background image

Ilona

Andrews

Na Krawędzi

On The Edge

T

ŁUMACZYŁ

Mateusz Repeczko

background image

Mojemu mężowi. Założę się, że tego się nie spodziewałeś.

background image

Podziękowania

Ta książka nigdy by się nie ukazała, gdyby nie wysiłki

Anne Sowards, mojego wydawcy, która zaryzykowała

i pozwoliła mi realizować ten niecodzienny pomysł, a jej

wnikliwe rady raz jeszcze zmieniły bałagan w książkę. Nie

byłoby to możliwe bez pomocy Nancy Yost, mojej agentki,

która zawsze kieruje się jedynie moim dobrem i ratuje mnie

przed samą sobą.

Dziękuję Wam obu.

Wiele innych osób przyczyniło się do powstania tej książki.

Dziękuję Annete Fiore DeFex za niesamowity projekt

okładki i Victorii Vebell za oszałamiającą grafikę, Kristin

del Rosario za skład, a Joan Matthews za korektę tekstu

(naprawdę nie wiem, jak ze mną wytrzymałaś!). Michelle

Kasper, redaktorowi produkcyjnemu, i Andromedzie Macri,

jej asystentce, które nadzorowały cały projekt. Dziękuję

sekretarz redakcji Cameron Dufy, która zawsze służyła mi

wsparciem i pomocą, i Roseanne Romanello, która niestrudzenie

promowała tę książkę.

Jestem Wam wszystkim głęboko wdzięczna.

I wreszcie dziękuję Wam, czytelnicy, bez Was to wszystko

nie byłoby możliwe.

background image

Rozdział pierwszy

- Rose! - głos dziadka wstrząsnął posadami domu.

- No nie, znowu? - Rose wytarła ręce w ścierkę i zdjęła z haka kuszę.

- Roooose!

Kopniakiem   otworzyła   moskitierę.   Nad   podwórkiem   górowała   niedźwiedziowata 

sylwetka kudłatego mężczyzny o obłąkanym spojrzeniu oraz splątanej brodzie, przetykanej 

suto siwizną i posklejanej krwią. Wymierzyła w niego kuszę. Znów pijany jak bela.

- Czego?

- Chcę iść do pubu na jednego - tubalny głos nabrał skamlących nut. - Daj pieniądze!

- Nie.

Warknął na nią, chwiejąc się na nogach.

- Rosie! To twoja ostatnia szansa, żeby dać mi dolara!

Westchnąwszy, zwolniła spust. Bełt trafił między oczy.

Dziadek runął jak kłoda. Jeszcze przez chwilę bębnił nogami o ziemię.

Rose oparła kuszę o biodro.

- Dobra, możecie już wyjść.

Zza pnia wielkiego dębu, którego rozłożysta korona ocieniała podwórko, wychynęło 

dwóch   chłopców.   Byli   umorusani   czerwonawym   błotem,   żywicą   i   różnymi 

niezidentyfikowanymi substancjami, które ośmio- i dziesięciolatek mogli znaleźć w Borze. 

Dodatkowo Georgie miał zadrapanie na szyi, a w blond czuprynie zaplątaną gałązkę, za to 

kłykcie Jacka były czerwone i spuchnięte.

Zorientował się, że Rose patrzy na jego ręce, schował je za plecami, spoglądając na 

dziewczynę szeroko otwartymi, bursztynowymi oczyma.

-   Ile   razy   mam   wam   powtarzać,   żebyście   nie   dotykali   kamieni   barierowych? 

Popatrzcie na dziadka Cletusa! Nie dość, że znów zjada psie mózgi, to jeszcze się upił. Pół 

godziny mi zejdzie, zanim go domyję.

- Tęsknimy za nim - pisnął Georgie.

- Ja też - westchnęła. - Ale z pijanego pociechy nie będzie. Chodźcie, pomożecie mi 

go zataszczyć do szopy. Chwyćcie za nogi.

Wspólnymi siłami zawlekli bezwładne ciało do stojącej na skraju polany szopy, po 

background image

czym rzucili je na legowisko. Rose przyciągnęła z kąta żelazny łańcuch i przypięła go do 

obroży dziadka. Następnie uniosła mu powiekę, żeby sprawdzić źrenicę. Nie, jeszcze nie 

czerwona. Po takim strzale powinien leżeć bez ducha dobre kilka godzin.

Zaparłszy się stopą o jego tors, wyszarpnęła bełt. Nadal pamiętała, jaki dziadek był 

kiedyś, wysoki, wytworny, niesamowity szermierz, mówiący z leciutkim szkockim akcentem. 

Mimo zaawansowanego wieku mógł pokonać tatę przynajmniej w jednym na trzy pojedynki. 

Jednak teraz był... tym czymś. Westchnęła. Patrzenie na niego było bolesne, ale nic nie dało 

się zrobić. Dopóki żył Georgie, żył także dziadek Cletus.

Chłopcy przynieśli szlauch. Rose odkręciła kurek, ustawiła najsilniejszy strumień i 

skierowała go na dziadka, polewając, dopóki nie spłukała całej krwi oraz resztek psiej tkanki 

mózgowej. Nigdy nie rozumiała, jak to się dzieje, że „pójście do pubu” oznacza ganianie 

bezpańskich  psów i pożeranie  ich  mózgów,  ale  kiedy dziadek  wydostawał  się poza  krąg 

barierowy, żaden kundel w okolicy nie był bezpieczny. Pod koniec mycia dziura w czole 

zdążyła się już zasklepić. Kiedy Georgie przywracał z martwych jakąś istotę, nie tylko dawał 

jej życie. Czynił ją także niemal niezniszczalną.

Rose wyszła z szopy,  zamknęła za sobą drzwi i zaciągnęła szlauch na podwórko. 

Przekraczając barierę, poczuła na skórze mrowienie niewidzialnego kręgu. Dzieciaki musiały 

odłożyć już kamienie na swoje miejsca. Poszukała wzrokiem w trawie. Były, rząd przeciętnie 

wyglądających kawałków skały, ułożonych w odstępach około metra. Każdy kamień posiadał 

niewielki ładunek mocy, ale razem tworzyły pole magiczne wystarczająco silne, żeby dziadek 

nie mógł wydostać się, nawet gdyby znów zerwał się z łańcucha.

Rose kiwnęła na chłopców końcem szlaucha.

- Wasza kolej.

Wili się pod strumieniem zimnej wody. Myła ich metodycznie od stóp do głów. Kiedy 

błoto spłynęło z nóg Jacka, dostrzegła w jego trampku spore rozdarcie. Rzuciła wąż.

- Jack!

Wzdrygnął się.

- Te buty kosztowały czterdzieści pięć dolarów!

- Przepraszam - wyszeptał.

- Jutro pierwszy dzień szkoły! Co wyście robili?

- Wspinał się na sosnę, żeby się dostać do gniazda strzygili - poskarżył Georgie.

Zgromiła go wzrokiem.

- Georgie! Trzydzieści minut kary wieczorem za donoszenie.

Georgie przygryzł wargi.

background image

Rose zwróciła się do Jacka.

- To prawda? Podchodziłeś strzygile?

- Nie mogłem się powstrzymać. Mają takie śliczne ogony i tak nimi trzepocą...

Miała ochotę go sprać. To prawda, nie potrafił się oprzeć - nie jego wina, urodził się 

kotem   -   ale   te   trampki   kupiła   mu   do   szkoły.   Zakup   napiął   budżet   domowy   do   granic 

możliwości, ale nie chciała,  żeby Jack musiał chodzić w starych  tenisówkach Georgiego. 

Zależało jej, żeby wyglądał tak ładnie, jak inni drugoklasiści. Było jej przykro.

Twarz Jacka skurczyła się w bladą maskę - zbierało mu się na płacz.

Poczuła mrowienie magii.

- Georgie, przestań. Nie próbuj ożywiać trampków. Nigdy nie były żywe.

Iskra magii zgasła.

Ogarnęła ją rozpacz, otępiający ból. Emocje zestaliły się w kamień przygniatający 

pierś. Miała tego dość, dość liczenia się z każdym centem, dość oszczędzania na wszystkim. 

Musiała kupić Jackowi nowe buty. Nie dla jego dobra, dla własnego, żeby nie oszaleć. Nie 

miała pojęcia, jak tego dokona, ale wiedziała, że musi kupić mu te buty, natychmiast, inaczej 

zwariuje.

- Jack, wiesz, co się stanie, jak ukąsi cię strzygil?

- Zamienię się w jednego z nich?

- Tak. Musisz przestać uganiać się za ptakami.

Zwiesił głowę.

- Ukarzesz mnie?

- Tak. Teraz jestem zbyt wściekła, żeby coś wymyślić, ale porozmawiamy o tym po 

powrocie do domu. Idź, umyj zęby, uczesz się, przebierz w coś suchego i weź broń. Jedziemy 

do Wal-Marta.

Stary   ford   trząsł   się   na   wyboistej   drodze.   Strzelby   podskakiwały   na   podłodze 

półciężarówki. Georgie przydepnął je, nim go o to poprosiła.

Rose westchnęła. Tu, na Rubieży, mogła ochronić ich bez trudu, jednak niedługo miną 

granicę do innego świata. Magia zniknie, kiedy tylko przejadą skrzyżowanie, i te strzelby 

myśliwskie  pozostaną ich jedyną  bronią. Ogarnęło ją poczucie winy.  Gdyby nie ona, nie 

potrzebowaliby broni. Ale nie dopuści, by znowu ją napadnięto. Nie, kiedy byli przy niej 

młodsi bracia.

Mieszkali pomiędzy światami - w sąsiedztwie Dziwoziemi po jednej i Niepełni po 

drugiej stronie. Dwa wymiary istniejące obok siebie, jak dwa lustrzane obrazy.  Na styku 

zachodziły na siebie, tworząc wąski pas ziemi należącej do obu światów - Rubież. Magia, 

background image

która przesycała Dziwoziemię pełną mocą, do Rubieży przesączała się słabym strumykiem, 

ale i tam działała. W Niepełni nie chroniła ich w ogóle.

Rose zerknęła na Bór po obu stronach drogi. Ponad wąskim paskiem ubitej ziemi 

zwieszały się korony potężnych drzew. Codziennie pokonywała tę trasę, dojeżdżając do pracy 

w Niepełni, jednak dzisiaj cienie powykręcanych konarów napawały ją niepokojem.

- Zagrajmy w „nie możesz” - rzekła, podejmując próbę rozproszenia narastającego 

lęku. - Georgie, ty zaczynasz.

- Ostatnio też on zaczynał! - zaprotestował Jack, błyskając bursztynowymi oczyma.

- Wcależeni!

- Włyśnieżetak!

- Georgie zaczyna - powtórzyła.

- Poza granicą nie można ożywiać martwych - wypalił Georgie.

- Poza granicą nie można porosnąć futrem i wysunąć pazurów - odbił piłeczkę Jack.

Zawsze grali w tę grę podczas jazdy do Niepełni. Warto było przypominać chłopcom, 

co mogą, a czego nie mogą robić w sąsiednim wymiarze, a zabawa sprawdzała się lepiej niż 

pouczenia. Niewielu ludzi z Niepełni miało świadomość istnienia trzech światów. Tak było 

bezpieczniej  dla wszystkich  zainteresowanych.  Rose z doświadczenia wiedziała,  że próby 

rozmawiania o magii nigdy nie kończą się dobrze. Nie skutkowały co prawda wsadzeniem do 

zakładu zamkniętego,  ale umieszczały w kategorii  stukniętych  idiotek i zapewniały sporą 

przestrzeń podczas przerwy na lunch.

Mieszkańcy   Niepełni   uważali,   że   żyją   po   prostu   w   Stanach   Zjednoczonych   w 

Ameryce Północnej, na planecie Ziemia i tyle. Z drugiej strony, mieszkańcy Dziwoziemi też 

nie widzieli granicy. Tylko wyjątkowe osoby potrafiły ją odnaleźć, a dzieci musiały o tym 

pamiętać.

Poczuła, że Georgie ją trąca. Nadeszła jej kolej.

- Poza granicą nie można ukryć się za barierą kręgu. - Zerknęła na chłopców, ale 

kontynuowali, nieświadomi targających nią lęków.

Droga   była   opustoszała.   Rubieżnicy   rzadko   podróżowali   nią   o   tak   późnej   porze. 

Docisnęła pedał gazu, chcąc jak najszybciej mieć z głowy zakupy i znaleźć się z powrotem w 

bezpiecznym domu.

- Poza granicą nie można odnajdywać zaginionych rzeczy - powiedział Georgie.

- Poza granicą nie można widzieć w ciemnościach - rozpromienił się Jack.

- Poza granicą nie można używać rozbłysku - dorzuciła Rose.

Rozbłysk   był   jej   najpotężniejszą   bronią.   Wielu   Rubieżników   posiadało   wrodzone 

background image

talenty, niektórzy wieszczyli, inni uśmierzali ból zębów czy ożywiali martwych, jak Georgie. 

Jeszcze inni, jak Rose i jej babka, potrafili rzucać klątwy. Jednakże rozbłysku mógł używać 

każdy.   Posługiwanie   się   nim   nie   wymagało   szczególnego   daru,   a   tylko   odpowiedniego 

szkolenia. Należało skumulować wewnętrzną moc, skanalizować ją i wypchnąć poza ciało. 

Wyrzut   magii   przypominał   świetlny   bicz   albo   błyskawicę.   Do   rozbłysku   wystarczyło 

posiadać magię, a im był jaśniejszy, tym gorętszy i potężniejszy. Silny, jaskrawy, stanowił 

groźną   broń.   Wchodził   w   ciało   jak   gorący   nóż   w   masło.   Mało   który   Rubieżnik   potrafił 

wytworzyć rozbłysk na tyle jasny, by zabić kogoś czy choćby zranić. To przez to, że byli 

przeważnie   mieszańcami   i   żyli   w   rejonie,   gdzie   docierało   tylko   echo   magii.   Zwykle   ich 

rozbłyski   ograniczały   się   do   czerwonych,   góra   ciemnopomarańczowych.   Wyjątki   umiały 

wytworzyć zielone albo niebieskie.

Ich kłopoty zaczęły się właśnie od jej rozbłysku.

Nie, zreflektowała się, a przynajmniej nie do końca. Draytonowie zawsze wpadali w 

tarapaty. Byli zbyt bystrzy i zbyt pokręceni, żeby mogło wyjść im to na dobre. Dziadek, pirat 

i niespokojny duch, ojciec, poszukiwacz złota, babka uparta jak osioł i matka - włóczykij. 

Jednak do tej pory wszystko to sprawiało kłopoty tylko poszczególnym członkom rodziny. 

Gdy podczas Festynu Talentów dla absolwentów Rose rzuciła białym rozbłyskiem, skupiła na 

klanie Draytonów bezprecedensową uwagę. Ale nawet teraz, nawet mimo potrzeby wożenia 

ze sobą strzelb, nie żałowała tego, co zrobiła. Owszem, czuła się winna i naprawdę by chciała, 

żeby wydarzenia potoczyły się inaczej, ale gdyby mogła jeszcze raz wybierać, postąpiłaby tak 

samo.

Dalej   droga   zakręcała.   Rose   zbyt   ostro   przekręciła   kierownicę.   Amortyzatory 

zaskrzypiały przeraźliwie.

Za   zakrętem,   na   środku   drogi,   stał   człowiek,   szara   plama   w   słabnącym   świetle 

zmierzchu. Rose zahamowała gwałtownie.

Koła   półciężarówki   zapiszczały   na   twardej,   suchej   powierzchni   gruntówki.   W 

ostatniej chwili dostrzegła jasne włosy i wpatrzone w nią przenikliwe zielone oczy.

Samochód toczył się wprost na nieznajomego.

Mężczyzna podskoczył w górę, lądując na masce. Ciemnoszare buty łupnęły głucho o 

karoserię, uciekając z pola widzenia. Człowiek przetoczył się przez dach i zniknął między 

drzewami.

Ford zatrzymał się. Rose zaparło dech w piersiach. Serce waliło jak młot. Opuszki 

palców mrowiły lekko, a na języku czuła gorycz.

Rozpięła pasy, otworzyła drzwi i wyskoczyła na drogę.

background image

- Jesteś ranny?

W lesie panowała głucha cisza.

- Halo?!

Żadnej odpowiedzi. Mężczyzny nie było.

- Rose? Kto to był? - Georgie patrzył na nią oczami jak spodki.

-   Nie   mam   pojęcia.   -   Odetchnęła   z   ulgą.   Nie   przejechała   go.   Wystraszyła   się 

śmiertelnie, ale nie przejechała go. Wszyscy byli cali. Nikomu nic się nie stało. Wszystko w 

porządku...

- Widzieliście te miecze? - zapytał Jack.

- Jakie miecze?  - Dostrzegła tylko  jasne włosy,  zielone  oczy i szary płaszcz. Nie 

zapamiętała nawet rysów twarzy, która mignęła jej tylko jako jasna plama.

- Miał miecz - rzekł Georgie. - Na plecach.

- Dwa miecze - sprostował Jack. - Jeden na plecach, drugi przy pasie.

Kilku starszych mieszkańców w okolicy lubiło bawić się mieczami, ale żaden z nich 

nie   miał   długich,   jasnych   włosów   i   takich   oczu.   Większość   ludzi   panikowałaby,   widząc 

jadący wprost na nich samochód. Ten patrzył tylko wyzywająco, jakby obraziła go, nieomal 

przejeżdżając. Jakby był jakimś królem drogi.

Na Rubieży obcy nigdy nie oznaczał niczego dobrego. Lepiej było nie pozostawać 

dłużej w tym miejscu.

Jack wciągnął powietrze, marszcząc nos, jak zawsze, kiedy szukał tropu.

- Poszukajmy go.

- Nie.

- Rose...

- I tak sobie już dzisiaj nagrabiłeś, więc uważaj. - Wsiadła do samochodu, zatrzaskując 

drzwiczki.   -   Nie   będziemy   się   uganiać   za   jakimś   wariatem,   który   uważa,   że   chodzenie 

poboczem przynosi mu ujmę - prychnęła, próbując uspokoić rozkołatane serce.

Georgie już otwierał usta.

- Ani słowa więcej.

Kilka minut później dotarli wreszcie do granicy, miejsca, gdzie kończyła się Rubież, a 

zaczynała  Niepełnia. Rose zawsze dokładnie wiedziała, w którym momencie przekraczała 

niewidzialną linię. Najpierw czuła silny, gwałtowny niepokój, następnie krótkie, intensywne 

zawroty głowy, a po nich ból. Tak jakby z chwilą przekraczania granicy płomyk magii, który 

grzał od środka, nagle gasł, pozostawiając ją niekompletną. Niepełną. Stąd właśnie wzięła się 

nazwa pozbawionego magii wymiaru.

background image

Po   drugiej   stronie   Rubieży   istniała   identyczna   granica,   strzegąca   przejścia   do 

Dziwoziemi. Nigdy nie próbowała się przez nią przedostać. Nie wiedziała, czy jej magia jest 

na tyle silna, by umożliwić przetrwanie w tamtej krainie.

Do Niepełni wjechali bez przeszkód. Bór kończył  się wraz z Rubieżą. W miejsce 

mrocznych, prastarych drzew rosły tu pospolite dęby i sosny. Ubitą ziemię zastąpił asfalt.

Wąska,   dwupasmowa   szosa   biegła   pomiędzy   dwiema   identycznymi   stacjami 

benzynowymi,   kończąc   się   zjazdem   na   główną   drogę.   Rose   spojrzała   w   obie   strony, 

sprawdzając, czy nic nie nadjeżdża, po czym skręciła w prawo, kierując się ku miastu.

W górze zaryczał silnik samolotu, podchodzącego do lądowania na oddalonym o kilka 

mil lotnisku. Las zniknął, ustępując placom, na których obok na wpół ukończonych centrów 

handlowych  stało mnóstwo maszyn  budowlanych  umazanych  czerwonym  błotem Georgii. 

Płaski   teren   znaczyły   lśniące   tafle   bajorek   oraz   niewielkich   strumieni.   Tak   blisko   linii 

brzegowej prędzej czy później każda dziura w ziemi wypełniała  się wodą. Minęli szereg 

hoteli,   Comfort   Inn,   Knights   Inn,   Marriott,   Embassy   Suites,   przystanęli   na   światłach, 

przejechali estakadą i w końcu skręcili na ruchliwy parking Wal-Marta.

Rose znalazła miejsce z boku, zaparkowała i wypuściła chłopców. Oczy Jacka straciły 

bursztynowy   poblask.   Teraz   były   po   prostu   piwne.   Zamknęła   samochód,   dla   pewności 

sprawdzając jeszcze zamki, i skierowała się ku jasno oświetlonemu wejściu.

- Pamiętajcie - powiedziała, kiedy weszli pomiędzy tłum kupujących. - Tylko buty, 

nic więcej. Nie żartuję.

background image

Rozdział drugi

Nikt nie odezwał się słowem, póki na stopach Jacka nie znalazła się para czarno-niebieskich 

butów. Nie były to skechersy, ale wystarczająco je przypominały. Po oryginalne skechersy 

trzeba by jechać aż do Savannah, a Rose musiała teraz oszczędzać każdą kroplę benzyny, jeśli 

chciała dojeżdżać do pracy. Ukucnęła i nacisnęła czubek buta palcem, próbując wyczuć, gdzie 

kończy się stopa Jacka. Wystarczająco luźne. Rósł jak na drożdżach, więc zawsze starała się 

kupić buty nieco na wyrost.

- Są za luźne?

Jack przecząco potrząsnął głową.

- Podobają ci się?

Kiwnął potakująco.

-   No   dobrze.   -   Zerknęła   na   metkę   z   ceną.   Dwadzieścia   siedem   dziewięćdziesiąt 

dziewięć. Kupiłaby je, nawet gdyby kosztowały pięćdziesiąt.

Chłopcy stali między półkami niczym para przestraszonych króliczków i nie odrywali 

od niej wzroku. Westchnęła.

- Chcecie iść pooglądać zabawki?

„Pooglądać” to było słowo klucz. Chłopcy gapili się z otwartymi buziami na figurki 

rozmaitych   wojowników   i   bohaterów,   oczarowani   wielkimi   mięśniami   i   kolorowym 

plastikiem. Rose czekała na nich przy końcu regału. Nie mogła przestać myśleć o tamtym 

mężczyźnie na drodze. Nikt z miejscowych, tego akurat była w stu procentach pewna. W tej 

okolicy Rubież stanowiła wąski pas między światami, szeroki na zaledwie dwanaście mil. Nie 

było   tu   nawet   prawdziwego   miasta,   tylko   domostwa   rozrzucone   na   obrzeżach   Boru   i 

Wschodnie Wrota, zbyt małe jak na swoją wielką nazwę. Rose znała wszystkich tutejszych 

Rubieżników z widzenia i nigdy wcześniej nie widziała tego króla szos. Nie zapomniałaby 

takich oczu. Jeśli więc nie był  z Wrót, to najpewniej pochodził z Dziwoziemi. Ludzie z 

Niepełni   preferowali   broń   palną,   nie   białą.   Rose   przygryzła   wargę.   Dla   Rubieżników 

przekraczanie granicy z Niepełnią lub Dziwoziemią nie stanowiło najmniejszego problemu. 

Inaczej rzecz się miała z tymi, którzy urodzili się w jednym ze światów.

Po pierwsze, większość mieszkańców zarówno Niepełni, jak i Dziwoziemi nie umiała 

zobaczyć tego, co leżało poza granicami ich świata. Jeśli ktoś z Niepełni chciałby udać się do 

background image

Rubieży w ślad za Rose, przestałby widzieć dziewczynę w chwili, gdy przekroczyłaby ona 

granicę. Po prostu zniknęłaby w ułamku sekundy, podczas gdy podążająca za nią osoba nadal 

poruszałaby   się   we   własnym   świecie.   Ponieważ   mieszkańcy   Niepełni   nie   byli   w   stanie 

zauważyć granicy, leżąca za nią Rubież w ogóle dla nich nie istniała, zupełnie jak pokój za 

drzwiami,   których   nie   można   otworzyć.   Podobnie   rzecz   się   miała   z   mieszkańcami 

Dziwoziemi, oni też nie dostrzegali granicy ani tego, co leżało za nią. Żyli więc nieświadomi 

tego,   że   tuż   obok   znajduje   się   inny,   niesamowity   świat,   stanowiący  wrota   do  kolejnego, 

jeszcze dziwniejszego.

Oczywiście, jak zawsze istniały wyjątki od reguły. Czasami w Niepełni rodzili się 

ludzie z talentem magicznym, drzemał w nich przez lata, aż któregoś dnia odkrywali zupełnie 

nową   ścieżkę   i   decydowali   się   zobaczyć,   dokąd   ona   prowadzi.   Czasami   i   komuś   z 

Dziwoziemi udawało się odkryć inny wymiar. Nie znaczyło to jednak, że przejście do nowego 

świata nie nastręczało problemów - przekraczanie granicy bolało. I nic nie można było na to 

poradzić. Rubieżnicy, jak Rose, zazwyczaj pozostawali w świecie między światami, ponieważ 

pozwalał im on na zachowanie talentu magicznego, ale studiowali i pracowali w Niepełni, bo 

tylko tak mogli zarobić na życie. Dla nich przekraczanie granicy wiązało się z uczuciem 

dyskomfortu i niepokoju, zwieńczonych przeszywającym bólem. Tymczasem dla urodzonych 

w Niepełni lub Dziwoziemi była to prawdziwa agonia. Co nie zmieniało faktu, że zawsze 

znalazł się ktoś na tyle zdeterminowany, by to przetrwać.

Karawany   z   Dziwoziemi   przybywały   do   Wschodnich   Wrót   mniej   więcej   co   trzy 

miesiące. Jak większość Rubieżników Rose wydawała każdego luźnego dolara na śmieci z 

Niepełni:  pepsi,  rajstopy,  fantazyjne  długopisy.  Kiedy  tylko  przyjeżdżała   karawana,  Rose 

sprzedawała swoje łupy albo wymieniała na jakieś towary z Dziwoziemi, głównie biżuterię 

lub   inne   egzotyczne   świecidełka,   które   potem   sprzedawała   w   Niepełni.   W   ten   sposób 

zyskiwała trochę dodatkowego grosza.

Karawany nigdy nie zatrzymywały się na długo. Każdy ze światów był zachłanny. 

Zbyt   wiele   czasu   w   Niepełni   pozbawiało   talentów   magicznych.   Zbyt   wiele   czasu   w 

Dziwoziemi   mogło   oznaczać   skażenie   magią,   a   wtedy   granica   Niepełni   pozostawała   na 

zawsze niedostępna. Rubieżnicy mieli swoistą odporność - mogli dłużej przebywać w obu 

światach bez narażania się na konsekwencje, ale dłużej nie znaczyło wiecznie. Do dzisiaj 

wszyscy   pamiętali   Petera   Padrake’a,   Dziwoziemca,   który   przekroczył   granice   Niepełni   i 

stracił talent magiczny. Nie mógł nawet wejść na tereny Rubieży.

Co mogło skłonić mieszkańca Dziwoziemi, by naraził się na straszliwe cierpienie i 

utratę talentu? Z pewnością nie przybył tu z karawaną, nie spodziewali się żadnej jeszcze 

background image

przez kilka tygodni. Musiała być to jakaś wyjątkowo ważna sprawa. Być może przybył tu po 

nią...

Ta myśl ją otrzeźwiła. Nie, uznała stanowczo. Zostawiono ją w spokoju na trzy lata. Z 

pewnością obcy wcale nie pochodził z Dziwoziemi. Rubież była wąska, ale rozciągała się tak 

daleko jak oba światy. Na wschodzie sięgała oceanu, w stronę przeciwną ciągnęła się przez 

tysiące mil. Być może obcy przybył właśnie stamtąd. Tak, na pewno stamtąd. Zresztą kogo 

obchodziło skąd?

Rose westchnęła i zdjęła z półki wielką butlę płynu do baniek. Georgie lubił bańki. 

Potrafił  je utrzymać  nieruchomo  całe  dwadzieścia  sekund. I tak już przekroczyła  budżet, 

kupując buty. Jak się powiedziało a, trzeba też powiedzieć b. W końcu Georgie nie zrobił nic 

złego, za to Jack w pewnym sensie został nagrodzony za rozwalenie nowych butów. Mogła 

kupić bańki, dla Georgiego byłaby to całkiem niezła praktyka. Pomogłaby mu nauczyć się 

rzucać rozbłyskiem...

Dotarła do niej przykra prawda: Jack dostał nowe buty, a Georgie dostanie tylko jakieś 

głupie bańki. To nie było w porządku. Czego by nie zrobiła, jak by się nie starała, zawsze 

kończyło się to porażką. Co powinna właściwie zrobić? Kupić bańki czy nie kupować niczego 

poza butami? Naprawdę chciałaby mieć podręcznik, zestaw instrukcji, co zrobiłby w danej 

sytuacji odpowiedzialny rodzic. Wyobraźnia podsunęła jej obrazek Georgiego zakutego w 

żelazne kajdany, przed jakimś psychiatrą z Niepełni. „Widzi pan, wszystko zaczęło się od 

baniek...”

W alejce między regałami rozległ się głos Georgiego, odpowiedział mu inny, głęboki i 

męski. W głowie Rose natychmiast rozdzwonił się alarm. Wychyliła się zza półki z płynami 

do baniek. Obok chłopców stał jakiś mężczyzna. Odłożyła trzymaną w ręku butelkę i ruszyła 

w ich stronę. Mężczyzna stał do niej tyłem, prezentując szerokie, mocne plecy w wyblakłej 

zielonej   koszulce,   mocno   napiętej   na   ramionach,   za   to   luźnej   w   okolicy   talii.   Nie   było 

wątpliwości, że koszulka miała  swoje najlepsze dni za sobą. Tak samo jak jeansy:  stare, 

wytarte i zszarzałe od brudu, który wżarł się w tkaninę. Obcy miał ciemne włosy niemal 

sięgające ramion. To nie był żaden z tutejszych Rubieżników ani też żaden nowo przybyły 

zza   granicy   Rubieży   czy   Dziwoziemi,   takiego   Jack   by   natychmiast   wywąchał.   Magia 

wprawdzie nie działała w Niepełni, ale nos Jacka i tak był o wiele lepszy niż normalnie. A 

ludzie, którzy mieli magię we krwi, pachnieli specyficznie. Rose nigdy tego nie poczuła, ale 

Jack utrzymywał,  że pachną jak placki, cokolwiek to miało znaczyć. Jego bezwzględnym 

obowiązkiem było informowanie siostry, jeśli natknie się na obcą pachnącą plackami osobę w 

Niepełni.

background image

Podchodząc, usłyszała słowa nieznajomego:

- ...tak, ale ramiona mu się nie ruszają. Może tylko tak stać. Nie będzie walczył.

Nie brzmiał jak pedofil, ale chyba pedofile nigdy nie brzmią jak pedofile, tylko jak 

najlepsi sąsiedzi,  zawsze przestrzegają prawa i uczęszczają do kościoła. I umieją  znaleźć 

wspólny język z dziećmi. Georgie ją zauważył.

- Rose, ten pan też lubi figurki.

-  Ach,  tak.   -  Gdyby  byli  w  granicach  Rubieży  i  gdyby  wiedziała,   w  jaki   sposób 

przekształcić  swą  moc   w któryś  z   żywiołów,   jej   głos  zamroziłby  wszystko  w  promieniu 

dwudziestu   jardów.   -   I   zawsze   kręci   się   w   alejkach   z   zabawkami   i   rozmawia   z   małymi 

chłopcami?

Mężczyzna  odwrócił się. Miał chyba  koło trzydziestki, przystojną twarz o mocnej 

szczęce, wysokich kościach policzkowych i twardych męskich rysach. Policzki były lekko 

zapadnięte,   a   nos   wąski   i   prosty.   Spojrzała   w   głębokie   orzechowe   oczy   i   uspokoiła   się: 

spoglądały otwarcie i uczciwie. To nie pedofil, uznała. To po prostu jakiś miły gość, który 

rozmawia z dziećmi o zabawkach.

Mężczyzna zdjął z górnej półki figurkę pirata.

- Ten się rusza, można go upozować. - Podał figurkę zachwyconemu Georgiemu. - 

Przepraszam - zwrócił się do Rose. - Nie chciałem pani zaniepokoić.

- Nie byłam zaniepokojona - odpowiedziała nieco przystępniej.

- Mój błąd. - Odwrócił się od chłopców.

Rose poczuła się dziwnie.

- Kupuje pan sobie czy dla syna? - zapytała tylko po to, by powiedzieć cokolwiek.

- Dla siebie.

- O, kolekcjoner? Jest pan jednym z tych Nigdy-Nie-Wyjmuję-Niczego-Z-Pudełka?

Po prostu świetnie, pomyślała, zamiast skończyć rozmowę w jakiś rozsądny sposób, 

zadawała obcemu człowiekowi pytania, obrażając go przy okazji. Zerknął na nią.

- Nie. Wyjmuję je z pudełka i się nimi bawię. Inscenizuję wielkie bitwy. Do tego 

dzielę   moich   bohaterów   na   kategorie   wagowe   -   w   jego   głosie   brzmiało   coś   na   kształt 

wyzwania.

- Ma pan dużo figurek? - zapytał Georgie.

- Cztery pudła.

Chwalipięta, pomyślała Rose z nieoczekiwaną niechęcią i zaraz sama skarciła się w 

myślach.   Nieznajomy   nie   mógł   wiedzieć,   że   nie   stać   jej   na   kupno   zabawek.   Po   prostu 

odpowiedział na pytanie. Powinna zakończyć rozmowę jak najszybciej, kupić te przeklęte 

background image

buty i wracać do domu.

-  Wciąż   czekam   na  porządną   figurkę   Conana,  ale   jakoś  nie   mogę  się   doczekać   - 

powiedział mężczyzna. - Już przestałem wierzyć, że kiedyś ją wyprodukują. Miałem nadzieję 

kupić dzisiaj Zieloną Strzałę, ale jakoś go nie widzę.

- Którego?

Popatrzył na nią podejrzliwie.

- Jednego z Hard Traveling Heroes.

Rose kiwnęła głową, przy dwóch młodszych braciach stała się ekspertem w dziedzinie 

figurek.

-   Z   DC   Direct?   Równoległy   Wszechświat   kawałek   dalej   go   ma,   ale   kosztuje 

trzydzieści dolarów - wyrwało jej się. Miała ochotę wymierzyć sobie policzek.

Oczy błysnęły mu zainteresowaniem.

- Może mi pani pokazać, gdzie to dokładnie jest?

- Zaprowadzimy pana - zaofiarował się Georgie.

Skarciła go spojrzeniem.

- Możemy pokazać panu komiksy, prawda, Rose? - Jack patrzył na nią ogromnymi 

oczyma.

Musiała się wysilić, żeby nie zazgrzytać zębami.

- W porządku - wtrącił się nieznajomy. - Sam znajdę. Dzięki za informację.

Patrzył na nią, jakby była niespełna rozumu.

- Ależ nie, zaprowadzimy pana - Rose usłyszała swój własny głos. - To niedaleko, ale 

trudno wyjaśnić, jak tam dojść. Chodźcie, chłopcy.

Pięć minut później wszyscy czworo szli chodnikiem przy Wal-Marcie.

- Raz jeszcze dziękuję - odezwał się mężczyzna. - Mam na imię William.

- Rose - odpowiedziała lakonicznie.

William   ponad   wszelką   wątpliwość   oczarował   chłopców,   szczególnie   Jacka,   co 

zresztą wcale jej nie dziwiło. Jack był za mały, żeby pamiętać tatę, a żaden z wujków czy 

kuzynów nie był obecny w ich życiu na tyle długo, by pozostawić po sobie jakiś ślad. Jack 

desperacko pragnął uwagi ze strony jakiegoś mężczyzny.

- Mam nowe buty - powiedział.

William zatrzymał się i obejrzał nowy nabytek.

- Super.

Jack uśmiechnął się. To był wyjątkowo blady i nieśmiały uśmiech. Ale Jack w ogóle 

rzadko   się   uśmiechał.   Gdyby   w   tej   chwili   Rose   mogła   dostać   tatę   w   swoje   ręce, 

background image

wprasowałaby   go   w   asfalt   jednym   ciosem.   Georgie   nabrał   powietrza.   Najwyraźniej   nie 

zamierzał pozostać w tyle. Rose niemalże widziała trybiki obracające się mozolnie pod blond 

czupryną.   Trzeba   mu   było   kupić   te   bańki,   przynajmniej   miałby   coś   nowego,   żeby   się 

pochwalić.   Georgie   mrugnął   kilkakrotnie   i   nie   znalazłszy   niczego   innego,   czym   mógłby 

zrobić wrażenie, wypalił:

- Dostałem szlaban za donoszenie!

- Naprawdę? - zapytał William.

Rose   zesztywniała.   Jeśli   Georgie   wspomni   o   strzygilach,   będzie   musiała   szybko 

znaleźć wyjaśnienie dla jego słów. Ale Georgie ograniczył się tylko do kiwnięcia głową.

- To chyba niedobrze - stwierdził William.

- No.

Mężczyzna zerknął na nią.

- Siostra często daje ci szlaban?

-   Nie.   Zazwyczaj   robi   tak.   -   Georgie   wywrócił   oczami,   doskonale   naśladując   jej 

grymas, i mruknął: - Dlaczego ja?

William znów na nią popatrzył.

- Skąd pomysł, że jestem ich siostrą?

Wzruszył ramionami.

-   Wyglądasz   zbyt   młodo   na   mamę,   no   i   niewiele   dzieci   zwraca   się   do   matki   po 

imieniu.

Doszli do ulicy, Rose ujęła chłopców za rączki i przeszli na drugą stronę, a potem po 

trawie w kierunku niewielkiego placyku.

- Nie jesteś stąd?

- Nie. Dopiero co przeprowadziłem się tu z Florydy. Lepiej tu z pracą - wyjaśnił.

- A czym się zajmujesz?

- Kładę podłogi.

Rose kiwnęła głową ze zrozumieniem. No tak, miasto rozwijało się gwałtownie. Za 

każdym razem, gdy była w tej okolicy, widziała, jak wycinane są kolejne kawałki lasu, by 

zrobić miejsce dla nowych domów i centrów handlowych. Fachowiec od podłóg mógł tu 

całkiem nieźle zarobić. Nic dziwnego, że stać go było na cztery pudła figurek.

Równoległy Wszechświat upchnięty był pomiędzy kawiarnię a magazyn UPS. Jak na 

sklep z komiksami był zaskakująco uporządkowany i zorganizowany. W poprzednim życiu 

jego właściciel Peter Padrake był komandorem Peterem Padrakiem, plagą Krwawego Morza i 

background image

lojalnym   kaprem   Adrianglii,   państwa   w   Dziwoziemi.   Przed   dziesięciu   laty   przekroczył 

granice i udał się do Niepełni na emeryturę. Zdołał jakoś wymienić oszczędności na dobre 

stare   dolary   i   otworzył   Równoległy   Wszechświat.   Zarządzał   sklepem   tak,   jak   wcześniej 

musiał   rządzić   statkiem:   miejsce   było   absolutnie   nieskazitelne.   Komiksy   uporządkowano 

według   wydawców   i   tytułów,   każdy   egzemplarz   zabezpieczony   był   folią   i   na   każdym 

znajdowała się cena. Ostateczna. Peter nie znosił targowania się.

Przywitał ich z kwaśną miną. Rose wiedziała, że nie chodziło o nic osobistego. Jej 

obecność oznaczała kłopoty, a kłopotów Peter nienawidził nawet bardziej niż targowania się.

- Tutaj. - Georgie pociągnął Williama za rękaw. - O, tu!

William poszedł za chłopcami w głąb sklepu. Rose uśmiechnęła się do Petera, ale on 

postanowił   udawać   rzeźbę   z   Wyspy   Wielkanocnej.   Umknęła   więc   przed   jego   ciężkim 

spojrzeniem,   oglądając   powieści   graficzne,   wystawione   w   gablotach.   Kochała   komiksy. 

Książki też. Były jej oknem na Niepełnię i przepustką do krainy marzeń.

Genialna   Dziewczyna...   Rose   często   marzyła,   że   tak   jak   fikcyjna   Agatha   buduje 

superbroń ze starego widelca, zużytej  gumy balonowej i kawałka struny.  Wzięła  do ręki 

zafoliowany   egzemplarz.   Dwadzieścia   dolarów...   Nie   w   tym   życiu.   Podniosła   głowę   i 

zobaczyła, jak Georgie czyta Williamowi opis figurki umieszczony z tyłu pudełka.

Jest całkiem przystojny, pomyślała, patrząc na mężczyznę. No i cierpliwy. Większość 

facetów już dawno spławiłaby dzieciaka. Być może jednak jest tym pedofilem. Nie, no to już 

naprawdę idiotyczny pomysł. Dlaczego każdy facet, który poświęci odrobinę uwagi dwóm 

chłopcom, najwyraźniej desperacko spragnionym męskiego towarzystwa, miałby od razu być 

pedofilem?

William uśmiechnął się do niej. Odpowiedziała ostrożnym uśmiechem. Coś z tym 

facetem było nie tak, nie mogła sobie tylko uzmysłowić co. Najwyższy czas zabrać chłopców 

do domu. Okrążyła niewielką gablotę wystawową i wpadła na Jacka. Stał jak skamieniały, na 

ugiętych nogach, z oczyma utkwionymi w półce z książkami, niczym kot obserwujący ofiarę. 

Niemalże   nie   oddychał.   Rose   popatrzyła   w   tym   samym   kierunku   i   zobaczyła   kolorową 

książkę z komiksami. Mniejszą, a zarazem grubszą od typowych amerykańskich, wypełnioną 

japońską   mangą.   Na   okładce   widniała   nastolatka   w   marynarskim   ubranku   i   białowłosy 

chłopiec w czerwonym kimono. W poprzek okładki czerwienił się napis: „Inu Yasha”. Rose 

wzięła książkę z półki, Jack ani na chwilę nie oderwał wzroku od okładki.

- O co chodzi? - spytała Rose.

- Kocie uszy - wyszeptał. - On ma kocie uszy.

Dokładniej przyjrzała się okładce i zauważyła puszyste trójkąty wystające spomiędzy 

background image

białych włosów chłopca. Przerzuciła kilka kartek.

- Tu jest napisane, że to pół człowiek, pół demon-pies. Więc to nie są wcale kocie 

uszy.

Wyraz desperacji na twarzy brata wyraźnie powiedział Rose, że mały ma to gdzieś. 

Spojrzała na Petera.

- Teraz handlujesz mangą?

Peter wzruszył ramionami.

- To używane. Znajomy je przyniósł. Sprzedaję jako komplet, trzy za dziesięć. Jak 

zejdą, to może zamówię kilka nowych egzemplarzy.

- Proszę - wyszeptał Jack, patrząc na siostrę wielkimi oczami.

- Nie ma mowy. Dostałeś buty. A Georgie nie dostał nic.

- A mogę dostać to? - zapytał Georgie natychmiast pojawiając się obok.

- Nie. - Mogła wyrzucić trzy dolce, ale nie dziesięć, a po minie Petera widziała, że nie 

ma zamiaru sprzedawać trzech tomów oddzielnie.

- Ja im to kupię - zaproponował William.

- Nie! - Cofnęła się o krok. Może i byli biedni, ale nie byli żebrakami.

- Poważnie, przyciągnąłem cię tutaj, żebyś mi pokazała sklep. I tak kupuję Zieloną 

Strzałę, dziesięć dolarów w tę czy w tę nie zrobi mi różnicy. Ja za to zapłacę - zwrócił się do 

Petera.

- W żadnym wypadku - powstrzymała go, a w jej głosie dźwięczała stal.

- Rose, proszę... - zaczął jęczeć Georgie.

- Jesteś Draytonem. My nie błagamy - ucięła.

Natychmiast zamknął usta.

- Dogadajcie się i przestańcie marnować mój czas - wtrącił Peter.

William spojrzał na niego. To było  niesamowite spojrzenie, ciężkie  i nieruchome. 

Przebiło Petera niczym sztylet. I choć William nie patrzył na Rose, i tak poczuła gwałtowną 

potrzebę natychmiastowej ucieczki. Padrake wsunął dłoń do szuflady, w której przechowywał 

swoją czterdziestkępiątkę, i znieruchomiał niczym posąg. Rose podniosła książki i położyła je 

na ladzie.

- Miało być dziesięć?

-   Dziesięć   sześćdziesiąt   dziewięć   z   podatkiem   -   skorygował   Peter,   nie   odrywając 

wzroku   od   Williama.   Uśmiechnęła   się.   Miała   w   portmonetce   dokładnie   dziesięć 

siedemdziesiąt pięć. Pieniądze na benzynę. Podała je Peterowi, dostała resztę i, wciąż z tym 

samym uśmiechem na twarzy, podała książki chłopcom i wymaszerowała ze sklepu, holując 

background image

za sobą obu braci.

- Rose, zaczekaj.

William wyszedł za nią.

Po prostu idź...

- Rose!

Zatrzymała się i odwróciła.

- Tak?

Dogonił ją.

-   Gdybym   się   nie   odezwał,   nie   kupiłabyś   tych   książek.   Pozwól,   że   ci   to   jakoś 

wynagrodzę. Zjedz ze mną jutro obiad. Ja stawiam.

Mrugnęła.

- Nikogo tu nie znam - ciągnął. - Mam już serdecznie dość samotnych posiłków. No i 

głupio mi z powodu tego, co się stało w sklepie.

Zawahała się. Pochylił się, by zajrzeć jej w oczy.

- Naprawdę chciałbym znowu cię zobaczyć. Zgódź się. Minęły wieki od jej ostatniej 

randki. Cztery lata. Jutro była środa, pierwszy dzień szkoły. Chłopcy na pewno będą chcieli 

odwiedzić Babcię i wszystko jej opowiedzieć. Mogła wyrwać trochę czasu dla siebie. Ale 

było w Williamie coś takiego, co ją odpychało. Był przystojny i właściwie chciała, żeby jej 

się podobał. Tylko  że się nie podobał. A spojrzenie,  jakim obdarzył  Petera, było  niemal 

mordercze.

- Nie jesteś w moim typie.

- Skąd wiesz? Nie zamieniliśmy nawet dwudziestu słów.

To niewątpliwie była prawda. Nic o nim nie wiedziała. Ale o wiele rozsądniej było 

odmówić  i  wrócić  za  krąg  barierowy.   Ukryć  się.  I  wraz  z  tą  myślą  w Rose  obudził  się 

sprzeciw,   bunt,   jak   wtedy,   na   początku   piątej   klasy,   gdy   Sarah   Walton   po   raz   pierwszy 

nazwała ją córką dziwki. Ten sam upór Draytonów, który jej Babkę uczynił sławną. Nie, 

pomyślała, nikt jej nie zmusi, by ukrywała się w kręgu przez resztę życia. Ale też nikt jej nie 

zmusi, by postępowała wbrew sobie. To byłby po prostu inny rodzaj słabości.

-   Jesteś   miłym   facetem,   Williamie.   Ale   nie   mogę.   Jutro   jest   rozpoczęcie   roku 

szkolnego i muszę być w domu.

Przez moment patrzył na nią w milczeniu, po czym uniósł ręce w obronnym geście.

- W porządku. Może wpadniemy jeszcze kiedyś na siebie - jego słowa brzmiały jak 

obietnica.

- Może - odpowiedziała.

background image

Rozdział trzeci

Środa minęła stanowczo zbyt szybko.

Biała ciężarówka minęła ją, rycząc klaksonem, ale Rose nawet nie spojrzała w tamtą 

stronę. Wskaźnik poziomu paliwa niebezpiecznie zbliżył się do końca żółtego pola.

- Dojedź do granicy - mruknęła Rose. - Tylko o to proszę.

Stary   ford   toczył   się   naprzód,   skrzypiąc   i   trzeszcząc.   Rose   jechała   z   prędkością 

trzydziestu mil na godzinę, żeby zaoszczędzić paliwa. Przed nią słońce powoli chowało się za 

horyzont,  malując  niebo na czerwono.  Była  koszmarnie  spóźniona.  Musiała  pracować po 

godzinach. Firma zajmująca się nadrukami na koszulkach wezwała ich do nagłego wypadku. 

Jakiś niezadowolony pracownik spryskał podłogę lepką substancją, używaną do przylepiania 

koszulek na czas drukowania wzorów. Zanim właściciel firmy zorientował się, co się stało, i 

wezwał ekipę Ładu i Porządku, do podłogi przywarł każdy możliwy rodzaj brudu. Na mur. 

Jedynie terpentyna była w stanie rozpuścić lepką skorupę. Razem z Latoyą spędziły ostatnie 

dwie godziny na kolanach, wylewając rozpuszczalnik na lepkie kafelki. Palce Rose pachniały 

terpentyną, włosy pachniały terpentyną,  skóra też... A przy tym  strasznie bolały ją plecy. 

Marzyła tylko o tym, by dotrzeć do domu i wziąć prysznic. To prawda, była sprzątaczką, ale 

to nie znaczyło, że powinna rozsiewać woń jak kupa śmieci.

Gdzieś   w   głębi   duszy  Rose   żałowała   nieco,   że   odrzuciła   propozycję   Williama.   Z 

pewnością nie był materiałem na chłopaka, ale może zostaliby przyjaciółmi. Miałaby z kim 

pogadać od czasu do czasu, z kimś spoza Rubieży. No nic, było, minęło, powiedziała „nie” i 

teraz musiała być gotowa na konsekwencje.

Znajomy zakręt Potter Road wyłonił się z zieleni. Nareszcie.

Silnik zakaszlał nagle.

- Nie, no proszę, dasz radę.

Ford kaszlnął raz jeszcze. Rose zdjęła stopę z gazu, pozwalając, by półciężarówka siłą 

rozpędu weszła w zakręt i potoczyła się drogą między drzewami. Odrobina gazu. Jeszcze 

troszkę...

Granica. Magia zapłonęła, wypełniając ciało Rose znajomym ciepłem. W tej samej 

chwili silnik zgasł z cichym pomrukiem. Dziewczyna skierowała samochód na pobocze, a 

potem   prosto   w   splątaną   zieleń   krzaków,   która   zamknęła   się   za   nim   natychmiast.   Rose 

background image

wysiadła i poklepała ciepłą jeszcze maskę forda.

- Dzięki.

Pierwszy dzień szkoły, a jej zabrakło benzyny. Dobrze, że Babcia obiecała odebrać 

chłopców po lekcjach i przypilnować  ich do powrotu Rose. Zazwyczaj  wracali sami, ale 

dzisiejszy dzień był wyjątkowy. Będą pękać od nadmiaru wrażeń i wstrząsających informacji.

Rose ruszyła ścieżką wydeptaną wzdłuż drogi. Bór tłoczył się na skraju piaszczystego 

pobocza,   potężne   drzewa   zaplatały   ramiona   ciemnych,   powykręcanych   konarów,   ziemię 

wokół   pni   pokrywała   miękka   pozostałość   setek   minionych   jesieni.   Bladobłękitne   powoje 

ozdabiały gałęzie niczym wyszukana biżuteria.

Pomiędzy   drzewami   czaił   się   zmierzch.   Gruby   kożuch   kurzu,   który   w   Niepełni 

całkiem pochłonął już drzewa, tu ustąpił miejsca mchom, otulającym pnie na podobieństwo 

aksamitnych rękawów, najeżonych maleńkimi kwiatkami, które wyglądały jak wywrócone 

pantofelki,   fioletowe,   miętowozielone,   lawendowe   i   różowe.   Dziesiątki   ziół   przesycały 

powietrze   aromatyczną   mieszanką   woni.   Z   ciemnej   głębiny   lasu   dobiegały   złowieszcze 

odgłosy, a czasem para płonących oczu błysnęła gdzieś wśród liści. Rose nie zwracała na to 

uwagi. Bór to Bór, a większość istot tutaj wiedziała, kim ona jest, i zostawiała ją w spokoju.

Do   domu   miała   jeszcze   dwie   mile.   Szła   miarowym,   wyciągniętym   krokiem 

wytrawnego piechura aż do trzeciego zakrętu. Zatrzymała się. W tym miejscu człowiek z 

dwoma mieczami wskoczył na jej samochód.

Popatrzyła uważnie na ślady, coś nie dawało jej spokoju. Jeśli dobrze pamiętała, to 

maska forda sięgała niewiele powyżej jej talii. Rose kiwnęła się raz i drugi na palcach i 

skoczyła jak mogła najwyżej. Nawet się nie zbliżyła do tej wysokości. Może gdyby nabrała 

rozpędu,   udałoby   jej   się   umieścić   na   masce   jedną   nogę.   Tymczasem   obcy   wskoczył   na 

ciężarówkę będącą w ruchu i wylądował na obu nogach, jakby to była najłatwiejsza rzecz na 

świecie. Niewyraźny,  wysoki dźwięk oderwał Rose od badania śladów. Po lewej potężne 

drzewo   pochylało   gałęzie   nad   ścieżką   na   poboczu.   Jakieś   dziewięć   stóp   nad   ziemią,   w 

miejscu,   gdzie   potężny   pień   się   rozdwajał,   do   kory   przywarła   chuda   postać.   Kenny   Jo 

Ogletree.

Na liście osób, które Rose darzyła sympatią, Kenny zajmował dość odległą pozycję. 

Zaledwie oczko wyżej niż jego matka, Leanne, swego czasu najlepsza przyjaciółka Sarah 

Walton.   Największym   osiągnięciem   Leanne   było   nabazgranie   niezmywalnym   markerem 

DZIWKI

 

SUKA

  na   szafce   Rose.   Gramatyka   nie   była   najmocniejszą   stroną   Leanne   w 

przeciwieństwie do umiejętności zatruwania życia innym. Jabłko padło niedaleko od jabłoni - 

dziewięcioletni Kenny był takim samym potworem o jadowitym języku. Jakiś miesiąc temu 

background image

on i Georgie mieli sprzeczkę dotyczącą rozgrywki softballa. Gdyby nie Jack, Kenny stłukłby 

Georgiego na kwaśne jabłko. Jednak Kenny, tak jak i pozostałe dzieci, bał się Jacka, bo ten 

zawsze walczył tak, jakby od tego zależało jego życie. I nie zawsze przestawał, nawet jak 

wygrał.

Nieruchomy niczym posąg Kenny kurczowo trzymał się drzewa, aż kostki na dłoniach 

pobielały mu z wysiłku. Widziała brudne plamy na koszulce i wyświechtanych szortach i 

krew, która gęstymi  kroplami spływała na łydkę chłopca z długiego zadrapania na udzie. 

Mały   wlepiał   w   Rose   nieprzytomne   spojrzenie   szklistych   oczu   o   niepokojąco   jasnych 

białkach.

Wszystkie przykrości, jakich doznała ze strony Leanne, przestały mieć jakiekolwiek 

znaczenie w obliczu śmiertelnie wystraszonego dziewięciolatka.

- Wszystko w porządku, Kenny?

Nie odpowiedział.

Krzaki   po   lewej   zaszeleściły,   złowieszczo,   niebezpiecznie.   Rose   nie   miała 

wątpliwości,   że   ten   szelest   zapowiada   skradającego   się   drapieżnika.   Cofnęła   się   powoli. 

Gałęzie ugięły się, trójkątne ciemne liście rozchyliły i na drogę wylazło potworne stworzenie. 

Wysokie   na   pięć   stop   cielsko   zbudowane   było   z   rozkładających   się   tkanek,   tworzących 

odrażający patchwork. Rose zauważyła łuski leśnego węża na prawej nodze stwora, rdzawe 

futro lisa na ramieniu, matową sierść szarej wiewiórki na piersi, charakterystyczne dla świni 

brązowe   paski   na   podbrzuszu...   Części   brzucha   w   ogóle   brakowało   i   pomiędzy   białymi 

prętami   żeber   widać   było   gnijącą   masę   wnętrzności.   Twarz   istoty   wyglądała   równie 

potwornie.   Z   głębokich   oczodołów   łypało   na   Rose   dwoje   chorobliwie   bladych   oczu, 

płonących intensywnie skoncentrowaną nienawiścią. Szeroka gęba straszyła kilkoma rzędami 

trójkątnych zębów. Nierówny oddech stwora był ciężki i wilgotny. Zlep. Istota zrodzona z 

magii i nienawiści, żyjąca klątwa, czerpiąca siłę z gniewu swojego twórcy. Ktoś przeklął 

ziemię, a może dom w okolicy, a Bór nadał klątwie formę i cel: zabić wszystko, co stanie jej 

na   drodze.   Kenny   miauknął   jak   przerażony   kociak.   Zlep   złowieszczo   kłapnął   paszczą   i 

postąpił do przodu. Chciał zabić Rose, wykorzystać to, co z niej zostanie, do budowy swojego 

ciała.

Podniosła prawą dłoń.

Zlep   zasyczał,   rozłożył   powykręcane   ramiona   i   zaprezentował   żółte   szpony.   Na 

palcach Rose zakwitło magiczne lśnienie, magia wypełniała ją i, wibrując, szukała ujścia. 

Zlep zaatakował. Odrażająca dziura w brzuchu otwarta szeroko, pazury i kły gotowe ciąć i 

drzeć na strzępy.

background image

Rose rzuciła rozbłyskiem. Oślepiająco biały bicz magii wystrzelił z jej dłoni. Trafiła 

potwora w pierś. Zlep zrobił jeszcze krok siłą rozpędu, ale śnieżnobiały płomień już wgryzał 

się   w   jego   splot,   szukając   utkanej   ze   złej   woli   esencji.   Poszatkowanie   potwora   nie 

wystarczyło, by go unicestwić. Rose musiała zniszczyć samą klątwę. Kawałki przegniłego 

ciała sypały się ze zlepa na wszystkie strony. Postąpiła ku niemu, nie przestając palić go 

rozbłyskiem.   Ramię   pulsowało  napięciem.   Wreszcie   ze  stwora  pozostał  jedynie  niewielki 

kłębek ciemności, kipiący rozbłyskami czerwieni i fioletu. Rose zacisnęła pięść. Biały bicz 

otoczył okruch mroku. Rose ścisnęła mocniej, z całej siły wbijając paznokcie we wnętrze 

dłoni.   Ciemność   trzasnęła   jak   pękająca   skorupka   orzecha   i   rozpłynęła   się   w   fontannie 

śnieżnobiałych   iskier.   Rose   odetchnęła   głęboko   i   podeszła   do   drzewa,   starannie   omijając 

gnijące resztki zlepa.

- Złaź. - Wyciągnęła ręce do chłopca.

Kenny ani drgnął. Przez moment myślała, że trzeba będzie sprowadzić tu jego matkę, 

ale   nagle   dzieciak   zsunął   się   po   pniu,   szorując   po   szorstkiej   korze,   i   wpadł   prosto   w 

wyciągnięte ramiona Rose. Musiała go postawić, był za ciężki.

- Już go nie ma - powiedziała uspokajająco i przytuliła Kenny’ego. - Unicestwiony na 

zawsze. Rozumiesz?

Kiwnął potakująco głową.

- Już nie wróci. A jeśli kiedykolwiek  zobaczysz  coś takiego, biegnij do mnie  tak 

szybko jak potrafisz. A ja się z tym rozprawię. A teraz zmykaj do domu.

Popędził, aż się za nim kurzyło.

Rose odwróciła się i popatrzyła  na przegniłe  szczątki. Magów na tyle  silnych, by 

powołać   zlepa,   nie   było   w   okolicy   wielu,   a   do   tego   większość   miała   już   swoje   lata   i 

doświadczenie, jak również świadomość konsekwencji. Zlepa nie można było powstrzymać 

ani nim kierować. Zabijał wszystko, co tylko znalazło się na jego drodze. Od lat żadnego nie 

widziała.   A   do   zgładzenia   ostatniego   potrzeba   było   sporego   oddziału   zaopatrzonego   w 

benzynę i pochodnie.

Coś musiało pójść naprawdę źle, skoro komuś z okolicznych mieszkańców udało się 

wykląć zlepa.

Coś złego się tu działo. Rose poczuła na karku lodowate dotknięcie strachu. Przez 

moment miała ochotę iść za Kennym Jo do domu i przepytać Leanne, ale zrezygnowała z tego 

pomysłu.   Krótko   po   ukończeniu   szkoły   średniej   Sarah   Walton   wyszła   dobrze   za   mąż   i 

przeprowadziła się do ładnego domu w Niepełni. Plotka głosiła, że Leanne nie była mile 

widziana w wymarzonym domku swojej najlepszej przyjaciółki, co sprawiło, że miała jeszcze 

background image

więcej pretensji do życia. Rose nie rozmawiała z Leanne od czasów szkolnych i szczerze 

wątpiła, że ta zdecyduje się teraz przed nią otworzyć.

Rose ruszyła  raźno przed siebie. Im szybciej dotrze do domu, tym szybciej zyska 

pewność, że chłopcy są bezpieczni. Poza tym niewiele z tego, co działo się we Wschodnich 

Wrotach, umykało uwadze Babki Éléonore. Najlepiej będzie zapytać o wszystko właśnie ją.

Mémère?

Éléonore spojrzała na Georgiego. Nigdy nie udało jej się zrozumieć, skąd wiedział, 

żeby tak się do niej zwracać. Do żadnego z chłopców nie powiedziała ani słowa po francusku. 

A jednak Georgie nazywał ją tak od czasu, gdy skończył  dwa lata, wymawiając słowo z 

lekkim prowansalskim akcentem. W takich momentach Éléonore wracała na suche, ciepłe 

wzgórza, gdzie zwykła siadywać przy boku swojej  grand-mère,  skubiąc kawałek  fougasse

który zostawiał na języku niewyraźny posmak pomarańczy, i obserwując, jak mężczyźni grają 

la longue z gracją baletmistrzów.

- O co chodzi? - Uśmiechnęła się do wnuka.

- Możemy wyjść na podwórko?

Patrzyły   na   nią   dwie   pary   prawdziwie   anielskich   oczu:   błękitna   Georgiego   i 

bursztynowa Jacka. Obu daleko było do aniołków.

- Jest ciemno.

- Nie wyjdziemy poza krąg barierowy.

Wywróciła oczami.

- Aha, myślicie chyba, że urodziłam się wczoraj.

- Proooooszę!

Ze spojrzenia, jakim obdarzył ją Georgie, byłby dumny każdy szczeniaczek. Stojący 

za bratem Jack gorliwie kiwał głową.

-   No   dobrze   -   poddała   się,   zanim   serce   całkiem   jej   stopniało.   Rose   nie   byłaby 

zadowolona, ale Rose tu nie było, a czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. - Ale nie ufam 

wam za grosz, wychodzę z wami.

Zniknęli, zanim w ogóle zdążyła wstać z fotela.

Zabrała filiżankę z herbatą i wyszła na werandę, stary fotel na biegunach zaskrzypiał 

pod jej ciężarem.

Chłopcy ganiali po podwórku.

Za   linią   kamieni   Bór   szumiał   życiem.   Niebo   pociemniało   już   i   przybrało   kolor 

ciepłego fioletu, na tym tle wierzchołki drzew wydawały się niemal czarne. Liście szeleściły 

background image

miękko, poruszane chłodną, wieczorną bryzą. Gdzieniegdzie między drzewami rozkwitały 

białe   szpile   nocnych   igieł.   W   dzień   były   zaledwie   zielonymi   prętami   łodyg,   ale   wraz   z 

nadejściem   ciemności   uwalniały   kaskady   delikatnych,   dzwonkokształtnych   kwiatków   i 

wypełniały powietrze zapachem mimozy.

Éléonore odetchnęła głęboko i uśmiechnęła się do siebie.

Taki spokój...

Nagły lęk zapłonął jej u podstawy karku i popłynął wzdłuż kręgosłupa nieprzyjemnym 

lodowatym dreszczem. Czuła, że pali ją czyjś wzrok, jakby miała na plecach wymalowaną 

tarczę. Odwróciła się gwałtownie i zaczęła przeszukiwać czujnym spojrzeniem linię kamieni 

barierowych.

Tam.   Ciemniejszy   kształt   skulony   na   czterech   łapach,   zwarty   i   nieprzenikniony, 

niczym dziura wycięta w fakturze nocy, przez którą wyglądała pierwotna ciemność. Éléonore 

mogła dostrzec jedynie zarys, bardziej domyślała się, niż faktycznie widziała, co czai się w 

mroku.

Sięgnęła do niewielkiego talizmanu u szyi i gdy tylko jej palce zamknęły się na nim, 

wyszeptała:

- Zobacz.

Pojedynczy   impuls   magii   rozlał   się   falą   na   kształt   wachlarza,   zwinął   przestrzeń   i 

pozwolił  Éléonore spojrzeć  z bliska. Zobaczyła  ciemność,  a w niej  wąską szczelinę  oka, 

bladego,   fosforyzującego   szarością,   a   przy   tym   pozbawionego   tęczówki   czy   źrenicy. 

Spróbowała poszerzyć perspektywę i udało jej się dostrzec zarys kształtu kipiącego jakimś 

niezrozumiałym okrucieństwem. Wszystkie jej zmysły zawyły na alarm. Nagle oko uciekło z 

pola widzenia. Zdążyła tylko zobaczyć smugę ciemności znikającą w zaroślach.

W Borze mieszkały najróżniejsze istoty, ale po raz pierwszy Éléonore zobaczyła coś 

tak niepokojąco obcego. Zerknęła na dzieci bawiące się na trawniku, bezpieczne w kręgu 

barierowym. Wszystko w porządku, powiedziała sobie. Kamienie wokół domu były mocne i 

stare,   zaklęcie   wsiąknęło  głęboko   w ziemię.  Poza  tym  Rose  niedługo   wróci  do  domu,   a 

Éléonore współczuła każdej bestii, która znalazłaby się pomiędzy tą dziewczyną a jej braćmi.

To   był   pewnie   jakiś   dziwaczny   stwór   zrodzony   głęboko   w   trzewiach   Boru. 

Najpewniej jakaś bestia z Dziwoziemi zrobiła sobie wycieczkę na Rubież. Nie ma potrzeby 

opowiadać o tym Rose, zdecydowała Éléonore, nieszczęsna dziewczyna i tak ma już paranoję.

Rose   zatrzymała   się   na   skraju   trawnika.   Babcia   Éléonore   siedziała   przed   domem, 

popijając   gorącą   herbatę.   Jakiś   czas   temu   Babcia   uznała,   że   jest   wystarczająco   stara,   by 

background image

wyglądać jak wiedźma, i starannie o ten wygląd dbała. Jej siwe włosy upięte były w coś na 

kształt   koka,   udekorowanego   gdzieniegdzie   piórami,   gałązkami   i   talizmanami.   Jej   strój 

przyprawiłby   o   ból   głowy   każdego   projektanta   wyznającego   dekonstruktywizm:   ubranie 

składało   się   z   licznych   warstw   porozdzieranych   artystycznie,   w   efekcie   czego   Babcia 

przypominała na wpół oskubanego kurczaka. Wszystko to powiewało i tańczyło wokół niej, 

gdy się poruszała. Niestety, całość traciła na autentyczności, gdyż zarówno włosy, jak i każdy 

skrawek   stroju   były   niezwykle   czyste   i   rozsiewały   wokół   delikatny   zapach   lawendy.   W 

dłoniach Babcia trzymała zdecydowanie niewiedźmi kubek z puszystym, szarym kiciusiem.

- Chłopcy sprawiali jakieś kłopoty? - zapytała Rose, siadając obok.

Babcia wywróciła oczami.

-  No  proszę  cię,   mam   sto  siedem   lat,   myślę,  że   jestem   w  stanie  dać   radę  dwóm 

łobuzom.

Magia pozwalała Rubieżnikom zachować zdrowie i kondycję o wiele dłużej niż ich 

rówieśnikom w Niepełni. Babcia nie wyglądała na więcej niż pięćdziesiąt pięć lat. Zresztą w 

przypadku opieki nad chłopcami wiek Babci nie miał najmniejszego znaczenia. Rose o wiele 

bardziej niepokoił fakt, że w chwili gdy jej bracia robili proszące miny i oczy spaniela, nie 

było już mowy o zasadach i dyscyplinie.

Chłopcy gonili się po trawie: Jack, zwinny i szybki jak błyskawica, i Georgie, blady 

złotowłosy cień. Dzisiaj bledszy niż zazwyczaj. Jeden udawał Inu Yashę, pół chłopca, pół 

demona z komiksu, drugi najprawdopodobniej Lorda Sesshomaru, starszego i silniejszego 

brata. Kto był kim, Rose nie umiała zgadnąć. Nie żałowała zakupu komiksów. Dla chłopców 

książki stały się największym skarbem, zajmującym teraz honorowe miejsce na najwyższej 

półce w ich sypialni.

Georgie siadł nagle, zdyszany, spazmatycznie łapiąc powietrze. Sprawiał wrażenie, 

jakby za moment miał zwymiotować.

Babcia zacisnęła wargi.

- Co to było tym razem?

- Pisklątko - odpowiedziała Rose. Ożywił je rano, zanim jeszcze zdążyła wsadzić ich 

obu do szkolnego autobusu. Georgie zakasłał i pochylił się nad trawą. Jack zatrzymał się, 

popatrzył  na brata przez chwilę  zdezorientowany,  z twarzą  pozbawioną emocji,  po czym 

zawrócił i usiadł obok.

- Jeśli Georgie nie przestanie, umrze. - Babcia potrząsnęła głową. Rose westchnęła 

ciężko. Kiedy Georgie przywracał coś z martwych, robił to kosztem własnej siły życiowej. Im 

większa   była   jego   moc,   tym   słabsze   stawało   się   ciało.   Zupełnie   jakby   jego   umysł   był 

background image

płomieniem świecy, który płonąc jasno, zbyt szybko topi wosk. Starały się mu to wyjaśnić. 

Starały się z nim o tym rozmawiać. Uciekały się do gróźb i kar. Wszystko na nic. Georgie nie 

przestawał ożywiać istot, których śmierć go smuciła i bolała. Po prostu nie umiał pozwolić im 

odejść.

- Co za para - westchnęła Babcia. - Kot, który nieustannie igra ze śmiercią, i jego brat, 

który stara się utrzymać przy życiu połowę Boru - głos jej się nieco załamał. - Jak się ma 

Cletus? - Starała się, by zabrzmiało to jak najbardziej obojętnie, ale jej się nie udało.

- Bez zmian - odparła Rose.

W oczach Éléonore pojawił się cień. Zmarszczyła brwi i nalała wnuczce herbaty.

- Chłopcy wspominali coś o tym Williamie. Czym on się zajmuje?

Zdrajcy.

- Kładzie podłogi.

- Jesteś pewna, że to nie jakiś pedofil? Bo oni właśnie tak postępują, zastawiają sidła 

na kobietę z dziećmi, uwodzą ją i potem nagle się dowiadujesz, że te ich...

Rose rzuciła Babci piorunujące spojrzenie.

- Nie jest pedofilem.

- A skąd wiesz?

- Ma uczciwe oczy? - Rose rozłożyła ręce w geście bezradności.

- Jest przystojny?

Dziewczyna skrzywiła się lekko.

- Całkiem niezgorszy. Ciemne włosy, ciemne oczy. Można powiedzieć, że przystojny.

- Skoro tak dobrze wygląda, dlaczego nie pozwoliłaś się poderwać?

- To nie było to - odpowiedziała Rose krótko.

Babcia   popatrzyła   na   nią   uważnie   błękitnymi   oczyma   otoczonymi   gęstą   siateczką 

zmarszczek - zupełnie jak dwa fiołki w świeżo zaoranym polu.

- Rozumiem - odpowiedziała.

- Natknęłam się dzisiaj na zlepa. - Rose zmieniła szybko temat.

Brew Éléonore powędrowała ku górze.

- O, jak dużego?

Rose uniosła dłoń na wysokość około czterech stóp.

- O rany. To naprawdę spory. - Czysty błękit oczu Babci pociemniał z niepokoju.

Rose kiwnęła głową potakująco.

- Zagonił Kenny’ego Jo na drzewo.

- Kenny Jo sobie na to zasłużył. Zabiłaś?

background image

Uśmiechnęły się do siebie, tak jak zwykle uśmiechają się osoby dzielące jakiś sekret. 

Kilka tygodni po tym, jak Rose rzuciła białym rozbłyskiem, Babka powołała dla niej zlepa. 

Do ćwiczeń,  jak stwierdziła.  Ale Rose wiedziała,  że to  było  coś więcej  niż  tylko  proste 

ćwiczenie, to był test. Babcia chciała sprawdzić, ile mocy ma rozbłysk wnuczki. Dziewczyna 

zniszczyła zlepa w przeciągu kilku sekund. Po tej demonstracji Babcia milczała przez pół 

dnia, dziadek zaś stwierdził, że to rekord, i zapowiedział nadejście apokalipsy.

Rose skinieniem głowy odpowiedziała na pytanie Éléonore.

- Kto mógł go powołać, jak myślisz?

Babcia z westchnieniem odstawiła kubek.

- To potężna klątwa. Ja bym mogła.  Lee Stearns. Jeremiah Lovedahl. Adele Moore. 

Emily Paw. Jej ciotka Elsie pewnie też, ale biedaczka postradała rozum, będzie gdzieś tak ze 

dwie dekady temu?

- Słyszałam, że wydaje herbatki. - Rose upiła swojej.

-   Widziałam   nawet   -   przytaknęła   Éléonore.   -   Sadza   misie   pluszowe   przy   stole 

ogrodowym   i  nalewa  im  niewidzialnej   herbaty do  plastikowych  filiżanek.  Czasami   misie 

nawet piją. Kiedyś Elsie miała moc, ale wszystko się zmarnowało.

Rose   już   otworzyła   usta,   żeby   opowiedzieć   Babce   o   mężczyźnie,   który   lubił 

wskakiwać na samochody, ale zamknęła je bez słowa. To był z niczym niezwiązany incydent, 

po co Babcię denerwować.

- Dowiem się, kto powołał zlepa. I nie mam wątpliwości, że Adele i Jeremiah będą 

mieli tej osobie do powiedzenia kilka ostrych słów. - Starsza pani wstała. - Lepiej już pójdę. 

Jutro odwiedzę Adele i sprawdzę, co ona wie. Łobuzy odrobiły lekcje. A Georgie ma jakąś 

notatkę od nauczyciela, coś o kamiennym zeszycie.

- O czym? - zdziwiła się Rose.

- Chyba Georgie potrzebuje takiego zrobionego z marmuru?

- Zeszyt w marmurkowej okładce? - zgadła Rose.

- O właśnie. - Babcia podeszła do drzwi, jednak w progu zatrzymała się, by popatrzeć 

na wnuczkę. - Może powinnaś dać szansę temu chłopakowi? Życie nie kończy się Festynie 

Talentów. Toczy się dalej. Daj szansę chłopakowi.

Rose   zamyśliła   się.   Może   faktycznie   powinna   dać   Williamowi   szansę.   Większość 

dziewczyn w jej sytuacji pewnie by to zrobiła. Nie była na randce od lat.

I może to było sedno jej problemu. Od lat nie była na randce, może już nawet nie 

umiała   ocenić   ewentualnego   partnera.   Jakaś   jej   część   pragnęła   być   po   prostu   ładna   i 

beztroska.   W   rzadkich   momentach   zwątpienia   i   desperacji   chciała   mieć   u   swego   boku 

background image

mężczyznę, który patrzyłby na nią jak na swój najcenniejszy skarb. Który uważałby, że jest 

piękna,   i   często   jej   to   powtarzał.   I   William   niewątpliwie   mógłby   być   kimś   takim.   Głos 

rozsądku   podpowiadał,   że   lepiej   zrealizować   marzenie   po   części,   niż   nie   zrealizować   go 

wcale. Ale Rose wiedziała, że jeśli związałaby się z niewłaściwą osobą, byłaby nieszczęśliwa 

do końca życia. Kto się raz sparzył, ten nawet na zimne dmucha. Życie jak ze snu zasadniczo 

zawsze kończyło się okropnym przebudzeniem. Tę lekcję opanowała aż za dobrze.

Cała ta sprawa z Williamem tylko wytrąciła ją z równowagi. Nieświadomie obudził w 

Rose wszystkie dawne marzenia i nadzieje, które tak dokładnie zakopała gdzieś na samym 

dnie duszy. Nie chciała do nich wracać ani o nich myśleć. Tymczasem William wyciągnął 

cały ten bałagan na światło dzienne i teraz Rose musiała się z tym uporać. To właściwie 

nawet nie była wina Williama; jak się nad tym zastanowić, to zaproszenie od dowolnego 

przystojnego   faceta   mogło   spowodować   taki   łańcuch   reakcji.   Nie   chciała   umówić   się   z 

Williamem, ponieważ znalazł się we właściwym miejscu i właściwym czasie. A ona nawet 

sama przed sobą nie chciała wyjść na desperatkę.

Podniosła się, ustawiła kubki i czajniczek na tacy i odniosła do kuchni. Nie zawsze tak 

było, podsumowała w myślach. Jasne, nie była najbardziej popularną dziewczyną w szkole, 

ale kręciło się koło niej kilku chłopców. W tamtych czasach umawiała się nawet z takimi 

chłopakami,   których   i   Draytonówna   nie   przedstawiłaby   rodzinie.   Jak   Brad   Dillon.   Miał 

czarne włosy, seksowne brązowe oczy, świetne bicepsy. I najlepszy tyłek w hrabstwie.

Ale to było przed Festynem.

Wschodnie   Wrota   były   zbyt   małe   na   własną   szkołę   średnią,   więc   większość 

dzieciaków pobierała nauki w Niepełni. Owszem, była tu niewielka szkółka kościelna dla 

tych,   którzy   nie   mieli   właściwych   papierów   albo   dość   pieniędzy,   by   przekupić   jakiegoś 

dyrektora szkoły w Niepełni. Reszta miała pecha. Przez cztery kolejne lata musieli udawać, że 

są tacy sami jak reszta dzieci z Niepełni. Cztery lata, dzień po dniu boleśnie uświadamiali 

sobie, jak bardzo są biedni i jak wiele rzeczy na zawsze pozostanie dla nich niedostępne: 

studia, podróże, ładny dom...

Dlatego Festyny Talentów były takie istotne. Przypadały na trzydziesty dzień maja, 

kiedy szkoły Niepełni wysyłały swoich uczniów na wakacje. Dla absolwentów przychodził 

czas na świętowanie wolności. Wszyscy zjawiali się na Festynie, nawet błękitnokrwiści z 

sąsiedniej Dziwoziemi przybywali na imprezę spowici potężną magią swojej krainy. Kramy z 

jedzeniem pojawiały się jak spod ziemi. Obowiązkowo przyjeżdżała też karawana. A dla 

dzieci   ustawiano   trampoliny   i   dmuchane   zjeżdżalnie.   A   kiedy   już   wszyscy   pojedli   i 

pohandlowali, zbierali się na Kruczym Polu, by obejrzeć, jak tegoroczni absolwenci rzucają 

background image

rozbłyskiem. Nie było nic prostszego, a zarazem bardziej skomplikowanego niż rozbłysk. 

Eksplozja magii, czysta, konkretna, jak błyskawica. Była wyznacznikiem mocy rzucającego. 

Im   jaśniejszy   i   bardziej   ukierunkowany   rozbłysk,   tym   większa   moc   tego,   który   go 

wyprodukował.

Rubieżnicy trzymali się razem nawet w szkołach Niepełni, a na przerwach to był ich 

główny   temat   rozmów:   kto   jakim   kolorem   rozbłysnął   w   ubiegłym   roku.   Najlepsi   z 

Rubieżników umieli rzucić błękitnym lub bladozielonym rozbłyskiem. A każdy miał nadzieję, 

że jego rozbłysk nie będzie ciemnoczerwony, najsłabszy, zazwyczaj kwitowany śmiechem 

publiczności. Błękitnokrwiści z Dziwoziemi umieli rzucać biały rozbłysk, ale nawet wśród 

nich rzadko się zdarzało, by ktoś był w stanie wytworzyć w pełni kontrolowany bicz białej 

mocy.

Rose zamyślona wycierała naczynia i ustawiała w szafce. Szkoła średnia była dla niej 

prawdziwym piekłem. Leanne i Sarah, dwie nieskończenie wredne suki, każdego dnia się jej 

czepiały.   Matka   Rose   sypiała   z   ojcem   Sarah,   odciągnęła   go   od   żony   i   córki,   a   potem 

zostawiła.   Rodzice   Sarah   się   rozstali,   a   Rose   za   to   płaciła.   Była   córką   dziwki,   do   tego 

żebraczki, biedną, brzydką i do niczego niezdatną.

Zaczęła ćwiczyć rozbłysk w szóstej klasie z fanatycznym wręcz oddaniem. Ćwiczyła 

całymi   godzinami,   w   samotności,   zdeterminowana,   żeby   im   wszystkim   pokazać.   Śmierć 

matki jeszcze bardziej ją zmotywowała. Rozbłysk stał się obsesją Rose. Ćwiczyła, ćwiczyła i 

ćwiczyła, aż w końcu udało jej się okiełznać eksplozję magii i uczynić rozbłysk posłusznym 

jej woli.

Kiedy   jako   absolwentka   stanęła   na   Kruczym   Polu,   trzymała   głowę   wysoko. 

Wiedziała, że jest gotowa. Miała za sobą lata praktyki.  Wreszcie wepchnie im do gardeł 

wszystkie obelgi.

Otworzyła   szeroko   ramiona   i   rzuciła   rozbłyskiem,   stworzyła   doskonały   łuk 

nieskazitelnie czystej bieli, tak równy, tak ostry, że tylko najlepsi z arystokratów mogliby 

próbować się z nią mierzyć. W swoich dziecięco naiwnych marzeniach Rose widziała ludzi 

wiwatujących  na jej cześć, wyobrażała sobie oferty pracy z najbardziej arystokratycznych 

domów, gdzie otrzymywała szkolenie, by potem wyruszyć w poszukiwaniu przygód gdzieś w 

ostępy Dziwoziemi. Dokonała czegoś naprawdę niesamowitego. Jej rozbłysk nie tylko był 

oślepiająco   biały,   ale   przybrał   formę  łuku,  jego  krawędzie  były  wyraźne   i  ostre,  niczym 

klinga bułatu absolutnie posłusznego jej woli.

Przebijcie to, wy dupki.

Na polu zapadła śmiertelna cisza. Rose poczuła bolesne ukłucie strachu i zdała sobie 

background image

sprawę,   że   chyba   właśnie   popełniła   błąd.   I   nagle   tata   znalazł   się   u   jej   boku   ze   strzelbą 

wycelowaną w publiczność. A dziadek wyprowadził ją stamtąd, zanim jeszcze zdążyła się 

zorientować, co się dzieje, zapakował do jeepa i odwiózł do domu w takim tempie, jakby 

ścigała ich wataha wilków. Tej nocy Babcia nie zmrużyła  oka, obeszła całą  posiadłość i 

umocniła krąg barierowy za pomocą własnej krwi.

O   poranku   na   granicy   kręgu   stało   czterech   posłańców.   Trzech   przysłały   rodziny 

Rubieżników, czwartego jeden ze szlacheckich domów i tylko jemu pozwolono wejść. Był to 

niemłody   już   wojownik   o   posiwiałych   skroniach,   z   mieczem   u   pasa.   Nie   zwlekał   z 

wyłożeniem kawy na ławę. Tylko błękitna krew daje biały rozbłysk. To niepodważalny fakt. 

Przez ostatnie dwieście lat żaden Rubieżnik nie rzucił tak jasnym i tak skoncentrowanym 

rozbłyskiem. To również fakt. Zaś w zestawieniu z reputacją matki Rose konkluzja może być 

tylko jedna: Rose nie jest córką swojego ojca.

Ten   wniosek   spowodował,   że   dziadka   trzeba   było   usunąć   z   kuchni,   bo   próbował 

przebić „gościa” rapierem.

Rose stanowczo odrzuciła tę koncepcję. To była zwyczajnie bzdura. Przede wszystkim 

Rose wyglądała jak Drayton, poza tym urodziła się dokładnie dziewięć miesięcy po ślubie 

rodziców. Matka straciła w noc poślubną dziewictwo, zresztą później też była wierna ojcu, 

sypiać   z   kim   popadnie   zaczęła   dopiero   po   śmierci   swoich   rodziców,   gdy   Rose   była   już 

nastolatką.

Przybysz   tylko   potrząsnął   głową.   To   bez   znaczenia,   wyjaśnił.   Nawet   jeśli   była 

dzieckiem z prawego łoża, nikt jej nie uwierzy. Błękitna krew dawała możliwość sięgnięcia 

po naprawdę potężną magię. Nikt przy zdrowych zmysłach nie odrzuci teorii, że Rose jest 

potomkiem szlacheckiej rodziny, potomkiem, który może przekazać tę cenną krew swoim 

dzieciom.

Wreszcie   do   Rose   dotarło:   chciała   wszystkich   zadziwić,   a   udało   jej   się   jedynie 

osiągnąć status cennej klaczy rozpłodowej.

Szlachcice,   których   reprezentował   posłaniec,   określili   swoje   warunki:   duża   kwota 

przekazana   krewnym,   wygodne   życie   dla   Rose.   Nie   proponowali   małżeństwa   w 

przeciwieństwie do trójki posłów z Rubieży. W końcu byli arystokratami i taki kundel w 

rodzinie   byłby   poniżej   ich   godności.   Oczekiwali   natomiast,   że   urodzi   zgraję   bastardów, 

którzy będą służyć ich linii.

Ojciec Rose posłał ich do diabła.

To niesamowite, jacy za młodu jesteśmy durni, pomyślała z westchnieniem Rose.

Dwa dni po Festynie wymknęła się na spotkanie z Bradem Dillonem.

background image

- Nie martw się, maleńka - powiedział jej. - Oni przeciwko nam. Wszystkim damy 

radę.

Popieścili się trochę, a potem namówił ją na wypad do klubu, żeby pokazać „tym 

wszystkim”,  że Rose się nie boi. Miała iść przodem i uruchomić  samochód. Brad stracił 

prawko   za   przekroczenie   prędkości   -   jechał   dziewięćdziesiątką   przy   ograniczeniu   do 

czterdziestu pięciu, a na zakończenie uderzył gliniarza - więc ona robiła za szofera.

Nigdy   nie   dotarła   do   samochodu.   Brad   wyszedł   tuż   za   nią,   wywijając   kijem 

bejsbolowym. Uśmiechnął się, a potem rąbnął Rose w głowę.

Doskonale   pamiętała   ten   uśmiech.   Pełen   zadowolenia   grymas,   mówiący   „jestem 

bystrzejszy od ciebie, dupo”. Jednak Brad nie uderzył jej wystarczająco mocno. Miał zamiar 

ogłuszyć ją i zawieźć Simoenom, którzy z talentem prawdziwych oportunistów jak zawsze 

zwietrzyli okazję, by ugrać coś dla siebie. Później Rose dowiedziała się, że głowa rodziny, 

Frank Simoen, obiecał Bradowi dziesięć kawałków za dostarczenie Rose. Dziesięć kawałków. 

Fortuna dla Rubieżnika. Fortuna za Rose. Dziewczynę miał dostać Rob Simoen, syn starego 

patriarchy, a w przyszłości jego dzieci też miały rzucać białym rozbłyskiem. A Brad starał się 

im tę przyszłość zapewnić. Tylko że Rose w ostatniej sekundzie szarpnęła się w tył i kij się 

ześlizgnął, rozcinając jedynie skórę na jej czole. Stała tak, skamieniała z szoku, w głowie 

łomotał jej ból, a oczy zalewała krew. Jednak kiedy Brad zamachnął się po raz drugi, chcąc 

dokończyć   dzieła,   zyskał   niepowtarzalną   okazję   sprawdzenia,   jak   bardzo   gorący   był   jej 

rozbłysk. Nie chciała go skrzywdzić, ale to zrobiła. Brad wił się w bólu u jej stóp, a ona 

płakała, płakała i płakała, bo właśnie sobie uświadomiła, że jej życie nigdy nie będzie takie 

samo.

Później nastąpiło sześć miesięcy prawdziwego piekła.

Klany Rubieży wystąpiły przeciwko niej w imię  zemsty,  niektóre  tylko  po to, by 

zdobyć   ją   dla   siebie,   a   potem   na   przykład   sprzedać   temu,   kto   da   więcej.   Najpierw   się 

ukrywała, potem zaczęła walczyć. To prawda, miała tylko jedną broń, ale nie było przed nią 

obrony. Każdy mógł przewidzieć, że prędzej czy później Rose kogoś zabije. I kiedy usmażyła 

włóczęgę,   któremu   zapłacono,   by   ją   porwał,   Rubieżnicy   zrozumieli,   że   nie   da   jej   się 

ubezwłasnowolnić, ani nawet kontrolować. Zostawili Rose w spokoju. Niedługo po tym zmarł 

dziadek, a tacie wpadł do głowy ostatni wielki plan i uciekł nocą niczym złodziej. Rose został 

jedynie liścik pełen wykrzykników na temat wielkiego skarbu, który uczyni ich wszystkich 

bogaczami.

Minęły cztery lata. Marzenia Rose umierały cichutko jedno po drugim. Utrzymywała 

się,   jak   większość   Rubieżników,   z   pracy   w   Niepełni,   za   minimalną   stawkę   wręczaną 

background image

zazwyczaj pod stołem. Sprzątała biura i dostawała dość, by kupić jedzenie, picie i trochę 

drobiazgów, tak chętnie nabywanych przez karawany z Dziwoziemi. To była dobra, uczciwa 

praca. Dawała im jeść.

Zerknęła przez okno, na chłopców rozłożonych na trawie i zagapionych w wieczorne 

niebo. Przynajmniej kiedy oni przyszli na świat, rodzicom starczyło rozsądku, by pojechać do 

szpitala   i   zapłacić   położnej.   Obaj   chłopcy   mieli   metryki   z   Niepełni   oraz   numery 

ubezpieczenia. Ona urodziła się na Rubieży. Rodzice musieli zapłacić fortunę, by posłać Rose 

do szkoły, bo jej numer ubezpieczenia należał do kogoś innego. Prawo jazdy zresztą też było 

fałszywe.

Ale chłopcy byli  obywatelami Niepełni. Rose nie zamierzała ich porzucić, tak jak 

zrobił to tata. Pośle ich do szkoły w Niepełni nawet, jeśli sama by miała głodować. Bo w 

Niepełni   obowiązywała   bardzo   cenna   zasada:   sukces   odnosiło   się   za   pomocą   umysłu   i 

wytrwałości.

Żadnej   magii.   Gdy   chłopcy   dorosną,   będą   mieli   więcej   możliwości   niż   ona 

kiedykolwiek.

Jednak   Rose   nie   była   tak   do   końca   gotowa   pogrzebać   marzenia.   Pewnego   dnia 

odkryje,   jak   ułożyć   swoje   życie.   Była   pewna.   Tylko   nie   miała   jeszcze   pojęcia,   jak   tego 

dokonać.

background image

Rozdział czwarty

Za dziesięć szósta zadzwonił budzik. Rose podniosła się i rozpoczęła poranny rytuał: zrobiła 

kawę, kanapki chłopcom, założyła czystą kurtkę Ładu i Porządku. Ledwie zdążyła upić łyk 

kawy, gdy ze swojego pokoju wyłonił się zaspany i rozczochrany Georgie. Podreptał do okna 

i ziewnął rozdzierająco.

- Chciałbyś może płatki? - zapytała.

Georgie milczał.

- Braciszku?

Georgie nie przestawał gapić się w okno.

- Lord Sesshomaru - powiedział.

Brat demona z komiksu?

- Słucham?

- Lord Sesshomaru - powtórzył  Georgie, wskazując na okno. Zaintrygowana Rose 

stanęła za nim i zamarła.  Na skraju podjazdu stał obcy.  Z ramion spływał  mu  płaszcz z 

wilczego futra, widoczna spod niego lamelka była barwiona na szaro, pod kolor płaszcza. Do 

pasa   mężczyzna   przytroczył   długi,   elegancki   miecz.   Włosy   obcego,   w   głębokim   kolorze 

ciemnego złota, spływały na ramiona niczym zamarznięty wodospad, idealnie proste. Rose 

miała już kiedyś okazję zobaczyć takie włosy, chwilę przed tym, jak ich właściciel wskoczył 

na   jej   ciężarówkę.   Nad   ramieniem   nieznajomego   zauważyła   głowicę   drugiego,   o   wiele 

większego miecza. Obcy utkwił wzrok w Rose, jego oczy błysnęły jasno niczym gwiazdy. 

Rose poczuła, jak podnoszą jej się włoski na karku.

- To nie jest żaden Lord Sesshomaru - wyszeptała. - To coś o wiele gorszego.

- Co? - zapytał rozbudzony już zupełnie Georgie, spoglądając na nią wielkimi oczyma.

- To błękitnokrwisty. Zawołaj Jacka i przynieście strzelby. Szybko!

Rose wyszła  na werandę, ściskając w rękach kuszę. Chłopcy osłaniali  ją z okien. 

Szlachcic   stał   tuż   przy   granicy   kręgu   barierowego   niczym   iglica   szarego   lodu.   Wysoki, 

barczysty   i   długonogi,   zdawał   się   stworzony   z   magii   i   niebezpieczeństwa.   To   przez   ten 

płaszcz, powtarzała sobie Rose, to wilcze futro sprawia, że wydaje się większy i straszniejszy. 

Zatrzymała się tuż przed kamieniami i spojrzała mu w twarz. Na sekundę zaparło jej dech w 

background image

piersiach.   Twarz   o   zniewalająco   regularnych   rysach   była   zarazem   męska   i   piękna.   Miał 

wysokie czoło i długi, prosty nos. Usta szerokie o wargach wąskich i surowych, szczęka 

kwadratowa i mocna, ale nie ciężka. Na tej twarzy uśmiech nie gościł zbyt często. Oczy pod 

szerokimi złotymi brwiami zmroziły powietrze w płucach Rose. Miały niesamowity odcień 

ciemnej zieleni i tliła się w nich czysta moc. Rose była pewna, że gdyby przekroczyła granicę 

i dotknęła tej twarzy, posypałyby się iskry.

Oparła kuszę na biodrze i nabrała głęboko powietrza.

- Naruszyłeś granice mojej ziemi. Nikt cię tu nie zapraszał.

- Jesteś niegrzeczna. To odpychająca cecha, szczególnie u kobiet. - Ten głos do niego 

pasował, głęboki, dźwięczny. Rose poczuła miękki dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Teraz, gdy już 

nieco   oswoiła   się   z   wrażeniem,   jakie   robiła   ta   niesamowita   twarz,   zauważyła   siateczkę 

drobnych blizn wokół jego lewego oka. A więc był człowiekiem. Krwawił, miał blizny, jak 

każdy inny. A to znaczyło, że kula w piersi nie wyda mu się jedynie dobrym żartem.

- Wynoś się z mojej ziemi i idź swoją drogą. W tej chwili są w ciebie wymierzone lufy 

dwóch strzelb.

- Strzelb, z których celują dzieci.

Cholera, to wszystko przez Georgiego. Nie powinien się pokazywać.

- Nie zawahają się cię zastrzelić - zapewniła obcego.

- Mogę rozerwać twoje bariery jednym gestem. Kule mnie nie zatrzymają - stwierdził.

Rose   zobaczyła   biały   blask,   który   na   moment   przysłonił   jego   oczy,   by   utonąć   w 

przepastnej   zieleni.   Tym   razem   biegnący   wzdłuż   jej   kręgosłupa   dreszcz   był   lodowaty   i 

naładowany lękiem. Mógł to zrobić, uświadomiła sobie. To nie była jedynie czcza pogróżka. 

Nie   był   pierwszym   błękitnokrwistym,   którego   próbowała   przegonić,   ale   żaden   z   jego 

poprzedników tak nie wyglądał ani tak nie mówił. Ludzie gadali, że prawdziwi arystokraci, 

od pokoleń rodzący się w głębinach magii, byli po prostu niesamowici. Jeśli to była prawda, 

to ten tutaj pochodził chyba z samego cholernego serca Dziwoziemi.

- Czego chcesz?

- A jak sądzisz?

Zacisnęła zęby.

- Wyjaśnijmy coś sobie: w żadnym wypadku nie pójdę z tobą do łóżka.

W jego oczach zamigotało zaskoczenie. Gęste brwi powędrowały do góry.

- Co? Dlaczego?

Rose odebrało mowę. Naprawdę się zdziwił, że nie była gotowa natychmiast rozłożyć 

przed nim nóg.

background image

- Oczekuję wyjaśnień.

-   Niech   zgadnę.   -   Rose   skrzyżowała   ramiona   na   piersi.   -  Jesteś  czwartym   synem 

szlachcica,   któremu   trochę   jakby  brak   szczęścia.   Nie   ma   tytułu,   by   zwabić   jakąś   bogatą 

dziedziczkę, nie ma fortuny, by kupić szlachciankę z tytułem. Usłyszałeś za to o dziewczynie 

z Rubieży, która rzuca białym rozbłyskiem, i uznałeś, że skoro nie będziesz ani bogaty, ani 

utytułowany,   to  przynajmniej  spłodzisz  potężne   dzieci.   I odwiedziłeś   Rubież,  żeby kupić 

sobie pannę młodą. Nie mam czasu dla takich jak ty.

- Uwierz, nigdy nie spotkałaś nikogo takiego jak ja - odpowiedział i zabrzmiało to jak 

groźba.

- Znaczy aroganckiego snoba, który jest gotów siłą zaprowadzić kobietę do swojego 

łóżka,   nie   biorąc   pod   uwagę   jej   uczuć?   Uwierz,   spotkałam   wielu   takich.   Byłam   tam, 

przeżyłam, przywiozłam sobie koszulkę.

Zmarszczył brwi.

- A co koszula ma do tego?

- Nic tu dla ciebie nie ma. Zniknij albo ja cię zniknę.

Skrzywił się.

- Jesteś nieuprzejma, wulgarna i wyrażasz się w sposób odrażający. Trzeba by było 

ogromu pracy, zanim można by cię komukolwiek pokazać. I naprawdę myślisz, że byłabyś 

dla mnie odpowiednią małżonką?

To zabolało.

