DAY LECLAIRE
Królewski prezent
PROLOG
Pa
łac króla Hakema bin Abdul Haidara, królestwo
Rahmanu
- Zara, jak mi
ło cię widzieć! Bardzo się cieszę, naprawdę
ogromnie się cieszę, że już teraz do nas przyjechałaś! -
wykrzyknęła Rasha.
Po czym, mimo ju
ż bardzo mocno zaawansowanej ciąży,
dość szybkim, energicznym krokiem podeszła do przybyłej i
wyciągnęła na powitanie obydwie ręce.
- Wcale nie byli
śmy z mężem pewni, czy twój ojciec
pozwoli ci przyjechać do pałacu jeszcze przed ceremonią
zaślubin - dodała z ujmującym uśmiechem.
Zara usilnie stara
ła się opanować emocje, tak właśnie, jak
uczono ją w domu od dziecka. Powinna reagować
powściągliwie, jak najspokojniej.
- A ja nie mia
łam pewności, czy będę tu, w pałacu, mile
widziana... tak wcześnie - powiedziała cichym głosem.
- Król Hakem, mój
mąż... - Rasha przerwała w pół zdania,
ponieważ wargi zaczęły jej nagle drżeć ze zdenerwowania i
głos zaczął się załamywać.
- Tak? - rzuci
ła dla zachęty Zara, chcąc jednak poznać
opinię monarchy.
- M
ój mąż, król Hakem bin Abdul Haidar... i ja,
oczywiście również... - odezwała się Rasha po dłuższej chwili
pełnego napięcia milczenia, kiedy już opanowała się na tyle,
by kontynuować - jesteśmy naprawdę zadowoleni, że już
przyjechałaś.
- Dzi
ękuję. Najserdeczniej dziękuję. To z waszej strony
bardzo miłe... - stwierdziła Zara i dyplomatycznie zawiesiła
głos. Po czym dokończyła rozpoczęte zdanie, ale już tylko w
myślach, na własny użytek: Chociaż, według mnie, raczej
mało prawdopodobne.
- Kr
ól Hakem, mój mąż, chciałby cię teraz zobaczyć -
oznajmiła Rasha.
- Jestem gotowa.
Zara wypowiedzia
ła te słowa, szczerze dziwiąc się sobie,
że aż tak zręcznie potrafi kłamać. Wcale bowiem nie była
gotowa na to spotkanie, nie chciała go, niczego nie pragnęła
bardziej, jak tego, by nigdy do nieg
o nie doszło!
Nie mia
ła jednak wyboru.
Nie mog
ła, nie miała prawa sprzeciwić się żądaniu króla
Hakema bin Abdul Haidara. Nikt w Rahmanie nie miał
takiego prawa, a już zwłaszcza młoda, dwudziestoletnia
kobieta w jej sytuacji -
zupełnie pozbawiona możliwości
decydowania o swoim losie. Dlatego, nawet wbrew sobie,
musiała wyrazić gotowość.
- Chod
źmy więc, nie zwlekajmy już dłużej, zaprowadzę
cię do komnaty króla - cicho rzekła Rasha.
Opu
ściły pomieszczenie rozświetlone przez promienie
słońca, swobodnie wpadające przez szereg przesłoniętych
jedynie muślinowymi firankami okien, i ruszyły długim, dość
mrocznym korytarzem w głąb pałacu.
Sz
ły raczej wolno, pewnie ze względu na zaawansowaną
ciążę królewskiej małżonki, a być może i dlatego, by zyskać
na czasie i maksy
malnie opóźnić nieunikniony moment
spotkania nowo przybyłej z oczekującym na nią Hakemem bin
Abdul Haidarem.
- Jak
że się miewa ostatnio twoja rodzina? - spytała Rasha
po drodze.
- Dzi
ękuję, mój ojciec i moi bracia miewają się ostatnio
całkiem dobrze - odpowiedziała Zara, posługując się
zdawkową, grzecznościową formułką.
- By
ło nam ogromnie przykro usłyszeć o przedwczesnej
śmierci twojej matki - stwierdziła Rasha z głębokim
westchnieniem.
Nawet w to nie w
ątpię, pomyślała z goryczą i bolesną
rezygnacją Zara. Gdyby mama żyła, wszystko z pewnością
potoczyłoby się inaczej, zupełnie inaczej, bo przecież mama
na pewno powstrzymałaby mojego ojczyma przed podjęciem
tej bezsensownej decyzji. A tak, po jej śmierci, ojczym, Kadar
bin Abu Salman, zdecydował się złożyć mnie jako ofiarę na
ołtarzu swoich politycznych ambicji.
- By
ło nam niesamowicie przykro. Naprawdę! -
powtórzyła Rasha, przerywając przedłużające się kłopotliwe
milczenie.
- Bardzo mi mojej mamy brakuje - odezwa
ła się
zdławionym głosem Zara. - Odkąd moja najbliższa rodzina
jest niepełna...
- Teraz ju
ż my, to znaczy mój mąż i ja, będziemy twoją
najbliższą rodziną - stwierdziła zdecydowanie Rasha, nie
pozwalając jej dokończyć zdania.
Nie bardzo wiedz
ąc, co powiedzieć na te kategoryczne
słowa królewskiej małżonki, Zara na wszelki wypadek
zachowała milczenie i nie wyraziła opinii na temat swojego
przymusowego wejścia w koligacje z rodziną Hakema bin
Abdul Haidara. Spojrzała tylko z ukosa na idącą obok niej
Rashę.
Oto kobieta prawdziwie pi
ęk na i w p ełnym teg o słowa
znaczeniu ponętna! - pomyślała. Zmysłowe wydatne usta,
duże migdałowe oczy, kruczoczarne gęste włosy, cudowna
złotooliwkowa karnacja i kuszące, zaokrąglone kształty,
jakich ja nie mam i nigdy w życiu nie będę miała.
Z faktu,
że jej typ urody zdecydowanie odbiega od ideału
uznawanego w Rahmanie, zdała sobie sprawę już w wieku
dwunastu lat. Wtedy była smukłą, zielonooką i złotowłosą
dziewczynką. Nie przejmowała się tym jednak dotychczas ani
trochę, bo ze swego wyglądu miała ten jeden przynajmniej
pożytek, że nie odpowiadała kolejnym mężczyznom, którym
ojczym, Kadar bin Abu Salman, był skłonny oddać ją za żonę.
My
ślała, że już zawsze tak będzie.
Uwa
żała, że na jej szczęście nigdy nie będzie odpowiadała
żadnemu rahmańskiemu mężczyźnie, za którego ojciec zechce
j
ą wydać, a którego ona nie ma najmniejszej ochoty poślubić!
Aż do chwili gdy...
- M
ój mąż, król Hakem bin Abdul Haidar, czeka na nas w
swoich apartamentach -
odezwała się Rasha, przerywając
milczenie. -
Wybieramy właśnie prezent urodzinowy dla jego
kuzyna, szejka.
- Prezent dla szejka - powt
órzyła machinalnie Zara,
wyrwana przez królewską małżonkę z dość głębokiego
zamyślenia.
- Tak, dla szejka Malika Haidara, bliskiego kuzyna
mojego m
ęża. Ty go chyba nie pamiętasz z dawnych lat,
prawda? -
zapytała Rasha.
Zara w istocie nie pami
ętała szejka Malika, niemniej
jednak doskonałe wiedziała o jego istnieniu. Często słyszała w
swoim rodzinnym domu, jak mówiono o nim, że jest
pozbawionym honoru człowiekiem, złym księciem, który chce
zniszczyć królestwo Rahmanu, a także zrujnować jej ojczyma
Kadara bin Abu Salmana i wszystkie jego dzieci, cały ród. Z
powtarzanych konspiracyjnym szeptem opowieści wiedziała,
że jest bezwzględnym, cynicznym mordercą i w ogóle
prawdziwym nieszczęściem całego królestwa.
- Szejk Malik Haidar, kuzyn kr
óla Hakema, był chyba
niegdyś pretendentem do rahmańskiego tronu, czy tak? -
rzuciła ostrożnie, nie chcąc niepotrzebnie ujawniać niczego
więcej ze swej wiedzy o szejku Maliku.
- Owszem. Jako ksi
ążę krwi, pierworodny syn i jedyny
męski potomek poprzedniego króla, był po przedwczesnej
śmierci swego ojca pierwszym w kolejności pretendentem
- u
ściśliła Rasha. - Na szczęście jednak dobrowolnie
zrezygnował z ubiegania się o tron.
- Na szcz
ęście zrezygnował. - Zara znowu machinalnie
powtórz
yła słowa swojej rozmówczyni.
- Tak, na szcz
ęście dla mnie, bo gdyby nie zrezygnował,
to byłabym teraz jego żoną, a nie żoną Hakema - wyjaśniła
Rasha. -
A zupełnie nie potrafię sobie wyobrazić, że
mogłabym być żoną kogokolwiek innego niż Hakem.
Jakiegokol
wiek innego mężczyzny - dodała.
Szcz
ęśliwa z niej kobieta, skoro prawdziwie kocha
mężczyznę, za którego wydano ją za mąż, a nawet wręcz go
uwielbia! -
pomyślała Zara z odrobiną rozżalenia i trudnej do
stłumienia zazdrości. Po czym, przypomniawszy sobie raz
jeszcze wszystkie straszliwe opowieści o złym szejku,
zasłyszane w rodzinnym domu, zapytała tyleż zdziwiona, co
strwożona:
- Dlaczego tw
ój mąż wysyła Malikowi prezenty? Rasha
uśmiechnęła się pobłażliwie.
- Nie powinna
ś bezkrytycznie wierzyć we wszystko, co
być może mówiono ci na jego temat - stwierdziła.
- Nie zapominaj,
że król Hakem i szejk Malik, jako
najbliżsi kuzyni, pozostają w dobrych, prawdziwie braterskich
stosunkach.
- My
ślałam, że szejk Malik wyemigrował za granicę i na
zawsze opuścił kraj - odezwała się Zara.
- Owszem.
Żeby zapewnić krajowi pokój, a ludziom
bezpieczeństwo i pomyślność, szejk Malik dobrowolnie
zrezygnowa
ł z królewskiego tronu i przeniósł się na stałe do
Stanów Zjednoczonych. Król Hakem dość często go tam
odwiedza.
- Doprawdy? - rzuci
ła ze zdziwieniem Zara.
Nie zdo
łała jednak powiedzieć już nic więcej, ponieważ
akurat w tym momencie znalazły się przed masywnymi
ozdobnymi drzwiami. Rasha gestem dłoni, pełnym
prawdziwie królewskiej godności, nakazała jej otworzyć. Zara
posłusznie nacisnęła złotą, misternie rzeźbioną klamkę.
Nieśmiało, ostrożnie uchyliwszy odrzwia, przepuściła Rashę
przodem, po czym wsunęła się za nią do środka.
Znalaz
ły się w obszernej pałacowej komnacie, bez
porównania większej niż ta, w której się wcześniej spotkały,
ale równie jasnej, przesyconej słońcem.
Kr
ól Hakem bin Abdul Haidar siedział w ustawionym na
środku komnaty fotelu i w skupieniu przyglądał się sześciu
młodym, urodziwym kobietom, stojącym przed nim w
karnym, nieruchomym szeregu.
Rasha podesz
ła do niego i odezwała się półgłosem:
- Ona ju
ż tu jest.
Zara zatrzyma
ła się tuż przy drzwiach i tak, jak ją uczono
w domu, natychmiast uklękła z pochyloną nisko głową i
wzrokiem wbitym w marmurową posadzkę. Nie widziała
więc, tylko po trosze słyszała, a po trosze domyślała się, że
król Hakem bin Abdul Haidar wstaje z fotela i krocząc bez
pośpiechu, z prawdziwie monarszą godnością, podchodzi do
niej.
- Powsta
ń, Zaro! - rozkazał, zatrzymawszy się w
niewielkiej odleg
łości, na tyle blisko, że widziała już czubki
jego butów.
Pos
łusznie podniosła się z klęczek.
- Ods
łoń oblicze! - polecił. - Czy nie powiadomiono jej
jeszcze do tej pory -
zwrócił się z zapytaniem do żony - że nie
wymagam od kobiet noszenia kwefu i zasłaniania twarzy tu, w
murach mojego pałacu?
- Ona nosi kwef, bo Kadar bin Abu Salman, jej ojciec,
tego od niej wymaga - wyja
śniła Rasha. - Jest bardzo surowy i
rygorystycznie przestrzega tradycji -
dodała.
- Rozumiem - mrukn
ął Hakem, kiwając głową. I zaczął
uważnie przyglądać się Zarze, która zdążyła już odrzucić do
tyłu gęsty czarny woal, jeszcze przed chwilą całkowicie
przesłaniający jej twarz.
Mia
ła jasną, a nawet bardzo jasną, alabastrową cerę, duże
zielone oczy i dość długie, lekko kręcone złociste włosy.
Ponieważ w pustynnym królestwie Rahmanu panował
zastarzały przesąd, że wszystkie blondynki są z natury skłonne
do niezbyt moralnego prowadzenia się, te złociste pukle w
większym jeszcze stopniu niż smukła, dziewczęco wiotka
sylwetka, chroniły ją przed niechcianym zamążpójściem. To
znaczy - do tej po
ry ją chroniły.
- Zara, czy ty zgodzi
łaś się na to małżeństwo? - zapytał
król.
- Czcigodny panie! M
ój ojczym wyjaśnił mi, że
powinnam się zgodzić z radością i wdzięcznością - odparta
dyplomatycznie.
- A co do twoich pragnie
ń?
- Moi najbli
żsi, ojczym i przyrodni bracia, pragną dla
mnie prawdziwego szczęścia, czcigodny panie. Mam już
skończone dwadzieścia lat, moja matka nie żyje od roku. To
małżeństwo jest dla mnie uśmiechem losu i zaszczytem,
jakiego absolutnie nie wolno mi odrzucić. Jest to pogląd całej
mojej rodziny, to znaczy ojczyma i pięciu przyrodnich braci -
dodała gwoli uściślenia.
Kr
ól Hakem ponownie pokiwał głową.
- A co dzieje si
ę z twoją amerykańską rodziną, Zaro? -
zainteresował się nieoczekiwanie. - Kogo masz w Stanach
Zjednoczonych ze str
ony zmarłego ojca?
- Z tego, co wiem od mojej zmar
łej matki, czcigodny
panie, mam tam tylko jego ciotkę, która zresztą być może już
nie żyje - odpowiedziała.
- A ze strony matki?
- Mam babk
ę, która nie chciała znać mojej matki od
chwili jej ślubu z Kadarem i zerwała z nią wszelkie kontakty.
Kr
ól Hakem w zamyśleniu pokiwał głową po raz trzeci.
- Co b
ędzie, jeżeli ją odeślę? - zwrócił się po chwili
milczenia z pytaniem do żony.
- Kadar bin Abu Salman poczyta to sobie za
śmiertelną
obrazę - odparła bez zastanowienia Rasha.
- I ze z
łości wyda mnie za swojego owdowiałego wuja,
czcigodny panie -
wtrąciła Zara, nie zdoławszy się opanować i
zachować milczenia. - Za swego owdowiałego
siedemdziesięcioletniego wuja!
Kr
ól Hakem bin Abdul Haidar pokiwał ze zrozumieniem
głową i uśmiechnął się dobrotliwie.
- A ty nie chcesz by
ć żoną starca? - zapytał.
- Nie chc
ę, czcigodny panie - odpowiedziała Zara.
- Ju
ż wolisz być drugą żoną króla, chociaż on wcale jej
nie potrzebuje, bo z całego serca kocha swoją pierwszą żonę?
-
Hakem postawił kolejne pytanie, spoglądając przy tym z
ogromną czułością i bezgraniczną miłością na Rashę.
- Z dwojga z
łego już wolę! - szepnęła Zara.
I uzmys
łowiwszy sobie, niestety poniewczasie, że
popełniła niewybaczalną gafę, padła znowu na kolana, aby
pokorną postawą złagodzić, na ile tylko to będzie możliwe,
słuszny królewski gniew.
W pe
łnej napięcia ciszy, jaka zapanowała w komnacie,
poszczególne sekundy zdawały się ciągnąć niczym godziny.
Nieskończenie długo czekała więc wylękniona Zara na reakcję
króla Hakema, spodziewając się, że na jej pochyloną nisko
głowę spadną lada moment prawdziwe gromy. Ostatecznie
doczekała się jednak tylko... gromkiego śmiechu!
- Jak widz
ę i słyszę, niesamowicie rezolutna z ciebie
dziewczyna! Umiesz dokonać właściwego wyboru z dwu
możliwości - stwierdził rozbawiony król. - Dlatego wstań
teraz...
Zara pos
łusznie podniosła się z klęczek.
- ...i spr
óbuj rozwiązać nieco trudniejsze zadanie,
dokonując właściwego wyboru spośród aż sześciu możliwości
-
dokończył przerwane zdanie Hakem.
- To znaczy, czcigodny panie? - Speszona Zara, mimo
wrodzonej bystro
ści umysłu, nie zdołała samodzielnie
rozszyfrować królewskich oczekiwań.
- To znaczy pom
óż mi wyszukać pośród zgromadzonych
tu sześciu kobiet - król wskazał na nieruchomy szereg
orientalnych piękności - tę najodpowiedniejszą dla mego
kuzyna, szejka Malika Haidara, jako prezent z okazji jego
przypadających już niebawem okrągłych trzydziestych
urodzin.
- Zamierzasz wys
łać swemu kuzynowi w urodzinowym
prezencie kobietę, czcigodny panie? - zdumiała się Zara.
- Z innych d
óbr tego świata ma on już chyba wszystko -
rzekł filozoficznym tonem król Hakem. - A że tam, na
obczyźnie, w dalekiej Ameryce, w Kalifornii, z pewnością
czuje się trochę samotny, powinien się ucieszyć z towarzystwa
urodziwej kobiety, pochodzącej na dodatek z jego rodzinnego
kraju i posługującej się jego ojczystą mową, a nie tylko
językiem angielskim.
- Ale czy ona, czcigodny panie... ta kobieta, kt
órą
ewentualnie wybiorę... czy ona również będzie się cieszyła z
wyjazdu z rodzinnego kraju do dalekiej i obcej Ameryki? I jak
ona będzie się czuła w roli prezentu dla szejka, którego nawet
nie zna? -
Zara wciąż była pełna wątpliwości.
- Wszystkie te pi
ękne i mimo młodego wieku już
doświadczone w miłosnym kunszcie kobiety zgło siły się d o
pałacu dobrowolnie, odpowiadając na mój apel. Sądzę, że
poczytują sobie za honor możliwość ukojenia tęsknoty
królewskiego kuzyna -
wyjaśnił Hakem. - Szejka Malika
wprawdzie nie znają i nigdy nie widziały go na oczy, niemniej
jednak wiedzą doskonale ze słyszenia, że jest on wyjątkowo
przystojnym mężczyzną.
- A ja s
łyszałam... - nieopatrznie odezwała się Zara,
natychmiast jednak speszona umilkła.
Kr
ól Hakem bin Abdul Haidar zmarszczył czoło,
nastroszył groźnie brwi i zmierzył ją przenikliwym
spojrzeniem czarnych, roziskrzonych oczu.
- Domy
ślam się, Zaro, co mogłaś słyszeć w domu swego
ojczyma Kadara bin Abu Salmana na temat szejka Malika
Haidara, mojego najbliższego kuzyna - stwierdził.
- Tutaj, w pa
łacu Haidar, gdzie jako książę krwi przyszedł
na świat i mieszkał przez pierwszych dwadzieścia lat swojego
życia, aż do chwili wyjazdu do Ameryki, radzę ci jednak
zapomnieć o wszystkich tych złośliwych pomówieniach i
wierutnych kłamstwach. Czy wyraziłem się dość jasno?
- Tak, czcigodny panie - potwierdzi
ła skwapliwie.
- No wi
ęc nie ociągaj się już dłużej, tylko wybieraj! -
rozkaza
ł król. - Jedną z tych sześciu urodziwych niewiast, jako
prezent dla szejka!
Zara post
ąpiła kilkanaście kroków i stanęła naprzeciwko
szeregu atrakcyjnych rahmańskich kobiet, oczekujących w
bezruchu na jej decyzję. Król Hakem bin Abdul Haidar
wymienił kolejno ich imiona, a ona po krótkim namyśle
wskazała - rozmyślnie wskazała - na tę najmłodszą i
najszczuplejszą, imieniem Matana. Wskazała na tę kobietę
zatem, która najba
rdziej była do niej podobna, przynajmniej
jeżeli chodzi o sylwetkę.
Niespodziewanie przysz
ło jej bowiem do głowy, że z dwu
możliwości można niekiedy wybrać... tę trzecią! A z sześciu
kobiet, gotowych odegrać rolę urodzinowego prezentu dla
szejka -
tę siódmą.
ROZDZIA
Ł PIERWSZY
San Francisco, Kalifornia
- Dzi
ękujemy ci, że zechciałeś nas przyjąć, czcigodny
książę.
Dwaj smagli, czarnoocy i czarnow
łosi mężczyźni, ubrani
w tradycyjne szaty królestwa Rahmanu -
długie do ziemi luźne
białe koszule i białe turbany, haftowane złotem na znak, że
noszący je przynależą do królewskiego dworu - wsunęli się do
gabinetu i zatrzymawszy się tuż przy drzwiach, równocześnie,
jak na dany znak, pokłonili się w pas.
- B
ądź pozdrowiony, czcigodny książę - wypowiedział w
rahmańskim języku powitalną formułę pierwszy z nich, nieco
wyższy i tęższy
A drugi, drobniejszy i s
ądząc z powierzchowności, trochę
młodszy, uzupełnił powitanie prezentacją:
- Ja jestem Ali, a to D
żamil, do twoich usług, czcigodny
książę. Jesteśmy wysłannikami króla Hakema.
Szejk Malik Haidar, przystojny m
ężczyzna o typowo
orientalnej urodzie, a zatem, podobnie jak obydwaj przybysze,
smagły, czarnowłosy i czarnooki - ubrany jednak nie w
rahma
ńską szatę, tylko w klasyczny garnitur amerykańskiego
biznesmena -
skinął głową w odpowiedzi na ich głęboki
ukłon. Po czym uniósł się zza biurka i odezwał się
uprzejmym, ale naznaczonym pewną rezerwą tonem, jakim
zapewne zazwyczaj prowadził wstępne rozmowy o interesach:
- Mi
ło was widzieć, Ali i Dżamilu. Z czym do mnie
przybywacie?
- Ze specjaln
ą przesyłką od jego królewskiej wysokości
Hakema bin Abdul Haidara -
odpowiedział Ali.
- To znaczy z prezentem urodzinowym dla ciebie,
czcigodny ksi
ążę, od króla Rahmanu - uściślił Dżamil.
Szejk Malik u
śmiechnął się z zadumą.
Kuzyn Hakem, na rzecz kt
órego przed dziesięciu laty
dobrowolnie zrzekł się tronu, przysyłał mu corocznie w
dowód wdzięcznej pamięci o tym wielkodusznym geście jakiś
cenny, ale całkowicie nieprzydatny podarunek. Na przykład
kosztowny klejnot, którym jako pan Haidar,
amerykański
biznesmen, nigdy potem nie miał okazji się przyozdabiać.
Albo orientalne dzieło sztuki, którego nigdy potem nie
eksponował ani w swoim śródmiejskim biurze, ani w
położonej na przedmieściach San Francisco prywatnej
rezydencji. Nie chciał, by budziło w nim bolesną tęsknotę za
utraconą bezpowrotnie ojczyzną.
- Jaki
ż to prezent? - zapytał, nie tyle z zaciekawienia
przesyłką, ile przez kurtuazję dla ofiarodawcy i jego
niezwykle przejętych swoją rolą wysłanników, przybyłych z
urodzinowym podarunkiem
z drugiego końca świata.
- Je
śli pozwolisz, czcigodny książę, to zamiast
odpowiadać na to pytanie, za chwilę go tutaj przyniesiemy i
zaprezentujemy
jako
niespodziankę,
zgodnie
ze
szczegółowymi instrukcjami przekazanymi nam przez jego
królewską wysokość Hakema bin Abdul Haidara - odezwał się
Ali.
- Prezent jest do
ść pokaźny, czcigodny książę, więc nie
chcieliśmy wchodzić z nim do biura bez twojego uprzedniego
zezwolenia i zostawiliśmy go w wynajętym samochodzie
bagażowym, który stoi na parkingu przed budynkiem - dodał
gwoli dokładniejszego wyjaśnienia Dżamil.
Szejk Malik roze
śmiał się.
- Gdybym nawet wcze
śniej nie był zainteresowany tym
królewskim prezentem, to w tej chwili już na pewno nie
zdołałbym poskromić ciekawości - stwierdził. - Dlatego idźcie
i ja
k najprędzej wracajcie!
Ali i D
żamil ponownie się pokłonili, po czym wyszli, a
właściwie wybiegli z gabinetu pośpiesznym truchcikiem.
Szejk Malik ruszył za nimi, dotarł jednak tylko do otwartych
drzwi, w których się zatrzymał, by polecić urzędującej w
przy
ległym frontowym pokoju sekretarce:
- Prosz
ę nie przełączać do mnie przez najbliższą godzinę
żadnych telefonów, Alice. A kiedy znów zjawią się ci dwaj
dżentelmeni z Rahmanu, proszę podać do mojego gabinetu
trzy kawy.
D
żentelmeni zjawili się niebawem, z wyraźnie widocznym
wysiłkiem dźwigając na ramionach zwinięty luźno w gruby
rulon dywan. Z komicznie tajemniczymi minami po
łożyli go
na podłodze pośrodku gabinetu i powoli zaczęli rozwijać.
Oczom ksi
ęcia najpierw ukazał się misterny orientalny
wzór wielobarwnego kobierca, pracowicie utkany przez
najznakomitszych rahmańskich mistrzów, a na koniec...
rahmańska kobieta spowita w powłóczystą szatę, osłaniającą
ją od stóp po sam czubek głowy, łącznie z twarzą!
Uwolniona z rulonu kobieta natychmiast zerwa
ła się na
równe nogi.
- Ci dwaj dranie nie uprzedzili mnie,
że będę tak
zapakowana! -
jęknęła. - O mało się n ie u d usiłam w tym
nagrzanym samochodzie, zawinięta w tę przeklętą wełnę!
Otrz
ąsnęła się, chcąc jakoś uporządkować na sobie zmiętą
w czasie nietypowego transp
ortu szatę z cieniutkiej
bawełnianej tkaniny. Tkanina owa - rodzaj muślinu - była
czarna i całkiem przezroczysta. Osłaniała więc ciało kobiety
na tyle tylko, by jeszcze bardziej pobudzić pożądliwe
zainteresowanie każdego patrzącego na nią mężczyzny.
Zaskoczony niezwyk
łym prezentem szejk Malik musiał
zrobić z wrażenia trudną do jednoznacznego zinterpretowania
minę, bo Ali, zerknąwszy ostrożnie w jego stronę, spytał z
obawą:
- Czy
żbyś nie był, czcigodny książę, zadowolony z
urodzinowego podarunku od jego kró
lewskiej wysokości
Hakema bin Abdul Haidara?
A D
żamil, nie czekając na odpowiedź, dodał szybko:
- Je
śliby tak było, czcigodny książę, to zostaliśmy
upowa
żnieni przez króla Hakema do odwiezienia tego
podarunku... to znaczy tej kobiety, oczywiście już bez
kobierca... z powrotem do Rahmanu.
- Ale
ż, nie ma mowy! - wykrzyknął energicznie szejk,
opanowawszy się błyskawicznie i odzyskawszy dawny
kontenans. -
Złóżcie królowi Hakemowi moje stokrotne
podziękowanie za jego niezwykłą hojność, a prezent
zostawcie w spokoju.
Ali i D
żamil skłonili się, potwierdzając w ten sposób bez
słów, że książęca wola zostanie przez nich w całej
rozciągłości spełniona.
Kobieta w czerni r
ównież pochyliła się w ukłonie. I akurat
w momencie, gdy cała egzotyczna trójka gięła się czołobitnie
przed szejkiem, do gabinetu wkroczyła sekretarka z kawą. Nie
bardzo pojmując, w jaki to magiczny sposób z trzech
obecnych dotychczas w gabinecie osób zrobiły się nagle
cztery, w tym jedna płci żeńskiej, wykrztusiła:
- Czy mam... poda
ć... jeszcze jedną... dodatkową
filiżankę, panie Haidar?
- Dzi
ękuję, Alice, nie trzeba - odparł łagodnym tonem
szejk Malik. -
Proszę raczej zaprowadzić tych dwu
dżentelmenów - wskazał na Alego i Dżamila - do sali
konferencyjnej i tam w moim zastępstwie wypić z nimi kawę,
k
tórą pani przygotowała.
- Rozumiem, panie Haidar.
- A mnie prosz
ę zostawić sam na sam z tą młodą osobą,
która przybyła z Rahmanu w tym oto „latającym dywanie". -
Wskaza
ł z lekkim uśmiechem na efektowny wielobarwny
kobierzec. -
Ta młoda kobieta przybyła do San Francisco aż z
Rahmanu jako mój prezent urodzinowy od mego kuzyna,
króla Hakema bin Abdul Haidara -
dodał gwoli wyjaśnienia.
- Rozumiem, panie Haidar - powt
órzyła sekretarka,
kobieta dobrze już po pięćdziesiątce. - Wszystko rozumiem.
Wyraz jej twarzy
świadczył jednak o tym, że w istocie nie
rozumiała niczego, a co najwyżej przyznawała w duchu
swemu pracodawcy prawo do egzotycznych obyczajów. Tak
czy inaczej, zachowując profesjonalną powściągliwość, nie
próbowała jednak dowiedzieć się niczego poza tym, co szejk
sam zdecydował się jej wyjawić. I zgodnie z poleceniem
wyprowadziła z gabinetu Alego i Dżamila, zabierając tacę z
filiżankami i kawą i dokładnie zamykając za sobą drzwi.
