znajdować się w centrum uwagi, że nie jest w stanie myśleć o 
nikim innym, jak tylko o sobie.

– Czy z tego powodu wtedy z nią zerwałeś? – zapytałam jeszcze niezbyt 

pewna, jak mam rozumieć jego słowa.

– Zerwałem z nią? – Tym razem śmiech Jake’a zabrzmiał szorstko. – 

Posłuchaj,   Katie,   Lisa   po   prostu   mnie   oszukała.   Nie   chcę   tu   powiedzieć, 
jakobym uwierzył, że nasz związek to wielka amerykańska love story, czy coś w 
tym stylu. Znałem ją przecież zaledwie od tygodnia, ale do czasu przyjazdu tutaj 
sądziłem, że oszalała na moim punkcie.

Nie przerażało mnie zadawanie się z dziewczyną mieszkającą na drugim 

końcu   kraju,   a   w   dodatku   Lisa   wciąż   pisała   listy   po   naszym   rozstaniu. 
Opisywała   jak   zżera   ją   tęsknota   za   mną,   zapewniała,   że   nigdy   nie   spotkała 
takiego chłopca jak ja i tak dalej, i tak dalej. Nie pozostało mi nic innego, jak 
uwierzyć   w   to.   Gdy   poprosiła,   bym   przyjechał   do   Phoenix   na   Wielkanoc, 
stwierdziłem, że faktycznie zależy jej na mnie. Wiedziała, że moja rodzina nie 
jest tak zamożna jak jej, więc nie śmiałem podejrzewać, że chciałaby narazić 
mnie na koszty podróży pochłaniające tak ciężko zarobione pieniądze.

– Pojechałeś? – zapytałam z niecierpliwością.
– Tak, pojechałem. Pojechałem, aby upewnić się, czy warto. Nie byłem 

całkowicie pewien swych uczuć, ale postanowiłem zrobić to dla niej. Sądziłem, 
że jest zakochana we mnie, nie chciałem jej urazić. Wówczas właśnie spotkałem 
Kevina...

– Chłopaka, z którym obecnie chodzi? – Aż zapiszczałam ze zdziwienia.
– O, chodzi z nim jeszcze do dzisiaj? Nie wiedziałem o tym! – W głosie 

Jake’a wyczuwało się niemal rozbawienie. – Nie sądzę, by sposób, w jaki Lisa 
rozumie   chodzenie   z   kimś,   pokrywał   się   z   twoim   lub   moim   wyobrażeniem. 

background image

Spędziłem w Phoenix pięć dni. Posłuchaj  tylko, spotkałem Kevina, a potem 
Roya, Boba i Lenny’ego. Następnie zjawił się Eddi i Ralph, a nawet Tax! Przez 
cały ten czas Lisa starała się być dla mnie jak najmilsza. Byłem jej kolejnym 
trofeum paradującym po Phoenix i prezentującym wszystkim, jak niezwykła jest 
jej popularność. Kiedy wreszcie oświadczyłem, że przejrzałem jej grę, w bardzo 
chłodny sposób odrzekła, że uważa mnie za zbyt niedojrzałego dla niej. Dodała, 
że najlepiej gdybyśmy już nie pisali do siebie ani więcej się nie spotykali. Och, 
uwierz mi, czułem się zupełnie jak kretyn.

Nie odzywałam się. Nadal nie mogłam uwierzyć, że Jake mówił o Lisie, 

mojej przyjaciółce.

– Ale ona wydaje się taka... taka sympatyczna – odezwałam się cichutko.
– Nie musisz mi tego mówić. I wiedz, że nie sądzę, by sama Lisa potrafiła 

sobie z tym poradzić. Chciałaby mieć przyjaciół, ale nie wie jak. Nie zdaje sobie 
sprawy,   na   czym   polega   prawdziwa   przyjaźń.   Ludzie   nie   przyjaźnią   się   dla 
jakichś korzyści.

– Przecież – zaczęłam nieco zakłopotana – tyle mi pomagała w czasie 

kursu, a ja niczym się jej nie odwdzięczyłam.

– Ależ tak, dałaś jej to, czego pragnęła. Prawie całą swą uwagę skupiłaś 

na niej i potrzebowałaś jej tak bardzo, że niemal wyrzekłaś się mnie, kiedy cię o 
to poprosiła.

Wpatrywałam się w swoje stopy.
– Tak przecież było, nie możesz zaprzeczyć – stwierdził łagodnie Jake.
–   Nadal,   jednak   sądzę,   że   Lisa   jest   dla   mnie   dobra.   Nie   wiem,   co 

zrobiłabym bez niej w lesie.

