Leclaire Day Królewski prezent

background image




DAY LECLAIRE

Królewski prezent

background image

PROLOG
Pa

łac króla Hakema bin Abdul Haidara, królestwo

Rahmanu

- Zara, jak mi

ło cię widzieć! Bardzo się cieszę, naprawdę

ogromnie się cieszę, że już teraz do nas przyjechałaś! -

wykrzyknęła Rasha.

Po czym, mimo ju

ż bardzo mocno zaawansowanej ciąży,

dość szybkim, energicznym krokiem podeszła do przybyłej i

wyciągnęła na powitanie obydwie ręce.

- Wcale nie byli

śmy z mężem pewni, czy twój ojciec

pozwoli ci przyjechać do pałacu jeszcze przed ceremonią

zaślubin - dodała z ujmującym uśmiechem.

Zara usilnie stara

ła się opanować emocje, tak właśnie, jak

uczono ją w domu od dziecka. Powinna reagować

powściągliwie, jak najspokojniej.

- A ja nie mia

łam pewności, czy będę tu, w pałacu, mile

widziana... tak wcześnie - powiedziała cichym głosem.

- Król Hakem, mój

mąż... - Rasha przerwała w pół zdania,

ponieważ wargi zaczęły jej nagle drżeć ze zdenerwowania i

głos zaczął się załamywać.

- Tak? - rzuci

ła dla zachęty Zara, chcąc jednak poznać

opinię monarchy.

- M

ój mąż, król Hakem bin Abdul Haidar... i ja,

oczywiście również... - odezwała się Rasha po dłuższej chwili

pełnego napięcia milczenia, kiedy już opanowała się na tyle,

by kontynuować - jesteśmy naprawdę zadowoleni, że już

przyjechałaś.

- Dzi

ękuję. Najserdeczniej dziękuję. To z waszej strony

bardzo miłe... - stwierdziła Zara i dyplomatycznie zawiesiła

głos. Po czym dokończyła rozpoczęte zdanie, ale już tylko w

myślach, na własny użytek: Chociaż, według mnie, raczej

mało prawdopodobne.

background image

- Kr

ól Hakem, mój mąż, chciałby cię teraz zobaczyć -

oznajmiła Rasha.

- Jestem gotowa.
Zara wypowiedzia

ła te słowa, szczerze dziwiąc się sobie,

że aż tak zręcznie potrafi kłamać. Wcale bowiem nie była

gotowa na to spotkanie, nie chciała go, niczego nie pragnęła
bardziej, jak tego, by nigdy do nieg

o nie doszło!

Nie mia

ła jednak wyboru.

Nie mog

ła, nie miała prawa sprzeciwić się żądaniu króla

Hakema bin Abdul Haidara. Nikt w Rahmanie nie miał

takiego prawa, a już zwłaszcza młoda, dwudziestoletnia
kobieta w jej sytuacji -

zupełnie pozbawiona możliwości

decydowania o swoim losie. Dlatego, nawet wbrew sobie,

musiała wyrazić gotowość.

- Chod

źmy więc, nie zwlekajmy już dłużej, zaprowadzę

cię do komnaty króla - cicho rzekła Rasha.

Opu

ściły pomieszczenie rozświetlone przez promienie

słońca, swobodnie wpadające przez szereg przesłoniętych

jedynie muślinowymi firankami okien, i ruszyły długim, dość

mrocznym korytarzem w głąb pałacu.

Sz

ły raczej wolno, pewnie ze względu na zaawansowaną

ciążę królewskiej małżonki, a być może i dlatego, by zyskać
na czasie i maksy

malnie opóźnić nieunikniony moment

spotkania nowo przybyłej z oczekującym na nią Hakemem bin
Abdul Haidarem.

- Jak

że się miewa ostatnio twoja rodzina? - spytała Rasha

po drodze.

- Dzi

ękuję, mój ojciec i moi bracia miewają się ostatnio

całkiem dobrze - odpowiedziała Zara, posługując się

zdawkową, grzecznościową formułką.

- By

ło nam ogromnie przykro usłyszeć o przedwczesnej

śmierci twojej matki - stwierdziła Rasha z głębokim
westchnieniem.

background image

Nawet w to nie w

ątpię, pomyślała z goryczą i bolesną

rezygnacją Zara. Gdyby mama żyła, wszystko z pewnością

potoczyłoby się inaczej, zupełnie inaczej, bo przecież mama

na pewno powstrzymałaby mojego ojczyma przed podjęciem

tej bezsensownej decyzji. A tak, po jej śmierci, ojczym, Kadar

bin Abu Salman, zdecydował się złożyć mnie jako ofiarę na

ołtarzu swoich politycznych ambicji.

- By

ło nam niesamowicie przykro. Naprawdę! -

powtórzyła Rasha, przerywając przedłużające się kłopotliwe
milczenie.

- Bardzo mi mojej mamy brakuje - odezwa

ła się

zdławionym głosem Zara. - Odkąd moja najbliższa rodzina

jest niepełna...

- Teraz ju

ż my, to znaczy mój mąż i ja, będziemy twoją

najbliższą rodziną - stwierdziła zdecydowanie Rasha, nie

pozwalając jej dokończyć zdania.

Nie bardzo wiedz

ąc, co powiedzieć na te kategoryczne

słowa królewskiej małżonki, Zara na wszelki wypadek

zachowała milczenie i nie wyraziła opinii na temat swojego

przymusowego wejścia w koligacje z rodziną Hakema bin

Abdul Haidara. Spojrzała tylko z ukosa na idącą obok niej

Rashę.

Oto kobieta prawdziwie pi

ęk na i w p ełnym teg o słowa

znaczeniu ponętna! - pomyślała. Zmysłowe wydatne usta,

duże migdałowe oczy, kruczoczarne gęste włosy, cudowna

złotooliwkowa karnacja i kuszące, zaokrąglone kształty,

jakich ja nie mam i nigdy w życiu nie będę miała.

Z faktu,

że jej typ urody zdecydowanie odbiega od ideału

uznawanego w Rahmanie, zdała sobie sprawę już w wieku

dwunastu lat. Wtedy była smukłą, zielonooką i złotowłosą

dziewczynką. Nie przejmowała się tym jednak dotychczas ani

trochę, bo ze swego wyglądu miała ten jeden przynajmniej

background image

pożytek, że nie odpowiadała kolejnym mężczyznom, którym

ojczym, Kadar bin Abu Salman, był skłonny oddać ją za żonę.

My

ślała, że już zawsze tak będzie.

Uwa

żała, że na jej szczęście nigdy nie będzie odpowiadała

żadnemu rahmańskiemu mężczyźnie, za którego ojciec zechce
j

ą wydać, a którego ona nie ma najmniejszej ochoty poślubić!

Aż do chwili gdy...

- M

ój mąż, król Hakem bin Abdul Haidar, czeka na nas w

swoich apartamentach -

odezwała się Rasha, przerywając

milczenie. -

Wybieramy właśnie prezent urodzinowy dla jego

kuzyna, szejka.

- Prezent dla szejka - powt

órzyła machinalnie Zara,

wyrwana przez królewską małżonkę z dość głębokiego

zamyślenia.

- Tak, dla szejka Malika Haidara, bliskiego kuzyna

mojego m

ęża. Ty go chyba nie pamiętasz z dawnych lat,

prawda? -

zapytała Rasha.

Zara w istocie nie pami

ętała szejka Malika, niemniej

jednak doskonałe wiedziała o jego istnieniu. Często słyszała w

swoim rodzinnym domu, jak mówiono o nim, że jest

pozbawionym honoru człowiekiem, złym księciem, który chce

zniszczyć królestwo Rahmanu, a także zrujnować jej ojczyma

Kadara bin Abu Salmana i wszystkie jego dzieci, cały ród. Z

powtarzanych konspiracyjnym szeptem opowieści wiedziała,

że jest bezwzględnym, cynicznym mordercą i w ogóle

prawdziwym nieszczęściem całego królestwa.

- Szejk Malik Haidar, kuzyn kr

óla Hakema, był chyba

niegdyś pretendentem do rahmańskiego tronu, czy tak? -

rzuciła ostrożnie, nie chcąc niepotrzebnie ujawniać niczego

więcej ze swej wiedzy o szejku Maliku.

- Owszem. Jako ksi

ążę krwi, pierworodny syn i jedyny

męski potomek poprzedniego króla, był po przedwczesnej

śmierci swego ojca pierwszym w kolejności pretendentem

background image

- u

ściśliła Rasha. - Na szczęście jednak dobrowolnie

zrezygnował z ubiegania się o tron.

- Na szcz

ęście zrezygnował. - Zara znowu machinalnie

powtórz

yła słowa swojej rozmówczyni.

- Tak, na szcz

ęście dla mnie, bo gdyby nie zrezygnował,

to byłabym teraz jego żoną, a nie żoną Hakema - wyjaśniła
Rasha. -

A zupełnie nie potrafię sobie wyobrazić, że

mogłabym być żoną kogokolwiek innego niż Hakem.
Jakiegokol

wiek innego mężczyzny - dodała.

Szcz

ęśliwa z niej kobieta, skoro prawdziwie kocha

mężczyznę, za którego wydano ją za mąż, a nawet wręcz go
uwielbia! -

pomyślała Zara z odrobiną rozżalenia i trudnej do

stłumienia zazdrości. Po czym, przypomniawszy sobie raz

jeszcze wszystkie straszliwe opowieści o złym szejku,

zasłyszane w rodzinnym domu, zapytała tyleż zdziwiona, co

strwożona:

- Dlaczego tw

ój mąż wysyła Malikowi prezenty? Rasha

uśmiechnęła się pobłażliwie.

- Nie powinna

ś bezkrytycznie wierzyć we wszystko, co

być może mówiono ci na jego temat - stwierdziła.

- Nie zapominaj,

że król Hakem i szejk Malik, jako

najbliżsi kuzyni, pozostają w dobrych, prawdziwie braterskich
stosunkach.

- My

ślałam, że szejk Malik wyemigrował za granicę i na

zawsze opuścił kraj - odezwała się Zara.

- Owszem.

Żeby zapewnić krajowi pokój, a ludziom

bezpieczeństwo i pomyślność, szejk Malik dobrowolnie
zrezygnowa

ł z królewskiego tronu i przeniósł się na stałe do

Stanów Zjednoczonych. Król Hakem dość często go tam
odwiedza.

- Doprawdy? - rzuci

ła ze zdziwieniem Zara.

Nie zdo

łała jednak powiedzieć już nic więcej, ponieważ

akurat w tym momencie znalazły się przed masywnymi

background image

ozdobnymi drzwiami. Rasha gestem dłoni, pełnym

prawdziwie królewskiej godności, nakazała jej otworzyć. Zara

posłusznie nacisnęła złotą, misternie rzeźbioną klamkę.

Nieśmiało, ostrożnie uchyliwszy odrzwia, przepuściła Rashę

przodem, po czym wsunęła się za nią do środka.

Znalaz

ły się w obszernej pałacowej komnacie, bez

porównania większej niż ta, w której się wcześniej spotkały,

ale równie jasnej, przesyconej słońcem.

Kr

ól Hakem bin Abdul Haidar siedział w ustawionym na

środku komnaty fotelu i w skupieniu przyglądał się sześciu

młodym, urodziwym kobietom, stojącym przed nim w
karnym, nieruchomym szeregu.

Rasha podesz

ła do niego i odezwała się półgłosem:

- Ona ju

ż tu jest.

Zara zatrzyma

ła się tuż przy drzwiach i tak, jak ją uczono

w domu, natychmiast uklękła z pochyloną nisko głową i

wzrokiem wbitym w marmurową posadzkę. Nie widziała

więc, tylko po trosze słyszała, a po trosze domyślała się, że

król Hakem bin Abdul Haidar wstaje z fotela i krocząc bez

pośpiechu, z prawdziwie monarszą godnością, podchodzi do
niej.

- Powsta

ń, Zaro! - rozkazał, zatrzymawszy się w

niewielkiej odleg

łości, na tyle blisko, że widziała już czubki

jego butów.

Pos

łusznie podniosła się z klęczek.

- Ods

łoń oblicze! - polecił. - Czy nie powiadomiono jej

jeszcze do tej pory -

zwrócił się z zapytaniem do żony - że nie

wymagam od kobiet noszenia kwefu i zasłaniania twarzy tu, w

murach mojego pałacu?

- Ona nosi kwef, bo Kadar bin Abu Salman, jej ojciec,

tego od niej wymaga - wyja

śniła Rasha. - Jest bardzo surowy i

rygorystycznie przestrzega tradycji -

dodała.

background image

- Rozumiem - mrukn

ął Hakem, kiwając głową. I zaczął

uważnie przyglądać się Zarze, która zdążyła już odrzucić do

tyłu gęsty czarny woal, jeszcze przed chwilą całkowicie

przesłaniający jej twarz.

Mia

ła jasną, a nawet bardzo jasną, alabastrową cerę, duże

zielone oczy i dość długie, lekko kręcone złociste włosy.

Ponieważ w pustynnym królestwie Rahmanu panował

zastarzały przesąd, że wszystkie blondynki są z natury skłonne

do niezbyt moralnego prowadzenia się, te złociste pukle w

większym jeszcze stopniu niż smukła, dziewczęco wiotka

sylwetka, chroniły ją przed niechcianym zamążpójściem. To
znaczy - do tej po

ry ją chroniły.

- Zara, czy ty zgodzi

łaś się na to małżeństwo? - zapytał

król.

- Czcigodny panie! M

ój ojczym wyjaśnił mi, że

powinnam się zgodzić z radością i wdzięcznością - odparta
dyplomatycznie.

- A co do twoich pragnie

ń?

- Moi najbli

żsi, ojczym i przyrodni bracia, pragną dla

mnie prawdziwego szczęścia, czcigodny panie. Mam już

skończone dwadzieścia lat, moja matka nie żyje od roku. To

małżeństwo jest dla mnie uśmiechem losu i zaszczytem,

jakiego absolutnie nie wolno mi odrzucić. Jest to pogląd całej

mojej rodziny, to znaczy ojczyma i pięciu przyrodnich braci -

dodała gwoli uściślenia.

Kr

ól Hakem ponownie pokiwał głową.

- A co dzieje si

ę z twoją amerykańską rodziną, Zaro? -

zainteresował się nieoczekiwanie. - Kogo masz w Stanach
Zjednoczonych ze str

ony zmarłego ojca?

- Z tego, co wiem od mojej zmar

łej matki, czcigodny

panie, mam tam tylko jego ciotkę, która zresztą być może już

nie żyje - odpowiedziała.

- A ze strony matki?

background image

- Mam babk

ę, która nie chciała znać mojej matki od

chwili jej ślubu z Kadarem i zerwała z nią wszelkie kontakty.

Kr

ól Hakem w zamyśleniu pokiwał głową po raz trzeci.

- Co b

ędzie, jeżeli ją odeślę? - zwrócił się po chwili

milczenia z pytaniem do żony.

- Kadar bin Abu Salman poczyta to sobie za

śmiertelną

obrazę - odparła bez zastanowienia Rasha.

- I ze z

łości wyda mnie za swojego owdowiałego wuja,

czcigodny panie -

wtrąciła Zara, nie zdoławszy się opanować i

zachować milczenia. - Za swego owdowiałego

siedemdziesięcioletniego wuja!

Kr

ól Hakem bin Abdul Haidar pokiwał ze zrozumieniem

głową i uśmiechnął się dobrotliwie.

- A ty nie chcesz by

ć żoną starca? - zapytał.

- Nie chc

ę, czcigodny panie - odpowiedziała Zara.

- Ju

ż wolisz być drugą żoną króla, chociaż on wcale jej

nie potrzebuje, bo z całego serca kocha swoją pierwszą żonę?
-

Hakem postawił kolejne pytanie, spoglądając przy tym z

ogromną czułością i bezgraniczną miłością na Rashę.

- Z dwojga z

łego już wolę! - szepnęła Zara.

I uzmys

łowiwszy sobie, niestety poniewczasie, że

popełniła niewybaczalną gafę, padła znowu na kolana, aby

pokorną postawą złagodzić, na ile tylko to będzie możliwe,

słuszny królewski gniew.

W pe

łnej napięcia ciszy, jaka zapanowała w komnacie,

poszczególne sekundy zdawały się ciągnąć niczym godziny.

Nieskończenie długo czekała więc wylękniona Zara na reakcję

króla Hakema, spodziewając się, że na jej pochyloną nisko

głowę spadną lada moment prawdziwe gromy. Ostatecznie

doczekała się jednak tylko... gromkiego śmiechu!

- Jak widz

ę i słyszę, niesamowicie rezolutna z ciebie

dziewczyna! Umiesz dokonać właściwego wyboru z dwu

background image

możliwości - stwierdził rozbawiony król. - Dlatego wstań
teraz...

Zara pos

łusznie podniosła się z klęczek.

- ...i spr

óbuj rozwiązać nieco trudniejsze zadanie,

dokonując właściwego wyboru spośród aż sześciu możliwości
-

dokończył przerwane zdanie Hakem.

- To znaczy, czcigodny panie? - Speszona Zara, mimo

wrodzonej bystro

ści umysłu, nie zdołała samodzielnie

rozszyfrować królewskich oczekiwań.

- To znaczy pom

óż mi wyszukać pośród zgromadzonych

tu sześciu kobiet - król wskazał na nieruchomy szereg

orientalnych piękności - tę najodpowiedniejszą dla mego
kuzyna, szejka Malika Haidara, jako prezent z okazji jego

przypadających już niebawem okrągłych trzydziestych
urodzin.

- Zamierzasz wys

łać swemu kuzynowi w urodzinowym

prezencie kobietę, czcigodny panie? - zdumiała się Zara.

- Z innych d

óbr tego świata ma on już chyba wszystko -

rzekł filozoficznym tonem król Hakem. - A że tam, na

obczyźnie, w dalekiej Ameryce, w Kalifornii, z pewnością

czuje się trochę samotny, powinien się ucieszyć z towarzystwa

urodziwej kobiety, pochodzącej na dodatek z jego rodzinnego

kraju i posługującej się jego ojczystą mową, a nie tylko

językiem angielskim.

- Ale czy ona, czcigodny panie... ta kobieta, kt

órą

ewentualnie wybiorę... czy ona również będzie się cieszyła z
wyjazdu z rodzinnego kraju do dalekiej i obcej Ameryki? I jak

ona będzie się czuła w roli prezentu dla szejka, którego nawet
nie zna? -

Zara wciąż była pełna wątpliwości.

- Wszystkie te pi

ękne i mimo młodego wieku już

doświadczone w miłosnym kunszcie kobiety zgło siły się d o

pałacu dobrowolnie, odpowiadając na mój apel. Sądzę, że

poczytują sobie za honor możliwość ukojenia tęsknoty

background image

królewskiego kuzyna -

wyjaśnił Hakem. - Szejka Malika

wprawdzie nie znają i nigdy nie widziały go na oczy, niemniej

jednak wiedzą doskonale ze słyszenia, że jest on wyjątkowo

przystojnym mężczyzną.

- A ja s

łyszałam... - nieopatrznie odezwała się Zara,

natychmiast jednak speszona umilkła.

Kr

ól Hakem bin Abdul Haidar zmarszczył czoło,

nastroszył groźnie brwi i zmierzył ją przenikliwym
spojrzeniem czarnych, roziskrzonych oczu.

- Domy

ślam się, Zaro, co mogłaś słyszeć w domu swego

ojczyma Kadara bin Abu Salmana na temat szejka Malika

Haidara, mojego najbliższego kuzyna - stwierdził.

- Tutaj, w pa

łacu Haidar, gdzie jako książę krwi przyszedł

na świat i mieszkał przez pierwszych dwadzieścia lat swojego

życia, aż do chwili wyjazdu do Ameryki, radzę ci jednak

zapomnieć o wszystkich tych złośliwych pomówieniach i

wierutnych kłamstwach. Czy wyraziłem się dość jasno?

- Tak, czcigodny panie - potwierdzi

ła skwapliwie.

- No wi

ęc nie ociągaj się już dłużej, tylko wybieraj! -

rozkaza

ł król. - Jedną z tych sześciu urodziwych niewiast, jako

prezent dla szejka!

Zara post

ąpiła kilkanaście kroków i stanęła naprzeciwko

szeregu atrakcyjnych rahmańskich kobiet, oczekujących w

bezruchu na jej decyzję. Król Hakem bin Abdul Haidar

wymienił kolejno ich imiona, a ona po krótkim namyśle

wskazała - rozmyślnie wskazała - na tę najmłodszą i

najszczuplejszą, imieniem Matana. Wskazała na tę kobietę
zatem, która najba

rdziej była do niej podobna, przynajmniej

jeżeli chodzi o sylwetkę.

Niespodziewanie przysz

ło jej bowiem do głowy, że z dwu

możliwości można niekiedy wybrać... tę trzecią! A z sześciu

kobiet, gotowych odegrać rolę urodzinowego prezentu dla
szejka -

tę siódmą.

background image

ROZDZIA

Ł PIERWSZY

San Francisco, Kalifornia
- Dzi

ękujemy ci, że zechciałeś nas przyjąć, czcigodny

książę.

Dwaj smagli, czarnoocy i czarnow

łosi mężczyźni, ubrani

w tradycyjne szaty królestwa Rahmanu -

długie do ziemi luźne

białe koszule i białe turbany, haftowane złotem na znak, że

noszący je przynależą do królewskiego dworu - wsunęli się do

gabinetu i zatrzymawszy się tuż przy drzwiach, równocześnie,

jak na dany znak, pokłonili się w pas.

- B

ądź pozdrowiony, czcigodny książę - wypowiedział w

rahmańskim języku powitalną formułę pierwszy z nich, nieco

wyższy i tęższy

A drugi, drobniejszy i s

ądząc z powierzchowności, trochę

młodszy, uzupełnił powitanie prezentacją:

- Ja jestem Ali, a to D

żamil, do twoich usług, czcigodny

książę. Jesteśmy wysłannikami króla Hakema.

Szejk Malik Haidar, przystojny m

ężczyzna o typowo

orientalnej urodzie, a zatem, podobnie jak obydwaj przybysze,

smagły, czarnowłosy i czarnooki - ubrany jednak nie w
rahma

ńską szatę, tylko w klasyczny garnitur amerykańskiego

biznesmena -

skinął głową w odpowiedzi na ich głęboki

ukłon. Po czym uniósł się zza biurka i odezwał się

uprzejmym, ale naznaczonym pewną rezerwą tonem, jakim

zapewne zazwyczaj prowadził wstępne rozmowy o interesach:

- Mi

ło was widzieć, Ali i Dżamilu. Z czym do mnie

przybywacie?

- Ze specjaln

ą przesyłką od jego królewskiej wysokości

Hakema bin Abdul Haidara -

odpowiedział Ali.

- To znaczy z prezentem urodzinowym dla ciebie,

czcigodny ksi

ążę, od króla Rahmanu - uściślił Dżamil.

Szejk Malik u

śmiechnął się z zadumą.

background image

Kuzyn Hakem, na rzecz kt

órego przed dziesięciu laty

dobrowolnie zrzekł się tronu, przysyłał mu corocznie w

dowód wdzięcznej pamięci o tym wielkodusznym geście jakiś

cenny, ale całkowicie nieprzydatny podarunek. Na przykład
kosztowny klejnot, którym jako pan Haidar,

amerykański

biznesmen, nigdy potem nie miał okazji się przyozdabiać.

Albo orientalne dzieło sztuki, którego nigdy potem nie

eksponował ani w swoim śródmiejskim biurze, ani w

położonej na przedmieściach San Francisco prywatnej

rezydencji. Nie chciał, by budziło w nim bolesną tęsknotę za

utraconą bezpowrotnie ojczyzną.

- Jaki

ż to prezent? - zapytał, nie tyle z zaciekawienia

przesyłką, ile przez kurtuazję dla ofiarodawcy i jego

niezwykle przejętych swoją rolą wysłanników, przybyłych z
urodzinowym podarunkiem

z drugiego końca świata.

- Je

śli pozwolisz, czcigodny książę, to zamiast

odpowiadać na to pytanie, za chwilę go tutaj przyniesiemy i

zaprezentujemy

jako

niespodziankę,

zgodnie

ze

szczegółowymi instrukcjami przekazanymi nam przez jego

królewską wysokość Hakema bin Abdul Haidara - odezwał się
Ali.

- Prezent jest do

ść pokaźny, czcigodny książę, więc nie

chcieliśmy wchodzić z nim do biura bez twojego uprzedniego

zezwolenia i zostawiliśmy go w wynajętym samochodzie

bagażowym, który stoi na parkingu przed budynkiem - dodał

gwoli dokładniejszego wyjaśnienia Dżamil.

Szejk Malik roze

śmiał się.

- Gdybym nawet wcze

śniej nie był zainteresowany tym

królewskim prezentem, to w tej chwili już na pewno nie

zdołałbym poskromić ciekawości - stwierdził. - Dlatego idźcie
i ja

k najprędzej wracajcie!

Ali i D

żamil ponownie się pokłonili, po czym wyszli, a

właściwie wybiegli z gabinetu pośpiesznym truchcikiem.

background image

Szejk Malik ruszył za nimi, dotarł jednak tylko do otwartych

drzwi, w których się zatrzymał, by polecić urzędującej w
przy

ległym frontowym pokoju sekretarce:

- Prosz

ę nie przełączać do mnie przez najbliższą godzinę

żadnych telefonów, Alice. A kiedy znów zjawią się ci dwaj

dżentelmeni z Rahmanu, proszę podać do mojego gabinetu
trzy kawy.

D

żentelmeni zjawili się niebawem, z wyraźnie widocznym

wysiłkiem dźwigając na ramionach zwinięty luźno w gruby
rulon dywan. Z komicznie tajemniczymi minami po

łożyli go

na podłodze pośrodku gabinetu i powoli zaczęli rozwijać.

Oczom ksi

ęcia najpierw ukazał się misterny orientalny

wzór wielobarwnego kobierca, pracowicie utkany przez

najznakomitszych rahmańskich mistrzów, a na koniec...

rahmańska kobieta spowita w powłóczystą szatę, osłaniającą

ją od stóp po sam czubek głowy, łącznie z twarzą!

Uwolniona z rulonu kobieta natychmiast zerwa

ła się na

równe nogi.

- Ci dwaj dranie nie uprzedzili mnie,

że będę tak

zapakowana! -

jęknęła. - O mało się n ie u d usiłam w tym

nagrzanym samochodzie, zawinięta w tę przeklętą wełnę!

Otrz

ąsnęła się, chcąc jakoś uporządkować na sobie zmiętą

w czasie nietypowego transp

ortu szatę z cieniutkiej

bawełnianej tkaniny. Tkanina owa - rodzaj muślinu - była

czarna i całkiem przezroczysta. Osłaniała więc ciało kobiety

na tyle tylko, by jeszcze bardziej pobudzić pożądliwe

zainteresowanie każdego patrzącego na nią mężczyzny.

Zaskoczony niezwyk

łym prezentem szejk Malik musiał

zrobić z wrażenia trudną do jednoznacznego zinterpretowania

minę, bo Ali, zerknąwszy ostrożnie w jego stronę, spytał z

obawą:

background image

- Czy

żbyś nie był, czcigodny książę, zadowolony z

urodzinowego podarunku od jego kró

lewskiej wysokości

Hakema bin Abdul Haidara?

A D

żamil, nie czekając na odpowiedź, dodał szybko:

- Je

śliby tak było, czcigodny książę, to zostaliśmy

upowa

żnieni przez króla Hakema do odwiezienia tego

podarunku... to znaczy tej kobiety, oczywiście już bez
kobierca... z powrotem do Rahmanu.

- Ale

ż, nie ma mowy! - wykrzyknął energicznie szejk,

opanowawszy się błyskawicznie i odzyskawszy dawny
kontenans. -

Złóżcie królowi Hakemowi moje stokrotne

podziękowanie za jego niezwykłą hojność, a prezent
zostawcie w spokoju.

Ali i D

żamil skłonili się, potwierdzając w ten sposób bez

słów, że książęca wola zostanie przez nich w całej

rozciągłości spełniona.

Kobieta w czerni r

ównież pochyliła się w ukłonie. I akurat

w momencie, gdy cała egzotyczna trójka gięła się czołobitnie

przed szejkiem, do gabinetu wkroczyła sekretarka z kawą. Nie

bardzo pojmując, w jaki to magiczny sposób z trzech

obecnych dotychczas w gabinecie osób zrobiły się nagle

cztery, w tym jedna płci żeńskiej, wykrztusiła:

- Czy mam... poda

ć... jeszcze jedną... dodatkową

filiżankę, panie Haidar?

- Dzi

ękuję, Alice, nie trzeba - odparł łagodnym tonem

szejk Malik. -

Proszę raczej zaprowadzić tych dwu

dżentelmenów - wskazał na Alego i Dżamila - do sali

konferencyjnej i tam w moim zastępstwie wypić z nimi kawę,
k

tórą pani przygotowała.

- Rozumiem, panie Haidar.
- A mnie prosz

ę zostawić sam na sam z tą młodą osobą,

która przybyła z Rahmanu w tym oto „latającym dywanie". -
Wskaza

ł z lekkim uśmiechem na efektowny wielobarwny

background image

kobierzec. -

Ta młoda kobieta przybyła do San Francisco aż z

Rahmanu jako mój prezent urodzinowy od mego kuzyna,
króla Hakema bin Abdul Haidara -

dodał gwoli wyjaśnienia.

- Rozumiem, panie Haidar - powt

órzyła sekretarka,

kobieta dobrze już po pięćdziesiątce. - Wszystko rozumiem.

Wyraz jej twarzy

świadczył jednak o tym, że w istocie nie

rozumiała niczego, a co najwyżej przyznawała w duchu
swemu pracodawcy prawo do egzotycznych obyczajów. Tak

czy inaczej, zachowując profesjonalną powściągliwość, nie

próbowała jednak dowiedzieć się niczego poza tym, co szejk

sam zdecydował się jej wyjawić. I zgodnie z poleceniem

wyprowadziła z gabinetu Alego i Dżamila, zabierając tacę z

filiżankami i kawą i dokładnie zamykając za sobą drzwi.

Szejk Malik Haidar pozosta

ł sam n a sam ze sp o witą w

czerń kobietą.