Szejk Malik Haidar pozosta
ł sam n a sam ze sp o witą w
czerń kobietą.
- Podejd
ź bliżej - polecił jej, najpierw po angielsku, a
potem, na wypadek gdyby nie rozumiała tego języka, w
rodzimej mowie królestwa Rahmanu.
Pos
łusznie postąpiła kilka drobnych, trochę niepewnych
kroków w jego stronę.
- Ods
łoń twarz.
Kobieta westchn
ęła głęboko, jakby w obawie, że widok jej
oblicza może szejka zaskoczyć, a nawet wręcz zdeprymować,
po czym energicznym, po trosze desperackim gestem zrzuci
ła
gęsty czarny welon, osłaniający ją od czubka głowy po
ramiona.
Mia
ła świetliste zielone oczy i kruczoczarne włosy,
dziwnie kontrastujące z jasną, a nawet bardzo jasną,
alabastrową karnacją.
- Pochodzisz z Rahmanu? - zapyta
ł szejk, spoglądając na
nią przenikliwie spod lekko zmarszczonych brwi.
- Tak, czcigodny ksi
ążę, z Rahmanu. A dokładnie, z
południowej
prowincji
-
odpowiedziała,
wyraźnie
zdenerwowana.
- To znaczy stamt
ąd, gdzie wszechwładnie rządzi niejaki
Kadar bin Abu Salman?
Kiedy kobieta pochyli
ła się w niskim ukłonie, udzielając
w ten sposób bez słów potwierdzającej odpowiedzi na zadane
jej pytanie, sp
ostrzegawczy szejk zauważył, że jej
kruczoczarne pukle to... najzwyklejsza i to dość tandetna
peruka!
- Dlaczego kryjesz przede mn
ą swoje prawdziwe włosy,
kobieto? -
rzucił dość ostro.
- Bo moje prawdziwe w
łosy są jasnoblond, czcigodny
książę! - jęknęła zakłopotana, zrywając z głowy perukę.
W z
łocistym obramowaniu włosów subtelna uroda jej
twarzy
zajaśniała
naturalnym,
pełnym,
wspaniale
harmonijnym blaskiem.
- Jeste
ś niezwykle piękna - stwierdził szejk. Kobieta
zarumieniła
się,
zawstydzona
nieoczekiwanym
komplementem.
- I jak widz
ę, bardzo młoda - dodał Malik. W milczeniu
skłoniła się po raz kolejny.
- Ale wygl
ądasz raczej na Amerykankę niż na mieszkankę
orientalnego Rahmanu.
Na te s
łowa delikatny rumieniec na twarzy kobiety
przeszedł, najwyraźniej pod wpływem zdenerwowania, w
ognisty pąs.
- Jestem dziewczyn
ą z Rahmanu, czcigodny książę, z
południowej prowincji! - zdławionym głosem zapewniła
szejka. -
Na imię mam Zara. Król Hakem bin Abdul Haidar
przysłał mnie tu do ciebie do Ameryki jako urodzinowy
prezent.
- No dobrze ju
ż, dobrze... - mruknął pojednawczym
tonem Malik. - Znasz angielski?
Zara skin
ęła głową.
- Wi
ęc powtórz w tym języku to samo, co powiedziałaś
przed chwilą.
Angielszczyzna Zary okaza
ła się bezbłędna, wręcz
doskonała, nieznacznie tylko zabarwiona obcym akcentem.
- Zadziwiasz mnie - stwierdzi
ł szejk.
- Staram si
ę, panie - odezwała się rezolutnie. -
Urodzinowy królewski prezent powinien przecież być
zadziwiający!
- C
óż, racja - przyznał.
Zmierzy
ł Zarę raz jeszcze przenikliwym wzrokiem.
Nie by
ł tego do końca pewien, ale odniósł wrażenie, że
poza egzotyczną czarną szatą z leciutkiej niczym mgiełka
bawełny nie ma na sobie niczego więcej, żadnych
dodatkowych osłon, kryjących łono, pośladki i biust, żadnej
bielizny. Z całą pewnością nie miała też butów na nogach.
- Jak na pobyt w Ameryce, nie jeste
ś najlepiej
wyposażona - zauważył z lekka ironicznie, starając się
zachować dystans, utrzymać temperament na wodzy i nie
poddać się zbyt wcześnie zmysłowej gorączce. - Dywan,
peruka, welon i ta półprzezroczysta orientalna kreacja to
trochę za mało. Trzeba ci będzie sprawić jakąś garderobę,
żebyś nie wzbudzała niepotrzebnej sensacji w San Francisco.
- Och, czcigodny ksi
ążę! - wykrzyknęła Zara, uradowana
faktem, że Malik najwyraźniej akceptuje ją jako urodzinowy
prezent i decyduje się zatrzymać ją w Stanach Zjednoczonych
na dłużej. - Jesteś po prostu cudowny w swojej
wspaniałomyślności!
- Wi
ęc mnie pocałuj - zarządził szejk. Posłusznie ruszyła
w jego stronę, ale nagle zatrzymała się i wyraźnie
zawstydz
ona, nie wiedziała, co powinna zrobić.
- Nie udawaj,
że nie potrafisz - mruknął zniecierpliwiony
Malik. -
Przecież król Hakem nie przysłałby mi z drugiego
końca świata w urodzinowym prezencie kobiety, która nie
byłaby odpowiednio doświadczona w miłosnym kunszcie.
Zara zarumieni
ła się, po czym głęboko westchnęła i na
chwiejnych nogach podeszła blisko do szejka Malika.
Pokonawszy dystans, jaki j
ą dzielił od mężczyzny,
któremu została ofiarowana w urodzinowym prezencie,
musiała jeszcze pokonać własne skrępowanie. Nie mając
innego wyjścia, zdobyła się jednak i na to. Przymknęła oczy,
zarzuciła szejkowi ręce na szyję, przywarła do niego całym
ciałem i z prawdziwie straceńczą brawurą wpiła się wargami
w jego gorące usta.
W pierwszym momencie powodowa
ł nią tylko strach.
Bała się, że jeśli nie zadowoli Malika, nie spełni jego żądania i
wszystkich jego oczekiwań, to odeśle ją z powrotem pod
kuratelą Alego i Dżamila tam, skąd przybyła, czyli do
królestwa Rahmanu, na monarszy dwór swego kuzyna
Hakema bin Abdul Haidara.
Hakem za
ś, najsłuszniej rozgniewany tym, że potajemnie
zastąpiła Matanę w roli prezentu urodzinowego dla szejka i
bez jego królewskiej zgody opuściła pałac, udając się do
dalekiej Ameryki, nie zechce jej już za drugą po Rashy
małżonkę, tylko natychmiast odeśle ją do ojczyma, Kadara bin
Abu Salmana.
A rozgniewany Kadar natychmiast za kar
ę wyda ją za
lubieżnego i pokracznego starca z pustynnej osady, swego
owdowiałego siedemdziesięcioletniego wuja. I wobec takiego
obrotu spraw jej pielęgnowane już od wielu lat dwa wielkie
marzenia -
o zaznaniu prawdziwej miłości oraz o odwiedzeniu
Stanów Zjednoczonych, rodzinnego kraju zmarłej matki i
odnalezieniu nieznanych amerykańskich krewnych - nigdy się
już nie spełnią!
W obawie przed tak fatalnym zako
ńczeniem ryzykownej
eskapady Zara zdecydowała się na mniejsze zło, czyli na
pocałunek z szejkiem. Wprawdzie pod wpływem zasłyszanych
w dzieciństwie pełnych grozy opowieści szejk Malik budził w
niej lęk, był jednak naprawdę przystojnym mężczyzną i miał
zaledwie trzydzieści lat.
Chc
ąc odegrać jak najlepiej rolę kobiety doświadczonej w
sztuce miłości, przywarła do niego całym ciałem, wpiła się
wargami w jego usta... i wtedy poczuła nagle, ku własnemu
zdumieniu, że zaczyna dziać się z nią coś dziwnego. Opuszcza
ją dotychczasowa niepewność! To, co uważała jeszcze przed
chwilą jedynie za przykry obowiązek, staje się dla niej coraz
intensywniejszą przyjemnością, a jej dotychczasowe
skrępowanie, onieśmielenie i zawstydzenie przeradza się nagle
w gwałtowną, niepohamowaną namiętność, w zmysłową
rozkosz!
Szejk, zorientowawszy si
ę bez trudu, że nie jest mu
niechętna, objął ją ramionami i przycisnął do siebie jeszcze
mocniej. A po chwili, ciągle złączony z nią w gorącym
pocałunku, zaczął wędrować wprawnymi dłońmi po jej
gibkim ciele, szuka
jąc miejsc szczególnie wrażliwych na
dotyk i odnajdując je z zadziwiającą łatwością.
Szlak jego pieszczot bieg
ł z początku w dół, od ramion
Zary, poprzez jej plecy, ku wypukłościom pośladków.
Następnie zmienił kierunek, aby minąwszy biodra, skierować
się w górę, ku raczej drobnym, ale cudownie osadzonym i
zadziwiająco jędrnym piersiom. A później znowu zszedł w
dół, dążąc, przez płaski brzuch i kształtny pępek, prosto ku
miejscu, w którym czuła najsilniejszy, najintensywniejszy, ale
zarazem najsłodszy i najbardziej obezwładniający napór
namiętności. .
Dr
żała z przejęcia niczym z zimna, choć jednocześnie
czuła, jak całe jej ciało wypełnia gwałtowny, rozbuchany
ogień. Brakowało jej tchu, a serce biło w jej piersi z siłą i
cz
ęstotliwością werbla. Poddając się woli mężczyzny, który
trzymał ją w ramionach i doprowadzał śmiałymi,
wyrafinowanymi pieszczotami na skraj ekstazy, na granicę
miłosnego szaleństwa, traciła coraz bardziej zdolność
kontrolowania sytuacji i panowania nad sobą.
I w
łaśnie obawa, że już za chwilę pogrąży się całkowicie
w otchłani namiętności, podda się zmysłom i nie będzie
zdolna do jakichkolwiek rozsądnych poczynań - a w ten
sposób być może zaprzepaści szansę uzyskania pomocy szejka
w realizacji jej amerykańskich planów - otóż ta właśnie obawa
na
kazała jej pohamować się resztkami sił i podjąć rozpaczliwą
próbę powstrzymania mężczyzny przed ostatecznym
szturmem i dokonaniem łatwego, nazbyt łatwego, miłosnego
podboju.
- Czcigodny ksi
ążę, proszę cię, przestań! - szepnęła
nieśmiało.
O dziwo, pro
śba została spełniona!
Szejk Malik Haidar oderwa
ł gorące usta od jej warg i zdjął
rozpaloną dłoń z jej łona.
A po chwili odsun
ął ją od siebie na odległość
wyciągniętych ramion i spojrzawszy jej głęboko w oczy, z
lekkim, melancholijnym nieco westchnieniem stwier
dził:
- Masz racj
ę, niezwykła dziewczyno. Dochodząc
przedwcześnie do punktu, w którym nie będziemy się mogli
już powstrzymać, uchybimy dobrym obyczajom i...
pozbawimy się niewątpliwej przyjemności oczekiwania na
najwyższą rozkosz. A zatem uchybimy również regułom
sztuki miłości!
ROZDZIA
Ł DRUGI
Bez wzgl
ędu na to, jakimi pobudkami kierował się szejk,
Zara była mu głęboko wdzięczna. Nie ukrywała tego.
Cofnąwszy się o pół kroku, wciąż jeszcze podniecona,
rozgorączkowana,
a
równocześnie
zaskoczona
i
skonsterno
wana niespodziewaną gwałtownością własnej
reakcji na jego pieszczoty, skłoniła się i szepnęła:
- Dzi
ękuję ci, czcigodny...
- Mów mi po prostu Malik -
zaproponował, przerywając
jej. -
Albo pan Haidar, jeśli tak wolisz. Jesteśmy przecież w
demokratycznej Ameryce, a nie w naszym królestwie. Tu nie
obowiązują rahmańskie formułki grzecznościowe i książęce
tytuły. Tu wszystko jest znacznie łatwiejsze i prostsze.
Przekonasz się, gdy poznasz ten kraj.
- A b
ędę mogła... Malik? - spytała Zara, chcąc się
upewnić co do jego intencji. - Będę mogła choć trochę poznać
Amerykę?
- Skoro ju
ż tutaj jesteś, to moim zdaniem nawet
powinnaś, bo Ameryka to naprawdę ciekawy kraj -
odpowiedział. - Spróbuję ci w tym pomóc. Czy jest coś, co
szczególnie chciałabyś zobaczyć w San Francisco albo gdzieś
indziej w Kalifornii? A może chciałabyś pojechać również
dalej, poza granice stanu?
- Och, Malik! Ja chcia
łabym zobaczyć wszystko i
pojechać wszędzie! - wykrzyknęła.
Szejk roze
śmiał się i żartobliwie pogroziwszy jej palcem,
powiedział z leciutką przyganą w głosie:
- Ej
że, Zara! Ty chyba tylko dlatego zdecydowałaś się tu
do mnie przyjechać jako urodzinowy prezent, że byłaś
ciekawa Ameryki.
- Nie, nie, Malik! - zaprzeczy
ła energicznie. - Ameryka
intrygowała mnie, to prawda. Ale ty również. Ty przede
wszystkim!
- Chcia
łaś mnie poznać? - zapytał szejk.
- Oczywi
ście!
- A s
łyszałaś coś o mnie tam, w królestwie Rahmanu?
Speszona Zara milczała przez chwilę, nie bardzo wiedząc,
jak w dyplomatyczny spos
ób powinna odpowiedzieć.
Nie mog
ła przecież wyjawić Malikowi, że od dzieciństwa
słuchała pełnych grozy opowieści o nim, jako o złym księciu,
który chciał zniszczyć całe królestwo Rahmanu, a zwłaszcza
jego południową prowincję, zarządzaną przez Kadara bin Abu
Salmana. Nie mogła wyjawić mu, że w domu jej ojczyma
nazywano go nieszczęściem Rahmanu i konspiracyjnym
szeptem oskarżano o morderstwo Dżeba, szóstego z jej
przyrodnich braci, który -
wedle oficjalnej wersji wydarzeń -
zginął przed laty w tragicznym wypadku samochodowym,
spowodowanym przez nie
znanego sprawcę.
- S
łyszałam - odezwała się w końcu, starannie, niezwykle
ostrożnie dobierając słowa - że mogłeś zostać królem
Rahmanu, ale ustąpiłeś tron Hakemowi.
- A wiesz mo
że, dlaczego?
- Pono
ć dlatego, że chciałeś zapewnić krajowi pokój
- odpowiedzia
ła.
Szejk z powag
ą skinął głową.
- Zgadza si
ę! Masz o mnie właściwe informacje -
potwierdził. Po czym zapytał: - I pewnie ciekawa byłaś, jak
żyję tu w Ameryce, już nie jako książę krwi, tylko jako
zwyczajny biznesmen, prawda?
- Raczej by
łam ciekawa, jaki jesteś jako mężczyzna
- odpowiedzia
ła Zara. - Czy naprawdę aż tak przystojny,
jak mówiono o tobie w Rahmanie -
dodała z nieśmiałym
uśmiechem.
- I co? - wyra
źnie zainteresował się szejk. - Jak wypadła
konfrontacja opowieści z rzeczywistością?
-
W rzeczywisto
ści
jesteś
chyba...
jeszcze
przystojniejszy... niż sobie wyobrażałam - wykrztusiła.
- A ty, Zaro, jeste
ś chyba jeszcze sympatyczniejsza, niż
mogłem sobie to wyobrazić, w chwili kiedy wyskoczyłaś z
dywanu -
stwierdził ukontentowany jej słowami.
Mimo za
żenowania komplementem, zdobyła się na
uśmiech.
- Wi
ęc zatrzymujesz mnie na dłużej? - zapytała, wciąż
niepewna swego dalszego losu i pełna najrozmaitszych obaw.
- Oczywi
ście!
- A na jak d
ługo?
Zara zada
ła to pytanie, ponieważ chciała się z góry
up
ewnić, czy będzie miała dość czasu, by przygotować
ucieczkę z książęcego domu, jaką od początku planowała.
Pragnęła odnaleźć amerykańskich krewnych, podjąć jakąś
pracę i pozostać w Stanach Zjednoczonych na stałe. Pytanie to
zadała jednak chyba niepotrzebnie, bo szejk, zmarszczywszy
gniewnie brwi, rzucił oschle:
- Jak ci
ę zapewne uprzedzano, mam prawo zatrzymać cię
na tak długo, jak zechcę.
- Tak, tak, oczywi
ście - wtrąciła skwapliwie, chcąc
zatrzeć popełnioną mimowolnie niezręczność.
- Nie b
ędę cię jednak zatrzymywał siłą - dodał Malik. -
Drogę powrotu do Rahmanu masz w każdej chwili otwartą.
S
łowa, którymi chciał ją uspokoić, w jej uszach
zabrzmiały niczym najstraszliwsza groźba.
- Dzi
ękuję - wykrztusiła jednak, by przypadkiem nie dać
po sobie poznać, że ma zupełnie inne plany niż powrót do
pustynnego królestwa.
- Nie b
ędę cię też siłą ciągnął do łóżka - powiedział z
absolutną otwartością szejk. - Co jednak nie znaczy - uściślił -
że nie będę próbował cię uwieść. Czy zasady gry, jakie
proponuję, są dla ciebie jasne?
Skin
ęła głową.
- I zgadzasz si
ę na nie?
- Tak - szepn
ęła.
- Ciesz
ę się, że się rozumiemy - podsumował. – Pójdę
teraz pogada
ć z Alim i Dżamilem, a tobie przyślę tu moją
sekretarkę, Alice, żeby ci pomogła zaopatrzyć się we
wszystko, co niezb
ędne, przede wszystkim w garderobę. Zara
zarumieniła się już po raz któryś tam z rzędu podczas nie tak
znowu długiego pobytu w gabinecie szejka.
- Kategorycznie nakazano mi tak w
łaśnie się ubrać tuż
przed zapakowaniem w dywan i przyniesieniem mnie tutaj -
wyjaśniła. - Ale mam jeszcze inne rzeczy w walizce, którą Ali
i Dżamil...
- Niewa
żne - szejk przerwał jej w pół zdania. - Moja
nieoceniona sekretarka, Alice, zorganizuje ci wszystko, co
trzeba. Tylko spokojnie tu na nią zaczekaj.
Wyszed
ł, zostawiając ją samą.
Przysiad
ła w fotelu i spróbowała podsumować w myślach
wszystko, co wydarzyło się w jej życiu w ciągu ostatnich kilku
dni. A było tych wydarzeń sporo, tak wiele, jak chyba nigdy,
od czasu gdy jako pięcioletnia dziewczynka znalazła się wraz
z matką, Amerykanką ze Wschodniego Wybrzeża, w
egzotycznym i pustynnym Rahmanie.
Po pierwsze, wyjazd z domu ojczyma do pa
łacu Hakema,
gdzie miała pozostać na stałe jako druga po Rashy królewska
małżonka.
Po wt
óre, potajemna ucieczka z pałacu, dzięki zręcznemu
podstępowi, który polegał na zamianie ról z Mataną, wybraną
przez króla na prezent urodzinowy dla kuzyna.
Po trzecie, wymarzona podr
óż samolotem do Ameryki,
niestety w nieodłącznym towarzystwie dwu bezwzględnych
cerberów, Alego i Dżamila.
I wreszcie po czwarte - spotkanie z szejkiem w jego biurze
w San Francisco! A szejk okaza
ł się nie tylko przystojnym
mężczyzną, ale również szlachetnym człowiekiem, w istocie
kimś zupełnie innym niż „nieszczęście Rahmanu" czy też zły
książę, o jakim ojczym i przyrodni bracia opowiadali jej w
rodzinnym domu.
No i ten pierwszy poca
łunek, na wspomnienie którego
jeszcze w tej chwili przechodził ją słodki dreszcz rozkoszy.
- Czy mo
żna?
Retoryczne pytanie, zadane przez uchylone drzwi
profesjonalnie grzecznym, cho
ć równocześnie dość
sta
nowczym tonem przez Alice, wytrąciło Zarę z zamyślenia.
- Tak, oczywi
ście, proszę wejść - odpowiedziała. -
Malik.., to znaczy pan Haidar -
poprawiła się pośpiesznie -
polecił mi tu czekać na panią.
- Mam nadziej
ę, że czas oczekiwania nie dłużył się pani -
rzuciła Alice, wkraczając do gabinetu z pokaźnym notesem w
ręku i starannie zamykając za sobą drzwi.
- Nie, nie, absolutnie nie!
- To
świetnie. Przystąpmy zatem do rzeczy, czyli do
kwestii wprowadzenia zmian w pani garderobie. - Sekretarka
obrzuciła krytycznym spojrzeniem zwiewną czarną szatę z
przezroczystego muślinu, jaką Zara miała na sobie, taktownie
powstrzymując się jednak od jakichkolwiek uwag na jej temat.
-
Czy ma pani jakieś ulubione kolory?
- W zasadzie... nie... - wykrztusi
ła Zara, przywykła do
konwencjonalnej czerni i bieli, kolorów typowych dla
rahmańskich strojów.
Alice poczyni
ła stosowny zapisek w notesie.
- A ulubione fasony? - zapyta
ła.
- Te
ż chyba...
Adnotacja zosta
ła dokonana błyskawicznie, zanim jeszcze
Zara zdążyła dokończyć zdanie.
- Pan Haidar uprzedzi
ł mnie - wyjaśniała sekretarka,
zamknąwszy notatnik - że raczej trudno będzie pani podjąć
decyzję odnośnie doboru strojów, odpowiednich do noszenia
tu, w Ameryce.
- Czy moja bezradno
ść w tej dziedzinie, moja kompletna
nieznajomość najnowszych trendów amerykańskiej mody, to
dla pani duży kłopot? - z troską w głosie spytała Zara.
- Sk
ądże znowu, żaden - zaprzeczyła Alice. - Pan Haidar
podyktował mi dość dokładną listę zakupów, jakie mam
zrobić dla pani...
-
Naprawd
ę?! - wykrzyknęła Zara, zdumiona
przezornością szejka.
- ...ale poleci
ł mi też nie mówić pani z góry, co się na tej
liście znajduje - dokończyła sekretarka. - To ma być
niespodzianka.
- Naprawd
ę? - powtórzyła Zara.
Alice u
śmiechnęła się dobrodusznie i pokiwała potakująco
głową.
- Jestem pewna,
że niespodzianka okaże się przyjemna,
bo pan Haidar jest mężczyzną obdarzonym doskonałym
gustem -
stwierdziła.
- Och, nie w
ątpię.
- I s
łusznie! Proszę nadal spokojnie czekać tutaj w
gabinecie -
poleciła sekretarka, kierując się ku drzwiom.
- Niedaleko, w najbli
ższej okolicy, jest kilka dobrych
butików z elegancką damską odzieżą, więc zakupy nie
powinny potrwać zbyt długo. Na pewno dostanie pani nowe
rzeczy, zanim wróci pan Haidar, który w tej chwili musiał na
pewien czas opuścić biuro.
- Na d
ługi czas? - zaniepokoiła się Zara.
- Nie, nie - zaprzeczy
ła pośpiesznie sekretarka. - Na
krótki.
- To znaczy?
- Mniej wi
ęcej na godzinę, a najwyżej na dwie. Proszę
spokojnie czekać - powtórzyła Alice. - Czy może podać pani
tymczasem coś do zjedzenia albo do picia?
- Nie, dzi
ękuję - odmówiła Zara.
By
ła wprawdzie spragniona i dość głodna po
wielogodzinnej podróży, miała jednak nieodparte wrażenie, że
wciąż jest nazbyt zdenerwowana, by zaryzykować
konsumpcję czegokolwiek.
- Prosz
ę więc czekać. Ja wkrótce tutaj do pani wrócę
- zapewni
ła Alice. - Pan Haidar również, jak się
spodziewam -
dodała już od drzwi. Po czym wyszła.
Zara podnios
ła się z fotela i kilkakrotnie przemierzyła
obszerne biurowe pomieszczenie tam i z powrotem. Uspokoiło
ją to na tyle, że poczuła, jak bardzo jest zmęczona. A
ponieważ w gabinecie szejka stały nie tylko wygodne
rozłożyste fotele, ale i dość obszerna sofa, postanowiła, że dla
odprężenia, bodaj na krótką chwilę, położy się na niej.
Chcia
ła sobie w wygodnej pozycji to i owo rozważyć,
zaplanować.
Nim jednak zd
ążyła zebrać myśli, znużona, po prostu
usnęła, zapominając w ten sposób nie tylko o wszystkich
swoich projektach, ale w ogóle o całym realnym świecie.
Gdy szejk Malik wr
ócił do swego gabinetu, w pierwszej
chwili
nie zauważył śpiącej Zary. Nabrał więc natychmiast
podejrzeń, że zniknęła. Zirytowany, już zaczaj sobie w duchu
czynić wyrzuty, że zostawił ją samą w swoim biurze, a
sekretarkę Alice wysłał w tym czasie po zakupy, zamiast
zlecić jej pilnowanie dziewczyny, gdy nagle dojrzał złocisty
pukiel, wysuwający się zza wysokiego narożnika rozłożystej
sofy.
Podszed
ł troszeczkę bliżej i przystanął.
W spokojnym i g
łębokim śnie, jaki ją ogarnął, Zara
wyglądała niesamowicie kusząco. Leżała bowiem w dość
niedbałej pozie, odprężona i swobodna, a jedynym jej
okryciem była przezroczysta mgiełka muślinowego stroju, pod
którym nie miała bielizny.
Szejk przykl
ąkł przy niej i leciutko pogładził ją po
złocistych włosach. Ich niezwykła - jak na kobietę orientu -
barwa elektryzowała go w stopniu niewiele mniejszym niż
powabne kształty jej smukłego ciała. I nie wiadomo, co
zrobiłby dalej ze swoim wspaniałym urodzinowym prezentem,
porwany gwałtownie narastającą falą zmysłowej namiętności,
gdyby w tym akurat momencie nie rozległo się lekkie, ale
zdecydowane pukanie do drzwi.
Na jego odg
łos szejk zerwał się na równe nogi i szybko
oddalił na dość dużą odległość od sofy.
- Prosz
ę - rzucił ściszonym głosem, by przypadkiem nie
zbudzić śpiącej Zary.
Do gabinetu wsun
ęła się sekretarka.
- Panie Haidar, mam ju
ż garderobę dla pańskiego
uroczego gościa - poinformowała szejka półgłosem.
- To
świetnie, Alice, dziękuję. Proszę wszystko tutaj
przynieść i zostawić, mój gość tymczasem śpi po podróży.
Sekretarka cofn
ęła się i po chwili wróciła z kilkoma
p
okaźnymi, eleganckimi reklamówkami, które ulokowała,
jedną przy drugiej, na podłodze pod ścianą.
- Wci
ąż śpi, biedactwo - szepnęła ze współczuciem,
zerkając na Zarę. - Musiała być bardzo zmęczona. Panie
Haidar, czy może mam poszukać dla tej młodej damy jakiegoś
wygodnego hotelu, żeby mogła sobie spokojnie odpocząć? -
zwróciła się z pytaniem do szejka.
- Nie, nie, Alice, dzi
ękuję. Ta młoda dama zamieszka
tymczasem u mnie, w moim domu.
- Rozumiem, zamieszka tymczasem u pana... - powt
órzyła
sekretarka z lek
kim przekąsem.
- Ta dziewczyna przyby
ła z dalekiego kraju o zupełnie
innej niż tutejsza kulturze, o innych obyczajach, więc w
amerykańskim hotelu z całą pewnością nie czułaby się
bezpieczna -
wyjaśnił.
- Rozumiem, a pan jej to poczucie bezpiecze
ństwa
zapewni.
- Oczywi
ście! - syknął, trochę zirytowany wyraźnie
ironicznym tonem głosu Alice.
Sekretarka w zadumie pokiwa
ła głową.
- Czy b
ędę panu jeszcze dzisiaj potrzebna? - spytała.
- Nie, Alice, prosz
ę już jechać do domu. Spotkamy się w
biurze jutro rano, jak zwykle.
- Zatem, do jutra, panie Haidar.
- Do jutra, Alice. Do widzenia.
Sekretarka wysz
ła, starannie zamykając za sobą drzwi.
Malik zerkn
ął na śpiącą Zarę, jednak nie podszedł już do
niej, tylko zasiadł za swoim biurkiem i westchnąwszy kilka
razy głęboko, zaczął w skupieniu studiować jakieś papiery.
Min
ęły pełne dwie godziny, nim Zara wreszcie ocknęła
się, usiadła na sofie i zakłopotana wykrztusiła:
- Przepraszam.
- Ale
ż ja się wcale nie gniewam - rzucił szejk pół żartem,
pół serio.
- Zdrzemn
ęłam się.
- Nic nie szkodzi - powiedzia
ł, unosząc głowę znad
rozłożonych na blacie dokumentów.
- D
ługo spałam? - spytała Zara.
- Przy mnie pe
łne dwie godziny.
- Nagle, w pewnym momencie poczu
łam się bardzo
zmęczona - wyjaśniła.
- Zm
ęczenie to normalny objaw po długiej podróży. A
teraz pewnie jesteś głodna?
- Prawd
ę mówiąc, niesamowicie - przyznała.
- Ja zjad
łem już lunch z Alim i Dżamilem, zanim
wyekspediowa
łem ich na lotnisko, by mogli jak najprędzej
wrócić do Rahmanu - wyjaśnił szejk.
- A ja?
- Ty mo
żesz tymczasem coś przekąsić tutaj, w biurze.
Moja nieoceniona Alice zawsze ma w lodówce, tak na wszelki
wypadek, jakieś specjały. A później, jak już się trochę
pokrzepisz, pojedziemy do domu na kolację.
- Do czyjego domu? - zapyta
ła Zara, wyraźnie spłoszona.