-   Racja.   Jestem   nieuprzejma   i   wulgarna.   Jestem   kundlem.   Dlatego   powinieneś 

zostawić mnie w spokoju. Biegnij do swoich wychowanych dam. Nie wątpię, że znajdziesz 

taką, która natychmiast się rozłoży i będzie szczęśliwa, wypychając na świat całe zastępy 

małych szlachciców. Nie wyjdę za ciebie i nie będę twoją nałożnicą. Zostaw nas w spokoju.

- Nie zamierzam odejść, zanim nie uzyskam tego, po co przyszedłem - stwierdził i 

wbił w nią nieustępliwe spojrzenie. Rose poczuła na gardle lodowate szpony strachu. W tych 

oczach nie było  litości, ani nawet zapowiedzi kompromisu.  Tylko dzika, surowa magia  i 

żelazna wola.

- Jeśli będę chciał, to za mnie wyjdziesz. Strzelanie do mnie, próby przejechania mnie 

tym wehikułem czy też próby obrzydzenia mi moich decyzji nie zdadzą się na nic.

Uniosła podbródek.

- Nie poddam się. Będę z tobą walczyć do ostatniego tchu - zapowiedziała stanowczo. 

- Będziesz musiał mnie zabić.

Chwyciła za kuszę i wymierzyła w jego pierś.

background image

- Nie jest moim zamiarem skrzywdzenie cię w jakikolwiek sposób. Proszę. Strzelaj - 

powiedział. - Nie będę miał ci tego za złe, zaoszczędzę sobie tłumaczeń.

Strzeliła.

To, co nastąpiło potem, wydarzyło się tak szybko, że ledwie coś zauważyła. Cieniutka 

osłona nieskończenie czystej, białej magii pojawiła się tuż przed nim, rozbijając bełt, zanim 

jeszcze dotarł do celu.

- Twoje strzały i kule nie zdołają mnie zranić - powiedział przybysz.

Rose zagryzła  wargi. Musiała zebrać  wszystkie  siły,  by nie odwrócić spojrzenia i 

nadal patrzeć mu w twarz. Groźba w jego oczach nieco przygasła.

-   Rozumiem,   dlaczego   z   uporem   zachowujesz   się   tak   nierozsądnie.   To   było   do 

przewidzenia, biorąc pod uwagę twoje wychowanie. Jednakże mamy tu pewien problem. Ja 

chcę  cię poślubić. Ty chcesz odrzucić  oświadczyny.  Dom powinien być  azylem  każdego 

człowieka. Nie zamierzam dzielić mojego z dziką kotką, która nieustannie będzie ostrzyć 

pazury, by zedrzeć ze mnie skórę, gdy tylko przestanę się pilnować. Nie zamierzam też z tobą 

walczyć,   szczególnie   gdy   w   pobliżu   są   dzieci.   Może   im   się   stać   krzywda.   Poza   tym   z 

oglądania naszego brutalnego starcia nic dobrego dla nich nie wyniknie. Jest inny, tradycyjny 

sposób, by rozwiązać ten dylemat. Daj mi wyzwanie.

- Co? - Rose zamrugała niepewnie.

- Daj mi trzy zadania - powiedział. - Wykonam każde. A wtedy pójdziesz ze mną z 

własnej woli i będziesz mi posłuszna.

- A jeśli nie wykonasz?

Niemal się uśmiechnął.

- Nie zaprzątaj sobie głowy takim rozwojem wypadków. To się nie zdarzy.

- Jeśli ci się nie uda, odejdziesz i nigdy tu nie wrócisz.

Wzruszył ramionami.

- Tak, tak to się zazwyczaj odbywa.

Myśli Rose pędziły od jednej możliwości do drugiej.

- A jeśli odmówię?

Zielone tęczówki pokryły się śnieżnobiałym  szronem. Magia otuliła go płaszczem, 

silniejsza z każdą chwilą, widoczna nawet poprzez barierę kręgu. Był straszliwie potężny. 

Rose zrozumiała przesłanie co do joty.

Przygryzła   wargę,   myśląc   gorączkowo.   Nie   miała   wyjścia.   Nie   miała   zamiaru 

ryzykować   bezpośredniej   walki,   nie   przy   chłopcach.   Przybysz   był   naprawdę   silny   i   nie 

zamierzał ustąpić. Miał rację, w wyniku magicznego starcia chłopcy mogli ucierpieć. No i tak 

background image

naprawdę to nie była pewna, że dałaby mu radę. Ale zadania? To mogła zrobić. Jeśli nie 

możesz pokonać wroga w otwartej walce, musisz go przechytrzyć, oszukać, nabić w butelkę - 

wygraj za wszelką cenę. Tak właśnie postępują Rubieżnicy.

- Trzy zadania? - powtórzyła, starając się mówić lekkim tonem. - Dowolne?

- W granicach ludzkich możliwości - powiedział. - Nie ściągnę księżyca z nieba, żeby 

ci go zawiesić na szyi.

- Chcę, żebyś przysiągł - zażądała.

Westchnął.

- Niech będzie.

Wyciągnął zza paska wąski sztylet i zaprezentował Rose. Promienie słońca zalśniły na 

wytrawionej klindze.

- Ja, Declan Riel Martel, syn Dominika, syna Lograna, syna Rotibora, Erl Camarine, 

Pan na Longshire, Svaytor i Veres, niniejszym przysięgam wykonać trzy zadania zlecone mi 

w ciągu najbliższych dwóch tygodni przez... - Popatrzył na nią wyczekująco.

- Rose Drayton. - Miał więcej tytułów niż Utytułowany Max! Może mógłby sprzedać 

kilka,   gdyby   zabrakło   mu   kasy.   Z   takim   wyglądem   i   pochodzeniem   powinien   bez   trudu 

znaleźć   sobie   jakąś   księżną   albo   baronową,   która   wyszłaby   za   niego   z   radością.   Co   on 

właściwie robił tutaj?

- ...Rose Drayton, o ile będą leżały w granicach ludzkich możliwości. Przysięgam nie 

skrzywdzić ani Rose, ani jej rodziny, ani też nie rościć sobie żadnych praw do niej lub jej 

bliskich w czasie wykonywania tychże zadań. Jeśli zawiodę, przysięgam zostawić Rose i jej 

rodzinę w spokoju...

- Żywych i w dobrym zdrowiu.

-   Żywych   i   w   dobrym   zdrowiu.   Jeśli   wykonam   zadania,   zyskam   prawo   do   Rose 

Drayton.

Naciął dłoń. Magia uderzyła w Rose, niemal zbijając ją z nóg. Kamienie barierowe 

podniosły się stopę nad ziemię i dygotały wściekle, próbując odeprzeć jego moc. Wreszcie 

opadły na swoje miejsca.

- Twoja kolej - powiedział przybysz, wyciągając w jej stronę rękojeść sztyletu.

Zawahała się. Przysiągł. A słowa przysięgi go wiązały. Nie mógł zrobić jej krzywdy. 

Przeszła nad kamieniami i sięgnęła po sztylet. Jej palce ostrożnie zamknęły się na kościanej 

rękojeści wyrzeźbionej na kształt głowy prychającego kota.

- Ja, Rose Drayton, przysięgam dać... - Boże, nawet nie zapamiętała tych imion, tyle 

ich było. - Przysięgam dać tobie trzy zadania. Jeśli je wykonasz, przysięgam pójść z tobą i... - 

background image

zawahała się. Jak to ująć? Musiała znaleźć najlepsze z możliwych określeń. Wyprzedził ją.

- ...i być miłą i zgodną.

- Do tego potrzebny byłby cud - skwitowała. Spodziewała się, że podpowie jej coś w 

stylu: i sypiać ze mną. Tymczasem ujął to w sposób, który pozostawiał jej trochę swobody.

-   Racja   -   zgodził   się   jakoś   tak   ponuro.   -   Zgodziliśmy   się   nie   żądać   czegoś   poza 

granicami ludzkich możliwości.

- I być miłą i zgodną - warknęła pospiesznie w obawie, że coś zmieni i zapędzi ją w 

kozi róg. - Tak przysięgam.

- Beznadziejnie. Najbardziej niezdarna przysięga, jaką kiedykolwiek słyszałem. Nie 

masz za grosz wykształcenia, prawda?

Rose nacięła  dłoń. Magia wypłynęła  z niej strumieniem  żwawym  i zdumiewająco 

mocnym.   Kamienie   barierowe   ponownie   uniosły   się   i   opadły.   Może   i   nie   miała 

odpowiedniego wykształcenia, ale miała rozum nie od parady. Da sobie z nim radę.

Przybysz kiwnął głową.

- Jesteś moja - stwierdził z niepodważalną pewnością.

Zrobiło jej się niedobrze.

- Zaczniemy  w weekend - odpowiedziała,  prostując się mocno.  - Za dwa dni. W 

tygodniu muszę pracować.

Odwrócił się i odszedł bez słowa.

Rose popatrzyła za nim. On sam był mieczem, który właśnie rozpłatał ją na pół.

Huknęła otwarta z rozmachem moskitiera i na werandę wybiegli obaj chłopcy. Jack 

też patrzył w ślad za szlachcicem. W oczach miał gniew.

- Nie powinnaś niczego przyrzekać, Rose!

- Nie miałam wielkiego wyboru. - Podeszła do nich. - Jest bardzo potężny.

- A jeśli cię nam zabierze?

- Nie zabierze.  - Rose odwróciła się, by raz jeszcze spojrzeć na oddalającego się 

przybysza.  - To szlachcic.  Jest  przyzwyczajony  do tego, że  ludzie  skaczą  wokół  niego i 

spełniają jego zachcianki. Ale my nie jesteśmy jego służącymi. Jesteśmy Rubieżnikami. Może 

i jest od nas silniejszy, ale my jesteśmy sprytniejsi. Musimy tylko znaleźć zadanie, które 

zabije mu ćwieka. Nie martw się, coś wymyślę.

- Możemy ukryć się w Niepełni, jeśli on wygra?

Westchnęła.

- To bardzo sprytne, Georgie, ale nie, niestety nie możemy. Po pierwsze, wiąże mnie 

przysięga. Jeśli ją złamię, zemści się na mnie w bardzo nieprzyjemny sposób i nie sądzę, że 

background image

przekroczenie   granicy   z   Niepełnią   mogłoby   mnie   przed   tym   uchronić.   Po   drugie,   są 

Dziwoziemcy,   którzy   mogą   spędzić   kilka   dni   w   Niepełni   bez   żadnych   przykrych 

konsekwencji. Nawet gdybyśmy uciekli, zawsze jest szansa, że on nas znajdzie...

No i był też o wiele silniejszy. Wystarczyło jej spojrzeć na szerokość jego ramion, by 

wiedzieć, że konfrontacja jest z góry skazana na przegraną. Rose miała wrażenie, że gdyby do 

niego strzeliła, wyplułby kulę, a potem przerzucił sobie dziewczynę przez ramię i zawlókł do 

Dziwoziemi.   Tak   naprawdę   to   powinna   zostać   w   domu,   upewnić   się,   że   zdoła   odebrać 

chłopców ze szkolnego autobusu, zadbać o ich bezpieczeństwo. Niestety, musieli jeść, więc 

nie mogła sobie pozwolić na nieobecność w pracy. Bo ta praca, bez względu na to, jak była 

zła,   była   zarazem   bezcenna.   Jedynie   firmy,   które   miały   jakieś   powiązania   z   Rubieżą, 

zatrudniały Rubieżników, pozostałe wymagały numeru ubezpieczenia lub przynajmniej prawa 

jazdy - a to w przypadku Rose było nic nie warte. Owszem, istniały też takie miejsca, które, 

nieświadome   istnienia   Rubieży,   zatrudniały   na   czarno   nielegalnych   imigrantów,   ale 

konkurencja   była   ogromna,   a   pracodawcy   i   tak   zazwyczaj   poszukiwali   ludzi   silnych,   do 

ciężkiej   pracy  fizycznej.   Mogła  dostać   wypowiedzenie  z  dnia  na  dzień,  a  na  jej  miejsce 

czekała już kolejka Rubieżników.

- Nieważne - powiedziała Rose stanowczo. - Nigdzie nie będziemy uciekać. To jest 

nasz dom. Załatwimy to w stylu Rubieżników, wykiwamy go, to przecież robimy najlepiej. 

Mamy czas, żeby się nad tym zastanowić, aż do weekendu. A na razie nie musimy nic robić, 

tylko zachować szczególną ostrożność. Babcia nie może was dzisiaj odebrać. Pojechała do 

Adele Moore, a ona mieszka głęboko w Borze. A ja muszę jechać z Latoyą, bo w naszym 

samochodzie skończyła się benzyna. Dlatego bardzo was proszę: z autobusu idźcie prosto do 

domu. Rozumiecie? Z nikim nie rozmawiajcie, nigdzie się nie zatrzymujcie, idźcie prosto do 

domu,  zamknijcie dobrze drzwi i nikomu nie otwierajcie. A już szczególnie temu  tam.  - 

Kiwnęła   głową   w   kierunku,   w   którym   oddalił   się   błękitnokrwisty,   a   potem   spojrzała   na 

chłopców bardzo poważnie. - Powtórzcie.

- Iść prosto do domu - powtórzył posłusznie Georgie.

- Nigdzie się nie zatrzymywać - dodał Jack.

- Wejść do środka i zamknąć dobrze drzwi - recytował Georgie.

- I nie wpuszczać szlachcica - uzupełnił Jack.

Rose skinęła głową. Nic więcej i tak nie byli w stanie zrobić.

Elsie Moore mruczała sobie cicho pod nosem. Dochodziła już jedenasta. Najwyższy 

czas na drugie śniadanie. Wyjątkowe drugie śniadanie. Specjalnie na tę okazję Elsie założyła 

background image

śliczną niebieściutką sukienkę, a włosy przewiązała wstążką pod kolor. Słońce świeciło jasno, 

pogoda była śliczna, ogród rozkwitał kwieciem, a rządek pluszaków przyglądał się Elsie z 

podziwem   w   plastikowych   oczach.   Uśmiechnęła   się   słodko,   zajmując   swoje   miejsce   za 

zielonym ogrodowym stołem.

- Panie Pitt, Panie Brosnan, Panie Clooney, Panie Bean, jak się panowie miewają? 

Czy mogę panom zaproponować herbatki z ciasteczkiem? Zawsze miło pana widzieć, Panie 

Bana.

Misie sprawiały wrażenie stosownie zachwyconych jej doskonałymi manierami. I tak 

właśnie być powinno, w końcu była damą.

Uniosła   plastikowy   czajniczek   ozdobiony   rysunkiem   różyczek   i   przytrzymała   nad 

filiżanką   Pana   Brosnana.   Miękka   futrzasta   łapa   natychmiast   sięgnęła   po   naczynie.   Elsie 

syknęła.

- Panie Brosnan, jestem zszokowana pańskim brakiem manier. Musi pan zaczekać, aż 

naleję herbaty wszystkim gentlemanom.

Miś opuścił łapkę z mocno zawstydzoną miną.

Nagle Elsie poczuła ukłucie niepokoju, a potem wstrętny dreszcz na plecach, zupełnie 

jakby   ktoś   oblał   ją   zimnym   gęsim   tłuszczem.   Zacisnęła   zęby,   próbując   zignorować   to 

brzydkie   uczucie.   To   będzie   wspaniała   herbatka.   Wrażenie   nasiliło   się.   Mulista,   oślizgła 

magia   oblepiła   jej   skórę,   a   Elsie   czuła,   jak   obca   moc   naciska,   drapie,   skrobie,   próbując 

wedrzeć się do środka.

Odwróciła się, upuszczając czajniczek.

Coś   stało   na   krawędzi   trawnika,   stwór   utkany   z   cienia   i   mroku.   Istota   wyraźnie 

unikała   światła,   kryła   się   między   krzakami,   niemal   niewidoczna,   jedyne,   co   Elsie   mogła 

dostrzec, to oczy stworzenia. Dwie szczeliny połyskującej szarości, jakby dwa pęknięcia w 

czaszce,   przez   które   widać   kłębiące   się   wewnątrz   chmury.   Cisnęła   w   istotę   plastikową 

filiżanką.

- Idź precz!

Stwór   nawet   nie   drgnął.   Nad   pierwszą   błysnęła   kolejna   para   oczu.   Tak   samo 

obrzydliwie szara. Wyższa para oczu popatrzyła na toczącą się po trawie filiżankę. Niższa 

gapiła się na Elsie, a ona poczuła, że wstrętne uczucie staje się coraz silniejsze. Ohydny, lepki 

dotyk   złej   magii  przepełznął   z  karku  niżej,   w dół   kręgosłupa.  Poczuła   mrowienie,  jakby 

tysiące insektów o nóżkach jak igiełki sprawdzało, jak mocna okaże się jej skóra.

Wrzasnęła, zgarnęła wszystkie plastikowe naczynia i jedno po drugim zaczęła ciskać 

w stronę płonących szarością oczu.

background image

- Babciu? - Amy wyszła z domu, wycierając pulchne dłonie w fartuch. Podbiegła do 

Elsie. - Co się stało?

Drżącymi pacami Elsie Moore wskazała stwora. Amy odgarnęła blond loki z czoła i 

popatrzyła w kierunku krzaków.

- Co?

- Próbuje mnie dostać! Wszystko zepsuł!

- Krzak? Krzak próbuje cię dostać?

- Nie krzak! To!

Amy   pochyliła   się,   żeby   spojrzeć   dokładnie   w   tym   kierunku,   który   wskazywał 

kościsty palec.

- Babciu, tam nic nie ma, tylko kępa wyleniałych krzaków mirtu.

-   Głupia   dziewucha!   -   krzyknęła   Elsie   i   wymierzyła   wnuczce   policzek.   Amy 

wyprostowała się.

- No, to było za nic. Natychmiast ze mną do domu. Musisz wziąć swoją pigułkę.

- Nie!

- Tak.

Elsie próbowała bronić się, drapiąc, ale Amy była  silniejsza i cięższa o jakieś sto 

funtów. Bez trudu postawiła babcię na nogi i zaprowadziła do domu. Elsie odwróciła głowę i 

zobaczyła, jak mroczny stwór podkrada się do stołu. Skrzeknęła protestująco, ale Amy nie 

pozwoliła   jej   zawrócić.   Poniżej   dwóch   par   oczu   otworzyła   się   ogromna   paszcza,   pełna 

okropnych zębów. Elsie nie mogła nic zrobić, mogła tylko patrzeć i krzyczeć rozpaczliwie, 

gdy potwór chwycił Pana Banę i rozerwał małe pluszowe ciałko na pół.

Rose zapakowała ciężki odkurzacz do ciężarówki Ładu i Porządku. Latoya i Teresa 

jeszcze nie wyszły z budynku Ubezpieczeń Kaplana. Teresa dlatego, że kończyła sprzątać 

łazienki, a Latoya dlatego, że gawędziła sobie z Erikiem Kaplanem. Eric był przystojniakiem, 

sprawiał   przy  tym   wrażenie   szczęśliwego   farciarza  o  nieco  ciężkim   umyśle.  Latoya   była 

pewna,   że   zdoła   owinąć   go   sobie   wokół   palca.   Rose   miała   w   tym   względzie   niejakie 

wątpliwości.  W końcu Eric zawodowo budził  w ludziach  sympatię,  by przekonać ich do 

zakupu ubezpieczeń, a sądząc po jego szpanerskim biurze, był  wyjątkowo lubianą osobą. 

Odniósł sukces tam, gdzie jego wuj, Emerson, porażkę. Emerson Kaplan zmienił branżę, zajął 

się sprzątaniem, był właścicielem Ładu i Porządku i Rose z własnego doświadczenia mogła 

powiedzieć, że jej szef nie był nawet w połowie tak miły jak jego siostrzeniec.

Oparła   się   o   ciężarówkę.   Zmartwienie   zagnieździło   jej   się   w   żołądku   jak   gruda 

background image

ołowiu. Lęk nie opuszczał Rose od samego rana. Zazwyczaj  wiedziała, co jest powodem 

dręczącego  ją niepokoju - finanse, domowe kłopoty,  chłopcy - ale dzisiaj  była  po prostu 

zdenerwowana. Nie dość, że wczoraj natknęła się na zlepa, to jeszcze musiała użerać się z 

tym rodowodowcem. Rose opowiedziała o zlepie Teresie i Latoi, obie co rusz przerywały 

okrzykami zdziwienia i przerażenia. A potem Teresa opowiedziała im o Maggie Brewster. 

Lekko zezowata Maggie miała dar jasnowidzenia. I ponoć ostrzegła Teresę, że nadchodzi coś 

złego.   Nie   umiała   powiedzieć   dokładniej   -   Teresa   nie   sądziła,   by   jasnowidzka   sama   to 

wiedziała - ale mogła opowiedzieć o tym, co czuła i co już w ogólnym zarysie przerażało ją 

do obłędu.

Maggie zdarzało się mylić. Zeszłego października zapowiedziała huragany i wszyscy 

byli przekonani, że ich domy zostaną zmiecione z powierzchni ziemi. Tymczasem niebo było 

cudownie czyste, a pogoda wręcz czerwcowa.

Ale Maggie zdarzało się również mieć rację. I ten fakt budził niepokój Rose. Miała 

wrażenie, jakby nadciągała niewidzialna burza, która za chwilę w nią uderzy.

Rose zatrzasnęła drzwi kontenera i skoczyła jak oparzona. Obok niej stał William.

- Cześć - przywitał się.

Zwilżyła usta językiem i przełknęła ślinę, żeby rozluźnić nagle ściśnięte gardło.

- Boże, ale mnie wystraszyłeś.

- Przepraszam. Nie chciałem. - Oparł się o bok ciężarówki. - Właśnie jechałem do 

pracy i zobaczyłem ciebie, pomyślałem więc, że się przywitam. Jak się masz?

- Dobrze, dziękuję. - I proszę, stał przed nią, przystojny i chętny, tylko że ona nie 

czuła ani cienia ochoty na romans. Serce jej nawet nie drgnęło. I w jakiś sposób ten fakt był  

dla niej wyzwoleniem. Uśmiechnęła się. Miała rację. Wcale nie musiała iść z nim na randkę.

- Jak tam pierwszy dzień w szkole? - zapytał.

- Poszło świetnie.

Uśmiechnął się szeroko, pokazując białe zęby.

- I nie trzeba było przywiązać Jacka do krzesła? Nie wygląda na kogoś, kto może 

usiedzieć w jednym miejscu dłużej niż pięć minut.

- To dobry dzieciak - odpowiedziała ze śmiechem.

- Obaj są - zgodził się William. - Czy jest nadzieja, że uda mi się namówić cię na 

wspólny lunch?

Rose potrząsnęła przecząco głową.

- To nie byłby dobry pomysł, Will.

- Dlaczego? Chyba nie sądzisz, że stałaby ci się krzywda?

background image

Popatrzyła mu w oczy i wydało jej się, że dostrzega błysk tamtego spojrzenia, którym 

Will obdarzył Petera Padrake'a. To był zaledwie błysk, mgnienie, Will stłumił je natychmiast, 

jednak   Rose   wiedziała,   że   ta   cecha   Williama   tylko   czeka,   by   się   ujawnić.   Dziewczyna 

zawahała się na moment. To nie będzie łatwe.

- Czasem dwoje ludzi spotyka się i natychmiast rodzi się między nimi jakaś więź. 

Obustronne zainteresowanie. Spoglądasz na drugą osobę i zastanawiasz się, jak by to było. Ja 

się przy tobie nie zastanawiam. Jesteś miłym, przystojnym facetem. I w pewien sposób cię 

lubię, naprawdę, ale to nie jest to, czego oczekujesz.

Wciąż się uśmiechał, tym szerokim, sztucznym uśmiechem.

- Przykro mi - powiedziała łagodnie. - To trudne i źle się z tym czuję, ale nie chcę cię 

zwodzić.

- Rose Drayton.

Na moment zaparło jej dech w piersi. Odwróciła się na pięcie, zaciskając pięści.

- Brad Dillon - powiedziała, a jej głos aż ociekał jadem.

Brad wyglądał tak samo, jak w czasach szkolnych. Wzbogacił się o kilka nowych 

tatuaży, kolczyk w nosie, ale to wciąż był ten sam stary Brad. Te same seksowne brązowe 

oczy,  ta sama  przystojna twarz. Nadal wyglądał,  jakby tylko  szukał kogoś, komu  można 

przywalić, arogancki dupek. Kiedyś Rose uważała ten krzywy uśmieszek za seksowny, teraz 

miała ochotę zetrzeć go celnym uderzeniem.

Pistolet miała w torbie, w samochodzie, zresztą Brad nie pozwoliłby Rose dostać się 

do broni. W Niepełni miał nad nią przewagę. Był większy i silniejszy, a ona widziała go w 

akcji wystarczająco wiele razy, żeby wiedzieć, że sama nie da mu rady. Choć z pewnością 

łatwo by jej nie pokonał.

Brad zmierzył Williama wzrokiem.

- Nie wiem, kim jesteś, i nic mnie to nie obchodzi. Chcę tylko wiedzieć, co tu robisz z 

resztkami po mnie?

Rose   stężała   w   napięciu.   William   za   sekundę   mu   przyłoży,   a   Brad   natychmiast 

zaatakuje w odwecie. William wyglądał na silnego, ale Brad nie był ułomkiem, poza tym 

walczył zajadle i nieczysto. Napięła mięśnie, gotowa wskoczyć między nich.

William popatrzył na Brada z lekko znudzoną miną.

- Beznadziejnie się pieprzy - oznajmił Brad. - Aż mi ciebie żal.

William milczał.

- Założyłbym dwie gumy na twoim miejscu - nie odpuszczał Brad. - Jak pojedziesz na 

tej dziwce na oklep, to twój kutas odpadnie ci następnego ranka. Nie chcesz złapać tego, co 

background image

ona ma.

W oczach Williama błysnęło napięcie, ale Rose nie potrafiła powiedzieć, czy jest zły, 

czy przestraszony.

- To, do czego starasz się doprowadzić, nie jest warte mojego czasu - powiedział 

wreszcie. - Skończyłeś już?

- Nie.

- To kończ. Uwielbiam takie pogaduchy, ale jestem nieco głodny.

Brad wyglądał na trochę skołowanego.

- Pierdol się, dupku.

William wzruszył ramionami.

- Jeszcze coś?

Brad   zlustrował   spojrzeniem   ich   oboje.   Rose   widziała,   że   niewiele   mu   brakuje, 

widziała, jak zaciska szczęki, aż pod skórą powstają węzełki mięśni. No dalej, pomyślała. 

Dawaj. Niemal chciała, by wreszcie zaatakował.

- Twój nowy facet to ciota - stwierdził Brad z pogardliwym prychnięciem.

Wycofywał się. Rose machnęła ręką.

- Idź dalej, Brad - odprawiła go, starannie kryjąc ulgę.

Odwrócił się na pięcie i odszedł. Najwyraźniej uznał, że jego szanse nie wyglądają 

najlepiej. William uśmiechnął się tym samym nienaturalnym uśmiechem.

- Dawny chłopak?

- Coś w tym rodzaju. - Kiwnęła głową.

- Wracając do naszej rozmowy - powiedział - doceniam twoją szczerość, ale sądzę, że 

gdybyś dała mi szansę, to może zmieniłbym twoje zdanie.

- Nie sądzę - mruknęła.

Drzwi   biura   otworzyły   się   z   rozmachem   i   stanęła   w   nich   Teresa.   Niska,   krępa   i 

ciemna. Natychmiast zauważyła Williama i wpiła się w niego spojrzeniem.

- Muszę iść - powiedziała Rose.

- Więc do następnego razu - pożegnał ją William i odszedł.

Teresa pytająco uniosła brew, Rose tylko potrząsnęła głową i wsiadła do ciężarówki. 

Miała już dość kłopotów. Musiała tylko przetrwać ten dzień, wrócić do domu, upewnić się, że 

z chłopcami wszystko w porządku, i pomyśleć nad zadaniem dla błękitnokrwistego. Ucinając 

zapędy Williama, miała niejakie wyrzuty sumienia, ale uznała, że to najlepsze wyjście. Do 

niczego by między nimi nie doszło. Powinna skoncentrować się na sprawach ważnych.

background image

Dzień   wolno   zmierzał   ku   końcowi.   Jack   wymknął   się   z   domu   i   przysiadł   na 

werandzie. Stare drewno przyjemnie grzało w stopy. Spod przymrużonych powiek popatrzył 

na popołudniowe słońce. Lśniąca, żółta moneta na niebie. Błyszcząca.

Rose kazała im nie wychodzić, ale niewychodzenie było nudne.  Niewychodził  przez 

cały dzień, w szkole, i był grzeczny, z nikim się nie pobił, nawet nie podrapał Aydena, kiedy 

ten próbował ukraść mu gumkę. Zjadł ohydne paluszki rybne bez słowa skargi, mimo że 

smakowały jak ziemia zmieszana z jakimś tajemniczym mięsem. Nie dostał żadnych uwag ani 

żółtych kartek od nauczyciela. Teraz chciał być na zewnątrz. Jaki jest sens chodzenia do 

szkoły, jeśli nie można się później bawić na dworze? Poza tym dopiero dochodziła czwarta, a 

Rose nie wróci do piątej trzydzieści, może nawet do szóstej.

Siedział   cichutko,   obserwując   drzewa   szeroko   otwartymi   oczyma.   Słuchał.   Tyle 

najróżniejszych   dźwięków.   Ptak,   gdzieś   daleko   po   północnej   stronie,   krzykiem   starał   się 

przepędzić intruza ze swojego drzewa. Rozzłoszczone, bojowe wiewiórki klęły się nawzajem 

w jakiejś wiewiórczej kłótni. Obserwował, jak gonią się po pniu sosny himalajskiej. Czuł, jak 

swędzi go skóra między palcami, gotowa w każdej chwili uwolnić pazury, jednak Jack ani 

drgnął - gałęzie sosny były zbyt wątłe. Nie mógłby się na nie wspiąć. Wiedział, bo już dwa 

razy spróbował i za każdym razem łamały się pod nim, a on spadał na ziemię podrapany i 

umazany lepką żywicą.

Obok   wylądował   wielki   żuk.   Ciemnoniebieski   i   lśniący   niczym   wypolerowana 

blaszka. Jack niemal przestał oddychać. Żuk ruszył wzdłuż deski na cienkich chitynowych 

nogach. Jack napiął mięśnie, ani na chwilę nie oderwał wzroku od insekta. Śliczny, świecący 

robak.

Po drugiej stronie drzwi rozległy się kroki. Georgie. Zaraz zepsuje całą zabawę.

Grzbiet żuka rozdzielił się na dwoje, uwalniając drżące skrzydełka. Insekt dzielnie 

maszerował przez werandę, a za nim skradał się bezszelestnie Jack.

- Jack, mieliśmy nie wychodzić - jęknął Georgie zza moskitiery.

Żuk dotarł do końca deski i zatrzymał się, zupełnie jakby rozważał, czy nie skoczyć na 

trawę poniżej.

- Odejdź - mruknął Jack przez zaciśnięte zęby.

Skrzydełka żuka zadrżały ponownie. Dwie twarde połówki grzbietu uniosły się jak 

druga para skrzydeł.

- Jack, wracaj do środka! Rose powiedziała...

Skrzydła żuka zmieniły się w niewyraźną smugę i owad wzbił się w powietrze.

Jack wystartował.

background image

Pokonał werandę jednym  skokiem,  sięgnął żuka palcami  i wylądował  na trawie z 

niczym. Chybił!

Georgie wyskoczył na werandę.

- Wracaj! - krzyknął do brata.

Jack gonił za żukiem. Owad poleciał w lewo, potem skręcił gwałtownie w prawo. 

Wspaniały brzęczący stwór, bezustanny wir jaskrawego błękitu. Jack skoczył tak wysoko, że 

przez chwilę też leciał, i wreszcie zdołał chwycić żuka w dłonie.

- Mam cię!

Ostre, drobne odnóża ukłuły go w dłoń. Roześmiał się szczęśliwy i zerknął na owada 

pomiędzy palcami.

- Jack! - głos Georgiego zadźwięczał jak pękające szkło. Smród wdarł się do nozdrzy 

Jacka. Kwaśny i ostry, a wraz z nim pojawiło się uczucie, jakby coś oślizgłego i lodowatego 

dotknęło jego karku. Odwrócił się w mgnieniu oka.

Na trawniku stała bestia. Wysoka na pięć stóp, na czterech patykowatych  nogach, 

wykręciła ciało pod takim kątem, by patrzeć na niego. Pierś potwora była potężna, mocno 

wysklepiona, dalej ciało stawało się szczuplejsze, każde z żeber odznaczało się dokładnie, za 

nimi prężyły się mocarne tylne łapy. Stwór przypominał charta wyścigowego. Na pierwszy 

rzut oka wydawał się czarny, ale gdy tylko promienie słońca dotknęły grubej skóry, okazało 

się, że ma ciemnosiną barwę, gdzieniegdzie przechodzącą w brudne odcienie żółci i zgniłej 

zieleni. Jak paskudny siniak. Bestia nie miała sierści, jedynie rząd długich, ostrych kolców 

wzdłuż kręgosłupa i z tyłu nóg. Łeb miała długi, bardzo długi, za to pozbawiony uszu. Dwie 

pary   oczu   patrzyły   na   Jacka,   połyskując   szarością,   niczym   gęsta   mgła   w   światłach 

samochodu.   Przemierzając   Bór,   Jack   miał   już   okazję   patrzeć   w   ślepia   wilka,   lisa, 

niedźwiedzia i niezliczonych stworzeń, których nazw nie znał, ale żadne, żadne nie miało 

takich oczu. Okrutnych. Okrutnych i bezlitosnych jak oczy gada.

Kręgi barierowe zatrzymają potwora. Kręgi... Kątem oka Jack zobaczył linie kamieni 

jakieś kilka jardów dalej. Zamarł.

Cały czas był  świadom,  że na werandzie stoi Georgie. Teraz  jego brat postąpił  o 

kroczek do przodu. Bestia uniosła przednią łapę zbrojną w cztery potężne szpony i postąpiła o 

krok do przodu.

- Nie ruszaj się! - Jack bardziej tchnął, niż szepnął.

Georgie znieruchomiał.

Żuk wydostał się spomiędzy zmartwiałych palców Jacka, przemaszerował na grzbiet 

jego dłoni i stamtąd odleciał. Jack nawet nie drgnął, nie mrugnął. Instynkt krzyczał w nim 

background image

wręcz, że ruszyć  się oznacza zginąć, więc stał  niczym  posąg, skamieniały z przerażenia. 

Bestia   otworzyła   paszczę.   Zza   ściągniętych   warg   wyłoniły   się   czarne   dziąsła   pełne 

straszliwych, krwawych kłów. Spojrzenie dwóch par oczu przyszpiliło chłopca.

Jack z trudem przełknął ślinę. Bransoleta na nadgarstku paliła żywym  ogniem, ale 

wiedział, że jeśli ją zdejmie i zmieni kształt, stwór bez wątpienia go dopadnie. Musiał wrócić 

pod ochronę kręgu barierowego. To była jego jedyna szansa. Jeśli pobiegnie, bestia pogoni za 

nim. Wiedział o tym, wystarczyło tylko popatrzeć na jej budowę, by zrozumieć, jaka była 

szybka. Dopadłaby go w mgnieniu oka i rozerwała na strzępy.

Delikatnie przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą, przesuwając się zaledwie o 

cal.

- Prawa - usłyszał drżący głos brata.

Lekko przechylił głowę, nie odważywszy się zupełnie odwrócić wzroku od dwóch par 

szarości,   i   zobaczył   drugą   bestię,   wolno   skradającą   się   przy   granicy   kręgu.   Podchwyciła 

spojrzenie chłopca i zatrzymała się, by zaprezentować gąszcz cienkich szkarłatnych kłów. Nie 

miał dokąd uciec, był odcięty.

Serce Jacka waliło niczym młot, jakby chciało wyrwać się na wolność zza prętów 

żeber. Puls dudnił mu w uszach niczym bęben. Świat nagle stał się krystalicznie wyraźny. 

Jack powoli nabrał powietrza. Próbował walczyć z zawrotami głowy.

- Nie ruszaj się - usłyszał cichy głos.

Odwrócił delikatnie głowę. Kilka jardów dalej, na skraju trawnika, stał obcy. Ulga, 

która   zdążyła   już   przepełnić   Jacka,   zniknęła   niczym   śnieg   w   słońcu.   Szlachcic   też   był 

wrogiem.

Mężczyzna zrobił krok naprzód. Futro zostało za nim, na trawie. Płynnie dobył miecza 

z pochwy przytroczonej do pasa. Oczy utkwione miał w bestiach przyczajonych za plecami 

Jacka.

- Cofnij się wolno w moją stronę - polecił chłopcu.

Jack ani drgnął. Szlachcic chciał dostać Rose. Nie można mu było ufać.

Bestie podeszły nieco bliżej.

- Nie zrobię ci krzywdy - obiecał cicho mężczyzna. - Musisz podejść do mnie. Już.

Jack poczuł płynący od błękitnokrwistego ostry aromat goździków.

Szlachcic był człowiekiem. Bestie nie.

Wolno, jakby znajdował się pod wodą, Jack zrobił krok w tył.

Oba stwory równocześnie zrobiły krok naprzód.

- Właśnie tak - pochwalił go szlachcic.

background image

Jack uchwycił się tego głosu jak tonący brzytwy i zrobił kolejny krok.

Bestie również.

Trzeci krok.

Jack   zobaczył,   jak   napinają   się   mięśnie   potężnych   łap,   i   wiedział,   że   za   sekundę 

nastąpi atak.

- Biegnij! - szczeknął mężczyzna, a Jack wystrzelił jak z procy.

Pędził, ledwie dotykając trawy, jakby miał skrzydła u stóp. Na granicy pola widzenia 

pojawiły się ciemne kształty, bestie szykowały się, by zajść go z obu stron. Złapią go, złapią...

Dłoń zacisnęła się na jego ramieniu i szarpnęła do przodu, rzucając na trawę. Jack 

wylądował za plecami mężczyzny.

Bestie skoczyły. Szlachcic zawinął mieczem i ciemne cielsko, rozpłatane w połowie, 

upadło, podrygując konwulsyjnie. Ostrze zalśniło srebrem i łeb drugiej bestii potoczył się po 

trawie.

Błękitnokrwisty podniósł ramię i posłał krótki promień bieli najpierw w jedną, potem 

w   drugą   połówkę   potwora.   Kwaśny   dym   zadrapał   Jacka   w   gardle.   Nogi   bestii   przestały 

wreszcie podrygiwać. Mężczyzna poraził bielą odciętą głowę bestii, po czym odwrócił się i 

pochylił w stronę chłopca. Jack poczuł, jak mocne ramię podnosi go z ziemi, natychmiast 

otoczył   chudymi   ramionami   kark   wybawiciela.   Wróg   czy   przyjaciel,   wszystko   jedno. 

Szlachcic był ciepły, był człowiekiem i miał ogromny miecz.

- Dobrze się sprawiłeś - powiedział mężczyzna.

Jack tylko mocniej się przytulił. Drobnym ciałkiem wstrząsały dreszcze.

Georgie zbiegł z werandy i zatrzymał się tuż przy granicy kręgu. Buzię miał białą 

niczym trup.

Błękitnokrwisty z Jackiem na rękach podszedł do granicy kręgu.

- Przesuń kamienie - polecił Georgiemu.

Mały wahał się jedynie przez chwilę.

- Piątek - mruknęła do siebie Rose, idąc do domu pieszo. Od piątku dzieliły ją tylko 

wieczór i noc, a to znaczyło, że już następnego dnia dostanie swoje trzysta dolarów i będzie 

mogła zatankować tego cholernego grata. Kocie uszy czy nie, nigdy już nie zostanie bez 

benzyny.

Całe   popołudnie   zżerał   ją   niepokój.   Lęk   zagnieździł   się   w   niej   od   chwili,   gdy 

zobaczyła dzieci wysiadające ze szkolnego autobusu, a potem narastał, narastał i narastał. 

Rose wiedziała, że chłopcy posiadali wszelkie potrzebne umiejętności, by przetrwać dwie 

godziny bez opieki. Umieli strzelać zarówno z broni palnej, jak i kuszy, a kręgi barierowe 

background image

powinny ustrzec ich przed jakimkolwiek zagrożeniem z zewnątrz. A jednak lęk nie opuszczał 

jej ani na chwilę. W końcu Rose zarzuciła torbę na plecy i pobiegła. Skręciła na ścieżkę 

prowadzącą przez ich ziemię, kilkoma susami minęła krzaki i wpadła na podwórko.

Trawę zbrukały trzy wstrętne dymiące plamy, z daleka cuchnące złą magią. Smród 

uderzył Rose niczym pięść: ciężki zapach podpalonego zgniłego mięsa. Rose jednym skokiem 

znalazła się na schodach. Wpadła do domu, zajrzała do salonu i runęła do kuchni.

Chłopcy siedzieli za stołem i obserwowali błękitnokrwistego przy kuchni. Mężczyzna 

w jednej ręce trzymał patelnię, w drugiej kuchenny ręcznik.

Rose nawet nie zauważyła, że torba zsunęła jej się z ramienia. Ukryty w niej pistolet 

załomotał w kontakcie z podłogą.

Patrzyli na siebie nawzajem wszyscy czworo.

Szlachcic podrzucił naleśnika.

background image

Rozdział piąty

- Wpuściliście go?!

Chłopcy się skulili.

- Wpuściliście?! Do środka?! Do naszego domu?!

Georgie uchylił się, jakby czymś w niego cisnęła.

- Policzę się z wami później. - Wbiła w szlachcica wrogie spojrzenie. - Ty wyniesiesz 

się już teraz.

Zsunął naleśnik na szczyt trzycalowego stosiku, nabrał cukru na łyżeczkę, posypał 

placek i spojrzał na chłopców.

-   Pierwszą   regułą   etykiety,   jaką   poznaje   chłopiec,   w   chwili   gdy   wchodzi   w 

towarzystwo, jest galanteria wobec wszystkich kobiet. Żadna prowokacja, nawet najbardziej 

niezasłużona czy też najbardziej niegrzeczna, nie usprawiedliwia mężczyzny, który odniesie 

się do kobiety inaczej niż z kurtuazją.

Chłopcy spijali słowa z jego ust, a on zerknął w stronę Rose.

-   Spotkałem   już   kobiety   niewiarygodnie   niemiłe,   a   jednak   nigdy   nie 

sprzeniewierzyłem się tej zasadzie. Aczkolwiek muszę przyznać, że wasza siostra wystawia 

moją cierpliwość na próbę.

Rose zaczęła gromadzić magię.

- Wynoś się.

Potrząsnął głową z wyrazem głębokiej dezaprobaty na twarzy.

Zacisnęła pięści.

- Masz dziesięć sekund, żeby wynieść się z mojego domu, albo cię usmażę.

- No jeśli mnie usmażysz, to naprawdę mnie zgasisz - odpowiedział. - Poza tym to 

naleśniki najlepiej smakują smażone, są słodkie i puszyste, a ja jestem żylasty. Jednego? - 

Podsunął jej talerz ze słodkim kopczykiem.

Rose czuła wibrowanie magii.

Jack ześlizgnął się z krzesła i zastąpił jej drogę.

- Odejdź!

- Uratował mnie przed bestiami - powiedział Jack cicho.

- Jakimi bestiami?

background image

- Tymi na zewnątrz. Zaatakowały mnie.

- Skąd wiesz, że to on sam nie przywołał bestii?

- A w jakim celu? - zainteresował się mężczyzna.

- Żeby dostać się do domu!

- A po cóż miałbym tego chcieć?

Rose zamilkła. Sama nie była pewna, po cóż on miałby tego chcieć. Jeśli było coś, co 

mógłby zyskać, wchodząc do domu, to Rose nie mogła sobie tego wyobrazić.

- Nie wiem - przyznała. - Ale ci nie ufam.

- Zacznijcie jeść. - Zaprosił chłopców gestem. - Wasza siostra i ja musimy pogadać.

Zrobił krok w stronę Rose, a ona natychmiast uniosła rękę. Jeśli mu się wydawało, że 

może rozkazywać Rose w jej własnym domu, to ona go zaraz mocno zaskoczy.

- Dobrze. Porozmawiamy na zewnątrz.

Gdzie Jack go nie obroni.

Szlachcic skinął głową, z niesamowitą gracją stanął u jej boku i otworzył przed nią 

drzwi.

- Nie rób mu krzywdy, Rose - poprosił Georgie.

Jack wyglądał jak mokry kociak: żałośnie.

Rose wymaszerowała na werandę, zamknęła za sobą obie pary drzwi i stanowczym 

gestem pokazała obcemu ścieżkę.

- Tam jest droga.

Zszedł ze schodów. Bez płaszcza nie wydawał się już tak potężny. Elastyczna skóra 

kaftana opinała  szerokie plecy,  wąską talię opasywał  skórzany pas. Długie nogi biegacza 

ubrane były w obcisłe szare spodnie i wysokie czarne buty. Ruchy miał lekkie i zręczne, a 

przy tym tak oszczędne, że niemal nieludzkie. Patrzyła, jak idzie ku dymiącym wstrętnym 

plamom na trawie, i myślała o dziadku. Cletus tak się poruszał, z tą niesamowitą zwinnością 

urodzonego szermierza. Jednak gdy dziadek był smukły i polegał na prędkości, szlachcic, 

choć niewątpliwie szybki, wyglądał przede wszystkim na silnego. Nie mogła jakoś oprzeć się 

wrażeniu,   że   gdyby   wtedy   nie   wskoczył   na   forda,   stary   gruchot   owinąłby   się   wokół 

błękitnokrwistego na podobieństwo pustej puszki po coli.

Mężczyzna zatrzymał się przy jednej z plam i popatrzył na Rose. Założyła ramiona na 

piersi. Wyciągnął dłoń zapraszająco. Nawet się nie ruszyła.

- Proszę, uczyń mi ten zaszczyt i dołącz do mnie - poprosił, jak gdyby znajdowali się 

na sali balowej.

Kpił z niej. Zjeżyła się.

background image

- Widzę stąd.

- Troszczysz się o braci?

- Oczywiście, że tak.

- Nie pojmuję więc, dlaczego lekce sobie ważysz ich bezpieczeństwo. Podejdź, proszę, 

albo cię tu przyniosę.

Zeskoczyła na trawę.

- Chciałabym zobaczyć, jak próbujesz.

- Nie kuś. - Uklęknął przy plamie i uniósł nad nią rękę. Moc zafalowała pod jego 

palcami. Wymruczał coś w języku, którego Rose nie rozpoznała. Magia posłusznie zmieniła 

dym w konkretny kształt.

Rose patrzyła na paskudną bestię. Z klatką piersiową i nogami charta, głową niemal 

końską,   z   tym   że   wyposażoną   w   czworo   odpychająco   szarych   oczu.   Stwór   miał 

nieproporcjonalnie wielkie łapy, każdą zbrojną w cztery trzycalowe szpony. Na myśl, że te 

szpony mogły z łatwością rozerwać Jacka, Rose przełknęła nerwowo ślinę. Bestia, posłuszna 

ruchom dłoni szlachcica, otworzyła paszczę. Głowa niemal rozdzieliła się na pół, szczęka 

opadła   nisko,   ściągnięte   wargi   odsłoniły   czarne   dziąsła   i   rzędy   stożkowatych   zębów, 

krwawoczerwonych i nierównych, doskonałych do szarpania mięsa.

- Były dwie - powiedział mężczyzna miękko. - Jedna przyszła z lewej strony, druga 

zza domu. Chciały zabić Jacka. Rozumiem, że brak ci odpowiedniego wykształcenia, oraz to, 

że mi nie ufasz, więc zaufaj swoim instynktom, powiedzą ci, że to nie zwierzę. To aberracja. 

Włóż w nią rękę.

- Co?

- Dotknij tego. Poczujesz pozostałości magii, która przepełnia to stworzenie. Nic ci się 

nie stanie.

Rose   ostrożnie   zbliżyła   palce   do   dymu.   Poczuła   mrowienie   magii   i   niemal 

równocześnie   okropne,   ohydne   uczucie,   jakie   zwykle   towarzyszy   dotykaniu   czegoś 

oślizgłego,   dawno   zgniłego,   a   jednak   wciąż   szorstkiego   i   twardego.   Mogłaby   to   jedynie 

porównać do gnijącej tuszy wypełnionej drobniutkim żwirem. Cofnęła gwałtownie dłoń.

Wciąż jednak czuła pewien niedosyt, chciała dowiedzieć się więcej.

Zmusiła   się,   by   ponownie   wsunąć   palce   w   dym.   Ohydne   uczucie   natychmiast 

powróciło,   odwróciła   twarz,   kryjąc   grymas   obrzydzenia,   ale   nie   cofnęła   ręki.   Palce   jej 

zdrętwiały i wtedy dopiero wychwyciła odległe echo zepsutej magii, pulsującej niczym źródło 

w głębi wspomnienia o bestii. To była obca magia, beznamiętna, zimna, niczym kosmiczna 

pustka. Rose cofnęła dłoń i potrząsnęła, odruchowo strzepując wrażenie z palców.

background image

Miał rację. To nie było zwierzę.

Szlachcic pozwolił, by kształt z dymu rozwiał się w powietrzu, i wyciągnął rękę do 

Rose.

- Dotknij mnie.

Patrzyła na wnętrze jego dłoni. Miał odciski. Pewnie od machania tym mieczyskiem.

- Nie ugryzę - obiecał. - Przynajmniej dopóki nie będę miał cię w łóżku.

- Nigdy w życiu. - Podała mu rękę. Pod palcami poczuła wibracje magii. Pozwalał jej 

zobaczyć   swoją   moc.   Magia   płonęła   w   nim   gorącą   bielą,   jak   odległa   gwiazda.   Światło 

gwiazdy zbladło i zniknęło, jakby przykryte kocem, i nagle Rose zorientowała się, że splata 

palce z mężczyzną, który przygląda jej się z wszystkowiedzącym uśmieszkiem. Miał ciepłą 

szorstką skórę i mocny uścisk, a Rose wbrew sobie pomyślała o tej uwadze na temat gryzienia 

w łóżku.

Wyrwała  dłoń.  Musiała   przyznać   mu  rację:   nawet  ona  wiedziała,  że   gdyby   to  on 

przywołał bestie, musiałby otworzyć się na ich zachłanną magię. Rose wciąż czuła, jak obca 

moc   próbuje   wgryźć   się   jej   pod   skórę.   Każdy,   kto   pozostałby   w   dłuższym   kontakcie   z 

potworami lub ich źródłem, zostałby nieodwracalnie skażony. Rose nie wyczuła w szlachcicu 

żadnych śladów tamtej odrażającej magii. Facet był czysty.

Uniósł brwi, jakby prosił ją o podsumowanie.

-  Przyznaję,  nie  ty je tu  sprowadziłeś  -  powiedziała.   - Wypominasz   mi  mój  brak 

wykształcenia, więc zakładam, że ty w przeciwieństwie do mnie wiesz, czym one są i czego 

tu szukają.

Przez moment sprawiał wrażenie zamyślonego.

- Nie mam pojęcia - stwierdził. - Nazywam je ogarami.

Super. Po prostu super.

- Wiem, że chciały dopaść Jacka. Nie wierzę natomiast, że polowały akurat na niego. 

Prawdopodobnie zaatakowałyby każdego, kto akurat znalazłby się na jego miejscu. Ich magia 

jest...

- Czepliwa - podpowiedziała.

Szlachcic skinął głową.

- Szuka żywiciela. Jest niebezpieczna.

- Wielkie dzięki, panie oczywistość.

- Dlatego zostanę z wami na noc.

Rose zamrugała niepewnie.

- Co?

background image

- Nie po to przebyłem całą tę drogę, by moją narzeczoną pożarła jakaś aberracja. Nie 

jesteście przygotowani do walki z takim zagrożeniem. Jeśli twoja wrażliwość nie pozwoli ci 

zaprosić mnie do domu, pozostanę tutaj - wskazał na werandę.

- Nie!

- Tak. - Zostawił ją i poszedł usiąść na stopniach werandy.

- Chcę, żebyś opuścił moją ziemię.

- Obawiam się, że to niemożliwe. Widzisz, obiecałem twoim braciom, że zadbam dziś 

o   ich   bezpieczeństwo,   i   nie   zamierzam   łamać   danego   słowa.   Masz   prawo   odmówić   mi 

zaproszenia, ale z wdzięcznością przyjmę koc. Ofiarowany w ramach zwykłej uprzejmości.

Rose miała ochotę tupać nogami, ale nie zamierzała dać mu tej satysfakcji i przyznać 

się do furii, jaką w niej budził.

-   Nie   ma   takiej   potrzeby   -   powiedziała,   siląc   się   na   spokój.   -   Wewnątrz   kręgu 

będziemy bezpieczni.

- Nie jestem taki pewien.

- Słuchaj, doceniam twoje intencje, ale chcę, żebyś stąd zniknął. Natychmiast.

Zignorował ją całkowicie.

Rose popatrzyła w kierunku domu i zobaczyła w oknie dwie małe buzie. Super. I co 

teraz? Szlachcic nie szlachcic, ale ocalił Jacka. Przysiągł ich nie skrzywdzić, a ona jakoś nie 

mogła się zmusić, by potraktować rozbłyskiem faceta, który nie zrobił nic, by na to zasłużyć.

Ale nie mógł przecież naprawdę próbować ich bronić. To by było... szlachetne. Gra 

słów prawie ją rozbawiła.  Zmęczenie  dopadło  ją nagle, jakby ktoś zarzucił  jej  na głowę 

mokry koc. To był parszywy dzień, zabrakło jej energii do dalszych kłótni.

- Dobrze. Jesteś zaproszony na werandę.

Weszła do domu, trzaskając drzwiami. Chłopcy patrzyli na nią w milczeniu.

- Jeśli wejdzie do domu, zastrzelcie go - poleciła. I poszła wziąć prysznic.

Czasami   najlepsze   są   przyjemności   najprostsze   -   nic   nie   może   równać   się   z 

prysznicem   po   ciężkim   dniu   pracy.   Spędziwszy   cały   dzień   na   ściskaniu   gąbek   oraz 

szorowaniu lad i ścian, Rose teraz szorowała swoje ciało przy użyciu fałszywej  morskiej 

gąbki i mydła Irlandzka Wiosna. Zajęło jej dziesięć minut, by spłukać z siebie miniony dzień, 

założyć czyste ubranie, uczesać mokre włosy i poczuć się niemal istotą ludzką.

Jej   wściekłość   na   błękitnokrwistego   też   się   zmyła,   pozostawiając   uczucie 

nieprzyjemnego   niepokoju.   Przybysz   uratował   Jacka.   Został   z   chłopcami,   ponieważ   byli 

wystraszeni, nawet przygotował im jedzenie, a ona potraktowała go jak śmiecia. Teraz czuła 

background image

się głupio. To bez sensu, mówiła sobie. Pojawił się tutaj, żeby zmusić ją do małżeństwa. Cała 

reszta mogła być przedstawieniem na jej użytek. Niczego nie była mu winna, zrozumienia też 

nie.

Stworzenia, które zaatakowały Jacka, przeraziły ją głęboko. Żałowała, że nie może 

porozmawiać   z   Babcią,   ale   wieczór   powoli   przeistaczał   się   w   noc,   będzie   więc   musiała 

poczekać  z wizytą  do rana. Niestety,  Éléonore  wprawdzie  czasami  używała  telefonu,  ale 

stanowczo odmawiała zainstalowania tego urządzenia w swoim domu.

W kuchni Jack przyniósł jej naleśnika na blaszanym niebieskim talerzu.

- Jest dobry - zachęcił siostrę. - Specjalnie je przygotował, zobacz, są z cukrem.

Och, na litość boską!

- Opowiedz mi wszystko od początku.

Dziesięć minut później wiedziała już wszystko.

Szlachcic   porąbał   bestie   na   kawałki,   wykazując   się   przy   tym   jakąś   niesamowitą 

sprawnością i znajomością sztuki walki, które Georgie zademonstrował, bardzo energicznie 

machając widelcem. Następnie przybysz wniósł Jacka do domu, obiecał chłopcom, że pod 

jego opieką nie stanie im się nic złego, i zajął się robieniem naleśników. Jeśli wyreżyserował 

całą   tę  sytuację,   co było  możliwe,   zrobił  to  po  mistrzowsku.  Chłopcy byli   teraz  święcie 

przekonani, że obcy może ruszyć z posad ziemię i niebo też. W ich oczach ten człowiek w 

ciągu   godziny   zmienił   się   ze   złoczyńcy,   którego   należy   natychmiast   zastrzelić,   w 

niezrównanie męskiego bohatera.

- Jadł coś?

Chłopcy pokręcili przecząco głowami.

Super. Teraz  miała  na werandzie  głodnego  bohatera,  któremu  nikt nie  zaoferował 

koca.   Nieprzyjemny   niepokój   rozkwitł   natychmiast   w   piękne   poczucie   winy.   Wariactwo, 

uznała, podsmażając na patelni wyciągnięte z lodówki kiełbaski. Powinna celować mu w 

głowę.

Rozłożyła kiełbaski na cztery talerze.

- Jedzcie.

Położyła   sztućce   na   jeden  z   talerzy.   Georgie   wystrzelił   z  krzesła,   nalał   do   kubka 

mrożonej herbaty i podał jej szybko. Rose wywróciła oczami, ale wzięła kubek i razem z 

jedzeniem wyniosła na werandę.

Nieproszony gość siedział w tym samym miejscu, w którym go zostawiła, i gapił się w 

niebo. Wiatr unosił pojedyncze kosmyki  z długiej, jasnej grzywy.  Wielki miecz leżał tuż 

obok. Nawet teraz mężczyzna sprawiał wrażenie groźnego.

background image

Daj mu żarcie i zmykaj, przykazała sobie Rose.

Postawiła talerz na deskach.

- Dziękuję - odezwał się szlachcic.

Podziękował, możesz wracać do domu.

Jednak, zamiast posłuchać głosu rozsądku, Rose oparła się o poręcz.

- Naprawdę zamierzasz nocować na mojej werandzie?

- Tak.

-   Doskonale   potrafię   sama   o   siebie   zadbać.   Powinieneś   wracać   tam,   gdzie   teraz 

mieszkasz.

- Mój namiot z pewnością za mną tęskni - prychnął.

- Namiot? Nocujesz w namiocie? Dlaczego? Nie masz pieniędzy?

- Bynajmniej. - Sięgnął do kieszeni kaftana i wydobył niewielką skórzaną sakiewkę 

zabezpieczoną   rzemykiem.   Rozwiązał   go   i   z   wnętrza   sakiewki   wyciągnął   złotą   monetę. 

Zalśniła w ostatnich promieniach słońca.

Niewielka fortuna. Rose zastanawiała się, ile wart był ten złoty krążek. Nakarmiłby 

ich przez tydzień, dwa? Może nawet trzy?

- No to w czym problem? - zapytała.

- Próbowałem znaleźć jakieś lokum - zaczął z zakłopotaną miną. - Niestety, większość 

twoich sąsiadów cierpi na drastyczną podejrzliwość. Na sam mój widok zamykają wszystkie 

drzwi, zasłaniają okna i żadne krzyki ani wymachiwanie sakiewką nie są w stanie przemówić 

im do rozsądku.

Rose wyobraziła go sobie, stojącego pod domem Leanne Ogletree, w tym futrzanym 

płaszczysku, z ogromnym mieczem sterczącym zza pleców, wrzeszczącego ile sił w płucach, 

a potem niemile zaskoczonego, że nikt na te krzyki nie odpowiada. Parsknęła śmiechem.

- Widzę, że moje kłopoty wydają ci się przezabawne - powiedział sucho. - Mieszkasz 

w   jakimś   obłąkanym   miejscu,   zasiedlonym   przez   szaleńców   pozbawionych   do   cna 

uprzejmości.

- A próbowałeś u McCallsów, na południu? Ich mogłyby przekonać pieniądze.

Uniósł podbródek, aura wyniosłości otaczała go jak zapach taniej wody kolońskiej.

- Nie będę mieszkał w szopie.

- O, proszę o wybaczenie, Wasza Wysokość - śmiała się Rose.

- Niektórzy w mojej sytuacji uznaliby twoje chichoty za obraźliwe.

- Nie mogę się powstrzymać. To chyba nerwy. - Aż się trzęsła ze śmiechu. Strach, 

który zalegał na dnie jej żołądka kulką zmrożonego metalu, zniknął bezpowrotnie. Szlachcic 

background image

nie był bezbronny - wręcz przeciwnie - ale kiedy śmiejesz się z kogoś, trudno potem trząść się 

przed tą osobą ze strachu.

- Mogłabyś mi pozwolić zostać tutaj. Zapłaciłbym oczywiście. - Wrzucił monetę do 

sakiewki. Charakterystyczny brzęk powiedział Rose, że złotych krążków jest tam więcej.

- A to dobre - odpowiedziała. - Chcesz, żebym pozwoliła ci tu mieszkać?

-   A   czemu   nie?   Już   obiecałem   was   chronić,   więc   i   tak   nie   mogę   stąd   odejść, 

przynajmniej nie dziś w nocy. Równie dobrze możesz zarobić trochę na moim nieszczęściu.

- Jesteś niewiarygodny. - Rose potrząsnęła głową. Dlaczego tak bardzo chciał dostać 

się   do   jej   domu?   Jakaś   część   jej   zastanawiała   się,   czy   naprawdę   tak   martwiło   go 

bezpieczeństwo chłopców, ale druga, większa część była przepełniona cynizmem i daleka od 

wiary w jego dobre intencje.

Był błękitnokrwistym. Nic go nie obchodził los jakichś tam kundelków z Rubieży.

- Jestem pragmatyczny Z pewnością masz w domu wolne łóżko, które, mam nadzieję, 

jest czyste i miękkie, czyli duże lepsze od twardej podłogi werandy.

Zastanowiła się. Tak naprawdę to jednym uderzeniem ramienia wyrwałby jej drzwi z 

zawiasów. Pewnie mógłby nawet przejść przez ścianę, gdyby się uparł. Zasadniczo nie miało 

najmniejszego znaczenia, czy przybysz będzie spał w domu czy na werandzie. A pieniądze 

zawsze się przydadzą. Choć raz mogłaby kupić na obiad wołowinę zamiast kurczaka. Nowy 

mundurek dla Georgiego. Pudełka na lunch dla chłopców. Zawsze chcieli je dostać, ale trzy 

dziewięćdziesiąt osiem za sztukę ciągle wydawało jej się zbyt drogo.

- Dobrze, ale to układ tylko biznesowy i nie ma nic wspólnego z innymi naszymi  

ustaleniami - zastrzegła.

- Oczywiście.

- I chcę, żebyś przysiągł, że nie będziesz próbował mnie molestować.

Powoli zmierzył ją spojrzeniem.

- Gdybym chciał cię molestować, to nie byłaby tylko próba i okazywałabyś znacznie 

więcej entuzjazmu.

Rose poczuła żar na policzkach.

- Po zastanowieniu zaczynam wątpić, czy mój dom zdoła pomieścić ciebie i twoje ego. 

Chyba w ogóle niewiele jest takich miejsc. Obiecaj albo śpij na podwórku.

- Skoro nalegasz.

- Cały zdaniem.

Westchnął.

- Przysięgam nie molestować cię bez względu na to, jak kusząca...

background image

- Ani dzieci.

Uśmiech zniknął z jego twarzy jak starty ścierką. Brwi zbiegły się, oczy pociemniały.

- Jestem erlem Camarine. Nie molestuję dzieci, nie pozwolę...

- Mam to gdzieś - przerwała mu. - Możesz walić się w piersi z oburzeniem albo 

przysiąc i spać w domu. Wolna wola.

-   Jesteś   najbardziej   irytującą   kobietą,   jaką   w   życiu   spotkałem.   Przysięgam   nie 

molestować chłopców - warknął.

Rose wyciągnęła dłoń, a on upuścił na nią złotą monetę. Dziwoziemski dublon. Nawet 

odjąwszy drakoński procent, jaki Max Taylor potrącał przy wymianie złota na dolary, ta mała 

moneta mogła zapewnić im jedzenie przez miesiąc.

- Z tego nie wydam ci reszty. Nie masz drobniejszych?

- Zatrzymaj resztę - burknął.

- Jak sobie chcesz.

Z szerokim uśmiechem otworzyła przed nim drzwi, schylając się w parodii ukłonu.

- Proszę, Wasza Wysokość.

- Wasza Lordowska Mość, lordzie Camarine wystarczy.

- Wszystko jedno.

Poprowadziła go w głąb domu. Chłopcy opróżnili już swoje talerze i zabrali się do 

zmywania.

- Georgie, przynieś naszemu gościowi talerz i kubek z werandy. Przenocuje w pokoju 

taty. Zapłacił za to. Wy będziecie spać w moim pokoju na podłodze.

Usłyszała niski pomruk dobiegający od strony przybysza.

Trzydzieści   sekund   później   oboje   siedzieli   przy   stole   naprzeciwko   siebie.   Rose 

spróbowała naleśników. Były oczywiście zimne, ale nadal doskonałe, a ona umierała z głodu.

- Boże, jakie to dobre.

- Wolniej.

Podniosła wzrok znad talerza.

Szlachcic siedział prosty jak strzała, krajał naleśnika z chirurgiczną precyzją.

- Jedz wolniej - powtórzył. - I nie dziel jedzenia widelcem, tylko nożem. Odcinaj 

kawałki   na   tyle   małe,   żebyś   nie   była   zmuszona   przełykać   wszystkiego,   zanim   zdołasz 

odpowiedzieć na jakieś pytanie.

Dlaczego ja?

- Jeszcze jakieś wskazówki?

Jej sarkazm w ogóle do niego nie dotarł.

background image

- Owszem. Patrz na mnie, a nie w talerz. Jeśli musisz spojrzeć na talerz, to tylko 

zerknij krótko.

Rose odłożyła widelec.

- Lordzie Sumbarine...

- Camarine.

- Wszystko jedno.

- Możesz mówić mi Declan - oznajmił takim tonem, jakby co najmniej pasował ją na 

rycerza. Bezczelność.

- Niech będzie więc Declan. Jak spędziłeś dzień?

Zmarszczył brwi.

- To banalnie proste pytanie. Jak spędziłeś dzień? Co robiłeś przed walką i smażeniem 

naleśników?

- Odpoczywałem po podróży - odparł z królewską godnością.

- Zdrzemnąłeś się.

- Być może.

-   A   ja   spędziłam   dzień   na   szorowaniu   i   odkurzaniu   dziesięciu   biur   w   Niepełni. 

Zaczęłam o siódmej trzydzieści rano, skończyłam o szóstej po południu. Bolą mnie plecy, 

moje palce wciąż czuć wybielaczem i mam wrażenie, że stopy mam tak rozdeptane, że są 

płaskie jak te naleśniki. Jutro będę musiała znowu iść do pracy, więc dzisiaj chcę zjeść w 

spokoju.   Potrafię   odpowiednio   zachować   się   przy   stole.   Może   dla   ciebie   nie   jest   to 

zachowanie dość odpowiednie, ale na Rubieży jest absolutnie wystarczające i stanowi szczyt 

dobrego tonu w tym domu. Zachowaj więc swoje cenne uwagi dla siebie.

Wyraz jego twarzy wynagrodził jej wszelkie kłopoty związane z przyjęciem pod dach 

nieproszonego gościa. Jakby dostał po łapach.

Uśmiechnęła się do niego.

- I dziękuję za naleśniki, były przepyszne.

background image

Rozdział szósty

Rose obudziła się wcześnie. Źle spała, budziła się niemal co godzinę, żeby sprawdzić, czy z 

chłopcami wszystko w porządku. Dwa razy wydawało jej się, że słyszy coś na zewnątrz, więc 

wyszła na werandę, żeby to sprawdzić. Niczego nie znalazła. Tylko noc, która nagle wydała 

jej się wroga i pełna niebezpieczeństw.

Kiedy   wreszcie   udało   jej   się   zasnąć,   śniła   o   potworach,   krzyczących   bezradnie 

dzieciach i zsuwaniu się po zboczu góry błota. O piątej poddała się i wstała, by napić się 

kawy.

Minęła  sypialnię  ojca. Drzwi były  zamknięte.  Poprzedniego  wieczora  oprowadziła 

Declana po domu, zaczynając od łazienki. Sprawiał wrażenie nieźle zorientowanego. Rose nie 

była zaskoczona. Wiedza o istnieniu Niepełni nie była w Dziwoziemi rozpowszechniona, ale 

część   szlachty   miała   do   niej   dostęp.   Tak   samo   jak   kilku   wybranych   obywateli   Niepełni 

wiedziało   o   Dziwoziemi.   Declan   najwyraźniej   był   wystarczająco   wysoko   postawiony,   by 

mieć dostęp do tej tajemnicy.

Oprowadziwszy swojego lokatora, Rose wręczyła mu zapasową szczoteczkę do zębów 

-   jego   dublon   pokrył   to   z   nawiązką   -   i   czysty   ręcznik.   Potem   zasłała   łóżko   taty   świeżą 

pościelą.   Chłopcy   grzecznie   powiedzieli   „dobranoc”   i   Declan   zniknął   za   zamkniętymi 

drzwiami. Rose nie natknęła się na niego w trakcie swoich nocnych wycieczek. Jakiekolwiek 

wydumane dźwięki ją obudziły, jemu dały spokój. Przez chwilę zastanawiała się, czy go nie 

obudzić, ale zrezygnowała. Miała jeszcze trochę czasu do wyjścia i z pewnością przyda jej się 

chwila spokojnej samotności, zanim dzieci wstaną.

Otworzyła okna, żeby wpuścić świeże powietrze, i przygotowała kawę w niewielkim 

metalowym czajniczku, który jej ojciec nazywał imbrykiem. Pozwoliła, by aromatyczny płyn 

spienił się dwa razy, zanim wreszcie zestawiła go z ognia. Nalała kawy do filiżanki, zabieliła 

odrobiną mleka i usiadła przy oknie. Zamierzała delektować się napojem.

Przez   okno   widziała   trawnik   okolony   krzewami,   które   wyznaczały   granicę   jej 

posiadłości. Między nimi wiła się ścieżka wiodąca między drzewa, czarne w mdłym świetle 

przedświtu i ociekające rosą. Chłód sączył się przez siatki w oknach. W takie dni jak ten Rose 

dziękowała Bogu za dach nad głową i kawę. Uniosła kubek i dmuchnęła delikatnie, a potem 

dotknęła wargami brzegu naczynia. Kawa wciąż była zbyt gorąca.

background image

Myśli Rose krążyły wokół bieżących problemów.

Bestie wciąż budziły w niej niepokój. Nigdy dotąd nie natknęła się na nic równie... 

obcego.   Wszelka   magia   miała   powiązania,   była   w   jakiś   sposób   zakorzeniona,   nawet   ta 

naprawdę zła, a bestie istniały poza wszelkimi związkami. Nie były nieumarłe, animowane, 

wyczarowane, powołane ani transmutowane. Każda z tych opcji wymagała, by zacząć od 

jakiegoś   elementu   świata   rzeczywistego:   kamienia,   metalu,   tkanki.   Ostateczny   efekt 

przemiany   zawierałby   w   sobie   ślad   tego   elementu   pierwotnego.   Magia   bestii   nie   miała 

żadnych korzeni, nie była z niczym powiązana.

I choć niełatwo było to przyznać, Rose naprawdę cieszyła się, że Declan znalazł się 

we właściwym miejscu i czasie, by uratować Jacka. I dlatego właśnie wpuściła go za próg, 

dublon   był   dla   niej   znacznie   mniej   wart.   Pamięć   usłużnie   podsunęła   obraz   Declana 

emanującego mocą, źrenice zasnute płomiennym lodem... Był inny. Do tego wniosku doszła 

już w nocy,  gdy paranoja skazywała  ją na bezsenność. Rose wciąż chciała  dotknąć jego 

twarzy, żeby upewnić się, że jest z krwi i kości.

Zmusiła się, by wrócić myślami do kwestii bezpieczeństwa braci. Bez ciężarówki nie 

miała   jak   dostarczyć   ich   na   przystanek   szkolnego   autobusu,   a   potem   stamtąd   odebrać. 

Puszczenie ich samopas na piechotę nie wchodziło w grę. Nie, kiedy te stwory czają się w 

okolicy.   Zaczynała   pracę   o   siódmej   trzydzieści,   kończyła   o   piątej,   jeśli   dopisywało   jej 

szczęście,   albo   o   szóstej,   gdy   szczęścia   zabrakło.   Chłopcy   kończyli   lekcje   o   trzeciej 

trzydzieści,   z   autobusu   wysiadali   kwadrans   później.   Nie   mogli   wracać   do   domu   sami   z 

wiadomego powodu, a Rose nie była skłonna zmusić ich, by czekali na nią przy drodze. 

Babcia pewnie w ogóle nie wróciła jeszcze od Adele, która mieszkała głęboko w ostępach 

Boru; Éléonore nocowała tam przy okazji każdej wizyty.

Chłopcy nie mogli stać na przystanku przez dwie godziny. W Niepełni też grasowały 

drapieżniki. Będą musieli opuścić dzień.

Ruch na ścieżce skłonił ją do wyciągnięcia szyi. Z cienia wyłonił się biegnący Declan. 

Rose poderwała się na równe nogi, pewna, że ktoś go ściga. Jednak Declan zatrzymał się na 

trawniku,   pochylił,   potrząsając   głową,   a   potem   ruszył   wokół   domu   krokiem 

charakterystycznym  dla biegaczy,  którzy po treningu chcą pozbyć  się zadyszki palącej  w 

płucach. Rose opadła na krzesło niczym podcięta lilia. Puls walił jej jak oszalały, spieniona 

adrenaliną krew szumiała w uszach. Niech go szlag. Pewnie nawet nie zdawał sobie sprawy, 

że można biegiem uciekać przed napastnikiem. Arogancki dupek. Niech sam sobie wolno je.

Jednak   Rose   rozumiała,   dlaczego   Declan   tak   się   zachowywał.   Czytała   zarówno 

„Encyklopedię Dziwoziemi”, jak i wiele innych książek stamtąd, które czasem przywoziły 

background image

karawany.   Szlachta   Dziwoziemi   władała   niezrównaną   mocą.   Arystokraci   w   pojedynkę 

rządzili swoimi dominiami, a wspólnie krajem, nadzorowani przez monarchię konstytucyjną. 

Byli   potomkami   starannie   dobieranych   związków,   wychowywani   niemal   od   urodzenia   w 

poczuciu   przynależności   do   elity.   Jak   rasowe   psy   przygotowywane   do   zawodów   z 

posłuszeństwa. Ich życie było określone ścisłymi regułami. To nie była wina Declana, że 

próbował narzucić je wszystkim wokół - po prostu nie wiedział, że można żyć inaczej. Ale to, 

że Rose go rozumiała, wcale nie znaczyło, że zamierza akceptować.

Declan zatrzymał się dokładnie naprzeciwko werandy. Miał na sobie ciemne spodnie, 

koszulę z obciętymi rękawami, która odsłaniała jego ramiona, i lekkie buty. Niezłe ramiona...

Imponujące,   ale   naprawdę   imponujące   było   to,   jak   przywołał   obraz   bestii.   Tak 

strasznie chciałaby się tego nauczyć, tak strasznie, że prawie zapytała. Prawie. Tylko by się 

śmiał jej w twarz. I tak już miał ją za niedouczonego, prostackiego mieszańca. Nie musiała 

dawać mu kolejnych argumentów.

Wielki miecz miał wciąż przytroczony do pleców. Zdjął go razem z pochwą i koszulą. 

Rose znieruchomiała, filiżanka zastygła w połowie drogi do rozchylonych ust.

Złote włosy, wilgotne od potu, rozsypały się mu po plecach. Był wysoki, na mocnych 

kościach układały się stalowe mięśnie. Ten, kto go stworzył, musiał mieć na uwadze głównie 

siłę. Szlachcic miał potężne ramiona, tak samo jak pierś, brzuch płaski, a pas wąski, biodra 

szczupłe,  nogi długie i mocne.  Jednak mimo  tej  masy w jego ruchach była  niesamowita 

płynność - był silny, gibki i szybki. Człowiek, który poświęcił życie, żeby zamienić swoje 

ciało   w   doskonałą   broń.   Tym   właśnie   zajmowali   się   szlachcice   z   Dziwoziemi.   Ich 

przeznaczeniem było prowadzić armie do walki.

Declan   obrócił   się   minimalnie.   Ruch   był   niemal   niedostrzegalny,   ale   Rose   go 

zauważyła - sprawdzał, czy widać go z okna. Ha! Popisywał się przed nią! Uśmiechnęła się 

do filiżanki. Szlachcic czy nie, wciąż był po prostu facetem.

Declan zaczął się rozciągać. Rose przechyliła głowę, prześlizgując się spojrzeniem od 

linii mocno zarysowanego bicepsa do umięśnionych ramion przez pierś aż na twardy płaski 

brzuch. W Dziwoziemi wiedzieli, jak zrobić faceta.

Na torsie nie miał ani włoska, wszystkie te mięśnie okrywała złotawa skóra, teraz 

połyskująca od potu. W mglistym,  chłodnym  powietrzu poranka Declan aż promieniował 

ciepłem, jakby od środka ogrzewał go płomień. Był absolutnie piękny. Nawet te lodowato 

groźne oczy były urzekające.

Rose upiła kawy. Musiał zrobić coś naprawdę okropnego, skoro przyszło mu szukać 

żony na Rubieży. Może był gwałcicielem? Nie, uznała po chwili. Nie czuła od niego tych 

background image

odrażających wibracji. Zabójca? Zamordował syna kogoś ważnego? Może w pojedynku? Tak, 

to już bardziej.

Podniósł miecz. Co teraz było grane?

Declan trzymał ostrze nad głową, równolegle do ziemi. Przez długą chwilę po prostu 

stał tak, bez ruchu, całkowicie skupiony, po czym nagle eksplodował serią krótkich pchnięć. 

Ciął i pchał, mięśnie falowały pod złocistą skórą, szybciej i szybciej, zabijał niewidzialnych 

wrogów w tym niesamowitym tańcu, zrodzonym z połączenia szermierki i sztuki.

Żadna   kobieta   nie   zdołałaby   się   temu   oprzeć.   Rose   odstawiła   filiżankę,   oparła 

podbródek na dłoni i po prostu patrzyła.

Nie miała złudzeń. W jego oczach jej wartość określała jedynie umiejętność rzucania 

rozbłyskiem   i   rodzenia   dzieci.   Gdyby   zgodziła   zostać   jego   małżonką   lub   kochanką, 

spędziłaby życie w zimnym domu mężczyzny, który miałby dla niej jedynie pogardę. Wśród 

ludzi tak zajętych pomiataniem nią z powodu tego, czym była, że nie starczyłoby im czasu, 

żeby   dowiedzieć   się,   kim   tak   naprawdę   jest.   Jej   bracia   w   najlepszym   wypadku   byliby 

służącymi. To byłoby okropne życie. To prawda, Declan był piękny, oszołamiająco piękny i 

cudownie się na niego patrzyło. Ale najwięcej radości sprawiłby jej widok jego muskularnych 

pleców i świetnego tyłka oddalających się ścieżką w niewiadomym kierunku, by nigdy nie 

powrócić.

Elsie   siedziała   w   swoim   pokoju   na   bujanym   fotelu,   tuląc   Pana   Clooneya.   Przez 

uchylone drzwi widziała swoją wnuczkę i jej najlepszą przyjaciółkę, Leanne. Rozmawiały 

przyciszonymi głosami. Na werandzie najstarsza córka Amy, Mindy, usiłowała robić to samo 

z Kennym Jo, najstarszym Leanne, ale chłopiec nie odpowiadał. W progu siedziała czterooka 

istota, blokując wyjście. Elsie spędziła całą noc, kreśląc glif strażniczy magicznym pisakiem. 

Wykreśliłaby więcej, ale marker wysechł.

Istota raz naparła na niewidzialną ścianę magii, z posplatanych spirali wzoru strzeliły 

iskry i ukąsiły ją w pysk. Stwór przysiadł i obnażył zęby, szkarłatne i wstrętne. Chciał dostać 

Elsie. Potrząsnęła w jego stronę misiem. To był ten sam potwór, który pożarł Pana Banę, nie 

miała wątpliwości.

- Dziękuję, że przyszłaś - powiedziała Amy. - Nie mam pojęcia, co w nią wstąpiło, 

siedzi tak od wczorajszego południa. Za nic nie chce wyjść, a sama jej nie wyciągnę.

- Ze starymi ludźmi czasem tak jest. - Leanne skinęła głową ze zrozumieniem.

Amy była wysoka i okrągła, miała okrągły brzuch i okrągłą twarz, ujętą w okrągłą 

ramę  fryzury  z   okrągłych  loczków.   Leanne  dorównywała  jej  wzrostem,   ale  była  chuda   i 

background image

żylasta, a jej twarz miała ostre rysy. Przypominała blondwłosą fretkę z cyckami. Wszystkie 

kobiety Middlersów tak wyglądały. Elsie zagryzła wargi. We dwie ją wyciągną. Przywiązała 

się do krzesła szalikami, ale to ich raczej nie powstrzyma, przynajmniej nie na długo.

Dwa kolejne stwory wysunęły się z kuchni, jeden przemknął za Amy, niemal ocierając 

się o jej wielki tyłek. Wzdrygnęła się i zerknęła przez ramię. Stwór patrzył prosto na nią. 

Znów się wzdrygnęła i odwróciła z powrotem do Leanne. Elsie prychnęła. Głupia dziewucha.

Bestia wyszczerzyła kły w uśmiechu. Już niedługo, obiecywały jej oczy. Niedługo.

- Nie chodzi o to, że chcę ją sponiewierać czy zrobić jej na złość - tłumaczyła Amy 

poufnym tonem. - Ale ona się zmoczyła. Nie chcę, żeby się potem rozeszło, że znęcam się 

nad własną babcią. Wiesz, jacy są ludzie.

- O mnie nie musisz się martwić - zapewniła ją Leanne.

Potwory wysunęły ogromne pazury i zaczęły wspinać się po ścianie jak dwie wielkie i 

ohydne jaszczurki. Cienkie płatki tynku posypały się na podłogę.

-   Nie,   ja   wiem.   Nie   plotkujesz.   Tylko...   ja   to   doceniam.   Bob   jest   na   polowaniu, 

zostałam tu sama. Muszę się z tym uporać, zanim młodsze dzieci wstaną. Nie powinny tego 

oglądać.

Leanne skinęła głową.

- Bierzmy się do roboty.

Ruszyły do pokoju Elsie. Potwór umknął im z drogi za kanapę. Leanne zatrzymała się 

w progu, patrząc zdumiona na podłogę pokrytą plątaniną czarnych linii.

- O matko.

- W nocy to zrobiła. Nawet nie wiem, co to jest - poskarżyła się Amy. - Jeszcze tylko 

brakuje, żeby z tych glifów coś wylazło. Mam w domu dzieci.

Leanne potrząsnęła głową.

- Czasem umysł po prostu się kończy.

Amy weszła do pokoju i stanęła przed Elsie.

- Babciu, musisz stąd wyjść.

Elsie wypuściła Pana Clooneya i zacisnęła dłonie na poręczach fotela. Nie namówią 

jej, żeby wyszła tam, gdzie bestie mogą ją dopaść.

- Jeśli nie będziesz rozsądna, Leanne i ja wyprowadzimy cię siłą.

Elsie wbiła paznokcie w drewno poręczy.

- Jak chcesz. - Amy westchnęła ciężko i pochyliła się nad Elsie, by ją podnieść z 

fotela. - O Panie na niebiesiech, przywiązała się do fotela, i to tymi dobrymi szalikami! - 

Przyklękła, by poluzować węzeł pod siedzeniem, i w tym samym momencie paznokcie Elsie 

background image

przeorały jej policzek. Krople krwi popłynęły na szyję Amy, która podniosła na babkę oczy 

pełne śmiertelnego zdumienia i łez.

- Babciu!

Elsie podniosła ręce, kościste place zakrzywione były niczym szpony.

- Zostawcie mnie! - wrzasnęła.

Leanne chwyciła  jej lewą rękę i przytrzymała  obiema swoimi. Elsie próbowała ją 

drapnąć, ale Amy przygwoździła jej drugi nadgarstek do poręczy fotela. Staruszka próbowała 

gryźć, ale wnuczka drugą ręką wbiła ją w fotel. Elsie warczała i kłapała zębami, ale nie dała 

rady dosięgnąć ręki przytrzymującej ją na wysokości piersi.

Młodsze kobiety popatrzyły na siebie.

- I co teraz? - wysapała Amy. - Nie sięgnę do węzła, a jeśli ją puszczę, to obu nam 

upuści krwi.

- Kenny Jo - krzyknęła Leanne. - Każę mu rozplątać węzeł i wtedy wepchniemy ją 

pod prysznic, w ubraniu. Kenny Jo!

Moskitiera w drzwiach stuknęła i Kenny Jo po chwili pojawił się na progu sypialni 

starszej pani. Glif lekko zadrgał.

Elsie naparła na dłoń wnuczki. W przeciwieństwie do Amy Kenny Jo nie był bublem.

- Uciekaj! - wrzasnęła do niego. - Uciekaj!

- Mamo?

- Jesteś mi potrzebny...

Pierwszy potwór porzucił kryjówkę za kanapą i zapatrzył  się w plecy Kenny’ego. 

Chłopak odwrócił się i zbladł jak ściana. Stwór zrobił krok i zakołysał zadem. Kenny zaczął 

się cofać. Otworzył usta, zachłysnął się, zadławił, przez chwilę łapał powietrze jak ryba, a 

potem wrzasnął, aż rozdzwoniły się szyby w oknach.

background image

Rozdział siódmy

Rose nie  przypomniała  sobie  o kawie, póki  Declan nie  skończył  swoich ćwiczeń.  Napój 

wystygł  zupełnie. Podniosła się, by przygotować sobie świeży napar, akurat gdy jej gość 

stanął   na   progu.   Wielki,   złocisty   i   przytłaczający.   Kuchnia   natychmiast   znacznie   się 

zmniejszyła. Przynajmniej znów miał na sobie koszulę, co było ogromnym pozytywem.

- Kawy? - zaproponowała uprzejmie.

- Dziękuję. - Skinął twierdząco głową.

Miała nadzieję, że pójdzie wziąć prysznic, co dałoby jej chwilę na ochłonięcie w 

samotności.

Z bliska poczuła  jego zapach:  niewyraźny aromat  drzewa sandałowego i wyraźny 

piżmowy   zapach   mężczyzny   emanujący   z   jego   śniadej   i   wilgotnej   od   potu   skóry.   Nie, 

napomniała siebie twardo i cofnęła się poza zasięg tej woni. Wyglądał bosko, pachniał jak 

narkotyk,   a   gdyby   posunęła   się   dalej   i   sprawdziła,   jak   smakował,   najprawdopodobniej 

zrezygnowałaby z wolności, przyszłości i niezależności po jednym pocałunku.

- Przepraszam za mój strój - odezwał się.

O, strój był  świetny, bardzo dziękuję. Właściwie powinna przynieść wielki czarny 

worek na śmieci i owinąć nim Declana szczelnie. To by bardzo ułatwiło jej życie.

- Nie ma sprawy. Nie przywiązujemy tu, na Rubieży, zbytniej wagi do ceremoniału 

albo stroju.

Jego spojrzenie prześlizgnęło się po mundurku służbowym.

- Dlaczego to nosisz?

- To strój służbowy. Wszyscy w mojej firmie takie noszą.

- Jest ohydny.

Rose nastroszyła się natychmiast. Żarówiastozielony mundurek był ohydny, ale to nie 

znaczyło, że on ma komentować. Otworzyła usta.

- Niemniej i tak wyglądasz ślicznie - stwierdził.

- Pochlebstwo nie zda ci się na nic - skwitowała.

-   To   nie   jest   pochlebstwo   -   zaprzeczył   chłodno.   -   Pochlebstwo   zakłada,   że 

wyolbrzymiasz, a ja tylko stwierdziłem fakt. Jesteś piękną kobietą ubraną w ohydny wór 

nienaturalnej barwy.

background image

Rose   patrzyła   na   niego   niepewna,   jak   właściwie   powinna   potraktować   to 

oświadczenie. To był  komplement? Czy jednak obelga? Ponieważ nie była  w stanie tego 

stwierdzić, zdecydowała się zbyć tę uwagę wzruszeniem ramion.

- Lokatorom zazwyczaj serwuje się śniadanie - zauważył.

- Mam nadzieję, że lubisz cini minis, bo nic innego nie mamy.

Wyjęła pudełko płatków z szafki i napełniła dwie miseczki.

-   Chciałam   bardzo   podziękować   ci   za   uratowanie   Jacka.   I   za   to,   że   zostałeś   z 

chłopcami i zrobiłeś im naleśniki.

- Każdy szanujący się mężczyzna zrobiłby to samo.

- A skoro już podziękowałam, to nadal nie zamierzam nigdzie z tobą iść. - Zalała 

płatki mlekiem i posunęła jedną z misek w jego kierunku.

- Przyjąłem do wiadomości. - Zawahał się, jak gdyby nad czymś się zastanawiał. - 

Chłopcy są bardzo dzielni.

- Dziękuję. - Usiadła po przeciwnej stronie stołu i popatrzyła na niego. - Przyjmijmy 

na chwilę, że uda ci się wypełnić zadania. Co chcesz ze mną zrobić? Wystawisz mnie na 

aukcję i oddasz temu, kto da najwięcej? Jak to zwykle jest w przypadku krów medalistek. Czy 

może zamierzasz zatrzymać mnie dla siebie?

Oczy mu pociemniały.

- Ktoś próbował wystawić cię na aukcji, Rose?

- To nie ma znaczenia.

- Bynajmniej. Targi niewolników są w Adrianglii zakazane. Jeśli ktoś sprzedaje ludzi, 

chcę o tym wiedzieć.

- I co byś z nim zrobił? - Przyglądała mu się zmrużonymi oczyma.

- Sprawiłbym, że gorzko by tego żałował.

No tak, co do tego akurat nie miała wątpliwości.

- A co cię to obchodzi?

- Moim obowiązkiem jako szlachcica i erla jest dbanie, by prawa w Adrianglii były 

przestrzegane. Traktuję to bardzo poważnie.

-   Świetnie   -   powiedziała.   -   Ale   nadal   nie   odpowiedziałeś   na   moje   pytanie.   Co 

zamierzasz ze mną zrobić.

Pochylił się nad stołem. Jego spojrzenie nagle straciło na twardości, oczy były bardzo 

zielone i bardzo głębokie.

- Zamierzam cię mieć.

- W jakim sensie?

background image

W kącikach jego ust zadrgał uśmieszek. Sprawiał wrażenie niezwykle skupionego, jak 

kot, który zaraz skoczy za myszą.

- W każdym.

Rose zachłysnęła się kawą.

Georgie przydreptał do kuchni, przecierając zaspane oczęta. Declan natychmiast się 

wyprostował, a jego twarz przybrała wyraz spokojnej obojętności. Rose miała wrażenie, że 

sekundę wcześniej dostrzegła  w oczach błękitnokrwistego  błysk,  zupełnie jakby się z nią 

droczył.   Jakby   mówił   to   tylko   po   to,   by   sprowokować   jej   reakcję.   Czyżby   żartował? 

Niemożliwe. I nie chodziło o to, że nie podejrzewała go o chęć strojenia sobie z niej żartów, 

nie podejrzewała go o chęć do strojenia jakichkolwiek żartów, z kogokolwiek. Wydawał się 

do tego niezdolny.

Rose przygotowała szybko kolejną miskę płatków. Georgie wgramolił się na krzesło i 

zatopił kilka cynamonowych kwadracików czubkiem łyżki.

- Dziękuję za posiłek. - Declan uniósł swoją łyżkę.

- Dziękuję za posiłek - powtórzył jak echo Georgie. No proszę, jednak szlachcic na 

coś się przydał. Georgie bez przypominania powiedział: „dziękuję”.

Mały wpatrywał się w Declana, najpewniej czekając na wskazówki odnośnie dalszego 

postępowania.   Rose   doskonale   rozumiała   dlaczego.   Coś   w   Declanie   natychmiast 

sygnalizowało: mężczyzna. I nie chodziło o twarz, aczkolwiek była oszołamiająco urodziwa, 

nawet   jeśli   zwykle   ponura.   Był   bosko   zbudowany   i   świetnie   się   poruszał,   ale   nie   o   to 

chodziło.   Ani   o   wilczy   płaszcz,   ani   wielki   miecz,   ani   skórzany   kaftan.   To   było   coś 

nieokreślonego, coś w oczach, może w aurze, jaką roztaczał, Rose nie umiała tego dokładniej 

nazwać. Z braku lepszego określenia uznała, że Declan po prostu promieniował męskością. 

Męskością w stylu „obronię cię w ciemnym zaułku”. W stylu „walnę złoczyńcę krzesłem, 

zanim zdąży zrobić nam krzywdę”. Gdyby zostali zaatakowani, osłoniłby ich natychmiast 

własną piersią, ponieważ tak właśnie postępują mężczyźni.

Chłopcy zwyczajnie nie mieli szans.

Być   może   w   innych   okolicznościach   ona   też   uległaby   temu   czarowi.   Niestety, 

doświadczenie podpowiadało jej, że szlachty należy się obawiać i unikać. A postawa „jestem 

twoim   wiernym   obrońcą”   może   stanowić   jedynie   pozory.   Powinna   się   go  wystrzegać   na 

każdym kroku.

Declan nabrał płatków na łyżkę i wsunął do ust. Georgie się zawahał. Ostatnimi czasy 

nakłonienie go do jedzenia było prawdziwą drogą przez mękę. Był głodny cały czas, ale jadł 

jak ptak, okruch tam, okruch tu. A jeśli nie zjadł dość, dostawał dreszczy.

background image

Declan przełknął, nabrał następną łyżkę i zerknął na Georgiego. Chłopiec załamał się 

pod presją zielonego spojrzenia i zaczął jeść.

- Dzisiaj zostaniesz u Babci - poinformowała go Rose.

- Dlaczego?

- Bo droga na przystanek przestała być bezpieczna.

Declan przestał jeść.

- Idziesz do pracy? Czy ich bezpieczeństwo nie powinno być twoim priorytetem?

- Znam swoje obowiązki, dziękuję ci bardzo. Jeśli nie pracuję, nie jemy. To banalnie 

proste.

Obaj jedli w milczeniu. Zerknęła na Declana. Chyba mu smakowało. Zauważył jej 

spojrzenie.

- Całkiem niezłe, dziękuję.

Zapewne   był   przyzwyczajony   do   czegoś   o   wiele   lepszego.   Chyba   po   prostu   był 

uprzejmy.

- Na zdrowie - mruknęła.

Georgie  wyprostował  się na swoim krześle  i popatrzył  na  nią spod rozczochranej 

grzywki.

- Jack powiedział, że wczoraj pachniałaś Williamem.

- Georgie!

Za późno. W zielonych oczach pojawił się zabójczy błysk. Rodowodowiec ożywił się 

jak rekin czujący krew.

- Kim jest William?

- Nie twoja sprawa - warknęła Rose.

- Taki facet. Lubi figurki superbohaterów - wyjaśnił usłużnie Georgie. - Zaprosił Rose 

na randkę, ale ona nie poszła.

- Twoja siostra często chodzi na randki?

- Co tydzień - stwierdziła Rose.

- Nigdy - oznajmił Georgie w tym samym momencie. - To dlatego, że na ostatniej 

randce Brad Dillon chciał ją porwać.

Rose gapiła się na niego w milczeniu. Skąd on to wiedział?

-  Mémère  mi   powiedziała.   Brad   uderzył   ją   w   głowę   kijem,   a   Rose   go   poparzyła 

rozbłyskiem. Jack i ja uważamy, że William jest w porządku. A Brad jest kanał...

- Georgie - głos Rose dźwięczał stalą. - Proszę, idź umyć zęby. I obudź swojego brata.

Mały zsunął się z krzesła i już go nie było.

background image

Declan pochylił się w stronę Rose, jego rysy stężały lodem.

- Ten William. Jak wygląda?

- Porażająco przystojny.

- To mało dokładny opis.

- Nie musisz wiedzieć, jak wygląda!

- Oczywiście, że muszę. Jeśli go spotkam, będę starał się odwieść go od zalecania się 

do ciebie. Przecież nie chcesz, żebym napastował jakiegoś przypadkowego nieznajomego.

Podeszła ze swoją miską do zlewu.

- Rose - zawołał za nią. - To ważne. Jak wygląda ten William?

Wypłukała   miskę   i   nagle   przypadkiem   dostrzegła   przez   okno   Leanne   Ogletree 

zmierzającą w stronę jej domu z wyraźną determinacją. Niepokój zmienił twarz Leanne w 

bladą maskę. Gdyby na ścieżce wylądował różowy słoń o tęczowych skrzydłach, Rose nie 

byłaby bardziej zaskoczona. Słowa zamarły jej na ustach. O co chodzi tym razem?

Declan wstał i popatrzył ponad jej ramieniem.

- Kto to?

- Swego czasu moja największa zmora. Proszę, zostań tutaj.

Zebrała się w sobie i wyszła na werandę.

Leanne akurat miała wejść na schody. Chuda i koścista sprawiała wrażenie, że składa 

się z samych ostrych kątów: spiczastych łokci, sterczących kolan, rysy twarzy też były ostre, 

tak samo jak spojrzenie, które, o czym Rose wiedziała z doświadczenia, cięło niczym nóż.

Od czterech  lat nie  zamieniły ze sobą ani słowa. Rose trzymała  się na uboczu, a 

Leanne   też   nie   była   jakoś   specjalnie   towarzyska,   przynajmniej   nie   od   czasu,   gdy   Sarah 

Walton wyszła za mąż i wyjechała. Kilka razy wpadły na siebie, ale postanowiły zignorować 

się nawzajem, zupełnie jakby się w tym względzie umówiły.

Tylko że cholernie trudno zignorować kogoś, kto stoi na twojej werandzie.

- Dzień dobry, Leanne. - Rose postanowiła zachować się w sposób cywilizowany.

- Dzień dobry.