- Podejd

ź bliżej - polecił jej, najpierw po angielsku, a

potem, na wypadek gdyby nie rozumiała tego języka, w
rodzimej mowie królestwa Rahmanu.

Pos

łusznie postąpiła kilka drobnych, trochę niepewnych

kroków w jego stronę.

- Ods

łoń twarz.

Kobieta westchn

ęła głęboko, jakby w obawie, że widok jej

oblicza może szejka zaskoczyć, a nawet wręcz zdeprymować,
po czym energicznym, po trosze desperackim gestem zrzuci

ła

gęsty czarny welon, osłaniający ją od czubka głowy po
ramiona.

Mia

ła świetliste zielone oczy i kruczoczarne włosy,

dziwnie kontrastujące z jasną, a nawet bardzo jasną,

alabastrową karnacją.

- Pochodzisz z Rahmanu? - zapyta

ł szejk, spoglądając na

nią przenikliwie spod lekko zmarszczonych brwi.

background image

- Tak, czcigodny ksi

ążę, z Rahmanu. A dokładnie, z

południowej

prowincji

-

odpowiedziała,

wyraźnie

zdenerwowana.

- To znaczy stamt

ąd, gdzie wszechwładnie rządzi niejaki

Kadar bin Abu Salman?

Kiedy kobieta pochyli

ła się w niskim ukłonie, udzielając

w ten sposób bez słów potwierdzającej odpowiedzi na zadane
jej pytanie, sp

ostrzegawczy szejk zauważył, że jej

kruczoczarne pukle to... najzwyklejsza i to dość tandetna
peruka!

- Dlaczego kryjesz przede mn

ą swoje prawdziwe włosy,

kobieto? -

rzucił dość ostro.

- Bo moje prawdziwe w

łosy są jasnoblond, czcigodny

książę! - jęknęła zakłopotana, zrywając z głowy perukę.

W z

łocistym obramowaniu włosów subtelna uroda jej

twarzy

zajaśniała

naturalnym,

pełnym,

wspaniale

harmonijnym blaskiem.

- Jeste

ś niezwykle piękna - stwierdził szejk. Kobieta

zarumieniła

się,

zawstydzona

nieoczekiwanym

komplementem.

- I jak widz

ę, bardzo młoda - dodał Malik. W milczeniu

skłoniła się po raz kolejny.

- Ale wygl

ądasz raczej na Amerykankę niż na mieszkankę

orientalnego Rahmanu.

Na te s

łowa delikatny rumieniec na twarzy kobiety

przeszedł, najwyraźniej pod wpływem zdenerwowania, w

ognisty pąs.

- Jestem dziewczyn

ą z Rahmanu, czcigodny książę, z

południowej prowincji! - zdławionym głosem zapewniła
szejka. -

Na imię mam Zara. Król Hakem bin Abdul Haidar

przysłał mnie tu do ciebie do Ameryki jako urodzinowy
prezent.

background image

- No dobrze ju

ż, dobrze... - mruknął pojednawczym

tonem Malik. - Znasz angielski?

Zara skin

ęła głową.

- Wi

ęc powtórz w tym języku to samo, co powiedziałaś

przed chwilą.

Angielszczyzna Zary okaza

ła się bezbłędna, wręcz

doskonała, nieznacznie tylko zabarwiona obcym akcentem.

- Zadziwiasz mnie - stwierdzi

ł szejk.

- Staram si

ę, panie - odezwała się rezolutnie. -

Urodzinowy królewski prezent powinien przecież być

zadziwiający!

- C

óż, racja - przyznał.

Zmierzy

ł Zarę raz jeszcze przenikliwym wzrokiem.

Nie by

ł tego do końca pewien, ale odniósł wrażenie, że

poza egzotyczną czarną szatą z leciutkiej niczym mgiełka

bawełny nie ma na sobie niczego więcej, żadnych

dodatkowych osłon, kryjących łono, pośladki i biust, żadnej

bielizny. Z całą pewnością nie miała też butów na nogach.

- Jak na pobyt w Ameryce, nie jeste

ś najlepiej

wyposażona - zauważył z lekka ironicznie, starając się

zachować dystans, utrzymać temperament na wodzy i nie

poddać się zbyt wcześnie zmysłowej gorączce. - Dywan,

peruka, welon i ta półprzezroczysta orientalna kreacja to

trochę za mało. Trzeba ci będzie sprawić jakąś garderobę,

żebyś nie wzbudzała niepotrzebnej sensacji w San Francisco.

- Och, czcigodny ksi

ążę! - wykrzyknęła Zara, uradowana

faktem, że Malik najwyraźniej akceptuje ją jako urodzinowy

prezent i decyduje się zatrzymać ją w Stanach Zjednoczonych

na dłużej. - Jesteś po prostu cudowny w swojej

wspaniałomyślności!

- Wi

ęc mnie pocałuj - zarządził szejk. Posłusznie ruszyła

w jego stronę, ale nagle zatrzymała się i wyraźnie
zawstydz

ona, nie wiedziała, co powinna zrobić.

background image

- Nie udawaj,

że nie potrafisz - mruknął zniecierpliwiony

Malik. -

Przecież król Hakem nie przysłałby mi z drugiego

końca świata w urodzinowym prezencie kobiety, która nie

byłaby odpowiednio doświadczona w miłosnym kunszcie.

Zara zarumieni

ła się, po czym głęboko westchnęła i na

chwiejnych nogach podeszła blisko do szejka Malika.

Pokonawszy dystans, jaki j

ą dzielił od mężczyzny,

któremu została ofiarowana w urodzinowym prezencie,

musiała jeszcze pokonać własne skrępowanie. Nie mając

innego wyjścia, zdobyła się jednak i na to. Przymknęła oczy,

zarzuciła szejkowi ręce na szyję, przywarła do niego całym

ciałem i z prawdziwie straceńczą brawurą wpiła się wargami

w jego gorące usta.

W pierwszym momencie powodowa

ł nią tylko strach.

Bała się, że jeśli nie zadowoli Malika, nie spełni jego żądania i

wszystkich jego oczekiwań, to odeśle ją z powrotem pod

kuratelą Alego i Dżamila tam, skąd przybyła, czyli do
królestwa Rahmanu, na monarszy dwór swego kuzyna
Hakema bin Abdul Haidara.

Hakem za

ś, najsłuszniej rozgniewany tym, że potajemnie

zastąpiła Matanę w roli prezentu urodzinowego dla szejka i

bez jego królewskiej zgody opuściła pałac, udając się do

dalekiej Ameryki, nie zechce jej już za drugą po Rashy

małżonkę, tylko natychmiast odeśle ją do ojczyma, Kadara bin
Abu Salmana.

A rozgniewany Kadar natychmiast za kar

ę wyda ją za

lubieżnego i pokracznego starca z pustynnej osady, swego

owdowiałego siedemdziesięcioletniego wuja. I wobec takiego

obrotu spraw jej pielęgnowane już od wielu lat dwa wielkie
marzenia -

o zaznaniu prawdziwej miłości oraz o odwiedzeniu

Stanów Zjednoczonych, rodzinnego kraju zmarłej matki i

odnalezieniu nieznanych amerykańskich krewnych - nigdy się

już nie spełnią!

background image

W obawie przed tak fatalnym zako

ńczeniem ryzykownej

eskapady Zara zdecydowała się na mniejsze zło, czyli na

pocałunek z szejkiem. Wprawdzie pod wpływem zasłyszanych

w dzieciństwie pełnych grozy opowieści szejk Malik budził w

niej lęk, był jednak naprawdę przystojnym mężczyzną i miał

zaledwie trzydzieści lat.

Chc

ąc odegrać jak najlepiej rolę kobiety doświadczonej w

sztuce miłości, przywarła do niego całym ciałem, wpiła się

wargami w jego usta... i wtedy poczuła nagle, ku własnemu

zdumieniu, że zaczyna dziać się z nią coś dziwnego. Opuszcza

ją dotychczasowa niepewność! To, co uważała jeszcze przed

chwilą jedynie za przykry obowiązek, staje się dla niej coraz

intensywniejszą przyjemnością, a jej dotychczasowe

skrępowanie, onieśmielenie i zawstydzenie przeradza się nagle

w gwałtowną, niepohamowaną namiętność, w zmysłową
rozkosz!

Szejk, zorientowawszy si

ę bez trudu, że nie jest mu

niechętna, objął ją ramionami i przycisnął do siebie jeszcze

mocniej. A po chwili, ciągle złączony z nią w gorącym

pocałunku, zaczął wędrować wprawnymi dłońmi po jej
gibkim ciele, szuka

jąc miejsc szczególnie wrażliwych na

dotyk i odnajdując je z zadziwiającą łatwością.

Szlak jego pieszczot bieg

ł z początku w dół, od ramion

Zary, poprzez jej plecy, ku wypukłościom pośladków.

Następnie zmienił kierunek, aby minąwszy biodra, skierować

się w górę, ku raczej drobnym, ale cudownie osadzonym i

zadziwiająco jędrnym piersiom. A później znowu zszedł w

dół, dążąc, przez płaski brzuch i kształtny pępek, prosto ku

miejscu, w którym czuła najsilniejszy, najintensywniejszy, ale

zarazem najsłodszy i najbardziej obezwładniający napór

namiętności. .

Dr

żała z przejęcia niczym z zimna, choć jednocześnie

czuła, jak całe jej ciało wypełnia gwałtowny, rozbuchany

background image

ogień. Brakowało jej tchu, a serce biło w jej piersi z siłą i
cz

ęstotliwością werbla. Poddając się woli mężczyzny, który

trzymał ją w ramionach i doprowadzał śmiałymi,

wyrafinowanymi pieszczotami na skraj ekstazy, na granicę

miłosnego szaleństwa, traciła coraz bardziej zdolność

kontrolowania sytuacji i panowania nad sobą.

I w

łaśnie obawa, że już za chwilę pogrąży się całkowicie

w otchłani namiętności, podda się zmysłom i nie będzie

zdolna do jakichkolwiek rozsądnych poczynań - a w ten

sposób być może zaprzepaści szansę uzyskania pomocy szejka

w realizacji jej amerykańskich planów - otóż ta właśnie obawa
na

kazała jej pohamować się resztkami sił i podjąć rozpaczliwą

próbę powstrzymania mężczyzny przed ostatecznym

szturmem i dokonaniem łatwego, nazbyt łatwego, miłosnego
podboju.

- Czcigodny ksi

ążę, proszę cię, przestań! - szepnęła

nieśmiało.

O dziwo, pro

śba została spełniona!

Szejk Malik Haidar oderwa

ł gorące usta od jej warg i zdjął

rozpaloną dłoń z jej łona.

A po chwili odsun

ął ją od siebie na odległość

wyciągniętych ramion i spojrzawszy jej głęboko w oczy, z
lekkim, melancholijnym nieco westchnieniem stwier

dził:

- Masz racj

ę, niezwykła dziewczyno. Dochodząc

przedwcześnie do punktu, w którym nie będziemy się mogli

już powstrzymać, uchybimy dobrym obyczajom i...

pozbawimy się niewątpliwej przyjemności oczekiwania na

najwyższą rozkosz. A zatem uchybimy również regułom

sztuki miłości!

background image

ROZDZIA

Ł DRUGI

Bez wzgl

ędu na to, jakimi pobudkami kierował się szejk,

Zara była mu głęboko wdzięczna. Nie ukrywała tego.

Cofnąwszy się o pół kroku, wciąż jeszcze podniecona,

rozgorączkowana,

a

równocześnie

zaskoczona

i

skonsterno

wana niespodziewaną gwałtownością własnej

reakcji na jego pieszczoty, skłoniła się i szepnęła:

- Dzi

ękuję ci, czcigodny...

- Mów mi po prostu Malik -

zaproponował, przerywając

jej. -

Albo pan Haidar, jeśli tak wolisz. Jesteśmy przecież w

demokratycznej Ameryce, a nie w naszym królestwie. Tu nie

obowiązują rahmańskie formułki grzecznościowe i książęce

tytuły. Tu wszystko jest znacznie łatwiejsze i prostsze.

Przekonasz się, gdy poznasz ten kraj.

- A b

ędę mogła... Malik? - spytała Zara, chcąc się

upewnić co do jego intencji. - Będę mogła choć trochę poznać

Amerykę?

- Skoro ju

ż tutaj jesteś, to moim zdaniem nawet

powinnaś, bo Ameryka to naprawdę ciekawy kraj -

odpowiedział. - Spróbuję ci w tym pomóc. Czy jest coś, co

szczególnie chciałabyś zobaczyć w San Francisco albo gdzieś

indziej w Kalifornii? A może chciałabyś pojechać również
dalej, poza granice stanu?

- Och, Malik! Ja chcia

łabym zobaczyć wszystko i

pojechać wszędzie! - wykrzyknęła.

Szejk roze

śmiał się i żartobliwie pogroziwszy jej palcem,

powiedział z leciutką przyganą w głosie:

- Ej

że, Zara! Ty chyba tylko dlatego zdecydowałaś się tu

do mnie przyjechać jako urodzinowy prezent, że byłaś
ciekawa Ameryki.

- Nie, nie, Malik! - zaprzeczy

ła energicznie. - Ameryka

intrygowała mnie, to prawda. Ale ty również. Ty przede
wszystkim!

background image

- Chcia

łaś mnie poznać? - zapytał szejk.

- Oczywi

ście!

- A s

łyszałaś coś o mnie tam, w królestwie Rahmanu?

Speszona Zara milczała przez chwilę, nie bardzo wiedząc,

jak w dyplomatyczny spos

ób powinna odpowiedzieć.

Nie mog

ła przecież wyjawić Malikowi, że od dzieciństwa

słuchała pełnych grozy opowieści o nim, jako o złym księciu,

który chciał zniszczyć całe królestwo Rahmanu, a zwłaszcza

jego południową prowincję, zarządzaną przez Kadara bin Abu

Salmana. Nie mogła wyjawić mu, że w domu jej ojczyma

nazywano go nieszczęściem Rahmanu i konspiracyjnym

szeptem oskarżano o morderstwo Dżeba, szóstego z jej
przyrodnich braci, który -

wedle oficjalnej wersji wydarzeń -

zginął przed laty w tragicznym wypadku samochodowym,
spowodowanym przez nie

znanego sprawcę.

- S

łyszałam - odezwała się w końcu, starannie, niezwykle

ostrożnie dobierając słowa - że mogłeś zostać królem

Rahmanu, ale ustąpiłeś tron Hakemowi.

- A wiesz mo

że, dlaczego?

- Pono

ć dlatego, że chciałeś zapewnić krajowi pokój

- odpowiedzia

ła.

Szejk z powag

ą skinął głową.

- Zgadza si

ę! Masz o mnie właściwe informacje -

potwierdził. Po czym zapytał: - I pewnie ciekawa byłaś, jak

żyję tu w Ameryce, już nie jako książę krwi, tylko jako
zwyczajny biznesmen, prawda?

- Raczej by

łam ciekawa, jaki jesteś jako mężczyzna

- odpowiedzia

ła Zara. - Czy naprawdę aż tak przystojny,

jak mówiono o tobie w Rahmanie -

dodała z nieśmiałym

uśmiechem.

- I co? - wyra

źnie zainteresował się szejk. - Jak wypadła

konfrontacja opowieści z rzeczywistością?

background image

-

W rzeczywisto

ści

jesteś

chyba...

jeszcze

przystojniejszy... niż sobie wyobrażałam - wykrztusiła.

- A ty, Zaro, jeste

ś chyba jeszcze sympatyczniejsza, niż

mogłem sobie to wyobrazić, w chwili kiedy wyskoczyłaś z
dywanu -

stwierdził ukontentowany jej słowami.

Mimo za

żenowania komplementem, zdobyła się na

uśmiech.

- Wi

ęc zatrzymujesz mnie na dłużej? - zapytała, wciąż

niepewna swego dalszego losu i pełna najrozmaitszych obaw.

- Oczywi

ście!

- A na jak d

ługo?

Zara zada

ła to pytanie, ponieważ chciała się z góry

up

ewnić, czy będzie miała dość czasu, by przygotować

ucieczkę z książęcego domu, jaką od początku planowała.

Pragnęła odnaleźć amerykańskich krewnych, podjąć jakąś

pracę i pozostać w Stanach Zjednoczonych na stałe. Pytanie to

zadała jednak chyba niepotrzebnie, bo szejk, zmarszczywszy

gniewnie brwi, rzucił oschle:

- Jak ci

ę zapewne uprzedzano, mam prawo zatrzymać cię

na tak długo, jak zechcę.

- Tak, tak, oczywi

ście - wtrąciła skwapliwie, chcąc

zatrzeć popełnioną mimowolnie niezręczność.

- Nie b

ędę cię jednak zatrzymywał siłą - dodał Malik. -

Drogę powrotu do Rahmanu masz w każdej chwili otwartą.

S

łowa, którymi chciał ją uspokoić, w jej uszach

zabrzmiały niczym najstraszliwsza groźba.

- Dzi

ękuję - wykrztusiła jednak, by przypadkiem nie dać

po sobie poznać, że ma zupełnie inne plany niż powrót do
pustynnego królestwa.

- Nie b

ędę cię też siłą ciągnął do łóżka - powiedział z

absolutną otwartością szejk. - Co jednak nie znaczy - uściślił -

że nie będę próbował cię uwieść. Czy zasady gry, jakie

proponuję, są dla ciebie jasne?

background image

Skin

ęła głową.

- I zgadzasz si

ę na nie?

- Tak - szepn

ęła.

- Ciesz

ę się, że się rozumiemy - podsumował. – Pójdę

teraz pogada

ć z Alim i Dżamilem, a tobie przyślę tu moją

sekretarkę, Alice, żeby ci pomogła zaopatrzyć się we
wszystko, co niezb

ędne, przede wszystkim w garderobę. Zara

zarumieniła się już po raz któryś tam z rzędu podczas nie tak

znowu długiego pobytu w gabinecie szejka.

- Kategorycznie nakazano mi tak w

łaśnie się ubrać tuż

przed zapakowaniem w dywan i przyniesieniem mnie tutaj -

wyjaśniła. - Ale mam jeszcze inne rzeczy w walizce, którą Ali

i Dżamil...

- Niewa

żne - szejk przerwał jej w pół zdania. - Moja

nieoceniona sekretarka, Alice, zorganizuje ci wszystko, co

trzeba. Tylko spokojnie tu na nią zaczekaj.

Wyszed

ł, zostawiając ją samą.

Przysiad

ła w fotelu i spróbowała podsumować w myślach

wszystko, co wydarzyło się w jej życiu w ciągu ostatnich kilku

dni. A było tych wydarzeń sporo, tak wiele, jak chyba nigdy,

od czasu gdy jako pięcioletnia dziewczynka znalazła się wraz

z matką, Amerykanką ze Wschodniego Wybrzeża, w
egzotycznym i pustynnym Rahmanie.

Po pierwsze, wyjazd z domu ojczyma do pa

łacu Hakema,

gdzie miała pozostać na stałe jako druga po Rashy królewska

małżonka.

Po wt

óre, potajemna ucieczka z pałacu, dzięki zręcznemu

podstępowi, który polegał na zamianie ról z Mataną, wybraną
przez króla na prezent urodzinowy dla kuzyna.

Po trzecie, wymarzona podr

óż samolotem do Ameryki,

niestety w nieodłącznym towarzystwie dwu bezwzględnych

cerberów, Alego i Dżamila.

background image

I wreszcie po czwarte - spotkanie z szejkiem w jego biurze

w San Francisco! A szejk okaza

ł się nie tylko przystojnym

mężczyzną, ale również szlachetnym człowiekiem, w istocie

kimś zupełnie innym niż „nieszczęście Rahmanu" czy też zły

książę, o jakim ojczym i przyrodni bracia opowiadali jej w
rodzinnym domu.

No i ten pierwszy poca

łunek, na wspomnienie którego

jeszcze w tej chwili przechodził ją słodki dreszcz rozkoszy.

- Czy mo

żna?

Retoryczne pytanie, zadane przez uchylone drzwi

profesjonalnie grzecznym, cho

ć równocześnie dość

sta

nowczym tonem przez Alice, wytrąciło Zarę z zamyślenia.

- Tak, oczywi

ście, proszę wejść - odpowiedziała. -

Malik.., to znaczy pan Haidar -

poprawiła się pośpiesznie -

polecił mi tu czekać na panią.

- Mam nadziej

ę, że czas oczekiwania nie dłużył się pani -

rzuciła Alice, wkraczając do gabinetu z pokaźnym notesem w

ręku i starannie zamykając za sobą drzwi.

- Nie, nie, absolutnie nie!
- To

świetnie. Przystąpmy zatem do rzeczy, czyli do

kwestii wprowadzenia zmian w pani garderobie. - Sekretarka

obrzuciła krytycznym spojrzeniem zwiewną czarną szatę z

przezroczystego muślinu, jaką Zara miała na sobie, taktownie

powstrzymując się jednak od jakichkolwiek uwag na jej temat.
-

Czy ma pani jakieś ulubione kolory?

- W zasadzie... nie... - wykrztusi

ła Zara, przywykła do

konwencjonalnej czerni i bieli, kolorów typowych dla

rahmańskich strojów.

Alice poczyni

ła stosowny zapisek w notesie.

- A ulubione fasony? - zapyta

ła.

- Te

ż chyba...

Adnotacja zosta

ła dokonana błyskawicznie, zanim jeszcze

Zara zdążyła dokończyć zdanie.

background image

- Pan Haidar uprzedzi

ł mnie - wyjaśniała sekretarka,

zamknąwszy notatnik - że raczej trudno będzie pani podjąć

decyzję odnośnie doboru strojów, odpowiednich do noszenia
tu, w Ameryce.

- Czy moja bezradno

ść w tej dziedzinie, moja kompletna

nieznajomość najnowszych trendów amerykańskiej mody, to

dla pani duży kłopot? - z troską w głosie spytała Zara.

- Sk

ądże znowu, żaden - zaprzeczyła Alice. - Pan Haidar

podyktował mi dość dokładną listę zakupów, jakie mam

zrobić dla pani...

-

Naprawd

ę?! - wykrzyknęła Zara, zdumiona

przezornością szejka.

- ...ale poleci

ł mi też nie mówić pani z góry, co się na tej

liście znajduje - dokończyła sekretarka. - To ma być
niespodzianka.

- Naprawd

ę? - powtórzyła Zara.

Alice u

śmiechnęła się dobrodusznie i pokiwała potakująco

głową.

- Jestem pewna,

że niespodzianka okaże się przyjemna,

bo pan Haidar jest mężczyzną obdarzonym doskonałym
gustem -

stwierdziła.

- Och, nie w

ątpię.

- I s

łusznie! Proszę nadal spokojnie czekać tutaj w

gabinecie -

poleciła sekretarka, kierując się ku drzwiom.

- Niedaleko, w najbli

ższej okolicy, jest kilka dobrych

butików z elegancką damską odzieżą, więc zakupy nie

powinny potrwać zbyt długo. Na pewno dostanie pani nowe

rzeczy, zanim wróci pan Haidar, który w tej chwili musiał na

pewien czas opuścić biuro.

- Na d

ługi czas? - zaniepokoiła się Zara.

- Nie, nie - zaprzeczy

ła pośpiesznie sekretarka. - Na

krótki.

- To znaczy?

background image

- Mniej wi

ęcej na godzinę, a najwyżej na dwie. Proszę

spokojnie czekać - powtórzyła Alice. - Czy może podać pani

tymczasem coś do zjedzenia albo do picia?

- Nie, dzi

ękuję - odmówiła Zara.

By

ła wprawdzie spragniona i dość głodna po

wielogodzinnej podróży, miała jednak nieodparte wrażenie, że

wciąż jest nazbyt zdenerwowana, by zaryzykować

konsumpcję czegokolwiek.

- Prosz

ę więc czekać. Ja wkrótce tutaj do pani wrócę

- zapewni

ła Alice. - Pan Haidar również, jak się

spodziewam -

dodała już od drzwi. Po czym wyszła.

Zara podnios

ła się z fotela i kilkakrotnie przemierzyła

obszerne biurowe pomieszczenie tam i z powrotem. Uspokoiło

ją to na tyle, że poczuła, jak bardzo jest zmęczona. A

ponieważ w gabinecie szejka stały nie tylko wygodne

rozłożyste fotele, ale i dość obszerna sofa, postanowiła, że dla

odprężenia, bodaj na krótką chwilę, położy się na niej.

Chcia

ła sobie w wygodnej pozycji to i owo rozważyć,

zaplanować.

Nim jednak zd

ążyła zebrać myśli, znużona, po prostu

usnęła, zapominając w ten sposób nie tylko o wszystkich

swoich projektach, ale w ogóle o całym realnym świecie.

Gdy szejk Malik wr

ócił do swego gabinetu, w pierwszej

chwili

nie zauważył śpiącej Zary. Nabrał więc natychmiast

podejrzeń, że zniknęła. Zirytowany, już zaczaj sobie w duchu

czynić wyrzuty, że zostawił ją samą w swoim biurze, a

sekretarkę Alice wysłał w tym czasie po zakupy, zamiast

zlecić jej pilnowanie dziewczyny, gdy nagle dojrzał złocisty

pukiel, wysuwający się zza wysokiego narożnika rozłożystej
sofy.

Podszed

ł troszeczkę bliżej i przystanął.

W spokojnym i g

łębokim śnie, jaki ją ogarnął, Zara

wyglądała niesamowicie kusząco. Leżała bowiem w dość

background image

niedbałej pozie, odprężona i swobodna, a jedynym jej

okryciem była przezroczysta mgiełka muślinowego stroju, pod

którym nie miała bielizny.

Szejk przykl

ąkł przy niej i leciutko pogładził ją po

złocistych włosach. Ich niezwykła - jak na kobietę orientu -

barwa elektryzowała go w stopniu niewiele mniejszym niż

powabne kształty jej smukłego ciała. I nie wiadomo, co

zrobiłby dalej ze swoim wspaniałym urodzinowym prezentem,

porwany gwałtownie narastającą falą zmysłowej namiętności,

gdyby w tym akurat momencie nie rozległo się lekkie, ale
zdecydowane pukanie do drzwi.

Na jego odg

łos szejk zerwał się na równe nogi i szybko

oddalił na dość dużą odległość od sofy.

- Prosz

ę - rzucił ściszonym głosem, by przypadkiem nie

zbudzić śpiącej Zary.

Do gabinetu wsun

ęła się sekretarka.

- Panie Haidar, mam ju

ż garderobę dla pańskiego

uroczego gościa - poinformowała szejka półgłosem.

- To

świetnie, Alice, dziękuję. Proszę wszystko tutaj

przynieść i zostawić, mój gość tymczasem śpi po podróży.

Sekretarka cofn

ęła się i po chwili wróciła z kilkoma

p

okaźnymi, eleganckimi reklamówkami, które ulokowała,

jedną przy drugiej, na podłodze pod ścianą.

- Wci

ąż śpi, biedactwo - szepnęła ze współczuciem,

zerkając na Zarę. - Musiała być bardzo zmęczona. Panie

Haidar, czy może mam poszukać dla tej młodej damy jakiegoś

wygodnego hotelu, żeby mogła sobie spokojnie odpocząć? -

zwróciła się z pytaniem do szejka.

- Nie, nie, Alice, dzi

ękuję. Ta młoda dama zamieszka

tymczasem u mnie, w moim domu.

- Rozumiem, zamieszka tymczasem u pana... - powt

órzyła

sekretarka z lek

kim przekąsem.

background image

- Ta dziewczyna przyby

ła z dalekiego kraju o zupełnie

innej niż tutejsza kulturze, o innych obyczajach, więc w

amerykańskim hotelu z całą pewnością nie czułaby się
bezpieczna -

wyjaśnił.

- Rozumiem, a pan jej to poczucie bezpiecze

ństwa

zapewni.

- Oczywi

ście! - syknął, trochę zirytowany wyraźnie

ironicznym tonem głosu Alice.

Sekretarka w zadumie pokiwa

ła głową.

- Czy b

ędę panu jeszcze dzisiaj potrzebna? - spytała.

- Nie, Alice, prosz

ę już jechać do domu. Spotkamy się w

biurze jutro rano, jak zwykle.

- Zatem, do jutra, panie Haidar.
- Do jutra, Alice. Do widzenia.
Sekretarka wysz

ła, starannie zamykając za sobą drzwi.

Malik zerkn

ął na śpiącą Zarę, jednak nie podszedł już do

niej, tylko zasiadł za swoim biurkiem i westchnąwszy kilka

razy głęboko, zaczął w skupieniu studiować jakieś papiery.

Min

ęły pełne dwie godziny, nim Zara wreszcie ocknęła

się, usiadła na sofie i zakłopotana wykrztusiła:

- Przepraszam.
- Ale

ż ja się wcale nie gniewam - rzucił szejk pół żartem,

pół serio.

- Zdrzemn

ęłam się.

- Nic nie szkodzi - powiedzia

ł, unosząc głowę znad

rozłożonych na blacie dokumentów.

- D

ługo spałam? - spytała Zara.

- Przy mnie pe

łne dwie godziny.

- Nagle, w pewnym momencie poczu

łam się bardzo

zmęczona - wyjaśniła.

- Zm

ęczenie to normalny objaw po długiej podróży. A

teraz pewnie jesteś głodna?

- Prawd

ę mówiąc, niesamowicie - przyznała.

background image

- Ja zjad

łem już lunch z Alim i Dżamilem, zanim

wyekspediowa

łem ich na lotnisko, by mogli jak najprędzej

wrócić do Rahmanu - wyjaśnił szejk.

- A ja?
- Ty mo

żesz tymczasem coś przekąsić tutaj, w biurze.

Moja nieoceniona Alice zawsze ma w lodówce, tak na wszelki

wypadek, jakieś specjały. A później, jak już się trochę

pokrzepisz, pojedziemy do domu na kolację.

- Do czyjego domu? - zapyta

ła Zara, wyraźnie spłoszona.

- Do mojego, oczywi

ście! - odparł. - Gdzie miałbym

ulokować swój prezent urodzinowy, jeżeli nie we własnym
domu? No, sama powiedz?

Zak

łopotana Zara nie powiedziała nic, tylko w milczeniu

pokiwała głową.