- Do mojego, oczywi
ście! - odparł. - Gdzie miałbym
ulokować swój prezent urodzinowy, jeżeli nie we własnym
domu? No, sama powiedz?
Zak
łopotana Zara nie powiedziała nic, tylko w milczeniu
pokiwała głową.
Szejk uni
ósł się zza biurka.
- P
ójdę i przyniosę ci coś do zjedzenia - oświadczył. - W
tych torbach są twoje nowe rzeczy - dodał, wskazując na
szereg ustawionych pod ścianą pękatych reklamówek. -
Przebierz się tymczasem!
- A zd
ążę? - rzuciła niepewnie Zara.
- Nie b
ędę się przesadnie śpieszył. Dam ci trochę czasu.
Szejk wyszedł, a Zara zaczęła z zaciekawieniem przeglądać
zawartość toreb z zakupami.
Znalaz
ła białe koronkowe majteczki i natychmiast je
wciągnęła, a następnie jednym energicznym ruchem zrzuciła
przez głowę swą orientalną szatę z muślinu i czym prędzej
włożyła biały koronkowy biustonosz, na który również
natrafiła w reklamówce z bielizną.
Odetchn
ąwszy z ulgą, że nie wygląda już jak egzotyczna
odaliska z haremu, tylko jak normalna amerykańska
dziewczyna w białej koronkowej bieliźnie, spokojniej już, bez
dotychczasowego pośpiechu, ubrała się w długą do pół łydki
bawełnianą spódnicę w kolorze kości słoniowej i w
zharmonizowaną z nią kolorystycznie jedwabną koszulową
bluzkę. Przeglądając resztę zakupionej przez Alice odzieży, w
jednej z toreb natk
nęła się również na grzebień i spinkę do
włosów. Uczesała więc swoje rozpuszczone i mocno
potargane jasne pukle i zebrała je w luźny węzeł na czubku
głowy.
Ledwie zd
ążyła się uporać z porządkowaniem fryzury,
gdy wrócił szejk, niosąc duży talerz osłonięty porcelanową
pokrywą.
- Widz
ę, że Alice spisała się znakomicie - ocenił
pozytywnie nowy, w stu procentach amerykański ubiór Zary.
- Zapomnia
ła tylko o butach.
- Naprawd
ę? A ty nie miałaś żadnego obuwia?
- Mia
łam sandały - odparła - ale przed zapakowaniem
mnie w dywan, kazali mi je zdjąć i schować do walizki. Czy
Ali i Dżamil nie zostawili ci mojej walizki?
- Ano, nie! W po
śpiechu widocznie zabrali ją ze sobą z
powrotem do Rahmanu. Ale to nic! -
Szejk lekceważąco
machnął ręką. - Dokupimy później wszystko, czego ci będzie
brakowało, buty również, a na razie jakoś sobie bez nich
poradzimy. Tymczasem usiądź przy biurku i zjedz co nieco.
Postawi
ł trzymany w ręku talerz na skraju blatu i
przysunął Zarze jeden z foteli. A sam usiadł po drugiej stronie
poka
źnego biurka i zaczaj porządkować porozkładane dość
niedbale papiery.
Podnios
ła pokrywę. Na talerzu stał kubek z jogurtem, a
obok leżały apetyczne małe kanapki, świeże truskawki i
dojrzałe winogrona.
- To wszystko dla mnie? - zapyta
ła.
- Tak - potwierdzi
ł. - Zjedz to, co ci przyniosłem, a potem
napijemy się kawy.
Zara jad
ła z dużym apetytem i w niedługim czasie
opróżniła talerz do czysta, a zaparzoną przez szejka w
ekspresie aromatyczną kawę wypiła z prawdziwą rozkoszą.
- Mo
że już teraz pojedziemy? - zagadnęła, odstawiając
pustą filiżankę.
- Tak ci si
ę śpieszy? - rzucił z filuternym uśmiechem.
- Ciekawa jestem, gdzie i jak mieszkasz.
- Jed
źmy więc!
Wsta
ł zza biurka i nim Zara zorientowała się, co zamierza
zrobić, podszedł do niej i... porwał ją na ręce.
- Chcesz mnie zanie
ść do swojego domu? - zapytała
zdziwiona.
- Co to, to nie! Tylko do samochodu, kt
óry przewidująco
zaparkowałem tuż przed moim biurem - odpowiedział ze
śmiechem.
ROZDZIA
Ł TRZECI
Po mniej wi
ęcej trzydziestu minutach jazdy luksusowym
książęcym autem - najnowszym modelem jaguara - dotarli do
ekskluzywnej dzielnicy willowej, położonej zdecydowanie
wyżej niż handlowo - biznesowe centrum San Francisco.
- Jeste
śmy na miejscu - oświadczył szejk, zatrzymując się
w jednej z malowniczych bocznych uliczek.
Po czym otworzy
ł pilotem bramę, wjechał na dziedziniec,
zaparkował samochód i wprowadził zaciekawioną Zarę do
domu, który wyróżniał się wśród okolicznych rezydencji
nowoczesną, szczególnie wyrafinowaną prostotą formy
architektonicznej. A kiedy znaleźli się już w środku, pozwolił
jej swobodnie pozwiedzać wnętrze, nie komentując niczego, a
tylko pilnie obserwując jej reakcję.
Zara przechodzi
ła z pomieszczenia do pomieszczenia,
rozglądała się uważnie dookoła i coraz mocniej marszczyła
brwi w grymasie...
rozczarowania? A może raczej zdziwienia?
- Czy co
ś nie tak? - zapytał w końcu szejk, nie będąc w
stanie jednoznacznie zinterpretować wyrazu jej twarzy.
- To nie jest to, czego si
ę spodziewałam - odparła.
- Czy to znaczy,
że spodziewałaś się czegoś ciekawszego?
- Nie, nie! - zaprzeczy
ła. - Ale, hm... - Zawahała się.
- Tak?
- Spodziewa
łam się zupełnie czegoś innego - przyznała po
chwili.
- A konkretnie... czego?
- Po prostu czego
ś zupełnie innego. - Zara najwyraźniej
miała kłopoty ze skonkretyzowaniem swojej opinii na temat
kalifornijskiej rezydencji Malika. - Bo tutaj wszystko jest takie
jakieś... - Znów zawiesiła głos, nie znajdując odpowiedniego
określenia.
- Ascetyczne? - podpowiedzia
ł jej szejk. - Istotnie,
starałem się, żeby mój dom nie był niepotrzebnie
przeładowany meblami czy ozdobami. Urządzając go,
świadomie dążyłem do maksymalnej prostoty...
- Prostota wcale mi nie przeszkadza ani te
ż mnie nie
dziwi -
weszła mu w słowo Zara.
- Co w takim razie budzi twoje zdziwienie? - spyta
ł. Zara
spojrz
ała na niego przelotnie, trochę z ukosa, po czym,
opu
ściwszy w lekkim zakłopotaniu głowę, odpowiedziała po
namyśle:
- Dziwi mnie,
że nie ma tu, w tych wnętrzach, absolutnie
niczego, co mogłoby się kojarzyć z twoją ojczyzną, z
królestwem Rahmanu.
- Nie ma, to prawda - przytakn
ął szejk.
- Z za
łożenia?
- Tak.
- Ale
ż, Malik. - Zara znów popatrzyła na szejka, tym
razem zdecydowanie śmielej, wytrzymując przenikliwość jego
wzroku. - Dlaczego?
- Bo nie potrzebuj
ę wokół siebie niczego, co
przypominałoby mi świat, który przed dziesięciu laty
bezpowrotnie porzuciłem, z którym na zawsze się pożegnałem
-
wyjaśnił.
-
Naprawd
ę nie potrzebujesz? - spytała z
niedowierzaniem.
- Naprawd
ę - potwierdził bez wahania. - Z moim
królestwem rozstałem się definitywnie.
- Bez
żalu?
-
Żal, jeśli nawet był, to po latach zniknął bez śladu.
- A mo
że raczej został siłą zdławiony? - zasugerowała
ostrożnie Zara. - I właśnie dlatego zniknęło z twojego
otoczenia wszystko, co mogłoby ci przypominać ojczyznę?
- Daj spokój! - Szejk najw
yraźniej nie miał ochoty
rozmawiać o przeszłości. - Chodź, obejrzysz teraz pokój
gościnny, który tymczasem będzie twoim królestwem.
- Królestwo Rahmanu... -
Zara nie dawała za wygraną.
- Kr
ólestwo Rahmanu leży na drugim końcu świata, a my
jesteśmy w Ameryce, w Kalifornii, w San Francisco!
- Ale jaka
ś cząstka Rahmanu tkwi mimo wszystko w
naszych sercach, w naszych duszach! -
obstawała przy swoim
Zara.
- Daj spokój -
mruknął posępnie szejk. - Nie przyjechałaś
tu po to, żeby się troszczyć o moje serce czy duszę.
Powinna
ś ofiarować mi zmysłową rozkosz i miły relaks, a
nie zamęczać mnie uwagami godnymi amerykańskiego
psychoanalityka.
- Chcia
łabym ofiarować ci prezent, Malik - oświadczyła
Zara, rozmyślnie ignorując jego ostatnie uszczypliwe
stwierdzenie.
- Przecie
ż to ty jesteś moim prezentem! - obruszył się. -
Dostałem cię na trzydzieste urodziny od króla Hakema.
- Od kr
óla dostałeś mnie, ale ode mnie nie dostałeś
jeszcze nic.
- To prawda - przytakn
ął zniecierpliwiony. - A
powinienem dostać.
- Trzy dni, Malik! Daj mi trzy dni - odwa
żyła się zażądać
Zara, nie bacząc na jego narastające zdenerwowanie. - I
pozwól mi w tym czasie ofiarowywać ci takie prezenty, jakie
sama dla ciebie wybiorę i przygotuję.
- Ofiaruj mi je zaraz, teraz, zamiast niepotrzebnie czeka
ć -
zaproponował, starając się nie wpaść w gniew i próbując
obrócić wszystko w żart.
- Nie mog
ę - wyjaśniła całkowicie serio. - Nie mam ich
przecież, nie mam niczego, muszę wszystko dopiero zdobyć,
zaaranżować.
Szejk ci
ężko westchnął, najwyraźniej kapitulując wobec
jej nieustępliwego uporu.
- Potrzebujesz trzech dni, tak? - upewni
ł się. Skinęła na
potwierdzenie głową.
- Dok
ładnie za trzy dni wypadają moje trzydzieste
urodziny -
zauważył.
- Och, Malik, to
świetnie! - ucieszyła się Zara.
- Czy chcesz przez to powiedzie
ć, że do tego czasu
skończysz z eksperymentowaniem i dasz mi w końcu to, co
powinnaś mi dać, czyli własne wspaniałe ciało?
- Je
śli zechcesz - szepnęła.
- Ba! Je
śli nie zamęczysz mnie wcześniej nadmiarem
żądań.
- B
ędzie jeszcze tylko jedno, Malik - zastrzegła. - Tylko
jedno.
- Doprawdy? Jeszcze tylko jedno? - zakpi
ł. - A jakie?
- Chcia
łabym, żebyś oddelegował mi do pomocy swoją
sekretarkę.
- Moj
ą nieocenioną Alice? Na całe trzy dni? - obruszył
się.
- Nie, nie, ka
żdego dnia najwyżej na kilka godzin, a
nawet mniej, na godzinę, może dwie.
- Czy to ju
ż wszystko?
- No... prawie - wykrztusi
ła, w pełni świadoma tego, że
wystawia cierpliwość i opanowanie szejka na bardzo ciężką
próbę.
- A jaki jeszcze masz problem?
Zara zarumieni
ła się, zawstydzona, nim odpowiedziała:
- Problem wydatk
ów. Malik wybuchnął śmiechem.
- A to dobre! - wykrzykn
ął. - Więc to ja sam mam ci
zapewnić środki na prezenty przeznaczone dla mnie?
- Skoro kr
ól Hakem tego nie uczynił...
- Widocznie nie przewidzia
ł, co zaczniesz wymyślać po
przyje
ździe do Ameryki - mruknął szejk, ni to do Zary, ni to
do siebie. - No, ale trudno -
dodał, z rezygnacją machnąwszy
ręką. - Niech już będzie! Upoważnię Alice do pokrycia
wszystkich twoich wydatków z mojego konta. Tylko bądź
rozsądna.
- Obiecuj
ę!
U
śmiechnął się i podszedł bliżej do Zary.
- Obiecaj mi jeszcze - za
żądał - że po tych trzech dniach
eksperymentowania nieodwołalnie zaczniesz robić to, co
powinnaś, czyli dzielić ze mną łóżko.
Zblad
ła lekko z przejęcia, ale odważnie odwróciła się w
jego stronę i stanąwszy z nim twarzą w twarz, powiedziała z
powagą:
- Masz moje s
łowo.
Malik uj
ął ją za rękę. Przez chwilę miała wrażenie, że
zerwie umowę i pociągnie ją prosto do swej sypialni, nie
czekając, aż upłyną trzy obiecane dni - tak bardzo gorącą miał
dłoń i tak bardzo wydawał się spragniony miłości. On jednak
zaprowadził ją tylko do przeznaczonego dla niej gościnnego
pokoju.
- Wystawiasz mnie na nies
łychanie ciężką próbę,
dziewczyno -
wyznał. - Ale cóż, słowo się rzekło, więc
zostawiam
cię samą do rana. Moja gospodyni, pani Parker, za
chwilę przyniesie ci twoje bagaże, a potem poda jakąś kolację.
Rozgość się, wypocznij. Do jutra!
- Do jutra, Malik. Do zobaczenia - odpowiedzia
ła Zara. -
Śpij dobrze.
- Nie drwij!
- Przecie
ż nie śmiałabym nawet. Dobranoc.
- Dobranoc, Zaro. Mi
łych snów! - I szejk wyszedł. Nim
Zara
zdążyła trochę dokładniej rozejrzeć się po swoim lokum,
kt
óre w istocie nie było pojedynczym gościnnym pokojem,
tylko dużym apartamentem, składającym się z trzech
pomieszczeń - saloniku, sypialni i łazienki, ktoś zastukał do
drzwi. Był to Benjamin, nieśmiały nastoletni wnuk gospodyni
szejka. Przyniósł bagaże. Po chwili zjawiła się sama pani
Parker -
dość korpulentna starsza kobieta - z ciepłym
posiłkiem na tacy.
-
Życzę smacznego - " rzuciła, nie wdając się w żadną
dłuższą konwersację.
- Dzi
ękuję - odpowiedziała Zara.
Zjad
ła kolację z apetytem i poczekała, aż pani Parker
wróci i zabierze tacę. Po czym najpierw rozpakowała
wszystkie swoje rzeczy, lokując odzież w szafie, bieliznę w
komodzie, a drobiazgi kosmetyczne w łazience, a potem
wzięła prysznic i ubrała się w nocną koszulę.
By
ła zmęczona i zamierzała od razu położyć się spać.
Zanim doszła do łóżka, zatrzymała się jednak na moment przy
oknie. Na granatowym nocnym niebie sreb
rzył się księżyc i
połyskiwały gwiazdy. A na ziemi, jak okiem sięgnąć, jarzyły
się liczniejsze od gwiazd światła nocnego San Francisco.
- Wi
ęc tak pięknie wygląda Ameryka?! - szepnęła z
podziwem. -
Tak pięknie wygląda mój rodzinny kraj, do
którego cudem u
dało mi się powrócić!
Od wielu lat,
żyjąc w pustynnym orientalnym królestwie
Rahmanu, marzy
ła o podróży do Stanów Zjednoczonych. Jej
ojczym, Kadar bin Abu Salman, nie chciał jednak nawet o tym
słyszeć. Obawiał się, że jeśli Zara wyjedzie do Ameryki, to już
nigdy z niej nie powróci na pustynię.
I s
łusznie się obawiał! - pomyślała, wciąż stojąc przy
oknie i zachłannie kontemplując efektowną nocną panoramę
kalifornijskiej metropolii. W Rahmanie musiałaby zostać albo
drugą żoną króla, nie kochaną przez niego i poślubioną
wyłącznie z politycznych względów, albo żoną
siedemdziesięcioletniego starca. A tutaj, w Stanach, będzie
nowoczesną kobietą i całkowicie wolnym człowiekiem!
Droga do wolno
ści miała wprawdzie prowadzić przez
sypialnię szejka Malika, ale taka perspektywa jakoś nie
wydawała się Zarze zbytnio przykra. Trochę się bała, to
prawda, tym bardziej że była jeszcze dziewicą i o miłosnym
kunszcie wiedziała tyle, co nic, ale wspomnienie cudownego,
namiętnego, elektryzującego pocałunku, jakim obdarzył ją
szejk,
dodawało jej odwagi i stwarzało nadzieję na przeżycie
niezapomnianych chwil. A może nawet na przeżycie
prawdziwej miłości, o której marzyła i za którą tęskniła od lat,
równie mocno jak za Ameryką.
ROZDZIA
Ł CZWARTY
Zara przespa
ła noc, śniąc słodko przez większą jej część,
że oczekuje w swojej sypialni na przybycie Malika. Sen
spełnił się rano, zaraz po przebudzeniu. Ledwie wstała z łóżka
i zdążyła się umyć i ubrać, gdy szejk osobiście pojawił się w
drzwiach jej pokoju.
- Dzie
ń dobry, Zaro! - rzucił z lekkim, ale bardzo
sympatycznym, ciepłym uśmiechem. - Jak się czujesz po
pierwszej nocy spędzonej w moim domu?
- Wspaniale! - odpowiedzia
ła. - Spałam wyjątkowo
dobrze, noc minęła mi spokojnie, doskonale wypoczęłam po
wczorajszym naprawdę ciężkim dniu.
- I jeste
ś już gotowa, żeby zejść na śniadanie? - zapytał.
Zara, ubrana w lekki, doskonale skrojony bladozielony
kostiumik z naturalnego jedwabiu prezentowa
ła się naprawdę
elegancko, ale... nie miała, niestety, do kompletu żadnych
butów.
Dlatego mrukn
ęła:
- Je
żeli mogę zejść na śniadanie boso.
- Mog
łabyś, ale nie będziesz musiała! - rzucił szejk
Malik.
Po czym podszed
ł do niej i wziął ją w objęcia.
Czuj
ąc, że za chwilę może jej być już zbyt trudno
powstrzymać falę błyskawicznie narastającego zmysłowego
podniece
nia, Zara szepnęła w odruchu samoobrony:
- Obieca
łeś... trzy dni.
- Wszystko si
ę zgadza, obiecałem ci trzy dni bez
wspólnego łoża i świetnie o tym pamiętam - potwierdził szejk.
-
Ale nie obiecywałem przecież, że nie będę cię w tym czasie
całował!
Poca
łunek był równie porywający, zniewalający,
obezwładniający,
elektryzujący,
słowem
-
równie
nadzwyczajny, jak ten poprzedni. Zara całkowicie poddała się
cudownej pieszczocie warg trzymającego ją w ramionach
mężczyzny. I całkowicie poddała się własnym zmysłom,
własnej burzliwej namiętności, niemal natychmiast tracąc
kontrolę nad sobą i zapominając o wszelkich postanowieniach.
Szejk panował jednak nad sytuacją i w pewnym momencie
oderwał usta od jej warg.
- Przesta
łeś... - rzuciła tonem ni to wdzięczności, ni to
rozczarowania.
- Zara, zmusi
łem się najwyższą siłą woli, żeby przestać.. .
a raczej, żeby poprzestać na pocałunku - wyjaśnił. - Dałem ci
przecież słowo honoru, że nie przekroczę pewnych granic w
ciągu najbliższych trzech dni.
- Da
łeś mi słowo... - powtórzyła z zadumą.
- A danego s
łowa zawsze należy dotrzymać! - dodał
dobitnie.
- Czy to twoja niewzruszona zasada?
- Tak - potwierdzi
ł bez wahania. - Nie wierzysz?
- Nie mam
żadnych podstaw, żeby ci nie wierzyć, ale... -
Zawahała się i nagle umilkła.
- Ale co? No m
ów, nie bój się! - zachęcił ją do szczerości.
- Nie spodziewa
łam się tego - wyjaśniła dość
enigmatycznie.
- Czego, Zaro? Czego si
ę nie spodziewałaś? - zaczął
niecierpliwie wypytywać.
- Hm... - Nie bardzo wiedzia
ła, jak powinna wyrazić to,
co
miała na myśli. - Nie spodziewałam się... to znaczy nie
sądziłam... że jesteś mężczyzną... z takimi niewzruszonymi
zasadami -
wykrztusiła w końcu, mocno speszona.
- Doprawdy? - zdziwi
ł się szejk. - W takim razie musiałaś
słyszeć o mnie coś niezbyt miłego.
- S
łyszałam różne rzeczy - rzuciła wymijająco.
- Zapewne r
óżne niestworzone rzeczy! - uściślił. Mocno
zakłopotana wzruszyła bezradnie ramionami i nie
wypowiedziawszy ani jednego s
łowa, głęboko westchnęła.
Zmierzył ją przenikliwym wzrokiem i zapytał:
- Nie ba
łaś się mnie po tym wszystkim, co usłyszałaś w
Rahmanie na mój temat?
- Ba
łam się... trochę się bałam - przyznała.
- Wi
ęc jesteś bardzo odważna, skoro mimo to
zdecydowałaś się tu do mnie przyjechać! - stwierdził z
podziwem. -
Bo przecież król Hakem, mój kuzyn, chyba cię
do tego nie zmusił, prawda?
- Nie, nie! - zaprzeczy
ła energicznie. - Przybyłam do
Stanów Zjednoczonych... to znaczy... do ciebie -
poprawiła się
-
wyłącznie z własnej woli, z własnej chęci. Chciałam cię
osobiście poznać, chciałam skonfrontować zasłyszane w domu
opowieści z rzeczywistością.
- I jak wypad
ła konfrontacja? - spytał z uśmiechem.
- Jak na razie, jestem bardzo mile zaskoczona! -
odpowiedzia
ła.
-
Świetnie! - ucieszył się. - Mam nadzieję, że twoja opinia
o mnie nigdy się nie zmieni.
- Czas poka
że - rzuciła filozoficznie.
- Jasne - przytakn
ął szejk. - Ale zanim pokaże, chodźmy
na dół na śniadanie. Bez butów! - dodał.
Po czym, nie uprzedzaj
ąc, co zamierza zrobić, wziął Zarę
na ręce, żeby ją zanieść do pokoju jadalnego.
Z ufno
ścią objęła go za szyję. Przekonała się przecież
przed chwilą, że w większym stopniu może polegać na nim
niż na sobie.
Po
śniadaniu, kiedy szejk wyjechał już do swego biura,
zapowiadając powrót z pracy dopiero późnym popołudniem,
Zara niezwłocznie skierowała się do królestwa pani Parker,
czyli do kuchni.
- Chcia
łabym dzisiaj trochę tutaj popracować -
oświadczyła.
- Tutaj, panienko? W mojej kuchni? - zdumia
ła się
gospodyni.
- Prosz
ę mówić mi Zara.
- Czemu nie, bardzo ch
ętnie - zgodziła się z uśmiechem
pani Parker. -
A właściwie, co ty chcesz tutaj robić, moje
drogie dziecko?
- Chcia
łabym przygotować urodzinowy upominek dla
Malika.
- Ju
ż dzisiaj, w środę? - zdziwiła się gospodyni. - Przecież
pan Haidar ma urodziny dopiero pojutrze, w piątek! Nie wiesz
o tym, moje drogie dziecko?
- Wiem, oczywi
ście, że wiem! - obruszyła się Zara.
- Ale ja chcia
łabym mu sprawić jakąś urodzinową
niespodziankę każdego z trzech nadchodzących dni.
- Za ka
żdym razem w kuchni?
- Nie, nie! W kuchni tylko dzisiaj.
- No c
óż, skoro już tak to sobie umyśliłaś... - Pani Parker,
nie kończąc zdania, wzruszyła ramionami na znak niechętnego
przyzwolenia. -
Muszę ci jednak powiedzieć w zaufaniu, że
pan Haidar w ogóle nie przepada za świętowaniem swoich
urodzin. Odkąd u niego jestem, a we wrześniu tego roku
będzie już pełnych dziewięć lat, nigdy nie urządzał żadnego
urodzinowego przyjęcia, nigdy nikogo do domu nie zapraszał.
Jeśli się w ogóle z kimś ze znajomych z tej okazji spotykał, to
najwyżej gdzieś na mieście, w lokalu. A życzenia i upominki
dostawał tylko od tego swojego kuzyna z dalekich stron!
- Od króla Hakema bin Abdul Haidara z Rahmanu -
wtr
ąciła Zara.
- Tak, tak, pono
ć od jakiegoś tam zamorskiego króla o
strasznie długim i wyjątkowo dziwnym nazwisku, którego
nigdy nie mog
łam zapamiętać. Znasz go może, tego króla? -
zaciekawiła się pani Parker.
- Znam - potwierdzi
ła Zara. - Właśnie król Hakem
przysłał mnie tutaj, do szejka.
- W jakim celu?
- Jako urodzinowy prezent. To znaczy - poprawi
ła się
pośpiesznie, nie chcąc niepotrzebnie szokować starszej
kobiety, kompletnie nie znającej rahmańskich obyczajów
- przys
łał mnie, żebym przygotowała dla szejka Malika
jakiś urodzinowy prezent... a właściwie kilka prezentów... tu,
w San Francisco, na miejscu.
- To ten wasz zamorski król n
ie mógł postarać się o coś
gotowego tam, u siebie, jak to zawsze robił do tej pory? -
wypytywa
ła zaintrygowana gospodyni.
- M
ógł, oczywiście, że mógł, ale tym razem chciał
wprowadzić troszeczkę urozmaicenia i zrobić kuzynowi
niespodziankę. I dlatego właśnie jestem tu od wczoraj -
wyjaśniła Zara.
- Zna
łaś wcześniej pana Haidara?
- Nie.
Pani Parker westchn
ęła i pokręciła głową na znak
dezaprobaty.
- Jak na m
ój gust, to trochę dziwne macie zwyczaje w tym
swoim kraju -
stwierdziła. - Żeby wysyłać młodą dziewczynę
na drugi koniec świata, do obcego samotnego mężczyzny, na
dodatek jeszcze bez butów?
- Mia
łam sandały, ale zginęły mi w czasie podróży.
- Mniejsza z tym - machn
ęła ręką pani Parker. – Tak czy
inaczej, ten wasz kr
ól wysłał cię samą do zupełnie obcego
faceta! A co na to twoja matka?
- Moja matka nie
żyje już od roku - odpowiedziała ze
smutkiem Zara.
- Moje biedactwo! - szczerze wzruszy
ła się gospodyni i
przytuliła ją ze współczuciem. - Więc jesteś sierotą.
- Tak - potwierdzi
ła Zara - bo mój ojciec zmarł, kiedy
byłam jeszcze całkiem malutka. Mam teraz tylko ojczyma.
- Tylko ojczyma, rozumiem. - Gospodyni z powag
ą
pokiwała głową. - No, ale powiedz mi tak całkiem szczerze,
czy gdyby twoja matka żyła, to zgodziłaby się na tę
amerykańską eskapadę?
- Chyba nie - odpar
ła z lekkim zakłopotaniem Zara.
- Rozumiem - powt
órzyła z zadumą pani Parker. - Więc
jesteś dobrze wychowana, tylko troszeczkę postrzelona.
- Tak pani my
śli?
- Ja nie my
ślę, moje dziecko, ja to wiem! - stwierdziła
autorytatywnie gospodyni. - I dlatego -
dodała - pozwalam ci
dzisiaj popracować w mojej kuchni, chociaż, szczerze
mówiąc, nie lubię, żeby ktokolwiek mi się tutaj kręcił.
- Zara?
Szejk Malik, zamkn
ąwszy za sobą drzwi wejściowe,
rozglądał się po mrocznym holu i nawoływał, mając
n
ieodparte wrażenie, że czyni to zupełnie niepotrzebnie,
ponieważ w domu nie ma absolutnie nikogo. Wokół było
cicho i ciemno.
- Zara? - powt
órzył. - Pani Parker?
Milczenie.
Żadnej odpowiedzi.
Nagle w g
łębi obszernego domu zabrzęczały garnki.
Najwyraźniej ktoś jednak był i urzędował w kuchni.
Ruszy
ł przez hol w kierunku, z którego dobiegały odgłosy.
Idąc, wyczuł w pewnym momencie zapamiętany z lat
dzieciństwa zapach jednej z najbardziej popularnych
rahmańskich potraw, pomieszany, niestety, z nieprzyjemnym
sw
ędem spalenizny. Ponieważ pani Parker nigdy nie
próbowała przyrządzać czegokolwiek orientalnego ani też
nigdy niczego nie przypalała, szejk zaczął się domyślać, że
niefortunną, choć pełną najlepszych chęci kucharką jest Zara.
Nie pomyli
ł się.
Gdy wszed
ł do kuchni, ujrzał ją stojącą przy garnkach i
rondlach, ustrojoną w zdecydowanie zbyt obszerny fartuch
gospodyni i najwyraźniej mocno zdenerwowaną. Policzki
miała zaczerwienione, a oczy załzawione. Całe pomieszczenie
wypełnione było szarym dymem o ostrym zapachu spalenizny.
- To ty ju
ż jesteś? - rzuciła spłoszona na widok szejka.
- By
łbym nawet wcześniej, gdyby mnie w ostatniej chwili
nie zatrzymał w biurze niespodziewany telefon od jednego z
klientów -
odpowiedział.
- Bo
że, ty już jesteś, a tu wszędzie taki straszny bałagan! -
jęknęła Zara. - Nie gniewaj się, ale jakoś nie mogę sobie ze
wszystkim poradzić - poskarżyła się.
- A gdzie jest pani Parker? - zainteresowa
ł się szejk.
- Ma dzi
ś wychodne, wolny dzień. Wybrała się ze swoim
wnukiem Benjaminem w odwiedziny do jakich
ś krewnych i
wróci dopiero późnym wieczorem.
- A ty... co ty robisz w kuchni?
