Ten ebook zawiera darmowy fragment publikacji
Darmowa publikacja dostarczona przez
Copyright by Złote Myśli & Aleksander Sowa, rok 2011
Autor: Aleksander Sowa
Tytuł: Legendy naszej motoryzacji
Data: 22.01.2018
Złote Myśli Sp. z o.o.
ul. Kościuszki 1c
44-100 Gliwice
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie
w formie dostarczonej przez Wydawcę. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości
publikacji
bez
pisemnej
zgody
Wydawcy.
Zabrania
się
jej
odsprzedaży,
zgodnie
z regulaminem Wydawnictwa Złote Myśli.
Autor oraz Wydawnictwo Złote Myśli dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce
informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za
ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub
autorskich.
Autor
oraz
Wydawnictwo
Złote
Myśli
nie
ponoszą
również
żadnej
odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych
w książce.
Wszelkie prawa zastrzeżone.
All rights reserved.
Pierwszy polski samochód seryjny
Polskę, która pojawiła się po rozbiorach na
politycznej mapie Europy, charakteryzował zastój
w przemyśle motoryzacyjnym. Brak było rodzimych
konstrukcji samochodowych. Sytuację mogła poprawić
działalność – powstałych w miejsce Zentrale
Automobilwerkesättr der Heeresverwaltung Ober-Ost –
Centralnych Zakładów Samochodowych, producenta
pierwszego polskiego samochodu seryjnego CWS T-1.
Początkowo
zakład
zajmował
się
tylko
doprowadzeniem do stanu względnej używalności tego,
co w kraju pozostało po wojnie, czyli poniemieckich,
pofrancuskich i poamerykańskich samochodów,
gromadząc także zapasy części i całego powojennego
demobilu. CWS naprawiały i przygotowały do
eksploatacji różne pojazdy, wśród których, oprócz
samochodów, znalazły się nawet czołgi. Także tutaj
montowano amerykańskie – niezwykle popularne wtedy,
a dziś legendarne samochody – Ford T. Równolegle
jednak prowadzono prace o charakterze doświadczalno-
produkcyjnym, których najbardziej widocznym efektem
było wypuszczenie serii 16 egzemplarzy samochodów
pancernych, uznanych za pierwszą polską konstrukcję
seryjną. Samochody te wzięły m.in. udział w Bitwie
Warszawskiej oraz zagonie na Kowel. Ten wojskowy
pojazd bojowy zbudowano w 1920 roku ze
zmodyfikowanego
nadwozia
samonośnego
o
ładowności 1,2 t, opartego właśnie na zespołach
podwoziowych i silniku Forda T. Oznaczony jako Tf-c
(FT-B) był naszym pierwszym seryjnym samochodem,
tyle że – po pierwsze – nie w pełni polskim, a – po
drugie – samochody pancerne rzadko są popularne
wśród użytkowników cywilnych. Niemniej oddajmy
cesarzowi, co cesarskie, i kilka słów o nim skreślmy, tym
bardziej że dotyczą one sedna sprawy. Pancerka miała
ośmiomilimetrowy pancerz, wyposażona była w
obrotową wieżyczkę na kształt czołgowej, ale zamiast
działa zamontowano w niej karabin maszynowy.
Pancerki te wzięły udział w końcowej fazie starć z
bolszewikami z dobrym skutkiem. Walki polsko-
radzieckie przetrwało 12 z 16 (17) pancerek. Sowieckim
hordom Józef Klemens Piłsudski dał mocno bobu,
wojna się skończyła, a po historycznym zwycięstwie
prawdziwy, cywilny i polski samochód Polakom był
jeszcze bardziej potrzebny. Opracowano zatem
wytyczne
kierunkowe
budowy
przemysłu
samochodowego – zakładały one uruchomienie
produkcji motorowego sprzętu bojowego, który
wytwarzaliby jedynie polscy producenci z ewentualną
możliwością użycia zespołów licencyjnych, jednak pod
warunkiem ich pełnej produkcji w kraju. Produkcja na
rynek cywilny musiała być zunifikowana ze sprzętem
wojskowym – głównie w odniesieniu do silników i
skrzyń biegów, stanowiąc ewentualną rezerwę
mobilizacyjną. Kolejnym założeniem były właściwości
trakcyjne umożliwiające poruszenie się po drogach o
bardzo słabej jakości, czyli naszych polskich.
W latach 1922-1924 trwały intensywne prace nad
opracowaniem konstrukcji samochodu osobowego
zbudowanego całkowicie od podstaw. Efektem było
zaprezentowanie samochodu w czasie V targów
Wschodnich we Lwowie w 1925 roku. Był to CWS T-1,
powstały głównie w wyniku entuzjazmu twórców, a
więc Tadeusza Tańskiego, Roberta Gabauda i
Stanisława Panczakiewicza.
Rysunki techniczne silnika przygotowano już w
połowie 1922, a w roku następnym silnik był
zbudowany. Z braku jednak prototypu, w którym
można by go zamontować, do prób drogowych, m.in.
podczas Rajdu Polski w 1924 roku, w tę właśnie
jednostkę wyposażono nadwozia samochodów Dodge.