Szejk uni

ósł się zza biurka.

- P

ójdę i przyniosę ci coś do zjedzenia - oświadczył. - W

tych torbach są twoje nowe rzeczy - dodał, wskazując na

szereg ustawionych pod ścianą pękatych reklamówek. -

Przebierz się tymczasem!

- A zd

ążę? - rzuciła niepewnie Zara.

- Nie b

ędę się przesadnie śpieszył. Dam ci trochę czasu.

Szejk wyszedł, a Zara zaczęła z zaciekawieniem przeglądać

zawartość toreb z zakupami.

Znalaz

ła białe koronkowe majteczki i natychmiast je

wciągnęła, a następnie jednym energicznym ruchem zrzuciła

przez głowę swą orientalną szatę z muślinu i czym prędzej

włożyła biały koronkowy biustonosz, na który również

natrafiła w reklamówce z bielizną.

Odetchn

ąwszy z ulgą, że nie wygląda już jak egzotyczna

odaliska z haremu, tylko jak normalna amerykańska

dziewczyna w białej koronkowej bieliźnie, spokojniej już, bez

dotychczasowego pośpiechu, ubrała się w długą do pół łydki

bawełnianą spódnicę w kolorze kości słoniowej i w

background image

zharmonizowaną z nią kolorystycznie jedwabną koszulową

bluzkę. Przeglądając resztę zakupionej przez Alice odzieży, w
jednej z toreb natk

nęła się również na grzebień i spinkę do

włosów. Uczesała więc swoje rozpuszczone i mocno

potargane jasne pukle i zebrała je w luźny węzeł na czubku

głowy.

Ledwie zd

ążyła się uporać z porządkowaniem fryzury,

gdy wrócił szejk, niosąc duży talerz osłonięty porcelanową

pokrywą.

- Widz

ę, że Alice spisała się znakomicie - ocenił

pozytywnie nowy, w stu procentach amerykański ubiór Zary.

- Zapomnia

ła tylko o butach.

- Naprawd

ę? A ty nie miałaś żadnego obuwia?

- Mia

łam sandały - odparła - ale przed zapakowaniem

mnie w dywan, kazali mi je zdjąć i schować do walizki. Czy

Ali i Dżamil nie zostawili ci mojej walizki?

- Ano, nie! W po

śpiechu widocznie zabrali ją ze sobą z

powrotem do Rahmanu. Ale to nic! -

Szejk lekceważąco

machnął ręką. - Dokupimy później wszystko, czego ci będzie

brakowało, buty również, a na razie jakoś sobie bez nich

poradzimy. Tymczasem usiądź przy biurku i zjedz co nieco.

Postawi

ł trzymany w ręku talerz na skraju blatu i

przysunął Zarze jeden z foteli. A sam usiadł po drugiej stronie
poka

źnego biurka i zaczaj porządkować porozkładane dość

niedbale papiery.

Podnios

ła pokrywę. Na talerzu stał kubek z jogurtem, a

obok leżały apetyczne małe kanapki, świeże truskawki i

dojrzałe winogrona.

- To wszystko dla mnie? - zapyta

ła.

- Tak - potwierdzi

ł. - Zjedz to, co ci przyniosłem, a potem

napijemy się kawy.

background image

Zara jad

ła z dużym apetytem i w niedługim czasie

opróżniła talerz do czysta, a zaparzoną przez szejka w

ekspresie aromatyczną kawę wypiła z prawdziwą rozkoszą.

- Mo

że już teraz pojedziemy? - zagadnęła, odstawiając

pustą filiżankę.

- Tak ci si

ę śpieszy? - rzucił z filuternym uśmiechem.

- Ciekawa jestem, gdzie i jak mieszkasz.
- Jed

źmy więc!

Wsta

ł zza biurka i nim Zara zorientowała się, co zamierza

zrobić, podszedł do niej i... porwał ją na ręce.

- Chcesz mnie zanie

ść do swojego domu? - zapytała

zdziwiona.

- Co to, to nie! Tylko do samochodu, kt

óry przewidująco

zaparkowałem tuż przed moim biurem - odpowiedział ze

śmiechem.

background image

ROZDZIA

Ł TRZECI

Po mniej wi

ęcej trzydziestu minutach jazdy luksusowym

książęcym autem - najnowszym modelem jaguara - dotarli do

ekskluzywnej dzielnicy willowej, położonej zdecydowanie

wyżej niż handlowo - biznesowe centrum San Francisco.

- Jeste

śmy na miejscu - oświadczył szejk, zatrzymując się

w jednej z malowniczych bocznych uliczek.

Po czym otworzy

ł pilotem bramę, wjechał na dziedziniec,

zaparkował samochód i wprowadził zaciekawioną Zarę do

domu, który wyróżniał się wśród okolicznych rezydencji

nowoczesną, szczególnie wyrafinowaną prostotą formy

architektonicznej. A kiedy znaleźli się już w środku, pozwolił

jej swobodnie pozwiedzać wnętrze, nie komentując niczego, a

tylko pilnie obserwując jej reakcję.

Zara przechodzi

ła z pomieszczenia do pomieszczenia,

rozglądała się uważnie dookoła i coraz mocniej marszczyła
brwi w grymasie...

rozczarowania? A może raczej zdziwienia?

- Czy co

ś nie tak? - zapytał w końcu szejk, nie będąc w

stanie jednoznacznie zinterpretować wyrazu jej twarzy.

- To nie jest to, czego si

ę spodziewałam - odparła.

- Czy to znaczy,

że spodziewałaś się czegoś ciekawszego?

- Nie, nie! - zaprzeczy

ła. - Ale, hm... - Zawahała się.

- Tak?
- Spodziewa

łam się zupełnie czegoś innego - przyznała po

chwili.

- A konkretnie... czego?
- Po prostu czego

ś zupełnie innego. - Zara najwyraźniej

miała kłopoty ze skonkretyzowaniem swojej opinii na temat
kalifornijskiej rezydencji Malika. - Bo tutaj wszystko jest takie

jakieś... - Znów zawiesiła głos, nie znajdując odpowiedniego

określenia.

- Ascetyczne? - podpowiedzia

ł jej szejk. - Istotnie,

starałem się, żeby mój dom nie był niepotrzebnie

background image

przeładowany meblami czy ozdobami. Urządzając go,

świadomie dążyłem do maksymalnej prostoty...

- Prostota wcale mi nie przeszkadza ani te

ż mnie nie

dziwi -

weszła mu w słowo Zara.

- Co w takim razie budzi twoje zdziwienie? - spyta

ł. Zara

spojrz

ała na niego przelotnie, trochę z ukosa, po czym,

opu

ściwszy w lekkim zakłopotaniu głowę, odpowiedziała po

namyśle:

- Dziwi mnie,

że nie ma tu, w tych wnętrzach, absolutnie

niczego, co mogłoby się kojarzyć z twoją ojczyzną, z
królestwem Rahmanu.

- Nie ma, to prawda - przytakn

ął szejk.

- Z za

łożenia?

- Tak.
- Ale

ż, Malik. - Zara znów popatrzyła na szejka, tym

razem zdecydowanie śmielej, wytrzymując przenikliwość jego
wzroku. - Dlaczego?

- Bo nie potrzebuj

ę wokół siebie niczego, co

przypominałoby mi świat, który przed dziesięciu laty

bezpowrotnie porzuciłem, z którym na zawsze się pożegnałem
-

wyjaśnił.

-

Naprawd

ę nie potrzebujesz? - spytała z

niedowierzaniem.

- Naprawd

ę - potwierdził bez wahania. - Z moim

królestwem rozstałem się definitywnie.

- Bez

żalu?

-

Żal, jeśli nawet był, to po latach zniknął bez śladu.

- A mo

że raczej został siłą zdławiony? - zasugerowała

ostrożnie Zara. - I właśnie dlatego zniknęło z twojego

otoczenia wszystko, co mogłoby ci przypominać ojczyznę?

- Daj spokój! - Szejk najw

yraźniej nie miał ochoty

rozmawiać o przeszłości. - Chodź, obejrzysz teraz pokój

gościnny, który tymczasem będzie twoim królestwem.

background image

- Królestwo Rahmanu... -

Zara nie dawała za wygraną.

- Kr

ólestwo Rahmanu leży na drugim końcu świata, a my

jesteśmy w Ameryce, w Kalifornii, w San Francisco!

- Ale jaka

ś cząstka Rahmanu tkwi mimo wszystko w

naszych sercach, w naszych duszach! -

obstawała przy swoim

Zara.

- Daj spokój -

mruknął posępnie szejk. - Nie przyjechałaś

tu po to, żeby się troszczyć o moje serce czy duszę.

Powinna

ś ofiarować mi zmysłową rozkosz i miły relaks, a

nie zamęczać mnie uwagami godnymi amerykańskiego
psychoanalityka.

- Chcia

łabym ofiarować ci prezent, Malik - oświadczyła

Zara, rozmyślnie ignorując jego ostatnie uszczypliwe
stwierdzenie.

- Przecie

ż to ty jesteś moim prezentem! - obruszył się. -

Dostałem cię na trzydzieste urodziny od króla Hakema.

- Od kr

óla dostałeś mnie, ale ode mnie nie dostałeś

jeszcze nic.

- To prawda - przytakn

ął zniecierpliwiony. - A

powinienem dostać.

- Trzy dni, Malik! Daj mi trzy dni - odwa

żyła się zażądać

Zara, nie bacząc na jego narastające zdenerwowanie. - I

pozwól mi w tym czasie ofiarowywać ci takie prezenty, jakie

sama dla ciebie wybiorę i przygotuję.

- Ofiaruj mi je zaraz, teraz, zamiast niepotrzebnie czeka

ć -

zaproponował, starając się nie wpaść w gniew i próbując

obrócić wszystko w żart.

- Nie mog

ę - wyjaśniła całkowicie serio. - Nie mam ich

przecież, nie mam niczego, muszę wszystko dopiero zdobyć,

zaaranżować.

Szejk ci

ężko westchnął, najwyraźniej kapitulując wobec

jej nieustępliwego uporu.

background image

- Potrzebujesz trzech dni, tak? - upewni

ł się. Skinęła na

potwierdzenie głową.

- Dok

ładnie za trzy dni wypadają moje trzydzieste

urodziny -

zauważył.

- Och, Malik, to

świetnie! - ucieszyła się Zara.

- Czy chcesz przez to powiedzie

ć, że do tego czasu

skończysz z eksperymentowaniem i dasz mi w końcu to, co

powinnaś mi dać, czyli własne wspaniałe ciało?

- Je

śli zechcesz - szepnęła.

- Ba! Je

śli nie zamęczysz mnie wcześniej nadmiarem

żądań.

- B

ędzie jeszcze tylko jedno, Malik - zastrzegła. - Tylko

jedno.

- Doprawdy? Jeszcze tylko jedno? - zakpi

ł. - A jakie?

- Chcia

łabym, żebyś oddelegował mi do pomocy swoją

sekretarkę.

- Moj

ą nieocenioną Alice? Na całe trzy dni? - obruszył

się.

- Nie, nie, ka

żdego dnia najwyżej na kilka godzin, a

nawet mniej, na godzinę, może dwie.

- Czy to ju

ż wszystko?

- No... prawie - wykrztusi

ła, w pełni świadoma tego, że

wystawia cierpliwość i opanowanie szejka na bardzo ciężką

próbę.

- A jaki jeszcze masz problem?
Zara zarumieni

ła się, zawstydzona, nim odpowiedziała:

- Problem wydatk

ów. Malik wybuchnął śmiechem.

- A to dobre! - wykrzykn

ął. - Więc to ja sam mam ci

zapewnić środki na prezenty przeznaczone dla mnie?

- Skoro kr

ól Hakem tego nie uczynił...

- Widocznie nie przewidzia

ł, co zaczniesz wymyślać po

przyje

ździe do Ameryki - mruknął szejk, ni to do Zary, ni to

do siebie. - No, ale trudno -

dodał, z rezygnacją machnąwszy

background image

ręką. - Niech już będzie! Upoważnię Alice do pokrycia

wszystkich twoich wydatków z mojego konta. Tylko bądź

rozsądna.

- Obiecuj

ę!

U

śmiechnął się i podszedł bliżej do Zary.

- Obiecaj mi jeszcze - za

żądał - że po tych trzech dniach

eksperymentowania nieodwołalnie zaczniesz robić to, co

powinnaś, czyli dzielić ze mną łóżko.

Zblad

ła lekko z przejęcia, ale odważnie odwróciła się w

jego stronę i stanąwszy z nim twarzą w twarz, powiedziała z

powagą:

- Masz moje s

łowo.

Malik uj

ął ją za rękę. Przez chwilę miała wrażenie, że

zerwie umowę i pociągnie ją prosto do swej sypialni, nie

czekając, aż upłyną trzy obiecane dni - tak bardzo gorącą miał

dłoń i tak bardzo wydawał się spragniony miłości. On jednak

zaprowadził ją tylko do przeznaczonego dla niej gościnnego
pokoju.

- Wystawiasz mnie na nies

łychanie ciężką próbę,

dziewczyno -

wyznał. - Ale cóż, słowo się rzekło, więc

zostawiam

cię samą do rana. Moja gospodyni, pani Parker, za

chwilę przyniesie ci twoje bagaże, a potem poda jakąś kolację.

Rozgość się, wypocznij. Do jutra!

- Do jutra, Malik. Do zobaczenia - odpowiedzia

ła Zara. -

Śpij dobrze.

- Nie drwij!
- Przecie

ż nie śmiałabym nawet. Dobranoc.

- Dobranoc, Zaro. Mi

łych snów! - I szejk wyszedł. Nim

Zara

zdążyła trochę dokładniej rozejrzeć się po swoim lokum,

kt

óre w istocie nie było pojedynczym gościnnym pokojem,

tylko dużym apartamentem, składającym się z trzech

pomieszczeń - saloniku, sypialni i łazienki, ktoś zastukał do

drzwi. Był to Benjamin, nieśmiały nastoletni wnuk gospodyni

background image

szejka. Przyniósł bagaże. Po chwili zjawiła się sama pani
Parker -

dość korpulentna starsza kobieta - z ciepłym

posiłkiem na tacy.

-

Życzę smacznego - " rzuciła, nie wdając się w żadną

dłuższą konwersację.

- Dzi

ękuję - odpowiedziała Zara.

Zjad

ła kolację z apetytem i poczekała, aż pani Parker

wróci i zabierze tacę. Po czym najpierw rozpakowała

wszystkie swoje rzeczy, lokując odzież w szafie, bieliznę w

komodzie, a drobiazgi kosmetyczne w łazience, a potem

wzięła prysznic i ubrała się w nocną koszulę.

By

ła zmęczona i zamierzała od razu położyć się spać.

Zanim doszła do łóżka, zatrzymała się jednak na moment przy
oknie. Na granatowym nocnym niebie sreb

rzył się księżyc i

połyskiwały gwiazdy. A na ziemi, jak okiem sięgnąć, jarzyły

się liczniejsze od gwiazd światła nocnego San Francisco.

- Wi

ęc tak pięknie wygląda Ameryka?! - szepnęła z

podziwem. -

Tak pięknie wygląda mój rodzinny kraj, do

którego cudem u

dało mi się powrócić!

Od wielu lat,

żyjąc w pustynnym orientalnym królestwie

Rahmanu, marzy

ła o podróży do Stanów Zjednoczonych. Jej

ojczym, Kadar bin Abu Salman, nie chciał jednak nawet o tym

słyszeć. Obawiał się, że jeśli Zara wyjedzie do Ameryki, to już

nigdy z niej nie powróci na pustynię.

I s

łusznie się obawiał! - pomyślała, wciąż stojąc przy

oknie i zachłannie kontemplując efektowną nocną panoramę

kalifornijskiej metropolii. W Rahmanie musiałaby zostać albo

drugą żoną króla, nie kochaną przez niego i poślubioną

wyłącznie z politycznych względów, albo żoną

siedemdziesięcioletniego starca. A tutaj, w Stanach, będzie

nowoczesną kobietą i całkowicie wolnym człowiekiem!

Droga do wolno

ści miała wprawdzie prowadzić przez

sypialnię szejka Malika, ale taka perspektywa jakoś nie

background image

wydawała się Zarze zbytnio przykra. Trochę się bała, to

prawda, tym bardziej że była jeszcze dziewicą i o miłosnym

kunszcie wiedziała tyle, co nic, ale wspomnienie cudownego,

namiętnego, elektryzującego pocałunku, jakim obdarzył ją
szejk,

dodawało jej odwagi i stwarzało nadzieję na przeżycie

niezapomnianych chwil. A może nawet na przeżycie

prawdziwej miłości, o której marzyła i za którą tęskniła od lat,

równie mocno jak za Ameryką.

background image

ROZDZIA

Ł CZWARTY

Zara przespa

ła noc, śniąc słodko przez większą jej część,

że oczekuje w swojej sypialni na przybycie Malika. Sen

spełnił się rano, zaraz po przebudzeniu. Ledwie wstała z łóżka

i zdążyła się umyć i ubrać, gdy szejk osobiście pojawił się w
drzwiach jej pokoju.

- Dzie

ń dobry, Zaro! - rzucił z lekkim, ale bardzo

sympatycznym, ciepłym uśmiechem. - Jak się czujesz po

pierwszej nocy spędzonej w moim domu?

- Wspaniale! - odpowiedzia

ła. - Spałam wyjątkowo

dobrze, noc minęła mi spokojnie, doskonale wypoczęłam po

wczorajszym naprawdę ciężkim dniu.

- I jeste

ś już gotowa, żeby zejść na śniadanie? - zapytał.

Zara, ubrana w lekki, doskonale skrojony bladozielony

kostiumik z naturalnego jedwabiu prezentowa

ła się naprawdę

elegancko, ale... nie miała, niestety, do kompletu żadnych
butów.

Dlatego mrukn

ęła:

- Je

żeli mogę zejść na śniadanie boso.

- Mog

łabyś, ale nie będziesz musiała! - rzucił szejk

Malik.

Po czym podszed

ł do niej i wziął ją w objęcia.

Czuj

ąc, że za chwilę może jej być już zbyt trudno

powstrzymać falę błyskawicznie narastającego zmysłowego
podniece

nia, Zara szepnęła w odruchu samoobrony:

- Obieca

łeś... trzy dni.

- Wszystko si

ę zgadza, obiecałem ci trzy dni bez

wspólnego łoża i świetnie o tym pamiętam - potwierdził szejk.
-

Ale nie obiecywałem przecież, że nie będę cię w tym czasie

całował!

Poca

łunek był równie porywający, zniewalający,

obezwładniający,

elektryzujący,

słowem

-

równie

nadzwyczajny, jak ten poprzedni. Zara całkowicie poddała się

background image

cudownej pieszczocie warg trzymającego ją w ramionach

mężczyzny. I całkowicie poddała się własnym zmysłom,

własnej burzliwej namiętności, niemal natychmiast tracąc

kontrolę nad sobą i zapominając o wszelkich postanowieniach.

Szejk panował jednak nad sytuacją i w pewnym momencie

oderwał usta od jej warg.

- Przesta

łeś... - rzuciła tonem ni to wdzięczności, ni to

rozczarowania.

- Zara, zmusi

łem się najwyższą siłą woli, żeby przestać.. .

a raczej, żeby poprzestać na pocałunku - wyjaśnił. - Dałem ci

przecież słowo honoru, że nie przekroczę pewnych granic w

ciągu najbliższych trzech dni.

- Da

łeś mi słowo... - powtórzyła z zadumą.

- A danego s

łowa zawsze należy dotrzymać! - dodał

dobitnie.

- Czy to twoja niewzruszona zasada?
- Tak - potwierdzi

ł bez wahania. - Nie wierzysz?

- Nie mam

żadnych podstaw, żeby ci nie wierzyć, ale... -

Zawahała się i nagle umilkła.

- Ale co? No m

ów, nie bój się! - zachęcił ją do szczerości.

- Nie spodziewa

łam się tego - wyjaśniła dość

enigmatycznie.

- Czego, Zaro? Czego si

ę nie spodziewałaś? - zaczął

niecierpliwie wypytywać.

- Hm... - Nie bardzo wiedzia

ła, jak powinna wyrazić to,

co

miała na myśli. - Nie spodziewałam się... to znaczy nie

sądziłam... że jesteś mężczyzną... z takimi niewzruszonymi
zasadami -

wykrztusiła w końcu, mocno speszona.

- Doprawdy? - zdziwi

ł się szejk. - W takim razie musiałaś

słyszeć o mnie coś niezbyt miłego.

- S

łyszałam różne rzeczy - rzuciła wymijająco.

- Zapewne r

óżne niestworzone rzeczy! - uściślił. Mocno

zakłopotana wzruszyła bezradnie ramionami i nie

background image

wypowiedziawszy ani jednego s

łowa, głęboko westchnęła.

Zmierzył ją przenikliwym wzrokiem i zapytał:

- Nie ba

łaś się mnie po tym wszystkim, co usłyszałaś w

Rahmanie na mój temat?

- Ba

łam się... trochę się bałam - przyznała.

- Wi

ęc jesteś bardzo odważna, skoro mimo to

zdecydowałaś się tu do mnie przyjechać! - stwierdził z
podziwem. -

Bo przecież król Hakem, mój kuzyn, chyba cię

do tego nie zmusił, prawda?

- Nie, nie! - zaprzeczy

ła energicznie. - Przybyłam do

Stanów Zjednoczonych... to znaczy... do ciebie -

poprawiła się

-

wyłącznie z własnej woli, z własnej chęci. Chciałam cię

osobiście poznać, chciałam skonfrontować zasłyszane w domu

opowieści z rzeczywistością.

- I jak wypad

ła konfrontacja? - spytał z uśmiechem.

- Jak na razie, jestem bardzo mile zaskoczona! -

odpowiedzia

ła.

-

Świetnie! - ucieszył się. - Mam nadzieję, że twoja opinia

o mnie nigdy się nie zmieni.

- Czas poka

że - rzuciła filozoficznie.

- Jasne - przytakn

ął szejk. - Ale zanim pokaże, chodźmy

na dół na śniadanie. Bez butów! - dodał.

Po czym, nie uprzedzaj

ąc, co zamierza zrobić, wziął Zarę

na ręce, żeby ją zanieść do pokoju jadalnego.

Z ufno

ścią objęła go za szyję. Przekonała się przecież

przed chwilą, że w większym stopniu może polegać na nim

niż na sobie.

Po

śniadaniu, kiedy szejk wyjechał już do swego biura,

zapowiadając powrót z pracy dopiero późnym popołudniem,

Zara niezwłocznie skierowała się do królestwa pani Parker,
czyli do kuchni.

- Chcia

łabym dzisiaj trochę tutaj popracować -

oświadczyła.

background image

- Tutaj, panienko? W mojej kuchni? - zdumia

ła się

gospodyni.

- Prosz

ę mówić mi Zara.

- Czemu nie, bardzo ch

ętnie - zgodziła się z uśmiechem

pani Parker. -

A właściwie, co ty chcesz tutaj robić, moje

drogie dziecko?

- Chcia

łabym przygotować urodzinowy upominek dla

Malika.

- Ju

ż dzisiaj, w środę? - zdziwiła się gospodyni. - Przecież

pan Haidar ma urodziny dopiero pojutrze, w piątek! Nie wiesz
o tym, moje drogie dziecko?

- Wiem, oczywi

ście, że wiem! - obruszyła się Zara.

- Ale ja chcia

łabym mu sprawić jakąś urodzinową

niespodziankę każdego z trzech nadchodzących dni.

- Za ka

żdym razem w kuchni?

- Nie, nie! W kuchni tylko dzisiaj.
- No c

óż, skoro już tak to sobie umyśliłaś... - Pani Parker,

nie kończąc zdania, wzruszyła ramionami na znak niechętnego
przyzwolenia. -

Muszę ci jednak powiedzieć w zaufaniu, że

pan Haidar w ogóle nie przepada za świętowaniem swoich

urodzin. Odkąd u niego jestem, a we wrześniu tego roku

będzie już pełnych dziewięć lat, nigdy nie urządzał żadnego

urodzinowego przyjęcia, nigdy nikogo do domu nie zapraszał.

Jeśli się w ogóle z kimś ze znajomych z tej okazji spotykał, to

najwyżej gdzieś na mieście, w lokalu. A życzenia i upominki

dostawał tylko od tego swojego kuzyna z dalekich stron!

- Od króla Hakema bin Abdul Haidara z Rahmanu -

wtr

ąciła Zara.

- Tak, tak, pono

ć od jakiegoś tam zamorskiego króla o

strasznie długim i wyjątkowo dziwnym nazwisku, którego
nigdy nie mog

łam zapamiętać. Znasz go może, tego króla? -

zaciekawiła się pani Parker.

background image

- Znam - potwierdzi

ła Zara. - Właśnie król Hakem

przysłał mnie tutaj, do szejka.

- W jakim celu?
- Jako urodzinowy prezent. To znaczy - poprawi

ła się

pośpiesznie, nie chcąc niepotrzebnie szokować starszej

kobiety, kompletnie nie znającej rahmańskich obyczajów

- przys

łał mnie, żebym przygotowała dla szejka Malika

jakiś urodzinowy prezent... a właściwie kilka prezentów... tu,
w San Francisco, na miejscu.

- To ten wasz zamorski król n

ie mógł postarać się o coś

gotowego tam, u siebie, jak to zawsze robił do tej pory? -
wypytywa

ła zaintrygowana gospodyni.

- M

ógł, oczywiście, że mógł, ale tym razem chciał

wprowadzić troszeczkę urozmaicenia i zrobić kuzynowi

niespodziankę. I dlatego właśnie jestem tu od wczoraj -

wyjaśniła Zara.

- Zna

łaś wcześniej pana Haidara?

- Nie.
Pani Parker westchn

ęła i pokręciła głową na znak

dezaprobaty.

- Jak na m

ój gust, to trochę dziwne macie zwyczaje w tym

swoim kraju -

stwierdziła. - Żeby wysyłać młodą dziewczynę

na drugi koniec świata, do obcego samotnego mężczyzny, na
dodatek jeszcze bez butów?

- Mia

łam sandały, ale zginęły mi w czasie podróży.

- Mniejsza z tym - machn

ęła ręką pani Parker. – Tak czy

inaczej, ten wasz kr

ól wysłał cię samą do zupełnie obcego

faceta! A co na to twoja matka?

- Moja matka nie

żyje już od roku - odpowiedziała ze

smutkiem Zara.

- Moje biedactwo! - szczerze wzruszy

ła się gospodyni i

przytuliła ją ze współczuciem. - Więc jesteś sierotą.

background image

- Tak - potwierdzi

ła Zara - bo mój ojciec zmarł, kiedy

byłam jeszcze całkiem malutka. Mam teraz tylko ojczyma.

- Tylko ojczyma, rozumiem. - Gospodyni z powag

ą

pokiwała głową. - No, ale powiedz mi tak całkiem szczerze,

czy gdyby twoja matka żyła, to zgodziłaby się na tę

amerykańską eskapadę?

- Chyba nie - odpar

ła z lekkim zakłopotaniem Zara.

- Rozumiem - powt

órzyła z zadumą pani Parker. - Więc

jesteś dobrze wychowana, tylko troszeczkę postrzelona.

- Tak pani my

śli?

- Ja nie my

ślę, moje dziecko, ja to wiem! - stwierdziła

autorytatywnie gospodyni. - I dlatego -

dodała - pozwalam ci

dzisiaj popracować w mojej kuchni, chociaż, szczerze

mówiąc, nie lubię, żeby ktokolwiek mi się tutaj kręcił.

- Zara?
Szejk Malik, zamkn

ąwszy za sobą drzwi wejściowe,

rozglądał się po mrocznym holu i nawoływał, mając
n

ieodparte wrażenie, że czyni to zupełnie niepotrzebnie,

ponieważ w domu nie ma absolutnie nikogo. Wokół było
cicho i ciemno.

- Zara? - powt

órzył. - Pani Parker?

Milczenie.

Żadnej odpowiedzi.

Nagle w g

łębi obszernego domu zabrzęczały garnki.

Najwyraźniej ktoś jednak był i urzędował w kuchni.

Ruszy

ł przez hol w kierunku, z którego dobiegały odgłosy.

Idąc, wyczuł w pewnym momencie zapamiętany z lat

dzieciństwa zapach jednej z najbardziej popularnych

rahmańskich potraw, pomieszany, niestety, z nieprzyjemnym
sw

ędem spalenizny. Ponieważ pani Parker nigdy nie

próbowała przyrządzać czegokolwiek orientalnego ani też

nigdy niczego nie przypalała, szejk zaczął się domyślać, że

niefortunną, choć pełną najlepszych chęci kucharką jest Zara.

Nie pomyli

ł się.

background image

Gdy wszed

ł do kuchni, ujrzał ją stojącą przy garnkach i

rondlach, ustrojoną w zdecydowanie zbyt obszerny fartuch

gospodyni i najwyraźniej mocno zdenerwowaną. Policzki

miała zaczerwienione, a oczy załzawione. Całe pomieszczenie

wypełnione było szarym dymem o ostrym zapachu spalenizny.

- To ty ju

ż jesteś? - rzuciła spłoszona na widok szejka.

- By

łbym nawet wcześniej, gdyby mnie w ostatniej chwili

nie zatrzymał w biurze niespodziewany telefon od jednego z
klientów -

odpowiedział.

- Bo

że, ty już jesteś, a tu wszędzie taki straszny bałagan! -

jęknęła Zara. - Nie gniewaj się, ale jakoś nie mogę sobie ze

wszystkim poradzić - poskarżyła się.

- A gdzie jest pani Parker? - zainteresowa

ł się szejk.

- Ma dzi

ś wychodne, wolny dzień. Wybrała się ze swoim

wnukiem Benjaminem w odwiedziny do jakich

ś krewnych i

wróci dopiero późnym wieczorem.

- A ty... co ty robisz w kuchni?
- Gotuj

ę dla nas dwojga obiad. To znaczy... właściwie. ..

przypalam go -

wykrztusiła Zara, spostrzegłszy, że z

elektrycznego piekarnika znowu wydobywa się pokaźny kłąb
dymu.

- Nie umiesz gotowa

ć? - spytał Malik.