Twarz Leanne była nienaturalnie blada, a w jej błękitnych oczach połyskiwały resztki 

strachu.

Rose mogła powiedzieć tysiące rzeczy - mogła wspomnieć o Sarah, która udawała, że 

nie zna swojej kiedyś najlepszej przyjaciółki. Albo o jej mężu, Beau Ogletree, który udał się 

na poszukiwanie przygód w nieznanym kierunku. Albo choćby o ojcu Leanne, który pewnej 

niedzieli wyruszył do kościoła tak nawalony, że zwymiotował na stopniach świątyni, o czym 

do dzisiaj z oburzeniem mówili tutejsi chrześcijanie. Ale Leanne patrzyła na nią przestraszona 

background image

i zmartwiona i Rose odpuściła.

- Co się stało? - zapytała po prostu.

- Chodzi o Kenny’ego Jo. Poszliśmy do Amy Haire, żeby jej pomóc z babcią Elsie. 

Znasz ją.

- Elsie Moore? Ta od herbatek?

- Ta. Zamknęła się w pokoju i nie chciała wyjść, nawet przywiązała się do fotela na 

biegunach,   a   kiedy   chciałyśmy   z   Amy   ją   odplątać,   podrapała   biedną   Amy   do   krwi. 

Zawołałam  Kenny’ego  Jo, żeby odplątał  staruszkę, gdy my ją przytrzymamy.  Wszedł do 

pokoju i zaczął strasznie krzyczeć. Chciałam go wyprowadzić, ale coś rozerwało mu ubranie. 

Rozszarpało koszulkę i zostawiło rany na piersi. Elsie mówi, że nie możemy tego zobaczyć, 

bo się przed nami ukrywa, a nasza magia jest za słaba. Ale Kenny Jo to widzi.

- Ale dlaczego przyszłaś do mnie? - próbowała zrozumieć Rose.

-   Wykrzykiwał   twoje   imię.   -   Leanne   przełknęła   nerwowo   ślinę,   jej   głos   stał   się 

ochrypły.  - Słuchaj, wiem,  że w szkole  zamieniłam  ci życie  w piekło. Ale tam jest mój 

dzieciak. Proszę, pomóż mi uratować mojego synka.

- I nie widzisz niczego wewnątrz pokoju?

Leanne potrząsnęła głową.

- Coś poczułam. Zimne i mokre...

- Jak zimny śluz płynący po plecach? - Rose zadrżała, przypomniawszy sobie o ataku 

na Jacka.

- Tak, coś takiego.

- Poczekaj tu na mnie. To zajmie mi tylko chwilkę.

Rose wpadła do domu, opuściła drabinę na strych i w pośpiechu wdrapała się na górę. 

Przez   lata   strych   służył   im   jako   składowisko   wszelkiego   rodzaju   śmiecia,   jaki   jej   ojciec 

przywoził   ze   swoich   wypraw.   Teraz   patrzyła   na  stosy  najdziwaczniejszych   przedmiotów, 

stare woluminy, połamany oręż, dziwaczne układanki, które po złożeniu miały pokazywać 

drogę do wspaniałych skarbów, rulony map...

- Jack! - krzyknęła.

Wdrapał się na górę w mgnieniu oka.

- Potrzebuję latarni iluminacyjnej. Szybko!

Odetchnął   głębiej   powietrzem   strychu,   po   czym   rozgarnął   stos   dziwacznych 

przedmiotów i wydobył z niego latarnię. Metal poznaczony był plamami, jakie przez lata 

zostawiła na nim słona woda. Rose potrząsnęła lampką, delikatnie trzymając za kółko u góry, 

background image

i między ściankami z żeberkowego szkła zamigotało niewielkie zielone światełko.

- Dziękuję!

Zeszła na dół, wykrzykując polecenia.

- Nie wychodźcie z domu. Nikogo nie wpuszczajcie ani nie wypuszczajcie. Postaram 

się wrócić jak najszybciej. Jeśli nie wrócę do lunchu, weźcie strzelby i idźcie do domu Babci.

Chłopcy patrzyli na nią wielkimi oczami.

- Okay?

- Okay - powtórzył Georgie.

- Jack?

- Okay.

- Dobrze. - Ruszyła do drzwi. - Declan?

Pokój taty był pusty, a łóżko zasłane tak starannie, że niemal się cofnęła, by zobaczyć 

je z bliska. Wypadła na werandę, a on już tam był w pełnym rynsztunku. Leanne gapiła się na 

niego zbyt zaskoczona, by coś powiedzieć.

- Idę z tobą - oznajmił, akcentując słowa iskrami bieli szroniącymi tęczówki.

- Bo? - Rose zbiegła po schodach. Leanne jakoś otrząsnęła się z transu wywołanego 

obecnością Declana i pospieszyła za nią.

- Te stwory są niebezpieczne  - wyjaśnił.  - A ty jesteś wyjątkowo upartą  kobietą. 

Możesz nawet dać się zabić, żeby mi się sprzeciwić.

Nie sądziła, by mogła go jakoś powstrzymać.

- Rób, co chcesz.

Szła   ścieżką   bezsensownie   zirytowana,   bo   jakaś   część   niej   była   zachwycona 

towarzystwem muskularnego  mężczyzny,  który ruszył,  by jej bronić swym  trzystopowym 

mieczem.

- Kto to jest? - zapytała półgłosem Leanne, dogoniwszy wreszcie Rose.

- Ktoś, kto wkrótce odejdzie stąd z pustymi rękoma.

Dom Amy był duży, oryginalnie wybudowany został na planie litery A i kiedyś miał 

zapewne   określony   kształt,   jednak   Haire’owie   słynęli   z   przekonania   o   swoich 

ponadprzeciętnych umiejętnościach ciesielskich i przez lata obrósł licznymi pokojami. Teraz 

wyglądał jak budowla nieokreślonego przeznaczenia, rozparta na środku trawnika, otoczona 

przez  liczne  donice  z kwiatami  i sterty złomu.  Pod domiszczem  stały cztery zardzewiałe 

samochody, z których żaden od sześciu lat nie przejechał nawet metra.

Im bliżej domu, tym szybciej szła Leanne. Rose przycisnęła latarnię do piersi i starała 

background image

się dotrzymać jej kroku.

- Do czego służy ta latarnia? - zapytał Declan. On oczywiście nie miał najmniejszego 

problemu, by za nimi nadążyć, nie z tymi długimi nogami.

-   Do   iluminacji.   -   No   jasne.   -   Nie   do   iluminacji   w   sensie   oświetlania,   tylko 

uświadamiania.  Pomaga  zobaczyć  magię  tym,  którzy nie mają dość mocy,  by widzieć  ją 

samodzielnie. - Ani ona, ani chłopcy nie potrzebowali latarni, ale ojciec używał jej raz czy 

dwa   i   zapewniał,   że   działa   jak   należy.   Dzięki   latarni   Leanne   będzie   mogła   zobaczyć 

zagrożenie, o ile w ogóle coś im groziło.

Declan zmarszczył brwi.

- Każdy widzi magię - stwierdził.

- Nie na Rubieży, niektórzy z nas bardziej należą do Niepełni niż do Dziwoziemi.

Wbiegli na schody. Leanne z rozmachem otworzyła drzwi. Rose zatrzymała się na 

progu i delikatnie dmuchnęła w trójkątne otwory na szczycie. Bladozielona iskierka urosła, 

wypełniła wnętrze latarni szmaragdowym blaskiem. Declan strzelił palcami.

- Już rozumiem. Latarnia wykorzystuje spiralę Augustusa. Wydech zawiera osadowe 

ślady osobistej magii, cewka wychwytuje je i wzmacnia, przepuszczając przez kolejne zwoje, 

a potem emituje falę Augustusa w postaci zielonego światła.

Rose   poczuła   ukłucie   zazdrości.   Z   tego,   co   powiedział,   zrozumiała   może   ze   dwa 

słowa, a dałaby wiele, żeby zrozumieć więcej. Podniosła latarnię i weszła do domu. Salon był 

pusty. Po drugiej stronie pokoju, dokładnie naprzeciw, Rose widziała sypialnię. Drzwi były 

szeroko otwarte i dziewczyna widziała Kenny’ego Jo w podartej koszulce. Szramy na jego 

piersi na szczęście wyglądały na płytkie. Po prawej stronie chłopaka siedziała Elsie Moore, 

nadal przywiązana do fotela na biegunach, dokładnie tak, jak to opowiadała Leanne. Amy 

siedziała między nimi na podłodze, obejmując ramionami kolana. Troje jej dzieci tuliło się do 

niej w milczeniu. Deski podłogowe, na których siedzieli, pokrywała tajemnicza plątanina linii 

glifu.

Bestia wystawiła głowę zza kanapy i wlepiła w przybyszy spojrzenie czterech ślepi 

pełnych szarego dymu. Rose wiedziała, czego się spodziewać, widziała przecież stworzoną z 

dymu iluzję Declana, a jednak teraz, w obliczu prawdziwego potwora, poczuła, jak żołądek 

skręca się w bolesnym skurczu.

- O Boże! - zachłysnęła się Leanne.

Amy krzyknęła, ale zaraz zdusiła własny głos dłonią i przygarnęła bliżej dzieci.

Bestia otworzyła pysk, prezentując zestaw szkarłatnych kłów.

Ogar - tak nazwał ją Declan, pasowało jak ulał.

background image

Rose  zauważyła  jakiś  ruch po  lewej  i  odwróciła  się  w tamtą  stronę.  Drugi stwór 

patrzył na nią zza sofki. Trzeci krył się w kuchni. Rose spojrzała do góry, unosząc latarnię. 

Na suficie aż roiło się od ogarów. Przepychały się niczym psy wprost z koszmarnego snu, z 

końskimi głowami i zębami smoków.

Boże,   siedziało   ich   tam   chyba   ze   trzydzieści.   Rose   zacisnęła   mocniej   palce   na 

uchwycie latarni, żeby powstrzymać drżenie dłoni. Większość stworów tłoczyła się blisko 

drzwi do sypialni, tam gdzie schroniła się Elsie, Amy i dzieciaki. Magia ogarów ściekała 

powoli, gęstymi kroplami po ścianie i drzwiach na podłogę. Oślizgła i odpychająca. Rose nie 

mogła jej zobaczyć, ale mogła ją wyczuć. Potworna magia wydawała się głodna.

Dopiero teraz Rose zauważyła, że linie glifu kończyły się jakieś sześć cali za progiem 

drzwi, reszta zniknęła, jakby wymazana. Ramiona Rose pokryły się gęsią skórką.

- Magia ogarów zżera glif. Musimy ich stamtąd wydostać.

Amy   przyciskała   dłoń   do   ust   i   szlochała   głucho.   Dzieci   przywarły   do   niej 

wystraszone, ale nie Kenny Jo, który stał sam, z oczyma wbitymi w podłogę.

- Mówiłem ci - powiedział z nutą triumfu. - Mówiłem.

- No dobrze - mruknęła Rose, myśląc gorączkowo. - Dobrze. Chodźmy na tył domu i 

spróbujmy wydostać ich przez okno. - Wiedziała, że to zły pomysł  już w chwili, gdy to 

powiedziała. Na zewnątrz nie mają szans przeciwko ogarom, było ich zbyt wiele.

- To się nie uda - szepnęła Leanne. - Tamto okno jest na stopę szerokie.

Bestie na suficie zaczęły się przepychać w kierunku nowo przybyłych.

- Widzą nas - głos Leanne załamał się niczym sucha gałązka.

- Będzie dobrze - zapewniła ją stanowczo Rose. Jej myśli pędziły z oszołamiającą 

prędkością poprzez kolejne opcje i możliwości, z których żadna nie była odpowiednia.

Ogar zza kanapy opuścił łeb i ruszył w kierunku Rose, nie spuszczając z niej szarego 

spojrzenia, tak jak drapieżnik nie odrywa wzroku od swojej ofiary.

- Ono chce dostać ciebie. - Leanne cofnęła się na werandę. - Chce twojej magii.

Kolejny stwór spadł z sufitu, okręcając się w powietrzu tak, by spaść na cztery łapy. 

Kolejne dwa cale glifu zniknęły.

-   Dobrze.   -   Rose   wciągnęła   powietrze   przez   zaciśnięte   zęby.   -   Będę   przynętą. 

Odciągnę je, a ty wydostaniesz dzieciaki z pokoju...

Pierwsza z bestii była już tylko jakieś dziesięć stóp od nich.

Rose   poczuła   uścisk   silnej   dłoni   na   ramieniu,   szarpnięcie   i   nagle   znalazła   się   za 

plecami   Declana.   Ta   chwila   fizycznego   kontaktu   wystarczyła,   by   dziewczyna   poczuła 

narastającą w nim magię. Jego oczy płonęły bielą.

background image

- Nie, Declan!

Widmowy wiatr uniósł jego włosy. Oczy szlachcica świeciły jak dwie białe gwiazdy.

Bestia skoczyła.

Declan eksplodował półkulą oślepiającej bieli ryczącej niczym tornado. Rose przestała 

oddychać.

Bestia rozpłynęła się w powietrzu pochłonięta przez światło. Blask przeciął meble, 

uderzył w dach i zmiótł go z trzaskiem. Declan warknął, napiął się, a białe światło stało się 

jeszcze jaśniejsze, płonęło jeszcze przez chwilę, po czym zgasło.

Dach i przeciwległa ściana zniknęły. Rose patrzyła w gwiazdy.

Nagle na tle ciemnego błękitu pojawiły się ciemne kropki, które rosły z zadziwiającą 

prędkością. Kawałki desek, płyt i cuchnących ciał ogarów spadły na nich gęstym deszczem.

Mrugnęła zdziwiona, a potem nie widziała już nieba, tylko twarz Declana.

- Jesteś ranna? - W oczach miał autentyczną troskę.

Rose cofnęła się o krok, głęboko zaskoczona.

- Nie.

- To dobrze. - Nie bacząc na deszcz odpadków i walające się wokół śmieci, podszedł 

do Amy i wyciągnął ku niej rękę. Popatrzyła na niego zszokowana i wolno podała mu swoją 

dłoń.

- Jesteś już bezpieczna - oznajmił Declan, pomagając Amy stanąć na nogach.

- Kim jesteś...? - Kobieta mrugała oszołomiona.

- Erlem Camarine.

Rose potrząsnęła głową. Normalnie brakowało mu tylko lśniącej białej zbroi i snopu 

nieziemskiego światła, który by go spowijał.

-   Amy   -   odezwała   się   Elsie   Moore   swoim   skrzeczącym   głosem,   nie   odrywając 

spojrzenia od Declana. - Musisz mi sprawić nowego misia. Jasnowłosego.

background image

Rozdział ósmy

Zanim udało im się uspokoić dzieci, uwolnić Elsie z fotela na biegunach i zmusić ją, by 

wzięła prysznic, minęła siódma. Rose uświadomiła sobie, że nie ma szans, by w najbliższym 

czasie dotarła do pracy. Nie tylko nie miała już możliwości zabrać się z Latoyą, ale jeszcze jej 

służbowy mundurek zyskał kolekcję tłustych plam i cuchnął spalonym mięsem. Pożyczyła 

więc komórkę od Amy i zadzwoniła do firmy.

-   Lepiej   przywlecz   tu   swój   tyłek   -   głos   Latoi   nabrał   ostrych   tonów.   -   Emerson 

zachowuje się dzisiaj jak totalny kutas. Mówi, że albo się tu natychmiast pojawisz, albo 

wrzuci twój czek do niszczarki.

- Jak to wrzuci czek do niszczarki?

- Nie zapłaci ci za ten tydzień.

Rose zesztywniała. Zero kasy na paliwo. Bez paliwa nie ma szans wymienić złotego 

dublona na dolary. Zapasów mieli na trzy dni, cztery, jeśli będzie gospodarować wyjątkowo 

ostrożnie. No i nie zapłaci za prąd, a powinna to zrobić pięć dni temu. Musiała dotrzeć do 

pracy.

- Przecież nie mam paliwa, a do tego potrzebuję z pół godziny, żeby doprowadzić się 

do porządku.

- Szlag. Nie mogę po ciebie pojechać... Nie mam odwagi wkurwić go jeszcze bardziej.

Nagle do Rose dotarło: płatności Broemmerów. Dwa tygodnie temu hotel Broemmer 

zerwał kontrakt z Ładem i Porządkiem, bo przyłapali Emersona na zawyżaniu rachunków. 

Utrata  takiego  klienta   obniżyła   zyski  firmy   niemal  o  jedną  czwartą,  więc   teraz   Emerson 

stawał na głowie, by jakoś sobie te straty zrekompensować. A ona sama mu się podłożyła.

- Czekaj, mam - odezwała się Latoya. - Pojedziemy na wcześniejszy lunch. Dasz radę 

dotrzeć do Burger Kinga?

Sześć mil. Tyle mogła przejść.

- Dam.

-   To   już   ruszaj.   Pojedziemy   tam   na   lunch   i   cię   zgarniemy.   Emerson   nawet   nie 

zauważy, kiedy się pojawiłaś.

- Dzięki - odpowiedziała Rose, czując niesamowitą wręcz ulgę.

- Od tego masz przyjaciół - stwierdziła sentencjonalnie Latoya i się rozłączyła.

background image

- Przepraszam za to wszystko - powiedziała Amy.

Rose zmusiła się do uśmiechu.

- Cieszę się, że mogłam pomóc. Przykro mi z powodu domu.

Amy pobladła nieco, szybkim spojrzeniem obrzuciła to, co zostało z dachu i resztki 

ściany, i też zmusiła się do uśmiechu, z całych sił walcząc ze łzami.

- Nie było innego wyjścia. Przynajmniej wszyscy żyjemy. Nawet babcia.

Rose rozejrzała się za Elsie i znalazła ją na podwórku, przy ogrodowym stole. Elsie 

miała   na   sobie   czystą   suknię,   przerzedzone   włosy   zaplotła   w   warkoczyki   i   flirtowała   z 

Declanem po prostu skandalicznie.

- Jak to się wszystko zaczęło? - zapytała Rose.

- Wydawała jedną z tych swoich herbatek, kiedy coś pogryzło jej misia na strzępy. 

Jeden z tych stworów, tak myślę. Potem nie chciała już wyjść z pokoju. - Amy zawahała się 

na moment. - Co to w ogóle za potwory?

Rose bezradnie pokręciła głową.

- Niczego takiego jeszcze w życiu nie widziałam. Może ona wie.

- Jeśli wie, spróbuj to z niej wyciągnąć, proszę bardzo. Mnie nic nie powie. Powtarza 

tylko, że jestem głupia.

Rose   podeszła   do  ogrodowego   stołu,   gdzie   przywitało   ją   wrogie   spojrzenie   Elsie, 

zdecydowała się nie zwracać na nie uwagi.

- Dzień dobry, babciu Elsie - zaświergotała.

Elsie zacisnęła usta i zerknęła na Declana.

- Przeszkadzasz nam - burknęła. - Odejdź.

- Och, w takim wypadku zadam ci tylko kilka pytań i sobie pójdę. Im szybciej mi na 

nie odpowiesz, tym szybciej się mnie pozbędziesz.

Elsie zrozumiała natychmiast.

- No to się pospiesz.

Rose nachyliła się do niej.

- Wiesz, czym są te stworzenia?

- To zło.

- Jakie zło?

Elsie potrząsnęła głową.

- Widziałaś już kiedyś coś takiego? Wiesz, skąd przychodzą?

- Chciały pożreć moje misie - oznajmiła Elsie. - Więc je przeklęłam.

Rose natychmiast dopasowała ten kawałek układanki we właściwe miejsce.

background image

- Powołałaś zlepa?

Elsie potwierdziła kiwnięciem głowy.

- Ale nie zdołał ich zabić.

Amy, która kręciła się w pobliżu, aż się zachłysnęła z wrażenia.

- Zrobiłaś zlepa? Jezu słodki!

- Już po wszystkim - uspokoiła ją Rose. - Zaatakował Kenny’ego Jo i go zniszczyłam.

- Ty chyba kompletnie zwariowałaś! - Amy patrzyła na babkę z niedowierzaniem. - 

Pozwoliłaś, żeby zlep wałęsał się po okolicy?! Kto wie co i kogo mógł zabić!

Elsie zacisnęła usta.

- Naprawdę! - Amy wzięła się pod boki. - Co jeszcze wymyślisz?! Ześlesz plagę na 

Wschodnie Wrota?!

Rose westchnęła. To był koniec przesłuchania, już niczego z Elsie nie wydobędzie. 

Wstała i popatrzyła na Declana, który przysłuchiwał się z kamienną miną, jak Amy zmywa 

babci głowę.

- Dziękuję - odezwała się Rose. - Nie musiałeś nam pomagać, ale pomogłeś. Jestem 

wdzięczna.

Mina Declana jakby nieco odtajała.

- Proszę bardzo.

Rose odeszła na bok. Skoro Elsie nie wiedziała, co to za stworzenia, może Babcia 

będzie umiała odpowiedzieć na to pytanie. Niestety, egzemplarze okazowe znalazły się tutaj. 

Po lewej, w szopie, o stos drewna oparto taczkę. Rose poszła po nią i pociągnęła w stronę 

domu. Najbliższe ścierwo leżało zaledwie kilka stóp od wejścia. Dziewczyna zostawiła taczkę 

i zaczęła zmagać się z truchłem. Nie była w stanie go nawet unieść, więc musiała je ciągnąć 

po podłodze.

Nagle zza węgła ukazała się Leanne. Rose zatrzymała się. Leanne podeszła. Bez słowa 

złapała zewłok, podniosła, ułożyła na taczce i odeszła.

Ten   talent   -   pięć   sekund   niesamowitej   siły   -   pozwolił   Leanne   sterroryzować   całą 

szkołę.   Mogła   użyć   tej   zdolności   raz   na   jakieś   dwadzieścia   minut,   ale   raz   zazwyczaj 

wystarczał. Rose nigdy by nie przypuszczała, że dane jej będzie odnieść korzyść z talentu 

Leanne. Ale jak widać zawsze musi być ten pierwszy raz.

Nie zostaną przyjaciółkami od serca, uznała Rose, pchając taczkę do swojego domu. 

Ale teraz, zanim Leanne zdecyduje się wbić jej nóż w plecy, zawaha się choćby przez chwilę.

Dom wyglądał tak samo jak w chwili, gdy Rose z niego wybiegała. Wtoczyła swoje 

brzemię za szopę dziadka, który natychmiast zaczął tłuc w ściany i syczeć wściekle, ale tylko 

background image

na niego warknęła. Później zawiezie ścierwo do Babci, na razie musiała wziąć mundurek na 

zmianę i ruszać w drogę.

Wbiegła po schodach i zapukała do drzwi. Georgie otworzył niemal natychmiast.

- Szykuj się - krzyknęła do niego, biegnąc do łazienki. - Zabieram cię do Babci, a 

potem muszę pędzić do pracy.

Georgie siedział na stopniach werandy, jego torba noclegowa leżała obok. Zawsze 

zabierał ze sobą torbę noclegową na wszelki wypadek. Miał w niej książkę o chłopcu, który 

żył   na   skraju   lasu,   komiks   o   Inu   Yashy,   zapasową   parę   skarpetek,   koszulkę   i   majtki.   I 

szczoteczkę do zębów. W domu Jack hałasował, szukając swoich trampek. Georgie zamknął 

oczy i wyobraził sobie buty brata. Poczuł delikatny nacisk i posłuszny mu odwrócił głowę w 

lewo. Nie za mocno.  Jeszcze  trochę...  Jakieś piętnaście  stóp przed nim.  Otworzył  oczy i 

zorientował się, że patrzy prosto w okno kuchenne. No tak, trampki leżały zapewne w kuchni 

pod stołem. Jack wepchnął je tam, gdy jedli kolację, i zupełnie o nich zapomniał.

Georgie mógł wejść do domu i powiedzieć bratu, gdzie są buty. Rose mówiła, że 

powinni się pospieszyć, i miała przy tym tę swoją minę. Georgie doskonale znał ten wyraz 

twarzy siostry. Kiedy wyjdzie spod prysznica i zobaczy, że Jack nie znalazł trampek, nie 

będzie zadowolona. Georgie mógłby uchronić brata przed kłopotami, ale to były nowe buty, 

druga para zupełnie nowych butów, i Jack musi nauczyć się o nie dbać.

Pod tym względem Jack był naprawdę dziwaczny, uznał Georgie. Czasami znajdował 

jakiś kawałek zielonego szkła z rozbitej butelki i nosił go przy sobie cały czas, jakby to był 

jakiś ekstraskarb. Ale jeśli chodziło o ubrania albo buty, Jack w ogóle o nie nie dbał. A 

przecież byli biedni. Rose starała się to ukrywać, ale Georgie wiedział, że ciągle brakuje im 

pieniędzy. Jack musiał oduczyć się marnotrawstwa.

Georgie   zwrócił   buzię   do   słońca   i   zmrużył   oczy,   czując   ciepłe   promienie   na 

policzkach.   Był  całkiem  zadowolony  z  planowanej   wizyty  u  Babci  i   z  dnia  wolnego   od 

szkoły. Z tego drugiego był zadowolony szczególnie. Uśmiechnął się do siebie. Szkoła była 

nudna i męcząca i zupełnie go nie interesowała. Uczył się i miał dobre stopnie, ponieważ to 

cieszyło Rose. Czasem podekscytowana mówiła, że jeśli Georgie będzie miał wystarczająco 

dobre oceny,  to może  nawet dostanie  pracę w Niepełni.  Ale Georgie nie chciał  pracy w 

Niepełni. W Niepełni nie było magii.

Poza tym, jeżeli zostanie w domu, będzie mógł mieć oko na Declana. To było jego 

zadanie, mieć oko na różne sprawy. Tak powiedział tata, zanim ich zostawił. Georgie miał 

wtedy   tylko   sześć   lat,   ale   doskonale   to   pamiętał.   Tato   położył   mu   ręce   na   ramionach   i 

background image

powiedział: „Dbaj o rodzinę, Georgie. Miej oko na siostrę i brata. Zrób to dla mnie”. Georgie 

nie był maluchem. Wiedział, że tak naprawdę tata nie mówi tego na serio. Ale i tak miał oko 

na wszystko. Ktoś musiał.

Nie wiedział, co myśleć o Declanie. Rose mówiła, że szlachcie nie można ufać. Rose 

zazwyczaj   miała   rację.   Kiedy   mówiła,   że   komuś   nie   można   ufać,   ten   ktoś   zazwyczaj 

okazywał   się   fiutem.   Georgie   schował   głowę   w   ramiona   i   rozejrzał   się   na   boki.   Nie 

wypowiedział   przekleństwa   głośno,   ale   i   tak   nie   szkodziło   sprawdzić,   czy   ktoś   go   nie 

usłyszał.

No więc Declan był zły. Ale uratował Jacka. I wcale nie wydawał się podły. A było 

wiele rodzajów podłości. Można było być podłym jak Kenny Jo, który zawsze wściekał się z 

jakiegoś  powodu.  Głównie  Kenny  wściekał   się,  ponieważ   jego  tata  go  zostawił.  Georgie 

rozumiał doskonale, że można wściekać się z takiego powodu, ale jego tata też zostawił, a 

Georgie jakoś nie próbował wszczynać ze wszystkimi bójek.

Można było być podłym jak Olie, który był tak głupi, że nawet nie wiedział, że jest 

podły. Olie zabił szczeniaczka, bo ten go ugryzł, więc Olie uderzył go kamieniem w głowę. 

Suczka wcale nie chciała go ugryźć, tylko tak się bawiła. Olie potem płakał, bo czuł się 

bardzo źle. Georgie westchnął głęboko. Całe dwa dni składał głowę suczki za pomocą swojej 

magii,   a   i   tak,   gdy   ożywił   psinkę,   wciąż   nie   wyglądała   najlepiej.   Tak   bardzo   starał   się 

naprawić suczkę, że rozchorował się z wysiłku i wtedy Rose płakała.

Można też było być podłym jak Brad Dillon. Brad był zimny i podstępny. Georgie 

czuł, że z Bradem coś jest nie w porządku.

Ale   w   Declanie   nie   wyczuwał   podłości.   Jack   uważał,   że   te   miecze   były   ekstra. 

Georgie zgadzał się co do mieczy, ale widział, jak Declan przywołuje z dymu ducha bestii, i 

to było jeszcze lepsze.

Chłopiec   wyciągnął   dłoń,   zamknął   oczy   i   udawał,   że   przywołuje   bestię.   Gdyby 

potrafił   zrobić  coś  takiego,  to   zrobiłby  to  jeszcze  fajniej   niż  Declan.  Może  wokół  niego 

kłębiłby się czarny dym. I oczy by się mu świeciły. I może skandowałby magiczne zaklęcia. 

Albo nie. Może byłoby jeszcze fajniej, jakby nic nie mówił. A gdyby miał miecz, to długi i 

smukły. Jak klingi dziadka.

Kropla zimnej oślizgłej magii pacnęła go w kark i spłynęła w dół, po kręgosłupie, 

zupełnie jakby przegniły owoc chlapnął na Georgiego cuchnącym sokiem. Wzdrygnął się 

gwałtownie. Otworzył oczy. Bestia stała na ścieżce wiodącej do domu, nieopodal schodów. 

Miała barwę starego sińca i gapiła się na chłopca dwoma parami szarych ślepi.

Georgie zamarł. Jack nauczył go, że nigdy nie ucieka się przed zwierzętami, które 

background image

mogą cię złapać. Jeśli Georgie zacznie uciekać, bestia skoczy za nim. Nie wiedział, czy bestia 

zdoła przekroczyć granice kręgu barierowego, ale wcale nie chciał tego sprawdzać. Stwór 

wyciągnął   przednią   łapę.   To   była   wyjątkowo   paskudna   łapa.   W   przeciwieństwie   do 

większości   zwierząt   bestia   miała   palce,   i   to   palce   zakończone   szponami.   Stwór   dotknął 

kamienia,   testując   wytrzymałość   kręgu   barierowego.   Fala   odrażającej   magii   popłynęła   w 

kierunku Georgiego. Czuł jej głód, jej lepkość i chłód, tylko szukała okazji, by się wokół 

niego owinąć i wyssać całą moc. Przełknął ślinę. Serce biło mu tak szybko, że bał się, iż 

wyskoczy z piersi.

Nie próbuj uciekać. Nie próbuj uciekać.

Tuż   za   bestią   ścieżka   zakręcała,   niknąc   wśród   krzewów,  i   na   tym   zakręcie   nagle 

ukazał się Declan. Georgie spojrzał na niego, a ten skinął głową i zaczął skradać się ku bestii 

miękko i bezszelestnie, niczym lis podkradający się do ofiary. Georgie wbił spojrzenie w oczy 

bestii.

Nie patrz na Declana. Nie wydaj go.

Bestia otworzyła paszczę i zaprezentowała zęby, duże, ostre i czerwone jak krew. Jej 

magia tylko czekała, by dopaść Georgiego, rozerwać na kawałki, gdyby tylko wykonał jakiś 

ruch. Declan wyciągnął zza ramienia wielki miecz.

Georgie patrzył bestii prosto w oczy. Na czoło wystąpiły mu grube krople potu.

Declan uderzył. Miecz świsnął, świetliste ostrze zatoczyło łuk i przecięło bestię na 

pół.

O rany!

- Wszystko w porządku? - Jasny promień światła wystrzelił z dłoni mężczyzny prosto 

w nieruchome cielsko.

Georgie przestał wstrzymywać oddech i przełknął głośno ślinę. Mdłości ściskały mu 

żołądek. Starając się nie zwymiotować, wstał, uniósł jeden z kamieni i gdy tylko szlachcic 

znalazł się wewnątrz kręgu, opuścił kamień i osunął się na stopnie werandy.

- Pochyl się - polecił Declan, siadając obok. - I wsadź głowę między kolana. Świetnie. 

Zaraz będzie ci lepiej.

Nudności ustąpiły po chwili.

- To było sprytne - powiedział mężczyzna. - Przygwoździłeś ogara wzrokiem.

- Nie chciałem, żeby się zorientował, że tam jesteś.

Declan skinął głową.

- Dziękuję.

Magia bestii zawibrowała w powietrzu. Georgie siadł prosto. Declan położył dłoń na 

background image

głowicy miecza. Z truchła popłynęła szara ciecz, mięśnie i kości zmieniły się w bladą maź. 

Wokół   tej   wstrętnej   kałuży   zawirowała   magia,   zawinęła   się   niczym   wata   na   patyku,   a 

wewnątrz magicznego kokonu maź zaczęła dymić ciemnością. Kałuża kurczyła się, a dym 

czerniał  i gęstniał,  aż w końcu przybrał  kształt  wysokiego  mężczyzny.  Długa peleryna  z 

kapturem skrywała jego twarz i spowijała sylwetkę, rozwiewając się nieco na brzegach, przy 

ziemi niknęła zaś w kałuży.

Georgie głośno wciągnął powietrze. Magia obcego przygniotła go, uwięziła niczym 

ogromny ciężki głaz. Dreszcz strachu wstrząsnął ramionami chłopca, pozostawiając na nich 

gęsią skórkę.

-   W   tej   formie   nic   ci   nie   zrobi   -   odezwał   się   Declan   cicho.   -   Jego   magia   może 

wślizgnąć się do środka, ale to wszystko. Nie pokazuj, że się boisz. Nie daj mu tej satysfakcji.

Człowiek z dymu odwrócił się w ich stronę.

- Ach. Zastanawiałem się, kto zdołał rzucić rozbłyskiem tej klasy w tym zakazanym 

miejscu. Aż musiałem sam zobaczyć. Miałem cień nadziei, że to mój drogi brat, a to tylko ty - 

jego głos był miękki i łagodny, ale z jakiegoś powodu przejmował Georgiego chłodem aż do 

kości.

- Na co ci ta peleryna? - spytał Declan, ale tamten zupełnie go zignorował.

- A któż to może być?

Ciemność kaptura pochłonęła twarz człowieka z dymu, ale Georgie i tak wiedział, że 

oczy tamtego zwróciły się w jego stronę. Magia obcego popełzła po trawie. Ciemne macki 

dymu sięgnęły kamieni kręgu barierowego i wślizgnęły się do środka. Szeroko otwartymi 

oczyma Georgie patrzył, jak mroczne węże wiją się coraz bliżej i bliżej. Głodne... Magia 

tamtego była taka głodna.

Declan rzucił rozbłyskiem. Ciemne macki ustąpiły przed rozpaloną bielą.

- Trzymaj swoje szpony z dala od chłopca - warknął.

Georgie odetchnął powoli.

-   Mmmmm   -   głęboki   i   niski   dźwięk   zawibrował   w   gardle   człowieka   z   dymu.   - 

Arogancki jak zawsze.

Magia   zawirowała   wokół   niego,   każda   z   macek   zyskała   wirujący   oplot 

ciemnofioletowej żyły. Kałuża przesunęła się do przodu, a wraz z nią obcy.

Georgie zamarł. Declan był tuż obok niego i nawet się nie ruszył. Siedział spokojnie, 

nawet sprawiał wrażenie lekko znudzonego. Kałuża dotarła do granicy kręgu i zatrzymała się.

-   Interesujące   -   mruknął   obcy.   Podniósł   ręce,   trzymając   łokcie   blisko   boków, 

wyprostował dłonie. Rękawy zsunęły się, ukazując długie, wąskie palce poznaczone żółtymi i 

background image

fioletowymi   plamami,   trochę   tylko   jaśniejszymi   niż   skóra   ogarów.   -   Przekonajmy   się   - 

powiedział miękko, przeciągając ostatnie słowo tak, że zabrzmiało niczym syk węża. Magia 

wystrzeliła zeń ciemnością, uderzyła w kamienie, wgryzła się w barierę, próbując rozerwać ją 

na strzępy. Macki wiły się i prężyły, ale krąg się nie poddawał. Mężczyzna spojrzał w dół i 

wstrętne węże zaatakowały jeden z kamieni, starając się wyrwać go z ziemi. Obcy aż odchylił 

się do tyłu z wysiłku. Jego mroczna magia zdołała w końcu poruszyć kawałek skały. Kałuża 

wokół jego stóp kurczyła się coraz bardziej.

Serce Georgiego biło niewyobrażalnie szybko.

Kamień barierowy uniósł się na cal. Półprzezroczysta sieć czerwonawej magii nadal 

łączyła go z ziemią na podobieństwo korzeni.

Ciało   obcego   aż   dygotało   z   wysiłku.   Kamień   uniósł   się   do   góry   o   następny   cal, 

wyrywając  z ziemi kolejne czerwone nici magicznych  korzeni. Człowiek w płaszczu ciął 

powietrze zakrzywionymi palcami. Kamień barierowy zawibrował i opadł na swoje miejsce.

Declan   roześmiał   się   zimno   i   Georgie   nie   był   pewny,   co   przeraża   go   bardziej   - 

mroczny obcy czy sposób, w jaki Declan obnażył zęby w tym uśmiechu.

- Tutaj ludzie wiedzą, jak kłaść kręgi barierowe - stwierdził Declan.

Obcy strzepnął brzegi rękawów, by znów przysłaniały palce, najpierw lewej dłoni, 

potem prawej.

- To bez znaczenia - powiedział spokojnie. - I tak zabiję ich wszystkich.

- Nie, kiedy ja jestem tutaj, Casshorn.

Człowiek   w   płaszczu   ponownie   spojrzał   na   Georgiego,   a   ten   poczuł,   jak   wzrok 

tamtego przebija go na wylot i ściska serce lodowatą obręczą.

- Chłopcze... - odezwał się Casshorn. - Zaproponuję ci układ. Usuń kamienie. Wpuść 

mnie. A daruję życie twojej rodzinie. Możesz wymienić ich życie na życie Declana. W końcu 

on nie może być dla ciebie nikim ważnym. Poznałeś go najwyżej dzień czy dwa temu.

Georgie z trudem przełknął ślinę. Jego myśli rozbiegły się niczym stado spłoszonych 

wróbli i nie mógł uchwycić żadnej z nich, bez względu na to, jak bardzo się starał.

- To tylko wydaje się trudne - słowa na pozór brzmiały miło, ale Georgie i tak słyszał, 

jak pod warstwą uprzejmości dźwięczy bezlitosny głód. - Jednak jeśli tylko się zastanowisz, 

nie ma nic prostszego. Masz matkę. Matka cię kocha. Karmi cię, odziewa, czesze twoje włosy 

I kochasz ją, czyż nie? Nie ma nic silniejszego niż więź między matką a dzieckiem. Twoja 

matka zrobiłaby wszystko, byś był bezpieczny. A teraz ja daję ci możliwość zrobienia czegoś 

dla niej. Możesz ocalić jej życie. To wspaniała możliwość. Cudowna okazja. Życie twojej 

matki za życie obcego. To dobra, uczciwa wymiana. - Poruszył ramieniem. - Chodź do mnie.

background image

Georgie zdołał wreszcie uchwycić jedną myśl.

- Nie.

- Naprawdę pozwolisz swojej matce umrzeć? - Obcy odchylił się do tyłu.

- Nie mam matki - odpowiedział Georgie. - A ty kłamiesz. Zabiłbyś wszystkich.

- Z ust dziecięcia... - odezwał się Declan.

Casshorn westchnął.

- Szkoda. Tak bardzo chciałem zobaczyć, jak powalasz chłopca. Obserwowanie, jak 

robisz to, czego nienawidzisz, wyjątkowo mnie bawi. Nieważne. Wkrótce będę oglądał, jak 

walczysz   z   moim   wilkiem,   to   będzie   nieliche   przedstawienie.   -   Casshorn   zwrócił   się   ku 

Georgiemu. - Może jednak podniesiesz kamienie, chłopcze? Obiecuję, zrobię to szybko, a 

może nawet bezboleśnie.

- Zostaw go w spokoju - wtrącił Declan.

- Nie mogę - odpowiedział Casshorn z cieniem zakłopotania. - Jest tak przepełniony 

magią. To budzi we mnie bardzo szczególne uczucia. Pewien rodzaj tęsknoty. To chyba głód. 

Mówią, że ludzkie mięso ma szczególny smak. Przez lata narastała we mnie ochota, by go 

skosztować. To dziwne. Nigdy nie można mnie było posądzić o żarłoczność, ale kiedy już cię 

zabiję, Declan, mam zamiar obeżreć się twoim mięsem.

Georgie wzdrygnął się. Declan po prostu patrzył.

Z kuchennego okna popłynął głos Rose:

- Znalazłam je. Naprawdę, Jack, nie jesteś w stanie dbać o swoje buty?!

- Dziewczyna  - powiedział Casshorn. - Oczywiście.  Jest tak samo przepyszna jak 

chłopiec?

Declan milczał.

- Rozumiem. W środku jest jeszcze jedno dziecko, prawda? Rozumiesz, że nie jesteś 

w stanie ich obronić? Wezmę ich po kolei, jedno po drugim, gdy nie będziesz patrzył. I wtedy 

będę się sycił. Szczególnie dziewczyną. Taki słodki głos. Założę się, że jest jędrna. Soczysta. 

- Człowiek w płaszczu zadygotał. - Popełniłeś błąd, przychodząc tu sam, Declan. Nie dasz 

rady powstrzymać mnie w pojedynkę, a tubylcy są zbyt słabi, by ci pomóc. Będą miotać się w 

tę i z powrotem jak śmietnikowe szczury na tym swoim wysypisku między światami, ale w 

końcu wszyscy zginą. Wiem, dlaczego mój brat wysłał ciebie, chce uniknąć skandalu. I wiem, 

dlaczego zgodziłeś się przybyć  sam, wciąż masz nadzieję wybawić wilka od katowskiego 

topora. Nic z tego nie ma ani grama znaczenia i niczego nie zmieni. Jak zawsze, spóźniłeś 

się...

- Bredzisz - przerwał mu Declan.

background image

-   Czyżby?   Zapewne.   -   Casshorn   westchnął   z   rezygnacją.   -   Czas   na   mnie,   jak 

mniemam. Pozwól, że na pożegnanie zostawię ci nieco materiału do przemyśleń. Możesz 

wierzyć, że dasz radę osłonić dziewczynę przed moimi ogarami tutaj, na Rubieży. Ale co 

zrobisz, gdy ona uda się do Niepełni, gdzie grasuje mój wilk? Poderżnie jej gardło i pomaluje 

się krwią. Wiesz przecież, jak lubi zabijać...

Kałuża u stóp obcego wyschła zupełnie i dół płaszcza począł się powoli rozwiewać.

- Cudownie - stwierdził Casshorn. - A już myślałem, że będę się nudził. - Zanurzył 

dłoń w kapturze i posłał im pocałunek. - Do zobaczenia, dzieci.

Zniknął. Ostatnie pasma magii rozwiały się w powietrzu i po bestii i kałuży nie został 

nawet ślad.

Georgie głośno przełknął ślinę. Zdrętwiał cały i teraz małe igiełki wędrowały po jego 

dłoniach i stopach.

- Kto to był?

-   Chory   człowiek,   który   już   dawno   powinien   otrzymać   lekarstwo   -   odpowiedział 

Declan, spoglądając na swój miecz. - Dla niego istnieje tylko jedno.

- On jest zły - powiedział cicho Georgie.

- Jest.

- Naprawdę zamierza mnie zjeść?

Declan wyglądał na zranionego.

- Będzie próbował. Nie uda mu się, bo go powstrzymam.

Georgie otoczył się ramionami.

- Dlaczego on w ogóle chce kogoś zjadać?

- Jest chory - stwierdził Declan. - Chciał władzy i dostał ją, a ona go wypacza.

- Zabije Rose?

- Obiecałem ci już, że zaopiekuję się Rose - powtórzył Declan. - Nic nie stanie się ani 

jej, ani tobie tak długo, jak przy was będę. Rose mi nie ufa, wiem, to sprawa pomiędzy nią a 

mną. Ale ty i twój brat nie możecie się mnie obawiać. Jeśli będziesz w niebezpieczeństwie, 

znajdź mnie, a ja ci pomogę. Nie musisz z niczym walczyć sam. Obronię cię. Rozumiesz?

Georgie skinął potakująco głową. Rozumiał i w głębi duszy czuł, że Declan mówił to 

wszystko szczerze. Jednak Declanowi nie należało ufać.

- Byłbym wdzięczny, gdybyś nie mówił siostrze o tym wszystkim. Nie ma powodu, by 

ją denerwować.

Georgie znów potaknął milcząco, ale tylko po to, by zrobić przyjemność Declanowi. 

Szlachcic wstał i odszedł w tym samym kierunku, skąd przyszedł, po chwili nie było go już 

background image

widać. Minutę później na podwórko wypadła Rose, a za nią Jack.

Georgie zerwał się na równe nogi.

- Muszę ci coś powiedzieć.

- Nie teraz!

- Ale Rose!

- Nie teraz, Georgie. To może poczekać, aż wrócę do domu. Chodź.

I Georgiemu nie pozostało nic innego, jak tylko ruszyć za siostrą i bratem.

background image

Rozdział dziewiąty

Rose czekała w Burger Kingu. Było jakieś dwadzieścia po jedenastej, nieco za wcześnie na 

tłum, który nadciągał tu co dzień w porze lunchu. Zdążyła akurat na czas - dwie minuty po jej 

wejściu do lokalu na parking zajechał samochód Ładu i Porządku, z Latoyą, Teresą i kilkoma 

innymi kobietami. Podczas kiedy one siadły, by coś zjeść, Rose siadła, by pomyśleć.

Nieustannie wierciła się na krześle równie wygodnym, co kawał betonu. Nie miała 

apetytu.   Jej   myśli   pełne   były   sinofioletowych   stworów.   Zostawiła   chłopców   z   Babcią,   a 

Éléonore nie była łatwym przeciwnikiem, ale niepokój i tak zżerał Rose. Żałowała, że musiała 

przyjść do pracy, jednak Emerson nie zostawił jej wyboru, nie mogła zrezygnować z wypłaty. 

Latoya   zatrzymała   się   przy   niej.   Była   wysoka,   a   ponieważ   przy   tym   chuda   i   kanciasta, 

wydawała się jeszcze wyższa. Włosy miała gęste i lśniące, spływające na ramiona falami 

loków, które utleniła na platynowy blond. Po jakimś czasie loki straciły platynowy odcień na 

rzecz odcienia jakby zielonkawego. Wszyscy nazywali ją za plecami Mopem, aczkolwiek 

nigdy w twarz. Zadzieranie z Latoyą nikomu jeszcze nie wyszło na dobre.

- Chcesz coś zjeść?

- Nie. - W pośpiechu Rose nie przygotowała sobie żadnych kanapek, a pieniędzy na 

lunch nie miała.

- Dziewczyno, musisz jeść.

Rose potrząsnęła głową.

- Nie jestem głodna. Serio.

Latoya   odwróciła   się   w   stronę   lady,   gdzie   maleńka   Juniper   Kozłowski   w   swoim 

uniformie managerki stała za kasą.

- June, ona nie chce jeść.

June pogroziła jej palcem.

- Jak przychodzisz do mojego lokalu, musisz jeść, Rose.

- Dzięki, ale nie jestem głodna.

Latoya się wykrzywiła.

- Przynajmniej usiądź z nami.

- Jeśli z wami usiądę, będziesz próbowała mnie nakarmić - uśmiechnęła się Rose.

- Przecież musisz jeść - burknęła Latoya. - Słuchaj, nie martw się o Emersona. To 

background image

dupek, ale ty jesteś jedną z jego najlepszych pracownic.

- Nie martwię się - skłamała Rose. - Dzięki, że po mnie przyjechałyście.

Latoya potrząsnęła głową i usiadła przy większym stole, razem z resztą załogi Ładu. 

Rose zapatrzyła się w okno. Nie miała zwyczaju użalać się nad sobą, ale trudno było nie dojść 

do wniosku, że ostatnio życie daje jej popalić. Najpierw błękitnokrwisty, potem ogary, a do 

tego jeszcze, gdy tylko skończy się jej zmiana, będzie musiała wykłócać się z Emersonem o 

własne zarobki. Oczywiście szlachcic i bestie plasowali się na czele listy problemów.

Stwory  rzeczywiście   przypominały   ogary,   chude,   demoniczne   psy  ze   straszliwego 

koszmaru.   I   polowały   na   magię.   Karmiły   się   nią.   Czy   ich   ataki   miały   jakiś   cel?   Jeśli 

atakowały losowo, przyciągane magią, to ich czworo, chłopcy, Babcia i sama Rose, stanie się 

głównym celem. Draytonowie należeli do najbardziej magicznych  rodzin na Rubieży.  Ich 

moc z pewnością nie zrobiłaby wrażenia na szlachcicu jak Declan, ale wśród Rubieżników 

mocno się wyróżniali. Jak miała teraz ochronić chłopców?

Rose   poczuła   ukłucie   paniki,   ale   zdusiła   je   wysiłkiem   woli.   Wszystko   po   kolei. 

Najpierw pokaże Babci truchło ogara, gdy tylko skończy pracę. A potem się zobaczy.

No i jeszcze Declan. Nie miała pomysłu, jakie postawić przed nim wyzwanie. Co 

powinna zrobić? Co robiły księżniczki z bajek w takich sytuacjach? Usilnie próbowała sobie 

przypomnieć.   Większość   opowieści   mówiła   coś   o   oddzielaniu   ziaren   ryżu   od   pszenicy   i 

przędzeniu złotej nici ze słomy. Rose nie była pewna, czy Declan potrafiłby uprząść złoto ze 

słomy, ale nie zdziwiłaby się, gdyby sobie z tym poradził. Nie, musiała wymyślić coś innego. 

Coś, co na sto procent zadziała na jej korzyść, jakieś wyzwanie z haczykiem.

Pamięć usłużnie podsunęła obraz twarzy Declana. Co za dupek. Zerknęła na swój 

mundurek. No i co z tego, że to wór w nienaturalnym kolorze?

Powiedział, że ona jest piękna.

Kiedyś  już mężczyzna  mówił  jej, że jest piękna, cudowna, dobra i mądra. Mówił 

nawet, że ją kocha, i obiecywał bezpieczny raj dla jej braci. A ona mu wierzyła aż do chwili, 

gdy dowiedziała się, że zamierza ją sprzedać.

Declan   był   wrogiem.   Bardzo   nietypowym   rodzajem   wroga,   który   ratował   małych 

chłopców   przed   potworami,   zrywał   rozbłyskiem   dachy   z   domów   i   martwił   się   o   jej 

bezpieczeństwo. Musiała powtarzać sobie, że był wrogiem, bo wrażenie, jakie na niej robił, 

było  co najmniej  piorunujące. To pewnie z powodu jego rozmiarów. Albo miecza.  Albo 

niewiarygodnej   mocy   jego   rozbłysku.   A   może   z   powodu   wszystkich   tych   rzeczy...   Albo 

powodem była jego uroda i dlatego Rose potrzebowała całej swojej żelaznej samokontroli, by 

nie myśleć o nim bez przerwy. Na szczęście dla Rose Declan nie posiadł sztuki czytania w 

background image

myślach. W przeciwnym razie nigdy by się go nie pozbyła; jeśli odkryłby, co się kryje w jej 

głowie, gdy przygląda się jego ćwiczeniom. Musiała jednak zachować się dojrzale: jasne, był 

seksowny   i   pociągający,   a   ją   było   łatwo   zranić.   Rano   sobie   popatrzyła,   powzdychała   i 

wystarczy.

Jego rozbłysk natomiast  to była  już zupełnie  inna sprawa. Większość rozbłyskała, 

używając ręki jako broni, wyrzucając magię poprzez dłoń. Bezwiednie nadawali rozbłyskowi 

formę zbliżoną kształtem do ramienia - długiej wstęgi - i zasadniczo nikomu nie przychodziło 

do  głowy,  że   eksplozja  magii  mogłaby  przyjąć  dowolny  kształt.  Jednak  Declan  stworzył 

doskonałą półkulę. Rose wciąż ćwiczyła rzucanie rozbłyskiem, gdy tylko miała okazję. Stało 

się to dla niej tak naturalne, że nie musiała się wysilać, koncentrować, a nawet myśleć - 

zupełnie jakby tupała nogą albo wierciła się na krześle, albo bawiła kosmykiem włosów. Ale 

nigdy wcześniej nie próbowała wytworzyć półkuli.

Zrozumiała,   jak   Declan   to   zrobił,   na   sekundę   przed   tym,   jak   uwolnił   rozbłysk. 

Gromadził magię w sobie, podnosząc ciśnienie wyżej i wyżej, po czym po prostu opuścił 

osłonę z przodu ciała i dał magii ujście. Rozbłysk wyrwał się z niego, zmiatając wszystko na 

swej drodze. To było piękne.

Rose dwa razy rzuciła półsferycznym rozbłyskiem w drodze do pracy. Jej rozbłysk był 

słabszy, zaledwie szept w porównaniu do jego ryku, ale to dlatego, że musiała jeszcze przejść 

spory   kawał,   a   potem   pracować.   Jednak   Rose   nie   miała   wątpliwości,   że   jeśli   zgromadzi 

wystarczająco  dużo energii, jej rozbłysk będzie prawdziwie niszczycielski. Nie mogła się 

doczekać,   by   zademonstrować   to   Declanowi.   To   mu   nieco   przytrze   szlacheckiego   nosa. 

Potrzebowała jedynie dobrej sposobności.

Nie mógł znaleźć lokum na Rubieży. To dopiero żart. Ciekawe, gdzie nauczył się 

smażyć naleśniki. A może to była część szlacheckiego wychowania: ósma rano - szermierka, 

dziewiąta - łucznictwo, dziesiąta - smażenie naleśników...

Latoya powiedziała coś ze swojego miejsca.

- Mm?

- Pytałam, jak ma na imię?

Rose zmarszczyła brwi.

- Ale kto?

- Ten facet, o którym tak marzysz.

- Nie marzę!

Latoya zerknęła na Teresę.

- Marzy. Na sto procent - potwierdziła starsza koleżanka.

background image

Rose   wywróciła   oczyma   i   odwróciła   się   w   stronę   okna.   Nie   marzyła.   Planowała 

strategię. Declan musiał mieć jakieś słabe punkty. Każdy miał swój słaby punkt.

Był arogancki. To już coś. I nie znał Rubieży. Musiała dać mu zadanie, które będzie 

wymagało znajomości okolicy, coś, co na pierwszy rzut oka wyda się banalnie łatwe, tak żeby 

za bardzo się nie starał, póki nie będzie za późno...

Jakiś facet usiadł naprzeciw niej. Miał szerokie bary, zielone oczy i czapeczkę z logo 

Panter. Rose gapiła się na niego śmiertelnie zdumiona. Para znoszonych jeansów i zielona 

bluza   stonowały   nieco   wrażenie,   jakie   robił,   ale   stanowczo   niewystarczająco.   Rose   była 

świadoma pełnej zaskoczenia ciszy, jaka zapadła przy stoliku koleżanek.

- Co ty tutaj robisz? - wysyczała.

- Być może brakowało mi widoku twojego ślicznego ciała - odpowiedział.

- Że co?

Declan pochylił się ku niej.

- Moja obietnica w kwestii molestowania nie dotyczy takich uwag, prawda? I o ile 

sobie przypominam, obowiązuje jedynie pod twoim dachem. Jak mógłbym przepuścić taką 

okazję?

- Dotknij mnie, a walnę cię tym krzesłem - warknęła.

- Nie miałem pojęcia, że preferujesz ostre zaloty - odparł z kamienną twarzą. - Nie 

powiem, żebym podzielał to upodobanie, ale się dostosuję, o ile to pozwoli mi cię zdobyć.

Rose otworzyła usta, ale nie była w stanie nic powiedzieć.

- Chciałabyś, żebym zamilkł? - zapytał uprzejmie.

- Tak!

- Jeśli mnie pocałujesz, obiecuję milczeć przez bardzo długi czas.

Usłużna wyobraźnia podsunęła Rose obraz Declana, który pochyla się nad nią i całuje. 

Dziewczyna zacisnęła dłonie pod stołem, zdeterminowana ukryć naturę swych myśli.

- Nie masz za grosz przyzwoitości?!

- Bardzo łatwo wyprowadzić cię z równowagi. - Odchylił się na oparcie krzesła. - 

Twój brat mówił prawdę. Nie chadzasz na randki.

W myślach zdzieliła go krzesłem przez łeb.

- Co tu robisz?

-   Pomyślałem,   że   powinienem   zamienić   słówko   z   twoim   pracodawcą.   Amy 

wspominała, że odmówił ci wynagrodzenia - wyjaśnił.

Amy nie powinna podsłuchiwać cudzych rozmów.

- Ani mi się waż. Jak mnie znalazłeś?

background image

- Poszedłem za tobą. Szybko chodzisz, ale ja jestem przyczajony do długich marszy.

- Nie możesz tu być. To Niepełnia.

- Jestem tego świadom - odpowiedział. - Przekraczanie granicy bolało, jakby ktoś 

próbował mnie wypatroszyć.

- Mogłeś umrzeć.

- Wątpię. - Wzruszył ramionami. - Bolało, ale ból minął.

Kiedyś   Rose   była   świadkiem,   jak   przewodnik   karawany   z   Dziwoziemi   próbował 

przekroczyć granicę i wejść do Niepełni. Nie podobały mu się ceny towarów i postanowił 

udać się po nie osobiście, rezygnując z pośrednictwa Rubieżników. Zrobił dwa kroki w głąb 

dziewięciostopowej  granicy i dostał konwulsji. Rubieżnicy pozwolili mu pocierpieć  przez 

minutę lub dwie, zanim go wydostali. Nigdy więcej nie skarżył się już na ceny. Przejście do 

Niepełni musiało być  dla Declana prawdziwą agonią. Rose nie wiedziała, jak powinna to 

rozumieć.

- Skąd wziąłeś ubranie?

- Leanne mi je dała. Właściwie to nalegała, bym je wziął. Powiedziała, że mój wygląd 

może wywołać, jak to nazwała, epidemię omdleń.

Dobry Boże.

Drzwi za plecami Declana otworzyły się z rozmachem i do baru wpadł Brad Dillon.

-   No   proszę,   kogo   my   tu   mamy.   Rose   Drayton   i   jej   chłopak   ciota.   Znów   się 

spotykamy.   -   Głos   Brada   wybił   się   ponad   poziom   rozmów   w   Burger   Kingu   i   Rose 

zorientowała się, że stała się celem zaciekawionych spojrzeń. Juniper za ladą aż pobladła z 

wściekłości.

Rose czuła narastającą furię. Najpierw Declan, teraz Brad. Ani chwili spokoju.

Brad szedł między stolikami z rękoma w kieszeni jeansów.

- Zaraz, czekaj, ty nie jesteś tym samym gościem. Jesteś popularna, Rose.

Declan obrzucił go krótkim spojrzeniem.

- Kto to?

- Nikt - warknęła i odwróciła się do Brada. - Teraz mnie śledzisz?

- Zobaczyłem twojego przyjaciela przez okno z ulicy i nie mogłem się powstrzymać.

Zdarzało się, że wpadali na siebie, ale dotąd za nią nie łaził. Po pierwsze, wiedziała, 

gdzie go znaleźć - wciąż mieszkał w tej samej przyczepie, na Rubieży, a tam Rose była 

najsilniejsza. Po drugie, nigdy nie dawała się podpuścić. Ale teraz Brad spotkał Williama i 

uznał go za łatwą ofiarę, więc szukał okazji, by go zaczepić.

- Odpierdol się, Brad - odezwała się Latoya ze swojego miejsca.

background image

- Zamknij, kurwa, ryj, Mopie, bo wytłukę ci kły.

Declan nie odrywał od Rose swoich zielonych oczu. Brad nie widział jego twarzy, ale 

ona tak. Była bezlitosna i tak zimna, że niemal okrutna.

- To jest Brad?

Rose była zbyt wściekła, by mu odpowiedzieć.

- Chcesz z nim rozmawiać? - zapytał Declan.

- Nie!

Błękitnokrwisty wstał.

- Przepraszam na chwilę. - Kiwnął głową na Brada. - Chodźmy pogadać.

Brad wyciągnął ręce z kieszeni.

- Uwielbiam pogawędki.

Wyszli   z   restauracji   i   skręcili   w  lewo,   za   róg.   Rose   odprowadziła   ich   wzrokiem, 

kompletnie zaskoczona. Co teraz?

Juniper pomachała do niej zza lady.

- Rose, okienko drive’a, chodź szybko!

Rose poderwała się i wbiegła za ladę, kierując się za Juniper na zaplecze. Latoya 

następowała jej na pięty. Rose przemknęła między frytkownicą a ścianą i wpadła na świeżo 

umytą podłogę.

- Ostrożnie, mokre, mokre! - krzyknęła Juniper.

Rose poślizgnęła się na wilgotnych kafelkach, uderzyła w jakieś pudła i dopadła do 

okna. Dwaj mężczyźni stali na parkingu dla samochodów korzystających z drive’a. Juniper 

pstryknęła przełącznik i z głośnika popłynął głos Declana, nieco tylko zniekształcony przez 

trzaski.

- Jeśli chcesz gawędzić, to teraz jest właściwy moment.

- Spier...

Cios   był   tak   szybki,   że   Rose   prawie   go   przegapiła.   Brad   zatoczył   się   do   tyłu, 

przytrzymując dłońmi brzuch, potrząsnął głową i ruszył na Declana.

- Skur...

Pięść Declana rąbnęła go w bok, aż echo poszło. Brad znów się zatoczył, krzywiąc z 

bólu.

- Auć - pisnęła Latoya.

Brad chwiał się lekko na nogach.

- Ja...

Tym razem Declan uderzył go w splot słoneczny. Brad zgiął się wpół. Strużka śliny 

background image

pociekła mu z ust. Skulił się i zwymiotował pienistą cieczą.

- Bueee. Mój parking - skrzywiła się z obrzydzeniem Juniper.

- To mogło zaboleć - odezwał się Declan. - Spokojnie. Mamy czas.

Brad pochrypiał chwilę, zrobił kilka kroków, wciąż zgięty, wreszcie wyprostował się i 

otarł usta wierzchem dłoni.

- Gotowy? - zapytał Declan.

Brad uniósł zaciśnięte pięści.

- Skurwi...

Cios powalił go na ziemię. Brad zwinął się w pozycji płodowej, obejmując ramionami 

brzuch.

Declan pochylił się nad nim.

- Dość?

Tamten skinął głową, twarz wykrzywił mu grymas bólu.

- W porządku. Jeśli tylko będziesz miał ochotę porozmawiać z Rose, daj mi znać, to to 

powtórzymy. Zrozumiałeś?

Brad ponownie skinął głową.

Declan wyprostował się i zawrócił do wejścia do restauracji.

Rose wróciła na salę dzikim biegiem, ślizgając się po mokrej podłodze. Gdy Declan 

dotarł do drzwi, zatrzymała go w progu.

- Zaczerpnijmy nieco powietrza.

- Jak sobie życzysz.

Brad   wybrał   sobie   ten   moment,   żeby   wytoczyć   się   zza   budynku   Burger   Kinga   z 

komórką  przy uchu. Gdy ich  spostrzegł,  wybałuszył  oczy i natychmiast  się cofnął.  Rose 

poczuła złośliwą satysfakcję, ale nie miała czasu się nią podelektować. Złapała Declana za 

ramię i pociągnęła go wąskim chodnikiem, zanim zdążył zobaczyć Brada i zdecydować, że 

skończy, co zaczął.

- Co ty wyprawiasz?

- Idę z tobą.

- Nie możesz tak po prostu pojawiać się i rujnować mi życia. - Wzięła głęboki oddech 

i zmusiła się, żeby się uspokoić. Starał się pomóc i dużo dla niej zrobił. - Znam Brada od lat. 

Wielu osobom oddał przysługi z gatunku takich, których się nie zapomina. To, co wydarzyło 

się między nami, wydarzyło się lata temu i już go za to spotkała kara. A ty rozpocząłeś nową 

wojnę. Teraz on poszuka okazji, by się odegrać.

- Niech próbuje - odpowiedział Declan ponurym tonem, który zwiastował Bradowi 

background image

bolesną przyszłość.

- Nic nie rozumiesz. Tak samo jak z dachem Amy.

- Co z dachem Amy?

Nie, nie był głupi. Wręcz przeciwnie, był jednym z najbystrzejszych facetów, jakich 

poznała. Po prostu nie miał pojęcia o życiu tutaj. Prawdopodobnie zasady, według których 

żyło się na Rubieży, nie miały najmniejszego sensu dla kogoś, kto urodził się gdzie indziej.

Zatrzymała się i popatrzyła mu w oczy.

- Declan, doceniam twoje intencje, ale nie potrzebuję, byś staczał za mnie moje bitwy. 

Byłoby   wspaniale,   gdyby   życie   było   tak   cudownie   proste,   że   lanie   spuszczone   Bradowi 

rozwiązałoby wszystkie moje problemy. Niestety, w rzeczywistości tylko mi ich przysporzy. 

Dziękuję, ale proszę, odejdź.

Declan przyglądał jej się przez chwilę.

- Dobrze, moja pani.

Odwrócił się i odszedł.

Rose odprowadziła go spojrzeniem, po czym zawróciła do restauracji. Upokorzenie 

Brada   srodze   się   na   niej   zemści,   wiedziała   o   tym,   ale   i   tak   było   warte   swojej   ceny. 

Przypomniała sobie, jak czołgał się po asfalcie, i prawie podskoczyła z radości.

Latoya stanęła w progu Burger Kinga.

- Twój nowy chłopak to zabójca!

- Nieprawda. I on nie jest...

- Mówię ci, jest Foką albo czymś takim. Albo ze specjalnych oddziałów komandosów. 

Wiesz,   takim,   co   to   przetrwa   w   lesie,   jedząc   robaki,   i   pokona   cały   obóz   terrorystów   z 

pistoletem w jednej i kawałkiem kamienia w drugiej ręce.

Rose tylko pokręciła głową.

- I przystojniak z niego - dodała Teresa. - Tak jak z tego drugiego.

Oczy Latoi zaświeciły się natychmiast.

- Jakiego drugiego?

Głos Emersona odbijał się echem od ścian niewielkiego gabinetu i wypełniał głowę 

Rose bolesnym dzwonieniem.

- Myślisz, że możesz sobie opuścić cały ranek i ja się nie zorientuję?!

Rose starała się utrzymać  własny temperament na wodzy. Emerson był szczupłym 

mężczyzną   przeciętnego   wzrostu,   z   debiutującą   łysiną   i   łagodnymi   oczami   krótkowidza. 

Pochodził  ze starej tutejszej rodziny.  Jego dziadek sprzedawał  ubezpieczenia,  jego ojciec 

background image

wzmocnił   firmę   i   rozszerzył   zakres   jej   działalności,   jego   brat   nadal   ją   prowadził,   tylko 

Emerson  nie zdołał  utrzymać  się w rodzinnym  interesie.  Był  arogancki,  protekcjonalny i 

łatwo  tracił  panowanie   nad sobą,  co  czyniło  z  niego  beznadziejnego   sprzedawcę.   Ludzie 

kupujący   ubezpieczenie   życzą   sobie   mieć   poczucie   bezpieczeństwa,   tymczasem   jedyną 

rzeczą, jaką mógł zapewnić im Emerson, była świadomość gigantycznych rozmiarów jego 

ego.

Dwie godziny po lunchu w Burger Kingu zadzwonił, plując z wściekłości, i zażądał, 

żeby   Latoya   przywiozła   Rose   do   biura   po   zakończeniu   ich   zmiany.   Najwyraźniej   chciał 

osobiście przyprawić Rose o trwały ubytek słuchu.

- Co masz na swoje usprawiedliwienie?

- W domu Amy wydarzył się nagły wypadek...

- Gówno mnie to obchodzi. - Przez chwilę gapił się na nią bez słowa i tylko nozdrza 

mu drgały. - Nie zapłacę ci za ten tydzień.

- Emerson!

- Czego? Chcesz mi powiedzieć, że to nieuczciwe i nie mogę tego zrobić? Zaskoczę 

cię. Właśnie to zrobiłem.

Rose zacisnęła zęby. Emerson zawsze był dupkiem, ale to już było za wiele.

- Nie opuściłam ani jednego dnia od dwóch lat!

Emerson roześmiał się.

- Wiesz co? Zmieniłem zdanie. Zwalniam cię.

- Zwalniasz?! Za co?!

- Za bumelanctwo. Chcesz się poskarżyć? Idź i się skarż. Kto cię, kurwa, posłucha? 

Pracujesz na czarno i mogę z tobą zrobić, co mi się, kurwa, podoba!

Czuła,   jak   płoną   jej   policzki.   Otworzył   usta,   żeby   sobie   jeszcze   poużywać,   ale 

zobaczył wyraz jej twarzy i zamknął je bez słowa.

- Rób to, co pozwoli ci spać spokojnie - odpowiedziała bez gniewu. - Ale nawet nie 

próbuj przekroczyć granicy, ryzykując, że się o tym dowiem.

Odwróciła   się   na   pięcie   i   wyszła   z   biura,   a   potem   na   zewnątrz   budynku.   Latoya 

zniknęła gdzieś, wystraszona histerią szefa. Nie zamierzała ryzykować swojej posady, nawet 

w imię największej przyjaźni.

Rose zatrzymała się przy krawężniku, gdzie stała zaparkowana honda Emersona ze 

szpanerską rejestracją 

SZEFFO

. Co za kpina.

Czuła się odrętwiała. Uznała, że jeszcze to do niej nie dotarło. A kiedy to się stanie, 

będzie musiała się gdzieś schować i popłakać.

background image

Zarzuciła torbę na ramię i ruszyła do domu.

background image

Rozdział dziesiąty

Dwie godziny później Rose osunęła się na stopnie werandy, w dłoni wciąż ściskała telefon. 

Nogi ją bolały. Czas, jaki zajęła jej droga do domu, wykorzystała na poszukiwania nowej 

pracy. Wyczerpała wszelkie znajomości, wszystkie tropy i możliwości - nikt nie prowadził 

rekrutacji. Nikt też nie słyszał, żeby w najbliższym czasie miały się znaleźć jakieś wolne 

miejsca pracy.

Rose poczuła pierwszą falę strachu. Nie zdoła utrzymać chłopców.

Zawsze zarabiała na dom. Od chwili, gdy tata ich zostawił, a nawet wcześniej. Nie 

byli   bogaci,   ale   przynajmniej   chłopcy   nie   chodzili   głodni.   Co   teraz   będzie?   Nie   miała 

oszczędności. Tych kilka drobiazgów po mamie już dawno sprzedała - poszły na ciężarówkę. 

Najpierw trzeba było naprawić skrzynię biegów, potem tłumik, potem pasy... Zawsze coś się 

w niej psuło, zawsze wymagała kolejnych nakładów gotówki.

Śmietnik na strychu nie zda im się na nic. Już kiedyś próbowała posprzedawać te 

rupiecie, zarówno na targu, jak i urządzając podwórkową wyprzedaż - z mizernym skutkiem. 

Łącznie   zarobiła   siedem   dolarów   i   dwanaście   centów.   W   mieście   był   taki   placyk,   gdzie 

zatrzymywały się ciężarówki i zabierały robotników. Płacili gotówką. Przejeżdżała tamtędy 

co rano. Na placyku pełno było ludzi, mężczyzn, głównie Latynosów, rozmawiających po 

hiszpańsku. Zanim dostała pracę w Ładzie i Porządku, próbowała z nimi poczekać na okazję, 

ale   jeden   z   kierowców   ciężarówek   wyjaśnił   jej,   że   nie   zatrudniają   kobiet.   Potrzebują 

mężczyzn wystarczająco silnych, by karczować drzewa albo ustawiać rusztowania.

Emerson dał jej pracę tylko dlatego, że on i tata byli w szkole kumplami. Ale teraz 

taty nie było...

Wciąż miała dublona. Ale teraz, gdy rozejdzie się wieść o jej zwolnieniu, Max Taylor 

obedrze ją ze skóry przy wymianie, bo będzie wiedział, że bezrobotna znaczy zdesperowana. 

Powinna spróbować wymienić złoto w Równoległym Wszechświecie. Peter żądał wysokich 

opłat, ale nigdy się nie targował i nigdy nie szukał szybkiego zarobku. Dublon zapewni im 

środki na kilka tygodni.

Tylko co potem?

Może   powinna   po   prostu   stąd   wyjechać?   Wziąć   dzieciaki   i   ruszyć   przed   siebie? 

Rubież była wąska, ale długa, owijała styk światów niczym wstążka. Były tu i inne miasta, o 

background image

wiele większe niż Wschodnie Wrota. Tam pewnie można było znaleźć pracę. Ale tu miała 

przynajmniej dom. W każdym innym miejscu będzie musiała płacić czynsz...

Dźwięk   zbliżających   się   kroków   wyrwał   ją   z   zamyślenia.   Ścieżką   nadchodził 

długonogi   chudzielec.   Promienie   słońca   rozpłomieniały   jego   rudą   czuprynę.   Rose 

natychmiast rozpoznała te włosy. Rob Simoen. To właśnie jego ojciec wysłał po nią Brada. 

Rose miała zostać żoną Roba i dać rodowi Simoenów mnóstwo potężnych dzieci.

Rob rzucał zielonym rozbłyskiem, co na standardy Rubieży stanowiło całkiem niezłe 

osiągnięcie. Był o trzy lata starszy od Rose i był też pierwszej klasy dupkiem.

Zatrzymał się na granicy kręgu barierowego.

- Cześć, Rose - odezwał się.

Popatrzyła na niego bez słowa.

- Słyszałem, że wyrzucili cię z pracy.

Szybko do niego dotarło.

- Przyszedłeś się napawać?

Uśmiechnął się.

- Taa. Trochę. Słyszałaś już? Simoen Chevrolet właśnie nawiązał współpracę z nową 

ekipą sprzątającą. W naszych biurach zapanuje ład i porządek.

Kawałki układanki wskoczyły na właściwe miejsce.

- Twój ojciec zapłacił Emersonowi, żeby mnie zwolnił.

- Coś w tym rodzaju.

Zmarszczyła brwi.

- Minęły cztery lata. Co cię w ogóle obchodzi, co robię?

-   Mówi   się,   że   masz   nowego   chłopaka,   który   potrafi   się   nieźle   bić.   Wszystkie 

działania mają jakieś konsekwencje, Rose. Widzisz, Brad pracuje dla nas. Głównie prace 

zlecone. A my lubimy dbać o swoich ludzi.

- Jakie to miłe. - Wiedziała, że lanie spuszczone Bradowi zemści się na niej, ale nie 

spodziewała się, że tak szybko. Uderzyli tam, gdzie zabolało ją najmocniej. Zaczęła się w niej 

gromadzić magia. Szkoda, że Rob był zbyt sprytny, żeby wszcząć awanturę.

- Napuszczenie kogoś na Brada było głupim pomysłem, Rose.

- Nikogo nie napuszczałam. Brad postarał się o lanie we własnym zakresie. A co on 

dla was właściwie robi? Brad nie jest zdatny do niczego, co nie wymaga użycia pięści... - 

Rose   nawet   nie   próbowała   powstrzymać   skrzywienia   ust.   -   Jest   waszym   gorylem,   co? 

Mięśniak   do   zadań   specjalnych.   Odbiera   wasze   samochody,   gdy  ktoś   zalega   z   opłatami. 

Widziałam, że do kogoś dzwonił zaraz po tym, jak wręczono mu własny zadek na temblaku. 

background image

Do ciebie? Powiedz, głos mu się trochę trząsł? Bo chwilę wcześniej wasz cenny pracownik 

zwijał się na chodniku we własnych rzygach i rozglądał za mamusią. Musiał wykonać ten 

telefon, gdy tylko odzyskał głos. - Roześmiała się. - To nie wróży nic dobrego twojemu tacie, 

prawda?

Rob przestał się uśmiechać z zadowoleniem.

-   Nieważne.   Porozmawiajmy   o   tobie.   Jak   teraz   wykarmisz   tych   swoich   braci 

bękartów, co?

- Nie twoja sprawa.

- Wiesz... - Rob zmarszczył brwi, udając, że nad czymś się zastanawia. - Zawsze cię 

lubiłem.

Declan wychynął z zarośli i ruszył w kierunku Roba w bardzo zdecydowany sposób. 

Najwyraźniej śledził ją cały czas. Tego się akurat nie spodziewała. Pewnie uznał, że to będzie 

najlepszy sposób, by wkupić się w jej łaski - Jego Lodowata Mość rusza na ratunek. Jedno 

spojrzenie na jego twarz wystarczyło, by w Rose uruchomił się alarm. Dotąd uważała, że 

zobaczyć   w  czyichś   oczach   żądzę   mordu   to   jedynie   przenośnia,   ale   kiedy   popatrzyła   na 

Declana, miała okazję przekonać się, że była w błędzie.

Skrzyżowała ramiona na piersi i popatrzyła na szlachcica ponad głową Roba.

- To nie jest dobry pomysł.

Declan się zbliżał. Nie szedł. Nadciągał, ogromny, śmiertelnie niebezpieczny i bardzo 

zły.

- O nie - odpowiedział Rob. - To świetny pomysł. Złożę ci propozycję: obciągniesz 

mi, a ja zobaczę, co da się zrobić, żebyś odzyskała swoją pracę.

Ty biedny, obleśny gnoju.

Mięśnie zagrały na szczęce Declana, Rose nie miała wątpliwości, że jeśli szlachcic 

dostanie Roba w swoje ręce, zrobi z niego mokrą plamę.

- Jeśli to zrobisz, nigdy się do ciebie nie odezwę - obiecała Rose.

Declan zatrzymał się na chwilę.

- Podoba mi się, jak się złościsz - stwierdził Rob. - Ja to widzę tak, mój tatko obiecał 

mi ciebie cztery lata temu, ale cię nie dostałem. Tak jakbym nie mógł rozpakować prezentu, 

który znalazłem pod choinką. Od dawna mi się to należy.

Miała sekundy, żeby pozbyć się Roba. Udała westchnienie.

- Masz rację, Rob. Potrzebuję pracy, a nikt nie chce mi jej dać. Chyba znalazłam się w 

ślepej uliczce.

- Cieszę się, że się ze mną zgadzasz.

background image

Declan podjął marsz.

Rose uśmiechnęła się.

- A kiedy człowiek znajdzie się w ślepej uliczce, to nie ma już nic do stracenia. Nie 

mam nic do stracenia, Rob, za to mam przemożną ochotę zrobić komuś krzywdę.

Minęła sekunda, zanim zrozumiał.

- Za wiele sobie pozwalasz, zdziro.

- Chyba zacznę od ciebie - oznajmiła. - Wiesz, kiedy przysmażyłam Brada, to aż się 

poszczał. Chyba chcę zobaczyć, jak ty lejesz w spodnie, Rob. A potem, tak sobie myślę, pójdę 

z wizytą do twojego domu i sprawdzę, czy twój tatko zmoczy portki szybciej od ciebie.

- Nie ośmielisz się.

- A co mam do stracenia, durniu? - Roześmiała się i podniosła ze stopni.

Rob   patrzył   na   nią   z   otwartymi   ustami.   Odwrócił   się   i   zobaczył   Declana 

zmierzającego w jego stronę. Zbladł jak ściana.

Rose chwyciła się ostatniej deski ratunku.

- Declan, nie rób mu krzywdy.

Szlachcic pochylił się ku młodemu Simoenowi.

- Biegnij - warknął głucho.

Rob   popędził   ścieżką.   Nie   był   nigdy   dobrym   biegaczem,   ale   dotarł   do   drogi   w 

rekordowym tempie.

- Nie powinnaś mnie powstrzymywać. - Declan patrzył  za nim, a miał taki wyraz 

twarzy, jakby zaraz zamierzał zmienić zdanie. Bez względu na to, jak szybko Rob by biegł, 

Declan by go dogonił.

- Sama mogłam go skrzywdzić. Po pierwsze, mogłam go zastrzelić. - Sięgnęła do 

torby i zaprezentowała Declanowi broń. - Po drugie, mogłam rzucić rozbłyskiem. Mogłam, 

ale tego nie zrobiłam.

Popatrzył na nią spod przymrużonych powiek.

- Dlaczego? Czujesz coś do niego?

- Nie! A przynajmniej nic takiego, co masz na myśli.

- No to dlaczego?

- To trochę skomplikowane. Wyjaśnię, ale obiecaj, że nie będziesz polował na Roba.

Rozważał to przez chwilę.

- Niech będzie - powiedział takim tonem, że nie miała wątpliwości, iż ustępuje tylko 

ze względu na nią.

Postarała się ukryć przed nim westchnienie ulgi i usiadła na trawie po swojej stronie 

background image

kręgu.   Usiadł   naprzeciw   niej,  krzyżując  nogi.  Wciąż   miał   na  sobie  bluzę  i   jeansy,  które 

zasłaniały cholewy wysokich butów. Powinien więc wyglądać jak facet z Niepełni. Powinien, 

tylko że nie wyglądał. Od razu było widać, że ten człowiek w życiu nie jechał zatłoczonym 

autobusem. Ramiona miał zbyt szerokie, postawę zbyt władczą, a gdyby wszedł do jednego z 

tych   centrów   handlowych   Niepełni,   ludzie   pewnie   przewracaliby   się   nawzajem,   próbując 

zrobić mu miejsce. Jego włosy jeszcze wzmacniały ten efekt, ale tak naprawdę najgorsze były 

oczy i twarz. Nawet gdy był spokojny, tak jak w tej chwili, spojrzenie tych oczu zapierało 

dech. To były oczy szlachcica Dziwoziemi, przyzwyczajonego do posłuszeństwa, który w 

razie konieczności bez wahania to posłuszeństwo wymusi. Zamiast wyglądać jak mieszkaniec 

Niepełni,   Declan   wyglądał   jak   błękitnokrwisty,   który   przebrał   się   za   mieszkańca   innego 

świata z okazji Halloween.

A ona miała mu wyjaśnić meandry życia na Rubieży. Jak znaleźć właściwe słowa?

- W Niepełni, jeśli mężczyzna napastuje kobietę, wzywa się policję - zaczęła. - Oni 

badają   dowody   i   jeśli   potwierdzą   napaść,   mężczyzna   zostaje   zatrzymany,   oskarżony, 

osądzony i jeśli zostanie uznany winnym, trafia do więzienia. A jak to jest w Dziwoziemi?

- W Adrianglii jest podobnie - odpowiedział. - Szeryf bada dowody i zabiera winnego 

do aresztu. Jeśli nie zdoła go zatrzymać, wzywa łowców głów. Jeśli oni zawiodą, wzywają 

marshalla... szeryfa do zadań specjalnych, czyli kogoś takiego jak ja.

Wolałaby   już   łowców   głów.   Też   brzmieli   złowrogo,   ale   ciągle   wydawali   jej   się 

bardziej humanitarną opcją niż sam Declan.

- Twoim zadaniem jest łapanie przestępców?

- Tylko niektórych. Musiałabyś zrobić coś wyjątkowego, żeby zwrócić moją uwagę. 

Kontynuuj, proszę.

- Wiesz, co w takich sytuacjach dzieje się na Rubieży?

- Spodziewam się, że mnie oświecisz.

- Nic. - Spojrzała mu w twarz, żeby upewnić się, że dotarło do niego to, co chciała 

przekazać, ale niewiele jej to dało. Z równym powodzeniem mogłaby studiować afrykańską 

maskę. - Na Rubieży nie ma szeryfów ani policji, ani żadnej innej ochrony. Nie ma strony 

niezawisłej.   Zamiast   tego   cała   społeczność   Wschodnich   Wrót   przygląda   się   rozwojowi 

wypadków.   Ponieważ   jest   nas   tak   niewielu,   wszyscy   wszystkich   znają,   a   wszystko,   co 

robimy, niesie jakieś konsekwencje. - Wzięła głęboki oddech. - Jeśli tutaj kobieta zostaje 

napadnięta,   jest   to   sprawa   pomiędzy   jej   rodziną   a   rodziną   napastnika.   Mogą   dojść   do 

porozumienia  i zgodzić  się  na jakieś zadośćuczynienie  albo karę.  Albo też  spędzić  kilka 

kolejnych   dziesięcioleci,   czając   się   z   bronią   po   krzakach,   próbując   ozdobić   mózgiem 

background image

przeciwnika   okoliczną   roślinność.   Ale   nie   lubimy   tu   wendety.   Zemsta   zawsze   oznacza 

potężne zamieszanie, większość rodzin jest tu jakoś skoligacona, więc w ogniu porachunków 

mogą spłonąć całe Wschodnie Wrota. Wielu z nas zarabia całkiem godziwe pieniądze na 

handlu z karawanami z Dziwoziemi. Jeśli kupcy usłyszą, że toczy się tu jakaś wewnętrzna 

wojna, pojadą do innego miasta.

Przytaknął milcząco.

- Tak więc tutaj branie odwetu nie jest opcją. Staramy się natomiast być rozsądni. A to 

oznacza, że kara powinna być współmierna do winy. Załóżmy, że ktoś próbuje mnie porwać. 

Mam prawo się bronić, a nawet zabić, co już się zresztą kiedyś zdarzyło.

- Zabiłaś człowieka? - Popatrzył na nią badawczo.

-   Dwóch.   Ale   w   obronie   własnej.   Mój   ojciec   i   dziadek   też   zabijali,   żeby   mnie 

ochronić. Nikt nie ma  nam tego za złe. Jasne, krewni tych  zabitych  zrobią wszystko,  by 

zrujnować mi życie, jeśli tylko znajdą ku temu okazję, ale opinia publiczna jest po mojej 

stronie.   Zostałam   zaatakowana.   Każdy   by  się   bronił   na   moim   miejscu.   To   jest   rozsądne 

podejście do problemu, rozumiesz?

- Powiedzmy, że jest to logiczne.

- Weźmy teraz Brada. Byłam jeszcze dzieckiem, dzieckiem, które myślało, że kocha. 

Przyszłam   do  niego   w  najtrudniejszym   momencie   mojego   życia,   licząc,   że   będzie   moim 

azylem. Moją opoką. A on spróbował mnie ogłuszyć pałką, żeby potem sprzedać mnie ojcu 

Roba. Nienawidzę go. Nienawidzę go tak bardzo, że gdy tylko się do mnie zbliży, dłonie 

same zaciskają mi się w pięści. Lanie, które mu dzisiaj sprawiłeś, było wyborne.

Zacięta linia jego ust jakby nieco złagodniała.

- Wyborne? - powtórzył.

Potwierdziła skinieniem głowy.

- Do końca życia  zachowam głęboko w sercu obraz Brada wijącego się na ziemi 

wokół własnych rzygowin. Ale ten widok kosztował mnie pracę.

- Słyszałem - odparł. - Pozbawienie cię pracy nie leżało w moich zamiarach.

Rose machnęła ręką.

- Nie musisz być taki skromny. To był błyskotliwy plan. Pozbawienie mnie pracy, a 

przez to źródła utrzymania i odgrywanie przy tym cały czas zbawcy i bohatera.

Declan patrzył na nią spod zmarszczonych brwi.

- Tak błyskotliwe, że szczerze żałuję, że nie ja to wymyśliłem. Przebóg, byłem jedynie 

wspaniałomyślny   względem   bliźniego   w   potrzebie.   Brad   potrzebował   pogawędki,   cóż 

mogłem uczynić, jeśli nie użyczyć mu uwagi.

background image

Declan - dobry samarytanin. Rose uśmiechnęła się szeroko.

- Gorliwie też użyczyłeś mu pięści.

- No cóż, nie sądziłaś chyba, że uderzę go otwartą dłonią. Tak się po prostu nie robi. - 

Declan odpowiedział uśmiechem. I był to uśmiech niewymuszony i szczery, który całkowicie 

go odmienił. Szlachcica zastąpił normalny mężczyzna, oszałamiająco przystojny, a przy tym 

dowcipny i zabawny, ktoś, kogo Rose zawsze chciała poznać. Efekt był szokujący.

Natychmiast spuściła wzrok i popatrzyła na swoje stopy, zanim zdążył zauważyć jej 

reakcję. Który z nich był prawdziwym Declanem? Oto pytanie.

- Wracając do Brada - podjęła. - On mnie uderzył kijem, a ja w niego błysnęłam. To 

nie był zbyt mocny rozbłysk, nie zabiłam go, ale zraniłam mocno. Czasem jeszcze mi się śni, 

jak krzyczy. Zgodnie z zasadami panującymi na Rubieży jego zbrodnia została ukarana. Teraz 

otworzyłeś kolejną puszkę Pandory.

- Ale wyborną - przypomniał jej.

Nie mogła powstrzymać śmiechu.

- Owszem. Bradowi nakopano do dupy, a Simoenowie zareagowali, pozbawiając mnie 

pracy. Nie winię cię. Nikt tego nie mógł przewidzieć. Ale nie zmienia to faktu, że i tak nie 

będę miała jak wykarmić rodziny.

- Przykro mi.

- Dziękuję.

- To jak skomplikowane równanie matematyczne - podsumował Declan. - Bilans musi 

wyjść na zero.

- Nie zawsze tak jest. Ludziom najróżniejsze rzeczy uchodzą na sucho. Ale to prawda, 

lubimy   równowagę   w   naszych   rozliczeniach.   Zawsze   dostaniesz   szansę   załatwić   swoje 

sprawy na swój sposób, ale jeśli zaczniesz krzywdzić i zabijać ludzi, całe miasto zbierze się 

przeciwko tobie. I ludzie zrobią wszystko, by się ciebie pozbyć, bez względu na to, jaki jesteś 

potężny.   Wróćmy   do   Roba.   To   gnida   i   jego   propozycja   była   obrzydliwa   i   podła. 

Upokarzająca. Więc ja też go upokorzyłam w ramach rewanżu. Jesteśmy kwita, a do tego Rob 

jest przekonany, że o jego upokorzeniu wiemy tylko my troje. Zapamięta to sobie, zapamięta 

też ciebie, oczywiście będzie starał się mi dokopać przy każdej okazji, ale zawsze to lepiej niż 

publiczne lanie, które zrobiłoby z niego pośmiewisko jak Rubież długa. Gdybyś ruszył za nim 

i zrobił z niego miazgę, musiałby się odegrać. Rodzina Simoenów jest duża i zamożna. Moja 

jest niewielka, pewnie nie powinnam ci tego mówić, ale mam tylko braci i Babcię.

- Domyśliłem się - powiedział. - Już wiem, że kochasz braci i nie pozwoliłabyś, żeby 

stawali w twojej obronie, gdybyś miała inną opcję.

background image

- Więc chyba teraz już rozumiesz - odparła. - Nie mogę mierzyć się z Simoenami. Mój 

rozbłysk   jest   bardzo   gorący,   ale   jeślibyś   zaatakował   Roba,   nie   daliby   mi   szansy   rzucić 

rozbłyskiem. Któryś z nich zastrzeliłby mnie zza węgła i nikt nie miałby im tego za złe.

- To nieuczciwe - stwierdził.

Wzruszyła ramionami.

- Tak to się tutaj załatwia. Doceniam, że starasz się to wszystko zrozumieć. Dla ciebie 

to wszystko musi być szczególnie trudne, szlachta jest w Dziwoziemi najwyższą władzą.

- To nie do końca tak. Prawo jest władzą. Jesteśmy lepiej wyszkoleni i wykształceni, 

by dopilnować jego przestrzegania, ale litera prawa obowiązuje nas tak samo jak wszystkich 

innych.

- A co wasze prawo mówi na temat zmuszania kobiety do zamążpójścia? - zapytała 

kąśliwie.

- Prawo dotyczy tylko mieszkańców Dziwoziemi, a ty do nich nie należysz.

Auć. Z której strony by nie patrzeć, była outsiderem. Rose wstała i otrzepała jeansy.

- Cóż, w takim razie  to dobrze, że i tak przegrasz i wrócisz do domu  z pustymi 

rękoma.

- Nie przegram - zapewnił. - Ale od teraz będę się starał pamiętać  o zwyczajach 

obowiązujących na Rubieży.

Zamrugała   z   zaskoczenia.   Declan   serwował   jej   więcej   nagłych   zwrotów   niż   nurt 

Rough Butt Creek, która przepływała przez Wschodnie Wrota. Po pierwsze, ocalił Jacka. To 

mogła sobie wytłumaczyć  - w końcu chciał ją poślubić, więc nie mógł stać bezczynnie i 

patrzeć, jak coś rozrywa jej braciszka na kawałki. Ale potem ocalił też Amy i jej dzieci i 

poszedł za Rose do Niepełni, a teraz przyznał, że nie czuje gruntu pod nogami, co w opinii 

Rose mocno rozmrażało jego lodowaty wizerunek.

- Dlaczego uratowałeś Amy? - zapytała.

- A dlaczego nie miałbym tego zrobić? Znalazła się w kłopotach, z których byłem w 

stanie   ją   wybawić.   Każdy   normalny   człowiek   postąpiłby   identycznie.   A   ty   dlaczego   to 

zrobiłaś?  Byłaś   gotowa  wystawić  się  na   niebezpieczeństwo,   żeby  ocalić   dziecko   Leanne, 

która, zgodnie z tym, co sama powiedziała, zamieniła ci dzieciństwo w piekło.

- To co innego.

Pochylił się z zainteresowaniem.

- Jak?

Rose przez chwilę szukała właściwych słów. Tak naprawdę to wcale się nad tym nie 

zastanawiała, zareagowała instynktownie i tyle.

background image

- To tylko dziecko - powiedziała wreszcie.

- A gdyby to Leanne była uwięziona w tamtym pokoju? Nadal ruszyłabyś na ratunek?

- Tak. - Jak on zdołał odwrócić tego kota ogonem? To przecież ona powinna zadawać 

pytania.

- Dlaczego?

Zacisnęła usta.

- Ponieważ nic, co zrobiła mi Leanne, nie było tak straszne jak to, co spotkałoby ją ze 

strony tych bestii.

- To było bardzo odważne z twojej strony - stwierdził.

Nic  jej  nie   obchodziło,  co  on myślał   na  jej  temat,  przynajmniej   tak  usilnie  sobie 

powtarzała. Jego opinia nie miała najmniejszego znaczenia.

- Pozwól mi z tobą zostać - poprosił.

- Nigdy w życiu. - Declan-szlachcic  był  niebezpieczny.  Declan w swojej ludzkiej 

postaci był niebezpieczny stokroć bardziej. - Powinieneś zaprzestać tych prób wepchnięcia mi 

się do łóżka, Declan. To się nigdy nie wydarzy.

- Gdybym próbował dostać się do twojego łóżka, zrobiłbym coś w tym stylu.

W   swej   krótkiej   historii   randkowania   Rose   miała   okazję   otrzymać   kilka   spojrzeń 

mówiących „chodź no tu”, ale to, co zrobił Declan, całkowicie zdeklasowało poprzedników. 

Skupił się jedynie na niej, cała reszta przestała istnieć, nie gapił się, ale wpatrywał z absolutną 

fascynacją, jak gdyby ciągnął ją na linie nad przepaścią i zupełnie nie martwił się, że mogą 

zginąć oboje, o ile tylko ona szła ku niemu. To spojrzenie przebiło się przez wszystkie osłony 

Rose. Zaczerwieniła się gwałtownie, czując się nagle niezręcznie niczym nastolatka, która po 

raz pierwszy zauważa obserwującego ją chłopca i uświadamia sobie, że jest kobietą.

- Rose - powiedział, jakby delektował się smakiem jej imienia. - Wpuść mnie.

Tylko pokręciła przecząco głową, na nic więcej nie było jej stać.

- Powinienem może się rozebrać i znęcić cię widokiem mojego męskiego ciała?

I czar prysł nagle, a Rose roześmiała się wesoło.

- Nie podziała, ale jeśli chcesz zrobić z siebie widowisko, kimże jestem, by cię od tego 

odwodzić, Wasza Ekscelencjo.

Declan westchnął.

-   „Wasza   Ekscelencjo”   zwracasz   się   do   ambasadora   lub   biskupa   zarówno 

zoroastryjskiego, jak i katolickiego Kościoła, ponieważ oni nazywają siebie ambasadorami 

Boga. A ja nie jestem ani biskupem, ani ambasadorem. W zakresie etykiety jesteś całkowitą 

ignorantką. Nie obawiaj się jednak, postaram się o jakieś lekcje dla ciebie. Na szczęście 

background image

posiadam zarówno pieniądze, by zatrudnić najlepszych nauczycieli, jak i cierpliwość, żeby 

poczekać na rezultaty.

Zjeżyła się, a jego twarz znów była kamienną maską wysoko urodzonego.

- Przyniosę twoje rzeczy - odpowiedziała i odwróciła się na pięcie.

- Pracujesz bardzo ciężko i jesteś zbyt dumna, by zdać się na czyjeś miłosierdzie - 

mówił.   -   Uważam,   że   to   godne   pochwały.   Ale   jest   różnica   pomiędzy   dumą   a   brakiem 

rozsądku.  Jak  wspomniałaś,   jesteś  samotną  kobietą,  opiekunką  dwóch  chłopców,   obecnie 

bezrobotną   bez   perspektyw   na   znalezienie   nowej   posady,   stanęłaś   w   obliczu 

niebezpieczeństwa o nieznanej ci magicznej genezie i nie jesteś odpowiednio wyposażona, 

żeby   stawić   mu   czoła.   A   ja   potrzebuję   miejsca,   by   gdzieś   się   zatrzymać.   Jestem   gotów 

zatrudnić cię jako moją gospodynię i będę bronił ciebie oraz twoich braci przed wszelkim 

niebezpieczeństwem tak długo, jak długo pozostanę w twoich progach. Przysiągłem już nie 

uczynić krzywdy ni tobie, ni twojej rodzinie. Dostaniesz pieniądze i mężczyznę zdolnego cię 

bronić,   a   ja   pokój   i   trzy   posiłki   dziennie.   Odrzucenie   tej   propozycji   byłoby   głupie   i 

nierozsądne, a przecież taka nie jesteś.

Zatrzymała się. Miał rację.

- A co ty z tego będziesz miał?

-   Jak   już   mówiłem,   nie   przepadam   za   noclegami   w   namiocie.   Jednakże,   co 

istotniejsze, wybrałem się na Rubież w konkretnym celu i jeśli wrócę z pustymi rękami, za to 

z niewiarygodną opowieścią, jak to jakieś magiczne kundle zżarły moją oblubienicę, stanę się 

pośmiewiskiem. Nie mogę dopuścić do tego, żeby coś ci się stało. Jeśli będziesz upierała się 

przy swoich nierozsądnych pomysłach, cóż, rozbiję namiot tutaj, dokładnie w miejscu, gdzie 

teraz stoję, i będę próbował bronić cię stąd, oczywiście już nie tak efektywnie.