Był to 4-cylindrowiec o mocy 45 KM i pojemności 3,0 l
z aluminiowym kadłubem i głowicą, w której
umieszczono zawory. Wszystkie testy silnik przeszedł
pomyślnie i podjęto się produkcji w krótkich seriach. W
tym czasie opracowano wreszcie całą resztę, a więc
samochód był gotowy. Wyróżniał się niecodzienną
cechą, czymś, w co dziś mi – jako użytkownikowi
samochodu, motocykla, samolotu i jeszcze kilku innych
maszyn napędzanych silnikiem spalinowym, nie
wyłączając kosiarki i piły – jest naprawdę trudno
uwierzyć. Otóż dzięki unifikacji wszystkich połączeń
gwintowanych, z zastosowaniem śrub gwintu M10 x 1,5
oraz gwintu świecowego M18 x 1,5, samochód można
było rozebrać na najdrobniejsze części – łącznie z
jednostką napędową i skrzynią biegów – za pomocą
tylko dwóch dwustronnych płaskich kluczy i wkrętaka!
Genialne! Cały warsztat w kieszeni roboczych spodni na
szelkach z kieszenią na klacie. Cecha ta znakomicie
ułatwiała wszelkie remonty i naprawy.
Samochód zbudowano w licznych odmianach
nadwoziowych (z czego około 250 w wersji sanitarnej i
50 w ciężarowej). CWS T-1 produkowany był z
nadwoziem otwartym (torpedo), a także jako kabriolet,
kareta, berlina i faux 0,5 t (dzisiejszy pick-up) oraz w
wersji sanitarnej. Brał udział w różnego rodzaju
konkursach i imprezach, przy czym wszędzie był bardzo
pozytywnie oceniany, a prasa rozpisywała się nad jego
walorami. Nawet niemieckie czasopisma publikowały
zdjęcia i rysunki techniczne, z komentarzem, że ze
względu na swoją nowoczesność CWS T-1 będzie
bardzo modny i prawdopodobnie chętnie nabywany,
mimo że jego produkcja rozpocznie się nie wcześniej
niż w 1927 roku. Nawiasem mówiąc, ciekawe, skąd o
tym wiedzieli.
Tymczasem Centralne Zakłady Samochodowe w
marcu 1928 roku stały się częścią Państwowych
Zakładów Inżynierii, które podjęły się doprowadzenia
konstrukcji samochodu do tzw. dojrzałości, chcąc
umożliwić w tym samym roku podjęcie seryjnej
produkcji. Zamierzano wypuścić serię 400 sztuk
samochodów i 150 silników, które miały być
wykorzystywane do napędu wojskowych pontonów, a
także wyciągarek balonowych. Ostatecznie wykonano
500 samochodów osobowych, głównie karet, 250
sanitarek, a także około 50 półciężarówek i 200 silników
dla wojsk inżynieryjnych. Pomimo że CWS T-1 był
samochodem wytrzymałym i udanym, odznaczającym
się dobrymi właściwościami terenowymi jak na pojazd z
napędem na tylną oś, to nie cieszył się zainteresowaniem
prywatnych nabywców (był duży i drogi). Postulat
pełnej zamienności elementów konstrukcji (silniki,
skrzynie itp.) nastręczał także kłopotów z koniecznością
kosztownej
wymiany
istniejącego
już
parku
obrabiarkowego. Uznając w ten sposób, że pełne
utechnologicznienie dalszej produkcji seryjnej będzie
zbyt drogie, a i tak nie spopularyzuje to samochodu,
zdecydowano – decyzją rządową w 1931 roku – nie
produkować go dalej. Argumenty te jednak – co warto
podkreślić – wynikały także z tego, że przygotowywano
się do rozpoczęcia produkcji licencyjnych Fiata,
któremu nie w smak było konkurowanie z jakąkolwiek
rodzimą konstrukcją.
Przed decyzją o likwidacji produkcji samochodu
CWS T-1 konstruktor samochodu, Tadeusz Tański,
wykonał jeszcze jeden prototyp samochodu, oznaczony
jako CWS T-8, z 8-cylindrowym silnikiem o pojemności
2964 cm³, o mocy 80-100 KM, z nadwoziem autorstwa
Stanisława Panczakiewicza, o podobnych założeniach
jak CWS T-1. Również w jednym egzemplarzu powstał
CWS T-4, tym razem z silnikiem 4-cylindrowym o
pojemności 1500 cm³, który był pomniejszonym
silnikiem samochodu CWS T-8 (bocznozaworowy).
Wszystkie trzy silniki zbudowano z tych samych części.
Wał w T-4 oparto na trzech łożyskach kulkowych. W T-
8 były dwa takie wały, ponieważ aby wbudować
środkowe łożysko, należało podzielić wał na połowę.
Takie samo rozwiązanie zastosowano kilkadziesiąt lat
później w silnikach Skody do ciężarowek i autobusów.
Zastosowano głowice typu Ricardo, co dało stopień
sprężania wynoszący 5:1. Silnik wbudowano w nadwozie
samochodu Skoda, w którym miała przejść próby
drogowe. Panczakiewicz jednak zbudował w szybkim
tempie bardzo ładne i estetyczne nadwozie otwarte, w
nim więc zamontowano silnik, a przez długie lata T-8
służył jako samochód dyspozycyjny dyrektora CWS.