- Umiem gotowa

ć... ale... na ognisku - odpowiedziała

speszona. -

Ta tutejsza nowocześnie wyposażona kuchnia ani

troszeczkę nie chce mnie słuchać - dodała gwoli wyjaśnienia
tonem skargi. -

Wszystkie urządzenia uparcie robią mi na

złość. Twoja gospodyni to chyba mnie zabije, kiedy wróci i

zobaczy, jakiego strasznego bałaganu narobiłam! Chyba że

wcześniej ty mnie zabijesz, jak skosztujesz moich nieudanych
potraw.

Szejk u

śmiechnął się dobrodusznie i przytulił zrozpaczoną

Zarę do siebie.

background image

- Nic si

ę nie przejmuj - szepnął, całując jej przesiąknięte

kuchennymi zapachami włosy. - Zaraz zrobimy tu trochę

porządku, a potem zjemy, co się da. Mam nadzieję, że

przyrządzasz coś orientalnego.

- Tak - potwierdzi

ła. - Jagnięcinę z ryżem i różnymi

dodatkami.

- Czy

żby pani Parker miała w spiżarni wszystko, co

trzeba dodać do mięsa i ryżu, żeby zapach był dokładnie taki,

jak ten, jaki pamiętam z dawnych lat i który teraz czuję? -

zdziwił się szejk.

- Nie, nie - zaprzeczy

ła Zara. - Nie miała niczego z

potrzebnych mi rzeczy. Musiałam zrobić przed południem

zakupy w takim specjalnym sklepie z żywnością dla chorych...
nie, inaczej... dla zdrowych... -

zaczęła się plątać w nie

znanym jej amerykańskim nazewnictwie.

- Mówisz chyb

a o sklepie ze zdrową żywnością, prawda?

-

poprawił ją szejk.

- O, w

łaśnie! - potwierdziła. - Nawet nie wiedziałam, że

w Ameryce takie sklepy istnieją, matka nigdy mi o nich nie
opowia... -

Zara przerwała nagle w pół słowa, zorientowawszy

się, trochę za późno, że i tak z rozpędu powiedziała już zbyt
wiele.

Oho, wygl

ąda na to, że jej zmarła matka znała Amerykę! -

wydedukował w myślach szejk. Może nawet była rodowitą

Amerykanką?

Przemilcza

ł jednak tę kwestię i udał, że niczego

niezwykłego nie usłyszał. Zdecydował się bowiem dyskretnie

sprawdzić w stosownym momencie, kim tak naprawdę jest

podarowana mu przez króla Hakema rahmańska kobieta o

blond włosach, zielonych oczach i jasnej karnacji. Nie chciał

otwarcie pytać ją o to, budząc jej czujność i dając okazję do

wymyślenia naprędce na jego użytek jakiegoś niewinnego

kłamstewka.

background image

- Wi

ęc powiadasz - zmienił temat - że umiesz gotować

tylko na ognisku?

- Tak - szepn

ęła.

- No, to trzeba by

ło rozpalić ogień na kominku w salonie i

tam robić obiad!

Zara wybuchn

ęła śmiechem.

Szejk, zadowolony,

że żart mu się udał, pocałował ją w

czubek głowy i uwolnił z objęć. Po czym zdjął marynarkę,

rozluźnił krawat, zakasał rękawy koszuli i zaproponował

pomoc przy uporządkowaniu kuchni i wspólne zjedzenie tego,

co okaże się jadalne.

Zara, nie maj

ąc w gruncie rzeczy żadnego innego wyjścia,

skwapliwie przystała na taki plan.

- Orientalna sa

łatka z warzyw i owoców na pewno będzie

dobra -

zapewniła. - Przynajmniej ona mi się nie przypaliła.

U

śmiechnął się i załadował do zmywarki wszystkie

naczynia, łyżki i noże, których Zara używała podczas

przygotowywania potraw. Ona z kolei dokładnie wytarła

pobrudzony mąką, solą, cukrem i przyprawami blat

kuchennego stołu i zaczęła wykładać po kolei na talerze i

półmiski wszystko, co przyrządziła.

Jagni

ęca pieczeń była wprawdzie z jednej strony ciut

zwęglona, z drugiej jednak - zupełnie dobra. Ryż na szczęście

w ogóle się nie przypalił. Wyjęte z elektrycznego piekarnika

pszenne placuszki okazały się takie, jak trzeba, a pikantny sos,

w którym należało je zamaczać - wprost wyborny! W sumie,
obiad by

ł wystarczająco obfity, jak dla dwojga. I naprawdę

smaczny!

Kiedy go zjedli, szejk wsta

ł od stołu, podszedł do Zary i

pocałował ją.

- Poobiedni poca

łunek to taka amerykańska tradycja -

wyja

śnił, spostrzegłszy jej zaskoczoną minę. - Tak samo -

background image

zacz

ął wyliczać - jak pocałunek na dobry wieczór, na

dobranoc, na dzień dobry.

- A

ż tyle tu takich tradycyjnych pocałunków? - zdumiała

się jeszcze bardziej niż przed chwilą.

- Mnóstwo -

przytaknął ze śmiechem. - Chyba więcej niż

gdziekolwiek indziej na świecie. Jest również taka tradycja, że

po obiedzie rozmawia się w domu o tym, jak każdemu z

domowników minął dzień.

- Mnie min

ął na gotowaniu - stwierdziła. - A tobie?

- Jak zwykle, na prowadzeniu interesów.
- A jakie w

łaściwie to są interesy? - zaciekawiła się Zara.

-

Ali i Dżamil nie chcieli mi o nich absolutnie nic powiedzieć.

Wzruszy

ł ramionami.

- Nie chcieli, m

ądrale - mruknął lekceważącym tonem -

bo nie mieli o nich zielonego poj

ęcia. Musiałabyś zapytać

Alice, mo

ją sekretarkę, ona jest dokładnie zorientowana w

specyfice biznesu, jakim się tutaj zajmuję.

- Czy to jaki

ś tajemniczy biznes, powiązany może z

międzynarodową polityką?

- Ani troch

ę - zaprzeczył szejk. - Najnormalniejsza w

świecie działalność finansowo - inwestycyjna. Jestem

amerykańskim finansistą. Staram się inwestować pieniądze

tak, by je pomnożyć.

- Swoje pieni

ądze?

- W przewa

żającej mierze cudze, które inwestuję w

ramach świadczonych przez moje biuro usług. Choć,

oczywiście, własne też.

- Dobrze ci idzie z tym inwestowaniem i pomna

żaniem?

- Nie najgorzej.
- Uczy

łeś się tego kiedyś, jeszcze w Rahmanie? Szejk

Malik Haidar pokręcił przecząco głową.

- W Rahmanie uczy

łem się tylko rządzenia królestwem -

wyjaśnił. - Ale reguły zarządzania państwem można, jak się

background image

okazuje, z powodzeniem zastosować do zarządzania firmą. A

ty, czego się uczyłaś, poza gotowaniem na ognisku? - zapytał.

- Jak wszystkie kobiety w Rahmanie, w

łaściwie niczego

szczególnie ciekawego -

odpowiedziała Zara, wzruszając

ramionami. - U

czono mnie przede wszystkim posłuszeństwa

wobec mężczyzn. A moimi nauczycielami byli wyłącznie

mężczyźni.

- Wielu ich by

ło?

- Kilku. Ojciec, starsi bracia...
- Ach, tak! - szejk wyra

źnie ucieszył się, że Zara nie

wylicza mu byłych mężów czy, o zgrozo, kochanków. - I co,

nauczyli cię posłuszeństwa?

- Do pewnego stopnia... - odpowiedzia

ła wymijająco i

dość mocno się zarumieniła.

- Skoro tak m

ówisz i tak się czerwienisz - odpowiedział

na to szejk, patrząc przenikliwie prosto w jej oczy - to

domyślam się, że twój przyjazd do mnie nastąpił bez ich
aprobaty. Prawda?

Zara g

łęboko westchnęła i po chwili wahania

przyświadczyła:

- Ano prawda, bez. Nie by

ło sensu prosić ich o zgodę na

mój wyjazd, bo z całą pewnością by jej nie udzielili. Oni są
strasznie konserwa

tywni, niesamowicie staroświeccy. Nigdy

by się nie zgodzili na tę moją eskapadę do Ameryki.

- C

óż, ważne, że uzyskałaś zgodę króla - rzucił szejk

rozmyślnie obojętnym tonem, starając się zasugerować jej, że

kompletnie lekceważy całą sprawę.

W duchu jednak postanowi

ł jak najprędzej zadzwonić do

Hakema, aby dowiedzieć się o niej i jej konserwatywnej

rodzinie czegoś więcej.

Kiedy wi

ęc tylko do końca uporządkowali kuchnię po

obiedzie, zaproponował Zarze, by zaparzyła kawę, a sam, pod

background image

pretekstem zmiany ubrania

z biurowego na domowe, wymknął

się do swego pokoju, gdzie znajdował się aparat telefoniczny.

background image

ROZDZIA

Ł PIĄTY

Po po

śpiesznym wykręceniu wielocyfrowego numeru,

szejk ku swemu zdziwieniu rozpoznał w słuchawce głos
samego Hakema bin Abdul Haidara, a nie któreg

oś z licznych

królewskich adiutantów, sekretarzy czy doradców.

- Czy to naprawd

ę ty, kuzynie, we własnej osobie? -

upewni

ł się.

- We w

łasnej osobie - mruknął naburmuszony król.

- Czy ty wiesz, Malik, która jest teraz tu u nas, w

Rahmanie, godzina?

- Szczerze m

ówiąc, nie mam pojęcia - przyznał szejk.

- Ci

ągle gubię się w przeliczeniach stref czasowych.

- Bardzo p

óźna! A właściwie to jest sam środek nocy! -

dobitnie stwierdzi

ł król. - Ale mniejsza z tym. Czy ty wiesz,

jakie ja mam tu teraz kłopoty?

- Z czym?
- Zapytaj raczej... z kim!
- Zatem, z kim masz k

łopoty, kuzynie?

- Nietrudno chyba si

ę domyślić, że ciągle z tym samym

człowiekiem! Z Kadarem bin Abu Salmanem!

- A co takiego zn

ów wymyślił ten stary intrygant? -

zainteresowa

ł się szejk.

- Wyobra

ź sobie, że przysłał mi tu do pałacu swoją córkę

-

wyjaśnił król.

- C

órkę? Do pałacu? A po co?

-

Żebym ją zgodnie z tradycją zaślubił jako moją drugą

żonę!

Szejk, mimo wieloletniego pobytu poza rodzinnym

krajem, by

ł nadal nieźle zorientowany w najważniejszych

sprawach Rahmanu, wiedział więc, że pierwsza małżonka

króla Hakema bin Abdul Haidara, Rasha, wydała jak dotąd na

świat trzy córki. Jeśliby więc ta druga żona urodziła królowi

upragnionego syna, to właśnie on zostałby następcą tronu, a

background image

jego dziadek,

Kadar bin Abu Salman, zyskałby tym samym

wyjątkowe wpływy na królewskim dworze.

Dlatego szejk, zbulwersowany us

łyszaną wiadomością,

wykrzyknął:

- A to historia!
- Prawda? - rzuci

ł w słuchawkę król. - Niesamowita.

- Kuzynie, a czy ty nie mog

łeś odmówić Kadarowi

przyjęcia tej jego córki na swój dwór? - zapytał Malik.

- Odm

ówić mu, znaczyłoby to samo, co świadomie go

obrazić - wyjaśnił Hakem - a tym samym sprowokować go do
wszystkiego, co najgorsze... do intryg, spisku, a nawet buntu. I

wtedy naraziłbym na szwank ten błogosławiony pokój, który z

takim trudem i poświęceniem, przede wszystkim z twojej

strony, Malik, zapewniliśmy naszemu krajowi przed

dziesięciu laty.

- No tak - przyzna

ł szejk. - Ale...

- Ale co, Malik?
Szejk waha

ł się przez moment i milczał, ostatecznie

jednak zdecydował się zadać królowi to dość drażliwe
pytanie:

- Ale jak Rasha to wszystko przyjmuje, kuzynie?
- Rasha bardzo si

ę stara przyjąć to wszystko jak

najspokojniej -

odparł Hakem. - Choć bynajmniej nie

przychodzi jej to łatwo, zwłaszcza że jest w odmiennym stanie

i oczekuje rychłego rozwiązania - dodał.

- Wi

ęc może zaczekałbyś trochę z tymi drugimi

zaślubinami, kuzynie, przynajmniej do momentu, aż twoja

pierwsza żona wyda na świat czwarte dziecko? - zasugerował
szejk.

- C

óż, mój drogi kuzynie, w tej chwili wszystko wskazuje

na to, że nawet będę musiał zaczekać - powiedział król,

wyraźnie zafrasowany.

- Dlaczego?

background image

- Bo moja narzeczona niespodziewanie znikn

ęła z pałacu!

Szejk nie zdo

łał się opanować i wybuchnął śmiechem.

-

Żartujesz, kuzynie? - rzucił.

- Ech, chcia

łbym... - westchnął król Hakem. - Ale to,

niestety, najprawdziwsza prawda, a nie żarty. Dziewczyna

zniknęła z mojego pałacu, przepadła jak kamień w wodę! I

teraz jej bliżsi i dalsi krewni zjeżdżają się tu, grożąc, że jeśli w

najbliższym czasie jej nie odnajdę, to wtedy oni sami zaczną

szukać.

- Daj

ą ci w ten sposób do zrozumienia, że pewnie celowo

gdzieś ją ukryłeś, chcąc w ten sposób uniknąć małżeństwa?

- Ot

óż to, Malik! - potwierdził król. - Moja sytuacja staje

się w związku z tym dość niezręczna, z każdym dniem coraz

bardziej kłopotliwa.

- A co naprawd

ę stało się z tą dziewczyną? - wtrącił szejk,

przerywając kuzynowi jego narzekania. - Jak sądzisz?

- S

ądzę, że podobnie jak ja, też nie chciała tego

bezsensownego małżeństwa, w jakie wplątał ją ojciec. I po

prostu uciekła.

- Z w

łasnej inicjatywy?

- Tak.
- Mia

ła odwagę sprzeciwić się Kadarowi? - zdziwił się

szejk.

- Na to wygl

ąda - potwierdził król. - Bo widzisz, kuzynie,

ona jest... hm... -

Zawahał się, poszukując w myślach

najodpowiedniejszego określenia.

- Krn

ąbrna? Nieposłuszna?

- Nie, nie! Powiedzia

łbym raczej: niezwykła... całkiem

nietypowa jak na rahmańską kobietę.

- Doprawdy? To zupe

łnie tak samo, jak dziewczyna, którą

przysłałeś mi na urodziny - stwierdził szejk. - Wielkie dzięki

za ten wspaniały prezent, kuzynie!

background image

- Wyobra

ź sobie, że to właśnie córka Kadara wybrała ci tę

dziewczynę, a zaraz potem zniknęła.

- Jak to?
- Po prostu. Wybra

ła ci jedną kobietę spośród sześciu, bo

osobiście ją o to poprosiłem - wyjaśnił król.

- Niesamowite! Wybra

ła prezent dla mnie i zaraz potem

uciekła?

- W

łaśnie!

- Mo

że z kochankiem? - zasugerował szejk.

- Oby tak by

ło! - westchnął król. - Kadar bin Abu Salman

nie mógłby wówczas proponować mi jej za żonę, gdyby się

okazało, że ma kochanka i nie jest już dziewicą.

- Z ca

łego serca życzę ci takiego właśnie obrotu spraw,

kuzynie!

- A ja

życzę ci wszystkiego najlepszego z okazji

trzydziestych urodzin!

- Dzi

ękuję.

- Ja tobie r

ównież, Malik. I do ponownego usłyszenia!

- Do us

łyszenia, kuzynie! Spokojnych snów. Obydwaj -

król w swoim pałacu w Rahmanie i szejk w swojej rezydencji
w Ameryce - jednocze

śnie odłożyli słuchawki.

Malik mia

ł wprawdzie chęć zadać Hakemowi jeszcze

kilka pytań na temat Zary, zrezygnował jednak, nie chcąc
d

łużej zakłócać nocnego wypoczynku rahmańskiemu

monarsze.

C

óż, nie mam tu, w Kalifornii, pałacu i tronu, tylko

gabinet biznesmena i zwykły fotel za biurkiem, ale nie mam

też tych rozlicznych kłopotów, z jakimi musi się dzień w dzień

borykać mój kuzyn, pomyślał szejk Malik nie bez satysfakcji.

Jako zwyczajny pan Haidar, amerykański finansista, mogę

robić, co chcę, nie oglądając się ani na tradycję, ani na

powiązania polityczne, ani na rację stanu. Jestem wolny!

background image

- A skoro tak, to mog

ę w dżinsach i podkoszulku wrócić

do Zary na kawę - mruknął półgłosem do siebie.

Po czym przebra

ł się szybko i zbiegł do kuchni,

stęskniony za swym niezwykłym „urodzinowym prezentem".

- Ju

ż jedzie! Wszyscy na miejsca! - zawołała Zara,

klasnąwszy głośno w dłonie.

- Jest ma

ły problem, proszę pani! - odkrzyknął jej z głębi

domu Benjamin, wnuk pani Parker.

- Babcia sama nie da sobie z nim rady?
- Nie, potrzebujemy pani pomocy!
- Ale pan Haidar ju

ż przyjechał, właśnie wysiada z

samochodu.

Zara obserwowa

ła ulicę przed domem i dziedziniec przez

półprzezroczyste bladoróżowe szyby umieszczone we

frontowych drzwiach. Obraz miała lekko zniekształcony, była

jednak w stanie się zorientować, że szejk Malik podjeżdża,

zatrzymuje samochód, wysiada, rozgląda się uważnie dookoła.

- Panno Zaro, jest problem! - raz jeszcze zawo

łał z głębi

domu Benjamin.

- P

óźniej, bo pan Haidar już idzie! - odkrzyknęła i

otworzyła szejkowi drzwi.

Wszed

ł do środka, znów rozejrzał się dookoła, zupełnie

jakby pierwszy raz widział wnętrze, w którym się znalazł.

- Zara, co ty zrobi

łaś z moim domem? - zapytał.

Z tonu jego g

łosu nie potrafiła wywnioskować, czy jest

tylko zadziwiony, czy mo

że zdegustowany przygotowaną

przez nią niespodzianką.

- To wszystko wynaj

ęte, wypożyczone, ale tylko na

dzisiaj, na jeden dzień - odpowiedziała pośpiesznie. - Już jutro

twój dom znowu będzie wyglądał tak, jak zwykle.

- Ale teraz wygl

ąda jak... - Zawahał się i umilkł.

- Teraz wygl

ąda jak twój pałac w Rahmanie! -

dokończyła za niego Zara.

background image

Bardzo si

ę starała, żeby odtworzyć w kalifornijskim domu

szejka jak najwięcej elementów orientalnego wnętrza

królewskiej rezydencji. Sprowadziła więc z kilku kwiaciarni

całą masę bujnych egzotycznych roślin w pokaźnych

donicach, żeby zrobić z nich zielony szpaler przed wejściem.

Postarała się o dwa ogromne złociste leopardy, z cętkami ze
sztucznych onyksów i oczami ze sztucznych szmaragdów,

ponieważ takie same - tyle że przyozdobione autentycznymi

kamieniami szlachetnymi ogromnej wartości - strzegły odrzwi

królewskiej siedziby w Rahmanie. Hol przyozdobiła

mosiężnymi wazami i wyłożyła wielobarwnymi, ręcznie

tkanymi kobiercami. Ze sklepu zoologicznego wypożyczyła

dużą błękitno - zieloną papugę, ponieważ taka sama, imieniem
Cash -

Cash, witała gości w pałacu.

- Nie do wiary, jest tu teraz ca

łkiem tak samo, jak tam -

stłumionym głosem odezwał się szejk.

- Stara

łam się, żeby...

Zara nie doko

ńczyła zdania, ponieważ jej słowa

całkowicie zagłuszył przeraźliwy ptasi krzyk. Do holu dumnie
wkroczy

ł paw, prowadząc za sobą cały harem pawic i...

Benjamina, który bezsk

utecznie usiłował przepłoszyć ptaki.

- Sprowadzi

łaś nawet pawie?! - wykrzyknął szejk.

- Tak, ale mia

ły przebywać w ogrodzie - wyjaśniła Zara.

- Kocur s

ąsiadów... zanadto się nimi interesował, panie

Haidar, więc zapędziłem je do pralni, żeby były bezpieczne -

wtrącił się zasapany i zakłopotany Benjamin, biegając po holu
za ptaszyskami. -

Ale babcia niepotrzebnie otworzyła drzwi i

wypuściła te pawie... i one wybiegły z pralni i wpadły do
domu, na pokoje.

Przy wsp

ółudziale Zary i szejka, po kilku minutach

b

ieganiny, chłopak zdołał ponownie zamknąć hałaśliwe ptaki

w pomieszczeniu gospodarczym.

background image

- Benjamin, natychmiast zadzwo

ń do właściciela, żeby je

sobie zabrał - polecił Malik.

- Oczywi

ście, panie Haidar. Babcia się ucieszy, bo te

pawie tak ją przestraszyły, jak wyskoczyły prosto na nią z tej

pralni, że...

- Przejd

źmy może dalej - zaproponowała Zara,

przerywając Benjaminowi wywód z obawy, by nie ujawnił

szejkowi

jakichś

kłopotliwych,

kompromitujących

szczegółów.

- Czy mam si

ę spodziewać dalszych niespodzianek? -

zapytał Malik.

- Tylko kilku.
- C

óż, dobrze, że wiem. O, papuga! - Szejk zwrócił uwagę

na ptaka, umieszczonego w klatce zawieszonej pod sufitem, w

głębi holu.

Papuga, jak na komend

ę, wyrzuciła z siebie w tym

momencie głośną serię najohydniejszych amerykańskich

przekleństw.

- Ona co

ś mówi! - ucieszyła się Zara. - Tylko jakoś nie

bardzo rozumiem, co.

- Na szcz

ęście - mruknął Malik.

- Dlaczego? - zdziwi

ła się.

- Bo ona klnie, na czym

świat stoi!

- Niestety, nie znam ameryka

ńskich przekleństw, tylko

rahmańskie - przyznała z niejakim zakłopotaniem Zara.

- Na szcz

ęście - powtórzył szejk. - Zostawmy w spokoju

tę źle wychowaną papugę i wejdźmy do salonu -

zaproponował, po czym, nie czekając na odpowiedź Zary,

chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą.

W salonie ca

łą wolną przestrzeń wypełniały większe i

mniejsze klatki z ptakami. Były tu zięby, papużki faliste,

kanarki. Cała ptaszarnia!

background image

- Moja matka uwielbia

ła ptaki i hodowała ich mnóstwo w

pałacu - odezwał się półgłosem Malik, ni to do Zary, ni to sam
do siebie.

- Wiem, Rasha mi opowiada

ła.

- Pozna

łaś Rashę, przebywając w pałacu? - zainteresował

się szejk.

- Tak, pozna

łam ją - potwierdziła Zara. - To cudowna,

wspaniała kobieta, urodziwa, dobra i mądra.

- Ta kobieta najprawdopodobniej by

łaby w tej chwili

moj

ą żoną, gdyby polityczne sprawy w Rahmanie potoczyły

się inaczej - zauważył szejk. - A tak, jest żoną mojego kuzyna
Hakema.

-

Żałujesz?

- Nie.
- To dobrze! - ucieszy

ła się Zara. - Mogłam wprawdzie

zamienić twój dom w królewski pałac, ale nie dałabym rady

sama zamienić się w Rashę.

- Fakt - potwierdzi

ł Malik i uśmiechnął się. - Zupełnie nie

jesteś podobna do Rashy, przypominasz raczej moją matkę.

No, może nie z wyglądu, ale na pewno z usposobienia - dodał.
-

Podobno była niezwykłą kobietą, inteligentną, trochę

ekscentryczną.

- De mia

łeś lat, kiedy zmarła? - spytała Zara.

- Pi

ęć.

- A ja mia

łam cztery, kiedy umarł mój ojciec.

- To strasznie przykre, traci

ć rodziców tak wcześnie -

zauwa

żył szejk.

- Fakt.
- Chwileczk

ę! Ale ty przecież mówiłaś mi wczoraj, że

ojciec uczył cię posłuszeństwa wobec mężczyzn, prawda?

- Malik, spostrzeg

łszy pewną wyraźną sprzeczność w

zwierzeniach Zary, nawiązał nieoczekiwanie do rozmowy z
poprzedniego dnia.

background image

- No... tak... - wykrztusi

ła speszona.

- Uczy

ł cię, zanim skończyłaś cztery lata? I ty to

pamiętasz? - zdziwił się.

Zara zaczerwieni

ła się gwałtownie.

Nieopatrznie powiedzia

ła o sobie zbyt wiele i zupełnie nie

miała teraz pojęcia, jak wybrnąć z kłopotliwej sytuacji. Nie

wiedziała, co powinna potwierdzić, a czemu zaprzeczyć, aby

jej wyjaśnienie zachowało bodaj pozory konsekwencji i

prawdopodobieństwa, i aby nie wzbudziło jakichś

niepotrzebnych podejrzeń ze strony szejka.

Po d

łuższej chwili wahania i rozterki ostatecznie

zdecydowała się na... szczerość!

- Moi rodzice byli Amerykanami - wyzna

ła. - Kiedy

miałam cztery lata, mój ojciec zmarł, a w rok później moja

matka wyszła ponownie za mąż za przebywającego czasowo

w Stanach Zjednoczonych mężczyznę z Rahmanu. I

przeniosła się tam razem z nim i ze mną na stałe. Odkąd
sk

ończyłam pięć lat i opuściłam Stany Zjednoczone,

mieszkałam w Rahmanie, w południowej prowincji i

wychowywałam się w domu ojczyma. I to właśnie on uczył

mnie posłuszeństwa.

- A wi

ęc to tak! - wybuchnął szejk. - Jak widzę, nie byłaś

ze mną szczera - zauważył cierpko.

- Malik, przecie

ż cię nie okłamywałam! - broniła się Zara.

-

Przemilczałam tylko kilka faktów z mojego życiorysu i to

wszystko. Do tego się sprowadza całe moje przewinienie.

Szejk zmarszczy

ł brwi, przymrużył oczy i zamyślił się,

najwyraźniej analizując jej i swoje racje. Wreszcie, nie

ujawniając, czy uważa Zarę za godną potępienia kłamczuchę,

czy też nie, zapytał ją:

- Masz tu w Ameryce jak

ąś rodzinę?

background image

- Prawdopodobnie mam babci

ę, matkę mojej matki -

odpowiedzia

ła. - No i z pewnością mam jakieś ciotki, wujów,

bliższych i dalszych kuzynów.

- Chcia

łabyś pewnie ich odnaleźć. A z kim konkretnie

chciałabyś się spotkać spośród twoich amerykańskich
krewnych?

- Tak, bardzo bym chcia

ła się spotkać z moimi kuzynami,

najchętniej ze wszystkimi! - przyświadczyła z nie ukrywanym
entuzjazmem. -

Bardzo bym chciała ich poznać!

- I tylko dlatego zdecydowa

łaś się na wyjazd do Stanów

Zjednoczonych w roli mojego prezentu urodzinowego,
prawda? -

zasugerował szejk.

Po kr

ótkiej chwili wahania Zara potwierdziła:

- Owszem, pocz

ątkowo myślałam tylko o tym... ale kiedy

cię poznałam - dodała - sprawa odnalezienia mojej

amerykańskiej rodziny straciła dla mnie na znaczeniu,

przestała aż tak bardzo się liczyć.

- Na rzecz...? - rzuci

ł i znacząco zawiesił głos.

- Na rzecz tego, co rozgrywa si

ę w tej chwili pomiędzy

nami! -

Zara dokończyła rozpoczęte przez niego zdanie.

- A co si

ę teraz pomiędzy nami rozgrywa, według ciebie?

-

Szejk nie ustawał w indagacjach.

- A czy musimy to w tej chwili nazywa

ć po imieniu?

- odpowiedzia

ła pytaniem na pytanie. - Proszę cię, Malik

- z emocji podnios

ła lekko głos - pozwólmy sprawom

toczyć się dotychczasowym torem! Kontynuujmy to, co
rozpocz

ęliśmy, zgodnie ze wspólnie ustalonym planem!

Dzisiaj jest drugi z trzech dni, jakie ofiarowałeś mi na
przygotowanie dla ciebie urodzinowych niespodzianek. Jutro

nastąpi dzień trzeci i ostatni.

- I noc, kt

órą spędzisz w moim łóżku! Pamiętasz o tym? -

spytał cicho.

- Tak, pami

ętam - odpowiedziała lakonicznie.

background image

- A co nast

ąpi potem? Rozstanie?

- Niekoniecznie od razu - stwierdzi

ła łagodnym, nieco

melancholijnym tonem. -

Chociaż... - dodała z pewnym

wahaniem po krótkiej chwili. -

Widzisz, jeżeli zechcę

odnaleźć moich amerykańskich krewnych i poznać trochę całe

Stany Zjednoczone, nie ograniczając się do Kalifornii, to w

końcu będę musiała opuścić tę złotą klatkę, jaką jest dla mnie
twoja rezydencja w San Francisco.

- No c

óż, pomogę ci odnaleźć twoją amerykańską rodzinę

-

zadeklarował szejk.

- Nie musisz.
- A jednak ci pomog

ę! - obstawał przy swoim. - I pozwolę

ci odejść z mojego domu dopiero wtedy, kiedy się przekonam,

że jesteś w tej rodzinie mile widziana, że masz w niej jakieś
oparcie.

Zara milcza

ła, nie próbując odbierać Malikowi ostatniego

słowa w tej sprawie.

Perspektywa rozstania nape

łniała ją smutkiem. Ponieważ

jednak uważała, że jest ono w ich sytuacji czymś

nieuchronnym, cieszyła się przynajmniej z tego, że szejk

rozumie jej chęć poznania kraju, w którym przyszła na świat, i

nie grozi jej odesłaniem do Rahmanu natychmiast po
zaspoko

jeniu własnych żądz.