Oczywiście. Jak zawsze interesowny. Niczego innego się nie spodziewała.

Dzieciaki musiały jeść. Jej zapasy składały się z trzech paczek makaronu nitki, sześciu 

kurzych   udek,   kilku   ziemniaków,   połowy   paczki   sucharów   i   półtora   funta   wołowiny   w 

zamrażalniku. I on ich obroni. Oboje wiedzieli, że Rose przyjmie ofertę. Chciałaby tylko 

znaleźć sposób, żeby choćby mieć wrażenie, że miała w tym względzie jakiś wybór. Niestety, 

bezskutecznie. Nagle poczuła się zmęczona.

- Nie rozumiem tego. Jesteś erlem. Masz pieniądze. Nie jesteś odpychający.

- Jestem całkiem przystojny - poprawił ją.

Przystojny może dotyczyć jedynie śmiertelników. Wywróciła oczyma.

- I ujmująco skromny. Dlaczego zawędrowałeś aż tutaj, żeby pojąć za żonę mnie?

- Powiem ci, jak mnie wpuścisz.

background image

- Ile chcesz zapłacić?

- Naszą standardową stawkę. Dublona dziennie.

To była hojna oferta. Nawet bardziej niż hojna, niejedna rodzina przyjęłaby go na 

tydzień w zamian za jedną tylko monetę.

- Pół dublona - poprawiła go.

-   Nie,   nie   rozumiesz,   cała   idea   targowania   się   polega   na   tym,   żeby   zyskać   jak 

najwięcej.

Najwyraźniej z sarkazmem nie miał problemów. Po prostu go ignorował, jeśli uznał, 

że tak mu jest bardziej na rękę.

- Wiem, że wy, Dziwoziemcy, jesteście przekonani, że każdy Rubieżnik to oszust. Ale 

to nieprawda. Nie zamierzam obciążyć cię ponad miarę, bo wtedy miałabym uczucie, że mam 

u ciebie dług, a tego nie chcę. Za pół dublona dostaniesz sypialnię i wikt, czyli trzy porządne 

posiłki, i opierunek w razie potrzeby. Nic więcej. Oczekuję, że pod moim dachem będziesz 

odnosił się z szacunkiem do mnie i do moich braci. Jeśli zachowasz się nieodpowiednio, 

będziesz musiał natychmiast się wynieść. Jeśli ja naruszę warunki tej umowy, będę musiała 

zwrócić ci pieniądze. Czy to jasne?

- Jak słońce. Muszę znowu przysięgać?

- Nie. Twoje słowo mi wystarczy.

Wstał i podniósł miecz.

- Masz moje słowo.

Rose wpuściła go do kręgu.

- A gdybym zaoferował ci wzajemną korzyść?

- To znaczy?

- Pojedziesz ze mną. Będę utrzymywał cię godnie. Zapłacę za edukację chłopców. W 

zamian za to otworzysz mi drzwi swojej sypialni.

- Utrzymywał godnie? - powtórzyła. To dopiero była sprzeczność.

- Dwie, trzy setki dublonów miesięcznie. Dość, by wieść skromne, ale wygodne życie. 

Oczywiście zadbałbym o twój czynsz, naukę dzieci i wszelkie dodatkowe wydatki.

- Oczywiście. - Potrząsnęła głową.

- To oznacza tak czy nie?

Tylko spojrzała na niego bez słowa.

- Z twej lodowatej miny wnioskuję, że odmawiasz - stwierdził. - Więcej nawet, że 

jestem skończonym idiotą, składając ci taką ofertę.

- Nawet jeśli nie kłamiesz, nawet jeśli miałbyś zamiar zrobić to wszystko, o czym 

background image

wspomniałeś,   to   prosisz   mnie,   żebym   została   twoją   dziwką.   Nie   mam   nic   przeciwko 

kobietom, które decydują się na takie życie. Ale ja nigdy nie byłam i nie będę jedną z nich. 

Gdybyś oferował mi pracę, prawdziwą posadę, a nie możliwość zarobienia na dach nad głową 

rozkładaniem nóg, przemyślałabym twoją propozycję. Nie ufam ci za grosz, a mimo twojego 

bogactwa chyba zdajesz sobie sprawę, że to mniej niż mało. I wcale nie jestem przekonana, że 

uzależnienie mojego życia od ciebie byłoby dobrym pomysłem. Nie chcę twoich pieniędzy, 

Declan. Nie jestem żebraczką ani naciągaczką.

Przyglądał się jej uważnie i Rose zaczęła się zastanawiać, czy to rzeczywiście była 

oferta, czy może jakiś rodzaj testu. Ona w każdym razie odpowiedziała szczerze i uczciwie.

- Moje pieniądze pozwoliłyby ci stąd odejść.

- Tu jest mój dom. A ty byś przyjął tę ofertę na moim miejscu?

- Nie - odparł natychmiast.

- Dlaczego więc uważasz, że ja to zrobię?

W kąciku ust zadrgał mu złośliwy uśmieszek.

- Wcale tak nie uważam.

- Dlaczego więc składasz takie propozycje?

- Chciałem wiedzieć, co odpowiesz. Staram się poznać cię lepiej.

Rozłożyła ręce.

- Dostajesz dokładnie to, co widzisz.

Oczy mu zaiskrzyły zielenią.

- Obiecujesz?

A niech go szlag.

- Chciałam powiedzieć, że nie mam żadnych wielkich tajemnic. W przeciwieństwie do 

ciebie. Dlaczego chcesz sobie kupić żonę na Rubieży?

- Za miesiąc kończę trzydzieści lat. Zasady dziedziczenia tytułów wymagają, żebym 

ożenił się przed trzydziestką, w przeciwnym razie nie odziedziczę ziemi.

- To niedorzeczne.

Pokiwał głową.

- W tym się z tobą zgadzam.

- To co powstrzymało cię przed znalezieniem żony w Dziwoziemi?

-   Obawiam   się,   że   mam   nie   najlepszą   reputację   wśród   moich   rówieśników.   - 

Przytrzymał jej drzwi.

- Dlaczego?

- Rozeszło się, że mam dość wybujałą wyobraźnię, jeśli chodzi o prywatne czynności.

background image

Wlepiła w niego zdumione oczy.

- Jakiego rodzaju prywatne czynności?

Tym razem pozwolił sobie na uśmiech i jego twarz nabrała szelmowskiego wyrazu.

- Rozdziej się, z przyjemnością zademonstruję.

background image

Rozdział jedenasty

Minęło pół godziny, zanim Rose udało się pozbyć Declana. Dostroiła do niego kamienie i 

wreszcie ruszył  po resztę swoich rzeczy. Odczekała jakieś pięć minut, po czym chwyciła 

taczkę i ruszyła do domu Babci wraz z truchłem ogara. Gdyby udało im się dojść do tego, 

czym jest ta istota, być może znalazłyby sposób, jak z bestiami walczyć.

Koło taczki podskoczyło  na jakimś kamieniu. Kwaśny odór zalatujący od ścierwa 

przyprawiłby   o   torsje   nawet   dziadka   Cletusa.   Rose   wydawało   się,   że   po   jakimś   czasie 

przyzwyczai się do tego smrodu, ale nie, nawet po trzeciej mili ciągle czuła tego zdechłego 

skubańca.

Rose poczęstowała taczkę  przekleństwem, naparła mocniej  i wjechała pod pergolą 

porośniętą drobnymi różyczkami prosto na Babcine podwórko. Odetchnęła głębiej i popchała 

taczkę za dom, usuwając ją z widoku, i tak na wszelki wypadek nakryła ścierwo brezentową 

płachtą.

Babcia Éléonore popijała herbatę przy kuchennym stole.

- Słyszałam, że cię wylali z pracy - powiedziała, gdy tylko Rose przestąpiła próg 

kuchni.

Na litość boską...

-   I   słyszałam,   że   mieszka   u   ciebie   facet.   Według   Marlene,   która   słyszała   to   od 

Geraldine Asper, która słyszała to bezpośrednio od Elsie Moore, to prawdziwy przystojniak.

- To tylko lokator. - Rose podeszła do zlewu, żeby umyć ręce. Ostatnia rzecz, jakiej 

potrzebowała, to wykład na temat niebezpieczeństw, jakie niesie za sobą przyjmowanie pod 

dach błękitnokrwistych. - Nieco gotówki, która pozwoli nam przetrwać.

W duchu Rose modliła się gorąco, żeby ten przystojniak nie wyruszył jej szukać, gdy 

tylko upora się ze swoimi rzeczami. Gdyby stanął w drzwiach domku Babci, Rose mogłaby 

się spodziewać jedynie kłopotów.

- Zgodnie z tym, co mówią ci dwaj chuligani, lokator ma wielki miecz.

Rose wzniosła oczy do sufitu.

- A co jeszcze mówili?

- Niewiele. Wyjątkowo trzymają buzie na kłódkę. To zupełnie do nich niepodobne. 

Jest przystojny?

background image

- Jest.

- Ale to nie William, prawda?

- Nie. - Rose westchnęła ciężko, opadła na krzesło i sięgnęła po filiżankę. Sufit nad jej 

głową zatrząsł się od łomotu stóp, chłopcy znów bawili się na strychu.

- Czego dowiedziałaś się od Adele?

- Och, tego i owego. Głównie plotek. Paula oczekuje bliźniaków. I to nie ze swoim 

mężem, kiedy on się o tym dowie, rozpęta się piekło. I jeszcze kilka innych rzeczy. - Babcia 

odwróciła wzrok.

- Czego jeszcze?

Babcia westchnęła ciężko.

- Zaczęły znikać psy. Seth Hines wyprowadził się do Niepełni, zabrał żonę i syna, 

zostawił całą resztę i wyjechał. Siostra zdołała się z nim skontaktować, ale nie dowiedziała się 

zbyt wiele. Udało jej się jedynie wyciągnąć, że zaatakowały ich jakieś dziwne istoty. O, i 

ponoć jakiś błękitnokrwisty ich uratował. Tego nam tylko brakuje, szlachty z Dziwoziemi.

To prawda, więcej już im szlachty nie było trzeba. To musiał być Declan. Bo kto 

inny?

- Myślę, że mam jedną z tych dziwnych istot w taczce, na tyłach domu.

Babcia podniosła się z krzesła.

- Zobaczmy.

Wyszły na zewnątrz. Rose odrzuciła plandekę. Éléonore przesunęła opuszkami palców 

po skórze stwora, pochyliła się, niemal dotykając go nosem, wreszcie się wyprostowała.

- Co to jest? - zapytała Rose.

Éléonore zmarszczyła brwi w namyśle.

- Nie mam pojęcia - powiedziała cicho. - Zaparzmy nieco herbaty i dowiedzmy się.

Babcia szybkimi, wypracowanymi ruchami nakreśliła kredową różę wiatrów na blacie 

stołu.   Georgie  stał   obok,  nieruchomy   jak  posąg.  Jack   wiercił   się  na  krześle,   dłonie   miał 

złożone jak do modlitwy.

Rose   ustawiła   grubą   świecę   na  Tramontanie,  wyznaczając   północ,   i   zapaliła   ją. 

Maleńki blady płomyk zatańczył na czubku knota. Kostka lodu trafiła na  Levante,  wschód. 

Odłamek granitu Rose ułożyła na Ostro, południu, i spojrzała na Jacka.

- Teraz? - upewnił się.

- Teraz.

Jack rozchylił dłonie, upuszczając na stół tłustą, zieloną gąsienicę. Rose szurnięciem 

background image

umieściła ją na Pontente, zachodzie, i napluła na nią. Gąsienica skręciła się, ale pozostała na 

miejscu, przyszpilona odrobiną magii.

To była stara dobra magia Rubieży. Żadne tam efekciarstwo ani naukowe wywody, 

ale prosta, przyziemna magia, która zawsze się sprawdzała. Declan pewnie by wzgardził taką 

magią, tak jak wszyscy jego nadęci przyjaciele gardziliby Rose, o ile zdecydowałaby się z 

nim   pojechać.   No   i   dobrze.   Nie   musiała   niczego   mu   udowadniać   i   nie   miała   zamiaru 

rezygnować z wolności. Bez względu na to, jak na nią patrzył. Babcia otworzyła niewielką 

torebkę i upuściła w centrum róży skrawek ciała bestii. Smród wwiercił się w nozdrza Rose, 

która skrzywiła się z obrzydzeniem i odwróciła, by zaczerpnąć haust nieskażonego powietrza.

- Czemu to tak śmierdzi? - Jack zatkał nos.

- Nie wiemy. - Babcia podprowadziła ich obu do stołu. - Złapcie się za ręce.

Zrobili, jak kazała, stając wokół stołu.

- Skoncentrujcie się na tym kawałku. - Éléonore nabrała powietrza w płuca i zaczęła 

zaklinać. - To, co jest z tego, co było, wróć do początku, posłuszne mym słowom. Wszystko, 

co jest z tego, co było...

Moc popłynęła z nich wprost do cuchnącego kawałka mięsa. Z kostki lodu pociekła 

woda, tworząc idealnie okrągłą, maleńką kałużę, okruch granitu zadygotał, maleńkie drobiny 

kwarcu zalśniły mocniej. Płomień świecy urósł na dwa cale. Gąsienica wiła się i skręcała.

Kawałek ścierwa ani drgnął.

Spróbowali raz jeszcze po dziesięciu minutach.

Nic.

- Jak coś nie z tej ziemi - mruknęła Rose.

- Możemy spróbować innych sposobów - stwierdziła Babcia.

Mogli i spróbowali. Po czterech godzinach Rose ledwie była w stanie unieść głowę. 

Babcia Éléonore podniosła wałek do ciasta, spojrzała na kawałek ścierwa, trzeci z kolei, bo 

dwa poprzednie zostały strawione przez rozmaite czary, i walnęła go wałkiem.

- A to po co? - skrzywiła się Rose.

- Żebym się lepiej poczuła.

Nagle zadzwoniła komórka i Rose podskoczyła na sześć cali w powietrze.

- Kto dzwoni?

- Nie mam pojęcia. - Rozsunęła telefon. Może to oferta pracy. - Halo?

- Cześć, Rose - usłyszała męski głos.

-   Cześć,   poczekaj   minutkę.   -   Zasłoniła   mikrofon   dłonią.   -   William   -   powiedziała 

bezgłośnie do Babci.

background image

- Idź. - Babcia skinieniem głowy wskazała jej werandę.

- Zaraz wracam.

Wyszła na tył domu i skierowała się ku huśtawce zawieszonej na grubym konarze 

sękatego   dębu.   Zapadła   już   noc,   chłodna   i   przesycona   aromatem   powojów   i   nocnych 

kwiatów. Okna domu malowały prostokąty bladego światła na ciemnym trawniku.

- Skąd masz mój numer? - zapytała Rose nieco gwałtownie.

- Dostałem od jednej z twoich koleżanek. Tej z zielonymi włosami.

Latoya.

- A skąd ją znasz?

- Przechodziłem obok twojego miejsca pracy. Myślałem, że dam radę wyciągnąć cię 

na obiad. Powiedzieli mi, że zostałaś zwolniona.

Usłyszała w jego głosie szczere zaniepokojenie.

- Owszem, zostałam.

- Przykro mi to słyszeć. A co na to chłopcy?

- Jeszcze nic nie wiedzą.

- Potrzebujesz pracy? Mógłbym popytać.

Tylko kto by ją zatrudnił, Rubieżniczkę z fałszywymi papierami. Niemniej to miło, że 

zaproponował.

- To miło z twojej strony, ale jakoś daję sobie radę.

W głosie Williama zabrzęczało odległe echo urazy.

- Ponoć to wszystko z powodu mężczyzny.

Latoya i jej długi jęzor. Teraz to już pewnie cała Rubież wie, że Rose zwolniono z 

powodu faceta. Nie żeby ją obchodziło, co o niej mówią czy myślą.

- Nie zwolnili mnie z jego powodu. Widzisz, Emerson, mój szef, i mój ojciec kiedyś 

byli kumplami. Nie wiem, po co ci to w ogóle mówię...

- Prawdopodobnie dlatego, że chcesz z kimś pogadać. A ja jestem dostępny i mam 

czas.

Westchnęła i odruchowo odepchnęła się nogą, wprawiając huśtawkę w ruch. Łańcuch 

zaprotestował cichym jękiem.

- Co tam tak skrzypi? - zapytał William.

Jakim cudem zdołał to usłyszeć przez telefon?

- Siedzę na starej huśtawce.

- Aha. No więc co z tym Emersonem?

-   Jak   mówiłam,   kiedyś   przyjaźnił   się   z   moim   ojcem,   ale   mój   ojciec   wyjechał. 

background image

Wyruszył... w poszukiwaniu przygód. Emerson został, ożenił się, podjął pracę w rodzinnej 

firmie i wiódł sobie spokojne życie. Ja myślę, że tak naprawdę to chciał wyruszyć z moim 

ojcem, ale zabrakło mu odwagi. W zeszłym roku całe jego życie rozpadło się kompletnie. 

Słabo sobie radził jako sprzedawca ubezpieczeń,  więc jego ojciec zlecił  mu  prowadzenie 

Ładu i Porządku. Żona go opuściła. Ma problemy finansowe i powoli wypada z interesu. 

Wszystko wokół niego się wali. Myślę, że za każdym razem, gdy mnie widział, myślał o 

moim ojcu, wiodącym gdzieś tam szczęśliwe życie. Zwolniłby mnie wcześniej czy później.

- Musi być z niego prawdziwy przyjemniaczek.

- To nieszczęśliwy, zgorzkniały człowiek, wiecznie zły. Nie muszę go dłużej znosić i 

bardzo mnie to cieszy. To już przeszłość.

- Mogłaś mi powiedzieć o tym drugim gościu - powiedział William miękko. - Nie boję 

się odrobiny konkurencji.

Rose zawahała się troszkę.

- William, myślałam, że już to omówiliśmy.

Proszę, nie zmuszaj mnie, bym zraniła cię raz jeszcze.

Roześmiał się cicho. To był dziwny śmiech, głęboki i gorzki.

- Nie martw się. Wiem, na czym stanęło. A ponieważ ty powiedziałaś mi coś o sobie, 

pozwól, że się zrewanżuję. Nigdy nie miałem takiej rodziny jak ty, Rose. Dlatego tak cię 

lubię. Jesteś miła, bystra i ładna i naprawdę dobrze opiekujesz się braćmi. Mną nikt się tak nie 

zajmował. Chyba zawsze chciałem spotkać kogoś takiego jak ty, żeby się ustatkować. Mieć 

prawdziwą rodzinę. Nie wiem, czybym był w tym dobry, ale naprawdę chciałbym spróbować. 

Zadbałbym o bezpieczeństwo twoje i dzieci. Nikt już nigdy by cię nie skrzywdził. Wybacz, 

nie jestem w stanie odpuścić cię sobie bez walki.

Smutny ciężar przygniótł pierś Rose. W głosie Williama była szczerość, jakiej nie 

sposób udać. Absolutnie się przed nią otworzył.

- William - powiedziała najłagodniej jak tylko umiała. - Przykro mi, że jesteś sam, ale 

nie sądzę, że ja... że my z chłopcami bylibyśmy dla ciebie odpowiednią rodziną. Widzisz we 

mnie starszą siostrę, ale ja jestem kimś więcej. Chcę być szczęśliwa, jak każdy. Jeśli jakiś 

mężczyzna dołączy do naszej rodziny, to tylko dlatego, że go pokocham. Nie sądzę, żebym 

mogła pokochać ciebie. Nic między nami nie iskrzy i wiesz to równie dobrze jak ja.

Przez chwilę wsłuchiwała się w ciszę.

- Jesteś dziwną kobietą, Rose - odezwał się w końcu. - Większość kobiet cieszyłaby 

się z poświęcanej im uwagi.

- Mam uwagi w nadmiarze - westchnęła Rose.

background image

- Ze strony tego faceta, przez którego straciłaś robotę.

Rose westchnęła.

- To arogancki dupek, który ma mnie za nic. Pozbyłabym się go, gdybym tylko mogła.

- Mogę się go pozbyć, jeśli chcesz.

- Nie, najlepiej sama sobie z nim poradzę. Ja... - Brwi Rose powędrowały do góry ze 

zdziwienia. Dwie stopy od niej stał Declan z tym swoim mieczem na plecach.

- Rose? - zaniepokoił się William. - Halo?

Oczy Declana płonęły jak dwie białe gwiazdy. Wyciągnął do niej rękę.

- Daj mi telefon, Rose.

- Kto to? - zapytał William. W jego głosie nie było już ani odrobiny ciepła.

- Daj mi z nim porozmawiać. - Declan sięgnął po telefon.

- Muszę kończyć - powiedziała Williamowi. - Porozmawiamy przy innej okazji.

Zatrzasnęła komórkę.

- Cholera - warknął Declan. - Powiedziałem ci, żebyś mi dała telefon!

Zeskoczyła z huśtawki.

- Jak długo tu stoisz?

- Wystarczająco. To był William?

Zignorowała go i ruszyła w stronę domu.

- Odpowiedz - zażądał.

- Nie muszę - odparła, siląc się na spokój. - Nie masz prawa mi rozkazywać.

- Ty uparta idiotko, nie zdajesz sobie sprawy, z kim masz do czynienia.

- Wręcz  przeciwnie,  doskonale  sobie zdaję. - Zatrzymała  się i spojrzała  na  niego 

twardo. - Wyjaśnijmy sobie coś raz na zawsze. Nie masz mnie na własność. Nie jestem twoją 

niewolnicą ani sługą i mam gdzieś, jakiego koloru krew płynie w twoich żyłach, jak stary jest 

twój ród albo ile masz pieniędzy i władzy. Pozwoliłam ci zostać w moim domu, bo mi za to 

płacisz, a ja jestem w sytuacji bez wyjścia. Ale niech ci się nie wydaje, że pozwolę ci mną 

komenderować albo zarządzać moim życiem.

Odwróciła się na pięcie i weszła do domu. Declan szedł za nią krok w krok.

Babcia siedziała przy kuchennym stole. Jej twarz była kredowobiała, patrzyła przy 

tym na Declana, jakby ten był maniakalnym mordercą. Rose nie mogła jej za to winić. Jego 

oczy były już całkowicie pokryte lodem magii, a wyraz twarzy zwiastował nielichą burzę.

- Gdzie są chłopcy? - zapytała Rose. Zauważyła płaszcz Declana przewieszony przez 

oparcie krzesła. A więc przeklęty szlachcic przyszedł najpierw tutaj, a dopiero potem poszedł 

za nią na tyły domu.

background image

- Śpią - odpowiedziała Babcia nienaturalnie beznamiętnym tonem.

-   Nie   ma   sensu   ich   budzić.   Razem   z   Declanem   pójdziemy   teraz   do   domu,   a   po 

chłopców wrócę jutro z rana.

Declan zgarnął swój płaszcz, przewiesił go sobie przez ramię i z rewerencją ujął dłoń 

Babci, po czym delikatnie dotknął jej kłykci ustami.

Je vous remercie avec tout mon coeur pour votre accueil si chaleureux et de votre  

gentillesse. Bonne nuit, Madame Éléonore.

Je vous en prie. Au revoir - głos Babci dźwięczał napięciem.

Rose natychmiast się zjeżyła.

Jej znajomość francuskiego była niewielka, ale Rose wychwyciła „dziękuję” i „wasza 

uprzejmość”. Declan zatrzymał się za progiem, przytrzymując drzwi dla Rose.

- Rose, możesz zostać tutaj - powiedziała Babcia szybko.

- Nie trzeba. - Rose zmusiła się do uśmiechu i wyszła. Odczekała, aż miną trawnik i 

wyjdą na ścieżkę prowadzącą do domu, po czym odwróciła się gwałtownie w stronę Declana.

- Co jej powiedziałeś?!

-   Podziękowałem   za   bardzo   serdeczne   przyjęcie   i   uprzejmość.   I   powiedziałem 

„dobranoc, pani Éléonore”.

- Co w ogóle robiłeś w domu mojej Babci?

-   Szukałem   ciebie   -   odpowiedział   jadowitym   tonem.   -   Długo   cię   nie   było. 

Zaniepokoiłem się, że grozi ci jakieś niebezpieczeństwo, więc poszedłem twoim śladem. Nie 

było to specjalnie trudne, twoja taczka zostawiła aż nadto wyraźny trop.

Patrzyła na niego wrogo.

- Przestraszyłeś moją Babcię.

- Byłem wcieleniem uprzejmości.

- Jasne, tylko że wyglądała jak łania schwytana w światła reflektorów. Nie przychodź 

tutaj. Nigdy. Moja Babcia nie ma z tym nic wspólnego.

Podszedł do niej.

- A teraz ty posłuchaj. Dzieją się tutaj rzeczy, którym nie jesteś w stanie stawić czoła. 

I czy ci się to podoba, czy nie zdecydowałem się bronić cię przed nimi. Jeśli to oznacza, że 

będę musiał pójść za tobą do domu twojej Babci albo do Niepełni, to trudno, będziesz musiała 

się z tym pogodzić. Bo nawet jeśli cała grupa takich jak ty zdecydowałaby się połączyć całą 

waszą moc, to i tak nie zdołałaby mnie powstrzymać.

Magia   zawrzała   w   niej,   podgrzewana   wściekłością   i   buntem.   Nagle   noc   stała   się 

srebrzysta i Rose zrozumiała, że jej rozbłysk przesączył się do oczu i sprawił, że zaczęły 

background image

świecić.

- Nie byłabym taka pewna - warknęła.

Na jego twarzy pojawił się wyraz niedowierzania i nagle jego oczy zapłonęły białym 

światłem. Przez chwilę patrzyli na siebie ze złością.

-   Koniec   uników,   Rose.   Straciłaś   pracę,   wolnego   czasu   masz   aż   w   nadmiarze. 

Obiecałaś mi pierwsze wyzwanie jutro. Dotrzymaj słowa.

- Dostaniesz swoje wyzwanie.

- Nie mogę się doczekać.

- Dobrze.

- Dobrze.

Przez całą drogę do domu żadne z nich nie odezwało ani słowem.

background image

Rozdział dwunasty

Jack wolnym  krokiem wszedł do domu  za rodzeństwem.  Rose skierowała się do kuchni, 

Georgie do swojego pokoju, a Jack pokręcił się chwilę w salonie, zastanawiając się nad tym, 

co robić. Gdyby wyszedł na zewnątrz, i tak nie wolno mu było przekroczyć granicy kręgu. 

Mógłby iść do kuchni i podkraść coś do jedzenia...

Przechodząc obok drzwi pokoju Declana, zatrzymał się gwałtownie. Szlachcic siedział 

na łóżku, a przed nim, na kawałku surowego płótna, leżały noże. Dużo, dużo ostrych noży. 

Wpadające przez okno promienie słońca ślizgały się po gładkich powierzchniach ostrzy.

Declan   ujął   nóż   i   przeciągnął   po   klindze   miękką   szmatką.   Powietrze   wypełniła 

aromatyczna woń. Goździki. Jack lubił zapach Declana, aromat dyniowego placka zmieszany 

z wonią skóry i potu. Ten zapach był trochę dziewczyński. Declan gestem zaprosił go do 

środka. Jack bezszelestnie wszedł do pokoju i zatrzymał się przy łóżku. Nie odezwał się ani 

słowem,   tylko   patrzył,   jak   szmatka   przesuwa   się   po   klindze.   Przy   akompaniamencie 

miękkiego „szuusz, szuusz, szuusz...”.

- Lubisz szkołę? - zapytał Declan.

- Nie.

- Czemu nie?

- Bo tam ciągle muszę siedzieć nieruchomo.

- A to ci sprawia trudność?

Jack wzruszył ramionami.

- Rose mówi, że jeśli chcę być dobrym drapieżnikiem, muszę nauczyć się cierpliwości 

i siedzieć w szkole spokojnie. Mówi, że cierpliwe drapieżniki o wiele rzadziej są głodne.

- A ty chcesz być dobrym drapieżnikiem?

Jack potwierdził skinieniem głowy.

Declan   wziął   drugą   szmatkę,   nakapał   na   nią   trochę   oleju   i   rzucił.   Jack   złapał   ją 

błyskawicznie,   zanim   szlachcic   mógłby   zmienić   zdanie.   Popatrzył   na   noże,   a   potem   na 

Declana. Błękitnokrwisty zachęcił go gestem.

Dłoń   Jacka   zawisła   nad   dużym,   błyszczącym   sztyletem.   Nie,   ten   za   duży.   Duży 

znaczy wolny. Jack był małym kotem, choć silnym jak na swój rozmiar. Wiele stworzeń było 

większych i silniejszych, ale niewiele było szybszych.

background image

- Kindżał - wyjaśnił Declan, kiedy dłoń Jacka zatrzymała się nad nożem o wąskim, 

wygiętym ku górze ostrzu. - Zakrzywiona klinga sprawia, że ostrze jest dłuższe. Jest lekki i 

szybki. Dobry do cięcia.

Jack   przesunął   dłoń   w   stronę   noża   po   prawej,   o   lekko   sierpowatym   ostrzu,   przy 

sztychu odgiętym do tyłu.

- Jatagan. Tylec ma wygięty ku dołowi. Niektórzy zostawiają tylec tępy, ja go ostrzę. 

Dobry w walce w zwarciu i do szybkich pchnięć.

Jack patrzył na noże, rozdarty. Ciąć jak pazurami czy szarpać jak zębami? Wreszcie 

zdecydował się na jatagan i delikatnie pociągnął szmatką po klindze. Zębami robił więcej 

szkody niż pazurami. Ponownie przesunął szmatką po ostrzu. Szuusz. Uśmiechnął się.

- Wiesz, co znaczy anemiczny? - zapytał Declan.

Jack potrząsnął przecząco głową.

- To taka choroba, kiedy twoje ciało ma za mało krwi albo żelaza. Ludzie, którzy na to 

chorują, szybko się męczą.  Są zawsze bladzi i słabi. Słyszałeś,  żeby Rose wspominała  o 

czymś takim, kiedy mówiła o Georgiem?

- Georgie nie jest anemiczny - odpowiedział Jack. - Czułby się zupełnie dobrze, gdyby 

nie dziadek. To przez dziadka i przez te zwierzęta Georgie jest taki słaby.

- Dziadka? - Declan uniósł brwi.

- Trzymamy go w szopie, z tyłu - wyjaśnił Jack. - Żeby nie zjadał psom mózgów.

Declan popatrzył na niego z dziwną miną.

-   Uroczy   zwyczaj   Rubieżników,   trzymanie   krewnych   w   podeszłym   wieku   pod 

kluczem.

- Przez dziadka Georgie nie może dobrze walczyć. Bronię go w szkole, ale kiedy 

Georgie pójdzie do gimnazjum, już nie będę mógł. Nie wiem jeszcze, co z tym zrobić.

Declan obdarzył go kolejnym spojrzeniem pełnym zdziwienia.

- A nauka jest trudna?

Jack zaprzeczył, kręcąc głową.

- Nudna. Robimy listy słów. Trzeba się nauczyć, jak się pisze jakieś słowo, a potem 

udawać, że je się czyta. Ja nie muszę. Już umiem czytać. Rose mnie nauczyła.

- A matematyka? - pytał dalej Declan.

Jack wzruszył ramionami.

- Umiem dodawać rzeczy. Wiem, ile kątów jest w trójkącie. Nazywa się trój-kąt. Nie 

jestem głupi. - Trzymał nóż trochę zbyt długo, ale w końcu zmusił się, by go odłożyć.

Popatrzył pożądliwie na kindżał. Declan zezwolił skinieniem głowy.

background image

Jack ujął nóż, broń dobrze leżała w ręku, była lekka i wygodna.

- Lunch jest okropny - powiedział niepytany.  - Dają rybne paluszki. Smakują jak 

karton. Georgie mówi, że robią je z tajemniczego mięsa. Nikt ich nie je.

- A jadłeś kiedyś karton?

- Żułem - potwierdził Jack.

- Po co?

- Chciałem wiedzieć, czy nadaje się do jedzenia. - Jack odłożył niechętnie nóż.

- W jakie zwierzę się zmieniasz? - zapytał Declan.

Oczy Jacka stały się wąskie jak szparki.

- Nie wolno mi ci powiedzieć.

- Dlaczego nie?

- Bo Rose kazała mi nikomu nie mówić.

Declan pochylił się i spojrzał chłopcu prosto w oczy. Jack stężał w napięciu. Gdyby 

Declan   był   zmieńcem,   byłby   wilkiem,   zdecydował.   Wielkim,   białym   wilkiem.   Bardzo 

mądrym, z wielkimi białymi zębami.

- Zawsze robisz to, co każe ci Rose?

Łooo. To było  podchwytliwe pytanie. Gdyby Jack odpowiedział,  że tak, szlachcic 

nazwałby go maminsynkiem. Gdyby Jack zaprzeczył, to musiałby powiedzieć Declanowi, że 

jest kotem.

- Nie. Ale wiem, że zawsze powinienem.

- Rozumiem.

Jack postanowił wyjaśnić sytuację, żeby nie było najmniejszych wątpliwości, że nie 

jest maminsynkiem.

-   Moja   mama   umarła.   Mój   tato   wyruszył   szukać   skarbu.   Nie   pamiętam   go.   Był 

dobrym tatą, tak myślę, ale chyba nie był zbyt mądry, bo jak Babcia o nim mówi, nazywa go 

„tym głupcem”. Może tak mówić, bo to jej syn, więc się na nią nie wściekam.

- Aha. - Declan przyjął wyjaśnienie.

- Więc dopóki mój tato nie wróci, jestem jakby dzieckiem Rose. I muszę robić to, co 

ona każe.

- To ma sens - stwierdził Declan.

- Lubisz Rose? - zapytał Jack.

- Lubię.

- Dlaczego?

- Bo jest mądra, dobra i ładna. I potrafi mi się postawić. A to niełatwe.

background image

Jack   kiwnął   głową.   To,   co   mówił   Declan,   też   miało   sens.   Ciężko   mu   się   było 

przeciwstawić, był wysoki, duży i miał miecz.

- Rose jest ostra.

- Z pewnością.

- Miła też jest - stwierdził Jack. - Zajmuje się mną i Georgiem. A jeśli ładnie ją 

poprosisz, to zrobi ci placek, nawet jeśli jest zmęczona po pracy.

- I jest zabawna - zwierzył mu się Declan. - Ale byłbym wdzięczny, gdybyś jej tego 

nie   powtarzał.   Gdyby   wiedziała,   że   tak   mówię,   wtedy   nie   traktowałaby   mnie   serio.   Z 

kobietami już tak jest.

Jack kiwnął głową. Umiał dotrzymać męskiego sekretu, a to nie było coś, co Rose 

powinna wiedzieć.

- Jeśli wygrasz, zabierzesz Rose.

- Taka jest umowa - potwierdził Declan.

- Możemy też jechać?

- Tak.

- Śniadanie! - zawołała Rose.

Jack ruszył do drzwi, ale zatrzymał się w progu, jego oczy zapłonęły bursztynowym 

ogniem.

- Nie pomogę ci wygrać - powiedział.

Declan wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Nawet nie będę cię namawiał.

Rose kucnęła przy nim. Jack szczerze żałował, że nie jest większy. Nienawidził, kiedy 

ludzie pochylali się albo kucali, żeby z nim porozmawiać, ale wiedział, że Rose robi to, by 

patrzeć mu w oczy.

- Skup się, Jack.

Skinął głową.

- Nie wolno gonić strzygili. Ani zatrzymywać się, żeby złapać króliczka. Pobiegniesz 

ile sił w nogach, a jak się zmęczysz, schowasz się najlepiej jak potrafisz. Rozumiesz?

Skinął głową.

- Powtórz.

- Biec i się schować. Żadnych strzygili.

Rose przygryzła wargę.

- To bardzo ważne. Wiem, że Declan cię uratował i jest dla ciebie miły, ale nie będzie 

background image

miły dla mnie, jeśli będę musiała z nim odejść.

- Powiedział, że my pojedziemy.

Rose zatrzymała się.

- Dokąd?

- Z nim i z tobą.

Przytuliła go mocno.

- Jack, oczywiście, że tak powiedział. Powiedziałby wszystko, byleby przeciągnąć was 

dwóch na swoją stronę. Nie możesz mu ufać.

Jack wiercił się i wykręcał, aż go wypuściła.

Rose westchnęła i odpięła jego bransoletkę.

- Gotowy?

Skinął głową.

- Biec i się schować.

- Biec i się schować - powtórzył.

Rose zsunęła bransoletkę ze szczupłego nadgarstka. Pokój zakołysał się gwałtownie. 

Podłoga zawinęła się i uderzyła go w twarz.

Rose wyszła na werandę. Declan czekał na nią na podwórku, minę miał pogodną.

- Chciałeś wyzwania?

- Aż drżę w oczekiwaniu.

Drżę. Jasne. Rose przytrzymała moskitierę i wypuściła Jacka na werandę. Wyszedł 

ostrożnie,   stawiając   nieproporcjonalnie   duże,   okrągłe   łapy.   Zmrużył   wielkie   bursztynowe 

oczy, gdy tylko dosięgło go słońce. Okrywające go gęste futro upstrzone było rozetkami rdzy 

i brązu tak głębokiego, że niemal wydawał się zielony. Jack zmarszczył pyszczek, poruszając 

białymi wąsiskami. Długie czekoladowe kitki na czubkach uszu drgały leciutko.

Był śliczny niczym puchaty kociak, długonogi, większy trochę od dużego kocura. Ale 

Rose wiedziała, że te duże, miękkie łapy kryją pazury ostre niczym brzytwy. Mimo swoich 

ośmiu lat Jack był naprawdę niebezpieczny. W chudych czasach, kiedy nie było ich stać na 

mięso,   Jack   wyruszał   na   polowanie   i   niemal   zawsze   wracał   z   indykiem   albo   królikiem, 

zaledwie  nieco nadgryzionymi.  Znał  Bór jak swoje pięć  placów.  A kiedy nie  chciał  być 

znaleziony, to nawet najlepsi łowcy nie byli w stanie wytropić jego kryjówki. Rose musiała 

się uciekać do pomocy magii, by go znaleźć.

- To jest twoje pierwsze zadanie. - Uśmiechnęła się. Ukucnęła i pogłaskała Jacka po 

łebku. Otarł się o jej kolano. - Biegnij - szepnęła.

background image

Pod futrem zagrały stalowe mięśnie, Jack skoczył, popłynął w powietrzu, jak gdyby 

miał  skrzydła.  Wylądował  na trawniku  i ruszył  niczym  pocisk. W mgnieniu  oka  zniknął 

między drzewami.

Declan przez chwilę spoglądał za nim.

- Czym on jest?

- Rysiem z Rubieży. - Rose się wyprostowała. - Masz czas do rana, żeby go złapać. 

Jeśli wróci tu wolny o wschodzie słońca, przegrałeś.

Declan kiwnął potakująco głową, podniósł sakwę, która leżała u jego stóp, i ruszył 

między drzewa.

Biec i się schować.

Biec.

Biec.

Biec.

Zapach królika. Smaczny. Trzeba biec dalej.

Przeskoczył nad zwalonym pniem i pędził dalej, niemal płynąc nad poszyciem. Ciepło 

rozchodziło się po mięśniach, aromaty Boru owiewały nos. A on biegł, szybciej i szybciej, 

skacząc z jednej omszałej  kłody na drugą. Gdzieś nad nim,  w koronach drzew, strzygile 

krzyczały gardłowo.

Biec i się schować. Żadnych strzygili.

Kluczył przez moment, plącząc swój ślad na wszelki wypadek, a potem popędził dalej, 

głębiej i głębiej w Bór. Wreszcie poczuł zmęczenie, wspiął się więc na wielką sosnę, żeby 

ukryć się w gęstwinie igieł, i tam legł na gałęzi, dysząc ciężko.

Gdzieś ćwierkały ptaszki, małe, tłuściutkie ptaszki. Smaczne.

Wiewiórka wyjrzała z dziupli.

Jack długo leżał nieruchomo. Tak długo, że zachciało mu się spać. Ziewnął, zamknął 

oczy i zapadł w ciepłą, szczęśliwą drzemkę.

Długi dźwięk poniósł się echem po Borze, to wznosząc się, to opadając, i wyrwał 

Jacka ze snu. Nigdy jeszcze nie słyszał takiego dźwięku. Jak długi zew. Aż świerzbił w 

uszach. Jack przysiadł.

To była pułapka.

Znów przywarował.

To była pułapka, bo Declan był sprytny.

Co wydało taki dźwięk? A jeśli to nie był Declan? Jack znów wstał i znów się położył. 

background image

Biec i się schować. Pobiegł i się schował.

Czekał,   żeby   dźwięk   się   powtórzył.   Czekał   i   czekał,   ale   Bór   pełen   był   jedynie 

dźwięków wydawanych przez małe zwierzątka. Żadnego zewu.

Nie zaszkodziło sprawdzić. Będzie bardzo, bardzo ostrożny. Bardzo ostrożny.

Wspiął się po gałęziach w górę drzewa, wbijając pazury w popękaną korę, aż znalazł 

się niemal na szczycie, ponad baldachimem liści. Słońce świeciło na niego z góry - przespał 

dobre kilka godzin.

Daleko wśród zieleni błysnęła maleńka gwiazdka.

Jack aż przysiadł ze zdziwienia.

Gwiazdka zamrugała do niego. Och, jak bardzo chciał ją zobaczyć z bliska. Najpierw 

ten dźwięk, a teraz gwiazdka. Ciekawe.

Okruch światła drgał i kołysał się, rzucając błyski.

Musiał zobaczyć to z bliska. Choćby po to, żeby się dowiedzieć, co to jest. Będzie 

ostrożny. Nikt się nie dowie.

Zaczął schodzić po gałęziach.

Poruszał się cicho i miękko. Niczym cień na czterech łapach, nie zostawiając za sobą 

ani śladu. Nie spieszył się. W górę i w dół po gałęziach, przez gąszcz dzikich konopii, morze 

pierzastych paproci, po omszałych kłodach, dalej i dalej, aż wreszcie zatrzymał się na skraju 

polanki, wtapiając w cień między drzewami.

Smukłe młode drzewko zostało przygięte do ziemi za pomocą liny przywiązanej do 

jego wierzchołka. Kawałek patyka umocowany w połowie liny utrzymywał drzewko w tej 

pozycji, wciśnięty pod wbitą w ziemię rozdwojoną gałązkę. Wnyki. Jack już takie widział. 

Kawałek drewna zwalniał pułapkę. Gdzieś powinna być przynęta. Jack cofnął się w cień i 

okrążył   zasadzkę.   Znalazł   przynętę   zawieszoną   na   lince.   Gwiazdka.   Jack   przywarował   i 

obserwował  ją  szparkami  zmrużonych   oczu.  To  nie  gwiazdka,  to  nóż,  ten  wykrzywiony, 

ostry, śliczny nóż, który Declan pozwolił Jackowi wyczyścić dziś rano.

Oooooooooooooooch.

Jack przestał oddychać.

Nóż obracał się wokół własnej osi, połyskując w słońcu. Ostry. Lśniący.

Jack musiał go mieć.

Leżał nieruchomo, nasłuchiwał i czekał. Nad polanką unosiły się pozostałości zapachu 

Declana, ale szlachcic już dawno stąd poszedł.

Gdy tylko dotknie noża, linka uruchomi pułapkę, drzewko się wyprostuje, szarpnie 

ukrytą pętlę, a pętla chwyci Jacka i poderwie go w powietrze.

background image

Jack przełknął ślinę.

To trzeba zrobić bardzo ostrożnie.

- Nie powinieneś przypadkiem szukać mojego brata, zamiast siedzieć tutaj i zajadać 

lunch? - Rose podała Declanowi ziemniaki.

- A ty chyba powinnaś chcieć mojej porażki, pamiętasz? - Declan ściągnął na talerz 

kolejne dwa kotlety mielone. Najwyraźniej wyjątkowo mu smakowały. To nie było żadne 

wyszukane danie. Przyprawiła zmieloną wołowinę czosnkiem, solą i pieprzem, i odrobiną 

bagiennego korzenia, potem zmieszała pół na pół z gotowanym ryżem, obtoczyła w tartej 

bułce i usmażyła. Ryż podwajał ilość mięsa, a w potrawie nie było go czuć.

Declan jadł jak koń. Jeśliby zdołał jakoś złapać Jacka, w co Rose osobiście wątpiła, 

będzie   musiała   bezsprzecznie   udać   się   do   Maksa   Taylora   i   wymienić   dwa   dublony   na 

gotówkę. Definitywnie potrzebne będą większe zapasy, żeby go wykarmić.

Posiłek w towarzystwie Declana kojarzył się Rose z serwowaniem lunchu głodnemu 

tygrysowi. Declan był zbyt duży, ramiona miał zbyt szerokie, a oczy zbyt drapieżne. Twarz za 

to nieprzeniknioną. Rose czasem by chciała zajrzeć do tej głowy i dowiedzieć się, co tam tak 

naprawdę się dzieje.

Złapał jej spojrzenie i wbił w nią wzrok.

Z drugiej strony lepiej było chyba nie wiedzieć, o czym on myśli.

Declan odkroił kawałek kotleta, włożył do ust i przeżuwał z wyrazem absolutnego 

szczęścia na twarzy.

- Moja żona nigdy nie będzie musiała gotować - oznajmił.

- Dlaczego? - zainteresował się Georgie, naśladując chirurgiczną precyzję Declana 

przy użyciu własnych sztućców.

- Bo zatrudniam kucharza. Ale musisz mi obiecać, Rose... - Wsadził do ust następny 

kawałek i zamilkł.

- Naprawdę powinieneś kroić żarcie na mniejsze kawałki, żebyś nie musiał połykać, 

gdy ktoś zada ci pytanie - rzuciła. Masz, panie etykieto.

- Nie gryzłem pośpiesznie, tylko delektowałem się smakiem. To cię może zdziwi, ale 

kiedy   trafię   na   coś   wyjątkowo   smakowitego,   nigdy   się   nie   spieszę.   -   Upewnił   się,   że 

dostrzegła jego spojrzenie i wyraźny w nim podtekst.

- Co ty nie powiesz - odpowiedziała sucho.

Zjadł kolejny kawałek.

- Obiecaj mi, że gdy już się pobierzemy, przyrządzisz je dla mnie od czasu do czasu.

background image

- Jesteś niemożliwy - stwierdziła i absolutnie  wbrew sobie podsunęła mu talerz z 

kotletami.

Georgie popukał kotleta widelcem i pochylił się w stronę Declana.

- Jej kurczak jest jeszcze lepszy - poinformował go.

- Georgie! - krzyknęła z oburzeniem. - Po czyjej jesteś stronie? Nie powinieneś mu 

mówić, że mój kurczak jest smaczny!

Georgie zamrugał zdezorientowany.

- A co mam mówić?

-   Powinieneś   mu   powiedzieć,   że   gotuję   fatalnie,   wtedy   zostawi   nas   w   spokoju   i 

odejdzie.

Declan wydał z siebie dziwaczny dźwięk, coś jakby zduszony kaszel.

Georgie popatrzył na niego przez chwilę.

- Nie uwierzy ci, smakują mu twoje kotlety - powiedział do siostry.

- Musisz go przekonać. Bądź czarujący. Użyj fortelu Rubieżnika.

Georgie zmarszczył brwi w głębokim namyśle i znów popatrzył na Declana.

- Nigdy nie jedz jej kurczaka. Smakuje świetnie, ale ona nadziewa go trucizną na 

szczury.

Nieprzenikniona   mina   Declana   zniknęła   bez   śladu,   szlachcic   oparł   się   na   stole   i 

wybuchnął gromkim śmiechem.

Nóż, nóż, nóż, nóż.

Jack czołgał się w trawie jak włochata gąsienica. Okrążył polankę trzy razy, oglądając 

pułapkę ze wszystkich stron, aż wreszcie udało mu się określić wielkość pętli. Czekała na 

niego schowana w trawie, gotowa wyrzucić go w powietrze, gdy tylko sięgnąłby po nóż.

Ale pętla była długa i wąska. Mógł nad nią przeskoczyć. Wiedział, że by mógł.

Sprężył się do skoku, napięty, gotowy od koniuszków wąsów po czubeczek ogona. 

Skoczy, chwyci nóż w zęby i umknie z pułapki. Jasne, że sidła złapałyby każdego zwierzaka, 

ale Jack nie był głupim zwierzęciem. Był sprytny.

Wystrzelił w powietrze. Przepłynął nad pętlą, świsnęło powietrze za nim, świat wokół 

zwolnił i stał się niesamowicie wyraźny. Rękojeść noża miał przed nosem. Złapał ją zębami, 

dotyk   rzeźbionego   drewna   był   niczym   smak   miodu,   i   przeleciał,   wolny.   Drzewko 

wyprostowało się gwałtownie. Pętla gwizdnęła za nim. Był bezpieczny!

Zielona sieć podniosła się pod nim. Próbował obrócić się w powietrzu, umknąć, ale 

złapała go i otuliła ciasno. Miotał się w jej zwojach, tnąc pazurami. Nóż wyślizgnął mu się z 

background image

ząbków i przez oczka sieci  poleciał  w trawę. Jack aż miauknął  z desperacji. Podskoczył 

kilkakrotnie, zawieszony w miękkim kokonie wysoko nad ziemią, jak kociak w worku. Potem 

sieć znieruchomiała.

background image

Rozdział trzynasty

Szepczący szelest liści skłonił Jacka do otwarcia oczu. Wysunął pazury i zasyczał ze złością. 

Spomiędzy   drzew   wyłonił   się   Declan.   Poruszał   się   cicho,   a   jego   oczy   wyglądały   teraz 

zupełnie inaczej niż zwykle, były ciemne i skupione. Oczy myśliwego. Jack spiął się cały.

Szlachcic zbliżył się do sieci i zatrzymał, spoglądając na swoją zdobycz.

- Jesteś ranny?

Jack zasyczał, prychnął i zawarczał bojowo.

- Uznam to za „nie”. - Declan pochylił  się, podniósł nóż, oczyścił go rękawem i 

przysiadł na omszałym pniu zwalonego drzewa.

- Jest wielka różnica pomiędzy sztyletem a mieczem.

Dobył mniejszego miecza, który zwykle nosił u pasa. Popołudniowe słońce zmieniło 

klingę w długi, cudownie piękny pazur.

- Miecze są długie i nieporęczne. Zostały stworzone, żeby zabijać wroga w bitwie, z 

pewnej odległości. - Spojrzał na Jacka strasznymi zielonymi oczyma. - Miecze nie są dla 

ciebie. - Schował miecz do pochwy i uniósł nóż. - Noże są szybkie. Efektywne. Ciche. Nie 

ma czegoś takiego jak bitewny nóż. Kiedy nożownik wyciąga nóż, nie zamierza walczyć ze 

swoim wrogiem. Zamierza go zgładzić.

Declan poderwał się z kłody i zaczął ciąć powietrze tak szybko, że stał się niewyraźną 

smugą.

- Noży używają łotrzykowie.

Nóż ciął i dźgał niewidocznych przeciwników; iskrzący się taniec stali. Jack patrzył 

zafascynowany bez reszty. Tak szybko.

- Złodzieje. Szpiedzy. Zabójcy. Oni używają noża.

Declan cisnął sztylet w powietrze, a potem złapał go za czubek ostrza, podrzucił tak, 

by w jego dłoni znalazła się rękojeść.

- Mistrz nożownik uzbrojony w takie ostrze może przejść nietknięty przez pokój pełen 

żołnierzy. Już coś takiego widziałem.

Jack pragnął sztyletu tak bardzo, że czuł mrowienie nawet w ogonie.

Declan przyjrzał się lśniącej klindze.

- Takiego noża do walki nie można ukraść. Ale można na taki zasłużyć.

background image

Jack nastawił uszu.

- Jeśli mi udowodnisz, że potrafisz być szybki, efektywny i cichy. - Declan wrócił do 

miejsca na kłodzie. - Dwie mile stąd znalazłem ślad bestii, które cię goniły. Potrafią bardzo 

szybko biegać po ziemi i umieją też się wspinać, ale na drzewach są wolne. Taki leśny kot 

może je łatwo prześcignąć wśród gałęzi. Gdyby ten kot ruszył ich śladem, cicho i cierpliwie, i 

znalazł ich leże...

Jack warknął i prychnął. Będzie walczył z bestiami, będzie...

- Żadnej walki - zastrzegł Declan. - Prześlizgnąć się ukradkiem i bezszelestnie. Jak 

sztylet   wchodzi   w   ciało   w  ciemności.   Wyśledzić   bestie.   Znaleźć   legowisko.   Nie   dać   się 

zobaczyć. Jeśli to zrobisz i pokażesz mi, gdzie one są, sztylet będzie twój. - Uśmiechnął się. - 

Ale to jest przygoda na jutro. Teraz musimy zdecydować, co z tobą zrobić. Złapałem cię 

uczciwie.   Pójdziesz   teraz   ze   mną   spokojnie,   jak   mądry   i   cierpliwy   drapieżnik,   czy   będę 

musiał zanieść cię do domu w sieci, jak dzikie zwierzę?

Rose   siedziała   na   strychu   z   olbrzymią   i   niesamowicie   zakurzoną   „Encyklopedią 

Dziwoziemi” na kolanach. Księga była na dwie stopy wysoka i na stopę gruba, a do tego 

ciężka jak wszyscy diabli. Rose czuła, jak drętwieją jej spocone już uda.

Przejrzała cały „Bestiariusz”, ale nie znalazła nawet słowa informacji o ogarach, teraz 

zamierzała sprawdzić, co na ten temat mówi „Encyklopedia”.

Przewróciła wielką stronę i poprawiła się na siedzeniu. Tyłek też już jej drętwiał.

„Adrianglia - oficjalne tytuły”. Przemknęła spojrzeniem po rangach... Erl - „nazwa 

dziedziny”. Lord - „nazwa dziedziny”. Ziewnęła i wróciła do poprzedniej strony.

„Erl   -   pochodzi   od   północnego   jarl.   To   samo,   co   hrabia   w   imperium   galijskim. 

Pozycja znaczniejsza niż wicehrabia, ale mniej istotna niż markiz”.

Jak on się nazywał... Erl Carmine? Carmaine? Camarine. Tak. Poszukała indeksu, a w 

nim erla Camarine.

„Erl Camarine - szlachcic zarządzający hrabstwem Camarine, tradycyjnie należącym 

do   dziedziny   Księcia   Południowych   Prowincji.   Zazwyczaj   używane   jako   tytuł 

grzecznościowy”.

Tytuł   grzecznościowy.   Nie   była   do   końca   pewna,   co   to   właściwie   znaczy,   ale 

zrozumiała  ogólne przesłanie.  Mimo  tych  swoich  och-i-ach manier  Declan  nie był  nawet 

prawdziwym hrabią. Rose prychnęła pogardliwie.

- Rose! - przenikliwy głos Georgiego spłoszył jej myśli.

- Idę! - Zepchnęła książkę z kolan i zeszła po drabinie, starając się zarazem otrzepać 

background image

jeansy z kurzu.

-   Georgie?   Wyszedłeś   na   zewnątrz?   -   Tupiąc,   wyszła   na   werandę.   -   Czy   nie 

zabroniłam ci wychodzić?

Na   podwórku   stał   Declan.   W   ramionach   trzymał   zwiniętego   Jacka.   Jack   miał 

zamknięte oczy. Pomrukiwał miękko przez sen i raz po raz wpijał pazury w ramię Declana. 

Szlachcic nawet się nie skrzywił.

- Myślę, że jest wykończony. Gdzie go zanieść?

Świat ryknął i z całej siły strzelił ją w twarz. Przez moment dochodziła do siebie, a 

kiedy się wreszcie odezwała, jej głos brzmiał prawie normalnie:

- Ja go wezmę.

Declan ostrożnie złożył Jacka w jej ramiona.

- Nie mam wątpliwości, że byłby ciężko obrażony, gdyby to usłyszał, ale śliczny z 

niego kociak.

- Powinieneś go zobaczyć, kiedy był niemowlakiem. - Rose przemogła szok. - Tylko 

puch i pędzelki na uszach. Każda chwila warta była uwiecznienia w kalendarzu National 

Geografic.

Zabrała Jacka do środka i delikatnie położyła do łóżka.

Godzinę później podała obiad, ale Jack go przespał. Georgie zjadł i zaszył się gdzieś 

w kącie, żeby raz jeszcze przeczytać komiks o Inu Yashy, a Rose zaparzyła herbatę i uciekła 

na werandę. Jej samotność nie trwała długo.

Declan usiadł na stopniach obok.

- Rozczarowana?

W jego głosie nie było kpiny ani rozbawienia, po prostu pytał.

- Tak. Jak ci się to udało?

- Założyłem cztery pułapki, a w tej najbardziej oczywistej zostawiłem sztylet, którego 

rano nie chciał wypuścić z rąk.

A czego się spodziewała? W końcu Jack miał tylko osiem lat. To było zbyt wielkie 

brzemię jak na takiego małego chłopca. W ogóle nie powinna go w to wciągać. Jednak kiedy 

wyobrażała   sobie,   jak   Declan   próbuje   wytropić   Jacka,   zastawianie   pułapek   w   ogóle   nie 

przyszło jej do głowy.

- Chłopcy i noże - mruknęła. - Pokusa nie do odparcia.

- Nigdy z tego nie wyrastamy.

No, on nie wyrósł z pewnością, biorąc pod uwagę, jaką ilość mieczy i sztyletów wlókł 

ze sobą. Pokój taty pełen był teraz rozmaitych ostrzy.

background image

W miękkim świetle popołudnia rysy Declana nieco się zmieniły. Oczy wpatrywały się 

w   dal.   Zdawał   się   borykać   ze   swoimi   myślami.   Twarda   linia   ust   złagodniała   trochę.   W 

spojrzeniu   nie   było   już   lodu.   Sprawiał   wrażenie   przystępnego.   Rose   znowu   poczuła 

przemożną chęć dotknięcia go. To zupełnie normalne, powtarzała sobie. Był taki przystojny, a 

ona   właściwie   nie   miała   żadnego   prywatnego   życia.   Ale   nawet   jeśli   czuła   zupełnie 

nierozsądną chęć pocałowania go, nie znaczyło to wcale, że powinna ją realizować.

Poprzednim   razem   kiedy   pozwolił   sobie   wypaść   trochę   z   roli   błękitnokrwistego, 

zachował się bardzo rozsądnie. Może gdyby opowiedziała mu coś więcej o nich wszystkich, 

może wtedy by zrozumiał i zostawił ich w spokoju.

- Wydajesz się lubić Jacka - zaczęła ostrożnie, badając grunt.

- Starał się jak mógł - odpowiedział. - Powiedz mi, dlaczego nie zmienił kształtu, 

kiedy   ogary   chciały   go   dostać?   Instynkt   samozachowawczy   powinien   skłonić   go   do 

przemiany w rysia w obliczu niebezpieczeństwa.

Rose spojrzała do swojej filiżanki.

- Może w Dziwoziemi jest inaczej, ale kiedy zmieniec przekształca się na Rubieży, 

przypomina to atak. Upadają na ziemię w konwulsjach. To naprawdę przerażające i może 

trwać całą minutę. Gdyby spróbował wtedy zmienić kształt, te stwory rozerwałyby go, zanim 

miałby  szansę  dokończyć  przemiany.  Mnóstwo czasu  zajęło  nam  nauczenie  go, żeby nie 

stawał się kotem za każdym razem, gdy się wystraszy. Zauważyłeś jego bransoletkę?

- Tak.

- Nauczyłam go, że nie może się zmieniać, póki ma na ręce bransoletkę. To nie jest 

żadna magia ani nic podobnego, tylko warunkowanie.

- To musiało cię kosztować mnóstwo pracy - w jego głosie dźwięczał szacunek.

- Kosztowało.

Declan zawahał się, wyraźnie zmagając się z myślami.

-   W   Dziwoziemi   zmiennokształtne   dzieci   są   selekcjonowane   i   wysyłane   do 

specjalnych szkół, które opuszczają jako dorośli.

Zerknęła na niego.

- Skazujecie wasze dzieci na wygnanie?

Declan skrzywił się z niechęcią.

- To nie do końca tak. W szkołach są wyspecjalizowani nauczyciele, którzy nadzorują 

ich edukację... - Zamilkł. - Tak - powiedział wreszcie z pewną dozą rezygnacji. - Skazujemy 

nasze dzieci na wygnanie. Powszechnie wierzy się, że tak jest dla nich lepiej.

- Tak, jestem w stanie to zrozumieć.

background image

Jego szerokie brwi uniosły się do góry.

- Nie spodziewałem się, że się zgodzisz z takim założeniem.

-   Niektórzy   zmieńcy   rodzą   się   w   ludzkiej   postaci.   Jack   urodził   się   kociakiem. 

Wiedzieliśmy, że coś jest nie tak, jeszcze zanim opuścił łono, bo moja matka czuła pazury, a 

kiedy Babcia sięgnęła po czary, wszystkie testy wskazywały na las. Rozwiązanie nie mogło 

nastąpić w szpitalu, moi rodzice obawiali się, że Jack umrze bez magii, więc tato dał ogromną 

łapówkę   położnej   z   Niepełni,   żeby   mały   miał   odpowiednie   dokumenty.   Kiedy   Jack   się 

urodził, nie chciał piersi. Moja mama ściągała mleko i karmiliśmy go butelką. Przejście w 

ludzką formę zajęło mu trzy dni, a kiedy się wreszcie przemienił, i tak był  ślepy blisko 

miesiąc.   Jako   ludzkie   dziecko   wyglądał   dziwnie.   Wydawał   mi   się   zdeformowany.   - 

Przełknęła ostatni łyk herbaty. - Nawet teraz Jack... nie jest łatwym dzieckiem. Ma takie 

chwile, kiedy po prostu przestaje rozumieć, co się do niego mówi. Słyszy słowa, wie, co 

oznaczają, ale sens do niego nie trafia. Nie zawsze też rozumie, dlaczego ludzie reagują tak, a 

nie inaczej. I walczy jak szaleniec. Nawet starsze dzieci się go boją. Za każdym razem, gdy 

odzywa się mój telefon, a na wyświetlaczu widzę, że to szkoła, wpadam w panikę, bo od razu 

myślę, że Jack kogoś skrzywdził. Więc tak, rozumiem, że dla niektórych to może być zbyt 

wiele.  Już zwyczajne  ludzkie  dzieci  sprawiają wystarczająco  dużo kłopotów. Nie zrozum 

mnie  źle, nigdy bym  nie oddała Jacka. Nigdy.  Musieliby go wyrwać  z moich  martwych 

ramion. Ale zawsze się zastanawiam, a jeśli robię coś źle?

-   Jack   jest   najbardziej   uspołecznionym   zmieńcem,   jakiego   w   życiu   widziałem   - 

stwierdził Declan. - Chodzi do normalnej szkoły. Bawi się. Jest bystry i można do niego trafić 

odpowiednią argumentacją, wykazuje się empatią i zrozumieniem dla innych. Rozmawiał ze 

mną o konieczności chronienia Georgiego. Chyba nie rozumiesz, jak bardzo to jest niezwykłe.

Spojrzała na niego uważniej.

- To tylko mały chłopiec, Declan. A ty mówisz o nim, jakby nie był człowiekiem.

Declan wyglądał na udręczonego.

- Miałem przyjaciela - powiedział. - Razem służyliśmy w wojsku.

Był nie tylko błękitnokrwistym, ale i żołnierzem. Zapewne oficerem. Nic dziwnego, 

że wydawanie rozkazów uważał za jedyny sposób komunikacji.

- Jak długo byłeś w armii?

- Dziesięć lat.

- To długo.

- Uznałem, że to dla mnie lepsza kariera, niż być parem.

- Dlaczego? - zainteresowała się.

background image

- Byłem odpowiedzialny tylko za siebie - wyjaśnił. - Tak było prościej.

A więc nie oficer.

- Byłeś szczęśliwy?

-   Zadowolony   -   uściślił.   -   Byłem   dobry   w   zabijaniu,   chwalono   mnie   za   to   i 

nagradzano. Wtedy uważałem, że to dla mnie odpowiednie miejsce.

- No proszę, a ja myślałam, że ciebie obchodzą tylko bale i etykieta, i podryw.

Spojrzenie, jakim ją obdarzył, było śmiertelnie poważne.

- Masz dziwne poglądy na życie para. To ciężka praca. Dużo, dużo pracy i jeszcze 

więcej odpowiedzialności. Wtedy nie chciałem przyjąć jej na swoje barki. Nadal zresztą nie 

chcę, tylko że teraz nie mam wyboru - jego głos brzmiał głucho, a ton był wyjątkowo gorzki. 

Rose zmieszana odwróciła wzrok.

- Opowiedz mi o swoim przyjacielu.

- Jest zmieńcem - zaczął Declan. - Drapieżnikiem jak Jack. Nasz świat nie oferuje 

zmieńcom  zbyt  wielu wyborów,  o ile nie  pochodzą ze znacznych  rodzin. Mój przyjaciel 

urodził się biedakiem. Matka porzuciła go zaraz po urodzeniu i trafił do Cytadeli, największej 

akademii wojskowej Adrianglii. Zmieńcy z bogatych i ustosunkowanych rodów otrzymują 

taki rodzaj szkolenia, który pozwala im w dorosłym życiu wrócić na salony.

- Twojego przyjaciela szkolono inaczej? - zgadła.

Declan potrząsnął głową.

- Był pod kuratelą królestwa, a królestwo nigdy nie chciało, aby żył ze zwykłymi 

ludźmi. Zrobili więc z niego zabójcę. Został wychowany tak, by nie mieć żadnych emocji. 

Tylko bezwzględna kontrola i bezwzględna kara, gdyby zawiódł. Opowiadał mi, jak dorastał 

w nagim pokoju dziesięć na dwanaście stóp, który dzielił z innym chłopcem. Nie wolno im 

było mieć żadnych rzeczy osobistych poza ubraniem, szczoteczką do zębów, grzebieniem i 

ręcznikiem.

-   To   okropne!   -   Rose   była   wstrząśnięta.   -   Nie   można   dziecka   tak   trzymać   pod 

kluczem. Żadnego dziecka. Jack musi móc biegać, musi bawić się w lesie. Bez tego by...

- Oszalał - dokończył Declan. - Albo nauczył się, jak przetrwać, i nosił w sobie ogrom 

nienawiści.

- Jak twój przyjaciel mógł zostać żołnierzem po czymś takim. Przecież musiał być... - 

szukała odpowiednich słów - nie w porządku.

-   Świetnie   się   wpasował   -   odparł   Declan.   -   Służyliśmy   w   Czerwonym   Legionie. 

Robiliśmy rzeczy, które były konieczne, a o których większość nie chce nawet wiedzieć.

- Siły specjalne? - upewniła się.

background image

No proszę, Latoya miała jednak rację, należał do tych typów, co to zjadają robale, 

przetrwają w każdej dziczy, a potem pokonują terrorystów za pomocą szyszki i gumy do 

żucia.

- Specjalne to odpowiednie słowo. Szliśmy tam, gdzie nie mógł dotrzeć nikt inny, i 

byliśmy świetni w zabijaniu wszystkiego, co tam znaleźliśmy.  Nie obowiązywały nas ani 

traktaty, ani konwencje. W takim oddziale szybko uczysz się polegać tylko na sobie i, jeśli 

masz szczęście, na kobiecie albo mężczyźnie obok ciebie. Ja pilnowałem pleców mojego 

przyjaciela, on pilnował moich. Kilkakrotnie uratował mi życie, a ja mu się odwdzięczyłem. 

Żaden z nas nie liczył, który ile zawdzięcza temu drugiemu. Oddałbym za niego życie, gdyby 

było trzeba.

- Dlaczego?

- Bo on zrobiłby dla mnie to samo.

- Z kim walczyliście?

Declan wzruszył ramionami.

- Z Królestwem Galii. Z Cesarstwem Hiszpanii. Z 

AWL

.

- Co to jest 

AWL

?

Declan otarł twarz dłonią, jakby chciał z niej zgarnąć wspomnienia.

- To sekta religijna. Armia Wielkiego Lucyfera. Ich głównym celem jest dominacja 

nad   światem   i   dążą   do   niej   niewybrednymi   sposobami.   Adrianglia   pełna   jest   rozmaitych 

uchodźców, ofiar dawnych i obecnych konfliktów. Niektórzy popełniają naprawdę ohydne 

zbrodnie i czasem trzeba wyjątkowych  środków, by ich zneutralizować. Podczas jednej z 

misji sprawy przybrały nieoczekiwany obrót i mój przyjaciel popełnił błąd, zachowując się po 

ludzku.

- Co się stało?

- Była sobie tama, banda kryminalistów wzięła pracujących na niej ludzi do niewoli. 

Podłożyli ładunek na tamie i grozili, że wysadzą ją w powietrze i zaleją miasto. Tama była 

bardzo stara, stanowiła prawdziwy labirynt, a wszyscy, którzy potrafili się w nim poruszać, 

byli zakładnikami. Mój przyjaciel wszedł do środka, jako zmieniec mógł polegać na swoim 

zmyśle węchu, a nasi przełożeni liczyli na to, że w obliczu ewentualnych trudnych wyborów, 

pokieruje   się   logiką.   Powiedziano   mu,   że   bezpieczeństwo   tamy   jest   priorytetem,   nie   zaś 

bezpieczeństwo zakładników. Ponieważ jeśli dojdzie do zalania miasta, liczba ofiar będzie 

znacznie większa niż tych sześcioro uwięzionych wewnątrz zapory. Mój przyjaciel wytropił 

zakładników, ale bandyci zdążyli się pokłócić i jeden z nich odpalił ładunki. Mój przyjaciel 

mógł odnaleźć ładunki albo uratować zakładników. Jak sam mówi, doznał jednego z ataków 

background image

człowieczeństwa  i uratował  zakładników. Tama  runęła, a miasto  zostało  zalane.  Nikt nie 

zginął, ale straty finansowe były ogromne. A mój przyjaciel trafił pod sąd wojenny.

- Dlaczego? Za uratowanie ludzi?

- Za niewykonanie rozkazu. Został skazany na śmierć.

- Przecież nikomu nic się nie stało!

- To bez znaczenia. - Twarz Declana była bezlitosna. - Widzisz, chcieli go stracić nie 

dlatego, że nie wykonał rozkazu, ale dlatego, że został uznany za niestabilnego. Zmienili go w 

zabójcę i chętnie  korzystali  z jego umiejętności,  dopóki dokładnie wykonywał  polecenia. 

Teraz nie mogli już być pewni, że będzie im posłuszny.

- Zamierzali go zabić jak zwierzę?! Jaki kraj by się do czegoś takiego posunął?!

- No cóż, królestwo ponosiło za niego odpowiedzialność i królestwo obawiało się 

tego, co mógłby jeszcze zrobić. Nikt nie chciał być odpowiedzialny za coś, co mogło być 

publicznym zagrożeniem.

- Próbowałeś mu pomóc?

-   Tak.   Wystąpiłem   z   armii,   przyjąłem   tytuł,   ponieważ   wtedy   moje   słowa   miały 

większą   wagę.   Pisałem   petycje,   wywierałem   naciski,   wykłócałem   się,   że   gdyby   na   jego 

miejscu był zwyczajny żołnierz, to nie groziłaby mu kara śmierci.

Porzucił karierę, żeby ratować przyjaciela, i mówił o tym zupełnie zwyczajnie, bez 

przechwałek,   jakby   to   było   jedyne   logiczne   rozwiązanie,   niewymagające   nawet   chwili 

przemyśleń. Dziesięć lat życia, a on to wszystko przekreślił dla dobra drugiego człowieka. 

Niewiele osób zrobiłoby coś takiego. Rose nie była pewna, czy ją byłoby stać na taki gest. To 

było godne podziwu.

- Ocaliłeś go?

-   Nie.   Poniosłem   porażkę   -   w   jego   tonie   była   niewysłowiona   gorycz.   W   oczach 

pojawił się ból i żal, patrzyły niewidzącym wzrokiem gdzieś w dal, przygasłe, jakby ktoś 

sypnął   w   nie   popiołem.   Chciała   wyciągnąć   rękę   i   go   dotknąć,   by   tym   prostym   gestem 

złagodzić cierpienie.

- W ostatniej  chwili Casshorn, brat Księcia Południowych  Prowincji, zaadoptował 

mojego   przyjaciela,   przyjmując   tym   samym   całkowitą   odpowiedzialność   za   jego   czyny. 

Ponieważ   Casshorn   był   bezdzietny,   a   do   tego   wysokiego   rodu,   powołał   się   na   prawo 

zachowania krwi. W zasadzie mój przyjaciel był jego jedynym potomkiem, więc królestwo 

nie mogło skazać go na śmierć. Casshorn zapłacił jakąś ogromną sumę za jego uwolnienie.

- To wspaniały gest - stwierdziła Rose.

Declan spojrzał na nią ponuro.

background image

- No co?

- Casshorn to bandyta. Plama na honorze książęcego rodu. Nie zaadoptował mojego 

przyjaciela z dobroci serca. Zaadoptował go, ponieważ tylko w ten sposób mógł go ocalić od 

śmierci. Widzisz, mój przyjaciel jest prawdziwym mistrzem klingi i nienawidzi...

Rose poczuła dotknięcie lepkiej magii i zamarła. Tak naprawdę to nie wierzyła, że 

udało im się zabić wszystkie bestie, ale miała taką nadzieję. Najwyraźniej była w błędzie.

-   Mów   coś   -   polecił   Declan.   -   Wątpię,   żeby   ten   stwór   rozumiał,   co   mówisz,   ale 

prawdopodobnie zareaguje na ton naszych głosów.

- Gdzie jest? - zapytała lekko.

- Po lewej, obok tej małej szopy. Wstań i przejdźmy się troszkę.

Podniósł się i podał jej rękę. Rose przyjęła ją odruchowo i tak ruszyli, ramię w ramię, 

w kierunku drogi. Jej palce spoczywały w stwardniałej dłoni Declana, zupełnie jakby byli 

parą nastolatków. Gromadził magię na prawdziwie piekielny rozbłysk, całe jego ciało było 

napięte,  przepełnione  z  trudem  utrzymywaną  mocą.  Rose miała  wrażenie,  że spaceruje z 

tygrysem, który chwilowo uznał, że ją lubi. Declan trzymał jej dłoń delikatnie, ale wcale nie 

zamierzał wypuścić. Ścisnął jej palce i Rose poczuła, że rodzi się między nimi więź, i to 

alarmująco intymna. Zerknęła na Declana, żeby upewnić się, że to tylko jej zbyt wybujała 

wyobraźnia, i zobaczyła identyczne odczucia malujące się na jego twarzy.

Odwróciła głowę.

- Ciut bliżej. - Declan delikatnie nacisnął na jej ramię, ale palców nie puszczał.

Stwór siedział w krzakach mirtowych przy szopie. Widok ogara, siedzącego spokojnie 

w dziennym świetle, był prawdziwie upiorny.

Declan odezwał się spokojnym tonem:

- Kiedy powiem „unik”, ty...

- Nie.

- Jak to nie?

- Nie chcę, żebyś to zabijał. Znowu zrobisz swoje wielkie bum i rozwalisz mi szopę w 

drzazgi.

A z nią dziadka Cletusa. Nawet nie chciała myśleć, co by się wtedy stało z Georgiem.

Popatrzył na nią oburzony.

- Nie robię bum.

- Powiedz to dachowi Amy.

- Dzięki tamtemu bum jeszcze wszyscy żyjemy.

Stwór obserwował ich w bezruchu.

background image

-   Nie   twierdzę,   że   to   nie   było   konieczne.   Ale   to   był   jej   dom.   A   ona   nie   jest 

szlachcianką, która śpi na pieniądzach. Nie może dostać nowego dachu na skinienie dłoni. I 

nawet jej nie ostrzegłeś. Ludzie muszą mieć szansę przygotować się na taki szok.

Declan   zatrzymał   się.   Rose   też.   Stali   stanowczo   zbyt   blisko.   Rose   pozostawała 

zwrócona   plecami   do   bestii.   Lepka,   zimna   magia   kapała   jej   na   kark   i   pełzła   wzdłuż 

kręgosłupa.

Declan zacisnął zęby, przez co jego szczęka zrobiła się jeszcze bardziej kwadratowa.

- Ogar jest mniej niż dwie stopy od tej budy. Nie ma szans, żebym go trafił i nie 

zahaczył przy tym twojej szopy. To jest fizycznie niemożliwe. A miecz zostawiłem w domu.

- Dlatego powinieneś zdać się na mnie.

- A jak ty zamierzasz tego dokonać?

- Tak. - Odwróciła się błyskawicznie i strzeliła biczem oślepiającej bieli. Rozbłysk 

ściął   głowę   bestii   niczym   gigantyczna   brzytwa.   Bezgłowe   ciało   zamarło   na   chwilę   w 

półprzysiadzie, a potem bezwładnie zwaliło się na bok. Agresywna zła magia rozwiała się bez 

śladu.

Declan gapił się na Rose z otwartymi ustami.

Uśmiechnęła się.

Declan wypuścił jej dłoń i podszedł do bezgłowego korpusu.

- Hmm - powiedział.

- I nawzajem - odpowiedziała Rose i zaczęła szukać w krzakach śladów kolejnych 

ogarów. Nie czuła ich, ale to przecież nie znaczyło, że ich nie ma.

Nie było.

- Skąd one przyłażą? - zastanawiała się. - I po co?

- Ta druga odpowiedź jest prosta. Są głodne magii.

- Lepiej przyniosę łopatę. Powinniśmy zakopać to coś.

- Kto nauczył cię rozbłyskać? - zapytał takim tonem, jakby z góry zakładał, że Rose 

go okłamie.

- Nikt. Ćwiczyłam przez lata. Po kilka godzin dziennie. Nadal ćwiczę, gdy mam czas.

Mina Declana wyrażała niedowierzanie.

- Nie patrz na mnie taki zdziwiony - rzuciła. - Jestem Rubieżniczką, która rozbłyska 

bielą,  pamiętasz?  Powodem twojej  wyprawy do tego odrażającego  miejsca,  gdzie  musisz 

bratać się z niemytymi prostakami.

- Wiedziałem, że potrafisz rozbłysnąć bielą, ale nie wiedziałem, jak precyzyjnie.

- To ty jesteś precyzyjny. Rozbłysnąłeś mój bełt.

background image

- Owszem, ale nie celowałem w bełt. Po prostu wysłałem szeroki impuls mocy przed 

siebie, coś jak tarczę. Strąciłbym i jeden bełt, i dziesięć.

- Och, dzięki za wskazówkę. Teraz wiem, jak to zrobiłeś.

Popatrzyli na siebie nawzajem.

- Jak precyzyjnie potrafisz rozbłysnąć?

Posłała mu przebiegły uśmieszek.

- A masz przy sobie dublona?

Wyciągnął monetę z kieszeni.

- Zaproponuję ci układ - jeśli trafię go rozbłyskiem, będzie mój.

Declan popatrzył na monetę. Była niewiele większa niż ćwierćdolarówka z Niepełni. 

Rzucił   ją   wysoko   ponad   głową.   Złoty   krążek   poszybował   w   powietrze,   zaświecił   w 

promieniach   słońca   niczym   niewielka   złota   iskierka...   i   spadł,   trafiony   cienkim   biczem 

rozbłysku.

Declan zaklął.

Rose   wyszczerzyła   zęby   w   szerokim   uśmiechu,   podniosła   wciąż   gorącą   monetę, 

dmuchnęła na nią i zaprezentowała Declanowi.

- Zapasy jedzenia na dwa tygodnie. Interesy z tobą to przyjemność.

- Raz tylko spotkałem osobę, która była w stanie zrobić coś takiego. Była snajperem w 

naszym oddziale. Strzelała rozbłyskiem. Jak to możliwe, że potrafisz coś takiego bez żadnego 

szkolenia.

- Uczyłeś się rozbłyskać? - zapytała.

- Tak.

- Dlaczego?

- Bo to najlepsza możliwa broń i chciałem być dobry w posługiwaniu się nią. Wszyscy 

w mojej rodzinie byli dobrzy. Musiałem nieść wysoko sztandar honoru familii.

- Ja miałam lepszą motywację - stwierdziła. - Kiedy miałam trzynaście lat, rodzice 

mojej  mamy  zginęli  w pożarze.  Dziadek Danilo  kopcił  jak komin.  Cały dom był  usiany 

niedopałkami cygar, aż jednego wieczora zapalił o jedno za dużo. Nikt nie uszedł z życiem, 

nawet kot. Ich śmierć złamała moją matkę. Tak jakby umarła wraz z nimi, tylko że ciało 

ciągle jeszcze się poruszało. Zaczęła sypiać z kim popadnie. Każdy mógł ją mieć. Żonaty, 

ślepy, kulawy, szalony, nie było różnicy. Mówiła, że wtedy czuje się żywa.

- Przykro mi - powiedział. - To musiało być dla ciebie bardzo bolesne.

- Wesoło nie było. Ludzie prosto w twarz mi rzucali, że moja matka jest szmatą. 

Leanne, ta, która pożyczyła ci ubranie, ścigała mnie po całej szkole, wykrzykując „dziwki 

background image

suka”. Nawet napisała mi to na szafce. Byłeś szlacheckim synem, przystojnym, bogatym i 

zapewne powszechnie lubianym. Biedny mały chłopczyk. Ja byłam córką dziwki, bez grosza, 

brzydką i pogardzaną. Miałam naprawdę silną motywację, żeby dobrze rzucać rozbłyskiem. 

Chciałam wcisnąć moje umiejętności do gardła całemu  światu, udowodnić wszystkim, że 

jestem coś warta.

- I co, udało ci się?

-   Nie   do   końca   -   przyznała.   -   Ale   teraz   już   zabawa   rozbłyskiem   stała   się 

przyzwyczajeniem. Nauczyłam się przy tym wielu sztuczek.

- Aha. - Declan wskazał placem drzewo. - Podwójna wstęga.

Magia strzeliła dwoma równymi  strumieniami, które popłynęły nisko nad trawą, a 

potem zderzyły się, eksplodując spektakularnie na drzewie. Użył  zaledwie ułamka swojej 

mocy, tyle, ile było potrzeba, by pokazać jej formę rozbłysku. Miał lepszą kontrolę nad swoją 

magią, niż podejrzewała.

- Nie zniechęcaj się, jeśli nie wyjdzie ci od razu - powiedział. - To wymaga trochę 

ćwi...

Zatkało go, kiedy posłała dwa identyczne strumienie magii w to samo drzewo.

- O ła... - mruknęła niewinnie.

-   Piorun   kulisty.   -   Kula   mocy   zapłonęła   nad   jego   ramieniem   i   sekundę   później 

uderzyła w drzewo, uwalniając fontannę iskier.

Czegoś takiego  jeszcze  nie widziała,  ale  przez lata  ćwiczyła  formowanie  spirali  - 

głównie dlatego, że uważała je za efektowne - kula była po prostu zawiniętą spiralą. Cała 

sztuka   polegała   na   tym,   by   wprawić   kulę   w   ruch   wirowy,   tak   jak   zrobił   to   Declan. 

Skoncentrowała się, a potem patrzyła zadowolona, jak nad jej ramieniem formuje się kula. Z 

jednej strony była nieco krzywa i wirowała też jakby nieco gorzej, ale i tak Rose była w stanie 

uderzyć nią w drzewo.

- Niewiarygodne. - Declan potrząsnął głową.

- Dobija cię to, że nie możesz mnie zbić z tropu, co? - Rose uśmiechnęła się od ucha 

do ucha. Nie miała nigdy okazji, by popisywać się umiejętnościami. To, że trafiła jej się 

publiczność   w   osobie   Declana,   sprawiało   niewypowiedzianą   satysfakcję.   Zaimponowała 

błękitnokrwistemu   z   Dziwoziemi,   hrabiemu   i   byłemu   żołnierzowi.   Cóż   może   być 

wspanialszego?

Declan wbił stopy mocno w ziemię i skoncentrował się. Oczy mu lśniły, widmowy 

wiatr targał włosy. Cienka, wyraźna linia bieli wystrzeliła zza jego pleców na dwie stopy w 

górę, ponad jego głową. Potem linia zakręciła, sięgnęła trawy, tworząc biały półłuk i zaczęła 

background image

krążyć wokół Declana, rysując w ziemi idealny okrąg.

O rany.

- Obrona Atamana - wyjaśnił i pozwolił, by łuk zgasł.

Rose   spróbowała   to   powtórzyć.   Bez   najmniejszego   problemu   wygenerowała   białą 

linię   w   górę,   ale   kiedy   próbowała   ją   przygiąć,   linia   łamała   się   pod   kątem   i   nie   chciała 

stworzyć miękkiego łuku, jaki wyrysował Declan.

Szlachcic uśmiechnął się.

- Pokaż mi raz jeszcze, proszę.

Odtworzył łuk.

- Zajęło mi rok intensywnych ćwiczeń, zanim nauczyłem się, jak to zrobić.

Rose obserwowała, jak łuk okrąża Declana. Obrót. Obrót. Obrót. Jak bicz. Obrót.

- Daj mi chwilę.

- Nie spiesz się. - Usiadł na trawie.

- Zamierzasz tu siedzieć i się przyglądać?

-   Tak.   Obserwowanie   ładnych   wieśniaczek   to   to,   co   biedni   bogaci   chłopcy   robią 

najlepiej.

- Wieśniaczek?

Wzruszył ramionami.

- Ty zaczęłaś się przezywać.

Prychnęła tylko i zabrała się do pracy. To wcale nie było takie łatwe, jakie wydawało 

się na pierwszy rzut oka, do tego obecność Declana rozpraszała ją. Wyglądał niczym obraz, 

silne ciało, długie nogi i absurdalnie urodziwa twarz. We wzroku miał wesołość, do tego, gdy 

ich  spojrzenia  przypadkiem  się  spotkały,  puścił  jej  oczko. Niemal  sama  potraktowała  się 

własnym rozbłyskiem. Ale po chwili pogrążyła się w ćwiczeniu, a Declan przestał istnieć 

wraz z resztą świata.

- Chcesz, żebym powiedział ci, jak to zrobić? - zapytał szlachcic po jakimś czasie, 

przeciągając się na trawie.

- Nie!

Uśmiechnął się szeroko.

Zmagała się z zadaniem jeszcze z pół godziny, zanim wreszcie wpadła na pomysł, 

żeby wprawić linię w obroty. Najpierw linia tylko opadła, ale im mocniej Rose naciskała, tym 

niżej linia się wyginała, aż wreszcie stworzyła zgrabny łuk, który kręcił się wokół dziewczyny 

niczym posłuszny psiak.

Odwróciła   się,   podekscytowana,   i   zobaczyła,   że   Declan   już   idzie   do   niej   przez 

background image

trawnik. Zgrabnie uniknął jej rozbłysku i zatrzymał się tak blisko, że niemal się dotykali. 

Pozwoliła, by biel jej magii zgasła.

- Niesamowite...! - powiedział cicho.

- Wcale nie takie niesamowite - odpowiedziała.

- Rok trwało, zanim się tego nauczyłem.

- Ćwiczyłam o wiele więcej niż ty.

- To widzę.

Spojrzała mu w twarz i wszystkie myśli uleciały jej z głowy. Zobaczyła w jego oczach 

szacunek i podziw, uznanie dla równego sobie. Patrzyli na siebie. Jego oczy pociemniały z 

wolna, przybierając barwę ciemnej zieleni. Spoglądał na nią tak, że chciała zrobić te pół 

kroku, zlikwidować dystans, który ich dzielił, rozchylić usta i pozwolić mu się całować do 

utraty tchu. Niemal czuła jego wargi na swoich. To było igranie z ogniem. Zwilżyła usta 

koniuszkiem języka i przygryzła dolną wargę, chcąc pozbyć się smaku urojonego pocałunku, 

i natychmiast zauważyła, że spojrzenie Declana zawisło jej na ustach.

Och, nie. Nie, nie, nie. Bardzo zły pomysł.

Zrobił te pół kroku i jego dłoń sięgnęła ku niej. Rose umknęła w bok.

- Dziękuję. To dla mnie wiele znaczy, szczególnie że ty to mówisz. A teraz lepiej 

zakopię tego stwora, zanim jego smród mnie zabije.

I poszła po łopatę.

- Rose - zawołał za nią. Głos brzmiał głucho i była w nim jakaś nuta rozkazująca. 

Udała, że go nie słyszy, i zniknęła za szopą.

Zrobiła dokładnie to, za co zrugała Georgiego przy lunchu. Declan wykonał pierwsze 

zadanie i jeśli miał jakiekolwiek obiekcje co do jej umiejętności, to Rose rozbiła je w puch. 

Teraz wiedział  już, że nie tylko  rzuca białym  rozbłyskiem,  ale też że robi to wyjątkowo 

dobrze.   Sposób,   w   jaki   na   nią   patrzył,   nie   pozostawił   Rose   najmniejszych   wątpliwości; 

Declan jej chciał. Musi pokonać go w drugim zadaniu albo za kilka dni przyjdzie jej się 

pakować i ruszać z nim do Dziwoziemi.

background image

Rozdział czternasty

Pierwszym   słowem,   które   przychodziło   na   myśl   na   widok   Maksa   Taylora,   było   solidny. 

Ważył chyba z dwieście pięćdziesiąt funtów i miał figurę ekszapaśnika, który przybrał na 

wadze. Jego okrągła głowa była  ogolona na łyso,  a spojrzenie  stalowoszarych  oczu było 

wręcz podręcznikowym przykładem wrogiego, szczególnie gdy obserwował ciężarówkę Rose 

przez okna swojego sklepu.

Rose zręcznie wcisnęła samochód na miejsce dokładnie naprzeciwko Wykrywaczy 

Metali Taylora. Żółty napis w oknie, jasny i lśniący w porannym słońcu, obiecywał, że w tym 

miejscu można sprzedać złoty złom i rzadkie monety po najlepszych cenach.

Na tylnym siedzeniu samochodu Georgie wiercił się niespokojnie. Wczorajszy epizod 

z   kurczakami   uzmysłowił   Rose,   że   stawianie   wszystkiego   na   jedną   kartę   nie   jest   zbyt 

rozsądnym posunięciem. Jasne, zależało jej, żeby Georgie miał dobre stopnie i uczęszczał do 

szkół w Niepełni, a potem dostał tam dobrze płatną pracę, ale koniec końców Georgie żył i 

oddychał  magią.  Był   Rubieżnikiem.   Zaniedbała   tę  część   edukacji,  która   była   związana   z 

Rubieżą, i najwyższy czas, żeby naprawić to przeoczenie.

- W Pine Barren jest dwóch ludzi, którzy kupują cenne kruszce - zaczęła. - Złoto, 

srebro, biżuterię, cokolwiek w tym rodzaju. Jeden to Peter Padrake, a drugi to Max Taylor. 

Peter jest w interesach bardzo bezpośredni. Potrąca stałą opłatę w wysokości czterdziestu 

pięciu   procent.   To   znaczy,   że   na   każde   sto   dolarów   Peter   zatrzyma   czterdzieści   pięć,   a 

pięćdziesiąt pięć da tobie.

Georgie szybko przeliczył w pamięci.

- Więc zabiera prawie połowę?

-   Tak.   Nie   oszuka   cię,   ale   też   nie   będzie   się   targował.   Jego   sklep   z   komiksami 

przynosi niezły dochód, więc Peter ma pieniądze. Nie musi się specjalnie nabiegać, żeby 

zarobić na życie, więc stać go na odpuszczenie sobie części interesów. Dlatego do Petera 

idzie się na końcu, gdy już inne opcje zawodzą. Tutaj przychodzi się najpierw. - Zerknęła na 

Maksa   przez   przednią   szybę.   -   Max   Taylor   zrobi   wszystko,   by   cię   oskubać.   Powie,   że 

przynosisz mu fałszywki, i zaproponuje ci jakieś grosze. Jest wielki, więc zacznie krzyczeć i 

będzie starał się cię zastraszyć. Zawsze ma pistolet pod ręką i lubi nim wymachiwać, gdy się 

targuje.   Słyszałam   taką   plotkę,   że   ten   pistolet   nie   jest   nawet   naładowany,   ale   znamy 

background image

doskonale najważniejszą zasadę dotyczącą pistoletów, prawda?

- Każdy pistolet jest naładowany - wyrecytował Georgie.

- Właśnie. Każdy pistolet traktujemy, jakby był naładowany i odbezpieczony. Nigdy 

nie kierujemy lufy w stronę innych ludzi, nawet wtedy, gdy jesteśmy przekonani, że broń nie 

jest nabita, no chyba że zamierzamy tę osobę zastrzelić, tak?

-   Tak   -   zgodził   się   Georgie.   -   Trzymamy   broń   z   boku,   lufą   do   ziemi,   żeby   nie 

postrzelić się przez przypadek w stopę albo korpus.

- Bardzo dobrze - pochwaliła. - Więc zgodnie z tą zasadą musimy traktować pistolet 

Maksa, jakby był naładowany.

- Strzeliłby do nas? - Georgie nerwowo zmienił pozycję na siedzeniu.

- Mało prawdopodobne - uspokoiła go. - Jego sklep to przykrywka. Nikt nie kupuje 

wykrywaczy metalu. Żeby utrzymać się jakoś na powierzchni, musi zarabiać na takich jak 

my. Gdyby strzelił do kogoś, co by się stało?

- Ludzie poszliby do Petera.

- Właśnie. Jeśli rozegramy to mądrze, to może Max obniży nieco swoją opłatę. Jeśli 

weźmie mniej niż jedną trzecią, to dobrze. Więc posiedzimy tu jeszcze chwilę, udając, że się 

zastanawiamy nad tym, gdzie iść, a potem wejdziemy do środka i będziemy się targować. Bez 

względu na to, jak głośno będzie krzyczał Max i jakie głupoty będzie wygadywał, ty musisz 

zachować spokój.

- Dobrze - obiecał Georgie.

Rose sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła pognieciony kawałek papieru.

„Jack dołączył do mojej porannej gimnastyki. Wrócimy przed lunchem, Declan”.

Kiedy się obudziła, znalazła tę kartkę na stole. Miała lekki sen, ale Declan poruszał się 

cicho jak wilk na polowaniu, a nikt nie był w stanie usłyszeć Jacka, jeśli chłopiec tego nie 

chciał. Wymknęli się z domu niczym para złodziei.

Rose   zmarszczyła   brwi.   Kiedy   Jack   był   malutki,   miał   zwyczaj   uciekać   do   lasu, 

przepadał   tam   na  całe   dnie   sam,   bez   żadnej   opieki   czy   pomocy.   Dlatego   Rose   trzymała 

skrawki jego futra, kawałki obciętych paznokci, dzięki temu zawsze mogła go odnaleźć. Tego 

dnia rano też rzuciła prosty czar szpiegujący, ale Jacka nie było nigdzie w promieniu dwóch 

mil od domu. A to oznaczało, że Declan zabrał małego w głąb Boru.

W   pierwszym   odruchu   chciała   pobiec   za   nimi,   ale   potem   się   powstrzymała.   Po 

pierwsze,   nie   miała   pojęcia,   w   jakim   kierunku   poszli.   Po   drugie,   kuchnię   miała   pustą   - 

dosłownie, nie zostało już nic do jedzenia. Nawet płatków kukurydzianych. Resztkę zjadł 

Georgie. Nadal zresztą był głodny, ona też. Z tym że Georgie nie wytrzyma zbyt długo z 

background image

pustym żołądkiem, jego magia uzależniona była od energii ciała. Rose mogła spędzić kilka 

godzin na poszukiwaniach Jacka albo zdobyć trochę gotówki i kupić jedzenie. Pożyczyła więc 

od   Babci   cztery   dolary   -   prawdziwie   bolesna   operacja   -   nalała   galon   paliwa   do   baku   i 

pojechała do sklepu Maksa Taylora.

Irytował ją fakt, że nie obudziła się i nie powstrzymała Declana. Na logikę nie miała 

się czym martwić. Declan przysiągł nie skrzywdzić chłopców. Do tego Jack był zmieńcem, 

tak jak przyjaciel Declana, a emocje związane z tymże przyjacielem, które przedarły się przez 

zwykłą   maskę   błękitnokrwistego,   Rose   uznała   za   absolutnie   szczere.   Poza   tym   Declan 

uratował   Jacka,   nie   miałoby   najmniejszego   sensu,   gdyby   chciał   go   teraz   narażać.   A   na 

dodatek najbezpieczniejsze miejsce na Rubieży było właśnie przy boku Declana.

Próbowała   logiką   pokonać   panikę,   ale   niepokój   ją   zżerał.   Jacka   nie   było. 

Najprawdopodobniej poszli obaj głęboko w Bór. Po co? Nie powiedzieli jej i nic nie mogła na 

to poradzić, przynajmniej nie bez uciekania się do potężnej magii.

Wewnątrz sklepu Max zaczął przekładać rzeczy na biurku.

- Widzisz? Zaczyna się denerwować. Chodźmy.

Weszli do sklepu.

Max usiadł za szklaną ladą.

- Co macie?

Rose pokazała mu dublona. Chciał sięgnął po niego, ale tylko potrząsnęła głową.

- Możesz go zobaczyć, bez dotykania.

Max zmrużył oczy.

- Sto dolarów - zaproponował.

Rose zamknęła dłoń z monetą.

- Chodźmy do Petera - zwróciła się do brata.

- Przeklęty pirat nie da wam więcej - warknął Max.

Rose rzuciła mu miażdżące spojrzenie.

- Ta  moneta  zawiera  dokładnie  pół  uncji złota.  Według obowiązującego  kursu za 

Amerykańskiego   Złotego   Orła   można   dostać   czterysta   pięćdziesiąt   siedem   dolarów   i 

czterdzieści   siedem   centów,   a   za   Liść   Klonu   czterysta   sześćdziesiąt   dolarów   i 

dziewięćdziesiąt cztery centy. Obie te monety też mają pół uncji.

- Skąd to wiesz?