- Gotuj
ę dla nas dwojga obiad. To znaczy... właściwie. ..
przypalam go -
wykrztusiła Zara, spostrzegłszy, że z
elektrycznego piekarnika znowu wydobywa się pokaźny kłąb
dymu.
- Nie umiesz gotowa
ć? - spytał Malik.
- Umiem gotowa
ć... ale... na ognisku - odpowiedziała
speszona. -
Ta tutejsza nowocześnie wyposażona kuchnia ani
troszeczkę nie chce mnie słuchać - dodała gwoli wyjaśnienia
tonem skargi. -
Wszystkie urządzenia uparcie robią mi na
złość. Twoja gospodyni to chyba mnie zabije, kiedy wróci i
zobaczy, jakiego strasznego bałaganu narobiłam! Chyba że
wcześniej ty mnie zabijesz, jak skosztujesz moich nieudanych
potraw.
Szejk u
śmiechnął się dobrodusznie i przytulił zrozpaczoną
Zarę do siebie.
- Nic si
ę nie przejmuj - szepnął, całując jej przesiąknięte
kuchennymi zapachami włosy. - Zaraz zrobimy tu trochę
porządku, a potem zjemy, co się da. Mam nadzieję, że
przyrządzasz coś orientalnego.
- Tak - potwierdzi
ła. - Jagnięcinę z ryżem i różnymi
dodatkami.
- Czy
żby pani Parker miała w spiżarni wszystko, co
trzeba dodać do mięsa i ryżu, żeby zapach był dokładnie taki,
jak ten, jaki pamiętam z dawnych lat i który teraz czuję? -
zdziwił się szejk.
- Nie, nie - zaprzeczy
ła Zara. - Nie miała niczego z
potrzebnych mi rzeczy. Musiałam zrobić przed południem
zakupy w takim specjalnym sklepie z żywnością dla chorych...
nie, inaczej... dla zdrowych... -
zaczęła się plątać w nie
znanym jej amerykańskim nazewnictwie.
- Mówisz chyb
a o sklepie ze zdrową żywnością, prawda?
-
poprawił ją szejk.
- O, w
łaśnie! - potwierdziła. - Nawet nie wiedziałam, że
w Ameryce takie sklepy istnieją, matka nigdy mi o nich nie
opowia... -
Zara przerwała nagle w pół słowa, zorientowawszy
się, trochę za późno, że i tak z rozpędu powiedziała już zbyt
wiele.
Oho, wygl
ąda na to, że jej zmarła matka znała Amerykę! -
wydedukował w myślach szejk. Może nawet była rodowitą
Amerykanką?
Przemilcza
ł jednak tę kwestię i udał, że niczego
niezwykłego nie usłyszał. Zdecydował się bowiem dyskretnie
sprawdzić w stosownym momencie, kim tak naprawdę jest
podarowana mu przez króla Hakema rahmańska kobieta o
blond włosach, zielonych oczach i jasnej karnacji. Nie chciał
otwarcie pytać ją o to, budząc jej czujność i dając okazję do
wymyślenia naprędce na jego użytek jakiegoś niewinnego
kłamstewka.
- Wi
ęc powiadasz - zmienił temat - że umiesz gotować
tylko na ognisku?
- Tak - szepn
ęła.
- No, to trzeba by
ło rozpalić ogień na kominku w salonie i
tam robić obiad!
Zara wybuchn
ęła śmiechem.
Szejk, zadowolony,
że żart mu się udał, pocałował ją w
czubek głowy i uwolnił z objęć. Po czym zdjął marynarkę,
rozluźnił krawat, zakasał rękawy koszuli i zaproponował
pomoc przy uporządkowaniu kuchni i wspólne zjedzenie tego,
co okaże się jadalne.
Zara, nie maj
ąc w gruncie rzeczy żadnego innego wyjścia,
skwapliwie przystała na taki plan.
- Orientalna sa
łatka z warzyw i owoców na pewno będzie
dobra -
zapewniła. - Przynajmniej ona mi się nie przypaliła.
U
śmiechnął się i załadował do zmywarki wszystkie
naczynia, łyżki i noże, których Zara używała podczas
przygotowywania potraw. Ona z kolei dokładnie wytarła
pobrudzony mąką, solą, cukrem i przyprawami blat
kuchennego stołu i zaczęła wykładać po kolei na talerze i
półmiski wszystko, co przyrządziła.
Jagni
ęca pieczeń była wprawdzie z jednej strony ciut
zwęglona, z drugiej jednak - zupełnie dobra. Ryż na szczęście
w ogóle się nie przypalił. Wyjęte z elektrycznego piekarnika
pszenne placuszki okazały się takie, jak trzeba, a pikantny sos,
w którym należało je zamaczać - wprost wyborny! W sumie,
obiad by
ł wystarczająco obfity, jak dla dwojga. I naprawdę
smaczny!
Kiedy go zjedli, szejk wsta
ł od stołu, podszedł do Zary i
pocałował ją.
- Poobiedni poca
łunek to taka amerykańska tradycja -
wyja
śnił, spostrzegłszy jej zaskoczoną minę. - Tak samo -
zacz
ął wyliczać - jak pocałunek na dobry wieczór, na
dobranoc, na dzień dobry.
- A
ż tyle tu takich tradycyjnych pocałunków? - zdumiała
się jeszcze bardziej niż przed chwilą.
- Mnóstwo -
przytaknął ze śmiechem. - Chyba więcej niż
gdziekolwiek indziej na świecie. Jest również taka tradycja, że
po obiedzie rozmawia się w domu o tym, jak każdemu z
domowników minął dzień.
- Mnie min
ął na gotowaniu - stwierdziła. - A tobie?
- Jak zwykle, na prowadzeniu interesów.
- A jakie w
łaściwie to są interesy? - zaciekawiła się Zara.
-
Ali i Dżamil nie chcieli mi o nich absolutnie nic powiedzieć.
Wzruszy
ł ramionami.
- Nie chcieli, m
ądrale - mruknął lekceważącym tonem -
bo nie mieli o nich zielonego poj
ęcia. Musiałabyś zapytać
Alice, mo
ją sekretarkę, ona jest dokładnie zorientowana w
specyfice biznesu, jakim się tutaj zajmuję.
- Czy to jaki
ś tajemniczy biznes, powiązany może z
międzynarodową polityką?
- Ani troch
ę - zaprzeczył szejk. - Najnormalniejsza w
świecie działalność finansowo - inwestycyjna. Jestem
amerykańskim finansistą. Staram się inwestować pieniądze
tak, by je pomnożyć.
- Swoje pieni
ądze?
- W przewa
żającej mierze cudze, które inwestuję w
ramach świadczonych przez moje biuro usług. Choć,
oczywiście, własne też.
- Dobrze ci idzie z tym inwestowaniem i pomna
żaniem?
- Nie najgorzej.
- Uczy
łeś się tego kiedyś, jeszcze w Rahmanie? Szejk
Malik Haidar pokręcił przecząco głową.
- W Rahmanie uczy
łem się tylko rządzenia królestwem -
wyjaśnił. - Ale reguły zarządzania państwem można, jak się
okazuje, z powodzeniem zastosować do zarządzania firmą. A
ty, czego się uczyłaś, poza gotowaniem na ognisku? - zapytał.
- Jak wszystkie kobiety w Rahmanie, w
łaściwie niczego
szczególnie ciekawego -
odpowiedziała Zara, wzruszając
ramionami. - U
czono mnie przede wszystkim posłuszeństwa
wobec mężczyzn. A moimi nauczycielami byli wyłącznie
mężczyźni.
- Wielu ich by
ło?
- Kilku. Ojciec, starsi bracia...
- Ach, tak! - szejk wyra
źnie ucieszył się, że Zara nie
wylicza mu byłych mężów czy, o zgrozo, kochanków. - I co,
nauczyli cię posłuszeństwa?
- Do pewnego stopnia... - odpowiedzia
ła wymijająco i
dość mocno się zarumieniła.
- Skoro tak m
ówisz i tak się czerwienisz - odpowiedział
na to szejk, patrząc przenikliwie prosto w jej oczy - to
domyślam się, że twój przyjazd do mnie nastąpił bez ich
aprobaty. Prawda?
Zara g
łęboko westchnęła i po chwili wahania
przyświadczyła:
- Ano prawda, bez. Nie by
ło sensu prosić ich o zgodę na
mój wyjazd, bo z całą pewnością by jej nie udzielili. Oni są
strasznie konserwa
tywni, niesamowicie staroświeccy. Nigdy
by się nie zgodzili na tę moją eskapadę do Ameryki.
- C
óż, ważne, że uzyskałaś zgodę króla - rzucił szejk
rozmyślnie obojętnym tonem, starając się zasugerować jej, że
kompletnie lekceważy całą sprawę.
W duchu jednak postanowi
ł jak najprędzej zadzwonić do
Hakema, aby dowiedzieć się o niej i jej konserwatywnej
rodzinie czegoś więcej.
Kiedy wi
ęc tylko do końca uporządkowali kuchnię po
obiedzie, zaproponował Zarze, by zaparzyła kawę, a sam, pod
pretekstem zmiany ubrania
z biurowego na domowe, wymknął
się do swego pokoju, gdzie znajdował się aparat telefoniczny.
ROZDZIA
Ł PIĄTY
Po po
śpiesznym wykręceniu wielocyfrowego numeru,
szejk ku swemu zdziwieniu rozpoznał w słuchawce głos
samego Hakema bin Abdul Haidara, a nie któreg
oś z licznych
królewskich adiutantów, sekretarzy czy doradców.
- Czy to naprawd
ę ty, kuzynie, we własnej osobie? -
upewni
ł się.
- We w
łasnej osobie - mruknął naburmuszony król.
- Czy ty wiesz, Malik, która jest teraz tu u nas, w
Rahmanie, godzina?
- Szczerze m
ówiąc, nie mam pojęcia - przyznał szejk.
- Ci
ągle gubię się w przeliczeniach stref czasowych.
- Bardzo p
óźna! A właściwie to jest sam środek nocy! -
dobitnie stwierdzi
ł król. - Ale mniejsza z tym. Czy ty wiesz,
jakie ja mam tu teraz kłopoty?
- Z czym?
- Zapytaj raczej... z kim!
- Zatem, z kim masz k
łopoty, kuzynie?
- Nietrudno chyba si
ę domyślić, że ciągle z tym samym
człowiekiem! Z Kadarem bin Abu Salmanem!
- A co takiego zn
ów wymyślił ten stary intrygant? -
zainteresowa
ł się szejk.
- Wyobra
ź sobie, że przysłał mi tu do pałacu swoją córkę
-
wyjaśnił król.
- C
órkę? Do pałacu? A po co?
-
Żebym ją zgodnie z tradycją zaślubił jako moją drugą
żonę!
Szejk, mimo wieloletniego pobytu poza rodzinnym
krajem, by
ł nadal nieźle zorientowany w najważniejszych
sprawach Rahmanu, wiedział więc, że pierwsza małżonka
króla Hakema bin Abdul Haidara, Rasha, wydała jak dotąd na
świat trzy córki. Jeśliby więc ta druga żona urodziła królowi
upragnionego syna, to właśnie on zostałby następcą tronu, a
jego dziadek,
Kadar bin Abu Salman, zyskałby tym samym
wyjątkowe wpływy na królewskim dworze.
Dlatego szejk, zbulwersowany us
łyszaną wiadomością,
wykrzyknął:
- A to historia!
- Prawda? - rzuci
ł w słuchawkę król. - Niesamowita.
- Kuzynie, a czy ty nie mog
łeś odmówić Kadarowi
przyjęcia tej jego córki na swój dwór? - zapytał Malik.
- Odm
ówić mu, znaczyłoby to samo, co świadomie go
obrazić - wyjaśnił Hakem - a tym samym sprowokować go do
wszystkiego, co najgorsze... do intryg, spisku, a nawet buntu. I
wtedy naraziłbym na szwank ten błogosławiony pokój, który z
takim trudem i poświęceniem, przede wszystkim z twojej
strony, Malik, zapewniliśmy naszemu krajowi przed
dziesięciu laty.
- No tak - przyzna
ł szejk. - Ale...
- Ale co, Malik?
Szejk waha
ł się przez moment i milczał, ostatecznie
jednak zdecydował się zadać królowi to dość drażliwe
pytanie:
- Ale jak Rasha to wszystko przyjmuje, kuzynie?
- Rasha bardzo si
ę stara przyjąć to wszystko jak
najspokojniej -
odparł Hakem. - Choć bynajmniej nie
przychodzi jej to łatwo, zwłaszcza że jest w odmiennym stanie
i oczekuje rychłego rozwiązania - dodał.
- Wi
ęc może zaczekałbyś trochę z tymi drugimi
zaślubinami, kuzynie, przynajmniej do momentu, aż twoja
pierwsza żona wyda na świat czwarte dziecko? - zasugerował
szejk.
- C
óż, mój drogi kuzynie, w tej chwili wszystko wskazuje
na to, że nawet będę musiał zaczekać - powiedział król,
wyraźnie zafrasowany.
- Dlaczego?
- Bo moja narzeczona niespodziewanie znikn
ęła z pałacu!
Szejk nie zdo
łał się opanować i wybuchnął śmiechem.
-
Żartujesz, kuzynie? - rzucił.
- Ech, chcia
łbym... - westchnął król Hakem. - Ale to,
niestety, najprawdziwsza prawda, a nie żarty. Dziewczyna
zniknęła z mojego pałacu, przepadła jak kamień w wodę! I
teraz jej bliżsi i dalsi krewni zjeżdżają się tu, grożąc, że jeśli w
najbliższym czasie jej nie odnajdę, to wtedy oni sami zaczną
szukać.
- Daj
ą ci w ten sposób do zrozumienia, że pewnie celowo
gdzieś ją ukryłeś, chcąc w ten sposób uniknąć małżeństwa?
- Ot
óż to, Malik! - potwierdził król. - Moja sytuacja staje
się w związku z tym dość niezręczna, z każdym dniem coraz
bardziej kłopotliwa.
- A co naprawd
ę stało się z tą dziewczyną? - wtrącił szejk,
przerywając kuzynowi jego narzekania. - Jak sądzisz?
- S
ądzę, że podobnie jak ja, też nie chciała tego
bezsensownego małżeństwa, w jakie wplątał ją ojciec. I po
prostu uciekła.
- Z w
łasnej inicjatywy?
- Tak.
- Mia
ła odwagę sprzeciwić się Kadarowi? - zdziwił się
szejk.
- Na to wygl
ąda - potwierdził król. - Bo widzisz, kuzynie,
ona jest... hm... -
Zawahał się, poszukując w myślach
najodpowiedniejszego określenia.
- Krn
ąbrna? Nieposłuszna?
- Nie, nie! Powiedzia
łbym raczej: niezwykła... całkiem
nietypowa jak na rahmańską kobietę.
- Doprawdy? To zupe
łnie tak samo, jak dziewczyna, którą
przysłałeś mi na urodziny - stwierdził szejk. - Wielkie dzięki
za ten wspaniały prezent, kuzynie!
- Wyobra
ź sobie, że to właśnie córka Kadara wybrała ci tę
dziewczynę, a zaraz potem zniknęła.
- Jak to?
- Po prostu. Wybra
ła ci jedną kobietę spośród sześciu, bo
osobiście ją o to poprosiłem - wyjaśnił król.
- Niesamowite! Wybra
ła prezent dla mnie i zaraz potem
uciekła?
- W
łaśnie!
- Mo
że z kochankiem? - zasugerował szejk.
- Oby tak by
ło! - westchnął król. - Kadar bin Abu Salman
nie mógłby wówczas proponować mi jej za żonę, gdyby się
okazało, że ma kochanka i nie jest już dziewicą.
- Z ca
łego serca życzę ci takiego właśnie obrotu spraw,
kuzynie!
- A ja
życzę ci wszystkiego najlepszego z okazji
trzydziestych urodzin!
- Dzi
ękuję.
- Ja tobie r
ównież, Malik. I do ponownego usłyszenia!
- Do us
łyszenia, kuzynie! Spokojnych snów. Obydwaj -
król w swoim pałacu w Rahmanie i szejk w swojej rezydencji
w Ameryce - jednocze
śnie odłożyli słuchawki.
Malik mia
ł wprawdzie chęć zadać Hakemowi jeszcze
kilka pytań na temat Zary, zrezygnował jednak, nie chcąc
d
łużej zakłócać nocnego wypoczynku rahmańskiemu
monarsze.
C
óż, nie mam tu, w Kalifornii, pałacu i tronu, tylko
gabinet biznesmena i zwykły fotel za biurkiem, ale nie mam
też tych rozlicznych kłopotów, z jakimi musi się dzień w dzień
borykać mój kuzyn, pomyślał szejk Malik nie bez satysfakcji.
Jako zwyczajny pan Haidar, amerykański finansista, mogę
robić, co chcę, nie oglądając się ani na tradycję, ani na
powiązania polityczne, ani na rację stanu. Jestem wolny!
- A skoro tak, to mog
ę w dżinsach i podkoszulku wrócić
do Zary na kawę - mruknął półgłosem do siebie.
Po czym przebra
ł się szybko i zbiegł do kuchni,
stęskniony za swym niezwykłym „urodzinowym prezentem".
- Ju
ż jedzie! Wszyscy na miejsca! - zawołała Zara,
klasnąwszy głośno w dłonie.
- Jest ma
ły problem, proszę pani! - odkrzyknął jej z głębi
domu Benjamin, wnuk pani Parker.
- Babcia sama nie da sobie z nim rady?
- Nie, potrzebujemy pani pomocy!
- Ale pan Haidar ju
ż przyjechał, właśnie wysiada z
samochodu.
Zara obserwowa
ła ulicę przed domem i dziedziniec przez
półprzezroczyste bladoróżowe szyby umieszczone we
frontowych drzwiach. Obraz miała lekko zniekształcony, była
jednak w stanie się zorientować, że szejk Malik podjeżdża,
zatrzymuje samochód, wysiada, rozgląda się uważnie dookoła.
- Panno Zaro, jest problem! - raz jeszcze zawo
łał z głębi
domu Benjamin.
- P
óźniej, bo pan Haidar już idzie! - odkrzyknęła i
otworzyła szejkowi drzwi.
Wszed
ł do środka, znów rozejrzał się dookoła, zupełnie
jakby pierwszy raz widział wnętrze, w którym się znalazł.
- Zara, co ty zrobi
łaś z moim domem? - zapytał.
Z tonu jego g
łosu nie potrafiła wywnioskować, czy jest
tylko zadziwiony, czy mo
że zdegustowany przygotowaną
przez nią niespodzianką.
- To wszystko wynaj
ęte, wypożyczone, ale tylko na
dzisiaj, na jeden dzień - odpowiedziała pośpiesznie. - Już jutro
twój dom znowu będzie wyglądał tak, jak zwykle.
- Ale teraz wygl
ąda jak... - Zawahał się i umilkł.
- Teraz wygl
ąda jak twój pałac w Rahmanie! -
dokończyła za niego Zara.
Bardzo si
ę starała, żeby odtworzyć w kalifornijskim domu
szejka jak najwięcej elementów orientalnego wnętrza
królewskiej rezydencji. Sprowadziła więc z kilku kwiaciarni
całą masę bujnych egzotycznych roślin w pokaźnych
donicach, żeby zrobić z nich zielony szpaler przed wejściem.
Postarała się o dwa ogromne złociste leopardy, z cętkami ze
sztucznych onyksów i oczami ze sztucznych szmaragdów,
ponieważ takie same - tyle że przyozdobione autentycznymi
kamieniami szlachetnymi ogromnej wartości - strzegły odrzwi
królewskiej siedziby w Rahmanie. Hol przyozdobiła
mosiężnymi wazami i wyłożyła wielobarwnymi, ręcznie
tkanymi kobiercami. Ze sklepu zoologicznego wypożyczyła
dużą błękitno - zieloną papugę, ponieważ taka sama, imieniem
Cash -
Cash, witała gości w pałacu.
- Nie do wiary, jest tu teraz ca
łkiem tak samo, jak tam -
stłumionym głosem odezwał się szejk.
- Stara
łam się, żeby...
Zara nie doko
ńczyła zdania, ponieważ jej słowa
całkowicie zagłuszył przeraźliwy ptasi krzyk. Do holu dumnie
wkroczy
ł paw, prowadząc za sobą cały harem pawic i...
Benjamina, który bezsk
utecznie usiłował przepłoszyć ptaki.
- Sprowadzi
łaś nawet pawie?! - wykrzyknął szejk.
- Tak, ale mia
ły przebywać w ogrodzie - wyjaśniła Zara.
- Kocur s
ąsiadów... zanadto się nimi interesował, panie
Haidar, więc zapędziłem je do pralni, żeby były bezpieczne -
wtrącił się zasapany i zakłopotany Benjamin, biegając po holu
za ptaszyskami. -
Ale babcia niepotrzebnie otworzyła drzwi i
wypuściła te pawie... i one wybiegły z pralni i wpadły do
domu, na pokoje.
Przy wsp
ółudziale Zary i szejka, po kilku minutach
b
ieganiny, chłopak zdołał ponownie zamknąć hałaśliwe ptaki
w pomieszczeniu gospodarczym.
- Benjamin, natychmiast zadzwo
ń do właściciela, żeby je
sobie zabrał - polecił Malik.
- Oczywi
ście, panie Haidar. Babcia się ucieszy, bo te
pawie tak ją przestraszyły, jak wyskoczyły prosto na nią z tej
pralni, że...
- Przejd
źmy może dalej - zaproponowała Zara,
przerywając Benjaminowi wywód z obawy, by nie ujawnił
szejkowi
jakichś
kłopotliwych,
kompromitujących
szczegółów.
- Czy mam si
ę spodziewać dalszych niespodzianek? -
zapytał Malik.
- Tylko kilku.
- C
óż, dobrze, że wiem. O, papuga! - Szejk zwrócił uwagę
na ptaka, umieszczonego w klatce zawieszonej pod sufitem, w
głębi holu.
Papuga, jak na komend
ę, wyrzuciła z siebie w tym
momencie głośną serię najohydniejszych amerykańskich
przekleństw.
- Ona co
ś mówi! - ucieszyła się Zara. - Tylko jakoś nie
bardzo rozumiem, co.
- Na szcz
ęście - mruknął Malik.
- Dlaczego? - zdziwi
ła się.
- Bo ona klnie, na czym
świat stoi!
- Niestety, nie znam ameryka
ńskich przekleństw, tylko
rahmańskie - przyznała z niejakim zakłopotaniem Zara.
- Na szcz
ęście - powtórzył szejk. - Zostawmy w spokoju
tę źle wychowaną papugę i wejdźmy do salonu -
zaproponował, po czym, nie czekając na odpowiedź Zary,
chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą.
W salonie ca
łą wolną przestrzeń wypełniały większe i
mniejsze klatki z ptakami. Były tu zięby, papużki faliste,
kanarki. Cała ptaszarnia!
- Moja matka uwielbia
ła ptaki i hodowała ich mnóstwo w
pałacu - odezwał się półgłosem Malik, ni to do Zary, ni to sam
do siebie.
- Wiem, Rasha mi opowiada
ła.
- Pozna
łaś Rashę, przebywając w pałacu? - zainteresował
się szejk.
- Tak, pozna
łam ją - potwierdziła Zara. - To cudowna,
wspaniała kobieta, urodziwa, dobra i mądra.
- Ta kobieta najprawdopodobniej by
łaby w tej chwili
moj
ą żoną, gdyby polityczne sprawy w Rahmanie potoczyły
się inaczej - zauważył szejk. - A tak, jest żoną mojego kuzyna
Hakema.
-
Żałujesz?
- Nie.
- To dobrze! - ucieszy
ła się Zara. - Mogłam wprawdzie
zamienić twój dom w królewski pałac, ale nie dałabym rady
sama zamienić się w Rashę.
- Fakt - potwierdzi
ł Malik i uśmiechnął się. - Zupełnie nie
jesteś podobna do Rashy, przypominasz raczej moją matkę.
No, może nie z wyglądu, ale na pewno z usposobienia - dodał.
-
Podobno była niezwykłą kobietą, inteligentną, trochę
ekscentryczną.
- De mia
łeś lat, kiedy zmarła? - spytała Zara.
- Pi
ęć.
- A ja mia
łam cztery, kiedy umarł mój ojciec.
- To strasznie przykre, traci
ć rodziców tak wcześnie -
zauwa
żył szejk.
- Fakt.
- Chwileczk
ę! Ale ty przecież mówiłaś mi wczoraj, że
ojciec uczył cię posłuszeństwa wobec mężczyzn, prawda?
- Malik, spostrzeg
łszy pewną wyraźną sprzeczność w
zwierzeniach Zary, nawiązał nieoczekiwanie do rozmowy z
poprzedniego dnia.
- No... tak... - wykrztusi
ła speszona.
- Uczy
ł cię, zanim skończyłaś cztery lata? I ty to
pamiętasz? - zdziwił się.
Zara zaczerwieni
ła się gwałtownie.
Nieopatrznie powiedzia
ła o sobie zbyt wiele i zupełnie nie
miała teraz pojęcia, jak wybrnąć z kłopotliwej sytuacji. Nie
wiedziała, co powinna potwierdzić, a czemu zaprzeczyć, aby
jej wyjaśnienie zachowało bodaj pozory konsekwencji i
prawdopodobieństwa, i aby nie wzbudziło jakichś
niepotrzebnych podejrzeń ze strony szejka.
Po d
łuższej chwili wahania i rozterki ostatecznie
zdecydowała się na... szczerość!
- Moi rodzice byli Amerykanami - wyzna
ła. - Kiedy
miałam cztery lata, mój ojciec zmarł, a w rok później moja
matka wyszła ponownie za mąż za przebywającego czasowo
w Stanach Zjednoczonych mężczyznę z Rahmanu. I
przeniosła się tam razem z nim i ze mną na stałe. Odkąd
sk
ończyłam pięć lat i opuściłam Stany Zjednoczone,
mieszkałam w Rahmanie, w południowej prowincji i
wychowywałam się w domu ojczyma. I to właśnie on uczył
mnie posłuszeństwa.
- A wi
ęc to tak! - wybuchnął szejk. - Jak widzę, nie byłaś
ze mną szczera - zauważył cierpko.
- Malik, przecie
ż cię nie okłamywałam! - broniła się Zara.
-
Przemilczałam tylko kilka faktów z mojego życiorysu i to
wszystko. Do tego się sprowadza całe moje przewinienie.
Szejk zmarszczy
ł brwi, przymrużył oczy i zamyślił się,
najwyraźniej analizując jej i swoje racje. Wreszcie, nie
ujawniając, czy uważa Zarę za godną potępienia kłamczuchę,
czy też nie, zapytał ją:
- Masz tu w Ameryce jak
ąś rodzinę?
- Prawdopodobnie mam babci
ę, matkę mojej matki -
odpowiedzia
ła. - No i z pewnością mam jakieś ciotki, wujów,
bliższych i dalszych kuzynów.
- Chcia
łabyś pewnie ich odnaleźć. A z kim konkretnie
chciałabyś się spotkać spośród twoich amerykańskich
krewnych?
- Tak, bardzo bym chcia
ła się spotkać z moimi kuzynami,
najchętniej ze wszystkimi! - przyświadczyła z nie ukrywanym
entuzjazmem. -
Bardzo bym chciała ich poznać!
- I tylko dlatego zdecydowa
łaś się na wyjazd do Stanów
Zjednoczonych w roli mojego prezentu urodzinowego,
prawda? -
zasugerował szejk.
Po kr
ótkiej chwili wahania Zara potwierdziła:
- Owszem, pocz
ątkowo myślałam tylko o tym... ale kiedy
cię poznałam - dodała - sprawa odnalezienia mojej
amerykańskiej rodziny straciła dla mnie na znaczeniu,
przestała aż tak bardzo się liczyć.
- Na rzecz...? - rzuci
ł i znacząco zawiesił głos.
- Na rzecz tego, co rozgrywa si
ę w tej chwili pomiędzy
nami! -
Zara dokończyła rozpoczęte przez niego zdanie.
- A co si
ę teraz pomiędzy nami rozgrywa, według ciebie?
-
Szejk nie ustawał w indagacjach.
- A czy musimy to w tej chwili nazywa
ć po imieniu?
- odpowiedzia
ła pytaniem na pytanie. - Proszę cię, Malik
- z emocji podnios
ła lekko głos - pozwólmy sprawom
toczyć się dotychczasowym torem! Kontynuujmy to, co
rozpocz
ęliśmy, zgodnie ze wspólnie ustalonym planem!
Dzisiaj jest drugi z trzech dni, jakie ofiarowałeś mi na
przygotowanie dla ciebie urodzinowych niespodzianek. Jutro
nastąpi dzień trzeci i ostatni.
- I noc, kt
órą spędzisz w moim łóżku! Pamiętasz o tym? -
spytał cicho.
- Tak, pami
ętam - odpowiedziała lakonicznie.
- A co nast
ąpi potem? Rozstanie?
- Niekoniecznie od razu - stwierdzi
ła łagodnym, nieco
melancholijnym tonem. -
Chociaż... - dodała z pewnym
wahaniem po krótkiej chwili. -
Widzisz, jeżeli zechcę
odnaleźć moich amerykańskich krewnych i poznać trochę całe
Stany Zjednoczone, nie ograniczając się do Kalifornii, to w
końcu będę musiała opuścić tę złotą klatkę, jaką jest dla mnie
twoja rezydencja w San Francisco.
- No c
óż, pomogę ci odnaleźć twoją amerykańską rodzinę
-
zadeklarował szejk.
- Nie musisz.
- A jednak ci pomog
ę! - obstawał przy swoim. - I pozwolę
ci odejść z mojego domu dopiero wtedy, kiedy się przekonam,
że jesteś w tej rodzinie mile widziana, że masz w niej jakieś
oparcie.
Zara milcza
ła, nie próbując odbierać Malikowi ostatniego
słowa w tej sprawie.