To z pewno

ścią dobry, uczciwy, wielkoduszny człowiek,

przyznawała w myślach, stojąc przed nim i wpatrując się w

jego czarne, pałające oczy. Opowieści, jakie o nim słyszała w

domu ojczyma, musiały być kłamliwe. To wspaniały

człowiek! Ktoś, kogo można polubić, ktoś, w kim można się

nawet zakochać.

- Zara, dlaczego milczysz? - zapyta

ł szejk, podchodząc do

niej i ujmując ją lekko za ramiona.

- Milcz

ę, bo rozmyślam - odpowiedziała zgodnie z

prawdą.

background image

- A o czym?
- O naszej jutrzejszej nocy.
- Boisz si

ę jej?

- Ju

ż teraz nie - szepnęła.

I oczywi

ście nie protestowała, kiedy wziął ją w ramiona i

zaczął namiętnie całować.

- Pani Parker, co to ma znaczy

ć, że jej nie ma? Co to ma

znaczyć, pani Parker? - powtarzał podniesionym głosem szejk
Malik

Haidar następnego dnia, gdy po powrocie z biura nie

zastał Zary w swoim domu.

- To ma znaczy

ć, że wyjechała, panie Haidar - ze stoickim

spokojem wyjaśniła wzburzonemu pracodawcy gospodyni.

- Jak to, wyjecha

ła? - zdziwił się. - Tak po prostu?

- Po prostu - potwierdzi

ła pani Parker. – Wyjechała i już!

Nie jest przecież pańskim więźniem, a ja nie jestem

więziennym strażnikiem, żebym ją miała siłą trzymać, kiedy

chciała wyjechać. Ale przed wyjazdem napisała do pana ten
list -

dodała, podając szejkowi zaklejoną kopertę.

Zdenerwowany wzi

ął ją bez słowa i czym prędzej udał się

do swojego gabinetu.

Nie chcia

ł w obecności pani Parker czytać listu, w którym

spodziewał się odnaleźć tylko słowa pożegnania, wolał

uczynić to na osobności. Obawiał się bowiem, że nie zdoła

zareagować odpowiednio powściągliwie na wiadomość o

ucieczce Zary. A niestety, takiej właśnie, a nie innej

wiadomości spodziewał się w tym momencie.

Zamkn

ąwszy za sobą drzwi, drżącymi rękoma rozerwał

kopertę. Wydobył z niej pojedynczą kartkę białego listowego

papieru, zapisaną mniej więcej do połowy, i zaczął czytać.

I niemal natychmiast wybuchn

ął głośnym śmiechem.

Śmiał się z samego siebie, z własnych nieuzasadnionych

obaw, bo Zara bynajmniej nie żegnała się z nim w liście ani

background image

też nie tłumaczyła, dlaczego zniknęła. Podawała natomiast

wskazówki, jak ma ją odnaleźć!

Szejk wybieg

ł z gabinetu i wpadł do kuchni.

- Wyje

żdżam, pani Parker - oświadczył gospodyni.

- Pan te

ż? - zdziwiła się.

- Jad

ę do Zary!

- To ju

ż pan wie, gdzie ona jest?

- Dowiedzia

łem się z listu. Jadę do niej i wrócę dopiero

razem z nią, pani Parker. Nie wcześniej niż jutro!

- W takim razie

życzę panu szerokiej drogi, panie Haidar

-

powiedziała z dobrodusznym uśmiechem gospodyni. - I

życzę panu wszystkiego najlepszego w dniu urodzin! - dodała.
-

Dużo szczęścia!

- Dzi

ękuję, pani Parker! - odkrzyknął już z holu,

zdążywszy wypaść w pośpiechu z kuchni.

- Panie Haidar, chwileczk

ę! - zawołała gospodyni i

wybiegła za nim, przypomniawszy sobie o czymś, co miała

mu przekazać, kiedy wróci po pracy do domu. - Ten pański

kuzyn, król Hakem, telefonował i mówił, że ma do pana jakąś

ważną sprawę.

- Zadzwoni

ę do niego jutro, pani Parker! - rzucił przez

ramię szejk, stojąc już w otwartych drzwiach.

- Ale on m

ówił, że to pilne! - krzyknęła z głębi holu

gospodyni.

Szejk wybieg

ł jednak z domu i wsiadł do samochodu

nazbyt szybko, by mógł to ostatnie zdanie usłyszeć.

- A mo

że to i lepiej, że nie usłyszał i pojechał do Zary,

zamiast wydzwaniać do tego zamorskiego kuzyna w koronie

na głowie - mruknęła pół żartem, pół serio, machnąwszy ręką.

No, bo jakie tam kr

ólewskie sprawy mogą być ważniejsze

i pilniejsze niż zew prawdziwej miłości? - dodała już w

myślach.

background image

ROZDZIA

Ł SZÓSTY

„Zew miłości" kazał szejkowi wciskać niemalże do oporu

pedał gazu jaguara i pędzić w szaleńczym tempie nad

niewielkie górskie jeziorko położone w ustronnej dolinie

oddalonej mniej więcej o godzinę szybkiej jazdy od San

Francisco. Tam, wedle wskazówek zawartych w liście, miał

odnaleźć Zarę.

Istotnie odnalaz

ł ją... w obozie Beduinów!

Najpierw, z daleka, jeszcze z samochodu, spostrzeg

ł

beduińskie namioty, rozstawione nad brzegiem jeziorka, na

piaszczystej plaży, z całą pewnością sporządzonej sztucznie

tylko po to, by nadać scenerii pewne podobieństwo do tej
oryginalnej, tworzonej przez piaski pustyni.

A potem, kiedy podjecha

ł już bliżej, zaparkował wóz i

wysiadł, zauważył, że przed każdym z namiotów pali się

ognisko i krzątają się ludzie - mężczyźni, kobiety i dzieci -

wszyscy bez wyjątku ubrani w oryginalne beduińskie stroje.

Bedui

ński obóz - zaaranżowany w Kalifornii - wyglądał

zupełnie jak prawdziwy, nieopodal pasło się nawet stadko kóz.

Jeśli iluzja nie była stuprocentowa, to jedynie dlatego, że

brakowało wielbłądów.

Szejk nie zastanawia

ł się jednak nad tym, bo przecież nie

wielbłądów szukał, tylko Zary. A ponieważ nie dojrzał jej

nigdzie na zewnątrz, ruszył szybkim krokiem w kierunku

największego i najpiękniejszego z namiotów, ustawionego na

uboczu, dość daleko od innych i oznakowanego królewskimi
emblematami.

Skoro ja wywodz

ę się z królewskiego rodu - rozumował -

to ten namiot jest z pewnością przeznaczony dla mnie. A

skoro Zara również została dla mnie przeznaczona, to powinna

w nim na mnie czekać.

background image

W namiocie nie by

ło jednak nikogo. Na szejka czekał tam

tylko oryginalny męski strój noszony w Rahmanie: długa do

ziemi, luźna biała koszula i haftowany złotem biały turban.

Mia

łbym to teraz włożyć, tak ni stąd, ni zowąd? - zamyślił

się szejk Malik. Przecież od dziesięciu lat ubierał się jak

typowy Amerykanin; w pracy nosił garnitur, w domu dżinsy i

sportowy podkoszulek. Owszem, umiał na kilka sposobów

wiązać krawat, ale już chyba nawet nie pamiętał, jak wiąże się

turban, żeby wyglądał tak, jak trzeba i żeby nie spadł przy

pierwszym gwałtowniejszym ruchu głowy.

Po d

łuższej chwili wahania zaryzykował jednak. Zdjął

ubranie i przebrał się w tradycyjny strój pustynnego

koczownika. A raczej, mówiąc ściśle, w strój władcy

pustynnych koczowników, wkładając na głowę turban, na

którym złotą nicią były wyszyte emblematy królewskiego
rodu Haidarów!

Gdy by

ł już gotów i prezentował się jak prawdziwy

egzotyczny szejk, a nie jak amerykański biznesmen, usłyszał,

że przed namiotem ktoś się krząta, najprawdopodobniej

rozpalając ognisko. Natychmiast wyszedł na zewnątrz. .. i

ujrzał Zarę.

Mia

ła na sobie kuszący, muślinowy strój, podobny do

tego, w którym została przywieziona w zrolowanym dywanie,

z tą różnicą, że nie był czarny, lecz szmaragdowozielony,

haftowany w złociste ptaki. I podobnie jak wtedy nie miała na

sobie żadnych dodatkowych osłon, żadnej bielizny.

- Jeste

ś! - wykrzyknął uradowany na jej widok.

- Jestem, m

ój władco - odezwała się z figlarnym

uśmiechem, jednocześnie składając mu przesadnie niski

ukłon. - Czekam na ciebie w pustynnym obozie Beduinów,

dokładnie takim samym, jak prawdziwy, chociaż niestety bez

wielbłądów. Chciałam je tu sprowadzić, ale Alice doszła do

wniosku, że koszty byłyby niebotycznie wysokie, zupełnie jak

background image

te góry dookoła. - Wskazała na otaczające dolinę strzeliste

wierzchołki.

Szejk u

śmiechnął się.

- Dla kogo

ś, k to jak ja n ie był w p u stynnym obozie od

przeszło dziesięciu lat, ta dekoracja, jaką tu stworzyłaś, jest

wystarczająco sugestywna, nawet bez wielbłądów - stwierdził.
- A najbardziej sugestywny ze wszystkiego jest twój strój -

dodał, wpatrując się w przejrzysty niczym klarowna morska

woda szmaragdowy muślin, pod którym rysowały się

wdzięcznie kształty jej zgrabnego, smukłego ciała.

- To str

ój nałożnicy z królewskiego haremu - wyznała,

lekko się rumieniąc.

- W

łaśnie! Skoro już się tak ubrałaś, to teraz pójdź w

moje ramiona -

zażądał. - I całuj mnie, Zaro, całuj, całuj,

całuj!

- Z przyjemno

ścią, mój niecierpliwy władco. - Podbiegła

do niego i zarzuciła mu ręce na szyję.

Obj

ął ją wpół i przyciągnął mocno do siebie. Złączyli się

wargami w namiętnym, gorącym pocałunku i trwali w tym
ze

spoleniu długo, bardzo długo. Aż w końcu oderwał usta od

jej warg i rozgorączkowany wyszeptał:

- Przejd

źmy teraz do naszego namiotu. Tam będziemy

mogli pozwolić sobie na więcej, na znacznie więcej niż tutaj,
na oczach ludzi.

- Najpierw zjedzmy posi

łek - zaproponowała i

poprowadziła go do ogniska.

Zasiedli przy ognisku, na rozes

łanym bezpośrednio na

pustynnym piasku wielobarwnym dywanie. Zaczęli posilać się

egzotycznymi owocami i upieczonymi na rożnie soczystymi

kawałkami mięsa, wybierając dla siebie nawzajem

najsmaczniejsze kąski. Płonące żywiczne polana rytmicznie

trzaskały i pachniały niczym balsam, a płomienie ogniska

background image

rozświetlały purpurowym blaskiem coraz głębszą ciemność

zapadającej stopniowo nocy.

W kt

órymś momencie z oddali, z głębi obozowiska,

zacz

ęła dobiegać zmysłowa orientalna muzyka, wykonywana

na egzotycznych instrumentach przez specjalnie sprowadzony

na ten wieczór zespół.

- Cudownie graj

ą - zauważył szejk.

- S

ą też niezwykle atrakcyjne tancerki, potrafią wykonać

perfekcyjny taniec brzucha.

Chcesz je zobaczyć? - zapytała go

Zara.

Pokr

ęcił przecząco głową.

- Chc

ę zobaczyć tylko ciebie... całkiem nagą... w naszym

namiocie -

szepnął. - I chcę cię wreszcie posiąść po tych

trzech nieskończenie długich dniach i jeszcze dłuższych
samotnych nocach wyczekiwania.

Szejk zapali

ł nastrojową oliwną lampę i wprowadził Zarę

do namiotu. Stanęła pośrodku, w migotliwym świetle

niewielkiego płomienia, wyraźnie zawstydzona, zakłopotana,

spłoszona.

- Boisz si

ę? - spytał ją szejk.

- Tak. Nawet bardzo - szepn

ęła.

- Dlaczego, Zaro? - zdziwi

ł się.

- Bo ta noc,.. Ta dzisiejsza noc mo

że wiele pomiędzy

nami zmienić. Bardzo wiele - wyjaśniła po chwili wahania.

- Dlaczego, Zaro? - powt

órzył.

- Bo dotychczas byli

śmy obydwoje wolni, niezależni, a ta

noc w pewien sposób

nas połączy. Tego, co się pomiędzy

nami stanie, nie będzie można już potem ani cofnąć, ani

wymazać. To będzie taki... nieodwracalny... akt zespolenia -

wykrztusiła.

- Obawiasz si

ę mnie? - zapytał szejk. - Może z powodu

tych mrożących krew w żyłach historii, jakie słyszałaś o mnie
w domu swego ojczyma, w Rahmanie?

background image

- Tak - potwierdzi

ła Zara, nie chcąc nadal kłamać. - W

domu ojczyma od dziecka słyszałam, że jesteś

niebezpiecznym człowiekiem, zbrodniarzem, zabójcą, który

uciekł z kraju w niesławie.

- Nikogo nie zabi

łem - zapewnił z powagą. - Mogę

przysiąc!

Spojrza

ła przenikliwie w jego czarne oczy. Nie opuścił

pałającego wzroku, patrzył jej prosto w twarz, odważnie,
dumnie, szczerze.

- Nie musisz przysi

ęgać, wierzę ci - szepnęła.

- Dzi

ęki!

- Nie musisz mi te

ż dziękować.

- A mog

ę ci zadać pytanie?

- Jedno pytanie? - pr

óbowała się upewnić, ogarnięta nagłą

falą niepokoju, że szejk, zamiast gry miłosnej, podejmie

indagacje i zmusi ją do powiedzenia o sobie całej prawdy, a

zatem również tego wszystkiego, co jednak chciała przed nim

ukryć.

- Na pocz

ątek jedno - odpowiedział wymijająco.

- Prosz

ę, pytaj - zgodziła się w obawie, że sprzeciw z jej

strony tylko pobudzi jego dociekliwość. - Pytaj, o co tylko
chcesz.

- Jak to si

ę stało, że znalazłaś się w pałacu króla Hakema?

- M

ój ojczym mnie tam wysłał - odparła.

- Po co? Chcia

ł, żebyś została moim urodzinowym

prezentem?

- Nie - zaprzeczy

ła Zara. - Chciał, żebym została drugą

żoną króla.

Us

łyszawszy te słowa, szejk Malik zmarszczył brwi.

Przypomniał sobie telefoniczną rozmowę z kuzynem i zaczął

kojarzyć w myślach pewne fakty. Jednakże, starając się nie

formułować przedwcześnie wniosków idących zbyt daleko,

stwierdził tylko:

background image

- Hakem zbyt kocha Rash

ę, żeby brać ślub z jakąkolwiek

inną kobietą.

- Bardzo j

ą kocha, wiem - przytaknęła Zara. - Mimo to

jego ślub z inną kobietą jest możliwy... w pewnych

okolicznościach.

- W jakich?
- Pod przymusem.
- Pod przymusem, powiadasz? - rzuci

ł szejk, mrużąc oczy

i wpatrując się podejrzliwie w jej zarumienioną pod wpływem

zakłopotania twarz. - A któż w Rahmanie mógłby, twoim

zdaniem, zmusić do czegokolwiek króla Hakema bin Abdul
Haidara?

Zara wzi

ęła głęboki oddech.

- Kadar bin Abu Salman - odpowiedzia

ła lakonicznie. -

Zarządca południowej prowincji.

Szejk Malik podszed

ł do niej i ujął ją lekko za ramiona.

- Jeste

ś jego córką? - zapytał.

- Jestem jego pasierbic

ą.

- Uciek

łaś z pałacu Hakema?

- Tak, do ciebie, do Ameryki.
- W jaki sposób?
- Podst

ępem.

- Dlaczego?
-

Żeby nie sprawiać bólu Rashy, a satysfakcji Radarowi -

wyja

śniła. - I żeby nie pozwolić mojemu ojczymowi na

zdobycie zbyt wielkich wpływów na dworze króla Hakema.

Kadar przy swoich nadmiernie wybujałych politycznych

ambicjach na pewno nie wykorzystałby ich dla dobra kraju,

tylko dla zaspokojenia własnej niepohamowanej żądzy

władzy.

- Wi

ęc poświęciłaś się dla Rahmanu?

- W jakim

ś sensie, podobnie, jak niegdyś ty.

- I po

święcasz się dla Rahmanu również teraz?

background image

- Teraz ju

ż nie - odparła całkiem szczerze. - W ciągu tych

trzech dni, które spędziliśmy razem, obudziłeś we mnie...

- Po

żądanie? - podpowiedział jej, ponieważ nagle

umilkła.

- W

łaśnie! - przytaknęła skwapliwie, by nie mówić

przedwcześnie o uczuciach i nie ujawniać szejkowi od razu
wszystkich tajemnic swojego serca. -

Teraz nie muszę już się

poświęcać, bo naprawdę cię pragnę.

- Jeste

ś tego w stu procentach pewna? - zapytał. - Bo jeśli

nie, to gotów jestem pohamować własną namiętność i

zrezygnować...

- Nie, Malik! - Nie pozwoli

ła mu nawet dokończyć. -

Jestem stuprocentowo pewna, że cię pragnę! - krzyknęła w
uniesieniu. -

Weź mnie w ramiona! Jestem twoja! Tylko... -

zawahała się.

- Jaki jeszcze masz problem, najmilsza? - zapyta

ł,

obejmując ją. - Co cię trapi?

Opar

ła głowę na jego ramieniu, by w ten sposób ukryć

mocny rumieniec zawstydzenia, który parzył jej twarz.

- Boj

ę się, Malik - wykrztusiła zdławionym ze

zdenerwowania głosem - że będziesz rozczarowany moją...

kompletną... nieporadnością w miłosnym kunszcie. Bo

widzisz, ja... jeszcze nigdy... nie byłam... nie spędziłam nocy...

z mężczyzną. Ja jestem jeszcze dziewicą! - wyznała.

- Kr

ól Hakem bin Abdul Haidar wysłał do mnie

dziewicę? - zdumiał się szejk. - To przecież wbrew

rahmańskim obyczajom! Nie daje się w prezencie dziewic!

- Malik - zacz

ęła wyjaśniać - król Hakem nic nie

wiedział. Ja podstępem zamieniłam się rolami z inną kobietą,

młodziutką wdową, która miała na imię Matana.

- Aha! Wi

ęc to tak się odbyło?! - Nareszcie wszystko

zaczęło mu się układać w logiczną całość. - Cóż, więc raz

background image

jeszcze cię zapytam, moja ty odważna dziewico. Czy

naprawdę chcesz spędzić ze mną tę noc?

- Tak, Malik, tak! Bardzo chc

ę! - wyszeptała. I poddała

się jego namiętnym pieszczotom.

Po cudownie upojnej mi

łosnej nocy obudził ją o świcie

kuszący zapach kawy. Wstała naga z posłania i wyjrzała

ostrożnie z namiotu. Malik przyrządzał przy ognisku

aromatyczny napar. Poza nim nigdzie w pobliżu nie było
nikogo, poniewa

ż statyści z San Francisco, którzy udawali

koczujących Beduinów, zostali zaangażowani tylko na jeden

dzień i późnym wieczorem opuścili sztuczną plażę nad
jeziorem, zab

ierając wszystkie rekwizyty, łącznie z namiotami

i kozami.

- Sp

ójrz, jesteśmy zupełnie sami - odezwała się cicho. -

Tylko we dwoje.

Szejk u

śmiechnął się do niej.

- To wspaniale, najmilsza. W spokoju napijemy si

ę kawy,

a potem... -

Znacząco zawiesił głos.

- Co potem? - rzuci

ła kokieteryjnie.

Podszed

ł do niej i wziął ją - taką całkiem nagą - w

ramiona.

- Potem b

ędziemy się kochać... - zaczął jej szeptać

pomiędzy jednym a drugim pocałunkiem.

- I co jeszcze?
- I kocha

ć.

- I jeszcze.
- Kocha

ć.

- To wiesz co, Malik?
- S

łucham?

- Darujmy sobie t

ę kawę - zaproponowała.

- Zgoda! - przysta

ł z ochotą.

I w tym momencie, nim zd

ążyli skryć się w namiocie i

rozpocząć miłosne igraszki, panującą wokół ciszę zakłócił

background image

warkot samochodowego silnika, z początku stłumiony, lecz z

każdą chwilą coraz wyraźniej narastający.

- Kto

ś tu jedzie - szepnęła Zara.

- Czy to mo

że ma być jakaś twoja kolejna urodzinowa

niespodzianka dla mnie? -

zapytał żartobliwym tonem szejk.

- Nie, Malik - zaprzeczy

ła z powagą. - Z nikim się nie

umawiałam na dzisiaj i nikogo tu do nas nad jezioro nie

zapraszałam.

- W takim razie wejd

ź do namiotu i na wszelki wypadek

ubierz się - zarządził - a ja zaczekam na zewnątrz na

nieproszonych gości i postaram się odprawić ich stąd jak

najprędzej.

Ogarni

ęta dziwnym niepokojem Zara bez słowa weszła do

namiotu i w pośpiechu zaczęła wkładać na siebie wszystko, w

czym poprzedniego dnia przyjechała nad jezioro: bieliznę,

spódnicę, bluzkę, sportowe buty.

Nim zd

ążyła je do końca zasznurować, nadjeżdżający

samochód

zatrzymał się z piskiem opon gdzieś bardzo blisko

namiotu. Po chwili ktoś z niego wysiadł, trzasnąwszy

drzwiami i zaczął wykrzykiwać coś do Malika... po

rahmańsku!

Przera

żona Zara natychmiast rozpoznała ten podniesiony

męski głos. Był to charakterystyczny, lekko schrypnięty głos
Kadara bin Abu Salmana, jej ojczyma.

- Gdzie ona jest? Mów, niegodziwcze! Mów zaraz, gdzie

ona jest?! -

wrzeszczał rozwścieczony Kadar.

Boj

ąc się, że w napadzie złości może zrobić Malikowi coś

złego, wyszła natychmiast przed namiot, gotowa bronić

szejka.

Ujrzała

zaparkowaną

nieopodal

limuzynę,

rozgniewanego ojczyma, a także... swoich pięciu przyrodnich

braci, z obnażonymi sztyletami z rękach.

- Oddaj mi moj

ą córkę, niegodziwcze! - zażądał groźnie

Kadar.

background image

- Twoj

ą córkę? - rzucił dosyć prowokacyjnie Malik.

- Nie udawaj,

że nie wiedziałeś, kim ona jest!

- Zara jest tylko twoj

ą pasierbicą.

- C

óż z tego, skoro ją kocham jak rodzone dziecko! -

obruszył się Kadar. - I pragnę dla niej tylko samego dobra! To

dlatego oddałem ją królowi Hakemowi za małżonkę!

- A kr

ól Hakem, mój kuzyn, oddał ją mnie i ona teraz do

mnie należy - stwierdził ze stoickim spokojem Malik.

- Niedoczekanie twoje! Pr

ędzej ty stracisz życie, niż ja

stracę moją ukochaną córkę! - wykrzyknął Kadar i skinął na
uzbrojonych w sztylety synów.

Otoczyli bezbronnego Malika ciasnym kr

ęgiem,

uniemożliwiając mu jakikolwiek ruch, jakiekolwiek działanie.

A Kadar chwycił Zarę za rękę i siłą pociągnął do samochodu.

- Nawet nie pr

óbuj się wyrywać, bo ten niegodziwiec

natychmiast zgin

ie, przebity pięcioma ostrzami - przestrzegł

ją.

- Nie róbcie mu krzywdy, ja go kocham -

jęknęła.

- Straci

łaś rozum, dziewczyno? - syknął ojczym,

wpychając ją do limuzyny i blokując jej drogę ucieczki

własnym ciałem. - Zadurzyłaś się w mordercy?

- Malik nie jest morderc

ą, ojcze, to nieprawda.

- Prawda, bez wzgl

ędu na to, co ci próbował wmawiać

podczas tej kilkudniowej znajomości! On jest mordercą, Zara,
jest morderc

ą twojego brata Dżeba! - Wypowiedziawszy te

złowrogie słowa, Kadar dał synom znak do odwrotu.

Nie opuszczaj

ąc noży, posłusznie cofnęli się i wsiedli do

obszernej limuzyny. Zatrzasnęli za sobą drzwi. Paz,

najmłodszy z braci, usiadł za kierownicą i uruchomił silnik.

Samochód ruszył i pomknął w stronę San Francisco, uwożąc

zapłakaną Zarę.

A bezradny szejk Malik pozosta

ł sam nad jeziorem,

zupełnie nieoczekiwanie pozbawiony towarzystwa pięknej

background image

Zary, która była prawdziwie królewskim prezentem
urodzinowym.

background image

ROZDZIA

Ł SIÓDMY

Pa

łac króla Hakema bin Abdul Haidara, królestwo

Rahmanu

- Ona nale

ży do mnie, więc chcę ją jak najszybciej

odzyskać! - oświadczył kategorycznym tonem szejk Malik,

stanąwszy naprzeciwko królewskiego tronu.

Hakem bin Abdul Haidar zmierzy

ł go ironicznym

spojrzeniem.

- W dosy

ć oryginalny sposób witasz swojego króla, Malik

-

stwierdził z przekąsem. - Ech, to chyba przez te

amerykańskie demokratyczne obyczaje, którymi zdążyłeś

nasiąknąć przez te dziesięć lat! - dodał z westchnieniem,

kręcąc głową na znak dezaprobaty.

- Wybacz, kuzynie - zreflektowa

ł się szejk i złożył

Hakemowi należny mu niski ukłon. - Bądź pozdrowiony!

Kr

ól z ukontentowaniem skinął głową.

- Mimo wszystko, mi

ło cię widzieć, Malik - powiedział. -

Pozwól ze mną, pójdziemy tam, gdzie będziemy mogli

spokojnie porozmawiać. - Wstał i wyprowadził szejka z
przeznaczonego do oficjalnych audiencji salonu tronowego, w
którym

się spotkali natychmiast po przyjeździe Malika z

lotniska. Król poprowadził szejka w głąb swoich prywatnych
apartamentów.

Pokoje, przez kt

óre kolejno przechodzili, należały niegdyś

do ojca Malika i teraz należałyby do niego, gdyby nie

zrezygnował przed dziesięciu laty z sukcesji tronu i nie

opuścił królestwa Rahmanu. Zdawał sobie z tego sprawę, a

jednak nie odczuwał już ani żalu, ani gniewu.

Czy

żby to czas uleczył moje rany? - pytał siebie w

myślach, idąc za królem doskonale zapamiętaną z dzieciństwa

i wczesnej młodości amfiladą komnat. Czy raczej pewna

jasnowłosa, zielonooka dziewczyna o złotym sercu i

przenikliwym umyśle?

background image

- Usi

ądźmy tutaj - zadecydował Hakem, kiedy znaleźli się

w niewielkim, ustronnym gabinecie

, tworzącym wraz z

salonikiem i sypialnią jego najbardziej osobiste królestwo.

Zaj

ęli miejsca w głębokich skórzanych fotelach,

ustawionych po przeciwnych stronach okrągłego niskiego

stolika o bogato rzeźbionych nogach i blacie misternie
intarsjowanym orien

talną mozaiką z najszlachetniejszych

gatunków drewna.

- Odmieni

ła cię ta Ameryka, Malik, nie sposób tego ukryć

-

odezwał się król.

- Moje przystosowanie si

ę do tamtejszych obyczajów

było konieczne, kuzynie, skoro musiałem opuścić własny kraj
-

stwierdził szejk.

- Nie tyle musia

łeś, ile chciałeś.

- Raczej: zdecydowa

łem się - uściślił Malik. -

Zdecydowa

łem się wyjechać, jak pamiętasz, pragnąc uchronić

kraj przed sporami i waśniami, a może nawet przed

bratobójczą walką. Pozostawiłem ci tron Rahmanu, kuzynie.

- I wszystkie tutejsze problemy! - wtr

ącił król. - Owszem,

straciłeś koronę, to prawda, ale w zamian zyskałeś w Stanach

Zjednoczonych osobistą niezależność i święty spokój - dodał z

leciutką, niemniej jednak wyraźnie słyszalną nutą zazdrości w

głosie.

- Zyska

łem spokój, powiadasz. A cóż to, twoim zdaniem,

znaczy? -

spytał szejk.

- A cho

ćby to, Malik, że nie musiałeś przez te wszystkie

lata myśleć o Kadarze bin Abu Salmanie, o jego niezdrowych
ambicjach i niecnych intrygach.

- Ale teraz musz

ę! - żachnął się szejk.

- Fakt - przyzna

ł Hakem. - Jeśli w istocie chcesz odzyskać

tę jasnowłosą dziewczynę...

- Ja j

ą muszę odzyskać, kuzynie! - wykrzyknął Malik,

ośmielając się przerwać królowi.

background image

- Musisz? - rzuci

ł Hakem.

- Zrozum,

że ja po prostu nie mogę bez niej żyć! Jeżeli

Kadar nie odda mi jej po dobroci, to osobiście wyruszę na

południe i odbiorę mu ją podstępem albo siłą.

Kr

ól w zadumie pokiwał głową.

- Strasznie porywczy jeste

ś, Malik, niesamowicie

popędliwy - stwierdził. - Gdybyś teraz, kiedy już
dopro

wadziłeś Kadara do wściekłości, pojawił się na południu

Rahmanu, czyli tam, gdzie on ma władzę i setki

popleczników, to pewnie natychmiast zniknąłbyś bez śladu i
tyle! Wedle oficjalnej wersji zarz

ądcy prowincji zaginąłbyś na

przykład na pustyni albo coś w tym rodzaju. Więc lepiej się

tak nie śpiesz z wyprawą w tamte strony!

- To co w takim razie mam robi

ć?

- Przede wszystkim napij si

ę ze mną kawy, Malik,

prawdziwie orientalnej, zaprawionej kardamonem i innymi

korzeniami, takiej, jakiej z całą pewnością nie dostaniesz
nigdzie w Ameryce -

zaproponował z trochę tajemniczym

uśmiechem król Hakem.