Samochody CWS T-8 i CWS T-4 (znany także pod
oznaczeniem CWS T-2) stanowiły rozwojowe wersje
pierwszego seryjnie produkowanego w pełni polskiego
samochodu, którym niewątpliwie był CWS T-1, a który
przegrał w konfrontacji z Fiatem. Poszło jak zwykle o
kasę – a niestety nie o jakość – i wygrali ci od pasty i
sosu pomidorowego z Turynu, którzy naprawdę dobrzy
są tylko w patrzeniu w rachunki i w bezustannym
jęczeniu. Związanie się licencją z Fiatem było bardzo źle
odbierane w kręgach motoryzacyjnych, tym bardziej że
zdecydowano natychmiast zaprzestać produkcji CWS, a
wszystkie niedokończone samochody – zniszczyć.
Cieszyli się jedynie ci, którzy otrzymali stanowiska w
nowo powstającej organizacji wytwarzania i sprzedaży
licencyjnych samochodów Fiat 508 i Polski Fiat 508.
Interesująca jest sprawa zamówienia samochodów
sanitarnych CWS T-1 dla Polskiego Czerwonego
Krzyża. Zbudowano 25 pierwszych egzemplarzy, kiedy
pojawiła się sprawa licencyjnej produkcji samochodów
włoskich. Dyrekcja PCK zdecydowała się zatem na
swego rodzaju konkurs. Polegał on na tym, że
zbudowane w CWS sanitarki T-1 miały stanąć do walki
z włoskimi Fiatami 614 na trasie rajdu szosowo-
terenowego, a zwycięska marka miała być zakupiona.
Rajd rozegrano w okolicach Warszawy, samochody były
maksymalnie obciążone i poruszały się w większości po
fatalnej jakości drogach terenowych, ale także po
drogach utwardzonych. Mimo trudnych warunków
sanitarki CWS T-1 przeszły próbę doskonale –
wszystkie samochody, które wystartowały, osiągnęły
metę bez uszkodzeń. Był to wyczyn, który nie udał się
ani jednej maszynie włoskiej – żadna nie osiągnęła linii
mety. I co? Otóż to włoskie samochody zostały
wybrane do zakupu! Zaskakujące? W naszej durnej
rzeczywistości nie powinno to dziwić – idiotyczne
decyzje nie były powojennym wynalazkiem. Zdążyliśmy
się już do tego przyzwyczaić. Choć samochody CWS
były bardzo wytrzymałe, to jednak do czasów
współczesnych nie zachował się żaden egzemplarz CWS
T-1, chociaż widywano je na ulicach jeszcze w latach 50.
Nieudany początek
Jednym z najbardziej legendarnych polskich
pojazdów jest motocykl Sokół. W związku z jego
rzadkością, niecodzienną konstrukcją, jak również
niebywałą ostatnio popularnością wśród kolekcjonerów
i miłośników weteranów – narosło wokół niego wiele
mitów. Nie dziwmy się jednak temu – legenda ma swoje
prawa. Tyle że prawda nie jest taka oczywista.
Kiedy po odzyskaniu niepodległości Polska dźwigała
się ze zniszczeń po I wojnie światowej, nieświadoma
jeszcze tego, co wkrótce nastąpi przez niepowstrzymany
obłęd pewnego malarza z Braunau am Inn, pojawiło się
u nas ponad 20 różnych udanych i mniej udanych
konstrukcji jednośladowych. Nazwą chyba najbardziej
znaną każdemu, kto ma choć blade pojęcie o
motocyklach, jest oczywiście Sokół. Prawda jest jednak
trochę bardziej skomplikowana, warto więc wiedzieć,
o czym tak naprawdę jest mowa. Z drugiej strony
historia, która ma niejasności, jest bardziej interesująca –
tak samo jak kobieta, która nie daje poznać po sobie,
czy da się uwieść.
W owym czasie w Rzeczypospolitej zaistniała
potrzeba stworzenia własnego motocykla, który
spełniałby najważniejsze zadanie: służbę odradzającemu
się państwie. Można by rzec, że powstała jednośladowa
wersja samochodu CWS T-1. Otóż 5 maja 1927 roku
Wojskowy Instytut Inżynierii na potrzeby konkursu
opracował specyfikację nowej konstrukcji dla armii.
Miał to być motocykl jednoosobowy bez wózka albo też
dwuosobowy z wózkiem bocznym przystosowanym do
przewozu materiałów. Masa motocykla miała wynosić
ok. 110 kg, a prędkość maksymalną na poziomie 80
km/h zapewniałby silnik dwucylindrowy. Konkursu nie
rozstrzygnięto, bo i nie było z czego wybierać.
Ogłoszono go więc ponownie w październiku
następnego roku z terminem zamknięcia 1 lutego 1929
roku, przy czym – zapewne mając na uwadze
wcześniejsze niepowodzenie – sprecyzowano nieco
inaczej wytyczne dla przyszłej armijnej maszyny.
Żądano teraz dodatkowo, by moc wynosiła 18 KM,
pojemność skokowa 1000 cm³, a ciężar z wózkiem nie
przekraczać miał ok. 190 kg. Ważnym warunkiem było
dopuszczenie do przetargu wyłącznie polskich firm –
produkowałyby one motocykl tylko w Polsce, dzięki
czemu producent mógłby liczyć na wsparcie państwa.