Perspektywa rozstania nape
łniała ją smutkiem. Ponieważ
jednak uważała, że jest ono w ich sytuacji czymś
nieuchronnym, cieszyła się przynajmniej z tego, że szejk
rozumie jej chęć poznania kraju, w którym przyszła na świat, i
nie grozi jej odesłaniem do Rahmanu natychmiast po
zaspoko
jeniu własnych żądz.
To z pewno
ścią dobry, uczciwy, wielkoduszny człowiek,
przyznawała w myślach, stojąc przed nim i wpatrując się w
jego czarne, pałające oczy. Opowieści, jakie o nim słyszała w
domu ojczyma, musiały być kłamliwe. To wspaniały
człowiek! Ktoś, kogo można polubić, ktoś, w kim można się
nawet zakochać.
- Zara, dlaczego milczysz? - zapyta
ł szejk, podchodząc do
niej i ujmując ją lekko za ramiona.
- Milcz
ę, bo rozmyślam - odpowiedziała zgodnie z
prawdą.
- A o czym?
- O naszej jutrzejszej nocy.
- Boisz si
ę jej?
- Ju
ż teraz nie - szepnęła.
I oczywi
ście nie protestowała, kiedy wziął ją w ramiona i
zaczął namiętnie całować.
- Pani Parker, co to ma znaczy
ć, że jej nie ma? Co to ma
znaczyć, pani Parker? - powtarzał podniesionym głosem szejk
Malik
Haidar następnego dnia, gdy po powrocie z biura nie
zastał Zary w swoim domu.
- To ma znaczy
ć, że wyjechała, panie Haidar - ze stoickim
spokojem wyjaśniła wzburzonemu pracodawcy gospodyni.
- Jak to, wyjecha
ła? - zdziwił się. - Tak po prostu?
- Po prostu - potwierdzi
ła pani Parker. – Wyjechała i już!
Nie jest przecież pańskim więźniem, a ja nie jestem
więziennym strażnikiem, żebym ją miała siłą trzymać, kiedy
chciała wyjechać. Ale przed wyjazdem napisała do pana ten
list -
dodała, podając szejkowi zaklejoną kopertę.
Zdenerwowany wzi
ął ją bez słowa i czym prędzej udał się
do swojego gabinetu.
Nie chcia
ł w obecności pani Parker czytać listu, w którym
spodziewał się odnaleźć tylko słowa pożegnania, wolał
uczynić to na osobności. Obawiał się bowiem, że nie zdoła
zareagować odpowiednio powściągliwie na wiadomość o
ucieczce Zary. A niestety, takiej właśnie, a nie innej
wiadomości spodziewał się w tym momencie.
Zamkn
ąwszy za sobą drzwi, drżącymi rękoma rozerwał
kopertę. Wydobył z niej pojedynczą kartkę białego listowego
papieru, zapisaną mniej więcej do połowy, i zaczął czytać.
I niemal natychmiast wybuchn
ął głośnym śmiechem.
Śmiał się z samego siebie, z własnych nieuzasadnionych
obaw, bo Zara bynajmniej nie żegnała się z nim w liście ani
też nie tłumaczyła, dlaczego zniknęła. Podawała natomiast
wskazówki, jak ma ją odnaleźć!
Szejk wybieg
ł z gabinetu i wpadł do kuchni.
- Wyje
żdżam, pani Parker - oświadczył gospodyni.
- Pan te
ż? - zdziwiła się.
- Jad
ę do Zary!
- To ju
ż pan wie, gdzie ona jest?
- Dowiedzia
łem się z listu. Jadę do niej i wrócę dopiero
razem z nią, pani Parker. Nie wcześniej niż jutro!
- W takim razie
życzę panu szerokiej drogi, panie Haidar
-
powiedziała z dobrodusznym uśmiechem gospodyni. - I
życzę panu wszystkiego najlepszego w dniu urodzin! - dodała.
-
Dużo szczęścia!
- Dzi
ękuję, pani Parker! - odkrzyknął już z holu,
zdążywszy wypaść w pośpiechu z kuchni.
- Panie Haidar, chwileczk
ę! - zawołała gospodyni i
wybiegła za nim, przypomniawszy sobie o czymś, co miała
mu przekazać, kiedy wróci po pracy do domu. - Ten pański
kuzyn, król Hakem, telefonował i mówił, że ma do pana jakąś
ważną sprawę.
- Zadzwoni
ę do niego jutro, pani Parker! - rzucił przez
ramię szejk, stojąc już w otwartych drzwiach.
- Ale on m
ówił, że to pilne! - krzyknęła z głębi holu
gospodyni.
Szejk wybieg
ł jednak z domu i wsiadł do samochodu
nazbyt szybko, by mógł to ostatnie zdanie usłyszeć.
- A mo
że to i lepiej, że nie usłyszał i pojechał do Zary,
zamiast wydzwaniać do tego zamorskiego kuzyna w koronie
na głowie - mruknęła pół żartem, pół serio, machnąwszy ręką.
No, bo jakie tam kr
ólewskie sprawy mogą być ważniejsze
i pilniejsze niż zew prawdziwej miłości? - dodała już w
myślach.
ROZDZIA
Ł SZÓSTY
„Zew miłości" kazał szejkowi wciskać niemalże do oporu
pedał gazu jaguara i pędzić w szaleńczym tempie nad
niewielkie górskie jeziorko położone w ustronnej dolinie
oddalonej mniej więcej o godzinę szybkiej jazdy od San
Francisco. Tam, wedle wskazówek zawartych w liście, miał
odnaleźć Zarę.
Istotnie odnalaz
ł ją... w obozie Beduinów!
Najpierw, z daleka, jeszcze z samochodu, spostrzeg
ł
beduińskie namioty, rozstawione nad brzegiem jeziorka, na
piaszczystej plaży, z całą pewnością sporządzonej sztucznie
tylko po to, by nadać scenerii pewne podobieństwo do tej
oryginalnej, tworzonej przez piaski pustyni.
A potem, kiedy podjecha
ł już bliżej, zaparkował wóz i
wysiadł, zauważył, że przed każdym z namiotów pali się
ognisko i krzątają się ludzie - mężczyźni, kobiety i dzieci -
wszyscy bez wyjątku ubrani w oryginalne beduińskie stroje.
Bedui
ński obóz - zaaranżowany w Kalifornii - wyglądał
zupełnie jak prawdziwy, nieopodal pasło się nawet stadko kóz.
Jeśli iluzja nie była stuprocentowa, to jedynie dlatego, że
brakowało wielbłądów.
Szejk nie zastanawia
ł się jednak nad tym, bo przecież nie
wielbłądów szukał, tylko Zary. A ponieważ nie dojrzał jej
nigdzie na zewnątrz, ruszył szybkim krokiem w kierunku
największego i najpiękniejszego z namiotów, ustawionego na
uboczu, dość daleko od innych i oznakowanego królewskimi
emblematami.
Skoro ja wywodz
ę się z królewskiego rodu - rozumował -
to ten namiot jest z pewnością przeznaczony dla mnie. A
skoro Zara również została dla mnie przeznaczona, to powinna
w nim na mnie czekać.
W namiocie nie by
ło jednak nikogo. Na szejka czekał tam
tylko oryginalny męski strój noszony w Rahmanie: długa do
ziemi, luźna biała koszula i haftowany złotem biały turban.
Mia
łbym to teraz włożyć, tak ni stąd, ni zowąd? - zamyślił
się szejk Malik. Przecież od dziesięciu lat ubierał się jak
typowy Amerykanin; w pracy nosił garnitur, w domu dżinsy i
sportowy podkoszulek. Owszem, umiał na kilka sposobów
wiązać krawat, ale już chyba nawet nie pamiętał, jak wiąże się
turban, żeby wyglądał tak, jak trzeba i żeby nie spadł przy
pierwszym gwałtowniejszym ruchu głowy.
Po d
łuższej chwili wahania zaryzykował jednak. Zdjął
ubranie i przebrał się w tradycyjny strój pustynnego
koczownika. A raczej, mówiąc ściśle, w strój władcy
pustynnych koczowników, wkładając na głowę turban, na
którym złotą nicią były wyszyte emblematy królewskiego
rodu Haidarów!
Gdy by
ł już gotów i prezentował się jak prawdziwy
egzotyczny szejk, a nie jak amerykański biznesmen, usłyszał,
że przed namiotem ktoś się krząta, najprawdopodobniej
rozpalając ognisko. Natychmiast wyszedł na zewnątrz. .. i
ujrzał Zarę.
Mia
ła na sobie kuszący, muślinowy strój, podobny do
tego, w którym została przywieziona w zrolowanym dywanie,
z tą różnicą, że nie był czarny, lecz szmaragdowozielony,
haftowany w złociste ptaki. I podobnie jak wtedy nie miała na
sobie żadnych dodatkowych osłon, żadnej bielizny.
- Jeste
ś! - wykrzyknął uradowany na jej widok.
- Jestem, m
ój władco - odezwała się z figlarnym
uśmiechem, jednocześnie składając mu przesadnie niski
ukłon. - Czekam na ciebie w pustynnym obozie Beduinów,
dokładnie takim samym, jak prawdziwy, chociaż niestety bez
wielbłądów. Chciałam je tu sprowadzić, ale Alice doszła do
wniosku, że koszty byłyby niebotycznie wysokie, zupełnie jak
te góry dookoła. - Wskazała na otaczające dolinę strzeliste
wierzchołki.
Szejk u
śmiechnął się.
- Dla kogo
ś, k to jak ja n ie był w p u stynnym obozie od
przeszło dziesięciu lat, ta dekoracja, jaką tu stworzyłaś, jest
wystarczająco sugestywna, nawet bez wielbłądów - stwierdził.
- A najbardziej sugestywny ze wszystkiego jest twój strój -
dodał, wpatrując się w przejrzysty niczym klarowna morska
woda szmaragdowy muślin, pod którym rysowały się
wdzięcznie kształty jej zgrabnego, smukłego ciała.
- To str
ój nałożnicy z królewskiego haremu - wyznała,
lekko się rumieniąc.
- W
łaśnie! Skoro już się tak ubrałaś, to teraz pójdź w
moje ramiona -
zażądał. - I całuj mnie, Zaro, całuj, całuj,
całuj!
- Z przyjemno
ścią, mój niecierpliwy władco. - Podbiegła
do niego i zarzuciła mu ręce na szyję.
Obj
ął ją wpół i przyciągnął mocno do siebie. Złączyli się
wargami w namiętnym, gorącym pocałunku i trwali w tym
ze
spoleniu długo, bardzo długo. Aż w końcu oderwał usta od
jej warg i rozgorączkowany wyszeptał:
- Przejd
źmy teraz do naszego namiotu. Tam będziemy
mogli pozwolić sobie na więcej, na znacznie więcej niż tutaj,
na oczach ludzi.
- Najpierw zjedzmy posi
łek - zaproponowała i
poprowadziła go do ogniska.
Zasiedli przy ognisku, na rozes
łanym bezpośrednio na
pustynnym piasku wielobarwnym dywanie. Zaczęli posilać się
egzotycznymi owocami i upieczonymi na rożnie soczystymi
kawałkami mięsa, wybierając dla siebie nawzajem
najsmaczniejsze kąski. Płonące żywiczne polana rytmicznie
trzaskały i pachniały niczym balsam, a płomienie ogniska
rozświetlały purpurowym blaskiem coraz głębszą ciemność
zapadającej stopniowo nocy.
W kt
órymś momencie z oddali, z głębi obozowiska,
zacz
ęła dobiegać zmysłowa orientalna muzyka, wykonywana
na egzotycznych instrumentach przez specjalnie sprowadzony
na ten wieczór zespół.
- Cudownie graj
ą - zauważył szejk.
- S
ą też niezwykle atrakcyjne tancerki, potrafią wykonać
perfekcyjny taniec brzucha.
Chcesz je zobaczyć? - zapytała go
Zara.
Pokr
ęcił przecząco głową.
- Chc
ę zobaczyć tylko ciebie... całkiem nagą... w naszym
namiocie -
szepnął. - I chcę cię wreszcie posiąść po tych
trzech nieskończenie długich dniach i jeszcze dłuższych
samotnych nocach wyczekiwania.
Szejk zapali
ł nastrojową oliwną lampę i wprowadził Zarę
do namiotu. Stanęła pośrodku, w migotliwym świetle
niewielkiego płomienia, wyraźnie zawstydzona, zakłopotana,
spłoszona.
- Boisz si
ę? - spytał ją szejk.
- Tak. Nawet bardzo - szepn
ęła.
- Dlaczego, Zaro? - zdziwi
ł się.
- Bo ta noc,.. Ta dzisiejsza noc mo
że wiele pomiędzy
nami zmienić. Bardzo wiele - wyjaśniła po chwili wahania.
- Dlaczego, Zaro? - powt
órzył.
- Bo dotychczas byli
śmy obydwoje wolni, niezależni, a ta
noc w pewien sposób
nas połączy. Tego, co się pomiędzy
nami stanie, nie będzie można już potem ani cofnąć, ani
wymazać. To będzie taki... nieodwracalny... akt zespolenia -
wykrztusiła.
- Obawiasz si
ę mnie? - zapytał szejk. - Może z powodu
tych mrożących krew w żyłach historii, jakie słyszałaś o mnie
w domu swego ojczyma, w Rahmanie?
- Tak - potwierdzi
ła Zara, nie chcąc nadal kłamać. - W
domu ojczyma od dziecka słyszałam, że jesteś
niebezpiecznym człowiekiem, zbrodniarzem, zabójcą, który
uciekł z kraju w niesławie.
- Nikogo nie zabi
łem - zapewnił z powagą. - Mogę
przysiąc!
Spojrza
ła przenikliwie w jego czarne oczy. Nie opuścił
pałającego wzroku, patrzył jej prosto w twarz, odważnie,
dumnie, szczerze.
- Nie musisz przysi
ęgać, wierzę ci - szepnęła.
- Dzi
ęki!
- Nie musisz mi te
ż dziękować.
- A mog
ę ci zadać pytanie?
- Jedno pytanie? - pr
óbowała się upewnić, ogarnięta nagłą
falą niepokoju, że szejk, zamiast gry miłosnej, podejmie
indagacje i zmusi ją do powiedzenia o sobie całej prawdy, a
zatem również tego wszystkiego, co jednak chciała przed nim
ukryć.
- Na pocz
ątek jedno - odpowiedział wymijająco.
- Prosz
ę, pytaj - zgodziła się w obawie, że sprzeciw z jej
strony tylko pobudzi jego dociekliwość. - Pytaj, o co tylko
chcesz.
- Jak to si
ę stało, że znalazłaś się w pałacu króla Hakema?
- M
ój ojczym mnie tam wysłał - odparła.
- Po co? Chcia
ł, żebyś została moim urodzinowym
prezentem?
- Nie - zaprzeczy
ła Zara. - Chciał, żebym została drugą
żoną króla.
Us
łyszawszy te słowa, szejk Malik zmarszczył brwi.
Przypomniał sobie telefoniczną rozmowę z kuzynem i zaczął
kojarzyć w myślach pewne fakty. Jednakże, starając się nie
formułować przedwcześnie wniosków idących zbyt daleko,
stwierdził tylko:
- Hakem zbyt kocha Rash
ę, żeby brać ślub z jakąkolwiek
inną kobietą.
- Bardzo j
ą kocha, wiem - przytaknęła Zara. - Mimo to
jego ślub z inną kobietą jest możliwy... w pewnych
okolicznościach.
- W jakich?
- Pod przymusem.
- Pod przymusem, powiadasz? - rzuci
ł szejk, mrużąc oczy
i wpatrując się podejrzliwie w jej zarumienioną pod wpływem
zakłopotania twarz. - A któż w Rahmanie mógłby, twoim
zdaniem, zmusić do czegokolwiek króla Hakema bin Abdul
Haidara?
Zara wzi
ęła głęboki oddech.
- Kadar bin Abu Salman - odpowiedzia
ła lakonicznie. -
Zarządca południowej prowincji.
Szejk Malik podszed
ł do niej i ujął ją lekko za ramiona.
- Jeste
ś jego córką? - zapytał.
- Jestem jego pasierbic
ą.
- Uciek
łaś z pałacu Hakema?
- Tak, do ciebie, do Ameryki.
- W jaki sposób?
- Podst
ępem.
- Dlaczego?
-
Żeby nie sprawiać bólu Rashy, a satysfakcji Radarowi -
wyja
śniła. - I żeby nie pozwolić mojemu ojczymowi na
zdobycie zbyt wielkich wpływów na dworze króla Hakema.
Kadar przy swoich nadmiernie wybujałych politycznych
ambicjach na pewno nie wykorzystałby ich dla dobra kraju,
tylko dla zaspokojenia własnej niepohamowanej żądzy
władzy.
- Wi
ęc poświęciłaś się dla Rahmanu?
- W jakim
ś sensie, podobnie, jak niegdyś ty.
- I po
święcasz się dla Rahmanu również teraz?
- Teraz ju
ż nie - odparła całkiem szczerze. - W ciągu tych
trzech dni, które spędziliśmy razem, obudziłeś we mnie...
- Po
żądanie? - podpowiedział jej, ponieważ nagle
umilkła.
- W
łaśnie! - przytaknęła skwapliwie, by nie mówić
przedwcześnie o uczuciach i nie ujawniać szejkowi od razu
wszystkich tajemnic swojego serca. -
Teraz nie muszę już się
poświęcać, bo naprawdę cię pragnę.
- Jeste
ś tego w stu procentach pewna? - zapytał. - Bo jeśli
nie, to gotów jestem pohamować własną namiętność i
zrezygnować...
- Nie, Malik! - Nie pozwoli
ła mu nawet dokończyć. -
Jestem stuprocentowo pewna, że cię pragnę! - krzyknęła w
uniesieniu. -
Weź mnie w ramiona! Jestem twoja! Tylko... -
zawahała się.
- Jaki jeszcze masz problem, najmilsza? - zapyta
ł,
obejmując ją. - Co cię trapi?
Opar
ła głowę na jego ramieniu, by w ten sposób ukryć
mocny rumieniec zawstydzenia, który parzył jej twarz.
- Boj
ę się, Malik - wykrztusiła zdławionym ze
zdenerwowania głosem - że będziesz rozczarowany moją...
kompletną... nieporadnością w miłosnym kunszcie. Bo
widzisz, ja... jeszcze nigdy... nie byłam... nie spędziłam nocy...
z mężczyzną. Ja jestem jeszcze dziewicą! - wyznała.
- Kr
ól Hakem bin Abdul Haidar wysłał do mnie
dziewicę? - zdumiał się szejk. - To przecież wbrew
rahmańskim obyczajom! Nie daje się w prezencie dziewic!
- Malik - zacz
ęła wyjaśniać - król Hakem nic nie
wiedział. Ja podstępem zamieniłam się rolami z inną kobietą,
młodziutką wdową, która miała na imię Matana.
- Aha! Wi
ęc to tak się odbyło?! - Nareszcie wszystko
zaczęło mu się układać w logiczną całość. - Cóż, więc raz
jeszcze cię zapytam, moja ty odważna dziewico. Czy
naprawdę chcesz spędzić ze mną tę noc?
- Tak, Malik, tak! Bardzo chc
ę! - wyszeptała. I poddała
się jego namiętnym pieszczotom.
Po cudownie upojnej mi
łosnej nocy obudził ją o świcie
kuszący zapach kawy. Wstała naga z posłania i wyjrzała
ostrożnie z namiotu. Malik przyrządzał przy ognisku
aromatyczny napar. Poza nim nigdzie w pobliżu nie było
nikogo, poniewa
ż statyści z San Francisco, którzy udawali
koczujących Beduinów, zostali zaangażowani tylko na jeden
dzień i późnym wieczorem opuścili sztuczną plażę nad
jeziorem, zab
ierając wszystkie rekwizyty, łącznie z namiotami
i kozami.
- Sp
ójrz, jesteśmy zupełnie sami - odezwała się cicho. -
Tylko we dwoje.
Szejk u
śmiechnął się do niej.
- To wspaniale, najmilsza. W spokoju napijemy si
ę kawy,
a potem... -
Znacząco zawiesił głos.
- Co potem? - rzuci
ła kokieteryjnie.
Podszed
ł do niej i wziął ją - taką całkiem nagą - w
ramiona.
- Potem b
ędziemy się kochać... - zaczął jej szeptać
pomiędzy jednym a drugim pocałunkiem.
- I co jeszcze?
- I kocha
ć.
- I jeszcze.
- Kocha
ć.
- To wiesz co, Malik?
- S
łucham?
- Darujmy sobie t
ę kawę - zaproponowała.
- Zgoda! - przysta
ł z ochotą.
I w tym momencie, nim zd
ążyli skryć się w namiocie i
rozpocząć miłosne igraszki, panującą wokół ciszę zakłócił
warkot samochodowego silnika, z początku stłumiony, lecz z
każdą chwilą coraz wyraźniej narastający.
- Kto
ś tu jedzie - szepnęła Zara.
- Czy to mo
że ma być jakaś twoja kolejna urodzinowa
niespodzianka dla mnie? -
zapytał żartobliwym tonem szejk.
- Nie, Malik - zaprzeczy
ła z powagą. - Z nikim się nie
umawiałam na dzisiaj i nikogo tu do nas nad jezioro nie
zapraszałam.
- W takim razie wejd
ź do namiotu i na wszelki wypadek
ubierz się - zarządził - a ja zaczekam na zewnątrz na
nieproszonych gości i postaram się odprawić ich stąd jak
najprędzej.
Ogarni
ęta dziwnym niepokojem Zara bez słowa weszła do
namiotu i w pośpiechu zaczęła wkładać na siebie wszystko, w
czym poprzedniego dnia przyjechała nad jezioro: bieliznę,
spódnicę, bluzkę, sportowe buty.
Nim zd
ążyła je do końca zasznurować, nadjeżdżający
samochód
zatrzymał się z piskiem opon gdzieś bardzo blisko
namiotu. Po chwili ktoś z niego wysiadł, trzasnąwszy
drzwiami i zaczął wykrzykiwać coś do Malika... po
rahmańsku!
Przera
żona Zara natychmiast rozpoznała ten podniesiony
męski głos. Był to charakterystyczny, lekko schrypnięty głos
Kadara bin Abu Salmana, jej ojczyma.
- Gdzie ona jest? Mów, niegodziwcze! Mów zaraz, gdzie
ona jest?! -
wrzeszczał rozwścieczony Kadar.
Boj
ąc się, że w napadzie złości może zrobić Malikowi coś
złego, wyszła natychmiast przed namiot, gotowa bronić
szejka.
Ujrzała
zaparkowaną
nieopodal
limuzynę,
rozgniewanego ojczyma, a także... swoich pięciu przyrodnich
braci, z obnażonymi sztyletami z rękach.
- Oddaj mi moj
ą córkę, niegodziwcze! - zażądał groźnie
Kadar.
- Twoj
ą córkę? - rzucił dosyć prowokacyjnie Malik.
- Nie udawaj,
że nie wiedziałeś, kim ona jest!
- Zara jest tylko twoj
ą pasierbicą.
- C
óż z tego, skoro ją kocham jak rodzone dziecko! -
obruszył się Kadar. - I pragnę dla niej tylko samego dobra! To
dlatego oddałem ją królowi Hakemowi za małżonkę!
- A kr
ól Hakem, mój kuzyn, oddał ją mnie i ona teraz do
mnie należy - stwierdził ze stoickim spokojem Malik.
- Niedoczekanie twoje! Pr
ędzej ty stracisz życie, niż ja
stracę moją ukochaną córkę! - wykrzyknął Kadar i skinął na
uzbrojonych w sztylety synów.
Otoczyli bezbronnego Malika ciasnym kr
ęgiem,
uniemożliwiając mu jakikolwiek ruch, jakiekolwiek działanie.
A Kadar chwycił Zarę za rękę i siłą pociągnął do samochodu.
- Nawet nie pr
óbuj się wyrywać, bo ten niegodziwiec
natychmiast zgin
ie, przebity pięcioma ostrzami - przestrzegł
ją.
- Nie róbcie mu krzywdy, ja go kocham -
jęknęła.
- Straci
łaś rozum, dziewczyno? - syknął ojczym,
wpychając ją do limuzyny i blokując jej drogę ucieczki
własnym ciałem. - Zadurzyłaś się w mordercy?
- Malik nie jest morderc
ą, ojcze, to nieprawda.
- Prawda, bez wzgl
ędu na to, co ci próbował wmawiać
podczas tej kilkudniowej znajomości! On jest mordercą, Zara,
jest morderc
ą twojego brata Dżeba! - Wypowiedziawszy te
złowrogie słowa, Kadar dał synom znak do odwrotu.
Nie opuszczaj
ąc noży, posłusznie cofnęli się i wsiedli do
obszernej limuzyny. Zatrzasnęli za sobą drzwi. Paz,
najmłodszy z braci, usiadł za kierownicą i uruchomił silnik.
Samochód ruszył i pomknął w stronę San Francisco, uwożąc
zapłakaną Zarę.
A bezradny szejk Malik pozosta
ł sam nad jeziorem,
zupełnie nieoczekiwanie pozbawiony towarzystwa pięknej
Zary, która była prawdziwie królewskim prezentem
urodzinowym.
ROZDZIA
Ł SIÓDMY
Pa
łac króla Hakema bin Abdul Haidara, królestwo
Rahmanu
- Ona nale
ży do mnie, więc chcę ją jak najszybciej
odzyskać! - oświadczył kategorycznym tonem szejk Malik,
stanąwszy naprzeciwko królewskiego tronu.
Hakem bin Abdul Haidar zmierzy
ł go ironicznym
spojrzeniem.
- W dosy
ć oryginalny sposób witasz swojego króla, Malik
-
stwierdził z przekąsem. - Ech, to chyba przez te
amerykańskie demokratyczne obyczaje, którymi zdążyłeś
nasiąknąć przez te dziesięć lat! - dodał z westchnieniem,
kręcąc głową na znak dezaprobaty.
- Wybacz, kuzynie - zreflektowa
ł się szejk i złożył
Hakemowi należny mu niski ukłon. - Bądź pozdrowiony!
Kr
ól z ukontentowaniem skinął głową.
- Mimo wszystko, mi
ło cię widzieć, Malik - powiedział. -
Pozwól ze mną, pójdziemy tam, gdzie będziemy mogli
spokojnie porozmawiać. - Wstał i wyprowadził szejka z
przeznaczonego do oficjalnych audiencji salonu tronowego, w
którym
się spotkali natychmiast po przyjeździe Malika z
lotniska. Król poprowadził szejka w głąb swoich prywatnych
apartamentów.
Pokoje, przez kt
óre kolejno przechodzili, należały niegdyś
do ojca Malika i teraz należałyby do niego, gdyby nie
zrezygnował przed dziesięciu laty z sukcesji tronu i nie
opuścił królestwa Rahmanu. Zdawał sobie z tego sprawę, a
jednak nie odczuwał już ani żalu, ani gniewu.
Czy
żby to czas uleczył moje rany? - pytał siebie w
myślach, idąc za królem doskonale zapamiętaną z dzieciństwa
i wczesnej młodości amfiladą komnat. Czy raczej pewna
jasnowłosa, zielonooka dziewczyna o złotym sercu i
przenikliwym umyśle?
- Usi
ądźmy tutaj - zadecydował Hakem, kiedy znaleźli się
w niewielkim, ustronnym gabinecie
, tworzącym wraz z
salonikiem i sypialnią jego najbardziej osobiste królestwo.
Zaj
ęli miejsca w głębokich skórzanych fotelach,
ustawionych po przeciwnych stronach okrągłego niskiego
stolika o bogato rzeźbionych nogach i blacie misternie
intarsjowanym orien
talną mozaiką z najszlachetniejszych
gatunków drewna.
- Odmieni
ła cię ta Ameryka, Malik, nie sposób tego ukryć
-
odezwał się król.
- Moje przystosowanie si
ę do tamtejszych obyczajów
było konieczne, kuzynie, skoro musiałem opuścić własny kraj
-
stwierdził szejk.
- Nie tyle musia
łeś, ile chciałeś.
- Raczej: zdecydowa
łem się - uściślił Malik. -
Zdecydowa
łem się wyjechać, jak pamiętasz, pragnąc uchronić
kraj przed sporami i waśniami, a może nawet przed
bratobójczą walką. Pozostawiłem ci tron Rahmanu, kuzynie.
- I wszystkie tutejsze problemy! - wtr
ącił król. - Owszem,
straciłeś koronę, to prawda, ale w zamian zyskałeś w Stanach
Zjednoczonych osobistą niezależność i święty spokój - dodał z
leciutką, niemniej jednak wyraźnie słyszalną nutą zazdrości w
głosie.
- Zyska
łem spokój, powiadasz. A cóż to, twoim zdaniem,
znaczy? -
spytał szejk.
- A cho
ćby to, Malik, że nie musiałeś przez te wszystkie
lata myśleć o Kadarze bin Abu Salmanie, o jego niezdrowych
ambicjach i niecnych intrygach.
- Ale teraz musz
ę! - żachnął się szejk.
- Fakt - przyzna
ł Hakem. - Jeśli w istocie chcesz odzyskać
tę jasnowłosą dziewczynę...
- Ja j
ą muszę odzyskać, kuzynie! - wykrzyknął Malik,
ośmielając się przerwać królowi.
- Musisz? - rzuci
ł Hakem.
- Zrozum,
że ja po prostu nie mogę bez niej żyć! Jeżeli
Kadar nie odda mi jej po dobroci, to osobiście wyruszę na
południe i odbiorę mu ją podstępem albo siłą.
Kr
ól w zadumie pokiwał głową.
- Strasznie porywczy jeste
ś, Malik, niesamowicie
popędliwy - stwierdził. - Gdybyś teraz, kiedy już
dopro
wadziłeś Kadara do wściekłości, pojawił się na południu
Rahmanu, czyli tam, gdzie on ma władzę i setki
popleczników, to pewnie natychmiast zniknąłbyś bez śladu i
tyle! Wedle oficjalnej wersji zarz
ądcy prowincji zaginąłbyś na
przykład na pustyni albo coś w tym rodzaju. Więc lepiej się
tak nie śpiesz z wyprawą w tamte strony!