- A potem?
- A potem, gdy ju

ż ta wspaniała kawa odpowiednio

rozjaśni nam obydwu umysły, porozmawiamy i może coś
wspólnie zaplanujemy.

Kr

ól nie musiał dzwonić na służbę, bowiem aromatyczny

mocny napar stał już zawczasu przygotowany w wysokim

srebrnym dzbanie. Osobiście nalał Malikowi i sobie kawy do

filiżanek.

- Dobra, prawda? - rzuci

ł z uśmiechem, kiedy obydwaj

wypili już po pierwszym łyku.

- Doskona

ła - przytaknął szejk, delektując się

wyśmienitym, niepowtarzalnym smakiem rahmańskiej kawy.

background image

Przez d

łuższą chwilę pili kawę w milczeniu, popatrując na

siebie od czasu do czasu. Aż w końcu król Hakem bin Abdul

Haidar powrócił do przerwanej rozmowy.

- Co do Kadara i jego jasnow

łosej pasierbicy imieniem

Zara... -

odezwał się. - Nawiązując do naszej rozmowy

telefonicznej sprzed kilku dni, winien ci jestem kilka

wyjaśnień. Otóż, Kadar bin Abu Salman ofiarował mi Zarę

jako drugą żonę w związku z faktem, że moja pierwsza żona,
R

asha, wydała jak dotychczas na świat tylko trzy córki i nie

dała mi, niestety, męskiego potomka.

- Kadar da

ł ci swoją pasierbicę, żeby urodziła ci syna, czy

tak? -

upewnił się szejk.

- W

łaśnie! - przyświadczył król. - Mnie syna, a jemu

wnuka, który w prz

yszłości przejąłby po mnie tron Rahmanu.

- Kadar bin Abu Salman, jako dziadek nast

ępcy tronu,

zyskałby ogromne polityczne wpływy w królestwie Rahmanu
-

zauważył szejk.

- Ma si

ę rozumieć! - przytaknął król Hakem. - Na to

właśnie liczył i dlatego tak bardzo nalegał, żeby mój ślub z

Zarą odbył się jak najprędzej, zanim jeszcze Rasha wyda na

świat nasze czwarte dziecko.

- Ale przeliczy

ł się, stary intrygant!

- Ot

óż to! Kadar przeliczył się, ponieważ Zara, zanim

jeszcze doszło do zaślubin, zniknęła bez śladu z mojego

królewskiego pałacu.

- Naprawd

ę zniknęła z pałacu bez twojego królewskiego

udziału, kuzynie? - zapytał z odrobiną niedowierzania w

głosie szejk.

- Naprawd

ę, Malik, wyłącznie z własnej inicjatywy -

potwierdził z powagą król Hakem. - Sama, w całkowitej

tajemnicy, nakłoniła pewną kobietę imieniem Matana, młodą

wdowę, która miała być urodzinowym podarunkiem dla

ciebie, by ta zrzekła się swojej roli na jej korzyść. I jako

background image

„prezent dla szejka" wyjechała do Ameryki pod eskortą moich
dworzan.

- I mia

ła zamiar pozostać w Ameryce na dłużej, kuzynie,

być może nawet na zawsze, ale porwano ją i pod przymusem
sprowadzono z powrotem do Rahmanu! - wszed

ł królowi w

słowo zbulwersowany szejk Malik.

- Uczyni

ł to jej ojczym wraz ze swoimi pięcioma synami!

Król Ha

kem bin Abdul Haidar pokiwał głową.

- C

óż, Kadar miał prawo to uczynić, skoro okazała mu

nieposłuszeństwo i wbrew jego woli udała się w zamorską

podróż, na domiar złego na spotkanie z obcym mężczyzną -
rzuci

ł.

- W Ameryce to, co Kadar uczyni

ł, jest karygodnym

bezprawiem! -

wykrzyknął z oburzeniem szejk.

Kr

ól machnął lekceważąco ręką.

- Ale w my

śl naszych rahmańskich praw Zara nie została

skrzywdzona -

stwierdził. - Tak czy inaczej, po tym, co zaszło,

raczej nie kwalifikuje się już na królewską małżonkę.

- Martwi ci

ę to, kuzynie? Hakem uśmiechnął się i

zaprzeczył.

- Raczej nie, Malik. A ciebie? Szejk wzruszy

ł ramionami

i odparł:

- Mnie r

ównież nie, skoro pragnę Zary dla siebie!

- A zatem problem konfliktu pomi

ędzy nami dwoma nie

wchodzi w grę - zauważył z nie ukrywanym zadowoleniem
król Hakem.

- Na szcz

ęście nie ma mowy o konflikcie między nami,

kuzynie -

potwierdził, również nie kryjąc zadowolenia szejk

Malik.

- Pozostaje nam zatem do rozwi

ązania jedynie problem

uwolnienia Zary z rąk Kadara - przypomniał król.

Szejk wypi

ł resztkę kawy, odstawił filiżankę i z

rozmachem palnął się dłonią w czoło.

background image

- Kuzynie! - wykrzykn

ął z entuzjazmem. - Mam chyba

pomysł!

- Mów szybko, jaki?! -

żywo zainteresował się król.

- A ja ca

ły zamieniam się w słuch.

- Czy naprawd

ę słuch mnie nie myli?! - wykrzyknęła

zdumiona Zara do najmłodszego ze swoich przyrodnich braci,

Paza, gdy ten przekazał jej najświeższą wiadomość z

królewskiego pałacu.

Paz pokr

ęcił przecząco głową.

- Wiem,

że trudno ci w to uwierzyć - stwierdził - tak samo

zresztą, jak mnie. Jednak król Hakem bin Abdul Haidar

naprawdę żąda, abyś niezwłocznie stawiła się przed jego
obliczem.

- Ale po co? - dziwi

ła się Zara. - W jakim celu mam

stanąć przed królem?

- Zdaniem naszego czcigodnego ojca, król Hakem albo

c

hce, żebyś osobiście mu się wytłumaczyła ze swego

karygodnego wybryku i poprosiła o przebaczenie, albo...

- Paz zawiesi

ł znacząco głos.

- Albo co? - rzuci

ła niecierpliwie Zara, obawiając się

czegoś znacznie gorszego niż kajanie się przed królem, bodaj
na

klęczkach.

- Albo zamierza mimo wszystko doprowadzi

ć do swoich

za

ślubin z tobą, jako dragą po Rashy królewską małżonką.

- Nie, nie, to niemo

żliwe! - wykrzyknęła Zara. -

Królewskie zaślubiny są już absolutnie niemożliwe po tym, co

zaszło między mną a szejkiem w Ameryce!

- Wi

ęc jednak byliście kochankami? - spytał Paz.

- Mia

łeś w tej kwestii jakiekolwiek wątpliwości? -

odpowiedziała pytaniem na pytanie.

Paz ci

ężko westchnął i bezradnie wzruszył ramionami.

- Ja z tego prawie nic nie rozumiem, Zaro - przyzna

ł.

background image

- Czy ty kompletnie straci

łaś zdolność odróżniania

dobrych uczynków od złych? Czy ty zupełnie straciłaś

poczucie honoru i poczucie obowiązku wobec rodziny?

Oddałaś się temu mężczyźnie, żeby...

-

Żeby uniemożliwić ojcu zmuszenie mnie do

niechcianego

małżeństwa z królem Hakemem! - weszła mu w

słowo.

- Do ma

łżeństwa, którego król Hakem również nie chciał!

- Jeste

ś tego pewna?

- Tak - potwierdzi

ła Zara z przekonaniem. - Tak samo, jak

jestem pewna, że szejk Malik Haidar nie zabił naszego brata

Dżeba.

Paz spojrza

ł na nią z ukosa.

- Zabi

ł go - mruknął, pośpiesznie opuściwszy głowę.

- Nie wierz

ę! - wykrzyknęła. - Jak to się stało? Jak doszło

do tego wypadku? Opowiedz mi! -

domagała się od brata

dokładniejszych wyjaśnień.

- Nie pami

ętam - odparł wymijająco Paz, - Byłem

wówczas jeszcze mały, nie pamiętam szczegółów.

- Pami

ętasz, Paz, tylko nie chcesz mówić. Dlaczego?

- Twoja matka... nigdy nie chcia

ła... żeby ci o tym

opowiadać... - wykrztusił.

- Moja matka ju

ż nie żyje, więc mów! - zażądała. Paz,

dziw

nie zdeprymowany i najwyraźniej niezdolny w tym

momencie do przeciwstawienia si

ę przyrodniej siostrze, zaczaj

niechętnie wspominać:

- To by

ło przeszło dziesięć lat temu. Szejk Malik

przyjechał w odwiedziny do naszego brata Asima, z którym

się wówczas blisko przyjaźnił i...

- Tak?
- .. .i pok

łócił się z nim o coś - dokończył po chwili

wahania Paz.

- O co si

ę pokłócili? - spytała Zara.

background image

- Nie pami

ętam. Może chodziło o jakieś sprawy

polityczne? A może o kobietę? Nie mam pojęcia. Wiem tylko,

że to była bardzo gwałtowna kłótnia.

- Czym si

ę skończyła?

- Tym,

że szejk Malik wpadł we wściekłość. W

prawdziwą furię!

- I co robi

ł?

- Krzycza

ł! Przeklinał! Odgrażał się, że zniszczy dom

naszego ojca! I cały jego ród! W końcu, trzasnąwszy

drzwiami, wypadł na dziedziniec naszego domu. A na

dziedzińcu bawił się pod drzewem nasz mały Dżeb.

- Nie wierz

ę, że Malik mógłby go zabić, nawet w

największej złości! Nie wierzę, że mógłby zabić niewinne
dziecko! -

wykrzyknęła Zara.

- D

żeb bawił się wtedy pod drzewem, w jego cieniu -

kontynuował Paz, ignorując ją całkowicie. - Kiedy nasz ojciec

wybiegł na dziedziniec, ujrzał swojego małego synka
przygniecionego do pnia przez terenowy wóz szejka Malika.

Mały Dżeb umierał, a szejk stał obok i spokojnie przyglądał

się temu.

Zara rozp

łakała się.

- To nie mog

ło być tak, jak ty mówisz! Musi być jakieś

inne wyjaśnienie! To na pewno nie Malik zabił Dżeba! To na
pewno nie on! -

powtarzała z uporem przez łzy.

- Do

ść! - wrzasnął zniecierpliwiony Paz. - Przyjmij do

wiadomości to, co ci powiedziałem i nie próbuj z nikim innym

o tym rozmawiać, a zwłaszcza z naszym ojcem! Chyba że

chcesz sprowadzić na siebie jeszcze większy niż dotąd jego

gniew! Bądź chociaż raz rozsądna, Zaro. Nie drażnij ojca.

Poproś go o przebaczenie.

Wci

ąż pochlipując, Zara przecząco pokręciła głową.

- To Malika powinnam poprosi

ć, by mi wybaczył -

stwierdziła.

background image

- On mia

łby ci coś wybaczyć? - zdumiał się Paz. - A cóż

takiego?

Zara otar

ła łzy i patrząc mu śmiało prosto w oczy,

odpowiedziała:

- To,

że podstępem wdarłam się do jego domu - zaczęła

wyliczać. - To, że nie powiedziałam mu, kim jestem. To, że go

naraziłam na brutalną agresję ze strony ojca i was wszystkich,

moich przyrodnich braci... nożowników!

- Przecie

ż nie uczyniliśmy mu żadnej krzywdy tymi

sztyletami.

- Na szcz

ęście! - wykrzyknęła Zara. - Bo jeślibyście to

zrobili, gdyby szejk Malik zginął z ręki któregoś z was, to ja

też bym się zabiła z rozpaczy.

- Kochasz go? - spyta

ł Paz.

- Tak, kocham - potwierdzi

ła Zara.

- Wi

ęc musisz zdławić to uczucie w swoim sercu, musisz

wyrzec się go jak najszybciej raz na zawsze.

- Dlaczego?
- Bo ojciec nigdy ci na to pozwoli. On, Kadar bin Abu

Salman, nigdy nie pozwoli ci kocha

ć człowieka, który zabił

mu syna, nigdy nie pozwoli ci do niego odejść, choćby miał

cię tu więzić do końca życia.

- Sprzeciwi

ę się mu! - wybuchnęła Zara. - Ucieknę!

- Ju

ż raz przecież uciekłaś, no i co z tego? - rzucił

drwiącym tonem Paz. - Ojciec cię znalazł, nawet na drugim

końcu świata, w Kalifornii, w Stanach Zjednoczonych.

Odnalazł cię i sprowadził z powrotem. Jest zbyt potężny, byś

mogła mu się skutecznie sprzeciwić. Zbyt wiele może. Pomyśl

tylko, co zrobił kiedyś z Malikiem, prawowitym następcą

rahmańskiego tronu! Wygnał go z kraju i nie pozwolił mu

zostać królem! Z tobą tym bardziej może zrobić, co tylko
zechce.

background image

- A jednak, mimo nacisk

ów, nie zdołał mnie zmusić,

żebym została drugą żoną króla Hakema - zauważyła z

przekąsem Zara.

- Tak my

ślisz? A jeśli król Hakem wzywa cię teraz

właśnie po to, aby wziąć z tobą ślub?

- To po raz drugi znajd

ę sposób, żeby do tego ślubu nie

doszło!

- Ech, Zara! - westchn

ął Paz i lekceważąco machnął ręką.

-

Każdy cud ma to do siebie, że zdarza się tylko jeden raz. A

nasz ojciec, Kadar bin Abu Salman, jest już takim

człowiekiem, że zawsze, prędzej czy później, osiąga cel, który

sobie wyznaczył.

- Narobi

łaś sporego galimatiasu, dziewczyno! - stwierdził

król Hakem bin Abdul Haidar, gdy zalękniona Zara stanęła w

milczeniu przed jego obliczem w sali tronowej pałacu. - I teraz

trzeba znaleźć jakiś sensowny sposób na jego uporządkowanie
-

dodał z powagą. - Wciąż jeszcze się zastanawiam, co zrobić,

ale myślę ostatnio coraz częściej, że sposobem najlepszym i

najrozsądniejszym ze wszystkich możliwych byłby ślub.

- Czy... nasz

ślub... czcigodny panie? - wykrztusiła

zbulwersowana.

- Wci

ąż jeszcze się zastanawiam, wciąż jeszcze myślę -

powtórzył enigmatycznie król, - I wkrótce zapewne podejmę

ostateczną decyzję - dodał po chwili. - A tymczasem

postanowiłem, że nie wrócisz już na południe, do domu
swojego ojca, Kadara bin Abu Salmana, tylko pozostaniesz

tutaj, w moim pałacu.

- Czy m

ój ojciec się na to zgodził? - odważyła się zapytać

Zara.

Kr

ól Hakem wzruszył ramionami i odparł:

- Tw

ój ojciec musiał się zgodzić, skoro taka właśnie jest

moja wola, a ja jestem jego królem! A zatem...

background image

W tym momencie do tronowej komnaty wsun

ął się

dyskretnie ktoś z pałacowej służby i szeptem przekazał

Hakemowi jakąś wiadomość.

- Pilne sprawy mnie wzywaj

ą, a zatem musimy przerwać

naszą rozmowę - oznajmił monarcha, podnosząc się z tronu i

nie kończąc poprzedniego zdania - Pospaceruj sobie

tymczasem po ogrodzie, być może wezwę cię nieco później.

Zara sk

łoniła się w milczeniu i pośpiesznie opuściła

królewską komnatę.

Poczu

ła ulgę, znalazłszy się w ogrodzie, poza murami

pałacu, wśród bujnej, wypielęgnowanej roślinności. Zieleń

koiła jej wzrok, śpiew ptaków zachwycał słuch, zapach

kwiatów odurzał ją i wprawiał w stan rozmarzenia.

Zacz

ęła sobie wyobrażać, że oto w królewskim ogrodzie

spotyka nieoczekiwanie ukochanego mężczyznę. Zaczęła

sobie wyobrażać, że oto szejk Malik Haidar wyłania się nagle

zza jakiejś zielonej ściany, idzie w jej stronę alejką, zbliża się

coraz bardziej i w końcu, stanąwszy naprzeciwko, w

odległości zaledwie dwu lub trzech kroków, mówi do niej

łagodnym tonem:

- Witaj, najmilsza! To wspaniale,

że znowu się

spotykamy!

background image

ROZDZIA

Ł ÓSMY

Wyobra

żenie było tak wyraziste, tak plastyczne, tak

namacalne, że usłyszawszy słowa szejka, Zara zaczęła się

gorączkowo zastanawiać, czy wytwór jej imaginacji nie

urzeczywistnił się w zupełnie nieoczekiwany sposób.

- Czy to naprawd

ę ty? - szepnęła oszołomiona, kiedy

szejk Malik podszedł do niej jeszcze bliżej i ujął ją delikatnie
za ramiona. -

Czy może jednak tylko jakaś nierealna postać z

moich marzeń?

- To ja, moja najmilsza, jak najbardziej ja, we w

łasnej

najprawdziwszej osobie -

zapewnił ją. - Przyjechałem

specjalnie do ciebie, a właściwie to... po ciebie - poprawił się.

- Czy król Hakem bin Abdul Haidar o tym wie? -

spytała

pośpiesznie, zaniepokojona w najwyższym stopniu o jego

osobiste bezpieczeństwo.

- Oczywi

ście! - odparł z uśmiechem szejk. - Jest przecież

tutaj gospodarzem.

- A ty przypadkiem nie jeste

ś nieproszonym gościem w

Rahmanie? Nie jesteś kimś, kto mógłby zostać uznany przez

króla na przykład za politycznego intryganta albo, co gorsza,
za niebezpiecznego spiskowca? - pr

óbowała się upewnić.

- Nie jestem, z ca

łą pewnością nie jestem - uspokoił ją

szejk. -

Przebywam w królewskim pałacu za zgodą mojego

kuzyna Hakema.

- Chcesz powiedzie

ć, że król Hakem cię zaprosił? -

rzuciła z niedowierzaniem Zara.

Malik u

śmiechnął się ponownie.

- M

ój kuzyn, król Hakem bin Abdul Haidar, nie zapraszał

mnie wprawdzie do Rahmanu, ale też nie zabronił mi
przyjazdu -

wyjaśnił. - Najwyraźniej nie ma do mnie żadnych

pretensji o to, co zaszło w Ameryce pomiędzy tobą a mną.

- Troch

ę to dziwne, ale do mnie też chyba nie żywi

szczególnej urazy o to, że podstępem wydostałam się z pałacu

background image

i poleciałam do Stanów Zjednoczonych, do ciebie, jako
urodzinowy prezent -

powiedziała z lekką zadumą Zara. -

Rozmawiał dzisiaj ze mną całkiem spokojnie, wspominał

nawet o ślubie.

- Chcia

łabyś zostać jego drugą żoną? - spytał szejk, z

wyraźną nutą niepokoju w głosie.

- Nie, Malik! - zaprzeczy

ła energicznie Zara. - Przecież

wiesz doskonale, że nie! Chcę tylko ciebie! - zapewniła ze

łzami wzruszenia w oczach.

- Wi

ęc broń się przed królewskim małżeństwem -

stwierdził szejk.

- Tylko jak? - zafrasowa

ła się. - Skoro król Hakem nie

pogniewał się na mnie nawet o to, że uciekłam z Rahmanu i

zostałam w Ameryce twoją kochanką...

- ...to powiedz mu,

że nosisz moje dziecko - zasugerował

Malik, wchodząc jej w słowo.

Spojrza

ła na niego z ukosa spod zmarszczonych brwi,

najwyraźniej mocno zaskoczona tym, co usłyszała.

- Przecie

ż nie mogłabym wiedzieć już w tej chwili, że

jestem z tobą w ciąży! - żachnęła się. - Nie mogłabym już

teraz mieć pewności...

- Powiedz,

że to przeczucie - przerwał jej znowu. - I że

trzeba poczekać, czy się sprawdzi, czy nie.

- A je

śli nie?

Szejk przyci

ągnął ją do siebie, objął mocno ramionami i

szepnął jej czule do ucha:

- Nic si

ę nie bój, najmilsza. Po to właśnie tu jestem, żeby

się sprawdziło. Będę odwiedzał cię każdej nocy w twoim
pokoju.

- Ale to przecie

ż może być niebezpieczne dla ciebie i dla

mnie! -

Na samą myśl o takich nocnych spotkaniach w jaskini

lwa, czyli w pałacu króla Hakema, Zara przelękła się do tego

stopnia, że aż zadrżała w objęciach szejka.

background image

- Dlatego niech to b

ędzie nasza słodka tajemnica -

powiedział Malik ze stoickim spokojem.

Po czym, z

łożywszy na ustach Zary namiętny, gorący

pocałunek, zniknął wśród zielonego ogrodowego gąszczu

równie niespodziewanie, jak się pojawił.

- Wiedzia

łaś od króla Hakema, że szejk Malik jest w

Rahmanie? -

spytała Zara pierwszą królewską małżonkę, gdy

nieco później tego samego dnia odwiedziła ją w jej
apartamencie.

- Owszem, wiedzia

łam - przyznała Rasha.

- Zatem wygl

ąda na to, że ja dowiedziałam się ostatnia

- stwierdzi

ła Zara z nutką lekkiej pretensji w głosie.

Rasha u

śmiechnęła się i przecząco pokręciła głową.

- Ostatni dowie si

ę Kadar bin Abu Salman, twój ojczym -

wyjaśniła. - Takie przynajmniej są intencje króla.

- S

łuszne intencje, bardzo słuszne! - ucieszyła się Zara. -

Kadar jest wściekły, mógłby znowu zrobić Malikowi jakąś

krzywdę.

- Na pewno nie pod naszym dachem - uspokoi

ła ją Rasha.

-

Tutaj szejk jest całkowicie bezpieczny! A zresztą

- odezwa

ła się po chwili milczenia - czy ty naprawdę

uważasz, że Kadar skrzywdził Malika?

- No, przecie

ż pozbawił go tronu.

- Fakt, tronu go pozbawi

ł. Równocześnie jednak uwolnił

go od wszelkich politycznych kłopotów, jakie się
nieroz

erwalnie wiążą ze sprawowaniem najwyższej władzy w

państwie! - podkreśliła Rasha. - Teraz szejk Malik nie ma
wprawdzie korony Rahmanu, ale ma w Stanach

Zjednoczonych firmę wartą wiele milionów dolarów, autorytet

w świecie międzynarodowego biznesu i stuprocentową

osobistą wolność. W odróżnieniu od Hakema i wszystkich

innych monarchów, władców i prezydentów, może robić, co

chce. I może przebywać, gdzie chce!

background image

- Z wyj

ątkiem Rahmanu - wtrąciła nieśmiało Zara.

- A kt

óż ci to powiedział?

- My

ślałam...

- W takim razie by

łaś w błędzie - przerwała jej Rasha. -

Szejk Malik nie jest politycznym banitą, wygnańcem, który

miałby raz na zawsze odciętą drogę powrotu do ojczyzny.

Wyjechał kiedyś z kraju, bo sam tego chciał, a skoro teraz

zechciał wrócić, to, jak wiesz, wrócił.

- My

ślisz, że istotnie z mojego powodu?

- Nie mam poj

ęcia - odparła dyplomatycznie Rasha. -

Najlepiej sama go o to zapytaj.

- A kog

óż to Zara ma pytać i o co? - odezwał się król

Hakem, który akurat w tym momencie stanął w progu
komnaty.

- Twego kuzyna, szejka Malika, o powody jego przyjazdu

do Rahmanu - wyja

śniła małżonkowi Rasha.

- Rahman jest jego ojczyzn

ą, więc może przyjeżdżać tu,

kiedy zechce, bez żadnych konkretnych powodów - stwierdził

z powagą król Hakem. - Widziałaś się już z nim tu w pałacu? -

zwrócił się z zapytaniem do Zary.

- Z szejkiem Malikiem? Tak, czcigodny panie...

widzia

łam się przypadkowo... w pałacowym ogrodzie -

wykrztusiła zmieszana.

- Co robili

ście? - zaciekawił się król.

- Rozmawiali

śmy przez krótką chwilę.

- Czy powiedzia

łaś mu, że niedługo wychodzisz za mąż? I

co on na to? Gratulował ci?

- Wi

ęc już zdecydowałeś, czcigodny panie? - pytaniem na

pytanie odpowiedziała Zara.

- Na razie zdecydowa

łem, że powinnaś wyjść za mąż. I to

jak najprędzej - odparł król. - Nie podjąłem jeszcze tylko
decyzji, za kogo. -

Wypowiedziawszy te wieloznaczne słowa,

background image

król Hakem dał gestem znak, że chciałby teraz zostać sam na

sam z małżonką.

Po

śpiesznie wyszła więc i zamknęła za sobą drzwi. Jednak

zamiast udać się do swego pokoju, zatrzymała się w korytarzu,

mając nadzieję, że kiedy król Hakem zakończy wizytę u

Rashy i wyjdzie z jej komnaty, to może zechce z nią

porozmawiać i powie coś więcej na temat jej przyszłych
losów.

Czeka

ła dość długo, pełna męczącego niepokoju i

napięcia. Udręczona niepewnością, zdenerwowana i

zalękniona, musiała wyglądać wyjątkowo mizernie, bo kiedy

król wyszedł z komnat małżonki i zauważył ją w

korytarzowym wykuszu, zapytał:

- Czy wszystko z tob

ą w porządku, Zaro? Dobrze się

czujesz?

- Tak, czcigodny panie, czuj

ę się dobrze, nic mi nie jest -

odpowiedziała, pośpiesznie ocierając łzy, jakie z przejęcia

zakręciły się jej w oczach. - Czy Rasha mnie potrzebuje?

- Rasha w tej chwili odpoczywa, wi

ęc potrzebuje przede

wszystkim spokoju -

stwierdził król Hakem. - Natomiast ja

miałbym do ciebie prośbę.

- Tak, czcigodny panie?
- Zwr

óć na nią baczną uwagę. Bo widzisz, ona nie chce

mnie kłopotać swoimi sprawami, uważa je za nie dość ważne,

bym miał się nimi zajmować - wyjaśnił. - Tymczasem... -

Zawiesił na moment głos, jakby chciał zastanowić się nad

doborem dalszych słów. - Cóż, wszystko, co jej dotyczy, jest

dla mnie niezwykle ważne w tej chwili... oczywiście ze

względu na jej odmienny stan i na bardzo już bliskie

rozwiązanie - dokończył. - Dlatego, proszę cię, Zaro, obserwuj

Rashę uważnie i informuj mnie na bieżąco o wszystkim, co się

z nią dzieje.

background image

- Mo

żesz na mnie liczyć, czcigodny panie! - zgodziła się

skwapliwie i złożyła Hakemowi niski ukłon.

- B

ędę więc czekał na wiadomości od ciebie - powiedział

król i ruszył korytarzem w kierunku swoich apartamentów.

- Czcigodny panie, ja te

ż mam prośbę! Chciałabym

dokończyć naszą wcześniejszą rozmowę - odważyła się

zaproponować Zara, stawiając wszystko na jedną kartę i z

rozmysłem biorąc na siebie ryzyko wzbudzenia królewskiego
gniewu.

Zaskoczony jej zuchwa

łą śmiałością król Hakem

zatrzymał się.

- A co chcia

łabyś mi jeszcze powiedzieć? - zapytał,

odwróciwszy się w jej stronę.

Podesz

ła do niego bliżej.

- Czcigodny panie... - wykrztusi

ła zdławionym głosem. -

Czy wiesz... czy jesteś świadom faktu... że szejk Malik i ja...

że doszło pomiędzy nami...

- Chcesz mi powiedzie

ć, że zostaliście kochankami, tak? -

Król najwyraźniej zniecierpliwił się jej nieskładną próbą

owijania w bawełnę prostego faktu.

- W

łaśnie! - potwierdziła.

- C

óż, brałem to pod uwagę.

- Samo mi

łosne zbliżenie to jeszcze nie wszystko,

czcigodny panie! -

Zara zdołała się jakoś opanować i zaczęła

mówić konkretniej, bardziej zdecydowanym tonem. - W grę

mogą przecież wchodzić również konsekwencje tego

zbliżenia.

- To znaczy? - Kr

ól Hakem domagał się nazwania rzeczy

po imieniu.

- To znaczy,

że ja mogę być teraz w ciąży, czcigodny

panie!

background image

- C

óż, brałem to pod uwagę. - Król z lekkim

westchnieniem powtórzył wypowiedziane już przed chwilą

słowa. - To też! - podkreślił.

- I co? - spyta

ła Zara lakonicznie i nie całkiem zgodnie z

dworskim protokołem.

Kr

ól Hakem bin Abdul Haidar zmierzył ją przenikliwym

wzrokiem.

- Tak szczerze m

ówiąc, dziewczyno - stwierdził z powagą

-

to miałem wyrzuty sumienia, że nie zdołałem cię ochronić

prz

ed czymś, co może teraz przesądzić o całym twoim

dalszym życiu, o całej twojej przyszłości.

- Czcigodny panie, nie powiniene

ś czuć się niczemu

winny! -

wykrzyknęła. - Ja przecież wyjechałam do szejka

Malika bez twojej wiedzy!

- Wyjecha

łaś jednak z mojego domu, w którym miałem

otoczyć cię opieką.

- Ale wyjecha

łam z własnej woli, czcigodny panie! I

również z własnej woli oddałam się szejkowi!

-

Żeby uniknąć niechcianego małżeństwa ze mną? Zara

zarumieniła się i głęboko westchnęła.

- Taki by

ł mój pierwotny plan, czcigodny panie -

przyznała. - Jednak później, już po przyjeździe do Stanów
Zjednoczonych... -

Zawahała się.

- Tak? - Hakem zach

ęcił ją do dalszych zwierzeń.

- P

óźniej pokochałam szejka Malika - szepnęła i opuściła

nisko głowę, kryjąc w ten sposób intensywny rumieniec, jaki

wystąpił nagle jej na twarz.

- Pokocha

łaś szejka. I wstydzisz się tego uczucia? -

zapytał król.

- Nie, panie, nie wstydz

ę się - odpowiedziała. - Ale nie

jestem całkowicie pewna, czy mam do niego prawo - dodała.

background image

- C

óż, prawo do miłości mają wszyscy na tym świecie,

nawet królowie

-

powiedział łagodnym, z lekka

autoironicznym tonem.