-   Poszłam   do   biblioteki   i   sprawdziłam   w   Internecie.   Peter   ma   stałą   stawkę   - 

czterdzieści   pięć   procent,   więc   dostanę   dwieście   pięćdziesiąt   dolarów   za   każdą   z   moich 

monet.

background image

Małe oczka Maksa zalśniły pożądliwie.

- Monet?

Rose wzruszyła ramionami.

- Trzech na razie, ale będę miała więcej.

- Dziewięćset czternaście dolarów za wszystkie - zaproponował.

- To trzecia część. Raczej podziękuję. Mogę spuścić cenę do tysiąca dwustu.

- Dziewięćset pięćdziesiąt.

- Tysiąc sto siedemdziesiąt pięć.

- Nie dostaniesz lepszej ceny...

Rose ponownie wzruszyła ramionami.

- Zawsze mogę pojechać do jubilera w mieście. To godzina jazdy stąd.

Max sięgnął pod ladę, ale zanim wyciągnął swojego glocka, pistolet Rose mierzył w 

jego głowę.

- To kaliber dwadzieścia dwa - prychnął Max. - Odbije się nawet od mokrego prania.

- Strzelę trzy razy, zanim ty zdążysz nacisnąć spust. Georgie, jak myślisz, czy kule 

odbiją się od twarzy Maksa?

Georgie nawet na sekundę nie wypadł z roli.

- Jeśli nie, to zabierzemy go na Rubież i go wskrzeszę.

Max zamrugał. Rose się uśmiechnęła.

- Tysiąc dwadzieścia osiem dolarów i dwadzieścia pięć centów - powiedział.

Potrącił sobie zaledwie dwadzieścia pięć procent.

- Zgoda.

Nie schowała pistoletu, póki znów nie znaleźli się na parkingu.

- Świetnie się spisałeś - pochwaliła Georgiego. Uśmiechnął się do niej, patrząc we 

wsteczne lusterko. Rose czuła przez chwilę jeszcze delikatne mrowienie w ramionach, reakcja 

na adrenalinę. Dopiero teraz to do niej dotarło - miała pieniądze co najmniej na miesiąc.

- Co chciałbyś zjeść? - zapytała brata.

- Co tylko chcę?

- Co tylko chcesz.

- Frytki - powiedział natychmiast Georgie. - I nuggetsy z kurczaka. I może jeszcze 

krewetkę.

Na krewetkę będzie musiał poczekać, aż wrócą do domu, ale frytki i nuggetsy Rose 

mogła zaoferować już teraz. Skręciła w kierunku McDrive’a.

background image

Rose na moment odwróciła spojrzenie od drogi, by zerknąć na białe torby z Wal-

Marta na siedzeniu pasażera. Kupiła wołowinę i kurczaka, i krewetki dla Georgiego. Udało jej 

się zdobyć kilka paczek żeberek po wiejsku, które były w promocji. Miała też ziemniaki. I 

ser.  I pomidory,  które  lubiła.  I  jabłka  dla  Jacka.  I  jajka,  i masło,  i  mleko,   i  owsiankę... 

Ciężarówka pełna była toreb. Rose nie odważyła się wrzucić ich na pakę. Kto wie co tam 

mogło się z nimi stać. Mogły pospadać albo odlecieć.

Miała zapasy na miesiąc i wszystkie rachunki uregulowane. Co za wspaniałe uczucie! 

Pojedzie do domu i spędzi godzinę na układaniu, dzieleniu wszystkiego na obiadowe porcje, 

owijaniu   w   folię   spożywczą,   ładowaniu   do   zamrażalnika.   Uśmiechnęła   się   szeroko.   Nie 

musiała martwić się o jedzenie. Przez miesiąc.

- Rose? - odezwał się Georgie.

- No?

- Dlaczego nie lubisz Declana?

O, to było  pytanie ciężkiego kalibru. Chciała  powiedzieć  prawdę, bez dokładnego 

dobierania słów, ale obaj chłopcy byli głęboko zafascynowani Declanem. Z ich perspektywy 

Declan był ucieleśnieniem słowa super. To byli dwaj malcy wychowywani przez kobietę. I 

nagle pojawił się Declan, który miał wielkie miecze, który był męski i silny, który potrafił jej 

się postawić, a tego nie umiał żaden z jej braci. Nic dziwnego, że chcieli być tacy sami.

Po raz tysięczny zapragnęła, żeby tato nigdy nie odszedł.

- A ty lubisz Declana? - zapytała ostrożnie.

- Tak.

- Dlaczego?

- Jest mądry - odpowiedział Georgie. - Mnóstwo wie i jego magia jest tak samo dobra 

jak twoja. Powiedział, że w swoim domu ma własną bibliotekę i wcale nie potrzebujesz karty 

członkowskiej, idziesz i bierzesz książkę, którą chcesz.

Rose serce ścisnęło się w piersi.

-   Rozumiem   -   wydusiła.   Declan   urabiał   dzieci   o   wiele   intensywniej,   niż 

przypuszczała. Ją też urabiał. Nie mogła przestać o nim myśleć. Trzeba było bardzo, bardzo 

rozsądnie dobierać słowa. Cokolwiek powie Georgiemu, trafi również do Jacka. Nie chciała 

niszczyć   ich   kruchej   wiary   w   jedynego   superświetnego   gościa,   jakiego   znali.   Ani 

doprowadzić   do   sytuacji:   wielka,   zła   Rose   przegoniła   superfajnego   Declana.   Ale   łudzić 

chłopców też nie chciała.

- Kiedyś już przyjeżdżali do nas ludzie z Dziwoziemi i chcieli mnie zabrać ze sobą - 

zaczęła,   dobierając   słowa   tak   dyplomatycznie,   jak   to   tylko   możliwe.   Z   taką   uwagą   i 

background image

ostrożnością mogłaby chyba iść po linie nad przepaścią. - Pewnie ich nie pamiętasz, bo byłeś 

malutki.

- Takich samych ludzi jak Declan?

Szczerze wątpiła, że był gdzieś jakiś drugi Declan. Świat by tego nie wytrzymał.

- Nie do końca takich samych, niektórzy tylko reprezentowali błękitnokrwistych, ale 

jeden był jakimś mniej ważnym szlachcicem.

- I co się wydarzyło?

-   Pierwszy   z   delegatów   starał   się   przekupić   dziadka   i   tatę   prezentami,   a   kiedy 

zrozumiał,   że   niczego   w  ten   sposób   nie   osiągnie,   podpalił   dom.   Wymyślił   sobie,   że   jak 

wszystko stracimy, to ja z nim chętnie pojadę. To dlatego krąg barierowy jest tak daleko od 

domu, a moja sypialnia ma różne ściany. Drugi przedstawiciel miał ze sobą wielu ludzi i 

próbował oblegać dom. Tata strzelił mu między oczy, a jego ludzie odjechali.

- A szlachcic?

Rose westchnęła.

- A szlachcic był wyjątkowy. Słodki i miły. I bardzo przystojny. Starał się do mnie 

zalecać.   Kłaniał   się   ciągle,   recytował   wiersze   i   powtarzał,   że   jestem   piękna.   Prawie   mu 

uwierzyłam. Wtedy do miasta przyjechała karawana z Dziwoziemi i Yanice, pamiętasz ją?

- Nosi welon.

-   Właśnie   ta.   Yanice   go   rozpoznała.   Był   łowcą   niewolników.   I   poszukiwanym 

kryminalistą. Gdybym z nim pojechała, sprzedałby mnie na aukcji jak krowę. Nie miałabym 

wyboru, musiałabym iść z tym, który by mnie kupił.

Nie poszłaby. Walczyłaby do ostatniej kropli krwi, musieliby ją zabić. Ale nie miała 

zamiaru straszyć Georgiego takimi opowieściami.

- Declan taki nie jest.

- Nie wiemy, jaki naprawdę jest Declan. Mamy na to tylko jego słowo i to, co tu 

pokazuje. Wiem, że wydaje się być naprawdę świetnym gościem. - Zamilkła, uświadomiwszy 

sobie, że chce, z całego serca chce wierzyć, że Declan jest superfajnym gościem. Wydawał 

się... To byłoby naprawdę straszne, gdyby okazał się zwyczajną szumowiną. Pod warstwą tej 

arogancji   kryło   się   ciepło   i   więcej   nawet,   prawość.   Rose   to   czuła.   Declan   przestrzegał 

swojego moralnego kodeksu. Podejrzewała, że były granice, których by nie przekroczył, nie 

wiedziała tylko, gdzie dokładnie przebiegały.

- Nie przekonamy się, o co mu właściwie chodzi i jaki jest, póki z nim nie pojedziemy 

- powiedziała. - A co, jeśli zabierze mnie, a was tu zostawi? Wprawdzie powiedział Jackowi, 

że  was też   zabierze,   ale  tak  naprawdę  nic  nie  jest w  stanie  zmusić  go  do spełnienia  tej 

background image

obietnicy. A co, jeśli zabierze was i zrobi z was swoich służących? Albo porzuci w jakimś 

sierocińcu?

Albo zabije obu chłopców i porzuci ich ciała przy drodze. Jego przysięga, że nie zrobi 

im krzywdy, przestanie obowiązywać, gdy tylko dokończą grę w wyzwania. No dobra, tego 

nie zrobi. Nie Declan. Z drugiej strony, żadnych gwarancji nie miała.

- Poza tym jeśli pojadę z Declanem, będę musiała być jego żoną. A Declan mnie nie 

kocha.

- Dlaczego? - zdumiał się Georgie.

- Bo nie jestem damą. Nie mam odpowiednich manier, nie jestem wyedukowana ani 

nie jestem słodka i skromna. Mówię, co myślę, i nie zawsze jestem miła. On zapewne myśli, 

że może mnie zmusić, abym stała się miła, ale bez znaczenia, co na siebie włożę i jak długo 

będziesz   układać   mi   włosy,   wciąż   będę   sobą.   -   Szorstką,   wulgarną   i   mało   spolegliwą, 

westchnęła. - Widzisz, Declan przyzwyczajony jest do wydawania rozkazów. W Dziwoziemi 

ludzie będą się prześcigali, by je wykonać. Ja taka nie jestem. Dlatego ciągle się kłócimy. 

Doprowadzilibyśmy się nawzajem do obłędu, gdyby Declan wygrał. Moja magia  jest jak 

uderzenie błyskawicy, precyzyjna, trzymana w ryzach, bo mam nad nią dobrą kontrolę. Magia 

Declana jest jak tornado. Strasznie, strasznie potężna. Zmiótł Amy połowę dachu.

- Serio?

- Serio, serio. Jego rozbłysk po prostu wybuchł i zmiótł całe stadko tych stworzeń, i 

zerwał połowę dachu. - Zamilkła nagle. Nie należało podkarmiać czci, jaką Georgie miał dla 

Declana. - Krótko mówiąc: nie możemy ufać Declanowi. Jest bardzo silny i nie chcemy być 

zdani na jego łaskę.

Gdyby pochodziła z dobrej rodziny Dziwoziemców, sytuacja byłaby zupełnie inna, 

myślała Rose, jadąc do domku Babci. Mogłaby mieć nauczycieli i ciuchy. W barwach natury. 

Byłaby beztroska i dowcipna. A Declan mógłby nawet pomyśleć,  że nie widział niczego 

fajniejszego od czasu, gdy w sklepach pojawił się krojony chleb. Mógłby nawet chcieć ją 

zdobyć.   To   byłoby   interesujące   doświadczenie:   arogancki,   lodowaty,   potwornie   potężny 

Declan   gnący   się   w   ukłonach,   proszący   do   tańca   na   balu   lub   gawędzący   z   Babcią   po 

francusku, zanim ośmieliłby się prosić o pozwolenie, aby zabrać Rose na spacer po parku. To 

byłoby naprawdę zabawne. Zgasiła uśmiech, który rozciągał jej usta. Lepiej nie fantazjować 

w  ten   sposób.  Sny  na  jawie   niczego   dobrego  jej   nie   przyniosą.  Nigdy nie   będzie   damą. 

Urodziła się Rubieżniczką, mieszańcem, kundlem. Dobra na... jak on to ujął? - wzajemną 

korzyść, ale nic więcej.

Wczoraj, kiedy podszedł tak blisko, zajrzała mu w oczy i zrozumiała, że Declan jej 

background image

pożąda. Nie jej - cudaka z białym rozbłyskiem, ale jej - kobiety. To nie było udawane jak 

spojrzenie, które zaprezentował wcześniej, tym razem Declan nie grał. To było absolutnie 

spontaniczne   i   szczere.   Otwarcie   pokazał,   że   Rose   go   pociąga,   i   zdruzgotał   ją   tym 

doszczętnie. Myślała o tym cały wieczór, a potem pół nocy i teraz znowu. Myślała, myślała i 

nie była  w stanie odpuścić. Pomysł  dzielenia z nim łóżka wprawiał Rose w dziwny stan 

szczęśliwego   przerażenia.   W   sumie   nie   było   to   niemiłe   uczucie   i   była   z   tego   powodu 

naprawdę na siebie wściekła.

W   domku   Rose   Declan   był   tak   nie   na   miejscu,   że   nigdy   nie   spodziewała   się   go 

zobaczyć za najbliższym zakrętem czy drzwiami. I kiedy wpadała na niego to przy porannym 

rozciąganiu się, to przy gotowaniu, jej serce wywijało koziołka. A to nie było bezpieczne. 

Obserwowanie go, rozmawianie z nim było niebezpieczne. Już się kiedyś dała ogłupić i nie 

mogła dopuścić do powtórki z rozrywki. Musiała wreszcie pozbierać myśli.

Kiedy pozwalała sobie na marzenia, to nigdy jakoś nie zdarzyło jej się wyobrażać 

sobie,   że   jest   obiektem   pożądania   błękitnokrwistego.   Wręcz   przeciwnie,   marzyła   o 

zwyczajnym,  miłym  facecie, który miałby stałą pracę. O kimś, kto kochałby ją tak samo 

mocno jak ona jego i troszczył się o nią tak, jak ona troszczyłaby się o niego. O kimś takim 

jak William. Tylko że na widok Williama jej serce nie wyprawiało żadnych dzikich harców.

Wyobraziła   sobie   siebie   w   Niepełni,   u   boku   zwyczajnego   faceta,   w   zwyczajnej 

rodzinie, chodzącą do zwyczajnej pracy... Dobry Boże! Własnoręcznie poderżnęłaby sobie 

gardło z nudów.

- Nie wiem, czego chcę - mruknęła do siebie.

Pięć   minut   później   zaparkowała   przed   domem   Babci   i   obrzuciła   go   krzywym 

spojrzeniem.   Éléonore   z   pewnością   umierała   z   chęci   podzielenia   się   z   wnuczką 

przemyśleniami   na   temat   Declana.   Rano   Rose   uniknęła   tej   rozmowy,   zasłaniając   się 

Georgiem, któremu trzeba było zrobić śniadanie. Może jej się poszczęści i teraz wyniesie 

skórę cało.

- Chodź, Georgie.

Mały   wydostał   się   z   samochodu   i   oboje   weszli   po   schodach   prosto   do   kuchni, 

przesyconej aromatem wanilii i cynamonu.

- Pachnie ciasteczkami - stwierdził Georgie.

Babcia Éléonore uśmiechnęła się i wręczyła mu talerz świeżych wypieków.

- Proszę bardzo. Może byś poszedł zjeść na werandzie, Georgie? A ja porozmawiam 

chwilę z Rose.

Rose przygryzła wargę. Wiedziała, co to oznacza, i uznała, że czas brać nogi za pas.

background image

- Przyniosłam twoje cztery dolary - oznajmiła, kładąc pieniądze na stole. - Nie mogę 

zostać, mam w ciężarówce mnóstwo zakupów. Jeszcze się zepsują.

- Siadaj. - Babcia wskazała krzesło.

Rose usiadła.

- Gdzie Jack?

- Z Declanem.

- A ty ufasz Declanowi na tyle, by powierzyć mu dziecko?

Rose się skrzywiła.

- Wymknęli się o poranku. Zanim się obudziłam, zdążyli wyjść poza zasięg czaru 

szpiegującego. Jack czci  ziemię,  po której  Declan stąpa, i najprawdopodobniej  chciał  się 

pochwalić swoimi umiejętnościami i znajomością Boru. Nie podoba mi się ten pomysł.  I 

zrobię mu awanturę, gdy już wróci do domu, ale nie sądzę, by Declan go skrzywdził albo 

pozwolił, by Jackowi stała się krzywda. Już raz go ocalił. Poza tym uważam, że Declan nie 

jest zdolny skrzywdzić dziecka.

- A na jakiej podstawie?

Rose wzruszyła ramionami.

- Takie mam wrażenie.

-   Wrażenie?   -   Babcia   wbiła   w   nią   intensywnie   niebieskie   spojrzenie.   -   Będziesz 

uprzejma opowiedzieć mi o tym błękitnokrwistym. Wszystko.

Wszystko zajęło jakieś pół godziny. Im dłużej Rose mówiła, tym niżej opadały kąciki 

ust Babci.

- Lubisz go? - zapytała, gdy Rose zamilkła.

- Dlaczego mi w ogóle zadajesz takie pytania? Ja...

- Rose! Lubisz go?

- Trochę - przyznała Rose. - Tylko trochę.

Babcia westchnęła.

- Przez większość czasu mam ochotę go udusić - dodała dziewczyna, by uspokoić 

Babcię. Z jakiegoś powodu ta próba tylko pogorszyła sytuację. Twarz Babci powlekła się 

bladością.

Que Dieu nous aide.

Boże dopomóż...

- Co takiego powiedziałam? Nie lubię go na tyle, by z nim wyjechać. Jest arogancki, 

nieznośny i...

Éléonore   uniosła   dłoń,   a   Rose   zamilkła.   Babcia   otworzyła   usta,   zamknęła   je   bez 

background image

słowa, a potem bezradnie pokręciła głową.

- Czego bym nie powiedziała, to tylko pogorszy sprawy - mruknęła.

- Co masz na myśli?

Babcia westchnęła.

- To twoja wada, Rose. Jesteś zbyt śmiała. Jak mój Cletus, jak twój ojciec. To taka 

cecha Draytonów, która tylko ściągnęła na nas kłopoty. Ruszysz za każdym wyzwaniem.

Rose   zamrugała.   Nie   goniła   za   wyzwaniami,   na   pewno   nie   świadomie.   A   już   na 

pewno nigdy tak o sobie nie myślała.

- A Declan, ten mężczyzna, jest niesamowitym wyzwaniem - mówiła dalej Babcia 

Éléonore. - Dumny i potężny. A wygląda... Sama najlepiej wiesz, jak on wygląda. Znam cię, 

wiem, że staniesz na głowie, flaki sobie wyprujesz, żeby tylko wygrać. Declan jest taki sam: 

zobaczył cię przez okno ze słuchawką przy uchu i ruszył do tylnych  drzwi, jakby zamek 

szturmował. Już zadecydował, że należysz do niego.

-   Ja   mu   to   oddecyduję   -   prychnęła   Rose.   -   Myśli,   że   wygrał.   No   cóż,   czeka   go 

niespodzianka, a może nawet dwie.

-   I   tego   właśnie   się   obawiam   -   mruknęła   Babcia.   -   Musisz   zrozumieć,   że   to 

niebezpieczny człowiek. Bardzo niebezpieczny. Przeklęłam go.

- Co zrobiłaś?!

-   Przeklęłam   go   -   powtórzyła   Babcia.   -   Tego   wieczora,   gdy   zadzwonił   William, 

Declan stanął w progu, pytając o ciebie. Nie wiedziałam, kim jest, więc go przeklęłam.

O Boże.

- Jaką klątwą?

- Gumowych nóg.

Rubieżnicy mieli wiele talentów. Umiejętność rzucania klątw i uroków nie była tu 

najrzadsza,   ale   należała   do   najsilniejszych.   Im   starszy   się   stawałeś,   tym   większej   mocy 

nabierały   twoje   klątwy.   Starsi   Rubieżnicy   posiadali   monopol   na   przeklinanie   i   nie   byli 

przyjaźnie nastawieni wobec tych, którzy próbowali go przełamać No chyba że pretendenci 

przekroczyli wiek średni. Dla niektórych oznaczało to ukończenie siedemdziesięciu lat.

Na   większość   klątw   nie   było   lekarstwa.   Musiały   być   przełamane   przez   cel   albo 

zwyczajnie   się   wypalić.   Jeśli   ofiara   zdołała   jakoś   przełamać   klątwę,   magia   zwracała   się 

przeciwko rzucającemu. I kiedy ten próbował poradzić sobie z konsekwencjami, mógł go 

znaleźć   o-mało-co-przeklęty,   uzbrojony   w   niezawodny   shotgun   z   zamiarem   poćwiczenia 

strzelania do celu. A jeśli klątwa trafiła, wtedy rodzina przeklętego zwracała się z prośbą o 

pomoc do starszych. Rubieżnik musiał mieć swoje lata i cieszyć się niemałym szacunkiem, 

background image

żeby klątwa uszła mu na sucho, w przeciwnym razie kara była natychmiastowa i dotkliwa.

Rose nauczyła się rzucać klątwy, gdy miała sześć lat, przez przypadek, jak wszyscy 

inni zresztą. Rodzina była na barbecue i pewna dziewczynka, Tina Watty, ukradła Rose lalkę, 

którą położyła na ruszcie grilla. Rose życzyła Tinie, żeby ta straciła za karę wszystkie włosy. 

Gdy tylko  powiedziała to głośno, jej magia trysnęła silnym  strumieniem i musieli iść do 

domu.   Następnym   razem   kiedy   się   spotkały,   Tina   nie   miała   już   długich   blond   włosów, 

zamiast   tego   jej   głowę   pokrywała   króciutka   szczecina.   Każdemu   było   wolno   raz   kogoś 

przekląć,  bo tak każdy się dowiadywał,  że jest w stanie  to zrobić.  Ale później  człowiek 

szybko uczył  się samokontroli albo czekało go prawdziwe piekło. Na szczęście dla Rose 

Éléonore   również   potrafiła   rzucać   klątwy,   i   to   najlepsze   we   Wschodnich   Wrotach,   jej 

wnuczka uzyskała więc bardziej niż gruntowną edukację w dziedzinie przeklinania. A żeby 

nauczyć się klątw w sposób odpowiedzialny, trzeba było doświadczyć każdej z nich. Babcia 

znała wiele klątw, a Rose bardzo chciała się uczyć. Gumowych nóg spróbowała, gdy miała 

dwanaście lat.

To była wyjątkowo bolesna klątwa. Ofiara miała wrażenie, że jej nogi ciągną się jak 

guma,   jak   stopiony   ser   na   pizzy.   Każda   próba   zrobienia   kroku   kończyła   się   oczywiście 

natychmiastowym   upadkiem.   Klątwa   nie   miała   żadnych   skutków   ubocznych   i   po   jakiejś 

godzinie mijała bez śladu, ale do tego czasu przeklęty mógł zwariować z bólu.

A Babcia rzuciła ją na Declana. Aż dziwne, że nie wyrżnął ich wszystkich w pień.

- Dlaczego go przeklęłaś?

Babcia wzruszyła ramionami.

- Zaskoczył mnie.

- I co się stało?

- Ten twój szlachcic stęknął tylko i się otrząsnął. Po prostu napiął mięśnie i zrzucił ją z 

siebie.  Wtedy walnęłam  go butelką  oliwy z oliwek. Oczywiście  chybiłam.  Uchylił  się, a 

potem   wyjął   mi   butelkę   z   rąk   i   doskonałą   francuszczyzną   oznajmił,   że   choć   jest   pod 

wrażeniem energii, z jaką bronię rodziny, to jeśli jeszcze raz spróbuję go uderzyć, gorzko 

pożałuję.

To pasowało do Declana.

- Jest świetny w zastraszaniu - stwierdziła Rose.

Babcia skinęła głową.

- Och, uwierzyłam mu. Poza tym klątwa się odbiła i musiałam usiąść. Wiesz, czym się 

zajmowałam,  zanim ten  pirat, twój  dziadek zawinął  do portu z tym  swoim powalającym 

uśmiechem?

background image

- Nie.

- Z naszej wsi pochodziła czeladź hrabiego d’Artois, z Królestwa Galii w Dziwoziemi. 

W szczególności moja rodzina służyła im przez lata. Wierz mi, rozpoznam wysoki rodowód 

od pierwszego wejrzenia. Nie wiem, co powiedział ci Declan, ale ten chłopak ma za sobą całe 

pokolenia błękitnej krwi.

Rose zamachała rękoma.

- Nie sądzę, żeby był kimś bardzo ważnym. Czasami zapomina zachowywać się jak 

błękitnokrwisty   i   jest   niemal   normalny.   Poza   tym   sprawdziłam   w   „Encyklopedii”,   erl 

Camarine jest tytułem grzecznościowym. Prawdopodobnie dostał go za służbę w Czerwonym 

Legionie.

Éléonore głośno wciągnęła powietrze.

- Co teraz powiedziałam?!

- Nic - odparła Babcia. - Zupełnie nic. Masz rację, Jack jest z nim bezpieczny. Tylko 

czy nie sądzisz, że lepiej sprawdzić, co porabiają?

Rose popatrzyła na zegar ścienny Trzydzieści minut po dwunastej. Spóźniała się, ale 

ta zmiana tematu była coś zbyt nagła.

- Czegoś mi nie mówisz.

- Słonko, mogłabym zapełnić spory pokój rzeczami, o których ci nie mówię.

Rose   znała   ten   błysk   w   oczach   Babci,   oznaczał,   że   dalsza   rozmowa   nie   ma 

najmniejszego   sensu.   Potrząsnęła   więc   tylko   głową   i   poszła   zobaczyć,   co   robi   Georgie. 

Znalazła go zwiniętego na sofie, spał smacznie.

- Zostaw go - odezwała się Babcia. - Potrzebuje wypoczynku. Odprowadzę go, kiedy 

wstanie.

Rose westchnęła, uścisnęła Babcię i wyszła.

Ruszyła  przez trawnik do ciężarówki. Łowca wyzwań. Nigdy by tego o sobie nie 

powiedziała. No dobrze, ćwiczyła rozbłysk, aż niemal stało się to jej obsesją, ale to dlatego, 

że miała mało innych zajęć.

Teraz musiała po prostu dostać się do domu i uciąć sobie długą pogawędkę z Jackiem 

na temat wycieczek gdzieś w dzicz w towarzystwie wroga rodziny. I wyjaśnić Declanowi... 

Co, do cholery, chciała wyjaśnić Declanowi? Że w chwilach, gdy zapominał o odgrywaniu 

szlachcica, pociągał ją jak lampa małą głupią ćmę?

Pojechała do domu. Declana i Jacka jeszcze nie było. Wypakowała zakupy i schowała 

w   lodówce,   zamrażalniku   i   spiżarni.   Zorientowała   się,   że   brakuje   torby   z   jabłkami   i 

pojemnika z truskawkami. Pewnie wciąż były w samochodzie. Wyszła z domu.

background image

Kiedy   podchodziła   do   forda,   pod   jej   stopą   chrupnęło   rozbite   szkło.   Połyskujące 

kawałki   stłuczonej   szyby   samochodowej   zostawiły   na   drodze   lśniący   szlak.   Szybkie 

spojrzenie upewniło ją, że szyba w jej półciężarówce była nietknięta. Rose przykucnęła i 

przyjrzała się odłamkom. Dziwne. To nie wyglądało na typowy rozprysk szkła po wypadku, 

tylko jakby ktoś rozsypał odłamki tak, by zwrócić jej uwagę. Mogłaby przysiąc, że kiedy 

wracała do domu, nie było ich tu.

Lśniący   ślad   kończył   się   przy   sośnie.   Rose   zmarszczyła   brwi,   spojrzała   w   górę   i 

zauważyła tablicę rejestracyjną przywiązaną do gałęzi kablem, 

SZEFFO

. Tablica Emersona. Co, 

do cholery...

Uważnym   spojrzeniem   obrzuciła   drogę.   Daleko   po   lewej   zauważyła   kawałek 

czerwonego   metalu.   Podbiegła.   Kawałek   maski   w   kolorze   pomidorowym,   identycznym 

odcieniu, jaki miał 

SUV

 Emersona. Brzegi były opalone palnikiem.

Dalej na drodze, tuż przed zakrętem, leżał kolejny fragment. Rose podeszła do niego, 

minęła   zakręt   i   zobaczyła   trzeci   kawałek.   Ten   dziwny   ślad   wiódł   z   jej   domu   w   stronę 

Niepełni. Bardzo dobrze. Wróciła do samochodu. Zamierzała sprawdzić, dokąd zawiodą ją 

części.

background image

Rozdział piętnasty

Éléonore wstała od stołu, na którym w formaldehydzie pływał mały kawałek bestii. Reszta 

ścierwa zaczęła się rozkładać, więc musiała je zakopać, bo nie mogła znieść potwornego 

smrodu.

- Mów do mnie - wyszeptała. Próbowała już wszystkiego. Poprosiła o pomoc Adele 

Moore, Lee Stearnsa i Lovedahla. Przewertowali swoje księgi i notatki, rzucili swoje czary, 

spalili zioła. Wybrała się nawet w odwiedziny do Elsie, czy raczej tego, co z niej zostało. 

Wszystko na nic. Wiedza mieszkańców Wschodnich Wrót okazała się niewystarczająca.

Czymkolwiek było to stworzenie, skądkolwiek pochodziło, było absolutnie złe. Co do 

tego zgodzili się wszyscy.

Plotki się rozprzestrzeniały. Na północy zniknął Malachai Radish z całą rodziną. Ktoś 

rozwalił ich przyczepę. Malachai nie słynął z bystrości, a skoro nie było też jego ciężarówki, 

to możliwe, że kompletnie stracił rozum i wyjechał razem z rodziną w bliżej nieokreślonym 

kierunku, nikomu nie mówiąc ni słowa. Jednak Éléonore jakoś nie mogła w to uwierzyć. 

Adele słyszała plotki o psach znikających  pod osłoną nocy. A Denie Vaughn coś wybiło 

wszystkie zwierzęta. Wybiło też niewielkie stado kóz karłowatych i udekorowało wzgórze, na 

którym się pasły, ich wnętrznościami.

Zostali   zaatakowani.   Strach   przygniótł   jej   pierś   lodowatym   ciężarem.   Dokąd   to 

wszystko zmierza? Czego chcą te potwory? Nie wiedziała. A na swoją obronę mieli tylko 

Rose i jej rozbłysk.

Éléonore w zamyśleniu potarła policzek. Rose... Jak nie urok, to sraczka. Ten dzieciak 

nie miał ani chwili wytchnienia. Erl Camarine przepełniał serce Éléonore niepokojem. Ten 

chłopak nie był falsyfikatem. Miał nienaganne maniery. Nienagannie się nosił. Kiedy rzucała 

klątwę,   wychwycił   odległe   echo   jej   akcentu   i   odpowiedział   nienaganną   francuszczyzną, 

językiem arystokratów. Czegoś takiego nie można łatwo podrobić. No i moc. Niesamowita 

moc. Widziała, co zrobił z domem Elsie. Amy powiedziała, że wystarczył mu jeden rozbłysk. 

Tego właściwie należało się spodziewać po czerwonym legioniście. Byli ostateczną bronią 

Adrianglii. Gdy była małą dziewczynką, Éléonore słyszała opowieści o Legionie. Walczyli 

jak demony. Część z nich nie była nawet ludźmi. Cóż, na Boga, erl robiłby w takim oddziale? 

Chłopak wyglądał jak urodzony podrywacz. Połamie serce Rose na kawałki.

background image

Westchnęła. W takich chwilach najbardziej brakowało jej Cletusa. Nie żeby stary łotr 

mógł tu jakoś pomóc. Tylko by się wyszczerzył radośnie i kazał jej zostawić dzieciaki w 

spokoju, żeby mogły się zabawić. Zawsze kierował się sercem, podczas gdy ona polegała na 

umyśle. Ale i tak tęskniła za nim boleśnie.

Zatonęła we wspomnieniach i rozważaniach. Kiedy się wreszcie ocknęła, herbata w 

filiżance była już zimna. Éléonore dotknęła czajniczka. Też wystygł. No trudno.

Będzie   musiała   dowiedzieć   się   więcej   o   tym   Declanie.   A   skoro   nie   było   Rose, 

Éléonore postanowiła zapytać Georgiego.

A to jej przypomniało, że powinna sprawdzić, co u małego.

Przeszła do salonu. Sofa była pusta.

- Georgie? - zawołała.

Odpowiedziała jej cisza.

- Georgie? - Zaczęła zaglądać do kolejnych pomieszczeń, kuchnia, sypialnia, kolejna 

sypialnia, łazienka, składzik. Tam był, gapił się przez okno.

Podeszła do wnuka i pogładziła blond czuprynę.

- A co ty tu tak sam robisz?

Zerknęła przez okno i zamarła. Na granicy kręgu barierowego czaiły się bestie. Dwie, 

cztery, sześć i więcej, więcej... Zbiły się w kupę, tłoczyły, wspinały jedna na drugą, tworząc 

dziwaczną piramidę. Éléonore aż się zachłysnęła. Kamienie kręgu były stare i mocne, ale im 

wyżej, tym słabsze było ich działanie.

Piramida była już wysoka na sześć bestii. Osiem. Dziewięć. Stwór na szczycie naparł 

na barierę i wpadł do wnętrza kręgu. Wylądował na czterech, otrząsnął się i ruszył w kierunku 

domu.

Georgie popatrzył na nią, w jego wielkich oczach czaił się strach.

- Idą tu.

Tuż przed granicą od głównej drogi odchodziła ostrym zakrętem zarośnięta ścieżka. 

Na tym zakręcie leżał fragment samochodowych drzwi, a w razie gdyby Rose nie zrozumiała 

aluzji,   drugi   ich   kawałek   leżał   nieco   dalej   na   ścieżce.   Rose   zaparkowała   samochód   i 

wyciągnęła dwudziestkędwójkę z torby. Była tak blisko granicy, że ten, kto zostawił jej ten 

ślad z części, mógł w każdej chwili ukryć się w Niepełni. Tam z rozbłysku Rose nie miałaby 

żadnego pożytku, ale kule przelecą przez granicę bez najmniejszego problemu.

Ruszyła  ścieżką. Kilka chwil później gęstwina lasu ustąpiła nagle wysokiej  trawie 

pastwiska. Przed Rose wznosiło się niewysokie wzgórze, na jego szczycie rósł majestatyczny 

background image

dąb. Kilka dziesięcioleci temu w drzewo uderzył piorun i oderwał jeden z wielkich konarów 

po prawej stronie. Historia głosiła, że jakiś półgłówek zapomniał, że w czasie burzy nie staje 

się pod samotnym drzewem, i kiedy piorun trafił w gałąź, ta, spadając, zabiła półgłówkowi 

konia. Od tamtego czasu gigantyczne drzewo nazywano Dębem Martwego Konia.

W pierwszej chwili stwierdziła, że drzewo wydaje jej się jeszcze bardziej przechylone 

niż zazwyczaj. Na jednej z grubych gałęzi wisiał spory obły kształt, kołysząc się leciutko. Co, 

do licha?!

Kształt jęknął.

Przechyliła   głowę,   mrużąc   oczy,   i   nagle   zrozumiała,   na   co   patrzy:   na   Emersona, 

owiniętego w płachtę białego plastiku, zawieszonego do góry nogami na pasach ze swojego 

samochodu.

Znów jęknął, tym razem słabiej. Rose odbezpieczyła broń, wzięła głęboki oddech i 

ruszyła powoli w kierunku swojego byłego szefa, uważnie obserwując otoczenie. Jej oczy 

szukały   najmniejszego   drgnienia,   które   mogłoby   świadczyć   o   nadciągającym 

niebezpieczeństwie.   Uszy   nasłuchiwały   najlżejszego   dźwięku.   Ale   słyszała   jedynie   wiatr, 

świerszcze i odległe szmery Boru.

Krok. Kolejny. Drżała. Już niemal mogła go dosięgnąć.

Twarz Emersona  miała  barwę dojrzałej  śliwki. Patrzył  na nią, ale spojrzenie  miał 

nieprzytomne, niewidzące.

- Już w porządku - powiedziała łagodnie. - Już dobrze. Już jestem.

Krew napływała mu do głowy. Rose musiała go zdjąć jak najszybciej.

Wargi Emersona poruszyły się lekko.

- Www...

- Tak?

- Www... wii... Wilk.

- Wilk?

- Wilk! - jego głos nieoczekiwanie nabrał mocy. - Wilk! Wilk! Wilk!

Wilk? Przecież wilk nie owinął go w folię i nie powiesił na drzewie.

- Dobrze, dobrze - mruknęła. - Uspokój się. Zaraz cię zdejmę.

Sięgnęła do pasów.

Czarny kudłaty wilk wyskoczył zza drzewa. Ogromny, wielki jak cielak, wlepił w nią 

złociste ślepia. To spojrzenie było zimne, okrutne i mądre. Zbyt mądre. To nie był zwykły 

wilk. Zmieniec.

Włoski   na   karku   Rose   stanęły   dęba.   Ona   sama   znieruchomiała   całkowicie.   We 

background image

Wschodnich Wrotach nie było zmieńca poza jej bratem.

Wilk otworzył pysk, prezentując wielkie kły o barwie kości słoniowej.

Rose złapała mocno Emersona i rozbłysła. Biały łuk Obrony Atamana przesunął się 

wokół niej, rozrywając pas samochodowy. Emerson spadł. Dwieście funtów bezwładności 

przewróciło Rose na ziemię.

Wilk zawarczał. To był przerażający dźwięk, furia i głód krwi splecione w okrutną 

obietnicę.

- Nie dostaniesz go - powiedziała twardo.

Potężne szczęki zatrzasnęły się o włos od niej.

Rose zalała fala paniki. Biały łuk podzielił się na trzy, a każdy obracał się tak szybko, 

że utworzyły nieprzerwaną barierę bieli wokół Rose i Emersona.

Wilk zatrzymał się zaskoczony.

Byli w pułapce. Nie mogła w nieskończoność utrzymywać  trzech łuków w ruchu, 

jednak żeby zaatakować wilka, musiałaby najpierw przestać się bronić. Spojrzenie wilczych 

ślepi   nie   pozostawiło   wątpliwości,   wystarczy   mu   ułamek   sekundy,   by  rozerwać   Rose   na 

strzępy.

Spowolniła nieco łuki, znów widać je było oddzielnie.

Wilk dyszał z wywalonym jęzorem, jakby śmiał się z jej wysiłków.

Rose jeszcze  bardziej  spowolniła  ruch  rozbłysku,  teraz,  przez  ułamek  sekundy po 

przejściu każdego z łuków nic jej nie chroniło. Kiedy kolejny łuk przesunął się w prawo, 

poderwała pistolet i wystrzeliła. Broń splunęła kulami i gromem.

Wilk skoczył w lewo, skrył się za pniem dębu i popędził w głąb Boru. Rose przełknęła 

ślinę. U jej stóp Emerson szlochał jak dziecko.

- Już go nie ma - powiedziała drżącym głosem. - Już uciekł.

Nie mogła znieść Emersona ze wzgórza. Nie mogła go nawet pociągnąć. Palce jej 

drżały.   Wyciągnęła   komórkę   z   kieszeni   spodni.   Dopiero   za   trzecim   razem   udało   jej   się 

wybrać numer.

-   Tu   Eric   Kaplan,   Ubezpieczenia   Kaplana,   w   czym   mogę   pomóc?   -   usłyszała   w 

słuchawce.

-   Tu   Rose.   Jestem   przy   Dębie   Martwego   Konia.   Mam   twojego   wuja,   musisz 

przyjechać tu i go odebrać.

- Szybciej, dziecko - Mémère ponaglała Georgiego. Wspiął się po drabinie na strych i 

odsunął na bok, wyciągając do niej rękę. Niosła ze sobą jedną ze strzelb dziadka. Wspólnymi 

background image

siłami wciągnęli drabinę i Mémère zaryglowała klapę. Nie na wiele im się to zda. Bestie i tak 

ich odnajdą. Oboje o tym wiedzieli.

- Będzie dobrze - mruknęła Mémère. - Będzie dobrze. Rzucimy czar...

- One jedzą magię, Mémère - powiedział Georgie cicho. - Lubią ją.

Na   dole   zadzwoniła   porcelana.   Georgie   poczuł   lodowaty   dreszcz.   Wzdrygnął   się. 

Ramiona  Mémère  zamknęły   się   wokół   niego.   Kolejne   naczynie   się   rozbiło.   Coś   było   w 

kuchni.

- Bądź cicho, dziecino - wyszeptała mu Mémère do ucha. - Cichutko jak myszka.

Nastała cisza. Minęła kolejna długa minuta.

Strych wokół nich był pusty, nie licząc kilku pudeł. Podłogę zaścielała gruba warstwa 

kurzu. Solidne drewniane okiennice na jedynym oknie zatrzymywały niemalże całe światło na 

zewnątrz.

Georgie czuł magię ogarów. Unosiła się na granicy jego zmysłów, czekając cicho i 

cierpliwie, czekając, by któreś z nich użyło swojej mocy i wystawiło się na atak.

Upiorny   dźwięk   pazurów   szorujących   po   ścianie   sprawił,   że   Georgie   niemal 

podskoczył. Wtulił się w Mémère, a ona przygryzła wargę i objęła go mocniej.

Nie mógł pozwolić, by ogary ją dopadły. Nie Mémère.

Ale jeśli otworzy umysł, ich magia dostanie jego. Przerażenie skręciło mu trzewia.

Pazury   zazgrzytały   o   dach.   Na   dole   coś   walnęło,   bezpośrednio   pod   nimi.   Bestie 

wiedziały, gdzie ukrywają się ich ofiary. Georgie dygotał. Zęby mu dzwoniły, palce u rąk i 

nóg stały się lodowato zimne.

Coś walnęło w deski po lewej. Skrobanie przybrało na sile. Bestie próbowały dostać 

się do nich przez dach.

Nie mógł pozwolić, by dopadły Mémère.

Georgie stawił opór przerażeniu. Zmusił lęk do kapitulacji. Odchylił się w ramionach 

Mémère. Nadszedł czas, by znaleźć to, co zgubione.

Sięgnął na zewnątrz, przeszukując rozległą ciemność mocą swojego umysłu. Magia 

ogarów   ruszyła   ku   niemu   dławiącą   falą,   niczym   powódź   śluzu   zbrojnego   w   tysiące   ust. 

Georgie zakrztusił się. Coś wewnątrz niego zaszlochało. Usta ugryzły go tysiącami ostrych 

ząbków, owijając  się wokół nóg, wyżej  i wyżej.  Jego umysł  płonął  cierpieniem.  Sięgnął 

jeszcze   dalej,   desperacko   pragnąc,   by   ktoś   go   usłyszał,   zanim   obca   magia   pochłonie   go 

całkiem.   Usłyszał   niesamowicie   odległe   wołanie  Mémère,   powtarzała   jego   imię.   Jej   głos 

pełen był łez.

Sięgnął ku Rose, ale była zbyt daleko. Nie mógł do niej dotrzeć. Musiał znaleźć kogoś 

background image

innego. Szukał, jego umysł uginał się pod naporem tamtych, aż wreszcie znalazł. Jasną białą 

gwiazdę świecącą w ciemności. Ostatkiem sił dotknął jej.

Otchłań obcej magii rozstąpiła się pod nim jak paszcza straszliwej bestii i połknęła go 

całego.

Jack siedział na blacie kuchennej wyspy i obserwował, jak Declan z talerzem w ręku 

przeszukuje   lodówkę.   Żołądek   Jacka   burczał   protestująco.   Cały   ranek   spędzili   w   Borze, 

śledząc bestie. Declan nazywał je ogarami. Powiedział, że nie można ich zastrzelić. Kule 

przelecą przez nie na wylot. Jedyny sposób, by je zabić, to pociąć na kawałki albo usmażyć 

magią.

Tropił ich woń godzinami, ale większość śladów prowadziła poza Bór, a nie w głąb. 

Declan szedł za nim wszędzie. Jack uznał, że w takim towarzystwie mógłby bawić w dziczy. 

Declan był cichy i nie robił żadnych  głupot. Ale teraz obaj byli  zmęczeni i głodni. Jack 

myślał, że Rose będzie na nich czekać z lunchem, ale dom był pusty. Zamiast tego mogli z 

Declanem pobuszować w lodówce.

- Wygląda na to, że mamy dość jedzenia, żeby wyprawić ucztę. Możemy nawet zrobić 

sobie kotlety Rubieżników... - Declan upuścił talerz, którzy rąbnął o podłogę z trzaskiem. 

Jack aż podskoczył.

- Zostań tu! - huknął Declan z twarzą wykrzywioną strasznym grymasem. - Nie idź za 

mną, nie wychodź z domu! Rozumiesz?!

Jack skinął głową.

- Idę po twojego brata. Nie wychodź!

background image

Rozdział szesnasty

Éléonore tuliła Georgiego w ramionach. Przelewał się przez ręce, bezwładny i zimny. Czuła 

pod palcami, jak jego puls trzepocze niczym umierający motylek. Starała się sięgnąć do niego 

raz za razem, ale on ześlizgnął się gdzieś w otchłań, daleko poza zasięgiem jej mocy.

Poniżej dom trząsł się w posadach, trzeszczał pękającym drewnem, dygotał hukami, 

ale to nie miało znaczenia.

Liczył się tylko ochrypły szept, w który wlewała każdą kropelkę swojej mocy.

- Chodź, kochanie, wróć do mnie.  Wróć do swojej  grand-merè.  Nie chcesz mnie 

przecież zostawić, prawda?

Wyczuwała jedynie mrok.

- Chodź do mnie, dziecinko.

Moc ją przepełniała. Blady blask popłynął z jej twarzy ku koniuszkom palców. W 

ciemności strychu, w ciemności, która pochłonęła Georgiego, Éléonore świeciła jak latarnia 

morska.

- Wróć do mnie.

Tak była zdeterminowana, by odnaleźć wnuka, że dopiero po kilku sekundach dotarło 

do niej, że odgłosy rujnowania domu nagle ucichły. Klapa na strych stęknęła. Ktoś lub coś 

pociągnęło z dołu za przymocowaną do niej linę. Éléonore zaczęła śpiewać bezdźwięcznie, 

gromadząc w sobie moc. Nie mogła rozbłysnąć jak Rose, ale miała starą magię. Nie podda się 

bez walki.

Kolejne szarpnięcie oderwało zasuwę. Drabina opadła.

Magia gromadziła się wokół Éléonore niczym chmura śmierci. Pasma wrogiej energii 

przestrzeliły blask, skręcając się wokół niej niczym rozwścieczone węże. Czar zabierze jej 

życie, ale nie miała wyboru. Zrobi wszystko, byle tylko kupić Georgiemu choć kilka minut.

Magia kłuła w opuszki palców, domagając się uwolnienia.

- Tu Declan! - rozległ się męski głos. - Wchodzę!

Zobaczyła w otworze klapy jasną czuprynę. Twarz miał całą w srebrnych plamkach.

Magia śmierci rozwiała się, zastąpiona przez pragnienie ocalenia Georgiego.

- Szybko! - ponaglił ją Declan.

- On gaśnie! - Wcisnęła mu chłopca w ramiona. Złapał drobne ciałko i zniknął na 

background image

dole. Ruszyła za nim.

Declan pobiegł przez kolejne pomieszczenia. Éléonore za nim, przeskakując odłamki 

mebli i ścierwa bestii. Wpadli do kuchni. Declan jednym ruchem ramienia oczyścił stół i 

położył  na  nim  chłopca.  Podniósł  powieki,   odsłaniając   cieniutkie   obwódki   błękitu   wokół 

rozszerzonych źrenic.

- Potrzebuję świecy - zażądał.

Éléonore odwróciła się, ślizgając na krwi rozchlapanej na podłodze, i złapała świecę i 

pudełko zapałek. Trzęsącymi się dłońmi zapaliła knot.

Declan wyjął z kieszeni niewielki woreczek, wyciągnął z niego mały kawałek papieru, 

nasypał nań ziół, po czym zwinął jak papierosa i podpalił. W powietrzu rozszedł się ostry 

słodki aromat. Zrozumiała, co próbował osiągnąć, i natychmiast uniosła głowę wnuka. Declan 

trzymał palące się kadzidło pod nosem chłopca.

Mały  nawet   nie   drgnął.   Declan   nabrał   dymu   w  usta,   rozchylił   wargi   Georgiego   i 

wdmuchnął mu dym do buzi.

Nic.

Odszedł, pomyślała Éléonore. To koszmar. To musi być koszmar.

Declan   miał   ponurą   minę.   Złapał   za   koszulkę   Georgiego   i   rozdarł   ją,   odsłaniając 

drobną klatkę piersiową.

- Połóż go płasko - polecił.

Złapała go za rękę i zobaczyła, jak jego moc wzbiera bielą.

- Nie! Zabijesz go!

Odsunął ją, naparł na pierś Georgiego i rozbłysnął. Iskra magii popłynęła przez drobne 

ciałko.

Powieki   małego   uniosły   się   gwałtownie,   ale   odsłoniły   tylko   białka   wywróconych 

oczu. Georgie wydał z siebie okropny skrzeczący dźwięk, jak nienaoliwione drzwi, a Declan 

wepchnął płonące zioła prosto pod jego nos.

Georgie   odetchnął   dymem.   Kaszlnął   i   odetchnął   jeszcze   raz,   mrugnął   i   Éléonore 

zobaczyła błękit jego oczu.

Mémère - szepnął i kaszlnął, uwalniając przy tym obłoczek dymu.

Porwała go w ramiona. Wdychała zapach jasnych włosków, posłuchała bicia serca i 

wreszcie uwierzyła, że chłopczyk żyje.

- Musimy ruszać - odezwał się Declan gwałtownie. - Tu was nie obronię. Możesz 

nieść chłopca?

Potrzebował ramion do miecza. Zgarnęła Georgiego ze stołu.

background image

- Trzymaj się mnie, kochanie.

Declan dobył miecza z pochwy na plecach i ruszył naprzód. Éléonore szła za nim i po 

chwili dotarło do niej, że jego plecy są całe w szkarłacie. Krew bestii była srebrna.

Przeszli   przez   kuchnię   do   frontowych   drzwi.   Declan   otworzył   je   kopniakiem.   Z 

prawej skoczył na niego ogar i został przecięty na pół błyskiem stali.

Declan przeszedł przez werandę i skinął głową do Éléonore. Dołączyła do niego.

Po lewej, przy krzewach okalających trawnik, zepsuta magia rozkwitła nagle niczym 

zatruty kwiat, rosnący na zwłokach kilku bestii. Szarosrebrna krew utworzyła wielką kałużę.

Srebrzysta   powierzchnia   zalśniła,   utworzyła   spiralną   fontannę,   ciemniejąc   nagle   i 

przybierając kształt męskiej sylwetki. Éléonore nie mogła dostrzec twarzy ani innych cech, 

tylko czarny kształt, niczym dziura w materii świata.

- Chcę tylko chłopca. Tylko posmakować... - zasyczał cień.

Declan obrócił się błyskawicznie. Grymas wykrzywił mu twarz. Potok bieli popłynął 

wściekłą falą, unicestwiając ścierwa, kałużę i potworny cień.

- Chodźmy - ponaglił Declan. - Krąg wokół domu Rose jest mocniejszy. Pospieszmy 

się.

Nagle   Éléonore   usłyszała   odległy   warkot   silnika.   Chwilę   później   zza   zakrętu 

wyskoczyła ciężarówka. Przez przednią szybę dostrzegli twarz Rose.

Rose delikatnie podciągnęła koc, okrywając Georgiego, i spojrzała na Babcię.

- Dobrze się czujesz?

Babcia potaknęła milcząco. Rose przytuliła ją mocno. Éléonore była zwykle pulchną, 

wesołą osóbką, ale teraz, pod tymi wszystkimi warstwami poszarpanej tkaniny, wydawała się 

niesamowicie krucha. Delikatnie poklepała wnuczkę po ramieniu.

- Myślałam, że go straciłam.

- Nie straciłaś.

Tak długo, jak Rose sięgała pamięcią, Babcia była źródłem siły i oparcia. Jedynym 

stałym elementem w życiu Rose. Matka umarła jeszcze przed swoją śmiercią. Dziadek zmarł. 

Próby polegania na tacie przynosiły tylko ból i smutek. Ale Babcia była  zawsze obecna, 

zawsze pewna, co zrobić, a jeśli nie mogła pomóc, to przynajmniej sprawiła, że śmiali się 

głośno z kłopotów. Teraz zabrakło jej humoru. Siedziała na swoim krześle, słaba i siwa. 

Nawet jej nastroszone włosy opadły. Serce Rose ścisnęło się boleśnie.

- Chciałabyś filiżankę herbaty? - zapytała.

- Nie. - Babcia patrzyła na chłopców. Georgie spał. Jack zwinął się obok niego, nie 

background image

zapadł w sen, po prostu leżał tak, cichy i nieruchomy, obserwując brata spod przymrużonych 

powiek.

- Chcę tylko posiedzieć - powiedziała Babcia cicho. - Potrzebuję chwili, żeby dotarło 

do mnie, że obaj są bezpieczni. Idź. Zobacz, co z Declanem. Ma rozerwany grzbiet.

Rose przyglądała jej się przez chwilę, po czym cicho wymknęła się z pokoju. Declan 

siedział przy kuchennym stole. Zdjął lamelkę i koszulę, siedział tyłem do niej, więc widziała 

jego plecy. Dwa długie paskudne rozcięcia naznaczyły złotawą skórę. W głębokich ranach 

zastygała krew.

Rose poczuła lodowatą igłę niepokoju. Mimo całej jego siły mógł zginąć w tamtym 

domu, rozerwany na strzępy.

- Nie umiesz pewnie zszywać ran? - odezwał się.

- Masz szczęście. Umiem. - Przyniosła z łazienki apteczkę. - Ale mogę zabrać cię do 

szpitala, jeśli chcesz. Mam teraz pieniądze dzięki tobie.

Pokręcił głową.

- Ufam ci.

-   Słynne   ostatnie   słowa.   -   Podała   mu   szklankę   wody   i   dwie   kapsułki   Aleve.   - 

Przeciwzapalne. Trochę złagodzą ból i zmniejszą opuchliznę. Połknij, nie gryź.

- No cóż, myślałem, że fajnie by było wetknąć je sobie w nos i udawać morsa, ale 

skoro nalegasz, to połknę.

Rose   zamrugała   spłoszona.   Zbyt   dużo   Jacka   i   Georgiego,   za   mało   kontaktu   z 

dorosłymi. Za chwilę zagrozi mu konfiskatą jego komiksów, jeśli nie skończy obiadu.

- Jack zawsze próbuje je pogryźć - mruknęła wyjaśniająco. - Przepraszam.

- Powiedział mi, że próbował zjeść karton.

- I świece. I mydło. - Rose otworzyła apteczkę i zaczęła pracować, nie przerywając 

opowieści. - Raz, kiedy był jeszcze malutki, wieszałam pranie na podwórku. Jack siedział na 

trawie obok mnie. Odwróciłam się na dziesięć sekund, a on zniknął. Zanim go złapałam, całą 

buzię   miał   wysmarowaną   sokiem   z   czerwonych   jagód.   Natychmiast   zmusiłam   go   do 

wymiotów, a on zasnął w moich ramionach. Myślałam, że stracił przytomność, zatruty. Mój 

tato zabrał samochód, więc pobiegłam do Babci z Jackiem na rękach.

Wyciągnęła torebkę strunową, a z niej kawałek białego płótna, rozwinęła materiał, 

wyjęła trzy zakrzywione igły i dwadzieścia kawałków przyciętej nici, każdy długości mniej 

więcej stopy. Nawlekła trzy igły, nalała wody do garnuszka, włożyła do niego igły, nici i 

maleńkie szczypczyki, a potem wszystko postawiła na ogniu.

- Jak się to skończyło? - zapytał Declan.

background image

- Okazała się, że to była szkarłatka. Jej jagody są trujące, ale nie zjadł ich tyle, żeby 

wyrządziły mu jakąś szkodę. Wciąż pamiętam każdy krok tego biegu. Najgorsze pięć minut 

mojego życia.

- Ile miałaś lat?

- Szesnaście. Chodź. Trzeba to wszystko przemyć.

Poszedł za nią do łazienki, gdzie obmyła mu plecy ciepłą wodą za pomocą prysznica. 

Potem wrócili do kuchni, żeby dokładniej zbadać rany, bo tam światło było lepsze.

-   Tylko   górną   trzeba   zszyć.   Niższa   rana   jest   płytsza   i   możemy   zabezpieczyć   ją 

plastrem i bandażem.

Wyłączyła garnuszek i pozwoliła igłom ostygnąć w czasie, gdy umyła ręce mydłem aż 

po same łokcie i otworzyła buteleczkę z betadyną.

- Jesteś uczulony na owoce morza?

- Nie. Możesz używać jodyny. Nic mi się nie stanie.

- O, to dobrze. - Nasączyła gazę i kontynuowała czyszczenie ran. Jego plecy były 

nieruchome jak wykute ze skały. Aż nadto wielkie i pokryte węzłami mięśni, i poznaczone 

bliznami.

- Nie musisz być takim twardzielem - zauważyła.

- A lubiłabyś mnie bardziej, gdybym płakał?

- Nie. - Skończyła czyścić i bandażować niższą z ran. - Ostatnia szansa na chirurga z 

Niepełni.

- Nie trzeba.

Rose podniosła pierwszą igłę pęsetką. Potrzymała ją chwilę w powietrzu, żeby mieć 

pewność, że igła i nić ostygły. A potem zbliżyła do siebie brzegi rany i zaczęła szyć. W tym 

momencie obaj chłopcy by płakali. Ona sama by płakała, a miała już okazję zszywać własne 

rany. W końcu człowiek popadał w pewne odrętwienie i nie czuł już bólu. Ale pierwsze kilka 

szwów   bolało   jak   cholera.   A   on   po   prostu   sobie   siedział.   Był   naprawdę   przerażającym 

draniem.

-   Szybko   ci   idzie   -   powiedział.   Jego   głos   nabrał   głębszych   tonów.   Gdyby   nie 

wiedziała, że to bez sensu, mogłaby uznać, że Declan z nią flirtuje. Jednak musiałby być 

kompletnie pomylony, by flirtować, kiedy ona wbijała ostry metal w jego świeże rany.

-   To   nie   jest   moje   pierwsze   rodeo   -   mruknęła.   -   W   Dziwoziemi   też   są   rodea?   - 

zapytała, chcąc zająć myśli czymś innym niż wbijanie wielkiej igły w żywą tkankę.

- Są. To sport narodowy Republiki Teksasu.

- Teksas jest republiką? - Zawiązała supełek i zaczęła następny szew.

background image

- Dziwoziemia i Niepełnia są swoimi lustrzanymi odbiciami. Te same kontynenty, te 

same oceany. W Niepełni kontynent Ameryki Północnej podzielony jest z boku na bok.

- Co masz na myśli?

Zamilkł na ułamek sekundy, kiedy igła wbijała mu się w plecy, ale kiedy się odezwał, 

jego głos nawet nie zadrżał:

- Państwa są ułożone poziomo: Kanada, Stany Zjednoczone, Meksyk. W Dziwoziemi 

podział jest pionowy, bo tak zasiedlano kontynent. Na wschodzie leży Adrianglia. W centrum 

Księstwo Luizjany, które jest częścią Zjednoczonego Królestwa Galii.

- Galii?

-   To   królestwo   Starego   Świata.   Plemiona   galijskie   podzieliły   się,   tworząc   kilka 

królestw: Celtica, Belgica i Gallica.

Francja i Belgia, zgadła.

- Niemal skończyłam - mruknęła. - Co jest na zachód od Luizjany?

- Republika Teksasu. I Demokracja Kalifornii.

- A Meksyk?

- Nadal należy do Kastylii. Hiszpanii.

Skończył im się kontynent, a ona jeszcze roboty nie skończyła.

- A skąd Adrianglia ma swoją nazwę? - Wiedziała to, ale chciała, żeby do niej mówił.

- Bo odkrył ją Adrian Robert Drake. Który ogłosił te ziemie własnością Królestwa 

Anglii. W przeciwieństwie do Kolumba z Niepełni wiedział, że odkrył nowy kontynent, a nie 

drogę do Indii.

- Jak na błękitnokrwistego sporo wiesz o Niepełni - stwierdziła, wiążąc ostatni szew.

- Służę Księciu Południowych Prowincji. Rubież graniczy z jego ziemiami. Uczono 

mnie o Niepełni, ponieważ moim obowiązkiem jest dopilnowanie, by ludzie tam nie uciekali. 

Umiem korzystać z telefonu, strzelać z pistoletu, w teorii potrafię nawet prowadzić samochód, 

aczkolwiek w praktyce bym się obawiał spróbować.

-   Skończyłam   -   oznajmiła.   -   Teraz   możesz   iść   do   swojego   pokoju   popłakać   w 

samotności.

-   Tylko   jeśli   pójdziesz   tam   ze   mną.   -   Złapał   jej   dłoń.   Dotyk   jego   skóry   niemal 

przyprawił ją o dreszcze.

- Masz bardzo delikatny dotyk. Prawie nic nie poczułem.

- Nie okłamuj, kłamczuchu. Potrzebuję tej ręki, żeby cię zabandażować.

Trzymał   jej   dłoń   jeszcze   przez   sekundę,   po   czym   powoli   rozwarł   palce.   Rose 

zabandażowała ranę i zaczęła chować igły. Declan nie sprawiał wrażenia zmęczonego. Był 

background image

tak samo frapujący jak zawsze.

- Dziękuję - powiedział.

- Nie, to ja ci dziękuję. Za uratowanie Georgiego i mojej Babci.

Cały stres, napięcie zwaliły się na nią w jednej chwili. Jej zaradność pękła niczym 

bańka mydlana. Z trudem hamowała łzy.

- Skąd wiedziałeś, że potrzebują pomocy?

- Mały mnie wezwał - wyjaśnił. - Pewnie zdawał sobie sprawę, że to wyda go na 

pastwę magii ogarów. Myślę, że bał się o twoją Babcię, więc się poświęcił.

- Georgie ma zbyt wielkie serce, żeby mu to wyszło na zdrowie - stwierdziła. Prawie 

go straciła. Nigdy więcej. Nigdy więcej żadnych dziwnych wypraw. Musi siedzieć w domu z 

chłopcami, póki ten cały bałagan się nie skończy. - Ile tam było ogarów?

Declan wzruszył masywnymi ramionami.

- Kilka.

- Ile? - naciskała.

- Czternaście. Niestety dom jest wąski, więc nie mogłem użyć rozbłysku. Domyśliłem 

się, że Georgie i madame Éléonore mogą szukać schronienia na strychu. Zawalenie domu 

byłoby   nie   najlepszym   pomysłem.   Zasadniczo   zaleca   się,   by   ludzie,   których   ratujesz, 

pozostali żywi.

Po prostu stwierdził fakt, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. Wpadł 

do domu pełnego potworów i uratował ludzi, którym nic nie był winien.

- Chciałabym móc ci się jakoś za to odwdzięczyć - powiedziała, wycierając ręce.

- Możesz.

Podniosła wzrok.

- Co mogę dla ciebie zrobić?

- Możesz mnie pocałować, Rose.

Zamarła z ręcznikiem kuchennym w zaciśniętych dłoniach. Musiała się przesłyszeć.

- Na pewno zasługuję na jeden pocałunek w zamian za uratowanie twojego brata.

- Dlaczego chcesz, żebym cię pocałowała?

- Chcę wiedzieć,  jak smakują twoje usta. - Jego własne rozciągnęły się wolno w 

uśmiechu. - Nie mów mi, że o tym nie myślałaś.

Myślała, ale prędzej by umarła, niż się do tego przyznała.

- Nie wydaje mi się, żebym myślała.

- Jeden pocałunek - powiedział. - Czy może się boisz?

Ten sam cudowny strach, który ogarniał ją na samą myśl o dotknięciu Declana, teraz 

background image

kompletnie ją obezwładnił.

- Wcale nie - skłamała.

- To mnie pocałuj.

To była szansa. Mogła go pocałować bez poczucia winy, bez przyznawania się do 

czegokolwiek. Drugiej takiej okazji nie będzie. Jeśli dożyje setki i spędzi całe życie tu, na 

Rubieży, przynajmniej będzie mogła opowiadać wnukom, że kiedyś, dawno temu, pocałowała 

jednego szalonego szlachcica z Dziwoziemi. Przecież kochała wyzwania, prawda? Czy nie 

tak postąpiłaby kobieta kochająca wyzwania?

Rose   podeszła   do   niego   i   oparła   dłonie   na   blacie   pomiędzy   jego   rękoma.   Gdyby 

podniósł ręce, mógłby ją złapać, to powinno skłonić ją do ostrożności, ale tak się nie stało. 

Biegła po ostrzu szlacheckiego miecza. Jeden błąd i zrani się śmiertelnie. Podobało jej się to.

To tylko pocałunek. Przestań robić z tego wielkie halo.

Pochyliła   się   ku   niemu.   Ich   wargi   dzielił   zaledwie   cal.   Oczy   Declana   były 

niesamowicie zielone. Jak źdźbło trawy prześwietlone słońcem.

- Pocałuję cię, ponieważ ocaliłeś mojego brata - wymruczała. - Z żadnego innego 

powodu.

- Należycie odnotowane - odpowiedział.

Pochyliła się jeszcze odrobinę. Ich usta niemal się zetknęły.

- To bardzo złe - mruknęła. Całe jej ciało drżało w oczekiwaniu.

- To tylko pocałunek. Nie żebym prosił cię o zrobienie czegoś... nieprzyzwoitego.

Z pewnością wyglądał na kogoś, kto ma ochotę na coś nieprzyzwoitego. Zwilżyła 

wargi językiem i pocałowała go.

Rozchylił wargi. Jej język odnalazł jego. Dotknęła go leciutko i zrozumiała, że Declan 

się powstrzymuje, ani na chwilę nie tracąc żelaznej kontroli. I nagle zapragnęła go złamać, 

sprawić, że straci rozsądek, tylko po to, by udowodnić, że może to zrobić. Zaatakowała. Jej 

język  tylko muskał jego wargi, delikatny i szybki, kusił, nie pozwalał Declanowi poznać 

smaku jej ust. W jego gardle narodził się głuchy pomruk, czysto zwierzęcy dźwięk, który 

sprawił, że chciała przycisnąć się do szerokiej piersi szlachcica.

Poczuła, gdy skończyła się jego cierpliwość.

Ramiona zamknęły się wokół niej, przyciągnęły ją i Declan oddał pocałunek. Wpił się 

w nią. Jego język odnalazł drogę do jej ust. W głowie zaczęło jej się kręcić. Smakował jak 

narkotyk. Niesamowite ciepło eksplodowało jej w piersi i popłynęło w dół. Pragnęła jego 

dotyku tak bardzo, że całe jej ciało bolało.

Jeszcze chwila, a rozbierze się dla niego do naga.

background image

Odchyliła się. Wciąż ją obejmował, ale gdy zrobiła krok do tyłu, wypuścił ją z objęć.

- Czy to było wystarczająco przyzwoite, lordzie Camarine?

Wyglądał, jakby się miał na nią rzucić.

- Owszem.

- Myślałam, że ten pocałunek powinien być wart zapamiętania - powiedziała. - To w 

końcu twoja nagroda.

Płonęła. Powietrze wokół niej było gęste jak klej. Z trudem nabierała go w płuca.

Declan miał pewien problem z zaakceptowaniem odległości między nimi. Spodnie nie 

kryły sporego wybrzuszenia.

- Lepiej odetchnę świeżym powietrzem - powiedziała, odwracając się od niego.

- Czekaj.

Czuła   go   tuż   za   plecami.   Oparł   się   o   nią,   odsunął   na   bok   jej   włosy   i   delikatnie 

pocałował w kark.

Dreszcz pobiegł wzdłuż kręgosłupa Rose.

Objął ją jedną ręką za ramiona i przyciągnął do siebie.

- Rose - szepnął do ucha, najprawdopodobniej wiedząc, co z nią robi to jedno słówko 

wypowiedziane tym tonem. Drugą ręką złapał ją w talii. - Zostań.

Ponownie pocałował jej kark. Musiała naprawdę się wysilić, żeby nie zacząć ocierać 

się o niego jak kociak gotów na pieszczoty. Och, weź się w garść. Nie rozpływaj się tak - on 

dokładnie tego chce.

- To był miły pocałunek - usłyszała swój głos. - Ale za więcej dziękuję.

Wyplątała się z jego ramion.

- Wciąż masz dwa zadania do wypełnienia - przypomniała mu i uciekła na werandę.

background image

Rozdział siedemnasty

Na zewnątrz popołudniowe słońce świeciło  jasno. Rose odetchnęła  głęboko, próbując się 

uspokoić. Część niej chciała  biegiem  wrócić do domu, druga część śmiała  się cynicznie. 

Pobiec i zrobić co? Wrzeszczeć „tu jestem, weź mnie, weź mnie”?

Potrząsnęła głową. To trzeba było Declanowi oddać. Facet wiedział, jak uwodzić. Nie 

żeby się musiał jakoś specjalnie starać, szczególnie jeśli się wzięło pod uwagę, jak wyglądał i 

jakim łatwym kąskiem była ona. „Będziesz absolutnie bezpieczna, Rose, bla-bla-bla”. Ta, 

jasne. Bezpieczna. W końcu będzie musiała wrócić i spojrzeć mu w oczy. Nie miała pojęcia, 

jak tego dokonać.

Mieszkał w jej domu, a to znaczyło, że potrzebowała natychmiast awaryjnego zestawu 

żelaznych zasad. Żadnego oglądania porannych baletów z mieczem. Żadnych myśli na jego 

temat, chyba że na temat zadań, własnej wygranej i skopaniu mu tyłka. Żadnych...

Na trawniku stał mężczyzna, tuż za linią kręgu. Migotał lekko, ciemny, półprzejrzysty, 

jakby składał się z licznych warstw cienkiego nylonu. Jego twarz skrywał kaptur, ale Rose 

widziała dłonie o barwie starych sińców, zupełnie jak skóra ogarów.

- Trochę to trwało, zanim mnie zauważyłaś, moja droga - powiedział. Miał miękki 

głos człowieka kulturalnego i bywałego w świecie, graserował lekko. Jak Declan. - Miałem 

rację. Jesteś przepyszna.

A co to, do cholery, miało znaczyć?

Zeszła z werandy i powoli podeszła do obcego. Wydawał się unosić nad kałużą szarej 

mazi, jaką ogary miały zamiast krwi. Kiedy Rose podeszła bliżej, zobaczyła ciała dwóch 

bestii, które rozpuszczały się gwałtownie.

Im bliżej podchodziła, tym bardziej nieznośny stawał się smród magii. Jeszcze trochę. 

Na tyle blisko, by móc dosięgnąć go rozbłyskiem w razie konieczności.

- Kim jesteś? - zapytała.

-   Jestem   lord   Casshorn   Eratres   Sandine.   -   Postać   pochyliła   głowę   w   eleganckim 

ukłonie.   -   To   przyjemność   móc   cię   poznać.   Aczkolwiek   grzeczność   w   zaistniałych 

okolicznościach   jest   zupełnie   zbędna.   Jednakże   przyzwyczajenie   drugą   naturą   człowieka, 

musisz mnie zrozumieć i wybaczyć mi tę słabostkę.

Casshorn,   ten   sam,   który   zaadoptował   zmiennokształtnego   przyjaciela   Declana. 

background image

Wewnętrzny alarm wysłał jej deszcz lodowatych igieł wzdłuż kręgosłupa. To nie mógł być 

zbieg okoliczności. Zmusiła się, żeby zachować spokój.

- Ogary, które nas atakują, należą do ciebie?

- W sensie dosłownym to nie należą do nikogo. Ale ja je prowadzę i zamierzam nadal 

nimi kierować - mówił tonem tak rzeczowym, brzmiał tak zwyczajnie, jakby wpadł do niej na 

herbatkę i teraz omawiali ostatnie sąsiedzkie plotki, siedząc na werandzie. - Jestem... ich 

częścią.   A   one   są   częścią   mnie.   To   najdziwniejsza   z   symbioz.   -   Podniósł   dłoń,   by 

zaprezentować ją Rose.

Na końcu zbyt długich, powykrzywianych palców wyrzynały się zaczątki szponów.

- Jesteśmy jednością - powiedział. Ciemna kurtyna magii rozwinęła się i popłynęła po 

obwodzie kręgu, strzelając w górę jęzorami ciemności. Jaskrawe nici fioletu i żółci znaczyły 

ją niczym sieć żył. Mroczna moc uderzyła w barierę kręgu, rąbnęła w kamienie, próbując 

dostać się do środka. Rose cofnęła się odruchowo, ale krąg wytrzymał.

- Dlaczego nas zabijasz?

- Dla waszej magii. Śmierć w tym procesie jest raczej skutkiem ubocznym. To bardzo 

proste, naprawdę. Wasze ciała zawierają magię. Moje ogary zbierają ją i przynoszą do mnie, 

co pozwala mi na wytworzenie większej ilości ogarów i tak dalej, i tak dalej. Muszę przyznać, 

że ten proces drenowania mocy budzi we mnie najbardziej podstawowe z instynktów. Muszę 

rozszarpywać i rozdzierać ciała. Wgryzać się w nie. Dla ich smaku. To wyjątkowa, niemal 

bolesna ekstaza. I bez względu na to, jak dalece zaspokajam to pragnienie, mój głód nigdy nie 

usypia.   Mogę  spędzić  tak   całkiem   sporo  czasu,   a  i  tak   nie  jestem   syty.   -  Roześmiał   się 

miękko, a Rose niemal zwymiotowała.

- Zdajesz sobie sprawę, że zabijasz ludzi? Całe rodziny. Dzieci.

- Oczywiście - zbeształ ją łagodnie i pochylił się ku barierze kręgu, jakby zamierzał 

podzielić się z nią sekretem. - Szczerze mówiąc, ludzie nigdy nie obchodzili mnie za bardzo. 

Są kłopotliwi i irytujący, zajęci bez reszty swoimi obowiązkami, oczekiwaniami i jakimiś 

drobnymi szczegółami swojego życia. - Potarł palce, jakby chciał z nich coś zetrzeć. - Znam. 

to   aż   zbyt   dobrze,   moja   droga.   Wspiąłem   się   na   sam   szczyt   ludzkiej   ambicji,   a   za   nim 

znalazłem kolejny szczyt. Też pozbawiony kwitnących lotosów spełnienia.

- Myślę, że jesteś obłąkany - stwierdziła.

- Zdrowe zmysły są przereklamowane, szczególnie w zestawieniu ze szczęściem, moja 

miła. Wzięcie ciebie w posiadanie, oderwanie słodkich pasów ciała i połykanie ich w całości, 

wysysanie z nich soków uczyni mnie wielokroć szczęśliwszym niż cała mądrość i rozsądek 

rodzaju ludzkiego. I tak doszliśmy do celu mojej wizyty. Przyjęłaś pod swój dach Declana.

background image

- I?

- Declan ma pewien kłopot. Widzisz, nie może mnie zabić, jeśli mnie nie znajdzie. 

Więc macha mi przed nosem tobą i twoimi braćmi jak przepysznym cukierkiem. Jesteś taka... 

- westchnął - magiczna. Kusząca. Nie łudź się, moja miła, zabiję cię. Declan to wie i ja też to 

wiem. On chce mnie po prostu zmusić, bym zabił cię na jego warunkach. Gdyby zaczął mnie 

szukać,   musiałby   stawić   czoła   wilkowi,   a   tego   Declan   sobie   nie   życzy.   Kiedyś   byli 

przyjaciółmi, on i wilk.

Gniew wzbierał w niej niepowstrzymaną falą.

- A ty mówisz mi to w jakim celu?

- Wasze życie jest bez wartości. - Wskazał na dom za nią. - Gnieździcie się w brudzie 

i w biedzie na tym żałosnym kawałku ziemi, jak szczury na jakimś olbrzymim wysypisku, 

pomiędzy   dwoma   kwitnącymi   cywilizacjami.   Po   co   walczyć,   skoro   wynik   i   tak   jest 

przesądzony? Nikt wam nie pomoże. Prędzej czy później wszyscy będziecie należeć do mnie.

- Nie sądzę.

Casshorn spojrzał nad jej ramieniem.

- Powiedz jej, Declan. Powiedz, że mam rację.

- Widzę, że do listy twych niedoskonałości dodałeś szaleństwo - odezwał się Declan 

lodowatym tonem.

- Dlaczego musisz być taka nierozsądna? I tak cię dostanę - westchnął Casshorn. - 

Wczoraj zjadłem człowieka. Moje ogary zazwyczaj pożerają ofiary, ale ten człowiek został 

mi przysłany jako dar. Zjadłem go szybko, łapczywie i poczułem, jak cudownie jego magia 

przepływa przez moje ciało, i to jedyna rzecz, która ma teraz znaczenie. To moje pożywienie, 

mój cel, moje uzależnienie i zrobię wszystko, żeby posmakować tego raz jeszcze. Dlaczego 

chcesz   przedłużać   agonię?   Moja   oferta   pozwoli   ci   być   pożyteczną.   Nakarm   mnie.   Bądź 

częścią mnie, bądź moja.

- Rozumiem. - Rose ujęła się pod boki. - Ale ja to widzę tak: zabiję te twoje ogary co 

do jednego, a potem znajdę ciebie i też zabiję, a moi bracia będą używać twojej głowy jako 

piłki   futbolowej.   W   ten   sposób   będziesz   mógł   być   pożyteczny.   A   teraz   do   widzenia.   - 

Przekroczyła linię kręgu barierowego, żeby mieć czysty strzał. Jego głodna magia popędziła 

w   kierunku   dziewczyny.   Gniew   Rose   eksplodował   falą   oślepiającej   bieli,   unicestwiając 

kałuże i ścierwo ogarów. Casshorn rozpłynął się w powietrzu.

Rose   odwróciła   się   powoli   i   jej   wzrok   padł   na   Declana,   stojącego   na   stopniach 

werandy.

background image

- Okłamałeś mnie! - Rose walczyła, by utrzymać szalejącą w niej furię pod kontrolą. - 

Udawałeś, że chcesz mnie poślubić, zmusiłeś mnie do gry w jakieś idiotyczne wyzwania, a 

cały czas po prostu polowałeś na Casshorna.

-   Nie   skłamałem.   Po   prostu   pozwoliłem   ci   wyciągnąć   fałszywe   wnioski   - 

odpowiedział ponuro.

Gniew sprawił, że wszystko stało się nagle jasne i klarowne.

- Jak ma na imię twój przyjaciel, Declan? Zmieniec, który przybiera postać wilka, ten, 

którego zaadoptował Casshorn?

- William - powiedział Declan.

Och, dobry Boże.

- Człowiek, którego poznałaś, może nie być tym Williamem - dodał.

- Oczywiście, że to ten sam William! Dopiero co odcięłam z drzewa mojego byłego 

szefa, na którym powiesił go zmieniec wilk! Owinął w plastik i powiesił do góry nogami, a 

mnie zostawił ślad z samochodowych części, żebym mogła go odnaleźć. William wie, kim 

jest Emerson. Wypytywał mnie o niego, gdy ostatnio rozmawialiśmy. Co z wami, do cholery, 

jest?  To  ma  być  jakaś  gra?  Ta   rzecz   tutaj  mówiła  prawdę,  tak?  Jesteśmy  dla   was  tylko 

przynętą.

Oczy Declana pokryły się białym szronem.

- Rose, mózg wypływał mu przez uszy, zanim w ogóle zaczął się cały ten bałagan. 

Przecież   on   bredzi,   chyba   sama   to   widzisz!   Nigdy   nie   był   prawdziwym   żołnierzem   ani 

prawdziwym naukowcem, ani prawdziwym szlachcicem, a teraz nie jest nawet prawdziwym 

człowiekiem!   Zabrnął   zbyt   daleko   w   swojej   pogoni   za   mocą,   a   ona   go   pożarła,   teraz 

należałoby go dobić jak wściekłego psa. Kiedy dokona żywota, nikt nie będzie po nim płakał 

i on o tym wie. Nie możesz wierzyć w ani jedno jego słowo.

Zignorowała te argumenty. Okłamał ją. A ona naprawdę pomyślała, że coś może być 

między nimi. Tak, powinna być mądrzejsza, tak, cały ten cyrk z wyzwaniami działał na jego 

niekorzyść, ale reszta wydawała się bardzo na miejscu. Była tak wściekła, że niemal nie 

widziała na oczy. Wściekła na niego za kłamstwa, wściekła na siebie za wiarę w te kłamstwa, 

na świat, bo po raz kolejny okazała się jedynie środkiem do czyjegoś celu. Gniew zaległ jej w 

piersi. I ból.

- Gdzie zabrałeś Jacka dziś rano?

- Do Boru.

- Po co? Tylko nie kłam, bo pójdę i zapytam brata, a on powie mi prawdę.

- Kazałem mu iść tropem ogarów.

background image

- Zwariowałeś? To jeszcze dziecko!

Szczęka Declana napięła się w wyrazie uporu.

- A także  zmieniec.  Jest mądry,  przebiegły i szybki.  Ani  przez chwilę  nie  był  w 

niebezpieczeństwie. Cały czas byłem nie dalej niż pół mili od niego.

- A to, że jest zmieńcem, znaczy, że można go bez żalu poświęcić? - krzyknęła. - Czy 

może to, że jest mieszańcem?

- Nie słuchasz. Jack nie był w niebezpieczeństwie.

- Przepraszam. Coś mi się chyba pomieszało. Ogary to takie wielkie, nieszkodliwe, 

puszyste króliczki. Dlatego godzinę temu zakrwawiłeś mi całą kuchnię.

-   To   zupełnie   co   innego.   Byłem   sam   w   ciasnym   domu,   bez   możliwości   użycia 

rozbłysku. Jack siedział w koronie drzewa i miał polecenie przybiec do mnie natychmiast, 

gdy tylko poczuje bestie.

- I co by mu to dało? Dopadłyby go na drzewie, zanim zdążyłbyś wyciągnąć ten swój 

miecz.

- Upupiasz te dzieci, Rose. Szczególnie Jacka - warknął Declan.

Patrzyła na niego wściekła.

- To drapieżnik. Ma już osiem lat, a Georgie dziesięć. Żaden z nich nie zna nawet 

podstaw   samoobrony   czy   szermierki.   Georgie   nie   wie   nawet,   jak   trzymać   nóż.   Jack 

powiedział mi, że nigdy jeszcze nie siedział na koniu. Jak według ciebie mają przetrwać? Nie 

mogą wiecznie trzymać się twojej spódnicy.

Głos utknął Rose w gardle. Przez kilka sekund nie była w stanie wykrztusić ani słowa.

- Wdarłeś się w nasze życie, praktycznie zmusiłeś mnie, żebym cię przyjęła, a teraz 

kwestionujesz   sposób,  w   jaki   wychowuję   braci.   Za   kogo,   do  cholery,   się   uważasz?   Sam 

spróbuj,   Declan.   Spróbuj,   jak   to   jest   wychowywać   dwóch   chłopców,   gdy   masz   ledwo 

osiemnaście   lat,   twoja   matka   nie   żyje,   ojciec   uciekł,   ty   pracujesz   za   wszawe   grosze   tak 

ciężko,  że  niemal  wywracasz  się  z wyczerpania,  a pół  miasta  poluje na ciebie,  żeby cię 

sprzedać temu, kto da więcej!

- Nie powiedziałem, że coś robisz źle, tylko że nie zdołasz nauczyć ich wszystkiego.

- Zanim cię wyrzucę, odpowiedz mi na jedno pytanie - wysyczała przez zaciśnięte 

zęby. - Dlaczego my? Dlaczego ja? Dlaczego ta cała szopka ze ślubem?

- Ogary przyciąga magia. Szedłem ich tropem aż do tego domu - powiedział. - A tu 

nagle wychodzi piękna dziewczyna, celuje do mnie z kuszy i oznajmia, że się ze mną nie 

prześpi. Podjąłem grę.

-   Podjąłeś   grę   -   jej   słowa   aż   ociekały   goryczą.   -   Masz   pojęcie,   jaka   byłam 

background image

przestraszona? Jak bardzo się martwiłam, że możesz powlec mnie ze sobą, zostawiając tu 

dzieci? Albo je zabić? Wiesz, ile nerwów kosztowało mnie to twoje podjęcie gry? Wynoś się.

Usiadł na werandzie i błysnął zębami w uśmiechu.

- Raczej nie.

- Co?!

- Mieliśmy umowę. Ja jej nie zerwałem, więc wina leży po twojej stronie. Musisz mi 

to zrefundować, a nie możesz, bo wydałaś pieniądze.

Otworzyła usta, a potem zamknęła bez słowa.

- Dostaniesz swoje pieniądze - wykrztusiła wreszcie.

- A do tego czasu zostanę tutaj. Czy ci się to podoba, czy nie, zamierzam cię bronić. I 

skorzystam z każdego pretekstu. Co więcej, jesteś związana przysięgą. Oboje przysięgaliśmy 

zmierzyć się w trzech wyzwaniach i oczekuję, że przedstawisz mi drugie z nich.

- Skończyłam z gierkami - powiedziała.

- A ja nie. A świat nie kręci się wokół twoich zachcianek.

- Odejdź - zażądała.

- Za żadne skarby. Byłbym skończonym głupcem. Jesteś jedyna w swoim rodzaju, 

Rose. Chcę ciebie i będę o ciebie walczył.

- Ale ja nie chcę ciebie.

- Może i nie, ale musimy dokończyć sprawę zadań. Jeśli nie, przysięga obróci się 

przeciwko nam, a żadne z nas nie wie, jaką formę przybierze wtedy magia. Oboje możemy 

zginąć i co wtedy stanie się z twoimi braćmi?

Znowu poczuła się zapędzona w ślepą uliczkę.

- Nienawidzę cię - stwierdziła.

Uśmiechnął się do niej miło w odpowiedzi.

- Wolę to niż obojętność. Aczkolwiek stanowczo jesteś bardziej atrakcyjna, gdy nie 

wrzeszczysz i nie rzucasz się jak dziecko.

- Nie będę krzyczeć, usmażę cię.

Zeskoczył z werandy i stanął przed Rose.

-   Dalej.   Chcesz,   możemy   to   rozegrać   i   tak.   Ale   nie   spodoba   ci   się   przebieg   tej 

rozgrywki. Nie jestem jednym z tutejszych chłopaczków, potrafię się bronić.

Magia zalśniła wokół niej. Moc zapłonęła wokół niego. Zacisnęła zęby.

Moskitiera w drzwiach stuknęła i rozległ się głos Jacka:

-   Babcia   mówi,   żeby   wam   powiedzieć,   żebyście   kłócili   się   ciszej,   bo   obudzicie 

Georgiego.

background image

Rose   zamknęła   oczy   i   zmusiła   się   do   kilku   spokojnych   wydechów.   Słyszała,   jak 

Declan wypuszcza powietrze, i czuła, jak zmalało ciśnienie jego magii.

-   Będziesz   miał   swoje   wyzwanie,   jak   tylko   Georgie   się   obudzi   -   powiedziała 

spokojnie, kiedy już odzyskała panowanie nad sobą.

- Nie mogę się doczekać, lady Camarine.

Przemaszerowała obok niego i bardzo starannie zamknęła za sobą drzwi.

background image

Rozdział osiemnasty

Georgie obudził się następnego dnia w okolicach dziesiątej. Do tego czasu Rose zdążyła 

sprawdzić, co się z nim dzieje, ze trzy razy, a gdy wreszcie zobaczyła błękitne oczy patrzące 

na nią spod jasnej grzywki, nogi jej zmiękły w kolanach i musiała oprzeć się o futrynę.

- No proszę - powiedziała. - Jak się czujesz?

- W porządku - odpowiedział.

Usiadła na brzegu łóżka i dotknęła wargami czoła Georgiego. Skórę miał ciepłą i 

suchą. Ani śladu gorączki.

- Declan mówił mi, że go wezwałeś.

- Był bliżej - wymruczał. - Nie mogłem cię znaleźć. Byłaś za daleko.

Poczuła ukąszenie poczucia winy.

- Przepraszam.

- Co się stało? - zapytał.

Opowiedziała mu.

- Próbowałem ci powiedzieć  o wilku i o Casshornie - powiedział. - Ale musiałaś 

spieszyć się do pracy, a potem zapomniałem.

-   Przepraszam   -   powtórzyła.   -   Następnym   razem,   gdy   będziesz   miał   mi   do 

powiedzenia coś ważnego, wysłucham cię bez względu na to, co się będzie działo. Wiesz co, 

zaparzymy sobie herbatę i zjemy ciasto truflowe, a ty mi wszystko opowiesz.

- Jest ciasto truflowe? - Oczy mu zalśniły.

- Zrobiłam  specjalnie  dla ciebie.  Jesteś bohaterem.  A bohaterowie  zawsze  dostają 

ciasto truflowe w nagrodę.

Kiedy   po   chwili   wróciła   z   zastawioną   tacą,   Georgie   opowiedział   jej   całą   historię 

pomiędzy   kęsami   ciasta   i   łykami   malinowej   herbaty.   Im   dłużej   mówił,   tym   jaśniejsze 

wszystko dla niej się stawało.

- Rozumiem - powiedziała, kiedy skończył. I rzeczywiście rozumiała całkiem sporo. 

Wyprawę  Declana jej śladem do Niepełni.  Jego upór w kwestii pobytu  pod ich dachem. 

Wciąż   była   na   niego   zła.   Bardzo,   bardzo   zła.   Jednak   niektóre   aspekty   jego   zachowania 

zaczęły wreszcie mieć sens.

Żałowała,   że   straciła   panowanie   nad   sobą.   W   ostatnich   dniach   bardzo   wiele   się 

background image

wydarzyło:   obecność   Declana,   ogary,   utrata   pracy,   atak   na   Georgiego.   Już   jeden   z   tych 

epizodów mógłby ją zdenerwować, ale wszystkie razem zmieniły ją w bojler pełen emocji. 

Całe   to   ciśnienie   gdzieś   musiało   znaleźć   ujście.   Szkoda   tylko,   że   znalazło   w   obecności 

Declana, który teraz był przekonany, że Rose się dąsa. Jeśli pieklisz się zbyt spektakularnie i 

dramatycznie,  trudno jest przekonać rozmówcę,  że życzenie,  aby opuścił  twój dom,  było 

wyrażone serio.

- I co teraz? - zapytał Georgie.

- Teraz potrzebuję twojej pomocy,  żeby dać Declanowi zadanie. - Zawahała się. - 

Jesteś dość silny, żeby chodzić?

Georgie skinął głową.

- Przykro mi, że muszę cię o to prosić, ale potrzebny mi jesteś na werandzie.

- Najpierw muszę skorzystać z toalety.

- Potrzebujesz pomocy?

Georgie   obdarzył   ją   wymownym   spojrzeniem.   Długim   spojrzeniem.   Westchnęła   i 

zostawiła go samego. Miała nadzieję, że kiedy już wyjdzie za mąż, o ile w ogóle to kiedyś 

nastąpi, jej pierwsze dziecko okaże się śliczną dziewczynką. Śliczną, słodką, nieszkodliwą 

dziewczynką.

Éléonore weszła do kuchni, sposobiąc się w duchu. Miała zaledwie kilka minut, zanim 

Rose wróci z pokoju Georgiego.

Na jej widok Declan uniósł się z krzesła w grzecznościowym ukłonie.

Bonjour, Madame. - Uśmiechnął się lekko.

-  Bonjour, Monsieur. -  Usiadła naprzeciw niego i podjęła, nie zmieniając języka: - 

Chciałabym porozmawiać o mojej wnuczce.

Jego twarz zmieniła się w chłodną maskę. Nadal się uśmiechał, ale teraz nie było w 

nim szczerości, tylko ten specyficzny zimny i ugrzeczniony rys, który pojawiał się na twarzy 

szlachcica, gdy chciał uprzejmie zdusić rozmowę w zarodku.

- I żeby nie było nieporozumień - ciągnęła. - Nie przychodzę tu w roli swatki, a wręcz 

przeciwnie.

Jego brwi uniosły się odrobinę. Ten chłopiec był oślepiająco przystojny.

- Znajdujesz mnie, madame, niegodnym twojej wnuczki?

Éléonore jęknęła w duchu. Stanowczo wyszła z wprawy.

-   Nie   mam   wątpliwości,   co   do   twojej,   panie,   wysokiej   krwi   i   pochodzenia. 

Chciałabym jedynie wyjaśnić sytuację, o ile zechcesz posłuchać.

background image

- Zamieniam się w słuch, madame - zapewnił.

Éléonore zaczerpnęła oddechu.

-   W   czasie   mojego   małżeństwa   mój   małżonek   wielokrotnie   mnie   zostawiał.   Nie 

mówię   tego,   by   uzyskać   współczucie.   To   tylko   proste   stwierdzenie   faktu.   Kochał   mnie 

namiętnie, ale morze kochał bardziej. Ponieważ jego nieobecność była  dla mnie źródłem 

cierpienia, starałam się zrobić wszystko, by wychować syna na człowieka odpowiedzialnego 

względem swojej  rodziny.  Niestety,  poniosłam porażkę  na całej  linii.  Tak samo  jak jego 

ojciec John miał zwyczaj zostawiać żonę i dzieci, kiedy uznał za stosowne. Dorastając, Rose 

nauczyła się, że „ojciec” to ktoś, kto czasem i na krótko pojawia się w jej życiu. - Zamilkła na 

chwilę.   Znalezienie   właściwych   słów   okazało   się   trudniejsze,   niż   myślała.   -   Proszę   mi 

wybaczyć. To dla mnie niełatwe. Matka Rose przeżyła szok w chwili nagłej śmierci swoich 

rodziców. Ta trauma sprawiła, że swoje ostatnie lata strawiła na odganianiu widma własnej 

śmierci   wszelkimi   dostępnymi   środkami,   najczęściej   szukała   pocieszenia   w   ramionach 

mężczyzny, każdego, który miał chęć ją pocieszać. W końcu i to lekarstwo zawiodło i moja 

synowa umarła. Kiedy Rose była nastolatką, a jej bracia zaledwie dziećmi, zostali opuszczeni 

przez oboje rodziców. - Zerknęła na Declana, ale jego mina wyrażała szczerą uprzejmość, a w 

twarzy można było czytać z równym powodzeniem co w cementowym bloku. - A potem Rose 

rozbłysła bielą. Była jeszcze dzieckiem, zaledwie osiemnastoletnim, niezdolnym przewidzieć 

konsekwencji tego wyczynu ani sobie z nimi poradzić. Z powodu swobodnych obyczajów jej 

matki uznano, że Rose jest dzieckiem z nieprawego łoża. W mgnieniu oka stała się cenną 

zdobyczą. Po pierwsze, jej rozbłysk czynił ją potężnym i wartościowym nabytkiem dla każdej 

rodziny,   po   drugie,   jej   magia   pozwalała   przypuszczać,   że   Rose   ma   błękitnokrwistych 

przodków, a po trzecie... moja wnuczka jest śliczna, z pewnością to zauważyłeś, panie.

- W rzeczy samej, madame.

Jego   ton   był   absolutnie   neutralny   i   uprzejmy   Jeśli   jeszcze   raz   poczęstuje   ją   tą 

„madame”, to chyba czymś w niego rzuci.

-   Rose   miała   okropne   życie   -   stwierdziła   Éléonore   bez   ogródek.   -   Prawie   rok 

dosłownie na nią polowano. Tutejsze rodziny pożądały jej dla jej mocy, szlacheckie rody znad 

granicy pragnęły jej z uwagi na pochodzenie, a ci, którzy jej nie chcieli, pałali nienawiścią. 

Zawiść to straszna rzecz. Już same wyczyny jej matki zrobiły z Rose pariasa, a biały rozbłysk 

jeszcze   pogorszył   sytuację.   Straciła   tych   kilku   przyjaciół,   których   miała.   Jej   chłopak   - 

odrażająca postać - zdradził ją. Przeżyliśmy tu oblężenia i podpalenia, byliśmy obrzucani 

kamieniami.   Najgorszy   był   łowca   niewolników.   Przyjechał   tu   jako   potencjalny   zalotnik, 

obiecał   Rose   bezpieczeństwo   i   akceptację,   czego   tak   desperacko   potrzebowała,   i   prawie 

background image

zdobył jeśli nie jej serce, to przynajmniej zaufanie. Na szczęście jego prawdziwa tożsamość 

została   ujawniona,   ale   szkoda   już   się   stała.   Rose   przyswoiła   sobie   lekcję:   ludziom,   a 

mężczyznom  w szczególności, nie można ufać. Widziałam, jak Rose się zmienia, ale nie 

byłam w stanie temu zapobiec. Wreszcie, po jakimś roku, wszystko zaczęło się uspokajać. 

Mój syn był tu z nami przez ten czas, nawet on zrozumiał, że takiej nawałnicy rodzina bez 

niego nie przetrwa. Po raz pierwszy tak długo był ze swoją rodziną. Jednak, gdy tylko sprawy 

nieco ucichły, uciekł. Uciekł od swoich dzieci pod osłoną nocy, po raz kolejny zostawiając 

chłopców pod opieką Rose. - Odetchnęła głęboko. - To była ostatnia ze zdrad, mój panie. 

Zraniła Rose dotkliwie i moja wnuczka postanowiła za wszelką cenę oszczędzić braciom tego 

bólu. Zrezygnowała z własnego życia, żeby chłopcy nigdy nie poczuli się porzuceni. Młoda 

dziewczyna  to istota cała z marzeń, mój panie. Kobieta po części mieszkająca w świecie 

własnych   fantazji,   szukająca   swojej   prawdziwej   i   jedynej   miłości   w   twarzy   każdego 

przystojnego chłopca. Rose nie ma fantazji ani marzeń. Można by pomyśleć, że po takich 

przejściach dziewczyna będzie zgorzkniała i przepełniona gniewem, ale Rose taka nie jest. 