- To co w takim razie mam robi
ć?
- Przede wszystkim napij si
ę ze mną kawy, Malik,
prawdziwie orientalnej, zaprawionej kardamonem i innymi
korzeniami, takiej, jakiej z całą pewnością nie dostaniesz
nigdzie w Ameryce -
zaproponował z trochę tajemniczym
uśmiechem król Hakem.
- A potem?
- A potem, gdy ju
ż ta wspaniała kawa odpowiednio
rozjaśni nam obydwu umysły, porozmawiamy i może coś
wspólnie zaplanujemy.
Kr
ól nie musiał dzwonić na służbę, bowiem aromatyczny
mocny napar stał już zawczasu przygotowany w wysokim
srebrnym dzbanie. Osobiście nalał Malikowi i sobie kawy do
filiżanek.
- Dobra, prawda? - rzuci
ł z uśmiechem, kiedy obydwaj
wypili już po pierwszym łyku.
- Doskona
ła - przytaknął szejk, delektując się
wyśmienitym, niepowtarzalnym smakiem rahmańskiej kawy.
Przez d
łuższą chwilę pili kawę w milczeniu, popatrując na
siebie od czasu do czasu. Aż w końcu król Hakem bin Abdul
Haidar powrócił do przerwanej rozmowy.
- Co do Kadara i jego jasnow
łosej pasierbicy imieniem
Zara... -
odezwał się. - Nawiązując do naszej rozmowy
telefonicznej sprzed kilku dni, winien ci jestem kilka
wyjaśnień. Otóż, Kadar bin Abu Salman ofiarował mi Zarę
jako drugą żonę w związku z faktem, że moja pierwsza żona,
R
asha, wydała jak dotychczas na świat tylko trzy córki i nie
dała mi, niestety, męskiego potomka.
- Kadar da
ł ci swoją pasierbicę, żeby urodziła ci syna, czy
tak? -
upewnił się szejk.
- W
łaśnie! - przyświadczył król. - Mnie syna, a jemu
wnuka, który w prz
yszłości przejąłby po mnie tron Rahmanu.
- Kadar bin Abu Salman, jako dziadek nast
ępcy tronu,
zyskałby ogromne polityczne wpływy w królestwie Rahmanu
-
zauważył szejk.
- Ma si
ę rozumieć! - przytaknął król Hakem. - Na to
właśnie liczył i dlatego tak bardzo nalegał, żeby mój ślub z
Zarą odbył się jak najprędzej, zanim jeszcze Rasha wyda na
świat nasze czwarte dziecko.
- Ale przeliczy
ł się, stary intrygant!
- Ot
óż to! Kadar przeliczył się, ponieważ Zara, zanim
jeszcze doszło do zaślubin, zniknęła bez śladu z mojego
królewskiego pałacu.
- Naprawd
ę zniknęła z pałacu bez twojego królewskiego
udziału, kuzynie? - zapytał z odrobiną niedowierzania w
głosie szejk.
- Naprawd
ę, Malik, wyłącznie z własnej inicjatywy -
potwierdził z powagą król Hakem. - Sama, w całkowitej
tajemnicy, nakłoniła pewną kobietę imieniem Matana, młodą
wdowę, która miała być urodzinowym podarunkiem dla
ciebie, by ta zrzekła się swojej roli na jej korzyść. I jako
„prezent dla szejka" wyjechała do Ameryki pod eskortą moich
dworzan.
- I mia
ła zamiar pozostać w Ameryce na dłużej, kuzynie,
być może nawet na zawsze, ale porwano ją i pod przymusem
sprowadzono z powrotem do Rahmanu! - wszed
ł królowi w
słowo zbulwersowany szejk Malik.
- Uczyni
ł to jej ojczym wraz ze swoimi pięcioma synami!
Król Ha
kem bin Abdul Haidar pokiwał głową.
- C
óż, Kadar miał prawo to uczynić, skoro okazała mu
nieposłuszeństwo i wbrew jego woli udała się w zamorską
podróż, na domiar złego na spotkanie z obcym mężczyzną -
rzuci
ł.
- W Ameryce to, co Kadar uczyni
ł, jest karygodnym
bezprawiem! -
wykrzyknął z oburzeniem szejk.
Kr
ól machnął lekceważąco ręką.
- Ale w my
śl naszych rahmańskich praw Zara nie została
skrzywdzona -
stwierdził. - Tak czy inaczej, po tym, co zaszło,
raczej nie kwalifikuje się już na królewską małżonkę.
- Martwi ci
ę to, kuzynie? Hakem uśmiechnął się i
zaprzeczył.
- Raczej nie, Malik. A ciebie? Szejk wzruszy
ł ramionami
i odparł:
- Mnie r
ównież nie, skoro pragnę Zary dla siebie!
- A zatem problem konfliktu pomi
ędzy nami dwoma nie
wchodzi w grę - zauważył z nie ukrywanym zadowoleniem
król Hakem.
- Na szcz
ęście nie ma mowy o konflikcie między nami,
kuzynie -
potwierdził, również nie kryjąc zadowolenia szejk
Malik.
- Pozostaje nam zatem do rozwi
ązania jedynie problem
uwolnienia Zary z rąk Kadara - przypomniał król.
Szejk wypi
ł resztkę kawy, odstawił filiżankę i z
rozmachem palnął się dłonią w czoło.
- Kuzynie! - wykrzykn
ął z entuzjazmem. - Mam chyba
pomysł!
- Mów szybko, jaki?! -
żywo zainteresował się król.
- A ja ca
ły zamieniam się w słuch.
- Czy naprawd
ę słuch mnie nie myli?! - wykrzyknęła
zdumiona Zara do najmłodszego ze swoich przyrodnich braci,
Paza, gdy ten przekazał jej najświeższą wiadomość z
królewskiego pałacu.
Paz pokr
ęcił przecząco głową.
- Wiem,
że trudno ci w to uwierzyć - stwierdził - tak samo
zresztą, jak mnie. Jednak król Hakem bin Abdul Haidar
naprawdę żąda, abyś niezwłocznie stawiła się przed jego
obliczem.
- Ale po co? - dziwi
ła się Zara. - W jakim celu mam
stanąć przed królem?
- Zdaniem naszego czcigodnego ojca, król Hakem albo
c
hce, żebyś osobiście mu się wytłumaczyła ze swego
karygodnego wybryku i poprosiła o przebaczenie, albo...
- Paz zawiesi
ł znacząco głos.
- Albo co? - rzuci
ła niecierpliwie Zara, obawiając się
czegoś znacznie gorszego niż kajanie się przed królem, bodaj
na
klęczkach.
- Albo zamierza mimo wszystko doprowadzi
ć do swoich
za
ślubin z tobą, jako dragą po Rashy królewską małżonką.
- Nie, nie, to niemo
żliwe! - wykrzyknęła Zara. -
Królewskie zaślubiny są już absolutnie niemożliwe po tym, co
zaszło między mną a szejkiem w Ameryce!
- Wi
ęc jednak byliście kochankami? - spytał Paz.
- Mia
łeś w tej kwestii jakiekolwiek wątpliwości? -
odpowiedziała pytaniem na pytanie.
Paz ci
ężko westchnął i bezradnie wzruszył ramionami.
- Ja z tego prawie nic nie rozumiem, Zaro - przyzna
ł.
- Czy ty kompletnie straci
łaś zdolność odróżniania
dobrych uczynków od złych? Czy ty zupełnie straciłaś
poczucie honoru i poczucie obowiązku wobec rodziny?
Oddałaś się temu mężczyźnie, żeby...
-
Żeby uniemożliwić ojcu zmuszenie mnie do
niechcianego
małżeństwa z królem Hakemem! - weszła mu w
słowo.
- Do ma
łżeństwa, którego król Hakem również nie chciał!
- Jeste
ś tego pewna?
- Tak - potwierdzi
ła Zara z przekonaniem. - Tak samo, jak
jestem pewna, że szejk Malik Haidar nie zabił naszego brata
Dżeba.
Paz spojrza
ł na nią z ukosa.
- Zabi
ł go - mruknął, pośpiesznie opuściwszy głowę.
- Nie wierz
ę! - wykrzyknęła. - Jak to się stało? Jak doszło
do tego wypadku? Opowiedz mi! -
domagała się od brata
dokładniejszych wyjaśnień.
- Nie pami
ętam - odparł wymijająco Paz, - Byłem
wówczas jeszcze mały, nie pamiętam szczegółów.
- Pami
ętasz, Paz, tylko nie chcesz mówić. Dlaczego?
- Twoja matka... nigdy nie chcia
ła... żeby ci o tym
opowiadać... - wykrztusił.
- Moja matka ju
ż nie żyje, więc mów! - zażądała. Paz,
dziw
nie zdeprymowany i najwyraźniej niezdolny w tym
momencie do przeciwstawienia si
ę przyrodniej siostrze, zaczaj
niechętnie wspominać:
- To by
ło przeszło dziesięć lat temu. Szejk Malik
przyjechał w odwiedziny do naszego brata Asima, z którym
się wówczas blisko przyjaźnił i...
- Tak?
- .. .i pok
łócił się z nim o coś - dokończył po chwili
wahania Paz.
- O co si
ę pokłócili? - spytała Zara.
- Nie pami
ętam. Może chodziło o jakieś sprawy
polityczne? A może o kobietę? Nie mam pojęcia. Wiem tylko,
że to była bardzo gwałtowna kłótnia.
- Czym si
ę skończyła?
- Tym,
że szejk Malik wpadł we wściekłość. W
prawdziwą furię!
- I co robi
ł?
- Krzycza
ł! Przeklinał! Odgrażał się, że zniszczy dom
naszego ojca! I cały jego ród! W końcu, trzasnąwszy
drzwiami, wypadł na dziedziniec naszego domu. A na
dziedzińcu bawił się pod drzewem nasz mały Dżeb.
- Nie wierz
ę, że Malik mógłby go zabić, nawet w
największej złości! Nie wierzę, że mógłby zabić niewinne
dziecko! -
wykrzyknęła Zara.
- D
żeb bawił się wtedy pod drzewem, w jego cieniu -
kontynuował Paz, ignorując ją całkowicie. - Kiedy nasz ojciec
wybiegł na dziedziniec, ujrzał swojego małego synka
przygniecionego do pnia przez terenowy wóz szejka Malika.
Mały Dżeb umierał, a szejk stał obok i spokojnie przyglądał
się temu.
Zara rozp
łakała się.
- To nie mog
ło być tak, jak ty mówisz! Musi być jakieś
inne wyjaśnienie! To na pewno nie Malik zabił Dżeba! To na
pewno nie on! -
powtarzała z uporem przez łzy.
- Do
ść! - wrzasnął zniecierpliwiony Paz. - Przyjmij do
wiadomości to, co ci powiedziałem i nie próbuj z nikim innym
o tym rozmawiać, a zwłaszcza z naszym ojcem! Chyba że
chcesz sprowadzić na siebie jeszcze większy niż dotąd jego
gniew! Bądź chociaż raz rozsądna, Zaro. Nie drażnij ojca.
Poproś go o przebaczenie.
Wci
ąż pochlipując, Zara przecząco pokręciła głową.
- To Malika powinnam poprosi
ć, by mi wybaczył -
stwierdziła.
- On mia
łby ci coś wybaczyć? - zdumiał się Paz. - A cóż
takiego?
Zara otar
ła łzy i patrząc mu śmiało prosto w oczy,
odpowiedziała:
- To,
że podstępem wdarłam się do jego domu - zaczęła
wyliczać. - To, że nie powiedziałam mu, kim jestem. To, że go
naraziłam na brutalną agresję ze strony ojca i was wszystkich,
moich przyrodnich braci... nożowników!
- Przecie
ż nie uczyniliśmy mu żadnej krzywdy tymi
sztyletami.
- Na szcz
ęście! - wykrzyknęła Zara. - Bo jeślibyście to
zrobili, gdyby szejk Malik zginął z ręki któregoś z was, to ja
też bym się zabiła z rozpaczy.
- Kochasz go? - spyta
ł Paz.
- Tak, kocham - potwierdzi
ła Zara.
- Wi
ęc musisz zdławić to uczucie w swoim sercu, musisz
wyrzec się go jak najszybciej raz na zawsze.
- Dlaczego?
- Bo ojciec nigdy ci na to pozwoli. On, Kadar bin Abu
Salman, nigdy nie pozwoli ci kocha
ć człowieka, który zabił
mu syna, nigdy nie pozwoli ci do niego odejść, choćby miał
cię tu więzić do końca życia.
- Sprzeciwi
ę się mu! - wybuchnęła Zara. - Ucieknę!
- Ju
ż raz przecież uciekłaś, no i co z tego? - rzucił
drwiącym tonem Paz. - Ojciec cię znalazł, nawet na drugim
końcu świata, w Kalifornii, w Stanach Zjednoczonych.
Odnalazł cię i sprowadził z powrotem. Jest zbyt potężny, byś
mogła mu się skutecznie sprzeciwić. Zbyt wiele może. Pomyśl
tylko, co zrobił kiedyś z Malikiem, prawowitym następcą
rahmańskiego tronu! Wygnał go z kraju i nie pozwolił mu
zostać królem! Z tobą tym bardziej może zrobić, co tylko
zechce.
- A jednak, mimo nacisk
ów, nie zdołał mnie zmusić,
żebym została drugą żoną króla Hakema - zauważyła z
przekąsem Zara.
- Tak my
ślisz? A jeśli król Hakem wzywa cię teraz
właśnie po to, aby wziąć z tobą ślub?
- To po raz drugi znajd
ę sposób, żeby do tego ślubu nie
doszło!
- Ech, Zara! - westchn
ął Paz i lekceważąco machnął ręką.
-
Każdy cud ma to do siebie, że zdarza się tylko jeden raz. A
nasz ojciec, Kadar bin Abu Salman, jest już takim
człowiekiem, że zawsze, prędzej czy później, osiąga cel, który
sobie wyznaczył.
- Narobi
łaś sporego galimatiasu, dziewczyno! - stwierdził
król Hakem bin Abdul Haidar, gdy zalękniona Zara stanęła w
milczeniu przed jego obliczem w sali tronowej pałacu. - I teraz
trzeba znaleźć jakiś sensowny sposób na jego uporządkowanie
-
dodał z powagą. - Wciąż jeszcze się zastanawiam, co zrobić,
ale myślę ostatnio coraz częściej, że sposobem najlepszym i
najrozsądniejszym ze wszystkich możliwych byłby ślub.
- Czy... nasz
ślub... czcigodny panie? - wykrztusiła
zbulwersowana.
- Wci
ąż jeszcze się zastanawiam, wciąż jeszcze myślę -
powtórzył enigmatycznie król, - I wkrótce zapewne podejmę
ostateczną decyzję - dodał po chwili. - A tymczasem
postanowiłem, że nie wrócisz już na południe, do domu
swojego ojca, Kadara bin Abu Salmana, tylko pozostaniesz
tutaj, w moim pałacu.
- Czy m
ój ojciec się na to zgodził? - odważyła się zapytać
Zara.
Kr
ól Hakem wzruszył ramionami i odparł:
- Tw
ój ojciec musiał się zgodzić, skoro taka właśnie jest
moja wola, a ja jestem jego królem! A zatem...
W tym momencie do tronowej komnaty wsun
ął się
dyskretnie ktoś z pałacowej służby i szeptem przekazał
Hakemowi jakąś wiadomość.
- Pilne sprawy mnie wzywaj
ą, a zatem musimy przerwać
naszą rozmowę - oznajmił monarcha, podnosząc się z tronu i
nie kończąc poprzedniego zdania - Pospaceruj sobie
tymczasem po ogrodzie, być może wezwę cię nieco później.
Zara sk
łoniła się w milczeniu i pośpiesznie opuściła
królewską komnatę.
Poczu
ła ulgę, znalazłszy się w ogrodzie, poza murami
pałacu, wśród bujnej, wypielęgnowanej roślinności. Zieleń
koiła jej wzrok, śpiew ptaków zachwycał słuch, zapach
kwiatów odurzał ją i wprawiał w stan rozmarzenia.
Zacz
ęła sobie wyobrażać, że oto w królewskim ogrodzie
spotyka nieoczekiwanie ukochanego mężczyznę. Zaczęła
sobie wyobrażać, że oto szejk Malik Haidar wyłania się nagle
zza jakiejś zielonej ściany, idzie w jej stronę alejką, zbliża się
coraz bardziej i w końcu, stanąwszy naprzeciwko, w
odległości zaledwie dwu lub trzech kroków, mówi do niej
łagodnym tonem:
- Witaj, najmilsza! To wspaniale,
że znowu się
spotykamy!
ROZDZIA
Ł ÓSMY
Wyobra
żenie było tak wyraziste, tak plastyczne, tak
namacalne, że usłyszawszy słowa szejka, Zara zaczęła się
gorączkowo zastanawiać, czy wytwór jej imaginacji nie
urzeczywistnił się w zupełnie nieoczekiwany sposób.
- Czy to naprawd
ę ty? - szepnęła oszołomiona, kiedy
szejk Malik podszedł do niej jeszcze bliżej i ujął ją delikatnie
za ramiona. -
Czy może jednak tylko jakaś nierealna postać z
moich marzeń?
- To ja, moja najmilsza, jak najbardziej ja, we w
łasnej
najprawdziwszej osobie -
zapewnił ją. - Przyjechałem
specjalnie do ciebie, a właściwie to... po ciebie - poprawił się.
- Czy król Hakem bin Abdul Haidar o tym wie? -
spytała
pośpiesznie, zaniepokojona w najwyższym stopniu o jego
osobiste bezpieczeństwo.
- Oczywi
ście! - odparł z uśmiechem szejk. - Jest przecież
tutaj gospodarzem.
- A ty przypadkiem nie jeste
ś nieproszonym gościem w
Rahmanie? Nie jesteś kimś, kto mógłby zostać uznany przez
króla na przykład za politycznego intryganta albo, co gorsza,
za niebezpiecznego spiskowca? - pr
óbowała się upewnić.
- Nie jestem, z ca
łą pewnością nie jestem - uspokoił ją
szejk. -
Przebywam w królewskim pałacu za zgodą mojego
kuzyna Hakema.
- Chcesz powiedzie
ć, że król Hakem cię zaprosił? -
rzuciła z niedowierzaniem Zara.
Malik u
śmiechnął się ponownie.
- M
ój kuzyn, król Hakem bin Abdul Haidar, nie zapraszał
mnie wprawdzie do Rahmanu, ale też nie zabronił mi
przyjazdu -
wyjaśnił. - Najwyraźniej nie ma do mnie żadnych
pretensji o to, co zaszło w Ameryce pomiędzy tobą a mną.
- Troch
ę to dziwne, ale do mnie też chyba nie żywi
szczególnej urazy o to, że podstępem wydostałam się z pałacu
i poleciałam do Stanów Zjednoczonych, do ciebie, jako
urodzinowy prezent -
powiedziała z lekką zadumą Zara. -
Rozmawiał dzisiaj ze mną całkiem spokojnie, wspominał
nawet o ślubie.
- Chcia
łabyś zostać jego drugą żoną? - spytał szejk, z
wyraźną nutą niepokoju w głosie.
- Nie, Malik! - zaprzeczy
ła energicznie Zara. - Przecież
wiesz doskonale, że nie! Chcę tylko ciebie! - zapewniła ze
łzami wzruszenia w oczach.
- Wi
ęc broń się przed królewskim małżeństwem -
stwierdził szejk.
- Tylko jak? - zafrasowa
ła się. - Skoro król Hakem nie
pogniewał się na mnie nawet o to, że uciekłam z Rahmanu i
zostałam w Ameryce twoją kochanką...
- ...to powiedz mu,
że nosisz moje dziecko - zasugerował
Malik, wchodząc jej w słowo.
Spojrza
ła na niego z ukosa spod zmarszczonych brwi,
najwyraźniej mocno zaskoczona tym, co usłyszała.
- Przecie
ż nie mogłabym wiedzieć już w tej chwili, że
jestem z tobą w ciąży! - żachnęła się. - Nie mogłabym już
teraz mieć pewności...
- Powiedz,
że to przeczucie - przerwał jej znowu. - I że
trzeba poczekać, czy się sprawdzi, czy nie.
- A je
śli nie?
Szejk przyci
ągnął ją do siebie, objął mocno ramionami i
szepnął jej czule do ucha:
- Nic si
ę nie bój, najmilsza. Po to właśnie tu jestem, żeby
się sprawdziło. Będę odwiedzał cię każdej nocy w twoim
pokoju.
- Ale to przecie
ż może być niebezpieczne dla ciebie i dla
mnie! -
Na samą myśl o takich nocnych spotkaniach w jaskini
lwa, czyli w pałacu króla Hakema, Zara przelękła się do tego
stopnia, że aż zadrżała w objęciach szejka.
- Dlatego niech to b
ędzie nasza słodka tajemnica -
powiedział Malik ze stoickim spokojem.
Po czym, z
łożywszy na ustach Zary namiętny, gorący
pocałunek, zniknął wśród zielonego ogrodowego gąszczu
równie niespodziewanie, jak się pojawił.
- Wiedzia
łaś od króla Hakema, że szejk Malik jest w
Rahmanie? -
spytała Zara pierwszą królewską małżonkę, gdy
nieco później tego samego dnia odwiedziła ją w jej
apartamencie.
- Owszem, wiedzia
łam - przyznała Rasha.
- Zatem wygl
ąda na to, że ja dowiedziałam się ostatnia
- stwierdzi
ła Zara z nutką lekkiej pretensji w głosie.
Rasha u
śmiechnęła się i przecząco pokręciła głową.
- Ostatni dowie si
ę Kadar bin Abu Salman, twój ojczym -
wyjaśniła. - Takie przynajmniej są intencje króla.
- S
łuszne intencje, bardzo słuszne! - ucieszyła się Zara. -
Kadar jest wściekły, mógłby znowu zrobić Malikowi jakąś
krzywdę.
- Na pewno nie pod naszym dachem - uspokoi
ła ją Rasha.
-
Tutaj szejk jest całkowicie bezpieczny! A zresztą
- odezwa
ła się po chwili milczenia - czy ty naprawdę
uważasz, że Kadar skrzywdził Malika?
- No, przecie
ż pozbawił go tronu.
- Fakt, tronu go pozbawi
ł. Równocześnie jednak uwolnił
go od wszelkich politycznych kłopotów, jakie się
nieroz
erwalnie wiążą ze sprawowaniem najwyższej władzy w
państwie! - podkreśliła Rasha. - Teraz szejk Malik nie ma
wprawdzie korony Rahmanu, ale ma w Stanach
Zjednoczonych firmę wartą wiele milionów dolarów, autorytet
w świecie międzynarodowego biznesu i stuprocentową
osobistą wolność. W odróżnieniu od Hakema i wszystkich
innych monarchów, władców i prezydentów, może robić, co
chce. I może przebywać, gdzie chce!
- Z wyj
ątkiem Rahmanu - wtrąciła nieśmiało Zara.
- A kt
óż ci to powiedział?
- My
ślałam...
- W takim razie by
łaś w błędzie - przerwała jej Rasha. -
Szejk Malik nie jest politycznym banitą, wygnańcem, który
miałby raz na zawsze odciętą drogę powrotu do ojczyzny.
Wyjechał kiedyś z kraju, bo sam tego chciał, a skoro teraz
zechciał wrócić, to, jak wiesz, wrócił.
- My
ślisz, że istotnie z mojego powodu?
- Nie mam poj
ęcia - odparła dyplomatycznie Rasha. -
Najlepiej sama go o to zapytaj.
- A kog
óż to Zara ma pytać i o co? - odezwał się król
Hakem, który akurat w tym momencie stanął w progu
komnaty.
- Twego kuzyna, szejka Malika, o powody jego przyjazdu
do Rahmanu - wyja
śniła małżonkowi Rasha.
- Rahman jest jego ojczyzn
ą, więc może przyjeżdżać tu,
kiedy zechce, bez żadnych konkretnych powodów - stwierdził
z powagą król Hakem. - Widziałaś się już z nim tu w pałacu? -
zwrócił się z zapytaniem do Zary.
- Z szejkiem Malikiem? Tak, czcigodny panie...
widzia
łam się przypadkowo... w pałacowym ogrodzie -
wykrztusiła zmieszana.
- Co robili
ście? - zaciekawił się król.
- Rozmawiali
śmy przez krótką chwilę.
- Czy powiedzia
łaś mu, że niedługo wychodzisz za mąż? I
co on na to? Gratulował ci?
- Wi
ęc już zdecydowałeś, czcigodny panie? - pytaniem na
pytanie odpowiedziała Zara.
- Na razie zdecydowa
łem, że powinnaś wyjść za mąż. I to
jak najprędzej - odparł król. - Nie podjąłem jeszcze tylko
decyzji, za kogo. -
Wypowiedziawszy te wieloznaczne słowa,
król Hakem dał gestem znak, że chciałby teraz zostać sam na
sam z małżonką.
Po
śpiesznie wyszła więc i zamknęła za sobą drzwi. Jednak
zamiast udać się do swego pokoju, zatrzymała się w korytarzu,
mając nadzieję, że kiedy król Hakem zakończy wizytę u
Rashy i wyjdzie z jej komnaty, to może zechce z nią
porozmawiać i powie coś więcej na temat jej przyszłych
losów.
Czeka
ła dość długo, pełna męczącego niepokoju i
napięcia. Udręczona niepewnością, zdenerwowana i
zalękniona, musiała wyglądać wyjątkowo mizernie, bo kiedy
król wyszedł z komnat małżonki i zauważył ją w
korytarzowym wykuszu, zapytał:
- Czy wszystko z tob
ą w porządku, Zaro? Dobrze się
czujesz?
- Tak, czcigodny panie, czuj
ę się dobrze, nic mi nie jest -
odpowiedziała, pośpiesznie ocierając łzy, jakie z przejęcia
zakręciły się jej w oczach. - Czy Rasha mnie potrzebuje?
- Rasha w tej chwili odpoczywa, wi
ęc potrzebuje przede
wszystkim spokoju -
stwierdził król Hakem. - Natomiast ja
miałbym do ciebie prośbę.
- Tak, czcigodny panie?
- Zwr
óć na nią baczną uwagę. Bo widzisz, ona nie chce
mnie kłopotać swoimi sprawami, uważa je za nie dość ważne,
bym miał się nimi zajmować - wyjaśnił. - Tymczasem... -
Zawiesił na moment głos, jakby chciał zastanowić się nad
doborem dalszych słów. - Cóż, wszystko, co jej dotyczy, jest
dla mnie niezwykle ważne w tej chwili... oczywiście ze
względu na jej odmienny stan i na bardzo już bliskie
rozwiązanie - dokończył. - Dlatego, proszę cię, Zaro, obserwuj
Rashę uważnie i informuj mnie na bieżąco o wszystkim, co się
z nią dzieje.
- Mo
żesz na mnie liczyć, czcigodny panie! - zgodziła się
skwapliwie i złożyła Hakemowi niski ukłon.
- B
ędę więc czekał na wiadomości od ciebie - powiedział
król i ruszył korytarzem w kierunku swoich apartamentów.
- Czcigodny panie, ja te
ż mam prośbę! Chciałabym
dokończyć naszą wcześniejszą rozmowę - odważyła się
zaproponować Zara, stawiając wszystko na jedną kartę i z
rozmysłem biorąc na siebie ryzyko wzbudzenia królewskiego
gniewu.
Zaskoczony jej zuchwa
łą śmiałością król Hakem
zatrzymał się.
- A co chcia
łabyś mi jeszcze powiedzieć? - zapytał,
odwróciwszy się w jej stronę.
Podesz
ła do niego bliżej.
- Czcigodny panie... - wykrztusi
ła zdławionym głosem. -
Czy wiesz... czy jesteś świadom faktu... że szejk Malik i ja...
że doszło pomiędzy nami...
- Chcesz mi powiedzie
ć, że zostaliście kochankami, tak? -
Król najwyraźniej zniecierpliwił się jej nieskładną próbą
owijania w bawełnę prostego faktu.
- W
łaśnie! - potwierdziła.
- C
óż, brałem to pod uwagę.
- Samo mi
łosne zbliżenie to jeszcze nie wszystko,
czcigodny panie! -
Zara zdołała się jakoś opanować i zaczęła
mówić konkretniej, bardziej zdecydowanym tonem. - W grę
mogą przecież wchodzić również konsekwencje tego
zbliżenia.
- To znaczy? - Kr
ól Hakem domagał się nazwania rzeczy
po imieniu.
- To znaczy,
że ja mogę być teraz w ciąży, czcigodny
panie!
- C
óż, brałem to pod uwagę. - Król z lekkim
westchnieniem powtórzył wypowiedziane już przed chwilą
słowa. - To też! - podkreślił.
- I co? - spyta
ła Zara lakonicznie i nie całkiem zgodnie z
dworskim protokołem.
Kr
ól Hakem bin Abdul Haidar zmierzył ją przenikliwym
wzrokiem.
- Tak szczerze m
ówiąc, dziewczyno - stwierdził z powagą
-
to miałem wyrzuty sumienia, że nie zdołałem cię ochronić
prz
ed czymś, co może teraz przesądzić o całym twoim
dalszym życiu, o całej twojej przyszłości.
- Czcigodny panie, nie powiniene
ś czuć się niczemu
winny! -
wykrzyknęła. - Ja przecież wyjechałam do szejka
Malika bez twojej wiedzy!
- Wyjecha
łaś jednak z mojego domu, w którym miałem
otoczyć cię opieką.
- Ale wyjecha
łam z własnej woli, czcigodny panie! I
również z własnej woli oddałam się szejkowi!
-
Żeby uniknąć niechcianego małżeństwa ze mną? Zara
zarumieniła się i głęboko westchnęła.
- Taki by
ł mój pierwotny plan, czcigodny panie -
przyznała. - Jednak później, już po przyjeździe do Stanów
Zjednoczonych... -
Zawahała się.
- Tak? - Hakem zach
ęcił ją do dalszych zwierzeń.