- Ale czy ma takie prawo rahma

ńska kobieta, która

zgodnie ze starym rahmańskim obyczajem została

podarowana mężczyźnie w prezencie i w związku z tym

zobowiązana sprawiać mu zmysłową przyjemność, a nie

uczuciowe kłopoty?

Zak

łopotany król wzruszył bezradnie ramionami na te

przesycone goryczą słowa.

- C

óż, nigdy nie zastanawiałem się nad tym problemem -

przyznał szczerze. - Ale, ale, jeśli mówimy już o prezentach! -

Wykorzystując chwilowe milczenie Zary, dyplomatycznie

zmienił temat. - Szejk Malik wyznał mi natychmiast po

przyjeździe do Rahmanu, że tam, w Ameryce, otrzymał od

ciebie jakieś wspaniałe podarunki i teraz chciałby się

zrewanżować. No więc ja... - Zawiesił na moment głos.

- Tak, czcigodny panie?
- Zgodzi

łem się! - stwierdził król. - Dałem mu na to trzy

dni, o które mnie prosił. Ten czas, który liczy się już od jutra,
jest dla was, Zaro, tylko dla was, dla ciebie i szejka Malika, na

uporządkowanie waszych spraw! Czy wyraziłem się jasno?

- Tak, czcigodny panie! - przy

świadczyła Zara i pochyliła

się w niskim ukłonie.

Hakem bin Abdul Haidar nie powiedzia

ł już nic więcej,

tylko skinął jej lekko głową i odszedł korytarzem w głąb

pałacu, do swoich królewskich komnat i swoich królewskich
problemów.

Zara zosta

ła sama, wciąż, tak samo jak przedtem,

niepewna swoich dalszych losów. Uradowana, że przez

najbliższe trzy dni będzie mogła - za zgodą króla - przebywać

w towarzystwie ukochanego mężczyzny, a równocześnie

background image

zasmucona i zaniepokojona myślą o tym, że kiedy te trzy

darowane dni miną, czeka ją wielka niewiadoma!

background image

ROZDZIA

Ł DZIEWIĄTY

Reszta dnia min

ęła Zarze jak we śnie. Cały czas była

rozgorączkowana,

półprzytomna

z

emocji,

pełna

najrozmaitszych - dobryc

h i złych - oczekiwań. Natomiast

kiedy nadeszła noc, sen całkowicie ją odszedł, toteż przeleżała

na posłaniu, nie zmrużywszy oka niemal do świtu, pogrążona

w męczących, denerwujących rozmyślaniach. A kiedy nad

ranem, znużona wielogodzinnym czuwaniem, zapadła

wreszcie w kojącą drzemkę, niemal natychmiast została z niej

obudzona przez służącą, która wkroczyła do jej pokoju i

oznajmiła:

- Ksi

ążę Haidar panią wzywa! Proszę się ubierać, proszę

się pośpieszyć!

- Malik mnie wzywa do siebie? Szejk Malik? - upewni

ła

się Zara.

- Tak, szejk Malik Haidar, kuzyn naszego króla. Czeka na

panią w gościnnym apartamencie - usłyszała w odpowiedzi.

Podekscytowana zerwa

ła się z posłania.

- Prosz

ę powiedzieć księciu, że przyjdę do niego tak

szybko, jak będę mogła - rzuciła.

S

łużąca wyszła, a ona zaczęła pośpiesznie robić poranną

toaletę. Najpierw wzięła prysznic, rozczesała włosy i związała

je w luźny węzeł na czubku głowy. Następnie włożyła białą

koronkową bieliznę, długą spódnicę z naturalnego jedwabiu w

kolorze kości słoniowej i koronkową białą bluzkę w

wiktoriańskim stylu. Po czym wybiegła ze swego pokoju,

kierując się w stronę komnaty szejka.

Przy drzwiach apartamentu Malika zatrzyma

ła się na

chwilę, chcąc odczekać, aż uspokoi się gwałtowne,
intensywne bicie jej serca. Pon

ieważ jednak z każdą

upływającą sekundą stawało się ono coraz szybsze, machnęła

ręką i zdecydowała się wejść.

background image

Uchyli

ła drzwi i wsunęła się do środka. W pokoju, który

okazał się sypialnią, dominowało ogromne, staroświeckie,

bogato rzeźbione łoże z ozdobnym baldachimem ze złocistego
jedwabiu.

By

ł tam również kominek, a na tym kominku płonął

ogień! Równocześnie działał na najwyższych obrotach

klimatyzator, ponieważ w pustynnym Rahmanie, w połowie

lipca, w rozkwicie lata, nie tylko nie trzeba ogrzewać
pomieszcz

eń, lecz wręcz przeciwnie, należy je w miarę

możliwości chłodzić.

- No i co o tym s

ądzisz, Zaro? - spytał szejk Malik,

wyłaniając się z głębi apartamentu.

- Dlaczego ty tak... jednocze

śnie ogrzewasz i chłodzisz

ten pokój? -

wykrztusiła zdumiona, odpowiadając pytaniem na

pytanie.

- W tym pozornym szale

ństwie jest mimo wszystko

pewien sens, pewna metoda -

stwierdził dość tajemniczo.

Po czym wr

ęczył jej trzymaną w ręku paczkę, owiniętą w

pergamin i przewiązaną na krzyż kolorową wstążką.

- Co to jest? - zainteresowa

ła się Zara.

- Co

ś dla ciebie... do przebrania się - odparł. - Bo widzisz

-

dodał gwoli wyjaśnienia - twój obecny strój nie jest

odpowiedni do tego, co zaplanowałem jako pierwszą

niespodziankę dla ciebie.

- Czy... tutaj mam si

ę... przebierać? - wyszeptała tak

zawstydzona, jakby zupełnie nie pamiętała w tym momencie,

że przecież szejk Malik widział ją już nie tylko ubraną bardzo

skąpo, w przezroczystą muślinową szatę, ale nawet całkowicie

roznegliżowaną.

- Mo

żesz wejść do łazienki. - Wskazał na boczne drzwi.

Zara z ulg

ą ukryła się za nimi i drżącymi ze

zdenerwowania rękoma otworzyła paczkę. W środku znalazła

background image

bawełnianą nocną koszulę z krótkimi rękawami, ozdobioną

dużym, wielobarwnym wizerunkiem myszki Miki.

Roze

śmiała się na widok tej komicznej kreacji rodem z

supermarketu, absolutnie odmiennej od eleganckiej nocnej

bielizny z ekskluzywnych butików, do jakiej była
przyzwyczajona.

Dlaczego szejk chce,

żebym włożyła na siebie coś

takiego? -

zachodziła w głowę, zdejmując kolejno bluzkę,

spódnicę, biustonosz, majteczki i na koniec wciągając przez

głowę tandetny nocny strój.

Nie znalaz

łszy odpowiedzi na to pytanie, wyszła w końcu

z łazienki.

Malik te

ż nie miał już na sobie tradycyjnego

rahmańskiego ubioru, w jakim powitał ją przed chwilą, tylko...
koloro

we bawełniane bokserki w zabawny wzorek.

Na jego widok mimo woli roze

śmiała się znowu, jak przed

chwilą.

- No i z czego si

ę tak cieszysz, kobieto? - mruknął z nie

całkiem autentyczną irytacją. - Wskakuj do łóżka! - polecił jej,

wskazując ręką na olbrzymi, rozłożysty mebel z jedwabnym
baldachimem.

- Do

łóżka? Ale po co? - jęknęła przerażona. - Proszę cię,

Malik, nie róbmy tego teraz, przecież król Hakem dał nam

trzy dni na uporządkowanie, a nie na dodatkowe
skomplikowanie naszych spraw -

próbowała argumentować,

broniąc się przed niepokojącą perspektywą sam na sam z
szejkiem.

- M

ój kuzyn Hakem dał mi trzy dni na przygotowanie dla

ciebie takich niespodzianek, jakie tylko zechcę. Jestem

pewien, że w związku z tym nie będzie wnikał w szczegóły
tego, co robimy -

wyjaśnił Malik. - Dlatego nie ociągaj się już

dłużej i nie wyszukuj przeszkód, tylko grzecznie wskakuj do

łóżka!

background image

Zara pos

łusznie wsunęła się pod koc.

- Troch

ę się posuń, żebym i ja się zmieścił - wesoło

zadysponował szejk.

Zrobi

ła mu miejsce u sweg o bo ku, a on natychmiast je

zajął.

- Czego ode mnie teraz oczekujesz? - odwa

żyła się

zapytać.

- Absolutnie niczego - odpar

ł. - To ty masz przecież

zostać obdarowana, a nie ja.

- A co b

ędzie tym podarunkiem dla mnie, poza nocną

koszulą z myszką Miki? - zaciekawiła się Zara.

-

Śniadanie! - Jakiś obcy mężczyzna, chyba ktoś ze służby

księcia, otworzył drzwi i pchając przed sobą barek na kółkach,

przystanął w progu komnaty.

Zaskoczona i lekko przestraszona Zara da

ła nura pod koc,

kryjąc się pod nim wraz z głową.

- Prosz

ę zostawić - polecił służącemu Malik.

A kiedy drzwi si

ę zamknęły, szepnął wyraźnie

rozbawiony:

- Jeste

śmy znowu sami, możesz wyjść z kryjówki. Zara

ostrożnie wysunęła głowę spod koca.

- Nie widzia

ł mnie? - zapytała.

- Nie mam poj

ęcia - niefrasobliwie odpowiedział szejk,

wyraźnie drocząc się z nią. - Może tak, a może nie.

- Bo

że! - jęknęła Zara. - Przecież jeśli ten człowiek

widział nas razem w łóżku i doniesie o tym królowi

Hakemowi, to król nas zabije! A jeśli na dodatek poinformuje
mojego ojcz

yma, to Kadar też nas zabije.

- Drugi raz, tak? - wszed

ł jej w słowo szejk Malik i

wybuchnął głośnym śmiechem.

- No... nie - wykrztusi

ła, zorientowawszy się, że ze

zdenerwowania plecie głupstwa. - To byłoby raczej

niemożliwe.

background image

- A widzisz! Wi

ęc ani trochę się nie przejmuj - uspokoił

ją - tylko śmiało korzystaj z mojego prezentu.

- A gdzie jest ten prezent?
Malik wyskoczy

ł z łóżka i przyciągnął ruchomy barek, na

którym, na dużej tacy, znajdowało się trochę rozmaitych

wiktuałów i gazeta.

- Prosz

ę, oto klasyczne amerykańskie śniadanie

najczęściej spożywane w niedzielny poranek - wyjaśnił,

wróciwszy na posłanie.

- To znaczy?
- Nale

śniki z syropem klonowym, owoce... - zaczął

wyliczać.

- I b

ędziemy jedli to śniadanie w łóżku? - przerwała mu,

nadal bardzo zdziwiona.

- Owszem - potwierdzi

ł szejk. - Tak, jak to robią

wszystkie amerykańskie małżeństwa, jeśli już nawet nie w

każdą niedzielę, to przynajmniej raz w miesiącu. Będziemy

jedli w łóżku niedzielne śniadanie i czytali na głos niedzielne
wydanie gazety, n

a zmianę, trochę ty mnie, trochę ja tobie.

- Twój pierwszy prezent dla mnie bardzo przypomina ten,

który ja przygotowałam tobie zaraz na początku naszej

znajomości w San Francisco - zauważyła Zara. - Z tą różnicą,

że wtedy nie jedliśmy śniadania, tylko obiad, a nasze menu nie

było amerykańskie, tylko rahmańskie.

- No i nie czytali

śmy w łóżku żadnej gazety! - dokończył

ze śmiechem, wchodząc jej w słowo.

Nast

ępnego dnia szejk Malik przypomniał sobie o

zniecierpliwionej długim wyczekiwaniem Zarze dopiero
wieczorem, gdy zasz

ło słońce, wzeszedł księżyc, a niebo nad

Rahmanem zrobiło się już całkiem ciemne. Wtedy to w jej

pokoju zjawiła się służąca i wypowiedziała niemal dokładnie

te same słowa, co poprzedniego dnia;

- Ksi

ążę Haidar panią wzywa! Proszę się pośpieszyć!

background image

- Czy m

ówił coś na temat ubioru?

- Ksi

ążę wspomniał, że pani wczorajszy strój byłby

najstosowniejszy na dzisiejszą okazję - stwierdziła służąca i

skłoniwszy się, wyszła.

Nie chodzi

ło mu chyba o nocną koszulę z myszką Miki,

tylko o to, w co sama si

ę ubrałam, pomyślała Zara, wkładając

jedwabną spódnicę i koronkową bluzkę.

Szejk Malik potwierdzi

ł słuszność jej przypuszczeń.

- Tak, w

łaśnie o to mi chodziło! - wykrzyknął na jej

widok. -

Ten strój będzie najlepszy na dzisiejszy wieczór.

- Czy sp

ędzimy ten wieczór we dwoje? - spytała.

- I tak, i nie - odpar

ł enigmatycznie.

- Nie rozumiem.
- Nie szkodzi. Zrozumiesz p

óźniej, kiedy już dotrzemy na

miejsce.

- Czy to znaczy,

że będziemy gdzieś wyjeżdżali?

- Owszem - przytakn

ął. - Zapraszam cię do samochodu.

Uj

ął Zarę za rękę i wyprowadził ją z pałacu na

dziedziniec, gdzie zaparkowana była elegancka biała

limuzyna. Pomógł jej wsiąść do auta, sam zajął miejsce za

kierownicą. Uruchomił pojazd i skierował go dość wąską

wewnętrzną drogą w odległy kraniec pałacowych włości króla
Hakema bin Abdul Haidara.

W miejscu, w kt

órym się znaleźli, wysoki kamienny mur

oddzielał i osłaniał królewską posiadłość od napierającej z

zewnątrz pustyni. Naprzeciwko tego muru stało kilkanaście

jeepów. Wśród nich, pośrodku, było jeszcze jedno wolne

miejsce i szejk wprowadził tam swoją białą limuzynę.

Zatrzymawszy samochód, wyłączył silnik i zgasił przednie

światła.

- Ju

ż zrozumiałam, co miałeś na myśli, mówiąc, że

równocześnie będziemy i nie będziemy sami - stwierdziła
Zara. - W tych

wszystkich samochodach są przecież jacyś

background image

ludzie, ale ani my nie widzimy ich w tych ciemnościach, ani
oni nas.

- W

łaśnie! - potwierdził Malik.

- Ale po co znale

źliśmy się pod tym murem... tak po

ciemku, my i oni? -

spytała.

- Poczekaj cierpliwie, zaraz zobaczysz. O, ju

ż! Ciemny

mur rozjaśniło nagle coś w rodzaju silnego

reflektora, wyrysowuj

ąc na nim światłem spory poziomy

prostokąt. Z ukrytych gdzieś w pobliżu głośników buchnęła

dość głośna muzyka.

- Co to b

ędzie, Malik?! - wykrzyknęła zdumiona Zara.

- Kino - wyja

śnił szejk.

- Kino, w kt

órym widzowie oglądają film na wolnym

powietrzu?

- Owszem - przytakn

ął. - Ogląda się film, siedząc we

własnym samochodzie. To taka amerykańska tradycja, kino

dla zmotoryzowanych. Czyli dla wszystkich, bo przecież w
St

anach każdy ma jakiś tam wóz.

- Amerykanie lubi

ą filmy? - zaciekawiła się Zara. Malik

roześmiał się.

- Lubi

ą kino, to pewne! - stwierdził rozbawiony.

- A przecie

ż w kinie ogląda się filmy.

- Niekoniecznie.
- A co jeszcze mo

żna robić?

Nie odpowiedzia

ł, tylko opuścił boczną szybę i odebrał od

kogoś, kto krążył pomiędzy zaparkowanymi samochodami,
dwie spore torby z kolorowego papieru i dwie plastykowe
butelki.

- To pra

żona kukurydza, czyli popcorn, a do tego woda

sodowa -

wyjaśnił Zarze, podając jej torbę i butelkę. - Jak

widzisz -

nawiązał do postawionego przez nią pytania - w

amerykańskim kinie dla zmotoryzowanych można poza

background image

oglądaniem filmu także jeść i pić. A także... - Zawiesił głos,

bo właśnie rozpoczął się film.

- Tak

że co? - dopytywała się, zaciekawiona. Malik jednak

nic nie odpowiedział, tylko objął ją

i przytuli

ł.

Film mia

ł smutne zakończenie i wzruszył Zarę do łez.

Jego bohaterowie kochali się, ale zmuszeni byli rozstać się

wbrew własnej woli, co oczywiście przypomniało jej, iż

pozostał im jeszcze tylko jeden wspólny dzień,

zagwarantowany wspaniałomyślnie przez króla Hakema.

A potem najprawdopodobniej zostaniemy na zawsze

rozdzieleni, pomy

ślała przybita i zatroskana. On wróci do

Kalifornii, do swego domu w San Francisco, a ja zostanę tutaj,
w Rahmanie, w królewskim haremie Hakema bin Abdul
Haidara. Dosz

ła jednak do wniosku, że zanim to nastąpi,

powinni przynajmniej wyjaśnić sobie wszystko, co ważne, tak

by mogli rozstać się bez niedomówień. I zapytała:

- Opowiesz mi o D

żebie?

Na d

źwięk imienia, które wypowiedziała, szejk

odruchowo odsunął się od niej i spojrzawszy na nią z ukosa,

rzucił:

- A co chcia

łabyś usłyszeć?

- Chcia

łabym usłyszeć historię inną niż ta, którą ostatnio

opowiedział mi Paz - stwierdziła.

- A co ci m

ówił?

-

Że tamtego strasznego dnia pokłóciłeś się z Asimem,

wpadłeś w gniew, miotałeś groźby pod adresem wszystkich
synów Kadara, a potem... -

Zara umilkła, nie mając odwagi

dokończyć.

- A potem, co?
-

A potem... rozjecha

łeś swoim terenowym

samochodem... swoim jeepem... najmłodszego z nich, Dżeba. -

wykrztusiła.

background image

Szejk wzi

ął głęboki oddech. Widać było po nim, że z

najwyższym trudem opanowuje się, by nie wybuchnąć, nie

wykrzyczeć Zarze prosto w twarz swoich racji, nie wyładować

na niej swojej złości. Zacisnął zęby, przygryzł wargi, odczekał

w najwyższym napięciu dłuższą chwilę i wreszcie

zdławionym, lekko schrypniętym z nadmiaru emocji głosem

wyrzekł dwa słowa:

- To k

łamstwo!

- To dobrze - szepn

ęła Zara i odetchnęła z ulgą.

- Dlaczego dobrze? - zdziwi

ł się.

- Bo wol

ę, żeby to Paz był kłamcą, niż żebyś ty miał

być... - Zawiesiła głos.

- .. .morderc

ą - dokończył rozgorączkowany. - Czy tak?

To straszne słowo miałaś zamiar wypowiedzieć, prawda?

Skin

ęła potakująco głową.

- Jak ju

ż ci kiedyś mówiłem, Zaro, nie jestem mordercą -

zapew

nił. - Jeżeli chcesz, to opowiem ci wszystko, co sam

wiem na temat wydarzeń tamtego strasznego dnia, w którym

zginaj twój przyrodni brat Dżeb...

- Nie chc

ę, Malik - przerwała mu.

- Dlaczego?
- Bo ci wierz

ę! Jeśli chcesz mówić, to opowiedz mi raczej

coś innego - dodała.

- A mianowicie?
- W jaki sposób mój ojczym, Kadar bin Abu Salman,

zdołał zmusić cię do abdykacji przed dziesięciu laty.

Szejk westchn

ął.

- No c

óż.;. - zaczął. - Mój ojciec, znękany długą i ciężką

chorobą, zmarł w tym samym tygodniu, w którym zginaj

tragicznie twój przyrodni brat Dżeb. A ja miałem wtedy

zaledwie dwadzieścia lat i zupełnie brakowało mi

politycznego doświadczenia. Nie potrafiłem się skutecznie

bronić przed pomówieniami Kadara. Dlatego on bez

background image

szczególnego trudu zdołał przekonać przedstawicieli

większości najbardziej wpływowych rahmańskich rodów, że

nie jestem człowiekiem honoru i nie nadaję się na króla
Rahmanu.

- Czy nikt nie sprzeciwi

ł się wówczas mojemu

ojczymowi? -

spytała Zara. - Nikt nie stanął w twojej obronie?

- Tylko Hakem bin Abdul Haidar, mój kuzyn -

rzekł

melancholijnie szejk.

-

Dlatego zdecydowałem się

dobrowolnie oddać mu koronę.

- Jako jedynemu sprawiedliwemu?
- Ot

óż to!

- I Kadar si

ę zgodził na Hakema?

- Owszem - przytakn

ął Malik. - Miał wobec niego pewien

dług wdzięczności, mój kuzyn uratował kiedyś na pustyni

życie jego synowi.

- Któremu?
- Pazowi w

łaśnie, czyli temu, który tyle ci o mnie

nakłamał. Nieważne zresztą. - Szejk machnął ręką. - W

każdym razie Kadar się zgodził, a wraz z nim cała rodowa
star

szyzna Rahmanu. Hakem również się zgodził i w ten

sposób zasiadł na tronie i został królem. A ja zasiadłem za

biurkiem i zostałem biznesmenem. I rozpocząłem wszystko od

nowa na obczyźnie, w Ameryce. I żyłem tam sobie w miarę

spokojnie przez dziesięć lat, aż w moim życiu pojawiłaś się ty!

- Pojawi

łam się w twoim życiu, żeby zniknąć, i to niestety

już pojutrze - odezwała się Zara ze smutkiem.

Malik ponownie obj

ął ją i przytulił.

- Nie my

śl o tym, co może być pojutrze - szepnął. -

Pomyśl raczej, że mamy dla siebie jeszcze cały jutrzejszy

dzień, zagwarantowany nam przez króla Hakema.

- Na pewno dobrze si

ę czujesz? - z troską w głosie

zapytała Zara, gdy następnego dnia wczesnym popołudniem

background image

odwiedziła brzemienną małżonkę króla Hakema w jej
apartamentach.

- Tak. Wszystko ze mn

ą w najzupełniejszym porządku -

odpowiedziała Rasha, która odpoczywała akurat, półleżąc na

rozłożystej, wygodnej otomanie. - Nie przejmuj się ani trochę

moim stanem, jest przecież całkowicie naturalny. Lepiej mi

coś opowiedz o wczorajszym podarunku szejka.

- Byli

śmy w kinie - bąknęła Zara.

- W prawdziwym kinie? Tu, w Rahmanie?
- Nie, nie - zaprzeczy

ła Zara. - W takim specjalnie

urządzonym przez Malika... w typowo amerykańskim stylu. W
kinie dla zmotoryzowanych, na wolnym powietrzu.
Siedzi

eliśmy w limuzynie szejka, oglądaliśmy film...

- Naprawd

ę oglądaliście film? - wtrąciła ze śmiechem

Rasha, przerywając Zarze opowieść. - Czy może raczej...

Rozbawiona ma

łżonka króla Hakema nie zdążyła

sformułować do końca drugiego pytania, bo w komnacie nagle

pojawiła się służąca z wiadomością, że książę Haidar wzywa

Zarę do siebie.

- Id

ź więc, idź, moja droga, skoro szejk czeka, nie będę

cię zatrzymywała ani chwili! - śmiała się Rasha.

- A mo

że jednak powinnam zostać z tobą? - Zara nie była

pewna, czy m

a prawo opuścić królewską małżonkę w sytuacji,

kiedy dosłownie w każdej chwili mógł się u niej rozpocząć
poród.

- W

żadnym wypadku! - kategorycznie sprzeciwiła się

Rasha. -

W pałacu jest mnóstwo ludzi, którzy będą mogli mi

pomóc w razie potrzeby, jest służba, są dworzanie, jest też

lekarz. A ty masz dziś trzecią i ostatnią okazję otrzymania od

Malika specjalnego prezentu i nie powinnaś tej

niepowtarzalnej okazji zmarnować. Zwłaszcza - dodała po
krótkiej chwili milczenia -

że nie wiadomo przecież, co będzie

z wami dalej.

background image

- Fakt, nie wiadomo - potwierdzi

ła z zadumą Zara. -

Wszystko zależy od jutrzejszej decyzji króla Hakema.

- Wszystko, moja droga, zale

ży od wyroków losu, którym

podlegają nawet królowie - uściśliła z lekkim, ale nad wyraz

ciepłym i życzliwym uśmiechem Rasha. - Nie martw się więc

zawczasu o jutro, które dopiero nadejdzie, tylko raduj się
dniem dzisiejszym, który jest ci w tej chwili dany -

dodała

filozoficznie. - A teraz biegnij na spotkanie z Malikiem!

Zara sk

łoniła się królewskiej małżonce i wyszła z

apartamentu na korytarz, kierując się szybkim krokiem w

stronę swojego pokoju. Służąca wybiegła za nią i dogoniła ją

tuż przed drzwiami.

- Czy co

ś się stało? - przestraszyła się Zara.

- Nie, nie! Zapomnia

łam tylko powiedzieć, że książę

Haidar

życzył sobie, żeby ubrała się pani w sportowy strój, jak

na wycieczkę.

- Rozumiem - mrukn

ęła Zara, chociaż w istocie nie miała

pojęcia, dokąd szejk tym razem zechce ją zabrać.

Kiedy ju

ż weszła do pokoju i zaczęła się w pośpiechu

przebiera

ć w dżinsy i koszulową bluzkę, pomyślała w

pewnym momencie, że być może szejk chce ją po prostu

porwać z pałacu i wywieźć potajemnie z Rahmanu.

Ostatecznie odrzuciła jednak taką ewentualność, uznała

bowiem, że szejk jest nazbyt lojalny wobec swego
królewskiego kuzyna, by t

ak uczynić. Honor by mu na to nie

pozwolił. Więc może również ten sam honor nie pozwoli mu

zostawić mnie na pastwę losu? - pomyślała z nadzieją,

wychodząc z pokoju.

Szejk czeka

ł na nią w saloniku swego apartamentu.

- Wygl

ądasz właśnie tak, jak oczekiwałem - stwierdził na

jej widok.

- A czego ja mam oczekiwa

ć? - zapytała.

background image

- Wiadomo: trzeciej niespodzianki! - odpar

ł z

tajemniczym uśmiechem.

- Podobnej do dwu poprzednich?
- Sama wkrótce ocenisz -

wyjaśnił. - Musimy tylko

dotrzeć tam, gdzie ta dzisiejsza niespodzianka na ciebie czeka.

- Pojedziemy samochodem? - zainteresowa

ła się.

- Tak.
- Tym, co wczoraj?
- Nie, innym.
- A jakim?
- Terenowym jeepem.
- Czy to znaczy,

że pojedziemy gdzieś dalej?

- Troch

ę dalej - wyjaśnił z lekka zniecierpliwiony

indagacjami szejk.

- A dok

ąd? - niestrudzenie wypytywała Zara.

- Sama zobaczysz - uci

ął dyskusję. - Chodźmy już! Ujął

ją za rękę i pociągnął za sobą. Wyszli z pałacu na wewnętrzny
dziedziniec i wsiedli do zaparkowanego tam terenowego

jeepa. Szejk uruchomił silnik i przez jedną z bocznych bram

wyprowadził samochód poza teren królewskich posiadłości,

na otaczające pałac półpustynne bezdroże.

- Sama widzisz - odezwa

ł się do Zary - że limuzyną, z

której korzystaliśmy wczoraj, udając się do kina, nie

zajechalibyśmy tędy daleko.

- A d

ługo będziemy jechali? - zapytała, chcąc z

odpowiedzi szejka wywnioskować cokolwiek na temat

ostatecznego celu podróży.

- Mniej wi

ęcej godzinę - stwierdził lakonicznie.

W takim razie wygl

ąda na to, że jedziemy do oazy

Habbah, pomyślała Zara, przypominając sobie niezwykłe

miejsce, w którym była kilkakrotnie w dzieciństwie: otoczoną

dość wysokimi skałkami pustynną enklawę, pełną zieleni i

background image

życia dzięki tryskającemu z głębi ziemi niezwykle wydajnemu

źródłu krystalicznie czystej wody.

W istocie, po pi

ęćdziesięciu kilku minutach szybkiej jazdy

po bezdrożach przekonała się, że jej przypuszczenia były

słuszne. W oddali zarysowały się bowiem na monotonnej

płaszczyźnie skałki i sylwetki palm.

- To miejsce nazywa si

ę Habbah, prawda? - rzuciła, by się

ostatecznie upewnić.

- Tak - potwierdzi

ł szejk i jeszcze mocniej docisnął pedał

gazu.

Z ka

żdą chwilą byli coraz bliżej, poza wysokimi palmami

mogli już dostrzec przez przednią szybę samochodu również

niższe, ale niezmiernie bujne krzewy, a także ukryte wśród

nich niewielkie białe chaty.

- A gdzie s

ą ludzie? Zniknęli? - zapytała ze zdziwieniem,

kiedy dotarli już na miejsce i szejk zatrzymał wóz na skraju

wyraźnie opustoszałej oazy. - Nikt nas nie wita, nikt na nas nie

zwraca uwagi, a przecież tutejsi mieszkańcy chyba nieczęsto

widują przyjezdnych!

- Nie denerwuj si

ę, wszyscy mieszkańcy Habbah są na

pikniku nad jeziorkiem, tam, za tymi skałkami - uspokoił ją

szejk i wskazał na szereg kamiennych stożków, pomiędzy

którymi przebiegała wąska ścieżka. - Na typowo

amerykańskim pikniku - dodał. - Takim, na którym wszyscy

wspólnie grillują, grają w baseball i w ogóle. Sama zobaczysz!

Chodź!

Wysiedli z samochodu i ruszyli w stron

ę niewielkiego

wodnego zbiornika, nazywanego jeziorkiem trochę na wyrost.

- Po co w

łaściwie Amerykanie urządzają takie pikniki? -

spytała Zara.

-

Żeby się lepiej poznać - odparł Malik. - Na piknikach

spotykają się sąsiedzi z tego samego osiedla albo pracownicy

background image

tej samej firmy. Wspólnie wypoczywając, mają okazję do

lepszego poznania się, a nawet do nawiązania przyjaźni.