–   O   tak   –   odezwał   się   Jake   z   sarkazmem   –   ty   i   Sara   Zerbe.   Byłem 

świadkiem tego, co uczyniła Sarze. Dopiero później uświadomiłem sobie, w 
czym rzecz. Lisa zrobiła z Sary, powiedzmy, kalekę niezdolną do działania. A ty 
stałaś się następną kandydatką do tego typu przyjaźni. Znając Lisę oraz sposób 
jej postępowania, dobrze wiedziałem, że na jakiekolwiek komentarze z mojej 
strony odpowiedziałaby zarzutem oczerniania jej przeze mnie z powodu naszego 
rozstania.

– Ale, ale... – nie dokończyłam.
–   Nie   oszukuj   się,   Katie,   nie   gdy   chodzi   o   Lisę.   Zrozum,   że   zanim 

przyszła ci z pomocą, wykonując to i owo za biedną Katie, która nie może sobie 
poradzić, dobrze upewniła się, czy wszyscy będą świadkami tego gestu. Chciała, 
by uważano ją za najsłodszą istotę wybawiającą ciebie z tarapatów. Stara się 
stworzyć pozory zachowania tajemnicy, lecz w rzeczywistości przez cały czas 
czuwa nad tym, by przynajmniej parę osób wszystko widziało.

Zagryzałam wargi w miarę, jak straszliwa prawda docierała do mnie.
– Podobnie było z pstrągiem, którego niby złapałaś, pamiętasz? – Jake 

kontynuował. – Tak, widziałem, jak tobie go wręcza. Również Ernie i Gloria to 

background image

widzieli, a także Phil. Z wyjątkiem Matta. On nie pogratulowałby ci czegoś, o 
czym wiedziałby, że nie jest efektem twojej pracy. Prawdę mówiąc, tego dnia 
zamierzałem ostrzec ciebie, lecz ty odeszłaś, zanim zdążyłem to zrobić.

– Słowem, wiedziałeś, że Lisa wykonuje za mnie całą robotę, a mimo to 

lubiłeś mnie? – Zapytałam zdumiona.

Po raz pierwszy od momentu rozpoczęcia rozmowy Jake uśmiechnął się. 

Wyciągnął rękę i poczochrał moje włosy.

– Oczywiście, głuptasie! Nie myśl, że ja również swego czasu nie byłem 

przerażony, tak jak ty, rozpoczynając Szkołę Przetrwania. Ponadto, jak mogłem 
oczekiwać, że zdołasz przejrzeć dziewczynę tak koleżeńską, uczuciową i gotową 
do   niesienia   pomocy!   Kiedy   powiedziałaś   mi,   że   chcesz   jak   najwięcej 
skorzystać z kursu, i że moja osoba może ci w tym przeszkodzić, z miejsca 
pomyślałem o Lisie. Nie sądziłem jednak, że mi uwierzysz. Jedyne co mogłem 
zrobić, to mieć nadzieję na wyjaśnienie wszystkiego po powrocie do Maryland.

– Dlaczego ona to robi, Jake? Nie wygląda na podłą osobę.
– Zrozum, Lisa po prostu pragnie być lubiana. Nie różni się w tym od 

nikogo z nas. Lecz nie zdobywa sobie przyjaciół, tak jak my to czynimy. Chce 
sprawować   nad   kimś   kontrolę.   To   naprawdę   wyjątkowo   smutne.   W   efekcie 
krzywdzi osoby, z którymi się zadaje. Nie zniósłbym, gdyby to przytrafiło się 
tobie, Katie – oznajmił z przekonaniem. 

–   Dlaczego   Lisa   miała   dzisiaj   w   rękach   pomarańczową   wstążkę?   – 

zapytałam bez ogródek. – Czy spotkałeś się z nią w trakcie solówki?

– Raczej należałoby stwierdzić, że ona spotkała się ze mną. Po kryjomu 

musiała   podążać   za   mną,   ponieważ   w   momencie   kiedy   Eric   zniknął   z   pola 
widzenia, wyszła z lasu. Wtedy z pewnością dobrała się do wstążki.

– Ale dlaczego szła za tobą? – dopytywałam się. – Czyżby tak mocno 

pragnęła ciebie odzyskać?

– W gruncie rzeczy wcale nie chodzi jej o mnie – odrzekł Jake. – Ona nie 

ma   szans   na   romans   w   trakcie   tej   wyprawy,   więc   zazdrości   go   nam.   To 
odsunęłoby ją na bok i nie stanowiłaby już centrum zainteresowania. Poza tym, 
przebywając ze mną, mogłaś zorientować się, że stać cię na wykonywanie prac 
samodzielnie, a to oznaczałoby koniec jej pomocy. Lisa nigdy nie ocenia spraw 
pod kątem drugiej osoby. Starając się nauczyć samodzielności w lesie, czy też 
natrafiając na chłopca, którego możesz polubić, stwarzasz dla niej zagrożenie. 
Stąd jej reakcja. Uwierz mi, proszę, że niepotrzebna ci taka przyjaciółka.

background image

Rozdział trzynasty

W zdumieniu słuchałam dalszych wyjaśnień Jake’a. Lisa, będąc z nim 

sam na sam w lesie, dała mu do zrozumienia, że mam w rodzinnym mieście 
przyjaciela i wcale nie zamierzam spotkać się z Jake’em po skończeniu Szkoły 
Przetrwania.