Przetarg ten, czy bardziej konkurs, zakładał ponadto
nagrody pieniężne za najlepsze osiągnięcia: 6000 zł za
pierwsze miejsce oraz po 2000 zł dla następnych lokat.
Szmer banknotów oraz wizja dużych zamówień
publicznych, gdyby konstrukcję zaakceptowało wojsko,
były sporym dopingiem dla większych i mniejszych firm
polskich oraz zagranicznych.
Napłynęło kilka propozycji spoza Polski, m.in.
francuskie Ren-Gillet czy belgijski FN (Fabrique
Nationale de Guerre), jednak ze względu na wcześniej
postawiony warunek wyłącznie rodzimej produkcji – z
obcych producentów pod uwagę brana była wyłącznie
oferta Vickers-Amstrong LTD, którzy obiecywali
produkcję swojego B-28 lub E-28 na ziemiach polskich.
Propozycją krajową była oferta Polskiego Towarzystwa
Technicznego i Przemysłu „Polthap”, które chciało
montować motocykle angielskiej firmy Humber LTD, a
także dwucylindrowy, widlasty motocykl Lech, projektu
Władysława Zalewskiego, o pojemności 500 cm³.
Ofertę tę odrzucono mimo zapewnień, że motocykl
produkowany jest w całości z elementów krajowych. Po
sprawdzeniu okazało się, że jest to nieprawdą, a do
budowy prototypu przystąpiono nawet bez stworzenia
rysunków technicznych. Nie dość, że konstrukcję Lecha
oparto na komponentach zachodnich, to na dodatek
motocykl budowano w bardzo prymitywnych
warunkach. Zatem Lech wkrótce odszedł w niepamięć.
Jednocześnie Państwowe Zakłady Inżynierii, w
których składzie znajdowały się CWS (Centralne
Zakłady Samochodowe) w latach 1927-1929, pracowały
nad własną konstrukcją. Nie jest jasne, kiedy dokładnie
rozpoczęły się te prace, wiadomo jednak, że na pewno
przed 11 maja 1928 roku – wówczas przedstawiono
pewne szczegóły powstającej konstrukcji. Miał to być
trzybiegowy motocykl z wózkiem, napędzany
dwucylindrowym
silnikiem
cztero-suwowym
o pojemności 998 cm³ i mocy ok. 16 KM, spełniający
wyznaczone mu zadania, tj. przewóz 2-3 osób, bagażu,
broni czy amunicji o masie do 200 kg, radiostacji
polowej dla jednostki bojowej z ckm-em. Motocykl miał
stanowić
techniczne
odzwierciedlenie
maszyn
amerykańskich, dobrze znanych i użytko-wanych
w polskiej armii. Konstrukcja nadwozia bazowała na
Harleyu-Davidsonie, a silnik był niemal wierną kopią
jednostki Indiana.
I wygrał. Niestety nowy produkt, zbudowany w
latach 1930-1932 pod kierunkiem inż. Bolesława
Fuksiewicza w liczbie ok. 200 egzemplarzy, zamiast
spełnić pokładane w nim nadzieje narodu, sromotnie je
zawiódł. Kopia amerykańskiej konstrukcji nie była
bowiem ani idealna, ani jej wykonanie nie było
majstersztykiem. Subtelne modyfikacje pierwowzoru,
jakich dokonali polscy konstruktorzy, nie zacierały
podobieństw do amerykańskich wzorców, a maszyny
zamiast oryginalności i niezawodności wykazywały wiele
dokuczliwych usterek. Najczęstszym defektem było
urywanie się zaworów, wybijanie gniazd zaworowych,
ścieranie się powierzchni krzywek rozrządu, pękanie
sprężyn przedniego zawieszenia i łącznika mocującego
boczny wózek. Do drobnych, lecz istotnych, wad
należało także niewłaściwe umiejscowienie dźwigni
rozrusznika
nożnego
(pomiędzy
wózkiem
a
motocyklem), co było przyczyną częstych, bolesnych i
denerwujących urazów stopy uderzonej o łącznik
przyczepki i kolana o jej krawędź.
Nic zatem dziwnego, że pierwsze 50 motocykli z
wózkiem bocznym, przekazane do pracy w poczcie,
szybko wycofano, aby usunąć usterki w następnej partii
produkcyjnej. Był to już jednak nieudany początek. Nic
jednak nie dzieje się bez przyczyny i bez niepotrzebnych
ofiar…
Nowe motocykle na skutek swoich wad nie zyskały
poparcia ani państwa finansującego jego produkcję, ani
tym bardziej swoich użytkowników. I choć powstało
kilka różnych wersji, potem ulepszonych, to żadna z
nich nie zdołała odnieść większego sukcesu. Jednak nie
wieszajmy zbyt wcześnie psów na Sokole, bo nie jest on
wcale winny. Po pierwsze dlatego, że CWS M-55 – bo
to o nim mowa – wcale nie był Sokołem, choć bardzo
go przypominał, po drugie zaś, będąc pierwszym
polskim seryjnie produkowanym motocyklem, stworzył
solidne, choć może nie najszczęśliwsze, podwaliny pod
produkcję naprawdę udanych jednośladów, których era
właśnie się zbliżała. Mały kroczek wytwórni w przód
stał się wielkim krokiem w przyszłość polskiego
przemysłu motoryzacyjnego. We mgle przyszłości jawił
się bowiem jego dumny i nawet bardziej legendarny
następca: CWS M-111, a właściwie CWS M-III, który
dopiero od 1936 roku uzyskał dumną nazwę Sokół.