Jest dobra, słodka, bezinteresowna i szczodra. I dziękuję za to mojej szczęśliwej gwieździe. - 

Gniew uniósł Éléonore z krzesła. Declan również wstał. - Jestem przekonana, że bez trudu 

wygrywasz, panie, damskie serca - powiedziała. - I nie wątpię, że zostawiasz za sobą całe 

stosy   połamanych,   i   niewątpliwie   z   dumą   wspominasz   swoje   podboje.   Dla   niektórych 

młodych dam przygoda z takim mężczyzną może być ekscytująca. Może być nawet dobrą 

lekcją   o   naturze   mężczyzny.   Jednak   Rose   nie   ma   złudzeń,   które   mogłyby   ją   ukoić,   czy 

rodziców, którzy by ją pocieszyli. Jeśli złamiesz jej serce, to ją zniszczy. Dosłownie. Zmieni 

w pełen goryczy ludzki wrak. Więc błagam was, panie, zostawcie moją wnuczkę w spokoju. 

Nie potrzebujesz jej serca jako trofeum. A jeśli jej nie zostawisz, przysięgam, że przeklnę cię 

ostatnim tchem. A oboje wiemy, jaką moc mają takie klątwy.

- Wezmę to pod uwagę - odparł Declan z ukłonem.

Éléonore zdławiła jęk i poszła w głąb domu niepewna, czy przypadkiem nie narobiła 

więcej złego niż dobrego.

Rose   wsadziła   głowę   do   kuchni.   Declan   siedział   przy   stole,   patrzył   przed   siebie 

niewidzącym wzrokiem, usta wygiął mu lekki uśmiech.

-   Chodź   na   zewnątrz   -   zawołała   go.   -   Do   następnego   zadania   musimy   być   na 

podwórku.

Poszedł za nią na werandę, ona usiadła na krześle, a on oparł się o poręcz. Rose 

zapatrzyła się na drzewa spowite poranną mgłą.

background image

Odchrząknął. Jakoś nie udało im się zamienić ani słowa w trakcie śniadania, ale teraz 

najwyraźniej miał coś do powiedzenia.

-   Wczoraj   straciłem   nad   sobą   panowanie   -   zaczął.   -   Przyjmij,   proszę,   moje 

najszczersze przeprosiny. To już się nie powtórzy.

- Ja też przepraszam. Nie powinnam zachowywać się tak... dramatycznie.

Spojrzeli na siebie nawzajem.

- Jednak, pomijając moje zachowanie - dodał - podtrzymuję każde słowo.

Uniosła podbródek.

- Ja też.

- Bardzo dobrze.

- Dokładnie.

Usiadł   na   schodach,   a   Rose   postarała   się   znaleźć   jak   najdalej   od   niego,   na   ile 

pozwalały na to stopnie werandy.

- Również - zaczął po chwili milczenia - twoje ciasto trumnowe było przepyszne.

- Truflowe. Ciasto truflowe. Przygotuję ci przepis, jest bardzo łatwe.

- Dziękuję.

Siedzieli w milczeniu. Rose przerwała je pierwsza.

-   Nie   sądzisz,   że   to   trochę   niebezpieczne   zajmować   się   zadaniami,   podczas   gdy 

Casshorn tylko czeka na okazję?

- Zabiliśmy sporo jego ogarów - odparł Declan. - Ponieważ ja jestem jego głównym 

celem, będzie musiał zebrać siły, zanim nas ponownie zaatakuje. Jesteśmy bezpieczni przez 

jakieś dwa, może trzy dni.

A może nawet dłużej, pomyślała Rose usatysfakcjonowana. Po kłótni z Declanem 

Rose spędziła cały wieczór, wisząc na telefonie. Jej słowo nie miało zbytniej wagi wśród 

tutejszych rodzin, ale słowo Babci wręcz przeciwnie. Teraz znali imię swojego zagrożenia i 

jego cel. Casshorn nie znajdzie już tak łatwo ofiary we Wschodnich Wrotach.

- Więc teraz jest bezbronny - powiedziała. - Dlaczego nie ruszymy za nim?

Spoczęło na niej lodowato zielone spojrzenie.

- Ja bym ruszył. Tylko że nie wiem, gdzie on jest, a twój brat nie był w stanie znaleźć 

śladu w czasie naszej wyprawy do lasu.

- No tak. Najlepiej obwiń dziecko.

- Nikogo nie winię. Co byś powiedziała na dodatkowy zakład na okoliczność tego 

zadania?

- Żadnych więcej układów, Wasza Lordowska Mość. Nie można ci ufać.

background image

Jej niemiła odpowiedź nie zrobiła na nim większego wrażenia.

- Jeśli wykonam to zadanie, pozwolisz mi zostać w twoim domu, a twoja rodzina 

pomoże mi unieszkodliwić Casshorna. Jeśli przegram, podpiszę dokumenty, które nadadzą 

waszej   trójce   obywatelstwo   Dziwoziemi.   Będziesz   mogła   tam   poszukać   pracy   i   posłać 

chłopców do szkół.

Ugryzła   się   w   język,   rezygnując   z   kolejnej   kąśliwej   odpowiedzi.   W   myślach 

analizowała kolejne możliwości.

- To akurat umieściłoby nas tam, gdzie twoja władza jest największa.

- Wręcz przeciwnie. Po pierwsze, przysiągłem zostawić cię w spokoju, jeśli przegram. 

Po drugie, prawa Dziwoziemi będą cię ochraniać jak wszystkich innych obywateli i możesz 

doprowadzić do mojego aresztowania, jeśli oskarżysz mnie o prześladowanie. Pomyśl, Rose. 

Straciłaś pracę i nie masz widoków na inną. I bez względu na to, jak bardzo będziesz starała 

się zignorować fakt, że twoich braci przepełnia moc, ona nadal w nich będzie. Nie mogą żyć 

w   Niepełni.   Uduszą   się   z   braku   magii.   Spójrz   za   siebie.   -   Gestem   wskazał   dom.   -   To 

wszystko, czego chcesz w życiu? Czy może jednak mierzysz trochę wyżej?

Użył samych właściwych argumentów.

-   A   jaką   mam   gwarancję,   że   ten   dokument   nie   jest   bezwartościowym   kawałkiem 

papieru?

- Przystawię na nim pieczęć Camarine. Jako erl mam prawo.

- Nie jesteś prawdziwym erlem, to tytuł grzecznościowy.

Popatrzył na nią.

- A gdzie to natknęłaś się na ten kąsek?

- Przeczytałam w książce - odparła, starając się zmrozić go tonem głosu. - Nawet my, 

ignoranci, czasem coś czytamy.

- Najwyraźniej nie za dobrze - stwierdził. - Tytuł grzecznościowy nadaje się za służbę 

krajowi   i   parę   innych   rzeczy.   Par   obdarzony   tytułem   grzecznościowym   ma   takie   same 

możliwości jak każdy inny. Sprawdź w tej swojej książce.

- Siedź tu.

Wpadła do domu jak burza i niemal wywróciła Babcię.

- Wszystko w porządku? - zaniepokoiła się Éléonore.

- W jak najlepszym.

Rose wspięła się na strych, chwyciła olbrzymią „Encyklopedię” i zwlokła ją na dół. 

Jeśli błękitnokrwisty kłamał, to mu ją wciśnie w gardło. Rzuciła zakurzone tomiszcze na 

deski werandy. Po raz pierwszy od rana Rose zobaczyła na twarzy Declana jakieś inne emocje 

background image

poza kamienną determinacją.

- Dobry Boże, a skąd wytrzasnęłaś ten antyk?

- Nie twoja sprawa. - Wytargowała go za atlas samochodowy, dwa słoiki szafranu i 

trzylitrową   butelkę   pepsi.   Przerzuciła   kilka   stron   indeksu   i  znalazła   „Karta   Obywatelska, 

Adrianglia, 1745”.

- Ta książka ma chyba ze dwieście lat - stwierdził Declan.

Rose odszukała stronę 1745 i przeczytała głośno:

- „Karta Obywatelska - dokument określający ogół praw i obowiązków obywatela 

Adrianglii. Organami uprawnionymi do wydawania Karty Obywatelskiej są: Urząd Ewidencji 

Ludności, przy czym dokument jest potwierdzany pieczęcią Ministerstwa Ludności; Urząd 

Spraw Wewnętrznych, przy autoryzacji pieczęcią Ministerstwa Królestwa, par, który opatruje 

Kartę swoim herbem. W tym ostatnim wypadku uprawniony do jej wystawienia jest tylko par 

godności erla lub wyższej. Poniżej znajduje się lista parów upoważnionych do wydawania 

Karty Obywatelskiej, zaktualizowana na dzień wydania niniejszej publikacji”. - Przebiegła 

wzrokiem listę tytułów. - „Lord Camarine”.

- Usatysfakcjonowana? - zapytał sucho Declan.

Jeśli przegapi tę szansę, będzie to sobie wyrzucać do końca życia. Była w ogóle jakaś 

zła strona tego układu?

- Umowa stoi? - ponaglił.

- Stoi. - To jedno słówko niemal  ją zadławiło.  Zmusiła się do uśmiechu. - Temu 

zadaniu nie podołasz.

W tym momencie Georgie wyszedł na werandę. Zauważył Declana, podszedł do niego 

i przytulił się mocno, nie mówiąc ani słowa. Oczy Declana rozszerzyły się gwałtownie ze 

zdziwienia.   Wolno   objął   malca.   To   był   dziwny   moment   i   widok.   Chudziutki   i   kruchy 

blondwłosy   chłopczyk   w   ramionach   wielkiego   i   potężnego   blondwłosego   mężczyzny. 

Chłopczyk   mógłby   kiedyś   wyrosnąć   na   takiego   właśnie   mężczyznę,   gdyby   nie   został 

zdradzony przez własną magię.

Rose westchnęła z bólem i ruszyła do szopy.

- Georgie, opowiedz błękitnokrwistemu o dziadku Cletusie.

- Jest bardzo wysoki - powiedział Georgie. - Kiedyś dobrze walczył mieczem. Miał 

kilka.

- Takich jak moje? - zapytał Declan.

- Nie. Długich i cienkich. Mémère wciąż je ma.

- Rapiery - zgadł Declan.

background image

Georgie potwierdził skinieniem głowy.

- Mnóstwo się śmiał i opowiadał nam historie. Był piratem.

-   Kaprem   -   poprawiła   Rose,   odrzucając   z   drogi   ostatni   z   kamieni   barierowych.   - 

Georgie, gotów jesteś trzymać dziadka?

Georgie potwierdził.

Rose oburącz odsunęła ciężką zasuwę. Drzwi otworzyły się z rozmachem i dziadek 

Cletus wypadł na podwórko, ciągnąc za sobą ciężki łańcuch.

Declan poderwał się na nogi i zasłonił Georgiego, w jego dłoni błysnął nóż.

Dziadkowi   skończył   się   łańcuch   i   szarpnięciem   powalił   go   na   ziemię.   Cletus 

błyskawicznie się obrócił, warcząc jak zwierzę i drąc powietrze długimi palcami. Splątana 

broda drżała, kiedy napinał łańcuch, kłapiąc raz po raz żółtymi kłami.

Rose westchnęła.

Spiczaste uszy dziadka zadrżały. Odwrócił się i skoczył. Rose ani drgnęła. Jakąś stopę 

przed nią dziadek rąbnął głową w niewidzialny mur i po raz kolejny zwalił się na ziemię.

- Nie - powiedział Georgie.

- Potrzebuję pieniędzy na kielicha - jęknął dziadek.

- Nie - powtórzył smutno Georgie. - Lepiej siądź.

Dziadek usiadł ze skrzyżowanymi nogami i zaczął kołysać się w przód i w tył.

Declan zeskoczył z werandy i podszedł do Rose, zerkając na dziadka.

- Zawsze miał takie spiczaste uszy?

- Nie, dopiero potem - odpowiedziała Rose. - Tak samo brodę i włosy. Kiedy umarł, 

był czysto ogolony. I pazury. Też wyrosły mu po śmierci.

- Jak się nazywasz? - zapytał Declan.

- Odpowiedz, proszę, Declanowi - odezwał się Georgie.

-   Caedmon   Cletus   Drayton   -   powiedział   smutno   dziadek.   -   Caedmon   od 

staroangielskiego caed, czyli bitwa. Cletus od greckiego kleitos, co znaczy słynny.

- Zachował wspomnienia? - ton Declana niczego nie wyrażał.

- Fragmenty. - Rose poklepała delikatnie kołtun na głowie dziadka. - Głównie chce iść 

do pubu. Czasem jest to tawerna, gdzie musi spotkać swojego przyjaciela Connora, zanim ich 

korweta „Esmeralda” wypłynie  z portu. Pamięta  nas i pamięta... kobietę, którą ocaliłeś z 

Georgiem. Będzie płakał, jeśli zobaczy ją albo usłyszy jej imię. - Rose sama była bliska łez. Z 

trudem przełknęła kluchę, która boleśnie zatykała gardło. - Georgie nie lubi umierania.

Zielone oczy szlachcica uważnie wpatrywały się w jej twarz.

- Są inni?

background image

- Ludzie nie, ale ptaszki, kocięta. Malutkie stworzenia, których było mu żal.

Twarz Declana pociemniała.

- Dużo?

- Nie wiemy. Ukrywa je przed nami.

Georgie odwrócił wzrok.

- Mój  brat ma  bardzo dobre serce - powiedziała  Rose. - Ale nie  potrafi porzucić 

rzeczy, które przywrócił do życia. Próbowałyśmy tłumaczeń, nagród, nawet kar. Georgie wie, 

że umiera, ponieważ utrzymywanie tych stworzeń przy życiu wysysa powoli życie z niego. 

Ale   nie   potrafi   odpuścić.   Chciałeś   wyzwania.   Oto   ono.   Uratuj   mojego   brata   przed   nim 

samym.

Declan   usiadł   obok   Georgiego,   a   Rose   zagoniła   dziadka   z   powrotem   do   szopy. 

Słyszała cichy głos Declana.

- Nie chcesz, żeby dziadek umarł?

- Nie.

- Wszystkie rzeczy umierają, Georgie. Taki jest naturalny porządek świata.

Powodzenia z tym tekstem, pomyślała Rose. Próbowały tej argumentacji chyba z tuzin 

razy. Bez rezultatów.

- Kto tak zdecydował? - zapytał Georgie miękko.

- Natura. W ten sposób właśnie rodzaj ludzki może przetrwać.

Georgie potrząsnął głową.

- Nie musi tak być. Nie chcę, żeby tak było.

Wstał i wrócił do domu.

Declan   został   na   werandzie   z   zafrasowaną   miną.   Odezwał   się   dopiero,   gdy   Rose 

przeszła obok niego.

- Potrzebuję pewnych towarów. Czy to będzie kosztowało cię zbyt wiele, jeśli je dla 

mnie nabędziesz?

Zatrzymała się. On naprawdę miał jakiś plan.

- Czego potrzebujesz?

- Błękitne świece. Metalowy garnek albo duży czajnik. Pewne zioła. Miednicę, im 

większa, tym lepsza. I jeszcze kilka innych rzeczy.

To wyglądało na dość specyficzny zestaw.

- Jesteś pewien, że ogary nie zaatakują?

- Pewien.

background image

- W takim razie załóż ubranie, które dostałeś od Leanne. Zabiorę cię do Wal-Marta.

Dziesięć minut później oboje siedzieli w samochodzie. Kabina półciężarówki nie była 

mała, a jednak Declan sprawił, że wydawała się ciasna i niewielka.

Zapaliła silnik.

- Jechałeś już samochodem?

- Nie.

- A używałeś tego? - Wskazała mu strzelbę ruchem głowy. Podniósł broń, przeładował 

i zabezpieczył. - Dobrze. Nie trzymaj tego na widoku i zapnij pas.

Przez kilka minut jechali w milczeniu.

- Skąd ta nagła życzliwość? - zapytał.

Unikała patrzenia na niego.

- Jak myślisz, ile czasu zostało Georgiemu?

- Trudno powiedzieć. Nie wiem, jakie są jego możliwości, ile z siebie poświęcił i od 

jak dawna to robi. Ale patrząc na to, jak jest słaby, powiedziałbym: sześć miesięcy. Jest lekki 

jak piórko. Nie zrobi więcej niż dwie pompki i szybko się męczy. Myślałem, że choruje na 

anemię.

- To twoja odpowiedź - powiedziała Rose. - Może nie powinnam tego mówić, ale jeśli 

uda ci się zapobiec temu powolnemu samobójstwu mojego brata, pomogę ci nawet, jeśli przez 

to przegram po raz drugi. Kiedy miałeś okazję zobaczyć, jak mój brat robi pompki?

- Dwa dni temu, kiedy gotowałaś obiad. Dałem każdemu z nich nóż i poprowadziłem 

lekcję z podstaw. Jack to urodzony zabójca. Ale Georgie musiał usiąść już po chwili.

- To ci nie pomoże - rzuciła Rose.

Uniósł pytająco brwi.

- Zaprzyjaźnianie się z chłopcami ci nie pomoże - wyjaśniła. - Nie pojedziemy z tobą.

-   Zaprzyjaźniam   się   z   chłopcami,   ponieważ   tego   chcę.   Nie   wszystko   robię   z 

wyrachowania. Aczkolwiek rozumiem, skąd te podejrzenia.

- O?

- Rozmawiałem z madame Éléonore dziś rano, kiedy siedziałaś z Georgiem.

O, naprawdę? A to się przyłożył do nawiązywania kontaktów, ale jeśli spodziewał się, 

że Babcia dołączy do klubu czcicieli Declana, to czekała go niemiła niespodzianka.

- I co ci powiedziała?

- Wiele rzeczy. Twoja Babcia, zdaje się, nie może się zdecydować, czy powinna mnie 

zachęcić, czy zniechęcić. Więc spróbowała i tego, i tego.

Zerknęła na niego. Ich spojrzenia się zetknęły. Rose nie podobało się to, co dostrzegła 

background image

w jego oczach, były stanowcze i zdeterminowane. Odwróciła wzrok.

-   Trudno   ci   komukolwiek   zaufać   -   powiedział.   -   A   ja   dołożyłem   do   tego   swoje 

oszustwo. I za to bardzo cię przepraszam, ale było to konieczne.

- Ciągle to powtarzasz, ale nie mówisz dlaczego.

Milczał.

- Bardzo pouczające - stwierdziła. - Wiedziałeś, że te stworzenia są zagrożeniem dla 

całej Rubieży. Wiem, że w twoich oczach jesteśmy niczym, ale mogłeś choć spróbować nas 

ostrzec, tak ze zwykłej przyzwoitości.

- I spróbowałem - odparł. - Nie macie tu żadnych sił porządkowych, żadnej centralnej 

władzy,   więc   jak   tylko   przekroczyłem   granicę,   udałem   się   do   tutejszego   kościoła.   Wasz 

kapłan   wydał   mi   się   rozsądnym   człowiekiem.   Powiedziałem   mu,   że   Rubież   trzeba 

ewakuować.   Skinął   potakująco   głową,   a   potem   wyciągnął   pistolet   i   władował   we   mnie 

dwadzieścia  dwie kule. Kiedy zdał sobie sprawę, że nie zrobił mi krzywdy,  wyrzucił  do 

przodu ramię i nazwał mnie agentem szatana.

Rose się skrzywiła.

- Bo ten kapłan, George Farrel, jest kompletnie szalony. Co niedzielę prawi kazanie o 

ogniach piekielnych i wiecznym potępieniu i sprawdza, czy w kościele nie zaplątał się jeden z 

upadłych aniołów, którzy to walczyli z Bogiem u boku Lucyfera. Pewnie myślał, że jesteś 

jednym z nich.

- Rozumiem - rzucił Declan sucho.

- Nikt nie chodzi  do kościoła poza kilkoma  staruszkami  - dodała. Nie żeby to w 

jakikolwiek sposób polepszyło sytuację.

- Potem poszedłem do największego domu, jaki znalazłem. Pomyślałem, że logicznie 

biorąc, ktoś, kto posiada taki duży dom, musi mieć znaczenie w tutejszej społeczności.

Rose zrobiło się nieprzyjemnie. Był tylko jeden duży dom niedaleko kościoła.

- Który? Ten z niebieskim dachem?

- Tak.

Prawie się skuliła.

- Psy.

- Właśnie - skinął głową. - Właściciele poszczuli mnie psami. Zakładam, że oni też 

wzięli mnie za jednego z przedstawicieli szatana?

- Nie, oni mają laboratorium amfy. Produkują nielegalne narkotyki. Ciągle są naćpani 

i   popadli   w paranoję.  Myślą,  że   policjanci   z  Niepełni  jakoś  ich  tu  dopadną.   Próbowałeś 

rozmawiać z kimś jeszcze?

background image

-   Przeszedłem   na   drugą   stronę   drogi,   do   następnego   domu,   i   kobieta   próbowała 

przejechać mnie samochodem.

- Stałeś na środku drogi!

Twarz Declana nie wyrażała żadnych emocji.

- W następnych dwóch domach zostałem zignorowany. Zobaczyli mnie i ukryli się w 

środku. Zdecydowałem się nie marnować więcej czasu i zacząłem tropić ogary. Półtora dnia 

podążałem różnymi śladami. W końcu jeden doprowadził mnie do samotnego domku. Wyszła 

z niego kobieta - ta sama, która wcześniej próbowała mnie przejechać - i oznajmiła, że nie 

poślubi mnie i powinienem odejść albo dwójka dzieci w oknach zacznie do mnie strzelać.

Rose zabrakło słów. Naprawdę się starał. Większość ludzi nie zdobyłaby się nawet na 

połowę tego wysiłku.

- Pewnie pomyślałeś, że wszyscy tu jesteśmy szaleni.

- Ta koncepcja przemknęła mi przez myśl. Podjąłem twoją grę, bo za wszelką cenę 

potrzebowałem jakiejś bazy na Rubieży, miejsca, gdzie mógłbym się zatrzymać. Wiedziałem, 

że twoja rodzina przyciągnie ogary, bo w okolicy pełno było śladów ich magii, jednak wbrew 

twoim wczorajszym zarzutom nie chcę, by komukolwiek coś się stało. Od razu wiedziałem, 

czego spodziewasz się po błękitnokrwistym, uznałem, że jeśli wcielę się w tę rolę, to zdołam 

przewidzieć   twoje   reakcje.   No   i   chciałem   się   dowiedzieć,   dlaczego   nie   chciałaś   mnie 

poślubić. To mnie zaintrygowało.

Aha.   Zaintrygowało.   Gdyby   w   to   uwierzyła,   to   za   chwilę   mógłby   jej   sprzedać 

nadmorskie posiadłości w Nebrasce.

- Declan, rozmawiałam z Georgiem i on powtórzył mi słowa Casshorna. Myślałam 

nad tym i doszłam do wniosku, że on ma rację: jestem przynętą. Z tym że to nie ty szczujesz 

jego, a on ciebie. Używa gróźb pod moim adresem, żeby utrzymać cię w jednym miejscu. Nie 

możesz   ruszyć   go   szukać,   bo   obawiasz   się,   że   mógłby   zaatakować   mnie   lub   chłopców. 

Dlatego pojechałeś za mną do Niepełni, dlatego upierasz się, żeby mieszkać w moim domu. 

Dlatego zaplanowałeś wyprawę do lasu z Jackiem wtedy, gdy ja robiłam zakupy w Niepełni. 

Dlatego pomachałeś mi przed nosem tym obywatelstwem, żeby mieć pewność, że uciekniemy 

do Dziwoziemi, jeśli nie wypełnisz zadania i nie będziesz już mógł nas chronić.

Jedno spojrzenie na jego twarz powiedziało jej, że miała rację. Zaparkowała.

- Dlaczego stajemy? - zapytał.

-   Jesteśmy   na   granicy.   Mógłbyś   umrzeć,   gdybyś   przejechał   ją   samochodem,   za 

szybko. - Odpięła pas. - Słuchaj, rozumiem, że Casshorn widzi we mnie przynętę. Uważa 

mnie za śmiecia i dziwkę, która będzie siedziała bezczynnie, pozwalając, byś mnie strzegł, 

background image

póki jemu nie znudzą się te całe gierki. Czego nie mogę pojąć, to dlaczego ty uważasz, że się 

na to zgodzę?

Declan odpiął pas i pochylił się ku niej, przesłaniając jej cały świat.

- Co ty...

Jego wargi, ciepłe, zapraszające, dotknęły warg Rose. Wciąż była na niego wściekła, 

ale jakoś nie przeszkodziło to jej rozchylić ust. Wręcz przeciwnie, to ją tylko bardziej ku 

niemu przyciągnęło i oddała pocałunek, rozdarta pomiędzy chęcią wymierzenia mu policzka a 

rozkoszowania się jego smakiem. Otoczył ją ramionami i przyciągnął ku sobie. Nie mogła 

zdecydować, czy czuje się uwięziona, czy osłaniana. A może jedno i drugie. Ale z pewnością 

czuła się szczęśliwa i pocałowała go.

Rozległ się głos klaksonu. Rozdzielili się. Czerwona ciężarówka przejechała obok. W 

otwartym oknie Rob Simoen wykrzykiwał jakieś świństwa pod ich adresem i przemknął przez 

granicę do Niepełni.

- Będę musiał go zabić pewnego dnia - warknął Declan.

Rose oparła mu dłoń na piersi i odepchnęła go lekko.

-   Jeśli   mnie   teraz   puścisz,   to   uznam   to   tarmoszenie   mnie   za   przejaw   chwilowej 

niepoczytalności.

Znów ją pocałował, delikatnie muskając usta.

- Declan!

Zielone oczy śmiały się do niej radośnie.

- Chciałem cię upewnić, że nie jestem chwilowo niepoczytalny.

- Możesz już przestać udawać, pamiętasz? - stwierdziła. - Wiem, że nie przybyłeś tu 

dla mnie. Przybyłeś tu tropem Casshorna, nie musisz już ciągnąć tej gry w uwodzenie. To 

stało się nudne.

- W tym momencie powinnaś być już dla mnie miła i słodka - odpowiedział. - Kiedyś 

mi się to udawało, ale przy tobie tracę umiejętności.

- No proszę. - Wywróciła oczyma.

- Powinienem być  grzeczniejszy,  ale chyba  nie zrozumiesz, jeśli nie powiem tego 

wprost - powiedział. - Jesteś kolczastą, upartą, energiczną kobietą.

- Nie zapominaj: wulgarną, nieuprzejmą i wyrażającą się w sposób odrażający.

- Tylko wtedy kiedy ci to pasuje. Jesteś przebiegła, kiedy trzeba, bezpośrednia tak 

dalece, że można by uznać, że nie masz pojęcia o istnieniu taktu, sarkastyczna, zawzięta, 

wspomniałem, że uparta?

- Tak - powiedziała kwaśno.

background image

- Jesteś też mądra, dobra, łagodna i piękna i zawsze postępujesz zgodnie z tym, w co 

wierzysz, i jesteś wierna swoim przekonaniom, nawet jeśli w twoim najlepszym interesie leży 

coś zupełnie przeciwnego.

Poczuła, jak coś ciepłego  rośnie jej w piersi i nawet nienaruszalny dogmat, że to 

wszystko kłamstwa, nie był w stanie tego ciepła zgasić. Do czego on zmierzał?

- Jesteś też całkiem zabawna - dodał.

- Och, bawię cię?

Posłał jej jeden z tych swoich zabójczych, szelmowskich uśmiechów.

- Nie masz pojęcia jak.

Arogancki dupek.

- I co to wszystko ma niby znaczyć?

- Tylko tyle, że zamierzam cię zdobyć.

Posłała mu wrogie spojrzenie.

- Zamierzam  dostać ciebie  i wszystkie te twoje kolce. Jestem kłótliwym,  upartym 

draniem,   ale   nie   jestem   głupi.   Tak   naprawdę   nie   spodziewałaś   się   chyba,   że   cię   sobie 

odpuszczę?

Policzki jej zapłonęły i nie miała wątpliwości, że Declan zauważył  ten rumieniec. 

Roześmiał się.

- No cóż, nie możesz mnie mieć - odparowała. - Okłamałeś mnie. Nie ufam ci. Nie 

odjadę   z   tobą   i   nie   prześpię   się   z   tobą.   A   teraz   pozwól   mi   wysiąść,   żebyśmy   mogli 

przekroczyć granicę.

Stanęli   przed   granicą   ramię   w   ramię.   To   nie   będzie   dla   niego   łatwe.   Większość 

Dziwoziemców z trudem przyzwyczajała się do Rubieży, a co dopiero mówić o Niepełni. No, 

ale on już raz tego dokonał, niemniej i tak powinni zachować ostrożność.

- Jak poprzednio przekroczyłeś granicę, to co się stało? - zapytała. - To ważne.

- Ból - odpowiedział. - Dostałem drgawek. Chyba na chwilę przestałem oddychać, ale 

wspomnienia są bardzo niejasne.

Proste to nie będzie. Rose ścisnęła jego palce.

-   Zrobimy   to   wolno   i   spokojnie.   Idź   za   mną,   ale   jeśli   poczujesz,   że   zbliża   się 

omdlenie, daj mi znać.

Przekierowała swoją magię do dłoni i splotła z jego. Szedł za nią. Każdy ubytek jego 

mocy   zastępowała   swoją.   Miała   wrażenie,   że   trzyma   szczypcami   jedną   z   żył   w   dłoni   i 

wyciąga powoli.

Kolejny krok. Kolejna dawka mocy.

background image

Declan oblewał się potem.

Jeszcze   jeden   krok.   Ciało   Rose   drżało.   Declan   to   poczuł   i   spojrzał   na   nią 

zaniepokojony. Posłała mu jasny, uspokajający uśmiech.

Powoli, krok za krokiem, przeszli przez granicę, a kiedy ostatnia iskierka magii zgasła 

w jego ciele, Rose dała mu wszystko, co miała. Jeszcze jeden krok i byli po drugiej stronie.

Declan potrząsnął głową.

- Teraz było znacznie łatwiej. Rose?

Osunęła się na trawę, w brzuchu czuła obracające się ostrza.

- Daj mi chwilę.

Ukląkł przy niej.

- W porządku?

Przytrzymała rękoma bolesny węzeł gdzieś w okolicy żołądka.

- W porządku. To tylko szok. Przeprowadzenie kogoś przez granicę trochę kosztuje.

Podniósł ją.

- Nie ma potrzeby mnie trzymać - powiedziała mu. - To tylko nieszkodliwy ból. Już 

przechodzi.

Zignorował jej prośbę.

- Co by się stało, gdybyś mnie puściła?

- Umarłbyś - odpowiedziała. - Moja magia wyrwałaby się z twojego ciała i szok by cię 

zabił.

- Przegapiłaś szansę pozbycia się mnie.

- Szlag. Może następnym razem.

W   końcu   zmusiła   go,   żeby   ją   postawił   na   ziemi,   i   wróciła   przez   granicę   po 

ciężarówkę.

Chociaż   był   to   niedzielny   ranek,   kiedy   wielu   mieszkańców   Niepełni   wędruje   do 

kościołów, parking przed Wal-Martem był zatłoczony.

Rose wzięła wózek i weszła do sklepu z Declanem u boku. Błękitnokrwisty zatrzymał 

się nagle. Złapał ją mocno za ramię.

- Co?

- Za dużo ludzi - powiedział cicho. - Za głośno.

Nie miała wątpliwości, że gdyby byli  na Rubieży,  jego oczy lśniłyby teraz czystą 

bielą. Przywodził jej na myśl żołnierza na terytorium wroga, spodziewającego się snajpera na 

końcu każdej sklepowej alejki, min pułapek pod każdą płytką podłogi. Jego magia została na 

Rubieży,  jego noże, strzelba, nawet jej  pistolet pozostały w samochodzie.  To było  spore 

background image

wyzwanie.

Przepchnęła wolno wózek ku wystawie kwiatów.

- Zatrzymajmy się tu na chwilę.

Stali,   obserwując   tłum.   Po   kilku   minutach   napięcie   widoczne   w   barkach   Declana 

wyraźnie zelżało.

- Lepiej? - upewniła się.

- Tak.

- Spróbujmy iść, spokojnie i powoli.

Ruszyli jedną z szerszych alejek. Dwie młode dziewczyny nadchodzące z przeciwka 

zagapiły się na Declana, a potem zachichotały i uskoczyły im z drogi. Rose popatrzyła na 

błękitnokrwistego.   Zostawił   bejsbolówkę   w   samochodzie   i   teraz   włosy   opadały   mu   na 

ramiona. Szerokie barki napinały materiał koszuli, podwinięte rękawy odsłaniały muskularne 

przedramiona. Jeansy wyglądały jak namalowane na długich nogach. Niepełnia odarła go 

nieco   z   ostrości,   jaką   nadawała   mu   moc,   i   wyniosłej   doskonałości.   Tutaj   był   zwykłym 

mężczyzną, nieco mniej cywilizowanym, za to o wiele bardziej seksownym, utkanym z tej 

samej   materii   co   reszta   ludzi,   a   nie   wyrżniętym   z   lodowca.   A   ta   odrobina   grozy,   jaką 

emanował, uczyniła go absolutnie zabójczym.

Starsza pani na stoisku z biżuterią omal sobie karku nie skręciła, starając się zwrócić 

na siebie jego uwagę. Gospodyni domowa zajęta bez reszty dziewczynką w wózku podniosła 

głowę, kiedy obok niej przechodzili, i tak już została, gapiąc się z otwartymi ustami. Kobieta 

przy wieszaku z ubraniami najpierw uniosła brew, potem obciągnęła głęboko wyciętą bluzkę i 

ruszyła za nimi ze zdeterminowaną miną.

Dokładnie   tego   potrzebowali,   więcej   uwagi.   Rose   skręciła   gwałtownie   w   alejkę 

między butami a akcesoriami sportowymi i zerknęła przez ramię. Sześć kobiet podążało za 

nimi, mniej lub bardziej dyskretnie. To ją zirytowało.

- Powinnam ci założyć hokejową maskę - mruknęła.

Declan odwrócił się i uwolnił swój olśniewający uśmiech.

Jedna z dziewcząt pisnęła jak nienaoliwione drzwi. Ktoś westchnął: „O Boże”.

- Przestań - warknęła Rose.

- Co przestań? - Zwrócił się ku niej i załapała się jeszcze na końcówkę tego uśmiechu. 

Mogłaby patrzeć przez lata i nigdy nie miałaby dość.

- To - powiedziała twardo. - Przestań.

- Denerwuję cię?

Tłum adoratorek jakby zgęstniał.

background image

- Spowodujesz zamieszki.

-   Tak   myślisz?   Dotąd   nigdy   nie   spowodowałem   zamieszek,   choć   raz   wywołałem 

awanturę. Kilka młodych kobiet przyjechało z zamiarem skłonienia mnie do małżeństwa i 

między ich matkami doszło do wymiany ciosów. To było przezaba... znaczy straszne. Po 

prostu straszne.

- Tak. - Rose westchnęła teatralnie, udając współczucie. - To straszne być bogatym i 

obezwładniająco   przystojnym,   i   uwielbianym   przez   kobiety.   Moje   serce   krwawi   ze 

współczucia. Biedactwo, jak ty to wytrzymujesz?

- A więc uważasz, że jestem przystojny.

Zatrzymała się na sekundę.

- Declan, nie jestem niewidoma.

Wyglądał na zadowolonego z siebie w stopniu odrażającym.

- Och, weź się w garść.

- Nie przystojny, ale obezwładniająco przystojny - poprawił.

Nigdy jej tego nie odpuści. Odwróciła się i zmierzyła publiczność spojrzeniem pełnym 

pogardy.

- Drogie panie, miejcie trochę przyzwoitości.

Tłumek jakby się nieco rozproszył.

- A teraz jesteś zaborcza.

- Chyba wolałam cię bardziej jako lodowatego błękitnokrwistego. - Potrząsnęła głową 

zrezygnowana i wrzuciła do koszyka kolejny komplet błękitnych świec.

background image

Rozdział dziewiętnasty

Rose nadzorowała przygotowania Declana z werandy.

Na środku trawnika pojawił się dmuchany basen o średnicy dwunastu stóp i wysoki na 

jakieś trzy stopy. Woda migotała w popołudniowym słońcu. Jack usiadł na sosnowej gałęzi i 

wpatrywał się w wodę z wyrazem tęsknej melancholii na twarzy. Georgie został w domu. 

Nigdy by nie odrzucił propozycji wyjścia na zewnątrz, był na to zbyt uprzejmy, więc schował 

się na strychu, licząc najprawdopodobniej, że wszyscy o nim zapomną.

Po chwili na werandzie pojawiła się Babcia. Wyglądała już lepiej. Włosy znowu miała 

kunsztownie nastroszone, a jej kroki odzyskały nieco sprężystości. Uważnym spojrzeniem 

obrzuciła trawnik.

- Co ten chłopiec robi?

- Według niego wprowadza w życie plan zdobycia mnie. Razem ze wszystkimi moimi 

kolcami.

Babcia zamrugała lekko zaskoczona.

- Tak powiedział?

- Tak.

A ona jest skończoną idiotką, bo za każdym razem, gdy o tym myśli, serce bije jej 

szybciej.

- Bardzo się stara, co?

Rose potaknęła milcząco.

Declan   kupił   taśmę   mierniczą   i   teraz   zaznaczał   białą   farbą   starannie   odmierzone 

punkty wokół basenu. Przyciął kilka dwustopowych palików i zaostrzył je na obu końcach, a 

potem wbił w zaznaczone miejsca. Na każdy z nich nasadził świecę, a potem połączył je za 

pomocą  sznura  do  bielizny.   Z  wysokości   werandy  można   było  zobaczyć  skomplikowaną 

figurę geometryczną, jaką utworzył, siedmioramienną gwiazdę zamkniętą w okręgu, której 

punktem centralnym był basen.

- To jest pieczęć - stwierdziła Babcia.

Rose próbowała kiedyś nauczyć się pieczęci. Tych mistycznych znaków używało się 

głównie   w   przywołaniach   i   alchemii.   Niektóre   były   prawdziwymi   imionami   magicznych 

stworzeń, inne nadawały wzór i kształt magicznej energii. W sumie było to strasznie nudne i 

background image

Rose opanowała jedynie podstawy.

- Chyba używa pojedynczej struny - mruknęła Babcia.

Rose  odszukała   wzrokiem  supeł  i  starała  się  prześledzić  spojrzeniem  bieg  sznura. 

Linka krzyżowała się kilkakrotnie i wracała do punktu wyjścia.

- Tak - potwierdziła.

- Zdecydowanie pieczęć - uznała Babcia.

- Babciu?

- Mmm?

- Chłopcy mówili ci o Casshornie?

Oczy Éléonore pociemniały, nabierając obcego, drapieżnego wyrazu.

- Tak. Mówili.

- Jest gdzieś w Borze.

Magia zawirowała wokół Éléonore, mroczna i przerażająca, jak czarne skrzydła.

- Oczywiście - jej głos brzmiał beznamiętnie, ale twarz była straszna. - Gdzie indziej 

mógłby   się   schować?   Myśli,   że   może   się   ukrywać   na   naszym   podwórku.   Ale   my   go 

znajdziemy. A kiedy to się stanie, zwalę mu na kark moc całych Wschodnich Wrót za to, że 

ośmielił się tknąć moje wnuczęta. Wycisnę z niego krwawe łzy.

Rose zadrżała.

Declan zszedł z podjazdu, niosąc w ramionach grill. Usiadł tam, gdzie zaczynała się 

linia gwiazdy, i obłożył ten początkowy punkt kawałkami brykietu, a nad nim ustawił wielką 

metalową  miskę,  wypełnioną  sproszkowanymi  ziołami.  Tyle  rzeczy pozostawało  dla nich 

tajemnicą, a Declan był kluczem do jej rozwiązania.

- Połowa moich zapasów jest w tej misce - stwierdziła Babcia.

Rose zerknęła na nią z ukosa, ale mroczna magia zniknęła, jakby jej nigdy nie było.

Declan polał brykiet rozpałką i podpalił. Płomienie wystrzeliły do góry.

- Myślisz, że on może pomóc Georgiemu? - zapytała Rose.

- Próbowałyśmy wszystkiego innego. Sądzę, że zaszkodzić nie zaszkodzi - westchnęła 

Babcia. - Ale jeśli nie chcesz z nim odjechać, musisz przestać mu pomagać.

- Robię to dla Georgiego.

- Wiem, dziecko, wiem. - Éléonore poklepała wnuczkę po ramieniu i weszła do domu.

Rose   zeskoczyła   z   werandy   i   podeszła   do   Declana.   Przegarniał   węgle   wielkim 

widelcem i spojrzał na nią przez chmurę iskier.

- Planujesz wezwać demona? - spytała.

Skrzywił się.

background image

- Nie.

- Tylko sprawdzam.

Wrzucił do ognia garść ziół.

- Ale coś wzywasz?

-   Obraz,   i   trzeba   go   przywiązać   do   wody.   -   Cisnął   w   ogień   kolejną   garść   ziół. 

Płomienie łapczywie je pożarły, przesycając powietrze aromatycznym zapachem. - Muszę, 

niestety,   sięgnąć   do   Dziwoziemi   poprzez   granicę,   a   to   pochłonie   sporą   dawkę   mocy. 

Potrzebuję ofiary. Nie wiem tylko, czy to, co mam, wystarczy.

Pierwsze nieśmiałe smugi magii zaczęły pełznąć wzdłuż linki na bieliznę. Woda w 

basenie pociemniała. Declan zaczął nucić monotonnie. Rose nie rozpoznała języka, ale czuła 

wysiłek i wzbierającą magię, która wibrowała w pieczęci.

Śpiewał tak niemal pół godziny, z twarzą wykrzywioną trudem. Rose osunęła się na 

trawę obok niego. Dźwięk jego głosu wprawił ją w coś w rodzaju transu. Otoczony kłębami 

dymu, był niczym przybysz z innego świata, wielki mag z bajki.

I wtedy Declan  złapał  w garść swoje złote  włosy,  dobył  noża i obciął  je jednym 

ruchem.

- Aaaa!

To się stało tak szybko, że Rose nie zdążyła wykrztusić słowa.

- Co? - Wrzucił odciętą kitę do ognia.

- Twoje włosy!

- Po to je zapuszczam - wyjaśnił, popatrując na wodę. - Rezerwa mocy. Trzyletnia w 

tym przypadku, ale niewystarczająca.

Rose wstała, jedną ręką zebrała włosy przy karku, drugą wyciągnęła w stronę Declana. 

Podał jej nóż. Jednym mocnym ruchem obcięła swoje sploty i wrzuciła je w ogień.

- Większość kobiet prędzej by umarła, niż obcięła włosy - zauważył Declan.

- To tylko włosy - odparła. - Poświęciłabym o wiele więcej, by zachować Georgiego 

przy życiu.

Woda w basenie zabulgotała i uniosła się, tworząc dużą, przejrzystą kopułę.

Coś stuknęło Rose w łokieć.

- Jack! - Aż podskoczyła.

Popatrzył na nią poważnie, niemal uroczyście, i wyciągnął rękę. Declan podał nóż 

Rose, a ona wsunęła rękojeść w dłoń Jacka. Chłopiec odciął lok z głowy i wrzucił go w ogień.

- Strasznie cuchnie - stwierdziła Rose, targając włosy brata.

Woda raz jeszcze się wzburzyła, a potem przybrała ostateczny kształt.

background image

Ktoś wchodził na strych. Georgie przestał oglądać obrazek. Strych należał do niego i 

do Jacka. To było cudowne miejsce. Ogromne stosy śmieci rosły pod ścianami: książki, broń, 

pordzewiałe wynalazki, rysunki, pergaminy... Na dole Rose bezlitośnie likwidowała wszelkie 

oznaki bałaganu i brudu, ale strych był zakurzony i nieuporządkowany. Georgie lubił tu być. 

W ciszy strychu mógł marzyć. Czasem wyobrażał sobie, że jest piratem jak dziadek, a jego 

statek pełen jest skarbów. Czasem był odkrywcą jak tata. Czasami demonem...

Zza klapy wynurzyła się głowa Declana, a potem cała reszta. Zniknęła gdzieś długa 

kitka i Declan wyglądał, jakby miał przekrzywioną głowę, bo włosy z jednej strony były 

krótsze niż z drugiej.

Błękitnokrwisty zatrzymał się na moment, przyglądając się pogrążonym w półmroku 

skarbom i Georgiemu, usadowionemu na worku treningowym przy wąskim oknie. Chłopiec 

westchnął.  Oto  nadchodzi  kolejna  pogadanka  na  temat   pozwalania,  by rzeczy  umierały   i 

„naturalnym porządku świata”. A on pokiwa głową i zrobi to, co robił zawsze. Strata czasu. 

Declan  podszedł i kucnął obok niego, popatrzył  na metalową  ramkę  w małych  dłoniach. 

Georgie podał mu ją bez słowa.

Na   zdjęciu   stał   dziadek   Cletus.   Wysoki,   czerwonowłosy,   w  obszernych   ciemnych 

spodniach i jasnej koszuli, z trójgraniastym  kapeluszem przekrzywionym  zawadiacko. Na 

ramieniu trzymał rusznicę. W drugiej ręce dzierżył długi rapier, na którym opierał się lekko 

jak na lasce. Jego oczy płonęły szaloną radością. Babcia powiedziała, że wygląda na tym 

zdjęciu  jak dorosła  wersja Jacka w pirackim  przebraniu.  Kiedy Georgie po raz  pierwszy 

zniósł   zdjęcie   na   dół,   cmoknęła   tylko   i   powiedziała:   „Niezłomnie   lojalny   i   absolutnie 

nieodpowiedzialny”. A potem nie uśmiechnęła się ani razu przez cały dzień, więc schował 

zdjęcie na strychu, razem z resztą swoich skarbów.

- Dziadek - wyjaśnił, w razie gdyby Declan miał jakieś wątpliwości.

- Widzę.

- Co się stało z twoimi włosami?

- Znudziły mi się.

Georgie skinął głową i spojrzał na Declana, oczekując wykładu.

-   Coś   dla   ciebie   zrobiłem   -   powiedział   Declan   zamiast   tego.   -   Chciałbym   ci   to 

pokazać.

Georgie poszedł za nim na podwórko. Na środku trawnika stał basen dla maluchów, 

otoczony przez skomplikowaną konstrukcję ze sznurka i patyków. Podeszli do brzegu basenu.

Pośrodku wznosiła  się  przejrzysta   kopuła,  wodę wiązała  mocno  magia.   Wewnątrz 

znajdowała się niewielka osada, składająca się z chat o stromych dachach. Otaczały ją pola i 

background image

lasy.  Najwyższy punkt kopuły jarzył  się łagodnym,  srebrnym  blaskiem i Georgie widział 

dokładnie   wszystkie   szczegóły   wioski,   począwszy   od   kamiennych   ścian   domów   aż   po 

maleńkie istoty, które się wśród nich krzątały Były to maleńkie lisy o ludzkich kształtach, 

czerwone, brązowe i czarne, zajęte wykonywaniem różnych zadań: noszeniem wody, oraniem 

pól, naprawianiem dachów. Georgie patrzył jak zaczarowany.

- Co to? - zapytał wreszcie.

- To byłbyświat. Wiesz, czym jest komputer? - odpowiedział pytaniem Declan.

- Tak.

- To coś podobnego. Taka wersja z Dziwoziemi,  z tym  że w przeciwieństwie  do 

komputera   byłbyświat   ma   ściśle   określone   przeznaczenie.   Robi   tylko   jedną   rzecz,   za   to 

bardzo dobrze. Zrobiłem go jako mój projekt na zakończenie gimnazjum.

- Zajęło ci to dużo czasu?

- Kilka lat. Ten jest na tyłach mojego domu. To jest jego odbicie... kopia. Dokładny 

obraz   urządzenia,  zrobiony  z  wody  i  magii  i   magicznie   połączony  z  oryginałem.   Można 

powiedzieć, że to trójwymiarowe odbicie. Jeśli chodzi o praktyczne zastosowanie, niewiele 

się różni od oryginału.

Georgie przyglądał się, jak liski niosą do domków długie łodygi.

- One są żywe?

- Nie. To konstrukty magiczne. Innymi słowy, naprawdę w ogóle nie istnieją. Gdybyś 

zniszczył kopułę, nie mógłbyś podnieść żadnego z nich. Wszystko po prostu by zgasło. Spójrz 

tutaj. - Declan przeszedł do wodnego panelu kontrolnego, przymocowanego do kopuły.  - 

Byłbyświat jest symulatorem. Pozwala badać rozwój cywilizacji, żebyś mógł zobaczyć, co 

mogłoby   się   wydarzyć.   Ty   ten   świat   kontrolujesz.   Możesz   sprowadzić   deszcz   albo 

spowodować suszę. Patrz. - Przekręcił tarczę. W kopule podniosła się woda i zalała pola. 

Liski wspięły się na dachy domków. Declan przywrócił poprzednie położenie tarczy i woda 

zniknęła. Nacisnął kilka klawiszy i wewnątrz kopuły pojawiło się miasto o białych murach i 

ażurowych wieżach, pełne pięknych ogrodów. - To standardowe miasto domyślne. Wszystko 

świetnie tu prosperuje. Jedzenia jest mnóstwo, klimat jest przyjemny i cywilizacja kwitnie.

Georgie   przez   chwilę   obserwował   miasto.   Maleńkie   liski   w   jaskrawych   szatach 

nauczały   uczniów   w   ogrodach,   tańczyły   na   placu,   gdzie   dwa   z   nich   grały   na   dziwnie 

ukształtowanych instrumentach. Declan nacisnął jakiś klawisz.

-   Widzisz   ten   znak?   -   Wskazał   podwójną   pętlę,   która   pojawiła   się   w  niewielkim 

okienku.   -   Właśnie   ustawiłem,   że   ich   pokolenie   będzie   żyć   w   nieskończoność.   Są 

nieśmiertelne. Mogą się pozabijać, ale nie mogą umrzeć z powodów naturalnych. Przyspieszę 

background image

jeszcze bieg spraw, żebyśmy nie musieli spędzić tu całej nocy. Teraz to miasto jest zapisane 

w byłbyświecie. Za każdym razem, gdy będziesz chciał do niego wrócić, klikniesz ten guzik 

tutaj i wrócisz do tego właśnie momentu.

Przez   pierwsze   kilka   chwil   nic   się   nie   działo.   Potem   miasto   zaczęło   rosnąć. 

Pochłonęło pola, wciąż rosnąc i rosnąc, wspinając się wyżej i wyżej. W ciągu dwudziestu 

minut zajęło całą przestrzeń wewnątrz kopuły. Ulice zmieniły się w tunele, wieże w wysokie 

dziwaczne urządzenia. Stworzenia tłoczyły się na ulicach. Miasto stało cię ciemne i brudne.

- Co się dzieje? - szepnął Georgie.

-  Przeludnienie.  Jest  ich   zbyt  wiele.   Nie  ma   dość   jedzenia  ani   miejsca.  Stare   nie 

umierają, a wciąż rodzi się więcej dzieci.

Po   trzydziestu   minutach   liski   zaczęły   padać   na   ulicach,   czołgać   się   w   brudzie   w 

poszukiwaniu skrawków jedzenia. Declan chciał zresetować urządzenie.

- Nie. Chcę zobaczyć - powstrzymał go Georgie.

- To nie będzie ładny widok - ostrzegł Declan.

- Rozumiem.

Declan cofnął rękę.

Liski   zebrały   się   w  gangi   i   zaczęły   rozrywać   się   nawzajem   na   strzępy   i   pożerać 

oderwane kończyny.

Georgie zatoczył się w tył, z całych sił zaciskając powieki.

- Źle się czujesz? - zapytał Declan.

Georgie potrząsnął głową. Zjadały się nawzajem. Małe liski pożerały jeden drugiego.

- W takim razie kontynuujmy. Próba druga.

Georgie   spojrzał   na   kopułę,   by   zobaczyć,   jak   wiruje   w   niej   ciemność.   Ponownie 

pojawiło się maleńkie doskonałe miasto.

Pięć minut później jeden z lisków zaczął kaszleć. Kaszel zaczął się rozprzestrzeniać 

najpierw na sąsiadów, potem dalej, aż ogarnął całe miasto.

- Zaraza - wyjaśnił Declan. - Są chorzy, ale nie mogą umrzeć, a czasami śmierć to 

jedyny sposób, żeby zatrzymać plagę. Zaraza nie może ich zabić, ale lekarstwa też nie ma.

Patrzyli, jak liski człapią w ciemności, kaszląc nieustannie. Kiedy zaczęły wywracać 

się z wyczerpania, Georgie poprosił o kolejny scenariusz.

Trzecia próba zaczęła się całkiem nieźle i Georgie już zaczął mieć nadzieję, że tym 

razem   sprawy   przybiorą   lepszy   obrót,   gdy   nagle   kilka   starszych   lisków   zaczęło   rzucać 

kamieniami w nowe budynki.

- Co one robią? - zapytał.

background image

- Nie chcą, żeby miasto się zmieniało - wyjaśnił Declan. - Uświadomiły sobie, że jeśli 

pozwolą miastu się rozrastać, zabraknie im przestrzeni.

Pięć minut później kilka lisków zostało zakutych w łańcuchy, odprowadzonych nad 

jezioro i wpędzonych do wody.

- Dlaczego? - szepnął Georgie, patrząc, jak toną.

- To pewnie oni chcieli rozbudowywać miasto. Pozostałe najwyraźniej zdecydowały, 

że populacja musi zostać na tym samym poziomie. Miasto może wyżywić tylko określoną 

liczbę lisków. W taki sposób ją kontrolują.

- Ale... - Georgie zagryzł usta, widząc, jak liski wyniosły swoje dzieci i jedno po 

drugim   wrzuciły   je   do   jeziora.   To   było   dla   niego   zbyt   wiele.   Powędrował   do   panelu 

kontrolnego i nacisnął guzik, który przywrócił wartości domyślne.

Declan się wyprostował.

- Idę do domu. Wiesz już, jak to obsługiwać. Czar najpewniej utrzyma się przez noc, 

ale nie dłużej niż dwanaście, piętnaście godzin, więc jak chcesz przejrzeć więcej scenariuszy, 

najlepiej zrób to teraz.

Georgie poczuł, jak ramiona Rose zamykają go w uścisku. Przytuliła go.

- Już prawie północ. Chodź do domu.

- Wszystko w porządku - odpowiedział. - Jeszcze tylko trochę.

- Declan i ja zdecydowaliśmy się nocować na werandzie, żeby mieć na ciebie oko. 

Gdyby działo się coś złego, to natychmiast do nas przybiegnij. Dobrze?

Georgie podniósł wzrok. Na werandzie Declan i Babcia przygotowywali koce.

- Dobrze - powiedział, sięgając do panelu kontrolnego. Jeśli zacznie jeszcze raz od 

początku, to może wszystko wreszcie skończy się dobrze. Musi. Musi być jakiś sposób, żeby 

to dobrze się skończyło.

Rose obudziła się, kiedy pierwsze promienie słońca zabarwiły niebo. Georgie siadł na 

stopniach  werandy i objął kolana ramionami.  Poruszyła  się. Powieki  Declana  uniosły się 

natychmiast. Popatrzył na nią znad grzbietu małego rysia, który zwinął się u jego boku. Jack 

najwyraźniej zdjął bransoletkę, pewnie po to, żeby czuwać nad bratem.

Rose wyplątała się z koca i poszła usiąść obok Georgiego.

- Jak długo byłeś na nogach?

- Cały czas.

Zerknęła w stronę basenu. Piękne miasto lśniło wewnątrz kopuły. Declan wyjaśnił jej 

background image

całą   koncepcję,   kiedy   zeszłego   wieczoru   przycinała   mu   włosy,   żeby   nie   wyglądał   na 

pokrzywionego.  Sama  obserwowała Georgiego przez ponad godzinę, podczas gdy Babcia 

hymkała   i   ochała,   i   załamywała   ręce,   próbując   nadać   brutalnie   zżętym   włosom   Rose 

jakikolwiek kształt. W ciągu tej godziny Georgie dwa razy się rozpłakał. Rose całą sobą 

pragnęła pójść i ukoić jego ból, ale współczucie tylko by mu zaszkodziło. Coś ważnego działo 

się z jej małym braciszkiem i musiał przejść przez to sam.

Teraz siedział obok niej i wydawał się starszy. Bardziej posępny, niemal ponury.

- Za każdym razem wszystko źle się kończyło. - Patrzył w ziemię.

- Miasto wygląda wspaniale.

-   Bo   pozwoliłem   im   umrzeć.   Ustawiłem   wszystko   tak,   by   znowu   żyli   tylko 

pięćdziesiąt lat. Musiałem. Nie było innego sposobu.

Przytuliła go i pocałowała zwichrzone włosy.

- Życie jest tak cenne właśnie dlatego, że jest krótkie - powiedziała pocieszająco. - 

Nawet ci najbardziej odporni są w gruncie rzeczy delikatni. W życiu nie chodzi o umieranie 

czy nieumieranie. Chodzi o to, by dobrze żyć, Georgie. Żyć tak, żeby być szczęśliwym i 

dumnym.

Georgie się przygarbił.

- Jestem gotowy - oznajmił. - Tylko chcę ich wszystkich zobaczyć. Ostatni raz.

Za nimi Declan wstał po cichu i podniósł miecz.

Wypuścili dziadka  z szopy i ruszyli  w głąb Boru, Jack przodem,  gibki koci cień, 

Georgie   z   buzią   zastygłą   w   wyrazie   głębokiej   koncentracji,   Declan,   a   za   nimi   dziadek 

powarkujący i mruczący do siebie pod nosem.

Doszli   do   sporej   polany,   gdzie   w   zeszłym   roku   spłonęła   przyczepa   Donovanów, 

puszczając z dymem niemal cały Bór.

Georgie westchnął i rozpostarł ramiona.

Minęła minuta. Potem kolejna. Krople potu zaperliły się na czole chłopca.

Krzaki zaszeleściły. Gałęzie się rozchyliły i na polanę wyskoczył niewielki szop. Na 

trawie wylądował ptaszek. Z krzaków wygramolił się cały miot kociąt, a za nimi stary czarny 

labrador   bez   nogi.   Kilka   wiewiórek...   Szczeniak   ze   zdeformowaną   głową...   całe   tuziny 

poszarpanych, połamanych stworzeń połatanych wolą Georgiego. Przyszły do swojego pana i 

usiadły półkolem.

Rose gwałtownie zaczerpnęła powietrza. Było ich tak dużo. Dobry Boże, tak dużo. To 

cud, że on jeszcze żył.

Georgie podszedł do siedzącego w trawie dziadka i przytulił go mocno.

background image

- Czas się pożegnać.

Istota, która kiedyś była Cletusem, spojrzała na niego wilgotnymi oczyma.

- Zobaczymy się jeszcze?

- Nie.

Dziadek zwiesił głowę.

- Jestem zmęczony - powiedział.

Georgie oparł mu dłonie na ramionach i spojrzał na mur stworzeń.

- Stop! - rozległ się dźwięczny głos Babci.

Rose odwróciła się. Éléonore stała za nimi na ścieżce. Przełknęła nerwowo ślinę i 

wolno ich wyminęła. Dziadek ją zobaczył. Łzy popłynęły z jego oczu. Éléonore zatrzymała 

się przy nim, a on objął jej nogi. Łagodnie pogłaskała grzywę splątanych włosów.

- W porządku - powiedziała drżącym głosem. - Teraz możesz to zrobić.

Usta Georgiego uformowały jedno ciche słowo.

- Pa.

Rozległ   się   słaby   dźwięk,   jakby   wszystkie   nieumarłe   istoty   odetchnęły   zgodnym 

chórem.   Stworzenia   upadły   w   trawę.   Dziadek   osunął   się   wolno.   Rozszedł   się   mdlący, 

słodkawy   zapach   gnijącego   mięsa.   Rose   zakrztusiła   się   z   obrzydzenia.   Zwierzęta 

rozpuszczały się powoli, z ponownie otwartych ran wyciekały płyny. Po chwili wszystkie 

rozłożyły się do kości. U stóp Éléonore dziadek zmienił się w kupkę popiołu. Opróżniła jedną 

ze swoich torebeczek na zioła i zebrała garstkę prochów.

Georgie zachwiał się. Zanim Rose zdążyła złapać go w ramiona, Declan wziął chłopca 

na ręce.

- To wszystko? - upewnił się.

Georgie potwierdził skinieniem głowy.

Zawrócili ku domowi.

- Rose? - Georgie podniósł głowę nad ramieniem Declana.

- Tak?

- Chciałbym od teraz być już George’em.

- Dobrze. Jak sobie życzysz, George.

Skinął głową.

- Jestem głodny.

background image

Rozdział dwudziesty

Rose siedziała na werandzie z filiżanką herbaty w dłoni. W środku George jadł, jakby nie był 

karmiony od lat, a Babcia nie posiadała się z radości, mogąc nakładać kolejne góry jedzenia 

na talerze chłopców.

Skrzypnęła moskitiera, potem deski werandy. Declan przysiadł na stopniu obok. Przez 

dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu, wreszcie Rose pochyliła się ku niemu i musnęła ustami 

jego policzek.

- Dziękuję ci za uratowanie mojego brata.

Odsunęła się, zanim zdążył ją dotknąć.

- Nie wyglądasz na szczęśliwą - stwierdził.

-   Jestem.   To   tylko...   -   Zwiesiła   głowę.   -   Tak   długo   żyłam   w   strachu.   Zaczął 

wskrzeszać, gdy miał sześć lat. Teraz ma dziesięć. Cztery lata. Patrzyłam, jak blednie. Wiem, 

że to zahamowało jego wzrost. Pewnie nigdy nie będzie taki wysoki i silny jak powinien być.

- Dzieci są odporne - pocieszył  Declan. - Przy odpowiedniej diecie i ćwiczeniach 

szybko dojdzie do siebie.

-   Próbowałam   mu   pomóc   -   powiedziała.   -   Spróbowałam   wszystkiego,   co   tylko 

przyszło   mi   do   głowy.   Raz   wspólnie   z   Babcią   uśpiłyśmy   go   na   dziesięć   dni,   licząc,   że 

wszystkie jego stworzenia umrą w tym czasie. Ale one nadal wysysały z niego życie. To 

zabrzmi  fatalnie, ale przekonałam siebie, że nie można  mu pomóc.  To chyba  był  jedyny 

sposób,   żebym   mogła   sobie   z   tym   poradzić.   Nigdy   nie   przestałam   mieć   nadziei   i   nie 

przestałam próbować, ale w głębi duszy pogodziłam się z tym, że pewnego dnia on się po 

prostu   wypali   jak   świeca.   -   Schowała   twarz   w   dłoniach.   -   Uratowałeś   go,   uratowałeś 

Georgiego. Jestem taka wdzięczna. Nie myśl, że traktuję to lekko. Ja tylko nie wiem, co 

powiedzieć.  Boję się w to uwierzyć.  Powinnam była  starać się mocniej... Powinnam być 

podekscytowana, ale czuję się taka... zagubiona. Ogłuszona.

- Jak biegacz, któremu nagle skrócono dystans - stwierdził Declan.

- Tak. To takie podłe i samolubne i wstyd mi strasznie. Nie wiem, dlaczego ci to 

mówię.

Przyciągnął ją do siebie, obejmując potężnym ramieniem. Odepchnęła go.

- Pozwól mi się przytulić - powiedział. - Nie będę cię „tarmosił”. Potrzebujesz tego. 

background image

Usiądź tu ze mną po prostu.

Emanował siłą i spokojem, chłonęła je otulona jego ciepłem i zapachem jego skóry. 

Nigdy nie miała w nikim takiego oparcia. Dawał jej takie poczucie bezpieczeństwa, że bała 

się odsunąć. Szczerze obawiała się, że wtedy wybuchnie płaczem.

- Tak się czułem, gdy Casshorn uratował Williama - odezwał się Declan. - I czułem 

się z tego powodu jak ostatnia szuja. Byłem pewien, że nic dobrego z tego nie wyniknie, ale 

co mogłem powiedzieć? Nie, Will, raczej wybierz śmierć?

- Dlaczego Casshorn to zrobił? - zapytała.

- Przeze mnie. Myślę, że już wtedy planował to szaleństwo. Casshorn jest ode mnie 

starszy o trzy dekady. Jest dobrze wyszkolony, jest niebezpieczny i ma liczne umiejętności, 

ale zawsze brak mu było wytrwałości i dyscypliny, by naprawdę opanować jakąś broń. W 

najlepszych swoich momentach jest błyskotliwy, ale to by mu nie pomogło w bezpośredniej 

walce. Gdybyśmy skrzyżowali ostrza, zarżnąłbym go jak prosię. I on o tym wie. Dlatego 

potrzebował Williama. Will jest niepokonany, szczególnie jeśli chodzi o noże.

- Ale William jest twoim przyjacielem.

Sekunda ciszy.

- Po tym jak William został uwolniony z więzienia, spotkałem go raz, na oficjalnym 

obiedzie. Przybył tam jako syn Casshorna. Nie odezwał się do mnie.

Rose zajrzała mu w twarz.

- Przykro mi. Dowiedziałeś się dlaczego?

- Nie. Nie wiem, czy był  na mnie zły,  bo nie zdołałem go wyciągnąć, czy może 

Casshorn coś mu powiedział na mój temat. Zanim zdążyłem się obejrzeć, już ich obu nie 

było. Ty z nim rozmawiałaś. Co mówił?

- Głównie starał się mnie namówić na randkę. Ostatnim razem, gdy rozmawialiśmy, 

powiedział, że pociągam go, ponieważ ja i chłopcy jesteśmy razem. Powiedział, że nigdy nie 

miał rodziny, a zawsze chciał ją mieć i my bylibyśmy idealni.

- Będzie musiał obejść się smakiem - oznajmił Declan tonem równie ciepłym,  co 

wieczna zmarzlina. - Jesteś moja, więc on cię nie dostanie.

Bardzo dobrze.

- To tak brzmi... mocno ostatecznie. Mam w ogóle coś do powiedzenia na ten temat?

-   Oczywiście,   że   tak   -   powiedział   miękko.   -   Jeśli   powiesz   nie,   będę   musiał   to 

zaakceptować.

Jasne, teraz tak mówił. Ale przysięga nie pozostawiała w tym względzie wątpliwości. 

Jeśli Declan wykona zadania, zdobędzie prawo do niej. Będzie jego własnością. Nie żoną, nie 

background image

przyjacielem, nie kochanką, nie partnerką. Własnością.

Declan zawsze wszystko planował. Nie znał jej w chwili, gdy związali się przysięgą, i 

pewnie   myślał,   że  jest   szurnięta.   Tak  sformułował  przysięgę,   by  zyskać  jak  najwięcej,  a 

zaryzykować jak najmniej, wykorzystał przewagę, jaką dawał mu wygląd i jej strach. Przecież 

wystarczyłoby,   żeby   sprawdziła   wtedy   ten   jego   blef.   Declan   nigdy   by   nie   skrzywdził 

chłopców,   za   żadne   skarby   świata.   Odszedłby.   Wtedy   jednak   nigdy   by   go   nie   poznała. 

Spróbowała   wyobrazić   sobie,   jak   by   to   było,   gdyby   wtedy   odszedł   bez   słowa,   i   gardło 

ścisnęło jej się boleśnie. Serce zabiło szybciej. Mimowolnie przysunęła się do niego odrobinę 

bliżej,   szukając   potwierdzenia,   że   jest,   że   jej   nie   opuścił,   i   uświadomiła   sobie   pewien 

oczywisty wręcz fakt.

Była zakochana w Declanie Camarinie.

Ale kochać go a być z nim to nie to samo. On był jednak błękitnokrwistym, a ona... 

Nie miała ani posagu, ani pochodzenia. Nie pasowała do jego świata, a on nie pasował do 

Rubieży. Pragnął jej. Była wyzwaniem, a jak powiedziała Babcia, temu nie mógł się oprzeć. 

A   kiedy   już   ją   zdobędzie?   Co   dalej?   Pewnego   dnia   obudzą   się   i   on   będzie   dalej   erlem 

Camarine, panem tuzina miejsc o nazwach, których nawet nie zdołała spamiętać, a ona będzie 

tylko zwyczajną Rose.

Przełknęła z trudem ślinę. Oczyma duszy widziała, jak Declan wychodzi, by już nigdy 

nie wrócić, i niepokój ścisnął jej serce palcami z ołowiu.

- Nie ma dla nas nadziei - powiedziała cicho.

- Zawsze jest nadzieja - odpowiedział. - Casshorn wprawdzie jest niebezpieczny, ale 

jest też irracjonalny, a to jest jego słabością.

Potrząsnęła głową i zebrała siły, by uwolnić się z jego objęć. Nie rozumiał. Skupił się 

na największym zagrożeniu i ona też powinna. Swoje zmartwienia powinna teraz zachować 

dla siebie. Casshorn był ważniejszy.

- A jeśli chodzi  o Williama,  to nie mam najmniejszego  pojęcia,  ale wątpię,  żeby 

pomagał Casshornowi - dodał.

- A dlaczego tak myślisz?

- William jest odznaczonym weteranem z ponad dziesięcioletnią służbą w Legionie. 

Casshorn nie zdołał utrzymać się w Legionie dłużej niż sześć miesięcy. Do diabła, nie mógł 

utrzymać się w jednostce badawczej sił powietrznych. - Declan potrząsnął głową. - A musiał 

tylko studiować wiwerny i nawet z tym nie dał sobie rady. Nie mam dla niego za grosz 

szacunku i nie zniósłbym, żeby mi wydawał rozkazy. Will też by nie ścierpiał.

- Więc dlaczego tu jest? - Zmarszczyła brwi.

background image

- Nie wiem. - Declan się skrzywił. - Ale wiem, co mu zrobię, jak go wreszcie znajdę.

- I co to będzie?

- Spuszczę mu lanie.

Spojrzała na niego zaskoczona.

- Przekreśliłem swoją jedenastoletnią służbę w Legionie, żeby ratować jego du... jego 

spod   ostrzału.   Człowiek   oczekuje   po   czymś   takim   jakiegoś   dziękuję   albo   chociaż 

serdeczniejszego traktowania. A jeśli tego nie, to przynajmniej niewielkiej uprzejmości w 

imię   dawnych   czasów,   może   króciutkiego   liściku   z   informacją:   mój   przybrany   ojciec 

zamierza odpalić machinę śmierci i może zabić nas wszystkich, pomyślałem, że chciałbyś to 

wiedzieć.

- Może nie wiedział.

Declan posłał jej ponure spojrzenie.

- Wiedział.

- Jakaś część ciebie  jest wkurzona, bo nie zasypał cię podziękowaniami  za próby 

ratowania go - stwierdziła.

Declan zaklął.

- Tyle mnie to obchodzi, co zeszłoroczny śnieg.

- Obchodzi. Mnie by też obchodziło.

Na ścieżce wiodącej do domu pojawił się mężczyzna. Szczupły, nieco zaniedbany, 

miał na sobie czarne spodnie i czerwoną koszulkę polo, a na niej czarną skórzaną kamizelkę. 

Zarówno koszulka, jak i spodnie zwisały nieco z kościstej sylwetki. Resztki włosów i broda 

były   równo   przycięte   i   równo   przyprószone   siwizną.   Twarz   promieniowała   spokojną 

życzliwością. Mężczyzna uśmiechał się do nich z daleka, ale spojrzenie miał twarde.

Declan natychmiast skupił na nim uwagę drapieżnika.

- Kto to?

Rose westchnęła. No i po rozmowie.

- Jeremiah Lovedahl.

- I czego tu szuka?

- Najprawdopodobniej chce zabrać Babcię i chłopców do Drewnianego Domu. To 

ściśle strzeżony schron w głębi Boru.

- Wydajesz się sceptyczna.

- On ma swój cel - wyjaśniła Rose. - Rubież to miejsce, gdzie najbardziej popularnym 

powiedzeniem jest: umiesz liczyć, licz na siebie. Ale raz na jakiś czas pojawia się zagrożenie, 

z którym rodzina w pojedynkę sobie nie poradzi. W takich chwilach ludzie jak moja Babcia 

background image

czy Jeremiah biorą stery w swoje ręce. Są naszymi starszymi. A kiedy dojdą do konsensusu, 

reszta Wschodnich Wrót uważnie ich słucha.

- Nie rządzą, ale doradzają? - upewnił się Declan.

- Coś w tym rodzaju - potwierdziła, kiwając głową. - Po tamtym starciu zadzwoniłam 

do Babci i starsi odbyli naradę. Zrozumieli, że jesteśmy zbyt słabi, by stawić Casshornowi 

czoła   w   walce,   postanowili   więc   spróbować   go   przechytrzyć.   Pierwszym   krokiem   jest 

pozbawienie go dostępu do jedzenia, w ten sposób może zagłodzimy jego i ogary. Doradzili 

wyniesienie się z miasta w cholerę. Zeszłego wieczora każdy, kto miał choć odrobinę oleju w 

głowie, spakował manatki. Rano wszyscy wyjechali, zupełnie jakby udawali się do pracy w 

Niepełni,   z   tym   że   nikt   z   nich   nie   wróci.   Zostały   tu   jakieś   niedobitki,   ale   cóż   robić.   - 

Wzruszyła ramionami. - Rubieżnicy są wyrzutkami. Dla niektórych dom i ziemia tutaj to 

wszystko, co mają. Jak Boga kocham, przez Wschodnie Wrota mogłaby przewalić się ściana 

ognia, a kilka co twardszych łbów nadal siedziałoby na swoim. Woleliby raczej umrzeć, niż 

opuścić swoje domy.

Przybysz przywiązał konia do drzewa.

- Więc czego on chce tak naprawdę? - zapytał Declan.

-   Jeremiah   ma   nadzieję   przekonać   nas   oboje,   żebyśmy   pojechali   z   nim   do 

Drewnianego   Domu,   gdzie   przebywa   obecnie  reszta   starszyzny.  Chcą   dowiedzieć  się  jak 

najwięcej   o   Casshornie   i  liczą,   że   im   w  tym   pomożesz.   Ja   mam   być   ich   ochroną   przed 

Casshornem i przed tobą. Trochę ich denerwujesz.

Zielone oczy wpatrywały się w nią uważnie.

- Chcesz, żebym się zgodził?

Rose zacisnęła wargi.

- To zależy od ciebie. Nie chcę cię prosić o coś, czego byś nie zrobił, ale tak, byłoby 

dobrze,   gdybyś   odwiedził   Drewniany   Dom.   Starsi   są   starzy   i   pełni   mocy.   Nie   mogą 

zaatakować   Casshorna   i   jego   ogarów,   bo   ogary   pochłaniają   magię   mniej   intensywną   niż 

rozbłysk, ale ja bym ich nie lekceważyła. A zbyt wielu sojuszników nie mamy.

- My? Zamierzasz włączyć się w moją walkę?

- On niszczy mój dom, zjada mi sąsiadów i chce zabić mi rodzinę. Powiedziałam ci 

już wcześniej, nie zamierzam siedzieć z założonymi rękami. A ty mnie potrzebujesz, Declan. 

Potrzebujesz mojego rozbłysku.

Spojrzał na nią ostro.

W odpowiedzi Rose przewróciła oczami.

- U-ła, spojrzenie błękitnokrwistej pogardy. Cóż biedna mam uczynić. Oznajmiam, że 

background image

chyba omdleję.

W piersi Declana załomotał grom.

Poklepała go po ręce.

- Jeszcze czas przemyśleć cały ten interes ze zdobywaniem mnie i moich kolców.

- Niezła próba - powiedział.

Jeremiah wszedł na werandę.

-   Dzień   dobry,   panno   Drayton.   -   Mówił   z   akcentem   starego   Południa,   wolno, 

śpiewnie, połykając „r”, jakby dopiero co opuścił plantację w Wirginii.

- Witam, panie Lovedahl - odpowiedziała. - Napije się pan mrożonej herbaty?

- Z przyjemnością.

Kiedy wróciła z kuchni, niosąc szklanki, Jeremiah powitał ją uśmiechem.

- Omawialiśmy właśnie z lordem Camarine ochronę Drewnianego Domu. Wspomniał, 

że chętnie zobaczyłby to osobiście.

- Naprawdę? - Rose odwzajemniła uśmiech.

- Dołączysz do nas? - zapytał Jeremiah.

- Będę zachwycona.

Rose szła obok Declana, uważnie szukając drogi w leśnym poszyciu. Stworzyli małą 

kawalkadę.  Przodem   szedł  Jeremiah,  prowadził  konia   obciążonego  ich   bagażami,  za   nim 

Babcia, potem Georgie, ona z Declanem zamykali pochód. Jack stał się kotem, gdy tylko 

wyruszyli,   i   zatonął   gdzieś   w   gęstwinie.   Czasem   wydawało   jej   się,   że   widzi,   jak   brat 

przemyka obok albo wdrapuje się na drzewa, ale tak dobrze wtapiał się w tło, że Rose nie 

była pewna, czy go widziała, czy tylko wyobraziła sobie, że widzi.

Szli   w   głąb   Boru   zaledwie   dwadzieścia   minut,   ale   zmiana   otoczenia   była 

zdumiewająca.   Las   był   tu   starszy.   Nad   nimi   wznosiły   się   ogromne   drzewa:   gigantyczne 

sosny, proste niczym maszty,  sędziwe dęby,  wysmukłe topole. Las był soczyście zielony, 

szmaragdowy i żółty. Aksamitne łaty mchu wspinały się po korze drzew i ścieliły na ziemi, 

dotknięte promieniami słońca stawały się tak jaskrawe, że niemal świeciły. Czerwone porosty 

na pniach i kamieniach do złudzenia przypominały szkarłatne piwonie, głębiej w półmroku, 

między   poskręcanymi   korzeniami,   obuwiki   wyciągały   główki   na   delikatnych   łodygach,   a 

grzyby   wielkości   podnóżków   o   żółtych,   brązowych   i   czerwonych   kapeluszach   tworzyły 

kolorowe pierścienie w poszyciu. Powietrze pachniało życiem, zielenią i magią. Wypełniło 

płuca Rose i ukoiło wszystkie lęki. Dziewczyna uśmiechnęła się do siebie.

- Jestem na to za stara - mruczała Babcia.

background image

- O ile pamiętam, w tym tygodniu pokonałaś już tę trasę sama - odezwał się Jeremiah.

- To prawda - mruknęła Babcia.

- Zawsze uważałem, że kobiety są jak wino - kontynuował Jeremiah. - Im starsze, tym 

lepsze.

Rose wywróciła oczyma. Jeremiah Lovedahl uderzał do Babci. Do czego ten świat 

zmierza?

Dotarli   do   kępy   sosen.   Drzewa   rosły   tu   niezwykle   gęsto,   a   ze   splątanych   gałęzi 

zwisały wietrzne dzwonki. Każdy jeden składał się z metalowej obręczy, na której uczepiono 

drobne   kości   okalające   czaszkę.   W   lesie   wokół   zbiorowiska   dzwonków   panowała 

nienaturalna martwota. Nie poruszała się nawet jedna igła.

- Czy te drzewa obłożono jakimś zaklęciem? - zapytał Declan cicho.

- Kościana bariera - odmruknęła Rose. - Bardzo stara, bardzo potężna.

Zatrzymali   się   przy   drzewach   obwieszonych   bielejącymi   dzwonkami.   Większość 

czaszek   należała   do   oposa,   wilka   czy   rysia,   ale   trzy   były   ludzkie,   a   jedną,   dziwacznie 

spłaszczoną, o masywnej żuchwie, ozdabiały duże kły, zakrzywione niczym szable.

- Troll. - Declan wskazał na wyróżniającą się czaszkę.

- Zgadza się - powiedział Jeremiah. - Zawędrował do nas jeden z Dziwoziemi, jakieś 

pięćdziesiąt lat temu. Zabił i zjadł dwie małe dziewczynki.

- Jak wam się udało go zgładzić? Jego skóra jest zbyt gruba, żeby można go zastrzelić, 

jest też odporny na większość trucizn.

Lovedahl zerwał liść z niskiego krzaka i zaprezentował go błękitnokrwistemu.

-   Leśna   łza.   Zagotowany   sok   z   tego   krzewu   przekształca   się   w   klej,   przejrzysty, 

bezwonny i bardzo mocny. Zaserwowaliśmy trollowi świeżo ubitą krowę na obrusie z tych 

liści umoczonych w kleju. Trolle są głupie, ten przystąpił do posiłku na czterech, więc liście 

przylepiły mu się do dłoni i stóp. Próbował je strząsnąć, ale bez powodzenia, wtedy zaczął je 

zrywać zębami i liście przykleiły mu się do pyska. Wtedy spanikował i zaczął się tarzać, aż w 

końcu cały był w liściach. Plan był taki, żeby się w ten sposób udusił, ale jakoś udało mu się 

wstać. Pobiegł przed siebie na oślep, aż w końcu zdołał wywrócić słup trakcyjny i śmiertelnie 

poraził się prądem.

- Zaczynam rozumieć, że nie można zakłócać waszego życia, nie narażając się przy 

tym na konsekwencje - stwierdził Declan.

- Och, jesteśmy prostymi wieśniakami. - Jeremiah obdarzył go bladym uśmiechem. - 

Nie   lubimy,   jak   ktoś   morduje   nasze   dzieci,   ale   zazwyczaj   pilnujemy   własnych   spraw. 

Jesteśmy przeważnie nieszkodliwi.

background image

Magia zawirowała wokół niego szkarłatną chmurą. Wyrzucił ręce w górę, czarne oczy 

stały się ledwie szparkami. Wyrzucił z siebie pojedyncze słowo:

- Złam!

Moc wystrzeliła i rozwiała się bez śladu. Chwilę później w koronie drzewa nad ich 

głowami coś zaszeleściło, załomotało i długie wężowate ciało uderzyło o ziemię. Strzygil. 

Długi na pięć stóp, błękitny, podobny nieco do bociana.

Nie miał  piór, za to jego rozdwojony ogon przypominał dwa węże, ozdobione na 

końcach niebieskimi kitkami. Strzygil podrygiwał na ziemi w konwulsjach, próbując machać 

złamanym   nietoperzym   skrzydłem.   Nie   miał   dzioba,   tylko   wąskie   i   długie   szczęki   pełne 

zębów jak igły. Magia raz po raz strzelała z niego groźnymi szpilami, ale żadna nie sięgnęła 

Lovedahla.

- Potworne stworzenia. Nieprawa magia. Mówi się, że jak cię któryś ukąsi, staniesz się 

jednym  z nich.  Nie widziałem  takiego  przypadku  jak długo żyję,  ale  nie twierdzę, że to 

niemożliwe.

Jeremiah   podniósł   strzelbę   i   dwukrotnie   strzelił   do   strzygila.   Stwór   podskoczył   i 

znieruchomiał. Mężczyzna odczekał chwilę, po czym dobył maczety i jednym ciosem obciął 

strzygilowi łeb, podniósł i rzucił na barierę. Głowa wpadła między drzewa i zniknęła. Wiatr 

poruszył dzwonkami. Kości uderzały o siebie z głuchym klekotem.

- Potrzeba krwi, żeby otworzyć przejście - wyjaśnił ich przewodnik. Ciął strzygila, 

dzieląc go na części jak kurczaka. - Niech każdy zapłaci, co trzeba. Szybko, zanim krew 

ochłodnie.

Każde   z   nich   nakarmiło   barierę   ścierwem.   Jack   zlazł   z   drzewa,   zaciągnął   ostatni 

kawałek   do   czaru   zamykającego   przejście   i   przepchnął   go   głową   we   właściwe   miejsce. 

Dzwonki   znieruchomiały,   za   to   Bór   za   nimi   ożył,   jakby   ktoś   nacisnął   „play”   na 

niewidzialnym pilocie. Gałęzie zadrżały. Tu i tam drobne czerwone listki spłynęły na ziemię, 

oderwawszy się od girland dzikiego wina. Magia rozkwitała niczym wiosenne kwiaty.

- Chodźcie - polecił Jeremiah.

Weszli.   Bór   był   tu   starszy,   ciemniejszy,   trudniejszy   do   przebycia.   Ciężko   było 

uwierzyć, że asfaltowe nawierzchnie znajdują się zaledwie pół godziny drogi stąd. Drzewa 

były gigantyczne. Trzeba by kilka osób, by objąć jeden pień. W gałęziach skakały przeróżne 

dziwne   istoty:   niektóre   małe   i   puszyste,   inne   pokryte   łuskami,   jeszcze   inne   z   płonącymi 

czerwienią lub oranżem oczyma. Jack pluł, parskał i syczał, i obiecywał im najróżniejsze 

nieprzyjemności w kocim języku, aż wreszcie Declan wziął go w ramiona.

Po dwudziestu minutach dotarli wreszcie do Drewnianego Domu. Stał na szczycie 

background image

usypanego ludzkimi rękoma wzgórza, które miało kształt piramidy ze ściętym wierzchołkiem. 

Otaczała   go   kilkusetletnia   drewniana   palisada,   pokryta   grubą   warstwą   gliny,   która   miała 

chronić przed wilgocią i ogniem. Kilka bladych kwiatów wystawało ze szpar między palami 

główkami do słońca, zupełnie jakby fala zieleni zatrzymała się na drewnianej ścianie. Rose 

była tu tylko raz jako małe dziecko.

Wspięli się na wzgórze po prastarych kamiennych blokach, tworzących gigantyczne 

stopnie.   Drewniane   wierzeje   otworzyły   się   z   jękliwym   skrzypnięciem.   Po   lewej   stał 

zniszczony przez pogodę totem, obok palenisko wypełnione kamieniami. Ocieniały je gałęzie 

wysokiego   dębu,   na   nich,   na   podobieństwo   domku   na   drzewie,   opierała   się   niewielka 

drewniana platforma. Po lewej oczekiwał ich spory dom z drewnianych bali, porośniętych 

grubymi liszajami mchu, który zdawał się wyrastać z poszycia Boru. Garstka rozproszonych 

za   nim   mniejszych   domków   tylko   potęgowała   to   wrażenie:   siedziały   w   kole   niczym 

muchomory.   Brama   zamknęła   się   za   nimi,   Rose   odwróciła   się   i   zobaczyła   Leanne 

zabezpieczającą   wrota   wielką   belką.   Kilka   innych   znajomych   twarzy   pojawiło   się   na 

podwórcu:   wszyscy   mniej   więcej   w   jej   wieku,   większość   samotnych   i   magicznie 

uzdolnionych. Rubieżnicy, którzy nie mieli nic do stracenia, uświadomiła sobie.

- Witajcie w Drewnianym Domu - powiedział Jeremiah.

background image

Rozdział dwudziesty pierwszy

Lee Stearns twierdził, że w połowie jest Irokezem, ale jego skóra, włosy i rysy świadczyły o 

tym, że był bardziej biały niż Duszek Kacper, a plotka głosiła, że oboje rodzice Lee tyle mieli 

wspólnego z Irokezami, co pizza. Jednak nikt nie śmiał mu tego powtórzyć w twarz. Za jego 

plecami   też   nie.   Skóra   Lee   była   jasna   i   gładka,   niemal   satynowa,   mimo   że   nie   był   już 

młodzikiem.   Spoglądał   na   świat   jasnoniebieskimi   oczyma,   a   miękkie   włosy  miały   barwę 

pszenicznych kłosów, zupełnie jakby słońce je odbarwiło. Lee przyciągał spojrzenia. Znany 

też  był  z  tego, że  tracił  panowanie  nad sobą, gdy ktoś uporczywie  mu  się  przyglądał,  a 

ponieważ Rose przypadło miejsce naprzeciw niego, pilnowała się, żeby nie patrzeć na Lee 

zbyt długo.

Gapienie się na resztę starszyzny, zgromadzonej wokół starego drewnianego stołu w 

sali   Drewnianego   Domu,   też   nie   było   najmądrzejszym   pomysłem.   Pomieszczenie   aż 

wibrowało   od   mocy,   a   starsi   wyglądali   posępnie   i   z   pewnością   nie   byli   w   nastroju   do 

tolerowania wybryków.

Rose zerknęła na Babcię. Éléonore uśmiechnęła się ostrożnie. Rose spojrzała na swoje 

dłonie. Była boleśnie świadoma obecności Declana, siedzącego nieruchomo obok niej, tyle w 

nim było niepokoju i nerwowości, co w przeciętnym bloku granitu.

Przynajmniej dzieci zwolniono z uczestnictwa w zebraniu. Leanne przyprowadziła ze 

sobą Kenny’ego Jo, zapewne po to, by starsi mogli go dokładnie przepytać. George i Kenny 

Jo zdecydowali się zawrzeć rozejm, żeby wspólnie zbadać zakamarki Drewnianego Domu. 

Wymknęli się bez najmniejszego trudu.

- Dlaczego nie przedstawisz nas młodemu człowiekowi, Rose - odezwał się Jeremiah.

Rose odchrząknęła.

- Naprzeciw nas siedzi Adele Moore.

Podczas gdy Babcia udawała złą wiedźmę, Adele nią była. Wysoka jak na staruszkę, o 

skórze koloru ziaren kawy. Włosy spływały jej aż do pasa długimi szarymi dredami, w każdy 

wplecione były sznurki i rzemienie, a na nich wisiały drobne kostki i amulety. Jej ubranie 

stanowiły liczne warstwy wystrzępionego materiału, zielonego, oliwkowego i brązowego. Na 

szyi zwisał jakiś tuzin naszyjników, niektóre zawierały ususzone grzyby, inne suche kwiaty, 

jeszcze   inne   zrobione   były   z   wężowej   wylinki.   Dwa   natomiast   były   sznurami   tanich 

background image

koralików, najpewniej zakupionych w Wal-Marcie. Twarz Adele była pomarszczona, włosy 

posiwiałe, ale oczy pozostały żywe i młode.

- Po lewej stronie Adele siedzi Emily Paw, siostrzenica Elsie Moore.

Emily   była   bardzo   podobna   do   ciotki.   Drobna,   przywiędła   i   niezbyt   urodziwa, 

kojarzyła się z wyschniętym krukiem. Kąciki jej ust opadały mocno w dół, przez całe swoje 

dwadzieścia dwa lata Rose nie widziała ani razu, by Emily choć raz się uśmiechnęła. Wśród 

zebranych była najmłodsza, z wyłączeniem Rose i Declana, ale wyglądała na najstarszą.

- Znasz już pana Lovedahla i Babcię - kontynuowała Rose. - Na prawo od nich siedzi 

Lee Stearns, a przy nim Tom Buckwell.

- Cześć. - Tom Buckwell brzmiał jak zirytowany niedźwiedź i tak samo wyglądał. 

Wielki, miał niemal siedem stóp wzrostu i trzysta funtów wagi, siedział, garbiąc potężne 

plecy.   Był   stanowczo   najbardziej   owłosionym   mężczyzną,   jakiego   Rose   kiedykolwiek 

widziała. Jego rudawa broda była zawsze splątana, włosy na głowie długie, a te na ramionach 

gęste   niczym   futro.   Jeśli   wierzyć   plotkom,   to   gdy   Tom   nadużył   alkoholu   i   popadał   w 

krotochwilny   nastrój,   rozbierał   się   do   naga   i   straszył   turystów   w   Niepełni,   którzy   byli 

przekonani, że to Wielka Stopa. Tom był także wujem Freda Simoena.

- A to erl Declan Camarine - zakończyła Rose.

Zapadła cisza.

- A jaką mamy pewność, że jesteś tym, za kogo się podajesz? - zapytał Lee.

Declan wzruszył ramionami.

- Żadnej.

- Więc jak zamierzasz nam to udowodnić?

Rose   się   napięła.   Spodziewała   się   tego   pytania,   to   normalne,   że   chcieli   go 

przetestować, z tym że testowanie Declana było niczym wiązanie kokardki na karku cudzego 

pitbulla.

Brwi Declana uniosły się na milimetr.

- Nie muszę niczego udowadniać. Przyszedłem tutaj, bo panna Drayton przekonała 

mnie, że to przysłuży się mojej sprawie. Przybyłem tutaj zabić Casshorna, nie mam żadnego 

innego celu ani planu i kiedy tylko tego dokonam, wrócę, skąd przyszedłem.  To od was 

zależy, czy mnie zaakceptujecie, czy nie.

To, z jaką łatwością Declan przybierał maskę błękitnokrwistego, było zdumiewające. 

Jego ton nie był właściwie rozkazujący, ale i tak słowa miały wagę kamienia.

- Lee chciał powiedzieć, że dobrze by było, gdybyś dał dowód swojej mocy - wtrąciła 

Babcia. - Proszę, zrób nam tę uprzejmość.

background image

Schylił głowę w lekkim ukłonie.

- Jak sobie życzysz, madame.

Magia wezbrała w nim, była jak straszliwy potwór, który budzi się leniwie i powoli 

wysuwa   pazury.   Biały   szron   przesłonił   jego   tęczówki.   Wydawało   się,   że   ta   część 

pomieszczenia, gdzie siedział Declan, pociemniała, ale w nim samym magia lśniła, wzbierała, 

potężna i przerażająca niczym nadciągający huragan.

Drobne włoski na karku Rose stanęły dęba.

Oczy  Declana   płonęły   bielą.   Widmowy   wiatr   owionął   Rose.   Mogła   go   zobaczyć, 

delikatny welon lśnienia, płynący od strony szlachcica.

Dotknęła jego dłoni czubkami palców. Zerknął na nią oczyma jak gwiazdy i uciszył 

całą tę moc, ukrył w sobie, jakby chował miecz do pochwy. Rose nie wiedziała, co zrobiło na 

niej większe wrażenie, ta potęga, która w nim drzemała, czy łatwość, z jaką ją kontrolował.

Lee otworzył usta i natychmiast je zamknął. Babcia wyglądała na zbolałą. Pewnie 

część starszyzny wierzyła dotąd, że w razie konieczności będą mogli unieszkodliwić Declana. 

Teraz   wiedzieli   już,   że   wszyscy   razem   może   zdołaliby   go   spowolnić,   ale   zabicie   go 

pozostawało poza ich możliwościami.

Adele pochyliła się do przodu.

- Chcielibyśmy usłyszeć o tym Casshornie - powiedziała. - O ile to możliwe, lordzie 

Camarine.

Declan pochylił się do przodu.

- To, co powiem, nie może wyjść poza ściany tego pomieszczenia. W przeciwnym 

razie będę musiał tu wrócić, i to nie sam - ostrzegł.

Głowy starszyzny skłoniły się w milczącym potwierdzeniu.

-   Wszystko   zaczęło   się   jeszcze   w   czasach   Imperium   Słonecznego   Węża   -   zaczął 

Declan. - W Niepełni osadnicy ze wschodniej części świata powędrowali na zachód i wybili 

tamtejsze plemiona, którym było brak technologii i środków, by stawić opór najeźdźcom.

Lee wyglądał, jakby miał zamiar coś powiedzieć i właśnie ugryzł się w język.

-   W   moim   świecie   było   odwrotnie.   Na   tym   kontynencie   rozwinęło   się   potężne 

imperium. Jego mieszkańcy nazywali się tlatoke, a swoje państwo Królestwem Słonecznego 

Węża. Ich magia pochodziła z dżungli i była niezwykle potężna. Blisko szesnaście stuleci 

temu   przepłynęli   ocean   i   zaczęli   podbijać   wschodni   kontynent.   Zajęli   wybrzeże   Anglii, 

obecnego Imperium Galijskiego aż po Etrurię na południu. Zabijali, gwałcili, brali w niewolę 

i żądali mis złotego pyłu jako daniny.  I tak przez bez mała dwieście lat, po czym  nagle 

przestali. Zazwyczaj podbój traci powoli impet, ale  tlatoke  po prostu zniknęli. - Zamilkł na 

background image

chwilę.

- Coś rozpieprzyło „królestwo błyszczącego węża” - stwierdził Tom Buckwell.

Declan potwierdził kiwnięciem głowy.

- Walka z najeźdźcą oczywiście była bodźcem do badań i wynalazków. Sto lat później 

ludy wschodniego kontynentu odkryły, jak przekroczyć ocean, ale strach przed tlatoke był tak 

ogromny, że dopiero po trzech stuleciach wyruszyła pierwsza wyprawa w tamtym kierunku. 

Kiedy pierwszy okręt wojenny dotarł do brzegów kontynentu, nie znaleźli żadnych  tlatoke. 

Mnóstwo zrujnowanych miast i świątyń, ale żadnych ludzi. Za to bez liku nasyconych magią 

roślin i zwierząt, które uważano za dawno wymarłe. Lasy były bardzo młode. Nawet dziś 

trudno   tam   znaleźć   tysiącletnie   drzewo.   Gatunki   roślin   i   zwierząt,   które   przetrwały, 

ewoluowały i rozwinęły niesamowite systemy obronne. Zachodnie zwierzęta są większe i 

silniejsze   niż   ich   wschodnie   odpowiedniki,   coś   tak   powolnego   jak   wampirza   winorośl 

ewoluowało w aktywnego drapieżnika.

- Co zabiło tlatoke? - zapytał Jeremiah.

-   Nie   wiadomo   do   końca.   Poszukiwania   prowadzone   w   ruinach   nie   przyniosły 

żadnych rozstrzygnięć. Jeśli coś zabiło tubylców, to ich zjadło, bo nie znaleziono żadnych 

szkieletów.   Odkryto   natomiast   ślady   walki.   Połamane   meble.   Dziury   w   ścianach,   ślady 

szponów.

- Ogary - powiedziała Babcia.

-   Wreszcie   znaleziono   niedobitki   dawnego   ludu,   pojedyncze   grupki   ukrywały   się 

głęboko w dziczy. Trudno w nich było rozpoznać dawnych najeźdźców. W legendach tlatoke 

nosili stalowe pancerze i barwne szaty, ale ich następcy cofnęli się do czasów prymitywnych. 

Magia była wśród nich zakazana, tak samo jak uprawa ziemi. Żyli w niewielkich wędrownych 

grupach, odziewali się w futra i polowali przy użyciu łuków i włóczni. W ciągu czterystu lat 

cofnęli się od wspaniałych, budzących  zgrozę cywilizowanych  rycerzy do prostych  ludzi, 

którzy   nie   potrafili   nawet   odczytać   pism   swoich   przodków.   Jednak   ich   przekazy   ustne 

przetrwały i zgodnie z nimi tlatoke otrzymali dar od Słonecznego Węża, dar, który obrócił się 

przeciwko nim i zniszczył ich królestwo. Nawet w Dziwoziemi bogowie nie interweniują 

bezpośrednio   w   życie   śmiertelników.   Modlimy   się   do   nich,   ale   nie   otrzymaliśmy 

jednoznacznego dowodu na ich istnienie. Nikt więc tak naprawdę nie wie, skąd pochodził ten 

dar. Może stworzyli go kapłani tlatoke. Może spadł z otchłani między gwiazdami. Może był 

to   artefakt   innego   zapomnianego   ludu.   Bez   względu   na   to,   jakie   było   naprawdę   jego 

pochodzenie, ten dar zniszczył cywilizację i zniknął.