– Roześmiała się na stwierdzenie, że nie wierzę w ani jedno jej słowo – 

opowiadał Jake. – Dopiero na kategoryczne oświadczenie, że mam tego dość, i 
jeżeli   ona   nie   oddali   się   natychmiast,   zawiadomię   Erica,   odeszła.   Zanim   to 
uczyniła, nie omieszkała przyrzec, że dołoży wszelkich starań, by uświadomić 
ci, jaki ze mnie łotr. Jak sądzę, właśnie w tym celu ukradła wstążkę – stwierdził 
na koniec. – Zamierzała doprowadzić cię do ostateczności i w efekcie poróżnić 
nas. Nie podejrzewała, że potrafiłabyś ją opuścić. Bądź co bądź, potrzebowałaś 
jej.

–   Nie,   wcale!   Nic   dziwnego,   że   wyglądała   na   nieszczęśliwą,   gdy 

opowiedziałam   jej,   jak   pomyślny   przebieg   miała   dla   mnie   wyprawa 
indywidualna i stwierdziłam, że jej pomoc w zasadzie nie jest już konieczna. – 
Teraz   wiązało   się   to   wszystko   w   sensowną   całość.   –   Ależ   Jake,   jak   mogę 
przebywać z nią choć minutę dłużej po tym, co zrobiła? Nie chcę jej już nigdy 
więcej widzieć!

– Nie musisz tego tak odbierać, Katie. Przewyższasz ją we wszystkim. 

Nie sądzę  zresztą, by przysparzała dodatkowych kłopotów. Mogłaby  jedynie 
podjąć próbę przekonania Fran, że ty i ja spiskujemy przeciwko niej, nie martw 
się jednak.

–   Ale   tak   nie   jest!   –   jęknęłam.   –   Traktowałam   ją   jak   najlepszego 

przyjaciela!

– Cały swój wysiłek skupiła w tym celu, Katie. I udało się jej.
–   A   dlaczego   mnie   to   dotknęło?   Czyżby   rzucał   się   w   oczy   mój   brak 

charakteru i łatwość ulegania czyimś wpływom?

– Nie sądzę. Uważam to za zbieg okoliczności. Jednego jestem pewien: 

mianowicie tego, że od samego początku byłaś dla niej swego rodzaju rywalką. 
Bądź co bądź, jesteś jedyną dziewczyną w grupie tak ładną, jak ona – dodał, 
wywołując u mnie rumieńce. – Nie miała innego wyjścia, jak upewnić się czy 
sprawuje nad tobą kontrolę. Ty i Lisa, oraz Fran, stałyście się przyjaciółkami już 
od samego początku – mówił dalej.

– To dlatego, że nasze prycze w obozie wyjściowym sąsiadowały ze sobą 

– odparłam.

–   Lisa   zorientowała   się   w   sytuacji   od   razu.   Widząc,   jak   lekceważącą 

postawę przejawia Fran w stosunku do szkolenia, obojętne w sumie stały się jej 
wzloty lub upadki.

background image

– A  u mnie   dojrzała  niewiarygodne  zaangażowanie  –  dokończyłam.   – 

Myślisz, że była świadoma możliwości przejęcia kontroli nade mną?

–   Oczywiście.   Zobacz   jednak   co   straciła,   Katie,   szansę   na   posiadanie 

dwóch serdecznych przyjaciółek.

– Przedstawiasz to w taki sposób, że aż mi jej żal – przyznałam.
– Może to przesada z mojej strony, lecz uważam, że ktoś taki, jak ona 

nigdy   nie   osiągnie   szczęścia.   Zawsze   będzie   się   zamartwiać,   czy   aby   ktoś 
przypadkiem nie jest lepszy od niej, bardziej nie cieszy się życiem lub czy nie 
jest bardziej od niej lubiany. Stale widzieć będzie ludzi pod kątem kontroli, jaką 
może nad nimi sprawować, a nie pod kątem ich człowieczeństwa. Nigdy nie 
pozyska sobie wiernych przyjaciół, więc w większym stopniu skazana jest na 
samotność niż ktokolwiek z nas.

Wzdrygnęłam się na wspomnienie, jaka smutna i przerażona czułam się 

na początku wyprawy. Nie wyobrażam sobie całego życia w takim nastroju. I 
pomyśleć, że zaraz po spotkaniu z Lisą w zasadzie zapragnęłam stać się taka jak 
ona!