Nasz drapieżny ptak
Wreszcie przyszedł jego czas. Drapieżny ptak o
dumnej
sylwetce,
wszechwidzącym
spojrzeniu,
uzbrojony w silny dziób i ostre szpony – legendarny
polski motocykl. Dziś kultowy polski zabytek,
jednośladowy mit. Pożądany i drogi okaz kolekcjonerski.
Czym się wyróżnia? Skąd się bierze popularność tego, w
końcu rzadkiego, motocykla, który coraz częściej i
liczniej widujemy na imprezach motocyklowych? Jaka
jest jego historia? Spokojnie, nie wszystko naraz.
Po klapie CWS M-55 – opisywanym przez urocze
dziennikarki z niebieskimi oczami spoglądającymi spod
mądrych okularów, na które ciągle spada im jasna
grzywka, jako „prototyp motocykla Sokół” – nadal nie
mieliśmy własnego motocykla, który był coraz bardziej
potrzebny. Zabrano się więc do prawdziwej pracy – i tak
urodził się prawdziwy Sokół.
W 1931 roku, jeszcze podczas produkcji CWS M-55,
zadecydowano o konieczności stworzenia nowego,
ciężkiego motocykla, przeznaczonego głównie dla
wojska. Podjęto prace mające na celu wyeliminowanie
licznych niedociągnięć i wad CWS M-55 w nowym
motocyklu. Jeszcze raz określono wymagania co do jego
seryjnej produkcji. Zweryfikowane na nowo założenia
konstrukcyjne stawiały twórcę, inżyniera Zygmunta
Okołowa, przed niezwykle trudnym zadaniem.
Wojskowe
przeznaczenie
motocykla
było
bezsprzecznym priorytetem, szczególnie że jego
produkcję finansowało państwo, a to determinowało
bardzo wysokie wymagania, czasem nawzajem się
wykluczające. Motocykl musiał być niezawodny i
charakteryzować się doskonałymi warunkami jezdnymi
w bardzo zróżnicowanym terenie, a więc na drogach
utwardzonych i na bezdrożach. Do tego – zakładając z
góry, że będzie używany w czasie działań wojennych –
miał być niemal niezniszczalny, przy tym odporny na
nieumiejętną obsługę i mało fachowy serwis oraz
jednocześnie zdolny do wykonywania bardzo różnych
zadań. Takie założenia wymagały poważnych
kompromisów, które jednak – jak się wkrótce okazało –
były możliwe do osiągnięcia. W efekcie powstał bardzo
ciężki motocykl, a co za tym idzie – mało ekonomiczny,
nienowoczesny, którego cena plasowała się na poziomie
cen niewielkich samochodów. Niemniej jednak nowa
konstrukcja, oznaczona jako CWS M-III, wyróżniała się
dobrymi parametrami jezdnymi, funkcjonalnością,
łatwością obsługi, a jego pozorna wada, czyli
nienowoczesność, która tak przerażała konstruktorów w
końcowym rozrachunku, stała się jednak zaletą.
W 1932 roku przystąpiono do prób drogowych
świeżo zbudowanych prototypów. Wiosną roku
następnego
rozpoczęto
seryjną
produkcję,
zmniejszywszy do minimum udział zagranicznych
podzespołów, które w początkowej fazie produkcji
stanowiły tylko ok. 5% całości motocykla (lampa,
łańcuch napędowy i łożyska). Pozwoliło to wytwórcy
ściśle
współpracować
z
dostawcami
części
i podzespołów, stawiając im jednocześnie bardzo
wysokie wymagania co do jakości. Wcześniejsze
doświadczenia z niezupełnie szczęśliwym M-55 były
przestrogą. Wytwarzany na taśmie produkcyjnej CWS
M-III przechodził zatem wiele testów jakościowych.
Silniki docierano najpierw na zimno, następnie na
gorąco. Co dziesiąta jednostka napędowa trafiała na
hamownię w celu sprawdzenia parametrów i ich
ewentualnej korekty. Pojazdy dodatkowo poddawano
próbom drogowym na dystansie 25 km, po czym
usuwano ewentualnie wykryte usterki, motocykle myto,
dokonywano odbioru technicznego, i dopiero wtedy
odstawiano je do magazynu celem skierowania do
sprzedaży. W efekcie tak prowadzonej polityki produkt
miał niezwykle wysoką jakość wykonania przy możliwie
najniższej cenie.
Mimo to nie wszystkiego udało się dopilnować.
Oznaczenie
motocykla
przypadkowo
ustanowił
lakiernik – choć zupełnie nieświadomie, to bardzo
skutecznie. Mając umieścić na zbiorniku paliwa napis
„M-III”, odczytał dyspozycję jako M-111 i taką nazwę
umieścił. „Usterka” ta, niemająca wpływu na jakość,
została zaakceptowana i w takiej formie już pozostała.