- P
óźniej pokochałam szejka Malika - szepnęła i opuściła
nisko głowę, kryjąc w ten sposób intensywny rumieniec, jaki
wystąpił nagle jej na twarz.
- Pokocha
łaś szejka. I wstydzisz się tego uczucia? -
zapytał król.
- Nie, panie, nie wstydz
ę się - odpowiedziała. - Ale nie
jestem całkowicie pewna, czy mam do niego prawo - dodała.
- C
óż, prawo do miłości mają wszyscy na tym świecie,
nawet królowie
-
powiedział łagodnym, z lekka
autoironicznym tonem.
- Ale czy ma takie prawo rahma
ńska kobieta, która
zgodnie ze starym rahmańskim obyczajem została
podarowana mężczyźnie w prezencie i w związku z tym
zobowiązana sprawiać mu zmysłową przyjemność, a nie
uczuciowe kłopoty?
Zak
łopotany król wzruszył bezradnie ramionami na te
przesycone goryczą słowa.
- C
óż, nigdy nie zastanawiałem się nad tym problemem -
przyznał szczerze. - Ale, ale, jeśli mówimy już o prezentach! -
Wykorzystując chwilowe milczenie Zary, dyplomatycznie
zmienił temat. - Szejk Malik wyznał mi natychmiast po
przyjeździe do Rahmanu, że tam, w Ameryce, otrzymał od
ciebie jakieś wspaniałe podarunki i teraz chciałby się
zrewanżować. No więc ja... - Zawiesił na moment głos.
- Tak, czcigodny panie?
- Zgodzi
łem się! - stwierdził król. - Dałem mu na to trzy
dni, o które mnie prosił. Ten czas, który liczy się już od jutra,
jest dla was, Zaro, tylko dla was, dla ciebie i szejka Malika, na
uporządkowanie waszych spraw! Czy wyraziłem się jasno?
- Tak, czcigodny panie! - przy
świadczyła Zara i pochyliła
się w niskim ukłonie.
Hakem bin Abdul Haidar nie powiedzia
ł już nic więcej,
tylko skinął jej lekko głową i odszedł korytarzem w głąb
pałacu, do swoich królewskich komnat i swoich królewskich
problemów.
Zara zosta
ła sama, wciąż, tak samo jak przedtem,
niepewna swoich dalszych losów. Uradowana, że przez
najbliższe trzy dni będzie mogła - za zgodą króla - przebywać
w towarzystwie ukochanego mężczyzny, a równocześnie
zasmucona i zaniepokojona myślą o tym, że kiedy te trzy
darowane dni miną, czeka ją wielka niewiadoma!
ROZDZIA
Ł DZIEWIĄTY
Reszta dnia min
ęła Zarze jak we śnie. Cały czas była
rozgorączkowana,
półprzytomna
z
emocji,
pełna
najrozmaitszych - dobryc
h i złych - oczekiwań. Natomiast
kiedy nadeszła noc, sen całkowicie ją odszedł, toteż przeleżała
na posłaniu, nie zmrużywszy oka niemal do świtu, pogrążona
w męczących, denerwujących rozmyślaniach. A kiedy nad
ranem, znużona wielogodzinnym czuwaniem, zapadła
wreszcie w kojącą drzemkę, niemal natychmiast została z niej
obudzona przez służącą, która wkroczyła do jej pokoju i
oznajmiła:
- Ksi
ążę Haidar panią wzywa! Proszę się ubierać, proszę
się pośpieszyć!
- Malik mnie wzywa do siebie? Szejk Malik? - upewni
ła
się Zara.
- Tak, szejk Malik Haidar, kuzyn naszego króla. Czeka na
panią w gościnnym apartamencie - usłyszała w odpowiedzi.
Podekscytowana zerwa
ła się z posłania.
- Prosz
ę powiedzieć księciu, że przyjdę do niego tak
szybko, jak będę mogła - rzuciła.
S
łużąca wyszła, a ona zaczęła pośpiesznie robić poranną
toaletę. Najpierw wzięła prysznic, rozczesała włosy i związała
je w luźny węzeł na czubku głowy. Następnie włożyła białą
koronkową bieliznę, długą spódnicę z naturalnego jedwabiu w
kolorze kości słoniowej i koronkową białą bluzkę w
wiktoriańskim stylu. Po czym wybiegła ze swego pokoju,
kierując się w stronę komnaty szejka.
Przy drzwiach apartamentu Malika zatrzyma
ła się na
chwilę, chcąc odczekać, aż uspokoi się gwałtowne,
intensywne bicie jej serca. Pon
ieważ jednak z każdą
upływającą sekundą stawało się ono coraz szybsze, machnęła
ręką i zdecydowała się wejść.
Uchyli
ła drzwi i wsunęła się do środka. W pokoju, który
okazał się sypialnią, dominowało ogromne, staroświeckie,
bogato rzeźbione łoże z ozdobnym baldachimem ze złocistego
jedwabiu.
By
ł tam również kominek, a na tym kominku płonął
ogień! Równocześnie działał na najwyższych obrotach
klimatyzator, ponieważ w pustynnym Rahmanie, w połowie
lipca, w rozkwicie lata, nie tylko nie trzeba ogrzewać
pomieszcz
eń, lecz wręcz przeciwnie, należy je w miarę
możliwości chłodzić.
- No i co o tym s
ądzisz, Zaro? - spytał szejk Malik,
wyłaniając się z głębi apartamentu.
- Dlaczego ty tak... jednocze
śnie ogrzewasz i chłodzisz
ten pokój? -
wykrztusiła zdumiona, odpowiadając pytaniem na
pytanie.
- W tym pozornym szale
ństwie jest mimo wszystko
pewien sens, pewna metoda -
stwierdził dość tajemniczo.
Po czym wr
ęczył jej trzymaną w ręku paczkę, owiniętą w
pergamin i przewiązaną na krzyż kolorową wstążką.
- Co to jest? - zainteresowa
ła się Zara.
- Co
ś dla ciebie... do przebrania się - odparł. - Bo widzisz
-
dodał gwoli wyjaśnienia - twój obecny strój nie jest
odpowiedni do tego, co zaplanowałem jako pierwszą
niespodziankę dla ciebie.
- Czy... tutaj mam si
ę... przebierać? - wyszeptała tak
zawstydzona, jakby zupełnie nie pamiętała w tym momencie,
że przecież szejk Malik widział ją już nie tylko ubraną bardzo
skąpo, w przezroczystą muślinową szatę, ale nawet całkowicie
roznegliżowaną.
- Mo
żesz wejść do łazienki. - Wskazał na boczne drzwi.
Zara z ulg
ą ukryła się za nimi i drżącymi ze
zdenerwowania rękoma otworzyła paczkę. W środku znalazła
bawełnianą nocną koszulę z krótkimi rękawami, ozdobioną
dużym, wielobarwnym wizerunkiem myszki Miki.
Roze
śmiała się na widok tej komicznej kreacji rodem z
supermarketu, absolutnie odmiennej od eleganckiej nocnej
bielizny z ekskluzywnych butików, do jakiej była
przyzwyczajona.
Dlaczego szejk chce,
żebym włożyła na siebie coś
takiego? -
zachodziła w głowę, zdejmując kolejno bluzkę,
spódnicę, biustonosz, majteczki i na koniec wciągając przez
głowę tandetny nocny strój.
Nie znalaz
łszy odpowiedzi na to pytanie, wyszła w końcu
z łazienki.
Malik te
ż nie miał już na sobie tradycyjnego
rahmańskiego ubioru, w jakim powitał ją przed chwilą, tylko...
koloro
we bawełniane bokserki w zabawny wzorek.
Na jego widok mimo woli roze
śmiała się znowu, jak przed
chwilą.
- No i z czego si
ę tak cieszysz, kobieto? - mruknął z nie
całkiem autentyczną irytacją. - Wskakuj do łóżka! - polecił jej,
wskazując ręką na olbrzymi, rozłożysty mebel z jedwabnym
baldachimem.
- Do
łóżka? Ale po co? - jęknęła przerażona. - Proszę cię,
Malik, nie róbmy tego teraz, przecież król Hakem dał nam
trzy dni na uporządkowanie, a nie na dodatkowe
skomplikowanie naszych spraw -
próbowała argumentować,
broniąc się przed niepokojącą perspektywą sam na sam z
szejkiem.
- M
ój kuzyn Hakem dał mi trzy dni na przygotowanie dla
ciebie takich niespodzianek, jakie tylko zechcę. Jestem
pewien, że w związku z tym nie będzie wnikał w szczegóły
tego, co robimy -
wyjaśnił Malik. - Dlatego nie ociągaj się już
dłużej i nie wyszukuj przeszkód, tylko grzecznie wskakuj do
łóżka!
Zara pos
łusznie wsunęła się pod koc.
- Troch
ę się posuń, żebym i ja się zmieścił - wesoło
zadysponował szejk.
Zrobi
ła mu miejsce u sweg o bo ku, a on natychmiast je
zajął.
- Czego ode mnie teraz oczekujesz? - odwa
żyła się
zapytać.
- Absolutnie niczego - odpar
ł. - To ty masz przecież
zostać obdarowana, a nie ja.
- A co b
ędzie tym podarunkiem dla mnie, poza nocną
koszulą z myszką Miki? - zaciekawiła się Zara.
-
Śniadanie! - Jakiś obcy mężczyzna, chyba ktoś ze służby
księcia, otworzył drzwi i pchając przed sobą barek na kółkach,
przystanął w progu komnaty.
Zaskoczona i lekko przestraszona Zara da
ła nura pod koc,
kryjąc się pod nim wraz z głową.
- Prosz
ę zostawić - polecił służącemu Malik.
A kiedy drzwi si
ę zamknęły, szepnął wyraźnie
rozbawiony:
- Jeste
śmy znowu sami, możesz wyjść z kryjówki. Zara
ostrożnie wysunęła głowę spod koca.
- Nie widzia
ł mnie? - zapytała.
- Nie mam poj
ęcia - niefrasobliwie odpowiedział szejk,
wyraźnie drocząc się z nią. - Może tak, a może nie.
- Bo
że! - jęknęła Zara. - Przecież jeśli ten człowiek
widział nas razem w łóżku i doniesie o tym królowi
Hakemowi, to król nas zabije! A jeśli na dodatek poinformuje
mojego ojcz
yma, to Kadar też nas zabije.
- Drugi raz, tak? - wszed
ł jej w słowo szejk Malik i
wybuchnął głośnym śmiechem.
- No... nie - wykrztusi
ła, zorientowawszy się, że ze
zdenerwowania plecie głupstwa. - To byłoby raczej
niemożliwe.
- A widzisz! Wi
ęc ani trochę się nie przejmuj - uspokoił
ją - tylko śmiało korzystaj z mojego prezentu.
- A gdzie jest ten prezent?
Malik wyskoczy
ł z łóżka i przyciągnął ruchomy barek, na
którym, na dużej tacy, znajdowało się trochę rozmaitych
wiktuałów i gazeta.
- Prosz
ę, oto klasyczne amerykańskie śniadanie
najczęściej spożywane w niedzielny poranek - wyjaśnił,
wróciwszy na posłanie.
- To znaczy?
- Nale
śniki z syropem klonowym, owoce... - zaczął
wyliczać.
- I b
ędziemy jedli to śniadanie w łóżku? - przerwała mu,
nadal bardzo zdziwiona.
- Owszem - potwierdzi
ł szejk. - Tak, jak to robią
wszystkie amerykańskie małżeństwa, jeśli już nawet nie w
każdą niedzielę, to przynajmniej raz w miesiącu. Będziemy
jedli w łóżku niedzielne śniadanie i czytali na głos niedzielne
wydanie gazety, n
a zmianę, trochę ty mnie, trochę ja tobie.
- Twój pierwszy prezent dla mnie bardzo przypomina ten,
który ja przygotowałam tobie zaraz na początku naszej
znajomości w San Francisco - zauważyła Zara. - Z tą różnicą,
że wtedy nie jedliśmy śniadania, tylko obiad, a nasze menu nie
było amerykańskie, tylko rahmańskie.
- No i nie czytali
śmy w łóżku żadnej gazety! - dokończył
ze śmiechem, wchodząc jej w słowo.
Nast
ępnego dnia szejk Malik przypomniał sobie o
zniecierpliwionej długim wyczekiwaniem Zarze dopiero
wieczorem, gdy zasz
ło słońce, wzeszedł księżyc, a niebo nad
Rahmanem zrobiło się już całkiem ciemne. Wtedy to w jej
pokoju zjawiła się służąca i wypowiedziała niemal dokładnie
te same słowa, co poprzedniego dnia;
- Ksi
ążę Haidar panią wzywa! Proszę się pośpieszyć!
- Czy m
ówił coś na temat ubioru?
- Ksi
ążę wspomniał, że pani wczorajszy strój byłby
najstosowniejszy na dzisiejszą okazję - stwierdziła służąca i
skłoniwszy się, wyszła.
Nie chodzi
ło mu chyba o nocną koszulę z myszką Miki,
tylko o to, w co sama si
ę ubrałam, pomyślała Zara, wkładając
jedwabną spódnicę i koronkową bluzkę.
Szejk Malik potwierdzi
ł słuszność jej przypuszczeń.
- Tak, w
łaśnie o to mi chodziło! - wykrzyknął na jej
widok. -
Ten strój będzie najlepszy na dzisiejszy wieczór.
- Czy sp
ędzimy ten wieczór we dwoje? - spytała.
- I tak, i nie - odpar
ł enigmatycznie.
- Nie rozumiem.
- Nie szkodzi. Zrozumiesz p
óźniej, kiedy już dotrzemy na
miejsce.
- Czy to znaczy,
że będziemy gdzieś wyjeżdżali?
- Owszem - przytakn
ął. - Zapraszam cię do samochodu.
Uj
ął Zarę za rękę i wyprowadził ją z pałacu na
dziedziniec, gdzie zaparkowana była elegancka biała
limuzyna. Pomógł jej wsiąść do auta, sam zajął miejsce za
kierownicą. Uruchomił pojazd i skierował go dość wąską
wewnętrzną drogą w odległy kraniec pałacowych włości króla
Hakema bin Abdul Haidara.
W miejscu, w kt
órym się znaleźli, wysoki kamienny mur
oddzielał i osłaniał królewską posiadłość od napierającej z
zewnątrz pustyni. Naprzeciwko tego muru stało kilkanaście
jeepów. Wśród nich, pośrodku, było jeszcze jedno wolne
miejsce i szejk wprowadził tam swoją białą limuzynę.
Zatrzymawszy samochód, wyłączył silnik i zgasił przednie
światła.
- Ju
ż zrozumiałam, co miałeś na myśli, mówiąc, że
równocześnie będziemy i nie będziemy sami - stwierdziła
Zara. - W tych
wszystkich samochodach są przecież jacyś
ludzie, ale ani my nie widzimy ich w tych ciemnościach, ani
oni nas.
- W
łaśnie! - potwierdził Malik.
- Ale po co znale
źliśmy się pod tym murem... tak po
ciemku, my i oni? -
spytała.
- Poczekaj cierpliwie, zaraz zobaczysz. O, ju
ż! Ciemny
mur rozjaśniło nagle coś w rodzaju silnego
reflektora, wyrysowuj
ąc na nim światłem spory poziomy
prostokąt. Z ukrytych gdzieś w pobliżu głośników buchnęła
dość głośna muzyka.
- Co to b
ędzie, Malik?! - wykrzyknęła zdumiona Zara.
- Kino - wyja
śnił szejk.
- Kino, w kt
órym widzowie oglądają film na wolnym
powietrzu?
- Owszem - przytakn
ął. - Ogląda się film, siedząc we
własnym samochodzie. To taka amerykańska tradycja, kino
dla zmotoryzowanych. Czyli dla wszystkich, bo przecież w
St
anach każdy ma jakiś tam wóz.
- Amerykanie lubi
ą filmy? - zaciekawiła się Zara. Malik
roześmiał się.
- Lubi
ą kino, to pewne! - stwierdził rozbawiony.
- A przecie
ż w kinie ogląda się filmy.
- Niekoniecznie.
- A co jeszcze mo
żna robić?
Nie odpowiedzia
ł, tylko opuścił boczną szybę i odebrał od
kogoś, kto krążył pomiędzy zaparkowanymi samochodami,
dwie spore torby z kolorowego papieru i dwie plastykowe
butelki.
- To pra
żona kukurydza, czyli popcorn, a do tego woda
sodowa -
wyjaśnił Zarze, podając jej torbę i butelkę. - Jak
widzisz -
nawiązał do postawionego przez nią pytania - w
amerykańskim kinie dla zmotoryzowanych można poza
oglądaniem filmu także jeść i pić. A także... - Zawiesił głos,
bo właśnie rozpoczął się film.
- Tak
że co? - dopytywała się, zaciekawiona. Malik jednak
nic nie odpowiedział, tylko objął ją
i przytuli
ł.
Film mia
ł smutne zakończenie i wzruszył Zarę do łez.
Jego bohaterowie kochali się, ale zmuszeni byli rozstać się
wbrew własnej woli, co oczywiście przypomniało jej, iż
pozostał im jeszcze tylko jeden wspólny dzień,
zagwarantowany wspaniałomyślnie przez króla Hakema.
A potem najprawdopodobniej zostaniemy na zawsze
rozdzieleni, pomy
ślała przybita i zatroskana. On wróci do
Kalifornii, do swego domu w San Francisco, a ja zostanę tutaj,
w Rahmanie, w królewskim haremie Hakema bin Abdul
Haidara. Dosz
ła jednak do wniosku, że zanim to nastąpi,
powinni przynajmniej wyjaśnić sobie wszystko, co ważne, tak
by mogli rozstać się bez niedomówień. I zapytała:
- Opowiesz mi o D
żebie?
Na d
źwięk imienia, które wypowiedziała, szejk
odruchowo odsunął się od niej i spojrzawszy na nią z ukosa,
rzucił:
- A co chcia
łabyś usłyszeć?
- Chcia
łabym usłyszeć historię inną niż ta, którą ostatnio
opowiedział mi Paz - stwierdziła.
- A co ci m
ówił?
-
Że tamtego strasznego dnia pokłóciłeś się z Asimem,
wpadłeś w gniew, miotałeś groźby pod adresem wszystkich
synów Kadara, a potem... -
Zara umilkła, nie mając odwagi
dokończyć.
- A potem, co?
-
A potem... rozjecha
łeś swoim terenowym
samochodem... swoim jeepem... najmłodszego z nich, Dżeba. -
wykrztusiła.
Szejk wzi
ął głęboki oddech. Widać było po nim, że z
najwyższym trudem opanowuje się, by nie wybuchnąć, nie
wykrzyczeć Zarze prosto w twarz swoich racji, nie wyładować
na niej swojej złości. Zacisnął zęby, przygryzł wargi, odczekał
w najwyższym napięciu dłuższą chwilę i wreszcie
zdławionym, lekko schrypniętym z nadmiaru emocji głosem
wyrzekł dwa słowa:
- To k
łamstwo!
- To dobrze - szepn
ęła Zara i odetchnęła z ulgą.
- Dlaczego dobrze? - zdziwi
ł się.
- Bo wol
ę, żeby to Paz był kłamcą, niż żebyś ty miał
być... - Zawiesiła głos.
- .. .morderc
ą - dokończył rozgorączkowany. - Czy tak?
To straszne słowo miałaś zamiar wypowiedzieć, prawda?
Skin
ęła potakująco głową.
- Jak ju
ż ci kiedyś mówiłem, Zaro, nie jestem mordercą -
zapew
nił. - Jeżeli chcesz, to opowiem ci wszystko, co sam
wiem na temat wydarzeń tamtego strasznego dnia, w którym
zginaj twój przyrodni brat Dżeb...
- Nie chc
ę, Malik - przerwała mu.
- Dlaczego?
- Bo ci wierz
ę! Jeśli chcesz mówić, to opowiedz mi raczej
coś innego - dodała.
- A mianowicie?
- W jaki sposób mój ojczym, Kadar bin Abu Salman,
zdołał zmusić cię do abdykacji przed dziesięciu laty.
Szejk westchn
ął.
- No c
óż.;. - zaczął. - Mój ojciec, znękany długą i ciężką
chorobą, zmarł w tym samym tygodniu, w którym zginaj
tragicznie twój przyrodni brat Dżeb. A ja miałem wtedy
zaledwie dwadzieścia lat i zupełnie brakowało mi
politycznego doświadczenia. Nie potrafiłem się skutecznie
bronić przed pomówieniami Kadara. Dlatego on bez
szczególnego trudu zdołał przekonać przedstawicieli
większości najbardziej wpływowych rahmańskich rodów, że
nie jestem człowiekiem honoru i nie nadaję się na króla
Rahmanu.
- Czy nikt nie sprzeciwi
ł się wówczas mojemu
ojczymowi? -
spytała Zara. - Nikt nie stanął w twojej obronie?
- Tylko Hakem bin Abdul Haidar, mój kuzyn -
rzekł
melancholijnie szejk.
-
Dlatego zdecydowałem się
dobrowolnie oddać mu koronę.
- Jako jedynemu sprawiedliwemu?
- Ot
óż to!
- I Kadar si
ę zgodził na Hakema?
- Owszem - przytakn
ął Malik. - Miał wobec niego pewien
dług wdzięczności, mój kuzyn uratował kiedyś na pustyni
życie jego synowi.
- Któremu?
- Pazowi w
łaśnie, czyli temu, który tyle ci o mnie
nakłamał. Nieważne zresztą. - Szejk machnął ręką. - W
każdym razie Kadar się zgodził, a wraz z nim cała rodowa
star
szyzna Rahmanu. Hakem również się zgodził i w ten
sposób zasiadł na tronie i został królem. A ja zasiadłem za
biurkiem i zostałem biznesmenem. I rozpocząłem wszystko od
nowa na obczyźnie, w Ameryce. I żyłem tam sobie w miarę
spokojnie przez dziesięć lat, aż w moim życiu pojawiłaś się ty!
- Pojawi
łam się w twoim życiu, żeby zniknąć, i to niestety
już pojutrze - odezwała się Zara ze smutkiem.
Malik ponownie obj
ął ją i przytulił.
- Nie my
śl o tym, co może być pojutrze - szepnął. -
Pomyśl raczej, że mamy dla siebie jeszcze cały jutrzejszy
dzień, zagwarantowany nam przez króla Hakema.
- Na pewno dobrze si
ę czujesz? - z troską w głosie
zapytała Zara, gdy następnego dnia wczesnym popołudniem
odwiedziła brzemienną małżonkę króla Hakema w jej
apartamentach.
- Tak. Wszystko ze mn
ą w najzupełniejszym porządku -
odpowiedziała Rasha, która odpoczywała akurat, półleżąc na
rozłożystej, wygodnej otomanie. - Nie przejmuj się ani trochę
moim stanem, jest przecież całkowicie naturalny. Lepiej mi
coś opowiedz o wczorajszym podarunku szejka.
- Byli
śmy w kinie - bąknęła Zara.
- W prawdziwym kinie? Tu, w Rahmanie?
- Nie, nie - zaprzeczy
ła Zara. - W takim specjalnie
urządzonym przez Malika... w typowo amerykańskim stylu. W
kinie dla zmotoryzowanych, na wolnym powietrzu.
Siedzi
eliśmy w limuzynie szejka, oglądaliśmy film...
- Naprawd
ę oglądaliście film? - wtrąciła ze śmiechem
Rasha, przerywając Zarze opowieść. - Czy może raczej...
Rozbawiona ma
łżonka króla Hakema nie zdążyła
sformułować do końca drugiego pytania, bo w komnacie nagle
pojawiła się służąca z wiadomością, że książę Haidar wzywa
Zarę do siebie.
- Id
ź więc, idź, moja droga, skoro szejk czeka, nie będę
cię zatrzymywała ani chwili! - śmiała się Rasha.
- A mo
że jednak powinnam zostać z tobą? - Zara nie była
pewna, czy m
a prawo opuścić królewską małżonkę w sytuacji,
kiedy dosłownie w każdej chwili mógł się u niej rozpocząć
poród.
- W
żadnym wypadku! - kategorycznie sprzeciwiła się
Rasha. -
W pałacu jest mnóstwo ludzi, którzy będą mogli mi
pomóc w razie potrzeby, jest służba, są dworzanie, jest też
lekarz. A ty masz dziś trzecią i ostatnią okazję otrzymania od
Malika specjalnego prezentu i nie powinnaś tej
niepowtarzalnej okazji zmarnować. Zwłaszcza - dodała po
krótkiej chwili milczenia -
że nie wiadomo przecież, co będzie
z wami dalej.
- Fakt, nie wiadomo - potwierdzi
ła z zadumą Zara. -
Wszystko zależy od jutrzejszej decyzji króla Hakema.
- Wszystko, moja droga, zale
ży od wyroków losu, którym
podlegają nawet królowie - uściśliła z lekkim, ale nad wyraz
ciepłym i życzliwym uśmiechem Rasha. - Nie martw się więc
zawczasu o jutro, które dopiero nadejdzie, tylko raduj się
dniem dzisiejszym, który jest ci w tej chwili dany -
dodała
filozoficznie. - A teraz biegnij na spotkanie z Malikiem!
Zara sk
łoniła się królewskiej małżonce i wyszła z
apartamentu na korytarz, kierując się szybkim krokiem w
stronę swojego pokoju. Służąca wybiegła za nią i dogoniła ją
tuż przed drzwiami.
- Czy co
ś się stało? - przestraszyła się Zara.
- Nie, nie! Zapomnia
łam tylko powiedzieć, że książę
Haidar
życzył sobie, żeby ubrała się pani w sportowy strój, jak
na wycieczkę.
- Rozumiem - mrukn
ęła Zara, chociaż w istocie nie miała
pojęcia, dokąd szejk tym razem zechce ją zabrać.
Kiedy ju
ż weszła do pokoju i zaczęła się w pośpiechu
przebiera
ć w dżinsy i koszulową bluzkę, pomyślała w
pewnym momencie, że być może szejk chce ją po prostu
porwać z pałacu i wywieźć potajemnie z Rahmanu.
Ostatecznie odrzuciła jednak taką ewentualność, uznała
bowiem, że szejk jest nazbyt lojalny wobec swego
królewskiego kuzyna, by t
ak uczynić. Honor by mu na to nie
pozwolił. Więc może również ten sam honor nie pozwoli mu
zostawić mnie na pastwę losu? - pomyślała z nadzieją,
wychodząc z pokoju.
Szejk czeka
ł na nią w saloniku swego apartamentu.
- Wygl
ądasz właśnie tak, jak oczekiwałem - stwierdził na
jej widok.
- A czego ja mam oczekiwa
ć? - zapytała.
- Wiadomo: trzeciej niespodzianki! - odpar
ł z
tajemniczym uśmiechem.
- Podobnej do dwu poprzednich?
- Sama wkrótce ocenisz -
wyjaśnił. - Musimy tylko
dotrzeć tam, gdzie ta dzisiejsza niespodzianka na ciebie czeka.
- Pojedziemy samochodem? - zainteresowa
ła się.
- Tak.
- Tym, co wczoraj?
- Nie, innym.
- A jakim?
- Terenowym jeepem.
- Czy to znaczy,
że pojedziemy gdzieś dalej?
- Troch
ę dalej - wyjaśnił z lekka zniecierpliwiony
indagacjami szejk.
- A dok
ąd? - niestrudzenie wypytywała Zara.
- Sama zobaczysz - uci
ął dyskusję. - Chodźmy już! Ujął
ją za rękę i pociągnął za sobą. Wyszli z pałacu na wewnętrzny
dziedziniec i wsiedli do zaparkowanego tam terenowego
jeepa. Szejk uruchomił silnik i przez jedną z bocznych bram
wyprowadził samochód poza teren królewskich posiadłości,
na otaczające pałac półpustynne bezdroże.
- Sama widzisz - odezwa
ł się do Zary - że limuzyną, z
której korzystaliśmy wczoraj, udając się do kina, nie
zajechalibyśmy tędy daleko.
- A d
ługo będziemy jechali? - zapytała, chcąc z
odpowiedzi szejka wywnioskować cokolwiek na temat
ostatecznego celu podróży.
- Mniej wi
ęcej godzinę - stwierdził lakonicznie.
W takim razie wygl
ąda na to, że jedziemy do oazy
Habbah, pomyślała Zara, przypominając sobie niezwykłe
miejsce, w którym była kilkakrotnie w dzieciństwie: otoczoną
dość wysokimi skałkami pustynną enklawę, pełną zieleni i
życia dzięki tryskającemu z głębi ziemi niezwykle wydajnemu
źródłu krystalicznie czystej wody.
W istocie, po pi
ęćdziesięciu kilku minutach szybkiej jazdy
po bezdrożach przekonała się, że jej przypuszczenia były
słuszne. W oddali zarysowały się bowiem na monotonnej
płaszczyźnie skałki i sylwetki palm.
- To miejsce nazywa si
ę Habbah, prawda? - rzuciła, by się
ostatecznie upewnić.
- Tak - potwierdzi
ł szejk i jeszcze mocniej docisnął pedał
gazu.
Z ka
żdą chwilą byli coraz bliżej, poza wysokimi palmami
mogli już dostrzec przez przednią szybę samochodu również
niższe, ale niezmiernie bujne krzewy, a także ukryte wśród
nich niewielkie białe chaty.
- A gdzie s
ą ludzie? Zniknęli? - zapytała ze zdziwieniem,
kiedy dotarli już na miejsce i szejk zatrzymał wóz na skraju
wyraźnie opustoszałej oazy. - Nikt nas nie wita, nikt na nas nie
zwraca uwagi, a przecież tutejsi mieszkańcy chyba nieczęsto
widują przyjezdnych!
- Nie denerwuj si
ę, wszyscy mieszkańcy Habbah są na
pikniku nad jeziorkiem, tam, za tymi skałkami - uspokoił ją
szejk i wskazał na szereg kamiennych stożków, pomiędzy
którymi przebiegała wąska ścieżka. - Na typowo
amerykańskim pikniku - dodał. - Takim, na którym wszyscy
wspólnie grillują, grają w baseball i w ogóle. Sama zobaczysz!