- Co się potem stało?

background image

-   Kontynent   został   zasiedlony.   Powstały   nowe   państwa.   Niektóre   jak   Adrianglia 

wywalczyły swoją niepodległość i niezależność od macierzystych królestw. Tlatoke stali się 

dziwaczną   historyczną   zagadką.   I   nagle,   jakieś   trzysta   lat   później,   pradziadek   obecnego 

Księcia Południowych Prowincji zdecydował się wybrać błoto z dna sadzawki. Przy tej okazji 

odkryto dziwny jajopodobny obiekt pokryty gliną. Był zbyt ciężki, by go przenieść, więc Jego 

Łaskawość nakazał rozbicie skorupy tego jaja. Pod gliną kryła się warstwa ceramiki, potem 

warstwa czystego żelaza, jeszcze jedna ceramiczna i na koniec ołowiana. Kiedy już przecięto 

wszystkie   warstwy,   ukazało   się   dziwne   urządzenie.   Gdy   tylko   zostało   dotknięte,   ożyło   i 

wyprodukowało pierwszego ogara, a on zabił jednego z robotników. Zaabsorbowana przez 

stwora magia popłynęła do urządzenia i zrodził się drugi ogar.

- Powinniście je zniszczyć - odezwała się Emily Paw.

- Próbowaliśmy - powiedział Declan. - Urządzenie absorbuje magię. Jest odporne na 

ogień. Próbowano je rozbić, rozpuścić w stopionym metalu, bez powodzenia. Zrobione jest z 

materiału niespotykanego w Dziwoziemi. O ile wiemy, jego przeznaczenie jest proste: zbiera 

magię   z   otoczenia   i   produkuje   ogary,   które   zbierają   magię   dla   urządzenia.   Nie   wiemy, 

dlaczego robi to, co robi. Wiemy, że ludzie są ulubioną zwierzyną ogarów. Wiemy, że nie 

można tego zatrzymać.

- Czy to zabiło Indian z Dziwoziemi? - zapytał Tom Buckwell.

-   Niektórzy   tak   uważają.   Urządzenie   zostało   zaklasyfikowane   jako   bezpośrednia 

groźba   dla   królestwa.   Zbudowano   bunkier   na   wzór   oryginalnego   obiektu:   kilka   warstw 

żelaza, ołowiu, ceramiki i szkła, tak, by jak najbardziej odizolować je od otoczenia. Jego 

istnienie zostało utrzymane w tajemnicy, aby zapobiec panice i aktom terroryzmu.

- Oczywiście - parsknął Lee Stearns.

- Bunkier jest w Lesie Belly - odpowiedział Declan. - To odpychająca, niegościnna 

okolica, nikt przy zdrowych zmysłach tam się nie zapuszcza. Struktura bunkra też została 

wybudowana na ceramicznym  podłożu, las wypalono, ziemię zasypano solą i na milę od 

bunkra   wybudowano   płot.   Raz   na   dwa   tygodnie   żołnierze   z   tajnego   oddziału   książęcej 

gwardii udają się do bunkra i niszczą rośliny, i likwidują zwierzęta, żeby nie dopuścić, aby 

urządzenie  pobrało magię  z otoczenia.  Jakieś dwa tygodnie  temu  Casshorn Sandine, brat 

obecnego księcia, włamał się do bunkra i ukradł urządzenie. To był genialny plan: półtora 

roku wcześniej zaczął wycinać wąskie przejście przez las, które kończyło się jakieś dwanaście 

mil przed bunkrem. Potem włamał się do bunkra i przeniósł urządzenie przez te dwanaście 

mil   drogą   powietrzną,   używając   wiwerny   skradzionej   siłom   powietrznym   z   pobliskiej 

zbrojowni. Urządzenie zabiło wiwernę, ale dopiero wtedy, gdy już doniosła Casshorna do 

background image

przygotowanej drogi ucieczki. Załadował urządzenie na wózek i ruszył w stronę granicy, na 

Rubież.

- Chyba przydałoby się nam coś do picia - stwierdziła Adele.

Gdy tylko zaserwowano herbatę, atmosfera w sali jakby zelżała i Rose odetchnęła 

swobodniej.

- Dlaczego Casshorn to zrobił? - zapytała Adele znad swojej filiżanki.

- „Dlaczego” to dobre pytanie, ale ja wolałabym się dowiedzieć, jak to się stało, że te 

bestie go nie zabiły - wtrąciła Babcia.

Declan opróżnił kubek do połowy.

-   Trudno   zrozumieć   Casshorna.   Jest   szalony,   ale   ma   przebłyski   geniuszu.   Jest 

kompletnie niemoralny, ale zadaje sobie wiele trudu, by zachowywać się grzecznie. Poniósł 

porażkę we wszystkim, czego kiedykolwiek próbował. Wyraził chęć zostania księciem, jak 

jego   ojciec.   Wieki   temu   tytuły   były   dziedziczne,   dziś   są   właściwie   urzędami   i   pełnienie 

takiego urzędu wiąże się ze sporą odpowiedzialnością wojskową i cywilną. Nie można już 

odziedziczyć  tytułu. Teraz  kandydat musi  zdać wymagane egzaminy i udowodnić, że ma 

stosowne kompetencje, by ten urząd objąć. Synowie i córki arystokracji często otrzymują 

bardzo specyficzne wykształcenie i od urodzenia są przygotowywani do kandydowania na 

konkretne stanowisko. Mają przewagę, ponieważ mogą obserwować swoich rodziców i uczyć 

się   od   nich,   tak   jak   syn   piekarza   poznaje   wszelkie   tajniki   pieczenia   chleba,   obserwując 

swojego ojca. Ale bez względu na to, jak dobrze wypadną na teście, nikt, nawet dziedzic 

tronu Adrianglii, nie może objąć tytułu, nie odbywając wcześniej służby dla dobra królestwa. 

Jedni wybierają struktury cywilne, inni wstępują do armii, ale służą wszyscy. Obowiązkowy 

okres wynosi siedem lat w armii lub dziesięć w cywilu.

- Wy służyliście w armii? - upewnił się Tom Buckwell.

Declan potwierdził skinieniem głowy.

- Casshorn przystąpił do egzaminu, gdy miał piętnaście lat. Zdał wyśmienicie, wręcz 

spektakularnie. Musiał jeszcze tylko odsłużyć swoje. Wstąpił do sił powietrznych, ponieważ 

mają opinię tych najbardziej intelektualnych ze wszystkich rodzajów wojsk.

- Siły powietrzne to znaczy samoloty? - zapytał Lee Stearns.

- Znaczy latające bestie - wyjaśnił Declan. - Wiwerny, mantykory i inne podobne. 

Zanim upłynął rok, Casshorna relegowano z Akademii Powietrznej za spisek mający na celu 

zgładzenie jednego z instruktorów. To zamknęło przed nim drogę do kariery wojskowej w 

innej jednostce, z wyłączeniem Czerwonego Legionu, gdzie przyjmują każdego. Nawet jeśli 

background image

jesteś poszukiwanym  kryminalistą  albo  zdiagnozowanym  szaleńcem,  ich to  nie obchodzi. 

Mogą przyjąć zupełnie zwyczajnego rekruta czy rekrutkę i w ciągu dwóch lat zmienić w 

masowego  mordercę.   Samo   pojawienie  się   Legionu  potrafi  wywołać   panikę  w  szeregach 

wroga.   Czerwony   Legion   relegował   Casshorna   po   sześciu   miesiącach   jako   całkowicie 

niezdolnego do służby wojskowej.

- Żeby tak wszystko spieprzyć, trzeba mieć talent - podsumował Tom Buckwell. - 

Musi być kimś wyjątkowym.

Declan skrzywił się z niesmakiem.

- On z pewnością tak o sobie myśli. Skreśliwszy z listy możliwości służbę wojskową, 

Casshorn   próbował   sprawdzić   się   w   służbie   cywilnej.   Z   Uniwersytetu   Elżbietańskiego 

wyrzucono go za plagiat, spędził tam niewiele ponad rok. Dwa dni później ktoś podłożył 

ogień w kampusie. Casshorn wziął po tym trzy lata urlopu naukowego i próbował zrealizować 

projekt   badań   własnych.   W   każdym   razie   w   tym   czasie   brat   Casshorna,   Ortes,   zdążył 

odsłużyć siedem lat w siłach morskich Adrianglii. Wyniki testów mieli podobne. A ponieważ 

byli bliźniętami, Ortes mógł podpisać zrzeczenie się praw do tytułu i dać bratu jeszcze pięć lat 

na dokończenie służby. Stanowisko para nie może zostać nieobsadzone przez dłuższy czas. 

Każdy z parów królestwa ma swoje obowiązki i ktoś musi je wykonywać.

- Więc co się stało? - zapytała Rose.

- Ortes był gotów zrzec się praw do tytułu, o ile ich ojciec był gotów dać Casshornowi 

jeszcze jedną szansę. Książę postanowił rozważyć tę kwestię i zaprosił obu synów na kolację 

z okazji Yule, tradycyjnie wydawaną w pałacu. Większość szlachty z rodzinami brała udział 

w tej uroczystości. Miałem osiem lat i wszystko pamiętam bardzo dokładnie. Zachowanie 

Casshorna było naprawdę dziwne. Sprawiał wrażenie, że nie ma pojęcia, gdzie się znalazł. 

Gdzieś tak w połowie wieczoru wstał nagle i zaczął mówić. Gadał jak obłąkany, zaatakował 

żonę   Ortesa,   nazwał   ją   dziwką   i   oskarżył   o   mnóstwo   kompletnie   nielogicznych   rzeczy. 

Wyszło na to, że ileś lat temu, gdy Ortes i Jane byli narzeczeństwem, Casshorn czynił jej 

awanse i dostał kosza. Ale gdy go słuchałem, odnosiłem wrażenie, że miało to miejsce tego 

samego dnia, kiedy odbywała się uczta, a nie dekadę wcześniej. Oczywiście nikt się nie zrzekł 

żadnych  praw i Ortes został księciem krótko po abdykacji swego ojca. Później  Casshorn 

twierdził, że ktoś mu dosypał narkotyku do picia, ale było już za późno. Zresztą sprawiał 

wrażenie   pogodzonego   z   takim   obrotem   spraw.   Najwyraźniej   znalazł   nowy   sposób   na 

zdobycie władzy, której zawsze pragnął.

Jeremiah zmarszczył brwi.

- Dlaczego Rubież? Dlaczego akurat my?

background image

Declan wsparł ramiona na blacie stołu i pochylił się naprzód.

- Na Rubieży nie ma policji ani wojska. Jeśli nawet będzie musiał pokonać jakiś opór, 

to niezorganizowany i raczej drobny, bo tylko Rubieżników obchodzi, co dzieje się między 

światami. A co do celów Casshorna to mogę tylko zgadywać. Sądzę, że mógł mieć plan 

podbicia Rubieży, zbudowania armii ogarów i poprowadzenia jej przeciwko tym, którzy tak 

źle go oceniali. Jednak to, co daje mu ochronę przed ogarami, zarazem go zmienia. Nie wiem, 

czy zostało w nim wiele z człowieka.

-   Myślę,   że   zrezygnował   już   z   podboju   -   wtrąciła   Rose.   -   Teraz   chce   już   tylko 

absorbować magię i zjadać nas, jednego po drugim. Kryje twarz pod kapturem, ale jego ręce 

wyglądają jak łapy. Ma szpony zamiast paznokci. Jeśli podbije Rubież, to tylko po to, by się 

pożywić.

- Nie można się z nim dogadać - dodał Tom Buckwell.

- Skąd wiesz? - Lee odwrócił się w jego stronę.

Krzaczasta broda Toma poruszyła się raz i drugi, minę miał kwaśną.

- Fred Simoen wysłał do niego Brada Dillona z darami.

- Co zrobił?! - Babcia aż się podniosła.

- Mówiłem mu, żeby tego nie robił - ryknął Tom. - Od samego początku mówiłem, że 

to beznadziejny pomysł i nic dobrego z tego nie wyniknie, ale jemu nie można przemówić do 

rozsądku. Fred myśli, że może kupić świat.

Rose wspomniała słowa wcześniejsze Casshorna o przepysznym człowieku, którego 

dostał w darze, i żołądek szarpnął jej się boleśnie w ataku mdłości.

- Casshorn zjadł Brada, prawda?

- Jasne, że zjadł - burknął Tom. - Tak przynajmniej mówił Fred, zanim on i cały jego 

klan dali stąd nogę, jakby im kto portki podpalił.

Rose przetarła twarz. Brad był szumowiną, ale taka śmierć... Nikt nie zasługuje, żeby 

tak umrzeć. Pomyślała o tym, że taki los może spotkać chłopców, i zacisnęła dłonie pod 

stołem. Duża dłoń Declana zamknęła się na jej pięści. Pogładził ją suchymi palcami.

- Więc wiecie, gdzie jest Casshorn?

Nad stołem zapadła cisza.

- Jest w Wąwozie Mchów - odezwała się Adele. - Sześć dni temu zaczął umierać tam 

Bór.

Lee zamachał rękoma.

- A on to niby dlaczego musi to wiedzieć?

- To ich bałagan - zaskrzeczała Emily. - Niech go posprząta.

background image

- To słuszna uwaga. - Lee odwrócił się do Declana. - Dlaczego więcej twoich nie 

przybyło, żeby zająć się tym problemem? Dlaczego jesteś tu sam? To wasz bałagan.

-   Technicznie   rzecz   biorąc,   jurysdykcja   księcia   nie   sięga   Rubieży   -   odpowiedział 

Declan. - Więc w tej chwili to wasz bałagan.

- Ale przecież ciebie przysłali - odezwał się Jeremiah.

-   Och,   daj   spokój.   -   Tom   plasnął   o   blat   wielką   dłonią.   -   Przecież   to   żołnierz   sił 

specjalnych,   głowę   stawiam.   Nie   mogą   nam   wysłać   batalionu   na   pomoc,   bo   musieliby 

przyznać, że psychopatyczny brat księcia zbiegł  z ich supertajną maszyną  do apokalipsy, 

której w ogóle nie powinni mieć.

Wyślą jednego gościa, superzabójcę, a jak ten sobie nie poradzi, będą zaprzeczać, że 

mieli cokolwiek z tym wspólnego.

- Niezupełnie tak - odparł Declan. Jego palce wciąż delikatnie gładziły dłoń Rose. - 

Mam określony czas na wykonanie zadania. Jeśli w ciągu najbliższych dwóch tygodni nie 

poinformuję  Jego Wysokości,  że Casshorn został zlikwidowany,  a urządzenie zniszczone, 

książę podejmie dalsze kroki.

- Czerwony Legion - szepnęła Babcia.

Declan potwierdził milcząco.

- Co to znaczy? - zapytał Lee.

Usta Babci były już cienką, zaciętą linią.

- Po przejściu Czerwonego Legionu zostaną tylko zgliszcza.

- Możecie  ukryć  się w Niepełni  - dodał Declan. - Ale Wschodnie Wrota zostaną 

poddane oczyszczeniu. Będzie tak, jakby was nigdy tu nie było.

- Nie mają prawa! - Lee patrzył na nich płonącym wzrokiem.

- Pomyśl chwilę - odpowiedział mu Tom. - Pięćdziesięciu takich jak ten tutaj. Zetrą to 

miejsce z powierzchni ziemi, nie będziemy mieli dokąd wrócić. To samo Stany zrobiły w 

Korei. Nie pozwolą nam siedzieć tu i rozprzestrzeniać plotek o ich maszynie zagłady. A on... 

- Tom dźgnął palcem powietrze w kierunku Declana - na niego spadnie odpowiedzialność za 

wymazanie nas z mapy świata. To splami jego duszę. To będzie jego decyzja. Nikt nie chce 

podejmować takich decyzji.

- Dlaczego tu jesteś? - zapytała cicho Adele. - Dlaczego się tego podjąłeś?

- Mam swoje powody - stwierdził Declan.

To nie prowadziło donikąd.

- Chodzi o zmieńca - powiedziała Rose, ignorując ostrzeżenie we wzroku Declana. 

Jego dłoń gwałtownie się cofnęła. - Casshorn ma nad nim jakąś władzę. Zmieniec ma na imię 

background image

William.

- Ten, który zawiesił Emersona na Dębie Martwego Konia? - skojarzyła Emily Paw.

Rose kiwnęła głową potakująco.

- Declan i William byli przyjaciółmi, więc Declan chce go ocalić.

-   Kumpel   z   wojska,   mogę   się   założyć.   -   Tom   Buckwell   pokiwał   głową   ze 

zrozumieniem.  - Jasne. To dobry powód. Taki osobisty,  więc będziecie walczyć,  lordzie, 

jeszcze bardziej zajadle. Macie jakiś plan?

-   W   walce   bezpośredniej,   jeden   na   jednego,   bez   trudu   pokonam   Casshorna   - 

powiedział Declan. - Ale on o tym doskonale wie. Muszę oddzielić go jakoś od ogarów. A 

ponieważ   urządzenie   produkuje   ogary   nieustannie,   jednego   na   raz,   najlepszy   sposób,   by 

dopaść   Casshorna,  to   zniszczyć   w  jak  najkrótszym   czasie   jak  największą   liczbę   ogarów. 

Niestety, wszystko wskazuje na to, że on kieruje tymi bestiami bezpośrednio. Może nie być 

całkiem człowiekiem, ale nadal będzie umiał rozpoznać pułapkę. Gdybym wiedział więcej o 

miejscu, gdzie się ukrywa, mógłbym zbadać okolice i sprawdzić, czemu przyjdzie nam stawić 

czoła.

Jeremiah wstał.

-   Chyba   słyszeliśmy   już   dość.   Musimy   się   teraz   naradzić.   Pozwólmy   młodym 

zaczerpnąć powietrza.

Gdy   drewniane   drzwi   zamknęły   się   za   nimi,   Rose   stanęła   na   chwilę   oślepiona 

światłem słońca.

- Poszło tak dobrze, jak się dało.

- Powiedziałaś im o Williamie - stwierdził.

- Owszem, powiedziałam. Takie słowa jak „obowiązek” niewiele dla nich znaczą. Ale 

rozumieją, co znaczy przyjaźń i rodzina. Nie ruszą ciebie, bo jesteś zbyt potężny, no i boją się 

represji z Dziwoziemi. Nie mogą ruszyć ogarów, bo te absorbują magię. Ale mogą zrobić 

krzywdę   Williamowi.   W   obecnej   sytuacji,   gdyby   natknęli   się   na   obcego   zmieńca,   mogą 

najpierw reagować, a potem pytać. Wszyscy potrafią rzucać klątwy. Widziałeś, co Jeremiah 

zrobił ze strzygilem, i wiesz, co moja Babcia próbowała zrobić tobie. - Wytrzymała  jego 

ciężkie spojrzenie. - Wiem, że to wasza prywatna sprawa, ale lepiej, żeby wiedzieli. Teraz 

może go nie skrzywdzą.

- Skąd ta nagła miłość do Williama?

- Jesteś zazdrosny? - Obrzuciła go spojrzeniem spod przymrużonych powiek.

- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.

background image

- Martwię się o Williama, bo on jest ważny dla ciebie - wyjaśniła. - Bo czuję, że póki 

tego między sobą nie załatwicie, będzie cię to gryzło. A jeśli William naprawdę pomaga 

Casshornowi... Będziesz musiał go zabić, prawda?

- Tak - odparł Declan.

Będzie musiał zabić najlepszego przyjaciela. Rose spojrzała w bok, na drzewa, na 

trawę, na swoje dłonie. Żołądek miała pełen ołowiu. Sprawy przybrały tak fatalny obrót, i to 

w tak krótkim czasie. Dwa tygodnie temu jej życie było zwyczajną, codzienną harówką i 

niemalże w ciągu jednej nocy jej stabilny mały świat stał się miejscem, gdzie wstrętne bestie 

polują na małych chłopców, by ich pożreć, a mężczyzna, którego pokochała, musi wybierać 

pomiędzy życiem  swoim a najlepszego przyjaciela.  Była  uwięziona w jakimś paskudnym 

koszmarze,   z   którego   nie   mogła   się   obudzić.   Najgorszy   ze   wszystkiego   był   lęk,   który 

towarzyszył jej nieustannie. Bała się o chłopców i Babcię, bała się o Declana tak strasznie, że 

aż bolało, jak gdyby każdą kość w ciele  wypełniło  cierpienie. Kiedy pozwalała sobie na 

odrobinę marzeń, widziała ten nieskończenie kruchy odłamek szczęścia, które mogłoby stać 

się jej udziałem. Nie na zawsze, w żadnym wypadku, ale na chwilę - i tę szansę przyjdzie jej 

stracić bezpowrotnie. Miała serdecznie dość tego strachu.

- Mówiłeś, że jesteś szeryfem. Tym się zajmujesz? - zapytała. - Na tym polegają twoje 

obowiązki?

Declan pokiwał głową.

- I zawsze tak jest?

- Ta sytuacja jest chyba najgorsza, jakiej doświadczyłem - odpowiedział. - Ale tak, 

zawsze są wybory,  których  nie chcę dokonywać, decyzje, których  nie chcę podejmować. 

Teraz na moich ramionach spoczywa wyjątkowy ciężar. Jeśli nie pokonam Casshorna, zginą 

ludzie, Książę Południowych Prowincji straci honor i będzie musiał ustąpić ze stanowiska, 

twoje miasto zostanie wymazane z powierzchni ziemi i stracę ciebie. A nawet nie wiem, czy 

cię zdobyłem.

Rose zastanowiła się chwilę. „Nie wiem, czy cię zdobyłem” znaczy „nie wiem, czy 

mnie   lubisz”?   Czy   może   raczej   „nie   wiem,   czy   wykonam   zadania   i   staniesz   się   moją 

własnością”?

- Nie stracisz mnie tylko dlatego, że nie pokonasz Casshorna - stwierdziła.

- Jeśli go nie pokonam, będę martwy - powiedział.

Nagle ogarnął ją gniew. Całe to zmartwienie, zdenerwowanie, strach wypełniały ją 

bez  reszty,  a  jego spokojne słowa o śmierci  zmieniły tę  mieszankę  w wybuchową.  Była 

wściekła na Casshorna za to wszystko.

background image

- Na pewno nie.

Brwi Declana powędrowały do góry.

-   Przeżyjesz   -   zapewniła   go.   -   Cały   czas   będę   obok   ciebie,   żeby   dopilnować,   że 

wyjdziesz z tego żywy, nawet jeśli miałabym wynieść twoje zakrwawione ciało na własnych 

plecach.   Ciągle   jesteś   mi   winien   zadanie.   Zamierzam   zabić   ci   nim   solidnego   klina.   Nie 

pozbawisz mnie mojego zwycięstwa, lordzie Camarine.

W jego oczach błysnęły iskierki.

- W takim razie przełożę swoje umieranie na jakiś inny termin.

- Koniecznie - warknęła. - Nie wiem, co wyjdzie z tego, co dzieje się między nami, ale 

żaden obłąkany błękitnokrwisty dureń nie pozbawi mnie szansy, by się tego dowiedzieć.

- Podjęłaś już decyzję? - zapytał.

- Na jaki temat? Czy ulegnę twemu męskiemu urokowi?

- Tak.

- Jeszcze nie - odparła. - Wciąż się zastanawiam.

-   Mogę   zrobić   coś,   co   pomoże   ci   się   zdecydować?   -   Pochylił   się   ku   niej   z 

niebezpiecznie   skupioną  miną.   Zielone   oczy  pocieplały  i  śmiały  się  szelmowsko,   a Rose 

zamarła w sidłach tego spojrzenia.

- Nic mi nie przychodzi do głowy - wymruczała.

Był za blisko, absolutnie za blisko, dzieliło ich zaledwie kilka cali. Zobaczyła, jak jego 

wargi wyginają się w przebiegłym  uśmieszku, siateczkę drobnych blizn przy lewym  oku, 

długie rzęsy...

- Jest pani pewna, panno Drayton? - zapytał niskim, namiętnym głosem.

- Najzupełniej - szepnęła i wtedy Declan zlikwidował dystans między nimi.

Ujął jej twarz w dłonie i pocałował.  Rozchyliła  usta, smakował  mrożoną  herbatą. 

Pachniał potem, zmieszanym z aromatem drzewa sandałowego, i rozgrzaną słońcem skórą. 

Wszędzie by rozpoznała ten zapach, tak samo jak twardość obejmujących ją ramion. Trzymał 

ją tak, jakby rzucał wyzwanie całemu światu. Zatonęła w jego uścisku, przesuwając dłonie po 

mięśniach ramion w górę na pierś, potem na kark, aż jej palce sięgnęły wreszcie krótkich 

włosów. Przyciągnął ją bliżej, całując mocniej, gwałtowniej, bardziej łapczywie, a ona wtuliła 

się w niego całkowicie. Czuła, jak w jego piersi zawibrował głęboki pomruk, dźwięk tak 

męski, tak pierwotny, że przeszył Rose głębokim dreszczem. Podłoga za nimi skrzypnęła. 

Odskoczyli od siebie na ułamek sekundy, zanim za ich plecami otworzyły się drzwi. Rose 

patrzyła sztywno przed siebie, starając się uspokoić oddech.

- Trochę to trwało, ale w końcu zdecydowali się ci pomóc - usłyszała za plecami głos 

background image

Babci. - Mamy plan albo coś na kształt planu. Tom ci to za chwilę wyjaśni. Już się cieszy, że 

znowu będzie mógł bawić się w żołnierza. Co się właściwie z wami dzieje? Wyglądacie, 

jakbyście dostali się do mojej spiżarni i wyjedli cały dżem.

- Wszystko w porządku. - Rose udało się zerknąć na Declana. Wyglądał na kompletnie 

ogłuszonego, a zarazem nieźle sfrustrowanego.

- No dobrze - ton głosu Éléonore wyraźnie  sugerował, że bez względu na to, co 

próbują jej sprzedać, ona ich bajeczki nie kupuje. Wzięła głęboki oddech, potrząsnęła głową i 

wróciła do środka domu.

- Potrzebujemy stodoły - powiedział Declan.

- Co?

- Stodoły - powtórzył ze śmiertelną powagą generała planującego bitwę. - Potrzeba 

nam stodoły albo jednego z tych miejsc, w których w Niepełni trzyma się samochody.

- Garażu?

Kiwnął głową.

-   Prywatnego,   stosunkowo   odległego   miejsca   o   grubych   ścianach,   które   stłumią 

dźwięk,   i   mocnych   drzwiach,   najlepiej   takich,   które   od   wewnątrz   mógłbym   zablokować 

belką, żeby trzymać z daleka twoją Babkę, braci i wszystkich tych irytujących widzów...

Rose parsknęła śmiechem. Bunkier własnej roboty...

- To dobrze, że nasze kłopoty przyprawiają cię o łzy ze śmiechu - skwitował sucho.

Tom Buckwell wyszedł na ganek i wepchnął swoje gigantyczne ciało pomiędzy nich.

- Rzecz wyglądała tak, nie możemy zaatakować Casshorna bezpośrednio, bo ma za 

dużo ogarów, tak?

- Tak - odpowiedziała Rose.

- Żeby dostać Casshorna, musisz rozklepać jego ogary. A żeby pozbyć się ogarów, 

musisz je oddzielić od Casshorna albo najpierw zaatakować jego. To w Niepełni chłopaki 

nazywają   paragrafem   dwadzieścia   dwa.   Powiem   ci,   jak   poprawię   wam   humor...   W 

Dziwoziemi macie stopnie wojskowe?

- Mamy - potwierdził Declan.

- A jaki jest wasz?

- Legionista pierwszego stopnia.

- Co to za stopień? Oficerski?

- Nie.

-   Zatem   podoficer.   -   Tom   uśmiechnął   się   szeroko.   -   Sam   byłem   sierżantem 

sztabowym. Mogę się do was zwracać „sierżancie”?

background image

- W porządku - powiedział Declan.

- Więc, sierżancie...

Rose   wywróciła   oczami.   Zabawne,   jak   lord   zmienił   się   w   sierżanta,   a   Tom   z 

gburowatego niedźwiedzia w najlepszego kumpla Declana. Typowa rubieżnicza taktyka. Rose 

widziała już, jak ją stosowano wobec obcych. Starsi nie znali Declana, nie mieli żadnych 

możliwości zweryfikowania pochodzących od niego informacji i bali się go. Tom Buckwell 

został więc wyznaczony, by wcielić się w rolę „przyjaciela”, znaleźć z Declanem wspólny 

język, a w razie konieczności wbić mu nóż w plecy. Jednak to, co udawało im się z innymi, w 

przypadku tego szlachcica nie miało widoków na powodzenie, był zbyt czujny i miał za dobrą 

intuicję. A kłamstwo Toma - „wszyscy jesteśmy po prostu niezbyt  bystrymi  kumplami  z 

woja” - było szyte zbyt grubymi nićmi.

- Casshorn może  jest już nie do uratowania,  ale kiedyś  był  człowiekiem,  więc tu 

uderzymy. Zbudujemy pułapkę i starsi klątwą położą go do snu. Bez względu na to, jaki jest 

nieludzki, sześcioro z nas ma pewne umiejętności. Przytrzymamy go przez kilka godzin. W 

tym   czasie   razem   z   Rose   zaprowadzicie   ogary   do   pułapki,   wybijecie   je   i   ruszycie   za 

Casshornem. Dobry plan, co?

- Świetny - powiedział Declan. - Co to będzie za pułapka?

- O tym jeszcze nie pomyślałem.

- A jak go przeklniecie? - zapytała Rose. Sen byłby tu oczywistym  wyborem i w 

przeciwieństwie do bolesnych klątw, te powodujące sen były subtelne. - Żeby rzucić na niego 

sen, potrzebujemy czegoś, co do niego należy. Włosa, kawałka ubrania.

- O tym jeszcze nie pomyślałem.

Ale   plan.   Rose   westchnęła,   sześcioro   ich   dysponowało   wspólnie   pół   milenium 

doświadczenia i tylko tyle zdołali wymyślić.

- Najpierw pułapka - stwierdził Declan. - Bez pułapki nie mamy planu. Kule nie robią 

im krzywdy, tylko przechodzą przez ciała. Rozczłonkowanie działa. I rozbłysk, ale mamy 

tylko dwie osoby rzucające odpowiednim rozbłyskiem. Ogień też, ale ogary wiedzą, jak go 

unikać.

- Więc to musi być coś bardziej subtelnego. Możemy je struć? - zapytał Tom.

-   Wątpię.   -   Declan   potrząsnął   głową.   -   Kiedy   pojawiły   się   po   raz   pierwszy, 

potraktowano je arszenikiem i szalejem bez żadnych  efektów. Idealna dla naszych  celów 

byłaby   pułapka   o   wolnym   działaniu,   coś,   co   zabiłoby   je   powoli,   stopniowo,   żeby   nie 

zaalarmować i nie obudzić Casshorna.

- Utopić? - podsunął Tom. - Zwabić je do jeziora i utopić jednego po drugim?

background image

- Na przykład. Niestety, ogary dobrze pływają i potrafią długo przebywać pod wodą.

Zapadła cisza. Dołączyła do nich Leanne i przysiadła na bujanym fotelu.

- Szkoda, że nie możemy potraktować ich prądem, jak trolla - zauważył Declan.

- O, to jest kapitalny pomysł, sierżancie. - Tom kiwnął głową. - Z tym że nie wiemy, 

czy prąd się sprawdzi w walce z nimi.

- Sprawdzi się - wtrąciła Leanne. - Zanim Karen Roe uciekła do Niepełni, powiedziała 

mi, że zabiła ogara prądem. Sparalizatorowała go na śmierć.

- Jak się paralizatoruje kogoś na śmierć? - zainteresował się Tom.

- Jej matka wbiła sobie do głowy, że do Karen ktoś się włamie, więc kupiła jej taki 

drogi paralizator, który wygląda jak pistolet - odpowiedziała Leanne. - Wkłada się do niego 

taki specjalny pojemnik, akumulatorek i się strzela. Potem odłącza się ten akumulatorek i się 

przeładowuje. Dla Karen ciężko  jest wybrać  jakiś prezent,  więc rodzina na każde święta 

kupuje jej taki ładunek do paralizatora. One stoją tak po sześćdziesiąt dolarów za dwupak. 

Strzeliła   do   stwora   raz,   a   że   nie   wykitował   natychmiast,   to   nie   przestawała   strzelać. 

Powiedziała, że cholerny ogar kosztował ją ponad dwie setki dolców.

- Tylko że nie mamy tyle czasu, by paralizatorować ogary po kolei, a jakoś mi się nie 

wydaje, żebyśmy zdołali każdego po kolei potraktować kablem. Jest ich za wiele - stwierdził 

Tom.

- Dlaczego nie spróbować połączyć jednego z drugim? Wrzućmy kabel do jeziora i 

będziemy razić je prądem, aż się potopią - zaproponowała Rose.

Mężczyźni unieśli głowy i zorientowała się, że wpatrują się w nią dwie pary oczu, 

zielona i brązowa.

- No co?

- To jest dobry plan - stwierdził Declan.

- Może się udać - stwierdził Tom.

Declan popatrzył na niego uważnie.

- Jest tu jakieś wystarczająco duże jezioro?

- Wschodni Staw.

Szlachcic wstał.

- Muszę go obejrzeć.

- Jest idealne - zapewnił go Tom. - Trzeba godziny, żeby tam dojść, więc jak mamy 

iść dzisiaj, to teraz. I tak muszę sprawdzić, co u moich córek, upewnić się, że już się zmyły. O 

Holly się nie martwię, ale Niki ciągnie się jak melasa w styczniu. Powinna wyruszyć rano, ale 

pewnie ciągle siedzi w domu, zgarniając bagaże jak kwoka.

background image

- Też pójdę - stwierdziła Rose. - Jeśli zamierzacie przekląć Casshorna, muszę zebrać 

parę rzeczy dla Babci. A chłopcy są tu na razie bezpieczni.

Leanne westchnęła.

- A jak zamierzacie skłonić ogary, żeby weszły do wody?

- Użyjemy przynęty - odpowiedział Declan z kamienną twarzą.

- Jakiej? - Leanne zmarszczyła brwi.

- Jednego z nas - wyjaśniła Rose. - Ogary przyciąga magia. Więc ja, on albo ty. Jedno 

z nas będzie przynętą.

background image

Rozdział dwudziesty drugi

Rose objęła się  ramionami  i  zerknęła  na spokojną  taflę  herbacianych  wód stawu. Tysiąc 

dwieście stóp długości, pięćset w najszerszym miejscu; staw leżał w depresji po zachodniej 

stronie miasta. Wysokie, szarawe cyprysy strzegły go jak wartownicy, opasłe pnie blokowały 

całkowicie  dostęp do brzegu  poza odcinkiem  wysuniętym  najbardziej  na  zachód. Resztki 

pomostu sterczały smutno pośrodku zbiornika.

Declan przykucnął i zanurzył palce w wodzie. Tom Buckwell trzymał się z daleka. 

Błękitnokrwisty   nie   kupował   jakoś   tych   bzdur   „a   niech   to   szlag,   sierżancie!”,   a   Rose 

podejrzewała, że Buckwell doskonale zdaje sobie z tego sprawę, bo obserwował Declana jak 

niebezpiecznego drapieżnika.

- Kiedyś była tu łódź z wiosłami, można z niej było łowić ryby, ale zatonęła i nikt 

jakoś nie postarał się o następną. Pływać tu się nie da, za dużo alg i glonów.

Declan obrócił się na pięcie i spojrzał w górę, gdzie linia wysokiego napięcia znaczyła 

niebo.

-   Kradniemy   prąd   z   Niepełni   -   wyjaśnił   Tom.   -   Kiedyś   nie   było   sposobu,   żeby 

pociągnąć tu jakieś kable, ale z pięćdziesiąt lat temu granica przesunęła się w głąb Niepełni o 

jakieś czterdzieści stóp. Nikt nie wie dlaczego, ale kiedy już się przesunęła, znaleźliśmy na 

Rubieży słup wysokiego napięcia, a przez druty nadal płynął prąd. Zebraliśmy się i ubiliśmy 

interes z lokalną elektrownią, do której należy ten słup. My płacimy im góry szmalu, a oni nie 

pytają, gdzie się podziewa ich prąd.

Declan   popatrzył   na   resztki   pomostu.   Rose   spojrzała   w   tym   samym   kierunku. 

Drewniana   platforma   nie   była   zbyt   wielka.   Dwanaście   na   dwanaście   stóp.   Stare   opony 

przybite do jej boków unosiły się na wodzie. Albo ona, albo Declan będą musieli tam stanąć i 

rozbłysnąć, żeby przyciągnąć ogary. Myślała o tym przez ostatnie dwie godziny, a im dłużej 

myślała, tym bardziej była pewna, że to ona powinna odegrać rolę przynęty. Była w stanie to 

zrobić. Wejdzie na pomost, ktoś wsadzi kabel do wody, ona błyśnie raz czy dwa, żeby zwabić 

ogary, a potem popatrzy, jak ich ciała piętrzą się w wodzie. Nic prostszego, prawda?

Wyobraziła sobie siebie na tych deskach, otoczoną przez ogary. A jeśli elektryczność 

nie da im rady? Poczuła alarmujące ukłucie w żołądku. Nie mogła myśleć w ten sposób. 

Uniosła nieco podbródek. Wszystko będzie dobrze. Nawet jeśli prąd ich nie zabije, będzie 

background image

dobrze. Pokona je rozbłyskiem.

Jeśli ona znajdzie się na pomoście, Declan będzie bezpieczny. Będzie mógł ruszyć za 

Casshornem,   podczas   gdy   ona   upora   się   z   ogarami.   Casshorn   będzie   spał,   więc   Declan 

poradzi z nim sobie bez trudu. Jeśli Rose zdoła zająć ogary wystarczająco długo, to Declan 

może wyjść z tej walki cało.

Objęła się mocniej i zerknęła na Declana, patrzył na nią.

- Człowiek, który wie, co robi, zdoła utrzymać przystań długi czas - stwierdził Tom. - 

Tu przetniemy linię  - wskazał na lukę między dwoma cyprysami.  - Znam kilku gości w 

mieście, którzy zajmują się bieżnikowaniem opon. Weźmiemy od nich bieżnik - oni to mają 

w rolkach - i rozwiniemy na deskach pomostu, żeby była izolacja i żebyś się nie ześlizgnął do 

wody,  bo jak bestie się do ciebie dostaną, to będziesz miał pod nogami mnóstwo juchy. 

Musimy jeszcze załatwić ci jakieś buty na gumie i możemy zaczynać.

- Declan nie musi być przynętą dla ogarów - wtrąciła Rose. - Ja to zrobię. Dam sobie 

radę. Mój rozbłysk jest prawie równie potężny jak jego.

Tom zaburczał coś w gęstwinie brody.

- Casshorn będzie spał - przekonywała go Rose. - Jego ogary będą zajęte. To idealny 

moment, żeby Declan go dopadł.

- Nie - odezwał się błękitnokrwisty.

- Ale to ma sens - zwróciła się do niego.

- Nie.

- Jeśli mówi nie, to nie. To jego cyrk. - Tom wzruszył ramionami.

- Dlaczego nie, do diabła? - Założyła ręce na piersi. - To dobry pomysł. Nikt ci go tak 

nie wystawi, Declan!

W odpowiedzi wyprostował się tylko.

- Pozwól, że będę towarzyszył ci w drodze do domu.

Tom patrzył na nich spod zmarszczonych brwi.

- Dobra, jakoś to dogadacie między sobą. Ja zajrzę do moich dziewczynek i spotkam 

się z wami w twoim domu, Rose, za jakąś godzinę. Dwie, jeśli będę musiał na siłę wyrzucać 

Niki poza granicę Rubieży.

W drodze do domu Éléonore nie odezwali się do siebie ani słowem. Adele miała 

swoje   zapasy   w   Drewnianym   Domu,   ale   każdy   szanujący   się   klątwiarz   wolał   używać 

własnych. Poza tym, pomijając już wszystko inne, Babcia lepiej się będzie czuła, korzystając 

z osobistych środków. Rose zebrała gałązki i zioła, podczas gdy Declan najwyraźniej wziął 

sobie do serca rolę ochroniarza. Miała straszliwą ochotę wymierzyć mu policzek, tylko po to, 

background image

by zetrzeć z jego twarzy ten ponury grymas.

Wrócili do domu Rose nadal bez jednego słowa.

- Napijesz się herbaty? - zapytała, gdy wchodzili po schodach.

Skinął głową.

Weszła do kuchni. Dlaczego tak uparcie się przeciwstawiał? Jej plan był absolutnie 

logiczny. Nadto niósł ze sobą dodatkową korzyść, o której Rose nie wspomniała głośno. Jeśli 

coś   poszłoby   źle   -   a   jeśli   stoisz   na   zgniłych   dechach   pośrodku   jeziora   pod   napięciem, 

otoczona przez bestie, zawsze coś musi pójść źle - więc jeśli coś pójdzie źle, Rose zginie 

sama. Declan przeżyje i będzie mógł stanąć do walki następnego dnia. Miał więcej szans w 

walce z Casshornem niż ona.

To był dobry plan. Musiała tylko wytłumaczyć to Declanowi.

Zalała wrzątkiem herbatę w czajniczku i poszła szukać błękitnokrwistego. Znalazła go 

za   domem,   przy   szopie.   Siedział   na   ławce   z   większym   z   mieczy   na   kolanach   i   wolno, 

metodycznie przeciągał po nim miękką szmatką.

Rose przysiadła na pieńku poranionym niezliczonymi ciosami siekiery i czekała. A on 

ją ignorował.

- Mój pomysł jest dobry, Declan. Przecież wiesz. Lepiej kontroluję rozbłysk niż ty. 

Jestem bardziej precyzyjna.

Podniósł wzrok. Oczy miał śnieżnobiałe. Świetnie. A ona miała przemówić mu do 

rozsądku.

- To jest jakaś rycerskość błękitnokrwistych? Jeśli tak, to mam dla ciebie nowinę, nie 

możesz sobie pozwolić na rycerskość, Declanie. Teraz jesteś jednoosobową armią, a ja twoją 

ochotniczą jednostką gwardii narodowej. Musisz pozwolić mi sobie pomóc, a to jest najlepszy 

sposób.

Nic nie powiedział.

- Odezwij się do mnie przynajmniej, do cholery!

Odłożył miecz na bok i podszedł do niej. Determinacja na jego twarzy uruchomiła jej 

w głowie dzwonek alarmowy. Cofnęła się. Złapał ją i pchnął lekko, plecami oparła się o 

ścianę domu. Uświadomiła sobie, że po raz pierwszy byli naprawdę sami i nikt nie mógł im 

przeszkodzić. Jeśli chciał ją zastraszyć, to się srodze zawiedzie.

- Rose.

Próbowała się uchylić, ale zablokował ją ramieniem.

- Jesteś silniejszy, dotarło do mnie. - Zgrzytnęła zębami. Próbowała go odepchnąć, ale 

z równym powodzeniem mogłaby odpychać pociąg. Nawet nie drgnął.

background image

- Rose - szepnął. - Spójrz na mnie.

Spojrzała na niego spode łba. Ich oczy się spotkały, a w jego wzroku było coś tak 

uderzającego,   tak   władczego,   że   słowa   zamarły   jej   na   ustach.   Spoglądał   na   nią   jak   na 

najcenniejszy skarb. Jakby nic poza nią nie miało znaczenia.

Jakby ją kochał.

Poczuła dotknięcie ciepła na policzkach i wiedziała, że się rumieni. Przyglądał jej się, 

patrzył na szyję, zarys szczęki, oczy, nie spieszył się. Nie mogła uciec z jego uścisku. Ciepło 

jego ciała powoli przenikało przez materiał jej koszuli. Poczuła ten cudownie znajomy zapach 

potu, drzewa sandałowego, zmieszanego z wonią oleju goździkowego, którego używał do 

czyszczenia broni. Przysunął się bliżej, poczuła napór jego mięśni i sutki jej stwardniały. Miał 

ją.

- Będę przynętą zamiast ciebie - powiedział.

- Nie.

- Nie rozumiesz.

- Rozumiem doskonale.

Ciało   błękitnokrwistego   przytłoczyło   ją.   Jego   biodra   przyszpiliły   Rose   do   ściany. 

Declan powiódł opuszkami po linii jej szyi, ku podbródkowi, aż do ust. Zadrżała. Przesunął 

kciukiem po jej dolnej wardze.

- Całowanie mnie nie sprawi, że ustąpię - szepnęła.

- Nie staram się ciebie przekonać - głos miał ochrypły i niski. - Po prostu nie mogę się 

opanować.

Mięśnie jego ramion napięły się i Rose zdała sobie sprawę, że Declan walczy, by nie 

stracić panowania nad sobą.

Przełknął ślinę. Oczy mu pociemniały.

Miliony powodów do ucieczki przeleciały jej przez głowę. Był błękitnokrwistym, a 

ona mieszańcem. Okłamał ją. Chciał ją posiadać. Nie mieli razem żadnej przyszłości. On... 

Gdyby teraz, w tym momencie, kiedy tak stała uwięziona między ścianą a napiętym ciałem 

Declana, ktoś jej powiedział, że może dostać jedną jedyną rzecz, zanim umrze, poprosiłaby o 

niego.

Tych, którzy nie chwytali wpadających w ręce okazji, nie czekało nic dobrego.

Pocałowała go, wtapiając się w jego ramiona,  tak miękka jak on był  twardy.  Nie 

wytrzymał. Przygarnął ją, przyciskając zarazem do ściany, odwzajemnił pocałunek z pasją i 

namiętnością, wpił się w jej usta. Ten pocałunek rozszedł się gorącym echem po jej ciele i 

uwolnił przeciągły, namiętny jęk. Przytuliła się mocniej, gładząc dłońmi umięśnione plecy.

background image

Declan przyciągnął ją, wtulił twarz w szyję, pieścił miękką skórę zębami i językiem, 

rozpalając w Rose prawdziwy ogień. Pocałował ją ponownie i jeszcze raz. Całe jej ciało 

napięło  się w oczekiwaniu.  Poruszała  się w górę i w dół, poddając się miękko  mocnym 

ruchom jego bioder.

Jego głos był niczym gorące tchnienie przy jej uchu.

- Boże, jak ja cię pragnę!

- Ja ciebie też - szepnęła. Chciała go tak bardzo, że za każdym razem, gdy jej dotykał, 

marzyła tylko o tym, by przytrzymać go tak, by już nigdy jej nie wypuścił z objęć. Sama 

myśl, że mógłby stanąć na tych zmurszałych deskach, które pogrążą go w wodzie, waląc się 

pod naporem ciał ogarów, sprawiła, że chciało jej się wyć. Nie pozwoli mu tam zginąć.

- I tak ja będę przynętą.

Jego głos był tak niski i tak przepojony pożądaniem, że zmienił się w głuchy pomruk.

- Wiem. Ja też.

- Co?

- Zrobimy to razem.

Zarzucił sobie jej ręce na szyję i zsunął w dół miseczki stanika, uwalniając do bólu 

nabrzmiałe   piersi.   Opuszkiem   kciuka   potarł   sterczącą   brodawkę.   Fala   intensywnej, 

niewypowiedzianej przyjemności przetoczyła się przez ciało Rose.

- Dam sobie radę z ogarami. Nie musisz... - wydyszała.

- Muszę.

Pocałował ją, kradnąc jej dech, skubiąc zębami dolną wargę. Podciągnęła w górę jego 

koszulkę. Chciała go nagiego, tak by czuć dotyk jego skóry na swojej.

Porwał ją na ręce.

- Łóżko.

Owinęła się wokół niego, namiętnie całując kark i linię mocnej szczęki.

- Dobry pomysł.

Wpadli do sypialni. Rzucił ją na łóżko i złapał za koszulkę, znoszony materiał trzasnął 

mu w rękach.

- Przepraszam.

- Mam inne.

Ściągnęła z niego T-shirt i przesunęła dłonie po piersi w dół, do twardych mięśni 

brzucha, a potem niżej, wyłuskała go z jeansów i potarła dłonią twardy, napięty członek. 

Jęknął dziko, zwierzęco i zerwał z niej resztę ubrania. Przez chwilę zamarł, górując nad nią, 

wysoki, złocisty, jakby upleciony z twardych mięśni.

background image

Była zbyt rozpalona, zbyt wilgotna, zbyt niecierpliwa.

Sięgnął   ku   niej,   a   ona   natychmiast   wyszła   mu   naprzeciw,   całując,   pocierając, 

podsycając ogień, który w nich płonął. Jego język tańczył na jej skórze. Palcami objął lewą 

pierś i nie przestawał pieścić napiętego sutka, aż pożądanie stało się niemal bolesne. Jego 

biodra   odnalazły   drogę   między   jej   uda.   Pochylił   głowę   i   złapał   sterczący   sutek   w   usta. 

Wygięła się zapraszająco, wbijając palce w jego plecy.

- Teraz - szepnęła. - Teraz, Declan, nie zwlekaj.

Usłyszał ją. Jego wargi odnalazły jej usta. Wszedł w nią.

Jęknęła cicho. Jej ciało wibrowało przyjemnością, pożądaniem, pragnieniem. Naparła 

na niego.

Wchodził w nią mocniej i mocniej, głębiej i głębiej, w gwałtownym,  pożądliwym 

rytmie. Wypełniał ją tak cudownie, wspaniale i chciała go coraz bardziej.

Całowała jego szyję, pierś, podbródek, a on brał ją coraz mocniej. Wbiła palce w jego 

plecy,  napinając całe ciało,  a ta niesamowita  bolesna potrzeba wewnątrz  niej  stawała się 

kaskadą równie niewysłowionej przyjemności. Czuła, jak siła jego pchnięć unosi ją wyżej i 

wyżej, aż kompletnie  zatraciła  się w gorącym  tańcu ich ciał,  póki coś w niej  nie pękło. 

Przyjemność zalała ją rwącą falą, unosząc ze sobą wszystkie myśli. Rose wykrzyczała jego 

imię. Jej ciało też krzyczało, zamykając go w uścisku. Przywarł do niej i eksplodował z 

ochrypłym jękiem.

Leżeli   przez   chwilę   splątani,   wciąż   jeszcze   oszołomieni.   Rose   nie   była   w   stanie 

powiedzieć, które kończyny należały do niej, które do niego.

- To nie tak miało być - odezwał się, a w jego głosie wciąż słychać było głuche echo 

pożądania.

- A jak?

Przyciągnął ją do siebie i zamknął w czułym uścisku. Rose zatonęła w tych objęciach 

niewiarygodnie wręcz szczęśliwa. Pieścił palcami jej ramię.

- Powoli, zmysłowo. Wyrafinowanie.

Przewróciła się na bok.

- To bardzo niewłaściwie z waszej strony, erlu Declanie Rielu Martelu Camarine.

-   Zapamiętałaś   moje   imię.   Odczuwam   potrzebę   uczczenia   jakoś   tego   epokowego 

wydarzenia.

- Wydawało  mi  się, że właśnie to zrobiliśmy  - mruknęła.  - Ale jeśli nalegasz  na 

powtórkę, z pewnością uda nam się zorganizować jakąś w najbliższym czasie.

- Wiesz, co się dzieje, jak nadużyjesz rozbłysku? - zapytał cicho.

background image

- Nie.

- Mnie się raz zdarzyło. - Przytulił ją. - Wpadliśmy w pułapkę, a zaklinacze galijscy 

pognali na nas hordę marloków. To gatunek człekokształtnych, wielkie, drapieżne małpy. Nie 

mieliśmy żadnej osłony ani żadnego wsparcia. Było nas zaledwie pięcioro. Staliśmy plecami 

do   siebie   i   rozbłyskaliśmy.   Pamiętam,   że   usta   miałem   pełne   krwi.   Wzrok   mi   się   mącił. 

Miałem wrażenie, że moje ramiona sięgają nie wiadomo jak daleko.

- I co się stało?

- William wpadł w szał. Zmieńcom to się zdarza raz na jakiś czas, gdy wyrosną z 

wieku szczenięcego. Tracą kontakt z rzeczywistością i szaleją. Jemu odbiło, a my rzuciliśmy 

się na ziemię, bo w takim stanie zabija wszystko, co stanie mu na drodze. Zapytałem go 

kiedyś, jakie to uczucie, a on odpowiedział mi, że ten stan to jak podróż do miejsca, gdzie nie 

ma Boga. Nie wiem, co to właściwie miało znaczyć. Kiedy wreszcie się zmęczył, na całym 

polu tylko nasza piątka pozostała przy życiu.

- A co by się stało, gdybyś wtedy nie przestał rozbłyskać?

- Umarłbym. I pewnie nawet nie wiedziałbym kiedy. Wydaje ci się, że możesz dać z 

siebie jeszcze odrobinę, wysilić się mocniej, a wtedy świat ulatuje w nicość, a razem z nim 

twoje życie. - Pocałował ją w policzek. - Nie pozwolę, żeby coś takiego przytrafiło się tobie.

Zmarszczyła brwi.

- Nie wiesz, kiedy przestać - nie dopuścił jej do głosu. - Za bardzo się wysilasz. 

Widziałem, jak rozbłyskałaś raz za razem, przez trzy godziny,  gdy próbowałaś opanować 

Obronę Atamana. W ogóle nie zdajesz sobie sprawy, gdzie leży granica twoich możliwości.

Uniosła się na łokciu.

- Declan...

- Były takie momenty, że ja ustępowałem tobie. Kiedy powstrzymałaś mnie przed 

spuszczeniem lania Simoenowi albo kiedy powiedziałaś starszyźnie o Williamie. Ustąpiłem, 

bo potrafiłem zrozumieć, że masz lepsze rozeznanie w sytuacji. Teraz twoja kolej ustąpić 

mnie. Wiem, o czym  mówię, Rose. Byłem zawodowym żołnierzem ponad dekadę. Jesteś 

cudowna, ale potrzebujesz treningu. Jeśli pójdziesz na jeziorko sama, zginiesz, a ja do tego 

nie dopuszczę.

- Nie. - Odsunęła się od niego. - Nie rozumiesz...

- Rozumiem. - Przyciągnął ją do siebie i pocałował. - Fantastycznie poradzisz sobie z 

pierwszą falą ogarów, a potem druga rozerwie cię na strzępy. Wtedy wszyscy będą płakać na 

twoim pogrzebie i wspominać, jak to dzielnie oddałaś życie za sąsiadów.

Odwróciła się od niego.

background image

Ujął jej dłoń i pocałował palce.

-   Zrobimy   to   po   mojemu.   Oboje   przeżyjemy   i   potem   zajmiemy   się   Casshornem. 

Obiecaj mi to, Rose.

Jego słowa miały sens. Nie była aż tak dumna, by tego nie przyznać. Przy tym i tak 

dostawała to, na czym jej zależało - nie będzie tam sam.

- Dobrze - powiedziała po prostu. - Zrobimy to po twojemu. Ale ciągle potrzebujemy 

czegoś, co należało do Casshorna, żeby klątwa zadziałała.

Brwi Declana zbiegły się w grubą linię.

- Sądzisz, że George ma na tyle siły,  by reanimować jakieś stworzenie? Tylko na 

chwilę.

- Może? - odpowiedziała. - Musimy jego zapytać.

- Jeśli da radę to zrobić, to być może mam pewien plan.

Jego dłoń zsuwała się niżej w łagodnej pieszczocie. Pocałował ją, a ona przytuliła się 

do niego.

- Rose? - dobiegł ich z werandy ryk Toma.

Declan zaklął.

George siedział na zwalonym pniu i patrzył na trzy martwe kruki ułożone przed nim. 

Smutne czarne ciałka. Bez życia. Zostały zabite za pomocą łuku i strzały. Niewiele ran do 

naprawienia. Z tyłu Jack węszył w powietrzu. Prawdopodobnie uważał, że ptaki byłyby niezłą 

przekąską. Po prawej na kłodzie siedziały Rose i Mémère.

- Nie wierzę, że każecie mu robić coś takiego. - Mémère była zła. Jej policzki zabarwił 

rumieniec gniewu.

- Wskrzesi coś tak czy tak, prędzej czy później.

- Ale nie tak prędko!

Rose używała „rozsądnego” tonu. George nigdy nie wygrał kłótni, jeśli siostra mówiła 

w ten sposób.

- A kiedy nie będzie za prędko? - spytała Rose.

- Nie wiem. - Mémère machała rękoma. - Ale nie teraz.

- Gdyby to zależało od ciebie, „nie za prędko” oznaczałoby nigdy.

- I co w tym złego?

- Nie możesz oczekiwać, że już nigdy nie użyje swojego talentu.

- George - odezwał się Declan.

George spojrzał na niego.

background image

- To, o co cię teraz poproszę, nazywa się nekromancją bojową. Najpierw poćwiczymy 

sobie, a potem przejdziemy do trudnego zadania. Rozumiesz?

George skinął głową.

- Wcześniej, kiedy wskrzeszałeś jakąś istotę, czułeś z nią więź, prawda?

George   skinął   głową.   To   było   niczym   trzymanie   ryby   na   haczyku,   ryba   ciągle 

podrygiwała i ciągnęła żyłkę, ale nigdy zbyt mocno.

-   I   czasami   mogłeś   powstrzymać   je   przed   robieniem   różnych   rzeczy.   Jak 

powstrzymałeś dziadka przed atakiem na Rose.

George skinął głową. Mógł to zrobić. Nie robił tego zbyt często, bo chciał, żeby te 

istoty żyły i robiły, co chciały, ale tak, mógł to zrobić.

-   Chciałbym,   żebyśmy   poszli   trochę   dalej   -   mówił   Declan.   -   Chciałbym,   żebyś 

wskrzesił   jednego   z   tych   ptaków   i   utrzymał   go   pod   kontrolą.   Jednak   ważne   jest,   żebyś 

zrozumiał,   wskrzeszamy   tego   ptaka   tylko   na   jedną   misję.   Kiedy   jego   zadanie   dobiegnie 

końca, musisz pozwolić mu odejść, ponieważ wykonał swoją pracę i zasłużył na odpoczynek. 

Rozumiesz to?

George skinął głową.

Declan patrzył na niego w milczeniu.

- Rozumiem - powiedział George.

- Do dzieła - zachęcił go Declan.

George   dotknął   ptaka   po   prawej.   Najmniejszego,   który   budził   największe 

współczucie. Magia popłynęła ku martwemu zwierzakowi wąskim strumieniem, rozciągnęła 

się i złapała stworzonko na haczyk, a George odwrócił głowę, zagryzając usta. Wskrzeszanie 

było dla niego bolesne. Przez pióra nie widział dziury po strzale, ale czuł ją, zasklepił więc 

ranę odrobiną mocy. Na wszelki wypadek.

Ptak zadygotał, wyprostował jedną nogę, potem drugą, przetoczył się i wstał.

Mémère głośno wciągnęła powietrze.

- No i to zrobiłeś. Teraz zaczniesz wszystko od początku.

- Bardzo dobrze. - Declan wstał i podszedł do ptaka. - Zamknij oczy i stań do mnie 

tyłem, ale utrzymuj kruka nieruchomo. Dotknę go, a ty mi powiesz kiedy.

George zamknął oczy. Delikatny dotyk zaburzył magię.

- Teraz.

- Bardzo dobrze - pochwalił go Declan. - A teraz co robię?

- Przyciskasz mu skrzydła do ciała.

- Powiesz mi, kiedy przestanę.

background image

Minęła długa chwila.

Nacisk na kruka zniknął.

- Teraz!

- Świetnie. Możesz się już odwrócić. - Declan odszedł na kilka kroków. - Spróbuj 

sprawić, by do mnie podszedł.

- Podeszła - poprawił go George. - To dziewczynka.

- Przepraszam. Proszę, spróbuj sprawić, by do mnie podeszła.

George   pociągnął   za   żyłkę   mocy.   Nigdy   dotąd   nie   próbował   skłonić   ptaka   do 

chodzenia. Powstrzymywanie istot przed poruszaniem się było proste. To było trudniejsze. 

Kruk zatoczył się i obrócił w miejscu.

- Nie spiesz się - powiedział Declan.

George skoncentrował się mocniej. Im dłużej skupiał się na magicznym połączeniu, 

tym  bardziej okazywało się ono złożone. Najpierw była  to cienka żyłka,  potem cały pęk 

splecionych   razem   cieniutkich   żyłek,   które   po   chwili   okazały   się   być   siecią   spowijającą 

całego kruka. George pociągnął za sieć. Ptak podskoczył i upadł w piach. George potrząsnął 

głową, żeby odzyskać ostrość widzenia.

- W porządku, George, nie musisz wcale tego robić - odezwała się Mémère.

- Babciu, daj mu spokój - powiedziała Rose. - Proszę.

George westchnął, to nie był właściwy sposób.

- Idź do Declana - szepnął.

Ptak   wstał,   rozpostarł   skrzydła   i   chwilę   później   wylądował   na   ramieniu 

błękitnokrwistego.

- Przepraszam - mruknął George.

- Jest dobrze - uspokoił go Declan. - Spróbuj jeszcze raz.

George skinął głową. Zajęło mu jakieś dziesięć minut,  zanim wymyślił,  co trzeba 

zrobić. Musiał skoncentrować się bardzo na ścieżce przed krukiem i sprawić, by ptak poszedł 

do celu. Jeśli tylko trochę się rozpraszał, ptak leciał do Declana i siadał mu na ramieniu. 

Kiedy wreszcie kruk doszedł do celu, George westchnął zadowolony.

- Zmęczony? - zapytał Declan.

- Nie.

- No to nowe zadanie. - Declan otworzył dłoń i zaprezentował mały czerwony kamyk, 

po czym rzucił go w piasek. - Czy ona może mi go przynieść?

Kruk zanurkował, zgarnął kamyk z ziemi i zrzucił go na dłoń Declana.

Brwi szlachcica powędrowały do góry.

background image

- To powinno być trudniejsze niż skłonienie ptaka do przejścia kilku kroków.

- Dla mnie jest łatwiejsze - uśmiechnął się George. Musiał jedynie skoncentrować się 

na kamyku, potem na Declanie.

- Kiedyś sprawił, że ptaki kradły dla nas czereśnie - odezwał się Jack.

Declan schylił  się i schował kamyk  w krzakach. Kruk zeskoczył  mu z ramienia i 

podszedł   w   stronę   zarośli,   a   potem   usadowił   się   na   gałęzi.   George   zmarszczył   brwi.   Ze 

swojego miejsca nie mógł zobaczyć kamyka.

- Nie możesz znaleźć? - zapytał Declan.

- Musiałbym popatrzeć przez jej oczy - odpowiedział cichutko George.

- A tego nie lubisz - stwierdził mężczyzna.

George potrząsnął głową.

- Bo zapominasz, że nie jesteś ptakiem? I nie możesz znaleźć drogi z powrotem?

- Skąd wiesz? - George był zdumiony.

-   Moja   ciotka   jest   nekromantką.   To,   o   co   cię   proszę,   nazywa   się   nekromanckim 

opętaniem.   Jest   na   to   pewien   sposób.   Jeśli   obiecam,   że   pomogę   ci   wrócić   do   ciała, 

spróbujesz?

- Rose! - Mémère poderwała się na nogi.

- George, nie musisz tego robić, jeśli nie chcesz - powiedziała Rose. - To twój wybór. 

I nikt nie będzie na ciebie zły, jeśli odmówisz.

George zastanowił się chwilę. Raz spróbował tego z kotem, ponieważ Jack zmieniał 

się w kota, kiedy chciał, i George zapragnął wiedzieć, jak to jest. Wrócił do swojego ciała 

tylko dlatego, że Jack znalazł go nieruchomego na werandzie i złapał od tyłu, pozbawiając 

tchu. Najgorsze, że George w ogóle nie mógł sobie przypomnieć, jak to jest być  kotem. 

Jedyne, co pamiętał, to niewyraźne, przerażające uczucie, które towarzyszyło poszukiwaniu 

czegoś, czego nie mógł znaleźć, i świadomość, że szukał własnego ciała.

Chciał wiedzieć, jak to jest być ptakiem.

Popatrzył na Declana.

- Okay - powiedział.

- Kiedy tylko będziesz gotowy - odpowiedział Declan.

George popatrzył na kruka, chwycił linię mocy, która ich łączyła, i pociągnął, by za jej 

pomocą wejść do czarnego ciała.

Świat   eksplodował   kolorami,   których   George   nie   potrafił   nazwać.   Przez   moment 

siedział nieruchomo, zatracił się w wibrującym lśnieniu liści, po chwili jednak coś wypłynęło 

z głębi jego umysłu.

background image

Kamyk.

Miał znaleźć kamyk.

Zeskoczył z gałązki i rozejrzał się po ziemi. Był tam, mieniący się tuzinem odcieni. 

Taki śliczny. Śliczny, śliczny kamyk.

Wziął   go   w   dziób   i   wynurzył   się   z   krzaka.   Rozświetlona   słońcem   trawa   była 

przepiękna. W oddali zobaczył jakieś postaci: dwie stały obok siebie, krystalicznie czyste i 

lśniące, jedna silniejsza, druga słabsza. W jego umyśle pojawiły się słowa. Rose. Mémère. Nie 

był pewien, co znaczą, ale był pewien, że to było coś dobrego. Zobaczył trzecią postać, której 

blask miał dziwną barwę. Też ją znał. Jack. Czwarta postać była największa ze wszystkich. 

Declan. Miał coś dla Declana. Poczuł, że coś go przyciąga do tej postaci, ale nie wiedział co. 

Rozpostarł skrzydła, poleciał i wylądował na ramieniu Declana, poczuł pod szponami ciepłe, 

twarde ciało. Kamyk wypadł mu z dzioba.

Była jeszcze piąta postać, której wcześniej nie widział, skulona na ziemi. Było w niej 

coś dziwnie znajomego, ale nie lśniła jak pozostałe.

Declan otworzył usta i wydał dźwięk.

Uderzył go lód. Krzyknął, świat wywinął koziołka i George poderwał się na nogi, 

spazmatycznie łapiąc oddech. Twarz miał mokrą. Obok stał Jack z pustym wiadrem.

George poczuł, jak otaczają go ramiona Rose, przytulnie ciepłe.

- Szok pozwala to przełamać - wyjaśnił Declan. - Dużo nie trzeba, szczególnie jeśli 

nie spędził w obcej formie zbyt wiele czasu. Im dłużej trwa opętanie, tym silniejszy musi być 

szok. Mieliśmy nekrozwiadowców, którzy przypalali się nawzajem żywym ogniem, ale to po 

kilku godzinach. My potrzebujemy zaledwie minuty, może mniej.

- W porządku? - zapytała Rose.

George uśmiechnął się. Wir kolorów z wolna bladł w jego głowie.

- Tym razem pamiętam - powiedział. - Pamiętam, jak to jest być ptakiem.

background image

Rozdział dwudziesty trzeci

Im bardziej zagłębiali się w Bór, tym było ciemniej. Drzewa stawały się wyższe i grubsze, ich 

pnie wznosiły się ku niebu niczym gigantyczne omszałe kolumny. Rozłożyste gałęzie splatały 

się  ze  sobą, powiązane   pnączami,  zwieszającymi   się  w  dół  niczym  włosy driad.  Korony 

drzew   tworzyły   gęsty   baldachim,   oddzielne   leśne   piętro.   Rose,   przedzierając   się   przez 

gęstwinę, zerkała wokół, upewniając się, że Jack nie urwał się spod opieki Babci. Nie był 

zachwycony faktem, że musiał zostać w Drewnianym Domu.

Popatrzyła na Declana, który parł przed siebie bez wahania. Najwyraźniej czuł się w 

tej   głuszy   jak   w   domu.   Ostrożnie   niósł   niewielki   pakunek,   w   którym,   troskliwie 

zabezpieczone, podróżowały dwa kruki. Jeszcze w Drewnianym Domu George ożywił oba. 

Nie opętał ich jak na razie, czekał na moment, w którym poczuje, że zostały uwolnione, 

wtedy przejmie nad nimi kontrolę.

To   był   prosty   plan.   Zbliżą   się   do   Casshorna,   zaczekają   na   właściwy   moment, 

wypuszczą   kruki   i   pozwolą   George’owi   ukraść   jakiś   drobiazg.   Kiedy   kruki   odlecą,   oni 

popędzą za nimi, odbiorą im rzecz skradzioną Casshornowi i uciekną, przynajmniej taką mieli 

nadzieję.

George’owi wolno będzie opętać ptaki jedynie na pięć minut. Później, uda się czy nie, 

Babcia i Jeremiah go wybudzą. Pięć minut nie stanowiło dla George’a żadnego zagrożenia, 

zapewnił ich Declan. Rose nie chciała, by George musiał przez to przechodzić, ale nie mieli 

wyboru. To był marny plan, ale innego nie mieli.

Rozmawiała z Lovedahlem i Leanne. Kiedy George się obudzi, jego talent nie będzie 

im już potrzebny, wtedy Jeremiah zabierze jego, Jacka oraz Leanne i jej syna do Niepełni. 

Rose dała Leanne wystarczająco dużo pieniędzy na porządny hotel. Leanne ze swoją siłą 

doskonale zajmie się chłopcami. Bez względu na to, co wydarzy się na Rubieży, bracia będą 

bezpieczni.

Las szeleścił wokół nich. Tu królowało życie. Ptaki ćwierkały, wiewiórki skrzeczały 

wściekle  na intruzów, którzy przyszli  wykraść  im dzieci,  borsuki pomrukiwały głośno, a 

ostrożne   poszczekiwanie   lisa   rozbrzmiewało   w   pobliżu.   Rubieżny   mech   pokrywał   pnie 

miękkim   kokonem,   obuwiki   świeciły   pastelami.   Powalone   pnie   dawały   życie   nowym 

roślinom,   młodym   pędom   i   powojom.   Zapach   niezliczonych   kwiatów   i   ziół   wypełniał 

background image

powietrze, mieszając się z zapachem zwierząt. Nawet światło, przefiltrowane przez baldachim 

z liści, było tu szmaragdowe.

W tętniącym życiem Borze ona i Declan byli jedynie dwoma płomykami życia. W 

innych okolicznościach Rose z przyjemnością usiadłaby i posłuchała oddechu potężnego lasu, 

ale dziś nie stać jej było na ten luksus.

- Ostrożnie - zawołała cicho, gdy Declan zatrzymał się przed łatą jaskraworóżowej 

trawy. - Bardzo trujące.

Oberwała z pnącza garść bladożółtych jagód i podała Declanowi.

- Fałszywe czereśnie - zachęciła go.

Wrzucił kilka do ust.

- A smakują jak prawdziwe.

Zaskakiwało ją, jak Declan poruszał się w lesie - jak wilk, bezszelestnie, lekko. Jego 

twarz znowu stała się nieprzeniknioną maską. Usta znów układały się w twardą linię, a oczy 

spoglądały zimno i z dystansem.

Nalegała na to, żeby mu towarzyszyć, wbrew życzeniom i opinii Éléonore. Babcia 

była przeciwko niej.

- Dlaczego musisz go tam prowadzić?

- Ktoś musi. Nie zna Boru.

- Niech to zrobi Jeremiah lub Tom.

-   Może   trzeba   będzie   stamtąd   uciekać   na   łeb   na   szyję,   biegam   szybciej   niż 

którykolwiek z nich, rozbłyskam też o niebo lepiej. Poza tym on mi ufa. Ze mną będzie czuł 

się swobodniej.

Éléonore wydęła usta.

- Wolałabym, żebyś nie szła. Mam tylko jedną wnuczkę.

Teraz, patrząc na Declana, Rose miała wrażenie, że on też wolałby, żeby nie szła.

- Czy fakt, że jestem z tobą, tak bardzo ci przeszkadza? - zapytała w końcu.

- Wolałbym tego uniknąć.

- Nie zmusiłeś mnie. To mój dom został napadnięty, to moja rodzina znalazła się w 

niebezpieczeństwie.

- Rozumiem. - Potrząsnął głową. - Istota szkolenia zawodowych żołnierzy sprowadza 

się do tego, żeby cywile nie musieli stawać do walki. Robimy, co robimy, żeby ludzie tacy jak 

ty mogli spać bezpiecznie. I proszę, teraz polegam na wsparciu kobiety cywila i talencie 

dziecka. I tak, przeszkadza mi to. I chyba powinno.

- Jeśli z tobą pojadę... - zaczęła.

background image

Poderwał głowę i spojrzał na nią.

- Jeśli z tobą pojadę i zdecydujemy się być razem, prędzej czy później wyruszysz na 

jakąś misję, a ja zostanę w domu, z walącym niespokojnie sercem, i gryząc palce, będę miała 

nadzieję, że wrócisz żywy.

- Nie zawsze jest to takie dramatyczne - powiedział cicho.

- Ale często niebezpieczne.

- Tak - przyznał.

- Co musiałabym zrobić, żeby ci towarzyszyć?

Zmierzył ją lodowatym spojrzeniem.

- Musiałabyś zdać kilka egzaminów kompetencyjnych, zarejestrować się jako jeden z 

moich agentów operacyjnych. To zły pomysł. Bardziej martwiłbym się o ciebie niż o cel 

misji.

Uśmiechnęła się. Nie powiedział nie.

- No cóż, powinnam w takim razie być na tyle dobra, żebyś się o mnie nie martwił. 

Mam nadzieję, że jesteś dobrym nauczycielem.

- Jesteś niemożliwa - warknął.

- Hej, to nie ja stanęłam na twoim progu, domagając się jakichś wyzwań. To ty byłeś 

tym ciołkiem, który mnie wybrał, więc pretensje możesz mieć tylko do siebie.

Zatrzymali się jak na komendę. Stanęli na granicy wąskiej łąki. Za nią Bór stracił swój 

intensywny kolor. Pnie drzew były nagie i ponure, a poszycie skurczyło się, ścieniało, teraz 

ziemię zaścielała już tylko miękka warstwa przegniłych liści. Magia się rozwiała. Las był 

martwy i jakoś tak dziwnie zakonserwowany, jakby zmumifikowany.

Martwe pnie i gnijącą trawę znaczył  ślad złej magii. Obcy, kłujący. Gdyby magia 

miała kolor, pewnie kapałaby z gałęzi trupim fioletem. Widomy dowód obecności ogarów.

- To straszne, co robią - szepnęła Rose.

Ramię Declana objęło ją na chwilę i przycisnęło mocno do boku. Puścił Rose niemal 

w   tym   samym   momencie,   ale   tyle   udało   mu   się   zawrzeć   w  jednym   uścisku:   pożądanie, 

potrzebę, niepokój, wsparcie... Ochroni ją za cenę własnego życia. W jakiś niewytłumaczalny 

sposób poczuła się tym faktem oburzona. Nikt nie powinien być zmuszony do przyjęcia takiej 

ofiary.   Nie   chciała   ciężaru   tego   poświęcenia   na   swoich   barkach.   Strach   ustąpił   miejsca 

wściekłości. Casshorn. Jeśli chciałaby mieć choć cień nadziei na przyszłość z Declanem czy 

na jakąkolwiek przyszłość, musiała wyeliminować Casshorna i jego ogary. Innej drogi nie 

było.

Declan stanie do tej walki i nie podda się do ostatniego tchu. Ona musiała zrobić to 

background image

samo.

Ramię przy ramieniu weszli między martwe drzewa.

Dwadzieścia   minut   później   Rose   i   Declan   leżeli   na   krawędzi   wąwozu.   W   dole, 

pośrodku jaru, rozparło się dziwaczne urządzenie, plątanina dźwigni i ruchomych części, jak 

gdyby jakiś gigantyczny zegar rozchorował się śmiertelnie i zwymiotował swoje wnętrzności. 

W centrum tego urządzenia wisiał podłużny kokon srebrzystego blasku. Przypominał watę 

cukrową zrobioną z połyskliwej mgły.

Wokół  urządzenia  leżały  ogary,  jeden przy drugim,  ułożone   ciasno  jak  zapałki   w 

pudełku. Rose próbowała je policzyć. Sto dwanaście. Sto trzynaście. Sto... zbyt wiele. Jeśli 

zostaną wykryci, ogary rozerwą ich na kawałki.

Magia unosząca się nad wąwozem sprawiła, że żołądek Rose skręcił się boleśnie. 

Wypełniała rozpadlinę, pełzła w górę po stromym zboczu, jak gdyby była zbyt ciężka, by 

rozpłynąć się w powietrzu. Jej macki zaledwie musnęły Rose, a i tak całe ciało dziewczyny 

wzdrygnęło się ze wstrętu. Miała ochotę zerwać się na nogi i uciekać przed siebie na oślep, a 

potem wskoczyć do jeziora i szorować całe ciało garścią szorstkiego piasku, żeby zetrzeć z 

siebie ten ohydny osad.

Zacisnęła zęby i leżała absolutnie nieruchomo, bojąc się odetchnąć. Jej wyobraźnia 

malowała obraz hordy ogarów wspinającej się po ścianie wąwozu. Widziała wyraźnie, jak 

ostre szkarłatne zęby rozszarpują Declana na strzępy. To, czym byli, ich obawy, zmartwienia, 

szczęścia, wszystko, co czyniło z nich ludzi, nie miało najmniejszego znaczenia. Dla ogarów 

byli jedynie nasyconym magią mięsem. Zimno ogarnęło jej ciało, paraliżując mięśnie. Serce 

waliło jak młot.

Ręka Declana spoczęła na jej ramieniu. Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami 

i   w   jego   oczach   odnalazła   spokojną   siłę.   Nie   stracił   głowy.   Nie   sprawiał   wrażenia 

przestraszonego.   Uchwyciła   się   tej   odwagi   jak   tonący   brzytwy   i   powoli   wypuszczała 

powietrze, pozbywając się paniki z każdym oddechem.

Coś poruszyło się na dnie wąwozu.

Declan skupił się na tym ruchu. Oczy miał zimne niczym lodowiec.

Masa   ogarów   rozdzieliła   się   i   w   przejściu   pojawiła   się   wysoka   postać   w   długim 

płaszczu.

Casshorn.

Był  tu. Znaleźli tego skurwysyna. Poczuła, jak ogarnia ją uczucie triumfu. Myślał 

pewnie, że może się schować?

background image

Casshorn   zachwiał   się,   jakby   był   zamroczony,   ale   zaraz   się   wyprostował.   Powoli 

dotarł do urządzenia.

Rose patrzyła na jego plecy i z całego serca życzyła mu śmierci. Gdyby był w zasięgu 

rozbłysku, pewnie spróbowałaby go usmażyć.

Urządzenie   zaskrzeczało   i   zapiszczało,   metal   zaczął   trzeć   o   metal.   Koła   zębate 

zawirowały.   Połyskliwy   kokon   otworzył   się   szeroko.   Wypłynął   z   niego   ciemny   kształt, 

spowity   w   błonę   pokrytą   żółtymi   i   fioletowymi   żyłami.   Upadł   na   ziemię   i   zaskrzeczał, 

skrobiąc błonę od wewnątrz.

Casshorn podszedł do niego, z cienia wyciągnął solidny,  złowieszczo wyglądający 

hak, przymocowany do niego łańcuch ginął gdzieś w gałęziach martwego drzewa po lewej.

Rzecz ukryta w błonie zaczęła się wiercić intensywnie. Casshorn brutalnie wbił w nią 

hak  i kopnął dźwignię  wystającą  z  drewnianego  kloca.  Łańcuch  podskoczył,  napiął  się i 

popełzł po ziemi w górę drzewa, aż błoniasty wór zawisł trzy stopy nad ziemią.

Casshorn przeciął go, odsłaniając w pełni wykształconego ogara, zawieszonego na 

haku do góry nogami. Chwycił łeb bestii i w tym momencie Rose zobaczyła jego dłoń. Palce 

miał długie, a każdy zbrojny w dwucalowy czarny szpon. Casshorn wbił pazury w szyję 

ogara, a stwór nawet nie próbował się bronić.

Czarne szpony rozpłatały gardło bestii. Z rany popłynął strumień szarości. Casshorn 

uniósł z ziemi spory kubek i podstawił pod ranę. Ciecz bryzgała do kubka i na jego ręce. 

Kilka   chwil   później   ogar   przestał   podrygiwać,   ciecz   przestała   płynąć,   a   Casshorn  wytarł 

dłonie o grzbiet martwego potwora. Po czym podniósł kubek do ust.

Rose miała wrażenie, że żołądek łomocze jej o zęby. Zakryła usta dłonią, żeby jakoś 

powstrzymać torsje.

Casshorn przechylił naczynie, peleryna zsunęła mu się z ramion. Pod nią był nagi. 

Wysoki, miał szerokie ramiona i pierś, ale był nieludzko chudy, pokryty supłami mięśni jak 

jeden z ogarów. Ramiona i nogi miał nieproporcjonalnie długie. Jego skórę pokrywały sine i 

żółte plamy.

Opróżnił naczynie i odwrócił się. Wtedy Rose mogła zobaczyć jego twarz. Kiedyś 

musiał być  przystojnym  mężczyzną,  wciąż jeszcze widać było  ślad minionej  urody:  duże 

oczy, kwadratową linię szczęki, cień tego, co kiedyś było szeroką męską twarzą o silnych 

rysach. W przeszłości musiał być podobny do Declana. Sieć nabrzmiałych żył sterczała mu na 

skroniach, jakby pod skórą miał gruby sznurek. Długie włosy wciąż miały barwę złocistego 

blondu, ale przerzedziły się i spływały na pierś pojedynczymi kosmykami. Twarz zapadła się 

i   pomarszczyła,  a  kiedy  otworzył   usta,   żeby  przełknąć   zawartość  naczynia,   Rose   zdołała 

background image

dostrzec zęby. Były szkarłatnoczerwone.

A więc tak tego dokonał. Zapłacił za nietykalność swoim ciałem i duszą.

Palce Declana zacisnęły się na jej ramieniu. Spojrzała na niego. Jego wzrok utkwił w 

przeciwległej krawędzi wąwozu. Rose popatrzyła w tym samym kierunku i przygryzła wargi, 

zanim zdołał z nich ulecieć jakiś dźwięk.

W   krzakach   po   przeciwnej   stronie   leżał   wilk,   wielki   i   czarny,   niczym   ożywiony 

koszmar. W jej wspomnieniach też był ogromny. Przypisywała to przerażeniu, uznając, że to 

strach   sprawił,   że   wilk   wydawał   się   większy,   niż   był   w   rzeczywistości.   Teraz   jednak 

stwierdziła, że zapamiętała go nad wyraz dobrze - był przeogromny.

Wargi Declana poruszyły się bezdźwięcznie, kształtując jedno słowo - „William”.

Wilk zerknął w bok i zauważył Rose. Jego oczy zapłonęły bursztynowo. Czarne wargi 

zwinęły się w cichym warknięciu i zaprezentował jej garnitur zabójczych zębów. Zadrżała.

Coś tu było nie w porządku. Skoro William grał w jednej drużynie z Casshornem, to 

co, do cholery, robił ukryty w krzakach?

Jakiś hałas na dole przyciągnął uwagę Rose. Rzucony kubek z brzękiem odbił się od 

urządzenia. Casshorn odchylił się do tyłu, przegarnął szponami przerzedzone mocno włosy i 

zaczął je zaplatać w sposób absolutnie mechaniczny, tak jak najwyraźniej robił to już tysiące 

razy. Zdołał zrobić kilka cali cienkiego warkocza, gdy nagle resztki włosów po prostu zsunęły 

mu się z czaszki. Przez chwilę patrzył na smętne kosmyki, które zostały mu w dłoniach, a 

potem odrzucił je jak najdalej od siebie. Zawisły, złapane przez jeden z trybów.

O  lepszej  okazji  nie   mogło  być   mowy.   Rose   złapała  Declana  za   ramię,   zacisnęła 

mocno palce, a kiedy już spojrzał na nią, wyszeptała tak cicho, że prawie bezdźwięcznie:

- Włosy. Jego włosy.

Casshorn osunął się na piach. Morze ciał ogarów zamknęło się wokół niego. Złapał 

jedną z bestii, oparł policzek o bladą skórę. Ogar położył się na boku, a Casshorn spoczął na 

nim.

Declan lekko skinął głową i delikatnie rozpakował kruki. Rose modliła się, by George 

zauważył   włosy.   Wbijała   mu   do   głowy,   czego   ma   szukać:   ubrań,   szczotki   z   resztkami 

włosów,   jakichś   przedmiotów   osobistych,   srebra...   Włosy,   taka   ilość   włosów,   takich 

świeżych. To marzenie każdego klątwiarza. Tylko krew była lepsza, ale i to na krótką metę, 

bo zbyt szybko się psuła.

Płonące spojrzenie wilka śledziło każdy ich ruch. Wąwóz ciągnął się ze dwie mile w 

każdą   stronę,   więc   Rose   wiedziała,   że   William   nie   byłby   w   stanie   dopaść   ich   w   tym 

momencie, ale i tak jego wzrok sprawiał, że chciała krzyczeć.

background image

Rose ujęła w dłonie swojego kruka. George już na pewno poczuł, że trzymają ptaki, i 

teraz siedział skupiony. Skierowała ptasi łepek w stronę zwisających z maszyny włosów i 

szeptała bez przerwy:

- Włosy, włosy, włosy, włosy...

Declan uwolnił swojego kruka, sekundę później Rose wypuściła swojego. Zapikowały 

jak dwa czarne kamienie. Kruk Declana zanurkował i chwycił szponami pelerynę Casshorna.

- Nie - szepnęła Rose. - Georgie, nie, jeden z ogarów uniósł gwałtownie łeb. Potem 

drugi. Bestia poderwała się i kruk przepadł. Drugi ptak krążył powoli nad ogarami, odbił 

nieco w lewo - chciał chyba złapać kubek. Serce Rose tłukło się jak oszalałe. Zacisnęła dłonie 

w pięści. Spięła się, jakby była w stanie samą siłą woli skierować ptaka w przeciwną stronę. 

W ostatniej chwili kruk spadł w prawo i porwał niedokończony warkocz.

Macka czarnej magii wystrzeliła z urządzenia, ukąsiła krucze skrzydła. Rose przestała 

oddychać.

Dalej, George, dasz radę.

Ptak runął w dół, szarpnął się, bijąc skrzydłami jak oszalały, uniósł się wyżej i wyżej, 

aż znikł za wierzchołkami drzew, kierując się w stronę Wschodnich Wrót.

Rose schowała twarz w pyle ziemi. Zrobił to. Jej brat to zrobił.

Twardy uścisk dłoni Declana na ramieniu kazał jej podnieść wzrok. W wąwozie pod 

nimi ogary zaczynały się podnosić. Twarz Declana pociemniała. Na przeciwległym brzegu 

William   wycofywał   się,   czołgając.   Zrobili   to   samo.   Popełzli.   Dziesięć   stóp.   Dwanaście. 

Piętnaście. Declan postawił ją na nogi i tchnął jej w ucho jedno jedyne słowo:

- Biegnij!

Popędzili przez las, tak szybko jak mogli w tej niesprzyjającej okolicy. Pnie drzew 

uciekały do tyłu. Rose sadziła susy nad połamanymi gałęziami, przedzierała się przez krzaki.

- Szybciej! - krzyknął Declan biegnący tuż za nią.

Rose wycisnęła z siebie resztki sił. Powietrze paliło jej płuca. Bok rozdzierały bolesne 

szpony   kolki.   Ale   biegła.   Las   zmienił   się   w   jedną   plamę,   odmierzaną   jej   chrapliwymi 

oddechami.

Wpadli na niewielką polankę. Declan chwycił ją za ramię i osadził w miejscu.

- Tu je zatrzymamy.

Zgięła się wpół, starając się powstrzymać  wymioty.  Declan nawet się nie zasapał. 

Dobył miecza z pochwy na plecach i odwrócił się do niej.

- Używaj rozbłysku o małym zasięgu. Im mniej zrobimy hałasu, tym lepiej.

Pierwszy ogar wypadł z krzaków. Mięśnie na długich kończynach napięły się i bestia 

background image

skoczyła. Declan ciął. Ostrze przepołowiło ogara, a Declan potraktował szczątki rozbłyskiem. 

Ze ścierwa uniósł się cierpki dym. Rose zakaszlała i odsunęła się. Rozbłysk małego zasięgu. 

To mogła zrobić.

Następny ogar wyłonił się z połamanych, martwych krzewów. Ruszył w stronę Rose, 

otwierając szeroko paszczę pełną krwawoczerwonych zębów, gotowych, by ją rozszarpać. 

Dwie pary oczu patrzyły na nią, jarząc się szarością. Ogar skoczył, a Rose rozbłysła. Magia w 

krótkim   wyładowaniu   wgryzła   się   w  ciało   potwora,   aż   do   piersi.   Przednia   połowa   bestii 

ześlizgnęła   się   na   ziemię,   odsłaniając   miękkie   sinawe   wnętrzności   wypełnione   szarym 

śluzem.

Kolejny   ogar   wypadł   z   prawej.   Rose   znowu   rozbłysła   i   podążyła   wzrokiem   za 

odciętym łbem, który poleciał w przegniłą trawę.

Ale   spomiędzy   martwych   pni   wylewała   się   już   ciemna   fala   bestii.   Za   chwilę   ich 

porwie i utopi.

Odetchnęła głęboko, uwalniając pojedynczą linię mocy, która zakrzywiła się, tworząc 

łuk sięgający ziemi, podzieliła na trzy i wszystkie zaczęły krążyć wokół sylwetki Rose.

Biegnący na czele grupy ogar przyspieszył, pod sinożółtą skórą grały mięśnie, nogi 

sadziły susy, czerwone zęby straszyły w otwartym pysku. Rzucił się na Rose i padł, rozcięty 

na trzy części.

Za   nim   pędziły   następne   i   wszystkie   atakowały   Rose.   Jej   rozbłysk,   płonący 

nieprzerwanie, przyciągał je jak magnes. Skupiona podtrzymywała niestrudzenie wirowanie 

łuków, kawałkując ohydne ciała, aż w końcu grunt pod jej nogami nasiąkł szarą posoką.

Po lewej wirował Declan ze swoją śmiercionośną klingą. Ciął z zabójczą precyzją, 

błyskawiczny, niepokonany. Nieskończenie piękny.

Ostatni ogar wybiegł  na polankę. Rose zgasiła łuki i posłała  w bestię  pojedynczą 

błyskawicę oślepiającej bieli. Declan rozbłysnął w tym samym czasie. Trafiony podwójnie 

potwór padł natychmiast.

Polanka zlana była szarą juchą i zasłana ciałami bestii.

Declan obrzucił ją pospiesznym spojrzeniem.

- Cała?

Potwierdziła kiwnięciem głowy.

- Ile zabiliśmy? - zapytał.

Popatrzyła na zwłoki.

- Z pięćdziesiąt?

- Dwadzieścia dwa. - Wytarł miecz i wsunął do pochwy.

background image

- Tylko dwadzieścia dwa?! - Nie dowierzała, wydawało się, że o wiele, wiele więcej...

- Dwadzieścia dwa. - Ujął ją za ramię. - Biegnij. Zanim reszta się tu pojawi.

Pobiegli.

- William chyba nie pomaga Casshornowi - odezwała się.

- Też tak myślę.

- Więc co tu robi?

- Za cholerę nie wiem.

Gdyby William grał po stronie Casshorna, wystarczyłby jeden dźwięk i cały ten rój 

ogarów rzuciłby się na nich.

- Co to było? - zapytał Declan.

- Co?

- Ten sferyczny rozbłysk.

-   Zmodyfikowana   Obrona   Atamana   -   odpowiedziała.   -   Kiedy   pierwszy   raz 

zobaczyłam Williama w wilczej postaci, wystraszyłam się, że zdoła uniknąć pojedynczego 

łuku,   więc   dodałam   jeszcze   dwa.   Z   jakiegoś   powodu   w   ten   sposób   mogę   obracać   nimi 

szybciej. A czemu pytasz? Nie widziałeś wcześniej czegoś takiego?

- Nie sądzę, żeby ktokolwiek coś takiego widział - odparł. - A teraz biegnij.

Do palisady dotarli w rekordowym czasie. W bramie powitała ich Babcia.

Declan skłonił się lekko.

- Madame.

- Tak, tak - burknęła z kwaśną miną. - Tom chce cię widzieć, jest w środku.

- Macie włosy? - spytała Rose.

- Tak.

Declan wszedł do Drewnianego Domu, a Rose osunęła się na ziemię. Położyła się, 

rozrzuciwszy szeroko ramiona i nogi. Czuła się jak bawełniany kłaczek po praniu.

Twarz Babci przesłoniła jej niebo.

- Dobrze się czujesz?

- W porządku - odpowiedziała, oddychając ciężko. - Tylko tak sobie tu poleżę. On jest 

z żelaza: biega szybko jak koń i nigdy się nie męczy.

- Łobuziaki uciekli - powiedziała Éléonore.

- Co?!

- Jeremiah zadzwonił na twoją komórkę. Zabrał ich z Leanne do Niepełni, jak było 

ustalone. Siedzieli grzecznie i cichutko aż do chwili, gdy samochód zatrzymał się na stacji 

benzynowej, wtedy otworzyli drzwi i wyskoczyli.

background image

Rose zacisnęła powieki i jęknęła. Dlaczego ja?

- Jeremiah i Leanne próbowali ich dogonić, ale nie dali rady.

- Wrócili do domu. - Rose usiadła z trudem. Czuła się, jakby miała z tysiąc lat. Gdzie 

indziej mogliby pójść? - To wina Jacka. Jest przekonany, że bez jego pomocy nie poradzimy 

sobie z Casshornem. Na pewno wmówił to Georgiemu. Zaprowadzę ich do Leanne. Wątpię, 

żeby pokazali się komukolwiek spoza rodziny, więc albo ty pójdziesz, albo ja. A skoro ty 

masz rzucić klątwę na Casshorna, to muszę być ja.

- Pospiesz się.

- Dobrze. - Rose zmusiła się, by wstać.

- Idź! - Éléonore machnęła ręką.

Rose   ruszyła   w   stronę   bramy.   Przez   moment   zastanawiała   się,   czy   nie   zawołać 

Declana,  ale zrezygnowała.  Powinien  być  tutaj, bronić palisady,  kiedy starsi będą rzucać 

swoją klątwę, zresztą ona znała las jak własną kieszeń. Wróci za kilka godzin, kiedy zostawi 

chłopców z Leanne. Chłopcy muszą znaleźć się w bezpiecznym miejscu. Im szybciej, tym 

lepiej dla wszystkich zainteresowanych.

background image

Rozdział dwudziesty czwarty

Rose biegła w miarę równym krokiem. Bolało ją całe ciało. Teraz dopiero odkrywała, jaka 

przezorność kryła się w tych porannych przebieżkach Declana. Jeśli chciała dotrzymać mu 

kroku, będzie musiała zacząć biegać, choć nienawidziła tego z głębi serca. Dużo chodziła, ale 

pomiędzy przejściem kilku mil a przebiegnięciem ich była diametralna różnica. Sprzątanie 

biur przez dziesięć godzin dziennie nie poprawiło jej kondycji. Powinna podciągnąć się też w 

jeździe   konnej.  Dawała   sobie  radę,   gdy  koń  szedł  powoli,   ale  już  w  kłusie  trzymała   się 

kurczowo, mając nadzieję, że może ujdzie z życiem, a galop był w ogóle wykluczony.

Przypomniało jej się oburzenie Declana, że chłopcy nie potrafią jeździć konno. Jakby 

każdy na Rubieży miał własnego konia. Ona nauczyła się nieco tylko dlatego, że dziadek 

upierał się, by zatrzymać swoją półślepą klacz, Śliczną. Rose jeździła na niej jako dziecko. 

Kilka lat temu Śliczna zdechła, a dziadek nigdy jej nie zastąpił.

Ciekawe, czy dziadkowi Cletusowi spodobałby się Declan?

Dotarła do zakrętu, za którym już widać było dom. Zebrała się w sobie. Czekały ją 

krzyki i łzy. W końcu postawi na swoim, ale łatwo nie będzie.

Wysoki ciemnowłosy mężczyzna wyszedł z zarośli. Miał na sobie jeansy, skórzaną 

kurtkę, a pod nią spraną koszulkę. Przeszyło ją spojrzenie dzikich oczu, płonących jak dwa 

bursztyny.

William.

Zatrzymała się.

Nie ruszył się z miejsca.

- Dzieciaki są bezpieczne - oznajmił. - Pilnowałem ich.

Strach dotknął zimnymi palcami jej karku. Musiała sobie przypomnieć, że w każdej 

chwili może go usmażyć rozbłyskiem.

- Dlaczego tu przyszedłeś, Williamie?

Potrząsnął bezradnie głową.

- Nie wiem.

Zajrzała   mu   uważnie   w   twarz   i   zobaczyła   niepewność   zmieszaną   z   odrobiną 

niepokoju. Dokładnie tak wyglądał Jack, gdy zapuścił się zbyt daleko na nieznane terytorium 

ludzkich  emocji  i utknął  tam,  nie  wiedząc,  co zrobić  czy powiedzieć.  Jeśli  Jack mógłby 

background image

stanowić tu jakąś wskazówkę, to William osiągnął właśnie granice wytrzymałości. W każdej 

chwili mógł stracić panowanie nad sobą.

- Chodź, usiądziemy - odezwała się spokojnie. - Pogadamy.

Poszedł za nią do domu. Usunęła na chwilę kamień barierowy i wskazała Williamowi 

krzesła na werandzie. On jednak przysiadł na stopniu. Też usiadła, starając się zachować jak 

największy dystans. Zerknęła w okno kuchenne i zobaczyła dwie twarzyczki; natychmiast się 

schowały, zdążyła jednak porazić je gniewnym spojrzeniem.