Nazwę „Sokół 1000 M-111” wprowadzono dopiero w
1935/1936 roku, kierując produkt CWS na wolny rynek.
W tym czasie w kraju i na świecie panował ogólny
kryzys gospodarczy. Mimo to PZInż. (Państwowe
Zakłady Inżynierii), w którego skład wchodziły
Centralne Warsztaty Samochodowe (CWS) produkujące
M-111, mogły pracować nieprzerwanie. Pozwalały na to
dotacje państwa, które chciało pozyskać pojazd
przeznaczony
dla
armii.
Wskutek
nadwyżek
produkcyjnych w połowie lat 30. zdecydowano się na
skierowanie motocykli również na rynek cywilny. Nazwę
wojskowego CWS M-111 zmieniono na bardziej
marketingową: Sokół 1000 M-111. I tak legenda, która
narodziła się wcześniej, nabrała nowego, jakże ładnego
kolorytu.
Motocykle te brały udział w międzynarodowych
rajdach długodystansowych i odnosiły spore sukcesy.
Przy okazji w trakcie rajdów wykrywano usterki, które
potem weryfikowano podczas produkcji, trwającej przez
sześć lat – aż do 3 września 1939 roku Motocykl był
produkowany bez większych zmian, również z wózkiem
bocznym
konstrukcji
inżyniera
Stanisława
Panczakiewicza.
W
związku
z
planowanymi
modyfikacjami powstał nawet w 1938 roku model
rozwojowy M-121, który charakteryzował się
wyposażeniem w napęd także koła wózka bocznego.
Ułatwiało to poruszanie się motocyklem, szczególnie w
trudnym terenie. Pomimo doskonałych właściwości
terenowych motocykl M-121 nie wszedł niestety do
produkcji. Przeszkodził w tym wybuch wojny. Chociaż
nie wprowadzono ulepszonych Sokołów M-121,
również M-111 były chwalone za swoje doskonałe
właściwości trakcyjne. W terenie Sokół wygrywał z
podobnymi konstrukcjami Harleya-Davidsona i Indiana,
dorównując niemieckim BMW, które zawsze były klasą
samą w sobie.
Sokoły M-111 wykorzystywano najczęściej zgodnie z
przeznaczaniem, a zatem w policji, na poczcie i w
wojsku – w oddziałach łącznikowych i rozpoznawczych.
Mogły służyć np. jako ruchome stanowiska karabinów
maszynowych w pododdziałach piechoty. Brały też
udział w kampanii wrześniowej i pewnie uratowały
wielu naszych żołnierzy, dając popalić zakutym w
stalowe nocniki niemieckim łbom. Była to tak udana
konstrukcja, że jego widlaste silniki poza oczywistym
zastosowaniem motocyklowym wykorzystywane były
również do napędu motorowych drezyn kolejowych
DKM czy podnośnika hydraulicznego. W Sokole
zastosowano też kilka niecodziennych rozwiązań
konstrukcyjnych. Dla przykładu: wózek boczny miał
miękkie mocowanie za pośrednictwem dwóch
przegubów kulowych i resoru ćwierćeliptycznego, co
znakomicie ułatwiało jazdę w terenie, szczególnie w
wypadku załadowanego motocykla. Manetka gazu
zamontowana była nietypowo, bo z lewej strony, ale
nierzadko ułatwiało to motocyklowi – szczególnie z
wózkiem bocznym (zamocowanym z prawej) – który
utknął w grząskim terenie, wyjeżdżanie z niego. Idąc
obok motocykla, swobodnie można było go również
pchać, jednocześnie sterując położeniem przepustnicy.
Motocykl wyposażony był w silnik czterosuwowy,
dolnozaworowy,
dwucylindrowy,
długoskokowy
(średnica x skok cylindra: 83 x 92 mm) w układzie
widlastym o rozwarciu cylindrów 45°, chłodzony
powietrzem, o pojemności skokowej 995,4 cm³ i mocy
18 KM przy 3000 obr./min oraz maksymalnie 22 KM
przy 4000 obr./min. Niski stopień sprężania (5:1)
pozwalał na wykorzystywanie niskooktanowego paliwa,
co było istotne w przypadku przewidywanego deficytu
paliwowego w trakcie działań wojennych. Napęd
przekazywany był za pośrednictwem łańcucha na tylne
koło przez trzybiegową skrzynię biegów sterowaną
ręcznie i przez mokre, wielotarczowe sprzęgło
sterowane nożnie. Motocykl zbudowany był na
podstawie podwójnej zamkniętej ramy rurowej. Koło
przednie zawieszone było na widelcu trapezowym z
zespołem sprężyn i tłumikami ciernymi, tylne było
zawieszone sztywno. Wzajemnie wymienne koła o
rozmiarze 19 x 4,40 zapewniały dobre prowadzenie na
nierównej nawierzchni, a ich wymienność była
dodatkową zaletą. Hamulce rzecz jasna były bębnowe,
przy czym nożny działał również na koło wózka.