– Żal mi jej – wymamrotałam. – Począwszy od dzisiaj, uwolnię ją od 

mojej osoby.

– Należy jej unikać – zgodził się Jake. – Lisa naraża każdego na kłopoty, 

nawet nie uświadamiając sobie tego.

–   Jestem   bardzo   zadowolona,   że   zdecydowałam   się   wysłuchać   twoich 

wyjaśnień – oświadczyłam stanowczo. – Choć, jak się zdaje, po solówce nie 
uległabym Lisie już tak łatwo. Dobrze przynajmniej, że nie dałam jej szansy na 
wmówienie sobie steku kłamstw. No a poza tym – dodałam innym tonem – 
cieszę się, że jestem tutaj z tobą.

– Gdybym miał manierkę pod ręką, zaproponowałbym toast z tej okazji – 

wyszeptał Jake, nachylając się nisko. – Lecz niestety nie mam... więc wobec 
tego zmuszony jestem w zamian pocałować ciebie.

Po   paru   minutach   wróciliśmy   do   miejsca   obozowania   z   naręczem 

pospiesznie zgromadzonego drewna. Lisa spojrzała na nas w sposób chłodny i 
wyrachowany. Z pewnością  rozważała  szanse  ponownego  podporządkowania 
mnie sobie. Jake i ja złożyliśmy drewno na ziemi i następnie chwyciliśmy się za 
ręce. Zauważyłam, jak wzruszyła ramionami. Pragnęłam uwierzyć, że chociaż 
trochę   odczuła   utratę   mojej   przyjaźni,   lecz   najprawdopodobniej   było   jej   to 
absolutnie obojętne. Podejrzewam,  że pozbyła się wielu przyjaciół w swoim 
życiu.

Od tej pory czyniłam wzmożone wysiłki, by trzymać się z dala od niej. W 

momentach zwątpienia przypominałam sobie pełne nienawiści spojrzenie Sary 
Zerbe i uświadamiałam sobie, jak łatwo mogłam znaleźć się w takiej jak ona 
sytuacji. To dopingowało mnie do utrzymywania dystansu.

Dostrzegając   teraz   prawdziwy   wizerunek   Lisy,   odkryłam   również,   że 

background image

pozostałe   osoby   w   zespole   także   nie   przepadają   za   nią.   Czy   zawsze   się 
zachowywali w ten sposób, czy też może podobnie jak ja – starali się rozgryźć, 
jaka naprawdę była? Nigdy nie udało mi się znaleźć odpowiedzi na to pytanie.

Wyprawa   zbiorowa,   zapowiadana   jako   niezwykle   trudna,   okazała   się 

pasjonującą   eskapadą.   A   co   najważniejsze,   Jake   nie   musiał   mi   w   niczym 
pomagać! Nie raz łapałam się na obserwowaniu Lisy, zdając sobie sprawę, że 
nadal   nie   byłam   w   stanie   dorównać   jej   zręcznością,   z   jaką   wykonywała 
większość czynności.

Ostatniego ranka, już po bezpiecznym powrocie do bazy, rozpoczęłam 

przygotowania   do   wyjazdu.   Lisa   popatrzyła   w   moim   kierunku   znad   rzeczy 
układanych na posłaniu.

–   Jak   sądzę,   ty   i   Jake   jesteście   naprawdę   zakochani,   czy   nie   tak?   – 

zapytała wprost, a gdy odwróciłam się do niej, zauważyłam łagodny i smutny 
wyraz jej twarzy. Pomyślałam, że teraz nie może mnie już skrzywdzić. Nie ma 
w tym nic złego, jeżeli z nią porozmawiam.

– Za wcześnie, by to stwierdzić – odpowiedziałam równie bezpośrednio. – 

Nie znamy się dostatecznie długo.

– Ale będziecie się widywać po powrocie do domu, tak? – dopytywała 

się.

– Tak, będziemy się widywać.
Lekko potrząsnęła głową, a ja mogłabym przysiąc, że dostrzegłam łzy w 

kącikach jej oczu.

–   To   musi   być   miłe   uczucie   –   wyszeptała   –   troszczyć   się   o   kogoś   i 

wiedzieć, że ktoś myśli o tobie.

–   Może   pewnego   dnia   i   ty   tego   doświadczysz,   Liso   –   powiedziałam 

łagodnie. – Sądzę, że mogłabyś uznać to za kolejną umiejętność, którą musisz 
posiąść.

Sięgnęłam po torbę i ruszyłam w kierunku drzwi. Wiedziałam, że Jake 

siedzi już za jednym ze stołów w pawilonie, i nie chciałam, by czekał na mnie 
zbyt długo.


Document Outline