- Pi

ęknie to brzmi - zauważyła Zara.

- Bo to jest pi

ękne - stwierdził szejk.

Kiedy min

ęli przesłaniające widok skałki, ujrzeli

niewielki, ale bardzo malowniczy zbiornik wodny, wokół

którego biwakowały całymi rodzinami mieszkańcy Habbah.

Dorośli byli zajęci grillowaniem i rozmowami, a dzieci

wspólną zabawą.

- Do

łączymy do nich? - spytała Zara.

- Nie, nie, jeszcze nie teraz - powiedzia

ł lekko

zniecierpliwionym tonem i szybko poprowadził ją na

przeciwległy brzeg jeziorka.

Nie by

ło tam nikogo poza jedną jedyną starszą kobietą w

słomkowym kapeluszu, która siedziała nad wodą z wędką w

ręku.

- S

ą tutaj jakieś ryby? Można wędkować? Można

cokolwiek złowić? - zaciekawiła się Zara.

- Najlepiej zapytaj t

ę panią - doradził jej szejk. Podeszli

bliżej do kobiety z wędką.

- Dzie

ń dobry. Czy pani już coś złowiła? - odezwała się

Zara.

- Przepraszam, ale nie rozumiem tutejszego j

ęzyka.

Jestem Amerykanką - odpowiedziała po angielsku i spojrzała

na Zarę spod szerokiego słomkowego ronda tak jakoś dziwnie

miękko, czule, tkliwie, jakby przez łzy.

Ameryka

ńska turystka z wędką tutaj, w Rahmanie, w

oazie Habbah, w samym środku pustyni, akurat teraz, kiedy i

ja tu jestem? Co za niezwykły zbieg okoliczności! - zdumiała

się w duchu Zara.

I zapyta

ła:

- Jak pani tutaj trafi

ła?

background image

A wtedy starsza pani, nie b

ędąc w stanie już dłużej

panować nad emocjami, rozpłakała się i przez łzy wykrztusiła:

- Przyjecha

łam do ciebie... Sarah.

Zara potrzebowa

ła tylko kilku sekund, żeby skojarzyć

prawidłowo wszystkie fakty i zrozumieć, że siwowłosa

Amerykanka, wędkująca nad jeziorkiem w pustynnej oazie

Habbah, to jej własna babcia, odnaleziona jakimś cudem w
Stanach Zjednoczonych przez szejka Malika i specjalnie na

dzisiejszą okazję zaproszona do Rahmanu. I to była ta trzecia
najwspanialsza niespodzianka!

background image

ROZDZIA

Ł DZIESIĄTY

W ci

ągu następnych kilku sekund Zara również rozpłakała

się ze wzruszenia.

Po czym rzuci

ła się w szeroko otwarte ramiona starszej

damy i odwzajemniając jej serdeczne uściski, zaczęła

powtarzać raz po raz:

- Babcia, babcia, moja babcia.
- Tak, jestem twoj

ą babcią, moje dziecko, rodzoną matką

twojej matki -

potwierdziła starsza pani, cofnąwszy się o pół

kroku, na odległość wyciągniętych ramion, żeby się lepiej

przyjrzeć cudownie odnalezionej wnuczce. - Masz właśnie po

mnie te zielone oczy, bo twoja mama miała niebieskie, a

ojciec piwne. I te jasnoblond włosy też masz po mnie, bo twoi
obydwoje rodzice byli ciemnymi blondynami, Sarah.

- To ja mam na imi

ę Sarah, a nie Zara?

- Oczywi

ście, moje dziecko - odpowiedziała na pytanie

wnuczki starsza dama. -

Przynajmniej w Ameryce miałaś na

imię Sarah, zanim cię tutaj na tej pustyni przechrzcili po
swojemu -

dodała żartobliwym tonem.

- A ty, babciu, jak masz na imi

ę?

- W dokumentach zapisali mi Caroline, ale wszyscy moi

bliscy nazywaj

ą mnie Lottie. Więc także dla ciebie, moje

dziecko, mam na imię Lottie.

- Babcia Lottie. Moja babcia Lottie - powt

órzyła z

radosnym uśmiechem Zara, ciesząc się, wręcz delektując

każdym wypowiadanym słowem.

Zerkn

ęła na szejka Malika. Wycofał się dyskretnie i stał w

pewnym oddaleniu, by nie przeszkadzać. Zara miała ogromną

ochotę podzielić się z nim swoją radością, powiedzieć mu, jak

bardzo jest szczęśliwa i jak ogromnie mu wdzięczna za

odszukanie bliskiej krewnej, z którą nie utrzymywała żadnych

kontaktów i której nawet nie pamiętała z dzieciństwa. Nie

background image

chcąc jednak zostawiać, choćby na moment, cudownie

odnalezionej babci Lottie, przesłała mu tylko uśmiech.

Starsza pani spostrzeg

ła ten uśmiech i oczywiście nie

omieszkała zauważyć:

- Ten tw

ój Malik Haidar, to świetny chłopak, Sarah. To

znaczy wspaniały mężczyzna - poprawiła się.

- O, tak! - potwierdzi

ła bez wahania Zara.

- Ogromnie si

ę cieszę, moje dziecko, że sobie kogoś

takiego znalazłaś. Bo, szczerze mówiąc, ilekroć o tobie

myślałam, zawsze się bałam, że zostaniesz zmuszona do

jakiegoś niechcianego małżeństwa - wyznała.

Zara nie podj

ęła tego tematu i nie nawiązała do swego

ewentualnego mariażu. Nie chciała przerażać starszej pani

opowieścią o tym, że zależnie od decyzji, jaką podejmie w

najbliższym czasie król Hakem, może wkrótce zostać albo
drug

ą

królewską

małżonką,

albo

żoną

siedemdziesięcioletniego wuja swego ojczyma, albo - w
najlepszym razie -

kochanką szejka Malika. Wolała więc

zapytać o swą amerykańską rodzinę.

- Czy mam w Stanach Zjednoczonych jeszcze kogo

ś

bliskiego poza tobą, babciu Lottie? Jakieś ciocie, wujków,
kuzynów?

- Oczywi

ście, że masz, moje dziecko - odpowiedziała

starsza pani. -

Przywiozłam ze sobą rodzinny album ze

zdjęciami, więc zaraz ci ich wszystkich pokażę. Pomyślałam,

że na pewno chętnie obejrzysz ich fotografie, zanim będziesz

miała okazję poznać swoich amerykańskich krewniaków

osobiście!

- A czy oni... zaakceptowaliby mnie, przyj

ęliby mnie do

rodziny? -

zapytała Zara trochę niepewnie, z wyraźnym

wahaniem.

- Ma si

ę rozumieć, moje dziecko, z otwartymi ramionami!

-

wykrzyknęła podekscytowana starsza pani.

background image

- Tak samo, jak ja! Bo ja przez te wszystkie lata to wprost

nie mog

łam sobie darować - wyznała - że poróżniłam się z

twoją mamą z zupełnie bezsensownych powodów i przez to

straciłam z nią kontakt, niestety, już do końca jej życia. A

przez to straciłam również kontakt z tobą.

- Na szcz

ęście spotkałyśmy się w końcu, babciu Lottie

- szepn

ęła Zara, z najwyższym trudem tłumiąc łzy, które

napłynęły jej do oczu na myśl o straconych latach i

przedwcześnie zmarłej matce.

- Na szcz

ęście - szepnęła starsza pani i ponownie wzięła

wnuczkę w ramiona.

Kiedy si

ę już do woli wyściskały, przez dobrą godzinę

oglądały rodzinne zdjęcia.

W tym czasie Malik zarz

ądził dla całej trójki kolację.

Zjedli ją na wolnym powietrzu, przy świetle pochodni,

ponieważ właśnie zapadał już zmierzch i nagle całkowicie się

ściemniło.

- Niestety, robi si

ę późno, muszę się chyba powoli z wami

żegnać, moi drodzy - stwierdziła po posiłku starsza pani,
spojrzawszy na zegarek. - Panie Haidar -

zwróciła się do

szejka Malika -

bardzo panu dziękuję za to wspaniałe

spotkanie! A przede wszystkim za to, że pomógł mi pan

odzyskać wnuczkę.

- Ca

ła przyjemność po mojej stronie - odpowiedział szejk

i szarmancko

pocałował babcię Lottie w rękę. Po czym dodał:

-

Proszę nie sądzić, że żegna się pani z nami na długo. Gdy

tylko wrócimy, podam memu kuzynowi Hakemowi nazwę

pani hotelu i poproszę go, by umożliwił pani dłuższy pobyt w

pałacu, gdzie w tej chwili przebywamy obydwoje z Zarą.

- To by

łoby cudownie! - ucieszyła się starsza pani.

Uścisnąwszy kordialnie dłoń Malikowi, podeszła z kolei do
wnuczki, by na po

żegnanie wziąć ją w objęcia.

background image

- To dobry cz

łowiek - szepnęła jej do ucha. - Koniecznie

trzymajcie się razem, moje dziecko!

- Przecie

ż to nie zależy tylko ode mnie, babciu - rzekła

półgłosem Zara. - Niestety, to w ogóle nie zależy ode mnie.

- Aha, wi

ęc on jeszcze ci się nie oświadczył, nie poprosił

cię o rękę? - trafnie wywnioskowała starsza pani.

- Nie przejmuj si

ę tym, moje dziecko - pocieszyła

wnuczkę. - Poprosi, na pewno poprosi! Przecież z daleka

widać, jak bardzo mu na tobie zależy.

- Babciu, to ja jutro zadzwoni

ę do ciebie, do hotelu!

- Zara szybko zmieni

ła temat, obawiając się, że Malik

może usłyszeć ich rozmowę.

- B

ędę czekała na telefon.

- A ja teraz odprowadz

ę panią do samochodu -

zaofiarował się Malik.

Poda

ł starszej pani ramię i odszedł z nią w kierunku

zabudowań oazy.

Kiedy po kilkunastu minutach wr

ócił nad jezioro, miał ze

sobą koc, który przyniósł z samochodu.

- To dla nas,

żebyśmy - mogli wygodnie przysiąść,

patrząc na fajerwerki - poinformował.

- To b

ędą jeszcze fajerwerki dziś wieczorem? - zdziwiła

się Zara.

- Na zako

ńczenie prawdziwego amerykańskiego pikniku

muszą być. Koniecznie!

- Czy tutaj b

ędziemy je oglądali?

- Nie, na skraju osady, troch

ę dalej od zabudowań i

ogrodów. Uznałem, że to będzie najlepsze, najbezpieczniejsze
miejsce na pokaz sztucznych ogni -

wyjaśnił szejk.

- Chod

ź!

Wzi

ął ją za rękę i zaprowadził w miejsce, gdzie zielona

oaza Habbah graniczyła z otaczającą ją ze wszystkich stron

pustynią. Tam rozłożyli koc i usiedli na nim.

background image

- Zaraz si

ę zacznie - oznajmił Malik, obejmując Zarę

ramieniem.

Przytuli

ła się mocno do niego i szepnęła:

- Chcia

łabym, żeby się nigdy nie skończyło.

- Masz na my

śli fajerwerki?

- Mam na my

śli wszystko - stwierdziła z zadumą. Po

czym dodała pośpiesznie: - Ogromnie ci za to wszystko

dziękuję, Malik, za piękne trzy niespodzianki w

amerykańskim stylu, a zwłaszcza za odnalezienie mojej babci
Lottie.

- W

łaściwie to Alice, moja nieoceniona sekretarka,

odnalazła twoją babcię, to znaczy zdobyła jej adres - uściślił
szejk. -

Ja jej tylko złożyłem wizytę w Ameryce, opowie -

dzia

łem o tobie i o sobie. No i zaprosiłem ją do Rahmanu.

Pozostało tylko telefonicznie uzgodnić dzień jej przybycia.

- Zrobi

łeś dla mnie tak wiele, Malik - - szepnęła Zara. -

Tak wiele!

- Ty dla mnie te

ż. Tamte trzy dni, które spędziliśmy

razem w Kalifornii, były wspaniałe!

- Te te

ż są wspaniałe, Malik. I kończą się czymś tak

niezwyk

łym. Popatrz!

Na ciemnogranatowym niebie rozb

łysły nagle kaskadą

wielobarwnych świateł fajerwerki. Pokaz trwał długo,

kilkanaście minut. Zara była nim zachwycona. Jeszcze nigdy
w

życiu czegoś takiego nie widziała. Kalejdoskopowo

zmieniające się formy, rysowane na ekranie nieba za pomocą

koloru i ognia, wydawały się jej tak fantastyczne, tak

niezwykłe, tak wspaniałe, jak obrazy z najpiękniejszego snu.

A kiedy światła zgasły i niebo znów pociemniało, cudowny

sen bynajmniej się nie skończył, bo oto Malik wziął ją w

ramiona i zaczął namiętnie całować.

Tak mog

łoby już być do końca świata, myślała, poddając

się ulegle pieszczocie jego ust i odwzajemniając ją w

background image

potęgującym się gwałtownie z każdą chwilą podnieceniu. Tak

mogłoby już pozostać na zawsze, aż po kres jej życia, aż po
kres!

Spleceni w u

ścisku, zapomnieli o wszystkich problemach,

o upływającym czasie, o królewskiej decyzji, która miała

zapaść nazajutrz. I nagle...

Nagle wok

ół znowu rozbłysły ostre światła!

Tu

ż obok nich zatrzymał się z piskiem opon samochód i

wyskoczył z niego Kadar bin Abu Salman.

- Precz z r

ękoma od mojej córki, niegodziwcze! -

wrzasnął.

Malik uwolni

ł Zarę z objęć i wstał. Ona również zerwała

się na równe nogi.

- Zostaw j

ą, niegodziwcze, bo pożałujesz! - zagroził

szejkowi Kadar.

Malik os

łonił roztrzęsioną Zarę własnym ciałem i

odpowiedział:

- Nigdy jej nie zostawi

ę, bo jest moja. I nikt mi jej już nie

odbierze, nawet ty.

- Mylisz si

ę, głupcze - warknął Kadar. - My ci ją

odbierzemy, ja i moi synowie. -

Wskazał na asystujących mu

pięciu młodych mężczyzn. - Odbierzemy ci ją i oddamy

królowi Hakemowi, któremu została przyrzeczona jako druga

małżonka. Ciebie też odwieziemy do pałacu, niegodziwcze,

żeby król mógł cię osobiście odesłać do wszystkich diabłów,
czyli do tej twojej Ameryki!

- Ojcze, nie kompromituj si

ę zachowaniem godnym

rozbójnika -

wybuchnęła Zara. - My sami wrócimy do pałacu.

I sami podporządkujemy się decyzji króla Hakema, bez

nacisków z twojej strony. Ale pamiętaj, że tylko król ma

prawo stanowić o naszym przyszłym losie, nikt inny. A już na
pewno nie ty!

background image

Kadar bin Abu Salman, pora

żony trafnością słów swojej

krnąbrnej pasierbicy, spuścił nieco z tonu.

- Nie dzia

łam wbrew królowi, tylko w jego imieniu -

rzucił.

- A mo

że jednak pozwolilibyśmy królowi działać

samodzielnie we własnym imieniu? - odezwał się na to szejk.

- A konkretnie, co proponujesz? - spyta

ł Kadar.

- Sta

ńmy przed jego obliczem i wysłuchajmy jego

decyzji.

- Zgoda - przysta

ł Kadar. - Tylko nie próbuj przypadkiem

żadnych niecnych sztuczek w drodze do pałacu!

- Po pierwsze - wyja

śnił szejk - już wcześniej dałem

słowo Hakemowi, że dziś wieczorem wrócę z Zarą do pałacu,

więc danego słowa nie złamię, a po drugie... Cóż, sam wiesz,

że droga stąd, z oazy Habbah do królewskiej stolicy prowadzi
przez pustyni

ę, a ucieczka na pustynię może oznaczać tylko

jedno... śmierć. Więc nie będziemy próbowali uciekać.

- Zw

łaszcza że i tak nie sposób uciec przed wyrokami

losu -

dodała Zara, przypomniawszy sobie mądre słowa, jakie

wcześniej usłyszała od Rashy.

- Jed

źmy więc, zamiast tu stać i gadać - mruknął Kadar

bin Abu Salman.

- Jed

źmy - zgodził się szejk.

Uj

ął Zarę za rękę. W asyście Kadara i jego synów wrócili

piechotą do oazy, gdzie zostawili swój samochód. Wsiedli do

niego i ruszyli w drogę, a ojczym Zary i jej przyrodni bracia

pojechali za nimi własnym jeepem, prowadzonym przez

pełniącego rolę kierowcy Paza.

Do kr

ólewskiego pałacu dojechali równocześnie.

I r

ównocześnie, całą ośmioosobową gromadą, stanęli

przed królewskim obliczem w sali tronowej.

background image

- Dobrze,

że wszyscy tu jesteście - stwierdził z trudnym

do ukrycia zadowoleniem Hakem bin Abdul Haidar. - Mam
wam co nieco do zakomunikowania.

- Zamieniamy si

ę w słuch, czcigodny panie - rzucił

Kadar.

- S

łuchamy cię z najwyższą uwagą, kuzynie - rzekł Malik.

- Po pierwsze - rozpocz

ął król - muszę powiedzieć wam,

że moja najukochańsza małżonka Rasha przed dwiema

godzinami szczęśliwie powiła dziecko płci męskiej, mam
zatem ju

ż męskiego potomka, następcę królewskiego tronu i

nie muszę żenić się po raz drugi.

- To wspaniale! - wykrzykn

ęła Zara, nie zdoławszy się

opanować przed szczerym wypowiedzeniem tego, co

naprawdę myślała.

Kr

ól Hakem bin Abdul Haidar uśmiechnął się dobrotliwie.

- Tak si

ę składa, że ja też nie marzyłem o tym

małżeństwie, tylko raczej czułem się do niego zobligowany
p

rzez okoliczności i poniekąd przymuszony przez

dyplomatyczne zabiegi twojego ojczyma -

przyznał.

- Czcigodny panie, przecie

ż ty unieszczęśliwiasz moją

córkę, nie chcąc jej - odezwał się Kadar, rozzłoszczony

faktem, że sprawy przestały układać się po jego myśli.

- Unieszcz

ęśliwiłbym ją - odparował król - pozwalając

tobie stanowić o jej losie, bo wiem, że jej groziłeś

małżeństwem z siedemdziesięcioletnim starcem, własnym

owdowiałym wujem. Dlatego postanowiłem skorzystać z
królewskiego przywileju, który pozwala mi, jako ojcu

wszystkich moich poddanych, zastąpić każdego ojca rodziny

w podejmowaniu ważnych decyzji - oznajmił. - I korzystając z

tego przywileju, postanowiłem obecną tutaj Zarę oddać za

małżonkę również tu obecnemu szejkowi Malikowi
Haidarowi, moje

mu najbliższemu kuzynowi, księciu krwi i

amerykańskiemu finansiście w jednej osobie.

background image

- I jeszcze do tego mordercy! - wykrzykn

ął Kadar, nie

maj

ąc już w zanadrzu żadnego innego argumentu, jaki mógłby

wykorzystać dla storpedowania królewskiego postanowienia. -

Mordercy przyrodniego brata swojej przyszłej żony!

- Ojcze, szejk Malik nie jest morderc

ą Dżeba! -

zaprotestowała z przekonaniem Zara. - Na pewno nie!

- Kt

óż więc mógłby nim być? - obruszył się Kadar.

- Przecie

ż to jego samochód zabił mojego syna, wszyscy

widzieli.

- Samochód tak, ale nie ja -

odezwał się na to Malik.

- Nie zaprzeczam,

że to mój wóz spowodował ten

nieszczęśliwy wypadek, w którym zginął Dżeb. Ale to nie ja

siedziałem wtedy za jego kierownicą.

- A kto? - warkn

ął Kadar.

- Tego nie wiem - odpowiedzia

ł szejk. - Kiedy po kłótni z

Asimem wybiegłem wówczas z waszego domu, było już po

wszystkim. Dżeb konał, a sprawca wypadku przepadł bez

śladu. Kto nim był, tego niestety nie wiem - powtórzył.

- A kt

óż to wie? - rzucił Kadar. Szejk wzruszył

ramionami.

- By

ć może któryś z twoich synów widział i wie.

- Je

żeli któryś z moich synów wie na temat śmierci Dżeba

coś, czego ja nie wiem, a nie wyjawi nam tego teraz w

obecności króla - odezwał się na to Kadar bin Abu Salman,

czerwieniejąc na twarzy z oburzenia i gniewu - to niechaj

będzie po stokroć przeklęty, a mnie i cały mój ród niechaj

piekło pochłonie!

Po tych s

łowach, wypowiedzianych przez ojczyma Zary z

najwyższą powagą, bardzo groźnym, a równocześnie
niezwykle uroczystym tonem, w sali tronowej

pałacu króla

Hakema zapadła absolutna cisza. Nikt nie ośmielił się jej

przerwać, nawet monarcha. Wszyscy czekali w napięciu na

reakcję synów Kadara, świadomi faktu, że żyjąc w kraju,

background image

gdzie w myśl uświęconego przez tradycję prawa wola ojca jest

wolą najwyższą, żaden z nich nie ośmieliłby się zlekceważyć

ojcowskiej klątwy.

Milczenie trwa

ło kilka minut, które w sytuacji

niecierpliwego oczekiwania i gorączkowego podniecenia

wydawały się wszystkim zgromadzonym długie niczym lata, a

nawet stulecia. Aż w końcu przerwał je zdławiony, jękliwy
okrzyk:

-

Ojcze, wybacz! Ojcze, nie przeklinaj mnie,

nieszcz

ęsnego!

Spojrzenia wszystkich zgromadzonych natychmiast

zwr

óciły się w kierunku Paza, bo to właśnie on, pobladły z

przestrachu i przejęcia tak bardzo, jakby mu cała krew z

twarzy odpłynęła, wyrzucił z siebie te dramatyczne słowa.

- Zamiast podnosi

ć lament, mów zaraz, synu, co jest ci

wiadome -

rozkazał Kadar.

- Wiem, ojcze...

że to nie Malik... zabił małego Dżeba -

wykrztusił Paz.

- Wi

ęc któż to uczynił?

- Ja.
Tym razem Kadar bin Abu Salman zrobi

ł się na twarzy tak

blady jak bia

łe płótno, z którego uszyta była jego szata i

turban.

- Jak to... ty... synu? - odezwa

ł się, mówiąc z najwyższym

trudem i niemal po każdym wypowiedzianym słowie biorąc

głęboki oddech. - Przecież ty... byłeś wówczas... jeszcze

dzieckiem... małym chłopcem.

- I jak wszyscy mali ch

łopcy, ojcze, lubiłem się bawić

samochodami -

grobowym głosem wyznał Paz. - Malik

zostawił wtedy kluczyki w stacyjce swojego jeepa.

Postanowiłem więc skorzystać z okazji... chciałem uruchomić

go i trochę pojeździć sobie nim dla zabawy po dziedzińcu.

- I co? - j

ęknął Kadar.

background image

- I na moje nieszcz

ęście zdołałem wprawić auto w ruch,

ale nie zdołałem go potem zatrzymać - odparł Paz, opuściwszy

nisko głowę. - Najechałem rozpędzonym jeepem na Dżeba,

który bawił się pod drzewem. A kiedy już to się stało,

wpadłem w panikę i uciekłem, zanim Malik po kłótni z

Asimem wybiegł z domu na dziedziniec. Uciekłem nie

zauważony przez nikogo. A podejrzenie o spowodowanie

wypadku padło na Malika, który w istocie był całkowicie
niewinny!

- Synu, dlaczego przez tyle lat nic mi nie powiedzia

łeś?! -

zapytał podniesionym głosem Kadar.

- Wybacz,

że tego nie uczyniłem, ojcze, ale śmiertelnie

lękałem się twojego gniewu - szepnął Paz i padł przed ojcem
na kolana.

Ponownie zapad

ła cisza.

Kadar bin Abu Salman najwyra

źniej nie wiedział, jak

zareagować na synowski akt skruchy. W widoczny sposób

wahał się, czy ma ukarać nieszczęsnego Paza, czy raczej

wybaczyć mu popełnioną w dzieciństwie winę, w sytuacji,
gdy nawet najstraszliwsza kara dla sprawcy wypadku i tak nie

byłaby w stanie przywrócić życia jego ofierze. Milczał więc. I

wszyscy w komnacie milczeli. Aż w końcu król Hakem bin

Abdul Haidar zdecydował się skorzystać ze swoich

monarszych uprawnień do rozstrzygania sporów i wydawania
wyroków.

Zabra

ł więc głos, stwierdzając:

- Wybacz synowi jego czyn, Kadarze, bo kiedy go

pope

łnił, był dzieckiem, a skazując się na dożywotnie wyrzuty

sumienia, sam się ukarał najstraszliwszą pokutą.

- Niech stanie si

ę właśnie tak, jak nakazujesz, czcigodny

panie -

skwapliwie podporządkował się królewskiej woli

Kadar bin Abu Salman. - Synu! -

zwrócił się do Paza. -

Wybaczam ci, wstań z kolan!

background image

Paz pos

łusznie wstał i natychmiast, trawiony wstydem,

ukrył się za plecami stojących w szeregu, jeden przy drugim,

pozostałych czterech braci.

- Skoro spe

łniłeś już swoją ojcowską powinność, Kadarze

-

ponownie odezwał się król - to teraz błagaj o wybaczenie

mego kuzyna, szejka Malika Haidara. Przez tyle lat

niesłusznie oskarżałeś go o zbrodnię, której nie popełnił.

- Niech stanie si

ę właśnie tak, jak nakazujesz, czcigodny

panie. -

Dumny wielmoża, rad nierad, zgodził się po raz drugi

z postanowieniem monarchy. - Ksi

ążę! - zwrócił się do

Malika, padając przed nim na kolana. - Zechciej w swojej

dobroci mi wybaczyć!

- Wybaczam ci - rzek

ł Malik. - Wstań.

Kadar d

źwignął się i zaczął się cofać, najwyraźniej mając

ochotę, tak jak Paz, czym prędzej schować się za plecami
synów.

Jednak kr

ól Hakem powstrzymał go słowami:

- Jeszcze nie koniec, zaczekaj! Skoro wszystkie sprawy z

przesz

łości zostały wyjaśnione, nadeszła pora, byśmy zajęli

się tym, co przyniesie jutro. O przyszłość Rahmanu nie

musimy się już martwić, skoro mam syna i następcę tronu -

podkreślił. - Zatroszczmy się jednak o przyszłość dwojga

młodych ludzi, których połączył najpierw zwykły przypadek,

a potem uczucie tak silne, że wszyscy inni zakochani w

naszym królestwie i na całym świecie mogliby im

pozazdrościć. Podejdź tu do mnie, Kadarze - polecił - i

pobłogosławmy obydwaj Malikowi i Zarze, zanim zostaną

mężem i żoną. Ty będziesz błogosławił w zastępstwie jej ojca,

który od dawna nie żyje, a ja w zastępstwie ojca szejka

Malika, poprzedniego króla Rahmanu, który również odszedł

ze świata już przed laty.

Kr

ól podniósł się z tronu, a Kadar bin Abu Salman

posłusznie podszedł do niego i stanął obok.

background image

Malik i Zara ukl

ęknęli przed nimi, pozwalając obydwu

wykonać nad ich głowami uświęcone tradycją znaki

ojcowskiego błogosławieństwa.

Gdy ceremonia zosta

ła dokonana, król Hakem nakazał

narzeczonym p

owstać, po czym rzekł:

- Skoro uczynili

śmy już wszystko, co było konieczne, by

naszym rodom i całemu krajowi zapewnić szczęście i spokój,

nadszedł czas, byśmy zajęli się swoimi sprawami. Ty,

Kadarze, jedź z synami na południe, do swego domu, po
stosowny p

osag dla Zary. Wiesz przecież, że należą się jej po

matce klejnoty i różne piękne ozdoby.

- Tak, czcigodny panie - rzuci

ł krótko Kadar bin Abu

Salman i skinąwszy na synów, bez zwłoki wycofał się wraz z
nimi z tronowej komnaty.

- Ja natomiast, moi drodzy - zwr

ócił się król do Malika i

Zary -

pójdę teraz do mojej najukochańszej małżonki Rashy,

która odpoczywa po porodzie, i do mojego umiłowanego syna,

któremu w szczęściu i zdrowiu upływają jedna po drugiej

pierwsze godziny życia. .

- Tak, czcigodny panie - odezwali si

ę Malik i Zara w

zgodnym dwugłosie. - A my do k ąd mamy iść i co mamy

robić?

- A wy id

źcie sobie, gdzie chcecie i róbcie, co chcecie! -

rzucił Hakem już od drzwi i wyszedł.

Szejk Malik uj

ął Zarę za obydwie dłonie.

- Dok

ąd będziemy chcieli pójść, najmilsza? - zapytał.

- Wiadomo, do twojej sypialni - odpowiedzia

ła z

uśmiechem bez chwili wahania.

- A c

óż będziemy chcieli tam robić?

- Wiadomo, najdro

ższy - szepnęła lekko zawstydzona. -

Będziemy się kochać.

background image

- Tak, a

ż do rana! - potwierdził z entuzjazmem szejk. - I

potem każdej nocy aż do dnia ślubu! I po ślubie każdej nocy

aż do końca życia!

- A na pewno b

ędziemy żyli długo i szczęśliwie -

podsumowała Zara i rzuciła się Malikowi na szyję.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
548 Leclaire Day Królewski prezent 5
0548 Leclaire Day Królewski prezent
Leclaire Day KrĂłlewski prezent
Day Leclaire Królewski prezent
KRÓLEWSKI PREZENT Leclaire Day
Leclaire?y Królewski prezent
Leclaire Day Bal Kopciuszka 02 Nie ma tego złego
Leclaire, Day Dynasties the Kincaids 06 Spionin in schwarzer Spitze
887 Leclaire Day Dantejskie dziedzictwo 04 W pułapce
Leclaire, Day Royals Gefaehrlich tiefe Sehnsucht
Leclaire Day Mąz z ogłoszenia
Leclaire Day Bal Kopciuszka 02 Nie ma tego złego
Leclaire Day ostatni pocałunek
Leclaire Day Raj dla zakochanych

więcej podobnych podstron