Oprócz tego Sokół M-111 miał hamulec postojowy, jak
w samochodzie. Masa własna motocykla z wózkiem i
bez niego wynosiła odpowiednio 375/270 kg, a
dopuszczalne obciążenie to aż 280 kg. Motocykl osiągał
z wózkiem maksymalnie 90 km/h i zużywał 7-7,5 l
paliwa oraz 0,3 l oleju na 100 km, typową zaś prędkością
było ok. 60 km/h. Nie było zresztą co szaleć, bo dróg
nie było, a prując sześćdziesiątką przez leśny dukt,
można było się poczuć, jak teraz Kubica czuje się na
Hungaroringu przy 300 km/h.
Sokół, co ważne, od początków produkcji był
drogim motocyklem, co na pewno maksymalnie
przyczyniło się do dbania o niego i niezłomowaniu
wyeksploatowanych
egzemplarzy
przez
jego
użytkowników. Dzięki temu dziś, po ponad 70 latach,
może cieszyć kolekcjonerów i pasjonatów, osiągając
znów wysokie ceny. Teraz, gdy nasz przemysł
motoryzacyjny w kwestii jednośladów jest zrujnowany i
wygląda gorzej niż w maju 1945 roku, motocykle Sokół
urosły niemal do rangi symbolu. Sokoły są więc polskim
Harleyem-Davidsonem, Indianem, Royalem Enfieldem,
BMW, BSA, Triumphem i Nortonem w jednym. Są
ikoną motoryzacyjnej kultury. Czasem nie bardzo jednak
zdajemy sobie sprawę, o czym mówimy. Darzymy je
ogromnym sentymentem, twierdząc, że poza Junakiem
to jedyne polskie czterosuwowe motocykle… A to
właśnie nieprawda!
Owszem, mamy bogaty dorobek motoryzacyjny,
szczególnie jeśli chodzi o jednoślady. Część z nich
stanowią motocykle Sokół. Tyle tylko, że było ich
przynajmniej 5, i choć wszystkie w nazwie mają
drapieżnego ptaka ze spiczastymi końcówkami skrzydeł,
to łącznie tak niewiele ich powstało, że mało o nich
wiemy.
Choć historia M-111 jest już oczywiście Czytelnikowi
znana, to aby prawdzie stało się zadość, wiedzieć on
musi, że nazwa ta oznaczała także turystyczny motocykl
CWS 600 RT (Sokół 600 M-211). Motocykle Sokół
1000 i Sokół 600 były zresztą najbardziej znanymi i
najliczniej produkowanymi polskimi motocyklami przed
wojną. Zatem jeśli widzimy polski przedwojenny
motocykl, którego nie znamy – do głowy ciśnie się
nazwa Sokół.
Sokół
600
M-211,
konstrukcji
Tadeusza
Rudawskiego, wyposażony był w liczne oryginalne
i opatentowane rozwiązania, jak choćby umieszczenie
zespołu skrzyni biegów w kadłubie w taki sposób, by
wymontowanie było maksymalnie uproszczone i przez
mimośrodową regulację umożliwiało kasowanie luzu na
łańcuchu napędowym. Był to model najliczniej
produkowany
spośród
wszystkich
Sokołów.
Czterosuwowy silnik o pojemności 579 cm³ rozwijał
moc do 16 KM, zapewniając 110 km/h bez wózka i 90
km/h z nim.
Kolejną konstrukcją tego samego inżyniera był
Sokół 500 M-311, napędzany bardzo nowoczesnym
silnikiem górnozaworowym, który mogło zasilać paliwo
benzynowe i również – czego niektórzy konstruktorowi
pewnie nie wybaczą – alkoholowe. Ta maszyna przed
wojną osiągnęła moc do 22 KM (w wersji RS) i z
pełnym obciążeniem rozwijała prędkość 125 km/h.
Ostatni przedwojenny Sokół powstał w liczbie
zaledwie 78 egzemplarzy – był to lekki motocykl
turystyczny Sokół 200 M-411, stworzony przez tego
samego konstruktora. Motocykl ten był właściwie
„Sokolikiem”, bo wyposażono go w silnik o pojemności
jedynie 199 cm³ i mocy 7 KM. Seryjną produkcję
planowano uruchomić pod koniec 1939 roku, ale jak
wiemy, Niemcy z Rosjanami w zmowie pokrzyżowali
nasze plany.
I to w zasadzie powinien być już koniec
prawdziwych Sokołów, jednak po wojnie pojawił się
jeszcze piąty w talii, choć asem niestety nie był – z
pozostałymi wspólną miał tylko nazwę. Był to
dwusuwowy Sokół 125, wyposażony w silnik S-01, tak
dobrze potem znany z motocykli WFM i WSK, a także
z niektórych SHL. Mimo że miał niewiele wspólnego z
Sokołami sprzed wojny – tak samo jak Polska po 1945
miała niewiele wspólnego z Polską sprzed 1939 – to
trzeba lojalnie przyznać, że był pierwszym motocyklem
skonstruowanym w Polsce po wojnie, a jego produkcję
uruchomiono już w 1947 roku.
Jeszcze w czasie wojny twórcy polskiej motoryzacji
zdawali sobie sprawę, że Polakom po zakończeniu
wojnie będzie potrzebny tani, łatwy w obsłudze środek
transportu. Odpowiedź zatem nasuwała się sama: lekki
motocykl. Już jesienią 1944 roku w ruinach byłej fabryki
amunicji w Warszawie grono entuzjastów starało się
uruchomić produkcję motocykli. Trwała jeszcze jednak
wojna, więc trzeba było poczekać do 22 lipca 1947 roku,
kiedy to dwa pierwsze Sokoły 125 zostały
przedstawione w Ministerstwie Przemysłu i Handlu.