Chodź!
Wysiedli z samochodu i ruszyli w stron
ę niewielkiego
wodnego zbiornika, nazywanego jeziorkiem trochę na wyrost.
- Po co w
łaściwie Amerykanie urządzają takie pikniki? -
spytała Zara.
-
Żeby się lepiej poznać - odparł Malik. - Na piknikach
spotykają się sąsiedzi z tego samego osiedla albo pracownicy
tej samej firmy. Wspólnie wypoczywając, mają okazję do
lepszego poznania się, a nawet do nawiązania przyjaźni.
- Pi
ęknie to brzmi - zauważyła Zara.
- Bo to jest pi
ękne - stwierdził szejk.
Kiedy min
ęli przesłaniające widok skałki, ujrzeli
niewielki, ale bardzo malowniczy zbiornik wodny, wokół
którego biwakowały całymi rodzinami mieszkańcy Habbah.
Dorośli byli zajęci grillowaniem i rozmowami, a dzieci
wspólną zabawą.
- Do
łączymy do nich? - spytała Zara.
- Nie, nie, jeszcze nie teraz - powiedzia
ł lekko
zniecierpliwionym tonem i szybko poprowadził ją na
przeciwległy brzeg jeziorka.
Nie by
ło tam nikogo poza jedną jedyną starszą kobietą w
słomkowym kapeluszu, która siedziała nad wodą z wędką w
ręku.
- S
ą tutaj jakieś ryby? Można wędkować? Można
cokolwiek złowić? - zaciekawiła się Zara.
- Najlepiej zapytaj t
ę panią - doradził jej szejk. Podeszli
bliżej do kobiety z wędką.
- Dzie
ń dobry. Czy pani już coś złowiła? - odezwała się
Zara.
- Przepraszam, ale nie rozumiem tutejszego j
ęzyka.
Jestem Amerykanką - odpowiedziała po angielsku i spojrzała
na Zarę spod szerokiego słomkowego ronda tak jakoś dziwnie
miękko, czule, tkliwie, jakby przez łzy.
Ameryka
ńska turystka z wędką tutaj, w Rahmanie, w
oazie Habbah, w samym środku pustyni, akurat teraz, kiedy i
ja tu jestem? Co za niezwykły zbieg okoliczności! - zdumiała
się w duchu Zara.
I zapyta
ła:
- Jak pani tutaj trafi
ła?
A wtedy starsza pani, nie b
ędąc w stanie już dłużej
panować nad emocjami, rozpłakała się i przez łzy wykrztusiła:
- Przyjecha
łam do ciebie... Sarah.
Zara potrzebowa
ła tylko kilku sekund, żeby skojarzyć
prawidłowo wszystkie fakty i zrozumieć, że siwowłosa
Amerykanka, wędkująca nad jeziorkiem w pustynnej oazie
Habbah, to jej własna babcia, odnaleziona jakimś cudem w
Stanach Zjednoczonych przez szejka Malika i specjalnie na
dzisiejszą okazję zaproszona do Rahmanu. I to była ta trzecia
najwspanialsza niespodzianka!
ROZDZIA
Ł DZIESIĄTY
W ci
ągu następnych kilku sekund Zara również rozpłakała
się ze wzruszenia.
Po czym rzuci
ła się w szeroko otwarte ramiona starszej
damy i odwzajemniając jej serdeczne uściski, zaczęła
powtarzać raz po raz:
- Babcia, babcia, moja babcia.
- Tak, jestem twoj
ą babcią, moje dziecko, rodzoną matką
twojej matki -
potwierdziła starsza pani, cofnąwszy się o pół
kroku, na odległość wyciągniętych ramion, żeby się lepiej
przyjrzeć cudownie odnalezionej wnuczce. - Masz właśnie po
mnie te zielone oczy, bo twoja mama miała niebieskie, a
ojciec piwne. I te jasnoblond włosy też masz po mnie, bo twoi
obydwoje rodzice byli ciemnymi blondynami, Sarah.
- To ja mam na imi
ę Sarah, a nie Zara?
- Oczywi
ście, moje dziecko - odpowiedziała na pytanie
wnuczki starsza dama. -
Przynajmniej w Ameryce miałaś na
imię Sarah, zanim cię tutaj na tej pustyni przechrzcili po
swojemu -
dodała żartobliwym tonem.
- A ty, babciu, jak masz na imi
ę?
- W dokumentach zapisali mi Caroline, ale wszyscy moi
bliscy nazywaj
ą mnie Lottie. Więc także dla ciebie, moje
dziecko, mam na imię Lottie.
- Babcia Lottie. Moja babcia Lottie - powt
órzyła z
radosnym uśmiechem Zara, ciesząc się, wręcz delektując
każdym wypowiadanym słowem.
Zerkn
ęła na szejka Malika. Wycofał się dyskretnie i stał w
pewnym oddaleniu, by nie przeszkadzać. Zara miała ogromną
ochotę podzielić się z nim swoją radością, powiedzieć mu, jak
bardzo jest szczęśliwa i jak ogromnie mu wdzięczna za
odszukanie bliskiej krewnej, z którą nie utrzymywała żadnych
kontaktów i której nawet nie pamiętała z dzieciństwa. Nie
chcąc jednak zostawiać, choćby na moment, cudownie
odnalezionej babci Lottie, przesłała mu tylko uśmiech.
Starsza pani spostrzeg
ła ten uśmiech i oczywiście nie
omieszkała zauważyć:
- Ten tw
ój Malik Haidar, to świetny chłopak, Sarah. To
znaczy wspaniały mężczyzna - poprawiła się.
- O, tak! - potwierdzi
ła bez wahania Zara.
- Ogromnie si
ę cieszę, moje dziecko, że sobie kogoś
takiego znalazłaś. Bo, szczerze mówiąc, ilekroć o tobie
myślałam, zawsze się bałam, że zostaniesz zmuszona do
jakiegoś niechcianego małżeństwa - wyznała.
Zara nie podj
ęła tego tematu i nie nawiązała do swego
ewentualnego mariażu. Nie chciała przerażać starszej pani
opowieścią o tym, że zależnie od decyzji, jaką podejmie w
najbliższym czasie król Hakem, może wkrótce zostać albo
drug
ą
królewską
małżonką,
albo
żoną
siedemdziesięcioletniego wuja swego ojczyma, albo - w
najlepszym razie -
kochanką szejka Malika. Wolała więc
zapytać o swą amerykańską rodzinę.
- Czy mam w Stanach Zjednoczonych jeszcze kogo
ś
bliskiego poza tobą, babciu Lottie? Jakieś ciocie, wujków,
kuzynów?
- Oczywi
ście, że masz, moje dziecko - odpowiedziała
starsza pani. -
Przywiozłam ze sobą rodzinny album ze
zdjęciami, więc zaraz ci ich wszystkich pokażę. Pomyślałam,
że na pewno chętnie obejrzysz ich fotografie, zanim będziesz
miała okazję poznać swoich amerykańskich krewniaków
osobiście!
- A czy oni... zaakceptowaliby mnie, przyj
ęliby mnie do
rodziny? -
zapytała Zara trochę niepewnie, z wyraźnym
wahaniem.
- Ma si
ę rozumieć, moje dziecko, z otwartymi ramionami!
-
wykrzyknęła podekscytowana starsza pani.
- Tak samo, jak ja! Bo ja przez te wszystkie lata to wprost
nie mog
łam sobie darować - wyznała - że poróżniłam się z
twoją mamą z zupełnie bezsensownych powodów i przez to
straciłam z nią kontakt, niestety, już do końca jej życia. A
przez to straciłam również kontakt z tobą.
- Na szcz
ęście spotkałyśmy się w końcu, babciu Lottie
- szepn
ęła Zara, z najwyższym trudem tłumiąc łzy, które
napłynęły jej do oczu na myśl o straconych latach i
przedwcześnie zmarłej matce.
- Na szcz
ęście - szepnęła starsza pani i ponownie wzięła
wnuczkę w ramiona.
Kiedy si
ę już do woli wyściskały, przez dobrą godzinę
oglądały rodzinne zdjęcia.
W tym czasie Malik zarz
ądził dla całej trójki kolację.
Zjedli ją na wolnym powietrzu, przy świetle pochodni,
ponieważ właśnie zapadał już zmierzch i nagle całkowicie się
ściemniło.
- Niestety, robi si
ę późno, muszę się chyba powoli z wami
żegnać, moi drodzy - stwierdziła po posiłku starsza pani,
spojrzawszy na zegarek. - Panie Haidar -
zwróciła się do
szejka Malika -
bardzo panu dziękuję za to wspaniałe
spotkanie! A przede wszystkim za to, że pomógł mi pan
odzyskać wnuczkę.
- Ca
ła przyjemność po mojej stronie - odpowiedział szejk
i szarmancko
pocałował babcię Lottie w rękę. Po czym dodał:
-
Proszę nie sądzić, że żegna się pani z nami na długo. Gdy
tylko wrócimy, podam memu kuzynowi Hakemowi nazwę
pani hotelu i poproszę go, by umożliwił pani dłuższy pobyt w
pałacu, gdzie w tej chwili przebywamy obydwoje z Zarą.
- To by
łoby cudownie! - ucieszyła się starsza pani.
Uścisnąwszy kordialnie dłoń Malikowi, podeszła z kolei do
wnuczki, by na po
żegnanie wziąć ją w objęcia.
- To dobry cz
łowiek - szepnęła jej do ucha. - Koniecznie
trzymajcie się razem, moje dziecko!
- Przecie
ż to nie zależy tylko ode mnie, babciu - rzekła
półgłosem Zara. - Niestety, to w ogóle nie zależy ode mnie.
- Aha, wi
ęc on jeszcze ci się nie oświadczył, nie poprosił
cię o rękę? - trafnie wywnioskowała starsza pani.
- Nie przejmuj si
ę tym, moje dziecko - pocieszyła
wnuczkę. - Poprosi, na pewno poprosi! Przecież z daleka
widać, jak bardzo mu na tobie zależy.
- Babciu, to ja jutro zadzwoni
ę do ciebie, do hotelu!
- Zara szybko zmieni
ła temat, obawiając się, że Malik
może usłyszeć ich rozmowę.
- B
ędę czekała na telefon.
- A ja teraz odprowadz
ę panią do samochodu -
zaofiarował się Malik.
Poda
ł starszej pani ramię i odszedł z nią w kierunku
zabudowań oazy.
Kiedy po kilkunastu minutach wr
ócił nad jezioro, miał ze
sobą koc, który przyniósł z samochodu.
- To dla nas,
żebyśmy - mogli wygodnie przysiąść,
patrząc na fajerwerki - poinformował.
- To b
ędą jeszcze fajerwerki dziś wieczorem? - zdziwiła
się Zara.
- Na zako
ńczenie prawdziwego amerykańskiego pikniku
muszą być. Koniecznie!
- Czy tutaj b
ędziemy je oglądali?
- Nie, na skraju osady, troch
ę dalej od zabudowań i
ogrodów. Uznałem, że to będzie najlepsze, najbezpieczniejsze
miejsce na pokaz sztucznych ogni -
wyjaśnił szejk.
- Chod
ź!
Wzi
ął ją za rękę i zaprowadził w miejsce, gdzie zielona
oaza Habbah graniczyła z otaczającą ją ze wszystkich stron
pustynią. Tam rozłożyli koc i usiedli na nim.
- Zaraz si
ę zacznie - oznajmił Malik, obejmując Zarę
ramieniem.
Przytuli
ła się mocno do niego i szepnęła:
- Chcia
łabym, żeby się nigdy nie skończyło.
- Masz na my
śli fajerwerki?
- Mam na my
śli wszystko - stwierdziła z zadumą. Po
czym dodała pośpiesznie: - Ogromnie ci za to wszystko
dziękuję, Malik, za piękne trzy niespodzianki w
amerykańskim stylu, a zwłaszcza za odnalezienie mojej babci
Lottie.
- W
łaściwie to Alice, moja nieoceniona sekretarka,
odnalazła twoją babcię, to znaczy zdobyła jej adres - uściślił
szejk. -
Ja jej tylko złożyłem wizytę w Ameryce, opowie -
dzia
łem o tobie i o sobie. No i zaprosiłem ją do Rahmanu.
Pozostało tylko telefonicznie uzgodnić dzień jej przybycia.
- Zrobi
łeś dla mnie tak wiele, Malik - - szepnęła Zara. -
Tak wiele!
- Ty dla mnie te
ż. Tamte trzy dni, które spędziliśmy
razem w Kalifornii, były wspaniałe!
- Te te
ż są wspaniałe, Malik. I kończą się czymś tak
niezwyk
łym. Popatrz!
Na ciemnogranatowym niebie rozb
łysły nagle kaskadą
wielobarwnych świateł fajerwerki. Pokaz trwał długo,
kilkanaście minut. Zara była nim zachwycona. Jeszcze nigdy
w
życiu czegoś takiego nie widziała. Kalejdoskopowo
zmieniające się formy, rysowane na ekranie nieba za pomocą
koloru i ognia, wydawały się jej tak fantastyczne, tak
niezwykłe, tak wspaniałe, jak obrazy z najpiękniejszego snu.
A kiedy światła zgasły i niebo znów pociemniało, cudowny
sen bynajmniej się nie skończył, bo oto Malik wziął ją w
ramiona i zaczął namiętnie całować.
Tak mog
łoby już być do końca świata, myślała, poddając
się ulegle pieszczocie jego ust i odwzajemniając ją w
potęgującym się gwałtownie z każdą chwilą podnieceniu. Tak
mogłoby już pozostać na zawsze, aż po kres jej życia, aż po
kres!
Spleceni w u
ścisku, zapomnieli o wszystkich problemach,
o upływającym czasie, o królewskiej decyzji, która miała
zapaść nazajutrz. I nagle...
Nagle wok
ół znowu rozbłysły ostre światła!
Tu
ż obok nich zatrzymał się z piskiem opon samochód i
wyskoczył z niego Kadar bin Abu Salman.
- Precz z r
ękoma od mojej córki, niegodziwcze! -
wrzasnął.
Malik uwolni
ł Zarę z objęć i wstał. Ona również zerwała
się na równe nogi.
- Zostaw j
ą, niegodziwcze, bo pożałujesz! - zagroził
szejkowi Kadar.
Malik os
łonił roztrzęsioną Zarę własnym ciałem i
odpowiedział:
- Nigdy jej nie zostawi
ę, bo jest moja. I nikt mi jej już nie
odbierze, nawet ty.
- Mylisz si
ę, głupcze - warknął Kadar. - My ci ją
odbierzemy, ja i moi synowie. -
Wskazał na asystujących mu
pięciu młodych mężczyzn. - Odbierzemy ci ją i oddamy
królowi Hakemowi, któremu została przyrzeczona jako druga
małżonka. Ciebie też odwieziemy do pałacu, niegodziwcze,
żeby król mógł cię osobiście odesłać do wszystkich diabłów,
czyli do tej twojej Ameryki!
- Ojcze, nie kompromituj si
ę zachowaniem godnym
rozbójnika -
wybuchnęła Zara. - My sami wrócimy do pałacu.
I sami podporządkujemy się decyzji króla Hakema, bez
nacisków z twojej strony. Ale pamiętaj, że tylko król ma
prawo stanowić o naszym przyszłym losie, nikt inny. A już na
pewno nie ty!
Kadar bin Abu Salman, pora
żony trafnością słów swojej
krnąbrnej pasierbicy, spuścił nieco z tonu.
- Nie dzia
łam wbrew królowi, tylko w jego imieniu -
rzucił.
- A mo
że jednak pozwolilibyśmy królowi działać
samodzielnie we własnym imieniu? - odezwał się na to szejk.
- A konkretnie, co proponujesz? - spyta
ł Kadar.
- Sta
ńmy przed jego obliczem i wysłuchajmy jego
decyzji.
- Zgoda - przysta
ł Kadar. - Tylko nie próbuj przypadkiem
żadnych niecnych sztuczek w drodze do pałacu!
- Po pierwsze - wyja
śnił szejk - już wcześniej dałem
słowo Hakemowi, że dziś wieczorem wrócę z Zarą do pałacu,
więc danego słowa nie złamię, a po drugie... Cóż, sam wiesz,
że droga stąd, z oazy Habbah do królewskiej stolicy prowadzi
przez pustyni
ę, a ucieczka na pustynię może oznaczać tylko
jedno... śmierć. Więc nie będziemy próbowali uciekać.
- Zw
łaszcza że i tak nie sposób uciec przed wyrokami
losu -
dodała Zara, przypomniawszy sobie mądre słowa, jakie
wcześniej usłyszała od Rashy.
- Jed
źmy więc, zamiast tu stać i gadać - mruknął Kadar
bin Abu Salman.
- Jed
źmy - zgodził się szejk.
Uj
ął Zarę za rękę. W asyście Kadara i jego synów wrócili
piechotą do oazy, gdzie zostawili swój samochód. Wsiedli do
niego i ruszyli w drogę, a ojczym Zary i jej przyrodni bracia
pojechali za nimi własnym jeepem, prowadzonym przez
pełniącego rolę kierowcy Paza.
Do kr
ólewskiego pałacu dojechali równocześnie.
I r
ównocześnie, całą ośmioosobową gromadą, stanęli
przed królewskim obliczem w sali tronowej.
- Dobrze,
że wszyscy tu jesteście - stwierdził z trudnym
do ukrycia zadowoleniem Hakem bin Abdul Haidar. - Mam
wam co nieco do zakomunikowania.
- Zamieniamy si
ę w słuch, czcigodny panie - rzucił
Kadar.
- S
łuchamy cię z najwyższą uwagą, kuzynie - rzekł Malik.
- Po pierwsze - rozpocz
ął król - muszę powiedzieć wam,
że moja najukochańsza małżonka Rasha przed dwiema
godzinami szczęśliwie powiła dziecko płci męskiej, mam
zatem ju
ż męskiego potomka, następcę królewskiego tronu i
nie muszę żenić się po raz drugi.
- To wspaniale! - wykrzykn
ęła Zara, nie zdoławszy się
opanować przed szczerym wypowiedzeniem tego, co
naprawdę myślała.
Kr
ól Hakem bin Abdul Haidar uśmiechnął się dobrotliwie.
- Tak si
ę składa, że ja też nie marzyłem o tym
małżeństwie, tylko raczej czułem się do niego zobligowany
p
rzez okoliczności i poniekąd przymuszony przez
dyplomatyczne zabiegi twojego ojczyma -
przyznał.
- Czcigodny panie, przecie
ż ty unieszczęśliwiasz moją
córkę, nie chcąc jej - odezwał się Kadar, rozzłoszczony
faktem, że sprawy przestały układać się po jego myśli.
- Unieszcz
ęśliwiłbym ją - odparował król - pozwalając
tobie stanowić o jej losie, bo wiem, że jej groziłeś
małżeństwem z siedemdziesięcioletnim starcem, własnym
owdowiałym wujem. Dlatego postanowiłem skorzystać z
królewskiego przywileju, który pozwala mi, jako ojcu
wszystkich moich poddanych, zastąpić każdego ojca rodziny
w podejmowaniu ważnych decyzji - oznajmił. - I korzystając z
tego przywileju, postanowiłem obecną tutaj Zarę oddać za
małżonkę również tu obecnemu szejkowi Malikowi
Haidarowi, moje
mu najbliższemu kuzynowi, księciu krwi i
amerykańskiemu finansiście w jednej osobie.
- I jeszcze do tego mordercy! - wykrzykn
ął Kadar, nie
maj
ąc już w zanadrzu żadnego innego argumentu, jaki mógłby
wykorzystać dla storpedowania królewskiego postanowienia. -
Mordercy przyrodniego brata swojej przyszłej żony!
- Ojcze, szejk Malik nie jest morderc
ą Dżeba! -
zaprotestowała z przekonaniem Zara. - Na pewno nie!
- Kt
óż więc mógłby nim być? - obruszył się Kadar.
- Przecie
ż to jego samochód zabił mojego syna, wszyscy
widzieli.
- Samochód tak, ale nie ja -
odezwał się na to Malik.
- Nie zaprzeczam,
że to mój wóz spowodował ten
nieszczęśliwy wypadek, w którym zginął Dżeb. Ale to nie ja
siedziałem wtedy za jego kierownicą.
- A kto? - warkn
ął Kadar.
- Tego nie wiem - odpowiedzia
ł szejk. - Kiedy po kłótni z
Asimem wybiegłem wówczas z waszego domu, było już po
wszystkim. Dżeb konał, a sprawca wypadku przepadł bez
śladu. Kto nim był, tego niestety nie wiem - powtórzył.
- A kt
óż to wie? - rzucił Kadar. Szejk wzruszył
ramionami.
- By
ć może któryś z twoich synów widział i wie.
- Je
żeli któryś z moich synów wie na temat śmierci Dżeba
coś, czego ja nie wiem, a nie wyjawi nam tego teraz w
obecności króla - odezwał się na to Kadar bin Abu Salman,
czerwieniejąc na twarzy z oburzenia i gniewu - to niechaj
będzie po stokroć przeklęty, a mnie i cały mój ród niechaj
piekło pochłonie!
Po tych s
łowach, wypowiedzianych przez ojczyma Zary z
najwyższą powagą, bardzo groźnym, a równocześnie
niezwykle uroczystym tonem, w sali tronowej
pałacu króla
Hakema zapadła absolutna cisza. Nikt nie ośmielił się jej
przerwać, nawet monarcha. Wszyscy czekali w napięciu na
reakcję synów Kadara, świadomi faktu, że żyjąc w kraju,
gdzie w myśl uświęconego przez tradycję prawa wola ojca jest
wolą najwyższą, żaden z nich nie ośmieliłby się zlekceważyć
ojcowskiej klątwy.
Milczenie trwa
ło kilka minut, które w sytuacji
niecierpliwego oczekiwania i gorączkowego podniecenia
wydawały się wszystkim zgromadzonym długie niczym lata, a
nawet stulecia. Aż w końcu przerwał je zdławiony, jękliwy
okrzyk:
-
Ojcze, wybacz! Ojcze, nie przeklinaj mnie,
nieszcz
ęsnego!
Spojrzenia wszystkich zgromadzonych natychmiast
zwr
óciły się w kierunku Paza, bo to właśnie on, pobladły z
przestrachu i przejęcia tak bardzo, jakby mu cała krew z
twarzy odpłynęła, wyrzucił z siebie te dramatyczne słowa.
- Zamiast podnosi
ć lament, mów zaraz, synu, co jest ci
wiadome -
rozkazał Kadar.
- Wiem, ojcze...
że to nie Malik... zabił małego Dżeba -
wykrztusił Paz.
- Wi
ęc któż to uczynił?
- Ja.
Tym razem Kadar bin Abu Salman zrobi
ł się na twarzy tak
blady jak bia
łe płótno, z którego uszyta była jego szata i
turban.
- Jak to... ty... synu? - odezwa
ł się, mówiąc z najwyższym
trudem i niemal po każdym wypowiedzianym słowie biorąc
głęboki oddech. - Przecież ty... byłeś wówczas... jeszcze
dzieckiem... małym chłopcem.
- I jak wszyscy mali ch
łopcy, ojcze, lubiłem się bawić
samochodami -
grobowym głosem wyznał Paz. - Malik
zostawił wtedy kluczyki w stacyjce swojego jeepa.
Postanowiłem więc skorzystać z okazji... chciałem uruchomić
go i trochę pojeździć sobie nim dla zabawy po dziedzińcu.
- I co? - j
ęknął Kadar.
- I na moje nieszcz
ęście zdołałem wprawić auto w ruch,
ale nie zdołałem go potem zatrzymać - odparł Paz, opuściwszy
nisko głowę. - Najechałem rozpędzonym jeepem na Dżeba,
który bawił się pod drzewem. A kiedy już to się stało,
wpadłem w panikę i uciekłem, zanim Malik po kłótni z
Asimem wybiegł z domu na dziedziniec. Uciekłem nie
zauważony przez nikogo. A podejrzenie o spowodowanie
wypadku padło na Malika, który w istocie był całkowicie
niewinny!
- Synu, dlaczego przez tyle lat nic mi nie powiedzia
łeś?! -
zapytał podniesionym głosem Kadar.
- Wybacz,
że tego nie uczyniłem, ojcze, ale śmiertelnie
lękałem się twojego gniewu - szepnął Paz i padł przed ojcem
na kolana.
Ponownie zapad
ła cisza.
Kadar bin Abu Salman najwyra
źniej nie wiedział, jak
zareagować na synowski akt skruchy. W widoczny sposób
wahał się, czy ma ukarać nieszczęsnego Paza, czy raczej
wybaczyć mu popełnioną w dzieciństwie winę, w sytuacji,
gdy nawet najstraszliwsza kara dla sprawcy wypadku i tak nie
byłaby w stanie przywrócić życia jego ofierze. Milczał więc. I
wszyscy w komnacie milczeli. Aż w końcu król Hakem bin
Abdul Haidar zdecydował się skorzystać ze swoich
monarszych uprawnień do rozstrzygania sporów i wydawania
wyroków.
Zabra
ł więc głos, stwierdzając:
- Wybacz synowi jego czyn, Kadarze, bo kiedy go
pope
łnił, był dzieckiem, a skazując się na dożywotnie wyrzuty
sumienia, sam się ukarał najstraszliwszą pokutą.
- Niech stanie si
ę właśnie tak, jak nakazujesz, czcigodny
panie -
skwapliwie podporządkował się królewskiej woli
Kadar bin Abu Salman. - Synu! -
zwrócił się do Paza. -
Wybaczam ci, wstań z kolan!
Paz pos
łusznie wstał i natychmiast, trawiony wstydem,
ukrył się za plecami stojących w szeregu, jeden przy drugim,
pozostałych czterech braci.
- Skoro spe
łniłeś już swoją ojcowską powinność, Kadarze
-
ponownie odezwał się król - to teraz błagaj o wybaczenie
mego kuzyna, szejka Malika Haidara. Przez tyle lat
niesłusznie oskarżałeś go o zbrodnię, której nie popełnił.
- Niech stanie si
ę właśnie tak, jak nakazujesz, czcigodny
panie. -
Dumny wielmoża, rad nierad, zgodził się po raz drugi
z postanowieniem monarchy. - Ksi
ążę! - zwrócił się do
Malika, padając przed nim na kolana. - Zechciej w swojej
dobroci mi wybaczyć!
- Wybaczam ci - rzek
ł Malik. - Wstań.
Kadar d
źwignął się i zaczął się cofać, najwyraźniej mając
ochotę, tak jak Paz, czym prędzej schować się za plecami
synów.
Jednak kr
ól Hakem powstrzymał go słowami:
- Jeszcze nie koniec, zaczekaj! Skoro wszystkie sprawy z
przesz
łości zostały wyjaśnione, nadeszła pora, byśmy zajęli
się tym, co przyniesie jutro. O przyszłość Rahmanu nie
musimy się już martwić, skoro mam syna i następcę tronu -
podkreślił. - Zatroszczmy się jednak o przyszłość dwojga
młodych ludzi, których połączył najpierw zwykły przypadek,
a potem uczucie tak silne, że wszyscy inni zakochani w
naszym królestwie i na całym świecie mogliby im
pozazdrościć. Podejdź tu do mnie, Kadarze - polecił - i
pobłogosławmy obydwaj Malikowi i Zarze, zanim zostaną
mężem i żoną. Ty będziesz błogosławił w zastępstwie jej ojca,
który od dawna nie żyje, a ja w zastępstwie ojca szejka
Malika, poprzedniego króla Rahmanu, który również odszedł
ze świata już przed laty.
Kr
ól podniósł się z tronu, a Kadar bin Abu Salman
posłusznie podszedł do niego i stanął obok.
Malik i Zara ukl
ęknęli przed nimi, pozwalając obydwu
wykonać nad ich głowami uświęcone tradycją znaki
ojcowskiego błogosławieństwa.
Gdy ceremonia zosta
ła dokonana, król Hakem nakazał
narzeczonym p
owstać, po czym rzekł:
- Skoro uczynili
śmy już wszystko, co było konieczne, by
naszym rodom i całemu krajowi zapewnić szczęście i spokój,
nadszedł czas, byśmy zajęli się swoimi sprawami. Ty,
Kadarze, jedź z synami na południe, do swego domu, po
stosowny p
osag dla Zary. Wiesz przecież, że należą się jej po
matce klejnoty i różne piękne ozdoby.
- Tak, czcigodny panie - rzuci
ł krótko Kadar bin Abu
Salman i skinąwszy na synów, bez zwłoki wycofał się wraz z
nimi z tronowej komnaty.
- Ja natomiast, moi drodzy - zwr
ócił się król do Malika i
Zary -
pójdę teraz do mojej najukochańszej małżonki Rashy,
która odpoczywa po porodzie, i do mojego umiłowanego syna,
któremu w szczęściu i zdrowiu upływają jedna po drugiej
pierwsze godziny życia. .
- Tak, czcigodny panie - odezwali si
ę Malik i Zara w
zgodnym dwugłosie. - A my do k ąd mamy iść i co mamy
robić?
- A wy id
źcie sobie, gdzie chcecie i róbcie, co chcecie! -
rzucił Hakem już od drzwi i wyszedł.
Szejk Malik uj
ął Zarę za obydwie dłonie.
- Dok
ąd będziemy chcieli pójść, najmilsza? - zapytał.
- Wiadomo, do twojej sypialni - odpowiedzia
ła z
uśmiechem bez chwili wahania.
- A c
óż będziemy chcieli tam robić?
- Wiadomo, najdro
ższy - szepnęła lekko zawstydzona. -
Będziemy się kochać.
- Tak, a
ż do rana! - potwierdził z entuzjazmem szejk. - I
potem każdej nocy aż do dnia ślubu! I po ślubie każdej nocy
aż do końca życia!
- A na pewno b
ędziemy żyli długo i szczęśliwie -
podsumowała Zara i rzuciła się Malikowi na szyję.