Ponownie popatrzyła na Williama, był na krawędzi załamania, wystarczyło jedno złe 

słowo,   albo   nawet   jedno   złe   spojrzenie,   by   zepchnąć   go   w   przepaść.   Nieraz   rozmową 

odciągała   Jacka   znad   takiej   przepaści.   Oczywiście   ośmiolatek   i   wyszkolony   zabójca   pod 

trzydziestkę to nie to samo. Musiała być bardzo, bardzo ostrożna. Podstawą była szczerość. 

Jack instynktownie wyczuwał kłamstwa. William najprawdopodobniej też. Najlepiej będzie 

trzymać się z dala od tematów, które mogłyby go za bardzo poruszyć.

- Widziałem cię z Declanem - odezwał się. - Wy dwoje...?

No i to by było na tyle w kwestii bezpiecznych tematów.

- Kocham go - wyznała.

- Hy. - Przeciągnął dłonią po włosach. - A on kocha ciebie?

- Nie wiem. Nie rozmawialiśmy o tym, więc on nie wie o moich uczuciach.

- Dlaczego on? Dlaczego nie ja?

Pytanie zadał tonem absolutnie neutralnym, ale Rose udało się wychwycić w nim echo 

emocji - echo życia  pełnego odrzucenia.  Zasługiwał na szczerą odpowiedź, ale zajęło jej 

chwilę, zanim znalazła odpowiednie słowa.

- Trudno to wyjaśnić. Jesteśmy do siebie podobni pod wieloma względami. Może tego 

nie widać na pierwszy rzut oka, ale tak jest. Sprawia, że czuję się bezpieczna, potrzebna, że 

się śmieję... Doprowadza mnie też do szału. Raz o mało w niego nie rozbłysnęłam. - Zamilkła 

na chwilę. - Ciężko rozłożyć miłość na czynniki pierwsze, Williamie. To siła, uczucie. Wiesz, 

kiedy to czujesz, a kiedy nie.

- Więc do mnie nic nie czujesz? - pytanie zadane zostało tonem wypranym z emocji.

- Nie do końca - odpowiedziała. - Nie znam cię zbyt dobrze, ale są rzeczy, które w 

tobie lubię. Podoba mi się twoja uczciwość. Twoja cierpliwość i uprzejmość, jaką okazujesz 

chłopcom, i że ich pilnujesz. Nie podobało mi się natomiast, że powiesiłeś Emersona na 

drzewie, a potem niemal wystraszyłeś mnie na śmierć.

- Byłem przygnębiony - powiedział. - Nie byłaś zadowolona.

Zrobił jej prezent i nie mógł zrozumieć, dlaczego nie skakała z radości. Zupełnie jak 

background image

Jack.

- Doceniam twoje intencje, ale i tak wolałabym, żebyś tego nie robił.

Spojrzał na nią podejrzliwie.

- Kiedyś George wdał się w bójkę ze starszym chłopcem. Tamten uderzył George’a w 

twarz i wywrócił. Jack zdecydował się wtrącić. Pobił tego dużego chłopca bardzo dotkliwie. 

Złamał mu nos, wybił ząb. Myślał, że zachował się jak bohater. Miał szlaban przez tydzień. 

Gdyby   uderzył   tego   chłopca   raz,   odpuściłabym   mu.   Ale   on   posunął   się   za   daleko. 

Powieszenie Emersona na drzewie to też było zbyt wiele. - Westchnęła. - Wierz mi lub nie, 

ale z Declanem miałam podobną rozmowę. Nie chcę, żeby ktoś toczył za mnie moje bitwy. 

To są moje sprawy i sama sobie z nimi poradzę.

Przez chwilę rozważał jej słowa.

- Niech będzie.

-   I   mam   dla   ciebie   wiele   uczucia   -   powiedziała.   -   Wdzięczność,   że   zadbałeś   o 

chłopców,   że   sprawdziłeś,   jak  sobie   radzę,   gdy  straciłam   pracę.   Ale   to   nie   jest   to   samo 

uczucie, które mam dla Declana. Kiedy go nie widzę, bardzo za nim tęsknię. Czuję się, jakby 

ze światem było coś nie w porządku.

- Rozumiem - powiedział. - Ale czym my w takim razie jesteśmy? Ty i ja?

- Moglibyśmy być przyjaciółmi - odpowiedziała. - Przyjaciele sprawiają, że świat jest 

lepszy. To prawdziwy zaszczyt. Ze wszystkich ludzi, jakich dana osoba zna, wybiera sobie 

ciebie i uznaje za godnego tej przyjaźni. Przynajmniej ja próbuję być. Nie znam cię za dobrze, 

ale myślę, że moglibyśmy zostać przyjaciółmi, gdybyśmy mieli więcej czasu.

Twarz Williama pociemniała.

- Możesz mnóstwo powiedzieć o człowieku, sądząc po jego towarzystwie - stwierdziła 

Rose. - Na przykład ty przyjaźnisz się z Declanem, musisz chyba lubić kary.

William milczał.

- Starał się ciebie znaleźć. Kiedy rozmawialiśmy przez telefon, a ja nie oddałam mu 

słuchawki, prawie mi głowę urwał.

Żadnej reakcji.

- Co jest między tobą a Declanem? - zapytała łagodnie.

- Byliśmy razem w Legionie - odpowiedział. - Mówił ci o tym?

Kiwnęła głową.

- Życie w Legionie było proste - jego głos stał się matowy i pozbawiony wyrazu. - 

Mówią ci, kiedy wstać, kiedy spać, kiedy jeść. W co się ubierać. Kogo zabić. Musisz tylko 

być, gdzie ci każą, kiedy ci każą, i nie zadawać pytań. Służyliśmy całkiem długo. Żołnierze 

background image

Legionu   zwykle   tak   długo   nie   żyją.   On   pilnował   swoich   spraw,   ja   swoich.   Czasem 

rozmawialiśmy. Nie mówił zbyt wiele, ale pilnował moich pleców, a ja pilnowałem jego. 

Wyciągnął mnie kiedyś z płonącego statku i holował przez noc, póki nie znalazł nas kuter. 

Byłem  dla niego tylko balastem. Spytałem,  dlaczego to zrobił, powiedział mi, że ja bym 

przecież zrobił to samo dla niego. Myślałem, że jest taki sam jak ja, rozumiesz? Połamany, 

pokręcony skurwysyn, który nie ma dokąd pójść. - Popatrzył na nią. Jego oczy były pełne 

gniewu. - Wiesz, że ma rodzinę? Jego rodzice go kochają. Ma matkę, a ona go kocha. Jego 

ojciec jest przekonany, że słońce wschodzi i zachodzi dla Declana. Są z niego dumni. Ma 

siostrę i ona też go kocha! Poszedłem go zobaczyć, kiedy już zostałem szlachcicem, a ona go 

przytuliła. Stał tam, a ja widziałem, jak kapie z niego cała ta krew, którą razem przelaliśmy, i 

wiedziałem,   że   ich   to   by  nie   obchodziło.   Cały  ten   czas   myślałem,   że   jest   takim   samym 

samotnym   popierdoleńcem   jak   ja,   tylko   lepiej   to   ukrywa.   Ale   nie.   Drań   mógł   odejść   z 

Legionu w każdej chwili, a oni by go przyjęli i kochali jak wcześniej. Powiedz mi, jaki 

skurwysyn opuszcza taką rodzinę?

Nie wiedziała, co powiedzieć.

- To nie jego wina, że ma rodzinę, Williamie - stwierdziła w końcu.

-   Nie,   ale   nie   mogę   mu   tego   wybaczyć.   Ja   nic   nie   mam.   Ubranie   na   grzbiecie? 

Ukradłem. To, co widzisz, to wszystko, co mam. Legion był całym moim światem, ale nawet 

to mi odebrano. I nawet to Declan wyrzucił ze swojego życia.

Emanował wściekłością i gniewem. Zabije Declana, gdy tylko dorwie go w swoje 

ręce, nie miała wątpliwości. Musiała mu jakoś wybić z głowy całą tę przemoc.

- Declan nie chciał odchodzić z Legionu. Wcale nie chce być szlachcicem. Nie chce 

odpowiedzialności za innych. Zrobił to, żeby ci pomóc.

- Nie prosiłem o to - warknął William.

- Ale on i tak to zrobił - odparła Rose. - Ja nie prosiłam cię, żebyś atakował Emersona, 

a i tak to zrobiłeś.

- To nie to samo.

- Dokładnie to samo. Czasem ludzie próbują nam pomóc, chociaż wcale nie chcemy 

ich pomocy. Co zrobiłbyś na jego miejscu?

- Odbiłbym go.

- Zginęliby ludzie, stalibyście się ściganymi przestępcami, a Declan byłby naprawdę 

wkurzony na ciebie.

William odchylił się do tyłu, w gardle zawibrował mu warkot.

- Dlaczego przyszedłeś tu za Casshornem? - zapytała. - Bo wiedziałeś, że Declan też 

background image

za nim podąży, i chciałeś mieć szansę stanąć z nim do walki?

-  Nie.   Kiedy  Casshorn  mnie  adoptował,  zaczął   sugerować,   że  chciałby   zniknięcia 

Declana. Powiedziałem: nie. Sam rozwiążę swój problem z Declanem, na moich warunkach. 

Nie   był   zadowolony.   Dał   mi   dom   na   skraju   lasu   i   zadbał,   żebym   dostawał   jedzenie,   to 

wszystko. Aż nagle trzy tygodnie temu zaprosił mnie do udziału w „małej przygodzie”, jak to 

określił.   Odmówiłem.   Pachniał...   dziwnie.   Kiedy   zniknął,   włamałem   się   do   jego   domu   i 

pracowni. Miał przygotowane papiery, żeby zwalić cały ten bałagan na mnie. Ruszyłem więc 

jego śladem, aż znalazłem go tutaj. Ale miał zbyt wiele ogarów. Próbował mnie dopaść, ale 

uciekłem do Niepełni.

- Jesteś więc tu dla zemsty?

- Nie. To, co robi Casshorn, to zdrada, a ja przysięgałem bronić królestwa. - Spojrzał 

jej w oczy. - Są zasady, których nigdy nie złamię. Zbyt głęboko są we mnie zakorzenione. 

Zdrada jest nie do pomyślenia.

-   Declan   także   jest   tutaj   w   imię   zasad.   Jeśli   się   pozabijacie   nawzajem,   Casshorn 

wygra.

William znowu warknął, był to czysto zwierzęcy dźwięk, połączenie ostrzeżenia z 

kontrolowaną  agresją. Każdy włosek na jej  karku stanął  dęba. Zmusiła  się, by zachować 

spokój.

- Casshorn oszalał. Chce zjeść chłopców. Nie chcę, żeby moi bracia zginęli. Sama też 

nie chcę zginąć. Czy jest jakaś szansa, że ty i Declan zaczniecie zachowywać się jak dorośli i 

skończycie z waśniami, póki nie zabijemy Casshorna?

William   rzucił   jej   nieufne   spojrzenie.   Jego   oczy   były   już   chłodniejsze,   niemal 

jasnobrązowe.

- Tyle czekałeś, możesz poczekać jeszcze chwilę. Proszę?

Odchylił się i głośno wciągnął powietrze przez nos.

- Dobrze.

- Dziękuję. - Uśmiechnęła się do niego.

Nagle William poderwał głowę. Obnażył zęby, oczy zapłonęły bursztynem. Sekundę 

później ona też to usłyszała, tętent kopyt. Zza zakrętu wypadł jeździec. Declan na koniu 

Lovedahla.

Zabrakło jej słów. Musiał się pojawić akurat w tej sekundzie.

Zatrzymał konia i zsiadł.

- Cześć, Will.

William odetchnął głęboko.

background image

- Declan. Skąd wiedziałeś?

- Chłopiec mnie wezwał.

Rose   odwróciła   się   gwałtownie   i   zobaczyła,   jak   buzia   George’a   widoczna   w 

kuchennym oknie blednie na widok wyrazu jej twarzy. Mały głupek.

Declan odpasał miecz i oparł go o gałęzie krzewu. William wyciągnął ogromny nóż 

myśliwski i rzucił go na deski werandy.

- Gotowy?

- Tak.

- To dobrze.

William uderzył tak szybko, że Rose nie zdołała tego zarejestrować. Declan się uchylił 

i   walnął   go   łokciem   w   żebra.   William   obrócił   się   i   kopnął.   Declan   szarpnął   się   w   tył. 

Rozdzielili się. A potem zwarli, wymieniając kopnięcia i ciosy zbyt szybkie, by je zliczyć. 

William wraził pięść w żebra Declana. Declan jęknął i rąbnął Williama łokciem w twarz.

Cokolwiek wydarzyło się między nimi, nie mogli tego rozwiązać przy użyciu słów.

Za plecami Rose moskitiera otworzyła się i zamknęła ostrożnie. Jack i George usiedli 

obok siostry.

Na trawniku William powalił  Declana na ziemię.  Declan  dźwignął się, a William 

uderzył   go   pięścią   w   twarz,   raz,   drugi,   trzeci.   Declan   upadł,   kaszląc,   kopnął   i   podciął 

Williamowi nogi. Ten zwalił się jak kłoda. Obaj się poderwali w ułamku sekundy.

- Dlaczego walczą? - spytał Jack.

William wbił palce w bok Declana.

- Są bliskimi przyjaciółmi - odpowiedziała. - Są jak bracia. Tak jest łatwiej, niż się 

dogadać.

Declan wykręcił Williamowi ramię.

- A. - Jack pokiwał głową ze zrozumieniem. - Jak ja i George.

- Właśnie tak - powiedziała.

William rąbnął Declana łokciem w żołądek i wyzwolił się z uścisku.

Rose objęła braci ramionami i tak siedzieli we trójkę, to się krzywiąc, to posykując, 

gdy słyszeli jakieś chrupnięcie. Co innego mogli zrobić?

Declan   kopnął   Williama   w   głowę,   ten   odpowiedział   serią   ciosów   szybkich   jak 

błyskawice.   Declan   blokował,   ale   Williamowi   udało   się   trafić   w   splot   słoneczny. 

Błękitnokrwisty stęknął ciężko i uderzył czołem w twarz przyjaciela. Polała się krew. Odeszli 

od siebie chwiejnie, dysząc ciężko.

Declan   zgiął   się   wpół,   osłaniając   bok   ramieniem.   William   potarł   twarz   i   uniósł 

background image

zakrwawione palce,  jakby prosił o głos. Kolana odmówiły mu  posłuszeństwa i usiadł na 

trawie. Declan też się osunął.

- To było niesamowite - odezwał się zachwycony George.

Jack się nie odezwał, pewnie niesamowitość odebrała mu dech.

- Skończyliście? - zapytała.

Declan uniósł głowę.

- Will?

William machnął zakrwawioną ręką.

- Tak, skończyliśmy.

- To dobrze. - Rose wstała. - Jack, pomóż Williamowi wejść do domu i zmyć krew z 

twarzy. - Podeszła do Declana. - Jak się czujesz?

- Doskonale - odpowiedział.

- Masz połamane żebra?

- Raczej nie. Najwyżej popękane. Walczyliśmy ostrożnie.

- Problem rozwiązany?

- Na pewno poczułem się lepiej - stwierdził, siadając. - Widziałaś, jak kopnąłem go w 

nerki?

- Widziałam.

Uśmiechnął się drapieżnie.

- Poczuje to jutro rano.

Jack obserwował, jak William myje twarz nad kuchennym zlewem. Woda spłynęła 

czerwienią. Zapach krwi, słony i ostry, był wszędzie. Jackowi nie przeszkadzała ludzka krew, 

ale ta wyjątkowo wyprowadzała go z równowagi. Bransoletka parzyła nadgarstek. Podrapał 

swędzącą skórę. Czubki palców przeszył piekący ból. To pazury chciały się wydostać. Nie 

mógł się powstrzymać. William był większy, silniejszy i krwawy. Był zagrożeniem. Bardzo 

paskudnym zagrożeniem.

Ale walka była najlepszą rzeczą, jaką widział w życiu.

- Masz ręcznik? - zapytał William.

Jack ściągnął ręcznik z oparcia kuchennego krzesła i podał mu. William wytarł twarz i 

spojrzał   na   Jacka.   Oczy   zapłonęły   mu   złotem.   Wilk,   przeleciało   Jackowi   przez   głowę. 

Wiedział, że William jest zmieńcem, bo widział, jak oczy mu lśnią, gdy rozmawiał z Rose, 

nie wiedział tylko, w co się zmienia. Teraz już wiedział.

Nagle William rzucił się na niego, Jack odskoczył, ale tamten zdołał go pochwycić i 

background image

podnieść. Chłopiec próbował się wić i wykręcać, ale silne ręce trzymały go niczym wielkie 

żelazne obcęgi.

William patrzył mu w oczy, twarz miał białą jak papier.

- Pokaż mi zęby.

Jack zasyczał.

- Jesteś taki jak ja - szepnął William. Wyglądał, jakby ktoś uderzył go w brzuch.

- Nie. - Jack próbował go pocieszyć. - Ty jesteś wilkiem, a ja kotem. Nie jesteśmy 

tacy sami.

William przełknął z trudem ślinę.

- Mieszkasz tu?

Coś z nim było nie w porządku, uznał Jack. Oczywiście, że tu mieszkał. Ale William 

był wielkim wilkiem i denerwowanie go nie było mądre. Kiwnął twierdząco głową.

- Masz swój pokój?

Jack znów potaknął milcząco.

- Gdzie?

Pokazał ruchem podbródka, bo ręce wciąż miał przyciśnięte do boków.

William, wciąż trzymając Jacka, niczym burza runął we wskazanym kierunku, wpadł 

do pokoju i oparł się o drzwi. Chyba nagle opuściła go cała siła, bo Jack bez trudu uwolnił się 

z uścisku i wylądował na podłodze.

William gapił się na pokój, więc chłopiec też spojrzał na wszelki wypadek, gdyby 

jednak w środku było coś, czego wcześniej nie zauważył. To był  zwyczajny pokój. Dwa 

łóżka, jego i brata. Rose zrobiła im koce na szydełku. Jego był czarno-niebieski, a George’a 

czarno-czerwony.  Lubił te koce, bo nawet gdy je się wyprało, nadal pachniały jak Rose. 

Spojrzał   na   parapet   nad   łóżkami,   gdzie   siedmiocalowy   plastikowy   Batman   próbował 

znokautować   Supermana.   W   rogu   poobijana   półka   była   miejscem   dla   nielicznych 

samochodzików, książek i kilku innych figurek. Jack podszedł do półki.

- To jest He-Man - powiedział. - To mój ulubiony. Rose kupiła mi go na pchlim targu, 

bo mi się podobał.

William obserwował go w milczeniu. Oczy miał ogromne i płonące.

- Ten gość to nie wiem, kto to jest, ale podoba mi się jego zbroja. Myślę, że on może 

być   takim   rycerzem.   Ale   nie   mam   miecza,   który  pasowałby   do   jego   dłoni,   więc   on   ma 

pistolet. Jest rycerzem z pistoletem.

W dłoniach Jacka He-Man i Rycerz z Pistoletem odbyli krótką potyczkę. Chłopiec 

spojrzał na Williama. Mężczyzna nie wyglądał ani odrobinę lepiej.

background image

- Chyba nie czujesz się najlepiej - zauważył ostrożnie Jack. - To nic takiego. Też tak 

mam czasami. Kiedy bardzo się boję i chcę po prostu kogoś skrzywdzić. To nic takiego. 

Ważne, żeby nie panikować.

Podszedł i ujął Williama za rękę. Rose była w tym lepsza, bo on jakoś nigdy nie 

musiał tego dla kogoś robić, ale pamiętał jej słowa.

- Jesteś bezpieczny - powiedział. - Jesteś w dobrym miejscu. Nikt nie może cię tu 

skrzywdzić. Nie musisz się bać. - Zawahał się na moment. - Teraz powinienem powiedzieć 

jakieś   takie   głupoty   o   miłości,   ale   to   chyba   nie   zadziała.   Ważne,   że   to   dobre   miejsce. 

Bezpieczne   i   ciepłe,   i   jest   tu   woda   i   jedzenie.   I   nie   musisz   się   bać,   bo   krąg   barierowy 

zatrzyma wszystkich złych ludzi. A Rose nie pozwoli, by ktoś cię skrzywdził.

William wyglądał, jakby miał zwymiotować. Czyli trzeba było zastosować wyjątkowe 

środki.

- Zostań tu - polecił mu Jack, a potem pobiegł do lodówki i wrócił z czekoladowym 

batonikiem w ręce. - Zjedz - nakazał. - Rose mi je daje, gdy źle się czuję. To zawsze pomaga.

Dłonie Williama dygotały.

- Zawołam Rose - stwierdził Jack.

- Nie - głos Williama był chropowaty i ostry. - Wszystko w porządku. Już mi przeszło. 

- Wstał i oddał Jackowi batonika. - Ty go zjedz - powiedział i wyszedł na werandę.

Jack   popatrzył   na   batonika.   Tak   cudownie   pachniał.   Ale   czekolada   była   tylko   na 

wyjątkowe okoliczności. Westchnął i poszedł do lodówki odłożyć batonik.

Kiedy wyszedł na zewnątrz, William opierał się o werandę zaraz przy siedzącym na 

trawie Declanie. Rose zmywała za coś głowę George’owi. Jack usiadł przy Declanie.

- Jak długo wiesz?

- Natknąłem się na nich drugiego dnia tutaj. Zaatakowały go ogary Casshorna, ale on 

się nie zmienił, więc na początku nie byłem pewien.

- Tu zmiana kształtu boli - powiedział William. - Trzeba się wpasować.

- Tak słyszałem.

William zacisnął szczęki.

- Zamierzasz go posłać do Cytadeli?

Declan potrząsnął głową.

- Jeśli ona ze mną pojedzie, a nie powiedziała, że to zrobi, mały zostanie z nami. 

Żadnej akademii, żadnych specjalnych szkół, żadnych pustych pokoi. Jego dzieciństwo będzie 

tak normalne, jakie tylko będę w stanie mu zapewnić.

William nie sprawiał wrażenia przekonanego.

background image

- On mieszkał z nimi całe swoje życie - powiedział Declan. - Myślisz, że pozwoliłaby 

mi go odesłać?

Obaj popatrzyli na Rose.

- Stanę z tobą do tej walki - oznajmił William. - Dla chłopca. Potem zniknę.

Declan kiwnął głową.

- Masz jakiś plan?

Rose podeszła do nich, a Jack natychmiast spiął wszystkie mięśnie, ale najwyraźniej 

nie szykowało się żadne przykre mycie głowy.

- Kilkoro tutejszych rzuca w tej chwili klątwę snu na Casshorna - zaczął Declan. - 

Kiedy zaśnie, zamierzamy puścić prąd elektryczny przez wody pobliskiego jeziorka, prąd na 

tyle silny, by osłabić ogary. Rose i ja będziemy na nie czekać na pomoście pośrodku jeziorka. 

Rozbłyśniemy kilka razy, żeby je zwabić, i pozabijamy te, które przetrwają kontakt z prądem. 

Kiedy już zlikwidujemy większość stada, ruszymy za Casshornem.

William mocno zacisnął powieki i potrząsnął głową.

- Jeśli masz lepszy plan, nie krępuj się, podziel się z nami - zachęcił go Declan.

William milczał przez chwilę.

- Rozbłysk to zbyt mało. Musisz zwabić jak najwięcej ogarów.

- Chcesz je ściągnąć? - zapytał Declan.

- A kto, ty jesteś zbyt wolny.

- Co masz na myśli? - zainteresowała się niespokojnie Rose.

- Że zmieni się w wilka i zwabi ogary do nas - wyjaśnił Declan.

- To samobójstwo - stwierdziła stanowczo.

William się skrzywił.

- I to mówi kobieta, która ma zamiar narazić się na śmiertelne porażenie prądem.

- A ty skąd znasz takie określenia? - zdziwiła się Rose.

William zerknął na Declana.

- Nie mówiłeś jej?

- Jakoś nie było okazji. - Błękitnokrwisty wzruszył ramionami.

-   Zostaliśmy   przeszkoleni   w   zakresie   sabotażu   przemysłowego   -   poinformował   ją 

zmieniec. - W przypadku konfliktu pomiędzy Niepełnią a Dziwoziemią żołnierze Legionu 

zostaną wysłani do Niepełni, żeby odciąć ośrodki przemysłowe.

-   Niepełnia   funkcjonuje   dzięki   elektryczności   -   dodał   Declan.   -   Jeśli   zniszczymy 

elektrownie,   wtedy   wszystko   stanie.   Brak   prądu   to   brak   wody,   komunikacji,   logistyki, 

wszystkiego. Nawet paliwo jest przepompowywane za pomocą elektrycznych  pomp. Brak 

background image

prądu oznacza totalną anarchię.

- Dziwoziemia  ma  znacznie  mniej  ludzi  niż  Niepełnia  - podjął William.  - Gdyby 

doszło do wojny, to zniszczenie ich infrastruktury jest dla nas jedyną szansą.

- Przerażacie mnie - powiedziała Rose.

- Nie martw się - uspokoił ją Declan. - Prawdopodobieństwo konfliktu między dwoma 

wymiarami jest bardzo nikłe.

- To tylko środki ostrożności - dodał William.

- Twoje przygotowanie  musi  być  adekwatne  do możliwości  wroga, a nie do jego 

działań - podsumował Declan.

William skinął głową.

Rose nie wyglądała na przekonaną.

background image

Rozdział dwudziesty piąty

Éléonore wyczuła zbliżające się kroki chwilę wcześniej, zanim ostrożne pukanie do drzwi 

przełamało ciszę. Odłożyła tłuczek i poszła otworzyć. W zasadzie powinna to zrobić Emily, 

jako najmłodsza,  ale   Emily  zajęta   była   gotowaniem  martwego   kota  i  nie  mogła  przestać 

mieszać w kociołku. I tak już śmierdziało obrzydliwie, zapach spalenizny był tu całkowicie 

zbędny.

Éléonore   otworzyła   drzwi   i   zobaczyła   znajomą   twarz   młodej   kobiety.   To   Ruby, 

przypomniała sobie. Jedna z prawnuczek Adele.

- Jakiś mężczyzna przyszedł do was - oznajmiła dziewczyna.

Mężczyzna? W Drewnianym Domu? Jakim cudem przeszedł przez bariery?

- Do mnie czy do twojej prababci?

- Do was, pani Drayton.

Éléonore wytarła dłonie o fartuch i wyszła na zewnątrz.

Na podwórku czekał mężczyzna. Wysoki, czarnowłosy rówieśnik Declana. Spojrzał 

na nią i oczy zapłonęły mu dziko bursztynem. W jej głowie natychmiast rozdzwonił się alarm. 

Patrzyła w oczy śmiertelnie niebezpiecznej bestii.

- Zapewne masz na imię William? - powiedziała.

Potaknął milcząco.

- Przyszedłeś tu dla siebie czy może Casshorna?

- Dla Jacka - odpowiedział.

- Rozumiem. - Nie rozumiała, ale wydawało jej się, że nie powinna tego przyznawać.

Siadł na trawie.

- Dajcie mi znać, kiedy klątwa będzie gotowa. Zwabię ogary do jeziora.

Éléonore skinęła głową i weszła do środka. Coś najwyraźniej się wydarzyło. Będzie 

musiała wypytać Rose, ale nie teraz. Teraz musieli przyzwać dawną magię.

Dwie godziny później chwiejnym krokiem wyszła na ganek, blada i wyczerpana. A on 

wciąż siedział w tym samym miejscu.

- Gotowe - szepnęła. Klątwa zabrała jej wszystkie siły. - Spieszcie się. Nie utrzyma go 

zbyt długo.

Bez słowa ściągnął koszulkę, potem buty i spodnie. Stanął nagi na trawie. Jego ciało 

background image

skręciło się w potężnym skurczu, mięśnie i kości zmieniały kształt, płynąc pod skórą niczym 

roztopiony wosk. Kręgosłup się wygiął, nogi ugięły i William upadł bezwładnie na trawę. 

Kończynami   szarpnęły   gwałtowne   konwulsje.   Palce   bezradnie   darły   powietrze.   Nowy 

kościec, mokry od limfy i krwi, wbił się w mięśnie. Éléonore z trudem powstrzymała dreszcz. 

Ciało ugniotło się w nowy kształt. Skórę pokryło  gęste czarne futro. Wielki czarny wilk 

przetoczył się na brzuch i stanął na nogi.

- Otwórzcie bramę! - krzyknęła. Któryś  z młodych  odsunął ciężką belkę i uchylił 

drzwi.

Wilk dał susa i zniknął w lesie.

Éléonore   odprowadziła   go   spojrzeniem.   Potworny,   niewyobrażalny   lęk   ścisnął   jej 

pierś lodowatą łapą i, osłabła nagle, usiadła ciężko na krześle. To nie skończy się dobrze.

Tafla   jeziorka   trwała   nieruchomo.   Mulista   woda   opalizowała   zielenią.   Popołudnie 

przerodziło   się   we  wczesny  wieczór,   jednak   do  zapadnięcia   ciemności   wciąż   mieli   kilka 

godzin. Rose siedziała w niewielkim dmuchanym pontonie, skąd doskonale widziała resztki 

pomostu. Warstwy bieżnikowanej gumy całkiem przykryły przegniłe deski. Tutaj życie Rose 

może znaleźć swój finał. Kiedy czasem wyobrażała sobie swoją śmierć, nigdy nie przyszło jej 

do głowy, że może spotkać swój koniec na starym pomoście wyłożonym czarną gumą. No, 

przynajmniej chłopcy byli bezpieczni. Zabrała ich do Niepełni i zostawiła pod opieką Amy 

Haire. Nie podobało im się to, ale obaj wiedzieli, że to nie był dobry moment na kłótnie z 

siostrą.

Za jej plecami Buckwell i Declan wiosłowali cicho, w zgodnym wysiłku. Przystań 

była coraz bliżej. Rose zacisnęła ręce, żeby powstrzymać ich drżenie. Jeremiah zadzwonił do 

niej. Komórka poddała się wreszcie, ale Rose zdążyła odsłuchać wiadomość. Klątwa została 

rzucona.   Casshorn   zasnął.   William   ruszył   do   lasu.   I   teraz   Rose   siedziała   w   maleńkim 

pontonie, płynąc  do przystani,  która pod każdym  względem spełniała  kryteria  śmiertelnej 

pułapki.

- Jeszcze nie jest za późno, żeby się wycofać - odezwał się Declan.

Potrząsnęła   głową,   zerkając   na   niego   spod   rzęs.   Twarz   miał   spokojną,   ciało   nie 

zdradzało napięcia. Nie wiedziała, czy się nie bał, czy tak dobrze ukrywał swój strach, ale 

wiedziała,   że   musi   zrobić   to   samo.   Jeśli   się   nie   opanuje,   będzie   go   tylko   rozpraszać.   A 

przecież wymusiła na nim, że weźmie w tym udział po to, żeby go wspomóc, dać mu szanse 

na zachowanie sił.

Wywróciła oczami.

background image

- Nie ma mowy.

Uśmiechnął się.

- Mieliśmy takie powiedzenie w wojsku - odezwał się Tom. - Czasem w błędzie, ale 

nigdy w zwątpieniu. Jak już się zdecydujesz, co robić i jak się do tego zabrać, nie możesz 

sobie pozwolić na wątpliwości. Po prostu to robisz.

Dopłynęli  do  pomostu.   Rose  wstała   i  złapawszy  drewnianą   podporę,  przyciągnęła 

ponton do krawędzi. Na nogach miała buty Leanne na gumowej podeszwie. Były o numer za 

duże, ale  sama  nie miała  żadnych  butów, które  zmniejszałyby  ryzyko  porażenia,  więc te 

musiały wystarczyć. Nagle cały ten pomysł wydał jej się wyjątkowo głupi.

William  też  był  tego zdania.  Kiedy mu  zdradzili  plan, zamknął  oczy i potrząsnął 

głową. Fakt, że to ona wpadła na ten poroniony pomysł, tylko przydawał całej tej sytuacji 

mocno ironicznego wydźwięku.

Buckwell podał Declanowi miecze.

- Kiedy kable znajdą się w jeziorze, trzymajcie się jak najdalej od wody. Będziemy 

tam. - Machnął w kierunku dachu kościoła widocznego na wieczornym niebie. - Jeśli któryś z 

nich przedostanie się do drogi, mamy maczety. A ja mam moją piłę łańcuchową. Mam tam 

sześciu ludzi, każdy z nich będzie w stanie zobaczyć te bestie.

Declan kiwnął głową.

- Powodzenia.

- I wam także - odpowiedział Buckwell i odpłynął.

Miała ochotę wskoczyć mu do pontonu. Do diabła, miała ochotę wskoczyć do wody i 

popłynąć do brzegu o własnych siłach.

- Boisz się? - zapytał Declan.

- Tak. - Nie widziała powodu, by kłamać.

- To dobrze. Będziesz czujna.

Patrzyli,  jak Buckwell  przybija  do brzegu,  za jego plecami  Thad  Smith  zamachał 

rękami.  Na brzegu pojawiła się Leanne, dłońmi  w gumowych  rękawicach  ściskała  gruby 

kabel, którego koniec zanurzyła w wodzie. Huknęło jak w czasie burzy.

Małe rybki wypłynęły na powierzchnię brzuchami do góry.

- Teraz poczekamy - odezwał się Declan.

Rose wzruszyła ramionami, starając się pozbyć choć odrobiny napięcia, które spinało 

jej mięśnie.

-   Pamiętaj,   przestań   rozbłyskać,   jak   zaczniesz   mieć   problemy   ze   wzrokiem   - 

przypomniał. - Jeśli nie przestaniesz, to źle się skończy. Nie bądź niemądra.

background image

Kiwnęła głową.

Gdzieś daleko jakiś ptak zaśpiewał przejmująco. Odpowiedziały mu krzyki drozdów.

-   A   tak   wracając   do   tej   interesującej   uwagi,   jakobyś   miał   niesamowicie   płodną 

wyobraźnię w zakresie życia prywatnego - zaczęła, próbując jakoś zagadać niepokój. - To 

było kolejne kłamstwo?

- To zależy, jak na to spojrzeć. To nie do końca kłamstwo, a jeśli pojedziesz ze mną 

do Dziwoziemi, to z pewnością usłyszysz plotki na temat mojej „kreatywności” w łóżku, jeśli 

chodzi o kontakty z płcią przeciwną. Sam je starannie rozpuszczałem. Cała sztuczka polega 

na tym, żeby takie plotki od czasu do czasu podsycić, wtedy nie cichną.

- Dlaczego w ogóle je rozpuszczać?

-   Bo   nie   lubię   być   oceniany   niczym   wołowa   półtusza   przez   każdą   co   bardziej 

przedsiębiorczą młodą damę, szukającą męża. Pomijając mój nie najlepszy charakter, jestem 

bogaty, przystojny i jestem parem.

- Nadmiar zainteresowania ze strony kobiet. Biedactwo.

Declan   skrzywił   się,   w   jego   oczach   błysnął   chłód,   głos   nagle   nabrał   twardych, 

cynicznych nut.

-   Jest   wielka   różnica   pomiędzy   kobiecym   zainteresowaniem   a   niekończącym   się 

oblężeniem,   nieustającym   szturmem   słodkich   „poślub   mnie,   poślub   mnie,   poślub   mnie”. 

Popatrzyłeś  na  mnie,  czy  możemy   już   iść  do  ołtarza?  Rozbawił  cię  mój   żart,   czy  mogę 

zamawiać sukienkę? Pocałowałeś mnie, wezwę ojca, będzie zachwycony na wieść o naszych 

zaręczynach. A dzięki plotkom jedyne kobiety, które są w stanie zostać ze mną sam na sam, 

to te, które nie mają reputacji do stracenia. Nie szukają męża, tylko kochanka albo sponsora. I 

szczerze   mówiąc,   to   mi   się   podoba.   Żadnych   bolesnych   nieporozumień,   żadnych 

skomplikowanych wyjaśnień.

Patrzyła na niego nieruchomym wzrokiem.

- No co? - zapytał.

- Nic, lordzie Camarine. Absolutnie nic.

Długie wycie rozdarło ciszę wieczoru. Rose poderwała się na nogi. Gdzieś niedaleko 

ptaki z hałasem zerwały się do lotu. William był blisko, a za nim pędziły ogary.

Declan   uniósł   ręce   i   strzelił   w   niebo   białą   mocą.   Poszła   w   jego   ślady,   a   potem 

rozbłysnęła raz jeszcze, tak na wszelki wypadek.

Najpierw wyczuła magię. Lodowatą falą przetoczyła  się po powierzchni jeziorka i 

uderzyła ją w pierś. Poczuła na skórze tysiące drobnych igieł. Jej wewnętrzny alarm wył jak 

opętany: uciekaj! Uciekaj jak możesz najszybciej i nie patrz za siebie.

background image

Czarne cielsko wypadło z krzaków. Rose przeszyło spojrzenie bursztynowych ślepi i 

olbrzymi wilk popędził brzegiem jeziora. Rose rozbłysła.

Z krzaków wynurzył się pierwszy ogar. Boże, były szybkie.

Kolejny był  tuż  za  nim.  Następny...  Pierwsza  dziesiątka,   może  tuzin.   Awangarda. 

Rose starała się nie poddawać panice. Musi to zrobić, upomniała samą siebie. Nikt jej tu nie 

zastąpi. Żadnych szans na ucieczkę. Z jakiegoś powodu ta myśl przyniosła jej ukojenie. To 

było proste, zupełnie jak sprzątanie biur. Miała określoną ilość pracy do wykonania, zanim 

pójdzie do domu. Nie ma co panikować.

- Co takiego powiedziałem? - odezwał się Declan.

- Nie teraz. - Uniosła dłoń i pozwoliła, by białe nici magii zatańczyły jej na palcach, 

wabiąc ogary. Bestie wlazły do wody. Pływały jak psy, ale łby miały zanurzone. Czy one w 

ogóle potrzebowały powietrza? - zastanawiała się Rose.

Proszę, niech się uda. Niech się uda.

Proszę.

W połowie drogi pierwszy z ogarów zadygotał. Z wysiłkiem przepłynął jeszcze kilka 

jardów i zatonął. Rose odetchnęła z ulgą. Dwa kolejne utonęły. Czwarty wciąż płynął. Jeden 

na cztery. Lepiej, niż ośmieliłaby się zakładać.

Ogar dopłynął w końcu do pomostu. Ociężale próbował wydostać się z wody. Gdy 

jego łeb znalazł się ponad linią pomostu, Rose zdmuchnęła go jednym strzałem bieli.

- Za mocno - ocenił Declan. - Zredukuj trochę intensywność rozbłysku. Przed nami 

długa droga. Dlaczego jesteś zła?

Reszta ogarów zaczęła włazić do wody.

- Rose?

Rozpoznała ten uparty ton. Nie odpuści.

- Powiedziałeś, że jedyne kobiety, które zaszczycasz swoją uwagą, to albo dziwki, 

albo kurwy, i to ci właściwie odpowiada. Zastanawiam się tylko, do której kategorii ja się 

zaliczam. Nie chciałabym stworzyć tu jakiegoś bolesnego nieporozumienia.

Klinga świsnęła ostro i przecięła wyłażącego z wody ogara na pół. Declan kopnięciem 

wrzucił ścierwo do wody.

- Do żadnej.

Nic nie powiedziała.

Wyprostował się, kątem oka obserwując ogary.

- Kiedy byłem mały, zobaczyłem sztukę na iren-graju, pod tytułem „Gniew Aesu”. To 

coś podobnego do filmów z Niepełni. To historia o Aesu, wodzu niewielkiego plemienia, 

background image

który stanął przeciwko wielkiemu imperium i zwyciężył. Wyraźnie pamiętam scenę, w której 

Aesu, wielki, w kolczastej zbroi, miał wyruszyć na bitwę, której nie mógł wygrać. Stał w 

swoim namiocie, pogładził czułe twarz swojej żony i powiedział jej: „Jesteś miarą mego 

gniewu”. Miałem wtedy dwanaście lat i uznałem te słowa za wyjątkowo idiotyczne.

Kolejny ogar dopłynął do pomostu. Z wody wynurzył się ohydny łeb. Rose jednym 

rozbłyskiem rozłupała czaszkę bestii na pół.

- Po latach zrozumiałem tę scenę, ale dopiero teraz to czuję wyjątkowo wyraźnie. - 

Dwoma krótkimi cięciami ściął głowę kolejnej bestii. - I nigdy bym ci tego nie powiedział, 

gdybyś nie uparła się, że staniesz na tym pomoście, bo to oznacza, że też to czujesz. Jeszcze 

niedawno chodziło o honor, obowiązek i moją nienawiść do Casshorna. Teraz chodzi o ciebie.

- O mnie? - Próbowała skupić uwagę na następnej grupie ogarów wchodzących do 

wody.

- Oddałbym wszystko, żebyś była bezpieczna. Muszę więc zabić Casshorna. Prosty 

układ. On musi umrzeć, żebyś ty mogła żyć. Dwie strony tej samej monety. Kocham cię i 

jesteś miarą mojego gniewu.

- Co powiedziałeś? - Błysnęła zbyt mocno i do tego chybiła.

Zrobił krok i posłał skoncentrowany wybuch bieli w trzy ciała rozcinające wodę.

- Powiedziałem, że cię kocham, Rose. Uważaj z tym rozbłyskiem.

Rose chwiała się na nogach. Zacisnęła  zęby i nie poddawała się, walcząc,  by nie 

upaść. Magia w jej wnętrzu już niemal się wyczerpała. Musiała sięgać bardzo głęboko, by jej 

dobyć, i były to ostatnie rezerwy.

- Wszystko w porządku? - usłyszała Declana.

- Tak - odpowiedziała.

Sinofioletowe ciała unosiły się na powierzchni ciemnych wód jeziora, a srebrzysta 

krew rozlewała się po tafli niczym tęcza oleju. Srebro zalało też gumę pod ich stopami. Rose 

zdążyła się już raz poślizgnąć i ledwie zachowała równowagę. A ogarów wciąż przybywało. 

Po dwa, po trzy, odpryski hordy niewrażliwe na porażenie prądem płynęły ku nim przez noc, 

przez   zwłoki   pobratymców   i   wspinały   się   na   pomost.   Oczy   płonęły   im   srebrem,   zęby 

straszyły   szkarłatem.   Obok   niej   Declan   machał   mieczem,   mechanicznie,   nieustająco.   Jak 

robot.

Kolejny ogar. Rozbłysk.

Rozbłysk.

Rozbłysk.

background image

Puls walił jej w skroniach niczym gigantyczny bęben.

O jeden błysk za dużo. Straciła ostrość wzroku.

- Ja już nie mogę - powiedziała, podnosząc maczetę otrzymaną od Toma Buckwella. 

Ogar wdrapał się na pomost, a Rose uniosła ostrze. Szara maź spryskała jej buty.

- Czy to się nigdy nie skończy? - Była śmiertelnie zmęczona. Palce Declana zacisnęły 

się na jej nadgarstku. Przyciągnął ją do siebie i pocałował, usta miał ciepłe i suche.

- To koniec. Więcej już ich nie ma. Wyciągają kabel z jeziora.

- To koniec? - upewniła się.

- Tak.

Tafla jeziora poszarzała od krwi ogarów. Ciała unosiły na powierzchni.

- Miałeś rację - powiedziała cicho. - Sama nigdy nie dałabym rady.

- Co powiedziałaś?

- Że miałeś rację...

Posłał jej oślepiający uśmiech.

- Raz jeszcze, moja pani?

- Miałeś rację - powtórzyła ze zmęczonym uśmiechem.

- To mi się chyba nigdy nie znudzi, biorąc pod uwagę, jak rzadko tego doświadczam.

Piętnaście minut później Tom Buckwell podpłynął, aby zabrać ich na brzeg. Rose 

przyglądała się, jak kilkoro jej sąsiadów pod kierunkiem Toma wylewa benzynę do jeziorka. 

Kiedy   pierwsza   iskra   rozkwitła   w   pomarańczowy   płomień,   Rose   poczuła   ogromną 

satysfakcję. Przynajmniej póki Declan nie stanął obok. Gardło jej się zacisnęło. Teraz on miał 

ruszyć za Casshornem, już nie mogła mu pomóc.

Odwróciła   się   w   jego   stronę.   Twarz   Declana   była   niczym   bryła   lodu,   zimna, 

zamknięta. Za jego plecami, w cieniu, czekał William. Wszystko albo nic. Albo wróci cały i 

wtedy będą mieli wszystko, albo nie wróci i nie będą mieli nic. Tak strasznie chciała rzucić 

mu się na szyję, ale wiedziała, że to tylko wszystko utrudni im obojgu. Czuła, że Declan 

zmaga się ze sobą, walcząc o zachowanie kontroli.

Spojrzała w jego zielone oczy.

- Kocham cię - powiedziała. - Wróć do mnie żywy.

Skinął głową, odwrócił się bez słowa i odszedł. William ruszył za nim.

Coś   w   niej   pękło.   Stała   nieruchomo,   walcząc   z   potwornym   bólem,   starając   ze 

wszystkich sił wziąć się w garść.

- Jeszcze nie umarł - odezwał się Tom za jej plecami.

Rose odwróciła się ku niemu.

background image

Olbrzym patrzył na nią.

- Poczekaj, aż przestanie oddychać, zanim urządzisz pogrzeb.

Po prostu kiwnęła głową.

- No dobrze, nie stój tu całą noc, czeka nas sprzątanie.

Sprzątanie brzmiało dobrze. Zresztą każde zajęcie brzmiałoby dobrze. Była gotowa 

robić wszystko, byle nie czekać. Ruszyła za Tomem na przeciwległy brzeg. Jennifer Barran 

podała jej kij zakończony hakiem. Rose zahaczyła ścierwo ogara i zaczęła holować je do 

brzegu. Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo była wykończona, to ciało było cięższe niż blok 

cementu. Wyciągała trzecie, gdy Tom rzucił swój hak i zaklął.

- Kto, do diabła...?

W ich stronę pędził mężczyzna o twarzy tak pobladłej i ściągniętej, że trwało sekundę, 

zanim Rose go rozpoznała. Thad pędził, jakby jego życie od tego zależało. Rzuciła kij i 

ruszyła w jego stronę o krok za Tomem. Pozostali poszli w jej ślady.

- Ogary.

Niemożliwe. Zabili wszystkie.

- Jak dużo? - zapytał Buckwell.

- Od cholery - Thad splunął na ziemię. - Rozpieprzyły ciężarówki. Jesteśmy odcięci.

Tylko jedna droga wychodziła ze Wschodnich Wrót. Bez samochodów dotarcie do 

Niepełni było prawie niemożliwe. Byli cztery mile od granicy. Rose popatrzyła po ludziach, 

którzy ją otaczali: sześcioro wraz Thadem i Buckwellem.

-   Idziemy   do   Drewnianego   Domu   -   zdecydował   spokojnie   Tom.   -   Trzymacie   się 

razem, maczety w pogotowiu.

Poszli za nim, okrążając jezioro prawym brzegiem.

Dwie postacie wypadły z zarośli, biegnąc ile sił w nogach. Declan i William zmierzali 

prosto ku grupie Rubieżników.

- Zmiana planów - wychrypiał Declan, gdy się zbliżyli. - Casshorn nas przechytrzył. 

Jego rezerwy nadciągają.

- Nie damy im rady w otwartym terenie, jest ich zbyt wiele. - Oczy Williama płonęły 

bursztynowo.

- Potrzebujemy miejsca, w którym zdołamy się obronić - powiedział Declan. - Macie 

więzienie?

Buckwell popatrzył na niego jak na wariata.

- Ratusz?

- Nie - pokręcił głową.

background image

- Na Boga, to co macie? - warknął William.

- Kościół! - krzyknęła Rose. - Mamy kościół.

William popatrzył na Declana, ten wzruszył ramionami.

- Widziałem go, to niewiele, ale musi wystarczyć. Prowadź.

Pobiegli ulicą obok niewielkiego sklepu, którego właścicielem był ojciec Thada, obok 

siedliska producentów metamfetaminy, w dół zbocza, prosto do kościoła. Wpadli do środka 

jak nawałnica. George Farrel wyskoczył zza ołtarza ze strzelbą w dłoniach. Jego wzrok skupił 

się na Declanie, w oczach płonęło szaleństwo.

- Precz z domu Boga, bluźnierco! - Lufa strzelby podskoczyła do góry.

William doskoczył do niego i jednym ciosem zwalił księdza z nóg. Farrel upadł i już 

się nie podniósł.

-   Zaryglujcie   drzwi.   Ustawcie   ławki   po   bokach   -   polecił   Declan.   -   Potrzebujemy 

wąskiego przejścia, żeby nie mogły nas dopaść wszystkie naraz.

Rose złapała za najbliższą ławkę. Z drugiego końca stanęła Leanne, razem wrzuciły 

jedną   ławkę   na   drugą.   W   minutę   ich   dziewięcioro   zgromadziło   ławki   w   dwóch   stosach, 

zostawiając między nimi wąskie przejście wiodące do wejścia.

Potężne uderzenie wstrząsnęło drzwiami. Rose szarpnęła się przestraszona. Leanne się 

wycofała  do ołtarza  i Buckwella. Declan  i William  jednocześnie zrobili  krok do przodu. 

Declan trzymał w dłoniach miecze, William nóż.

- Cofnij się, Rose - polecił ten pierwszy.

Nawet nie drgnęła, stała bez ruchu za ich plecami.

Kolejne uderzenie niemal wyrwało drzwi.

- Nie masz już sił na kolejny rozbłysk - przypomniał jej Declan.

- Wciąż mam więcej od nich - odpowiedziała cicho.

Spojrzał ponad jej głową na sześcioro ludzi zbitych w ciasną gromadkę przy ołtarzu i 

nic nie powiedział.

Drzwi   z   hukiem   wyleciały   z   zawiasów.   Zobaczyli   cudownie   piękny   zachód   we 

wszystkich odcieniach żółci i czerwieni, ze złotą monetą słońca toczącą się po horyzoncie. 

Ogary   powoli,   z   wahaniem,   przekroczyły   progi   kościoła.   Za   nimi   szedł   mężczyzna   w 

opończy, niemalże absolutnie czarny na tle zachodzącego słońca, jakby wycięty z ciemności. 

Poruszał   się   dziwnie,   jakby   podskakując   przy   każdym   kroku,   sprawiał   wrażenie,   że   nie 

pamięta, jak się chodzi prosto. Głęboki kaptur zakrywał jego twarz. Zatrzymał się w progu i 

przemówił, a jego głos poniósł się nawą, zaskakująco czysty i wyraźny:

-   Jakim   skromnym,   osobliwym   miejscem   jest   ten   dom   zamordowanego   Boga. 

background image

Znajduję to miejsce nieoczekiwanie odpowiednim dla naszej finalnej walki. Mówi się, że 

bogowie zamieszkują świątynie wzniesione w ich imieniu. Kiedy już mnie więc nasycicie, 

zburzę   ten   budynek   do   fundamentów,   a   na   jego   gruzach   wzniosę   dom   nowego   boga. 

Świątynię   ku   mojej   czci.   Albowiem   zrozumiałem,   czym   jestem.   Stałem   się   bogiem.   - 

Przechylił głowę. - Może nawet usłyszę krzyk, kiedy On ucieknie z ruin swego domu. W 

końcu jest Bogiem żalu i współczucia, powinien umieć rozpaczać.

- Widzę, że straciłeś już nawet te żałosne resztki zdrowego rozsądku - odezwał się 

Declan  tonem przesyconym  pogardą. - Nie jesteś żadnym  bogiem.  Jesteś rozpuszczonym 

dzieciakiem, jak zawsze. Po prostu przestałeś już nawet udawać dorosłego.

- Dzieciakiem, który na wylot przejrzał waszą pułapkę. To był dobry plan jak na taki 

ograniczony umysł jak twój, Declanie. Miał tylko jedną małą wadę. Widzisz, oni wysłali mi 

człowieka, a zanim przystąpiłem do uczty z jego magii i ciała, powiedział mi wszystko, co 

chciałem   wiedzieć,   i   jeszcze   więcej.   Znałem   dokładnie   ich   możliwości   i   przewidziałem 

klątwę, nawet dałem im środki konieczne,  by ją rzucić, dostarczone zresztą przez ciebie. 

Wszechświat   jest   dla   mnie   tak   oczywisty.   Odsłania   przed   moją   mądrością   swoje   sedno, 

niczym kwiat. Dobrze się spisałeś, ale nie zdołasz zabić boga, Declanie.

- Zobaczymy - powiedział Declan.

Casshorn zwrócił się w stronę Williama.

- Mój synu. A ty wybrałeś wreszcie stronę, po której chcesz stanąć?

-   Tu   nigdy   nie   było   żadnego   wyboru   -   warknął   gardłowo   William.   Czoło   miał 

zroszone potem, w oczach płonęło szaleństwo.

- Dam ci tę jedną szansę mój synu, albowiem jesteś moim jedynym dziedzicem - ton 

głosu Casshorna stał się miły i uprzejmy. - Zabij Declana, a pozwolę ci uciec.

William  uśmiechnął  się. Jego twarz była  bladą maską, uśmiech  tylko  obnażeniem 

zębów. Wyglądał wręcz nieludzko.

-   Służyłem   razem   z   nim   siedem   lat   w   oddziale,   w   którym   ty   wytrzymałeś   jakiś 

kwadrans. Gdybyś zdołał wytrwać, zamiast uciekać jak pies z podkulonym ogonem, szczając 

pod   siebie   ze   strachu,   tobyś   zrozumiał.   Jeśli   jestem   komukolwiek   winien   choć   odrobinę 

lojalności, to jemu. Nie tobie. To dobrze, że zdecydowałeś się być bogiem, bo ja zamierzam 

udać się do miejsca, które nie ścierpi żadnego boga.

- Więc postanowione. - Casshorn uniósł ramiona. - Nie macie księdza, żeby udzielił 

wam ostatniego namaszczenia, ale nie obawiajcie się. Ponieważ ja daję wam rozgrzeszenie i 

komunię. Wybaczam wam przeszłe grzechy i przyjmuję do swej zagrody poprzez spożycie 

waszego ciała i mocy.

background image

- Skończ już z tym - ponaglił go Declan.

Casshorn zdarł płaszcz. Jego ciało przestało być już ludzkie. Kończyny były długie i 

umięśnione, palce groteskowo wielkie i zakończone jeszcze większymi szponami. Skóra stała 

się fioletowa i żółta. Z kręgosłupa wyrosły kolce sterczące dziwacznym pióropuszem nad 

zgarbionymi   ramionami.   Twarz   całkiem   straciła   człowieczeństwo.   Oczy   lśniły   szarością, 

druga, skośna para otworzyła się na policzkach. Otworzył usta, by mogli zobaczyć gąszcz 

krwistoczerwonych zębów.

Za plecami Rose ktoś zwymiotował gwałtownie.

Declan zawinął mieczem.

Casshorn odchylił głowę i zaskrzeczał ochryple.

Bliźniaczy strumień ogarów popłynął do przodu.

Z nieludzkim warkotem William rzucił się na nie, jego twarz zmieniła się w maskę 

demona. Ciała padały pokotem, a srebro się lało. Przykryły go niemal, a on ciął, szybciej, niż 

można   było  nadążyć   wzrokiem.  Tej   strasznej   rzezi   towarzyszył   dziwny  obłąkany  dźwięk 

pełen anormalnej radości i Rose uświadomiła sobie, że William śmiał się ile tchu w piersi.

Macki mrocznej magii, czarne węże poznaczone fioletem i żółcią, popełzły w stronę 

Declana. Oczy błękitnokrwistego stały się białe i eksplodował falą rozbłysku. Płonąca biel 

zderzyła się z chorobliwym fioletowym blaskiem. Siła tego uderzenia niemal zbiła Rose z 

nóg.

Kościół zatrząsł się w posadach.

Za plecami Casshorna pękł dźwigar.

Cięcia na twarzy Declana spływały krwią. Rose zobaczyła, jak na plecach ukochanego 

ponownie pojawia się czerwona plama. Magia Casshorna zyskała stopę. I kolejną. Byli sobie 

równi mocą, ale Declan był zmęczony. Powinna była powstrzymać go przed wejściem na 

pomost...

Strumienie srebra popłynęły z oczu Casshorna. W gardle bulgotał mu warkot. Jego 

magia   zepchnęła   biel   Declana   o  kolejną   stopę.   Jeśli   rozbłysk   Declana   zgaśnie,   Casshorn 

zmiecie ich wszystkich z powierzchni ziemi.

Rose stała, nietknięta, cała i zdrowa, pośrodku chaosu, słuchając, jak kościół powoli 

wali się wokół nich, jak ogary zdychają pod nożem Williama, i uświadomiła sobie, że za 

chwilę zobaczy, jak Declan umiera. A jego śmierć zapoczątkuje reakcję łańcuchową. Jeden po 

drugim zginą wszyscy, których znała, i sama Rubież też zginie. Nie mogła na to pozwolić.

Zebrała siły. Musiała sięgać bardzo, bardzo głęboko, zupełnie jakby wyrywała sobie 

serce  z piersi.  Skupiła  się na  jednym  tylko  punkcie,  kondensując moc  tak  mocno,  że aż 

background image

dygotała z wysiłku.

Mroczna magia parła naprzód. Ze skórzanego kubraka Declana ciekła krew.

Rose żałowała, że nie pożegna chłopców. Żałowała, że nie może im powiedzieć, jak 

bardzo ich kocha i żeby się nie martwili i słuchali Babci. Żałowała, że nie dane im było z 

Declanem spędzić trochę więcej czasu razem.

Wzięła głęboki oddech. Bolało tak bardzo, że zacisnęła powieki. A potem otworzyła 

oczy i uwolniła moc. Całą. Wszystko, czym była, co sprawiało, że żyła, wszystko to dodała, 

by Declan i chłopcy mogli żyć dalej.

Magia wystrzeliła oślepiającym światłem, skupiona niczym igła. Przeszyła rozbłysk 

Declana   i   napierającą   nań   ciemność.   I   Rose   zobaczyła   twarz   Casshorna,   zastygłą   w 

odrażającym  grymasie  przerażenia,  z oczyma  i ustami  otwartymi  szeroko ze zdumienia  i 

grozy zarazem. Usłyszała, jak Declan krzyczy.

Białe światło przecięło Casshorna niczym nóż. Dwie połowy odrażającego ciała stały 

nieruchomo przez ułamek sekundy, a potem każda upadła w przeciwnym kierunku.

Ciemność połknęła Rose.

Ciemność.

Ciemność nieprzenikniona, wszechobecna, pusta. Była niczym mur odcinający Rose 

od   świata.   Gdyby   tylko   mogła   się   przez   niego   przebić...   Nie   chciała   umierać.   Chciała 

podnieść ręce i rozerwać zasłonę ciemności, ale nie miała rąk, więc nie mogła nic zrobić, a 

czerń wciągała ją coraz głębiej w swoją otchłań.

Błyskawica   rozdarła   ciemność.   Przez   chwilę   Rose   poczuła,   że   obejmuje   ją   ramię 

Declana, zobaczyła jego oczy, usłyszała, jak jego usta powtarzają nieustannie: „Nie zostawiaj 

mnie!”.

A potem ciemność ją chwyciła i Declan zniknął.

Cienkie promienie poszarpały mrok, a Rose krzyczała, bo Declan trzymał ją w uścisku 

i rozbłyskał raz za razem, napełniając ją swoim życiem, a jego magia wiązała ich ciała w 

jedno tuzinem białych nici.

background image

Rozdział dwudziesty szósty

Rose otworzyła oczy. Jasny dzień.

Sufit nad jej głową znaczyła wyjątkowo znajoma żółta plama. Pojawiła się dwa lata 

temu, gdy Jack w postaci rysia zagonił dzikiego kota na strych. Rose była przekonana, że to 

koci mocz.

- Obudziłaś się - usłyszała cichy głos Babci.

Popatrzyła na nią wielkimi oczami. Potworny strach niemal pozbawił ją tchu.

- Declan?

- Żyje. Ledwie, ale zjadł rano trochę rosołu, więc wierzę, że z tego wyjdzie.

- Chłopcy?

- W porządku. Nic im nie jest. Thad zginął. Tom Buckwell stracił nogę. Jennifer i Ru 

nie dali rady, ale cała reszta jakoś przetrwała tę burzę.

Rose odetchnęła.

Niebieskie oczy Babci zaszkliły się łzami.

- Nigdy więcej, słyszysz? Nigdy więcej. Jeśli kiedyś coś takiego się jeszcze powtórzy, 

pojedziesz do Niepełni i pozwolisz, by kto inny zajął się walką.

- Dobrze. - Rose wyciągnęła rękę i dotknęła dłoni Babci. - Już dobrze.

- Prawie mi umarłaś, dziecino. Twój błękitnokrwisty ledwie dał radę przywrócić cię 

do życia.

- A co stało się z Williamem?

- Odszedł. Bez słowa. Zniknął, gdy tylko wszystko się skończyło.

Declan stanął w drzwiach. Zobaczył Rose i z trudem przełknął ślinę. Babcia wstała i 

cicho odsunęła się na bok. Rose wyciągnęła ramiona. Wszedł do środka powoli i usiadł na 

podłodze obok jej łóżka. Ujęła jego dłoń w swoje i zasnęła.

Obudziła się w swoim łóżku. Wpadające przez okno światło pozwoliło jej zgadnąć, że 

jest późny poranek. W ciągu nocy budziła się kilka razy, ze strachu, bo wydawało jej się, że 

jej życie, Declan u boku, że to wszystko tylko jej się śniło. Spał obok łóżka na stosie koców i 

był  obok za każdym razem, kiedy przerażenie otwierało jej oczy.  Wreszcie zsunęła się z 

łóżka, położyła przy nim i zasnęła spokojnie w jego ramionach. Kiedy ocknęła się raz jeszcze, 

background image

odkryła, że zwinięty w kłębek Jack spał w jej nogach, a zmarznięty George w jej łóżku. Teraz 

chłopcy i Declan zniknęli, a ona leżała na miejscu George’a. Nie zmartwiła się. Wiedziała, że 

nie wyjechałby bez niej.

Wszystko   wydawało   się   takie   nierealne.   Leżała   dłuższą   chwilę,   badając   palcami 

uważnie   teksturę   prześcieradła   i   próbując   się   przekonać,   że   to   rzeczywistość,   a   nie 

halucynacja, która zamroczyła jej zmysły na chwilę przed śmiercią w kościele. Nie udało jej 

się. Wreszcie zmusiła się, by wstać. Skoro to halucynacja, to w sumie może się nią cieszyć, 

póki ta trwa.

Mięśnie w nogach miała jak z waty, ale jakoś udało jej się dojść do łazienki, a potem 

do kuchni, zanim zupełnie odmówiły posłuszeństwa.

- Rose! - Babcia z hałasem odstawiła czajnik na kuchenkę, złapała  osuwającą się 

wnuczkę i pomogła jej usiąść na krześle.

- Gdzie oni są?

- Na zewnątrz. Poszedł się przejść. Nie może jeszcze biegać, ale nie uleży w łóżku. 

Posłałam   łobuziaków   z   nim,   w   razie   gdyby   się   wywalił.   -   Postawiła   przed   Rose   miskę 

czekoladowych kuleczek. Dziewczyna wsunęła łyżkę do ust.

- O Boże, to jesz nalepsza szecz, jaką kiedykolwiek jadłam.

- Bo od czterech dni nie miałaś nic w ustach.

Płatki przyjemnie chrupały w ustach. Rose opróżniła miseczkę i natychmiast zrobiło 

jej się niedobrze.

- Jeszcze? - W oczach Babci zabłysły iskierki.

- Lepiej nie. To, co zjadłam, usiłuje wrócić do miski.

- Popij herbatą, pomoże.

Siorbnęła gorącego, aromatycznego naparu.

- Co stało się z urządzeniem?

- Jeremiah i reszta zaciągnęli je do Niepełni, rżnąc piłami łańcuchowymi wszystko, co 

próbowało z niego wyleźć. Przeklęte ustrojstwo umarło, jak tylko przekroczyliśmy granicę. 

Oblali je betonem, zawieźli na wybrzeże i utopili w oceanie. Widziałam to na własne oczy. 

Twój błękitnokrwisty nie dawał mi spokoju, póki nie zgodziłam się wyruszyć z nimi. Przestań 

się gapić w to okno. Niedługo wróci.

Rose spojrzała w kubek z herbatą.

- Na czym stanęło między wami? - zapytała Babcia cicho.

- Nie jestem pewna - mruknęła Rose.

- Planuje wyjechać do Dziwoziemi, jak tylko będzie mógł. I jest zdecydowany zabrać 

background image

ciebie ze sobą.

- Co twoim zdaniem powinnam zrobić?

Zakłopotanie na moment odmalowało się na twarzy Babci.

- To jeden z tych momentów, gdy mądrość starości staje w obliczu pasji młodości. I 

wiesz, co się dzieje w takich razach?

Rose westchnęła.

- Zaraz się dowiem?

- Mądrość gasi nadzieje namiętności i przestajesz odzywać się do swojej Babci. - 

Éléonore splotła dłonie. - Wiesz, że cię kocham, Rose. Muszę ci to powiedzieć, nawet jeśli 

mnie   za   to   znienawidzisz.   Nie   miałam   szczęścia   w   miłości.   Kochałam   do   szaleństwa. 

Namiętnie.   Moja   miłość   należała   do   tych,   które   płoną   tak   jasno,   tak   intensywnie,   że   aż 

oślepiają. Kiedy ten ogień nieco już przygasł i zaczęłam widzieć wyraźnie, odkryłam, że tak 

naprawdę   to   najbardziej   zależało   mi   na   mężczyźnie,   w   którym   znalazłabym   oparcie. 

Mężczyźnie, który byłby przy mnie bez względu na okoliczności, na dobre i na złe. I to była 

jedyna   rzecz,   której   Cletus   nigdy  mi   nie   dał.   Kochał   mnie.   Tęsknił   za   mną.   Nasze   łoże 

stawało   w   płomieniach   namiętności.   Ale   kiedy   go   potrzebowałam,   wystarczyło,   że 

odwróciłam wzrok, a on znikał w pogoni za jakimś błędnym ognikiem. Więc kiedy ci to 

mówię, musisz pamiętać, że przemawia przeze mnie całe życie gorzkich rozczarowań. Twój 

Declan to marzenie. Odważny, stanowczy, silny i dobry. Nie zapominajmy o bogactwie i 

szlacheckiej krwi w żyłach.

- Do tego jest arogancki, protekcjonalny, despotyczny i snobistyczny - uśmiechnęła 

się Rose.

- Ćśś. Prosiłaś o moją opinię, to ją właśnie dostajesz. Declan jest wszystkim, czego 

może zapragnąć kobieta. A wygląda... - Babcia westchnęła z rezygnacją. - Sama wiesz, jak 

wygląda. Mam ponad setkę, a jeszcze serce zabije mi szybciej, kiedy na niego patrzę. Musisz 

zapytać się sama siebie, czy taki mężczyzna chciałby kobiety takiej jak ty.

-   Myślę,   że   chce   mnie   poślubić.   Postawiłam   sprawę   bardzo   jasno,   że   rola   jego 

zabaweczki w ogóle nie wchodzi w grę.

- Prosiłaś mnie o szczerość. - Éléonore znów zacisnęła dłonie. - Jesteś moją wnuczką, 

Rose. Nie ma dziewczyny bystrzejszej i ładniejszej od ciebie. Zasługujesz na wszystko, co 

najlepsze, i gdybym tylko mogła, dałabym ci to. Ale ty i Declan nie jesteście na tej samej 

pozycji. Sądzę, że go kochasz. I on jest przekonany, że bardzo cię kocha. Teraz. Ale czy 

kocha cię na tyle głęboko, żeby spędzić z tobą życie? Tyle się wydarzyło. Obojgu wam ta 

walka na śmierć i życie rozgrzała mocno krew. Ale w końcu on wróci do domu, tam gdzie jest 

background image

arystokratą i co wtedy? Nawet jeśli teraz myśli o ślubie, co się stanie, kiedy jego przyjaciele i 

rodzina  cię zobaczą?  To szlachta,  Rose. Od urodzenia wiodą uprzywilejowane  życie,  nie 

wiedzą, jak to jest wyskrobywać ostatni grosz, żeby kupić chleb dla dzieci. Może on to teraz 

rozumie, ale jego rodzice? Co się stanie, gdy on uprze się, by mimo wszystko cię poślubić, a 

oni go za to odrzucą? To może go zmienić w zgorzkniałego, przykrego człowieka. Może już 

zawsze winić za to ciebie. Nie pozwoli ci nigdy zapomnieć, że dla ciebie odrzucił wszystko.

Rose wpatrywała się w zawartość kubka.

- Jeśli z nim pojedziesz, musisz wiedzieć, że możesz skończyć jako kochanka bogacza 

albo pozbawić go wszystkiego - powiedziała Babcia. - Nie sądzę, żebyś tego właśnie chciała. 

Myślę, że za bardzo go kochasz. I boję się, że on złamie ci serce. No, powiedziałam, co 

miałam do powiedzenia. Przemyśl, Rose. Przemyśl to dobrze, zanim pozwolisz mu całkiem 

cię połamać.

Rose siedziała na werandzie. Może powinna stać, ale nie czuła się jeszcze na siłach. 

Declan czekał przed nią, stojąc na trawie. Doskonale wiedziała, że za jej plecami stoi Babcia, 

a chłopcy nasłuchują zza poręczy. Trzy dni trwało, zanim doszła do siebie na tyle, by móc 

ruszyć w podróż. Trzy dni z Declanem u boku, który nieustannie pokazywał jej, jak to może 

być. Czekała ją bardzo trudna rozmowa.

- Tak więc trzecie zadanie - zaczęła.

Declan uśmiechnął się, a jej serce wywinęło koziołka.

- Mogłabyś mi zadać coś łatwego. Poproś, żebym ci nazrywał kwiatków.

- Nie mogę tego zrobić.

Jego uśmiech zgasł.

- Dobrze.

Rose nabrała powietrza.

- Chcę, żebyś mi zaufał.

Było jej zimno i gorąco jednocześnie. Niepokój wędrował po skórze dreszczem, jakby 

była dzieckiem, które zniszczyło rodzinną pamiątkę i teraz czekało na karę.

- Jeśli wykonasz wszystkie zadania, będziesz miał do mnie prawo. Będę do ciebie 

należeć. Stanę się twoją własnością.

- Wtedy tak sformułowałem przysięgę, żeby była dla mnie jak najkorzystniejsza - 

odparł. - Nie chcę cię posiadać na własność, Rose. Chcę, żebyś mnie chciała, i wydaje mi się, 

że chcesz.

Nie mogła pozwolić, by zbił ją z tropu.

- Rozumiem, dlaczego tak to sformułowałeś. Nie zmienia to jednak faktu, że muszę 

background image

zaufać ci bezgranicznie, żeby pozwolić ci wygrać.

Wzniósł ręce, a jego głos nabrał chłodnych tonów.

- Chcesz, żebym poślubił cię tu i teraz? Jeśli to jest jedyny sposób, by cię zdobyć, 

zrobię to.

Skrzywiła się.

- Tego właśnie nie chcę.

- To czego chcesz?

Wyprostowała się.

- Chcę trzech kart obywatelskich dla mnie i chłopców. Pojadę z tobą do Dziwoziemi. 

Przedstawisz mnie swojej rodzinie i przyjaciołom. Jeśli po miesiącu nadal będziesz chciał 

mnie poślubić, wtedy za ciebie wyjdę.

Patrzył na nią zaskoczony.

- Jaki w tym sens?

-   Dajesz   mi   możliwość   zabrania   kart   nadania   i   zniknięcia   w   chwili,   gdy   tylko 

przekroczymy granicę.

- Boisz się, że źle cię potraktuję?

- Tu chodzi o zaufanie, Declan. Ja ci zaufam, że zabierzesz mnie do Dziwoziemi nie 

po to, żeby zabić dzieci, sprzedać mnie na aukcji albo zrobić sobie ze mnie kochankę, którą 

porzucisz, gdy tylko jakaś szlachcianka przyciągnie twoją uwagę. A ty mi zaufasz, że pojadę 

z tobą i poślubię cię z własnej woli, a nie z powodu jakiegoś głupiego zadania.

Rysy jego twarzy zlodowaciały w wyrazie nienaturalnego spokoju.

- Tak mnie oceniasz? Uważasz mnie za kogoś, kto morduje dzieci i wykorzysta cię 

bez skrupułów?

- Nie - zaprzeczyła żywo. - Nie. Chcę z tobą być, Declanie. Bardzo cię kocham. Ale 

twoja   rodzina   może   mnie   znienawidzić,   ty   możesz   zmienić   zdanie.   Jeśli   spełnisz   moje 

warunki, zawsze będziesz miał wyjście. Nic nie tracisz.

- Więc chcesz, żebym ci zaufał, ale ty mi nie ufasz - stwierdził.

- To jest zadanie - odpowiedziała. - Trzy karty, trzydzieści dni. Nie zmienię zdania.

Wyraz jego twarzy nie zmienił się ani odrobinę.

- George, w moim pokoju jest drewniane pudełko. Przynieś je. Będziesz miała swoje 

karty. Zacznij się pakować.

Cały dzień zszedł im na zbieraniu rzeczy, choć mieli ich tak niewiele. Nie mogli wziąć 

dużo   bagażu,   tyle,   co  byli   w  stanie   unieść   na   plecach.   Rose   spakowała   trochę   ubrań   na 

background image

zmianę. Chłopcy zabawki i trzy tomy „Inu Yashy”. Pieniądze z Niepełni nie miały żadnej 

wartości w Dziwoziemi, więc Rose oddała wszystko Babci. Sama zamierzała pojechać do 

nowego świata bez grosza przy duszy.

Declan zmienił się z powrotem w błękitnokrwistego z Dziwoziemi. Skórzana lamelka, 

wielgachny miecz i płaszczysko z wilka wróciły na swoje miejsce. Tak samo wyniosły wyraz 

twarzy. Nie powiedział do Rose więcej niż dwa słowa.

Pożegnali się z Babcią wśród łez.

- Jedź ze mną - prosiła Rose.

Éléonore przytuliła ją w odpowiedzi.

- Nie mogłam zostawić Cletusa, nawet gdybym chciała. Nie miałam dokąd pójść i 

żadnych środków, by udać się za ocean. Ale ty będziesz miała wybór. Jeśli ci się nie uda tam,  

zawsze   będziesz   mogła   wrócić   tutaj.   Zawsze,   Rose.   Bez   względu   na   okoliczności,   bez 

żadnych pytań. Pozwól mi to dla ciebie zrobić, może będę mogła spać spokojniej.

- Przyjedziemy z wizytą następnego lata - obiecała Rose.

Kiedy   ruszyli   ścieżką   w   stronę   Boru,   Rose   obejrzała   się   i   zobaczyła   Babcię   na 

werandzie, miała zagubiony wyraz twarzy.

George pociągnął nosem.

- Następnego lata namówimy ją, żeby pojechała z nami - pocieszyła go Rose.

Szli   większość   dnia.   Bór   stawał   się   coraz   ciemniejszy   i   bardziej   obcy,   pnie   były 

grubsze,   gałęzie   bardziej   poskręcane.   Dziwne   stworzenia   skakały   w   koronach   drzew, 

niesamowite kwiaty rozkwitały między korzeniami.

Wreszcie Declan zatrzymał się.

- Granica - oznajmił.

Chwila prawdy. Albo mieli w sobie dość magii, by ją przekroczyć, albo nie. Rose 

ujęła braci za ręce i zrobiła krok do przodu. Ciśnienie niemal ją przygniotło. Z trudem nabrała 

powietrza i zrobiła kolejny krok i jeszcze jeden, i jeszcze, i znaleźli się po drugiej stronie.

Wypełniła   ją   niesamowita   lekkość.   Magia   pulsowała   w   niej,   silna,   żywa,   i   Rose 

roześmiała się cicho ze szczęścia.

Declan   wyciągnął   skądś  mały   gwizdek.   Rozległ   się   przenikliwy   dźwięk   nasycony 

magią.   W   odpowiedzi   załomotały   kopyta   i   wielki   zwierz   przedarł   się   przez   zarośla.   Był 

mocno zbudowany, o szerokiej, masywnej piersi, wyglądał jak krzyżówka ogiera Clydesdale 

z dzikim trykiem. Pochylił łeb zbrojny w dwa obite stalą rogi i szurnął Declana miękkim 

nosem.

- Nazywa się Mruk - przedstawił go Declan.

background image

Wierzchowiec mruknął w odpowiedzi. Zapakowali swoje rzeczy do toreb przy siodle, 

Declan posadził chłopców na grzbiecie Mruka i ruszyli w drogę.

Dwa dni później wreszcie wyszli z lasu na drogę. Declan zwiększył tempo i zanim 

zapadł zmrok, dotarli do pierwszych zabudowań.

To było niewielkie miasteczko, położone na wzgórzu przy wyłożonej kostką drodze. 

Dwa,   może   trzy   sklepy   przysiadły   na   zboczu.   Domy   były   bielone   albo   zbudowane   z 

różowego i żółtego kamienia, większość dachów pokrywał czerwonawy gont. Tu i tam lampy 

uliczne iskrzyły magią. Niektóre budynki miały dziwaczne kopuły, inne hieroglify wypisane 

na ścianach pochyłym pismem.

Wyprzedził   ich   niewielki   powóz,   zmierzający   na   szczyt   wzgórza.   Nie   ciągnął   go 

żaden koń.

Declan poprowadził ich do budynku wyróżniającego się zieloną latarnią na wysokim 

słupie.

Niemal natychmiast wybiegł zeń ciemnowłosy chłopiec i ujął wodze Mruka, kłaniając 

się zarazem nisko.

- Mój panie!

- Cicho. - Declan wskazał na chłopców na grzbiecie wierzchowca pogrążonych w 

głębokim   śnie   i   rzucił   tamtemu   niewielką   monetę.   Wyglądała   na   mniejszą   niż   dublony, 

którymi jej płacił.

- Apartament rodzinny, na najwyższym piętrze. I obiad dla czworga.

Dostali dwa sąsiadujące pokoje połączone drzwiami na końcu korytarza na drugim 

piętrze.

Były czyste i ładne. Rose oczekiwała czegoś w stylu średniowiecznej karczmy, ale 

pokoje były niemal nowoczesne, jeśli nie liczyć braku telewizji, radia i innych udogodnień 

wymagających   elektryczności.   Ściany   miały   jasnobrzoskwiniową   barwę,   podłogi   były 

ułożone   z   bielonych   desek.   W   każdym   z   pokoi   stało   łóżko   z   baldachimem   i   miękko 

wyściełane czerwone krzesła. Kinkiety w kształcie dzwonków oświetlały wnętrza słonecznym 

blaskiem.

Właściciel   zajazdu   położył   Jacka   na   łóżku   w   pokoju   po   prawej   i   wycofał   się 

dyskretnie. Declan obok ułożył George’a.

Rose poszła do łazienki, zobaczyła toaletę, podwójny zlew i prysznic z wielką wanną 

wpuszczoną w podłogę. Na haczyku obok wisiał szlafrok, tak zwyczajny, że Rose niemal 

parsknęła śmiechem. Nagle uświadomiła sobie, że śmierdzi. Rozebrała się szybko, niczego 

nie pragnąc bardziej, niż zmyć z siebie trzydniową wędrówkę przez las. Trwało chwilę, zanim 

background image

rozgryzła, do czego służy zawartość zielonych i niebieskich buteleczek, ale w końcu wyszła 

czyściutka, pachnąca mandarynkami i owinięta w puszysty kremowy szlafrok.

Elektryczności tu raczej nie mieli, ale ciśnienie wody było doskonałe, tak samo jak i 

temperatura.

Obiecała sobie zapytać o to Declana.

Na   palcach   przeszła   przez   pokój   chłopców,   zamknęła   za   sobą   drzwi   i   niemal 

krzyknęła,   gdy   Declan   porwał   ją   na   ręce.   Jego   usta   odnalazły   jej   i   Rose   natychmiast 

rozpłynęła się w jego ramionach. Tak za nim tęskniła, że niemal płakała.

Jego głos był teraz namiętnym pomrukiem, przesyconym pożądaniem.

- Tęskniłem.

Dotknęła jego ust palcami.

- Cicho, obudzisz dzieciaki...

Zerknął na drzwi.

- Dzieciaki? - ryknął ile sił w płucach.

Aż   jęknęła,   spodziewając   się,   że   chłopcy   natychmiast   wyskoczą   z   łóżka.   Declan 

pochylił się i otworzył drzwi, Jack i George spali jak zabici.

- Pieczęć dźwiękoszczelna - wyjaśnił, zamykając drzwi. - My ich słyszymy, ale oni 

nas nie. Możesz krzyczeć ile chcesz.

- Więc jestem zdana na twoją łaskę? - Roześmiała się.

Poniósł ją do łóżka.

- Będziesz...

Dużo   później,   rozgrzana   i   absurdalnie   szczęśliwa,   leżała   na   boku   przytulona   do 

Declana, z głową na jego ramieniu.

- Więc tak wygląda według ciebie powoli i zmysłowo?

- Mniej więcej - odpowiedział. - Wyjaśnij mi te trzydzieści dni.

- To twoja szansa na zmianę zdania - powiedziała. - Boję się, że się odkochasz. Że 

twoja rodzina mnie  znienawidzi, a ty ożenisz się ze mną,  by mnie  ratować, ale przez to 

staniesz się wyrzutkiem i będziesz mnie za to winił do końca życia.

Jego pierś zadrżała i Rose zdała sobie sprawę, że on dusi się ze śmiechu. Popatrzyła na 

niego oburzona.

- Chcę ci dać jakiś wybór, idioto. Nie chcę, żebyś czuł się zmuszony to zrobić.

Parsknął śmiechem. Jęknęła i zwinęła się w kłębek.

- Ja już dokonałem wyboru - odpowiedział. - Po prawdzie to zrobiłem wszystko, co w 

background image

mojej mocy, żeby zaciągnąć cię do łóżka. Musiałem na to ciężko zapracować. Nie dałem ci 

najmniejszego powodu, żebyś podejrzewała, że chcę cię porzucić. Albo pomordować dzieci i 

porzucić   na   skraju   drogi.   To   było   naprawdę   bezcenne.   Trochę   mnie   wyprowadziło   z 

równowagi.

Posłała mu kose spojrzenie. „Trochę wyprowadzony z równowagi” zafundował jej 

dwa ciche dni.

Przyciągnął ją do siebie.

-  Nie  robię  tego,  żeby  cię  ratować.  Robię  to  dla  siebie,   z czystego   samolubstwa, 

kocham cię i nie chcę być bez ciebie.

- Też cię kocham - wyznała.

- Pobierzmy się od razu - zaproponował. - Pójdziemy rano do magistratu...

- Trzydzieści dni - powtórzyła twardo. - Najpierw przedstaw mnie rodzicom.

- Jesteś niemożliwa - poskarżył się.

- Nie kochałbyś mnie, gdybym była inna.

- Prawda.

Pocałowała  go. Otoczył  ją ramionami,  a ona się uśmiechnęła.  Jutro przyniesie  na 

pewno nowe problemy, ale teraz była absolutnie i doskonale szczęśliwa.

Zamek był gigantyczny. Siedział na szczycie wzgórza jak przyczajony smok: z przodu 

ufortyfikowane wejście jak smocza paszcza, za nim mur - kark potwora. Dalej wieża, okrągła 

i wysoka - smocza noga, za nią grupa umocnionych budynków otoczona wysokim murem o 

kolczastej   balustradzie,   wijącym   się   nad   krawędzią   klifu   niczym   potężny   ogon   owinięty 

wokół zadu. Brązowy kamień, pociemniały przez wieki, tylko wzmagał to złudzenie. Rose 

gapiła się z otwartymi ustami.

-   To   tylko   wygląda   tak   surowo   -   poinformował   ją   Declan.   -   Wnętrza   są   bardzo 

otwarte. Księżna Południowych Prowincji lubi naturalne światło i przejrzyste zasłony.  To 

potrwa   tylko   chwilę,   obiecuję.   Wejdziemy,   zdam   raport   księciu   i   ruszymy   do   Twierdzy 

Camarine. Będziemy w domu jutro przed wieczorem.

Rose   drgnęła   niespokojnie,   starając   się   pozbyć   napięcia,   które   osiadło   jej   na 

ramionach i między łopatkami. Jej koń, mniejsza wersja Mruka, wyczuł to natychmiast i 

zatańczył w miejscu. Declan kupił wierzchowce w tym pierwszym miasteczku, teraz każdy 

miał swojego. Chłopcy też. George jechał, jakby urodził się w siodle, z elegancją i swobodą 

niemal jak Declan. Jack trzymał się zwierzęcia kurczowo, wbijając w nie pazury przy każdym 

wyboju, aż w końcu i on, i jego koń rzucali się przed siebie w ślepej panice.

background image

Droga   przez   Adrianglię   trwała   jakiś   tydzień.   Po   pierwszym   dniu   ona   i   chłopcy 

skończyli z obolałymi udami, więc potem już się nie spieszyli. Dziwoziemia była prawdziwie 

dziwnym światem, pięknym i czystym w jednym miejscu, ponurym w innym. Tu i ówdzie 

krajobraz znaczyły ruiny - blizny po dawnych wojnach. Rose przygotowywała się na to, że 

nie polubi tego świata, ale niemal natychmiast poczuła się tu jak w domu. Zachwycało ją to 

miejsce, z barwnymi łatami lasów, bezkonnymi powozami, dziećmi bawiącymi się magią na 

poboczach drogi.

Za   to   status   Declana   kompletnie   ją   ogłuszył.   Wiedziała,   że   był   szeryfem,   ale   nie 

zdawała sobie sprawy, co to znaczy. Ludzie im się kłaniali. Kiedy tylko zatrzymywali się w 

jakimś mieście, Declan otrzymywał raporty, zazwyczaj składane przez dowódcę miejscowej 

milicji. Każdy postój oznaczał pracę. Kiedy po raz pierwszy ktoś nazwał Rose „moja pani”, 

nawet   nie   zareagowała.   Starała   się   ze   wszystkich   sił   nie   przynieść   Declanowi   wstydu. 

Niestety,   była   boleśnie   świadoma   tego,   że   jej   starania   nie   zdadzą   się   na   nic,   gdy   tylko 

znajdzie się wśród szlachty.

A   teraz   miała   stanąć   twarzą   w   twarz   z   Księciem   Południowych   Prowincji. 

Człowiekiem, który był zwierzchnikiem Declana. Człowiekiem, na którym musiała zrobić 

dobre  wrażenie,   lepsze  nawet  niż  na  przyszłych   teściach.   Wciąż   miała   na sobie  jeansy i 

koszulkę. Jej włosy nadal były obsmyczoną strzechą. W żadnym razie nie była wyrafinowana. 

Była Rose. A Declan miał zamiar zawlec ją do tego zamku.

Ruszyli w górę zbocza. To nie skończy się dobrze.

Przejechali pod uniesioną kratą bramy. Declan tylko skinął głową strażnikom w szaro-

niebieskich uniformach. Wszyscy zgięli się w ukłonie. Zeskoczył z konia i pomógł jej stanąć 

na ziemi. Dzieciaki też zsiadły i Declan poprowadził ich w stronę wejścia.

- Może my zostaniemy tutaj? - powstrzymała go Rose. - Moglibyśmy zaczekać na 

ciebie.

- „Drogi Declanie, gdzie twoja narzeczona?” „Och, Wasza Wysokość, zostawiłem ją 

na podwórku”. - Declan potrząsnął głową. - Nie ma mowy.

Ujął ją delikatnie za rękę, ale nie miała najmniejszych wątpliwości, że nie byłaby w 

stanie   się   uwolnić.   Razem   weszli   do   środka.   Przed   nimi   rozpościerało   się   przestronne 

pomieszczenie,   kończące   się   schodami   prowadzącymi   w   górę.   Po   obu   stronach   klatki 

schodowej   bliźniacze   łuki   otwierały   przejście   do   szerokiego   hallu.   Podłogę   stanowił 

wygładzony   przez   czas   kamień,   ściany   zdobiły   gobeliny,   w   ogromnych   donicach   rosły 

barwne kwiaty i niewielkie drzewka. Skąpany w świetle padającym z licznych okien, hall 

wyglądał nad wyraz radośnie i zapraszająco.

background image

Mężczyzna wyszedł im naprzeciw. Odziany w czarną skórę, włosy miał srebrzyste, a 

twarz ponurą. Sprawiał wrażenie, że mógłby zabić człowieka samym wzrokiem.

- Oczekuje ciebie, mój panie - powiedział.

Declan skinął głową i spojrzał na Rose.

- Poczekaj na mnie, proszę - powiedział. - Zaraz wrócę.

I pobiegł po schodach. Obcy mężczyzna poszedł za nim, a oni zostali sami.

George patrzył na swoje buty. Jack zerwał z pobliskiego drzewka listek i zaczął go żuć 

nerwowo.

- Nie rób tego - mruknęła.

W przejściu po prawej pojawiła się kobieta. Jack połknął listek.

Nie była młoda, za to wysoka i ciemnowłosa. Miała na sobie starą koszulę pomazaną 

rozmaitymi kolorami farby. Spojrzały na siebie z Rose.

- Kim jesteś? - zapytała kobieta. W jej oczach na moment pojawił się biały szron, 

który natychmiast rozpłynął się w ciemności źrenic.

O Boże. Błękitnokrwista.

- Jestem tu z Declanem - wyjaśniła Rose. - To moi bracia. Będziemy tu jedynie przez 

chwilę.

Kobieta zacisnęła na moment usta.

- Jesteś z Niepełni?

- Z Rubieży - poprawiła ją Rose ostrożnie.

- Potrafisz malować ściany?

Rose zamrugała zaskoczona.

- Owszem.

- A nie chciałabyś mi pomóc? Maluję już tak długo, że zaczęły boleć mnie plecy.

Na to była jedna odpowiedź.

- Bardzo chętnie.

Kobieta uśmiechnęła się. To był niezwykle ciepły uśmiech i Rose nieco się odprężyła.

- Chodź ze mną!

Poszły bocznym korytarzem, potem schodami w górę na drugie piętro, do pokoju z 

podłogą przykrytą materiałem. Pół ściany było kremowe, reszta stalowoszara.

- Myślę, że kremowy lepiej tu pasuje, a ty? - zapytała tamta.

- Wygląda jaśniej - zgodziła się Rose.

Kobieta podała jej wałek i kilka minut później już cała trójka Draytonów malowała 

pokój.

background image

- Kiedy się denerwuję, maluję ściany - wyznała błękitnokrwista. - Wymalowałam już 

cztery, właściwie to sześć, bo kilkakrotnie zmieniałam zdanie co do koloru. Twoi bracia są 

cudowni.

- Dziękuję... A skąd to zdenerwowanie? - zapytała Rose.

- Z powodu Declana oczywiście. Cały ten bałagan z Casshornem niemal wpędził mnie 

do grobu. Wiem już, że zwyciężyliśmy, ale bardzo bym chciała poznać szczegóły.

Rose zagryzła wargi.

- Nie wiem, czy wolno mi je wyjawiać.

Kobieta uśmiechnęła się ze zrozumieniem.

-   Znam   większość   historii:   Casshorn   ukradł   Księciu   Południowych   Prowincji 

urządzenie, które żywi się magią i produkuje ogary. Zabrał je przez granicę na Rubież. Declan 

wyruszył, by je odzyskać i ocalić Williama, który jakoś zdołał się w to wszystko wplątać. 

Więc jak to się skończyło?

- Declan rzucał rozbłyskiem i Rose prawie umarła, ponieważ rozbłysła, żeby zabić 

Casshorna, a nie miała już wcale magii, wtedy Declan rozbłysnął w Rose, żeby ją ocalić - 

streścił Jack.

- Jack! - warknęła Rose.

Oczy nieznajomej urosły.

- Naprawdę?

Jack skinął głową.

- Babcia mówiła, że krew płynęła Rose z ust i z oczu.

George poczęstował go sójką w bok.

- Zamknij się.

- Teraz to już muszę usłyszeć całą historię - naciskała ciemnowłosa.

- Wolałabym nie - broniła się Rose.

- Proszę. Nalegam.

Dwie ściany później znała już całą historię, choć Rose nie potrafiłaby powiedzieć, jak 

do tego doszło.

- Naprawdę każesz mu czekać miesiąc ze ślubem? - Kobieta śmiała się cicho.

- Chcę, żeby był pewien.

-   A  wiesz,   jak   długo   księżna   próbowała   go  wyswatać?   Jak   się  dowie,   że   znalazł 

przyszłą żonę, nie umkniesz.

- Miałam nadzieję jakoś uniknąć księżnej. Nic nie wiem o etykiecie, odpowiednich 

fryzurach i ubraniach. Miałam nadzieję nieco się podszkolić, zanim się spotkamy.  - Rose 

background image

zawahała   się   nagle.   -   Dlaczego   księżnę   tak   interesuje,   czy   Declan   jest   żonaty,   czy   nie? 

Znaczy, jego tytuł erla jest tylko grzecznościowy. Wiem, że książę zdaje się na nim polegać i 

że jest szeryfem, ale miałam nadzieję, że księżna nie będzie się interesowała.

Kobieta przestała malować.

- Ojej.

- Słucham?

-  Declan  ma   ten  irytujący   zwyczaj.   Nie  kłamie.  Zamiast   tego   pozwala,  by ludzie 

wyciągali błędne wnioski i nie próbuje ich sprostować.

- Dobrze go pani zna. - Rose się uśmiechnęła.

- Moja droga, w Adrianglii szlachcice, nazywamy ich parami, więc parowie mogą 

mieć   kilka   tytułów.   Książę   może   być   zarazem   erlem.   Albo   baronem.   Dziedzic   może 

odziedziczyć  tytuł  swego ojca dopiero wtedy,  gdy ten przechodzi w stan spoczynku albo 

umiera.   Do   tego   momentu   syn   powinien   ukończyć   swoją   służbę,   przejść   egzaminy   i 

przyjmuje drugi najwyższy tytuł przysługujący mu z uwagi na pochodzenie. Declan ma tytuł 

grzecznościowy, ponieważ mimo iż ukończył służbę i zdał testy, jego ojciec żyje i ma się 

dobrze. Declan jest synem Księcia Południowych Prowincji.

- O Boże. - Rose upuściła wałek.

- Spójrz na to od jaśniejszej strony: nie musisz już martwić się o stroje, fryzury i 

etykietę. Kiedy poślubisz erla Camarine, możesz pojawić się w towarzystwie ubrana w worek 

po ziemniakach i stanie się to najnowszą modą.

-   Więc   Casshorn   był   wujem   Declana?   -   zapytała   Rose.   Może   jednak   coś   źle 

zrozumiała...

- Tak. I zawsze nienawidził Declana i Maud, jego siostry. Widzisz, matka obecnej 

księżnej urodziła się w Niepełni. Dlatego Declan może podróżować między światami. Jest, 

można powiedzieć, mieszanej krwi. Casshorn nie mógł znieść księżnej. Nikt dokładnie nie 

wie dlaczego, więc on...

Usłyszały zbliżające się kroki.

- Mamo? - rozległ się głos Declana, który chwilę później wsadził głowę w drzwi. - 

Mamo, widziałaś może...

Zobaczył Rose i gwałtownie zamknął usta.

- Widziałam i popieram! - odpowiedziała radośnie kobieta.

- Mamo? - Rose gapiła się na nią ogłuszona.

Kobieta zmarszczyła lekko brwi.

- Prawdopodobnie powinnam wspomnieć: ten irytujący zwyczaj pozwalania ludziom, 

background image

by dochodzili do błędnych wniosków... Ma to po mnie.

Mina Declana była lodowata.

- Nie mogłaś zostawić jej w spokoju?

- Nie, nie mogłam. Ale już ją pokochałam z całego serca - odpowiedziała księżna. - I 

nie martw się o ten miesiąc oczekiwania. Tyle mi zajmie zorganizowanie wesela.

Rose już tylko patrzyła  na nich oniemiała. W drzwiach ukazała się starsza wersja 

Declana.

- Gdzieś zapodzialiśmy pannę młodą... O, jesteś. - Wszedł do pokoju.

A   za   nim   jeszcze   starszy   mężczyzna.   Wychudzony   i   odziany   w   ciemne   fiolety. 

Zobaczył Rose i stwierdził:

- Ależ ona śliczna. - Zerknął na chłopców. - Który z was jest nekromantą?

Zza ich pleców rozległ się młody kobiecy głos:

- Wpuście mnie. Jestem jego siostrą, do cholery!

Rose cofnęła się i oparła o świeżo malowaną ścianę... Byli zbyt duzi, zbyt głośni, zbyt 

pełni magii. Jack syczał.

Declan zrobił krok do przodu, pchnął dwuskrzydłowe drzwi, wziął Rose za rękę i 

wyciągnął ją na szeroki balkon.

-   Widzieliście   to?   -   krzyknęła   księżna.   -   On   ją   ratuje   przed   nami.   Ten   ślub   się 

odbędzie!

-   Przepraszam.   Są   po   prostu   podekscytowani.   -   Declan   poprowadził   ją   na   koniec 

balkonu.

- Znów mnie okłamałeś.

- Nie. Tylko nie powiedziałem ci całej prawdy.

Potrząsnęła głową.

- Książę?

- Nie prędzej niż za jakieś dwadzieścia lat.

- Boże, twoja matka ma mnie pewnie za kompletną idiotkę.

- Lubi cię. I chłopców też lubi. Rose, wciąż jestem sobą. Czy to naprawdę ważne, czy 

jestem księciem,  czy nie? Gdybym  nie miał tytułu, już byś za mnie  wyszła.  Zapomnij o 

zamku. Zapomnij o rodzinie.

Jeden ze starszych mężczyzn wychylił się przez drzwi.

- Chcę tylko zobaczyć  potrójny Łuk Atamana - zawołał. - Potem zostawię was w 

spokoju.

- Kocham cię. Wyjdź za mnie - powiedział Declan.

background image

Jego oczy były zielone jak źdźbła trawy.

Zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go, a potrójny łuk zawirował wokół nich. 

Mężczyzna w drzwiach zaklął siarczyście.

Declan uśmiechnął się szeroko. Rose też.

- Powiedz „tak”.

- Tak - powiedziała. - Ale nie przed upływem miesiąca!


Document Outline