Szybko zadecydowano o ich produkcji seryjnej. Jej skala
była niestety niewielka ze względu na ograniczoną
powierzchnię zniszczonych hal montażowych, jak i na
konieczność stosowania importowanych rur na ramy. W
tym samym czasie ruszono z budową – głównie z
pozostałych przedwojennych części – SHL 125 N 7,
które od Sokoła 125 różniły się m.in. właśnie ramą.
Ostatecznie z końcem roku 1950, po wyprodukowaniu
ok. 2000 sztuk Sokoła 125, wstrzymano jego produkcję,
zresztą SHL 125 N 7 także. W nowej Rzeczypospolitej
Ludowej postawiono na produkt powstającej właśnie
Warszawskiej Fabryki Motocykli. Sokoły – jako
kojarzone z czasami przedwojennymi – nie mogły być
pod ochroną. Rozpoczęła się era WFM, znanej
wszystkim potem jako „fumka”.
Sokoła 125 produkowano w Państwowych
Zakładach Samochodowych nr 2 w Warszawie przez
niespełna 3 lata. Jego konstrukcja oparta była na
sprawdzonym niemieckim wzorcu DKW RT 125, z
którego oprócz nas skorzystali Rosjanie, Anglicy,
Amerykanie,
a
nawet
Japończycy.
Ponieważ
wyprodukowano niewiele Sokołów 125, bardzo mało
egzemplarzy zachowało się do dzisiaj, tym bardziej że
był to motocykl stosunkowo tani i miał przede
wszystkim utylitarne znaczenie dla powojennych
właścicieli, więc eksploatowano go do końca jego
jednośladowego życia.
Motorek sprawdzał się zresztą znakomicie –
zadowalał
się
w
codziennej
eksploatacji
mikroskopijnymi ilościami paliwa (średnio 2,5 l/100 km)
i dzięki niskiemu stopniu sprężania (1:6) miał w tym
względzie bardzo małe wymagania. Zbiornik paliwa
pozwalał na przejechanie ponad 350 km, a przy
podwoziu Sokoła 125 prędkość maksymalna wynosząca
67 km/h była w zupełności wystarczająca. Z masą 80 kg
był lekki niemal jak motorower, co ułatwiało
prowadzenie, a prosta, niemal prymitywna konstrukcja
pozwalała na łatwe naprawy, zresztą tak naprawdę nie
miało się co psuć. Koło przednie zawieszone było na
widelcu trapezowym z centralną sprężyną śrubową typu
baryłkowego i dwoma amortyzatorami ciernymi z
regulacją docisku. Zawieszenie koła tylnego było
sztywne, a namiastkę komfortu zapewniało stalowe
siodło wyściełane skórą, mocowane z przodu, wahliwie
za pomocą blaszanych wsporników, z tyłu zaś na dwóch
sprężynach. Interesująca była skrzynka narzędziowa w
postaci walcowej puszki, umieszczona pod siodłem,
wyposażona w komplet narzędzi i pompkę. Do zapłonu
nie był konieczny akumulator, którego zresztą Sokół
125 nie miał. Najpoważniejszą wadą Sokoła 125 była
mała moc prądnicy, co odbijało się na marnym
oświetleniu drogi podczas podróżowania nocą. Poza
tym zabranie w drogę pasażera o masie większej niż 40
kg groziło połamaniem ramy! Nic dziwnego – był to
przecież motocykl jednoosobowy. Za to pozwalał
dziarsko przemieszczać się pomiędzy gruzami
odbudowywanych właśnie miast, miasteczek i wsi. A o
to przecież wtedy chodziło.
Verfluchten banditen
Muszę przyznać, nie bez wstydu zresztą, że jestem
trochę uprzedzony do Niemców i doprawdy toleruję ich
jedynie dzięki BMW, Scorpions i brakowi ograniczeń
prędkości na ich genialnych autostradach. Trochę też
tłumaczy mnie fakt, że gdy byłem dzieckiem, nigdy nie
pogodziłem się z fabułą szóstego odcinka serialu
emitowanego w NRD pt. Vier Panzersoldaten und ein
Hund, w którym „Rudy”, wyzwalając Warszawę, zostaje
trafiony na tyle skutecznie, że Olgierd nie pojawi się już
w serialu nigdy. Na domiar złego Janek, Gustlik,
Grigorij i – co najgorsze dla mnie wtedy – Szarik trafiają
ranni do szpitala pod opiekuńcze skrzydła Marusi spod
znaku czerwonej gwiazdki. Dla dziesięciolatka było to
nawet bardziej traumatyczne przeżycie niż to, że w
przyszpitalnym parku w czasie tańca Janek, chcąc złapać
Martusię za biust, trafia dłońmi… w żebra oraz że
Dlaczego warto mieć pełną wersję?
Pełną wersję książki zamówisz na stronie wydawnictwa
Złote Myśli
http://www.zlotemysli.pl/prod/12134/le